Terry Goodkind
Spowiedniczka
Tom XI serii
ROZDZIAA 1
Po raz drugi tego dnia kobieta pchnęła Richarda nożem. Ból wyrwał go ze snu. Natychmiast złapał ją za kościsty nadgarstek, żeby mu nie rozcięła uda. Spłowiała suknia, zapięta aż po szyję, okrywała jej wychudłą postać. W nikłym blasku odległych ognisk Richard zobaczył, że głowę obwiązała, zasupławszy go pod kościstym podbródkiem, kawałkiem materiału z worka. Chociaż była taka chuda, miała zapadnięte policzki i przygarbione plecy, jej oczy pałały groznie. Kobieta, która zraniła go wcześniej, była cięższa i silniejsza. Jej oczy także płonęły nienawiścią. Nóż tej kobiety był odpowiednio mniejszy i wąski. Wbiła go w mięsień i gdyby zdążyła rozciąć Richardowi udo - co najwyrazniej zamierzała uczynić, sądząc po tym, jak trzymała rękojeść byłoby o wiele gorzej. Armia Imperialnego Aadu nie troszczyła się o okaleczonych niewolników; po prostu by go zabili. I taki był pewnie ceł owej kobiety. Zaciskając gniewnie zęby, Richard trzymał krzepko przegub szarpiącej się napastniczki. Wykręcił jej rękę i uniósł pobielałą pięść, żeby wyciągnąć nóż ze swojej nogi. Z czubka ostrza skapnęła kropla krwi. Z łatwością nad nią zapanował. Nie była silną zabójczynią, czego się początkowo obawiał. Jednak miała równie złe intencje jak wszyscy inni w hordzie agresorów, której śladem szła. Kiedy postękiwała z bólu, mgła każdego wysilonego
oddechu unosiła się w zimnym nocnym powietrzu. Richard wiedział, że jego łagodność tylko pomogłaby jej dokończyć zadanie. Pierwszą szansę dało jej zaskoczenie; nie zamierzał być na tyle szalony, by dać jej drugą. Mocno trzymając nadgarstek kobiety, wyrwał jej nóż. Nie puścił ramienia napastniczki, dopóki nie zdobył noża. Mógłby złamać jej rękę, na co sobie zasłużyła, ale tego nie zrobił - nie był to czas ani miejsce na takie działania. Chciał jedynie, żeby sobie poszła. Odepchnął ją, gdy tylko ją rozbroił. Złapała równowagę i natychmiast na niego plunęła. - Nigdy nie pokonacie drużyny wielkiego i wspaniałego imperatora Jaganga! Jesteście psami! Wszyscy! Wszyscy w Nowym Świecie jesteście pogańskimi psami! Richard patrzył na nią gniewnie. Chciał mieć pewność, że nie wyciągnie drugiego noża i nie ponowi ataku. Rozejrzał się w poszukiwaniu ewentualnych wspólników. W pobliżu byli co prawda żołnierze, tuż za stanowiskiem wozów z zapasami, ale zajmowali się własnymi sprawami. Kobieta najwyrazniej była sama. Kiedy znów zaczęła na niego pluć, skoczył ku niej. Zachłysnęła się z przerażenia oddechem i cofnęła chwiejnie. Nie miała odwagi pchnąć nożem kogoś, kto nie śpi i może się bronić, więc tylko po raz ostatni spojrzała na niego z nienawiścią i uciekła w noc. Richard wiedział, że łańcuch przyczepiony do jego obroży jest za krótki i że nie zdołałby jej dosięgnąć, ale ona nie miała o tym pojęcia i wystraszyła się na tyle, że wolała uciec. Obozowisko wielkiej armii, w którym zniknęła kobieta, nawet o tak póznej porze było w ciągłym ruchu. Wchłonęło ją niczym olbrzymia, ruchliwa
bestia. Wielu żołnierzy spało, lecz zawsze ktoś naprawiał ekwipunek, wytwarzał broń, gotował czy jadł. Niektórzy siedzieli przy ogniskach, popijając, rozmawiając hałaśliwie i czekając na kolejną okazję do mordowania, gwałcenia i plądrowania. I wyglądało na to, że aż po świt trafiali się chętni, by wypróbować swoją siłę - w walce wręcz albo na noże. Niekiedy walczących otaczał tłumek gapiów, którzy zakładali się o wynik. Całą noc po obozie krążyły straże wypatrujące oznak poważniejszych kłopotów, szukający rozrywki żołnierze i ciągnący za armią żebracy. Od czasu do czasu przychodzili żołnierze, żeby się przyjrzeć Richardowi i jego towarzyszom. Przez luki między wozami Richard widział część ludzi ciągną-cych za armią; żeby zdobyć pożywienie, a może i miedziaka, chodzili od jednej grupy żołnierzy do drugiej, proponując, że zagrają na flecie i zaśpiewają. Inni oferowali, że ogolą żołnierzy, wypiorą i naprawią ich odzież albo coś im wytatuują. Niektóre z mglistych postaci po krótkich negocjacjach znikały z żołnierzami w namiotach. Jeszcze inne snuły się po obozie, wypatrując okazji, żeby coś ukraść. Kilka zaś z tych snujących się po nocy osób miało mordercze zamiary. A pośrodku tego wszystkiego, w więzieniu utworzonym przez pierścień wozów z zaopatrzeniem, leżał spętany łańcuchem Richard i inni jeńcy, których przywieziono tutaj na turniej Ja'La dh Jin. Większość jego drużyny stanowili żołnierze Imperialnego Aadu, ale oni spali we własnych namiotach. Niemal w każdym rządzonym przez Aad mieście
była drużyna Ja'La. Ci żołnierze grali w to od dziecka, odkąd nauczyli się chodzić. Oczekiwali, że kiedy wojna się skończy, zostanie im Ja'La. Dla wielu żołnierzy Ja'La dh Jin - Gra o życie" - była właśnie kwestią życia lub śmierci i niemal dorównywała znaczeniem sprawie Aadu. Nawet dla chudej staruchy, która poszła za imperatorem na wojnę i żyła z ochłapów jego zdobyczy, morderstwo było dopuszczalnym sposobem zapewnienia zwycięstwa ulubionej drużynie. Własna niepokonana drużyna była chlubą każdego oddziału armii i każdego miasta. Karg, dowódca odpowiedzialny za drużynę Richarda, również chciał wygranej. Zwycięski zespół przynosiłby bardziej namacalne korzyści niż tylko sława. Odpowiedzialni za czołowe drużyny stawali się wpływowymi ludzmi. Zwycięscy gracze Ja'La natomiast byli bohaterami i zgarniali wszelkiego rodzaju nagrody, w tym legiony kobiet, które aż się paliły, żeby z nimi być. Richard całe noce spędzał przykuty do wozów z klatkami, w których przewożono jego i pozostałych jeńców, za to w trakcie meczów był głównym rozgrywającym. Miał zaspokoić ambicje dowódcy Karga i przynieść mu sławę w turnieju, jaki toczył się w głównym obozie Jaganga. Życie chłopaka zależało od tego, jak dobrze wykona swoją robotę. Dotąd nie zawiódł zaufania oficera. Richard od początku miał do wyboru albo wspomóc wysiłki Karga, albo zginąć w najokrutniejszy sposób. Ale miał swoje powody, by współpracować z tym żołnierzem. Powody ważniejsze dla niego niż wszystko inne.
Obejrzał się i zobaczył, że Johnrock, przykuty do tego samego wozu, leży na plecach i mocno śpi. Johnrock, niegdyś młynarz, był chłopem jak dąb. W przeciwieństwie do rozgrywających innych drużyn, Richard upierał się przy treningach na każdym postoju. Nie wszystkim jego graczom się to podobało, ale wykonywali jego polecenia. On i Johnrock zaś, siedząc w klatce w trakcie podróży do głównego obozu Imperialnego Aadu, analizowali, co mogli zrobić lepiej, wymyślali i zapamiętywali zasady walki i bez końca ćwiczyli, żeby zyskać na sprawności i sile. Wyczerpanie najwyrazniej wzięło górę nad gwarem i ruchem w obozie i Johnrock spał jak dziecko, nieświadomy, że ich reputacja wywabiła z mroku nocy ludzi, którzy chcieli pozbawić ich drużynę szans, zanim jeszcze dotarła na turniej. Chociaż Richard był bardzo zmęczony, jedynie od czasu do czasu drzemał. Przekonał się, że ma kłopoty ze snem. Coś było nie tak, coś nie pasowało do wszystkich jego problemów. I nawet nie miało to nic wspólnego z zagrożeniami wynikającymi z bycia jeńcem. To było coś innego, coś w nim, coś głęboko w jego wnętrzu. Trochę mu to przypominało czasy, kiedy chorował i miał gorączkę, ale tak rock i inni członkowie drużyny. Tak się przedstawił, kiedy go pojmano. Bo właśnie tutaj prawdziwe nazwisko niechybnie sprowadziłoby na niego śmierć. - Próbuję się trochę przespać. - Nie powinieneś zmuszać kobiety, żeby z tobą była. - Karg oskarżycielsko uniósł palec. Przyszła do mnie i opowiedziała, co chciałeś jej zrobić. Richard uniósł brwi.
- Naprawdę? - Już ci mówiłem, że kiedy pokonacie drużynę imperatora, o ile ją pokonacie, będziesz mógł sobie wybrać kobietę. Ale na razie nie masz żadnych przywilejów. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek łamał moje rozkazy, a już zwłaszcza ktoś taki jak ty. - Nie wiem, co ona ci powiedziała, dowódco, ale zjawiła się tutaj, żeby mnie zabić. Chciała mieć pewność, że drużyna imperatora nie przegra z nami. Karg przykucnął, oparł rękę o kolano i patrzył na rozgrywającego swojej drużyny Ja'La. Wyglądał, jakby sam miał ochotę uśmiercić Richarda. - Kiepskie kłamstwo, Rubenie. Chłopak miał w dłoni nóż, który niedawno odebrał kobiecie. Z tej odległości z łatwością mógłby wypatroszyć oficera, zanim ten zorientowałby się, co się dzieje. Ale nie było to ani odpowiednie miejsce, ani odpowiedni czas. Nie pomogłoby to Richardowi odzyskać Kahlan. Patrząc dowódcy w oczy, okręcił nóż w palcach i chwycił czubek ostrza. Dobrze było znów czuć w dłoni nóż, jakikolwiek nóż, nawet tak mały. Podsunął trzonek Kargowi. - To dlatego moja noga krwawiła. Ona dzgnęła mnie tym nożem. Bo niby skąd, twoim zdaniem, bym go miał? Major w lot pojął znaczenie - i grozbę - tego, że Richard ma broń. Spojrzał na zranione udo chłopaka, a potem wziął od niego nóż. - Jeżeli chcesz wygrać w tym turnieju rzekł Richard z wystudiowaną niedbałością to muszę trochę odpocząć. I łatwiej by mi to przyszło, gdyby stały tu jakieś straże. Jeżeli zasnę i zabije mnie jakaś
chuda starucha, która pewnie postawiła na drużynę imperatora, twój zespół zostanie bez rozgrywającego i straci wszelkie szanse na zwycięstwo. - Wysoko się cenisz, co, Rubenie? - To ty mnie wysoko cenisz, dowódco, bo inaczej zgładziłbyś mnie już wtedy, w Tamarang, kiedy wybiłem tylu twoich ludzi. Blask ognisk oświetlał wytatuowane łuski i Karg przypominał węża przyglądającego się posiłkowi. - Wyglądałoby na to, że funkcja rozgrywającego jest niebezpieczna nie tylko na boisku Ja'La. Wreszcie rozprostował się i znów stanął nad Richardem. - Postawię straż. Ale wbij sobie do głowy, że zdaniem wielu ludzi wcale nie jesteś aż taki dobry. W końcu dopiero co przegrałeś mecz. Przegrali ten mecz, bo Richard starał się chronić jednego ze swoich, jeńca imieniem York, któremu gracze przeciwnika złamali nogę. York był porządnym człowiekiem, a ponadto dobrym graczem i dlatego stał się ich celem. Zasady, według których Aad grał w Ja'La, pozwalały na coś takiego. Po paskudnym złamaniu nogi York stał się nagle bezużyteczny i jako gracz, i jako niewolnik. Kiedy zniesiono go z boiska, Karg bez wahania podciął mu gardło. Sędzia ukarał Richarda wykluczeniem z gry, gdyż chronił powalonego gracza, zamiast przerzucić brok, jak nazywano piłkę, na połowę przeciwnika. No i przegrali. - Słyszałem, że również drużyna imperatora przegrała mecz -odezwał się Richard. - Ekscelencja skazał tę drużynę na śmierć. Nową drużynę imperatora utworzono z najlepszych graczy z całego Starego Świata. Richard wzruszył ramionami.
- My też z rozmaitych powodów tracimy graczy i zastępuje się ich innymi. Wielu raniono i nie mogą grać. Niedawno jeden z naszych złamał nogę. Zrobiłeś z nim to samo, co imperator ze swoimi przegranymi. Z mojego punktu widzenia nie jest aż tak ważne, kto jest lub był w jego drużynie. Oba zespoły przegrały mecz. Czyli to nas stawia na tym samym poziomie. I tylko to się naprawdę liczy. Wchodzimy do gry na równej stopie. Nie są od nas lepsi. Oficer uniósł brew. - Uważasz, że im dorównujecie? Richard nawet nie drgnął pod jego wściekłym spojrzeniem. - Wywalczę dla nas szansę gry z drużyną imperatora, dowódco, i zobaczymy, co się wtedy stanie. Szczwany uśmieszek wykrzywił łuski. - Liczysz na zdobycie kobiety, Rubenie? Chłopak skinął głową, ale nie odwzajemnił uśmiechu. - Prawdę mówiąc, tak. Karg nie miał pojęcia, że Richard zna już kobietę, której pragnie. Chciał Kahlan. Była dla niego cenniejsza niż życie. Zamie-rzał uczynić, co tylko będzie trzeba, żeby wyrwać żonę z koszmarnej niewoli u Jaganga i Sióstr Mroku. Patrząc na leżącego Richarda, oficer wreszcie ustąpił z westchnieniem. - Zapowiem strażnikom, że ich życie zależy od tego, by nikt się nie podkradł do moich wysypiających się graczy. Kiedy dowódca zniknął w mroku, Richard ułożył się wygodnie i wreszcie pozwolił rozluznić obolałym mięśniom. Obserwował, jak strażnicy zacieśniają krąg wokół graczy wybranych i jeńców. Karg zareagował, uświadomiwszy sobie, co może stracić
przez jakiegoś podstępnego łazegę. Koniec końców napaść umożliwiła Richardowi wypoczynek, którego tak potrzebował. Trudno się śpi, gdy każdy może się podkraśc i podciąć ci gardło. A teraz nareszcie był chwilowo bezpieczny, chociaż musiał oddać nóż. Jednak nadal miał inny, odebrany pierwszej kobiecie. Schował go w bucie. Chłopak zwinął się w kłębek na gołej ziemi, żeby się trochę ogrzać, i usiłował zasnąć. Grunt już dawno stracił zyskane za dnia ciepło. Richard nie miał koca ani śpiwora i musiał zrolować luzny kawałek łańcucha, żeby zrobić sobie jakąkolwiek poduszkę. Świt był juz blisko. Na równinach Azrith długo nie zrobi się ciepłej. Brzask przyniesie pierwszy dzień zimy. Obóz, jak zwykle, nie cichł. Richard był taki zmęczony. Zaczął myśleć o Kahlan, o tym, jak ją pierwszy raz spotkał, jak się ucieszył, gdy znów ją teraz zobaczył, jaki był szczęśliwy, patrząc w jej piękne zielone oczy - i to w końcu ukoiło jego umysł i pozwoliło mu zasnąć.
ROZDZIAA 2
Z głębokiego snu zbudził Richarda jakiś cichy, niesamowity dzwięk, jakby skrzypienie drzwi do świata umarłych. Podniósł wzrok i zobaczył nad sobą postać w pelerynie z kapturem. Coś w tej osobie, sama jej obecność, sprawiło, że zjeżyły mu się włoski na
ramionach. Nie była to nieśmiała, krucha kobieta. Wyczuł, że nie jest to również napastniczka z nożem. To było coś o wiele gorszego. Richard nie miał najmniejszych wątpliwości, że właśnie nadszedł ten przysłowiowy trzeci raz. Usiadł i trochę się odsunął, o cenne centymetry zwiększając odległość. Strażom Karga jakoś nie udało się powstrzymać intruza. Spojrzał ku nim żołnierze spokojnie patrolowali teren. Richard nie pojmował, jak ktoś mógłby przeniknąć tak ciasny krąg wartowników, a przecież tej osobie się to udało. Osłonięta postać podpłynęła bliżej. Rozpoczęło się porządkowanie. Chłopak zamrugał, zdumiony i zaskoczony. Niesamowity głos rozbrzmiał w jego umyśle, chociaż właściwie go nie usłyszał. Po prostu słowa pojawiły mu się w głowie. Ostrożnie wsunął dwa palce do buta i szukał drewnianej rękojeści noża. Znalazł broń i zaczął ją powolutku wyciągać. Rozpoczęło się porządkowanie - oznajmiła ponownie postać. To nie przypominało prawdziwego głosu. Nie było męskie ani kobiece. Najwyrazniej nie pojedynczy głos wypowiadał słowa, lecz tworzyły je tysiące łączących się szeptów. Słowa brzmiały tak, j jakby napłynęły z innego świata. Richard nie pojmował, jak coś martwego może mówić, ale tych słów na pewno nie wypowiada- j ła żyjąca istota. Aż się lękał pomyśleć, co też przed nim stoi. - Kim jesteś? - spytał, próbując zyskać na czasie i oceniając! sytuację. Pospiesznie się rozejrzał i nikogo innego nie zauważył, czyli gość przyszedł sam. Straże
patrzyły w przeciwnym kierunku. Żołnierze wyglądali tych, którzy usiłowaliby się podkraść do śpiących brań-ców; nie zaglądali do kręgu wozów, by tam szukać intruza. Nagle postać znalazła się jeszcze bliżej, na odległość wyciągniętej ręki. Richard nie miał pojęcia, jak aż tak się zbliżyła. Nie widział, żeby choć drgnęła. Nie pozwoliłby, żeby dotarła tak blisko, gdyby zauważył, że podchodzi. A przecież to się stało. Przyczepiony do obroży łańcuch krępowałby mu ruchy, gdyby musiał walczyć. Ostrożnie zebrał ogniwa w wolną rękę. Jeżeli będzie musiał się bić, zrobi z łańcucha pętlę. Drugą ręką niepostrzeżenie dobywał noża. Dziś zaczyna się twój czas, Richardzie Rahlu. Palce chłopaka znieruchomiały na nożu. Postać wymówiła jego prawdziwe imię. Nikt w obozie go nie znał. Serce Richarda zabiło mocniej. Mrok i kaptur peleryny nie pozwalały dojrzeć twarzy postaci. Chłopak widział jedynie zwróconą ku niemu czerń, jakby patrzyła na niego sama śmierć. Przemknęło mu przez myśl, że może tak właśnie jest. Napomniał się, że nie powinien się dawać ponosić wyobrazni. Zebrał się na odwagę. - Coś powiedział? Wyciągnęło się ku niemu ramię okryte czarną peleryną. Widział tylko spowijający je materiał. Dziś zaczyna się twój czas, Richardzie Rahlu, pierwszego dnia zimy. Masz rok, żeby zakończyć porządkowanie. W pamięci chłopaka pojawiło się coś niepokojąco znajomego - szkatuły Ordena. Tysiące szeptów umarłych przemówiły, jakby
czytały w jego umyśle. Jesteś nowym graczem, Richardzie Rahlu. I dlatego gra rozpoczyna się na nowo. Rozpoczyna się ponownie dziś, pierwszego dnia zimy. Nieco ponad trzy lata wcześniej Richard spokojnie żył w West-landzie. Cały ciąg wydarzeń rozpoczął się w chwili, gdy jego prawdziwy ojciec, Rahl Posępny, zdobył wreszcie szkatuły Ordena i włączył je do gry. Stało się to pierwszego dnia zimy, cztery lata temu. Jak rozróżnić trzy szkatuły i wybrać tę, którą należało otworzyć, informowała Księga Opisania Mroków. Richard nauczył się jej na pamięć, kiedy był jeszcze wyrostkiem. Potem jednak utracił swój dar i zapomniał cały tekst; żeby czytać i zapamiętywać magiczne księgi, należało mieć magiczną moc. Ale choć nie przypominał sobie słów, pamięć własnych czynów mówiła mu o podstawowych zasadach zapisanych w owej księdze. Jedną z najważniejszych czynności przy korzystaniu z Księgi Opisania Mroków było sprawdzenie, czy Richard zapamiętał właściwy tekst - sprawdzenie, czy główny element potrzebny do otwarcia szkatuł Ordena jest autentyczny. Księga sama określała sposoby weryfikacji. Do potwierdzenia autentyczności tekstu potrzebna była Spo-wiedniczka. Kahlan była ostatnią żyjącą Spowiedniczką. To, co mówisz, nie jest możliwe wykrztusił Richard z największym trudem. - Nie przystępowałem do żadnej gry. Wskazano cię jako gracza. - Wskazano? Kto to zrobił? Ważne jest tylko to, że wskazano cię jako gracza.
Zostałeś pouczony, że począwszy od dziś, masz rok i ani dnia dłużej, by zakończyć porządkowanie. Dobrze wykorzy s t aj s w ój c z a s, R i c h a r d z i e R a h l u. J e ż e l i z a w i e d z i e s z, z a p ł a c i s z z a t o ż y c i e m. Ż y c i e w s z y s tk ich istot będzie ceną za twoją pr zegraną. - Ale to niemożliwe! - krzyknął Richard, po czym skoczył i zacisnął dłonie na gardle postaci. Peleryna się zapadła. Pod nią nie było niczego. Chłopak usłyszał przelotny, cichy dzwięk, jakby się zamykały drzwi do świata umarłych. Widział, jak obłoczki jego oddechu ulatują w mrok zimowej nocy. Minęła cała wieczność, zanim się znów położył, okrywając pe-leryną, ale nie mógł zamknąć oczu. Daleko na zachodzie mignęła błyskawica. Na wschodzie szybko zbliżał się świt pierwszego dnia zimy. A pomiędzy błyskawicą i brzaskiem, w samym środku miliono-wej armii wroga, Richard Rahl, władca imperium D'Hary, leżał przykuty do wozu i rozmyślał o swojej trzymanej w niewoli żonie oraz o trzecim razie z przysłowia.
ROZDZIAA 3
Kahlan leżała na podłodze w niemal całkowitych ciemnościach i nie mogła spać. Słyszała równy
oddech śpiącego w łożu Jagan-ga. Pod przeciwległą ścianą, na ozdobnie rzezbionej skrzyni, stała lampka oliwna; knot miała przykręcony i tylko słaby blask rozjaśniał mrok w sanktuarium imperatora. Płonąca oliwa choć odrobinę tuszowała zapachy obozu: sadzy z ognisk, cuchnącego potu, psujących się odpadków, odoru latryn, woni wierzchowców i innych zwierząt oraz gnojowicy tworzące wespół wszechobecny fetor. I jak przerażające wspomnienia rojących się od robaków, rozkładających ciał, które Kahlan widziała podczas podróży, zawsze przywodziły jej na myśl charakterystyczną, nie do pomylenia z czymkolwiek innym dławiącą woń śmierci, tak rozmyślanie o obozowisku Jaganga nieodmiennie budziło wspomnienie charakterystycznego, uporczywego smrodu, równie wstrętnego jak sam Imperialny Aad. Odkąd dotarła do obozu, starała się zbyt głęboko nie oddychać. Ów fetor na zawsze już złączył się w jej pamięci z cierpieniem, nieszczęściem i śmiercią, które żołnierze Imperialnego Aadu sprowadzali na wszystko, czego dotknęli. Zdaniem Kahlan ludzie, którzy wierzyli w nauki Imperialnego Aadu, wspierali go i walczyli o jego sprawę, nie należeli do świata ceniących i kochających życie. Poprzez siatkowatą tkaninę osłaniającą wywietrzniki w szczycie namiotu Kahlan widziała gwałtowne błyskawice na zachodzie; rozjaśniały niebo, zapowiadając nadciągającą burzę. Namiot imperatora - ze swoimi draperiami, dywanami i tapicerowanymi ścianami - był stosunkowo cichym miejscem, zwłaszcza w porównaniu z nieustającym rozgwarem obozu. Trudno tu było dosłyszeć
grzmoty, ale Kahlan niekiedy czuła, jak drży od nich ziemia. Nadciągał chłód i deszcz tylko by wszystko pogorszył. Chociaż Kahlan była tak zmęczona, nie mogła przestać myśleć o człowieku, którego widziała tego dnia: mężczyznie, który wyglądał z klatki wiezionej przez obóz, szarookim mężczyznie, który ją zobaczył - naprawdę ją widział - i wykrzyczał jej imię. Wstrząsnęło nią to. To, że ktoś w ogóle ją widział, graniczyło z cudem. Bo Kahlan dla niemal wszystkich była niewidzialna. Chociaż niewidzialna" to niezbyt odpowiednie słowo, gdyż ludzie ją widzieli. Po prostu zapominali o niej, jak tylko ją spostrzegli, nie pamiętali, że jeszcze przed chwilą na nią patrzyli. Tak więc chociaż właściwie nie była niewidzialna, w praktyce była. Kahlan dobrze znała chłodny dotyk nicości. To samo zaklęcie, które sprawiało, że ludzie zapominali o niej, gdy tylko ją ujrzeli, pozbawiło ją również wszystkich wspomnień. Zapomniała o wszystkim, co się wiązało z jej życiem sprzed podróży z Siostrami Mroku. Wśród milionów żołnierzy stacjonujących na rozległej, jałowej równinie jej porywacze znalezli ledwie garstkę takich, którzy ją widzieli: dokładnie czterdziestu trzech. I tych czterdziestu trzech podobnie jak obroża na szyi, Siostry i Jagang stało teraz pomiędzy Kahlan a wolnością. Dziewczyna uznała za swój obowiązek poznanie owych czterdziestu trzech żołnierzy, poznanie ich mocnych i słabych stron. Obserwowała ich w milczeniu, zapisując w pamięci wszystko, co dotyczyło każdego z nich. Każdy miał swoje nawyki: sposób chodzenia, obserwowania tego, co się wokół niego dzieje, zachowywania czujności,
wykonywania zadań. Dowiedziała się ile tylko mogła o indywidualnych cechach ich wszystkich. Siostry były zdania, że to anomalia w zaklęciu, które rzuciły, pozwalała nielicznym osobom widzieć Kahlan. Możliwe, że w ogromnej armii Aadu byli i inni, którzy dostrzegliby ją i zapamiętali, ale jak dotąd Jagang nikogo więcej nie znalazł. Tak więc wyłącznie tych czterdziestu trzech żołnierzy mogło strzec Kahlan. Jagang oczywiście widział ją, podobnie jak Siostry, które rzuciły zaklęcie. Ku zgrozie Sióstr imperator pojmał je i skończyły wraz z Kahlan w koszmarnym obozie Imperialnego Aadu. Jednak nikt z tych nielicznych, którzy widzieli dziewczynę, nie znał jej przeszłości - nawet ona sama jej nie znała. Tylko Siostry i Jagang wiedzieli, kim była. Ten mężczyzna w klatce był inny. Rozpoznał ją. Nie przypominała sobie, żeby go już kiedyś widziała, tak więc mogło to oznaczać tylko jedno znał ją. Jagang obiecał Kahlan, że prawdziwa groza zacznie się dla niej, kiedy w końcu odzyska wspomnienia i będzie wiedzieć, kim jest, kie-dy wróci do niej przeszłość. Z rozkoszą, nie szczędząc szczegółów, opowiadał, jak zmieni jej życie w nieskończoną udrękę. Nie pa-miętała przeszłości, zatem owe przyrzeczone kary nie znaczyły dla niej tyle, ile by sobie życzył. Ale i tak same w sobie były wystarczająco okropne. Ilekroć Jagang obiecywał taką zemstę, Kahlan patrzyła na niego pustym wzrokiem. W ten sposób ukrywała przed nim swoje uczucia. Nie chciała, żeby się cieszył, widząc jej poruszenie i strach. Była dumna, że wzbudziła nienawiść tak niegodziwego człowieka, choć mogło to mieć dla niej fatalne skutki.
Utwierdzało ją to w przekonaniu, że cokolwiek zrobiła w przeszłości, czyniło ją to jawną przeciwniczką woli Aadu. Przerażające grozby Jaganga sprawiały, że Kahlan bardzo się bała powrotu wspomnień - lecz teraz, gdy zobaczyła wyraz szarych oczu jeńca, pragnęła się wszystkiego o sobie dowiedzieć. Radość mężczyzny na jej widok zdecydowanie różniła się od reakcji tych, którzy pogardzali Kahlan i potępiali ją. Musiała się dowiedzieć, kim była, kim była kobieta, którą ten człowiek tak ceni. Żałowała, że nie mogła dłużej patrzeć na owego człowieka. Musiała się odwrócić. Gdyby przyłapano ją na okazywaniu zainteresowania jakimś jeńcem, Jagang na pewno by go zabił. Kahlan pragnęła go ochronić. Nie chciała mimowolnie ściągnąć kłopotów na kogoś, kto ją znał, kto się tak ucieszył na jej widok. Spróbowała uspokoić rozbiegane myśli. Ziewnęła, patrząc na widoczne na skrawku ciemnego nieba błyskawice. Brzask był już blisko, a ona potrzebowała snu. Ranek przyniesie pierwszy dzień zimy. Nie wiedziała dlaczego, ale myśl o pierwszym dniu zimy wzbudzała w niej niepokój. Nie mogła tego pojąć. Coś związanego z pierwszym dniem zimy budziło w niej lęk. Zupełnie jakby tuż za zasłoną niepamięci czaiły się zagrożenia, których nawet nie potrafiła sobie wyobrazić. Uniosła głowę, usłyszawszy, że coś się przewraca. Hałas dobiegł z zewnętrznego pomieszczenia, tuż przed sypialnią Jaganga. Kahlan podparła się na łokciu, ale nie ośmieliła ruszyć ze swojego miejsca na podłodze, obok łoża imperatora. Dobrze wiedziała, czym grozi złamanie jego rozkazów. Jeżeli już ma znosić ból, który Jagang zadawał jej
za pośrednictwem obroży, niech to będzie skutek poważniejszego występku niż ruszenie się z dywanu. Usłyszała w ciemnościach, jak Jagang siada na łożu. Za tapicerowanymi ścianami sypialni rozległy się nagle krzyki i jęki. To mógł być głos Siostry Ulicii. Od początku niewoli u Jaganga dziewczyna miała sporo okazji do słuchania płaczu i krzyków Siostry Ulicii. Ją samą też często doprowadzano do łez - odpowiadały za to Siostry Mroku, a zwłaszcza Ulicia. Jagang odrzucił przykrycie. - Co się tam dzieje? Kahlan wiedziała, że za naruszenie spokoju imperatora Ulicia wkrótce będzie miała nowe powody do jęków. Jagang zszedł na podłogę i przekroczył spoczywającą obok łoża Kahlan. Niedbale spojrzał w dół, upewniając się, że dostrzegła jego nagość w słabym blasku stojącej na skrzyni lampy. Usatysfakcjonowany swoją niewypowiedzianą grozbą, wziął leżące na krześle spodnie. Wciągnął je, podskakując raz na jednej, raz na drugiej nodze, i ruszył ku wejściu. Nie raczył włożyć nic innego. Przystanął przed osłaniającym wejście grubym kilimem, odwrócił się i kiwnął palcem na Kahlan. Nie chciał spuścić jej z oka. Gdy wstała, odrzucił zasłonę z wejścia. Dziewczyna zerknęła w bok i zobaczyła skuloną na łożu, zaciskającą pod brodą koc najnowszą brankę, którą sprowadzono imperatorowi. Kobieta, jak niemal wszyscy, nie widziała Kahlan i wieczorem jeszcze bardziej się wystraszyła, spostrzegłszy, że Jagang rozmawia z duchem. Tej nocy był to dla niej najbłahszy powód do strachu. Kahlan poczuła ból szarpiący barki i ramiona Jagang przypominał jej poprzez obrożę, żeby się
nie ociągała. Pospieszyła za nim, nie okazując, jak bardzo to zabolało. W drugim pomieszczeniu ujrzeli zadziwiający widok. Siostra Ulicia tarzała się po podłodze, młócąc rękami i mamrocząc coś pomiędzy jękami i krzykami. Za miotającą się kobietą dreptała pochylona Siostra Armina - bała się ją dotknąć, bała się tego nie zrobić, bała się ewentualnej przyczyny owego zachowania, no i tego, co mogło ono spowodować. Wyglądała, jakby miała ochotę przytulić i uspokoić Ulicię, zanim ta ściągnie na nie uwagę imperatora. Jeszcze do niej nie dotarło, że na to jest już za pózno. Zazwy-czaj kiedy jedna z nich cierpiała, był to ból zesłany przez Jaganga, który kontrolował ich umysły - ale teraz i on się przyglądał całej scenie, najwyrazniej nie wiedząc, co wywołało konwulsje. Siostra Armina, pochylona nad miotającą się po podłodze Uli-cią, zauważyła nagle imperatora i skłoniła się jeszcze niżej. - Nie mam pojęcia, co jej się stało, Ekscelencjo. Przykro mi, że zakłóciła twój sen. Spróbuję ją uspokoić. Jagang był Nawiedzającym Sny i nie musiał przemawiać do tych, których umysły pozostawały w jego mocy. Swobodnie wę- drował wśród ich najbardziej osobistych myśli. Siostra Ulicia miotała się tak, że wymachując dziko ramieniem, przewróciła krzesło. Strażnicy - ci nieliczni spośród wielu, którzy mogli zobaczyć i zapamiętać Kahlan - cofnęli się, nadal jednak otaczali kręgiem tarzającą się na podłodze kobietę. Tym kazano dbać o to, żeby Kahlan nie wyszła z namiotu bez Jaganga; Siostry nie były ich podopiecznymi. Z kolei członkowie osobistej gwardii im-peratora, rośli i pokryci tatuażami, z
wbitymi w ciało metalowymi ćwiekami, stali niczym posągi przy wejściu do namiotu. Ci mieli pilnować, żeby nikt nieproszony nie wszedł do środka. Okazywali niewielkie zainteresowanie tym, co się działo w ich obecności. W ciemnych zakamarkach rozległego namiotu czekali niewolnicy, zawsze milczący i gotowi spełnić zachcianki imperatora. I oni prawie nie reagowali na to, co się przy nich rozgrywało. Byli tu wyłącznie po to, żeby służyć Jagangowi. Zwrócenie na siebie jego uwagi mogłoby mieć dla każdego z nich fatalne skutki. Siostry - jako czarodziejki - były osobistym orężem Jaganga, jego osobistą własnością, co podkreślało kółko w dolnej wardze. Nie podlegały żadnemu z gwardzistów, chyba że otrzymały inne polecenia. Jagang mógł podciąć Ulicii gardło, zgwałcić ją lub zaprosić na herbatę, a jego doborowi gwardziści nawet nie mrugnęliby okiem. Gdyby imperator zażądał herbaty, niewolnicy przynieśliby ją. Gdyby na ich oczach popełniano krwawą zbrodnię, czekaliby, aż Jagang skończy, a potem bez słowa posprzątali. Gdy Siostra Ulicia znowu krzyknęła, Kahlan uświadomiła sobie, że kobieta nie krzyczy z bólu, jak początkowo uznała. To bardziej przypominało... opętanie. Upiorne oczy Jaganga spojrzały na tuzin strażników. - Czy coś powiedziała? - Nie, Ekscelencjo - odparł jeden z nich. Pozostali widzący Kahlan żołnierze skinęli głowami. Gwardziści imperator nie zakwestionowali słów niższych rangą. - Co z nią? - zapytał Jagang Siostrę, która
wyglądała, jakby chciała paść na podłogę i rozpłaszczyć się u jego stóp. Siostra Armina drgnęła, usłyszawszy gniew w jego głosie. - Nie mam pojęcia, Ekscelencjo. Przysięgam. Wskazała drugą część pomieszczenia. - Spałam, czekając, aż będę potrzebna. Siostra Ulicia też spała. Obudziłam się, kiedy usłyszałam jej głos. Myślałam, że mówi do mnie. - Co mówiła? - zapytał Jagang. - Nie mogłam zrozumieć, Ekscelencjo. Kahlan uświadomiła sobie, że imperator nie wie, co powiedziała Siostra Ulicia. Zawsze wiedział, co Siostry mówiły, co myślały, co planowały. Był Nawiedzającym Sny. Wędrował po ich umysłach. Był we wszystko wtajemniczony. A tymczasem o tym nie miał pojęcia. Lub też, przypuszczała, nie chciał głośno powiedzieć tego, co już wiedział. Lubił tak sprawdzać łudzi - zadając pytania, na które znał odpowiedz. I był ogromnie niezadowolony, gdy przyłapał kogoś na kłamstwie. Ledwie dwa dni wcześniej wpadł we wściekłość i udusił nowego niewolnika, który okłamał go, mówiąc, że nie uszczknął niczego z tacy z obiadem dla imperatora. Jagang, równie umięśniony jak jego gwardziści, udusił biedaka jedną krzepką dłonią. Pozostali niewolnicy cierpliwie czekali, aż imperator dokona ponurego mordu, po czym wynieśli zwłoki. Jagang chwycił Siostrę za włosy i postawił. - Co jest, Ulicio? Kobieta przewróciła oczami, a jej usta poruszyły się bezgłośnie. Jagang złapał ją za ramiona i mocno potrząsnął.
Głowa Ulicii zakołysała się bezwładnie. Kahlan pomyślała, że równie dobrze mógłby skręcić jej kark. Żałowała, że tego nie zrobił - nie musiałaby się już przejmować tą Siostrą. - Ekscelencjo - odezwała się Armina poufnym tonem - jest nam potrzebna. - A kiedy imperator łypnął na nią wściekle, dodała: - Jest graczem. Jagang dumał nad słowami Arminy; nie spodobały mu się, ale nie zaprotestował. - Pierwszy dzień... - jęknęła Siostra Ulicia. Władca przyciągnął ją bliżej. - Jaki pierwszy dzień? - Zimy... zimy... zimy... - mamrotała Ulicia. Jagang popatrzył po obecnych, marszcząc brwi, jakby chciał, żeby to wyjaśnili. Jeden z żołnierzy wskazał ku wyjściu z wielkiego namiotu. Właśnie świta, Ekscelencjo. - Co? - Nawiedzający Sny wbił w niego wściekłe spojrzenie. - Właśnie nastał świt pierwszego dnia zimy, Ekscelencjo. Imperator puścił Siostrę Ulicię. Upadła ciężko na pokrywające podłogę dywany. Wpatrzył się w wejście. - Istotnie. Przez szczelinę z boku ciężkiej zasłony, która zakrywała wejście do namiotu, Kahlan dostrzegała na niebie pierwsze barwy świtu. A także kolejnych żołnierzy doborowej gwardii, którzy zawsze otaczali Jaganga. Żaden z nich nie widział jej, w ogóle nie zauważali jej obecności. Za to doskonale widzieli ją przydzieleni do niej strażnicy w namiocie, którzy zawsze byli pod ręką. Część z nich] na pewno pozostawała na zewnątrz, wśród gwardzistów Jaganga. Mieli pilnować, żeby Kahlan nigdy sama nie wyszła z namiotu. Siostra Ulicia leżała na podłodze.
- Rok, rok, rok - mamrotała w transie. - Czego rok?! - ryknął Jagang. Niektórzy ze stojących najbliżej gwardzistów cofnęli się. Siostra Ulicia usiadła. Zaczęła się kołysać. - Zaczyna się. Rok się zaczyna. Zaczyna się. Rok. Musi się zacząć. Imperator spojrzał na drugą Siostrę. - 0 czym ona bredzi? Siostra Armina rozłożyła ręce. - Sama nie wiem, Ekscelencjo. Spojrzenie Jaganga stało się jeszcze mroczniejsze. - To kłamstwo, Armino. Siostra Armina nieco pobladła i oblizała wargi. - Chciałam przez to powiedzieć, Ekscelencjo, że moim zdaniem może się to odnosić wyłącznie do szkatuł. W końcu ona jest graczem. Imperator skrzywił się, zniecierpliwiony. - Przecież już wiemy, że mamy rok od dnia, w którym Ulicia włączyła je do gry skinął ku wyniosłemu płaskowyżowi - co nastąpiło zaraz po tym, jak Kahlan wyniosła je ze stojącego tam pałacu. - Nowy gracz! krzyknęła z zamkniętymi oczami Siostra Ulicia, poprawiając go. Nowy gracz! Rok się zaczyna! Jej słowa naprawdę zaskoczyły Jaganga. Kahlan zastanawiała się, jak coś takiego mogło zdziwić Nawiedzającego Sny. Ale z jakiegoś powodu nie był w stanie - przynajmniej w tej chwili - podziałać swoją mocą na Siostrę Ulicię. Chyba że to była jedna z jego gierek. Jagang nie zawsze ujawniał, co wie, a czego nie. Kahlan nigdy nie miała wrażenia, że czyta w jej umyśle, lecz zawsze brała pod uwagę że może chce, by tak sądziła. A co, jeżeli cały czas
odczytywał jej myśli? Mimo wszystko jednak nie wierzyła w to. Nie mogłaby wskazać konkretnego dowodu, który przekonał ją, że Jagang nie potrafi wykorzystywać przeciwko niej swojej mocy Nawiedzającego Sny raczej było to odczucie wynikające z wielu drobnych faktów. - Jak mógł się pojawić jakiś nowy gracz? - zapytał imperator tonem, który wprawił Siostrę Arminę w jeszcze silniejsze drżenie. Musiała dwa razy przełknąć ślinę, zanim była w stanie się odezwać. - Nie miałyśmy... wszystkich szkatuł, Ekscelencjo. Miałyśmy tylko dwie. Pozostaje jeszcze trzecia szkatuła, ta, którą miała Tovi. - Chcesz powiedzieć, że szkatułę skradziono, bo wy, głupie suki, wysłałyście Tovi samą, zamiast zatrzymać ją przy sobie. - To było gniewne oskarżenie, nie pytanie. Siostra Armina, bliska paniki, wskazała Kahlan. - To jej wina! Gdyby zrobiła, jak kazałyśmy, i wyniosła wszystkie szkatuły jednocześnie, zostałybyśmy razem i miałybyśmy trzy szkatuły. Ale nie przyniosła ich za jednym razem. To jej wina! Siostra Ulicia kazała Kahlan schować trzy szkatuły w plecaku i przynieść je. Nie zmieściły się, więc dziewczyna najpierw wyniosła jedną, zamierzając wrócić po następne. Siostrze Ulicii się to nie spodobało, delikatnie mówiąc. Straszliwie pobiła Kahlan za to, że nie udało jej się dokonać niemożliwego zmieścić wszystkich szkatuł w za małym plecaku. Kahlan nie powiedziała niczego na swoją obronę. Nie zamierzała zniżać się do tłumaczenia się przed ludzmi, którzy nie kierowali się rozsądkiem.
Jagang popatrzył na nią przez ramię. Obojętnie odwzajemniła; spojrzenie. Przeniósł wzrok na Siostrę Arminę. - No i co z tego? Siostra Ulicia włączyła szkatuły do gry. To czyni z niej gracza. - Inny gracz! - krzyknęła Ulicia, siedząc między nimi na podłodze. - Teraz dwóch graczy! Rok się zaczyna! To niemożliwe! - Rzuciła się ku czemuś. To niemożliwe! Niczego tam jednak nie było i jej ręce pochwyciły tylko powietrze. Usiadła ciężko na podłodze, szybko oddychając. Ukryła twarz e drżących dłoniach, przytłoczona tym, co się właśnie stało. Jagang odwrócił się, zamyślony. - Czy dwoje ludzi może jednocześnie włączyć szkatuły do Siostra Amina popatrzyła niepewnie. Nie bardzo wiedziała, czy ma się odważyć na odpowiedz. Zmilczała. Siostra Ulicia potarła oczy. - Zniknął. Jagang spojrzał na nią. - Kto? - Nie widziałam jago twarzy. Wykonała jakiś odruchowy gest. - Był tutaj, mówił do mnie, ale zniknął. Nie wiem, kto to był, Ekscelencja Wyglądała na wstrząśniętą. - Co widziałaś? - zapytał imperator. Skoczyła na równe nogi, jakby ją coś podrzuciło. Porażona bólem, szeroko otworzyła oczy. Z ucha pociekła jej krew. - Co widziałaś? - powtórzył Jagang. Kahlan była juz świadkiem, jak zadawał Siostrom ból. Chociaż nie było wiadomo, czy przedtem mógł wniknąć do umysłu Siostry Ulicii, teraz nieustępliwie bez trudu pozwalał odczuć swoją tam obecność.
- To był ktoś - wydyszała Siostra Ulicia. - Ktoś, kto po prostu był tutaj, w namiocie, Ekscelencjo. Powiedział mi, że jest nowy gracz i że dlatego rok musi się zacząć od nowa. Jagang mocno zmarszczył czoło. - Nowy gracz o moc Ordena? Siostra Ulicia skinęła głową, jakby się bała to przyznać. - Tak, Ekscelencjo. Ktoś jeszcze włączył się do gry o szkatuły Ordena. Ostrzeżono nas, że rok należy odliczać od nowa. I teraz mamy rok od dzisiaj, od pierwszego dnia zimy. Jagang, pogrążony w głębokiej zadumie, ruszył ku wyjściu. Dwaj doborowi gwardziści odsunęli ciężką zasłonę, żeby mógł wyjść bez chwili zwłoki. Kahlan, wiedząc, że jeżeli nie będzie się trzymać blisko niego, natychmiast zostanie ukarana bólem, pospieszyła za imperatorem, zanim jej przypomniał o tym obowiązku. Siostry Ulicia i Armina szły tuż za nią. Na zewnątrz rośli gwardziści Jaganga rozstąpili się, robiąc mu przejście. Pozostali żołnierze - specjalna straż Kahlan - krążyli tam i z powrotem tuż za tamtymi. Stojąc za Jagangiem, Kahlan rozcierała ramiona, żeby się choć trochę rozgrzać o zimnym świcie. Na zachodzie piętrzyły się ciemne chmury. Nawet przez fetor obozu dziewczyna wyczuwała w powietrzu wilgoć zwiastującą deszcz. Brzask pierwszego dnia zimy znaczył czerwienią mknące na wschód rzadkie obłoki. Imperator stał w milczeniu i wpatrywał się w odległy olbrzymi płaskowyż. Na tej wyniosłej płaszczyznie tkwił Pałac Ludu. Była to przeogromna budowla. Właściwie miasto, siedziba władzy
D'Hary. Miasto będące ostatnim punktem oporu przeciwko Imperialnemu Aadowi, jego pragnieniu zawładnięcia światem i narzucenia wszystkim swoich przekonań. Armia Aadu, niczym trujące morze, zalewała równiny Azrith, otaczając płaskowyż i pozbawiając go nadziei na odsiecz i wybawienie. Pierwsze promienie światła muskały właśnie odległy pałac i marmurowe ściany, kolumny oraz wieże lśniły w blasku świtu. To był wspaniały, zapierający dech widok. Jednak w ludziach Aadu widok pałacu, owego piękna nietkniętego jeszcze przez ich pożądliwe łapska, wywoływał tylko zazdrość i nienawiść. Pragnęli zniszczyć pałac, zetrzeć to dostojeństwo z powierzchni ziemi, dopilnować, żeby człowiek już nigdy nie dążył do takiej wspaniałości. Kahlan była w tym pałacu - pałacu lorda Rahla gdy cztery siostry zaprowadziły ją tam, żeby wykradła z Ogrodu Życia szkatuły Ordena. Wspaniałość owego miejsca budziła podziw. Dziewczyna wcale nie miała ochoty zabierać szkatuł z ogrodu lorda Rahla. Nie należały do Sióstr, które miały złe zamiary. Na ołtarzu, na którym stały szkatuły, Kahlan zostawiła swój największy skarb. Była to niewielka statuetka kobiety - głowa odrzucona w tył, przyciśnięte do boków pięści, plecy wygięte, jakby się opierała chcącym ją sobie podporządkować mocom. Nie miała pojęcia, gdzie zdobyła coś tak pięknego. Cierpiała, zostawiając statuetkę, ale musiała tak postąpić, żeby włożyć do plecaka dwie ostatnie szkatuły. Gdyby tego nie zrobiła, Siostra Ulicia zabiłaby ją. I chociaż bardzo kochała posążek, jeszcze bardziej kochała życie. Miała nadzieję, że
kiedy lord Rahl zobaczy statuetkę, zrozumie, jak żałowała, musząc zabrać to, co należało do niego. Tymczasem Jagang pojmał Siostry i zdobył ponure czarne szkatuły. Przynajmniej zaś dwie z nich. Siostra Tovi wyruszyła przodem z pierwszą. Kobieta nie żyła, a szkatuła, którą miała, zaginęła. Kahlan z kolei zabiła Siostrę Cecilię. I tak z czterech porywaczek dziewczyny zostały tylko dwie: Siostry Ulicia i Armina. Jagang, rzecz jasna, kontrolował też inne Siostry. - Kto mógłby włączyć szkatułę do gry? - zapytał imperator, wpatrzony w pałac na płaskowyżu. Nie było jasne, czy oczekuje odpowiedzi od Sióstr, czy tylko głośno myśli. Siostry Ulicia i Armina spojrzały na siebie. Doborowi gwardziści stali niczym kamienne posągi. Specjalni strażnicy Kahlan maszerowali wolno tam i z powrotem; najbliższy z nich odnotowywał jej obecność i rzucał jej pełne wyższości i zadowolenia z siebie spojrzenie, ilekroć zawracał, by ruszyć w przeciwnym kierunku. Kahlan znała tego żołnierza, znała jego nawyki. Był jednym z najmniej inteligentnych strażników, a brak umiejętności nad-rabiał arogancją. - Musiałby to być ktoś z darem obu magii. Siostra Ulicia przerwała wreszcie kłopotliwą ciszę. Magii addytywnej i sub-traktywnej. - Ktoś inny niż Siostry, które masz tutaj, Ekscelencjo - dodała Siostra Armina. - Nie bardzo wiem, kto mógłby tego dokonać. Jagang zerknął przez ramię. Strażnik Kahlan nie był jedyną osobą bezmyślnie przyjmującą pozę aroganckiej wyższości. Impe-rator był o wiele bystrzejszy od Arminy, a ona za głupia, żeby się zorientować. Miała jednak dość rozumu, by rozpoznać wyraz jego oczu, zdradzający, że wie, iż
ona łże. Struchlała, natychmiast uci-szona gniewnym spojrzeniem. Siostra Ulicia, również o wiele bystrzejsza od Arminy, błyskawicznie dostrzegła zagrożenie. - W grę wchodzi ledwie dwoje ludzi, Ekscelencjo powie-działa. - To musiał być Richard Rahl - pospiesznie wtrąciła Armina, chcąc się zrehabilitować. - Richard Rahl - powtórzył Jagang z nienawiścią. Nie sprawiał wrażenia zdziwionego sugestią Siostry. Siostra Ulicia odchrząknęła. - Albo Siostra Nicci. To jedyna z Sióstr, których tu nie ma, zdolna posłużyć się magią subtraktywną. Jagang chwilę spoglądał na nią gniewnie, a potem znów zapatrzył się na Pałac Ludu, oświetlony teraz słońcem i jaśniejący niczym latarnia ponad mroczną równiną. - Siostra Nicci wie o wszystkim, co zrobiłyście, durne suki -stwierdził w końcu. Siostra Armina aż zamrugała ze zdumienia. - Jak to możliwe, Ekscelencjo? Imperator splótł z tyłu mięsiste dłonie. Potężnie umięśnione plecy i kark sprawiały, że bardziej przypominał byka niż człowieka. Kręcone, czarne włosy na ciele tylko nasilały to wrażenie. Wygolona czaszka nadawała mu jeszcze grozniejszy wygląd. - Nicei była przy Tovi, kiedy ta umierała - wyjaśnił. - Po tym, jak ją zraniono i skradziono jej szkatułę. Od bardzo dawna nie widziałem Nicci. Zaskoczyło mnie, kiedy się nagle pojawiła. Byłem tam, w umyśle Tovi, i wszystko obserwowałem. Tovi nie miała pojęcia, że jestem w jej umyśle, podobnie jak wy obie. Nicci też nie wiedziała, że tam jestem. Wypytywała Tovi, wykorzystywała jej ciężką ranę, żeby zmusić ją do zdradzenia waszych zamiarów,
Ulicio. Przedstawiła Tovi bajeczkę, że chciałaby się wyrwać spod mojej kontroli, i tym zdobyła jej zaufanie. Tovi opowiedziała jej o wszystkim: o rzuconym przez was zaklęciu chaintire, o szkatułach, które wykradłyście z pomocą Kahlan, o tym, że owe szkatuły działają łącznie z zaklęciem chainfire. Absolutnie niczego nie zataiła. Siostrze Ulicii z każdą chwilą rzedła mina. - Czyli to właśnie Nicci mogła to zrobić. To musiało być albo jedno, albo drugie z nich. - Albo Nicci i Richard Rahl wspólnie - podsunęła Siostra Armina. Imperator milczał, wpatrzony w pałac. Siostra Ulicia nachyliła się odrobinę. - Czy wolno mi zapytać, Ekscelencjo, dlaczego nie jesteś w stanie... Dlaczego Nicci nie ma tutaj z tobą? Całkowicie czarne oczy Jaganga spojrzały na kobietę. W tych atramentowych oczach przesuwały się mgliste kształty, oznaka szalejącej w nim burzy. - Była ze mną. Odeszła. Wasze niezdarne wysiłki, żeby osłonić przede mną umysły więzią z lordem Rahlem, którą utworzyłyście w złej wierze, spełzły na niczym. Za to Nicei się to udało. Z powodów, których nie rozumiem, była szczera i dlatego więz ją chroni. Odrzuciła wszystko, nad czym pracowała przez całe życie, odrzuciła swoją moralną powinność. - Poruszył ramionami; znów był władczy i spokojny. - Więz chroni Nicci. Już nie mogę wnikać do jej umysłu. Siostra Armina stała jak sparaliżowana i nie był to tylko zwykły strach przed Jagangiem; najwyrazniej zdumiało ją to, co przed chwilą usłyszała. Siostra Ulicia kiwała głową, zapatrzona we wspomnienia. - Patrząc wstecz, sądzę, że to żadna
niespodzianka. Chyba zawsze wiedziałam, że ona kocha Richarda. Nigdy, rzecz jasna, nie powiedziała nam, pozostałym Siostrom Mroku, ani słowa o tym, ale jeszcze w Pałacu Proroków poświęciła bardzo dużo, żebym ją, mianowała jedną z sześciu jego nauczycielek. Cena, jaką za to zapłaciła, nasunęła mi wątpliwości co do jej motywów. Parę innych Sióstr kierowało się zachłannością. Chciały wchłonąć jego dar, mieć go na własność. Ale nie Nicci. Jej nie o to chodziło. Dlatego ją obserwowałam. Nigdy się z tym nie zdradziła - drogie duchy, chyba nawet sama nie była tego świadoma - ale ten wyraz jej oczu. Była w nim zakochana. Wtedy nie rozpoznałam owego spojrzenia, pewnie dlatego, że i Nicci była przekonana o swojej nienawiści do tego człowieka i wszystkiego, co reprezentował. Jednak była za kochana w Richardzie Rahlu. Nawet w tamtych czasach. Jagang spurpurowiał. Siostra Ulicia, zatopiona we wspomnie-niach, nie zauważyła jego milczącej furii. Siostra Armina niepostrzeżenie dotknęła jej ramienia. Ulicia podniosła wzrok, zbladła, ujrzawszy minę imperatora, i natychmiast zmieniła temat. - Jak już wspomniałam, nigdy nie powiedziała ani słowa na ten temat, więc pewnie tylko to sobie wyobraziłam. Prawdę mówiąc, je-stem tego pewna. Nienawidziła go. Pragnęła jego śmierci. Nienawi-dziła wszystkiego, co reprezentował. Nienawidziła go. To jasne jak słońce. Nienawidziła. - Zacisnęła usta, przerywając paplaninę. - Wszystko jej dałem - zagrzmiał Jagang. Uczyniłem ją kró-lową. Jako Jagang Sprawiedliwy przekazałem jej władzę karzącej dłoni Bractwa Aadu. Ci, którzy sprzeciwiali się sprawiedliwymi
zasadom Aadu, poznawali ją jako Panią Śmierci. Jedynie dzięki mojej wspaniałomyślności mogła wypełniać te szlachetne obowiązki. Byłem głupcem, pozostawiwszy jej taką swobodę. Zdradziła mnie. Zdradziła mnie dla niego. Kahlan nie spodziewała się, że kiedykolwiek ujrzy Jaganga trawionego zazdrością... a teraz właśnie coś takiego widziała. Ten człowiek brał, co chciał. Nie był przyzwyczajony, żeby mu czegoś odmawiano, czegoś go pozbawiano. Najwyrazniej nie mógł mieć tej Nicci. Najwyrazniej jej serce należało do Richarda Rahla. Dziewczyna stłumiła niejasne uczucia do Richarda Rahla - męż-czyzny, którego nigdy nie spotkała - i wpatrzyła się w swoich ma-szerujących tam i z powrotem strażników. - Ale ją odzyskam. - Jagang uniósł pięść; mięśnie ramion napięły się, kiedy ją mocniej zacisnął, żyły na skroniach nabrzmiały. - Wcześniej czy pózniej złamię haniebny opór stawiany przez Richarda Rahla, a wtedy wyrównam rachunki z Nicci. Zapłaci za swoje grzechy. Kahlan i ta Nicci miały ze sobą coś wspólnego. Jeżeli imperator kiedykolwiek dopadnie tamtą, to i ją spotka wszystko co najgorsze. - A szkatuły Ordena, Ekscelencjo? - zapytała Siostra Ulicia. Ramię opadło. Jagang odwrócił się ku niej z ponurym uśmiechem. - To bez znaczenia, kochanieńka, że jedno z nich zdołało jakoś włączyć do gry szkatuły Ordena. Nie wyjdzie im to na dobre. - Wskazał przez ramię na Kahlan. - Mam ją. Mam to, co potrzebne, byśmy wykorzystali moc Ordena dla sprawy Bractwa Aadu. Racja jest po naszej stronie. Stwórca jest po naszej stronie. Gdy uwolnimy moc Ordena, zetrzemy z powierzchni ziemi bluz-nierczą magię.
Sprawimy, że wszyscy ukorzą się przed naukami Aadu. Wszyscy ludzie poddadzą się boskiej sprawiedliwości i będą wyznawać jedną wiarę. Dla świata będzie to świt nowej ery, ery, w której żadna magia nie skazi ludzkich dusz. Wszyscy z radością przyłączą się do chwalebnej sprawy Aadu. W tym nowym świecie wszyscy ludzie będą równi. Będą się mogli poświęcić służbie blizniemu, zgodnie z wolą Stwórcy. - O tak, Ekscelencjo - powiedziała Siostra Armina, szukając możliwości ponownego wkradzenia się w jego łaski. - Ekscelencjo - ośmieliła się odezwać Siostra Ulicia - jak już wcześniej wyjaśniłam, chociaż mamy wiele niezbędnych składników, co jakże słusznie wykazałeś, i tak musimy mieć wszystkie szkatuły, jeżeli chcemy osiągnąć nasz cel i wykorzystać moc Or-dena dla sprawy Bractwa Aadu. Nadal jest nam potrzebna trzecia szkatuła. Na twarz Jaganga wrócił ponury uśmieszek. - Jak już mówiłem, byłem w umyśle Tovi. I może wiem coś o tym, kto maczał palce w przejęciu szkatuły. Siostry Ulicia i Armina były nie tylko zdziwione, ale i zaciekawione. - Wiesz, Ekscelencjo? - zapytała Siostra Armina. Imperator skinął głową. - Mój duchowy przewodnik, Brat Narev, miał przyjaciółkę, z którą od czasu do czasu łączyły go pewne sprawy. Podejrzewam, że ona mogła się w to wmieszać. Siostra Ulicia wyraznie nie dowierzała. - Sądzisz, że mogłaby się w to wmieszać przyjaciółka Bractwa Aadu? - Nie. Nie powiedziałem: przyjaciółka Bractwa". Powiedziałem, że to przyjaciółka Brata Nareva.
Kobieta, z którą i ja w przeszłości kontaktowałem się parę razy w imieniu Brata Nareva. Pewnie o niej słyszałyście. - Spojrzał znacząco na Ulicię. Nazywa się Six. Siostra Armina zachłysnęła się oddechem i znieruchomiała. Siostra Ulicia szeroko otworzyła oczy i rozdziawiła usta. - Six... Z pewnością nie masz, Ekscelencjo, na myśli wiedzmy Six? Jaganga wyraznie ucieszyła ta reakcja. - A, czyli ją znasz. - Miałam okazję raz się z nią spotkać. Porozmawiałyśmy sobie. Nie nazwałabym tego jednak miłą pogawędką, Ekscelencjo. Nikt nie dojdzie do ładu z tą kobietą. - Widzisz, Ulicio, to jeszcze jedna różnica między nami. Ty mogłabyś zaoferować jej jedynie swój zewłok dla lubiących ludzkie mięso stworów, które ona trzyma w swej kryjówce. Za to ja mam w garści to, czego ona pragnie. Mogę zaoferować jej to, czego poszukuje. W przeciwieństwie do ciebie, Ulicio, mogę się z nią układać. - Ale jeżeli Richard Rahl lub Nicci włączyli do gry tę szkatułę, oznacza to, że teraz to oni ją mają powiedziała Ulicia. - I chociaż może Six naprawdę dostała ją po Tovi, obecnie już jej nie ma. - Czyli sądzisz, że taka kobieta zrezygnowałaby ze swoich! pragnień? Ze wszystkiego, czego łaknie? - Jagang pokręcił gło-wą. Nie, Six by się nie spodobało, że... pokrzyżowano jej plany. To osoba, której nie wolno się bezkarnie sprzeciwiać. Nie jest zbyt miła dla tych, którzy stają jej na drodze. Mam rację, Ulicio? Siostra Ulicia przełknęła ślinę, a potem przytaknęła. - Uważam ciągnął imperator że kobieta o jej
mrocznych talentach i bezgranicznej determinacji nie spocznie, dopóki nie naprawi owej niesprawiedliwości, a wtedy będzie mieć do czynienia z Aadem. Och, moim zdaniem wszystko jest pod kontrolą. Na końcu nie będzie miało żadnego znaczenia, że jedno z tych niegodziwców, czy to Nicei, czy Richard Rahl, włączyło tę szkatułę do gry. Aad zwycięży. Odkąd padło imię wiedzmy, Siostra Ulicia splatała mocno palce, żeby nie drżały. Teraz skłoniła głowę. - Oczywiście, Ekscelencjo. Widzę, że istotnie masz wszystko pod kontrolą. Widząc jej pokorę i uległość, Jagang pstryknął palcami i przeniósł uwagę na jednego z niewolników z nagim torsem stojących-przy wejściu do namiotu. - Jestem głodny. Dzisiaj zaczyna się turniej Ja'La. Chcę solidnego posiłku, zanim pójdę obserwować grę. Niewolnik zgiął się w pasie. - Tak jest, Ekscelencjo. Natychmiast się tym zajmę. Gdy mężczyzna pobiegł wykonać rozkaz, Jagang popatrzył na morze żołnierzy. - Nasi dzielni wojownicy potrzebują wytchnienia od ciężkiej roboty. Jedna z drużyn prawdopodobnie zdobędzie szansę gry z moimi zawodnikami. Miejmy nadzieję, że będzie na tyle dobra, by moi chłopcy się napocili, zanim ją pokonają. - Tak, Ekscelencjo - powiedziały chórem Siostry. Imperator, wyraznie znudzony ich płaszczeniem się, skinął ku jednemu ze specjalnych strażników, który akurat ich mijał. - Ciebie pierwszego zabije.
Żołnierz znieruchomiał, w oczach miał panikę. - Ekscelencjo? Jagang wskazał głową Kahlan, która stała pół kroku za nim, po prawej. - Ciebie pierwszego zabije i zasługujesz na to. Żołnierz z szacunkiem pochylił głowę. - Nie rozumiem, Ekscelencjo. - Jasne, że nie, boś głupi. Liczyła twoje kroki. Za każdym razem robisz tyle samo kroków, zanim zawrócisz i ruszysz w przeciwnym kierunku. Ilekroć zawracasz, patrzysz na nią, a potem maszerujesz dalej. Liczyła twoje kroki. Kiedy masz zawrócić, nie musi patrzeć w twoją stronę, bo dokładnie wie, kiedy to zrobisz. Wie, że spojrzysz ku niej, nim zmienisz kierunek, i dlatego będzie patrzeć w inną stronę. To cię uspokoi. Kiedy podchodzisz do nas od prawej i zawracasz, zawsze się tak samo okręcasz: w swoją prawą. I ilekroć zawracasz, nóż przy twoim pasie jest najbliżej niej. Żołnierz spojrzał na nóż u pasa. Zakrył go dłonią. - Ale ja nie pozwolę, żeby mi odebrała nóż, Ekscelencjo. Nie pozwoliłbym na to. Przysięgam, że powstrzymałbym ją. - Powstrzymał ją? - Jagang zaśmiał się krótko. Ona wie, że tylko dwa kroki dzielą ją od punktu, w którym zawracasz, dwa kroki od wyrwania ci noża z pochwy u pasa. Strzelił palcami. Wystarczy moment i będzie mieć twój nóż. Pewnie się nawet nie zorientujesz, że go zabrała, nim umrzesz. - Ale ja bym... - Spojrzysz na nią, będzie patrzeć w drugą stronę, zawrócisz. Nim zrobisz trzeci krok, zdobędzie twój nóż. A po chwili wpakuje ci całe ostrze w prawą nerkę. Umrzesz, zanim się zorientujesz, co cię
zraniło. Było zimno, ale na czole żołnierza pojawił się pot. Jagang obejrzał się na Kahlan. Miała swój zwykły, wyprany z emocji, wyraz twarzy. Jagang się mylił. Ten mężczyzna umrze drugi. Był głupi, jak to stwierdził imperator. Głupich łatwiej zabić. Trudniej uśmiercić bystrych i czujnych. Kahlan znała każdego ze swoich specjalnych strażników. Dołożyła starań, żeby dowiedzieć się o nich, ile tylko mogła. Drugi z żołnierzy maszerujących przed namiotem był jednym z najinteligentniejszych jej strażników. Gdziekolwiek była, analizowała sytuację i wyobrażała sobie, jak podjęłaby próbę ucieczki. Teraz nie był po temu ani czas, ani miejsce, lecz i tak to sobie przemyślała. Tego głupca nie zabiłaby najpierw, ale odebrałaby mu nóż, jak powiedział Jagang. A wtedy zajęłaby się tym bystrym, bo był czuj-niejszy i szybszy. Specjalni strażnicy mieli nie dopuścić, żeby uciekła. Nie wolno im było jej zabić. Gdyby ten bystry chciał ją przewrócić, miałaby już nóż i wykorzystałaby impet zderzenia, żeby podciąć mu gardło. Odsunęłaby się w lewo, żeby zabity na nią nie upadł, okręciła i wbiła nóż w nerkę głupiego strażnika - dokładnie tak, jak zasugerował imperator. Przejrzałeś mnie powiedziała do Jaganga obojętnym tonem. Dobra robota. Odrobinę przymrużył lewe oko. Nie wiedział, czy ona mówi prawdę, czy kłamie.
ROZDZIAA 4
Wiesz, czym grozi złamanie pieczęci na tych drzwiach? - spytała Cara. Zedd obejrzał się na nią przez ramię. - Czy muszę ci przypominać, że jestem Pierwszym Czarodziejem? Cara odpowiedziała równie gniewnym spojrzeniem. - Wybacz. Wiesz, czym grozi złamanie pieczęci na tych drzwiach, Pierwszy Czarodzieju Zoranderze? Zedd zesztywniał. - Nie to miałem na myśli. Mord-Sith nadal patrzyła na niego gniewnie. - Nie odpowiedziałeś na pytanie. Mord-Sith miały to do siebie, że nie lubiły wymijających odpowiedzi. Wprost ich nie cierpiały. Robiły się wówczas opryskliwe. Zedd w zasadzie uważał, że głupio jest dawać Mord-Sith powód do irytacji, lecz nie znosił, kiedy mu przeszkadzano, gdy się zajmował czymś ważnym. Złościł się wtedy. - Dlaczego Richard cię toleruje??? Gniew w oczach Cary tylko się nasilił. - Nigdy nie dałam lordowi Rahlowi wyboru. A teraz odpowiedz na moje pytanie. Wiesz, czym grozi złamanie pieczęci na tych drzwiach? Zedd wsparł się pięściami pod boki. - Nie sądzisz, że wiem coś niecoś o magii? - Tak myślałam, ale zaczynam mieć wątpliwości. - Och, czyli uważasz, że wiesz o tym więcej niż ja? - Wiem, że magia to kłopoty. I całkiem możliwe, że w tym przypadku wiem więcej niż ty. Nie jestem taka głupia, żeby się przedzierać przez
pieczęć tego rodzaju. Nicci nie bez powodu zapieczętowała te drzwi. I wcale nie uważam, że to strasznie mądrze, Pierwszy Czarodzieju, przedzierać się przez jej pieczęć, gdy nie ma się pojęcia, dlaczego ona tu jest. - Cóż, chyba wiem to i owo o pieczęciach, osłonach i innych takich. Cara uniosła brew. - Nicci włada magią subtraktywną, Zeddzie. Czarodziej spojrzał na drzwi, a potem znów na Mord-Sith. Z jej pozy wywnioskował, że gotowa jest złapać go za kołnierz i odciągnąć od obitych mosiądzem wrót, jeśli uzna, że powinna to zrobić. - Chyba masz rację. - Uniósł palec. Ale z drugiej strony czuję, że tam, za nimi, dzieje się coś poważnego... coś absolutnie złowrogiego. Cara westchnęła i wreszcie odwróciła od niego pałające gniewem błękitne oczy. Wyprostowała się i badała wzrokiem korytarz, przesuwając dłonią po długim, jasnym warkoczu. Odrzuciła warkocz za ramię. - Sama nie wiem, Zeddzie. Gdybym była w komnacie, a następnie zamknęła drzwi, to miałabym po temu dobry powód i wcale nie byłabym zadowolona, gdybyś chciał je otworzyć. Nicci nie pozwoliła, żebym przy niej została, a nigdy wcześniej nie prosiła, bym zostawiła ją samą. Nie chciałam jej tam wpuścić samej, ale nalegała. Była w jednym z tych swoich okropnych nastrojów. I długo ją to potem trzymało. Zedd westchnął. - Istotnie. Jednak nie bez powodu. Drogie duchy, Caro, ostatnio wszyscy byliśmy w złym nastroju i wszyscy mieliśmy po temu powody. Mord-Sith skinęła głową.
- Nicci powiedziała, że musi zostać sama. Odparłam, że nic mnie to nie obchodzi i że zamierzam być przy niej. Nie wiem, co i ona w sobie ma, ale kiedy czasami mówi, żeby coś zrobić, nagle się okazuje, że właśnie to robisz. Lord Rahl jest taki sam. Nie za-często przejmuję się jego rozkazami, bo w końcu lepiej od niego wiem, jak go ochraniać, lecz niekiedy mówi coś tym swoim tonem, a ty stwierdzasz, że robisz to, o co prosił. Pojęcia nie mam, jak mu się to udaje. Z Nicci też tak jest. Oboje potrafią cię skłonić, żebyś zrobił to, czego wcale nie miałeś zamiaru robić. I nawet nie podnoszą głosu. Nicci wyjaśniła, że tu wchodzi w grę magia. Powiedziała to tak, że nie było wątpliwości, iż chce zostać sama. A ja usłyszałam, jak jej mówię, że w takim razie poczekam na zewnątrz, na wypadek gdyby czegoś potrzebowała. Zedd przekrzywił głowę ku Carze i spojrzał na nią spod krzaczastych brwi. - Myślę, że to się jakoś łączy z Richardem. W jednej chwili w oczach Mord-Sith zapłonął gniew. Czarodziej zauważył, jak pod czerwonym skórzanym uniformem napinają się jej mięśnie. - To znaczy? - Jak sama powiedziałaś, dziwnie się zachowywała. Pytała mnie, czy zawierzyłbym Richardowi życie wszystkich ludzi. Cara wpatrywała się w niego chwilę. - Mnie zapytała o to samo. - Cały czas mnie to dręczy. Zastanawiam się. o co jej chodziło, - Zedd wskazał długim palcem ku drzwiom. - Caro, ona tam jest z tym czymś, z tą szkatułą Ordena. Wyczuwam to. Cara skinęła głową.
- Nie mylisz się. Widziałam tę rzecz w środku, zanim Nicci zamknęła drzwi. Zedd odgarnął z twarzy faliste pasmo siwych włosów. - Między innymi dlatego uważam, że to ma coś wspólnego z Richardem. Nie przedzierałbym się lekkomyślnie przez taką pieczęć. Cara Robię to, bo sądzę ze to ważne. Mord-Sith westchnęła, zrezygnowana. - No dobrze. - Skrzywiła się, niezadowolona, że musi przystać na jego plan. Jak ci odgryzie głowę, to chyba zdołam ją przyszyć. Zedd uśmiechnął się i podciągnął rękawy. Głęboko zaczerpnął powietrza, po czym wrócił do rozplątywania magicznej osłony, którą Nicci omotała zasuwkę. Na wielkich, obitych mosiądzem drzwiach wygrawerowano symbole właściwe dla pola powstrzymującego tej części Wieży Czarodzieja. Takie miejsce już było zabezpieczone przed niepożądaną ingerencją i osłonięte przed przypadkowym wtargnięciem, ale Zedd dorastał w wieży i wiedział, jak działają poszczególne elementy budowli. Znał również wiele sztuczek powiązanych z owymi elementami. To konkretne pole było kłopotliwe, ponieważ ograniczając dostęp do tego, co mogło być w komnacie, wykorzystywało obie magie. Czarodziej delikatnie przesunął trzy pierwsze palce lewej dłoni ponad obszarem konwergencji. Po nerwie w lewym przedramieniu, aż do łokcia, przebiegło drżenie - niezbyt dobry znak. Nicei dodała coś do pola, tworząc osobistą osłonę z czegoś zwyczajnego. Zedd zaczynał myśleć, że Cara wie więcej, niż podejrzewał. To była osłona w specyficzny sposób reagująca na
przyłożenie mocy. Przerwał na chwilę, żeby się zastanowić. Wolałby osiągnąć swój cel bez stosowania siły, która zapoczątkowałaby ową reakcję. Ostrożnie wpuścił do węzła delikatną, niewinną smużkę. Prawą dłonią poluzował zamotaną moc, żeby całość zaczęła się rozplątywać. Aż za dobrze wiedział, że próba zwyczajnego przełamania pieczęci nie dałaby rezultatów, gdyż pole powstrzymujące było tak skonstruowane, że rozwiązanie siłowe tylko by je mocniej zacisnęło. Nicci najwyrazniej zwielokrotniła tę jego właściwość. Gdyby użył zbyt dużej mocy, osłona jedynie wzmocniłaby się, jakby jeszcze bardziej zacisnął węzeł. A wtedy nigdy by tego nie rozplatał. Poza tym Cara miała rację: Nicci władała magią subtraktywną i nie wiadomo było, jakie elementy owej ponurej mocy mogła wpleść w matrycę, żeby ochronić przed złamaniem wewnętrzną pieczęć. Nie chciałby - by tak rzec - wpychać ręki przez dziurkę od klucza tylko po to, by się przekonać, że włożył ją do kociołka płynnego ołowiu. Bezpieczniej było rozplatać magiczny węzeł, niż go rozerwać. Wszystkie te trudności jedynie zwiększały upór Zedda, utwierdzały go w próbach znalezienia sposobu rozplatania magicznego węzła. W przeszłości owa cecha ogromnie irytowała ojca czarodzieja - zwłaszcza jeżeli w grę wchodziła osłona, którą skonstruował, żeby nie dopuścić do czegoś ciekawskiego i dociekliwego syna. Trzymając czubek języka w lewym kąciku ust, Zedd usiłował znalezć drogę przez teksturę osłony. Już zaszedł dalej, niż się spodziewał zajść w tak krótkim czasie. Wsunął niewidzialną wypustkę mocy do supła", by móc kontrolować to od
środka. Ale wtedy, choć był niesamowicie ostrożny, tekstura osłony się zacieśniła, omal nie odcinając jego mocy. Zupełnie jakby wciągnięto czarodzieja w zasadzkę. Zedd pochylał się przed obitymi mosiądzem drzwiami, zdumiony, że osłona potrafiła zareagować w taki sposób. W końcu jeszcze nie próbował jej przerwać, zaledwie badał wewnętrzny splot - zaglądał przez dziurkę od klucza. Już wiele razy tak robił. I zawsze działało. Teraz też powinno. Nigdy dotąd nie natrafił na taką skomplikowaną, oporną osłonę. Wciąż pochylał się nad zasuwą, rozważając następny krok, kiedy drzwi się otworzyły. Zedd odrobinę obrócił głowę i zerknął w górę. Stała nad nim Nicci, z jedną ręką na klamce, drugą zaś wspartą o biodro. - A przyszło ci na myśl, żeby zapukać? Czarodziej wyprostował się, mając nadzieję, że się nie zaczerwienił, i podejrzewając, że jednak to zrobił. - Prawdę mówiąc, rozważałem to, ale odrzuciłem ten pomysł. Pomyślałem, że pewnie pracowałaś do pózna nad tą księgą i teraz śpisz. Nie chciałem ci przeszkodzić. Jej jasne włosy spływały na czarną suknię podkreślającą każdą linię doskonałej figury. I chociaż wyglądała, jakby nie zmrużyła oka przez całą noc, jej błękitne oczy były równie przenikliwe jak oczy wszystkich znanych Zeddowi czarodziejek. Połączenie urzekającej urody, powściągliwej godności i błyskotliwej inteligencji nie wspominając już o tym, że miała dość mocy, by niemal każdego zmienić w popiół - zarazem urzekało i onieśmielało.
- Gdybym spała - rzekła swoim spokojnym, jedwabistym głosem - to jak by mnie mogło nie obudzić przedzieranie się przez pola powstrzymujące zabezpieczone osłoną, wyczarowaną zgodnie z zaleceniami liczącej sobie trzy tysiące lat księgi i wzmocnioną subtraktywną blokadą? Zedd jeszcze bardziej się zaniepokoił. Takich osłon nie tworzyło się ot tak sobie, nie po to, żeby mieć spokojny sen. Rozłożył ręce. - Ja tylko chciałem sprawdzić, co u ciebie. Zaczynał się pocić pod jej chłodnym spojrzeniem. - Długie lata spędziłam w Pałacu Proroków, ucząc młodych czarodziejów dobrych manier i władania mocą. Wiem, jak budować osłony, których nie można przełamać. Jako Siostra Mroku nabrałam w tym sporego doświadczenia. - Naprawdę? Chętnie bym się czegoś dowiedział o takich nie-przenikalnych osłonach, z czysto profesjonalnej perspektywy, oczywiście. To... takie moje hobby. Ciągle trzymała dłoń na klamce. - O co ci chodzi, Zeddzie? Czarodziej odchrząknął. - Szczerze mówiąc, Nicci, martwiłem się, co się tu może dziać z tą szkatułą. Nicci w końcu leciutko się uśmiechnęła. - Aha. Jakoś mi nie przyszło do głowy, że miałeś nadzieję przyłapać mnie, jak hasam naga. Cofnęła się w głąb biblioteki na znak, że może wejść. Była to olbrzymia komnata z wysokimi na dwa piętra oknami o zaokrąglonych szczytach, zajmującymi całą przeciwległą do drzwi ścianę. Pomiędzy oknami umieszczono równie wysokie, lśniące mahoniowe kolumny - podtrzymywały one ciężkie kotary z ciemnozielonego aksamitu obszyte
złocistymi frędzlami. Każde okno składało się z setek grubych szybek. Nawet wpadający przez nie blask świtu nie wystarczał, żeby rozproszyć ponury nastrój panujący w sali. Niektóre z szybek w oknach, stanowiących część pola powstrzymującego w tym sektorze wieży, zostały rozbite podczas niespodziewanej walki, jaka tu wybuchła za pobytu Richarda. Nicci ściągnęła przez okna błyskawice, by unicestwić bestię z zaświatów, która zaatakowała chłopaka. Pytana, jak jej się to udało, wzruszyła ramionami i odpowiedziała swobodnie, że po prostu wytworzyła pustkę, którą mogłaby wypełnić błyskawica, i w ten sposób zmusiła błyskawice do określonego działania. Zedd, choć wdzięczny czarodziejce za uratowanie Richarda, wcale nie był zadowolony, że zniszczono tak cenne i niemożliwe do zastąpienia szkło, czyniąc wyłom w polu powstrzymującym. Nicci ofiarowała pomoc w naprawach. Pierwszy Czarodziej nie wiedziałby, jak tego dokonać. Uważał, że nikt nie potrafiłby nagiąć mocy do działania tak jak Nicci oraz że nikt nie miałby potrzebnych do tego magicznych sił. Kto by w ogóle pomyślał, że ktokolwiek z obecnie żyjących zdoła odtworzyć szybki w owych oknach? A jednak ona to zrobiła. Zupełnie jakby królowa zeszła do pałacowych kuchni, żeby zręcznie zademonstrować, jak upiec chleb według dawno zapomnianego przepisu, myślał Zedd. I chociaż zetknął się z kilkoma bardzo potężnymi czarodziejkami, nigdy nie poznał takiej, która dorównywałaby Nicci. Z łatwością potrafiła dokonać tak zdumiewających rzeczy, że aż odbierało mu mowę.
Nicci, rzecz jasna, nie była zwyczajną czarodziejką. Potrafiła władać magią subtraktywną. Jako Siostra Mroku odbierała moc czarodziejom i dodawała ją do własnej, tworząc coś wyjątkowego; Zedd nie lubił o tym rozmyślać. Do pewnego stopnia go przerażała. Gdyby Richard nie ukazał tej kobiecie, jak cenne jest jej życie, nadal byłaby oddana sprawie Aadu. Zedd nie całkiem wiedział, na ile może jej ufać bo większość jej życia stanowiła dlań tajemnicę, bo nigdy nie mówiła o swoich czynach, bo niegdyś należała do Aadu. Jednak Richard jej ufał... ufał bezgranicznie. Wiele razy udowodniła, że zasługuje na to zaufanie. Zedd nie znał nikogo innego - z wyjątkiem siebie i Cary - kto byłby tak oddany Richardowi jak Nicci. Bez wahania zeszłaby do zaświatów, gdyby trzeba było to zrobić, żeby go ocalić. Richard wyrwał tę niezwykłą kobietę ze szponów zła, podobnie jak Carę i pozostałe Mord-Sith. Któż inny potrafiłby tego dokonać? Któż inny w ogóle pomyślałby, żeby to uczynić? Jakże Zedd tęsknił za chłopakiem. Nicci weszła do biblioteki i wtedy czarodziej ujrzał, co jest na stole. Jego moc poinformowała go, że to tutaj tkwi, lecz nie dała znać o całej reszcie. Za jego plecami Cara cicho gwizdnęła. Zedd pojmował jej odczucia. Pozbawiona ozdobnego wieka szkatuła Ordena, która leżała na blacie masywnego bibliotecznego stołu, była prostokątem czerni tak niesamowitej, że miało się wrażenie, iż mogłaby wchłonąć blask poranka, czerni tak głębokiej, jakby szkatuła była ogniskiem próżni w świecie istot żywych. Patrzenie na nią budziło niemiłe wrażenia - zupełnie jakby się zaglądało wprost w zaświaty, do świata umarłych.
Jednak Zedda zaniepokoił czar powstrzymujący, którym otoczono szkatułę. Czar wyrysowany krwią. Na blacie były również inna uroki i zakłada także nakreślone krwią. Czarodziej rozpoznał niektóre elementy diagramów. Nie miał pojęcia, że żyje obecnie ktoś, kto potrafi wyrysować takie uroki. Nie były całkowicie stabilne i przez to niebezpieczne ponad wszelkie wyobrażenie. Wiele zaklęć mogło natychmiast uśmiercić, jeżeli się je niewłaściwie rzuciło. A te tutaj, w dodatku nakreślone krwią, należały do najniebezpieczniejszych. Zedd mimo całej swojej wiedzy, wyszkolenia i wprawy - nigdy by nawet nie pomyślał, żeby się nimi. i to skutecznie, posłużyć. Tylko raz widział tak straszliwe zaklęcia. Wyrysował je Rahl Posępny, ojciec Richarda, przygotowując się do otworzenia szkatuł Ordena. Zapłacił życiem za otwarcie jednej z nich. Zawieszone w powietrzu wokół szkatuły świetliste zielone i bursztynowe linie wykreślały dalsze zaklęcia. Trochę przypominały jarzące się zielone linie sieci weryfikacyjnej, którą w tej samej komnacie utkali dla czaru chainfire, lecz tworzyły zupełnie inną trój wymiarową strukturę. I owe świetliste linie pulsowały, jakby były żywe. Zedd uznał, że to ma sens. W końcu moc Ordena była mocą samego życia. Inne linie, połączone z węzłami przecięcia zielonych, a gdzie-niegdzię i bursztynowych, były równie czarne jak szkatuła. Przypominały szczeliny, przez które patrzyło się na samą śmierć. Ma-gię subtraktywną wpleciono tu w addytywną, tworząc sieć mocy, której Zedd nie spodziewał się ujrzeć na tym świecie. Sieć światła i mroku wisiała w powietrzu.
Szkatuła Ordena tkwiła pośrodku owej sieci niczym tłusty, czarny pająk. W pobliżu leżała otwarta Księga życia. - Nicci spytał Zedd z największym trudem cóżeś ty, na Stwórcę, uczyniła? Nicei dotarła do stołu, odwróciła się i niepokojąco długo wpatrywała w czarodzieja. - W imieniu Stwórcy nie uczyniłam niczego. Zrobiłam to w imieniu Richarda Rahla. Zedd oderwał wzrok od straszliwej, oplecionej świetlistymi liniami szkatuły i spojrzał na czarodziejkę. Ledwie oddychał. - Co zrobiłaś, Nicci? - Jedyne, co mogłam zrobić. Co należało zrobić. Co wyłącznie ja mogłam zrobić. Konfluencja obu magii, oplatających szkatułę Ordena świetlistą siecią, była wprost niewiarygodna. Czysty koszmar. Zedd ostrożnie dobierał słowa. - Czyżbyś dawała do zrozumienia, że twoim zdaniem możesz włączyć tę szkatułę do gry? Leciutko pokręciła głową i czarodzieja sparaliżował strach. Jej błękitne oczy sprawiły, że nie mógł się ruszyć. - Już włączyłam ją do gry. Zedd miał wrażenie, że zaraz rozstąpi się pod nim podłoga i poleci w otchłań bez dna. Przez moment zastanawiał się, czy to się dzieje naprawdę. Komnata wirowała wokół niego. Nogi się pod nim uginały. Cara go podtrzymała. - Rozum ci odebrało? - rzucił, gdy zaczął już dochodzić do siebie. - Zeddzie... - Zrobiła krok ku niemu. - Musiałam. Nie wzruszyło go to. - Musiałaś? Musiałaś?!
- Tak, musiałam. To jedyny sposób. - Jedyny sposób na co?! Na zgubienie świata? Na zniszczenie życia? - Nie. Jedyny sposób na to, żebyśmy mieli szansę przetrwać. Wiesz, co nadciąga. Wiesz, co zamierza zrobić Imperialny Aad... co lada chwila zrobi. Świat znalazł się na krawędzi. Ludzi czeka w najlepszym razie tysiąc lat mroku. A w najgorszym mogą już nigdy nie ujrzeć światła. Wiesz, że zbliżamy się do tego miejsca w proroctwie, poza którym wszystko mrocznieje. Nathan opowiedział ci o owych odgałęzieniach wiodących ku pustce, poza którą niczego już nie ma. Wpatrujemy się w tę pustkę. - A czy w ogóle przyszło ci do głowy, że to, co właśnie zrobiłaś, mogłoby być przyczyną tego wszystkiego? Tym, co wtrąci ludzi, wszystkie żyjące istoty, w pustkę unicestwienia? - Siostra Ulicia już włączyła szkatuły Ordena do gry. Sądzisz, że ona i Siostry Mroku dbają o życie? Chcą uwolnić Opiekuna zaświatów. Jeżeli im się powiedzie, świat istot żywych będzie stracony. Wiesz, czym są szkatuły, znasz ich moc, zdajesz sobie sprawę, co się stanie, jeżeli to ona zawładnie mocą Ordena. - Ale to nie znaczy... - Nie mamy wyboru. - W jej oczach nie było zwątpienia. - Musiałam. - A wiesz, jak wezwać Ordena? Jak rozporządzać szkatułami? Jak rozpoznać tę właściwą? - Nie. Jeszcze nie - przyznała Nicci. - I nawet nie masz tamtych dwóch! - Mamy rok, żeby je zdobyć - oznajmiła z chłodną determinacją. - Rok od pierwszego dnia zimy. Rok od dzisiaj. Zedd uniósł ręce w gniewie i frustracji. - Nawet gdybyśmy je odnalezli, to czy twoim
zdaniem potrafilibyśmy rozkazywać mocy Ordena? Uważasz, że możesz władać mocą Ordena? - Nie ja wyszeptała. Czarodziej przekrzywił głowę, niepewny, czy naprawdę usłyszał to, co mu się zdawało. Podejrzenie zmieniło się w czystą panikę. - Jak to nie ty?! Dopiero co powiedziałaś, że włączyłaś szkatuły do gry. Nicci podeszła jeszcze bliżej. Delikatnie położyła dłoń na jego ręce. - Kiedy otworzyłam przejście, polecono mi wskazać gracza. Wskazałam Richarda. W imieniu Richarda włączyłam do gry szkatuły Ordena. Zedd stał jak rażony gromem. Chciał ją natychmiast zabić. Udusić. Rozerwać na strzępy. - Wskazałaś Richarda? Potaknęła. - To był jedyny sposób. Zedd przeczesał palcami obu dłoni grzywę falistych siwych włosów, po czym ścisnął oburącz głowę, jakby się bał, że groza ją rozsadzi. - Jedyny sposób?! Kurczę, kobieto! Rozum ci odebrało?! - Uspokój się, Zeddzie. Wiem, że to nieoczekiwane, ale to nie jest mój kaprys. Dobrze to przemyślałam. Uwierz mi, porządnie to sobie przemyślałam. Jeżeli mamy przetrwać, jeżeli mają ocaleć ci, którym drogie jest życie, jeżeli istnienie ma mieć w ogóle jakąś szansę, jeżeli ma być nadzieja na przyszłość, to jest to jedyny sposób. Zedd osunął się ciężko na jedno ze stojących przy stole krzeseł. Nakazał sobie zachować spokój, nim zarobi coś niewybaczalnego, nim poniesie go wściekłość. Usiłował mieć na uwadze to wszystko, co wiedział o szkatułach, oraz to, co się działo, i próbował sobie przypomnieć o tych wszystkich
rozpaczliwie koniecznych czynach, których musiał dokonać w swoim życic Starał sie na to spojrzeć z jej punktu widzenia Nie potrafł. - Nicci. Richard nie umie sie posługiwać swoim darem. - Musi się nauczyć. - Nie wie nic o szkatułach Ordena. - Powiemy mu. - Sami zbyt mało o nich wiemy. Nie mamy pewności, która z Ksiąg Opisania Mroków jest prawdziwa. A tylko właściwa księga jest kluczem do szkatuł? - Musimy to ustalić. - Drogie duchy, nawet nie wiemy, gdzie jest Richard. - Wiemy, że wiedzma usiłowała pojmać go w sylsfie i że jej się nie udało. Ze słów Rachel wynika, że Six pozbawiła Richarda mocy zaklęciami kreślonymi w świętych jaskiniach w Tamarang. Dziewczyna twierdzi, że Six utraciła go, kiedy wpadł w ręce żołnierzy Imperialnego Aadu. Równie dobrze i im mógł uciec i może teras do nas zdążać. Jeżeli nie, musimy go odszukać. Zedd nie potrafił sprawić, żeby Nieci dostrzegła i pojęła to wszystko, co piętrzyło przed nimi przeszkody. - To. o czym mówisz, jest zupełnie niemożliwe! Nieci uśmiechnęła się ze smutkiem. - Czarodziej, którego znam i szanuję, który wychował Richarda na człowieka, jakim jest. nauczył go również, żeby myślał o rozwiązaniu, nie o problemie. Ta porada zawsze dobrze mu służyła. Zeddowi nie trafiło to do przekonania. Zerwał się na równe nogi. - Nie masz prawa tak robić, Nicci. Nie masz prawa
decydować za niego. Nie miałaś prawa obwołać Richarda graczem! Uśmiech czarodziejki zniknął, pozostawiając niezachwiane przekonanie. - Znam Richarda. Wiem, jak walczy w imię życia. Wiem, co ono dla niego znaczy. Wiem, że zrobiłby wszystko, żeby ochronić, uratować drogocenne życie. Jestem przekonana, że gdyby wiedział to, co ja wiem, chciałby, żebym uczyniła to, co uczyniłam. - Nicci, ty nie... - Zeddzie - odezwała się władczo, uciszając go pytałam cię, czy powierzyłbyś Richardowi swoje życie, życie wszystkich istot. Odparłeś, że tak. To była ważka odpowiedz. Nie zawahałeś się, nie określiłeś granic swojej ufności. Powierzenie komuś swojego życia to dowód najwyższego, nieograniczonego zaufania. Tylko Richard może nami dowodzić w ostatecznej rozgrywce. Jagang i Aad może i są stroną w tej walce, lecz ostateczna rozgrywka to zmagania o moc Ordena. Sprawią to Siostry Mroku, które dysponują szkatułami. Postarają się o to w ten czy inny sposób. Richard może nas poprowadzić do owej walki tylko wtedy, kiedy włączy szkatuły do gry. Przez to istotnie jest dopełnieniem proroctwa, które mówi o nim: fuer grissa ost drauka, czyli dawca śmierci Ale to coś więcej niż tylko proroctwo. Proroctwo wyjawia jedynie to, co już wiemy: że to Richard będzie nam przewodził w walce o wartości, które hołubimy, które stanowią o cenie i pięknie życia. On sam określił warunki konfrontacji, gdy przemawiał do wojsk D'Hary. Jako lord Rahl, władca imperium D'Hary, wytłumaczył żołnierzom, jak od tej chwili ma być prowadzona wojna. Wszystko albo nic. Nie mogło być inaczej. Richard
jest szczerym i prawym człowiekiem i nie oczekiwałby, że ktokolwiek zrobi to, czego on sam by nie zrobił. Jest uosobieniem tego, w co wierzymy. Nie zdradziłby nas. A teraz nieodwołalnie się w to włączyliśmy. Teraz to juz naprawdę wszystko albo nic Zedd wyrzucił ramiona w górę. - Przecież Richard mógł nam przewodzić w tej walce i wygrać, nie zostając graczem! Za to wskazanie go jako gracza może się stać przyczyną jego klęski! To, co uczyniłaś, może nas wszystkich doprowadzić do zguby. Błękitne oczy Nicci, w których wyczytał determinację, pewność siebie i gniew, uświadomiły Zeddowi, że z łatwością by go spopieliła, gdyby sprzeciwiał się temu, co uważała za konieczne. Po raz pierwszy ujrzał Panią Śmierci, którą widywali ci, co jej się sprzeciwili i wzbudzili jej wściekłość. - Miłość do wnuka odbiera ci zdolność rozumienia. On jest nie tylko twoim wnukiem. - To, że go kocham, nie... Nicci wskazała ku wschodowi, ku D'Harze. - Tamte Siostry Mroku rzuciły zaklęcie chainfire! I chain-fire wypala nasze wspomnienia! A to oznacza więcej niż utratę pamięci o Kahlan. Powoli, nieustannie, niepostrzeżenie niszczeje to, kim jesteśmy, czym jesteśmy, czym możemy być. Nie chodzi tylko o to, że zapomnieliśmy o Kahlan. Wir owego zaklęcia rozrasta się z każdym dniem. Każda strata pociąga za sobą następne. Nie zdajemy sobie sprawy z tego. co już utraciliśmy, a przecież codziennie tracimy coraz więcej. To szatańskie zaklęcie niszczy również nasze umysły, naszą zdolność myślenia. Co gorsza, chain-fire jest skażone. Richard osobiście nam to wykazał. Spowodowane przez demony skażenie ukryte jest
w głębi zaklęcia, które rzucono na nas wszystkich. Tkwiące w chainfire i rozprzestrzeniające się wraz z nim skażenie trawi cały świat istot żywych. Niszczy nie tylko jądro tego, kim i czym jesteśmy, ale i samą magię. Gdyby nie Richard, nie bylibyśmy tego świadomi. Świat nie tylko stoi na skraju przepaści za sprawą Jaganga i Imperialnego Aadu, ale też jest podstępnie, skrycie niszczony przez chainfire i ukryte w nim skażenie. - Dotknęła palcem skroni. - Czy to skażenie już zniszczyło twoją zdolność rozumienia, jaka jest stawka? Czy już odebrało ci zdolność myślenia? Szkatuły Ordena są jedyną bronią przeciwko chainfire. Dlatego właśnie je stworzono: to jedyna możliwość ocalenia, gdyby kiedykolwiek ktoś zapoczątkował kaskadę chainfire. Tamte Siostry zapoczątkowały chainfire. Aby spotęgować to, co zrobiły, aby to się stało nieodwracalne, włączyły do gry szkatuły, włączyły do gry remedium, obwołując się graczami. Uważają, że teraz już nikt, w żaden sposób, nie zdoła ich powstrzymać. Mogą mieć rację. Czytałam Księgę życia, nauki mówiące o tym, jak funkcjonuje magia Ordena. Nie podano tam, jak wstrzymać raz zaczętą grę. Nie możemy zniweczyć chainfire. Nie możemy wstrzymać gry Ordena. Świat istot żywych lada moment wymknie się spod kontroli... dokładnie tak, jak oni pragną. Zaczerpnęła powietrza. O co walczy Richard? O co my wszyscy walczymy? Czy powinniśmy się poddać, oznajmić, że próby zapobieżenia naszemu całkowitemu zniszczeniu są zbyt trudne, zbyt ryzykowne? Czy powinniśmy odrzucić jedyną dostępną możliwość? Zrezygnować ze wszystkiego, co ważne? Pozwolić, by Jagang wymordował tych wszystkich, którzy chcą być wolni? Przystać na to, by Imperialny Aad zniewolił
cały świat? Dopuścić, żeby chainfire zniszczyło naszą pamięć o wszystkim, co szlachetne i dobre? Żeby ukryte w zaklęciu skażenie pozbawiło świat magii i tego wszystkiego, co dzięki niej istnieje? Czy możemy się tak po prostu poddać? Zgodzić się na to, by świat wpadł w łapy tych, którzy by wszystko zniszczyli? - Przerwała na chwilę. Siostra Ulicia otworzyła bramę do mocy Ordena. Włączyła szkatuły do gry. Co powinien zrobić Richard? Musi mieć niezbędny w tej walce oręż. Właśnie dałam mu to, czego potrzebuje. Teraz powstała prawdziwa równowaga sił. Obie strony są bez reszty zaangażowane w walkę, która wszystko rozstrzygnie. Musimy zaufać Richerdowi. Parę lat temu byłeś w podobnej sytuacji, Zeddzie. Znałeś możliwości wyboru, byłeś świadomy odpowiedzialności i zagrożenia, zdawałeś sobie sprawę z groznych konsekwencji bierności. Obwołałeś Richarda Poszukiwaczem Prawdy. Zedd skinął głową. - Tak, istotnie to zrobiłem - rzekł z wielkim trudem. - On zaś okazał się godny twojego zaufania, a nawet dokonał! więcej, niż się po nim spodziewałeś, nieprawdaż? Czarodziej nie mógł opanować drżenia. - Tak, ten chłopak zrobił wszystko, czego po nim oczekiwać łem, a nawet więcej. - To taka sama sytuacja, Zeddzie. Siostry Mroku nie mają już monopolu na dostęp do mocy Ordena. - Nicci uniosła rękę i zaci-snęła pięść. Dałam Richardowi szansę, dałam ją nam wszystkim. Właśnie włączyłam go do gry, dając mu to, czego potrzebuje, by zwyciężyć w tej walce. Zedd patrzył przez łzy w oczy Nicci. Oprócz stanowczości, gniewu i determinacji było tam coś
jeszcze. W błękitnych oczach dostrzegł ślad cierpienia. - I...? Cofnęła się. - I co? - Wspaniale to wszystko uzasadniłaś, ale jest w tym coś jeszcze, coś, co przemilczałaś. Nicci odwróciła się i powiodła palcami po blacie stołu, przez zakłada wyrysowana własną krwią, przez zaklęcia, dla rzucenia. Których naraziła życie. Stojąc tyłem do czarodzieja, wykonała mimowolny gest zdradzający jej niewypowiedziany smutek i cierpienie. - Masz rację - przyznała, z wysiłkiem panując nad głosem. -Dałam Richardowi coś jeszcze. Zedd przez chwilę wpatrywał się w jej plecy. - Cóż to takiego? Odwróciła się. Aza powoli spływała jej po policzku. - Dałam mu jedyną szansę odzyskania kobiety, którą kocha. Szkatuły Ordena to jedyne remedium na zaklęcie chainfire, które odebrało mu Kahlan. Jeżeli ma ją odzyskać, to tylko dzięki nim. Dałam mu jedyną możliwą szansę odzyskania tego, co kocha ponad życie. Zedd osunął się na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.
ROZDZIAA 5
Nicci stała sztywno, a Zedd, skulony na krześle, szlochał, kryjąc twarz w dłoniach.
Czarodziejka napięła mięśnie z obawy, że nogi odmówią jej posłuszeństwa. Postanowiła, że nie uroni ani jednej łzy. Niemal jej się udało. Kiedy przywołała moc Ordena, włączając szkatułę do gry w imieniu Richarda, owa moc wpłynęła na nią. Do pewnego stopnia naprawiła szkody wyrządzone przez chainfire. Gdy Nicci obwołała Richarda graczem, uzupełniając więzy z magią, którą przywołała, nagle dowiedziała się o Kahlan. To nie był powrót wspomnień związanych z Kahlan - te zniknęły - lecz odzyskanie świadomości, że Kahlan istnieje, tu i teraz. Nicci bardzo długo uważała, że Richard bezpodstawnie wierzy w istnienie kobiety, której nikt oprócz niego nie pamięta. Nawet pózniej, kiedy odnalazł księgę Chainfire i pokazał im, co się tak naprawdę stało, uwierzyła mu tylko dlatego, że mu ufała i że uznała fakty, które odkrył. To było czysto rozumowe przekonanie, oparte wyłącznie na poszlakach. Nie miało natomiast żadnego oparcia w jej wspomnieniach czy spostrzeżeniach. Nie miała żadnych osobistych wspomnień dotyczących Kahlan; były jedynie pamięć Richarda, jego słowo i wskazówki. Bazując na tym, co usłyszała od chłopaka, uwierzyła w istnienie tej kobiety, Kahlan, bo mu ufała. A teraz Nicci wiedziała - miała pewność - że Kahlan istnieje, że jest prawdziwą osobą, a nie fantomem. Nadal jej nie pamiętała, ale wiedziała, że jest prawdziwa, że istnieje. Już nie musiała polegać w tej sprawie wyłącznie na słowie Richarda. To było oczywiste, zupełnie jakby bezpośrednio to postrzegała. Jak wtedy, gdy się pamięta, że się kogoś spotkało w przeszłości, lecz nie można sobie
przypomnieć jego twarzy. Twarzy nie można przywołać, ale istnienie owej osoby nie budzi wątpliwości. Nicci wiedziała, że dzięki więzi z mocą Ordena, dzięki temu, jak owa moc na nią wpłynęła, Kahlan już nie będzie się jej wydawać niewidzialna. Zobaczy ją, tak jak widzi wszystkich innych. Zaklęcie chainfire nadal tkwiło w Nicci, ale moc Ordena przynajmniej częściowo je odczyniła, powstrzymała nieustanny rozpad jazni i umożliwiła dostrzeżenie prawdy. Jej pamięć o Kahlan nie odżyła, za to sama Kahlan tak. Teraz Nicci wiedziała, była pewna, że ukochana Richarda istnieje. Ze względu na niego cieszyła się, choć serce jej pękło. Cara podeszła do niej i zrobiła coś, czego Nicci nigdy by się po Mord-Sith nie spodziewała: delikatnie objęła ją i przytuliła. A przynajmniej żadna Mord-Sith nie zrobiłaby czegoś takiego przed pojawieniem się Richarda. On wszystko odmienił. Jego umiłowanie życia zawróciło i Carę, i Nicci znad krawędzi szaleństwa. Te kobiety współdzieliły szczególne zrozumienie Richarda, wyjątkową więz i punkt widzenia, których - zdaniem Nicci - nikt, nawet Zedd, nie potrafiłby w pełni docenić. Poza tym wyłącznie Cara była w stanie w pełni pojąć, z czego Nicci właśnie zrezygnowała. - Dobrze zrobiłaś, Nicci - szepnęła. Zedd wstał. - O tak, z pewnością. Przepraszam, skarbie, że byłem dla ciebie tak niesprawiedliwie surowy. Teraz rozumiem, że naprawdę to sobie przemyślałaś. Zrobiłaś to, co uznałaś za słuszne. Muszę przyznać, że w tych okolicznościach zrobiłaś
to jedno, co zrobić należało. Przepraszam, że przyszły mi do głowy takie głupie hipotezy. Znam wiele poważnych zagrożeń związanych z użyciem mocy Ordena. Prawdopodobnie wiem o tym więcej niż ktokolwiek z dzisiaj żyjących. Widziałem, jak Rahl Posępny przywołał magię Orde-na. Dlatego mam na to troszkę inny pogląd niż ty. Ale choć nie do końca się z tobą zgadzam, twój uczynek był aktem odwagi, wielkiego rozumu, że już nie wspomnę o desperacji. I mnie nie są obce desperackie czyny popełniane w nadzwyczajnych okolicznościach, tak więc rozumiem, że są niekiedy konieczne. Mam nadzieję, że postąpiłaś słusznie. Chciałbym, żeby racja była po twojej stronie, choćby to znaczyło, że się mylę. Jednak teraz to bez znaczenia. Co się stało, to się nie odstanie. Włączyłaś do gry szkatuły Ordena i obwołałaś Richarda graczem. Bez względu na to, co o tym sądzę, w naszej sprawie jesteśmy jednomyślni. Skoro już do tego doszło, musimy dołożyć starań, żeby się udało. Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby pomóc Richardowi. Jeżeli przegra, przegramy wszyscy. Przegrają wszystkie żyjące istoty. Nicci zrobiło się odrobinę lżej na sercu. - Dziękuję, Zeddzie. Z twoją pomocą sprawimy, że się uda. Czarodziej ze smutkiem potrząsnął głową. - Z moją pomocą? Może jestem tylko zawadą. Szkoda, że ze mną najpierw nie porozmawiałaś. - Zrobiłam to - odparła Nicci. - Spytałam, czy zawierzyłbyś Richardowi swoje życie, życie wszystkich istot. Jakież inne rozmowy byłyby jeszcze potrzebne? Zedd się uśmiechnął, choć nadal był smutny. - Chyba masz rację. Pewnie chainfire i skażenie dokonane przez demony już nadwątliły moją
zdolność rozumowania. - Ani przez chwilę tak nie myślałam, Zeddzie. Sądzę, że to wszystko dlatego, że kochasz Richarda i się o niego martwisz. Nie szukałabym twojej rady, gdybym się z nią nie liczyła. Powiedziałeś mi to, co musiałam wiedzieć. - Jak się znowu pogubisz - uprzedziła go Cara - to cię napro-stuję. Zedd spojrzał na nią wilkiem. - Jakież to pocieszające. - Nicci sporo się nagadała - podjęła Cara - ale to wcale nie jest aż tak skomplikowane. Każdy powinien to zrozumieć, nawet ty, Zeddzie. Czarodziej zmarszczył brwi. - Co masz na myśli? Mord-Sith poruszyła ramieniem. - My jesteśmy stalą przeciwko stali. Lord Rahl jest magią przeciwko magii. Dla Cary było to całe wyjaśnienie. Nicci zastanawiała się, czy do Mord-Sith naprawdę nie dotarło, że jedynie ślizga się po powierzchni, czy też lepiej niż ktokolwiek zrozumiała całą sprawę. Może istotnie miała rację i to wcale nie było aż tak skomplikowane. Zedd delikatnie dotknął łokcia Nicci. Przypomniało jej się, jak robił to Richard. - Cóż, na przekór słowom Cary może to oznaczać śmierć nas wszystkich - rzekł czarodziej. Jeżeli jednak ma się udać, to mamy mnóstwo roboty. Richard będzie potrzebował naszej pomocy. Ty i ja wiemy wiele o magii. On prawie nie ma o niej pojęcia. Nicci uśmiechnęła się do siebie. Wie o niej więcej, niż myślisz. To Richard odnalazł skażenie w chainfire. Żadne z nas nie zrozumiało tego języka symboli, tymczasem on
samodzielnie go odcyfrował. Sam poznał mowę prastarych rysunków, wzorów i symboli. Nie nauczyłam go niczego o jego darze, a mimo to często zadziwiał mnie pojmowaniem tego, co skryte za konwencjonalnym rozumieniem magii. Nauczył mnie rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Zedd kiwał głową. - I mnie doprowadza do szału. Rikka, druga mieszkająca w wieży Mord-Sith, wsunęła głowę przez drzwi. - Zeddzie, uznałam, że powinieneś się o czymś dowiedzieć. -Wskazała ku niebu. - Byłam parę pięter wyżej i musi tam być jakieś wybite okno. Wiatr wywołuje dziwny hałas. Czarodziej zmarszczył brwi. - Jaki to dzwięk? Rikka wsparła się pod boki i zapatrzyła w podłogę. Namyślała się. - Bo ja wiem. Znów na niego spojrzała. Trudno to opisać. Trochę mi to przypominało wiatr wiejący przez wąską szparę. - Wycie? - spytał Zedd. Mord-Sith pokręciła głową. - Nie. Bardziej jak na rampartach, kiedy wiatr wieje przez blanki. Nicci spojrzała ku oknom. - Dopiero świta. Rzucałam zaklęcia. Wiatr się jeszcze nie zerwał. Rikka wzruszyła ramionami. - No to nie wiem, co by to mogło być. - Wieża niekiedy wydaje odgłosy, gdy oddycha. Rikka zmarszczyła nos. - Oddycha? - Tak - potwierdził czarodziej. - Kiedy temperatura się zmienia, jak teraz, gdy noce robią się chłodniejsze, powietrze w tysiącach komnat
zaczyna krążyć. Wtłaczane w węższe przejścia, zawodzi niekiedy w korytarzach wieży, chociaż na zewnątrz nie ma wiatru. - Hmm, jestem tu krótko i chyba dlatego jeszcze się z czymś takim nie spotkałam, ale to pewnie o to chodzi. Pewnie wieża oddycha. Mord-Sith chciała odejść. - Rikko - zawołał Zedd, zatrzymując ją. - A co ty tam robiłaś? - Chase szuka Rachel - odpowiedziała przez ramię. - Pomagałam mu. Nie widzieliście jej przypadkiem? Zedd potrząsnął głową. - Tego ranka nie. Widziałem ją wieczorem, zanim poszła spać. - Dobrze. Powiem Chase'owi. - Przez chwilę patrzyła w głąb komnaty, oparłszy dłoń o ościeżnicę. - Co to jest, to tam, na stole? Co wy tu we troje knujecie? - Kłopoty - odezwała się Cara. Rikka ze zrozumieniem skinęła głową. - Magia. Masz racje - odparła Cara. Rikka poklepała ościeżnicę. Cóż, może lepiej postaram się znalezć Rachel, zanim Chase to zrobi i nagada jej za włóczenie się po takim miejscu. To dziecko to prawdziwy skrzat wieży westchnął Zedd. Czasami mi się zdaje, że zna wieżę równie dobrze jak ja. Wiem przyznała Rikka. W trakcie obchodów spotyka-łam ją w miejscach, w których bym się jej w ogóle nie spodziewała. Raz byłam przekonana, że się zgubiła. Ale ona upierała się, że wcale nie. Kazałam się jej poprowadzić z powrotem, żeby mogła to udowodnić. Bezbłędnie
dotarła do swojej komnaty, a potem się do mnie uśmiechnęła i powiedziała: Widzisz?" Uśmiechnięty Zedd podrapał się w skroń. Miałem z nią podobną przygodę. Dzieci szybko się czegoś takiego uczą, Chase zachęca ją do tego. Chce, żeby zawsze wiedziała, gdzie jest, i dzięki temu tak łatwo nie zabłądziła. Ja tutaj dorastałem, pewnie dlatego nie błądzę. Rikka odwróciła się w stronę korytarza, a potem znów ku Zed-dowi, bo ją zawołał. - Dzwięk wiatru? - Wskazał palcem sufit. Mówiłaś, że to tam? Skinęła głową. - Masz na myśli ten cętkowany korytarz biegnący obok bibliotek? Z miejscami wypoczynku rozmieszczonymi na zewnątrz komnat? - Otóż to. Szukałam Rachel w bibliotekach. Lubi przeglądać księgi. To pewnie wieża oddychała, jak powiedziałeś. - Cały problem w tym, że to jedno z paru miejsc w wieży, w których nie powstaje żaden dzwięk, gdy ona oddycha. Nisze wzdłuż tego korytarza rozbijają ciąg powietrza, przez co nie jest on na tyle silny i szybki, żeby wywołać głośniejsze dzwięki. - Ów dzwięk mógł dochodzić z większej odległości, a mnie się tylko wydało, że to w tym korytarzu. Zedd oparł pięść na kościstym biodrze. Namyślał się. - I twierdzisz, że to brzmiało jak jęk? - Hmmm, jak teraz o tym myślę... to bardziej przypominało pomruk. Czarodziej zmarszczył czoło. - Pomruk? Przeszedł po grubym dywanie, wystawił głowę za drzwi i nasłuchiwał.
- No, nie taki jak pomruk zwierzęcia - stwierdziła Rikka. - Bardziej jak przeciągłe dudnienie. Jak już powiedziałam, przypominało mi to dzwięk wiatru wiejącego przez blanki. No wiesz, takie pulsujące dudnienie. - Nic nie słyszę - mruknął Zedd. - Nie możesz go usłyszeć aż tu - skrzywiła się Rikka. Nicci podeszła do nich. - To dlaczego czuję, jak coś wibruje w mojej piersi? Zedd przez chwilę się w nią wpatrywał. - Moza to coś związanego z czarami nad szkatułą? Nicci wzruszyła ramionami, - Może i tak. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z niektórymi z tych elementów. Wiele z tego było dla mnie zupełną nowością. Nie wiadomo, jakie mogą być efekty uboczne. - Pamiętasz, jak Friedrich przypadkowo uruchomił tamten alarm? - spytał czarodziej, patrząc na Rikkę, a ona potaknęła. - Czy to brzmiało podobnie? Rikka zdecydowanie pokręciła głową. - Chyba że włożyłbyś alarm pod wodę. - Alarmy to magia strukturalna. - Zedd tarł brodę zamyślony. - Nie można ich włożyć pod wodę. Cara zacisnęła Agiel w dłoni. - Dość gadania. - Przepchnęła się między nimi i wyszła z komnaty. - Chodzmy rzucić na to okiem. Zedd i Rikka ruszyli za nią. Nicci nie. - Lepiej zostanę w pobliżu. - Wskazała leżącą na stole szkatułę Ordena oplecioną świetlistą siecią. Nie tylko chciała czuwać nad szkatułą, ale też przestudiować Księgę życia i inne dzieła. Wciąż były w teorii Ordenicznej fragmenty, które nie w pełni rozumiała. Dręczyło ją to, że wiole pytań pozostaje bez odpowiedzi. A jeżeli miała być
pomocna Richardowi, musiała poznać te odpowiedzi. Najbardziej niepokoiła ją osadzona w samym środku teorii Ordenicznej sprawa związków pomiędzy Ordenem a podmiotem kaskady chainfire - Kahlan. Nicci musiała lepiej zrozumieć naturę warunków owych związków, wynikających z zasad o podstawowym znaczeniu. Musiała zrozumieć, jak ustalono owe zasady. Martwiły ją ograniczenia w predeterminowanych protokołach odtworzenie pamięci wymagało neutralnego pola. Musiała też dowiedzieć się więcej o szczególnych warunkach, w których należało zastosować owe moce. Jednak najważniejsze były ostrzeżenia, że niezbędne jest neutralne pole. Musiała zrozumieć szczególną naturę sterylnego pola. którego domagał się Orden, oraz - co jeszcze ważniejsze pojąć, dlaczego Ordeniczne protokoły go wymagają. - Reaktywowałem wszystkie osłony - powiedział do niej Zedd. - Wejścia do wieży są zapieczętowane. Jeżeli ktokolwiek wszedł bez pozwolenia, wszędzie włączą się alarmy. Będziemy sobie zatykać uszy, póki nie znajdziemy przyczyny. - Są ludzie mający dar, którzy znają się na takich sprawach - przypomniała mu Nicci. Zedd nie musiał się długo nad tym zastanawiać. - Masz rację. Ze względu na to, co się dzieje, i na to, czego jeszcze nie wiemy, żadne środki ostrożności nie są przesadne. Nie zawadzi, żebyś miała szkatułę na oku. Nicci skinęła głową i wyszła za nimi na korytarz. - Dajcie znać, jak tylko to się wyjaśni. Korytarz, choć szeroki ledwie na dwanaście stóp,
był bardzo strzelisty. Tworzył długą, wąską szczelinę w skale, w dolnej części wieży. Po lewej zamykała go kamienna ściana, ociosany granit góry, na której wzniesiono wieżę. Nawet po tysiącach lat widać było ślady pozostawione przez narzędzia. Po stronie komnat ścianę zbudowano z precyzyjnie dopasowanych, olbrzymich bloków skalnych. Ciągnęła się naprzeciwko tej wyciosanej w granicie i obie wznosiły się na sześćdziesiąt lub wię-cej stóp. Owa na pozór nieskończona szczelina w górze stanowiła część granicy pola powstrzymującego. Komnaty wewnątrz tego obszaru uszeregowano wzdłuż zewnętrznego skraju wyrastającej z góry Wieży Czarodzieja. Nicci zrobiła kilka kroków za przyjaciółmi przez ów bezkresny korytarz, a potem patrzyła, jak dochodzą do pierwszego rozgałęzienia. - Nie pora na łagodność lub niedbalstwo! zawołała. - Stawka jest zbyt wysoka. Zedd skwitował to ostrzeżenie kiwnięciem głową. - Wrócimy, zanim się zorientujesz. Cara zerknęła na nią przez ramię. - Nie martw się, będę tam, a wcale nie mam ochoty na łagodność. Prawdę mówiąc, humor wróci mi dopiero wtedy, gdy znów zobaczę lorda Rahla żywego, zdrowego i bezpiecznego. - To ty bywasz w dobrym humorze? - zaciekawił się Zedd. Posłała mu gniewne spojrzenie. - Często jestem radosna i miła. Czyżbyś sugerował, że tak nie jest? Zedd uniósł ręce na znak, że się poddaje. - Ależ skąd. Słowo radosna" doskonale do ciebie pasuje. - No to świetnie.
- Prawdę mówiąc, to radosna" poprzedziłoby w moim opisie określenie krwiożercza". - Po zastanowieniu chyba jednak wolę być krwiożercza. Nicci nie potrafiła się wczuć w ich żarciki. Niezbyt jej się udawało rozśmieszanie ludzi. Często była zaskoczona, gdy Zedd czy inni potrafili w ten sposób rozładować napięcie. Nicci aż za dobrze znała charakter ludzi, którzy usiłowali ich zabić. Niegdyś i ona była członkiem Imperialnego Aadu. Była równie bezlitosna jak niebezpieczna. Nigdy nie widziała, żeby Jagang był wesoły lub jowialny. Na pewno nie był osobą skłonną do żartów. Spędziła z nim mnóstwo czasu i niezmiennie był niezwykle grozny. Sprawę Aadu traktował śmiertelnie poważnie i był jej fanatycznie oddany. Wiedząc, jacy ludzie na nich ciągną, i zdając sobie sprawę, jak są okrutni, Nicci uważała, że nie powinna być mniej radykalna niż oni. Patrzyła, jak Zedd, Cara i Rikka skręcają w pierwszy korytarz po prawej, kierując się ku schodom. Gdy zaczęli po nich wchodzić, nagle zrozumiała, co to za dzwięk, jaką wibrację czuje. To też był - swego rodzaju - alarm. Wiedziała już, dlaczego Rikka go nie rozpoznała. Otworzyła usta, żeby ich zawołać, ale w tym momencie świat się zatrzymał. Schodami spłynęła mroczna chmura. Staczała się z rykiem, skręcając się i obracając, to grubsza, to cieńsza, jak zawieszony w powietrzu wąż. Pulsujące dudnienie ogłuszało. Zza rogu wyleciały tysiące nietoperzy, niczym sunący w powietrzu tłusty wąż złożony z olbrzymiej liczby małych stworzeń. Był to
porażający widok. Hałas odbijał się echem od ścian, wypełniając wyciętą w górze szczelinę. Zdawało się, że nietoperze uciekają w panice, że chcą się od czegoś oddalić. Zedd, Cara i Rikka znieruchomieli na schodach. A potem nietoperze zniknęły, gnane strachem przed jakimś okropieństwem, które nadciągało za nimi przez wieżę. Rozbrzmiewał jeszcze pulsujący dzwięk, nietoperzy alarm, cichnący w miarę jak się oddalały w mrok budowli. Ten właśnie dzwięk usłyszała z daleka Rikka, ale nie zrozumiała, co to takiego. Wpatrzona w schody, ponad którymi nadleciały nietoperze, Nicci miała wrażenie, że zastygła, znieruchomiała w pełnej milczącego wyczekiwania chwili, że czeka na odzyskanie oddechu, na coś niewyobrażalnego. Uświadomiła sobie, coraz bardziej przerażona, że naprawdę nie może się ruszyć. A potem po schodach, niczym złowrogi powiew, spłynęła mroczna postać. Spływała po schodach i jednocześnie - zdawało się - tkwiła nieruchomo. Tworzyły ją kłębiące się czarne kształty i snujące cienie: atramentowy wir mroku. Otumaniający kształt, przeplatające się smugi mroku dawały złudzenie ruchów, których nie było. Nicci zamrugała i to coś zniknęło. Ze wszystkich sił starała się ruszyć, lecz wydawało jej się, że tkwi w ciepłym wosku. Oddychała z największym trudem i posuwała się do przodu, lecz niezmiernie wolno. Każdy cal wymagał ogromnego wysiłku i zabierał wieczność. Świat stał się niesamowicie gęsty, kiedy wszystko się zatrzymało. Postać pojawiła się znowu - tuż za
znieruchomiałymi u stóp schodów czarodziejem i dwiema Mord-Sith - zawieszona nad kamienną posadzką. Wyglądała jak unosząca się w głębinie kobieta w czarnej, rozwianej sukni. Nicci, chociaż coraz bardziej przerażona, była osobliwie zafascynowana tym widokiem. Tamci których intruz już wyminął - znieruchomieli na schodach jak postaci na malowidle. Szorstkie czarne włosy kobiety unosiły się leniwie wokół jej bez-krwistej twarzy. Luzna czarna suknia falowała niczym w prądach wody. Sama kobieta, otoczona powolnym falowaniem czarnej tkaniny i włosów, zdawała się niemal nieruchoma. Jakby płynęła w ciemnej wodzie. Postać znowu zniknęła. Nie, nie pod wodą, uświadomiła sobie Nicci. W sylfie. Nicci też miała takie wrażenie. Osobliwe, niesamowite poczucie dryfowania. Niezwykle powolnego i zarazem oślepiająco szybkiego. Nagle postać znowu się pojawiła, tym razem bliżej. Czarodziejka usiłowała krzyknąć, lecz nie mogła. Próbowała unieść ramiona, by rzucić czar, ale zbyt wolno dryfowała. Pomyślała, że uniesienie ręki zabrałoby cały dzień. Migotliwe groty światła przeszyły powietrze między Nicci a jej przyjaciółmi. Wiedziała, że to czary rzucone przez czarodzieja. Nie dosięgły intruza. I choć to krótkie wyładowanie mocy nie dało żadnych efektów, Nicci była zdumiona, że Zedd zdołał tego dokonać. Ona starała się zrobić to samo, ale bez skutku. Ciemne fałdy sukni unosiły się z prądem, falując płynnie. Poruszały się bardzo powoli, oplatane przez wężowe kształty i cienie. Postać ani szła, ani biegła korytarzem. Sunęła, płynęła, unosiła się
niemal nieruchoma, otoczona falującą tkaniną sukni. I znowu zniknęła. W mgnieniu oka pojawiła się jeszcze bliżej. Trupio blada skóra mocno opinała kościstą twarz, która wyglądała, jakby nigdy nie musnęło jej słońce. Pasma czarnych włosów unosiły się wraz z fałdami rozwianej czarnej sukni. Nicci jeszcze nigdy nie widziała niczego tak zwodniczego. Wydawało jej się, że tonie. Uczucie, że nie może wystarczająco szybko oddychać, zaczerpnąć tak potrzebnego powietrza, napełniło ją paniką. Piekące płuca nie były w stanie pracować szybciej niż reszta organizmu. Gdy czarodziejka zogniskowała wzrok, postać kobiety zniknęła. Nicci przyszło do głowy, że teraz i wzrok jest zbyt powolny. Korytarz znów był pusty. Skupienie wzroku nie nadążało za ruchem postaci. Nicci pomyślała, że może ma halucynacje wywołane przez zaklęcia, które rzuciła, przez moc Ordena, którą przywołała. Zastanawiała się, czy to mogą być następstwa zaklęć. Może oto pojawił się sam Orden, żeby ukarać ją za nagabywanie tak zakazanych mocy. To musiało być właśnie to - coś związanego z groznymi mocami, które przywołała. Kobieta znów się pojawiła, jakby płynąc przez mroczną mgłę, wyłoniła się nagle z czarnej otchłani. Tym razem Nicci wyraznie zobaczyła jej kanciaste, surowe rysy. Wyblakłe niebieskie oczy obserwowały Nicci, jakby poza nią niczego nie było. To badawcze spojrzenie napełniło duszę czaro-dziejki lodowatym strachem. Oczy kobiety były tak wyblakłe, iż zdawało się, że
jest ślepa - lecz Nicci wiedziała, że tamta świetnie widzi nie tylko w świetle, ale i w najciemniejszej jaskini lub pod skałą, gdzie nigdy nie docierał blask dnia. Kobieta się uśmiechnęła. Nicci jeszcze nigdy nie widziała tak złośliwego uśmiechu. Był to uśmiech kogoś, kto nie zna strachu, lecz uwielbia go wzbudzać; uśmiech kobiety świadomej, że nad wszystkim panuje. Czarodziejka zadrżała, ujrzawszy ten uśmiech. I wtedy kobieta zniknęła. W oddali przelotnie zamigotały i zgasły zaklęcia Zedda. Nicci z całych sił starała się ruszyć, ale świat był taki lepki, gęsty, jak czasem w tych jej koszmarach, w których tkwiła bez ruchu, choćby nie wiadomo jak usiłowała się wyzwolić. To był sen, w którym próbowała uciec od Jaganga. Imperator zawsze był blisko, szedł po nią, sięgał po nią. Był jak wcielenie śmierci, kiedy tak ku niej zmierzał, skłonny do niewyobrażalnego okrucieństwa. W tych snach zawsze rozpaczliwie pragnęła uciec, lecz mimo nadludzkich wysiłków jej nogi nie chciały się wystarczająco szybko poruszać. Owe sny niezmiennie budziły w niej panikę. Sprawiały, że śmierć była tak realna, iż Nicci mogłaby zaznać jej grozy. Pewnego razu miała taki sen w obozie. Richard tam był. Zbudził ją i spytał, co się dzieje. Opowiedziała mu, dławiąc się łzami. Ujął jej twarz w dłonie i powiedział, że to tylko sen, że nic jej nie zagraża. Wszystko oddałaby za to, żeby ją przytulił i powiedział, ze jest bezpieczna... ale tego nie zrobił. Mimo to jego dłoń na jej twarzy, przykryta dłońmi Nicci, jego łagodne słowa i współczucie
ukoiły ją i uspokoiły. Jednak teraz to nie był sen. Nicci usiłowała nabrać powietrza i krzyknąć do Zedda bez skutku. Próbowała się odwołać do swojej Han, swojego daru - ale nie mogła. Zupełnie jakby jej dar był niesamowicie prędki, a ona niesamowicie powolna. Rozmijali się. Trupio blada kobieta o włosach i sukni tak czarnych jak zaświaty znalazła się nagle tuż obok niej. Spod rozfalowanej czarnej sukni ukazała się ręka. Pergaminowa skóra była tak napięta, że tylko uwydatniała skryte pod nią kości. Chude palce musnęły podbródek Nicci. Był to pełen wyższości, triumfalny gest. Wibracja w piersi czarodziejki tak się nasiliła, że omal nie ro-zerwała jej na strzępy. Kobieta się zaśmiała - głuchy, powolny, bulgoczący podwodny śmiech poniósł się echem przez kamienne korytarze wieży. Nicci doskonale wiedziała, czego chce ta kobieta, po co przyszła. Rozpaczliwie usiłowała przywołać swoją moc, chwycić tamtą, rzucić się na nią, zrobić coś, żeby ją powstrzymać ale nie mogła. Własna moc zdawała się czarodziejce tak odległa, że dotarcie do niej zabrałoby całe wieki. Palec przesunął się po podbródku Nicci i kobieta ponownie zniknęła, osunęła się w mroczne głębiny. Kiedy się znów pojawiła, była przy obitych mosiądzem drzwiach komnaty ze szkatułą. Przepłynęła przez drzwi jej stopy nie dotykały podłogi, suknia łagodnie muskała wszystko wokół. I kobieta znowu zniknęła Nicci z oczu. Gdy się raz jeszcze pojawiła, była między komnatą a czarodziejką. Trzymała pod pachą szkatułę Ordena.
Straszliwy śmiech rozbrzmiał w umyśle Nicci i świat pociemniał.
ROZDZIAA 6
Rachel nie wiedziała, czyj jest koń, i właściwie nie dbała o to. Było jej potrzebny. Biegła całą noc i była wyczerpana. Ani razu się nie zatrzyma-ła, żeby się zastanowić, dlaczego ucieka. Jakoś nie wydawało się to ważne. Liczyło się tylko to, żeby nie ustawała, żeby była coraz dalej. Musiała się spieszyć. Musiała biec. Musiała szybciej się przemieszczać. Potrzebowała konia. Nie miała wątpliwości co do kierunku, w którym musi podą-żać. Nie wiedziała, dlaczego jest tego taka pewna. Ale się nad tym nie zastanawiała. To pytanie tkwiło w głębi jej umysłu, na skra-ju świadomości, i nie poświęcała mu uwagi. Kuliła się w wyschniętych, łamliwych krzakach; usiłowała być nieruchoma niczym cień i obmyślała plan. Trudno jej było tkwić nie-ruchomo, taka była zmarznięta. Starała się nie trząść z obawy, że zdradzi swoją obecność. Chętnie roztarłaby ramiona, lecz nie robiła tego, bo każdy ruch przyciągnąłby uwagę. Chociaż była strasznie zmarznięta, najbardziej zaprzątało ją zdobycie konia. Właściciela zwierzęcia akurat nie było w pobliżu. A przynajmniej Rachel go nie widziała. Może spał w
długiej, zbrązowiałej trawie i był zbyt blisko ziemi, żeby zdołała go wypatrzeć. A może był na zwiadach. A może czekał, czaił się ze strzałą nasadzoną na cięciwę, żeby ustrzelić Rachel, jak tylko wyskoczy ona z ukrycia. Ale choć była to przerażająca myśl, strach przed czymś takim był o wiele słabszy niż przymus dążenia naprzód, przymus pośpiechu. Rachel sprawdziła pozycję słońca za gęstą kępą drzew, zorientowała się, gdzie sama teraz jest, i upewniła, że wie, w jakim kierunku iść. Wybrała drogi odwrotu. Była tam szeroka ścieżka doskonała do pospiesznej ucieczki. Był też płytki strumień o pokrytym żwirem dnie, częściowo płynący przez łąkę. Po drugiej stronie łąki strumień docierał do drogi i płynął wzdłuż niej, podobnie jak ona kierując się na południowy wschód wśród drzew. Słońce, wielkie i czerwone, wisiało tuż nad horyzontem. Barwę miało taką jak zadrapania na rękach Rachel, efekt przedzierania się przez krzaki. Zanim dziewczynka skończyła się namyślać, zanim sobie uświadomiła, co robi, jej nogi już się poruszały. Zupełnie jakby miały własny rozum. Tuż za krzakami ruszyła biegiem, pognała przez otwarty teren ku koniowi. Kątem oka dostrzegła żołnierza, który nagle usiadł w trawie. Tak jak podejrzewała, spał. W skórzanej kamizeli, z nożami przymocowanymi do nabijanych ćwiekami rzemieni, wyglądał na jednego z członków Imperialnego Aadu. Wszystko wskazywało na to, że jest sam. Pewnie zwiadowca. Tak mówił jej Chase. Samotni żołnierze Imperialnego Aadu to najprawdopodobniej zwiadowcy.
Nie dbała o to, kim jest. Chciała konia. Pomyślała, że może powinna się bać tego żołnierza - ale się nie bała. Lękała się wyłącznie tego, że nie zdobędzie konia, że nie będzie wystarczająco szybka. Żołnierz odrzucił koc i poderwał się. Ruszył pędem. Szybko się zbliżał, ale nogi Rachel przez lato zrobiły się długie i świetnie biegała. Zwiadowca wrzeszczał na nią. Nie zwracała na niego uwagi, mknąc ku gniadej. Rzucił w nią czymś. Mignęło obok jej lewego łokcia. Nóż. Wiedziała, że z takiej odległości to spalony rzut, jak nazywał to Chase, rzut na los szczęścia. Chase nauczył ją się koncentrować, mierzyć. Wiele nauczył ją o nożach. Wiedziała też, z trudno trafić nożem kogoś, kto biegnie. Miała rację. Nóż przeleciał w sporej odległości od niej. Z głuchym stukiem utkwił w pniu leżącym między Rachel a koniem. Wyszarpnęła nóż z gnijącej kłody, gdy przebiegała obok, i wetknęła za pas, kiedy zwolniła. Teraz nóż był jej. Chase uczył ją, żeby brała broń wrogów, kiedy to tylko możliwe, i była gotowa jej użyć, zwłaszcza jeżeli zdobyczna broń była lepsza niż własna. Uczył ją, że w krytycznych sytuacjach powinna wykorzystywać to, co ma pod ręką. Przebiegła pod końskim pyskiem i złapała cugle, ale były przywiązane do gałęzi zwalonego drzewa. Energicznie próbowała rozwiązać ciasny węzeł, lecz jej palce były sztywne z zimna. Ześlizgiwały się po skórze. Miała ochotę krzyczeć z frustracji, ale dalej szarpała, ciągnęła i pracowała nad węzłem. Całe wieki minęły, zanim się poluzował i rozwiązał. Kiedy tylko odwiązała cugle, chwyciła je kurczowo.
I wtedy zauważyła nieopodal siodło. Podniosła wzrok, bo żołnierz znów wrzasnął - wykrzyczał jej imię. Szybko się zbliżał. Nawet nie miała czasu pomyśleć o osiodłaniu klaczy. Juki - pewnie pełne zapasów - opierały się o siodło. Wsunęła rękę pod płaski kawałek skóry łączącej juki i zanurkowała pod szyją wypłoszonego konia. Zaszła go z drugiej strony, mocno chwyciła grzywę i wskoczy-na grzbiet. Juki były ciężkie, ale utrzymała je i podciągnęła m górę. Chociaż koń był nieosiodłany, to przynajmniej miał zało-żoną uzdę. Gdzieś w mglistych zakamarkach umysłu Rachel cie-szyła się bijącym od zwierzęcia ciepłem. Przerzuciła ciężkie juki przez kłąb. Powinny być w nich woda żywność. Będzie potrzebować jednego i drugiego, żeby móc tak daleko jechać. Z jakiegoś powodu uważała, że będzie to długa poKoń parsknął i potrząsnął łbem. Rachel nie traciła czasu na uspokojenie go, choć Chase uczył ją tego. Ściągnęła wodze, udeżyła piętami w żebra. Zwierzę zatańczyło, zaniepokojone dziwnym nowym jezdzcem. Dziewczynka obejrzała się przez ramię i stwierdziła, że żołnierz jest tuż-tuż. Mocno trzymając się grzy-wy jedną ręką, a w drugiej ściskając cugle, pochyliła się do przodu i znów uderzyła piętami w końskie boki. Klacz ruszyła wydłużonym galopem. Żołnierz, przeklinając, rozpaczliwie rzucił się do uzdy. Rachel szarpnęła cugle w bok, a koń skręcił w tę stronę. Mężczyzna przeleciał obok nich i wylądował twarzą na ziemi; aż stęknął od uderzenia. Nagle zobaczył tuż obok kopyta i krzyknął - jego gniew zmienił się w strach. Odtoczył się na bok, o włos unikając stratowania. Rachel nie miała poczucia triumfu. Czuła jedynie przymus pośpiechu, gnania na południowy wschód.
Koń był jej posłuszny. Po drugiej stronie trawiastej polany wprowadziła klacz do strumienia. Popędziły w płytkiej wodzie. Wkrótce skryły je drzewa, a żołnierz zniknął daleko w tyle. Kopyta rozbryzgiwały wodę. Żwirowate dno najwyrazniej ułatwiało koniowi bieg. Chase nauczył ją, jak wykorzystywać wodę do zacierania śladów. Z każdym końskim susem była bliżej i tylko to się liczyło.
ROZDZIAA 7
Kiedy mijający wozy żołnierz rzucił jajka na twardo, Richard złapał tyle, ile zdołał. Jak tylko zebrał resztę z ziemi, przytrzymał je w zagięciu ramienia i wpełzł pod wóz, kryjąc się przed deszczem. Byle jakie, zimne schronienie - ale zawsze było to lepsze niż siedzenie na deszczu. Johnrock zgromadził swoją porcję jajek i ciągnąc łańcuch, schował się pod drugim końcem wozu. - Znowu jajka - mruczał zniesmaczony. - Tylko tym nas karmią. Jajkami! - Mogłoby być jeszcze gorzej - pouczył go Richard. - Jak to? - zapytał Johnrock, niezadowolony z takiej diety. Richard wycierał jajka o spodnie, starając się jak najlepiej oczyścić je z błota. - Mogliby karmić nas Yorkiem. - Yorkiem? - spytał Johnrock, patrząc nań chmurnie.
- Twoim kolegą z drużyny, który złamał nogę odparł chłopak, obierając jajko. - Tym, którego zamordował gadzia buzka. - A, tym Yorkiem. - Johnrock dumał chwilę. Naprawdę uważasz, że ci żołnierze jedzą ludzi? Richard spojrzał na niego. - Jeżeli skończy im się żywność, zaczną jeść zmarłych. Jeśli będą wystarczająco głodni, a zabraknie im zmarłych, zaczną zbierać nowe plony. - Myślisz, że skończy im się żywność? Richard wiedział, że tak się stanie, ale nie chciał tego powiedzieć. Rozkazał żołnierzom D'Hary nie tylko niszczyć wszystkie konwoje z zaopatrzeniem ciągnące ze Starego Świata, ale i pozbawiać Stary Świat możliwości zaopatrywania licznej armii atakującej północ. - Po prostu mówię, że moglibyśmy dostawać coś gorszego od jajek. Johnrock nowym okiem spojrzał na swój przydział jajek i w końcu mrukliwie przyznał Richardowi rację. Także zaczął obierać jajko i zmienił temat. - Myślisz, że każą nam grać w Ja'La w deszczu? Richard przełknął pogryziony kęs jajka. - Chyba tak. Ale wolałbym grać i się przy tym rozgrzać, niż cały dzień siedzieć tutaj i marznąć. - Też tak uważam - zgodził się Johnrock. - Poza tym - dodał Richard - im szybciej zaczniemy pokonywać przybyłe na turniej drużyny, tym szybciej awansujemy i będziemy mieć okazję zagrać z drużyną imperatora. Johnrock aż się uśmiechnął na tę myśl. Richard był przerazliwie głodny, ale zmusił się, żeby jeść powoli i delektować się posiłkiem. Obierali jajka ze skorupek i jedli, a on przy okazji
obserwował, co się dzieje w obozie. Nawet w deszczu żołnierze wykonywali rozmaite prace. Odgłos kowalskich młotów przebijał się przez szum deszczu, gwar rozmów, wrzaski, kłótnie, śmiechy i wykrzykiwane rozkazy. Rozległe obozowisko na równinach Azrith ciągnęło się aż po horyzont, horyzont Richarda. Jak się siedzi na ziemi, trudno zobaczyć dużo z obozowiska. Chopak widział wozy i - trochę dalej większe namioty. Przejeżdżali konni, ciągnięte przez muły wozy przeciskały się wśród kłębiącego się tłumu. Żołnierze, żałośnie wyglądający w deszczu, stali w kolejkach przed namiotami kuchennymi, czekając na jedzenie. Nad tym wszystkim górował Pałac Ludu wznoszący się w na wyniosłym płaskowyżu. Nawet w taki szary, deszczowy dzień wspaniałe kamienne ściany, wyniosłe wieże i pokryte dachówką dachy pałacu ostro kontrastowały z niechlujstwem wojsk, które przybyły go zniszczyć. Opary unoszące się z obozu Imperialnego Aadu, deszcz i zachmurzone niebo sprawiały, że płaskowyż i stojący na nim pałac wyglądały jak wspaniałe, majestatyczne zjawisko. Niekiedy chmury i mgła niczym kurtyna przesłaniały płaskowyż; znikał wówczas w szarości, jakby miał dość widoku kłębiącej się hordy, która przybyła go zbezcześcić. Żaden napastnik nie mógłby z łatwością uderzyć na pałac na wysokim płaskowyżu. Droga wiodąca ścianą urwiska była za wąska, żeby poprowadzić nią jakikolwiek poważny atak. Poza tym znajdował się tam most zwodzony; Richard był przekonany, że już go podniesiono, a gdyby nie, na szczycie wznosiły się ogromne mury, przed nimi zaś nie było miejsca dla odpowiednio licznych oddziałów. Pałac Ludu - z wyjątkiem czasów wojny -
przyciągał handlarzy z całej D'Hary. Nieustannie przywożono zaopatrzenie dla jego mieszkańców. Był centrum handlu, ciągnęły tu rzesze ludzi, żeby sprzedawać i kupować. Docierali do pałacu-miasta drogą zbudowaną wewnątrz płaskowyżu. Odwiedzający i kupcy korzystali ze schodów i pasaży. Szerokie rampy służyły koniom i wozom. Jako że takie rzesze szły wnętrzem płaskowyżu, wzdłuż całej trasy rozmieszczono sklepy i stragany. Wielu ludzi zjawiało się tu wyłącznie z myślą o nich i nigdy nie docierało do wznoszącego się na szczycie pałacumiasta. W płaskowyżu wydrążono najrozmaitsze pomieszczenia. Niektóre były ogólnie dostępne, inne nie. Stacjonowało tu wielu żołnierzy Pierwszej Kompanii Gwardii Pałacowej. Z punktu widzenia Imperialnego Aadu fatalne było to, że zamknięto wielkie wrota, odcinając tę wewnętrzną drogę. Owe wrota mogły się oprzeć każdemu atakowi, a w środku zgromadzono zapasy pozwalające przetrwać długie oblężenie. Równiny Azrith wcale nie były przyjazne dla oblegających. Głębokie studnie we wnętrzu płaskowyżu zaopatrywały mieszkańców w wodę, której na równinach Azrith nigdzie w pobliżu nie było, podobnie jak drzew i krzewów. A na dodatek klimat był tu okropny. Imperialny Aad miał sporo ludzi obdarzonych magiczną mocą, lecz niewiele mogli oni pomóc w przełamywaniu obrony pałacu. Sama konstrukcja budowli miała formę zaklęcia ochronnego, potęgującego moc lorda Rahla i zarazem osłabiającego moc innych. Tak we wnętrzu płaskowyżu, jak i pałacu owo zaklęcie poważ-
nie upośledzało magiczny dar wszystkich poza Rahlem. Richard był Rahlem, więc takie zaklęcie byłoby dlań korzystna gdyby nie to, że w jakiś sposób pozbawiono go daru. Wiedział, jak tego dokonano, lecz nie mógł nic na to poradzić przykuty do wozu w samym środku obozowiska wielomilionowej wrogiej armii. Oprócz płaskowyżu i pałacu na nim na równinach Azrith rzucała się też w oczy rampa, budowana przez Imperialny Aad. Jako że nie było łatwego dostępu do ośrodka władzy imperium D'Ha-ry ostatniej przeszkody na drodze do zawładnięcia całym Nowym Światem - Jagang wpadł na pomysł zbudowania olbrzymiej rampy, którą na płaskowyż mogłoby się dostać tylu żołnierzy, by udało im się zrobić wyłom w murach. Imperator zamierzał nie tylko oblegać Pałac Ludu, ale i zaatakować go. Początkowo Richard uważał, że to niemożliwe, ale w miarę jak się przyglądał postępom żołnierzy Jaganga, uświadomił sobie, że to się może udać, i podupadł na duchu. Płaskowyż był monumentalny, wyrastał wysoko ponad równiny Azrith, ale otaczająca go armia Imperialnego Aadu liczyła miliony żołnierzy gotowych do pracy. Dla Jaganga był to ostateczny cel, ostatni punkt oporu, który musiał zgnieść, żeby narzucić niekwestionowaną władzę Aadu. Nie było już innych walk do stoczenia, innych wojsk do zniszczenia, innych miast do zdobycia. Na drodze imperatora stał jedynie pałac-miasto na płaskowyżu. Imperialny Aad - żołdacy narzucający siłą nauki Bractwa Aadu - nie mógł pozwolić, żeby mieszkańcy Nowego Świata nie podlegali kontroli Aadu, bo zadałoby to kłam naukom jego duchowych przywódców. Bracia Aadu nauczali, że dobro
jednostki i swoboda wyboru są niemoralne, gdyż szkodzą ogółowi. Samo istnienie zamożnych, niezależnych, wolnych ludzi zaprzeczało fundamentalnym doktrynom Aadu. Imperialny Aad potępiał mieszkańców Nowego Świata, głosząc, że są samolubni i zli, i żądał, by przyjęli wiarę Aadu, bo w przeciwnym razie zginą. Miliony żołnierzy, bezczynnie czekających na krzewienie siłą nauk Aadu, na pewno mogły przysporzyć imperatorowi kłopotów. Jagang znalazł im zajęcie, by mogli się poświęcać dla sprawy. Teraz dniami i nocami pracowali na zmianę przy budowie rampy. Chociaż Richard nie mógł widzieć znajdujących się dalej żołnierzy, wiedział, że kopią ziemię i kruszą skałę. W miarę jak te prace postępowały, inni żołnierze nosili ziemię na budowę. Tak liczni, pracując bez przerwy, byli w stanie podołać owemu gigantycznemu zadaniu. Richard od dawna nie był w obozie, ale przypuszczał, że lada dzień zobaczy wydłużającą się ku pałacowi pochyłą rampę. - Jak umrzesz? - zapytał Johnrock. Richard miał dość wpatrywania się w odległą rampę i zastanawiania nad mroczną przyszłością, jaką Aad wszystkim zgotuje. Mimo to pytanie Johnrocka wcale nie było promykiem słońca we mgle. Chłopak oparł się o koło wozu i jadł jajka. - Uważasz, że będę mieć jakiś wybór? - zapytał w końcu. - Że będą mieć coś do powiedzenia w tej sprawie? - Wsparł rękę na kolanie i gestykulował, trzymając w palcach resztę jajka. - Decydujemy o tym, jak będziemy żyć, Johnrocku. Coś mi się nie wydaje, żebyśmy mieli dużo do gadania w sprawie śmierci. Odpowiedz zdumiała Johnrocka.
- Uważasz, że możemy wybierać, jak żyć? Nie mamy wyboru, Rubenie. - Ależ mamy - odrzekł Richard, nie wdając się w wyjaśnienia, i wsunął do ust resztę jajka. Johnrock uniósł przymocowany do obroży łańcuch. - Jak mogę dokonać jakiegoś wyboru? - Wskazał obóz. - Oni są naszymi panami. - Panami? Zrezygnowali z samodzielnego myślenia i wybrali życie zgodne z naukami Aadu. Przez to nie są nawet panami własnego życia. Jego towarzysz ze zdumieniem potrząsnął głową. - Czasami mówisz dziwne rzeczy, Rubenie. Jestem niewolnikiem. To ja nie mam wyboru, nie oni. - Są łańcuchy mocniejsze od tego przy twojej obroży, Johnro-cku. Moje życie wiele dla mnie znaczy. Oddałbym je, żeby ocalić kogoś mi drogiego, kogoś, kogo cenię. Ci żołnierze postanowili poświęcić życie ogłupiającej sprawie, która przynosi jedynie cierpienie, i w ten sposób zrezygnowali z własnego życia, nie otrzymując w zamian nic wartościowego. Czy tak się wybiera życie? Nie wydaje mi się. Sami założyli sobie na szyje łańcuchy, inne niż nasze, ale jednak łańcuchy. - Walczyłem, kiedy po mnie przyszli. Imperialny Aad zwyciężył. Teraz tkwię tutaj, zakuty. Ci żołnierze żyją, ale kiedy spróbujemy się uwolnić, umrzemy. Richard usunął resztki skorupki z jajka. - Wszyscy musimy umrzeć, Johnrocku. Ważne jest to, jakie życie wybierzemy. W końcu mamy tylko jedno, dlatego taką wagę ma to, jak je przeżyjemy. Johnrock przez chwilę żuł i zastanawiał się nad tymi słowami. W końcu zbył całą sprawę uśmiechem.
- Cóż, gdybym jednak musiał wybrać, chciałbym umrzeć oklaskiwany przez tłum za wspaniałą grę. Spojrzał na Richarda. - A ty, Rubenie? Gdybyś musiał wybierać? Richard miał na głowie inne, ważne sprawy. - Mam nadzieję, że dzisiaj nie będę musiał wybierać. Johnrock ciężko westchnął. Jajko wydawało się takie malutkie w jego wielkiej dłoni. - Może nie dziś, ale coś mi się zdaje, że tu gra się zakończy... że tu stracimy życie. Richard nie odpowiedział, więc głos Johnrocka znów rozległ się w szumie deszczu. - Mówię poważnie. - Zachmurzył się. - Słuchasz, Rubenie, czy wciąż marzysz o tej kobiecie, którą, jak ci się zdaje, zobaczyłeś, gdy wczoraj wjechaliśmy do obozu? Chłopak uświadomił sobie, że marzy o niej i że się uśmiecha. Uśmiechał się na przekór słowom Johnrocka, że mogą tutaj umrzeć. Ale nie chciał z nim rozmawiać o Kahlan. - Wiele widziałem, kiedy wjeżdżaliśmy w głąb obozu. - Już wkrótce, po rozgrywkach stwierdził mężczyzna - o ile się dobrze spiszemy, będzie pod dostatkiem kobiet. Gadzia buz-ka nam to obiecał. Ale teraz tylko żołnierze i żołnierze. Musiałeś wczoraj zobaczyć jakieś zjawy. Richard patrzył przed siebie, kiwając głową. - Na pewno nie uważasz jej za zjawę. Johnrock odciągnął kawałek łańcucha i przysunął się ku Richardowi. - Lepiej wez się w garść, Rubenie, albo nas wykończą, zanim będziemy mieć okazję zagrać z drużyną imperatora. Chłopak spojrzał na niego.
- A już myślałem, że jesteś gotowy na śmierć. - Nie chcę umrzeć. Przynajmniej nie dziś. - No i proszę, Johnrocku, dokonałeś wyboru. Nawet skuty zadecydowałeś o własnym życiu. Johnrock pogroził Richardowi grubym palcem. - Słuchaj no, Rubenie, jak już mam zginąć, grając w Ja'La, to nie chcę, żeby to się stało, bo bujałeś w obłokach, marząc o kobietach. - O jednej kobiecie, Johnrocku. Wielkolud odchylił się i strzepnął z palców skorupki jajka. - Pamiętam. Powiedziałeś, że zobaczyłeś kobietę, którą byś chciał za żonę. Richard nie sprostował. - Chcę, żebyśmy dobrze się spisali i wygrab wszystkie nasze mecze, by mieć szansę gry z drużyną imperatora. Johnrock znów się uśmiechał. - Naprawdę myślisz, Rubenie, że moglibyśmy pokonać drużynę imperatora? Że przeżylibyśmy mecz z tymi żołnierzami? Richard rozbił o obcas skorupkę następnego jajka. - To ty chcesz umrzeć wśród tłumów wiwatujących na cześć twojej wspaniałej gry. Mężczyzna spojrzał na niego z ukosa. - A może zrobię, jak mówiłeś, i wybiorę życie wolnego człowieka? Richard tylko się uśmiechnął, a potem odgryzł połowę jajka. Wkrótce po tym, jak skończyli posiłek, zjawił się Karg. Maszerował z werwą, rozchlapując błoto. - Wyłazić! Wszyscy! Richard i Johnrock wypełzli spod wozu na deszcz. Podnieśli się też i czekali na polecenia jeńcy przy innych wozach. Zbliżyli się również żołnierze, którzy byli w drużynie.
- Będziemy mieć gości - oznajmił Karg. - Jakich? zapytał jeden z żołnierzy. - Imperator odwiedza drużyny, które przyjechały na turniej. Z imperatorem Jagangiem znamy się od dawna. Oczekuję, że pokażecie mu, że dobrze się spisałem, dobierając wartościową drużynę. Pozbędę się każdego, kto nie przyniesie mi chluby albo nie okaże imperatorowi należnego respektu. Skończył i pospiesznie odszedł. Richard czuł, że się chwieje, że mocno bije mu serce. Ciekaw był, czy i dziś, jak wczoraj, Kahlan będzie przy Jagangu. Rozpaczliwie pragnął ją ujrzeć, lecz burzył się na myśl, że ona jest w pobliżu tego człowieka. Wstrętna była mu myśl, że ona w ogóle jest wśród tych żołdaków. Kiedy Nicci pojmała Richarda i zabrała go do Starego Świata, Kahlan całą zimę dowodziła wojskami D'Hary. To ona dbała o to, żeby Jagang nie zwyciężył, co się mogło stać. Do niej należało wówczas uszczuplanie szeregów Aadu, chociaż ciągnące nieustannie ze Starego Świata konwoje z naddatkiem uzupełniały ponoszone przez Aad straty. Kahlan nie tylko spowolniła ich działania, ale i zasłużyła sobie na ich dozgonną nienawiść za cierpienia, jakie im zadała. Gdyby nie ona, Aad prawdopodobnie dopadłby armię D'Hary i wyciął ją w pień. Sprawiła, że byli poza zasięgiem Jaganga. Starając się zachować spokój, Richard znów oparł się o wóz i odczekał, skrzyżowawszy ramiona. Wkrótce dostrzegł po lewej orszak idący przez obóz. Mijali kolejno drużyny, zatrzymując się przy każdej. Tacy żołnierze mogli eskortować jedynie imperatora. Chłopak rozpoznał gwardię, którą widział wczoraj, kiedy jechali przez obóz i mijali
Jaganga. To wtedy przelotnie zobaczył Kahlan. Gwardziści imperatora groznie prezentowali się w kolczugach 4 i skórze, z wysokiej jakości orężem, lecz prawdziwy postrach bu-dziły ich wzrost i potężne, lśniące od deszczu mięśnie. Ci ludzie napawali strachem nawet innych członków Aadu. Zwykli żołnierze trzymali się z dala od gwardii imperatora. Richard nie sądził, żeby tacy gwardziści puścili płazem najmniejszą drobnostkę, która ich zdaniem mogłaby zagrozić Jagangowi. Johnrock przyłączył się do pozostałych zawodników czekających w szeregu na imperatora. Kiedy Richard dostrzegł wygoloną głowę Jaganga, otoczonego krzepkimi gwardzistami, nagle coś sobie uświadomił. Jagang mógłby go rozpoznać. Jagang, Nawiedzający Sny, był w umysłach wielu ludzi i widział Richarda ich oczami. Chłopak nie mógł uwierzyć we własną nieostrożność, w to, iż w ogóle nie pomyślał, że kiedy będzie grać z drużyną imperatora - żeby się znalezć jak najbliżej Kahlan - Jagang tam będzie i może go rozpoznać. Zaabsorbowany planami dotarcia do Kahlan, nie brał tego pod uwagę. A potem zauważył coś jeszcze Siostrę. Przypominała Siostrę Ulicię, ale w takim razie ogromnie się postarzała, odkąd ją ostatnio widział. Była daleko, na samym końcu świty Jaganga, lecz Richardowi i tak nie umknęły głębokia zmarszczki na jej twarzy. W czasie poprzedniego spotkania była atrakcyjną kobietą, choć chłopak z trudem oddzielał wygląd osoby od jej osobowości, a Siostra Ulicia była złowrogą niewiastą. Choćby
jakaś osoba była niezwykle urodziwa, jej okrucieństwo dyskredytowało ją w oczach Richarda. Wynaturzony charakter w takim stopniu ważył na jego ocenie, że już nie potrafił uważać jej za atrakcyjną. Z tego też powodu Kahlan wydawała mu się taka urodziwa - była nie tylko zachwycająco piękna, ale i pod każdym względem doskonała. Inteligencji i intuicji dorównywała u niej pasja życia. Zupełnie jakby jej uroda odzwierciedlała inne jej zalety. Wygląd Siostry Ulicii, niegdyś tak pociągający, teraz zdradzał tylko jej wewnętrzne zepsucie. Richard uświadomił sobie, że mogliby go rozpoznać nie tylko Jagang i Siostra Ulicia, że w obozie mogły być również inne Siostry, które go pamiętały. Nagle poczuł się bezbronny i bezradny. Któraś z Sióstr mogła się tu zjawić w dowolnej chwili. Nie miał się gdzie ukryć. Kiedy Jagang zbliży się wystarczająco, na pewno zauważy, że w samym środku obozu jego armii jest lord Rahl, człowiek, którego ściga. I Richard przykuty łańcuchem, pozbawiony możliwości wykorzystania swojej Han, choć tak trudno było mu przywołać dar, kiedy jeszcze mógł po mego sięgnąć - znajdzie się na łasce imperatora. Przypomniała mu się wizja zesłana przez wiedzmę Shotę. zostać stracony. Padało, podobnie jak teraz. Kahlan tam była. Zapłakana i przerażona patrzyła, jak wiązano mu ręce za plecami i zmuszano, by ukląkł w błocie. Klęczał, a Kahlan wołała jego imię. Wtedy stanął za nim wielki żołdak, zapowiedział, że wezmie sobie dziewczynę, przesunął długi nóż przed twarzą Richarda, a następnie potężnym zamachem podciął mu gardło. Richard zdał sobie sprawę, że dotyka szyi, jakby
osłaniał ziejącą ranę. Ciężko dyszał, spanikowany. Poczuł narastające mdłości. Czyżby wizja Shoty miała się ziścić? Czy właśnie przed tym go ostrzegała? Czy tego dnia miał umrzeć? To wszystko działo się za szybko. Nie był na to przygotowany. Ale jak mógłby się przygotować? - Rubenie! - wrzasnął Karg. - Do szeregu! Chłopak z wysiłkiem się opanował. Głęboko zaczerpnął powietrza i starał się uspokoić. Ruszył ku tamtym, wiedząc, że jeżeli tego nie zrobi, kłopoty zaczną się szybciej. Przy sąsiedniej drużynie zatrzymała się grupa żołnierzy. Przez szum deszczu Richard słyszał jedynie szmer głosów. Rozpaczliwie usiłował wymyślić, co zrobić, zanim Jagang go rozpozna. Wiedział, że nie ukryje się za resztą zawodników. Był rozgrywającym. Imperator zechce zobaczyć rozgrywającego drużyny. I wtedy mignęła mu Kahlan, Richard poruszał się jak we śnie. Żołnierze otaczający imperatora i Kahlan kierowali się ku drużynie chłopaka. Wiedząc, że musi stanąć w szeregu, zaczął przekraczać łańcuch przyczepiony do obroży Johnrocka. I wtedy wpadł na pomysł. Przyspieszył, rozmyślnie zaczepił stopą o łańcuch i upadł twarzą w błoto. Karg spurpurowiał z wściekłości - Rubenie, ty niezdarny głupku! Wstawaj! Richard podniósł się akurat wtedy, kiedy gwardziści robili przejście imperatorowi. Stanął, dumnie wyprostowany, obok Johnro-cka. Palcem otarł błoto z oczu. Zamrugał, żeby widzieć wyrazniej. A wtedy zauważył Kahlan. Szła tuż za Jagangiem. Chroniący przed deszczem kaptur peleryny częściowo zasłaniał jej twarz. Richard rozpoznawał
każdy znajomy ruch jej ciała. Nikt nie poruszał się z taką gracją jak ona. Ich oczy się spotkały. Serce w nim zamarło. Przypomniał sobie, jak ją pierwszy raz zobaczył. Tak wspaniale wyglądała w swojej białej sukni Pamiętał, jak spojrzała wprost na niego, bez słowa - wzrokiem badawczym i zarazem powściągliwym, świadczącym o jej inteligencji. Nigdy wcześniej nie widział kogoś tak... dzielnego. Pomyślał, ze prawdopodołmie zakochał się w niej od pierwszej chwili, od pierwszego wejrzenia w jej piękne zielone oczy. Był pewien, że przy pierwszym spojrzeniu w owe oczy dojrzał jej duszę. Była taka jak przedtem, choć zdradzała lekkie zaniepokojenie. Wpatrywał się w nią i wodził za nią wzrokiem, więc wiedziała, że ją widzi. Rzucono na nią chainfire, dlatego nie pamiętała, kim on jest ani kim sama jest Widzieć ją i zapamiętać mogli wyłącznie Jagang oraz Siostry, które ją porwały i rzuciły czar chainfire. Najwyrazniej czar nie podziałał na Jaganga. Richard podejrzewał, że miało to coś wspólnego z więzią imperatora z Siostrami. Ale dla wszystkich innych Kahlan była niewidzialna. Zorientowała się, że Richard ją widzi. Musiało to mieć dla niej doniosłe znaczenie, skoro czar izolował ją od innych ludzi. I wyraz jej twarzy to potwierdzał. Zanim Jagang podszedł, żeby się przyjrzeć drużynie, podbiegł do jego świty jakiś żołnierz, krzycząc coś. Imperator przywołał go gestem świadczącym, że dobrze go zna. Gwardziści rozstępowali się przed nim. Był słabo uzbrojony miał tylko parę noży - więc Richard uznał, że to prawdopodobnie posłaniec. Był zadyszany, bardzo
się spieszył. Dotarł do imperatora i pochyliwszy się ku niemu, mówił z ożywieniem, ale bardzo cicho. W pewnym momencie wskazał ku miejscu budowy rampy. Kahlan oderwała wzrok od Richarda i spojrzała na człowieka rozmawiającego z Jagangiem. Chłopak tymczasem obserwował grupę otaczających ją strażników. Nie byli z gwardii imperatora prawdę mówiąc, bardzo uważali, żeby nie wejść w drogę ogromnym gwardzistom. Bardziej przypominali zwyczajnych żołnierzy z obozu. Broń mieli wykonaną byle jak. Nie byli ani w kolczugach, ani w zbrojach. Podobnie jak reszta armii, nosili to, co im wpadło w ręce. Byli wysocy, młodzi i silni, ale nie dorównywali gwardzistom imperatora. Wyglądali jak zwyczajne zbiry. Richard zdał sobie sprawę, że oni strzegą Kahlan. W przeciwieństwie do gwardzistów Jaganga, nieświadomych jej obecności, ci żołnierze często na nią spoglądali, obserwując każdy jej ruch. Mogło to oznaczać tylko jedno - widzieli ją. Gwardziści Jaganga nigdy na nią nie patrzyli, a ci żołnierze tak. Imperator jakoś zdołał znalezć dla niej strażników, na których zaklęcie nie podziałało. Początkowo niepewny, czy ma rację co do tego, że oni mogą widzieć Kahlan, i zdumiony, jak to możliwe, Richard stwierdził w końcu, że faktycznie może tak być. Zaklęcie chainfire, podob-nie jak sam świat magii, zostało skażone przez demony. Skażenie stopniowo zmniejszało oddziaływanie magii. Celem demonów było zniszczenie magii. Przebywając w świecie istot żywych, zostawiły po sobie skażenie, co miedzy innymi zaburzyło działanie chainfire. Kiedy Zedd i Nicci utkali sieć weryfikacyjną, Richard wykrył nieprawidłowość w strukturze zaklęcia.
Chainfire nie działało tak, jak powinno, bo w jego strukturze powstało owo skażenie. Było wadliwe. Logiczne zatem wydawało się, że niektóre osoby mogły być niewrażliwe na działanie wadliwego zaklęcia. Richard przypomniał sobie, że szerząca się jak pożar zaraza nie powalała wszystkich. Trafiali się ludzie - nawet wśród opiekujących się chorymi którzy się nigdy nie zarażali. To musiało być coś podobnego. Muszą istnieć ludzie, na których chainfire nie działa, i dzięki temu mogą oni widzieć Kahlan. To by tłumaczyło, skąd się wzięli widzący ją strażnicy. Uwagę specjalnych strażników przyciągnął człowiek mówiący coś nagląco do Jaganga, Odwrócili się, żeby lepiej widzieć, co się dzieje, a Kahlan odwróciła się wraz z nimi. Wykonała absolutnie naturalny, swobodny ruch, lecz Richard wiedział, że wcale tak nie było. Odwracając się, poprawiła kaptur osłaniający ją przed deszczem, a kiedy opuszczała rękę, jej dłoń przesunęła się blisko jednego ze strażników. Richard zauważył, że pochwa u pasa żołnierza jest pusta. A gdy dłoń Kahlan znikała pod peleryną, dostrzegł przelotny błysk ostrza. Miał ochotę śmiać się i wiwatować, lecz nawet nie drgnął. Kahlan przyłapała go na wpatrywaniu się w nią i uświadomiła sobie, że musiał widzieć, co zrobiła. Obserwowała go chwilę, żeby się upewnić, czy jej nie wyda. Osłaniała twarz kapturem peleryny, by jej strażnicy nie spostrzegli, że patrzy z ukosa na Richarda. Kiedy się nie poruszył, odwróciła się i wraz ze strażnikami patrzyła na posłańca i imperatora. Jagang nagle obrócił się na pięcie i ruszył drogą, którą przyszedł, a posłaniec podążył za nim.
Kahlan obejrzała się przez ramię, żeby raz jeszcze zobaczyć Richarda, zanim ją i imperatora otoczyli gwardziści. Wtedy kaptur odrobinę się przesunął i chłopak dostrzegł ciemny siniak na jej policzku. Rozszalał się w nim gniew. Najdrobniejszą cząstką swej istoty chciał coś zrobić, jakoś zareagować, wyrwać ją z łap Jaganga, wywiezć z tego obozu. Rozpaczliwie usiłował coś wymyślić, ale przykuty do wozu, z obrożą na szyi, i tak nie mógłby nic zdziałać. To nie był ani czas, ani miejsce na działanie. Co gorsza, miał świadomość, że jeżeli nic nie uczyni, Jagang nadal będzie ją dręczyć. A jeżeli nic nie uczyni i Kahlan będzie cierpieć, on nigdy sobie nie wybaczy. Ale nie mógł nic zrobić, choć desperacko tego pragnął. Stał, milczący i nieruchomy, czując szalejący w nim gniew - odpowiednik gniewu Miecza Prawdy, oręża, który oddał, żeby móc odnalezć Kahlan. Kahlan, imperator i gwardziści zniknęli w rojnym, brudnym obozowisku. Przesłoniły ich kurtyny mgły. Richard trząsł się z frustracji. Nawet lodowaty deszcz nie był w stanie ugasić wrzącego w nim gniewu. Gorączkowo obmyślał wszelkie możliwości, chociaż wiedział, że nic nie może zrobić. Przynajmniej teraz. Serce mu się krajało z powodu Kahlan. Straszliwie cierpiał na myśl o tym, co ją spotyka z rąk tego człowieka. Kolana się pod nim uginały ze strachu o nią. Musiał wytężyć całą siłę woli, żeby nie paść z płaczem na ziemię. Gdyby tylko mógł dopaść Jaganga. Gdyby tylko... Karg stanął tuż przed nim. - Masz szczęście - warknął. - Imperator miał
najwyrazniej ważniejsze zajęcie niż ocena mojej drużyny i niezdarnego rozgrywającego. - Potrzebuję farby - odezwał się Richard. Oficer aż zamrugał ze zdumienia. - Co?! - Farba. Jest mi potrzebna. - I oczekujesz, że ją dla ciebie załatwię? - Tak. Już powiedziałem, że jest mi potrzebna. - Po co? Richard wskazał palcem twarz dowódcy, z całej siły opierając się pragnieniu owinięcia łańcuchem jego szyi i wyduszenia zeń życia. - Dlaczego masz te tatuaże? Karg, zaskoczony, przez chwilę zastanawiał się nad pytaniem, jakby podejrzewał, że jest w tym jakiś haczyk. - Żebym jeszcze grozniej wyglądał w oczach wroga - odparł w końcu. - Taki wygląd daje mi moc. Nasi żołnierze są w oczach wroga bezlitosnymi wojownikami. Taki wygląd przepełnia nieprzyjaciół strachem. Zamierają na moment z przerażenia i to nam daje przewagę. - I właśnie dlatego potrzebna mi jest farba stwierdził Richard. Chcę pomalować twarze członków drużyny, żeby napawały grozą naszych przeciwników. To nam pomoże ich pokonać. Pomoże twojej drużynie zwyciężyć. Dowódca Karg przez chwilę patrzył badawczo w oczy Richarda jakby chciał ocenić, czy ten mówi serio, czy coś knuje. Mam lepszy pomysł - rzekł. - Przyślę fachowców od tatuażu i każę im wytatuować całą drużynę. Postukał palcem łuski pokrywające część twarzy. Każę im wytatuować łuski na waszych twarzach. Będziecie wyglądać jak moi żołnierze. Kiedy będziecie mieć takie tatuaże jak mój, naprawdę
staniecie się moją drużyną. Wszyscy będą wiedzieć, że należycie do mnie. - Zadowolony ze swojego pomysłu, uśmiechnął się ponuro do Richarda. - Każę was też ponakłuwać. Będziecie mieć na twarzach tatuaże i metalowe ćwieki. Będziecie wyglądać jak dzikie bestie. Richard odczekał, aż oficer skończy, a potem pokręcił głową. Nie. To nic nie da. To niezbyt dobry pomysł. Karg wsparł się pięściami pod boki. Co to znaczy: niezbyt dobry pomysł"?! Takich tatuaży nie widzi się z daleka. Jestem przekonany, że wspaniale się sprawdzają w bitwie, kiedy jesteście twarzą w twarz z wrogiem. Ale nie w meczu Ja'La. Nasi przeciwnicy mogliby z łatwością przegapić takie tatuaże. Na boisku Ja'La jesteście często równie blisko jak w bitwie - stwierdził Karg. Być może - przyznał Richard - lecz chcę, żebyśmy się rzucali w oczy nie tylko przeciwnikom na boisku, ale też drużynom obserwującym mecz i wszystkim widzom. Chcę, żeby wszyscy widzieli nasze pomalowane twarze i natychmiast nas rozpoznawali. Chcę, żeby nasz wygląd siał strach wśród przeciwników. Żeby nas zapamiętali i bali się nas. Oficer skrzyżował muskularne ramiona. - A ja chcę, żebyście byli wytatuowani i wyglądali jak moi ludzie. Żeby wszyscy wiedzieli, że to drużyna dowódcy Karga. - A jeżeli przegramy? Jeżeli poniesiemy sromotną klęskę? Karg lekko się ku niemu nachylił. Jego oczy pałały gniewem. - To was co najmniej wybatożą, a w najgorszym razie nie będziecie mi już potrzebni. Myślę, że już
wiesz, co spotyka bezużytecznych brańców. - Jeżeli tak się stanie - powiedział Richard - każdy zapamięta, że drużyna, którą skazałeś na śmierć za przegraną, była wytatuowana dokładnie tak samo jak ty. Jeżeli przegramy, wszyscy zapamiętają pokrywające nas łuski twojego wężowego tatuażu. One przypisałyby nas do ciebie, ale i ciebie do nas. Jeżeli przegramy, ten tatuaż cię napiętnuje. I będą się z ciebie śmiać, ilekroć zobaczą twoją wytatuowaną twarz. Jeżeli z jakiegoś powodu przegramy, malunek można będzie zmyć, zanim nas wybatożą lub zabiją. Do Karga zaczynało docierać, o co chodzi Richardowi. Wyraz-nie ochłonął, drapał się w szczękę. - Postaram się zdobyć jakąś farbę. Niech będzie czerwona. Czerwona? Dlaczego? Czerwień rzuca się w oczy. Wryje im się w pamięć. Czerwień przypomina ludziom krew. Chcę, żeby na nasz widok gracze zaczynali się zastanawiać, dlaczego chcemy wyglądać tak, jakbyśmy się wymalowali krwią. Żeby inne drużyny zadręczały się tym w nocy przed meczem z nami. Żeby ich członkowie pocili się i nie spali. Kiedy w końcu mecz się zacznie, będą zmęczeni i wtedy upuścimy im krwi Na twarz Karga wypełzł uśmieszek. - A wiesz, Rubenie, gdybyś się urodził po właściwej stronie, tej samej co ja, pewnie bylibyśmy przyjaciółmi. Richard wątpił, czy ten mężczyzna naprawdę rozumie, co to przyjazń, i czy potrafiłby docenić jej wartość. - Potrzebuję tyle farby, żeby wystarczyło dla całej drużyny. Karg skinął głowy, odchodząc. - Dostaniesz.
ROZDZIAA 8
Kahlan starała się nadążać za kroczącym przez obóz Jagangiem, trzymać się blisko niego, żeby nie zadał jej bólu poprzez obrożę. Nie potrzebował, oczywiście, żadnego pretekstu, co już wiele razy jej uświadomił. Wiedziała jednak, że teraz nie powinna go prowokować, bo się spieszył, usłyszawszy od posłańca dziwne wieści. Nic jej to nie obchodziło. Myślała o człowieku, którego wreszcie znowu zobaczyła, o jeńcu, którego wczoraj przywieziono. Kiedy tak szła przez obóz, rozmyślając o nim, obserwowała nie tylko swoich strażników, ale i żołnierzy, których mijali. Wypatrywała reakcji świadczącej, że któryś ją widzi, nasłuchiwała każdej obleśnej uwagi, która by ich zdradziła. Wystraszeni żołnierze przyglądali się ciężkozbrojnej grupie, lecz Kahlan nie dostrzegła ani jednego, który by patrzył wprost na nią lub w jakikolwiek sposób zdradzał, że ją widzi. Ci ludzie, chociaż byli żołnierzami armii Jaganga, chyba jeszcze nigdy nie widzieli imperatora z tak bliska. Zgromadzona w jednym miejscu armia tworzyła społeczność liczniejszą od niemal każdego miasta. Jeżeli jej członkowie w ogóle widzieli przedtem imperatora, to z dużej odległości. Kiedy teraz szedł wśród nich, wpatrywali się weń z trwożliwym podziwem.
Ich reakcja i stosunek Jaganga do nich unaoczniły Kahlan sprzeczność z naukami Aadu, według których wszyscy są równi. Imperator nigdy nie wykazywał ochoty, żeby dzielić zwyczajne życie swoich żołnierzy, codzienną egzystencję w brudzie i błocie. Oni żyli w obozie, w którym nie obowiązywały żadne prawa, popełniając wraz z niezdyscyplinowanymi kamratami wszelkie możliwe przestępstwa, Jagang zaś zawsze odseparowany był od tych teoretycznie równych mu pod każdym względem ludzi. Kahlan przypuszczała, że jeżeli mieli cokolwiek wspólnego, to bytowanie w niemal bezustannej przemocy i absolutnej obojętności na ludzkie życie. Niewidzialna dla żołnierzy w obozie, dziewczyna ostrożnie omijała kałuże i łajno. Mocno ściskała nóż w dłoni ukrytej pod peleryną, choć nie bardzo wiedziała, jaki z niego zrobi użytek. Nagie pojawiła się sposobność zdobycia noża, więc ją wykorzystała. W takim okropnym miejscu dobrze było mieć broń. Obóz był przerażający, chociaż Kahlan pozostawała niewidzialna dla niemal wszystkich żołnierzy. Wiedziała, że nóż nie pomoże jej uciec od Jaganga, od jej specjalnych strażników i Sióstr, ale i tak dobrze było go mieć. Zyskiwała poczucie, że ma choć odrobinę kontroli, że może się bronić. A przede wszystkim był symbolem tego, jak wysoko ceni życie. Znakiem, że się nie podda. Gdyby Kahlan miała okazję, posłużyłaby się tym nożem i zabiła Jaganga. Wiedziała, że taki czyn oznaczałby i dla niej niechybną śmierć. Wiedziała również, że utrata tego człowieka nie nadwątliłaby sił Aadu. Byli jak mrówki. Zadeptanie jednej nie skłoniłoby pozostałych do wycofania się. Zdawała sobie sprawę, że wcześniej czy pózniej
zabijają... i że prawdopodobnie przed śmiercią będzie musiała wycierpieć męki z rąk samego Jaganga. Była świadkiem, jak z byle powodu mordował ludzi, więc zgładzenie go usatysfakcjonowałoby przynajmniej jej poczucie sprawiedliwości. Kahlan utraciła wszystkie wspomnienia. Od kiedy Siostry odebrały je jej, pamiętała tylko obłąkany świat. Nie mogła sprawić, by znów był normalny, lecz może zabijając Jaganga, zadośćuczyniłaby sprawiedliwości choć w maleńkiej jej cząstce. Nie byłoby to łatwe. Jagang był nie tylko silny i doskonale wyszkolony, ale i bardzo bystry. Czasami Kahlan miała wrażenie, że naprawdę może czytać w jej myślach. Innymi słowy, skoro Jagang był wojownikiem i często potrafił przewidzieć, co ona za chwilę zrobi, Kahlan podejrzewała, że w przeszłości, którą jej odebrano, i ona musiała być wojowniczką. Żołnierze, ostrzeżeni natarczywymi szeptami towarzyszy, powychodzili z namiotów, przetarli zaspane oczy i stali w deszczu, wpatrując się w maszerujący spiesznie przez obóz orszak. Inni zostawili robotę przy obozowych zwierzętach i też patrzyli. Jezdzcy wstrzymywali konie i czekali, aż imperator ich minie. Wozy się zatrzymywały. Cały obóz cuchnął, lecz wśród żołnierzy było jeszcze gorzej. Tłusta sadza z ognisk mieszała się z odorem latryn. Kahlan uważała, że pospiesznie kopane latryny nie wystarczą na długo. A dziwny wygląd cieknących przez obozowisko strumyczków wskazywał, że już się przelewają. Odór dowodził, że miała rację. Wolała się nie zastanawiać, co będzie w trakcie zbliżających się miesięcy obiegania płaskowyżu.
Ale nawet zaduch i okropności rozgrywające się tu i tam w obo-zie nie zaprzątały uwagi Kahlan; ledwie je zauważała. Jej myśli pochłaniały inne sprawy. A właściwie jedna: ów szarooki mężczyzna. Nie wiedziała, do której drużyny należy. Kiedy go wczoraj zobaczyła, był w klatce na wozie. Z zasłyszanych fragmentów rozmów Jaganga z oficerami wywnioskowała jedynie, że w klatkach byli zawodnicy drużyny mającej grać w turnieju. Jagang miał ochotę obejrzeć wszystkie drużyny, zanim się zaczną rozgrywki. Kiedy szli od jednej do drugiej, wypatrywała tego człowieka. Początkowo nawet nie uświadamiała sobie, że to robi. Stwierdziła, że trzyma się blisko imperatora dokonującego przeglądu graczy, żeby i ona mogła ich widzieć. Jagang sporo wiedział o niektórych drużynach. Rozmawiał ze swoimi gwardzistami o tym, co spodziewa się zobaczyć w drużynie, ku której szli. Kiedy stawał przed kolejnym zespołem, chciał zobaczyć rozgrywającego i skrzydłowych Parę razy zapragnął również obejrzeć obrońców. Przypominał Kahlan gospodynię wybierającą na targu kawałki mięsa. Dziewczyna uważnie oglądała każdą twarz, patrzyła na każdego zawodnika. W przeciwieństwie do Jaganga nie oceniała ich wzrostu, wagi czy umięśnienia. Zorientowała się, że patrzy na ich twarze, starając się odnalezć człowieka, którego widziała poprzedniego dnia w klatce. Zaczynała tracić nadzieję, myśleć, że pewnie nie ma go wśród zawodników. Ze wysłano go do pracy przy budowie rampy, jak wielu innych jeńców. A gdy go w końcu dostrzegła, zrobił coś strasznie dziwnego: padł twarzą w błoto. Orszak był jeszcze
dość daleko i nikt oprócz Kahlan na niego nie patrzył. Kiedy się potknął o łańcuch i padł w błoto, wszyscy inni uznali, że po prostu jest niezdarny. Zbliżali się do drużyny, a paru gwardzistów śmiało się i szeptało do siebie, jak łatwo skręcą kark temu człowiekowi na boisku Ja'La. Jednak Kahlan wcale nie uważała, że to zabawne. Ona jedna patrzyła na tego mężczyznę i wiedziała, że nie potknął się przypadkowo. Wiedziała, że zrobił to rozmyślnie. Upadek wyglądał zupełnie zwyczajnie. Nikomu innemu nie przyszło na myśl, że był zamierzony. Tylko Kahlan o tym wiedziała. Wiedziała, jak to jest być jeńcem i musieć nagle coś zrobić, choćby to było nie wiadomo jak ryzykowne, bo się nie ma wyboru. Nie mogła jedynie pojąć, dlaczego on to zrobił. Jaki miał w tym cel? Jakiego niebezpieczeństwa starał się uniknąć? W pewnych okolicznościach ludzie robią takie rzeczy, by wywołać śmiech - i niektórzy gwardziści się śmiali - ale jemu nie o to chodziło. Jej zdaniem było to nie tylko rozmyślne, ale i uczynione w pośpiechu - jakby przed sekundą to wymyślił i nie miał już czasu na nic lepszego. Był to akt rozpaczy. Ale dlaczego? Po co padać twarzą w błoto? Co to mogło dać? I nagle zrozumiała. Sama robiła coś podobnego: osłaniała się kapturem peleryny, żeby nie widzieli, gdzie i na kogo patrzy. Na pewno chciał ukryć twarz. Bo pomyślał, że ktoś mógłby go rozpoznać. Bo się obawiał, że sam Jagang mógłby go rozpoznać. Albo Siostra Ulicia. Tak czy inaczej, na pewno o to chodziło - nie chciał, żeby go rozpoznano.
Uznała, że to logiczne. W końcu był brańcem. Jeńcami stawali się tylko wrogowie Aadu. Zastanawiała się, czy był wysokim rangą oficerem. I znał ją. Od pierwszej chwili - kiedy poprzedniego dnia był w tej klatce i ich oczy się spotkały wiedziała, że ją rozpoznał. I dziś wymienili spojrzenie, gdy razem z Jagangiem podchodziła do jego drużyny. Świadczyło o tym, że oboje wiedzą, w jak ciężkim są położeniu, że żadne z nich nie wyda drugiego jakby zawarli milczący pakt. Kahlan dodała otuchy świadomość, że wśród tych wszystkich krwiożerczych żołnierzy znajduje się ktoś, kto nie jest jej wrogiem. A przynajmniej myślała, że nie jest. Napomniała się, że nie może brać złudzeń za prawdę. Nie pamiętała swojej przeszłości, więc nie była w stanie sprawdzić, czy był jej wrogiem czy nie. Pomyślała, że mógłby być kimś, kto ją ściga. Zastanawiała się, czy i on - jak Jagang - z jakiegoś powodu chce, żeby cierpiała. To, że był jeńcem imperatora, wcale nie musiało oznaczać, że jest po jej stronie. W końcu Siostry wcale nie stały po stronie Jaganga. Ale skoro próbował ukryć twarz, żeby go nie rozpoznano, to co będzie, kiedy się zacznie turniej Ja'La? Przez dzień lub dwa może być ubłocony, jednak gdy przestanie padać, błoto wyschnie. Ciekawa była, co on wtedy zrobi. Bała się o niego. Pod koniec wizytacji drużyn, kiedy odchodzili, żeby zobaczyć to, co posłaniec chciał pokazać Jagangowi, dostrzegła w oczach tego człowieka coś innego: wściekłość. Gdy się odwróciła, żeby ostatni raz na niego spojrzeć, kaptur trochę się zsunął i ów mężczyzna zobaczył czarny siniak, którym Jagang naznaczył jej twarz.
Kahlan pomyślała, że w tamtej chwili jeniec mógłby gołymi rękami rozerwać swój łańcuch. Odetchnęła z ulgą, że miał na tyle przytomności umysłu, by tego nie zrobić. Karg zabiłby go natychmiast. Rozmowa Jaganga z Kargiem wskazywała, że znają się od dawna. Wspominali bitwy, w których razem walczyli. Podczas tej krótkiej wymiany zdań Kahlan oszacowała oficera. Podobnie jak Jaganga, nie wolno go było nie doceniać. Takiemu człowiekowi na pewno by się nie spodobało, że postawiono go w kłopotliwej sytuacji w obecności imperatora, i bez wahania zabiłby swojego rozgrywającego, gdyby ten nie zapanował nad gniewem. Przypuszczała, że właśnie to - jego gniew na widok tego, co Jagang jej zrobił - nasunęło jej myśl, że ów człowiek może nie być jej wrogiem. Ale i tak był niebezpieczny. To, jak stał, jak nad sobą panował, jak się poruszał, dużo o nim Kahlan powiedziało. W jego spojrzeniu drapieżnego ptaka wyraznie dostrzegała inteligencję. Z wyważonych ruchów wyczytała, że i jego nie wolno nie doceniać. Upewni się, czy ma rację, gdy tylko zaczną się rozgrywki, ale taki człowiek jak Karg nie mianowałby jeńca swoim rozgrywającym, gdyby nie miał po temu dobrych powodów. Kahlan przekona się o tym, kiedy zobaczy, jak on gra ale w jej oczach był niczym ktoś tłumiący w sobie gniew, który wspaniale potrafi uwalniać. - Tędy, Ekscelencjo - odezwał się posłaniec, wskazując drogę w szarości mżawki. Podążali za posłańcem, zostawiając w tyle mroczny, rozległy obóz, aż wyszli na puste równiny Azrith Kahlan była tak pogrążona w myślach o szarookim mężczyznie, że nawet nie
zauważyła, iż zbliżają się do placu budowy. Rampa pięła się wysoko. Dalej znajdował się wyniosły płaskowyż. Z tak niewielkiej odległości naprawdę był imponujący. Za to pałac nie był tak dobrze widoczny. Gdyy zaczęło padać, dziewczyna miała nadzieję, że może rampa się zawali. Teraz jednak widziała, że nie tylko wzmacniano ją gła-zami, ale i starannie ubijano nowe partie budulca. Ekipy żołnierzy i ciężkimi kafarami mocno ubijały dorzucaną ziemię i głazy. Nie była to chaotyczna praca. Chociaż żołnierze w obozie - podobnie jak jej strażnicy - byli tępymi, ślepo oddanymi bezrozum-nej sprawie fanatykami, w Imperialnym Aadzie nie brakowało tez inteligentnych ludzi. To oni nadzorowali konstrukcję, a prości, tępi żołnierze jedynie nosili ziemię. Większość żołnierzy była prymitywna, lecz Jagang otoczył się kompetentnymi osobami. Jego gwardziści, choć rośli i krzepcy, wcale nie byli głupi. Także nadzorujący budowę rampy byli mądrymi ludzmi. Nadzorcy budowy wiedzieli, co robią, i byli na tyle pewni swoich racji, że potrafili się przeciwstawić Jagangowi, gdy proponował coś, co nic by nie dało. Początkowo imperator chciał, żeby podstawa rampy była węższa, co przyspieszyłoby jej budowę. Z należytym szacunkiem, lecz bez strachu, wytłumaczyli mu, że to zły pomysł i dlaczego. Słuchał uważnie, a kiedy pojął, że mają rację, pozwolił im realizować ich plany, chociaż były sprzeczne z jego wolą. Za to kiedy Jagang uważał, że ma rację, z całą determinacją stawiał na swoim. Od olbrzymiej rampy ciągnęły się szeregi
żołnierzy, każdy po dwunastu, piętnastu ludzi. Jedni podawali sobie kosze wypełnione ziemią i kamieniami, inni przekazywali w odwrotnym kierunku puste. Jeszcze inni ciągnęli wózki z głazami. Muły ciągnęły wozy z większymi fragmentami skał. Było to pełne rozmachu, niemal niewykonalne przedsięwzięcie, lecz rampa stale się wydłużała, tak wielu żołnierzy przy niej pracowało. Kahlan szła za spieszącym przez plac budowy imperatorem, a posłaniec wciąż wskazywał drogę wśród panującej tu krzątaniny. Szeregi żołnierzy rozstępowały się przed orszakiem, a potem znów zwierały. Kiedy mijali tłumy robotników, dziewczyna wreszcie zobaczyła doły, w których zadziwiające rzesze żołnierzy kopały budulec na rampę. Zdawało się, że w ziemi wydrążono nieprzeliczone rozległe dziury. Każda miała skarpę, po której jedni wynosili budulec, a drudzy znosili puste kosze, i po której zjeżdżały puste wozy i wózki. Owe wyrobiska rozciągały się, jak daleko Kahlan sięgała wzrokiem w szarości mżawki. Jagang i jego orszak podążali szlakami, które biegły obok wyrobisk, tworząc sieć na równinach. Drogi te były na tyle szerokie, żeby się mogły mijać jadące w przeciwnych kierunkach wozy. - Tam, Ekscelencjo. O tym miejscu mówiłem. Jagang zatrzymał się i patrzył wzdłuż skarpy w głąb dołu. Tylko tutaj nikt nie pracował. Spojrzał na pobliskie wyrobiska. - Oczyścić i tamtą - polecił, wskazując dziurę na linii wiodącej ku płaskowyżowi. - I nie kopcie już żadnej na tym kierunku. Niektórzy z nadzorców pospieszyli z jego rozkazami.
- Chodzmy - powiedział Jagang. - Chcę zobaczyć, czy to istotnie coś ważnego. - Przekonasz się, że jest, jak mówiłem, Ekscelencjo. Imperator zignorował kościstego posłańca i ruszył szlakiem opadającym w głąb wyrobiska. Kahlan trzymała się blisko niego. Zerknęła do tyłu i stwierdziła, że Siostra Ulicia jest jakieś dwanaście kroków za nią. Peleryna Siostry nie miała kaptura i wilgotne włosy przylgnęły jej do głowy - wcale nie wyglądała na zadowoloną z tego, że tkwi na deszczu. Kahlan odwróciła od niej wzrok i ostrożnie schodziła po śliskim, błotnistym stoku. Dno wyrobiska było rozdeptane i nierówne tysiące żołnierzy kopało tu i ładowało budulec. W niektórych miejscach ziemia była miękka, łatwiejsza do kopania, więc było tam głębiej. Tam, gdzie znajdowało się więcej kamieni i trudniej było kopać, wznosiły się, czekając na zrównanie, pagórki dwukrotnie wyższe od Kahlan. Jagang zszedł za posłańcem w jedną z głębszych dziur. Kahlan podążyła za nimi, jej strażnicy ciasno ją okalali. Chciała być blisko imperatora, na wypadek gdyby jego uwagę przyciągnęło to, co się kryło w dole. Jeżeli będzie miała okazję, spróbuje go zabić, nie dbając o to, co jej za to grozi. Zatrzymali się i posłaniec przykucnął. - O tym mówiłem, Ekscelencjo. Klepnął dłonią coś, co ledwo wystawało z ziemi. Kahlan zmarszczyła brwi, patrząc wraz z innymi na odsłoniętą gładką powierzchnię. Posłaniec miał rację: to na pewno nie było dzieło natury. Widziała coś, co wyglądało jak spoiny. Jakaś zakopana budowla. - Odsłonić - nakazał Jagang jednemu z
brygadzistów, którzy zeszli z nim do wykopu. Najwidoczniej - zgodnie z wcześniejszymi poleceniami po odkryciu tej struktury wstrzymano wszystkie prace i wyprowadzono robotników, dopóki Jagang osobiście nie obejrzy znaleziska. Było lekko wypukłe, jakby odsłonili najwyższą, szczytową część potężnej, długiej, kopulastej budowli. Żołnierze pracowali szufelkami i miotłami, słuchając wskazówek Jaganga, i szybko się okazało, że posłaniec się nie mylił: to wyglądało jak beczkowato sklepiony strop. Kiedy usunięto już siemię, Kahlan spostrzegła wielkie kamienne bloki, precyzyjnie ociosane, żeby tworzyły krzywiznę łuku. Przypominało jej to zakopany budynek, tyle że nie było dachu, a jedynie sklepiony wewnętrzny strop. Nie mogła pojąć, dlaczego coś takiego zakopano na równinach Azrith. Trudno było ocenić, na ile setek lub tysięcy lat pogrzebano to, co znajdowało się w środku. Gdy powierzchnię porządnie oczyszczono, Jagang kucnął i przesunął dłonią po wilgotnym kamieniu. Obrysował palcami kilka spoin. Były tak wąskie, że nie dałoby się w nie wsunąć nawet najcieńszego ostrza. - Przynieście tu jakieś łomy, lewary i inne narzędzia - nakazał Jagang. - Chcę, żeby to otwarto. Chcę wiedzieć, co tam jest. - W tej chwili, Ekscelencjo - rzekł jeden z nadzorców budowy. - Niech to zrobią twoi pomocnicy, a nie prości ludzie. - Jagang wstał i zatoczył krąg ramieniem. Chcę, żeby całe to miejsce otoczono kordonem. Nie życzę sobie w pobliżu żadnych zwyczajnych żołnierzy. Zostawię tu paru moich gwardzistów,
żeby cały czas nadzorowali to miejsce. Ten obszar ma być równie niedostępny jak moje namioty. Kahlan wiedziała, że gdyby jacyś żołnierze dostali się do grobowca lub innej starożytnej budowli, którą znalezli, rozkradliby wszystko, co ma jakąś wartość. Złupione pierścienie na palcach Jaganga świadczyły, że i on to wie. Spojrzała, bo kilku gwardzistów imperatora pospiesznie schodziło skarpą w głąb wyrobiska. Przeciskali się między majstrami i resztą gwardzistów, żeby się dostać do Jaganga. - Mamy ją - zameldował bez tchu jeden z nich. Jagang uśmiechnął się paskudnie. Gdzie jest? - Tam, Ekscelencjo - wskazał zapytany. Jagang popatrzył przelotnie na Kahlan. Nie wiedziała, co knuje, lecz ujrzawszy jego spojrzenie, poczuła zimny dreszcz. Sprowadzcie ją tutaj natychmiast - rozkazał imperator. Gwardzista wraz z towarzyszem pospieszył na górę, żeby sprowadzić tę osobę. Kahlan nie miała pojęcia, o kim mówili żołnierze i dlaczego wieść tak ucieszyła Jaganga. Czekali, a nadzorcy odsłaniali coraz większe partie zakopanej budowli. Wkrótce odkryto pięćdziesiąt stóp kamiennego sklepienia. Całość biegła w prostej linii, nic nie zakłócało jego łuku. Inni żołnierze poszerzali wykop wokół gładkiej kamiennej budowli. Im więcej odsłaniali, tym lepiej było widać kształt i rozmiary. Nie było to małe. Jeżeli rzeczywiście był to strop, komnata lub grobowiec musiały mieć ze dwadzieścia stóp szerokości. Nie było widać żadnego końca, więc trudno było ocenić długość. Kahlan pomyślała, że
przypomina to zakopany korytarz. Usłyszawszy stłumione krzyki i szuranie, podniosła wzrok. Rośli gwardziści wlekli błotnistym stokiem szarpiącą się smukłą osobę. Kahlan szeroko otworzyła oczy. Kolana się pod nią ugięły. Żołdacy trzymali za chude ramiona o połowę od nich niższą dziewczynkę. To była Jillian z ruin starożytnego miasta Caska ta sama, której Kahlan pomogła uciec. Żeby jej to umożliwić, zabiła dwóch gwardzistów Jaganga i Siostrę Cecilię. Kiedy gwardziści wlekli bezsilną dziewuszkę, jej oczy barwy miedzi w końcu zauważyły Kahlan. Były pełne łez żalu za tym, co utracone, żalu, że nie zdołała uniknąć żołnierzom Aadu. Gwardziści stanęli przed imperatorem. - No, no - odezwał się Jagang z grubiańskim rechotem - kogóż my tu mamy. - Przepraszam - szepnęła dziewczynka do Kahlan. Jagang zerknął na Kahlan. - Posłałem żołnierzy, żeby odszukali tę twoją przyjaciółkę. Jakże wspaniale umożliwiłaś jej ucieczkę. - Objął dłonią brodę Jillian i ścisnął palcami jej policzki. - Szkoda, że się trudziłaś na próżno. Kahlan pomyślała, że to wcale nie było na próżno. Przynajmniej zabiła dwóch gwardzistów i Siostrę Cecilię. Przynajmniej zrobiła, co mogła, żeby dać Jillian wolność. Dała z siebie wszystko. Drogo za to zapłaciła, ale zrobiłaby to ponownie. Jagang chwycił wielką łapą chude ramię dziewczynki i przyciągnął ją. Znów wyszczerzył się do Kahlan. - Wiesz, kogo my tutaj mamy? Kahlan nie odpowiedziała. Nie miała ochoty przyłączać się do jego gierek.
- Mamy kogoś odpowiedział na własne pytanie kto pomoże ci właściwie się zachowywać. Spojrzała nań bez wyrazu. Nieoczekiwanie Jagang wskazał pas jednego ze strażników Kahlan, tego, który stał zaraz po jej prawej. - Gdzie twój nóż? Żołnierz spojrzał na pas, jakby się bał, że lada chwila wąż zatopi w nim kły. Odwrócił wzrok od pustej pochwy. - Ekscelencjo... musiałem... go zgubić. - Pobladł pod lodowatym wzrokiem Jaganga. - Zgubiłeś, racja. Imperator okręcił się i spoliczkował Jillian z taką siłą, że wyleciała w powietrze. Upadła w błoto, krzycząc z przerażenia i bólu. Kałuża wokół jej twarzy zaczęła się zabarwiać czerwienią. Jagang znów obrócił się ku Kahlan i wyciągnął rękę. - Oddaj nóż. Jego całkowicie czarne, pozbawione białek oczy patrzyły tak przerażająco, że Kahlan o mało nie cofnęła się ze strachu. Poruszył palcami. - Jeżeli będę musiał jeszcze raz poprosić, to wybiję jej kopniakiem zęby. Kahlan błyskawicznie wszystko oceniła. Czuła się tak, jak się musiał czuć ów szarooki mężczyzna, kiedy rozmyślnie padł twarzą w błoto. I ona nie miała wyboru. Położyła nóż na otwartej dłoni Jaganga. Uśmiechnął się triumfalnie. - Piękne dzięki, kochanieńka. Odwrócił się gwałtownie, jak do potężnego ciosu pięścią, i chla-snął nożem przez twarz żołnierza, do którego należała ta broń. W wilgotnym powietrzu głucho trzasnęła pękająca kość. Mężczy-
zna padł martwy w błoto. Czerwień krwi raziła w szarawym świetle. Wojak nawet nie zdążył krzyknąć, zanim umarł. - Masz swój nóż! - krzyknął Jagang do trupa, po czym przeniósł wzrok na osłupiałe twarze specjalnych strażników Kahlan. - Proponuję, żebyście lepiej niż on strzegli swojego oręża. Jeżeli jeszcze któremuś z was odbierze broń i nie zabije go nią, ja to zrobię. - Tak, Ekscelencjo - odezwali się chórem. Imperator schylił się i jednym szarpnięciem postawił na nogi szlochającą Jillian. Bez wysiłku trzymał ją tak, że dotykała ziemi tylko czubkami palców. - Wiesz, ile jest kości w ludzkim ciele? Kahlan powstrzymała łzy. - Nie. Wzruszył ramionami. - Ja też nie. Ale wiem, jak to sprawdzić. Zaczniemy łamać jej kosteczki i liczyć każde trzaśniecie. - Proszę... - błagała Kahlan, z całej siły powstrzymując łzy. Jagang rzucił jej dziewczynkę, jakby była naturalnych rozmiarów lalką. - Jej życie jest teraz w twoich rękach. Ilekroć dasz mi powód do niezadowolenia, złamię jej jedną kość. Nie wiem, ile dokładnie jest kości w jej kruchym ciałku, ale podejrzewam, że całkiem sporo. - Uniósł brew. - I wiem, że łatwo mnie zirytować. Jeżeli porządnie wyprowadzisz mnie z równowagi, każę ją torturować w twojej obecności. Mam prawdziwych mistrzów tortur. - W jego atramentowoczarnych oczach zakłębiły się szare kształty. - Biegle utrzymują ludzi przy życiu, i to długo, zadając im przy tym niewyobrażalne cierpienia. A jeśli ona umrze podczas tortur, zajmą
się tobą. Kahlan mocno przytuliła do piersi okrwawioną głowę dziew-czynki. Jillian szlochała i przepraszała szeptem za to, że dała się złapać. Kahlan łagodnie ją uciszyła. - Rozumiesz? zapytał Jagang ze śmiertelnym spokojem. Kahlan przełknęła ślinę. - Tak. Pochwycił Jillian wielką łapą i zaczął ciągnąć ku sobie. Dziewczynka krzyczała przerażona. - Tak, Ekscelencjo! - zawołała Kahlan. Jagang uśmiechnął się i puścił włosy małej. - Tak lepiej. Kahlan ponad wszystko chciała, żeby ten koszmar się skończył, lecz wiedziała, że się dopiero zaczyna.
ROZDZIAA 9
Przestań się zachowywać jak dzieciak i stój spokojnie - powiedział Richard. Johnrock energicznie mrugał. - Nie wpakuj mi tego do oczu. - Na pewno tego nie zrobię. Johnrock niespokojnie odetchnął. - Czemu muszę być pierwszy? - Bo jesteś moim prawoskrzydłowym. Na to mężczyzna nie znalazł odpowiedzi. Wyrwał brodę z dłoni Richarda. - Naprawdę uważasz, że to nam pozwoli wygrać? - Tak - rzekł chłopak, prostując się. - Jeżeli
wszyscy zrobimy, co trzeba. Malunek nie wygra za nas meczu, ale da coś ważnego, czego samo zwyciężanie mogłoby nie dokonać: pomoże nam wyrobić sobie markę, reputację. A ona przepełni niepokojem tych, którzy będą musieli z nami walczyć. - No dalej, Johnrocku - zniecierpliwił się inny zawodnik. Pozostali, zgromadzeni wokół nich, pokiwali głowami na znak, że się zgadzają. Tak naprawdę żaden z nich nie chciał być pierwszy. Ale przynajmniej większość choć nie wszystkich - przekonały słowa Richarda o tym, co im dadzą malunki. Johnrock popatrzył po zawodnikach i w końcu się uśmiechnął. - No dobrze, zaczynaj. Richard spojrzał za swojego skrzydłowego, na strażników z łukami gotowymi do strzału. Jeńcom zdjęto łańcuchy i żołnierze bacznie wypatrywali oznak kłopotów, czekając, by zaprowadzić drużynę na pierwszy mecz. Karg zawsze solidnie wzmacniał straże, kiedy Richardowi i pozostałym jeńcom zdejmowano łańcuchy. Chłopak zauważył, że większość strzał jest wymierzona w niego. Zajął się Johnrockiem. Mocno uchwycił go za czubek głowy, żeby ją unieruchomić. Richard trapił się, nie wiedząc, co namalować na twarzach członków drużyny. Kiedy ten pomysł wpadł mu do głowy, pomyślał, że może każdy zawodnik mógłby sam pomalować sobie twarz. Ale potem stwierdził, że nie powinien im na to pozwolić. Stawka była zbyt wielka. Poza tym wszyscy chcieli, żeby on to zrobił. Był rozgrywającym. No i to był jego pomysł. Doszedł do wniosku, że większość z nich się waha, gdyż boi się ośmieszenia, i dlatego woli, żeby to było
jego dzieło. Zanurzył palec w niewielkim kubełku czerwonej farby. Postanowił nie używać pędzla, który Karg przysłał razem z nią. Chciał bezpośrednio doświadczać aktu malowania. Miał mało czasu, ale dogłębnie przemyślał to, co powinien namalować. Wiedział, że musi to być coś, co pozwoli mu osiągnąć jego najważniejsze cele. Żeby malowidło podziałało tak, jak opisał Kargowi, powinien oddać to, co dobrze zna. Powinien namalować taniec ze śmiercią. Pomijając wszystko inne, taniec ze śmiercią był w istocie ze-środkowaniem na życiu - a przecież był nie tylko osobliwym wyobrażeniem przetrwania. Formy tańca miały konkretny cel: umożliwić stawienie czoła złu i zniszczenie go, dzięki czemu tancerz mógł ocalić życie innych i własne. Było to subtelne, lecz niezwykle ważne rozróżnienie - by móc walczyć o życie, należało uświadomić sobie istnienie zła. Choć Richard doskonale rozumiał, że trzeba uznać istnienie zła, wielu ludzi uparcie odmawiało przyjęcia tej prawdy. Woleli być na to ślepi, żyć w świecie urojeń. Taniec ze śmiercią wyeliminowałby takie niebezpieczne fantazje. Przetrwanie wymagało wyraznego i świadomego uznania rzeczywistości, dlatego też taniec ze śmiercią wymagał, by człowiek uświadomił sobie prawdę. Wszystko to stanowiło jedność i nie byłoby skuteczne, gdyby jakieś elementy zignorowano lub odrzucono. Elementy tańca śmierci - ich formy - były w istocie podstawami walki każdego rodzaju: od dyskusji, przez zawody, do boju na śmierć i życie. Odwzorowane w języku symboli tworzyły koncepcje ułożenia tańca. Korzystający z owych
koncepcji musiał dostrzegać, co się naprawdę dzieje - tak w ogólności, jak i we fragmentach żeby móc temu przeciwdziałać. Ocalenie życia było najważniejszym celem tańca ze śmiercią. Ja'La dh Jin znaczyło Gra o życie". To, co należało do czarodzieja wojny, również miało swój udział w tańcu ze śmiercią. Tym samym czarodziej wojny chronił życie. I tak, między innymi, symbole na amulecie, który nosił Richard, były zwięzłym schematem, odwzorowaniem samej istoty tańca. Znał te układy z posługiwania się Mieczem Prawdy. I chociaż nie miał już miecza, pojmował, co się wiąże z tańcem ze śmiercią - wiedza zdobyta dzięki temu orężu tkwiła w świadomości chłopaka niezależnie od tego, czy miał Miecz Prawdy czy nie. Jak Zedd często mu na początku powtarzał, miecz był tylko narzędziem, ważny zaś był umysł tego, kto nim władał. Dostał od Zedda miecz i z biegiem czasu zaczął rozumieć język symboli. Poznał ich znaczenie. Przemawiały do niego. Poznał symbole przynależne czarodziejowi wojny i pojął, co znaczą. Richard zaczął kreślić palcem linie na twarzy Johnrocka. Były to linie jednej z części tańca, symbolizującej potyczkę z wrogiem. Cięcie, unik, pchnięcie, zwrot, obrót, cięcie, dokończ uderzenie i zadaj szybką śmierć, szykując się do spotkania z kolejnym przeciwnikiem. Linie, które malował na prawym policzku Johnrocka, były napomnieniem, że należy uważać na wszystko dokoła, a nie skupiać się na jednym. Chłopak stwierdził, że kreśli nie tylko elementy tańca, ale i zaklęć, które widział. Początkowo nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy zaczął kreślić elementy zaklęć, nie mógł sobie przypomnieć,
skąd je zna. Ale potem przypomniał sobie, że to fragmenty zaklęć, które Rahl Posępny nakreślił na piasku czarodzieja w Ogrodzie Życia, gdy przyzywał magię niezbędną do otwarcia szkatuł Ordena. I dopiero wtedy pojął, jak bardzo mu nadal ciążą nocne odwiedziny dziwnej, upiornej postaci. Głos poinformował go, że został obwołany graczem. To był pierwszy dzień zimy. Miał rok na otwarcie właściwej szkatuły Ordena. Richard był wyczerpany, lecz po tym spotkaniu nie mógł myśleć o niczym innym. Nie zdołał się wyspać. Ról ran na nodze i plecach rozpraszał go, nie pozwalając porządnie tego wszystkiego rozważyć. Pierwszy dzień zimy przyniósł inspekcję Jaganga. Nagle musiał się zatroszczyć o to, żeby ani Jagang, ani Siostry nie rozpoznali go w obozie Aadu, i nie miał czasu biedzić się nad tym, jak też mógł zostać włączony do rozgrywki o szkatuły Ordena. Zastanawiał się, czy to nie jakaś pomyłka niewłaściwe ukierunkowanie magii wywołane skażeniem pozostawionym przez demony. Nawet gdyby posiadał potrzebną wiedzę, to przecież Six pozbawiła go daru, więc nie miał pojęcia, jak mógłby nieumyślnie włączyć szkatuły do gry. Nie wiedział, czy pozbawiona daru osoba w ogóle byłaby w stanie otworzyć właściwą szkatułę. Rozmyślał, czy Six jest ośrodkiem tego wszystkiego, czy to fragment jakiejś intrygi, której jeszcze nie pojął. Kiedy Rahl Posępny kreślił owe zaklęcia tuż przed otwarciem szkatuły, Richard nic z tego nie rozumiał. Zedd wyjaśnił mu, że rysowanie takich zaklęć było niezwykle niebezpieczne, że jedna zle umiejscowiona linia - nakreślona przez właściwą
osobę, we właściwych okolicznościach i na właściwym podłożu - mogła doprowadzić do katastrofy. W tamtych czasach wszystkie te rysunki wydawały się Richardowi zagadkowymi motywami, złożonymi z tajemniczych elementów należących do całkowicie obcego mu języka. Gdy dowiedział się więcej o magicznych wzorach i symbolach, zaczął wychwytywać znaczenia kryjące się za niektórymi ich elementami; w podobny sposób nauczył się górnodliarańskiego - od rozpoznawania poszczególnych słów. W miarę jak coraz lepiej rozumiał słowa, zaczął pojmować pojęcia, które wyrażały. Tak też zrozumiał, że niektóre fragmenty zaklęć, wyrysowanych przez Rahla Posępnego, a potrzebnych mu do otwarcia szkatuł Ordena, były zarazem fragmentami tańca śmierci. Na swój sposób było to logiczne. Zedd powiedział mu kiedyś, że moc Ordena to moc samego życia. Taniec ze śmiercią był w istocie tańcem o chronieniu życia, a sam Orden skupiał się na życiu i strzeżeniu go przed niszczycielskim działaniem zaklęcia chainfire. Richard ponownie zanurzył palec w farbie i wykreślił na czole Johnrocka łukowatą linię, a potem dopełnił ją liniami tworzącymi symbol zogniskowania siły. Wykorzystywał elementy, które rozumiał, ale łączył je w inny sposób, zmieniał je. Nie chciał, by Siostra, ujrzawszy te malunki, rozpoznała ich znaczenie. I chociaż wzory, które tworzył, składały się ze znanych mu elementów, były zupełnie nowe. Gracze zacieśnili krąg, zauroczeni nie tylko samym malowaniem, ale i wzorem. Miał swoisty urok. Mimo że nie rozumieli znaczenia linii, wyczuwali, że wyrażają one coś konkretnego, coś ważnego,
że tają w sobie grozbę. - Wiesz, co mi ten cały malunek przypomina? rzekł jeden z zawodników. - No co? - mruknął Richard, dodając kolejne kreski do symbolu, który oznaczał cios mający złamać przeciwnika. - Rozgrywanie meczu. Nie wiem dlaczego, ale te linie wyglądają jak ruchy w niektórych atakach w Ja'La. Richard był zdumiony, że tamten, również jeniec, pojął znaczenie malunku. - Spojrzał na niego pytająco. - Kiedy byłem kowalem - wyjaśnił zawodnik musiałem rozumieć konie, skoro miałem je podkuwać. Nie możesz zapytać konia, co mu przeszkadza, ale jeżeli mu się bacznie przyglądasz, to uczysz się wychwytywać pewne rzeczy, na przykład jego ruchy, i po jakimś czasie zaczynasz rozumieć mowę ciała. Jeżeli zwracasz uwagę na te drobne ruchy, unikniesz kopnięcia czy ugryzienia. - Znakomicie - powiedział Richard. - Robię właśnie coś w tym rodzaju. Zamierzam dać każdemu z was emblemat mocy. - A niby skąd tyle wiesz o rysowaniu symboli mocy? - zapytał podejrzliwie Bruce. Był jednym z należących do drużyny żołnierzy Aadu, którzy spali we własnych namiotach i mieli za złe Kargo-wi, że muszą wykonywać rozkazy rozgrywającego, nieoświecone-go poganina trzymanego nocą na łańcuchu niczym zwierzę. Wy, tutejsi, za wiele uwagi poświęcacie przestarzałym magicznym zabobonom i innym takim, zamiast myśleć o właściwych sprawach. O dziele Stwórcy, o własnych obowiązkach i powinnościach względem blizniego. Richard wzruszył ramionami.
- Chyba chciałem przez to powiedzieć, że to moja wizja, moja koncepcja symboli mocy. Chcę namalować na każdym coś, co moim zdaniem nada mu grozniejszy wygląd, i tyle. Bruce nie wyglądał na zadowolonego z tej odpowiedzi. Wskazał twarz Johnrocka. - A czemu myślisz, że te esy-floresy są symbolami mocy? - Sam nie wiem rzekł Richard, starając się wymyślić coś, co powstrzymałoby żołnierza i jednocześnie nie zdradziło nic ważnego. Po prostu według mnie ich układ symbolizuje moc. - Bzdury - stwierdził Bruce. - Malunki nic nie znaczą. Niektórzy żołnierze z drużyny patrzyli na Bruce'a i czekali na odpowiedz Richarda, jakby rozważali bunt przeciwko swojemu rozgrywającemu. Chłopak się uśmiechnął. - Skoro tak myślisz, Bruce, skoro uważasz, że malunki nic nie wyrażają, to może namaluję ci na czole kwiatek? Wszyscy się zaśmiali nawet żołnierze. Bruce, nagle już nie taki pewny siebie, odkąd zobaczył roześmianych zawodników, odchrząknął. - Noo, teraz, jak to wytłumaczyłeś i załapałem, co masz na myśli... to i ja chciałbym mieć taki symbol mocy. Walnął się pięścią w pierś. - Chcę, żeby inne drużyny się mnie bały. Richard skinął głową. - I będą, jeżeli zrobicie, jak mówię. Pamiętajcie, że kiedy przed pierwszym meczem członkowie innych drużyn zobaczą te czerwone wzory na naszych twarzach, pomyślą, że to głupota. Musicie być na to przygotowani. Gdy usłyszycie, że się z was śmieją, niech ich śmiech was rozwścieczy. Niech napełni wasze serca pragnieniem wtłoczenia im go
do gardeł. Na samym początku, kiedy wkroczymy na boisko, nie tylko przeciwnicy, ale i wielu widzów, będzie się śmiać, a pewnie także nam wymyślać. Pozwólcie im na to. Tego właśnie chcemy. Niech nas zlekceważą. Gdy będą się z was naśmiewać i wymyślać wam, zatrzymajcie w sobie gniew, jaki poczujecie. Przepełnijcie nim swoje serca. - Kolejno popatrzył każdemu z nich w oczy. - Pamiętajcie, że jesteśmy tu, żeby zwyciężyć w turnieju. Żeby zdobyć szansę gry z drużyną imperatora. Jedynie my na to zasługujemy. Ci, którzy się z was naśmiewają, to naj-marniejsi z graczy Ja'La. Musimy ich rozgromić, żebyśmy mogli dotrzeć aż do drużyny imperatora. Zawodnicy z pierwszych meczy stoją nam na drodze. Są dla nas przeszkodą i śmieją się z nas. Niech ich śmiech zadzwoni wam w uszach, kiedy wejdziecie na boisko. Wysłuchajcie go, lecz milczcie. Nie okażcie im żadnych emocji. Tłumcie je w sobie aż do właściwej chwili. Niech nas uznają za głupków. Niech stracą czujność, uznawszy nas za łatwy cel, niech nie myślą, jak z nami grać. Niech się przestaną mieć na baczności. A kiedy gra się rozpocznie, uwolnijcie gniew na tych, którzy się z nas śmiali, lecz nie traćcie nad nim kontroli. Musimy w nich uderzyć z całą mocą. Musimy ich zmiażdżyć. Musimy sprawić, żeby ten mecz był równie ważny, jakbyśmy grali z drużyną imperatora. Nie możemy wygrać tego pierwszego meczu jednym punktem lub dwoma, jak to się zwykle dzieje. To nie wystarczy. Taka śmiesznie niska wygrana nie powinna nas zadowolić. Musimy być twardzi. Musimy ich zgnieść. Musimy ich wdeptać w ziemię. Musimy ich pokonać co najmniej dziesięcioma punktami. Wszystkim opadły szczęki. Brwi powędrowały w
górę. Takie wysokie zwycięstwa zdarzały się tylko wtedy, kiedy grały ze sobą młodociane drużyny o wyraznie nierównych szansach. W zasadzie nie słyszano o drużynie Ja'La ich klasy, która wygrałaby więcej niż czterema, pięcioma punktami. - Zawodnicy przegrywającej drużyny dostają jedno smagnięcie batem za każdy utracony punkt powiedział Richard. - Chcę, żeby wszystkie pozostałe zespoły w obozie rozmawiały o tym krwawym batożeniu. Od tej chwili już nikt nie będzie się śmiał. Za to zacznie się martwić każda drużyna, która ma z nami grać. A zaniepokojeni ludzie popełniają błędy. Ilekroć popełnią błąd, my będziemy gotowi do ataku. Sprawimy, że ich niepokój okaże się uzasadniony. Urzeczywistnimy ich najgorsze obawy. Udowodnimy, że bezsenność i blady strach były zasadne. Następną drużynę pokonamy dwunastoma punktami. A wtedy każda kolejna jeszcze bardziej będzie się nas obawiać. Wyciągnął czerwony palec ku żołnierzom z zespołu. - Znacie skuteczność takiej taktyki. Pustoszycie każde miasto, które się wam przeciwstawi, żeby te, które jeszcze musicie opanować, drżały ze strachu, czekając, aż się zjawicie. Ci ludzie znają waszą reputację i ogromnie się boją waszego nadejścia. Ich strach pozwala wam łatwiej ich pokonać. Żołnierze uśmiechnęli się od ucha do ucha. Teraz mogli dopasować plan Richarda do tego, co dobrze znali. - Chcemy, żeby wszystkie drużyny obawiały się tej, której zawodnicy mają pomalowane czerwienią twarze. - Zacisną! w pięść czystą dłoń. - Wtedy kolejno pokonamy każdą z nich. W nagłej ciszy wszyscy za jego przykładem
zacisnęli pięści i uderzyli się w pierś, przysięgając, że tak się stanie. Każdy z nich chciał zwyciężyć, każdy miał po temu własne powody. Ale żaden z tych powodów nie dorównywał motywom Richarda. Chłopak miał nadzieję, że nie będzie zmuszony grać z drużyną imperatora, że dużo wcześniej trafi mu się okazja, ale musiał być gotowy, by w razie konieczności dotrwać do końca turnieju. Wiedział, że wcześniej może nie mieć szansy. I dlatego chciał mieć pewność, że dotrą do finału, bo wtedy taka dobra okazja była bardziej prawdopodobna. W końcu znów zajął się Johnrockiem i szybko dokończył dzieła kilkoma symbolami, obrazującymi potężną siłę ataku; namalował je na krzepkich ramionach tamtego. - Teraz ja, co, Rubenie? - odezwał się jeden z zawodników. - A potem ja! - zawołał następny. - Po kolei - rzekł Richard. - Musimy omówić strategię, kiedy będę was malować. Chcę, żeby każdy wszedł do gry, dokładnie wiedząc, co ma robić. Wszyscy powinniśmy znać plan, żeby go móc zrealizować. Wszyscy musimy znać sygnały. Chcę, żebyśmy od pierwszej chwili byli gotowi natrzeć na przeciwników. Żebyśmy im dołożyli, kiedy jeszcze będą się śmiać. Zawodnicy po kolei siadali na odwróconym wiadrze, a chłopak malował im twarze. Za każdym razem czynił to tak, jakby wzory były sprawą życia lub śmierci. W pewnym sensie ostatnio tak było. Wszyscy byli pod wrażeniem pouczeń Richarda. Z powagą, w milczeniu, patrzyli, jak ich rozgrywający maluje - o czym tylko on wiedział najniebezpieczniejsze symbole, jakie potrafił stworzyć. Nawet jeżeli nie rozumieli ich języka,
pojmowali, co chciał przez to osiągnąć. Widzieli, jak przerażająco wygląda każdy z nich. Kiedy już wszyscy zostali wymalowani, Richard uświadomił sobie, że ma przed oczami niemal cały zestaw wzorów składających się na taniec ze śmiercią, z dodatkiem elementów wiążących się ze szkatułami Ordena. Brakowało tylko tych symboli, które zostawił dla siebie, elementów tańca obrazujących najgrozniejsze pchnięcia - te, które sięgały duszy wroga. Jeden z żołnierzy podał mu wypolerowany kawałek metalu, by widział swoją twarz, kiedy zacznie ją malować w symbole tańca ze śmiercią. Chłopak zanurzył palec w czerwonej farbie, wyobrażając sobie, że to krew. Zawodnicy bacznie mu się przyglądali. Był ich przywódcą w walce, tym, za którym szli w Ja'La dh Jin. To zaś była jego nowa twarz i starannie ją zapamiętywali. Na zakończenie Richard dodał zygzaki błyskawic Con Dar, symbole mocy, którą Kahlan przywołała, kiedy oboje usiłowali przeszkodzić Rahlowi Posępnemu w otwarciu szkatuł Ordena i kiedy sądziła, że chłopaka zabito. To była moc pomsty. Gdy myślał o Kahlan - pozbawionej pamięci i poczucia tożsamości, wydanej na łaskę Jaganga i złowrogich wierzeń Aadu, z twarzą naznaczoną ciemnym siniakiem - krew w nim zawrzała. Con Dar znaczyło Krwawy Gniew".
ROZDZIAA 10
Kahlan opiekuńczo obejmowała Jillian, kiedy szły tuż za Jagan-giem. Jego orszak kroczył przez rozległe obozowisko, budząc lękliwy podziw jednych, a wielu innych skłaniając do wiwatów. Niektórzy skandowali imię imperatora, gdy koło nich przechodził, i okrzykami wyrażali poparcie dla wodza tych, którzy pragnęli wyniszczyć przeciwników Imperialnego Aadu. Znacznie liczniejsi sławili go jako Jaganga Sprawiedliwego". Kahlan nieustannie przygnębiało to, że tak wielu widzi w nim i w Bractwie Aadu strażników sprawiedliwości. Od czasu do czasu Jillian podnosiła na Kahlan ufne, pełne wdzięczności za ochronę oczy barwy miedzi. Dziewczynę to zawstydzało, bo dobrze wiedziała, że tak naprawdę nie może zapewnić małej bezpieczeństwa. Co gorsza, równie dobrze mogła się stać przyczyną jej cierpień. Nie. Napomniała się, że to nie ona byłaby przyczyną cierpień Jillian. Winowajcą byłby Jagang, orędownik spaczonych wierzeń Bractwa Aadu i uosobienie zdeprawowanej sprawiedliwości. Pokrętne wierzenia Aadu uzasadniały w pojęciu wyznawców każdą niesprawiedliwość służącą osiągnięciu ich celów. Kahlan nie była odpowiedzialna, w żadnym stopniu, za zło wyrządzane przez innych. To oni odpowiadali za swoje czyny. Powiedziała sobie, że nie może przerzucać winy z oprawcy na ofiarę. Charakterystyczne dla wyznawców spaczonych
wierzeń było to, że zawsze obwiniali ofiarę. To była ich gra, a ona się do niej nie włączy. Jednak bardzo przygnębiała ją myśl, że Jillian znów jest przerażoną branką tych łotrów. Ci ludzie ze Starego Świata, którzy krzywdzili niewinnych w imię większego dobra, odrzucali samo pojęcie dobra. Nie byli zdolni do szczerego współczucia, bo nie cenili dobra - budziło w nich gniew i odrazę. Powodowały nimi nie wyższe uczucia i wartości, lecz jątrząca zawiść. Odkąd wpadła w ręce Jaganga, jedyną radością Kahlan było zorganizowanie ucieczki Jillian. Teraz odebrano jej nawet to. Szli przez obóz. Jillian mocno obejmowała kibić Kahlan, wczepiając się palcami w jej bluzkę. Nie było wątpliwości, że choć przerażali ją grozni żołnierze dokoła, jeszcze większy lęk budzili w dziewczynce doborowi gwardziści Jaganga. To tacy ludzie ją tropili. Przez jakiś czas ukrywała się przed nimi, ale mimo że świetnie znała ruiny Caski, była jeszcze dzieckiem i nie mogła sprostać tak doświadczonym i zdeterminowanym żołnierzom. A teraz Jillian była więzniem w rozległym obozowisku, Kahlan zaś wiedziała, że raczej nie zdoła drugi raz pomóc jej w ucieczce z łap żołdaków Aadu. Szli przez błoto i śmieci, omijali bezładnie rozbite namioty, byle gdzie stojące wozy, sterty sprzętu, broni i zaopatrzenia. Kahlan ob-wróciła ku górze buzię Jillian i z ulgą zobaczyła, że przynajmniej rana przestała krwawić. Jeden ze zdobycznych pierścieni na palcach Jaganga rozciął małej skórę na policzku. Gdybyś tylko takie miała zmartwienia. Kahlan pogładziła głowę dzielnie uśmiechającej się dziewczynki. Jagang przez chwilę był zadowolony z odzyskania
tej, która śmiała od niego uciec, a teraz dawała mu dodatkową możliwość dręczenia i kontrolowania Kahlan, lecz bardziej interesowało go zebranie jak najliczniejszych imformacji o znalezisku w odkrywce. Kahlan miała wrażenie, że o zakopanej budowli wie więcej, niż przyznaje. Przede wszystkim wcale nie był tak zaskoczony znale-ziskiem, jak oczekiwała. Przyjął to zupełnie spokojnie. Kiedy już zatroszczył się o to, żeby ów obszar otoczono kordonem i oczyszczono ze zwykłych żołnierzy, nakazał oficerom, by powiadomili go, jak tylko przebiją się przez kamienne ściany i dostaną do tego, co tak głęboko tkwiło pod równinami Azrith. Przekonawszy się, że wszyscy dokładnie zrozumieli jego polecenia co do znaleziska i przystąpili do ich wykonywania, zapragnął obejrzeć rozgrywki otwierające turniej. Miał ochotę przyjrzeć się ewentualnym rywalom swojej drużyny. Kahlan już wcześniej musiała chodzić z nim na mecze Ja'La. Zupełnie nie miała ochoty znów iść na rozgrywki, głównie dlatego, że ich brutalność i napięcie wprawiały Jaganga w mroczny nastrój, któremu towarzyszyły niepohamowane cielesne żądze. Zwykle i tak był przerażający, zdolny do niespodziewanej przemocy, lecz poruszony i podekscytowany po całym dniu na rozgrywkach Ja'La, stawał się jeszcze krnąbrniejszy i złośliwszy i jeszcze trudniej było z nim wytrzymać. Po pierwszej wspólnej wizycie na rozgrywkach Ja'La Kahlan stała się obiektem jego zwyrodniałej lubieżności. Opanowała przerażenie, uznawszy, że on i tak zrobi to, co zamierza, a ona w żaden sposób nie może go powstrzymać. Udało jej się zobojętnieć na
paraliżującą grozę leżenia pod nim, pogodzić się z nieuniknionym. Odwróciła oczy od jego obleśnego spojrzenia i zajęła myśli czymś innym, powtarzając sobie, że zachowa swój gniew na odpowiednią chwilę, kiedy to właściwie go wykorzysta. Ale Jagang nagle się opanował. "Chcę, żebyś wiedziała, kim jesteś, gdy będę to robić - powiedział jej. - Chcę, żebyś wiedziała, dlaczego ci to robię. Chcę, żebyś nienawidziła tego bardziej niż czegokolwiek w całym swoim życiu. Musisz sobie przypomnieć, kim jesteś, przypomnieć sobie wszystko, jeżeli to naprawdę ma być gwałt... a chcę, żeby to był najgorszy gwałt, gwałt, który da ci dziecko będące dla niego pamiątką, potworem". Kahlan nie miała pojęcia, kim jest ten on". Ale żeby się tak stało wyjaśnił Jagang - musisz mieć świadomość, kim jesteś i co to będzie dla ciebie oznaczać. Świadomość wszystkiego, co dotknie, co zrani, co na zawsze skazi". Wiedział, o ile okrutniejszy byłby dla niej taki gwałt... i było to dla niego ważniejsze niż zaspokojenie chwilowych popędów. Pakt ten wiele mówił o jego pragnieniu zemsty i o tym, jak silną żądzę zemsty budzi w nim Kahlan. Cierpliwość sprawiała, że Jagang był jeszcze bardziej niebezpieczny. Aatwo ulegał impulsom, lecz błędem byłoby myśleć, że można go sprowokować do pochopnych działań. Imperator chciał, żeby Kahlan pojęła jego nadrzędny cel, i wyjaśnił jej, że w podobny sposób karał ludzi, którzy go rozgniewa-li. Gdyby ich ot tak zabił, tłumaczył, nie mogliby cierpieć. Natomiast kiedy zadawał im przerazliwy ból, sami błagali o śmierć, on zaś mógł im jej odmówić. Patrząc na ich niekończące się męki, miał
pewność, że ogromnie żałują swoich zbrodni, że niezmiernie boleją nad tym, co stracili. To właśnie dla niej szykował: torturę żalu i nieodwracalnej straty. Utrata pamięci chroniła ją przed tym wszystkim, więc postanowił zaczekać na odpowiedni czas. Powstrzymując żądze, by móc zaspokoić większe ambicje, gdy Kahlan wreszcie odzyska pamięć, brał do łoża najrozmaitsze branki. Dziewczyna miała nadzieję, że Jillian jest za młoda jak na jego gust. Jednak wiedziała, że jeśli da imperatorowi jakikolwiek pretekst, mała okaże się w sam raz. Szli wśród tłumów żołnierzy hałaśliwie kibicujących trwającej już grze, a gwardziści odpychali każdego, kto ich zdaniem znalazł się zbyt blisko imperatora. Ci, którzy nie odsunęli się chętnie lub dostatecznie szybko, dostali straszne baty. Pewien krzepki pijany żołnierz w fatalnym humorze nie zamierzał pozwolić, by ktokolwiek - nawet imperator - odpychał go na bok, i postawił się gwardzistom. Nie ustępował, ciskając grozby, więc wypatroszono go jednym cięciem zakrzywionego noża. Ów incydent ani trochę nie spowolnił orszaku Jaganga. Kahlan zasłoniła Jillian oczy, żeby nie widziała wylewających się biedakowi z brzucha wnętrzności. Przestało padać i Kahlan zsunęła kaptur z głowy. Ciemne chmury płynęły nisko nad równinami Azrith, wzmagając dławiące poczucie osaczenia. Gruba, ciemna pokrywa chmur świadczyła, że w tym pierwszym, wilgotnym i chłodnym, dniu zimy nie należy się spodziewać słońca. Miało się wrażenie, jakby cały świat pogrążał się stopniowo w zimnym, paraliżującym, wiecznym mroku.
Kiedy dotarli na skraj boiska, Kahlan stanęła na palcach i patrzyła nad barkami gwardzistów, usiłując dojrzeć twarze zawodników. Uświadomiwszy sobie, że się wyciąga, by widzieć mecz, stanęła zwyczajnie. W żadnym wypadku nie chciała, by Jagang zapytał, dlaczego tak nagle zainteresowała się Ja'La. Tak naprawdę gra wcale jej nie ciekawiła. Chciała się przekonać, czy dostrzeże tego mężczyznę o szarych oczach, który specjalnie się potknął i padł w błoto, żeby ukryć twarz przed Jagan-giem, a może Siostrą Ulicią. Jeżeli znów nie zacznie padać, trudno mu będzie zachować ubłoconą twarz i ukryć swoją tożsamość. Ale nawet przy deszczu i błocie Jagang szybko nabrałby podejrzeń, gdyby rozgrywający Karga cały czas chodził z umazaną błotem twarzą. Wtedy ów człowiek przekonałby się, że błoto wcale nie skrywa jego oblicza, a raczej przyciąga uwagę imperatora i budzi jego podejrzliwość. Kahlan martwiła się, co by się wtedy stało. Wielu oglądających mecz żołnierzy wiwatowało i wykrzykiwało słowa zachęty, kiedy rozgrywający którejś z drużyn zapędzał się na połowę przeciwnika. Wtedy do akcji wkraczali stoperzy, dbając, by nie dotarł za daleko. Kibice wyli, gdy gracze podcinali się i padali, inni zaś przepychali się, broniąc własnego pola. W Ja'La zawodnicy biegali, robili uniki, uciekali i wymijali się pędem, blokowali przeciwnika i ścigali gracza z brokiem - ciężką, skórzaną piłką niewiele mniejszą niż głowa człowieka starając się ją przejąć, zaatakować nią lub zdobyć punkt. Często sami się przewracali lub podcinano im nogi. Byli bez koszul, więc po takich zetknięciach z ziemią wielu z nich wkrótce było śliskich nie tylko od
potu, ale i od krwi. Czworokątne boiska Ja'La pokrywała siatka prostopadłych linii. W każdym narożniku była bramka, po dwie na drużynę. Jedynie rozgrywający mógł strzelać, i to tylko w wyznaczonym dla jego drużyny czasie i z właściwego odcinka siatki na połowie przeciwnika. Z tej strefy rzutów, ciągnącej się przez całą szerokość boiska, mógł rzucić brok ku którejś z bramek rywali. Nie było łatwo wbić gola. Rzucało się z pewnej odległości, a bramki były nieduże. Aby to wszystko jeszcze utrudnić, przeciwnicy mogli blokować rzut ciężkim brokiem. Wolno im było również wypchnąć rozgrywającego ze strefy rzutów, a nawet zbić go z nóg, kiedy próbował zdobyć punkt. Można było także wykorzystywać brok do usuwania z drogi przeciwników. Drużyna mogła oczyścić z rywali pole przed bramką, osłaniać rozgrywającego przed stoperami, by znalazł okazję do rzutu, albo rozdzielić się i zrobić jednocześnie jedno i drugie. Każda taka strategia miała swoje wady i zalety. W sporej odległości od właściwej strefy rzutów znajdowała się lima, z której rozgrywający mógł próbować wbić gola. Jeżeli trafił do bramki, jego drużyna zdobywała dwa punkty, a nie jeden, rzadko jednak wykonywano takie rzuty, bo przeciwnik miał większe szanse przechwycenia broka, a trafić w bramkę było bardzo trudno. Postępowano tak zwykle w ostateczności: przegrywająca drużyna rozpaczliwie starała się zdobyć punkt, zanim się skończy jej czas rzutów. Skrzydłowi mogli przejąć brok i próbować wbić gola jedynie wtedy, gdy przeciwnicy zneutralizowali ich rozgrywającego. Jeżeli brok nie
trafił w bramkę, wracał do atakującej drużyny, lecz na jej połowę. I stąd gracze musieli na nowo atakować. Ani na chwilę nie przerywano odmierzania przy tym czasu przysługują-cej im kolejki rzutów. Tylko w kilku miejscach na boisku rozgrywający nie musiał się obawiać, że wyłączą go z gry lub odbiorą mu brok. Jednak owe miejsca z łatwością mogły się stać niebezpiecznymi wyspami, z których nie był w stanie się ruszyć. Mógł wtedy oddać brok skrzydłowemu i znów go przejąć, kiedy się stamtąd wyrwał. Na pozostałych częściach boiska oraz w strefie rzutów obrońcy mogli przejąć brok, żeby atakujący zespół nie zdobył punktu. W takich wypadkach broniąca się drużyna nie mogła jednak strzelać musiała czekać na swoją kolejkę. Wolno jej wszakże było starać się zatrzymać brok, aby rywale nie zdobyli punktów. Atakujący musieli odzyskać piłkę, jeżeli chcieli strzelić gola. Walki o brok łatwo stawały się krwawe. Klepsydra odmierzała czas gry dla każdej drużyny, a tym samym na uzyskanie punktów. Jeżeli nie można było zdobyć klepsydry, dopuszczano użycie innych czasomierzy, na przykład przedziurawionego wiadra z wodą. Zasady gry mogły być niekiedy bardzo skomplikowane, ale ogólnie rzecz biorąc, nie były sztywne. Kahlan często miała wrażenie, że nie ma żadnych zasad - poza naczelną: że drużyna może strzelać gole tylko podczas swojej kolejki rzutów. Takie odmierzanie kolejek rzutów nie pozwalało żadnej ekipie przywłaszczyć sobie broka i nadawało tempo meczowi. Była to szybka, wyczerpująca gra z ciągłymi zwrotami akcji. Nie dawała graczom chwili wytchnienia.
Ponieważ tak trudno było strzelić gola, to drużyny rzadko zdobywały w meczu więcej niż trzy, cztery punkty. W rozgrywkach na tym poziomie wygrywano zwykle różnicą punktu lub dwóch. Ustalona dla każdej z drużyn liczba obrotów klepsydry wyznaczała czas gry, po czym jeżeli po zakończeniu kolejek rzutów był remis, trwała ona bez względu na to, ile trzeba było jeszcze obrotów klepsydry - dopóki któraś z ekip nie zdobyła przewagi. Kiedy to się wreszcie stało, przeciwnicy mieli tylko jedną kolejkę rzutów, aby wyrównać. Jeżeli nie zdołali, mecz się kończył. Jeżeli zdobyli punkt, druga drużyna dostawała kolejkę rzutów. I rozgrywka toczyła się tak, póki jedna z drużyn nie dała rady wyrównać w przysługującej jej kolejce. Dlatego żaden z meczów Ja'La nie mógł się zakończyć remisem. Zawsze był zwycięzca, zawsze był pokonany. Pokonanych - czy była dogrywka czy nie batożono na boisku. Straszliwy batog zrobiony był z powiązanych w węzły rzemieni, każdy rzemień zaś nabijany ciężkimi kawałkami metalu. Zawodnicy dostawali po jednym smagnięciu za każdy stracony punkt. Tłum z entuzjazmem liczył uderzenia spadające na klęczących pośrodku boiska zawodników. Zwycięzcy często hasali wokół boiska, popisując się przed tłuszczą, a pokonani z pochylonymi gło-wami przyjmowali razy. Po takiej zawziętej rywalizacji batożenie zawsze było ponurym widowiskiem. W końcu graczy dobierano ze względu na ich agresywność i okrucieństwo, a nie talent do gry. Tłumy oczekiwały krwawych rozgrywek. Ciągnące za wojskiem kobiety, obserwujące grę zza linii bocznych, absolutnie nie były przerażone krwią. Nie odstręczała ich, lecz raczej pobudzała do
energiczniejszych prób przyciągnięcia uwagi ulubionych graczy. Dla mieszkańców Starego Świata krew i seks były nierozerwalnie splecione tak w meczach Ja'La, jak i podczas łupienia miast. Tłum mógł wpaść we wściekłość, kiedy mecz nie był wystarczająco krwawy, uważając, że gracze zbyt słabo się starają. Kahlan była raz świadkiem, jak Jagang skazał na śmierć całą drużynę, bo uznał, że zbyt delikatnie walczyła. Grając na boisku zalanym krwią po egzekucjach, drużyny dawały z siebie wszystko. Z punktu widzenia tłumu im zawodnicy byli brutalniejsi, tym lepiej. Często łamano ręce i nogi, rozbijano czaszki. Ci, którzy już zabili przeciwnika w meczu Ja'La, byli dobrze znani i gorąco witani Wielbiono ich i wkraczali na boisko przy wtórze dzikich wrzasków widowni. Kobiety, które pragnęły być po meczu z zawodnikami, zdecydowanie faworyzowały takich dominujących mężczyzn. Dla Imperialnego Aadu Gra o życie była krwawym sportem. Kahlan przesunęła się tuż za Jaganga, który stał mniej więcej w połowie linii wytyczającej boisko. Gra się zaczęła, kiedy oni byli jeszcze na placu budowy rampy. Członkowie gwardii imperialnej stanęli po bokach Jaganga oraz za nim. Specjalni strażnicy Kahlan trzymali się na tyle blisko, żeby mieć pewność, iż dziewczyna nie spróbuje się ulotnić. Ona sama podejrzewała, że rozemocjonowani, raczący się trunkami kibice mogliby być zródłem całkiem poważnych kłopotów. Jagang, choć otoczony krzepkimi gwardzistami, nie należał do tych, którzy się boją kłopotów. Siłą zdobył władzę i zachowywał ją, bo był bezwzględny i bezlitosny. Jedynie nieliczni - nawet
spośród jego najpotężniejszych gwardzistów dorównywali mu krzepą, nie mówiąc już o umiejętnościach i doświadczeniu w walce. Kahlan przypuszczała, że z łatwością był w stanie jedną ręką zmiażdżyć komuś czaszkę. Ponadto był Nawiedzającym Sny. Pewnie mógłby się w pojedynkę przechadzać między pijanymi żołnierzami, niczego się nie obawiając. Na boisku drużyny starły się ze sobą. Kahlan obserwowała rozgrywającego, który uderzony jednocześnie z obu stron stracił brok. Opadł na kolano, przycisnął dłoń do żeber i dyszał, usiłując złapać oddech. To nie jego wypatrywała. Zagrał róg, sygnalizując koniec tej partii rozgrywki. Kibice głośno się radowali, że drużyna przeciwnika nie zdobyła punktu. Sędzia przeniósł brok na drugi koniec boiska i podał rozgrywającemu. Kahlan bezgłośnie westchnęła. To też nie był on. Klepsydrę odwrócono i znów zabrzmiał róg. Rozgrywający i jego ekipa zaczęli atak. Przeciwnicy ruszyli, żeby im przeszkodzić w zdobyciu punktu. Gracze wpadli na siebie z przerażającą siłą. Jeden z nich wrzasnął z bólu. Stojąc za gwardzistami, Jillian niewiele widziała z tego, co się działo na boisku, ale i tak skuliła się, usłyszawszy krzyki. Jeszcze silniej przytuliła się do Kahlan. Gra trwała nawet wtedy, kiedy pomocnicy sędziego ściągali z boiska poturbowanego zawodnika. Jagang uznał, że dość już zobaczył. Odwrócił się i ruszył ku następnemu boisku Ja'La. Stłoczeni żołnierze, popychający się i przeciskający, żeby jak najwięcej zobaczyć, rozstąpili się przed odchodzącym imperatorem. Tłum był gęsty, choć zgromadził ledwie ułamek żołnierzy z tak olbrzymiego obozowiska.
Choć zaczęły się mecze, nie przerywano budowy rampy. Większość pracujących przy niej żołnierzy będzie miała mnóstwo czasu, żeby po zakończeniu swej zmiany obejrzeć mecze, gdyż za-planowano je na cały dzień i wieczór. Z urywków rozmów, jakie Kahlan usłyszała, wynikało, że bardzo wiele drużyn ubiega się o możliwość gry z ekipą imperatora. Turniej był miła odmianą dla żołnierzy, którzy całymi dniami harowali i bez końca oblegali Pałac Ludu. Długo szli wśród wiwatujących i krzyczących kibiców zgromadzonych na meczu, który zostawiał za sobą imperator. Podążając przez błotnisty, brudny, cuchnący obóz, dotarli wreszcie do drugiego boiska Ja'La. Linami wygrodzono tam miejsce dla imperatora i jego gwardzistów. Jagang i oficerowie, którzy się do niego przyłączyli, rozmawiali o drużynach mających zaraz zacząć grę. Najwyrazniej poprzedni mecz toczyły niżej notowane zespoły. Teraz mieli grać zawodnicy, po których z jakiegoś powodu spodziewano się lepszego widowiska. Dwaj rozgrywający szli właśnie na środek boiska, żeby ciągnąć słomki i w ten sposób ustalić, która z drużyn zaatakuje pierwsza. Tłum widzów zamilkł. Mężczyzni wyciągnęli po słomce z pęka, który trzymał sędzia. Unieśli je. Ten, który wybrał krótszą, zaklął. Drugi wysoko uniósł dłuższą słomkę i krzyknął triumfalnie. Jego zawodnicy i kibice tej drużyny wybuchnęli gromkim aplauzem. Długa słomka oznaczała przywilej otrzymania broka na pierwszą partię meczu lub oddania go temu, kto wyciągnął krótszą słomkę. Rzecz jasna, jeszcze żadna z drużyn nie zrezygnowała z oka-zji strzelenia pierwszej bramki. Rozpoczynanie gry, połączone ze zdobyciem punktu, było dobrą
wróżbą. Ze słów otaczających Kahlan gwardzistów i żołnierzy wynikało, iż wierzono, że to ciągnięcie słomek decyduje o zwycięstwie lub przegranej w Grze o życie. Wierzono, że słomka ujawnia, co niesie przyszłość. Żaden z rozgrywających nie był tym, którego Kahlan szukała. Mecz się rozpoczął i stało się jasne, że ci zawodnicy są lepsi od poprzednich. Dawali z siebie wszystko. Walczyli zawzięcie - jedni, żeby wyeliminować rozgrywającego, drudzy, żeby go chronić. Sam rozgrywający, biegnąc z brokiem, posłużył się nim, by sobie utorować drogę. Zbliżał się kolejny przeciwnik, więc z całej siły przyłożył mu piłką. Stoper stęknął i padł. Widzowie wrzeszczeli. Jeden ze skrzydłowych podniósł brok i rzucił rozgrywającemu, kiedy obaj pędzili przez boisko. - Przepraszam - wyszeptała Jillian do Kahlan. Jagang, gwardziści i oficerowie oglądali mecz, wymieniając uwagi o graczach. - To nie była twoja wina, Jillian. Zrobiłaś, co mogłaś. - Ale ty się tak starałaś. Żałuję, że nie byłam taka dobra jak ty i... - Ciii. Ja też jestem branką. Żadna z nas nie jest równorzędną przeciwniczką dla tych żołnierzy. Jillian leciutko się uśmiechnęła. - Mimo to cieszę się, że jestem z tobą. Kahlan odwzajemniła uśmiech. Popatrzyła na swoich strażników. Byli wpatrzeni w boisko. - Spróbuję wymyślić sposób na wyrwanie się stąd - wyszeptała. Jillian od czasu do czasu zerkała między wielkimi żołnierzami, usiłując dojrzeć, co się dzieje na
boisku. Gdy Kahlan zauważyła, że mała rozciera ramiona i zaczyna drżeć z zimna, otuliła ją peleryną, dzieląc się z nią ciepłem. Czas biegł, każda z drużyn miała punkt. Był remis, piasek niemal się przesypał w klepsydrze, żadna z ekip nie była w stanie zdobyć przewagi; Kahlan wiedziała, że dogrywka może się porządnie przeciągnąć, zanim komuś przypadnie zwycięstwo. Nie potrwało to wszakże tak długo, jak się spodziewała, i dogrywka wcale nie była potrzebna. Rozgrywający jednej z drużyn został pchnięty z tyłu, a w tym samym momencie inny stoper znalazł się przed nim i walnął go w pierś barkiem. Rozgrywający zwiotczał i runął na ziemię. Wyglądało na to, że złamali mu kręgosłup. Tłum oszalał. Kahlan odwróciła głowę Jillian i przytuliła ją do piersi. - Nie patrz. Jillian, bliska płaczu, przytaknęła. - Nie rozumiem, jak mogą lubić takie okrutne gry. - Bo są okrutnymi ludzmi - odparła Kahlan. Rozgrywającym został inny zawodnik, a poprzedniego zniesiono z boiska przy ryku satysfakcji jednych i gniewnych wrzaskach drugich kibiców. Mało brakowało, żeby się pobili, lecz szybko wznowiono grę i znów wciągnęła ich akcja na boisku. Drużyna, która straciła rozgrywającego, walczyła rozpaczliwie, ale szybko się okazało, że nic jej to nie da. Nowy rozgrywający nie dorównywał poprzedniemu. Kiedy przesypała się ostatnia klepsydra, przegrywali dwoma punktami - rywale odnieśli spektakularne zwycięstwo. To oraz brutalne wyeliminowanie rozgrywającego rywali bardzo się przysłuży reputacji zwycięzców. Jagang i oficerowie wyglądali na zadowolonych z
meczu. Były w nim brutalność, krew i bezwzględne zwycięstwo - wszystko to, co ich zdaniem powinno się składać na Ja'La. Gwardziści, odurzeni morderczą brutalnością gry, omawiali to, co najbardziej im się podobało w najgwałtowniejszych starciach. Tłum, już podekscytowany walką, dodatkowo podniecił się batożeniem po meczu. Kipiąc z ekscytacji, czekał na kolejną rozgrywkę. Widzowie, zaczęli rytmicznie skandować, poganiając następną drużynę do wyjścia na boisko. Pokrzykiwali i klaskali. Zespół wyłonił się z tłumu na drugim końcu boiska, po prawej. Wiwaty świadczyły, że tłuszcza rozpoznała ulubionych zawodników. Każdy z nich uniósł pięść nad głowę, kiedy okrążali boisko, popisując się przed swoimi kibicami. Tak żołnierze, jak i ciągnące za wojakiem kobiety wiwatowali na cześć ukochanej drużyny. Stojący przed Kahlan gwardzista Jaganga powiedział do towarzysza, że to więcej niż dobra drużyna i że spodziewa się, iż jej gracze zdrowo pokiereszują przeciwników. Wrzaski widzów świadczyły, że większość jest tego samego zdania. Najwyrazniej była to popularna ekipa, o reputacji, jaką żołnierze Imperialnego Aadu cenili i zachowywali w pamięci. Tłum był podochocony po poprzednim meczu i żądny krwi Wszyscy wyciągali szyje, żeby zobaczyć drugą drużynę, kiedy ta wreszcie przebiła się przez tłum po lewej. Wyszli jeden za drugim; żadnych uniesionych pięści, żadnej brawury. Kahlan wraz z innymi - wpatrywała się w nich ze zdumieniem. Zgromadzeni zamilkli. Nikt nie wiwatował. Wszyscy byli zbyt zdumieni i zaskoczeni.
ROZDZIAA 11
Zawodnicy, bez koszul, wymaszerowali rzędem z grupy ponurych strażników trzymających broń w pogotowiu. Każdy z idących ku środkowi boiska był wymalowany w dziwne czerwone symbole. Linie, zwoje, kręgi i łuki pokrywały ich twarze, piersi, barki i ramiona. Wyglądali, jakby naznaczył ich krwią sam Opiekun zaświatów. Kahlan zauważyła, że ten, który ich prowadził, pomalowany był w nieco inne symbole, choć podobne do tamtych. Poza tym on jeden miał na twarzy blizniacze błyskawice. Zaczynały się na skroniach, po czym każda biegła nad brwią, przecinała powiekę, sunęła ponad kością policzkową i kończyła się w zagłębieniu policzka. Kahlan stwierdziła, że to absolutnie przerażające. Spośród blizniaczych błyskawic patrzyły gniewnie szare oczy. Trudno było sobie wyobrazić, jak wygląda twarz pod tym rysunkiem. Osobliwe symbole - a zwłaszcza owe błyskawice - do-brze przesłaniały rysy. Kahlan nagle zrozumiała, że mężczyzna znalazł sposób na ukrycie swej tożsamości, że nie potrzebował do tego błota. Nie pozwoliła sobie na najlżejszy uśmiech. Choć poczuła ulgę, jednocześnie żałowała, że nie może zobaczyć jego twarzy, przekonać się, jak wygląda. Nie był tak olbrzymi jak niektórzy gracze, ale i tak
potężny - wysoki i muskularny. Mimo to jego mięśnie nie były tak poprzera-stane jak u innych. Miał bardzo proporcjonalną budowę. Kahlan wpatrywała się w niego i nagle uświadomiła sobie, że każdy może zauważyć, jak przykuł jej spojrzenie. Poczuła, że się rumieni. Ale nadal patrzyła. Nie mogła się powstrzymać. Po raz pierwszy dobrze go widziała. Wyglądał dokładnie tak, jak jej zdaniem powinien wyglądać. A może po prostu tak, jak sobie wymarzyła. Chłodny pierwszy dzień zimy wydał jej się upalny. Zastanawiała się, kim dla niej był. Powściągnęła wyobraznię. Nie ośmielała się marzyć o tym, co jak wiedziała - i tak nie było możliwe. Rozgrywający drugiej drużyny śmiał się, szarooki zaś czekał przed sędzią, groznie patrząc na przeciwnika. Jak tylko Kahlan zobaczyła wymalowane symbole, wiedziała, że ci żołnierze uznają je za bezsensowną buńczuczność. Owe wzory oznaczały najwyższą arogancję i bezczelne wyzwanie - jeżeli nosił je nieodpowiedni człowiek, mogły ściągnąć nań przemoc, a nawet śmierć. Chodziło tu nie tylko o przesłonięcie twarzy. Malując tak wyzywające wzory, mężczyzna narażał siebie i swoją drużynę na wielkie niebezpieczeństwo. Miało się wrażenie, że błyskawice powinny informować każdego, iż to właśnie on jest rozgrywającym, jakby chciał skupić na sobie uwagę przeciwników. Nie mogła pojąć, jaki miał w tym cel. Druga drużyna - za przykładem swojego rozgrywającego - zaczęła się śmiać. Tłum się przyłączył: rechotał, buczał i wyzywał pomalowanych, a szczególnie rozgrywającego z błyskawicami.
Kahlan nie miała najmniejszych wątpliwości, jakim strasznym błędem jest naśmiewanie się z tego człowieka. Pomalowana drużyna stała nieruchomo, a tłum śmiał się i drwił. Przeciwnicy wykrzykiwali pod jej adresem obelgi i szyderstwa. Niektóre z ciągnących za wojskiem kobiet ciskały w pomalowanych kurzymi kośćmi, zepsutym jadłem, a nawet ziemią, kiedy już nic innego nie miały pod ręką. Przeciwnicy rzucali mężczyznie z błyskawicami takie obelgi, ze Kahlan zasłoniła Jillian ucho, przytulając jej głowę do swojej piersi. Okryła małą peleryną. Nie wiedziała, co się stanie, lecz była przekonana, że nie jest to mecz dla dziewczynki. Rozgrywający z blizniaczymi błyskawicami patrzył bez wyrazu, nie zdradzając, co czuje. Kahlan przypomniało to własne zachowanie - w obliczu zagrożenia też kryła twarz za maską bez wyrazu, nie dawała poznać, co w niej narasta. Mimo to pod spokojem owego mężczyzny wyczuwała kipiący gniew. Ani razu nie spojrzał w jej stronę; cały czas wpatrywał się w rozgrywającego przeciwników. Nareszcie go widziała - całą jego postać, jego twarz, choć pokrytą malunkami, jego postawę. Wreszcie mogła mu się przyglądać, nie musiała pospiesznie odwracać wzroku... i nogi się pod nią uginały. Karg przepchnął się przez mur gwardzistów i stanął obok Ja-ganga. Skrzyżował muskularne ramiona, pozornie nie przejmując się poruszeniem, jakie wywołała jego drużyna. Kahlan zauważyła, że Jagang nie śmiał się z innymi. Nawet się nie uśmiechał. Oficer i imperator pochylili ku sobie głowy i rozmawiali tak ci-
cho, że wrzaski, śmiechy i wulgarne wyzwiska tłumu nie pozwalały Kahlan usłyszeć, co mówią. Kiedy ci dwaj rozmawiali, drużyna przeciwników zaczęła tańczyć wokół boiska, wysoko unosząc ręce - obiekt sympatii tłumu, choć jeszcze nie zdobyła żadnego punktu. Zostali bohaterami, mimo że nie kiwnęli palcem. Tymi żołnierzami, ślepo oddanymi dogmatycznej wierze, powodowała nienawiść. Spokojną pewność siebie innych uważali za arogancję, umiejętności za niesprawiedliwość, taką nierówność zaś traktowali jak dyskryminację. Kahlan przypomniała sobie słowa Jaganga: Bractwo Aadu naucza, iż ten, kto jest od kogoś lepszy, jest gorszy od wszystkich". Widzowie wierzyli w to i dlatego nienawidzili zawodników, którzy pomalowanymi twarzami dawali do zrozumienia, że są lepsi. A przecież przyszli tutaj zobaczyć, jak jakaś drużyna wygrywa, zobaczyć zawodników lepszych od innych. Nic dziwnego, że tak irracjonalne nauki, jak te głoszone przez Bractwo Aadu, prowadziły do ogromnej gmatwaniny sprzeczności, pragnień i emocji. Wady, oczywiste dla tych, którzy mieli choć trochę zdrowego rozsądku, tuszowano zasadami wiary. Kwestionujący zasady wiary uważani byli za grzeszników. Owi żołnierze wkroczyli do Nowego Świata, żeby wygubić grzeszników. Sędzia wreszcie przywrócił porządek, uciszając tłum, żeby mógł się rozpocząć mecz. Gdy widzowie w końcu trochę się uspokoili, szarooki mężczyzna wskazał na pęk słomy w dłoni arbitra, zachęcając przeciwnika, żeby wyciągnął słomkę. Tamten wyciągnął zdzbło i uśmiechnął się, bo wyglądało na to, że ma ono właściwą długość.
Szarooki wyciągnął dłuższą słomkę. Tłum krzyczał, zawiedziony, a sędzia podał brok rozgrywającemu z pomalowaną twarzą. Ten, zamiast przejść na swoją połowę i rozpocząć atak, odczekał, aż tłuszcza się nieco uciszy, a wtedy z wdziękiem podał brok przeciwnikowi, rezygnując z prób zdobycia pierwszego punktu. Ów nieoczekiwany zwrot wydarzeń wzbudził głośny rechot tłumu. Najwyrazniej widzowie uznali, że wymalowany rozgrywający jest głupkiem, który właśnie oddał zwycięstwo drugiej drużynie. Wiwatowali, jakby ich ulubieńcy już zwyciężyli. Żaden z pomalowanych zawodników nie zareagował na to, co zrobił ich rozgrywający. Z doskonałym spokojem zajęli swoje miejsca na lewej połowie boiska, gotowi do obrony. Kiedy odwrócono klepsydrę i zagrał róg, przeciwnicy nie marnowali czasu. Natychmiast zaatakowali, chcąc jak najszybciej zdobyć punkt. Mknęli przez boisko, wydając bojowe okrzyki. Pomalowana drużyna rzuciła się ku środkowi pola, gotowa odeprzeć szarżę. Tłum wył ogłuszająco. Kahlan stężała, czekając na nieuniknione zderzenie mięśni i kości. Ale nic nie poszło tak, jak się spodziewała. Pomalowana drużyna - czerwona drużyna, jak natychmiast zaczęli ich nazywać gwardziści zmieniła kierunek biegu, rozszczepiła się na dwoje i znalazła po obu stronach szpicy stoperów, kierując się na tyły. Taki nieoczekiwany, pasujący raczej do amatorów, błąd był łutem szczęścia dla atakujących. Ich rozgrywający, za swoimi stoperami i skrzydłowymi, popędził z brokiem szczeliną zostawioną przez czerwonych, zmierzając w głąb ich połowy.
Oba skrzydła czerwonych zawróciły jednak i szczelina zamknęła się niczym wielkie szczęki, spychając w tył rozpędzonych stoperów. Pomalowany rozgrywający pomknął środkiem wprost na pędzących ku niemu stoperów. Już mieli się z nim zderzyć, kiedy uchylił się przed jednym i okręcił, prześlizgując między dwoma innymi. Kahlan aż zamrugała, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczyła. Szarooki mężczyzna śmignął niczym pestka melona wśród idących na niego przeciwników. Jeden z potężniej zbudowanych graczy czerwonych, najpewniej któryś ze skrzydłowych, ruszył na rozgrywającego z brokiem. Ale rzucił się ku niemu za wcześnie, za nisko próbował go zablokować i tamten po prostu nad nim przeskoczył. Tłum krzyknął z radości, że jego człowiek tak zręcznie uniknął ataku. Jednak mężczyzna z błyskawicami także przeskoczył nad pochylonym skrzydłowym, odbijając się od jego pleców jak od odskoczni. Jeszcze w locie dosięgnął drugiego rozgrywającego, zahaczył go ramieniem i przewrócił. Zmiana kierunku była tak nagła i silna, że wybiła przeciwnikowi brok. Kiedy gracz łupnął o ziemię, szarooki chwycił piłkę, która była jeszcze w powietrzu. Uderzył stopą w plecy powalonego rozgrywającego, wtłaczając mu twarz w błoto. Kahlan nie wątpiła, że mógł z łatwością złamać tamtemu kark, lecz rozmyślnie tego uniknął. Stoperzy runęli ku pomalowanemu, który miał teraz ich brok. Zmienił kierunek. Znalezli się tam, gdzie był jeszcze przed chwilą, skąd zdążył już zniknąć. I zamiast na szarookiego runęli na własnego rozgrywającego. Teraz piłkę mieli czerwoni. Chociaż nie mogli
strzelać, póki nie nadejdzie ich kolejka, mogli przeszkodzić przeciwnikom w zdobyciu punktu. Jednakże szarooki mężczyzna z jakiegoś powodu pomknął przez boisko, osłaniany przez dwóch skrzydłowych i połowę stoperów. Tworzyli idealny klin. Kiedy dotarli do strefy rzutów na połowie przeciwnika, rozgrywający cisnął brok do jednej z siatek - mimo że to nie była ich kolejka i punkt nie mógł być zaliczony. Rozgrywający czerwonych poszedł za brokiem, wyjął go z siatki i - zamiast zatrzymać, żeby uniemożliwić przeciwnikom zdobycie bramki potruchtał w głąb boiska i rzucił brok drugiemu rozgrywaj rozgrywającemu. Tłum aż się zachłysnął ze zdumienia. Wszystko, co Kahlan właśnie zobaczyła, jedynie potwierdziło to, co wyczuła, kiedy pierwszy raz spojrzała w jastrzębie oczy tego mężczyzny: że jest najniebezpieczniejszy ze wszystkich ludzi. Niebezpieczniejszy od Jaganga - grozny w odmienny sposób, lecz niebezpieczniejszy od imperatora. Najniebezpieczniejszy ze wszystkich. Był zbyt niebezpieczny, żeby go zostawić przy życiu. Gdy tylko Jagang pojmie to, co ona wiedziała - o ile już tego nie wiedział - może nakazać go zgładzić. Drużyna, która rozpoczęła mecz, zaniosła brok na punkt startowy po prawej stronie i pomknęła przez boisko w szaleńczej pró-bie zrehabilitowania się i zdobycia gola. O dziwo, czerwoni czekali, miast zatrzymać atak jak najdalej od swojej bramki. Na pozór był to błąd, lecz Kahlan wcale tak nie uważała. Atakujący dotarli do czerwonych i rzucili się na obrońców. Czerwoni odskoczyli na wszystkie strony, umykając zbyt pewnym siebie stoperom.
Następnie zawrócili i ich stoperzy uformowali sierp. Mknąc przez boisko, skosili skrzydłowych i stoperów przeciwnika oraz ich rozgrywającego. Wielki wymalowany skrzydłowy przechwycił brok i cisnął tak wysoko, jak tylko zdołał. Zawodnik z błyskawicami, który już przemykał się wśród nacierających, zdążył dobiec i złapał piłkę, zanim ta uderzyła w ziemię. Samotnie wyprzedził ścigających go przeciwników. Kiedy dotarł na przeciwległy skraj boiska, rzucił brok do innej niż za pierwszym razem bramki. Stoperzy ruszyli na niego, lecz lekko i bez wysiłku im się uchylił; zwalili się na stos za jego plecami. Podbiegł do bramki i zabrał piłkę. - Kto to jest? spytał cicho Jagang. Kahlan wiedziała, że chodzi mu o rozgrywającego z wymalowanymi na twarzy błyskawicami, o szarookiego mężczyznę. - Ma na imię Ruben - odrzekł Karg. Nie była to prawda. Kahlan wiedziała, że nie tak brzmi jego imię. Nie miała pojęcia, jak brzmi ono naprawdę, ale na pewno nie Ruben. Ruben" było zmyłką, zasłoną, tak jak przedtem błoto, a teraz czerwone malunki. Ruben nie było jego prawdziwym imieniem. Nagle się zaciekawiła, skąd jej to przyszło na myśl. Z tego, jak na nią spojrzał pierwszego dnia, przedwczoraj, wywnioskowała, że ją znał. A to oznaczało, że musiał być kimś z jej przeszłości. Nie pamiętała go i nie znała jego prawdziwego imienia, ale była pewna, że nie brzmiało ono Ruben". To imię po prostu do niego nie pasowało. Zagrał róg, oznajmiając koniec pierwszej kolejki. Klepsydrę odwrócono i róg zabrzmiał ponownie. Czerwoni już byli na swojej połowie boiska, za
swoim punktem startowym. Nie dali sobie forów, nie zostali w tych fragmentach sieci, z których wolno im było zacząć atak. Ten, którego Karg nazwał Rubenem, już przecież mający brok, dał dłonią znak swoim. Kahlan, bacznie wszystko obserwując, zmarszczyła brwi. Jeszcze nigdy nie widziała, żeby rozgrywający dawał takie znaki. Zawodnicy Ja'La zachowywali się jak ledwo zgrany tłum. Wypełniali zadania przypisane ich pozycjom stoperów, skrzydłowych i obrońców - kierując się własną oceną sytuacji. Obiegowa opinia głosiła, że drużyna może sobie poradzić z nieoczekiwanymi zwrotami w meczu tylko wtedy, gdy każdy jej zawodnik będzie działać według swojego wyczucia. Można powiedzieć, że wszyscy oni reagowali na to, co niósł im los. Tymczasem drużyna Rubena była zupełnie inna. Na dany przez niego sygnał gracze obrócili się i pomknęli szykiem przez boisko. Nie działali jak słabo zgrana zbieranina; zachowywali się jak dobrze wyszkolona, idąca do walki armia. Przeciwnicy - rozwścieczeni i gnani żądzą zemsty runęli, żeby zatrzymać drużynę z brokiem. Czerwoni, przecinając linię środkową, skręcili jak jeden mąż i popędzili ku prawej bramce. Członkowie drugiej ekipy rzucili się ku nim jak rozszalałe niedzwiedzie. Stoperzy zamierzali powstrzymać czerwonych, zanim ci dotrą do strefy rzutów. Ale Ruben nie biegł ze swoimi. W ostatniej chwili skręcił w lewo. Sam, nawet niechroniony przez skrzydłowych, przemierzał ukosem boisko, kierując się ku bramce w lewym narożniku. Obie drużyny zderzyły się, a część obrońców nie miała pojęcia, że ten, którego chcieli dopaść, wcale nie leży na samym spodzie sterty zawodników.
Tylko jeden obrońca, wlokący się z tyłu, zauważył, co Ruben robi, i w porę zawrócił, żeby go zablokować. Rozgrywający zniżył bark, po czymi łupnął tamtego prosto w pierś, pozbawiając go tchu i posyłając na ziemię. Dotarł do strefy rzutów i natychmiast cisnął brok do bramki. Czerwoni przebiegli na swoją część boiska, szykując się do kolejnego ataku, póki jeszcze trwała ich kolejka. Czekali na sędziego, który truchtał ku nim z brokiem, i wypatrywali sygnału swojego zdyszanego przywódcy. Był prosty i zwyczajny - zdaniem Kahlan w ogóle nie wyglądał na sygnał. Kiedy tylko sędzia rzucił Rubenowi brok, rozgrywający pognał ile sił w nogach. Jego drużyna była na to przygotowana: gracze wyprzedzili go i utworzyli przed nim zwartą linię ochronną. Gdy rozwścieczone kłębowisko przeciwników było tuż-tuż, czerwoni skręcili w lewo, ściągając na siebie atak, przekierowując w lewo jego impet. Ruben, pozostający nieco za linią swoich, skręcił w prawo i pomknął samotnie przez boisko. Zanim zdołał go dopaść któryś ze stoperów, krzycząc z wysiłku, cisnął brokiem zza strefy rzutów. Zdobyty z tej odległości gol dawał dwa punkty. Brok poleciał łukiem ponad głowami obrońców, rozpaczliwie skaczących, żeby go przechwycić. Zdezorientowani niesamowitym jednoosobowym atakiem, nie spodziewali się rzutu z aż takiej odległości i nie byli na niego przygotowani. Brok wpadł do bramki. Zagrał róg, oznajmiając, że minął czas kolejki czerwonych Tłum milczał, rozdziawiwszy usta. W swojej pierwszej kolejce rzutów czerwona drużyna zdobyła trzy punkty, nie wspominając
o tych dwóch, zdobytych przez Rubena, które się nie liczyły. Na boisku zapanowała cisza, bo druga drużyna zbiła się, dyskutując cicho o tym, co zrobić z tak nagłym zwrotem wydarzeń. Jej rozgrywający zaproponował coś ze złością. Pozostali, radośnie szczerząc zęby, kiwnęli na zgodę głowami i zaczęli swoją kolejkę. Widząc, że najwyrazniej uknuli jakiś plan, tłum znów zaczął skandować słowa zachęty. Przekrzykując wrzawę, rozgrywający warknął rozkazująco do swoich. Jego dwaj obrońcy przytaknęli słowom, których Kahlan nie usłyszała. Na okrzyk przywódcy runęli przez boisko - zwarty kłąb mięśni i furii. Rozgrywający, zamiast biec ku strefie rzutów, znienacka skręcił w prawo, nieoczekiwanie sprowadzając atak z kursu. Ru-ben i jego obrońcy zmienili kierunek, żeby dać odpór przeciwnikom, lecz nie byli w stanie zrobić tego z odpowiednią siłą. To było brutalne starcie. Rozmyślnie celowano w lewoskrzydłowego Rubena, wyraznie oszczędzając innych i rezygnując nawet z okazji zdobycia punktu, byle dołożyć jednemu i przez to uniemożliwić czerwonym skuteczną grę. Kiedy tłum wiwatował, oczekując pierwszej krwi, zawodnicy kolejno się podnosili. Czerwoni odciągali przeciwników, starając się dostać do graczy na samym spodzie. Nie wstał tylko ich lewo-skrzydłowy. Drużyna z brokiem odbiegła, żeby szykować kolejny atak, Ruben zaś ukląkł przy powalonym zawodniku. Ruchy miał niespieszne, czyli było już po wszystkim. Jego lewoskrzydłowy nie żył. Tłum wrzeszczał radośnie, kiedy ściągano z boiska martwego gracza, znaczącego szlak krwią.
Drapieżne spojrzenie Rubena przesunęło się po liniach bocznych. Kahlan rozpoznała je: oceniał sytuację. Niemal czuła, co myśli ten mężczyzna, bo i ona oceniała przeciwnika, ważyła szanse. Ruben wstał, a gwardziści z łukami mocniej napięli cięciwy. - Co się dzieje? - wyszeptała Jillian, zerkając spod peleryny Kahlan. - Nic nie widzę przez tych gwardzistów Jaganga. - Zraniono zawodnika - wyjaśniła jej Kahlan. - Nie ma na co patrzeć, zostań w cieple. Dziewczynka skinęła głową i została w bezpiecznym, ciepłym schronieniu: pod peleryną, otoczona ramieniem Kahlan. Meczu Ja'La nie przerywano z żadnego powodu, nawet gdy umarł któryś z zawodników. Kahlan ogromnie zasmucało to, że śmierć jest elementem tej gry, że budzi radość widzów. Ustawieni wokół boiska łucznicy, czuwający nad jeńcami grającymi w czerwonej drużynie, najwyrazniej celowali w jednego człowieka. Kahlan i mężczyzna z wymalowanymi na twarzy błyskawicami mieli coś wspólnego: każcie z nich miało własnych strażników. Tłum skandował, domagając się gry, a dziewczyna wyczuła dziwne napięcie. Brok wrócił do drużyny, której kolejka rzutów jeszcze się nie skończyła, i Kahlan wiedziała, że chwila ta przeminęła. Zauważyła, że ponury Ruben dał swoim ukradkowy znak. Każdy z nich odpowiedział leciutkim skinieniem głową. Potem, jak tylko do nich dotarło, czego chce, pokazał im ukradkiem trzy palce. Natychmiast utworzyli dziwny szyk. Odczekali, aż tamci ruszą przez boisko pełnym pędem, wrzeszcząc dziko, nabuzowani swoim
brutalnym czynem. Przeciwnicy wierzyli, że teraz mają przewagę. Że teraz będą decydować o przebiegu gry. Kiedy drużyna z brokiem gnała przez boisko, czerwoni utworzyli trzy kliny. Ruben prowadził ten mniejszy, środkowy, kierując się ku rozgrywającemu z piłką. Jego dwaj skrzydłowi wielki prawoskrzydłowy i nowo wybrany lewoskrzydłowy - wiedli dwa boczne kliny. Niektórzy zawodnicy przeciwnika przesunęli się na obie strony, by zastopować te dziwaczne formacje, zanim się spróbują zwrócić ku ich rozgrywającemu. Osobliwa defensywna taktyka wywołała szyderstwa gwardzistów Jaganga. Sądzili - co usłyszała Kahlan - że czerwoni, podzieliwszy się na trzy grupy, będą za słabi, by zablokować rozgrywającego z brokiem i jeszcze poradzić sobie z całą resztą atakujących. Uważali, że taka nieskuteczna obrona umożliwi napastnikom łatwe zdobycie punktu i będzie kosztować życie kogoś ze środkowego Mina - najprawdopodobniej samego rozgrywającego, bo w zasadzie nie był chroniony. Dwa skrzydłowe kliny czerwonych wbiły się w boczną linię atakujących, nie blokując ich w sposób, jakiego oczekiwano. Nogi i ręce napastników młóciły powietrze, kiedy gwałtownie ich przewracano. W tym czasie klin Rubena starł się z grupą obrońców chroniących rozgrywającego z brokiem. Mężczyzna mocno przycisnął piłkę do brzucha i w ślad za niektórymi swoimi obrońcami przeskoczył nad kłębowiskiem zawodników. Na tyłach środkowego klina Ruben, ani trochę nie zwalniając, zręcznie uniknął atakującego go szeregu obrońców i przeskoczył ponad swoimi stoperami. Odbił się jedną stopą, a kiedy odrywał
się od ziemi, zawirował - kreślił w powietrzu spiralę. Spotkawszy się w locie z drugim rozgrywającym, objął prawym ramieniem jego szyję, jakby go chciał powalić, lecz impet skrętu sprawił, że raptownie, z całej siły obrócił głowę przeciwnika. Kahlan usłyszała trzask pękającego karku. Obaj mężczyzni runęli na ziemię - Ruben na wierzchu, wciąż jeszcze oplatając ramieniem kark tamtego. Kiedy zawodnicy obu drużyn podnieśli się, na ziemi zostali dwaj napastnicy, po jednym na każdym skrzydle. Wili się z bólu z połamanymi kończynami. Ruben stanął nad leżącym na środku boiska martwym rozgrywającym przeciwnika. Tamten miał głowę skręconą pod dziwnym kątem. Wtedy Ruben podniósł brok, spokojnie przebiegł wśród osłupiałych, zdezorientowanych zawodników i zdobył punkt, który i tak się nie Uczył. Zupełnie jasne było, co dał w ten sposób do zrozumienia: kiedy tamci będą grać tak, żeby zranić któregoś z jego towarzyszy, wezmie odwet. Informował, że własnym postępowaniem szykują sobie to, co ich spotka. Kahlan nie miała wątpliwości, że czerwone wzory na twarzy Rubena nie są czczą pogróżką. Zawodnicy drugiej drużyny zachowali życie wyłącznie z jego łaski. Ten człowiek otoczony przez nieprzeliczonych wrogów i cel wielu łuczników właśnie narzucił swoje prawa. Prawa, których nie można było ani zlekceważyć, ani odrzucić. Właśnie dał do zrozumienia innym zawodnikom, jak powinni grać przeciwko niemu i jego drużynie. Przesłanie było czytelne: przeciwnicy Rubena własnymi czynami wybierają sobie los. Kahlan musiała zapanować nad wyrazem twarzy,
nie uśmiechać się i nie krzyczeć z radości na widok tego, czego właśnie dokonał. Nie mogła przecież być jedyną osobą wiwatującą na cześć owego człowieka. Pragnęła, żeby na nią spojrzał, ale tego nie zrobił. Rozgrywający był martwy, a dwaj inni zawodnicy wyłączeni z gry - dostało się odpowiedzialnym za morderstwo, za zamordowanie lewoskrzydłowego czerwonych - i oto faworytom tłumu groziła bezprecedensowa przegrana. Kahlan była ciekawa, ile też punktów zdobędą teraz czerwoni. Miała nadzieję, że to będzie pogrom. Akurat wtedy kątem oka dostrzegła posłańca. Spieszył się, machał ręką, żeby zwrócić na siebie uwagę imperatora, i przepychał wśród wielkich gwardzistów. - Ekscelencjo - rzekł bez tchu - żołnierze przebili się do środ-ka. Siostry z tego wyrobiska proszą, żebyś od razu przyszedł. Jagang nie zadawał pytań, nie marnował czasu. Gra znów się rozpoczęła, lecz on już odchodził. Kahlan odwróciła się w samą porę, żeby zobaczyć, jak Ruben zderza się z nowym rozgrywającym przeciwników; tamtemu aż zagrzechotały zęby. Wielcy gwardziści zaroili się tymczasem wokół imperatora, otwierając mu przejście. Kahlan wiedziała, że nie należy przyciągać jego uwagi, więc trzymała się tuż za nim. - Odchodzimy stąd - powiedziała do Jillian, która wciąż szukała ciepła pod jej peleryną. Trzymając się za ręce, żeby ich nie rozdzielono, odwróciły się, chcąc ruszyć za Jagangiem. Kahlan obejrzała się przez ramię. Ich oczy na krótko się spotkały. I w owej ulotnej chwili pojęła, że chociaż w trakcie meczu ani razu
na nią nie spojrzał, cały czas doskonale wiedział, gdzie stała.
ROZDZIAA 12
Nicci gwałtownie otworzyła oczy. Przerażona, zachłysnęła się oddechem. Widziała jakieś mgliste kształty. Nie miała pojęcia, na co patrzy. Z wysiłkiem próbowała się otrząsnąć. Jej umysł przywoływał najrozmaitsze wspomnienia, rozpaczliwie usiłował się w nich zorientować, odnalezć te właściwe, pasujące do sytuacji. Zasobna składnica wszystkich jej myśli była w takim samym nieładzie jak biblioteka, w której wicher porozrzucał księgi. Nie dostrzegała w niczym sensu. Nie mogła pojąć, gdzie jest. - Nicci, to ja, Cara. Już jesteś bezpieczna. Uspokój się. W ciemnawej, rozmytej przestrzeni odezwał się inny głos: - Pójdę po Zedda. Nicci zobaczyła jakiś kształt niknący w jeszcze gęstszym mroku. Uświadomiła sobie, że to musiała wyjść przez drzwi osoba, która się właśnie odezwała. To jedno było sensowne. Chętnie rozpłakałaby się z radości, że wreszcie jest w stanie z tych wszystkich kształtów i cieni wyłowić pojęcie drzwi" oraz o wiele bardziej złożone pojęcie osoby". - Uspokój się, Nicci - powtórzyła Cara. Czarodziejka dopiero teraz zrozumiała, jak się
szarpie, usiłując poruszyć rękami, i że ktoś ją przytrzymuje. Zupełnie jakby jej ciało i umysł były rozkojarzone i starały się w tej dezorientacji funkcjonować, uczepić się czegoś solidnego. Ale wreszcie zaczęła dostrzegać w tym wszystkim sens. - Six - powiedziała z ogromnym wysiłkiem. - Six. Ponure wspomnienie pojawiło się w jej umyśle, jakby je przywołała, a ono przybyło, żeby z nią skończyć. Miała obsesję na punkcie tego słowa, tego imienia, tego ciemnego kształtu unoszącego się w jej pamięci. Sięgnęła po przypadkowe fragmenty, układała je wokół niego. Kiedy jedno ze wspomnień zostało dopasowane - korytarz z Rikką, Zeddem i Carą znieruchomiałymi przy schodach sięgnęła po następne i pracowała nad nim. Siłą woli zaczęła wszystko porządkować. Coraz więcej do siebie pasowało. Myśli nabierały spójności. Wspomnienia łączyły się w ciąg. - Jesteś bezpieczna - powiedziała Cara, wciąż podtrzymując jej ręce. - Leż spokojnie. Nicci nie była bezpieczna. Żadne z nich nie było. Musiała coś zrobić. - Six tu jest - wykrztusiła przez zaciśnięte zęby, próbując odepchnąć Carę. - Muszę ją powstrzymać. Ma szkatułę. - Już odeszła, Nicci. Uspokój się. Nicci zamrugała. Wciąż pragnęła wyraznie widzieć, wciąż starała się złapać oddech. - Odeszła? - Tak. Na razie jesteśmy bezpieczni. - Odeszła? - Nicei zacisnęła dłonie na czerwonym skórzanym uniformie i przyciągnęła Mord-Sith. Odeszła? Zniknęła? Jak dawno temu? - Wczoraj.
Wspomnienie mrocznej postaci się oddaliło, znalazło poza zasięgiem. - Wczoraj - szepnęła Nicci, opadając na poduszki. Drogie duchy. Cara wreszcie się wyprostowała. Czarodziejka już nie rwała się do wstawania. Wszystko na nic. Pomyślała, że właściwie mogłaby już nie wstawać. Wpatrywała się w pustkę. - Czy jeszcze ktoś ucierpiał? - Nie. Tylko ty. - Tylko ja - powtórzyła Nicci obojętnie. - Powinna mnie zabić. Cara zmarszczyła brwi. - Co takiego? - Six powinna mnie zabić. - Jestem pewna, że chętnie by to zrobiła, ale jej się nie udało. Jesteś bezpieczna. Cara nie pojęła, co Nicci miała na myśli. - Wszystko na nic - wymamrotała do siebie Nicci. Wszystko było stracone. Cała robota na nic. Wszystko, czego Nicci dokonała, zostało zniszczone, zniknęło przy wtórze śmiechu mrocznego cienia. Studiowanie ksiąg, łączenie tego w całość, wytężony wysiłek zmierzający do zrozumienia, jak to właściwie działa, prace nad przywołaniem owej mocy, nad kontrolowaniem i ukierunkowaniem jej - wszystko to na próżno. To była jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakich dokonała... a teraz wszystko przepadło. Cara namoczyła chustkę w stojącej na stoliku miednicy z wodą. Wycisnęła tkaninę. Odgłos każdej wpadającej do naczynia kropli był wzmocniony, przenikliwy, bolesny. Nicci nie widziała już rozmytych cieni i kształtów, jak zaraz po przebudzeniu; wszystko się wyostrzyło. Barwy były oślepiająco jaskrawe,
dzwięki ostre. Dwanaście świec lśniło niczym dwanaście słoneczek. Cara położyła wilgotny okład na jej czole. Czerwień uniformu Mord-Sith raniła oczy czarodziejki, wiec je zamknęła. Okład urażał czoło niczym ciernista gałąz. - Są inne kłopoty - szepnęła Cara. Nicci otworzyła oczy. - Inne kłopoty? Cara, dotykając zwilżoną tkaniną szyi czarodziejki, potaknęła. - Z wieżą. Nicci spojrzała na ciężkie, ciemnoniebieskie i złote zasłony przy wąskim oknie, za nogami jej łoża. Były zaciągnięte. Nie przesączało się przez nie światło, więc pomyślała, że na pewno jest noc. Znów popatrzyła na Carę i zmarszczyła brwi, chociaż sprawiało jej to ból. - Jak to, kłopoty z wieżą? Jakiego rodzaju? Cara już miała odpowiedzieć, ale się odwróciła, bo za nią rozległ się hałas. Do komnaty, bez pukania, wtargnął Zedd, miarowo porusza-jąc łokciami w rytm długich kroków, a skromna szata rozwiewała się za nim, jakby był tutejszym królem i nadchodził zająć się królewskimi sprawami. Nicci pomyślała, że w pewnym sensie jest to prawda. - Ocknęła się? - spytał Carę, zanim doszedł do łoża. Jego faliste, długie włosy wydawały się jeszcze bardziej potargane. - Już się obudziłam - odpowiedziała Nicci. Zedd gwałtownie się zatrzymał, po czym wyrósł nad nią. Nachylił się, nachmurzony, i sam sprawdził, jakby jej nie dowierzał. Końcami długich, kościstych palców dotknął jej czoła.
- Gorączka opadła - oznajmił. - Miałam gorączkę? - Tak jakby. - Co to znaczy: tak jakby"? Gorączka to gorączka. - Nie zawsze. Twoją wywołało zbytnie wytężenie sił, a nie choroba. W tym wypadku, dokładnie mówiąc, twoich mocy. Gorączka była reakcją organizmu na wywołany przez to stres. Kawałek metalu też się nagrzewa, kiedy go wyginasz w obie strony. Nicci uniosła się na łokciach. - Chcesz powiedzieć, że dostałam gorączki przez to, co Six mi zrobiła? Zedd wygładzał szatę na kościstych barkach. - W pewnym sensie. Napięcie, związane z wytężeniem mocy przeciwko jej czarom, "przegrzało" twój organizm. Nicci popatrzyła na nich. - Dlaczego tobie nic się nie stało? Albo Carze? Zedd niecierpliwie stukał się w skroń. - Bo byłem na tyle zmyślny, by rzucić zaklęcie. Chroniło mnie i Care, ale ty byłaś za daleko. Z takiej odległości nie mogło cię chronić, a ja nie ośmieliłem sie spróbować czegoś skuteczniejszego. Ale chociaż nie uchroniło cię przed szkodą, przynajmniej ocaliło ci życie. - Twoje zaklęcie mnie ocaliło? Zedd pogroził jej palcem, jakby była niegrzeczna. - Na pewno nie robiłaś niczego, żeby się obronić. Nicci aż zamrugała ze zdumienia. - Próbowałam, Zeddzie. Chyba nigdy bardziej nie starałam się przywołać mojej Han. Ze wszystkich sił próbowałam wykorzystać swoją moc, przysięgam. Po prostu nie mogłam. - Jasne, że nie. - Czrodziej, zdesperowany, wyrzucił w górę ręce. - I w tym był twój problem.
- Jaki problem?c - Za bardzo się starałaś! Nicci usiadła. Świat zawirował. Musiała zasłonić ręką oczy. Aż ją zemdliło od tego wirowania. - O czym ty mówisz? - Odrobinkę uniosła dłoń, żeby zerknąć na niego w blasku świec. - Jak to, za bardzo się starałam? Bała się, że zwymiotuje. Zedd, zirytowany, podciągnął rękawy, a potem przycisnął palce do skroni Nicci. Rozpoznała mrowienie magii addytywnej. Trochę dziwnie było nie wyczuwać ani odrobiny magii subtraktywnej, no ale Zedd nie miał tej mocy. Mdłości ustąpiły. - Lepiej? - zapytał tonem sugerującym, że to wszystko jej wina. Nicci poruszyła głową, napięła mięśnie szyi, sprawdziła, co z poczuciem równowagi. Bała się, że nagle ją zemdli ale nie. - Tak, chyba w porządku. Czarodziej uśmiechnął się, rad z tego małego triumfu. - To dobrze. - Dlaczego powiedziałeś, że to przez to, że za bardzo się starałam? - Nie poradzisz sobie z wiedzmą tak, jak usiłowałaś to zrobić. A już zwłaszcza z wiedzmą tak potężną jak ta. Za bardzo się natężałaś. - Za bardzo się natężałam? Nicci czuła się równie nieswojo jak wtedy, gdy jako nowicjuszka nie potrafiła pojąć nauk jakiejś niecierpliwej Siostry. - Co przez to rozumiesz? Zedd wykonał nieokreślony gest. - Kiedy sięgasz po moc, żeby się przeciwstawić działaniom wiedzmy, ona obraca twoją moc przeciwko tobie. Nie możesz jej dosięgnąć swoją
mocą, ponieważ siła, którą wykorzystujesz, nie stworzyła jeszcze funkcjonalnego łącza między wami, między sprawcą a obiektem oddziaływania. Owa moc nadal jest w fazie formatywnej, dryfuje swobodnie. Nicci pojęła, o czym Zedd mówi. W teorii wszystko było jasne, lecz nadal nie wiedziała, jak to się ma do jej przypadku. - Chcesz powiedzieć, że to jak błyskawica szukająca drzewa lub czegoś wysokiego, by znalezć połączenie z ziemią i móc uderzyć? Jeżeli na danym obszarze nie ma takiego punktu, piorun uderza w chmurze? Zwraca się przeciwko sobie? - Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem, ale chyba można uznać, że jest podobnie. Można by rzec, że twoja moc wraca ku tobie jak błyskawica do chmury, kiedy nie może uderzyć w ziemię. Wiedzma jest jedną z tych niewielu osób, które instynktownie rozumieją naturę oddziaływania mocą, złożoność wymagań niezbędnych do ustanowienia łącza oraz sposoby stykania" się krańców określonych zaklęć. - Chcesz powiedzieć, że ona wie, jak działa błyskawice - ode-zwała się Cara - i dlatego pokrzyżowała plany Nicei. Zedd spojrzał na nią z osłupieniem. - Naprawdę nic nie wiesz o magii? Co? Ani o symbolach i przykładach? Cara się nachmurzyła. - Jak tobie pokrzyżuję plany, na pewno świetnie to zrozumiesz. Czarodziej przewrócił oczami. - No cóż, to zbytnie uproszczenie, ale chyba można by to tak ująć... Powiedzmy - dodał pod nosem. Nicci właściwie nie słuchała, co mówią; myślami
była gdzie indziej. Przypomniała sobie, że i ona zrobiła coś podobnego, mającego związek z mocą i łączem", kiedy w chronionej osłonami części wieży bestia zaatakowała Richarda. Utworzyła węzeł złączenia, lecz niekompletny. Owo niespełnienie przyciągnęło najbliższą w przestrzeni moc błyskawicę - do bestii, na jakiś czas ją eliminując. Bestia nie była żywą istotą, toteż nie można było całkowicie jej zniszczyć-podobnie jak nie można zabić zwłok, bo przecież to już zwłoki. Jednak to było coś zupełnie innego. Wykraczało poza to, co Nicci uczyniła z bestią. Na swój sposób było przeciwieństwem tego, co zrobiła. - Nie rozumiem jak to możliwe, Zeddzie. To jak rzucenie głazem: w chwili rzutu ustala się trajektorię. Głaz poleci nią aż do punktu przeznaczenia. - Uderzyła cię w głowę twoim głazem, zanim zdążyłaś nim rzucić - wtrąciła się Cara. Zedd wbił w nią mordercze spojrzenie, jakby była niesforną uczennicą, która wyrywa się przed innymi do odpowiedzi. Mord--Sith tylko skrzywiła usta. Nicci zignorowała ten wtręt. - Musiałaby oddziaływać na konkretną moc w miarę jej narastania, zanim się w pełni ukształtowała. Wtedy powstaje również konstytutywny splot. W owej chwili nawet nie zaistniały jeszcze pełna moc i charakter zaklęcia. Zedd zerknął z ukosa na Carę, upewniając się, że będzie cicho. Kiedy skrzyżowała ramiona i z godnością milczała, ponownie przeniósł uwagę na Nicci. - Dokładnie to robi - stwierdził. Nicci nigdy wcześniej nie miała kontaktów z wiedzmami, więc mechanizmy ich działań były dla
niej tajemnicą. - Jak? - Wiedzma wykorzystuje zawirowania czasu. Widzi strumień płynących w przyszłość zdarzeń. Jej umiejętności bardzo przy pominają prorokowanie. To oznacza, że gotowa jest stawić czoło za-klęciu, jeszcze zanim je rzucisz. Wie, co nadciąga. Jej umiejętności, jej dar, pozwalają jej zadziałać przeciwko tobie, nim zdołasz dokończyć działania przeciwko niej. Dla wiedzm jest to coś tak odruchowego jak zasłonięcie się ramieniem, gdy ktoś zamierza się na ciebie pięścią. Wiedzma unosi gardę, kiedy tworzy się twoje zaklęcie, kiedy zaczynasz unosić pięść. Nie pozwala na powstanie konstytutywnego łącza, tak że twoje zaklęcie w ogóle nie może się uformować. Jak już mówiłem, potrafi je obrócić", zanim powstanie owo łącze między sprawcą a obiektem oddziaływania. Twoja moc zapada się w siebie, atakuje sama siebie, czyli ciebie. W takim przypadku wiedzma nie musi mieć wielkiej mocy. Bo wtedy jej moc jest twoją mocą. Im usilniej starasz się zadziałać, tym się to staje trudniejsze. Ona zaś nie zwiększa wysiłku, jedynie uniemożliwia ci utworzenie konstytutywnego łącza. Im bardziej się wysilasz, tym większa moc w ciebie uderza, odbijając się od jej gardy. Wiedzma cię wykorzystuje. Owa moc, twoja moc, wciąż w ciebie uderza, kiedy coraz bardziej się wysilasz. I jak metalowa listwa się nagrzewa, gdy się ją nieustannie wygina, tak twoja moc coraz silniej uderza w ciebie, kiedy się starasz pokonać wiedzmę, i twój organizm reaguje gorączką. - To niemożliwe, Zeddzie. Rzuciłeś zaklęcie. Sama widziałam: ciebie i zaklęcie, które rzuciłeś. Nic ci się nie stało.
Po prostu zaklęcie wygasło. Stary czarodziej się uśmiechnął. - Nie, nie wygasło. Od samego początku było słabiutkie. Posłużyłem się taką drobinką mocy, żeby nie mogła zaczerpnąć z niej sił. A skoro nie mogła wykorzystać tej mocy, nie mogła ani jej zablokować, ani odesłać. Nie miała się czego uchwycić. - Jakie zaklęcie może tego dokonać? - Rzuciłem czar ochronny wpleciony w zwykłe zaklęcie uspokojenia. Powinnaś zrobić to samo. Nicci powiodła dłonią po twarzy. - Od bardzo dawna jestem czarodziejką, Zeddzie, lecz nigdy nie słyszałam o zaklęciu uspokojenia. Wzruszył ramionami. - Przecież nie wiesz wszystkiego, prawda? Wykorzystałem zaklęcie uspokojenia jako nośnik, bo gdybym przesadził z mocą i ona by je ku mnie odesłała, tylko by mnie uspokoiła. A to by mi jedynie pomogło. Wiedziałbym wtedy, że przeholowałem, ostrożniej spróbowałbym ponownie i za drugim razem miałbym większą szansę. Nicci potrząsnęła głową zadziwiona. - Z całą pewnością zbyt mało wiem, żeby sobie radzić z takimi jak Six. Twoje zaklęcie nie zdołało do mnie dotrzeć, ale przy-najmniej nie pozwoliło jej mnie zabić. Zedd tylko się uśmiechnął. Spojrzała na niego. - Gdzie się nauczyłeś takiej sztuczki? Wzruszył ramionami. - Bolesne doświadczenia. Miałem już do czynienia z wiedzmami, toteż wiedziałem, że mogę zrobić tylko jedno. - Mówisz o Shocie?
- Między innymi. Kiedy odebrałem jej Miecz Prawdy, wpadłem w porządne tarapaty. Ta kobieta za skrzącymi się oczami i przebiegłym uśmiechem skrywa mądrość i spryt i potrafi dopiec. Przekonałem się, że zwykłe metody nic nie dają. Bawiły ją moje wysiłki. Im większą moc przyzywałem, w tym większe wpadałem tarapaty i tym szerzej Shota się uśmiechała. - Uśmiechnął się i leciutko nachylił ku Nicci. - I to był jej błąd: że się uśmiechała. - Uniósł palec dla podkreślenia tej uwagi. - Jej uśmiech dał mi do zrozumienia, że sam sobie szkodzę. W jednej chwili uświadomiłem sobie, że wykorzystując moc, daję Shocie siłę, której potrzebuje. - Więc nie użyłeś mocy. Rozłożył ręce, jakby w końcu to pojęła. - Niekiedy zrobienie tego, co się wydaje nieodzowne, może być najgorszym wyborem. Czasem, żeby osiągnąć cel, musisz go na początku skrywać. Gdy słowa Zedda zapadły w umysł Nicci kolejne rozproszone wspomnienia - zdumiewające fragmenty ogromnej układanki, które wcześniej nigdzie nie pasowały uwolnione z mrocznych zakamarków pamięci, wskoczyły na swoje miejsce. Miała wrażenie, że widzi wszystko w nowym świetle. Wstrząsnęło nią olśnienie. Aż otworzyła usta. I szeroko otworzyła oczy. Teraz rozumiem. Wiem, co to oznacza. Drogie duchy, rozumiem. Wiem, do czego służy neutralne pole.
ROZDZIAA 13
Neutralne pole? - Zedd ściągnął białe, krzaczaste brwi. - O czym ty mówisz? Nicci przycisnęła palce do czoła i jeszcze raz to przemyślała. Ledwo mogła uwierzyć, że wcześniej na to nie wpadła. Popatrzyła na czarodzieja. - Aby moc Ordena zadziałała, zdarzenia muszą się ułożyć w określonym ciągu. Jak sam powiedziałeś, muszą powstać więzy wynikające z podstawowych założeń, jak w każdej magii. W końcu została ukonstytuowana przez czarodziejów, a oni wszystkie swoje działania musieli wyprowadzać z tego, co już wiedzieli o naturze rzeczy, którymi manipulowali. Orden, w samym swoim jądrze, jest złożonym zaklęciem strukturalnym. I jak każde zaklęcie strukturalne, w odpowiednich warunkach uruchamia je określony ciąg zdarzeń. Wtedy rozwija się według z góry ustalonych założeń. Ale, bez względu na stopień skomplikowania, kie-dy już zostanie zapoczątkowane, działa zgodnie z podstawowymi regułami. - A słońce pojawia się na wschodzie - burknął Zedd. - Do czego zmierzasz? - Wszystko ze sobą współgra powiedziała do siebie Nicci, patrząc chwilę w dal. Ponownie spojrzała na czarodzieja. - Księga życia wyjaśnia, jak włączyć do gry moc Ordena. Podaje procedury. To właściwie instrukcja działania. Nie wyjaśnia teorii Ordena, bo nie po to ją spisano. Aby wszystko zrozumieć, musisz sięgnąć do innych zródeł. Chociaż owa moc, jak wszelkie inne formy
mocy, może zostać niewłaściwie użyta, wykorzystana do zdobycia władzy, to stworzono ją w określonym celu: jako ripostę na zaklęcie chainfire. Kluczowe elementy magii Ordena to zaklęcie strukturalne, więc raz zainicjowane, przebiega ono zgodnie z ustanowionymi regułami. A owe reguły wymagają z kolei specyficznych warunków, między innymi prawidłowego posługiwania się kluczem, czyli Księgą Opisania Mroków. Aączyła fragmenty z rozmaitych zródeł, których wcześniej do siebie nie dopasowywała, i gorączkowo przebiegała myślą te nowe połączenia. - Tak, tak - powiedział Zedd, niecierpliwie machając ręką. -Szkatuły Ordena stworzono w konkretnym celu: jako remedium na zaklęcie chainfire. Już to wiemy. Co więcej, rozumie się samo przez się, że należy spełnić pewne warunki i że wtedy moc zadziała w oczekiwany sposób. To jasne jak słońce. Nicci odrzuciła przykrycie i pospiesznie wstała. Nie miała już ochoty tkwić w łóżku. Spojrzała po sobie i stwierdziła, że jest w różowej koszuli nocnej. Nie znosiła różu. Dlaczego stale ubierają ją w różową koszulę nocną?! Pomyślała, że pewnie tylko takie mają. Niemal odruchowo przywołała cieniutki strumyk magii sub-traktywnej i skierowała go w dół, poprzez tkaninę, pozwalając, żeby dotykał wyłącznie drobinek barwnika i usuwał je. Róż stopniowo znikał - od wycięcia przy szyi poczynając. Pozostawała złamana biel materiału. Zedd, wpatrując się w koszulę nocną, nie mógł uwierzyć własnym oczom. - Czyżbyś wykorzystała magię subtraktywną, moc
zaświatów, moc samej śmierci, żeby usunąć barwnik z tej tkaniny? - Tak. Teraz jest o wiele lepiej, nie sądzisz? - Była tak zaję-ta innymi sprawami, że właściwie nie przejęła się jego pytaniem. Zedd uniósł rękę, protestując. - Cóż, nie sądzę, że to dobry pomysł... - Jaki cel ma to wszystko? - zapytała Nicci, ucinając protesty, których właściwie nie słuchała i które nic jej nie obchodziły. Ręka Zedda znieruchomiała. Zaczynał się irytować. - Przeciwdziałać chainfire. To jest cel. - Nie, nie. Chciałam zapytać, jakie jest specyficzne działanie remedium na zaklęcie? Zniecierpliwienie czarodzieja sprawami aż nadto oczywistymi zaczynało się zmieniać w rozdrażnienie. - Ma sprawić, żebyśmy sobie przypomnieli obiekt czarów. - Jego oczy zapłonęły. W tym przypadku byłaby to Kahlan. - Tak, w pewnym sensie, ale to nadmierne uproszczenie całego procesu, określenie ostatecznego celu. - Nicci uniosła palec; była teraz nauczycielką, nie uczennicą. - Aby sprawić to, o czym właśnie wspomniałeś, zaklęcie musi przywrócić to, co zostało w nas zniszczone. Musi odtworzyć nasze wspomnienia. Moc Ordena ma nie tyle spowodować, że przypomnimy sobie to, o czym zapomnieliśmy, ile raczej zrekonstruować to, czego już nie ma. Owe utracone wspomnienia przepadły. To nie tak, że zapomnieliśmy i nie możemy sobie przypomnieć ludzi i zdarzeń. W naszych umysłach nie istnieje nic, co moglibyśmy przywołać, bo owe wspomnienia nie zostały zapomniane, lecz zniknęły, przepadły. Chainfire wyłuskało je i
zniszczyło. Problem nie w tym, że nie jesteśmy w stanie przypomnieć sobie pewnych rzeczy. Prawda jest taka, że te elementy naszych umysłów, naszej pamięci, zostały zniszczone. Po prostu nie istnieje nic, co moglibyśmy sobie przypomnieć. Odtworzenie od zera tego, co zniknęło, jest czymś zupełnie innym od dopomożenia nam, żebyśmy coś sobie przypomnieli. To różnica między kimś, kto śpi, a kimś, kto jest martwy. Tacy ludzie mogą wyglądać podobnie, ale łączy ich tylko to, że mają zamknięte oczy. Ostateczny cel może być w obu przypadkach taki sam, lecz problem i metody rozwiązania go są zupełnie inne. Żeby magia Ordena mogła unieszkodliwić chainfire i przywrócić nam nasze ja, musi odtworzyć w naszych umysłach wiedzę i świadomość tego, co się działo w przeszłości. Musi stworzyć nowe wspomnienia w miejsce tych, które zostały zniszczone. Musi zrekonstruować naszą pamięć. Zedd rozmyślał nad jej słowami; ekscytację zastąpiło zniecierpliwienie. Wodził oczami za chodzącą tam i z powrotem Nicci, - Tak, należy jakoś odtworzyć wydarzenia z przeszłości. Podrapał się w skroń, zerkając na nią nieufnie. - Czyżbyś chciała powiedzieć, że rozumiesz, jak coś takiego mogłoby się stać? Nicei chodziła boso po dywanach. Z tego, co wyłapałam z lektur, wynika, iż ci, którzy stworzyli szkatuły Ordena jako remedium na chainfire, nie byli do końca przekonani, że coś takiego naprawdę mogłoby się stać. - Przystanęła i spojrzała na Zedda. - Czy w ogóle potrafisz sobie wyobrazić, jak niesamowicie skomplikowane musiałoby to być? Żeby odtworzyć i przywrócić wszystkim pamięć? Jak zawiłe? Ci pradawni czarodzieje
musieli się doprowadzać do utraty zmysłów, usiłując ustalić, jak coś takiego mogłoby odtworzyć to, co już nie ma żadnego wzornika. Skąd Orden ma wiedzieć, co powinieneś pamiętać? Albo Cara? Czyja? Co gorsza, ludzie cały czas sądzą, że prawidłowo wszystko pamiętają, a tymczasem ich wspomnienia są błędne. Jak Orden odtworzy wspomnienia, które przepadły, skoro gdy istniały, nie zawsze były prawdziwe i dokładne? Z tego, co wyczytałam w księgach o teorii Ordenicznej, wynika, że nawet czarodzieje, którzy stworzyli moc Ordena, nie byli do końca pewni, że to zadziała. - Znów zaczęła chodzić tam i z powrotem. - Nie zapominaj, że nie mogli tego wypróbować przeciwko działającemu chainfire. Samego chainfire też nigdy nie wypróbowano, nie ośmielono się. Zatem, chociaż wierzyli w prawidłowość swojego wnioskowania, nie mogli mieć całkowitej pewności, jak magia Ordena zadziała w rzeczywistym świecie. Nie mogli obserwować, jak rozwija się kaskada chainfire, a więc nie mogli mieć pewności, że ich remedium zadziała tak, jak zakładali, nawet gdyby wszystkie skomplikowane elementy funkcjonowały znakomicie i zgodnie z założeniami, a już i co do tego istniały wątpliwości. Poza tym z ustalonych przez nich zasad wynika coś jeszcze ważniejszego: konieczność zniweczenia chainfire w osobie, na którą ów czar rzucono, czyli w tym wypadku w Kahlan. Ta osoba jest osią całej kaskady chainfire. Centralnym punktem niezmiernie skomplikowanej sekwencji. Dlatego remedium przeciwko temu wszystkiemu musi się w niej, że tak powiem, zakotwiczyć. Element magii strukturalnej skomplikowanego systemu Ordena musi zabłysnąć właśnie w niej.
- Jest podstawowym łączem... - rzekł na poły do siebie Zedd. Zapatrzony w dal, podążając za rozumowaniem Nicci. - Racja - powiedziała czarodziejka. - I żeby magia Ordena mogła tego dokonać, żeby mogła naprawić uszkodzenie promieniujące od oka owego cyklonu, takie podstawowe łącze musi być neutralnym polem, neutralną przestrzenią. - Neutralne pole? - spytał Zedd, nachmurzony, bacznie słuchając. - Już o tym wspomniałaś. Nicci skinęła głową. - To zagadkowy czynnik, z którym zmagali się czarodzieje, pracując nad stworzeniem Ordenicznego remedium na chainfire. Wcześniej nie pojmowałam, jak jest ważny, nie rozumiałam zna-czenia problemu, z którym się borykali, nie docierało do mnie, dlaczego tak się tym przejmowali. Dopiero twoje wyjaśnienia dotyczące sposobu działania wiedzmy pomogły mi wreszcie zrozumieć najważniejszy element teorii Ordenicznej. Zedd wsparł pięści o kościste biodra. - Nie rozumiałaś fragmentu teorii Ordenicznej? A mimo to włączyłaś tę moc do gry... w imieniu Richarda? Chociaż nie rozumiałaś wszystkiego? Nicci zignorowała wojowniczy ton pytań. - Tylko tego fragmentu o neutralnym polu. Teraz zdaję sobie sprawę, że to coś bardzo podobnego do tego, iż potrzebowałam łącza, rzucając czar na Six, lecz ona nie pozwoliła mi zakotwiczyć" zaklęcia. Orden musi w zbliżony sposób zainicjować magię. I to zaklęcie, jak każde czary, wymaga łącza. Tym łączem jest Kahlan. Jednak cel" owego łącza musi być niezapisaną kartą. - Niezapisaną kartą? - Zedd przekrzywił ku niej głowę. - Czyż muszę ci przypominać, Nicci, że ta osoba jest niezapisaną kartą? Chainfire wymazało
całą przeszłość. Wszyscy są, że tak powiem, czyści, niezapisani. Czyli Orden ma to, czego potrzebuje. Nicci z uporem pokręciła głową. - Nie. Musisz to wszystko rozważyć jako całość w kontekście chainfire, Księgi życia i tych niejasnych ksiąg mówiących o teorii Ordenicznej, które dla mnie wyszukałeś. Aby to pojąć, musisz spojrzeć szerzej, na cały obraz. Wtedy zrozumiesz. - Co zrozumiem? - spytał zdesperowany Zedd. - Obiekt musi być emocjonalnie czysty, bo inaczej wszystko zostanie skażone. - Emocjonalnie czysty? - zapytała Cara, podczas gdy Zedd mamrotał coś pod nosem, przesuwając dłonią po twarzy. - Co to znaczy? - To znaczy, że wiedza o jego wcześniejszym stanie uczuć skaziłaby wysiłek odbudowania tego, co w nim było. Musi pozostać emocjonalnie czysty, niezapisany, żeby Orden mógł dokonać dzieła. Obiekt musi być nieświadomy. Nie wolno dopuścić do powstania emocjonalnych więzi. - Jesteś genialna, Nicci - odezwał się czarodziej, usiłując zachować spokój - ale tym razem zapędziłaś się na manowce. - Też zaczął chodzić tam i z powrotem. - To, co mówisz, nie ma sensu. Jak można nie dopuścić, żeby się dowiedzieli czegokolwiek o swojej przeszłości? Czarodzieje, którzy stworzyli szkatuły Ordena, musieli sobie zdawać sprawę, że takie osoby mogą się całkiem sporo dowiedzieć o swojej przeszłości, nim zacznie działać moc Ordena. Nie mogli przecież oczekiwać, że się taką osobę zamknie w ciem-nej komnacie do czasu, aż ktoś przywoła moc Ordena. - Nie to miałam na myśli. Nie rozumiesz, o co mi chodzi. Szczegóły nie mają znaczenia. Prawdę
mówiąc, szczegóły poznane przez kogoś, kto utracił wspomnienia, tylko pomagają, bo są jak drogowskazy Ordenicznego procesu odtwarzania. Ale doniosłe emocjonalne przeżycia osoby, na którą rzucono chainfire, mają wielkie znaczenie. Emocje to zsumowanie szczegółów, czy to prawdziwych czy nie. Cara usilnie starała się zrozumieć słowa Nicci. - Jak nieprawdziwe szczegóły, fałszywe informacje mogą tworzyć uczucia? - Posłużę za przykład - odparła Nicci. - Nauki Bractwa Aadu sprawiły, że nienawidziłam każdego, kto je odrzucał, każdego, kto coś osiągnął, czegoś dokonał. Wierzyłam, jak mnie nauczono, że tacy ludzie są samolubnymi poganami, którzy nie dbają o bliznich. Nauczono mnie darzyć nienawiścią tych wszystkich, którzy nie podzielali moich wierzeń. Nauczono mnie nienawidzić was i wszystkiego, co robicie, chociaż właściwie nic o was nie wiedziałam. Wpojono mi głęboką nienawiść do samego życia. Powodowana wpojonymi mi pobudkami, byłabym zabiła Richarda. Moje odczucia opierały się na kłamstwach i indoktrynacji, nie na prawdzie. Cara westchnęła. - Rozumiem. Ciebie i mnie nauczono podobnych rzeczy i wzbudzono w nas podobne, absolutnie błędne uczucia. - Za to uczucia mające solidne podstawy mogą być spójną i wierną sumą prawd. - Solidne podstawy? - zapytała Mord-Sith. - Oczywiście - odrzekła Nicci. - Takie jak istotne wartości. Miłość, prawdziwa miłość, jest reakcją na to, co cenimy w innych. To emocjonalna odpowiedz na afirmujące życie wartości cenione przez daną osobę. Cenimy dobroć i prawość owej
osoby. W tych przypadkach owo uczucie jest głównym, zasadniczym elementem naszego człowieczeństwa. Zedd przystanął. - A co to ma do rzeczy?! Nicci rozłożyła ręce. - Nie zapominaj, że teoria Ordeniczna to tylko teoria, więc nie mogę być tego pewna, zwłaszcza że pewności nie mieli nawet jej twórcy. Niemniej wszystko pasuje. Chociaż czarodzieje ci byli przekonani, iż mają rację, nie mieli żadnych doświadczeń, które potwierdziłyby ich teorie, że przedwczesna wiedza skazi magię. Mimo to uważam, że sie nie mylili. Zedd pochylił się, łypiąc na nią jednym okiem. - A co do czego, konkretnie, się nie mylili? - Emocje wpojone takiej osobie, lecz pozbawione konkretnej bazy", wypaczyłyby odczynianie zaklęcia chainfire. - Nie nadążam. - Cara nachmurzyła się. - Owi czarodzieje byli przekonani, że przedwczesna wiedza o pewnych uczuciach skaziłaby stosowaną przez nich magię, skaziłaby Ordena. - Nicci oderwała wzrok od niespokojnych orzechowych oczu Zedda i popatrzyła na MordSith. - A to oznacza, że gdyby Kahlan poznała prawdę o swoich uczuciach, swoich najważniejszych uczuciach, zanim otwarto by właściwą szkatułę Ordena, Orden nie byłby w stanie odtworzyć owych emocji. Pole, w którym musi zaistnieć Orden, zostałoby skażone przez tę przedwczesną wiedzę. Kahlan przepadłaby w oplocie zaklęcia. Cara położyła dłonie na biodrach. - O czym ty mówisz? - Załóżmy, że Richard odnalazł Kahlan i opowiedział jej o nich, o ich emocjonalnym
związku, ich miłości. W takim przypadku magia Ordena by nie zadziałała. Twarz czarodzieja stała się nieprzenikniona. - Dlaczego? - zapytał tonem, który przyprawił Nicci o dreszcz. - To tak jak ze mną i Six. Moja moc nie działała na nią, bo nie mogło powstać niezbędne do tego łącze. - Chcesz powiedzieć, że jeżeli Richard w ogóle będzie miał okazję otworzyć którąś ze szkatuł Ordena - rzekł Zedd - to powinien to zro-bić w obecności osoby zupełnie nieświadomej ich wzajemnej więzi? Nicci potaknęła. - A przynajmniej jej najmocniejszych emocjonalnych aspektów. Musimy mieć pewność, że Richard rozumie, iż jeżeli uda nam się odnalezć Kahlan, zanim on będzie miał okazję otworzyć właściwą szkatułę Ordena, to nie może zdradzić jej żadnych nieobecnych w jej pamięci emocji, bo to skazi pole działania Ordena. - Nieobecne emocje? - Cara zmarszczyła nos. Masz na myśli, że lord Rahl nie może powiedzieć Kahlan, że ona go kocha? - Otóż to - rzekła Nicci. - Ale dlaczego? - Bo teraz go nie kocha - odparła czarodziejka. - W jej pamięci nie ma tego, co sprawiło, że go pokochała. Podłoże jej emocji - pamięć o tym, co się wydarzyło, to, co razem robili, przyczyny, dla których go pokochała - już w niej nie istnieje. Chainiire zniszczyło owe wspomnienia. W tej chwili jest tak, jakby go nigdy nie spotkała. Nie kocha go. Nie ma powodu, żeby go kochać. Jest niezapisaną kartą. Zedd wsunął długi, chudy palec w plątaninę
falistych włosów i podrapał się po głowie. - Nicci, najwyrazniej gorączka podziałała na ciebie gorzej, niż sądziłem. To, co mówisz, nie ma sensu. Problemem Kahlan jest to, że chainfire kazało jej zapomnieć o przeszłości. Magię Orde-na stworzono jako remedium na chainfire. To moc samego życia. Nie istnieje nic potężniejszego od Ordena. Ujawnienie Kahlan czegoś tak zwyczajnego jak jej miłość do Richarda nie zakłóciłoby odtwarzania pamięci. - Ależ tak, zakłóciłoby. - Nicci zrobiła parę kroków i stanęła przed nim. - Zeddzie, dlaczego nie zdołałeś powstrzymać zwykłej wiedzmy swoją mocą Pierwszego Czarodzieja? - Bo ona zwróciła moją moc przeciwko mnie. - To klucz do całej sprawy - oznajmiła Nicci. - Tego właśnie potrzebowałam, żeby w końcu złożyć w całość to, co znalazłam w tych wszystkich księgach. I wreszcie zdołałam zrozumieć, co czarodzieje, którzy stworzyli magię Ordena, mieli na myśli, mówiąc o neutralnym polu. Siła emocji odwróciłaby, odbiła, moc działającą na taką osobę. To tak, jakby się próbowało przekonać wierzących w nauki Aadu, że są w błędzie. Takie wysiłki tylko umacniają ich w tych fałszywych wierzeniach i czynią bardziej opornymi na ich odrzucenie. Jeżeli im powiesz, że Aad jest zły, jeszcze bardziej znienawidzą ciebie, a nie Aad. Ich wiara w Imperialny Aad się umocni, a nie załamie. - No to co? - odezwała się Cara. - Dla Kahlan nie byłoby to sprzecznością, jak w twoim przykładzie. Gdyby lord Rahl powiedział Kahlan, że ona go kocha, to zrobiłby to samo, co i tak zrobiłaby magia Ordena, więc to żaden problem. - Ależ to jest problem - odezwała się Nicci, machając palcem. -I to bardzo poważny. Wszystko
byłoby na odwrót. Pojawiłby się skutek bez przyczyny. Emocje, uczucia, to efekt, suma tego, co wiemy. Zaczynanie od emocji byłoby czymś w rodzaju budowania dwupiętrowego domu od dachu do fundamentów. Albo przypominałoby rzucanie potężnego zaklęcia na wiedzmę. Emocje, które Orden by przywrócił, zostałyby odepchnięte przez emocje umieszczone w obiekcie przez przedwczesną wiedzę. Owa przed wiedza kolidowałaby z procedurami. - Właśnie o to mi chodzi - upierała się Cara. Kahlan już by powiedziano, że kocha lorda Rahla, więc pewnie nie miałoby to znaczenia. - Ależ to ma znaczenie. Taka przed wiedza byłaby pozbawiona treści. Ujawnione przedwcześnie uczucia nie miałyby sensu, nic by nie znaczyły. Gdyby jej powiedziano, że kocha lorda Rahla, Richarda, Orden nie byłby w stanie odtworzyć jej prawdziwej miłości. Cara sprawiała wrażenie, jakby miała ochotę wyrywać sobie ze złości włosy. - Przecież gdyby lord Rahl już jej to powiedział, byłoby tak samo. Wiedziałaby. Wiedziałaby już, że go kocha. - Nie. Jedno byłoby prawdziwe, drugie nie. Nie zapominaj, że teraz ona go nie kocha. Prawdziwe uczucia, które Orden starałby się odtworzyć, już byłyby zastąpione czymś nieprawdziwym: emocjami bez przyczyny. Owe emocje, uczucia, byłyby czcze i nieprawdziwe. Brakowałoby przyczyn tej miłości, więc chociaż istniałaby przedwiedza o jej uczuciu do Richarda, byłaby to wiedza pozbawiona treści. Byłaby to miłość jałowa, zawieszona w próżni. Miłość pozbawiona tego wszystkiego, z czego wynika, byłaby pozbawiona treści.
Cara uniosła ręce, po czym pozwoliła im opaść. - Zwyczajnie nie rozumiem. Nicci przystanęła i popatrzyła na Mord-Sith. - Wyobraz sobie, że wprowadziłam do komnaty mężczyznę, którego nigdy nie widziałaś, i powiedziałam ci, że go kochasz. Czy pokochałabyś go tylko dlatego, iż poinformowałam cię, że go kochasz? Nie, bo nie możesz sobie wszczepić uczuć pozbawionych podstaw. To właśnie czyni Orden: daje podbudowę prawdziwym uczuciom, odtwarzając wiedzę o minionych wydarzeniach. Ustanawia przyczyny. Wszczepienie emocji rezultatu minionych zdarzeń - na początku, rozpoczęcie od nich, zaburza ów proces. Według czarodziejów, którzy stworzyli magię Ordena, przedwiedza Kahlan o miłości do Richarda skaziłaby pole, jej umysł, przez co nie można by zapoczątkować odtwarzania prawdziwych zdarzeń, powodów, dla których go pokochała. Zostałyby zablokowane, tak jak wiedzma blokowała moje zaklęcia. I Kahlan miałaby jedynie gołosłowne informacje. Nie mogłaby odzyskać swojej przeszłości. Utraciłaby ją. Zedd drapał się po szczęce. Podniósł wzrok. - Ale, jak sama mówisz, to tylko teoria. - Czarodzieje, którzy wymyślili teorię Ordeniczną, żeby unieszkodliwić chainfire, i na jej podstawie stworzyli szkatuły Ordena, zaczęli sądzić, że mają rację. Ja również sądzę, że wysnuli prawidłowe wnioski. - A co by się stało, gdyby... bo ja wiem... odezwała się Cara -gdyby lord Rahl najpierw zdradził Kahlan, że go kocha i że jest jego żoną, a dopiero potem dotarł do szkatuł Ordena, odzyskał swoją moc, dowiedział się tego, co niezbędne, i
wreszcie otworzył właściwą szkatułę, zapoczątkowując odczynianie chainfire? Czy remedium na chainfire dalej by działało? - Tak, nadal by działało. Cara naprawdę była zdezorientowana. - No to w czym problem? - To zaklęcie strukturalne, toteż wszelkie procedury przebiegłyby tak samo. Jeżeli teoria jest słuszna, a myślę, że jest, wszelkie inne elementy magii Ordena nadal by działały. Zaklęcie chainfire zostałoby odczynione i odtworzona zostałaby pamięć wszystkich osób... z jednym wyjątkiem. Orden nie byłby w stanie odtworzyć przeszłości Kahlan. Ten element zaklęcia zostałby zablokowany. Cyklon porwałby osobę tkwiącą w jego oku. My wszyscy odzyskalibyśmy wspomnienia i bylibyśmy tacy jak niegdyś. Pamiętalibyśmy Kahlan, lecz ona już na zawsze utraciłaby przeszłość. Byłaby jak żołnierz, który, raniony podczas bitwy w głowę, nie wie już, kim był. Jej życie zaczynałoby się od momentu, w którym chainfire pozbawiło ją tożsamości. Pamiętałaby tylko to, co się wydarzyło od owej chwili. Byłaby inną osobą, musiałaby sobie stworzyć nowe życie. Wiedziałaby, iż niby kocha tę osobę, Richarda, którego nie zna i do którego tak naprawdę nic nie czuje. - Czyli byłaby wtedy jedyną ofiarą chainfire stwierdziła Cara. - My wszyscy odzyskalibyśmy pamięć. Nicci westchnęła. - Tak, to wynika z mojego pojmowania tej teorii. Zedd znów miał podejrzliwą minę. - Ale jest inna możliwość? Nicci skinęła głową. - Wolałabym nie brać jej pod uwagę. W księgach
poświęconych teorii Ordenicznej mówi się również, że przy braku nieodzownego zakotwiczenia w neutralnym polu zaklęcie remedium nie byłoby w stanie zadziałać według procedur i zapadłoby się w siebie. Owa linia rozumowania sugeruje, że w takich okolicznościach remedium zawiodłoby i kaskada chainfire wymknęłaby się spod kontroli. Przepadłoby życie, jakie znamy. Zataczające coraz szersze kręgi chainfire zniszczyłoby ludzką zdolność rozumowania i nasze umysły już nie wspierałyby egzystencji. Niektórych przez jakiś czas utrzymywałoby przy życiu zdziczenie, lecz w końcu ludzie zupełnie by wyginęli. Chyba już teraz rozumiesz, dlaczego czarodzieje, którzy stworzyli magię Ordena, tak się troszczyli o zachowanie neutralnego pola. Zedd nachmurzył się, pogrążony w myślach. - Ale główna teoria mówi, że jeżeli coś pójdzie nie tak i Kahlan uzyska tę przedwiedzę, nim Orden zacznie działać, na zawsze pozostanie ofiarą chainfire, jednak to nie przeszkodzi, by oddziaływanie zaklęcia na wszystkich innych zostało zniweczone. - Tak. I chociaż Kahlan tak wiele znaczy dla Richarda, obawiam się, że w tym przypadku jest mniej ważna niż chainfire. Zaczęło się od niej, ale teraz dotknęło wszystkich. Jeżeli nie powstrzyma się tej kaskady zdarzeń, to wszystko przepadnie. Od-czynienie chainfire stało się ważniejsze niż wzajemna miłość Kah-lan i Richarda. Wspaniale byłoby, gdyby miłość Kahlan dało się odtworzyć, lecz nie jest to wymagane do odczynienia chainfire. Należy przywołać moc Ordena, aby odczynić zaklęcie i uleczyć wszystkich ze skutków jego działania, i to bez względu na to, co by to mogło oznaczać dla Kahlan, jak również
dla Richarda. Istnieje jeszcze jedna teoria oprócz tej, która głosi, że odczynianie się nie uda, jeżeli pole będzie skażone. Kilku czarodziejów uważało, że według teorii Ordenicznej wtłaczanie takiej mocy jedynie w skażone przed wiedzą neutralne pole osoby poddanej kaskadzie chainfire zabiłoby tę osobę. - A co stałoby się z innymi w tak niefortunnym wypadku? -spytał Zedd. - W chwili jej śmierci zostałaby już zainicjowana strukturalna część Ordena, wiec reszta zaklęcia przebiegłaby zgodnie z procedurami. Orden promieniowałby od tego punktu i wykonał swoje zadanie. Jeżeli do tego dojdzie i Kahlan umrze, będzie to ogromna strata dla Richarda, lecz dla reszty nie będzie to miało znaczenia. Przywołanie mocy Ordena i jej działanie zniszczy chainfire i odtworzy przeszłość nas wszystkich. Zedd spojrzał ostro na Nicci. - Może i nie pamiętamy Kahlan, ale żadne z nas nie wątpi, jak wiele znaczy ona dla Richarda. Już nam wykazał, że gotów jest zejść do zaświatów, gdyby jego zdaniem uratowało to jej życie. Jeżeli się dowie, że otwarcie jednej ze szkatuł Ordena i uwolnienie mocy mogłoby ją zabić... Nicei nie ugięła się pod wzrokiem czarodzieja, nie wystraszyła implikacji. - Richard musi otworzyć właściwą szkatułę Ordena i uruchomić zaklęcie strukturalne, które odczyni chainfire... nawet gdyby to oznaczało, że Kahlan umrze. Tak ma być, i już. W komnacie na moment zapanowała cisza. Zapatrzony w mroki Zedd wodził palcem po policzku. - Skoro istnieją takie zagrożenia, mądrze byłoby zadbać, żeby Kahlan, kiedy już zostanie
odnaleziona, nie dowiedziała się niczego o swoich niegdysiejszych uczuciach do Richarda. Lepiej niech Orden odtworzy jej uczucia. - I moim zdaniem jest to najlepsze wyjście powiedziała Nicci. - Kiedy odzyskamy Richarda, musimy go przekonać, że nie może ujawnić Kahlan prawdy, gdy ją w końcu odnajdzie. Zedd splótł dłonie za plecami i potrząsnął głową. - Przyznaję, że biorąc pod uwagę stawkę, to rozsądne i że tak właśnie powinniśmy postąpić. Ale sam nie wiem, czy naprawdę wierzę w to, iż zwyczajna przedwiedza mogłaby doprowadzić do takiej osobistej tragedii. Nie wiem, czy mogę uwierzyć w to, iż taka prosta rzecz jak przedwiedza może wyrządzić tak ogromną szkodę. - Jeżeli to cię pocieszy, wiedz, iż wśród czarodziejów trudzących się nad stworzeniem szkatuł Ordena byli i tacy, którzy podzielali twoje zdanie. Ale i ja nie sądziłam, że użycie mocy przeciwko wiedzmie wyrządzi mi szkodę. Zedd, zapatrzony w dal, rozmyślał nad tym wszystkim. - Masz rację. Najlepsze intencje mogą czasami wyrządzić najwięcej szkody. Gdy odnajdziemy chłopaka, opowiemy mu to wszystko. Ale przed nami jeszcze długa droga, zanim cokolwiek z tego się wydarzy. Nawet nie mamy choć jednej szkatuły Ordena. Nieci westchnęła. - To też prawda. Jednak najbardziej mnie martwi przekonywanie Richarda do tego wszystkiego. Odkaszlnęła. - Uważam, Zeddzie, że to ty powinieneś mu o tym powiedzieć, kiedy go wreszcie odnajdziemy. Może wtedy lepiej na to zareaguje. Może ciebie chętniej wysłucha.
Zedd przyjrzał jej się, po czym znów zaczął chodzić tam i z powrotem. - Rozumiem. Zatrzymał się i odwrócił ku Nicci. Ale nadal nie jestem pewien, czy kupuję tę całą teorię o emocjonalnej przed-wiedzy, mogącej skazić... Zacisnął wargi w samym środku zdania, wstrząśnięty. - Co? - zapytała czarodziejka. - Przyszło ci coś na myśl? Zedd ciężko usiadł na skraju łoża. - O tak. Przyszło. - Zupełnie przygasł. - Drogie duchy - wyszeptał, jakby nagle ciężar wszystkich przeżytych lat przytłoczył mu barki. Nicci nachyliła się nad nim i dotknęła jego ramienia. - Co się stało, Zeddzie? Podniósł na nią nieprzytomne oczy. - Przedwiedza może wpływać na działanie magii. To nie jest teoria. To prawda. - Na pewno? Skąd wiesz? - Nie pamiętam Kahlan ani niczego, co się z nią wiąże. Ale Richard mi o niej opowiadał, kiedy tutaj był. Przypomniał mi, jak to się stało, że się pokochali. Kahlan jest Spowiedniczką. Moc Spowiedniczki niszczy umysł osoby, przeciwko której zostaje skierowana. Spowiedniczką musi uwolnić moc, żeby ta zadziałała. Poza tym cały czas musi kontrolować ową moc. - Wiem. Słyszałam o ich zdolnościach - wtrąciła Nicci. - Ale co to ma wspólnego z ich miłością? - Spowiedniczka zawsze wybiera partnera spośród tych, którzy w zasadzie są jej obojętni, bo w intymnych chwilach z ukochanym mogłaby mimowolnie utracić kontrolę nad swą mocą, ta zaś poraziłaby mężczyznę. Nie oparłby się owej mocy. I już nie byłby tym, kim był wcześniej. Jego umysł
zostałby zniszczony. Byłby niczym pusta skorupa, ślepo i bezrozumnie podporządkowany Spowiedniczce. Miałaby go, jego miłość i oddanie, lecz byłyby to pozbawione treści uczucia. Dlatego Spowiedniczki zawsze wybierają mężczyzn, którzy nic dla nich nie znaczą. I porażają ich swoją mocą. Przy wyborze partnera kierują się jego zadatkami na ojca, tym, jaką córkę spłodziłby, lecz przenigdy nie wybierają tych, których kochają. Mężczyzni boją się Spowiedniczek szukających partnera. Lękają się, że zostaną wybrani, że moc zniszczy w nich to, kim są. - Przecież musi być sposób, żeby to się udało odezwała się Nicci. - Jak Richard tego dokonał? Zedd popatrzył na nią. - Jest tylko jeden sposób. Nie mogę powiedzieć jaki. Richardowi też nie mogłem tego powiedzieć. Nawet nie mogłem mu powiedzieć, że taki sposób istnieje. - Dlaczego? - Bo przedwiedza skaziłaby i jego, i jej moc, kiedy pierwszy raz, bezwiednie, by go nią poraziła, a wtedy jej moc zabrałaby go. Musiał być absolutnie nieświadomy, że taka możliwość istnieje, bo inaczej by się nie udało. Wpatrywał się w podłogę. - To nie teoria. Przedwiedza może skazić neutralne pole, jak to powiedziałaś. Richard osobiście udowodnił prawdziwość głównego założenia teorii Ordenicznej, iż przedwiedza może wpływać na działanie magii. Nicci przeszła boso po dywanie i stanęła przed czarodziejem. Patrzyła nań chmurnie. - Wiedziałeś o tym, zanim Richard i Kahlan się pobrali? Wiedziałeś, że przedwiedza o owym sposobie sprawiłaby, że zawiódłby w przypadku
Richarda? - Tak. Ale nie ośmieliłem się mu powiedzieć, że istnieje sposób, który by mu pozwolił być z ukochaną. Nawet tego rodzaju przedwiedza, świadomość, że istnieje taki sposób, zrujnowałaby szanse, że to podziała. - Skąd o tym wiedziałeś? Zedd uniósł rękę, po czym pozwolił jej opaść na kolana. - To samo przydarzyło się pierwszej Spowiedniczce, Magdzie Searus, i temu, który ją kochał, Merrittowi. I oni się pokochali i pobrali. Od tamtej pory jeden Richard ponownie rozwiązał ten problem. Skoro Magda Searus była pierwszą Spowiedniczką, nikt nie wiedział, że istnieje rozwiązanie owego problemu, i nie istniała przedwiedza, która by mogła skazić Richarda. Nie mając takiej przedwiedzy, był w stanie rozwiązać problem, jak kochać Spowied-niczkę i nie zostać zniszczonym przez jej moc. Nicci bawiła się puklem włosów i rozmyślała. - Czyli prawdą jest, że istnienie przedwiedzy może skazić magię. - Spojrzała ponuro na Zedda. Jednak czarodzieje, którzy stworzyli Ordena, nie znali żadnego przykładu przedwiedzy skażającej zaklęcie. Dla nich była to tylko teoria. Zedd wzruszył ramionami. - To prawdopodobnie oznacza, że Spowiedniczki powstały po magii Ordena. Pierwszy Czarodziej Merritt udowodnił owo założenie, więc musiało się to stać już po stworzeniu Ordena. Nicci głęboko westchnęła. - To prawdopodobnie wszystko tłumaczy. Wykonała nieokreślony gest i przeszła do innych spraw. - Cara wspomniała wcześniej, że jest jakiś problem. Problem z wieżą.
Zedd w końcu oderwał się od osobistych rozważań i wstał. Jego poorana zmarszczkami twarz przybrała poważny wyraz. - A tak, jest problem. - Jakiego rodzaju? - zapytała Nicci. Ruszył ku drzwiom. - Chodz, pokażę ci.
ROZDZIAA 14
Zedd poprowadził Nicci i Carę ku tej części wieży, która dla czarodziejki była labiryntem korytarzy i korytarzyków silnie chronionych wieloma osłonami. Szklane kule tkwiące w metalowych uchwytach rozjaśniały się kolejno, kiedy się zbliżali, po czym gasły, kiedy już przeszli. W oczach Nicci wieża była wielką, milczącą i mroczną budowlą. Była nie tylko ogromna, ale i skomplikowana niczym labirynt; kobieta nie mogła pojąć, jakież to kłopoty tak zaniepokoiły Zedda. Nie odeszli zbyt daleko, kiedy z czytelni wynurzyli się, żeby do nich dołączyć, Rikka, Tom, wielki, jasnowłosy D'Harańczyk z doborowej gwardii lorda Rahla, i stary złotnik Friedrich. Nicci domyśliła się, że wszyscy czekali tutaj, aż przyjdzie do siebie po spotkaniu z Six. Fakt, że Zedd prawdopodobnie poprosił ich, by tu czekali, aż ona się ocknie, tylko nasilił niepokój czarodziejki. - Wyglądasz o wiele lepiej niż ubiegłej nocy - odezwała się Rik-ka, kiedy ruszyli przez przytulną komnatę obwieszoną
setkami najrozmaitszych malowideł w pozłacanych ramach. Dziękuję. Już wszystko w porządku. Nicci zauważyła, że wszystkie te obrazy to portrety, chociaż bardzo się od siebie różniące. Jedne przedstawiały osoby w uroczystych szatach, znieruchomiałe w sztywnych, oficjalnych pozach, inne ludzi stojących swobodnie w pięknych ogrodach, rozmawiających wśród wspaniałych kolumn lub odpoczywających na ławach na dziedzińcach. W tle wielu z tych płócien widać było wieżę lub jej fragmenty. Czarodziejka pomyślała ze smutkiem, że wszyscy ci ludzie zapewne niegdyś mieszkali w wieży, która wówczas tętniła życiem. Przez to wydała się jej jeszcze bardziej wyludniona i pusta. Rikka spojrzała z ukosa na Nicci. - Ta koszula była różowa. - Nie cierpię różowego - oznajmiła Nicci. Rikka wyglądała na rozczarowaną. - Naprawdę? Kiedy ubrałyśmy cię w nią z Carą, pomyślałam sobie, że wyglądasz jeszcze ładniej. Nicci, początkowo wstrząśnięta taką wypowiedzią Mord-Sith, nagle zrozumiała znaczenie owej różowej koszuli. Ta kobieta usiłowała się wydostać z mrocznej krainy szaleństwa. Starała się zrzucić okowy emocji, które wpajano jej od dzieciństwa. Wszystko w jej życiu, cały jej świat, pełne było brzydoty i przemocy. Różowa koszula symbolizowała coś niewinnego i uroczego, co było zakazane takim jak Mord-Sith. Oceniając ów strój Nicci, badała możliwość radowania się czymś ładnym i niegroznym - badała marzenia. Jak dziewczynka szyjąca lalce ładną sukienkę. To było uważne analizowanie poczucia piękna oraz próba posłużenia się nim. - Dziękuję - powiedziała Nicci i po chwili namysłu
dodała: - To ładna koszula, po prostu w nieodpowiednim dla mnie kolorze. A gdybym tak, kiedy się ubiorę, przywróciła jej kolor? Mogłabyś ją sobie wtedy wziąć. Rikka zrobiła podejrzliwą minę. - Ja? Nie wiem, czy... - Pięknie by na tobie wyglądała. Naprawdę. Różowy dobrze by pasował do twojej karnacji. Rikka była odrobinę zdenerwowana i niezdecydowana. - Naprawdę? Nicci skinęła głową. - Będzie dla ciebie doskonała. Chcę, żebyś ją wzięła. Rikka wahała się przez moment. - Zastanowię się nad tym - oznajmiła w końcu. - Wypiorę ją i zadbam, żeby róż miał najlepszy dla ciebie odcień. Rikka się uśmiechnęła. - Dzięki. Nicci żałowała, że nie ma tu Richarda, że nie widzi owego delikatnego uśmiechu, za który Mord-Sith mogła niegdyś tak drogo zapłacić. Zrozumiałby, że taka na pozór drobnostka jest w istocie czymś doniosłym w przypadku tej kobiety. Czarodziejka zdała też sobie sprawę, jak bardzo ją samą ucieszył ten maleńki krok ku odzyskaniu zwykłych radości życia. Widząc uśmiech Rikki, pojęła, co w takich chwilach odczuwał Richard. Dotarło do niej coś jeszcze i omal się głośno nie roześmiała. Richard nie tylko doceniłby postępy Rikki; ujrzałby również Nicci - Panią Śmierci uczącą się przywracania innym radości życia, choćby w tak drobnej sprawie. Nawet sobie nie uświadamiała, że ona i Rikka wspólnie zrobiły krok ku normalności. Nawet nie była w stanie sobie wyobrazić, co czuł Richard, wyzwalając ją z mro-
ków, w których tkwiła całe życie. Przez ulotną chwilę patrzyła na świat oczami chłopaka. To była oszałamiająco radosna perspektywa, wizja tego, jak decyzje każdego człowieka mogą uczynić życie lepszym. Wizja tego, co możliwe, co mogłoby i powinno być. Jakże za nim tęskniła. Oddałaby wszystko, żeby zobaczyć jego uśmiech, uśmiech wyrażający dobro i prawość. Tak bardzo jej go brakowało, że z trudem powstrzymała łzy. Rikka spojrzała na nią spod oka. - Nic ci nie jest? Wiedzma nie zrobiła ci chyba większej krzywdy? Wyglądasz na... jak by to powiedzieć... przygnębioną. Nicci zbyła pytanie machnięciem dłonią i zmieniła temat. - Znalazłaś Rachel? Wyszli z kamiennej komnaty obwieszonej gobelinami przedstawiającymi sielskie scenki i znalezli się w szerokim korytarzu wyłożonym drewnem. Mord-Sith posłała Nicei nieodgadnione spojrzenie. - Nie. Wczesnym rankiem wrócił Chase i powiedział nam, że znalazł jej ślady poza wieżą. Znów poszedł jej szukać. Rachel była dla Rikki kolejnym łącznikiem z prostymi radościami życia. Czarodziejka wiedziała, że Mord-Sith bardzo lubi małą, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała. - Nie mam pojęcia, co w nią wstąpiło - dorzucił przez ramię Zedd, wprowadzając ich w węższy korytarz. Ucieczka do niej nie pasuje. - Sądzisz, że mogłoby to mieć coś wspólnego z pojawieniem się tutaj Six? - zaciekawiła się Nicci. - Może to jej wina. Rikka potrząsnęła głową.
- Chase mówił, że ślady zostawiła wyłącznie Rachel. Ze nigdzie nie wypatrzył śladów Six. - Myślisz to samo co ja? - zapytała Cara czarodziejkę. - Chodzi ci o to, czego Richard uczył nas o śladach? Cara przytaknęła. - Mówił, że można czarami ukryć ślady. - To prawda - wtrącił Zedd. - Ale Rachel zniknęła, zanim Six się pokazała. Gdyby wiedzma starała się zatrzeć czarami swoje ślady, co by jej dało ukrycie wyłącznie własnych, a pozostawie-nie śladów małej? Nicci nagle się zatrzymała. Odwróciła się ku portalowi, przez który właśnie przeszli. Po obu jego stronach stały pozłacane kolumny podtrzymujące grubą belkę, na której wyrzezbiono symbole Czarodziejka zerknęła chmurnie na kolumny. - Czy tu aby nie było wcześniej osłony? Ponure spojrzenie Zedda powiedziało jej, że ma rację. Szybko ruszył przed siebie, a oni podążyli za nim. Na końcu korytarza skręcił w prawo, w krótkie przejście prowadzące do spiralnych schodów. Przy niektórych paradnych schodach w wieży te tutaj były skromne, lecz w porównaniu ze zwyczajnymi spiralnymi schodami - wspaniałe. Były na tyle szerokie, by środkiem, którędy najwygodniej schodzić, mogło iść ramię w ramię dwoje ludzi. Całość była tak wielka, że przy zewnętrznym krańcu tworzącego klin stopnia trzeba było zrobić kilka kroków, żeby się znalezć na jego krawędzi. Schody miały również osobliwy skręt, wiły się w dół luzną spiralą. Nicci czuła się na nich niepewnie i musiała bardzo uważać, żeby nie potknąć się i nie upaść. W trakcie schodzenia
zorientowała się, że schody zaprojektowano tak, by oplatały, a następnie wnikały pod skałę żyłkowaną iskrzącymi się minerałami. U stóp schodów krótkie przejście wiodło do znajomej szczeliny w skale, oddzielającej komnaty pola powstrzymującego od podstawy samej góry. Było stąd bardzo blisko do miejsca, w którym zaskoczyła ich wiedzma. Nicci pomyślała, że korytarze wydają się dziwnie spokojne i ciche po tym wtargnięciu Six, która bez przeszkód nimi chodziła. Wiedza o osłonach podpowiadała jej, że coś takiego nie powinno się zdarzyć. Czarodzieje, którzy stworzyli tę budowlę i jej system obronny, z całą pewnością zadbali o ochronę przed wszystkimi rodzajami magii, w tym przed mocą wiedzmy. - To tutaj - oznajmił Zedd, zatrzymując się. - To tu pojawiło się najpierw. Wskazał ściśle dopasowane kamienne bloki ściany przeciwwle-głej do tej wyciosanej w granicie samej góry. Nicci przyjrzała się ścianie i dostrzegła dziwne ciemne plamy. Spojrzała w górę i wypatrzyła tu i ówdzie na kamiennych blokach te same ciemne plamy. Zupełnie jakby coś się sączyło z kamienia. - Co to jest? - zapytała. Zedd przeciągnął palcem po jednej z takich plam. Podsunął palec Nicci. - Krew. Nicci zamrugała. Wpatrywała się w gęstą, lepką substancję na palcu czarodzieja. Potem spojrzała Zeddowi w oczy. - Krew? Potaknął z powagą. - Krew. - Prawdziwa krew? - Prawdziwa krew - potwierdził.
- Krew jakichś zwierząt? - Przypomniała sobie nietoperze uciekające tymi korytarzami przed wiedzmą. - Może nietoperzy? - Ludzka krew - oznajmił czarodziej. Nicci odebrało mowę. Spojrzała na Carę. - Tak, mamy co do tego pewność - odpowiedziała Mord-Sith na niewypowiedziane pytanie. - Poddaję się - rzekła w końcu Nicei. - Dlaczego ludzka krew wycieka z kamiennych bloków tej ściany? - Nie tylko ze ściany tego korytarza - rzekł Zedd. Wycieka z kamienia w rozmaitych miejscach w całej wieży. Nie układa się to w żaden wzór. Nicci ponownie spojrzała na spływające po ścianie krople krwi. Nie miała ochoty ich dotykać. - No cóż - oznajmiła po chwili - to z całą pewnością jest problem. Ale nie mam pojęcia, jakiego rodzaju. - Znów popatrzyła na Zedda. - Wiesz, co to znaczy? - To znaczy, że sama wieża krwawi. To znaczy, że wieża umiera. Nicci nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. - Umiera? Czarodziej potaknął z ponurą miną. - Pamiętasz osłonę, o którą pytałaś? Trwała w owym korytarzu tysiące lat. Teraz jej nie ma. W całej wieży są osłony tracące moc. Cała tkanka wieży jest w poważnych tarapatach. Six, choć obdarzona taką mocą, nie dostałaby się tutaj, nie uruchamiając alarmów, tymczasem one milczały. Alarmy przestały działać. To dlatego nie wiedzieliśmy, że ona jest w wieży. Dlatego nas zaskoczyła. Gdyby z wieżą wszystko było w porządku, osłony nie pozwoliłyby jej tak swobodnie się tu poruszać, a już na pewno nie dopuściłyby jej tak daleko, nawet jeśli z jakiegoś
powodu alarmy nie zadziałaNie powinna się tu dostać, lecz zdołała ominąć działające osłony i dotrzeć tam, gdzie chciała. Tylko z tego powodu - wskazał krwawiące ściany była w stanie wejść do wieży, nie uruchamiając alarmów, z tego powodu osłony jej nie powstrzymały. Wieża jest zbyt chora i dlatego nie zapobiegła wtargnięciu Six do środka, dlatego jej nie zatrzymała, gdy już weszła. O ile wiem, takie najście nigdy wcześniej się nie zdarzyło. W przeszłości różni ludzie dostawali się do wieży, ale nie dlatego, że ona zawiodła. Udawało im się to, bo albo byli bystrzy, albo nadzwyczaj utalentowani, albo pomagano im z wewnątrz. Six wdarła się tutaj, że tak powiem, własnymi siłami, tymczasem ani nie zabrzmiały alarmy, ani nie powstrzymały jej osłony. Musiała jedynie ominąć ciągle jeszcze działające osłony. - Demony... - szepnęła Nicci, nagle wszystko zrozumiawszy. Zedd potwierdził skinieniem głowy. - Richard miał rację. - Czy można coś zrobić? - Tak - odrzekł czarodziej. - Jeżeli odnajdziemy Richarda, skłonimy go do otworzenia właściwej szkatuły Ordena. Demony skaziły również zaklęcie chainfire. To tutaj jest dowodem na to, iż skażenie pozostawione przez demony niszczy całą magię, nie tylko czar chainfire. Dokładnie tak, jak powiedział nam Richard. Chłopak musi uwolnić moc Ordena i ufać, że zdoła ona oczyścić świat nie tylko z chainfire, ale i ze skazy, którą pozostawiły demony wypuszczone na świat istot żywych. Nicci przekrzywiła głowę. - Zeddzie, magia Ordena ma określony cel: odczynić chainfire. Ta moc nie wyszuka innych magicznych plag i nie usunie ich. Nie po to ją
stworzono. Zedd przygładził niesforne kosmyki siwych włosów. - Sama mówiłaś - starannie dobierał słowa - że moc Ordena, jak każdą moc, można wykorzystać do celów innych niż te, do których została stworzona. Richard musi wykorzystać moc Ordena nie tylko do naprawienia w nas szkód wyrządzonych przez chainfire, ale i do usunięcia skazy pozostawionej przez demony. Nicci nie wiedziała, czy takie rozszerzone działanie byłoby rozsądne, czy w ogóle byłoby możliwe, lecz uznała, że to nieodpowiednia pora i miejsce na debatowanie nad tym. Jeszcze dużo czasu upłynie, zanim Richard poważy się na taki czyn. Najpierw muszą go odnalezć, a dopiero potem wszystko rozważyć. Poza tym były jeszcze problemy związane z otwarciem przez Richarda szkatuły Ordena. Nicci nawet nie wspomniała o nich Zeddowi, bo nie chciała go martwić bardziej, niż to było konieczne. W końcu mieli aż nadto kwestii do rozwiązania. - A na razie musimy opuścić wieżę - oznajmił Zedd. Nicci osłupiała. - Przecież skoro wieża jest osłabiona, powinniśmy jej bronić. Są tutaj bezcenne rzeczy i nie możemy dopuścić, by wpadły w niepowołane ręce. Nie możemy ryzykować, że Jagang i Siostry zawładną przechowywanymi tu magicznymi przedmiotami, które jeszcze działają, że już nie wspomnę o bibliotekach. - Właśnie dlatego musimy stąd odejść - upierał się Zedd. - Kiedy się stąd wyniesiemy, będę mógł wprowadzić wieżę w stan, który zatrzyma każdego na zewnątrz. O ile wiem, nigdy tego jeszcze nie robiono, ale nie widzę innego wyjścia.
Czarodziejka popatrzyła na krew plamiącą kamienną ścianę. - Jeżeli wieża jest chora i jej magia słabnie, to jak sobie z tym poradzisz? - W starodawnych księgach o systemach ochronnych wieży wspomniano też o krwawiących ścianach. Krwawe ostrzeżenie, przerażające samo w sobie, świadczy o tym, jak poważne są kłopoty z wieżą. Coś takiego, o ile mi wiadomo, jeszcze nigdy się nie zdarzyło. Po raz pierwszy konieczne okazało się tak drastyczne ostrzeżenie. To jedna z tych spraw dotyczących wieży, o których musiałem się dowiedzieć, zostając Pierwszym Czarodziejem. Te same zródła podają również awaryjne procedury na wypadek, gdyby coś takiego się przytrafiło. Jest metoda zablokowania wieży we wzmożonym stanie mocy, która jeszcze nie uległa degradacji. Sama myśl o tym zaniepokoiła Nicci. - Wzmożony stan mocy? - Była zmagazynowana. Szukałem jej prawie cały dzień. - Czego?! Zedd wskazał mosiężne drzwi, za którymi spoczywała szkatuła Ordena, póki Six jej nie wykradła. - Kościanej szkatułki. Czeka tam. Niemal dorównuje rozmiarami szkatule Ordena. Jest kościana, ale nie mam pojęcia, z jakiego zwierza to kość. Na całej powierzchni wyrzezbiono starodawne symbole. Zawiera zaklęcie strukturalne, ponoć zestrojone z samą istotą wieży. Stworzyli je ci sami czarodzieje, którzy opracowali system obronny wieży. To tak, jakby się zachowało próbkę ingrediencji ciasta, żeby zawsze piec ten sam rodzaj chleba. Owo zaklęcie zawiera elementy
pierwotnej magii wieży. Godne podziwu, nawiasem mówiąc. - Jak długo przetrwa takie zaklęcie strukturalne, nim skaza zostawiona przez demony zacznie oddziaływać i na nie? Zedd skrzywił się i potrząsnął głową. - Nie mam pojęcia. Z lektury ksiąg i z przeprowadzonych przeze mnie prób wynika, że taki status utrzyma się jakiś czas, ale nie ma jak się co do tego upewnić. Możemy tylko spróbować. - A co, jeżeli demony skaziły i je? - zapytał Friedrich. - W końcu jeżeli wieża została skażona, a to zaklęcie zawiera elementy pier-wotnej mocy wieży, to kto wie, czy i ono nie zostało skażone? Friedrich przez większość życia był mężem czarodziejki, toteż - choć sam nie miał daru sporo wiedział o magii. - Próbowałem rzucić czar weryfikacji na niektóre skażone elementy wieży, na przykład alarmy. Skażenie uniemożliwiło działanie tego czaru. Weryfikacja zaklęcia w kościanej szkatułce przebiegła bez problemów. Czyli jest nadal sprawne. - A czemu nie możemy tu zostać i wprowadzić wieży w fazę ochronną? - spytała Cara. - To zbyt niebezpieczne - odparł Zedd. - Jeszcze nigdy nie korzystano z tej ratunkowej procedury. Nie mam pewności co do jej charakteru, nie wiem, jak działa, lecz teksty podają, że w owej fazie nikt nie będzie mógł wejść do wieży. Mogę jedynie zakładać, że taki czar surowo rozprawiłby się z każdym intruzem. Wydaje się, że to rodzaj czaru ognia. Z moich wyrywkowych informacji o warunkach panujących w wieży wprawionej w taki stan wynika, że przebywanie w niej byłoby bardzo niebezpieczne. W końcu skąd mamy wiedzieć, czy już nie ma tu jakichś intruzów?
Cara zesztywniała. - W tej chwili? - Tak. Skoro system ochronny wieży zanika i alarmy nie działają, skąd niby mamy wiedzieć, czy nie wałęsają się tutaj niepożądani goście? Może Six nadal tu grasuje. Chase mówił, że nie znalazł śladów świadczących, że stąd wyszła. Siostry Mroku też mogły się tutaj zakraść. Nie mamy jak się tego dowiedzieć. Co gorsza, wrogowie mogliby się tutaj dostać sylfą. Tylko Richard mógłby znowu uśpić sylfę, my tego nie potrafimy. Sylfa nie może odmówić usług nikomu, kto o nie prosi i ma niezbędną moc. Jagang mógłby tu przysłać sylfą Siostry Mroku. Za mało nas, żeby ktoś bez przerwy czuwał przy sylfie, a przynajmniej zbyt mało mamy osób obdarzonych tak potężną mocą, by móc odpierać ataki Sióstr Mroku. Skoro zaś nie możemy uśpić sylfy, a alarmy i osłony nie ustrzegą wieży, staje się ona podatna na wszelkiego rodzaju ataki. Należy uznać, że takie zaklęcie, z samej swojej istoty, wyeliminowałoby każdego, kto przebywałby w wieży. Skoro jest ono ostatnią deską ratunku, musimy założyć, że pozostanie w wieży byłoby dla nas tak samo niebezpieczne jak dla jakiegoś intruza. Dlatego właśnie musimy stąd wyjść i dopiero wtedy zainicjować fazę ochronną. - A jak się znów dostaniemy do środka? - spytała Cara. - Wejdziemy dopiero wtedy, kiedy odczynie zaklęcie. Znam niezbędną do tego sekwencję. Ale nie sądzę, żeby takie odczynione zaklęcie można było na powrót aktywować, toteż nie możemy tego zrobić, chyba że w razie absolutnej konieczności lub po usunięciu ze świata istot żywych skazy pozostawionej przez demony. Nicci ciężko westchnęła. - Nie znajduję przeciwko temu żadnego
argumentu. Wydaje się, że na razie tylko w ten sposób można zabezpieczyć wieżę. - Poza tym nie możemy tu stale tkwić - oznajmił Zedd. - Też tak uważam - potwierdziła Nicci. Już rozmyślała o tym, co należy zrobić. Powinna odwiedzić tyle miejsc. - Wydaje mi się - rzekł Zedd, patrząc na nich - że przede wszystkim trzeba spróbować zwrócić Richardowi jego moc. Odzyskanie mocy powinno mu pomóc. Mamy podstawy wierzyć, że pozbawiono go mocy zaklęciem wyrysowanym w świętych jaskiniach pod Tamarang. O ile nikt nie ma lepszego pomysłu, proponowałbym, żebyśmy się udali do Tamarang i pomogli Richardowi, usuwając to, co odcina go od jego daru. Obie Mord-Sith skinęły głowami. - No to w drogę, skoro to ma pomóc lordowi Rahlowi - odezwała się Cara. - Zgadzam się z tym - powiedział Tom. - Boję się, że tylko bym was spowalniał - zmartwił się Friedrich. - Nie jestem już taki młody jak niegdyś. Chyba najlepiej byłoby, gdybym został w tej okolicy, na wypadek gdyby Richard się pokazał. Będzie się musiał dowiedzieć, co się dzieje. Zostanę w pobliżu i będę mieć oko na wieżę. - Dobry pomysł powiedział Zedd. - Lepiej byłoby, gdybym się udała do Pałacu Ludu oznajmiła Nicci. Czarodziej zmarszczył brwi. - Dlaczego? - Mogę skorzystać z sylfy. A z Pałacu Ludu dostanę się sylfą w pobliże Tamarang i tam się z wami spotkam. Sylfą podróżuje się o wiele szybciej, więc będę mieć czas, żeby sprawdzić w pałacu pewne rzeczy.
- Na przykład co? - zapytał Zedd. - Skoro Richard zaginął i jest pozbawiony mocy, lordem Rah-lem jest w tej chwili Nathan. Jedynie więż z nim nie pozwala Nawiedzającemu Sny wtargnąć do naszych umysłów. Chcę sprawdzić, co u Proroka. Zedd przytaknął, zamyślony. - Tak w pałacu, jak i w wieży są magiczne osłony podjęła Nicci. - Ann i Nathan powinni wiedzieć, że demony niszczą tę magię. Muszą wiedzieć, co się tutaj stało, żeby byli gotowi, jeżeli i tam się to przydarzy, żeby ich to nie zaskoczyło, tak jak zaskoczyło nas. Ale przede wszystkim musimy odzyskać szkatułę Ordena. Six jest ze Starego Świata. Ann i Nathan bardzo długo tam mieszkali. Mówili, że nic nie wiedzą o tej wiedzmie, jednak może do tej pory coś im się przypomniało lub będą mogli udzielić jakiejś rady. Tam, w Starym Świecie, Six była bardzo tajemnicza, ale może ktoś coś o niej wie. Ann i Nathan mogliby mi udzielić wskazówek co do niej. Jak dotąd nic o owej kobiecie nie wiemy. Potrzebne nam informacje. Nie mam pojęcia, gdzie szukać Six. A w pałacu mogę przynajmniej zacząć się dowiadywać. Zedd westchnął. - To ma sens. A jeśli się czegoś dowiesz, najpierw przybądz do Tamarang. Koniecznie spotkaj się ze mną, zanim przyjdzie ci do głowy samodzielnie szukać Six. Możemy potrzebować twojej pomocy, żeby poradzić sobie z tym, co się dzieje w Tamarang, a i tobie z całą pewnością przydadzą się moje rady, jak rozprawić się z wiedzmą. Już dowiodła, jaka jest niebezpieczna. Nie zdołasz się do niej podkraść i odebrać jej szkatuły. Jeżeli dostaniemy wskazówkę, gdzie ona może być, połączymy siły i wspólnie coś wymyślimy.
- Zgoda - powiedziała Nicci. - A co z sylfą? To znaczy, kiedy z niej skorzystam? Czy ktoś będzie się mógł tędy dostać do wieży? - Zaklęcie ochronne najsilniej strzeże punktów wejścia. Sylfa przyciągnie odgałęzienia zaklęcia, które zapieczętują to wejście tak samo jak wszystkie inne. Aktywuję zaklęcie, gdy tylko znikniesz w sylfie. - Idę z tobą - powiedziała Cara do Nicci. I nie było to pytanie. - No to ja z Zeddem - oznajmiła Rikka. - Przyda mu się opieka którejś z nas. Zedd zerknął na nią groznie, ale zmilczał. Cara przesuwała dłonią po blond warkoczu. - Słusznie. Zatem postanowione. Obie zdecydowały, jak ma być. Nicci zaczynała pojmować nieskończoną wyrozumiałość Richarda. - Spakujmy się - zaproponował Zedd. - Wkrótce zrobi się jasno. Nicci wzięła Rikkę za łokieć i odciągnęła na bok. - Jak tylko się ubiorę, zajmę się koszulą nocną, żebyś ją mogła spakować z resztą swoich rzeczy. Rikka się uśmiechnęła. - Dobrze. Nicci stwierdziła, że tamta cieszy się skrycie, że będzie mieć coś ładnego, coś tak odmiennego od stroju Mord-Sith. Sama wolała myśleć o czymś tak miłym niż o tym, jak niepokoi ją podróż w sylfie. Tym razem nie będzie przy niej Richarda.
ROZDZIAA 15
Co to? - szepnęła Jennsen do młodej kobiety, która pełzła przed nią wśród wysokich, suchych traw. - Ciii - brzmiała odpowiedz Laurie. Laurie i jej mąż wybrali się w opuszczone okolice po dzikie figi, rosnące wśród niskich wzgórz. Zapuszczali się coraz dalej, zbierając owoce, i wreszcie się rozdzielili. Robiło się pózno i Laurie chciała wracać do miasta, ale nie mogła znalezć męża. Zniknął. Coraz bardziej zaniepokojona, pobiegła w końcu do Hawton prosić Jennsen o pomoc. Niezbędny był pośpiech, więc Jennsen postanowiła zostawić swoją ulubioną kózkę, Betty, w zagrodzie. Betty wcale się to nie podobało, lecz Jennsen bardziej leżało na sercu odnalezienie męża Laurie. Zanim wrócili w tamte okolice z grupką poszukiwawczą, słońce już dawno zaszło. Owen, jego żona Marilee, Anson i Jennsen szukali wśród ni-skich wzgórz męża Laurie, a w tym czasie Laurie natknęła się na coś, czego się nie spodziewała. Najwyrazniej to nią wstrząsnęło. Nie chciała powiedzieć, co to takiego. Wolała, żeby Jennsen sama to zobaczyła i żeby nikomu o tym nie wspominała. Laurie ostrożnie uniosła głowę, tylko na tyle, by spojrzeć w noc. Wskazała coś i przypadła do ziemi, żeby Jennsen usłyszała jej szept. - Tam. Dziewczyna, zarażona lękiem Laurie, nieznacznie wyciągnęła szyję, żeby zerknąć w mrok. Grób był otwarty. Wielki granitowy nagrobek Nathana Rahla został przesunięty w bok. Spod ziemi dobywało się światło, tworząc łagodnie jarzący się snop, który
przecinał mrok rozgwieżdżonej nocy. Jennsen, rzecz jasna, wiedziała, że nie jest to prawdziwy grób Nathana Rahla. Laurie nie miała o tym pojęcia. Kiedy Ann i Nathan byli tu jakiś czas, Nathan znalazł grób ze swoim nazwiskiem. Przekonał się również, że ów zbytkowny grób na starożytnym cmentarzu jest w istocie wejściem do tajemnych podziemnych pomieszczeń zapełnionych księgami. Oboje powiedzieli Jennsen, że owe księgi mają tysiące lat i że cały czas chroniła je magia. Jennsen sama by się nie zorientowała; nie miała ani odrobiny daru. Całkowicie pozbawiona daru magii, była dziurą w świecie, jak czasami mówiono, bo mający dar nie mogli za jego pomocą wyczuwać obecności takich jak ona. Była wyjątkową osobą - filarem świata. Ona i mieszkańcy Bandakaru byli filarami świata. W pradawnych czasach przekonano się, że każdy potomek osoby pozbawionej daru i osoby mającej choć najdrobniejszą jego iskierkę również będzie całkowicie pozbawiony daru magii. Gdyby tacy ludzie swobodnie podróżowali po świecie i łączyli się w pary z osobami mającymi dar, groziłoby to całkowitym zniknięciem daru magii. W pradawnych czasach postanowiono więc zebrać wszystkich pozbawionych daru i wypędzić ich. Owa cecha - całkowity brak magii pojawiła się w potomstwie lorda Rahla. Pozbawione daru dzieci przychodziły na świat nadzwyczaj rzadko, lecz kiedy dorosły, rozprzestrzeniały tę cechę w całej populacji. Gdy wypędzono przodków mieszkańców Banda-karu, zaczęto sprawdzać każdego potomka Rahla. Jeżeli dziecko było pozbawione magii, natychmiast je zabijano, żeby owa cecha ponownie się nie rozprzestrzeniła.
Jennsen, owoc gwałtu popełnionego przez Rahla Posępnego, uniknęła wykrycia i przeżyła. Jako że teraz Richard był lordem Rahlem, eliminowanie owej skazy stało się jego powinnością. Ale chłopaka odrzucała sama myśl o czymś takim i nigdy nie dopuściłby się takiego okrucieństwa. Uważał, że Jennsen i jej podobni mają takie samo prawo do życia jak on. Bardzo go ucieszyła wiadomość, że ma przyrodnią siostrę, czy to z darem czy bez daru. Powitał ją serdecznie, a nie z morderczymi zamiarami, czego się przez jakiś czas obawiała. Richard położył kres wygnaniu i pozwolił owym ludziom swobodnie żyć. Odkąd został lordem Rahlem, już ich nie wypędzano, lecz zostawiano w spokoju, tak jak Jennsen. Nie dbając o to, jakie to może mieć znaczenie dla istnienia daru, chłopak zniszczył barierę odgradzającą tych ludzi od reszty świata. Po zniknięciu bariery Imperialny Aad pojmał wielu mieszkańców Bandakaru; wywieziono ich i kazano im się rozmnażać, co miało przyspieszyć zniknięcie magii. Kiedy Aad wypędzono z Bandakaru, wielu spośród ocalałych postanowiło zostać w ojczyznie przodków, przynajmniej na razie. Chcieli mieć czas na zdobycie wiedzy o zewnętrznym świecie, a dopiero potem zdecydować, co robić dalej. Jennsen czuła więz z owymi ludzmi. Całe swoje dotychczasowe życie ukrywała się, lękając zgładzenia za to, że nie ma daru, czyli odcierpiała swego rodzaju wygnanie. Chciała zostać z tymi ludzmi, uczącymi się, jak wrócić do szerokiego świata. Wszyscy oni radowali się nowym początkiem, układaniem sobie życia pełnego możliwości. Laurie najwyrazniej się bała, że ich świat znów jest
zagrożony. Jednak maszerujące wojska Imperialnego Aadu zagrażały całemu światu, wszystkim ludziom. Pozbawieni daru nie byli w tym przypadku wyjątkiem. Jennsen nie wiedziała, kto jest teraz w grobie. Pomyślała, że może to Nathan i Ann wrócili po potrzebne im księgi z dawno zapomnianej biblioteki. Owe księgi też skazano na wygnanie, umieszczono w kryjówce w obrębie granic, których nikt przed Richardem nie mógł przekroczyć. Uznała, że w grobie może być i Richard. Ann i Nathan już dawno odjechali z Tomem, żeby go odszukać. Jeżeli im się powiodło, na pewno powiedzieli mu o podziemnej bibliotece. Może wrócił, żeby się zapoznać ze starożytnym księgozbiorem lub poszukać czegoś konkretnego. Jennsen ogromnie chciałaby znów zobaczyć brata. Sama myśl o tym ją cieszyła. Uświadomiła sobie jednak, że to może być ktoś inny ktoś, kto mógłby ich wszystkich skrzywdzić. I ta myśl powstrzymała ją przed wbiegnięciem do grobu. Bardzo chciała się przekonać, czy to aby nie Richard, lecz życie w starym zagrożeniu - obie z matką nieustannie uciekały i ukrywały się nauczyło ją ostrożności i rozwagi. Toteż trwała bez ruchu, wypatrując wskazówek, które powiedziałyby jej, kto też może być w tym grobie. W mroku nocy przedrzezniacze starały się wygrać niekończącą się sprzeczkę. Jennsen, słuchając ostrych ptasich głosów, wiedziała, że lepiej pozostać w ukryciu i czekać, by ów ktoś wreszcie wyszedł z grobu, ale bała się, że pozostali mogą wrócić z poszukiwań i niechcący zdradzić ich obecność. Postanowiła więc mieć oko na grób i wysłać Laurie, żeby odnalazła tamtych i ostrzegła
ich, że pojawili się jacyś intruzi. Zanim Jennsen zdążyła do niej dotrzeć i szepnąć, co ma robić, Laurie nagle zaczęła pełznąć przed siebie. Najwyrazniej uznała, że tam, w dole, może być jej mąż. Jennsen rzuciła się ku niej, chciała ją złapać za kostkę, lecz kobieta była już za daleko. - Laurie! - szepnęła Jennsen. - Stój! Laurie zignorowała polecenie i szurnęła wśród suchych traw. Jennsen natychmiast popełzła za nią, omijając starożytne płyty nagrobne rozmieszczone na nierównej powierzchni. Sucha trawa robiła więcej hałasu, niż dziewczyna sobie życzyła. Tymczasem Laurie nie była ani przesadnie ostrożna, ani cicha. Mama nauczyła Jennsen uników i wybiegów. Laurie nic o takich sprawach nie wiedziała. Gdzieś w przodzie przerażona Laurie zachłysnęła się oddechem. Jennsen odrobinę uniosła głowę, usiłując się zorientować, czy ktoś jest w pobliżu, lecz w ciemnościach nic nie było widać. Wokół nich mógł być nawet tuzin żołnierzy. Gdyby się nie ruszali, trudno by ich było dostrzec, o ile w ogóle byłoby to możliwe. Laurie nagle uniosła się na kolana, wydając taki jęk przerażenia, że Jennsen dostała gęsiej skórki. Krzyk rozdarł nocną ciszę. Przedrzezniacze umilkły. W środku nocy taki wrzask mógł się ponieść daleko. Jennsen nie musiała się już troszczyć o to, by nikt się nie dowiedział, że tu jest. Wstała i pobiegła ku Laurie. Ta zaś, przytłoczona rozpaczą, oburącz chwyciła się za włosy, odrzuciła głowę w tył i przerazliwie krzyczała. Przed kobietą, na trawie, leżały zwłoki. Chociaż było zbyt ciemno, by Jennsen dostrzegła twarz tej osoby, nie miała wątpliwości, kto to jest.
Wyciągnęła z pochwy u pasa nóż ze srebrną rękojeścią. W tym samym momencie nad Laurie wyrósł ciemny kształt, wielkolud z mieczem w dłoni. Pewnie to on zabił jej męża. A potem się przyczaił, dybiąc na każdego, kto jeszcze zapędziłby się w pobliże otwartego grobu. Jennsen dopadła Laurie, ale nim zdążyła ją przewrócić, chroniąc przed niebezpieczeństwem, ów człowiek zamachnął się mieczem. Ostrze trafiło w szyję kobiety, niemal pozbawiając ją głowy. Krew obryzgała policzek Jennsen. Gniew natychmiast zastąpił grozę. Prędzej by się spodziewała lęku, strachu, paniki - lecz wypełniła ją wściekłość. Ten sam gniew, jaki wzbudzili w niej ci, którzy dawno temu pojawili się nie wiadomo skąd i bestialsko zamordowali jej mamę. Zanim miecz dokończył mordercze cięcie, Jennsen już atakowała. Wyskoczyła z ciemności i uderzyła tamtego prosto w pierś. Nim się zdążył cofnąć, zdumiony, wyciągnęła zeń nóż i - mocno zaciskając go w pięści trzykrotnie, raz za razem, pchnęła w szyję. Rzuciła się nań i powaliła na ziemię, cały czas wściekle dzgając nożem. Przestała dopiero wtedy, kiedy umilkł bulgotliwy oddech. Ciężko oddychała w nagłej ciszy, łapiąc powietrze. Walczyła, by nie sparaliżował jej szok wywołany tym, co się właśnie stało. Skoro był jeden strażnik, pewnie są i inni. Nie miała wątpliwości, że ktoś jest w grobie. Musiała zniknąć z miejsca, w którym krzyczała Laurie. Jennsen zmusiła się do działania. Teraz ruch był jej najlepszą obroną. Życiem. Trzymając się tuż przy ziemi, zaczęła się przesuwać w bok. Cały czas miała na oku bijący z
grobu snop światła, obserwowała, czy ktoś się stamtąd nie wynurzy, by sprawdzić, co to za hałasy, i nie odkryje ciał. Nagle w mroku nocy zmaterializował się drugi człowiek, wyrósł z traw tuż przed nią. Jennsen obróciła nóż w dłoni, chwytając go jak do walki, a nie do dzgnięć, którymi powaliła tamtego. Z mocno bijącym sercem rozejrzała się, wypatrując innych zagrożeń. Mężczyzna kazał jej się zatrzymać, ale zignorowała go i zrobiła unik w lewo. Skoczył w tę stronę, chcąc ją złapać, tymczasem ona potoczyła się w prawo. Z mroku, przywołany wrzaskami towarzysza, wyłonił się jeszcze jeden żołnierz i zablokował tę drogę ucieczki. Światło bijące z grobu połyskiwało leciutko na ogniwach kolczugi okrywającej jego szeroką pierś i na toporze, który trzymał w mięsistej dłoni. Długie kosmyki przetłuszczonych włosów sięgały mu do ramion. Jennsen zapamiętała sobie tę kolczugę, na wypadek gdyby musiała z nim walczyć. Jej nóż byłby wtedy bezużyteczny. Musiałaby znalezć jakiś słaby punkt. Uświadomiła sobie, jakie miała szczęście, że ten, którego powaliła, zabójca Laurie, nie nosił kolczugi. Czuła przemożną chęć odwrócenia się od nich i uciekania w panice, lecz wiedziała, że byłby to błąd. Biegnąca osoba budzi chęć pościgu. A kiedy już zaczęliby ją ścigać, nie przestaliby, póki by jej nie dopadli. Obaj spodziewali się, że pobiegnie w pozornie dostępnym kierunku - w jej lewą stronę. Jednak Jennsen skoczyła ku nim, zamierzając się przedrzeć środkiem i wymknąć im, zanim na nią ruszą. Ten bliższy, w kolczudze, trzymał topór w
pogotowiu. Nim zdążył ciąć, dziewczyna przejechała nożem po odsłoniętym przedramieniu. Ostrze przeszło tuż nad nadgarstkiem. Słyszała, jak z cichym trzaskiem pękają napięte ścięgna. Żołnierz wrzasnął. Nie mogąc już utrzymać topora, upuścił go na ziemię, Jennsen chwyciła jego broń, zanurkowała pod rzucającym się na nią drugim wojakiem. Okręciła się i wbiła mu topór w plecy. Odsunęła się. Jeden żołnierz trzymał się za okaleczoną prawą rękę, drugi odwrócił się ku niej z toporem w plecach. Zrobił kilka chwiejnych kroków w jej stronę, a potem opadł na kolano, zachłystując się powietrzem. Po chrapliwym, bulgotliwym oddechu poznała, że uszkodziła mu płuco. Nie był w stanie walczyć, więc przestała się nim interesować. Jeżeli miała uciec, to teraz. Bez wahania skorzystała z tej szansy. Niemal natychmiast wyrosła przed nią ściana żołnierzy. Jennsen zatrzymała się. Wszędzie dokoła pojawiali się zbrojni. Kątem oka widziała wybiegające z grobu cienie, które przemykały przez snop światła. - Jeżeli chcesz - odezwał się szorstko mężczyzna przed nią -z radością cię usieczemy. Jeżeli nie, oddaj mi ten nóż. Jennsen stała jak sparaliżowana, zastanawiała się. Jej umysł z trudem pracował. W oddali widziała podświetlone sylwetki pędzące ku niej od grobu. Żołnierz wyciągnął rękę. - Nóż - nakazał z grozbą w głosie. Jennsen zamachnęła się i wbiła mu nóż w otwartą dłoń. Cofnął się, a ona w tym czasie szarpnęła i ostrze rozcięło mu dłoń między serdecznym a środkowym palcem. Rozległy się wściekłe prze-
kleństwa. Dziewczyna wykorzystała okazję i skoczyła w najszerszą lukę w ścianie żołnierzy, w mrok poza nimi. Nim zrobiła trzy kroki, czyjeś ramię objęło ją w pasie. Wojak szarpnął nią tak gwałtownie, że pozbawił oddechu. Przydusił ją do skórzanej zbroi. Jennsen z trudem chwytała powietrze. Zanim zdążył unieruchomić jej ręce, wbiła mu nóż w udo. Czubek ostrza dotarł do kości. Mężczyzna zaczął kląć, ale wreszcie zdołał ją obezwładnić. Azy strachu i frustracji przesłaniały Jennsen wzrok. Zaraz umrze na tym cmentarzu i już nigdy nie zobaczy Toma. W owej chwili tylko on się liczył, tylko jego pragnęła. Nigdy się nie dowie, co się z nią stało. Już nigdy nie będzie mogła mu powiedzieć, jak bardzo go kocha. Żołnierz wyrwał sobie nóż z nogi. Jennsen stłumiła szloch za tym, co już było dla niej stracone, co wszyscy utracili. Nim żołnierze zdołali ją usiec, czego się spodziewała i obawiała, pojawił się ktoś z latarnią. Kobieta. W dłoni niosącej latarnię miała jeszcze coś. Stanęła przed Jennsen i z gniewną miną przejęła dowodzenie. - Zamilcz - nakazała temu, który klnąc, ściskał okrwawioną rękę. - Ta suka dzgnęła mnie w dłoń! - A mnie w nogę! - dodał żołnierz przytrzymujący Jennsen. Kobieta zerknęła na leżące w pobliżu trupy. - Wygląda na to, że mieliście szczęście. - Pewnie tak - burknął mężczyzna trzymający Jennsen; najwyrazniej czuł się nieswojo pod badawczym spojrzeniem kobiety, której podał nóż. - Prawie rozcięła mi dłoń na dwoje! - wtrącił jego towarzysz,
jeszcze niegotowy zaakceptować jej obojętność na ich ból. - Musi za to zapłacić! Kobieta przeniosła na niego płonący gniewem wzrok. - Waszym jedynym obowiązkiem jest służenie Aadowi. Na co się zdasz, skoro zostałeś kaleką? Zamilcz, bo nawet mi przez myśl nie przejdzie cię uleczyć. Kiedy zwiesił głowę, pokonany, kobieta wreszcie odwróciła od niego gniewne spojrzenie i zajęła się Jennsen. Uniosła latarnię i nachyliła się ku dziewczynie, żeby lepiej widzieć jej twarz. Jennsen przekonała się wtedy, że w tej samej dłoni co latarnię kobieta trzyma księgę. Prawdopodobnie ukradła ją z podziemnego zbioru. - Zdumiewające - powiedziała do siebie, badawczo wpatrując się w oczy Jennsen. - Jesteś tuż przede mną, a mimo to mój dar mówi, że cię tu nie ma. Jennsen zrozumiała, że ta kobieta musi być czarodziejką, zapewne jedną z Sióstr Jaganga. Jej moc, podobnie jak moc każdej innej osoby z darem, nie mogła wyrządzić dziewczynie szkody, lecz w tej sytuacji Siostra i tak była zagrożeniem. W końcu nie potrzebowała magii, żeby nakazać żołnierzom uśmiercenie Jennsen. Kobieta podniosła nóż i spojrzała na srebrną rękojeść. Zmarsz-czyła brwi, pojąwszy znaczenie wygrawerowanego na niej ozdóbnego R", symbolu dynastii Rahlów. Znów popatrzyła na Jennsen; już wiedziała. Nagle upuściła nóż. Wbił się w ziemię u jej stóp, ona zaś przycisnęła dłoń do czoła, krzywiąc się niczym z bólu. Milczący żołnierze wymienili zaniepokojone spojrzenia. Kiedy podniosła wzrok, miała pustą, pozbawioną wszelkiego wyrazu twarz.
- No, no, no. Czyżby to była Jennsen Rahl? Jej głos brzmiał inaczej. Był niższy, męski, z nutką grozby. Teraz Jennsen zmarszczyła brwi. - Znasz mnie? - O tak, kochanieńka, znam - powiedziała kobieta głosem, który stał się ruski i chropawy. Przypominam sobie, iż obiecywałaś mi, że zabijesz Richarda Rahla. I wtedy Jennsen zrozumiała. To imperator Jagang patrzył na nią przez oczy owej kobiety. Jagang był Nawiedzającym Sny. Dla niego coś takiego było możliwe. - No i co z twoją obietnicą? - zapytała Siostra cudzym głosem. Poruszała się jak marionetka i najwyrazniej takie ruchy sprawiały jej ból. Jennsen nie wiedziała, czy mówi do tej kobiety czy do Jaganga. - Zawiodłam. Kobieta szyderczo wygięła wargi. - Zawiodłaś. - Tak. Zawiodłam. - A co z Sebastianem? - Zginął. - Jennsen przełknęła ślinę. - Zginął - powiedziała drwiąco czarodziejka. Zbliżyła się o krok, przekrzywiła głowę i łypała jednym gniewnym okiem. - A jak zginął, kochanieńka? - Z własnej ręki. - A niby czemu taki człowiek jak Sebastian miałby sobie odebrać życie? Jennsen chętnie by się cofnęła, ale już była wciśnięta w pierś potężnego żołnierza. - Chyba chciał w ten sposób powiedzieć, że już nie chce być strategiem przywódcy Imperialnego Aadu. Może sobie uświadomił, że zmarnowano mu życie.
Oczy kobiety zapłonęły gniewem, ale zmilczała. Jennsen zauważyła delikatny złoty błysk na okładce księgi, którą kobieta trzymała w tej samej dłoni co latarnię. Z trudem odczytała tytuł wypisany wyblakłymi, złocistymi literami. Księga Opisania Mroków. Wszyscy się odwrócili, usłyszawszy jakieś odgłosy. To inni żołnierze wlekli ku nim jeńców. Kiedy weszli w krąg światła, Jennsen zamarło serce. Krzepcy żołnierze schwytali Ansona, Owena i jego żonę Marilee. Wszyscy troje byli zakrwawieni i obszarpani. Kobieta schyliła się i wyciągnęła wbity w ziemię nóż Jennsen. - Jego Ekscelencja uznał, że zrobi użytek z tych ludzi - powiedziała, prostując się. Skinęła nożem Jennsen. - Zabrać ich.
ROZDZIAA 16
Nicci zatrzymała się i odwróciła, usłyszawszy, że ktoś ją woła. To był Nathan. Ann spieszyła tuż za nim. Przy każdym długim kroku Proroka musiała zrobić trzy, żeby za nim nadążyć. Ich kroki budziły echa w pustym korytarzu o posadzce ze złocistożółtego i brązowego marmuru. Ten raczej skromny korytarz był fragmentem prywatnej części pałacu, wykorzystywanej przez lorda Rahla. personel, urzędników i oczywiście Mord-Sith. Pełnił
czysto użytkowe funkcje, nie było tu miejsca na przepych. Ann, w skromnej, zapiętej aż po szyję szarej sukni, wydała się Nieci taka sama jak w czasach, kiedy Nicci była dzieckiem. Niska i krępa, niczym sunąca nad ziemią gęsta burzowa chmura, zawsze gotowa była cisnąć błyskawicą. W oczach Nicci była imponującą postacią, odkąd ta zjawiła się w Pałacu Proroków, żeby zostać nowicjuszką. Annalina Aldurren zawsze potrafiła wymusić wyznanie, po prostu wpatrując się nieruchomo w daną osobę. W nowicjuszkach budziła grozę, w młodych czarodziejach strach, a w większości Sióstr niepokój. Nowicjuszka Nicci podejrzewała, że w obecności wyniosłej Ksieni nawet sam Stwórca chodziłby na paluszkach i uważał na swoje zachowanie. - Dostaliśmy wiadomość, że właśnie przybyłyście z wieży - powiedział głębokim, władczym głosem wysoki Prorok, kiedy wraz z Ann dogonił Nicci i Carę. Zważywszy na to, że Nathan żył blisko tysiąc lat, nadal był zabójczo przystojny. Miał, jak i Richard, rysy Rahlów oraz jastrzębie spojrzenie. Tyle że jego oczy miały piękny lazurowy kolor, a Richarda były szare. Pomimo wieku kroczył zamaszyście i z werwą. Nathan, podobnie jak Nicci, żył o wiele dłużej niż ci, którzy mieszkali poza zasięgiem czaru Pałacu Proroków chociaż wygląd obojga wcale na to nie wskazywał. Przebywający w pałacu starzeli się jak wszyscy inni, tyle że znacznie wolniej od tych, których nie chroniło zaklęcie. W tej budowli czas płynął inaczej. A potem pałac - przez tysiąclecia dom Sióstr Światła - został zniszczony, toteż Nathan, Ann, Nicci i ci wszyscy, którzy niegdyś
w nim mieszkali, zaczęli się starzeć w tym samym tempie co reszta ludzi. Nicci pamiętała, że Prorok, uwięziony w swoim apartamencie w Pałacu Proroków, zawsze nosił zdobne szaty. Jako Siostra Światła musiała niekiedy zachodzić do jego komnat, żeby spisać proroctwa. Właściwie traktowała to zadanie obojętnie; ot, jeden z wielu jej obowiązków. Były jednak Siostry, które za nic nie poszłyby same do apartamentu Nathana. Teraz miał na sobie brązowe spodnie, białą koszulę z koronkowymi mankietami i ciemnozieloną kamizelę. Rdzawoczerwona peleryna kończyła się tuż nad podłogą; zakołysała się wokół czarnych butów, kiedy się zatrzymał. Wspaniale wyglądał w tym stroju. Nicci nie miała pojęcia, w jakim celu nosi miecz tkwiący w gustownej pochwie. Czarodziejom miecze nie były potrzebne. Jako jedyny w ostatnich stuleciach Prorok w pałacu, Nathan był postacią tajemniczą i nieodgadniona. Wiele Sióstr uważało, że jest szalony. Wiele się go bało. Jednak to nie tyle Nathan dawał im powody do strachu, ile ich wyobraznia produkowała rozmaite lęki, które niekiedy uzasadniał sam jego widok. Nicci nie wiedziała, czy wiele Sióstr zmieniło zdanie, za to była pewna, że sporo z nich ogromnie martwi fakt, iż Nathan nie jest już osadzony za potężnymi osłonami. I chociaż nieliczne uważały, że jest nieszkodliwy, choć może trochę dziwny, większość miała go za najniebezpiecz-juęjszęgo z ludzi. Nicci zaczęła nań patrzeć inaczej. Co więcej, był teraz lordem Rahlem, zastępcą Richarda. - Gdzie Verna? - zapytała Nicci. - I z nią muszę porozmawiać.
Ann przystanęła obok Nathana, po czym skinęła głową ku pustemu korytarzowi. - Ona i Adie naradzają się z generałem Trimackiem co do środków bezpieczeństwa. Robi się pózno, więc powiedziałam Berdine, by je powiadomiła, że ty i Cara przybyłyście z wieży i że chcemy się z nimi wkrótce spotkać w jadalni. Nicci skinęła głową. - Dobry pomysł. - Co tam słychać? - dopytywał się Nathan. Nicci wciąż jeszcze była rozkojarzona po podróży w sylfie. To było dezorientujące doznanie, bo czas - zdawało się - tracił wszelkie znaczenie. A pobyt w Pałacu Ludu jedynie zwiększył dyskomfort czarodziejki. Cały pałac okalało zaklęcie wzmacniające moc lorda Rahla i jednocześnie osłabiające moc każdej innej osoby z darem. Nicei nie nawykła do takiego odczucia. Sprawiało, że stawała się niespokojna i niepewna. Poza tym podróż w sylfie przypomniała jej o Richardzie. Miała wrażenie, że wszystko każe jej myśleć o chłopaku. Nieustające zatroskanie o niego sprawiało, że była kłębkiem nerwów. Chwilę potrwało, nim odsunęła na bok myśli o Richardzie i skupiła się na pytaniu Nathana. Choć wydawało się to niemożliwe, teraz on - a nie Richard - był lordem Rahlem. Ann, dawna Ksie-ni i jego więzienna strażniczka, stała obok i również czekała na odpowiedz. Obawiam się. że to nie są dobre wieści przyznała Nicci. Chodzi ci o Richarda? - zapytała Ann. Nicci potrząsnęła głową. O nim wciąż niczego nie wiemy. Nathan jeszcze bardziej się nachmurzył.
No to o jakich wieściach mówisz? Nicci głęboko zaczerpnęła powietrza. Nadal dziwnie było oddychać powietrzem po podroży w sylfie. Podróżowała już w tej osobliwej istocie, lecz nie sądziła, ze kiedykolwiek przyzwyczai się do oddychania jej płynnym srebrem. Zbierając myśli, wyjrzała za poręcz. Ta część korytarza tworzyła pomost nad rozległymi holami poniżej. Przez umieszczone w górze świetliki płynęło do pałacu światło mającego się ku schyłkowi dnia. Krótki balkon, od którego w obie strony biegł dość ciemny korytarz, przypominał okno w głąb Pałacu Ludu. Nicci pomyślała, ze pewnie miął służyć do obserwowania leżących poniżej holi. Daleko w dole ludzie, wypełniający rozmaite przejścia, zmierzali we wszystkich kierunkach. I nie była to leniwa przechadzka, lecz dążenie do określonego celu. Prawie wszystkie ławy były puste. Czarodziejka nie zauważyła, tak licznych w przeszłości, grup swobodnie rozmawiających ludzi. Nastał czas wojny Pałac Ludu był oblężony. Wszyscy byli zatroskani. Straże obserwowały nie tylko każdego człowieka, ale i każdy cień. Nicci, nie wiedząc, jak podsumować niewesołe wieści, przesunęła palcami we włosach i odgarnęła je z twarzy. Pamiętacie, jak Richard mówił nam, że skaza pozostawiona przez demony, które jakiś czas przebywały w świecie istot żywych, powoduje zanikanie magii? Ann lekceważąco machnęła ręką, wzdychając ciężko, najwyrazniej zirytowana powrotem do starego tematu. Pamiętamy. Jednak nie sądzę, żeby to był teraz nasz najważniejszy problem.
- Może i nie - powiedziała Nicci - ale zaczął przysparzać jak najprawdziwszych kłopotów. Nathan uniósł rękę i dotknął palcami ramienia Ann, jakby prosił, żeby zostawiła tę sprawę jemu. - Jak to? - Byliśmy zmuszeni opuścić Wieżę Czarodzieja poinformowała go Nicci. - Przynajmniej na jakiś czas. Nathan uniósł brwi. Kiedy pochylił ku niej głowę, długie siwe włosy zsunęły się z jego szerokich ramion. - Dlaczego? Co się stało? Nicci wygładziła na biodrach czarną suknię. - Magia wieży zaczęła zanikać. - Skąd wiesz? - spytała Ann. - Wiedzma Six dostała się do wieży - wyjaśniła Nicci. - Alarmy nas nie ostrzegły. Niektóre osłony przestały działać. Mogła swobodnie chodzić po wieży i osłony jej nie powstrzymały. Ann wsunęła kosmyk siwych włosów w koczek. Rozmyślała nad słowami Nicci. - To nie jest przekonujący dowód na to, że magia wieży zanika - odezwała się w końcu - ani na to, że magia została skażona przez demony i niknie. Trudno ocenić, jak wielką moc ma taka kobieta jak Six. I chociaż są problemy z wieżą, nie mamy jak się dowiedzieć, co je spowodowało, a już tym bardziej nie mamy podstaw do twierdzenia, że przyczyną tego są demony. W wypadku budowli tak skomplikowanej jak wieża trudno powiedzieć, czy to istotnie tak poważna sprawa. To po prostu mogłoby być przejściowe... - Z kamiennych ścian wieży sączy się krew powiedziała Nic-ci tonem, który świadczył, że nie ma ochoty o tym debatować. Nie podobało się jej, że potraktowano ją jak nowicjuszkę, która boi się
byle cienia pierwszej nocy poza domem; musiała przejść do innych spraw. - Gorzej jest w niższych sektorach, przy fundamentach. Ann i Nathan zesztywnieli. Ann już miała coś powiedzieć, lecz uprzedziła ją Cara, najwyrazniej równie mało jak Nicci zainteresowana roztrząsaniem tej sprawy. - Z kamienia w rozmaitych częściach wieży wycieka ludzka krew. Prorok i Ksieni zaniemówili ze zdumienia. - No cóż odezwał się w końcu Nathan, skrobiąc się po szczęce - to na pewno poważna sprawa. Wskazał w głąb korytarza. - Dokąd szłyście? - Musimy się przekonać, jak postępuje budowa rampy Jagan-ga. Chcę też rzucić okiem na armię Aadu i spróbować ocenić, jak się trzymają. Mam nadzieję, że plan Richarda się powiedzie i że oddziały d'harańskie, wysłane do Starego Świata, odetną wrogom dostawy. Jeżeli im się to uda, Jagang będzie mieć kłopoty. Ci wszyscy żołnierze, pozbawieni zaopatrzenia, nie będą mogli tkwić tutaj całą zimę. Umarliby z głodu. Myślę, że to się może zmienić w wyścig między budową rampy a kurczeniem się zapasów. Nathan skinął głową, po czym wyminął Nicci i Carę. - No to chodzmy. Pójdziemy z wami i opowiecie mam o spotkaniu z tą wiedzmą. Nicci nie ruszyła za Prorokiem. - Zabrała szkatułę Ordena. Nathan odwrócił się i wpatrzył w nią. - Co? - Ukradła szkatułę Ordena, którą mieliśmy. Tę, którą kompanion wiedzmy, Samuel, ukradł Siostrze Tovi i którą pózniej Rachel udało się zdobyć i nam przynieść. Myśleliśmy, że w wieży
jest bezpieczna. Okazało się, że wcale nie. - Zniknęła? - Ann złapała Nathana za rękaw. Orientujesz się, dokąd mogła z nią pójść? - Niestety, nie - odparła Nicci. - Mam nadzieję, że zdołacie nam coś o tej wiedzmie powiedzieć. Musimy ją odnalezć. Wszystko, co powiecie, nawet z pozoru zupełne drobiazgi, może się okazać pomocne. Musimy odzyskać tę szkatułę. - Ale przynajmniej Nicci zdążyła włączyć moc Ordena do gry, zanim ukradziono szkatułę wtrąciła Cara. Nathan i Ann całkowicie osłupieli. - Co zrobiła? - wyszeptał Nathan, nie mogąc oderwać oczu od Cary, jakby w nadziei, że zle usłyszał, albo że o ile dobrze usłyszał - ta opamięta się i odwoła wszystko, co powiedziała. - Nicci włączyła moc Ordena do gry - wyjaśniła Cara. Nicci pomyślała, że Mord-Sith jest dumna z tego czynu, dumna z niej. - Rozum ci odebrało?! - ryknęła Ann, okręcając się groznie ku czarodziejce i purpurowiejąc. Obwołałaś się pretendentką do mocy Ordena!!! - Nie, wcale nie - rzekła Cara, znów przyciągając uwagę Proroka i byłej Ksieni. - Ona obwołała graczem Richarda. Mord-Sith leciuteńko się uśmiechnęła, wyraznie zadowolona, iż dowiodła, że Nicci jest lepsza, niż Nathan i Ann sądzą. Tymczasem Prorok i była Ksieni stali jak rażeni gromem. Chociaż istotnie był to nie lada wyczyn, Nicci wcale nie czuła się dumna, że tego dokonała - bo zmusiła ją do tego desperacja. Stojąc teraz w jednym z korytarzy ogromnego Pałacu Ludu, aż nazbyt boleśnie świadoma wszystkich powiązanych ze sobą problemów, które
musieli rozwiązać, Nicci nagle poczuła się przerazliwie słaba i zmęczona. I to wcale nie dlatego, że czar chroniący Pałac Ludu pozbawił ją mocy. Zaczynało się jej dawać we znaki wyczerpanie, które pogłębiły jeszcze niedawne wydarzenia. Tyle wciąż trzeba było zrobić, a tak mało było czasu. Co gorsza, tylko ona miała niezbędne wiedzę i moc, żeby sobie poradzić z niektórymi problemami. Kto, jak nie ona, będzie mógł nauczyć Richarda, jak się posłużyć magią subtraktywną niezbędną do otwarcia szkatuł Ordena? Nikt. Nicci czuła straszliwy ciężar tej odpowiedzialności. Były chwile, w których z całą ostrością widziała ogrom walki, jaka ich czeka. I niekiedy w takich chwilach traciła odwagę. Czasami się bała, iż tylko się łudzi, że naprawdę zdołają sobie poradzić ze straszliwymi problemami, które przed nimi stoją. Przypominała sobie, jak matka zmuszała ją w dzieciństwie do zanoszenia chleba biednym i jak pózniej Brat Narev skłonił ją do nieprzerwanej pracy na rzecz stale rosnących potrzeb innych. Choćby nie wiadomo jak się starała rozwiązywać problemy potrzebujących, te jedynie narastały, przekraczając jej możliwości, zmuszając ją do coraz cięższej niewolniczej harówki na rzecz z każdym dniem liczniejszych nieszczęśników. Nauczono ją, że ponieważ ma dar, jej obowiązkiem jest ignorowanie własnych potrzeb i poświęcenie życia pragnieniom i potrzebom innych. Brak umiejętności lub niechęć do radzenia sobie z własnymi sprawami czyniły z nich jej panów. I kiedy myślała, że ich obecne problemy są nie do pokonania, znów czuła się tak, jak w dzieciństwie, jak niewolnica owych pro-blemów. W tych mrocznych chwilach zwątpienia zastanawiała się,
czy mogłaby naprawdę zrzucić z ramion płaszcz, którym okrył ją Jagang, obwołując Królową Niewolnicą. Nawet nie wiedział, jak bardzo pasuje do niej ów tytuł. Czasami tak się właśnie czuła podczas tych zmagań. Chociaż wiedziała, że ich sprawa jest słuszna, trudno było wierzyć w zwycięstwo, skoro mieli przeciwko sobie tak wielu, którzy chcieli ich zmiażdżyć. Niekiedy, w obliczu na pozór niepokonanych trudności, Nicci miała ochotę po prostu usiąść i się poddać. Richard zwierzył się jej onegdaj, że też ma chwile zwątpienia, a przecież widziała, jak nieustannie parł naprzód. Ilekroć Nicci czuła się zniechęcona, myślała o Richardzie, o tym, jaki jest nieustępliwy, i znów brała się w garść, gotowa działać choćby tylko po to, żeby był z niej dumny. Wierzyła w ich sprawę i walczyła o nią, lecz owa sprawa skrystalizowała się w Richardzie. Potrzebowali go. Nie miała pojęcia, czy w ogóle zdołają go odnalezć, a jeżeli tak, jak go odzyskają. Zakładając, że nadal żyje. Zdecydowanie nie chciała brać pod uwagę możliwości, że Richard zginął, więc natychmiast odepchnęła od siebie tę myśl. Ann mocno ścisnęła ramię Nicci, wyrywając ją z ponurych myśli. - Włączyłaś do gry szkatuły Ordena i obwołałaś Richarda graczem? Nicci nie miała ochoty reagować na potępienie zawarte w tym retorycznym pytaniu, powtarzać sprzeczki z Zeddem. - To prawda. Nie miałam wyboru. Zedd początkowo zareagował tak samo jak ty. Kiedy mu wszystko wyjaśniłam, wytłumaczyłam, dlaczego musiałam to zrobić, no i kiedy się wreszcie uspo-
koił, zrozumiał, że naprawdę nie ma innego wyjścia. - A kim ty niby jesteś, żeby o czymś takim rozstrzygać? - zapytała Ann. Nicci wolała się nie unosić. Zapanowała nad głosem i odpowiedziała jeśli nie z szacunkiem, to przynajmniej grzecznie. - Sama mówiłaś, że to Richard powinien nas poprowadzić do tej batalii. Ty i Nathan czekaliście niemal pięćset lat, żeby się urodził, i pracowaliście nad tym, żeby mógł nam przewodzić. Sama zadbałaś o to, żeby miał potrzebną mu do tej walki Księgę Opisania Mroków. Podejmowałaś co do niego ważkie decyzje, jeszcze zanim się pojawiłam. Siostry Mroku i tak włączyły już magię Or-dena do gry. Chyba nie muszę ci mówić, jakie są ich zamiary. To sprawia, ze jest to ostateczna batalia, walka o życie. To Richard musi nas do niej poprowadzić. Jeżeli ma zwyciężyć, musi mieć czym walczyć. Ty dałaś mu zaledwie książkę. Ja dałam mu moc, oręż, którego potrzebuje, żeby zwyciężyć. Nathan położył swoją wielką dłoń na ramieniu Ann. - Być może Nicci ma rację. Ann spojrzała na niego. Wyraznie się uspokoiła, dumając nad tymi słowami. Nicci, kiedy mieszkała jeszcze w Pałacu Proroków, nigdy by się nie spodziewała, że to właśnie Prorok przemówi Ksieni do rozsądku. Jedynie nieliczni w pałacu wierzyli w zdrowy rozsądek Nathana. - Co się stało, to się nie odstanie - powiedziała o wiele spokojniej Ann. - Teraz powinniśmy się zastanowić, co robić dalej. - No a Zedd? - spytał Nathan. - Ma jakieś pomysły, jak wspomóc Richarda? Nicci starała się, żeby ani głosem, ani wyrazem
twarzy nie zdradzić, jak bardzo się martwi. - Zedd uważa, że to zaklęcia rzucone w świętych jaskiniach pod Tamarang nie pozwalają Richardowi posługiwać się darem. Udał się tam z Tomem i Rikką. Mają nadzieję, że pomogą Richardowi, odczyniając zaklęcie odcinające go od jego mocy. - Jak zwyczajnie to zabrzmiało w twoich ustach odezwał się Nathan, rozważając ów problem. - A to wcale nie jest takie proste. Nicci uniosła brew. - Nie sądzę, żeby tkwienie w miejscu i czekanie, aż rozwiązanie samo się nawinie, dało lepsze rezultaty. Prorok potwierdził burkliwie. - A co z wieżą? Nicci odwróciła się i ruszyła korytarzem. - Po tym, jak razem z Carą weszłyśmy do sylfy odpowiedziała przez ramię - a przed ich podróżą do Tamarang, Zedd miał rzucić zaklęcia zamykające wieżę. - A co z innymi? Z Chase'em, Rachel i Jebrą? zapytał Nathan. - Jebra zniknęła jakiś czas temu. Zedd sądzi, że odzyskała świadomość i po prostu uciekła, co nie byłoby dziwne po tym wszystkim, co przeżyła. - A może to wiedzma znów podziałała na jej umysł podsunął Prorok. Nicci rozłożyła ręce. - Całkiem możliwe. Po prostu tego nie wiemy. Rachel też zniknęła, w nocy przed pojawieniem się Six. Chase jej szuka. Nathan z irytacją pokręcił głową. - Że też muszę tu tkwić, kiedy tak wiele się dzieje. - Zedd chciał, żebyście się dowiedzieli o kłopotach z magią wieży - oznajmiła Nicei. Powiedział, że osłony chroniące Pałac Ludu mogą być podobne do
tych w wieży, i dlatego chciał, żebyście byli świadomi problemu. Nie wiadomo, jak skażenie pozostawione przez demony wpłynie na magię: czy zniszczy całą moc tego samego rodzaju, czy to tylko kwestia lokalizacji, o ile skażenie da się ograniczyć do określonego obszaru. - Kiedy już tu skończymy- wtrąciła Cara - musimy udać się z Nicci sylfą do Tamarang, żeby pomóc Zeddowi odzyskać moc lorda Rahla. Potem pójdziemy do lorda Rahla. Nathan nie uściślił, że teraz on jest lordem Rahlem. Najlepiej wiedział, że proroctwo wyznaczyło Richarda, żeby im przewodził. W końcu on sam ujawnił, że według proroctwa mają szansę oprzeć się nadciągającej burzy tylko wtedy, kiedy to Richard ich poprowadzi. Nicci zaskoczyły słowa Cary, że pójdą do lorda Rahla". Gdyby wiedzieli, gdzie jest Richard, ona już by tam spieszyła. Nicci odpowiadała na niezliczone pytania Ann, a Nathan prowadził ich skromnymi korytarzami, aż doszli do przejścia zakończonego ciężkimi dębowymi drzwiami. Kiedy Prorok je otworzył, do wnętrza wpadło zimne powietrze. Nicci wyszła na podest umieszczony wysoko ponad rampartem zewnętrznego muru, pod krwistoczerwone niebo. - Drogie duchy - szepnęła do siebie. - Ich widok zawsze mnie poraża. Nathan wcisnął się obok niej. Na tej platformie obserwacyjnej było miejsce tylko dla dwojga ludzi. Ann i Cara patrzyły od progu. Byli tak wysoko, że aż się kręciło w głowie. Nicci mocno chwyciła sięgającą pasa żelazną balustradę i odrobinę się wychyliła, zerkając w dół. Poza skrajem zewnętrznego muru i samego płaskowyżu widziała
równiny Azrith. Przy samym płaskowyżu było pusto. Imperialny Aad rozłożył się obozem w pewnej odległości, najwyrazniej nie mając ochoty narażać się bez potrzeby na nieprzyjemności ze strony obdarzonych mocą mieszkańców pałacu. Aad miał co prawda Siostry, a nawet kilku młodych czarodziejów, lecz Jagang wolał ich trzymać w rezerwie. Chciał, żeby byli cali i zdrowi, kiedy zacznie ostateczny atak. Ciężkie, czerwone chmury wisiały nad równinami czarnymi od armii napastników. Okalający płaskowyż obóz rozciągał się aż po horyzont. Nicci tak zmroził ów widok, że musiała rozmasować sobie ramiona. Z tej odległości nie było widać szczegółów, ale wiedziała, jak to jest wśród tych żołnierzy. Aż za dobrze wiedziała, jacy są. Aż za dobrze wiedziała, jacy są ich oficerowie. Aż nazbyt dobrze wiedziała, jaki jest ich wódz. Czuła dreszcze na samą myśl o przebywaniu tam na dole, wśród nich. Kiedy służyła z ową armią, nie zaprzątała sobie głowy rozmyślaniami o tym, jakie to jest odrażające, nie tylko fizycznie, ale i moralnie. Jako Królowa Niewolnica świadomie to ignorowała. Wierzyła, że kanalie w rodzaju Jaganga i jego żołnierzy są niezbędne po to, by narzucić ludziom jedynie słuszne idee. Szlachetność i dobro wymuszane okrucieństwem. Kiedy teraz sobie to przypominała, ledwo mogła uwierzyć, że dobrowolnie akceptowała tak pełne sprzeczności nauki. Nie tylko je akceptowała, ale i pomagała narzucić je innym. Była tak sprawna w narzucaniu woli Aadu, że stała się znana jako Pani Śmierci. Z najwyższym trudem była w stanie uwierzyć, że Richard z nią wytrzymał. Rzecz jasna, nie dała mu
w tej sprawie wyboru. Azy napłynęły jej do oczu na wspomnienie czasów, kiedy usiłowała zmusić Richarda, żeby wraz z nią służył nikczemnej sprawie Aadu, i tego, jak on, zamiast się do nich przyłączyć, nauczył ją, że istnieją piękno i szlachetność. Stłumiła szloch. Tak bardzo za nim tęskniła, tak jej brakowało blasku w jego oczach. Widok w dole sprawiał, że panująca na platformie cisza jeszcze bardziej przygnębiała. Tamci żołnierze, te miliony żołnierzy obozujących na równinie, zjawili się tu w jednym celu: chcieli zabić wszystkich w Pałacu Ludu, zabić każdego, kto jest przeciwny władzy Aadu. Pałac był ostatnią przeszkodą, jaką musieli pokonać, żeby narzucić wszystkim ludziom swoje wierzenia. Nicci patrzyła na wznoszącą się w oddali rampę. Była większa niż ostatnio. Za rampą widać było szramy w ziemi - miejsca, w których wydobywano budulec. Czoło rampy celowało prosto w szczyt płaskowyżu. Chociaż robiło się ciemno, nadal transportowano głazy i ziemie na budowę. Gdyby ktoś opowiedział jej o takim przedsięwzięciu, pewnie by nie uwierzyła, że to możliwe; lecz patrzenie na to to co innego, Ten widok napawał ją lękiem. To tylko kwestia czasu rampa będzie w końcu gotowa i mroczne morze Imperialnego Aadu popłynie nią pod mury pałacu. Stojąc na skraju platformy i obejmując się mocno ramionami, Nicci wiedziała, że patrzy na coś więcej niż tylko mroczną armię. Wiedziała, że patrzy na tysiącletnią ciemność. Jako była Siostra Mroku i osoba wychowane w wierze Bractwa Aadu wiedziała -- może nawet lepiej niż ktokolwiek inny - jak realne jest owo zagrożenie. Wiedziała, jak żarliwie zwolennicy
Aadu wierzą w swoją sprawę. Ta wiara ich uformowała. Z rozkoszą by za nią umarli. W końcu Śmierć była ich celem, obiecano im chwało w przyszłym życiu. Wierzyli, że życie na tym świecie to jedynie próba, sposób uzyskania nieśmiertelności. Gdyby Aad kazał im umrzeć, umarliby. Gdyby Aad kazał im zabić tych, którzy nie wierzą, zalaliby świat morzem krwi. Nicci doskonale rozumiała, co oznaczałoby dla wszystkich zwycięstwo Aadu w tej wojnie. To nie armia sprowadziłaby na świat tysiącletnie mroki, lecz idee, które tę armię ukształtowały. Owe idee zmieniłyby życie ludzi w koszmar. - Musisz o czymś wiedzieć, Nicci - odezwał się Nathan, przerywając dręczącą ciszę. Nicci skrzyżowała ramiona i obejrzała się na Proroka. - O czym, Nathanie? - Studiowaliśmy księgi proroctw z Pałacu Ludu. I jak we wszystkich innych księgach proroctw chainfire wymazało z nich całe partie tekstu najpewniej mówiące o Kahlan. Ale i tak zostało jeszcze sporo użytecznych informacji, którym jak dotąd zaklęcie nie zaszkodziło. Nie znałem niektórych z tych ksiąg. Pomogły mi połączyć ze sobą rzeczy, o których czytałem w przeszłości. Pomogły mi zobaczyć szerszy obraz. Chainfire wymazało tak wiele z ich pamięci, że Nicci nie pojmowała, skąd Nathan bierze pewność, że istotnie widzi szerszy obraz - ani skąd ona by wiedziała, że takowy widzi. Jednak przemilczała swoje wątpliwości; chłodny wiatr wichrzył jej włosy, ona zaś przyglądała się Nathanowi, patrzącemu na wojska rozsiane po leżących w dole równinach Azrith. - Jest takie miejsce w proroctwach, kardynalny
punkt wiodący do rozstrzygającego rozgałęzienia powiedział wreszcie. - Za owym rozgałęzieniem, u końca jednej z dwóch gałęzi, znajduje się to, co proroctwa nazywają Wielką Pustką. Nicci zmarszczyła brwi, przypominając to sobie. Zawsze istniało wiele niejasności i spekulacji związanych z tą partią przepowiedni. - Słyszałam o tym - stwierdziła. - Czy wreszcie się dowiedziałeś, co to oznacza? - Jedna z gałęzi za owym rozstrzygającym rozgałęzieniem prowadzi do obszarów o jeszcze liczniejszych gałęziach, odnogach i rozszczepieniach. - Nathan poruszył dłonią, jakby wskazywał rzeczy, których nikt poza nim nie widział. Znalazłem kilka ksiąg proroctw traktujących o tym, co się znajduje na owej gałęzi. Jestem przekonany, że dokładniejsze poszukiwania pozwolą odnalezć inne, mówiące o tym księgi. Można by powiedzieć, że na owym odgałęzieniu znajduje się świat, jaki znamy. - Uderzał dłonią o poręcz, zbierając myśli. - Na drugiej gałęzi za tym rozstrzygającym rozgałęzieniem jest tylko Wielka Pustka. Nie istnieją proroctwa mówiące o tym, co leży poza nią. Dlatego nazywa się to Wielką Pustką. Można by rzec, że na tej gałęzi przepowiednia nie ma punktu zaczepienia: nie ma tu magii, nie ma świata, jaki znamy, i dlatego brakuje przepowiedni, które by to objaśniały. Spojrzał przelotnie na Nicci. - To świat, jakiego pragnie Imperialny Aad. Jeżeli wprowadzą nas w te odgałęzienie, ludzie na zawsze wejdą w nieznane Wielkiej Pustki, w miejsce bez magii, a tym samym bez proroctw. Niektórzy z moich poprzedników sugerowali, że skoro nie ma przepowiedni dotyczących tego, co jest dalej, może to jedynie oznaczać, że Wielka Pustka
zapowiada kres wszystkiego, kres całego życia. Nicci nie mogła znalezć słów. Co prawda nie oczekiwała też, że po zwycięstwie Aadu nie zapanują mroczne czasy, więc te wieści jej nie zaskoczyły. - W pałacowych księgach znalazłem informacje, które w połączeniu z ostatnimi wydarzeniami, pozwoliły mi ustalić chronologię owego profetycznego pnia. Nicci spojrzała na czarodzieja. - Masz co do tego pewność? Nathan wskazał armię na równinach. - Otaczająca nas armia Jaganga to jedno z wielu zdarzeń, które przekonały mnie, iż jesteśmy w kardynalnym punkcie, od którego wiedzie droga ku owemu brzemiennemu w skutki rozgałęzieniu. Od setek lat wiedziałem, że proroctwa mówią o Wielkiej Pustce, lecz nie miałem pojęcia, czy to ma znaczenie, bo nie byłem pewny, jak to chronologicznie dopasować. Zawsze mogło się stać tak, że poszlibyśmy całkiem inną odnogą drzewa proroctwa i nigdy byśmy nie natrafili na obszar zawierający ten właśnie punkt kardynalny z Wielką Pustką. Zawsze istniała możliwość, że Wielka Pustka znajduje się za jednym z setek fałszywych rozgałęzień, na martwej gałęzi drzewa proroctwa. Wieki temu, kiedy zaczynałem to badać, wydawało mi się, że okaże się to fałszywym proroctwem, że przepadnie w pyle historii wraz z wieloma innymi, że tak powiem, suchymi patykami, z rzeczami, które się nigdy nie wydarzyły. Jednak wydarzenia powoli i nieubłaganie kierowały nas tutaj, gdzie dziś jesteśmy. A teraz mam pewność, że jesteśmy na tym pniu przepowiedni, na tej konkretnej gałęzi, w tym kardynalnym punkcie, i że już wkrótce dotrzemy do rozstrzygającego
rozgałęzienia. I to ty - powiedział Prorok nieodwołalnie nas tu umieściłaś, włączając w imieniu Richarda do gry moc Ordena. Szkatuły Ordena są ostatecznym węzłem rdzenia przepowiedni. Teraz nie mamy już wyjścia: musimy się zmierzyć z owym rozgałęzieniem.
ROZDZIAA 17
Cara wychyliła się przez drzwi na tyle mocno, że wiatr wiejący zza murów pałacu zakołysał jej blond warkoczem. - Chcesz powiedzieć, że jeżeli Richard poprowadzi nas jedną z dwóch gałęzi, to przeżyjemy, lecz jeśli pójdziemy drugą, to... - To tam jest wyłącznie Wielka Pustka - dokończył za nią Na-than i znów spojrzał na Nicci, kładąc dłoń na jej ramieniu. Rozumiesz znaczenie tego, o czym teraz mówię? - Nathanie, może i nie wiem wszystkiego, co na ten temat mówi proroctwo, ale z całą pewnością wiem, jaka jest stawka. W końcu to Siostry Mroku włączyły do gry szkatuły Ordena. I niby jaki mogły mieć cel, jeśli nie zniszczenie wszystkiego, co dobre. Moim zdaniem, jedynie Richard może im przeszkodzić. - Też prawda - westchnął Nathan. - To dlatego czekaliśmy z Ann pięćset lat, czekaliśmy na jego narodziny. Jego przeznaczeniem było takie odnajdywanie
drogi wśród rozgałęzień, które bezpiecznie przeprowadziłoby nas przez grozny labirynt tajemnych zapętleń w proroctwie. Jeżeli mu się powiedzie, a do tej pory tak było, będzie to znak, że to właśnie on ma nas poprowadzić do tej ostatecznej batalii. Już od dawna o tym wiemy. Potarł palcem skroń. - Zawsze wiedzieliśmy, że szkatuły Ordena są ostatecznym węzłem, że to od nich zaczyna się owo rozstrzygające rozgałęzienie. Nicci wysłuchała tego, marszcząc brwi. Nagle zrozumiała. - To co do tego wcześniej się myliliście powiedziała na poły do siebie. Ann wychyliła się nieco przez drzwi i zmrużyła oczy. - Co takiego? - Śledziliście nie tę linię proroctwa, co trzeba powiedziała Nicci, a w jej umyśle fragmenty układanki wskakiwały na właściwe miejsca. Byliście świadomi znaczenia szkatuł Ordena, lecz zle ustaliliście chronologię i przez to śledziliście fałszywe rozgałęzienie. Błędnie uznaliście, że to Rahl Posępny utworzył ostateczny węzeł, wykorzystując szkatuły Ordena. Sądziliście, że to Rahl Posępny poprowadzi nas w Wielką Pustkę. Pojąwszy wagę owej pomyłki, wbiła wzrok w dawną Ksienię. - Myśleliście, że musicie przygotować Richarda do uporania się z tą grozbą, że to jest owo rozgałęzienie proroctwa, przed którym właśnie stoimy, zatem wykradliście Księgę Opisania Mroków i daliście ją George'owi Cypherowi, z przeznaczeniem dla Richarda, kiedy będzie trochę starszy. Uważaliście, że to Rahl Posępny jest ową ostateczną batalią, ostatecznym węzłem w przepowiedni. Chcieliście, żeby Richard
pokonał Rahla Posępnego. Sądziliście, że dajecie mu oręż niezbędny do owej walki. Lecz popełniliście błąd, znalezliście się na suchej gałęzi proroctwa i nie uświadomiliście sobie tego. Przygotowywaliście Richarda nie do tej walki, co trzeba. Uważaliście, że mu pomagacie, ale błędnie to pojmowaliście i wasza pomyłka doprowadziła do tego, że Richard zniszczył wielką barierę, co pozwoliło Jagangowi stać się zagrożeniem, przed którym ostrzegały proroctwa. To przez was Siostry Mroku zdołały wreszcie przywłaszczyć sobie szkatuły Ordena. Przez was Opiekun zaświatów skłonił je do wykonywania swoich rozkazów. Nic z tego by się nie wydarzyło, gdyby nie wasze działania. Nathan, dostrzegając ogrom ich błędów, spojrzał na byłą Ksienię. Ann aż zmroziło. - Nieumyślnie doprowadziliście do tego wszystkiego. Próbowaliście wykorzystać proroctwo, żeby uniknąć nieszczęścia, a jedynie spowodowaliście, że się spełniło. Wtrąciwszy się, umożliwiliście nadejście tej katastrofy. Ann zrobiła kwaśną minę. - Chociaż mogłoby się wydawać, że my... - Spapraliście wszystko. Cała ta robota, całe planowanie, wyczekiwanie przez wieki... wszystko na nic. - Nicci odgarnęła z twarzy rozwiane włosy. - Wychodzi na to, że to mnie potrzebowało proroctwo, przez całą tę waszą działalność. Nathan odchrząknął. - Hmm, to spore i nieco mylące uproszczenie, lecz muszę przyznać, że nie całkiem mijasz się z prawdą. Nicci nagle zobaczyła Ksienię - kobietę, którą zawsze uważała za nieomylną, gotową wytknąć innym najdrobniejsze błędy -w nowym świetle.
- Popełniliście błąd. Niewłaściwie to zrozumieliście. Chociaż robiliście wszystko, żeby Richard był w stanie nas ocalić, skończyło się na tym, że to właśnie wy sprowadziliście na nas nieszczęście i możliwość zatraty. - Gdybyśmy nie... - Tak, popełniliśmy parę błędów. - Nathan przerwał Ann, zanim na dobre zaczęła. - Ale uważam, że wszyscy je popełniamy. W końcu to ty całe życie opowiadałaś się za naukami Aadu, a zostałaś Siostrą Mroku. Czyż mam odrzucić wszystko, co teraz mówisz, tylko dlatego że w przeszłości popełniłaś błędy? Chciałabyś odrzucić to wszystko, czego się nauczyliśmy i co zrobiliśmy, tylko dlatego że popełniliśmy błędy? Równie dobrze może się okazać, że nasze błędy wcale nie były błędami, lecz narzędziem proroctwa, częścią ogólniejszego wzoru, bo i tak to ty miałaś się znalezć przy Richardzie i wspomóc go. Może to właśnie nasze czyny pozwoliły ci znalezć się przy nim i odegrać ową ważną rolę, do której jedynie ty jesteś zdolna. - Wolna wola to zmienna w proroctwie - odezwała się Ann. -Gdzie byś była, gdyby nie ona, gdyby nie to wszystko, co się wydarzyło i co ściągnęło tu Richarda? Gdzie byś była, gdybyśmy nigdy nic nie zrobili? Gdybyś nigdy nie spotkała Richarda? Nicci nie miała ochoty rozważać takiej możliwości. - A ilu tobie podobnych może zostać ocalonych, bo wydarzenia właśnie tak się potoczyły? - dodała Ksieni. - Równie dobrze mogłoby się okazać - powiedział Nathan że gdybyśmy nie zrobili tego, co zrobiliśmy, kierując się słusznymi lub błędnymi pobudkami, proroctwo i tak w inny sposób doprowadziłoby do tych samych skutków. Całkiem
możliwe, że i tak musiało się stać to, co się teraz dzieje, gdyż tak się przeplatają jego linie. - Jak woda znajdująca drogę na niższe tereny? odezwała się Cara. - Otóż to - odparł Nathan i uśmiechnął się, zadowolony z celności jej uwagi. - Proroctwo do pewnego stopnia samo się kontroluje. Może nam się wydawać, iż rozumiemy szczegóły, lecz możemy nie ogarniać całokształtu wydarzeń w większej skali, toteż kiedy się decydujemy na działanie, proroctwo musi odnalezć inne korzenie, by zasilać drzewo, bo inaczej by obumarło. Skoro zaś potrafi samo się kontrolować, każda próba oddziaływania na nie okazuje się w gruncie rzeczy daremna. A jednocześnie proroctwo jest przecież po to, by zeń korzystać, by pobudzało do działania, bo jakiż inny mogłoby mieć cel? Mimo to każda próba ingerencji w zdarzenia jest niebezpieczna. Cała sztuka polega na tym, żeby wiedzieć, gdzie i kiedy zadziałać. To płynna i nieokreślona domena, nawet dla Proroka. - Może fakt, że jesteśmy tak boleśnie świadomi popełnionych w dobrej wierze błędów - wtrąciła Ann - pomoże ci pojąć, dlaczego tak nas zaniepokoiło, iż zdecydowałaś się podjąć w imieniu Richarda, głównego bohatera proroctwa, tak ważną decyzję i okrzyknąć go graczem o moc Ordena. Wiemy, jak ogromne szkody może wyrządzić ingerowanie nawet w stosunkowo mało ważne partie proroctwa. Szkatuły Ordena to rozstrzygające zawęzlenie i nikt by się nie ośmielił nazwać ich pomniejszą sprawą. Sprawy przybrały inny obrót, niż chciała Nicci. Wcale nie uważała się za osobę bez winy - wprost przeciwnie. Przez całe życie miała poczucie, że jest gorsza od innych, a może i do głębi zła. Matka.
Brat Narev, a potem imperator Jagang stale jej to powtarzali, bezustannie utwierdzali ją w przekonaniu, że jest marna i niedoskonała. A teraz po prostu zdumiało ją to, że Ksieni może być taka... ludzka. Odwróciła wzrok. - Wyszło inaczej, niż zamierzałam. Nigdy nie myślałam, że popełniacie błędy. - Chociaż nie zgadzam się z twoją oceną wydarzeń z owych pięciu wieków i niezliczonych lat ciężkiej pracy - odezwała się Ann -jestem zdania, że wszyscy popełniamy błędy. A to, jak sobie z nimi radzimy, świadczy o naszym charakterze. Jeżeli się wypieramy błędu, nie można go naprawić i przynosi on coraz większe szkody. Jeżeli się poddajemy, bo popełniliśmy błąd, nawet poważny, nigdy daleko nie zajdziemy. A co do twojej wersji naszego oddziaływania na proroctwo, to jest wiele czynników, których nie wzięłaś pod uwagę, że już nie wspomnę o elementach, o których nie wiesz. Aączysz wydarzenia w sposób nazbyt uproszczony, o ile nie całkowicie błędny. Pomijasz sporo okoliczności. Nathan odkaszlnął. - Nie chcę przez to powiedzieć - podjęła Ann - że niekiedy nie dokonywaliśmy błędnych ocen. Popełnialiśmy błędy. Niektóre z nich dotyczą wydarzeń, o których wspomniałaś. Staramy się je naprawić. - A co z tym proroctwem o braku proroctw, o Wielkiej Pustce? -zapytała z niejakim zniecierpliwieniem Cara. - Upieracie się, że musimy doprowadzić do tego, żeby lord Rahl walczył w ostatecznej rozgrywce, bo proroctwo głosi, że musi to uczynić, a jednocześnie fragment proroctwa oznajmia, że cała ta przepowiednia jest
pusta, bez treści. To bez sensu. Samo proroctwo przyznaje, że brakuje tej właśnie jego części. Ann wydęła usta. - Teraz nawet Mord-Sith znają się na proroctwach? Nathan obejrzał się przez ramię na Carę. - Nie tak łatwo zrozumieć kontekst wydarzeń powiązanych z proroctwem. Proroctwo i wolna wola istnieją w opozycji do siebie. A mimo to wzajemnie na siebie oddziałują. Proroctwo to magia, każda magia zaś wymaga przeciwwagi. Przeciwwagą proroctwa, tym, co mu pozwala istnieć, jest wolna wola. - O, w tym jest wiele sensu - odcięła się stojąca w drzwiach Cara. - Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, to się wzajemnie wykluczają. Prorok znacząco uniósł palec. - Ależ nie. Są niezależne od siebie i zarazem sobie przeciwstawne. Tak jak magia addytywna i subtraktywna: to przeciwstawne moce, a jednak obie istnieją. Jedna stanowi przeciwwagę dla drugiej. Kreacja i destrukcja, życie i śmierć. Magia, żeby działać, musi mieć przeciwwagę. To samo dotyczy magii proroctwa. Proroctwo działa dzięki istnieniu swojej opozycji, czyli wolnej woli. To jedna z zasadniczych trudności, które napotykamy w całej tej sprawie: zrozumienie wzajemnej zależności proroctwa i wolnej woli. Cara zmarszczyła nos. - Jesteś Prorokiem i wierzysz w wolną wolę? To dopiero jest bez sensu. - Czyż śmierć neguje życie? Nie, ona je definiuje i przez to tworzy jego wartość. Mord-Sith wcale nie wyglądała na przekonaną. - Nie rozumiem, jak wolna wola w ogóle może istnieć w proroctwie.
Nathan wzruszył ramionami. - Richard jest tego doskonałym przykładem. Jednocześnie igno-ruje proroctwo i przeciwważy je. - Mnie też ignoruje, a ilekroć to robi, wpada w tarapaty. - Czyli mamy ze sobą coś wspólnego - stwierdziła Ann. Cara westchnęła. - Tak czy owak, Nicci dobrze to ujęła. I wcale nie uważam, że to było proroctwo, ale że to jej wolna woła skłoniła ją do rozumnego działania. I dlatego lord Rahl jej ufa. - Nie zaprzeczam. - Nathan wzruszył ramionami. A chociaż bardzo mnie to niepokoi, czasem musimy pozwalać Richardowi robić to, co jego zdaniem najlepsze. I może Nicci ostatecznie to zrobiła: dała mu to, co umożliwi mu postąpienie według jego wolnej woli. Nicci już właściwie nie słuchała. Myślami była gdzie indziej. Nagle odwróciła się ku Prorokowi. - Muszę zobaczyć grób Panisa Rahla. Chyba już wiem, dlaczego się rozpływa. Odległy, grzmiący ryk rozdarł zapadający mrok i zwrócił ich uwagę. Cara wyciągnęła szyję, żeby spojrzeć. - Co się dzieje? Nicci popatrzyła na morze żołnierzy. - Wiwatują w czasie meczu Ja'La. Jagang wykorzystuje Ja'La dh Jin jako rozrywkę tak dla swojej armii, jak i dla mieszkańców Starego Świata. Z tym że zasady gry dla żołnierzy są odrobinę brutalniejsze. To zaspokaja ich żądzę krwi. Czarodziejka pamiętała, jaką wagę przywiązywał Jagang do Ja'La. Wiedział, jak kontrolować i ukierunkowywać emocje poddanych. Odwracał ich
uwagę od nędzy codziennego życia, nieustannie oskarżając o wszystko, o każdą trudność, tych, którzy nie chcieli zawierzyć Aadowi. A najgorszymi z owych wyrzutków byli poganie z północy. I nikt nie kwestionował nauk Aadu, bo za wszystkie kłopoty odpowiadali ci, którzy to czynili. Nicci o tym wiedziała, bo sama postępowała tak jako Pani Śmierci. Za każde cierpienie winiono tych, którzy byli samolubni. Każdy, kto wątpił, był okrzykiwany egoistą. Jagang rozbudził zapał do wojny, podsycając nienawiść do wyimaginowanego ciemięzcy, rzekomego sprawcy wszelkich kłopotów, jakie spadały na mieszkańców Starego Świata. Osobistą odpowiedzialność zarzucono na rzecz obarczania winą innych, a o wszelkie trudności obwiniano chciwych, którzy odmawiali wypełniania swojej części obowiązków. W ten sposób codzienne problemy nieustannie przypominały o istnieniu wroga, ich sprawcy. A błaganie Jaganga, żeby zniszczył pogan, których mieszkańcy Starego Świata uważali za przyczynę wszystkich swoich kłopotów, służyło zamiarom imperatora. On też musiał zniszczyć wolnych, zamożnych ludzi, bo samo ich istnienie zadawało kłam wierze-niom i naukom Aadu. Prawda w końcu zagroziłaby jego władzy. I tak oskarżanie innych o nędzę ludu zatoczyło, by tak rzec, koło - odwracało uwagę ludzi od prawdy i jednocześnie pozwalało im żądać, by Jagang wyruszył do walki ze złem. Któż by się poważył uskarżać na koszty i niedogodności wojny, której wszyscy żądali? Ja'La też służyło celom Jaganga. W miastach miało bardziej cywilizowane zasady i kierowało emocje oraz energię mieszkańców ku mniej istotnym
wydarzeniom. Dawało ludziom wspólną sprawę, wokół której mogli się jednoczyć i razem cieszyć, uczyło ich łączenia się przeciwko innym. W wojsku zaś gra ta odwracała uwagę żołnierzy od niewygód wojaczki. A że widownia składała się z agresywnych młodych ludzi, reguły były brutalniejsze niż w miastach. Brutalność meczów pozwalała rozładować tłumione emocje sfrustrowanym, wojowniczym i wrogo do wszystkiego nastawionym żołdakom. Jagang pojmował, że bez Ja'La mógłby mieć kłopoty z utrzymaniem dyscypliny i kontroli nad tak ogromną armią. Bez Ja'La jej członkowie mogliby nadmiar swej wrogości skierować na towarzyszy. Jagang miał własną drużynę, symbol niezachwianej przewagi imperatora. Była ucieleśnieniem jego władzy i potęgi, obiektem trwożliwego podziwu. Przekierowywała ów trwożliwy podziw na imperatora. Ta drużyna wiązała go z jego żołnierzami, sprawiała, że był taki jak oni, i zarazem podkreślała jego wyższość. Nicci, jako Królowa Niewolnica, spędziła przy imperatorze wiele czasu, toteż wiedziała, że mimo tych wszystkich wykalkulowa-nych założeń, Ja'La wciągnęło Jaganga tak samo jak jego żołnierzy. Dla niego walka była grą. Ja'La dh Jin było swego rodzaju walką, którą mógł się cieszyć, kiedy akurat nie toczył żadnej bitwy. Podsycało jego agresywność i wojowniczość. Jego nowa drużyna była niepokonana, budziła wśród wszystkich grozę, więc zaczął się uważać za mistrza Ja'La dh Jin. Ja'La stało się dla Jaganga czymś więcej niż grą. Zaczęło symbolizować jego samego. Nicci odwróciła się od zgromadzonych poniżej wojsk Imperialnego Aadu. Nie mogła już znieść owego widoku, myśli o krwawych meczach,
których tak nienawidziła. Docierały do niej stłumione wrzaski, nasilająca się żądza krwi, której dadzą upust w Pałacu Ludu. Weszła do środka i poczekała, aż Nathan zamknie ciężkie drzwi, odcinając ich od zapadającej chłodnej nocy. - Muszę zobaczyć grób Panisa Rahla. Obejrzał się na nią przez ramię, wpychając zasuwę. - Już to mówiłaś. Chodzmy. Ruszyli, lecz Ann przystanęła. - Wiem, jak nie cierpisz chodzie do tego grobu powiedziała do Nathana, chwytając go za ramię i zatrzymując. - Verna i Adie czekają. Zajmij się nimi, a ja zaprowadzę Nicci do grobu. Prorok łypnął na nią podejrzliwie. Już miał coś powiedzieć, kiedy Ann obdarzyła go jednym z tych swoich spojrzeń. Dotarło do niego, co miała na myśli. - Dobry pomysł, moja droga. Cara i ja pójdziemy porozmawiać z Verna i Adie. Cara skrzyżowała ramiona, zaskrzypiał jej czerwony skórzany uniform. - Zostanę z Nicci. Lord Rahl jest nieobecny, więc do mnie należy chronienie jej. - Uważam, że Berdine i Nyda chętnie omówiłyby z tobą parę spraw dotyczących bezpieczeństwa pałacu - odezwała się Ann. Cara najwyrazniej nie miała ochoty ustąpić, więc Ksieni pospiesznie dodała: - To ma związek z powrotem Richarda. Chcą mieć pewność, że wszystko będzie przygotowane do zapewnienia mu bezpieczeństwa, kiedy wróci do pałacu. Zdaniem Nicci, niewielu ludzi było tak ostrożnych i nieufnych jak Mord-Sith. Nieustannie były podejrzliwe i spodziewały się najgorszego. Czarodziejka miała wrażenie, iż Ann chciała poroz-
mawiać z nią na osobności. Nie rozumiała, czemu Ksieni po prostu nie powiedziała tego Carze. Pewnie podejrzewała, że to by nic nie dało. Nicci dotknęła pleców Cary i nachyliła się ku niej. - W porządku, Caro. Idz z Nathanem. Wkrótce do was dołączę. Mord-Sith przeniosła wzrok z niej na Ann. - Gdzie? - Znasz jadalnię między kwaterami Mord-Sith a placem modlitewnym obok grupki drzew? - Oczywiście. - To tam mają się z nami spotkać Verna i Adie. Dołączymy do was, kiedy obejrzymy grób. Cara ustąpiła dopiero wtedy, gdy Nicci skinęła jej głową.
ROZDZIAA 18
Kiedy ruszyli, Nicci dostrzegła pożegnalne spojrzenie, jakie Ann rzuciła Nathanowi. To było bardzo osobiste spojrzenie, któremu towarzyszył niemal dziewczęcy uśmiech - świadectwo wzajemnego zrozumienia i czułości. Nicci prawie się zawstydziła, iż była świadkiem tak intymnej chwili. Jednocześnie ujawniło to cechę tych dwojga, która ją urzekła. Była to jedna z tych zwyczajnych rzeczy, które niemal każdy by zrozumiał i docenił, gdyby je ujrzał. Przelotny wgląd w ich uczucia napełnił Nicci spokojem i dodał jej otuchy. Była to nie tylko
Ksieni, której czarodziejka bała się przez większość życia, ale i kobieta, żywiąca takie same uczucia i ceniąca te same wartości co większość ludzi. Wracały korytarzem, Cara i Nathan zeszli schodami. Nicci spojrzała na Ann. - Kochasz go, prawda? Ann się uśmiechnęła. - Tak. Nicci wpatrywała się w nią bez słowa. - Zdumiona, że się do tego przyznałam? - spytała Ksieni. - Tak - wyznała Nicci. Ann zachichotała. - Były czasy, kiedy i mnie by to zdumiało. Nicci splotła palce. - Kiedy to się stało? Ann zapatrzyła się we wspomnienia. - Pewnie wieki temu. Jednak byłam za głupia, za bardzo przejęta rolą Ksieni, by rozpoznać to, co miałam przed nosem. Może uważałam, że obowiązki powinny być na pierwszym miejscu. Ale myślę, że to tylko usprawiedliwienie mojej głupoty. Nicci zaniemówiła, zaskoczona tak szczerym wyznaniem tej kobiety. Jej mina rozbawiła Ann. - Wstrząśnięta, że jestem taka ludzka? Czarodziejka się uśmiechnęła. - To niezbyt pochlebne ujęcie sprawy, ale trafia w samo sedno. 172 Skręciły na schodyy o równomiernie rozmieszczonych podestach. Wspaniałą metalową poręcz po mistrzowsku wykuto w kształt winorośli. - No cóż - Ann westchnęła - i mną wstrząsnęło odkrycie, że je-stem tylko człowiekiem. A jednocześnie, przynajmniej na początku zasmuciło
mnie to. - Zasmuciło? zdziwiła się Nicci. - Dlaczego? - Bo musiałam się przyznać, że zmarnowałam większość życia. Stwórca pobłogosławił mnie bardzo długim życiem, lecz dopiero zbliżając się do jego kresu, uświadomiłam sobie, jak mało z niego miałam. - Spojrzała na Nicci, kiedy dotarły do podestu. - A ty nie żałujesz, ze tak wiele życia zmarnowałaś, nawet nie zdając sobie sprawy, co tak naprawdę jest w nim ważne? Nicci stłumiła ukłucie żalu. Doszły na skraj podestu i ruszyły w dół. - Żałuję, jak i ty. W milczeniu przebyły resztę schodów, słuchając odgłosu swoich kroków. W końcu znalazły się na dole i podążyły wiodącym prosto szerokim korytarzem, mijając rozgałęzienia. Unosił się tu żywiczny zapach bijący z równomiernie rozmieszczonych lamp oliwnych. Ściany wyłożono panelami z drewna czereśniowego, które przedzielały słomkowe draperie. Każda draperia podtrzymywał złoty sznur zakończony złotymi i czarnymi frędzlami. Za-mocowane między draperiami odbłyśniki oświetlały korytarz ciepłym blaskiem. Na każdym panelu wisiał obraz. Większość z nich miała ozdobne ramy, wiele mówiące o umiłowaniu sztuki. Przedstawiały najróżniejsze sceny - pózne popołudnie nad górskim jeziorem, podwórze gospodarskie, olbrzymi wodospad - lecz łączyło je aż boleśnie piękne wykorzystanie światła. Blask padający zza zamglonych szczytów potężnych gór na tkwiące wśród nich jezioro przebijał się przez skłębione, złociste chmury. Snop tego wspaniałego światła lizał brzeg jeziora. Okalające je lasy ogarniał już przyjazny mrok, tymczasem para
stojąca na skalistej wyniosłości skąpana była w cieple owego snopu światła. Na podwórzu kury grzebały na zasłanym słomą bruku; stonowane światło, padające z niewidocznego zródła, dawało całej scenie więcej uroku i życia niż ostry słoneczny blask. Nicci nigdy dotąd nie uważała podwórza za piękne, lecz ów artysta potrafił dostrzec i ukazać jego piękno. Na pierwszym planie obrazu z olbrzymim wodospadem, który spływał z odległej wyniosłej grani, znajdował się łuk naturalnego skalnego mostu spinającego rosnące po obu stronach lasy. Para patrzyła na siebie poprzez most, podświetlona zachodzącym słońcem. które oblewało ciemną purpurą majestatyczne góry. Dwoje ludzi skąpanych w jego blasku emanowało niezwykłą szlachetnością. Nicci z zainteresowaniem zauważyła, że w Pałacu Lodu jest tak wiele piękna. Wystrój wnętrz, rozmaitość kamienia wykorzystanego na posadzki, schody i kolumny, posągi i inne dzieła sztuki wszystko służyło celebracji piękna życia. Wszystko - od struktury samego pałacu po jego zawartość służyło ukazaniu największych, najwspanialszych dokonań człowieka. Poświecona mistrzostwu, mająca inspirować sceneria. Najbardziej intrygujące było to, że owe mistrzowskie malowidła mogło oglądać tak niewiele osób. To był wewnętrzny korytarz w głębi pałacu, wiodący ku grobom dawnych władców. Właściwie korzystał z niego głównie lord Rahl. Niektórzy mogliby to uznać za popis zachłanności, za napawanie się swoją własnością, lecz byłby to błąd zrodzony z cynizmu. Nicci wiedziała, jak różni ludzie sprawowali urząd Lorda Rah-la. Ojciec Richarda był okrutnym
tyranem. Za to dawniejsi przodkowie chłopaka zupełnie nie przypominali Rahla Posępnego. Kolejne pokolenia często przekręcały i zniekształcały początkowy zamysł, toteż pierwotna idea umieszczenia tu owych dzieł sztuki prawdopodobnie została zapomniana i przekształcona w przywilej elity. Po mądrych przywódcach często przejmowali władze głupcy odrzucający zdobycze przodków. Nicci sądziła, iż jedyną nadzieją jest to, by każde pokolenie wychowywano tak, żeby potrafiło czerpać nauki z przeszłości, nie traciło z oczu tego, co ważne, i rozumiało, dlaczego jest to ważne. I tak każdy musiał samodzielnie dokonywać wyboru. Ci, którzy zapominali o cennych zdobyczach przeszłości, cenionych wówczas wartościach, zwykle owe wartości tracili i skazywali następne pokolenia na walkę o ich odzyskanie tylko po to, żeby znów je zaprzepaścili ich następcy, którzy wszak o nie nie walczyli. Nicci widziała w owych obrazach, zdobiących długą drogę do zmarłych, przesłanie z przeszłości, przesłanie minionych pokoleń, mające przypominać kolejnym lordom Rahlom o wartości życia. Gdy kolejny lord Rahl zmierzał do grobów tych, którzy odeszli, ów korytarz miał mu przypominać, co stale powinien mieć na uwadze. Przypominać mu o obowiązku, jaki miał wobec życia. Zapomniało o tym wielu, którzy tędy chodzili, a przez to całe pokolenia utraciły to, czym radowali się ich przodkowie i co uważali za rzecz oczywistą. To dlatego pałac był zbudowany na planie zaklęcia zwiększającego moc dynastii Rahlów i dlatego było w nim tyle przepięknych rzeczy - by przypominać lordowi Rahlowi o tym, co ważne, i dać mu moc,
by mógł to chronić dla swojego ludu. Jednak zdaniem Nicei żadne z tych dzieł sztuki, chociaż zapierały dech, nie dorównywało posągowi, który Richard wyrzezbił w Altur'Rang. W tamtym posągu było tak wiele życia, że wstrząsnął duszą Nicci i na zawsze ją odmienił. Richard był lordem Rahlem uosabiającym sens życia. Pojmował, co mogłoby przepaść. - Kochasz go, prawda? Nicci zamrugała. Obejrzała się na Ann, kiedy tak szły korytarzem. - Słucham? - Kochasz Richarda. Nicci wbiła wzrok przed siebie. - Wszyscy kochamy Richarda. - Nie to miałam na myśli i dobrze o tym wiesz. Nicci zachowała spokój. Przynajmniej na zewnątrz. - Richard jest żonaty, Ann. I to z kobietą, którą kocha. Nie tylko kocha, lecz kocha ponad życie. Ann zmilczała. - Poza tym - dodała Nicci, przerywając krępującą ciszę - mogłam zniszczyć mu życie, zniszczyć życie nam wszystkim, kiedy uprowadziłam go do Starego Świata. I niemal to zrobiłam. Powinien mnie wtedy zabić, miał do tego pełne prawo. - Może i tak - odezwała się Ann. - Ale to było wtedy, a teraz jest teraz. - Co masz na myśli? Ksieni wzruszyła ramionami, gdy skręciły w korytarz wiodą-cy ku kolejnym schodom, którymi miały zejść na poziom grobów. - Nathan miał powody, żeby mnie znienawidzić, podobnie jak Richard miał powody znienawidzić ciebie. A wcale się tak nie stało. Jak niedawno wspomniałam, wszyscy popełniamy błędy. Nathan
potrafił mi przebaczyć. A skoro nadal żyjesz, Richard najwyrazniej ci wybaczył. Musi mu na tobie zależeć. - Już ci mówiłam, że Richard jest żonaty z kobietą, którą kocha. - Kobietą, która istnieje lub nie. - Włączyłam do gry szkatuły Ordena. I teraz, uwierz mi, jestem pewna, że istnieje. - Niezupełnie to miałam na myśli. Nicci zwolniła. - Więc o co ci chodziło? - Posłuchaj, Nicci... - Ann przerwała, strapiona. Czy ty w ogóle masz pojęcie, jak mi jest trudno nie nazywać cię Siostrą" Nicci? - Odbiegasz od tematu. Ksieni się uśmiechnęła. - Też racja. Miałam na myśli to, że nie dotyczy to tylko jednego człowieka. - A czego? Ann zamaszyście uniosła ręce. - Tego wszystkiego. Tej całej wojny, tego, że on jest lordem Rah-lem, jego daru, batalii z Imperialnym Aadem, spowodowanych przez demony kłopotów z magią, zaklęcia chainfire, szkatuł Or-dena... tego wszystkiego. No i kto wie, w jakich on jest teraz opałach. Czemu stawia czoło. Jest tylko człowiekiem. Osamotnionym człowiekiem. Nie ma go kto wesprzeć. - Nie mogę temu zaprzeczyć - powiedziała Nicci. - Richard jest kamykiem w stawie, ośrodkiem tylu spraw. Tyle od niego zależy. Okazał się najważniejszym elementem życia nas wszystkich. Wszystko zależy od jego czynów, od jego decyzji. Zginiemy, jeżeli zrobi fałszywy krok. A spójrz tylko na tego biedaka, pierwszego od trzech tysięcy lat człowieka z darem magii sub-traktywnej, którego nikt nie nauczył, jak ma korzystać ze swego daru. Urodził się czarodziejem wojny, a nie wie, jak się
posługiwać własną mocą. - Tak sądzę. No i? - Zdajesz sobie sprawę, Nicci, co to dla niego oznacza? W jakim napięciu żyje? Dorastał w Westlandzie, w małej mieścinie, i został leśnym przewodnikiem. Dorastał, nie mając pojęcia o magii. Potrafisz sobie wyobrazić, co się czuje, dzwigając takie brzemię, taką odpowiedzialność, gdy się nie ma pojęcia, jak przywołać własny dar? A na dodatek jest teraz graczem o moc Ordena. Wiesz, jak się przerazi, kiedy się dowie, że moc Ordena jest w grze, że zrobiono to w jego imieniu? Nawet nie potrafi się złączyć ze swoją Han, a teraz miałby manipulować czymś, co najprawdopodobniej jest najbardziej skomplikowaną magią, jaką kiedykolwiek wymyślił ludzki umysł. - I właśnie po to jestem - oznajmiła Nicci, znów ruszywszy korytarzem. - Żeby go uczyć. Być jego przewodniczką. - Właśnie to miałam na myśli. Jesteś mu potrzebna. - Może na mnie liczyć. Zrobię dla niego wszystko. - Tak? Nicci zmarszczyła brwi, patrząc na nieodgadniona minę Ann. - Zrobiłabyś wszystko? Byłabyś osobą, której najbardziej potrzebuje? - To znaczy? - Jego partnerką. Nicci się nachmurzyła. - Partnerką? - Życiową partnerką. - On ma partnerkę. Ma... - Czy ona włada magią? - Jest Matką Spowiedniczką. - Tak, ale czy może władać magią? Czy może się odwołać do swojej Han tak, jak ty to robisz?
- Cóż, ja nie... - Czy włada magią subtraktywną? Ty władasz. Richard urodził się z darem magii subtraktywnej. Ty wiesz, jak się posługiwać tą mocą. Ja nie wiem, ale ty wiesz. Ty jedna po naszej stronie to potrafisz. Czy kiedyś przyszło ci na myśl, że nie bez powodu znalazłaś się przy nim? - A jest jakiś powód? - Oczywiście. Sam nie da rady. Jesteś chyba jedyną osobą, która może być tym, czego Richard najbardziej potrzebuje: partnerką, która go kocha, potrafi go uczyć i ukierunkowywać, odpowiednią dla niego towarzyszką. - Odpowiednią towarzyszką? - Czarodziejka nie wierzyła własnym uszom. Drogie duchy, Ann, on kocha Kahlan. O czym ty mówisz? Jaką odpowiednią towarzyszką? - Odpowiednią dla niego towarzyszką. - Ksieni wykonała jakiś nieokreślony gest. Równą mu. Jego kobiecym odpowiednikiem. Kto lepiej od ciebie spełni oczekiwania Richarda? Nasze oczekiwania? - Posłuchaj, ja znam Richarda - powiedziała Nicci, uniesieniem dłoni przerywając rozmowę, zanim ta zaszła jeszcze dalej. - Wiem, że skoro kocha Kahlan, to ona musi być kimś niezwykłym. Musi mu dorównywać. Kochasz to, co podziwiasz. Tylko Aad głosi co innego, twierdzi, że powinno się kochać to, co obmierzłe. Ona może i nie potrafi korzystać z magii tak jak ja, lecz musi być kimś, kogo on podziwia, kimś, kto go dopełnia. Nie byłby jej tak oddany, gdyby taka nie była. Richard nie pokochałby nikogo, kto by taki nie był. Odrzucasz ją, niczego o niej nie pamiętając. Nie pamiętamy Kahlan, zapomnieliśmy, jaka jest, ale wystarczy znać Richarda, by pojąć, jaką wspaniałą musi być
kobietą. Poza tym jest Matką Spowiedniczka, ma wielką władzę. Może i nie potrafi tak posługiwać się mocą jak czarodziejki, lecz Spowiedniczka może zrobić to, czego nie potrafi żadna czarodziejka. Zanim zniknęły granice i bariery, Matka Spowiedniczka nadzorowała Midlandy. Kłaniali jcj się królowie i królowe. Czy byłybyśmy zdolne do czegoś takiego? Ty zarządzałaś pałacem. Ja jestem jedynie Królową Niewolnicą. Kahlan jest prawdziwą władczynią, władczynią, na którą liczą poddani, która dla nich walczyła, walczyła o ich wolność. Kobietą, która według słów Richarda, sama przekroczyła granicę, przechodząc przy tym przez zaświaty, żeby uzyskać pomoc dla swojego ludu. Kiedy więziłam Richarda w Starym Świecie, ona go zastąpiła. Dowodziła d'harańską armią i walczyła wraz z wojskiem, spowalniając pochód Jaganga, by zyskać czas na odkrycie sposobu powstrzymania imperatora. Richard kocha Kahlan. To mówi samo za siebie, to mówi wszystko. Nicci ledwo mogła uwierzyć, że zmuszono ją do tej przemowy. - Cóż, to wszystko może być prawdą. Może on istotnie kocha tę kobietę, tę Kahlan, lecz któż wie, czy ona żyje? Lepiej ode mnie znasz paskudny charakter Sióstr, które ją uprowadziły. Nie wiadomo, czy Richard jeszcze kiedyś ją zobaczy. - Na ile znam Richarda, zobaczy. Ann rozłożyła dłonie. - A jeżeli zobaczy, to co wtedy? Czy to cokolwiek da? Nicci zjeżyły się włoski na karku. - O co ci chodzi? - Przeczytałam Chainftre. Wiem, jak działa zaklęcie. Spójrz prawdzie w oczy: kobieta, którą była Kahlan, już nie istnieje. Chain-fire to wszystko
zniszczyło. Chainfire nie tylko sprawia, że ludzie zapominają o przeszłości. Zaklęcie niszczy te wspomnienia, niszczy przeszłość. I dlatego dawna Kahlan już nie istnieje. - Ale ona... - Kochasz Richarda. Myśl tylko o nim. O jego potrzebach. Kahlan zniknęła, a przynajmniej zniknął jej umysł. Może i mówiłaś prawdę, twierdząc, że tak wiele dla mego znaczyła, że była taka cudowna, lecz ta kobieta, kobieta, którą Richard kochał, już nie istnieje. Nawet jeżeli chłopak ją odnajdzie, będzie to zaledwie jej cielesna powłoka, pusta muszla. Już nie będzie w niej niczego, co mógłby kochać. Nie ma umysłu, który czynił ją Kahlan. Czy Richard kochałby ją tylko dla jej postaci, pragnął jedynie dla jej ciała? Nie. To umysł czyni nas tym, kim jesteśmy, i to umysł Richard kochał, ale ten zniknął. Czy odrzucisz życie tak, jak ja odrzuciłam swoje? Straciłam to wszystko, co mogłabym przeżyć z Nathanem, mężczyzną, którego kochałam, gdybym się tak nie poświęcała obowiązkom. Nie odrzucaj i ty swojego życia, Nicci. Nie pozwól, żeby i Richard stracił szansę na szczęście. Nicci mocno splotła drżące palce. - Czyżbyś nie pamiętała, do kogo mówisz? Czy zdajesz sobie sprawę, że starasz się pchnąć w ramiona Richarda, według twoich słów jedynej nadziei dla przyszłości nas wszystkich, Siostrę Mroku? - Też coś - nastroszyła się Ann. - Nie jesteś Siostrą Mroku. Jesteś inna niż pozostałe Siostry Mroku. To one są prawdziwymi Siostrami Mroku. Ty nie. Postukała palcem pierś Nicci. - Ty nią nie jesteś. One zostały Siostrami Mroku, bo są zachłanne. Chciały tego, czego by nie zdobyły. Chciały potęgi i
spełnienia mrocznych obietnic. Ty się od nich różniłaś. Zostałaś Siostrą Mroku nie dlatego, że pragnęłaś władzy, ale z zupełnie innego powodu. Uważałaś, że nie jesteś godna własnego życia. To była prawda. Nicci jako jedyna została Siostrą Mroku nie po to, by zdobyć potężną moc lub obietnice nagród, lecz z poczucia, że nie zasługuje na nic dobrego. Nie cierpiała przymusu bycia bezinteresowną, poświęcania się zaspokajaniu potrzeb innych, rezygnowania z własnego życia. Sądziła, że te uczucia czynią z niej egoistkę, złą istotę. W przeciwieństwie do innych Sióstr Mroku, wcale nie uważała, że zasługuje na coś więcej niż wiekuiste potępienie. To, że motywowało ją poczucie winy, a nie zachłanność, niepokoiło pozostałe Siostry Mroku. Nie ufały jej. Właściwie nie była jedną z nich. - Drogie duchy - wyszeptała Nicci, ledwo mogąc uwierzyć, że ta kobieta, którą rzadko kiedy widywała, gdy mieszkały w Pałacu Proroków, potrafiła tak dobrze wszystko zrozumieć. - Nie sądziłam, że tak łatwo mnie przejrzeć. - Zawsze mnie smuciło - powiedziała łagodnie Ann - że osoba tak piękna i utalentowana jak ty ma o sobie takie złe zdanie. Nicci przełknęła ślinę. - Dlaczego nigdy mi tego nie powiedziałaś? - A uwierzyłabyś mi? Nicci przystanęła u szczytu schodów i oparła dłoń na białym marmurowym słupku. - Chyba nie. Trzeba było Richarda, żebym to dostrzegła. Ann westchnęła. - Może powinnam wezwać cię do siebie i spróbować skłonić, żebyś lepiej o sobie myślała, ale zawsze się bałam, że uznają mnie za zbyt
łagodną, że poufałość zniszczy mój autorytet. Obawiałam się również, że mówienie nowicjuszkom, co o nich myślę, wbije je w pychę. Wcale nie było cię tak łatwo przejrzeć, jak by ci się mogło wydawać. Nigdy nie uświadamiałam sobie głębi twoich uczuć. Sądziłam, że to, co brałam za twoją skromność, dobrze ci się przysłuży, kiedy się staniesz kobietą. I co do tego się myliłam. - Nie miałam o tym pojęcia - odezwała się Nicci, wracając myślami w odległą przeszłość. - Nie myśl, że odnosi się to tylko do ciebie. Gorzej traktowałam te, o których byłam dobrego zdania. Vernie ufałam chyba bardziej niż komukolwiek, a nigdy jej tego nie powiedziałam. W zamian wysłałam ją w dwudziestoletnią podróż, poszukiwania na ślepo, bo była jedyną osobą, której ośmieliłam się powierzyć taką misję. Misję związaną z moim mieszaniem się w rozmaite wydarzenia z proroctwa. Pokręciła głową. Jakże ona mnie nienawidziła za owe dwadzieścia frustrujących lat. - Mówisz o jej poszukiwaniach Richarda? - Tak. - Ann uśmiechnęła się do siebie. - To była podróż, w trakcie której odnalazła i siebie. - Na chwilę zatopiła się we wspomnieniach, a potem uśmiechnęła do Nicci. - Pamiętasz, jak Verna go wreszcie przyprowadziła? Pamiętasz ten pierwszy dzień w wielkim holu, gdy wszystkie Siostry zebrały się, żeby powitać nowego chłopca, którego przywiodła Verna, a to był już dorosły Richard? - Pamiętam - odparła Nicci, uśmiechając się do wspomnień. -Wątpię, czy uwierzyłabyś we wszystko, co się zaczęło tamtego dnia. Kiedy go wtedy zobaczyłam, przysięgłam sobie, że zostanę jedną z jego nauczycielek. Została jego nauczycielką, a na koniec to Richard stał się jej mentorem.
- Richard cię teraz potrzebuje, Nicci. Potrzebny mu ktoś, kto stanie u jego boku. Potrzebuje partnerki do tej walki. To zbyt duże brzemię dla jednego człowieka. Trzeba mu kobiety, która go kocha. Kahlan zniknęła. Nawet jeżeli żyje, nie jest dawną sobą. Ani nie pamięta Richarda, ani go nie kocha. Jest dla niej kimś obcym. To smutne, że Richard ją utracił, że padła ofiarą tej rozgrywki. Teraz potrzebuje towarzyszki życia. Jesteś potrzebna Richardowi, Nicci, żeby szeptać mu nocą to, co powinien słyszeć. Jesteś mu teraz niezbędna, czy wie o tym czy nie. Nicci była bliska płaczu. Cierpiała, argumentując przeciwko temu, że chętnie oddałaby życie. Niczego tak nie pragnęła jak Richarda. Ale ponieważ go kochała, nie mogłaby przystać na żądania Ann. Zaczęła schodzić po schodach i zmieniła temat. - Muszę zobaczyć grób, a potem porozmawiać z Verna i Adie. Nie mam czasu do stracenia. Muszę dotrzeć do Tamarang, żeby pomóc Zeddowi zdjąć z Richarda czar wiedzmy. W tej chwili tego Richard najbardziej potrzebuje. I dlatego powinnam się dowiedzieć wszystkiego o Six. Mogłaś jej nie znać, ale miałaś szpiegów w całym Starym Świecie. - Wiedziałaś o szpiegach? - zapytała Ann, schodząc za Nicci. - Domyślałam się. Taka kobieta jak ty nie utrzymałaby się tak długo u władzy bez żadnej pomocy. Pod twoimi rządami Pałac Proroków był wyspą spokoju i stabilizacji w pełnym wrzenia świecie, nad którym przejmowało kontrolę Bractwo Aadu. Musiałaś mieć rozbudowaną siatkę szpiegowską, żeby wiedzieć o wszystkim, co się działo w otaczającym świecie, być świadomą każdego potencjalnego zagrożenia. W końcu przez
setki lat zapewniałaś pałacowi bezpieczeństwo i możliwość działania. Ann uniosła brew. - Nie byłam taka dobra, jak sądzisz, moja droga. Bo gdybym była, Siostry Mroku nie zalęgłyby się tuż pod moim nosem. - Ale coś podejrzewałaś i przedsięwzięłaś środki ostrożności. - Jednak niedostateczne, jak się okazało. - Nikt nie może być doskonały i nikt nie jest niezwyciężony. Niemniej pozostaje prawdą, że przez wiele lat trzymałaś je na dystans. Miałaś sieć informatorów donoszących ci o tym, co się dzieje w zewnętrznym świecie. Wiem, że Siostry Mroku zawsze były czujne. Bały się ciebie. Mając do dyspozycji sieć, jaką tylko Ksie-ni mogła upleść, musiałaś przez te wszystkie lata dowiedzieć się czegoś o Six. - Bo ja wiem, Nicci. Przez te lata działo się tyle ważnych spraw. Pogłoski o wiedzmie nie za bardzo mnie interesowały. Były poważniejsze problemy. A o Six nie usłyszałam niczego godnego zapamiętania. - Nie zamierzam cię nakłamać, Ann, żebyś zdradzała sekrety. Po prostu przyda mi się wszystko, co mogłaś o niej usłyszeć. Z jakiegoś powodu zabrała szkatułę Ordona. Muszę ją odzyskać dla Richarda. Może mi w tym pomóc nawet najdrobniejszy skrawek informacji. - Po prostu nigdy niczego się o niej nie dowiedziałam z moich zródeł. - Na koniec Ann skinęła głową, jakby do siebie. - Ale wiedziałam, że istnieje, i wiem również, że nie może włączyć Or-dana do gry. - To po co wzięła szkatułę? - Chociaż wiem o niej tylko to, co powiedziała nam
Shota, zdaję sobie sprawę, że niektórzy ludzie pałają żądzą zniszczenia tego, co w życiu wartościowe. Pokrętne, wypaczone wierzenia, które przyjmują, są dla nich jedynie usprawiedliwieniem wszechogarniającej nienawiści do dobra. Ów wewnętrzny przymus upodabnia ich do innych, którzy mają ten sam cel: zniszczyć każdego, kto jest wolny, kto się stara poprawić własną sytuację. I to ten ostateczny cel zniszczenie wszystkiego, co dobre - rozpala ich i rozpłomienia. Bo tak naprawdę to życia nienawidzą. Nie czują się na siłach sprostać jego wyzwaniom. Odrzuca ich konieczność radzenia sobie w rzeczywistym świecie, toteż wybierają drogę na skróty. Zamiast ciężko pracować, wolą niszczyć tych, którzy to czynią. Zamiast tworzyć coś wartościowego, chcą kraść to, co stworzyli inni. - Chcesz więc powiedzieć - odezwała się Nicci - że chociaż nie wiesz nic konkretnego o Six, to uważasz, że będzie szukać kontaktu z tymi, którzy jak i ona kierują się nienawiścią. - Otóż to - potwierdziła Ann. - I co to oznacza? Dotarły do podnóża schodów i Nicci przystanęła. Oparła nadgarstek o słupek i stukała paznokciem w biały marmur, zamyślona, zapatrzona w dal. - To oznacza, że będzie szukać sojuszu z tymi, którzy mają pozostałe dwie szkatuły: z Siostrami Mroku. Może wyznają inną wiarę, lecz są siostrami w nienawiści. Ann uśmiechnęła się do siebie. - Bardzo dobrze, dziecko. - Sama nie może wykorzystać szkatuły - podjęła Nicci, głośno myśląc. - A to znaczy, że ją wzięła, by użyć jako karty przetargowej. Potrzebuje jej, żeby zdobyć władzę. Kiedy wielka bariera zniknęła,
Six uznała, że Nowy Świat jest bezbronny. Ułożyła plan i wreszcie przywłaszczyła sobie to, co Shota stworzyła tutaj, w Nowym Świecie. Ale to jej nie wystarczyło. Zamierza zdobyć moc w zamian za szkatułę, którą ukradła. Ann kiwała głową. - Troszczy się o to, żeby i ona skorzystała na uwolnieniu mocy Ordena. Pociąga ją możliwość zniszczenia wszystkiego, co dobre. Może i chce dla siebie mocy, lecz uważam, że tak naprawdę zależy jej na tym, by się przyłączyć do zniszczenia wartości i porządku. - Jest w tym wszystkim jednak coś, w czym nie widzę sensu. - Nicci potrząsnęła głową, wpatrzona w długi korytarz. - Wątpię, żeby Siostry Mroku miały ochotę się układać z wiedzmą. One się jej boją. - Bardziej boją się Opiekuna. Muszą mieć szkatułę, jeżeli mają uwolnić moc Ordena. Nie zapominaj, że skoro już włączyły szkatuły Ordena do gry, zapłacą życiem, jeżeli nie otworzą tej właściwej. Będą się musiały układać z Six. - Może i tak - przyznała Nicci. Czegoś tu brakowało, lecz nie umiała powiedzieć czego. Najwyrazniej musiało być jeszcze coś.
ROZDZIAA 19
Ruszyły i dłoń Nicci ześliznęła się ze słupka. Posadzka, ściany i strop cichego korytarza
wykonane były z wypolerowanych bloków białego marmuru. Wiły się w nim delikatne szare i złote żyłki, nadając mu nieco strzępiasty wygląd. Pochodnie, osadzone w równomiernie rozmieszczonych żelaznych uchwytach, dawały migotliwe światło. W zastałym powietrzu unosiła się ciężka woń smoły i delikatna mgiełka cierpkiego dymu. Tu i ówdzie od głównego korytarza odchodziły prowadzące ku grobom przejścia. - Nastały dla nas niebezpieczne czasy - podjęła Ann. Szły po marmurowej posadzce, a ich kroki budziły echa. - Zbliżamy się do najgrozniejszego znanego mi miejsca w proroctwie. Zbliżamy się do tego, co może się okazać naszym kresem. Nicci popatrzyła na starą Ksienię. - Właśnie dlatego muszę pomóc Zeddowi, a potem odnalezć Richarda. Jednocześnie musimy powstrzymać Six, nim złączy wszystkie szkatuły. Już mi udowodniła, jaka jest niebezpieczna, ale jeżeli uda się nam ją odszukać, Zedd pewnie zdoła sobie z nią poradzić. Uważam, że przede wszystkim powinnam dopaść Sio-siary Ulicię i Arminę. Mają dwie pozostałe szkatuły. A nie wydaje mi się, żeby po zgromadzeniu kompletu szkatuł Siostry Mroku zamierzały dać Richardowi czas na otwarcie jednej z nich aż do następnego pierwszego dnia zimy. Na pewno spróbują ją otworzyć, gdy tylko będą miały wszystkie trzy. Mam niepokojące przeczucie, że zaczyna nam brakować czasu. Zgadzam się z tobą powiedziała Ann, kiedy mijały syczącą pochodnie. Dlatego jest takie ważne, żebyś była przy Richardzie, żebyś go wspomogła. Zamierzam mu pomóc. Ann spojrzała na Nicci.
- Mężczyzna potrzebuje kobiety, by miarkowała jego decyzje, zwłaszcza jeżeli mogą one odmienić bieg życia. Nicci obserwowała, jak ich cienie zmieniają miejsce, kiedy mijały kolejną pochodnię. - Nie jestem pewna, czy wiem, o czym mówisz. - Pożądany, właściwy wpływ może mieć jedynie kobieta, która go kocha, stoi u jego boku i której on ufa. - Kocham go i stanę u jego boku. - Musisz zrobić jeszcze coś, Nicci, żeby być kobietą wywierającą pożądany wpływ. Czarodziejka spojrzała na nią kątem oka. - A jakiż to wpływ jest według ciebie potrzebny? - Dziecko potrzebuje siły ojca i opieki matki. Ksieni uniosła dwa mocno ściśnięte palce. Mężczyzna i kobieta, współdziałając, kształtują nas, kierują nami. W tej sprawie jest tak samo. Mężczyzna potrzebuje w życiu kobiety, jeżeli ma być władcą, który właściwie przewodzi ludziom. Potężny generał, pozbawiony kobiety, może wygrywać bitwy i zwyciężać w wojnach. Jagang może zniszczyć tych, którzy stoją mu na drodze, lecz niczego innego nie potrafi zrobić, a przynajmniej niczego, co ma jakąś wartość. Nasza sprawa jest inna. Nie chodzi tu jedynie o zwycięstwo w wojnie, którą toczymy, ale i o przyszłość, którą mamy nadzieję wywalczyć. Richard nie tylko potrzebuje kogoś, kto go kocha, ale też kogoś, kogo on mógłby kochać. Życie z mieczem w dłoni to za mało. Musi mieć gdzie ulokować swoje uczucia. Musi dawać miłość i otrzymywać ją. Nicci nie miała ochoty powtarzać tej dyskusji. - Nie jestem tą kobietą.
- Ale możesz być - powiedziała cicho Ann. - Jestem przekonana, że Kahlan jest kobietą zasługującą na miłość Richarda. Nie ja. Popełniłam straszliwe czyny, których nigdy nie naprawię. Kroczyłam bardzo mroczną ścieżką. Mogę jedynie walczyć o powstrzymanie złych idei, które niegdyś wspierałam. Jeżeli mi się powiedzie, zasłużę na odkupienie. Ale nigdy nie będę godna miłości Richarda. To Kahlan jest odpowiednią dla niego kobietą. Nie ja. - Kahlan na nic się nam nie przyda, Nicci. Nie ma co rozpatrywać tego jako wyboru między tobą a Kahlan. Ona już nie może odgrywać tej roli. Chainfire ją zniszczyło. Teraz jedynie ty jesteś odpowiednią kobietą. Musisz wyjść za Richarda i być dla niego taką kobietą. - Wyjść za niego! - Nicci zaśmiała się z goryczą, kręcąc głową. - Richard mnie nie kocha. Po cóż miałby się ze mną żenić? - Niczego się nie nauczyłaś w Pałacu Proroków? Ann, zniecierpliwiona, klasnęła językiem. - Jak zdołałaś zostać Siostrą? Nicci wyrzuciła w górę ręce. - O czym ty mówisz? - Mężczyzni mają swoje potrzeby. - Ksieni pogroziła jej palcem. - Zaspokój je, wykorzystując wszystkie swoje kobiece umiejętności i urodę, którą dał ci Stwórca, a zechce więcej. I ożeni się z tobą, by to dostać. Nicci miała ochotę ją spoliczkować, ale się powstrzymała. - Richard taki nie jest. Rozumie, że to miłość nadaje sens namiętności pomiędzy mężczyzną i kobietą. - I w rezultacie to dostanie. Ty tylko pozwolisz zrodzić się owej wzniosłej żarliwości. Serce
mężczyzny podąży za jego pragnieniami. Jesteś tak naiwna, by myśleć, że wszystkie pary pobierają się z miłości? Rozsądek starszych często umożliwia lepszy dobór. Musimy to uczynić, skoro nie ma Kahlan. Do ciebie należy wciągnięcie go do łoża i ukazanie mu, co możesz dla niego zrobić, czego mu brak, czego potrzebuje. Jeżeli zaspokoisz jego pragnienia, zdobędziesz jego serce i on w końcu dostanie to wzniosłe uczucie. Nicci czuła, jak się czerwieni. Nie mogła uwierzyć, że o tym rozmawiają. Musiała zmienić temat, lecz głos odmówił jej posłuszeństwa. Wiedziała, że Richard darzy ją przyjaznią i zaufaniem. Gdyby postąpiła zgodnie z radą Ann, zniszczyłaby tę przyjazń i zawiodła zaufanie. Richard mógł polegać na jej przyjazni. Szczerość i stałość przyjazni Nicci sprawiały, że warta była miłości chłopaka, lecz wypełnienie zaleceń Ann zburzyłoby zaufanie i wykaza-ło, że właściwie nigdy na nie nie zasługiwała. - Nie możesz zmarnować tej szansy, dziecko dodała Ksie-ni. - Nie możesz dopuścić, by nas ominęła. Nicci chwyciła ją za ramię i zatrzymała. - Żeby nas ominęła? Ann skinęła głową. - Jesteś ogniwem łączącym nas z Richardem. Nicci zmrużyła oczy. - Jakim ogniwem? Twarz Ann stężała i kobieta coraz bardziej przypominała znaną czarodziejce Ksienię. - Aączem, jakie muszą mieć z młodymi czarodziejami ci, którzy ich szkolą. - Richard jest naszym przywódcą, i to nie z urodzenia, ale dzięki własnym zdolnościom i zdecydowanej woli doprowadzenia tego do końca. Może i nie zaczynał jako kandydat na lorda Rahla,
na naszego przywódcę w tej walce, lecz z czasem dorósł do tej roli. Uznał, że życie znaczy dla niego wystarczająco wiele, by walczyć o prawo do ułożenia go według swojej woli. Porwał za sobą tych, którzy myślą tak samo. Tylko dlatego aż tyle osiągnęliśmy. Nie jest chłopcem w Pałacu Proroków, z Rada'Han na szyi. Jest panem siebie. - Czyżby? Zastanów się tylko. Tak, Richard jest naszym przywódcą i mówię to szczerze, lecz jest również człowiekiem mającym dar, o którym nic nie wie. Co więcej, jest czarodziejem z darem obu magii. Drzemie w nim potężna, nieświadoma siebie moc. A jakiż inny cel ma Siostra Światła, jak nie uczenie takich osób posługiwania się darem i... - Nie jestem Siostrą Światła. Ann zbyła to machnięciem ręką. - Semantyka. Gra słów. Zaprzeczanie niczego nie zmieni. - Nie jestem... - Jesteś. - Ann dzgnęła Nicci palcem. - O tu, w sercu, jesteś. Jesteś osobą, która mimo wszystko wybrała życie. To Stwórca cię powołał. Nazywaj siebie, jak chcesz, Siostrą Światła lub po prostu Nicci. To nie ma znaczenia i nie zmienia niczego. Walczysz o naszą sprawę, o sprawę samego Stwórcy: o życie. Jesteś Siostrą, czarodziejką, która może takiemu człowiekowi doradzać i go wspierać. - Nie jestem dziwką, ani dla ciebie, ani dla nikogo innego. Ann przewróciła oczami. - Czyż proszę, żebyś poszła do łóżka z człowiekiem, którego nie kochasz? Nie. Czyż proszę, żebyś go oszukała, pozbawiła czegoś podstępem? Nie. Prosiłam, żebyś poszła do mężczyzny, którego kochasz, dała mu miłość i była kobietą, której tak rozpaczliwie potrzebuje i która
może przyjąć od mego miłość. Tego właśnie potrzebuje: kobiety, która odpowie na jego pragnienie miłości. To dopełni jego człowieczeństwo. Nicci obrzuciła ją gniewnym spojrzeniem. - Tak naprawdę chcesz, żebym była dozorczynią z Pałacu Proroków! Ann spojrzała ku sufitowi, zanosząc modły o cierpliwość. - Dziecko - odezwała się w końcu, ponownie wbijając wzrok w Nicci - ja cię tylko proszę, żebyś nie marnowała już sobie życia. Nie do końca rozumiesz to, czego nie dostrzegasz. Pewnie sądzisz, że tu chodzi o miłość, ale czy ty naprawdę poznałaś miłość? Znasz jedynie jej początki: tęsknotę i pragnienie. Może nie takie okoliczności byś wybrała w idealnym świecie, lecz to szansa, którą ofiarował ci Stwórca, twoja szansa zaznania najwspanialszej radości naszego życia: miłości. Prawdziwej miłości, pełnej miłości. Teraz twoja miłość jest jednostronna, niepełna, czegoś jej brakuje. To wyłącznie słodka tęsknota i wyimaginowane szczęście. Nie dowiesz się, czym naprawdę jest miłość, póki twoje uczucia nie zostaną odwzajemnione. Tylko wtedy jest to prawdziwa, pełna miłość. Tylko wtedy serce prawdziwie rozkwita. Jeszcze nie poznałaś upojenia tym najbardziej ludzkim z uczuć. Nicci bywała całowana przez pożądliwych brutali. Nie było w tym żadnego upojenia. Ann miała rację. Nicci podejrzewała, iż nie potrafi do końca zrozumieć, jak to jest być całowaną przez tego, kogo się kocha, prawdziwie kocha, i kto tę miłość odwzajemnia, dla kogo jest się najważniejszą osobą na świecie. Mogła sobie tylko wyobrażać, jakie to musi być cudowne. Należy współczuć tym,
którzy nie pojmują owej różnicy. Ann otworzyła dłoń w geście ni to prośby, ni to wezwania. - A gdybyś w tym upojeniu spełnioną miłością, spełnioną dla was obojga, mogła lepiej, łatwiej kierować ukochanego ku właściwym i potrzebnym decyzjom, cóż byłoby w tym złego? - Opuściła rękę. - Nie proszę cię, żebyś go nakłaniała do złego, lecz do dobrego, do tego, co sam chciałby uczynić. Błagam cię jedynie, żebyś oszczędziła mu cierpienia, które mogłoby go popchnąć do popełnienia fatalnego dla nas wszystkich błędu. Nicci znów poczuła, jak się jej jeżą włoski na karku. - O czym ty mówisz? - Co czułaś, kiedy byłaś z Aadem, kiedy znano cię jako Panią Śmierci? - Co czułam? - Nicci gwałtownie szukała w pamięci odpowiedzi na to nieoczekiwane pytanie. - Sama nie wiem. Nie wiem, o co ci chodzi. Pewnie nienawidziłam siebie, nienawidziłam życia. - Czy w tej nienawiści do siebie przejęłabyś się, gdyby Jagang chciał cię zabić? - Właściwie nie. - A dzisiaj byłoby tak samo? Nie dbałabyś o siebie, o przyszłość? - Jasne, że nie. Wtedy nic mnie nie obchodziło, co się ze mną stanie. Jakaż mogła być przyszłość? Uważałam, że nie zasługuję na szczęście, nie sądziłam, że kiedykolwiek go zaznam, toteż właściwie nic, nawet moje życie, nie miało dla mnie znaczenia. Byłam zdania, że nic się nie liczy. - Byłaś zdania, że nic się nie liczy - powtórzyła Ann. Syknęła parę razy, przesadnie zatroskana i zaniepokojona słowami czarodziejki. - Nie sądziłaś, że zaznasz szczęścia, więc uważałaś, że nic nie ma
znaczenia. - Uniosła palec, podkreślając tym gestem swoje słowa. - Wówczas nie podjęłabyś takich samych decyzji jak dzisiaj, bo nie dbałaś o siebie, nic cię nie obchodziło, co się z tobą stanie. Dobrze mówię? Nicci miała wrażenie, że zbliża się do niewidzialnej pułapki. - Tak. - A co, twoim zdaniem, poczuje ktoś taki jak Richard, kiedy sobie uświadomi, że stracił Kahlan, kiedy w końcu pojmie nieodwracalność tego, co się z nią stało? Czy będzie uważał, że warto żyć? Czy nadal będzie się czuł z nami związany i, tak jak my, uważał życie za naczelną wartość, jeżeli będzie zagubiony, przybity, zrozpaczony... pozbawiony nadziei? Jeżeli uzna, że już nigdy nie zazna szczęścia, czy będzie go obchodziło, co go spotka? Wiesz, jak to jest, dziecko. Odpowiedz. Nicci dostała gęsiej skórki. Bała się odpowiedzieć. Ann pomachała palcem. - Jeżeli nie będzie nikogo mieć, twoim zdaniem będzie go obchodziło, czy przeżyje czy umrze? Nicci przełknęła ślinę, zmusiła się do spojrzenia prawdzie w oczy. - Całkiem możliwe, że nie. - A jeżeli nie będzie dla niego nadziei, czy podejmie dobre dla nas decyzje? A może zwyczajnie się podda? Zrezygnuje ze wszystkiego? - Nie sądzę, żeby Richard się poddał. - Nie sądzisz, by to zrobił. - Ann nachyliła się ku niej. - Chciałabyś się o tym przekonać? Wystawiłabyś na taką próbę nasze życie, nasz świat, samą egzystencję? Przejęcie, z jakim mówiła Ksieni, sparaliżowało Nicci. - Jeżeli utracimy Richarda, zginiemy, dziecko -
podjęła Ann łagodnym głosem, a Nicci miała wrażenie, że pułapka zamyka się wokół niej. Sama wiesz, jak jest dla nas ważny, i dlatego włączyłaś w jego imieniu do gry szkatuły Ordena. Wiesz, że tylko on może nas poprowadzić do tej walki. Wiesz, że bez niego Siostry Mroku uwolnią Opiekuna zaświatów. Kiedy zabraknie Richarda, by je powstrzymać, wpuszczą śmierć do świata istot żywych. Zniszczą świat życia. Zabiorą nas w Wielką Pustkę. Bez Richarda zginiemy powtórzyła, jakby wbijała ostatni gwózdz do trumny. Nicci przełknęła kulę tkwiącą w jej gardle. - Richard nigdy by nas nie opuścił. - Może nie zrobiłby tego rozmyślnie. Ale jeżeli stanie do tej walki samotny, utraciwszy miłość i nadzieję, może podjąć decyzje, jakich nigdy by nie podjął, gdyby była przy nim ta, którą kocha. Owa miłość spina wszystko w całość, dodaje mu sił. Taka miłość może być tym, co nie pozwala człowiekowi się poddać, chociaż już brakuje mu sił. - To wszystko może być prawdą, lecz i tak nie upoważnia cię do decydowania o jego uczuciach. - Nicci, nie sądzę... - O cóż walczymy, jeśli nie o świętość, nienaruszalność życia? - I ja o to walczę. - Czyżby? Naprawdę? Całe życie kształtowałaś innych tak, żeby byli tacy, jak ich widziałaś, a nie tacy, jacy chcieli być. Chociaż może nie wynikało to z nienawiści do dobra, z pewnością brało się z twojego poglądu na to, jak inni powinni żyć i po co powinni żyć. Formowałaś nowicjuszki w Siostry, by mogły wykonywać obowiązki, które im wyznaczałaś. Wykorzystywałaś Siostry do formowania młodych ludzi w czarodziejów, by wypełniali wolę Stwórcy tak, jak
ją rozumiałaś. Wszyscy, nad którymi miałaś władzę, byli wtłaczani w twoją wizję ich życia i ich wierzeń. Rzadko kiedy pozwalałaś innym samodzielnie decydować. Często nie pozwalałaś im dowiedzieć się czegokolwiek o życiu, natomiast pouczałaś ich, co ma wartość i jak powinni je przeżyć. Jedynym znanym mi wyjątkiem jest Verna, którą na dwadzieścia lat wyprawiłaś z pałacu. Planowałaś życie Richarda setki lat przed jego narodzeniem. Układałaś plany mówiące, jak ma wyglądać ta egzystencja, jego jedyne życie. Annalina Aldurren, opierając się na własnej interpretacji tego, co wyczytała w proroctwie, zdecydowała, jak Richard powinien życie na tym świecie. A teraz decydujesz za niego o jego uczuciach. Pewnie nawet zaplanowałaś mu pobyt w zaświatach. Więziłaś Nathana niemal całe jego życie, chociaż przez stulecia pomagał ci osiągać twoje cele. Chociaż go pokochałaś, skazałaś go na życie w niewoli ze strachu przed tym, co twoim zdaniem mógł-by zrobić. Czyż nie walczymy o to, Ann, żebyśmy sami mogli decydować o własnym życiu? Nie możesz decydować o tym, co inni powinni lub czego nie powinni robić. Nie możesz kreować się na dobrą wersję Jaganga, drugą stronę tej samej monety. Ann była szczerze zdumiona. - Czyż właśnie to twoim zdaniem robię? - Anie? Teraz, jak i przed jego narodzinami, planujesz Richardowi życie, decydujesz za niego. To jego życie. Kocha Kahlan. Co dobrego da mu życie, jeżeli nie będzie mógł być panem własnego serca, jeśli będzie zmuszony robić, co mu każesz? Kim jesteś, żeby zmuszać go do rezygnacji z tego, czego najbardziej pragnie, i pokochania mnie? Czy zasługiwałabym na jego miłość, gdybym
manipulowała nim tak, jak ty tego chcesz? Gdybym zrobiła, o co prosisz, zniszczyłabym wszelkie uczucia, jakie w nim wzbudziłam, zadałabym im kłam. Ann była wyraznie przygnębiona. - Wcale nie chcę, żebyś go kochała wbrew swojej woli. Chcę jedynie tego, co i dla ciebie jest najlepsze. - Wszystko bym dała, by wykorzystać twoje nalegania jako pretekst do zrobienia czegoś takiego, ale już nigdy nie odzyskałabym szacunku dla siebie. Richard kocha Kahlan. Nie mnie czymkolwiek tę miłość zastępować. A ponieważ go kocham, nigdy się nie sprzeniewierzę jego uczuciom. - Ależ ja nie... - Czy zdobyta podstępem miłość Nathana dałaby ci szczęście? Wystarczyłaby ci? Byłabyś wtedy szczęśliwa? Ann odwróciła wzrok. Azy napłynęły jej do oczu. - Nie, o nie. - Zatem jak możesz sądzić, że zadowoliłoby mnie uwiedzenie Richarda, ze szkodą dla mojego szacunku dla siebie? Miłość, prawdziwa miłość, to coś, na co się zasługuje dzięki charakterowi i osobowości. To nie nagroda za łóżkowe doświadczenie. Ann nie mogła na niczym skupić wzroku. - Ale ja tylko... - Kiedy uprowadziłam Richarda do Starego Świata i tam go więziłam, chciałam go zmusić, żeby przyjął wierzenia Aadu. Chciałam go też skłonić, żeby mnie pokochał. I dlatego planowałam coś bardzo podobnego do tego, o co mnie teraz prosisz. Richard odmówił. To jeden z powodów, dla których tak go szanuję. Nie jest taki jak inni znani
mi mężczyzni, którzy chcieli zaciągnąć mnie do łoża. Myślałam, że go zdobędę tymi samymi sposobami. Udowodnił mi, że to rozum nim kieruje. Nie był zwierzęciem jak ci, którzy pozwalali powodować sobą żądzy. To człowiek, którym włada rozum. Dlatego jest naszym przywódcą, a nie dlatego, że twoim zdaniem pociągnęłaś za właściwe sznurki. Gdyby mi uległ, nigdy bym go nie szanowała, nie byłabym mu tak oddana jak teraz. Jakże mogłabym go prawdziwie kochać, gdyby się wykazał taką słabością charakteru? Nawet gdybym przystała na twój plan, Richard by tego nie zrobił. Pozostałby takim samym Richardem, jakim był wówczas. Tylko przestałby mnie szanować, tyle byś uzyskała. I twój plan by zawiódł. Stałoby się tak dlatego, że i ty przestałabyś go poważać. Naprawdę chciałabyś, żeby ten plan się powiódł? Naprawdę wolałabyś, żeby naszym przywódcą był człowiek, którym włada żądza, a nie rozum? Powolna twoim życzeniom marionetka? - Nie, pewnie nie. - Ja też nie. Ann się uśmiechnęła, ujęła ramię Nicci i ruszyły marmurowym korytarzem. - Niechętnie to przyznaję, lecz rozumiem, o co ci chodzi powiedziała Ksieni. - Chyba zawiniłam, pozwalając, żeby mój zapał czynienia dzieła Stwórcy przerodził się w dufną wiarę, że tylko ja mogę decydować o tym, jak ma się to dokonywać i jak inni powinni żyć. Przez chwilę szły w milczeniu. Pochodnie migotały i cicho po-sykiwały. - Wybacz, Nicci. Okazałaś się kobietą z charakterem. Nicci patrzyła przed siebie. - Wygląda na to, że los zgotował mi samotną
drogę. - Richard mądrze by zrobił, kochając cię taką, jaka jesteś, dlatego, że jesteś sobą. Nicci przełknęła ślinę, zabrakło jej słów. - Coś mi się zdaje - dodała Ann - że przez całą tę krytyczną sytuację zaczęłam zapominać, jaką nauczkę dostałam od Nathana. Może tak naprawdę to nie twoja wina przyznała Nicci. Może to się łączy z chainfire i z tym, że tyle naszych wspomnień i wiedzy przepadło. Ann westchnęła. Chyba nie mogę uczynków z całego życia tłumaczyć działaniem zaklęcia, które rzucono tak niedawno. Nicci popatrzyła na byłą Ksienię. - O jakiej nauczce od Nathana mówiłaś? Pewnego dnia przekonał mnie o czymś, co mi właśnie przypomniałaś. Prawdę mówiąc, użył tej samej metody rozumowania co ty. Nie doceniałam Nathana, tak jak nie doceniałam ciebie, Nicci. Przepraszam cię, dziecko, i to nie tylko za to, ale i za to wszystko, czego cię pozbawiłam. Czarodziejka potrząsnęła głową. Nie, nie przepraszaj za moje życie. Podjęłam takie decyzje, jakie podjęłam. Każdy w takim czy innym stopniu musi stawić czoło wyzwaniom życia. Zawsze będą tacy, którzy zechcą na nas wpłynąć lub nas zdominować. Nie możemy usprawiedliwiać naszych błędnych decyzji. W końcu każdy żyje własnym życiem i jest za nie odpowiedzialny. Ann potaknęła. - To błędy, o których wcześniej mówiłyśmy. - Z czułością dotknęła pleców Nicci. - Ale ty swoje naprawiłaś, dziecko. Stałaś się godna zaufania. Czyniłaś dobro.
- Kiedy dostrzegłam godne pożałowania błędy w moim rozumowaniu i starałam się je naprawić, nie traktowałam tego jako zadośćuczynienia. Przyrzekam ci, Ann, że dam Richardowi wszystko, co mu będzie potrzebne. Bo tak powinien postąpić prawdziwy przyjaciel. Ann się uśmiechnęła. - Naprawdę jesteś jego przyjaciółką, Siostro. - Nicci. Ksieni zachichotała. - Niech będzie Nicci. Minęły w milczeniu dwanaście pochodni. Nicci poczuła ulgę, że Ann wreszcie wszystko zrozumiała. Pomyślała, że nigdy nie jest się za starym, żeby nauczyć się czegoś nowego. Miała nadzieję, że Ann rzeczywiście zrozumiała, że to nie jest jakaś nowa strategia, inny sposób zyskania wpływu na wydarzenia. Może Nathan naprawdę ją odmienił. Dla Nicci wszystko to było szczere. Miała też wrażenie, że na taką właśnie rozmowę z Ann czekała całe życie. - To mi przypomniało o Nathanie i okropnościach, które mu zgotowałam, zanim mnie przywołał do rozumu. Zostawiłam w lochach coś ważnego. Nicci spojrzała na przysadzistą towarzyszkę. - A cóż to takiego? - Zamierzałam... - No, no, no - powiedział ktoś. Nicci zamarła, podniósłszy wzrok w samą porę, żeby zobaczyć trzy kobiety wychodzące przed nimi z korytarza po lewej. Ann patrzyła na nie, zdezorientowana. - Siostra Armina? Siostra Armina uśmiechnęła się wyniośle. - Czyż to nie martwa Ksieni, która ożyła? - Uniosła
brew. - Chyba możemy temu zaradzić. Ann odepchnęła Nicci. - Uciekaj, dziecko. Teraz ty musisz go chronić. Nicci nie miała najmniejszych wątpliwości, o kim Ann mówiła.
ROZDZIAA 20
Nicci, uczestniczka wielu śmiertelnych starć, wiedziała, że ucieczka byłaby ogromnym błędem. Zdała się na instynkt i uniosła dłoń ponad ramieniem Ann, przywołując każdą iskrę mrocznej mocy, jaką dysponowała. Była zdecydowana porazić nią trzy kobiety stojące w głębi korytarza. W tej samej chwili wyczuła, że moc nie reaguje, i uświadomiła sobie, że w Pałacu Ludu jej dar jest bezużyteczny. Ogarnęło ją przerażenie. W głębi korytarza zapłonęła błyskawica. Nagły dzwięk w zamkniętej przestrzeni był wręcz ogłuszający. Jaskrawy zygzak wyładowania wśród białych ścian niemal ją oślepił. Atramentowa czerń i jaskrawy blask, splecione przez czaro-dziejki, tworzyły niesamowitą mieszankę iskrzącą w miejscach styku. Leciały iskry. Powietrze płonęło. Element subtraktywny był tak czarny, że wyglądał jak rysa próżni w istnieniu. Bo tym właśnie był. Marmurowa okładzina sufitu, posadzki i ścian pękała w zetknięciu z błyskawicą. W korytarzu latały marmurowe odłamki. Unosiły się kłęby
marmurowego pyłu, wyładowanie mocy wstrząsało powietrzem. Podmuch zgasił najbliższe pochodnie. Chociaż moc Nicci tak osłabła, że czarodziejka nie zdołała jej przywołać, w momencie połączenia ze swoją Han nadal na tyle korzystała z daru, by wyczuć znajome przesunięcie w percepcji czasu. Miała wrażenie, że jej ręce i nogi są z ołowiu. Postrzegany przez nią świat niemal znieruchomiał. Widziała, jak wirują w powietrzu lecące ku niej zadymionym korytarzem odłamki marmuru. Wystarczyłoby jej czasu, żeby je wszystkie zliczyć. Widziała, jak wiruje w locie każdy odłamek, wiórek, drobinka. Błyskawica cały czas jaśniała oślepiająco, niesamowicie powoli falując i zostawiając w oczach Nicci jaskrawy powidok. Marmur pękał w zetknięciu z nią. Świat zwolnił, tymczasem myśli Nicci gnały jak szalone i starała się znalezć sposób na zatrzymanie tego, co nieubłaganie ku nim nadciągało. Ale nie była w stanie przyzwać niczego, co zdołałoby powstrzymać tę straszliwą mieszaninę magii addytywnej i subtraktywnej. Owa potęga przebijała się przez marmur aż do gołej skały. Powietrze syczało i iskrzyło. Sznur płynnego światła wił się korytarzem, a Ann skoczyła przed Nicci. Niech aż za dobrze wiedziała, co się zbliża. Znała charakter stojących przed nimi kobiet. Wiedziała, jaką śmiercionośną moc przyzwały. Nie było czasu na wykrzykiwanie poleceń, toteż Nicci wyciągnęła rękę, żeby chwycić Ksienię i odrzucić ją na bok, z linii zagrożenia. Złapała szarą szatę. Palce zaczęły się powolutku zamykać. Nastąpił wyścig między chcącą się mocno zacisnąć dłonią a migotliwą błyskawicą, która szalała, jakby
się wymknęła spod kontroli. Lecz Nicci dobrze wiedziała, że wcale tak nie jest. Ogniste wyładowanie mocy trafiło prosto w przysadzistą kobietę. Oślepiający błysk przedarł się przez nią. Uderzenie było tak potężne, że wyszarpnęło Ksienię z garści Nicci. Ciało Ann grzmotnęło w ścianę z taką siłą, że pękł marmurowy blok. I pewnie połamało Ksieni wszystkie kości. Jednak Nicei wiedziała, że Annalina Aldurren umarła, zanim dotknęła ściany. Błyskawica gwałtownie zgasła. Od grzmotu Nicci aż dzwoniło w uszach. Powidok palił jej oczy. Ann. z szeroko otwartymi mar-twymi oczami, ześliznęła się na podłogę i upadła na twarz. Zaczęła pod nią rosnąć kałuża krwi, rozlewając się po białym marmurze. W głębi korytarza trzy kobiety, niczym siedzące na gałęzi sępy, tkwiły ramię przy ramieniu i obserwowały Nicci. Czarodziejka wiedziała, jak im się udało dokonać tego, co jej mą nie powiodło: złączyły swoją moc. Ona sama, kiedy Jagang pojmał je po raz pierwszy, złączyła swoją moc z Siostrami Mroku. Te trzy działały jak jedna i dlatego mogły wykorzystać swoją moc w pałacu. Jednego za to nie wiedziała jak się tu dostały. Oczekiwała, że w każdej chwili błyskawica znów zapłonie, a ją spotka ten sam los co Ann. Niegdyś nie dbała o to, czy umrze czy nie. Teraz ją to obchodziło. Było bardzo ważne. Żałowała, że nie mogłaby odpowiedzieć na atak. Ale przynajmniej koniec byłby Siostra Armina uśmiechnęła się wrednie. Nicci, moja droga, jak dobrze znów cię widzieć. W złym towarzystwie się obracasz - odezwała
się Siostra Julia, stojąca przy prawym boku tamtej. Krępa Siostra Greta, tkwiąca po lewej stronie Arminy, posłała Nicci gniewne spojrzenie. Wszystkie trzy były Siostrami Mroku. Jagang nie miał dostępu do Arminy, podobnie jak do Ulicii, Cecilii i Tovi. Te cztery na własny rachunek aktywowały zaklęcie chainfire, porwały Kahlan i włączyły do gry szkatuły Ordena. Za to Siostry Julia i Greta, które Nicci również znała, od dawna były w niewoli u Jaganga. Dlaczego towarzyszyła im Siostra Armina? To nie miało sensu. Nicci nie mając czasu na zastanawianie się nad tym - uznała, że skoro musi umrzeć, to przynajmniej spróbuje walczyć. Znienacka zatoczyła łuk ramieniem, przywołując osłonę tak silną, jak tylko zdołała; wiedziała, jak słaba to będzie osłona, lecz miała nadzieję, że wytrzyma dostatecznie długo. Skoczyła w przeciwnym kierunku z powrotem ku schodom. Nie zrobiła nawet trzech kroków, kiedy sznur skondensowanego powietrza śmignął i podciął jej nogi. Ciężko uderzyła o podłogę. Jej osłona okazała się bezużyteczna wobec połączonej mocy tej trójki. Trochę ją zdumiało, że nie posłużyły się tą samą mocą co w wypadku Ann. Nie tracąc czasu na rozważanie, dlaczego ani co teraz nastąpi, Nicci przetoczyła się w lewo i podniosła. Zanurkowała w boczny korytarz. Słyszała, jak trzy Siostry ku niej biegną. W tych skromnych, pustych korytarzach z białego marmuru nie było się gdzie ukryć. Nicci wiedziała, że jeżeli będzie uciekać, powalą ją wyładowaniem mocy. Nie miała szansy ujść poza zasięg ich
oddziaływania. Ale skoro za nią biegły, pewnie się spodziewały, że ucieka - dlatego Nicci przylgnęła plecami do ściany tuż za wylotem bocznego korytarza. Ciężko oddychała, starając się zachowywać jak najciszej. Ze swego miejsca nie widziała zwłok Ann, za to widziała jaskrawą plamę krwi cieknącej po białej marmurowej posadzce. Trudno było uwierzyć, że Ann nie żyje. Była świadkiem rozkwitu i upadku królestw oraz przemijania niezliczonych pokoleń. Zdawało się, że nigdy nie umrze. Ciężko było siebie wyobrazić świat bez Annaliny Aldurren. Chociaż Nicci nie przepadała za Ksienią, żałowała, że już jej nie ma. Ann najwyrazniej uznała niektóre swoje błędy. I po tak długim życiu wreszcie znalazła prawdziwą miłość. Słysząc zbliżające się szybko Siostry, Nicci zebrała się w sobie. To nie był czas na opłakiwanie. Była otrzaskana ze śmiercią i przemocą, ale zupełnie nie miała wprawy w tego typu walce. Jako Pani Śmierci widziała tysiące zgonów i zabiła więcej ludzi, niż mogła zliczyć, lecz nigdy nie zrobiła tego gołymi rękami. Teraz jej moc była bezużyteczna, więc nie miała wyboru. Starała się sobie wyobrazić, jak Richard by to rozegrał. Trzy Siostry wypadły zza rogu i Nicci z całej siły wbiła łokieć w twarz najbliższej. Usłyszała, jak trzasnęły zęby. Serce tak jej waliło, że łokieć nawet nie zabolał. Siostra Julia padła na plecy. Kiedy Julia jeszcze ślizgała się po podłodze, Nicci, nie tracąc czasu, skoczyła na Siostrę Arminę i złapała ją za włosy. Wykorzystała impet kobiety, posłała ją przez korytarz i walnęła jej głową o ścianę. Rozległ się mdlący odgłos. Nicci miała
nadzieję, że przynajmniej ją ogłuszyła. Jeżeli zostanie tylko jedna, to - podobnie jak ona - nie będzie w stanie użyć swojej mocy. Jednak Siostra Armina była przytomna. Przeklinała i usiłowała się wyrwać. Nicci podniosła ją za włosy - zamierzała wykorzystać swoją przewagę, póki jeszcze mogła - chcąc uderzyć jej twarzą o ściana. Nim zdążyła to zrobić, krępa Siostra Grata wpadła na nią i odrzuciła od Arminy, Nicci poleciała na ścianę z taką siłą, że straciła oddech. Na oślep usiłowała dosięgnąć Grety i odepchnąć ją. Ta, mocno wczepiona w Nicci, okręciła się i z łatwością ją przewróciła, Nicci przekoziołkowała, żaby pozbyć się Grety. Siostra Armina, z twarzą zalaną krwią, postawiła stopę na piersi Nicci. Zdyszana Siostra Grata stanęła obok niej. Zanim Nicci spróbowała się uwolnić i wstać, przeszył ją ból, eksplodując u podstawy czaszki. Wstrząs pozbawił ją oddechu. Połą-czona moc tych dwóch wystarczyła, żeby ją obezwładnić, - Niezbyt miło przywitałaś swoje Siostry odezwała się Sio-stra Greta. Nicci starała się ignorować ból. Poruszyła rękami, usiłując wstać lecz Siostra Armina tylko mocniej wcisnęła stopę w jej pierś i wzmogła ból. Pole widzenia Nicci skurczyło się do małego punktu w czarnym tunelu, plecy wygięły się w łuk, mięśnie napięły i zesztywniały. Palce drapały podłogę. Pomyślała, że zrobiłaby wszystko, byle to się skończyło. - Radzę, żebyś została tam, gdzie jesteś powiedziała Siostra Armina lub, jeżeli wolisz, przypomnimy ci, jak straszliwe męki potrafimy zadać. Uniosła brew, patrząc na Nicci. Hmmmm? Nicci nie była w stanie mówić. Z oczu płynęły jej
łzy cierpienia. Tylko skinęła głową. Siostra Julia przyczłapała bliżej. Oburącz mocno osłaniając usta, wrzeszczała z bólu i gniewu. Krew ściekała jej z brody, plamiąc przód wyblakłej niebieskiej sukni, i kapała z łokci. Siostra Armina, nie zdejmując stopy z piersi Nicci, pochyliła się i wsparła o kolano. - Wreszcie do nas wróciłaś, kochanieńka? powiedziała głosem, który tylko po części był jej. Nicci ogarnął lodowaty chłód. Uświadomiła sobie, że to Jagang na nią patrzy. Gdyby tak nie cierpiała, gdyby mogła zrobić coś więcej, niż tylko oddychać, na pewno by uciekła, choćby to miało jej przynieść nagłą śmierć. Nagła śmierć byłaby o wiele lepsza. Uciec nie mogła, wiec tylko wyobraziła sobie, że wydrapuje Siostrze Arminie oczy - okna Jaganga. - Kopniakami wybiję ci za to zęby! - odezwała się Siostra Julia niewyraznie przez mocno przyciśnięte do ust dłonie. - Ja... - Zamknij się - nakazała Siostra Armina straszliwym, jedynie po części swoim, głosem - bo im nie pozwolę cię wyleczyć. Siostra Julia rozpoznała Jaganga, w jej oczach mignął strach. Umilkła. Siostra Armina wyciągnęła do niej rękę. - Dawaj. Siostra Julia włożyła do kieszeni okrwawione palce i wyciągnęła z niej coś nieoczekiwanego. Ujrzawszy ten przedmiot, Nicci aż wstrzymała oddech z przerażenia. Julia podała go Siostrze Arminie. Siostra Armina cofnęła stopę z piersi Nicci, opadła na kolano i nachyliła się nad leżącą. Nicci wiedziała, co się zbliża. Walczyła z całych sił, spanikowana, lecz jej mięśnie nie reagowały.
Paraliżowała je moc płynąca wzdłuż nerwów niczym ogień. Siostra Armina pochyliła się jeszcze bardziej i wcisnęła jej na szyję śliską od krwi obrożę. Nicci poczuła, jak Rada'Han się zatrzaskuje. W tej samej chwili utraciła więz ze swoją Han. Urodziła się z darem. Przez większość czasu w ogóle o nim nie myślała. Teraz zaś została odcięta od swojej mocy. A przecież moc zawsze była, jak wzrok i słuch, i Nicci odruchowo z niej korzystała. W tej chwili na jej miejscu była jedynie straszliwa, nieznana pustka. Tak gwałtowne odebranie daru oszołomiło Nicei. Pozbawiona została części siebie, samego rdzenia swojej osobowości, dzięki któremu była tym, kim była. - Wstawaj odezwała się Siostra Armina. Ból nareszcie ustąpił i ciało Nicci spoczęło bezwładnie na podłodze. Nie miała pojęcia, czy jej mięśnie zadziałają, czy będzie mieć siłę się podnieść, lecz znała Siostrę Arminę wystarczająco, żeby się nie ociągać. Przeturlała się na brzuch, podparła na rękach i kolanach. Zdaniem Arminy poruszała się zbyt wolno, więc poczuła ostry ból w krzyżu. Stłumiła krzyk. Ręce i nogi gwałtownie, wbrew jej woli, rozprostowały się i padła na podłogę. Siostra Greta zarechotała. - Wstawaj - nakazała Siostra Armina - albo dam ci posmakować prawdziwego bólu. Nicci znów klęknęła, podpierając się rękami. Chciwie chwytała powietrze. Azy kapały na zakurzoną podłogę. Wolała się nie ociągać; podniosła się z wielkim trudem. Nogi jej się trzęsły, ale zdołała stanąć prosto. - Zabij mnie - powiedziała. - Nie będę z wami
współpracować, choćbyś mi zadała nie wiadomo jaki ból. Siostra Armina przekrzywiła głowę, zerkając na Nicci jednym okiem. - Ależ kochanieńka, mylisz się co do tego. - To znów mówił Jagang. Nicci poczuła oślepiający ból, który spływał od obroży. Był tak przerazliwy, że osunęła się na kolana. Jagang już kiedyś zadawał jej ból - w czasach, gdy mógł wnikać do jej umysłu, zanim się dowiedziała, jak go przed tym powstrzymać. To oddanie Richardowi - więz - chroniło ją tak, jak chroniło D'Harańczyków i tych, którzy szli za lordem Rahlem. Ale przedtem, kiedy mógł wniknąć do jej umysłu - jak teraz do umysłów tych Sióstr potrafił sprawić, że miała wrażenie, iż wpycha jej w uszy cienkie żelazne kolce, z których następnie ból promieniował aż do wnętrzności. Teraz było gorzej. Wpatrywała się w podłogę, spodziewając się, że płynąca z jej uszu i nosa krew splami marmur. Mrugała powiekami i zachłystywała się oddechem w straszliwej męce, ale krwi nie widziała. Żałowała, że nie krwawi. Umarłaby, gdyby straciła dużo krwi. Jednak dobrze znała Jaganga, toteż miała świadomość, że nie pozwoliłby jej umrzeć. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Nawiedzający Sny nie lubił, kiedy ci, którzy go rozgniewali, umierali za szybko. Nicci wiedziała, że Jagang chyba nikogo bardziej nie chciał dręczyć niż ją. W końcu pewnie ją zabije, lecz najpierw się zemści. Bez wątpienia odda ją na jakiś czas swoim żołnierzom, ot tak, żeby ją upokorzyć. A potem wyśle do namiotów tortur. Ta część zemsty, zdawała sobie z tego sprawę, potrwa bardzo
długo. A gdy wreszcie mu się znudzi jej męka, przez ostatnie dni życia będą jej powolutku wyciągać jelita przez nacięcie w brzuchu. Imperator zechce być przy jej śmierci, żeby mieć pewność, iż ostatnią rzeczą, którą Nicci zobaczy, będzie jego triumfalny uśmiech. W owej chwili kiedy uświadamiała sobie, co ją czeka - żałowała jednego: że już nigdy nie zobaczy Richarda. Pomyślała, że gdyby mogła go zobaczyć choć jeden raz, zniosłaby to, co ją spotka. Siostra Armina podeszła bliżej ~ na tyle, by upewnić się, że Nicci widzi jej wyniosły uśmieszek. Teraz ona kontrolowała obrożę na szyi czarodziejki. Jagang też mógł nad nią zapanować dzięki temu łączu. Rada'Han miała ułatwiać kontrolowanie młodych czarodziejów. Oddziaływała na dar. Chociaż Pałac Ludu osłabiał dar Nicci, nie pozwalając na użycie mocy, nie miało to wpływu na obrożę, Radalian bowiem działała we wnętrzu danej osoby. Obroża mogła być zródłem niewyobrażalnego bólu wystarczająco silnego, żeby chłopiec zrobił wszystko, by się go pozbyć. Nicci, wciąż klęcząc, dygotała i zachłystywała się z męki oddechem W oczach robiło jej się coraz ciemniej, prawie nie widziała. W uszach jej dzwoniło. Czy teraz w pełni rozumiesz, co się stanie, jeżeli będziesz nieposłuszna? - zapytała Siostra Armina. Nicci nie była w stanie odpowiedzieć. Odebrało jej głos. Zdołała tylko leciutko kiwnąć głową. Siostra Armina nachyliła się. Krew przestała wreszcie kapać jej z głowy. No to wstawaj, Siostro, Ból zelżał na tyle, by Nicci mogła się podnieść. Nie miała ochoty wstać. Chciała, żeby ją zabiły. Ale
Jagang nie pozwoliłby na to. Chciał ją dostać w swoje łapska. W oczach zaczęło się jej przejaśniać i zauważyła, że Siostra Greta grzebie w kieszeniach Ann. Wyciągnęła coś z kieszeni ukrytej pod paskiem Ksieni. Przyjrzała się temu i uniosła. - Zgadnijcie, co znalazłam - powiedziała, machając tym do pozostałych. - Powinnyśmy to wziąć? - Tak - odpowiedziała Siostra Airuina - ale chodz już. Siostra Greta schowała to do kieszeni i wróciła do towarzyszek. - Nic więcej nie miała. Siostra Armina skinęła głową. - Lepiej się pospieszmy. Stanęły ramię przy ramieniu, patrząc w głąb korytarza, ku Ann. Nicci miała wrażenie, że nawet tak złączone mają trudności z posłużeniem się mocą. Gdyby nie zaklęcie Pałacu Ludu osłabiające ich Han, każda z nich w pojedynkę z łatwością przyzwałaby moc, która zabiła Ann. Powietrze zaiskrzyło od magii subtraktywnej. Korytarze pociemniały, bo wyładowanie zgasiło kolejne pochodnie. Atramentowa ciemność sunęła ku Ksieni, aż wreszcie otuliła martwą kobietę. Natężenie mocy sprawiło, że Nicci znów na chwilę straciła wzrok. Kiedy znów go odzyskała, Ann już nie było. Nawet jej krew zniknęła. Magia subtraktywna zatarła wszelkie ślady jej istnienia. Trudno było pojąć, że niemal tysiąc lat życia mogło tak w jednej drwili zniknąć. Nikt nigdy się nie dowie, co ją spotkało. Ciało i krew usunięto, lecz roztrzaskanego marmuru nie dało się tak łatwo naprawić. Sióstr najwyrazniej to nie obchodziło. Nicci miała wrażenie, że wszystko umarło, że nie
została ani odrobina nadziei. Siostra Armina chwyciła ją pod ramię i pchnęła w głąb korytarza. Nicci się potknęła, lecz złapała równowagę i nie upadła. Szła sztywno przed tamtymi trzema, a ostry ból promieniujący od obroży do nerek przypominał jej, że ma się nie zatrzymywać. Wkrótce Siostry kazały Nicci skręcić w korytarz po lewj. Tępo wykonywała polecenia, skręcając i wchodząc w mniejsze korytarze, gdy jej nakazano, aż wreszcie dotarły do końca niewielkiego korytarza i znalazły się przy wejściu do grobu. Dość skromne, obłożone mosiądzem drzwi były zamknięte. Nie były ani tak masywne, ani tak ozdobne jak część tych, które widziała, kiedy odwiedziła mieszczący się daleko stąd grób dziadka Richarda, Pa-nisa Rahla. Nicci pomyślała, że to dziwaczne iść do grobu. Ciekawa była, czy Siostry zamierzają się tam ukrywać, póki nie wymyślą jakiegoś sposobu ucieczki z dobrze strzeżonego pałacu. Była noc, więc może chciały poczekać na dzienną krzątaninę, bo wtedy by ich łatwo nie wypatrzono. Nie miała pojęcia, jak zdołały wejść do pałacu. Na obu skrzydłach drzwi znajdował się skromny motyw, koło w kole. Siostra Greta otworzyła jedno skrzydło i dała znak, by weszły, Nicci pierwsza. Wewnątrz Siostry iskrą mocy zapaliły pochodnię. Pośrodku niewielkiego pomieszczenia, na podwyższonej w tym miejscu posadzce, spoczywała ozdobna trumna. Ściany powyżej trumny pokrywał kamień, w którym mieszały się dwa odcienie brązu. Dolne partie ścian były z czarnego granitu, iskrzącego się w blasku pochodni smużkami miedzi. To był osobliwy wystrój - niemal miało się
wrażenie, że górne partie, ponad trumną, mają symbolizować świat życia, niższe zaś, pokryte czarnym granitem, przypominać zaświaty. W wyższych partiach, w jaśniejszym kamieniu, wyryto zasadnicze inwokacje. Ich wstęgi obiegały pomieszczenie. Nicci się im przyjrzała; były to zwykłe, napisane w górnod'harańskim prośby do dobrych duchów, by powitały tego lorda Rahla w swoich szeregach, kiedy dołączy do tych, którzy zjawili się tam przed nim. Opowiadały o jego życiu, o tym, co zrobił dla swojego ludu. Nicci nie dopatrzyła się w tych napisach niczego szczególnego. Był to grób lorda Rahla z odległej przeszłości, władającego we względnie spokojnym okresie dziejów D'Hary. Napisy określały je słowami okres przejściowy". W czarnym granicie pokrywającym dolne partie ścian wyryto dość dziwne napomnienie, żeby nie zapominać o fundamentach, dzięki którym stało się możliwe to, co się znajduje nad nimi. Owe fundamenty, głosił napis, zostały położone przez niezliczone, dawno zapomniane, dusze. Trumna była prosta, z gładkiego kamienia. Wyryte na niej inskrypcje nakazywały odwiedzającym grobowiec pamiętać o tych wszystkich, którzy przeszli z tego życia w następne. Siostra Armina, o dziwo, mocno naparła węższy bok trumny. Stękała z wysiłku, aż trumna przesunęła się o parę cali, odsłaniając dzwignię. Armina sięgnęła w wąską szczelinę, złapała dzwignię i uniosła ją - dało się słyszeć kliknięcie. Trumna przesunęła się, niemal bezdzwięcznie. Nicci ze zdumieniem ujrzała ciemny otwór. To nie był grób. To było ukryte wejście do czegoś, co leżało poniżej. Siostra Julia popchnęła ją i Nicci weszła na
podwyższenie. Zobaczyła wykute w skale schody wiodące w mrok. Siostra Greta weszła do otworu. Zapaliła jedną z tuzina pochodni tkwiących w rzędzie zagłębień w skale, wzięła ją i ruszyła w dół. Siostra Julia poszła za nią, również biorąc pochodnię. - Na co czekasz? - odezwała się Siostra Armina. W drogę.
ROZDZIAA 21
Nicci uniosła nieco czarną suknię i przekroczyła skraj podwyższenia z trumną. Dla równowagi chwyciła się obrzeża otworu i ruszyła w dół stromych schodów. Pierwsze dwie Siostry już schodziły. Chwiejny blask ich pochodni ukazywał jedynie niemal pionowy bieg stopni. Siostra Armina weszła za Nicci, wepchnęła dzwignię w ścianę i wzięła pochodnię. Nad nimi trumna wróciła na miejsce, zamykając je w środku. Nicci miała wrażenie, że schodzą w zaświaty. Schody wiły się na chybił trafił. Ich szerokość wystarczała dla jednej osoby. Opadały pod ostrym kątem, zakręcały przy niewielkich podestach i znów wiodły w dół, na pozór chaotycznie. Stopnie były byle jak obrobione, nierówne i rozmaitej wielkości, przez co zdradzieckie. Wyglądało na to, że ten, kto je wykuwał, korzystał z bardziej miękkich żył w skale. Skutkiem był
wijący się, niewygodny szlak. Schody opadały tak ostro, że Nicci musiała wdychać dym pochodni idących przed nią Sióstr. Rozmyślała gorączkowo, szukając wyjścia z sytuacji. Przyszło jej do głowy, aby rzucić się w dół, z nadzieją, że skręci kark, a może i przy okazji uśmierci tamte dwie poniżej, lecz było tak wąsko, że pewnie od razu by utknęła pomiędzy ścianami i za daleko nie spadła. Spoczniki były liczne, a schody strome, więc często się zatrzymywały. Zapewne tylko złamałaby sobie rękę, a karku wcale nie skręciła. Nicci miała wrażenie, że schodzą tak od wielu godzin. Było tak stromo, że rozbolały ją mięśnie ud. Ciężki oddech Sióstr świadczył, że i one się zmęczyły. Wysiłek przerastał je. Nicci też była coraz bardziej zmęczona, ale nie tak jak tamte. Siostry wiele razy musiały przystawać i odpoczywać. Siadały na stopniu, opierały się o ścianę i ciężko dyszały. Nicci kazały stać. Żadna z tych trzech nie lubiła Nicci. Jak sama powiedziała Ann, różniła się od innych Sióstr Mroku. One zawsze uważały, że należy im się wiekuista nagroda. Nicci natomiast była zdania, że zasługuje na wiekuiste potępienie i karę. Była jakaś ponura ironia w tym, że kiedy wreszcie sobie uświadomiła, jak cenne jest jej życie, to zyska potępienie i karę, które się jej, jak wtedy myślała, należały. Już Jagang o to zadba. Kiedy wydawało jej się, że już nie da rady pokonać następnego biegu schodów, dotarły do płaskiego miejsca. Początkowo Nicci myślała, że to kolejny podest, ale się okazało, że to poziomy korytarz. Droga przed nimi wiła się podobnie jak schody. Gdzieniegdzie ciasny tunel był tak niski, że musiały
się pochylać pod wiszącą nad nimi skałą. Nieregularne ściany wyciosano w tej samej skale, przez co wszystko wyglądało jak pieczara. Miejscami było tak ciasno, że trudno się było przecisnąć. Nicci łzawiły oczy od dławiącego dymu pochodni. Wąski tunel przeszedł znienacka w zwykły korytarz, na tyle szeroki, by dwie osoby mogły iść obok siebie. Tutaj ściany wykonano z kamiennych bloków. Strop, również z kamiennych bloków, był niski i poczerniały od sadzy z pochodni - ale przynajmniej na tyle wysoki, że Nicci nie musiała się schylać. Wkrótce natrafiły na skrzyżowania i boczne korytarze. Szybko się okazało, że to cały labirynt korytarzy rozgałęziających się na wszystkie strony. Kiedy mijały skrzyżowania, blask pochodni oświetlał na krótko długie, mroczne przejście. W niektórych otworach Nicci zauważyła pomieszczenia z niskimi wnękami wyciosanymi w bocznych ścianach. Wreszcie ciekawość wzięła górę. Obejrzała się przez ramię na Siostrę Armine. - Co to za miejsce? - Katakumby. Nicci nie miała pojęcia, że pod Pałacem Ludu znajdują się katakumby. Ciekawa była, czy ktoś z tych na górze o nich wiedział - Nathan, Ann, Verna, Mord-Sith. Natychmiast w jej umyśle pojawiła się odpowiedz. Nikt nie wiedział. - Co tutaj robimy? Siostra Julia odwróciła się i posłała Nieci krwawy, bezzębny uśmiech. - Zaraz się przekonasz.
Kiedy już wiedziała, gdzie są, uświadomiła siebie, że w niektórych bocznych pomieszczeniach zostały złożone ciała, że to je widziała - tysiące ciał zawiniętych w całuny i pokrytych pyłem mrocznych, nieruchomych, milczących wieków. Mijały inne rozmieszczone blisko siebie pomieszczenia, a Nicci zaczęła dostrzegać zagłębienia w ścianach, w których leżały nie pojedyncze szczątki, lecz stosy kości. Owych kości było niesamowicie dużo - ciasno upakowane, wypełniały całe zagłębienia. Blask pochodni ukazał Nicci ułożone od podłogi do stropu czaszki. Równe rzędy czaszek biegły tak daleko, jak docierało światło. Nie wiadomo, jak głęboko w mrok sięgały te pomieszczenia ze starannie poukładanymi czaszkami. Dla Nicci był to straszliwy widok. Niegdyś byli to żywi ludzie, którzy rodzili się i dorastali, kochali, mieli rodziny. A teraz jedynie kości świadczyły o tym, że kiedyś istnieli. Nicci przełknęła ślinę. Wystraszyła ją myśl, że i ona pewnie niedługo skończy jako kolejna anonimowa czaszka, którą ktoś ewentualnie pewnego dnia zobaczy i poświęci jej parę myśli. Nic nie wiedziała o tych ludziach - o czym marzyli, w co wierzyli, co kochali, jak wyglądali. Sama też będzie anonimowymi kośćmi, powolutku rozpadającymi się w pył. A dopiero co była wśród przepychu i piękna pałacu, wśród barw i życia. Teraz miała wokół siebie jedynie pył, proch i śmierć, dążyła do własnego kresu. Idące przodem Siostry prowadziły je przez oszałamiającą liczbę skrzyżowań. Część korytarzy, w które skręcały, wiodła w dół. Tu i ówdzie musiały schodzić po kolejnych schodach do jeszcze
głębiej położonych korytarzy. Wszędzie były pomieszczenia z kośćmi: jedne z czaszkami, inne z pozostałymi kośćmi, równiutko ułożonymi i zapełniającymi całą dostępną przestrzeń. Niemi świadkowie niegdysiejszego życia. Niektóre z korytarzy zbudowano z cegieł, lecz większość z kamiennych bloków. Zmieniały się rozmiary kamienia i style konstrukcji, przez co miało się wrażenie, że przechodzą z jednej ery do innej każda era dodawała własny styl do nieustannie rozrastających się katakumb. Za następnym zakrętem minęły pomieszczenie z zupełnie innym wejściem. Grube kamienne bloki, które je zamykały, odsunięto na bok. Nicci ze zdumieniem zobaczyła stojącą na straży Siostrę. Za nią, w mroku, tkwili wielcy gwardziści Imperialnego Aadu. Ich rozmiary, kolczugi, skrzyżowane na piersi rzemienie oraz tatuaże na wygolonych głowach świadczyły, że należeli do najbardziej zaufanych i najlepiej wyszkolonych żołnierzy Jaganga. Nicci dostrzegła, że znajdujące się za nimi pomieszczenie pełne jest ciasno ustawionych półek z niezliczonymi księgami. Gdzieniegdzie widać było blask lamp - przeglądano woluminy. Jagang miał zastępy uczonych, których zadaniem było przeszukiwanie dla niego składnic ksiąg. Byli specjalnie wyszkoleni i wiedzieli, czego szuka imperator. Czarodziejce przypomniało to katakumby w Casce. To tam, z pomocą Jillian, Richard odnalazł Chainflre. Uświadomiła sobie, że i w tych katakumbach powinno być wiele pomieszczeń z księgami. - Chodz tutaj - poleciła Siostra Armina jednemu z gwardzistów.
Kiedy żołnierz wyszedł na korytarz i wsparł się na lancy, wskazała tam, skąd przyszły. - Zbierz kilku robotników i... - Jakich robotników? - przerwał jej, gdyż tacy jak on nie obawiali się Sióstr Mroku, zwyczajnych branek, niewolnic imperatora. - Takich, którzy potrafią pracować w kamieniu wyjaśniła. -Z blokami marmuru. Siostra Greta pójdzie z wami i pokaże, co należy zrobić. Jego Ekscelencja nie życzy sobie, by ktoś się dowiedział, że odkryliśmy wejście do pałacu. Jagang, Nawiedzający Sny, często wnikał do umysłów Sióstr. Żołnierz coraz lepiej rozumiał, że Siostra Armina działa pod kierunkiem samego imperatora, więc jedynie potakiwał. - Niedaleko wejścia do pałacu został uszkodzony marmur - ciągnęła. - To niewielka sieć korytarzy. Musicie wyłamać ze ścian trochę nietkniętych bloków marmuru w obszarze z uszkodzeniami i zamknąć nimi to odgałęzienie korytarzy. Z drugiej strony powinno to wyglądać jak ściana głównego korytarza. Tak by ten, kto będzie tamtędy szedł, nawet nie pomyślał, że powinno być tam jakieś wejście. Należy to natychmiast zrobić. - Skinęła głową ku Nicci. - Zanim ci, którzy będą jej szukać, odkryją szkody. - Czy ludzie znający pałac nie domyśla się, że zamurowano wejście do tego korytarza? - Nie, jeżeli będzie to wyglądało tak, jakby ta ściana zawsze tam była. To sektor z grobami. Lord Rahl chodzi tamtędy odwiedzać swoich przodków, lecz wyłącznie wtedy, kiedy sam tego zapragnie. Inni niezwykle rzadko się tam zapuszczają, więc nikt nie zauważy, że jeden korytarz zniknął. A przynajmniej nie zauważą tego, póki nie będzie za pózno.
Żołnierz spojrzał złowrogo na Nicci. - Co ona tam robiła? Kiedy Siostra Armina spojrzała na nią pytająco, Nicci poczuła ostry ból promieniujący od obroży. Siostra Armina uniosła brew. - No i? Odpowiedz mu. Nicci z trudem chwytała powietrze, ostry ból rozdzierał jej plecy i nogi. - Szłam ot tak... żeby porozmawiać na osobności... tam gdzie nikt by nam nie przeszkadzał - zdołała wykrztusić. Siostra zlekceważyła to wyjaśnienie. Znów patrzyła na żołnierza. - Widzisz? To rzadko odwiedzana część pałacu. Ale należy wykonać robotę, zanim ktoś tam zajrzy, szukając jej i tej, którą zabiłyśmy. Pracujcie tak szybko, jak się da. Żołnierz przesunął dłonią po łysej, wytatuowanej głowie. - W porządku. Ale wygląda na to, że będzie sporo roboty z usunięciem szkód. Wzruszył ramionami. W końcu jak to zobaczą, i tak nie będą wiedzieć, skąd te szkody. Pewnie pomyślą, że to się stało już dawno. W niezbyt odległej przeszłości były w pałacu walki. Siostrze Aminie nie podobało się, że żołnierz kwestionuje jej słowa. - Jego Ekscelencja nie życzy sobie, by ktokolwiek tam, na górze, się zorientował, że znalezliśmy wejście. Ma to dla niego olbrzymie znaczenie. Czyżbyś chciał, bym mu powiedziała, że twoim zdaniem szkoda sił na tę robotę i że po prostu nie ma się czym martwić? Żołnierz odkaszlnął. - Nie. Jasne, że nie.
- Poza tym w ten sposób zyskamy miejsce, w którym będziemy mogli się zgromadzić i przygotować. I nikt nie będzie mieć pojęcia, że już tam jesteśmy, po drugiej stronie cienkiej marmurowej przegrody. Pochylił głowę. - Natychmiast się tym zajmę, Siostro. Nicci aż się zrobiło niedobrze. Kiedy już zamkną wejście marmurowymi blokami, Aad będzie mógł tam zgromadzić spore siły, a nikt w pałacu się o tym nie dowie. Nikt się nie dowie, że wróg odnalazł drogę do twierdzy. Obrońcy spodziewali się, że Aad musi najpierw ukończyć rampę, a dopiero potem będzie mógł zaatakować. Zostaną zaskoczeni. Ukłucie bólu kazało Nicci ruszyć z miejsca. Siostra Armina kierowała nią tym bólem, zamiast mówić jej, gdzie należy skręcić. Szły niekończącymi się, sklepionymi półkoliście korytarzami z kamiennych bloków, łączącymi skupiska pomieszczeń i sieć przejść. Kiedy wyłoniły się zza rogu, Nicci ujrzała w oddali grupę ludzi oświetlanych pochodniami. Podeszły bliżej i zauważyła wznoszącą się w mrok drabinę. Już dawno pojęła, gdzie są i dokąd idą. Gwardziści imperatora zgromadzili się przy wyłomie w beczkowatym stropie. Byli elitą. Znali się na swojej robocie. Jeden z gwardzistów, który najwyrazniej rozpoznał Nicci, odsunął się, nie spuszczając z niej wzroku. Wdrapuj się - poleciła Siostra Armina.
ROZDZIAA 22
Nicci wynurzyła się w rozległym dole wygrzebanym w równinach Azrith. Nie widziała, co jest poza ścianami z kamienia i ziemi, lecz nie musiała widzieć, żeby wiedzieć. Za obrzeżem wykopu wznosiła się ku chłodnemu nocnemu niebu imponująca, oświetlona pochodniami rampa. Ponad ową konstrukcją z ziemi i głazów górował piętrzący się w oddali płaskowyż z Pałacem Ludu, sprawiający wrażenie, iż sięga gwiazd. Dno wykopu było plątaniną górek i dołów zapewne efekt pracy różnych grup robotników wydobywających materiał na rampę. Owych robotników nigdzie nie było widać. Zapewne kopiąc tutaj, gdzie teraz stała Nicci, odkryli katakumby. Robotnicy dawno stąd odeszli, za to wszędzie byli żołnierze. I to nie zwyczajni wojacy Imperialnego Aadu, będący ledwie byle jak zorganizowaną tłuszczą zbirów. To byli zawodowi żołnierze, doświadczeni, stojący najbliżej Jaganga. Przez lata walczyli u jego boku, ufał im. Ci żołnierze zawsze znajdowali się w pobliżu imperatora, wiec Nicci rozpoznała wielu z nich. Chociaż nie dostrzegła nikogo znanego jej z nazwiska, pamiętała sporo zwróconych ku niej twarzy. Owi żołnierze również ją rozpoznali. Kobieta taka jak Nicci - o długich blond włosach i kształtnej postaci - nie mogła pozostawać niezauważona w obozie Imperialnego Aadu. Poza tym każdy z tych żołnierzy rozpoznał w niej Panią Śmierci.
Znali ją pod tym określeniem, ponieważ w przeszłości dowodziła wieloma z nich. Bali się jej. Zabiła niektórych ich towarzyszy, bo nie wykonali jej rozkazów tak, jak tego oczekiwała. Nauki Aadu wzywały do bezinteresownego poświęcania się dla większego dobra - do poświęcania tego życia na rzecz życia pozagrobowego - lecz kiedy zmusiła ich do owego jakże słusznego poświęcenia się i wysłała w wytęsknione zaświaty, w owo pozagrobowe życie, o które tak walczyli, znienawidzili ją za to. Każdy z tych żołnierzy wiedział również, że ona jest kobietą Jaganga. W społeczności przedkładającej większe dobro nad prawa poszczególnych osób, głoszącej absolutną równość wszystkich ludzi, Jagang z upodobaniem sugerował, że Nicci jest jego wyłączną własnością. Toteż żaden z tych żołnierzy - podobnie jak żaden ze zwykłych wojaków Aadu nigdy nie ośmielił się jej dotknąć. Jednak w przeszłości Jagang dawał ją w nagrodę niektórym z najbliższych mu oficerów, takim jak Kadar Kardeef . Wielu z nich było przy tym, jak Nicci rozkazała spalić Kar-deefa. Niektórzy, na jej polecenie, pomagali przywiązywać swojego dowódcę do pala i umieszczać go nad ogniem. Nie ośmielili się sprzeciwić jej rozkazom, chociaż budziły w nich odrazę. Czarodziejka pamiętała o swoim uprzednim statusie, stojąc w lodowatej nocy pod ostrzałem tych wszystkich oczu. Wróciła do wcześniejszej osobowości, osłoniła się nią. Ten wizerunek był jej jedyną ochroną. Wyprostowała plecy, wysoko uniosła głowę. Była Panią Śmierci i chciała, żeby wszyscy o tym wiedzieli.
Nie czekając, aż Siostra Armina nią pokieruje, Nicci ruszyła w górę rampy. Przyglądała się obozowi z platformy obserwacyjnej pałacu, więc znała jego rozkład. Wiedziała, gdzie szukać namiotów dowództwa. Bez trudu trafi do namiotu Jaganga. Imperator zapewne obserwował Nicei poprzez oczy Siostry Arminy, toteż kobieta nie zaprotestowała, że Nicci z własnej woli ruszy-ła w drogę. Nie było sensu pozwalać, żeby ją kopiącą i wrzeszczącą, zawlekli przed imperatora. Niczego by to nie zmieniło. Mogła przecież iść na spotkanie z losem z własnej woli i z wysoko podniesioną głową. A przede wszystkim Nicci chciała, żeby Jagang zobaczył ją taką samą jak zawsze. Chciała, żeby ujrzał to, co znał, zobaczył w niej tę samą osobę, chociaż już nią nie była. Może i podejrzewał, że się zmieniła, ale pragnęła mu się zaprezentować w znajomej postaci. W przeszłości to obojętność na to, co mógłby jej zrobić, zapewniała Nicci bezpieczeństwo. Owa obojętność stopowała zakusy Ja-ganga. Doprowadzała go do furii, frustrowała i zarazem fascynowała. Nicci walczyła u jego boku, o jego cele, a mimo to mógł ją mieć wyłącznie siłą. Chociaż nie władała teraz swoją mocą, zachowała władzę nad umysłem - a przecież to umysł był jej prawdziwą mocą, jak pouczył ją Richard. Z darem czy bez daru nadal mogła obojętnie przyjmować to, co szykował jej imperator. Dzięki owej obojętności będzie silna. Kiedy wyszła z wykopu i minęła krąg ciężkozbrojnych gwardzistów, napotkała szeregi robotników dzwigających ziemię i kamienie z innych wykopów.
W ciemnościach dreptały setki mułów, ciągnąc najrozmaitsze wozy i wózki Pochodnie oświetlały żołnierzom drogę do rampy. Zwykli żołnierze Imperialnego Aadu - młodzi, silni, duma Starego Świata stali się zwyczajnymi robotnikami. Nie takiej chwały szukali, nie o to szli walczyć. Nicei nie poświęcała tej krzątaninie zbyt wiele uwagi. Już jej nie obchodziło, co robią przy rampie - rampa była jedynie zmyłką. Aż ją mdliło na myśl, że żołdacy z obozu dostają się do pałacu. Musiała znalezć sposób na powstrzymanie ich. Przez chwilę uważała tę myśl za absurdalną. Cóż zrobi, żeby im przeszkodzić? Wyprostowała się jeszcze bardziej, wzięła się w garść. Będzie z nimi walczyć do ostatniego tchu, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Siostry Armina i Julia wlokły się za Nicci kroczącą przez krzątaninę w obozie. Siostra Armina wyszłaby na głupią, gdyby się teraz wysforowała na czoło. Nicci, idąc przodem, odzyskała swoją pozycję Królowej Niewolnicy. Stare nawyki trudno przełamać. Zagłębiały się w obóz i żadna z Sióstr nie miała ochoty sprzeciwiać się postępowaniu Nicci, a przynajmniej jeszcze nie teraz. W końcu szła tam, dokąd i tak by ją zaprowadziły. Nie miały jak się przekonać, czy Jagang jest w jej umyśle czy nie. Wiedziały, podobnie jak i żołnierze, że była kobietą Jaganga. To jej dawało niezwykle wysoką pozycję. Nawet w Pałacu Proroków była dla nich zagadką. Zawsze żywiły do niej urazę i zazdrościły jej - co oznacza, że się jej bały. Równie dobrze mogło być tak, że imperator wysłał je wyłącznie po to, żeby mu przyprowadziły z powrotem krnąbrną i arogancką królową. Jagang, bez wątpienia obserwujący Nicci ich oczami, nie
robił nic, by zmienić ich nastawienie. Całkiem możliwe, że i on tak to widział, że naprawdę sądził, iż zdoła ją odzyskać. Nicci zauważyła, lecz zignorowała, sporą grupę gwardzistów którzy uformowali eskortujący ją oddział. Królowa nie zauważa swojej świty. Ci ludzie nie są jej równi. Na szczęście nie mogli usłyszeć, jak mocno bije jej serce. Weszli do właściwego obozu, gdzie zawodowi żołnierze ustawili namioty w bezładnych grupkach; mężczyzni stali w milczeniu niczym żebracy obserwujący przechodzący królewski orszak. Inni wyłaniali się z ciemności, żeby zobaczyć, co się dzieje. Przez tłum przebiegały stłumione szepty. Wreszcie powróciła Pani Śmierci. Dla wielu z tych żołnierzy - choć się jej bali - była heroiną Aadu, potęgą walczącą po ich stronie. Widzieli, jak zsyła śmierć na tych, którzy się sprzeciwiali naukom Bractwa Aadu. Chociaż dziwnie było wrócić, sam obóz był taki, jak go pamiętała. Bezładna mieszanina ludzi, namiotów, zwierząt i ekwipunku. Różnica była tylko jedna: tak długo tkwił w tym samym miejscu, że wszędzie zaczynały panować rozkład i zgnilizna. Na równinach Azrith właściwie nie było drewna, więc ogniska były małe i nieliczne, przez co wszędzie dominował ponury półmrok. Coraz wyższe sterty odpadków przyciągały roje much. Przy tylu ludziach i zwierzętach tak długo tkwiących w jednym miejscu smród był jeszcze gorszy niż zazwyczaj. Działał jej na nerwy kłębiący się wokół tłum niechlujnych żołnierzy, którym nigdy nie poświęcała zbyt wiele uwagi. Ledwie przypominali ludzkie istoty. Bo i pod wieloma względami nie byli
ludzmi. W przeszłości, kiedy nie dbała o to, co ją spotka, byli jej obojętni. Teraz ceniła własne życie, więc było inaczej. Poza tym kiedyś wiedziała, że zawsze może wykorzystać dar, gdyby z jakiegoś powodu strach przestał ich trzymać z daleka. Teraz mogła liczyć jedynie na to, że ów strach utrzyma ich w wystarczającej odległości. To był długi marsz wśród setek tysięcy żołnierzy, lecz obóz tak długo tkwił w jednym miejscu, że powstały ścieżki. W niektórych miejscach rozszerzały się one w drogi, stopniowo spychając na boki namioty i zagrody. Nicci kroczyła owymi drogami, orszak za nią, a żołnierze ustawiali się na obrzeżach i patrzyli wielkimi oczami. Obserwujący jej przemarsz żołnierze milczeli, lecz głębiej w obozie panował zwykły nawet o tak póznej porze zgiełk. Słychać było odgłosy pracy przy rampie, turkot wozów, grzechot kamieni, miarowe okrzyki ciągnących liny. W zimnym nocnym powietrzu niosły się śmiechy żołnierzy, ich rozmowy i kłótnie. Nicci słyszała rozkazy wybijające się ponad rytmiczny huk młotów. Słyszała też dobiegające z oddali wrzaski tłumów kibicujących meczom Ja'La, które rozgrywano mimo tak póznej pory. Czasami niosły się w noc okrzyki rozczarowania, szybko zagłuszane rykami zagrzewającymi do walki. W trakcie biegów z brokiem żołnierze skandowali niekiedy zachęty dla swojej drużyny. Nicci mijała zagrody pełne wielkich bojowych rumaków, potem szeregi pustych wozów dostawczych i w końcu ujrzała namioty dowództwa. Pod rozgwieżdżonym niebem chłodny wiatr kołysał zatkniętymi na nich flagami. Widok największego namiotu, namiotu imperatora, o
mało nie odebrał jej odwagi. Chciała uciec, lecz uciec już nigdy nie będzie mogła. To tutaj doprowadziło ją życie. To tutaj wszystko się skończy. Zamiast starać się uniknąć nieuchronnego, Nicci zdecydowanie ku temu pomaszerowała. Nie zwolniła przy pierwszym z punktów kontrolnych w zewnętrznych kręgach ochronnych otaczających sektor sztabowy. Wielcy żołnierze trzymający straż obserwowali ją, kiedy się zbliżała. Nie przegapili również maszerujących za nią gwardzistów Jaganga. Cieszyła się, iż akurat jest w czarnej sukni, bo w takim stroju zawsze ją widywali. Chciała, żeby ją rozpoznali. Gniewne spojrzenie powstrzymało ich od nagabywania jej. Każdy kolejny krąg tworzyli coraz bardziej zaufani żołnierze. Każdy krąg wokół namiotów dowództwa miał własne jednostki, metody i ekwipunek. Każdy chciał być tym, kto uchroni imperatora przed wszelkim zagrożeniem. Każdy wpuszczał na swój teren według odmiennych zasad. Nicci wszystko to zignorowała. Była Panią Śmierci, Królową Niewolnicą imperatora. Nie zatrzymała się przy nikim. Nikt nie spróbował jej zatrzymać. Namiot Jaganga rozbito wśród większych namiotów, lecz w przeciwieństwie do innych, otaczało go sporo wolnej przestrzeni. Patrolujące ten obszar Siostry zauważyły Nicci, zauważyli ją również młodzi czarodzieje, których widziała, lecz wszyscy oni odwrócili wzrok, kiedy gniewnie na nich popatrzyła. Gwardziści też ją, rzecz jasna, obserwowali, lecz starali się to robić dyskretniej. Nicci nabrała pewności siebie, kiedy się przekonała, że wszyscy oni widzą w niej osobę, jaką była przedtem, jaką zapamiętali. Wtem zauważyła coś dziwnego. Oprócz
przybocznych gwardzistów Jaganga, stojących po obu stronach ciężkiej zasłony u wejścia do namiotu, byli tam także inni żołnierze - zwyczajni żołnierze. Maszerowali tam i z powrotem, również strzegąc namiotu. Nie pojmowała, dlaczego zwykli żołnierze mieliby przebywać w sektorze imperatorskim, dlaczego pilnowali tego namiotu. Nigdy wcześniej nie wpuszczano ich do sektora sztabowego. Nicci stłumiła ciekawość i poszła prosto ku ciężkiej kotarze w wejściu do namiotu Jaganga. Dwie wlokące się z tyłu Siostry niechętnie podążyły za nią. Zbladły jak płótno. Nikt - a zwłaszcza kobieta nie pałał chęcią wejścia do prywatnego sanktuarium Jaganga. Chociaż imperator bywał uprzejmy dla niektórych ze swoich zaufanych oficerów, innych nie traktował pobłażliwie. Dwaj wielcy, trzymający piki gwardziści, z twarzami wytatuowanymi w animalistyczne wzory, odsunęli zasłonę. Małe srebrne krążki przyczepione do jagnięcej skóry zadzwoniły cicho, dając imperatorowi znak, że ktoś wchodzi do jego namiotu. Nicci rozpoznała obu żołnierzy przytrzymujących zasłonę, lecz nie dała tego po sobie poznać. Uniosła rąbek sukni i przestąpiła próg, wchodząc w mrok namiotu. Wewnątrz krzątali się niewolnicy, zbierając talerze i półmiski ze stołu imperatora. Aromat potraw przypomniał Nicci, że nic nie jadła. Niepokój tłumił jednak głód. Tuziny świec tworzyły ciepłe, przytulne wnętrze. Grube dywany zaścielały podłogę, tłumiąc kroki niewolników, żeby nie przeszkadzały imperatorowi. Niektórzy z nich - wszyscy nisko opuszczali głowy - byli nowi. Innych pamiętała. Jagang najwyrazniej już się posilił i był w głębi namiotu.
Dwie Siostry, które weszły za Nicci, ruszyły ku mrokom przy głębiej położonych ścianach namiotu. Najwyrazniej tylko tu miały dojść, a w zewnętrznym sektorze namiotu chciały się trzymać jak najdalej, jak najbardziej na uboczu. Wiedząc, gdzie może być Jagang, Nicci ruszyła przez pomieszczenie. Niewolnicy umykali jej z drogi. Uniosła zasłonę w wejściu do sypialni i weszła. I tu go wreszcie zobaczyła. Siedział, tyłem do niej, po drugiej stronie luksusowego łoża pokrytego złocistym jedwabiem. Blask świec i lampek oliwnych odbijał się od jego wygolonej głowy. Byczy kark przechodził w szerokie, potężne barki. Odziany był w kamizelę z owczej wełny, umięśnione ręce były gołe. Kartkował księgę, wpatrzony w tekst. Jagang chociż skło-ny do przemocy - był inteligentnym człowiekiem, wysoko ceniącym wiedzę, jaką można znalezć w księgach lub w umysłach, do których wnikał. Absolutnie przekonany o słuszności swoich wierzeń, nigdy nie zadał sobie trudu racjonalnej ich oceny. Prawdę mówiąc, uważał takie wątpienie i roztrząsanie za herezję. Gromadził informacje dotyczące specjalistycznych dziedzin. Wiedział, że właściwe wiadomości mogą być cenną bronią. Lubił być dobrze uzbrojony - w każdy rodzaj oręża. Coś przyciągnęło wzrok Nicci. Spojrzała w lewo. I wtedy ją zobaczyła - na podłodze, wspartą na biodrze i ręce. Była najwspanialszą, najpiękniejszą istotą, jaką Nicci kiedykolwiek widziała. Nie miała wątpliwości, kto to jest. To była Kahlan, żona Richarda. Ich oczy się spotkały. W zielonych oczach było tyle życia, inteligencji, szlachetności ducha.
Była kobiecym odpowiednikiem Richarda. Ann się myliła. Jedynie ta kobieta mogła stać u jego boku.
ROZDZIAA 23
Nicci zauważyła, że Kahlan ma na szyi Rada'Han. To wyjaśnia, dlaczego wydawała się przykuta do wyblakłego, błękitno-beżowe-go dywanu. Kahlan też nie przeoczyła obroży na szyi Nicci. Nicci wątpiła, by Kahlan cokolwiek mogła przeoczyć. Coś mignęło w zielonych oczach, kiedy tak się sobie przypatrywały. Odrobina otuchy wywołana świadomością, że Nicci ją widzi. Natychmiast stały się siostrami, i to z wielu powodów. Połączyło je nie tylko to, że obie miały na szyi obroże. Jakże samotne i smutne musiało być życie w sieci tak paskudnego zaklęcia - nikt cię nie widzi, wszyscy o tobie zapomnieli. A przynajmniej nie widział jej nikt prócz Sióstr Mroku... i, jak się okazuje, Jaganga. Jakże musiał dodawać otuchy fakt, że jeszcze ktoś może ją zobaczyć, choćby zupełnie obca osoba. Patrząc na nią, Nicxi ledwie mogła uwierzyć, że potrafiła zapo-mnieć tę kobietę, nawet wskutek działania chainfire. Rozumiała, dlaczego Richard ani na chwilę nie przestał jej szukać. Owa kobieta nawet pomijając jej wyjątkową urodę - odznaczała się widoczną na pierwszy rzut oka wyrazistą osobowością, przenikliwością i
inteligencją. Nicci natychmiast je rozpoznała; miał je i posążek wyrzezbiony przez Richarda. Owa statuetka, zwana Potęgą ducha, nie miała być podobizną Kahlan, lecz odzwierciedlać jej niesłabnącą siłę, wrodzone męstwo. Widok pierwowzoru niemal pozbawił Nicci oddechu. Zaczynała pojmować, dlaczego nawet w tak stosunkowo młodym wieku Kahlan została Matką Spowiedniczką. Teraz nie było już innych Spowiedniczek. Ona była ostatnią z nich. Początkowo Nicci się zdziwiła, ujrzawszy tu Kahlan, lecz potem uznała, że to zupełnie zrozumiałe. Siostra Armina była jedną z tych Sióstr, które porwały dziewczynę i rzuciły zaklęcie chainfire. Siostra Tovi opowiedziała Nicci, że zdołały uciec Jagangowi, wykorzystując więz z Richardem. Chociaż czarodziejka podejrzewała, że imperator mógł się jakoś przedrzeć przez tę więz, uznała, że ta oparta na fałszywych podstawach więz nigdy tak naprawdę Sióstr nie chroniła. Skoro Jagang porwał Siostrę Arminę, pewnie dopadł również Siostry Ulicię i Cecilię. To dlatego Kahlan tutaj była. Była z tymi Siostrami, toteż i ona wpadła w sieć Jaganga. Nicci dostrzegła także Jillian. Oczy barwy miedzi zamrugały ze zdumienia, kiedy dziewczynka ją zobaczyła. Nicci rozumiała, skąd się tu wzięła Kahlan, lecz nie miała pojęcia, dlaczego jest i Jillian. Jillian nachyliła się ku Kahlan, osłoniła dłonią jej ucho i coś szepnęła bez wątpienia imię czarodziejki. Kahlan odpowiedziała leciutkim skinieniem głową, za to jej oczy dały do zrozumienia o wiele więcej. Już słyszała to imię. Kiedy Jagang odłożył na łóżko księgę, którą czytał, Nicci pospiesznie wskazała oczy Kahlan i swoje, po
czym położyła palec na wargach, nakazując milczenie. Nie chciała, by imperator wiedział, że ona widzi Kahlan i że zna Jillin. Im mniej wiedział, tym obie będą bezpieczniejsze - o ile jego jeńcy w ogóle mogli być pod jakimś względem bezpieczni Nie czekając na potwierdzenie, Nicci odwróciła się od Kahlan i Jillian i spojrzała na Jaganga. Gdy się obrócił i wbił w nią całkowicie czarne oczy, omal nie zemdlała. Pamiętać go to jedno, lecz stanąć przed nim to zupełnie co innego. Przenikliwe spojrzenie tych oczu jak z koszmaru odbierało jej odwagę. Wiedziała, co ją czeka. - No, no odezwał się Jagang, obchodząc łoże i nie odrywając od niej wzroku. - Któż to wreszcie powrócił. - Uśmiechnął się szeroko. - Jesteś równie piękna jak w każdym moim śnie o tobie, który miałem, odkąd ostatnio ze mną byłaś. Nicci nie zdziwił ów ton, który zresztą nic nie znaczył. Ludzie z otoczenia Jaganga nigdy nie wiedzieli, jak on zareaguje, więc nieustannie się go bali. Z najdrobniejszego powodu - lub zupełnie bez powodu mógł wybuchnąć gniewem. Nicci widziała, jak udusił niewolnika za to, że ten upuścił deskę do krojenia chleba, ale była też świadkiem, jak innym razem podniósł półmisek jagnięciny i od niechcenia oddał służącemu, który go upuścił, ani na moment nie przerywając rozmowy. Owa chimeryczność imperatora jedynie odzwierciedlała równie irracjonalny, nieprzewidywalny i niezrozumiały sposób postępowania samego Aadu. Zalecane poświęcanie się dla sprawy oceniano według niepoznawalnych, enigmatycznych standardów. Szczęście lub nieszczęście zawsze zależało od kaprysu losu. To bezustanne, dręczące zwątpienie miało
destrukcyjny wpływ na ludzi. Nieustający stres sprawiał, że gotowi byli oskarżać każdego o bunt i zdradę - nawet przyjaciół czy rodzinę - byle tylko odsunąć od siebie zły los. Jagang, podobnie jak wielu mężczyzn, uważał, że zdobędzie przychylność Nicci za pomocą czczych pochlebstw. Lubił sobie wyobrażać, iż jest czarujący. Jednakże forma tych pochwał więcej mówiła o nim niż o niej. Nicci nie skłoniła głowy. Była aż boleśnie świadoma metalowej obroży odcinającej ją od daru. Ale chociaż nie mogła się obronić przed tym człowiekiem, nie zamierzała pochylać głowy w udawanym szacunku ani reagować na jego pożądanie. Dawniej - mimo że mogła korzystać z Han - jej bezpieczeństwo zawsze zależało od obojętności na to, co mógłby jej uczynić. W czasach, kiedy mógł wnikać do jej umysłu i kiedy nie miała obroży, jej magiczny dar przed niczym nie chronił. Wszystkie pojmane Siostry, chociaż nie nosiły obroży, również nie miały żadnego pożytku ze swojej mocy i były zupełnie bezsilne. To postawa Nicci zapewniała jej bezpieczeństwo, nie dar. Przedtem po prostu nie dbała o to, że Jagang mógłby ją zranić czy nawet zabić. Uważała, że zasługuje na każdą mękę, którą mógłby jej zadać, i nie miało znaczenia, czy umrze czy nie. To czyniło ją obojętną na nieustającą grozbę śmierci z ręki Jaganga. Dzięki Richardowi to wszystko się zmieniło, lecz Nicci nie mogła dopuścić, by Jagang się zorientował, jak bardzo się zmieniła. Jedyną szansą, jedyną obroną było przekonać go, że wszystko jest jak przedtem, że ona nie dba teraz
bardziej niż w przeszłości o to, co może ją spotkać. Pani Śmierci byłoby obojętne, czy może korzystać ze swojej mocy czy nie. Pani Śmierci ignorowałaby obrożę. Jagang leciutko przesunął między kciukiem a palcem wskazującym długie, splecione w warkoczyk włosy pod dolną wargą. Przyjrzał się Nicci. Głęboko westchnął, jakby się zastanawiał, co też jej najpierw zrobi. Nie musiała długo czekać. Znienacka tak uderzył ją w twarz, że wyleciała w powietrze. Kiedy upadła, grzmotnęła głową o podłogę, lecz na szczęście gruby dywan to zamortyzował. Miała wrażenie, że trzasnęła kość i popękały mięśnie szczęki. Cios ją ogłuszył. Chociaż komnata wirowała i chwiała się, Nici postanowiła wstać. Pani Śmierci nie kuli się ze strachu. Pani Śmierci obojętnie patrzy śmierci w oczy. Uklękła i otarła wnętrzem nadgarstka krew z kącika ust, starając się złapać równowagę. Szczęka bolała, lecz była w jednym kawałku. Nicci wytężała wszystkie siły, żeby wstać. Zanim jej się to udało, Jillian wskoczyła między nią a Jaganga. - Zostaw ją! Jagang wsparł się pięściami pod boki i patrzył gniewnie na dziewczynkę, a Nicci ukradkiem zerknęła na Kahlan. Ujrzała w jej oczach ból. Po drżeniu palców poznała, jaki rodzaj bólu zadawał jej poprzez obrożę Jagang. Owa udręka miała zatrzymać Kahlan na miejscu, nie dopuścić, by się wtrąciła. Nicci pomyślała, że z punktu widzenia Jaganga to zapewne rozsądna decyzja. Czarodziejka od bardzo dawna potrafiła błyskawicznie oceniać ludzi. Była to cenna
umiejętność, bo wyjście cało z brutalnych potyczek często zależało od właściwej oceny przeciwników. Teraz wystarczyło jej spojrzeć na Kahlan, by wiedzieć, iż to niebezpieczna kobieta, przywykła do ingerowania w bieg zdarzeń. Jagang złapał Jillian za kark i uniósł jak natrętnego kociaka. Pisnęła - bardziej ze strachu niż z bólu kiedy niósł ją przez komnatę. Bez skutku drapała jego wielkie łapska. Kopała, lecz tylko powietrze. Imperator odsunął ciężką, wyściełaną wełną zasłonę w wejściu do sypialni i wyrzucił dziewczynkę - Armina! Pilnuj dzieciaka. Chcę być sam z moją królową. Nicci mignęła Siostra Armina, łapiąca Jillian i odciągająca ją w mrok. Pospieszne spojrzenie upewniło czarodziejkę, że Kahlan nadal tkwi w tym samym miejscu na dywanie i cała leciutko drży. Po policzku spływała jej łza bólu. Nicci była ciekawa, czy Jagang w ogóle zdaje sobie sprawę, ile bólu zadaje Kahlan. Nie znał własnej siły. Niepohamowany gniew stawał się wszechogarniający, działał nie tylko na mięśnie imperatora, ale i na jego umysł. W przeszłości Jagang często bił Nicci mocniej, niż zamierzał, lub zaślepiony wściekłością wykorzystywał talenty Nawiedzającego Sny do zadawania jej bólu, który łatwo mógł się stać śmiertelny. Potem, uświadomiwszy sobie, jak bliski był zabicia jej, przepraszał, lecz ostatecznie i tak twierdził, że sama sobie jest winna, skoro go tak rozwścieczyła. Imperator puścił zasłonę, a napięte mięśnie Kahlan nagle się rozluzniły. Opadła bezwładnie, oddychając z ulgą. Ledwie mogła się ruszać po tej
męce. Kochasz go? - zapytał Jagang, znów patrząc na Nicci. Zamrugała ze zdumienia. - Co takiego? Ruszył ku niej, purpurowiejąc z wściekłości. Jak to co takiego"! Przecież słyszałaś! Nachylił się ku niej i złapał ją za włosy. - Nie próbuj udawać, że nie rozumiesz, bo ci łeb urwę! Nicci uśmiechnęła się i dumnie uniosła głowę, odsłaniając szyję, - Bardzo proszę. To nam obojgu zaoszczędzi wielu kłopotów. Przez chwilę mierzył ją wściekłym spojrzeniem, lecz puścił jej włosy. Przygładził je, wyrównał, a potem odwrócił się i odszedł parę kroków. - Tego chcesz? Umrzeć? - Znów na nią patrzył. Porzucić swoje obowiązki wobec Stwórcy i Aadu? Wobec mnie? Nicci obojętnie wzruszyła ramionami. - Przecież to bez znaczenia, czego chcę, nieprawdaż? - A cóż to miało znaczyć? - Dobrze wiesz, co to znaczy. Od kiedy to ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, czego chcę? Zrobisz, co zechcesz, bez względu na to, co miałabym do powiedzenia. W końcu jestem tylko poddaną Aadu, czyż nie? Uważam, że chcesz tego, czego zawsze chciałeś: mojej śmierci. Chętnie byś mnie zabił. - Zabić cię? - Rozłożył ręce. - Na jakiej podstawie uważasz, że chcę cię zabić? - Mówi mi o tym twój brak umiaru. - Brak umiaru? - Aypnął na nią gniewnie. - Trudno mnie posądzać o brak umiaru. Jestem Jagang Sprawiedliwy. - Czyżbyś zapomniał, że to ja cię tak nazwałam? Nie dlatego, że odpowiada to prawdzie, lecz żeby
prawdzie zaprzeczyć, żeby stworzyć obraz służący celom Aadu. To ja stworzyłam dla ciebie ów obraz, wiedząc, że bezmyślni ludzie uwierzą weń po prostu dlatego, że to rozpropagujemy. Nie potrafiłbyś odegrać tej roli nawet wtedy, gdyby zależało od tego twoje życie. W atramentowoczarnych oczach, przypominających Nicci o czar-nej jak zaświaty szkatule Ordena, którą włączyła do gry w imieniu Richarda, przesuwały się mgliste kształty. - Nie rozumiem, jak możesz mówić takie rzeczy, Nicci. Dla ciebie zawsze byłem bardziej niż sprawiedliwy. Dałem ci to, czego nie dostał ode mnie nikt inny. Czemu miałbym to robić, jeżeli chciałem cię zabić? Nicci westchnęła niecierpliwie. - Po prostu powiedz, co masz do powiedzenia, albo daj mi po głowie czy odeślij do namiotów tortur. Nie mam ochoty grać z tobą w tę grę. Wierzysz w to, w co chcesz wierzyć, bez względu na rzeczywistość. Ty wiesz i ja wiem, że to, co miałabym do powiedzenia, i tak by niczego nie zmieniło. - Twoje zdanie zawsze było dla mnie cenne. Uniósł ku niej rękę, mówiąc coraz bardziej zapalczywie. - Wezmy to, co właśnie powiedziałaś o nazwaniu mnie Jagangiem Sprawiedliwym. To był twój pomysł. Wysłuchałem cię i wykorzystałem go, bo był dobry. Służył naszym celom. Dobrze się spisałaś. Już ci mówiłem, że kiedy ta wojna się skończy, zasiądziesz u mego boku. Nicci nie odpowiedziała. Splótł dłonie za plecami i odszedł kilka kroków. - Kochasz go? Nicei zerknęła w bok. Kahlan siedziała na dywanie i obserwowała ją. Jej mina świadczyła, iż wyczuwa wiszącą
w powietrzu grozbę. Miało się wrażenie, że chce doradzić Nicci, by przestała prowokować imperatora. Ale chociaż najwyrazniej martwiło ją to, co Jagang może zrobić, jednocześnie była żywo zainteresowana odpowiedzią na jego pytanie. Nicci aż się kręciło w głowie, kiedy się zastanawiała, co odpowiedzieć - nie chodziło jej o to, co mógłby pomyśleć Jagang, lecz o to, co by pomyślała Kahlan. Należało wziąć pod uwagę zaklęcie chainfire, wymóg istnienia neutralnego pola. Choć w tej chwili wszystko wskazywało na to, że do tej pory umrze, na wypadek gdyby Richard jednak zdołał wykorzystać magię Ordena do odczynienia chainfire, Kahlan musiała pozostać owym neutralnym polem, by miał szansę na powrót uczynić ją taką, jaka niegdyś była. - Kochasz? powtórzył Jagang, nie patrząc na nią. Nicci w końcu stwierdziła, że jej odpowiedz nie będzie miała wpływu na utrzymanie neutralnego pola. Nie podsunie Kahlan żadnych pozbawionych podstaw emocji Ważna była emocjonalna więz Kahlan - a nie Nicci - z Richardem. - Moje uczucia nigdy wcześniej cię nie obchodziły odezwała się wreszcie z irytacją. - Jakie by to miało dla ciebie znaczenie? Odwrócił się i wpatrzył w nią. - Jakie znaczenie? Jak możesz o to pytać? Uczyniłem cię moją królową. Poprosiłaś, żebym ci zaufał i pozwolił odejść, byś mogła wyeliminować lorda Rahla. Wolałbym, żebyś przy mnie została, lecz pozwoliłem ci odejść. Zaufałem ci. Tak twierdzisz. Gdybyś naprawdę mi ufał, tobyś ufał, a nie wypytywał. Najwyrazniej trudno ci pojąć, co oznacza to słowo. To było półtora roku temu. Od tamtej pory cię
nie widziałem. Nie miałem żadnej wiadomości. Widziałeś mnie z Tovi. Potaknął. Wiele rzeczy widziałem oczami Tovi, oczami tych czterech kobiet. Sądziły, że są wystarczająco sprytne, by móc wykorzystać więz z lordem Rahlem. - Nicci uśmiechnęła się leciutko. - Ale ty cały czas imałeś je na oku. Wszystko wiedziałeś. Też się uśmiechnął. Zawsze byłaś bystrzejsza od Ulicii i pozostałych. - Uniósł brew, - Ufałem ci, kiedy mówiłaś, że idziesz zabić Richarda Rahla. A okazało się, że w twoim przypadku więz zadziałała. Jak to możliwe, kochanieńka? Taka więz działałaby tylko wtedy, gdybyś była mu oddana. Zechciałabyś mi to wyjaśnić? Nicci skrzyżowała ramiona. Nie mogę pojąć, że tak trudno to zrozumieć. Ty niszczysz, on tworzy. Ty proponujesz egzystencję dążącą ku śmierci, on oferuje życie. W odniesieniu do was obu nie są to puste słowa. On nigdy nie pobił mnie do krwi, nie zgwałcił. Twarz Jaganga i jego wygolona głowa spurpurowiały z wściekłości. - Zgwałcił? Gdybym chciał cię zgwałcić, tobym to zrobił, bo takie moje prawo. Ale to nie był gwałt. Chciałaś tego. Po prostu jesteś zbyt uparta, żeby się do tego przyznać. Udawanym oburzeniem maskujesz swoją żądzę. Nicci opuściła ręce i nachyliła się ku niemu. - Możesz wymyślać usprawiedliwienia dla swoich czynów, lecz to nic nie da - powiedziała z gniewem. - Usprawiedliwienia i tak będą fałszywe, a czyny bezprawne. Jagang odwrócił się od niej; morderczy wyraz
wykrzywiał mu twarz. Nicci oczekiwała, że nagle rzuci się na nią i jednym uderzeniem rozbije jej czaszkę. Chciała, żeby to zrobił. Szybki koniec byłby o wiele lepszy niż śmierć po długich torturach Grubo watowane ściany namiotu tłumiły miriady przenikliwych odgłosów nocy. Wspaniale było się uwolnić od nieustannego zgiełku obozu. Na zewnątrz roiło się od robactwa. W kwaterze imperatora niewolnicy nieustannie zbierali insekty. Nasycona aroma-tami oliwa choć trochę dusiła wiszący w powietrzu ciężki smród. Namiot imperatora mógł się wydawać spokojnym schronieniem, lecz nim nie był. Prawdę mówiąc, było to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w obozie. Jagang niepodzielnie władał życiem i śmiercią. Nigdy nie kwestionowano jego decyzji, nie sprzeciwiano mu się - bez względu na to, co postanowił uczynić. - Odpowiedz na moje pytanie - odezwał się w końcu, wciąż odwrócony plecami do Nicci. Kochasz go? Czarodziejka ze znużeniem potarła dłonią czoło. - Od kiedy obchodzą cię moje uczucia? Nigdy nie przeszkadzały ci mnie gwałcić. - Dlaczego nagle pleciesz o gwałcie?! - ryknął, robiąc ku niej długi krok. Wiesz, że nie jesteś mi obojętna! A ja wiem, że i ty coś do mnie czujesz! Nicci nie trudziła się odpowiadaniem. Słusznie twierdził, że nigdy przedtem nie zgłaszała sprzeciwów. Nie umiała protestować. W przeszłości nie wierzyła, że jej życie należy tylko do niej. Jak mogłaby protestować, że Aad wykorzystuje ją do swoich celów? Co więcej, jak mogłaby protestować, że przywódca Aadu wykorzystuje ją do własnych celów?
Dzięki Richardowi zrozumiała, że to jest jej życie. A to znaczyło, że i ciało jest jej własnością i że nie musi go każdemu oddawać, o ile sama tego nie chce. - Wiem, co robisz, Nicci. - Znów zaciskał pięści. Wykorzystujesz go do tego, żeby wzbudzić we mnie zazdrość. Wykorzystujesz te wasze babskie gierki, żebym rzucił cię na łoże i zdarł z ciebie suknię. O to ci tak naprawdę chodzi i oboje to wiemy! On ma być sposobem na to, żebym zapałał do ciebie namiętnością. Bo w gruncie rzeczy to mnie chcesz, ale skrywasz prawdziwe uczucia za bredniami o gwałcie. Nicci chłodno patrzyła na zacietrzewionego imperatora. - Twoje przyrodzenie zle ci doradza. Zamachnął się pięścią. Nawet nie drgnęła, gniewnie patrząc w mgliste kształty przesuwające się w czarnych jak noc oczach. Pięść w końcu opadła. - Ofiarowałem ci to, czego nie zaoferowałem nikomu. Chciałem, żebyś była moją królową, wyniesioną ponad wszystkich innych. Richard Rahl nic ci nie może zaproponować. Ja jeden mogę ofiarować ci to wszystko, co wyłącznie imperator może ofiarować. Tylko ja mogę ci dać udział we władzy nad światem. Nicci zatoczyła krąg ręką. zamykając w nim królewski namiot. - Ach, splendor opowiedzenia się po stronie zła. Wszystko to moje, wystarczy, bym odrzuciła rozum i oświadczyła, iż absolutna niesprawiedliwość jest cnotą. - Oferuję ci rządy u mego boku! Nicci posłała mu gniewne spojrzenie i opuściła
rękę. - Nie. Oferujesz mi obowiązek bycia twoją dziwką i przymus zabijania tych, którzy nie zechcą się ugiąć przed twoją władzą. - To władza Aadu! Ta wojna nie mnie ma przynieść chwałę i dobrze to wiesz! Walczymy o sprawę Stwórcy, o zbawienie ludzi! Niesiemy poganom prawdziwe słowo Stwórcy. Niesiemy nauki Aadu tym, którzy chcą swemu życiu nadać cel i znaczenie. Nicci milczała. Miał rację. Mógł się napawać przywilejami władcy, ale wiedziała, że szczerze wierzy w to, iż jest jedynie stronnikiem większego dobra, wojownikiem wypełniającym prawdziwą wolę Stwórcy poprzez narzucanie nauk Aadu w tym życiu, żeby ludzie mogli osiągnąć wiekuistą chwałę w następnym. Nicci dobrze wiedziała, co to znaczy wierzyć. A Jagang wierzył. Omal się nie roześmiała, kiedy sobie uświadomiła, jak obłędne wydaje jej się teraz to, w co niegdyś wierzyła i co starała się narzucić innym. W przeciwieństwie do Jaganga i większości tych, którzy przyjmowali wierzenia Aadu, Nicci zaakceptowała je, bo musiała, bo tylko w ten sposób mogła żyć według moralnych zasad. Znosiła ciężar służebności wobec innych i cały czas nienawidziła siebie za to, że nie daje jej to szczęścia. Po prawdzie, Siostry Światła wcale nie były lepsze, oferując jej wyłącznie inny rodzaj tego samego bezinteresownego poświęcania się obowiązkom, toteż pozostała w szeregach Bractwa Aadu. Status otępiałej poddanej Aadu, wykorzystywanej przez Jaganga, był jednym z wielu poświęceń, które uważała za konieczne, żeby prowadzić dobre i
moralne życie. A potem wszystko się zmieniło. Jakże tęskniła za Richardem. - Możecie dać ludziom jedynie tysiące lat mroku powiedziała, znużona tłumaczeniem prawdy fanatycznemu wiernemu, który kształtował swoje poglądy zgodnie z naukami Aadu, a nie rzeczywistością. - Możecie tylko wtrącić świat w długie, mroczne, barbarzyńskie wieki. Przez chwilę patrzył na nią gniewnie. - To nie ty mówisz, Nicci. Wiem, że nie. Powtarzasz to, bo lord Rahl zieje taką nienawiścią do bliznich. Powtarzasz to, żeby mi wmówić, że go kochasz. - Może i tak. Uśmiechnął się. - Nie, ty tylko chcesz go wykorzystać, żeby mnie sobie owinąć wokół palca. Takie już są kobiety: starają się manipulować mężczyznami i wykorzystywać ich. Nicci zmieniła temat, odciągając Jaganga od rozważań dotyczących jej prawdziwych uczuć do Richarda. - Twoje plany co do władania, co do narzucenia całemu światu idei Aadu, nie powiodą się. Musisz mieć trzy szkatuły Ordena. Byłam tam, kiedy Siostra Tovi umierała. Miała trzecią szkatułę, lecz ukradziono ją jej. - A tak, dzielny Poszukiwacz dzierżący Miecz Prawdy wmieszał się, żeby odebrać szkatułę Ordena występnej Siostrze Mroku. - Jagang posłał Nicci zjadliwe spojrzenie. - W końcu tam byłem i obserwowałem to jej oczami. Także Nicci widział oczami Tovi. - Nie zmienia to faktu, że Siostry miały trzy szkatuły. Może i masz teraz owe Siostry, lecz zostały ci tylko dwie szkatuły.
Irytację zastąpił szczwany uśmieszek. - O, coś mi się zdaje, że nie będzie to taki problem, jak sądzisz. Nie ma też znaczenia, że włączyłaś tę szkatułę do gry. Potrafię obejść takie drobne przeciwności. Nicci nieco się zaniepokoiła, usłyszawszy, iż on wie, że włączyła szkatułę do gry, lecz starała się tego nie okazać. - A jak? Uśmiechnął się szerzej. - Jakiż byłby ze mnie imperator, gdybym nie miał planów na każdą ewentualność? Nie trap się, kochanieńka, mam wszystko pod kontrolą. Liczy się tylko to, że na koniec się postaram, by wszystkie trzy szkatuły znalazły się w jednym miejscu. A kiedy znowu będą razem, nareszcie wykorzystam moc Ordena, żeby zdławić cały opór przeciwko władzy Aadu. - O ile tak długo pożyjesz. Wpatrywał się w jej obojętną twarz, ponownie zirytowany. - A cóż to ma znaczyć? Wskazała gdzieś w dal. - Richard Rahl wypuścił wilki na twoje ukochane owieczki. - To znaczy? Uniosła brew. - Armia, za którą aż tu dotarłeś, zniknęła. Nie byłeś w stanie jej zniszczyć, nieprawdaż? Zgadnij, gdzie ona teraz jest. - Rozbiegli się, chroniąc życie. Nicci uśmiechnęła się do naburmuszonego Jaganga. - Niezupełnie. D'harańskiej armii rozkazano, żeby zaniosła wojnę tym w Starym Świecie, którzy ową wojnę wspierają, którzy swoimi naukami rozbudzili agresję i skierowali ją przeciwko niewinnym ludziom. Będą musieli ponieść konsekwencje
wysłania na północ morderców. Oni, podobnie jak i ty, mają na rękach krew niewinnych ludzi. Myślą, że odległość ich chroni i usprawiedliwia, lecz fakt, że nie są bezpośrednio zamieszani e zło, które sprowadzili na innych, nie oczyszcza ich ze zbrodni, do jakich podżegali. Muszą za to zapłacić. - Jestem świadom ostatnich grzechów lorda Rahla. - Jagang tak zgrzytnął zębami, że mięśnie szczęk mu stwardniały. - Richard Rahl to tchórz napadający na niewinne kobiety i dzieci, bo nie ma odwagi stawić czoła prawdziwym mężczyznom. - Gdybyś naprawdę w to wierzył, byłby to najobrzydliwszy rodzaj świadomej ignorancji. Ale ty w to nie wierzysz. Chcesz, żeby inni w to uwierzyli, więc starannie wybierasz z rzeczywistości półprawdy i ukrywasz swoją sprawę pod pseudomoralnością. Usiłujesz znalezć usprawiedliwienie dla niewybaczalnego. Można by rzec, iż kryjesz się pod spódnicami kobiet, szyjąc z łuku, a kiedy strzały wracają ku tobie, udajesz oburzenie taką potwornością. W gruncie rzeczy zaś pragniesz pozbawić prawa do samoobrony tych, których zamierzasz zniszczyć. Richard pojmuje zagrożenie, jakie niosą wierzenia Aadu. Nie marnuje czasu na fałszywe problemy, mające zaciemnić prawdę. Rozumie, że jeżeli ma przeżyć, musi być wystarczająco silny, by wyeliminować zagrożenie, i to bez względu na to, jakie formy ono przybiera. Choćby to miało oznaczać zniszczenie pól, na których rośnie żywność dająca twoim żołnierzom siłę do podrzynania gardeł ludziom spokojnie żyjącym własnym życiem. Każdy obrońca owych pól jest współodpowiedzialny za morderstwa. Richard wie, że tylko zwycięstwo pozwoli przetrwać jego ludowi.
- Ten lud sam ściąga na siebie cierpienia, opierając się jedynie słusznym naukom Aadu - oznajmił Jagang. Chodził tam i z powrotem, zaciskając pięści tak mocno, że aż mu tężały mięśnie rąk; był bliski wybuchu. Nie lubił, gdy ktoś kwestionował jego twierdzenia, więc obrócił się ku Nicci i powtórzył je z większą mocą, jakby podniesiony, pełen grozby głos mógł załatwić sprawę. - Richard Rahl daje świadectwo swojej deprawacji i niemoral-ności tych, którym przewodzi, wysyłając żołnierzy, by zabijali niewinne kobiety i dzieci w Starym Świecie, zamiast stanąć do walki z naszymi wojownikami. Okrucieństwem wobec kobiet i dzieci udowadnia, jakim tak naprawdę jest zbrodniarzem. Mamy obowiązek oczyścić świat z takich grzeszników. Nicci skrzyżowała ramiona i wbiła w imperatora gniewne spojrzenie, niegdyś zarezerwowane dla tych, którzy się nie chcieli ugiąć przed Aadem. Owo spojrzenie często poprzedzało działania, które przyniosły jej tytuł Pani Śmierci. Teraz kazało Jagangowi zamilknąć. - Wszyscy mieszkańcy Nowego Świata są niewinni - oznajmiła. To nie oni doprowadzili do wojny z Aadem: to Aad ich zaatakował. Prawdą jest, że ludzie w Starym Świecie, w tym dzieci, zostaną ranni lub zabici w walkach. Ale jaki mają wybór tutej-si ludzie? Pozwalać się mordować i brać w niewolę ze strachu, że skrzywdzą kogoś niewinnego? Oni wszyscy są niewinni. Ich dzieci są niewinne. I teraz im wszystkim wyrządza się krzywdę. Byłeś w umyśle Siostry Ulicii, wiesz zatem, co jej zdaniem miało zapewnić jej dającą bezpieczeństwo więz z Richardem i ochronić jej umysł przed tobą. Siostra Ulicia wiedziała, że dla
Richarda największą wartością jest życie, więc wymyśliła, że gdy wykorzysta moc Ordena do uwolnienia Opiekuna zaświatów z jego więzienia w świecie zmarłych, zagwarantuje Richardowi Rahlowi wieczne życie. Dla Ulicii nie było ważne, że Richard zapewne by nie uwierzył, iż taka umowa jest możliwa, że by jej nie zaakceptował. Sądziła, że nim propozycja zostanie złożona i odrzucona, jej intencje ofiarowania mu nieśmiertelności wystarczą, żeby ją ochronić przed tobą, przed Nawiedzającym Sny. Ale ty już byłeś przyczajony w umyśle Ulicii. I dzięki temu dowiedziałeś się, że dla Richarda największą wartością jest życie. To dla ciebie zupełnie obca koncepcja. Dla Aadu życie nie jest żadną wartością. Bracia nauczają, że nasz żywot to jedynie błahy stan przejściowy na drodze do wieczności. Wierzą, że życie tutaj to zaledwie powłoka, skorupa, w której tkwi nasza dusza, zanim osiągnie wyższy poziom istnienia. Lad naucza, że to chwała życia po śmierci jest dla nas najważniejsza i że na ową chwałę zasługuje się, poświęcając doczesne życie jego sprawie. Czyli dla Aadu najwyższą wartością jest śmierć. Tych, którzy cenią życie, postrzegacie jako słabych, gorszych. Nie pojmujecie, co życie, każde życie, oznacza dla takich jak Richard, ale ty wiesz, jak wykorzystać to, czego się dowiedziałeś. Usiłujesz wykorzystać tę wartość, żeby odciągnąć Richarda od zajęcia się ogólniejszą sprawą obrony każdego życia. Sądzisz, iż głosząc, że jest mordercą kobiet i dzieci, odbierzesz mu odwagę, pozbawisz go woli walki strachem, że mogą zginąć cywile, i w ten sposób ograniczysz jego działania wyłącznie do obrony. Jako doświadczony wojownik dobrze wiesz, że wojen nie wygrywa się działaniami defensywnymi. Nie można mieć nadziei na
wygranie wojny, jeśli nie wykorzysta się wszystkich sił niezbędnych do starcia na proch występnych wierzeń najezdzców, bo to przede wszystkim owe wierzenia doprowadziły do konfliktu. Richard również wie, że wojen nie wygrywa się defensywą. Wie, że do jak najszybszego zakończenia wojny przy jak najmniejszych stratach prowadzi jedna droga: pozbawić agresora możliwości krzywdzenia cię i wyplenić wierzenia, które go do tej wojny przywiodły. Rzucając te oskarżenia na człowieka, który tak ceni życie, chcesz zdyskredytować go, skompromitować i okryć niesławą, sprawić, żeby się bał działać tak, jak działać musi, żeby zwyciężyć. Rozsiewasz półprawdy, żeby odwrócić uwagę od rzeczywistych implikacji twoich wierzeń i pozyskać nowych wyznawców dla pokrętnej ideologii Aadu. Oskarżasz innych o własne przewinienia, wiedząc, że to wywoła zamęt. Ale też dramatyczne oskarżenia to jedynie przykrywka, próba usprawiedliwienia i usankcjonowania systematycznego zabijania nieprzeliczonych rzesz ludzi. Oboje dobrze wiemy, ile zwłok kobiet i dzieci zostawia za sobą Aad, lecz to nie uraża twojej fałszywej moralności. Twoje brutalność, dzikość i okrucieństwo wobec tych, którzy nie uczynili nic złego ludziom Starego Świata, zdradzają prawdziwą naturę twoich wierzeń. Potworność twojej deprawacji pogłębia dodatkowo oskarżanie ofiar o zbrodnie, jakimi doświadczyłeś tych ludzi. Zrzucasz na nich winę, podobnie jak na mnie zrzucasz winę za to, że mnie gwałciłeś. Byłam tam, kiedy Richard wydawał armii rozkazy. Znam prawdę. A prawdą jest, że umysły większości mieszkańców Starego Świata zostały nieuleczalnie wypaczone fanatycznym oddaniem
dla idei, które prowadzą wyłącznie do cierpień i śmierci. Owym ludziom już nic nie przywróci rozsądku. Richard wie, że jedynym sposobem na zło i na odstręczenie od niego ludzi jest uprzykrzenie im takich wierzeń, sprawienie, by sprowadzały ból. To Aad obwołał tę walkę wojną na śmierć i życie. Richard wie, że jego lud nie przetrwa, próbując współistnieć z takim złem lub starając się usprawiedliwić tych, którzy je pielęgnują. Aad chce zniszczyć wolność. Oddanie jego wypaczonym wierzeniom kieruje nożem, który Aad stara się wbić mu prosto w serce. Richard rozumie, że musi wyeliminować zródło owych wierzeń, bo inaczej wszystkim wolnym, samodzielnie myślącym ludziom grozi śmierć. Bo zamordują ich żołnierze wspierani i żywieni przez mieszkańców Starego Świata. Wojna to straszliwa sprawa. Im szybciej się skończy, tym mniej będzie cierpienia i śmierci. To jest cel Richarda. Niezdecydowani uchyliliby się przed zrobieniem tego, co zrobić trzeba, obawiając się, że nikczemnicy ich zgania. Jednak słowa hipokrytów i nienawistników nie powstrzymają Richarda. Rozkazał swoim żołnierzom, by nie krzywdzili ludzi, ilekroć da się tego uniknąć, ale też napomniał ich by pamiętali, że ich głównym celem jest zakończenie wojny. Aby osiągnąć ów cel, muszą zniszczyć zdolność Aadu do prowadzenia działań. Nałożył na nich obowiązek bronienia prawa do istnienia własnego ludu. Powiedział im, że wszystko inne jedynie doprowadzi ich do grobu. - Przerwała na chwilę. - Ta wojna to odprysk wielkiej wojny, która szalała tak dawno temu i właściwie nigdy się nie skończyła. Stary Świat znów padł ofiarą złych idei Aadu. Ile żywotów zmarnowano przez owe wierzenia? He jeszcze
zmarnowanych zostanie? Poprzednim razem broniący się przed tymi naukami nie mieli odwagi zetrzeć ich na proch i dlatego owa dawna wojna ponownie rozgorzała za przyczyną Bractwa Aadu. I tak jak wówczas, wywołały ją te same bezrozumne idee, według których każdy musi wierzyć w to, co głosi Aad, lub umrzeć. Richard rozumie, że tym razem należy to ostatecznie zakończyć, że należy uwolnić świat życia od trucizny Aadu. Ma odwagę to uczynić. Twoje pomówienia go od tego nie odwiodą. Nie dba o to, co inni o nim myślą. Obchodzi go jedynie to, żeby już nie mogli krzywdzić ani jego, ani jego bliskich. I dlatego wszyscy, którzy głoszą siejące nienawiść nauki Aadu, zostaną wytropieni i zabici. Armia D'Hary na pewno jest o wiele mniejsza niż wojska Imperialnego Aadu, ale was zastopuje. Jej żołnierze spalą zasiewy i sady, zniszczą młyny i stajnie, zapory i kanały. Wyeliminują każdego, kto zechce im przeszkodzić w pozbawianiu Aadu zdolności prowadzenia wojny. Co najważniejsze, odetną transportowane na północ zaopatrzenie. Richardowi zależy jedynie na tym, żebyś przestał zabijać jego ludzi. W przeciwieństwie do ciebie nie musi narzucać nikomu swojej hegemonii, za to zakończy twoją. Nie będzie, jak planowałeś, żadnej walnej bitwy, która by o wszystkim zadecydowała. Richard nie dba o to, jak się powstrzyma twoich ludzi. Zależy mu tylko na tym, by to się raz na zawsze stało. Bez zaopatrzenia twoja armia zmarnieje i wymrze na tych jałowych równinach. To zadowalające zwycięstwo. Uśmieszek Jaganga sprawił, że Nicci zamilkła. - Kochanieńka, Stary Świat jest wielki. Marnują siły, niszcząc zasiewy. Nie mogą być wszędzie. - Nie muszą. Wzruszył ramionami.
- Mogą tu i tam napadać na transporty z zaopatrzeniem, lecz to po prostu ofiara, jaką nasz lud składa na rzecz postępów naszej sprawy. Straty w ludziach, choćby nie wiem jak wielkie, to koszty realizowania moralnych celów. Rozumiem, że należy zapłacić cenę za osiągnięcie ostatecznego zwycięstwa, więc nakazałem już poważne zwiększenie transportów idących na północ, do naszych dzielnych żołnierzy. Jesteśmy w stanie wysłać więcej ludzi i zaopatrzenia, niż Richard Rahl zdoła przechwycić. Mieszkańcy Starego Świata poniosą wszelkie niezbędne ofiary, żebyśmy mogli tu przetrwać. Cena wzrosła, ale nasz lud chętnie ją zapłaci. Zapewne masz rację, twierdząc, że wiele z tych transportów zostanie zniszczonych, jednak D'Harze brak ludzi, żeby zniszczyć wszystkie. Nicci stężała. - To zuchwała przechwałka. - Jeżeli mi nie wierzysz, możesz sama ocenić, czy mówię prawdę. Wkrótce przybędzie nowy konwój, tak długi, że będziesz musiała tkwić w miejscu dwa dni i przyglądać się, jak ciągnie przed tobą. Nie martw się, naszym dzielnym żołnierzom nie zabraknie dostaw, które umożliwią im zakończenie tej wojny. Nicci potrząsnęła głową. - Nie ogarniasz całości. Jeżeli nie dopadniesz i nie pokonasz armii D'Hary, nie zdołasz wygrać tej wojny. W Starym Świecie, jak wszędzie, są ludzie, którzy chcą decydować o własnym życiu. Nauki Aadu mogły zaślepić wielu, bardzo wielu, lecz wszędzie znajdą się osoby posługujące się rozumem i pojmujące prawdę życia. W całym Starym Świecie są ludzie, którzy się zwrócą przeciwko Aadowi. Wystarczy, że spojrzysz na
Altur'Rang. Byłam tam, kiedy padło. Pod władzą Imperialnego Aadu było to miejsce cierpienia i udręki. Teraz, kiedy zrzuciło jego okowy, ludziom dobrze się wiedzie. Inni ujrzą tę zmianę i nabiorą ochoty na decydowanie o własnym życiu. Zapragną, żeby i im dobrze się wiodło. Jaganga oburzyła ta przemowa. - Dobrze się wiodło? To poganie tańczący na ziemi, która się stanie ich grobem. Zniszczy się ich. Właśnie o tym się przekonają: że Aad słusznie karze tych, którzy odrzucają obowiązki na rzecz bliznich. Kara, która na nich spadnie za ów egoizm, będzie pamiętana tysiące lat. - A wojska D'Hary? Wilki wypuszczone na twoje owieczki? Ich nie będzie tak łatwo wyeliminować. Nie przestaną łamać jarzma Aadu. Będą polować na tych, którzy ponieśli wojnę na północ, osłabiać sam rdzeń Bractwa Aadu. Jagang uśmiechnął się od ucha do ucha. - Jakże się co do tego mylisz, kochanieńka. Zapominasz o szkatułach Ordena. - Masz tylko dwie. - Teraz może tak, ale będę mieć wszystkie. I wtedy uwolnię moc Ordena, żeby spełniła nasze życzenie. A gdy zawładnę mocą Ordena, nasza sprawa zmiecie wszelki opór. Wykorzystam moc Ordena, żeby spopielić każdego z d'harańskich żołnierzy, wydam ich na długą, okrutną śmierć. Nie będą się mieli gdzie ukryć przed tą mocą. Ich wrzaski będą słodką muzyką sprawiedliwości dla naszego ludu, cierpiącego dziś z powodu ich okrucieństwa. Zadam również ból każdemu z tych pogańskich zdrajców z Altur'Rang, którzy odrzucili nasze nauki. Moc Ordena będzie służyć sprawie Bractwa Aadu i powali D'Harańczyków, bez względu na to, gdzie będą. Zetrę na proch kości
Richarda Rahla. Już jest martwy, chociaż jeszcze o tym nie wie. Uśmiech Jaganga przyprawił Nicci o gęsią skórkę. - Ale najpierw - oznajmił imperator z nieukrywaną rozkoszą - ma pożyć wystarczająco długo, żeby to wszystko zobaczyć, wystarczająco długo, żeby naprawdę cierpieć. Ty wiesz, jak bardzo lubię, gdy ci, którzy mi się sprzeciwiali, żyją wystarczająco długo, żeby zaznać prawdziwych męczarni. - Jego głos przeszedł w głuchy warkot. - Po to właśnie trzymam coś bardzo, bardzo drogiego Richardowi Rahlowi. Kiedy uwolnię moc Ordena, wreszcie będę w stanie zadać mu ból, jakiego sobie nawet nie wyobraża. Ześlę na niego psychiczne katusze, które złamią w nim ducha, okaleczą mu duszę, a dopiero potem zniszczę jego ziemską powłokę. Nicci zdawała sobie sprawę, że Jagang mówi o Kahlan, lecz nie śmiała dać mu do zrozumienia, że o tym wie. Potrzebowała całej siły woli, żeby na nią nie spojrzeć, żeby nie zdradzić tego, co wie. - Będziemy górą - oznajmił. - Daję ci sposobność powrotu na moją stronę, na stronę Aadu. W końcu nie masz innego wyboru jak zaakceptować wolę Stwórcy. Czas, byś zaakceptowała swoje moralne obowiązki wobec bliznich. Od wkroczenia do obozu Nicci rozumiała, że nie zdoła uciec przed nieuniknionym. Już nigdy nie zobaczy Richarda, nie zazna wolności. Jagang lekceważąco machnął ręką. - Dziecinne uczucie do Richarda Rahla nic ci nie da. Czarodziejka wiedziała, co się stanie, jeżeli nie uzna jego zwierzchnictwa, nie przyjmie oferty. Jeżeli tego nie zrobi, on już się postara, żeby jeszcze bardziej cierpiała. Jednak teraz jej życie należało wyłącznie do niej i
nie zamierzała ochoczo z tego rezygnować. - Skoro chcesz zetrzeć na proch kości Richarda Rahla - powiedziała swoim najbardziej protekcjonalnym tonem - skoro jest dla ciebie jedynie błahostką, to czemu tak się nim przejmujesz? - Uniosła brew. - I dlaczego jesteś o niego taki zazdrosny? Jagang, czerwony z wściekłości, złapał ją za gardło. Rycząc gniewnie, cisnął ją na łoże. Ledwie zdążyła złapać oddech, kiedy na niej wylądował. Usiadł jej okrakiem na brzuchu, a potem przechylił się w bok i coś wziął. Z najwyższym trudem oddychała pod jego ciężarem. Mięsista łapa ścisnęła jej twarz, unieruchamiając głowę, chociaż się nie wyrywała. Palcami drugiej dłoni Jagang odciągnął dolną wargę Nicci. Kiedy puścił jej twarz, zobaczyła, że trzyma zaostrzony przebijak. Wbił go w jej dolną wargę, okręcił i zrobił dziurę. Azy bólu drażniły jej oczy. Nie śmiała nawet drgnąć, bo oderwałby jej wargę. Wyjął przebijak i w świeżą ranę wetknął rozwarte złociste kółko. Pochylił się i zacisnął je zębami. Nachylił się jeszcze niżej, aż zarost drapał jej policzek. - Jesteś moja - wyszeptał. - Twoje życie należy do mnie aż do dnia, w którym zdecyduję, że masz umrzeć. Możesz zapomnieć o Richardzie Rahlu. Kiedy z tobą skończę, Opiekun się tobą zajmie za to, że mnie zdradziłaś. Wyprostował się i uderzył ją. Miała wrażenie, że potężny cios obluzował jej zęby. - Koniec twojego kurwienia się z Richardem Rahlem. Wkrótce będziesz błagać, bym pozwolił ci przyznać się, że tylko chciałaś wzbudzić we mnie zazdrość i że cały czas pragnęłaś być w moim łożu.
Czyż tak nie jest? Nicci wpatrywała się w niego bez słowa, nie okazując żadnych emocji. Uderzył ją pięścią w twarz. - Wyznaj to! Wytężyła wszystkie siły, żeby zapanować nad głosem. - Biciem nie zmusisz nikogo do uczuć. - Sprowokowałaś mnie, żebym cię uderzył! To twoja wina! Mówisz to, co mnie gniewa. Nie uderzyłbym cię, gdybyś mnie do tego stale nie prowokowała. Sama to na siebie ściągnęłaś. Na dowód tego wymierzył jej dwa silne ciosy w twarz. Robiła co w jej mocy, żeby zignorować ból. Wiedziała, że dopiero się zaczyna. Nicci wpatrywała się w niego. Nic nie mówiła. Wystarczająco wiele razy była pod nim, żeby wiedzieć, co się zbliża. Już się wycofywała do owego odległego zakamarka umysłu. Już nie skupiała uwagi na siedzącym na niej, bijącym ją mężczyznie. Jej wzrok powędrował ku sufitowi namiotu. Ledwie czuła uderzenia jego pięści. To było tylko jej cierpiące ciało, gdzieś tam, daleko. Oddychała, krztusząc się krwią. Wiedziała, że zdziera z niej suknię, że obmacują ją wielkie łapska, lecz i to ignorowała, I kiedy Jagang ją bił i drapał, po czym siłą rozchylił jej nogi, myślała o Richardzie, o tym, jak zawsze odnosił się do niej z szacunkiem. A gdy zaczął się koszmar, śniła o innych sprawach.
ROZDZIAA 24
Rachel otarła grzbietem piąstki pot z czoła. Wiedziała, że gdy tylko skończy robotę, zmarznie, ale teraz się pociła. Trudno było się zatrzymać, bo się spieszyła. Wiedziała, że nie może się spieszyć, skoro się zatrzymała na noc, lecz nadal czuła przymus pośpiechu, więc najszybciej jak mogła budowała sobie schronienie. Wolała nie myśleć, co by się z nią stało, gdyby się nie spieszyła. Sosnowe gałęzie, które ścięła i oparła o niską skalną ścianę, osłonią ją przed zimnym wiatrem. Usztywniła je małymi zeschłymi cedrami, które znalazła w pobliżu. Niełatwo było ścinać nożem świeże sosnowe gałęzie. Chase nauczył ją budować szałas. Pewnie ten niezbyt by mu się spodobał, ale to było najlepsze schronienie, jakie mogła zbudować, nie mając nawet siekiery. Przynajmniej tak uważała. A w ogóle czuła, że musi się spieszyć. Pozwoliła koniowi napić się do woli z pobliskiego strumyka a potem uwiązała go blisko szałasu. Zadbała, by mógł skubać kępy trawy rosnące na brzegu. Wyjęła z sakwy krzemień i rozpaliła ognisko pod osłoną od wiatru, zaraz za wejściem. Samotna noc pod gołym niebem budziła w niej lęk. Mogły tu być niedzwiedzie, pumy albo wilki. Ogień dawał jako takie poczucie bezpieczeństwa podczas snu, oczekiwania na brzask. Musiało być jasno, żeby mogła wyruszyć w dalszą drogę. Musiała dążyć naprzód. Musiała się spieszyć. Rachel zaczęła marznąć, więc dorzuciła do ognia kolejny kawałek drewna, które zebrała nad
brzegiem strumyka, i usiadła na kocu rozłożonym na sosnowych gałązkach. Chase nauczył ją, że podsciółka ze świeżych gałęzi sosny lub świerku odizoluje ją od ziemi i zapewni ciepło. Oparła się plecami o skalną ścianę, żeby nic nie mogło się za nią zakraść. Robiło się coraz ciemniej, bała ste. Zamiast myśleć o tym, jak się boi, Rachel przyciągnęła sakwy i wyjęła kawałek suszonego mięsa. Oddarła zębami kęs i żuła przez chwilę, pozwalając, by smak pożywienia zaczął uciszać dręczący ją głód. Nie zostało jej za dużo żywności, toteż starała się oszczędzać zapasy. Ale nie minęło wiele czasu, a gryzła i połykała jedzenie. Odłamała kawałek twardego suchara i skropiła wodą z bukłaka, żeby troszkę zmiękł, zanim zacznie go jeść. Suchary były twarde jak kamień. Aatwiej było gryzć suszone mięso, lecz sucharów miała więcej. Po drodze szukała jagód, ale o tej porze roku już żadnych nie było. Pewnego dnia zauważyła dziką jabłonkę. Jabłka były pomarszczone, lecz wyglądały na jadalne. Jednak Rachel wiedziała, że nie należy jeść czerwonych owoców. Czerwone owoce były trujące. Chociaż miała apetyt na coś innego niż suszone mięso i skamieniałe suchary, nie zamierzała się struć. Siedziała spokojnie przez pewien czas, pogryzając twarde mięso i wpatrując się w ogień. Nasłuchiwała tego, co mogło się znajdować w nocy, za ogniskiem. Nie chciała, żeby zaskoczyło ją jakieś wygłodniałe zwierzę, które by ją uznało za pyszny posiłek. Kiedy podniosła wzrok, po drugiej stronie ogniska stała kobieta. Rachel aż się zachłysnęła oddechem. Usiłowała się cofnąć, lecz skalna ściana była tuż za nią.
Pomyślała, że może w razie potrzeby zdoła się wyśliznąć bokiem. Złapała nóż. - Nie bój się, proszę. Dziewczynka pomyślała, że to jeden z najmilszych, najłagodniejszych głosów, jakie słyszała. Ale była za mądra, żeby dać się zwieść miłym słówkom. Wpatrywała się w kobietę, usiłując zdecydować, co robić, a ko-bieta wpatrywała się w nią. Nie wyglądała groznie. Nie robiła nic nieprzyjaznego. Ale pojawiła się znikąd. Było w niej coś znajomego. Jej miły głos wciąż rozbrzmiewał w umyśle Rachel. Była całkiem ładna, miała jasne, gładkie, krótko ostrzyżone włosy. Dłonie trzymała złączone przed sobą, luzno splótłszy palce. Nosiła skromną lnianą suknię, aż do ziemi. Szal na ramionach wyglądał na barwiony henną. Skromne odzienie nadawało jej wygląd kogoś z gminu, a nie szlachcianki. Rachel mieszkała w pałacu w Tamarang, toteż sporo wiedziała o szlachetnie urodzonych kobietach. Dla takich jak ona były przede wszystkim zródłem kłopotów. - Czy mogę usiąść przy twoim ognisku? - zapytała kobieta głosem, który tak czarował dziewczynkę. - Nie. - Nie? - Nie. Nie znam cię. Trzymaj się z dala. Kobieta leciutko się uśmiechnęła. - Jesteś przekonana, że mnie nie znasz, Rachel? Rachel przełknęła ślinę. Dostała gęsiej skórki. - Skąd znasz moje imię? Uśmiech stał się odrobinę szerszy - nie szczwany, ale łagodny i życzliwy. Oczy kobiety też miały łagodny wyraz; zdawały się świadczyć, że nie mogłaby nikogo skrzywdzić. Ale to i tak nie osłabiło
czujności Rachel. Nieraz już ją zwiodły miło wyglądające damy. - Miałabyś ochotę na coś innego niż suchy podróżny prowiant? - Nie, dziękuję - odparła Rachel. - To znaczy, jestem wdzięczna za propozycję, to bardzo miło z pani strony, ale dziękuję. Kobieta schyliła się i podniosła coś, co leżało za nią na ziemi. Kiedy się wyprostowała, Rachel ujrzała, że trzyma linkę z małymi pstrągami. Wyciągnęła je ku niej. - Czy mogłabym przyrządzić je sobie na twoim ognisku? - spytała. Rachel miała kłopoty z jasnym myśleniem. Musiała się spieszyć. Tylko na tym potrafiła zogniskować myśli - że ma się spieszyć. Ale przecież nie mogła się spieszyć, biwakując. Nie wyruszy, póki nie będzie jasno. - Myślę, że nic się nie stanie, jak przyrządzisz swoje ryby na ognisku. Kobieta znów się uśmiechnęła. Ten uśmiech z jakiegoś powodu dodał Rachel otuchy. - Dziękuję. Nie sprawię ci kłopotu. Odwróciła się i błyskawicznie zniknęła w mroku. Rachel nie miała pojęcia, dokąd i po co poszła. Sznurek z rybami leżał w po-bliżu. Dziewczynka siedziała, a ogień syczał i trzeszczał. Mocno zaciskała nóż w pięści, nasłuchując, czy z ciemności nie dobiegną odgłosy świadczące, że z kobietą mogli być jacyś ludzie. Kobieta wróciła ze stosikiem dużych liści czerwonego klonu; sporo z nich pokryła grubą warstwą mułu. Bez słowa przykucnęła i zabrała się do ryb. Każdą z nich zawinęła w czysty klonowy liść, potem umieściła je na mule, nałożyła mułu na wierzch, a wreszcie wszystko to zawinęła w liście.
Kiedy skończyła ów piekarnik z błota, starannie i ostrożnie umieściła go w ognisku. Rachel cały czas ją obserwowała. Trudno było tego nie robić. Prawdę mówiąc, dziewczynka nie mogła oderwać od niej oczu. Kobieta miała w sobie coś takiego, że Rachel chciała być blisko niej. Jednak ostrożność nie pozwalała jej na to. A poza tym się spieszyła. Kobieta cofnęła się parę kroków, najwyrazniej nie chcąc wystraszyć Rachel, i usiadłszy na ziemi, podkuliła nogi, żeby czekać, aż ryby będą gotowe. Płomienie tańczyły w chłodnym powietrzu nocy, a kiedy pękało drewno, strzelał snop iskier. Kobieta od czasu do czasu ogrzewała dłonie nad ogniem. Rachel męczyła się, usiłując nie myśleć o rybach. Wspaniale pachniały. Wyobrażała sobie, jakie będą pyszne. Ale powiedziała przecież, że ani jednej nie chce. Wtem uświadomiła sobie, że zadała pytanie i nie dostała odpowiedzi. - Skąd znasz moje imię? Kobieta poruszyła ramieniem. - Dobre duchy musiały szepnąć mi je na ucho. Dziewczynka pomyślała, że czegoś tak głupiego jeszcze nie słyszała. Nie mogła się powstrzymać od śmiechu. - Prawdę mówiąc - powiedziała już poważniej kobieta - pamiętam cię. Gęsia skórka powróciła. - Z pałacu w Tamarang? Kobieta pokiwała palcem. - Nie. Z wcześniejszych czasów. Rachel zmarszczyła brwi. - Z sierocińca? Kobieta cicho potwierdziła. Nagle posmutniała. Razem patrzyły, jak płomienie tańczą i rzucają blask na skalną ścianę oraz wsparte o nią sosnowe
gałęzie. W oddali słychać było przeciągłe wycie kojotów. Ilekroć kojoty zaczynały wyć, Rachel cieszyła się z ogniska. Gdyby nie ono, łatwo mogłaby paść łupem wilków lub innych takich. W pobliżu brzęczały, bzyczały i cykały owady, a ćmy wirowały w blasku ognia. W nocne niebo wzlatywały iskry, jakby spieszno im było dołączyć do gwiazd. Rachel robiła się senna. - Ryby już pewnie gotowe - odezwała się radośnie kobieta. Przysunęła się i patykiem wydostała z ognia błotny piekarnik. Rozchylała liście, aż wreszcie odsłoniła ryby. Były gorące i rozpadały się; aż dymiły. Kobieta ułamała kawałeczek, spróbowała i aż jęknęła z zachwytu, że takie to pyszne. Potem ułożyła resztę pstrąga na liściu i podsunęła go Rachel. Dziewczynka wpatrywała się w dłoń trzymającą liść. Przecież powiedziała, że nie chce ani kawałeczka ryby tej kobiety. - Dziękuję, ale mam własną strawę. Możesz zjeść swoją rybę. - Bzdura, jest ich za dużo. Zjedz ze mną trochę, proszę. Odrobinkę? W końcu skorzystałam z ognia, który rozpaliłaś, więc choć tak mogę się odwdzięczyć. Rachel wpatrywała się w smakowitą rybę leżącą na dłoni owej kobiety. - Poczęstuję się, skoro nie masz nic przeciwko temu. Kobieta uśmiechnęła się i świat stał się nagle lepszy. Rachel pomyślała, że taki pewnie jest matczyny uśmiech pełen zachwytu wspaniałością życia. Bardzo się starała nie pochłonąć żarłocznie ryby. To, że pstrąg aż dymił z gorąca, bardzo jej w tym pomogło. To i ostre, małe ości. Omal się nie popłakała ze szczęścia, tak dobrze było jeść coś
gorącego. Kiedy skończyła rybkę, kobieta podała jej drugą. Rachel wzięła ją bez wahania. Tak bardzo potrzebowała ciepłej strawy. Powiedziała sobie, że musi być silna, by móc się spieszyć. Delikatna ryba ukoiła pusty żołądek i przestał boleć. Rachel zjadła jeszcze cztery pstrągi, zanim była syta. - Nie popędzaj tak jutro konia - odezwała się kobieta. - Padnie, jeżeli to zrobisz. Rachel aż zamrugała ze zdziwienia. - Skąd wiesz? - Zaznajomiłam się z twoim wierzchowcem, kiedy szłam przez obozowisko. Jest w bardzo kiepskim stanie. Dziewczynka współczuła koniowi, ale przecież musiała się spieszyć. Za nic nie mogła zwolnić. Musiała się spieszyć. - Jeżeli pojadę wolniej, to mnie dopadną. Kobieta przekrzywiła głowę. - Kto? - Widmowe żarłoki. - A, rozumiem. - Widmowe żarłoki ścigają mnie. Jak tylko zwalniam, zaraz się zbliżają. - Azy piekły Rachel w oczy. - Nie chcę, żeby mnie dopadły widmowe żarłoki. Kobieta była tuż przy niej, obejmowała ją i osłaniała. Było tak miło i bezpiecznie, że Rachel się rozpłakała. Musiała się spieszyć. Tak się bała. - Jeżeli zajezdzisz konia - powiedziała łagodnie kobieta - widmowe żarłoki cię dopadną, czyż nie? Po prostu jedz wolniej. Masz czas. Rachel wtuliła się w obejmujące ją ramię. - Jesteś pewna? - Jestem. Musisz pozwolić koniowi odzyskać siły. Zajeżdżenie go na śmierć nic ci nie da. Uwierz mi,
nie chciałabyś być na tym odludziu bez konia. - Bo wtedy by mnie dopadły widmowe żarłoki? Kobieta potaknęła. - Bo wtedy by cię dopadły widmowe żarłoki. Rachel wstrząsnął dreszcz, więc kobieta mocno ją tuliła, póki nie minął. Dziewczynka spostrzegła, że trzyma w ustach rąbek jej sukni, jak to zwykła robić, kiedy była malutka. - Wyciągnij rączkę - powiedziała swoim kojącym głosem kobieta. - Mam coś dla ciebie. - A co? - Wyciągnij rączkę. Rachel wyciągnęła dłoń, a kobieta położyła na niej coś małego. Dziewczynka uniosła to i obejrzała. Było krótkie i proste. - Schowaj to do kieszeni. Rachel spojrzała na nachyloną ku niej łagodną twarz. - Czemu? - Na czas, kiedy ci się przyda. - Przyda się? A do czego? - Zrozumiesz, kiedy nadejdzie czas. Będziesz wiedzieć, gdy ci to będzie potrzebne. A wtedy pamiętaj, że jest w twojej kieszeni. - Ale co to jest? Kobieta obdarzyła ją tym swoim cudownym uśmiechem. - To jest to, czego potrzebujesz, Rachel. Zbita z tropu dziewczynka nie potrafiła rozwiązać zagadki. Wsunęła tę małą rzecz do kieszeni. - To jest magiczne? - Nie. Nie jest magiczne. Ale to coś, czego potrzebujesz. - Ocali mnie? - Muszę już iść - powiedziała kobieta. Rachel poczuła, jak w gardle rośnie jej kula.
- Nie mogłabyś jeszcze chwilkę posiedzieć przy ogniu? Kobieta popatrzyła na nią mądrymi, łagodnymi oczami. - Pewnie bym mogła. Rachel znów dostała gęsiej skórki. Wiedziała już, kim jest ta kobieta. - Jesteś moją mamą, prawda? Kobieta pogładziła włosy małej. Uśmiechała się smutno. Aza spłynęła po jej policzku. Rachel wiedziała, że jej mama nie żyje - a przynajmniej tak jej powiedziano. Może to był dobry duch jej mamy. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, lecz mama łagodnieją uciszyła i przytuliła jej główkę. - Potrzebujesz wypoczynku. Popilnuję cię. Przy mnie jesteś bezpieczna. Rachel była taka zmęczona. Słuchała cudownego dzwięku: bicia matczynego serca. Objęła mamę i przytuliła się do niej. Miała tysiące pytań, ale jej gardło było tak ściśnięte, że wątpiła, czy zdoła je zadać. Poza tym właściwie nie miała ochoty rozmawiać. Chciała tylko tkwić w bezpiecznym schronieniu matczynych ramion. Chociaż bardzo kochała Chase'a, to uczucie było tak wyjątkowe, iż sądziła, że nie należy go porównywać z żadnym innym. Gorąco kochała Chase'a. To samo w sobie było wspaniałe. Dwie połówki tworzące całość. Rachel uświadomiła sobie, że spała, dopiero gdy otworzyła oczy i zobaczyła, że świta. Ciemnopurpurowe chmury zdawały się skrywać zaczynający jaśnieć wschodni kraj nieba. Gwałtownie usiadła. Po ognisku zostały wystygłe popioły. Była sama.
Zanim zdążyła o czymś pomyśleć, zasmucić się, wiedziała, że musi się spieszyć. Sprawnie pozbierała rzeczy - koc, bukłak, krzemień i krzesiwo - i wepchnęła je do sakwy. Spostrzegła, że koń stoi w pobliżu i obserwuje ją. Musi pamiętać, żeby go za bardzo nie popędzać. Jeżeli zajezdzi go na śmierć, będzie musiała wędrować pieszo. A wtedy dopadłyby ją widmowe żarłoki.
ROZDZIAA 25
Kahlan z czułością zamknęła w dłoniach drżącą, lekko zaciśniętą pięść Nicci. Miała nadzieję, że ten prosty gest przyniesie choć odrobinę pociechy zakrwawionej kobiecie leżącej na łożu Jaganga. Niewiele mogła pomóc, chociaż tak bardzo jej współczuła. To była przerażająca, straszliwa noc. Jagang często brał do łoża pojmane kobiety. Nierzadko je krzywdził - albo nie brał pod uwagę własnej krzepy, albo rozmyślnie, jeżeli nie były uległe. Tym razem było inaczej. Z Nicci dawał ujście wściekłej zazdrości. Żadnej z kobiet, nigdy tak nie zmaltretował jak Nicci. Kahlan wiedziała, iż on uważa, że wyrównuje rachunki, odpłaca jej, karze za niewierność wobec niego. Lecz zarazem również demonstrował Kahlan, co ją czeka, kie-dy wreszcie odzyska pamięć. Usiłowała
wyrzucić z myśli to co widziała i słyszała, bo inaczej by się rozchorowała. Skupiała się na terazniejszości i przyszłości. Cofnęła rękę i odwróciła się po bukłak leżący w pobliżu na podłodze. Nicci leciutko chwyciła jej drugą dłoń, wystraszona, że utraci tę współczującą więz. - Pij - wyszeptała jak najciszej Kahlan, przytykając bukłak do warg Nicci, której twarz i włosy pokrywała zakrzepła krew. Nicci nie zareagowała, po prostu leciutko trzymała ją za rękę. - Pij - nalegała Kahlan. - To woda. Nicei nawet nie spróbowała się napić, więc Kahlan trochę zwilżyła jej spieczone wargi i wlała nieco do ust. Czarodziejka przełknęła, a potem z bolesnym okrzykiem odwróciła głowę od bukłaka. - Ciii - napomniała ją Kahlan. - Wiem, że boli, lecz staraj się być cicho. Musisz pić. Potrzebujesz wody. Kiedy jesteś poraniona, twoje ciało potrzebuje wody, żebyś mogła zdrowieć. Jagang tak ją dusił, rzężąc z wściekłości, iż cud, że nie zmiażdżył jej tchawicy. Jego krzepkie łapy zostawiły podbiegnięte krwią sińce - i to nie tylko na szyi. Błękitne oczy Nicci otworzyły się wolniutko, skupiły na twarzy Kahlan. Kahlan siedziała na podłodze, obok łoża. Nachylała się nad Nicci i mówiła jak najciszej, żeby ludzie poza sypialnią nic nie usłyszeli. Nie chciała, żeby ktokolwiek słyszał, że rozmawia z Nicci. A Nicci nie chciała, żeby Jagang wiedział, iż ona widzi Kahlan. Kahlan uważała, że wróg nigdy nie powinien wiedzieć więcej, niż to absolutnie konieczne. Najwyrazniej Nicci była tego samego zdania. Chociaż niewygodnie było tak się przechylać przez
skraj łoża, Kahlan nie ośmieliła się wstać. Wiedziała, jakie byłyby konsekwencje nieposłuszeństwa; Jagang kazał jej siedzieć na podłodze, więc siedziała. Poszarpane rozcięcie na granicy włosów, na prawej skroni Nicci, nadal krwawiło. Cios upierścienioną pięścią Jaganga naderwał skrawek skóry. Kahlan wzięła kawałek tkaniny, złożyła i łagodnie przytknęła do rany; przesunęła na miejsce skórę i przycisnęła tkaninę, żeby powstrzymać krwawienie. Po chwili płótno przesiąkło krwią. Chociaż Kahlan bardzo pragnęła pomóc, mogła jedynie starać się powstrzymać krwawienie i poić Nicci wodą. Rana po przekłuciu złotym kółkiem dolnej wargi Nicci nadal nieco krwawiła - krew skapywała ze szczęki na bok szyi, ale to nie było tak grozne jak rana na czole, więc Kahlan zostawiła rankę w spokoju. Delikatnie odsunęła z twarzy Nicci pasmo blond włosów. - Tak mi przykro, że ci to zrobił. Nicci leciuteńko skinęła głową; przełykała łzy. - Tak bardzo chciałam go powstrzymać powiedziała Kahlan. Nicci czubkiem palca zebrała łzę spływającą po twarzy Kahlan. - Nie mogłaś nic zrobić - zdołała wykrztusić. - Nic. Głos miała słaby, lecz równie jedwabisty jak zawsze. Ten głos wspaniale do niej pasował. Kahlan nigdy by nie uwierzyła, że tak uroczy głos może również wyrażać taką pogardę, jaką okazała Jagangowi. - Nikt z nas nie może nic zrobić - wyszeptała Nicci, zamykając powieki. - Może jeden Richard. Kahlan przez chwilę badawczo patrzyła w błękitne oczy. - Naprawdę uważasz, że Richard Rahl może coś
zrobić? Nicci uśmiechnęła się do siebie. - Przepraszam. Nie zdawałam sobie sprawy, że powiedziałam to na głos. Gdzie Jagang? Kahlan uniosła tkaninę i przekonała się, że rana na czole Nicci wreszcie przestała krwawić. - Nie słyszałaś, jak wychodził? - spytała, odkładając zakrwawione płótno. Nicci przechyliła głowę na znak, że nie słyszała. Kahlan wzięła bukłak. Nicci skinęła głową. Skrzywiła się, przełykając, ale wypiła trochę. - Ktoś go zawołał - podjęła Kahlan, kiedy Nicci skończyła pić. - Podszedł do wejścia i żołnierz coś mu cicho powiedział. Nie dosłyszałam wszystkiego, lecz mówił, że coś znalezli. Jagang wrócił i ubrał się. Bardzo się spieszył, pewnie chciał zobaczyć, co odkryli. Kazał mi zostać tam, gdzie jestem. Potem przykląkł na łożu, pochylił się nad tobą i szepnął, że cię przeprasza. Nicci parsknęła śmiechem, ale ból raz-dwa go stłumił. - On potrafi współczuć tylko sobie. - Nie przeczę - powiedziała Kahlan. - Obiecał, że przyśle Siostrę, żeby cię uleczyła. Przesunął dłonią po twojej twarzy i znów powiedział, że żałuje. Przyglądał ci się z troską. Nachylił się jeszcze niżej i wyszeptał: "proszę, nie umieraj, Nicci", A potem wybiegł, ponownie każąc mi zostać na podłodze. Nie wiem, jak długo go nie będzie, ale Siostra może nadejść w każdej chwili. Nicci potaknęła, chociaż właściwie wyglądało na to, że mało ją obchodzi, czyją uleczą czy nie. Kahlan potrafiła zrozumieć, że Nicci wolałaby raczej odejść w mroki śmierci, niż stawiać czoło takiemu życiu, jakie ją czekało. - Tak mi przykro, że cię złapał, ale nie masz pojęcia, jak się cieszę, że widzi mnie ktoś, kto nie
jest po ich stronie. - Mogę sobie wyobrazić - powiedziała Nicci. - Jillian mówiła, że już przedtem cię widziała. Z Richardem Rahlem. Trochę mi o tobie opowiedziała. Jesteś równie piękna, jak mówiła. - Moja matka powtarzała mi, że uroda potrzebna jest tylko dziwkom. Może i miała słuszność. - A może była o ciebie zazdrosna. Albo po prostu głupia. Nicci uśmiechnęła się szeroko, jakby się chciała roześmiać w głos. - To ostatnie. Nienawidziła życia. Kahlan odwróciła wzrok, skubała luzną nitkę w narzucie. - Czyli dość dobrze znasz Richarda Rahla? - Dość dobrze odrzekła Nicci. - Kochasz go? Nicci długo patrzyła jej w oczy. - To bardziej skomplikowane. Mam obowiązki. Kahlan leciutko się uśmiechnęła. - Rozumiem. Cieszyła się, że Nicci nie usiłowała kłamać, zaprzeczać. - Masz piękny głos, Kahlan Amnell - wyszeptała wpatrzona w nią Nicci. - Naprawdę. - Dziękuję, ale mnie wcale nie wydaje się piękny. Czasami myślę, że skrzeczę jak żaba. - Też coś. - Nicci uśmiechnęła się. Kahlan zmarszczyła brwi. - Znasz mnie? - Właściwie nie. - Ale wiesz, jak się nazywam. Wiesz coś o mnie? O mojej przeszłości? Kim naprawdę jestem? Błękitne oczy Nicci dziwnie się jej przypatrywały. - Wiem to, co zasłyszałam. - A co usłyszałaś? - Że jesteś Matką Spowiedniczką. Kahlan założyła
za ucho pasmo włosów. - I ja to słyszałam. Obejrzała się na wejście - zasłona ani drgnęła, nie było słychać w pobliżu żadnych głosów - i znów spojrzała na Nicci. - Obawiam się, że nie wiem, co to znaczy. Bardzo mało o sobie wiem. Możesz sobie wyobrazić, jakie to irytujące. Czasem tak mnie dręczy, że nic nie mogę sobie przypomnieć... Kahlan umilkła, a Nicci, porażona bólem, zamknęła oczy. Ciężko jej było oddychać. Kahlan położyła jej dłoń na ramieniu. - Trzymaj się, Nicci. Błagam, trzymaj się. Lada chwila nadejdzie Siostra, żeby cię uleczyć. Raniły mnie przedtem - i to poważnie - ale i uzdrawiały, toteż wiem, że to potrafią. Wyzdrowiejesz, gdy tylko się zjawi. Nicci słabo potaknęła, ale nie otworzyła oczu. Kahlan bardzo chciała, żeby Siostry się pospieszyły. Sama nie mogła nic zrobić, więc tylko znowu napoiła Nicci, po czym zwilżyła kawałek płótna i łagodnie obmyła jej czoło. Była rozdarta pomiędzy koniecznością zostania na miejscu a chęcią podbiegnięcia do wyjścia i zażądania, żeby ktoś poszedł po Siostrę. Wiedziała jednak, że obroża ją powali, zanim zdąży zrobić dwa kroki. Dziwne, że na zewnątrz nie było żadnej z Sióstr. Zwykle co najmniej jedna była w pobliżu. - Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktoś się przeciwstawił Ja-gangowi, jak ty to zrobiłaś odezwała się Kahlan. - Tak naprawdę nie miało to znaczenia. - Nicci przerwała, żeby nabrać powietrza. - I tak by zrobił to, co chciał. Ale nie miałam ochoty się na to godzić. Ta wola oporu wywołała uśmiech Kahlan.
- Jagang był na ciebie wściekły na długo przedtem, nim się zjawiłaś. Siostra Ulicia mu powiedziała, że kochasz Richarda. Stale się nad tym rozwodziła. Nicci miała otwarte oczy, ale nic nie powiedziała, tylko wpatrywała się w sufit. - To dlatego Jagang tak cię wypytywał, przez to, co Siostra Ulicia mu naopowiadała. Był zazdrosny. - Nie ma powodów do zazdrości. Powinien się bardziej martwić tym, że pewnego dnia go zabiję. Kahlan uśmiechnęła się na te słowa. Potem się zastanowiła, czy Nicci miała na myśli to, iż Jagang nie miał powodu do zazdrości, bo pomiędzy nią a Richardem nic nie było; czy może to, iż imperator nie ma żadnego prawa do jej serca. - Myślisz, że kiedykolwiek będziesz miała okazję go zabić? Nicci, sfrustrowana, odrobinę uniosła rękę, a potem pozwoliła jej opaść. - Pewnie nie. Myślę, że to ja zostanę zabita. - Może coś wymyślimy, zanim to się stanie powiedziała Kahlan. - Jak im się udało cię złapać? - Byłam w pałacu. - Znalezli drogę do środka? - Tak. Przez zapomniane katakumby pod równiną Azrith i pod płaskowyżem. Podziemne komory i korytarze wyglądają, jakby je opuszczono przed tysiącami lat. Myślę, że to zwiad mnie pojmał. Jeszcze nie zaczęli się wdzierać do pałacu, lecz jestem przekonana, że to zrobią, gdy tylko będą mieli na miejscu to, co im potrzebne. Kahlan zrozumiała, że właśnie to odkryto w wykopie. Znalezli drogę do wnętrza, więc to tylko kwestia czasu, kiedy się tam wedrą i wszystkich wymordują. Wiedziała, że kiedy to się stanie, zniknie wszelka nadzieja. Jagang zniszczy ostatni punkt oporu przeciwko Imperialnemu Aadowi. Zdobędzie władzę nad światem. A przynajmniej
zdobyłby, gdyby położył łapę na trzeciej szkatule Ordona. Kahlan jednak nie wątpiła w jego zapowiedzi, że i tego wkrótce dokona. Wszystko wskazywało na to, że czas się kończy nie tylko Richardowi Rahlowi, ale wszelkiej nadziei na wolność. Nicci drżał podbródek. Spojrzała na Kahlan. - Przykryj mnie, proszę. - Wybacz - powiedziała Kahlan. - Powinnam była o tym pomyśleć. Prawdę mówiąc, pomyślała, lecz uznała, że pewnie byłoby gorzej, gdyby ją przykryła i prześcieradło przykleiło się do ran. Jednak dobrze rozumiała, czemu Nicci wolała być okryta. Wciągnęła się, chwyciła skraj złocistej narzuty i szarpnęła. Pamiętała o obroży, toteż dbała, żeby się nie unieść z podłogi. - Dziękuję powiedziała Nicci, naciągając na siebie jedwabne okrycie. - Nie wstydz się - odezwała się Kahlan. Nieci odrobinę się zmarszczyła - Co masz na myśli? - Nigdy nie powinnaś się wstydzić tego, że stałaś się czyjąś ofiarą. Nie ma w tym twojej winy. Powinnaś odczuwać jedynie gniew z powodu przemocy. Nie zrobiłaś nic, żeby do tego zachęcie. To był gwałt, jak sama mówiłaś. Nicci uśmiechnęła się leciutko, dotknęła policzka Kahlan. - Dzięki. Kahlan głęboko zaczerpnęła powietrza. - Jagang obiecał, że mnie zrobi to samo co tobie. Dłoń Nicci mocniej zacisnęła się na ręce Kahlan w geście pocieszenia. Kahlan przez chwilę milczała, a potem podjęła: - Tylko dlatego jeszcze tego nie zrobił, że chce, by
było to o wiele gorsze, niż byłoby teraz. Powiedział mi, że poczeka, aż będę wiedzieć, kim jestem. Że będzie to dla mnie o wiele gorsze, kiedy sobie przypomnę przeszłość. Że chce, żeby on" to widział. Jagang mówi, że chce nas obydwoje w ten sposób zniszczyć, wszystko zniszczyć. Nicci zamknęła oczy, zakryła je dłonią, jakby nie była w stanie znieść myśli o tym. - Nie ma wątpliwości, że mówi o kimś z mojej przeszłości. Wiesz może, kim jest ten on"? Nicci długo nie odpowiadała. - Przykro mi, lecz nie pamiętam ani ciebie, ani twojej przeszłości. Wiem tylko to, co zasłyszałam: znam twoje imię i wiem, że jesteś Matką Spowiedniczką. Kahlan potaknęła. Nie sądziła, że słyszy całą prawdę. Była przekonana, że Nicci wie więcej, niż mówi. Uznała jednak, że lepiej nie nalegać. W tej chwili zmuszanie Nicci do czegoś, czego nie miała ochoty zrobić, byłoby zbędnym okrucieństwem. Może miała wła-sne powody, żeby nie mówić więcej. Może były one czysto osobiste i Kahlan nie powinna się wtrącać. Uśmiechnęła się więc, zdecydowana porzucić ten trudny temat. - Podoba mi się to, co mówiłaś o Richardzie Rahlu. To najwyrazniej mężczyzna w moim typie. Nicci leciuteńko się uśmiechnęła. - Obydwoje jesteście porządnymi ludzmi. Kahlan wodziła palcem po narzucie. - Jak on wygląda? Wciąż o nim słyszę. Mam takie uczucie, jakby zjawa Richarda Rahla nawiedzała moje życie. - Podniosła wzrok. - Jaki on tak naprawdę jest? - Bo ja wiem. Jest... po prostu jest Richardem. Człowiekiem, który bardzo się troszczy o tych, których kocha.
- Z tego, co mówiłaś Jagangowi, wynika, że wiesz, co on myśli o wielu rzeczach. Musiałaś dużo czasu spędzić u jego boku. Wygląda na to, że bardzo mu na tobie zależy. Nicci zbyła tę uwagę machnięciem ręki. Popatrzyła na Kahlan. - Przy namiocie Jaganga stoją zwykli żołnierze. Wiesz dlaczego? Nagła zmiana tematu uświadomiła Kahlan, że dotknęła spraw, o których Nicci wolała nie mówić. Ciekawe czemu. Odpowiedziała na pytanie Nicci: - Są tutaj, bo mnie widzą. Tylko nieliczni to potrafią. Siostra Ulicia powiedziała Jagangowi, że według niej to anomalia. Po tym, jak zabiłam dwóch gwardzistów i Siostrę Cecilię... Nicei, nagłe spięta, uniosła nieco głowę. - Zabiłaś Siostrę Cecilię? - Tak. - Jak ci się udało zabić Siostrę Mroku? - To było w Casce, mieście, w którym ty i Richard poznaliście Jillian. - Kto ci to powiedział? - Jillian. Głowa Nicci opadła. - Och... - Jillian mówiła, że pomogła Richardowi odszukać księgę Chainfire, której szukał w katakumbach Caski. To tam Jagang wreszcie pojmał Siostry Ulicię, Arminę i Cecilię. Sądziły, że idą tam na spotkanie z Siostrą Tovi. Jak się okazało, Tovi już nie żyła i to Jagang tam na nie czekał. Ależ były zdziwione. - No myślę powiedziała Nicci. - Gwardziści Jaganga, jak prawie wszyscy inni, nie widzą mnie, więc kiedy Nawiedzający Sny
zajmował się Siostrami, kłócił się z nimi nad księgą, wyjęłam gwardzistom noże z pochew. Nie widzieli mnie, toteż nie mieli pojęcia, co im zagraża. W milczeniu czuwali nad imperatorem, a ja zadzgałam ich tymi nożami. Zanim padli na podłogę, wepchnęłam Jillian w labirynt tuneli i poszłam za nią. Kiedy wybiegali za nami, rzuciłam nożem. Miałam nadzieję, że zabiję Jaganga, ale to Siostra Cecilia szła przodem. Potem mnie złapali, ale Jillian zdążyła uciec. - Kahlan ciężko westchnęła. - W końcu i tak nic to nie dało. Jagang wrócił do obozu z pozostałymi dwiema Siostrami i ze mną, ale wysłał żołnierzy, żeby szukali Jillian. Złapali ją i sprowadzili tutaj. Jagang wykorzystuje ją, by zmuszać mnie do posłuszeństwa. Zapowiedział, że jeżeli go rozgniewam swoim oporem, zrobi jej coś strasznego. - Jest bezlitosny. Kahlan potaknęła. - Po tym, co zrobiłam, Jagang uświadomił sobie, że musi mieć straże, które mnie widzą, no i przeszukał obóz. Znalazł pewną liczbę żołnierzy, którzy mnie widzieli. Zostało ich trzydziestu ośmiu. Nicci spojrzała na nią. - Chcesz powiedzieć, że było ich więcej? - Tak. - To co się stało z pozostałymi? Kahlan twardo popatrzyła w oczy Nicei. - Zabijam ich, ilekroć trafi mi się okazja. Nicci uśmiechnęła się szeroko. - Mądra dziewczynka. Kahlan też się uśmiechnęła, lecz jej uśmiech szybko zgasł. - Gdybym teraz któregoś zabiła, skazałabym Jillian na męki. Mina Nicci świadczyła, że i ona martwi się o Jillian.
- Nigdy nie wątp w jego grozby. Bez wahania je spełni. - Wiem. Czy wiesz, dlaczego tylko nieliczni mogą mnie widzieć? Wiesz, czy to naprawdę anomalia, jak twierdzi Siostra Ulicia? - Siostry rzuciły na ciebie zaklęcie chainfire. Sprawiło, że wszyscy o tobie zapomnieli. Richard wykrył, że w zaklęciu jest skaza i... - Widzisz, co miałam na myśli? Znowu Richard, związany z moim życiem. - Pokręciła głową. Czasem nie wiem, czy to dobrze czy zle. - Kiedy Nicci milczała, ponagliła ją: - Jak mu się udało wykryć skazę? - To długa historia. Rzecz w tym, że chcieliśmy znalezć sposób na odczynienie zaklęcia chainfire. - Staraliście się mi pomóc? Przecież mówiłaś, że mnie nie pamiętasz. Czemu mielibyście robić coś takiego, skoro nikt o mnie me pamięta? Kiedy Nicci opadła na plecy i z wysiłkiem oddychała, Kahlan wiedziała: - Przepraszam. Wiem, że zadaję wiele pytań, ale... - Staraliśmy się powstrzymać wyrządzaną wszystkim krzyw-dę - wykrztusiła na koniec Nicci, kiedy minęła fala bólu. - Nie chodzi tylko o to, że ludzie o tobie zapomnieli Zaklęcie chainfire oplotło nas wszystkich. Jeżeli się go nie odczyni, może nawet zniszczyć życie. Kahlan zganiła się w duchu za fantazjowanie, ze Richard Rahl próbował ją ocalić, że może ją zna i może ona coś dla niego znaczy. - Tkałam sieć weryfikacyjną - odezwała się Nicci Richard dostrzegł w zaklęciu cechy świadczące o tym, że jest skażone. To wiele wyjaśniło. Musimy odczynić chainfire, bo nie tylko wymazuje cię z pamięci ludzi, ale i sprawia poważniejsze problemy.
- Jakie? Nicci przez chwilę milczała, chrapliwie oddychając, krzywiąc się z bólu, a potem podjęła: - Ponieważ zaklęcie jest skażone, jego skutki są nieprzewidywalne. Boimy się, że jeżeli nikt nad nim nie zapanuje, zniszczy umysły tych, na których podziałało. Uważam, że przez tę skazę zaklęcie nie działa tak, jak oczekiwano. Dlatego też tak niewiele osób uniknęło jego wpływu. - Dlaczego jestem ośrodkiem tego wszystkiego? Kahlan słyszała w ciszy delikatne posykiwanie oliwnej lampki Dzwięki z obozu poza namiotem zdawały się dochodzić z innego świata. - Siostry rzuciły na ciebie zaklęcie, żebyś się mogła niepostrzeżenie dostać do pałacu i ukraść dla nich szkatuły Ordena. Kluczem do nich jest księga zwana Księgą Opisania Mroków. Potrzebna im Spowiedniczka. żeby potwierdziła, iż księga, którą mają, jest prawdziwa. - Widziałam księgę - oznajmiła Kahlan. Wiedziała, że Nicci w tym przypadku mówi prawdę, bo Jagang już zażądał żeby Kahlan stwierdziła, czy to prawdziwy tekst czy fałszywy. Poinformowała gon że jest fałszywy. Wiedziała również, że musi się z tym wiązać o wiele więcej, lecz Nicci z jakiegoś powodu zręcznie lawirowała wśród sekretów. Kahlan skubała nitkę z narzuty. - Chciałabym porozmawiać z Richardem Rahlem. Może on by odpowiedział na moje pytania. - Chciałabym, żebyś mogła go poznać. Ale teraz wydaje się to raczej niemożliwe. Kahlan chciała zapytać, czy było to możliwe przed ostatnimi wydarzeniami. Pomyślała, że może Nicci ujawniła więcej, niż jej się zdawało lub niż zamierzała. - Z przykrością to mówię, ale coś mi się zdaje, że
ani ja, ani ty nie zobaczymy wyniku tej walki. Lecz chciałabym wiedzieć, czy naprawdę uważasz, że Richard Rahl może położyć kres temu szaleństwu. To znaczy dla dobra innych ludzi. - Nie wiem, Kahlan. Lecz mogę rzec, że on jeden jest w stanie tego dokonać. Kahlan znów ujęła dłoń Nicci. - Cóż jeżeli tak, to mam nadzieje, że cię ocali. Powinnaś być przy nim. Kochasz go. Nicci mocno zacisnęła powieki. Odwróciła głowę. Spod powieki wyciekła łza i wolniutko spływała między grudkami skrzepłej krwi. - Wybacz - odezwała się Kahlan. - Powinnam była milczeć. Musisz za nim straszliwie tęsknić. - Nie - wykrztusiła Nicci, kręcąc głową - to nie to. To tylko ból ran zadanych przez Jaganga. Ciężko mi oddychać. Pewnie mam popękane zebra. - O tak - odpowiedziała Kahlan. - A przynajmniej niektóre po tej stronie. Słyszałam, jak trzaskają, kiedy cię walił. Gdybym miała nóż, wykastrowałabym sukinsyna. Nicci się uśmiechnęła. - Wierzę, że mogłabyś to zrobić, Kahlan Amnell. Dla mnie już za pózno, ale jeżeli tylko będziesz miała okazję, zrób to, zanim się dobierze do ciebie. - Nie trać nadziei, Nicci. - Nie mam zbyt wiele podstaw, by mieć nadzieję. - Ależ masz. Dopóki żyjemy, możemy wszystko odmienić na lepsze. W końcu czyż ty lub Richard nie włączyliście do gry szkatuł Ordena? - Ja to zrobiłam - odparła Nicci. - W imieniu Richarda. - Czym są te szkatuły? Dlaczego jest w nich magiczna moc mogąca... bo ja wiem... zdławić cały opór i zawładnąć światem?
- Nie w tym celuje stworzono. Powstały jako przeciwwaga zaklęcia chainfire. Kahlan uświadomiła sobie, że Richard Rahl musiał próbować jej pomóc. Nawet jeżeli teraz starał się ocalić innych przed skutkami zaklęcia, to nie odkryłby tej groznej skazy, gdyby nie usiłował wymyślić, jak można odtworzyć pamięć Kahlan. Nicci miała kłopoty z oddychaniem, dostała ataku kaszlu najwyrazniej sprawiającego jej przerazliwy ból. Zaczęła spazmatycznie chwytać powietrze. Kahlan słyszała odgłosy świadczące, że Nicci ma w płucach płyn. Nicci zaczęła panikować, bo nie mogła nabrać powietrza. Zacisnęła dłonie na narzucie, wygięła plecy w łuk i rozpaczliwie starała się zaczerpnąć tchu. Kahlan pospiesznie zsunęła narzutę i położyła dłoń na brzuchu Nicci. - Posłuchaj mnie, Nicci. Skup się na mojej dłoni Powoli oddychaj. Spłoszone spojrzenie Nicci odnalazło Kahlan, lecz rozpaczliwe próby oddychania nie pozwalały jej mówić. Zaczęła płakać. Kahlan delikatnie zataczała dłonią małe kręgi i mówiła tak łagodnie, jak tylko zdołała: - Wolniej, Nicci. Skup się na mojej dłoni. Wyczuj, gdzie jest. Powoli i spokojnie wciągaj ku niej oddech. Wszystko będzie dobrze. Po prostu za szybko oddychasz. Nie jesteś sama. Wszystko jest w porządku, mówię ci. Powolutku oddychaj, a wszystko się uspokoi. Niech powietrze dotrze tam, gdzie czujesz moją dłoń. Kahlan czuła, jak szybko bije serce Nicci. Cały czas powolutku masowała i spokojnie mówiła. - Wszystko dobrze. Zaczerpniesz tyle powietrza, ile potrzebujesz, tylko postaraj się powoli je wciągać.
Nicci wpatrywała się w nią, chłonąc każde słowo. - Wspaniale ci idzie. Wszystko w porządku. Nie pozwolę ci umrzeć. Myśl o mojej dłoni. Pozwól, żeby twój oddech dotarł do mojej dłoni. Wolniej. Wolniej. O, tak... spokojnie... spokojnie. O właśnie. Wspaniale ci idzie. Myśl o mojej dłoni i powoli oddychaj. Oddech Nicci się uspokoił. Wreszcie nabrała tyle powietrza, ile potrzebowała. Kahlan delikatnie masowała jej brzuch tuż pod żebrami i namawiała, żeby wolniutko oddychała. Nicci cały czas mocno trzymała drugą dłoń Kahlan. Atak po chwili minął i Nicei oddychała o wiele swobodniej. Potrzebowała jednak opieki, której Kahlan nie mogła zapewnić. Dziewczyna żałowała, że jeszcze nie ma żadnej Siostry. - Możemy już nie mieć okazji do rozmowy, Nicci, ale nie poddawaj się. Jest tu człowiek, który według mnie zamierza coś zrobić. Nicci przełknęła, wracała do siebie. - O kim ty mówisz? Jaki człowiek? - Jest zawodnikiem Ja'La. Rozgrywającym w drużynie dowódcy Karga. - Karg powiedziała z odrazą Nicci. - Znam go. Robi kobietom jeszcze obrzydliwsze rzeczy niż Jagang. Karg to pokręcony sukinsyn. Trzymaj się od niego z daleka. Kahlan uniosła brew. - Czyli na kolejnym balu mam odmówić, jeżeli poprosi mnie do tańca? Nicci leciuteńko się uśmiechnęła. - Właśnie. - Tak czy inaczej, ten rozgrywający drużyny Karga coś w sobie ma. Zna mnie. Widzę to w jego oczach. Powinnaś zobaczyć jak gra w Ja'La. - Nienawidzę Ja'La.
- Nie to miałam na myśli. Ten człowiek jest inny. On jest... niebezpieczny. Nicci spojrzała na nią, marszcząc brwi. - Niebezpieczny? To znaczy? - Myślę, że coś knuje. - Co? - Nie wiem. Nie życzy sobie, żeby ktokolwiek w obozie go rozpoznał. - Skąd ty to wiesz??? - To długa historia, ale znalazł sposób, żeby nikt go nie poznał. Pomalował w szaleńcze czerwone wzory swoją twarz i twarze pozostałych zawodników. - Kahlan jeszcze bardziej nachyliła się nad Nicci - Może to jakiś asasyn albo co. Może zamierza zabić Jaganga. Nicci znów zamknęła oczy, tracąc zainteresowanie. - Na twoim miejscu nie wiązałabym z tym zbytniej nadziei. - Wiązałabyś, gdybyś zobaczyła jego oczy. Kahlan chciała zadać Nicci tysiące pytań, lecz usłyszała zbliżające się głosy. Potem jakaś kobieta odprawiła niewolnika. - Siostra nadchodzi. - Kahlan ścisnęła dłoń Nicci. Bądz silna. - Nie sądzę... - Bądz silna dla Richarda. Nicci tylko na nią patrzyła, nie mogąc wykrztusić słowa. Kahlan pospiesznie odsunęła się od łoża. Zasłona się uchyliła i weszła Siostra Armina, wciągając za sobą Jillian.
ROZDZIAA 26
I czegóż ode mnie oczekujesz? - zapytała Verna, kiedy mijały dymiącą pochodnię osadzoną w żelaznym uchwycie. - Że wyczaruję Nicci z powietrza? - Oczekuję, że wykryjesz, dokąd poszły z Ann odpowiedziała Cara. - Oto, czego oczekuję. Wbrew insynuacjom Mord-Sith Verna równie gorąco jak Cara pragnęła odszukać Nicci i Ann. Tyle że się głośno nad tym nie rozwodziła. Czerwony skórzany uniform Cary wyglądał na tle białych marmurowych ścian niczym krew. Nastrój Mord-Sith - dorównujący barwie uniformu pogarszał się, w miarę jak mijał dzień i poszukiwania okazywały się daremne. Kilka innych Mord-Sith trzy-mało się w tyle, wraz z grupą gwardzistów z Pierwszej Kompanii Gwardii Pałacowej. Adie też była w pobliżu, Nathan zaś samotnie szedł przodem. Verna rozumiała uczucia Cary i cieszyły ją one. Nicci była kimś więcej niż podopieczną Mord-Sith, którą Richard oddał jej pod ochronę. Nicci była przyjaciółką Cary. Ona na pewno by się do tego nie przyznała, lecz jej tłumiona wściekłość mówiła sama za siebie. Nicci, podobnie jak Cara, długie lata służyła mrocznej sprawie. Wyzwoliły się, bo Richard dał im nie tylko szansę odmiany, ale i powód do niej. Verna niepokoiła się nie wtedy, kiedy Mord-Sith krzyczały, lecz dopiero wtedy, kiedy ich pytania stawały się spokojne i lakoniczne. Wtedy jeżyły się jej włoski na karku - bo to oznaczało, że żarty się skończyły i zabierają się do roboty, a robota Mord-
Sith wcale nie była przyjemna. Lepiej było nie wchodzić w drogę Mord-Sith, kiedy zamierzała uzyskać odpowiedzi na swoje pytania. Verna żałowała, że ich nie zna. Pojmowała frustrację Cary. Sama równie mocno się niepokoiła i zastanawiała, co się mogło przydarzyć Nicci i Ann. Wiedziała jednak, że powtarzanie tych samych pytań i domaganie się odpowiedzi ani ich nie przyniesie, ani nie zmaterializuje zaginionych kobiet. Podejrzewała, że kiedy nie ma innego rozwiązania, Mord--Sith wracają do tego, co im wpojono. Cara się zatrzymała, wsparła pod boki i spojrzała w głąb marmurowego korytarza. Za nimi przystanęła mniej więcej setka żołnierzy Pierwszej Kompanii; nie chcieli ich wyprzedzić. Powoli cichło echo ich kroków. Niektórzy żołnierze trzymali gotowe do strzału łuki z czerwono upierzonymi strzałami. Widok tych strzał przyprawiał Verne o zimne poty. Prawie żałowała, że Nathan je znalazł. Prawie. Niekończący się labirynt korytarzy był cichy i pusty, słychać było jedynie posykiwanie pochodni Cara przez chwilę dumała, marszcząc czoło, potem znów ruszyła przed siebie. To już czwarty raz od zniknięcia Nicci i Ann wczorajszego wieczoru zeszli do korytarzy prowadzących do grobowców. Verna nie pojmowała, co też Mord-Sith stara się znalezć. Puste korytarze to tylko puste korytarze. Zaginione kobiety raczej się nie wyłonią z marmurowych ścian. - Musiały pójść gdzie indziej - stwierdziła na koniec, chociaż nikt ich nie widział. Cara odwróciła się ku niej. - Dokąd na przykład? Verna wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. - To duży pałac - odezwała się Adie. Blask pochodni nadawał całkowicie białym oczom czarodziejki niepokojącą przezroczystość. Verna wskazała w głąb cichego korytarza. - Godzinami chodzimy po tych korytarzach, Caro, i teraz jest równie jasne jak ostatnim razem - a właściwie jak było już za pierwszym - że są one zupełnie puste. Nicci i Ann muszą być gdzieś w pałacu. Przyznaję, że musimy je odnalezć, lecz powinniśmy szukać gdzie indziej. Oczy Cary płonęły szafirowym ogniem. - Były tu, na dole. - Tak, z pewnością masz rację. Lecz w twoim zdaniu ważne jest słowo były". Widzisz jakieś ślady ich obecności? Bo ja nie. Bez wątpienia masz rację, że tu były. Lecz nie ma wątpliwości, że dawno poszły gdzie indziej. - Verna westchnęła. Marnujemy cenny czas, chodząc po tych pustych korytarzach. Wszyscy stali w miejscu, a Cara przeszła się kawałek. Wróciła i znów wsparła się pięściami pod boki. - Coś tu jest nie tak. Idący przodem Nathan zatrzymał się i patrzył ku nim, po raz pierwszy zaciekawiony. - Nie tak? Co masz na myśli? - Sama nie wiem - przyznała Cara. - Nie umiem tego sprecyzować, lecz jest tu coś, co mi nie pasuje. Verna rozłożyła ręce, starała się zrozumieć. - Masz na myśli jakiś... rodzaj magii? - Nie - zaprzeczyła Cara. - Nie chodzi mi o nic w tym rodzaju. - Znów położyła dłoń na okrytym czerwoną skórą biodrze. -Po prostu coś tu jest nie tak. Sama nie wiem co, ale na pewno coś tu nie
pasuje. Verna się rozejrzała. - Uważasz, że czegoś brakuje? - Wskazała w głąb pustego korytarza. - Jakichś ozdób, mebli? - Nie. Jak pamiętam, w większości tych korytarzy nie było żadnego wystroju. Ale rzadko tu bywałam, jak i wszyscy. Rahl Posępny od czasu do czasu odwiedzał grób ojca, lecz o ile wiem, nie zachodził do innych grobowców. Ta część pałacu, z grobami, jest obszarem zamkniętym, zakazał tu wchodzić. Kiedy szedł na grób ojca, zwykle zabierał ze sobą osobistą ochronę, a nie Mord-Sith, toteż nie znam zbyt dobrze tej części pałacu. - Może właśnie w tym rzecz - poddała Verna. Może to jedynie zaniepokojenie wywołane poczuciem obcości. - Całkiem możliwe - odrzekła Cara, krzywiąc się z irytacji, że musiała dopuścić taką możliwość. Stali w milczeniu, zastanawiając się, co teraz zrobić i czy w ogócoś robić. W końcu zaginione kobiety mogły się w każdej chwili pojawić i zadziwiać, z jakiego powodu całe zamieszanie. - Mówiłaś, że Ann i Nicci chciały porozmawiać na osobności - odezwała się Adie. - Może poszły w jakieś zaciszne miejsce. - Na całą noc? - zapytała Verna. - Wątpię. Nie miały ze sobą wiele wspólnego. Nie przyjazniły się. Drogi Stwórco, nawet podejrzewam, że nie bardzo się lubiły. Nie wyobrażam sobie, żeby mogły spędzić całą noc na ploteczkach. - Ja też nie - przyznała Cara. Verna popatrzyła na Proroka. - Może ty wiesz, o czym Ann chciała porozmawiać z Nicci? Nathan pokręcił głową, długie siwe włosy
musnęły barki. - Ann, rzecz jasna, patrzyła na Nicci nieprzychylnym okiem, bo uważała, że ta przystała do Sióstr Mroku. Wiem, że to ją zawsze martwiło, i to nie bez przyczyny. To była nie tylko zdrada sprawy Światła, ale i zdrada osobista, zdrada pałacu. Ann pewnie chciała spotkać się z Nicci w cztery oczy, żeby jej doradzić powrót ku Stwórcy. - To by była krótka rozmowa - orzekła Cara. - Też tak myślę - przyznał Nathan; tarł grzbiet nosa i namyślał się. - Cóż, znając Ann, zakładam, że to mogło dotyczyć Richarda. Błękitne oczy zwęziły się, spojrzały na Proroka. - Niby co to mogło być? - Nie mam pewności. - Nathan wzruszył ramionami. Twarz Cary stężała. - Nie powiedziałam, że to ma być coś pewnego. Nathan najwyrazniej nie miał ochoty o tym mówić, lecz w końcu to zrobił. - Ann czasami wspominała, że uważa, iż Nicci chce nim kierować. Verna zachmurzyła się, podobnie jak Mord-Sith. - Kierować? Jak? - Znasz Ann. - Nathan wygładził gors białej koszuli. - Zawsze uważa, że powinna mieć na wszystko wpływ. Często mi wspominała, jak ją niepokoi, że ma tak słabą więz z Richardem. - A czemu uważa, że potrzebna jej więz z lordem Rahlem? - zapytała Cara, ignorując to, że teraz Nathan był lordem Rahlem, a nie Richard. Verna, podobnie jak Mord-Sith, też nie była zachwycona, że Nathan jest lordem Rahlem. - Zawsze uważała, że musi zachować kontrolę nad tym, co Richard mógłby zrobić - wyjaśnił Nathan. Nieustannie kalkulowała i planowała. Nigdy nie lubiła się zdawać na przypadek.
- Też prawda odezwała się Verna. Zawsze miała siatkę szpiegów, by dbać, żeby świat działał jak należy. Miała kontakty w najodleglejszych miejscach, żeby oddziaływać na to, co uważała za sprawę swojego życia. Nigdy nie lubiła zostawiać czegoś ważnego w gestii innych, a tym bardziej przypadkowi. Nathan głęboko westchnął. - Ann to zdeterminowana kobieta. Wierzy, że Nicci, zerwawszy z Siostrami Mroku, nie ma teraz wyboru, jak tylko znów się przyłączyć do dzieła Sióstr Światła. - Jakiego dzieła? Dlaczego ona uważa, że Nicci powinna być oddana Siostrom Światła? zainteresowała się Cara. Nathan nachylił się odrobinę ku Mord-Sith. - Uważa, że nam, czarodziejom, potrzebna jest Siostra Światła, żeby czuwać nad każdą naszą myślą i uczynkiem. Zawsze była zdania, że nie powinno się nam pozwalać samodzielnie myśleć. Verna spojrzała w głąb pustego korytarza. - Chyba też tak uważałam. Ale to było przed Richardem. - Pamiętaj, że spędziłaś z Richardem o wiele więcej czasu niż Ann. - Nathan ze smutkiem pokręcił głową. - Chociaż musiała, podobnie jak większość z nas, uznać, że Richard powinien działać samodzielnie, ostatnio wracała do swoich dawnych osądów i przekonań. Może to chainfire usunęło z jej umysłu te zmiany na lepsze, zatarło to, czego się nauczyła. Verna była tego samego zdania. - Ann powinna mówić we własnym imieniu, lecz uważam, że zaklęcie chainfire z pewnością wpływa na nas wszystkich. Wiemy, że jeżeli się go nie powstrzyma, będzie pustoszyć nasze umysły i
najprawdopodobniej pozbawi nas zdolności myślenia. Rzecz w tym, iż nikt z nas nie zdaje sobie sprawy, że się zmieniamy. Każdy ma poczucie, że jest taki sam jak zawsze. Wątpię jednak, by tak było. Nie wiadomo, jak bardzo każdy się zmienił. Wszyscy możemy bezwiednie zaprzepaścić naszą sprawę. - Będziesz to mogła omówić z Ann, kiedy je wreszcie odnajdziemy - wtrąciła zniecierpliwiona Cara, chcąc powrócić do bieżących spraw. - Tu, na dole, ich nie ma. Musimy szukać gdzie indziej. - Może jeszcze nie omówiły wszystkiego poddał Nathan, -Może Ann nie chce, żeby ją znaleziono, póki nie skończy przekonywać Nicci, że powinna zrobić to czy tamto. - To całkiem prawdopodobne - przyznała Verna. Nathan skubał brzeg peleryny. - Nie zdziwiłbym się, gdyby uciekła gdzieś z Nicci, żeby ją w samotności nawrócić na swój sposób myślenia. Cara lekceważąco machnęła ręką. - To Nicci z oddaniem pomaga Richardowi, a nie Ann. Nie przystałaby na to i Ann do niczego by jej nie zmusiła. W końcu to Nicci włada magią subtraktywną. - Zgadzam się z tym - odezwała się Verna. - Poza tym nie wyobrażam sobie, żeby ot, tak sobie dokądś poszły i nie dały nam znać, gdzie są. Adie spojrzała na Verne. - Czemu jej nie spytać, gdzie jest? Verna popatrzyła chmurnie na starą czarodziejkę. - Masz na myśli książeczkę podróżną? Adie zdecydowanie potaknęła. - Tak. Zapytaj ją. Verna odniosła się do tego z rezerwą. - Wątpię, żeby tu, w pałacu, nosiła przy sobie
książeczkę podróżną, by mi przesłać wiadomość. - Może nie jest w pałacu - powiedziała Adie. - Może obie musiały stąd wyjść z jakiejś nagłej, ważnej przyczyny i już ci przysłała wieść przez książeczkę podróżną. - W jaki sposób mogłyby opuścić pałac? - zapytała Verna. - Okrążyła nas armia Imperialnego Aadu. Adie wzruszyła ramionami. - To nie jest niemożliwe. Ja widzę nie za pomocą oczu, lecz dzięki mojemu darowi. Ostatniej nocy było ciemno. Może musiały się w tym mroku wyśliznąć z jakiejś przyczyny. Może to było bardzo ważne i nie miały czasu nam powiedzieć. Mogłabyś to zrobić? - zaciekawiła się Cara. Mogłabyś wyjść w ciemność i przedostać się poprzez wrogą armię? Oczywiście. Verna już kartkowała swoją książeczkę podróżną. Tak jak się spodzie wała, stroniczki były czyste. Nie ma żadnej wiadomości. - Schowała książeczkę za pas. -Mimo to pójdę za twoją radą i napiszę wiadomość dla Ann. Może zajrzy do swojej książeczki podróżnej i odpowie. Nathan odwrócił się, powiewając przy tym peleryną, i znów ruszył przed siebie. Zanim zaczniemy szukać gdzie indziej, chcę jeszcze raz obejrzeć grobowiec. Postawcie tu warte! - zawołała Cara do żołnierzy. - Reszta idzie z nami. Nathan, już w głębi korytarza, skręcił na schody. Poszli za nim, budząc echa krokami. Nathan, Cara, Verna i Adie oraz żołnierze osłaniający tyły zeszli na niższy poziom. Tutaj ściany były z kamiennych bloków, a nie z marmuru. Miejscami splamiła je woda, sącząca się od wieków. Zostawiła żółtawe nacieki, przez co
kamień wyglądał, jakby się topił. Wkrótce dotarli do takiego, który naprawdę się topił. Nathan zatrzymał się przed wejściem do grobowca Panisa Rah-la. Wysoki Prorok z ponurą miną wpatrywał się w głąb. Już czwarty raz tutaj wrócił i wszystko wyglądało tak jak poprzednio. Verna martwiła się o Proroka. Był strapiony i chciał poznać odpowiedzi, lecz tuż pod powierzchnią tliła się w nim wściekłość. Nigdy takiego go nie widziała. Jeszcze tylko jedna osoba potrafiła pałać taką cichą, stłumioną wściekłością, przyprawiając Verne o bicie serca - Richard. Pomyślała sobie, że taki okiełznany gniew musi być rodową cechą Rahlów. Drzwi, zamykające niegdyś kryptę, zastąpiono białym kamieniem, pieczętując duży grobowiec. Mur zbudowano pospiesznie, ale nie miało to wpływu na dziwny proces zachodzący w krypcie. Wewnątrz w ozdobnych złotych uchwytach tkwiło pięćdziesiąt siedem pochodni. Nathan skinął dłonią i wykorzystał swój dar, by zapalić kilka z nich. Migotliwe światło zatańczyło na ścianach krypty, odbijając się od gładkiego różowego granitu. Pod każdą pochodnią umieszczono wazon na kwiaty. Pochodni i wazonów było pięćdziesiąt siedem, toteż Verna pomyślała, że Panis Rahl musiał mieć pięćdziesiąt siedem lat, kiedy zmarł. Niski postument pośrodku olbrzymiego pomieszczenia podtrzymywał trumnę, przez co zdawała się unosić nad posadzką z białego marmuru. Pokryta złotem, połyskiwała leciutko w migotliwym, ciepłym blasku czterech pochodni. Ściany i strop były z gładkiego, lśniącego granitu i Verna wyobraziła sobie, jak musiała się jarzyć trumna, kiedy płonęły wszystkie
pochodnie; na pewno sprawiała wrażenie, że się samoistnie unosi w powietrzu. Boki trumny pokrywały inskrypcje w górnod'harańskim. Wyryto je również w granicie pod pochodniami i złotymi wazonami niekończące się wstęgi słów w niemal zapomnianym języku okalały komnatę. Głęboko wygrawerowane litery połyskiwały w blasku pochodni i miało się wrażenie, iż są podświetlone od wewnątrz. To, co sprawiało, że topił się biały kamień niegdyś pieczętujący wejście do grobowca, zaczynało oddziaływać na samą kryptę, chociaż nie tak mocno. Verna podejrzewała, że biały kamień, którym zamurowano wejście, został rozmyślnie tak dobrany, żeby przyciągać i wchłaniać niewidzialne moce odpowiedzialne za owe kłopoty. Teraz już prawie zupełnie się rozpłynął i moce zaczynały oddziaływać na sam grobowiec. Kamienne płyty ścian i posadzki nie roztopiły się i nie popękały - lecz już zaczynały się deformować, jakby poddawano je działaniu wielkiego żaru lub potężnego ciśnienia. Verna zauważyła, że spoiny pomiędzy stropem a ścianami korytarza zaczęły się rozwierać pod naporem deformacji wewnątrz krypty. Nie było wątpliwości, iż to zjawisko nie jest efektem wady konstrukcyjnej, lecz skutkiem działania jakiejś zewnętrznej siły. Nicci mówiła, że chce zobaczyć grobowiec, bo sądziła, iż wie, dlaczego kamień się topi. Niestety, nie powiedziała, co właściwie podejrzewa. Nic nie wskazywało na to, że obie z Ann odwiedziły to miejsce. Verna nie mogła się doczekać, kiedy je odnajdą, żeby wreszcie wyjaśnić tę tajemnicę. Nie miała pojęcia, co powodowało kłopoty z grobowcem dziadka Richarda ani do jakiego stopnia mogą się
one nasilić - lecz nie miała wątpliwości, że do niczego dobrego to nie doprowadzi. Nie sądziła też, by pozostało wiele czasu na rozwiązanie tej zagadki. - Lordzie Rahlu! - zawołał ktoś. Wszyscy się odwrócili. W pobliżu zatrzymał się posłaniec. Posłańcy nosili białe szaty, ozdobione wokół szyi i na przodzie wyhaftowanymi splecionymi purpurowymi pnączami. - O co chodzi? - zapytał Nathan. Verna pomyślała, że do końca życia się nie przyzwyczai, iż Na-thana tytułują "lordem Rahlem". Posłaniec się skłonił. - Po drugiej stronie zwodzonego mostu czekają wysłannicy Imperialnego Aadu. Nathan aż zamrugał ze zdumienia. - Czego chcą? - Chcą rozmawiać z lordem Rahlem. Nathan spojrzał na Carę i Verne. Były tak samo zdziwione jak on. - Może to podstęp - odezwała się Adie. - Albo pułapka - dodała Cara. Nathan spochmurniał. - Tak czy inaczej, lepiej sprawdzę, w czym rzecz. - Ja też idę - oznajmiła Cara. - I ja - dodała Verna. - Wszyscy idziemy - zadecydował Nathan i ruszył w drogę. Verna wraz z grupką ludzi wyszła za Nathanem przez paradne drzwi Pałacu Ludu wprost w jasny blask słońca póznego popołudnia. Długie cienie olbrzymich kolumn spływały po licznych stopniach. W oddali widać było wielkie mury zewnętrzne, wznoszące się na skraju płaskowyżu. Przejście pomiędzy blankowanymi parapetami masywnych
murów patrolowali żołnierze. Długo się tu szło od grobowców pod pałacem, toteż wszyscy byli zmęczeni. Verna osłoniła dłonią oczy, kiedy schodzili po paradnych schodach za długonogim Prorokiem. Gwardziści, stojący na każdym z obszernych podestów, salutowali lordowi Rahlowi, przykładając pięść do serca. Spora liczba żołnierzy patrolowała rozległe tereny przed zewnętrznymi murami. Schody wychodziły na wielki plac wyłożony błękitnawoszarym piaskowcem, którym doszli do drogi wijącej się od stajni i powo-zowni. Obsadzona wysokimi cyprysami, wiodła ku zewnętrznym murom. Za bramami w masywnych murach droga nie była już taka szeroka, ostrymi zakosami schodziła stromą ścianą płaskowyżu. Każdy zakręt przynosił milczącej grupie wędrowców widok na leżący daleko w dole obóz Imperialnego Aadu. Mostu zwodzonego strzegły setki gwardzistów z Pierwszej Kompanii. Byli to doskonale wyszkoleni, świetnie uzbrojeni żołnierze, mający pilnować, by nikt nie nadszedł drogą i nie zaatakował Pałacu Ludu. I tak było to mało prawdopodobne. Droga była zbyt wąska, żeby można nią poprowadzić jakikolwiek atak. W takiej ciasnocie parę tuzinów świetnych żołnierzy mogłoby stawiać opór całej armii. Co więcej, podniesiono most, a wysokość urwiska była zawrotna. Nie pozwalała na użycie ani drabin, ani lin zakończonych hakami. Kiedy most był podniesiony, nikt nie mógł się przedostać przez rozpadlinę i podejść pod pałac. Za mostem czekała niewielka grupka ludzi. Skromne odzienie wskazywało, że są to posłańcy. Verna zauważyła też parę tuzinów lekkozbrojnych żołnierzy, ale trzymali się w sporej odległości za
posłańcami, żeby nie stwarzać zagrożenia. Nathan, z peleryną spiętą na ramieniu, chociaż dzień był zimny, zatrzymał się na skraju przepaści; na rozstawionych szeroko nogach, wsparty pięściami pod boki, wyglądał imponująco i władczo. - Jestem lord Rahl - oznajmił tym po drugiej stronie. - Czego chcecie? Jeden z nich, smukły chłopak w tunice z farbowanej na ciemno skóry, wymienił spojrzenia z towarzyszami, a potem trochę się zbliżył do skraju przepaści. - Jego Ekscelencja, imperator Jagang, przysłał mnie z wieścią dla ludu D'Hary. Nathan obejrzał się na swoją grupkę. - Jestem lordem Rahlem, toteż mówię w imieniu ludu D'Hary. Cóż to za wiadomość? Verna trochę się odprężyła. Posłaniec był coraz bardziej niezadowolony. - Ty nie jesteś lordem Rahlem. Nathan posłał mu gniewne spojrzenie godne Rahla. - Chciałbyś, żebym wyczarował trochę wiatru, żeby cię zwiał z tej drogi? Czy to by załatwiło sprawę ku twojemu zadowoleniu? Stojący po drugiej stronie rzucili okiem w dół. - Po prostu spodziewaliśmy się kogoś innego wyjaśnił posłaniec. - Cóż, to ja jestem lordem Rahlem i to mnie zobaczyliście. Jeżeli macie coś do powiedzenia, mówcie, bo jestem zajęty. Mamy ucztę. Posłaniec w końcu lekko się skłonił. - Imperator Jagang zamierza przedstawić mieszkańcom Pałacu Ludu wspaniałomyślną propozycję. - A jakąż to? - Jego Ekscelencja nie pragnie zniszczyć pałacu ani
zabić jego mieszkańców. Poddajcie się, a pozwoli wam żyć. Jeżeli stawicie opór, wszyscy umrzecie powolną i bolesną śmiercią. Wasze ciała zostaną zrzucone z murów na równinę i staną się żerem dla sępów. - Ogień czarodzieja - szepnęła Cara. Nathan spojrzał na nią chmurnie przez ramię. - Co takiego? - Tu możesz skorzystać ze swojej mocy. Oni, jeżeli mają dar, tu, na górze, nie będą mogli w pełni go wykorzystać, więc ich osłony będą za słabe. Z tego miejsca możesz spopielić wielu z nich. Nathan wykonał zamaszysty gest ku stojącym po drugiej stronie. - Pozwolicie, że się na chwilę oddalę? Posłaniec pobłażliwie skłonił głowę. Nathan poprowadził Carę i Verne w górę drogi, ku Adie, kilku Mord-Sith i eskorcie żołnierskiej. - Zgadzam się z Cara - oznajmiła Verna, zanim Prorok zdążył coś powiedzieć. - Udziel im jedynej odpowiedzi, jaką Aad zrozumie. Krzaczaste brwi Nathana ściągnęły się nad lazurowymi oczami. - Nie uważam, że to dobry pomysł. Cara skrzyżowała ramiona na piersiach. - A dlaczego? - Jagang prawdopodobnie obserwuje naszą reakcję oczami tych ludzi - powiedziała Verna. - Zgadzam się z Carą. Musimy im zademonstrować naszą siłę. Nathan się zachmurzył. - Zdumiewasz mnie, Verno. - Uśmiechnął się uprzejmie do Cary. - Za to twoje uwagi zupełnie mnie nie dziwią, moja droga. - Czemu się tak zdziwiłeś? - spytała Verna. - Bo to byłby błąd. Zwykle nie udzielasz tak marnych rad. Verna zapanowała nad sobą. To nie
była odpowiednia pora na zapalczywą reakcję, a już zwłaszcza nie pod okiem Jaganga. Przypomniała też sobie - i to aż za dobrze - jak przez większość życia uważała, iż Prorok jest szalony. Nie miała jednak całkowitej pewności, że to była błędna ocena. Poza tym z minionych doświadczeń wiedziała, iż pouczanie Nathana było równie skuteczne jak namawianie słońca, żeby nie zachodziło. - Nie możesz na poważnie rozważać kapitulacji powiedziała cicho, żeby jej nie usłyszeli posłańcy po drugiej stronie przepaści. Nathan się skrzywił. - Jasne że nie. Lecz to nie znaczy, te powinniśmy ich zabić za to, że to zaproponowali. A niby czemu nie? - Cara zacisnęła w ręku Agiel, nachyliła się ku Prorokowi. - Ja uważam, że zabicie ich to wspaniały pomysł. A ja nie - prychnął Nathan. - Jeżeli ich spopielę. Jagang zro-zumie że nie mamy zamiaru rozważać jego propozycji. Verna powściągnęła furię. Bo nie mamy. Nathan spojrzał na nią przenikliwie. Jeżeli im powiemy, że nie mamy zamiaru rozważać ich pro-pozycji, negocjacje się zakońrzą. Nie będziemy negocjować oznajmiła coraz bardziej znie-cierpliwiona Verna. Ale nie musimy im tego oznajmiać - wyjaśnił z przesadną do-kładnością Natham Verna zesztywniała poprawiała włosy, głęboko przy tym oddychając. A czemuż mielibyśmy im nie mówić, że nie mamy zamiaru rozważać ich propozycji? - Żeby zyskać na czasie - wyjaśnił Nathan. - Jeżeli
zmiotę ich z tej drogi, to Jagang dostanie odpowiedz, czyż nie? Lecz jeżeli wezmę jego propozycję pod rozwagę, będziemy mogli przeciągać negocjacje. - Nie będzie żadnych negocjacji - wycedziła przez zaciśnięte zęby Verna. - W jakim celu? - spytała Cara, ignorując Verne. Po co mielibyśmy to robić? Nathan wzruszył ramionami, jakby to było całkiem jasne i tylko one, głupie, nic nie pojmowały. - Gra na zwłokę. Wiedzą, jak trudno będzie zdobyć pałac. Ta ich rampa z każdą stopą wysokości staje się coraz trudniejsza w budowie. Jej ukończenie z pewnością może im zająć całą zimę, a prawdopodobnie potrwa o wiele dłużej. Jagang nie może być zachwycony perspektywą przezimowania tak licznej armii w obozie na równinie Azrith. Są daleko od domu i zaopatrzenia. Głód lub choroby mogłyby wyniszczyć całą jego armię i co by wtedy zrobił? Jeżeli pomyślą, że rozważamy kapitulację, to mogą skupić wszelkie wysiłki właśnie na tym sposobie zdobycia pałacu. Nasze poddanie się rozwiązałoby ich problemy. Lecz jeśli uznają, że nie ma inniego sposobu jak tylko wykurzenie nas z pałacu, skierują na to wszystkie siły i środki. Po co ich do tego popychać? Verna się skrzywiła. - Może i ma to jakiś sens. - A kiedy Nathan się uśmiechnął, rad ze zwycięstwa, dodała: - Nie za dużo, ale zawsze troszkę. - Ja tam nie jestem pewna - odezwała się Cara. Nathan rozłożył ręce. - Po co im odmawiać? Nic się na tym nie zyska. Niech zgadują, niech się zastanawiają, czy rozważymy poddanie się bez walki. Tyle miast się poddało, że może się wydać zupełnie
prawdopodobne, iż zrobimy to samo. Jeżeli uznają, że istnieje taka możliwość, to może nie będą się tak przykładać do budowy rampy, która da im dojście do pałacu. - Muszę przyznać - odezwała się Cara - że warto jest zwodzić ludzi, skłaniać ich do wyczekiwania odpowiedzi, którą pragną usłyszeć. Verna wreszcie skinęła głową. - Zapewne nie zaszkodzi dać im do myślenia. Nathan, przekonawszy je do swojego pomysłu, zatarł ręce. - Powiem im, że omówimy ich propozycję. Verna była ciekawa, czy Nathan ma też ku temu inny powód. Czyżby istotnie rozważał możliwość poddania pałacu? I chociaż Verna nie łudziła się, że Jagang dotrzyma słowa, iż zostawi przy życiu mieszkańców, jeżeli się poddadzą, to ciekawiło ją, czy Nathan obmyślał zawarcie potajemnej umowy o własnym poddaniu się - umowy, która by go uczyniła na stałe lordem Rahlem podbitej D'Hary pozostającej pod władzą Imperialnego Aadu. W końcu po wojnie Jagang będzie potrzebował ludzi do zarządzania dalekimi podbitymi krainami. Zastanawiała się, czy Nathan byłby zdolny do takiej zdrady. Rozmyślała o tym, ile urazy się w nim nagromadziło po spędzeniu niemal całego życia w niewoli w Pałacu Proroków, gdzie był więziony tylko dlatego, iż Siostry Światła podejrzewały, że jest zdolny do rozmaitych występków. Zastanawiała się, czy mógł rozważać zemstę. Rozmyślała o tym, czy aby Siostry Światła, w najlepszej wierze traktując tak człowieka, który im nic złego nie uczynił, nie zasiały ziaren zniszczenia. Verna patrzyła, jak uśmiechnięty lord Rani wraca
na skraj przepaści, i dumała, czy Prorok aby nie planuje rzucić ich wilkom na pożarcie.
ROZDZIAA 27
Richard coraz bardziej się niepokoił. Liczył na to, że któryś z meczy Ja'La przyniesie mu okazję. Lecz po pierwszej rozgrywce, przed mniej więcej dwunastoma dniami, Jagang i Kahlan już się nie pojawili. Richard zamartwiał się ewentualnymi przyczynami. Usiłował nie myśleć o tym, co też Jagang może robić Kahlan, lecz nie potrafił się powstrzymać przed wyobrażaniem sobie najgorszego. Siedział przykuty do wozu, otoczony pierścieniem strażników, toteż niewiele mógł w tej sprawie zrobić. Rozpaczliwie pragnął działać, ale na razie musiał zachować jasny umysł i czekać na sposobność. Zawsze mogło się tak zdarzyć, że okazja by się nie pojawiła, i wtedy musiałby zadziałać - lecz działanie wyłącznie pod wpływem frustracji pewnie nic by nie dało, a tylko mogłoby go pozbawić sposobności, na którą czekał. Bierność jednak doprowadzała go do szaleństwa. Po meczu Ja'La owego dnia był taki obolały, że marzył o tym, by się położyć i odpocząć. Wiedział jednak, że niepokój nie pozwoli mu pospać, tak jak działo się to już od wielu dni. Potrzebował snu, bo jutro miał się odbyć najważniejszy z dotychczasowych meczów - taki, który mógł
doprowadzić do wyczekiwanej sposobności. Podniósł wzrok, bo usłyszał, że zbliża się żołnierz dostarczający im wieczorny posiłek. Richard był taki głodny, że nawet to samo menu co zwykle jajka na twardo - powitałby z radością. Żołnierz, ciągnąc niewielki wózek, przechodził przez pierścień strażników wokół brańców - zawodników drużyny Richarda. Strażnicy tylko rzucali na niego okiem. Kółka wózka znajomo poskrzypywały, tocząc się po gołej ziemi. Żołnierz zatrzymał się przed Richardem. - Wyciągnij ręce - polecił. Wyjął nóż i zaczął odcinać kawałek czegoś leżącego na wózku. Richard zrobił, co mu nakazano. Żołnierz podniósł coś z wózka i rzucił mu. Ku jego zdumieniu był to spory kawałek szynki. - A cóż to takiego? Ostatni posiłek przed jutrzejszym rozstrzygającym meczem? Żołnierz chwycił wózek. - Zaopatrzenie dotarło. Wszyscy jedzą. Richard wpatrywał się w plecy żołnierza wlokącego wózek wzdłuż rzędu zawodników i rozdzielającego jedzenie. Siedzący w pobliżu Johnrock, z twarzą i ciałem pokrytymi siatką czerwonych linii, aż gwizdnął z zadowolenia, że dostał coś innego niż jajka na twardo. Po raz pierwszy od dotarcia do obozu dostali mięso. Czasami jedli potrawkę z pojedynczymi kawałkami jagnięciny. Raz był to gulasz wołowy. Richard się zastanawiał, jak zaopatrzenie dotarło do obozu. D'harańska armia miała dbać, żeby żaden konwój nie przedostał się do armii Aadu. Tylko głodząc ludzi Jaganga, mieli szansę ich powstrzymać. Jakby miał za mało zmartwień, gruby plaster szynki jeszcze mu ich dołożył. Pomyślał sobie, że
przedarł się tylko jeden konwój z zaopatrzeniem. Żywności zaczynało brakować, dotarła w samą porę. Stary Świat był rozległy. Richard wiedział, iż mowy nie było, żeby armia d'harańska zdołała kontrolować całe to terytorium. Zastanawiał się również, czy plaster szynki nie jest aby sygnałem, że nie za dobrze się wiedzie generałowi Meiffertowi i żołnierzom, których zabrał na południe. Johnrock przysunął się, wlokąc za sobą łańcuch. - Rubenie! Mamy szynkę! Czyż to nie wspaniale? - Wspaniale byłoby być wolnym. Objadanie się w niewoli nie pasuje do mojego rozumienia określenia wspaniale". Johnrock trochę posmutniał, ale po chwili się rozjaśnił. - Ale lepiej być niewolnikiem jedzącym szynkę niż niewolnikiem jedzącym jajka, nie uważasz? Richard nie miał ochoty się nad tym rozwodzić. - Pewnie masz rację. Johnrock się uśmiechnął. - Też tak myślę. Jedli w milczeniu, a tymczasem zapadał zmierzch. Richard, delektując się szynką, musiał przyznać w duchu, że Johnrock naprawdę miał rację. Niemal zapomniał, jak smakuje coś innego niż jajka na twardo. Poza tym szynka doda sił jemu i jego drużynie. Będą im potrzebne. Johnrock, przeżuwając spory kęs, przysunął się jeszcze odrobinę. Przełknął, oblizał palce. - Powiedz no, Rubenie, czy coś jest nie tak? Richard spojrzał na wielkiego prawoskrzydłowego. - O co ci chodzi? Johnrock oderwał pasek szynki. - Cóż, nie byłeś dziś za dobry. - Wygraliśmy pięcioma punktami. Johnrock łypnął spod gęstych brwi. - Ale zwykliśmy wygrywać wyżej.
- Rywalizacja robi się coraz twardsza. Johnrock wzruszył ramionami. - Skoro tak mówisz, Rubenie. - Przez chwilę nad tym rozmyślał, wyraznie nieusatysfakcjonowany. Ale wyżej wygraliśmy z tamtą drużyną... parę dni temu. Pamiętasz? Z tymi, którzy nas wyzywali i zaczęli się bić z Bruce'em jeszcze przed rozpoczęciem meczu. Richard pamiętał tę drużynę. Bruce był nowym lewoskrzydło-wym, następcą zawodnika zabitego w meczu, na którym był Ja-gang z Kahlan. Richard najpierw się martwił, czy zawodowy żołnierz Imperialnego Aadu będzie słuchał rozgrywającego brańca, lecz Bruce stanął na wysokości zadania. Tamtego dnia skrzydłowy przeciwników wyzywał zawodowego żołnierza z drużyny Richarda, że służy pod brańcem. Bruce, w odpowiedzi na obelgi, spokojnie podszedł do tamtego i złamał mu rękę. Wywiązała się paskudna bójka, szybko przerwana przez sędziego. - Pamiętam. No i? - Myślę, że byli twardsi niż ci dzisiaj, a wygraliśmy z nimi jedenastoma punktami. - Wygraliśmy mecz. To się liczy. - Ale sam nam mówiłeś, że jeżeli mamy zagrać z drużyną imperatora, powinniśmy zmiażdżyć wszystkich przeciwników. Richard głęboko zaczerpnął powietrza. - Wszyscy się dobrze spisaliście, Johnrocku. Tylko ja was zawiodłem. - Nie, Rubenie, nie zawiodłeś nas. - Johnrock się zaśmiał i klepnął Richarda w ramię wielką łapą. Jak powiedziałeś, wygraliśmy. Jeżeli i jutro wygramy, będziemy grać z drużyną imperatora. Richard liczył na to, że Jagang się pojawi, żeby obserwować, jak jego drużyna walczy o obozowe
mistrzostwo. Na pewno nie opuściłby takiego meczu. Karg powiedział Richardowi, że imperator dobrze wie, iż ich drużyna cieszy się coraz większą sławą. Richard się martwił, dlaczego Jagang się nie zjawia, żeby to zobaczyć na własne oczy. Sądził, iż imperator będzie chciał ocenić ewentualnych przeciwników swojej drużyny i pojawi się przynajmniej na paru ostatnich meczach przed finałem. - Nie martw się, Johnrocku. Jutro pokonamy tę drużynę, a potem zagramy z zespołem imperatora. Johnrock uśmiechnął się krzywo do Richarda. - A kiedy wygramy, to wybierzemy sobie kobietę. Gadzia buzka nam to obiecał. Richard żuł szynkę, obserwując swojego towarzysza o ciele pokrytym malunkami mającymi dodać siły i mocy, a także symbolami walki i podboju. - Są ważniejsze sprawy. - Może i tak, ale jakież inne nagrody czekają nas w takim życiu? - Johnrock znów się uśmiechał. Jeżeli wygramy z drużyną imperatora, dostaniemy kobietę. - A czy w ogóle przyszło ci na myśl, że ta twoja nagroda może być najstraszliwszym koszmarem dla tej kobiety? Johnrock zmarszczył brwi, przez chwilę wpatrywał się w Richarda. W milczeniu znów zaczął jeść szynkę. - Czemuś to powiedział? - zapytał w końcu, nie mogąc opanować irytacji. - Nie skrzywdziłbym kobiety. Richard spojrzał na jego kwaśną minę. - Co myślisz o markietankach? - Markietanki? Johnrock, zaskoczony pytaniem,
drapał się w ramię i namyślał. Większość z nich to paskudne staruchy. - Cóż, skoro one cię nie interesują, to zostają branki: kobiety zabrane z domów, od rodzin, mężów, dzieci, od wszystkiego, co kochały. Zmuszone służyć jako dziwki żołnierzom, najprawdopodobniej tym samym, którzy zamordowali owych mężów, ojców i dzieci. - Ja... - Te same, których krzyki i łkanie często słyszymy nocami. Johnrock odwrócił wzrok. Skubał kawałek szynki. - Często nie mogę zasnąć, słysząc, jak szlochają. Richard spojrzał pomiędzy wozami i strażnikami na obóz. W oddali trwała budowa rampy. Pomyślał, że ludzie w Pałacu Ludu, ostatnim punkcie oporu przeciwko Imperialnemu Aadowi, mogą jedynie czekać na nadejście hordy. Nie było dla nich schronienia. Wiara narzucana przez Aad zagarniała wszystkich. W obozie grupki żołnierzy gromadziły się wokół ognisk. Wśród cieni i mroków Richard widział kobietę ciągniętą do namiotu. Niegdyś miała własne sny i marzenia co do przyszłości; teraz, kiedy Aad narzucił jej swoją wizję ludzkości, stała się jedynie majątkiem ruchomym". Już ustawiała się kolejka żołnierzy czekających na nagrodę za służbę Imperialnemu Aadowi. Bo w końcu mimo pięknych słów i zadęcia - tak naprawdę tylko o to chodziło: o pragnienie władzy nad wszystkimi innymi, o chęć narzucania swojej woli, o twierdzenie, iż wyznawane przez nich zasady dają im prawo do zabierania tego, czego chcą. Widział, jak gdzie indziej żołnierze piją i grają. Konwój musiał przywiezć i alkohol. Zapowiadała się hałaśliwa noc.
Gdzieś wśród tego morza żołnierzy była Kahlan. - Cóż, skoro nie chcesz wykorzystywać tych kobiet - powiedział Richard - to zostają ci tylko markietanki, aż za bardzo chętne. Johnrock w milczeniu skubał szynkę i rozmyślał. Richard chętnie by się pozbył obroży i postarał zabrać stąd Kahlan do jakiegoś bezpiecznego miejsca może się jeszcze jakieś uchowało w tym świecie oszalałym z powodu wiary. - Ależ ty potrafisz zepsuć każdą przyjemność, Rubenie. Richard popatrzył na niego. - Wolałbyś, żebym skłamał? Uspokoił twoje sumienie? Johnrock westchnął. - Nie. Ale... Richard pojął, że nie powinien zniechęcać prawoskrzydłowego, bo ten jeszcze gotów nie dać z siebie wszystkiego podczas meczu. Jeżeli jutro przegrają, nie będą mieli szansy na spotkanie z drużyną imperatora - a wtedy on już może nie zobaczyć Kahlan. - Robisz się sławny, Johnrocku. Żołnierze zaczynają wiwatować, gdy tylko się pojawiasz na boisku. Może znajdą się ładne kobiety skłonne towarzyszyć wielkiemu, przystojnemu skrzydłowemu zwycięskiej drużyny. Johnrock wreszcie się uśmiechnął. - Też prawda. Wielu żołnierzy opowiada się po naszej stronie. Zaczynają nam kibicować. Machnął kawałkiem szynki ku Richardowi. - Jesteś rozgrywającym. Sporo ładnych kobietek zechce z tobą być. - Chcę tylko jednej. - I myślisz, że będzie chętna? A jeżeli nie zechce mieć z tobą do czynienia? Richard otworzył usta i natychmiast je zamknął. Kahlan go nie znała. Jeżeli będzie miał okazję,
żeby zabrać ją od Jaganga, to co zrobi, jeśli ona uzna, iż jest tylko kolejnym obcym, który chce ją porwać? W końcu niby dlaczego miałaby tak nie pomyśleć? Jeżeli nie zechce z nim iść? Jeśli będzie stawiać opór? Na pewno nie będzie wtedy czasu, żeby jej wszystko wytłumaczyć. Richard westchnął. Kolejny powód do bezsenności ze zmartwienia.
ROZDZIAA 28
Kahlan siedziała cicho w niskim, skórzanym fotelu stojącym w mrocznej części zewnętrznej komnaty; ręce złożyła na kolanach. Jillian przycupnęła w pobliżu na podłodze. Kahlan od czasu do czasu popatrywała na Siostry Ulicię i Armine porównujące księgi, które stanowiły klucz do otwarcia szkatuł Ordena. Sprawdzały każdy tom słowo po słowie, szukając różnic. Inne Siostry, branki Jaganga, znalazły trzecią księgę w katakumbach pod Pałacem Ludu i teraz Ulicia i Armina miały dodatkową kopię do porównania z poprzednimi dwiema: tę z Pałacu Proroków, którą Jagang miał od dawna, i tę, którą znalazł w katakumbach w Casce, gdzie pojmał Siostry Ulicię, Armine i Cecilie, a razem z nimi Kahlan. Wszystkie kopie miały być Księgą Opisania Mroków. Jednakże w tytule na grzbietach dwóch ostatnich nie widniało słowo "Mroków" lecz
"Mroku". Siostry Ulicia i Armina miały odmienne zdanie co do tego, czy to ma znaczenie czy nie. Z tego, co Kahlan wywnioskowała z zasłyszanych rozmów, wynikało, że istniał oryginał Księgi Opisania Mroków, jedna prawdziwa kopia i cztery fałszywe. Jagang miał teraz trzy z tych pięciu kopii. Zdecydowanie zamierzał zdobyć wszystkie. Prawdopodobnie istniała grupa zajmująca się wyłącznie tym zadaniem. Sprawa się skomplikowała, ponieważ na grzbiecie kopii znalezionej ostatnio w katakumbach pod Pałacem Ludu widniało słowo Mroków", jak powinno być. Same tytuły wskazywałyby, iż pierwsze dwie księgi były fałszywe - tak uznała Kahlan ta ostatnia zaś najprawdopodobniej była prawdziwą, wierną kopią. Jednakże nie byli w stanie tego udowodnić. Kahlan martwiła się, co powinna zrobić, jeżeli Jagang nakaże, by osądziła, czy ostatnie znalezisko jest autentycznym tekstem czy nie. Siostry wyjaśniły Jagangowi, iż księgi podają, że do sprawdzenia, czy tekst jest autentyczny, potrzebna jest Spowiedniczka. Kahlan podsłuchała, że to właśnie ona jest Spowiedniczka - lecz zapomniała, kim jest Spowiedniczka, nie pamiętała własnej przeszłości. Nie miała pojęcia, jak mogłaby rozpoznać prawdziwą kopię. Jagang nie dbał o to, czy ona to wie czy nie; po prostu oczekiwał, że to zrobi. Dwa pierwsze tytuły były błędne, więc miała podstawy, żeby uznać księgi za fałszywe. Przy ostatniej nie miała jednak punktu zaczepienia, bo tytuł był prawidłowy, a tekst w niczym jej nie pomoże, gdyż magia skrywała go przed jej oczami. Jagang, zajęty Nicci, nie domagał się, by Kahlan oceniła najnowsze znalezisko.
Gdyby to zrobił, Kahlan nie mogłaby mu udzielić zadowalającej odpowiedzi. Jillian musiałaby za to zapłacić. Jak dotąd Siostry nie znalazły żadnej rozbieżności pomiędzy trzema kopiami. Oczywiście, jak to z wahaniem uświadomiły imperatorowi, i tak niczego by to nie dowiodło. Wszystkie trzy księgi mogły być odmienne, a mimo to fałszywe. Skąd niby miałyby wiedzieć, jak jest? Nie miały żadnych podstaw, żeby stwierdzić, że najnowsza księga, nawet gdyby się różniła od poprzednich, jest wierną kopią. Odmienność niczego nie dowodziła. Zdaniem Kahlan jedynie posiadanie oryginału i wszystkich pięciu kopii pozwoliłoby ustalić, która z nich jest prawdziwa. Jagang, pomimo wybuchów wściekłości i żądań, też musiał to wiedzieć. I właśnie dlatego wyznaczył ludzi, by szukali pozostałych ksiąg. Tak czy owak, Jagang życzył sobie, żeby porównano teksty, szu-kając rozbieżności, toteż Siostry porównywały - słowo po słowie. Jagang dał im na to mnóstwo czasu. Bardzo chciał poznać prawdę o Księdze Opisania Mroków - lecz na razie bardziej interesowała go Nicci. Od kiedy ją pojmano, stała się jego obsesją. Nie wziął do łoża innej kobiety, zapomniał nawet o meczach Ja'La. Kahlan miała wrażenie, iż sądził, że jeżeli zdoła okazać Nicci, jak żarliwie jej pożąda, to ona uwierzy w prawdziwość jego uczucia, ulegnie i przestanie stawiać opór, Nicci jednak coraz bardziej obojętniała. Jej bierność i chłód dziwnie pociągały Jaganga, lecz zarazem ten bierny opór prowokował go do przemocy, co tylko potęgowało jej udrękę. Mimo to Kahlan wiedziała, że kiedy na nią przyjdzie kolej, zachowa się tak jak Nicci.
Kilka razy, po wybuchu dzikiej wściekłości, gniew Jaganga znikał, kiedy imperator nagle sobie uświadamiał, że mógł posunąć się za daleko. Wtedy nadbiegały Siostry i starały się ocucić Nicci. Rozpaczliwie próbowały uratować jej życie i uzdrowić ją, a Jagang chodził tam i z powrotem ze strapioną, skruszoną miną. Potem, kiedy już ją uleczono, znów był oburzony i winił Nicci za to, że go sprowokowała do użycia siły. Niekiedy, jak tej nocy, zostawiał Kahlan i Jillian w zewnętrznej komnacie i zabierał Nicci do sypialni, żeby spędzić czas tylko z nią. Kahlan podejrzewała, że taka prywatność była jego zdaniem dowodem czułej miłości. Nicci, odprowadzana do sypialni, wymieniła z Kahlan przelotne, ukradkowe spojrzenia. Obie miały świadomość, iż światem zawładnął kompletny obłęd. Nicci tak zaabsorbowała Jaganga, że stracił zainteresowanie dla wszystkiego innego - od Księgi Opisania Mroków po mecze Ja'La. Kahlan nie znosiła tych rozgrywek, lecz desperacko pragnęła zobaczyć człowieka, którego wszyscy nazywali Rubenem. Z codziennych rozmów gwardzistów wiedziała, że drużyna Kar-ga wygrała wszystkie mecze; chciała zobaczyć rozgrywającego pomalowanego w dziwne wzory, człowieka o szarych oczach, człowieka, który ją znał. - Spójrz - odezwała się Siostra Ulicia, stukając palcem w stronicę jednej z ksiąg. - Ta formuła różni się od tamtych. Kahlan wpatrywała się w ich plecy, kiedy pochylały się nad stołem, porównując leżące przed nimi otwarte księgi. Dwaj wielcy gwardziści Jaganga, stojący w pobliżu wejścia do namiotu, również nie spuszczali oka z Sióstr. Dwaj zwykli żołnierze,
osobiści strażnicy Kahlan, nie interesowali się Siostrami - wpatrywali się w nią. Poczerwieniała, uświadomiwszy sobie, na co się tak gapią, i włosami zasłoniła widok ukazujący się z powodu braku górnego guzika koszuli. - Taaak - rzekła przeciągłe Siostra Armina. Konstelacja jest inna. Czyi to nie dziwne? - To na pewno utrudnia wychwycenie różnic. Ale nie tylko o to chodzi, Popatrz tutaj. Azymuty są odmienne. - Siostra Ulicia przysunęła jedną z lamp oliwnych. - Są inne we wszystkich trzech kopiach, Siostra Armina potakiwała, wodząc wzrokiem po księgach. Nigdy wcześniej nie zauważyłyśmy tego w tych dwóch pierwszych księgach. Zawsze sądziłam, że są takie same. - Nic dziwnego, że przeoczyłyśmy taką drobną różnicę. - Siostra Ulicia wskazała księgi. - Czyli każda z tych trzech jest inna. - Jak myślisz, co to oznacza? Siostra Ulicia skrzyżowała ramiona na piersiach. - Może to jedynie oznaczać, iż co najmniej dwie są fałszywkami, ale równie dobrze wszystkie trzy mogą być fałszywe. Siostra Armina ciężko westchnęła. - Czyli wiemy coś nowego, ale w niczym nam to nie pomogło. Siostra Ulicia spojrzała na nią z ukosa. - Jego Ekscelencja potrafi odnajdywać to, co wydaje się niemożliwe do znalezienia. Może znajdzie inne kopie i wtedy w końcu zyskamy pewność. Zasłona w wejściu nagle się odsunęła. Jagang wepchnął Nicci do środka. Potknęła się i upadła u stóp Kahlan. Przelotnie spojrzała w górę, lecz udała, że nie widzi siedzącej tuż przed nią towarzyszki. Zawsze tak robiła, od kiedy Jagang ją
pojmał. Kahlan zobaczyła w jej oczach gniew. I ból. I straszliwą rozpacz. Tak chciała ją przytulić, pocieszyć, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Lecz nie mogła tego zrobić. A już na pewno nie mogła powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. - Co znalazłyście? - zapytał Jagang, stając za Siostrami. Siostra Ulicia postukała w jedną z ksiąg. Pochylił się nad ramieniem kobiety, patrząc tam, gdzie wskazywała. - Tutaj, Ekscelencjo. Wszystkie trzy różnią się dokładnie w tym miejscu. - Która jest prawdziwa? Siostry odrobinę się skuliły. - Ekscelencjo - odezwała się niepewnie Siostra Ulicia - jeszcze za wcześnie, by to ocenić. - Jeżeli chcemy mieć pewność, musimy mieć pozostałe kopie - wyrwało się Siostrze Arminie. Jagang przez chwilę się w nią wpatrywał, a potem, o dziwo, tylko obojętnie coś mruknął. Rozejrzał się, sprawdzając, czy Kahlan, jak jej nakazał, siedzi w fotelu. Przekonał się, że Jillian siedzi na podłodze i że strażnicy mają je na oku. Studiujcie księgi - polecił Siostrom. Idę na Ja'La. Pilnujcie małej. Popchnął Nicci przed sobą, a potem pstryknął palcami na Kah-lan, dając znak, że i ona ma iść i trzymać się blisko niego. Kahlan wzięła pelerynę i poszła za Jagangiem. Cieszyła się, że Jillian uniknie tłumu żołnierzy i bliskości Jaganga. Imperator mógłby, rzecz jasna, skrzywdzić dziewczynkę za pośrednictwem Sióstr w dowolny sposób, w dowolnym miejscu, w dowolnym czasie. Kahlan otuliła się peleryną i dała Jillian znak, żeby została na miejscu. Skinęła główką, wpatrując się w Kahlan oczami barwy miedzi. Bała się zostać
sama. Kahlan jej współczuła, ale i tak nie mogłaby jej obronić, nawet gdyby była przy niej. Na zewnątrz około setki dobrze uzbrojonych gwardzistów prędko ustawiło się w szeregi, żeby eskortować imperatora. Rośli żołnierze, w kolczugach, ze lśniącym orężem, budzili respekt. Kahlan otoczyło pół tuzina jej strażników - nie tak imponujących, lecz równie brutalnych. Mięsista łapa Jaganga zacisnęła się na smukłym białym ramieniu Nicci, kierując ją w przejście pomiędzy żołnierzami. Większość z nich dobrze się Nicci przyjrzała. Mogła sobie być kobietą Jaganga, ale i tak mieli ochotę popatrzeć. Bardzo jednak dbali, żeby imperator nie zauważył, jak pożądliwie się na nią gapią. Kahlan, widząc ich spojrzenia, poczuła ulgę, że większość z nich jej nie dostrzega. Niebo było zachmurzone, jednak nie zanosiło się na deszcz. Już od jakiegoś czasu nie padało i ziemia stała się sucha i pyli-sta. W mdłym, szarym świetle obóz wydawał się jeszcze mroczniejszy, bardziej ponury. Dym z ognisk wisiał w powietrzu, choć trochę tłumiąc smród. Szli wśród niezliczonych grupek hałaśliwych żołnierzy i stosów ekwipunku, a Jagang zapytał jednego z najbardziej zaufanych osobistych gwardzistów o rozgrywki Ja'La. Ten opowiedział imperatorowi o meczach, które się odbyły od ostatniego raportu, i krótko opisał każdą drużynę, jaką zainteresował się Jagang. - Drużyna Karga? - spytał Jagang. - Dobrze się spisują? Gwardzista potaknął. - Jak dotąd niepokonani. Ale wczoraj nie wygrali tak wysoko jak zwykle. Uśmieszek Jaganga był równie chłodny jak zimowe
niebo. - Mam nadzieję, że dzisiaj wygrają. Że moja drużyna będzie miała okazję zmiażdżyć właśnie ich. Gwardzista wskazał w lewo. - Grają dzisiaj, o tam. To ich rozstrzygający mecz. Wyniki dotychczasowych świadczą, iż jeżeli wygrają, to jedynie oni awansują i stanie się zadość twojemu życzeniu, Ekscelencjo. Jeżeli nie, będą eliminacje. Kiedy Jagang rozmawiał z gwardzistą, Nicci przelotnie zerknęła na Kahlan. A ta wiedziała, że myśli o człowieku, o którym jej opowiedziała. Kahlan odrobinę się zaniepokoiła. Szli przez bezładny obóz w kierunku wskazanym przez gwardzistę, przepychając się przez tłum żołnierzy - tym gęściejszy, im bliżej boiska podchodzili - a Kahlan słyszała dalekie wiwaty i wywrzaskiwane zachęty dla ulubionej drużyny. Nawet tutaj, choć z tej odległości nie mogli niczego zobaczyć, żołnierze czekali na ogłoszenie wyniku meczu. Było o wiele więcej widzów niż na poprzednich meczach, które widziała Kahlan. Był to najwyrazniej ważny mecz i tłum był bardzo podekscytowany. Nagle rozległ się ogłuszający ryk i wiedziała, że jedna z drużyn zdobyła punkt. Żołnierze się przepychali, chcąc usłyszeć która. Gwardziści wywarkiwali rozkazy, roztrącali żołnierzy, a ci, oglądając się przez ramię, niechętnie się rozstępowali przed orszakiem imperatora. Klin rosłych gwardzistów otwierał przejście i wreszcie dotarli do wygrodzonego specjalnie dla imperatora miejsca przy boisku. Gwardziści Jaganga, którzy wcześniej się tu zjawili, tworzyli mur, żeby trzymać z dala
innych żołnierzy. Kahlan, poprzez tłum widzów, dostrzegła biegających po boisku zawodników. Tłum tak wrzeszczał, że ledwie słyszała własne myśli. Mignęły jej czerwone malunki. Żołnierze obserwujący mecz, mur gwardzistów imperatora po każdej stronie, żeby już nie wspominać o samym masywnym imperatorze, z rosłymi przybocznymi po obu bokach - wszystko to sprawiało, że Kahlan widziała jedynie przebłyski tego, co się działo na boisku. Drużyna zdobyła punkt i tłum znów szaleńczo zawył. Ryk zatrząsł ziemią pod stopami Kahlan. Pomiędzy gwardzistami zobaczyła coś dziwnego. Wokół boiska, przed tłumem widzów, stali w równych odstępach ludzie; rozstawili stopy, ręce spletli za plecami. Żaden nie miał koszuli, pysznili się potężnymi mięśniami. Kahlan rzadko widywała podobnych mężczyzn. Byli ogromni. Wyglądali jak posągi odlane z żelaza. Jagang przeszedł na skraj boiska, żeby zobaczyć, co się dzieje, a Nicci, widząc, że Kahlan patrzy na ponurych wielkoludów, nachyliła się ku niej. - Drużyna Jaganga szepnęła. Wówczas Kahlan zrozumiała, o co chodzi. Zwycięzcy tego me-czu zagrają z drużyną imperatora. Zawodnicy nie tylko obserwowali taktykę drużyny, z którą się zmierzą. Zjawili się tutaj, żeby zastraszyć graczy, którzy zdobędą szansę zagrania z nimi. To było jawne grożenie bólem, który nadejdzie. Dowódca Karg dostrzegł imperatora i przecisnął się przez mur gwardzistów. Kahlan nauczyła się go rozpoznawać po charakterystycznym wężowym tatuażu. Karg i Jagang wymieniali uprzejmości, a okrzyki tłumu zagrzewały zawodników do walki.
- Twoja drużyna dobrze się spisuje - odezwał się Jagang, kiedy wiwaty trochę przycichły. Karg obejrzał się przez ramię na Nicei, spoglądając niczym wąż na ofiarę. Już się gniewnie weń wpatrywała. Przesunął po niej wymownym wzrokiem, a potem przeniósł uwagę na Jaganga. - Ekscelencjo, bez względu na to, jak dobra jest moja drużyna, zdaję sobie sprawę, iż twoja jest nie tylko dobra, ale i niepokonana. Są, ma się rozumieć, najlepsi. Jagang skinął głową, a krzepki kark i tył wygolonej czaszki zmarszczyły się przy tym. - Twoja drużyna też jest niepokonana, lecz jeszcze nie brała udziału w prawdziwej rywalizacji. Moi ludzie z łatwością zwyciężą. Nie mam co do tego wątpliwości. Karg skrzyżował ramiona na piersiach, przez chwilę obserwował grę. Tłum wył, podekscytowany, kiedy przemknęła grupka graczy, i jęknął z rozczarowaniem, gdy nie zdobyli punktu. Karg ponownie spojrzał na imperatora. - Lecz jeżeli wygrają z twoją drużyną... - O ile wygrają - przerwał Jagang. Oficer uśmiechnął się i skłonił głowę. - Jeśliby wygrali, dla twojego pokornego sługi byłoby to wielkie osiągnięcie. Jagang przyjrzał się Kargowi z przyjacielską podejrzliwością. - Wielkie osiągnięcie warte wielkiej nagrody? Karg wskazał zawodników na boisku. - Ekscelencjo, jeżeli moja drużyna wygra, to każdy z nich dostanie nagrodę. Każdy będzie sobie mógł wybrać kobietę. - Splótł dłonie za plecami, wzruszył ramionami. - Słusznie byłoby, żebym i ja dostał podobną nagrodę jako ten, który wybrał graczy i prowadzi tak znakomitą drużynę.
Gardłowy rechot Jaganga był tak obleśny, że Kahlan zadrżała. - Pewnie masz rację - zgodził się imperator. Wymień jej imię. Jest twoja, jeżeli wygrasz. Karg przez chwilę kołysał się na piętach, jakby rozważał, kogo wybrać. - Ekscelencjo, o ile moja drużyna wygra - obejrzał się przez ramię i posłał szczwany uśmieszek chciałbym mieć w łożu Nicci. Pełne lodowatej wściekłości spojrzenie Nicci mogłoby przeciąć stal. Jagang, poważniejąc, spojrzał na kobietę, która ostatnio niepodzielnie zaprzątała jego uwagę. - Nicci nie wchodzi w rachubę. Dowódca skinął głową i przez jakiś czas przyglądał się grze. Kiedy ucichły wiwaty po kolejnej akcji, zerknął z ukosa na Jaganga. - Skoro masz pewność, że wygrasz, Ekscelencjo, to w gruncie rzeczy będzie to tylko czcza obietnica. Jeżeli naprawdę jesteś przekonany, że twoja drużyna zatriumfuje, nigdy nie będę miał przyjemności zdobycia owej nagrody. - Więc nie ma po co obiecywać. Karg wskazał na boisko. - Przecież masz pewność, Ekscelencjo, że twoja drużyna zwycięży, czyż nie? A może dręczą cię wątpliwości? - W porządku, Karg - rzekł w końcu Jagang. - Jeśli zwyciężysz, ona będzie twoja na jakiś czas. Ale tylko na jakiś czas. Oficer ponownie skłonił głowę. - Oczywiście, Ekscelencjo. Lecz, jak wiemy, nie musisz się obawiać, że twoja drużyna przegra. - Nie, nie muszę. - Czarne oczy Jaganga spojrzały na Nicci. -Nie masz mi za złe tej obietnicy, co, kochanieńka? - Znów się uśmiechał. - W końcu
właściwie nie ma to znaczenia, bo moja drużyna nie przegrywa. Nicci uniosła brew. - Jak ci powiedziałam, kiedy się tu zjawiłam, tak naprawdę nie liczy się, czego ja chcę, czyż nie? Jagang wpatrywał się w nią przez chwilę z uśmiechem. Ów uśmiech zdawał się skrywać mordercze zamiary wywołane jej jawną bezczelnością. Gra stawała się coraz bardziej zażarta i tłum zaczął napierać ku boisku, żeby lepiej widzieć. Gwardziści Jaganga odpychali widzów, robiąc imperatorowi więcej miejsca. Chcieli mieć pewność, iż nic im nie przeszkodzi w jego ochronie. Kibice, widząc ich zły humor, niechętnie się odsuwali. Jagang i Karg obserwowali grę, coraz bardziej zaabsorbowani. Kahlan przyjrzała się swoim strażnikom i stwierdziła, że ich również wciągnęło to, co się działo na boisku. Przesuwali się powolutku, wyciągając szyje, żeby lepiej widzieć. Kahlan przysunęła się bliżej Nicci. Gwardziści Jaganga się natężyli i odepchnęli kibiców, dzięki czemu ona i Nicci lepiej widziały boisko i graczy. - Człowiek, o którym ci opowiadałam, prowadzi drużynę w czerwonych barwach - wyszeptała Kahlan. - Uważam, że pomalował siebie i swoich ludzi po to, żeby nikt go nie rozpoznał. Gracze przebiegli w pobliżu i wyrazniej zobaczyły szalone wzory wymalowane na zawodnikach czerwonej drużyny. Kiedy Nicci je ujrzała, była wyraznie zaskoczona i wystraszona. - Drogie duchy... Zrobiła krok do przodu, żeby lepiej widzieć. Kahlan, zaniepokojona jej reakcją i wyraznym przestrachem, uczyniła to samo.
I wtedy dostrzegła zawodnika, którego wszyscy nazywali Ru-benem. Biegł od lewej z brokiem mocno przyciśniętym do piersi i omijał atakujących go przeciwników. Nachyliła się ku Nicci i wskazała na człowieka zwanego Rubenem. - To on - powiedziała. Nicei pochyliła się odrobinę, patrząc w kierunku wskazanym przez Kahlan. Kiedy zobaczyła mężczyznę, krew odpłynęła jej z twarzy. Kahlan jeszcze nigdy nie widziała, żeby ktoś tak szybko pobladł. - Richard... Gdy tylko Kahlan usłyszała to imię, wiedziała, że jest prawdziwe. Pasowało do niego. Nie wiedziała dlaczego po prostu pasowało. Nie wątpiła, że Nicci ma rację. Miał na imię Richard, a nie Ruben. Odczuła dziwną ulgę, poznawszy jego imię, jego prawdziwe imię. Bojąc się, że Nicci zemdleje, dotknęła jej pleców. Wyczuła, jak tamta drży. Mężczyzna omijał przeciwników, pędząc przez boisko ze skrzydłowymi po bokach. Ten, którego prawdziwe imię właśnie poznała, Richard, dostrzegł kątem oka Jaganga. Biegnąc, spojrzał za imperatora i napotkał wzrok Kahlan. Rozpoznał ją, co dodało jej otuchy. Kiedy Richard zauważył stojącą obok niej Nicci, zmylił krok. Przeciwnicy w lot wykorzystali nieoczekiwaną okazję. Runęli na niego, przewracając na ziemię. Zderzenie było tak gwałtowne, że brok poleciał w powietrze. Prawoskrzydłowy Richarda opuścił bark, uderzając przeciwników i powalając ich na ziemię. Richard leżał nieruchomo, twarzą ku ziemi.
Kahlan serce podeszło do gardła. Drugi skrzydłowy w samą porę przyłożył łokciem w głowę zawodnikowi, który już miał się zwalić na Richarda. Ten potoczył się w bok, Richard zaś wreszcie się poruszył. Widząc przeskakujących ponad nim zawodników, przetoczył się poza teren potyczki, złapał oddech. W jednej chwili był na nogach, choć początkowo trochę się chwiał. Kahlan po raz pierwszy widziała, jak popełnia błąd. Nicci stała nieruchomo, wargi jej drżały, wpatrywała się w Richarda. Błękitne oczy były pełne łez. Kahlan nagle się zastanowiła, czy byłoby to możliwe. Odrzuciła tę myśl. To było absolutnie niemożliwe.
ROZDZIAA 29
Richard siedział w zapadającym zmierzchu. Kolana przyciągnął do piersi, słuchał niemilknącego gwaru obozu wrogiej armii, rozciągającego się za pierścieniem wozów i strażników. Westchnął, przygnębiony. Przeczesał palcami włosy. Nie mógł uwierzyć, że Jagang zdołał pojmać Nicci. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak mogło do tego dojść. Aż go zemdliło, kiedy ją zobaczył z Rada'Han na szyi. Miał wrażenie, że świat się rozpada.
Chociaż bał się nawet rozważać taką możliwość, wszystko zdawało się świadczyć o tym, że Imperialny Aad jest niepokonany. Ci, którzy chcieli samodzielnie decydować o własnym życiu, byli metodycznie ujarzmiam przez niezliczonych zwolenników Aadu, fanatycznie oddanych przygnębiająco złudnym wierzeniom i pragnących narzucić innym swoją wiarę. Takie założenie było po-gwałceniem samej istoty wiary, lecz dla fanatyków nie miało to znaczenia; wszyscy musieli się ugiąć i wierzyć w to co oni - lub umrzeć. Zwolennicy nauk Aadu szli, dokąd chcieli, kiedy chcieli, mordując każdego, kto stanął im na drodze. Kontrolowali teraz większość Nowego Świata i, oczywiście, cały Stary Świat. Dotarli nawet do odległego Westlandu, w którym dorastał Richard. Miał uczucie, że świat zwariował. Co gorsza, Jagang miał co najmniej dwie szkatuły Ordena. Wydawało się, że trzyma wszystko w garści. A teraz miał też Nicci. Lecz choć Richardowi pękało serce, kiedy widział Nicci ze złotym kółkiem niewolnicy w dolnej wardze, ponownie w mocy człowieka, który w przeszłości tak okrutnie ją traktował - to krew w nim wrzała na myśl, że Kahlan też jest jego branką. Poza tym Richarda ogromnie przygnębiała świadomość, że Kahlan go nie pamięta. Była dla niego najważniejsza na świecie właściwie była jego światem A teraz nawet nie pamiętała jego imienia. Jej siła i odwaga, współczucie, inteligencja, dowcip, ten spe-cjalny przeznaczony wyłącznie dla niego uśmiech - były zawsze w jego myślach i w sercu i pozostaną tam, póki będzie żyć. Pamiętał
dzień, w którym się pobrali, pamiętał, jak bardzo go kochała i jaka była szczęśliwa kiedy ją tulił. A teraz o tym wszystkim zapomniała. Zrobiłby wszystko, żeby ją ocalić, przywrócić jej dawną oso-bowość, oddać dawne życie - żeby znów znalazła się z nim. Lecz jej dawne "ja" zniknęło. Chainfire odebrało wszystko im obydwojgu. Nie liczyło się, jak bardzo pragnął wieść życie z Kahlan, jak bardzo chciał, żeby inni ludzie żyli według swojej woli. Zwolennicy Imperialnego Aadu mieli własne przepisy dla ludzkości. Richard czarno widział przyszłość. Kątem oka dostrzegł zbliżającego się Johnrocka. Ciężki łań-cuch szczekał, kiedy wielkolud wlókł go po twardej, kamienistej ziemi. - Musisz jeść, Rubenie. - Zjadłem, Johnrock wskazał niedojedzony plaster szynki leżący na kola-nie Richarda. - Tylko połowę. Potrzebujesz sił na jutrzejszą grę. Musisz jeść. Myśl o tym, co będzie jutro, sprawiła, że żołądek Richarda jeszcze bardziej się ścisnął z niepokoju. Chłopak podniósł szynkę i wy-ciągnął ku Johnrockowi. - Mnie już wystarczy. Zjedz resztę, jeżeli chcesz. Johnrock uśmiechnął się radośnie. Potem jego dłoń znieruchomiała, uśmiech zgasł. Spojrzał Richardowi w oczy. - Na pewno, Rubenie? Richard potaknął. Johnrock w końcu wziął szynkę i odgryzł spory kęs. Przełknął i trącił Richarda łokciem. - W porządku, Rubenie? Richard westchnął. - Jestem jeńcem, Johnrocku. Jak może być w porządku? Johnrock się uśmiechnął, myśląc, że Richard żartuje. Ale spoważniał, kiedy chłopak się
nie roześmiał. - Solidnie oberwałeś dzisiaj w głowę. - Pochylił się ku niemu, uniósł brew. - Niezbyt to sprytne z twojej strony. Richard popatrzył na niego. - A cóż to ma znaczyć? - Niemal dziś przegraliśmy. - "Niemal" się nie liczy. W Ja'La nie ma remisu. Albo wygrywasz, albo przegrywasz. Wygraliśmy. I tylko to jest ważne. Ton Richarda sprawił, że Johnrock się cofnął. - Skoro tak mówisz, Rubenie. Ale co się stało, jeżeli wolno mi zapytać? - Popełniłem błąd. Richard dłubał przy kamyku tkwiącym do połowy w twardej, suchej ziemi. Johnrock jadł i rozmyślał nad tym, co usłyszał. - Nigdy wcześniej nie widziałem, żebyś popełnił taki błąd. - To się zdarza. - Richard był zły na siebie za to, że się rozproszył; powinien być czujniejszy, powinien był się lepiej spisać. - Miejmy nadzieję, że jutro nie popełnię błędu. To ważny dzień. Mam nadzieję, że jutro wszystko będzie w porządku. - I ja mam taką nadzieję. Długa droga za nami. Johnrock dla podkreślenia swoich słów potrząsnął ku niemu nadgryzionym kawałkiem szynki. - Nie tylko wygrywamy mecze, ale i zdobywamy zwolenników. Wielu żołnierzy nas dopinguje. Jeszcze jedno zwycięstwo i będziemy mistrzami. Wtedy cały tłum będzie nam wiwatował. Richard spojrzał na skrzydłowego. - Widziałeś zawodników z drużyny Jaganga? - Nie musisz się bać. - Johnrock błysnął krzywym uśmieszkiem. - Ja też jestem wielki. Ochronię cię, Rubenie. Richard nie mógł się nie uśmiechnąć do potężnego skrzydłowego.
- Dzięki, Johnrocku. Wiem, że ochronisz. Zawsze to robisz. - Bruce też cię osłoni._ Richard przypuszczał, że istotnie może tak być. Bruce był żołnierzem Imperialnego Aadu, lecz również zawodnikiem silnej, sławnej drużyny drużyny Rubena, jak ich nazywała większość żołnierzy. Jasne, że nie mówili tak w obecności Karga. Widzowie nazywali ich czerwoną drużyną, a Karg swoją drużyną - lecz pomiędzy sobą nazywali się drużyną Rubena". Był ich rozgrywającym. Nauczyli się mu ufać. Bruce, podobnie jak niektórzy inni żołnierze z drużyny, był początkowo niechętny czerwonym malunkom, lecz teraz obnosił je z dumą. Inni żołnierze wiwatowali na jego cześć, kiedy wychodził na boisko. - Jutrzejszy mecz będzie... niebezpieczny, Johnrocku. Johnrock przytaknął. - Zamierzam się do tego przyłożyć. Richard ponownie się uśmiechnął. - Uważaj na siebie, dobrze? - Moja robota to uważanie na ciebie. Richard obracał w dłoni kamyk, który wykopał z ziemi, starannie dobierał słowa. - Przychodzi czas, kiedy człowiek musi uważać na siebie. Niekiedy... - Nadchodzi gadzia buzka. Ciche ostrzeżenie sprawiło, że Richard zamilkł. Podniósł wzrok i zobaczył Karga kroczącego przez linię strażników. Nie wyglądał na zadowolonego. Richard odrzucił kamyk i odchylił się na rękach, kiedy oficer zatrzymał się tuż przed nim. Buty Karga wzbiły kurz. Spojrzał gniewnie na Richarda, wsparł się pięściami pod boki. - Cóż to dzisiaj było, Rubenie? Richard spojrzał na wytatuowane wężowe łuski
ledwie widoczne w gęstniejącym mroku. - Nie doceniasz tego, że wygraliśmy? Karg nie odpowiedział, tylko łypnął gniewnie na Johnrocka. Ten natychmiast pojął aluzję i szybko się odsunął na drugi koniec wozu, tak daleko, jak mu na to pozwoliła długość łańcucha. Dowódca przykucnął przed Richardem. Wytatuowane łuski poruszały się w taki sposób, iż chłopak miał wrażenie, że to prawdziwa skóra węża. - Wiesz, o co mi chodzi. Cóż to była za głupota? - Załatwiono mnie. Przeciwnicy zawsze do tego dążyli. To się musi od czasu do czasu przytrafić. - Widziałem, jak robisz, co w twojej mocy, ale mimo to nie jesteś w stanie zdobyć punktu, lub jak się starasz uniknąć ataku stoperów i nie całkiem ci się to udaje. Ale jeszcze nigdy nie wi-działem, jak popełniasz głupi błąd. - Przepraszam - powiedział Richard; nie miał ochoty o tym rozprawiać. - Chcę wiedzieć dlaczego. Richard wzruszył ramionami. - Jak sam powiedziałeś, to był głupi błąd. Był na siebie tak wściekły, że oficer nawet by sobie nie potrafił tego wyobrazić; jutro nie może sobie pozwolić na podobny błąd. Ale i tak wygraliśmy, co oznacza, że będziemy grać z drużyną imperatora. To właśnie ci obiecałem: że doprowadzę twoją drużynę do meczu z drużyną imperatora. Karg przez chwilę patrzył na pierwsze gwiazdy, a potem spytał: - Pamiętasz, jak cię pojmano? - Pamiętam. Znów utkwił wzrok w Richardzie. - Więc zdajesz sobie sprawę, że według wszelkich reguł powinieneś zostać tamtego dnia zabity.
Pozwoliłem ci żyć, pod warunkiem że zrobisz, co w twojej mocy, żeby moja drużyna zdobyła mistrzostwo. Dzisiaj się nie spisałeś. Tą głupią wpadką omal nie zaprzepaściłeś szans na zwycięstwo. Richard nie odwrócił wzroku. - Nie trap się. Jutro zrobię, co się da. Obiecuję. - To dobrze. - Gadzia buzka wreszcie się uśmiechnął, choć było to zaledwie skrzywienie warg. Dobrze. Wygracie, Rubenie, a dostaniesz swoją kobietę. - Wiem. Uśmieszek stał się przebiegły. - Wygrasz i dostanę swoją kobietę. Richarda niezbyt to zaciekawiło. - Naprawdę? Karg potaknął. - Jeżeli wygramy, ta zgrabna blondynka przy imperatorze Ja-gangu będzie moja. Richard spojrzał na niego chmurnie. - O czym ty mówisz? Jagang nie odda ci swojej kobiety. - To drobny zakładzik z imperatorem. Jest tak pewny, że jego drużyna wygra, iż skłoniłem go, by się założył o swą najcenniejszą kobietę. Ma na imię Nicci. Nazywa ją swoją Królową Niewolnicą. Jagang nie zamierza jej przegrać, ona jest... jego obsesją. Lecz myślę, że ją dla mnie wygracie. - Zapatrzył się w swoje obleśne marzenia. - Bardzo bym był zadowolony. Równie mocno jak Ja-gangowi by się to nie podobało. - Wrócił do tematu i pogroził Richardowi palcem. - Lepiej wygraj i dla własnego dobra. - Żebym mógł sobie wybrać kobietę? - Żebyś zachował życie. Przegrasz i umrzesz, jak powinieneś był umrzeć owego dnia, kiedy zabiłeś tylu moich ludzi. - Powrócił przebiegły uśmieszek.
Lecz jeżeli wygrasz, to wybierzesz sobie kobietę, jak ci obiecano. Richard spojrzał mu gniewnie w oczy. - Już przyrzekłem, że jutro zrobię, co w mojej mocy. Zawsze dotrzymuję obietnic. Karg skinął głową. - Dobrze. Jutro wygrasz, Rubenie, i wszyscy będziemy szczęśliwi. - Zachichotał. - Cóż, Jagang się nie ucieszy, ani trochę. Skoro już o tym mowa, to sądzę, że i Nicci nie będzie zadowolona, ale to już nie moja sprawa. - A imperator? Nie uważasz, że go to obejdzie? - O, na pewno zarechotał Karg. - Jagang się wścieknie, gdy będzie musiał oddać mi Nicci. Mam parę rachunków do wyrównania z tą kobietą. I zamierzam się tym nacieszyć. Richardowi udało się zmilczeć i zapanować nad sobą, chociaż miał ochotę owinąć rozmówcy szyję łańcuchem i udusić. Karg wstał. - Wygraj mecz, Rubenie. Richard patrzył gniewnie, jak tamten odchodzi. Kiedy John-rock nabrał pewności, że dowódca odszedł na dobre, przytrzymał łańcuch przy obroży i przysunął się do Richarda. - Co mówił, Rubenie? - Chce, żebyśmy wygrali. Johnrock parsknął śmiechem. - Pewnie, że chce. Jako posiadacz mistrzowskiej drużyny dostanie, co mu się zamarzy. - Tego się właśnie obawiam. - Co? - Odpocznij, Johnrocku. Jutro będzie się działo.
ROZDZIAA 30
Richard gwałtownie się wybudził z płytkiego snu. Nawet w środku nocy w obozie panowała krzątanina i wrzawa. Wszędzie dokoła żołnierze wrzeszczeli, śmiali się, przeklinali. Szczękał metal, rżały konie i ryczały muły. W oddali widział rampę, szeregi ludzi i wozów, oświetlone pochodniami. Budowa trwała nawet w nocy. Ale nie to go obudziło. To coś w pobliżu przyciągnęło jego uwagę. Zobaczył cienie przemykające przez pierścień strażników i krąg niskich wozów z zaopatrzeniem wytyczających jego więzienie. Naliczył cztery ciemne postacie skradające się w mroku. Szybkie spojrzenie w bok ujawniło kolejny cień po prawej stronie. Richard się zastanawiał, czy istotnie przemknęli oni niezauważeni, czy też strażnicy ich przepuścili. Po rozmiarach poznał, kim są. Po tym, co Karg mu opowie-dział o zakładzie z Jagangiem, Richard spodziewał się gości. Najmniej tego potrzebował, lecz nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia. Naprawdę go martwiło, że został przykuty do wozu, co mu nie pozostawiało dużego pola manewru. Właściwie nie mógł się schować. Ajuż na pewno nie mógł uciec. Wcale nie miał ochoty na walkę z pięcioma - a może i więcej - żołnierzami przed jutrzejszym meczem. W żadnym wypadku nie mógł dopuścić, żeby go zranili. Spojrzał w bok i przekonał się, że Johnrock nie leży przy nim. Wielkolud twardo spał, ułożony na boku, odwrócony od Richarda. Wołanie do
śpiącego pozbawiłoby Richarda jedynego atutu zaskoczenia. Idący do niego byli przekonani, że śpi. Wiedział, że gdyby zawołał, tych pięciu mogłoby się rzucić i podciąć Johnrockowi gardło, żeby im nie przeszkodził rozprawić się z Richardem. Czterech olbrzymów podkradło się bliżej, formując półkole. Najwyrazniej wiedzieli, że łańcuch nie pozwoli mu uciec i ograniczy swobodę ruchów. Zachowywali się cicho, czyli nadal myśleli, że śpi. Jeden z nich, wyciągając ręce na boki dla równowagi, zrobił długi krok i wymierzył kopniaka w głowę Richarda, jakby chciał wykopać brok przeciwnikowi. Richard był gotowy. Przetoczył się na bok i owinął łańcuch wokół kostki tamtego. Szarpnął z całej siły. Zbił go z nóg i napastnik z łomotem upadł, waląc głową o ziemię. - Wstawaj - warknął drugi, wiedząc już, że Richard nie śpi. Richard trzymał za plecami zwinięty łańcuch, nie wstał. - Bo? - zapytał. - Bo ci wkopiemy głowę w cielsko tam, gdzie siedzisz. Twoja sprawa, czy wstaniesz czy nie. I tak oberwiesz. - Czyli naprawdę się boicie, jak wszyscy mówią. Tamten na chwilę zamilkł. - O co ci chodzi? - Boicie się, że jutro przegracie - rzekł Richard. - Niczego się nie boimy - stwierdziła kolejna niewyrazna postać. - Gdybyście się nie bali, toby was tu nie było. - To nie ma nic wspólnego ze strachem - odezwał się ten pierwszy. - Robimy tylko to, co nam polecił Jego Ekscelencja. - A... - mruknął Richard. - Czyli to Jagang się obawia, że was pokonamy. To mi sporo mówi. I
wam też coś powinno powiedzieć: że jesteśmy lepsi od was i że w uczciwym meczu nie wygracie. Jagang też to wie i dlatego was przysłał, bo nie jesteście wystarczająco dobrzy, żeby nas pokonać w Ja'La. Kolejny z gości", wyklinając na zwłokę, chciał go złapać i Richard z całej siły rzucił trzymaną za plecami częścią łańcucha. Trafił przeciwnika w policzek. Tamten odskoczył, krzycząc z bólu. Zaatakował trzeci i Richard podparł się na rękach. Z całej siły kopnął go w brzuch, wykorzystując jego impet przeciwko niemu. Kopniak pozbawił napastnika tchu i odrzucił w tył. Pierwszy z przeciwników już się podniósł. Ten, który dostał łańcuchem w twarz, nadal wił się na ziemi. Trzeci, trzymając się za brzuch, wstał i łapał oddech, żądny zemsty. Czwarty i piąty zachodzili z boków. Dwaj z powalonych byli na nogach, gotowi do bitki. Czterej krzepcy mężczyzni zaatakowali jednocześnie. Zbyt wiele rąk sięgało po łańcuch, żeby Richard go przed nimi uchronił. Starał się go odsunąć poza ich zasięg, lecz jeden z napastników skoczył i oburącz złapał ciężkie ogniwa. Richard kopnął, zbijając z nóg jednego z pozostałych napastników. Ten upadł ciężko na bark. Pozostali dwaj złapali łańcuch i - stękając z wysiłku - szarpnęli. Richard poleciał w przód, nagłe szarpnięcie omal nie urwało mu głowy. Szyja tak zabolała, iż przez chwilę myślał, że metalowa obroża zmiażdżyła mu tchawicę. Kiedy tak leżał, chwilowo oszołomiony, walcząc z narastającą paniką, jeden z napastników kopnął go w żebra. Cios był taki, że kości omal nie pękły. Richard usiłował się odtoczyć, ale szarpnęli łańcuch w przeciwną
stronę, okręcając obrożę na szyi i przewracając go na plecy. Żelazo wpiło się w ciało. Strażnicy tkwili na swoich miejscach i przyglądali się. Nie mieli ochoty się w to mieszać. W końcu byli to zawodnicy z drużyny imperatora. Aańcuch się napiął i Richard mocno go chwycił, klękając. Starał się nie dopuścić, żeby obrożą i łańcuchem skręcili mu kark. Trzej napastnicy szarpnęli potężnie. Udało się im przewrócić Richarda na plecy. But opadał mu na twarz. W samą porę zdążył odwrócić głowę. Wzbił się pył i kurz. Ze wszystkich stron uderzyły pięści i buty. Richard, trzymając jedną ręką łańcuch, drugą zbił z nóg jednego z napastników. Zablokował cios kolejnego i walnął łokciem w udo trzeciego, aż ten ukląkł. Blokował ciosy lub ich unikał, lecz wciąż spadały nowe. Wciąż napinali łańcuch, więc wolał go nie puszczać, przez co nie miał swobody ruchów. Richard przykucnął, chroniąc brzuch, skulił się, na ile mógł, żeby stanowić jak najmniejszy cel, przyciągnął ku sobie tyle łańcucha, ile zdołał. Jeden z napastników zamachnął się i uderzył pięścią. Richard puścił łańcuch i lewym przedramieniem odbił cios. Jednocześnie skoczył na nogi i - omijając gardę napastnika - walnął go łokciem, łamiąc mu szczękę. Napastnik chwiejnie się wycofał. Teraz łańcuch był luzniejszy, więc Richard uchylił się przed ciosem pięścią i kopnął przeciwnika w kolano. Tamten krzyknął z bólu i chciał uskoczyć, lecz Richard natychmiast wykorzystał okazję i kopnął go w drugie kolano, zbijając z nóg. A kiedy napastnik padał na ziemię, uderzył go jeszcze kolanem w twarz,
Spadał kolejny cios. Richard uchylił się w lewo i złapał nadgarstek przeciwnika. Trzymając go w żelaznym uchwycie, uderzył nasadą lewej dłoni w łokieć tamtego. Staw trzasnął. Napastnik krzyknął, cofając uszkodzoną rękę. Jeszcze jeden cios. Richard odbił go tuż przed twarzą, a potem, kiedy żołnierz pospiesznie uderzył drugą pięścią, odchylił ramię w przeciwnym kierunku ponad ręką tamtego. Blokując mu rękę i naciskiem na łokieć uniemożliwiając ucieczkę, wykorzystał zgiętą rękę jak dzwignię i przewrócił mężczyznę. Dobrze mu szło, ale trudno mu było odeprzeć napastników, bo przyczepiony do obroży łańcuch nie pozwalał na swobodną walkę. Wiedział jednak, że mimo tych trudności nie ma wyboru, jak tylko myśleć o tym, co mógłby zrobić, a nie o tym, czego by nie mógł. Richardowi trudno było odeprzeć napastników także dlatego, że wolał nie zadawać śmiertelnych ciosów. Gdyby zabił któregoś z zawodników imperatora, dostarczyłby Jagangowi pretekstu, żeby oskarżyć go o morderstwo i skazać na śmierć. Jagang nie potrzebował powodu, żeby kogoś uśmiercić, lecz drużyna Richarda stawała się znana i gdyby wykonano wyrok, żołnierze w obozie mogliby podejrzewać, że stało się tak dlatego, że Jagang wiedział, iż jego zawodnicy nie pokonają drużyny Richarda. Chłopak wątpił, żeby Jaganga w ogóle obchodziło, co ktoś sobie pomyśli, lecz mimo wszystko pretekst do morderstwa bardzo by mu się przydał. Gdyby rozgrywający Karga był martwy, Jagang nie musiałby się martwić, że może przegrać Nicci. Drużyna Jaganga była znakomita i miała szanse na zwycięstwo, lecz bez Richarda jako roz-
grywającego jej triumf byłby pewny. Równie dobrze Jagang wcale nie musiał wykonywać egzekucji na Richardzie. Jego ludzie najwyrazniej mieli zamiar samodzielnie doprowadzić do śmierci swego rywala. Nie zostaliby ukarani, gdyby zabili Richarda w walce. Któż z ważniejszych w ogóle by się zorientował, pomijając Karga - a Richard sądził, że nawet Karg nie ośmieliłby się prowadzić dochodzenia w sprawie śmierci jeńca w bójce. Żołnierze w obozie bez przerwy ginęli w bójkach. Takie przypadki były powszechne i - o ile Richard wiedział - rzadko karane. Całe zdarzenie uznano by za kłótnię, która zle się skończyła. Co gorsza, gdyby Richard zginął, Kahlan nie miałaby najmniejszej szansy. Na zawsze pozostałaby w mocy zaklęcia chainfire jako żyjący fantom dawnej siebie. Ta myśl wystarczyła, żeby Richard wściekle walczył, chociaż uważał, by uderzeniami stopować, a nie zabijać. Wyprowadzanie kontrolowanych ciosów w ferworze walki o własne życie wcale nie było takie łatwe i Richard dostawał niemal tyle samo razów, ile zadawał. Kiedy jeden z przeciwników znów wyprowadził cios, Richard złapał go za ramię. Stękając z wysiłku, zanurkował pod wyciągniętą ręką, wykręcił ją i powalił napastnika na ziemię. A kiedy i jego przewrócono, złapał łańcuch i okręcił się, uderzając żelaznymi ogniwami w twarz jednego z przeciwników. Okropnie zabrzmiał odgłos metalu zderzającego się z ciałem i kością. Kolejny napastnik kopnął Richarda tak mocno, że pozbawił go tchu. Ciosy, które zbierał, zaczynały go męczyć. Chociaż
bójka dopiero co się zaczęła, zdawało się, iż trwa od wielu godzin. Wyczerpywał go szaleńczy wysiłek. Skoczył na niego kolejny napastnik, lecz nagle poleciał w tył. Johnrock zarzucił mu łańcuch na szyję. I kiedy tamten szarpał się, walcząc o oddech, odciągnął go od Richarda. Gradem ciosów pięści, stóp i łańcucha Johnrock pomagał Richardowi odpierać napastników. W mroku pojawił się jeszcze ktoś, wywrzaskując grozby, biegnąc pras pierścień strażników. Richard był tak zaabsorbowany parowaniem i zadawaniem ciosów, iż nie miał pojęcia, kto to jest. Ten nowy złapał znienacka za włosy jednego z napastników i szarpnął w tył. W świetle pochodni Richard zobaczył wytatuowane łuski. Karg wyzywał pięciu napastników od tchórzy i groził, że każe ich ściąć. Kopał ich, nakazując, żeby się wynieśli z kwatery jego drużyny. Podnieśli się i raz-dwa zniknęli w mroku. Nagle było po wszystkim. Richard leżał na ziemi, nawet nie próbował się podnieść. Karg gniewnie wskazał palcem strażników. - Jeżeli jeszcze komuś pozwolicie przejść, żywcem obedrę was ze skóry!!! Zrozumiano?! Strażnicy za kręgiem wozów, zatroskani i zmieszani, zgodnym chórem odparli, że rozumieją. Przysięgli, że już nikt się nie przedostanie. Richard leżał obolały, łapiąc oddech, i ledwo słyszał wrzaski dowódcy. Walka była krótka, lecz ciosy, wymierzane przez krzepkich zawodników z drużyny Jaganga, zrobiły swoje. Johnrock ukląkł, ułożył Richarda na plecach. - Nic ci nie jest, Rubenie? Richard ostrożnie poruszył rękami, zgiął kolana,
poruszał stopami, wyczuwając obolałą kostkę. Sprawdził, czy może ruszać wszystkimi kończynami. Cały był obolały. Uznał, że go nie okaleczono, ale wolał jeszcze się nie podnosić. Pewnie nawet by mu się to nie udało. - Chyba nie - odpowiedział. - O co poszło? - spytał Johnrock gadzią buzkę. Karg wzruszył ramionami. - Ja'La dh Jin. - Ja'La dh Jin? - zdumiał się Johnrock. - To Gra o życie". Czego się spodziewasz? Mina Johurocka świadczyła, że nie zrozumiał. Za to Richard tak. W Grze o życie" szło nie tylko o to, co się działo na boisku. Liczyło się wszystko, co miało związek z rozgrywką - to, co się działo wcześniej, i to, co potem. Wcześniejsza strategia i zastraszanie, gra tocząca się poza boiskiem i jej rezultaty. Ze względu na nagrody po meczu wszystko to, co go poprzedzało, stawało się częścią rozgrywki. Ja'La dh Jin nie toczyła się wyłącznie na boisku, obejmowała wszystko. W życiu chodziło o przetrwanie. To, czy przeżyjesz, czy umrzesz, zależało od tego, co zrobiłeś w życiu. Liczyło się przetrwanie. To czyniło wszystko częścią gry, ponieważ w życiu wszystko było ważne. Ciągnąca za wojskiem kobieta dzgająca nożem gracza przeciwników, żeby jej drużyna wygrała; malowanie zawodników czerwoną farbą; rozbijanie głowy rozgrywającemu innej drużyny w środku nocy - to wszystko było częścią Gry o życie". Jeżeli miałeś żyć, musiałeś walczyć o życie. Proste. To była Gra o życie". Ważne były życie i śmierć, a nie to, czy ktoś przestrzega reguł. Jeżeli ginąłeś, bo nie zdołałeś się obronić, po śmierci nie mogłeś
protestować. Musiałeś walczyć o własne życie, o zwycięstwo, bez względu na okoliczności. Karg wstał. - Odpocznijcie obaj. Jutro zadecyduję, czy zachowacie życie. Ruszył ku strażnikom, wrzeszcząc na nich. - Dzięki, Johnrocku - odezwał się Richard, kiedy oficer odszedł. -Pojawiłeś się w samą porę. - Mówiłem, że będę mieć na ciebie oko. - Dobrze się spisałeś, Johnrocku. Johnrock się uśmiechnął. - Ty się jutro dobrze spisz. Co, Rubenie? Richard skinął głową, chciwie wdychając powietrze. - Obiecuję.
ROZDZIAA 31
Verna podniosła wzrok, kiedy Mord-Sith wmaszerowała i zatrzymała się po drugiej stronie niewielkiego biurka. - O co chodzi, Caro? - Jakaś wieść w książeczce podróżnej? Verna westchnęła ciężko, odkładając meldunki wart, które przeglądała. Powiadamiały, że w obozie Aadu narasta ożywienie wokół meczów Ja'La. Pamiętała, jak kiedyś w Pałacu Proroków zdawało się, że minęły wieki od tamtej pory Warren opowiedział jej o Dniu Ja'La, o tym, jak imperator Jagang propaguje Ja'La dh Jin w całym Starym Świecie. Warren czytał o Ja'La dh Jin, jak
też o wielu innych rzeczach, i mnóstwo o niej wiedział. Verna podejrzewała, że właściwie nie tyle czytała raporty, ile wspominała Warrena. Rozmyślała, jak za nim tęskni. Jak tęskni za tyloma ludzmi, którzy zginęli w tej wojnie. - Nie, niestety nie odpowiedziała. - Zostawiłam wiadomość w książeczce podróżnej, na wypadek gdyby Ann do niej zajrzała, lecz jeszcze nie odpowiedziała. Cara stukała palcem w blat. - Nie ma wątpliwości, że coś się stało Nicci i Ann. - Zgadzam mą. - Verna rozłożyła ręce. - Lecz nic nie możemy na to poradzić, skoro nawet nie wiemy, co się z nimi dzieje. Co mamy zrobić? Gdzie szukać? Przeszukaliśmy pałac, lecz jest taki ogromny, że nie wiadomo, ile zakątków mogliśmy przeoczyć. Mina Cary wyrażała gniew, zatroskanie, niecierpliwość. Cała ta sprawa z Ann i Nicci, a na dodatek nikt nie wiedział, gdzie jest Richard Verna aż za dobrze rozumiała, co czuje Mord-Sith. - Czy twoje Siostry odkryły cos niezwykłego? Verna pokręciła głową. - A pozostałe Mord-Sith? - Nic powiedziała cicho Cara i zaczęła chodzić tam i z powrotem; przez chwilę się zastanawiała, a potem spojrzała na Verne. Dalej myślę, że jeżeli coś się stało, to musiało się wydarzyć tego wieczoru, kiedy poszły do grobowca. - Nie twierdzę, że się mylisz, Caro, lecz nawet nie mamy pewności, że tam dotarły. A jeżeli z jakiegoś powodu zmieniły zdanie i najpierw poszły gdzie indziej? Lub jeśli ktoś przyniósł Ann jakąś wiadomość i też pospieszyły gdzie indziej? Albo jeżeli coś się stało, zanim zeszły do grobowca?
- Nie sądzę - rzekła Cara, krzyżując ramiona na piersiach i chodząc tam i z powrotem. - Nadal uważam, że tam, na dole, coś jest nie tak. W grobowcach coś po prostu nie pasuje. Verna nie pytała co. Już to robiła, bez skutku. Cara nie wiedziała, co jest nie tak. Po prostu niejasno czuła, że w grobowcach coś jest nie tak". - Twoje odczucia nie dają punktu zaczepienia. Może gdybyś to choć troszkę uściśliła... - A nie myślisz, że usiłowałam wybadać, co może być tego przyczyną? Verna przypatrywała się przechadzającej się powoli Carze. - Cóż, skoro ty nie wiesz, skąd to odczucie, to może jest ktoś inny, kto będzie wiedział. - Mówisz jak lord Rahl. On zawsze mówi, żeby myśleć o rozwiązaniu, a nie o problemie. - Cara westchnęła. - Ale nikt nigdy tam nie schodzi... Okręciła się, pstryknęła palcami. - No właśnie! - Co? - spytała podejrzliwie Verna. - Ktoś, kto zna to miejsce. - Kto? Cara wsparła się obiema rękami na blacie i pochyliła z prze-biegłym uśmiechem. - Personel krypty. Rahl Posępny miał ludzi, którzy się opiekowali grobami, a przynajmniej grobem jego ojca. - Co z tymi grobami? - spytała Berdine, wkraczając do komnaty. Była z nią Nyda, wysoka, niebieskooka, blond Mord-Sith. Za nimi Verna ujrzała Adie. - Właśnie przyszło mi na myśl, że personel krypty powinien coś wiedzieć o grobach - wyjaśniła Cara. Berdine potaknęła. - Pewnie masz rację. Niektóre z napisów na grobowcach są w górnod'harańskim, więc Rahl
Posępny czasem mnie ze sobą zabierał, żebym mu pomogła, kiedy miał kłopoty z tłumaczeniem. Był wymagający w sprawach opieki nad grobem swojego ojca. Skazał na śmierć tych, którzy zle się opiekowali kryptą. A przynajmniej grobem jego ojca. - To tylko kamienne podziemia - odezwała się z niedowierzaniem Verna. - Nic tam nie ma: ani mebli, ani dywanów, ani dra-perii. Czym się tak przejmować? Berdine oparła się biodrem o biurko, skrzyżowała ramiona i pochyliła ku niej, jakby miała mnóstwo plotek do przekazania. - Po pierwsze, upierał się, żeby świeże białe róże zawsze wypełniały wazy. Musiały być śnieżnobiałe. Żądał też, żeby stale paliły się pochodnie. Personel krypty nie miał prawa dopuścić, żeby choć jeden płatek róży leżał na podłodze, żeby wystygła zgasła pochodnia, zanim się ją zastąpi nową, płonącą. Kiedy Rahl Posępny odwiedzał grób ojca i widział na podłodze płatek róży lub wypaloną pochodnię, dostawał szału. Ludzie z personelu krypty tracili głowy za takie wykroczenie, toteż, jak sama rozumiesz, bardzo poważnie traktowali swoje obowiązki. Powinni dobrze znać to miejsce. - Czyli musimy porozmawiać z personelem krypty - orzekła Verna. - Możesz spróbować - powiedziała Berdine - ale wątpię, żeby mieli dużo do opowiedzenia. Verna wstała. - A dlaczego nie? - Rahl Posępny bał się, że mogą tam, w krypcie, zle się wyrażać o jego ojcu - Berdine zastrzygła dwoma palcami - no i kazał im obciąć języki. - Drogi Stwórco - mruknęła Verna, dotykając palcami czoła. - Cóż to był za potwór.
- Rahl Posępny dawno nie żyje - stwierdziła Cara ale personel krypty wciąż musi tam być. Powinni znać to miejsce lepiej od innych. - Ruszyła ku drzwiom - Zobaczmy, czego się zdoła-my dowiedzieć. - Uważam, że masz rację - powiedziała Verna, obchodząc biurko. - Jeżeli uda się nam wyciągnąć od nich jakąś informację, to przynajmniej rozwiążemy tę sprawę. Jeśli tam, na dole, istotnie coś jest nie tak, powinniśmy o tym wiedzieć. Jeżeli wszystko jest w porządku, to ukierunkujemy wysiłki na co innego. Adie chwyciła Verne za ramię. - Przyszłam tylko po to, żeby powiadomić, że odchodzę. - Odchodzisz? - zdumiała się Verna. - Dlaczego? - Martwi mnie, że nikogo nie ma w Wieży Czarodzieja. A jeżeli Richard tam pójdzie, licząc na naszą pomoc? Musi się dowiedzieć, że Wieżę Czarodzieja zapieczętowano. Musi się dowiedzieć, co zrobiła Nicci, włączając w jego imieniu do gry szkatuły Orde-na. Musi się dowiedzieć o zniknięciu Ann i Nicci. Może potrzebować pomocy kogoś z darem. Ktoś powinien tam być, na wypadek gdyby się pokazał przy wieży. Verna wskazała ku zachodowi, a potem spojrzała w całkowicie białe oczy Adie. - Przecież wieża jest zamknięta. Gdzie zamieszkasz? Szeroki uśmiech Adie rozszerzył siateczkę delikatnych zmarszczek. - Aydindril opuszczone. Pałac Spowiedniczek pusty. Nie zabraknie mi dachu nad głową. Poza tym bardziej jestem w domu w lesie niż w... wskazała na komnatę ...niż w takim miejscu. Tu słabnie mój dar, jak każdego, kto nie jest Rahlem. Trudno mi tu patrzeć za pomocą daru.
Niewygodnie mi tutaj. Wolę robić coś innego, niż tkwić bezużytecznie w ciemnościach narzucanych mi przez to miejsce. - Wcale nie jesteś bezużyteczna - sprzeciwiła się Verna. - Pomogłaś w wielu rzeczach, które znalezliśmy w księgach. Adie uniosła dłoń, uciszając ją. - Rozgryzlibyście to i beze mnie. Ja tu jestem bezużyteczna. Plącząca się pod nogami stara kobieta. - To nieprawda, Adie. Wszystkie Siostry cenią twoją wiedzę. Powiedziały mi to. - Może i tak, ale lepiej się poczuję, mając coś konkretnego do roboty, a nie tylko plątanie się po tym... po tym... - znów zatoczyła krąg ręką - ...po tym wielkim kamiennym labiryncie. Verna ze smutkiem ustąpiła. - Rozumiem. - Będę za tobą tęsknić - powiedziała Berdine. Adie kiwnęła głową. - Prawda. I ja będę za tobą tęsknie, dziecko, i za naszymi roz-mowami. Cara łypnęła podejrzliwie na Berdine, ale nic nie powiedziała. Adie wyciągnęła rękę, chwyciła Nydę za ramię. - Będziesz miała Nydę. - Nie martw się. Dotrzymam jej towarzystwa odezwała się Nyda, patrząc na Berdine. - Nie pozwolę, żeby się czuła osamotniona. Berdine uśmiechnęła się z wdzięcznością do Nydy i skinęła głową Adie. - Dookoła jest więcej nieprzyjacielskich żołnierzy niż gwiazd na niebie - powiedziała Cara. - Jak według ciebie niewidoma kobieta przejdzie wśród nich? Adie wydęła usta, namyślała się.
- Richard Rahl to bystry chłopak, hmm? Carę to pytanie wyraznie zdziwiło, ale odpowiedziała: - Tak. Skrzyżowała ramiona na piersiach. Czasem aż za bystry, żeby mu to wyszło na zdrowie. Adie uśmiechnęła się. - Jest bystry, więc zawsze wypełniasz jego rozkazy? Cara parsknęła śmiechem. - Jasne, że nie. Adie uniosła brwi w kpiącym zdziwieniu. - Nie? A dlaczego? To twój wódz. I sama dopiero co powiedziałaś, że bystry. - Tak, ale nie zawsze dostrzega niebezpieczeństwo. - A ty tak? Cara potaknęła. - Widzę zagrożenie, którego on nie zauważa. - Aaa... Czyli możesz dostrzec zagrożenie niewidoczne dla jego oczu? - Czasami lord Rahl jest ślepy jak kret - Cara uśmiechnęła się. - Jak nietoperz. - Nietoperze też widzą w ciemności, nieprawdaż? Cara westchnęła smutno. - Pewnie tak. Ale jestem lordowi Rahlowi potrzebna, żeby wypatrzeć zagrożenia, których on nie może dostrzec. Adie postukała w skroń Cary długim, chudym palcem. - Widzisz tym, prawda? Widzisz to, co mu zagraża? Uniosła brew. - Widzisz zagrożenia, których oczy nie mogą dojrzeć? Czasem brak oczu pozwala mi lepiej widzieć. Cara zmarszczyła brwi. - Wszystko to pięknie, ale jak się zamierzasz przedostać przez
armię Aadu? Na pewno nie myślisz o przejściu przez obóz. - Właśnie to muszę zrobić. - Adie wskazała strop. Dziś będą chmury. Noc będzie ciemna. Przy takim zachmurzeniu, kiedy zajdzie słońce, a księżyc jeszcze nie wzejdzie, noc będzie czarna jak smoła. W taką noc mający oczy nie widzą, lecz ja widzę w takich ciemnościach. Przejdę wśród nich, a oni nawet mnie nie zauważą. Sama, unikając tych, którzy nie śpią i są czujni, będę tylko cieniem pośród cieni. Nikt nie zwróci na mnie uwagi. - Mają ogniska - przypomniała Berdine. - Ogień oślepi ich oczy na to, co w ciemnościach. Kiedy płonie ognisko, ludzie patrzą w ogień, a nie na to, co w mroku. - A jeżeli któryś z żołnierzy przypadkiem cię zauważy lub usłyszy? - zapytała Cara. - Co wtedy? Adie uśmiechnęła się leciutko, pochylając ku MordSith. - Nie chciałabyś się spotkać w ciemnościach z czarodziejką, dziecko. Cara nie zaoponowała, strapiona odpowiedzią. - Sama nie wiem, Adie - odezwała się Verna. Naprawdę wolałabym, żebyś tu została, bezpieczna. - Pozwól jej iść - powiedziała Cara. Kiedy spojrzały na nią ze zdziwianiem, dodała: - A co, jeżeli ma rację? Jeżeli lord Rahl pójdzie do wieży? Musi się dowiedzieć o wszystkim, co się stało. Powinien wiedzieć, że nie wolno mu wchodzić do wieży, bo mógłby zginąć przez te wszystkie pułapki zastawione przez Zedda. A co, jeżeli lord Rahl potrzebuje pomocy? Skoro ona uważa, że może mu się przydać, to lepiej, żeby tam na niego czekała. Ja bym nie chciała, żeby ktoś mnie powstrzymywał przed wspomożeniem
Richarda. - Poza tym - odezwała się Berdine, wymieniając spojrzenia ze starą czarodziejką - w pałacu wcale nie jest bezpiecznie. Prawdopodobnie tam będzie bezpieczniejsza niż ktokolwiek z nas. A kiedy armia z dołu wedrze się do pałacu, to już na pewno nie będzie tu bezpiecznie. Zapanuje krwawy koszmar. Adie uśmiechnęła się i dotknęła policzka Berdine. - Dobre duchy będą czuwać nad tobą, dziecko, i nad wszystkimi w pałacu. Verna bardzo by chciała w to wierzyć. Zastanawiała się, czemu jest Ksienią Sióstr Światła, skoro w to nie wierzy.
ROZDZIAA 32
Richard skończył odświeżanie czerwonych bojowych malunków i starał się nie okazać, jak bolesne są skutki walki. Nie chciał, żeby cokolwiek odwróciło uwagę jego drużyny od meczu. Kostka pulsowała, lewy bark bolał, a od ciosów, które zainka-sował w głowę, dokuczały mięśnie szyi. No i nie zdążył się wyspać po krótkiej, lecz zawziętej bijatyce. Na szczęście nie miał połamanych kości. Siłą woli odsunął ból i zmęczenie. Nie miało znaczenia, że jest obolały i zmęczony. Miał robotę. Ważne było jedynie to, żeby ją wykonał, żeby mu się udało.
Jeżeli przegra, będzie miał całą wieczność na sen. - Dzisiaj mamy szansę na zyskanie chwały odezwał się John-rock. Richard, trzymając go za brodę, odwrócił mu głowę odrobinę Odchylił się, zanurzył palec w czerwonej farbie i dorysował sym-bol czujności ponad symbolem siły. Żałował, że nie zna symbolu rozsądku, bo też by go wymalował na czaszce Johnrocka. - Prawda, Rubenie - nalegał Johnrock - że dziś mamy szansę na zdobycie chwały? Reszta zawodników w milczeniu czekała na odpowiedz Richarda. - Więcej rozsądku, Johnrocku. Pozbądz się takich myśli. Richard przerwał malowanie i palcem pokrytym czerwoną farbą wskazał wszystkie wpatrzone weń oczy. - Wszyscy powinniście mieć więcej rozsądku. Zapomnijcie o chwale. Ci z drużyny imperatora nie myślą teraz o sławie, ale o tym, żeby was zabić. Rozumiecie? Chcą was zabić. Dzisiaj musimy walczyć o życie. Takiej chwały chcę: życia. Takiej chwały chcę dla was wszystkich. Chcę, żebyście przeżyli. Johnrock skrzywił się z niedowierzaniem. - Przecież musisz chcieć wyrównać rachunki, Rubenie, po tym, jak tej nocy próbowali rozwalić ci głowę. Wszyscy wiedzieli o napaści. Johnrock im opowiedział - jak ich rozgrywający w pojedynkę walczył z pięcioma wielkoludami. Richard nie kwestionował tego, ale i nie okazywał, jak bardzo jest obolały. Chciał, żeby się martwili o siebie, a nie zastanawiali, czy on da sobie radę. - Tak, chcę wygrać - oznajmił Richard - ale nie dla
sławy czy wyrównania rachunków. Jestem jeńcem. Przywieziono mnie tutaj, żebym grał. Jeżeli wygramy, zachowam życie, ot i tyle. To jedno naprawdę się liczy: przeżyć. Gracze Ja'La, tak jeńcy, jak i żołnierze, cały czas giną podczas meczów; w tym jesteśmy równi. Prawdziwa chwała zwycięstwa w tej grze to zachować życie. Niektórzy z jeńców potaknęli ze zrozumieniem. - Nie obawiasz się choć trochę pokonania drużyny imperatora? zapytał lewoskrzydłowy Bruce. Zwycięstwo nad drużyną imperatora może się okazać niezbyt mądrym wyczynem. W końcu reprezentują moc Imperialnego Aadu i samego imperatora. Pokonanie ich może zostać uznane za butę i arogancję, a nawet świętokradztwo. Wszyscy spojrzeli na Richarda. Richard popatrzył Bruce'owi w oczy. - Myślałem, że zgodnie z naukami Aadu wszyscy są równi. Bruce przez chwilę nie odrywał od niego wzroku. Potem szeroko się uśmiechnął. - Racja, Rubenie. Są takimi samymi ludzmi jak my. Uważam, że powinniśmy wygrać. - Ja też - powiedział Richard. Po tych słowach, tak jak Richard ich nauczył, wszyscy jednym głosem wykrzyczeli potwierdzenie - krótki, donośny okrzyk ducha drużyny. Nie było to nic wielkiego, lecz umacniało więz pomiędzy zawodnikami, dawało im odczuć, że chociaż są odrębnymi osobami, mają wspólny cel. - Nie widzieliśmy, jak gra drużyna imperatora podjął Richard - więc nie znamy ich taktyki, za to oni obserwowali naszą grę. O ile wiem, drużyny zwykle nie zmieniają sposobu gry, toteż będą oczekiwać, że zrobimy to samo, co widzieli. To będzie jeden z naszych atutów. Pamiętajcie o nowych metodach, które obmyśliliśmy dla każdego
sygnału. Nie wracajcie do starych sposobów gry, bo to nam pomiesza szyki. Nowa taktyka to nasza szansa na wytrącenie ich z równowagi. Skoncentrujcie się na wykonaniu własnego zadania w każdej akcji. To nam przyniesie punkty. Pamiętajcie również, że oni będą chcieli nie tylko wygrać, ale i nas okaleczyć. Drużyny, z którymi graliśmy, wiedziały, że odpłacimy im w dwójnasób za każdy cios. Ci zawodnicy są inni. Wiedzą, że jeżeli przegrają, zostaną straceni, jak poprzednia drużyna imperatora. Nie mają motywacji do czystej gry. Za to są aż za bardzo umotywowani, żeby nam pourywać głowy. Nie wątpię, że spróbują nas wykończyć, więc bądzcie na to przygotowani. - Ciebie na pewno - stwierdził Bruce. - Jesteś rozgrywającym. To ciebie muszą powstrzymać. Próbowali cię wyeliminować nawet w nocy, zanim dotarłeś na boisko Ja'La. - To prawda, ale jako rozgrywający mam ciebie i Johnrocka dla ochrony. Większość z was dysponuje jedynie własnym sprytem i umiejętnościami. Myślę, że równie dobrze mogą najpierw zaatakować któregoś z was, więc ani na chwilę nie traćcie czujności. Miejcie oko jeden na drugiego i w razie potrzeby włączcie się do akcji. Richard słyszał dobiegające z oddali rytmiczne skandowanie niezliczonych tłumów, niemogących się doczekać rozpoczęcia meczu. Brzmiało to tak, jakby cały obóz skandował. Richard podejrzewał, że każdy, kto nie musiał pracować przy rampie, jeżeli nawet nie mógł oglądać meczu, to przynajmniej czekał na wieści. Ten mecz zobaczy więcej żołnierzy niż zwykle, bo imperator nakazał grupom roboczym, które i tak potrzebowały budulca na rampę, żeby wydrążyły w
równinie Azrith rozległą misę. Na łagodnych stokach wokół nowego boiska Ja'La zmieści się o wiele więcej widzów. Richard spodziewał się, że ich gra z drużyną imperatora odbędzie się po południu, lecz dzień upływał na rozgrywkach innych drużyn dążących do meczu o mistrzostwo. W końcu mecze były rozrywką dla żołnierzy. Nowe boisko Ja'La - tuż poniżej Pałacu Ludu - stanowiło deklarację imperatora, że Aad tu pozostanie i że już włada tą ziemią. Richard popatrzył na stalowoszare chmury przesłaniające niebo. Zniknęły ostatnie fiolety zachodu słońca. Zapowiadała się ciemna noc. Nie spodziewał się, że mecz zacznie się tak pózno, ale to bardzo mu odpowiadało. Prawdę mówiąc, był to jeden z nieoczekiwanych uśmiechów losu, choć trochę osładzający ogromne przeciwności, jakie się przed nim piętrzyły. Był przyzwyczajony do ciemności. Jako leśny przewodnik często chodził ścieżkami swoich lasów jedynie przy blasku księżyca i gwiazd. Czasem drogę oświetlały mu tylko gwiazdy. Richard swobodnie się czuł w mroku. Widziało się wtedy więcej niż tylko oczami. Niekiedy zdawało mu się, że to było niedawno, ledwie parę dni temu, innym razem zaś że od tamtej pory minęły wieki, że to było w innym życiu, Przebył długą drogę od lasów Hartlandu. Długą drogę od spokoju i bezpieczeństwa, które wówczas znał. Jeszcze długa droga przed nim, zanim odzyska tę, którą kocha. Richard kończył malować Johnrocka, kiedy zobaczył idącego przez pierścień strażników Karga. Żołnierze, którzy zdradzili ostatniej nocy, trzymali
się z dala od zagniewanego oficera. Wśród strażników było parę nowych twarzy, bez wątpienia bardziej zaufani nadzorcy. Karg prowadził wojskową eskortę mającą dbać, żeby jeńcy zajmowali mę wyłącznie grą w Ja'La. Jednak głównym zadaniem tych żołnierzy było pilnowanie Richarda. Byli jego przyboczną strażą. Richard, na samym końcu uwolniony z łańcucha, mógł wreszcie rozmasować obolałą szyję - kiedy sam Karg rozpiął mu metalową obrożę. Bez ciągnącego go ku ziemi ciężkiego łańcucha Richard czuł się lekki, miał uczucie, że mógłby się wzbić w powietrze. Że nic nie waży i jest nadludzko szybki. Skwapliwie chłonął to doznanie. Dolatujące z oddali skandowanie żołnierzy miało w sobie coś prymitywnego. Było niesamowite, wręcz upiorne. Przyprawiało Richarda o gęsią skórkę. Widzowie łaknęli krwi. Tej nocy spełni się ich życzenie. Idąc za Kargiem prowadzącym swoją drużynę ku boisku Ja'La, Richard wyrzucił z myśli narastający hałas. Znalazł ciche jądro koncentracji. Kiedy maszerowali obozowymi drogami obstawionymi tłuma-mi żołnierzy, wyciągały się ku nim ręce - wielu chciało dotknąć mijających ich zawodników. Niektórzy z drużyny Richarda uśmiechali się, machali tłumowi, dotykali wyciągniętych rąk. Johnrock, najpotężniejszy i przez to najbardziej rzucający się w oczy, przyciągał najwięcej uwagi. Uśmiechał się, machał, ściskał dłonie i sycił się tym wszystkim. Richard miał wrażenie, że Johnrockowi zawsze najbardziej zależało na podziwie tłumu. Uwielbiał budzić podziw. Ze wszystkich stron płynęły słowa zachęty lub
nienawiści. Richard patrzył wprost przed siebie, ignorując żołnierzy i krzyki. - Zdenerwowany, Rubenie? ~ zapytał przez ramię Karg. - Tak. Karg uśmiechnął się do niego protekcjonalnie. - To minie, gdy zacznie się gra. - Wiem - odparł Richard, patrząc nań gniewnie. Rozległa misa boiska Ja'La była niczym wrzący kocioł, a widzowie - piana ponad wzburzonym morzem czerni. Tłum za otaczającym boisko gęstym pierścieniem migotliwych pochodni wył; nie były to słowa, lecz gardłowy odgłos mający wyrażać zachętę dla graczy oraz zadowolenie z samego widowiska. Tłum skandował i tupał. Głęboki, pierwotny dzwięk był nie tylko słyszalny, ale i wyczuwalny w drżeniu ziemi pod stopami Richarda, niczym huk grzmotu. Było to ogłuszające i na swój sposób odurzające. Atawistyczne nawoływanie do przemocy. Richard już się poddał tym uczuciom. Pozwolił, żeby przeszywające, dzikie dzwięki podsycały pasję, którą w sobie rozpętał. Szedł wśród kłębiących się tłumów żołnierzy, zanurzony we własnym świecie, poddany wewnętrznym porywom. Karg zatrzymał drużynę na skraju boiska, tuż przed pochodniami. Richard widział rozstawionych wokół łuczników, gotowych do strzału. Po swojej prawej stronie, w pobliżu środka boiska, zauważył sektor zarezerwowany dla imperatora. Jaganga tam nie było. Richard poczuł lęk. Myślał, że Jagang na pewno przyjdzie na ten mecz, że Kahlan będzie w pobliżu. Ale wygrodzony linami obszar był pusty. Richard opanował emocje, stłumił niepokój. Jagang
nie opuściłby tej gry. Wcześniej lub pózniej się pojawi. Kiedy na przeciwległym skraju boiska pokazała się drużyna imperatora, tłum wybuchnął grzmiącym rykiem. To był sam kwiat Aadu. Dla niezliczonych tysięcy widzów byli bohaterami. Mogli pokonać każdego, złamać każdy opór; mistrzowie najbardziej godni zwycięstwa. Wielu uważało tę drużynę za idealne uosobienie własnej siły i męskości. przed pochodniami, a zawodnicy dru-żyny przeciwnika - wyglądający nie tylko na zdeterminowanych, ale i niebezpiecznych obchodzili sztywnym krokiem boisko, odpowiadając na ryki tłumu krwiożerczymi minami. Tłum uwielbiał taki wyraz nienawiści i grozby, zapowiedz tego, co nadejdzie. Kiedy drużyna imperatora okrążyła boisko i wreszcie stanęła po drugiej stronie pola, czekając na przeciwników, łucznicy i strażnicy się rozstąpili. Karg skinął na Richarda i jego zespół. Kiedy chłopak go mijał, ostrzegł go szeptem, żeby lepiej wygrał. Richard wyszedł na boisko. Trochę mu ulżyło, bo wiwaty na cześć jego drużyny były niemal tak samo ogłuszające jak dla drużyny imperatora. Od czasu przybycia do obozu Imperialnego Aadu drużyna Richarda wygrała wszystkie mecze i zdobyła szacunek wielu żołnierzy. Swoje znaczenie miało i to, że Richard był znany jako zabójca rozgrywaj ącego przeciwników. A jeszcze większą rolę odgrywał widok zawodników pokrytych przerażającymi czerwonymi symbolami. Pokaz doskonale pasujący do Ja'La. Richard na to liczył. Wreszcie dobrze się przyjrzał przeciwnikom i trochę zaniepokoił. Rzadko widywał takich
olbrzymów. Przypomnieli mu Egana i Ulica, przybocznych gwardzistów lorda Rahla. Przyszło mu na myśl, że tamci mogliby mu się przydać. Richard zostawił swoją drużynę na skraju boiska i podszedł do czekającego na środku pola sędziego, trzymającego w garści słomki. Stojący obok rozgrywający drużyny imperatora był niemal o stopę wyższy od Richarda. Kark zaczynał mu się tuż pod uszami i rozszerzał aż do barków, o połowę szerszych niż u Richarda. Równiutki rządek nabrzmiałych czerwonych śladów ukośnie przecinał mu policzek, w który trafiły go ogniwa łańcucha. Richard czekał, a olbrzym, cały czas wbijający weń gniewny wzrok, pierwszy wyciągnął słomkę. Richardowi została krótsza. Widzowie ryknęli z radości, że drużyna imperatora pierwsza będzie miała okazję zdobyć punkt. Olbrzym posłał chłopakowi znaczący uśmieszek, wziął brok i poszedł na swoją połowę boiska. Richard wracał do swoich czekających na skraju pola. Powiódł wzrokiem po zwartym, nieprzeliczonym tłumie: pięści uniesione w gwałtownych emocjach, żądza krwi jednej lub drugiej drużyny. Aucznicy, gotowi do strzału, obserwowali samotny przemarsz Richarda. Wyczuwał rozgorączkowanie tysięcy żołnierzy, napierających na siebie, chcących zobaczyć, co się wydarzy - żołnierzy, którzy dotarli aż tutaj, tratując niezliczone ciała niewinnych ludzi: mężczyzn, kobiet, dzieci, którzy chcieli tylko żyć po swojemu, poprawiać jakość życia swojego i swoich rodzin. Richard utknął w oszalałym świecie. Przesunął wzrokiem po pustym sektorze, w którym powinien zasiadać imperator. W którym powinna być Kahlan. Bez Kahlan, nawet takiej, która go nie
znała, świat był pusty i zimny. Richard poczuł się bardzo mały i bardzo samotny. Odrętwiały, zajął swoje miejsce wśród drużyny. Kiedy zagrał róg i przeciwnicy ruszyli zwartą grupą, Richard - w misie boiska Ja'La - miał wrażenie, iż stoi w dolinie i patrzy na schodzącą ku niemu lawinę. W owej chwili beznadziejnego smutku i przygnębienia nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Zderzenie było gwałtowne. Zaciskając zęby z wysiłku, starał się przewrócić zawodników chroniących swojego rozgrywającego, lecz przedarli się przez jego drużynę. Rozgrywający dotarł do strefy rzutów i cisnął brok. Pomalowani w czerwone symbole obrońcy skoczyli, chcąc odbić brok, ale napastnicy ich przewrócili. Brok wylądował w siatce, dając im pierwszy punkt. Tłum wybuchnął ogłuszającym rykiem zachwytu. Richard właśnie się czegoś dowiedział. Zawodnicy imperatora wykorzystywali swoje rozmiary i ciężar, żeby się przebić przez obronę przeciwnika. Nie musieli się silić na żadne wybiegi. Kiedy się formowali do drugiego ataku, dał swoim ukradkowy znak dłonią. Kiedy nadbiegli, drużyna Richarda przecięła drogę ich stoperom, nisko wyprowadzanymi atakami zbijając ich z nóg. Może i nie było to eleganckie, lecz spełniło swoje zadanie - wybiło dziurę w szeregach napastników. Zanim się zdążyła zasklepić, Richard w nią wskoczył. Rozgrywający nie zmienił kierunku, ufny, iż jego rozmiary wystarczą, by się rozprawić z Richardem. Richard skręcił i nagle przebiegł przed nim, trącając go stopą w kostki. Kiedy tamten zmylił krok, łapiąc równowagę, Richard wyrwał mu piłkę, bo rozgrywający instynktownie wyciągał ręce, bu
uchronić się przed upadkiem na twarz. Richard uskoczył i pomknął przez linię zawodników. Ruszyli ku niemu następni, więc rzucił brok Johnrockowi, już stojącemu na pozycji za linią przeciwników. Przy akompaniamencie dzikich wrzasków swoich kibiców Johnrock na krótko uniósł brok, pokazując go wszystkim, uciekając przed pościgiem. Uradowany tym biegł przez chwilę tyłem, żeby móc się śmiać prosto w twarze ścigających, a potem ponad ich głowami rzucił brok Richardowi. Ten go złapał, a przeciwnicy rzucili się ku niemu ze wszystkich stron. Odskoczył od jednego, uchylił się przed drugim, umknął trzeciemu, co chwila zmieniając kierunek, żeby nie wpaść w łapy olbrzymów. Choć jego ludzie zbijali ich z nóg lub blokowali, przeciwnicy go otoczyli. Richard chciał ominąć jednego, lecz drugi zła-pał go za ramiona i cisnął na ziemię niczym małe dziecko. Richard wiedział, że nie obroni przed nimi broka, a nie chciał, żeby wszy-scy się na niego zwalili, łamiąc mu kości - toteż gdy tylko upadł na ziemię, rzucił brok. Bruce we właściwym czasie znalazł się we właściwym miejscu. Złapał brok, ale wtedy go podcięli. Zagrał róg, oznajmiając koniec akcji drużyny imperatora. Zdobyli punkt, a Richard na szczęście nie pozwolił im zdobyć drugiego. Biegł truchcikiem na swoją połowę boiska i wypominał sobie, iż pozwolił, by uczucia wzięły górę. Za bardzo się rozproszył. Nie myślał o tym, co robi. O mało go nie zabili. Nie pomoże Kahlan, jeżeli nie wezmie się w garść. Jego ludzie ciężko dyszeli, większość odpoczywała, opierając dłonie o kolana. Wyglądali na
przygnębionych. - No dobrze - odezwał się Richard, podchodząc do nich - pozwoliliśmy im na chwilę chwały. Teraz im dołóżmy. To wywołało uśmiechy. Jego słowa sprawiły, że wszyscy się rozpogodzili. Richard chwycił brok, który rzucił mu sędzia, i popatrzył na swoich ludzi. - Pokażmy im, z kim mają do czynienia. Grajcie jeden-trzy, a potem odwrotnie. - Szybko pokazał im jeden palec, a potem trzy, na wypadek gdyby go w tym hałasie nie usłyszeli. - Do dzieła. Natychmiast ruszyli, otaczając Richarda. Żadnych stoperów na przodzie, żadnych skrzydłowych po bokach. Tworzyli zwartą grupę - lecz na tyle, by mogli gnać pełnym pędem. Przeciwnikom wyraznie spodobała się taka taktyka. To był ich sposób gry - brutalna siła. Zagrzewani przez swoich kibiców, pognali na złamanie karku na zwartą drużynę Richarda. Ludzie Richarda obserwowali zawodników Jaganga, wyczekali, aż dotarli do wyznaczonego pola. Sekundy przed zderzeniem, kiedy obrońcy dobiegli do owego miejsca, drużyna Richarda nagle rozbiegła się we wszystkich kierunkach. Było to tak zaskakujące, że tamci się zawahali, zwrócili w jedną stronę, potem w drugą, niepewni, co robić, skoro ci, których już mieli staranować, nieoczekiwanie odskoczyli. Każdy z zawodników Richarda gnał szaleńczym zygzakiem, pozornie bez rytmu i celu. Ludzie z drużyny Jaganga nie wiedzieli, którego łapać, którego gonić, dokąd tamci biegną. Zachwycony tłum wył. Richard pędził równie bezładnie jak jego ludzie,
tyle że miał brok. Zanim to dotarło do przeciwników, już ominął większość z nich i zabiegł daleko w głąb ich połowy boiska. Pognało za nim dwóch stoperów, więc pędził ile sił w nogach. Dotarł do strefy rzutów i cisnął brok. Ledwie wyleciał mu z rąk, Richard dostał w plecy - lecz już było za pózno, by mu przeszkodzić w rzucie. Brok leciał do siatki. Richard padł na ziemię, przeciwnik na niego. Na szczęście tamten gnał ile sił, więc impet przerzucił go przez chłopaka. Richard się podniósł i pobiegł na swoją połowę boiska przy akompaniamencie dzikich wiwatów tłumu. Wyrównali, ale remis go nie interesował. Musiał wykorzystać przewagę. Jeszcze nie skończyła się gra, którą wymyślił. Musiał ją doprowadzić do końca. Jego ludzie, rozradowani, zebrali się najszybciej, jak zdołali. Richard nie musiał im dawać żadnego znaku; już za pierwszym razem wyjaśnił im całą akcję. Kiedy sędzia rzucił mu brok, natychmiast ruszyli biegiem. I znów biegli przez boisko zwartą grupą. Tym razem drużyna Jaganga, gnając na nich, rozproszyła się w ostatniej chwili, przygotowana na wyłapanie ludzi Richarda, kiedy spróbują się rozbiec na wszystkie strony. Tłum wiwatował i wrzeszczał z aprobatą. Lecz drużyna Richarda pozostała w zwartej grupie, gnając prosto przez środek boiska. Zmietli z drogi nielicznych przeciwników, którzy się znalezli najbliżej. Najpierw dwaj, a potem trzeci obrońca w ogóle nie spowolnili ludzi Richarda. Przeciwnicy nagle uświadomili sobie, co się dzieje, i zaczęli ich gonić. Za pózno. Richard prowadził swoich do prawej bramki. Dotarł do strefy rzutów i jego ludzie utworzyli za
nim osłonę; Richard rzucił brok. Patrzył w blasku pochodni, jak zatacza łuk i wpada do siatki. Tłum wiwatował. Zagrał róg, sygnalizując koniec ich akcji. Sędzia pośrodku boiska ogłosił wynik - jeden dla mistrzów, czyli drużyny Jaganga, dwa dla przeciwników. I właśnie wtedy, zanim sędzia skończył i odwrócono klepsydrę, Richard zobaczył, jak tamten patrzy w kierunku bocznej linii. To był Jagang. W wygrodzonym dla niego sektorze. Nicci stała u jego boku. Kahlan trochę za nim. Przy niej Jillian. Wszyscy czekali, a sędzia podszedł do niego i przez chwilę słuchał imperatora. Skinął głową i wrócił na środek pola, gdzie ogłosił, że drugi punkt zdobyto już po sygnale rogu, więc się nie Uczy. Wynik, obwieścił donośnie, jest wyrównany, czyli remis. Część tłumu wyła z wściekłości, część wrzeszczała radośnie. Ludzie Richarda zaczęli gniewnie pokrzykiwać, sprzeciwiając się orzeczeniu, lecz Richard stanął przed nimi. Hałas był taki, iż bał się, że go nie usłyszą, więc tylko przeciągnął kciukiem po gardle, ucinając ich protesty. Nie zmienicie tego! - wrzasnął. - Uspokójcie się! Skupcie! Przestali protestować, ale nie byli zadowoleni. Richard też, lecz wiedział, że nic w tej sprawie nie może zrobić. W końcu to rozkaz imperatora anulował ich punkt. Richard musiał zmienić plany. - Musimy ich powstrzymać - mówił, chodząc przed swoją drużyną. - Kiedy znów nadejdzie nasza kolej, grajcie dwa-pięć. - Pokazał im dwa palce, potem pięć. Potaknęli. Nie możecie zmienić
tego, co się stało, ale możecie nie pozwolić, żeby zdobywali punkty. Wtedy wykorzystamy nasz czas i odzyskamy to, co nam niesłusznie odebrano. Przestańcie rozmyślać o tym, co było, i skupcie się na tym, co musimy zrobić. Wszyscy zawodnicy potaknęli i przygotowali się na atak przeciwników. Nadal byli rozgniewani, lecz gotowi skupić gniew na drużynie Jaganga. Atak drużyny imperatora był nieudolny. Ciągle jeszcze się cieszyli z korzystnej dla nich odmiany. Ich rozgrywający zderzył się z twardą linią obrony. Richard był dumny ze swoich, że tak dobrze spożytkowali swój gniew. Johnrock zdobył brok w szaleńczej walce po zderzeniu. Rzucił go Bruce'owi, kiedy pościg był tuż-tuż. Bruce z kolei podał brok Richardowi. Richard pobiegł i - ku zachwytowi tłumu - rzucił z dwupunktowej linii. Brok wpadł do siatki. To się, rzecz jasna, nie liczyło, ale tłum wył tak, jakby zdobyli punkt. Gromkie wiwaty wstrząsały ziemią. To była odpłata za skradziony punkt. Richard tylko tak mógł utrzeć nosa Jagangowi - i zrobił to. Ich zwolennicy zaczęli skandować: - Cztery do jednego! Cztery do jednego! Cztery do jednego! Oficjalny wynik brzmiał jeden do jednego, lecz dla wiwatujących wynosił teraz cztery do jednego. Podczas kolejnego ataku, kiedy rozgrywający drużyny imperatora wbiegł do strefy rzutów i cisnął brok, jeden z ludzi Richarda wyskoczył wysoko w powietrze i udało mu się odbić brok, tak że nie wpadł do bramki. Kiedy zagrał róg, wynik był nadal jeden do jednego.
W trakcie ich pierwszej akcji Richarda podcięto, kiedy już docierał do strefy rzutów. Jeden z przeciwników chwycił go za nogi niby żelaznym imadłem. Richard, padając na ziemię, rzucił brok Johnrockowi. Ten go złapał, zanim przeciwnik zdążył go przechwycić. Johnrock dopadł strefy rzutów i cisnął brok. Richard, leżąc, patrzył, jak brok wpada do siatki. Zdobyli punkt. Johnrock wymachiwał rękami i podskakiwał jak rozradowany chłopiec. Tłum wpadł w zachwyt. Richard, wyplątując się spod napastnika, który boleśnie walnął go w plecy na pożegnanie, nie mógł się nie uśmiechnąć. Nie zareagował na tę zaczepkę. Nie miał zamiaru wdawać się w szarpaninę, kiedy brok nie był w grze. Dogonił Johnrocka i kiedy biegli ku strefie startowej, by zacząć kolejną akcję, klepnął skrzydłowego w ramię. - Dobrze się spisałeś, Johnrocku! - wrzasnął, przekrzykując wiwaty. - Przyniosłem nam chlubę! Richard nie mógł się nie roześmiać. - Chlubę i chwałę - przyznał, klepiąc Johnrocka po plecach. -I punkt, który się liczy. Kiedy się uformowali i czekali, aż sędzia rzuci im brok, wszyscy zawodnicy głośno gratulowali rozpromienionemu Johnrocko-wi. Potrząsnął pięścią, wywołując gromki okrzyk całej drużyny, a potem zajął swoje miejsce po prawej stronie Richarda. Bruce stanął na lewym skrzydle. Stoperzy utworzyli klin skierowany przed Johnrocka. Akcja miała ściągnąć obrońców w lewo, gdzie obrona była słabsza. Pognali przez boisko i drużyna imperatora zaczęła się kierować w lewo, jak tego chciał Richard, lecz
w ostatniej chwili przeciwnicy skręcili i przedarli się przez najsilniejszą część klina. Taka taktyka nie powstrzymałaby Richarda, nie pozwoliła zdobyć bro-ka. Chodziło im o coś innego. Richard wiedział, że szykują się kłopoty, kiedy napastnicy przeskoczyli ponad stoperami. - Johnrock!!! - wrzasnął Richard. - Daj w prawo!!! Lecz Johnrock uderzył potężnym barkiem w atakujących. Trzech napastników zanurkowało. Czwarty otoczył ramieniem szyję Johnrocka. Piąty, gnający ile sił w nogach, uderzył z boku w prawoskrzydłowego, wzmacniając dzwignię na jego szyi. Richard miał uczucie, że śni i w tym śnie nie może się zmusić do szybszego biegu. Biegł, ile sił w nogach - i usłyszał trzask pękających kości.
ROZDZIAA 33
Kahlan z ciężkim sercem patrzyła, jak Richard ukląkł przy leżącym na ziemi prawoskrzydłowym. Zagrał róg. Zawodnicy z drużyny Jaganga pospiesznie porzucili swoją ofiarę, leżącą na boku, i wrócili na własną połowę boiska, gotując się do obrony. - Czy on nie żyje? - zapytała Jillian. Kahlan objęła ramieniem barki dziewczynki przytulonej do jej lewego boku. - Obawiam się, że tak.
- Czemu mieliby naumyślnie zrobić coś takiego? - W ten sposób Aad gra w Ja'La dh Jin. Zabijanie to metoda na zdobycie tego, czego chcą. Kahlan widziała łzy w oczach Richarda, kiedy jego ludzie wzięli go pod pachy i odciągnęli od ciała. Jeżeliby natychmiast nie wró cił do gry, zostałby usunięty za opóznianie meczu. Pomocnicy sę-dziego wzięli się do roboty i ściągnęli z boiska nieruchome ciało wielkiego zawodnika. Kahlan słyszała, jak stojący kilka kroków przed nią Jagang rechocze. Tkwiąca u jego boku Nicci zerknęła przez ramię. Kahlan nie była pewna, co właściwie oznacza jej szkliste spojrzenie. Był w tym i żal Richarda, i tłumiony gniew, i przeznaczone dla Kahlan ostrzeżenie. Kahlan nie miała okazji porozmawiać z Nicci od tej nocy, kiedy to Jagang tak straszliwie ją poranił. Odkąd imperator założył się z Kargiem, był ponury i rozdrażniony. Poprzedniego wieczoru, kiedy Nicci czekała w sypialni, a Kahlan w drugiej komnacie jego namiotu, Jagang spotkał się na zewnątrz z kilkoma ludzmi ze swojej drużyny. Kahlan nie słyszała wszystkiego, lecz wyglądało na to, że nakazał im, by zadbali o to, żeby rozgrywający z drużyny Karga nie sprawiał im kłopotu. Kahlan nie spała potem przez całą noc, martwiąc się, czy Richard dożyje rana. Potajemne knowania wzbudziły w Jagangu jeszcze większą żądzę. Kazał Kahlan i Jillian zostać na podłodze w zewnętrznej komnacie. Chciał być sam ze swoją Królową Niewolnicą, jak nazywał Nicci. Kahlan nie wiedziała, co Jagang jej robi. Lecz bez
względu na wszystko Nicci nigdy nie krzyczała. W jego łożu zawsze zapadała w odrętwienie i patrzyła nieruchomym wzrokiem w dal, a on robił, co chciał. Kahlan to pojmowała. To była jedyna obrona Nicei. Wycofywała się w głąb siebie, a zewnętrzna obojętność pozwalała jej pozostać przy zdrowych zmysłach. Nic dobrego nie wyniknęłoby z tego, gdyby reagowała na wszystko, co ten bydlak z nią robił. Jednak jej obojętność rozwścieczała Jaganga, skłaniając go często do aktów przemocy. Kahlan się zastanawiała, czy będzie miała taką siłę jak Nicci, kiedy Jagang wezmie się do niej. Tego ranka rozmyślała, czy znowu przybędą Siostry, żeby ratować Nicci, a przynajmniej żeby ją uleczyć. Jednak kiedy Jagang wynurzył się z sypialni, wlókł Nicci za włosy. Rzucił ją na podłogę, bardzo z siebie zadowolony, uradowany jej bezsilnością. Kahlan ulżyło, że Nicci - chociaż pobita i posiniaczona - nie wygląda na poważnie poranioną. Drużyna Richarda szykowała się do kolejnej akcji. Kahlan się rozejrzała. Legiony żołnierzy wyrażały radość ze śmierci zawódnika. Inni gniewnie wyli, wygrażając pięściami drużynie imperatora. Powietrze aż iskrzyło od emocji. Gra się rozpoczęła i tłum trochę się uspokoił. Kahlan wyczuwała jednak, że zmienił się nastrój widzów. Ogólna radość z toczącej się gry zmieniła się w podenerwowanie przechodzące w niezadowolenie. Zaczęło się to w chwili, kiedy Jagang odebrał punkt zdobyty przez Richarda. Imperator uchylił decyzję sędziego, oznajmiając, że gol padł już po sygnale rogu. Sędzia na to przystał i unieważnił punkt, lecz wszyscy widzieli, że brok wpadł do siatki, zanim róg zagrał. Ale to nie miało znaczenia. Imperator
zadecydował. Czerwona drużyna zamierzała grać tak, jakby nie utraciła właśnie swojego najpotężniejszego zawodnika. Przedarli się przez linię stoperów. Richard zręcznie uniknął kilku prób zwabienia go w pułapkę. Lecz nadbiegali inni zawodnicy Jaganga. Richard zatrzymał się znienacka na bezpiecznym polu", rzadko wykorzystywanym, uniemożliwiając napastnikowi podcięcie go. To był osobnik, który skręcił kark jego skrzydłowemu. Kahlan nie wiedziała, co Richard zamierza. Dopóki stał na tym polu, nie wolno było go atakować, lecz równocześnie znalazł się w pułapce pospiesznie otoczonej przez przeciwników. Chwilowo bezpieczny, nie mógł z tego miejsca zdobyć punktu. W końcu będzie musiał wykonać jakiś manewr, lecz przez ten czas wokół robiło się coraz bardziej niebezpiecznie. Napastnik obejrzał się na szybko nadciągających swoich, a Richard coś do niego zawołał. Tamten spojrzał na niego. Richard, ze wszystkich sił przyciskający brok do piersi, nagle go rzucił. Ciężki brok trafił tamtego prosto w twarz z takim impetem, że odbił się wprost w ręce chłopaka. Zmiażdżył mu twarz. Z nosem wbitym w czaszkę, napastnik nagie zwiotczał i runął na ziemię. Tłum aż się zachłysnął oddechem. Chociaż Richard był na bezpiecznym polu", od prawej skoczył ku niemu rozwścieczony zawodnik Jaganga. Sędzia najwyrazniej nie miał zamiaru ogłosić faulu. Richard umieścił brok pod lewym ramieniem, nieco się odchylił w tę stronę. Cały czas zwrócony twarzą do napastnika, uderzył prawą ręką. Przedramieniem trafił w gardło. Tamten złapał się za szyję, chwiejnie cofnął i padł
na ziemię. Rozpaczliwie usiłował nabrać powietrza, noga mu drgała. Najwyrazniej miał zmiażdżoną tchawicę; jego poczerwieniała twarz zaczęła sinieć. Od lewej zaatakował kolejny, unosząc pięść. Richard okręcił się ku niemu, wykorzystał lukę w osłonie i impet napastnika. Błyskawicznie wymierzył cios nasadą dłoni prosto w serce gracza. Uderzenie było tak potężne, że odrzuciło napastnika w tył. Złapał się za pierś, oszołomiony i zdezorientowany, potem oczy zaczęły mu uciekać w głąb czaszki i runął na ziemię. Richard bez żadnej pomocy powalił trzech znacznie od niego większych mężczyzn. Kahlan zrozumiała, czemu celowało weń aż tyle strzał. A co by było, gdyby miał miecz... Richard nie marnował czasu. Skoczył w lukę, którą sam stworzył, i ruszył zdobyć punkt. Jego ludzie wyraznie byli na to przygotowani. Już się ustawili na jego trasie, gotowi stopować biegnących za nim napastników. Zawodnicy zderzali się ze sobą na całym boisku. Kahlan widziała, jak twarze wszystkich widzów po drugiej stronie boiska obracają się zgodnie za Richardem, biegnącym ku bramce przeciwników i omijającym zawodników; jego stoperzy usuwali mu z drogi kolejnych. Richard, niezagrożony, wpadł do strefy rzutów. Cisnął brok do siatki, zdobywając kolejny punkt. Jego drużyna znów prowadziła. Błyskawiczna akcja wywołała entuzjazm tłumu. Nawet Jagang podszedł do skraju boiska i obserwował, zaciskając z niepokoju pięść. Jego gwardziści też się wychylili, by patrzeć, jak drużyna Richarda dostaje brok od sędziego i rozpoczyna
nową akcję - bo czas ich gry jeszcze nie minął. Wpadli na połowę przeciwników i Richard skręcił w lewo. Zaraz go podcięto. Kahlan pomyślała, że to wygląda na zamierzone działanie. Przypomniało się jej, jak tego dnia, kiedy po raz pierwszy poszli obejrzeć jego drużynę, upadł w błoto, żeby nikt go nie rozpoznał. Kiedy upadł na ziemię, brok wyleciał mu z rąk. I to wydało się jej rozmyślne. Pomyślała, że to cześć planu. Jego lewoskrzydłowy akurat znalazł się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Pochylił się i podniósł toczący się brok. W jednej chwili był w strefie rzutów i cisnął brok. Richarda przewrócono, więc skrzydłowy miał pełne prawo spróbować zdobyć punkt. Brok wpadł do siatki, co wywołało grzmiące wiwaty. Uradowany skrzydłowy wyrzucił w górę ramiona. Skrzydłowi rzadko mieli okazję do takich akcji, a jeszcze rzadziej udawało się im tego dokonać. Kahlan wiedziała, że to jest dopuszczalne, lecz nigdy wcześniej tego nie widziała. Zagrał róg, na znak, że czas się skończył. Richard dogonił lewo-skrzydłowego i z dumnym uśmiechem klepnął go w plecy. Spojrzenie tamtego uświadomiło Kahlan, że uznanie ze strony Richarda było dlań równie ważne jak zdobycie punktu. Skrzydłowy był żołnierzem Imperialnego Aadu, a nie jeńcem, jak niektórzy zawodnicy z drużyny Richarda. Zastanawiała się, czemu Richard jest taki życzliwy wobec żołnierza Aadu. Ilekroć zaczynała mu ufać, zdarzało się coś, co kazało jej mieć się na baczności. Od poprzedniego meczu, kiedy to Nicci zobaczyła mężczyznę zwanego Rubenem i wymówiła imię
Richard", Kahlan wiedziała, że Richard to jego prawdziwe imię. Od tamtej pory nie zdołała zamienić z Nicei ani słowa, więc nie mogła o to zapytać, lecz podejrzewała, że Richard jest w istocie Richardem Rahlem - lordem Rahlem. Nie wiedziała, czy to prawda, lecz to by wiele wyjaśniało: na przykład to, dlaczego upadł w błoto tego pierwszego dnia, dlaczego malował twarz w dziwaczne symbole, mające ukryć to, kim jest, i dlaczego powiedział, że nazywa się Ruben. Jednak to się wydawało niemożliwe - sam lord Rahl jeńcem Imperialnego Aadu, grającym w Ja'La przeciwko drużynie imperatora. A tak naprawdę niepokoiło ją to, że ją zna. Tego pierwszego dnia, siedząc w klatce na wozie wjeżdżającym do obozu, zawołał jej imię. Podejrzewała, iż to możliwe, że Aad go pojmał, nie mając pojęcia, kto im wpadł w ręce. Te wszystkie zbiegi okoliczności wydawały się jej jednak dość naciągane. Wiedziała, że zapewne jest w tym więcej, niż sobie uświadamia. Może Richard pozwolił się pojmać, żeby się znalezć bliżej niej. Żeby ją uratować. Ależ z ciebie głuptas, strofowała się. Zastanawiało ją jednak, dlaczego stale znajduje się w centrum tak wielu spraw. Bardzo by chciała znów porozmawiać z Nicci, zapytać, czy to naprawdę Richard Rahl. Właściwie nie musiała pytać, bo reakcje Nicci i łzy w jej oczach, kiedy go zobaczyła, mówiły same za siebie. Kahlan wyczytała to z jej twarzy. To był mężczyzna, którego Nicei kochała. Kątem oka Kahlan śledziła swoich strażników popatrujących to na nią, to na boisko Ja'La. Kiedy tłum zawył, w podnieceniu potrząsając pięściami, strażnicy wyginali się, żeby pomiędzy gwardzista-
mi widzieć, jak drużyna imperatora dostaje brok, bo teraz była jej kolej zdobywania punktów. Trzech graczy, właśnie wywleczonych poza boisko, zastąpili inni. Tamtych po prostu zostawiono z boku i Kahlan miała pewność, że nie żyją. Richard w mgnieniu oka, bez żadnej pomocy, zabił trzech mężczyzn. Wcale nie uważała, że na tym się skończy. Drużyna imperatora, zaślepiona wściekłością, rozpoczęła atak Zbici w gromadę gnali środkiem, zdecydowani zmieść każdego, kto im stanie na drodze. Drużyna Richarda rozstąpiła się, a potem raz-dwa znalazła za nimi i zaatakowała od tyłu, łapiąc ich za nogi. Padali jak dłudzy w pełnym biegu, co jeszcze zwiększało impet uderzenia o ziemię. Jednemu z graczy imperatora złamano przy tym nogę w kostce. Wrzeszczał z bólu. Rozgrywający, słysząc krzyk, na ułamek sekundy stracił koncentrację. Wystarczyło to dwóm ludziom Richarda, by uderzyć go z boku. Runął na ziemię tak paskudnie, że zaparło mu dech w piersiach i zadzwoniły zęby. Wywiązała się szarpanina o brok. Zawodnicy Jaganga otrząsnęli się, odepchnęli czerwonych i zdołali zachować brok. Starali się wyminąć obrońców. Kilku graczy Richarda zostało na ziemi, wijąc się z bólu. Tłum wrzaskami zagrzewał drużynę imperatora. Ich rozgrywający to się uchylał, to omijał niektórych, to odpychał innych. Strażnicy Kahlan, słysząc wściekłe wrzaski, posunęli się do przodu, starając się zobaczyć, co się dzieje. To dało Kahlan troszkę więcej miejsca. Napór widzów, zajmujących stok za nimi, z obu stron zwężał obszar wygrodzony dla imperatora. Z przodu, tam gdzie stał Jagang, gwardziści
odpychali podekscytowany tłum, ale i ich wciągnęła szaleńcza walka na boisku; nie zwracali zbytniej uwagi na tyły, gdzie powolutku robiło się coraz ciaśniej. Kahlan mocniej objęła ramieniem Jillian, trzymając ją tuż przy sobie, a jej strażnicy zaczęli się krok po kroku przesuwać tam, gdzie było więcej miejsca, bliżej boiska. Ci za nią byli tuż-tuż, powoli, stale przeciskając się obok niej ku przodowi. Nicci, zapomniana przez pochłoniętego grą imperatora, zrobiła krok w tył, schodząc im z drogi. Strażnicy Kahlan zyskali miejsce. Wyglądało to zupełnie naturalnie, jakby po prostu nie chciała im zasłaniać widoku. Jagang, jak i wszyscy, wiwatował, jęczał, klął i wrzeszczał na drużyny na boisku. Już dawno zapadła ciemność, przydając wszystkiemu niesamowitej otoczki, jak nie z tego świata. Pochodnie, umieszczone wokół boiska, rzucały migotliwy blask na otwartą przestrzeń otoczoną morzem czerni. Pomiędzy pochodniami stało wielu łuczników z nasadzonymi na cięciwy strzałami. Ale nawet ich porwała gra i obserwowali raczej jej przebieg, a nie jeńców. Kahlan wydawało się, iż znajduje się w samym środku gwałtownego, burzliwego i szaleńczego obrzędu na cześć przemocy. Tłum nie tylko wył i wiwatował zaczął również skandować, przytupując do rytmu, kiedy któraś drużyna pędziła przez boisko. Ziemia drżała pod uderzeniami setek tysięcy nóg. Noc, ciemną i pochmurną, wypełniał niemilknący, grzmiący huk, niczym gromu. Nastrój był niesamowity. Nawet Kahlan mu się poddała. I ona, razem z widzami, miała wrażenie, że tam jest, że gna z zawodnikami przez boisko. Z bijącym sercem patrzyła, jak Richard unika
ataków, nurkuje pod sięgającymi ku niemu rękami, prześlizguje się pomiędzy skaczącymi ku niemu graczami. Krzywiła się. niemal odwracała głowę, kiedy ktoś obrywał. Wielu widzów jęczało tak, jakby to oni otrzymali cios. Klepsydra odmierzała czas; raz jedni mieli przewagę, raz drudzy. Lecz Kahlan widziała, jak Richard nie zdobywa na pozór pewnych punktów. Zwalniał odrobinę, żeby mogli go dopaść i podciąć. Raz nawet chybił. Ponownie padał w błoto, by tak rzec. Tym razem nie wiedziała dlaczego. Mecz trwał i Kahlan coraz wyrazniej widziała, że Richard manipuluje wynikiem. Gdy drużyna imperatora zdobywała punkt, raz-dwa wyrównywał, ale nie zdobywał przewagi - kolejny punkt zyskiwał dopiero wtedy, kiedy drużyna imperatora znów prowadziła. Klepsydra odmierzała akcje bez punktów. Stanęło na siedem do siedmiu. Po ruchach Richarda widziała, że nie tylko z jakiegoś powodu powstrzymuje się od zdobycia punktu, ale i oszczędza energię. Tamci się wysilali i przemęczali, Richard robił tylko to, co konieczne. Remis tylko rozgrzewał widzów do białości. Wielu wiwatowało, klaskało, gwizdało i porykiwało na cześć ulubionej drużyny, inni zaś wywrzaskiwali obelgi i wygrażali pięściami przeciwnikom swojej drużyny. Tu i tam wśród widzów wybuchały bójki. Szybko się kończyły, bo każdy chciał obserwować mecz. Kahlan, obserwując manewry Nicci, zauważyła, że udało się jej przesunąć jakieś sześć kroków za Jaganga. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Jagang obejrzał się tylko dwa razy, ale właściwie nie patrzył; cieszyło go, że jest w pobliżu. Niedaleko boiska Kahlan widziała ciągnące za
wojskiem kobiety, równie podekscytowane jak cały tłum; zaczynały odsłaniać piersi, kiedy zawodnicy przebiegali obok nich. Miejsca w pobliżu boiska były wysoko cenione, często o nie walczono, lecz kobiety mogły swobodnie podchodzić aż na sam skraj pola. Żołnierze - wiedząc, jak podniecone są kobiety, jak pragną przyciągnąć uwagę graczy jeszcze je podpuszczali. Kobiety zabiegały o uwagę. Kahlan słyszała, jak niektóre, stojąc w pobliżu, wykrzykują sprośne obietnice dla zwycięzców, kiedy gracze przebiegali obok nich. Kobiety zachowujące się w ten sposób wśród żołnierzy Aadu zwykle nie pozostawałyby długo wolne, lecz wojaków bardziej interesowała teraz gra. Wyczyny kobiet tylko wzmagały ogólne rozpasanie. To wszystko było elementem Ja'La. Kiedy Nicci podkradła się wystarczająco blisko, Jillian dotknęła jej dłoni. - Nic ci nie jest? - szepnęła na tyle głośno, by ją usłyszała mimo hałasu. - Tak się o ciebie martwiłyśmy. Nicci dotknęła jej policzka, uśmiechnęła się i skinęła głową na znak, że nic jej nie jest. - On coś knuje - wyszeptała, nachylając się ku Kahlan. - Wiem. - To może dać ci szansę ucieczki. Zrobię, co w mojej mocy, żeby ci pomóc. Bądz gotowa. Kahlan, z obrożą na szyi, nie bardzo wiedziała, co by jej umożliwiło ucieczkę. Ale sama myśl o tym dodała jej otuchy, chociaż uważała to za zupełnie nieprawdopodobne. I chociaż nie wierzyła, że ma szansę uciec, mogła się nadarzyć okazja do czegoś innego, co mogłoby uratować innych. Kiedy Nicci znów się obejrzała, Kahlan odrobinkę uniosła rękę, kryjąc to, co trzymała w dłoni.
- Masz. Wez. Nicci zmarszczyła brwi, a Kahlan na krótko odwróciła dłoń, żeby tamta zdążyła dostrzec rękojeść noża. Ostrze było przyciśnięte do przegubu Kahlan, ukryte w rękawie koszuli. - Zatrzymaj to - powiedziała Nicci. - Może ci się przydać. - Mam jeszcze dwa. Nicci przez chwile patrzyła na nią ze zdumieniem, a potem kiwnęła głową, dając znak, że Kahlan powinna dać nóż Jillian. Dziewczynka rozchyliła pelerynę, pokazując ostrze, które już dostała. Nicci spojrzała na Kahlan. - Nie umiem posługiwać się nożem. - To nie takie trudne - odparła Kahlan, wciskając rękojeść w dłoń Nicci. - W odpowiednim czasie po prostu dzgnij ostrym końcem w jakieś czułe miejsce kogoś, kogo nie lubisz. Błękitne oczy Nicci zerknęły na Jaganga. - Tyle to pewnie potrafię. Kahlan pomyślała, że Nicci, stojąca w miękkim blasku pochodni, z blond włosami spływającymi z kształtnych barków, jest chyba najpiękniejszą ze znanych jej kobiet. I nie tylko piękną. Pomimo tego, co Jagang jej zrobił, pozostała nieposkromiona. Była w niej wewnętrzna moc, szlachetność. - Czy on jest Richardem Rahlem? - zapytała Kahlan. Błękitne oczy wróciły ku niej i przez chwilę się w nią wpatrywały. - Tak. - Co tutaj robi? Nicci leciutko się uśmiechnęła. - Jest Richardem Rahlem. - Wiesz, co zamierza? Nicci lekko pokręciła głową i powiodła wzrokiem po strażnikach, sprawdzając, czy aby nie zwrócili na
nie uwagi. Przez luki widać było przebiegających zawodników pomalowanych w szaleńcze czerwone symbole. - Naprawdę jest tam Richard? - spytała Jillian. Nicci potaknęła. - Skąd wiesz? Jak możesz być pewna, skoro są cali w tych czerwonych malunkach? Znam Richarda, a nie poznaję go. Nicci popatrzyła na Jillian. - To on. W jej głosie była taka pewność, że znikały wszelkie wątpliwości. Kahlan pomyślała, że Nicci pewnie by go rozpoznała i w absolutnej ciemności. - Skąd on mnie zna? - zapytała. Nicci znowu długo patrzyła jej w oczy. - To nie miejsce na rozmowy. Po prostu bądz gotowa. - Na co? - zapytała Kahlan. - Co on według ciebie zrobi? Co twoim zdaniem może zrobić? - O ile znam Richarda, podejrzewam, że lada chwila rozpocznie wojnę. - Sam jeden??? - zdziwiła się Kahlan. - Jeżeli będzie musiał. Na boisku drużyna imperatora zdobyła punkt tuż przed sygnałem rogu oznaczającym koniec jej akcji. Tłum szalał. Kahlan aż się skrzywiła, słysząc ryk. Hałas był nie do wytrzymania. Zespół Richarda przegrywał jednym punktem. Tłum - czekając, by zawodnicy zajęli swoje miejsca i by róg dał sygnał do gry drużynie Richarda zaczął skandować, głucho, zdeterminowanie, rytmicznie. I tupać do wtóru. Hu-ha. Tup. Hu-ha. Tup. Hu-ha. Tup. Świat się kołysał przy każdym Hu-ha". Ziemia drżała przy każdym tupnięciu. Nawet Jagang i jego gwardziści się przyłączyli. Noc stawała się
niesamowita, dzika, pierwotna; jakby wszystko, co cywilizowane, cofnęło się przed nieokrzesanym barbarzyństwem. Zwolennicy drużyny imperatora chcieli, żeby ich ulubieńcy roznieśli przeciwników na strzępy, nie pozwolili im zdobyć punktu. Kibice drużyny Richarda chcieli, żeby ich pupile zmietli tych, którzy spróbują ich powstrzymać. Skandowanie było żądaniem krwi. Został tylko jeden obrót klepsydry; drużyna Richarda musiała zdobyć punkt w tej kolejce, bo inaczej przegra. Jeżeli zdobędą chociaż jeden punkt, będzie remis i nastąpi dogrywka. Kahlan widziała momentami Richarda, nie okazującego żadnych emocji, ustawiającego się ze swoimi ludzmi. Dał im krótki, ukradkowy sygnał dłonią. Kiedy się odwrócił, przesunął wzrokiem po widzach. Ich oczy na moment się spotkały. Serce Kahlan mocniej zabiło, ugięły się pod nią kolana. Richard już patrzył gdzie indziej. Nikt prócz Kahlan nie widział, że spojrzał wprost na nią - a gdyby nawet ktoś widział, nie wiedziałby dlaczego. Kahlan zrozumiała. Sprawdzał, gdzie stoi. To była chwila, dla której pomalował się na czerwono w te dziwaczne symbole. To była chwila, dla której utrzymywał remis. Bezlitośnie pokonał wszystkie inne drużyny, żeby mieć pewność, że w tej chwili będzie właśnie tutaj. Nie wiedziała dlaczego, ale to wszystko było dla tej chwili. Nagle wydał bojowy okrzyk i rozpoczął atak. Patrzyła na niego, pokrytego przerażającymi czerwonymi symbolami, na jego napięte w wysiłku mięśnie, na gniewne jastrzębie spojrzenie, płynne ruchy, zogniskowaną moc - i miała wrażenie, iż serce jej pęknie, tak szybko biło.
ROZDZIAA 34
Oczy wszystkich były wpatrzone w Richarda biegnącego z bro-kiem pod lewym ramieniem. Kahlan zrobiła krok w przód i zamarła. Tłum w napięciu wstrzymał oddech. Drużyna Jaganga rozpoczęła bieg z drugiego końca boiska, żeby powstrzymać atak. Gdyby nie pozwolili ludziom Richarda zdobyć punktu, wygraliby mistrzostwa. Byli doświadczonymi zawodnikami, wiedzieli, iż zwycięstwo jest w ich zasięgu, i nie zamierzali zaprzepaścić tej szansy. Richard, osłaniany przez stoperów i skrzydłowego, skręcił w prawo. Gnał ile sił w nogach, trzymając się prawej granicy boiska. Podmuch powietrza chwiał płomieniami pochodni, które mijał. Kobiety usiłowały go dotknąć, wrzeszcząc wraz z żołnierzami. Richard nagle znalazł się przed nimi, przemknął przed imperatorem. Jagang sprawiał takie wrażenie, jakby osobiście chciał podciąć przebiegającego chłopaka, Kahlan oczekiwała, że Richard się zatrzyma, zwróci przeciwko imperatorowi i zabije go tak jak tamtych - ale nie. Nawet nie rzucił ku nim okiem. Richard miał okazję zamordowania Jaganga i nie skorzystał z niej. Kahlan nie mogła pojąć dlaczego; przecież Nicci sądziła, że on coś knuje. Może to były tylko życzenia Nicci... i jej samej.
Richard i jego ludzie przemknęli błyskawicznie obok nich, pędzili przez boisko. Zawodnicy Jaganga, obserwując, jak nadbiegają, i widząc, że w pędzie trzymają się dość blisko siebie, zamiast się rozbiec po całym boisku, jak to czynili wcześniej, utworzyli nieprzenikniony mur mięśni i kości, przekonani, że powstrzymają natarcie. W poprzednich akcjach zawodnicy imperatora nie dali ludziom Richarda zdobyć punktów. Toteż mieli pewność, że zwyciężą, jeżeli i tym razem powstrzymają przeciwników. Lecz najwyrazniej chcieli czegoś więcej. Nie tylko pragnęli wygrać, chcieli też ukarać rywali. Byli zdecydowani zakończyć całą sprawę najbrutalniej, jak się da. Ludzie Richarda nie rozproszyli się, nie zajęli pozycji do zaatakowania stoperów przeciwnika nagle się zgrupowali. A co dziwniejsze - utworzyli kolumnę. Ustawili się jeden za drugim, najpotężniejsi na przedzie. Jednocześnie każdy chwycił ramię biegnącego przed nim, sprzęgając w ten sposób całą kolumnę. Pracowali nogami rytmicznie, harmonijnie. Drużyna Richarda w okamgnieniu utworzyła potężny ludzki taran. Zawodnicy, z Richardem na tyłach, nie biegli tak szybko, jak biegłby każdy z nich oddzielnie, ale nie musieli, bo utratę szybkości z nawiązką równoważyła masa dająca im niesamowity impet. Chociaż olbrzymi gracze drużyny imperatora napięli mięśnie, rozpędzona kolumna przebiła się przez nich jak taran przez nędzne drzwi. Ludzie Jaganga byli przyzwyczajeni, że rozmiary działają na ich korzyść, lecz nie byli w stanie przeciwstawić się impetowi tak skoncentrowanego ataku. Kolumna, wykorzystując impet rozpę-
dzonego taranu, przebiła się przez nich, ani na chwilę nie zwalniając, przenosząc siłę uderzenia na stoperów przeciwnika, odrzucając ich na boki. Gwałtowność zderzenia wyeliminowała z kolumny paru biegnących przodem zawodników, lecz kiedy jeden odpadał, za nim był następny i taran się nie rozpadł, lecz przebił przez mur przeciwników. Kiedy znalezli się na ich połowie, na pierwszej linii rzutów, da-leko od właściwej strefy, taran się rozdzielił, gracze zaś uderzyli w idących na nich stoperów przeciwnika. Dało to Richardowi chwilę spokoju. Cisnął brok z tylnej linii. Daleko stąd było do bramki. Brok, oświetlany blaskiem pochodni, zataczał w powietrzu łuk i cały tłum pochylił się, wstrzymując oddech, patrząc. Brok pewnie wylądował w siatce. Zdobyli dwa punkty. Tłum wydał grzmiący ryk, który wstrząsnął powietrzem i ziemią. Drużyna Richarda prowadziła jednym punktem. Drużyna imperatora nie miała już ani jednego obrotu klepsydry; mowy nie było, żeby zwyciężyła. Graczom Richarda został jeszcze czas na kolejne akcje, ale już go nie potrzebowali. Wygrali, choć mecz się nie skończył i piasek w klepsydrze nadal się przesypywał. Imperator stał z nieruchomą twarzą. Jego gwardziści, z ponurymi minami, powstrzymywali napór podekscytowanego, szaleńczo wiwatującego tłumu. Na koniec Jagang wysoko uniósł rękę. Wiwaty zaczęły cichnąć, wszyscy czekali, co zrobi imperator. Jagang skinął na sędziego. Kahlan wymieniła z Nicci spojrzenia. Nie słyszały, o czym ci dwaj rozmawiają.
Sędzia, nieco pobladły, skinął imperatorowi głową i pobiegł na środek boiska, unosząc dłoń i sygnalizując decyzję. - Napastnik, biegnąc wzdłuż linii bocznej, znalazł się poza boiskiem - zawołał wśród ciszy. - Punkty się nie liczą. Drużyna Jego Ekscelencji nadal prowadzi jednym punktem. Gra musi trwać, póki nie skończy się czas. Jeżeli tłum oszalał, kiedy Richard zdobył punkty, to teraz wpadł w furię. Wrzenie ogarnęło całą armię obserwującą mecz. Jednakże Richard wcale się nie przejął decyzją. Już był po swojej stronie, razem ze swoimi ludzmi, jakby się tego spodziewał. Jego zawodnicy, skupieni i oddani grze, też nie wyglądali na załamanych. Kiedy sędzia rzucił im brok, byli gotowi. W Ja'La nie można przerywać gry. Lecz drużyna Jaganga świętowała nieoczekiwany uśmiech losu i jeszcze nie uformowała linii obronnej. Zespół Richarda, któremu zostało niewiele czasu, nie marnował ani chwili i natychmiast zaatakował. Teraz biegli lewą stroną boiska, po przeciwnej stronie sektora Kahlan. Znów utworzyli kolumnę i każdy zacisnął dłoń na ramieniu poprzednika. Powtarzali strategię, jak w lustrzanym odbiciu. Tym razem trzymali się w sporej odległości od linii bocznej - na tyle daleko, żeby każdy, a zwłaszcza tłum po tej stronie, widział, iż nie zbliżają się do granicy boiska. Drużyna Jaganga wiedziała, co się zbliża, lecz jeszcze nie sformowała linii obrony, by powstrzymać atak. Uświadomiła sobie niebezpieczeństwo i runęła, by blokować nadbiegających. Kiedy zespół Richarda przeorał luzną formację
stoperów i dotarł do tej samej co poprzednio linii rzutów, na tyłach właściwej strefy, zawodnicy znów się rozproszyli, tworząc kieszeń" wokół rozgrywającego. Richard, przez nikogo niezagrożony, cisnął brok. Brok przeleciał ponad wyciągniętymi rękami ludzi Jaganga i wpadł do bramki - rzut za dwa punkty. Tłum zaczął szaleńczo wiwatować. Zagrał róg, ledwo słyszalny wśród grzmiącego ryku. Mecz się skończył. Drużyna Richarda zdobyła mistrzostwo - kilka razy. Jagang, purpurowy z wściekłości, zrobił długi krok w tył, złapał Nicci za rękę i przyciągnął ku sobie. Drugą rękę wyrzucił w powietrze, wstrzymując procedurę. Sędzia i jego pomocnicy stali jak sparaliżowani, wpatrując się w Jaganga. Wiwaty cichły, stopniowo zapanowała niespokojna cisza. - Ich rozgrywający przekroczył linię graniczną! wrzask Ja-ganga rozdarł zimną noc. - Złamał zasady! Podczas przedostatniej akcji Kahlan dobrze widziała, że Richard nie przekroczył linii granicznej. Ludzie stojący wzdłuż niej starali się go dotknąć, lecz nie mogli go dosięgnąć. Jeżeli tym razem Richard naprawdę przekroczył linię, to Jagang w żadnym wypadku nie mógł tego widzieć - dzieliło ich całe boisko. - Rozgrywka nieważna! - wrzasnął Jagang. Punktów nie było! Mecz skończony! Drużyna imperatora zdobywa mistrzostwo! Nieprzeliczone tłumy gapiły się na niego z niedowierzaniem. - Jagang Sprawiedliwy przemówił! - zawołała ku widzom Nicci, drwiąc z decyzji imperatora. Richard właśnie zmusił Jaganga Sprawiedliwego do
zademonstrowania wszystkim, iż pod władzą Aadu sprawiedliwość jest pustym słowem. A Nicci to podkreśliła. Jagang uderzył ją w twarz z taką siłą, że upadła,pod stopy Kaflan. Zwolennicy drużyny imperatora szaleli z radości. Podskakiwali, krzyczeli, wiwatowali, jakby sami czegoś dokonali. Zwolennicy drużyny Richarda szaleli z wściekłości. Kahlan, wstrzymując oddech, mocno ściskała nóż i sprawdziła, gdzie są jej strażnicy, a Jillian się pochyliła, żeby pomóc wstać zakrwawionej, lezącej na ziemi Nicci. Zwolennicy drużyny imperatora szydzili z kibiców drużyny Richarda, a ci odkrzykiwali, że gracze Jaganga to oszuści i że przegrali. Żołnierze zaczęli się popychać. Pięści zaczęły śmigać. Tworzyły się wrogie grupki, dobywano broni. W jednej chwili zakotłowało się w całym obozie. Ściany niecki, szczelnie wypełnione kibicami, jakby się rozłama-ły i ku boisku Ja'La zaczęła schodzić lawina. Miało się wrażenie, iż cała armia bierze udział w zażartej walce. Kahlan by nie uwierzyła, że to możliwe, lecz Nicci miała rację. Richard właśnie wywołał wojnę.
ROZDZIAA 35
Gwardia Jaganga wytężała wszystkie siły;
gwardziści, zwróceni plecami do tłumu, powstrzymywali napór walczących żołnierzy. Rozwścieczony imperator patrzył, jak wokół niego szaleje brutalna bijatyka. Nawet nie spróbował się wycofać. Sprawiał wrażenie, że najchętniej by się włączył do walki. Jego gwardziści robili, co mogli, żeby utrzymać bijących się jak najdalej od niego. Kahlan zauważyła Richarda po przeciwnej stronie boiska. W blasku pochodni jego czerwone malunki ostrzegały, że lada moment otworzą się zaświaty i pochłoną wszystkich. Za nim i jego ludzmi kotłowało się wściekle na całym stoku stadionu. Pijacka gwałtowność, rozszalała nienawiść i żądza krwi nie znały żadnej tamy. Kahlan zaczynała się niepokoić, że czerwone symbole uczynią z Richarda łatwy cel dla wszystkich zwolenników drużyny imperatora. Widzowie świetnie wiedzieli, kim jest i co właśnie zrobił. Stał się obiektem zarówno miłości, jak i nienawiści. Bala się, że to, co miało go zamaskować, może go teraz uczynić nazbyt widocznym dla tych, którzy chcieli go zabić. Popatrzyła na swoich strażników i przekonała się, że bardziej ich zajmuje ochrona życia imperatora niż pilnowanie jej, i pospiesznie przykucnęła obok Jillian. Smugi krwi znaczyły twarz Nicci. Ślady po uderzeniu pierścieniami Jaganga biegły ukosem przez policzek. Była półprzytomna, ale już dochodziła do siebie. - Nicci - wyszeptała nagląco Kahlan, unosząc jej barki i ramiona - mocno cię zranił? Błękitne oczy zamrugały, usiłując się skupić na twarzy Kahlan. - Co? - Jesteś poważnie ranna? - Kahlan odsunęła pasmo blond włosów z oczu Nicci. - Coś ci złamał?
Nicci dotknęła policzka. Poruszyła żuchwą. - Nic mi nie jest. - Musisz wstać. Nie zostaniemy tu długo. Richard rozpętał wojnę. Nicci uśmiechnęła się, chociaż wywołało to ból. Nigdy nie wątpiła, że on to zrobi. Kahlan wstała i pomogła Jillian podnieść Nicci, której wciąż kręciło się w głowie. Jillian objęła ramieniem talię Nicci, pomagając jej utrzymać się na nogach, a ona wsparła się na barkach dziewczynki. Jagang obejrzał się na Kahlan i zobaczył, że pomaga Nicci wstać. Wskazał ją jedną ręką, drugą łapiąc za koszulę jednego z jej strażników. Pchnął go ku Kahlan. - Miej ją na oku! - warknął. - Wszyscy na nią uważajcie! Żołnierze, jedyni, którzy mogli widzieć Kahlan oprócz Jaganga i Richarda - przestali wspomagać gwardzistów w odpychaniu rozszalałej tłuszczy i mszyli wypełnić rozkaz imperatora. W ogólnym zamieszaniu i chaosie doborowi gwardziści Jaganga oraz zawsze obecny oddział jego straży przybocznej zaciekle odpychali kłębiący się wokół, wrzeszczący i tłukący się tłum. Byli to rośli, potężnie umięśnieni mężczyzni, a jednak potrzebowali wszystkich swoich sił, żeby trzymać na odległość hordy zwykłych żołnierzy. I cal po calu zaczynali się cofać. Zwykli żołnierze wcale nie mieli ochoty bić się z gwardzistami Jaganga lub samym imperatorem pochłaniała ich walka między sobą, zaciekłość pijackiej burdy; lecz cały rozszalały tłum stopniowo napierał na sektor imperatora. Jagang krzyczał na swoich gwardzistów, zły, że są
zbyt wyrozumiali dla żołnierzy niesłuchających rozkazów. Nakazał im wypatroszyć tych, którzy się nie cofną. Kahlan nie sądziła, by Jagang martwił się o własne bezpieczeństwo. Chodziło raczej o oburzenie faktem, że nie okazują czci swojemu imperatorowi. Gwardziści nie mieli oporów. Rośli, doświadczeni żołnierze, do tej pory tylko odpychający zwykłych wojaków, nagle zaczęli zabijać tych, którzy na nich napierali. Jagang chwycił krótki miecz podany mu przez jednego z przybocznych, który uznał, że może imperator będzie musiał sam się bronić. I teraz Jagang dawał upust swojej wściekłości, siekąc na lewo i prawo. Wrzaski zabijanych ledwie było słychać w bitewnej wrzawie. Znajdujący się w pobliżu żołnierze, wmieszani w bijatykę, wcale z rozmysłem nie lekceważyli rozkazów, by się cofnęli - po prostu nie mogli tego zrobić. Napierały na nich tłumy spływające ze stoków stadionu. Cały ów tłum zapamiętale walczył i ci na dole, w pobliżu boiska Ja'La, byli spychani przez tę lawinę prosto na śmiercionośne klingi gwardzistów Jaganga. Kahlan obejrzała się na burdę na boisku Ja'La. Aż zamrugała ze zdumienia. Richard miał łuk. Już nasadził strzałę na cięciwę. Drugą trzymał w zębach. Jagang stał pośrodku swoich gwardzistów, ściskając w opuszczonej garści zakrwawiony krótki miecz, i wywrzaskiwał rozkazy. Wbijał wściekłe spojrzenie czarnych oczu w żołnierzy za otaczającym go pierścieniem, w przeważnej części odurzonych agresją, walczących i umierających za to, kto wygrał w Ja'La dh Jin. Jagang wskazywał wolną ręką, ryczał rozkazy swoim gwardzistom, kierował ich ku lukom w obronie przed
napierającym tłumem. Kahlan spojrzała za nich i zobaczyła Richarda z cięciwą przy policzku. Mgnienie i strzała śmignęła. Kahlan wstrzymała oddech, patrząc, jak leci ostry stalowy grot. Natychmiast pofrunęła druga strzała. Na moment przed tym, jak pierwsza miała się wbić w cel, jeden z gwardzistów zareagował na nawoływania kolegów odpychających grupę żołnierzy, która przedarła się przez ich linię. Skoczył przed imperatora, żeby im pomóc. Przebiegając, dostał pierwszą strzałę przeznaczoną dla Jaganga. Trafiła go pod prawe ramię, w bok piersi, pomiędzy przednim a tylnym plastronem grubego skórzanego pancerza. Wbiła się na tyle głęboko, by dotrzeć do serca. I pewnie tak było, bo żołnierz upadł. Zdumiony Jagang nieco się odwrócił i zrobił pół kroku w tył, kiedy gwardzista padł, zachłystując się oddechem. To mu uratowało życie, bo druga strzała trafiła go w prawą pierś. Gdyby się nie poruszył, wbiłaby się prosto w jego serce. Kahlan nie mogła uwierzyć, że w takim hałasie i zamieszaniu, wśród wściekłej bijatyki, pośród całego tego bólu, strachu, gniewu i zbierającej żniwo śmierci, Richard zdołał tak wycelować. A jednocześnie nie wyobrażała sobie, by mógł chybić. Jagang chwiejnie się cofnął; strzała utkwiła głęboko w jego piersi. Opadł na kolana, a gwardziści rzucili się, żeby go otoczyć i uformować wokół niego mur, chroniąc go przed ewentualnymi kolejnymi strzałami. Zniknął Kahlan z oczu, otoczony szczelnym pierścieniem przybocznej straży. Wykorzystała zaskoczenie i wstrząs swoich
strażników i prawą ręką wbiła nóż w nerkę żołnierza obserwującego, co się przytrafiło Jagangowi. Ostrze trzymane w lewej dłoni wbiła w brzuch żołnierza po swojej lewej, kiedy się ku niej obrócił. Szarpnęła nóż w górę, rozpruwając ofiarę. Trzeci strażnik odwrócił się od imperatora i runął ku niej. Jillian podcięła mu nogi. Kahlan poderżnęła mu gardło, kiedy padał - jednym szybkim ruchem, od ucha do ucha. Odwróciła się i popatrzyła na Richarda po drugiej stronie boiska. Miał miecz. Wmieszał się kolejny strażnik, chcąc ją rozbroić, i wtedy Nicci wbiła mu nóż w plecy. Okręcił się, krzycząc w szoku i bólu, sięgnął przez ramię, chciał dotknąć rany. Dzgnęła go dwukrotnie w pierś - gwałtownymi, głębokimi pchnięciami. Potknął się i upadł, próbując ją objąć ramionami, lecz mu się to nie udało i zwalił się na ziemię. Jak na kogoś, kto nie był mistrzem w posługiwaniu się nożem, Nicci świetnie sobie poradziła. Piąty żołnierz złapał Jillian, chcąc sobie z niej zrobić tarczę w ataku na Kahlan. Trafiła w ramię trzymające dziewczynkę, rozcinając mięśnie i ścięgna aż do kości. Jillian zwinnie się wywinęła. Skoczył na Kahlan, a ona wykorzystała jego impet, żeby go nadziać na nóż, który trzymała w drugiej ręce. Szarpnęła ostrze w górę, aż do żeber. Żołnierz szeroko otworzył oczy w zadziwieniu. Odsunęła się na bok, kiedy padał; ciężko uderzył o ziemię, wypłynęły wnętrzności. W całym tym zamieszaniu nie widziała szóstego strażnika, ale wiedziała, że gdzieś tu jest. Tłum na stoku za Richardem nieustannie się zsuwał, wlewając w misę boiska Ja'La. Grupki walczących ze sobą żołnierzy zaczęły się wdzierać
na płaski teren. Kłębiący się tłum już pochłonął większość łuczników. A ponieważ wielu trzymających pochodnie też padło pod naporem tłuszczy, zaczęło się robić coraz ciemniej. Coraz mniej było widać. Walczący zalewali boisko Ja'La. Jedni walczyli o życie, drudzy chcieli zabijać. A jeszcze inni, pijani po całym dniu świętowania rozgrywek Ja'La, walczyli dla samej radości walki. Ciężko ranni zaścielali ziemię. Wszędzie leżeli wrzeszczący z bólu ludzie. Nikt im nie pomagał. Wkrótce tak wielu mężczyzn miało pokryte czerwienią twarze, że coraz trudniej było wypatrzyć Richarda. To, co przed chwilą go wyróżniało, teraz pomagało mu się skryć. Sekundy temu rzucał się w oczy, teraz był zjawą w chaosie. Żaden z żołnierzy nie wyhamowywał, nie cofał się. Byli rozwścieczeni, mieli ochotę zabić każdego, kto im się nawinie pod rękę. Toporami odrąbywali ramiona, rozplątywali czaszki, rozsiekiwa-li piersi. Mieczami przeszywali przeciwnika. Kahlan, chociaż było to coraz trudniejsze, nie traciła Richarda z oczu, widziała, jak żołnierze go atakują. W wielu wzbudzał gniew. Ponosił odpowiedzialność za bluznierstwo przeciwko Imperialnemu Aadowi. Był tym, który ośmielił się pomyśleć, że może pokonać drużynę imperatora. Dokonał niewyobrażalnego. Nienawidzili go za to. Nienawidzili go za to, co uważali za jego arogancję. Kahlan przypuszczała, iż sądzili, że powinien przegrać - w razie potrzeby nawet z rozmysłem - i że wtedy wszystko byłoby w porządku. Niepowodzenie było dla takich ludzi urazą, którą pielęgnowali. Kiedy ktoś odnosił jakikolwiek sukces, wybuchali nienawiścią. Sukces należało
zniszczyć. Byli to bezrozumni okrutnicy Aadu, przesiąknięci jego naukami, które ich w tym utwierdzały. W końcu wiara Aadu potrzebowała bezrozumnych okrutników, którzy by ją narzucali. Richard z uporem przedzierał się ku Kahlan, nieustannie atakowany. Ze spokojem powalał przeciwników. Metodycznie przesuwał się przez boisko. Ci, którzy próbowali go zatrzymać, umierali. - Co powinnyśmy zrobić? - zapytała przerażona Jillian. Kahlan się rozejrzała. Nie było dokąd uciekać. Otaczała je armia Imperialnego Aadu. Nie było drogi wyjścia. Kahlan, niewidzialna dla większości z nich, mogłaby uciec, lecz nie zamierzała zostawiać Jillian i Nicci i przeciskać się wśród takich bestii. Zresztą nawet gdyby chciała, to i tak była jeszcze obroża. - Musimy tu zostać - odezwała się Nicci. Kahlan, chociaż wiedziała, że nie mogą zrobić nic innego, spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Dlaczego? - Bo gdybyśmy stąd odeszły, Richardowi trudno byłoby nas znalezć. Kahlan nie sądziła, żeby on naprawdę mógł coś zrobić. W końcu obie z Nicci miały na szyi obroże. Jagang mógł być ranny, ale wciąż był przytomny. Gdyby spróbowały odejść, zatrzymałby je za pośrednictwem obroży - lub zrobił coś jeszcze gorszego. Chętnie to wypróbuje, ale dopiero wtedy, kiedy nadarzy się odpowiednia sposobność. Zawsze pozostawała możliwość, że Richard dobije Jaganga. Wtedy miałyby szansę - o ile nie pojawiłyby się Siostry Armina lub Ulicia. Jagang był Nawiedzającym Sny. Kahlan nie wiedziała przecież, czy aby już nie wykorzystał swojej mocy
nad ich umysłami, żeby obie ściągnąć na pomoc. Przytulając Jillian, rozejrzała się dokoła. Nicci osłaniała dziewczynkę z drugiej strony. Wszędzie szaleli żołnierze ogarnięci żądzą mordu. Kahlan skinęła głową. - Chwilowo jesteśmy tu bezpieczne, chronione przez gwardzistów Jaganga. Ale wszystko wskazuje na to, że długo to nie potrwa. Wszędzie dokoła trwała walka. Jagang klęczał pośrodku swo-ich gwardzistów, trzymał się za pierś. Niektórzy z nich też przyklękli, gotowi go podtrzymać, gdyby trzeba było go postawićna nogi i wyrąbać drogę odwrotu. Inni natarczywie wołali, żeby za-wołać Siostrę. Pozostali gwardziści zaciekle siekli żołnierzy, którzy znalezli się w ich zasięgu, starając się utrzymać tłum z dala. Ziemia wokół imperatorskiego sektora robiła się śliska od krwi i flaków. Kahlan stała nieruchomo, wpatrzona w Richarda. Atakowali go ze wszystkich stron, starając się zabić. Szedł wśród nich, jakby naprawdę był zjawą. Podobnie wcześniej omijał stoperów odchylał się przed ostrzem, unikał ciosów, kiedy musiał, prześlizgiwał się pomiędzy tymi, którzy chcieli go zablokować. Ciął mieczem szybko i skutecznie, i żołnierze ginęli. Był ucieleśnieniem oszczędności ruchów: nigdy nie robił więcej, niż to było konieczne, wyrąbując sobie drogę przez boisko Ja'La. Wszędzie dokoła dziesiątki tysięcy ludzi walczyły chaotycznie i hałaśliwie. Richard był wyspą spokoju na morzu chaosu. Jego miecz się unosił i żołnierze ginęli. Nawet nie trudził się zabijaniem każdego, po prostu spychał ich z drogi, kiedy już machnęli ku niemu mieczami. Kiedy jeden z nich zaatakował nożem, Richard przyjął odpowiednią pozycję i błyskawicznym
uderzeniem z boku ściął mu głowę. Kahlan patrzyła jak urzeczona. Pojmowała jego sposób walki. Posługiwał się mieczem zupełnie odmiennie niż wszyscy wokół niego. Zupełnie jakby widziała siebie w ogniu walki. Chociaż zaskakiwał żołnierzy, ona często wiedziała, co Richard zrobi, jeszcze zanim to zrobił. Pod pewnymi względami wałczył inaczej niż ona, lecz często posługiwał się mieczem w taki sam sposób. Był silniejszy od niej i dlatego w razie potrzeby wykorzystywał swoją siłę, lecz i takich metody walki miały wiele wspólnego. Nie pamiętała, rzecz jasna, niczego sprzed porwania przez Siostry i zaklęcia chainfire, toteż przypuszczała, że musiała się uczyć od kogoś, kto walczył jak Richard. Chociaż był silny, oszczędzał energię i nie marnował jej bez potrzeby. Nie atakował. Czekał, aż jego zaatakują. Nie wykonywał zamaszystych ruchów, wykorzystywał przeciwko napastnikom ich własny impet, ustawiając ostrze tak, by się na nie nadziali, kiedy nadbiegną. Zdawał się wiedzieć, co zrobią i gdzie się znajdą, zanim to się stało, i wykorzystywał tę wiedzę przeciwko nim. I chociaż wyrąbywał sobie drogę wśród zawieruchy, nie odrywał wzroku od oczu Kahlan. Lecz chociaż nieustępliwie walczył i szedł przez boisko, to przecież był tylko człowiekiem - i tak jak wcześniej wykorzystał masę swojej drużyny, by się jak taran przebić przez przeciwnika i wy-grać, tak teraz nie mógł sobie sam łatwo poradzić z całą armią, I choćby nie wiadomo jak dzielnie walczył, zaczęły go zalewać kłębiące się wokół niego fale żołnierzy. W pewnej chwili Kahlan straciła go z oczu.
- Co zrobimy? - zapytała Jillian. Kahlan spostrzegła, że Jagang pluje krwią i trudno mu złapać oddech. - Uważam, że musimy się stąd ruszyć. - Nie możemy - zaprotestowała Nicci. - Jeżeli Richard nas nie odnajdzie, to po nas. Kahlan wskazała otaczający je chaos. - Jak według ciebie sobie z tym poradzi? - A już myślałam, że się nauczyłaś, że nie wolno go nie doceniać. - Nicci ma rację - odezwała się Jillian. - Widziałam, jak wyszedł ze świata zmarłych.
ROZDZIAA 36
Kahlan zdumiało oświadczenie Jillian. Wiedziała już, że Richard naprawdę mógł rozpocząć wojnę, lecz nie wierzyła, że mógłby zejść do zaświatów i stamtąd powrócić. Rozumiała jednak, że to ani czas, ani miejsce na rozprawianie o tym, bo wokół robiło się coraz bardziej niebezpiecznie. Wodziła wzrokiem po rozszalałym tłumie, wypatrując drogi ucieczki. Gdyby Jagang umarł albo chociaż zemdlał, mogłaby wykorzystać tę sposobność do wydostania się stąd razem z Jillian i Nicci. Zastanawiała się, czy utrata świadomości przez Jaganga, Nawiedzającego Sny, miałaby jakieś znaczenie czy nie. Martwiła się, że nawet w takim stanie potrafiłby je kontrolować za pośrednictwem obroży.
A nawet gdyby umarł lub stracił przytomność i nie mógł zatrzy-mać jej i Nicci dzięki obrożom, to i tak pozostawała cała ta kłębiąca się wokół armia. Kahlan była właściwie niewidzialna dla żołnierzy, lecz Jillian i Nicci z całą pewnością były widoczne. Przeprowadzenie wśród mężczyzn kobiety o urodzie Nicci i takiej dziewuszki jak Jillian na pewno nie byłoby łatwe. Jednak Nicci najwyrazniej wierzyła w Richarda. - Naprawdę wierzysz, że Richard nas stąd wydostanie? Nicci potaknęła. - Z moją pomocą. Chyba znam drogę. Kahlan nie uważała Nicci za osobę, która by się zdawała nieuzasadnioną nadzieję i modlitwę. Znosząc maltretowanie Jaganga, nigdy nie poddawała się fałszywej nadziei na wybawienie, nie ulegała iluzjom. Jeżeli twierdziła, że zna sposób, że zna drogę, Kahlan była skłonna wierzyć, że tak jest. Przez luki wśród walczących Kahlan dostrzegła Richarda. Pchnął żołnierza, zanim ten zdążył dokończyć sztych. Richard, pokryty krwistoczerwonymi symbolami, natychmiast cofnął miecz i uderzył głownią w twarz żołnierza nadbiegającego z tyłu. - To może być nasza jedyna szansa - powiedziała Kahlan. Nicci wyciągnęła szyję, by sprawdzić postępy Richarda, a potem znów spojrzała na zamieszanie wokół rannego imperatora. - Lepsza się nam nie nadarzy. Ale z tymi obrożami... - Jeżeli Jagang będzie odpowiednio rozkojarzony rzekła Kah-lan - to może nie zdoła ich wykorzystać. Nicci posłała Kahlan spojrzenie wyraznie mówiące, że to głupie założenie.
- Posłuchaj mnie uważnie - powiedziała. - Gdyby coś poszło zle, zrobię, co w mojej mocy, żebyście ty, Richard i Jillian mieli szansę wydostania się stąd. - Ostrzegawczo uniosła palec. - Jeżeli do tego dojdzie, masz wykorzystać tę szansę, rozumiesz? Jeżeli do tego dojdzie, nie waż się marnować sposobności, którą ci dostarczę. Rozumiesz? Kahlan wcale się nie podobało, że Nicci rozważa poświęcenie życia, by wywalczyć dla nich szansę ucieczki. Ciekawiło ją też, dlaczego Nicci uważa, że jej życie jest mniej ważne niż życie Kahlan. - Jeżeli przyrzekniesz, że nawet o tym nie pomyślisz, póki naprawdę nie będzie innego wyjścia. Poszukam sposobu, by wydostać stąd nas wszystkich. - Mam tylko jedno życie - powiedziała Nicci. - I nie zamierzam pochopnie go tracić, jeśli o to ci chodzi. Kahlan uśmiechnęła się, słysząc to, i położyła dłoń na ramieniu Jillian. - Trzymaj się blisko, lecz nie wchodz mi w drogę, kiedy będę musiała użyć noża. I nie bój się w razie potrzeby posłużyć się swoim. Jillian skinęła głową, a Kahlan powiodła ją ku boisku Ja'La, tam gdzie ostatnio widziała Richarda. Nicci trzymała się tuż za Jillian. Zanim Kahlan zrobiła mniej więcej dwanaście kroków, przez tłum walczących za nimi przebił się Karg na wielkim bojowym rumaku. Koń parskał z niezadowoleniem na żołnierzy. Dowódca, prowadzący spory oddział gwardzistów, rozejrzał się, oceniając sytuację. Ci, których przyprowadził - podobnie jak gwardziści wokół Jaganga - byli doborowymi, zaprawionymi w bojach żołnierzami. Byli rośli, potężnie zbudowani, uzbrojeni po zęby - zdawało się, że są ich tysiące.
Walczyli z niesłychanym okrucieństwem. Przebijali się przez żołnierzy, przelewając morze krwi. Niezbyt daleko za gwardzistami Kahlan ujrzała strzelające w nocne niebo płomienie. Jaskrawa czerwona poświata oświetliła napięte twarze żołnierzy walczących na śmierć i życie. Nie miało dla nich znaczenia, z kim walczą. Odebrało im rozum w oszalałym świecie. Każdy walczył we własnym imieniu, z wyjątkiem gwardzistów, świetnie wiedzących, z kim się bić - z każdym, kto się do nich nie zaliczał. - Siostry nadchodzą - odezwała się Nicci obserwująca wzbijające się ku czarnemu niebu płomienie i dym. - Nie zostało nam zbyt wiele czasu. Staraj się zniknąć im z oczu i nie wejdz w drogę gwardzistom. Kahlan potaknęła, przesuwając się z Jillian w stronę przeciwną od przebijającego się oddziału. Nicci ułożyła plan wydostania ich stąd. Richard z pewnością będzie ich szukał, więc Kahlan nie chciała się zbytnio oddalać od miejsca, w którym je ostatnio widział. Zamierzała ominąć obszar walki zwykłych żołnierzy z gwardzistami i kierować się tam, gdzie ostatni raz widziała Richarda, mając nadzieję, że nie za bardzo zboczy z jego trasy. Bardzo chciała uniknąć nowego starcia. Doborowi gwardziści to zupełnie inny przeciwnik niż zwykli żołnierze. Karg zeskoczył z konia, otoczony oddziałem gwardzistów, który przyprowadził. - Gdzie Jagang?! - zawołał do muru strażników osłaniających rannego imperatora. - Dostał strzałą - wyjaśnił jeden z oficerów, dając znak swoim ludziom, żeby przepuścili dowódcę. Kahlan zobaczyła Jaganga na kolanach, podtrzymywanego przez klęczących u jego boków
rosłych żołnierzy. Był blady, ale przytomny. Z trudem oddychał, od czasu do czasu kaszlał, plamiąc podbródek i pierś drobnymi skrzepami krwi. Zaciskał dłoń na strzale sterczącej z prawej piersi. - Strzała!!! - ryknął Karg. - Jak to się mogło stać, na Stwórcę?! Oficer złapał Karga za kolczugę, szarpnął ku sobie. - Twój człowiek do niego strzelił! Karg wbił weń gniewne spojrzenie, czubkiem noża uniósł mu brodę. - Zabieraj łapy. Tamten puścił go, lecz odwzajemnił wściekłe spojrzenie. - O czym ty mówisz? Jaki mój człowiek? - zapytał Karg. - Twój rozgrywający. Posłał imperatorowi strzałę. Karg spochmurniał. - Sam go zabiję. - Jeśli my pierwsi tego nie zrobimy. - Świetnie. Załatwcie to. Nie dbam o to, kto go zabije, ważne, by zginął. Jest niebezpieczny. Nie chcę, żeby biegał wolno i wyrządzał kolejne szkody. Przynieście mi jego głowę, żebym wiedział, iż sprawa zakończona. - Możesz to uważać za załatwione - oznajmił oficer. Karg zignorował jego przechwałkę, odpychał z drogi żołnierzy. - Postawcie imperatora na nogi! - wrzasnął do tych wokół Ja-ganga. - Zabieramy go z powrotem do jego sektora. Są tam Siostry, które mogą mu pomóc. Tutaj nic nie zdziałamy. Nikt się nie sprzeciwił. Gwardziści pomogli Jagangowi wstać. Dwaj z nich wzięli go pod pachy, podtrzymali. - Karg - odezwał się słabym głosem Jagang. Oficer
zbliżył się do niego. - Słucham, Ekscelencjo? Jagang się uśmiechnął. - Miło cię widzieć. Myślę, że na jakiś czas ją wygrałeś. Karg wymienił z imperatorem przelotne, chytre uśmieszki, a potem ryknął do gwardzistów: - W drogę! Jillian wczepiała się w Kahlan z jednej strony, Nicci z drugiej i przesuwały się w bok, starając się, żeby ich nikt nie zauważył. Gwardziści, których przyprowadził Karg, wyrąbywali sobie drogę powrotną wśród walczących. Kahlan przerażała myśl, że mogłaby wrócić do namiotu Jagan-ga. Miała oko na gwardzistów i oglądała się przez ramię, lecz nie dostrzegała Richarda. Pijani, rozwścieczeni żołnierze walczyli wokół nich, a Kahlan patrzyła, jak gwardziści imperatora zaczynają formować klin, żeby oczyścić sobie drogę z boiska Ja'La ku sektorowi Jaganga. Prawie wszystkie pochodnie już dawno pogasły. Gwardziści przy-nieśli trochę nowych, lecz znajdowali się w pewnej odległości. Przy całkiem zachmurzonym niebie było tak ciemno, że Kahlan nawet nie widziała boiska Ja'La. Wznoszący się ponad równinami Azrith płaskowyż zniknął w ciemnościach. Musiała wykorzystać odległą, oświetloną pochodniami rampę jako punkt orientacyjny. Z grzmotem, od którego zadrżała ziemia, wybuchnął ogień - to Siostry wykorzystały swoją moc, żeby wypalić sobie drogę przez walczącą armię ku Jagangowi. Na meczu Ja'La były setki tysięcy żołnierzy. Żaden nie miał zamiaru uciekać. To gwardziści chroniący Jaganga musieli uciekać przed tłumem. Kahlan, Jillian i Nicci też musiały uciekać poprzez
tÅ‚um, a nie miaÅ‚y do pomocy tysiÄ™cy uzbrojonych gwardzistów. StaraÅ‚y siÄ™ jak najmniej zwracać na siebie uwagÄ™. GarbiÅ‚y siÄ™, by wyglÄ…dać niepozornie, uważaÅ‚y, by nie patrzeć wprost na otaczajÄ…cych je żoÅ‚nierzy. NaciÄ…gnęły kaptury, pochyliÅ‚y gÅ‚owy i powolutku przeÅ›lizgiwaÅ‚y siÄ™ przez obszary wzglÄ™dnego spokoju w tym chaosie. To byÅ‚a powolna ucieczka. Jeszcze nie zdoÅ‚aÅ‚y odejść wystarczajÄ…co daleko od walczÄ…cych z hordÄ… gwardzistów. JakoÅ› musiaÅ‚y siÄ™ przedrzeć przez ich liniÄ™, a potem przez armiÄ™. Wredni© uÅ›miechniÄ™ty Karg wyÅ‚oniÅ‚ siÄ™ nagle z ciemnoÅ›ci i zÅ‚apaÅ‚ Nicci za ramie. - Tu jesteÅ›. - ZrzuciÅ‚ jej z gÅ‚owy kaptur, by siÄ™ jej lepiej przyjrzeć. - Idziesz ze mnÄ…. - DaÅ‚ znak jednemu ze swoich ludzi. - Za-bierz i dziewczynkÄ™. Skoro już mamy mieć zabawÄ™, to niech moi ludzie dostanÄ… tÄ™ mÅ‚odÄ… damÄ™. Jillian krzyknęła, kiedy wojak wyrwaÅ‚ jÄ… Kahlan i powlókÅ‚ za sobÄ…, idÄ…c za Kargiem i Nicci. Kiedy spróbowaÅ‚a pchnąć go nożem, wykrÄ™ciÅ‚ jej rÄ™kÄ™. Nie widzieli Kahlan, bo jÄ… też by zÅ‚apali. Kahlan podeszÅ‚a tuż do żoÅ‚nierza trzymajÄ…cego Jillian. Zaczęła unosić nóż, kiedy krzepka dÅ‚oÅ„ zÅ‚apaÅ‚a jÄ… za nadgarstek. ByÅ‚ to jeden z jej strażników - ten szósty, który zniknÄ…Å‚ jej z oczu. WznosiÅ‚ siÄ™ teraz nad niÄ… jak góra. ZnaÅ‚a go. ByÅ‚ jednym z najbystrzej-szych. Nie byÅ‚ tak nieostrożny jak pozostali. Nadal miaÅ‚ broÅ„. Nicci i krzyczÄ…cÄ… Jillian odciÄ…gano coraz dalej od Kahlan, żoÅ‚nierz zaÅ› wykrÄ™ciÅ‚ jej rÄ™kÄ™ za plecy, aż zdrÄ™twiaÅ‚y jej palce. Krzyknęła z bólu. Z ponurÄ… minÄ…, obojÄ™tny na jej cierpienie, wyÅ‚uskaÅ‚ jej z dÅ‚oni nóż. KopaÅ‚a go w piszczele, żeby jÄ… puÅ›ciÅ‚. Ale tylko jeszcze mocniej wykrÄ™ciÅ‚ jej rÄ™kÄ™, aż ból zmusiÅ‚ Kahlan do zaprzestania walki. PopychaÅ‚ jÄ… w
stronę, w którą prowadzono Jaganga. Nicci, wleczona przez Karga wśród kłębiących się żołnierzy, obejrzała się na nią. Jej blond włosy od czasu do czasu migały Kahlan w kłębowisku. Z przegubu dziewczyny zniknęła trzymająca ją dłoń. Za to chwyciła ją za ramię. I gwałtownie pociągnęła w tył wśród walczących, w ciemność. Kahlan się odwróciła, gotowa bronić przed tym, co najwyrazniej wpadło do głowy żołdakowi. Tuż za nią stał Richard. Świat się zatrzymał. Szare oczy patrzyły w głąb jej duszy. Z tak bliska krwistoczerwone symbole na jego twarzy były przerażające. Lecz uśmiech sprawiał, że wydawał się najłagodniejszym, najmilszym człowiekiem na świecie. Mógł jedynie z uśmiechem patrzeć jej w oczy; to jedno w owej chwili potrafił. Kahlan musiała sobie przypomnieć, jak się oddycha. W końcu opuściła wzrok i zobaczyła strażnika, który ją pochwycił. Leżał na ziemi, głowę miał wykrzywioną pod dziwnym kątem. Nie oddychał. Wokół leżało tyle ciał, że nikt nie zwracał uwagi na jedno więcej. W końcu był takim samym żołnierzem jak wszyscy inni. Tyle że mógł ją widzieć. Kahlan gwałtownie wróciła do rzeczywistości. Z mdlącym uczuciem pomyślała, że przecież oni mają Nicci i Jillian. Skinęła dłonią. - Musimy pomóc Nicci i Jillian. Ma je Karg. Richard się nie zawahał. Szare oczy spojrzały tam, gdzie zniknęła Nicci. - Szybko. Trzymaj się blisko mnie. Znów znalezli się wśród walczących. Tym razem Richard musiał walczyć nie ze zwykłymi żołnierzami, lecz z gwardzistami. Nie miało to
znaczenia. Szedł wśród nich, zabijając, kiedy musiał oczyścić Kahlan drogę, unikając walki, kiedy było to możliwe. Któryś pchnął mieczem - Richard zszedł mu z drogi, odciął ramię i złapał miecz, zanim ten upadł na ziemię. Rzucił Kahlan. Chwyciła miecz i natychmiast cięła żołnierza atakującego Richarda. Dobrze było mieć miecz w rękach. Móc się bronić. Obydwoje wyrąbywali sobie drogę wśród gwardzistów. Karg się obejrzał, zobaczył zbliżającego się Richarda. Puścił Nicci i zwrócił ku swojemu rozgrywającemu, uśmiechnięty, gotowy do walki. Otaczający go gwardziści zrozumieli, że chce sam załatwić sprawę, więc zajęli się własnymi problemami. - Cóż, Rubenie, wydaje się... Richard zamachnął się mieczem, bez ceregieli odcinając gadzinie łeb. Interesowało go wyłącznie to, co musiało być zrobione. Nie musiał pouczać wrogów. Po prostu ich eliminował. Gwardzista, który widział, co się stało, ruszył ku Richardowi. Nicci pospiesznie wyciągnęła rękę i podcięła mu nożem gardło. Niesamowicie zdumiony, zacisnął dłonie na ziejącej ranie, osunął się na kolano, a potem runął twarzą na ziemię. W jednej chwili znalezli się w samym środku wściekłej walki. Atakowało ich tylu doświadczonych żołnierzy, że Richard już nie był w stanie się powstrzymywać. Mściwie siekł gwardzistów. Kahlan, zaniepokojona, że jest ich dla niego za wielu, nie mogła pozwolić, żeby walczył sam. Niewidzialność była teraz jej atutem. Mogła krążyć wśród atakujących Richarda i robić swoje. Chcieli z nim walczyć, a padali pod jej spadającym nie wiadomo skąd mieczem. Obydwoje masakrowali gwardzistów.
Nicci również natychmiast włączyła się do walki. We troje mieli jeden cel - wywalczyć sobie drogę wśród gwardzistów. - Musimy się dostać do rampy! - zawołała Nicci do Richarda. Wyciągnął miecz z ciała padającego żołnierza i spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Do rampy? Na pewno? - Tak! Richard nie protestował. Zmienił kierunek, osłaniając Jillian, i wycinał sobie drogę wśród walczących. Dbał, by żaden z nich nic jej nie zrobił. Wyrąbywali sobie przejście i Kahlan wiedziała, że musi zostawić Richardowi swobodę ruchów. Większość żołnierzy atakowała właśnie jego. Żaden z nich jej nie widział, toteż odciągnęła Jillian od Richarda, żeby nie mogli porwać dziewczynki i wykorzystać jako tarczy przeciwko niemu. Mogła ją lepiej chronić niż Nicci. Starała się osłaniać Jillian, chroniąc jednocześnie tyły Nicci i atakując nieuważnych gwardzistów. Jeden z tych z tyłu zamierzył się mieczem na Jillian, lecz ktoś pchnął go klingą w plecy. Umierający upadł, a Kahlan zobaczyła przed sobą uśmiechniętą twarz mężczyzny o osobliwych żółtych oczach. Zjawiłem się, żeby ci pomóc, śliczna pani. Jego miecz lśnił nawet w ciemnościach. Odziany jak żołnierz Aadu, nie był jednym z nich. Jillian cofnęła się ku Kahlan, kolejny żołnierz chciał ją pchnąć mieczem, a człowiek o żółtych oczach okręcił się i na odlew ciął tamtego lśniącym ostrzem w bok głowy. Czaszka pękła, poleciały kawałki kości i mózgu. Kahlan aż zamrugała ze zdumienia.
Richard zauważył, co się dzieje, i pospieszył ku nim. Nieznajomy, nagle zagniewany, pchnął go mieczem. Richard zrobił coś niezmiernie dziwnego - po prostu stał w miejscu. Kahlan była pewna, że miecz go przeszyje, lecz klinga, która sekundy wczesniej rozpłatała czaszkę gwardzisty, tym razem zrobiła coś niesamwitego. Tuż przed Richardem zmieniła kierunek i poszła bokiem, jakby go chroniła jakaś niewidzialna tarcza. Nieznajomy, jeszcze bardziej rozgniewany, pchnął ponownie, lecz miecz znów poszedł bokiem, omijając Richarda. Nieznajomy nie tylko się zdziwił, ale i zaniepokoił. Niepokój zaś zmienił się w lodowatą furię. - Jest mój! Kahlan nie miała pojęcia, o czym on mówi. Zanim zdążyła się nad tym zastanowić, zobaczyła, jak Nicci pada, trzymając się za szyję. Nowa grupa gwardzistów zaatakowała z takim impetem, że Richard musiał stawić im czoło lub zginąć. Nagle rozgorzało nowe ognisko walki. Napastnicy, wznosząc gromkie bojowe okrzyki, zamaszyście wymachiwali mieczami. Richard walczył zaciekle, lecz musiał się cofać. Nadbiegali coraz to nowi i odległość pomiędzy nim a Kahlan zaczęła rosnąć. Zaczęła atakować rojących się wokół Richarda gwardzistów, lecz nieznajomy złapał ją za ramię i odciągnął. - Musimy iść. Natychmiast. Poradzi sobie z nimi. Daje nam szansę ucieczki. Musimy ją wykorzystać. - Nie zostawię go... Kahlan nagle zachłysnęła się oddechem, tak silny był ból. Miecz
wypadł jej z dłoni. Chwyciła się za szyję, szarpiąc obrożę. Krzyczała, choć starała się milczeć. Rozdzierający ból był tak ostry, tak gwałtowny, że nie dało się nie krzyczeć. Osunęła się na kolana, jak przedtem Nicci. Płakała z męki. - Chodz! - wrzasnął obcy. - Musimy uciekać! Pospiesz się! Kahlan nie mogła się ruszyć. Straszliwa męka ledwie pozwalała jej oddychać. Poprzez łzy widziała na twarzy Richarda przerażenie i gniew; bezskutecznie usiłował do niej dotrzeć. Nadciągało jednak coraz więcej gwardzistów zdecydowanych rozprawić się z rozgrywającym, który upokorzył imperatora i wywołał zamieszki. Choć jego miecz zabijał raz za razem i żołnierze wokół niego padali trupem, napastników przybywało, spychali go. Kahlan osunęła się twarzą na ziemię. Ból spływał nerwami pleców i nóg, wywoływał drgawki. Nie kontrolowała mięśni. Nieznajomy złapał ją za ramię. - Chodz! Musimy natychmiast uciekać! Kiedy nie zareagowała, zaczął ją wlec.
ROZDZIAA 37
Richard widział, jak Kahlan krzyczy z bólu, szarpie obrożę. Serce tłukło mu się z przerażenia; walczył. Pomimo rozpaczliwych wysiłków nie mógł się ku niej przebić przez mur żołnierzy w skórzanych
pancerzach i kolczugach. Prawdę mówiąc, mógł się jedynie bronić. Z każdej strony uderzała weń śmiercionośna broń - miecze, noże, topory i dzidy. Musiał nieustannie zmieniać taktykę. Dzgnął żołnierza z mieczem i uderzeniem złamał włócznię. Zanurkował pod toporem, który świsnął mu nad głową. Wiedział, że jeden błąd może kosztować go życie. Musiał się cofać, chociaż tak zaciekle nie walczył jeszcze nigdy. Musiał się cofać, bo inaczej by go obezwładnili. Raz za razem z dziką furią ponawiał ataki - lecz coraz liczniejsi napływali w miejsce tych, których zabił. Ataki pomagały mu utrzymać pozycję. Ilekroć musiał złapać oddech, zmuszali go do cofania się. Kahlan była tak blisko i tak daleko zarazem. Jagang znowu ją zabierze. Richard wyrzucał sobie, że tak mało zrobił, by zabić Jaganga. Powinien się bardziej postarać. Gdybyż tamten żołnierz nie znalazł się w nieodpowiedniej chwili przed Jagangiem, strzała Richarda zrobiłaby swoje. Lecz chociaż mówił sobie, że powinien się bardziej postarać, spróbować czegoś innego, wiedział, że nie może bez końca dumać nad tym, co mógł zrobić inaczej. Powinien wymyślić, co zrobić teraz. Chwilami dostrzegał Nicci, również leżącą na ziemi. Cierpiała jak Kahlan. Richard wiedział, że musi im jakoś pomóc. Samuel na pewno nie robił tego, co trzeba. Rozproszenie uwagi zaczynało się dawać Richardowi we znaki. Chybił i pozostawiony przy życiu żołnierz znów go zaatakował. Jedynie szybki manewr ocalił go przed czymś gorszym niż płytkie nacięcie ramienia. Parę razy o mało nie stracił życia, usiłując zobaczyć Kahlan. Raz w ostatniej
chwili sparował cios. Wiedział, że musi się skoncentrować. Nie pomoże Kahlan, Nicci i Jillian, jeżeli zginie. Lecz ręce miał jak z ołowiu. Dłonie były śliskie od krwi. Coraz trudniej było utrzymać w nich miecz. Żołnierz obrócił w ręku topór, biorąc zamach, czym zasygnalizował Richardowi, że ma on do czynienia z ekspertem. Mocno chwycił trzonek i pociągnął topór ku dołowi, by zabić. Richard w ostatniej chwili uskoczył i - aż krzyknął przy tym z wysiłku - uderzył mieczem. Odciął napastnikowi ramię. Nogą odepchnął z drogi przerażonego i zaskoczonego żołnierza; uchylił się przed wymierzonym w jego głowę ciosem mieczem i wbił ostrze w podbrzusze napastnika. Miecz, który miał, dobrze mu służył, ale nie należał do niego. Samuel miał jego miecz. Richard nawet bał się pomyśleć, co Samuel tu robi. Ale widząc go nad Kahlan, nie musiał się domyślać. Przypomniał sobie, jak Zedd, dając mu Miecz Prawdy, powiedział, że nie może go użyć przeciwko Rahlowi Posępnemu, bo ten włączył do gry szkatuły Ordena. Przez cały rok moc Ordena chroniła Rahla Posępnego. Wiedział, że głupio ryzykuje, ale musiał sprawdzić tę teorię. Musiał znać prawdę, jeżeli miał pomyślnie zakończyć to, co go czekało. Szkatuły Ordena były w grze, w jego imieniu, i dlatego Miecz Prawdy nie mógł wyrządzić mu krzywdy. Kiedy myślał, że już nie da rady, wykorzystywał straszliwy gniew, jaki budziły w nim męki Kahlan, i znajdował siły do dalszej walki. Nie wiedział, jak długo podoła takiemu wysiłkowi. Jednego był pewny - kiedy zabraknie mu sił, zginie.
I właśnie wtedy jakiś człowiek wyrąbał sobie drogę ku niemu, osłaniając z lewej przed trzema gwardzistami atakującymi od tej strony. Richard kątem oka dostrzegł czerwone symbole. Ciął w twarz napastnika, gdy tylko ten popełnił błąd, odchylając w tył ramię. Kiedy tamten padał z krzykiem, Richard wykorzystał okazję i spojrzał w lewo. To był Bruce. - Co tutaj robisz?! - zawołał, przekrzykując szczęk stali. - To, co zawsze: osłaniam cię! Richard ledwie mógł uwierzyć, że Bruce, żołnierz Imperialnego Aadu, walczy u jego boku z gwardzistami. Popełniał zdradę. Chłopak przypuszczał jednak, że pokonanie drużyny imperatora było jeszcze większą zdradą. Bruce walczył zaciekle. Wiedział, że tej gry nie wolno im przegrać. Braki w wyszkoleniu nadrabiał nieustępliwością. Richard zaryzykował kolejne spojrzenie i zobaczył, że Samuel zaczyna odciągać Kahlan. Była uosobieniem przerażenia i rozpaczy. Palce miała zakrwawione od szarpania obroży. W nagłym błysku i przy grzmocie powietrza żołnierze wokół Richarda, w tym Bruce, polecieli w tył niby odrzuceni wybuchem. Lecz nie było ani płomieni, ani dymu, nie latały żadne szczątki, nie było słychać najcichszego odgłosu. Richard, stojący w samym środku tego, co się wydarzyło, był cały obolały i wzrok mu się zamglił od wstrząsu. Wszędzie dokoła, niczym powalone drzewa, leżeli rośli gwardziści. Gdzieś dalej słychać było bitewną wrzawę, lecz w pobliżu zrobiło się niesamowicie cicho. Wyglądało na to, że większość gwardzistów
tylko straciła przytomność. Kilku jęczało, próbując się poruszyć, lecz uniesione ręce natychmiast opadały, jakby był to dla nich zbyt wielki wysiłek. W podstawę czaszki Richarda nagle uderzył ból. Jakby walnięto go od tyłu metalową sztabą. Przerazliwy ból powalił go na kolana. Rozpoznał to uczucie. Nie uderzono go żelazem, lecz magią. Obok niego, twarzą do ziemi, leżał Bruce. Richard, wciąż klęcząc, zobaczył, jak z mroków kroczy ku niemu wśród powalonych żołnierzy wychudła kobieta. Poruszała się jak wpatrzony w ranną ofiarę sęp. Jej mizerny wygląd nasunął Richardowi myśl, że to jedna z Sióstr Jaganga. Chłopak, nie mogąc znieść rozsadzającego głowę bólu, upadł twarzą na ziemię. Straszliwa męka targała każdym nerwem w jego ciele. Każdym wysilonym oddechem wzbijał obłoczki kurzu unoszące się w powietrze nocy. Nie mógł poruszyć nogami. Wytężał wszystkie siły, chcąc wstać, lecz nie mógł zmusić ciała do posłu-szeństwa. Z największym wysiłkiem zdołał wreszcie odrobinę poruszyć głową. Leżał na brzuchu i desperacko starał się unieść przynajmniej na kolana, lecz nie mógł. Spojrzał ponad powalonymi gwardzistami ku Kahlan. Pomimo straszliwego cierpienia patrzyła na niego, zmartwiona tym, co się z nim dzieje. Siostra wciąż była dość daleko, lecz Richard wiedział, że lada moment nie będzie mógł nic zrobić. - Samuelu!!! - wrzasnął. Samuel, usiłujący wlec Kahlan, zamarł i mrugając, spojrzał na Richarda żółtymi oczami. Richard nie mógł pomóc Kahlan. A przynajmniej nie tak, jak by chciał. - Samuelu, ty głupcze! Przetnij mieczem obrożę na
jej szyi. Samuel, jedną ręką trzymając Kahlan, drugą uniósł tak upragniony miecz i przyjrzał mu się ze zdziwieniem. Richard patrzył, jak Siostra podchodzi coraz bliżej. Pamiętał, że kiedyś, kiedy go zabrano do Pałacu Proroków, przeciął Mieczem Prawdy obrożę na szyi Du Chaillu. Pamiętał też, że kiedy byli z Kahlan w Tamarang, przeciął tym mieczem więzienne kraty. Wiedział, że Miecz Prawdy przetnie stal. Wiedział również z czasów, kiedy Siostry założyły mu obrożę, że miecz nie przetnie Rada'Han. Obrożę blokował jego własny dar. Richard podejrzewał, że miecz nie tyle nie mógł przeciąć stali, ile spajającej mocy samej magii. Rada'Han, użyta zgodnie ze swoim przeznaczeniem, stawała się w pewnym sensie częścią osoby, której ją założono. Wiedział więc, że z tego powodu miecz nie przeciąłby obroży Nicci. Lecz ta na szyi Kahlan była inna. Dar nie spajał jej z dziewczyną. Założono jej obrożę tylko po to, żeby ją kontrolować. Richard podejrzewał również, że Six mogła zaopatrzyć Samuela w odrobinę dodatkowego wsparcia. Każda dodatkowa umiejętność, w którą go wyposażyła, mogłaby mu w tym pomóc. Richard nie miał pewności, że to zadziała, lecz wiedział, że to jedyna szansa dla Kahlan. Musiał skłonić Samuela, żeby przynajmniej spróbował. - Szybko! - wrzasnął Richard. - Wsuń ostrze pod obrożę i szarpnij! Spiesz się! Samuel przez chwilę patrzył podejrzliwie na Richarda. Potem opuścił wzrok na udręczoną Kahlan, opadł na kolano i pospiesznie wsunął miecz pod obrożę. Niektórzy z leżących na ziemi żołnierzy najwyrazniej zaczynali odzyskiwać świadomość.
Jęczeli i trzymali się za głowy. Samuel mocno szarpnął Mieczem Prawdy. Noc rozbrzmiała szczękiem rozcinanej stali. Kahlan, uwolniona od obroży, osunę-ła się na ziemię. Leżała, ciężko dysząc i wracając do siebie po męce, a Samuel podbiegł do stojącego w pobliżu wielkiego bojowego rumaka, na którym przyjechał Karg. Chwycił wodze. Podprowadził konia, wsunął rękę pod ramię Kahlan. Kahlan leżała bezwładnie na ziemi, wciąż jeszcze otumaniona po bólu zadawanym przez obrożę, lecz już zaczynała poruszać nogami, starała się podnieść. Przy pomocy Samuela wreszcie się jej to udało. Richard, nadal nie mogąc wstać, spojrzał w bok. Zobaczył, jak Siostra, zaciskając wystrzępiony szal, przestępuje ponad powalonymi żołnierzami i podchodzi coraz bliżej. Kahlan najpierw się chwiała, ale potem odzyskała równowagę. Schyliła się i chwyciła miecz. Zamierzała ruszyć na pomoc Richardowi. Nie mógł jej na to pozwolić. - Uciekaj! - zawołał do niej. - Uciekaj! Tu już nic nie zdziałasz! Uciekaj, póki możesz! Samuel wsunął stopę w strzemię, wskoczył na siodło. Kahlan stała i wpatrywała się w Richarda pięknymi zielonymi, pełnymi łez oczami. - Szybko! - zawołał do niej Samuel. Nawet go nie słyszała. Nie mogła oderwać oczu od Richarda. Wiedziała, że go zostawia na śmierć, - Uciekaj! - wrzasnął Richard ile tchu w płucach. Uciekaj!!! On też miał łzy w oczach. Choć tak się starał, nie mógł się na-wet unieść na czworaki. Nie pozwalała mu na to magia.
Siostra wyrzuciła dłoń ku Samuelowi. Płomień strzelił w noc. Samuel odbił jęzor ognia mieczem. Płomień wygiął się ku ciemnemu niebu. Siostra wyraznie się zdumiała. W oddali szalała walka. W pobliżu powaleni przez Siostrę gwar-dziści jeszcze nie oprzytomnieli na tyle, żeby się podnieść. Siostra najwyrazniej nie życzyła sobie, żeby się wtrącali. Miała własne plany. Wielki bojowy rumak potrząsał łbem, uderzał kopytami w ziemię. Kahlan obejrzała się na Nicci. Zwinięta w kłębek, dygotała z bólu. Jillian leżała przy niej, ogłuszona uderzeniem magii Siostry. Richard wiedział, że Kahlan odrzuci szansę ucieczki, żeby spróbować im pomóc. Wiedział również, że Kahlan nie może nic zrobić dla Nicci. I że jeżeli zostanie, umrze. Właśnie. I chociaż bardzo mu to nie odpowiadało, w tej chwili Samuel był dla niej jedynym ratunkiem. 4 - Uciekaj! - zawołał głosem zdławionym przez łzy. - Ale muszę pomóc Nicci i... - Nic nie możesz dla niej zrobić! Zginiesz! Uciekaj, póki możesz! Samuel chwycił ją za ramię, pomógł się wdrapać na siodło za sobą. Gdy tylko się tam znalazła, nie marnował ani chwili i wbił pięty w boki konia. Koń ruszył wydłużonym galopem, wzbijając po drodze kurz i kamyki. Kiedy rumak znikał w mroku, Kahlan obejrzała się przez ramię. Ani na chwilę nie spuścił jej z oczu, wiedząc, że widzi ją po raz ostatni. Po chwili, ciągle patrząc na Richarda, zniknęła w chaosie panującym w obozie; już jej nie było. Richard opadł na twardą, zimną ziemię i płakał.
Z ciemności wynurzyła się Siostra, wymijając wijących się na ziemi gwardzistów. Wreszcie stanęła nad nim. Czuł, jak ból się zwiększa, coraz bardziej utrudniając oddychanie. Chciała mieć absolutną pewność, że nie będzie w stanie podnieść na nią nawet małego palca. Spojrzała na niego w zadziwieniu. - No, no, no. Na moje życie, czyż to nie jest aby Richard Rahl we własnej osobie? Richard nie pamiętał tej Siostry. Marnie wyglądała. Siwiejące włosy były rozczochrane. Szaty przypominały łachmany. Wyglądała bardziej jak żebraczka niż jak Siostra Światła - czy może Siostra Mroku, sam nie wiedział. - Jego Ekscelencja bardzo się ucieszy, kiedy mu przyprowadzę taki łup. Myślę, że będzie bardziej niż zadowolony, mogąc się wreszcie na tobie zemścić, mój chłopcze. Sądzę, że zanim ta noc się skończy, rozpoczniesz długą mękę w namiotach tortur. Przez pamięć Richarda przemknęły wspomnienia Denny.
ROZDZIAA 38
Richard - nawet w takiej męce, że nie mógł się podnieść z ziemi cieszył się, iż Kahlan nie ma już na szyi straszliwej obroży. Uwolniła się od Jaganga. Wiedział też, że nawet gdyby złapano Samuela lub
zabito, za-nim się wydostaną z obozu, to ona jest dła żołnierzy niewidzial-na. Będzie mogła uciec sama. Znając Kahlan, był przekonany, że wykorzystałaby ów atut do zniszczenia po drodze połowy obozu. I bez względu na to, co go teraz spotka, liczyło się dla niego przede wszystkim to, że Kahlan jest wolna. Kahlam nie wiedziała, kim jest, i nie miała pojęcia, dokąd iść - lecz żyła i żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo jej nie zagrażało. Richard zjawił się w obozie Aadu, żeby pomóc jej się uwol-nić. I powiodło mu się. Teraz był w tarapatach, lecz ważne było to, że pomógł jej się wydostać. Spojrzał poza stojącą nad nim Siostrę, ku Nicci. Było z nią bardzo zle. I on miał kiedyś na szyi jedną z tych obroży. Dobrze wiedział, jakie męki cierpi teraz Nicci. Żałował, że nie może jej pomóc ani nawet dać znaku, że nie jest sama. Nie mógł nic zrobić. Wiedział, że Jillian też nie czeka nic lepszego. Mówił sobie, że nie powinien obsesyjnie myśleć o takich okropieństwach. Jedna sprawa naraz, napomniał się. Musiał znalezć sposób, żeby im pomóc. Ból znienacka ustąpił z nóg i rąk. Lecz nie z reszty ciała. Chociaż Richard mógł się wreszcie poruszyć, głowa tak go bolała, że wszystko wokół było zamazane i zniekształcone. - Wstawaj - nakazała stojąca nad nim Siostra. Ton wskazywał, że jest w paskudnym nastroju. Wcześniej twierdziła, że się cieszy ze schwytania Richarda, bo dostanie za to od Jaganga nagrodę, lecz jej głos nie był głosem osoby rozradowanej nieoczekiwanym szczęściem. Musi być Siostrą Mroku, uznał Richard. Doszedł do wniosku, że właściwie nie ma to znaczenia.
- Założę się, że wcale się nie cieszysz z naszego ponownego spotkania - rzekła zadowolona z siebie. Zapewne sądziła, że jest kimś ważnym, że cały świat rozpoznaje jej wyniosłą, gniewną minę, protekcjonalny sposób bycia, cięty język. Niektórzy ludzie uważają, że dzięki arogancji zdobędą wysoką pozycję, prestiż i renomę. Błędnie biorą strach za respekt. Richard naprawdę nie pamiętał tej kobiety i nie widział powodu, żeby ją udobruchać. - Nie pamiętam cię. A z jakiegoś powodu powinienem? - Kłamca! Wszyscy w pałacu mnie znali! - To miło - stwierdził, próbując ją zwodzić, żeby zyskać choć chwilę na odzyskanie sił. - Wstawaj! Zrobił, co mógł, żeby wykonać polecenie. Nie było to łatwe. Nogi i ręce nie pracowały tak, jak powinny. Kiedy już podniósł się na czworaki, kopnęła go w żebra. Aż się skrzywił. Na szczęście nie miała dość siły, żeby wyrządzić większą krzywdę, tylko sprawiła ból. To jej dar był grozny. - Ale już! - wrzasnęła. Richard chwiejnie wstał. Nogi i ręce zaczynały się otrząsać z przerazliwego bólu. Głowa nie. Gwardziści dokoła nadal leżeli nieruchomo, lecz niektórzy zdawali się odzyskiwać przytomność. Bruce się przetoczył, zajęczał i chwycił za głowę. Siostra spojrzała ku nasilającej się wrzawie toczącej się w ciemnościach walki. Richard wykorzystał tę okazję i przyjrzał się leżącej na ziemi broni. Jeżeli Siostra odwróci się do niego tyłem, musi zaryzykować. Bo kiedy Jagang wyśle go do namiotów tortur, już nigdy nie zobaczy
słońca. Lecz chociaż taki los go przerażał, jednocześnie cieszył się, iż Kahlan zdołała uciec. Stłumił cierpienie wywołane łzami w jej oczach, kiedy niknęła w ciemnościach. Przypomniało mu to, jak bardzo go kochała - lecz ona nie pamiętała już o tym. - Nawet nie wiesz, jak długo czekałam na coś takiego, na coś, co by mi zaskarbiło przychylność imperatora. Stwórca nareszcie odpowiedział na moje modły i wydał cię w moje ręce. - Czyli ten twój Stwórca - odezwał się Richard ma zwyczaj wydawać ofiary w twoje ręce w odpowiedzi na modły? Twoje złączone w modlitwie dłonie tak mu pochlebiają, że aż się pali, żeby ci pomóc zapełniać namioty tortur? Obserwowała go z przebiegłym uśmieszkiem. - Wkrótce utną ci ten nonszalancki ozór, żeby pokorni słudzy Stwórcy nie musieli już nigdy słuchać, jak bluznisz. - Już parę osób mi mówiło, że niewyparzony język jest jedną z moich wad, więc usuwając go, tylko wyświadczysz mi przysługę. Uśmieszek stał się sarkastyczny. Siostra obróciła się nieco, szerokim gestem wskazując obóz. - Uważasz, że... Richard, zbierając wszystkie siły, kopnął ją w twarz. Potężny cios zupełnie ją zaskoczył, posyłając w powietrze. Zęby i krew pry-snęły w ciemność nocy. Z głuchym łomotem wylądowała na boku. Kopniak chyba roztrzaskał jej szczękę. Richard rzucił się po miecz. Wiedział, że nie wolno mu lekceważyć tej kobiety. Póki żyła, mogła go zabić - lub sprawić, by pragnął umrzeć. Chwycił rękojeść miecza. Okręcił się, żeby przeszyć Siostrę klingą.
Buchnął blask. Richard z taką siłą wylądował na plecach, że aż mu zaparło dech w piersiach. Siostra stała. Z twarzy strugami spływała krew; uniosła obie ręce. Richard ledwie mógł uwierzyć, że była w stanie się podnieść. Wyglądała jak ożywiony nieboszczyk. Wiedział, że długo nie wytrzyma - lecz mogło jej wystarczyć czasu, żeby go zabić. Potężny cios na pewno poważnie ją zranił, lecz ten nagły szok w ogniu walki chwilowo znieczulił ją na ból. Lada moment mogła go jednak odczuć i upaść, wrzeszcząc z udręki. Ale teraz nic nie czuła, potrzebowała zaś tylko chwili, żeby zrobić swoje. Jej oczy pałały żądzą mordu. Richard usiłował się podnieść, żeby ją dobić, lecz miał wrażenie, że piersi uciska mu ogromny ciężar. I zaczyna pozbawiać go powietrza. Siostra zrobiła krok ku niemu i zatrzymała się zaskoczona. Oczy jej się zamgliły. Nagle chwyciła się za pierś. Zdziwiony Richard patrzył, jak chwiejnie robi jeszcze krok, a potem pada na twarz, ciężko uderzając o ziemię i nawet nie próbując zamortyzować upadku. Wpatrywał się w nią przez chwilę, nie mając pewności, czy to aby nie jakaś sztuczka. Nie poruszała się. Ciężar zniknął z jego piersi. Nie chcąc zmarnować okazji, złapał miecz, który upuścił. Coś zwróciło jego uwagę. Podniósł wzrok i nie mógł uwierzyć, że w mroku, tam gdzie przedtem była Siostra, stoi... - Adie??? Stara kobieta się uśmiechnęła. - Tak się cieszę, że cię widzę, Adie - rzekł Richard, podnosząc się z ziemi.
- Prawda - powiedziała, potakując. - Co tu robisz? - Kierowałam się ku wieży, kiedy zobaczyłam najdziwniejszy mecz Ja'La z zawodnikami wymalowanymi w bardzo grozne symbole. Pomyślałam, że to możesz być tylko ty. I starałam się do ciebie dotrzeć. Trochę było trudno. Potrafił to sobie wyobrazić. Richard nie tracił czasu na rozważanie całej sprawy, na wypytywanie starej czarodziejki. Podbiegł do leżącej na ziemi, wijącej się z bólu Nicci. Patrzyła na niego, zrozpaczona, jakby błagała o pomoc. Zatraciła się w udręce. Wiedział, że to obroża zadaje jej tę torturę. Nie miał pojęcia, co robić. - Możesz jej pomóc? - zapytał przez ramię. Adie uklękła obok niego. Pokręciła głową. - To Rada'Han. Tego nie zdejmę. - A wiesz, kto by mógł? - Może Nathan. - Musimy się spieszyć, lordzie Rahlu - powiedział ktoś, zbliżając się. - Żołnierze odzyskują przytomność. Richard spojrzał ze zdziwieniem na wynurzającego się z ciemności człowieka z mieczem w dłoni. To był Benjamin Meiffert. Ubrany jak jeden z zaufanych gwardzistów Jaganga. - Co ty tutaj, u licha, robisz, generale? Richardowi przypomniał się ostatni konwój z zaopatrzeniem. - Miałeś być w Starym Świecie i siać zniszczenie, żeby Aad nie mógł wyżywić armii. Generał potakiwał. - Wiem. Musiałem wrócić, żeby zdać ci raport. Natknęliśmy się na problem. Wielki. Richard znał go na tyle, by wiedzieć, że musiał to być naprawdę poważny problem, skoro skłonił go
do przerwania misji i powrotu, by donieść, że coś idzie nie tak. Lecz nie było to miejsce na omawianie tych spraw. - Nie bardzo wiedziałem, gdzie cię znajdę - mówił generał - ale uznałem, że skoro ostatnio widziałem cię w pobliżu tego miejsca, to najlepiej spróbować tutaj. A gdyby cię tu nie było, myślałem sobie, to przynajmniej mogliby wiedzieć, gdzie cię szukać. Starałem się znalezć sposób, by dostać się do pałacu. Dopiero co spotkaliśmy się z Adie. Powiedziała mi, że jesteś tutaj, pośrodku tej kotłowaniny. Nie bardzo wiedziałem, czy jej wierzyć. Okazuje się, że miała rację. Richard nie tracił czasu na dopytywanie się, skąd generał wziął mundur jednego z gwardzistów Jaganga. Ten strój pozwolił mu na swobodne poruszanie się po obozie; dzięki niemu uniknął schwytania i śmierci. - Jak się tu dostałaś? - spytał generał Adie. - Może uda się nam wrócić do pałacu w ten sam sposób. Adie pokręciła głową. - Zeszłam drogą. Było ciemno i byłam sama. Kiedy dotarłam do wojska trzymającego straż u początku drogi, wykorzystałam dar, żeby ukryć swoją obecność. Nie możemy tam wrócić. Zbyt wielu wartowników. Mają osoby z darem. Podtrzymują czary wykrywające tych, którzy usiłowaliby się prześliznąć. Osłony nie są zbyt silne, ale wystarczą, żeby nas usidlić. - Ale dzięki twojej mocy... - Nie - przerwała generałowi. - Moja moc słabnie w pałacu. Nawet w pobliżu płaskowyżu nie jest taka, jak powinna. Wszyscy z darem tu słabną, ale wspólnie korzystają ze swoich zdolności, żeby je wzmocnić. Ja nie mam do pomocy nikogo z darem. Zdołałam się przed nim skryć i przejść, ale nie
mam dość mocy, żeby przeprowadzić nas wszystkich, a już zwłaszcza Nicci w takim stanie. Zginiemy, jeżeli spróbujemy się tamtędy przedostać. - Wielkie wewnętrzne wrota są zamknięte - rzekł generał, głośno myśląc. - I pilnie strzeżone. Nawet gdybyśmy zdołali do nich dotrzeć, i tak by ich nam nie otworzyli. - Nicci mówiła, że wie, jak się dostać do pałacu powiedział Richard. - Ze powinniśmy się dostać do rampy. Nie wiem, o czym mówiła, ale raz-dwa musimy znalezć wyjście z obozu, zanim nas złapią. Nicci też nie zostało za wiele czasu. Adie się nachyliła i dotknęła szczupłymi palcami czoła czarodziejki. - Prawda. Richard wziął Nicci na ręce. - Chodzmy. - Ja mogę ją nieść, lordzie Rahlu - zaproponował generał Meif-fert. - Ja to zrobię. - Richard przechylił głowę. - Ty wez Jillian. Generał pospiesznie podniósł otumanioną dziewczynkę. - Jednego nie rozumiem - odezwała się Adie, gładząc czoło Nicci, żeby przynieść jej choć trochę ulgi. - Jak ją złapali? Kiedy ją ostatnio widzieliśmy, była w pałacu. Richard poczuł się winny. - Pewnie próbowała mnie szukać. - Ann też zniknęła - dodała Adie, przykładając dwa palce prawej dłoni pod brodę Nicci. - Ann nie widziałem - oznajmił Richard. To, co Adie robiła, żeby pomóc Nicci, nie działało. Richard nie sądził, że Nicci długo pożyje, jeżeli nie znajdą sposobu na zdjęcie jej z szyi obroży. Cała nadzieja w Nathanie.
- Adie - odezwał się Richard, wskazując brodą miejsce, gdzie leżał, kiedy pojawiła się Siostra. Ten człowiek pokryty czerwonymi symbolami. Mogłabyś mu pomóc? Adie spojrzała na leżącego na ziemi mężczyznę. - Może i tak. Podeszła spiesznie do Bruce'a i uklękła przy nim. Był półprzytomny, podobnie jak inni powaleni mocą Siostry. Włosy Adie, siwo--czarne, okoliły jej twarz, kiedy się nachyliła i przycisnęła palce do czerwonych symboli wymalowanych na skroniach leżącego. Bruce zachłysnął się oddechem. Szeroko otworzył oczy. Parę razy głęboko odetchnął, kiedy Adie cofnęła rękę. Po chwili usiadł, kręcąc głową, próbując rozruszać odrętwiałe i obolałe mięśnie szyi. - Co się dzieje? - Szybko, Bruce - odezwał się Richard. - Musimy się stąd wydostać. Lewoskrzydłowy Richarda popatrzył na leżących na ziemi żołnierzy, na Benjamina, trzymającego Jillian i ubranego jak jeden z gwardzistów Jaganga, i wreszcie na Richarda, stojącego kilka kroków dalej z Nicci na rękach. Porwał miecz. Co się dzieje, Rubenie? To długa historia. Przyszedłeś mi z pomocą. Uratowałeś mi życie. Czas, żebyś zdecydował, po czyjej jesteś stronie. Bruce zmarszczył brwi. Jestem twoim skrzydłowym. Jestem z tobą. Nie wiesz? Richard spojrzał mu w oczy. - Mam na imię Richard. - Cóż, wiedziałem, że nie Ruben. To głupie imię dla rozgrywającego.
- Richard Rahl - uzupełnił Richard. - Lord Rahl - poprawił generał Meiffert, który choć trzymał Jillian w ramionach, był gotowy na wszystko. Bruce popatrzył na nich. - Cóż, skoro macie ochotę umrzeć, to sobie tu stójcie, póki chłopcy się nie ockną. Ale w takim razie nie jestem z wami. Za to jeżeli chcecie ocalić życie, to tak. - Rampa - wyrzęziła Nicci. Richard mocniej ją przytulił. - Na pewno, Nicci? Moglibyśmy jednak ruszyć drogą na płaskowyż. - Nie miał ochoty zamieniać drogi, którą znał, na jakąś bliżej nieokreśloną możliwość. - Wiem, że jest pilnie strzeżona, ale może zdołalibyśmy się przebić. Adie mogłaby pomóc. Może by się nam udało. Nicci chwyciła go mocno za szyję, przyciągnęła ku sobie jego głowę. Błękitne oczy patrzyły zdecydowanie. - Rampa - wyszeptała, wytężając wszystkie siły. Wyraz jej oczu go przekonał. - Ruszamy - zadecydował. - Musimy dotrzeć do rampy. - A jak się przedostaniemy wśród tych wciąż walczących żołnierzy? - zapytał Bruce, kiedy ruszyli w noc. - Do rampy daleka droga. Gwardziści nadal leżeli na ziemi, więc tu było dość spokojnie. Za to dalej ciągle panował chaos. Generał nieco przesunął Jillian i wskazał mieczem. - Tam stoi niewielki wóz dostawczy. Możemy w nim ukryć Jillian i Nicci. Wy dwaj daleko nie ujedziecie z tymi czerwonymi malunkami. Zaraz by was chciało dopaść i zabić kilkaset tysięcy żołnierzy. Bez urazy, lordzie Rahlu, ale mielibyśmy
marne szanse. Chcę, żebyście się schowali razem z Jillian i Nicci. Adie i ja będziemy powozić. Każdy pomyśli, że jestem jednym z gwardzistów imperatora, a Adie jest Siostrą. Możemy mówić, że działamy na polecenie imperatora. Richard pokiwał głową. - Dobrze. Podoba mi się ten pomysł. Spieszmy się. - Kim jest ten gość? - zapytał Bruce, nachylając się ku Richardowi. - Moim głównodowodzącym generałem - odparł Richard. - Benjamin Meiffert. - Generał błysnął uśmiechem, kiedy ruszyli ku wozowi. - Zyskałeś wdzięczność wielu porządnych ludzi, idąc na śmierć, żeby walczyć u boku lorda Rahla. - Jeszcze nigdy nie poznałem generała - mruknął do siebie Bruce, spiesząc za innymi.
ROZDZIAA 39
Verna splotła przed sobą dłonie i cicho westchnęła, patrząc, jak Cara wspiera się pięściami pod boki okryte czerwonym skórzanym uniformem. Grupa kobiet i mężczyzn, odzianych w białe szaty, sunęła w głębi korytarza, wpatrując się w białe marmurowe ściany, wodząc po nich palcami, przystając tu i tam, żeby się bliżej przyjrzeć, jakby szukali przesłania ze świata zmarłych. - No i? spytała Cara. Starszy mężczyzna, Dario Daraya, przycisnął palec
do ust. Przez długą chwilę marszczył czoło z namysłem, spoglądając na grupkę ludzi podskakujących i chwiejących się w głębi korytarza niczym korki na wodzie, a potem obrócił się ku Mord-Sith. Przesunął palcami po błękitnej jak niebo lamówce zdobiącej przód jego białej szaty. Spojrzał chmurnie na Carę, podrapał się w wianuszek włosów okalający łysą czaszkę. - Nie wiem, pani. - Czego nie wiesz? Czy mam rację, czy co oni o tym myślą? - Nie, nie, pani Caro. Zgadzam się z tobą. Coś tutaj jest nie tak. Verna podeszła ku nim. - Zgadzasz się z nią? Żarliwie przytaknął. - Po prostu nie jestem pewien, co to takiego. - Jakby coś tu nie pasowało - poddała Cara. Uniósł palec. - Tak sądzę. Jak w jednym z tych snów, kiedy się gdzieś gubisz, bo wszystkie pokoje pozmieniały miejsca. Cara z roztargnieniem przytaknęła, obserwując, jak personel krypty sunie tuż przy przeciwległej ścianie. Kierowali się w głąb korytarza, kiwając głowami, i przyglądali się ścianom. Trochę przypominali Vernie sforę tropiącą w zaroślach. - To ty nadzorujesz personel krypty - powiedziała Verna do Daria. - Nie powinieneś wiedzieć, co tu nie pasuje? Nie mogła pojąć, o co tu może chodzić. W paru miejscach były dywany, w małych bocznych pokoikach stało krzesło lub dwa, cóż tu mogło być nie na miejscu? Dario przez chwilę obserwował swoich ludzi, a potem znów spojrzał na Carę i Verne. - Zajmuję się wszystkim, co się wiąże z ich służbą.
Trzeba zadbać o kwatery, posiłki, odzież, zaopatrzenie i tak dalej. Nadzoruję personel krypty, a oni wykonują tu, na dole, wszystkie prace. - Jakie konkretnie? - zapytała Verna. - Ogólnie mówiąc, zamiatanie, mycie, odkurzanie i inne takie. Są tu, na dole, całe mile korytarzy. W jednych miejscach wymieniają świece i lampy oliwne, w innych pochodnie. Niekiedy pęka jakiś kamienny blok i trzeba go naprawić lub zastąpić nowym. Trzeba utrzymywać w dobrym stanie trumny, które nie są umieszczone w ścianach lub pod posadzką; metalowe polerować i oczyszczać z rdzy, rzezbione drewniane woskować, żeby drewno nadmiernie nie wyschło. Z rzadka przecieka woda, toteż trzeba bacznie oglądać trumny, sprawdzając, czy aby nie są zawilgocone, czy nie zaczynają pleśnieć. W końcu personel krypty jest na usługach lorda Rahla. Spełniają jego polecenia, jeśli takowe wyda. Przecież spoczywają tutaj jego przodkowie. Za życia Rahla Posępnego personel krypty spełniał głównie jego polecenia związane z grobem ojca. To właśnie Rahl Posępny kazał im obciąć języki. Bał się, że kiedy będą tutaj sami, mogą się zle wyrażać o jego zmarłym ojcu. - A gdyby to robili? - zapytała Verna. - Komuż by to przeszkadzało? Dario wzruszył ramionami. - Wybacz, ale go o to nie pytałem. Kiedy żył, nowi pracownicy nieustannie zastępowali straconych z najrozmaitszych powodów. Niedobrze było się znalezć w jego pobliżu, a personel krypty często się narażał na jego gniew. Od czasu do czasu robiono nabór i zmuszano nowych do służby. Rahl Posępny tylko dlatego zostawił mi język, że moje obowiązki rzadko kazały mi tutaj bywać.
Nadzoruję personel. Muszę być w kontakcie z innymi pałacowymi służbami i dlatego nie mogłem stracić możliwości porozumiewania się z ludzmi. Reszta personelu krypty, zdaniem Rahla Posępnego, nie miała nic mądrego do powiedzenia i dlatego nie potrzebowała języków. - Jak się z nimi porozumiewasz? - spytała Cara. Dario znów dotknął ust, patrząc, jak jego ludzie powoli idą w głąb korytarza. - Sama byś się domyśliła. Posługują się znakami. Postękują, kiwają głowami i tak dają poznać, co myślą. Słyszą, ma się rozumieć, toteż ja nie muszę używać znaków. Mają wspólne kwatery i razem pracują, więc właściwie cały czas są ze sobą. Dlatego nauczyli się biegle posługiwać znakami, które sami wymyślili. Nie znam za dobrze ich specyficznego języka, lecz nauczyłem się ich rozumieć. Przynajmniej na tyle, żeby sobie radzić. Większość z nich jest naprawdę bystra. Ludzie niekiedy biorą ich za głupców tylko dlatego, że nie potrafią mówić. A tymczasem oni się lepiej orientują, co się dzieje w pałacu, niż większość pozostałego personelu. Ludzie, wiedząc, iż są niemi, najczęściej zapominają, że za to świetnie słyszą. Często szybciej ode mnie się dowiadują, co się dzieje w pałacu. Verna uznała ten ich światek przy grobowcach za niezwykły, chociaż nieco niepokojący. - No a co z tym tutaj? Co myślą o tym, co się tu dzieje? Dario, zatroskany, pokręcił głową. - Jeszcze o niczym mi nie powiedzieli. - Dlaczego? - zapytała Cara. - Pewnie ze strachu. W przeszłości personel krypty z byle powodu tracił życie. Takie egzekucje nigdy niczego dobrego nie przynoszą i właściwie nie
mają sensu. Personel krypty uznał, że aby zachować życie, należy się wtopić w tło, stać się jak najmniej widocznym. Przychodzenie z problemami nie było sposobem na długie życie. Aż do dzisiaj boją się z czymkolwiek do mnie przyjść. Nie dali żadnego znaku prawdopodobnie ze strachu, że zostaną straceni za plamę, która skaziła grobowce przodków lorda Rahla. Dowiedziałem się o tej plamie tylko dlatego, że pewnej nocy poszedłem do ich kwater, a ich tam nie było. Znalazłem ich tutaj, gorączkowo zeskrobujących plamę. Chcieli ją usunąć, zanim ktoś ją zauważy. - Co za życie - mruknęła do siebie Cara. - Co oni robią? - zapytała Verna, obserwując, jak niektórzy przesuwają dłońmi po ścianie, jakby się starali wyczuć coś ukrytego w gładkim, białym marmurze. - Nie wiem - odparł Dario. - Zapytajmy ich. W głębi korytarza czekał oddział Gwardii Pałacowej. Niektórzy żołnierze trzymali łuki z nasadzonymi na cięciwę czerwono upierzonymi strzałami, które wyszukał dla nich Nathan. Verna nie lubiła przebywać w pobliżu tych okropnych rzeczy. Ich śmiercionośna magia przyprawiała ją o zimne poty. Grupa personelu krypty, mężczyzni i kobiety, badała ściany i każde skrzyżowanie. Większość dnia spędzili na rozmaitych poziomach sektora grobowców i Verna była zmęczona. Zazwyczaj o tej porze już była w łóżku. I bardzo chciała się tam znalezć. Jej zdaniem taka drobiazgowa inspekcja mogła śmiało poczekać do jutra. Cara nie wyglądała na zmęczoną. Była spięta. Trzymała w zębach kość tej-sprawy-wgrobowcach" i nie zamierzała jej wypuścić. Za nic. Verna chętnie by to wszystko zostawiła Carze,
gdyby nie to, że Dario Daraya wcale nie zbył i nie zlekceważył całej sprawy, kiedy go zapytały, co ma do powiedzenia. Wyraznie się zdenerwował, że w ogóle o to zapytały. Okazało się, że podzielał niejasne przeczucia Cary, lecz jeszcze nikomu o tym nie napomknął. Powiedział Vernie i Carze, iż ma uzasadnione podejrzenia, że także personel krypty uważa, że coś jest nie w porządku. Verna się dowiedziała, że wśród licznego pałacowego personelu ci z krypty zajmują ostatnie miejsce w hierarchii. Personel opiekujący się ważnymi sektorami pałacu lekceważył prace przy grobowcach, uważając je za prostą, niewdzięczną robotę dla niemych. Unikano ich również dlatego, że pracowali pośród zmarłych, co wiązało się z przesądami. Dario wyjaśnił, że przez to wszystko są ludzmi nieśmiałymi i zamkniętymi w sobie. Nie jadali posiłków z innym personelem. Trzymali się ze sobą i zachowywali swoje zdanie dla siebie. Verna patrzyła, jak w głębi korytarza rozmawiają za pomocą osobliwych znaków. Sami wypracowali ów język i nikt inny go nie rozumiał, może z wyjątkiem Daria Daraya. Chociaż Verna i Cara - zwłaszcza zaś Cara - bardzo chciały wypytać tych ludzi, były zmuszone zdać się na Daria Daraya. Bliskość kogoś obcego - a już szczególnie Mord-Sith - wprawiała milczącą grupę w niepokój, a nawet strach, doprowadzała do łez. Poprzedni lord Rahl bardzo zle ich traktował, jego ojciec zapew-ne też. Wielu z nich - bez wątpienia najbliżsi przyjaciele i ukochani - poniosło śmierć za to, że płatek białej róży zbyt długo leżał na posadzce grobowca ojca Rahla Posępnego. Żyli i umierali według decyzji szaleńca. Ci ludzie, co zrozumiałe, ogromnie się bali
zwierzchników. Verna ostrzegła Carę, że jeżeli naprawdę chce się czegoś dowiedzieć, powinna się trzymać z boku i pozwolić, żeby Dario ich wypytał. Teraz obserwowała Daria, stojącego wśród nich i spokojnie zadającego pytania. Ludzie wokół niego niekiedy się ożywiali, wskazując to tu, to tam, dając mu jakieś znaki. Dario od czasu do czasu przytakiwał, łagodnie zadawał kolejne pytania i otrzymywał kolejne odpowiedzi. W końcu wrócił. - Mówią, że w tym korytarzu nie ma żadnego problemu. Że wszystko jest w porządku. - Skoro oni nie mogą... - zaczęła przez zaciśnięte zęby Cara. - Lecz - przerwał jej Dario - twierdzą, że w tamtym korytarzu - tu wskazał w prawo - coś jest nie tak. Cara przez chwilę badawczo mu się przyglądała. - No to chodzmy tam, sprawdzmy. Zanim Verna ruszyła za nią, Cara długimi krokami pomaszerowała ku grupce ludzi. Verna się wystraszyła, że niektórzy zemdleją ze strachu, kiedy się cofali, wystraszeni, co też Mord-Sith zamierza im zrobić. - Dario mówi, iż sądzicie, że w tamtym korytarzu coś jest nie tak. - Cara wskazała skrzyżowanie przed nimi. - Ja też tak uważam. I dlatego chcę, żebyście mi pokazali, co myślicie. To ja po was posłałam, bo wiem, że wiecie o tym miejscu o wiele więcej niż inni. Wyglądali na zaniepokojonych jej zamiarami. Cara popatrzyła po otaczających ją twarzach. - Kiedy byłam mała, Rahl Posępny zjawił się w naszym domu i porwał moją rodzinę. Zamęczył mamę i tatę na śmierć. Więził mnie przez całe lata.
Torturami uczynił ze mnie Mord-Sith. - Obróciła się trochę i uniosła skórzaną czerwoną bluzę, pokazując długą bliznę biegnącą przez bok i plecy. - Widzicie? To on mi to zrobił. Pochylili się, wlepiając oczy w bliznę. Jeden z mężczyzn wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął szramy. Cara odwróciła się ku niemu, pozwoliła na to. Ujęła dłoń jednej z kobiet i przeciągnęła jej palcem po wypukłej linii. - Popatrzcie i na to - powiedziała, podciągając rękawy i od-słaniając przeguby. - To pamiątka po kajdanach, którymi przykuł mnie do sufitu. Wszyscy patrzyli. Niektórzy ostrożnie dotykali blizn na jej nadgarstkach. - Was też zranił, prawda? - Cara znała odpowiedz, ale i tak zadała to pytanie. Kiedy potaknęli, powiedziała: - Pokażcie. Wszyscy otworzyli szeroko usta, by zobaczyła, że nie mają języków. Cara zajrzała w każde usta, kiwając głową. Niektórzy odchylali policzek, żeby na pewno ujrzała blizny. Patrzyła na wszystkich, póki nie nabrali pewności, że naprawdę chciała to zobaczyć. - Cieszę się, że Rahl Posępny nie żyje powiedziała na koniec. - Współczuję wam. Przykro mi, że wam to uczynił. Cierpieliście. Rozumiem to, bo i ja cierpiałam. Już więcej nas nie skrzywdzi. Stali, bacznie słuchając, a ona podjęła: - Jego syn, Richard Rahl, nie jest taki jak ojciec. Richard Rahl nigdy by mnie nie skrzywdził. Kiedy cierpiałam i umierałam, zaryzykował własne życie, żeby mnie ocalić swoją magiczną mocą. Możecie to sobie wyobrazić? Nikogo z was też by nie skrzywdził. Zależy mu na tym, żeby wszyscy ludzie mogli decydować o własnym życiu. Powiedział mi nawet, że mogę porzucić służbę u niego, kiedy
zechcę, a on będzie mi wtedy życzyć powodzenia. Wiem, że mówił prawdę. Zostałam, bo chcę mu pomóc. Dla odmiany chcę pomóc porządnemu człowiekowi, zamiast być niewolnicą łajdaka. Widziałam, jak Richard Rahl płakał nad zmarłą Mord-Sith. - Po-stukała się w serce. - Rozumiecie, co to dla mnie znaczy? Tu? W moim sercu? Myślę, że Richard Rahl jest w tarapatach. Chcę pomóc jemu i tym, którzy u jego boku walczą przeciwko ludziom krzywdzącym innych. Chcemy uchronić życie was wszystkich przed tymi z zewnątrz, na równinach Azrith, którzy by was skrzywdzili i na nowo zniewolili. Mieli łzy w oczach, słuchając jej opowieści, którą rozumieli jak nikt inny. - Pomożecie mi? Proszę. Verna dobrze wiedziała, że słowa Cary płynęły prosto z serca. Wstyd jej było, że nigdy właściwie nie pomyślała, iż Cara może być miła i pełna zrozumienia, że błędnie brała zapalczywą obronę Richarda za przejaw agresywnego charakteru Mord-Sith. A chodziło o wiele więcej. To była wdzięczność. Richard nie tylko uratował jej życie. Nauczył ją, jak to życie kochać. Verna dumała, czy jako Ksieni w ogóle może mieć nadzieję, iż dokona czegoś podobnego. Dwie kobiety ujęły Carę za ręce i zaczęły prowadzić w głąb korytarza. Verna wymieniła spojrzenia z Dariem. Uniósł brew na znak, że teraz to już go nic nie zdziwi. Poszli za grupą ludzi, którzy uznali Carę za siostrę i opiekunkę. Wielu z nich wyciągało ręce, by jej dotknąć, przesunąć dłonią po okrytym czerwoną skórą ramieniu, położyć dłoń na jej plecach - jakby mówili, ze rozumieją cierpienia i tortury, których doświadczała, i że im przykro, że ją zle oceniali.
Kiedy szli następnym korytarzem, Verna uświadomiła sobie, że już nie wie, gdzie są. Sektor grobowców był labiryntem zajmującym kilka poziomów. A na dodatek wiele korytarzy niczym się od siebie nie różniło. Miały tę samą wysokość i szerokość, były z takiego samego marmuru, białego z szarym żyłkowaniem. Wiedziała, że są na najniższym poziomie, lecz musiała zaufać innym, iż dokładnie wiedzą gdzie. Z tyłu, utrzymując odpowiednią odległość, najciszej jak się dało, szli za nimi czujni żołnierze. Grupa ludzi w białych szatach zatrzymała się w końcu w tej części korytarza, w której nie było skrzyżowania. Głębiej w obie strony odchodziły inne przejścia, lecz tutaj - nie. Kilka osób przyłożyło dłonie do białego marmuru. Obejrzeli się na Carę, wodząc dłońmi po ścianach. - Tutaj? - zapytała Mord-Sith. Kiwali głowami, skupieni wokół niej niczym kurczęta wokół kwoki. - Co was dziwi w tym miejscu, w tym korytarzu? zapytała. Kilkoro z nich, rozkładając dłonie, czyniło nimi gesty ku i od ściany. Cara nie zrozumiała. Verna też nie. Dario skrobał się w wianuszek białych włosów. Nawet jego dziwił osobliwy pokaz. Tamci zbili się ciasno na chwilę, za pomocą swoich znaków omawiali problem. Następnie znów popatrzyli na Carę. Troje wskazało na ścianę i potrząsnęło głowami. A potem znów wszyscy patrzyli na Carę, oceniając jej reakcję i to, czy zrozumiała. - Nie podoba się wam wygląd tej ściany? zgadywała Cara. Pokręcili głowami. Cara spojrzała pytająco na Verne i Daria. Dario rozłożył ręce i wzruszył ramionami. Verna
również nie mogła nic podpowiedzieć. - Dalej nie rozumiem - powiedziała Cara. - Wiem, że uważacie, iż coś jest z tą ścianą nie tak. Wszyscy potaknęli. - Ale nie wiem co. Westchnęła. - Wybaczcie. To nie wasza wina, tylko moja. Po prostu nie znam się na ścianach. Możecie mi pomóc zrozumieć? Jeden z mężczyzn delikatnie ujął dłoń Cary i przyciągnął ją ku ścianie. Palcem drugiej dłoni dotknął marmuru. Popatrzył na Carę. - Mów dalej - powiedziała. - Słucham. Uśmiechnął się, słysząc to, a potem znów spojrzał na ścianę. Zaczął przesuwać palcem po szarej żyłce. Cara nachyliła się i w sku-pieniu obserwowała. Obejrzał się przez ramię. Kiedy się przekonał, że bacznie obserwuje, wrócił do wodzenia palcem po szarym zakrętasie. Zrobił to kilka razy, stale w tym samym miejscu, żeby przykuć uwagę Cary. - To przypomina twarz - powiedziała ze zdumieniem. Energicznie potaknął. Inni również. Cieszyli się milcząco. Jedna z kobiet powiodła palcem po tym samym zakrętasie. Przeciągnęła palcem po łuku. Potem jak jej poprzednik - dokończyła rysunek, dotykając dwóch punktów. Oczy. Cara obrysowała tę samą twarz w kamieniu, tak jak oni, wodząc palcem po szarych żyłkach; narysowała usta, nos, oczy. Grupka w białych szatach wydawała radosne odgłosy; poklepywali ją po plecach, zachwyceni, że zdołali jej to pokazać. Verna nie mogła pojąć, co by to miało znaczyć. Jeden z mężczyzn wskazał miejsce nieco bardziej w głębi korytarza i pospiesznie tam podszedł.
Szybko zakreślił coś w szarym żyłkowaniu. Ze swego miejsca Verna nie widziała, co to, lecz uznała, że pewnie kolejna twarz. Nie tracąc czasu, przeszedł trochę dalej i nakreślił na kamieniu niewielką, patrzącą na nich twarz. Potem ruszył w inne miejsce i nakreślił większą twarz. Verna zaczynała rozumieć. Oni przebywali tu, na dole, przez cały czas. Poznali charakterystyczne znaki na ścianach, które na pierwszy rzut oka wyglądały na jednakowe bloki białego marmuru. Lecz dla nich nie były takie same. Dla personelu krypty, trawiącego życie na sprzątaniu i dbaniu o to miejsce, owe znaki były czymś w rodzaju szyldów. Rozpoznawali wszystkie. Mina Cary świadczyła, że i ona zrozumiała. Wyglądała też na bardziej zatroskaną. - Pokażcie mi jeszcze raz, co jest nie tak powiedziała stanowczo, lecz spokojnie. Tamci, podekscytowani tym, że Cara rozumie ich przekaz, całą grupą wrócili do miejsca, gdzie się po raz pierwszy zatrzymali. Stanęli przed ścianą i zaczęli poruszać rękami w przód i w tył, do i od ściany. Potem przerwali i obejrzeli się na Carę, żeby sprawdzić, czy rozumie. Obserwowała ich. Jeden z mężczyzn wskazał na ścianę i poza nią, łukowatym gestem, jakby pokazując coś za odległym wzgórzem. Verna znów straciła wątek. Cara wpatrywała się w twarz na ścianie. Zmarszczyła brwi. Wyglądała na mocno przejętą. Verna i Dario dalej nic nie pojmowali, lecz błękitne oczy Cary wyrażały narastające zrozumienie. Mord-Sith nagle zagarnęła ramieniem kilka osób w białych szatach i pokierowała je ku Vernie i Dariowi. Potem delikatnie od-ciągnęła pozostałych
od niepokojącej ściany. Szła za nimi, z rozpostartymi ramionami, zaganiając ich w głąb korytarza. Po drodze zagarnęła Verne i Daria. Niemy personel krypty kro-czył tuż za nią, zatroskany tym, że coś Carę zaalarmowało, i zarazem dumny z siebie. Kiedy wycofali się aż za róg, Cara nachyliła się do Verny. - Sprowadz Nathana - rozkazała. Verna się zmarszczyła. - Teraz? Nie sądzisz, że my... - Natychmiast go sprowadz - z zabójczym spokojem, twardo, rozkazała Cara. W błękitnych oczach płonęła lodowata furia. Verna pojęła, że chociaż Mord-Sith była łagodna i wyrozumiała dla personelu krypty, teraz nie należało się z nią sprzeczać. Objęła dowództwo. Verna nie miała pojęcia, w czym rzecz, lecz ufała Carze i wiedziała, że w tej sprawie nie wolno jej się sprzeciwiać. Cara pstryknęła palcami ku czekającym w pobliżu żołnierzom. Dowódca pospiesznie podszedł. Stanął tuż przy niej, skupiony na tym, co powie. - Słucham, pani? - Sprowadz tu generała Trimacka. Powiedz, że to pilne. Niech przyprowadzi ludzi. Wielu. Zaalarmuj Mord-Sith. Niech i one przyjdą. Natychmiast wykonaj. Dowódca bez słowa przyłożył pięść do serca i pognał wykonać rozkaz. Verna złapała Carę za ramię. - Co się dzieje? - Nie jestem pewna. - Właśnie mamy zaalarmować cały pałac, ściągnąć tu setki, a może i tysiące ludzi, generała Trimacka, Gwardię Pałacową, Nathana, a ty nie wiesz
dlaczego? - Nie mówiłam, że nie wiem dlaczego. Powiedziałam, że nie jestem pewna. Myślę, że patrzą na nas twarze, które nie powinny tego robić. - Odwróciła się ku skierowanym ku niej obliczom. - Mam rację? Cały personel krypty radośnie się uśmiechnął, zachwycony, że ktoś to zrozumiał i uwierzył im.
ROZDZIAA 40
Richard wyjrzał spod płóciennej budy; wóz jechał skrajem obozu Aadu. Ilekroć powiew wiatru wydymał budę, Richard musiał ją mocno przytrzymywać, żeby się nie rozchyliła. Ponad nimi wznosiła się olbrzymia rampa. Dopiero stąd widział, jaka jest ogromna. I nadzieja wroga, że w końcu sięgnie pałacu na płaskowyżu, nie wydawała się już płonna. Adie wykorzystała swój dar i pomogła się im przedostać wśród walczących wokół boiska Ja'La; potem już w miarę spokojnie przejechali przez rozległe obozowisko Imperialnego Aadu. Zwyczajni żołnierze nie mieli ochoty ściągać sobie na głowę kłopotów, zaczepiając wóz eskortowany przez wysokiej rangi gwardzistę i Siostrę. Prawie nikt nie zwracał więc na nich uwagi. Rozruchy, chociaż znaczne, właściwie ograniczały się do kibiców meczu Ja'La. W walce o wynik brały udział setki tysięcy żołnierzy i była ona zaciekła i
krwawa, lecz i tak obejmowała zaledwie niewielki obszar obozu. W pozostałej części dowódcy posłali zbrojnych, żeby ukrócili burdy i zapobiegli dalszym rozruchom. Mimo tych wysiłków zamęt jednak trochę się rozprzestrzenił. Większość żołnierzy nie po to poszła walczyć, żeby marznąć, głodować i trawić czas na ryciu w ziemi. Zaczynali mieć za złe, że muszą wykonywać taką niewdzięczną robotę, zamiast mordować, gwałcić i rabować. Czekanie na podbój to jedna sprawa, lecz teraz ewentualne łupy wydawały się dość ograniczone, za to trzeba się było naharować, żeby się do nich dostać. Wyglądało na to, że poświęcenie dla sprawy Aadu ma swoje granice. Wytyczała je konieczność wykonywania pracy. Jednak władze nie tylko szybko, ale i bezwzględnie gasiły wszelkie ogniska niezadowolenia. Chociaż wielu żołnierzom nie podobał się ich los, kiedy widzieli, co spotyka wichrzycieli, tracili ochotę, by się do nich przyłączyć. Generał Meiffert musiał kilkakrotnie blefować, żeby się przedostać przez grupy żołnierzy. Raz zmuszony był wesprzeć słowa mieczem, szybkim ciosem w szyję zabijając jednego wroga. Innym razem Adie milcząco posłużyła się swoją mocą, żeby ułatwić im ominięcie potencjalnych kłopotów. Żołnierze sądzili, że jest jedną z Sióstr Jaganga, toteż wiele pytań zamierało im na ustach. Kilka razy, kiedy zatrzymywali ją i przepytywali żołnierze szukający łupu, po prostu wpatrywała się w nich bez słowa. Gniewne spojrzenie całkowicie białych oczu sprawiało, że tracili odwagę i niknęli w ciemnościach. Daleko za nimi, na boisku Ja'La, w niektórych
punktach już opanowano rozruchy, ale i tak przeważały tam chaotyczne burdy pomiędzy pijanymi żołnierzami. Gwardzistom imperatora właściwie nie zależało na zaprowadzeniu porządku; chodziło im jedynie o to, żeby ocalić życie imperatorowi. Drżąca z bólu Nicci była dla Richarda dowodem, że Jagang nadal żyje i nie stracił swojej mocy. Co wcale nie znaczyło, że jest przytomny. Richard nie wiedział jednak, czy w którymś momencie Jagang, nie mogąc zmusić Nicci do powrotu, nie zdecyduje się jej zabić za pośrednictwem obroży. Gdyby tak się stało, Richard nie mógłby go powstrzymać. Jedynym wyjściem było zdjęcie obroży z szyi Nicci, a po to musieli dotrzeć do Nathana, do pałacu. Richard, wyglądając spod budy, zobaczył liczne wyrobiska rozpościerające się przed nimi w blasku pochodni. Widział też szeregi żołnierzy, zwierząt i wozów ciągnące od wykopalisk, z których wydobywano budulec. Tumany kurzu unosiły się z miejsc, w których właśnie kopano. Szeregi ludzi i wozów ciągnęły stamtąd aż do rampy. Były w ciągłym ruchu, dostarczając piasek i kamienie na plac budowy. Richard znowu popatrzył na Nicci, leżącą w płytkim wozie obok niego. Ze wszystkich sił ściskała jego dłoń. Cała się trzęsła. Szczerze jej współczuł. Wiedział, jak to jest. I on doświadczył magii ta-kiej obroży. Lecz jego męka nie trwała tak długo. Nie wiedział, długo Nicci wyżyje w takiej udręce. Jillian leżała po jej drugiej stronie i trzymała za drugą dłoń. Bruce leżał za Jillian, ostrożnie wyglądając spod budy od czasu do czasu; miał miecz w pogotowiu, na wypadek gdyby trzeba im było pomóc przedrzeć się przez żołnierzy.
Richard nie był pewien, na ile może mu ufać. Bruce nieraz go ratował, ryzykując własne życie. Richard wiedział, że nie każdy żołnierz w obozie wybrałby Aad, gdyby naprawdę mógł wybierać. Musieli być i tacy - choćby nieliczni - którzy woleliby nie mieć nic wspólnego z Aadem. Richard nie znał Bruce'a tak dobrze, więc nie wiedział, co go skłoniło do przyłączenia się do niego, lecz był zadowolony, że to zrobił. Dawało mu to iskierkę nadziei, że nie cały świat oszalał. Nadal istnieli ludzie, którzy cenili własne życie i chcieli być wolni, pragnęli żyć według własnej woli. Nawet byli gotowi o to walczyć. Wóz się zatrzymał. Adie podeszła bliżej, niedbale wsparła łokieć o niską ściankę obok Richarda i spojrzała do środka. - Dojechaliśmy. Richard skinął głową, przysunął się do Nicci. - Dojechaliśmy. Jesteśmy blisko rampy. Twarz miała napiętą, skurczoną z męki. Zatraciła się w cierpieniu. Z ogromnym wysiłkiem poluzowała nieco uchwyt dłoni na jego ręce, a potem znów ścisnęła na znak, że słyszała. Było zimno, a ona mimo to ociekała potem. Oczy miała przeważnie zamknięte. Niekiedy otwierały się szeroko, gdy zachłystywała się oddechem przy kolejnym ataku jeszcze straszliwszego bólu. Richard odchodził od zmysłów, świadomy, że nie może jej natychmiast pomóc, że ona musi czekać i cierpieć męki, że całą wieczność potrwa, zanim dotrą do Nathana. - Możesz mi powiedzieć, Nicci, co powinniśmy zrobić? Jesteśmy tutaj, ale nie wiem dlaczego. Czemu chciałaś, żebyśmy dotarli do rampy? Delikatnie odgarnął włosy przyklejone do spoconego czoła dziewczyny. Szeroko otworzyła
oczy, czując ukłucie przerazliwego bólu. - Błagam... - wyszeptała. Richard nachylił się jeszcze niżej, żeby usłyszeć. - O co chodzi? - Przysunął ucho do jej ust. - Błagam... skończ to. Zabij mnie. Zadrżała z jękiem, wstrząsana kolejną falą bólu. Zaczęła szlochać. Richard, z gardłem ściśniętym strachem, mocno ją przytulił. - Już prawie dotarliśmy. Wytrzymaj. Gdy dostaniemy się do pałacu, Nathan chyba ci to zdejmie. Tylko się trzymaj. - Nie mogę - wyszlochała. Przycisnął dłoń do jej policzka. - Pomogę ci się tego pozbyć. Przyrzekam. Tylko musimy się dostać do środka. Muszę wiedzieć, jak mamy to zrobić. - Katakumby - wychrypiała, wyginając się w łuk. Katakumby? Richard zamrugał. Katakumby? Odrobinę uniósł płótno i wyjrzał. W pobliżu wznosiła się rampa. Dalej strzelała ku nocnemu niebu czarna ściana płaskowyżu jedynie na samym dole oświetlana blaskiem pochodni. Patrząc na płaskowyż, uznał, że to całkiem sensowne. Jillian nachyliła się nad Nicci. - Ma na myśli takie katakumby jak w mojej ojczyznie? - Spojrzała na nią. - Katakumby takie jak w Casce? Nicci potaknęła. Richard znów wyjrzał spod budy, wypatrując czegoś odmiennego, jakiegoś znaku wskazującego wejście. Przypominał sobie wszystko, co tylko zdołał, o starożytnych katakumbach w Casce. To w tych podziemiach znalezli księgę Chainfire. Labirynt prastarych tuneli
i komór zajmował mile. Richard niemal całą noc przeszukiwał katakumby i wiedział, że zobaczył zaledwie ich cząstkę. Tam trudno było znalezć wejście. Niewielki otwór zaprowadził go w dół, do ukrytego podziemnego świata katakumb. A znalezienie wejścia tutaj, na otwartym terenie, wśród tylu ludzi, będzie o wiele trudniejsze. Odwrócił się ku dziewczynie. - Jak znalazłaś w pałacu katakumby, Nicci? Pokręciła głową. - One nas znalazły. - Znalazły was? - Richard znów wyjrzał z wozu i zrozumiał. -Drogie duchy... Wszystko zaczynało nabierać sensu. Żołnierze Jaganga, kopiąc doły, odkryli prastare katakumby. Zapewne wykorzystali tunele, żeby się dostać do pałacu. - Przedostali się do pałacu i pojmali cię? To chcesz powiedzieć? Nicci potaknęła. Lecz skoro dostali się do pałacu, to po co dalej pracują przy rampie? Uświadomił sobie, że jeżeli katakumby były takie jak w Cas-ce, to wróg potrzebował czegoś więcej niż tunele, żeby wprowadzić armię do Pałacu Ludu. Bo inaczej przypominałoby to przepycha-nie siłą piasku w klepsydrze. Ale równie dobrze rampa mogła być zmyłką, mającą dać im czas właśnie na takie działania. Zmyłka czy nie, Jagang poprzez katakumby mógł wprowadzić do pałacu szpiegów. Skoro już znalezli drogę do środka, to nie wiadomo, jakie szkody mogą spowodować. To Siostry musiały się tam zakraść. Bo tylko Siostry byłyby w stanie pojmać Nicci. A ponieważ zaklęcie pałacu osłabiało ich moc, wiedział, że
musiało ich być kilka. - Zespoły wydobywające budulec na rampę odkryły katakumby - zgadywał głośno Richard, patrząc na Nicci. - Siostry tam weszły i znalazły drogę do pałacu. Tak cię pojmały. Drżąca z bólu Nicci na potwierdzenie ścisnęła mocniej jego dłoń. Richard pochylił się jeszcze niżej. - Czy ktoś tam, na górze, wie, że Jagang znalazł drogę do środka? Przechyliła głowę z boku na bok. - Zbierają się tam - wykrztusiła z największym trudem. Serce Richarda na moment zgubiło rytm. - Zbierają tam żołnierzy, żeby zaatakować pałac? Znów potaknęła. - To lepiej chodzmy i ostrzeżmy ich - odezwał się Bruce. - Adie - powiedział Richard do starej kobiety stojącej przy wozie - słyszałaś to wszystko? - Tak. Generał jest obok. Też słyszał. Richard wyjrzał spod płótna. W oddali, trochę w prawo, zobaczył dół, przy którym nie było ani żołnierzy, ani wozów. Wskazał tam. - Spójrzcie na ten wykop. Otaczają go równomiernie rozstawieni ludzie. - Gwardziści - potwierdził generał. - To w tym wykopie musieli znalezć wejście do katakumb. Wstrzymali wszystkie prace pomiędzy tym miejscem a płaskowyżem. - Z jakiego powodu? - zapytał generał. - Katakumby muszą być bardzo stare. Nie wiadomo, w jakim są stanie. Nie chcą ryzykować zawalenia żadnego z wiodących pod pałac tuneli. - Na pewno - odezwała się Adie. - Jak się dostaniemy do wykopu? - zapytał generał Meiffert. - Gdybyśmy mieli więcej mundurów gwardzistów,
dostalibyśmy się tam - poddał Bruce. - Może i tak - stwierdził Richard - ale co z Nicci i Jillian? Na to Bruce nie miał odpowiedzi. - Na pewno nie mogą tam wmaszerować przyznał generał Meiffert - a i wóz wjeżdżający do strzeżonego wykopu wzbudziłby podejrzenia. - Może tak - rozmyślał na głos Richard - a może nie. Generał Meiffert obejrzał się przez ramię. - Co masz na myśli? Richard delikatnie potrząsnął barkami Nicci. - Czy w katakumbach są księgi? - Tak - zdołała odpowiedzieć. Richard popatrzył na generała. - Możemy powiedzieć gwardzistom, że z powodu tej kotłowaniny w obozie imperator chce przewiezć do swojego sektora najcenniejsze księgi, żeby mieć pewność, iż są bezpieczne. Wysłał Siostrę, żeby zadbała, by załadowano księgi, o które mu chodzi. Powiesz im, że mają wyznaczyć oddział gwardzistów, żeby w powrotnej drodze eskortował wóz. - Będą chcieli wiedzieć, dlaczego nie przyprowadziliśmy gwardzistów ze sobą. - Z powodu tych rozruchów - podsunął Bruce. Powiedz im, że z powodu tej ruchawki oficerowie woleli nie uszczuplać sił mających obowiązek chronić imperatora. Richard poparł ten pomysł skinieniem głowy. - A kiedy będą przygotowywać dla nas eskortę, wślizgniemy się do katakumb. - Nie wszyscy gwardziści się tym zajmą - odezwał się Bruce. -I byłoby podejrzane, gdybyśmy coś takiego zaproponowali. A każdy, który zostanie, zobaczy dwie kobiety, zwłaszcza że będziemy musieli pomóc Nicci. Nie lekceważ gwardzistów. Widzisz ich uniformy? To zaufani ludzie
imperatora. Wiem, jacy są. Nie są ani głupi, ani leniwi. I niewiele przeoczą. - To brzmi sensownie - stwierdził Richard, rozmyślając nad sugestiami Bruce'a. W zadumie zmarszczył brwi, bo coś przyszło mu do głowy; spojrzał na Adie. - Wietrzna noc dzisiaj. Mogłabyś dopomóc wiatrowi? - Dopomóc wiatrowi? - Całkiem białe oczy wpatrywały się w niego w słabym świetle pochodni. - O co ci chodzi? - Żebyś wykorzystała swój dar i poruszyła powietrze. Jakieś nagłe podmuchy, coś w tym rodzaju. Spraw, by wyglądało na to, że wiatr się wzmaga. Kiedy generał Meiffert im nakaże, by zaczęli zbierać eskortę, wjedziemy wozem do wykopu. Niech wtedy zawieje mocniej i niech wiatr zdmuchnie pobliskie pochodnie. Kiedy zrobi się ciemno i zanim przyniosą nowe pochodnie, wprowadzimy Nicci i Jillian do tuneli. - No dobrze - odezwał się generał Meiffert dostaniemy się do tuneli. Ale tam też będą gwardziści i kto wie ilu żołnierzy. Jaką masz na to radę? Richard wymienił z nim zatroskane spojrzenia. - W taki czy inny sposób musimy się przez nich przedostać. Lecz masz słuszność, może ich tam być całkiem sporo. Bruce uniósł się na łokciu. - W tunelach będzie im trudno walczyć. To wyrówna szanse. - Masz rację - orzekł generał Meiffert. - Właściwie nie ma znaczenia, ilu ich tam jest. Nie będą mogli nas zaatakować całą chmarą. W takiej ciasnocie będziemy mieć do czynienia z kilkoma naraz. Richard westchnął. - Ale to i tak przeszkoda, której nie potrzebujemy.
Będziemy musieli przekroczyć każdego gwardzistę, którego zabijemy, a każdy żołnierz na dole będzie się starał nas powstrzymać. W miarę jak będziemy się przebijać coraz głębiej, mogą nas zajść od tyłu. Są tam na pewno niezliczone komory, które umożliwią im zajście nas z boków. To długa droga. A pomaganie Nicci uczyni naszą walkę jeszcze trudniejszą. - A jakiż mamy wybór? - zapytał generał Meiffert. - Musimy się przedostać i w tym celu wyeliminować każdego, kto spróbuje nas powstrzymać. To nie będzie proste, lecz w tym nasza jedyna nadzieja. - Katakumby są czarne jak smoła - odezwała się Adie swoim ochrypłym głosem. - Jeżeli wykorzystam dar i zdmuchnę wszystkie światła, nie będą mogli nas zobaczyć. - A jak my będziemy widzieć? zapytał Bruce. - Twój dar - powiedział do Adie Richard, uświadamiając sobie jej zamiary. - Widzisz dzięki niemu. Potaknęła. - Będę waszymi oczami. Oślepiono mnie, kiedy byłam młoda. Widzę darem, nie dzięki światłu. Wykorzystam to i zdmuchnę ich światła, a potem pójdę przodem w ciemność. Wy za mną. Będziemy cichutko jak myszki. Nawet się nie zorientują, że się przemykamy pośród nich. Jeżeli napotkam straże, postaram się je ominąć, żeby nawet nie zauważyli, że tam jesteśmy. W razie potrzeby ich zabijemy, ale lepiej będzie ich ominąć. - Coś mi się zdaje, że to dla nas najlepsze wyjście. Richard po tych słowach spojrzał na Nicci, a potem na pozostałych. Nikt nie zaprotestował, więc podjął: - Czyli wszystko ustalone. Generał Meif-fert rozmawia z kapitanem gwardzistów.
Sprowadzamy wóz do wykopu, a kapitan idzie po żołnierzy do eskorty. Na dole, w wykopie, Adie wykorzystuje dar i wywołuje podmuchy wiatru, które zgaszą pochodnie. W zamieszaniu, zanim zdążą je na nowo zapalić, wchodzimy do katakumb. Pewnie uznają, że zaczęliśmy wybierać księgi dla imperatora. Gdy już tam wejdziemy, Adie idzie przodem i gasi wszystkie światła, na jakie się natkniemy. Prowadzi nas najbezpieczniejszą drogą. Ci, którzy spróbują nas zatrzymać, zginą. - Bądzcie w pogotowiu, na wypadek gdyby kapitan gwardzistów okazał się podejrzliwy i chciał nam przysporzyć kłopotów - powiedział generał. - Jeśli trzeba, to będą kłopoty - odezwała się Adie. - Już ja się o to postaram. Richard potaknął. - Musimy się spieszyć. Wkrótce zacznie się robić jasno. Potrzebujemy ciemności, żeby się dostać do katakumb, tak by żaden z gwardzistów nie zobaczył Nicci i Jillian. Gdy już będziemy w środku, to przestanie mieć znaczenie, ale na razie musimy wszystko załatwić, póki jest ciemno. - No to ruszamy - oznajmił generał i poszedł przodem, żeby poprowadzić konie. Richard zerknął przelotnie na niebo na wschodzie. Świt był już blisko. Razem z Bruce'em mocno zaciągnęli płócienną budę, a wóz potoczył się naprzód. Richard miał nadzieję, że na czas dotrą do wieczystej nocy katakumb. Tuż obok niego Nicci cichutko łkała; nie mogła ani znieść męki, ani przywołać śmierci. Jej cierpienie rozdzierało mu serce. Mógł jedynie ściskać jej dłoń, żeby wiedziała, iż nie jest sama. Słuchał wycia wichru, kiedy generał Meiffert cicho rozmawiał z kapitanem gwardzistów.
Nachylił się ku Nicci i wyszeptał: - Trzymaj się. To już nie potrwa długo. - Ona cię chyba nie słyszy - szepnęła Jillian leżąca przy drugim boku Nicci. - Słyszy - odpowiedział Richard. Musiała go słyszeć. Musiała żyć. Richard potrzebował jej pomocy. Nie wiedział, jak otworzyć właściwą szkatułę Ordena. Nie znał nikogo, kto mógłby mu bardziej pomóc niż Nicei. A co ważniejsze, Nicci była jego przyjaciółką. Bardzo mu na niej zależało. W razie potrzeby zawsze by znalazł jakieś rozwiązanie, lecz nie zniósłby jej straty. Nicci często była jedyną osobą, do której mógł się zwrócić, osobą, która pomagała mu się skoncentrować, przypominała, że powinien w siebie wierzyć. Właściwie od chwili porwania Kahlan była jego jedyną powierniczką. Nie mógł znieść myśli, że ją straci.
ROZDZIAA 41
Rachel zsunęła się z konia na północno-wschodnim brzegu strumienia. Mocno ściskając wodze, rozejrzała się wokół, wypatrując jakiegoś ruchu. Wczesnym świtem ciemne garby gołych wzgórz dawały złudzenie, jakby się znajdowała wśród gromady potworów, wciąż jeszcze uśpionych. Nie dała się zwieść. To były tylko wzgórza. Lecz istniały też prawdziwe stwory, które nie były
jedynie nieszkodliwymi wytworami jej wyobrazni. Widmowe żarłoki były prawdziwe, znajdowały się w pobliżu i ją ścigały. Białe zbocza blizniaczych wzgórz wznosiły się po obu brzegach strumienia. Sumaki, już bezlistne o tej porze roku, okalały wąską ścieżkę, na której stała, drżąc z zimna. Duży wlot do pieczary był tuż-tuż, czekał niczym otwarta paszcza potwora gotowego ją pożreć. tuż-tuż, czekał niczym otwarta paszcza potwora gotowego ją pożreć Rachel przywiązała wodze do sumaka i poczłapała żwirową ścieżką ku ziejącej paszczy. Zerknęła do wnętrza, sprawdzając, czy aby nie czai się tam królowa Violet lub Six. Obawiała się, że Violet znienacka wyskoczy i ją uderzy, a potem się po swojemu, wyniośle, zaśmieje. Pieczara była pusta i ciemna. Rachel splotła palce i znowu się przyjrzała kopulastym wzgórzom. Z dziko bijącym sercem wypatrywała jakiegoś ruchu. Widmowe żarłoki się zbliżały. Szły po nią. Dopadną ją. W pieczarze zobaczyła znajome malowidła, które już tyle razy oglądała. Każdy cal ścian pokrywały tysiące rysunków. Małe wciśnięto pomiędzy duże, we wszystkie dostępne miejsca. Każdy rysunek był inny. Większość sprawiała wrażenie, że wykonali je rozmaici ludzie. Niektóre były tak uproszczone, jakby je narysowały dzieci. Inne były szczegółowe i zadziwiająco realistyczne. Rachel nie wiedziała, jak to oceniać, lecz wydawało jej się, iż rysunki miały przedstawiać wiele pokoleń ludzi. Ze względu na najrozmaitsze style i poziom kunsztu mogły zostać wykonane przez dziesiątki, a może i setki pokoleń artystów. Na wszystkich rysunkach widnieli ludzie. Kaleczono
ich, dręczono, głodzono, truto, dzgano; leżeli połamani u stóp urwiska lub rozpaczali nad grobami. Te malunki przyprawiały Rachel o koszmary. Przykucnęła i dotknęła oliwnych lamp. Były zimne. W pieczarze nikogo nie było. Z małej wnęki pieczary wyjęła krzesiwo i zabrała się do krzesania iskry, chcąc zapalić lampę. Trochę potrwało, zanim skrzesała sporą iskrę, ale knot się nie zapalił. Spojrzała przez ramię pomiędzy drzewa. Czas jej się kończył. Nadciągały. Były coraz bliżej. Rachel potrząsnęła lampą, żeby knot mocniej nasiąkł oliwą, a potem gwałtownie uderzała krzesiwem. Po jakichś sześciu próbach wreszcie ku jej wielkiej uldze - knot się zajął. Złapała uchwyt lampy i wstała. Wyjrzała z pieczary, wypatrując jakiegoś ruchu i widmowych żarłoków. Nie zobaczyła ich, lecz wiedziała, że nadciągają. Wydało się jej, że je słyszy w zaroślach. Była przekonana, że czuje na sobie ich wzrok. Z lampą w ręku pospieszyła w ciemności, byle dalej od widmowych żarłoków, ku bezpieczeństwu taką miała nadzieję. Musiała się schować. Nadciągały. Wszędzie indziej by ją dopadły. To była jej jedyna szansa. Była przerażona, wiedząc, jak są blisko. Biegła w głąb jaskini, płacząc, mijając rysunki z krzywdzonymi ludzmi. Trzeba było biec daleko w mrok. Długa droga dzieliła ją od miej-sca, w którym - jak sądziła znajdzie bezpieczną kryjówkę. Blask lampy oświetlał skalne ściany i wyrysowane na nich twarze. W głębi pieczary światło z odległego wlotu
stanowiło jedynie nikłą poświatę. Rachel, przedzierając się przez skalne rumowiska, widziała mgiełkę swojego oddechu; ciężko dyszała nie tylko ze zmęczenia, ale i z coraz większego strachu. Nie wiedziała, jak głęboko musi wejść, żeby nic jej nie groziło. Wiedziała jedynie, że ścigają ją widmowe żarłoki i że musi uciekać, nie może się zatrzymać. Dotarła do malowidła, które aż za dobrze pamiętała. Widziała, jak wykonuje je królowa Violet, z pomocą Six. I chociaż nigdy nie wymieniły jego imienia, wiedziała, iż przedstawia ono Richarda. Centralną postać otaczało tyle elementów, że był to największy rysunek w całej pieczarze. I najbardziej skomplikowany. W przeciwieństwie do innych wykonano go rozmaitymi kolorami. Rachel pamiętała, ile czasu poświęciła mu królowa Violet - kiedy jeszcze była królową - wszystkie dokładne wskazówki Six i szczegółowe sekwencje linii, kątów i elementów. Rachel pamiętała, jak stała tutaj całymi godzinami, słuchając wyjaśnień Six, jak i dlaczego Violet ma rysować, zanim wreszcie wiedzma pozwoliła jej dotknąć kredą skalnej ściany. Przez chwilę wpatrywała się w rysunek przedstawiający Richarda, myśląc, że to najokropniejsza, najbardziej ponura rzecz, jaką w życiu widziała. A potem, przerażona tym, co ją ściga, pospieszyła w głąb pieczary, przełażąc przez głazy, idąc skalnymi półkami - coraz dalej w ciemność. Ilekroć Six dawała Violet lekcje rysunku lub kiedy chciały namalować coś nowego, musiały wchodzić coraz głębiej w pieczarę, żeby znalezć czyste skalne ściany. Rachel aż za dobrze pamiętała, że podobizna Richarda była ich ostatnim dziełem, toteż wiedziała, że za nią ściany powinny być
czyste. Minęła barwną sieć linii i symboli otaczającą Richarda i ze zdumieniem zobaczyła coś, czego nigdy nie widziała. Przystanęła. To był nowy rysunek. Przyglądała mu się ze zdziwieniem. To ją narysowano. Wokół jej podobizny kłębiły się jakieś stwory. Rachel rozpoznała symbole, które je ku niej pchały. Straszliwe bestie wyglądały jak duchy z cieni i dymu. Tyle że miały zęby. Ostre. Żeby gryzć i szarpać. Nie miała wątpliwości, kim są. Widmowe żarłoki. Stała jak sparaliżowana, wpatrując się w okropne, grozne stwory pędzone ku niej przez ohydne uroki wyrysowane na ścianie pieczary. symbole. Six nazywała je terminalnymi elementami". Miały eliminować główne czynniki uroku po zakończeniu sekwencji zdarzeń, które rysunek winien zapoczątkować. Pojmowała naturę rysunku, rozumiała, co to wszystko znaczy. A znaczyło, że kiedy widmowe żarłoki ją dopadną, przestaną istnieć. Na rysunku była otoczona przez koszmarne stwory, zbliżające się ku niej. Zrozumiała, że nie ma wyjścia. Bezpieczne miejsce było jedynie punktem, ku któremu ją pędziły, punktem, gdzie utknie bez możliwości ucieczki. Usłyszała jakiś dzwięk i obróciła się ku mglistej poświacie odległego wlotu pieczary. Po raz pierwszy zobaczyła cienie i zawirowania. Były w pieczarze. Gromadziły się, jak na rysunku. Szły po nią. Rachel zdrętwiała z przerażenia. Uświadomiła sobie, że już nie ucieknie z pieczary. Mogła jedynie iść w głąb. Lecz rzut oka na rysunek wystarczył,
by zrozumiała, że to jej nie ocali - bo i tam były widmowe żarłoki. Znalazła się w pułapce: nie mogła iść w głąb, nie mogła wyjść. Tkwiła w centrum uroku, coraz bardziej zaciskającego się wokół niej. - Podoba ci się? - zapytał ktoś. Rachel gwałtownie wciągnęła powietrze i okręciła się ku głosowi budzącemu echa w ciemności. - Królowa Violet. Z ciemności uśmiechała się twarz słabo oświetlona blaskiem oliwnej lampy. Violet tu była, żeby obserwować, jak Rachel dopadają widmowe żarłoki, napawać się skutkami swojego dzieła. - Pomyślałam sobie, że pewnie zechcesz przyjść i zobaczyć, skąd się wzięły, zanim cię rozerwą na strzępy. Chciałam, żebyś wiedziała, kto wyrównuje z tobą rachunki. - Violet wskazała skalną ścianę. No i tak to narysowałam, żebyś w końcu musiała tu przyjść. Postarałam się, żebyś właśnie tutaj wpadła w pułapkę. -Wychyliła się odrobinę z ciemności. - Żeby właśnie tu wreszcie cię dopadły. Rachel nie trudziła się pytaniem Violet, czemu chce zrobić coś takiego. Wiedziała. Violet winiła ją za wszystko, co jej się przytrafiało. Nigdy nie obwiniała się o kłopoty, które na siebie ściągała; winiła innych, w tym Rachel. - Gdzie jest Six? Violet machnęła niedbale ręką. - Któż to wie. Nie spowiada mi się. - Jej gniewne spojrzenie stało się równie mroczne jak pieczara. Teraz ona jest królową. Mnie już nikt nie słucha. Robią, co im każe. Nazywają ją królową. Królową Six. - No a co z tobą? - Trzyma mnie przy sobie tylko po to, żebym dla niej rysowała. - Wskazała palcem Rachel. - To
wszystko twoja wina. To wszystko przez ciebie. Gniewna mina zmieniła się w uśmieszek, od którego Rachel dostawała gęsiej skórki. - Ale teraz zapłacisz za brak szacunku, za złe uczynki. Teraz zapłacisz. - Uśmieszek stał się szerszy, pełen zadowolenia. - Tak je narysowałam, żeby odarły z ciała twoje kości. Oskubały je do czysta. Przerażona Rachel przełknęła ślinę. Zastanowiła się, czy zdoła się przedrzeć za złośliwie uśmiechniętą Violet. Lecz cóż by jej to dało? Wkrótce zaczną nadciągać i z ciemnych głębin pieczary. Chase ją nauczył, żeby nigdy się nie poddawała, walczyła o życie. Wiedziała, że teraz musi to zrobić. Ale jak? Jak mogłaby walczyć z takimi stworami? Musiała coś wymyślić. Rozejrzała się. Ani kawałka kredy. Usłyszała skrzekliwe wycie, zachłysnęła się oddechem i obejrzała widmowe żarłoki podlatywały bliżej, jak dym płynący wirami przez mroczną pieczarę. Rachel widziała małe, ostre ząbki w otwartych paszczach stworów - ząbki narysowane po to, żeby oskubały z ciała jej kości. - Przeproś. Rachel zamrugała, obracając się ku Violet. - Co??? - Przeproś. Przyklęknij i powiedz swojej królowej, że prosisz o wybaczenie za to, że ją zdradziłaś. Może ci pomogę, jeżeli to zrobisz. Desperacko uczepiwszy się iskierki nadziei, Rachel pospiesznie przyklękła i pochyliła głowę, wykorzystując ten moment na myślenie. - Przepraszam. - Przepraszasz... kogo?
- Przepraszam, królowo Violet. - Słusznie. Jestem twoją królową. A skoro nie ma Six, to jestem królową. Królową również tutaj! Powiedz to! - Jesteś królową. Królową Violet. Violet uśmiechnęła się z satysfakcją. - Dobrze. Chcę, żebyś o tym pamiętała, umierając. Rachel spojrzała na nią. - Przecież powiedziałaś, że mi pomożesz. Królowa Violet, śmiejąc się do siebie, cofnęła się w ciemności. - Powiedziałam, że może pomogę. Uznałam, że nie zasługujesz na moją pomoc. Jesteś nikim. Chrypliwe powarkiwania rozlegały się coraz bliżej. Rachel pomyślała, że chyba zemdleje ze strachu. Sięgnęła do kieszeni sukienki i coś tam wyczuła to coś, co dostała od mamy. Wyjęła to i obejrzała w świetle lampy. Teraz wiedziała, co to. Kawałek kredy. Kiedy mama jej go dawała, Rachel tak się spieszyła, żeby uciec przed widmowymi żarłokami, że właściwie nie zwróciła uwagi, co to takiego. Mama powiedziała, że kiedy się znajdzie w potrzebie, będzie wiedzieć, co z tym zrobić. Rachel obejrzała się w ciemności. Dostrzegła tył głowy Violet idącej w głąb pieczary, byle dalej od gwałtownej śmierci, która spadnie na Rachel. Popatrzyła w drugą stronę i ujrzała warczące stwory płynące w powietrzu, zbliżające się, rozwierające paszcze, kłapiące ostrymi jak igiełki ząbkami. Natychmiast podeszła do rysunku wykonanego przez Violet, by ją zwabić w pułapkę. Kredą szybciutko dodawała linie i cieniowanie, czyniąc postać grubszą, okrągłejszą. Zaokrągliła twarz, dodała gniewną, nienawistną minę. Kreda fruwała
nad skalną ścianą, kiedy Rachel rysowała sukienkę z falbankami taką, jaką lubiła Violet. Na koniec, przypomniawszy sobie, co Violet uwielbiała wkładać w skarbcu, domalowała na głowie koronę, zmieniając postać w królową Violet. Violet głosiła, iż jest królową. Rachel ją koronowała, dała jej to, czego tamta sama chciała. Usłyszała w ciemności wrzask. Zobaczyła, że stwory nadciągają z drugiej strony, i przylgnęła do ściany, a one leciały w powietrzu, wirowały i płynęły, wracając w mroki. Rachel, z szeroko otwartymi oczami, wstrzymywała oddech, kiedy przepływały koło niej, warczące i kłapiące ząbkami. Z bijącym sercem słuchała, jak Violet histerycznie krzyczy. - Coś ty zrobiła?! - wołała z ciemności ku dziewczynce. Violet wbiegła w światło lampy. Rachel widziała ją poprzez widmowe stwory lecące w głąb pieczary, ku królowej. Violet szeroko otworzyła oczy, widząc, że się do niej zbliżają. Rachel nie odpowiedziała. Patrzyła, przerażona. - Rachel, pomóż mi! Zawsze cię kochałam! Jak możesz mi to robić?! - Sama to sobie zrobiłaś, królowo Violet. - Zawsze byłam miła i kochająca! - Miła i kochająca? - Rachel nie mogła uwierzyć własnym uszom. - Przez całe swoje życie ziałaś nienawiścią, królowo Violet. - Nienawidziłam tylko tych, którzy mnie krzywdzili, byli zli i samolubni! Zawsze robiłam to, co najlepsze dla mojego ludu. Dobrze cię traktowałam. Dawałam ci strawę i dach nad głową. Dawałam ci więcej, niż takie zero jak ty kiedykolwiek by zdobyło bez mojej pomocy.
Okazywałam ci wyłącznie szczodrobliwość. Pomóż mi, Rachel. Pomóż mi, a wynagrodzę cię. - Chcę żyć. To moja nagroda. - Jak możesz być taka okrutna? Tak pełna nienawiści? Jak możesz pozwolić, żeby coś takiego spotkało innego człowieka? Jak możesz brać w tym udział? - To ty stworzyłaś widmowe żarłoki. - Zdradziłaś mnie! Nienawidzę cię! Nienawidzę powietrza, którym oddychasz! Rachel skinęła głową. - Sama dokonywałaś wyborów, królowo Violet. Zawsze wolałaś nienawiść od życia. Przyszłaś do pieczary, bo wybrałaś nienawiść. Tą nienawiścią sama siebie zdradziłaś. Kiedy widmowe żarłoki znalazły się bliżej Violet, zawyły takimi głosami, jakimi zdaniem Rachel mogli krzyczeć jedynie zmarli w zaświatach. Aż ciarki przebiegły jej po skórze. Przywarła plecami do skalnej ściany i stała, sparaliżowana strachem, widząc, jak przeznaczone dla niej ząbki wgryzają się we wrzeszczącą Violet. Wiedziała, że zakończą swoje zrodzone z nienawiści dzieło dopiero wtedy, kiedy oskubią kości do czysta. Dopiero wtedy na dobre znikną.
ROZDZIAA 42
Verna podniosła wzrok, słysząc tumult. To
wreszcie nadchodził Nathan, kołysząc rękami w rytm kroków długich nóg; peleryna powiewała za nim, kiedy razno kroczył. Generał Trimack szedł tuż za Prorokiem. Cara, przechadzająca się nerwowo, przystanęła, żeby popatrzeć na zbliżającego się Proroka i idącą za nim grupę. Pałac był tak rozległy, że sporo czasu zajęło odnalezienie Nathana i sprowadzenie go tutaj wraz z innymi. Nathan gwałtownie się zatrzymał. - Każę tu sobie sprowadzić konia, żebym się mógł szybciej przemieszczać. Najpierw potrzebują mnie tutaj, za chwilę tam. - Zamaszystym gestem nakreślił rozmiary pałacu. - Przez większość dnia biegam z jednego miejsca tego gmaszyska w drugie. - Spojrzał na nich groznie. - A o co właściwie chodzi? Nikt nie chce mi nic powiedzieć. Znalezliście coś? Może Ann i Nicci? - Mów ciszej - odezwała się Cara. - Czemu? Boisz się, że obudzę umarłych? burknął. Verna sądziła, iż Cara odpowie równie uszczypliwie, lecz nie zrobiła tego. - Nie wiemy, co znalezliśmy - powiedziała, nie kryjąc zaniepokojenia. Ta pokrętna odpowiedz sprawiła, że Nathan jeszcze bardziej się nachmurzył. - Co masz na myśli? - Potrzebujemy twojego daru - wyjaśniła Verna. Mój nie działa zbyt dobrze w pałacu. Dar nam pomoże. Prorok, coraz bardziej podejrzliwy, spojrzał na stojącego za nim generała Trimacka, potem na czekające za Carą Berdine i Nydę. Na koniec spojrzał na pozostałe Mord-Sith, rozstawione wraz z żołnierzami w korytarzu. Wszystkie były w
czerwonych skórzanych uniformach. - No dobrze - rzekł już znacznie powściągliwiej. W czyni problem i co o tym myślicie? - Personel krypty... - zaczęła Cara. - Personel krypty? - przerwał jej Nathan. - Kto to? Cara wskazała ludzi w białych szatach, którzy stali w głębi korytarza, daleko za uzbrojonymi żołnierzami Gwardii Pałacowej. - Zajmują się tym miejscem. Jak wiesz, uważam, że coś tu jest nie tak. - Tak mówiłaś, ale mimo tych całych poszukiwań nadal nie widię tu niczego niepokojącego. Cara zatoczyła krąg ramieniem. - Nie znasz dobrze tego miejsca. Spędziłam tu większość życia, a nawet ja nie orientuję się w tym labiryncie. W przeszłości zazwyczaj tylko lord Rahl odwiedzał groby. Personel krypty spędza tu wiele czasu, dbając, żeby wszystko było zawsze gotowe na takie odwiedziny, więc znają ten sektor lepiej niż ktokolwiek inny. Nathan potarł podbródek i ponownie spojrzał przez ramię na ludzi w białych szatach, zbitych w grupkę w głębi korytarza. - To brzmi sensownie. - Znów popatrzył na Care. Cóż więc mają do powiedzenia? - Są niemi Rahl Posępny dobierał do personelu krypty wyłącznie niewykształconych ludzi ze wsi, więc nie potrafią ani pisać, ani czytać. - Dobierał. Chcesz powiedzieć, że porywał ludzi i zmuszał ich do służby. _ - Właśnie - powiedziała Berdine, stając obok Cary. - W ten sam sposób pozyskiwał młode dziewczyny do szkolenia na Mord-Sith. Cara wskazała ku grobowcowi Panisa Rahla. - Rahl Posępny chciał, by personel krypty nie mógł
się zle wyrażać o jego zmarłym ojcu, toteż poobcinał im języki. Skoro nie potrafią ani pisać, ani czytać, to nie mogą potajemnie napisać niczego, co by obrażało zmarłych władców. Nathan westchnął. - Ależ był okrutny. - Był złym człowiekiem - orzekła Cara. Nathan przytaknął. - Nie słyszałem nic, co by temu zaprzeczało. - To skąd wiesz, co personel krypty myśli o ewentualnych nieprawidłowościach? - spytał Carę generał Trimack. - Przecież nie mogą tego ani powiedzieć, ani napisać. - Sygnalizujesz dłonią swoim żołnierzom, kiedy należy zachować ciszę lub kiedy nie mogą cię oni dosłyszeć w ogniu walki. Ci ludzie postępują podobnie. Porozumiewają się ze sobą sygnałami, które wypracowali przez lata. Wypytałam ich i do pewnego stopnia zrozumiałam. Z pewnością dobrze wiesz, jacy są spostrzegawczy. - A poczekaj tylko, aż usłyszysz, co oni myślą wtrąciła Verna. Cała ta sprawa wydawała się jej groteskowa, lecz konsekwencje były na tyle poważne, że chciała się upewnić. Verna, odkąd została Ksienią, nauczyła się, że bez względu na to, co sama myśli o danej sprawie, należy zawsze zachowywać otwarty umysł. A już w tak poważnych sprawach głupotą byłoby co najmniej się nie upewnić, że faktycznie nie ma problemu. Jednak nie musiało się jej to podobać. Nathan znów stał się podejrzliwy. - No i co oni o tym myślą? Cara wskazała ku skrzyżowaniu w głębi korytarza. - Tam, za rogiem, znalezli miejsce, w którym coś nie pasuje.
- Nie pasuje? - Nathan wsparł się pod boki. - A niby pod jakim względem? - Wszystkie marmurowe bloki mają żyłkowania. Cara odwróciła się i wskazała rozmaite wzory na ścianie za sobą. Widzisz? Cały personel krypty je rozpoznaje. Orientują się według nich. Nathan bacznie się przyjrzał żyłkowaniu. - To język symboli - dodała Cara. Prorok popatrzył na nią. - To brzmi sensownie. Mów dalej. - W tamtym korytarzu, kawałek dalej, jest blok marmuru z in-nego miejsca. Nathan znowu zrobił podejrzliwą minę. Popatrzył na Carę nie-ufnie, jakby mu się to wszystko ani trochę nie podobało. - No to skąd się wziął? - W tym rzecz - stwierdziła Cara. - Nie mogą znalezć ściany, z której pochodzi. O ile dobrze zrozumiałam, starali mi się powiedzieć, że tam brakuje korytarza. - Brakuje? - Nathan ciężko westchnął, podrapał się w głowę i rozejrzał. - Gdzie się mógł schować korytarz? Cara odrobinę nachyliła się ku Prorokowi. - Za tym blokiem marmuru. Wpatrywał się w nią w milczeniu, dumał nad tym. - Dlatego chcemy, żebyś wykorzystał swój dar i sprawdził, czy wyczujesz czyjąś obecność za tą ścianą - odezwała się Verna. Nathan Rahl, z zatroskaną miną, powiódł wzrokiem po zwróconych ku niemu twarzach. - Kogoś ukrywającego się za tą ścianą? Cara potaknęła. - Otóż to. Kogoś tam ukrytego. Nathan przesunął dłonią po karku, patrząc ku skrzyżowaniu.
- Cóż, to zwariowany pomysł, ale przynajmniej łatwy do zweryfikowania. - Skinął ręką ku stojącemu obok generałowi Trimackowi. - I uważasz, że może być potrzebna Pierwsza Kompania Gwardii Pałacowej? Cara wzruszyła ramionami. - To zależy od tego, czy po drugiej stronie znajdziesz coś niemiłego czy nie. Generał był nie tylko zaniepokojony, ale wręcz zaalarmowany. Odpowiadał za ochronę pałacu i każdego, kto tu przebywał - a zwłaszcza lorda Rahla. Niesłychanie poważnie traktował swoje obowiązki. - A ty uważasz, że jest? - Trimack machnął ręką ku miejscu ewentualnych kłopotów. Grozne spojrzenie generała nie speszyło Cary. - Gdzieś tutaj zniknęły Nicci i Ann. Blizna przecinająca twarz generała aż raziła białością. Zatknął kciuki za pas i odwrócił się w bok. Jeden z żołnierzy przybiegł po rozkazy. - Macie się trzymać w pobliżu i zachowywać absolutną ciszę. Oficer skinął głową i bezszelestnie wrócił do żołnierzy, żeby przekazać rozkaz. - A kto, waszym zdaniem, mógłby się chować za ścianą? - zapytał Trimack, patrząc na kobiety. - Nie patrz na mnie - odezwała się Verna. Niepokoję się, ale nie mam pojęcia, kto mógłby tam być i czy w ogóle ktoś jest. Nie wiem, czy w to wierzę, lecz znałam w Pałacu Proroków ludzi z perso-nelu, którzy wyłapywali najdziwniejsze rzeczy, takie, które wszystkim innym umykały. Nie mam pojęcia, o co tu chodzi, lecz nie lekceważę zatroskania ludzi lepiej ode mnie znających pałac. - To ma sens - orzekł generał. - No to chodzmy sprawdzić - odezwał się Nathan,
ruszając w tamtą stronę. Verna szła za nim, zadowolona, że zdołała przekonać Proroka o powadze sprawy. Sama niekoniecznie w to wierzyła, ale chciała wesprzeć Carę. Cara na to zasługiwała. Ogromnie się martwiła o Nicci. Ostatnio niewiele spała. Dla Cary Nicci była nie tylko przyjaciółką, ale i wsparciem w poszukiwaniach Richarda. Szli najciszej, jak się dało. Cara przodem, tuż za nią Nathan. Trochę dalej Verna, Berdine i Nyda. Generał Trimack i jego gwardziści zamykali pochód. Za rogiem, w głębi podejrzanego korytarza, posykiwały nieliczne pochodnie. Jedna z nich już prawie się wypaliła. Ale personel nie miał tu teraz wstępu. Generał Trimack dał znak swoim ludziom. Sześciu z nich zabrało pochodnie z korytarza za nimi i przyniosło tutaj. Cara pstryknęła palcami, przyciągając uwagę generała. Skinęła ręką, by połowa żołnierzy wyminęła ich i strzegła tamtej strony korytarza. Najwyrazniej chciała, żeby zablokować to miejsce. Z żołnierzami posłała też kilka Mord-Sith. Przy marmurowej ścianie Cara powiodła palcem po żyłkach tworzących zarys twarzy. Verna już ją rozpoznawała. - Mówią, że ta twarz tu nie pasuje - wyszeptała Cara, kiedy Nathan się ku niej nachylił. Prorok skinął głową, wyprostował się. Gestem nakazał Carze się odsunąć. Mord-Sith zmarszczyła brwi, posłała Vernie zdumione spojrzenie. Nie miała pojęcia, co robi stary czarodziej. Verna wiedziała. Wykorzystywał
swój dar, by wyczuć, co jest za marmurem. Szukał tam życia. Verna mogłaby zrobić coś podobnego, chociaż nie na tym poziomie, co czarodziej - lecz nie w pałacu. Pałac Ludu tłumił moc każdego, kto nie był Rahlem. Verna usiłowała zajrzeć" za ścianę, kiedy personel krypty powiedział o tym miejscu, lecz bez efektu. Cara wróciła do Verny. Nachyliła się ku niej i najcichszym szeptem spytała: - Co myślisz? - Że Nathan nam powie, gdy tylko coś wyczuje. - Kiedy? - zapytał generał Trimack. - Wkrótce - odpowiedziała Verna. Nathan nagle zbladł. Chwiejnie się cofnął. Cara, widząc to, zacisnęła w dłoni Agiel. Berdine i Nyda zrobiły to samo. Nathan wykonał kolejny chwiejny krok w tył. Wstrząśnięty, przesunął dłonią po twarzy. Odwrócił się ku nim, usta miał otwarte. Najciszej jak zdołał przybiegł do nich. - Drogie duchy. - Przeczesał włosy palcami, oglądając się na twarz na ścianie. - Co drogie duchy?! - warknęła Cara. Nathan, z twarzą niemal równie białą jak włosy, spojrzał lazurowymi oczami na Mord-Sith. - Po tamtej stronie są setki ludzi. Carze jedynie na moment odebrało mowę. - Setki? Jesteś pewny? Energicznie potaknął. - A może i tysiące. Verna wreszcie odzyskała mowę. - Jacy to ludzie? Kim są? - Nie wiem. - Nathan patrzył to na nich, to na twarz w marmurze. - Nie mam pojęcia. Ale mogę wam jeszcze powiedzieć, że mają ze sobą mnóstwo stali. - Stali? - spytał generał Trimack.
- Oręża - odpowiedziała Verna. Nathan był bardzo poważny. - Właśnie. Tu, na dole, nie ma dużo stali, więc od razu daje się wyczuć, kiedy sięgam darem za ścianę. Jest tam wielu ludzi i mają ze sobą mnóstwo stali. - To mogą być wyłącznie uzbrojeni żołnierze powiedział generał, dobywając miecza. Dał znak swoim ludziom. Zrobili to samo. W mgnieniu oka każdy z nich miał broń w ręku. - Domyślasz się, kim mogą być? - wyszeptała Berdine. Nathan, którego Verna jeszcze nigdy nie widziała tak zatroskanego, pokręcił głową. - Nie. Nie mogę stwierdzić, kim są, jedynie, że tam są. Cara ruszyła korytarzem. - No to się przekonajmy. Generał zasygnalizował coś pospiesznie swoim ludziom. Cicho ruszyli z obu stron. - A jak chcesz się o tym przekonać? - zapytała Verna, następując Carze na pięty. Cara znieruchomiała i przez chwilę na nią patrzyła. Potem spojrzała na Nathana. Mógłbyś swoim darem zwalić tę ścianę? - Oczywiście. - No to uważam, że... Cara umilkła, bo Nathan podniósł rękę. Przekrzywił głowę, nasłuchiwał. - Rozmawiają. Coś o świetle. - Światło? - zapytała Verna. - Co masz na myśli? Nathan zmarszczył brwi, skoncentrował się, żeby lepiej słyszeć. Wiedziała, że słucha nie uszami, lecz darem. Ależ ją drażniło, że nie może zrobić tego samego. - Światła im pogasły - powiedział szeptem. Lampy nagle przestały świecić. Wszyscy popatrzyli na ścianę, zza której dały się
słyszeć stłumione głosy. Nie trzeba było mieć daru, żeby je usłyszeć. Ludzie narzekali, że nic nie widzą, chcieli wiedzieć, co się dzieje. Potem usłyszeli krzyk. Rozbrzmiewał przez moment, po czym nagle umilkł. Podniosły się kolejne stłumione krzyki, wyrażające niepokój i narastającą panikę. - Zburz ją! - zawołała Cara do Nathana. Nagle z tamtej strony buchnęły wrzaski - teraz już krzyczeli nie tylko z przerażenia, ale z powodu szoku i bólu. Nathan uniósł ręce, żeby rzucić czar, który zburzy ścianę. Zanim zdążył to zrobić, biały marmur sypnął ku nim odłamkami. Bryłki poleciały w powietrze z ogłuszającym hałasem. Z tamtej strony wpadł olbrzym z zakrwawionym mieczem w dłoni; to on barkiem przebił się przez ścianę. Upadł i sunął ślizgiem po posadzce. Korytarzem leciały kawałki marmuru różnej wielkości i rozmaitych kształtów. Wielkie kawały bloku się odłamały i runęły na podłogę. Za fruwającymi odłamkami marmuru i tumanami kurzu Vernie migali żołnierze w ciemnych zbrojach, z bronią w rękach. Osłupiali i przerażeni, walczyli z niewidocznym wrogiem. Ich grzmiące okrzyki wyrażały gniew, dezorientację i grozę. Poprzez chmurę kurzu i stosy gruzu Verna dostrzegła, że dalej ciągnie się mroczny korytarz zapchany żołnierzami Imperialnego Aadu. Przez wyrwę w ścianie, we wrzawie i zamęcie, wpadali żołnie-rze. Rośli, wytatuowani, w ciemnych skórzanych pancerzach, z rzemieniami, ćwiekami, kolczugami - jednym brakowało ramion, inni mieli rozpłatane twarze - zwalali się ciężko na posadzkę. W białej chmurze marmurowego pyłu nadleciała głowa, powiewając tłustymi włosami.
Wypadali żołnierze bez nóg. Chwiejnie szli ranni z rozprutymi brzuchami. Białą marmurową posadzkę plamiły purpurowe plamy krwi. W samym środku tego wszystkiego - latających odłamków, kłębiącego się pyłu, toczących się po strzaskanym marmurze odciętych głów, żołnierzy padających, krzyczących i umierających wśród krwi i zwłok - pojawił się Richard. Śmiertelnie ranni padali z lewej i z prawej, a on skoczył w lukę w ciemnym murze żołnierzy, jedną ręką tnąc mieczem, a na drugim ramieniu niosąc nieprzytomną Nicci.
ROZDZIAA 43
Cara odbiła się od pleców martwego żołnierza Imperialnego Aadu i skoczyła ku Richardowi. Chłopak wykorzystał swój impet, żeby się przedrzeć przez odłamki i pył z marmurowej ściany, którą Bruce rozbił, szarżując na nią niczym na linię stoperów. Richard prześliznął się pod śmigającymi mieczami, w strugach krwi. Położył Nicci na podłodze, pozwalając, by jej nieruchoma postać przejechała po śliskiej marmurowej posadzce w głąb korytarza, byle dalej od zagrożenia. Richard natychmiast się okręcił i uderzył na idącą ku niemu ścianę żołnierzy, wysypujących się z ciemnego korytarza w oświetlony pochodniami hol.
Ciął bez litości, ilekroć miał okazję. Zaciekle walczyli, starając się go zabić. Ostrze cięło mięśnie, uderzało w kości. Hałas był ogłuszający, bo żołnierze groznie pomrukiwali, wydawali bojowe okrzyki lub wrzeszczeli z bólu, umierając. Richard unikał ich zaciekłych ataków i przy każdej sposobności zadawał cios. Każde błyskawiczne pchnięcie trafiało w cel. Lecz każdego zabitego zastępowało trzech nowych żołnierzy. Cara runęła na wielkoluda z wygoloną głową, atakującego Richarda. Oburącz smagnęła go Agielem przez gardło. Richard dostrzegł ból w jego oczach, a potem napastnik padł. Chłopak wykorzystał to, żeby się odwrócić i pchnąć mieczem żołnierza z boku. Żołnierze, cicho gromadzący się w ciemnym korytarzu, okazali się doświadczonymi wojownikami. Bitwa wybuchła szybciej, niż planowali, lecz skoro już trwała, to walczyli zaciekle. To nie byli zwykli wojacy Imperialnego Aadu, którzy zaciągnęli się dla sławy i łupów. To byli profesjonaliści, dobrze wyszkoleni i doświadczeni żołnierze, którzy wiedzieli, co robią. Byli krzepcy, a każdy z nich miał przynajmniej skórzany pancerz. Niektórzy mieli i kolczugi. Wszyscy trzymali starannie wykonaną broń. Walczyli w skoordynowany sposób, mający im umożliwić przebicie się przez linię obrony przeciwnika. Chociaż byli dobrzy, całkowicie ich zaskoczyły i zdumiały nagła ciemność i błyskawiczny atak. Wierzyli, że są bezpieczni, skoro cicho i potajemnie wśliznęli się na terytorium nieprzyjaciela. W nagłym zamieszaniu i przestrachu, kiedy to w korytarzu zrobiło się ciemno, ogarnął ich przemożny lęk przed nieznanym. W owej otu-
maniającej chwili zaczęli ginąć, nie pojmując, jak i dlaczego. Richard wykorzystał to zaskoczenie, żeby jak najszybciej przebić się przez ich szeregi. Ostatnie, czego chciał, to wplątać się w walkę wręcz. Zamierzał się przebić przez wroga, a nie z nim ścierać. On sam, Bruce i generał Meiffert eskortowali przecież Nicci, Jil-lian i Adie, toteż mogli jedynie wyrąbać sobie drogę. W pałacu dar Adie osłabł i już nie mogła im wiele pomóc. W tym cały kłopot. Chociaż ciemność zaskoczyła ukrywających się żołnierzy Aadu, szybko się otrząsnęli i byli teraz w swoim żywiole: walczyli. To właśnie ich Aad wykorzystywał do zapoczątkowania inwazji, pokonania przeciwnika zmasowanym atakiem miażdżącym cały opór. Na szczęście dla Richarda, on, Bruce i generał Meiffert nie musieli już walczyć sami. Cara powalała każdego żołnierza, który jej podszedł pod rękę, i po karkach innych docierała do tych, którzy chcieli rozsiekać Richarda. Żołnierze Aadu byli za pan brat ze zbrojnym oporem, za to nie mieli pojęcia o Mord-Sith. Już się starali odsunąć od Cary i wpadali na inne Mord-Sith, które ich zabijały. Richard widział Berdine i Nydę wbijające Agiel w potylice lub uderzające nim w piersi, by w jednej chwili zabić. Wszędzie dokoła żołnierze wrzeszczeli z bólu._ Pierwsza Kompania Gwardii Pałacowej zaatakowała żołnierzy Imperialnego Aadu z obu stron równocześnie. Richard widział, jak generał Trimack prowadzi swoich ludzi w ogień walki. Pierwsza Kompania była elitą wśród elit, nie tylko dorównywała wrogowi, ale i przewyższała go zarówno wyszkoleniem, jak i rozmiarami żołnierzy.
D'Harańczycy byli zahartowani w bojach i mieli w małym palcu śmiertelnie grozne metody walki, dzięki którym siali postrach; w pełni zasługiwali na swoją reputację. Kilku żołnierzy w ciemnych skórzanych pancerzach, z twarzami wykrzywionymi gniewem i nienawiścią, skoczyło ku Richardowi. Zanim zdążył unieść miecz, zastąpiło im drogę dwóch olbrzymów, oddzielając od chłopaka. Błyskawiczne ciosy rozpłatały szyje żołnierzy Aadu, przecięły tętnice. Richard aż zamrugał ze zdumienia, widząc, że to Ulic i Egan, dwaj olbrzymi, jasnowłosi przyboczni gwardziści lorda Rahla. Ciemne skórzane rzemienie, napierśniki i pasy uniformów przylegały niczym druga skóra do ich potężnych mięśni. Pośrodku napierśników widniała ozdobna litera R", a pod nią dwa skrzyżowane miecze. Tuż nad łokciami mieli metalowe obręcze z ostrymi jak brzytwa wypustkami, przeznaczone do takich pojedynków. Napastnicy wkrótce zrozumieli, że każdy, kto się zbliży do Egana i Ulica, nie tylko umrze, ale umrze w najokropniejszy sposób. Żołnierzy wylewających się z wyrwy w ścianie zabijał i Nathan, rzucając zaklęcia. Błyskawice rozcinały ludzi w kolczugach, odłamki rozgrzanego do białości metalu odbijały się od ścian, podłogi i sufitu. To była ponura, jednostronna walka żołnierze nawet nie mieli okazji, by podnieść miecz na wysokiego Proroka, zanim ten rozerwał ich na strzępy za pomocą swojego daru. Generał Meiffert uchylał się przed toporami, przebijając się wśród dymu - osłaniał mieczem Jillian, drugą ręką zaś podtrzymywał Adie. Richard zobaczył, że Adie jest zakrwawiona. Cara znieruchomiała.
- Benjamin? - Bierz Adie! - Muszę chronić lorda Rahla! - Rób, co każę! - wrzasnął na nią, przekrzykując bitewny hałas. - Pomóż jej! Ku zdumieniu Richarda Cara natychmiast przestała się sprzeczać i odebrała Adie od generała Meifferta. Ten wolną ręką chwycił Jillian i przesunął na drugi bok, z dala od atakujących od prawej dwóch żołnierzy. Przysiadł i przebił mieczem jednego z nich. Bruce był w pobliżu, ale pochylił się nisko, żeby nie znalezć się na drodze generalskieji klingi. Z tej pozycji powalił drugiego z napastników na kolana. Kiedy żołnierz ruszył na generała, Egan otoczył muskularnym ramieniem jego szyję i skręcił mu kark. Napastnik zwiotczał, Egan odrzucił go na bok jak szmacianą lalkę i natychmiast ruszył na kolejnego żołnierza Aadu. - Cofnij się! - wrzasnął generał Meiffert na Carę, kiedy chciała wrócić do walki. - Muszę... - Wykonać! - wrzasnął, odpychając ją. Natychmiast! - Nathan! - Richard przekrzyczał bitewny gwar, kiedy zobaczył, że generał Meiffert zmusił Carę do cofnięcia się wraz z nim. Prorok spojrzał ku niemu, a chłopak wskazał w ciemny korytarz, z którego właśnie wypadł generał. - Są już wszyscy nasi! Zrób to! Nathan zrozumiał i nie marnował ani chwili. Natychmiast uniósł ręce. Pomiędzy jego dłońmi pojawił się blask. Ożył ogień czarodzieja, nabierał mocy, zalewał scenę walki migotliwymi barwami i światłem. Nathan bez zwłoki posłał ogień ku wrogom.
Śmiercionośna kula wrzącego płynnego ognia pomknęła ku napastnikom. W locie, rozgrzana do białości, powiększała objętość. Richard nawet przez bitewną wrzawę, odbijającą się echem w marmurowych korytarzach, słyszał jej ryk. Leciała ku ciemnemu przejściu, zapchanemu żołnierzami Imperialnego Aadu próbującymi się dostać do pałacu i włączyć do bitwy. Ogień czarodzieja pomknął korytarzem, rzucając na biały marmur pomarańczowoczerwony blask. Sam jego ryk wystarczał, by żołnierze zamierali ze strachu. To był przerażający widok, kiedy płomienista śmierć rozbryzgiwała się na napastników. Rozszerzająca się kula płynnego ognia trzymała się wysoko, przemykając ponad głowami żołnierzy i zsyłając im śmierć - aż płomieniste piekło buchnęło kaskadą blasku i płomieni spływającą na przerażony tłum napastników. Wrzaski umierających w męczarniach zagłuszyły szczęk oręża. Nathan znów przywołał ogień czarodzieja. W jednej chwili posłał go za poprzednim. Kula ognia pomknęła w głąb korytarza, wirując i kołysząc się ponad głowami od jednej ściany do drugiej, siejąc płomienie, podpalając wszystko po drodze. Płynny ogień był tak nieustępliwy, tak przywierający, tak niesamowicie parzący, że przedzierał się przez skórzane pancerze i kolczugi i trawił ciała. Płonący żołnierze szarpali odzież, usiłując pozbyć się płomieni, lecz bez skutku. Kiedy ogień czarodzieja spadł na kogoś, często wypalał ciało aż do kości, zanim zgasł. I chociaż napastnicy zaczęli z siebie zdzierać skórzane pancerze, przepalane przez przywierający płynny ogień, już było za pózno. Przykleiły się im do skóry
i tylko ją zrywali, kalecząc się. Ogień ogarniał twarze. Zachłystując się oddechem, ludzie wciągali do płuc kłębiące się płomienie. Smród palącego się ciała był przerażający. Wrzaski ścinały krew w żyłach. Żołnierze, którzy już się wdarli do dużego korytarza, pojęli, że nie nadejdzie żadna pomoc. Gwardziści Pierwszej Kompanii wkroczyli do akcji i przebijali ostrzami żołnierzy, którzy nie mogli się ruszyć, naciskani z obu stron. Mogli jedynie walczyć na śmierć i życie. W tej bitwie jeńców nie będzie. Generał Meiffert chlasnął jednego z napastników przez bark. Bruce, trzymając miecz oburącz, wbił go w przeciwnika, który padł na podłogę u jego stóp. A kiedy inny, wykrzywiony z gniewu i nienawiści, zaatakował Richarda, ten rozpłatał mu mieczem czaszkę tuż pod oczami. Wyszarpnął miecz, a tamten upadł na kolana, krzycząc z przerażenia. Berdine - w czerwonym skórzanym uniformie, jak wszystkie Mord-Sith - podeszła i dobiła go, przytknąwszy mu Agiel do podstawy czaszki. Nathan posłał korytarzem kolejną rozszerzającą się kulę ognia czarodzieja. Przerażał widok nieokiełznanego morza ognia bryzgającego na żołnierzy, którym do tej pory udało się go uniknąć. Płonący ludzie rozpaczliwie starali się uciec przed rozprzestrzeniającą się pożogą. Nie było jednak ucieczki. Uniemożliwiały im ją me tylko płomienie, ale też liczebność własnych oddziałów oraz leżące wokół ciała. Mogli jedynie wrzeszczeć w męce i rozpaczliwej panice, płonąc żywcem. W otwartych w krzyku ustach buzowały płomienie. Richard był przekonany, że tam, w głębi, żołnierze już zrezygnowali z walki i gnają, by
schronić się w katakumbach. Jeszcze przed chwilą zaciekła, potyczka teraz powoli dobiegała końca. Pierwsza Kompania bez pardonu rozprawiała się z ostatnimi żołnierzami Imperialnego Aadu. Cara odepchnęła zwłoki tego, którego właśnie zabiła. Ciało poleciało do tyłu i głucho łupnęło o posadzkę. Generał Meiffert był w pobliżu. Bardziej była zła na niego niż na żołnierza, którego dopiero co zabiła. - Co ty sobie wyobrażasz? Wrzeszczysz na mnie i wydajesz mi rozkazy? - To moja robota. Stałaś na przeszkodzie lordowi Rahlowi. Musiałem cię usunąć z drogi. Obejrzała się. - Nie obchodzi mnie... - Nie mam czasu na dyskusje. - Był równie wściekły jak ona. - Póki dowodzę, masz robić, co każę. I koniec. Odwróciła się z gniewną miną ku korytarzowi, gdzie napastnicy wciąż płonęli żywcem. Ramiona, zmienione w pochodnie, po-ruszały się powoli, nadaremnie, w morzu ognia. Richard wiedział, że korytarze wypełniało zbyt wielu żołnierzy, by zdołali ich wszystkich pokonać. Postarał się więc usunąć z drogi generała, Bruce'a, Jillian i Adie, żeby Nathan mógł uderzyć ogniem czarodzieja. Meiffert pojął jego zamiary. Cara zaś stanęła na przeszkodzie. Meiffert jako generał nie mógł pozwolić, by ktoś kwestionował jego autorytet - zwłaszcza w walce. Gdy tylko Cara to zrozumiała, przestała się sprzeczać i dołączyła do Richarda, który brnął przez śliską od krwi podłogę ku Nicci, leżącej na plecach pod ścianą. - Nicci? - Richard delikatnie wsunął jej rękę pod
szyję. - Trzymaj się. Nathan jest tutaj. Oczy uciekły jej w głąb czaszki. Dygotała z bólu. Richard pomyślał, że pewnie Jagang usiłuje ją zabić, lecz ochronny czar pałacu niweczy jego wysiłki. Zsyłało to na nią powolną i bolesną śmierć. Odwrócił się. - Nathanie! Potrzebujemy cię! Ponad zwłokami żołnierzy Imperialnego Aadu zobaczył, jak Nathan przy kimś klęka. Miał okropne przeczucie, że wie, przy kim. Nathan podniósł wzrok, patrząc na Richarda bezradnie, ze smutkiem. - Trzymaj się, Nicci. Pomoc nadchodzi. Przyrzekam, że zdejmę ci tę obrożę. Trzymaj się. Chwycił Carę za ramię i przyciągnął ją ku sobie. Zostań przy niej. Nie chcę, żeby myślała, iż jest sama. Nie chcę, żeby się poddała. Cara skinęła głową, jej błękitne oczy się szkliły. - Tak się cieszę, lordzie Rahlu, że cię widzę. Wstał, położył dłoń na jej barku. - Wiem. Ja też się cieszę, że cię widzę. Richard nie szukał wolnej drogi, pognał po zwłokach żołnierzy Imperialnego Aadu. Liczne ciała, poobcinane kończyny i głowy, obfite kałuże krwi - to wszystko kalało uświęcone korytarze pałacu z białego marmuru, tworząc widok jak nie z tego świata. Richard, pospiesznie mijając umarłych, przekonał się, że jego obawy były uzasadnione, kiedy zobaczył, że Nathan klęczy przy Adie. Stara czarodziejka ledwie oddychała. Pochylił się nad Prorokiem. - Musisz jej pomóc, Nathanie. Generał Meiffert i Jillian przyklęknęli po drugiej stronie starszej kobiety. Jillian wzięła dłoń Adie, przytuliła do swojej piersi. Nathan patrzył
zmęczonymi, załzawionymi oczami. - Przykro mi, Richardzie, ale to może wykraczać poza moje możliwości. Richard przełknął tkwiącą mu w gardle kulę, popatrzył na Adie. Wpatrywała się weń swoimi całkiem białymi oczami, bardzo spokojna pomimo bólu, który musiał być straszliwy. - Udało się nam, Adie. Twój plan się powiódł. Dokonałaś tego. Przeprowadziłaś nas. - Radam, Richardzie. - Leciuteńko się uśmiechnęła. Teraz musisz pomóc Nicci. - Teraz martw się o siebie. Chwyciła go za ramię, przyciągnęła ku sobie. - Musisz jej pomóc. Zrobiłam swoje. Teraz w niej twoja jedyna nadzieja na ocalenie tego, co nam wszystkim drogie na tym świecie. - Ale... - Pomóż Nicci. Teraz w niej twoja jedyna nadzieja. Przyrzeknij mi, że jej pomożesz. Richard potaknął, czując, jak łza spływa mu po policzku. - Przyrzekam. Uśmiech Adie stał się szerszy, zmienił siateczkę drobnych zmarszczek na jej policzkach. Richard nie mógł się nie uśmiechnąć, uświadamiając sobie, co właśnie zrobiła. Zedd powiedział mu kiedyś, iż czarodziejki nigdy nie mówią wszystkiego, co wiedzą, i w ten sposób wyłudzają zgodę na coś, czego inaczej by się nie zaakceptowało. - Nie potrzebuję sztuczek czarodziejek, żeby dotrzymać obietnicy, iż pomogę Nicci. Nathan zdejmie jej obrożę. Adie znów się uśmiechnęła i Richard poczuł, jak troszkę mocniej zaciska dłoń. - Nie jestem taka pewna, Richardzie. Potrzebna jej
pomoc, której ty jeden możesz udzielić. Richard nie miał pojęcia, co takiego mógłby zrobić, co by wykraczało poza możliwości Nathana. Nawet gdyby wiedział, jak korzystać ze swojego daru, już dawno stracił z nim łączność. Adie zamknęła oczy, a zmartwiona Jillian zaczęła płakać, więc generał Meiffert otoczył ramieniem barki dziewczynki. - Lordzie Rahlu! - zawołała Cara. Obaj - Richard i Nathan - spojrzeli ku pochylonej nad Nicci Mord-Sith. - Szybko! - Trzymaj się - szepnął Nathan do Adie. Dotknął palcem jej czoła. Adie westchnęła, jej mięśnie się rozluzniły. - To jej na chwilę ulży - powiedział Prorok do Richarda. - Może zdołam dla niej zrobić coś więcej z pomocą paru Sióstr. Richard skinął głową, potem ujął Nathana pod ramię i pomógł mu wstać. Spiesząc ku Nicci, mijali plątaninę zwłok. Większość zabitych stanowili żołnierze Imperialnego Aadu, lecz tu i tam leżeli również gwardziści z Pierwszej Kompanii. Nicci - choć wydawało się to niemożliwe wyglądała jeszcze gorzej. Dygotała od naporu niewidzialnej mocy usiłującej pozbawić ją życia. - Musisz jej zdjąć obrożę - rzekł Richard do Nathana. - Ja-gang kontrolował ją za pomocą Rada'Han. Teraz usiłuje ją w ten sposób zabić. Nathan skinął głową, uniósł powiekę Nicci, pospiesznie ocenił stan dziewczyny. Potem położył dłonie na gładkiej metalowej obroży na jej szyi. Na chwilę zamknął oczy, zmarszczył się z wysiłku, wykorzystując niewidzialne moce. Powietrze wokół delikatnie wibrowało, słychać było ciche buczenie. Po krótkiej chwili wszystko minęło. - Przykro mi, Richardzie - powiedział Prorok,
prostując się. - Jak to, przykro ci? Dalej ma to na szyi. Musisz jej to zdjąć, zanim ją zabije. Nathan popatrzył na ścielące się wokół zwłoki; jego lazurowe oczy były odrobinę bardziej załzawione niż chwilę wcześniej. Wreszcie znów spojrzał ze smutkiem na Richarda. - Przykro mi, chłopcze, ale nie mogę nic zrobić. - Owszem, możesz odezwała się Cara. - Możesz jej zdjąć obrożę! - Zrobiłbym to, gdybym mógł. - Przygnębiony, pokręcił głową. - Ale nie mogę. Jej dar obu magii to blokuje. A ja mam jedynie dar magii addytywnej. Richard nie mógł się z tym pogodzić. - Pałac wzmacnia twój dar. Jesteś Rahlem. Tutaj twoja moc jest większa. Wykorzystaj ją! - Mój addytywny dar jest tu silniejszy... lecz nie mam daru magii subtraktywnej i tu pałac nie ma czego wzmocnić. Nic nie zrobię bez magii subtraktywnej. - Możesz spróbować! Nathan położył dłoń na ramieniu Richarda. - Już próbowałem. Mój dar nie wystarcza. Przykro mi, chłopcze. Nic nie mogę zrobić. - Ale ona umrze. Patrząc mu w oczy, Nathan z wolna skinął głową. - Wiem. Za Prorokiem pojawił się generał Trimack. - Lordzie Rahlu. Nathan z Richardem spojrzeli na niego. Nathan z Richardem spojrzeli na niego. Przez chwilę się wahał, spoglądając to na jednego, to na drugiego. - Musimy coś zrobić, zanim wyślą tunelami
kolejnych żołnierzy. Anie wiadomo, ilu ich tam jeszcze jest w innych korytarzach i pieczarach, czekających na to, żeby ponowić atak. Musimy działać natychmiast. - Oczyść tunele - powiedział Richard głosem, który jemu samemu wydał się obcy. - Co? - zapytał Nathan. - Najpierw sprawdz korytarze, upewnij się, że nie ma już tutaj żadnych żołnierzy Aadu. Potem wykorzystaj ogień czarodzieja. Poślij go do katakumb. Katakumby są przeznaczone dla umarłych. Oczyść je z żywych. Nathan skinął głową. - Natychmiast się tym zajmę. Wstał, a Richard, mocno trzymając dłoń Nicci, spojrzał na wysokiego Proroka. - Musi być coś, co możesz zrobić, Nathanie. - Mogę zadbać, żeby ani jeden wróg się tu nie przedostał. - Miałem na myśli Nicci. Jak możemy jej pomóc? Nathan, sam w rozpaczy, popatrzył na Richarda. - Zostań przy niej, Richardzie. Bądz przy niej, póki nie odejdzie. Nie pozwól, żeby w ostatnich chwilach została sama. To jedno możesz teraz zrobić. Odwrócił się, powiewając peleryną, i pospieszył za generałem Meiffertem.
ROZDZIAA 44
Richard pochylił się nad Nicci, a Cara, siedząca na piętach obok niego, położyła mu współczująco dłoń na ramieniu. Miał wrażenie, że sam umiera. Przytulił Nicci; nie mógł jej ofiarować żadnej innej pomocy, żadnego ratunku - nie mógł jej wybawić od nastawania Jagan-ga na jej życie. Przytłoczyło go to wszystko, co wydarzyło się do tego momentu jego życia. Bez względu na jego wysiłki poplecznicy Imperialnego Aadu nieustannie szerzyli swoje wierzenia. W swoim fanatyzmie zamierzali usunąć z życia wszelką radość, pozbawić je wszelkiego znaczenia, zamienić w trudną do zniesienia niedolę. Zwolennicy Aadu, oddani swojej bezrozumnej wierze w idealne wieczne życie na tamtym świecie zdobyte samopoświęceniem w życiu doczesnym, żarliwie pragnęli, żeby wszyscy, którzy ośmielali się cenić to życie i chcieli je czynić coraz lepszym, straszliwym cierpieniem pokutowali za takie osobliwe, niedopuszczalne, grzeszne chęci. Richard ich nienawidził. Gorąco ich nienawidził za wszystkie krzywdy, które wyrządzali innym. Pragnął ich wszystkich usunąć ze świata żywych. Nicci, choć w dużej mierze nieświadoma, mocniej objęła go za szyję, jakby chciała go pocieszyć w tym smutku, powiedzieć mu, że wszystko będzie dobrze, że i ona - jak wielu tych, którzy walczyli i umierali w obronie swojego stylu życia, prawa najbliższych do życia bez przemocy, jaką ich prześladowano za pragnienie wolności i swobody już wkrótce uzyska wiekuisty spokój, wolny od wszelkiego cierpienia. Chociaż wiedział, że wtedy wreszcie się uwolni od straszliwego bólu i znajdzie poza zasięgiem Jaganga, nie mógł znieść myśli, że odejdzie ze świata żywych. W owej chwili wszystko wydało mu się bez sensu.
Wszystko, co w życiu dobre, metodycznie niszczyli ludzie żarliwie wierzący, iż ich uświęconym celem jest mordowanie tych, którzy nie chcą się podporządkować naukom Aadu. Świat ogarniało kompletne szaleństwo. Tak wielu już umarło, tak wielu jeszcze umrze. Richard miał wrażenie, iż dostał się w wir nieustannie wciągający go w beznadzieję i rozpacz. Od bezsensownej rzezi jedyną ucieczką zdawała się śmierć. A teraz Nicci wyruszała w ostatnią podróż. On tylko chciał przeżyć życie z kobietą, którą kochał; jak tylu innych. Kahlan skradziono jej umysł, uczyniono z niej narzędzie dla tych, którzy aż się palili, żeby albo narzucić innym swoje wierzenia, albo wszystkich zniszczyć. Chociaż pomógł Kahlan uciec, sługusi Jaganga ją ścigali. Żaden z nich nie zrezygnuje z pogoni. Aad - jeśli nie zostanie powstrzymany - dostanie Kahlan, tak samo jak wszystkich innych. A teraz życie powoli wyciekało z Nicci. Richard zagłębił się w sobie, odwrócił od wszystkiego i wszystkich... i poczuł nagły, gwałtowny, bolesny wstrząs. Przez chwilę trwał w osobliwej i cichej pustce, a potem znów rozszalała się w nim burza. Nie wiedział, jaka jest tego przyczyna, lecz nagle doznał uczucia, że się zagubił wśród miliona meteorów. A potem one niespodziewanie buchnęły we wszystkie strony z jakiegoś punktu w niezgłębionej otchłani jego jazni. Cara złapała go za ramię i potrząsała nim. - Lordzie Rahlu! Co się dzieje?! Lordzie Rahlu! Nicci chciwie wciągnęła powietrze. Richard, niemal nieświadomy tego, co się działo, zdał sobie sprawę, że dziewczyna go obejmuje, z
trudem łapiąc powietrze. - Lordzie Rahlu - powiedziała Cara, potrząsając nim. - Popatrz! Obroża spadła! I zniknęło złote kółko z dolnej wargi! Richard trochę się odsunął i spojrzał w błękitne oczy Nicci. Wpatrywała się w niego. Pęknięta Rada'Han leżała na podłodze. - Twój dar wrócił - wyszeptała ledwie przytomna Nicci. - Czuję to. Nie miał wątpliwości, że to prawda. Jego dar w niewytłumaczalny sposób powrócił. Rozejrzał się i zauważył las nóg. Otoczyli go gwardziści Pierwszej Kompanii trzymający w dłoniach broń. Pomiędzy nimi a Richardem stali Egan i Ulic. Pomiędzy Ulikiem a Eganem wznosiła się ściana czerwonej skóry. Richard uświadomił sobie, że krzyknął, kiedy wybuchnął w nim przeszywający ból. Pewnie wszyscy uznali, że go mordują. - Richardzie - odezwała się Nicci; jej głos był właściwie słabiutkim szeptem. - Rozum ci odebrało? Kilka razy z ogromnym wysiłkiem otwierała oczy. Na jej czole perlił się pot. Richard wiedział, że jest wyczerpana męką, że musi odpocząć, by w pełni odzyskać siły. Czuł głęboką ulgę, znów widząc życie w jej oczach. - Co masz na myśli? - Dlaczego, u licha, wymalowałeś się w te czerwone symbole? Cara rzuciła na niego okiem. - Mnie tam się podoba. Berdine ją poparła. - Mnie też. Przypomina mi nasze czerwone skórzane uniformy. - Pasuje mu - przyznała Nyda. Nicci, chociaż wyczerpana, nie kryła, że nie widzi w tym nic zabawnego.
- Gdzie się tego nauczyłeś? Masz pojęcie, jakie zagrożenia obrazują te symbole? Richard wzruszył ramionami. - Oczywiście. A niby dlaczego je wymalowałem? Nicci osunęła się bezwładnie, za słaba na sprzeczki. - Posłuchaj mnie - odezwała się. - Jeżeli ja... gdyby cokolwiek... nie wolno ci opowiedzieć Kahlan o was. Richard zmarszczył brwi, nachylił się jeszcze bardziej, żeby lepiej słyszeć. - O czym ty mówisz? - Potrzebne jest neutralne pole. Gdyby coś mi się stało, gdybym nie dotrwała, musisz to wiedzieć. Nie wolno ci jej o was mówić. Jeżeli opowiesz Kahlan o waszej wspólnej przeszłości, to nie zadziała. - Co nie zadziała? - Orden. Jeżeli w ogóle będziesz miał okazję przyzwać moc Or-dena, będzie ona potrzebować neutralnego pola, żeby zadziałać. To oznacza, że Kahlan nie może mieć przedwiedzy o waszej miłości, bo inaczej wspomnienia nie będą mogły zostać odtworzone. Jeżeli jej powiesz, na zawsze ją utracisz. Richard potaknął, nie bardzo wiedząc, o czym Nicci mówi, lecz mimo to bardzo zatroskany. Bał się, że Nicci może być w delirium po mękach zsyłanych przez obrożę. Właściwie mówiła bez sensu, lecz wiedział, że to ani czas, ani miejsce, żeby to wyjaśniać. Najpierw musiała odzyskać siły i jasność myślenia. - Słuchasz? - zapytała; oczy jej się zamykały, z uporem starała się pozostać przytomna. Richard nie wiedział, czy na czas zdjął obrożę. Za
to miał pewność, że Nicci jeszcze nie jest dawną sobą. - Tak, jasne. Słucham. Neutralne pole. Rozumiem. A teraz się odpręż, a my cię zaniesiemy tam, gdzie będziesz mogła wypocząć. Wtedy mi wszystko dokładnie wytłumaczysz. Już jesteś bezpieczna. Richard wstał, a Cara i Berdine podniosły Nicci. - Potrzebne jest jej jakieś spokojne miejsce, w którym będzie mogła wypocząć pouczył je. Berdine otoczyła ramieniem talię Nicci. - Zajmę się tym, lordzie Rahlu. Już od jakiegoś czasu nikt nie mówił do niego "lordzie Rahlu". Nagle przyszło mu do głowy, że Nathan może mieć mu za złe, że tak szybko przestał być lordem Rahlem. Już nie pierwszy raz musiał się stać lordem Rahlem, protektorem więzi, a potem oddać tytuł Richardowi. Zanim zdążył się porządnie nad tym zastanowić, usłyszał dziwny hałas. Brzmiało to jak potrzaskiwanie, może ognia, a potem nastąpiło łupnięcie. Kiedy gwardziści się rozstąpili, żeby przepuścić jego i Nicci, ujrzał idącego ku nim człowieka. Spojrzał drugi raz i właściwie sam nie wiedział, co widzi Postać wyglądała jak gwardzista z Pierwszej Kompanii i zarazem tak nie wyglądała. Mundur był niewyrazny. Generał Trimack, chcąc pomóc Richardowi, odsunął swoich z drogi, żeby chłopak mógł swobodnie przejść. Lecz Richard się zatrzymał. Patrzył na żołnierza, który dość blisko nich szedł przez zasłaną zwłokami podłogę. Nie miał twarzy. Richard najpierw pomyślał, że został straszliwie poparzony. to nie
Lecz mundur był cały, a skóra wcale nie wyglądała na spaloną. Była gładka i zdrowa. Poza tym żołnierz nie szedł tak, jak gdyby był ranny. Ale nie miał twarzy. Zamiast oczu widniały jedynie niewielkie wgłębienia w gładkiej skórze, a ponad nimi ślad łuków brwiowych. Zamiast nosa miał niewielką pionową wypukłość, ledwie jego zaczątek. Sprawiał wrażenie, jakby jego twarz wykonano z gliny, ale jeszcze nie wyrzezbiono rysów. Dłonie też miał niewykończone. Z palców dysponował wyłącznie kciukami. Reszta dłoni przypominała rękawice bez palców. Niesamowity, budzący grozę widok. Żołnierz Pierwszej Kompanii, pomagający rannemu koledze i widzący kątem oka zbliżający się mundur Pierwszej Kompanii, wyprostował się. Obrócił się trochę i wyciągnął rękę, jakby prosił tamtego, żeby mu nie przeszkadzał. Postać bez twarzy wysunęła rękę i dotknęła ramienia żołnierza. Twarz i dłonie tamtego poczerniały i popękały, jakby straszliwy żar w jednej chwili go usmażył. Nawet nie zdążył krzyknąć, a już był zwęglony. Padł ze stukiem na podłogę - to ten dzwięk przed chwilą słyszał Richard. Żołnierz bez twarzy nabrał trochę więcej wyrazu. Nos stał się wyrazniejszy. Zarysowała się szczelina ust. Jakby zabrał rysy temu, którego przed sekundą zabił. Żołnierze Pierwszej Kompanii błyskawicznie zagrodzili drogę nadciągającemu zagrożeniu. Dziwny człowiek szedł przez obronną linię, dotykając ich. Twarze natychmiast czerniały i pękały, już nie przypominały ludzkich, a żołnierze bez życia padali na posadzkę. - Bestia odezwała się Nicci po prawej stronie
Richarda; podtrzymywał ją, a ona otaczała ramieniem jego barki. - Bestia - wyszeptała trochę głośniej, na wypadek gdyby za pierwszym razem nie usłyszał. - Odzyskałeś dar. Bestia może cię teraz odszukać. Generał Trimack już prowadził sześciu ludzi przeciwko nowemu zagrożeniu. A ono szło ku Richardowi, nie przejmując się spieszącymi żołnierzami. Generał Trimack, krzycząc z wysiłku, potężnie zamachnął się mieczem i ciął dziwnego napastnika. Ten nawet się nie uchylił przed ostrzem. Miecz na dobrą stopę zagłębił się w jego bark, tuż przy szyi, niemalże odcinając rękę. To by zatrzymało każdego. Każdego, kto byłby żywy. Generał, wciąż trzymając w dłoniach miecz, w jednej chwili stał się pokurczonym, zwęglonym, popękanym i krwawiącym trupem. Osunął się na posadzkę bez jednego krzyku. Jedynie mundur pozwalał go rozpoznać. Żołnierz bez twarzy, z mieczem generała sterczącym z barku, nawet nie zmylił kroku. Jego rysy stały się jeszcze bardziej wyraziste. We wgłębieniach łypały szczątkowe oczy. Na boku twarzy pojawiła się blizna podobna do tej, jaką miał generał Trimack. Sterczący miecz zaczął dymić, rozgrzewając się do białości, jakby świeżo go wyjęto z kowalskiego pieca; potem zgiął się we dwoje, przełamał i upadł na podłogę. Czubek ostrza, za plecami, uderzył o posadzkę, a rękojeść upadła, odbiła się i - sycząc i dymiąc - wylądowała na pobliskich zwłokach. Ze wszystkich stron pognali ku niemu żołnierze. - Cofnąć się! - wrzasnął Richard. - Wszyscy! Do tyłu! Jedna z Mord-Sith wbiła Agiel w nasadę szyi
stwora. Natychmiast, spieczona i zwęglona, osunęła się na podłogę. Zaczątki włosów bestii stały się blond puklami, jakie ona przed chwilą miała. Wszyscy nareszcie się zatrzymali, a potem zaczęli cofać. Starali się przeszkodzić potworowi, zablokować go, jednocześnie pozostając poza jego zasięgiem. Richard wyrwał łuk stojącemu najbliżej żołnierzowi Pierwszej Kompanii. Auk ze śmiercionośną czerwono upierzoną strzałą, jedna z tych, które znalazł dla nich Nathan. Człowiek o coraz bardziej wyrazistej twarzy zdecydowanie szedł ku niemu, a Richard uniósł łuk i zwolnił cięciwę. Strzała trafiła tamtego w sam środek piersi. Żołnierz zatrzymał się. Jego gładka skóra zaczęła czernieć i marszczyć się, jak u łudzi, których dotknął. Kolana się pod nim ugięły i opadł dymiącą stertą, dokładnie tak samo jak ludzie, których zabiła. Tyle że w przeciwieństwie do nich bestia dalej płonęła. Nie pojawiły się żadne płomienie, lecz cały stwór, w tym i mundur - Richard dopiero teraz zauważył, że nie była to tkanina, skórzany pancerz czy zbroja, lecz część samej bestii - topił się i pienił. Rozpadający się stwór zaczął krzepnąć w poczerniałą masę. Wszyscy patrzyli w osłupieniu, a masa płonęła bez ognia, wysychając, pękając i skręcając się, aż zostały tylko popioły. - Posłużyłeś się darem - odezwała się Nicci; głowę miała bezwładnie zwieszoną. - Znalazła cię. Richard skinął głową, nie zwracając się do nikogo w szczególności. - Berdine, zabierz, proszę, Nicci tam, gdzie będzie mogła wypocząć.
Miał nadzieję, że dziewczyna odzyska siły, wyzdrowieje. Nie tylko się o nią troszczył - była mu potrzebna. Adie powiedziała, że Nicci jest jego jedyną nadzieją.
ROZDZIAA 45
No , no, no. Ależ jesteś bystra. Rachel podskoczyła i pisnęła, obracając się w stronę, z której dobiegł ostry głos. Wpatrywały się w nią wyblakłe niebieskie oczy. To była Six. Instynkt nakazywał Rachel ucieczkę, lecz wiedziała, że bieg w głąb pieczary nic by jej nie dał, Six zaś blokowała drogę do wyjścia - więc nie miała jak i dokąd uciec. Dziewczynka miała nóż, ale i ta broń nagle wydała się groteskowo nieodpowiednia. Wiedzma - oprócz której nie było tu nikogo wydała się Rachel jeszcze bardziej przerażająca, niż ją pamiętała. Czarne włosy wyglądały jak wysnute przez tysiąc pająków - czarnych wdów. Napięta skóra sprawiała wrażenie, że lada moment pęknie na guzowa-tych kościach policzkowych. Czarna suknia była ledwie widoczna w ciemności, przez co twarz i dłonie, bardzo białe, jakby się unosiły w nieruchomym powietrzu pieczary. Rachel już raczej wolałaby widmowe żarłoki niż Six. Zastanawiała się, jak długo wiedzma stała w
mroku i ją obserwowała. Wiedziała, że Six potrafi się poruszać bezszelestnie jak wąż i że nie przeszkadzają jej całkowite ciemności. Dziewczynka wcale by się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że wiedzma ma rozdwojony język. Z takim skupieniem pracowała nad rysunkiem przedstawiającym Richarda, że nie tylko straciła poczucie czasu, ale do pewnego stopnia zapomniała, gdzie jest. Była tak zaabsorbowana pracą, że straciła czujność. Nie miała pojęcia, że cokolwiek zdoła ją aż tak pochłonąć. Miała sobie za złe, że była tak nieostrożna, pozwoliła się zaskoczyć, popełniła tak głupi błąd. Chase by potrząsnął głową, zdegustowany, i zapytał, czemu zlekceważyła wszystko, czego ją nauczył. Ale tak desperacko pragnęła zniweczyć to, co uczyniono Richardowi. Wiedziała, jak to jest znalezć się w centrum jednego z uroków. Wiedziała, jakie to przerażające. Wiedziała, jaką się wtedy czuje bezsilność. Nie chciała, żeby się to przytrafiało Richardowi, a urok otaczał go o wiele dłużej niż ją. Chciała mu pomóc wyrwać się z mocy tych złych malunków. Wiedziała, że ryzykuje, ale Richard był jej przyjacielem. Tyle razy jej pomógł, że chciała mu dopomóc choć jeden raz. Six spojrzała w głąb pieczary, w mrok poza światłem oliwnej lampy, gdzie leżały kości Violet. - Taak, całkiem zmyślnie. Rachel przełknęła ślinę. - Co? - To, jak wysłałaś na tamten świat starą królową zasycza-ła jedwabiście Six. Zdezorientowana Rachel nie mogła się powstrzymać, by się nie obejrzeć przez ramię.
- Starą królową? - Spojrzała na wiedzmę. - Violet nie była stara. Six uśmiechnęła się tak, że Rachel o mało się nie zmoczyła. - Umierając, była tak stara, jak to jej było pisane, i nigdy starsza nie będzie, nie sądzisz? Rachel nie starała się tego rozwikłać. Zbytnio się bała, żeby myśleć. Six znienacka wkroczyła w blask lampy. - A ileż masz teraz lat swoim zdaniem, dziecinko? - Dokładnie to nie wiem powiedziała jak najszczerzej Rachel; przerażona przełknęła ślinę. Jestem sierotą i nie wiem, ile mam lat. Dziewczynka pomyślała o odwiedzinach mamy jeśli to naprawdę była jej mama. Kiedy teraz to wspominała, nie sprawiało to takiego samego wrażenia jak wtedy. Zastanawiała się, czemu mama miałaby ją zostawiać w ochronce. Jeżeli naprawdę była jej mamą, to dlaczego skazała ją na samotność? Po co by ją miała odszukać na pustkowiu i potem po prostu porzucić? Kiedy weszła do obozowiska Rachel, wydawało się to zupełnie naturalne, lecz teraz dziewczynka nie wiedziała, co o tym myśleć. Six tylko się uśmiechnęła. Ale nie był to uśmiech zadowolenia. Rachel nie myślała, że Six potrafi się radośnie uśmiechać; miała przebiegły, szczwany uśmieszek dający innym do zrozumienia, że snuje mroczne, wiedzmowate myśli. Wiedzma wskazała długim, kościstym palcem rysunek przedstawiający Richarda. - Wiesz, że wymagał wiele roboty. Rachel potaknęła. - Wiem. Byłam tu, kiedy Violet to rysowała. - Taak - powiedziała przeciągle Six, wpatrując się w dziewczynkę niczym pająk w muchę brzęczącą w pajęczynie. - Istotnie tu byłaś, nieprawdaż? -
Zbliżyła się do rysunku. - To tutaj. - Wskazała palcem jedno z miejsc, które Rachel zmieniła. Jak to zrobiłaś? - Przypomniałam sobie, co mówiłaś Violet o terminalnych elementach. - Rachel nie przyznała się, że wie, czym są owe terminalne elementy". Pamiętam, jak mówiłaś, że ta spójnia je scala, poprzez kąt łączy z osobą, umożliwiając urokowi zlokalizowanie jej i przyłączenie odpowiednich cząstek. Pomyślałam, że to ma zasadnicze znaczenie dla funkcjonowania całości. Zmieniłam współczynnik tak, żeby zmienić pozycję wiążącą go z osobą. Six słuchała, leciutko kiwając głową. - To przerwało główną podstawę zasadniczej struktury - powiedziała do siebie wiedzma. - No, no, no. - W zadumie pokręciła głową, przyglądając się rysunkowi; spojrzała chmurnie na Rachel. Jesteś nie tylko uzdolniona, dziewuszko, ale i pomysłowa. Rachel nie wiedziała, czy ma za to podziękować. Six, chociaż się uśmiechała, pewnie nie była zadowolona, odkrywając wszelkie szkody, jakie dziewczynka poczyniła na rysunku a Rachel świetnie wiedziała, co zrobiła. - To tutaj. - Six wskazała kościstym palcem. Dlaczego dodałaś tę linię? Dlaczego po prostu nie wymazałaś spójni? - Bo uznałam, że to by jedynie osłabiło urok. Rachel pokazała kilka innych elementów. - One też wspierają główne elementy, więc gdybym wymazała spójnię, urok i tak by działał. Ale przyszło mi do głowy, że gdybym dodała tę zmienną, przekierowałabym ustanowioną już spójnię i w ten sposób przełamała, a nie tylko osłabiła działanie. Six potrząsała głową.
- Ależ ty potrafisz słuchać. Nigdy bym nie pomyślała, że dziecko tak szybko pojmie takie rzeczy. - To nie nastąpiło aż tak szybko - powiedziała Rachel. - Musiałaś to wszystko raz za razem tłumaczyć Violet. Trudno, żebym w końcu nie załapała. Six zachichotała. - Taak, była głupia, nieprawdaż? Rachel nie odpowiedziała. Sama w tej chwili nie czuła się za bystra, bo dała się tak łatwo zaskoczyć, i w ogóle. Six skrzyżowała ramiona na piersiach i chodziła tam i z powrotem przed dużym rysunkiem, przyglądając się dziełu Rachel. Pomrukiwała do siebie, bacznie wszystko obserwując. Dziewczynka wpadła w przygnębienie, widząc, że wiedzma patrzy prosto na zmiany, jakie porobiła. Nie przegapiła ani jednej. - Imponujące - powiedziała Six. Nie oglądając się, skinęła dłonią. - Całkowicie wszystko odczyniłaś. Popatrzyła na Rachel. -Popsułaś całe zaklęcie. - Nie żałuję, że to zrobiłam. - Wcale tego nie oczekiwałam. - Six westchnęła. Ale właściwie nic się nie stało. Spełniło swoje zadanie. Sądzę, że już nie jest potrzebne. Rachel się rozczarowała. - No i nie była to całkowita strata. - Six, znów krzyżując ramiona na piersiach, posłała Rachel przebiegłe spojrzenie. - Zdobyłam nową artystkę. Szybciej się uczącą niż poprzednia. Możesz się okazać bardzo użyteczna. Przez jakiś czas pozwolę ci żyć. Co ty na to? Rachel zebrała się na odwagę. - Nie będę rysowała czegoś, co krzywdzi ludzi. Uśmieszek powrócił, jeszcze szerszy.
- Oooo, przekonamy siÄ™.
ROZDZIAA 46
Wyczerpana Kahlan niemal spadała z wielkiego konia. Nierówny krok wierzchowca wskazywał, że i spieniony rumak ledwie się trzyma na nogach. Lecz jej wybawca najwyrazniej był zdecydowany zajezdzić konia na śmierć. - Koń długo nie pociągnie przy takim tempie. Nie uważasz, że powinniśmy się zatrzymać? - Nie - odpowiedział przez ramię. W nikłym świetle przedświtu zaczynała wreszcie dostrzegać czarne zarysy nielicznych drzew. Poczuła ulgę, bo to oznaczało, że wkrótce wyjadą z równin Azrith. Na otwartej przestrzeni po wschodzie słońca można by ich dostrzec ze sporej odległości, ze wszystkich stron. Nie wiedziała, czy ich ścigają, lecz jeżeli nawet nie, to z pewnością kręciły się tu jakieś patrole, a żołnierze na pewno by ich wypatrzyli. Nie sądziła jednak, że Jagang ot, tak pozwoli jej odjechać i nie wyśle za nią pogoni. Miał plany związane z zemstą i nie zamierzał z nich zrezygnować. Gdy tylko Siostry go uleczą, na pewno wpadnie w fatalny humor i zrobi wszystko, żeby znów ją pojmać. Jagang nie należał do ludzi, którzy pozwalają, żeby im odmawiano tego, czego chcą. Niewątpliwie Siostry też będą ją ścigać. Może
nawet już idą jej śladem. Choćby nie mogły dostrzec jej i Samuela, mogłyby pewnie wykorzystać swój dar, żeby podążać jej śladem. Może Samuel miał rację, nie chcąc się zatrzymać. Jeżeli jednak zajeżdżą konia, wpadną w jeszcze gorsze tarapaty. Żałowała, że nie mają drugiego wierzchowca. Może udałoby się im go zdobyć. Dla Kahlan nie byłoby to takie trudne. W końcu była niewidzialna dla prawie wszystkich żołnierzy w obozie. Mogła się ześliznąć z konia, kiedy przejeżdżali obok innych, i zabrać któregoś. Samuel był odziany jak jeden z żołnierzy Aadu - dzięki temu przedostał się przez obóz. Nikt by nawet nie mrugnął, gdyby się zatrzymał, a jej przecież by nie widzieli. Mogła zabrać drugiego konia. A właściwie nawet parę koni, żeby mogli je zmieniać; mniej zmęczone rumaki pozwalałyby im na szybszą jazdę. Lecz Samuel stanowczo się temu sprzeciwił. Uważał, że za wiele by ryzykowali. Bał się, że zmarnują szansę ucieczki. Biorąc pod uwagę, ile ryzykowali, sądziła, że właściwie nie powinna mu mieć za złe, że chciał się stamtąd wydostać najszybciej, jak to było możliwe. Zastanawiała się, dlaczego nie jest niewidzialna dla Samuela. Wydawało się, że i on - podobnie jak Richard - zjawił się w obozie po to, żeby jej pomóc uciec. Kahlan bardzo się martwiła, że Richardowi nie udało się zbiec. Prześladujące ją wspomnienie leżącego na ziemi Richarda łamało jej serce. Wstydziła się, że nie została i mu nie pomogła. Nawet teraz, chociaż myśl o tym ją przerażała, czuła naglącą chęć powrotu. Może zdołałaby coś zrobić, skoro była niewidzialna. Desperacko pragnęła
spróbować. Dręczyło ją nie tylko to, że musiała zostawić Richarda. Żałowała również, że pozostawiła Nicci i Jillian. Nicci już tyle wycierpiała, a teraz pewnie jej los stał się jeszcze gorszy, jeśli to w ogóle możliwe. Jagang groził przecież, że skrzywdzi Jillian, jeżeli Kahlan nie posłucha jego rozkazów lub przysporzy mu kłopotów. Mogła tylko mieć nadzieję, że imperator uzna, iż nie ma sensu męczyć Jillian, skoro Kahlan tego nie widzi. Lecz chociaż tak pragnęła zostać i pomóc im, coś w poleceniu Richarda, by uciekała, kazało jej zrobić to, co mówił. Jakby oddawał wszystko za jej ucieczkę; i gdyby odrzuciła tę szansę, którą okupił własnym życiem, obróciłaby wniwecz jego wszystkie wysiłki. Jego poświęcenie straciłoby sens. Jeszcze nigdy nie była w takiej rozterce. Wiedziała, że Siostra dobrze się z nim nie obejdzie. Żołnierze też pragnęli jego krwi. Zastanawiała się, czy już nie żyje... czy go torturują. Płakała. Nie mogła przestać o nim myśleć, nie mogła nie płakać, myśląc o nim. Nie mogła wyrzucić z pamięci obrazu Richarda leżącego na ziemi, bezsilnego. No i była tak blisko odpowiedzi. Wiedziała, że Richard mógłby wypełnić tyle luk. Tyle o niej wiedział. Nie był mu obcy nawet Samuel i ten jego wspaniały miecz. Pamiętała, jak Richard krzyczy do niego: Samuelu, ty głupcze! Przetnij mieczem obrożę!" Te słowa wciąż rozbrzmiewały w jej pamięci. Żaden miecz nie przetnie metalu. Ale Richard wiedział, że miecz Samuela to zrobi. Uświadomiło to również Kahlan, co Richard myśli o
Samuelu. A także to, że chociaż ma o nim tak złe zdanie, tak bardzo mu zależało na jej ucieczce, że przystał nawet na to, że to Samuel pomoże jej uciec. - Co wiesz o Richardzie? - zapytała. Samuel przez chwilę milczał. - Richard to złodziej. Ktoś, komu pod żadnym pozorem nie można ufać. Krzywdzi ludzi. - Skąd go znasz? - spytała, obejmując Samuela obiema rękami. Spojrzał na nią przez ramię. - Nie czas na rozmowy o tym, śliczna pani.
Richard, chroniony przez Mord-Sith, Ulica i Egana oraz gwardzistów Pierwszej Kompanii, pospieszył ku krypcie, przez którą wchodziło się do pałacu z katakumb. Nicci była u jego boku. Chociaż jeszcze nie odzyskała sił - i daleko było do tego - uparła się, że z nim pójdzie. Richard wiedział, iż się boi, że bestia może powrócić i że tym razem on może nie być w stanie jej powstrzymać bez jej pomocy. Chciała być w pobliżu, żeby w razie potrzeby mu pomóc. Cara, choć się o nią niepokoiła, uznała argumenty, że tu chodzi o bezpieczeństwo Richarda. Nicci obiecała, że zacznie wypoczywać, gdy tylko Richard załatwi całą sprawę. On zaś pomyślał, że te obietnice lada moment mogą się okazać puste, bo się bał, że ona w każdej chwili może zasłabnąć. Szli szerokimi korytarzami, mijając spalone zwłoki zastygłe w dziwacznych pozach. Białe marmurowe ściany były osmalone w miejscach, w których uderzali o nie płonący żywcem żołnierze. Czarne sylwetki wyglądały trochę jak duchy, tyle że plamy krwi świadczyły, że to nie zjawy, lecz ślady
pozostawione przez ludzi. W bocznych korytarzach i komnatach Richard zobaczył jeszcze więcej ciał żołnierzy Imperialnego Aadu. Wykorzystywali zamurowane korytarze jako potajemne przyczółki. - Dotrzymałeś obietnicy - powiedziała Nicci nie tylko z wdzięcznością, ale i ze zdumieniem. - Obietnicy? Uśmiechnęła się, choć była tak osłabiona. - Obiecałeś, że mi to zdejmiesz z szyi. Wtedy ci nie wierzyłam. Nie byłam w stanie odpowiedzieć, lecz nie wierzyłam, że będziesz mógł to zrobić. - Lord Rahl zawsze dotrzymuje obietnic - odezwała się Berdine. Nicci zdołała się uśmiechnąć. - O tak. Nathan zauważył ich, więc zatrzymał się przy skrzyżowaniu i zaczekał, aż do niego podejdą. Nadchodził z korytarza po prawej. Zdumiał się. - Nicci! Co się stało? - Powrócił dar Richarda. Mógł mi zdjąć obrożę. - A potem pojawiła się bestia - dodała Cara. Nathan mocno ściągnął brwi, spojrzał na Richarda. - Ta bestia, która cię ściga? I co się z nią stało? - Lord Rahl ją zastrzelił - odezwała się Berdine. Ta specjalna strzała, jedna z tych, które znalazłeś, podziałała. - Tym razem - powiedziała cicho Nicci. - Bardzo się cieszę, że okazały się przydatne powiedział Nathan, kładąc dłoń na głowie Nicei. Tak sobie myślałem, że mogą się przydać mruczał, unosząc Nicci powiekę; zajrzał jej w oko i wydał dzwięk świadczący, iż wcale mu się nie podoba to, co zobaczył. Musisz wypocząć orzekł.
- Wiem. I wkrótce to zrobię. - Co z korytarzami na dole? - zapytał Richard Proroka. - Właśnie skończyliśmy je oczyszczać. Znalezliśmy sporo starających się ukryć żołnierzy Aadu. Na szczęście z sektora, który odgrodzili blokiem marmuru, nie było innego wejścia do pałacu. To był ślepy zaułek. - Całe szczęście - powiedział Richard._ Jeden z oficerów Pierwszej Kompanii wychylił się przed Na-thana. - Wszystkich wyeliminowaliśmy. Nie wprowadzili jeszcze do pałacu zbyt licznych oddziałów. Oczyściliśmy wszystko aż do krypty, przez którą się tu dostali. Zostawiliśmy tam ludzi, czekają na nas. - Właśnie zamierzałem zrobić, jak mówiłeś odezwał się Na-than i oczyścić katakumby z całej reszty. - Będziemy chyba musieli zawalić niektóre tunele, żeby mieć pewność, iż już się tamtędy nie przedostaną. Richard wiedział, że to nie żołnierze nieprzyjaciela są dla nich największym zmartwieniem; byłoby o wiele gorzej, gdyby do pałacu dostały się Siostry Mroku. - Nie wiem, czy to możliwe - odezwała się Nicci. Richard popatrzył na nią. - Dlaczego nie? - Bo nie wiemy, jak rozległe są katakumby. Możemy odciąć miejsce, którędy weszli, lecz mogą znalezć inne przejście, którego nie znamy, w zupełnie innym sektorze. Tam, na dole, mogą być całe mile tuneli. Cała ta sieć jest nie tylko rozległa, ale i zupełnie nieznana. Richard westchnął. - Musimy coś wymyślić. Nikt się nie sprzeciwił.
Kiedy szli białym marmurowym korytarzem, Nicci posłała Richardowi spojrzenie, które rozpoznał. Spojrzenie pełnej dezaprobaty nauczycielki. - Musimy porozmawiać o tych symbolach, w które się pomalowałeś. - Tak - odezwał się chmurnie Nathan. - Chciałbym wziąć udział w tej rozmowie. Richard spojrzał na Nicci. - Dobrze. A skoro już rozmawiamy, to chciałbym usłyszeć, jak w moim imieniu włączyłaś do gry szkatuły Ordena. Nicci leciutko się skrzywiła. - A, to. Pochylił się ku niej odrobinę. - Tak, to. - Cóż, jak powiedziałeś, musimy o tym porozmawiać. A nawiasem mówiąc, niektóre z tych wymalowanych symboli wiążą się bezpośrednio ze szkatułami Ordena. Richarda wcale to nie zdziwiło. Wiedział o tym. Nawet wiedział, co oznaczają te symbole. W końcu właśnie dlatego je wymalował na swoich zawodnikach i na sobie. - O, tutaj. - Nicci wskazała. - Tędy się dostali, przez tę kryptę. Weszli i Richard rozejrzał się po skromnej krypcie. Na kamiennych ścianach wyryto słowa w górnod'harańskim, słowa o dawno zmarłych. Trumnę odsunięto, odsłaniając wiodące w dół schody. Kiedy się przedzierali z katakumb do pałacu, było zupełnie ciemno, więc nie widział otoczenia; Adie prowadziła ich w kompletnej ciemności. Richard nie wiedział, gdzie są, nawet gdy się już dostali do pałacu. Nicci wskazała w dół, w mrok. - Tędy dostały się Siostry.
- Czyli nadal mają Ann - odezwał się Nathan, patrząc w czarną studnię. Nicci jakiś czas milczała. - Przykro mi, Nathanie. Sądziłam, że wiesz. Spochmurniał. - Co wiem? Splotła dłonie, odwróciła wzrok. - Ann zabito. Nathan przez chwilę się w nią wpatrywał. Richard nie miał pojęcia o śmierci Ann, podobnie jak Prorok. Żal mu się zrobiło Na-thana, wstrząśniętego słowami Nicci. Richard wiedział, jak Prorok i Ksieni byli sobie bliscy. Trudno było uwierzyć, że Ann naprawdę odeszła. - Jak? - zdołał wreszcie zapytać Nathan. - Kiedy tu ostatnio byłam, kiedy przyszłyśmy tu z Ann, zaskoczyły nas trzy Siostry. Złączyły swoje dary, żeby móc z nich tutaj korzystać. Ann zginęła, zanim sobie uświadomiłyśmy, że tutaj są. Jagang chciał, żeby mnie pojmano żywą, bo inaczej zabiłyby mnie z przyjemnością. - Nicci położyła dłoń na ramieniu Proroka. - Nie cierpiała, Nathanie. Pewnie nawet nie wiedziała, co się dzieje. Zginęła w jednej chwili. Nie cierpiała. Nathan, zapatrzony we wspomnienia, skinął głową. Richard też położył mu dłoń na ramieniu. - Tak mi przykro. Nathan spochmurniał, zatopiony w czarnych myślach. Stalowy błysk w jego gniewnym spojrzeniu sprawił, że Richard bez trudu się domyślił, co Prorok rozważa. To samo, co i jemu często się zdarzało. W krępującej ciszy Richard wskazał na odsłonięte schody. - Musimy zadbać, żeby tam, na dole, nie mógł się
już nikt ukryć. - Z przyjemnością - rzekł Nathan. Pomiędzy jego uniesionymi dłońmi zapłonął ogień czarodzieja. Kula płynnego, gniewnego ognia zaczęła się obracać, rzucając przy tym błyski białego blasku; czekała, by wykonać polecenie Proroka. Nathan nachylił się nad ciemnym otworem i uwolnił płomieni-ste piekło. Ogień czarodzieja opadł w ciemność, wściekłe wyjąc, oświetlając błyskami skalne ściany. - Kiedy wykona swoją robotę powiedział Prorok - zejdę tam i zawalę tunel do którego się dostali, by mieć pewność, że przynajmniej tędy już nie wejdą. - Pomogę postawić osłony magii subtraktywnej zaproponowała Nicci - żeby go nie odkopali. Nathan z roztargnieniem potaknął, zatopiony w myślach. - Lordzie Rahlu - zapytała cicho Cara - co robi tutaj Benjamin? Richard spojrzał w korytarz, w którym stał generał i cierpliwie czekał. - Nie wiem. Jeszcze nie miał czasu mi o tym powiedzieć. Zostawił wpatrzonego w katakumby Nathana jego myślom i wraz z Carą i Nicci podszedł do czekającego generała Meifferta. - Co tutaj robisz, Benjaminie? - zapytała Cara, zanim Richard zdążył się odezwać. - Myślałam, że miałeś być w Starym Świecie i niszczyć Aad. - Otóż to - powiedział Richard. - Nie żebym nie był wdzięczny za pomoc, lecz chciałbym wiedzieć, skąd się tutaj wziąłeś. I dlaczego. Mówiłeś przedtem, że musiałeś mnie odszukać, żeby zameldować o problemie, na jaki się natknęliście.
Generał na chwilę mocno zacisnął wargi. - Tak jest, lordzie Rahlu. Natknęliśmy się na wielki problem. - Wielki problem? A jakiego rodzaju? - Czerwony. Ze skrzydłami. Dosiadany przez wiedzmę.
ROZDZIAA 47
Richard, wsparty łokciami o mahoniowy blat stołu, przeczesał palcami włosy. Był taki zmęczony, że ledwie widział leżącą przed nim księgę. Ostatnio tak wiele ich przeczytał, że już dawno zapomniał, kiedy wrócił do Pałacu Ludu. Mecz Ja'la, rozruchy, Kahlan uciekająca z Samuelem, powrót do pałacu i wynikła z tego walka wydawały się odległe o całą wieczność. Nathan z pomocą Verny i kilku innych Sióstr zdołał uleczyć Adie. Gdy tylko wypoczęła, zaczęła się upierać przy samotnej podróży. Pałac osłabiał jej dar, więc była tutaj zupełnie ślepa. Richard rozumiał, dlaczego Adie chce odejść, ale też zastanawiał się, czy aby dzięki swojej mocy czarodziejki nie ujrzała, iż pozostanie w pałacu nic nie da, że i tak nie mają tu żadnej przyszłości. Nie wiedział, czy w ogóle gdziekolwiek mają przyszłość, o którą warto by się martwic. Sprawy nagłe przybrały ponury obrót, kiedy generał Meiffert opowiedział mu o wiedzmie
ścigającej na czerwonym smoku d'harań-skich żołnierzy w Starym Świecie. Siły, mające uniemożliwić Aadowi wspieranie swej armii w Nowym Świecie, same musiały się teraz chronić przed tak niesamowitym atakiem i Richard nie wiedział, ile jeszcze czasu zostało im do chwili, w której wojska Imperialnego Aadu będą w stanie zmiażdżyć cały opór przed swoją nową wizją ludzkości. Generał wierzył w plan osłabienia sił Aadu u zródła i przez jakiś czas dawało to znakomite efekty. Tropili i niszczyli konwoje z zaopatrzeniem, zanim zdołały wyjechać ze Starego Świata. Obozy dla rekrutów i szkolenia zamieniali w straszliwe lasy pali z zatkniętymi głowami żołnierzy. Niszczyli składy i uprawy, tropili i zabijali tych, którzy szerzyli wypaczone nauki Aadu. Mieszkańcy Starego Świata zaczęli doświadczać skutków wojny, którą tak ochoczo wydali innym. Ich radość z tego, że wojska Aadu biorą pod but pogan z północy, zmieniła się w odbierający sen lęk, iż owi poganie mogą na nich wywrzeć zemstę. Coraz mniej liczne tłumy słuchały głosicieli nauki Aadu. Tu i tam wybuchały nawet rozruchy przeciwko jego władzy. Jagang postarał się jednak zniweczyć ich wysiłki. Przede wszystkim nakazał władzom pospiesznie tłumić każde zarzewie buntu. Palono miasta podejrzane o sprzyjanie ruchom wolnościowym, wszystkich mieszkańców torturowano, żeby wymusić przyznanie się, tysiące zaś skazywano na śmierć. Kwestionowanie władzy Aadu przynosiło straszliwe konsekwencje. Faktyczna wina nie miała większego znaczenia. Tak naprawdę chodziło o karanie i demonstrowanie siły, toteż wystarczało samo podejrzenie. Ludzie prędko zaczęli okazywać
bojazliwe posłuszeństwo i aż się palili, żeby dostarczyć wszystko, czego od nich żądano. Strach przed podejrzeniem o zdradę przyczynił się do znacznego zwiększenia ilości zaopatrzenia wysyłanego na północ - dodatkowe konwoje bez trudu zbierały to, co było potrzebne. Stary Świat był bardzo rozległy, więc ten zmasowany wysiłek powodował, iż mimo starań oddziałów d'harańskich na północ przedostawała się dostateczna liczba konwojów z zaopatrzeniem. Richard pamiętał nagłe pojawienie się zapasów żywności, w tym i szynki, więc wiedział, że owa taktyka przynajmniej na razie daje dobre rezultaty. D'harańskie oddziały wysłane na południe rozumiały wszystkie te przeszkody i starały się z nimi uporać. Z czasem na pewno dostosowałyby do nich swoje metody walki. Tak właśnie postępują wojownicy: korygują plany zależnie od okoliczności. Wróg się dostroił, musisz ripostować. Jednak Jagang zrobił coś jeszcze. Wysłał smoka i wiedzmę - z opisu wynikało, że to Six - żeby polowali na D'Haranczy-ków atakujących konwoje z zaopatrzeniem i rozmaite obiekty. Richard wiedział z własnego doświadczenia, że z góry o wiele łatwiej jest zlokalizować oddziały. To była znakomita metoda wyszukiwania. A talenty wiedzmy czyniły ją jeszcze skuteczniejszą i grozniejszą. Owa taktyka nie tylko osłabiła efektywność d'haranskich ataków w Starym Świecie, ale i przyniosła śmierć wielu żołnierzom; ginęli nadaremnie, ci zaś, którzy nadal walczyli, mieli coraz trudniejsze zadanie. Zwiększone zaopatrzenie i ataki z powietrza - pomimo ogromnych strat w jego ludziach i wyposażeniu dawały Jagangowi to, czego potrzebował, żeby
kontynuować oblężenie Pałacu Ludu. A dla niego tylko to było ważne. Wszystko zaczynało wskazywać na to, iż mieszkańcy pałacu nie zdołają wytrwać. Kiedy wojska Aadu skończą rampę i jeżeli odkryją nowe katakumby, przez które będą mogły przejść, zaatakują pałac z góry i od dołu. Nawet sama rampa mogłaby im wystarczyć. Taki atak spowodowałby olbrzymie straty po stronie Imperialnego Aadu, lecz Jagang nie dbał o życie żołnierzy - zależało mu wyłącznie na osiągnięciu celu. Wcześniej lub pózniej mogło mu się to udać. Gdyby do tego doszło - a Richard wiedział, że to nieuniknione -wolność by się skończyła. A ich by zabito. Musiał znalezć sposób na posłużenie się szkatułami Ordena. Nie miał jeszcze żadnej z nich, a nawet gdyby miał, to i tak nie wiedział, jak je wykorzystać. Najpierw musiał się dowiedzieć, jak to zrobić. Wiedza była jego najlepszym orężem. Musiał się dobrze uzbroić. Znajdowali się z Nicci w prywatnej bibliotece, według Berdine pełnej zakazanych tomów przeznaczonych wyłącznie dla lorda Rahla. Dwuskrzydłowe mahoniowe drzwi w łukowatym wejściu chroniły potężne osłony. Rahl Posępny niekiedy prosił Berdine, żeby mu pomagała w tłumaczeniu z górnod'haranskiego, lecz twierdziła, że rzadko bywała w tej komnacie. Zwykle przychodził tu sam. Richard i Nicci uznali, że tutaj powinni zacząć. Berdine, Verna i prawie wszystkie Siostry przeszukiwały inne biblioteki. Wszystko, co się mogło okazać pomocne, przynoszono Nicci. Osobiście to przeglądała, sprawdzając, czy Richard powinien się tym zająć. Niektóre z bardziej
doświadczonych Sióstr okazały się bardzo użyteczne w wyszukiwaniu ważnych zródeł cennych informacji. Nicci trzymała również wszystkich innych z dala od Richarda, żeby mógł się skupić na czytaniu i na tym, czego go uczyła. Czuł się przez to trochę jak pustelnik. Lecz zapewniało mu to ciszę i skupienie, a tego właśnie potrzebował. Niskie półki z księgami w prywatnym sanktuarium ustawiono pod wyłożonymi drewnem ścianami, pozostawiając na środku miejsce na fotele i kanapy. Komnata bardziej przypominała dzięki temu zaciszny gabinet niż bibliotekę. Na szczycie niektórych regałów ustawiono niewielkie posążki, przez co bardziej przypominały one etażerki niż półki na księgi. Richard jeszcze się nie wspiął po wąskich, kręconych żelaznych schodach na niewielką galeryjkę na przeciwległej ścianie, ale Nicci już to zrobiła. Kiedy czytał, zniosła stamtąd księgi, które uznała za ważne, i dołożyła je do stosów czekających na swoją kolejkę. Chociaż komnata nie przypominała typowej biblioteki, wypełnionej szczelnie księgami, to i tak musiały się tu znajdować tysiące tomów. Lecz nawet tutaj niezbyt wiele było takich, którymi byli najbardziej zainteresowani. Mahoniowy stół, przy którym siedział Richard, był jednak zawalony księgami przyniesionymi przez Nicci. Tu, w bibliotece, nie było wiadomo, czy jest dzień czy noc. Ciężkie, ciemnoniebieskie kotary były zasunięte. Rozsunięcie ich i tak nic by nie dało, bo za nimi znajdowała się tylko boazeria. Zasłony miały jedynie markować obecność okien i wyciszać komnatę. Był tu jednak kominek i liczne lampy.
Dawały ciepły blask, stwarzając ciepły i przytulny nastrój. Richard jakoś tego nie czuł. Pracowali bez przerwy, ile się dało. Przynoszono im jedzenie, żeby się nie musieli odrywać od czytania. Kiedy oczy już im się same zamykały, sypiali na stojących tu kanapach. Nicci, zawsze w pobliżu Richarda, chodziła wśród cieni i snopów światła z lamp zwisających z lśniących, ciemnobrązowych marmurowych kolumn z białym żyłkowaniem, równomiernie rozmieszczonych w bibliotece. Przeglądała kolejną księgę, sprawdzając, czy jest w niej coś, co on powinien przeczytać; podchodziła do półek, odstawiała tom i brała następny. Richard czuł nieodpartą potrzebę działania. Rozpaczliwie chciał wyruszyć za Kahlan. Wiedział jednak, że to nie takie proste. Żeby naprawdę móc się po nią udać, musiał się najpierw nauczyć korzystać z mocy Ordena, zanim będzie za pózno, żeby odzyskać Kahlan. Miał świadomość, że sam by w tej sprawie nic nie zdziałał. Nicci bez wahania zgodziła się zostać jego nauczycielką. Zaczęła od wytłumaczenia zawiłości neutralnych pól. Chciała, żeby w pełni zrozumiał konsekwencje. Richard nie był biegły w magii i nie miał pojęcia, jak według własnej woli korzystać ze swojego daru, ale Nicci zdołała mu wyjaśnić zasady. Najpierw trudno mu było zrozumieć. Nie mógł pojąć, jakie szkody mogłaby wyrządzić przedwiedza i dlaczego. Nicci z uporem tłumaczyła, że czarodzieje, którzy stworzyli Or-dena jako remedium na chainfire, byli przekonani, iż przedwiedza natury emocjonalnej mogłaby skazić tworzoną przez nich magię i samego Ordena. Richard miał wątpliwości. Powiedziała mu, że to sam Zedd jej wyjaśnił, iż
skażająca magię przedwiedza to nie żadna teoria, tylko fakt. Opowiadał jej, jak to sam Richard tego dowiódł, zakochując się w Kahlan, niezagrożony jej mocą Spowiedniczki. Gdyby zyskał przedwiedzę, iż to możliwe, nie mógłby przezwyciężyć owego problemu, bo magia Kahlan, po raz pierwszy skierowana na niego, nawet mimowolnie, poraziłaby go. I chociaż Zedd nigdy nie wyjawił Nicci rozwiązania, powiedział jej, iż Richard musiał być całkowicie nieświadomy jego istnienia, bo inaczej by nie zadziałało; toteż przyrzekła zachować w tajemnicy nawet tę drobną cząstkę. Zedd wyjawił Nicci, iż Richard osobiście dowiódł prawdziwości zasadniczej kwestii teorii Ordenicznej: że przedwiedza może wpłynąć na działanie magii. Udowodnił to w związku z Kahlan. Richard aż za dobrze rozumiał, o czym Nicci mówi, chociaż nie wszystko na ten temat wiedziała. Ponieważ osobiście tego doświadczył, pojmował powagę sytuacji. Wiedział, że tak jak jego przedwiedza o rozwiązaniu kwestii miłości do Spowiedniczki zaprzepaściłaby owo rozwiązanie, tak przedwiedza Kahlan o ich głębokim emocjonalnym związku mogłaby zniweczyć działanie Ordena. To nie była teoria, jak sądzili czarodzieje, którzy stworzyli Ordena. To była prawda: przedwiedza skażała neutralne pole. Richard pojmował to całym sobą. Całym sercem czuł oraz w pełni rozumiał, iż nie może pozwolić, żeby Kahlan się dowiedziała, że się kochają; aż mu się od tego żołądek wiązał w supeł. Na razie była to jedynie odległa sprawa, daleka troska. Problem, który szczerze pragnął pewnego dnia mieć. Musiał się wiele nauczyć, zanim dotrze do tego punktu.
Nicci, po przeczytaniu wielu historycznych relacji z tej biblioteki oraz ksiąg sprzed wielkiej wojny, znalezionych przez niektóre Siostry, wysnuła teorię o darze Richarda i jego funkcjonowaniu. Jej zdaniem trudności chłopaka z kontrolowaniem daru wynikały nie tyle z tego, że wychował się, nie ucząc się magii, ile z tego, że dar czarodzieja wojny działał odmiennie niż dar czarodziejki czy zwykłego czarodzieja. Po moc Richarda, tłumaczyła Nicci, nie tyle się sięga, ile działa ona zgodnie z intencją poprzez jego od-czucia, bardzo podobnie jak Miecz Prawdy. Według tej teorii Miecz Prawdy okazał się kompendium dzia-łania daru Richarda. Miecz działał w zgodzie z tym, w co wierzyła osoba nim władająca. Nie skaleczyłby nikogo, kogo owa osoba uważałaby za przyjaciela, lecz zniszczyłby każdego uznawanego za wroga. Rzeczywistość nie miała znaczenia - magię miecza wyzwalało to, w co niezłomnie wierzyła władająca nim osoba. To była najważniejsza zasada działania zarówno miecza, jak i Richardo-wego daru czarodzieja wojny. Uczucia - emocje - były wewnętrzną sumą tego, co dana osoba zebrała, zaobserwowała, doświadczyła i dowiedziała się o życiu, sumą uzyskiwaną w jednej chwili; subiektywnym spojrzeniem na życie realizującym się jako emocja. Nie znaczyło to jednak, iż owe końcowe osądy były prawidłowe. Dar Richarda, podobnie jak miecz, działał w połączeniu z tym, co Richard cenił. Obowiązkiem rozumu było ustalić racjonalne wartości i dostarczyć dobrze umotywowane uzasadnienie, czyniące owe emocje nie tylko szczerymi, ale i moralnymi. Dlatego zasadnicze znaczenie miał wybór
właściwej osoby na posiadacza Miecza Prawdy. Taka osoba musiała się kierować w ferowaniu swych osądów logicznymi i racjonalnymi zasadami. Gniew pobudzał do działania tak miecz, jak i dar Richarda. Gniew stanowił w zasadzie projekcję wartości Richarda, tego, co on ceni, w tym sensie, iż był reakcją na zagrożenie owych wartości. Toteż gniew na to, co zagrażało temu, co Richard cenił na przykład ludziom mu bliskim lub najwyższej wartości: życiu - pobudzał do działania jego dar. Nicci powiedziała mu, iż może się nigdy nie nauczyć kontrolowania swego daru tak, jak to czynili inni mający moc. Że ona przypuszcza, iż może tak być dlatego, że dar czarodzieja wojny jest zasadniczo odmienny od daru innych, na przykład daru uzdrawiacza czy Proroka, i służy innym celom. Z tego, czego się dowiedziała, niezbicie wynikało, iż gniew jest kluczowym elementem daru czarodzieja wojny. W końcu na wojnę nie wyrusza się z radości czy żądzy podbojów, lecz po to, żeby bronić zagrożonych wartości. W tej chwili jednak najważniejsze dla Richarda było nauczenie się, jak korzystać z mocy Ordena, żeby odczynić zaklęcie chainfire. Nicci zaszokowały wzory i symbole, które Richard wymalował na sobie i pozostałych zawodnikach swojej drużyny. Stwierdziła, że ze znanych elementów ułożył zupełnie nowe formy. Chciała również wiedzieć, jak zdołał włączyć do tego elementy odnoszące się do Ordena. Richard wyjaśnił, iż zaczął rozumieć, że niektóre fragmenty uroków, które Rahl Posępny wyrysował, żeby otworzyć szkatuły Ordena, są również elementami tańca ze śmiercią i że on całkiem
dobrze zna symbole powiązane z tym tańcem. Dzięki temu wszystko nabrało sensu. Zedd powiedział mu kie-dyś, że moc Ordena to moc samego życia. Taniec ze śmiercią, wykonywany z Mieczem Prawdy, w istocie wiązał się z ochroną życia, Orden zaś był czerpany z mocy życia i ukierunkowany na chronienie życia przed niszczycielską siłą zaklęcia chainfire. Miecz Prawdy, dar czarodzieja wojny oraz moc Ordena były więc nierozerwalnie ze sobą splecione. Owe powiązania przypomniały Richardowi Pierwszego Czarodzieja Baraccusa, który tysiące lat wcześniej napisał księgę Sekrety mocy czarodzieja wojny - stworzył ją właśnie dla Richarda. Miała mu pomóc w jego poszukiwaniach. Księga nadal była ukryta w Tamarang, gdzie przez krótki czas był więzniem Six. Richard wiedział, iż Zedd się tam kierował, żeby spróbować zdjąć z wnuka urok wyrysowany w świętych pieczarach. Dar powrócił, czyli dziadkowi najwyrazniej się to udało. Teraz, kiedy odzyskał dar, pamiętał każde słowo z Księgi Opisania Mroków. Nicci była przekonana - i również jego o tym przekonałac- że tekst, którego się nauczył na pamięć, mógł być jedynie fałszywą kopią i nie powinno się go wykorzystywać przy otwieraniu szkatuł Ordena. Mimo to uważała, że nawet fałszywa kopia zawiera wszystkie - lub prawie wszystkie elementy niezbędne do otwarcia i wykorzystania właściwej szkatuły Ordena. Żeby tekst zapamiętany przez Richarda był fałszywy, wystarczyła jedna zmieniona sekwencja niezbędnych elementów - lecz to nie oznaczało, że
owe elementy nie są prawdziwe, a tym samym ważne i niezbędne. Richard musiał jej wyrecytować cały tekst. Zakonotowali każdy element z księgi. Jeżeli się nauczy tworzyć lub rysować każdy z nich, to kiedy wreszcie wpadnie im w ręce oryginał Księgi Opisania Mroków, będzie mógł wykorzystać te naprawdę niezbędne elementy, układając je we właściwym porządku wskazanym przez księgę. I dlatego Nicci wiedziała teraz, czego musi go nauczyć. A Richard był w tym bardziej zaawansowany, niż sądziła, bo już rozumiał wiele kluczowych elementów. Znał wachlarz podstawowych części składowych wykorzystywanych w rysunkach zaklęć. I wyrysował je na sobie i zawodnikach swojej drużyny. Taniec ze śmiercią nauczył go podstaw owych wzorów, sprawiając, że w tej chwili były dla niego niemal intuicyjne. Richard odkrył, że rysowanie zaklęć to w istocie naturalne rozszerzenie nie tylko symboli użytych do przedstawienia tańca ze śmiercią, lecz i obrazujących jego walkę mieczem i rzezbienie posążków. U podstawy tych pozornie zupełnie odmiennych rzeczy znajdowały się wspólne elementy. Dla wszystkich były wspólne ruch i płynność. Zdumiał się, odkrywszy, jak to wszystko łączy się w szerszy obraz. Rysował zaklęcia, których uczyła go Nicci, i nie wydawały mu się ani trudne, ani skomplikowane. Były czymś naturalnym. Już znał te formy. Rozpoznawał w nich nie tylko taniec ze śmiercią, lecz i gesty, ruchy ostrza, tak przy walce, jak i rzezbieniu posążków. Nicci zaś była wyjątkową nauczycielką, bo pojmowała nie tylko to, ile Richard wie o swoich rozmaitych talentach, ale i jak je wykorzystuje. W przeciwieństwie do
innych rozumiała, jak on widzi posługiwanie się magią. Dostrzegała, jakie to jest odmienne od potocznej wiedzy, i ani trochę jej nie przeszkadzało, jak on patrzy na te sprawy. A raczej ją to inspirowało. Rozumiała też jego pojmowanie kreatywnych aspektów magii, toteż nie starała się korygować tego, co robił, lecz naprowadzała go na to, co było niezbędne. Nie przytłaczała go rzeczami do zapamiętania; budowała na tym, co już znał i na jego sposobie patrzenia na sprawy. Intuicyjnie wyczuwała, co sam już na swój sposób pojął, więc nie marnowała czasu na powtarzanie tego, lecz pomagała mu dodawać to, co konieczne, wpasować to w odpowiednie miejsce wtedy, kiedy było potrzebne. Nicci podeszła do stołu. - Jak sobie radzisz? Richard ziewnął. - Sam już nie wiem. Wszystko mi się w głowie miesza. Nicci z roztargnieniem potaknęła, czytając coś w trzymanej w dłoniach księdze. - To mieszanie się" może oznaczać, że twój umysł zaczyna tworzyć skojarzenia i połączenia, organizując nowe informacje. - Może i tak - westchnął Richard. Nicci zamknęła księgę, położyła ją na stole. - Jest w niej parę użytecznych rzeczy. Powinieneś na to spojrzeć. - Coś mi się zdaje, że na razie już nie dam rady nic przeczytać. - Dobrze. - Wskazała na pióro w podstawce. - To rysuj. Powinieneś potrafić narysować elementy z księgi, którą właśnie skończyłeś. Jeżeli oryginał Księgi Opisania Mroków zawiera podobne elementy, tylko na tym zyskasz.
Richard miał ochotę się sprzeciwić, powiedzieć, że jest za bardzo zmęczony, ale pomyślał o Kahlan. Zmęczenie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Poza tym zgodził się, że Nicci będzie go uczyć, a on zrobi, co mu każe, i poświęci temu wszystkie siły. Była czarodziejką o bezcennych wiedzy, doświadczeniu i uzdolnieniach, które zdumiewały Zedda, jak sam mówił. Nawet Verna wzięła Richarda na stronę i radziła, żeby bacznie słuchał Nicci, bo pod wieloma względami jest bystrzejsza niż oni wszyscy. Richard wiedział, że to jedyna sposobność, żeby się nauczyć wszystkiego, co mu potrzebne. Nie miał zamiaru marnować tej szansy. Przysunął sobie arkusz papieru, zamoczył pióro w atramencie. Pochylił się i zaczął rysować formy zaklęć z otwartej, leżącej obok księgi. Sporym problemem, którego jeszcze nie rozwiązali, był piasek czarnoksiężnika. Zgodnie z Księgą Opisania Mroków, której się nauczył na pamięć, zaklęcia potrzebne do otwarcia właściwej szkatuły Ordena musiały być wyrysowane na piasku czarnoksiężnika. Nicci wyjaśniła, że nawet jeżeli tekst, którego się nauczył, był fałszywką, to prawdą jest, iż kiedy nadejdzie czas, zaklęcia należy wyrysować na piasku czarnoksiężnika. Bez tego po prostu nie zadziałają. Richard opowiedział jej, że Rahl Posępny po otwarciu szkatuły Ordena został wchłonięty w zaświaty razem z piaskiem czarnoksiężnika, na którym wyrysował zaklęcia. W Ogrodzie Życia nie została już ani drobinka tego piasku. Tam, gdzie niegdyś był, znajdowała się jedynie zwyczajna ziemia. Nicci podniosła wzrok znad kolejnej księgi, którą kartkowała.
- Tu są informacje o Świątyni Wichrów. Richard spojrzał na nią. - Naprawdę? Przytaknęła. - A wiesz, nie daje mi spokoju, jak ci się udało przejść przez świat zmarłych, żeby się do niej dostać. Świątynia pojawiła się na czas trwania błyskawicy i Richard przeszedł ku niej po widocznej wtedy drodze. - Wybacz, Nicci, ale opowiedziałem ci wszystko, co sam o tym wiem. - Zgodnie z tym oraz z wiadomościami, które wyczytałeś w starych księgach, Świątynię Wichrów odesłano do zaświatów. Zrobiono to dla ochrony i teraz istnieje gdzieś za wielką pustką. Chodziło o to, żeby się znalazła daleko i żeby nie można było się do niej dostać. - Lecz kiedy zostały spełnione odpowiednie warunki, powróciła tam, gdzie była niegdyś. Przeszedłem prosto do świątyni. Z roztargnieniem potaknęła, wracając do czytania i przechadzania się. Wreszcie znów się zatrzymała, zniecierpliwiona. - To nadal nie ma sensu. Nie można się stąd tam dostać poprzez świat zmarłych. Przeprawa przez pustkę zaświatów jest jak przeprawa przez ocean. To tak, jakby się szło brzegiem i weszło na wyspę leżącą po drugiej stronie świata, unikając przebycia oceanu. - Może Świątynia Wichrów wcale nie jest aż tak daleko w zaświatach. Może jest jak ta wyspa, która wcale nie leży za oceanem, lecz w pobliżu brzegu. Nicci pokręciła głową. - Nie według tej księgi oraz tego, co mi opowiadałeś. Każdy zapis mówi, że przenosząc świątynię w bezpieczne miejsce, posłano ją przez
zaświaty, jakby ją przemieszczono przez sam wszechświat. - Lordzie Rahlu! - zawołała od drzwi Cara. Richard znowu ziewnął. - O co chodzi, Caro? - Są ze mną ludzie, którzy muszą się z tobą zobaczyć. Richard bardzo potrzebował odpoczynku, lecz nie chciał przerywać pracy. Jeżeli miał kiedykolwiek odzyskać Kahlan, to musiał się tego wszystkiego nauczyć. - To chyba ważne - dodała Cara, widząc, że się waha. - No dobrze, wprowadz ich. Cara wprowadziła do komnaty sześcioro ludzi w śnieżnobiałych szatach. W ciemnawej bibliotece białe postaci jaśniały niemal jak dobre duchy. Stanęli przed mahoniowym stołem. Richard pomyślał, że bardziej wyglądają na ludzi, którzy się boją, iż zostaną straceni, niż na takich, którzy się chcą z nim zobaczyć. Odwrócił wzrok od zdenerwowanych osób - pięciu mężczyzn i jednej kobiety -i spojrzał na Carę. - Należą do personelu krypty wyjaśniła. - Personelu krypty? - Tak, lordzie Rahlu. Opiekują się grobami i tak dalej. Richard znowu spojrzał na ich twarze. Milczeli, opuścili wzrok i zapatrzyli się w podłogę. - Tak, przypominam sobie, że niektórych z was widziałem, gdy wróciłem i gdy na dole stoczyliśmy walkę z żołnierzami Imperialnego Aadu. Nawet nie chciał myśleć, jak straszliwe pobojowisko mieli do uprzątnięcia. Nakazał, żeby zwłoki żołnierzy Aadu zrzucono z płaskowyżu. Mieli poważniejsze zmartwienia niż troska o szczątki
morderców. Wszyscy przybyli potaknęli. - Co chcecie mi powiedzieć? Cara gestem odwiodła go od dalszych nalegań. - Oni wszyscy są niemi, lordzie Rahlu. Richard odchylił się na oparcie krzesła, wskazał na nich trzymanym w dłoni piórem. - Wszyscy??? Jednocześnie kiwnęli głowami. - Rahl Posępny kazał obciąć języki całemu personelowi kryp-ty, żeby nie mogli się zle wyrażać o jego zmarłym ojcu. Richard westchnął, słysząc tę okropną wieść. - Bardzo mi przykro, że tak z wami postąpiono. Jeżeli to wam choć trochę ulży, to wiedzcie, że podzielam wasze uczucia do niego. Cara z uśmiechem spojrzała na sześcioro podopiecznych. - Powiedziałam im, jaką rolę odegrałeś w jego śmierci. Cała szóstka z uśmiechem potaknęła. - W czym rzecz? Możecie jakoś zasygnalizować, co chcecie mi przekazać? - spytał Richard. Jeden z nich położył na stole złożoną śnieżnobiałą tkaninę. Przesunął ją ku Richardowi. Richard sięgnął po nią i kropla atramentu spadła na białe płótno. - Przepraszam - wymamrotał, odkładając pióro. Przysunął ku sobie złożony kawałek tkaniny. Spojrzał na nich. - Co to jest? Nie próbowali nic wyjaśniać, więc spojrzał na Carę. Tylko wzruszyła ramionami. - Upierali się, że musisz to zobaczyć. Jeden z nich dwukrotnie wykonał dłońmi gest, jakby otwierał księgę. - Chcecie, żebym rozłożył płótno? Cała szóstka potaknęła.
Chociaż nic nie wskazywało na to, że coś w nie zawinięto, Richard zaczął ostrożnie rozkładać leżące na stole płótno. Nicci, stojąca obok przybyłych, pochyliła się, bacznie obserwując. Richard rozprostował ostatnią fałdę - pośrodku płótna leżało pojedyncze ziarno białego piasku. Gwałtownie podniósł wzrok. - Gdzie to znalezliście? Wszyscy wskazali w dół. - Drogie duchy - wyszeptała Nicci. - Co? - zapytała Cara, pochylając się, żeby popatrzeć na leżące na tkaninie ziarno białego piasku. - Co to jest? Richard spojrzał na Mord-Sith. - Piasek czarnoksiężnika. Należeli do personelu krypty, co oznaczało, ze musieli to gdzieś tam znalezć. Piasek czarnoksiężnika lśnił rozszczepionym światłem, a Richard się dziwił, że znalezli jedno ziarno. Zastanawiał się, gdzie się na to natknęli i czy było tam więcej piasku. Możecie mi pokazać, gdzie to znalezliście? Wszyscy energicznie potaknęli. Richard ostrożnie zawinął w płótno ziarno piasku czarnoksiężnika. Zauważył przy tym, że atramentowa kropka, którą zrobił na złożonym płótnie, znajduje się teraz po dwóch przeciwległych stronach tkaniny. Kiedy ją złożył, obie kropki się zetknęły, tworząc jedną. Wpatrywał się w to przez chwilę, zamyślony. Chodzmy - powiedział na koniec, chowając płótno do kieszeni. - Zaprowadzcie mnie tam.
ROZDZIAA 48
Richard przekroczył stopiony biały marmur i wszedł do grobowca Panisa Rahla. Personel krypty czekał w korytarzu. Nakłaniali Richarda, żeby najpierw wszedł sam i obejrzał grobowiec, zanim oni ośmielą się to zrobić. W końcu był to grobowiec jego dziadka. A ci ludzie żyli i umierali według niezrozumiałych zasad poprzedniego lorda Rahla odwiedzającego swoich czcigodnych przodków. Richard jednak zachowywał szacunek dla tych, którzy nań zasługiwali. Panis Rahl był tyranem palącym się do podbojów i niewiele się różnił od swojego syna, Rahla Posępnego. Panis Rahl może i nie był tak zły i sadystyczny jak jego syn, ale to wcale nie znaczyło, że się nie starał. W wojnie, jaką Panis Rahl wydał sąsiadom, młody wtedy Zedd miał poprowadzić wolnych ludzi do walki z d'harańskim agresorem. Skończyło się na tym, że Zedd, Pierwszy Czarodziej, zabił Panisa Rahla i ustanowił granice, które przez większość życia Richarda odgradzały D'Harę. Chociaż wielu mieszkańców tej krainy gorąco popierało plany podbojów Panisa Rahla, to Zedd nie chciał zabijać wszystkich D'Harańczyków. W końcu spora ich część też padła ofiarą tyranii; przecież nie z własnej woli urodzili się pod panowaniem tyrana. I dlatego Zedd, zamiast zabić wszystkich mieszkańców D'Ha-ry, stworzył granice. Oznajmił, że skazanie D'Harańczyków na ponoszenie konsekwencji własnych czynów to
najgorsza kara. Równocześnie dawało im to szansę zmiany i zrobienia porządku z własnym życiem. Granice uniemożliwiały im za to napadanie na sąsiadów. Wszystko to by się udało i Richard dalej spokojnie żyłby w West-landzie, gdyby granice nie osłabły. Rahl Posępny przyczynił się do ich zaniku, podróżując zaświatami, żeby je ominąć. Jednak z drugiej strony, gdyby granice nie zaniknęły, Richard nie spotkałby Kahlan. Dzięki niej warto było żyć. Była jego życiem i światem. Richard pamiętał, jak przed laty, krótko po tym, jak Rahl Posępny otworzył szkatułę Ordena i został zabity przez moc, ktoś z pałacowego personelu przyszedł powiedzieć Zeddowi, iż krypta Panisa Rahla się topi. Zedd nakazał mu zapieczętowanie specjalnym białym kamieniem grobu, zanim skaza rozleje się na resztę pałacu. Ów biały kamień zamykający wejście do grobowca już się w większości stopił i dziwna zmiana zaczęła niszczyć całe pomieszczenie. Ściany zaczynały się wypaczać, przez co płyty różowego granitu nie tworzyły już płaszczyzny. Deformacje w krypcie powodowały pękanie złączy między stropem i ścianami zewnętrznego korytarza. Jeżeli się tego nie powstrzyma, wypaczeniu mogą ulec i ściany nośne, przez co cały pałac się zawali. Richard przeszedł przez kryptę, dokładnie się wszystkiemu przyglądając. Blask pięćdziesięciu siedmiu pochodni odbijał się od stojącej na postumencie, pokrytej złotem trumny jego dziadka; sprawiało to, że nie tylko jaśniała pośrodku olbrzymiego pomieszczenia, ale i zdawała się unosić ponad posadzką z białego marmuru. Słowa wyryto nie tylko na trumnie, ale i na granitowych ścianach krypty.
- Nie cierpię różu - mruknęła do siebie Nicci, rozglądając się po lśniącym różowym granicie ścian i sklepionego stropu. - Jakiś pomysł, dlaczego ściany się topiaą? zapytał Richard Nicci, która powoli obchodziła kryptę i bacznie się wszystkiemu przyglądała. - I to mnie naprawdę przeraża - odpowiedziała. - Co masz na myśli? - spytał, zaczynając odczytywać wyryte w granitowych ścianach górnod'haranskie słowa. - Verna powiedziała, że kiedy się zjawiłam w pałacu, tuż zanim mnie porwano, szłam tutaj z Ann. Twierdziła, iż jej mówiłam, że wiem, dlaczego ściany się topią. Richard spojrzał na nią przez ramię. - No i dlaczego? Nicci była dziwnie zmieszana i zatroskana. - Nie wiem. Nie pamiętam. - Nie pamiętasz... czego? - Po co tutaj szłam, dlaczego ściany się topią. Pytałam Verne, czy pamięta, co mówiłam, lecz odpowiedziała, że niczego sobie nie przypomina. Richard musnął palcem trumnę dziadka. - Chainfire. Nicci spojrzała nań, jeszcze bardziej zatroskana. - Naprawdę myślisz, że to jest przyczyną? - Niczego nie pamiętasz? Pokręciła głową. - Nie. Nie pamiętam nawet, że mówiłam Vernie, iż znam przy-czynę tego problemu, a co gorsza, nie pamiętam, że w ogóle wiedziałam, dlaczego ściany się topią. Jak mogłam zapomnieć o czymś tak ważnym? Richard przez chwilę patrzył w jej pełne niepokoju błękitne oczy. - W normalnych warunkach byś nie zapomniała. - To może oznaczać jedynie, że szkody
wyrządzane przez chain-fire wychodzą poza pierwotny cel zaklęcia. - To skaza - powiedział cicho Richard. - Jeżeli tak, to by oznaczało, iż to, co się tutaj dzieje, ma związek z tym, co musimy zrobić, żeby odczynić chainfire. Skaza pozostawiona przez demony zaciera pamięć, żeby chronić siebie. Ta straszna myśl wstrząsnęła Richardem. Wiedział jednak, że jest sensowna. Teraz musiał się martwić nie tylko tym, że Jagang mógłby go uprzedzić, ale i tym, że skaza w chainfire może się bronić przed zniszczeniem. Nie musiała mieć świadomości, żeby się bronić i realizować wyznaczony cel. Demonom zależało na wyeliminowaniu magii, a skaza, jaką zostawiły, była ich sposobem na osiągnięcie owego celu toteż taka samoobrona była pewnie jej integralną częścią, podobnie jak ciernie chroniące krzew lub drzewo. Kolce wcale nie świadczą o tym, iż drzewo potrafi myśleć, jak zranić każdego, kto się zbliży; to jedynie wypustki mające je chronić, umożliwić przetrwanie. - Musimy odczynić chainfire, bo będzie coraz gorzej - powiedział na koniec do Nicci. - Wkrótce możemy zapomnieć, dlaczego musimy to zrobić. Muszę przywołać moc Ordena i zniszczyć zaklęcie, póki nie jest za pózno. - Żeby to zrobić, musimy mieć szkatuły Ordena przypomniała mu. - Jagang ma dwie, a wiedzma zabrała trzecią. Musimy je jakoś odzyskać. - Skoro Six spełnia życzenia Jaganga i atakuje naszych żołnierzy w Starym Świecie, musimy założyć, że zamierza mu oddać trzecią szkatułę. Richard przesunął palcem po słowach wyrytych na trumnie Panisa Rahla.
- Myślę, że masz rację. To tylko kwestia czasu, kiedy Jagang będzie miał wszystkie trzy szkatuły. Jeśli już ich nie ma. - Za to my mamy coś, co jest im potrzebne powiedziała Nicci. - Tak? A co? - Ogród Życia. Po przetłumaczeniu Księgi życia inaczej na niego spojrzałam. Księga potwierdziła niektóre wnioski, do jakich doszłam, kiedy ostatnio widziałam ogród. Teraz odczytuję Ogród Życia w kontekście magii Ordena. Zbadałam położenie komnaty, ilość światła, kąty w odniesieniu do rozmaitych map nieba, to, jak promienie słońca i księżyca przecinają ogród. Przeanalizowałam również ten obszar ogrodu, gdzie inwokowano zaklęcia związane z Ordenem, ich specyficzne ulokowanie w relacji do pozostałych elementów. To zaintrygowało Richarda. - Chcesz powiedzieć, że naprawdę sądzisz, iż Ogród Życia jest niezbędny do otwarcia jednej ze szkatuł? - Tak. Ogród Życia utworzono w specyficzny sposób właśnie po to, żeby uzyskać kontrolowane warunki niezbędne do otwarcia jednej ze szkatuł Ordena. Richard musiał to sobie powtórzyć w myślach, żeby mieć pewność, iż dobrze ją zrozumiał. - Chcesz powiedzieć, że Jagang musi tam wejść, żeby otworzyć właściwą szkatułę? Nicci wzruszyła ramionami. - Chyba że sobie zbuduje własny, dokładnie taki sam ogród. To niby jest możliwe, lecz zasady połączenia tych wszystkich elementów są bardzo rygorystyczne. Odtworzenie ogrodu byłoby bardzo skomplikowanym przedsięwzięciem.
- Ale mógłby coś takiego zrobić? - Musiałby mieć oryginalne zapiski, na podstawie których stworzono plany Ogrodu Życia. Potrzebowałby pomocy nie tylko czarodziejek, ale i czarodziejów. Ponieważ brakuje mu tego, co niezbędne, żeby samodzielnie stworzyć własny ogród, musiałby przestudiować istniejący Ogród Życia, żeby się dowiedzieć, jak stworzyć nowy. Jedynym praktycznym rozwiązaniem byłoby skopiowanie tego, co istnieje, skoro już raz pomyślnie zrealizowano to dzieło. - Cóż, gdyby się tu w tym celu dostał, równie dobrze mógłby wykorzystać ten ogród. Nicci spojrzała na Richarda. - Właśnie. Richard westchnął, bo dotarło do niego, jak nie pojmowali prawdziwych motywów Jaganga. - Nic dziwnego, że się nie pali do otwierania szkatuł. Najpierw musi się tutaj dostać. Zajęcie Pałacu Ludu cały czas było jego celem. Cały czas wiedział, co powinien zrobić. - Na to wygląda - przyznała. Przez nadtopione wejście do grobowca przeszła Berdine. - Tu jesteś, lordzie Rahlu. Richard obrócił się ku niej. - O co chodzi? - Znalazłam tę księgę - powiedziała, unosząc ją i idąc ku Richardowi, jakby wymachiwanie księgą wszystko wyjaśniało. To w góraod'harańskim. Kiedy trochę przetłumaczyłam i zorientowałam się, co to jest, Verna kazała mi natychmiast ci to zanieść. Nicci wzięła księgę od Berdine. Zaczęła przeglądać tekst. - No i o czym jest ta księga? - zapytał Richard
Berdine. - O ludzie Jillian. A przynajmniej o jej przodkach z Caski. - Zsyłający sny... - szepnęła Nicci do siebie, czytając. Richard zmarszczył brwi. - Co? - Nicci ma rację odezwała się Berdine. - To o tym, że ludzie z Caski potrafili zsyłać sny. Verna kazała ci to powiedzieć. - Dzięki. - Muszę wracać. Trzeba Vernie przetłumaczyć jeszcze parę ksiąg. I pamiętaj dodała przez ramię, odchodząc - że kiedyś muszę ci opowiedzieć o tym, co przedtem dla ciebie wyszukałam o Baraccusie. Richard skinął głową uśmiechniętej Mord-Sith. Nicci wsunęła księgę pod pachę. - Dziękuję, Berdine. Zabierzemy się do niej, gdy tylko tu skończymy. Richard przez chwilę patrzył za odchodzącą Berdine, a potem wskazał inskrypcje na ścianach. - To dość niepokojące. Znasz prawdziwą naturę umieszczonych tutaj zaklęć? Wiele tych elementów wygląda dość znajomo. - I powinny - odpowiedziała tajemniczo Nicci; wskazała jedną z inskrypcji na przeciwległej ścianie. - Widzisz? To instrukcja ojca dla syna, jak wejść do zaświatów i stamtąd powrócić. - Chcesz powiedzieć, że Panis Rani pragnął przekazać te zaklęcia Rahlowi Posępnemu i dlatego wyryto je na ścianach jego grobowca? - Nie. - Nicci pokręciła głową. - Uważam, że te zaklęcia były przekazywane w rodzie Rahlów od niezliczonych pokoleń. Ojciec przekazywał je mającemu dar potomkowi, który miał zostać ko-
lejnym lordem Rahlem. Ojciec synowi. Są i twoim dziedzictwem. Richarda to przytłoczyło. - Jak stare są twoim zdaniem? I po co przekazują zaklęcia pozwalające wejść do zaświatów? - Struktura tych zaklęć wskazuje, że istnieją od czasu, kiedy stworzono Ordena. - Nicci spojrzała kątem oka. - Uważam, że mogą być niezbędne do posłużenia się jego mocą. Richard obrócił się ku niej. - Co takiego? - Na podstawie tego, co wyczytałam w księgach objaśniających Ordena, na przykład w Księdze życia oraz w niektórych księgach o teorii Ordenicznej, uznałam, że taki wymóg wynika z tego, jak się posłużono magią subtraktywną przy zainicjowaniu kaskady chainfire. - Chodzi ci o wyeliminowanie wspomnień? Nicci potaknęła. - Dlaczego nie pamiętamy Kahlan? Dlaczego ona nie pamięta, kim jest? Dlaczego za pomocą naszego daru nie możemy uleczyć ludzi, którzy zapomnieli o Kahlan, i jej samej? Dlaczego nasz dar nie jest w stanie przywrócić tych wspomnień? Richard zobaczył w Nicci nauczycielkę, która za pomocą pytań naprowadza ucznia, by sam doszedł do odpowiedzi. Bardzo znajoma metoda. Zedd ją cały czas wobec niego stosował. - Bo te wspomnienia przepadły. Nie ma czego przywracać. - A jak je zabrano? - zapytała Nicci, unosząc brew. Richard pomyślał, że to oczywiste. - Magią subtraktywną. Dalej się w niego wpatrywała, jakby czekała na coś jeszcze. Olśniło go. - Drogie duchy - wyszeptał. - Magia subtraktywną
to magia zaświatów. - Podszedł do Nicci. Twierdzisz, że aby posłużyć się mocą Ordena, należy zejść do zaświatów, bo tylko tam można od-zyskać to, co magia subtraktywna zabrała? - Jeżeli wspomnienia mają zostać odtworzone, trzeba mieć je z czego wysnuć. Twoje wspomnienia o Kahlan są twoimi wspomnieniami, a nie zagubionymi wspomnieniami samej Kahlan, Zedda, Cary czy kogokolwiek innego. To substancja ich zaginionych wspomnień zniknęła z tego świata. Już nie istnieje. A przynajmniej nie tutaj. Richard słuchał, zaskoczony. - I ów rdzeń wspomnień, usunięty z umysłów ofiar chainfire, został im zabrany działaniem magii subtraktywnej. Toteż jeżeli on nadal istnieje, to jedynie w zaświatach. Nicci wskazała napisy w górnod'harańskim wyryte na granitowych ścianach i na trumnie. - Księga życia, którą Rahl Posępny musiał przeczytać, żeby móc włączyć do gry szkatuły Ordena, mówi, że częścią procesu przyzywania Ordena jest udanie się do zaświatów. - Ale jakie wspomnienia mógł odzyskać Rahl Posępny, udając się do zaświatów? - Przyzywanie mocy Ordena wymaga przebycia określonych etapów. Jednym z nich jest udanie się do zaświatów. - Wskazała na ściany. - To jeden z etapów. - Ale te adnotacje mówią jedynie, że wymagana jest podróż do zaświatów. Dlaczego nie objaśniają jej celu? - Celem owej podróży jest odzyskanie rdzenia wspomnień, lecz Orden nie wie, co jest potrzebne ani kto będzie podmiotem chain-fire, więc jedynie zaleca, jakie etapy należy przebyć. Nie wyjaśnia,
co musi być wtedy zrobione. To po prostu narzędzie dla tego, kto spróbuje odczynić chainfire. Do tej osoby należy zrobienie tego, co niezbędne, kiedy uda się w ową podróż. To Berdine pierwsza pokazała mi Księgę życia. Wiedziała, gdzie jest, bo widziała, jak Rahl Posępny z niej korzysta. Udał się do zaświatów. Tutejsze inskrypcje to część formuły inwokującej niezbędne zaklęcia. - Ale Rahl Posępny nie próbował odbudować wspomnień zniszczonych przez chainfire. Nicci wzruszyła ramionami. - Nie. Wykorzystywał Ordena, żeby zyskać moc dla siebie. Od niego zależało, co zrobi, kiedy się tam znajdzie. Zapewne nie zrozumiał prawdziwego celu podróży do zaświatów. Pewnie uznał, że to jedynie krok, który należy wykonać, część skomplikowanego rytuału. Richard przeczesał palcami włosy. - Kahlan mi mówiła, że podróżował po zaświatach. Nicci znów wskazała inskrypcje. - To częściowo wyjaśnia, jak to robił. - Ale jak, u licha, ja mam coś takiego zrobić? - Zgodnie z tym tutaj, nie możesz tego zrobić sam. Potrzebny jest przewodnik. Nie pierwszy lepszy, ale osoba, którą człowiek udający się w taką podróż musi pozyskać i która będzie po tym absolutnie lojalna, nawet w śmierci. - Dobry duch, któremu mogę zawierzyć własne życie. Nicci potaknęła i wskazała fragment inskrypcji. - Widzisz? To zaklęcie przywołujące przewodnika z zaświatów, żeby przybył i zabrał cię tam, dokąd musisz pójść. Richardowi wcale się taka podróż nie uśmiechała; rozejrzał się po inskrypcjach. Wskazał jeden
fragment w górnod'harańskim, potem drugi, na innej ścianie. - Spójrz na te adnotacje. Do tych zaklęć niezbędny jest piasek czarnoksiężnika. - Z całą pewnością. Może lepiej przywołajmy personel krypty i zapytajmy, gdzie znalezli to ziarno, które masz w kieszeni. Richard, przytłoczony tym, czego się dowiadywał, niemal zapomniał, po co tu przyszli. - Racja - powiedział i dał znak Carze, żeby wprowadziła do grobowca sześcioro ludzi w białych szatach. Spieszyli za nią niczym kurczęta za kwoką. Richard odczekał, aż cała grupka się zbierze. Wreszcie spojrzeli na niego wyczekująco. I - Oddaliście nam wielką przysługę, znajdując to ziarnko piasku. Dziękuję, że byliście tacy spostrzegawczy. Tak się rozpromienili, że Richard się domyślił, iż żaden lord Rahl jeszcze nigdy im nie dziękował. Delikatnie położył dłoń na ramieniu jedynej w grupce kobiety. - Czy mogłabyś mi wskazać, gdzie znalezliście ziarnko piasku, które mi przynieśliście? Popatrzyła na innych, a potem uklękła przed złotą trumną umieszczoną pośrodku krypty. Wskazała na podłogę pod jednym z rogów trumny spoczywającej na wysokim na parę stóp postumencie. Skinęła palcem na Richarda. Uklęknął obok i razem z nią zajrzał pod trumnę. Kobieta wskazała na rozchodzący się narożnik trumny. Richard potarł go nasadą dłoni. Posypało się trochę piasku, drobniutkie ziarenka potoczyły się po marmurowej posadzce. Richard gwałtownie wstał. Wymienił z Nicci
zaskoczone spojrzenia. - Przynieś mi topór! - zawołał do gwardzisty z Pierwszej Kompanii, obserwującego wszystko z korytarza, tuż przy wejściu do grobowca. Gwardzista pospiesznie przeszedł przez nadtopione wejście i podał Richardowi topór. Richard wepchnął ostrze w ciasne złącze pomiędzy wiekiem a resztą trumny. Pokiwał nim, wpychając je głębiej. Nacisnął trzonek, a wieko zaczęło się poluzowywać i podnosić. Z pomocą Nicci otworzył trumnę. Dał znak dłonią i personel krypty wraz z gwardzistą odebrali od nich wieko i postawili z boku. Trumnę aż po brzegi wypełniał piasek czarnoksiężnika. Richard przez chwilę się weń wpatrywał. Blask pochodni odbijał się od piasku, rozszczepiając na barwne iskierki. Ostrożnie odgarnął piasek z leżącego pod spodem ciała. Ukazała się przysypana czaszka Panisa Rahla, dziadka Richarda, ciągle nosząca ślady po oparzeniach ogniem czarodzieja, który Zedd, jego drugi dziadek, posłał, by zniszczyć tyrana. Kilka kropel żywego ognia prysnęło na młodego Rahla Posępnego, co zrodziło w nim gorącą nienawiść do Zedda i wszystkich, którzy się sprzeciwili władzy rodu Rahlów. - Teraz wiem, dlaczego ta krypta się topi odezwała się Nicci. -To reakcja na magię subtraktywną użytą w Ogrodzie Życia do otwarcia szkatuły Ordena. Richard popatrzył na nią. - Czyli to harmonijna odpowiedz na sąsiedztwo tej szczególnej mocy. Nicci czubkiem palca ostrożnie przesunęła kilka
ziaren na miejsce. - To prawda. To najbezpieczniejsza kryjówka, jaką Rahl Posępny mógł znalezć dla piasku czarnoksiężnika, na wypadek gdyby potrzebował go więcej. Umarł, zanim go zużył, i piasek leżał w tej kryjówce przez parę ostatnich lat. Nadal jest rozgrzany pa-ralelną reakcją. Dlatego krypta zaczęła się topić. To miejsce nie jest odpowiednim polem powstrzymującym dla piasku. - Nie podpowiadaj: Ogród Życia stworzono jako pole powstrzymujące dla takich rzeczy. Nicci popatrzyła na Richarda, jakby właśnie ogłosił, że woda jest mokra. - Oczywiście. - Czyli musimy to przenieść do Ogrodu Życia. Nicci potaknęła. - Mogą się tym zająć Verna i jej Siostry, z pomocą Nathana. Zrobią to dla nas. - Natarczywie ujęła go za ramię. - Skoro już mamy piasek czarnoksiężnika do rysowania zaklęć, musimy wrócić do lektury. Nie zostało nam zbyt wiele czasu. - Nie będę się sprzeczać. Chodzmy.
ROZDZIAA 49
Nic nie czuję - odezwał się Richard. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na skraju białego kamienia, umieszczonego w kole wyznaczonym przez usypany piasek czarnoksiężnika. Popatrzył na Nicci stojącą za nim z
założonymi rękami i obserwującą, jak rysuje zaklęcia. - A co miałbyś czuć? Konstruujesz zaklęcia, a nie kochasz się z kobietą. - O, myślałem, że powinienem... sam nie wiem... - Wpaść w uniesienie? - Nie. Miałem na myśli poczucie więzi z moim darem, jakiś rodzaj niespokojnego napięcia, majaczenie... w ogóle coś. Błękitne oczy powoli śledziły ostatnie komponenty. - Niektórzy ludzie uwielbiają dołączać emocjonalne elementy do kreślenia zaklęć, bo lubią czuć, jak serce przyspiesza, żołądek się kurczy, jak przebiega ich dreszcz, takie tam, lecz jest to absolutnie zbędne. Zwykłe efekciarstwo. Myślą, że powinni jęczeć i chwiać się, kiedy to robią. - Znów na niego spojrzała i drwiąco uniosła brew. - Jeżeli chcesz, mogę ci to zademonstrować. Może długa noc stanie się dzięki temu zabawniejsza. Richard wiedział, że Nicci po prostu chce go czegoś nauczyć o tym, co właśnie robił, sprawiając, żeby poczuł się głupio, bo miesza jakieś przesądy w to, co stara się mu ukazać jako precyzyjną metodologię. Zedd też dawał takie lekcje, które zapadały w pamięć, które się zapamiętywało, jak to często bywa z dwuznaczną odpowiedzią. - Niektórzy lubią być nadzy, kiedy rysują zaklęcia dodała. - Nie, dzięki. - Richard odkaszlnął. - Poradzę sobie bez jęków, bicia serca i dreszczy. I nie muszę być nagi, kiedy rysuję. - Tak mi się wydawało. I dlatego nie proponowałam nigdy takich dodatków do podstawowych spraw. - Wskazała rysunki na piasku. - Bez względu na to, czy coś czujesz czy nie, twój dar wnosi to, co niezbędne. Formy zaklęć
spełniają swoje zadanie, jeśli przydajesz im prawidłowe elementy, we właściwym porządku i we właściwym czasie. Ale nie martw się, będą i takie rzeczy, które będziesz musiał wyrysować nago - dorzuciła. Richard słyszał o takich zaklęciach. Nie zamierzał się rozwodzić nad nimi dłużej, niż to konieczne. Nicci nieco przekrzywiła głowę, patrząc krytycznie na skierowane pod kątem podwójne linie, które rysował. - To coś jak pieczenie chleba. Jeżeli dodasz właściwe składniki we właściwym porządku, ciasto zrobi to, co powinno. Dreszcze i dygoty nie pomogą ciastu wyrosnąć czy bochnowi się upiec. - Uuu - westchnął Richard i przeciągnął palcem po piasku czarnoksiężnika, rysując łuk wokół przedstawionego pod kątem elementu. - Zupełnie jak chleb. Tyle że może cię zabić. - Cóż, jadłam chleb, który mnie omal nie zabił mruknęła z roztargnieniem Nicci, bacznie obserwując jego pracę i nachylając się, jakby mu chciała pomóc prawidłowo zakrzywić linię. Nicci potrafiła odtworzyć niektóre elementy, jakie Richard rysował z księgi przyniesionej im przez Berdine do grobowca Pani-sa Rahla. Niektóre były rozkodowane i przedstawione w księdze w formie wykresów. W przypadku innych wiedza i doświadczenie Nicci były bezcenne - dzięki nim potrafiła wydedukować na podstawie samego tekstu część obrysów zaklęć. W ten sposób odtworzyła wszystko, co było niezbędne. Richard się martwił, że księga nie ilustruje wszystkiego, co potrzebne do tego procesu, i że Nicci może błędnie wnioskować. Po-wiedziała mu jednak, że mają mnóstwo poważnych zmartwień, lecz akurat ta sprawa się do nich nie zalicza.
Dla Richarda był to również egzamin praktyczny, okazja do wykorzystania tego, czego się uczył dniami i nocami; do sprawdzenia się przed najważniejszą próbą - podróżą do świata zmarłych. Nie mieli, rzecz jasna, szkatuł, lecz skoro już zostały włączone do gry, istniały wstępne procedury, które można było przeprowadzić bez nich. Richard nie palił się do wykonania tych niebezpiecznych czynności, lecz nie miał wyboru. Jeżeli chciał odzyskać Kahlan i pomyślnie zakończyć inne sprawy, to po prostu musiał przejść pewne fazy, choćby nie wiadomo jak się tego obawiał. Na szczęście jego dobroczyńca sprzed wieków, Pierwszy Czarodziej Baraccus, zostawił mu wiele pomocnych wskazówek. A teraz, kiedy dar Richarda powrócił, musiał on odzyskać księgę, którą Baraccus dla niego zostawił: Sekrety mocy czarodzieja wojny. Właśnie teraz bardzo by mu się przydały informacje, które owa księga powinna zawierać. Księga i strój czarodzieja wojny - który prawie w całości należał niegdyś do Baraccusa - były ukryte w pałacu w Tamarang, w pobliżu Dziczy. Niestety, to właśnie tam Richard ostatnio widział Six, a wkrótce potem Karg go pojmał i zawiózł do obozu Imperialnego Aadu. Richard starannie rysował zaklęcia i nie mógł się już doczekać, kiedy Jagang zacznie wreszcie zle sypiać, odczuwać napięcie i niepokój. Imperator wystarczająco długo był pewny siebie i duf-ny. Najwyższy czas, żeby zaczął mieć koszmary. Richard słyszał stłumione krakanie dochodzące zza szyb w stropie. Podniósł wzrok i zobaczył kruka Jillian, Lokeya, siedzącego na kratownicy okna i przyglądającego się im. Kruk podążał za
przyjaciółką przez całą jej niewolę, żywiąc się odpadkami, których w obozie nie brakowało. Lokey traktował to - podobnie jak większość rzeczy w swoim życiu - jak osobliwe wakacje. Jillian wiedziała, że Lokey jest w pobliżu, lecz nigdy się z tym nie zdradziła, żeby któryś z gwardzistów Jaganga nie ustrzelił ptaka. Lokey był na szczęście ostrożny i znikał, ilekroć ktoś zwrócił na niego uwagę. Jillian opowiadała, że parę razy, wychodząc z namiotu Jaganga, widziała kruka wysoko nad sobą, wyczyniającego dla niej akrobacje. Ale te popisy nie rozbawiały niewolnicy Jaganga. Za bardzo była przerażona. W narożnikach ołowianej kratownicy zaczynały się gromadzić płatki śniegu. Czarny ptak był niemal niewidoczny na tle ciemnego nocnego nieba. Niekiedy widać było tylko dziób i oczy połyskujące w świetle pochodni - zupełnie jakby im się przyglądała jakaś zjawa. Kruk od czasu do czasu przekrzywiał głowę, jakby i on oceniał żmudną robotę Richarda. Machaniem skrzydłami podkreślał hałaśliwe krakanie; niekiedy chmury odsłaniały księżyc i jego poświata odbijała się od lśniących czarnych skrzydeł. Kruk niecierpliwie czekał na swoją kolej. - Jesteś gotowa? - zapytał Richard, w skupieniu kreśląc linię na piasku czarnoksiężnika. Jillian nerwowo przytaknęła. Całe życie czekała na tę chwilę. Siedziała w przygotowanym dla niej miejscu, otoczonym piaskiem czarnoksiężnika z wyrysowanymi na nim zaklęciami. Wyglądała bardzo poważnie. Wiedziała, że do tego właśnie wybrał ją i szkolił dziadek. Była kapłanką kości mającą zsyłać sny, które by chroniły jej lud. Cicho posykiwały pochodnie okalające piasek
pośrodku trawnika. Ich płomienie ospale chwiały się w nieruchomym powietrzu. Czarna przepaska, wymalowana na twarzy Jillian na wysokości oczu koloru miedzi, miała ją skryć przed złymi duchami. Jako kapłanka kości służyła teraz Richardowi. Richard, lord Rahl, był tym, który miał jej pomóc zsyłać sny. To była prastara więz pomiędzy ich ludami, stworzona dla wzajemnej pomocy. Tym razem jednak nie ześlą snów. Tylko koszmary. Lud Jillian pochodził z Caski. Była szkolona na opowiadacz-kę - osobę szanowaną za wiedzę o prastarych czasach i tradycji swego ludu. Dziadek był opowiadaczem, uczył ją, przekazywał jej pradawną wiedzę, tradycję. Pewnego dnia Jillian zajmie jego miejsce. Jej przodkowie, łagodni ludzie łudzący się, że unikną konfliktów, kiedy osiądą na pustkowiu, którego nikt inny nie zapragnie, zsyłali sny, żeby trzymać z dala potencjalne zagrożenie. Zarówno kiedyś, jak i teraz, zesłali sny, żeby odeprzeć na południe hordę ze Starego Świata. Przegrali w tej wielkiej wojnie i niemal wszyscy zginęli. Richard i Nicci uważnie wysłuchali opowieści, wszystkiego, co Jillian wiedziała o tych prastarych czasach. Na podstawie tego, księgi i własnej znajomości historii Richard uporządkował wszystkie wydarzenia. Większość przodków Jillian zginęła, lecz wielu pojmano i oddano czarodziejom ze Starego Świata, bardzo zainteresowanym ich wyjątkowymi uzdolnieniami. Czarodzieje ci wykorzystali ich jako materiał do stworzenia ludzkiego oręża. Czarami przemienili jeńców w Nawiedzających Sny, którzy nie zsyłali snów, lecz wdzierali się w nie. Jagang był teraz jedynym Nawiedzającym Sny,
żywym łącznikiem z wielką wojną sprzed trzech tysięcy lat, która rozgorzała na nowo. Według wiedzy uzyskanej przez Richarda, Nawiedzający Sny na nowo się narodził, gdyż do Świątyni Wichrów wkradł się szpieg nieprzyjaciela i majstrował przy zgromadzonej tam zakazanej magii. Czarodziej Baraccus znalazł na to radę zadbał, żeby Richard urodził się z darem obu magii i dzięki temu mógł przeciwdziałać zagrożeniu. Lud Jillian miał tych samych przodków co Jagang. Jego i ich przodkowie byli niegdyś zsyłającymi sny. A teraz Jillian - kapłanka kości - miała lada chwila wypełnić odwieczne, przekazywane z pokolenia na pokolenie powołanie zesłania snów, żeby odeprzeć najezdzców... z jednym wyjątkiem. W czasach wielkiej wojny przodkowie Jillian przegrali. Wszystkie przekazy mówiły o zsyłaniu snów. Richard myślał, że może właśnie dlatego przegrali. On zamierzał zesłać nie sny, lecz koszmary. - Czy nasyciłaś umysł koszmarami? - zapytał cicho. Jillian otworzyła miedzianej barwy oczy, które zalśniły w czerni wymalowanej przepaski. - Tak, ojcze Rahlu. Nigdy nie miewałam koszmarów, póki nie powrócili ci okrutni ludzie ze Starego Świata. Jedynie śniłam. Właściwie nawet nie wiedziałam, że koszmary istnieją. - Przełknęła ślinę. - Teraz je znam. - Mam nadzieję, Jillian - powiedział Richard, pochylając się i rysując przed nią promienisty symbol - że pewnego dnia zapomnisz o koszmarach, lecz teraz chcę, żebyś skupiała na nich swoje myśli. - Przyrzekam, lordzie Rahlu. Ale jestem tylko dziewczynką. Jesteś przekonany, że potrafię zesłać koszmary tym wszystkim żołnierzom?
Richard spojrzał jej w oczy. - Oni przyszli tutaj, żeby zabić wszystko, co kochasz. Wymyślisz koszmary, a Lokey zaniesie je żołnierzom w obozie. Już ja o to zadbam. Nicci przykucnęła obok Richarda. - Jillian, nie myśl o tym, jak wielu jest tam ludzi. To nie ma znaczenia. Naprawdę. Lokey zaniesie twoje koszmary wszędzie, dokąd poleci. Kiedy będzie przelatywać nad obozem, koszmary będą opadać z jego czarnych jak noc skrzydeł niczym lodowaty deszcz. Mogą nie spaść na każdego żołnierza, ale to nie ma znaczenia. Dopadną wielu i tylko to się liczy. - Wskazała wyrysowane przed dziewczynką zaklęcia. - One są mocą, nie ty. To te zaklęcia będą wciąż na nowo zaszczepiać koszmary żołnierzom, nie ty. Twoim zadaniem jest jedynie wymyślenie tych koszmarów. Widzisz to zaklęcie? - spytała, wskazując samozapętlającą się pętlę. - Ono będzie bez końca zwielokrotniać twoje koszmary. - Ale to będzie wymagało wysiłku przekraczającego moje siły. Richard uśmiechnął się pokrzepiająco i położył dłoń na ramieniu Jillian. - To ja pomagam ci zsyłać sny, prawda? Ty je tylko wymyśl, a ja ześlę je komu trzeba. Dokonają tego twoje myśli wsparte moją siłą. - Pewnie, że mogę wymyślić koszmary. - Jillian uśmiechnęła się leciutko. - A ty na pewno jesteś silny, lordzie Rahlu. Wasze tłumaczenie wszystko mi sensownie poukładało. Teraz rozumiem, po co cię potrzebowałam do zsyłania snów. I dlaczego kapłanki kości musiały czekać, aż do nas wrócisz. Richard poklepał ją po ramieniu. - Powinnaś jeszcze pamiętać, że kiedy Lokey
obleci obóz, musisz go wysłać nad namiot Jaganga. Niech na nim przysiadzie. Chcemy zesłać koszmary tak wielu żołnierzom, jak się da, ale to Jagang jest naszym głównym celem. Dla niego jest przeznaczony ten specjalny sen, którym zamierzam go dręczyć, więc kiedy ci szepnę, że czas, by Lokey wylądował, pomyśl o namiocie Jaganga. Ten urok wskazał - pośle Lokey a, żeby na nim przysiadł. Kiedy powiem, po prostu pomyśl o Jagangu, a Lokey poleci do jego namiotu. Jillian przytaknęła. - Pamiętam ten straszliwy namiot. - Miedzianej barwy oczy, pełne łez, spojrzały na Nicci. - I wiem o koszmarach, które się tam dzieją. Wysoko ponad ich głowami Lokey zakrakał i zatrzepotał skrzydłami; już się nie mógł doczekać roznoszenia koszmarów.
ROZDZIAA 50
Jennsen skrzywiła się, kiedy muskularny gwardzista wykręcił jej rękę i wepchnął do namiotu. Potknęła się, ale nie upadła. Po jezdzie przez rozległy obóz w jaskrawym blasku zimowego słońca niewiele widziała w mrocznej kwaterze imperatora. Przymknęła powieki, czekając, aż oczy się przystosują do słabego światła. Po obu stronach dostrzegała krzepkie postacie gwardzistów.
Odwróciła się, słysząc za sobą zamieszanie, i zobaczyła, że tacy sami rośli żołnierze wpychają do namiotu Ansona, Owena i Marilee, niczym bydło na rzez. Jennsen rzadko ich widywała w trakcie pospiesznej podróży na północ. Przez większość jazdy byli zakneblowani i mieli zasłonięte oczy, żeby byli równie mało kłopotliwym bagażem jak reszta ładunku. Jennsen cierpiała, widząc przyjaciół ponownie w mocy tych złych ludzi. Było to jak powracający koszmar. Po drugiej stronie rozległej zewnętrznej komnaty namiotu zo-baczyła imperatora Jaganga, siedzącego za masywnym stołem i posilającego się. Liczne świece, ustawione na obu końcach blatu, nadawały tej części komnaty wygląd ołtarza w wewnętrznym sanktuarium. Pod ścianą za plecami imperatora czekali w szeregu niewolnicy. Stół zastawiono wieloma potrawami, wystarczyłoby na ucztę. Jagang jadł sam. Czarne oczy imperatora obserwowały Jennsen, jakby była bażantem, któremu on zaraz utnie głowę, wypatroszy go i upiecze na swoją samotną ucztę. Uniósł rękę i dwoma lśniącymi od tłuszczu palcami dał znak, żeby się zbliżyła. Szerokie pierścienie i długie zdobne klejnotami łańcuchy na szyi pobłyskiwały w blasku świec. Jennsen - a tuż za nią wystraszeni Anson, Owen i Marilee -przeszła po grubym dywanie i stanęła przed imperatorskim stołem. Świeczniki oświetlały półmiski z szynką, drobiem i wołowiną, najrozmaitsze sosy. Były tu również owoce, orzechy i różne sery. Jagang - nie spuszczając z Jennsen swoich przerażających oczu - oderwał palcami mięso z piersi jakiegoś małego pieczonego ptaka. Drugą dłonią podniósł srebrny kielich.
Włożył do ust spory kęs mięsiwa i popił czerwonym winem. Wiedziała, że wino było czerwone, bo wylało mu się z kącika ust i skapnęło na kamizelę z owczej wełny. - No, no - powiedział, odstawiając kielich. - Czyż to nie siostrzyczka Richarda Rahla z kolejną wizytą? Kiedy ostatnio podchodziła do imperatorskiego stołu, był z nią Sebastian. Ostatnim razem była gościem. I nie miała pojęcia, że nią manipulowano. Od tamtej pory bardzo dojrzała. - Głodnaś, kochanieńka? Jennsen umierała z głodu. - Nie skłamała. Jagang się uśmiechnął. - Nie muszę być Nawiedzającym Sny, żeby wiedzieć, że kłamiesz. Jennsen drgnęła, kiedy walnął w stół wielką pięścią. Podskoczyły półmiski i talerze. Butelki się przewróciły. Z kielichów wylało się wino. Trójka przyjaciół za jej plecami zachłysnęła się oddechem. Jagang zerwał się na równe nogi. - Nie lubie kłamstw! Ten nagły wybuch gniewu wystraszył Jennsen. Na czole imperatora wystąpiły żyły. Twarz mu poczerwieniała. Pomyślała, że Zanim zdążył zrobić to, co mu dyktował gniew, do namiotu wpadł snop światła. Weszły dwie kobiety. Ciężka wełniana zasłona wejścia opadła i znów powrócił półmrok. Jagang przeniósł wzrok z Jennsen na przybyłe kobiety. Ulicio, Armino, jakieś wieści o Nicci? Wymieniły spojrzenia, najwyrazniej zaskoczone pytaniem. Odpowiedz, Ulicio! Nie mam nastroju na gierki! - Nie, Ekscelencjo, nie było żadnych
wieści o Nicci. - Kobieta odkaszlnęła. Czy wolno mi zapytać, Ekscelencjo, czy masz powody sądzić, iż ona żyje? Jagang wyraznie ochłonął. Tak. Opadł na wymyślnie rzezbione krzesło. Śniła mi się. - Zniknęło łącze z Rada'Han. Mowy nie ma, żeby zdołała ją zdjąć bez pomocy. Może to były tylko sny. - Ona żyje! Siostra Ulicia skłoniła głowę. - Oczywiście, Ekscelencjo. Lepiej ode mnie znasz się na takich sprawach. Potarł czoło czubkami palców. - Ostatnio nie sypiam dobrze. Zmęczyło mnie tkwienie tu i czekanie na postępy. Powinienem wybatożyć żołnierzy budujących rampę, są tacy powolni. Sądziłem, że egzekucje po zamieszkach skłonią ich do ofiarniejszego wykonywania obowiązków. W końcu pracują dla naszej sprawy. Może jak zrzucę z rampy najwolniejszych, pozostali nabiorą tempa. - Ekscelencjo - odezwała się Siostra Ulicia, zbliżając się. Wyraznie pragnęła oderwać go od mrocznych i pełnych przemocy myśli. - Mamy coś, co naszym zdaniem pozwoli ci bardziej optymistycznie myśleć o naszych postępach. Aypnął na nią ostro, a potem wziął ze stołu kielich i pociągnął spory haust. Odstawił i zgarnął dłonią szynkę ze stojącego po prawej stronie półmiska. Ugryzł trochę i skinął na dwie Siostry. - No i co to takiego? - Z Jennsen przywieziono sporo ksiąg. Jedna z nich jest szczególnie... myślimy, Ekscelencjo, że sam powinieneś ją obejrzeć. Jagang znów się niecierpliwił. Machnął ręką. Obie kobiety spiesznie odpowiedziały na wezwanie. Siostra Armina uniosła księgę, którą, jak Jennsen pamiętała, wyniosła z sekretnej podziemnej komnaty na cmentarzu. - Księga Opisania Mroków powiedziała.
Jagang spojrzał każdej z nich w oczy, a potem rozłożył ręce. Na-tychmiast.podszedł niewolnik z ręcznikiem i zaczął wycierać imperatorowi dłonie. Kiedy Jagang przekrzywił głowę ku stołowi, inni niewolnicy zaczęli sprzątać półmiski i czary. Kiedy uprzątnęli spore miejsce na stole, podbiegła młoda kobieta w stroju, który więcej odsłaniał, niż zasłaniał, i przetarła drewniany blat. Imperatorowi nadal myto ręce, więc Siostra Armina położyła przed nim księgę. Odepchnął dłonie niewolnika i zajął się księgą. Nachylił się, otworzył ją i wpatrzył się w tekst. - No i co myślicie? - zapytał w końcu, przewracając stronicę. -To prawdziwa kopia czy fałszywka? - To nie jest kopia, Ekscelencjo. Spojrzał, zachmurzony, gotów wpaść we wściekłość. - Co to znaczy? - To oryginał, Ekscelencjo. Jagang zamrugał, nie był pewien, czy dobrze zrozumiał. Odchylił się na oparcie i wpatrzył w Siostrę. - Oryginał? Zbliżyła się Siostra Ulicia. Pochyliła się nad stołem i wróciła do pierwszej strony. - Spójrz na to, Ekscelencjo. - Postukała palcem. To znak twórcy. Jego pieczęć zawierająca czar, na znak, że to oryginał. - No i co z tego? Może pieczęć jest fałszywa. Siostra Ulicia pokręciła głową. - Nie, Ekscelencjo. To nie tak działa. Kiedy Prorok spisuje w księdze proroctwa, to stawia taki znak przed zapiskami, żeby zaznaczyć, że to oryginał, jego praca, spisana jego ręką, a nie kopia. Masz wiele ksiąg z proroctwami, Ekscelencjo, lecz z paroma wyjątkami - są to kopie oryginałów. Na
większości z nich nie ma żadnych pieczęci. Niekiedy ten, co przepisuje oryginał, stawia własny znak, żeby można było zidentyfikować jego pracę i mieć pewność, że się ją uzna za kopię. - Znak oznaczający kopię jest zupełnie różny od tego. Ten tutaj jest jedyny w swoim rodzaju i nigdy się go nie umieszcza na kopii, zawsze tylko na oryginale. To znak twórcy, w formie zaklęcia. Po tym rozpoznaje się oryginały. To jest oryginalna Księga Opisania Mroków. Zamknęła księgę i pokazała Jagangowi jej grzbiet. - Widzisz? Mroków", nie Mroku". Ma znak twórcy. Znaleziono ją za barierami i osłonami. To jest oryginał. - A inne? - Żadna nie ma takiej pieczęci. Żadna z tamtych trzech nie ma nawet znaku kopisty. Właściwie nie ma na nich żadnego znaku. Są zwyczajnymi kopiami. To jest oryginał. Jagang oparł dłoń o stół, postukiwał kciukiem i rozmyślał. - Dalej nie rozumiem, czemu nie miałaby to być fałszywa kopia. Jeżeli taką sporządzili i chcieli, żeby wyglądała jak prawdziwa, to mogli przystawić podrobioną pieczęć, żeby zmylić ludzi. - Technicznie jest to możliwe, ale wiele wskazuje na to, że nie jest to oszustwo. Możemy też przeprowadzić rozmaite testy, żeby potwierdzić autentyczność znaku twórcy. Właśnie po to zostawia znak w formie zaklęcia, żeby można było to sprawdzić. Wykonałyśmy parę prób i wyniki wykazały, że to autentyk. Są jeszcze bardziej skomplikowane zaklęcia weryfikacyjne, które też możemy zastosować. Siostra Armina wskazała księgę. - Rzecz również w tym, o czym mówi na początku, Ekscelencjo, ten fragment o weryfikacji przez
Spowiedniczkę. Siostra Ulicia psyknęła niecierpliwie. Już się o to najwyrazniej sprzeczały. Posłała Arminie gniewne, mordercze spojrzenie, a potem znów popatrzyła na imperatora. - Księga mówi, że Spowiedniczkę w zasadzie wykorzystuje się do weryfikacji kopii, Ekscelencjo, nie oryginału. Z tego powodu nie możemy jej powierzać tego zadania, bo nie taka jej rola. Czyni to znak twórcy, a my możemy go poddać dalszym testom. Ufam, że potwierdzą one to, co i tak już wiemy. Jagang stukał palcem w stół i rozmyślał nad jej słowami. - Gdzie to znaleziono? - W Bandakarze, Ekscelencjo - odpowiedziała Siostra Ulicia. - Chcesz powiedzieć, że cały czas była za tymi magicznymi barierami? - Tak, Ekscelencjo - powiedziała z wyraznym podekscytowaniem Siostra Ulicia. - Już samo to jest dowodem, iż to oryginalny manuskrypt. - Dlaczego? - Gdzie schowałbyś oryginał, który można rozpoznać po pieczęci? - Za magicznymi barierami - odparł w zamyśleniu. - Ekscelencjo, to oryginał Księgi Opisania Mroków. Jestem tego pewna. Popatrzył na nią czarnymi oczami. - Gotowa jesteś własnym życiem zaświadczyć, że to prawda? - Tak, Ekscelencjo - odpowiedziała bez wahania Siostra Ulicia.
Jennsen nagle obudził niesamowity dzwięk. Wybudziła się z głębokiego snu, słysząc grzmiący hałas. Najpierw pomyślała, że to imperator Jagang, dręczony kolejnym koszmarem, lecz odgłosowi towarzyszyło ogromne zamieszanie na zewnątrz. Żołnierze krzyczeli do innych, żeby się odsunęli, albo wrzeszczeli ze strachu. Szczękał metal - jakby uciekający przewracali ustawione pionowo lance. Znów usłyszała ryk - bliższy i głośniejszy. Zauważyła, jak stojący przy wejściu gwardziści wyglądają na zewnątrz, odchylając zasłonę. Bała się wstać ze swojego miejsca na podłodze. Jagang kazał jej tam zostać. Wolała się mu nie sprzęci-wiać, wiedząc, jak potrafi się w jednej chwili wściec. Anson spojrzał na nią pytająco. Jennsen wzruszyła ramionami, Owen ujął dłoń Marilee. Wszyscy troje byli najwyrazniej przerażeni Jennsen podzielała ich lęk. Jagang wypadł z sypialni, zapinając po drodze spodnie. Wyglądał na zmęczonego i półprzytomnego. Jennsen wiedziała, że dręczące go koszmary nie pozwalały mu się wyspać. Już miał coś powiedzieć, kiedy odchylono zasłonę wejścia. Do wnętrza wdarł sie przerazliwy hałas. Wkroczyła chuda kobieta. W całym tym hałasie i zamieszania poruszała się z chłodną gracją węża. Na jej widok Jennsen nabrała ochoty, żeby wpełznąć pod dywan i tam się schować. Wyblakłe oczy kobiety najpierw spoczęły na czterech osobach na podłodze, a potem przeniosły się na imperatora. Zignorowała gwardzistów. Blada skóra ostro kontrastowała z czernią sukni. - Six! - odezwał się Jagang. - Co tutaj robisz w środku nocy? Spojrzała nań niemal z pogardą. - Wypełniam twoje życzenie.
Jagang obrzucił ją gniewnym spojrzeniem. - I cóż to takiego? - Coś, co zgodziłam się dla ciebie zdobyć. Wyjęła coś spod pachy. Jennsen nie zauważyła, co to, bo było tak czarne, że ledwo widoczne w słabym świetle namiotu, nie mówiąc już o tym, że niknęło na tle czarnej sukni. Jagang, wpatrzony w to coś, co mu podawała, zaczął się rozpo-gadzać. Jego oczy były czarne. Suknia Six była czarna. Północ w bezksiężycową noc w pieczarze w gęstym lesie też jest czarna. Jednak nic nie dorównywało czerni tego, co trzymała Six. To była najczarniejsza czerń. Jennsen jeszcze nigdy nie widziała czegoś tak czarnego. Przyszło jej na myśl, że kiedy ktoś umiera, to ogarnia go właśnie taka czerń. Jagang patrzył z zachwytem, uśmiechnięty. - Trzecia szkatuła... Six wydawała się nie podzielać jego nagłego dobrego nastroju. - Dotrzymałam umowy. - O tak - powiedział Jagang, z nabożnym skupieniem odbierając od niej szkatułę. - O tak, dotrzymałaś. W końcu odstawił atramentowoczarną szkatułę na komodę. - A inne sprawy? - zapytał przez ramię. - Wdarłam się w ich oddziały, rozproszyłam je. Eliminowałam patrole, ilekroć je wypatrzyłam. Patrolowałam trasy konwojów z zaopatrzeniem, dbając, żeby bezpiecznie się przedostawały. - A tak, przedostały się i dotarły w samą porę. - O wiele lepiej byłoby to zakończyć - oznajmiła kobieta. Czy udało ci się odnalezć prawdziwą kopię Księgi Opisania Mroków?
- Nie. - Uśmiechnął się. - Ale wierzę, że mam oryginał. Długo się weń wpatrywała, jakby ważąc prawdziwość jego słów lub po prostu się zastanawiając, czy aby nie jest pijany. - Wierzysz, że znalazłeś oryginał? - Po cienkich wargach przemknął uśmieszek pozbawiony radości. - A czemu po prostu nie wykorzystasz swojej Spowiedniczki? - Mieliśmy pewne... kłopoty. Zdołała uciec. Wychudła twarz Six nie zdradziła jej myśli. - Właściwie i tak nie na wiele ci się przyda. Jagang spochmurniał. - Na wiele czy nie, mam wobec niej swoje plany. Sądzisz, że zdołasz ją odnalezć i przyprowadzić do mnie? Wynagrodziłbym cię za to. Six wzruszyła ramionami. - Skoro sobie tego życzysz. Pokaż mi księgę. Jagang podszedł do komody, wysunął szufladę. Wyjął księgę i podał Six. Długo ją ściskała pomiędzy trzymanymi płasko dłońmi. - Teraz pokaż tamte. Otworzył inną szufladę i wyjął trzy księgi, tych samych rozmiarów. Ułożył je, jedna obok drugiej, na marmurowym blacie, postawił za nimi oliwną lampę. Six podpłynęła bliżej, ramiona skrzyżowała na piersiach i po kolei przyjrzała się księgom. Czubkami palców dotknęła jednej z nich. Przesunęła dłoń na kolejną księgę, a w końcu na trzecią. Wskazała leżące na stoliku tomy. - Te są pózniejsze. Wyjęła spod pachy oryginał, pomachała nim i położyła na tamtych trzech. Ta jest pierwsza.
- Pierwsza, czyli oryginał? Jesteś pewna? - Głupio nie ryzykuję. Gdyby to była fałszywa kopia i gdyby przez to twoja Siostra otworzyła niewłaściwą szkatułę, straciłabym wszystko, co tak długo planowałam i nad czym tak długo się trudziłam, a pewnie i zważywszy na mój w tym udział również życie. - To nie jest odpowiedz na moje pytanie. Wzruszyła ramionami. - Jestem wiedzmą. Mam uzdolnienia. To jest oryginalna księga. Wykorzystaj ją. Otwórz właściwą szkatułę i twoje koszmary się skończą. Jagang patrzył na nią przez chwilę, niezadowolony ze wzmianki o koszmarach, ale w końcu się uśmiechnął. Six też paskudnie się uśmiechnęła. - Wszystko przygotuj, zgromadz, rzuć zaklęcia, odśpiewaj in-kantacje, a ja ci sprowadzę Spowiedniczkę. Jagang skinął głową. - Siostra Ulicia twierdzi, że musimy się dostać do Ogrodu Życia. - Nie jest to co prawda jedyny, ale za to najlepszy sposób, żeby się powiodło. Powinieneś poważnie traktować Siostrę. - I biorę ją poważnie. Skoro to ona ma otworzyć szkatułę, oczywiście będę w jej umyśle, to najmniejsza pomyłka byłaby dla niej ogromnym nieszczęściem. A gdyby przy tej okazji porwał ją Opiekun zaświatów, byłoby to dla niej najgorsze ze wszystkiego. Dlatego musi wszystko zrobić prawidłowo, we własnym interesie. Myślę, że to dlatego tak nalega, żeby otworzyć szkatułę w Ogrodzie Życia, a nie tutaj. Six przenikliwie spojrzała na Jennsen. - Posłuż się nią. To siostra Richarda Rahla.
Wszystko obraca się przeciwko niemu. Jej życie jako kolejna cegiełka tylko ułatwi przechylenie szali. Jagang spojrzał na Jennsen czarnymi oczami. - A niby po co ją tu sprowadziłem? Six wzruszyła ramionami. - Sądziłam, że to zemsta. - Chcę złamać cały opór wobec Aadu. Gdybym się chciał na niej zemścić, to już by wrzeszczała w namiotach tortur. Bardziej się przyda Aadowi gdzie indziej. Chcę, żeby Bractwo Aadu wreszcie objęło władzę nad światem, co mu się słusznie należy. - Z wyjątkiem mojej cząstki świata - stwierdziła Six z gniewnym spojrzeniem. Uśmiechnął się z pobłażaniem. - Nie jesteś zachłanną wspólniczką, Six. Twoje wymagania są dość skromne. Możesz robić, co ci się podoba, z twoją cząstką świata. Oczywiście pod światłym przewodnictwem Aadu. - Oczywiście. - Gdyby życie siostry nie skłoniło Richarda do zmiany zdania, to możesz wymienić moje imię. Powiedz mu, że z radością spuszczę na niego deszcz ognia. Bardzo się to Jagangowi spodobało. - Wspaniały pomysł. Od początku przypuszczałem, że okażesz się bardzo pomocna, Six. - Królowo Six, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Jagang wzruszył ramionami. - Nic a nic. Z radością dam ci to, co ci się należy, królowo Six.
ROZDZIAA 51
Rachel, siedząc w ciemności, oparta o kamienną ścianę, przysypiała od czasu do czasu, gdy usłyszała za drzwiami celi dzwięk, który sprawił, ze podniosła głowę. Wyprostowała się i nasłuchiwała. Pomyślała, że to brzmi jak odległe kroki. Osunęła się na zimną kamienną ścianę. To pewnie Six wraca, żeby ją zabrać do pieczary i skłonić do wykonywania rysunków krzywdzących ludzi. W kamiennej celi, pozbawionej jakichkolwiek sprzętów, nie było dokąd uciec, nie było gdzie się schować. Rachel nie wiedziała, co zrobi, kiedy Six każe jej wykonywać okropne, krzywdzące ludzi rysunki. Nie chciała tego robić, nie chciała rysować niczego, co wyrządzi krzywdę niewinnym ludziom - lecz wiedziała, że wiedzma znajdzie sposób, żeby ją do tego zmusić. Rachel bała się Six, obawiała się, że wiedzma ją skrzywdzi. Nie ma nic straszliwszego od przebywania sam na sam z kimś, kto chce cię skrzywdzić, i świadomości, że nic nie można na to poradzić. Zaczynała płakać na samą myśl o tym, co się zbliża, co Six jej zrobi. Otarła łzy, starając się myśleć o czymś, co by jej dodało otuchy. Minęło już sporo czasu, odkąd widziała wiedzmę. Może teraz to wcale nie była Six, tylko strażnicy niosący jej posiłek. Niektórzy służyli jeszcze za dawnych czasów, kiedy żyła królowa Milena. Rachel nie wiedziała, jak się nazywają, lecz pamiętała, że ich w przeszłości widywała. Byli też inni, których nie rozpoznawała - żołnierze Imperialnego Aadu. Ci dawni nigdy nie byli wobec
niej złośliwi, za to ci nowi byli inni. Wyglądali jak dzikusy. Kiedy na nią patrzyli, wiedziała, iż wyobrażają sobie, że wyczyniają z nią niewyobrażalnie złe rzeczy. I w ogóle nikogo się nie bali - no, może Six. Zawsze schodzili wiedzmie z drogi. A ona ich ignorowała, oczekiwała, że usuną się na bok. Żołnierze tak patrzyli na Rachel, że śmiertelnie ją to przerażało. Bała się, żeby nie przyłapali jej kiedyś samej, bez Six, która trzymała ich na dystans. Ale myśl o Six, nadchodzącej, żeby ją skrzywdzić, wcale nie była przyjemniejsza. Rachel nie cierpiała swojego poprzedniego życia w zamku, w czasach, kiedy żyła królowa Milena. Prawie cały czas się wtedy bała. Prawie cały czas była głodna. Lecz teraz było inaczej. Było gorzej - a wtedy nigdy jej nie przyszło do głowy, że mogłoby tak być. Czujnie nasłuchiwała zbliżających się kroków. Uświadomiła sobie, że to nie odgłos żołnierskich butów, lecz lżejsze stąpanie. Kobiece kroki. To oznaczało, iż to może być Six.. I dzień, którego tak się obawiała. Six obiecywała, że kiedy wróci, Rachel zacznie dla niej rysować. Klucz obrócił się w zamka. Rachel mocniej wparła plecy w ścianę; chciała uciec, lecz wiedziała, że nie może. Ciężkie żelazne drzwi się otworzyły, skrzypiąc. Do kamiennej celi wpłynęło światło latarni Weszła postać trzymająca latarnię. Rachel aż zamrugała ze zdumienia, widząc uśmiech. To była matka. Rachel gwałtownie się poderwała. Z płaczem podbiegła do kobiety i objęła ją w pasie. Poczuła, jak mama mocno ją przytula. Płakała z radości.
- No już cicho, cicho. Już dobrze, Rachel. Rachel wiedziała, że naprawdę tak jest. Wraz z przybyciem mamy nagle wszystko było w porządku. Grozni żołnierze i wiedzma już się nie liczyli. Teraz wszystko było dobrze. - Dzięki, że przyszłaś powiedziała przez łzy. Tak się bałam. Mama przykucnęła, mocno ją tuląc. - Widzę, że wykorzystałaś to, co ostatnio ci dałam. Rachel kiwnęła główką, wtulona w ramiona mamy. - To mnie uratowało. Ocaliło mi życie. Dziękuję. Dłoń pokrzepiająco poklepała ją po plecach, a mama cicho się śmiała, widząc nieposkromioną radość dziewczynki. Rachel się odsunęła. - Musimy uciekać. Zanim wróci ta okropna wiedzma. I są tu żołnierze, paskudni. Nie mogą cię zobaczyć. Mogliby ci zrobić coś okropnego. Mama patrzyła na nią z promiennym uśmiechem. - Na razie nic nam nie grozi. - Ale musimy stąd uciekać. Mama potaknęła z uśmiechem. - Tak, musimy. Ale chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła. Rachel powstrzymała łzy. - Co tylko chcesz. Uratowałaś mi życie. Kreda, którą mi dałaś, ocaliła mnie przed widmowymi żarłokami. Rozszarpałyby mnie. To, co mi dałaś, ocaliło mi życie. Mama dotknęła jej policzka. - To ty uratowałaś sobie życie, Rachel. Ruszyłaś głową i ocaliłaś życie. Ja tylko odrobinkę pomogłam, wiedząc, że ci się to przyda. - Ale takiej pomocy potrzebowałam. - Tak się cieszę, Rachel. A teraz ja potrzebuję twojej pomocy. Rachel wzruszyła ramionami. - Jakżeż mogłabym ci pomóc? Jestem mała i nie mogę za wiele zrobić.
Mama się uśmiechnęła i dziewczynka umilkła. - Jesteś akurat tak duża, jak trzeba. Rachel nie mogła sobie wyobrazić, do czego mogłaby być w sam raz. - No to o co chodzi? Mama wzięła latarnię i wstała. Sięgnęła po rączkę Rachel. - Chodz. Pokażę ci. Chcę, żebyś zaniosła komuś bardzo ważną wiadomość. Wyszły do kamiennego korytarza i okazało się, że jest pusty. Strażników nigdzie nie było widać. Rachel spodobało się, że ma komuś pomóc. Wiedziała, jak to jest się bać i potrzebować pomocy. - Chcesz, żebym zaniosła wiadomość? - Właśnie. Wiem, że jesteś dzielna, i chcę, żebyś nie zlękła się tego, co zobaczysz. Nie ma się czego bać, uwierz mi. Szły pospiesznie korytarzami, a Rachel zaczęła się martwić. Wiedziała, że mama jej przedtem pomogła. Chciała się odwdzięczyć. Ale wyglądało na to, że może to być przerażające. Kiedy mówią, żeby się nie bać, to znaczy, że jest się czego bać. No ale przecież to nie mogło być grozniejsze od tych paskudnych żołnierzy, którzy się w nią wpatrywali, albo od wiedzmy. Chase wytłumaczył jej, że strach jest czymś normalnym, ale że należy nad nim panować, jeżeli chce się zachować życie. Strach, powtarzał, cię nie ocali, ale zapanowanie nad nim tak. Rachel popatrzyła na swoją śliczną mamę. - A dla kogo ta wiadomość? - Żeby pomóc przyjacielowi. Richardowi. - Richardowi Rahlowi? Znasz Richarda? Mama popatrzyła na nią. - Ty go znasz i to się liczy. Wiesz, że stara się
wszystkim pomóc. Rachel przytaknęła. - Wiem. - Będzie mu potrzebna pomoc. Chcę, żebyś zaniosła wieść ode mnie, żebyśmy się zorientowali, czy możemy mu pomóc. - Jasne powiedziała Rachel. - Z przyjemnością mu pomogę. Kocham Richarda. Mama potaknęła. - Dobrze. Zasługuje na twoją miłość. Zatrzymała się przed ciężkimi bocznymi drzwiami, ścisnęła dłoń Rachel. - Nie przestrasz się teraz. Dobrze? Rachel wpatrywała się w mamę, czując mrowienie w żołądku. - Dobrze. - Nie ma się czego bać, naprawdę. I będę tuż przy tobie. Rachel kiwnęła główką. Mama otworzyła drzwi na zimne nocne powietrze. Dziewczynka przekonała się, że księżyc już wzeszedł. Przedtem siedziała w ciemnej celi, a tu świeciła tylko latarnia mamy, więc nie za dobrze widziała, co jest na zewnątrz. Wyglądało to na podwórzec, otoczony kamiennymi murami. Wystarczająco duży, by rosły na nim nie tylko krzewy, ale też drzewa. Wyszły razem w chłodną ciemność. Rachel zamarła, kiedy ujrzała wpatrzone w nią jarzące się, zielone ślepia. Głos uwiązł jej w gardle, skutecznie tłumiąc krzyk. Z trzaskiem otworzyły się wielkie skrzydła. Przeświecał przez nie blask księżyca i dziewczynka widziała żyły pulsujące w napiętej skórze. To była chimera. Rachel pomyślała, że potwór zaraz je rozszarpie. - Nie bój się, Rachel - powiedziała łagodnie mama.
Nogi dziewczynki nie chciały się poruszyć. - Co? - To jest Gratch. Przyjaciel Richarda. - Obróciła się ku straszliwemu potworowi, położyła dłoń na wielkim kosmatym ramieniu i pogłaskała je. Prawda, Gratch? Paszcza szeroko się otworzyła. Wielkie kły zalśniły w świetle latarni. Ze świstem buchnęła pomiędzy nimi mgła oddechu. - Grrrrrach kooooa Raaa chaaarg - warknął stwór. Rachel zamrugała. Właściwie nie było to warknięcie. Brzmiało jak słowa. - Czy powiedział, że kocha Richarda? Gratch z zapałem potaknął. Mama też. - Tak. Gratch kocha Richarda. Jak i ty. - Grrrrach kooooa Raaachaaarg - powtórzył stwór. Tym razem Rachel lepiej zrozumiała, co powiedział. - Gratch jest tu po to, żeby pomóc Richardowi. Ale i ty jesteś nam potrzebna. Rachel wreszcie oderwała wzrok od olbrzymiego stwora i spojrzała na mamę. - Co mogę zrobić? Nie jestem taka duża jak Gratch. - Nie jesteś. I dlatego Gratch cię poniesie. A ty przekażesz wiadomość.
ROZDZIAA 52
Prądy wstępujące uderzały w Richarda stojącego
na wąskiej drodze biegnącej od Pałacu Ludu skrajem płaskowyżu. Nathan, stojący po jego lewej, wychylił się, żeby spojrzeć w przepaść. Nawet w takiej chwili Prorok był ciekawski jak dziecko. Tysiącletnie dziecko. Richard pomyślał, że to skutki uwięzienia trwającego właściwie całe życie Nathana. Nicci, po prawej Richarda, była milcząca. Nie miał jej tego za złe. Cara i Verna czekały za nim. Ich miny wskazywały, że chętnie by kogoś zrzuciły w przepaść. Richard zdawał sobie jednak sprawę, że wbrew pozorom to Nathan był w nastroju do zrobienia czegoś takiego. Od kiedy się dowiedział o śmierci Ann, kipiał tajoną wściekłością. Richard dobrze rozumiał taką cichą furię. Zaskrzypiały tryby, stuknęła ciężka zapadka; gwardziści obracali korbą, żeby opuścić most. Ciężkie belki i deski powoli się obniżały i Richard zaczynał dostrzegać twarz samotnego żołnierza czekającego po drugiej stronie. Najpierw ujrzał ciemne oczy patrzące gniewnie poprzez otchłań. Młodzian był rosły, wkraczał w najlepsze lata życia, miał masywną pierś i ramiona. Kosmyki tłustych włosów sięgały krzepkich barków. Sprawiał wrażenie, jakby się nigdy w życiu nie kąpał. Richard czuł jego odór aż z tej odległości. Młodzian wyrastał na draba idealnego dla Imperialnego Aadu. Był wspaniałym przykładem ich zwykłego żołnierza: pogardliwego, niezdyscyplinowanego łotra, młodzika kierującego się żądzami i emocjami, ani odrobinę nieprzejmującego się krzywdami i cierpieniem, jakie sprowadzał, żeby dostać to, czego chciał. Krzywdzonym nie okaże litości ani współczucia. Ich męki nic dla niego nie znaczyły. Był całkowicie zaabsorbowany sobą i własnymi zachciankami,
gotowy zrobić wszystko, żeby zaspokoić swoje pragnienia. Był typowym żołnierzem Imperialnego Aadu. Właśnie takich widział Richard. Nienawykły do ponoszenia konsekwencji swoich czynów, był młodzikiem, u którego mięśnie rozwinęły się o wiele szybciej niż rozum i dlatego ledwo pojmował, co to znaczy być cywilizowanym człowiekiem. Co gorsza, ów koncept w ogóle go nie interesował, bo nie zapewniał natychmiastowego zaspokojenia popędów. Specjalnie go wybrano do przekazania wiadomości. Był doborowym okazem - w całej swojej barbarzyńskiej chwale - reprezentującym ludzi czekających na równinach Azrith. Mimo to młodzian - w pancerzu z ciemnej skóry, z rzemieniami, ćwiekami, tatuażami i pasami z prymitywnym orężem - sam w sobie był nikim. Bo tak naprawdę ważny jest tylko umysł człowieka. A jego umysł był we władaniu imperatora Jaganga, Nawiedzającego Sny. Imperator skontaktował się z nimi za pośrednictwem książeczki podróżnej Verny. Ann przez wiele lat nosiła blizniaczą książeczkę podróżną; teraz była ona w rękach Siostry Ulicii i Jaganga. Wiadomość całkowicie Verne zaskoczyła. Richarda zaś nie. Spodziewał się tego. I to on poprosił Verne, żeby sprawdziła, czy w jej książeczce podróżnej nie ma żadnego wpisu. Jagang chciał się spotkać. Pisał, że przyjdzie osobiście, lecz dla własnego bezpieczeństwa wniknie do umysłu jednego ze swoich żołnierzy. Richard może przyprowadzić, kogo chce i tyle osób, ile zechce, nawet całą armię. Jagang nie przejmował się życiem swojego żołnierza. Napisał,
że mogą go zabić, on o to nie dba. Richard wiedział nie tylko z własnego doświadczenia, ale i z przypadków Kahlan, że nie można dopaść Nawiedzającego Sny w umyśle innej osoby. Opowiadała mu, że dotknęła swoją mocą osobę opanowaną przez Jaganga, lecz nawet wtedy imperator bez wysiłku się wymknął. Toteż choć Richardowi towarzyszyli ludzie mający dar, nie łudził się, że ktoś byłby w stanie dopaść Nawiedzającego Sny. Żołnierz, rzecz jasna, padłby martwy. Ale zdaniem Jaganga byłoby to tylko poświęcenie dla sprawy Aadu. Nie, Richard nie zabrał ich po to, by spróbowali zabić Jaganga poprzez umysł nosiciela; był na to za mądry. Każde z nich przyszło z innego powodu. Most wreszcie ze stukiem opadł. Richard już wcześniej wydał instrukcje załodze i strażnikom, toteż gdy tylko most opuszczono, dał im sygnał i wszyscy cofnęli się w górę drogi. Gdy tylko znalezli się poza zasięgiem głosu, Richard ruszył przez most. Orszak trzymał się tuż za nim. Żołnierz po drugiej stronie stał przez chwilę, z kciukami zatkniętymi za pas z bronią, potem niedbale doszedł do połowy mostu i znieruchomiał w aroganckiej pozie. Kiedy i oni się zatrzymali, ciemne oczy żołnierza mroczne spójrzenie Jaganga - były utkwione w Nicci. Chociaż władca patrzący przez te oczy był bez wątpienia gniewny, młodzian nie krył pożądania. Dostrzegał jedynie jasnowłosą kobietę, stojącą przed nim w podkreślającej figurę czarnej sukni, rozpiętej pod szyją i odsłaniającej coś, co przykuwało wzrok żołnierza. - Czego chcesz? - zapytał rzeczowo Richard. Oczy żołnierza spojrzenie Jaganga przeniosły
się na Richarda, a potem wróciły do Nicci. - No cóż, kochanieńka - powiedział głęboki głos widzę, że znów udało ci się mnie zdradzić. Nicci zachowała obojętność. Pisałeś, że chcesz się ze mną spotkać powiedział Richard spokojnie. - Jaką masz aż tak ważną sprawę? Wzgardliwe spojrzenie spoczęło na Richardzie. Nie dla mnie ważną, chłopcze. Dla ciebie. Richard wzruszył ramionami. - No dobrze, ważną dla mnie. Obchodzą cię ci ludzie, za tobą? - Wiesz, że tak - westchnął Richard. - I co z tego? No to dam ci szansę udowodnienia tego. Słuchaj uważnie, bo nie mam ochoty przerzucać się obelgami. Richarda kusiło, by zapytać żołnierza - de facto Jaganga - czy miewa kłopoty ze snem, ale się pohamował. Przyszli tutaj w określonym celu. - Przedstaw swoją propozycję. Żołnierz podniósł rękę - zdaniem Richarda dość niepewnie -i wskazał sięgający nieba pałac. - Masz tam tysiące ludzi oczekujących swego przeznaczenia. Ich los jest teraz całkowicie w twoich rękach. - I dlatego nazywają mnie lordem Rahlem. - Ty reprezentujesz wyłącznie siebie, a ja zbiorową mądrość wszystkich ludzi Aadu. - Zbiorową mądrość? - Richard znów się musiał powstrzymać od ciętej repliki. - Zbiorowa mądrość kieruje naszym ludem. Razem, a jest nas wielu, jesteśmy mądrzejsi niż nieliczni. Richard opuścił wzrok, skubał paznokieć. - Już się zetknąłem z tą zbiorową mądrością twojej drużyny Ja'La i ograłem ją, jak chciałem.
Żołnierz zrobił krok naprzód, jakby się szykował do ataku. Richard nawet nie drgnął; skrzyżował ramiona na piersiach i spojrzał Jagangowi w oczy. Żołnierz znieruchomiał. - To byłeś ty? Richard potaknął. - Co proponujesz? - Kiedy się tu dostaniemy, a tak się stanie, to tacy jak ten młody żołnierz, duma ludzi Starego Świata, którzy przybyli, żeby zmiażdżyć pogan z północy, zostaną spuszczeni z łańcucha. Pozostawiam twojej fantazji, co tacy ludzie zrobią mieszkańcom pałacu. - Już wiem, jak duma Starego Świata traktuje niewinnych ludzi. Oglądałem efekty ich zbiorowej mądrości. Nie muszę wysilać wyobrazni. - Jeżeli chcesz, żeby to się tutaj powtórzyło, tyle że dziesięć razy gorsze, bo żołnierze są wściekli na wasz głupi opór, na to, że muszą tkwić na dole i budować sobie dojście do pałacu, to nie musisz nic robić. Nadejdą, dostaną się do środka i zemszczą za wszystko, co zrobiłeś rodakom w ich ojczyznie. - To wiem - powiedział Richard. - W końcu to oczywiste. - A chciałbyś ocalić mieszkańców pałacu? - Wiesz, że tak. Tamten się wyprostował, przybrał uśmiech Jaganga. - A wiesz, że mam twoją siostrę, Jennsen? - Co takiego? - zdziwił się Richard. - Mam Jennsen. Aadniutka, nawiasem mówiąc. Przywieziono ją z Bandakaru, gdzie odwiedzaliśmy zmarłych. Richard zaczynał gubić wątek. - Jakich zmarłych? - Nathana Rahla, oczywiście.
Richard zamknął oczy, przypominając sobie płytę nagrobną. - Dobre duchy - wyszeptał do siebie. - Kiedy odwiedzaliśmy grób Nathana Rahla, moi wysłannicy natrafili na niezmiernie interesujące księgi. Zwłaszcza jedna była godna uwagi. Sądzę, że słyszałeś o Księdze Opisania Mroków. Richard spojrzał na niego gniewnie, ale milczał. - Jak zapewne wiesz, istnieje pięć kopii owej księgi. Mam trzy z nich. Moje dobre Siostry mówiły mi, że wyuczyłeś się na pamięć kolejnej kopii. Nie wiem, gdzie jest piąta, właściwie może być w dowolnym miejscu. Rzecz w tym, że to nie ma znaczenia. Bo Księga Opisania Mroków, która wpadła mi w ręce wraz z twoją śliczną siostrą i jej paroma przyjaciółmi, nie jest kopią. Richard patrzył na niego ze zdumieniem, - To nie kopia? A co? - Oryginał - w głębokim głosie Jaganga brzmiało rozbawie-nie, - Ponieważ to oryginał, nie musze się martwić, która z pięciu kopii jest prawdziwa, a które są fałszywkami. To już mnie nie obchodzi, skoro mam oryginał. Richard ciężko westchnął. - Rozumiem. - Poza tym mam również wszystkie trzy szkatuły Ordena. Moja przyjaciółka Six uprzejmie dostarczyła mi trzecią. - Ciemne oczy spojrzały na Nicci. - Wzięła ją z Wieży Czarodzieja. Spytaj Nicci. Na szczęście wydobrzała po dotknięciu przez wiedzmę. Byłbym bardzo niezadowolony, gdyby zmarła. Richard znów skrzyżował ramiona na piersiach. - Czyli masz Księgę Opisania Mroków i wszystkie trzy szkatuły. Masz w garści Ja'La dh Jin. Czego chcesz ode mnie?
Żołnierz pogroził mu palcem. - Wiesz, czego chcę, Richardzie Rahlu. Chcę się dostać do Ogrodu Życia. - Tak przypuszczam, lecz nie sądzę, żebym mądrze zrobił, pozwalając na to. - Proponuję, żebyś pomyślał o tych wszystkich ludziach w pałacu i zapytał sam siebie, jak oni by na tym wyszli, gdybyś się nie zgodził. Bo my się tam dostaniemy. To tylko kwestia czasu, a wiadomo, co będzie, jak tam wejdziemy. Jeżeli zmusisz mnie do wywalczenia sobie drogi, to, jak już mówiłem, będę musiał pozwolić moim żołnierzom, żeby się na nich wszystkich zemścili: na każdym mężczyznie, kobiecie i dziecku. Sądzę, że to przerośnie najstraszniejsze obawy twoich ludzi. Ale jeżeli się poddasz... - Poddać się?! - zakrzyknęła Verna. - Chyba ci rozum odjęło! Richard uciszył ją, odsunął do tyłu. Popatrzył na Jaganga. - Dalej. - Jeżeli się poddasz, oszczędzę pałac. - A czemuż miałbyś to zrobić? Spodziewam się, iż nie sądzisz, że uwierzę, że dotrzymasz takiej umowy. - Zamierzamy wybudować wielki pałac na siedzibę główną Imperialnego Aadu. A właściwie zamierzaliśmy. Sam Brat Na-rev nadzorował ów projekt. Ale ty zniweczyłeś marzenie naszego ludu. Moglibyśmy zacząć od nowa i wybudować taki pałac... - Żołnierz pobłażliwie machnął ręką. - Ale skoro ty odebrałeś nam pałac, to wskazane byłoby, żebyśmy zabrali twój i stąd rządzili, demonstrując wszystkim, którzy rzuciliby wyzwanie Bractwu Aadu, jaki koniec czeka opozycję. Taka siedziba Aadu byłaby zrozumiałym dla wszystkich komunikatem. Ciebie, oczywiście, skazałbym na
śmierć, ale dopiero po tym, jakbyś był naocznym świadkiem otwarcia właściwej szkatuły Ordena. - Oczywiście powiedział Richard. - Dość szybką śmierć, ale nie za szybką. Chciałbym jednak, żebyś zapłacił za swoje niektóre zbrodnie. - Jakież to urocze. - Twoi ludzie by przeżyli. Nie martwisz się o nich? Nie ma w tobie współczucia? Musieliby się podporządkować wierzeniom Aadu, będącym w istocie moralnymi zasadami samego Stwórcy, ale moi żołnierze nic by im nie zrobili. - Dalej nie brzmi to zbyt zachęcająco - powiedział Richard, stojąc ze skrzyżowanymi ramionami. Żołnierz wzruszył ramionami - dziwaczny ruch, jakby ktoś pociągnął za sznurki, a pajacyk się temu poddał. - Masz tylko te dwie możliwości. Albo wyrąbiemy sobie drogę, przelewając rzekę krwi, i moi ludzie zrobią, co zechcą z twoimi pobratymcami i twoim pałacem, podczas gdy moje Siostry i ja spełnimy naszą powinność w Ogrodzie Życia; albo pójdziesz po rozum do głowy i pozwolisz swoim ludziom żyć w pokoju, a moje Siostry i ja zrobimy, co trzeba, w Ogrodzie Życia. Tak czy inaczej, zdobędę niezbędny nam Ogród Życia. Pytanie, jak długo to potrwa oraz ile krwi i cierpień będzie to kosztować twoich ludzi. Możesz nigdy nie dostać się do środka. Sądzisz, że tak się stanie, lecz może ci się to nie udać. Muszę rozważyć i tę możliwość. Wcale nie. Słowom Jaganga towarzyszył uśmiech jego nosiciela. Mam przecież Six, która nam pomaga. Nie musiałaby wyrąbywać sobie drogi przez pałac. Mogłaby... po prostu nas tam
dostarczyć. Poza tym, gdy za bardzo się zniecierpliwię, zawsze mogę iść na łatwiznę i po prostu wykorzystać księgę do otwarcia właściwej szkatuły. W końcu po to ją napisano. - Potrzebny ci Ogród Życia. Żołnierz niedbale machnął ręką. - Szkatuły są starsze od Ogrodu Życia. Nigdzie nie jest powiedziane, że muszą być otwierane w takim miejscu, w polu powstrzymującym, jak to nazywają moje Siostry. Zarówno one, jak i Six tłumaczyły mi, że chociaż Ogród Życia utworzono jako pole powstrzymujące charakterystyczne dla szkatuł Ordena, to szkatuły zawsze można otworzyć tam, gdzie akurat się znajdują. Richard obrzucił gniewnym spojrzeniem stojącego przed nim żołnierza. - Bez specyficznego pola ograniczającego, zapewnianego przez Ogród Życia, próby otwarcia którejś ze szkatuł mogłyby mieć tragiczne skutki. Każdy błąd, w ogrodzie niemający znaczenia, mógłby doprowadzić do zniszczenia świata istot żywych. Jagang znów wrednie się uśmiechnął. - Ten świat i to życie są czymś przejściowym. Znaczenie ma tamten świat. Niszcząc ten grzeszny świat i to nędzne życie, tylko by się oddało Stwórcy ogromną przysługę. Ci z nas, którzy służyli Jego sprawie poprzez Bractwo Aadu, dostaną w drugim, wiekuistym życiu nagrodę. Ci, którzy się nam sprzeciwiali, spadną w wiekuiste mroki Opiekuna. Zniszczenie tego grzesznego świata, będące w istocie jego zbawieniem, byłoby szlachetnym czynem zasługującym na wielką nagrodę. Sam widzisz, Richardzie Rah-lu, że w tej kolejce Ja'La tak czy
inaczej wygram. Po prostu pozwalam ci zadecydować, jak się to ma skończyć. Richard wpatrywał się w żołnierza. Przemknął obok nich gnany wiatrem obłok kurzu. Z własnych lektur i z tego, co mu powiedziała Nicci, wiedział, że Jagang nie blefuje, twierdząc, że może otworzyć szkatuły bez Ogrodu Życia. Wiedział również, jakie by to było niebezpieczne. Wiedział też, iż Aad, niestety, nie dba o to, że mogłoby zginąć całe życie. Oni cenili śmierć, a nie życie. Nawet gdyby zdołali jakoś usunąć Jaganga, i tak nic by to nie dało. On nie kształtował wierzeń Aadu, tylko je reprezentował. W końcu to nie on był najgrozniejszym elementem. Grozne były wypaczone wierzenia szerzone przez Bractwo Aadu. Jagang był zwyczajnym zwyrodnialcem, który je narzucał. - Nie wiem, czy mogę od razu podjąć taką decyzję. - Rozumiem. Dam ci czas do namysłu. Czas na przechadzki pałacowymi korytarzami i patrzenie w oczy kobiet i dzieci, za które jesteś odpowiedzialny. Richard skinął głową. - Wiele muszę przemyśleć. Wiele wziąć pod rozwagę. To zajmie trochę czasu. Żołnierz się uśmiechnął. - Oczywiście. Nie spiesz się. Dam ci parę tygodni. Aż do nowiu. Żołnierz już miał odejść, ale znów odwrócił się ku Richardowi. - A, jeszcze jedno. - Ciemne oczy spoczęły na Nicci. - Będziesz musiał oddać mi Nicci w ramach tej umowy. Należy do mnie. Musi zostać oddana. - A jeżeli nie zechce wrócić? - Może nie wyraziłem się jasno. Nie ma znaczenia, czego ona chce. Ma do mnie wrócić. Zrozumiano?
- Tak. - To dobrze - powiedział z protekcjonalnym uśmiechem. - To kończy nasze pertraktacje. Masz czas do nowiu na poddanie pałacu i oddanie Nicci. - Żołnierz spojrzał na rozłożoną w dole obozem armię, podszedł sztywno do skraju mostu i bez słowa zrobił krok w pustkę. Nawet nie krzyczał, spadając w gwałtownych prądach powietrza. Jagang chciał pokazać Richardowi, jak mało dba o życie, z jaką łatwością je odbiera. Verna i Cara zaczęły wykrzykiwać protesty i gniewne uwagi. Richard uniósł rękę. - Nie teraz. Muszę coś załatwić. Dał sygnał obsadzie mostu. - Podnieście most! - zawołał, idąc w górę drogi, kiedy mijał spieszących w dół żołnierzy. Zasalutowali, przykładając pięści do serc.
ROZDZIAA 53
Richard w głębokim skupieniu kreślił palcem kolejny element w piasku czarnoksiężnika, oświetlony migotliwym blaskiem pochodni. Najpierw przepowiedział sobie w myślach słowa, a potem podniósł wzrok ku ciemnym oknom i zaczął wypowiadać inkan-tacje w górnod'harańskim. Poprzez oprawne w ołów szybki widział poświatę księżyca. Ledwie wczoraj Jagang dał mu czas do nowiu, żeby poddał pałac. Owa poświata będzie co dnia słabsza, aż zapanują całkowite ciemności.
Richard wysłuchał zdecydowanych sprzeciwów Verny, generała Meifferta i Cary, twierdzących, że nie powinni się poddawać, Verna uważała, że kapitulacja dałaby moralne usprawiedliwienie zbrodniczym wierzeniom i że z takim złem powinni walczyć na śmierć i życie. Generał Meiffert sądził, że to podstęp, że głupio byłoby wierzyć, iż Jagang dotrzyma słowa, i dlatego me wolno się im poddawać. Cara była zdania, że tak czy inaczej umrą, więc równie dobrze mogą walczyć do końca, przy okazji zabijając tylu wrogów, ilu zdołają. Nathan i Nicei tylko słuchali, niepewni, czy lepiej byłoby walczyć, czy się poddać. Richard wykazał im, że jedynie rozważają, jak umrzeć, a nie myślą o tym, jak zwyciężyć. Myśleli o problemie, nie o rozwiązaniu. Wiedział, że tylko w jeden sposób może się znalezć w pobliżu szkatuł Ordena, lecz nie było to coś, o czym oni chcieliby usłyszeć. Czas upływał z każdą chwilą. Chłopak wiedział, że więcej go nie dostanie. Czuł ciężar odpowiedzialności. Uznał, że nie może juz dłużej czekać; gotowy czy nie, musiał zaczynać. Nic nie odczuwał, wymawiając wymagane inkantacje, podobnie jak nic nie czuł, rysując zaklęcia. Powodowały nim jedynie myśli o Kahlan, o ludziach mu bliskich i możliwościach, które sobie pozostawił. Musiał sobie stale przypominać, żeby nie marnować czasu na rozmyślania o tym, co mogło przepaść, lecz by wykorzystywać czas, który jeszcze miał, na obmyślanie sposobu zwycięstwa. Chociaż nie miał dostępu do szkatuł Ordena ani do prawdziwej kopii lub oryginału Księgi Opisania Mroków, to z ksiąg przeczytanych przez Nicci, a zwłaszcza z
Księgi życia, objaśniających, jak zainicjować korzystanie ze szkatuł Ordena, wiedział, że ten właśnie rytuał był niezbędny przy posługiwaniu się Ordenem do odczynienia chainfire. Przeciwdziałanie chainfire było zasadniczą sprawą. Gdyby Richardowi udało się w ogóle uzyskać szansę wykorzystania szkatuł, musiał być przygotowany na tę ewentualność. To była jedna z tych spraw, w których nie miał wyboru. Albo to zrobi, albo nie będzie w stanie otworzyć szkatuł - i tyle. Im szybciej spróbuje, tym szybciej się dowiedzą, czy to działa. Albo przeżyje, albo zginie. Jeżeli miałby umrzeć, to lepiej zostawić Nicci, Nathanowi i Vernie jak najwięcej czasu na próby obmyślenia, jak uniknąć nieuniknionego. Imperator miał najrozmaitsze możliwości. Richard nie. Jagang, ponieważ otwierałby szkatuły za pośrednictwem Siostry Ulicii, nie musiał się udawać w zaświaty. Siostra Ulicia była Siostrą Mroku. Już miała tę więz z zaświatami, która jej będzie potrzebna, żeby zainicjować działanie Ordena. Richard musi ustanowić własną więz i znalezć sposób na dokonanie tego, co trzeba, żeby Orden odczynił chainfire. Inkantacje, wyjaśniła mu Nicci, podobnie jak rysunki zaklęć, były przyczyną i skutkiem. On zaś był właściwą osobą, obdarzoną wymaganą mocą, rysującą właściwe zaklęcia i recytującą wymagane słowa. Jego dar wniesie to, co niezbędne, do elementów, w miarę jak je będzie rysować w piasku czarnoksiężnika. Przyczyna i skutek, mówiła Nicci. Nie musi niczego odczuwać. liczył, że ona ma rację. Wszyscy na to liczyli. Zwłaszcza Nathan się tym przejmował. Prorok był
bardziej niż kiedykolwiek zmartwiony Wielką Pustką i tym, jak blisko niej się znalezli. Richard przypomniał sobie, że Warren zawsze mówił o szkatułach Ordena jako przejściu". W czasach, kiedy Richard przebywał w Pałacu Proroków, Warren powiedział, że istnieje grozba, iż szkatuły, przejście, rozerwą zasłonę i umożliwią Opiekunowi zaświatów przedostanie się do świata istot żywych. Ponieważ szkatuły były przejściem dla Opiekuna do świata istot żywych, drogą poprzez zasłonę, stanowiły również przejście w drugą stronę - do świata zmarłych. Richardowi przyszło na myśl, że szkatuły równie dobrze mogą być przejściem do Wielkiej Pustki, której tak się obawiał Nathan. Przyzywał teraz moce będące integralną częścią Ordena, toteż był świadom, że przy próbie podróży w zaświaty może zostać wchłonięty przez własną Wielką Pustkę. Znowu pomyślał o długiej rozmowie z Nathanem. Jeżeli Richardowi tej nocy się powiedzie, Nathan po raz kolejny wejdzie w rolę lorda Rahla. Lorda Rahla nie mogło zabraknąć nawet pod krótką nieobecność Richarda. Powiedział Prorokowi, że jeżeli coś pójdzie nie tak, wtedy będzie musiał zrobić to, co konieczne. Richard, nagi, zgarbiony nad białym piaskiem czarnoksiężnika, wygładził przedramieniem kolejny kawałek, robiąc miejsce dla następnych wzorów. Zaczął rysować złożone uroki odchodzące od centralnej osi większego zarysu zaklęcia. Każdy z elementów rozgałęział się we własne skomplikowane symbole, toteż Richard strawił niezliczone godziny, ćwicząc te rysunki na papierze. Nicci stała nad jego ramieniem, kiedy rysował, kierując każdym ruchem. Lecz teraz nie
mogła mu pomóc. Musiał to zrobić sam, bez niczyjej pomocy. To jego obwołano graczem. To musiało być wyłącznie jego dzieło, muśnięte tylko jego darem. Płomienie pochodni, chwiejące się z wolna w nieruchomym powietrzu, oświetlały piasek; ich blask odbijał się odeń wielobarwnymi iskrami. Iskry przykuwały wzrok, urzekały. Dawały Richardowi poczucie, że zatracił się we własnym świecie. I w pewnym sensie naprawdę tak było. Kiedy Richard zaczął rysować graniczne formy zaklęć, zatracił się w tej czynności. Skupiał się jedynie na właśnie rysowanym elemencie, wpasowując go w szerszy kontekst rysunku zaklęcia nie tylko konceptualnie, ale i fizycznie. Malując symbole na sobie i swojej drużynie, odkrył, że ma to wiele wspólnego z posrugiwaniem się mieczem. Był w tym rytm, płynność. W końcu teraz przyzywał zaświatowe moce, toteż każdy urok zawierał elementy tańca ze śmiercią. Musiał to być nie tylko właściwy element we właściwym czasie, ale i precyzyjnie wykonany. Pod wieloma względami rysowanie zaklęć było tańcem ze śmiercią. Podobnie jak walczył mieczem, żeby ratować życie, zadając śmierć przeciwnikom, tak zaklęcia przybliżały go do granicy pomiędzy życiem a śmiercią. Kiedy walczył mieczem, wiedział, że każdy błąd ześle mu szybką śmierć. Ruchy miecza nie tylko musiały być właściwe, ale i wykonane precyzyjnie oraz dokładnie wtedy, kiedy trzeba. To samo dotyczyło rysowania zaklęć. Każdy ruch musiał być odpowiednio wykonany. Każdy błąd przyniósłby szybką śmierć. A jednocześnie było to porywające zajęcie. Richard ćwiczył godzinami. Znał wzory. Malował je na sobie
i swojej drużynie. Teraz zatracił się w rysowaniu cięcia, ciosy, uderzenia cały czas przybliżając się do śmierci, lecz unikając zniszczenia. Trwał na granicy życia, na samym skraju egzystencji. Poruszał się pośród rysunków niczym wśród nieprzyjaciół, wśród zagrażającej mu śmierci. To było niesamowite doznanie, czuł się tak, jakby walczył Mieczem Prawdy. Istotnie było to to samo. Tak naprawdę przygotowywał się do tego od dnia, w którym Zedd podał mu miecz ponad stołem stojącym przed domem czarodzieja. Richard rysował, czując, jak pot skapuje mu z twarzy. Zatracił poczucie czasu, rysując każdy wzór, dopracowując każdy element, nie pozwalając, by cokolwiek go rozproszyło, skłoniło do popełnienia błędu. Stał się częścią rysunków. Był w rysunkach, podobnie jak zatracał się w walce Mieczem Prawdy. W skupieniu marszczył czoło. Dodawał każdy element, każde pociągnięcie i zakrzywienie z precyzją cięcia mieczem - z precyzją dłuta, którym rzezbił. Te same umiejętności wykorzystywał, posługując się ostrzem. Jednocześnie niszczył i tworzył. W końcu pojął, że narysował każdy symbol, dopełnił każdego szczegółu zaklęcia, połączył wszystkie elementy - i wyprostował się. Powiódł wzrokiem po piasku czarnoksiężnika i ostatecznie pojął grozę tego, co go czekało. Rozejrzał się po Ogrodzie Życia. Chciał się napatrzeć na piękno, zanim ujrzy świat zmarłych. Na koniec usiadł ze skrzyżowanymi nogami i oparł dłonie, wnętrzem ku górze, na kolanach. Zamknął oczy. Zaczął głęboko oddychać. Ostatnia okazja, by zrezygnować. Za chwilę będzie za póz-no, żeby zmienić bieg wydarzeń. Richard uniósł głowę, otworzył oczy.
Wyszeptał w górnod'harańskim: - Przyjdz do mnie. Na moment zapanowała absolutna cisza, w której słyszał jedynie cichutkie posykiwanie pochodni płonących wokół piasku czarnoksiężnika, a potem powietrzem wstrząsnął nagły zawodzący ryk. Pośrodku iskrzącego się piasku, pośrodku nakreślonych zaklęć, zaczęła się wznosić biała postać niczym biały dym. Wirowała wokół własnej osi, powoli wynurzając się z piasku, jakby biorąc początek z samych zaklęć. A kiedy tak powoli rosła, wznosiła się, piasek czarnoksiężnika rozstąpił się pod nią, pozwalając, żeby czerń śmierci utworzyła pustkę w świecie życia. Richard patrzył, jak biały kształt wyłania się z owej pustki, kształtuje w postać w powiewnych białych szatach. Postać rozpostarła ramiona, jak kwiat rozchylający płatki w świecie życia i światła, a cienkie jak pajęczyna szaty spłynęły z nich powiewnymi fałdami. Postać unosiła się ponad czarną pustką w białym piasku. Richard stanął przed nią. - Dziękuję, że przyszłaś, Denno. Uśmiechnęła się przepięknym, promiennym, a jednocześnie tęsknie smutnym uśmiechem. Richard wpatrywał się w ducha Denny, a ona dotknęła jego policzka. To było najczulsze z dotknięć, jakich zaznał. Powiedziało mu, że będzie z nią bezpieczny... tak bezpieczny, jak to tylko możliwe w świecie zmarłych. Nicci, skryta w cieniu drzew, jak ją o to prosił Richard, patrzyła w zachwycie, jak chłopak stoi przed jaśniejącą postacią. Była to aż boleśnie piękna istota, przeczysta i pełna godności. Nicci patrzyła na dobrego ducha i czuła, jak łzy
spływają jej po policzkach. Czuła radość i jednocześnie lęk o Richarda, którego duch miał zaprowadzić w tak straszne miejsce. Jaśniejąca postać w białych szatach otoczyła Richarda ramionami, odgradzając go od świata żywych, a Nicci weszła w blask pochodni. Pot zrosił jej czoło, kiedy patrzyła, jak ulotna jasność powoli zanurza się w mrok ze swoim podopiecznym. - Bezpiecznej podróży, przyjacielu - wyszeptała Nicci. - Bezpiecznej podróży. A potem, zanim przejście całkiem się zamknęło, zanim biały piasek czarnoksiężnika się zabliznił, w powietrzu nad nim scaliła się ciemna sylweta. Stwór zwinął się w wąski lej i poszedł za nimi w ciemność. Bestię przywabił do Richarda dar i teraz ścigała go we własnej krainie.
ROZDZIAA 54
Kahlan dorzuciła do ognia kolejny patyk. W mrok póznego wieczoru strzeliły iskry, jakby pragnęły podążyć za znikającymi resztkami oranżu i czerwiem, ledwie widocznymi na zachodnim niebie przez nagie gałęzie. Ogrzała ręce nad ogniem, zadrżała i roztar-ła ramiona. Zapowiadała się zimna noc. yle wyekwipowani, mieli tylko po jednym kocu. Kahlan na szczęście miała jeszcze pelerynę. Noc spędzona na gołej ziemi byłaby okropna i bezsenna. Rosło tu mnóstwo świerków i
Kahlan nacięła gałęzi na posłanie. Chociaż las był gęsty, nie ochroniłby ich przed wiatrem, lecz jasna noc była bezwietrzna, więc przynajmniej nie musieli budować szałasu. Kahlan chciała tylko coś zjeść i się przespać. Zanim rozpalili ognisko, zastawiła parę wnyków w nadziei, że złapie się w nie jakiś królik - jeżeli nie na wieczorny posiłek, to przynajmniej na poranny, przed dalszą podróżą. Samuel zebrał spory zapas drewna, na całą noc, i rozpalił ognisko. Potem poszedł po wodę do pobliskiego strumienia o skalistym brzegu. Kahlan była straszliwie zmęczona i głodna. Żywność, którą zabrali z obozu Imperialnego Aadu, już się kończyła, chociaż wcale tak często się nie zatrzymywali, żeby odpocząć i zjeść. Jeżeli nie złapią królika, znów będą suchary i suszone mięso. Przynajmniej to mieli. Ale już nie wystarczą na długo. Samuel nie chciał się zatrzymywać i starać o coś do jedzenia. Bardzo mu dokądś było spieszno. Na dnie sakw znalezli parę monet, ale nie zajechali do żadnego z mijanych miasteczek, by uzupełnić zapasy, bo Samuel nalegał, żeby się trzymać z dala od ludzi. Był przekonany, że ścigają ich żołnierze Imperialnego Aadu. Kahlan, wiedząc, jak Jagang ją nienawidzi i jak pragnie się zemścić, właściwie nie miała argumentów na odparcie podejrzeń Samuela. Równie dobrze żołnierze mogli być tuż-tuż. Na samą myśl o tym poczuła się nieswojo. Kiedy pytała Samuela, dokąd jadą, unikał odpowiedzi i tylko wskazywał na zachódpołudniowy zachód. Zapewniał ją jednak, że tam będą bezpieczni. Okazał się osobliwym towarzyszem podróży.
Niewiele mówił w czasie jazdy, a w obozowisku jeszcze mniej. Rzadko kiedy oddalał się od Kahlan, gdy się zatrzymywali. Myślała, że może po prostu chce ją chronić, ale też się zastanawiała, czy aby zwyczajnie nie czuwa nad swoją zdobyczą. Co prawda zjawił się w obozie Aadu, żeby przyjść jej z pomocą, ale nigdy nie chciał rozmawiać o powodach swojego postępku. Kiedy pewnego razu bardzo nalegała, powiedział, że chciał jej pomóc. Na pozór było to miłe i sympatyczne, ale nigdy nie wyjawił, skąd ją zna ani jak się dowiedział, że ona jest w niewoli. Zauważyła, jak na nią patrzy, kiedy mu się zdaje, że ona tego nie widzi, i pomyślała, że może jest po prostu nieśmiały. Gdy zbytnio go naciskała, tylko opuszczał głowę i wzruszał ramionami. Czasami miała wrażenie, że torturuje biedaka swoimi pytaniami, i dawała mu spokój. Dopiero wtedy się odprężał. Ale te wszystkie pytania bez odpowiedzi dręczyły ją i zastanawiały. Nie ufała Samuelowi, chociaż zrobił to, co zrobił, i nadal jej pomagał. Nie podobało się jej, że nie chciał odpowiedzieć na tak proste pytania na tak ważkie pytania. Tak niewiele wiedziała o własnym życiu, że była przeczulona na punkcie pytań bez odpowiedzi. Zdawała sobie również sprawę, że Samuel jest nią zafascynowany. Często chętnie robił coś, żeby się jej przypodobać. Ciął na plasterki kiełbasę i podawał jej po jednym, póki go nie powstrzymała, mówiąc, że już dość zjadła i że on też powinien zjeść. Za to kiedy był zbyt głodny, ne dawał jej niczego do zjedzenia, póki o to nie poprosiła. Niekiedy przyłapywała go na tym, jak się w nią wpatruje tymi dziwacznymi żółtymi oczami. W takich chwilach miała wrażenie, iż widzi przebiegłą
minę złodzieja. Idąc spać, starała się zawsze zaciskać w dłoni rękojeść noża. A czasem, kiedy próbowała go wypytywać, wydawał się zbyt nieśmiały nawet na to, żeby jej spojrzeć w oczy, co dopiero zaś odpowiedzieć, i garbił się nad ogniskiem, jakby w nadziei, ze się stanie niewidzialny. Przeważnie z trudem wyciągała z niego coś więcej niż tak lub nie. Jego powściągliwość nie wynikała jednak z okrucieństwa, arogancji czy obojętności. W końcu Kahlan przestała pytać, tak trudno było go skłonić do mówienia, a uzyskane odpowiedzi były właściwie bezużyteczne. Albo był chorobliwie nieśmiały, albo coś ukrywał. Podczas przedłużającego się milczenia Kahlan myślała o Richardzie. Zastanawiała się, czy żyje czy nie. Bała się, że zna odpowiedz, ale nie chciała uwierzyć w jego śmierć. Wciąż zadziwiało ją, jak walczył mieczem: ruchy klingi, jego ruchy. Tak wiele zrobił, żeby pomóc jej uciec. Bała się, że zapłacił za to najwyższą cenę. Siedząc tak w nieruchomym powietrzu i rozmyślając o Richardzie, poczuła dreszcz, który nie był drżeniem z zimna. To była osobliwa noc. Była w niej jakaś pustka, coś nie na miejscu. Świat wydawał się jeszcze bardziej odludny niż zwykle. To właśnie najbardziej niepokoiło Kahlan nieustanne, dręczące poczucie pustki, straszliwe osamotnienie wynikające z odizolowania od niemal wszystkich ludzi na świecie. Przepadła część jej życia, a ona nie wiedziała, co się w niej mieściło. Nawet nie wiedziała, kim jest. Znała tylko swoje imię i wiedziała, że jest Matką Spowiedniczką. Kiedy zapytała Samuela, kto to ta Spowiednicz-ka, długo się w nią wpatrywał, a potem wzruszył ramionami. Nie miała wątpliwości, że wiedział, ale
nie chciał powiedzieć. Kahlan czuła się odcięta nie tylko od świata, ale i od siebie. Chciała odzyskać swoje życie. W gasnącym świetle podeszła do wyczerpanego konia skubiącego kępy długiej trawy. Nie było zgrzebła, żeby go wyczesać, więc jedynie wodziła dłonią po wielkim zwierzęciu, czyszcząc je najlepiej jak się dało, sprawdzając, czy nie ma skaleczeń lub rzepów. Odrywała grudki zeschłego błota z jego nóg i brzucha. Koń obrócił łeb i przyglądał się, jak usuwa zeń błoto. Rumak lubił, kiedy go oporządzała, lubił łagodny dotyk jej dłoni. Był zwierzęciem oporządzanym przez żołnierzy, też właściwie zwierzęta, i nie przywykł do łagodnego, uprzejmego traktowania, toteż potrafił je docenić. Gdy skończyła oczyszczać mu kopyta, mocno podrapała go za uszami. Zarżał cicho, trącając ją łbem. Kahlan uśmiechnęła się i znów go podrapała, co mu się ogromnie spodobało. Zamknął oczy, napawając się tym. Dziewczyna czuła się bliższa koniowi niż Samuelowi. Dla Samuela koń był tylko koniem. Chciał szybko podróżować, a koń mu na to pozwalał. Kahlan nie bardzo wiedziała, czy on na pewno jedzie w konkretne miejsce, czy po prostu chce się znalezć jak najdalej od obozu Imperialnego Aadu. Utrzymywał stały kierunek, toteż uznała, że naprawdę dąży do jakiegoś celu. Skoro tak, musiał mieć powód, żeby się tam tak spieszyć. A jeżeli miał ów cel i tak się chciał tam dostać, dlaczego nie mówił jej, dokąd jadą? Drapała konia za uszami, a on w podzięce odrobinę mocniej przycisnął do niej łeb. Uśmiechała się, kiedy trącał ją łbem, gdy przestawała go drapać, zachęcając, żeby to dalej
robiła. Pomyślała, że pewnie się w niej zakochuje. Kahlan zastanawiała się, czy dla Samuela jest mniej miła. Nie zamierzała rozmyślnie okazywać mu chłodu, ale skoro był tak mało otwarty właściwie się wykręcał - postanowiła zaufać instynktowi i była z nim bardzo rzeczowa. Wróciła do ogniska, dorzuciła kolejny patyk, usiadła na piętach i usłyszała wracającego pospiesznie Samuela. Sprawdziła nóż u pasa. - Mam jednego! - zawołał, wchodząc w blask ognia. Trzymał królika za tylne skoki. Nie sądziła, że kiedykolwiek zobaczy tak podekscytowanego Samuela. Musiał być głodny. Usiadła wygodniej i uśmiechnęła się. - Widzę, że będziemy mieć coś ciepłego na kolację. Samuel oburącz złapał królika za tylne skoki i rozerwał na dwoje. Kahlan osłupiała, kiedy położył przed nią okrwawioną część zwierzęcia. Sam przykucnął w pobliżu, przygarbił się, wpatrzony w ognisko, i zaczął pożerać swoją połówkę. Patrzyła, zszokowana, jak zajada surową zdobycz. Oderwał zębami kawałek futerka i połknął. Przegryzał kości. Zjadł nawet wnętrzności, a krew ściekała mu brodzie. Aż jej się robiło niedobrze od tego widoku. Odwróciła wzrok i zapatrzyła się w płomienie. - Jedz - odezwał się Samuel. - Dobre. Chwyciła tylną łapę i rzuciła mu swoją połówkę. - Nie jestem głodna. Samuel nie protestował. Wgryzł się i w to. Kahlan położyła się, oparła głowę o siodło i patrzyła w gwiazdy. Żeby oderwać myśli od Samuela, znów wróciła do Richarda, dumając o tym, kim tak naprawdę jest i co ich łączy.
Wspominała, jak walczył mieczem. Pod wieloma względami przypominało to jej sposób walki. Nie wiedziała, gdzie się tego nauczyła. Błądziła wśród mglistych niejasności, obserwując, jak powoli wschodzi księżyc. Zaczynała się zastanawiać, czy powinna się trzymać Samuela. Ocalił jej życie, kiedy Richard powiedział mu, co ma zrobić. Pewnie jest mu winna wdzięczność. Ale po co z nim zostawać? Nie dawał jej żadnych konkretnych odpowiedzi ani dobrych rozwiązań jej problemów. Nie musiała okazywać mu psiego przywiązania. Rozważała, czy aby nie wyruszyć samotnie. Ale - gdyby nawet zostawiła Samuela i ruszyła w samotną podróż - dokąd by poszła, skoro nie wie, kim jest? Widziała drzewa i góry, które mijali, lecz nie wiedziała, gdzie jest. Nie miała pojęcia, gdzie dorastała, gdzie mieszkała, gdzie było jej miejsce. Nie rozpoznawała krainy, a nawet nie pamiętała innych miast i miasteczek niż te pobojowiska, przez które prowadziły ją Siostry. Zabłąkała się w świecie, którego nie znała i nie pamiętała. Zorientowała się, że księżyc jest już wysoko ponad drzewami, i spojrzała na Samuela. Dawno skończył posiłek. Czyścił miecz leżący na kolanach. - Samuelu! - zawołała. Podniósł wzrok, jakby go wyrwała z transu. - Muszę wiedzieć, dokąd jedziemy. - Tam, gdzie będziemy bezpieczni. - Już mi to mówiłeś. Jeżeli mam dalej z tobą jechać... - Musisz! Musisz jechać ze mną! Błagam! Zaskoczył ją taki wybuch emocji. Z szeroko otwartymi, okrągłymi oczami, wyglądał na przerażonego.
- Dlaczego? - Bo zaprowadzę nas w bezpieczne miejsce. - Może sama mogę sobie zapewnić bezpieczeństwo. - Ale ja mogę cię zaprowadzić do kogoś, kto pomoże ci odzyskać pamięć. Zaciekawił ją. Usiadła. - Znasz kogoś, kto może pomóc mi odzyskać pamięć? Energicznie przytaknął. - Kto to? - Przyjaciółka. - Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę? Samuel opuścił wzrok na lśniący miecz. Z zachwytem przesunął po nim palcami. - Jestem Poszukiwaczem Prawdy. Rzucono na ciebie zaklęcie, które odebrało ci pamięć. Mam przyjaciółkę, która pomoże ci od-zyskać przeszłość, odzyskać siebie. Kahlan, podekscytowanej nieoczekiwaną perspektywą odzyskania pamięci, mocno zabiło serce. Wszystkie inne pytania nagle przestały mieć znaczenie. Samuel nigdy nie mówił jej, że jest Poszukiwaczem Prawdy. Nie wiedziała, kto to taki ten Poszukiwacz Prawdy, lecz widziała słowo PRAWDA wplecione złotym drucikiem w srebrzyste druciki rękojeści miecza. Dziwne miano dla kogoś, kto tak niechętnie udziela wszelkich informacji. - Kiedy spotkam tę osobę? - Wkrótce. Jest blisko. - Skąd wiesz? Spojrzał na nią. Żółte oczy lśniły w ciemności jak blizniacze latarnie. - Boją wyczuwam. Musisz zostać, jeżeli chcesz odzyskać pamięć. Kahlan pomyślała o Richardzie pomalowanym
czerwonymi symbolami. Ta właśnie przeszłość ją interesowała. Chciała wiedzieć, co ją łączy z tym szarookim mężczyzną.
Richard wiedział, że to jego jedyna szansa. Otaczała go ciemność, jakiej jeszcze nigdy nie widział. Zaciskała się wokół niego. Dławiła, przerażała, miażdżyła. Denna usiłowała go chronić, lecz nawet ona nie miała mocy, żeby coś takiego powstrzymać. Nikt nie miał. - Nie możesz - rozległ się w jego umyśle szept Denny. - To nicość. Nie możesz tego zrobić. Richard wiedział, że to jego jedyna szansa. - Muszę spróbować. - Jeżeli to zrobisz, będziesz wobec tego bezbronny. Zostaniesz pozbawiony ochrony. Nie będziesz mógł tu pozostać ani chwili dłużej. - Zrobiłem to, co powinienem. - Ale nie będziesz w stanie odnalezć drogi powrotnej. Richard krzyczał z udręki. Zdzierano ochronne struktury zaklęć, które wyrysował. Czerń wsączała się i wyduszała zen życie. To miejsce nie tolerowało życia. Istniało po to, by wessać życie w mroczną wiekuistą nicość. Bestia podążyła za nim w ową nicość zaświatów i teraz złapała go w pułapkę we własnej dziedzinie. Nie martwił się już odnalezieniem drogi powrotnej. Stracił tę możliwość. Zniknęła wiez z punktem wejścia, przerwana przez bestię rozdzierającą sieć zaklęć ochronnych. Nie było powrotu do Ogrodu Życia, nie było sposobu na znalezienie czegoś pośrodku nicości. Teraz jedynie ucieczka była ważna.
Bestię stworzyła magia subtraktywita i była teraz w subtraktywnym świecie. Richard tkwił w jej mateczniku. Nie znajdzie tu pomocy. Denna nie mogła się przeciwstawić wyczarowanemu stworowi działającemu we własnym żywiole. Nawet nie zdołałby wrócić do Przedsionka Nieba, gdzie kamienny strop był niczym okno, za którym widziało się gwiazdy. Teraz i to wydawało się odległe o wieczność, leżało za bezkresną nicością. Gdzieś w ciemnościach przepadła łącząca go z tym więz. Czuł, jak wyciągają się ku niemu okrutne pazury śmierci, i już tylko chciał uciec. Jego umysł rozpaczliwie mocno zatrzymywał to wszystko, po co tutaj przyszedł. Bestia usiłowała go tego pozbawić. Nie pozwoli się tego pozbawić, choćby miało go to kosztować życie. Jeśli utraci te ulotne elementy, nie będzie miał po co wracać do świata życia. Muszę to zrobić! zawołał, dręczony straszliwym bólem szarpiącym mu duszę. Denna objęła go mocniej, rozpaczliwie usiłując strzec, lecz już nie była w stanie go osłonić. Chociaż tak desperacko chciała mu pomóc, z tym stworem nie mogła walczyć. Była ochroną Richarda w tym świecie, lecz tylko w tym sensie, że stała się jego przewodniczka, ułatwiającą znalezienie tego. co mu było potrzebne, i chroniącą przed zagrożeniami, które mogłyby go na zawsze wtrącić w jeszcze mroczniejsze obszary. Nie była w stanie strzec go przed tym, co się mogło wynurzyć z owej ciemności, i nie miała mocy, by powstrzymać wyczarowanego stwora, który nie żył. - Muszę! - zawołał, wiedząc, że nic innego mu nie pozostało. Po pięknej, promieniejącej twarzy
Denny spłynęły iskrzące się łzy. - Nie będę mogła cię chronić, jeżeli to zrobisz. - A jeżeli tego nie zrobię, co mnie czeka? Uśmiechnęła się smutno. - Umrzesz tutaj. - To jaki mam wybór? Zaczęła odpływać; już tylko trzymała go za rękę. - Nie będę mogła być z tobą, jeżeli to zrobisz. Richard, skręcając się z bólu, bo bestia ciaśniej go otoczyła, zdołał przytaknąć. - Wiem, Denno. Dziękuję za wszystko, co uczyniłaś. To był dar serca. Odpłynęła jeszcze dalej, uśmiechając się cieplej. - Dla mnie też, Richardzie. Kocham cię. Ciągle czuł dotyk jej palców. Zdołał skinąć głową. - Zawsze będziesz w moim sercu. Poczuł, jak całuje go w policzek. - Za to, Richardzie, dziękuję ponad wszystko. I zniknęła._ Kiedy odeszła i Richard nagle został sam, otoczony najczarniejszą czernią i straszliwie samotny, kiedy nic już nie było, skierował magię addytywną do wnętrza bestii w świecie, w którym moc ta nie mogła istnieć. Gdy magia addytywną zaistniała w sercu nicości, bestia - nie mogąc znieść wstrząsu wywołanego zderzeniem tego, co jest, i tego, co nie istnieje, świata życia i świata śmierci, nagłego zaistnienia bez żadnych osłon elementu addytywnego w świecie subtraktyw-nym - przestała istnieć w obu światach. W tej samej chwili Richard poczuł ogłuszający cios ze wszystkich stron jednocześnie. Nagle miał pod stopami ziemię. Nie mogąc się utrzymać na nogach, upadł pomiędzy czaszki.
Wokół niego siedzieli kręgiem nadzy mężczyzni pomalowani w szaleńcze symbole. Drżąc z bólu i szoku, poczuł kojący, pokrzepiający dotyk rąk. Usłyszał słowa, których nie zrozumiał. Ale potem zaczął dostrzegać twarze, które rozpoznał. Zobaczył swojego przyjaciela Savidlina. W najważniejszym punkcie kręgu - Człowieka Ptaka. - Witaj w świecie życia, Richardzie Popędliwy powiedział znajomy głos. To był Chandalen. Richard, wciąż jeszcze z trudem łapiąc oddech, powiódł wzrokiem po zwróconych ku niemu poważnych twarzach. Wszyscy byli pokryci niesamowitymi symbolami wymalowanymi czarnym i białym błotem. Uświadomił sobie, że rozumie te symbole. Kiedy po raz pierwszy zjawił się u tych ludzi i poprosił o zgromadzenie, myślał, że czarne i białe błoto tworzy przypadkowe wzory. Teraz wiedział, iż tak nie było. Owe wzory miały swoje znaczenie. - Gdzie jestem? - W domu duchów - rzekł Chandalen swoim głębokim, ponuro brzmiącym głosem. Zebrani wokół, mówiący dziwnym językiem mężczyzni, byli starszymi Błotnych Ludzi. To było zgromadzenie. Richard rozejrzał się po domu duchów. To w tej wiosce wzięli z Kahlan ślub. To tutaj spędzili pierwszą noc jako mąż i żona. Mężczyzni pomogli Richardowi wstać. - Ale co ja tutaj robię? - zapytał Chandalena, nie bardzo wiedząc, czy śni, czy... jest martwy. Chandalen popatrzył na Człowieka Ptaka. Wymienili parę słów. Aowca znów spojrzał na Richarda.
- Myśleliśmy, że będziesz wiedzieć i powiesz nam. Proszono nas, żebyśmy zwołali dla ciebie zgromadzenie. Powiedziano nam, że to sprawa życia lub śmierci. Richard zmarszczył brwi, ostrożnie wychodząc poza czaszki przodków. - Kto was poprosił o zgromadzenie? Chandalen odkaszlnął. - Najpierw myśleliśmy, że to duch. - Duch powtórzył Richard, przypatrując mu się. Chandalen potaknął. - Ale potem zrozumieliśmy, że to obca. Richard pochylił ku niemu głowę. - Obca? - Przyleciała tu na bestii, po czym... przerwał, ujrzawszy minę Richarda. Chodz, oni ci wytłumaczą. - Oni? - Tak, obcy. Chodz. - Jestem nagi. Chandalen skinął głową. - Wiedzieliśmy, że nadchodzisz, więc przynieśliśmy dla ciebie odzienie. Chodz, są w pobliżu, możesz z nimi porozmawiać. Aż się palą, żeby cię zobaczyć. Bali się, że się nigdy nie zjawisz. Dwie noce tu czekaliśmy. Richard zastanawiał się, czy to była Nicci czy może Nathan. Kto prócz Nicci potrafiłby zrobić coś takiego? - Dwie noce... - mruknął, idąc ku drzwiom między starszymi. Dotykali go, klepali po ramieniu i witali. Pomimo tych dziwnych okoliczności cieszyli się, że go widzą. W końcu był jednym z nich, jednym z Błotnych Ludzi. Na zewnątrz było ciemno. Richard zobaczył cienki sierp księżyca. Pomocnicy czekali z odzieżą dla
starszych. Jeden z nich podał Richardowi spodnie z kozlej skóry i takąż bluzę. Kiedy chłopak się ubrał, poprowadzili go wąskimi przejściami. Miał wrażenie, że się ocknął w poprzednim życiu. Pamiętał wszystkie te dróżki między domkami. Spieszno mu było zobaczyć Nicci. Nie mógł się doczekać wieści o tym, co się stało, skąd wiedziała, jak mu pomóc uciec. Pewnie to Prorok wiedział, co go czeka, ona zaś musiała obmyślić, jak mu pomóc wrócić do świata istot żywych. Pragnął jej opowiedzieć, czego zdołał dokonać w zaświatach. Człowiek Ptak otoczył ramieniem barki Richarda i wypowiedział jakieś niezrozumiałe słowa. Chandalen mu odparł, a potem rzekł do chłopaka: - Człowiek Ptak chce, byś wiedział, ze na zgromadzeniu rozmwiał z wieloma przodkami, ale w całym swoim życiu nie widział jak ktoś z naszego ludu powraca ze świata duchów. Richard spojrzał na uśmiechniętego Człowieka Ptaka. - Dla mnie to też pierwszy raz - zapewnił Chandalena. Na placu pośrodku wioski płonęły wielkie ogniska, oświetlając tłumy czekające na ucztę. Wśród dorosłych biegały dzieci, radując się świętem. Ludzie tłoczyli się na podestach i wokół nich. - Richard! - zawołała jakaś dziewczynka. Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył Rachel zeskakującą z podestu i biegnącą ku niemu. Objęła go w pasie. Była o głowę wyższa niż ostatnim razem. Przytulił ją, śmiejąc się z radości, że ją widzi. Kiedy podniósł wzrok, stał tam i Chase. Przy nim najroślejsi Błotni Ludzie wyglądali jak dzieci.
- Co tu robisz, Chase? Strażnik skrzyżował ramiona, zakłopotany. - To niewiarygodne. Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział. Richard spojrzał na niego bacznie. - Właśnie wróciłem z zaświatów. Chyba cię pobiłem pod tym względem. Chase przetrawił jego słowa. - Może. Byłem w obozie. Szukałem Rachel. Odwiedziła mnie matka. - Twoja matka? Przecież zmarła lata temu. Chase się skrzywił na znak, że wie o tym lepiej od Richarda. - Coś takiego przykuwa twoją uwagę. - Cóż rzekł Richard, usiłując pojąć, co się dzieje to najwyrazniej nie była twoja matka. Spytałeś, kim naprawdę jest? Chase wzruszył ramionami. - Nie. - Spojrzał w ciemność. - To było dość emocjonujące doznanie. Powinieneś przy tym być. - Myślę, że masz rację - stwierdził Richard. - Czy powiedziała, dlaczego do ciebie przyszła? - Powiedziała, że powinienem tu dotrzeć najszybciej, jak dam radę. Że będzie tu Rachel i że ty potrzebujesz mojej pomocy. Chłopak osłupiał. - Powiedziała ci, jakiego rodzaju pomocy potrzebuję? Chase potaknął. - Koni. Szybkich koni. - I do mnie przyszła mama - odezwała się Rachel. Richard przeniósł wzrok z małej na Chase'a. Ten wzruszył ramionami, sugerując, że w tej sprawie nie ma nic do powiedzenia. - Twoja mama? - zapytał Richard. - Masz na myśli Emmę? - Nie, nie moja nowa mama. Moja dawna mama.
Ta, która mnie urodziła. Richard nie miał pojęcia, co powiedzieć. - Czego od ciebie chciała? - Powiedziała, że muszę ci pomóc, zjawiając się tutaj. Że muszę powiedzieć tym ludziom, że jesteś w świecie duchów i że muszą zwołać zgromadzenie, byś mógł stamtąd wrócić. - Naprawdę? - zdołał jedynie rzec chłopak. Rachel skinęła głową. - Powiedziała, że muszę się spieszyć, że jest mało czasu i że dlatego przyprowadziła chimerę, by tu ze mną przyleciała. Czyli Gratcha. Gratch jest naprawdę fajny. Powiedział mi, że cię kocha. Ale musiał wracać do domu, jak mnie tu przyniósł. Richard tylko się w nią wpatrywał. - To było parę dni temu - odezwał się Chase. Czekaliśmy na ciebie. Błotni Ludzie musieli się przygotować do zgromadzenia. Przyprowadziłem ci trzy szybkie konie. Zapakowaliśmy ci prowiant. Są gotowe do drogi. - Gotowe do drogi? Chase potaknął. - Chociaż mam wielką ochotę na spotkanie i, możesz mi wierzyć, mamy parę rzeczy do obgadania, moja... matka zapowiedziała, że będziesz się ogromnie spieszyć do Tamarang. - Tamarang - powtórzył Richard. - Zedd kierował się do Tamarang. I nie tylko o to chodziło. W Tamarang była też księga, którą Baraccus spisał dla Richarda, po czym ukrył na trzy tysiące lat. Richard ją odnalazł, lecz potem porwała go Six. Księga, Sekrety mocy czarodzieja wojny, była schowana w kamiennej celi w Tamarang. Potrzebował tej księgi bardziej niż kiedykolwiek. Baraccus już udzielił mu bezcennej pomocy. Jeżeli
Richard miał otworzyć szkatuły Ordena, to i księga mogłaby mu się do tego przydać. - Tamarang - powtórzył w zadumie. - Tam był urok, który pozbawił mnie daru. Rachel skinęła głową. - Załatwiłam to. Richard wlepił w nią oczy. - Ty to załatwiłaś? Chase spojrzał na niego znacząco. - Mówiłem już, że mamy parę rzeczy do obgadania, ale teraz nie czas na to. Jak mi powiedziano, ogromnie się spieszysz. Masz czas do nowiu. Chłopak, przerażony, spojrzał na sierp księżyca. - Nie dam rady wrócić do Pałacu Ludu przed nowiem. To za daleko. - Nie jedziesz do Pałacu Ludu - przypomniał mu Chase - tylko do Tamarang. Richard złapał go za ramię. - Prowadz do koni. Czas mi się kończy. Chase skinął głową. - Tak mi powiedziała matka.
ROZDZIAA 55
Zedd skrzywił się z bólu. Znów usłyszał, że ktoś go woła. Głos brzmiał tak, jakby dochodził z jakiegoś odległego świata. Nie chciał reagować na wołanie, otwierać oczu, odzyskiwać przytomności i zderzać się z rzeczywistością.
- Zeddzie! - zawołał ktoś ponownie. Potrząsała nim wielka dłoń, łagodnie kołysząc tam i z powrotem jego ciałem. Czarodziej zmusił się do uchylenia powiek, przerażony świadomością. Patrzyły na niego zatroskane oczy pochylonych Rikki i Toma. Jasne włosy Toma były z jednej strony zlepione krwią. - Nie ci nie jest, Zeddzie? Zdał sobie sprawę, ze to głos Rikki. Zamrugał, starając się wyczuć, czy naprawdę ma połamane wszystkie kości, czy tylko tak mu się wydaje. Czający się w zakamarkach umysłu lęk szeptał, ze to może być koniec wszystkiego. Brzuch go bolał. Tam trafił go czar Six. Czuł się jak głupiec. Już miał z nią do czynienia, więc był przygotowany. Był pewien, że zdoła się przeciwstawić jej mocy - i tak by było, tyle że zaskoczyła go zaklęciem strukturalnym: drobną niespodzianką, którą wyrysowała w pieczarach i która cierpliwie czekała na jego przybycie. Takie zabezpieczenie, na wypadek gdyby się zjawił w jej włościach. Powinien wziąć pod uwagę taką możliwość, chociaż nigdy nie słyszał, żeby jakaś wiedzma to zrobiła. Powinien być przygotowany na taką sztuczkę. Była wiedzmą, a nie czarodziejką, i wiedziała, że chociaż ma znaczną moc, jest bezbronna wobec niektórych talentów Zedda. Pewne z tych możliwości ujawnił w Wieży Czarodzieja, kiedy nie pozwolił jej zabić ani siebie, ani innych. Wyciągnęła z tego wnioski i zdołała stworzyć remedium - coś, co nie było charakterystyczne dla wiedzmy. Właściwie było to błyskotliwe, ale Zedd nie był w nastroju do zachwycania się jej dokonaniem. - Nic ci nie jest, Zeddzie? - powtórzyła Rikka.
- Chyba nie wykrztusił. A co z tobą? Mord-Sith sapnęła z niezadowoleniem. - Byli gotowi na nasze przybycie. Te jej sztuczki nie pozwoliły mi jej powstrzymać. - Nie miej wyrzutów, mnie zrobiła to samo. - Leżałeś nieprzytomny, a tych żołnierzy było za dużo na mnie jednego - dodał Tom. - Wybacz, Zeddzie, że cię zawiodłem, kiedy mnie najbardziej potrzebowałeś. Powinienem być dla ciebie stalą przeciwko stali. Zedd spojrzał nań, mrużąc oczy. - Nie bądz głupi. Stal ma swoje ograniczenia. To ja nie powinienem dać się tak zaskoczyć. Powinienem być mądrzejszy i przygotować się na coś takiego. - Chyba wszyscy zawiedliśmy - odezwała się Rikka. - Co gorsza, zawiedliśmy Richarda. Nawet nie dotarliśmy do pieczary, żeby mu pomóc. Musimy się tam dostać i przełamać urok oddzielający go od jego daru. - Teraz raczej nie ma na to nadziei - stwierdziła Rikka. - Zajmiemy się tym - burknął Zedd. - Wygląda na to, że chwilowo jesteśmy bezpieczni. - Chyba że Six wróci, żeby nas wykończyć. Czarodziej zerknął na Toma. - Prawdziwy z ciebie pocieszyciel. Ujęli Zedda pod pachy i pomogli mu usiąść. - Gdzie właściwie jesteśmy? - zapytał, rozglądając się po mrocz-nym wnętrzu. W jakimś więziennym pomieszczeniu odpowiedział Tom. -Mury są z kamienia, jedyny wyjątek to drzwi. Na korytarzu jest pełno gwardzistów. Cela nie była zbyt duża. Na małym stole paliła się latarnia. Stało tu również jedno krzesło. I to było
całe umeblowanie. - Sufit to belki i deski - zauważył Zedd. - Ciekaw jestem, czy nie dałbym rady na tyle rozszczepić go moją mocą, żebyśmy się tamtędy wyśliznęli. Przy ich pomocy chwiejnie stanął. Rikka podtrzymywała go, gdy uniósł rękę ku sufitowi, żeby darem wyczuć, czy to się uda. - Kurczę mruknął. Kiedy się posłużyła tym zaklęciem, jednocześnie otoczyła celę jakąś barierą. Nie pozwala mi rozszczepić mocą sufitu. Szczelnie nas tu zamknęła. - I jeszcze coś - odezwał się Tom. - Straże to głównie żołnierze Imperialnego Aadu. Wygląda na to, że Six jest po tej samej stronie co Jagang. Zedd podrapał się po głowie. - Wspaniale, tylko tego nam brakowało. - Przynajmniej nas nie zabiła - pocieszył go Tom. - Jeszcze - dodała Rikka. Czarodziej patrzył na sufit przymrużonymi oczami. Wskazał coś. - Co to? - Co? - zapytał Tom, podnosząc wzrok. - To tam. W rogu sufitu, przy samej ścianie. Coś tkwi pomiędzy ostatnią belką a szczytem ściany. Tom przyciągnął krzesło i stanąwszy na nim, sięgnął po ciemny tłumoczek ukryty w cieniu rzucanym przez belkę. Szarpał i ciągnął, aż pakunek nagle poleciał na podłogę. Coś się z niego wysypało. - Drogie duchy - odezwał się Zedd. - To plecak Richarda. Rozpoznał część rzeczy, które wypadły. Pochylił się, ustawił prosto plecak i pobieżnie obejrzał odzienie, zanim je włożył z powrotem. Kiedy chwycił czarną, obramowaną złotem koszulę i wetknął ją do plecaka, zauważył leżącą na
podłodze książkę. Podniósł ją i zmrużył oczy w słabym blasku latarni. - Co to za księga? - zapytała Rikka. Tom nachylił się, żeby lepiej widzieć. - Co tam napisano? Zedd nie mógł uwierzyć własnym oczom. - Tytuł brzmi Sekrety mocy czarodzieja wojny. Rikka cicho gwizdnęła. - Jestem tego samego zdania - mruknął Zedd, oglądając pierwszą i ostatnią stronę okładki. Skąd, u licha, Richard wziął coś takiego? To bezcenne. - Co mówi o jego mocy? - zaciekawiła się MordSith, jakby stęskniona za ploteczkami. Czarodziej odchylił okładkę i przewrócił kartkę, a potem drugą. Zamrugał ze zdumienia. - Drogie duchy... - mruknął, zaskoczony.
Nicci ujrzała cień stający w drzwiach. To była Cara. - I jak? zapytała Mord-Sith cichym głosem ginącym w tym ponurym pomieszczeniu. Nicci zapatrzyła się w przestrzeń. Nie widziała sensu w tym pytaniu. Uznała, że Cara chciała po prostu coś powiedzieć, zasygnalizować swoją troskę. Uznała, że to tragiczne - Mord-Sith stała się zwyczajną, miłą kobietą dopiero wtedy, kiedy już było za pózno, by miało to znaczenie. - Już sama nie wiem, Caro. - Domyśliłaś się, co poszło nie tak? Czarodziejka spojrzała z wyściełanego skórzanego fotela, w którym siedziała. - Co poszło nie tak? Czyż to nie oczywiste? Cara podeszła bliżej i machinalnie powiodła palcem po mahoniowym stoliku. W mrocznej bibliotece jej czerwony skórzany uniform przypominał plamę
krwi. - Ale lord Rahl znajdzie drogę powrotną. Dla Nicci brzmiało to jak błaganie, nie stwierdzenie. - Gdyby Richard miał wrócić, Caro, wróciłby dziesięć dni temu - odparła z przygnębieniem, nie potrafiąc skłamać; Cara zasługiwała na prawdę, nie na złudną nadzieję. - Może mu to zabrało więcej czasu, niż myśleliście. Nicci bardzo by chciała, żeby to było takie proste. Potrząsnęła głową. - Powinien wrócić następnego ranka. Skoro do tej pory nie wrócił, oznacza to, że nie przeżył tego, co... - Przecież musi wrócić! - krzyknęła Cara, przechylając się nad stołem. Nie chciała, żeby Nicci dokończyła. Nicci przez chwilę patrzyła na zaniepokojoną twarz Mord-Sith. Co można było powiedzieć? Jak zdołałaby wyjaśnić coś takiego osobie, która nie rozumiała nic z tych spraw? - Uwierz mi, Caro - powiedziała w końcu. - Tak samo jak ty pragnę, żeby wrócił, lecz gdyby zdołał przeżyć zaklęcie i podróż w zaświaty, już dawno by tu był. Nie mógłby tam tkwić tak długo. - Czemu nie? - To trochę jak nurkowanie do dna jeziora. Jakiś czas możesz wstrzymywać oddech, lecz w określonym momencie musisz się nurzyć. Jeżeli tam, na dole, uwięznie ci stopa, to się utopisz. Nie przeżyłby tam tak długo. Skoro nie wrócił, kiedy powinien... - A może wyszedł w jakimś innym miejscu? Może się wynurzył gdzie indziej? Nicci pokręciła głową. - Wyobraz sobie jezioro pokryte lodem. Otwór,
przez który przeszedł, czyli zaklęcia na piasku czarnoksiężnika, jest jedyną drogą powrotną. Szkatuły Ordena są przejściem. Ten rytuał wykorzystywał elementy Ordena, owego przejścia. Zaświaty to wyłącznie nicość. Wiedziała, że się plącze, usiłując wytłumaczyć to Carze. Sama nie w pełni pojmowała naturę zaświatów. - Powiedzmy, ze gdyby się próbował wydostać z zamarzniętego jeziora w innym miejscu, nie mógłby się przebić przez lód. Musi się wydostać przez otwór, który wyciął, otwór, który wybił do zaświatów, przez przejście. Czy to zrozumiałaś? ~ Tak jakby, ale powinno było się udać. Cara wskazała zaścielające stół pootwierane księgi. Oboje wszystko to wymyśliliście. Rahl Posępny to zrobił. Nie ma powodu, żeby się tak samo nie udało. Nie ma powodu, żeby nie zadziałało też w wypadku Richarda. Nicci odwróciła wzrok od zdesperowanego spojrzenia Mord--Sith. - Owszem, jest. Cara zesztywniała. - Co ty mówisz? Jaki? - Bestia. Cara długo na nią patrzyła. - Bestia. Uważasz, że mogła go tam znalezć, w zaświatach? Nicei potrząsnęła głową. - Nie. Bestia znalazła go tutaj, w tym świecie, kiedy rysował zaklęcie. I kiedy Richard wreszcie przeszedł przez przejście, które stworzył, ona już czekała. Podążyła za nim w zaświaty. Cara była i wściekła, i przerażona. - Ale mógłby ją pobić! Czarodziejka spojrzała na nią. - Jak? - Nie wiem. Nie znam się na takich sprawach.
- Richard też nie. W zaświatach byłoby inaczej niż tutaj. Dotychczas powstrzymywał ją mieczem albo osłonami. Kiedy się ostatni raz pojawiła, ustrzelił ją jedną z tych specjalnych strzał. Czym miałby z nią walczyć w zaświatach? Musiał tam podążyć nagi. Bez oręża, bez możliwości walki z bestią. Mina Cary wyrażała już tylko wściekłość. - To dlaczego pozwoliłaś mu pójść? - Już zniknął w zaświatach, kiedy zobaczyłam bestię. Zapadła się za nim. Nie było jak jej zatrzymać ani ostrzec Richarda. - Musiał być jakiś sposób, żebyś go zatrzymała. Nicci podniosła się. - Musiał zejść do zaświatów, skoro chciał się posłużyć mocą Or-dena. Gdyby tam nie zszedł, nie mógłby odczynić chainfire, a wtedy wszyscy bylibyśmy straceni. Poza tym gdybym nawet chciała, nie mogłabym go zatrzymać. Mord-Sith chodziła przed stołem. - Ale za parę dni będzie nów. Czas nam się kończy. Musi być coś, czego byś mogła spróbować. Musi być szansa, że tam tkwi, wstrzymując oddech. Lord Rahl nigdy by nas tak nie zostawił. Walczyłby za nas do ostatniego tchu. Nicci skinęła głową, obchodząc stół. - Masz rację. Wrócę do Ogrodu Życia i rzucę czary przywołujące. Wiedziała, że to głupi pomysł. Że to nie tylko niemożliwe, ale i strata czasu. Jednak musiała coś zrobić, bo inaczej oszalałaby, no i przynajmniej Carze ulży, zanim nadejdzie kres. A poza tym, cóż jeszcze było teraz do zrobienia? - Dobry pomysł - stwierdziła Cara. - Rzucaj te czary przywołujące, aż ściągniesz tu lorda Rahla. W korytarzu Nicci stwierdziła, że jest z obu stron
zablokowany przez gwardzistów z Pierwszej Kompanii. Każdy miał łuk z nasadzoną na cięciwę czerwono upierzoną strzałą. Wyglądało na to, że rozmyślnie odcinają bibliotekę. Nicci dostrzegła czubek siwej głowy Nathana przeciskającego się przez zwarty mur żołnierzy. Prorok w końcu wydostał się spośród nich. Dostrzegł Nicci i natychmiast ku niej ruszył. Minę miał bardziej niż posępną. Sam widok jego twarzy sprawił, że czarodziejce zaschło w ustach. - Co się dzieje, Nathanie? - zapytała, kiedy się gwałtownie przed nią zatrzymał. Lazurowe oczy były zmęczone. - Wybacz, Nicci, ale to jedyny sposób. Nicci zamrugała, zdezorientowana. Rzuciła okiem na żołnierzy stojących ramię przy ramieniu w poprzek korytarza. I oni wyglądali na przygnębionych tym, że są tutaj. - Co jest jedynym sposobem? - spytała. Oderwał wzrok od jej oczu i ze znużeniem przesunął dłonią po twarzy. - Porozmawialiśmy sobie z Richardem, zanim wyruszył w tę niebezpieczną podróż. Powiedział, że jeżeli nie wróci, powinienem zrobić to, co musi zostać zrobione, żeby ocalić tutejszych ludzi od okropności, które by im zgotował Jagang. Proroctwo mówi, że bez Richarda przegramy rozstrzygającą walkę. - Zawsze to wiedzieliśmy. - Wiem to i owo o podróży w zaświaty, Nicci. Znam zaklęcia, które wykorzystał. Byłem w Ogrodzie Życia. Oglądałem to, co narysował. Richard wszystko zrobił prawidłowo. Powinno się udać. - Bestia pogoniła za nim w zaświaty - odezwała się Cara. Nathan ciężko westchnął, ale nie wyglądał na
zdziwionego. - Podejrzewałem, że coś takiego musiało się stać. Zbadałem metody, które wykorzystał Richard. Cara wyraznie liczyła na to, że Prorok wyjaśni coś, czego Nicci nie zdołała. - Wspaniale. Znalazłeś sposób, który pozwoli wydostać go z zaświatów? Nicci rzuci czary przywołujące. Może byś mógł jej pomóc. Oboje... Zamilkła. Nathan wyraznie nie miał ochoty podtrzymywać jej złudzeń. - Nie ma czegoś takiego, Caro. Po tak długim czasie nie możemy go wydostać z zaświatów. Richard jest dla nas stracony. Mord-Sith zamrugała, żeby się pozbyć łez. Nie mogła znieść takich słów. - Imperator tu wkroczy - oznajmił Nathan. - To tylko kwestia czasu. Wkrótce pochłonie nas wielka pustka. Możemy jedynie mieć nadzieję, iż uda się nam uratować jak najwięcej mieszkańców pałacu. Nicci dumnie uniosła głowę. - Rozumiem. - Jedynym na to sposobem jest poddanie pałacu zaraz po nowiu, i to tak, jak zażądał Jagang. Czarodziejka przełknęła ślinę. - Nie powiem, że znam inny sposób, Nathanie. - Wybacz, Nicci. Ton głosu świadczył, jak szczerze to mówi. Muszę przygotować wiele rzeczy, więc zamierzam cię aresztować i zamknąć w celi do czasu, aż Jagang zjawi się po ciebie wraz z nowiem. Nicci czuła, jak łza spływa jej po policzku nie uroniła jej nad sobą, lecz nad tym, że ci wszyscy ludzie, którzy liczyli, iż Richard odmieni los, utracili go. Że nie będzie walczył w rozstrzygającej batalii, że nie zrobi chociaż tego, co tylko on mógł zrobić. - Nie potrzebujesz tych wszystkich gwardzistów ze
strzałami - zdołała powiedzieć pewnym głosem. Pójdę spokojnie. Nathan skinął głową. - Dziękuję, że jeszcze bardziej tego nie utrudniasz.
ROZDZIAA 56
Kahlan obudziła się zdjęta nagłym przerażeniem. Leżała częściowo na prawym boku, z głową całkiem obróconą w prawo i z policzkiem przyciśniętym do sakwy służącej za poduszkę. Ostrożnie zerknęła przez ledwie uchylone powieki. Brzask zaczynał różowić chmury zakrywające niebo. Chociaż nie wiedziała, co ją tak nagle obudziło, wkrótce poznała przyczynę. Kątem oka spostrzegła, że stoi nad nią Samuel wisi tuż nad nią. Cichy i nieruchomy, ledwie o parę cali, niby puma zaczajona nad ofiarą. Był nagi. Kahlan była tak zaskoczona, że na moment zamarła, zastanawiając się, czy naprawdę się obudziła, czy tylko śni jej się jakiś koszmar. Instynkt wziął górę i dezorientacja w jednej chwili zniknęła._ Nie okazując, że się obudziła, wolniutko przesuwała dłoń do pasa, po nóż. Była obrócona w prawo, więc pochwa z nożem tkwiła gdzieś pod nią. Wcisnęła pod siebie palce, usiłując nie zdradzić, że już nie śpi. Liczyła na to, że koc skryje
ruchy dłoni. Noża nie było. Rzuciła okiem w dół w nadziei, że tylko wypadł i leży gdzieś w pobliżu. Nie. Przesuwała dłonią pod kocem, szukając noża, i nagle zobaczyła niedaleko stosik odzieży Samuela. I swój nóż. Spoczywał za ubraniami, poza zasięgiem jej dłoni. Aż ją zemdliło, kiedy sobie wyobraziła, jak Samuel powoli się rozbierał, wpatrzony w nią, gdy spała. Przeraziła ją myśl, że był tak blisko, obserwował ją i zabrał nóż, przygotowując się do wsze-teczności, które chciał jej uczynić - a ona nawet nie była tego świadoma. Była nie tylko przerażona i wstrząśnięta, ale i zła na siebie, że pozwoliła mu się tak daleko posunąć. Chociaż Samuel zawsze wydawał się nieśmiały i wstydliwy, gotowy się jej przypodobać, to ten postępek właściwie Kahlan nie zdziwił. Aż za dobrze pamiętała, jak wiele razy przyłapywała go na gapieniu się na nią. W jego oczach widziała wtedy tajoną żądzę, której nigdy nie okazywał. Zapanowała nad oburzeniem i skoncentrowała się na przetrwaniu. Samuel, niezdecydowany i pełen wahania, poruszał się bardzo powoli, cal po calu. Podkradał się, zamiast brutalnie zaatakować. Najwyrazniej chciał się znalezć nad nią i zmusić ją do posłuszeństwa dopiero wtedy, kiedy miałby już pewność, że mu się nie wywinie. Wtedy dałby upust wszystkim mrocznym pomysłom, które zawsze skrywał w głębi żółtych oczu. Nie był rosły, ale za to muskularny. Na pewno był od niej silniejszy. Nie zdoła mu się wyrwać bez walki, a w takiej pozycji trudno by jej było się z nim siłować. Z takiej odległości nawet nie mogłaby mu porządnie przyłożyć. Bez noża, bez
czyjejkolwiek pomocy, raczej nie mogła mieć nadziei, że sobie z nim poradzi. Zachowywał ostrożność, choć był silniejszy od niej i choć ona spała. Ale popełnił błąd, zwlekając z unieruchomieniem jej. To nie była kwestia braku przewagi czy możliwości, lecz brak odwagi. W owej chwili jedyną nadzieję dawało Kahlan to, że nie działał szybko i że nie wiedział, iż się obudziła. Nie chciała jej zmarnować. Kiedy zareaguje, to zaskoczenie pozwoli jej wyrównać siły i da sposobność, która się już nie powtórzy. Przebiegała w myślach wszelkie możliwości. Będzie miała tylko jedną szansę, by pierwsza zaatakować. Musiała ją dobrze wykorzystać. Najpierw pomyślała, żeby walnąć go kolanem tam, gdziego najbardziej zaboli, ale leżała na boku, z nogami owiniętymi ko-cem, a Samuel jeszcze przyciskał ten koc do ziemi więc uznała, że to zły pomysł. Lewą rękę miała wolną, tuż za kocem. To było najlepsze. Bez dalszej zwłoki, nim było za pózno, uderzyła szybko i mocno, prędka niczym wąż, usiłując wbić mu kciuk w oko. Z całej siły naciskała kciukiem miękką gałkę. Wrzasnął ze strachu i natychmiast odsunął twarz. Szybko się opanował, po czym odtrącił rękę, kiedy usiłowała go podrapać. Jednocześnie przygniótł ją całym ciężarem, pozbawiając oddechu. Zanim zdążyła nabrać powietrza, położył jej rękę na gardle, przyciskając głowę do ziemi i nie pozwalając oddychać. Kahlan kopała i szarpała się ile sił, starając się wyrwać. Zupełnie jakby walczyła z niedzwiedziem. Nie dorównywała Samuelowi siłą i ciężarem i zwłaszcza w takiej pozycji nie mogła mu się przeciwstawić. Nie była w stanie ani go odepchnąć, ani mocno uderzyć.
Przekręciła głowę jeszcze bardziej w prawo, żeby wysunąć tchawicę spod jego przedramienia. Obolałe mięśnie szyi na tyle pozwoliły jej uwolnić gardło, że mogła złapać oddech. Chciwie łapała powietrze, wpatrując się w leżące w pobliżu odzienie Samuela. Dostrzegła wystającą spod spodni srebrzystą rękojeść miecza. Blask wczesnego poranka lśnił na złocistym słowie PRAWDA. Rozpaczliwie sięgnęła ku rękojeści. Była tuż poza zasięgiem jej palców. Wiedziała, że leżąc na ziemi i nie mogąc się dobrze zamachnąć, nie zdołałaby ciąć Samuela nawet wtedy, gdyby dała radę wyciągnąć miecz z pochwy. Chciała złapać rękojeść, a potem walnąć nią Samuela w twarz lub w głowę. Miecz był wystarczająco ciężki, by go poważnie zranić. A solidny cios w odpowiednie miejsce, na przykład w skroń, mógłby nawet zabić napastnika. Ale rękojeść miecza była tuż poza zasięgiem. Kahlan rozpaczliwie się wyciągała, żeby dosięgnąć miecza, a Samuel miał kłopoty z dogodzeniem sobie. Koc mu przeszkadzał. Usiadł na niej, żeby ją przytrzymać, a teraz okazało się to okropnie kłopotliwe. Najwyrazniej nie rozważył wcześniej praktycznej strony całego zagadnienia. Owszem, przyduszał Kahlan do ziemi, ale pomagał mu w tym koc ograniczający swobodę ruchów dziewczyny. Koc, który jednocześnie nie pozwalał mu osiągnąć wymarzonego celu. Wiedziała, że lada moment Samuelowi zaświta w głowie, że może ją przecież ogłuszyć. Zobaczyła, że bierze zamach prawą ręką, zupełnie jakby czytał jej w myślach. Widziała, jak zaciska wielką pięść. Kiedy opuszczał pięść ku jej twarzy, z całej siły się wykręciła i uchyliła przed ciosem.
Pięść walnęła w ziemię tuż obok głowy Kahlan. Palce dziewczyny dotknęły złocistego drutu układającego się na rękojeści miecza w słowo PRAWDA. Świat nagle się zatrzymał. W jednej chwili spłynęło na nią zrozumienie. Niespodziewanie pojawiło się w niej to, co całkiem utraciła. Nie pamiętała, kim jest, lecz natychmiast sobie uprzytomniła, czym jest. Spowiedniczką. Do całkowitego odzyskania przeszłości było daleko, lecz nawet ta nikła więz wystarczyła, by Kahlan zrozumiała, co oznacza bycie Spowiedniczką. Tak długo pozostawało to dla niej absolutną tajemnicą, ale teraz nie tylko przypomniała sobie, co to znaczy, ale i poczuła w sobie moc, więz z nią. Nadal nie wiedziała, kim jest, kim była Kahlan Amnell, nie pamiętała niczego z przeszłości, jednak przypomniała sobie, co to znaczy być Spowiedniczką. Samuel zamachnął się, żeby znów uderzyć. Kahlan przycisnęła dłoń do jego piersi. Już nie był krzepkim, siedzącym na niej mężczyzną. Już nie czuła przerażenia ani gniewu. Już nie walczyła. Miała wrażenie, że jest lekka niczym piórko, że on już nie ma nad nią władzy. Nie istniały pośpiech ani desperacja. Czas należał do niej. Nie musiała rozważać, oceniać, decydować. Dokładnie wiedziała, co robić. Nawet nie musiała się nad tym zastanawiać. Kahlan nie musiała przyzywać mocy: wystarczyło, że ją uwolniła. Widziała nad sobą twarz Samuela, zastygłą w
gniewie i koncentracji. Wycelowana pięść tkwiła nieruchomo w owym bezkresnym mgnieniu czasu i tak zostanie, póki to się nie skończy. Nie musiała żywić nadziei, spodziewać się czegoś, działać. Wiedziała, że czas należy do niej. Wiedziała, co się stanie... jakby to się już wydarzyło. Samuel przybył do obozu Imperialnego Aadu nie po to, żeby ją uratować, lecz z powodów, które pozna, zanim się to skończy - żeby ją porwać. To nie był jej wybawca. To był wróg. Gwałtowność skrytej w jej wnętrzu, wymykającej się z więzów mocy zapierała dech. Owa moc wypływała z głębi jej jestestwa, przepajała każdą cząstkę jej jazni. Czas należał do niej. Gdyby chciała, mogłaby policzyć wszystkie włoski na jego znieruchomiałej twarzy, a on nie poruszyłby się nawet o cal, nie dokończył ciosu. Jej strach zniknął zastąpiły go spokojne zdecydowanie i opanowanie. Nie było nienawiści górę wziął chłodny, sprawiedliwy osąd. W owym stanie całkowitego spokoju, zrodzonego z panowania nad własną mocą i poprzez to nad własnym losem, Kahlan nie czuła nienawiści, gniewu, przerażenia... ni smutku. Rozumiała. Ten człowiek sam siebie skazał. Dokonał wyboru, a teraz będzie musiał ponieść nieuniknione konsekwencje swoich decyzji. W owej nieskończenie małej drobinie egzystencji jej umysł był próżnią, w której ustał pęd czasu. Nie miał szans. Należał do niej. Miała tyle czasu, ile tylko by zapragnęła, lecz zwątpienie nie istniało. Kahlan uwolniła moc.
Moc popłynęła z najskrytszych zakamarków jazni, stała się wszystkim. Powietrzem wstrząsnął bezdzwięczny grom wspaniały, gwałtowny, wszechwładny. Pamięć o owej chwili była dla niej wyspą normalności na mrocznych wodach nieświadomości siebie. Znieruchomiałą twarz Samuela wykrzywiał grymas nienawiści do tego, co zamierzał posiąść. Kahlan patrzyła w jego żółte oczy, wiedząc, że on widzi jedynie jej bezlitosne spojrzenie. W tej chwili zniknął już jego umysł, rozwiało się to, kim był. Okoliczne drzewa i chłodne powietrze wczesnego poranka zadygotały od gwałtownego wstrząsu. Z konarów i gałęzi poleciały gałązki i zeschnięta kora. Potężne drgnienie powietrza uniosło dokoła nich gwałtownie się rozszerzający krąg pyłu i ziemi. Osobliwe oczy Samuela otworzyły się szeroko. - Pani wyszeptał - rozkazuj. - Zejdz ze mnie. Natychmiast posłuchał, ukląkł i błagalnie złożył dłonie, ani na chwilę nie odrywając od niej wzroku. Kahlan usiadła i dopiero wtedy dotarło do niej, że prawą dłoń cały czas zaciska na rękojeści miecza. Puściła oręż. Do rozprawienia się z Samuelem nie był jej potrzebny żaden miecz. Samuel, czekając w ogromnym przygnębieniu, był bliski łez. - Błagam... jak mogę ci służyć? Kahlan odrzuciła koc. - Kim jestem? - Kahlan Amnell, Matką Spowiedniczką odpowiedział natychmiast. Tyle to już wiedziała. Zastanawiała się chwilę.
- Skąd wziąłeś ten miecz? - Ukradłem go. - Do kogo zgodnie z prawem należy? - Przedtem czy teraz? Odpowiedz trocheja zaskoczyła. - Przedtem. Samuel wpadł w rozpacz. Zalał się łzami i wykręcał sobie dłonie. - Nie znam jego imienia, pani. Przysięgam, że nie znam jego imienia. Nigdy nie znałem. - Zaczął szlochać. - Wybacz, pani, ale nie wiem... Przysięgam, że nie wiem... - Jak mu go odebrałeś? - Podkradłem się i podciąłem mu gardło, kiedy spał, ale przysięgam, że nie wiem, jak się nazywał. Dotknięci mocą Spowiedniczki bez wahania opowiadali o wszystkim, co zrobili... absolutnie o wszystkim. Powodował nimi nieustanny, dręczący lęk, że się narażą kobiecie, która dotknęła ich swoją mocą. Myśleli tylko o jednym: o wypełnianiu jej poleceń. - Zamordowałeś innych ludzi? Samuel gwałtownie podniósł wzrok, uradowany pytaniem, na które mógł wyczerpująco odpowiedzieć. Rozpromienił się. - O tak, pani. Wielu. Czy mogę kogoś dla ciebie zabić? Zabiję każdego. Tylko go wskaż. Tylko powiedz, kogo mam zabić, a zrobię to najszybciej, jak zdołam. Błagam, pani, powiedz kogo, a spełnię twoje życzenie i ubiję go dla ciebie. - Do kogo miecz należy teraz? Umilkł, zaskoczony zmianą tematu. - Do Richarda Rahla. Kahlan wcale się nie zdziwiła. - Skąd Richard mnie zna? - Jest twoim mężem. Zamarła, wstrząśnięta tym, co usłyszała.
Zamrugała, niezdolna zebrać myśli. - Co takiego? - Richard Rahl jest twoim mężem. Długo się w niego wpatrywała, nie mogąc w to uwierzyć. Ogłuszyło ją to. A jednocześnie było zupełnie oczywiste, chociaż nie pojmowała dlaczego. Głos uwiązł jej w gardle. Jest żoną Richarda Rahla - cóż za niesamowite odkrycie. Przerażające. I... napełniające serce ogromną radością. Pomyślała o jego szarych oczach, o tym, jak na nią patrzył, i budzący grozę aspekt tego odkrycia zniknął, rozwiał się. Jakby się spełniły marzenia, których się nawet nie ośmielała snuć. Poczuła łzę spływającą po policzku. Otarła ją palcem, ale natychmiast popłynęła za nią druga. Omal nie wybuchnęła radosnym śmiechem. - Moim mężem? Samuel gwałtownie potakiwał. - Tak, pani. Ty jesteś Matką Spowiedniczką. On jest lordem Rahlem. Ożenił się z tobą. Jest twoim mężem. Czując, jak drży, Kahlan usiłowała myśleć, lecz jej umysł nie reagował, jak gdyby wypełniało go zbyt wiele myśli tworzących bezładną plątaninę. Nagle przypomniała sobie Richarda leżącego na ziemi w obozie Aadu i wołającego do niej, żeby uciekała. Richard w najlepszym wypadku był jeńcem Aadu, lecz bardziej prawdopodobne było, że nie żyje. Dopiero co się dowiedziała, co ich łączy, a już go straciła. Znów poczuła spływającą po policzku łzę, ale tym razem grozy, nie radości. W końcu się opanowała i skupiła uwagę na
klęczącym przed nią mężczyznie. - Dokąd mnie wieziesz? - Do Tamarang. Do... mojej drugiej pani. - Drugiej pani? Pospiesznie skinął głową. - Do Six. Przypomniała sobie, jak Jagang mówił o tamtej. Nachmurzyła się. - Do wiedzmy? Odpowiedz najwyrazniej przerażała Samuela, lecz jej udzielił. - Tak, pani. Miałem cię tam przywiezć i oddać jej. Wskazała miejsce, w którym spała. - Kazała ci to zrobić? Samuel, jeszcze bardziej niechętny, oblizał wargi. Przyznanie się do morderstw to jedno, ale to było zupełnie czym innym. - Pytałem, czy mogę cię wziąć - wyjęczał. Powiedziała, że jeżeli chcę, mogę to zrobić w nagrodę za służbę, ale muszę cię jej przywiezć żywą. - Po co jestem jej potrzebna? - Myślę, że na wymianę. - Z kim? - Z imperatorem Jagangiem. - Przecież już byłam przy Jagangu. - Jagang bardzo cię pragnie. Ona wie, ile dla niego znaczysz. Chciała cię zdobyć, a potem oddać imperatorowi w zamian za względy dla siebie. - Jak daleko jesteśmy od Tamarang, od wiedzmy? - Niedaleko. - Wskazał na południowy zachód. Jeżeli nie będziemy zwlekać, możemy tam być jutro pod koniec dnia, pani. Bliskość wiedzmy sprawiła, że Kahlan poczuła się nagle bezbronna. Nie miała wątpliwości, że musi uciekać z tej okolicy, bo Six ją odnajdzie, choćby i Samuel nie przywlókł jej do jej stóp. - A ponieważ miałeś mnie jutro oddać, wiedziałeś,
że już wkrótce się ze mną rozdzielisz. Chciałeś mnie zgwałcić. To nie było pytanie, lecz stwierdzenie. Samuel wykręcał sobie ręce, po jego zaczerwienionej twarzy płynęły łzy. - Tak, pani. Stała, patrząc na niego w straszliwym milczeniu, w ciszy, która jeszcze bardziej go przygnębiała. Kahlan wiedziała, że człowiek dotknięty mocą Spowiedniczki już nie jest dawnym sobą. już nie ma dawnej umysłowości. Takie osoby były całkowicie oddane Spowiedniczce. Przyszło jej na myśl, że i jej uczyniono coś bardzo podobnego. Zastanawiała się, czy jej przeszłość jest dla niej tak samo stracona jak przeszłość Samuela dla niego. To była przerażająca myśl. - Błagam, pani... wybaczysz mi? Cisza się przedłużała i nie mógł już udzwignąć brzemienia złych zamiarów. Zaczął histerycznie płakać, nie będąc w stanie znieść potępienia w jej wzroku. - Błagam, pani, znajdz w swoim sercu litość dla mnie. - Litość to plan awaryjny ułożony przez sprawców, na wypadek gdyby ich złapano. Sprawiedliwość jest domeną tego, co słuszne. Tu chodzi o sprawiedliwość. - No to błagam, pani, błagam... wybaczysz mi? Kahlan patrzyła mu w oczy, by mieć pewność, iż właściwie zrozumie jej słowa i zamiary. - Nie. To byłoby wypaczenie pojęcia sprawiedliwości. Nie wybaczę ci ani teraz, ani nigdy. Nie z nienawiści, lecz dlatego że jesteś winny wielu zbrodni, nie tylko tej przeciwko mnie. - Wiem, ale mogłabyś mi wybaczyć zbrodnie przeciwko tobie. Błagam, pani, tylko takie. Wybacz
mi to, co ci uczyniłem i co zamierzałem ci uczynić. - Nie. Wyraz oczu Samuela dowodził, że dotarła do niego ostateczność tej decyzji. Zachłysnął się oddechem, z przerażeniem uświadamiając sobie, że jego czyny, wybory, których dokonał, były nieodwracalne. Ciężaru innych zbrodni nie odczuwał, jednak czuł cały ciężar odpowiedzialności za występki, których się dopuścił wobec niej. Po raz pierwszy w życiu ujrzał siebie takiego, jaki naprawdę był - jakiego widziała go ona. Znów zadławił się oddechem, chwycił za pierś i osunął martwy na ziemie. Kahlan natychmiast zaczęła zbierać swoje rzeczy. Wiedzma była blisko, toteż musiała jak najszybciej stąd uciec. Nie wiedziała, dokąd powinna pojechać, ale wiedziała, dokąd nie powinna. Nagie dotarło do niej, że należało lepiej to przemyśleć i zadać Samuelowi o wiele więcej pytań. Pozwoliła, żeby jej się wymknęły. Nowiny o Richardzie - zwłaszcza ta, że jest jej mężem - tak ją otumaniły, ze nawet nie przyszło jej do głowy zapytać Samuela o coś jeszcze. Cóż z niej za idiotka, że pozwoliła umknąć tak wspaniałej sposobności Ale co się stało, to się me odstanie. Musiała się skupić na tym, co powinna teraz zrobić. Rzuciła się siodłać konia w słabym świetle wczesnego poranka. Znalazła wierzchowca na ziemi, martwego. Miał podcięte gardło. Samuel pewnie zabił biedne zwierzę, obawiając się, ze dziewczyna wykorzysta je do ucieczki, zanim on zrobi swoje. Zawinęła w koc tyle, Be mogła udzwignąć, po czym wepchnęła to do sakwy. Zarzuciła sakwę na ramię i podniosła tkwiący w pochwie Miecz
Prawdy. Z mieczem w dłoni ruszyła w kierunku przeciwnym do Tamarang.
ROZDZIAA 57
Kahlan, przerazliwie osamotniona, szła na północny wschód. Zaczynała się zastanawiać, dlaczego się tak przejmuje. Po co walczyć o życie, skoro nie czeka jej żadna przyszłość? Cóż by to było za życie bez własnej umysłowości, w świecie zdominowanym przez fanatyczne wierzenia Imperialnego Aadu, przez ludzi oceniających własne życie miarą nienawiści do tych, którzy chcieli żyć i działać po swojemu? Oni nie zamierzali niczego dokonać; pragnęli jedynie zamordować każdego, kto tego chciał, jakby mszczenie wszelkiej produktywności pozwalało im odrzucić rzeczywistość i żyć wyłącznie wymysłami. Ci, którzy zaprzedali swoje istnienie owej palącej nienawiści do innych, pozbawiali życie wszelkiej radości i tym samym niszczyli je. Najłatwiej byłoby się poddać. Nikogo by tonie obeszło. Nikt by o tym nie wiedział. Ale ją by obeszło. Ona by wiedziała. Rzeczywistość była, jaka była. Innego życia mieć nie będzie. A w końcu to bezcenne życie było wszystkim, co miała, co każdy miał. Samuel mógł decydować, jak chce przeżyć swoje życie, i dokonał wyboru. Dotyczyło to również jej. Powinna jak najlepiej wykorzystać to, co ma,
chociaż jej możliwości są ograniczone i chociaż może wkrótce stracić życie. Nie minęła nawet godzina, kiedy usłyszała tętent galopujących koni. Zatrzymała się, ujrzawszy, jak wypadają spośród drzew. Galopowały wprost na nią. Rozejrzała się po nisko położonym terenie. W mętnym świetle przesączającym się przez ołowiane chmury zobaczyła, że drzewa rosnące u stóp okolicznych wzgórz są za daleko. Nie zdołałaby się tam na czas schować. Trawa, dawno zwarzona chłodem nadchodzącej zimy, leżała na ziemi, powalona przez wiatr i deszcze. Też by jej nie osłoniła. Poza tym już ją pewnie dostrzegli. A jeśli nie, przy tym tempie wkrótce przy niej będą, ona zaś nie zdoła się przedostać między nimi niezauważona. Rzuciła sakwę na ziemię. Aagodny wiatr zwiał jej włosy z ramion, gdy lewą ręką chwyciła pochwę miecza. Mogła tylko walczyć. Nagle sobie przypomniała, że prawie nikt jej nie widzi. Omal się nie roześmiała z ulgi. To była jedna z tych nielicznych chwil, kiedy się cieszyła, że jest niewidzialna. Stała, cicha i nieruchoma, mając nadzieję, że jezdzcy jej nie zobaczą i po prostu odjadą. Pamiętała jednak, jak Samuel mówił, że Jagang pośle za nimi żołnierzy. A miał takich, którzy ją widzieli. Gdyby tacy ku niej teraz jechali, musiałaby walczyć. Nie dobyła miecza, na wypadek gdyby jezdzcy jednak nie byli wrogo nastawieni, choćby ją nawet widzieli. Walczyć będzie dopiero w ostateczności. Wiedziała, że w razie potrzeby w jednej chwili dobędzie miecza. Nie miała pojęcia, gdzie się tego nauczyła, ale w walce mieczem była dobra.
Przypomniała sobie, jak Richard walczył. Jak wtedy myślała, że to przypomina jej sposób walki. Ciekawa była, czy to może on - jej mąż - nauczył ją tych metod. Nagle zauważyła, że choć są trzy konie, to tylko jeden niesie jezdzca. Dobra nowina. Wyrównane szanse. Galopujące zwierzęta były coraz bliżej. Rozpoznała jezdzca. - Richard! Zeskoczył z konia, nim ten zdążył się zatrzymać. Koń parsknął i potrząsnął łbem. Wszystkie trzy były spienione i zgrzane. - Nic ci nie jest? - zapytał, biegnąc ku niej. - Nic. - Posłużyłaś się mocą. Skinęła głową, nie mogąc oderwać wzroku od jego szarych oczu. - Skąd wiesz? - Wyczułem to. - Aż kipiał z ekscytacji. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę. Patrzyła na niego i żałowała, że nie pamięta ich przeszłości, tego, ile dla siebie znaczyli. - Bałam się, że nie żyjesz. Nie chciałam cię tam zostawiać. Tak się bałam, że nie żyjesz. Wpatrywał się w nią, nie mogąc wykrztusić słowa. Wyglądał tak, jak ona się czuła jakby miał tysiące pytań i każde chciał zadać najpierw. Kahlan przypomniała sobie, jak walczył, kiedy zaczął wojnę, którą zapowiedziała Nicci. Pamiętała, jak płynnie poruszał się wśród graczy Ja'La, a potem wśród ociężałych żołdaków, którzy wymachiwali mieczami i toporami, rozpaczliwie próbując go zabić. Pamiętała, że miecz wydawał się jego częścią, niemal przedłużeniem ramienia, przedłużeniem
umysłu. Jak urzeczona patrzyła wówczas, jak wycina sobie drogę ku niej. Jakby oglądała taniec ze śmiercią, śmiercią, która nie mogła go dosięgnąć. Podała mu miecz. - Każdy oręż potrzebuje pana. Serdeczny uśmiech Richarda był jak słońce w zimny, pochmurny dzień. Ogrzał jej serce. Chłopak wpatrywał się w nią chwilę, jakby nie mógł oderwać wzroku, a potem delikatnie wziął miecz z jej rąk. Przełożył pendent przez głowę i umieścił na prawym ramieniu tak, że oręż znalazł się u lewego biodra. Miecz wyraznie do niego pasował, a u Samuela raził. - Samuel nie żyje. - Tak sobie pomyślałem, kiedy wyczułem, że się posłużyłaś mocą. - Położył lewą dłoń na rękojeści. - Na szczęście cię nie skrzywdził. - Próbował. Dlatego nie żyje. Richard skinął głową. - Nie mogę teraz o tym opowiadać, Kahlan, ale tyle się dzieje, że... - Ominęło cię najlepsze. - Najlepsze? - Tak. Samuel wszystko mi wyznał. Powiedział, że jesteśmy małżeństwem, ty i ja. Richard skamieniał. Przez jego twarz przemknął wyraz przy-minający przerażenie. Myślała, że ją przytuli i powie, jaki jest szczęśliwy, że ją odzyskał, tymczasem tylko stał i wyglądał, jakby się bał oddychać. - Kochaliśmy się? - zapytała, ponaglając go. Pobladł. - Kahlan, to nie pora na rozmowy o tym. Nawet nie wiesz, w jakich jesteśmy tarapatach. Nie mam czasu na wyjaśnienia, ale... - Czyli mówisz, że się nie kochaliśmy?
Tego się nie spodziewała. W ogóle nie brała tego pod uwagę. Głos nagle zaczął odmawiać jej posłuszeństwa. Nie mogła pojąć, dlaczego on tak stoi, dlaczego nic nie mówi. Pewnie nie miał nic do powiedzenia. - Czyli to było zaaranżowane? - Przełknęła narastającą w gardle kulę. - Matka Spowiedniczka i lord Rahl zawarli małżeństwo dla dobra swoich ludów? Małżeństwo z rozsądku, tak? Richard był bardziej przerażony niż Samuel, kiedy go wypytywała. Przygryzł dolną wargę, obmyślając odpowiedz. - W porządku - rzuciła Kahlan. - Nie zranisz moich uczuć. Niczego nie pamiętam. No to jak było? Zwykłe małżeństwo z rozsądku? - Kahlan... - Nie kochaliśmy się? Odpowiedz, Richardzie, proszę. - Słuchaj, Kahlan, to bardziej skomplikowane. Mam obowiązki. Tak właśnie powiedziała Nicci, kiedy Kahlan zapytała ją, czy kocha Richarda. Że to bardziej skomplikowane. Że ma obowiązki. Zastanawiała się, jak mogła być taka ślepa. To Nicci kochał. - Musisz mi zaufać - powiedział, gdy tylko się weń wpatrywała. - Stawka jest bardzo wysoka. Skinęła głową, powstrzymując łzy i przybierając nieprzeniknioną minę, kryjąc się za tą maską. Bała się odezwać. Nie miała pojęcia, dlaczego poszła za głosem serca, a nie rozumu. Nie wiedziała, czy się utrzyma na nogach. Richard przycisnął palce do skroni i na chwilę spuścił wzrok. - Kahlan... wysłuchaj mnie. Wszystko ci wytłumaczę, wszystko, obiecuję, ale nie teraz.
Zaufaj mi, błagam. Chciała zapytać, dlaczego miałaby ufać człowiekowi, który się z nią ożenił, mimo że jej nie kochał, ale nie była pewna, czy zdoła wykrztusić choć słowo. - Błagam - powtórzył. - Obiecuję, że wszystko ci wytłumaczę, gdy tylko będę mógł, ale teraz musimy dotrzeć do Tamarang. Odkaszlnęła. Wreszcie mogła wydobyć głos. - Nie możemy tam jechać. Samuel mówił, że jest tam Six. Potakiwał, kiedy to mówiła. - Wiem. Ale muszę tam pojechać. - A ja nie. Znieruchomiał, wpatrzony w nią. - Nie chcę, żeby znowu ci się coś stało - powiedział w końcu. - Musisz jechać ze mną. Pózniej ci wytłumaczę. Przyrzekam. - Dlaczego pózniej, a nie teraz? - Bo umrzemy, jeżeli się nie pospieszymy. Jagang otworzy szkatuły Ordena. Muszę spróbować go powstrzymać. Nie uwierzyła. Gdyby chciał, mógłby jej już powiedzieć. - Pojadę z tobą, jeżeli odpowiesz na jedno pytanie. Kochałeś mnie, kiedy się ze mną żeniłeś? Szare oczy przez chwilę obserwowały jej twarz. - Byłaś odpowiednią osobą na moją żonę - odparł cicho. Kahlan opanowała ból i stłumiła krzyk. Odwróciła się, nie chcąc, żeby zobaczył jej łzy, i ruszyła tam, dokąd chciał ją zawiezć Samuel.
Noc już dawno zapadła, kiedy wreszcie musieli się zatrzymać. Richard chętnie jechałby dalej, ale teren - gęsto zalesiony, kamienisty i coraz bardziej
nierówny, bo wokół zaczynały wyrastać pasma gór - był zbyt zdradziecki, nie nadawał się do podróżowania w ciemnościach. Zaczątek nowiu powinien wzejść o zachodzie słońca, lecz wąziuteńki sierp nie dawał dość blasku, żeby przynajmniej rozjaśnić powłokę czarnych chmur. Gęste chmury nie przepuszczały nawet słabej poświaty gwiazd. Było tak ciemno, ze dalsza podróż okazała się niemożliwa. Kahlan była zmęczona, lecz gdy Richard rozpalił ogień z bazi, które rozłupał na podpałkę, przekonała się, że on wygląda dużo gorzej. Zastanawiała się, czy spał w ostatnich dniach. Kiedy ogień już płonął, Richard zastawił linki na ryby i zaczął zbierać drewno na całą zimną noc. Skaliste wzniesienie choć trochę osłaniało ich przed przenikliwym wiatrem. Kahlan oporządziła konie, po czym dała im wody w płóciennym wiadrze, które Richard miał ze sobą. On tymczasem nazbierał drewna i sprawdził linki złapały się pstrągi. Patrzyła, jak czyści ryby, wrzucając wnętrzności do ognia, żeby nie zwabiły zwierząt, i postanowiła go już o nich nie wypytywać. Nie zniosłaby udręki wywołanej odpowiedziami. Poza tym już jej powiedział to, co chciała wiedzieć: była po prostu odpowiednią osobą na jego żonę. Zastanawiała się, czy chociaż się z nią spotkał, zanim się zgodził z nią ożenić. Uświadomiła sobie, jakie to musiało być okropne dla Nicci widzieć, jak ukochany żeni się z kimś innym z nieromantycznych, praktycznych powodów. Zmusiła się, żeby o tym nie myśleć. - Dlaczego jedziemy do Tamarang? - zapytała. Richard podniósł wzrok znad czyszczonej właśnie
ryby. - Przed trzema tysiącami lat, w czasach wielkiej wojny, ludzie walczyli o to samo, o co my walczymy dzisiaj: bronili się przed tymi którzy chcieli zniszczyć magię i inne przejawy wolności. Wtedy to schowali liczne niezmiernie cenne wytwory magii, które pozostawały przez wiele stuleci, w miejscu zwanym Świątynią Wichrów. A potem, żeby je uchronić przed wpadnięciem w ręce wroga, wysłali świątynię w zaświaty. - Wysłali ją do świata umarłych? Richard skinął głową, rozkładając duże liście. - Czarodzieje obu stron stworzyli podczas wojny straszliwe rodzaje broni, zaklęcia strukturalne i inne takie. Stworzyli też broń z ludzi. To w ten sposób powstali Nawiedzający Sny. Utworzono ich z pojmanych mieszkańców Caski, przodków Jillian. - I to wtedy wyczarowali kaskadę chainfire? zapytała. - Podczas tej wielkiej wojny? - Tak - odpowiedział, pokrywając liście warstwą błota. - A inni czarodzieje nieustannie pracowali nad przeciwdziałaniem tym wytworom magii. Na przykład szkatuły Ordena stworzono podczas wielkiej wojny jako remedium na zaklęcie chainfire. Pamiętam, jak Siostry opowiadały o tym Jagangowi. Całość jest dość skomplikowana, ale wszystko sprowadza się do tego, że zdrajca imieniem Lothain dostał się do ukrytej w zaświatach Świątyni Wichrów. Potajemnie postarał się zapewnić ewentualną pomoc sprawie Aadu, kiedy ta ponownie rozgorzeje. Uważali, że wojna wybuchnie na nowo? Zawsze byli i będą tacy, którymi powoduje nienawiść i którzy chętnie oskarżają o swoją nędzę
szczęśliwych, twórczych i produktywnych ludzi. A co zrobił ten Lothain? Richard spojrzał na nią. Między innymi postarał się, żeby pewnego dnia w świecie istot żywych znów pojawił się Nawiedzający Sny. Jagang jest tym Nawiedzającym Sny. - Skończył zawijać ryby w liście i błoto i ułożył pakuneczki na rozżarzonych węglach, na obrzeżu ogniska. - Po tym wszystkim ludzie z naszej strony wysłali do Świątyni Wichrów Pierwszego Czarodzieja. Nazywał się Baraccus. Był czarodziejem wojny. Zadbał o to, żeby się narodził kolejny czarodziej wojny i spróbował powstrzymać siły, które chcą sprowadzić na ludzkość mroczne czasy. Kahlan podkuliła nogi i opatuliła się kocem. Chcesz powiedzieć, że od tamtych czasów nie było czarodzie-ja wojny? Richard pokręcił głową. - Jestem pierwszym czarodziejem wojny od blisko trzech tysięcy lat. Baraccus zrobił coś w świątyni, żeby pewnego dnia ktoś taki się narodził i przewodził walce. I dlatego się urodziłem. Mając świadomość, że taka osoba nie będzie wiedzieć o swoim darze, Baraccus wrócił i spisał księgę zatytułowaną Sekrety mocy czarodzieja wojny. Poprosił swoją żonę Magdę Searus, którą bardzo kochał, żeby ją dla mnie ukryła. Starannie zadbał o to, żeby nikt prócz mnie jej nie zdobył. A kiedy Magda Searus udała się w podróż, żeby ukryć Sekrety mocy czarodzieja wojny, Baraccus się zabił. Kahlan ogromnie to zdziwiło. - Ale dlaczego miałby to zrobić? Skoro kochał Magdę Searus, dlaczego miałby się zabijać i zostawiać ją samą? Richard popatrzył w migotliwe płomienie.
- Myślę, że zobaczył na tej wojnie tyle bólu i cierpienia, tyle zdrady i sprzeniewierstwa, nie wspominając już o przeżyciach z podróży do zaświatów, że nie mógł tego dłużej znieść. Miał udręczone oczy. - Byłem za zasłoną. Potrafię zrozumieć, że to zrobił. Kahlan oparła brodę o kolana. - Po czasie spędzonym w obozie Imperialnego Aadu i ja wiem, jak można mieć wszystkiego dość. - Popatrzyła na niego. - I musisz mieć tę księgę, żeby pomóc pokonać Imperialny Aad? - Tak. Odnalazłem ją, ale musiałem znów ukryć, kiedy mnie zabierano do obozu Aadu. Aby móc ją uratować. - Nie podpowiadaj. Księga jest w Tamarang? Uśmiechnął się. - Inaczej po co byśmy tam jechali? Kahlan westchnęła. Teraz rozumiała, dlaczego to takie ważne. Patrzyła w płomienie, rozmyślając o Baraccusie. - Wiesz, co się potem stało z Magdą Searus? Richard wydobył patykiem z ognia opakowaną rybę. Otworzył zawiniątko i nakłuł rybę nożem. Kiedy się przekonał, że jest gotowa, położył ją obok Kahlan. - Ostrożnie, gorące. - Wyciągnął kolejne zawiniątka z pstrągiem. - Magda Searus była zrozpaczona. Po wojnie musieli się dowiedzieć prawdy od Lothaina, zdrajcy, który ich zaprzedał. Czarodziej z owych czasów, Merritt, obmyślił, jak to zrobić. - Przez chwilę wpatrywał się w płomienie. - Stworzył Spowiedniczkę, żeby wydobyła prawdę z Lothaina. Kahlan przerwała jedzenie ryby. - Naprawdę? Tak powstały Spowiedniczki? - Kiedy
potaknął, zapytała: - Wiesz, kim była? - To Magda Searus. Tak rozpaczała po śmierci męża, że na ochotnika zgłosiła się do eksperymentu. Był niezwykle niebezpieczny, ale przebiegł pomyślnie. Powstały Spowiedniczki. Ona była pierwsza. Potem zakochała się w Merritcie i pobrali się. Jest Spowiedniczką. Dotychczas była to jedyna więz Kahlan z jej przeszłością. Teraz wiedziała, skąd się wzięły Spowiedniczki. Powstały z kobiety, która utraciła ukochanego. Richard podniósł kawałek drewna i już miał wrzucić w ogień, ale zrezygnował; obracał go w dłoniach, przypatrywał się mu. W końcu odłożył go na bok i dorzucił do ognia inny kawałek. - Lepiej się prześpij - powiedział, kiedy skończyli jeść. - Chcę wyruszyć, gdy tylko zacznie się robić jasno. Kahlan widziała, że jest jeszcze bardziej zmęczony niż ona, lecz dostrzegła również, że coś go bardzo poruszyło, więc nie protestowała. Owinęła się kocem i ułożyła w pobliżu ognia, żeby nie zmarznąć. Kiedy spojrzała na Richarda, siedział przy ognisku, wpatrując się w kawałek drewna, który przedtem odłożył. Pomyślała, że raczej powinien się zainteresować mieczem, który wreszcie odzyskał. Kahlan spokojnie się wynudziła. Jakże wspaniałe było się budzić bez przygniatającego ją do ziemi, jak wczoraj, Samuela. Przetarła oczy i zobaczyła, że Richard nadal siedzi przy ognisku. Okropnie wyglądał. Nawet sobie nie próbowała wyobrazić, co się musi dziać w jego głowie przy tych wszystkich przytłaczających obowiązkach i tylu polegających na nim ludziach.
Mam coś, co chciałbym ci dać - powiedział cicho głosem, który tak miło było słyszeć po przebudzeniu. Kahlan usiadła, przeciągnęła się. Zobaczyła, że na niebie jest dopiero odrobinka blasku. Wkrótce ruszą w dalszą drogę. Co to? zapytała, składając koc. Nie musisz tego przyjmować, ale wiele by to dla mnie znaczyło, gdybyś przyjęła. - Wreszcie oderwał wzrok od płomieni i spojrzał jej w oczy. Wiem, że nie masz pojęcia, co się dzieje, kim jesteś ani co tutaj ze mną robisz. Ponad wszystko w świecie chciałbym ci to wytłumaczyć. Przeżyłaś koszmar i zasługujesz na to, żeby się wszystkiego dowiedzieć, ale w tej chwili nie mogę ci o tym opowiadać. Proszę, byś mi zaufała. Odwróciła spojrzenie. Nie mogła patrzeć w te jego oczy. - A tymczasem chciałbym ci coś dać. Kahlan przełknęła ślinę. - Co to takiego? Richard sięgnął w bok i coś podniósł. Wyciągnął to ku niej w słabym blasku ognia. To był posążek, który kiedyś miała, który zostawiła w Ogrodzie Życia, gdy wynosiła szkatuły Siostrom. Przedstawiał kobietę z wygiętymi w łuk plecami, odrzuconą w tył głową i dłońmi zaciśniętymi w pięści. Ucieleśnienie ducha oporu przeciwko siłom, które próbowały ją pokonać. Ucieleśnienie szlachetności i siły. To był posążek, który kiedyś miała. Najcenniejsza rzecz, jaką posiadała i którą musiała zostawić. Nie był to ten sam posążek, a jednak był taki sam. Pamiętała każdą linię tamtego. Ten był taki sam, ale troszkę mniejszy. Wtedy zobaczyła leżące na ziemi strużyny. Całą
noc go dla niej rzezbił. - Nazywa się Potęga ducha - powiedział łamiącym się z emocji głosem. - Czy zechcesz go ode mnie przyjąć? Kahlan z czcią wzięła posążek z jego rąk, przytuliła do serca i wybuchnęła płaczem.
ROZDZIAA 58
Zanim zaczniemy wojnę - powiedział bardzo cicho Richard - muszę się dostać tam, gdzie ukryłem księgę. Muszę ją najpierw odzyskać, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Kahlan westchnęła, ujrzawszy taką determinację w jego oczach. - No dobrze, ale wcale mi się to nie podoba. Wygląda to na zasadzkę. Jak już się tam dostaniemy, będą mogli nas złapać. A wtedy będziemy musieli walczyć, żeby się wydostać. - I tak zrobimy w razie potrzeby. Kahlan pamiętała, jak Richard walczył mieczem... albo i bro-kiem. Ale to było zupełnie co innego. - Myślisz, że twój miecz przyda się na coś przeciwko wiedzmie, jeżeli nas tam złapią? Oderwał wzrok od jej oczu i zlustrował korytarz. - Lada chwila świat skończy się dla wielu porządnych ludzi, którzy kochają życie i chcą je w
spokoju przeżyć. To dotyczy również ciebie i mnie. Nie mam wyboru. Muszę odzyskać tę księgę. Wychylił się, żeby sprawdzić drugą stronę słabo oświetlonego korytarza. Kahlan słyszała zbliżające się kroki patrolu. Jak dotąd udało im się wielu z nich uniknąć. Richard był znakomity w prześlizgiwaniu się ciemnymi przejściami i w znikaniu z oczu. Wcisnęli się w cień płytkiej wnęki z drzwiami, usiłując jak najbardziej się w niej rozpłaszczyć. Czterej żołnierze, rozmawiający o kobietach w mieście, wyłonili się zza rogu i przeszli obok Richarda i Kahlan, zbyt zajęci chełpieniem się podbojami, żeby zauważyć ich w płytkiej niszy. Kahlan, wstrzymująca oddech ledwie mogła uwierzyć, że ich nie dostrzegli. Mocno zaciskała dłoń na rękojeści noża. Kiedy tylko żołnierze zniknęli za przeciwległym rogiem, Richard złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. W głębi kolejnego ciemnego korytarza zatrzymał się gwałtownie przed masywnymi drzwiami. W skoblu tkwiła kłódka. Richard wsunął klingę pod pręt. Mocno zaciskając wargi, napiął mięśnie i skręcił miecz. Metal pękł ze stłumionym brzękiem. Kawałki stali poleciały na kamienną posadzkę. Kahlan aż się skrzywiła, pewna, że zaraz przybiegną strażnicy. Ale nie, nie usłyszeli żadnych kroków. Richard wśliznął się za drzwi. - Zedd! rozległ się zduszony okrzyk. Kahlan wsunęła głowę do środka. W małej kamiennej celi oprócz Richarda było troje ludzi: starzec z rozwichrzonymi siwymi włosami, wysoki jasnowłosy mężczyzna i kobieta o jasnych włosach splecionych w warkocz Mord-Sith. - Richard! - zawołał starzec. - Drogie duchy, ty
żyjesz! Chłopak położył palec na ustach i wciągnął Kahlan do celi. Cicho zamknął drzwi. Cała trójka wyglądała na zmęczoną i zmaltretowaną. To musiało być surowe więzienie. - Mówcie cicho wyszeptał Richard. - Wszędzie dokoła są strażnicy. - Skąd, u licha, wiedziałeś, że tu jesteśmy? zapytał starzec. - Nie wiedziałem - odparł Richard. - Chłopcze, mamy wiele ważnych spraw do... - Zeddzie, zamilknij i wysłuchaj mnie. Starzec raptownie zamknął usta. - Jak odzyskałeś miecz? - spytał, wskazawszy broń palcem. - Kahlan mi go oddała. Zedd zmarszczył krzaczaste brwi. - Widziałeś ją? Richard skinął głową. Wyciągnął miecz. - Połóż dłoń na rękojeści. Czarodziej jeszcze bardziej się nachmurzył. - Po co? Richardzie, jest wiele ważniejszych... - Zrób to! - warknął chłopak. Zedd był zdumiony jego tonem. Zesztywniał i zrobił, co Richard mu kazał. Spojrzenie Zedda pomknęło ku Kahlan. Orzechowe oczy pojaśniały i szeroko się otwarły. - Drogie duchy... Kahlan. Stał nieruchomo, wstrząśnięty, a Richard podsunął miecz kobiecie. Dotknęła rękojeści. Wpatrzyła się w Kahlan, która nagle się przed nią zmaterializowała; rozpoznała ją. Rosły mężczyzna był nie mniej zaskoczony, kiedy i on dotknął rękojeści. - Znam cię - powiedział do niej Zedd. - Widzę cię! - Pamiętasz mnie? - zapytała Kahlan. Zedd
pokręcił głową. - Nie. Miecz przerwał nawracający efekt chainfire. Ale nie mógł mi przywrócić utraconych wspomnień, bo przepadły. Jedynie przerwał nawracający efekt Mogę cię zobaczyć. Rozpoznaję cię. Nie przypominam sobie ciebie, ale cię znam. To jak zobaczyć znajomą twarz i nie móc sobie nic przypomnieć. - Tak samo jest ze mną - powiedział rosły mężczyzna. Kobieta potwierdziła skinieniem głowy. Zedd chwycił Richarda za rękę. - Musimy się stąd wydostać. Six wróci. Nie może nas tu przyłapać, nie możemy się w nic wplątać. Może narobić kłopotów. Richard ruszył w drugi koniec celi. - Najpierw muszę coś zabrać. - Księgę? - spytał Zedd. Richard zatrzymał się i odwrócił. - Widziałeś ją? - Można by tak rzec. Skąd, u licha, wziąłeś coś takiego? Chłopak wszedł na krzesło i wyciągnął plecak wepchnięty za belkę. - Pierwszy Czarodziej Baraccus... - Z wielkiej wojny? Ten Baraccus? - Ten. - Richard zeskoczył z krzesła. - Spisał księgę, a potem kazał ją dla mnie schować. To dzięki niemu urodziłem się z darem obu magii, więc chciał mi pomóc zrozumieć mój dar. Poprosił swoją żonę, Magdę Searus, żeby ją ukryła, kiedy wrócił ze Świątyni Wichrów. To długa historia. Księga czekała na mnie tysiące lat. Zedd oniemiał. Zebrali się wokół stołu, a Richard grzebał w plecaku, póki nie natrafił na księgę. Wyciągnął ją i podsunął dziadkowi. - Cały problem w tym, że wtedy pozbawiono mnie daru i nie mogłem jej przeczytać. To były tylko
puste kartki. Nie wiem, co Baraccus chciał mi przekazać o moim darze. Tamci troje wymienili spojrzenia. - Richardzie, muszę z tobą porozmawiać o tym, co ci zostawił Baraccus - oznajmił Zedd. - Dobrze, za chwilę. Richard, coraz bardziej nachmurzony, kartkował księgę. - Nadal jest czysta. - Spojrzał zdumiony. Zeddzie, nadal jest pusta. Blokadę daru złamano, wiem to na pewno. Dlaczego dalej wydaje mi się pusta? Zedd położył dłoń na ramieniu chłopaka. - Bo taka jest. - Dla mnie. Ale ty mógłbyś ją przeczytać. Podsunął starcowi otwartą księgę. - Co tu napisano? - To puste kartki - powtórzył Zedd. - W całej księdze nie ma tekstu. Jest tylko tytuł na okładce. Richard patrzył na niego ze zdumieniem. - Jak to: puste kartki? Nie może tak być. To mają być Sekrety mocy czarodzieja wojny. - I są - rzekł poważnie Zedd. Richard wyglądał jednocześnie na przygnębionego, rozgniewanego i zaskoczonego. Nie rozumiem. - Czarodziej Baraccus zostawił ci prawo magii. - Jakie prawo magii? Najważniejsze ze wszystkich praw. Nikt go nie spisał. Nikt nie wymówił od zarania dziejów. Richard przeczesał palcami włosy. Nie mamy czasu na zagadki. Co chciał mi przekazać? Co to za prawo? Zedd wzruszył ramionami. Nie wiem. Nigdy nie zostało spisane, nigdy nie zostało wymówione. Baraccus chciał, byś wiedział,
że to tajemnica związana z wykorzystywaniem mocy czarodzieja wojny. Jedynym sposobem wyrażenia tego, upewnienia się, że zrozumiesz, co chciał ci przekazać, było zostawienie ci niezapisanej księgi symbolizującej niezapisane prawo. - Jak mam to wykorzystać, skoro nie wiem, co to jest? - To sprawa dla ciebie, Richardzie. Jeżeli jesteś tym, kim powinieneś być według Baraccusa, będziesz wiedzieć, jak wykorzystać to, co ci zostawił. Najwyrazniej uważał, że to bardzo ważne i warte wszystkiego, przez co przeszedł, więc powiedziałbym, że musi to być to, czego potrzebujesz. Chłopak głęboko odetchnął, żeby się uspokoić. Kahlan ogromnie mu współczuła. Wyglądał, jakby odchodził od zmysłów. Jakby był bliski łez. - No, no, no - powiedział ktoś za nimi. Wszyscy się okręcili. Chuda kobieta w czarnej sukni uśmiechała się chytrze. Włosy miała czarne jak noc. Biała skóra i wyblakłe oczy nadawały jej trupi wygląd. - Six... - powiedział Zedd. - A czyż to nie sama Matka Spowiedniczka? I czyż imperator nie będzie zachwycony, kiedy mu przyprowadzę i lorda Rahla? Milutki prezencik. Kahlan zobaczyła, że Zedd ściska dłońmi głowę; najwyrazniej cierpiał. Cofnął się chwiejnie i upadł na podłogę. Miecz Richarda zadzwięczał, wyciągany z pochwy. Chłopak zaatakował kobietę, lecz zatrzymała go i odepchnęła niewidoczna dla Kahlan moc. Miecz z brzękiem uderzył o kamienną podłogę. Kobieta wyciągnęła ku Kahlan chudy palec. - Zły pomysł, Matko Spowiedniczko. Nie żebym się
przejęła, jeśli wypalisz swój umysł, próbując zrobić z mojego papkę, ale więcej jesteś dla mnie warta żywa. Kahlan poczuła ból, kiedy niewidzialna siła odepchnęła ją jak przedtem Richarda. Otępiająca męka przypominała tę zadawaną przez obrożę, ale była bardziej przenikliwa, dogłębniej sza. Szczęka tak ją rozbolała, że musiała otworzyć usta. Cała piątka się cofała, zasłaniając uszy i cierpiąc. - To bardzo ułatwi sprawy - powiedziała zadowolona z siebie wiedzma, sunąc ku nim niczym śmierć. - Six! - zawołał ktoś surowo od drzwi. Obróciła się w stronę głosu, który najwyrazniej rozpoznała. Kahlan przestała boleć głowa. Zauważyła, że i tamci przestali cierpieć. - Matka...? - spłoszyła się Six. - Rozczarowałaś mnie, Six - rzekła stara kobieta, wchodząc do celi. Ogromnie rozczarowałaś. Była szczupła, jak Six, lecz przygarbiona wiekiem. Czarne włosy podobnie podkreślały twarz, ale przetykała je siwizna. I jej oczy były wyblakłe, niebieskie. Six cofnęła się o parę kroków. - Ale ja... ja... - Ty co? - spytała jadowicie, z niezadowoleniem stara kobieta. Była władcza, nikogo się nie obawiała, a już najmniej Six. Ta znów się cofnęła o krok. - Nie rozumiem... Kahlan aż otworzyła usta, ujrzawszy, jak ciasno opięta skó-ra na twarzy i dłoniach Six zaczęła się ruszać, jakby coś się pod nią gotowało. Six poczęła krzyczeć z bólu, drzeć kościstymi dłońmi falującą skórę twarzy. - Matko, czego chcesz?!
- To bardzo proste - powiedziała stara kobieta, zbliżając się do cofającej się wiedzmy. - Chcę, żebyś umarła. Po tych słowach ciało Six szarpnęło się gwałtownie. Jej skóra skręcała się i wybrzuszała, oddzielając od rozedrganych mięśni i ścięgien. Zupełnie jakby wiedzma gotowała się w środku. Nagle stara kobieta chwyciła luzną skórę na karku Six. I mocno szarpnęła, kiedy wiedzma zaczęła się osuwać. Skóra, prawie w jednym kawałku, zeszła z dotkniętej dziwną przypadłością wiedzmy. Six padła na kamienną podłogę - krwawa, nierozpoznawalna masa, z trudem mieszcząca się w czarnej sukni. Był to najobrzydliwszy widok, jaki Kahlan mogła sobie wyobrazić. Stara kobieta, trzymając resztki cielesnej okrywy Six, uśmiechnęła się do nich. Obserwowali, zszokowani, jak zaczyna migotać, jak zmienia się jej wygląd. Kahlan patrzyła w zadziwieniu. Kobieta nie była już stara, lecz młoda i piękna, z długimi, falistymi kasztanowymi włosami. Powiewna szara suknia ledwie osłaniała ponętną figurę. Lekki powiew kołysał przejrzystą tkaniną. - Shota... - powiedział Richard, uśmiechając się. Upuściła na podłogę okrwawioną skórę, uśmiechnęła się nieśmiało, wabiąco, po czym podeszła i czule dotknęła jego policzka. Kahlan czuła, jak jej twarz oblewa się rumieńcem. - Co tutaj robisz, Shoto? - zapytał chłopak. - Ratuję twoją skórę, rozumie się. - Uśmiechnęła się szerzej, patrząc na szczątki w czarnej sukni. Coś mi się zdaje, że Six zapłaciła za to swoją. - Ale... nie rozumiem. - Six też nie rozumiała - stwierdziła Shota. -
Spodziewała się, że ucieknę, podkulając ogon, i schowam się, drżąc ze strachu, że mnie odnajdzie. Toteż w ogóle nie spodziewała się wizyty matki. To wykraczało poza jej skądinąd znaczne talenty oraz ograniczoną wyobraznię, bo nie pojmowała, jak droga jest matka, i nie była w stanie pojąć tych, którzy to rozumieją. Nie była w stanie wyobrazić sobie mocy i znaczenia takiej więzi, więc to ją zaślepiło. Wobec matki odczuwała odrazę wywołaną strachem. Kahlan czuła, że jeszcze mocniej się rumieni, kiedy patrzyła, jak Shota przesuwa długim, lśniącym paznokciem po koszuli Richarda. - Nie lubię, kiedy ktoś mi odbiera to, co wypracowałam i stworzyłam - powiedziała wiedzma do Richarda niemal intymnym tonem. Nie miała prawa do tego, co moje. Sporo czasu i wysiłku kosztowało mnie odwrócenie tego wszystkiego, co uczyniła, żeby wetknąć swoje zdradzieckie macki w moje włości, ale dokonałam tego. - Uważam, że było w tym coś więcej, Shoto. Że chciałaś nam pomóc. Odsunęła się, skinęła na potwierdzenie dłonią i odwróciła tyłem do chłopaka. - Szkatuły są w grze. Jeżeli Siostry Mroku je otworzą, umrze bardzo wielu ludzi, którzy nic złego nie zrobili. I mnie rzucono by Opiekunowi jak ochłap mięsa. Richard mógł jedynie potaknąć; taka była prawda. Pochylił się i podniósł miecz. Wysunął ku niej rękojeść. - Proszę. - Drogi chłopcze, nie potrzebuję miecza. Kahlan nie wiedziała, że można mieć taki piękny, jedwabisty głos. Shota zachowywała się tak, jakby
poza nimi dwojgiem nikogo w celi nie było. Poza jednym gniewnym, ostrzegawczym spojrzeniem na Zedda, jej migdałowe oczy prawie cały czas patrzyły na Richarda. - Zrób, o co cię proszę, i dotknij. Jej twarz rozświetlił zalotny uśmiech. - Skoro tego chcesz. Zgrabne palce zamknęły się na rękojeści. Nagle przeniosła spojrzenie na stojącą tuż obok niego Kahlan. - Miecz przerywa nawracający efekt zaklęcia chainfire - wyjaśnił Richard. - Nie odczynia go, lecz pozwala ci zobaczyć, kto stoi przed tobą. Przez chwilę wpatrywała się w Kahlan, a potem znów spojrzała na chłopaka. - Istotnie - przyznała, po czym dodała poważnym tonem: - Ale teraz wszystkim nam w tej celi grozi, iż wkrótce zostaniemy porażeni mocą Ordena i na całą wieczność oddani Opiekunowi umarłych w zaświatach. - Musnęła palcami twarz Richarda. Jak ci już mówiłam, musisz spróbować temu zapobiec. - A jak mam to zrobić? Shota posłała mu pełne nagany spojrzenie. - Już o tym rozmawialiśmy, Richardzie. Jesteś graczem. Do ciebie należy włączenie szkatuł do gry. Richard ciężko westchnął. - Jesteśmy daleko od szkatuł. Jagang wykorzysta je na długo przed naszym powrotem. Wiedzma uśmiechnęła się do niego. - Wiem, jak możesz tam wrócić. - Jak? Uniosła palec ku niebu. - Możesz pofrunąć. Richard przekrzywił głowę. - Pofrunąć? - Na ramparcie czeka smok, którego Six
zaczarowała i wykc rzystywała. - Smok! - krzyknął Zedd. - Chcesz, żeby Richard latał na smc ku? Jakim smoku? - Gniewnym. - Gniewnym? - zapytał chłopak. - Nie bardzo mi wychodzi przyjmowanie postaci smoczej mat ki, ale go obłaskawiłam. - Shota wzruszyła ramionami. - Przy najmniej trochę. Richard poprosił, żeby poczekali w korytarzu, a sam szybko się przebrał w rzeczy z plecaka. Kiedy wyszedł, Kahlan aż zaparło dech. Na czarnej koszuli nosił czarną, rozciętą po bokach tunikę obszytą szeroką złotą taśmą z dziwnymi symbolami. Szeroki pas z wielu warstw skóry, na którym również widniały takie symbole, opinał jego stan. Przez prawe ramię biegł pradawny pendent z wytłaczanej skóry, podtrzymujący złotosrebrną pochwę Miecza Prawdy. Na przegubach miał szerokie, podbite skórą srebrne bransolety ze splecionymi kręgami, w których także wyryto owe dziwne symbole. Czarne spodnie były wpuszczone w czarne buty, nabijane podobnymi wzorami. Z szerokich ramion spływała peleryna utkana z pozłocistych nici. Wyglądał tak, jak zdaniem Kahlan powinien wyglądać czarodziej wojny. Jak władca królów. Jak lord Rani. Kahlan bez trudu pojęła, dlaczego Nicci go kochała. Była najszczęśliwszą kobietą na świecie. Kobietą wartą tego mężczyzny. Spieszmy się powiedział Richard do Shoty. Shota, w powiewnej, cieniutkiej szarej sukni, powiodła ich bocznymi, skromnymi korytarzami pałacu, jakby był wyludniony. Od czasu do czasu wykonywała gest ku drzwiom czy korytarzowi, jak gdyby dawała komuś znak, żeby im nie
przeszkadzał. I pewnie to właśnie robiła, bo nikt nie zatrzymał grupki ludzi spieszących korytarzami. W końcu stanęła przed masywnymi dębowymi drzwiami, a oni zatrzymali się za nią. Spojrzała, jakby pytając, czy są gotowi, po czym otworzyła drzwi. Wyszli pod zachmurzone niebo; powiew uniósł pelerynę Richarda. Na ramparcie zobaczyli wielkiego stwora o lśniących czerwonych łuskach i gęstwie czarno zakończonych wyrostków na grzbiecie. Wałem pognał płomień, wzbijając tumany ziemi i żwiru. Cofnęli się. - To nie Scarlet - stwierdził Richard. - Myślałem, że może to będzie ona. - Znasz smoka? - zapytała Kahlan. - Tak, ty też, ale nie tego. Ten jest większy i grozniej wygląda. Żar płomieni znów kazał im się cofnąć. Shota, niewzruszona, nucąc coś cicho, spokojnie poszła dalej. Płomienie zniknęły. Smok zniżył ku niej łeb, przechylając go nieco w bok, jakby zaciekawiony. Wiedzma szeptała coś, czego Kahlan nie słyszała, a smok łagodnie parskał z zadowolenia. Gładząc bestię pod brodą, Shota obróciła się ku nim. - Chodz porozmawiać z tym przystojniakiem, Richardzie. Zdawało się, że smok aż mruczy, słuchając jej. Richard pospiesznie do nich podszedł. - Mam przyjaciółkę smoczycę - powiedział do stwora. - Może ją znasz. Ma na imię Scarlet. Olbrzymi zwierz odrzucił łeb do tyłu i posłał w niebo kolumnę ognia. Kolczasty ogon śmignął przez rampart, zwalając spore bloki z kamiennego muru.
Czerwony łeb spłynął w dół. Wargi się skurczyły, odsłaniając paskudnie wyglądające kły. - Scarlet jest moją matką - warknął. Richard był przyjemnie zaskoczony. - Scarlet to twoja matka? Więc jesteś Gregory? Smok bliżej przysunął łeb. Obwąchiwał Richarda, zachmurzony. Każdy jego oddech wydymał pelerynę chłopaka. - Kim jesteś, człowieczku? - Jestem Richard Rahl. Kiedy cię ostatni raz widziałem, byłeś jajkiem. - Richard zakreślił półkole rękami, jakby rozmawiał ze starym przyjacielem. - Byłeś o taki duży. - Richard Rahl. - Gregory się uśmiechnął, wrogość zniknęła. -Mama mi o tobie opowiadała. Richard położył dłoń na pysku smoka. - Co z nią? Magia słabnie. Martwiłem się, że to jej zaszkodzi - spytał zatroskany. Gregory parsknął kłębem dymu. - Jest bardzo chora. Słabnie z dnia na dzień. Nosiłem jej jedzenie, ale potem wiedzma mi to uniemożliwiła. Nie wiem, jak jej po-móc. Martwię się, że ją stracę. Richard ze smutkiem skinął głową. - To skaza, którą zostawiły na tym świecie demony. Skaza niszczy magię. Smok pokiwał wielkim łbem. - Więc czerwone smoki są skazane na zagładę. - Jak my wszyscy. Chyba że usunę tę skazę. Aeb przechylił się w bok, żeby Gregory mógł łypnąć na Richarda żółtym ślepiem. - Możesz to zrobić? - Prawdopodobnie, ale jeszcze nie jestem pewny. Jeżeli mam spróbować, muszę się dostać do Pałacu Ludu. - Pałac Ludu? Gdzie czeka mroczna armia? Richard
potaknął. - Właśnie. Chyba tylko ja mogę zatrzymać działanie tej skazy. Zaniesiesz nas tam? - Teraz jestem wolny. Wolne smoki nie służą ludziom. - Nie proszę, żebyś został moim sługą, ale żebyś nas zaniósł do DTiary, bym mógł spróbować ocalić tych, którzy chcą być wolni, w tym ciebie i twoją matkę. Aeb Gregory'ego popłynął ku Zeddowi, Tomowi i Rikce. Smok szybko to przemyślał i znów spojrzał na Richarda. - Wszystkich? - Wszystkich - odparł Richard. - Potrzebna mi pomoc moich przyjaciół. To nasza jedyna szansa na powstrzymanie okropności, które niebawem mogą się wydarzyć. Gregory przysunął się ku Richardowi i trącił go pyskiem, aż chłopak cofnął się o pół kroku. - Mama mi opowiadała, jak mnie ocaliłeś, kiedy byłem dopiero jajkiem. Kiedy to zrobię, będziemy kwita. - Będziemy kwita - potwierdził Richard. Smok rozpłaszczył się na ramparcie, na ile zdołał. - No to ruszajmy. Richard wytłumaczył pozostałym, jak wsiąść i jak się trzymać kolców i wyrostków. Sam pierwszy znalazł się na smoku, siadając okrakiem u nasady szyi. Potem pomógł się podciągnąć Zeddo-wi, Tomowi i Rikce. Zedd cały czas mruczał coś pod nosem. Chłopak powiedział mu, żeby przestał przeklinać. Kahlan została na koniec. Richard pochylił się, wziął ją za rękę i posadził tuż za sobą. Kiedy sadowiła się na smoczym grzbiecie, ujrzała, jak Richard wyciąga z kieszeni białe płótno i przygląda
mu się. - Boję się - szepnęła mu do ucha, obejmując go, żeby nie spaść. Uśmiechnął się do niej przez ramię. - Zakręci ci się w głowie, ale cię nie zemdli. Trzymaj się mocno i zamknij oczy, jeżeli chcesz. Zaskoczyło ją, że tak swobodnie się czuje blisko niego, że on tak delikatnie i naturalnie zachowuje się przy niej. Nabierał życia, kiedy była przy nim. - Co tam masz? - spytała, kiwnąwszy głową ku białej tkaninie z atramentową kropką po obu stronach. - Coś z przeszłości - odpowiedział z roztargnieniem. Najwyrazniej nie myślał o jej pytaniu. Myślał o białym płótnie z dwiema atramentowymi kropkami. Schował płótno do kieszeni i spojrzał na rampart. - Idziesz, Shoto? - Nie. Wracam do kotliny Agaden, do domu. Poczekam tam na koniec albo na to, że powstrzymasz nadejście kresu. Richard skinął głową. Kahlan pomyślała, że wcale nie wygląda na pewnego siebie. - Dziękuję za wszystko, co zrobiłaś, Shoto. - Postaraj się, żebym była z ciebie dumna, Richardzie. Uśmiechnął się do niej przelotnie. - Zrobię, co w mojej mocy. - To jedyne, co może zrobić każdy z nas powiedziała. Richard poklepał lśniące czerwone łuski. W drogę, Gregory. Nie mamy za wiele czasu. Gregory zionął ogniem. Płomień zmienił się w czarny dym. Ol-brzymie smocze skrzydła uniosły się, a potem opadły gwałtownie, lecz z gracją. Kahlan poczuła, jak się wznoszą. Miała wrażenie, że żołądek jej się wywraca do góry nogami.
ROZDZIAA 59
Szli opustoszałymi marmurowymi korytarzami Pałacu Ludu i Richard wiedział, gdzie wszyscy się podziali, bo słyszał niosący się echem po pałacu cichy zaśpiew. - Prowadz nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie. To były modły do lorda Rahla. Nawet w takiej chwili jak ta, kiedy ich światu zagrażał bliski koniec, wszyscy w Pałacu Ludu schodzili się na modły, gdy rozlegał się dzwięk dzwonu. Richard sądził, że właśnie teraz najbardziej go potrzebowali i że modłami potwierdzali więz z nim. A może miary mu przypominać o jego uczestnictwie w owej więzi i obowiązku chronienia ich. - Prowadz nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie. Richard odsunął na bok swoje odczucia względem modłów. Miał wrażenie, że żongluje tysiącem myśli
naraz. Nie wiedział, co robić. Zaprzątało go jednocześnie tyle rozmaitych spraw, że nie był w stanie ich uporządkować. Nie miał pojęcia, od czego zacząć rozwiązywanie tej góry problemów. Czuł, że nie pasuje do roli lorda Rahla. Uważał jednak, że te pozornie niekończące się problemy są ze sobą powiązane, że są częściami tej samej układanki i że jeżeli się domyśli, co stanowi sedno jego kłopotów, wszystko zacznie do siebie pasować. Po prostu potrzebował paru lat, żeby to przemyśleć. Będzie szczęściarzem, jeśli dostanie parę godzin. Znów wrócił myślami do tego, co ważne. Baraccus zostawił mu wiadomość w liczącej trzy tysiące lat księdze, nigdy niezapisane prawo, a on nie wiedział, co to oznacza. Odzyskał dar, więc przynajmniej przypomniał sobie cały tekst Księgi Opisania Mroków, ale najprawdopodobniej była to fałszywa kopia. Jagang miał oryginał. Jagang miał szkatuły. Dlaczego Spowiedniczka była tak ważna? Czy dla szkatuł Or-dena miała takie znaczenie, na wypadek gdyby posługiwano się jedną z kopii Księgi Opisania Mroków? A może on tylko tak sobie wyobrażał? Może sądził, że Spowiedniczka jest tak ważna, bo Kah-lan była Spowiedniczka i kimś najistotniejszym w jego życiu? Samo wspomnienie o Kahlan zakłóciło tok jego myśli, przepełniło go cierpieniem. Serce mu pękało, że nie mógł jej powiedzieć tego wszystkiego, co tak rozpaczliwie chciał powiedzieć. Zabijało go to, że nie mógł jej wziąć w ramiona, pocałować. Tak bardzo pragnął ją przytulić. Ale wiedział, że gdyby zniszczył neutralne pole jej umysłu, moc Ordena nie mogłaby już odtworzyć
dawnej Kahlan. Musiał być pełen rezerwy, unikać konkretów. Najbardziej przerażała go myśl, że już jest za pózno, że Samuel już skaził to neutralne pole. Był świadom, że Kahlan idzie obok niego. Rozpoznawał odgłos jej kroków, jej zapach, jej obecność. W jednej chwili był przepełniony radością, że ją odzyskał, a w drugiej - przerażony, że ją utraci. Musiał odwrócić myśli od problemu, skupić się na rozwiązaniu. Musiał znalezć odpowiedz. Jeśli odpowiedz naprawdę istniała. - Prowadz nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie. Wszyscy ci ludzie umrą, jeżeli im nie pomoże, znajdując tę odpowiedz. Ale jak, u licha, miał to zrobić? Wrócił do tego, co uznał za sedno rozwiązania. Będzie musiał otworzyć szkatuły Ordena, jeżeli ma odwrócić wyrządzone szkody - co do tego nie było wątpliwości. Jeżeli tego nie zrobi, świat życia, niszczony zaklęciem chainfire i jego następstwami, wymknie się spod kontroli. Jeżeli on nie otworzy właściwej szkatuły, zrobią to Siostry Jaganga. Ale on nie wiedział, jak otworzyć szkatuły, i to nie on je miał, lecz imperator. Richard powiedział sobie, że przynajmniej przeszedł wiele etapów, które musiał przejść, jeżeli miał otworzyć właściwą szkatułę. Pomyślnie odbył podróż w zaświaty. I przyniósł to, co tam odnalazł. Już to samo w sobie było zagadką, lecz odkrył
rozwiązanie. Teraz był potrzebny Orden, żeby to przywrócić. Kahlan przyjęła posążek Potęgi ducha. Przynajmniej ma niezbędną Spowiedniczkę. Spowiedniczka. Coś z tym było nie tak, lecz nie mógł się domyślić co. Ale wiedział, że tylko w jeden sposób może się znalezć blisko szkatuł Ordena. To była jego jedyna szansa - wszystkiego się domyślić, zanim Siostra Ulicia otworzy którąś z nich. Usłyszał szelest kroków, podniósł wzrok i zobaczył spieszących ku niemu Verne i Nathana. Cara i generał Meiffert byli tuż za nimi. Za nim - Zedd, Tom i Rikka. Richard zatrzymał się na moście z pięknie żyłkowanego zielonego marmuru, z widokiem na plac modlitewny i zbieg dwóch szerokich korytarzy. Verna i Nathan spiesznie do niego podeszli. Ludzie na dole klęczeli, dotykając czołami płyt posadzki, i zanosili modły. Nie zdawali sobie sprawy z tego, co chłopak niebawem zrobi. Richard! - wysapała Verna, łapiąc oddech. Cieszę się, że wróciłeś powitał go Nathan. Skinął też głową Zeddowi. Six już nie jest problemem - powiedział Zedd do Proroka. Nathan westchnął. Jeden kłopot mniej, ale i tak jest ich aż nadto. Verna, nie zwracając uwagi na stojącego przy niej wysokiego Proroka, nagląco machała do Richarda książeczką podróżną. Jagang pisze, że już nów. Domaga się od ciebie odpowiedzi. Pisze, że wiesz, co się stanie, jeżeli mu nie odpowiesz. Richard popatrzył na Nathana. Prorok miał posępną minę. Cara i generał Meiffert byli spięci.
Byli bezsilnymi strażnikami domostwa dziesiątków tysięcy ludzi, którym groziła śmierć. Z dołu płynął cichy zaśpiew. - Prowadz nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie. Richard potarł palcami czoło, przełknął narastającą w gardle kulę. Nie miał wyboru - i to z wielu powodów. Z przerażającą stanowczością popatrzył na Verne. Napisz Jagangowi, że zgadzam się na jego warunki. Twarz Verny spurpurowiała. - Zgadzasz się? - O czym ty mówisz? - spytała stojąca u jego prawego boku Kahlan. Richard mimo wszystko się ucieszył, znów usłyszawszy w jej głosie władczy ton. Ale zignorował ją, patrząc prosto na Verne. Z wielkim wysiłkiem zapanował nad głosem. - Napisz mu, że postanowiłem dać im to, czego chcą. Zgadzam się na jego warunki. - Mówisz poważnie? - Verna aż kipiała tłumioną wściekłością. - Chcesz, żebym mu napisała, że się poddajemy? - Tak. - Co takiego?! - Kahlan złapała go za rękaw i obróciła ku sobie. - Nie możesz mu się poddać. - Muszę. Tylko w ten sposób ocalę wszystkich tych ludzi przed torturami i śmiercią. Pozwoli im żyć, jeżeli poddam pałac. - Chcesz zawierzyć słowu Jaganga? - spytała Kahlan. - Nie mam wyboru. To jedyny sposób. - Przywiozłeś mnie tutaj tylko po to, żeby oddać
temu potworowi? - W zielonych oczach lśniły łzy gniewu i urazy. - Po to mnie szukałeś? Richard odwrócił wzrok. Wszystko by oddał, żeby móc jej powiedzieć, jak bardzo ją kocha. Skoro już miał iść na śmierć, chciałby przynajmniej, żeby znała jego prawdziwe uczucia i nie myślała, że się z nią ożenił z obowiązku, a teraz wykorzystuje ją jako dar dla zwycięzcy. Serce mu pękało, że tak sądziła. Ale nie miał wyboru. Jeżeli skazi neutralne pole, znana mu Kahlan przepadnie na zawsze - o ile już nie przepadła, o ile Samuel już nie skaził owego pola. Skierował uwagę na inne sprawy. - Gdzie Nicci? - zapytał Nathana. - Zamknięta, jak poleciłeś, do czasu, aż Jagang po nią przyjdzie. Kahlan rzuciła się na chłopaka. - A teraz oddajesz też kobietę, którą kochasz, temu... Richard uniósł dłoń, nakazując milczenie. - Zrób, jak powiedziałem - rzekł do Verny, kiedy przestał już zaciskać zęby. Ton głosu dobitnie świadczył, że to rozkaz, który należy bez sprzeciwu wykonać. Wszyscy milczeli, zdumieni, a Richard ruszył przed siebie. - Bedę czekać w Ogrodzie Życia - oznajmił. Musiał pomyśleć. Tylko Kahlan za nim poszła. Coraz słabsze światło dnia wpadało przez osadzone w ołowiu szybki stropu. To będzie noc nowiu najciemniejsza noc miesiąca. Richard słyszał, jak mówiono, że takie mroki przybliżają świat życia do zaświatów. Godziny czekania, aż Jagang znajdzie się na płaskowyżu i zjawi w Ogrodzie Życia, Richard
spędził na rozmyślaniach. Cały czas chodził tam i z powrotem, myśląc o tych dwóch światach: świecie żywych i świecie umarłych. Było w tym coś, w czym nie mógł się doszukać sensu. Przejrzał w pamięci cały tekst Księgi Opisania Mroków, którego się niegdyś nauczył, wiedząc, że prawdopodobnie jest w nim jakaś skaza, przez którą nie będzie go można wykorzystać do otwarcia szkatuły, uwolnienia mocy Ordena, i jednocześnie świadom, że elementy, chociaż przemieszane, nadal będą w dużej mierze właściwe. Wystarczyłaby najdrobniejsza zmiana, żeby uczynić z tej księgi fałszywą kopię. Wiedział, że w tekście, którego się nauczył, jest taka skaza, lecz nie miał pojęcia, jak znalezć to odstępstwo od oryginału. Jagang miał oryginał. Nie musiał się martwić, czy w jego księdze są błędy. Siostra Ulicia - Jagang cały czas pozostanie w jej umyśle - będzie odczytywać oryginał, pierwotną wersję księgi. I dlatego nie będą potrzebować Spowiedniczki. Zatrzymał się przed Kahlan. - Spowiedniczka powinna zweryfikować prawdziwość kopii Księgi Opisania Mroków. Gdybyś miała tekst księgi, gdybym ci go wyrecytował, potrafiłabyś odróżnić wiernie skopiowane fragmenty? Kahlan, zatopiona we własnych myślach, podniosła nań wzrok. - Mnóstwo razy zadawałam sobie to pytanie. Przykro mi, Ri-chardzie, ale nie wiem, jak to zrobić. Szkoda, że pierwsza Spowiedniczka, Magda Searus, nie zostawiła mi wskazówek, jak mam wykorzystywać swoją moc, że nie poszła za przykładem pierwszego swego męża, który zostawił taką księgę tobie.
Tak, bardzo mu ta księga pomagała. Richard westchnął, przygnębiony, i znów się zaczął przechadzać. Ponownie wrócił myślami do księgi, którą zdaniem Baraccusa koniecznie powinien mieć, do Sekretów mocy czarodzieja wojny. Baraccus uważał, że księga z nigdy niespisanym prawem jest Richardowi niezbędna. Wszystko to było tak dziwaczne, że chłopak osłupiał i nie miał pojęcia, co myśleć. Odzyskanie tej księgi wymagało olbrzymiego wysiłku. A i Baraccus bardzo się natrudził, żeby jedynie Richard mógł ją odnalezć. Dlaczego zostawił mu księgę bez tekstu? Chyba że właściwie wszystko zawierała. Richard spojrzał na dziadka siedzącego w milczeniu na niskim, obrośniętym pnączem murku. Zedd odwzajemnił jego spojrzenie, lecz był wyraznie zasmucony tym, że nie może pomóc wnukowi. - Przepraszam - odezwała się Kahlan. Richard popatrzył na nią. - Słucham??? - Przepraszam. To musiała być strasznie trudna decyzja. Wiem, że tylko starasz się powstrzymać dzikusów Jaganga od wymordowania wszystkich w pałacu. Chciałabym dotknąć Jaganga moją mocą Spowiedniczki. Żałuję, że przedtem nie mogłam tego zrobić. Moc Spowiedniczki. Po raz pierwszy zaistniała w Magdzie Sea-rus. Kobiecie, która była żoną Baraccusa. Ale była jego żoną w czasach wielkiej wojny, na długo przed tym, jak została Spowiedniczką... Drogie duchy... - wyszeptał do siebie Richard, bo nagle doznał olśnienia. Baraccus zostawił mu Sekrety mocy czarodzieja
wojny, żeby przekazać to, co powinien wiedzieć. Właśnie to uczynił Baraccus. Przekazał Richardowi prawo, które od zarania dziejów nie zostało ani spisane, ani wypowiedziane. W tej samej chwili, w której Richard pojął Sekrety mocy czarodzieja wojny, był w stanie dopasować pozostałe części układanki i wszystko zrozumieć. Ogarnął całość - jak to działało, dlaczego zrobili to, co zrobili, dlaczego to wszystko zrobili. Drżącymi palcami wyjął kawałek białego płótna z dwiema atramentowymi kropkami. Rozprostował je i patrzył na leżące przy przeciwległych brzegach kropki. - Rozurniem - powiedział. - Drogie duchy, rozumiem, co mu-szę zrobić. Kahlan pochyliła się i popatrzyła na płótno. - Co rozumiesz? Richard wszystko pojął. Omal się histerycznie nie roześmiał. Wszystko zrozumiał. Zedd patrzył na niego, marszcząc brwi. Na tyle znał wnuka, by wiedzieć, że ten rozwiązał problem. Richard wpatrywał się weń, a czarodziej leciutko się do niego uśmiechnął i z dumą skinął głową, chociaż nie miał pojęcia, co chłopak wymyślił. Wszyscy troje spojrzeli w jedną stronę, usłyszawszy wchodzących do ogrodu ludzi. Nieliczni gwardziści z Pierwszej Kompanii, jak ich poinstruowano, bez oporu ustąpili z drogi. Richard zobaczył Jaganga na czele tłumu wlewającego się przez drzwi. Siostra Ulicia była tuż obok niego. Inne Siostry szły za nim, niosąc trzy szkatuły Ordena. Ciężkozbrojni żołnierze równym krokiem wma-szerowali przez dwuskrzydłowe drzwi i niczym ciemna woda rozlali się po ogrodzie. Obecność Jaganga, jego osobowość, jego
uporczywa nienawiść nie tylko kalały Ogród Życia, ale i definiowały imperatora. Richard uśmiechnął się w duchu. Utkwiwszy w chłopaku swoje całkowicie czarne oczy, Jagang kroczył ścieżką pomiędzy drzewami, mijając rabaty dawno zwiędłych kwiatów i niskie, porośnięte pnączami murki. Członkowie gwardii imperialnej rozstawiali się za nim, zajmując pozycje, i wytyczali linię ochronną wśród krzewów. Jagang, uśmiechając się protekcjonalnie, minął piasek czarnoksiężnika i przeciął trawnik. Definiowała go jego nienawiść. Siostry położyły trzy atramentowoczarne szkatuły na szerokiej granitowej płycie, wspartej na dwóch niskich, żłobkowanych postumentach. Siostra Ulicia nie zwracała uwagi na obecnych w ogrodzie. Skupiona na czekającym ją zadaniu, jedynie przelotnie rzuciła okiem na Richarda, następnie zaś położyła księgę na granitowym ołtarzu przed szkatułami. Bez zwłoki uniosła rękę i rozpaliła w dłoni płomień, wspomagając nim blask latarni. Zapadała noc. Zaczynał się nów. Nadciągała ciemność mrocz-niejsza niż ciemności, jakich kiedykolwiek doświadczył ktokolwiek z żyjących. Richard znał tę ciemność. Był w niej. Imperator stanął tui przed nim, jakby go wyzywał na pojedynek. Richard się nie cofnął. Cieszę się, że odzyskałeś rozum - rzekł Jagang. Przesunął wzrok na Kahlan i przyglądał się jej lubieżnie. - I rad jestem, że przyprowadziłeś mi swoją kobietę. Pózniej się z nią rozprawię, - Znów spojrzał Richardowi w oczy. - Jestem przekonany, że nie spodoba ci się to, co mi chodzi po głowie. Richard odwzajemnił gniewne spojrzenie, ale zmilczał. Bo i nie było nic do powiedzenia.
Jagang - mimo budzącego strach wyglądu, całkowicie czarnych oczu, wygolonej głowy oraz popisywania się muskulaturą i złupio-nymi klejnotami wyglądał na bardzo zmęczonego. Ledwie się trzymał na nogach. Richard wiedział, że imperator ma koszmary i że nie dają mu spokoju sny o Nicci. Wiedział o tym, bo sam zesłał na niego te koszmary i marzenia, zesłał je na niego przy pomocy Jillian, kapłanki kości i zsyłającej sny, która miała tych samych przodków co Jagang. Imperator energicznie podszedł do czekającej przed piaskiem czarnoksiężnika Siostry Ulicii. - Na co czekasz? Zaczynaj. Im szybciej to się skończy, tym szybciej pokonamy cały opór przeciwko władzy Aadu. - Teraz rozumiem - szepnęła do siebie Kahlan stojąca tuż obok Richarda; i ona dokonała odkrycia. - Teraz rozumiem, kogo on chce zranić w mojej osobie i dlaczego to byłoby takie okropne. Spojrzała Richardowi w oczy z miną wyrażającą nagłe zrozumienie. Richard nie mógł pozwolić, by cokolwiek go teraz rozproszyło. Skupił uwagę na Siostrach. Wciąż jeszcze miał do przemyślenia parę spraw. Musiał mieć absolutną pewność, bo inaczej wszyscy by zginęli - z jego ręki. Kilka Sióstr uklękło przed piaskiem czarnoksiężnika i zaczęło go wygładzać. Pracowały jak zespół, więc Richard domyślił się, że już przestudiowały oryginał Księgi Opisania Mroków i nauczyły się wszystkich procedur i zaklęć. Ze zdumieniem spostrzegł, że wszystkie zaczęły rysować niezbędne elementy. Rozpoznawał je z Księgi Opisania Mroków, której nauczył się na pamięć jako młody chłopak. Spodziewał się, że to Siostra Ulicia, która włączyła szkatuły do gry,
zajmie się rysowaniem, lecz ona tylko chodziła od symbolu do symbolu i dodawała uzupełniające je elementy. Richard uświadomił sobie, że to ma sens; poszczególne elementy po prostu musiały zostać wykonane, a to oszczędzało wiele czasu. Siostra Ulicia uzupełniała każdy element, więc Richard uznał, iż księga musiała zalecać udział gracza; zapewne zalecała, by to gracz dopełniał wzory zaklęć. To ona przyzywała Ordena. Ona była graczem. Ale Jagang władał jej umysłem i to on w końcu kontrolowałby Ordena. Richard dobrze pamiętał, ile czasu zajęły Rahlowi Posępnemu wszystkie procedury. Siostry - przy takim współdziałaniu - na pewno poradzą sobie z tym znacznie szybciej. Pracowały razem, więc mogły podzielić całość na prostsze elementy. Jagang wrócił do Richarda. - Gdzie Nicci? - warknął, świdrując go gniewnymi czarnymi oczami. Chłopak był ciekaw, kiedy usłyszy to pytanie. Stało się to wcześniej, niż się spodziewał. - Trzymamy ją dla ciebie pod kluczem, jak było obiecane. Jagang uspokoił się i uśmiechnął. - Szkoda, że tak naprawdę nie masz pojęcia, jak grać w Ja'La dh Jin. - Pokonałem cię. Imperator tylko szerzej się uśmiechnął. - Ostatecznie nie. Znów zaczął się niecierpliwie przechadzać, a Siostra Ulicia kierowała kreśleniem, odczytując w razie potrzeby odpowiednie fragmenty księgi. Richard pojmował to, co rysowały. Były w tym też elementy tańca ze śmiercią. Kiedy Rani Posępny je kreślił, wydawały się takie tajemnicze, lecz teraz ich język był zrozumiały.
Jagang z każdą chwilą był coraz bardziej rozdrażniony. Richard wiedział dlaczego. - Ulicio - powiedział w końcu imperator - idę po Nicci. Nie muszę tu sterczeć, kiedy rysujecie. Mogę to obserwować twoimi oczami. Siostra Ulicia skłoniła głowę. - Oczywiście, Ekscelencjo. Jagang spojrzał gniewnie na Richarda. - Gdzie ona jest? Chłopak skinął na jednego z oficerów Pierwszej Kompanii, stojącego w pobliżu i już wcześniej poinstruowanego. Zaledwie paru członków z Pierwszej Kompanii czekało z Richardem na przybycie Imperialnego Aadu. Mieli go strzec aż do najgorszego końca. - Zaprowadz imperatora do celi Nicci - polecił Richard oficerowi. Ten zasalutował, przykładając pięść do serca. Zadowolony Jagang, zanim z nim odszedł, raz jeszcze spojrzał na Richarda. - Wygląda na to, że i tym razem przegrałeś ostatnią kolejkę Ja'La dh Jin. Richard chciał mu powiedzieć, że czas się jeszcze nie skończył i gra wciąż trwa, ale tylko patrzył, jak Nawiedzający Sny odcho-dzi, i czekał, aż zacznie się prawdziwy koszmar. Kahlan w milczeniu stała u jego boku. Czuł się nieswojo pod jej spojrzeniem. Zedd i Nathan zatonęli we własnych myślach. Verna była zła i rozgoryczona, że do tego doszło. Richard nie mógł mieć jej tego za złe. Cara wzięła za rękę stojącego obok Benjamina. Jagang przyprowadził ze sobą i Jennsen. Gwardziści trzymali ją po drugiej stronie ogrodu. Tom nie odrywał od niej
wzroku. Patrzyła na niego, nie mogąc powiedzieć tego wszystkiego, co tak bardzo chciała wyznać. Cara przysunęła się bliżej. Cokolwiek się teraz stanie, jestem z tobą, lordzie Rahlu, do ostatniego tchu. Richard uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. Zedd skinął głową na znak, że podziela uczucia Mord-Sith. Benjamin przyłożył pięść do serca. Nawet Verna wreszcie się uśmiechnęła i leciutko skinęła mu głową. Wszyscy byli przy nim. - Czy mógłbyś wziąć mnie za rękę? - wyszeptała stojąca tuż obok Kahlan. Richard nawet nie próbował sobie wyobrazić, jak osamotniona musi się teraz czuć. Ujął jej dłoń, serdecznie żałując, że nie może nic powiedzieć.
ROZDZIAA 60
Nicci siedziała w prawie całkowitych ciemnościach, na ławie wyciętej z tej samej skały co ściana. Zewnętrzne pomieszczenie druga warstwa ochronna strzegąca celi wydrążonej w litej skale miało magiczne osłony. Wejść i wyjść można było jedynie przez metalowe drzwi: jedne zamykały celę, drugie owo magicznie osłonięte pomieszczenie. To tutaj przetrzymywano najniebezpieczniejszych więzniów - takich, którzy władali magią. Nikt nie wiedział, ilu ludzi siedziało w tej celi, czekając na spotkanie ze śmiercią lub jeszcze
gorszy los. Nicci słyszała odgłos kroków dobiegający z korytarza za obiema parami żelaznych drzwi. Ktoś nadchodził. Od początku zdawała sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu, kiedy on tu przyjdzie. Była niezwykle spokojna. Wiedziała, dlaczego tutaj jest. Wie-działa, dlaczego Richard rozkazał Nathanowi, żeby ją tu zamknął. Słyszała, że zamek zewnętrznych drzwi otwiera się ze szczękiem niosącym się echem przez sieć niskich korytarzy. Słyszała, jak stękają z wysiłku, otwierając drzwi o zardzewiałych zawiasach, uchylając je na tyle, żeby można było przez nie przejść. Kiedy przez mały otwór w drzwiach zobaczyła cienie, zdmuchnęła lampę stojącą obok niej na kamiennej ławie, która służyła również za łóżko, jedynym meblu w celi. Zgrzytnął klucz, zamek odskoczył ze szczękiem. Po tak długiej ciszy dzwięk ten wydał się Nicci wyjątkowo głośny. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc, i do celi wpadło światło latarni. W ostrym żółtym blasku unosił się rdzawy pył z żelaznych drzwi. Imperator Jagang pochylił się, przekraczając wysoki próg, i przecisnął przez drzwi. Nicci wstała. Był w tej swojej kamizeli bez rękawów, żeby się popisywać umięśnionym ciałem. Wygolona głowa lśniła w blasku latarni. Czarne oczy doskonale pasowały do ciemności panujących w wydrążonej w skale celi. Lśniły, kiedy się jej przyglądał. Zadbała o to, żeby rozchylić u góry suknię, tak by miał na czym skupić uwagę. Podziałało. - Śniłem o tobie, kochanieńka - powiedział, jakby uważał, że to zrobi na niej wrażenie. Zawsze był zdania, że jego żądza coś jej udowadnia - jakby jego brak ogłady i opanowania
świadczył o tym, jak przemożnie ona go pociąga. Zdaniem Nicci dowodziło to jedynie, jakim jest pozbawionym zasad dzikusem. Stała dumnie wyprostowana, milcząca. Nie cofnęła się przed Jagangiem, kiedy podszedł bliżej. Objął ją w talii krzepkim ramieniem i mocno przycisnął do muskularnego cielska, demonstrując władzę nad nią, swoją męskość, swoje niekwestionowane zwierzchnictwo. Nicci nie miała ochoty tego przeciągać. Swobodnie zarzuciła mu ramiona na szyję i zatrzasnęła na jego byczym karku Rada'Han. Cofnął się chwiejnie, zaskoczony. Wiedziała, że czuje, jak moc obroży wnika w każdy zakamarek jego jazni. - Coś ty zrobiła?! - zapytał z gniewem i nutą przerażenia, jakiego nigdy przedtem nie słyszała w jego głosie. Nie zamierzała o tym rozmawiać, więc wykorzystała moc obroży i odebrała mu mowę. Na ile znała Jaganga - a znała - Siostra Ulicia powinna być teraz w Ogrodzie Życia, przygotowując się do otwarcia właściwej szkatuły Ordena. Nie chciała, żeby Ulicia zorientowała się, co się właśnie stało. Jagang nie mógł się doczekać, kiedy znów dostanie Nicci w swoje łapy. Koszmary, które zesłał na niego Richard, dręczyły go, za to zesłane przez chłopaka sny o Nicci zmieniły obsesję w pasję, w manię, która stopniowo narastała, aż zrobiła się nie do wytrzymania. Jagang zawsze jej pożądał, ale po snach zesłanych przez Richarda mógł myśleć prawie wyłącznie o zaspokojeniu swojej żądzy. Zostawił nawet Siostrę Ulicię przy rysowaniu i osobiście poszedł do lochu po Nicci.
To był podarek od Richarda. Kiedy Nathan zamykał ją w celi, wytłumaczył jej - za osłonami tającymi jego słowa przed każdym ewentualnym szpiegiem - że Richard zaplanował to jako swój ostatni podarek dla niej. Chłopak wiedział, że będą musieli poddać pałac. Że wszystkim im grozi śmierć. Jedynym, co mógł ofiarować Nicci, był Jagang. Rada'Han była w celi. Obrożę zostawiła w niej Ann, więziona jakiś czas przez Nathana. Właśnie tę ważną wiadomość starała się przekazać Nicci, zanim zginęła. Nathan wiedział, że Rada'Han jest w celi, za pomieszczeniem chronionym magicznymi osłonami. Richard chciał, żeby Nicei ją dostała i mogła wymierzyć sprawiedliwość Jagangowi Sprawiedliwemu. Chłopak nie łudził się, że to doprowadzi do klęski Imperialnego Aadu. Wypaczone nauki Aadu skaziły umysły milionów. Jagang nie był ich twórcą. Powszechna nienawiść płonęłaby nadal i bez niego. Nicci też to rozumiała. Dorastała, indoktrynowana wierzeniami Aadu. Wiedziała, jak głoszący je zmieniają cierpienie w cnotę, czynienie zła w prawość, śmierć w zbawienie. Takie wierzenia rodziły się wraz z rozmyślną niechęcią człowieka do posługiwania się rozumem, z pragnieniem zabierania tego, na co nie zapracował, z ciągotami do osiągania korzyści bez wysiłku. Były uzewnętrznieniem nienawiści do wszelkiego dobra, do cnót, do wartości. W ostatecznym rozrachunku była to nienawiść do samego siebie, do życia, do istnienia. I ta nienawiść, to oddanie śmierci były jawnym manifestowaniem się zła. Zabicie Jaganga nie uleczyłoby ludzi z tak irracjonalnego fanatyzmu. Wierzeń Aadu nie
narzucał jeden człowiek. Aad trwałby i bez Jaganga. Śmierć imperatora nie powstrzymałaby również tych, którzy włączyli do gry szkatuły Ordena, nie odczyniła chainfire, nie zatarła zostawionej przez demony skazy, nie rozproszyła wielkiej armii otaczającej pałac i spragnionej krwi i łupów. Nie miałaby na to żadnego wpływu. Ale Richard chciał jej ofiarować ten ostatni podarunek: możliwość wymierzenia sprawiedliwości choć w tak drobnej sprawie, zanim jej życie i życie wszystkich ludzi dobiegnie kresu za sprawą Sióstr przywołujących moc Ordena w służbie armii fanatycznie oddanej wierzeniom Bractwa Aadu. Tylko w ten sposób Richard mógł jej podziękować za wszystko, co zrobiła - pomóc jej uwolnić się ostatecznie od człowieka, który tak straszliwie ją maltretował. Nicci przekroczyła wysoki próg. Jej więzień, nie mogąc protestować, szedł za nią. Chociaż dar czarodziejki był w Pałacu Ludu osłabiony, wystarczał do swobodnego posługiwania się Rada'Han. Mogłaby powalić Jaganga na podłogę, zadając mu straszliwą mękę, ale jedynie stłumiła jego opór do wykonywania jej milczących poleceń. Za drugimi drzwiami czekało kilku oficerów Pierwszej Kompanii, którzy przyprowadzili Jaganga do jego uwięzionego skarbu. Korytarz był tak niski i ciasny, że musieli się garbić i stać jeden za drugim, bo inaczej by się nie zmieścili. Zaszokował ich widok Nicci kierującej imperatorem. Stał z nimi rosły mężczyzna w mundurze, kapitan straży więziennej. Zawsze był dla niej uprzejmy, obiecywał, że przyniesie, czego tylko zapragnie.
Teraz miała to, czego chciała. - Kapitanie Lernerze - powiedziała Nicci - czy byłbyś uprzejmy wyprowadzić nas z tego labiryntu? Spojrzał na stojącego za nią muskularnego mężczyznę w obroży i uśmiechnął się. - Z największą przyjemnością. Kiedy wrócili do przepastnych holi pałacu, Nicci kazała Jagan-gowi iść przodem. Podążała tuż za nim, pilnując, żeby się nie zatrzymywał, do nikogo nie odzywał, nikogo nie pozdrawiał. Wytężał siły, chcąc przełamać moc obroży. Nicci śmiesznie łatwo mogła złamać jego opór, okiełznać jego moc i furię. Był bezsilny. Salutowali mu żołnierze Aadu, których mijali, idąc przez pałac. Nicci nie pozwoliła Jagangowi ich pozdrawiać. Żołnierze Aadu byli przyzwyczajeni do jego pełnej wyższości arogancji, obojętności wobec nich, toteż nie zdziwiło ich, że przechodził, nawet na nich nie spojrzawszy. Nie było prostej drogi do Ogrodu Życia. Pałac został zbudowany na zarysie zaklęcia mocy, mającego zwielokrotniać moc lorda Rahla i osłabiać dar wszystkich innych. Aby dokądkolwiek dojść, należało krążyć korytarzami, będącymi w istocie elementami zarysu zaklęcia. Głównymi liniami owego wzoru były rozległe korytarze. Mniejsze korytarze tworzyły podrzędne elementy. Cały pałac był labiryntem korytarzy z kolumnami i holi z szeregami posągów. Wystrój sporządzono przede wszystkim z marmuru, mistrzowsko ułożonego w skomplikowane wzory. Pałac Ludu był nie tylko zaklęciem mocy, ale i miastem, którego ulicami były magiczne korytarze i hole. Za to dotarcie dokądkolwiek wymagało krążenia po splątanych liniach owego zaklęcia. I dlatego
zabierało sporo czasu. Z lochów do Ogrodu Życia szło się długo. Kiedy przechodzili przez pomieszczenia ze świetlikami, Nicci zauważyła, że niebo zaczyna nabierać niebieskawej barwy. Gdy dotarli na poziom z ogrodem, właśnie wzeszło słońce. Pierwsze ciepłe promienie padały na ściany naprzeciwko wschodnich okien. Nicci zamierzała pójść z Jagangiem do ogrodu, żeby ostatni raz zobaczyć Richarda. Dowiedziała się, że chłopak jakoś zdołał wrócić. Jagang nie wiedział jak. Nicci uznała, że teraz to i tak nie ma znaczenia. Wrócił i chciała go zobaczyć, zanim nadejdzie kres. Chciała, żeby zobaczył Jaganga i zrozumiał, że przynajmniej imperator nie będzie się cieszyć straszliwymi następstwami długiej wojny, którą ściągnął na Nowy Świat. Richard - po tym wszystkim, czego dokonał zasługiwał na świadomość tego małego zwycięstwa. Weszli dwuskrzydłowymi drzwiami do Ogrodu Życia i Nici ujrzała, że słońce właśnie zaczyna muskać ołtarz. Sześć Sióstr otaczało Siostrę Ulicię. Stała przed szkatułami. Chociaż szkatuły były skąpane w słonecznym blasku, wyglądały jak trzy czarne dziury w świecie. Blask słońca nie był w stanie ich rozświetlić. Zdawało się, że to one wchłaniają słoneczny blask, wciągają tam, gdzie już nikt nigdy go nie zobaczy. Jagang wytężał siły, żeby podejść bliżej, wyzwolić się spod kontroli obroży, lecz nie mógł. Nicci utrzymywała go w miejscu, z tyłu, tak by jego gwardziści uznali, że po prostu się przygląda i nie chce, żeby mu przeszkadzano. Nicci wiedziała, że może w jednej chwili pozbawić Jaganga życia. I zrobi to, kiedy nadejdzie odpowiedni czas. Nie mieli szansy ocalić swojego
imperatora, nawet gdyby wiedzieli, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Teraz należał do niej. Widziała Richarda we wspaniałym stroju czarodzieja wojny. Serce jej pękało, kiedy na niego patrzyła. Kahlan stała spokojnie obok niego. Jeśli Richard zachował neutralne pole, by nie zaprzepaścić szansy odczynienia chainfire, to nie miała pojęcia, jakie uczucia do niej żywi. A teraz wyglądało na to, że chłopak nigdy nie będzie mieć tej szansy i że ona umrze nie poznawszy prawdy. Richard zauważył Nicci. Dostrzegł obok niej Jaganga i pojął, że wykorzystała podarunek od niego. Uśmiechnął się do czarodziejki. Siostra Ulicia postukała w szkatułę po prawej. Ta. Pozostałe Siostry się rozpromieniły. Teraz będą mogły przekazać imperatorowi moc Ordena. Nie miały pojęcia, że Jagang nie będzie się mógł nacieszyć ich zwycięstwem. Siostra Ulicia zdjęła wieko ze szkatuły po prawej. Z wnętrza wypłynęło złociste, niemal płynne światło. Otoczyło Siostry stojące przed kamiennym ołtarzem. Uśmiechały się, uradowane swoim dokonaniem, chociaż miało służyć Imperialnemu Aadowi, a nie im. Jasne, że przekażą to Aadowi, nawet sobie nie uświadamiając, iż Jagang już nie kontroluje ich umysłów. Gdyby jednak Nicci im to uświadomiła, wykorzystałyby przejście do uwolnienia Opiekuna zaświatów. Czarodziejka wolała, żeby oddały świat Aadowi, a nie Opiekunowi. Wiedziała, że inaczej nie można. Pod władzą Imperialnego Aadu
przynajmniej ocalałoby życie. Gdyby Siostry Mroku mogły postąpić według swojej woli, życie by zniknęło. Nicci nie chciała żyć w nowym, zrodzonym z nienawiści świecie. Pomyślała, że właściwie nie musi się tym martwić. Zakładała, że zostało jej już niewiele życia. Ale Jagang umrze przed nią. Już ona się o to postara. Sprawiedliwość dosięgnie wreszcie Jaganga Sprawiedliwego. Jednego Nicci nie mogła zrozumieć - dlaczego Richard się uśmiecha.
ROZDZIAA 61
Richard obserwował, jak płynące ze szkatuły Ordena złociste światło unosi siedem Sióstr. Kahlan mocniej ścisnęła jego rękę. Inni też się przyglądali, zdjęci podziwem i grozą. Nigdy czegoś takiego nie widzieli i już nigdy nie zobaczą. Richard popatrzył na Nicci. Nawet ona znieruchomiała, wpatrując się w migotliwe światło oplatające Siostry. Stojący obok niej Jagang uśmiechał się. Ledwie było widać obrożę, przebłyskującą w rozcięciu kamizeli. Imperator był przekonany, że moc Ordena będzie służyć jego sprawie, nawet jeżeli on już tego nie zobaczy. Wierzył, że tylko to ma znaczenie. Wierzył w ich sprawę.
Siostry, skąpane w złocistej poświacie, rozkoszowały się upajającą mocą Ordena. Długo to nie trwało. Blask uniósł kobiety w powietrze i pociemniał, ciągnąc je ku ciemniejącemu morzu piasku czarnoksiężnika. Lewitujące Siostry zbiły się nad ziemią w zwartą grupkę. Zaczęły bezsilnie wirować w migotliwym bursztynowym blasku. Ogród pociemniał, a ponad ich głowami zaczęły przemykać błyskawice. Parę Sióstr wrzasnęło. Ogród wypełnił basowy ryk. Ziemia drżała, a zbita grupka Sióstr unosiła się nad piaskiem czarnoksiężnika. Piasek pod nimi zaczął wirować razem ze światłem. Iskry w blasku łączyły się z pękami tańczących wokół ogrodu błyskawic; zdawało się, że Siostry wibrują. - Co się dzieje?! - wrzasnęła Siostra Ulicia. Richard puścił dłoń Kahlan i podszedł przez trawę na skraj piasku czarnoksiężnika, który powoli ciemniał - barwa miodu przechodziła w bursztyn, a potem w ciemny brąz. Czuł swąd spalenizny. - Co się dzieje?! - zapytała ponownie Siostra Ulicia, odnalazłszy chłopaka spanikowanym wzrokiem. - Czytałaś Księgę życia? - zapytał spokojnie. - Oczywiście! Trzeba korzystać z Księgi życia, jeżeli chce się włączyć do gry szkatuły Ordena. Wszystkie ją czytałyśmy! Dokładnie wypełniłyśmy każdą instrukcję, zastosowałyśmy się do każdej formuły! - Może i wypełniłyście zawarte w księdze instrukcje, ale ich nie zrozumiałyście. Czytałyście to, co chciałyście przeczytać: formułki i wzory zaklęć. Kilka Sióstr wrzasnęło, bo błyskawica przemknęła
tuż przed ich twarzami. Siostra Ulicia była wściekła. - O czym ty mówisz?! Richard splótł dłonie za plecami. - Na samym początku, na pierwszej strome, było tylko jedno zdanie, dla podkreślenia, jakie to doniosłe, jakie istotne. Nie była to ani formuła, ani wzór zaklęcia, a jednak Księga życia podawała to na samym początku. Zignorowałyście to w swojej arogancji, chęci zdobycia tego, czego chciałyście. Początkowy tekst w Księ-dze życia to ostrzeżenie dla tych, którzy będą z niej korzystać. Mówi on: Niechaj odejdą ci, którzy przybyli z nienawiścią, albowiem w swojej nienawiści jedynie się zawiodą". - Co ty pleciesz? - zapytała jedna z Sióstr; nie była zainteresowana tym, co uznały za staroświecki aforyzm. - Mówię o księdze instrukcji korzystania z mocy Ordena. Księ-ga życia jest najważniejsza z tego, co potrzebne do korzystania z owej mocy. Taka moc jest niebezpieczna ponad wszelkie wyobrażenie. Ci, którzy ją stworzyli, chcieli ją chronić. Najniebezpieczniejszych tworów magii strzegą strażnicy, obronne osłony i zabezpieczenia na wypadek niewłaściwego użycia. Orden był przeznaczony do odczynienia chainfire. Dlatego musiała to być potężna moc, co czyniło ją niezmiernie niebezpieczną. Ci, którzy ją stworzyli, zastosowali zabezpieczenie niezmiernie proste i zarazem niezawodne. Owo zabezpieczenie ostrzega: Niechaj odejdą ci, którzy przybyli z nienawiścią, albowiem w swojej nienawiści jedynie się zawiodą". - No to co?! - wrzasnęła Siostra Ulicia. - No to - powiedział Richard, wzruszając
ramionami - jest to ostrzeżenie najpoważniejsze z możliwych. Zapowiada, że nienawiść wywoła śmiertelnie niebezpieczną reakcję mocy Ordena. Jeżeli chcesz wykorzystać Ordena do wyrządzania krzywd, może to oznaczać jedynie, iż jesteś osobą, która nienawidzi. Tylko osoby o sercach przepełnionych nienawiścią mogłyby planować wykorzystanie takiej mocy do szkodzenia innym. - To nie ma sensu! Jak mogłoby to wyrządzić krzywdę temu, kto jest zły? - zapytała Ulicia. - Jak mógłbyś wykorzystać Ordena do powstrzymania nas? Nienawidzisz nas, więc korzystałbyś z Ordena w nienawiści. Richard pokręcił głową. - Mylisz nienawiść i sprawiedliwość. Takich jak ty, szkodzących niewinnym ludziom, eliminuje się nie z nienawiści, lecz z miłości do tych. którzy są krzywdzeni i zabijani, chociaż nie zrobili nic złego. To miłość i szacunek do niewinnego życia. Eliminowanie takich osób to nie nienawiść. To skutek przemyślanej sprawiedliwości. - Ale my wcale nie nienawidzimy! - zawołała inna Siostra. -Chcemy wyeliminować pogan, grzeszników i samolubów. - Nie oznajmił Richard. Wy nienawidzicie tych, którym zazdrościcie. Nienawidzicie tych, którzy są szczęśliwi. - Przecież skorzystałyśmy z Księgi Opisania Mrokowi - zawołała rozpaczliwie Siostra Ulicia. Postępowałyśmy dokładnie według wskazówek oryginału! Powinno się udać. - Nawet jeżeli nie brać pod uwagę zabezpieczenia z Księgi życia - stwierdził Richard, spacerując przed czerniejącym piaskiem czarnoksiężnika popełniłyście błąd, uważając, że Księga Opisania Mroków do czegoś się przyda.
- Ależ to prawdziwa księga! Oryginał! Richard z uśmiechem skinął głową. - To oryginał kolejnego zabezpieczenia. Czy i tutaj nie przeczytałyście wstępnej uwagi? I w niej najpierw zapisano poważ-ne ostrzeżenie. - Jakie ostrzeżenie?! - Że potrzebna jest Spowiedniczka. - Ale miałyśmy oryginał! Nie potrzebowałyśmy Spowiedniczki! Zedd, nie mogąc się już powstrzymać, uniósł rękę. - O czym ty, u licha, mówisz, Richardzie? Chłopak uśmiechnął się do dziadka. - Kto był pierwszą Spowiedniczka? - Magda Searus. Richard potaknął. - Kobieta będąca żoną Baraccusa. To było podczas wojny. Kiedy ustanowiono wielką barierę i wojna się skończyła, ówcześni czarodzieje odkryli, że oskarżyciel w procesie związanym ze Świątynią Wichrów, Lothain, jest zdrajcą. Żeby się dowiedzieć, jak i dlaczego zdradził, czarodziej Merritt wykorzystał Magdę Searus do stworzenia Spowiedniczki. - Tak, tak - potwierdził Zedd. - I co z tego? - Szkatuły Ordena stworzono w czasie wielkiej wojny. Pierwsza Spowiedniczka pojawiła się długo po tej wojnie. Jak Księga Opisania Mroków mogłaby być kluczem do otwarcia szkatuł, jeżeli w czasach, kiedy tworzono Ordena, o Spowiedniczkach jeszcze się nikomu nawet nie śniło? Zedd zamrugał ze zdumienia. - W takim razie Księga Opisania Mroków nie może być kluczem do otwarcia szkatuł Ordena. - Słusznie - powiedział Richard. - To były tylko sztuczki mające zapobiec niewłaściwemu wykorzystaniu mocy Ordena. Posłużcie się którąś z
kopii, czy nawet oryginałem, a umrzecie. Księga Opisania Mroków nie jest kluczem do otwarcia właściwej szkatuły Ordena. Spojrzał ku nasilającemu się pandemonium. Para, dym, cienie i blask wirowały z rykiem. Ziemia mocno się trzęsła. Piasek czarnoksiężnika, teraz czarny jak smoła, był wsysany przez wir. Wszystko wirowało nad otchłanią. Dzwięki ze świata życia i z zaświatów zlewały się w przerażające wycie. Siostry wirowały w tej zawierusze, ręce i nogi sterczały na wszystkie strony, wrzaski ginęły w ogłuszającym hałasie. W centrum wirującego skupiska rozbłysło oślepiające światło. Snopy białego żaru strzeliły w górę poprzez okna w stropie i w dół, w czerń otchłani. Powietrze drżało od gorąca, blasku i przeszywającego wizgu. Czarny piasek pod Siostrami rozpękł się z zawodzącym rykiem. Fioletowy blask wystrzelił i owinął przerażone kobiety. Wirujący blask, czarny piasek i błyskawice znieruchomiały, nabierając impetu. Siostry, pozbawione opieki duchowego przewodnika, opadły spiralą do świata umarłych. Poszły tam żywe. Z wrzaskiem. Błyskawica zalała wszystko oślepiającą bielą, a potem zapadła cisza i wszystko ogarnęła czerń ciemna jak śmierć. Światło powoli wróciło. W Ogrodzie Życia panowała cisza. Otwór w ziemi zniknął. Piasek czarnoksiężnika zniknął. Siostry zniknęły. Zniknęli również gwardziści Jaganga, którzy byli w Ogrodzie Życia. Przebywanie w jednym pomieszczeniu z mocą Ordena okazało się fatalne tak dla nich, jak i dla Sióstr. Jagang, w obroży kontrolowanej przez Nicci, wciąż
z nimi był - jeszcze bardziej gniewny, o ile to możliwe. Przez dwuskrzydłowe drzwi weszli do Ogrodu Życia żołnierze Pierwszej Kompanii, żeby chronić Richarda. - Zamknijcie i zaryglujcie drzwi - rozkazał chłopak. Spiesznie wykonali polecenie. Richard podszedł do ołtarza i zamknął otwartą szkatułę. - Ciesz się z tego drobnego sukcesu - zadrwił Jagang - ale niewiele on znaczy. Niczego nie zmienia. Kiedy umilkł, dławiąc się oddechem, Richard uniósł rękę. - Pozwól mu mówić, Nicci. Podprowadziła imperatora do przodu. - Imperialny Aad i tak się tu dostanie i rozniesie to miejsce i was wszystkich na strzępy - oznajmił Jagang. - Nie jestem im potrzebny do dalszej walki o naszą słuszną sprawę. Aad oczyści ludzkość z plagi, jaką jesteście wy, egoistyczni ludzie. Nasza sprawa jest nie tylko słuszna i moralna, ale i boska. Stwórca stoi po naszej stronie. Nasza wiara jest tego dowodem. - Prawda ma orędowników dążących do zrozumienia - powiedział Richard. - Wypaczone idee mają żałosnych fanatyków, którzy usiłują narzucić swoje wierzenia grozbami i przemocą... poprzez wiarę. Brutalna siła to posłuszna służka religii. Tylko wiara, religia, mogą zrodzić przemoc na ogromną skalę, bo rozum, ze swej natury, kładzie kres bezsensownemu okrucieństwu. Tylko wiara stara się je usprawiedliwić. Twarz Jaganga poczerwieniała. - Czynimy dzieło Stwórcy! Żarliwe i nabożne poświęcanie się Stwórcy to jedynie słuszny i
moralny sposób życia. Ścisłe wypełnianie naszych nabożnych obowiązków przyniesie nam zbawienie i wieczne życie! To krew takich niewiernych jak twoi ludzie unosi nas do Stwórcy. Richard się skrzywił. - To zupełnie bez sensu. - Jesteś głupcem! Już sama nasza wiara dowodzi, że mamy rację! Jedynie my zostaniemy po śmierci nagrodzeni za naszą cześć dla Niego. Jesteśmy Jego dziećmi i będziemy wiecznie żyć w Jego blasku. Richard westchnął i pokręcił głową. - Zawsze trudno mi było zrozumieć, jak dorosły człowiek może wierzyć w takie bzdury. Jagang wściekle zgrzytnął zębami. - Wydaj mnie na tortury! Akceptuję twoją nienawiść do mnie, bo wiernie wypełniałem swoje obowiązki dla większego dobra ludzkości. - Nie zajmiesz poczesnego miejsca na scenie życia - oznajmiła Nicci. - Nie będziesz paradować w łańcuchach. Nie zostaniesz męczennikiem, nie będą cię czcić za chwalebną śmierć. Nic nie znaczysz. Umrzesz zwyczajnie, zostaniesz pochowany i już nie będziesz zagrożeniem dla porządnych, niewinnych ludzi. Nie masz żadnego znaczenia dla przyszłości rodzaju ludzkiego. - Musicie zemścić się na mnie na oczach wszystkich. Richard pochylił się ku niemu. - Będą inne problemy, jak to zawsze w życiu, lecz ty nie będziesz jednym z nich. Będziesz gnijącym starym śmieciem, który rozpada się w pył, bo twoje życie nie było nic warte. Jagang chciał skoczyć na Richarda, ale Nicei powstrzymała go mocą obroży niczym zwierzę na łańcuchu.
- W swej arogancji uważasz się za lepszego od nas, ale wcale nie jesteś lepszy. I ty jesteś nędzną istotą, którą Stwórca umieścił na tym świecie. Od nas różni cię tylko to, że nie chcesz się ukorzyć i oddawać Mu czci. To wszystko z nienawiści. Wszystko. W ten sposób dajesz upust swojej nienawiści do Aadu. Richard położył lewą dłoń na rękojeści miecza. - Sprawiedliwości nie wymierza się z nienawiści. To celebracja człowieczeństwa. - Nie możesz... Na znak Richarda Nicci posłała swoją moc do obroży. Czarne oczy Jaganga otworzyły się szeroko, kiedy poczuł, jak śmierć wypełnia jego pustą duszę. Upadł twarzą na ziemię. Nicci skinęła na kilku żołnierzy z Pierwszej Kompanii. - Jestem pewna, że wkrótce będzie bardzo wielu zmarłych. Wrzućcie jego zwłoki wraz z innymi do zbiorowej mogiły. I tak oto odszedł imperator Imperialnego Aadu. Tak jak nakazał Richard, nie było żadnego spektakularnego końca. Żadnej przemocy, okaleczeń, tortur, wymuszonej spowiedzi ze złych uczynków. Usunięto zagrożenie dla rozumnych ludzi; jedynie to się liczyło. Zgon Jaganga w ogóle się nie liczył.
ROZDZIAA 62
Richard natychmiast podszedł do kamiennego ołtarza, na którym leżały szkatuły Ordena. Dobył miecza. W Ogrodzie Życia rozległ się charakterystyczny metaliczny dzwięk. - Richardzie - odezwał się ostrzegawczo Zedd - co ty niby chcesz zrobić? Chłopak zignorował dziadka. Za to spojrzał w oczy Kahlan. - Jesteś przy mnie, Kahlan? Podeszła na odległość kilku kroków. - Zawsze byłam przy tobie, Richardzie. Kocham cię i wiem, że i ty mnie kochasz. Richard na chwilę zamknął oczy. Nie miał wyboru. Odwrócił się ku szkatułom Ordena, ponownie zamknął oczy i przyłożył miecz do czoła. - Nie zawiedz mnie, mieczu - wyszeptał. Opuścił Miecz Prawdy, przeciągnął ostrzem po wewnętrznej stronie ramienia i pozwolił, by krew spłynęła po zbroczu, skap-nęła ze sztychu. Położył klingę na wieku szkatuły po prawej, tej, którą otworzyła Siostra Ulicia. Klinga zrobiła się równie czarna jak szkatuła. Cofnął ją i znowu zaczęła lśnić. Położył miecz na szkatule po lewej. I znów oręż stał się równie czarny jak zaświaty. Cofnął miecz, pozwalając, żeby wrócił do zwykłego stanu. Richard głęboko zaczerpnął powietrza i położył miecz płazem na środkowej szkatule. Pomyślał o tych wszystkich niewinnych ludziach, którzy tylko chcieli po swojemu przeżyć życie. Pomyślał o tych, którzy jak Cara i inne Mord-Sith, byli doprowadzani do szaleństwa, by zechcieli służyć tyranowi. Pomyślał o Nicci, której całe życie
wpajano nienawiść, zmuszano do żałosnej egzystencji marnotrawionej na poświęcanie się wypaczonej wierze. Pomyślał o Brusie, swoim lewoskrzydłowym, który natychmiast przylgnął do siły pozbawionej nienawiści. Pomyślał o Dennie. Kiedy otworzył oczy, ostrze było białe. Równie biała była szkatuła, której dotykało. Richard oburącz chwycił rękojeść i uniósł sztych Miecza Prawdy wysoko nad białą szkatułę... a potem morderczym pchnięciem z tańca ze śmiercią opuścił oręż, przyszpilając szkatułę do ołtarza. Ogród Życia wchłonęła biel. Cały świat życia wchłonęła biel. Czas się zatrzymał. W owej chwili Richard stał zupełnie sam pośrodku białego świata. Rozejrzał się, ale nikogo nie było, choć jednocześnie wszyscy byli z nim - każda istota w świecie życia była tu z nim. Zrozumiał. To było przeciwieństwo podróży, jaką rozpoczął w tym pomieszczeniu, kiedy wszedł w świat mroków i kiedy każda tamtejsza dusza była z nim. W tym miejscu, w tym stanie, był świadom każdej żyjącej osoby. W tej chwili, w tym miejscu, wszyscy czekali na to, co powie i co zrobi człowiek władający mocą Ordena. To był Orden, moc samego życia. Każda osoba decyduje o tym, jak chce żyć zaczął Richard. - Zło nie istnieje niezależnie od człowieka. Ludzie czynią zło z wyboru. Decydowanie wymaga myślenia, choćby i nieudolnego. Podstawowa decyzja, jaką możecie podjąć, to myśleć albo nie myśleć,, pozwolić innym, żeby myśleli i mówili wam, co robić, nawet jeżeli nakażą czynienie zła. Mądre decyzje wymagają czegoś
więcej, wymagają racjonalnego myślenia. Rezygnacja z racjonalnego myślenia umożliwia osobie łudzenie się, iż ma wiedzę, mądrość, a nawet cechy świętości, chociaż czyni zło. Jeżeli postępujecie zgodnie z naukami tych, którzy za was myślą i skłaniają was do czynienia zła, to niewinni cierpią dokładnie tak samo, jak gdybyście sami postanowili ich krzywdzić. Martwi są martwi. Ich życie się skończyło. Nauki odrzucające rozum odrzucają rzeczywistość. Co odrzuca rzeczywistość, odrzuca życie. Odrzucenie żyda zaś to skłonienie się ku śmierci. Przedkładanie wiary nad rozum to sposób na zaprzeczanie temu, co istnieje, na dążenie do zaspokojenia każdej zachcianki. Poplecznicy Bractwa Aadu zdecydowali, jak chcą przeżyć swoje życie. Gdyby na tym poprzestali, nikt z nas, ceniących wolność osobistą, nie negowałby ich wyboru. Jednak oni postanowili - świadomie postanowili - że nie pozwolą innym decydować o sobie, żyć według własnego życzenia. I właśnie tej decyzji, podjętej z własnej woli, nie możemy tolerować. Nie pozwolimy, żeby nam narzucali swoje zło. To się kończy tu i teraz. Spełnię ich marzenie o świecie, w którym mogliby żyć zgodnie z tym, jak wybrali. Dam im to, czego najbardziej pragną: życie, które sobie wybrali. Nie mógłbym ich skazać na gorszy los. Od tej chwili będą istnieć dwa światy, pod wieloma względami blizniacze. Ten świat pozostanie taki, jaki jest. Moc Ordena już podwoiła ten świat, dając im ich własny. Ich świat będzie należał do nich. Mogą nigdy nie pojąć głupoty swojego wyboru, lecz z pewnością odcierpią ją. Będą mieć życie pełne cierpienia, które tak cenią. Będą mieć życie pełne bólu, którego tak nabożnie pragną. Będą mieć życie
przepełnione grozą i strachem, na które się skazali, rezygnując z racjonalnego myślenia. Zdecydowali się podporządkować własne życie nieokiełznanej nienawiści. Spełnię ich życzenie. To jedyny moment, w którym życzenia cokolwiek im dadzą. Strawią swoje życie na pragnieniach i zachciankach, na zawsze pogrążeni w mrokach, które narzucili swoim umysłom - nienawidząc samych siebie. Ale już nigdy nie będą mogli nam szkodzić. Wierzą, że to ci, którzy są wolni, spowodowali ich ubóstwo. Winią nas za swoją niedolę. Atakują nas, głosząc, że jesteśmy zródłem zła, bo istniejemy, bo się nam powodzi, bo jesteśmy szczęśliwi. Chcą nas zniszczyć, żeby świat stał się taki, jakiego sobie życzą. Richard zwrócił się z kolei do popleczników Aadu, już przebywających w innym świecie, po drugiej stronie przejścia, które się otworzyło. Ludzie z jego świata też mogli słuchać. - Spełniam wasze życzenie. Macie teraz to, czego według waszych słów zawsze pragnęliście: świat, w którym rządzą wasze wierzenia. Świat bez magii, bez wolnych ludzi i nieskrępowanych umysłów. Możecie wierzyć, w co chcecie, żyć, jak chcecie. Ale nie będzie już nas mieli jako usprawiedliwienia niedoli, którą sami sobie stworzycie. Nie będzie mogli nami podsycać własnej nienawiści. Będziecie sami swoimi nieprzyjaciółmi, innych wrogów mieć nie będziecie. Będziecie władać swoim światem, jak zechcecie, możecie go zniszczyć, rozkoszując się nienawiścią. Wasze dzieci, widząc bezmyślne okrucieństwo waszych świadomie prostackich wierzeń, z czasem, miejmy nadzieję, zmienią wasz świat na lepsze, zapragną życia interesującego i radosnego. Ale to będzie zależało wyłącznie od nich. Będą
musiały same dokonać wyboru, by posługiwać się raczej rozumem niż siłą. Jak każdy, będą musiały zdecydować, jak przeżyją własne życie. Z kolei ten świat będzie nasz. Będzie to świat bez nauk Imperialnego Aadu. Bez tych, którzy chcą nam siłą narzucić owe wierzenia. Bez tych, którzy by nas mordowali za to, że chcemy żyć po swojemu. Ten świat będzie światem wszystkich niedoskonałości i niewiadomych życia, ze wszelkimi konsekwencjami błędnych decyzji, z całą niedolą i upadkami, jakie niesie życie. Ale będzie to świat, w którym będziemy mogli żyć po swojemu, świat, w którym nasze życie należy wyłącznie do nas i nasze osiągnięcia są wyłącznie nasze, świat, w którym człowiek może się uczyć tworzyć, spełniać i zachowywać dla siebie efekty swojej pracy i myśli. To będzie świat wolności, w którym ludzie mają prawo żyć, jak chcą, wierzyć, w co chcą, póki postępują zgodnie z logicznymi zasadami i nie próbują siłą narzucać innym swojej woli. Nie każdemu w tym świecie się powiedzie, nie każdy będzie szczęśliwy, nie każdy będzie umiał godnie żyć. Jednak na razie dla tych z nas, którzy przeżyli, będzie to świat bez zwolenników Aadu. To jest świat życia. A życie jest tym, co z niego uczynimy. Może się nam nie udać. Niemniej będziemy mieć swobodę odniesienia sukcesu lub doznania porażki. Od każdego z nas zależy, jak wykorzystamy tę wolność. Może nasze dzieci to wszystko odrzucą i na powrót wybiorą niedolę wiary, żądań i przemocy... ale i to będzie świat, jaki na nowo sobie stworzą. To będzie ich wybór, ich życie. I one będą musiały ponieść konsekwencje, jeżeli zapomną o tym, czego nauczyła nas nasza walka. To ich odpowiedzialność wobec siebie, wobec własnego życia. Ale na razie
dla tych z nas, co przetrwali, co teraz istnieją, będzie to świat, w którym rozum może pomóc przeżyć życie, życie wolne od zaślepiających wierzeń Imperialnego Aadu. Pomimo krzywd, jakie nam wyrządzili ci z nowego, dalekiego świata, nie zabiję ich. Nie muszę ich zabijać. Moim obowiązkiem wobec siebie i tych, których kocham, jest usunięcie zagrożenia, byśmy mogli żyć. Uczyniłem to. Naszą pomstą będzie życie pełne miłości, śmiechu i radości. Poświęcimy naszą uwagę i czas ważnym sprawom życia, tym, których kochamy i o których się troszczymy, naszej przyszłości. Wy, w nowym, odległym świecie, możecie oczekiwać tego, co chcieliście sprowadzić na nas: tysięcy lat mroku. Spodziewam się, że zawsze będziecie czcić to, z czym nie będziecie mieć żadnej łączności, że zawsze będziecie się modlić o wieczne życie u boku Stwórcy w świecie ducha. Jednak na zawsze będziecie odcięci od każdego świata poza własnym. W owym odległym świecie spędzicie życie, a kiedy umrzecie, będziecie martwi. Wasze dusze przestaną istnieć. Zgasną razem z waszym życiem. Będziecie mieć życie, ale jeżeli zmarnujecie je na oddawanie czci innym światom, na tęsknotę za wymyśloną ułudą wiecznego zbawienia, na próby ucieczki od rzeczywistości egzystencji, zyskacie jedynie pustkę śmierci po życiu, którego właściwie nie przeżyliście. Będziecie mieć szansę żyć. Od was będzie zależało, czy uszanujecie skarb życia, czy go zmarnujecie. Chcieliście nowego świtu dla ludzkości. Chcieliście świata, w którym tęsknota za innymi krainami, istniejącymi wyłącznie w waszych umysłach, miała być słuszną sprawą całego rodzaju ludzkiego. Spełniam wasze życzenie. Teraz
musicie z tym żyć. My będziemy od was uwolnieni. Wasz świat będzie wyłącznie wasz. Nigdy nie wrócicie do tego świata, bo nie będzie drogi powrotnej. Kiedy przejście się zamknie, nie będzie zaświatów, którymi moglibyście się tu przedostać, nie będzie żadnego innego świata, jedynie wasz. Nie będziecie mieć drogi ani na ten świat, ani na żaden świat, który go otacza. Ci z nas, którzy pozostali, będą żyć w naszym świecie jak przedtem, z krainami, które zawsze istniały wokół naszego świata, świata życia. Waszego świata nie będą otaczać żadne krainy. Będzie wyspą życia. Wieczność oddzieli was od tego, co jest tutaj. To oznacza, że będziecie odcięci od zaświatów, od świata zmarłych. Egzystencja w waszym świecie ma kres. Będziecie mieć życie, lecz gdy umrzecie, wasze dusze przestaną istnieć. Będziecie mieć tylko jedno istnienie: w waszym świecie życia. Jeżeli nadal będziecie je marnować, jeżeli nie zdołacie wykorzystać umysłów do zrozumienia rzeczywistości waszego świata, waszego ulotnego istnienia, zagubicie bezcenną wartość waszego jedynego życia. Macie życie. Teraz macie też własny świat. Nigdy nie powrócicie do tego świata. Już nigdy nas nie skrzywdzicie. Daję wam to, czego chcieliście: świat bez smoków... bez tego wszystkiego, co się wiąże z magią. Zawsze będziecie tęsknić za tym, czego już nie macie. Jestem przekonany, że każdy nowy dzień przyniesie nam wyzwania, którym będziemy musieli sprostać, lecz wierzenia Aadu nie będą już do nich należeć. Jak powiedziała Nicci, nie liczycie się.
ROZDZIAA 63
W nieskalanie białą pustkę weszła jego siostra Jennsen. Tom uspokajająco otaczał ramieniem jej barki. Towarzyszyli im An-son, Owen i Marilee. Wszyscy - z wyjątkiem Toma - byli zupełnie pozbawieni daru, byli filarami świata. - Richardzie - odezwała się Jennsen - my chcemy iść do tego nowego świata. Aza spłynęła po policzku chłopaka. Wiedział, że słuchają tego wszyscy, którzy są tacy jak ona, i że wszyscy są co do tego zgodni. - Wszyscy macie prawo tutaj zostać i swobodnie żyć. - Wiem - odpowiedziała w ich imieniu. - Ale nauczyłeś mnie, jak cenne jest życie - dodała - i że należy mieć wzgląd na życie in-nych. To jest świat magii. Nie chcemy żyć kosztem tego świata ani tych, których istnienie zależy od magii. Jesteśmy filarami świata. Musimy się rozwijać i budować, tworzyć własny świat, świat bez magii. To jest wasz świat. Tamten odległy świat jest nasz. Richard dotknął jej policzka. Rozumiem, chociaż bardzo bym chciał, żebyś została. Nie tylko rozumiał. Już wcześniej wiedział, że zechcą odejść do tamtego świata. Uśmiechnął się, widząc, jaka jest piękna i dobra. - Myślę, że znajdziesz bezpieczny dom dla siebie i swoich przyjaciół. Uważasz, że będziemy bezpieczni, lordzie Rahlu? - zapytał Tom. - Biorąc pod uwagę naturę ludzi, których wysyłasz, żeby zasiedlili ten odległy
świat? Richard skinął głową. - Ruchy takie jak Aad, które jedynie degradują i niszczą życie swoich zwolenników, potrzebują wroga, żeby odwrócić uwagę ludzi od niedoli, do jakiej doprowadzają. Potężny demon pozwala im usprawiedliwić tę niedolę. Wróg, jakim byliśmy, jest lepiszczem spajającym w jedno ich cierpienia. Bez potężnego nieprzyjaciela, którego mogliby o wszystko oskarżać, ich idee - nawet gdyby przetrwały tysiąc lat - w końcu by się wypaliły. Z takich popiołów zwykle rodzi sie tyrania. Coraz to wybucha płomieniem i gi-nie, w nieustannie nawracających przez dzieje cyklach obwinia-nia lodzi z przeszłości. Ludzie całkowicie pozbawieni daru będą dla Aadu zbyt mało znaczącym przeciwnikiem, żeby go zauważyć, żeby o wszystko obwiniać. Będziecie zbyt nieliczni, żeby służyć za stosowną wymówkę. Będziemy bezpieczni odezwała sie Jeimsen, bo w oczach Richarda nadal widać było zatroskanie. - Bez wroga, którego mieli tutaj, którego mogli obwiniać i z którym mogli walczyć, ludzie Aada skierują swoją nienawiść ku sobie. Będą się dręczyć nawzajem. Postaramy się nie zwracać na siebie ich uwagi. Nic nam się nie stanie. Richard skinął głową. Jeżeli wejdziecie im w drogę, jeżeli zwrócą na was uwagę, to was zniszczą. Ale mam nadzieję, że ty i twój lud znajdziecie sobie odpowiednie miejsce, może w okolicy, która w tym świecie zwie się Bandakar. Będziecie tam żyć po swojemu. Chciałbym, żeby było inaczej, ale wiem, że musi być właśnie tak. Wysłałem do tego nowego,
odległego świata zaklęcie chainfire. Dotknie wszystkich jego mieszkańców, wymazując pamięć o naszym świecie, o tym, co zostawiliście. Muszę w nim zachować skazę demonów, by mieć pewność, iż zniszczona zostanie każda magia przeniesiona do owego odległego świata. Wraz z magią ulegną zniszczeniu wspomnienia o naszym świecie. Nie mam pojęcia, co wypełni próżnię powstałą w umysłach ludzi, co zastąpi prawdziwe wspomnienia, prawdziwe dzieje. Owe wykreowane wspomnienia będą z definicji trwalsze niż niegdysiejsza rzeczywistość, niż to, co było. Połączą się w ludzkim umyśle poprzez zaklęcie chainfire i będą wspólne wszystkim. Będą trwać przez przyszłe pokolenia na przekór wszystkiemu. W owym odległym świecie przepadnie każde wspomnienie o nas. Ale nie mogę liczyć na to, że chainfire i skaza zniszczą całą magię, jak się powinno stać. Bo nie mogę liczyć na to, że ci, w których magia jakoś przetrwa, nie znajdą sposobu na obejście zaklęcia. - Położył dłoń na ramieniu Jennsen. - Ty i tobie podobni będziecie gwarancją przyszłości waszego świata, gwarancją, że magia na zawsze w nim zaniknie, zaniknie w przyszłych pokoleniach. Kiedy wasi potomkowie w końcu wejdą w związki ze wszystkimi tam urodzonymi, w owym odległym świecie nie będzie już magii, nawet gdyby ktoś się starał zachować ją dla zaspokojenia swoich dyktatorskich ambicji. Czas i wasi potomkowie, filary świata, sprawią, że brak nawet odrobiny daru będzie coraz powszechniejszy, tak że w przyszłości nie urodzi się już w tamtym świecie nikt z choćby iskierką daru i że już nikt nie będzie w stanie przywrócić magii. Ale będzie ona istnieć w naszym świecie. Wiem, że będziesz
mnie pamiętać, Jennsen, lecz wiem również, że z czasem to wspomnienie, wraz z innymi o naszym świecie, odpłynie i zmieni się w legendę. - Spojrzał na Toma, rosłego, jasnowłosego D'Harań-czyka. Ty nie należysz do zupełnie pozbawionych daru. Tom skinął głową. - Wiem, ale kocham Jennsen i ponad wszystko chcę być z nią. Cudownie jest wszędzie tam, gdzie jesteśmy razem. Będziemy mieć wspaniałe życie. Pociąga mnie pomaganie w budowaniu dla nas świata, świata, w którym Jennsen i jej podobni nie będą już odmieńcami, lecz zwykłymi ludzmi. Proszę, lordzie Rahlu, żebyś mnie zwolnił ze służby, bym mógł poświęcić życie kochaniu i chronieniu twojej siostry oraz naszych ludzi w tym nowym świecie. Richard uśmiechnął się i uścisnął mu dłoń. - Nie muszę cię zwalniać, Tomie. Zawsze służyłeś mi z własnej woli. Będę ci nieskończenie wdzięczny, jeśli dasz Jennsen szczęście. Tom zasalutował, przykładając pięść do serca, a potem z uśmiechem uściskał Richarda. Owen, Anson i Marilee, uśmiechnięci i podekscytowani czekającym ich nowym życiem, też uścisnęli Richardowi dłoń, dziękując za to, iż nauczył ich cenić życie. - Kocham cię - szepnęła Jennsen, mocno go obejmując. - Dzięki, Richardzie, że pomogłeś mi pokochać życie. Nawet jeżeli cię zapomnę, i tak zawsze będziesz w moim sercu. Odsunęła się i wraz z innymi zaczęła odpływać w białą pustkę przejścia.
Richard, tkwiąc samotnie w białej pustce, chwycił Miecz Prawdy, żeby go wyciągnąć ze szkatuły
Ordena, żeby wyjąć klucz z przejścia. Mógł myśleć jedynie o tym, że jeżeli nawet wszystko poszło tak, jak zaplanował, to przepadło to, czego pragnął najbardziej. Zostało skażone neutralne pole, którego potrzebował, żeby skutecznie zadziałała moc Ordena. Kahlan się dowiedziała, że ją kochał. - Jesteś wyjątkową osobą, Richardzie Rahlu powiedział najpiękniejszy na świecie głos. Richard się odwrócił - stała przed nim. Zielone oczy się skrzyły. Na twarzy jaśniał ten specjalny, przeznaczony wyłącznie dla niego uśmiech. Tkwił nieruchomo, z dłonią tak mocno zaciśniętą na rękojeści miecza, że czuł, jak wbijają mu się w ciało litery słowa PRAWDA. Kahlan podeszła bliżej i objęła go za szyję. - Kocham cię, Richardzie. Objął ją w pasie, poddał się uczuciom. - Nie rozumiem. To nie powinno zadziałać, jeżeli przedwiedza skaziła neutralne pole. - Byłam chroniona. - Uśmiechnęła się. Richard zmarszczył brwi. - Chroniona? Jak? - Już się znowu w tobie zakochałam. Nie potrzebowałam neutralnego pola. Chyba zaczęłam cię kochać w chwili, kiedy zobaczyłam cię w klatce na wozie wjeżdżającym do obozu Aadu. Każdy twój czyn pokazywał, jakim jesteś człowiekiem: człowiekiem, w którym się dawno temu zakochałam, którego poślubiłam w wiosce Błotnych Ludzi. A kiedy dałeś mi posążek Potęgi ducha, potwierdziło się wszystko, czego się na nowo dowiedziałam. Sztuka ukazuje duszę artysty. Ukazuje jego ideały, mówi, co on ceni. Każdy z takim poszanowaniem, umiłowaniem szlachetności
ludzkiego ducha mógł być jedynie człowiekiem, który podziela moje umiłowanie życia. Richard uśmiechnął się, czując, jak po policzku spływa mu łza. - Poszedłem do zaświatów po wspomnienia zabrane przez magię subtraktywną chainfire. Dowiedziałem się tam, że sama istota wspomnień będzie mogła zostać przywrócona jedynie wtedy, kiedy przyjmiesz je z własnej woli. Zawarłem je w tej statuetce. Kiedy ją przyjęłaś, przyjęłaś wspomnienia wszystkich. Złamałaś zaklęcie chainfire, które tyle odebrało tak wielu ludziom. Przywróciłaś im wspomnienia, tak chętnie opowiadając się po stronie dobra, ceniąc piękno życia, otwierając na to serce. Całą wieczność patrzyła mu w oczy. A potem pocałował swoją żonę, kobietę, którą kochał i która była dla niego wszystkim. Kobietę, która kochała jego. Kobietę, dla której poszedł do zaświatów i stamtąd powrócił. Kiedy zatracił się w tym pocałunku, kiedy go mocno objęła, wyciągnął Miecz Prawdy ze szkatuły Ordena i na zawsze zamknął przejście.
Gdy Richard w końcu otworzył oczy, świat znowu był. Zedd stał w pobliżu, przyglądał się im i uśmiechał. - Zedd - powiedział Richard, patrząc na innych, którzy też tam byli. - Nie musisz przepraszać, chłopcze. - Wcale nie przepraszałem. Czarodziej dał im znak, żeby sobie nie przeszkadzali.
- Masz prawo całować żonę po tak długim czasie. Zawsze wiedziałem, że należycie do siebie. Szkoda, że tak długo zabrało ci rozgryzienie tego wszystkiego. Richard spojrzał z przyganą na dziadka. - Wybacz, że cię zawiodłem. Może gdybyś od początku lepiej mnie uczył, toby mi szybciej poszło. Zedd wzruszył ramionami. - Musiałem być dobrym nauczycielem, skoro to rozgryzłeś. - Richardzie - odezwał się Nathan, podchodząc czy zdajesz sobie sprawę z tego, co właśnie zrobiłeś? Chłopak się rozejrzał. - Tak sądzę. - Właśnie spełniłeś proroctwo. Richard przekrzywił głowę, sceptycznie patrząc na Proroka. - Jakie proroctwo? - O Wielkiej Pustce. Richard się skrzywił. - Przecież dopiero ocaliłem nas przed Wielką Pustką, przed którą według twoich słów ostrzegało proroctwo. Nathan, podekscytowany, wyrzucił w górę ręce. - Nie, nie. Nie rozumiesz? Właśnie stworzyłeś świat, w którym nie istnieje magia. To dlatego proroctwo postrzega ów świat jako pustkę: bo nie może zajrzeć do świata pozbawionego magii! Proroctwo przewidziało, co uczynisz. Kiedy rozszczepiłeś światy, byliśmy na tym rozgałęzieniu proroctwa. Wielka Pustka to zapowiedz owego innego świata. Richard westchnął. - Skoro tak mówisz, Nathanie. - Czegoś nie rozumiem - odezwał się Zedd. - Skąd
wiedziałeś, że Miecz Prawdy to klucz do otwarcia szkatuł Ordena? Wiedziałeś, że Księga Opisania Mroków nie może być prawdziwym kluczem, bo Orden powstał wcześniej niż Spowiedniczki. Ale jest również wcześniejszy od Miecza Prawdy. Jak więc miecz może być kluczem? - Miecz ochronił mój umysł przed chainfire, bo szkatuły Ordena są remedium na to zaklęcie, Miecz Prawdy zaś, a poprawniej mówiąc, jego magia, jest kluczem do szkatuł, czyli częścią Ordena. Przebłysk intuicji pozwolił mi zrozumieć, że miecz jest kluczem: ponieważ trzymałem go, kiedy Siostry zainicjowały zaklęcie, ochronił moje wspomnienia o Kahlan, poza tym niszczył nawracający efekt chainfire u tych, którzy go dotknęli. Zedd wsparł się pięściami pod boki. - Ale miecz został stworzony po Ordenie. - To był podstęp. - Podstęp? - A jak lepiej chronić coś o tak potężnej mocy? Lepszy podstęp niż zawikłana, dziwaczna magiczna struktura zawarta w Księdze Opisania Mroków, którą wszyscy uważali za klucz. W końcu prawidłowo wykonana sztuczka jest magią. - Richard się uśmiechnął. - Sam mnie tego nauczyłeś, pamiętasz? I to właśnie zrobili dawni czarodzieje. Ta cała sprawa z Księgą Opisania Mroków była podstępem, sztuczką mającą ukryć prawdziwy klucz: Miecz Prawdy. Miecz przepojono magią, która miała otworzyć Ordena. Księga Opisania Mroków była podstępem, sztuczką mylącą tropy. Prawdziwy klucz zawiera elementy magii dopełniającej konstruktywną magię Ordena. Miecz ma te niezbędne elementy: magię przydaną mu przez setki czarodziejów. Mógł powstać pózniej, ale magia, którą go przepojono,
została stworzona przez tych samych czarodziejów, którzy stworzyli Ordena. Wszyscy cały czas mieli to pod nosem. To dlatego Miecz Prawdy zawsze był pod opieką Pierwszego Czarodzieja. Bo był bezcenny. Ty, Zeddzie, byłeś dobrym opiekunem miecza. Znalazłeś dla niego odpowiednią osobę, najwłaściwszą na prawdziwego Poszukiwacza Prawdy. Znalezienie właściwej osoby na Poszukiwacza Prawdy było takie ważne, ponieważ tylko taka osoba, kochająca życie i współodczuwająca z innymi ludzmi, potrafiłaby sprawić, by ostrze zbielało. Wyłącznie taka osoba, dotykając klingą właściwej szkatuły, potrafiłaby sprawić, by ostrze zbielało. Jedynie prawdziwy Poszukiwacz Prawdy może się posługiwać Mieczem Prawdy, a tym samym mocą Ordena. Jest to związane z napomnieniem z początku Księgi życia, które mówi: Niechaj odejdą ci, którzy przybyli z nienawiścią, albowiem w swojej nienawiści jedynie się zawiodą". Miecz Prawdy potrzebuje współczucia, żeby działać. Nienawiść nie sprawiłaby, by ostrze zbielało - jednie współczucie jest do tego zdolne. To najważniejsze zabezpieczenie Ordena. Zarazem jest tak dlatego, aby miecz był kluczem do szkatuł. Nienawiścią nie sprawisz, że Or-den zadziała. Nienawiść nie jest elementem rozwiązania. Dobitnie przestrzega przed tym Księga życia. Jak już zrozumiesz, o co chodzi, wszystko staje się całkiem proste. - Taak, właśnie widzę, jakie to proste - mruknął do siebie Zedd, drapiąc się po głowie pokrytej bujnymi, rozwichrzonymi siwymi włosami. Nathan pstryknął palcami i spojrzał na czarodzieja. - Teraz rozumiem też tamto proroctwo. - Które? - zaciekawił się Zedd. Prorok pochylił się
ku niemu. Pamiętasz: Pewnego dnia ktoś zrodzony nie z tego świata będzie musiał go ocalić". Teraz ma to więcej sensu. - Nie dla mnie - nachmurzył się Zedd. Nathan machnął ręką. - Będziemy musieli potem omówić szczegóły. Zedd spojrzał przenikliwie na Richarda. - Zostało wiele pytań, wiele trzeba zrozumieć. Jako Pierwszy Czarodziej muszę wszystko wiedzieć, by stwierdzić, czy prawidłowo wszystko pojąłeś. No bo jeżeli błędnie oceniłeś jakiś aspekt, to co wtedy? Musimy wiedzieć, czy... - Nie było czasu - przerwał mu Richard. - Niekiedy ma się tylko chwilę na zrobienie czegoś, a w takich okolicznościach nie można brać pod uwagę wszelkich ewentualności. W takim okamgnieniu nie sposób określić wszystkich zależności, tym bardziej zaś planować czy zajmować się nimi. Czasem lepiej jest wykorzystać szansę i zrobić to, co można zrobić, nawet wiedząc, że to pewnie nie wyjaśni wszystkiego, nie rozwiąże każdego problemu, niż nie zrobić nic. Dopiero potem można rozważać wszystkie te a-co-jeże-li lub trzeba-było, czyli dzielić włos na czworo. Musiałem działać. Zrobiłem, co tylko zdołałem, zanim było za pózno. Zedd się uśmiechnął, chwycił Richarda za ramię i potrząsnął nim. - Dobrze się spisałeś, chłopcze. Dobrze się spisałeś. - Z całą pewnością - stwierdziła Nicci. Odwrócili się i ujrzeli, jak idzie ścieżką, uśmiechając się od ucha do ucha. - Właśnie sprawdziłam. Armia Imperialnego Aadu zniknęła z równin Azrith. Zostało paru żołnierzy, takich jak Bruce, którzy chcą wykorzystać szansę
decydowania o własnym życiu. Wszyscy w ogrodzie krzyknęli radośnie, usłyszawszy potwier-dzenie, iż zniknęła wielka armia Imperialnego Aadu. Jak tylko Nicci do nich podeszła, Kahlan objęła ją. A potem obdarzyła wszystkowiedzącym uśmiechem. - Jedynie ktoś, kto go naprawdę kocha, zrobiłby to wszystko, co ty zrobiłaś, żeby mnie odzyskał. Jesteś dla nas kimś więcej niż przyjaciółką. - Richard nauczył mnie, że kochać kogoś oznacza, iż niekiedy największą radość daje ci przedkładanie najgorętszych pragnień tej osoby ponad własne. Nie wyprę się, że go kocham, Kahlan, ale cieszę się waszym szczęściem. Raduję się głęboko, widząc was razem, tak bardzo się kochających. - Zwróciła się ku Richardowi. Była poważna, niemal zaniepokojona. - Chcę wiedzieć, jak zdołałeś stworzyć odległy świat po drugiej stronie pustki i wysłać tam ich wszystkich. - Wyczytałem w księgach o teorii Ordenicznej zaczął chłopak - że wytworzone przejście może wygiąć" magię, żeby przeciwdziałać chainfire. To mi nasunęło pewien pomysł. - Wyjął z kieszeni złożone białe płótno. - Widzisz to tutaj? Upadła tu kropla atramentu. Zedd przyjrzał się razem z Nicci. - No i co z tego? Richard rozprostował płótno. - Patrzcie. - Wskazał kropki na przeciwległych krańcach tkaniny. - Kiedy płótno jest złożone, te dwie kropki się stykają. Kiedy się tkaninę rozłoży, są na przeciwnych krańcach Moc Ordena jest w stanie wygiąć istnienie; tak naprawdę Orden jest wygięciem egzystencji, które umożliwia odczynienie chainfire i przywrócenie wspomnień.
Toteż wykorzystałem Ordena do stworzenia repliki tego świata. Orden wysłał wszystkich tych ludzi przez przejście do owego drugiego świata, który wówczas był w tym samym miejscu co nasz, a kiedy wyjąłem miecz ze szkatuły i zamknąłem przejście, tamten świat znalazł się po drugiej stronie egzystencji. Podobnie jak ta kropka, niegdyś dotykająca pierwszej, jest teraz przy drugiej krawędzi płótna. - Chcesz powiedzieć - odezwał się głęboko zamyślony Zedd, pocierając brodę - że Orden stworzył przejście łączące przez chwilę oba te światy, by mogli tam pójść ci, którzy pragną świata bez magii, a potem na zawsze je rozdzielił. - Bystry jesteś - drażnił się z nim Richard. Czarodziej klepnął go w ramię. Richard podszedł do Verny i położył jej dłoń na ramieniu. - To Warren zaszczepił mi ten pomysł. To on pierwszy powiedział mi, że szkatuły Ordena są przejściem, tunelem przez zaświaty. Nie dokonałbym tego bez Warrena. Pomógł nam swoją wiedzą. Verna, z oczami pełnymi łez, w podzięce czule pogłaskała chło-paka po plecach, Richard uniósł amulet, który miał na szyi, noszony niegdyś przez czarodzieja Baraccusa. - Ten amulet obrazuje taniec ze śmiercią. To coś więcej niż walka mieczem, niż przeżywanie życia. Zawiera również to, czego potrzebowałem, by zejść do zaświatów, do świata umarłych. Baraccus chciał, żebym i to zrozumiał. Ale ten amulet przedstawia także końcowy element tańca ze śmiercią, śmiertelne pchnięcie niezbędne do wykorzystania szkatuł Ordena. Kahlan otoczyła go ramieniem w pasie.
- Baraccus może być z ciebie dumny, Richardzie. - Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni - oznajmił Zedd. - O tak - potwierdziła Nicci z iskierkami w błękitnych oczach. Na twarzy Zedda pojawił się uśmiech, którego Richard dawno nie widział. To był dawny Zedd, jego dziadek, doradca i przyjaciel. - Zrobiłeś to, Richardzie - rzekł czarodziej z dumą - co usiłowali zrobić owi czarodzieje z pradawnych czasów za pomocą wielkiej bariery oraz co ja, Pierwszy Czarodziej, usiłowałem osiągnąć za pomocą granic. Usunąłeś zagrożenie i sprawiłeś, że już nigdy i nie będą nas mogli skrzywdzić. Dzieci tych ludzi będą się mogły uczyć na błędach rodziców i całkiem możliwe jest, że wyciągną właściwe wnioski, że wyzbędą się nienawiści do innych. Dałeś im świat, w którym będą mogli dać upust swojej nienawiści do życia, na który sprowadzą tysiąc lat mroków. Ale dałeś też przyszłym pokoleniom możliwość stworzenia tam społeczności, która wybierze godne życie i szlachetność ludzkiego umysłu. Przekazałeś obu światom dar życia i zrobiłeś to dzięki potędze wyzutej z nienawiści.
ROZDZIAA 64
Aagodny wiatr rozwiał rude włosy Jennsen wpatrzonej w ozdobne "R" wygrawerowane na
srebrnej rękojeści noża. - Myślisz o bracie? - zapytał Tom, podchodząc do niej i budząc ją ze wspomnień. Uśmiechnęła się do męża i objęła go. - Tak, ale to dobre myśli. - I ja tęsknię za lordem Rahlem. Wyciągnął własny nóż i też na niego popatrzył. Był to odpowiednik noża Jennsen. Miał to samo R", symbol rodu Rahlów. Tom większość młodych lat spędził w specjalnej formacji potajemnie ochraniającej lorda Rahla. Dzięki temu miał prawo noszenia owego noża. Jennsen oparła się ramieniem o ościeżnicę. - Wygląda na to, że okazałeś się godny służby u lorda Rahla dopiero wtedy, kiedy wszystko rzuciłeś i przyszedłeś tu ze mną. - A wiesz - uśmiechnął się, chowając nóż do pochwy - że lubię to nowe życie z nową żoną. Zarzuciła swojemu niedzwiedziowatemu mężowi ramiona na szyję. - Naprawdę lubisz? - droczyła się z nim. - I lubię moje nowe nazwisko - dodał. - Wreszcie się do niego przyzwyczaiłem. Dobrze się z nim czuję. Kiedy się pobrali, Tom przyjął jej nazwisko - Rahl żeby mogli je przekazywać w nowym świecie. Choćby tak powinna przetrwać pamięć o człowieku, który ofiarował im nowe życie. Bo zacierały się ich wspomnienia o nim. Jennsen dziwiło, jak wielu ludzi już nie pamięta miejsc, z których pochodzili, swojego starego świata. Było tak, jak powiedział Richard: zaklęcie chainfire zabierało im wspomnienia, a puste miejsca zapełniały nowe wspomnienia, nowe wierzenia dotyczące tego, kim są. Ponieważ i chainfire, i tkwiąca w nim skaza były magią
subtraktywną, dotykały nawet ludzi kompletnie pozbawionych daru - więc nawet oni tracili pamięć o tym, kim i czym byli. Magię zaczęto uważać za zabobon. Czarodziejom i czarodziejkom poświęcano jeszcze mniej uwagi. Przetrwali w opowieściach snutych przy ogniskach, żeby straszyć i bawić. Smoki stały się folklorem. W tym świecie nie było smoków. Odchodzili w zapomnienie mający dar. Ich moc zanikała, niszczona przez skazę pozostawioną przez demony. Z każdym dniem ich dar stawał się słabszy. W końcu zmienią się w żyjących samotnie starców przez większość ludzi uważanych za wariatów. Każdy ślad daru, który przetrwał - o ile nie wymaże go skaza przyniesiona przez nich do tego świata - i tak zostanie ostatecznie usunięty przez potomstwo ludzi całkowicie pozbawionych magii. To zaledwie kwestia pokoleń, by zniknął najdrobniejszy ślad daru - tak jak to niegdyś głosił i czego pragnął Aad. Teraz każdy zajmował się ważniejszymi sprawami. Ciężko pracowali, żeby przetrwać, bo nikt niczego nie potrafił zrobić. Ludzie zapomnieli, jak robić różne rzeczy, jak je tworzyć. Zagubiono nawet to, co niegdyś było najzwyczaj niejsze, na przykład umiejętność budowania. Ci ludzie nigdy nie wiedzieli, jak tworzyć - liczyli, że to inni będą budować. Przyszłe pokolenia będą musiały wszystko na nowo odkrywać. Ci z dawnego życia, którzy tworzyli, wymyślali coś nowego, ułatwiali wszystkim egzystencję i byli obiektem takiej nienawiści - nie przeszli do tego świata. Większość tych, którzy tu się dostali, z trudem wiązała koniec z końcem. Nieodłącznymi towarzyszkami życia w tak
mrocznych latach były choroby i śmierć. I większość ludzi, tak jak w świecie, z którego zostali wygnani, popadła w zabobony i ponurą, fatalistyczną akceptację nędzy życia i towarzyszącego jej fanatyzmowi. Wszędzie tam, dokąd Tom i Jennsen jezdzili w sprawach handlowych, wyrastały kościoły: nadzieja na wybawienie ludzi z niedoli. Boży ludzie podróżowali po świecie, niosąc Jego słowo i żądając oddawania Mu czci. Jennsen i jej towarzysze przeważnie trzymali się razem, ciesząc owocami własnej pracy i radując tym, że nie interesują się nimi despoci i barbarzyńcy. Jednak niektórzy z nich zaczęli zatrzymywać wciskane im religijne symbole. Aatwiej im było ustąpić, niż stawiać pytania, zaakceptować gotowe poglądy, niż samodzielnie myśleć. Jennsen wiedziała, że ich świat pogrąży się w gęstych mrokach, lecz zdawała sobie również sprawę, że ona i jej towarzysze będą mogli znalezć w tym mrocznym świecie własne miejsce, miejsce szczęścia, radości i śmiechu. Reszta świata była zbyt zajęta cierpieniem, żeby się przejmować dalekimi siedliskami nielicznych spokojnych ludzi. Jednak niektórzy z całkiem pozbawionych daru, gdy tylko zniknęły ich wspomnienia o starym świecie, przenieśli się do miast i odległych osad. Nieświadomie rozsiewali swój wrodzony brak magii. Będzie się rozprzestrzeniał aż po najdalsze zakątki świata. - Jak ogród? - spytała Toma czyszczącego buty z błota. Podrapał się po jasnowłosej głowie, uśmiechnął. - Rośliny kiełkują, Jenn. Możesz w to uwierzyć? Hoduję różne rzeczy, ja, Tom Rahl. I bardzo mi się to podoba. No i maciora lada chwila się oprosi.
Mówię ci, Betty wychodzi z siebie. Tak macha ogonkiem, że coś mi się zdaje, iż uważa, że prosiaki będą jej. Betty, brązowa koza Jennsen, uwielbiała nowy dom. Cały czas była przy Tomie i Jennsen i szarogęsiła się. Betty miała parę koni, w których była zakochana, muła, którego tolerowała, i kury, które nie dorastały jej do pięt. Wkrótce będzie też miała własne małe. Tom oparł się o ścianę, skrzyżował ramiona i zapatrzył z zachwytem na piękny wiosenny krajobraz. - Myślę, że świetnie nam idzie, Jenn._ Stanęła na palcach i cmoknęła go w policzek. - To dobrze, bo będę mieć dziecko. Na chwilę osłupiał, a potem podskoczył z dzikim okrzykiem. - Naprawdę?! To cudownie, Jennsen! Damy nowemu światu nowego małego Rahla? Naprawdę? Jennsen potakiwała ze śmiechem. Tak by chciała, żeby Richard i Kahlan się dowiedzieli, żeby ich odwiedzili, kiedy dziecko już będzie. Ale Richard i Kahlan byli w innym świecie. Nauczyła się kochać szerokie, zalane blaskiem słońca pola, drzewa, piękne góry i przytulny dom, który zbudowali. To był ich dom. Dom pełen miłości i życia. Żałowała, że mama nie może zobaczyć jej domu w tym świecie. Że Richard i Kahlan nie mogą zobaczyć ich siedziby, którą wraz z Tomem zbudowali od podstaw. Wiedziała, jaki Richard byłby dumny. Jennsen wiedziała, że Richard naprawdę istnieje, ale dla reszty jej przyjaciół w nowym świecie chłopak i to wszystko, co ucieleśniał, co reprezentował, wszystko, co niegdyś znali,
odchodziło w mglisty świat legend i mitów.
ROZDZIAA 65
Kahlan zatrzymywała się niemal co krok, żeby się przywitać z ludzmi. Stanęła na palcach i spojrzała ponad głowami tłumu, usiłując dostrzec ludzi, których szukała, których z radością ponownie zobaczy. Zdawało się, iż w przepastnych korytarzach Pałacu Ludu zebrał się cały świat. Nie przypominała sobie, żeby tak wielu ludzi zgromadziło się z jakiejś innej okazji. Ale było to przecież doniosłe wydarzenie, coś, czego jeszcze nikt nigdy nie oglądał. Nikt nie chciał tego przegapić. Świat stał się inny. Wielu zaprzedanych nienawiści ludzi zniknęło, przenosząc się do własnego świata i nastąpiło odrodzenie ducha. Mniej było rąk do pracy, toteż zapotrzebowanie na żywność i inne dobra pobudziło do usprawniających pracę innowacji i wynalazków. Każdego dnia słyszała o nowych dokonaniach, no-wych pomysłach. Każdy mógł się rozwijać i bez przeszkód prosperować. Świat rozkwitał. Kahlan zatrzymała się, bo ktoś chwycił ją za ramię. Odwróciła się i zobaczyła Jillian z dziadkiem. Mocno uściskała dziewczynkę i powiedziała dziadkowi, jaka była dzielna, jak pomogła ich wszystkich ocalić, zsyłając sny. Dziadek Jillian promieniał z dumy.
Kahlan oblegali ludzie - każdy chciał ująć jej dłoń, powiedzieć, jak pięknie wygląda, zapytać, jak im się wiedzie z Richardem. Tłumy ją niosły. Wspaniale było widzieć taką odświętność, radość i życzliwość. Podeszło do niej kilkoro ludzi z personelu krypty, chcąc powiedzieć, jak się cieszą, że zostali zaproszeni. Kahlan przytuliła jedną z kobiet, żeby ją uciszyć. Chyba nie przestawali mówić, odkąd Richard mocą Ordena odtworzył im języki. Dostrzegła kroczącego korytarzem Nathana. Bujne siwe włosy sięgały ramion, z których spływała błękitna aksamitna peleryna podkreślająca biel zdobionej koronkami koszuli. U biodra miał wytworny miecz - mówił, że dzięki temu wygląda dziarsko. I pewnie tak było, skoro u ramion wisiały mu dwie atrakcyjne kobiety. Kahlan miała nadzieję, że w wieku tysiąca lat Richard będzie równie przystojny i z równą gracją będzie nosić miecz. Pomachała do Nathana ponad morzem głów. Dał jej znak, że spotka się z nią i Richardem. Ruszyła w tamtą stronę. Zobaczyła Verne i chwyciła ramię Ksieni. - Zjawiłaś się, Verno! Verna uśmiechnęła się promiennie. - Nigdy bym czegoś takiego nie przegapiła. - Jak się żyje w Wieży Czarodzieja? Twoje Siostry są tam szczęśliwe? Uśmiech Verny stał się jeszcze szerszy. - Kahlan, nawet nie potrafię tego wyrazić. Znalazłyśmy paru nowych chłopców z darem. Dołączyli do nas i uczymy ich. Jest zupełnie inaczej niż kiedyś, o wiele lepiej. To takie nowe i ekscytujące, kiedy Pierwszy Czarodziej nam pomaga. Cudownie jest patrzeć, jak takie dzieci
zaznajamiają się ze swoim darem. - A jak się mieszka z Zeddem w wieży? - Zedd nigdy nie był taki uszczęśliwiony. Można by się spodziewać, że przy takich tłumach w wieży będzie gderliwy, a tu, uwierz mi, odżył. Sam jest jak dziecko, uradowany, że ma tam teraz Chase'a z Emmą i gromadką ich dzieci oraz chłopców poznających swój dar. Wieża znowu jest pełna życia. Kahlan ogromnie to wzruszyło i uradowało. - To brzmi wspaniale, Verno. - Kiedy nas odwiedzisz? Wszyscy chcą ponownie zobaczyć ciebie i Richarda. Zedd zadbał o to, żeby naprawiono uszkodzenia Pałacu Spowiedniczek. I pałac znów wygląda majestatycznie. Jest gotowy, możecie tam w każdej chwili zamieszkać. Nawet nie wiesz, ilu ludzi z personelu wróciło i czeka z nadzieją, że zechcecie spędzić tam z Richardem jakiś czas. Kahlan ogromnie się cieszyła, słysząc, że tak wielu ludzi szczerze pragnie ją zobaczyć. Dorastała jako Spowiedniczka, kobieta, której wszyscy się bali. Teraz, dzięki Richardowi i temu wszystkiemu, co się wydarzyło, była kochana dla niej samej i jako Matka Spowiedniczka. - Wkrótce, Verno, wkrótce. Richard mówił, że chciałby stąd wyjechać. Ten pałac doprowadza go do szału. Nic, tylko marmury i marmury, a on chciałby popatrzeć na drzewa. Verna pocałowała ją w policzek i Kahlan ruszyła dalej. Nie zaszła zbyt daleko, kiedy dojrzał ją kapitan Zimmer, oficer o kwadratowej szczęce, i zasalutował, uderzając pięścią w serce. - Masz dla mnie jakieś uszy, kapitanie? Uśmiechnął się porozumiewawczo. - Wybacz, Matko Spowiedniczko. Ostatnio nie
musiałem żadnych odcinać, dzięki tobie i lordowi Rahlowi. Ścisnęła mu ramię i poszła dalej. W końcu zobaczyła poprzez tłum Richarda. Odwrócił się i spojrzał na nią, jakby wyczuł jej obecność. Nie wątpiła, że tak właśnie było. Jego widok, jak zawsze, przepełnił ją radością. Wspaniale prezentował się w odpowiednim na tę uroczystość czarnym stroju czarodzieja wojny. Podeszła do niego, on zaś delikatnie objął ją w pasie, przytulił i pocałował - a wtedy zniknął cały świat, tysiące ludzi, z których większość bez wątpienia im się przyglądała. - Kocham cię - szepnął jej do ucha. - Jesteś najpiękniejsza z obecnych tu kobiet. - Bo ja wiem, lordzie Rahlu - uśmiechnęła się żartobliwie -może się pojawią jakieś inne. Lepiej poczekać z oceną. Richard zobaczył Victora Cascellę z tym jego drapieżnym uśmiechem, przykładającego pięść do serca w salucie. Uśmiechnął się do kowala i odpowiedział tym samym gestem. Potem Kahlan spostrzegła Zedda. Objęła go. - Zedd! - Tylko mnie nie uduś. Odsunęła się, trzymając go za ramiona. - Tak się cieszę, że się zjawiłeś! - Obdarzył ją radosnym, zarazliwym uśmiechem. - Za nic w świecie bym tego nie opuścił, kochanie. - Dobrze się bawisz? Zjadłeś coś? - Lepiej bym się bawił, gdyby Richard zostawił mnie w spokoju, bym mógł pokosztować tych apetycznie wyglądających smakołyków. Richard zrobił odpowiednią minę. - Personel kuchenny ucieka na twój widok, Zeddzie.
- Skoro nie lubią gotować, nie powinni zostawać kucharzami. Kahlan poczuła, że ktoś łapie ją za rękę. - Rachel! - Schyliła się i uściskała małą. - Co u ciebie? - Wszystko wspaniale. Zedd uczy mnie rysować. Kiedy się nie objada. Kahlan roześmiała się. - Podoba ci się w wieży? Rachel się rozpromieniła. - Jest wspaniale. Mam braci, siostry i przyjaciół. No i oczywiście Chase'a i Emmę. Myślę, że Chase bardzo lubi być strażnikiem wieży. - Na pewno! - powiedział Richard. - A któregoś dnia - dodała Rachel - może się przeniesiemy do Tamarang i zamieszkamy w zamku. Ale Zedd twierdzi, że jeszcze długo nie będę do tego gotowa. Rachel urodziła się z królewską krwią w żyłach, przenoszącą dar rysowania zaklęć w świętych pieczarach. Dzięki temu była królową Tamarang. Pewnego dnie zostanie wielką królową i będzie rysować cudowne uroki. - Widziałeś Adie, Zeddzie? - spytała Kahlan. - Tak. - Zedd uśmiechnął się do siebie. - Friedrich Gilder daje jej szczęście. Nikt bardziej niż Adie nie zasługuje na szczęśliwe życie. Dobrze się stało, że udała się do wieży, kiedy pałac był oblegany, i spotkała Friedricha. Z miejsca się zaprzyjaznili. Teraz, kiedy Aydindril znów tętni życiem, Friedrich ma tyle złotniczej roboty, że nie może nadążyć. Ledwie go mogę namówić, żeby zrobił coś dla nas w wieży. - A u ciebie wszystko w porządku? - zapytała Kahlan. Uniósł brwi. - Będzie, kiedy przyjedziecie na trochę z Richardem. - Pogroził chłopakowi palcem.
Czasem mi się zdaje, chłopcze, że znowu poszedłeś do zaświatów pomieszkać w Świątyni Wichrów. Richard spokojnie spojrzał na dziadka. - Świątynia Wichrów nie jest w zaświatach. - Oczywiście, że jest. Została tam zesłana podczas... - Sprowadziłem ją z powrotem. Zedd zesztywniał. - Co takiego? Richard skinął głową z leciutenkim uśmiechem. - Kiedy byłem w zaświatach, załatwiłem parę drobiazgów, nim uwolniłem moc Ordena. Gdy przejście Ordena było otwarte, ściągnąłem świątynię na właściwe miejsce: do tego świata. Została zaprojektowana, stworzona i zbudowana przez człowieka. Zawiera dzieła ludzkiego umysłu. Należy do ludzi. Sprowadziłem ją tutaj dla tych z nas, którzy potrafią docenić taki geniusz. Zedd dalej nawet nie mrugnął. - Ale jest niebezpieczna. - Wiem. Postarałem się, żeby nikt prócz mnie nie mógł tam wejść. Pomyślałem, że kiedy nie będziesz zajęty, możemy tam razem pójść. To naprawdę wspaniałe miejsce. W Przedsionku Nieba kamienny strop jest niby okno ukazujące niebo. Bardzo bym chciał pokazać ci to, czego nikt nie oglądał przez tysiące lat. Zedd stał z rozdziawionymi ustami. Uniósł palec. - Zrobiłeś coś jeszcze, Richardzie, kiedy było otwarte przejście Ordena? Chłopak wzruszył ramionami. - Parę rzeczy. - Na przykład? - Po pierwsze, postarałem się, żeby w Midlandach czerwone owoce już nie były trujące, jak ci kiedyś zapowiedziałem.
- I co jeszcze? - No... o, czas już zaczynać. Muszę iść. Pózniej porozmawiamy. Zedd zmarszczył brwi. - Z całą pewnością, chłopcze, z całą pewnością. Richard ujął dłoń Kahlan i weszli na podwyższenie na placu modlitewnym. Egan i Ulric, z niedbale założonymi rękami, czekali tam na lorda Rahla. Richard zajął swoje miejsce, mając u boku Kahlan. Tłum w przepastnym holu zamilkł. Gdy Kahlan wreszcie zobaczyła, jak nadchodzi, uśmiechnęła się tak szeroko, że zabolały ją policzki. Tłum się rozstąpił, odsłaniając długi czerwony dywan, po którym para zmierzała ku podwyższeniu. Za nimi podążał orszak. Rozpromieniona Cara weszła na podwyższenie wsparta na ramieniu Benjamina. Benjamin wspaniale wyglądał w paradnym mundurze. Był teraz generałem Meiffertem, dowódcą Pierwszej Kompanii Gwardii Pałacowej w Pałacu Ludu. _ Cara, jak wszystkie idące za nimi Mord-Sith, była w białym skórzanym uniformie. Z Benjaminem w ciemnym mundurze tworzyli oszałamiającą parę. Byli odpowiednikami Kahlan w białej szacie Spowiedniczki i Richarda w czarnym stroju czarodzieja wojny. Nicci, piękna jak zawsze, uśmiechnęła się ze swego miejsca wśród Mord-Stih; była druhną Cary. - Jesteście gotowi? - zapytał Richard. Cara i Benjamin potaknęli. Richard lekko się pochylił i utkwił w generale swój jastrzębi wzrok. - Ben, nie waż się nigdy jej skrzywdzić, słyszysz? - Nie mógłbym jej skrzywdzić, lordzie Rahlu, choćbym i chciał. - Wiesz, co mam na myśli. Benjamin szeroko się
uśmiechnął. - Wiem, co masz na myśli, lordzie Rahlu. - To dobrze - powiedział Richard, prostując się z uśmiechem. - Ale ja mogę go krzywdzić, jeżeli zechcę? zapytała Cara. Chłopak uniósł brew. - Nie. Cara się uśmiechnęła. Richard popatrzył na milczący tłum. - Panie i panowie, zebraliśmy się dziś tutaj, żeby wziąć udział w czymś wspaniałym: w początku wspólnego życia Cary i Benjamina Meiffertów. Oboje udowodnili, że są takimi ludzmi, jakimi my wszyscy chcielibyśmy być. Silnymi, mądrymi, lojalnymi wobec bliskich i podopiecznych, gotowymi na wszystko dla tego, co dla nas najcenniejsze: dla obrony życia. Teraz pragną dzielić ze sobą życie. - Głos Richarda odrobinę się załamał. - Nikt z obecnych tutaj nie jest bardziej ode mnie dumny i z tego, i z nich. Caro, Benjaminie, nie złączą was wypowiedziane przed nami wszystkimi słowa. Złączyły was wasze serca. To proste słowa, lecz w prostych rzeczach tkwi wielka moc. Kahlan rozpoznała słowa z ich ślubu. Pomyślała, że nie mógł okazać Carze i Benjaminowi większego szacunku, jak właśnie w ten sposób: powtarzając te słowa. Richard odkaszlnął i przez chwilę milczał, szykując się do dalszej przemowy. - Caro, czy bierzesz sobie Benjamina za męża, czy będziesz go zawsze kochać i szanować? - Tak - odpowiedziała dzwięcznie Cara. - Benjaminie - spytała Kahlan - czy bierzesz sobie Carę za żonę, czy będziesz ją zawsze kochać i szanować?
- Tak - odparł równie dzwięcznym głosem. - Więc jesteście po wsze czasy zaślubieni przed waszymi przyjaciółmi, bliskimi i ludem - oznajmił Richard. Cara i Benjamin objęli się i pocałowali, Mord-Sith zapłakały, a tłum oszalał. Kiedy hałas wreszcie ucichł i pocałunek się skończył, Richard wyciągnął rękę, zapraszając nowożeńców, żeby stanęli obok niego i Kahlan. Berdine nadal płakała z radości, przytulona do ramienia Nydy. Kahlan zauważyła, że Rikka, mająca oczy pełne łez, wpięła we włosy różową wstążkę, którą dostała od Nicci. Richard, dumnie wyprostowany, patrzył na zwrócone ku niemu twarze. Gdyby Kahlan nie widziała zebranych tu tysięcy ludzi, pomyślałaby, że korytarze są puste, tak było cicho. Richard przemówił donośnym głosem, żeby wszyscy mogli go usłyszeć. - Przelotne istnienie w olbrzymim wszechświecie to największy dar od życia. Nasz ułamek czasu to dar od życia. To nasze jedyne życie. Wszechświat będzie trwać, obojętny na naszą ulotną egzystencję, lecz póki tu jesteśmy, mamy kontakt nie tylko z tym ogromem, ale i z życiem wokół nas. Życie to dar, jaki dano każdemu z nas. Zycie każdego człowieka należy wyłącznie do niego, do nikogo innego. Jest bezcenne. Najcenniejsze ze wszystkiego, co mamy. Radujmy się nim i szanujmy je. Cara objęła go za szyję. - Dziękuję za wszystko, Richardzie. - To dla mnie największy zaszczyt, Caro powiedział, ściskając ją. - A, prawda - szepnęła mu Cara na ucho - Shota niedawno mnie odwiedziła. Chciała, żebym ci
przekazała wiadomość. - Naprawdę? A jaką? - Powiedziała, że jeżeli kiedykolwiek wrócisz do kotliny Aga-den, to cię zabije. Richard cofnął się, zdumiony. - Naprawdę? Tak powiedziała? Cara z szerokim uśmiechem potaknęła. - Ale uśmiechała się, kiedy to mówiła. Wtedy zabrzmiał dzwon, zwołujący wszystkich na modły. Richard przemówił, zanim ktokolwiek zdążył się poruszyć. - Nie będzie więcej modłów. Nikt z was nie musi klękać ani przede mną, ani przed nikim innym. Wasze życie należy wyłącznie do was. Powstańcie i przeżyjcie je.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Goodkind Miecz prawdy tom 05 Dusza ogniaGoodkind Miecz Prawdy 10 FantomGoodkind Świątynia wichrów miecz prawdy 4Miecz prawdy 01 Pierwsza spowiedniczkaGoodkind Kamień łez Miecz prawdy 2Goodkind Miecz praw 2 Bractwo czystj krwiMiecz prawdy 12 Wróżebna machina11 (311)ZADANIE (11)Psychologia 27 11 2012359 11 (2)11PJU zagadnienia III WLS 10 11więcej podobnych podstron