Miecz prawdy 01 Pierwsza spowiedniczka


Goodkind Terry

Miecz Prawdy

0.1

Pierwsza spowiedniczka





Pierwsza spowiedniczka Książka znalazła się w finale nagrody czytelników "Goodreads Choice Awards 2012" w kategorii fantasy. Prequel bestsellerowego cyklu "Miecz Prawdy". Tak zaczęła się ta historia: W czasach przed Spowiedniczkami, gdy świat był mrocznym i niebezpiecznym miejscem, a wszechobecne zagrożenia i strach rządziły ludzkim życiem, pojawiła się pewna wyjątkowa kobieta - Magda Searus. Jej mąż, Pierwszy Czarodziej Baraccus, z nieznanych powodów popełnił samobójstwo. Magdzie zawalił się cały świat...

Wkrótce okazało się jednak, że to dopiero początek czarnej serii wydarzeń, które mogą doprowadzić do całkowitej zagłady. Magda położyła na szali własne życie, chcąc dotrzeć do prawdy i ocalić Nowy Świat. Przeszła długą i trudną drogę, żeby stać się osobą, która swą mocą skłania ludzi do mówienia prawdy - żeby zostać Spowiedniczką.





ROZDZIAŁ 1

Słyszałam, że są wśród nas tacy, co potrafią więcej, niż tylko rozmawiać ze zmarłymi - wyznała starsza pani.

Magda Searus otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzała chmurnie na stojącą tuż za nią kobietę. Przejętą, marszczącą szerokie, płaskie czoło.

- O czym ty mówisz, Tilly?

Wyblakłe, niebieskie oczy tamtej przepatrzyły ciemne kąty pokoju.

- Mówi się, że wśród obdarzonych szczególnymi mocami, którzy na najniższych poziomach Wieży wykonują swoją mroczną robotę, są tacy, co mogą rozmawiać z duszami za zasłoną życia, z duszami w świecie umarłych.

Magda przycisnęła drżące palce do czoła, tak samo zmarszczonego jak u jej rozmówczyni.

- Nie powinnaś wierzyć plotkom, Tilly.

Kobieta znowu powiodła wzrokiem po ciemnawym pokoju oświetlonym jedynie wąskimi smugami światła, przedostającymi się przez szpary w wypaczonych okiennicach. Widać w nich było niemal nieruchome drobinki kurzu wiszące nad ciężkim drewnianym stołem przysuniętym do kamiennej ściany.

Stół pokrywały stare, wyblakłe ciemne plamy, nacięcia i zadrapania, powstałe w ciągu setek lat, kiedy to pełnił rozmaite funkcje. Brzegi grubego blatu były zaokrąglone i wygładzone dotykiem niezliczonych dłoni, które z biegiem czasu nadały drewnu lśniącą, kasztanowatą barwę.

Magda, siedząc przy stole naprzeciwko zasłoniętych okiennicami okien, wpatrywała się w pamiątki leżące w małej, srebrnej szkatułce i rozmyślała o tym, co utraciła.

Straciła wszystko.

- To nie jakieś tam plotki - powiedziała cicho, współczująco Tilly. - Na najniższych poziomach Wieży pracuje przyjaciółka, której ufam. Sporo wie i sporo widzi. Mówi, że niektórzy z tych, co to się zajmują światem zmarłych, nie tylko rozmawiają z tymi, którzy odeszli, ale i robią coś więcej.

- Więcej? - Magda nie mogła się oderwać od pamiątek w szkatułce. - O czym ty mówisz?

- Moja przyjaciółka powiada, że mają nawet sposoby, żeby przywołać ludzi ze świata zmarłych. Tak sobie myślę, że mogłabyś go odzyskać.

Magda oparła łokcie na stole i ucisnęła palcami skronie, starając się powstrzymać łzy. Patrzyła na zasuszony kwiat, który kiedyś jej dał, rzadko spotykany biały kwiat, zdobyty po całym dniu wspinaczki. Nazywał ją swoim młodym, dzikim kwiatem i twierdził, że pasują do niej wyłącznie rzadkie i piękne rzeczy.

Więc dlaczego ją w ten sposób porzucił?

- Odzyskać? Przywołać? Ze świata zmarłych? - Magda pokręciła głową i westchnęła. - Drogie duchy, co cię napadło, Tilly?

Kobieta postawiła drewniane wiadro, ścierka wpadła w mydliny. Nachyliła się jeszcze bardziej, jakby chciała się upewnić, że nikt inny tego nie usłyszy, chociaż poza nimi dwiema nikogo nie było w tym zagraconym, rzadko używanym składziku.

- Byłaś dla mnie dobra, pani - powiedziała Tilly, delikatnie dotykając pomarszczoną od wody dłonią ramienia Magdy. - Lepsza niż większość z nich, i to nawet wtedy, kiedy nie musiałaś. Ludzie w ogóle nie zwracają na mnie uwagi, kiedy robię swoje. I chociaż przepracowałam tu większość życia, to wielu nawet nie wie, jak się nazywam. Ty jedna o mnie pytałaś, uśmiechałaś się do mnie, czasem dawałaś mi coś do jedzenia, kiedy mizernie wyglądałam. Ty jedna z nich wszystkich.

Magda poklepała ciepłą dłoń pocieszająco dotykającą jej ramienia.

- Poczciwa z ciebie kobieta, Tilly. Większość ludzi nie dostrzega prawdy, którą mają przed oczami. Po prostu byłam wobec ciebie uprzejma.

Tilly kiwnęła głową.

- Większość równych tobie jest uprzejma wyłącznie dla kobiet szlachetnie urodzonych.

Magda uśmiechnęła się lekko.

- Wszyscy jesteśmy szlachetnie urodzeni, Tilly. Każde życie...

Musiała przerwać, bojąc się, że po kolejnym słowie przestanie nad sobą panować.

- Jest bezcenne - dokończyła za nią Tilly.

Magda zdołała się do niej uśmiechnąć.

- Bezcenne - powiedziała w końcu. - Nie jestem szlachetnie urodzona i pewnie dlatego inaczej na wszystko patrzę. Odkaszlnęła. - Lecz kiedy życie się kończy, to... się kończy. Tak już jest. Wszyscy się rodzimy, żyjemy, umieramy. Nie ma powrotu zza zasłony.

Zastanowiła się nad swoimi słowami i uświadomiła sobie, że nie są tak do końca prawdziwe.

Po raz pierwszy przyszło jej na myśl, że może przyniósł śmierć ze sobą, że chociaż udało mu się wrócić z niebezpiecznej podróży do świata zmarłych, to nigdy tak naprawdę im nie uciekł. Może nie mógł.

Tilly przez chwilę nad czymś rozmyślała, bawiąc się troczkami fartucha.

- Nie chcę cię denerwować, pani odezwała się wreszcie - ale powiem ci coś, czego bym się nie ośmieliła powiedzieć nikomu innemu, bo zawsze byłaś dla mnie miła i okazywałaś mi szacunek. Ale tylko jeśli zechcesz to usłyszeć. Jeśli nie chcesz, wystarczy jedno twoje słowo i nigdy do tego nie wrócę.

Magda westchnęła głęboko.

- Mów .

Tilly przesunęła palcem po dolnej wardze i - zanim zaczęła znowu się rozejrzała po ciemnym pokoju.

- Moja przyjaciółka twierdzi, że w kryptach grzebalnych, w tunelach pod ziemią blisko miejsc, gdzie złożono niektórych z tych, co odeszli, i gdzie niemal nikt nie ma wstępu, czarodzieje zajmujący się sprawami wojny znaleźli sposób na ożywianie umarłych. Chociaż przyznaję, że nie widziałam tego na własne oczy, to ona przysięga na własną duszę, że to prawda. A jeżeli to prawda, to może... może znajdzie się sposób, żeby sprowadzić mistrza Baraccusa. - Tilly uniosła brew. - Ktoś o twojej pozycji mógłby o to poprosić.

- Tak szybko zapomniałaś, Tilly, kim był mój mąż? Czarodzieje są mistrzami ułudy. Mogą wyczarować najrozmaitsze iluzje i sprawić, że wydają się prawdziwe.

- Nie, pani, nie zapomniałam, kim był twój mąż. Kochało go wielu ludzi, ja także. Tilly podniosła wiadro i zadumała się nad słowami Magdy. - Musi być, jak mówisz. O wiele lepiej niż ja znasz się na takich złudzeniach. - Z szacunkiem skłoniła głowę. - Trza mi wracać do roboty, pani.

Magda patrzyła, jak staruszka idzie ku drzwiom nierównym, kołyszącym się krokiem - skutki upadku podczas minionej zimy. Złamane biodro najwyraźniej nie zagoiło się jak trzeba.

Tilly odwróciła się do niej.

- Nie chciałam cię zdenerwować, pani, tym gadaniem o przywołaniu ukochanego ze świata zmarłych. Wiem, jak cierpisz. Chciałam tylko pomóc.

Prawdopodobnie nie docierało do niej, że mąż Magdy, obdarzony wielką mocą i talentami, już raz powrócił ze świata umarłych. Kiedy inni zaginęli, starając się odpowiedzieć na rozpaczliwe wołanie o pomoc ze Świątyni Wichrów, znajdującej się poza zasłoną - na ukazujący się co noc czerwony księżyc - jej mąż sam wyruszył w tę niebezpieczną podróż.

Udał się do świata umarłych i powrócił.

Magda wiedziała, że tym razem już nie wróci.

Nie pozostało jej nic w świecie żywych; pragnęła jedynie dołączyć do męża.

Zdołała jeszcze raz uśmiechnąć się do staruszki.

- Wiem, Tilly. W porządku. Dziękuję, że chciałaś pomóc.

Staruszka zacisnęła wargi, a potem postanowiła jeszcze coś dodać: - Może mogłabyś, pani, pójść choć do spirytystki. Taka kobieta pewnie by mogła skontaktować się z twoim mężem. Tam na dole jest taka. I chyba ci czarodzieje korzystają z jej talentów.

- A co by mi dało spotkanie z taką kobietą?

- Może mogłabyś choć z nią porozmawiać i poprosić ją o wyjaśnienia, a to by ci pomogło pogodzić się z tym, co zrobił Pierwszy Czarodziej Baraccus. Może potrafiłaby ci przekazać jego słowa spoza zasłony i dać spokój twojemu sercu.

Magda nie sądziła, by jej serce kiedykolwiek zaznało spokoju.

- Możesz potrzebować pomocy, pani - dodała Tilly. - I może Pierwszy Czarodziej Baraccus dalej mógłby cię chronić.

Magda spojrzała na nią, marszcząc brwi.

- Mógłby mnie chronić? O czym ty mówisz?

Tilly nie od razu odpowiedziała.

- Ludzie są okrutni, pani. Zwłaszcza dla tych, co nie są szlachetnie urodzeni. Szanują cię jako piękną żonę Pierwszego Czarodzieja, choć jesteś od niego o tyle młodsza. - Dotknęła swoich krótkich włosów, skinęła ku Magdzie. - Długie włosy są oznaką twojej pozycji. Wykorzystywałaś ją, żeby przemawiać przed radą w imieniu tych z Midlandów, co nie mają głosu. Ty jedna mówiłaś za nich. Powszechnie o tym wiadomo i szanują cię za to, a nie tylko dlatego, że byłaś żoną Pierwszego Czarodzieja. Lecz mistrz Baraccus odszedł, nie ma kto cię chronić ani zapewniać ci pozycji przed radą czy gdzie indziej. Możesz się przekonać, że świat jest nieprzyjaznym miejscem dla wdowy po czarodzieju, która nie ma daru i nie jest szlachetnie urodzona.

Magda już o tym myślała, ale przecież nie będzie musiała stawiać temu czoła.

- Może spirytystka uzyskałaby dla ciebie cenną radę zza grobu. Może twój mąż chociaż by wyjaśnił, co nim kierowało, i złagodził twoje cierpienie.

Magda skinęła głową.

- Dziękuję, Tilly. Pomyślę o tym.

Znowu zapatrzyła się w szkatułkę z pamiątkami. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Baraccus zrobił to, co zrobił, ani nie sądziła, by był w stanie wyjaśnić to zza grobu. Gdyby chciał tłumaczyć swoje motywy, miał po temu mnóstwo okazji. A przynajmniej zostawiłby list, który by znalazła po powrocie.

Wiedziała również, że zza grobu Baraccus w żaden sposób nie może zapewnić jej pozycji. Lecz to nie miało znaczenia.

Tilly otworzyła drzwi w drugim końcu pokoju i na podłogę padł słaby poblask świecy.

- Pani.

Magda obejrzała się przez ramię - Tilly stała w otwartych drzwiach, z dłonią na klamce.

W korytarzu byli jacyś ludzie - twarze skryte w cieniu, splecione dłonie.

- Masz... masz gości.

Magda odwróciła się do stołu i delikatnie zamknęła srebrną szkatułkę pełną cennych pamiątek.

- Wpuść ich, proszę, Tilly.

Wiedziała, że prędzej czy później przyjdą. Zamierzała skończyć z tym wszystkim, zanim się zjawią. Ale najwyraźniej nic z tego.

Gdyby mogła, wpadłaby w jeszcze większą rozpacz. Lecz czy to miało jakieś znaczenie? Czy w ogóle coś jeszcze się liczyło? Wkrótce wszystko się skończy.

- Mam zostać, pani?

Magda dotknęła swoich długich, gęstych, świeżo wyszczotkowanych włosów.

Musiała być silna. Baraccus chciałby, żeby była silna.

- Nie, Tilly - powiedziała stanowczo. - Wszystko w porządku. Wpuść ich, proszę, a potem możesz wrócić do pracy.

Tilly skłoniła się głęboko, a potem nieco się cofnęła, otwierając szerzej drzwi, żeby mogli wejść. Gdy tylko wszystkich siedmiu znalazło się w pokoju, staruszka pospiesznie wyszła i zamknęła za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ 2

Magda przesunęła ozdobną srebrną szkatułkę na bok, tak że znalazła się obok kolekcji pięknie wykutych narzędzi, półszlachetnych kamieni i niewielkich woluminów zapisanych notatkami - to wszystko należało do jej męża. Przez chwilę trzymała dłonie tam, gdzie sam kładł ręce, kiedy czasem pracował przy stole do późna, w nocnej ciszy, wykonując rozmaite przedmioty - na przykład ten niezwykły amulet, który zrobił, kiedy zaczęła się wojna.

Kiedy spytała, czemu ma on służyć, odparł, że to nieustające przypomnienie o jego powołaniu, talencie, obowiązku i racji istnienia. Że obrazuje najważniejsze zadanie czarodzieja wojny zabić napastnika, wybić wrogów do nogi. Czerwony kamień umieszczony pośrodku skomplikowanych linii symbolizował krew wroga.

Powiedział, że amulet obrazuje taniec ze śmiercią.

Od tej pory zawsze go nosił, lecz zostawił w enklawie Pierwszego Czarodzieja - razem z czarno-złotym strojem, uniformem czarodzieja wojny i jego zbroją - zanim wszedł na mury Wieży i runął w głęboką na kilka tysięcy stóp przepaść, w śmierć.

Magda odrzuciła w tył pasmo długich, kasztanowych włosów i odwróciła się ku przemierzającym pokój siedmiu mężczyznom. Rozpoznała znajome twarze sześciu członków rady. Teraz pozbawione wyrazu, kamienne. Podejrzewała, że w ten sposób maskują tę odrobinę wstydu, jaki czuli, przychodząc tutaj w takim celu.

Wiedziała oczywiście, że się zjawią, lecz nie spodziewała się, że tak szybko. Sądziła, że łaskawie podarują jej nieco więcej czasu.

Był z nimi ktoś jeszcze, z twarzą ocienioną kapturem luźnego brązowego habitu. Kiedy się zbliżyli, weszli w słaby poblask przesączający się przez zamknięte okiennice, a siódmy mężczyzna odrzucił kaptur na przygarbione ramiona.

Wlepiał w nią czarne oczy, niczym sęp wpatrujący się nieruchomym wzrokiem w cierpiące zwierzę. Mężczyźni często na nią patrzyli, lecz nigdy w taki sposób.

Miał krótką, szeroką jak u byka szyję. Czubek głowy porastały krótko ostrzyżone, szorstkie, czarne włosy. Tak wysoka linia włosów dodatkowo poszerzała czoło i szczyt czaszki. Dół twarzy ocieniała szczecina zarostu. Bruzdy i zmarszczki w większości zbiegały się ku środkowi, przez co twarz wydawała się wynędzniała i skurczona. Grubo ciosane rysy były twarde i wyraziste, jakby wszystko w nim było równie bezlitosne jak jego reputacja.

Właściwie nie był brzydki, po prostu dziwnie wyglądał. Dzięki tej swojej twarzy wydawał się władczy i zasadniczy.

Bez wątpienia był to Naczelny Prokurator, Lothain, we własnej osobie, człowiek o wielkiej władzy i dorównującej jej renomie. Charakterystyczne rysy twarzy i czarne oczy sprawiały, że nie można go było zapomnieć. Magda nie wiedziała, po co taki człowiek towarzyszy członkom rady wypełniającym smutną misję. Niegodną jego cennego czasu.

Ponura mina Lothaina, przyklejona do pomarszczonej twarzy, najwyraźniej nie zwiastowała ani odrobinki litości, jak to było w przypadku pozostałych. Magda nie sądziła, by potrafił on odczuwać niepokój, a tym bardziej wstyd, a już na pewno nie litość. Twarde rysy świadczyły o tym, że wykonuje on swoją pracę z żelazną, nieugiętą determinacją.

Niecały miesiąc wcześniej wszyscy osłupieli, kiedy Lothain oskarżył o zdradę całą grupę Świątyni, ludzi, którzy pod przewodem Naczelnej Rady zgromadzili w Świątyni Wichrów niebezpieczne magiczne przedmioty i na czas wojny, dla bezpieczeństwa, przenieśli je w zaświaty. Proces był sensacją. Lothain ujawnił, że dalece wykroczyli poza swoją misję i nie tylko zamknęli w Świątyni więcej, niż powinni, ale też niemal uniemożliwili odzyskanie tego.

Niektórzy na swoją obronę oznajmili, że uwierzyli imperatorowi Starego Świata chcącego ocalić ludzkość od tyranii magii.

Wyroki skazujące zaświadczyły, że Lothain jest równie ostry jak topory, które ścięły stu czarodziejów z grupy Świątyni.

Lothain, odważnie próbując naprawić szkodę wyrządzoną przez zdrajców, osobiście udał się poza zasłonę, w zaświaty, do Świątyni Wichrów. Wszyscy się o niego bali. Obawiali się, że stracą osobę o takiej mocy i takich talentach.

Ku ich uldze Lothain wrócił z wyprawy żywy, choć wstrząśnięty. Niestety, szkody wyrządzone przez grupę Świątyni okazały się poważniejsze, niż podejrzewał, i nie udało mu się dostać do środka, więc wrócił, nie naprawiwszy szkód spowodowanych przez zdrajców, których skazał.

Lothain podszedł do Magdy i gestem podkreślił wagę swoich słów.

- Lady Searus, zechciej przyjąć moje kondolencje w związku z przedwczesną i tragiczną śmiercią męża.

- Był wielkim człowiekiem - dodał jeden z członków rady.

I cofnął się, bo Lothain łypnął na niego z ukosa.

- Dziękuję, prokuratorze Lothainie. - Popatrzyła na tego z rady, który się odezwał. - Mój mąż istotnie był wielkim człowiekiem.

Lothain uniósł ciemną brew.

- I czemuż, twoim zdaniem, tak wielki człowiek, kochany przez lud i ponętną młodą żonę, miałby się rzucić z murów Wieży Czarodzieja i roztrzaskać na skałach kilka tysięcy stóp niżej?

Magda zapanowała nad głosem i odpowiedziała zgodnie z prawdą: - Nie wiem, prokuratorze. Wysłał mnie tamtego dnia w pewnej sprawie. Kiedy wróciłam, nie żył.

- Istotnie - rzekł przeciągle Lothain, dotykając brody i w zamyśleniu patrząc w dal. - Twierdzisz więc, że podejrzewasz, iż nie chciał, żebyś tu była i widziała straszliwe skutki jego upadku?

Magda przełknęła ślinę. Nie potrafiła sobie tego nie wyobrażać tysiące razy. Kiedy wróciła, był już zamknięty w trumnie.

Tamtego ranka, parę godzin po tym, jak się dowiedziała o śmierci męża, rzeźbioną klonową trumnę z jego szczątkami ustawiono na pogrzebowym stosie na ramparcie przy enklawie Pierwszego Czarodzieja. Trumnę zamknięto, więc nie mogła ostatni raz zobaczyć twarzy męża. Nie poprosiła, żeby otwarto trumnę. Wiedziała, dlaczego była zamknięta.

Stos płonął przez większość dnia, a setki milczących ludzi z powagą obserwowały, jak płomienie trawią ciało ich ukochanego przywódcy, a dla wielu z nich ostatnią nadzieję.

Magda, zamiast odpowiedzieć na tak brutalne pytanie, zmieniła temat.

- Czy wolno mi spytać, jaka jest twoja rola, prokuratorze Lothainie?

- Będę zadawać pytania, jeśli nie masz nic przeciwko temu, lady Searus.

Zaskoczyło ją to.

Widząc jej zdumioną minę, uśmiechnął się nieszczerze.

- Nie zamierzam zakłócać twojej żałoby, lecz sama rozumiesz, że skoro wojna zagraża naszemu istnieniu, są pewne niecierpiące zwłoki sprawy, ważne dla nas wszystkich, o które muszę zapytać. Tylko o to mi chodzi.

Magda nie była w nastroju do odpowiadania na pytania. Miała własną, pilną sprawę. Lecz na tyle dobrze znała tego człowieka, żeby wiedzieć, iż nie zostawi jej w spokoju.

Nie pozostawało jej nic innego, jak tylko odpowiedzieć na jego pytania.

ROZDZIAŁ 3

Magda wygładziła przód sukni, zebrała się w sobie. - O jakież to niecierpiące zwłoki sprawy musisz mnie zapytać? Wskazał na okiennice. - Cóż, jest kwestia czerwonego księżyca. - Lothain odszedł kilka kroków, a potem wrócił ku niej. - Kiedy nie udało mi się wejść do Świątyni Wichrów, wyruszyli w tę podróż inni, zapewne mający większe niż ja zdolności do takich szczególnych misji. Żaden z nich nie wrócił.

Stropiło ją to, do czego zmierzał.

- Byli dobrymi, utalentowanymi, wartościowymi ludźmi. To wielka strata.

Lothain podszedł do niej. Czarne oczy prześliznęły się po przedmiotach na stole, niczym wzrok sępa wypatrującego resztek mięsa na kościach. Obrócił palcem książkę, żeby zobaczyć napis na grzbiecie, i dopiero potem się odezwał: - Tych ludzi wybrał twój mąż.

- Byli ochotnikami.

Uśmiechnął się uprzejmie.

- Tak, istotnie. Chciałem rzec, iż twój mąż wybrał z grupy ochotników osoby mające pójść do Świątyni i na ewentualne spotkanie ze śmiercią.

Magda zmarszczyła brwi.

- Mój mąż był Pierwszym Czarodziejem. Kto twoim zdaniem miałby wybierać ludzi na taką niebezpieczną wyprawę? Rada? Ty?

- Nie, nie, oczywiście, że nie. - Machnął ręką. - Wybór bezsprzecznie należał do Pierwszego Czarodzieja Baraccusa.

- O cóż więc chodzi?

Uśmiechnął się do niej. Usta się uśmiechnęły, ale nie oczy.

- O to, że wybrał ludzi, którzy zawiedli - powiedział w końcu.

Magda spoliczkowała go z całej siły. Sześciu członków rady zachłysnęło się oddechem i cofnęło. Jej dłoń zapewne sięgnęła nie tylko twarzy Lothaina, lecz się tym nie przejęła. Odgłos uderzenia przez chwilę trwał w powietrzu, potem zanikł.

Lothain skwitował policzek uprzejmym pochyleniem głowy.

- Przyjmij, proszę, przeprosiny za to, że moje słowa zabrzmiały jak oskarżenie.

- A co to było, jeśli nie oskarżenie?

- Po prostu staram się dotrzeć do prawdy.

- Prawda? - warknęła. - Prawdą jest to, że kiedy przebywałeś w zaświatach, próbując wejść do Świątyni, księżyc każdej nocy był czerwony. Świątynia ostrzegała, że są poważne kłopoty...

Przerwał jej, zbywając jej słowa machnięciem ręki.

- Pojawianie się czerwonego księżyca było zapewne wynikiem szkód wyrządzonych przez grupę Świątyni.

- A kiedy wróciłeś po nieudanych próbach ich naprawienia, Pierwszy Czarodziej miał obowiązek wybrać ochotnika, odpowiadając na conocny zew Świątyni, czerwony księżyc. Kiedy ochotnik nie wrócił, Pierwszy Czarodziej musiał wysłać kolejnego, bardziej doświadczonego czarodzieja, a kiedy i ten nie wrócił, miał smutny obowiązek wybrać następnego, jeszcze bardziej utalentowanego. Wszyscy byli przyjaciółmi i bliskimi współpracownikami. Stałam obok niego na ramparcie za każdym razem, kiedy wpatrywał się w czerwony księżyc, niepocieszony, gdy jego przyjaciele jeden po drugim nie wracali z zaświatów. Niepocieszony, że musiał wysłać na śmierć tylu wartościowych ludzi, przyjaciół, mężów i ojców. Wreszcie, kiedy nikomu się nie udało, mój mąż sam wyruszył w podróż i przypłacił to życiem.

Lothain pozwolił, by przez chwilę panowała cisza, a potem rzekł: - Prawdę powiedziawszy, nie przypłacił tego życiem. Odebrał sobie życie, kiedy wrócił.

Magda spojrzała na niego gniewnie.

- O co ci chodzi?

Lothain przez chwilę postukiwał palcami o palce, badawczo patrząc w jej załzawione oczy.

- O to, lady Searus, że odebrał sobie życie, zanim się dowiedzieliśmy, co się wydarzyło podczas jego wyprawy do Świątyni Wichrów. Może mogłabyś nas oświecić? - Przekrzywił głowę. - Dostał się do środka?

- Nie wiem odparła. Ale wiedziała. Baraccus powiedział jej nie tylko to, że wszedł, lecz o wiele więcej. - Byłam jego żoną, nie członkiem rady lub...

- Ach . . . - westchnął Lothain, odchylając głowę. - Jego młodą, przepiękną, lecz absolutnie pozbawioną daru żoną. Oczywiście. Najwidoczniej tak uzdolniony czarodziej nie zwykł omawiać spraw tak potężnej magii z kimś, kto nie ma jej ani iskierki.

Magda przełknęła ślinę.

- Otóż to.

- A wiesz, zawsze byłem ciekaw. Czemu... - znów się zachmurzył i wlepił w nią czarne oczy - ...dlaczego tak nieprzeciętnie uzdolniony człowiek, czarodziej wojny, o talentach obejmujących wszystko, od prorokowania po walkę, dlaczego ktoś taki ożenił się z kobietą pozbawioną wszelkich darów? - Przesunął wzrokiem po jej ciele.

Prowokował ją, oskarżając, że była jedynie śliczną zabaweczką, pustą lalką potężnego czarodzieja. Prokurator Lothain bezczelnie jej zarzucał, że była tylko i wyłącznie erotyczną zabawką powtarzał to, o czym mówiły podłe plotki - próbując ją nakłonić, żeby przyznała, iż była kimś więcej, że wiedziała więcej, niż przystało ładniutkiej laleczce starszego pana.

Magda nie chwyciła przynęty. Nie zamierzała powierzyć temu człowiekowi tego, o czym wiedziała. Instynkt ostrzegał ją, żeby nie mówiła mu, co wie o wyprawie Baraccusa do Świątyni Wichrów.

Czuła łzy spływające po policzkach i skapujące z brody.

- Dlatego że mnie kochał - wyszeptała.

- A tak, istotnie. Miłość.

Magda nie zamierzała mu wyjaśniać swoich relacji z Baraccusem. Prokurator Lothain był zbyt cyniczny, żeby pojąć, ile czarodziej i ona dla siebie znaczyli. Lothain patrzył na nią tak jak wielu mężczyzn widział w niej obiekt pożądania, a nie osobę, którą dostrzegał Baraccus.

Zbliżył się jeden z członków rady, Sadler. Obwisłą, starczą twarz wykrzywiał gniew.

- Jeśli masz jakieś ważne pytanie, to je zadaj. W przeciwnym razie powinieneś odejść, pozostawiając wdowę Searus z jej żałobą.

- No dobrze. Lothain splótł dłonie za plecami. - Chciałbym się dowiedzieć, czy wiadomo ci coś o ewentualnych potajemnych spotkaniach Pierwszego Czarodzieja.

Magda spojrzała na niego chmurnie.

- Potajemnych spotkaniach? Co masz na myśli? Jakich potajemnych spotkaniach? Z kim?

- Właśnie o to cię pytam. Czy wiesz coś o jego sekretnych spotkaniach z wrogiem?

Magda poczuła, jak purpurowieje z wściekłości.

- Wyjdź.

Zaskoczyła ją lodowata władczość własnego głosu. Lothain przez chwilę badawczo patrzył jej w oczy, a potem się odwrócił.

- Mam nadzieję, że Pierwszy Czarodziej Baraccus był bohaterem, za jakiego wielu go uważa - powiedział przez ramię. - I że nie był wplątany w żadną konspirację.

Magda podeszła do niego zamaszystymi, zdecydowanymi krokami.

- Czyżbyś oskarżał mojego męża o kolaborację?

Odwrócił się już w progu i uśmiechnął.

- Oczywiście, że nie. Po prostu uważam, że to dziwne, iż zawiedli ludzie, których Baraccus wysłał do Świątyni Wichrów, i że potem sam się tam udał, chociaż wrzała wojna i był potrzebny tutaj. Przecież nadciągające oddziały wroga zagrażają naszemu życiu. To dziwne, że tak postąpił, nie sądzisz? A jeszcze dziwniejsze, że po powrocie natychmiast się zabił, zanim ktokolwiek zdążył go zapytać, czy dostał się do Świątyni, żeby naprawić szkody.

Uniósł palec.

- O, chwileczkę. Przyszło mi właśnie na myśl, że tam nie wszedł, skoro księżyc nadal jest czerwony. W przeciwnym razie znów stałby się biały, jeszcze przed powrotem czarodzieja. - Znów zmarszczył brwi. Albo Baraccus wszedł do Świątyni, lecz nie naprawił szkód. Tymczasem czerwień księżyca stopniowo blednie, więc najwyraźniej nawet Świątynia straciła nadzieję.

Wciąż prowokował. Magda milczała.

Lothain znowu wrogo się uśmiechał.

- Mniemam, iż rozumiesz, co mam na myśli. Zdrada to przestępstwo, które plami nawet zmarłego. No i oczywiście świadome pomaganie osobie, która dopuszcza się zdrady, również jest zdradą i kosztowałaby takiego pomocnika piękną główkę.

Już odchodził, lecz znowu zawrócił.

- Jeszcze jedno, wdowo Searus. Bądź gotowa odpowiadać na pytania, jeżeli uznam za konieczne wszczęcie oficjalnego dochodzenia.

Magda trzęsła się z wściekłości, patrząc gniewnie na uśmieszek Lothaina. Nie raczyła mu odpowiedzieć. W końcu odwrócił się i wyszedł.

ROZDZIAŁ 4

Członek rady Sadler odczekał, aż drzwi się zamkną, a potem powiedział: - Powinienem przeprosić, lady Searus.

- Nie musisz przepraszać. - Magda znacząco uniosła brew. Chyba że podzielasz zdanie Lothaina na temat mojego męża?

Twarz Sadlera złagodniała.

- Baraccus był dobrym człowiekiem. Wszystkim nam go brakuje. Obawiam się, że gorzki smutek spowodowany ostatnimi wydarzeniami przyćmił rozsądek Lothaina.

Magda popatrzyła na pozostałych mężczyzn. Hambrook i Clay potwierdzili skinieniem głowy. Starszy Cadell nie ujawnił, co myśli. Dwaj ostatni, Weston i Guymer, odwrócili wzrok.

- Nie wydawał się przytłoczony smutkiem - powiedziała.

Przygarbiony starszy Cadell delikatnie dotknął jej ramienia. - Panuje wielkie napięcie, Magdo. - Cofnął dłoń i wskazał poza nią i pozostałych członków rady, na zasłonięte okiennicami okna wychodzące na Aydindril. - Wszystkim nam grozi zagłada. To zrozumiałe, że ludzie się boją.

Przygnębiony Sadler westchnął. - Na dodatek panuje ogromny zamęt po tym, co spotkało Pierwszego Czarodzieja. Nie możemy tego pojąć, więc możesz sobie wyobrazić, jakie plotki i pogłoski krążą w Wieży i w mieście. Wszyscy się spodziewali, że Pierwszy Czarodziej Baraccus zawsze będzie ze swoim ludem, będzie go bronić i ochraniać. Wielu uważa, że ich opuścił. Nie pojmują dlaczego. Prokurator Lothain jedynie wyraża powszechne podejrzenia i niepokoje, tylko powtarza głośno to, co się szepcze.

Magda dumnie uniosła brodę.

- Więc uważasz, że to słuszne, iż prokurator Lothain staje się tubą plotkarzy? Sądzisz również, że gadanina anonimowych osób, które nic nie wiedzą o prawdziwych przyczynach wydarzeń, uprawnia samego Naczelnego Prokuratora do fabrykowania oskarżeń i do szybkich egzekucji mających uciszyć plotki i niezadowolenie? Tak uważasz?

Sadler mimowolnie się uśmiechnął, słuchając jej.

- W żadnym razie, lady Searus. Mówię jedynie, że mamy niespokojne, nerwowe czasy i że być może prokurator Lothain też to odczuwa.

Magda nie ustąpiła, nadal patrzyła mu w oczy.

- Od kiedyż to pozwalamy, żeby kierowały nami lęki i złe przeczucia? Sądziłam, że jesteśmy ponad to. Że zwłaszcza Naczelny Prokurator powinien być zainteresowany wyłącznie odkryciem prawdy.

- I może właśnie o to mu chodzi - odezwał się starszy Cadell łagodnym tonem, chcąc złagodzić ostrą uwagę i zarazem zakończyć te przymówki. - Naczelny Prokurator ma prawo zadawać pytania. W ten sposób odkrywamy prawdę. Poza tym nie ma go teraz tutaj, więc nie może wyjaśnić swoich motywów, toteż pod jego nieobecność nie powinniśmy tego roztrząsać ani też sami rzucać oskarżeń.

Magda od wielu lat miała do czynienia ze starszym Cadellem. Miał otwarty umysł i był sprawiedliwy, lecz wiedziała, że kiedy jasno daje do zrozumienia, iż dość już usłyszał, oczekuje, że to zakończy sprawę. Odwróciła się, położyła dłoń na gładkim, zaokrąglonym brzegu stołu i zmieniła temat.

- Cóż sprowadziło tutaj radę? Przyszliście omówić kwestie, które wam przedstawiłam?

Zapanowało długie milczenie. Wiedziała oczywiście, że nie po to przyszli. Znów się odwróciła do obserwujących ją mężczyzn.

- To poczeka na inną okazję rzekł Sadler.

- I zostanę wysłuchana, kiedy znów się zjawię w komnatach rady? Czy rada posłucha o sprawach tych, w których imieniu przemawiam, skoro już nie jestem żoną Pierwszego Czarodzieja?

Sadler oblizał usta.

- To skomplikowane.

Popatrzyła nań ostro.

- Może dla ciebie, bo dla mnie nie.

- Mamy mnóstwo spraw - wtrącił Weston, próbując zmienić temat.

- W tej chwili najważniejsze jest znalezienie następcy Pierwszego Czarodzieja Baraccusa - powiedział starszy Cadell. - Trwa wojna. Wkrótce może dojść do oblężenia Aydindril i samej Wieży. Całą uwagę musimy poświęcić właśnie temu.

- Poza tym akurat zjechał z D'Hary Alric Rahl - dodał Sadler. Całą Wieżę przewrócił do góry nogami swoimi naglącymi żądaniami. Liczył na spotkanie z Pierwszym Czarodziejem Baraccusem. W związku z zaskakującymi roszczeniami i jeszcze dziwniejszymi remediami, które proponuje. Twój mąż nie żyje i nie ma końca palącym problemom, którymi należy się zająć.

Bez wątpienia rozumiesz, że zaprzątają nas teraz sprawy związane z rządzeniem - dorzucił Guymer stojący na końcu szeregu mężczyzn.

- Ach... - Uśmiechnęła się smutno Magda, patrząc kolejno na każdego z nich. - Naglące sprawy. Państwowe sprawy. Wielkie sprawy wojny i władzy. Musicie być szalenie zajęci. Rozumiem. Więc zjawiliście się tutaj w związku z jedną z tych doniosłych spraw? To kazało wam opuścić komnaty rady i przyjść do mnie? Państwowa sprawa najwyższej wagi? Kwestia wojny i pokoju? Poczerwienieli. Magda przemaszerowała przed nimi. - Jakżeż mogę pomóc w tak ważnej sprawie wymagającej waszej całkowitej uwagi? Powiedzcie, proszę, jakaż to pilna państwowa sprawa sprowadza was do mnie akurat dzisiaj, w dniu, kiedy wszyscy się modliliśmy, żeby dobre duchy zechciały przyjąć mojego zmarłego męża, naszego przywódcę, naszego Pierwszego Czarodzieja? Cóż to za nagląca sprawa odrywa was od obowiązków i sprowa dza tutaj właśnie dziś?

Spochmurnieli. Nie lubili, kiedy z nich kpiono. Ale Magda się tym zbytnio nie przejmowała.

- Wiesz, dlaczego tu jesteśmy powiedział spokojnie Cadell. To skromny obowiązek, lecz ważny, bo świadczy o szacunku, jaki okazujemy naszemu dziedzictwu. Pokazuje ludziom, że nawet w takich czasach tradycja wciąż ma dla nas znaczenie, nawet dla tych wy soko postawionych. Niekiedy rytuał ma zasadnicze znaczenie dla zachowania jedności społeczeństwa.

Kościste palce Sadlera muskały błękitne jak niebo taśmy, symbol rangi, naszyte na rękawach czarnej szaty.

- Ukazuje ludowi, że dbamy o kontynuację przekazanych nam tradycji, że obyczaje naszego ludu i rytuały regulujące nasze życie wciąż mają znaczenie i nie zostaną zarzucone.

Magda przez chwilę patrzyła na niego gniewnie, a potem odwróciła się do nich tyłem i usiadła na krześle.

- Zróbcie to - powiedziała martwym, głuchym głosem. - Dopełnijcie tego waszego ważnego obyczaju. A potem zostawcie mnie w spokoju.

Bo cóż to teraz znaczyło?

Jeden z członków rady bez słowa wyjął krwawoczerwoną wstążkę i podał jej ponad ramieniem. Magda trzymała ją przez chwilę w palcach, czując gładkość materiału.

- Nie sprawia nam to przyjemności - powiedział stojący za nią Cadell. - Mam nadzieję, że to rozumiesz.

- Jesteś zacną kobietą i zawsze byłaś dobrą żoną dla Pierwszego Czarodzieja - odezwał się Sadler, najwyraźniej próbując ukryć zakłopotanie. - To jedynie zwyczaj dający ludziom poczucie ładu. Jako żona Pierwszego Czarodzieja masz wysoki status, toteż oczekują, że my, jako Naczelna Rada, zadbamy, żeby to się dokonało. To przede wszystkim dla nich, żeby się przekonali, iż nasze obyczaje trwają i dzięki temu, pomimo trudnych czasów, przetrwamy i my. Uznaj to za obrzęd, w którym odgrywasz ważną rolę.

Magda ledwie go słyszała. To już nie miało znaczenia. Nic już się nie liczyło. Wewnętrzny głos szeptał obietnice o czułych uściskach dobrych duchów czekających na nią poza zasłoną życia. Mąż też będzie tam na nią czekał. Te szepty kusiły, dawały pocieszenie.

Niemal nieświadomie zebrała długie włosy i ciasno związała wstążką, tuż przy głowie.

- Nie tak krótko - powiedział Cadell, delikatnie odsuwając palce Magdy i zsuwając wstążkę, aż znalazła się tuż nad ramionami. Chociaż nie jesteś szlachetnie urodzona, dowiodłaś, że masz pewien status, no i jesteś wdową po Pierwszym Czarodzieju.

Magda siedziała sztywno i nieruchomo, z rękami na kolanach, a jeden z członków rady ostrym jak brzytwa nożem odciął gęste włosy nad samą wstążką.

Potem Cadell położył jej na kolanach długi zwój włosów związany u góry czerwoną wstążką.

- Przykro mi, Magdo - powiedział. - Naprawdę jest mi przykro. Uwierz, proszę, że to nie zmienia naszego zdania o tobie.

Magda uniosła grube pasmo kasztanowych włosów i wpatrzyła się w nie. Włosy nie miały znaczenia. Liczyło się to, że osądzano ją wedle ich długości, a nie tego, kim jest. Wiedziała, że bez długich włosów nie będzie już mogła przemawiać przed radą.

Tak po prostu było.

A największe znaczenie miało dla niej to, że nie będzie mogła występować w imieniu tych, których sprawy przedstawiała radzie. To oznaczało, że teraz są istoty pozbawione rzecznika, mogące wymrzeć, przestać istnieć.

To właśnie oznaczało dla niej obcięcie włosów - że już nie ma statusu potrzebnego, żeby pomagać tym, których zaczęła nie tylko szanować, ale i kochać.

Magda podała przez ramię obcięte włosy starszemu Cadellowi.

- Umieśćcie je tam, gdzie ludzie je zobaczą, żeby wiedzieli, iż ład został przywrócony, że tradycja i obyczaje trwają.

- Wedle twojego życzenia, lady Searus.

Sześciu członków rady, nadawszy jej nowy status, wyszło i zostawiło ją wreszcie samą w ciemnym pokoju, samą z posępnymi myślami.

ROZDZIAŁ 5

Prąd ciepłego, letniego powietrza, ciągnący w górę olbrzymiego zewnętrznego muru Wieży i przedostający się na rampart, rozwiewał przycięte włosy Magdy, narzucając je na twarz. Idąc pustym rampartem, odrzuciła je w tył. Dziwne i obce uczucie - dotykać włosów ledwie sięgających ramion, a nie jak przedtem długich aż do pasa.

Wiele osób, głównie kobiet, zwracało baczną uwagę na długość włosów kobiety, ponieważ zazwyczaj (choć nie do końca) mówiła ona o społecznym statusie. Przypochlebienie się właściwej osobie mogło się okazać korzystne. Narażenie się nieodpowiedniej osobie mogło spowodować kłopoty. Długość włosów była cenną wskazówką.

Magda była żoną Pierwszego Czarodzieja, toteż miała włosy dłuższe niż większość kobiet. To oznaczało również, że wiele kobiet o krótszych włosach często jej nadskakiwało. Magda nigdy nie traktowała ich pochlebstw poważnie, ale zawsze starała się być miła. Wiedziała, że to nie ona, lecz jej status budzi zainteresowanie większości z nich.

Dla niej, nie urodzonej szlachetnie, długie włosy otwierały wiele drzwi, umożliwiały uzyskanie audiencji i przedstawienie ważnych dla niej spraw. Zależało jej na Baraccusie, a nie na tym, jak długie włosy może mieć jako jego żona. I chociaż zaczęły się jej podobać, to nie przywiązywała wagi do tego, na co nie zasłużyła.

Długie włosy miała przez rok, kiedy Baraccus starał się o jej rękę, i przez dwa lata małżeństwa z nim, toteż sądziła, że będzie jej ich brakować.

Ale nie brakowało. To za nim tęskniła.

Wspaniały ślub z Baraccusem wydawał się tak odległy. Była taka młoda. I pewnie nadal jest.

Miała uczucie, że wraz z długimi włosami zdjęto jej z ramion ciężar. Już nie musiała się starać sprostać oczekiwaniom innych. Znowu była sobą, prawdziwą sobą, nie tym, kim czyniła ją umowna oznaka statusu.

Do pewnego stopnia czuła się uwolniona od przymusu zachowywania się stosownie do swojej pozycji. Teraz nie miała żadnego statusu. Uwolniono ją z tej klatki. Lecz to nie miało już znaczenia z przyczyn o wiele ważniejszych niż długość włosów.

Dzięki temu, ile dla siebie nawzajem znaczyli, Baraccus dał jej nowe życie. Bez niego zaś nie było dla niej życia. I jej status nie miał żadnego znaczenia.

Dotarła do TEGO miejsca, na zawsze wyrytego w pamięci, i wspięła się w otwór w masywnych, zwieńczonych blankami zewnętrznych murach Wieży. Powoli przesunęła się ku krawędzi. Za czubkami wystających spod spódnic butów ciemna kamienna ściana opadała tysiące stóp w dół. Poniżej fundamentów Wieży prowadziła jeszcze niżej, ku leżącym w dole skalnym półkom i głazom. Pierzaste chmurki płynęły obok ścian urwiska, pod stopami Magdy. Straszne, przyprawiające o zawrót głowy miejsce.

Stojąc na krawędzi niebosiężnego muru, Magda czuła się malutka i nic nieznacząca. Wiatr był na tyle silny, że mógłby ją strącić. Pomyślała, że mogłaby odlecieć jak liść na wietrze.

W dole leżało piękne Aydindril, zbudowane na wzgórzach ciągnących się od stóp góry. Miasto otaczały zielone pola, za nimi rosły gęste lasy. Ze swego miejsca wysoko na stoku góry ogromna Wieża Czarodzieja czuwała nad miastem, lśniącym niczym klejnot osadzony w zielonym kilimie.

Magda widziała ludzi wracających z pracy w polu, prowadzących konie i wozy. W całej dolinie z kominów unosił się dym - kobiety przygotowywały wieczorny posiłek. Plątaniną wąskich uliczek powoli przemieszczały się tłumy ludzi zachodzących na targi, do sklepów lub zajmujących się swoimi sprawami.

Chociaż widziała ruch, nie słyszała tętentu końskich kopyt, dudnienia wozów, krzyków ulicznych sprzedawców. Na tej wysokości ciszę zakłócały jedynie głosy ptaków krążących w górze i szum wiatru wiejącego nad rampartami i wokół wież.

Magda zawsze uważała, że Wieża jest niema. Chociaż w ogromnej, kamiennej fortecy mieszkały setki ludzi - którzy mieli swoje sprawy, zakładali rodziny, rodzili się, żyli i umierali Wieża przyjmowała to wszystko w ponurym milczeniu. Ze stoickim spokojem obserwowała mijanie stuleci i ludzkiego życia.

Masywne parapety murów obronnych, na których stała, były świadkiem śmierci jej męża. Właśnie w tym miejscu stał w ostatnich, bezcennych chwilach życia.

Pomyślała przelotnie, że nie chce iść w jego ślady, ale szepty w umyśle pokonały te wątpliwości. Cóż ją tutaj czekało?

Magda popatrzyła na rozciągający się w dole świat, wiedząc, że on widział to samo, kiedy tutaj stał. Próbowała sobie wyobrazić, o czym myślał w ostatnich chwilach życia.

Ciekawa była, czy myślał o niej, czy też jakaś mroczna, ważna sprawa pozbawiła go i tego.

Była przekonana, że musiał być zasmucony, a nawet zrozpaczony z powodu tego, że musi ją porzucić, że jego życie zaraz się skończy. To musiało być okropne.

Baraccus kochał życie. Nie sądziła, by mógł je sobie odebrać bez naprawdę ważkiej przyczyny.

A jednak to zrobił. I tylko to się teraz liczyło. Wszystko się zmieniło i nie można było tego cofnąć.

Jej świat się zmienił.

Jej świat się skończył.

Mimo to wstydziła się, że skupia się wyłącznie na sobie, własnym życiu, własnej stracie. Szalała wojna i świat się skończył dla bardzo wielu ludzi. Żony tych, których Baraccus wysłał do Świątyni Wichrów, wciąż czekały, nieszczęśliwe, mając nadzieję, że ich najbliżsi powrócą. Magda wiedziała, że to nigdy nie nastąpi. Baraccus jej to powiedział. Lecz one nadal kurczowo trzymały się nadziei, że mężowie wrócą do domu. Inne kobiety, żony tych, co wyruszyli na wojnę, szlochały rozpaczliwie, kiedy docierały do nich straszliwe wieści, że mężowie zginęli. W korytarzach Wieży często rozbrzmiewały zawodzenia osieroconych kobiet i dzieci.

Magda, tak jak Baraccus, nienawidziła wojny i jej tragicznych skutków. Tak wielu już straciło życie. Tak wielu jeszcze je straci. I nie było widać temu końca. Czemuż nie zostawią ich w spokoju? Dlaczego zawsze muszą się znaleźć tacy, co dążą do podbojów i dominacji?

Tyle kobiet straciło mężów, ojców, braci, synów. Nie ją jedną to spotkało. Przytłaczał ją wstyd, że tak się nad sobą użala, kiedy i inni przeżywają podobną udrękę.

Lecz nie była w stanie stłumić własnego cierpienia.

Czuła się też winna wobec tych, których opuszcza. Przemawiała przed radą w imieniu ludzi, którzy nie mają głosu. Przez ostatnie parę lat stała się sumieniem rady, przypominając jej członkom o obowiązku chronienia tych, którzy sami nie mogą się obronić. Na przykład nocne ogniki - które widziała ledwie parę dni temu potrzebowały kogoś, kto przemówi w ich imieniu, opowie o tym, że powinno się zapewnić im spokój, bo inaczej te delikatne istoty znikną na zawsze.

Dzięki swojemu statusowi często mogła stawać przed radą i przypominać jej o obowiązku wobec wszystkich mieszkańców Midlandów. Czasami, kiedy wyjaśniła im sytuację, robili, co trzeba. Czasami ich zawstydzała, skłaniając tym samym do właściwych działań. A czasem czekali niecierpliwie na jej zalecenia.

Lecz jako kobieta bez statusu nie mogła już przemawiać przed radą. To smutne, że tylko małżeństwo z ważnym mężczyzną zapewniało jej wysoką pozycję, lecz tak się już dzieje na świecie.

Była dumna, że zaprzyjaźniła się z tymi rzadko spotykanymi i tajemniczymi istotami, których wielu w ogóle nigdy nie widziało i nie zobaczy. Była wdzięczna za przyjaźnie, jakie nawiązała wśród licznych ludów Midlandów. Zadała sobie trud nauczenia się ich języków i dlatego zaczęli jej ufać, chociaż nie zaufaliby nikomu innemu. Była dumna, że mogła chronić ich spokojne życie.

Zdawało się jej, że zdołała również doprowadzić do choć niewielkiego zrozumienia pomiędzy odmiennymi ludami, plemionami i społecznościami i dzięki temu sprawić, że wszystkie poczuły się częścią Midlandów.

Lecz kiedy jej mąż zakończył swoje życie, mimowolnie uniemożliwił jej przemawianie przed radą.

Jej życie straciło szlachetny cel, teraz było ważne tylko dla niej.

A w tej chwili dla niej życie oznaczało wyłącznie niekończącą się udrękę. Zdawało się jej, że zalewa ją fala żalu i cierpienia.

Pragnęła, żeby ta męka wreszcie się skończyła.

Wewnętrzne szepty namawiały, nagliły, żeby położyła kres cierpieniu.

ROZDZIAŁ 6

M agda, spoglądając z krawędzi muru w dół, w głęboką na kilka tysięcy stóp przepaść, zauważyła, że ta część niebosiężnego muru Wieży nie jest idealnie pionowa, lecz odchyla się ukośnie, opadając ku fundamentom osadzonym w stoku góry. Uświadomiła sobie, że kiedy skoczy, będzie się musiała jakoś odbić od muru, żeby nie uderzyć w tę jego pochyłą część; bo inaczej byłoby to długie, makabryczne spadanie.

Spięła się na myśl o ciągłym uderzaniu w ukośną ścianę, o łamiących się przy tym kościach. Przerażało ją to. Pragnęła szybkiego końca.

Oparła dłonie o kamienne obramowanie otworu i bardziej się wychyliła, żeby lepiej widzieć. Obejrzała się również za siebie, upewniając się, że w pobliżu nikogo nie ma. Tak jak i mąż, nie chciała, żeby ktoś próbował ją powstrzymać. Ten rampart prowadził do enklawy Pierwszego Czarodzieja mało komu wolno było tędy chodzić, więc było tu pusto. Strażnicy przy spiralnych schodach znali Magdę, złożyli jej szczere kondolencje i pozwolili wejść na górę.

Magda, patrząc w dół, starała się ocenić, jak daleko powinna się odbić, żeby nie uderzyć w mur. Chciała, żeby kres nastąpił, zanim zdąży poczuć ból. Szepty obiecywały, że jeśli się wybije wystarczająco daleko, będzie swobodnie spadać, aż uderzy w skały na dole, gdzie wszystko się w jednej chwili skończy.

Miała nadzieję, że Baraccusowi się to udało i że nie cierpiał.

Lecz on, spadając, musiał czuć inną udrękę. Cierpiał, wiedząc, że odrzuca życie i że ją traci. Wiedziała, że i ona pozna lęk towarzyszący kresowi życia.

Ale to się powinno prędko zakończyć, a potem - miała nadzieję znajdzie się w objęciach dobrych duchów. I może znowu zobaczy, jak Baraccus się do niej uśmiecha. Miała nadzieję, że nie będzie na nią zły.

Ona nie gniewała się na niego za to, że odebrał sobie życie, bo znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że musiał mieć ważny powód, żeby to zrobić. Wiedziała, że podczas wojny bardzo wielu ludzi poświęciło życie, żeby inni mogli je zachować. Czynili to z miłości do innych. Wiedziała, że Baraccus oddałby życie wyłącznie z tak ważnej przyczyny. Jak mogłaby się na niego złościć za takie poświęcenie? Nie, nie potrafiła czuć gniewu.

Czuła jedynie przytłaczający smutek.

Magda zacisnęła dłonie na szorstkim kamieniu po obu stronach otworu. Słońce zachodziło, lecz kamień wciąż był ciepły. Otwór był dość szeroki dla kogoś jej rozmiarów, więc będzie się mogła odepchnąć.

Przed nią unosił się na prądzie wstępującym kruk; lśniące czarne pióra stroszył wiatr, czarne oczy obserwowały, jak Magda przygotowuje się do skoku.

Ugięła kolana, żeby wybić się poza ukos muru. Oszołomiona, miała uczucie, że tylko się sobie przygląda. Szepty ponaglały.

Serce jej waliło. Wzięła głęboki wdech, jeszcze bardziej ugięła kolana i zaczęła się kołysać, za każdym razem mocniej, prostowała się i przykucała, prostowała i przykucała, w przód i w tył, coraz dalej poza krawędź muru, coraz bliżej upadku, który zakończy jej udrękę - nabierała sił do ostatniego odepchnięcia.

W chwili narastającego zwątpienia usłyszała wewnętrzny głos szepczący, żeby się nie zastanawiała, tylko po prostu to zrobiła.

Wychylając się poza mur w ostatnim łuku przed skokiem, uświadomiła sobie w jednej krystalicznie jasnej chwili potworność tego, do czego się szykowała.

Zamierzała zakończyć życie, zakończyć je na zawsze, na wszystkie czasy. Zniknie to, kim była.

Głos stał się bardziej natarczywy, nakazywał, żeby nie myślała, żeby raz na zawsze zakończyła swoje cierpienie.

Dotarło do niej, jak dziwnie to brzmiało. Jak mogłaby nie myśleć? Myślenie nieodzownie towarzyszy każdej ważnej decyzji.

W lodowatym błysku zrozumienia na przekór szeptom - uświadomiła sobie, jaki straszny błąd popełnia.

Było tak, jakby od wiadomości o śmierci męża niosła ją potężna fala emocji, ponaglał wewnętrzny głos - nakłaniając do jedynego czynu, który mógłby zakończyć udrękę. Dopiero teraz sobie uświadomiła, że tego nie przemyślała, że po prostu pozwoliła się doprowadzić do tego miejsca, w którym teraz stoi.

Nie poświęcała się z miłości. Nie oddawała życia za coś, w co wierzyła, nie ofiarowywała go za coś cennego, jak to zrobił - o czym wiedziała - Baraccus. Wyrzekała się go na darmo. Po prostu poddawała się słabości.

Bezmyślnie odrzucała wszystko, w co wierzyła, wszystko, o co walczyła. Ileż to razy stawała przed radą, żeby przemawiać w imie niu tych, którzy sami nie mogli mówić za siebie? Ileż to razy podkreślała wartość ich życia, wartość każdego życia?

Czyż jej życie nie jest równie ważne? Czyż należy je tak nierozsądnie i niemądrze odrzucać? Czyż nie powinna walczyć o swoje prawo do życia, tak jak walczyła o prawa innych?

Przypomniała sobie, jak mówiła Tilly, że każde życie jest bezcenne. To jest jej jedyne życie i - pomimo przytłaczającej udręki jest dla niej bezcenne. Przygnębiona i pełna żałości przestała to dostrzegać.

Uświadomiła też sobie - jakby wydobywając się z mgły że działo się coś, co nie miało sensu. Że za wszystkim, co się stało, kryło się więcej, niż dostrzegała. Dlaczego Baraccus się zabił? Co nim kierowało? Kogo chronił? Za co oddał życie?

Nagle pożałowała, że chciała się zabić, że stoi na tym murze. Wydawało się jej teraz, że dotarła tutaj w jakimś oszołomieniu.

Choć ogromnie cierpiała, chciała żyć.

Lecz już poruszała się za szybko, żeby się zatrzymać, już leciała w pustkę.

ROZDZIAŁ 7

Magda rozpaczliwie wczepiła się palcami w kamień po bokach otworu, lecz to nie wystarczyło, żeby wyhamować impet. Wysuwała się przez otwór w blankach muru ku przerażającej przepaści, powstrzymując krzyk.

Kiedy się zsuwała z krawędzi, uderzył ją potężny podmuch wichru wiejącego w górę skalnej ściany - to trochę zrównoważyło jej ciężar, pomogło mocno stanąć na nogach. To popchnięcie przez wicher było akurat tym, czego potrzebowała, żeby nie wypaść poza krawędź muru.

Zaczęła się zsuwać ku Wieży, lewa dłoń puściła mur i Magda młóciła ramieniem, starając się zachować równowagę. Złapała się ściany po prawej i trafiła na spoinę kamiennych brył. Dzięki temu uchwyciła się na tyle mocno, że odzyskała równowagę i nie poleciała do tyłu. W końcu stanęła pewnie na nogach i głęboko westchnęła, wystraszona. Wiedziała, że chwilę potrwa, zanim jej serce się uspokoi.

Nagle miała jaśniejszy umysł niż przez cały dzień.

Żyła. Chciała żyć. Znienacka miała tysiące pytań i chciała odpowiedzi. Wczepiła się w kamień, żeby przypadkiem nie spaść teraz już wiedziała, że nie chce się rzucić z muru.

I wtedy palcami wyczuła coś w spoinie pomiędzy kamiennymi blokami.

To nie było szorstkie jak kamień. Raczej gładkie.

Magda zmarszczyła brwi, patrząc w gasnącym świetle na spoinę pomiędzy masywnymi granitowymi blokami. Między ciemnymi, cętkowanymi głazami tkwiła złożona kartka.

Nie mogła pojąć, co tutaj robi ta kartka. To nie miało sensu. Kto wtykałby papier w spoinę na krawędzi muru? I po co?

Pochyliła się, żeby lepiej widzieć. Papier najwyraźniej mocno wepchnięto w spoinę. Ledwo mogła go chwycić czubkami palców. Starając się go nie podrzeć, ostrożnie poruszała zwiniętym papierem, żeby go obluzować.

Wreszcie udało się jej wyjąć kartkę.

Uważając, żeby podmuch wiatru nie wyrwał jej kartki, zeszła z muru na pusty rampart i rozwinęła ją.

Coś było na niej napisane. Natychmiast rozpoznała pismo męża. Drżącymi palcami uniosła kartkę do oczu, żeby łatwiej przeczytać w gasnącym świetle dnia.

Mój czas przeminął, Magdo. Twój nie. Twoje przeznaczenie jest gdzie indziej, nie tutaj. Przeznaczone ci odnaleźć prawdę. Będzie to trudne, lecz miej odwagę przyjąć to powołanie.

Spójrz na wzniesienie w leżącej w dole kotlinie, tuż za miastem, po lewej. Na tym wzniesieniu pewnego dnia stanie pałac. Tam jest twoje przeznaczenie, nie tutaj. Wiedz, że wierzę w ciebie. Wiedz również, że zawsze będę cię kochać. Jesteś niezwykłym wspaniałym kwiatem, Magdo. Bądź teraz silna, strzeż swego umysłu i przeżyj życie, które może być wyłącznie twoje.

Magda zamrugała, strząsając łzy z rzęs, i jeszcze raz cicho przeczytała. W wyobraźni słyszała głos męża wypowiadającego te słowa.

Uniosła kartkę do ust i pocałowała.

Podniosła wzrok, wyjrzała przez otwór w kamiennym murze i poniżej zobaczyła piękne, zielone wzgórze wznoszące się nad Aydindril. Za nic nie mogła zrozumieć, co miał na myśli Baraccus, pisząc o pałacu i o tym, że jest on jej przeznaczeniem.

Baraccus był czarodziejem. Miał między innymi dar prorokowania. Przełknęła tkwiącą w gardle gulę, zastanawiając się przez chwilę, czy chodziło mu o to, że powinna żyć i wyjść za innego.

Nie chciała innego mężczyzny. Nie chciała wychodzić za nikogo innego. Poślubiła tego, którego kochała.

A teraz go nie było.

Jeszcze raz przeczytała wiadomość. Wiedziała, że za tymi słowami coś się kryje. Coś ważniejszego niż zwykłe proroctwo, a nawet prośba, żeby wybrała życie.

Czarodzieje żyli we własnym, skomplikowanym świecie. Rzadko, jeśli w ogóle, pozwalali coś łatwo zrozumieć. Baraccus nie był inny.

Te starannie dobrane słowa napisał z jakiejś przyczyny, niosły ukrytą wiadomość - wiedziała to. Chciał, żeby coś jeszcze zrozumiała.

Przeznaczone ci odnaleźć prawdę. Będzie to trudne, lecz miej odwagę przyjąć to powołanie. Co chciał przez to powiedzieć? Jaką prawdę powinna według nie go odnaleźć? Jakie powołanie przyjąć?

W głowie jej się kręciło od gonitwy myśli. Zaczęła sobie wyobrażać najróżniejsze rzeczy, o które mogło mu chodzić. Może o prawdę o tym, co zrobił w Świątyni Wichrów. Albo o tym, czemu księżyc pozostał czerwony, chociaż Baraccus powiedział jej, że dostał się do środka.

Może prawdę o tym, dlaczego wrócił ze świata umarłych tylko po to, żeby odebrać sobie życie.

Wydawało się jej jednak, że wiadomość zawiera coś więcej. Że słowa mają ukryte znaczenie. Był powód, dla którego nie napisał otwarcie.

Baraccus powiedział jej kiedyś, że przedwczesna wiedza może skazić proroctwo i spowodować fatalne, niezamierzone skutki. Znajomość proroctwa mogła zmienić czyjeś postępowanie, toteż niekiedy trzeba było zataić informację, by wolna wola pozwalała życiu toczyć się swoimi kolejami.

Magda, nawet nie rozumiejąc właściwego przekazu listu, wiedziała, że Baraccus mówi jej tyle, ile może, nie ujawniając całej swojej wiedzy.

Wiedziała, że zostawił jej wiadomość dotyczącą życia i śmierci. Rozumiała, jak ważne to było dla niego. I z tego wnioskowała, że dla niej te słowa pewnie są jeszcze ważniejsze.

Przez chwilę znowu się zapatrzyła na pogrążającą się w mroku okolicę.

Musiała się dowiedzieć, co Baraccus próbował jej przekazać. Nie mogła pozwolić, żeby jego wysiłek i poświęcenie poszły na marne. Musiała się dowiedzieć, co naprawdę chciał jej powiedzieć.

W jej życiu nagle pojawił się cel.

Przeznaczone ci odnaleźć prawdę. Musiała odkryć, co chciał przez to powiedzieć. Baraccus dotarł do niej ze świata umarłych i dał jej powód do życia.

Wierzył w nią.

Jeszcze raz ucałowała kartkę, osunęła się na ziemię i zapłakała nad tym, co utraciła, i nad tym, co właśnie zyskała. Szlochała z żalu nad stratą i z ulgi, że żyje.

ROZDZIAŁ 8

W pobliżu jej komnat, w cichym korytarzu oświetlonym blaskiem lamp z odbłyśnikami, zawieszonych w regularnych odstępach na ciemnych deskach ścian, zbrojni zastąpili Magdzie drogę. Liczni. Nie byli to ani zwykli żołnierze, ani elitarna straż Wieży. Przez chwilę nawet się obawiała, czy to aby nie oddziały prokuratora.

Lothain, jako Naczelny Prokurator, miał własnych żołnierzy, słuchających wyłącznie jego rozkazów i lojalnych tylko wobec niego. Był to przywilej związany z wysokim stanowiskiem, jakiego nikt inny w Wieży nie miał. Utrzymywano, że prokurator powinien mieć własne oddziały - żeby zachować niezależność i nie ulegać zewnętrznym naciskom; miały chronić urząd i pilnować wykonywania wyroków na tych, którzy by próbowali tego uniknąć.

Lecz ci żołnierze nie nosili ciemnozielonych kurtek urzędu prokuratora. Byli wysocy i zwaliści, o masywnych karkach, krzepkich barkach, umięśnionych ramionach i szerokich piersiach. Pod skórzanymi napierśnikami mieli kolczugi, mocno zużyte, porysowane i zaśniedziałe. Czuła woń oliwy, którą czyścili oręż, chroniąc go przed rdzą. Nieco zjełczały zapaszek mieszał się z wonią zastarzałego potu; nie był to przyjemny aromat.

Ich zbroje na pewno nie były paradne. Broń - miecze, noże, maczugi i bojowe topory - także często służyła w walce.

Ci żołnierze o ponurych twarzach z pewnością nie maszerowali w defiladach ani nie odbywali rutynowych patroli.

Z uśmiechem patrzyli śmierci w oczy.

Magda zamarła. Nie mogła podejść do drzwi swoich komnat i nie wiedziała, co robić. Oni z kolei milczeli, przyglądając się jej jak osobliwości, która się między nimi pojawiła, lecz jej nie zaatakowali.

Zanim zdążyła ich zapytać, co tutaj robią, czy nakazać, żeby usunęli się z drogi, zza szeregu żołnierzy wyszedł mężczyzna o sięgających ramion blond lokach, ubrany w ciemny strój podróżny i skórę. Był równie wysoki jak oni i tak samo uzbrojony po zęby, ale odrobinę starszy, może tuż po czterdziestce. Twarz zaczynały mu żłobić zmarszczki.

Przechodząc wśród odzianych w zbroję żołnierzy, zdjął długie rękawice i zatknął za szeroki skórzany pas. Tuż za nim szli dwaj zbrojni, jeszcze wyżsi niż on i tamci. Byli blondynami, jak pozostali. Magda zauważyła, że powyżej łokci mieli metalowe opaski ze sterczącymi ostrzami - broń do okrutnej walki wręcz. Nie mieli kolczug, tylko dopasowane skórzane pancerze przylegające do potężnych mięśni. Pośrodku napierśników okrywających szerokie piersi widniała litera "R".

Mężczyzna o długich włosach i przenikliwym spojrzeniu drapieżnego ptaka pochylił głowę w krótkim ukłonie.

- Lady Searus?

Magda spojrzała w niebieskie oczy stojących za nim żołnierzy, potem znowu popatrzyła na niego.

- Tak .

- Jestem Alric Rahl - powiedział, zanim zdążyła zapytać.

- Z D'Hary?

Potwierdził skinieniem głowy.

- Mój mąż pochlebnie się o tobie wyrażał.

Nie odrywał przenikliwego wzroku od jej oczu.

- Baraccus był nie tylko zacnym człowiekiem. Jemu jednemu w Wieży ufałem. Z wielkim smutkiem przyjąłem wieść, że go straciliśmy.

- Nie z takim smutkiem jak ja.

Mocno zacisnął usta - w wyrazie serdecznego żalu - i znowu skinął głową, a potem wskazał na drzwi.

- Czy mógłbym pomówić z tobą na osobności?

Magda popatrzyła na drzwi, a grupa żołnierzy rozstępowała się, tworząc przejście wyznaczone mięśniami i kolczugami.

Skłoniła głowę.

- Oczywiście, lordzie Rahlu.

Nigdy wcześniej go nie spotkała, lecz Baraccus od czasu do czasu o nim wspominał. Z tego, co - jak słyszała - Baraccus mówił innym, wynikało, że nie należy go lekceważyć. Pasował do tego, co o nim słyszała. Z komentarzy członków rady wiedziała, że wielu nie miało dobrego zdania o Alricu Rahlu. W przeciwieństwie do Baraccusa. On jej powiedział, że Rahlowi można ufać, choć jest zuchwały.

Kiedy szła ku drzwiom, ponurzy żołnierze rozstawili się w korytarzu. Obejrzała się przez ramię.

- Spodziewasz się kłopotów tu, w Wieży, lordzie Rahlu?

- Z tego, co widziałem, wynika, że w tych czasach w Wieży nie jest bezpieczniej niż gdzie indziej - odparł zagadkowo.

Magda zmarszczyła brwi.

- A co widziałeś, jeśli wolno mi spytać?

- Trzej spośród moich ludzi zmarli po naszym przybyciu.

Magda przystanęła i przyjrzała się jego ponurej minie.

Zmarli? W Wieży? Jak?

Wsunął kciuk za skórzany pas.

- Jednego znaleziono w korytarzu, zmarł od mnóstwa ran kłutych. Drugi umarł we śnie, nie znaleźliśmy przyczyny. Trzeci w niewyjaśnionych okolicznościach spadł z wysokiego muru.

Magda też omal w taki sposób nie spadła. Nadal czuła się dziwnie rozkojarzona, jakby dopiero teraz otrząsała się z przerażającego, zaświatowego koszmaru, a nie tylko dochodziła do siebie po wywołanej żałobą chwili słabości i zwątpienia.

- Może ten, którego zadźgano, wdał się w bójkę z nieodpowiednimi ludźmi? zasugerowała.

- Wszystkie trzy śmierci można wyjaśnić, jeśli człowiek się wystarczająco postara odparł, jasno dając do zrozumienia, że odrzuca proste wyjaśnienia.

Magda znowu zapatrzyła się przed siebie, starając się nad sobą zapanować. Mijała postawnych, milczących, przypatrujących się jej żołnierzy. Wolała nie myśleć o Wieży jako o miejscu, w którym czai się niebezpieczeństwo. Chociaż i Baraccusa niepokoiły podejrzane jego zdaniem zgony.

No a poza tym to w Wieży zmarł również jej mąż. Mało brakowało, żeby milcząca Wieża zobaczyła, jak i ona idzie za nim w śmierć.

Zaczynała rozumieć, że za śmiercią jej męża kryło się więcej, niż się początkowo wydawało. To już nie wyglądało na zwykłe samobójstwo. Kartka w jej kieszeni, ostatnia wiadomość od niego, z pewnością świadczyła o tym, że coś się dzieje.

Właściwie to nie było zaskakujące, że w Wieży umierali ludzie przy tylu mieszkających i pracujących w Wieży osobach, szalejącej wojnie, żeby już nie wspomnieć o mających dar, którzy wykorzystywali ogromnie niebezpieczną magię, żeby stworzyć broń do odparcia hordy ze Starego Świata. Śmierć trzech ludzi lorda Rahla to nie jedyne niewyjaśnione zgony, o których Magda słyszała. Nawet zdrowe niemowlęta od czasu do czasu umierały, nie wiadomo dlaczego.

Takie zgony nie dowodziły, że w murach Wieży dzieje się coś złego, chociaż wiedziała, że są tacy, którzy w to wierzą. Śmierć to część życia. Nie może istnieć życie bez kładącej się na nim cieniem śmierci.

Magda otworzyła szeroko ciężkie drzwi. Dwaj olbrzymi strażnicy weszli za lordem Rahlem do komnaty, zamknęli drzwi i ustawili się po obu ich bokach - stopy rozstawione, dłonie splecione za plecami.

Wskazała na nich.

Zdawało mi się, że powiedziałeś, iż chcesz porozmawiać na osobności. Alric Rahl obejrzał się na żołnierzy i zrozumiał aluzję.

- Rozmawiamy na osobności. To moi przyboczni gwardziści.

- Czarodziej potrzebuje siły mięśni?

- Magia nie gwarantuje bezpieczeństwa, lady Searus. Mąż z pewnością ci o tym mówił.

- Co masz na myśli?

- W krainie ślepców wzrok daje przewagę. Ale nie tam, gdzie wszyscy widzą. Wśród mających dar umiejętność wykorzystywania magii nie czyni cię kimś wyjątkowym, a tym bardziej niezwyciężonym. Magii można przeciwdziałać magią innych, toteż dar sam w sobie nie czyni nikogo wszechpotężnym czy absolutnie bezpiecznym.

Alric Rahl odwrócił się i gestem dłoni zapalił knoty lamp na pobliskich stolach i świec w metalowym kandelabrze.

- Co nie znaczy, że się nie przydaje.

Wszedł w głąb cichej komnaty, przyglądając się książkom w stojących pod ścianą po prawej szafach bibliotecznych z orzechowego drewna. Trzymał dłoń na srebrnej rękojeści noża tkwiącego za pasem i szedł wzdłuż szaf, przystając, żeby popatrzeć na tomy za przeszklonymi drzwiczkami. Lekko mrużył oczy, odczytując tytuły.

- Co więcej - dodał, prostując wreszcie szerokie bary - wszyscy jesteśmy z ciała i krwi i zwykły nóż poderżnie mi gardło tak samo jak tobie, a do tego nie potrzeba żadnej magii.

- Rozumiem. Baraccus nigdy nie wyraził tego takimi słowy, lecz słyszałam, jak mówił podobne rzeczy. Kiedyś powiedział mi, że daru zazdroszczą ci, którzy go nie mają, bo błędnie sądzą, że by ich chronił lub pomógł zwyciężyć w walce, lecz nie zdają sobie sprawy, że dar zapewnia jedynie chwiejną równowagę. Chyba nigdy do końca nie rozumiałam, co tak naprawdę miał na myśli, póki nie usłyszałam twojego wyjaśnienia.

Alric Rahl skinął głową, nadal patrząc na książki.

- Krótko mówiąc, chodzi o równowagę mocy. Nawet teraz, kiedy rozmawiamy, czarodzieje o wielkich talentach, tutaj i w Starym Świecie, trudzą się, żeby odkryć nowe rodzaje magii, które dałyby przewagę w wojnie. Obie strony szukają coraz groźniejszej broni wywodzącej się z magii, w nadziei, że znajdą taką, której druga strona nie zneutralizuje. Jeżeli się nam powiedzie, odwrócimy bieg wojny i przetrwamy. Jeśli to im się uda, zrobią z nas niewolników lub nas pozabijają.

Magda, ogarnięta niejasnym lękiem, rozejrzała się po pustej komnacie.

- Jako żona Pierwszego Czarodzieja często słyszałam o takich obawach.

Lord Rahl skończył przeglądać książki i wrócił do Magdy.

- To dlatego tutaj jestem. Równowaga mocy się zmieniła. Grozi nam zagłada.

ROZDZIAŁ 9

To przerażające wieści. - Przygnębiona Magda potrząsnęła głową. - Obawiam się jednak, że nie mogę ci pomóc. Nie mam daru.

Alric Rahl zrobił kilka kroków, chyba się zastanawiał, jak ma postąpić.

- Pracowaliśmy nad czymś razem z Baraccusem - powiedział w końcu. - Ja zajmowałem się swoją częścią roboty, a on swoją. Muszę wiedzieć, czy mu się udało dopiąć celu, lecz nie zdążyłem z nim porozmawiać. - Odwrócił się. - Baraccusa już nie ma, toteż mam nadzieję, że ty wspomożesz mnie w tym, co należy zrobić.

Magda odruchowo chciała odrzucić włosy za ramię, ale teraz ledwie sięgały barków. Opuściła rękę.

- Przykro mi, lordzie Rahlu, lecz nie wiem, jak miałabym ci pomóc.

- Znasz ludzi z wewnętrznych kręgów władzy tu w Wieży. Wiesz, kto by mnie wysłuchał. Możesz przemówić przed radą. Mogłabyś pomóc ich przekonać, żeby poważnie potraktowali moje ostrzeżenia. To byłby dobry początek.

- Przemówić przed radą? Rada by mnie nie wysłuchała.

- Oczywiście, że tak. Twoje słowa to niemal słowa Baraccusa.

- Słowa Baraccusa? - Magda pokręciła głową. - Już nie jestem żoną Pierwszego Czarodzieja, więc nie jestem równa członkom rady, nie mam żadnego statusu. - Uniosła kosmyk krótkich włosów. - Członkowie rady obcięli mi włosy, żeby to wszystkim unaocznić.

- Kto się przejmuje twoimi włosami? Baraccus nie żyje, lecz ty nadal jesteś żoną Pierwszego Czarodzieja. Jego odejście nie zmienia faktu, że znałaś go lepiej niż ktokolwiek inny. To tobie ufał, zwierzał ci się. Wiem, bo sam mi o tym powiedział. Mówił, że ponieważ nie masz daru, często jesteś dla niego najlepszą doradczynią.

Baraccus nie żyje. - Magda odwróciła wzrok od błękitnych oczu Alrica. - Rada wkrótce go kimś zastąpi. Jak wspomniałam, bez niego nie mam żadnego statusu. To dlatego obcięli mi włosy. To prastary obyczaj mieszkańców Midlandów. Długość włosów kobiety mówi światu o jej statusie. To się ogromnie liczy w Midlandach, a zwłaszcza tutaj, w Wieży. To siedziba władzy Midlandów, toteż sprawy rangi, wpływów i mocy zawsze mają znaczenie.

Rahl ze zniecierpliwieniem machnął ręką.

- Wiem o tym obyczaju. To bzdura. Mogę zrozumieć, że małostkowi ludzie przywiązują wagę do takich błahostek, rozmieszczając gości przy biesiadnym stole, ale w innych przypadkach to się przestaje liczyć. A to jest poważna sprawa. Co długość twoich włosów ma wspólnego ze sprawami życia i śmierci?

- Tu, w Midlandach, bardzo wiele. Już nie jestem godna, by mnie rozpoznawano, bo nie jestem szlachetnie urodzona, a mąż, który za życia zapewniał mi status, nie żyje. To znaczy, że znowu jestem tam, gdzie byłam, zanim mnie poślubił. To nie mój wybór, po prostu tak jest.

Lord Rahl znów do niej podszedł.

- Jak myślisz, czemu zostałaś żoną Pierwszego Czarodzieja Baraccusa? Uważasz, że szukał słabej, bezwartościowej kobiety?

- Nnno, ja...

- Zostałaś żoną Pierwszego Czarodzieja, bo byłaś jedyną kobietą, która zasługiwała na to, żeby nią zostać. Sugerujesz, że Baraccus, czarodziej wojny, zechciałby poślubić słabą kobietkę? Poślubił cię, bo jesteś silna i twarda.

- To bardzo mi pochlebia, lordzie Rahlu, ale obawiam się, że to nieprawda. Kiedy mnie poznał, byłam nikim, i kiedy odszedł, znów jestem nikim.

Jej słowa wyraźnie go rozczarowały. Płomień w jego oczach zgasł. Podupadł na duchu.

- Byłaś jego żoną, więc zakładam, że powinnaś go znać lepiej niż ktokolwiek inny. Z wielkim smutkiem potrząsnął głową. - Przyznaję, że bardzo się rozczarowałem, gdy się okazało, że Baraccus nie był człowiekiem, za jakiego go uważałem, że w istocie był zwykłym głupcem, jak wielu zwyczajnych ludzi.

- Zwykłym głupcem? Co ty mówisz?!

Uniósł rękę i pozwolił jej opaść bezwładnie.

- Cały czas mydlił mi oczy. Ty ukazałaś mi niemiłą prawdę. Zawsze uważałem, że jest inteligentny i silny, lecz okazuje się, że Baraccus był po prostu zwyczajnym, pozbawionym charakteru człowiekiem, który, jak wielu, poślubił milutką i bezwartościową, pozbawioną statusu kobietę tylko dlatego, że robiła do niego słodkie oczy. Najwyraźniej nawinęłaś mu się w chwili słabości, kobiecą przymilnością połechtałaś jego męską dumę i tym prostym sposobem złowiłaś ważnego męża. Nie ma wątpliwości, że musiał być zbyt niepewny siebie, by uwierzyć, że zainteresuje się nim kobieta o wysokim statusie, i dlatego był skłonny wymienić status, którego ci brakowało, na twoje uczucia. Zgaduję więc, że nie był silnym człowiekiem, za jakiego go uważałem. Widzę, że poślubiając cię, ukrywał brak pewności siebie w kontaktach z kobietami. Nie mam już wątpliwości, że był gotowy zadowolić się pierwszą zgrabną kobietką, bez względu na jej status, która pokręciła kształtnym tyłeczkiem przed jego maślanymi oczami.

Magda błyskawicznie przytknęła mu do szyi czubek noża.

- Nie mam zamiaru stać bezczynnie i słuchać, jak lżysz szlachetnego człowieka, który nie może się bronić - warknęła.

- Mój stary przyjaciel Baraccus najwyraźniej nauczył swoją nic nieznaczącą żonkę posługiwać się nożem.

- I owszem - potwierdziła. - Powiedz tamtym dwóm, że jeśli zrobią jeszcze jeden krok, będziesz oddychał nie tylko przez swoją niewyparzoną gębę.

Faktycznie wiedziała to i owo o posługiwaniu się bronią. Baraccus korzystał ze swojego daru, żeby ją wiele nauczyć o broni. Mówił, że żona Pierwszego Czarodzieja zawsze będzie celem. Chciał, żeby potrafiła się obronić, kiedy jego nie będzie w pobliżu.

- Nie wierzę, żeby kiedykolwiek uważał cię za przyjaciela. Myślę, że już najwyższy czas, żebyś wyruszył w powrotną drogę do tej swojej D'Hary. Chcę, żebyś razem ze swoimi wojakami wyjechał bladym świtem. Zrozumiano?

Lord Rahl uśmiechnął się szelmowsko, dając gwardzistom znak, żeby zostali na miejscach. Magdę zaskoczył ten uśmiech, ale nadal była zła i nie zabrała noża od jego szyi.

- A cóż to takiego? Takie nic, nie urodzona szlachetnie kobieta z krótkimi włosami, bez żadnego statusu, ma czelność pouczać mnie, lorda Rahla, co mam robić? Co daje ci prawo przemawiania w ten sposób do władcy D'Hary rozkazującego żołnierzom pod twoimi drzwiami i gwardzistom w komnacie? Jak śmiesz sądzić, że możesz się do mnie tak odzywać? Skąd tobie, kobiecie bez statusu, przyszło do głowy, że masz do tego prawo? - Prawo?! - wściekła się Magda. Wtedy dostrzegła iskierki w jego oczach i dotarło do niej, o co mu chodzi. Uspokoiła się. Nagle poczuła się głupio. Nie mogła powstrzymać pełnego zawstydzenia uśmiechu. Skłoniła głowę z przesadnym szacunkiem. Wygląda na to, że lord Rahl nie jest taki głupi, jak twierdzą niektórzy członkowie rady.

Uśmiechnął się szerzej.

Magdo, znałem Baraccusa na długo przedtem, nim go spotkałaś. Walczyłem u jego boku. Znałem jego charakter. Nigdy by go nie zainteresowała słaba kobietka. Kiedy cię poznał, nie dbał ani o długość twoich włosów, ani o twój status, prawda?

Magda pokręciła głową, wspominając pierwsze spotkanie z Baraccusem. Nawet nie spojrzał na jej włosy. Popatrzył jej w oczy i spytał, jak ma na imię.

- Obchodził go twój charakter. To, jaka jesteś. Baraccus był silnym człowiekiem. Pociągały go tylko siła i temperament mogące dopełnić te jego cechy. Mógł mieć każdą kobietę. Wiem o tym, bo wiele starało się go zdobyć, a on je odrzucał. Wybrał ciebie. Nie dlatego, że byłaś słaba i zwyczajna, lecz dlatego, że byłaś wyjątkowa, równa mu pod każdym mającym znaczenie względem.

Znowu się uśmiechnęła, tym razem z wdzięcznością.

- Dziękuję za najmilsze słowa o moim mężu i o mnie, jakie kiedykolwiek słyszałam.

- Taka jest prawda, Magdo. Wybrał cię, bo byłaś go warta. Był szczęśliwy, mając cię u swego boku. Nie pozwolę ci umniejszać żony przyjaciela.

Jej uśmiech stał się smutny.

- Brak mi słów, żeby wyrazić, jak mi źle bez niego.

- Rozumiem. Dajmy teraz spokój tej błahostce, mamy ważniejsze sprawy do omówienia. Baraccus odszedł, toteż jesteś jedyną osobą, do której mogę się zwrócić po odpowiedzi. To czas na odwagę i uczciwość, jeżeli mamy mieć szansę przeżycia.

Magda wreszcie dumnie uniosła głowę.

- Jak mogę ci pomóc, lordzie Rahlu?

ROZDZIAŁ 10

Powinnaś stanąć przed radą i powiedzieć im o zagrożeniu, przekonać, że to poważna sprawa - powiedział Alric Rahl. - Baraccus nie żyje, więc to nasze zadanie, a mamy coraz mniej czasu. - Jakie zagrożenie? Trochę zaskoczony spojrzał na nią podejrzliwie spod zmarszczonych brwi.

- Baraccus z pewnością musiał ci powiedzieć o Nawiedzających Sny.

Magda znieruchomiała. Chciała mu pomóc, ale nie miała ochoty rozmawiać o tym, co Baraccus w zaufaniu jej powiedział. Obydwoje zawsze wiedzieli, że przez wzgląd na jego pozycję sprawy, o których z nią rozmawiał, powinny pozostać tajemnicą. Nigdy o nich nie mówiła, chyba że za wyraźną zgodą męża.

Wtem przypomniała sobie schowaną w kieszeni kartkę, którą Baraccus zostawił dla niej w spoinie muru. Jego ostatnie słowa.

Przeznaczone ci odnaleźć prawdę. Będzie to trudne, lecz miej odwagę przyjąć to powołanie. Nie było wątpliwości, że Baraccus chciał, żeby działała. Nie prosił , żeby milczała i trzymała się na uboczu. Napisał, że powinna mieć odwagę, by działać.

Magda zrozumiała, że skoro Baraccus nie żyje, ona musi komuś zaufać. Chociaż znała sporo ludzi, z którymi jej mąż pracował i których darzył zaufaniem, to nigdy nie słyszała, by mówił o kimś tak jak o Alricu Rahlu.

- Rzeczywiście, powiedział - przyznała w końcu.

- Dobrze. Opowiedz, co o nich wiesz, powtórz wszystko, co mówił Baraccus.

Magda wzięła głęboki oddech, zebrała myśli.

- Kiedy mający dar wróg w Starym Świecie stworzył Nawiedzających Sny, Baraccus mi powiedział, że taki oręż, powstały z przemienionych ludzi, może oznaczać koniec nas wszystkich. Że mamy niewielką możliwość działania. W tajemnicy niestrudzenie nad tym pracował. I odkrył, że Nawiedzających Sny stworzono za pomocą magii strukturalnej.

Lord Rahl potaknął.

- I mnie to powiedział, kiedy przybył sylfą, żeby mnie ostrzec przed Nawiedzającymi Sny.

Magda się najeżyła, słysząc o sylfie. Nie cierpiała tej istoty stworzonej z kobiety. Sylfa zabierała jej Baraccusa, żeby go w krótkim czasie przenieść na wielkie odległości. Kolejne paskudztwo stworzone z ludzi przez czarodziejów.

Upomniała się, że nie powinna być taka zasadnicza. Gdyby czarodzieje nie stworzyli pewnych istot i przedmiotów, to wszyscy byliby już martwi albo czekałby ich jeszcze gorszy los. Istnieli czarodzieje tworzący oręż - na przykład Nawiedzających Sny - żeby szkodzić, lecz wielu wykorzystywało swój dar, żeby stwarzać rzeczy, które ocaliły życie licznym ludziom. Należała do nich i sylfa, której Magda tak nie lubiła.

- Omawialiśmy z Baraccusem sytuację i zastanawialiśmy się, jak moglibyśmy sobie poradzić z Nawiedzającymi Sny - powiedział lord Rahl lecz nie wiem, co się od tamtej pory wydarzyło. Nie wiem, czy Baraccus czegoś dokonał. Między innymi dlatego tu jestem.

- Baraccus pojmował, jak działa tamto zaklęcie, toteż mógł na tej podstawie stworzyć zbliżoną, choć nie w pełni działającą replikę użytego przez nich konstruktywnego czaru. To przybliżenie umożliwiło mu zainicjowanie uroku weryfikującego. Mając czar weryfikujący, mógł się cofnąć po węzłach zaklęcia i jego zasadniczych elementach aż do osób, które stworzyły to prawdziwe.

Alric słuchał, unosząc brwi ze zdumieniem.

- To niezwykłe. Nie wiedziałem, że to możliwe.

Potwierdziła skinieniem głowy.

- Widziałam to którejś nocy. Przerażający twór z jaśniejących linii splatających się w powietrzu. Baraccus stworzył sieć wokół siebie, żeby wyśledzić węzły. Bardzo się o niego bałam, kiedy unosił się bez ruchu wewnątrz sieci.

Przyjrzał się jej, jakby dostrzegł w niej coś nowego.

- Znakomicie się orientujesz w tych sprawach, jak na kogoś urodzonego bez daru. Wątpię, czy choć jeden na stu mających dar w ogóle by pojął to, co mi powiedziałaś. - Lord Rahl niecierpliwie machnął ręką. - I co Baraccus potem zrobił?

- Kontaktował się z jakąś zakonspirowaną grupą. Nigdy ich nie widziałam i nie wiem, kim byli, ale podejrzewam, że mogli to być partyzanci ze Starego Świata. Spotkał się z nimi potajemnie i wysłał z misją do Starego Świata.

Lord Rahl uniósł brew.

- Rada o tym wiedziała?

- Nikt nie wiedział. Nikt nie wiedział ani o replice zaklęcia, sieci weryfikującej, jej stworzeniu i śledzeniu węzłów, ani o spotkaniach głęboką nocą z tamtymi ludźmi. Baraccus powiedział, że inaczej wszystko byłoby zagrożone, bo już istnieją Nawiedzający Sny. Krótko potem wrócił do domu parę godzin przed świtem i powiedział mi, że ludzie, których wysłał, dotarli na miejsce i zabili w Starym Świecie zespół mających dar, którzy stworzyli Nawiedzających Sny. Tylko ze mną mógł się podzielić tą ekscytującą nowiną. Niemal płakał z radości i powiedział, że to oznacza, iż taki konstruktywny czar najprawdopodobniej już nigdy nie powstanie.

Lord Rahl westchnął z ulgą.

- To miałem nadzieję usłyszeć. Nie mam pojęcia, jak mu się to udało, a cała ludzkość ma wobec Baraccusa ogromny dług wdzięczności. - Znowu się zachmurzył. - A co z samym konstruktywnym czarem?

Magda nachyliła się ku niemu i ściszyła głos.

- Kiedy tamtej nocy Baraccus wrócił do domu, powiedział mi, że owi ludzie nie tylko zabili zespół, który stworzył Nawiedzających Sny, lecz także ukradli to zaklęcie i zabrali je ze sobą. Dali je Baraccusowi.

Lord Rahl był wstrząśnięty.

- Nie .

- Tak - powiedziała, energicznie skinąwszy głową. - Pokazał mi niewielką kościaną szkatułkę, mocno oplecioną sznurkami skręconymi ze strzępów wysuszonego ludzkiego ciała. W środku było coś zawiniętego w koźlą skórę. Wyjął to i rozwinął skórę. Leżała w niej okrągła rzecz, mniej więcej wielkości kurzego jajka. Była czarna jak bezksiężycowa noc, jak coś powstałego w najmroczniejszych głębinach zaświatów po powierzchni przesuwały się jakieś cienie. Wyglądało to jak sama śmierć sprowadzona do świata żywych. Magda przycisnęła dłonie do brzucha. - Miało się wrażenie, że ta straszna, zła rzecz może wchłonąć całe światło z komnaty.

Otrząsnęła się z tego wspomnienia i podniosła wzrok.

Kiedy Baraccus otworzył czar swoją mocą, ten utworzył sieć wyższą od niego. Była to struktura z jaśniejących, barwnych linii, ogromnie skomplikowana, bardzo podobna do jego sieci weryfikującej. Zarazem piękna i groźna. Baraccus powiedział, że kiedy celowo wykorzystuje się ten czar, rozwija się on wokół osoby, która ma się STAĆ Nawiedzającym Sny.

Magda odeszła o parę kroków i zapatrzyła się w mroczny koniec komnaty.

Nie wyobrażam sobie, bym mogła, jak ci ludzie, wejść w tę sieć i stać się czymś innym, niż się urodziłam. Żebym zgodziła się zostać orężem stworzonym przez magię.

Alric Rahl przez chwilę obserwował ją w milczeniu, a potem znowu zaczął wypytywać.

- I potrafił je odczynić?

- Odczynić? - Popatrzyła przez ramię w jego niewesołe oczy. Niestety nie. Powiedział, że zaklęcie jest za skomplikowane, żeby je bezpiecznie rozplątać. Że nawet nie wie, czy to w ogóle możliwe.

Lord Rahl potarł brodę, zastanawiając się.

- Czyli jest tutaj?

Pokręciła głową.

- Zabrał czar ze sobą do Świątyni Wichrów, żeby go tam zostawić.

- Świątynia Wichrów! - Lord Rahl westchnął głęboko z ulgą. To najlepsze, co mogłem usłyszeć. A jeszcze lepsze jest to, że ci w Starym Świecie pewnie nie stworzą nowego zaklęcia, skoro nie żyje zespół, który je wymyślił.

- Na to wygląda. Baraccus wyeliminował zagrożenie, więc może nie grozi nam zagłada.

Lord Rahl położył dłoń na rękojeści miecza.

- Czy powiedział, że udało mu się poskromić moce już uwolnione do świata żywych? Czy udało mu się wyeliminować już istniejących Nawiedzających Sny?

Magda stukała palcem w niewielki stolik inkrustowany srebrnymi listkami, przypominając sobie, co powiedział mąż.

- Baraccus powiedział: "Będziemy się zmagać z tymi, których już stworzono, ale przynajmniej nie powstanie żaden nowy. Zaklęcie jest teraz zamknięte w bezpiecznym miejscu". Potem zapatrzył się w dal i szeptem dodał: "Na razie".

ROZDZIAŁ 11

Na razie? O co mu chodziło? Magda pokręciła głową. - Nie wiem. Tylko tyle powiedział. Po powrocie ze Świątyni Wichrów był milczący i strapiony. Nie jestem pewna, czy w ogóle chciał, żebym usłyszała te ostatnie słowa.

Przede wszystkim pamiętała, że długo ją tulił, jakby była dla niego najważniejsza, najcenniejsza na świecie. Tak by chciała, żeby znowu to zrobił. Lecz czemu się zabił, skoro była dla niego taka ważna i skoro czekało ich tyle ważnych spraw? Magda przełknęła ślinę i postarała się otrząsnąć ze wspomnień, żeby się nie rozpłakać.

- Tak jak na to liczyłem, Baraccus kolejny raz dokonał niemożliwego i pozbawił ich zdolności stworzenia nowych Nawiedzających Sny. - Lord Rahl spojrzał na nią z determinacją. - Niestety, nie ma to żadnego wpływu na tych już istniejących. Mogą narobić tyle kłopotów, że będzie po nas. Trzeba znaleźć sposób i na to.

Magda wiedziała, że to prawda. Baraccus jej powiedział, że kiedy to konstruktywne zaklęcie kogoś oplecie, jego moc wnika w głąb takiej osoby, dociera aż do jej duszy. I ona potem już jest nie tylko sobą, ale też kimś innym. Staje się istotą obdarzoną mocą i umiejętnościami, jakich inni nie mają i przed jakimi nie potrafią się bronić.

Sugerując się nazwą, sądziła początkowo, że potrafią się wkradać w ludzkie sny, ale Baraccus wytłumaczył jej, że to coś o wiele groźniejszego. Wnikali w mikroskopijne szczeliny pomiędzy myślami, jak woda wciskająca się w kanaliki gąbki. Nie tyle wykorzystywali sny, żeby przeniknąć do czyjegoś umysłu, ile raczej stawali się realnym koszmarem swojej ofiary.

Magda zrobiła kilka kroków, rozmyślając w strapieniu. Kiedy mąż wrócił, nie chciała z niego wyciągać opowieści. Była taka szczęśliwa, że z nią jest, że tylko chciała go tulić.

Czy Nawiedzający Sny może wniknąć do umysłu każdego człowieka? - spytała.

- Teoretycznie tak, lecz bardzo trudno to zrobić i Nawiedzający Sny wspomagają się darem takiej osoby. Przejmują kontrolę nad darem ofiary i wykorzystują go przeciwko niej. Dar ułatwia im sprawę.

- A co z tymi, którzy, jak ja, nie mają daru?

- Nawiedzającemu Sny o wiele trudniej wniknąć do umysłu takiej osoby, a jeszcze trudniej nad nią zapanować. To możliwe, ale wymaga wielkiego wysiłku. Pytanie, po co mieliby to robić? W końcu Nawiedzających Sny stworzono jako broń, toteż powinni szukać osób o dużym znaczeniu. Czyli mających dar.

- Istotnie - przyznała Magda, starając się dopasować nowe elementy układanki do tego, co już wiedziała. - Taka osoba byłaby tego świadoma, prawda? Wiedziałaby, że Nawiedzający Sny wniknął w jej myśli.

- Niekoniecznie. Nawiedzający Sny może być w twoim umyśle, obserwując i słuchając, a ty nie będziesz tego świadoma, jeżeli się nie ujawni. Kiedy już to zrobi, bez twojej wiedzy ma dostęp nie tylko do wszystkich twoich myśli, lecz może też wiedzieć to samo, co ty: znać plany, środki obronne, nazwiska, wszystko, co może się przydać wrogowi. Nawiedzający Sny, jeżeli zechce, może dać ci odczuć swoją obecność i sprawić, żebyś zrobiła, co ci każe. Może na przykład wykorzystać cię do zidentyfikowania innych ważnych celów. Nie będziesz mogła się temu przeciwstawić. Nawiedzający Sny często wykorzystuje pozornie nieszkodliwą osobę jako "przedłużenie" siebie, jako narzędzie. Innymi słowy, jako zastępczego zabójcę. Mili, nieśmiali ludzie są dla niego idealną przykrywką. Nawiedzający Sny, jeśli zechce, może zmusić takiego człowieka do zabicia najlepszego przyjaciela czy ukochanej osoby. Nawiedzający Sny w pełni kontroluje swoją ofiarę. Może pozostawać w ukryciu i wtedy nigdy się nie dowiesz, że jest w twoim umyśle, a jego podstępne podszepty uznasz za własne myśli. Może również aż nazbyt wyraźnie się ujawnić, przejmując całkowitą kontrolę nad twoimi działaniami i - co widziałem na własne oczy zadawać nieopisane cierpienia.

Magda skrzyżowała ramiona na piersiach i przez chwilę chodziła tam i z powrotem, coraz bardziej zaniepokojona. Spojrzała podejrzliwie na dwóch olbrzymich, milczących gwardzistów stojących przy drzwiach. Nie spuszczali z niej oczu. Nawiedzający Sny równie dobrze mógł tkwić w ich umysłach.

- Więc mogliby być w Wieży. Znać nasze plany, naszą obronę. Dotknęła skroni. - Mogliby właśnie teraz tkwić w naszych umysłach, podsłuchując, obserwując, wyczekując odpowiedniej chwili na atak.

Lord Rahl skrzywił się z powątpiewaniem.

Nie sądzę. Nawiedzający Sny to nowa broń. Krótko mają swoje umiejętności. Pomyśl tylko, jak trudno byłoby komuś dopiero co zmienionemu w Nawiedzającego Sny nauczyć się nimi posługiwać i zrobić coś użytecznego. Co masz na myśli? Gdybyś teraz miała moc wniknięcia w umysł wroga w Starym Świecie, jak byś wybrała właściwą osobę? Nawet gdybyś wiedziała, jak się nazywa, jak byś ją odszukała wśród milionów innych? Skąd byś wiedziała, kogo szukać i gdzie? Jak byś szukała tego konkretnego umysłu? Gdybyś miała zaatakować dostojników wroga, skąd by ś wiedziała, jak wyglądają? Jak byś ich rozpoznała i potem odnalazła? Gdzie byś szukała? Pokręciła głową. Nie byłoby łatwo nawiązać właściwy kontakt. Nie wątpię, że wkrótce będą mogli szaleć w naszych szeregach, a także w Wieży, niczym pożar, lecz jeśli szczęście nam sprzyja, mamy jeszcze trochę czasu.

Czasu? Na co? Drogie duchy, jesteśmy wobec nich bezbronni powiedziała Magda, unosząc ręce w geście rozpaczy. - Co nam da odrobina czasu? Naprawdę tylko krok dzieli nas od zagłady.

Niekoniecznie - stwierdził lord Rahl. - Zadaniem Baraccusa było wyeliminowanie źródła Nawiedzających Sny. Moim zaś stworzenie remedium na tych, którzy już istnieją.

Skąd, nie mając Nawiedzającego Sny, będziesz wiedział, jak działa ich moc, co potrafią? Że twoje remedium naprawdę działa?

Magda, widząc, jak zmienił się wyraz oczu Rahla, po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego lord wzbudza taki strach. W jego oczach była niezachwiana determinacja i absolutna pewność.

Mo jednego schwytaliśmy - odparł.

Magda, zdumiona, milczała przez chwilę.

Naprawdę schwytaliście Nawiedzającego Sny? - zapytała wreszcie. - Jesteś pewny? Absolutnie. Skąd wiesz, że jest Nawiedzającym Sny? Nie można ich z nikim pomylić. Kiedy się patrzy w ich oczy, to jakby się spoglądało w koszmar. Ich oczy są całkiem czarne, jak ta potworna rzecz, którą pokazał ci Baraccus, zanim ją zamknął w Świątyni Wichrów, w zaświatach. Kiedy Nawiedzający Sny patrzy na ciebie, mgliste kształty przesuwają się po powierzchni jego smoliście czarnych oczu, tak czarnych, że ma się wrażenie, iż mogłyby wchłonąć blask słońca i zesłać na świat wieczną noc. Dobrze pamiętam tę czarną rzecz, którą mi pokazał Baracca. Magda opuściła ramiona, nie mogąc oderwać wzroku od pełnych furii oczu lorda Rahla. - Dowiedziałeś się czegoś od jeńca? Poszedł na współpracę?

Lord zaciskał pięści, tak że kłykcie mu zbielały.

- Zabił wielu moich ludzi, których kochałem, i zmusił do zabicia kilku niewinnych osób, którymi zawładnął, bo inaczej sam zginąłbym z ich ręki. Narobił nam kłopotów, ale wreszcie udało mi się go zmusić do wyjawienia tajemnic ich mocy.

Magda nie pytała, jak skłonił Nawiedzającego Sny do współpracy. Szalała wojna. Walczyli o przetrwanie. Każdego dnia w tej walce ginęli ludzie. Śmierć zagrażała niezliczonym niewinnym istnieniom. Na ile się orientowała, D'Harańczycy na pewno byli dobrzy w wydobywaniu z ludzi informacji.

- Ta misja wymagała ode mnie wielu poświęceń - powiedział lord - lecz były konieczne i opłaciły się. W końcu wykryłem, jak blokować ich moc.

Magda nie była pewna, czy dobrze zrozumiała. Podeszła ku niemu.

- Chcesz powiedzieć, że potrafisz ich powstrzymać?

Lord Rahl potaknął.

- Udało mi się stworzyć bardzo złożone zaklęcie, które już wbudowałem w samego siebie. Jest teraz częścią mnie, elementem najdrobniejszej cząstki mojej istoty. W pewnym sensie i ja się stałem kimś więcej, niż byłem, podobnie jak oręż, w który przemieniamy ludzi. Nowa moc w pełni chroni mój umysł przed Nawiedzającymi Sny.

Chwyciła go za ramię.

- Jesteś pewien?

- Tak. Wypróbowałem to na naszym Nawiedzającym Sny.

- Skąd możesz mieć pewność, że nie udawał, iż nie może się dostać do twojego umysłu?

Rahl uniósł brew.

- Zapewniam cię, że, zważywszy na to, co i jak długo mu robiono, z pewnością, gdyby tylko mógł, wniknąłby do mojego umysłu, żeby mnie powstrzymać.

- Więc stworzone przez ciebie zaklęcie jest naszym ocaleniem.

- I tak, i nie.

Znów traciła nadzieję.

- Jak to?

- Udało mi się stworzyć remedium na Nawiedzającego Sny, wspaniale działające. Problem w tym, że działa wyłącznie na mnie. Próbowałem, ale nie udało mi się dać innym podobnej mocy. Tylko ja ją mam, bo płynie z moich przyrodzonych cech.

Magda podupadła na duchu.

Zatem my wszyscy pozostaniemy na łasce Nawiedzających Sny.

Niekoniecznie. W końcu udało mi się wymyślić, jak chronić także innych. Wiąże się to ze stale się zmieniającą równowagą mocy, o któ rej wspominałem. Ci ze Starego Świata zyskali chwilową przewagę, tworząc Nawiedzających Sny, lecz stworzyłem na nich remedium i teraz mogę chronić też innych. Mogę pokrzyżować plany wroga. Magda przyjrzała mu się podejrzliwie. No to w czym problem? W Naczelnej Radzie. Większość krain D'Hary przystała na to rozwiązanie i Nawiedzający Sny już im nie zagrażają. Trzeba, żeby rada pomogła nam i tutaj ustanowić taką ochronę. Dlatego zależy nu, żebyś do nich przemówiła. Już próbowałem ich ostrzec, jakie niebezpieczeństwo nam grozi, i przekonać do zastosowania mojego remedium, ale nie chcieli mnie słuchać i nie posłuchają, skoro Baraccus już mnie nie poprze. Magda przytknęła palce do czoła, zirytowana, że on wciąż uważa, iż mogłaby jakoś przekonać radę. Skoro nie posłuchali lorda Rahla, władcy krain D'Hary, z pewnością nie posłuchają mnie. Słuchali twoich argumentów przez kilka lat i wiedzą, że są dobrze przemyślane i dotyczą ważnych spraw. Przywykli, że występujesz przed radą. Często robili to, o co ich prosiłaś. Za to wobec innie zawsze byli podejrzliwi i nie są skłonni wysłuchać mnie bez uprzedzeń. Żałuję, lordzie Rahlu, chciałabym, aby było inaczej, ale nie sądzę... Jeśli nie posłuchają cię w tak ważnej sprawie i nie zrobią tego, co konieczne, mieszkańcy Midlandów nie będą w stanie strzec swoich umysłów. Magda znieruchomiała, słysząc te słowa. Niemal to samo napisał Baraccus.

Bądź teraz silna, strzeż swego umysłu...

Ciekawa była, czy Baraccus mógł mieć na myśli właśnie to. Czy próbował jej powiedzieć o Nawiedzających Sny. Lecz czy na pewno o to mu chodziło?

Wtem przypomniała sobie szepty rozlegające się w jej głowie i po naglające, żeby skoczyła z muru. Poczuła niepokój. Czy to możliwe?

Ogarnęło ją przerażenie. Co ludzie powinni zrobić, żeby się chronić? Jaki sposób znalazłeś? Dzięki urokowi, który stworzyłem i który jest teraz częścią mnie . Nawiedzający Sny nie mogą już wniknąć do mojego umysłu.

Lecz, jak mówiłem, nie mogę stworzyć takiego czaru dla innych.

Próbowałem, ale bez skutku. Za to udało mi się dowiedzieć, jak mogę własną mocą ochraniać innych. Dzięki tej więzi ich umysły, tak jak mój, są niedostępne dla Nawiedzających Sny.

- Na pewno? Jak to w ogóle możliwe?

- W każdym, nawet w kimś, kto nie ma daru, jest iskra magii. To dzięki niej są podatni na magię także wtedy, gdy sami nie mogą jej tworzyć. I dzięki niej wszyscy, którzy uznają we mnie władcę, stają się moimi poddanymi i łączy ich ze mną więź. Stajemy się powiązani. Oni ze mną, ja z nimi. Staję się ich magią przeciwko magii - wskazał na dwóch gwardzistów przyglądających im się od drzwi - a oni z kolei chronią mnie.

Magda otworzyła szeroko oczy.

- Chcesz powiedzieć, że ludzie muszą przysiąc ci wierność, żeby uzyskać ochronę przed Nawiedzającymi Sny?

- Tak i nie. Szczera wiara w moje zwierzchnictwo jest właśnie tym, co tworzy więź. I to zupełnie wystarczy. Jednakże przysięga na wierność pomaga w pełni się zawierzyć niezdecydowanym.

- Jak zwyczajna przysięga na wierność może wytworzyć więź z twoją mocą?

- Rzecz nie w przysiędze. Tak naprawdę chodzi o uświadomienie sobie, o całkowitą pewność, że są moimi poddanymi, a ja ich władcą, to sprawia, że ich iskra daru łączy się z moją magią. Tylko szczere i niezachwiane poczucie, że tak jest, daje więź z zaklęciem, które mam w sobie. Nie musi się im to podobać, lecz powinni zaakceptować fakt, że jestem ich władcą.

- Nie rozumiem...

- Zawsze jest z tym problem, a nie mamy czasu, żeby tłumaczyć ludziom zawiłości magicznej więzi z konstruktywnymi zaklęciami. - Zniecierpliwiony lord machnął ręką. - To skomplikowane i trudne do wytłumaczenia nawet tym, którzy mają dar, nawet czarodziejom. Na szczęście stwierdziłem, że przysięga skłania do akceptacji, inicjuje połączenie i tworzy więź.

- Przysięga?

- Tak. Żeby więź zadziałała, wystarczy szczere wewnętrzne uznanie mojego zwierzchnictwa. Lecz, jak powiedziałem, przysięga ułatwia sprawę i działa w większości przypadków. To właściwie niezawodne, jeśli łączy się z tym lęk: lęk przed Nawiedzającymi Sny czy choćby przede mną. Lęk wywołuje potrzebę, a potrzeba niezachwianą szczerość. Szczerość zaś jest niezbędna. Kiedy więź już powstanie, poprzez iskrę daru, którą każdy nosi w sobie, rozciąga na wszystkich ochronę tkwiącego we mnie konstruktywnego czaru. Długo i mozolnie pracowałem nad stworzeniem przysięgi zapoczątkowującej tę więź w duszy składającej ją osoby.

Magda nie odrywała od niego wzroku.

- A jak brzmi ta przysięga?

- Żeby zyskać ochronę, należy wypowiedzieć te słowa: "Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie".

Magda osłupiała.

- I oczekujesz, że ludzie złożą ci taką przysięgę?

- Staram się ocalić im życie, Magdo. - Niedbale skinął ręką. Określenie "przysięga" prowokuje ludzi do odmowy, toteż nazwałem to modłami. To trochę łagodzi wydźwięk. Przekonałem się, że właściwie zawsze działa, jeżeli wypowie się te słowa na klęczkach, dotykając czołem podłogi w pokłonie. Jest coś w przysięganiu na klęczkach, co wywołuje w suplikantach lęk i budzi wiarę.

Nic dziwnego, że rada odrzuciła pomysł lorda Rahla.

Chciał, żeby mu pomogli przejąć władzę nad całym Nowym Światem.

ROZDZIAŁ 12

Magda - składając w całość to, co mówił jej mąż, i to, czego się dowiedziała od AIrica Rahla - zaczynała rozumieć, jak straszliwe niebezpieczeństwo im zagraża. Lada chwila Nawiedzający Sny nauczą się wykorzystywać swoje talenty i znajdą drogę do umysłów mieszkańców Wieży Czarodzieja. Jeżeli nie zrobi się nic, żeby chronić ludzi, to będzie początek końca.

Wieża była nie tylko siedzibą władz Midlandów, ale także sercem i duszą krainy. Mieszkali tu i pracowali członkowie rady oraz przedstawiciele rozmaitych ziem, wyżsi rangą wojskowi, zarządcy i najróżniejsi urzędnicy. A przede wszystkim - podczas gdy wielkie armie, wspierane przez mających dar, ścierały się na polach bitew - w Wieży mieszkali najznamienitsi czarodzieje trudzący się nad remediami na tworzoną w Starym Świecie broń oraz nad orężem dla swoich ludzi.

Dniem i nocą pracowali na dolnych poziomach Wieży, wielu w tajemnicy, nad rzeczami, o których Baraccus rzadko mówił. Magda przypomniała sobie mrożące krew w żyłach opowieści Tilly o paru projektach. Chociaż niekoniecznie wierzyła we wszystko, co Tilly opowiadała, wiedziała, że najprawdopodobniej nie jest to dalekie od prawdy.

Jeżeli rada nie zgodzi się na plan AIrica Rahla, a czarodzieje nie stworzą własnego remedium, Nowy Świat będzie zgubiony.

Lecz z drugiej strony to by oznaczało, że Alric Rahl stanie się kimś więcej niż królem. Oznaczałoby to pozwolenie mu na stworzenie imperium i obwołanie się jego władcą.

Nawet gdyby Magda mogła wpłynąć na radę, to czyby tego chciała? Czy Baraccus by chciał, żeby to zrobiła?

Przypomniała sobie, jak wcześniej tego dnia stała na murze, otumaniona, i szykowała się do skoku. Chociaż działo się to ledwie parę godzin temu, już wydawało się mglistym wspomnieniem z odległej przeszłości.

Czy naprawdę była gotowa to zrobić? Czy rzeczywiście w głębi serca chciała umrzeć? Zabić się? Rozumie się, że wciąż była zrozpaczona i widziała przyszłość w czarnych barwach, lecz było w tym coś jeszcze.

Przypomniała sobie szepty ponaglające ją, żeby skoczyła.

Byłoż to możliwe?

Jeśli tak...

Zaschło jej w ustach.

- Rozumiem, co masz na myśli, lordzie Rahlu.

Magda splotła dłonie i zrobiła parę kroków, starając się uporać z okropieństwem tego, co się stało. W ciągu paru ostatnich dni w jej życiu zapanował zamęt. Wszystko się zmieniło. W towarzyszącej wojnie niepewności mąż był jej ostoją, zapewniał bezpieczeństwo. Teraz to się skończyło. Mogła polegać wyłącznie na sobie.

- Więc musisz działać - powiedział Alric Rahl. - Musisz zrobić, co w twojej mocy, żeby przekonać radę, by pomogła mi chronić Midlandy przed Nawiedzającymi Sny.

Magda, wpatrzona w mroczny kąt komnaty, gdzie prawie nie docierało światło świec, w końcu odwróciła się do Rahla. Spojrzała na jego zdeterminowaną minę.

- Masz rację. Nie wiem, czy zdołam ich namówić, żeby mnie wysłuchali, ale muszę spróbować. Muszę znaleźć sposób, żeby uzyskać zgodę rady. Prawda jest po naszej stronie. Może uda mi się im to wykazać i przekonać ich, że powinni działać dla dobra nas wszystkich.

Skinął głową i głęboko westchnął.

- Dziękuję, Magdo. Miejmy nadzieję, że uda ci się przekonać radę. Może to nasza jedyna szansa.

I wtedy ból spadł na nią tak nagle i tak nieoczekiwanie, że zaparło jej dech w piersiach.

Przeszywający ból zapłonął w jej głowie, a mięśnie Magdy napięły się i zesztywniały. Miała wrażenie, że setki rozpalonych igieł wbijają się jednocześnie w jej uszy, skronie i podstawę czaszki.

Przeraźliwy ból płynął nerwami poniżej uszu, jakby kolejne rozpalone igły wbito pod żuchwą. Łzy napłynęły jej do oczu, szeroko otworzyła usta, ale nie była w stanie krzyknąć. Nie mogła oddychać. Mięśnie stężały ze straszliwego bólu.

Lord Rahl spochmurniał.

Magdo?

Widziała na jego twarzy zdumienie i troskę, ale nie była w stanie mu powiedzieć, co się dzieje. Chciała krzyczeć, lecz i tego nie mogła zrobić. Najbardziej ze wszystkiego chciała, żeby zniknął ten przeraźliwy, okropny ból. Nie zniesie go ani chwili dłużej. I chociaż pragnęła żyć, z radością przywitałaby śmierć, gdyby ją uwolniła od tej męczarni.

I w tej okropnej, dramatycznej chwili zrozumiała.

Ból znienacka odrobinę zelżał. Nie wiedziała, czy to okrutna zabawa i czy straszliwe cierpienie nie uderzy jeszcze silniej. W krótkiej chwili ulgi zdołała wziąć oddech.

Zanim mogła krzyknąć, ból znowu na nią spadł, o wiele gorszy niż za pierwszym razem. Nie sądziła, że może jeszcze bardziej boleć, ale tak było. Zupełnie ją ogłuszyło.

Zaczęła tracić świadomość. Miała wrażenie, że coś powoli miażdży jej czaszkę.

Potężny cios, niczym uderzenie pioruna, trafił ją w brzuch, aż zgięła się wpół. Napięła mięśnie, przeciwstawiając się mocy dławiącej jej pierś. Usłyszała trzask i poczuła, jak pękają żebra, wywołując kolejną falę bólu.

Szarpana straszliwym cierpieniem ujrzała, jak rzuca się ku niej lord Rahl - miała wrażenie, że porusza się niesłychanie powoli. Jakby był posągiem niezdolnym do ruchu. Wydawało się jej, że rusza się tak wolno, niczym we śnie, że ona umrze, zanim do niej dotrze.

Poczuła, że z uszu cieknie jej coś ciepłego i wilgotnego i spływa po skraju policzków. Zobaczyła kapiącą na podłogę krew.

Magda ciężko upadła na kolana.

Jej pole widzenia zwęziło się w ciemny tunel. Wszystko wydawało się odległe. Zdawało się jej, że słyszy głosy, lecz zagłuszał je przenikliwy, bolesny, piskliwy hałas.

Na ciemnym skraju zwężonego pola widzenia zobaczyła, jak dwaj gwardziści lorda Rahla dobywają mieczy i też ruszają ku niej. Pojęła, że uznali ją za zagrożenie.

Krew płynąca z uszu i skapująca z brody tworzyła na podłodze czerwoną kałużę. Czuła, jak wilgotną czerwienią nasiąka suknia i kolana.

Magda, udręczona paraliżującym bólem pulsującym w jej głowie i brzuchu, uświadomiła sobie - podobnie jak gwardziści - co się dzieje. Choć tak otumaniona, była aż za bardzo świadoma obcej jaźni wyjącej w mrocznych zakamarkach jej umysłu.

Jeśli to coś w środku jej nie uśmierci, na pewno zrobią to gwardziści. Zorientowała się, że zostały jej sekundy życia.

A to jej uświadomiło, jak rozpaczliwie nie chce umrzeć. Choć pragnęła, żeby ból minął, nie chciała umierać. Nigdy tak mocno nie pragnęła żyć. Lecz czuła, że jest coraz bliżej mrocznej granicy zaświatów.

I wtedy przypomniała sobie ostatnie słowa męża napisane na kartce, którą miała w kieszeni.

Bądź teraz silna, strzeż swego umysłu i przeżyj życie, które może być wyłącznie twoje.

Lord Rahl był tuż przed nią, stał w kałuży jej krwi. Pochylał się, trzymał ją za ramiona i coś krzyczał.

Nie słyszała go. Ogłuszał ją przeraźliwy ból.

Zacisnęła pięści na nogawkach spodni lorda Rahla, ból odbierał jej wzrok, groził ślepotą. Wiedziała, że wkrótce straci nie tylko wzrok, ale też świadomość. Że ma tylko parę sekund, nim wszystko przepadnie.

Słyszała, jak Alric Rahl nagląco krzyczy, ale nie mogła zrozumieć słów. Pochylał się nad nią, mocno trzymał ją za ramiona.

Wiedziała, że to jej jedyna szansa.

Ale nie wiedziała, czy zbierze siły.

- Mistrzu Rahlu... - wychrypiała.

Krew pociekła jej z ust. Czuła jej smak.

Groza zacisnęła jej gardło. Serce biło coraz słabiej. Wiedziała, że umiera. Czuła wymykające się życie. Tak trudno było je zatrzymać.

Kolejny oddech wymagał zbyt wiele wysiłku.

Lecz coś w niej desperacko nie chciało się poddać pokusie wybawienia.

Zebrała resztki sił i wzięła ostatni oddech.

A potem z rozpaczliwym pośpiechem wypowiedziała słowa, pod porządkowując się ich znaczeniu.

- Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie - wypowiedziała te słowa z głębi serca i duszy. - Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.

Przeniknął ją mrok, ocieniając duszę. Pomyślała, że było już za późno.

Lecz wtem ból minął.

Magda, ciężko oddychając, pełna ulgi, że straszliwa męczarnia się skończyła, osunęła się na podłogę, łkając z bólu i wdzięczności wdzięczności za słowa Baraccusa "strzeż swego umysłu".

Właśnie ocaliły jej życie.

Baraccus ocalił jej życie.

Lord Rahl ocalił jej życie.

ROZDZIAŁ 13

Magda, uwolniona od obcej jaźni, lecz nadal cierpiąca, leżała w kałuży własnej krwi. Przeraźliwy ból głowy ciągle promieniował do uszu i żuchwy. Lecz choć tak obolała, była głęboko wdzięczna, że to inny rodzaj udręki niż ta, którą zadawał jej Nawiedzający Sny.

Chociaż chciała uniknąć wywołującego ból dotyku, nie miała siły się opierać, kiedy lord Rahl i jego gwardziści delikatnieją odwrócili. Krzyknęła. Czuła, jak przy każdym płytkim oddechu ocierają się o siebie końce połamanych żeber.

- Spokojnie powiedział zadziwiająco łagodnie lord Rahl, chwytając jej słabo młócące powietrze ramiona. - Wszystko będzie dobrze. Nie ruszaj się. Nie próbuj usiąść.

Magda ledwo była świadoma tego, gdzie jest i co się dzieje. Jakby to dotyczyło kogoś innego, a ona się tylko przyglądała. Całe ciało pulsowało okropnym bólem. Lecz nawet to wydawało się dziwnie dalekie.

- Przynajmniej ten sukinsyn już z niej uciekł - powiedział jeden z gwardzistów.

Lord Rahl burknął potakująco, a potem spojrzał na nią.

- Wszystko będzie dobrze, Magdo. Pomogę ci.

Skinęła głową. Właściwie nie wiedziała dlaczego. Musiała połknąć wypełniającą usta krew.

Lord Rahl jeszcze bardziej się nad nią pochylił. Jego oczy miały przedziwny wyraz. Magda uświadomiła sobie, że to strach.

Widząc to i rozumiejąc, że to lęk o nią, zaczęła panikować. Lord Rahl mocno ją przytrzymał, zmusił, żeby leżała.

- Wysłuchaj mnie, Magdo. Nie wolno ci się ruszać. Nie sprzeciwiaj się. Pozwól mi to zrobić.

Usiłowała zapytać, co ma na myśli, lecz słowa tak się tłoczyły, że nawet ona nie mogła ich zrozumieć.

Uśmiechnął się leciutko.

- Słowa już nie są potrzebne. Wypowiedziałaś właściwe słowa wtedy, kiedy to było konieczne. - Poklepał ją po ramieniu. - Nawiedzający Sny już ci nie zagrażają.

Magda poczuła ogromną ulgę. Przynajmniej ten potwór zniknął z jej umysłu. Krótko wyczuwała obecność owego zła, ale wiedziała, że nigdy tego nie zapomni. Płakała z radości, że nareszcie jest wolna od Nawiedzającego Sny. Chociaż nadal czuła skutki jego napaści, chociaż mogła umrzeć, przynajmniej pozbyła się go z umysłu.

- Muszę się dostać do twojego umysłu, Magdo...

Dopiero co się od czegoś takiego uwolniła. Nie chciała, żeby ktokolwiek znów się tam znalazł. I ją kontrolował. Zaczęła się rzucać, przerażona samą myślą, próbowała się wyrwać Rahlowi.

- Wysłuchaj mnie - powiedział, trzymając jedną wielką dłonią nadgarstki Magdy. - To tylko po to, żeby cię uleczyć. Wciąż tracisz mnóstwo krwi. Muszę się pospieszyć. Powinnaś mi pozwolić, żebym ci pomógł. Leż spokojnie i nie opieraj się, dobrze? Możesz to zrobić? Możesz mi zaufać? Będzie łatwiej, jeśli tak.

To była szansa na przeżycie. Szansa wydostania się z tej przerażającej mrocznej pustki. Musiała walczyć o życie. Nie wolno jej było przejść za zasłonę. W końcu się rozluźniła i skinęła głową. - Dziękuję, mistrzu Rahlu - wykrztusiła z największym wysiłkiem.

Uśmiechnął się przelotnie, a potem ujął jej głowę w wielkie dłonie. Stłumiły odległe głosy świata, wyciszyły dźwięki będące - dopiero teraz to sobie uświadomiła - jej własnym szlochem.

Patrząc w jego błękitne oczy, miała wrażenie, że spogląda w błękit nieba. Wpatrywała się w nie, nie mogąc zamrugać, i wtopiła się w tę kojącą barwę. Jego oczy stały się niebem. Czuła, jak pogrąża się w tym lazurze przechodzącym w szafir, zmieniającym się w kobalt, stający się granatem nocy i wreszcie czarną nocą.

Wnikał w nią strumień magii Rahla, czuła, jak jego moc napiera na jej umysł.

Baraccus już kiedyś tak ją uzdrawiał, ale z pomniejszych urazów - głęboka rana, skręcona kostka, okropny ból głowy - toteż rozpoznała charakterystyczny dotyk magii addytywnej. To, co wtedy było słabym strumyczkiem, stało się teraz przemożną falą mocy.

Wyczuwała też palące muśnięcia czegoś, co musiało być magią subtraktywną. Pomyślała, że lord Rahl usuwa ślady obecności Nawiedzającego Sny.

Zachłysnęła się oddechem, gdy pojawił się nagły piekący żar w uszach. Wzdrygnęła się, czując swąd przypiekanego ciała, i uświadomiła sobie, że lord Rahl przyżega rany, żeby powstrzymać krwawienie.

Chociaż miała wrażenie, że zagubiła się w dziwnej pustce, wiedziała, że nie jest sama. Był tam z nią, trudząc się i starając się jej pomóc. Podobnego uczucia doznała wtedy, kiedy Nawiedzający Sny ujawnił swoją obecność w jej umyśle, a zarazem była to odwrotność tej obcej obecności. Nawiedzający Sny - wiedziała i czuła to był zły i nikczemny, świadomie chciał szkodzić.

To zaś była życzliwa obecność. Chociaż wciąż bolało, czuła, że Rahl wyłącznie chce jej pomóc, w końcu uwolnić ją od bólu.

Czuła niteczki magii addytywnej spajające jej poszarpane mięśnie i połamane żebra. To właściwie nie bolało, tyle że to dziwaczne uczucie wywoływało mdłości. Chętnie by się od tego uwolniła, lecz wiedziała, że to jej jedyna szansa - i przystała na to. Równie niemiły był wnikający w głąb uszu palący strumień mocy.

Czuła, że Rahl stara się na niej wymóc, żeby mu pozwoliła ukoić okropny ból. Magda stawiała stanowczy opór. Nie chciała, by ktokolwiek - a zwłaszcza mistrz Rahl czuł tę samą udrękę, co ona. Ze wszystkich sił się jej uczepiła, próbując go osłonić przed okropieństwem tego cierpienia.

Nic to nie dało. Był silniejszy od niej. Bojąc się o jego bezpieczeństwo, czuła, jak ból zanika. Usunął tę przeszkodę i jego moc mogła wreszcie wniknąć w głąb jej umysłu, w samo centrum jej jaźni i ją uleczyć.

W końcu pozbyła się wszelkich śladów tej straszliwej udręki i - uradowana i wdzięczna wreszcie poczuła, jak ogrzewa ją jego uzdrawiająca moc.

Unosiła się w tym świetlistym cieple, ledwie świadoma istnienia czegokolwiek poza nim.

Całkiem straciła poczucie czasu. Nie wiedziała, jak długo trwała w tym pełnym spokoju miejscu. Może parę chwil, a może kilka dni. W tej milczącej pustce czas stracił znaczenie. Przestał istnieć w tym osobliwym miejscu.

Powoli docierało do niej, że to minęło.

Wreszcie otworzyła oczy i zobaczyła komnatę. Stwierdziła, że leży na sofie. Obok stał lord Rahl, miał spocone czoło. Był wyczerpany.

Świece niemal się wypaliły i Magda zrozumiała, że trwało to przez większość nocy.

Dotknęła ucha, powiodła palcami po żuchwie. Już nie bolało.

W piersi też nie czuła bólu. Położyła dłonie na żebrach, nacisnęła. Nie bolały, były całe i zdrowe.

I stało się coś jeszcze. Nadal tęskniła za Baraccusem, cierpiała po jego odejściu - lecz już inaczej. Ból po jego stracie nie był tak przytłaczający jak przedtem. Wciąż się smuciła, lecz ostrość tej udręki odrobinę stonowano.

Zawsze będzie tęsknić za mężem i go kochać, lecz wiedziała, że teraz będzie w stanie żyć. Musiała żyć.

- Dziękuję - wyszeptała do lorda Rahla.

Uśmiechnął się do niej ze znużeniem.

- Nalegałbym, żebyś wypoczęła, ale obawiam się, że nie ma na to czasu.

Magda usiadła, przecierając oczy, zbierając myśli.

- Nadal jest noc?

Uśmiechnął się szerzej.

- Już nowy dzień, Magdo. I to od jakiegoś czasu.

- Musimy pójść do komnat rady. Będą obradować. Muszę ich przekonać, że zagraża nam niebezpieczeństwo. Powinni działać.

Lord Rahl popatrzył na jej suknię.

- Chyba powinnaś najpierw doprowadzić się do porządku.

Magda wstała, czując się zadziwiająco silna i opanowana. Spodziewała się, że będzie trochę osłabiona, ale nie. Była cała i zdrowa. Naprawdę zdrowa.

Popatrzyła na suknię. Miejscami nasiąknęła krwią. Alric miał rację, powinna się przebrać. Dotknęła włosów i stwierdziła, że i one są pozlepiane skrzepniętą krwią. Przyjrzała się swojemu odbiciu w niewielkim ściennym lustrze. Krew pokrywała twarz i szyję.

- Okropnie wyglądam. Powinnam się umyć i przebrać, zanim pójdziemy spotkać się z radą.

Alric Rahl potaknął i wskazał swoich dwóch gwardzistów. - Poczekamy na zewnątrz.

Ruszył ku drzwiom, ale Magda chwyciła go za ramię. - Nie.

Zmarszczył brwi.

- Nie?

- Nie. Chcę, żeby rada mnie taką zobaczyła. Muszą na własne oczy zobaczyć krew, którą Nawiedzający Sny utoczą naszym ludziom, jeżeli rada nie zgodzi się nas wysłuchać.

Lord Rahl się uśmiechnął.

Coś mi się wydaje, że rada jeszcze nie poznała prawdziwej stanowczości i uporu Magdy Searus.

Odwzajemniła uśmiech.

No to zaraz pozna.

ROZDZIAŁ 14

Magda patrzyła prosto przed siebie, mijając olbrzymie, lśniące, czarne marmurowe kolumny stojące po obu stronach galerii prowadzącej do komnat rady. Pozłacane gzymsy podtrzymywały architraw, na którym wyrzeźbiono postaci symbolizujące członków rady.

Wysoki, sklepiony sufit pokrywały złociste kwadraty. W każdym umieszczono medalion z brązu przedstawiający rozmaite obszary Midlandów. Miały one przypominać idącym tędy na sesję członkom rady o różnorodności Midlandów i o tym, że powinni mieć na uwadze wszystkie zamieszkujące te ziemie ludy. Z doświadczeń Magdy wynikało, że same brązowe medaliony nie wystarczają, by członkowie rady pamiętali o wszystkich odległych krainach.

Przeszła pod rzędem zwieszających się ze sklepionego sufitu długich, czerwonych, jedwabnych chorągwi. Miały symbolizować krew przelaną w obronie mieszkańców Midlandów. Dywan, po którym szła - nazwy miejsc bitew wyhaftowano na obrzeżach - również był czerwony, przypominając o stoczonych walkach i życiu oddanym po to, żeby inni mogli je zachować.

Magdę zawsze przygnębiało to miejsce. A dziś bardziej niż kiedykolwiek.

Czerwone chorągwie i szkarłatny dywan jeszcze bardziej uwydatniały plamiącą ją krew. Silniej niż kiedykolwiek czuła więź z tymi, którzy wykrwawiali się w obronie rodzinnej ziemi. Jeśli rada nie zechce jej wysłuchać, poleje się jeszcze więcej krwi.

Kiedy tak szła po długim dywanie, rozmawiający mężczyźni milkli i otwarcie się jej przyglądali. Kobiety się cofały. Gwar rozmów przeszedł w szept, a potem ludzie, których mijała, stopniowo cichli.

Magda, wchodząc do wielkiej rotundy w pobliżu komnat rady, zobaczyła stojące tu i tam grupki ludzi; na pewno omawiali sprawy, którymi miała się zająć rada. Rozmowy cichły, kiedy patrzyli, jak kroczy pomiędzy nimi, a za nią lord Rahl z D'Hary i jego dwaj olbrzymi gwardziści.

Blask wczesnego poranka wlewający się przez wysokie okna umieszczone wokół dolnego obrzeża złocistej kopuły kładł się na okalających komnatę ogromnych, czerwonych marmurowych kolumnach. Pomiędzy kolumnami stały okazałe pomniki dawnych wodzów.

Magda wiedziała, że pewnego dnia posąg Baraccusa także stanie w tej komnacie prowadzącej do sali rady.

Osobliwa myśl, napawająca dumą, a zarazem uświadamiająca, że Baraccus niepowstrzymanie odchodzi w przeszłość.

Wkrótce stanie się postacią historyczną. Nie będzie już tych, którzy go znali, ludziom zostaną tylko opowieści i zapiski. Zastanawiała się, czy przyszłe relacje o nim będą choć trochę podobne do znanej jej rzeczywistości. Mijający czas zniekształca wspomnienia i dzieje. Albo, co gorsza, fałszują je ci, którzy je spisują.

Magda, choć pragnęła tego z całej duszy, nie mogła zmienić przeszłości ani sprowadzić Baraccusa z powrotem. Przebywał teraz w krainie dobrych duchów. A życie toczyło się dalej. Chciał, żeby żyła.

Wielkie mahoniowe drzwi prowadzące do komnat rady były jak zwykle - otwarte. Były trzykrotnie wyższe niż Magda, grubości jej uda. Wyrzeźbiono na nich zawiłe wzory symbolizujące uroki (chociaż właściwie nimi nie były). Jak Baraccus często jej powtarzał, rysowanie prawdziwych zaklęć jest niebezpieczne. Wzory na drzwiach miały wszystkim przypominać, że kieruje nimi dar.

Otwarte drzwi miały przekonywać o otwartości i jawności rady, lecz Magda wiedziała, że to tylko iluzja. To, co dotyczyło rady, nigdy nie było tak proste, jak się wydawało.

Wartownicy stojący po obu stronach wielkich drzwi zorientowali Mię, że Magda nie ma zamiaru się zatrzymać. Piki dotąd trzymane prosto - pochyliły się, kiedy z wahaniem zeszli ze swych posterunków i stanęli na wielkiej pieczęci umieszczonej w marmurze przed drzwiami.

Jeden z nich wyciągnął ku niej rękę, sądząc, że potrzebuje pomocy.

Jesteś ranna, lady Searus. Przywołam kogoś, żeby ci pomógł.

- Dziękuję, lecz teraz nam wszystkim mogą pomóc jedynie członkowie rady.

Obradują - ostrzegł ją.

To dobrze - powiedziała, odsuwając pikę.

Lady Searus - odezwał się drugi wartownik. - Obawiam się, że porządek obrad jest już ustalony i że nie zajmą się żadnymi nowymi sprawami.

Ależ tak - rzekła, mijając ich.

Wartownicy nie wiedzieli, co robić. Wiedzieli, że to żona Pierwszego Czarodzieja, często przemawiająca przed radą. Lecz chociaż ją znali, nie przywykli, by kobiety z krótkimi włosami wchodziły na posiedzenie rady. Co więcej, była zakrwawiona, a oni nie wiedzieli dlaczego. Jeżeli Wieżę zaatakowano, z pewnością powinni o tym wiedzieć i rada także.

Zaczęli się zbliżać inni wartownicy, chcąc ją zatrzymać, póki się nie dowiedzą, co się dzieje. Zobaczyli idącego za nią lorda Rahla i jego dwóch gwardzistów. W końcu się cofnęli, speszeni widokiem zakrwawionej żony Pierwszego Czarodzieja, najwyraźniej uznając, że zatrzymanie jej narobi im więcej kłopotów niż przepuszczenie. Lord Rahl był dostojnikiem, a poza tym to rada decydowała, kogo wysłucha.

Magda była zadowolona, że poprosiła lorda Rahla, by zostawił swój oddziałek w korytarzu. Sprawy tylko by się skomplikowały, gdyby zbrojni spróbowali wejść do komnat rady.

Przeszła przez wielkie drzwi, minęła grupkę wartowników i odwróciła się ku Alricowi Rahlowi. Przyłożyła dłoń do jego piersi, zatrzymując go.

- Mógłbyś tutaj zaczekać? Kiedy będziesz obok mnie, pomyślą, że występuję w twoim imieniu.

Skrzywił się z niezadowoleniem, patrząc na członków rady siedzących na podwyższeniu w głębi komnaty. Przestąpił z nogi na nogę, wsunął kciuki za pas.

Wreszcie zwrócił na nią swoje błękitne oczy.

- Jak sobie życzysz.

Magda uśmiechnęła się do niego, a potem spojrzała na komnatę, w której już tyle razy przemawiała. Ku radzie prowadził błękitny i złoty dywan. Kolumny z mahoniowego drewna podtrzymywały strzeliste łuki. Przez oprawione w ołów szybki umieszczonych wysoko w górze okien wlewał się blask słońca. Pod oknami znajdowały się galerie dla widzów. Wszystkie miejsca były zajęte, czyli rada nie omawiała tajnych spraw wojskowych.

Poniżej galerii nie było okien, toteż na dole było dość ciemno i ponuro. Wysokie okna miały symbolizować światło Stwórcy, a mroczniejsze rejony komnaty - przypominać o wiekuistym mroku w zaświatach. Było to dyskretne przypomnienie o siłach natury - zwłaszcza życiu i śmierci - które zawsze należy utrzymywać w równowadze.

Pod galeriami stały grupy ludzi, których rada miała wysłuchać. Jak zwykle byli tu wyżsi oficerowie w galowych mundurach w otoczeniu podwładnych; urzędnicy w oficjalnych strojach z barwnymi naszywkami - oznakami rangi i funkcji; czarodzieje i czarodziejki w skromnych szatach; doradcy towarzyszący strojnie odzianym, znamienitym kobietom. I nawet - jak niemal wszędzie w Wieży dzieci towarzyszące rodzicom.

W blasku wpadającym z ukosa przez okna po prawej stronie unosił się delikatny dymek z palonych przez mężczyzn fajek i kurz nanoszony do obszernej komnaty przez tłumnie przychodzących tu ludzi. Magda kroczyła po błękitnym i złotym dywanie, przecinając wpadające przez okna - rozmieszczone tak, żeby oświetlały biegnący środkiem komnaty dywan smugi światła. Nikt nie mógł nie zauważyć jej przesiąkniętej krwią sukni. Widziała się w lustrach, toteż wiedziała, że jej twarz i włosy też robią odpowiednie wrażenie.

W komnacie było stosunkowo cicho i spokojnie, ale na świecie szalała wojna. Baraccus wyznał, że bitwy były bezlitosne. Żołnierze tysiącami ginęli w rozpaczliwej walce, rozdzierani w szaleńczym zrywie, by atakować lub bronić. Furia, panika, krew, zgiełk, desperacja przekraczały wszelkie wyobrażenie.

Natomiast obszerna komnata, w której rada oddawała się swojej doniosłej pracy, była miejscem uporządkowanym, gdzie sprawy prowadzono niespiesznie. Panika, krew, rozpacz wydawały się bardzo odległe.

Magda wiedziała, że to iluzja. Wszyscy robili, co w ich mocy, żeby podtrzymać złudzenie, iż ta komnata jest przeciwwagą dla szaleń stwa wojny, lecz nikt tu o wojnie nie zapominał.

I tutaj, podobnie jak w zewnętrznych korytarzach, ludzie spokojnie rozmawiający milkli, widząc Magdę, zdecydowanym krokiem maszerującą po dywanie pośrodku komnaty. Większość z nich ją znała. Większość z nich widziała, jak stoi przed płomieniami stosu trawiącymi jej męża a ich ukochanego przywódcę. Wielu złożyło jej wtedy kondolencje.

Rada siedziała na podwyższeniu za długim, ozdobnym, wygiętym w półkole stołem. Członkowie rady, ich współpracownicy i pomocnicy. Jeszcze liczniejsi siedzieli za nimi. Osoby przemawiające przed radą stawały pośrodku podwyższenia, w obrębie tego półkola, plecami do zgromadzonych w komnacie.

Magda rozpoznała kobietę stojącą na tym miejscu i z pasją przemawiającą do rady. Zamilkła, kiedy obejrzała się przez ramię i zobaczyła Magdę.

Kobieta najpierw rzuciła okiem na jej włosy, a potem z niezadowoleniem spojrzała na okrwawioną suknię.

Nie lubię, jak mi się przerywa, kiedy przemawiam przed radą.

Teraz ja do nich przemówię, Vivian - powiedziała Magda, posyłając jej zdawkowy uśmiech. Ty możesz to zrobić później.

Vivian przełożyła na piersi długi pukiel włosów.

- Dlaczego uważasz...

- Odejdź - rzuciła Magda tak spokojnie, cicho i groźnie, że Vivian się wzdrygnęła.

Kiedy się nie poruszyła, Magda nachyliła się ku niej i odezwała się tak cicho, żeby nikt inny nie usłyszał: - Albo odejdziesz, Vivian, albo cię zniosą. Chyba wiesz, że nie żartuję.

Vivian, widząc wyraz oczu Magdy, odwróciła się, ukłoniła radzie i pospiesznie odeszła.

W komnacie zaległa cisza.

- Cóż znaczy to wtargnięcie? - zapytał poczerwieniały członek rady Weston. - Jakież sprawy są dla ciebie tak ważne, że ośmielasz się zachowywać w ten sposób?

Magda splotła dłonie.

- Sprawy życia i śmierci.

Za nią rozległy się szepty.

- Życia i śmierci? O czym ty mówisz? - dopytywał się Weston.

Magda kolejno spojrzała w oczy każdemu z członków rady. Jeden z nich właśnie niebacznie ją zachęcił, żeby się wypowiedziała.

- Nawiedzający Sny są w Wieży.

ROZDZIAŁ 15

Zapanował gwar, bo wszyscy w komnacie zaczęli mówić jednocześnie. Niektórzy wykrzykiwali pytania. Inni głośno wyrażali niewiarę. Jeszcze inni wywrzaskiwali oskarżenia. Wielu, zdjętych straciłem, milczało.

Starszy Calder, jak zawsze uosobienie poprawności, uniósł powykręcaną artretyzmem rękę, prosząc o ciszę.

Kiedy tłum się uciszył, Weston podjął: - Nawiedzający Sny? W Wieży? - Zmrużył oczy. - To bzdura.

Starszy Calder zignorował te słowa.

- Lady Searus - powiedział z wystudiowaną cierpliwością - po pierwsze, trwa narada i...

- To świetnie. - W tonie Magdy z pewnością nie pobrzmiewała cierpliwość. - Przynajmniej nie będę musiała się za wami uganiać. Lepiej, że wszyscy tu jesteście i to usłyszycie. Czasu jest mało.

Guymer zerwał się na równe nogi.

- Twój status nie daje ci prawa, aby stawać przed tym zgromadzeniem, a tym bardziej nam przerywać! Jak śmiesz odprawiać osobę mówiącą o ważkich sprawach i...

- To, o czym Vivian mówiła, może poczekać. Powiedziałam już, ze to sprawa życia i śmierci. Weston zachęcił mnie przed chwilą, żebym o tym opowiedziała. I zamierzam to zrobić. - Uniosła brew. Chyba że każesz mnie stąd wywlec, zanim powiem, jaka śmiertelna groźba zawisła nad naszym ludem, oraz o tym, co rada może uczynić, żeby go chronić.

Pomocnicy wymienili spojrzenia. Niektórzy radni niespokojnie poruszyli się na krzesłach. Nie wszyscy chcieli tak otwarcie ją uci szyć , zanim zdąży ujawnić, co rada mogłaby zrobić, żeby chronić lud. I to zadziałało na jej korzyść.

Radny Hambrook rozsiadł się wygodnie i splótł dłonie na wydatnym brzuchu.

Nawiedzający Sny, powiadasz?

Guymer gniewnie pouczył kolegę: - Nie pozwolimy, żeby tak aroganckie najście zakłóciło porządek obrad, Hambrook!

Magda trzema długimi krokami podeszła do stołu, położyła dłonie na lśniącym blacie i z gniewnym spojrzeniem pochyliła się ku Guymerowi.

- Siadaj.

Opadł na krzesło, zaskoczony zimną furią w jej głosie i zaszokowany, że tak się do niego odezwała.

Magda się wyprostowała.

- Nawiedzający Sny dostali się do Wieży. Powinniśmy...

Tym razem przerwał jej Weston siedzący po jej prawej stronie.

- Co, poza bezczelnym wdarciem się na obrady, każe ci sądzić, że uwierzymy w twe słowa?

Magda uderzyła dłonią w stół, tuż przed nim. Głośny trzask sprawił, że wszyscy podskoczyli. Poczuła, jak czerwienieje z wściekłości.

- Spójrz na mnie! Nawiedzający Sny mi to zrobił! Tak będą wyglądać twoi krajanie i bliscy, zanim umrą w straszliwych męczarniach! Nam wszystkim to grozi!

- Nie mam zamiaru siedzieć tu i...

- Pozwól jej mówić - odezwał się władczo i spokojnie starszy Calder.

Magda podziękowała mu skinieniem głowy, potem się opanowała i podjęła: - Nawiedzający Sny wniknął w mój umysł, o czym nie wiedziałam. Nie wiem, jak długo się ukrywał. Boję się pomyśleć, co mógł usłyszeć.

- Co mógłby podsłuchać? - zapytał podejrzliwie radny Sadler.

- Przede wszystkim, dlaczego się tu dzisiaj zjawiłam, w sprawie sposobu na pozbawienie Nawiedzających Sny swobodnego dostępu do Wieży i możliwości zniszczenia nas. Gdy tylko o tym usłyszał i dowiedział się, że zamierzam prosić radę o wdrożenie tego planu, zadziałał. Chciał mnie zabić, żebym nie mogła wam o tym powiedzieć. Chciał, byście się nie dowiedzieli, żebyśmy wszyscy pozostali bezbronni.

Magda spojrzała kolejno na każdego z nich, widząc kątem oka, jak tłum się przybliża, żeby nie uronić ani słowa z tego, co miała do powiedzenia. Wyprostowała się i przeszła na środek półkola radnych, chcąc mieć pewność, że wszyscy ją usłyszą.

- Chociaż nie wiem, jak długo Nawiedzający Sny krył się w moim umyśle, obserwując i nasłuchując, to jego obecność stała się aż nadto oczywista, kiedy postanowił od wewnątrz rozerwać mnie na strzępy. - Z wolna pokręciła głową, odwróciła się plecami do rady i spojrzała w wystraszone oczy milczących, wpatrzonych w nią ludzi. - Nie macie pojęcia, jak to boli.

Wpatrywali się w nią w pełnym niepokoju milczeniu.

Ciszę przerwał Weston.

- Spodziewasz się, że uwierzymy...

- Nie - powiedziała, nie patrząc na niego. - Oczekuję, że na własne oczy ujrzycie skutki tego, co mi zrobił Nawiedzający Sny, który wśliznął się do mojego umysłu tu, w Wieży, gdzie uważaliśmy się za bezpiecznych. Nie jesteśmy bezpieczni. Dotknęła sukni. Kiedy osunęłam się na kolana, umierając, krwawiąc z uszu, krztusząc się krwią, czułam, jak Nawiedzający Sny łamie mi żebra, jedno po drugim. Niektórzy w tłumie zachłysnęli się oddechem. - Ból był nie do wytrzymania, a nie można było go uniknąć.

Powoli przeszła podwyższeniem, żeby wszyscy - ci w tłumie i ci za stołem - mogli zobaczyć zakrzepłą krew. Odgłos jej kroków na drewnianej podłodze rozbrzmiewał echem w komnacie.

- Krew, którą na mnie widzicie, świadczy o mękach, jakie mi zadawał. To szokujący widok, lecz zapewniam was, że wolelibyście nie słyszeć, jak krzyczałam, leżąc w kałuży własnej krwi, bliska śmierci.

- Jak zgaduję, zjawiły się dobre duchy i ocaliły cię w ostatniej chwili? - zapytał radny Guymer, wywołując krótki śmiech.

- Nie - odrzekła spokojnie, patrząc na tłum. - Choć się o to modliłam, dobre duchy nie przybyły mi z pomocą. Sama się ocaliłam.

- Czy wolno mi spytać, jak tego dokonałaś, skoro Nawiedzający Sny są tak groźni? - zapytał Sadler, unosząc palec.

- Masz rację. Są przerażający. Mają też wielką moc. Lecz przyzwałam jeszcze potężniejszą magię i teraz ona mnie ochrania przed Nawiedzającymi Sny.

Nie masz daru - burknął Guymer.

Nie trzeba mieć daru, żeby być chronionym - powiedziała, zwracając się bardziej do obserwującego ją tłumu niż do członków rady. - Musicie jednak świadomie wybrać tę drogę. Zrozumiałam to w ostatnich chwilach życia i postanowiłam uczynić, co trzeba, żeby się ratować. Dlatego tutaj jestem. Chcę, żeby wszyscy nasi krajanie wiedzieli, że jest dla nich ochrona. Uwierzcie, Nawiedzający Sny mogą się zakraść do umysłu każdego i nie okażą litości. Lecz nikt nie musi się ich obawiać. Nikt nie musi cierpieć i umierać.

Skąd wiesz, że naprawdę jesteś chroniona? - zapytał Guymer.

Gdybym nie była, Nawiedzający Sny by mnie rozszarpał, żebym nie mogła tutaj przyjść i powiedzieć wam, jak można przed nimi chronić i siebie, i nasz lud.

W komnacie zapanował gwar. Niektórzy przekrzykiwali hałas, chcąc się dowiedzieć, co daje ochronę przed Nawiedzającymi Sny.

Magda pozwoliła, żeby niepokój narastał, a potem uniosła rękę, wskazując ku wielkim drzwiom. Odwrócili się, żeby tam spojrzeć.

- Tam stoi lord Rahl, gwarant naszego życia - powiedziała na tyle głośno, żeby wszyscy ją usłyszeli. - On jeden znalazł sposób ochronienia się przed Nawiedzającymi Sny. Ta magiczna osłona jest na tyle potężna, by obronić każdego, który się z nim zwiąże.

- Lord Rahl! - wykrzyknął Guymer. - Tylko znowu nie te bzdury! Lord Rahl już nam przedstawił swoje plany zawładnięcia światem.

Magda popatrzyła na niego gniewnie.

- A od kiedyż to trud chronienia życia twojego i wszystkich niewinnych ludzi w Midlandach i w D'Harze uważa się za chęć władania światem?

- Chodzi o tę przysięgę, którą wedle niego musimy mu złożyć, nieprawdaż? - zapytał starszy Calder.

Magda rozpostarła ręce.

- W tej sprawie wszyscy jesteśmy po tej samej stronie. Midlandy i D'Harę łączą interesy i zagrożenia. Ci ze Starego Świata chcą sobie podporządkować cały Nowy Świat. Nie przejmują się naszymi granicami. Chcą rządzić nami wszystkimi. Jeżeli zwyciężą, nie będzie Midlandów, D'Hary. Wszyscy będziemy albo martwi, albo ich niewolnikami. Chodzi o nasze przetrwanie, nie o błahe kwestie władzy.

- Błahe? - zapytał Sadler. - Nie nazwałbym błahostką podporządkowania się lordowi Rahlowi.

- Uznasz to za całkiem nieistotne - powiedziała Magda - gdy Nawiedzający Sny chyłkiem wśliźnie się do twojego umysłu i stanie się twoim panem, gdy cię zmusi, byś robił to, co ci każe. Mogą cię zmusić, żebyś zdradził najbliższych, a nawet zabił tych, których kochasz. Jeśli będziesz mieć szczęście, twój pan tylko rozszarpie cię od wewnątrz.

Sadler oblizał wargi, ale się nie odezwał.

Szepty w tłumie ucichły, kiedy w smugi światła wszedł człowiek dotąd obserwujący wszystko z głębi komnaty, zza kręgu członków rady.

Prokurator Lothain. Groźny wzrok utkwił w Magdzie Searus.

ROZDZIAŁ 16

Uśmiech Lothaina mroził krew w żyłach niczym szczerząca zęby czaszka.

- A skąd wiesz, lady Searus, że to nie magia Alrica Rahla rozdzierała cię od wewnątrz na strzępy?

- Magia lorda Rahla? - Magda patrzyła na niego z osłupieniem. Dlaczego miałby robić coś takiego?

Lothain uniósł brew. Jego drwiący uśmieszek zniknął.

- Może dokładnie z tego samego powodu, dla którego stanęłaś przed nami: żeby twój wygląd tak przeraził ludzi, by przystali na jego plan przejęcia władzy i zapanowania nad całym Nowym Światem.

Stał niewzruszony jak głaz, prowokując ją, żeby temu zaprzeczyła.

- Wcale nie o to chodzi. - Magda żałowała, że mówi takim obronnym tonem.

- Bo twój mąż cię przekonał, że Alricowi Rahlowi można ufać?

Magda przymknęła oczy. Nie miała ochoty przyznawać mu racji, lecz musiała coś powiedzieć. Wyprostowała się.

- Mój mąż opowiedział mi o jakże realnym zagrożeniu ze strony Nawiedzających Sny. Jako czarodziej wojny aż za dobrze wiedział, do czego są zdolni. Przez wiele lat, tak jak wszyscy, podziwiałam wiedzę i mądrość Baraccusa. W końcu obwołano go Pierwszym Czarodziejem przez wzgląd na szacunek, jakim go darzono. Jako Pierwszy Czarodziej pokładał wielką ufność w Alricu Rahlu. Obaj walczyli w tej wojnie po tej samej stronie. Obaj od początku się starali ocalić wszystkich naszych krajan przed rzezią.

Lothain leciutko się uśmiechnął, jakby ją przyłapał na przejęzyczeniu.

Z twoich słów wynika, że mąż starannie ukształtował twoje poglądy na wiele spraw. - Pogładził palcem niedogolony podbródek, robiąc parę kroków w stronę Magdy. - Powiadasz więc, że twój mąż sekretnie popierał knowania Alrica Rahla chcącego zawładnąć Nowym Światem? Może to właśnie było powodem potajemnych działań twojego męża i jego spotkań pod osłoną nocy z obcymi?

Magda zacisnęła pięści. Tym razem bez trudu przemówiła twardo i stanowczo: - Mój mąż od samego początku walczył w tej długiej wojnie wyłącznie po to, żeby nas wszystkich chronić.

- Długiej wojnie, którą przegrywamy.

- Twoje oskarżenia są obraźliwe i pozbawione podstaw.

Lothain skłonił głowę.

- Twoja lojalność wobec męża jest godna podziwu, lady Searus. Lecz należało się tego spodziewać.

- To wszystko nie ma nic wspólnego ze sprawą - odezwał się starszy Cadell. - Zostawmy na boku motywy. Już wyczerpująco to przedyskutowaliśmy i postanowiliśmy odrzucić propozycję lorda Rahla.

Magda podeszła do starszego siedzącego na honorowym, środkowym miejscu za stołem.

- Lecz sytuacja się zmieniła. Nie ma czasu do stracenia. Nawiedzający Sny są już w Wieży.

- Nikt nie wątpi, iż faktycznie w to wierzysz - odezwał się za nią prokurator Lothain. - Jednakowoż rzecz w wiarygodności tego przekonania. Nawiedzający Sny z pewnością staną się w przyszłości zagrożeniem, lecz spodziewam się, że wówczas zaatakują ważne osobistości.

Magda odwróciła się ku prokuratorowi i uniosła okrwawione ręce.

- Mnie zaatakowali!

Lothain uśmiechnął się lekceważąco.

- Skąd Nawiedzający Sny z głębi Starego Świata miałby o tobie wiedzieć? Jak miałby cię odnaleźć, a już zwłaszcza czemu miałby się tobą zajmować? Lecz Alric Rahl był w Wieży, w jednej komnacie z tobą, i miał wystarczające powody, żeby wpoić ci przekonanie, że to Nawiedzający Sny cię zaatakował.

- To absurd - powiedziała. - Nawiedzający Sny istnieją i są zagrożeniem.

- Oczywiście, że tak - przyznał starszy Cadell. - Lecz zdecydowaliśmy, że pozostaniemy przy naszym własnym sposobie ochrony współmieszkańców.

- Waszym własnym sposobie? - Magda zmarszczyła brwi, odwracając się ku starszemu. - Z pewnością nie masz na myśli wież?

Radny Weston, siedzący obok starszego, pochylił się, zaciskając w pięść dłoń opartą o stół.

- Nie zamierzamy wysłuchiwać twoich argumentów na temat sprawy będącej w gestii rady i niepodlegającej publicznej dyskusji.

Magda wiedziała, że - z oczywistych powodów - będą chcieli zataić prawdziwą naturę projektu. Baraccus nigdy się nie zgodził ani na ten projekt, ani na trzymanie całego planu w tajemnicy. Uwa żał, że jeżeli sytuacja stanie się poważna, ów pomysł można będzie rozważyć, lecz nie w tajemnicy, a jawnie. Najwyraźniej inni też tak myśleli. W rezultacie pomysł z wieżami był najsłabiej chronioną tajemnicą w Aydindril.

- Mamy rozwiązanie i pracujemy nad nim oświadczył z typowym dla siebie władczym spokojem starszy Cadell. - I tylko to ma znaczenie.

Magda, zaszokowana, zamilkła tylko na chwilę.

- Chcesz powiedzieć, że naprawdę się tym zajęliście? Zaczęliście to wdrażać bez wiedzy Baraccusa?

- Pierwszy Czarodziej miał własne obowiązki, to leżało w naszej gestii - wyjaśnił starszy Cadell. - Ukończone wieże nie tylko będą nas chronić przed Nawiedzającymi Sny, ale i odgrodzą Stary Świat, osłaniając nas przed wszystkim, co mający dar wróg mógłby stworzyć i wysłać tu, żeby nas zniszczyć. Wieże nie są częściowym rozwiązaniem, jakie proponuje lord Rahl. Są całościową metodą, która ochroni nas przed wszelkimi atakami i zakończy wojnę.

Magda wiedziała, że Cadell przemawia na użytek słuchaczy. Ujawniał jedynie szlachetne aspekty potwornego zamysłu.

- Jeśli w ogóle można je ukończyć - powiedziała.

- Zostaną ukończone uciął rozgniewany Guymer.

Magda była przerażona. Spojrzała na starszego Cadella.

- Przecież wieże oznaczają śmierć mnóstwa naszych czarodziejów.

- To cena, którą należy zapłacić - stwierdził. - To zakończy wojnę.

Magda nie mogła uwierzyć.

Jakim kosztem? Ile tysięcy naszych najlepszych i najmądrzejszych skażecie na śmierć, żeby stworzyć te wasze wieże?

Cadell wbił wzrok w blat stołu, potarł brew.

- To będą ochotnicy.

Ochotnicy?

Tak. - Starszy się nachmurzył, spojrzał jej w oczy. - Twój mąż, jako Pierwszy Czarodziej, robił coś podobnego, nieprawdaż? Czyż nie wybierał ochotników spośród najbardziej uzdolnionych, żeby poszli w zaświaty do Świątyni Wichrów? Kiedy ochotnik nie wracał, wysyłał kolejnych, jednego po drugim. Baraccus wiedział, że najprawdopodobniej posyła tych ludzi na śmierć. Oni też o tym wiedzieli. Uznano, że to niezbędne ryzyko, i świadomie zapłacono cenę . Teraz jest tak samo. To ofiara, którą nasi krajanie, w tym ci, których spraw tak często broniłaś, powinni złożyć. Magda cofnęła się o krok. Nawet jeśli tysiące dobrowolnie zapłacą tę cenę, trochę potrwa, zanim wieże zostaną ukończone. Nawiedzający Sny nadciągają. Nie możemy czekać.

Starszego Cadella zaczynał ogarniać gniew.

- Sądzisz, że wieże są naszym jedynym pomysłem? Uważasz, że jesteśmy starymi głupcami pozostawiającymi sprawy swojemu biegowi, podczas gdy nasi krajanie są w niebezpieczeństwie? Mamy obdarzonych mocą, którzy, kiedy my tu rozmawiamy, gorączkowo pracują nad znalezieniem sposobu uchronienia nas przed Nawiedzającymi Sny.

- Nie twierdzę, że jesteście głupcami, starszy Cadellu - powiedziała Magda, skłaniając głowę. - Lecz Nawiedzający Sny już tu są. A co, jeżeli czarodziejom nie uda się stworzyć osłony? Jeśli Nawiedzający Sny wedrą się w szeregi pracujących nad tą sprawą i nie pozwolą, by znaleźli rozwiązanie? Dzięki lordowi Rahlowi już mamy osłonę i zadziała ona natychmiast.

- Tak utrzymujesz - odezwał się Lothain. - Nas ciekawi, czy mówisz tak, bo cię zmanipulowano, żebyś w to uwierzyła, czy też dlatego, że świadomie w tym uczestniczysz, bo jesteś zdrajczynią knującą przeciwko Midlandom?

Prokurator przechylił głowę, jakby zachęcał do wyznań.

- Knującą przeciwko...? - Zdumienie Magdy zmieniło się w morderczy gniew. Mówię tak, bo to prawda.

- Tak twierdzisz. Należałoby ustalić, co knuł Baraccus. Wedle naszej wiedzy i ty mogłaś należeć do spisku. W końcu byłaś żoną Pierwszego Czarodzieja, a teraz namawiasz nas, żebyśmy się podporządkowali Alricowi Rahlowi. I nic dziwnego, skoro powiadasz, że sam Baraccus, ponoć nasz szlachetny i wspaniały przywódca, zwierzył ci się, iż bardziej ufa lordowi Rahlowi z D'Hary niż radzie Midlandów. Moim zdaniem nie tak powinna przemawiać kobieta zawsze mieniąca się obrończynią mieszkańców Midlandów. Wedle mojej oceny to słowa kobiety przedkładającej interesy D'Harańczyków ponad nasze.

Tłum zaszemrał. Magda wymierzyła palec w prokuratora.

- Twoje pokrętne oskarżenia mogą kosztować życie wielu tysięcy!

Szepty ucichły, a echo jej głosu wciąż rozbrzmiewało w komnacie.

- Pomijasz właściwą kwestię - powiedział Lothain.

- Właściwą kwestię? Prawda jest taka, że wszędzie węszysz spiski, szpiegów czających się za każdym rogiem, zdrajców za każdymi drzwiami. Dbasz wyłącznie o ściganie tworów własnej wyobraźni, chcąc w ten sposób zyskać większy rozgłos i władzę!

Tłum wstrzymał oddech.

Magda rozpostarła ręce.

- W swojej manii wykrywania spisków, co ma podnieść twój status, rozmyślnie ignorujesz krwawą prawdę, którą masz przed oczami.

Lothainowi - zdumionemu, że ktoś ośmiela się przemawiać do niego takim tonem i na dodatek publicznie go oskarżać o wymyślanie spisków dla osobistych korzyści - odebrało mowę.

Zanim zdołał się otrząsnąć i coś powiedzieć, Magda energicznie odwróciła się do patrzącego w napięciu tłumu.

- Nawiedzający Sny są wśród nas - powiedziała na tyle głośno, by wszyscy ją słyszeli. Członkowie rady postanowili nie widzieć straszliwej prawdy, którą mają przed oczami, ich sprytny Naczelny Prokurator zaś ściga duchy, które tylko on widzi. Jeżeli wybierzecie plan rady i korzystną jedynie dla Lothaina paplaninę o spiskach, grozi wam to, co ja wycierpiałam. Wiedzcie, że bez ochrony możecie umrzeć w niewyobrażalnej męce. Choć rada mogła podjąć decyzję w jak najlepszej wierze, zapłacicie okropną cenę za ich błąd.

Znów rozległy się pełne niepokoju szepty. Niektórzy przekrzykiwali gwar, chcąc się dowiedzieć, co właściwie powinni zrobić. Magda uniosła ręce, prosząc o ciszę, żeby mogła odpowiedzieć.

- Niech rada postępuje, jak chce. Lecz jeśli pragniecie żyć, uklęknijcie, pochylcie się w pokłonie, dotknijcie czołem podłogi i wymówcie modlitwę do lorda Rahla: "Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie". Powtórzcie te słowa trzy razy, by mieć pewność, że stworzyliście więź z magią lorda Rahla mającą chronić wasz umysł przed Nawiedzającymi Sny. Zróbcie to na osobności, jeśli nie chcecie wyjaśniać nikomu swoich motywów lub jeżeli obawiacie się represji. Wiedzcie, że przysięgając posłuszeństwo lordowi Rahlowi, nie stajecie się zdrajcami Midlandów. Po prostu jesteście lojalni wobec własnego życia. Lord Rahl nie jest wrogiem Midlandów, walczy w obronie wszystkich mieszkańców Nowego Świata. Tworzymy jedność. Wszyscy walczymy o prawo do życia, o prawo do wolności od krwawej tyranii. Martwi nie pomożecie Midlandom. - Magda gniewnie wyrzuciła w górę pięść. - Wybierzcie życie! Przysięgnijcie posłuszeństwo lordowi Rahlowi, a będziecie chronieni przed Nawiedzającymi Sny!

Zauważyła, że radni gwałtownie dają znaki strażnikom, żeby ją wyprowadzili.

Zanim zdążyli zareagować, dumnie uniosła głowę i pomaszerowała ku drzwiom. Tłum się rozstępował, robiąc jej przejście niczym osobie mającej władzę i posłuch.

Niektórzy szeptali podziękowania, kiedy ich mijała.

Magda, idąc, patrzyła prosto przed siebie i nie okazywała żadnych emocji.

ROZDZIAŁ 17

Magd a zobaczyła lorda Rahla stojącego nieruchomo tuż za wielkimi drzwiami i obserwującego jej długi marsz. Jego dwaj wielcy, ponurzy gwardziści stali w pobliżu. Mijając wielkie, mahoniowe drzwi, obejrzała się przez ramię i spostrzegła strażników rady szli za nią, a teraz się zatrzymali, pewni, że naprawdę odchodzi i nie ma zamiaru wrócić.

W głębi rotundy ujrzała oddziałek lorda Rahla, gotowy bronić go w razie potrzeby. Uświadomiła sobie, że pewnie nie są w dobrym nastroju po tych wszystkich gniewnych wypowiedziach i oskarżeniach przeciwko lordowi Rahlowi, jakie usłyszeli. Żołnierze musieli uznać, że to potencjalnie nieprzyjazne miejsce. Co więcej, już trzech z nich po przybyciu do Wieży zmarło tajemniczą śmiercią. Na znak lorda Rahla opuścili jednak broń.

W komnatach rady - pomimo nawoływań do spokoju - sytuacja nie wracała do normy. Tłum nie chciał zachowania porządku obrad. Domagał się odpowiedzi na dociekliwe pytania o zagrożeniu ze strony Nawiedzających Sny.

Magda miała nadzieję, że rada przemyśli sprawę i zrozumie sensowność skorzystania ze sposobu lorda Rahla na ochronę ludzi. Z doświadczenia wiedziała, że rada często dopiero po dalszych namysłach uznawała, że jej sugestie mają sens. Liczyła, że tak będzie i tym razem.

- Muszę cię przeprosić, lady Searus - powiedział lord Rahl, nisko się kłaniając. - Ogromnie się myliłem.

- Co do czego? - zapytała, wciąż jeszcze rozgorączkowana, ruszając w dalszą drogę.

Poszedł razem z nią, czyniąc gest w stronę komnaty rady, w której wrzało. Ludzie pokrzykiwali, domagając się, żeby ich wysłuchano, chcąc wiedzieć, czy niebezpieczeństwo naprawdę jest tak realne.

- Muszę cię prosić o przebaczenie. Myliłem się, a ty miałaś rację. - Nieco się ku niej nachylił, unosząc brew. - Przekonałem się, że przez te krótkie włosy nie masz żadnego statusu i że stałaś się łagodna jak owieczka.

Ta kpiąca uwaga rozładowała gniew Magdy. Nie mogła się nie uśmiechnąć.

- Cóż, prawda jest prawdą bez względu na status.

Obejrzał się przelotnie ku komnatom rady.

- Myślę, niestety, że to wygarnięcie prawdy przysporzyło ci wrogów.

Magda przestała się uśmiechać.

- Dzisiaj omal dwa razy nie umarłam. Za drugim razem ty mnie sprowadziłeś z powrotem, kiedy już przechodziłam przez zasłonę do świata umarłych. Prawie byłam w objęciach dobrych duchów. Umarłabym, gdybyś mnie nie ściągnął do świata żywych. Teraz każda przeżyta chwila jest darem. A inni mogliby mnie tylko zawrócić tam, gdzie powinnam się znaleźć... Skoro mam żyć, będzie to życie skromne, pozbawione blichtru.

- Mylisz się, Magdo, twierdząc, że powinnaś była umrzeć. Wybrałaś życie. I to się liczy. Nie możemy żyć, kierując się tym, co by mogło być. Musimy brać życie takim, jakie jest. Żyjesz i tylko to ma znaczenie.

Magdzie jednak życie bez Baraccusa wydawało się puste i ponure. Choć wtedy tak cierpiała, myślała, że wkrótce znów się z nim spotka. I chociaż pragnęła żyć, to zarazem żałowała, że wyrwano ją śmierci.

- Przeżyłaś i podarowałaś innym możliwość wybrania ochrony, żeby i oni mogli żyć - powiedział jeden z gwardzistów lorda Rahla.

Alric Rahl obejrzał się na niego i skinął głową.

- Teraz decyzja należy do nich, nie do rady.

Znów spojrzał na Magdę.

- Lecz pomagając ludziom dokonać samodzielnego wyboru, sama wpakowałaś się w tarapaty. Może powinnaś pojechać ze mną do Pałacu Ludu. Będziesz tam bezpieczniejsza.

Magda się zastanawiała, czy w ogarniętym wojną świecie w ogóle istnieje bezpieczne miejsce. Jeżeli jakaś twierdza padnie, kolejna zostanie oblężona. I na koniec nie będzie żadnego bezpiecznego schronienia, do którego można by uciec. Albo przetrwa cały Nowy Świat, albo cały wpadnie w łapy najeźdźców.

Ludzie przyglądali się lordowi Rahlowi, kiedy ich mijał, chociaż nie odwzajemniał ich spojrzeń. Ich oczy zdradzały lęk przed dumnym lordem Rahlem, człowiekiem, którego niewielu w Wieży widziało. Lecz z pewnością słyszeli opowieści o nim.

Kiedy szli przez ogromną rotundę, Magda dostrzegła innych, stojących z tyłu, w mroku - zatroskanych ludzi popatrujących ku niej i cicho rozmawiających. W zwróconych na nią oczach widziała lęk. Uświadomiła sobie, że choć niektórzy bali się lorda Rahla, większość nie na niego patrzyła to ją obserwowali. Patrzyli na nią w jakimś celu, szukając odpowiedzi, ratunku lub może tylko iskierki nadziei. Nie zauważali jej krótkich włosów. Widzieli Magdę Searus, okrwawioną kobietę, która oznajmiła, że nie musi tak być.

Potrząsnęła głową.

- Dorastałam w Aydindril. Po ślubie z Baraccusem mieszkałam w Wieży. To mój dom. Toczymy wojnę i mój dom jest zagrożony. Muszę tu zostać i walczyć o niego. To są moi krajanie. Muszę zostać dla nich. Ludzie są przyzwyczajeni robić to, co nakaże rada. Nie wiem, czy ktoś wybierze więź z tobą i twoją ochronę, ale przynajmniej ja jestem chroniona przed Nawiedzającymi Sny. To oznacza, że łatwiej mi będzie walczyć. Może uda mi się przekonać innych, żeby przyjęli tę samą ochronę. Poza tym Nawiedzający Sny nie są jedynym zagrożeniem. Wiem, że i Baraccus zawsze uważał, że tu, w Wieży, czai się coś niedobrego.

- Knowania Lothaina?

Magda zagryzła wargi, zastanowiła się.

- Nie sądzę, znając męża, by było to takie proste. Jest tu coś bardzo złego, sięgającego głębiej.

- Co masz na myśli?

- Przede wszystkim grupa Świątyni miała w niej zapieczętować najgroźniejsze rzeczy. Zdradzili nas, zapewne po to, by pomóc uchronić ludzi przed tyranią magii.

- Lecz ich ujęto i skazano na śmierć.

Magda zaczynała myśleć, że cała ta historia jest zbyt prosta, zbyt uładzona. Zaczynała się zastanawiać, czy naprawdę byli zdrajcami.

- Jak tacy ludzie mogliby się zwrócić przeciwko nam? Czy ludzkość cierpi pod tyranią magii? Drogie duchy, byli czarodziejami, magicznymi istotami, a nie tyranami. No i przeraża to, że cała grupa Świątyni, sto osób, mogło pracować dla wroga. Nikt, nawet Baraccus, nie podejrzewał czegoś takiego. Jeśli nikt nie żywił podejrzeń, to czy naprawdę uważasz, że Lothain zdołał wyłapać i zabić wszystkich zdrajców?

- Trudno sobie wyobrazić tak masowy spisek w Wieży, a już zwłaszcza wśród tak zaufanych ludzi. Jestem przekonany, że Lothain przed egzekucją wymuszał torturami zeznania i że dopadłby także innych, gdyby tacy byli.

- Mówiłeś, że od waszego przybycia trzech twoich żołnierzy zmarło tajemniczą śmiercią - przypomniała mu.

- Istotnie.

- Baraccus zostawił mi liścik. Ostatnie słowa dla mnie. Napisał, że tutaj jest moje przeznaczenie. Prosił, żebym miała odwagę znaleźć prawdę.

- Prawdę? O czym?

Magda głęboko westchnęła.

- Nie wiem.

- Skąd wiesz, że ten liścik naprawdę mówi o czymś konkretnym? Może Baraccus, znając twój charakter, chciał ci tylko powiedzieć, że jesteś w jego sercu.

- Nakazał mi też strzec umysłu.

Lord Rahl zmylił krok.

- Strzec umysłu? Uważasz, że przed Nawiedzającymi Sny?

Spojrzała na niego z ukosa.

- Ty mi powiedz.

Odwrócił ku niej głowę i pasma blond włosów zsunęły się z ramienia.

- Zatem sądzisz, że chciał, abyś tu została?

- T a k . Napisał, że moje przeznaczenie jest tutaj. Baraccus był czarodziejem wojny. Miał dar prorokowania. Myślę, że wiedział, iż dzieje się tu coś złego, i chciał, żebym to wykryła.

Lord Rahl przemyślał to, kiedy szli pomiędzy olbrzymimi marmurowymi kolumnami podtrzymującymi łukowaty strop z wymalowanymi pomiędzy żebrowaniem scenami z ważnych wydarzeń.

- Baraccus był czarodziejem wojny. A ty... hmm... nie jesteś. Jak mogłabyś zrobić coś, czego on nie potrafił?

- Spróbuj zgadnąć, ile razy starałam się to zrozumieć.

Lord Rahl pomrukiem zasygnalizował, że ją rozumie.

- I nie wiesz, czego miałabyś szukać?

- Pewnie prawdy.

- Ale jakiej prawdy?

- Może prawdy o tym, dlaczego Baraccus się zabił.

Lord Rahl chwilę się nad tym zamyślił. Wreszcie sfrustrowany machnął ręką.

- Może po prostu ta wyprawa do świata zmarłych tak go przytłoczyła, że stracił wszelką nadzieję?

Magda spojrzała na niego.

- Nikt z grupy Świątyni nie odebrał sobie życia po powrocie. Żaden z nich nie wydawał się przytłoczony. Baraccus był od nich silniejszy.

Lord Rahl splótł dłonie za plecami i w milczeniu szedł obok niej, zamyślony.

Baraccus nigdy nie robił nic bez ważnego powodu - powiedział w końcu. Otóż to. Uważam, że miał powód, żeby się zabić. Myślę, że tylko w ten sposób mógł dokonać czegoś niesłychanie ważnego. Uważam, że Maraccus poświęcił życie z bardzo ważnego powodu. Muszę go poznać. Sądzę, że chciał, żebym poszukała odpowiedzi na to pytanie. Muszę zostać i znaleźć prawdę kryjącą się za tym wszystkim, co się wydarzyło. Wygląda na to, że mnie jedną obchodzi, dlaczego się zabił. I być może tylko ja mogę znaleźć odpowiedź. Tak czy inaczej, Baraccus chyba w to wierzył. Właściwie obarczył mnie tą misją, swoją ostatnią prośbą. Napisał, żebym przeżyła życie, które może być wyłącznie moje.

Weszli do długiej galerii i lord Rahl spojrzał na czerwone chorągwie wiszące nad nimi.

- Od czego zaczniesz?

- Jeszcze nie wiem.

Przez chwilę szedł w milczeniu po purpurowym dywanie, na którym wyhaftowano nazwy bitew, a potem spojrzał na Magdę i uśmiechnął się. Nie był to radosny, raczej smutny i posępny uśmiech.

- Rozumiem. Tutejsi ludzie mają szczęście, że jesteś po ich stronie. Lecz wiedz jedno: nie ty jedna jesteś tutaj chroniona przed Nawiedzającymi Sny.

Magda spojrzała na niego, marszcząc brwi. Mijali olbrzymie czarne kolumny.

- Co masz na myśli? Rada odrzuciła twoją pomoc.

Splótł dłonie za plecami i poczekał, aż minęli grupkę gapiów i znaleźli się poza zasięgiem słuchu.

- Spodziewałem się, że mogą to zrobić, więc zaraz po przybyciu poszedłem do pracujących tu oficerów i czarodziejów i przedstawiłem im całą sytuację. Wojskowi aż za dobrze wiedzą, czym jest zagrożenie, i cenią sobie sposoby skutecznej obrony.

- Jesteś szczwany, lordzie Rahlu.

Uśmiechnął się, zadowolony z siebie.

- Za mądry jestem, żeby składać życie nas wszystkich w łapska rady. I dlatego najpierw poszedłem do niektórych ważnych ludzi w Wieży.

- I przysięgli ci wierność?

- Nie wszyscy. Ale niektórzy zrozumieli wagę zagrożenia i wypowiedzieli modły, tak jak ty. Zaśmiał się cicho. Chociaż żaden z nich nie musiał się najpierw zalać krwią.

Uśmiechnęła się z zażenowaniem.

- Baraccus mówił, że jestem uparta.

- Są z nami oficerowie Rendall i Morgan - powiedział. - Dowodzą oddziałami w samym Aydindril i wokół miasta. Grundwall też. Dowodzi Strażą Obywatelską.

Magda kiwnęła głową.

- Znam ich. To zacni ludzie. A czarodzieje?

- Ponieważ wiąże się to z magią, starali się pojąć prawdziwą skalę zagrożenia oraz sensowność remedium. Niektórzy nie przyjęli mojej propozycji, lecz wielu to zrobiło. To oznacza, że mamy sporo sprzymierzeńców mogących działać bez obawy, że Nawiedzający Sny ich podpatrzą.

Magda westchnęła.

- Nie wszyscy przystali na ochronę poprzez więź z tobą. Może uda mi się ich namówić.

Kiedy dotarli do muskularnych żołnierzy lorda czekających na końcu długiej galerii, Alric Rahl odwrócił się ku Magdzie.

- Na mnie już pora. Tu zrobiłem, co mogłem, i teraz muszę się zająć pilnymi sprawami.

Magda spojrzała w jego błękitne oczy.

- Powiedz mi coś, zanim odejdziesz.

- Jeśli mogę.

- Czy rada i prokurator mają rację? Chodzi ci o władzę? Kieruje tobą chęć zdobycia władzy? Dlatego stworzyłeś tak działającą więź, żeby ludzie musieli przysiąc ci wierność? Mów prawdę.

Zatknął kciuki za pas i przez jakiś czas patrzył jej w oczy. Nie stracił rezonu.

- Wiedz jedno, lady Searus. Mam w Starym Świecie szpiegów. Szukają Nawiedzających Sny. Wysłałem ich tam, żeby wytropili i zabili wszystkich tych sukinkotów. Nie mogłem ci o tym powiedzieć wcześniej, zanim złożyłaś mi przysięgę, bo nie mogłem ryzykować, że Nawiedzający Sny się o tym dowiedzą. Gdyby chodziło mi o władzę, pozwoliłbym żyć Nawiedzającym Sny, żeby ludzie musieli przysięgać mi posłuszeństwo. Jeżeli ludzie, których wysłałem, wykonają swoje zadanie, nikt nie będzie musiał przysięgać mi posłuszeństwa.

Magda się uśmiechnęła.

- Dziękuję, lordzie Rahlu. Twoja mądrość przerasta moje zrozumienie.

ROZDZIAŁ 18

Magda uniosła małą latarenkę, starając się coś zobaczyć w ciemności. Wydawało się jej, że wie, gdzie jest, ale nie miała całkowitej pewności. W zimnym i wilgotnym labiryncie kamiennych korytarzy pod bardziej uczęszczanymi sektorami Wieży było smoliście czarno, przez co trudniej jej się było zorientować. Na górze liczne pomieszczenia były obszerne, wymyślnie zdobione i wygodne, lecz te rzadko używane korytarze, którymi prowadziła ją Tilly, przypominały ciasne piwnice. Magda widziała mgiełkę przy każdym oddechu unoszącą się w zimnym, wilgotnym powietrzu.

Woda, sącząca się latami ze spoin pomiędzy kamieniami ścian, utworzyła miejscami na podłodze gąbczastą, śluzowatą warstwę. Magda czasem musiała wstrzymywać oddech, tak cuchnęły trupki szczurów gnijące w kałużach stojącej wody. Atramentowo czarne bajorka odbijały żółte, migotliwe światło latarni, rzucając na strop dziwaczne cienie.

- Na pewno nie zabłądziłaś, Tilly?

Tilly - idąca przodem, bo korytarze były tak wąskie, że nie mogły iść obok siebie - obejrzała się przez ramię i powiedziała, nie zwalniając kroku: - Często tędy chodzę, pani. Inne przejścia są czasem zatłoczone i hałaśliwe. Przekonałam się, że tędy jest szybciej, a poza tym wolę być sama ze swoimi myślami.

Magda dobrze to rozumiała. I chociaż nie lubiła ciasnych, ciemnych korytarzy, to miały przynajmniej tę zaletę, że były praktycznie nieużywane.

- Daleko jeszcze?

- Tak jakby, pani.

Szły dziwnym zakolem korytarza omijającego wybrzuszający się po prawej stronie szary, cętkowany granit. To było podnóże góry, tworzące tutaj ścianę, dowód, że znajdowały się na samym dole Wieży Czarodzieja, głęboko w trzewiach góry, w którą ją wbudowa no. Przeważająca część dolnych partii Wieży została wpasowana bezpośrednio w kamienne serce góry.

Na skrzyżowaniu skręciły w lewo, w korytarz prowadzący w głąb Wieży. Był jeszcze węższy, a strop - niższy.

Niedługo potem kamienną podłogą wstrząsnął głuchy łomot. Magda odczuła ten wstrząs całą sobą. Ze spoin kamieni posypał się kurz. Przystanęły. Usłyszała daleki krzyk niosący się echem po wąskim korytarzu.

- Co to było? zapytała, a słowa powróciły do niej echem z mroku.

Tilly się obejrzała i zobaczyła, że Magda się zatrzymała.

- Niedaleko stąd czarodzieje pracują nad nową bronią. Czasem ludzie zostają ranni. To pewnie tylko to.

- Więc twoim zdaniem to mogłoby być także coś innego?

Staruszka pochyliła się ku niej i ściszyła głos: - Wiem, że to ja posiałam tę myśl w twojej głowie, pani, ale to było, zanim ludzie zaczęli tu znajdować zmarłych. Jak już mówiłam, kiedy poprosiłaś, żebym ci pokazała drogę, nie wiem, czy to taki dobry pomysł. I choć bardzo bym chciała wierzyć w twoje domysły, nie wiem, czy jednako to sobie tłumaczymy.

Wkrótce po śmierci Baraccusa zaczęto znajdować okaleczone zwłoki w niższych partiach Wieży. Lęki Tilly były zrozumiałe, zwłaszcza że sama znalazła jedno z ciał. Ludzie nie wiedzieli, kto za to odpowiada, i to tylko potęgowało ich strach.

Lord Rahl już dawno odjechał, toteż nie mogli go obwiniać, chociaż paru wciąż próbowało. Niektórzy woleli obwiniać kogokolwiek, niż bać się nieznanego.

Magda podejrzewała, że zabójstwa najprawdopodobniej były dziełem Nawiedzających Sny, przed czym już ostrzegła radę. Sama złożyła przysięgę lordowi Rahlowi, toteż więź chroniła ją przed Nawiedzającymi Sny i dlatego niezbyt się bała, że coś jej grozi w dolnych sektorach Wieży. Tilly nie była całkiem pewna, że to Nawiedzający Sny. Martwiła się o bezpieczeństwo Magdy tu, na dole, gdzie znaleziono ciała. Magda zaś, chociaż miała własne poglądy, nie mogła w głębi duszy nie podzielać tych niepokojów.

Magda przesunęła dłonią po krótkich włosach, otrzepując je z odłamków kamienia i kurzu, które spadły ze spoin w stropie.

Skoro nie sądzisz, że to Nawiedzający Sny, to czy słyszałaś jakieś pogłoski o tym, kto mógłby to robić?

Tilly przepatrywała mrok za nimi i przed nimi.

Nie "kto", pani, tylko "co".

Magda zmarszczyła brwi.

Co masz na myśli?

Nikt nie wie zbyt dużo o tych zabójstwach i nie znaleziono żad nych dowodów. Ale mówi się, że to nie ludzie zrobili to tym biedakom. A przynajmniej nie ludzie przy zdrowych zmysłach. Skłonna jestem się z tym zgodzić, pamiętając, co widziałam.

- Nawiedzający Sny potrafią rozerwać człowieka na strzępy lub zmusić go, żeby kogoś zaatakował z gwałtownością dzikiego zwierzęcia.

Tilly się wyprostowała.

- Może i tak. Obiecaj, że tam na dole będziesz ostrożna. Nie masz daru. Obiecujesz, że cały czas będziesz czujna?

Magda skinęła głową.

- Nie musisz się o to kłopotać. Wrócę, gdy tylko zrobię to, po co tu przyszłam. Nie mam ochoty zostawać dłużej niż to konieczne.

Poszła za Tilly idącą na tyle szybko, że widać było, iż lekko utyka. Jeszcze parę razy słyszała krzyki, zanim wreszcie zmieniły się w łkanie, a potem i to litościwie ucichło. Miała nadzieję, że to działania czarodzieja kogoś zraniły, a nie coś innego. W tym przypadku cierpiący od razu uzyskałby pomoc.

Gdyby to była robota Nawiedzających Sny, nie byłoby żadnej pomocy.

Magda dobrze wiedziała, że Tilly może swobodnie chodzić niemal po całej Wieży i mało kto zwraca na nią uwagę. Większość ludzi prawie jej nie zauważała, jakby była niewidzialna. Była po prostu podrzędną pracownicą, jedną z wielu, zajmującą się swoją robotą. Ludzie rzadko ją dostrzegali.

Martwiła się, że Nawiedzający Sny też to zauważą, docenią korzyści z anonimowości i zawładną Tilly, żeby ją wykorzystać do swoich celów. Żeby ją chronić, namówiła Tilly, by przysięgła wierność lordowi Rahlowi, i teraz staruszki też strzegła magiczna więź. Chociaż Nawiedzający Sny już jej nie zagrażali, wciąż bała się tego, co mogło grasować w Wieży. Magda nie do końca rozwiała jej obawy.

Tilly się zatrzymała i przycisnęła plecami do ściany z kamiennych bloków, robiąc przejście trzem mężczyznom, którzy znienacka wyłonili się z mroków. Byli odziani w skromne szaty, spieszyli się. Magda głębiej nasunęła kaptur, kryjąc twarz, i cofnęła się pod ścianę, obok Tilly.

- Tilly - przywitał staruszkę pierwszy z mężczyzn, skłaniając głowę.

Większość ludzi nie znała jej imienia, lecz najwyraźniej nieliczni - tak jak Magda zauważali staruszkę i zapamiętywali jej imię.

- Wiesz, kto to krzyczał? - zapytała Tilly.

Musiał się ustawić nieco bokiem, żeby przejść.

- Tak - odparł z gniewem. - Merritt właśnie zabił kolejnych dwóch. Trzeci został ranny. To jego krzyki słyszałaś.

Magda rozpoznała to nazwisko. Baraccus często je wypowiadał. Odezwała się bez zastanowienia: - Jak Merritt zabił tych ludzi?

Pierwszy mężczyzna spojrzał na nią, najwyraźniej wzburzony. Odsuwała latarnię, jakby nie chciała tarasować im drogi, a przy okazji oświetlała jego twarz, swoją zostawiając w cieniu.

- Merritt odmówił nam dalszej pomocy w tworzeniu decydującej broni. Pięciu dzielnych czarodziejów straciło przez to życie. - Zacisnął usta. - Teraz dwaj kolejni zmarli, próbując wykonać zadanie. Merritt ich zostawił, zamiast nadzorować. Przynajmniej trzeci odzyska zdrowie, chociaż pewnie straci wzrok. Nie wiem, ilu jeszcze zginie, zanim nam się - z woli Stwórcy - powiedzie.

- Bardzo mi przykro - powiedziała ze współczuciem Magda. - Merritt powinien tam być - odezwał się drugi.

Ten pierwszy mruknął potakująco, mijając Magdę. Stwierdziła, że czuć go dymem i swądem przypalonego ciała. Kiedy przechodził obok, zauważyła na jego szacie plamki krwi.

Pochyliła głowę, żeby nie rozpoznali jej dwaj pozostali mężczyźni niosący jarzące się kule rzucające chłodny, zielonkawy poblask na ich gniewne twarze. Wszyscy trzej szybko zniknęli w ciemnościach.

ROZDZIAŁ 19

Kiedy tamci znaleźli się poza zasięgiem słuchu, Tilly nachyliła się ku niej.

Czarodzieje - powiedziała i dopiero wtedy ruszyła w dalszą drogę.

Magda przypuszczała, że byli czarodziejami, bo mieli na sobie proste szaty, a kiedy spojrzała im w oczy, zyskała pewność.

Chociaż sama nie miała daru, dysponowała rzadko spotykaną umiejętnością dostrzegania go w oczach tych, którzy go mieli. Zawsze uważała, że to po prostu intuicja. Baraccus twierdził, że coś więcej. Powiedział jej, że choć nie ma jawnego daru, ma ukryte zdolności, pod pewnymi względami wyróżniające ją spośród innych pozbawionych magicznego daru. Że iskra życia jest w niej silniejsza niż u większości ludzi. To właśnie - powiedział zobaczył w jej oczach: że jest nie tylko piękna, ale i inteligentna, niezwykła, wyjątkowa. Czasami patrzył jej w oczy i szeptał do siebie, jaka jest urzekająca, jakby go nie słyszała, jakby w samotności patrzył na coś niezwykłego, a nie na swoją żonę.

Nigdy się nie uważała za aż tak wyjątkową, ale była szczęśliwa, że on tak o niej myślał.

Dobrze pamiętała chwilę, kiedy po raz pierwszy spojrzała Baraccusowi w oczy. Jak jej zabrakło słów, kiedy patrzyła w te łagodne, mądre oczy. Jaka się wtedy poczuła bezpieczna. Wiedziała, oczywiście, że miał dar, lecz za tymi magicznymi talentami zobaczyła też przystojnego starszego mężczyznę, który ją zafascynował. Któż zna ścieżki miłości?

Magda nie tylko ujrzała dar w oczach wszystkich trzech mężczyzn, ale i była przekonana, że rozpoznała dwóch pierwszych. Nie wiedziała, jak się nazywają, ale już ich widziała. Czasami towarzyszyła Baraccusowi, kiedy udawał się w niższe sektory Wieży, żeby się zobaczyć z czarodziejami. Pomyślała, że właśnie wtedy musiała zobaczyć tych mężczyzn, bo nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek odwiedzili Baraccusa w ich komnatach.

Pomyślała również, że zna imię "Merritt". Baraccus spotykał się z wieloma mającymi dar i nie zawsze jej ich przedstawiał. Wiedziała, kiedy wolał, żeby pozostała na uboczu lub nawet w ogóle się nie pokazywała - na przykład wtedy, kiedy ktoś przychodził porozmawiać o poufnych sprawach lub żeby poinformować o kłopotach. Czasami, kiedy goście już wyszli, Baraccus stawał w oknie i ze stoickim spokojem patrzył na leżące w dole Aydindril. A czasem po ich wyjściu mówił jej, jak się nazywają i o czym rozmawiali. Niekiedy opowiadał jej o ludziach, z którymi spotykał się w niższych sektorach Wieży. Imię "Merritt" brzmiało znajomo, chociaż nie mogła dopasować do niego żadnej twarzy. Może nigdy nie widziała tego czarodzieja, a tylko słyszała, jak Baraccus o nim mówi.

Magda wolałaby nie wracać na niższe poziomy Wieży. W najlepszym razie było to miejsce działające na nerwy, pomijając nawet pewne sprawy, o których słyszała od Baraccusa, a teraz - po ostrzeżeniach Tilly jeszcze bardziej odstręczające. Ale nie miała pojęcia, co innego mogłaby zrobić. Skończyły się jej pomysły, a musiała znaleźć odpowiedzi.

Całe tygodnie po wyjeździe lorda Rahla dyskretnie zasięgała języka, ale nic to nie dało. Rozmawiała ze wszystkimi znanymi sobie czarodziejami i czarodziejkami, a przynajmniej z tymi, do których mogła swobodnie zagadać. Większość była jej przychylna, lecz nikt z nich nie wiedział o niczym, co by się mogło przydać.

Magda wiedziała, że Baraccus rzadko się zwierzał innym, nawet tym mającym dar; chyba że chodziło o konkretne sprawy, o których powinni wiedzieć. Jej dociekania tylko to potwierdziły. Inni znali jedynie drobne fragmenty całości. Trochę się zdziwiła, uświadamiając sobie, że o wiele więcej niż inni wie o Baraccusie i jego sprawach, więcej nawet niż ludzie, z którymi pracował.

Dzięki Baraccusowi więcej niż ktokolwiek z nich wiedziała o wojnie, o skomplikowanych sojuszach i tajnych działaniach, choć może nie znała szczegółów. Chociaż inni dostrzegali pewne szczegóły, to ona w wielu przypadkach widziała całościowy obraz tego, nad czym pracował Baraccus. Lepiej znała związki pomiędzy różnymi fragmentami.

Podobnie było nawet z lordem Rahlem, człowiekiem, któremu Baraccus najbardziej ufał, lecz także nie powierzał mu wszystkiego. I chociaż Alric Rahl znał wiele szczegółów dotyczących Nawiedzających Sny, mniej niż Magda wiedział o całej tej sprawie.

Jej mąż pilnie strzegł swoich tajemnic, nie mówił o swojej działalności ani o przyczynach tego, co robił. Często powtarzał, że zachowywanie takiej wiedzy dla siebie to kwestia przetrwania.

Chociaż Magda dużo wiedziała, i tak słabo się orientowała w roz maitych aspektach jego działalności. I nadal nie wiedziała, dlaczego się zabił.

Wielu spośród tych, z którymi rozmawiała, wolało ją wypytywać, niż mówić o Baraccusie. Chcieli się dowiedzieć o Nawiedzających Sny i czy prawdą jest to, co opowiadają ludzie, którzy byli na sesji rady, kiedy się tam zjawiła, cała zakrwawiona. Kiedy Magda potwierdziła, pytali o modły, które się wypowiada, żeby chronić umysł. Udzieliła rady każdemu, kto o nią prosił. Niektórzy słuchali z otwartym umysłem i byli wdzięczni, innych nie interesowała więź z Alrikiem Rahlem.

Dowiedziała się, że kilku mających dar już się spotkało z lordem Rahlem i przystało na więź z nim.

Początkowo, po wyjeździe lorda Rahla, Magda się martwiła, czy więź nadal działa. Ku swojemu zdziwieniu przekonała się, że wciąż go wyczuwa. Było to bardzo dziwne uczucie, lecz dzięki tej więzi wiedziała, jak daleko jest lord i w jakim kierunku zmierza. Ta łączność dodawała jej otuchy i pewności, że jest chroniona przed Nawiedzającymi Sny.

Lato się kończyło, tajemnice skryte za śmiercią Baraccusa wciąż nie dawały jej spokoju i Magdzie pozostawało jedynie pójść za podszeptem Tilly. Nie bardzo jej się to podobało, zwłaszcza przy nowych zagrożeniach w Wieży, ale w swoim poszukiwaniu odpowiedzi zabrnęła w ślepy zaułek. No a poza tym podświadomie się obawiała, że straci szansę, jeśli Nawiedzający Sny ją uprzedzi i zawładnie kobietą.

Pomimo jej obaw Tilly zdawała się rozumieć, że Magda musi się dowiedzieć, dlaczego Baraccus się zabił. Uważała, że spotkanie z tą kobietą przynajmniej pomoże Magdzie odzyskać spokój. Lecz Magda szukała nie tylko spokoju. Pragnęła odpowiedzi.

Korytarz wreszcie doprowadził je do ogromnego, wąskiego pomieszczenia przypominającego olbrzymią szczelinę w trzewiach góry. Bloki drobnoziarnistego granitu tworzyły strzelające w górę ściany. Pomieszczenie miało pewnie dwanaście pięter wysokości, ale szerokością ledwie dorównywało korytarzom w Wieży, w których kupcy czasem sprzedawali swoje towary z niewielkich wózków lub budek.

Wąski korytarz był taki długi, że Magda nie widziała twarzy ludzi znajdujących się na jego końcu. Czasami nie mogła się nawet zorientować, jakiej są płci. Dostrzegała jedynie barwy szat informujące o randze i funkcji.

Trochę jej ulżyło, że znowu widzi ludzi, że nie jest sama w ciemnych czeluściach. Krzyki, które usłyszała, i wieść, że ktoś właśnie umarł, na nowo roznieciły ból po stracie męża.

Tuż u szczytu jednej z długich ścian widać było nocne niebo. Uwijały się tam nietoperze, łowiąc owady.

Zza rogu wyglądał kocur; wielkie zielone ślepia obserwowały nietoperze. Najwyraźniej był głodny. Magdzie żal się zrobiło wychudłego czarnego kota i wyjęła z sakiewki u pasa zawiniątko z kawałkami kurczaka. Odwinęła posiłek, który ze sobą zabrała, i rzuciła kawałeczek mięsa głodnemu kotu. Podała Tilly pasek mięsa, sobie leż wzięła, a resztę zawinęła i schowała do sakiewki. Kot skoczył i pochłonął nieoczekiwany kąsek, a one ruszyły w dalszą drogę, pogryzając kurczaka.

Magda kilka razy była w tym olbrzymim pomieszczeniu, choć docierała tu przyjemniejszą drogą, toteż wiedziała, że to centralne przejście prowadzące do wielu ważnych sektorów w dole Wieży. Kiedy przyszła tu pierwszy raz, Baraccus jej powiedział, że szczeliny u szczytu jednej ze ścian służą jako szyb wentylacyjny, zasysając powietrze z dolnych partii Wieży i nawiewając świeże.

Czasem przez te szczeliny wlatywały do Wieży ptaki. Dość często znajdowano w korytarzach ptaszka, który się zgubił. Niekiedy wilgowrony trafiały aż do pokoi jadalnych i skakały po podłodze, szukając okruchów, albo bezczelnie podkradały jedzenie wprost z talerzy.

Magda zauważyła kilka wróbli, które na pewno się tu dostały przez szczeliny, nocujących na wspornikach u szczytu ściany. Wypatrzyła nawet kruka siedzącego na belce - pióra nastroszone, czarne ślepia obserwujące ludzi w dole.

Na zewnątrz było cieplej niż w środku, więc tej nocy otwory wentylacyjne działały w ten sposób, że wpuszczały do korytarza parne powietrze, przez co było dość duszno. Na różnych wysokościach unosiła się tu mgiełka dymu docierającego z rozmaitych warsztatów.

Do ściany po prawej stronie przywierały kamienne schody prowadzące na długie, wąskie galeryjki z szeroko rozmieszczonymi przejściami. Niektóre były zamknięte drzwiami, lecz większość prowadziła do różnych sektorów.

Wielu ludzi bardzo się spieszyło, ale Magda była przyzwyczajona do tego, że mieszkańcy Wieży prawie zawsze się spieszą. Była to ogromna budowla, toteż przejście z jednej części do drugiej często trwało całe godziny. W pewnych przypadkach mogło zabrać większość dnia - przedłużało się z rozmaitych powodów, jak na przykład pogaduszki po drodze. Pewnie dlatego Tilly wolała prawie puste boczne korytarze.

Kiedy Tilly zauważyła, że Magda wpatruje się w bezładnie ustawione pod jedną ze ścian wózki załadowane zakrwawionymi bandażami, pochyliła się ku niej i szepnęła: - Tu na dole, przy tej ich robocie, błędy drogo kosztują. Co gorsza, często są karane śmiercią.

Magda nie musiała pytać, o czym Tilly mówi. Kilka razy towarzyszyła Baraccusowi, kiedy musiał się rozmówić ze swoimi czarodziejami, pracującymi nad wojennym orężem.

Wchodziły do sektora Wieży, gdzie broń stwarzano też z ludzi.

Chociaż rozumiała, że to konieczne, nadal przerażała ją myśl o wykorzystywaniu magii do zmieniania ludzi, do przekształcania ich niekiedy w coś, co już nie miało w sobie nic ludzkiego. Uważała taki proceder za odrażający.

ROZDZIAŁ 20

Tędy. Tilly wskazała przejście skryte w mroku, w głębi ogromnego pomieszczenia. - Musimy pójść tamtędy.

Magda kiwnęła głową. Wiedziała o tym miejscu, choć nigdy przedtem nie miała powodu, żeby tam się udać. Przycisnęła dłoń do kurczących się z niepokoju mięśni brzucha.

Idąc, starała się najlepiej jak mogła osłonić twarz kapturem peleryny. Nie miała ochoty robić uników, żeby ludzie nie mogli jej rozpoznać, ale też nie zamierzała bez potrzeby ujawniać, że tu jest. I tak odgłos każdego kroku niósł się echem, jakby chciał ją wydać.

Magda, zerkając spod kaptura, zobaczyła mających dar, których rozpoznała. Chociaż nie robiła nic złego, nie chciała się zatrzymywać, żeby z nimi porozmawiać lub tłumaczyć się, po co tu przyszła. Nikomu nic do tego. Kaptur miała głęboko nasunięty na oczy.

Baraccus często jej powtarzał, że jeżeli robi coś ważnego, nie powinna zdradzać ludziom niczego, czego nie muszą wiedzieć. Żył według tej zasady. Często nawet nie wspominał Magdzie o rzeczach, o których jego zdaniem nie musiała wiedzieć.

Na przykład dlaczego się zabił.

Była przekonana, że czyn Baraccusa to nie zwyczajne samobójstwo, jak się wydawało tym, którzy nie znali go tak dobrze jak ona. Wiedziała, że to bardziej skomplikowana sprawa. Samobójstwo było po prostu sprzeczne z jego naturą, toteż wiedziała, że coś musi się za tym kryć, że musi istnieć jakiś powód. Wiedziała również, że musiało to być coś niezmiernie ważnego, skoro skłoniło Baraccusa do poświęcenia życia.

Domyślała się też, że w tym przypadku naprawdę chciał, żeby to odkryła. Wyczytała to z jego ostatnich słów, z karki, którą jej zostawił. Wciąż słyszała jego głos powtarzający te słowa: Przeznaczono ci odnaleźć prawdę.

Tak czy inaczej, Magda była zdecydowana się dowiedzieć, dlaczego się zabił.

Kiedy tak szły przez ogromne pomieszczenie, zauważyła, że sporo łukowatych nisz w ścianie po lewej służy jako warsztaty. Obrabiano w nich metal i drewno. Za niektórymi warsztatami znajdowały się duże pokoje; wielkie rozsuwane drzwi były przeważnie szeroko otwarte - pewnie dla wentylacji.

W głębi jednego ze słabo oświetlonych pomieszczeń czerwonawo lśniły ognie paleniska i panowało zamieszanie, co przyciągnęło uwagę kobiet. Mężczyźni wykrzykiwali polecenia, gorączkowo usiłując opanować skutki - najwyraźniej groźnego - wypadku.

Magda przez szerokie wejście widziała, że pomieszczenie było w ruinie. Palenisko zostało częściowo rozerwane. Podłogę zalegały pokruszone cegły i żarzące się węgle. Zniknął metalowy okap z wyciągiem. Z ruin paleniska nadal unosił się gryzący dym i gorący popiół, biły aż pod sufit i wydostawały się przez otwarte drzwi. Żelazne pręty osadzone w ceglanym obmurowaniu paleniska były powykrzywiane i odgięte na zewnątrz, jak po silnym wybuchu.

Złowieszcze zygzaki błyskawic wciąż strzelały wokół uszkodzonego paleniska, przecinały ciemny pokój i sięgały aż po kłębiący się pod stropem dym. Wszystkie miały swoje źródło w palenisku - dowód, że przy tej robocie wykorzystywano magię i że przypuszczalnie to ona doprowadziła do katastrofy.

Potężna błyskawica oświetliła błękitnym blaskiem mężczyzn wbiegających do pomieszczenia z wiadrami i lejących wodę na płomienie. Gorące węgle syczały i dymiły. Wbiegli następni, niosąc jarzące się kule, żeby było jaśniej.

Magda dostrzegła pod ścianą w głębi mężczyznę, drugi leżał w pobliżu. Obaj byli pokiereszowani i zakrwawieni. Z pewnością nie żyli. Poczerniałe szaty jednego z nich wciąż się tliły.

W jego piersi tkwił długi lśniący fragment strzaskanego miecza. Magda widziała, że mężczyzna stracił całą rękę. Sterczący z piersi miecz był zupełnie nieruchomy - znak, że mężczyzna nie oddycha. Żarzące się węgle i lśniące odłamki miecza leżały pomiędzy ciałami. W mroku błyszczał kolejny odłamek wbity w przeciwległą ścianę.

Rannego otaczała grupka ludzi. Klęczeli, pochyleni nad jęczącym biedakiem, opatrywali mu rany. Najpierw jedna jego noga konwulsyjnie zgięła się w kolanie i wyprostowała, potem druga, jakby straszliwie cierpiał. Jedni go przytrzymywali, a drudzy najwyraźniej posługiwali się darem, starając się mu pomóc.

Magda zrozumiała, że to źródło krzyków, które słyszała. Chętnie by pomogła rannemu, lecz mający dar już to robili.

Ze słów mężczyzn, których spotkały w korytarzu, wynikało, że to wszystko by się nie wydarzyło, gdyby czarodziej Merritt nie zo stawił tych biedaków. Nie miała pojęcia, dlaczego porzucił ludzi potrzebujących jego pomocy. Na skutek tego umarli.

Nie mogła też pojąć, jak miecz mógł eksplodować, wyrządzając tyle szkód.

Poszła dalej z Tilly zatłoczonym korytarzem. W żaden sposób nie mogły tu pomóc.

W innych pomieszczeniach, oświetlonych wyłącznie ogniami palenisk i pieców, wrzała robota. Nie przerwano pracy, choć w pobliżu doszło do wypadku. Nie można było odejść od pieców i roztopionego metalu. Mężczyźni podnosili ciężkie pojemniki i długimi drągami wsuwali je do pieców. Gdzie indziej wyciągano z pieców rozżarzone tygle i wlewano płynny metal w formy.

W jeszcze innych pomieszczeniach jedni przenosili żarzące się żelazo z palenisk na kowadła, przy których drudzy już czekali z młotami. Potem jak jeden mąż kuli gorący metal. Miarowe uderzenia zimnej stali o rozżalone żelazo niosły się w ogromnym korytarzu. Dzwonienie młotów zlewało się z rykiem podsycanych miechami płomieni, pokrzykiwaniami, rozmowami i zgrzytem pilników.

Magda czuła woń stopionego metalu, dymu z palenisk, pary ze słonej wody i oliwy używanych do hartowania gorącego metalu. Błyski z palenisk i pieców miejscami podświetlały żółtawo i pomarańczowo mgiełkę z dymu i pary wiszącą nieruchomo w ogromnym korytarzu.

Praca trwała pomimo wypadku. Szalała wojna. Nieprzyjaciel co dzień był bliżej. Ludzie wiedzieli, że nie wolno im zwolnić tempa.

Zagrażające im niebezpieczeństwo było niemal namacalne.

ROZDZIAŁ 21

Kiedy dotarły do końca długiego korytarza, Magda się rozejrzała, upewniając się, że ludzie zajmują się swoimi sprawami i nie zwracają na nie uwagi. Uspokojona, wśliznęła się razem z Tilly w przejście.

Chociaż stylem zbliżone do wielu paradnych miejsc w Wieży, w przeciwieństwie do innych to było dość małe i skromne. Po obu stronach ciemnej wnęki stały kanelowane kolumny z wapienia. Niewiele wyższe od Magdy, były zwieńczone długim belkowaniem podtrzymującym łuki ozdobione zawile rzeźbionymi kamiennymi profilami, otaczającymi ciemne płytki ułożone w geometryczne wzory. Ustawione po obu stronach ławy przyozdobiono tak, żeby harmonizowały z surową architekturą wejścia.

Ławy sugerowały, by ludzie przysiedli i przemyśleli sprawę, zanim pójdą dalej. Lub żeby się zatrzymali, przytłoczeni troskami, i zebrali siły przed dalszą drogą.

Wewnętrznego krańca smoliście czarnego przejścia strzegły nadnaturalnego wzrostu kamienne postaci, ponure i powykręcane, sygnalizujące beznadzieję i dramatyzm tego, co znajduje się dalej.

I z ważkiego powodu. Posępne wizerunki przy wejściu miały wszystkim mówić, że nie należy tu wchodzić pochopnie.

Był to przedsionek świata zmarłych.

Tilly, nie przystając, by się namyślić lub odetchnąć, zniknęła w mroku. Magda szybko poszła w jej ślady. Ich latarnie oraz te zawieszone w równych odstępach na ścianach oświetlały kamienne stopnie schodzące w czerń. Schody były wystarczająco szerokie, żeby kobiety mogły iść obok siebie.

- Często tam chodzisz? - zapytała Magda.

- Nie, pani. Tylko kiedy czarodziejka albo czarodziej poproszą, żebym posprzątała jakieś pomieszczenie. Niektórzy lubią porządek. Ale większość nie lubi, jak ktoś wchodzi tam, gdzie pracują. Służba ma przydział do wspólnych pomieszczeń tu na dole, podobnie jak do tych na górze.

Magda spojrzała na starannie wyczyszczoną i wypolerowaną kamienną poręcz. Sądziła, że to z szacunku dla zmarłych dba się tu o porządek.

Z marmurowymi schodami nadającymi korytarzowi pewną majestatyczność kontrastowały ściany i strop z litej skały. Każdy ciąg schodów kończący się podestem, od którego odchodził kolejny, stanowił część głębokiego szybu. Po drodze nie było żadnych pomieszczeń ani bocznych korytarzy czy ław, na których można by odpocząć.

Magdę zaskoczyło, jak głęboko musiały zejść, zanim wreszcie dotarły do obszernej pieczary. Pieczarę, jak i szyb ze schodami, wykuto w litej skale. Na ścianach wciąż było widać ślady po narzędziach i otwory po wiertłach. Tylko podłogę wykończono, układając koliście jasne i ciemne płytki. Pośrodku pieczary ustawiono stół z drewna orzechowego, a na nim wazon z białymi liliami.

W ścianach w równych odstępach wykuto przejścia prowadzące w mrok. Każde wyglądało jak wlot jaskini. Żadne z dziewięciu wejść nie było wygładzone czy ozdobione; nad każdym wyrzeźbiono jedynie w kamieniu symbol.

Tilly bez zwłoki weszła w dziewiąte wejście. Cyfra ta, jak Magda wiedziała od Baraccusa, miała wielkie znaczenie w magii.

Ściany korytarza, tak jak i te w głównym pomieszczeniu, były z nieobrobionego kamienia. Magda i Tilly niemal od razu natrafiły na schody, tyle że te były wykute w skale. Stopnie miały nierówną powierzchnię, więc Magda musiała uważać, żeby nie upaść.

Znowu schodziły wijącym się tunelem. Nagle skała się zmieniła. Kiedy tunel zaczął prowadzić poziomo, znalazły się w żyle miększego piaskowca. Po bokach odchodziły nieoświetlone korytarze, lecz Tilly prowadziła tym głównym, najszerszym. Wkrótce po obu stronach zaczęły się pojawiać wykute w piaskowcu pomieszczenia.

Magda niemal od razu zaczęła widzieć zmarłych.

Kiedy mijały pomieszczenie za pomieszczeniem, ich latarnie oświetlały wykute w ścianach wnęki. W każdej złożono co najmniej jedno ciało, a w większości po kilka. W niektórych spoczywały chyba całe rodziny.

Magda zwolniła, żeby lepiej się przyjrzeć sektorowi po prawej stronie. Przekonała się, że miejscami wykuto w pionie po sześć komor grobowych, jedna nad drugą. Do najwyższych można się było dostać wyłącznie po drabinie. Większość ciał złożonych w tych niszach okrywały całuny tak stare i zakurzone, że wyglądały, jakby były z tego samego brązowego piaskowca, co komory grobowe. W niektórych komorach stały kamienne sarkofagi, przeważnie ozdobione płaskorzeźbami; wszystkie były zakurzone i oplecione pajęczynami.

Dalej napotkały komory wypełnione kośćmi. Każda nisza była do samej góry wypełniona równo ułożonymi zakurzonymi kośćmi, posortowanymi wedle rodzaju. W niektórych komorach były tylko czaszki. Wyglądało na to, że do tych miejsc nie zaglądano od dziesięcioleci, a może i stuleci. Tylko nieliczne sprawiały wrażenie zadbanych.

- To są najstarsze groby - powiedziała Tilly. - Potrzebowano więcej miejsca, więc najstarsze kości przeniesiono i złożono tutaj. Z czasem katakumby musiano wykuwać coraz głębiej, żeby robić miejsce dla nowych zmarłych. Robi się to do dziś. Wielu żyjących na górze kiedyś skończy tu na dole.

Ponad wieloma komorami grobowymi wciąż widać było wyblakłe rodowe nazwiska lub imię i tytuł zmarłego. Obrzeża niektórych nisz ozdabiały niezgrabne rzeźbienia, prawdopodobnie dzieło członków rodziny.

Sporo osób wolało chować członków rodziny, żeby móc ich odwiedzać. Inni, zwłaszcza krewni sławniejszych ludzi, woleli kremować ciała bliskich, niż pozwalać, by stały się one widowiskiem lub żeby mogli na nie pluć ich przeciwnicy.

Magda zdecydowała, by cielesną powłokę Baraccusa strawił ogień, jako że niektórzy twierdzili, że ducha należy przed podróżą w zaświaty oczyścić z ziemskich osłon. Niektórzy nie mogli znieść myśli, iż ukochani zmienią się w popiół. Magda nie widziała w pustej powłoce swego ukochanego. Jej ukochany odszedł do dobrych duchów. Kazano jej zdecydować, więc postanowiła, że lepiej zamienić jego ziemską powłokę w popiół, niż pozwolić, żeby gniła.

Korytarz zrobił się szerszy i znowu mogły iść obok siebie. Schodziły z jednego poziomu na drugi, mijając tysiące umarłych, i wreszcie dotarły do nowszych katakumb. Ciał w białych całunach nie pokrywał pył wieków.

W tych sektorach płonęły pochodnie tkwiące w pordzewiałych uchwytach i latarnie już nie były im potrzebne. Tilly zdmuchnęła płomień w swojej latarni.

- Tu nie tylko spoczywają umarli, ale i pracują czarodzieje wyjaśniła Magdzie.

Chociaż jej przewodniczka o tym nie wspomniała, Magda przypomniała sobie, że Tilly jej mówiła, iż niektórzy czarodzieje pracują ze zmarłymi. Nie podobało jej się to i ze wszystkich sił starała się sobie nie wyobrażać, z czym taka praca może się wiązać.

Wkrótce zaczęła słyszeć rozmowy. Zaczęły się natykać na ludzi wychodzących z bocznych korytarzy. Niektórzy spieszyli w przeciwnym kierunku. Większość szła w pojedynkę, lecz Magda widziała też cztero- lub pięcioosobowe grupki cicho rozmawiających ludzi, pogrążonych w dyskusji o formułach lub zaleceniach proroctwa.

Wreszcie zobaczyła pomieszczenia niebędące komorami grobowymi. Wyglądały jak wykute w piaskowcu stanowiska pracy. Niektóre oświetlały pochodnie, lecz wiele jaśniało od blasku szklanych kul.

W paru ciemniejszych izbach ujrzała jarzące się sieci weryfikujące, otoczone badającymi je ludźmi - pokazywali sobie nawzajem pewne elementy lub rzucali dodatkowe odgałęzienia. Niektóre sieci brzęczały. Ich barwy kładły się na twarzach osób skoncentrowanych na pracy.

Było tam sporo dużych bibliotek z półkami sięgającymi stropów, upakowanych księgami. Magda wiedziała od Baraccusa, że są to cenne i niebezpieczne księgi, które należy trzymać z dala od bardziej dostępnych miejsc. Niektóre takie teksty zabrano do Świątyni Wichrów.

Przy stołach siedzieli ludzie w milczeniu studiujący leżące przed nimi otwarte księgi; inni szperali na półkach, najwyraźniej szukając potrzebnej im informacji. Inne pomieszczenia zamykały masywne drzwi. W szparze pod jednymi z nich błyskało i iskrzyło, jakby wewnątrz szalała burza.

Tilly wskazała korytarz po prawej stronie.

- Tędy.

Długi korytarz wyraźnie różnił się od tych, którymi szły przedtem. Był szerszy, ze starannie obrobionymi prostymi ścianami i płaskim stropem. Był tak pusty i cichy, że to aż przytłaczało.

Zostawiły bardziej uczęszczane miejsca daleko za sobą i szły tym korytarzem, a coś w panującej tu atmosferze sprawiło, że Magdzie zjeżyły się włoski na karku.

Na końcu znajdowało się łukowate przejście, o którego randze świadczył szeroki, prowadzący doń korytarz. Przesłaniała je materia w podłużne geometryczne wzory, o dawno spłowiałych barwach.

Tilly przystanęła z boku przejścia.

To tu musisz iść, pani. Dalej nie mogę cię prowadzić.

Dlaczego?

Tilly zerknęła na zasłonę.

Czarodzieje, dla których czasem pracuję i którzy mi mówili o tej kobiecie, zapowiedzieli, że nie wolno mi wchodzić za te symbole. Powiedzieli, że dalej mogą iść tylko mający dar.

Magda zmarszczyła brwi.

Ja nie mam daru.

Ale jesteś Magdą Searus. Jako żona Pierwszego Czarodzieja musisz wypełniać obowiązki, których inni nie mają, a razem z tymi obowiązkami idą swobody, jakimi nie zawsze cieszą się ci, co nie mają daru.

Magda, pomimo zapewnień Tilly, wcale nie miała pewności, że będzie mile widziana. To, że Tilly nie mogła wejść za zasłonę, było niepokojącym sygnałem, którego Magda nie przewidziała.

Tilly wyjęła z kieszeni karteczkę i podała jej.

- Dostałam tę mapę od przyjaciela, któremu ufam. Pokaże ci, którymi korytarzami masz iść. Bardzo uważaj, żebyś się nie zgubiła w labiryncie. Za łukowatym, zakrytym czerwoną tkaniną przejściem będzie izba, której szukasz. Mówią, że jest tam ślepa kobieta, Izydora, która się opiekuje spirytystką. Nigdy jej nie spotkałam, ale słyszałam, że jeżeli spirytystka zechce cię widzieć, Izydora cię do niej zaprowadzi. Musisz zrozumieć, że spirytystka może nie chcieć się z tobą spotkać. Jej zadanie to pomagać czarodziejom zaglądać do świata umarłych, a nie przyjmować interesantów. Może cię odesłać.

- Przecież sama mówiłaś, że przede wszystkim powinnam pójść do spirytystki. A nawet nie wiesz, czy zechce się ze mną spotkać?

- J e s t e ś żoną Pierwszego Czarodzieja, który teraz przebywa w świecie zmarłych. Choć nie mogę mieć pewności, uważam, że zgodzi się z tobą zobaczyć.

Tilly, choć pełna skruchy, nie przestawała doradzać, starając się uśmierzyć niepokój.

- Jak dostąpisz rozmowy ze spirytystką, powinnaś sięgnąć do świata zmarłych, żeby znaleźć to, czego szukasz. Radziłabym, żebyś dokładnie rozważyła, czego najbardziej musisz się dowiedzieć.

- Rozumiem. - Magda spojrzała na kartkę pokrytą krzyżującymi się liniami, niepewna, czy to wszystko jest warte zachodu. - Dziękuję, Tilly. Doceniam, że pokazałaś mi drogę.

- Jeśli zgodzi się ci pomóc, to, jak słyszałam, może to trochę potrwać. Za twoim pozwoleniem, pani, zostawię cię tutaj. Muszę wrócić do roboty, zanim zaczną mnie szukać.

Ze spojrzeń, jakie Tilly rzucała na osobliwe wejście do tunelu, Magda wywnioskowała, że kobieta się boi. Ona sama też nie czuła się tu najlepiej.

- Oczywiście, Tilly. Wystarczająco dużo zrobiłaś, przyprowadzając mnie tutaj. Wracaj, proszę. Nic mi się nie stanie.

Tilly uśmiechnęła się do niej.

- Potrafisz sama stąd wrócić?

Magda skinęła głową.

- Tak. Wiem, jak wrócić.

Tilly dotknęła jej ramienia.

- No to wszystkiego dobrego, pani. Mam nadzieję, że znajdziesz odpowiedzi, których szukasz, i że w twoim sercu zapanuje spokój.

Magda nie wiedziała, czy w jej sercu kiedykolwiek zapanuje spokój, ale skinęła głową. Była zdeterminowana znaleźć odpowiedzi.

Tilly nachyliła się bardziej i ściszyła głos.

- Uważaj na siebie, pani.

- Co masz na myśli?

- Powiadają, że spirytystka to niebezpieczna kobieta.

Magda spojrzała na nią chmurnie.

- W jakim sensie niebezpieczna?

Tilly znacząco uniosła brew.

- Zadaje się z umarłymi.

Magda westchnęła i spojrzała na materię nieruchomo wiszącą w łukowatym przejściu.

- Będę ostrożna.

Patrzyła, jak Tilly pospiesznie odchodzi korytarzem i znika za rogiem.

Stojąc w milczeniu przed zasłoną w geometryczne wzory, popatrzyła na mapę.

Długo tak stała, sama, zastanawiając się nad sensem spotkania ze spirytystką. Na koniec głęboko westchnęła. Nie miała innych pomysłów.

Wypróbowała już wszystko, co przyszło jej na myśl. Głupio byłoby zawrócić, skoro jest tak blisko.

ROZDZIAŁ 22

Magda odchyliła szorstką materię i ostrożnie weszła do czegoś, co według mapy było skomplikowanym labiryntem. Trzymała przed sobą latarnię, starając się coś widzieć w ciemności, ale niewiele jej to dało. Wchodząc w głąb starannie wykutego tunelu, natykała się na przegradzające go, wiszące nieruchomo płócienne zasłony. To nagłe wpadanie w ciemnościach na materiałowe przegrody nie było przyjemne. Nie miała pojęcia, po co je zawieszono. Podejrzewała, że pewnie miały zdezorientować nieproszonych gości. Ją z całą pewnością dezorientowały.

Płócienne przegrody zasłaniały również wiele bocznych korytarzy, przez co Magdzie trudno było znaleźć na mapie miejsce, w którym się znajdowała, i ustalić, czy płótno tylko przegradza główny korytarz, czy też zasłania wejście do innego. Czasami cztery płócienne ścianki tworzyły placyk; za jednymi ciągnęły się korytarze, za drugimi nie. Magda stale musiała zaglądać za zasłony i potem orientować się według mapy, którą dostała od Tilly. Parę razy musiała zawracać i zaczynać na nowo, starając się upewniać, że skręca we właściwą stronę.

Chociaż bacznie wpatrywała się w mapę, powoli zagłębiając się w labirynt tuneli, miała wrażenie, że ich splątana sieć nie bardzo pasuje do planu. To ogromnie dezorientowało. Trudno jej było dopasować do mapy tunel, w którym się znajdowała, i bała się, że zgubi się w tym labiryncie.

Po jakimś czasie Magda się zorientowała, że na mapie krótkie kreski przy trasie, którą miała iść, wcale nie są bocznymi korytarzami, jak początkowo myślała. Wskazywały, gdzie są przegradzające korytarz zasłony. Potwierdziła swoje domysły, licząc zasłony pomiędzy bocznymi tunelami. Kiedy w końcu dobrze się orientowała w mapie Tilly, po dotarciu do skrzyżowania lepiej wiedziała, w którą stronę skręcić.

Panowała tu głucha cisza. Słychać było tylko ciche szuranie jej butów po piaskowcu. Zauważyła, że podłoga jest dość chropowata, a w tunelach, którymi wcześniej szły, bardziej uczęszczanych, wygładzona stopami. Najwidoczniej mało kto się tu zapuszczał.

Magda usłyszała za sobą cichy odgłos i odwróciła się. Jakiś czas stała nieruchomo, oddychając najciszej jak mogła, i nasłuchiwała. Nie usłyszała już tego dźwięku, toteż ruszyła dalej, przyspieszając kroku.

Niekiedy zasłony nie zakrywały wejść do smoliście czarnych bocznych tuneli. W labiryncie nie było drzwi, jak tam, gdzie pracowali ludzie. Jakby tutaj drzwi nie były potrzebne, bo sama przytłaczająca ciemność zagradzała wejście w boczne korytarze. Albo te paskudne, nieruchome płócienne zasłony.

Czuć tu było suchym kurzem z niewielką domieszką swądu palącej się smoły, pewnie z pochodni w ruchliwszych sektorach. Magda bacznie sprawdzała - na tyle, na ile mogła - każde pomieszczenie, które mijała, ale nikogo nie zobaczyła. Każda izba była kompletnie pusta, zupełnie pozbawiona mebli, i nic nie wskazywało na to, do czego służyła. Każda wyglądała tak, jakby nikt nigdy tu nie przebywał. Magda nie słyszała żadnych głosów. Jakby weszła do pustego świata, całkowicie pozbawionego życia.

Zatrzymała się i odwróciła, bo wydało jej się, że z tyłu rozległ się jakiś dźwięk. Jakiś czas stała zupełnie nieruchomo, wstrzymując oddech, nasłuchując, ale nic nie usłyszała. Wreszcie swobodniej odetchnęła i poszła dalej, ale od czasu do czasu zerkała przez ramię.

Nie przypominała sobie, by gdziekolwiek indziej w Wieży czuła się taka osamotniona. Nigdy przedtem nie była w katakumbach, więc właściwie nie wiedziała, jakie są. Nawet miejsca spoczynku zmarłych wydawały się mniej opustoszałe i smutne niż korytarze prowadzące do spirytystki. Magda nie miała pojęcia, że pod Wieżą istnieją takie dziwne, opuszczone sektory.

Każdy tunel wyglądał tak samo. Bardzo łatwo byłoby się zgubić w ich plątaninie. Sprawdzała mapę na każdym skrzyżowaniu i była wdzięczna, że Tilly ją zdobyła.

Znienacka znalazła się na końcu korytarza. Miała przed sobą łukowate przejście zasłonięte szorstkim czerwonym płótnem. Tu kończyła się mapa. To o tym miejscu mówiła Tilly.

Jakiś czas Magda stała nieruchomo, nie bardzo wiedząc, co robić. Nie było drzwi, w które mogłaby zapukać.

- Jest tam kto?! - zawołała wreszcie.

Jej głos odbił się echem w zimnym korytarzu.

- My tu jesteśmy - odparł z głębi kobiecy głos. - Po co przyszłaś?

- Przyszłam, żeby porozmawiać ze zmarłym.

Słychać było tylko syk płomienia w latarni Magdy stojącej bez ruchu i patrzącej, jak mgiełka jej oddechu wznosi się powoli w nieruchomym powietrzu. Obejrzała się w mrok, kiedy tak czekała, nasłuchując odgłosu, który wcześniej słyszała.

Wejdź, jeśli naprawdę tego chcesz powiedziała kobieta.

Coś w głosie tamtej kazało się Magdzie zastanowić, czy nie powinna teraz zawrócić, póki ma na to szansę.

ROZDZIAŁ 23

Magda - zanim całkiem straciła odwagę - odsunęła nieruchomą, wyblakłą czerwoną zasłonę i weszła w wąski korytarz. Miał niskie, łukowate sklepienie i prowadził przez mrok ku stonowanemu światłu. Na końcu była owalna izba oświetlona wieloma grubymi świecami. Wykuto ją w tym samym jasnym piaskowcu, co resztę katakumb. Świece stały na wyciętych w ścianach półkach. Izba zalana była ich łagodnym, ciepłym, bursztynowym blaskiem.

Po prawej stronie Magda zobaczyła ciemne wejście prowadzące prawdopodobnie do reszty pomieszczeń. Przypuszczała, że spirytystka będzie właśnie tam.

Pośrodku izby siedziała po turecku na podłodze szczupła młoda kobieta. Włosy miała bardzo krótkie, cienkie, brązowe; ubrana była w ciemną, luźną suknię, całkiem zakrywającą nogi, lecz odsłaniającą ramiona i szczupłe ręce. Dłonie złożyła na podołku.

Oczy miała zasłonięte dziwną opaską z grubej skóry. Skórzany pasek pośrodku nacięto, tak żeby przylegał do delikatnego nosa kobiety. Sięgał od skroni do skroni, z tyłu głowy był związany rzemykiem. W skórze starannie wytłoczono magiczne symbole i zaklęcia, niektóre linie pokolorowano. Brzegi opaski były wygładzone i podniszczone, co świadczyło, że służyła już od jakiegoś czasu.

Była przepięknej roboty, ale zakrywała oczy kobiety, co wzbudziło w Magdzie złe przeczucia.

Kobieta przekrzywiła głowę, jakby chciała słuchem zlokalizować gościa.

- Witaj.

- Dziękuję - powiedziała Magda. Zajrzała w ciemne boczne przejście, ale nikogo nie zobaczyła. - Jesteś Izydorą?

Młoda kobieta się uśmiechnęła, co uwydatniło jej kości policzkowe. Uśmiech, choć miły, nie całkiem uspokoił Magdę. Mina kobiety i bruzdy wokół jej ust wyrażały nieustępliwość i surowość kłócące się z młodym wiekiem. Trochę przypominało to Magdzie wyraz oczu osieroconych dziewczynek, sprytem utrzymujących się przy życiu w uliczkach Aydindril. Te dziewczynki były twarde ponad swój wiek.

- Jestem Izydora. Obcy bardzo rzadko tu zachodzą. Ktoś ty?

- Magda Searus.

- A, żona Baraccusa. Słyszałam o tobie.

Magda nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Znowu spojrzała w ciemne przejście, zastanawiając się, czy spirytystka słyszy tę rozmowę.

Chociaż większość ludzi o niej słyszała, a sporo ją znało i lubiło, wiedziała, że są i tacy, którzy jej nie lubią. Niektóre kobiety jej zazdrościły, miały za złe, że udało jej się oczarować i poślubić Pierwszego Czarodzieja. Niektórzy mężczyźni uważali, że Pierwszy Czarodziej w ogóle nie powinien się żenić, a zwłaszcza z atrakcyjną młodą kobietą, bo to go tylko odrywa od ważnych spraw. Wielu ludzi zaś po prostu miało jej za złe, że nie mając daru, poślubiła takiego ważnego człowieka. Uważali, że to się nie godzi.

Wiedziała też, że niektórzy - oprócz paru członków rady - poczuli do niej nienawiść po tej przemowie w zakrwawionym stroju w komnacie rady. Nie podobało się im, że coś zakłóciło ich spokojne życie w Wieży. Zupełnie jakby to ona, ostrzegając przed niebezpieczeństwem, osobiście je na nich sprowadziła. Jednak prawdy nie da się zmienić, chociaż takie ich nastawienie było bardzo frustrujące.

- Współczuję straty - powiedziała Izydora. - Pierwszy Czarodziej był wspaniałym człowiekiem.

- Dziękuję. Przyszłam tu właśnie w jego sprawie. Chciałabym pomówić ze spirytystką, jeśli można.

- Obawiam się, że nie. Jedynym zadaniem spirytystki jest wspieranie czarodziejów w ich pracy. Nie wiem, co ci powiedziano, ale ona nie udziela duchowych konsultacji, czy to dla pociechy, czy ku rozrywce innych ludzi. Nakazała mi, bym mówiła, że jej praca jest niezmiernie ważna i że kosztuje ją tak wiele wysiłku, że nie może widywać nikogo poza czarodziejami. Przykro mi.

Magda wiedziała, co jej dano do zrozumienia.

- Powiedziano mi jedynie, że pozbawiona daru osoba mogłaby się z nią zobaczyć.

Izydora rozważyła słowa Magdy.

- Czy to ważne?

Dla mnie tak. I mogę cię zapewnić, że nie chodzi mi ani o pociechę, ani o rozrywkę. Chętnie pozostawiłabym zmarłych w spokoju.

Młoda kobieta uśmiechała się przez chwilę z roztargnieniem.

- Chodziło mi o to, czy to ważne dla nas?

To pytanie odrobinę Magdę zdziwiło.

- Całkiem możliwe, że ma zasadnicze znaczenie dla naszego przeżycia.

- Wróć innego dnia.

Magda zastygła, zaskoczona szorstkością odmowy. Nie dano jej szansy wytłumaczenia się. Uznała, że nie po to dotarła aż tutaj, żeby tak łatwo się poddać.

- To ważne dla dalszego istnienia naszych ludzi i naszych obyczajów. Toczymy wojnę i wszyscy jesteśmy zagrożeni. Potrzebna mi pomoc spirytystki. Przykro mi, ale muszę się przy tym upierać.

- Upierać się? - Kobieta odchyliła się lekko w tył, jakby chciała zerknąć zza opaski. - I myślisz, że skoro byłaś żoną ważnego człowieka, przysługują ci jakieś przywileje? Że skoro byłaś żoną Pierwszego Czarodzieja, możesz nalegać, a my musimy wysłuchać?

Magda pomyślała, że w słowach kobiety pobrzmiewa raczej ciekawość niż gorycz, toteż uznała, że nie da się wyprowadzić z równowagi, i spokojnie odpowiedziała: - W żadnym razie, Izydoro. Przyznaję, że mój status często mi pomagał, lecz wykorzystywałam to, żeby przemawiać w imieniu tych, którzy nie mieli głosu, a nie po to, żeby zyskać dla siebie szczególne względy. Teraz jest tak samo. Nie proszę o przywileje, bo byłam żoną ważnego człowieka. Proszę o spotkanie ze spirytystką, bo potrzebuję informacji, które by mi pomogły chronić innych. Przyznaję, że chodzi mi także o własne bezpieczeństwo. Próbuję znaleźć sposób, który by nam wszystkim pozwolił przeżyć. Ten ważny człowiek, mój mąż, Pierwszy Czarodziej, w ostatnich słowach kazał mi szukać prawdy. Wierzył, że to cel mojego życia. To dlatego tu jestem i dlatego nalegam na spotkanie. Nie dlatego, że jestem tym, kim jestem, lecz dlatego, że nakazano mi znaleźć prawdę.

- Jaką prawdę?

- Na początek prawdę o śmierci mojego męża. Baraccus nie był z tych, którzy się zabijają z przygnębienia i smutku. Musiał mieć bardzo ważny powód, żeby to zrobić. Coś się wydarzyło, kiedy odwiedził Świątynię Wichrów. Wiem, że za jego skokiem w śmierć kryje się coś, co ma nam wszystkim pomóc. To nie było samobójstwo, lecz ofiara z własnego życia, żebyśmy mogli bezpiecznie trwać. Muszę się dowiedzieć, co się kryje za tym czynem, żeby jego poświęcenie nie poszło na marne.

Izydora uśmiechnęła się do siebie. Osobliwy uśmiech złagodził jej kościstą twarz.

- Wybacz. - Uniosła rękę ku wejściu, z którego przyszła Magda, wypraszając ją. - Jak powiedziałam, spirytystka ma swoją pracę i nie może nikogo przyjmować. Jej praca też ma nam wszystkim pomóc. Twój trud jest godny podziwu, ale to nie nasza sprawa.

Magda głęboko wciągnęła powietrze i wypuściła je, nakazując sobie spokój.

- Może się stać waszą sprawą szybciej, niż ci się zdaje, a wtedy będzie za późno.

Ręka Izydory opadła na podołek. Po raz pierwszy okazała odrobinę niepokoju.

- Co masz na myśli?

- W Wieży Czarodzieja nie wszystko jest w porządku. Toczymy wojnę, a nieprzyjaciel jest już wśród nas.

Kobieta nie okazała emocji, lecz lekko pobladła. - Wróg jest w murach Wieży?

- T a k . - O czym ty mówisz?

- Słyszałaś o Nawiedzających Sny?

Izydora przez chwilę milczała. Jej mina świadczyła o tym, że słyszała. - Tak. Ale oni są daleko, w Starym Świecie.

- Rada też tak myśli. Lecz się myli. Nawiedzający Sny wnikają w umysły ludzi tu, w Wieży. Boję się, że mogą im pomagać tutejsi szpiedzy lub zdrajcy. Wiele dziwnych zgonów o tym świadczy. - Aż za dobrze wiem o zabójstwach zdarzających się w katakumbach. I pewnie zdajesz sobie sprawę, że dlatego może ci tu grozić niebezpieczeństwo. Ale Nawiedzający Sny? W Wieży? Jesteś pewna? - Tak. Zaatakowali mnie.

Izydora wydawała się zdumiona. Milczała. W końcu powiedziała: - Gdyby to była prawda, tobyś nie żyła, a przecież nic ci nie jest.

- O mało mnie nie zabili. Byłam pewna, że umrę. Stałam przy zasłonie, bliska wejścia na zawsze do świata duchów, lecz na czas zdobyłam ochronę przed Nawiedzającym Sny i ocaliłam życie. To samo może ochronić i twój umysł.

Uśmiech Izydory powrócił.

A, chcesz się targować. Ofiarujesz mi tę osłonę, jeżeli nakłonię spirytystkę, żeby cię przyjęła.

To nie było pytanie, tylko oskarżenie.

Wcale nie - zaprotestowała Magda. - Ofiarowałabym ci ochronę bez żadnych warunków. Właściwie zamierzam na to nalegać, nawet jeśli nie zechcesz mi pomóc.

Kobieta znowu się zachmurzyła.

Uważasz, że jeśli będziesz miła i bezwarunkowo ofiarujesz pomoc, to ustąpimy i spełnimy twoją prośbę?

Nie. Nie popełniaj błędu. Z mojej strony to nie uprzejmość, lecz własny interes. Nawiedzający Sny mogą wniknąć do niechronione go umysłu, a dana osoba może o tym w ogóle nie wiedzieć. Spirytyst ka jest osobą cenną i dlatego grozi jej takie przejęcie. Uważam, że w Wieży są zdrajcy. Jeśli tak, to zapewne skierują Nawiedzających Sny do spirytystki. A wtedy oni z pewnością zechcą ją kontrolować, żeby mieć poprzez nią wgląd w ważne sprawy. Mogą też zechcieć ją wyeliminować, żeby już nie mogła nam pomagać. Z tego, co wiem, wynika, że Nawiedzający Sny już może być w twoim umyśle, obserwując, nasłuchując, licząc, że usłyszy, o co zapytam, a zwłaszcza że pozna odpowiedź, jaką dostanę. Nie mogę tak ryzykować. Za dużo jest do stracenia.

Tamta jeszcze bardziej się nachmurzyła.

- Chcesz powiedzieć, że ofiarowujesz tę osłonę, żeby mieć pewność, że jesteś przy mnie bezpieczna?

- Otóż to. Aż za dobrze wiem, do czego jest zdolny Nawiedzający Sny. O mało przez niego nie umarłam. Nie zamierzam ryzykować, że otrzymam odpowiedzi od spirytystki nieświadomej, że kontroluje ją Nawiedzający Sny, zainteresowany ukryciem prawdy. Mogliby mnie skierować w niewłaściwą stronę, żeby mi się nie udało i żebyśmy wszyscy zginęli. Podejrzewam, że zdrajcy w Wieży między innymi nakierowują Nawiedzających Sny. Sądzę, że mogą knuć też coś jeszcze gorszego. Może Baraccus chciał, żebym właśnie to wykryła. Wiem, że są wśród nas asasyni. Mamy coraz mniej czasu. Muszę ufać, że pomagającą mi spirytystką kieruje prawda, a nie Nawiedzający Sny.

Izydora odwróciła głowę, jakby spoglądała w mroki własnej duszy.

- Poza tym boję się, że jeśli Nawiedzający Sny potajemnie czai się w twoim umyśle, mógłby cię rozerwać od środka, żebym nie dostała potrzebnych mi odpowiedzi - dodała Magda. - Sama rozumiesz, że choć nie chcę patrzeć, jak cierpisz, bardziej troszczę się o samą siebie niż o ciebie.

Izydora jeszcze bardziej pobladła. Wręcz poszarzała. Magda widziała, jak jej ramiona pokrywają się gęsią skórką. Obróciła głowę ku Magdzie.

- Cenię sobie swój umysł - powiedziała i wyciągnęła rękę. Proszę, usiądź przy mnie, Magdo Searus. Bardzo chętnie skorzystam z tej ochrony. Z powodów, które wymieniłaś, i z własnych pobudek.

Izydora właśnie potwierdziła podejrzenia Magdy.

ROZDZIAŁ 24

Kiedy Izydora trzykrotnie wypowiedziała modlitwę, znowu usiadła, krzyżując nogi.

- Dziękuję, Magdo Searus, że nauczyłaś mnie, jak się połączyć z lordem Rahlem więzią chroniącą przed Nawiedzającymi Sny.

Magda wychwyciła to, czego Izydora nie powiedziała. Skłoniła głowę, ale przypomniała sobie, że tamta nie widzi. - Ależ nie ma za co. I samo "Magda" wystarczy.

Izydora się uśmiechnęła.

- Masz cień, Magdo.

- Słucham?

Uśmiechnęła się szerzej, wskazując ku wejściu.

- Twój cień porusza się niemal bezszelestnie.

Magda się odwróciła i zobaczyła parę wlepionych w nią wielkich zielonych ślepi. Chudy czarny kot wyginał grzbiet i ocierał się nieśmiało o obrzeże wejścia. Wyglądał jak ten, którego wcześniej nakarmiła. Musiał pójść za nią, licząc, że dostanie więcej. Z ulgą uświadomiła sobie, że dźwięk, który słyszała, nie miał innego źródła. Nie mogła się nie uśmiechnąć.

- To kotka - wyjaśniła Izydorze.

- Jakiej maści?

- Czarna.

Izydora ze zrozumieniem kiwnęła głową.

- To dlatego nie bała się tu przyjść.

Magda zmarszczyła brwi.

- Co masz na myśli?

- Ludzie boją się czarnych kotów, bo myślą, że zwiastują zło. Nie są wcieleniem zła. One tylko potrafią widzieć pomiędzy światami. Czarne koty widują świat duchów. To dlatego ludzie się ich boją i dlatego ta kotka nie bała się za tobą przyjść. To miejsce nie jest jej całkiem obce, jak tym, co widzą tylko świat żywych.

Katakumby z pewnością zdawały się bliższe świata duchów niż wszystkie inne miejsca, w których Magda bywała. Cała podziemna część Wieży wydawała się bardzo daleka od toczącego się powyżej życia.

Kotka miauknęła i Magda zapytała: - Jesteś głodna, kiciu?

Kotka zamiauczała jakby w odpowiedzi i potarła policzkiem o obramowanie wejścia, bojąc się podejść bliżej i zarazem bardzo tego chcąc.

Magda wyjęła zawiniątko z sakiewki u pasa i odwinęła paski kurczaka. Wiedziała, że ta pokusa przezwycięży kocią ostrożność. Zapytała Izydorę, czy jest głodna. Kiedy Izydora potaknęła, ujęła jej dłoń i położyła na niej kawałek kurczaka. Kotka podeszła do Magdy i ocierała się o jej nogę. Magda oderwała kawałeczek mięsa i podała jej.

- Masz, kiciu, jedz.

Kiedy jadła resztę kurczaka, kotka pochłonęła smakowity kąsek.

- Idzie za tobą jak cień - odezwała się Izydora. - Powinnaś ją nazwać Cieniulka.

- Nie potrzebuję kota - odparła Magda, dając wygłodzonemu zwierzakowi kolejny kawałek kurczaka.

- Ci, którzy pojmują ich talenty, powinni mieć przy sobie czarnego kota.

- Talenty? - Magda nie mogła zrozumieć, jaką mogłaby mieć korzyść z kota. Chodzi ci o umiejętność zaglądania do świata duchów?

- Miałam na myśli widzenie w tym świecie tego, co pochodzi z tamtego świata.

Magda zrozumiała, że to już nie jest błaha pogawędka. Izydora chciała, żeby bacznie słuchała jej słów.

- Uważasz, że widzą duchy?

- Niektórzy myślą, że koty, a zwłaszcza czarne, mogą widzieć postać duchów lub ich esencję. Nie zawsze wiemy, kiedy taka esencja przeniknęła do tego świata i jest w pobliżu, lecz kot może być tego świadom. Z tego powodu czarne koty długo kojarzono ze śmiercią. Dlatego boi się ich ciemny lud. Lecz to, że czarne koty mogą zaglądać do świata duchów, wcale nie oznacza, że są sługami śmierci lub że są wcieleniem zła. Czasami musimy zwracać uwagę na subtelne znaki, bo mogą być ważniejsze, niż się wydaje. Zwłaszcza tutaj. Nigdy nie pozwalam, żeby przeoczono lub zlekceważono jakiś znak.

- Ale jaka korzyść z towarzystwa takiego kota?

- Choć duchy rzadko przepływają przez nasz świat, dobrze wiedzieć, kiedy są w pobliżu.

Magda nie wiedziała, co by miało jej to dać, ale nie chciała zbywać Izydory.

- Uważasz, że skoro kotka za mną przyszła, to powinnam ją zatrzymać, żeby wiedzieć, kiedy w pobliżu są duchy?

- Idzie za tobą. Może powinnaś wziąć to pod uwagę. - Izydora wzruszyła ramionami. - Może to duch skierował do ciebie tę kotkę, żeby łagodziła twoją samotność.

- Naprawdę uważasz, że może być posłańcem ze świata duchów?

Izydora się uśmiechnęła.

- Bo ja wiem. Może po prostu była głodna i zwęszyła jedzenie, które miałaś ze sobą. - Uśmiech zniknął. - Ale nie odprawiłabym stworzenia wchodzącego w krąg twojej życiowej energii.

Magda przyszła do spirytystki po odpowiedzi. Pomyślała, że może warto posłuchać tej rady.

- Niech będzie Cieniulka. - Pogłaskała gładkie futerko. - Podoba ci się to imię, Cieniulko?

Kotka w odpowiedzi zamiauczała. I wkrótce znalazła się na kolanach Magdy, licząc na kolejne kawałeczki kurczaka. A Magda podawała jej te upragnione kąski. Kiedy kotka najadła się do syta, zaczęła czyścić futerko.

- Jak długo jesteś spirytystką? - spytała Magda, głaszcząc kotkę.

Cieniulka zamruczała w podzięce.

Izydora udała zaskoczenie.

- Ja? Spirytystką? Nie, ja tylko...

- Jesteś spirytystką, Izydoro.

Izydora chciała się ochronić, ale nie poprosiła o to samo dla spirytystki. Zaniepokojona wiadomością o zagrożeniu, a potem rozkojarzona pojawieniem się kotki, zapomniała o udawaniu. To utwierdziło Magdę w jej podejrzeniach - że nie ma tu nikogo innego. To Izydora jest spirytystką.

Izydora lekko zesztywniała, wracając do swojej roli. - Pochlebia mi, że wzięłaś mnie za taką kobietę, Magdo, ale je stem jedynie jej pokorną służką.

- Grasz rolę pomocnicy spirytystki, żebyś nie musiała wprost odpowiadać na prośby. To cię chroni i pozwala odsyłać ludzi, co oszczędza ci kłopotów i czasu. Pracujesz z mającymi dar, toteż musisz trzymać innych na dystans, nie odmawiając wprost ich prośbom.

Co więcej, jesteś wrażliwa i nie lubisz rozczarowywać ludzi, lecz masz ważniejsze zadania i ten mały podstęp pozwala ci się na nich koncentrować, broni przed rzeką ludzi, którzy chcieliby się skontaktować z bliskimi, gdyby rozeszła się wieść, że jesteś spirytystką. Izydora siedziała spokojnie, z dłońmi na podołku, milczała. Nie zdradzę twojej tajemnicy, Izydoro. Nie ma tu nikogo innego. Ty jesteś spirytystką. Masz zasłonięte oczy, żeby skryć ten świat przed swoim wzrokiem, byś mogła zaglądać do tamtego. To właśnie robisz. Zaglądasz do świata duchów. Pomogłam ci ochronić się przed Nawiedzającym Sny, byś bezpiecznie wykonywała tę ważną pracę. Proszę, Izydoro, moje zadanie jest równie ważne. Porzućmy te gierki.

Izydora głęboko westchnęła i odrobinę się rozluźniła.

- Prawie się domyśliłaś.

- To znaczy?

- Ta opaska nie tylko skrywa przede mną ten świat.

Magda położyła dłoń na ręce Izydory.

- Pokaż.

Kotka zwinęła się do drzemki na kolanach Magdy, a Izydora kiwnęła głową i sięgnęła do mocującego opaskę rzemyka. Rozwiązała go, zdjęła opaskę i odrobinę się spięła. Splotła ręce na podołku i pokazała Magdzie twarz.

Jej powieki zapadały się nad zagłębieniami, w których powinny być oczy. Nie były zaszyte. Nie miały rzęs. Zdawało się, że nigdy nie miała oczu albo że zostały uszkodzone i rany się zagoiły.

Magda wiedziała, że Izydora ani się taka nie urodziła, ani jej nie zraniono.

- Jak straciłaś oczy? - zapytała, obawiając się, że zna odpowiedź, że to robota czarodzieja.

- Czy o to chciałaś zapytać spirytystkę?

- Nie. To pytanie, które bym zadała kobiecie, ponieważ bardzo mnie to martwi.

Izydora na chwilę się zamyśliła. Kręciła głową, jakby starała się zobaczyć Magdę.

- Zabrano mi oczy, żebym mogła widzieć.

- Czarodzieje cię przemienili.

- Tak.

- Bardzo ci współczuję - szepnęła Magda.

Izydora by zapłakała, lecz łzy nie mogły popłynąć. Odkaszlnęła.

- Nikt mi nigdy nie współczuł.

- To tylko pogarsza sytuację, prawda?

Młoda kobieta potaknęła.

- W pewnym sensie. Lecz straciłam więcej, niż ci się zdaje.

- Opowiedz, dlaczego pozwoliłaś, żeby ci to zrobiono.

- To nie było tak, jak myślisz. To nie była zgoda. Ja tego pragnęłam, prosiłam, żeby mi to zrobili, bym mogła zaglądać do świata duchów.

Magda nie mogła w to uwierzyć.

- Co cię do tego skłoniło?

- Potrzeba.

- Potrzeba? Dlaczego miałabyś prosić czarodziejów, żeby cię tak przemienili? Czemu pozwoliłaś odebrać sobie oczy?

- To nie jest miła historia. Ani do opowiadania, ani do słuchania.

- Domyślam się. - Magda zebrała się w sobie. - Lecz wysłucham jej, jeśli chcesz.

ROZDZIAŁ 25

Izydora kiwnęła głową, a potem zaczęła unosić rękę, jakby chciała otrzeć łzy. Jej ręka znieruchomiała, kiedy młoda kobieta uświadomiła sobie, że nie może płakać; że straciła i wzrok, i zdolność do płaczu. Ręka opadła na podołek.

- Mieszkałam w Grandengarcie. To się tłumaczy jako "strażnik u bram". To dawna nazwa osady na południowym krańcu Nowego Świata, długo służącej jako przyczółek na bezdrożach pustkowi. Dalej na południe leży Stary Świat. Krzyżowały się tutaj szlaki handlowe Nowego Świata. Cenne towary przywożono też z głębi Starego Świata. Grandengart od wieków było też miejscem, do którego podróżowali ludzie ze Starego Świata. Handel z ludami z Dziczy i dalekimi miastami na Południu zawsze był korzystny. Kilka tysięcy mieszkańców utrzymywało się z handlu. Dla wielu ludzi zamieszkujących rozległe, niegościnne obszary Dziczy i dla handlujących z nimi kupców miasteczko było godnym zaufania miejscem do prowadzenia interesów. Dzięki temu Grandengart - przez które przepływali rozmaici ludzie i towary - było rojnym, ekscytującym miastem, pełnym odmiennych kultur i wierzeń oraz fascynujących opowieści o dalekich stronach, snutych przez podróżników.

Jakiś czas temu zaczęliśmy widzieć pierwsze oznaki kłopotów. Cenne przyprawy, żywność i inne towary z Południa napływały coraz rzadziej, a wreszcie w ogóle zniknęły. Wszyscy uznali, że to zły znak. Przez jakiś czas nie docierały żadne wieści. Potem zaczęły się pojawiać grupki ludzi uciekających na północ przed nowymi porządkami w Starym Świecie.

Kiedy handel ustał, zaczęło zalegać zwożone z Północy drewno, trudno dostępne w tamtej stronie świata, czekające na wozy kupców z Południa. Nigdy nie przyjechały. Czekająca na transport żywność zgniła.

Handel ustał i ludzie zaczęli się martwić, jak zarobią na życie. Niepokoili się też, co to wszystko oznacza - nie tylko dla nich samych, ale i dla ich znajomych na Południu.

Byłam czarodziejką pełniącą posługę w Grandengarcie. Ludzie Południa, w Starym Świecie, byli przeciwni magii. Zawsze trzymali się ode mnie z daleka, kiedy się u nas zjawiali. Za to mieszkańcy Grandengartu korzystali z moich umiejętności, choć przeważnie szukali ochrony przed niejasnymi lękami.

Dla większości moje talenty były niepojęte, więc właściwie nie byłam jedną z nich. Czasami miałam wrażenie, że jestem czymś w rodzaju talizmanu mającego odpędzać nienazwane zło od ich drzwi. Ludzie najwyraźniej uważali, że sama obecność czarodziejki jest korzystna, że zapewnia szczęście, podobnie jak modły do dobrych duchów o bezpieczną podróż.

Lecz ich zaniepokojenie coraz liczniejszymi oznakami kłopotów na Południu nie było bezpodstawne. Oczekiwali ode mnie pomocy.





Nie bardzo wiedziałam, co mogłabym na to poradzić. Magia nie podsuwa konkretnych rozwiązań, chociaż ci, którzy mało o niej wiedzą, myślą, że tak jest. Wreszcie wybrałam się do Wieży, do rady, w nadziei, że pomogą. Usłyszałam, że wezmą pod uwagę troski mieszkańców Grandengartu oraz wiadomości, jakie przekazałam, a także inne raporty, które dostają. Pocieszali, że niepokoje zapewne wkrótce ustaną i handel znowu rozkwitnie. Jeden z nich powiedział nawet, że pewnie zmyło most i to wszystko. Ja na to, że ze słów uciekinierów z Południa wynika, że jest tam nowy władca i że to jego ludzie są przyczyną tych zajść. Wyraźnie nie mieli ochoty uważać tej zmiany władzy za coś złego, bo poprzednia była rozdrobniona i nieudolna.

Chociaż nie udało mi się od razu uzyskać pomocy od rady, obiecali, że gdy tylko będą mieć do dyspozycji wojsko, wyślą oddział, żeby się zorientował w sytuacji. Uznałam, że lepiej będzie, jak od razu wrócę do domu, nie czekając na ten obiecany oddział. Wiedziałam, jak ludzie się niepokoją, i chciałam być wśród nich.

Wróciłam do domu dzień po tym, jak wojska pod dowództwem generała Kuna nadciągnęły ze Starego Świata i przetoczyły się przez Grandengart. Chociaż niektórzy z nas dostrzegali zbierającą się burzę, to do przybycia Kuna panował spokój.

Magda się zaniepokoiła.

- Generał Kuno? Prawa ręka imperatora?

Izydora potaknęła.

- Sam imperator Sulachan wysłał Kuna na Północ i do mojego miasta.

Magda głęboko westchnęła. Wiedziała od Baraccusa, że generał Kuno nie zna litości. Przepełnia lękiem serca wszystkich na swojej drodze.

Imperator Sulachan chciał, żeby na świecie panowało jedno prawo, to ze Starego Świata. I żeby wszyscy uznali go za władcę.

Magda wiedziała również, że wojna zaczęła się szybko i brutalnie. Najwyraźniej w mieście Izydory.

- Generał Kuno kazał się wszystkim zebrać na rynku - podjęła Izydora - i oznajmił, że nastał nowy dzień, że zmieni się ustalony porządek, a oni mają sposobność, żeby się przyłączyć do sprawy Starego Świata i pokłonić imperatorowi Sulachanowi. Że wybór należy do nich: mogą zadecydować, czy wraz z rodzinami zostaną częścią Nowego Świata, czy też przyłączą się do imperatora Sulachana. Poprosił, żeby najpierw podnieśli rękę ci, którzy chcą się przyłączyć do imperatora, a potem ci odrzucający tę możliwość.

Pamiętaj, że wojny jeszcze nie było, toteż ludzie w większości nie zdawali sobie sprawy, czym grozi głosowanie przeciwko imperatorowi Sulachanowi. Tego dnia się dowiedzieli.

Ludzie generała Kuna zobaczyli, kto jak glosuje, a potem podzielili mieszkańców miasta. Ci, którzy głosowali za pokłonieniem się imperatorowi Sulachanowi, znaleźli się po jednej stronie rynku, ci będący przeciwko - po drugiej. To wtedy ludzie zaczęli panikować. Żołnierze łapali każdego, kto próbował uciekać, i trzymali obie grupy w wyznaczonym miejscu, otoczone kręgiem stali. Wielu tych, którzy próbowali uciec, posiekano na kawałki na oczach wszystkich, żeby innym odebrać ochotę do ucieczki.

Żołnierze kazali tym, którzy nie chcieli się pokłonić imperatorowi Sulachanowi, kopać doły przy drodze do Grandengartu. Potem kazali im ustawić słupy z drewna, którym handlowali.

I wśród przerażenia i krzyków większość mężczyzn głosujących przeciwko imperatorowi, a także członków ich rodzin, powieszono za nadgarstki na słupach. Starcom kazano patrzeć, jak żołnierze generała Kuna idą obiema stronami drogi, siekąc przerażonych, wiszących ludzi. Odcinali im kawałki ciała, odsłaniając mięśnie i żebra. Innych dźgali w nogi lub w brzuchy, lecz zostawiali przy życiu, żeby tak wisieli, cierpiąc męki.

Pozostałych mieszkańców miasta, tych, którzy wybrali imperatora Sulachana, kiedy już zobaczyli, co spotkało ich przyjaciół i sąsiadów, zabrano na Południe jako niewolników.

Uwolniono tylko tę niewielką grupę starców, którym kazano to wszystko obserwować. Uciekli i wszędzie opowiadali o tych okropieństwach, żeby inne miasta bały się nadciągających wojsk generała Kuna i nie ośmielały się sprzeciwiać woli imperatora Sulachana.

Kiedy się zjawiłam dzień po odejściu wojsk Kuna, po obu stronach drogi do Grandengartu stały słupy, a na nich wisieli ludzie. Mężczyźni, kobiety, dzieci - wszystkich spotkało to samo. Było tam ponad tysiąc pięćset słupów; na każdym wisiał człowiek - sam ze swoim cierpieniem, lecz na tyle blisko sąsiadów, przyjaciół i rodziny, żeby widzieć, jak cierpią i umierają.

Matki, widząc, jak ich dzieci krzyczą z przerażenia i bólu, wyrzucały mężom, że głosowali przeciwko przyłączeniu się do Starego Świata. Mężowie musieli znosić nienawiść żon i nieopisane cierpienia dzieci - skutki ich decyzji.

U końca drogi obstawionej słupami dym z tlących się ruin miasta wznosił się w nieruchomym powietrzu wysoko w lazur nieba. Nie ocalał ani jeden budynek. Żołnierze Kuna spalili wszystko.

Psy i kojoty nękały skazańców, szarpiąc i odrywając im kawałki ciała. Skakały na już nieżywych. Starałam się je odpędzić, rzucając błyski ognia. Na tę upiorną ucztę przyleciały też stada ptaków.

W jaskrawym słońcu odsłonięte żebra nieszczęśników lśniły bielą na tle czerwonych mięśni. Wiele kości było ogryzionych do czysta. Większość ludzi już nie żyła, drapieżniki rozszarpały im brzuchy, żeby się dostać do trzewi. Odór krwi, płynów i odchodów był wręcz nie do zniesienia.

Chociaż wielu zmarło nocą, sporo skazańców, pewnie jeden na czterech, wciąż żyło. Większość straciła głos od krzyku. Ale jęczeli, szlochali i szeptali modlitwy - niewysłuchiwane.

Szłam drogą, pomiędzy dwoma rzędami słupów, a ci wciąż żywi patrzyli na mnie, mając nadzieję, że ja, ich zaufana czarodziejka, będę mogła coś dla nich zrobić. Niektórzy resztką tchu wołali o pomoc.

Czarne jak smoła kruki siedziały na słupach, niespokojnie mnie obserwując, kiedy tak szłam drogą, czekały, żebym przeszła, by mogły wrócić do uczty. Niektóre głośno krakały, żeby mnie odstraszyć od tego, co uznały za swoją zdobycz.

Izydora leciutko przekręciła głowę, jakby się zapatrzyła w jakieś wspominane miejsce. Oddychała urywanie, z wysiłkiem.

- Co zrobiłaś dla wciąż żyjących ludzi? - zapytała Magda. - Można im było jakoś pomóc? Czy choć niektórych z nich mogłaś ocalić dzięki swojemu darowi?

Izydora jakiś czas siedziała bez ruchu, wpatrując się w pustkę swoimi ociemniałymi oczami, jakby na nowo przeżywała to, co widziała tamtego przerażającego dnia.

- Nie można ich było uleczyć - wyszeptała w końcu. - Ci wciąż żywi ostatkiem sił prosili, żebym ich uwolniła od nieopisanego bólu. Błagali o śmierć.

- Nikogo nie mogłaś uleczyć?

- Nikogo, poza jedną osobą, nie można było uleczyć. Nie mogliby tego zrobić nawet czarodzieje o większej mocy niż moja. Nic nie mogłam zrobić, żeby im ocalić życie. Nic.

Magda pochyliła się ku niej, żeby jej dodać otuchy.

- Wszystko, co mogłam zrobić, to oszczędzić im dalszej męki, ułatwić ich duszom podróż do świata duchów. Idąc drogą, najpierw przecinałam zaklęciem sznury przywiązujące ich do słupów. Kiedy wisieli, trudno im było oddychać. Wielu się udusiło. Kiedy przecinałam liny, jeden po drugim osuwali się na ziemię. Potem szłam od jednego do drugiego i przez chwilę trzymałam go za rękę, mówiąc słowa pociechy, współczucia i obiecując łagodnie zakończyć mękę.

Miałam wrażenie, że znalazłam się poza własnym ciałem, że widzę, jak chodzę, trzymam za rękę, pocieszam i potem zatrzymuję ich serce. Nie mogłam uwierzyć, że robię coś takiego. Nigdy nie przypuszczałam, że mój dar posłuży do zakończenia życia tych, których miałam chronić.

Ale wiedziałam, że muszę to zrobić. Byłam tam, żeby służyć ludziom, którzy rzadko dziękowali mi za mój trud, a to była jedyna przysługa, jaką im teraz mogłam ofiarować. Pomyśleć, że po tym, jak wśród nich mieszkałam, każdy z nich goręcej niż kiedykolwiek przedtem dziękował mi za to, co im czyniłam. Szlochali z radości i szeptali wyrazy największej wdzięczności za to, że zakończę ich męczarnię.

Izydora, oddychając z wysiłkiem, starała się zakończyć opowieść.

- Posługiwałam się darem, żeby zatrzymać ich serca, jedno po drugim, stale i wciąż, każdemu po kolei. Musiałam to zrobić ponad czterysta razy. Trwało to długo w noc, aż wreszcie zakończyłam udrękę mieszkańców Grandengartu. Wszystkich prócz jednego. Nie zakończyłam swojej straszliwej pracy. Uciszyłam jęki i zatrzymałam wszystkie serca prócz jednego.

ROZDZIAŁ 26

Kiężyc już dawno powinien być wysoko na niebie, kiedy w końcu dotarłam do ostatniego nieszczęśnika - powiedziała Izydora. Tyle że księżyca nic było, ciężkie chmury stopniowo zasłoniły niebo, niczym całun szarego mroku nałożony na zwłoki. Wiedziałam, że wkrótce znowu zacznie padać.

Ostatni żywy człowiek dygotał i z trudem oddychał. Nazywał się Joel. Był piekarzem. Codziennie przynosił mi mały bochenek chleba. Nigdy nie przyjmował zapłaty. Mówił, że to jego niewielki udział w tym, żeby czarodziejka Grandengartu zawsze miała co jeść.

Prawdę mówiąc, podkochiwał się we mnie, ale nigdy tego nie zdradził słowami lub uczynkiem, tylko przynosił ten bochenek. Myślę, że to był pretekst, żeby się ze mną zobaczyć.

Żona Joela zmarła przy porodzie, zanim się zjawiłam w Grandengarcie. Był samotny i przeraźliwie smutny. Było w nim coś, pod tym smutkiem, co polubiłam, lecz wiedząc o śmierci żony i nienarodzonego dziecka, nieswojo się czułam, rozmawiając z nim. Chyba że jako czarodziejka pytałam, co u niego i czy mogę coś dla niego zrobić. Zawsze odpowiadał, że wszystko w porządku, i odmawiał przyjęcia jakiejkolwiek pomocy.

Z czasem i ja go pokochałam, lecz uważałam - ze względu na jego przejścia - że nie przystoi mi o tym wspominać. Wiedziałam, że dużo czasu mu zajmie pogodzenie się z tą stratą, i uważałam, że powinnam uszanować jego żałobę i nie ingerować w jego życie. Toteż trzymałam dystans, choć bardzo pragnęłam powiedzieć mu o swoich uczuciach. A on każdego dnia przynosił mi bochenek chleba, jakby tylko w ten sposób mógł do mnie dotrzeć.

Kiedy dotarłam do Joela leżącego w mroku przy drodze, byłam już wyczerpana. Ledwo powłóczyłam nogami. Byłam w szoku, pokryta krwią ludzi, którym dopiero co pomogłam umrzeć. Osunęłam się na kolana obok Joela i wzięłam go za rękę, wiedząc, że musi mi starczyć sił na zadanie śmierci ostatniej osobie. Przycisnęłam jego dłoń do własnego serca i wszystkie siły włożyłam w to, by tchnąć w niego pociechę. I wtedy wyczułam, że w przeciwieństwie do innych można mu pomóc. Wiedziałam, że istnieje niewielka szansa uratowania mu życia.

Pamiętam, jak jego spękane wargi się poruszały. Chciał coś powiedzieć. Dałam mu łyk wody z bukłaka, podobnie jak tylu innym, i pochyliłam się nad nim.

Powiedział, że bardzo mu przykro z powodu mojej udręki. Ja odparłam, że ogromnie mi wstyd, że nie byłam tu z nimi, bo może mogłabym coś zrobić. Rzekł, że był tutaj i że jest absolutnie pewny, że w żaden sposób nie mogłabym się przeciwstawić okrutnym żołdakom. Powiedział też, że byli z nimi mający dar, obdarzeni budzącą lęk mocą. I że gdybym tu była, zawisłabym na słupie, jak oni wszyscy, i nie mogłabym zakończyć ich męki.

Joel powiedział, iż uważa, że tak właśnie miało być, żebym mogła pomóc ludziom.

Powiedziałam Joelowi, że chyba mogłabym ocalić mu życie, że można by go uleczyć. Mówiłam, żeby się trzymał, żeby był silny. Spędziłam tak w ciemności kilka godzin, pochylona nad nim, uzdrawiając go, na ile mogłam. Lecz wiedziałam, że potrzebuje czegoś więcej niż to, co potrafię.

Wiedziałam, że w Whitney, mieście na północy, powinni być uzdrowiciele. Pomogłam Joelowi dosiąść konia i ruszyliśmy do Whitney. Jechałam tak szybko, jak dawałam radę poganiać konia. Jechaliśmy przez resztę nocy i następny dzień. Często musiałam wykorzystywać dar nie tylko po to, żeby dać biednemu zwierzęciu wytrzymałość, ale i by zapewnić Joelowi siły do utrzymania się przy życiu.

Prawie byliśmy już w Whitney. Joel krzyczał z bólu. Starałam się go podtrzymać, dodać mu sił, ale nie mógł już wytrzymać i błagał, żebym pomogła mu zsiąść z konia.

Kiedy uklękłam przy Joelu, uświadomiłam sobie, że już nic nie można zrobić dla jedynej osoby, którą, jak myślałam, dałoby się uratować. Dzięki swojemu darowi wyczułam, że choć tak rozpaczliwie się trudziłam, żeby go uleczyć, jego wewnętrzne obrażenia były zbyt poważne. Czułam, jak ulatuje z niego życie. To był okrutny cios po tym porywie nadziei, że mogłabym go ocalić. W żaden sposób nie mogłam ocalić Joela od śmierci.

Kiedy się nisko nad nim nachyliłam, zapłakana, trzymając jego dłonie, Joel powiedział, że przeprasza za to, co zrobił. Spytałam, o czym mówi. Odparł, że czepiał się wspomnień o zmarłej żonie, odrzucając wszystko inne. Że ją kochał, lecz ona odeszła. Powinien był się z tym uporać i przyjąć życie, jakie mu pozostało. Że wiedział, iż milczę z szacunku dla jego żałoby. Że gdyby mi wyznał swoje uczucie, może bym go przyjęła i bylibyśmy szczęśliwi. A on trzymał się zmarłej, zamiast zwrócić się ku żywej. Powiedział, że powinien był przeżyć życie, a teraz wszystko się skończyło i jest już za późno.

Szlochał, mówiąc mi, że żałuje, iż nigdy nie dał sobie lub mnie szansy na szczęście. Jego życie się skończyło, a on nie doświadczył tego, co cały czas było tuż obok.

Łkałam niepowstrzymanie, przyznając, że i ja żyłam z szacunkiem dla umarłej, bojąc się wyciągnąć do niego rękę. Powiedziałam mu, że powinnam być mądrzejsza i starać się go pocieszyć, zachęcić do przeżycia życia, jakie mu pozostało.

Powiedział, że żałuje, iż nie wiedział, że bym go nie odepchnęła. Że powinien spróbować się do mnie zbliżyć, a nie tylko przynosić mi codziennie chleb. Roześmiałam się przez łzy, słysząc to. Powiedział, że szanując jego uczucia wobec zmarłej żony, okazałam prawdziwe współczucie i że chciałby to odwzajemnić.

Joel wiedział, że mieszkańcy miasta będą z dobrymi duchami. Powiedział, że wkrótce znowu zobaczy swoją żonę w świecie duchów i że żałuje tylko, że nie przeżył jak należy tych ostatnich lat. Że pewnego dnia, kiedy i moje życie dobiegnie kresu, wrócę do nich, do ludzi z Gardengartu, tam, gdzie moje miejsce, i że serdecznie mnie powitają. Obiecał, że będzie na mnie czekał tam, gdzie wszyscy będziemy bezpieczni w chwale Stwórcy, pośród dobrych duchów.

W ostatnich słowach poprosił, żebym się modliła za tych wszystkich, którzy zginęli tak okropną śmiercią. Prosił, żebym się modliła, by dobre duchy powitały ich i ofiarowały im spokój.

Obiecałam, że wykorzystam mój dar, by pomóc im przejść do świata duchów. Uśmiechnął się, jakby dziękował, i uścisnął mi dłoń... ostatni oddech i odszedł.

Klęcząc w deszczu, pochyliłam się nad Joelem i moje łzy polały się na jego ciało. Płakałam nad tym, co on i inni wycierpieli, za tym, co mogło być, gdybyśmy obydwoje mieli odwagę pozwolić przeminąć przeszłości i przyjąć to, co życie miało do zaofiarowania.

Magda aż za dobrze rozumiała przeraźliwy ból po stracie.

I tak znalazłam się na poboczu drogi do Whitney, przy ciele przyjaciela, a w Grandengarcie leżały zwłoki moich podopiecznych, w ruinach mojego miasta. Ciała ludzi, których zawiodłam.

Magda położyła dłoń na ramieniu Izydory.

- Nie zawiodłaś ich, Izydoro. Słudzy imperatora Sulachana są równie potężni jak bezlitośni. Joel miał rację: nic byś nie mogła zrobić, żeby temu przeszkodzić. Nie bierz na siebie winy ciążącej na mordercach. Niewielu okazałoby w tak trudnej sytuacji odwagę równą twojej. Ofiarowałaś swoim ludziom najwyższą z możliwych łask. Byłaś przy nich, żeby zakończyć ich udrękę wtedy, kiedy już nic innego nie można było zrobić.

- I ja tak myślałam. Lecz kiedy dotarłam do Whitney i pochowałam Joela, okazało się, że był to dopiero początek koszmaru.

ROZDZIAŁ 27

Magda głaskała jedwabisty grzbiet śpiącej na jej kolanach kotki. W głuchej ciszy słychać było tylko pełne zadowolenia mruczenie Cieniulki. - Początek koszmaru? - spytała. - O czym mówisz? Izydora głęboko wciągnęła powietrze. Potem przygarbiła się i westchnęła ze znużeniem.

- Kiedy Joel zmarł, ułożyłam jego ciało na grzbiecie konia. Byłam silniejsza niż teraz. Od tamtej pory schudłam i osłabłam. Tak się stało, że rzadko chce mi się jeść. Jechałam przez większą część nocy i zatrzymałam się na krótką drzemkę dopiero wtedy, kiedy i innie, i koniowi zabrakło sił. Zasnęłam po raz pierwszy od powrotu do Grandengartu. I miałam pierwszy z okropnych snów, które mnie do dziś prześladują. Ale ten krótki odpoczynek pozwolił mi przynajmniej dotrzeć na miejsce. Następnego dnia, późnym popołudniem, dotarłam w końcu do pól pszenicy i farm rozproszonych na obrzeżach Whitney.

Zobaczyło mnie małżeństwo pracujące w polu. Zorientowali się, że coś jest nie tak. Przybiegli z pomocą. Kiedy zobaczyli zwłoki Joela przerzucone przez koński grzbiet, powiedzieli, że trzeba go natychmiast pogrzebać. Zaprowadzili mnie na niewielki cmentarz przy kępie dębów, jedynych w zasięgu wzroku drzew na równinach na południowym skraju Nowego Świata.

Po całej tej udręce, po długiej podróży z ciałem zmarłego przyjaciela, byłam otępiała i półprzytomna. Dręczyły mnie myśli o tym, co mogło się wydarzyć pomiędzy nami i, co gorsza, co mogłam zrobić, żeby powstrzymać te okropieństwa, gdybym trochę wcześniej wróciła ze spotkania z radą. Od paru dni nie jadłam i ledwo trzymałam się na nogach. Mimo to uklękłam przy świeżym grobie Joela i gorąco modliłam się do dobrych duchów, prosząc, żeby przyjęły jego i innych. Pochylona nad grobem jeszcze raz przyrzekłam Joelowi, że dotrzymam obietnicy, którą mu złożyłam, zanim umarł, i że wykorzystam mój dar, żeby ich bezpiecznie doprowadzić pod osłonę dobrych duchów.

Potem nowo poznane małżeństwo, zdjęte współczuciem, dało mi trochę jedzenia i wody i odprowadziło do Whitney. Pewnie myśleli, że sama tam nie dotrę.

W Whitney dowiedziałam się, że było już tutaj paru przerażonych starców z Grandengartu i wzbudziło lęk, opowiadając o straszliwym losie swoich współmieszkańców. W mieście huczało od tych wieści, toteż miejscowi oficjele nie byli zaskoczeni, kiedy pokrótce opowiedziałam moją historię.

Byli tam mający dar i oni wysłuchali mnie uważniej, chociaż nic nie powiedzieli, kiedy usłyszeli, że szłam od jednej umierającej osoby do drugiej i kończyłam ich cierpienia.

Wielu mieszkańców Whitney pakowało dobytek, a jeszcze liczniejsi już wyjechali; wszyscy zdążali na północ. Nikt nie wiedział, gdzie teraz uderzy generał Kuno ze swoją armią, lecz chcieli uciec jak najdalej, gdzie - jak sądzili - byliby bezpieczniejsi. Nie mogłam ich za to winić.

Akurat zjawił się w Whitney wysłany przez radę oddział wojska, żeby się zorientować w niepokojach na Południu. Rozmawiałam z dowódcą i opowiedziałam mu, co się stało. Powiedziałam, że sama nie mogłam pogrzebać tysięcy ciał i że potrzebna mi pomoc. Nie chciałam, żeby moi współmieszkańcy leżeli i gnili, wydani na łup drapieżników. Uważałam, że moim obowiązkiem jest ich pochować. Na szczęście dowódca był rozsądnym człowiekiem. Zabrał mnie ze sobą. Wracaliśmy do Grandengartu co koń wyskoczy, żeby jak najszybciej zająć się zmarłymi. Kiedy tam dotarliśmy, ciał nie było.

Magda zamrugała, nie bardzo wiedząc, czy dobrze usłyszała.

- Nie było? Jak to?

Izydora uniosła rękę i pozwoliła jej swobodnie opaść.

- Zniknęły. Przy drodze, tam gdzie je zostawiłam, nie leżało ani jedno ciało. Miasto się spaliło. Deszcz ugasił tlące się zgliszcza. Ani w mieście, ani przy drodze, gdzie ustawiono słupy, gdzie ich uwolniłam od męki, nie było ciał.

- Żołnierze ci uwierzyli? Uwierzyli w twoją opowieść?

Izydora potwierdziła.

- Ziemia była nasiąknięta krwią. Uwierzyli mi. Słupy, z których nadal zwisały sznury, też były zakrwawione. Tu i tam leżały szczątki: trzewia rozszarpane przez zwierzęta. Dowódca je obejrzał i potwierdził, że to ludzkie szczątki.

Izydora lekko uniosła dłoń.

- Ale ciał nie było. Ani jednego.

Magda założyła za ucho pasmo włosów, wciąż nie mogła przywyknąć, że są takie krótkie.

- Nie rozumiem. Jak to nie było ciał? Co się mogło z nimi stać?

- Ujrzałam ślady, jakich wcześniej nie widziałam, więc najpierw pomyślałam, że może armia generała Kuna postanowiła się schronić w Starym Świecie i że wracała przez Grandengart. I że wtedy zdecydowali się pogrzebać zmarłych, zamiast pozwolić im gnić.

- Nie - stwierdziła Magda. - To nie pasuje do tego, co słyszałam o Kunie. Baraccus powiedział mi, że Sulachan osobiście wybrał Kuna na dowódcę armii, bo był taki bezlitosny. Kuno by sobie nie zawracał głowy chowaniem zmarłych nieprzyjaciół. Tak jak Sulachan, należy do osób, które by zostawiły ciała jako potworne ostrzeżenie dla chcących stawiać opór. Wykorzystuje terror, żeby pozbawić woli tych, którzy mogliby mu się przeciwstawić.

Izydora słuchała, potakując.

- Chociaż był to początek wojny i jeszcze się nie dowiedzieliśmy, jak okrutny jest imperator Sulachan i jego wojska, dowódca, z którym przyjechałam, nie miał żadnych złudzeń. Powiedział, że żadna armia najeźdźców, która torturowała i mordowała niewinnych ludzi, nie zatroszczyłaby się o ich pogrzebanie. A potem jego żołnierze znaleźli dowody, że ciała zabrano.

- Zabrano? Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała Magda. To wszystko nie miało dla niej sensu.

- Żołnierze powiedzieli, że jest mnóstwo śladów świadczących o tym, że armia wróciła i przecięła drogę, kierując się na południe. Najwyraźniej ciała wleczono i układano w stosy. Ziemia była tam jeszcze obficiej nasiąknięta krwią. Te ślady kończyły się przy koleinach wozów. Bardzo wielu wozów.

Magda zmarszczyła brwi.

- Powiadasz, że wojska Kuna jednak wróciły i... zabrały ciała?

- Wrócili i zebrali zmarłych - potwierdziła zimno Izydora.

Dłoń Magdy znieruchomiała na grzbiecie kotki.

- Zebrali zmarłych? - Pochyliła głowę ku tamtej. - Po co?

Izydora wzruszyła ramionami.

- Oficer potrafił jedynie powiedzieć, że wszystko wskazuje na to, iż zabrali zmarłych ze sobą, na południe, do Starego Świata.

Magda przycisnęła palce do czoła, starała się to zrozumieć.

- Ale czemu mieliby zrobić coś takiego? Po co im ciała?

Izydora poruszyła dłonią w nieokreślonym geście.

Magda mogła sobie wyobrazić, w jak opłakanym stanie były zwłoki. Zbieranie setek ciał, ludzi zmarłych dzień wcześniej, musiało być okropnym zajęciem. Nikt by tego nie zrobił bez ważnego powodu.

Izydora nie od razu wyjaśniła, co to mógł być za powód. Magda pomyślała, że może chodzi o taką zniewagę, że młoda kobieta woli o tym nie myśleć, a już tym bardziej nie mówić. Lecz że z pewnością wie więcej, niż mówi.

Nie naciskała, uznała, że lepiej ukoić straszliwe wspomnienia Izydory i pozwolić jej opowiedzieć całą historię we własnym tempie.

- To z pewnością przerażające. Rozumiem, co miałaś na myśli, mówiąc, że koszmar dopiero się zaczynał.

Izydora miała zwieszoną głowę. Nie podniosła jej.

- Nie. Nie to miałam na myśli.

Zdumiona Magda wpatrywała się w nią przez chwilę.

- To właściwie o czym mówiłaś?

ROZDZIAŁ 28

Izydra w końcu uniosła głowę.

- Nasi żołnierze poszli na południe za armią Kuna, żeby się upewnić, że tamci nie wrócą i nie pójdą inną trasą na północ, w głąb Nowego Świata. Poza tym dowódca uważał, że wojska Kuna, z tak wieloma wozami, będą się przemieszczały powoli, więc pewnie uda mu się je dogonić. Był przekonany, że jego oddział jest na tyle liczny, by wywrzeć na nich zemstę.

Nie wiedziałam, co robić. Dowódca odjechał ze swoim oddziałem i znowu byłam sama. Większość mieszkańców Grandengartu nie żyła, pozostałych pojmano, mój przyjaciel Joel zmarł i został pochowany. Nie miałam nikogo. Postanowiłam wrócić do Whitney.

Magda pomyślała, że to całkiem zrozumiałe - z Grandengartu nic nie zostało, a Whitney było najbliższym miastem. Lecz chyba były lepsze rozwiązania - jak podróż do Aydindril, gdzie mogłaby przekazać wieści radzie w Wieży i armii. W końcu było to niesłychanie ważne. Pierwszy atak w wojnie, której wielu od dawna się obawiało, a która właśnie się zaczęła. Podejrzewała, że za decyzją Izydory kryło się coś jeszcze.

- Czy poza tym, że był tam pochowany Joel, miałaś jakiś powód, żeby wrócić do Whitney?

Izydora, zanim odpowiedziała, jakiś czas pocierała kciukiem kolano.

- Tak. Wróciłam, bo wiedziałam, że jest tam spirytystka.

- Spirytystka? - Magda zmarszczyła brwi. - Po co chciałaś się spotkać ze spirytystką?

- Byłam tak zrozpaczona po tym wszystkim, co się stało, a zwłaszcza tym, że zabrano ciała, że chciałam z nią porozmawiać. Pewnie pragnęłam tego, co większość odwiedzających spirytystkę. Chciałam wiedzieć, że Joel jest bezpieczny w świecie dobrych duchów. Chciałam wypełnić złożoną mu obietnicę.

Magda wreszcie znowu zaczęła głaskać kotkę.

Potrafię zrozumieć, co czułaś. Czy spirytystka pozwoliła ci odzyskać spokój ducha?

Patrzyła, jak Izydora pociera kciukiem kolano. Przemówiła, nie podnosząc głowy: - Sophia była o wiele starsza i bardziej doświadczona, chociaż powiedziała mi, że ostatnio nie uprawiała swojej sztuki. Że choć jest dumna z tego, czego dokonała, to poświęciła temu całe życie, a teraz skończyła ze światem duchów. Że chce w spokoju przeżyć resztę życia. Nie chciała mi pomóc. Nalegałam. Powiedziałam jej, że to ważne, że złożyłam obietnicę. Nie tylko jako przyjaciółka, ale i jako czarodziejka. Zbyła to gniewnym gestem i odparła, że to ja obiecywałam, a nie ona. Spytałam, czy nie mogłaby tego potraktować jako pomocy płynącej ze współczucia dla tych wszystkich niewinnych ludzi, abym wiedziała, że zaznają spokoju. Ona na to, że nawet gdyby chciała, nie mogłaby pomóc, bo to dla mnie zbyt świeża strata i jestem zbyt zrozpaczona. Zapytałam, czy mogłabym wrócić później, kiedy już nabiorę dystansu. Odparła, że wnikanie do świata duchów to co innego, niż się większości ludzi zdaje, że jej sztuka powstała nie po to, żeby się kontaktować ze zmarłymi dla pociechy żyjących. Że wiążą się z tym zagrożenia, których bym nawet nie pojęła. I Sophia znowu stanowczo odmówiła mi pomocy.

Izydora się uśmiechnęła.

- Coś mi się zdaje, że to od niej przejęłam niechęć do spotkań z ludźmi, którzy chcą się porozumieć z duchami. Poradziła mi, jak czarodziejka czarodziejce, żebym dała sobie spokój. - Uśmiech znikł. - Jak się okazało, była to mądra rada. Może powinnam jej posłuchać.

Magda milczała, czekała, żeby Izydora opowiadała we własnym tempie. Krucha młoda kobieta potarła grzbietem smukłej dłoni policzek, jakby ocierała niewidoczną łzę, a potem wróciła do opowieści.

- Lecz podobnie jak ty, nie miałam zamiaru godzić się z odmową. - Uniosła głowę. - Jak się okazuje, upór jest niezbędny.

Magda ze zdumieniem uniosła brwi.

- Niezbędny, żeby spirytystka pomogła?

Izydora potaknęła.

- Odczekałam parę dni, odpoczęłam i porozmyślałam, a potem wróciłam. Sophia wciąż odmawiała skontaktowania się z duchami. Nie rozumiałam dlaczego. Postanowiłam zostać w Whitney i później znowu spróbować. Jestem czarodziejką, więc pomagałam mieszkańcom w różnych dolegliwościach. Stałam się utrapieniem Sophii, dopytując się, w czym mogę jej pomóc, aż wreszcie zaczęła mi powierzać drobne sprawy. Wypytywałam ją, gotując posiłki, przynosząc drewno na opał i wodę, przysypując płomienie węglem. Zawsze się starałam, żeby to wyglądało na zwyczajną ciekawość... no, wiesz, ot, taka pogawędka. Bacznie słuchałam tego, co mówiła.

Robiłam, co w mojej mocy, żeby się od niej uczyć. Pomyślałam sobie, że skoro nie chce mi pomóc, może uda mi się tyle nauczyć, żeby zrobić to samodzielnie. W końcu jestem czarodziejką, czyli mam dar. Chociaż działania spirytystki były dla mnie kompletną tajemnicą, myślałam, że może nie będzie aż tak trudno nauczyć się choć tyle, żeby sprawdzić, co się dzieje z duszami zmarłych, i przekonać się, czy zaznały spokoju. Pewnie miałam poczucie winy, że nie było mnie przy mieszkańcach Grandengartu, kiedy zjawił się Kuno, i chciałam to jakoś zrekompensować.

Stara kobieta oczywiście wiedziała, co mi chodzi po głowie. W końcu zapytała, co mam nadzieję osiągnąć, bezpośrednio się kontaktując ze światem duchów. Wyjaśniłam, że obiecałam Joelowi, że się postaram, by on i wszyscy mieszkańcy Grandengartu bezpiecznie dotarli do świata duchów. Zaśmiała się i zapytała, czy wyobrażam sobie, że ktoś z żyjących mógłby wpłynąć na świat duchów. Jak niby mogłabym pomóc duszom dostać się w zaświaty? Czy sądzę, że mogłabym je wziąć za rękę i poprowadzić pod ochronę miłosierdzia Stwórcy? Czy naprawdę uważam, że dusze w zaświatach nie zaznają spokoju, póki go dla nich nie znajdę? Rozumie się, że nie miałam na to odpowiedzi.

Więc powiedziałam jej, że ciała zabitych zostały zebrane i wywiezione. Że bardzo się martwię, co czarodzieje w Starym Świecie robią z martwymi mieszkańcami Grandengartu. I że mam okropne przeczucie, że dusze tych ludzi wcale nie są bezpieczne.

To kazało jej się zastanowić.

Sophia wpadła w ponury nastrój i znowu powiedziała, że takie sprawy nie należą do żyjących i że choćbyśmy nie wiem jak chcieli pomóc, to w świecie duchów nie mamy nic do gadania. Ale dręczyło ją, dlaczego zabrano zwłoki. Widziałam, że ta tajemnica zmienia jej nastawienie.

Pewnego wieczoru wreszcie powiedziała, że pomoże mi się przekonać, czy mieszkańcy Grandengartu zaznają spokoju, ale pod jednym warunkiem.

Ponieważ byłam czarodziejką, a nie zwykłą osobą proszącą o pomoc, chciała, żebym w zamian najpierw wyuczyła się u niej na spirytystkę. Wyjaśniła, że to starodawna i wyjątkowa sztuka, lecz niestety naznaczona piętnem. Powiedziała, że zbliża się do kresu życia i chce przekazać wiedzę komuś z nowego pokolenia. Chciała, żeby ten kunszt przetrwał.

Odparłam, że nie mam ochoty zostawać spirytystką. Sophia się uśmiechnęła i powiedziała, że nie ma dla niej znaczenia, czy tego chcę czy nie, a tylko to, żebym się nią stała. Rzekła, że to zanikająca sztuka i że nigdy nie znalazła nikogo, kto by chciał się jej na uczyć. Że dzisiejsze młode czarodziejki nie chcą mieć nic wspólnego ze światem duchów. Mówią, że będą martwe przez całą wieczność i dlatego wolą żyć.

Sophia powiedziała, że to zrozumiałe, iż ludzie tak myślą, lecz ona uważa, iż jej praca jest ważna i nie chce, żeby dawna sztuka zaginęła. Z pewnością wierzyłam, że jej praca jest cenna. Prawdę mówiąc, wtedy uważałam, że tak naprawdę ważna jest wyłącznie jej praca.

Przyznaję jednak, że choć pragnęłam jej pomocy, czułam odrazę do jej zawodu. Przypomniała mi, jak bardzo pragnęłam pomocy spirytystki, i powiedziała, że w przyszłości będą inni, którym taka pomoc się przyda. Sophia ostrzegła, że stara sztuka przepadnie na zawsze, jeśli nie nauczą się jej młodsi, tacy jak ja, a wtedy potrzebujący już nie otrzymają pomocy.

Powiedziała, że może dzięki temu dostanę szansę wpływania na przyszłość żyjących.

Odparłam, że to przemyślę.

Potem dotarły do nas wieści, że zginęli żołnierze, którzy wrócili ze mną do Grandengartu i potem ruszyli za armią generała Kuna.

Magda wstrzymała oddech.

- Zabici? Wszyscy?

Izydora potaknęła.

- To była pułapka. Sophia uważała, że zwłoki zabrane przez wrogów były przynętą. Dwaj żołnierze uciekli i opowiedzieli, co widzieli.

- Raczej Kuno pozwolił im uciec, żeby siali panikę.

- Pewnie masz rację. Opowiadali, że gnali na południe i myśleli, że zbliżają się do nieprzyjaciela, kiedy wpadli w zasadzkę. Wszyscy nasi żołnierze, oprócz nich, zostali zabici lub ciężko ranni. Po bitwie żołnierze Kuna powiązali poległych w pęczki po dwunastu, powiązali ich za nadgarstki i przymocowali do wozów ze zwłokami z Grandengartu. Jeden z żołnierzy powiedział, że to mu przypominało sortowanie złowionych ryb. Wojska Kuna zabrały ze sobą wszystkich martwych i umierających żołnierzy. Niektórzy wciąż żyli i krzyczeli z bólu lub jęczeli w śmiertelnej męce.

Magda nie mogła w to uwierzyć.

- Nigdy nie słyszałam o armii wlokącej ze sobą trupy nieprzyjaciół.

- Zbierali nieżywych - potwierdziła Izydora. - Jak potem słyszałam, robili to też gdzie indziej. Wtedy myślałam, że może robią to po to, żeby ich ścigano. W pewnym sensie miałam rację. Kiedy się dowiedziałam, że zabierają martwych, wiedziałam, że muszę iść do Sophii po pomoc. Działo się coś, czego nikt nie rozumiał, lecz wszyscy się bali. Pomyślałam, że może dzięki spirytystce poznam prawdę. Sophia powiedziała mi wtedy, że jeśli zgodzę się wyuczyć jej sztuki, więcej zyskam z tego doświadczenia, niż gdybym tylko wysłuchała jej opowieści o tym, co widziała. Że mogłabym osobiście znaleźć tę prawdę, którą tylko ja mogę dostrzec, tylko ja potrafię zrozumieć.

Chociaż przerażał mnie ten pomysł, nie mogłam już dłużej unikać tego, co musiałam zrobić, toteż się zgodziłam. Wtedy Sophia mi powiedziała, że duchy z pewnością celowo mnie do niej przysłały, że czeka mnie jakaś misja. Zaczęła mnie uczyć jeszcze tego wieczoru.

ROZDZIAŁ 29

Jak długo trwała nauka? - zapytała Magda.

- Krócej, niż się spodziewałam. Jako córka czarodzieja i czarodziejki miałam dobre podstawy. Mój ojciec był zafascynowany zaświatami. Wiele się nauczył z tych swoich "wyprawek" do miejsca, w którym, jak mawiał, w końcu wszyscy się znajdziemy.

Matka mawiała, że "przygoda" to inna nazwa "kłopotów". Niektórzy szeptali, że mojego ojca kusi śmierć. Wiedziałam, że to nieprawda, ale intrygowało mnie, że bez lęku wyzywa śmierć. A zarazem podzielałam obawy mamy, że to zapowiada kłopoty.

Przygody ojca były głównie eksperymentami z formami zaklęć, badaniem interakcji magii addytywnej i subtraktywnej. Dzięki temu wiele się nauczył. Na przykład jak trwać na granicy światów. To i wypady w nieprzyjazne okolice.

- Rozumiem, co miałaś na myśli, mówiąc, że lubił rzucać wyzwanie śmierci - odezwała się Magda.

Izydora kiwnęła głową i westchnęła.

- Przekazywał innym czarodziejom to, co odkrył. Od moich najmłodszych lat, ku utrapieniu mamy, opowiadał mi o swoich dokonaniach z eksperymentalną magią i o frapujących sprawach związanych z interakcjami pomiędzy światami. Z szeroko otwartymi oczami słuchałam jego opowieści o życiu na krawędzi, jak to nazywał. Mówił, że jego zdaniem życie i śmierć określają się wzajemnie, podobnie jak magia addytywna i subtraktywna. Dostrzegał ten związek we wszystkim, nawet w czymś tak elementarnym jak blask i mrok. W rezultacie zauważał tę współzależność także w zwyczajnych rzeczach.

- Zwyczajnych rzeczach? - spytała Magda. - To znaczy?

Izydora wzruszyła ramionami.

- Tam, gdzie ja widziałam rzucony na ziemię cień, on widział nie tylko cień, ale i negatywny kształt, jak to nazywał, stworzony przez ów cień. Mówił, że kształty pozytywny i negatywny są nierozerwalnie sprzężone, złączone ze sobą, istnienie jednego zależy od istnienia drugiego. Że aby w pełni docenić każdy z nich, należy przynajmniej zdawać sobie sprawę z roli tego drugiego.

I dlatego, wyjaśniał, potrzebujemy mroku, żeby ukazać światło, toteż nie powinniśmy złorzeczyć ciemności. Potrzebujemy śmierci, żeby zdefiniować życie.

Dlatego czerpał radość z tych "wyprawek" w obszary, które innych przerażały. Pewnie byś powiedziała, że to dążenie do zrozumienia świata zmarłych przyczyniało się do większego umiłowania życia. Mama przewracała oczami, kiedy mi o tym opowiadał, ale czasami kątem oka widziałam, jak się do niego czule uśmiecha.

I dlatego bardziej niż większość ludzi byłam już obeznana z Grace, wiedziałam, jak się ją rysuje, jak działa, jak sama magia addytywna i subtraktywna jest powiązana ze stwarzaniem i śmiercią i jak kontury zaklęć czerpią z tych elementów moc. Ojciec nie uważał różnych aspektów świata - takich jak życie i zaświaty poza zasłoną życia za odrębne. Sądził, że są współzależne, stanowią część wielkiej, jednolitej całości. I w ten sposób, powiadał, my też jesteśmy częścią wszystkiego.

Sophia powiedziała, że takie wychowanie, wiedza i zrozumienie dają mi lata przewagi nad większością kandydatek na spirytystki. Że trafiłam tu, jakby to było moje przeznaczenie. Chociaż dodała, że w nie nie wierzy.

Najtrudniej przychodziło mi - przyzwyczajonej przez ojca do myślenia w kategoriach jedności - nauczyć się nie dostrzegać tego świata, wyłączać go z tej całości.

Magda zmarszczyła brwi.

- Co to znaczy "wyłączać ten świat"?

- Sophia mi powiedziała, że aby zajrzeć do świata duchów, powinnam umieć spojrzeć poza to, co nas otacza. Że niektórzy uważają, choć ona nie wie, czy to prawda czy nie, iż zaświaty są wokół nas, w tym samym miejscu, w którym istniejemy, lecz są oddzielone i dlatego nie możemy ich zobaczyć. Teraz, kiedy jestem ślepa, potrafię to pojąć. Słyszę dźwięki, których wcześniej nie rozróżniałam, choć zawsze się rozlegały.

Podczas każdej lekcji zasłaniała mi oczy. Mówiła, że dzięki temu nauka szybciej mi pójdzie. Parę tygodni po pierwszej lekcji powiedziała, że czas, byśmy wyruszyły w pierwszą podróż w tamto miejsce.

Rozumie się, że po tym wszystkim, czego się dowiedziałam - po przestrogach, ostrzeżeniach przed najmniejszym błędem, ponurych opowieściach o drobiazgach, które miały fatalne konsekwencje byłam przerażona.

Sophia wierzyła w skuteczność odpowiednich przygotowań. Rano wypiłyśmy herbatki, żeby oczyścić nasze aury, by nie zahaczyły o zasłonę i nas nie uwięziły. Po południu zażyłyśmy silne zioła, żeby stępić zmysły na otaczający nas świat, byśmy nie przeoczyły czających się w mroku zagrożeń. Wieczorem zaczęłyśmy inkantacje mające pomóc nam otworzyć umysły. Cały dzień, rozumie się, oprócz picia herbaty i ziółek rysowałyśmy uroki i zapewniałyśmy sobie rozmaite rodzaje opieki i ochrony. Kiedy słońce zaszło, przysypałyśmy węgle popiołem. Sophia powiedziała, że płomień to więź z tym światem i że gdyby coś poszło nie tak, oświetli nam drogę powrotną przez wieczny mrok.

Izydora uniosła rękę, zatoczyła nią krąg.

- To dlatego, chociaż jestem ślepa, palą się tu świece. - Uśmiechnęła się leciutko. - No i oczywiście dlatego, żeby inni się nie potknęli nie wpadli na mnie.

Magda nie potrafiła docenić tego żartu.

- A kiedy już byłyście gotowe?

- Sophia kazała mi naciąć palec i narysować krwią Grace na podłodze przed paleniskiem, wokół miejsca, w którym miałyśmy usiąść.

Chociaż Magda nie miała daru, spędziła wiele czasu przy czarodziejach. No i była żoną Pierwszego Czarodzieja. Dobrze rozumiała znaczenie kreślenia Grace krwią. Grace magicznymi sposobami łączyła stwarzanie, świat żywych i świat zmarłych.

- Pamiętam, że to była wietrzna, pochmurna noc, czarna jak smoła - mówiła Izydora na wpół do siebie, jakby odpłynęła wspomnieniami w tamtą noc. - Ciemny świat za dwoma maleńkimi okienkami domku Sophii wydawał się złowieszczy i przytłaczający.

Izydora wyraźnie starała się uwolnić od tych dręczących wspomnień. Zamilkła, machnęła ręką.

- Szczegóły nie mają dla ciebie znaczenia. Nie masz daru, więc pewnie i tak większości byś nie zrozumiała. Ważne jest to, że musiałyśmy się uciec do najmroczniejszej magii, żeby przywołać mroki zaświatów. Potem subtraktywnymi liniami wyznaczyłyśmy uroki powodujące rozdarcie.

- Rozdarcie?

- W zasłonie zaświatów - wykrztusiła młoda kobieta.

Magda pomyślała, że Izydora ledwo nad sobą panuje. Zasłoniła usta dłonią, jakby znowu widziała te same okropieństwa, co tamtej nocy. Ściągnęła brwi. Oddychała ciężko, urywanie. Magda się zorientowała, że Izydora szlocha w jedyny możliwy dla niej sposób przecież nie mogła płakać. Zrobiło się jej żal młodej kobiety, tak przeraźliwie osamotnionej i ciężko doświadczonej. Podniosła kotkę z kolan i przysunęła się do Izydory. Położyła kotkę na podłodze i Cieniulka zaczęła się przeciągać po długiej drzemce. Magda objęła kruchą młodą kobietę. Izydora ukryła twarz na jej ramieniu.

- Przepraszam, że poprosiłam, żebyś przywołała te okropne wspomnienia - powiedziała, tuląc Izydorę.

Spirytystka cofnęła się i opanowała.

- Nie, sama chciałam ci o tym opowiedzieć. Nigdy nikomu o tym nie mówiłam, oczywiście z wyjątkiem tego, kto mi zabrał oczy. Chciałam, żebyś wiedziała, podobnie jak ja musiałam się dowiedzieć, co to znaczy być spirytystką, praktykować tak przygnębiającą sztukę, która trzyma cię pomiędzy umarłymi.

- Rozumiem - powiedziała Magda.

- Obawiam się, że tak naprawdę wcale nie rozumiesz - Izydora nie powiedziała tego protekcjonalnie czy złośliwie, raczej stwierdziła fakt. - Ja sama nie rozumiałam, póki nie odchyliłyśmy zasłony i nie ujrzałyśmy niewyobrażalnego.

Magda przez chwilę nasłuchiwała ciszy, potem zapytała: - Co zobaczyłaś za zasłoną?

Izydora zapatrzyła się we wspomnienia.

- Zobaczyłam dziedzinę mroczniejszą niż mrok - powiedziała na koniec znękanym głosem. - Bezkresną krainę dusz, której obejście zajęłoby wieczność, a przecież ujrzałam ją w jednej chwili. W owej chwili ujrzałam to, co chciałam zobaczyć, poznałam prawdę, po którą przyszłam i... przeraziłam się.

- Przeraził cię widok świata umarłych?

- Nie - odparła Izydora. - Przeraziła mnie prawda.

ROZDZIAŁ 30

Nie rozumiem - powiedziała Magda. - Jaką prawdę ujrzałaś?

Przez chwilę było słychać jedynie strzelanie kilku płonących w izbie świec. Kotka siedziała cicho, jakby czekała na to, co powie Izydora.

- Zobaczyłam Joela - powiedziała wreszcie spirytystka. - A raczej jego duszę. Zaznała spokoju, co dało mi pociechę.

Magda, obejmująca barki Izydory, ścisnęła jej ramię. Nie chciała okazać podejrzliwości czy niedowierzania, ale trudno jej było to pojąć.

- Jak to możliwe, Izydoro, że od razu zobaczyłaś tego, kogo szukałaś? Przecież w zaświatach są nieprzeliczone rzesze dusz? W świecie zmarłych są dusze wszystkich, którzy kiedykolwiek żyli.

- Trudno to wyjaśnić - stwierdziła Izydora po krótkim namyśle. Zmarszczyła brwi, przekrzywiła głowę, zadumana. - Wiesz, jak to jest iść przez tłum w Wieży. A choćby były tam setki ludzi, natychmiast dostrzegłabyś Baraccusa, od razu byś go wypatrzyła wśród mrowia przechodniów?

Magda smutno się uśmiechnęła do wspomnień.

- Tak. I przypominam sobie takie zdarzenie.

- To coś podobnego - powiedziała Izydora. - Nie to samo, ale uznałam, że tylko taki przykład zrozumiesz. W zaświatach rzeczy nie mają się tak samo jak tutaj. Czas, odległość, liczebność i tym podobne są tam zupełnie odmienne. Jakby zasady, do których przywykłaś, tam nie działały w ten sam sposób.

- Baraccus udał się w zaświaty - odezwała się w zadumie Magda - tuż przed samobójstwem.

Zastanawiała się, jak mu tam było, co zobaczył i jak to na niego wpłynęło.

- Ze spirytystka jest inaczej - powiedziała Izydora, ze współczuciem ściskając dłoń Magdy. - Baraccus był czarodziejem o wielkiej mocy podróżującym przez świat umarłych. My nie mamy tak potężnego daru i nie odważamy się wejść w zaświaty. Spirytystka jedynie odchyla zasłonę, na tyle, żeby na chwilkę za nią spojrzeć. Zamiast tam wchodzić, jak to zrobił Baraccus, czarodziejka-spirytystka w specyficzny sposób korzysta ze swego daru. Kreśląc uroki, przyzywamy pewne moce, a także magię addytywną i subtraktywną. On tam był. My tylko zaglądamy.

- Rozumiem - przytaknęła Magda. - I co zobaczyłaś, kiedy tam zajrzałaś?

- W wirze magii i mocy wszystko trwało przez mgnienie, choć owa chwila zdawała się trwać wieczność. I w tym przerażającym rozbłysku czasu ujrzałam prawdę.

- I jakaż prawda tak cię przeraziła?

Izydora przygryzła wargę, zbierając się na odwagę.

- Taka, że nie było tam innych zmarłych mieszkańców Grandengartu.

Magda zmarszczyła brwi, pochyliła się ku niej. Nie bardzo wiedziała, co spirytystka chciała powiedzieć.

- Nie mogłaś ich znaleźć? W bezmiarze zaświatów nie mogłaś się przekonać, czy są bezpieczni i zaznają spokoju? Choć udało ci się to z Joelem?

Izydora pokręciła głową.

- Nie. Miałam na myśli to, że ich tam nie było.

- Dalej nie rozumiem. Przecież umarli. Z pewnością nie żyli. Może potrafiłaś odnaleźć tylko Joela, jak ja męża w tłumie, bo go szczerze kochałaś, lecz nie mogłaś wypatrzeć pozostałych.

- Nie - zaprzeczyła stanowczo Izydora. - Tę prawdę ujrzałam w tamtej chwili. Zobaczyłam, że ich dusz nie ma w świecie umarłych. Ich dusz, duchów, jakkolwiek je nazwiesz, nie było w zaświatach.

- No to gdzie są?

- Nie wiem. Szukam ich od tamtego dnia i jeszcze nie znalazłam. Wiem tylko, że dusz mieszkańców Grandengartu, których ciała zabrano, nie ma w świecie zmarłych. I że nie ma tam dusz innych.

Cisza aż dławiła. Magda musiała się napomnieć, że powinna oddychać.

- Jak umarli mogą nie przebywać w zaświatach? - spytała wreszcie. - Jak to możliwe?

ROZDZIAŁ 31

Właśnie tego chcę się dowiedzieć - powiedziała Izydora. Jak tylko poznałam tę prawdę, wiedziałam, że muszę znaleźć odpowiedź. - Ale jak? - Magda odgarnęła włosy z twarzy. - Mówiłaś, że tylko na chwilkę uchyliłaś zasłonę. - Tak, lecz ta chwila, w której zespoliły się magia i moc, to mgnienie czasu wydawało się trwać wieczność. W pewnym sensie to wcale nie było mgnienie. W pewnym sensie była to nieskończenie wielka część wieczności. Magda czuła, że się w tym gubi.

- Jak to możliwe? - A tak, że, jak dowiedziałam się od ojca, w wieczności śmierci czas nie istnieje. Skoro nie ma początku ani końca, nie ma jak obliczyć, jak długo tam przebywasz.

- Musi być sposób zmierzenia, ile czasu trwa jakieś zdarzenie. Czas wciąż istnieje. Dzień nadal jest dniem.

- Tutaj, ale nie w zaświatach. Tu czas jest uchwytny. Dzień się zaczyna i kończy. Tam panuje wiekuista noc. - Dalej nie rozumiem. - Wyobraź sobie, że natknęłaś się na linę przegradzającą drogę. Po twojej lewej stronie nie ma początku, po twojej prawej stronie nie ma końca. Lina jest nieskończenie długa. Nie ma końca ani początku. Jak mogłabyś odmierzyć określoną część? Część wieczności to sprzeczność sama w sobie. Jak mogłabyś na przykład odmierzyć jedną czwartą wieczności? Gdybyś próbowała odciąć fragment z ta kiej bezkresnej liny, to i on byłby bezkresny, bo lina nie miałaby końców, toteż nie mogłabyś stworzyć ich w czymś, co z definicji ich nie ma. To, że dla własnej wygody chcesz początku i końca, nie zna czy, że one istnieją. I choć z pewnością istnieją w naszym świecie, w zaświatach ich nie ma. W centrum wiru mocy czas nie istnieje. Minuta, dzień, rok są jednym i tym samym.

Tak więc w tej nieskończoności miałam na poszukiwania tyle czasu, ile potrzebowałam. W pewnym sensie miałam wieczność i całą wieczność szukałam.

Próbowałam spytać duszę Joela, gdzie oni są, ale zanim zaczęłam formułować pytanie, powiedział mi, że tu ich nie ma.

Zobaczyłam ludzi, których znałam z Grandengartu, zmarłych w przeszłości, przed tym straszliwym dniem, kiedy zjawił się Kuno. Ludzi, którzy byli starzy lub chorzy, a nawet chłopca, któremu usiłowałam pomóc, lecz zmarł z gorączki. Nikt z nich nie wiedział, gdzie są pozostali, gdzie są mieszkańcy, którzy zginęli tego okropnego dnia.

Każdy, kogo znałam, potrafił mi powiedzieć tylko, że tu ich nie ma. Nie było ich w zaświatach.

- Jak to możliwe? - zapytała Magda. - Jak mogą być martwi i nie-martwi?

Izydora leciutko się uśmiechnęła.

- Oto pytanie, które mnie skłoniło do zamieszkania tu, na dole, pośród szczątków.

Uśmiech znikł, jakby kobieta znowu się zagubiła we wspomnieniach.

- Widziałam udręczone dusze, samo zło zatracone w mrocznym smutku wiekuistych ciemności. Nie ośmieliłam się zbyt długo im przyglądać, w obawie, że wciągną mnie w wieczną noc i rozszarpią moją duszę. Widziałam chwałę dobrych duchów. Widziałam, jak trwają w spokoju w łagodnym blasku. Nie chciałam ich niepokoić, ale musiałam odnaleźć nieobecnych. Musiałam je poprosić o pomoc, o to, żeby mi powiedziały, co wiedzą. Jeden z nich odwrócił się do mnie i wtedy zobaczyłam, że to dusza Sophii patrzy na mnie w łagodnym złocistym blasku. Powiedziała, że poznałam prawdę. Że tutaj już niczego się nie dowiem.

Magda ściągnęła brwi.

- Dusza Sophii? Jak dusza Sophii mogła do ciebie przemówić w świecie zmarłych?

Izydora zwilżyła wargi.

- Bo nie żyła.

Co takiego?

Izydora odkaszlnęła.

To była jej ostatnia wyprawa do świata duchów. Zrozumiałam wtedy, że nie wróci ze mną za zasłonę. Podała mi odpowiedź tak prostą jak to tylko możliwe.

Magda zadrżała, uświadomiwszy sobie, że Sophia - kobieta, którą znała wyłącznie z opowieści Izydory - zmarła w tej misji.

Co to znaczy?

Izydora delikatnie dotknęła ramienia Magdy.

- To wcale nie było skomplikowane. Dowiedziałam się tego od razu. Nie było ich tam. Dusz tych ludzi nie było w zaświatach. To była prosta prawda.

- Skoro prostą prawdą jest, że ich w zaświatach nie ma, musi to oznaczać, że dusze nadal są tutaj, w naszym świecie, że nie przeszły za zasłonę.

Izydora w odpowiedzi leciutko się uśmiechnęła.

ROZDZIAŁ 32

Magda nie mogła uwierzyć w to, co słyszała.

- Naprawdę? Dusze tych wszystkich ludzi wciąż są na tym świecie? Skoro nie ma ich w świecie zmarłych, mogą być tylko tutaj, wciąż wśród nas. - Przyłapała się na tym, że rozgląda się po izbie, jakby się spodziewała, że ujrzy unoszące się wokół niej dusze. - To właśnie masz na myśli?

Izydora na chwilę zacisnęła usta, ale wreszcie odpowiedziała: - Niestety tak. Prawda jest taka, że chociaż tamci ludzie zmarli, ich duchy nie mogły odejść tam, gdzie powinny się znaleźć.

Magda nie wiedziała, jak to w ogóle możliwe. Przyszło jej na myśl, że może odeszły w zaświaty, ale potem jakoś na powrót je tu ściągnięto.

Ale dlaczego?

Potarła policzek dłonią. Bała się myśleć o przyczynach. Nie potrafiła sobie wyobrazić skutków. W głowie się jej kręciło od plątaniny myśli. Izydora sama podjęła opowieść: - Potem dusza Sophii podpłynęła do mnie. Rozpostarła ramiona jak sokół skrzydła i zatrzymała się tuż przede mną. Chociaż znałam Sophię, przeraziłam się i miałam wrażenie, że skamieniałam, nie mogąc się poruszyć. Oczy duszy, oczy Sophii, lśniły tym samym blaskiem, który ją spowijał. Wpatrywała się we mnie z zaświatów i powiedziała: "Masz prawdę, po którą przyszłaś". Nie wiedziałam, co robić. Jej dusza, jakby w odpowiedzi, bardziej się zbliżyła, znalazła się tuż przed moją twarzą i poleciła: "Znajdź ich!".

W owej straszliwej chwili dostałam odpowiedź, po którą przy szłam, wszystko, co powinnam wiedzieć, i pojęłam, co muszę zrobić. Wróciłam, poznawszy prawdę. Wróciłam jako spirytystka, lecz bez kobiety, która mnie wyuczyła. Wróciłam do jej domu i zajęłam jej miejsce.

Sophia leżała martwa obok mnie, pośrodku Grace, zaciskając w dłoni opaskę, której używała, ucząc mnie.

Magda rozumiała, jak bardzo Izydora polubiła Sophię. Widziała żal malujący się na twarzy niewidomej młodej kobiety. Bardzo jej współczuła, że te poszukiwania skończyły się śmiercią Sophii.

- Przykro mi, że straciłaś przyjaciółkę.

Izydora uśmiechnęła się z rezerwą.

- Tak, w końcu stała się dobrą przyjaciółką. Pomogła mi nauczyć się tego, co było mi potrzebne, żebym mogła pomóc współmieszkańcom.

Magda przechyliła głowę.

- Chcesz powiedzieć, że po tym odkryciu stało się twoim obowiązkiem... jak by to nazwać? Odprowadzenie nieobecnych dusz w zaświaty?

- Powiadam, że zrozumiałam wtedy, że bitwa się nie skończyła tylko dlatego, że dotarłam w zaświaty i odkryłam część prawdy. Wojna, zapoczątkowana zabiciem mieszkańców mojego miasta, dopiero się zaczynała. Uświadomiłam sobie, że jestem żołnierzem w tej walce, wojowniczką.

- Ale ty...

- I ty znalazłaś się tu dlatego, że zostałaś wojowniczką.

- Ja ?

Izydora odwróciła się ku Magdzie, jakby mogła jej spojrzeć prosto w oczy, tak jak w wyobraźni Magdy dusza Sophii patrzyła w oczy Izydory.

- Byłaś żoną Baraccusa, ale skoro on umarł, ty szukałaś odpowiedzi na dręczące cię pytania. Przyszłaś do spirytystki, bo musisz poznać prawdę. Chcesz odpowiedzi zza grobu, podobnie jak twój mąż. Robisz to, ponieważ masz duszę wojowniczki. Chociaż nie masz daru, masz wiedzę, umiejętności i serce, które czynią cię wyjątkowo kompetentną osobą. Pewnie myślisz, że każdy mógł zrobić to, co ty, na przykład przeciwstawić się radzie, ale tak naprawdę nikt inny by tego nie zrobił, nie potrafiłby. Wyłącznie ty mogłaś tak postąpić i możesz być jedyną osobą potrafiącą odkryć straszliwą prawdę. Nie miej wątpliwości, Magdo Searus: wróg się ciebie boi i nie bez przyczyny, nawet jeśli o tym nie wiesz.

- Boi się mnie?

- Tak. Przychodząc tutaj w poszukiwaniu prawdy, pokazałaś, że jesteś wojowniczką. Udowodniłaś też, że jesteś dla nich niebezpieczna.

Magda aż nazbyt wyraźnie przypomniała sobie, że był tu Nawiedzający Sny, że czaił się w jej umyśle, a potem próbował ją zabić.

- Pewnie tak. Nie patrzyłam na to w ten sposób, ale chyba tak to wygląda. Nawet nie mam daru, ale oni z jakiejś przyczyny nie chcą, żebym szukała prawdy.

- Poszukiwania prawdy niekiedy prowadzą nas do miejsc, w których nigdy nie spodziewaliśmy się znaleźć - powiedziała Izydora. Tą drogą powinna kroczyć właściwa osoba walcząca z tymi, którzy potrafią wniknąć do naszego umysłu i ukraść duszę. Być może w jakiś sposób się zorientowali, że to ty jesteś tą osobą, i dlatego się ciebie obawiają. A ponieważ się obawiają, będą cię ścigać.

Magda nie mogła się spierać. Od dnia na zewnętrznym murze Wieży, kiedy uznała, że chce żyć, wiedziała, że dąży do czegoś niezmiernie ważnego.

ROZDZIAŁ 33

I dokąd zaprowadziła cię podróż w poszukiwaniu prawdy, kiedy wróciłaś i zobaczyłaś, że Sophia nie żyje? spytała Magda.

Izydora łagodnie przesunęła dłonią po jedwabistym grzbiecie kotki zwiniętej w kłębek pomiędzy nimi.

- Pochowałam Sophię i jakiś czas mieszkałam w jej domu, kilkakrotnie wyprawiając się do świata duchów. W końcu uświadomiłam sobie, że moja walka nie toczy się w świecie duchów, ale tutaj, wśród żyjących. Wiedziałam, że muszę znaleźć pomoc tam, gdzie centrum naszej walki.

- Przyszłaś spotkać się z radą? - domyśliła się Magda.

Izydora potaknęła.

- Chciałam opowiedzieć, czego się dowiedziałam. Poprosiłam o wysłuchanie na obradach zamkniętych dla mieszkańców. Uważałam, że te wieści mogłyby wywołać panikę, gdyby dotarły do ludzi nierozumiejących takich spraw. Chciałam o nich mówić tylko z mającymi dar, tylko z tymi, którzy mają pewne pojęcie o pracy spirytystki. Wreszcie znalazłam się w komnatach rady, czekając na swoją kolej, by przemówić. Pomyślałam, że zamknięta sesja powinna mieć mniejsze audytorium, ale nawet i w takiej uczestniczył spory tłumek ważnych osób. Wyglądało na to, że wszyscy zjawili się z wiadomościami, raportami lub obawami związanymi z wojną. Najpierw liczni oficerowie przedstawili poufne raporty o walkach i zebrane przez wywiad informacje. Docierały do mnie tylko urywki, ale uchwyciłam ogólną wymowę. Potem przyszła kolej na czarodziejów. Ci poinformowali o odkryciach w sprawie nowej magicznej broni sprawiającej nam tyle problemów. I z tego niewiele usłyszałam, ale i tak było to przerażające. Inni wystąpili z propozycjami wymagającymi aprobaty, dotyczyły głównie naszej broni.

Niektórzy z oficerów i czarodziejów, opowiadając o działalności wroga, nachylali się do członków rady i mówili przyciszonym głosem, a tamci przysuwali się ku nim, słuchając w głuchym milczeniu togo, co do mnie już w ogóle nie docierało. Ale wcale nie musiałam słyszeć, co mówią. Na twarzach widziałam troskę, zmartwienie, że przebieg wojny nie jest dla nas pomyślny.

Po raportach pokuśtykał ku radzie stary czarodziej, który doczekał się swojej kolejki i zaczął się rozwodzić nad potrzebą stworzenia nowej sylfy, żebyśmy mogli szybko przekazywać informacje, uprzedzając wroga.

Magda wzdrygnęła się na samą myśl, że mogliby stworzyć kolejną sylfę - ani trochę jej nie lubiła. Jej zdaniem i tak było o tę jedną za dużo. Zmusiła się do słuchania opowieści Izydory.

- Starszy radny był pełen szacunku, ale odpowiedział czarodziejowi, że stworzenie sylfy kosztowało wiele wysiłku i wynikły z tego kłopoty, których nikt nie przewidywał. Czarodziej zaczął bronić swojego pomysłu, lecz starszy mu przerwał, mówiąc, że kiedy wojna się zaczęła, wróg dostał się do Wieży właśnie sylfą.

Magda doskonale pamiętała masakrę, do jakiej wtedy doszło. Baraccus rozkazał, żeby jeden z czarodziejów cały czas pilnował sylfy, by już nikt się znowu tędy nie wśliznął i ich nie zaatakował. Znała jednego z czarodziejów, Quinna, wyznaczonego do samotnego pilnowania syfly. Dorastał z Magdą w Aydindril. Pilnowanie sylfy było nudnym zajęciem, ale Quinn nie narzekał. Mówił, że przynajmniej ma czas na spisywanie dzienników. Uwielbiał szczegółowe rozpisywanie się o wydarzeniach w Wieży, zapisywanie informacji o znanych sobie ludziach oraz własnych przemyśleń na temat intryg politycznych. Magda spytała, czy mogłaby kiedyś przeczytać jego dzienniki. Powiedział, że tak, ale na pewno ją to znudzi.

- Stary czarodziej nie wiedział o tej napaści i zamilkł, zdumiony - ciągnęła Izydora. - Podziękowali mu, lecz odrzucili jego pomysł. Powiedzieli, żeby zamiast tego stworzył dodatkowe książeczki podróżne, co by rozwiązało problemy z porozumiewaniem się. Kiedy stary czarodziej skłonił się i odszedł, stojący tuż przede mną mężczyzna niecierpliwie zajął jego miejsce. Był to wysoki, barczysty czarodziej, niewiele starszy ode mnie. Miał przy boku wspaniały miecz - rzadkość u czarodzieja. Dlatego zwróciłam na niego uwagę. Nie był też odziany w skromne szaty, jak większość czarodziejów. Ponieważ byłam następna w kolejce, słyszałam całą rozmowę. Radni się skrzywili na widok czarodzieja. Jeden z nich zapytał: "O co tym razem chodzi, Merritt?".

Magda pamiętała to imię. Czarodzieje, których razem z Tilly spotkały wcześniej tego dnia w ciemnych korytarzach, powiedzieli im, że przez Merritta zginęli kolejni ludzie. Bardzo ich rozzłościło, że Merritt odmówił pomocy.

Czarodziej powiedział radzie, że już ma pewność, iż dzięki jego metodzie będzie można stworzyć osobę, która uzyska prawdę. - Izydora pochyliła głowę ku Magdzie. - To przykuło moją uwagę.

Magdy też, lecz z innego powodu. Nigdy jej się nie podobało odmienianie ludzi za pomocą magii.

Radni już po chwili mu przerwali, mówiąc, że już im o tym opowiadał i że ich zdaniem coś takiego przerasta umiejętności każdego czarodzieja. Merritt się upierał, że od tamtej z nimi rozmowy zbadał każdy aspekt procesu i przeanalizował wiele sieci weryfikujących, żeby się upewnić, iż ma rację. Twierdził, że nie tylko jest to możliwe, lecz także, że mógłby to zrobić. Powiedział im, że z ważnej przyczyny należałoby tego dokonać. Radni przyznali, że teoretycznie ma to wartość, lecz zapytali, czemu jeszcze tego nie zrobił, skoro uważa, że to możliwe. Dlaczego jeszcze nie udało mu się tego dokonać. Merritt na to, że potrzebuje pewnych ezoterycznych obliczeń, żeby uzupełnić procedurę, a potem osoby chętnej do przemiany. Spytali, o jakie obliczenia mu chodzi. Nie usłyszałam, co odpowiedział, ale kilku radnych się roześmiało. Któryś gniewnie uderzył dłonią w stół i rzucił do Merritta, że chyba mu rozum odebrało. Merritt się nie speszył, kiedy mu powiedzieli, że istnienia takich matryc nie udowodniono. Spokojnie odparł, że wie, co robi. Powiedział, że dzięki swoim badaniom odkrył, że takie okultystyczne obliczenia muszą istnieć. Że ma pewność, iż przetrwały formuły sprzed przemieszczenia się gwiazdy. Że muszą istnieć przynajmniej tabele dla siódmego poziomu, z których mógłby wywieść własne matryce. Zapewnił ich, że gdyby uzyskał resztę tego, co mu potrzebne, mógłby stworzyć oręż, osobę, która mogłaby nieomylnie odróżnić prawdę od kłamstwa.

Wszyscy członkowie rady zaczęli mówić jednocześnie. Starszy przerwał im i powiedział Merrittowi, że sądząc po tym, co słyszał i co wie, taka próba najprawdopodobniej zakończyłaby się śmiercią danej osoby. Nieprzyjaciel zaryzykował życie swoich ludzi, ale my tego nie zrobimy. Merritt nie odpowiedział. Stał dumnie wyprostowany, pozwalając pozostałym jasno powiedzieć, co o tym myślą. Słysząc, co mówią, nie miałam pewności, czy w ogóle rozumieją koncepcje Merritta. Jego wywody przerastały moje zrozumienie, ale przynajmniej widziałam, jaki jest bystry. Za mało wiem, żeby ocenić słuszność jego twierdzeń. Rada z pewnością nie miała o nich zbyt wysokiego mniemania. Starszy zapytał, czy nie myli się, jeśli chodzi o niebezpieczeństwo grożące takiej osobie. Merritt milczał przez chwilę, a potem spokojnie odparł, że choć jest pewien, że mógłby to zrobić, zawsze uczciwie przyznaje, że istnieje zagrożenie życia. Lecz ilu umrze bez tego oręża? - zapytał. Odchylili się na oparcia krzeseł, nie mogąc lub nie chcąc odpowiedzieć.

W końcu starszy znów nachylił się nad stołem i powiedział, że w żaden sposób nie mogą mu pomóc, bo nie wiedzą, czy takie wyliczenia siódmego poziomu naruszenia w ogóle istnieją, a nawet jeśli tak, to rada ich nie ma. Wtedy Merritt rzekł, że skoro rada nie może mu dostarczyć niezbędnych formuł, będzie musiał się udać do samego Pierwszego Czarodzieja. Kilku radnych się roześmiało i powiedziało, że może spróbować.

Magda zrozumiała teraz, dlaczego sobie przypomniała to imię, kiedy je usłyszała, idąc do spirytystki. Pamiętała, jak Baraccus wrócił do domu po rozmowie, która go zaniepokoiła. Spytała wtedy, co go trapi. Stał w oknie, długo patrząc na księżyc, aż wreszcie powiedział, że błyskotliwy młody czarodziej przyszedł do niego, szukając pewnych ważnych i rzadkich kalkulacji ryftu na stworzenie naruszenia siódmego poziomu. Magda nie miała pojęcia, co to znaczy, lecz nie wątpiła w wagę sprawy. Zapytała Baraccusa, czy dał tamtemu to, o co prosił. Odparł: "Nie mogłem dać Merrittowi potrzebnych mu formuł. Chciałbym, ale wszystkie kalkulacje naruszenia są zamknięte w Świątyni Wichrów, w zaświatach". Magda wiedziała więc, że Merritt nie dostał od Pierwszego Czarodzieja tego, na czym mu zależało.

- Na koniec - podjęła Izydora - starszy zasugerował Merrittowi, żeby się zajął mniej ważnymi zadaniami, póki nie wymyśli czegoś wartego zachodu, ale mieszczącego się w granicach możliwości. Kiedy Merritt mnie mijał, wychodząc, zobaczyłam, jak zaciska zęby. Z całej siły zaciskał pięść na rękojeści miecza. Było mi go żal, bo w jego głosie usłyszałam coś, co mi się spodobało.

Magda otrząsnęła się z zadumy i spojrzała na spirytystkę.

- Co masz na myśli?

Izydora wzruszyła ramionami.

- Sama nie wiem. Szczerość. Profesjonalizm. Byłam przekonana, że wie, o czym mówi, choć rada nie traktowała go poważnie. A jego oczy...

- T a k ?

Izydora z zażenowaniem pokręciła głową.

Bo ja wiem... Przede wszystkim miały niezwykłą orzechową barwę. Lecz zafascynowało mnie to, co w nich dostrzegłam. Kiedy na mnie spojrzał, zamarłam. Miałam wrażenie, że zajrzał mi w duszę. Chociaż był zły, że rada odrzuciła jego prośbę, nadal miał w oczach łagodność. Poprzez widoczny w nich gniew dostrzegałam współczucie.

Magda nawet w słabym blasku świec zauważyła, że Izydora się zarumieniła.

Dał ci poczucie bezpieczeństwa - domyśliła się.

Spirytystka potaknęła.

- I było mi go żal. Pomyślałam, że nie poznali się na jego umiejętnościach i możliwościach. Pewnie dlatego, że jestem młodą czarodziejką, wiem, jak to jest, kiedy ludzie nie traktują cię poważnie. Sophia traktowała mnie poważnie, lecz niektórzy zawsze mnie lekceważyli.

- A jak twoje spotkanie z radą? - spytała Magda. - Zgodzili się ci pomóc?

Izydora głęboko westchnęła.

- Kiedy przyszła moja kolej, rada ze współczuciem wysłuchała mojej opowieści, ale orzekła, że nic nie może zrobić. Podejrzewałam, że nie do końca mi uwierzyli. Nie powiem, żebym miała im to za złe. Większość ludzi, nawet czarodziejów, niewiele wie o zaświatach, toteż rada nie mogła pojąć znaczenia spraw, o których mówiłam, i wynikającego z nich zagrożenia. Podobnie jak nie potrafili zrozumieć tego, o czym mówił Merritt. Mój ojciec by zrozumiał, lecz ci ludzie, w przeciwieństwie do niego, nie poświęcili życia badaniu zaświatów. Rada uznała, że to wielka tragedia, lecz skoro mieszkańcy Grandengartu nie żyją, to nie można im pomóc. Starszy powiedział, że rada musi się troszczyć o żywych. Żaden nie dostrzegł, że moje odkrycie ma bezpośredni wpływ na żyjących, a zwłaszcza na utrzymanie ich przy życiu. Starszy spojrzał mi w oczy i powiedział, że mają się o co martwić. Chociaż tego nie wyraził, wyraźnie wyczułam, że gani mnie za to, iż marnuję ich czas.

Powiedziałam, że wobec nasilającej się z dnia na dzień wojny świetnie to rozumiem, lecz jako czarodziejka i spirytystka uważam, że ta sprawa ma ścisły związek z wojną, w jakiś sposób się z tym wszystkim łączy. Mówiłam, że obawiam się, iż kryje się za tym więcej, niż nam się zdaje, i że grozi nam większe niebezpieczeństwo, niż sądzimy.

Magda wiele razy stawała przed radą i świetnie poznała ich obojętność.

- Co powiedzieli?

- Po krótkim namyśle starszy odchylił się na krześle i zasugerował, że może uda mi się znaleźć czarodzieja, który zechciałby mi pomóc. Wtedy mam się nie wahać i skorzystać z jego pomocy. Jeden z radnych się zaśmiał i podpowiedział, że powinnam się zwrócić do młodego czarodzieja Merritta, to może go odwiodę od snów na jawie.

Magda aż za dobrze wiedziała, co się potem stało.

ROZDZIAŁ 34

I tak - mówiła Izydora - rozważywszy, co nieprzyjaciel mógł zrobić z ciałami, na jakie sposoby mógł uniemożliwiać duszom odnalezienie drogi w zaświaty i dlaczego robił coś tak potwornego, uznałam, że najlepiej będzie, jak poszukam czarodzieja Merritta.

Magdzie się nie podobało, do czego zmierza ta opowieść, zwłaszcza że już wiedziała, że to jakiś czarodziej odebrał Izydorze wzrok, a Merritt najwyraźniej parał się magicznym przemienianiem ludzi. Wiedziała, że niektóre zmiany są stosunkowo niewielkie, lecz zdarzają się i monstrualne transformacje - na przykład sylfa.

- Zaczęłam rozpytywać, gdzie znajdę Merritta, i powoli docierało do mnie, że ludzie się z niego nie śmieją, w przeciwieństwie do członków rady. Ludzie się go bali.

Magdę to zdziwiło, zwłaszcza że Izydora opowiedziała, jak rada się go pozbyła.

- Bali się? Dlatego, że przemienia ludzi?

- Tak, w pewnym sensie, ale chodziło o coś więcej. Bali się go, bo był konstruktorem. - Konstruktorem? Jesteś tego pewna? Wiedziała, że rzeczy tworzone przez takich czarodziejów często ludzi przerażają, i nie bez powodu. Wiedziała również, że prawdzi wi konstruktorzy trafiają się niezwykle rzadko i że różnie się o nich mówi. Zaczynała lepiej rozumieć, czemu rada nie chciała wchodzić w układy z Merrittem. Izydora potaknęła. - To jeden z jego magicznych talentów. Tworzy najrozmaitsze rzeczy: od wspaniałych skórzanych opraw, zawierających mnóstwo zaklęć ochronnych, dla ksiąg o magii, poprzez ostrą broń tnącą tak, jak sama stal nie potrafi, po skomplikowane metalowe konstrukcje, których nawet nie opiszę i mogę je tylko podziwiać. Nawet rzeźbi w marmurze piękne posągi. Jego komnata była pełna rozmaitych metalowych przedmiotów: zalegały na podłodze, stały wokół posą gów, rosły w sterty w kątach. Były tam noże piętrzące się na jed nych stołach i miecze równiutko ułożone na innych. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałam. Trochę mi to przypominało kuźnię, tyle że tu było czyściej i... jak by to powiedzieć... wytworniej.

Magda się uśmiechnęła.

- Jestem przyzwyczajona do rzucania w kąt dziwnych przedmiotów. Mój mąż był konstruktorem, chociaż rzadko słyszałam, żeby go tak nazywano.

- Naprawdę? - zapytała Izydora. - Baraccus był konstruktorem i czarodziejem wojny?

Magda potaknęła.

- Kiedy go poznałam, był już Pierwszym Czarodziejem, więc ludzie tak go nazywali i tak o nim myśleli.

Prawdę mówiąc, mieli opory przed nazywaniem go konstruktorem, toteż tym chętniej mówili o nim "Pierwszy Czarodziej".

- Baraccus, pomimo wszystkich swoich powinności i obowiązków, zawsze coś tworzył powiedziała Magda. - Często do późnej nocy siedział przy stole do pracy i robił najbardziej misterne przedmioty, jakie w życiu widziałam, chociaż zawsze zdawałam sobie sprawę, że niektóre z nich, choćby nie wiem jak piękne, są też groźne. Niedługo po ślubie zapytałam go, czemu, przy tylu innych zajęciach, poświęca czas tym wszystkim rzeczom. Uśmiechnął się i powiedział, że jest konstruktorem i ciągnie go do wytwarzania różnych przedmiotów.

- Prawdziwy konstruktor - stwierdziła Izydora. - Oni już tacy są. We wszystkim, co robią, okazują twórczego ducha.

Kiedy Baraccus po raz pierwszy wspomniał, że jest konstruktorem, Magda mu się zwierzyła, że choć słyszała pogłoski o takich osobach, to w zasadzie niewiele o nich wie. W owym czasie mnóstwo spraw związanych z jego talentami było dla niej absolutną tajemnicą. Cierpliwie wytłumaczył, że dar u różnych ludzi objawia się na rozmaite sposoby. Powiedział, że dar czarodzieja wojny ma też inne aspekty. Magda była zdumiona. Zawsze myślała, że jest tylko i wyłącznie czarodziejem wojny. Pamiętała, że się uśmiechnął i powiedział, że moc czarodzieja wojny jest szczególnym darem i płynie z połączenia różnych komponentów. Wyjaśnił, że niekiedy czarodziejem wojny kieruje proroctwo. Jeśli szykuje się walka, może on ujrzeć przebieg bitwy lub władać orężem, a czasami zogniskować siłę swojego gniewu w niszczycielską moc. Lub też uczynić coś wręcz przeciwnego i wykorzystywać swój dar, żeby uzdrawiać ciężko rannych. Powiedział, że gdyby potrzebowali twierdzy czy innej konstrukcji obronnej, wiedziałby, jak je zbudować, bo jest konstruktorem. Stwierdził, że właśnie to wszystko i jeszcze inne umiejętności tworzą razem jego wyjątkowy dar czarodzieja wojny.

Przypomniała sobie, jak oczy mu płonęły, kiedy tłumaczył, że konstruktorzy są kimś więcej. Że właściwie są artystami, lecz że prawdziwy talent artystyczny jest równie rzadki u czarodziejów jak u zwykłych ludzi. I że, jak w przypadku talentu artystycznego, mnóstwo ludzi uważa, że go ma, lecz tak naprawdę mają go tylko nieliczni. Według Baraccusa ten prawdziwy twórczy talent pozwala wybitnie uzdolnionym konstruktorom wykorzystywać magię w kreatywny sposób, który innym w ogóle by nie przyszedł do głowy. Powiedział, że wszystkie nowe zaklęcia, nowe formy magii, wszelkie nowe zastosowanie zaklęć zawdzięczamy konstruktorom.

Baraccus mówił też, że choć wielu czarodziejów potrafi wytwarzać przedmioty podobnie jak osoby pozbawione daru - to właśnie ów zmysł artystyczny w tworzeniu nowych rzeczy przenosi wszystko na wyższy poziom i sprawia, że prawdziwych konstruktorów spotyka się rzadziej niż prawdziwych proroków.

Między innymi dlatego ludzie się ich boją. Potrafią wymyślić i wyczarować to, co nigdy wcześniej nie istniało. Nowinki często traktuje się podejrzliwie, a te związane z magią zwykle budzą wielką podejrzliwość.

Baraccus utrzymywał, że bez konstruktorów magia by się nie rozwijała, jej możliwości zależałyby od przypadkowych odkryć i od osób działających ściśle wedle zasad, formuł i metod. Bez twórczej inwencji czarodzieje nie mogliby tworzyć nowych form magii. Bez konstruktorów, ukazujących nowe ścieżki, byliby zdani na powielanie tego, co już było.

Magda zawsze słyszała, że istnieją zasady i procedury, według których należy postępować, żeby magia działała jak trzeba. Myślała, że to właściwie coś jak pieczenie chleba, wszystkie czynności należy wykonać poprawnie. Zapytała Baraccusa, jak konstruktor może sprawić, że magia działa, skoro nie pracuje według zasad i formuł. Roześmiał i spytał, skąd jej zdaniem się to wszystko bierze. Skąd się biorą zasady? Skąd się biorą formuły? Jak po raz pierwszy odkryto metody? Kto stworzył pierwszą osłonę? Kto pierwszy wykorzystał dar do spojenia złamanej kości? Kto pierwszy rzucił ogień czarodzieja?

To konstruktorzy, wyjaśniał Baraccus, jako pierwsi wymyślili to wszystko i jeszcze więcej. Stworzyli formy magii, które inni zaczęli naśladować i wykorzystywać. W ten sposób to, co najpierw było niezwykłe, stało się powszechne, w końcu przybierając postać określonych formuł. Lecz to kreatywność konstruktorów dała temu początek. Konstruktorzy stworzyli nowe procedury. Tym, którzy potrafią twórczo władać magią, pozostaje kierowanie się ustalony mi procedurami.

Magda pamiętała, z jakim przejęciem jej o tym opowiadał. Wytwarzanie rzeczy było jego wrodzoną potrzebą. Stwarzanie czegoś nowego było dla niego iskrą życia.

- Baraccus mi powiedział, że bez konstruktorów nie byłoby nowych zaklęć i magia ograniczałaby się do prostych, bez końca kopiowanych zaklęć. Mówił, że potrzeba konstruktorów, żeby wymyślili i stworzyli coś, czego nigdy nie było.

Izydora uśmiechnęła się i potaknęła.

- To tajemnica magii, której większość ludzi, a nawet czarodziejów, do końca nie rozumie. To, co stworzą konstruktorzy, jest bez końca powielane, aż wreszcie ludzie przestają się zastanawiać, skąd się to wzięło. Osoby, które przeżyły całe życie z konkretną formą magii, zazwyczaj uważają, że ona zawsze istniała.

- Pewnie dzieje się tak dlatego, że prawdziwi konstruktorzy, tacy jak mój mąż, zdarzają się niezwykle rzadko.

- Ty też jesteś kimś wyjątkowym, Magdo Searus. Mam wrażenie, że więcej wiesz o magii niż większość czarodziejów, jakich spotkałam.

- Też bym nic nie rozumiała, jeśli chodzi o konstruktorów, gdyby Baraccus mi o nich nie opowiedział. To było bliskie jego sercu. Magda potrząsnęła głową, wspominając niektóre rzeczy zrobione przez męża. - Robił takie piękne przedmioty. Wciąż mam wszystkie jego narzędzia. Od jego śmierci podchodzę czasem do roboczego stołu i biorę je do ręki, starając się go choć odrobinę poczuć.

Izydora słuchała z uśmiechem.

- Szkoda, że go nie znałam.

Uśmiech Magdy zniknął.

- Ale też bałam się niektórych rzeczy, które zrobił.

Izydora ściągnęła brwi.

- Naprawdę? Na przykład czego?

Magda zapatrzyła się we wspomnienia.

- Na początku wojny Baraccus zrobił niezwykle piękny amulet z cennych metali otaczających krwawoczerwony rubin. Ten amulet, pomimo swej kunsztowności, piękna i misterności, wyrażał coś, czego nie potrafiłam zrozumieć. Wiedziałam jednak, że dla Baraccusa ważne są te ukryte treści, bo zawsze go nosił. Pewnej nocy, po szczególnie niepokojącym raporcie jednego z czarodziejów, znowu go znalazłam przy oknie, zapatrzonego w księżyc. Wiedziałam, że rozmyśla o Świątyni Wichrów, ukrytej w zaświatach. Ściskał w dłoni ten swój amulet. Zapytałam, czym on dla niego jest, co oznacza. Początkowo myślałam, że nie odpowie. Ale potem dziwnym głosem powiedział, że symbolizuje taniec ze śmiercią. Przeraziło mnie to. Mówił, że taniec ze śmiercią to los czarodzieja wojny. Tamtej nocy siedziałam obok niego na podłodze: on wpatrzony w okno, ja oparta plecami o ścianę pod oknem. Trzymałam go za rękę, a on w drugiej dłoni ściskał amulet, zachowując swoje myśli dla siebie. Był wybitnym człowiekiem i sądzę, że tak naprawdę go nie znałam. A teraz odszedł.

Izydora delikatnie dotknęła jej ramienia.

Magda otrząsnęła się z zadumy, spojrzała na spirytystkę.

- Mam nadzieję, że wkrótce poznasz jego duszę... a przynajmniej na tyle, żeby mi przynieść tak potrzebne odpowiedzi, które mną właściwie pokierują.

Izydora współczująco ścisnęła ramię Magdy. - Znajdziemy twoje odpowiedzi, Magdo. Znalazłaś drogę do właściwej osoby, o właściwych umiejętnościach.

ROZDZIAŁ 35

Magda odsunęła myśli o Baraccusie.

Nie potrafiła się przemóc, by zapytać Izydorę, czy to Merritt odebrał jej wzrok. Pominęła to i zapytała o coś innego, żeby wrócić do jej opowieści.

- Co dalej? Jak poszło z Merrittem? Potrafił ci pomóc w poszukiwaniach zagubionych dusz mieszkańców Grandengartu?

- Kiedy w końcu znalazłam jego komnatę - Izydora wskazała ku górze - pod południowym rampartem, Merritt był zajęty własnymi sprawami, ale okazał się na tyle uprzejmy, że mnie wpuścił i wysłuchał. Słuchał tak jak ty i o wiele uważniej niż rada. Pewnie ludzie będący w podobnym wieku poważniej nas traktują.

Nie mówił za wiele, kiedy mu opowiedziałam, co się stało. Wpatrywał się w swój piękny miecz leżący na stole i słuchał. Zadał jednak parę pytań i wyczułam, że chyba jeszcze bardziej niż ja uważa, że to zabieranie ciał i brak dusz w zaświatach ma złowieszcze implikacje. To mnie tylko bardziej zmartwiło i utwierdziło w przekonaniu, że powinnam zrobić to, co sobie zamyśliłam.

Kiedy skończyłam opowiadać, zapytał, jak mógłby mi pomóc. Odparłam, że uważam, iż istnieje zagrożenie, które wszyscy ignorują. Nie spierał się ze mną. Dodałam, że jako czarodziejka i spirytystka właściwie rozumiem to, czego rada najwyraźniej nie traktuje poważnie. I z tym się zgodził.

Zwierzyłam się też, że choć uważam, że nieprzyjaciel jakoś ingeruje w świat zmarłych, początkowo nie potrafiłam wymyślić, jak się tego dowiedzieć, wreszcie zaczęło do mnie docierać, że mogłabym wykorzystać mój dar tak jak jeszcze nigdy do tej pory. W końcu zaczęłam rozumieć, że muszę szukać zmarłych w świecie żywych i że w tym celu muszę w nowy sposób wykorzystywać moje umiejętności. W taki sposób, jakiego jeszcze nikt nie wymyślił.

Do tej pory Merritt bardzo uważnie mnie słuchał, a teraz okazał jeszcze większe zainteresowanie.

Magda w to nie wątpiła.

Izydora uśmiechnęła się z zażenowaniem.

- Pewnie próbowałam go zaciekawić jako konstruktora, starałam się mówić językiem, który by rozumiał i docenił. Najwyraźniej to podziałało.

Na koniec wyznałam, że wreszcie zrozumiałam, czego trzeba. Że potrzebny mi nowy sposób patrzenia, abym widziała to, czego inni nie mogą zobaczyć, i że w tym celu należy mi odebrać widzenie tego świata. Żeby widzieć, muszę najpierw zostać oślepiona. Powiedziałam, że chcę, żeby to zrobił.

Merritt był zaszokowany i rozgniewany moją nieoczekiwaną prośbą. Nie chciał już więcej słuchać. Odprowadził mnie do drzwi i odprawił.

Magda po raz pierwszy cieplej pomyślała o Merritcie.

- Z biegiem czasu przywykłam do koncepcji zamienienia jednego rodzaju wzroku na inny i pogodziłam się z tą koniecznością. Lecz uświadomiłam sobie, że dla Merritta było to szokujące, toteż zostawiłam go, żeby sobie przemyślał to, co ode mnie usłyszał. Wiedziałam, że potrzebuje czasu, żeby się z tym oswoić.

Po jakimś czasie znowu do niego poszłam. Chętnie pozwoliłabym mu dłużej się nad tym zastanawiać, ale wiedziałam, że czas działa przeciwko mnie, przeciwko nam wszystkim. Zanim zdążył coś rzec lub mnie odprawić, poprosiłam, żeby najpierw coś mi powiedział. Skrzyżował ramiona na piersi i spojrzał na mnie, czekając na pytanie. Jest wysoki, bardziej pasujesz do niego wzrostem niż ja. Przez chwilę trudno mi było odezwać się pod bacznym spojrzeniem jego orzechowych oczu. Wreszcie zebrałam się w sobie i poprosiłam, żeby mi powiedział, czemu wojska generała Kuna zabrały ciała naszych ludzi. Długo na mnie patrzył. Na koniec spokojnym głosem powiedział, że boi się o tym myśleć. Odparłam, że ja też, i poprosiłam, żeby mi pozwolił wytłumaczyć.

Wreszcie odsunął się od drzwi i pozwolił mi wejść. Znowu mu powiedziałam, że muszę oślepnąć. Domyślając się, co może odpowiedzieć, i nie dając mu po temu okazji, wyjaśniłam, że muszę być naprawdę ślepa, a nie tylko mieć zasłonięte oczy, żeby zobaczyć to, co trzeba odkryć. Wyjaśniłam, że szukam rozwiązań realnych problemów i nie mogę korzystać z namiastek.

Merritt na to, że jeśli tak bardzo chcę być ślepa, to mogę sobie sama wykłuć oczy. Pamiętam, jak chodził po komnacie, gestykulując i mówiąc, że całe życie by go dręczyły koszmary, gdyby coś takiego zrobił. Powiedział, że to okrucieństwo prosić kogoś o coś takiego. Chodził i był coraz bardziej rozgniewany. W końcu znowu mnie wyprosił i powiedział, że jeżeli postanowię sobie wykłuć oczy dla takiej przyczyny, to wyświadczę mu ogromną przysługę, jeśli zadbam, żeby on nigdy się o tym nie dowiedział.

Ujął mnie za ramię i odprowadził do drzwi, a ja po drodze mu mówiłam, że jeśli obchodzą go ci, których już zabito, oraz ci, którzy niestety zginą, to powinien mnie wysłuchać. Upierałam się, że nie rozumie, o czym mówię i o co proszę. W końcu się uspokoił i puścił moje ramię. Oparł się o stół z mieczami równiutko ułożonymi na czerwonym aksamicie. Wziął jeden, szczególnie wspaniały z podwyższenia pośrodku blatu i zacisnął dłonie na rękojeści, opierając czubek klingi o podłogę. Potem spojrzał na mnie i powiedział, że słucha. To było ostrzeżenie, iż to moja ostatnia szansa.

Powiedziałam, że wcale nie pragnę ślepoty. Tak naprawdę pragnę widzieć.

Kiedy się nachmurzył, wyjaśniłam, że faktycznie mogę się oślepić, ale wtedy nie zapewnię sobie tego wzroku, którego potrzebuję, toteż byłoby to bezcelowe. Zaciekawiony pochylił się ku mnie i zapytał, co mam na myśli.

Wyjaśniłam, że oślepnąć na ten świat to ledwo połowa zadania, ta łatwiejsza. Tak naprawdę potrzebuję czarodzieja mającego dość wyobraźni i talentu, żeby stworzyć nowy rodzaj wzroku. Że potrzebna mi szczególna umiejętność pozwalająca dostrzec to, czego inni nie mogą zobaczyć.

Magda uniosła brew.

- Wyobrażam sobie, że wtedy przykułaś uwagę konstruktora.

- Istotnie potwierdziła Izydora. - Zaczęło do niego docierać, że wcale nie proszę, żeby mnie oślepił, ale chcę, by odebrał mi wzrok i zastąpił go nowym, lepszym zmysłem. Takim, jakiego do tej pory nikt nie miał. Powiedziałam, że w moim rozumieniu wróg i tak już odebrał mi wzrok. Oślepili mnie tak, abym nie widziała dusz i nie mogła z nimi walczyć. Dlatego potrzebny mi nowy wzrok. Powiedziałam Merrittowi, że chcę, by dał mi zmysł wzroku, który by mi umożliwił ściganie dusz w tym świecie.

ROZDZIAŁ 36

M agda patrzyła, jak Izydora w milczeniu pociera przez chwilę kciukiem o kolano, zbierając myśli przed dalszą opowieścią. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak ona tu żyje, całkiem sama, nękana wewnętrznym przymusem zajmowania się światem duchów i udręczona przez dusze, których tam nie ma. Choć wyglądała na wychudzoną i kruchą, była ogromnie zdeterminowaną osobą.

- Pamiętam ostatni dzień, kiedy jeszcze normalnie widziałam powiedziała wreszcie spirytystka.

Magda, widząc, że Izydorę opuszcza odwaga, uspokajająco dotknęła jej pleców, ale nic nie powiedziała. Spirytystka cichym gło semm podjęła opowieść: - Podałam Merrittowi wszystkie szczegóły, których mógł potrzebować, przekazałam całą moją wiedzę spirytystki i pozwoliłam pracować nad sprawą. Powiedziałam mu, że teraz wszystko jest w jego rękach, i poprosiłam, żeby do mnie przyszedł, kiedy będzie gotowy. Pracował wiele tygodni. Ani razu do niego nie poszłam. Pozwoliłam, żeby tworzył na własny sposób.

Merritt miał wielkie opory przed odebraniem mi wzroku, ale rozumiał, że tak naprawdę nie chodzi o oślepienie mnie, lecz o coś doskonalszego niż zmysł wzroku, z którym się wszyscy rodzimy.

Prosiłam o wzrok stworzony przez czarodzieja.

Magda wpatrywała się w chybotliwe płomyki świec, próbując sobie wyobrazić, co by czuła, wiedząc, że lada chwila zostanie na zawsze odmieniona darem czarodzieja. Wiedziała od Baraccusa, że k i e d y czarodzieje kogoś odmienią, to już nie ma odwrotu. Takich z m i a n nie da się odwrócić. Pewnego dnia posłaniec wręczył mi wiadomość. Od Merritta.

Pisał, że jest gotowy i wkrótce się zjawi. Pytał, czy ja jestem gotowa. Izydora głęboko odetchnęła. - Pamiętam, jak serce zaczęło mi walić, kiedy zapukał do drzwi. Łomotało i każde uderzenie szumiało mi w uszach. Musiałam na chwilę przystanąć, wesprzeć się na krze śle i uspokoić serce. Dopiero potem podeszłam do drzwi.

Poczyniłam przygotowania do dnia, kiedy Merritt się wreszcie zjawi. Niezliczone razy wszystko sprawdziłam. Czekanie było udręką, ale wiedziałam, że w żadnym razie nie należy go popędzać. Chciałam, żeby dobrze wszystko przemyślał i rozwiązał. Pamiętam, jak idąc ku drzwiom, nerwowo się wszystkiemu przyglądałam, starając się to wchłonąć, zapamiętać, jak wygląda. Starałam się zapamiętać kształt ceramicznej misy na stole, proste krzesło, słoje drewna stołu.

To był niewielki pokój, ale tak ustawiłam nieliczne meble, żebym od razu po utracie wzroku mogła swobodnie się poruszać i łatwo wszystko znaleźć. Starałam się przewidzieć każdy aspekt, ułożyć odpowiednio to, co będzie mi potrzebne, przesunąć rzeczy, o które mogłabym się potknąć. Przygotowałam wszystko, co mi przyszło na myśl.

A i tak byłam przerażona.

Na macie do spania ułożyłam kilka szarf. Wybrałam każdą w innym kolorze. Z jakiegoś powodu barwy wydawały mi się ważne, były mi droższe niż wszystko inne. Rozpaczliwie chciałam zapamiętać kolory. Na końcu każdej szarfy zawiązałam supły: różna liczba supłów dla różnych barw. Jeden supeł oznaczał szarfę czerwoną, dwa - brązową, trzy - zieloną i tak dalej. Naprawdę nie wiem, dlaczego uważałam, że to takie ważne, zważywszy na to, że i tak nie będę widzieć kolorów. Ale pamiętam, jaka byłam przerażona, że mogę zapomnieć, jak wyglądają barwy, kwiaty, blask słońca, uśmiech dziecka. Pewnie te szarfy z supłami były moimi łącznikami z tym wszystkim. Moim talizmanem pozwalającym sobie przypomnieć kolory i... o wiele więcej.

Magda poczuła łzy spływające po policzkach, skapujące jej z twarzy. Próbowała sobie wyobrazić oczy w pustych oczodołach, które zostały Izydorze. Musiała być piękną kobietą, z pięknymi dużymi oczami, przez które wyglądała jej wspaniała dusza.

Podniosłam te szarfy, idąc ku drzwiom. Kurczowo je ściskałam, jakbym dzięki temu mogła zatrzymać barwy.

Izydora przechyliła głowę, jakby wyobrażała sobie tę scenę.

- Kiedy otworzyłam drzwi, zdumiałam się, widząc, że Merritt ma zaczerwienione oczy. Do dziś moim wspomnieniem czerwieni są właśnie jego oczy, a nie szarfa z jednym supłem. Spokojnie powiedział, że obmyślił, jak zrobić to, o co mi chodzi. Zapytał, czy jestem pewna, czy wciąż tego chcę. W odpowiedzi ujęłam jego dłoń, ucałowałam i na chwilę przytuliłam do policzka, dziękując mu za to, co zaraz zrobi. Bez słowa skinął głową.

Radowałam się ze względu na dusze, które miałam nadzieję odnaleźć. Merritt był nieszczęśliwy.

Przyniósł ze sobą rulon kart. Rozwinął je na stole i zobaczyłam, że na każdej widnieje rysunek. Ułożył je odpowiednio i razem utworzyły pewien schemat. Okazało się, że narysował skomplikowany labirynt z umieszczonymi w różnych miejscach dziwnymi symbolami.

- Labirynt? - zapytała Magda. Głos nie zdradził, że płacze.

Izydora potaknęła.

- Spytałam, co to znaczy. Powiedziałam, że nie widzę związku między tym labiryntem a potrzebnym mi nowym wzrokiem. Wyprostował się wtedy sztywno, a jest wysokim i dumnym mężczyzną, i zapytał, co właściwie zamierzam robić. Chodzić po całym Nowym Świecie, szukając duchów? Zaglądać w ciemne kąty i pod łóżka? Powiedział, że nie wystarczy możliwość ujrzenia dusz, których szukam. Muszę też mieć coś, co mi pomoże w ogóle je odnaleźć. Wyjaśnił, że nie tylko obmyślił nowy rodzaj wzroku, ale i sposób, który pozwoli mi przywabić dusze. Osłupiałam. To było kapitalne. Ja nie przemyślałam tego dobrze, nie zastanowiłam się, jak właściwie będę szukać, ale Merritt to uczynił. Rozważył cały problem i obmyślił sposób zarówno na widzenie dusz, jak i przyzywanie do siebie zmarłych.

Magda rozejrzała się po okrągłej izdebce, wyobrażając sobie to, co znajduje się poza nią i przypominając sobie skomplikowaną drogę, którą dotarła do mieszkanka Izydory.

- Powiadasz, że to Merritt zaprojektował ten labirynt? Tę plątaninę ze ślepymi uliczkami, zakrętami, mylącymi przejściami, zwisającymi płóciennymi zasłonami i pustymi izbami?

- Otóż to.

- Nie rozumiem. Jak to ci pomaga? Po co te drogi donikąd i ślepe uliczki? Zwisające pasy płótna? Puste izby? Po co to wszystko?

- Żeby się czuły bezpieczne - odparła Izydora.

Magda szeroko otworzyła oczy ze zdumienia.

- Żeby... dusze czuły się bezpieczne?

Właśnie. Ślepe uliczki dają im poczucie bezpieczeństwa, że nikt się do nich nie podkradnie. Płótno zapewnia kojące poczucie owinięcia w całun. Zauważyłaś, że na płótnie są uroki ochronne, namalowane albo wplecione w tkaninę? Większość jest bardzo słabo widoczna, ale dusze je widzą lub na swój sposób są ich świadome.

Nie zauważyłam - przyznała Magda.

Niektóre z tych zaklęć sama stworzyłam jako spirytystka. Są potężne i ważne. - Izydora nachyliła się lekko ku Magdzie. - Martwi muszą na nie uważać.

A puste izby?

Są schronieniami dającymi zmarłym poczucie przynależności. Musi im być ciężko, skoro nie wiedzą, gdzie ich miejsce. Izby są puste, żeby dusze nie miały wrażenia, iż wpychają się do czyjegoś lokum. Cały ten labirynt jest sanktuarium dla dusz, które zostały uwięzione w tym świecie.

Tamtego dnia, stojąc nad owymi kartami, Merritt powiedział, że zna odpowiednie miejsce na takie sanktuarium. Że powinno się znaleźć na najniższym poziomie Wieży, gdzie spoczywają niezliczeni zmarli. Krypty, rzekł, to miejsce pełne tak specyficznej energii, że i tak ciągnie tam dusze uwięzione na tym świecie. Powiedział, że schronienie, które pod nimi zbuduje, będzie dusze do mnie przyciągać. I zapowiedział, że osobiście będzie nadzorował budowę. Izydora przełknęła ślinę. - Wiedziałam, co to znaczy. Że nadszedł czas, by odebrał mi wzrok.

- Nadal nie rozumiem, jak mogłaś pozwolić, żeby czarodziej tak cię przemienił - powiedziała Magda, nie panując już nad emocjami.

- Czasami należy wyjść poza to, co już znasz, i sięgnąć po coś więcej.

Choć Magda nie zamierzała zdradzać swoich poglądów - w końcu co się stało, to się nie odstanie - nie mogła się powstrzymać.

- Wybacz, Izydoro, nie rozumiem, jak mogłaś się na to zgodzić. Jak mogłaś tyle poświęcić? Pozwolić, żeby czarodziej cię przemienił tak, byś nie była już taka, jaka przyszłaś na ten świat?

Izydora się uśmiechnęła.

- To wcale nie tak, Magdo. Kiedy się urodziłaś, nie potrafiłaś mówić. Bez osób, które odmieniły ten stan, do dziś nie rozumiałabyś ani jednego słowa, nie potrafiłabyś się porozumiewać.

- To co innego - powiedziała Magda. - Każdy się rodzi z takimi możliwościami.

- Każdy się rodzi z możliwościami zmieniania się, uczenia, dojrzewania. To nie zawsze jest łatwe. Zmieniono cię, ucząc czytać i pisać. Czytanie i pisanie to nie wrodzone umiejętności. Zostały ci wpojone. Nie cieszy cię, że ludziom tak zależało, żeby cię odmienić, byś była lepsza niż zaraz po przyjściu na świat i dzięki temu miała lepsze życie? Nie udoskonaliło cię to? Wysiłek nie uczynił cię silniejszą?

Magda odgarnęła krótkie włosy.

- Ale przecież on odebrał ci wzrok, Izydoro. Jak mogłaś się zdecydować na utratę...

- Nie. - Izydora uciszyła Magdę, unosząc rękę. - To wcale nie tak. Owszem, coś straciłam, ale też zdobyłam coś naprawdę niezwykłego. Zdobyłam o wiele więcej, niż utraciłam. Czy wiesz, że już nigdy nie wzięłam do ręki tych szarf z supłami?

- Dlaczego?

- Bo ich nie potrzebowałam. Te wspomnienia to przeszłość. Teraz mogę zobaczyć o wiele więcej.

Magda zmarszczyła brwi. - Co masz na myśli?

Izydora uniosła rękę, powoli zataczała nią krąg.

- Mogę zobaczyć... Kotka zasyczała, zrywając się nagle.

Ramię Izydory znieruchomiało.

Kotka wygięła grzbiet. Zjeżyła czarną sierść, szeroko otworzyła pyszczek. Ściągnęła wargi, odsłaniając zęby, syczała. Magda spojrzała na nią ze zdumieniem.

- Cieniulko... co z tobą?

- Powinnaś uciekać - wyszeptała Izydora.

Magda spojrzała na spirytystkę.

- Co takiego? - Uciekaj.

ROZDZIAŁ 37

Magda się poderwała, idąc w ślady Izydory. Zjeżona, czarna sierść Cieniulki sprawiała, że kotka wydawała się większa niż w rzeczywistości. Ogon zrobił się dwa razy grubszy. Sycząca, odsłaniająca zęby - wyglądała na dziką, groźną i rozwścieczoną. Izydora wyciągnęła rękę, popchnęła Magdę za siebie. Za późno na ucieczkę. Jest w korytarzu. Magda miała wrażenie, że jej włosy też się jeżą jak sierść kotki. - Co jest w korytarzu? Do izby wdarł się podmuch wiatru - najpierw tuż nad podłogą, potem wyżej, wirował przy ścianie, zdmuchując wszystkie świece. Powietrze zrobiło się lodowate, jakby ktoś otworzył szeroko drzwi w mroźną zimę.

Kotka warczała - Magda jeszcze nigdy nie słyszała, żeby kot wydawał taki dźwięk. To był dziki, wściekły warkot.

Lodowaty, wirujący wicher ucichł, w izdebce zrobiło się ciemno i cicho. Na szczęście latarnia Magdy była zamknięta. Dziwny powiew nie zdmuchnął płomyka, miała więc trochę światła. Ale płomyk słabo rozjaśniał ponurą ciemność - latarnia stała z boku i miała zamknięte drzwiczki.

Magda mrużyła oczy, starając się jak najwięcej widzieć w przyćmionym świetle. Wypatrywała jakiegoś ruchu, czegoś dziwnego, obcego. Nie wypatrzyła niczego, co by mogło tak zaalarmować Izydorę i kotkę, lecz w niemal kompletnej ciemności niewiele widziała, toteż nie miała pewności, czy czegoś nie przegapiła.

Izydora zaczęła popychać Magdę wyciągniętą ręką, sama trzy mała się krzywizny kolistej ściany. Niewidoma kobieta doskonale orientowała się w ciemnościach. Teraz to Magda była w niekorzystnej sytuacji.

Wyciągnęła nóż. Drugą ręką chwyciła ramię Izydory, żeby w razie potrzeby odciągnąć spirytystkę na bok. Choć umiała się bronić nożem, to teraz, wobec nieznanego i niewidocznego zagrożenia, da wał jej mniejsze poczucie bezpieczeństwa, niż oczekiwała. Nic nie widząc, nachyliła się ku Izydorze i szepnęła: - Może powinnyśmy iść do tylnej izby.

Spirytystka wyciągnęła obie ręce i lekko ugięła kolana, jakby i ona szykowała się do walki z niewidzialnym przeciwnikiem.

- Nie. Tam miałybyśmy jeszcze dalej do wyjścia. Znalazłybyśmy się w pułapce.

- Co by nas uwięziło? zapytała Magda, trzymając przed sobą nóż i rozglądając się po izbie. - Nic nie widzę.

Izydora się zatrzymała i przyłożyła palec do ust, nakazując milczenie.

Potem powolutku, ostrożnie stawiając kroki, zaczęła kierować Magdę na bok izdebki. Cały czas zwrócona była ku wejściu.

Magda po raz pierwszy usłyszała coś w korytarzu. Od dziwnego odgłosu dostała gęsiej skórki. Brzmiało to tak, jakby ktoś skrobał paznokciami o kamień.

Kotka, wpatrzona w ciemną czeluść korytarzyka, jeszcze głośniej syczała i warczała. Magda nie wiedziała, czy Cieniulka zamierza uciec, czy też zaatakować to coś, co razem z Izydorą wyczuwają.

Nagle z korytarza wskoczył do izby ciemny kształt, wydając przy tym ryk, który zaparł Magdzie dech w piersi. W przyćmionym świetle dostrzegła, że to mężczyzna. Uniosła nóż, a Izydora zapaliła pomiędzy dłońmi błyskawicę mocy, zalewając izdebkę oślepiającym rozbłyskiem. Magda zobaczyła w tym blasku, że mężczyzna wygląda inaczej, niż oczekiwała. Fałdy skóry na twarzy wydawały się zasuszone i porozciągane. Nie dało się wyraźnie widzieć w tych rozbłyskach, więc nie mogła mieć pewności, co właściwie zobaczyła. Strzępy odzienia ciasno przylegały do postaci, jakby się do niej przykleiły.

Izydora poruszyła dłońmi, posyłając ku intruzowi skwierczący rozbłysk. Kotka wrzasnęła i rzuciła mu się do twarzy.

Ciemna ręka pochwyciła kotkę w powietrzu i odrzuciła w bok. W tym samym czasie posłana przez Izydorę błyskawica mocy odbiła się od ciemnej postaci idącej przez izdebkę, nie czyniąc jej krzywdy. Ściana pękła tam, gdzie uderzyła błyskawica poleciały odłamki, posypał się pył. Izydora nie traciła czasu. Rozpaliła kolejny silny rozbłysk. Tym razem Magda musiała odwrócić twarz od palącego żaru, który uderzył w zbliżającą się postać. Intruz przeniknął przez niego, nie zwalniając, a żar zamienił się w biały opar. Spróbuj go wyminąć i uciekaj - poleciła Izydora. Nie pójdę bez ciebie - odparła Magda, usiłując wymyślić, jak obie mogą ominąć wielkiego mężczyznę.

- Nie przejmuj się mną! I tak już po mnie! krzyknęła Izydora, odpychając Magdę.

- Wcale nie! - Magda złapała równowagę i chwyciła spirytystkę za ramię. - Obie musimy się stąd wydostać!

- Obie nie uciekniemy.

- Owszem, uciekniemy. Chwyć mnie za ramię. Kiedy go dźgnę, będziemy miały szansę. Trzymaj się mnie.

- Będziesz miała tylko jedną szansę - powiedziała Izydora, ignorując słowa Magdy i uwalniając rękę. Chwytaj ją, kiedy się nadarzy! Nie trać tutaj życia, Magdo. Musisz uciec! Jesteś ważniejsza ode mnie.

Magda nie miała zamiaru zostawiać kobiety na pastwę tego kogoś - czy czegoś - w izdebce. Znowu chwyciła rękę Izydory i w samą porę szarpnęła spirytystkę do tyłu, chroniąc przed tym, czego ona nie mogła zobaczyć. Krzepkie ramię śmignęło obok nich.

Magda wykorzystała okazję, żeby zanurkować pod wyciągniętą rękę Izydory i wbić nóż w żebra pod wyprężonym ramieniem napastnika. To był potężny cios. Cofnęła się na czas, żeby uniknąć uderzenia łokciem. Ramię znowu wyprysnęło do przodu, blisko jej twarzy. Starała się je ciachnąć nożem, ale chybiła. Zobaczyła, że palce wyglądają jak wyschnięte, poczerniałe szpony.

Izydora wyrzuciła do przodu obie ręce, wytężając wszystkie siły, żeby posłać sprężone powietrze prosto w twarz napastnika. Trochę podziałało. Cofnął się o pół kroku, ale potem ruszył naprzód, a Magda i Izydora oddalały się od niego, trzymając się kolistej ściany.

Kotka znienacka skoczyła mężczyźnie na plecy. Wykręcił się i strząsnął ją. Cieniulka mocno uderzyła o ścianę.

Napastnik nagle rzucił się na kobiety z gniewnym rykiem. Magda sięgnęła po rękę niewidomej towarzyszki, chcąc ją odciągnąć, ale chwyciła tylko powietrze, bo Izydora pochyliła się w przód i znowu próbowała uderzyć napastnika ścianą sprężonego powietrza.

Magda miała wrażenie, że porusza się jak we śnie. Nawet wytężając wszystkie siły, nie była na tyle szybka, żeby pchnąć nożem napastnika i zapobiec temu, co miał zrobić.

Z niesamowitą szybkością przejechał szponami po brzuchu Izydory. Od siły tego uderzenia jej krzyk zmienił się w głuche stęknięcie.

Krew i strzępki ciała poleciały na Magdę i na ścianę.

Pod Izydorą zaczęły się uginać nogi.

- Uciekaj! Natychmiast! - zawołała do Magdy, osuwając się na podłogę.

Magda wbiła nóż w bok szyi napastnika. Musiała go powstrzymać, zanim wyrządzi więcej szkód. Tylko jedno miała w głowie: że musi go powstrzymać, a potem sprowadzić pomoc dla Izydory.

Wbijając głęboko nóż, nie miała poczucia, że tnie mięśnie i ścięgna. To coś było twarde, skórzaste i martwe. Usiłowała wyszarpnąć ostrze, żeby znowu pchnąć napastnika, ale mocno utkwiło.

Oburącz chwyciła rękojeść, starając się wyszarpnąć nóż. I wtedy, kiedy była dość blisko niego, dostrzegła w słabym świetle, że mężczyzna, choć niesamowicie szybki i krzepki, wcale nie wyglądał jak człowiek.

Wyglądał jak zwłoki.

Twarz miał zapadniętą i częściowo przegniłą. Żuchwa zwisała, skręcona, wyschnięte, skurczone wargi odsłaniały czarne zęby. Wyglądał jak rozkładający się trup.

Lecz chociaż ciało wyglądało na martwe, oczy wprost przeciwnie. Ich wyraz przeszył ją lodowatym dreszczem.

Rzecz nie w tym, że jarzyły się wewnętrznym blaskiem, lecz że ów blask, choć podsycany darem, był zupełnie odmienny od każdego blasku daru, jaki wcześniej widziała. Martwy i pusty, a zarazem groźny.

Magda była tak wstrząśnięta tym widokiem, że na chwilę zamarła.

I nagle ta zastygła chwila pękła z trzaskiem, od którego Magdzie zadzwoniło w uszach. Izdebka zawirowała wokół niej. Uderzyła plecami o ścianę z taką siłą, że zaparło jej dech w piersiach. Głową tak walnęła o kamień, że ją ogłuszyło. Poprzez straszliwy ból mgliście słyszała ryki stwora, mgliście widziała ruch w izdebce. W ustach czuła posmak kamiennego pyłu i krwi. Wtedy do niej dotarło, że napastnik uderzył ją z taką siłą, że wyleciała w powietrze i przefrunęła przez izdebkę.

Z niejakim zdziwieniem uświadomiła sobie, że wciąż zaciska w ręku nóż. Krew Izydory spływała po ramieniu Magdy na dłoń, przez co palce ślizgały się na rękojeści.

Zamrugała, starając się zogniskować wzrok. Starała się też złapać oddech. Leżąc na podłodze, zobaczyła, jak mężczyzna wściekle szarpie szponami Izydorę. Jednym potężnym ciosem rozdarł jej twarz i wierzch czaszki, resztę głowy - kolejnym uderzeniem.

Czarny stwór z rykiem szarpał ciało Izydory. Krew i mięso rozpryskiwały się na podłodze i ścianach, a napastnik wściekle się nad nią pastwił.

Magda, dziwnie spokojna na skutek szoku, powiedziała sobie, że na ratunek już za późno, pozostała jej tylko ucieczka. Jeżeli nie ucieknie, będzie następna.

Stwór ryczał wściekle i dziko, a ona powtarzała sobie, że już nic nie może zrobić dla Izydory. Teraz ma jedyną szansę ucieczki. Wiedziała, że jeśli ma przeżyć, pozostało jej ledwie parę sekund.

Zmusiła się do działania.

Wstała z trudem i powlokła się chwiejnie ku ciemnemu wyjściu na korytarz. Po drodze chwyciła latarnię.

Już w korytarzu spojrzała przez ramię. Nadal była oszołomiona, a uginające się nogi nie chciały się odpowiednio szybko poruszać. Przez wejście do izdebki widziała, że stwór skończył z Izydorą i odwrócił się ku niej.

Próbowała biec. Krzyk współczucia dla Izydory uwiązł jej w gardle. Z mrocznego wejścia wyskoczyła kotka i pobiegła za nią.

ROZDZIAŁ 38

Otumaniona Magda potykała się, biegnąc. Łzy płynęły jej po policzkach. Krew skapywała z dłoni zaciśniętej na nożu. Spojrzała na rękę i pomyślała, że wygląda, jakby dopiero co kogoś zarżnęła.

Uciekając, starała się zrozumieć, co przed chwilą widziała. Coś ledwo przypominającego człowieka lub może niegdyś będące człowiekiem właśnie zamordowało Izydorę.

Był to tak okropny widok, taki szok, że już wątpiła, czy naprawdę to wszystko widziała, kiedy spojrzała w twarz tamtemu mężczyźnie. Zaczęła się zastanawiać, czy nie była to gra cieni.

Lecz wiedziała, że nie.

Krzyknęła z przerażenia, kiedy nagle wpadła na jedno z wiszących płócien. Pochwyciło ją, trzepocząc wokół niej jak para sięgających po nią rąk. Cięła szaleńczo nożem, rozpaczliwie starając się uwolnić od tego, co wydawało się jej usiłującym ją pochwycić mordercą.

Odepchnęła zasłonę i pobiegła. W całym tym labiryncie widziała tylko na niewielką odległość.

Biegnąc, szarpała drzwiczki latarni, próbując je otworzyć, żeby lepiej widzieć. Wreszcie się otworzyły, rzucając w korytarz tak potrzebną smugę światła.

Dotarło do niej, że zagubiona w labiryncie może się wkrótce stać kolejną ofiarą morderczego stwora. Ścigał ją. Jeśli będzie się tak kręcić, pewnie raz-dwa ją dopadnie.

Wepchnęła rękę do kieszeni, rozpaczliwie szukając mapy, którą dostała od Tilly. Szperała drżącymi palcami, ale nie mogła jej znaleźć. Nie wiedziała, czy ją upuściła, uciekając, czy straciła podczas walki. Mapy z pewnością nie było w kieszeni.

Odwróciła się w stronę, z której przyszła, i wysoko uniosła latarnię, starając się zobaczyć, czy nie zgubiła mapy, szarpiąc się z zasłoną. Nigdzie jej nie wypatrzyła.

Usłyszała jakiś dźwięk. Wydawało się jej, że zobaczyła ciemny kształt nadchodzący stamtąd, skąd przyszła.

Potem ujrzała w ciemności jarzące się oczy. Jakby ożył goblin z jej dziecięcych koszmarów.

Przestała martwić się o mapę i pobiegła. Wiedziała, że to szaleństwo tak gnać na oślep w labiryncie, ale była zbyt przerażona, żeby się pohamować.

Poza tym jaki miała wybór?

Biegła bez przerwy, na skrzyżowaniach skręcała na chybił trafił. Od czasu do czasu słyszała za sobą umarlaka. Porykiwał z wściekłości i szedł, szurając po podłodze. Magda biegła jeszcze szybciej, wyobrażając sobie, że to goblin z jej koszmarów następuje jej na pięty. Wiedziała, że w walce z nim nie będzie miała szansy. Musi uciec.

Nagle znalazła się w ślepym zaułku. Odwróciła się i zobaczyła, że stwór wchodzi w korytarz z bocznego odgałęzienia, blokując jej odwrót. Stała zadyszana, mocno ściskając w garści nóż, gorączkowo starając się wymyślić, co robić.

Obserwowały ją jarzące się oczy. Potem stwór ruszył ku niej. Kiedy się zbliżył, z ciemności wypadła kotka i skoczyła mu na głowę, z furią atakując pazurami jarzące się oczy. Wykręcił się, młócił ramionami, próbując strącić kotkę.

Magda wiedziała, że to jej jedyna szansa. Nie wahała się. Pobiegła ku stworowi i jedynej drodze ucieczki. Kiedy znalazła się przy nim, nisko się schyliła i walnęła łokciem w żebra, odpychając go na bok. Stracił równowagę i poleciał na ścianę.

Łokieć zabolał od uderzenia w twardy jak skała tors. Magda już go minęła i biegła ile sił, kiedy kotka zeskoczyła i pognała za nią.

Brała zakręt za zakrętem, przemykając obok ciężkich płatów płótna, ilekroć nieoczekiwanie wychynęły z ciemności. Nie wiedziała, gdzie jest, jak się wydostać z labiryntu. Po prostu starała się zgubić goniącego ją stwora, który zabił Izydorę.

Gnając długim korytarzem, natknęła się nagle na kolejny pas płótna. Odsunęła go ręką. I wtedy się zorientowała, że jest inny niż pozostałe. Był jasny i zwiewny.

Niemal natychmiast zanim zdążyła się zastanowić nad jedwabistością tkaniny - w słabym blasku latarni zobaczyła, że to ślepa uliczka.

Odwróciła się. Napastnik już był po drugiej stronie tkaniny zasłaniającej wejście do korytarzyka. Za późno, żeby wrócić drogą, którą tu przyszła.

Stwór zwolnił. Zamknął ją w pułapce.

Magda, sparaliżowana strachem, spazmatycznie oddychała. Przez cieniutką tkaninę widziała czerwonawy poblask jego oczu.

Nie miała dokąd uciec.

ROZDZIAŁ 39

Widziała jego buty tuż za wiszącą tkaniną. Opierała się plecami o ścianę ślepego korytarza. Delikatna tkanina wisiała nieruchomo, mniej niż trzy kroki od niej.

Próbowała wymyślić, jak uciec. Pomyślała, że jeśli on będzie nurkował za tkaninę z jednej strony, może udałoby się jej wydostać drugą stroną i uciec.

Ale dokąd? Nie miała mapy. Uświadomiła sobie, że mapa i tak na niewiele by się jej przydała. Nie można biec i jednocześnie czytać mapy. Miała trudności z jej rozszyfrowaniem, nawet kiedy mogła się zatrzymać, bacznie jej przyjrzeć i policzyć skrzyżowania.

Prawda była taka, że zgubiła się w labiryncie mającym przyciągać dusze zmarłych. Magda nie sądziła, by to tego mężczyznę, stwora czy cokolwiek to było, starała się zwabić Izydora, ale mając do czynienia z mrocznymi mocami, pewnie niechcący przyciągnęła jego uwagę.

Obok tkaniny wysunęło się ramię. Palce szarpały powietrze, jakby się starały znaleźć i złapać Magdę.

Mocniej przycisnęła plecy do ściany, próbując jak najdalej się odsunąć od szponiastych palców. Tkanina była tak cienka, że gdyby w tunelu było światło, pewnie widziałaby przez nią napastnika. Ona miała latarnię, toteż sądziła, że on pewnie ją widzi. Odwróciła latarnię okienkiem w bok, nie chcąc się oświetlać.

Przechyliła się, odsuwając od sięgającego po nią na oślep ramienia, i ostrożnie spojrzała w niewielką szczelinę pomiędzy ścianą a tkaniną. Stwierdziła, że gdyby chciała tędy się wydostać, napastnik prawdopodobnie by ją pochwycił.

Znowu się zamachnął, macał w ślepym korytarzyku, próbując ją złapać. Na szczęście była daleko od niego, tak że nie mógł jej dosięgnąć.

Ale gdy tylko wejdzie za przejrzystą tkaninę, to ją schwyci, chyba że się jej uda jakoś obok niego przemknąć. Była szybka, ale z tego, co widziała w izdebce Izydory, wynikało, że on jest szybszy. Co gorsza, korytarz nie był zbyt szeroki. Nie było swobody ruchu.

Magda się zastanawiała, kiedy stwór obejdzie tkaninę i ją dopadnie. Wyobrażała sobie, jak ją rozszarpuje, tak jak Izydorę. Wiedziała, że koniec może nastąpić w każdej chwili.

Ale on tylko się przesunął ku drugiemu brzegowi tkaniny i sięgał drugą ręką, darł palcami powietrze. Nawet się nie pochylił i nie zajrzał, pewnie dlatego, że jarzącymi się oczami widział Magdę poprzez tkaninę. Całkiem wyraźnie widziała te oczy i to wzmagało jej lęk.

Magda, choć z trudem oddychała i gorączkowo usiłowała wymyślić, co robić, dziwiła się, dlaczego on po prostu nie omija tkaniny. Nie było wątpliwości, że wie, że ofiara tam jest.

Ryczał gniewnie, na oślep sięgał zza płótna. Rzucił się na drugi jego skraj i znowu próbował ją chwycić. Ale nie pochylał się na tyle, żeby ją złapać. Nie miała pojęcia dlaczego.

Jakby ta przejrzysta tkanina go powstrzymywała.

Magda się zastanowiła... czyżby?

Przypomniała sobie, jak Izydora mówiła, że niektóre z uroków na pasach płótna są jej dziełem. Wiedziała więcej o zaświatach i zmarłych niż większość ludzi.

Magda uniosła latarnię. Zobaczyła przez przejrzystą tkaninę nie tylko oczy napastnika, ale i symbole na całej zewnętrznej stronie zasłony. Były wyrysowane dość niezdarnie cienką warstewką farby marszczącej tkaninę. Usiłowała sobie wyobrazić, jak by wyglądały, gdyby patrzyła na nie z przodu.

Często widywała, jak Baraccus rysuje zaklęcia. Zastanawiała się, czy rozpozna te rysunki uroków. Były niezwykłe, nie przypominały niczego, co rysował mąż.

Napastnik zaatakował, sięgając z boku, lecz szponiastymi palcami darł tylko powietrze. Magda doskoczyła i pchnęła na niego przejrzystą tkaninę. Cofnął się z pełnym zdumienia, gniewnym warknięciem, potem skoczył ku drugiemu skrajowi i znowu wsunął rękę, chcąc złapać Magdę.

Izydora mówiła, że uroki wywodzą się z jej doświadczenia spirytystki, są potężne i ważne.

Powiedziała też: "Martwi muszą na nie uważać".

Stwór nie próbował wejść za zasłonę, ale także nie rezygnował. Wiedziała, że nie odpuści, póki jej nie dopadnie. Coraz gwałtowniej próbował ją dosięgnąć.

Nie było wiadomo, czy i kiedy ktoś a zwłaszcza czarodziej wejdzie do labiryntu, żeby się zobaczyć z Izydorą. A nawet gdyby ktoś wybrał się do spirytystki, to całkiem możliwe, że szedłby inną drogą. Labirynt był rozległy. Magda mogła się znajdować daleko od zwykłej trasy.

Co gorsza, gdyby ktoś się tu zapędził, zostałby zabity równie szybko jak Izydora. Spirytystka użyła potężnej magii i to jej nie ocaliło.

Magda mogła na zawsze utknąć w opuszczonych tunelach, w towarzystwie szalonego zabójcy. Ten lęk przed symbolami na tkaninie mógł być chwilowy i na długo go nie powstrzymać. Gdy tylko przedostanie się za tę cieniutką tkaninę, Magdę spotka straszna, bolesna śmierć.

Dotarło do niej, że jeśli ma uniknąć takiego losu, musi sama się stąd wydostać.

Przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Który jednak ani trochę się jej nie podobał.

Z sercem tłukącym się jeszcze mocniej zacisnęła nóż w garści. Nie dostrzegała, że ma wybór.

ROZDZIAŁ 40

Kiedy napastnik przemieszczał się ku drugiemu skrajowi tkaniny i był niemal pośrodku, Magda z całej siły pchnęła ku niemu zasłonę. Czuła przez nią jego ciało. Brzuch nie był miękki, jak u żywego człowieka. Raczej twardy jak pień drzewa.

Stwór zawył pod dotknięciem tkaniny i cofnął się. Szybko się pozbierał i rzucił w bok, wysunął rękę, starając się złapać Magdę nadal napierającą na zasłonę. Szponiaste palce chwyciły kosmyki jej krótkich włosów. Szarpnęła głową, zanim zdążył mocniej złapać.

Kiedy sięgał, chcąc znowu chwycić ją za włosy, Magda z całej siły dźgnęła go nożem w dłoń. Ostrze przeszło na wylot. Nie krzyknął z bólu, po prostu wyrwał rękę, zsuwając ją z noża. Znów sięgnął ku niej, pewny, że jest blisko i że ją złapie, kiedy ponownie go dźgnie.

Magda wykorzystała to, że był tak zaabsorbowany tą czynnością i już cieszył się, że ją dopadnie, i przemknęła ku drugiemu skrajowi zasłony. Nie zatrzymując się, wyskoczyła za tkaninę. Ciemna postać gwałtownie się odwróciła, kiedy stwór zobaczył, jak Magda przemyka obok niego.

Ile sił w nogach pognała korytarzem, zbyt przerażona, żeby się obejrzeć. Ale nie musiała patrzeć za siebie. Słyszała, że ją ściga. I chociaż pędziła najszybciej jak mogła, słyszała, że stwór się zbliża. Miał niespożyte siły.

Ominęła kolejną zasłonę i skręciła w prawo, na następnym skrzyżowaniu znowu w prawo, potem w lewo, zapisując to sobie w pamięci. Ciężkie zasłony, które napotykała, nie przeszkadzały ścigającemu tak jak tamta w ślepym korytarzyku. Nie ustawał.

Nawet trzymając przed sobą latarnię, nie widziała na zbyt dużą odległość. Bała się, że wbiegnie w kolejną ślepą uliczkę, lecz już bez ochronnej zasłony, i wtedy znajdzie się w pułapce.

Skręcała bez wahania, zdając się na los, ale zapamiętywała każdy zakręt, na wypadek gdyby musiała wracać po własnych śladach.

Stwór był szybki i Magda wiedziała, że jeśli wpadnie w następny ślepy zaułek, nie będzie miała czasu, żeby z niego wybiec. I wiedziała, że w żadnym razie nie może zwolnić.

Pomimo strachu, pomimo wysiłku wkładanego w ucieczkę, nie mogła wyrzucić z myśli straszliwych obrazów mordowania Izydory. Wiedziała, że powinna myśleć jasno, lecz umysł wypełniało tylko jedno - czeka ją ten sam los. Mogła sobie tylko wyobrażać ból i koszmar takiej śmierci. Na szczęście będzie to szybka śmierć.

Magda podniosła wzrok, słysząc miauknięcie kotki. Cieniulka, która nieco ją wyprzedzała, odwróciła się ku niej. Kiedy Magda napotkała jej wzrok, kotka skręciła w boczny korytarz i pobiegła.

Magdzie przyszło na myśl, że kotka sama znalazła drogę do izdebki Izydory.

Pomyślała, że może Cieniulka znajdzie też wyjście z labiryntu.

Nie wiedziała, co innego mogłaby zrobić, i nie miała lepszego pomysłu, toteż ruszyła za kotką. Cieniulka pędziła korytarzami, wysoko unosząc ogon o wygiętym ku przodowi koniuszku.

Magda obejrzała się przez ramię i zobaczyła jarzące się oczy. Stwór skrócił dzielący ich dystans i był tylko dwa, trzy kroki za nią. Wrzasnęłaby, ale wiedziała, że to może ją spowolnić na tyle, że on ją złapie. Zamiast krzyczeć, wszystkie siły włożyła w jak najszybszy bieg, starając się dotrzymać kroku ciemnej kociej błyskawicy.

Kotka skręciła w prawo, ale potem nagle się zatrzymała i spojrzała w mrok. Zmieniła kierunek i pobiegła w lewo. Magda na moment się zawahała, nie wiedząc, czy zachować rozpęd, żeby pozostać poza zasięgiem stwora, czy ruszyć za Cieniulka. Wolała pobiec za kotką, niż ryzykować, że straci jedyną przewodniczkę i znów uwięźnie w ślepej uliczce.

Stwór potrzebował tylko tej jednej chwili. Jego ramiona otoczyły talię Magdy.

Odwróciła się, zanim całkiem się wokół niej zamknęły. Z całej siły cięła go nożem w szyję. Zobaczyła, jak z głębokiego rozcięcia lecą kawałeczki wyschniętego ciała, ale krwi nie było. Rana nie spowolniła napastnika.

Wbiła mu głęboko nóż w pierś. Uderzała raz za razem, potem uchyliła głowę przed jego ramieniem, kiedy próbował uwięzić jej szyję w zgięciu łokcia.

Wyśliznęła mu się, a potem przesunęła i znalazła się z boku. Najsilniej jak mogła kopnęła go pod kolano. Noga mu się ugięła i prawie upadł, ale jednak złapał równowagę. Choć się utrzymał na nogach, Magdzie udało się odskoczyć poza zasięg jego łap. Ruszył za nią, a jego ryk poniósł się echem po korytarzach.

Biegła za kotką, starając się dostrzec ją w niezbyt daleko sięgającym blasku latarni. Kiepsko widziała i za szeroko wzięła skręt w korytarz. Stwór wybrał krótszą drogę.

W jednej chwili skoczył przed Magdę, blokując jej drogę. Kotka się zatrzymała i obejrzała. Ciemna sylwetka pomiędzy nimi czekała, chcąc ocenić, co ma zrobić, dokąd pobiec.

W głębi korytarza Magda zobaczyła światło. Zorientowała się, że są przy wejściu do labiryntu.

Nie mogła jednak pobiec ku temu mile witanemu światłu. Stwór ruszył ku niej. Magda nie chciała znowu uciekać w ciemne korytarze. Była blisko wyjścia, ale wiedziała, że tym razem nie przemknie obok stwora kroczącego na rozstawionych nogach, z rozpostartymi rękoma.

Zaczęła się cofać, chcąc utrzymać jakąś odległość pomiędzy nimi. Miała wrażenie, że gdzieś z daleka słyszy krzyki ludzi. Odkrzyknęła.

Stwór, słysząc to wołanie o pomoc, ruszył ku niej biegiem. I wtedy coś czarnego łupnęło go w tył głowy. Magda widziała kotkę, czekającą trochę dalej, toteż wiedziała, że to nie Cieniulka.

Usłyszała głośny krzyk i zorientowała się, że to ptak. Zobaczyła szerokie, czarne jak smoła skrzydła i uznała, że to kruk.

To musiał być któryś z ptaków, jakie widziała wcześniej. Dostawały się do środka przez wysokie okna w wielkiej komnacie i więzły w plątaninie korytarzy w Wieży. Wiedziała, że to się zdarza dość często i że czasem ptaki wpadają w panikę, kiedy długo nie udaje im się wydostać.

Kruk wydał przenikliwy krzyk i zaatakował głowę mężczyzny. Ten się zamachnął, próbując odpędzić ptaka. Kruk za każdym razem unikał jego rąk i ponawiał atak.

Mężczyzna chwiejnie odstąpił, zatoczył się na ścianę, starał się odpędzić ptaka.

Magda dostrzegła okazję i nie zawahała się. Minęła stwora, biegnąc ku światłu. Kotka już nie musiała wskazywać jej drogi. Po prostu biegła ku odległemu blaskowi.

Wybiegła zza rogu i znienacka wpadła na grupkę mężczyzn. Jedni mieli pochodnie, drudzy kule rzucające zielonkawe światło. W ich oczach rozpoznała dar.

- Co to? - zapytał jeden z nich. - Co się stało?

Magda wskazała za siebie.

- Mężczyzna, martwy. Zabił Izydorę. Wszedł tam i ją zamordował.

Czarodziej pochylił się ku niej, zmarszczył brwi.

- Martwy mężczyzna?

Magda odgarnęła z oczu kosmyki przepoconych włosów.

- Sama nie wiem. Nie wiem, kim lub czym był. Ale wyglądał na nieżywego i nie powstrzymała go magia spirytystki. - Uniosła okrwawiony nóż. - I to też go nie powstrzymało. Pchnęłam go co najmniej tuzin razy. Nawet go to nie spowolniło.

Mężczyźni wymienili spojrzenia, a potem popatrzyli w mroczne korytarze. Pomyślała, że pewnie zaczną ją wypytywać lub będą powątpiewać. Ale nie zrobili tego.

Kruk wyleciał z ciemności i minął ich, kierując się ku oświetlonym korytarzom.

- Ptaki stale się tu gubią - burknął któryś z mężczyzn.

- Chodźmy - powiedział drugi.

Magda, choć nadal przerażona, poszła za nimi, oczekując, że lada chwila natkną się na tego umarlaka. Chociaż byli czarodziejami, nie miała pewności, czy właściwie oceniają zagrożenie. Nie wiedziała też, czy - choć tak liczni - poradzą sobie z tym, który zabił Izydorę.

Niektórzy oddzielili się od grupy i poszli różnymi drogami przez labirynt, szukając intruza. Trzymała się w pobliżu tego, którego uznała za najważniejszego i który jako pierwszy się do niej odezwał. W końcu dotarli na miejsce kaźni Izydory. W świetle wyglądało jeszcze okropniej.

Mężczyźni nie tracili czasu, kiedy się przekonali, że spirytystce nie można już pomóc. W ponurym milczeniu pospiesznie przeszukali jej mieszkanko, a potem ruszyli z powrotem tą samą drogą przez labirynt. Po drodze zaglądali do każdej izby, za każdą tkaninę zasłaniającą wejście do bocznych korytarzy. Nie kryli gniewu, szukając tego, który popełnił taką zbrodnię.

Wreszcie znowu się znaleźli przy wejściu, nie natrafiając na żaden ślad mężczyzny, który zabił Izydorę. Strażnicy powiedzieli im, że nikt nie próbował się tędy wydostać. Najważniejszy z czarodziejów powiedział towarzyszom, że będą szukać, póki nie znajdą zabójcy.

Znów ruszyli w ciemny labirynt, a Magda przystanęła. Stała samotnie, kiedy odeszli, nasłuchując syku płomienia w latarni, i zastanawiała się, co powinna zrobić. Co ośmieli się zrobić.

Pamiętała trasę, którą ją ścigał. Liczyła zakręty. Znała drogę.

Wiedziała, co powinna zrobić.

Zabrała kotkę i zawróciła w ciemność.

ROZDZIAŁ 41

Magd a wstała, kiedy sześciu mężczyzn weszło do cichej komnaty. Rząd małych, wysokich okien wpuszczał promienie wczesnego porannego słońca, przecinające ukośnie dość ciemny pokój.

Starszy Cadell, nie patrząc na nią, wskazał jej krzesło, a potem przysunął sobie inne, o wysokim oparciu.

- Usiądź, proszę.

Magda usiadła na prostym, dość niewygodnym drewnianym siedzisku przed lśniącym mahoniowym stołem w komnatach rady. Jej krzesło było zwyczajne, za to krzesła sześciu radnych po drugiej stronie stołu - zasiadali na nich starsi Cadell oraz Sadler, Clay, Hambrook, Weston i Guymer - były ozdobne, podobnie jak sięgające sufitu szafy biblioteczne, ciasno zastawione tomami w wyblakłych skórzanych oprawach.

Meble miały uwidaczniać ludziom różnicę pomiędzy statusem członków rady a tych, którzy przed nią stawali. Magda podejrzewała, że zanim zaczęli codzienną sesję, dali znać, że chcą się z nią spotkać na zamkniętym posłuchaniu, żeby uniknąć powtórki tego, co się wydarzyło ostatnim razem.

Od tamtej sesji do Magdy nieustannie płynął strumień łudzi proszących, żeby pomogła im złożyć przysięgę lordowi Rahlowi, mającą chronić przed Nawiedzającymi Sny. Spotkała się z setkami ludzi, którzy usłyszeli o tym, co powiedziała tamtego dnia przed radą. Bali się Nawiedzających Sny. I nie bez powodu.

Rada nie zakazała tej przysięgi - w końcu D'Hara była częścią Nowego Świata i stała po tej samej stronie - lecz jej członkowie prywatnie sarkali na tych, którzy ją składali. Oficjalnie zaś głosili, że choć Nawiedzający Sny faktycznie istnieją i są niebezpieczni, to nieprzyjaciel jeszcze nie jest gotowy do użycia tej broni. Toteż chociaż zagrożenie jest realne, należy do odległej przyszłości.

Magda też nie mogła przedstawić innego dowodu niż ten, że sama została zaatakowana. Lecz wiele osób nie chciało ryzykować i zbyt późno się dowiedzieć, że rada się myliła.

- Oczekiwałam, że wcześniej się spotkamy - powiedziała Magda, kiedy wszyscy usiedli.

- Wojna z każdym dniem staje się coraz bardziej zacięta - powiedział starszy Cadell, nie podnosząc wzroku znad papierów, które kolejno brał ze stołu i przeglądał, a potem odkładał na bok. - Staraliśmy się nie rozpraszać wysiłków.

Radny Sadler tylko przelotnie na nią spojrzał, wybierając dokumenty ze swojego stosu i podając je starszemu. Inni nie interesowali się papierami. Wbijali w nią gniewny wzrok.

- Oczywiście. - Magda z szacunkiem pochyliła głowę. Starszy nadal przeglądał papiery, a paru innych się na nią gapiło, toteż uznała, że powinna coś powiedzieć. - Czy znaleźliście... osobę odpowiedzialną za zabójstwo Izydory?

Starszy Cadell spojrzał spod krzaczastych brwi.

- Niektórzy uważają, że ty to zrobiłaś.

- Ja? - Magda poczuła, że się czerwieni. - A udało im się wytłumaczyć, jak mogłam ją tak poszarpać gołymi rękami?

Starszy coś mruknął i spojrzał na dokument, który podawał mu Sadler.

- Fakt - odezwał się Clay. - Przecież ona nie ma daru.

- Miała nóż - przypomniał Guymer. - Zakrwawiony nóż.

- Czaszka Izydory była rozbita na pół - powiedziała Magda. Topór mógłby zadać taką ranę, a nie zwyczajny nóż, a już na pewno nie mój sztylecik.

- Nie powiedziałem, iż wierzymy, że to twoja robota - oznajmił monotonnym głosem starszy Cadell. Spojrzał na nią i uniósł brew. Powiedziałem, że niektórzy tak myślą.

Magda nie wiedziała, do czego on zmierza.

Ludzie często wierzą w rzeczy, które nie są prawdą - powiedziała. Chciałabym umieć ukazać wam prawdę, ale niestety nie potrafię.

Pomoc spirytystki w wojnie była dla nas nieoceniona - wtrącił Gaymer. - I oto straciliśmy jej cenne umiejętności, kiedy byłaś z nią sama. Magda wstała z krzesła. Jeśli sugerujesz... Co tam robiłaś? - zapytał Sadler spokojnym tonem mającym załagodzić zarzut Guymera. - Jaką sprawę miałaś do spirytystki?

Magda osunęła się na krzesło.

A niby po co twoim zdaniem do niej poszłam?

Sadler wzruszył ramionami.

Ty mi powiedz.

Miałam taką samą sprawę jak każdy, kto udaje się do spirytystki. Chciałam się skontaktować z duchami.

Weston uniósł brew.

- Skontaktować z duchami? W jakim celu?

- Tęsknię za mężem - wyznała Magda. - Jakiż mógłby być inny powód spotkania ze spirytystką? Chciałam się dowiedzieć, czy jest bezpieczny w objęciach dobrych duchów, upewnić się, że zaznał spokoju. Może żadnemu z was nie brakuje Baraccusa, nie martwicie się o jego duszę i nie modlicie w jego intencji, lecz ja tak.

Niektórzy z radnych, nieco zażenowani, odchylili się na krzesłach.

- Nie tobie jednej go brakuje - stwierdził Sadler.

Magda pomyślała, że zabrzmiało to szczerze.

- Czy spirytystka potrafiła ci pomóc? - zapytał Weston. - Dowiedziałaś się o Baraccusie tego, czego chciałaś?

- Nie. Zabito ją, zanim... - Magda się odwróciła i przełknęła ślinę, wstrząśnięta okropnym wspomnieniem, a potem znowu spojrzała na obserwujących ją mężczyzn. - Nie znaleziono zabójcy?

Starszy Cadell przesunął dłonią tuż nad stołem, jakby chciał odsunąć na bok tę sprawę.

- Dokładnie przeszukano dolne poziomy Wieży. Niczego nie znaleziono. Nie było śladu zabójcy.

Magda powiodła wzrokiem po twarzach zebranych.

- Jak to możliwe? Jak się wydostał?

- Ten martwy mężczyzna? - zapytał drwiąco Guymer. - Ten, który, jak mówisz, zabił spirytystkę?

- Opisałam to, co widziałam. Sugerujesz, że kłamię?

- Nie. Uśmiechnął się znacząco Guymer. - Sugeruję jedynie, że zdjęta paniką mogłaś sobie wyobrazić coś bardziej przerażającego niż w rzeczywistości. Uznać, że zabójca musi być potworem. Twój opis na nic się nie przydał. Jak szukający mogliby wiedzieć, jak on naprawdę wyglądał i kogo właściwie mają szukać?

Magda gniewnie odwzajemniła jego spojrzenie.

- Powiedziałam wam, co widziałam.

Włączył się Clay.

- To, co we własnym przekonaniu widziałaś, nie pomogło zidentyfikować winowajcy. Na dolnych poziomach Wieży zdarzyło się kilka podobnych morderstw. Ty jedna widziałaś zabójcę. A raczej powinienem powiedzieć, że ty jedna przeżyłaś spotkanie z nim.

- To była bezcenna okazja, żeby nam pomóc - stwierdził Guymer. - Musimy powstrzymać mordercę, zanim znowu zabije. Ale ty straciłaś głowę i wyobraziłaś sobie potwora, więc przepadła szansa zidentyfikowania napastnika. Przez twoją histeryczną reakcję zabójca dalej grasuje w Wieży, a my nie wiemy nawet, jak wygląda. Bez wątpienia jest zdrajcą lub dywersantem nasłanym, żeby zabić ważnych ludzi. Moglibyśmy go schwytać, gdybyś potrafiła go dokładnie opisać. Ponieważ nie potrafisz zrobić czegoś tak prostego, straciliśmy szansę i w rezultacie nie mamy żadnej wskazówki.

- Ciekawi jesteśmy, dlaczego tak się przeraziłaś - dodał Clay. - Nie można jej obwiniać o to, że się wystraszyła - obruszył się Sadler.

Magda siedziała cicho, zdecydowana nie dać się sprowokować. Stawka była większa niż udowodnienie swych racji radnym. Chodziło nie tylko o życie mieszkańców Wieży, ale i byt ludzi z całego Nowego Świata. Nie wiedziała, dlaczego rada ją wezwała, ale na pewno nie po to, żeby dotrzeć do prawdy. Nie było sensu się tłumaczyć, skoro już uznali, że wygodniej im ją obwiniać, niż wysłuchać. Nie chcieli poznać prawdy, w przeciwieństwie do Magdy.

Starszy Cadell znowu machnął ręką.

- Nie po to cię tu wezwaliśmy, Magdo. Wezwaliśmy cię dlatego, że radny Weston zgłosił ważny wniosek.

- A jakiż to? - spytała, nie patrząc na zadowolonego z siebie Westona.

- Żebyśmy cię mianowali naszą przedstawicielką u ludów odległych ziem. To ważne stanowisko. Cenimy twoje doświadczenie w tych sprawach. Byłabyś naszym łącznikiem z tymi mieszkańcami Midlandów, tak jak często, lecz nieformalnie, byłaś w przeszłości. Jak słusznie wskazał Weston, nie ma odpowiedniejszej osoby na to stanowisko.

ROZDZIAŁ 42

Magda zmarszczyła brwi, wodząc wzrokiem po ponurych twarzach.

- Chcecie, żebym wam doradzała w sprawach ludów pomniejszych krain?

- Nie, nie doradzała. - Weston wsparł się łokciem o lśniący blat stołu. - Pojechałabyś do odległych ziem i przedstawiła zamieszkującym je ludom poglądy i dekrety rady. W końcu są częścią Midlandów. Powinni wiedzieć, co się dzieje w Wieży. Powinni usłyszeć o wojnie i innych sprawach.

- W końcu - dodał Sadler - jeśli przegramy wojnę, oni też dostaną się pod bezlitosne rządy imperatora Sulachana. Równie dobrze jak my wiesz, że jeżeli tamci wygrają, zabiją wszystkich mających dar. Wojska Starego Świata nie spoczną, póki całkiem nie wykorzenią magii. Byłabyś podróżującą ambasadorką rady, powiadamiającą ludzi, co robimy, żeby chronić ich przed takim zagrożeniem. Udzielając informacji, pomożesz im poczuć się bezpiecznie. A zarazem mogłabyś prosić o pomoc, jakiej oni mogliby udzielić.

Sadler zapalił się do tego pomysłu, lecz Magda dostrzegła, co się za tym kryje. Chcieli się jej pozbyć, przynajmniej niektórzy. Wdowa po Pierwszym Czarodzieju stawała się coraz większym, coraz bardziej dokuczliwym cierniem w ich boku. Starali się, żeby to na tyle godnie zabrzmiało, by z radością przyjęła propozycję, a przynajmniej nie mogła jej odrzucić.

- Czuję się zaszczycona, że tak wysoko cenicie moje umiejętności - powiedziała, do niczego się nie zobowiązując. - Pochlebia mi twoje zaufanie, radny Westonie.

Uśmiechnął się, lecz ten uśmiech nie sięgnął oczu.

- J e s t też sprawa mianowania nowego Pierwszego Czarodzieja - odezwał się starszy Cadell. - Potrzebujemy Pierwszego Czarodzieja, żeby nam przewodził w walce. Chodzi o nasze przetrwanie. Sprawy nie mają się dobrze. Nie możemy odwlekać znalezienia następcy Baraccusa. Liczni czarodzieje przychodzą do Wieży po pomoc. Potrzebują Pierwszego Czarodzieja, by nimi pokierował w jak najlepszej obronie Nowego Świata. Nowo przybyli potrzebują kwater, podobnie jak nowy Pierwszy Czarodziej. Nie chcę w y d a ć się bezduszny, ale gdybyś została naszą przedstawicielką, dużo byś podróżowała i nie potrzebowałabyś tu mieszkania. Więc uboczną korzyścią z przyjęcia przez ciebie tej misji byłoby zwolnienie komnat Pierwszego Czarodzieja. Nie chcemy cię wyrzucać z domu, lecz nowy Pierwszy Czarodziej, podobnie jak kiedyś Baraccus, będzie potrzebował miejsca do pracy i spotkań z czarodziejami.

Magda skłoniła głowę.

- Rozumiem. Nie miej poczucia, że wyrzucasz mnie z domu. Moim domem, tym, który pokochałam, jest Wieża i Aydindril. To tutejszych mieszkańców kocham, a nie mury. Zwolnię oczywiście komnaty Pierwszego Czarodzieja. Słusznie powiedziałeś, że będą potrzebne następcy Baraccusa.

Starszy uśmiechnął się z ulgą. Najwyraźniej z jakiegoś powodu uważał, że to będzie trudniejsze. Rada, jak się wydawało, wyrobiła sobie o niej zdanie, opierając się w pewnej mierze na rzucanych pod jej adresem oskarżeniach.

- Dziękuję za zrozumienie, Magdo. Zatem przyjmiesz nominację?

Magda nie miała zamiaru obejmować tego stanowiska i wyjeżdżać z Wieży. Działo się tu coś, co zagrażało Wieży i życiu wszystkich mieszkańców. Wyglądało na to, że ona jedna rozumie, iż zagrożenie jest prawdziwe. Nie zamierzała rezygnować z poszukiwania odpowiedzi tylko po to, żeby ułatwiać życie radzie.

To dążenie do prawdy było misją, którą powierzył jej sam Baraccus, zarówno jako mąż, jak i Pierwszy Czarodziej.

Nie chciała jednak wchodzić w konflikt z radnymi. Przypieranie ich do muru jeszcze bardziej utrudniłoby jej poszukiwanie odpowiedzi.

- Doceniam tę szlachetną ofertę, starszy Cadellu. Z pewnością wnikliwie ją rozważę. Lecz na razie chciałabym przekazać komnaty Pierwszego Czarodzieja. Mam skromne potrzeby i bez trudu znajdę inne mieszkanie. Wiem, że jest miejsce pod południowymi lampartami.





Starszy zamrugał. Na chwilę odebrało mu mowę. Pokoje pod południowymi rampartami miały w Wieży najmniejsze wzięcie, toteż zawsze było tam miejsce. Chociaż Magda była dla nich utrapieniem, to nawet radni uważali, że takie pokoje nie są odpowiednie dla wdowy po Pierwszym Czarodzieju. Źle by to o nich świadczyło, gdyby zmusili ją do opuszczenia komnat i zamieszkania w takim miejscu.

Magdzie właściwie było obojętne, gdzie śpi. Interesowało ją wyłącznie dotarcie do prawdy, zanim wszyscy stracą życie, tak jak ona niemal je straciła przez Nawiedzającego Sny i jak Izydora zginęła z rąk koszmarnego stwora.

Zanim starszy Cadell zdążył coś powiedzieć, zapytała: - Wybraliście już kogoś na Pierwszego Czarodzieja?

Sadler odchylił się na krześle. Hambrook i Clay wymienili spojrzenia. Weston i Guymer nie zareagowali.

Starszy Cadell odkaszlnął.

- Naradzaliśmy się i mamy kogoś na oku. - Przygładził krzaczastą brew. - W odpowiednim czasie i we właściwy sposób powiadomimy o naszym wyborze.

Innymi słowy, nie zamierzał ujawnić Magdzie, co zdecydowali. Miała nadzieję, że to jeden z czarodziejów, z którymi Baraccus ściśle współpracował. Byli wśród nich porządni ludzie.

- Oczywiście, starszy Cadellu. Jestem przekonana, że rada mądrze wybierze. Na pewno zrobiła tak poprzednio.

Wojna przybierała zły obrót, toteż potrzebowali kogoś silnego. Kogoś takiego jak Baraccus. Kiedy następca zostanie już wybrany, będzie miała mu do przekazania ważne informacje.

Przyszły Pierwszy Czarodziej musi się dowiedzieć tego, co ona wiedziała, o czym nie śmiała nikomu powiedzieć.

Miała wrażenie, że Baraccus jest już postacią historyczną, że znalazł się poza rzeką czasu.

Świat szedł do przodu. Do niej należało przekazać wiedzę z przeszłości.

Ale wyłącznie właściwej osobie.

Magda skłoniła głowę i szybko odeszła, zanim radni zaczęli nalegać, żeby przyjęła stanowisko, które jej zaoferowali.

Kiedy zamykała skrzydło ciężkich dębowych drzwi prowadzących do komnat rady, usłyszała kroki. Odwróciła się i zobaczyła prokuratora Lothaina i dwunastu żołnierzy z jego przybocznej straży. Usunęła się im z drogi.

- Lady Searus. - Uśmiechnął się Lothain. - Słyszałem, że znalazłaś się w samym środku wielkich tarapatów.

- Czyż nie powinieneś być na niższych poziomach Wieży i szukać zabójcy?

Złowieszczy uśmieszek nie zniknął.

- Nie wierzę, że zagrożenie płynie z niższych poziomów Wieży. Uważam, że to coś znajduje się bliżej, niż większości ludzi się wydaje.

Wiedziała, do czego zmierza Lothain, ale nie chciała, żeby jej przeszkodził, podobnie jak nie chciała wdawać się w sprzeczkę z radnymi. Musiała wracać do swoich poszukiwań.

- Sądzę, że więcej wiesz o zagrożeniach niż ja. Wybacz, ale mam coś do załatwienia.

Znowu się uśmiechał.

- Na przykład znalezienie nowego mieszkania?

- Prawdę mówiąc, tak.

- To smutne, że musisz opuścić tak luksusowe komnaty, bo wkrótce mianują nowego Pierwszego Czarodzieja.

Magdę zastanowiło, skąd on już o tym wie.

- Nic w tym smutnego. To po prostu miejsce do spania. Cieszę się, że będziemy mieli nowego Pierwszego Czarodzieja. Naprawdę liczą się dla mnie ludzie, a nie komnaty.

- A na których to ludziach ci zależy, lady Searus?

- Na niewinnych mieszkańcach Nowego Świata, których się morduje dla dobra sprawy.

Ruszyła, zanim zdążył coś powiedzieć. Chwycił ją za ramię i zatrzymał. Brutalny uchwyt sprawiał ból, ale nie dała mu satysfakcji, okazując to.

- N i e musisz się spieszyć z przenoszeniem rzeczy, lady Searus. Może będę mógł ci pomóc, tak żebyś mogła pozostać tam, gdzie jest ci wygodnie.

W odpowiedzi jedynie powściągliwie się uśmiechnęła, a potem uwolniła ramię i odeszła. Patrzyła prosto przed siebie i nie zwolniła, zbliżając się do blokujących jej drogę żołnierzy w zielonych tunikach. Wysocy gwardziści prokuratora rozstąpili się w ostatniej chwili i tylko na tyle, żeby Magda mogła przejść.

Nie miała pojęcia, o czym Lothain mówi, ale niezbyt jej zależało na wydobywaniu wyjaśnień z prokuratora. Była pewna, że właśnie tego by chciał. Kiedy się obejrzała, zobaczyła, jak Lothain znika w komnatach rady.

Ciekawa była, jaką sprawę ma do radnych, że zostanie wysłuchany na zamkniętej sesji.

ROZDZIAŁ 43

Magda wyraźnie widziała, że w Aydindril - choć jak zawsze ruchliwym i pracowitym - panuje napięcie. Wszystkie twarze były zatroskane. Ludzie, stojący w małych grupkach, łypali na mijających ich obcych, rozmawiając cichymi, zaniepokojonymi głosami.

Każdy dzień przynosił nowe wieści o postępach wroga, o krwawych bitwach, o śmierci wielu żołnierzy, o zdobytych miastach, o niewinnych cywilach zamordowanych przez nadciągające wojska imperatora Sulachana. Wiedziała, że niektóre z tych opowieści są tylko plotkami i pogłoskami. Wiedziała również, że prawda jest bardziej przerażająca, niż się większości wydaje.

Idąc zatłoczoną brukowaną ulicą, Magda popatrywała w szczeliny pomiędzy ciasno stojącymi dwupiętrowymi domami; migały w nich wspaniałe lasy, porastające podnóża wzgórz i niższe partie stoków góry. Im bliżej granitowych skalnych występów u podstawy urwisk, tym sosen i świerków było mniej. Za obłoczkami i stadami ptaków mieszkających na zboczu góry potężne klify podpierały ciemne, niebotyczne kamienne mury Wieży. Ponad murami, nawet z tej odległości, Magda widziała ramparty, bastiony, strzeliste iglice i inne wieże połączone mostami.

Od kiedy pamiętała, ciemna bryła Wieży górowała nad miastem, zarazem ochrona i groźba, magia, którą uosabiała - zarówno obrona przed atakiem, jak i jego cel.

Magda zawsze miała mieszane uczucia co do mieszkania w Wieży. Uwielbiała tętniące życiem Aydindril, toteż - skoro nowy, mający wkrótce zostać mianowany Pierwszy Czarodziej potrzebował kwatery - przelotnie pomyślała, czyby się nie przenieść do miasta. Lecz nie mogła tego zrobić, póki się nie dowie, co się kryło za śmiercią Baraccusa i innymi wydarzeniami w Wieży.

Chociaż nikt jej nie wierzył, była przekonana, że wszyscy są w niebezpieczeństwie. Nie może opuścić Wieży, póki się nie upewni, że jej mieszkańcy są bezpieczni. Ludzie skupiali się na dalekiej wojnie i nikt poza Magdą nie wiedział, że wróg jest bliżej, niż im się zdaje.

Magda wiedziała, że nieprzyjaciel już zakradł się pomiędzy nich.

Choć Aydindril jeszcze się prażyło w letnim skwarze, mówiono, że do zimy wojska nieprzyjaciela mogą się znaleźć u bram miasta. Magda bała się nawet myśleć, jak miejsce, w którym dorastała, mogłoby ucierpieć od takiego ataku. Gdyby miasto padło, oznaczałoby to oblężenie Wieży. Wieża mogłaby długo wytrzymać ale nie wiecznie.

Poza tym nie można wygrać wojny, tylko się broniąc. Siły Starego Świata wyraźnie dały do zrozumienia, że nie będzie litości. Część wojsk Sulachana oblegałaby Wieżę, a reszta pustoszyłaby Nowy Świat. Kiedy Wieża by padła, wymordowano by wszystkich mieszkańców dla przykładu.

Tak robili w każdej wiosce, miasteczku i mieście. Albo ludzie się poddawali, albo cierpieli za to, że stawiali opór.

Ukrywanie się za murami i żelaznymi wrotami nie eliminuje zagrożenia. Wcześniej lub później nawet Wieża upadnie. Zło należy pokonać, bo inaczej urośnie w siłę.

Magda nie wiedziała, jak mają tego dokonać. Jednego była pewna - zło nie tylko z każdym dniem się zbliżało, ale już było wśród nich. Poznała straszliwe konsekwencje obecności Nawiedzającego Sny. Widziała monstrum, które wychynęło z mroków i zabiło Izydorę. To nie były przypadkowe zdarzenia, były ze sobą powiązane. Magda musiała się dowiedzieć, co się za tym kryje.

Przedzieranie się przez tłumy na ulicach przypominało płynięcie pod prąd rzeki. Handlarze, krzykliwie zachwalający swoje towary, tkwili w tej rzece jak skały, a ludzie bez ustanku przepływali wokół nich.

Niektórzy sprzedawcy mieli wózki z solonym mięsem, rybami, świeżymi warzywami lub rozmaitymi gotowymi potrawami. Inni nieśli tace pełne długich bochnów chleba. Byli tam też przekupnie obwieszeni podzwaniającymi sznurami amuletów, krążący w tłumie i śpiewnie wykrzykujący ostrzeżenia o klątwach i chorobach. Gromadziły się przy nich grupki rozbrykanych dzieci chcą cych usłyszeć o magicznych złych urokach, a rodzice przybiegali i odciągali pociechy. Magda czasem przechodziła na drugą stronę ulicy, żeby uniknąć szczególnie natarczywych przekupniów chwytających - jak widziała przechodzące kobiety za ramię i nalegających, żeby posłuchały, dlaczego potrzebują ochronnego amuletu. Potencjalnych klientów ostrzegano, że kiedy nieprzyjaciel podejdzie bliżej, nie da się uzupełnić zapasów talizmanów, a wtedy będzie za późno na zakup takich, jakich potrzebują. Niektórzy dawali wiarę tym ostrzeżeniom albo kupowali najtańszy amulet tylko po to, żeby się uwolnić od natręta.

Choć było gorąco, Magda - podobnie jak wiele kobiet - osłaniała głowę kapturem lekkiej peleryny. Mieszkańcy miasta właściwie nie powinni jej tak łatwo rozpoznać jak mieszkańcy Wieży, ale była żoną Pierwszego Czarodzieja i dlatego, co często ją dziwiło, rozpoznawało ją wiele osób, których nigdy nie spotkała.

Czas działał na jej niekorzyść, toteż nie mogła sobie pozwolić, żeby ją zatrzymywano. I choć bardzo by chciała, nie mogła przystanąć i powiedzieć ludziom o przysiędze, która by ich strzegła przed Nawiedzającymi Sny, ani przekazać wiadomości z Wieży. Niektórzy nienawidzili Baraccusa i mogliby zechcieć powiedzieć jej kilka słów do słuchu.

Większość ludzi rozumiała, że poddanie się oznaczałoby w najlepszym wypadku samobójstwo, w najgorszym - niewolę. Lecz nie każdy potrafi rozpoznać zło, kiedy się objawia jako ocalenie. Magda nie obroniłaby się, gdyby tłum zechciał ją ukamienować za to, że jej mąż postanowił, iż się nie poddadzą, tylko będą walczyć.

Przerażeni ludzie nie słuchali głosu rozsądku i nie chcieli poznać prawdy. Zwolennicy kapitulacji często podburzali przeciwko oficerom, radzie, a nawet Pierwszemu Czarodziejowi - przeciwko tym wszystkim, którzy nie chcieli przyjąć pokoju, jaki oferował imperator Sulachan. Pokój, mówili, to rządy imperatora Sulachana, a nie rady. Chcieli wierzyć - i wierzyli - że zmiana rządu nie będzie miała wpływu na ich życie.

Jeśli ktoś nie chciał się zgodzić z ich pojmowaniem "pokoju", tacy ludzie rwali się do narzucania swoich racji siłą. Magda uważała, że to paradoksalne, iż ci, którzy głoszą, że najbardziej pragną pokoju, są tak skorzy siłą i rozlewem krwi stawiać na swoim.

Głębiej nasunęła kaptur, bo mijała ją grupka ludzi. Nieogoleni mężczyźni pożądliwie łypali na jej postać, chociaż mało co widzieli pod peleryną. Wiedzieli tylko, że jest kobietą, toteż można pożerać ją wzrokiem. Kiedy przechodzącym kobietom udało się zerknąć pod kaptur, krótkie włosy Magdy powiedziały im, że jest nikim. Poszły dalej, nie zwracając na nią uwagi.

Na skrzyżowaniu Magda zerknęła zza rogu dwupiętrowego ceglanego budynku, w którym mieścił się warsztat krawca. Po drugiej stronie ulicy była gospoda z namalowaną na szyldzie nad drzwiami niebieską świnią. Wąska ulica za rogiem biegła po pagórkowatym, nierównym terenie. Ta część Aydindril była chaotycznie i ciasno zabudowana, lecz Magda wiedziała, że musi się tam zapuścić.

Szukała pod południowym rampartem, ale dowiedziała się, że on już tam nie mieszka. Musiała go znaleźć, ale nie chciała zwracać na siebie uwagi, zadając zbyt wiele pytań. To wcześniej czy później zostałoby zauważone.

Po śmierci Izydory Magda zrobiła się bardzo ostrożna. Sama też mogła zginąć. Nawiedzający Sny zniknął z jej umysłu, lecz nie miała jak się dowiedzieć, czy nie czai się w umysłach osób, z którymi rozmawiała. Nawiedzający Sny nie mógł już jej kontrolować, ale nie chciała, by ją śledził oczami innych.

Poszła więc do Tilly. Śmierć Izydory przejęła staruszkę grozą. Początkowo winiła siebie, uważając, że gdyby nie pokazała Magdzie drogi, może by do tego wszystkiego nie doszło.

Magda ją przekonała, że się myli. Walczą ze złem, a Tilly nie ma z nim nic wspólnego. Powiedziała jej, że sama Izydora oznajmiła, iż są wojowniczkami w tej wojnie. Zło nie powinno zaznać spokoju. Należy z nim walczyć.

Tilly milczała przez chwilę, a potom zapytała, czy i ona jest wojowniczką. Magda powiedziała, że tak i że, prawdę mówiąc, była bardziej pomocna niż którykolwiek z radnych. Dodała, że skoro nikt nie chce jej pomóc odnaleźć zabójcy Izydory, musi to zrobić sama i dlatego znowu potrzebuje Tilly.

Trwało to parę dni, ale Tilly wreszcie odkryła, że mężczyzny, którego Magda szuka, nie ma w Wieży. Po kilku kolejnych dniach dyskretnego wypytywania Tilly w końcu się dowiedziała, gdzie on teraz mieszka. Magda była zaskoczona, że wyprowadził się z Wieży i przeniósł do Aydindril, i zirytowana, że tyle czasu zajęło im namierzenie go. Wiedziała, że czas umyka.

Rozejrzała się, upewniając się, że nikt za nią nie szedł, i skręciła w cichą ulicę. Nie było tu sklepów, tylko domy, przeważnie wielorodzinne. Zobaczyła, że za domami drzewa ocieniają zaułek. Dwupiętrowe budynki były ciasno pobudowane i niekiedy miały wspólną ścianę. Na tyłach były ogródki, pranie suszyło się na sznurach. Słyszała kury i świnie. Na jednej z furtek wisiał niezdarny napis SPRZEDAŻ JAJEK.

Pokonała parę wzniesień i dotarła do domku stojącego obok dwupiętrowego kamiennego budynku. Przed niewielkim gankiem rosła rozwidlona śliwa. W bocznym przejściu pomiędzy budynkami dostrzegła, że dęby mocno ocieniają tyły posesji. Wypatrzyła też narożnik szopy oraz równiutko poukładane obok niej drewno i dziwne kawałki metalu.

Weszła na ganek, pod niskie zadaszenie, wetknęła zawiniątko pod pachę i energicznie zapukała w drzwi ze zwykłych desek. Po chwili usłyszała, że ktoś nadchodzi z głębi domu.

Kto tam? - spytał przez zamknięte drzwi.

Jesteś czarodziejem Merrittem?

Przykro mi, ale teraz nie mogę nikogo przyjąć - brzmiała odpowiedź zza drzwi.

To ważne.

Powiedziałem, że nie mogę się z nikim spotkać. Ciężko pracuję. Odjedź, proszę.

Usłyszała kroki oddalające się od drzwi.

ROZDZIAŁ 44

Muszę się z tobą zobaczyć! - zawołała Magda. - Przynoszę wieści o Izydorze.

Usłyszała, że się zatrzymał.

Magda, czekając w milczeniu, nie miała pewności, czy czarodziej wróci i jej otworzy. Otarła spływający ze skroni pot, mimowolnie obserwując sieciarkę polującą na mszyce na bujnych zielonych liściach i łodygach winorośli oplatającej jeden ze słupków podpierających daszek nad gankiem. W końcu usłyszała, że wraca.

Drzwi uchyliły się na tyle, że zobaczyła, iż Merritt jest tak urodziwy, jak mówiła Izydora. Po tym wszystkim, co o nim słyszała od Baraccusa, od mieszkańców Wieży, od znanych sobie czarodziejów i od spirytystki - dziwnie się poczuła, widząc go wreszcie na własne oczy. Nie był taki, jak sobie wyobrażała po tych wszystkich opowieściach.

Było w nim coś więcej.

Był wysoki, a ponieważ nie miał na sobie koszuli, było widać, że jest harmonijnie zbudowany. Był o wiele młodszy od Baraccusa. Prawdę mówiąc, nie wyglądał na dużo starszego od Magdy - najwyżej o parę lat.

Magda widziała setki czarodziejów. W Wieży się od nich roiło. Merritt, zwłaszcza w takim stroju, absolutnie nie przystawał do jej wyobrażenia o tym, jak wygląda czarodziej.

Skóra lśniła mu od potu i rozmazanego brudu. Na twarzy miał smugi sadzy; opadały na nią kosmyki jasnobrązowych, falistych włosów, miejscami spłowiałych od słońca, niemal blond. Potargane, tylko podkreślały jego surową męską urodę.

Pot i sadza jakimś sposobem sprawiały, że wydawał się jeszcze bardziej przystojny.

Ale to jego orzechowe oczy z zielonkawym odcieniem zaparły Magdzie dech w piersi. Miała wrażenie, że zagląda jej w duszę i ocenia, ile jest warta. Zarazem czytała w jego oczach, iż nie skrywa on tego, kim jest.

Oczy mających dar, choć miały jedną wspólną cechę, Magdzie wydawały się odmienne. U niektórych - na przykład wojowników - lśnienie daru miało w sobie coś groźnego. U uzdrowicieli było łagodniejsze, delikatniejsze. W oczach Baraccusa było mądrością, stanowczością, siłą.

Tak jak mówiła Izydora, w oczach Merritta Magda ujrzała szczerość i profesjonalizm.

Jednak w przeciwieństwie do Izydory zobaczyła też dar.

Dar odmienny od wszystkich, jakie dotąd widziała. Był oszałamiający i groźny, lecz zarazem złagodzony serdecznością. Pod przenikliwym spojrzeniem czarodzieja Magda musiała się napomnieć, że powinna oddychać.

Wreszcie uznała, że Merritt jednak wygląda jak czarodziej. - Jakie masz wieści o Izydorze?

Głos wspaniale harmonizował z wyglądem. Miała uczucie, że wszystko w niej wibruje w harmonii z jego głębokim, czystym tonem. Przełknęła ślinę i zmusiła się do mówienia: - Najpierw muszę prosić, żebyś złożył przysięgę.

Zmarszczył brwi. - Przysięgę?

- Tak. Trzeba, żebyś najpierw przysiągł wierność lordowi Rahlowi, to ochroni twój umysł przed Nawiedzającymi Sny. Tylko tak będę mogła mieć pewność, że rozmawiamy w cztery oczy.

Wtedy zrobił coś dziwnego.

Uśmiechnął się.

Swobodnym, ciepłym uśmiechem, odrobinkę rozbawionym.

- To zuchwała, a może i najdziwniejsza prośba uroczej nieznajomej u moich drzwi. Nawet się sobie nie przedstawiliśmy.

Magda zsunęła kaptur.

- Jestem Magda Searus.

Uśmiech w mgnieniu oka zniknął.

- Magda Searus? - Zaczerwienił się. - Żona Pierwszego Czarodzieja Baraccusa? TA Magda Searus?

Tak.

Znowu się nachmurzył.

Byłem na ceremonii, kiedy szczątki twojego męża zostały oczyszczone w płomieniach pogrzebowego stosu. Widziałem cię wtedy z oddali. Miałaś długie włosy.

Baraccus nie żyje, więc rada uznała, że należy mi je obciąć. Bardzo im zależało, żeby świat się dowiedział, iż bez Baraccusa jestem nikim. Starszy Cadell osobiście je skrócił.

Merritt z szacunkiem pochylił głowę.

Współczuję straty męża, lady Searus. Baraccus był naprawdę wspaniałym człowiekiem.

- Dziękuję.

Długo patrzył jej w oczy, nadal pochylając głowę w ukłonie, potem się opamiętał i wyprostował.

- Zechciej chwilę poczekać - powiedział, znowu się czerwieniąc.

Nagle zatrzasnął drzwi.

Wtedy Magda uświadomiła sobie, co go różniło od większości mężczyzn. Kiedy stał w drzwiach, cały czas patrzył jej w oczy, przenosił wzrok nie dalej niż na jej włosy. Spojrzenia większości mężczyzn zaś niezmiennie wędrowały gdzie indziej. Merritt tego nie zrobił, chociaż czarna sukienka pod lekką peleryną podkreślała kształty Magdy.

Usłyszała, jak na coś wpadł, coś potoczyło się po podłodze. Rozległo się łupnięcie, kiedy spadło coś ciężkiego. Potem chyba krzesło się przewróciło. Jeszcze parę rzeczy spadło na podłogę. Wreszcie na jakiś czas w domu zrobiło się cicho.

Magda spojrzała w górę i w dół uliczki, sprawdzając, czy ktoś słyszy te hałasy albo zainteresował się gościem stojącym u drzwi. Zobaczyła, że w górze wąskiej uliczki wyszła jakaś kobieta i trzepie chodnik. Potem przewiesiła go przez rękę i wróciła, nie zauważając Magdy na zacienionym ganku. Poprzez gałęzie krzaka bzu widziała też rozmawiających w pewnej odległości ludzi, ale byli za daleko, żeby mogli ją dostrzec za zieloną gęstwą.

Drzwi w końcu szeroko się otworzyły. Merritt jeszcze upychał ciemną koszulę w spodnie. Długie, faliste jasnobrązowe włosy pospiesznie zaczesał do tyłu, odsłaniając umytą na chybcika twarz.

- Wybacz, że cię tu trzymałem, lady Searus. - Znowu się zaczerwienił. - Ale pracowałem nad paroma rzeczami i... - Umilkł, najwyraźniej wystraszony, że zboczył z tematu, zaczął na nowo, unosząc dłoń w zapraszającym geście. - Wejdź, proszę.

Magda weszła i zobaczyła przewrócone krzesło oraz leżący obok niego posążek. Izdebka była mała, pełna poupychanych wszędzie najdziwniejszych rzeczy. Metalowe przedmioty, podobne do tych wyrabianych przez Baraccusa, walały się wokół izby i Magda nie umiała stwierdzić, które z takim hałasem spadły na podłogę, a które już tam leżały.

Chociaż to wszystko było dość dziwne, panował w tym osobliwy ład. Tu i tam piętrzyły się wysokie stosy ksiąg. Woluminy leżały też na wiklinowej kanapie, ale te były otwarte i ułożone jedne na drugich, jakby ktoś chciał zaznaczyć konkretne miejsca. Na niewielkich stolikach wśród świec leżały zwoje, flaszeczki, kasetki i kości.

Z półki wystawał niewielki, ciasno zrolowany zwój; na jego końcu znajdowały się rozmaite gliniane figurki. O ile się nie myliła, unosiły się wokół zwoju, choć nic ich nie podpierało. To było niewytłumaczalne i dezorientujące.

Wokół izby rozstawiono też bez żadnego porządku przepiękne posągi - jakby nie po to, żeby je podziwiać, lecz dlatego, że akurat było tam wolne miejsce. Stał tam wyrzeźbiony z szarego kamienia żołnierz wyciągający z pochwy miecz; kilka mniejszych posągów mężczyzn, wyrzeźbionych z jasnego drewna orzecha szarego; a także posągi najpiękniejszych kobiet, jakie Magda w życiu widziała, ze śnieżnobiałego marmuru.

Blat stołu za przewróconym krzesłem przykrywał czerwony aksamit. Tylko ten stół nie był zastawiony. Na podwyższonej części blatu leżał lśniący miecz.

Magda dostrzegła kunsztowną, inkrustowaną złotem i srebrem pochwę przy leżącym na podłodze pendencie. Taka wspaniała pochwa pasowała wyłącznie do tego miecza.

Merritt podniósł krzesło, przewiesił przez jego oparcie pendent, a z wiklinowej kanapy pospiesznie zebrał księgi.

- Przepraszam za bałagan. Zwykle nie mieszkam w takim nieporządku. Po prostu to mieszkanie nie jest tak duże jak moja kwatera w Wieży. Zechciej usiąść, lady Searus. - Rozejrzał się. - Herbata. Zaparzę herbaty.

- Nie, nie trzeba, dziękuję - powiedziała, idąc ku kanapie.

Najwyraźniej mu ulżyło. Magda była ciekawa, czemu Merritt już nie mieszka w Wieży, ale nie zapytała. Miała ważniejsze sprawy. Poczekała, aż czarodziej znów na nią spojrzy.

- Muszę z tobą porozmawiać, czarodzieju Merritcie.

Więc mów. - Wskazał jej kanapę. - Co z Izydorą?

Magda nie zamierzała na razie siadać.

- Co z przysięgą?

Włożył ręce do tylnych kieszeni, odrobinę się rozluźnił. Uśmiechnął się chłopięco.

Masz na myśli modły do lorda Rahla? Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Tę przysięgę?

Tak. Zatem wiesz, w czym rzecz?

Uśmiechał się, jakby to był prywatny żarcik. Magda wcale nie uważała, że to zabawne. Poczuła, że się rumieni.

Alric to mój znajomy.

Więc wiesz, że to zacny człowiek i że chce nas ochronić przed Nawiedzającymi Sny?

Wciąż jeszcze się uśmiechał, nie spuszczał z niej oczu.

Tak. Tamta strona wytwarza broń, a my musimy to skontrować. To dlatego pomogłem mu stworzyć magię zawartą w tej więzi.

Magda zrobiła wielkie oczy.

Powiadasz, że pomogłeś mu stworzyć magię chroniącą ludzi przed Nawiedzającymi Sny? TĘ magię? Pomogłeś mu w tym?

Merritt potaknął.

- W niewielkim stopniu. Nie wiem dokładnie, jak stworzył moc o takich właściwościach, lecz wiem, że jest równie bystry, jak stanowczy i zdeterminowany. Utknął na zaszczepianiu tej ochronnej więzi w innych. Magia działała w nim, ale on chciał, żeby chroniła też innych ludzi, a tymczasem, można by rzec, nie chciała się w nich zakorzenić. Wiedział, że znam się na skomplikowanych obliczeniach sprzęgania uroków, toteż poprosił o pomoc.

Magda pochyliła ku niemu głowę.

- Pomogłeś Alricowi Rahlowi stworzyć magię więzi.

Znowu potaknął, już poważny.

- Dostarczyłem procedury uwierzytelniania dla sieci weryfikującej, od jej wnętrza, żeby dopełnić proces walidacji. To dało początek unifikacji elementów uroku, które Alric próbował połączyć, żeby więź była aktywowana we właściwej sekwencji. Kiedy to zadziałało, blokując cykl redukcji, jako pierwszy wypowiedziałem przysięgę. Zrobiłem to we wnętrzu dopełnionej sieci. Chciałem najpierw to wypróbować, żeby mieć pewność, iż nie wyrządzi krzywdy ludziom składającym przysięgę.

Magda wlepiała w niego wzrok. Przycisnęła palce do czoła, starając się to wszystko przyswoić.

- Chcesz powiedzieć, że ty to zapoczątkowałeś?

Wzruszył ramionami.

- Nie, to Alric wykonał większość roboty. Przyszedł do mnie, bo wiedział, że zrozumiem, o co mu chodzi. Niewiele osób na tyle rozumie tak złożone procedury, żeby móc o nich dyskutować. Uznał, że może potrafię stwierdzić, dlaczego sieć weryfikująca nie działa tak, jak on chce, i miał nadzieję, że będę wiedział, co trzeba zrobić.

- Więc bez twojego udziału sieć by się nie sprawdzała.

- Alric Rahl stworzył coś kunsztownego. Można by rzec, że ja tylko przyprawiłem jego potrawę.

- Więc łączy cię z nim więź? - spytała Magda. - Jesteś chroniony przed Nawiedzającymi Sny?

Przestał się uśmiechać.

- O tak, jestem chroniony. Sprawdził to na Nawiedzającym Sny, którego więził. Tak Alric się dowiedział, że stworzona przez niego więź działa w innych. Byłem pierwszą chronioną osobą. Sama więc rozumiesz, że mowy nie ma, by Nawiedzający Sny czaił się w zakamarkach mojego umysłu, słuchał i obserwował. No a co chciałaś mi powiedzieć o mojej przyjaciółce Izydorze?

Magdzie ścisnęło się serce.

- Zabito ją przeze mnie.

ROZDZIAŁ 45

Twarz Merritta wyglądała jak wykuta z kamienia, jak jego posągi. Dar w jego oczach nabrał zdecydowanie złowieszczego wymiaru.

- Co to znaczy, że zabito ją przez ciebie?

To spokojnie zadane, lecz pełne emocji pytanie uświadomiło Magdzie, że nie jest to człowiek o nieskomplikowanym usposobieniu. Kipiała w nim furia, potencjalnie niszczycielska, lecz nad którą potrafił panować.

To oznaczało, że mógł ją zogniskować.

- To wymaga wyjaśnień.

Początkowo był odrobinę nieśmiały, lecz kiedy sprawa okazała się poważna, stał się poważny i rzeczowy.

- Zatem wyjaśniaj.

Magda wreszcie usiadła na wiklinowej kanapie, poprawiła zawiniątko pod pachą. Pozwoliło jej to odwrócić oczy od jego napiętej I warzy.

- Byłam w szoku po śmierci męża - zaczęła. Nie mogłam zrozumieć, czemu odebrał sobie życie, dlaczego mnie tak zostawił, dlaczego zostawił nas wszystkich. Ludzie mówili, że wyprawa w zaświaty do Świątyni Wichrów musiała złamać w nim ducha i pozbawić go woli życia. Wszyscy zaakceptowali tę historyjkę. Uwierzyli, że to było zwykłe samobójstwo. Lecz chociaż oni widzieli w tym jakiś ponury sens, dla mnie to było bezsensowne. Rozmyślając, stale wracałam do podstawowej prawdy, że Baraccus nie był osobą skłonną się zabić dlatego, że go dopadło przygnębienie. Poza tym byłam przy nim, kiedy wrócił ze Świątyni Wichrów, i choć bez wątpienia był zmartwiony t zdenerwowany, to nie powiedziałabym, że był w depresji. Miał po co żyć, tak dużo rzeczy wiele dla niego znaczyło, tylu ludzi lubił, tyle ważnych prac czekało na dokończenie. Nie zabiłby się, by ukoić osobistą rozpacz. Za bardzo byliśmy dla niego ważni. Cały Nowy Świat jest w niebezpieczeństwie, toteż miał powody, żeby chcieć dla nas walczyć. Więc dlaczego to zrobił? - zapytał Merritt, podchodząc do stołu i patrząc na miecz.

- Właśnie tego staram się dowiedzieć. Baraccus wiedział, że nie uwierzę, iż po prostu chciał zakończyć życie. Liczył, że się zorientuję, iż coś tu nie gra. Wiedział, że się domyślę, że zrobiłby coś takiego wyłącznie dlatego, że miałoby to jakoś nas ochronić. Taki właśnie był. Taka była jego życiowa misja. To dlatego był Pierwszym Czarodziejem. No i czarodziejem wojny. Bardzo poważnie traktował tę misję. Czarodzieje wojny się nie poddają. Znajdują sposób przezwyciężenia każdej przeszkody, choćby nawet miało to doprowadzić do ich śmierci. Działania czarodzieja wojny nazywał tańcem ze śmiercią. Wkrótce po jego śmierci znalazłam liścik, który dla mnie zostawił, a w którym nakazywał mi odnaleźć prawdę. Z jakiejś przyczyny nie mógł sam tego zrobić. Baraccus, nie tylko jako mój mąż, ale i jako Pierwszy Czarodziej powierzył mi misję dotarcia do prawdy.

Tu chodzi o coś ważniejszego od Baraccusa. To dotyczy nas wszystkich. Jeszcze zanim znalazłam liścik, wiedziałam, że muszę poznać odpowiedzi. Nie tylko dla Baraccusa, nie tylko dla siebie, ale dlatego, że w grę wchodzi życie nas wszystkich. Z nieznanych mi jeszcze powodów zlecił mi to zadanie. Napisał: "Przeznaczone ci odnaleźć prawdę".

Merritt słuchał, stojąc przy stole i patrząc na miecz. Obrócił się ku niej, marszcząc brwi.

- Chcesz powiedzieć, że napisał "przeznaczone ci odnaleźć PRAWDĘ".

Magda w skupieniu starała się sobie przypomnieć. Nie miała kartki przy sobie. Schowała ją w Wieży, w skrytce w stole roboczym Baraccusa. Nie wiedziała, dlaczego to takie ważne dla Merritta. Wydawało się to mało znaczące. Lecz wiedziała, że czarodzieje inaczej widzą świat. Rzeczy mało znaczące dla zwykłych ludzi dla nich często bywały niezmiernie ważne.

- Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć. Pewnie to, co powiedziałeś, ma więcej sensu. Znaleźć PRAWDĘ.

Merritt skinął głową i znowu odwrócił się do niej szerokimi plecami.

- Co się potem stało?

- Wkrótce po tym, jak znalazłam liścik, właściwie tego samego dnia, czekał na mnie lord Rahl. Kiedy z nim rozmawiałam, Nawiedzający Sny czający się w moim umyśle omal mnie nie zabił. W pewnym sensie był to początek odpowiedzi, której szukam. Zdołałam na czas wypowiedzieć przysięgę wierności lordowi Rahlowi i uchroniłam się. Ale czemu Nawiedzający Sny krył się w moim umyśle? Nawet nie mam daru.

- Dopiero co powiedziałaś, iż uważasz, że Baraccus powierzył ci ważną misję - stwierdził Merritt. - Misję o zasadniczym znaczeniu dla naszego przetrwania.

To prawda, ale skąd Nawiedzający Sny mógł o tym wiedzieć?

- Rozumiem, do czego zmierzasz - powiedział, splatając dłonie za plecami i w zadumie robiąc kilka kroków. - Może, skoro Barac cus nie żył, Nawiedzający Sny po prostu próbował się dowiedzieć, co wiesz o sprawach Pierwszego Czarodzieja, jego planach bitewnych, o broni, którą tworzymy.

- Całkiem możliwe. Nie wiem, jak mogę się okazać ważna dla przyszłości naszego ludu, ale Baraccus w to wierzył. Nawiedzający Sny najwyraźniej sądził, że znaczę wystarczająco wiele, żeby mnie obserwować, a zwłaszcza po tym, jak znalazłam liścik. Kiedy go przeczytałam, on też to przeczytał. Ale czemu wcześniej intereso wali się myślami takiego nikogo?

- Nie jesteś nikim - sprzeciwił się Merritt tonem zadziwiają co pełnym współczucia, patrząc na nią. - Mogli ci obciąć włosy po śmierci Baraccusa, ale to cię nie uczyniło nikim. Wciąż jesteś Magdą Searus, jak przedtem, masz te same talenty, ten sam potencjał, ten sam umysł, tę samą umiejętność samodzielnego myślenia. - Nie jestem szlachetnie urodzona, nie mam daru. To czyni mnie nikim w pojęciu większości ludzi w Midlandach. Merritt zatrzymał się przed stołem i znowu wpatrzył w lśniący miecz leżący na czerwonym aksamicie. - Nie ma znaczenia, co myślą inni, póki obcięcie włosów nie uczyni cię nikim w twoim własnym pojęciu, czyż nie? Magda musiała się uśmiechnąć. Zawsze tak uważałam. Ale to często wpędza mnie w tarapaty. Zanim poznałam Baraccusa, ludzie mi mówili, że nie znam swojego miejsca. Nigdy za bardzo nie przejmowałam się tym, co większość ludzi o mnie myśli ani gdzie ich zdaniem jest moje miejsce. Zawsze uważałam, że powinnam samodzielnie myśleć i zgodnie z tym postępować. Mój status czasem mi przeszkadza, ale nigdy nie pozwalam, żeby mnie ograniczał. Świetnie. - Odwrócił wzrok od miecza, skrzyżował ramiona na piersi i oparł się o stół, patrząc na Magdę. - I co potem zrobiłaś? Rozmawiałam z wieloma ludźmi, najbardziej związanymi z Ba raccusem, starając się znaleźć jakieś wskazówki. Nic mi to nie dało. Poszłam więc do spirytystki, mając nadzieję, że jej szczególne talenty będą mi pomocne. Izydora początkowo powiedziała, że jest zaledwie asystentką spirytystki i że sama spirytystka nie może się ze mną zobaczyć. Byłam zdesperowana, toteż powiedziałam jej, że uważam, iż Baraccus poświęcił życie, żeby nas chronić, i że miałam nadzieję, iż spirytystka zdoła jakoś do niego dotrzeć. Wyznałam, że uważam, iż stało się coś ważnego, kiedy Baraccus udał się do Świątyni Wichrów w świecie zmarłych. Pragnęłam, żeby się z nim skontaktowała w za światach, ponieważ tym razem on nie wróci. Powiedziałam, że źle się dzieje w Wieży Czarodzieja i że uważam, że nieprzyjaciel już jest wśród nas. No bo jak inaczej Nawiedzający Sny by się o mnie dowiedział w Starym Świecie? Powiedziałam, że rada mi nie uwierzyła. Że jeśli mam rację, to nieprzyjaciel skieruje Nawiedzającego Sny do spirytystki, żeby uniemożliwić jej wspomaganie czarodziejów.

Wreszcie skłoniłam Izydorę do przyznania, że to ona jest spirytystką. Przekonałam ją, że ponieważ jest kimś ważnym, grozi jej, że Nawiedzający Sny wśliźnie się do jej umysłu. Złożyła przysięgę, żeby się chronić. Potem opowiedziała mi o wymordowaniu mieszkańców Grandengartu i o tym, jak się dowiedziała, że ich dusze nie dotarły bezpiecznie do świata zmarłych, gdzie jest ich miejsce. Opowiedziała mi też, że zabrałeś jej oczy.

Magda wykonała gest pełen zażenowania.

- Nie potrafiłam zrozumieć, jak mogła zrobić sobie coś tak okropnego. Jak mogła... jak mogła pozwolić, żeby czarodziej tak dogłębnie ją odmienił, zmienił ją w coś innego niż to, kim była od urodzenia.

- Skoro uważasz, że to przygnębiające, pomyśl, jak ja się czułem - odezwał się Merritt.

Magda spojrzała mu w oczy. Musiała odwrócić wzrok z powodu bólu, jaki w nich ujrzała.

- Z opowieści Izydory domyśliłam się, jak bardzo byłeś temu niechętny i jaka ona była zdecydowana, żeby to zrobić. Choć oczywiście bardzo jej współczułam, że tak się poświęca, to żal mi było też ciebie, bo narzuciła ci straszliwe brzemię. Właśnie zaczęła mówić, że to wcale nie takie okropne i że dałeś jej wspaniały nowy wzrok. Ale zanim zdążyła dokończyć i skontaktować się ze światem duchów, zaatakowało nas jakieś monstrum i...

Merritt uniósł dłoń, przerywając jej.

- O jakim potworze mówisz?

Magda wzruszyła ramionami.

- Przypominał mężczyznę. Był prawie tak wysoki jak ty, niesamowicie silny. Początkowo myślałam, że musi mieć dar i korzysta z magii. Ale kiedy go dźgnęłam nożem, nie krwawił. Gdy dobrze mu się przyjrzałam, okazało się, że wygląda jak umarlak. I cuchnął jak trup.

Merritt jeszcze mocniej zmarszczył czoło.

- Martwy? Czemu mówisz, że wyglądał jak zmarły?

- Był poczerniały, skórę miał pomarszczoną, miejscami jego ciało gniło i rozpadało się. Wyglądał jak trup.

Skrzyżował ramiona na piersi.

- Istotnie. Ale czy nie było tam ciemno? Jesteś pewna, że dość wyraźnie go widziałaś?

- Rzeczywiście, było dość ciemno - przyznała Magda. Ale miałam latarnię. Całkiem dobrze widziałam. Dźgnęłam go mocno wiele razy. Lecz ostrze, choć wchodziło głęboko, jakby go nie raniło. Izydora użyła magii, ale i to go nie powstrzymało. Próbowałyśmy... próbowałyśmy...

Magda przełknęła ślinę i odwróciła wzrok od oczu Merritta, musiała spojrzeć w podłogę, zanim mogła mówić dalej: - On... on rozszarpał Izydorę. To wszystko stało się tak szybko. Zabił ją, zanim zdążyłyśmy go powstrzymać, zanim udało się nam uciec. Potem zrozumiałam, że Nawiedzający Sny musiał się cały czas czaić w jej umyśle, nasłuchiwać. Kiedy jej powiedziałam, że potrzebuję informacji ze świata duchów, nawet nie przyszło mi do głowy, że Nawiedzający Sny już może w niej być. Uznałam, że powinna wypowiedzieć przysięgę na wypadek, gdyby Nawiedzający Sny kiedyś spróbował przejąć nad nią kontrolę. Powinnam się domyślić, że mógł już być w jej umyśle. Nawiedzający Sny wniknął w mój umysł i podsłuchiwał moje myśli, a ja o tym nie wiedziałam. Nie zdołał mnie zabić, bo udało mi się wypowiedzieć przysięgę i przepędzić go ze swojego umysłu. Musiał szpiegować Izydorę i mnie z zakamarków jej umysłu, a nie chciał marnować drugiej okazji, próbując zrobić to, co mu się wcześniej nie udało. Chciał dopaść nas obie. Toteż się nie ujawniał, nie próbował jej zabić, zanim złoży przysięgę, jak to zrobił w moim przypadku. Pozwolił nam wierzyć, że jesteśmy bezpieczne. Prawdopodobnie wymknął się, kiedy zaczęła wypowiadać przysięgę. Pewnie chciał nas zwieść złudnym poczuciem bezpieczeństwa, żeby łatwiej mu było nasłać tego, który nas zaatakował.

Powinnam się domyślić, że już może obserwować Izydorę, bo była kimś ważnym. Ja stanowiłam po prostu dodatkową zdobycz, która mu się szczęśliwie trafiła. Niemądrze za dużo ujawniłam, zanim ją namówiłam do złożenia przysięgi. Gdybym zrobiła to najpierw, toby się nie dowiedział, jak ważna JEST Izydora dla znalezienia odpowiedzi, których kazał mi szukać Baraccus. Nie zorientowałby się, że musi ją zabić, zanim ona zdąży mi pomóc.

Choć Magda tego nie chciała, znowu wypłynęły z pamięci obrazy okrutnego mordu.

To dlatego poprosiłaś, żebym złożył przysięgę, zanim cokolwiek mi powiesz - rzekł na wpół do siebie Merritt. Magda potaknęła, a jej łzy kapały na podłogę. Gdybym to przemyślała i od razu nakłoniła ją do złożenia przysięgi, nadal by żyła. Uwolniłaby swój umysł od Nawiedzającego Sny, zanim podsłuchał, co mam do powiedzenia.

- Ale to nie Nawiedzający Sny ją zabił - powiedział Merritt.

Magda otarła policzki z łez. Wiedziała, ile Merritt znaczył dla Izydory. Wiedziała, jak niechętnie ją oślepił. Zdawała sobie sprawę, że chociaż Merritt odebrał Izydorze wzrok i użył magii, żeby ją odmienić, to zaczął ją uważać za przyjaciółkę. Stłumiła szloch. Nie mogła się zmusić, żeby spojrzeć na czarodzieja.

- Nie, Nawiedzający Sny jej nie zabił. Musiał się udać do swojego kontaktu w Wieży i wysłali to monstrum. To moja wina. Gdybym do niej nie poszła, dalej by żyła. Albo gdybym miała na tyle rozsądku, by sobie uświadomić, jak głęboko spenetrowali Wieżę Nawiedzający Sny i zdrajcy, i od razu zapewniła jej ochronę więzi, nadal byłaby z nami. To moja wina, że ją zabito.

ROZDZIAŁ 46

Merritt przeszedł przez izbę i usiadł obok Magdy.

- Rozumiem, dlaczego się obwiniasz, ale to nie stało się przez ciebie, lady Searus. Nie wiedziałaś, że Nawiedzający Sny słucha.

Magda wciąż nie mogła spojrzeć mu w oczy.

- Nie, ale powinnam się domyślić, że to bardzo prawdopodobne. Powinnam sobie to przemyśleć. Gdybym najpierw ją skłoniła do złożenia przysięgi lordowi Rahlowi...

To by niczego nie zmieniło.

Magda wreszcie spojrzała na niego przez łzy.

Skąd możesz to wiedzieć?

Nawiedzający Sny wiedzą, że szukasz prawdy, tak?

Magda przełknęła gulę w gardle.

Tak.

Więc wiedzą też, że wcześniej czy później poszłabyś do spiry tystki. W końcu, skoro Baraccus nie żyje, to logiczne, że właśnie do niej byś się zwróciła po odpowiedzi, które i oni chcą poznać.

I faktycznie, byli już w jej umyśle, potajemnie się przysłuchując i czekając na ciebie.

Czyli nawet gdybym najpierw kazała jej przysiąc lojalność...

To by niczego nie zmieniło. Nie rozumiesz? Musimy uznać, że już się sporo dowiedzieli, przeszukując jej umysł, toteż zapewne czaili się w nadziei, że usłyszą coś nowego, co ty lub ktoś inny powie Izydorze. Byli tam, żeby szpiegować, zbierać informacje. Informacja to waluta czasów wojny. Kiedy się zgodziła złożyć przysięgę, wiedzieli, że już niczego się od niej nie dowiedzą, toteż ją zabili, zanim zdążyła ci pomóc. Ale gdybym pomyślała... Nawet gdybyś wpadła na to, żeby Izydora najpierw złożyła przysięgę, i tak by ją zabili. Wasza rozmowa tylko na krótko odsunęła w czasie to zabójstwo. Chcieli śmierci Izydory z powodów niemających z tobą nic wspólnego. W swojej pracy szukała niezmiernie ważnych informacji o tym, co knują czarodzieje imperatora.

Próbowała się dowiedzieć, dlaczego nieprzyjaciel zbiera zabitych i co robi z ich ciałami i duszami. Nawiedzający Sny nie chcieli, by pomogła nam zrozumieć, co oni robią i dlaczego dusz zmarłych nie ma w świecie duchów, gdzie ich miejsce.

- Więc teraz wiedzą wszystko, co wiedziała Izydora - stwierdziła Magda. Popatrywała to tu, to tam, jakby rozbiegane myśli kierowały oczami. - Cała jej wiedza została ujawniona. Wszystko wiedzą.

Merritt potaknął.

- Na to wygląda. I przez to jesteśmy w większych tarapatach, niż sobie uświadamiamy. Izydora była skazana: z uwagi na swoją pracę i wiedzę. Rozmowa z tobą nieco przedłużyła jej życie. Teraz musimy się dowiedzieć, co wiedziała, a tym samym zorientujemy się, co Nawiedzający Sny wyszperał w jej umyśle.

Magda przesunęła dłonią po twarzy, osuszając łzy. Zamyśliła się. Jej poszukiwanie odpowiedzi właśnie nabrało jeszcze większego znaczenia.

- Wygląda na to, że masz rację, twierdząc, że to, iż od razu nie złożyła przysięgi, w zasadzie niczego nie zmieniło.

- Nie można cię o nic obwiniać - przyznał. - Równie dobrze mogłabyś powiedzieć, że to moja wina. W końcu to ja dałem jej umiejętności, dzięki którym stała się zagrożeniem dla nieprzyjaciela. Gdybym odmówił, zapewne dalej by żyła, nie zajmując się niczym groźniejszym od opowiadania ludziom w żałobie o duszach ich bliskich. Tak czy inaczej, nie możemy gdybać, tylko najlepiej jak potrafimy wykorzystywać nasze umiejętności, opierając się na tym, co wiemy. To dlatego prawda jest taka ważna. Czasami, jak w przypadku Izydory, nasze talenty przyciągają zło, które czuje odrazę do takich ludzi. Imperator Sulachan chce zniszczyć wszystkich mających dar, żeby ludzie stali się wobec niego bezbronni. Już poczynił olbrzymie postępy w oczyszczaniu Starego Świata z magii. Nie może pozwolić, żeby tutaj rozkwitała. Przy tej okazji chce zniszczyć sam dar, wykorzenić go z ludzi. A wszystko po to, żeby mógł skupić w swoich rękach całą władzę i rządzić za pomocą terroru. Dar, nasze zdolności stoją mu na przeszkodzie i czynią z nas cele.

- To prawda - odezwała się Magda. - Baraccus powiedział mi kiedyś, że Sulachan raczej nas zniszczy, niż pozwoli nam żyć w spokoju, ponieważ wtedy ryzykowałby, że jego ludzie zechcą mieć takie same swobody jak my.

Merritt potaknął.

- Ludzie tacy jak Izydora i ty nie będą stać z boku i bezczynnie patrzeć, jak morduje. Izydora walczyła dla nas wszystkich. Dobrze wiedziała, że może w tej walce stracić życie. Uprzedzałem ją. Ale to jej nie powstrzymało. Była wojowniczką naszej sprawy. Ty też nią jesteś, bo inaczej nie szukałabyś prawdy, ryzykując życie. Zrezygnowałabyś z poszukiwań i przeniosła się w jakieś bezpieczne miejsce. Lecz zostałaś w Wieży, w samym środku niebezpieczeństw.

- Nie ma bezpiecznego miejsca, a przynajmniej wkrótce nie będzie - powiedziała Magda. - Kiedy zło grasuje, bezpieczeństwo jest tylko iluzją. Nie mogę stać z boku i patrzeć. Muszę działać.

- Wszyscy możemy być tylko tym, kim jesteśmy: nikim mniej i nikim więcej - stwierdził Merritt.

- To piękna sentencja. - Magda wygładziła fałdę na sukni. - Czy dlatego spełniłeś jej życzenie, chociaż mogłeś odmówić?

Długo patrzył w głąb izby.

- Taką drogę wybrała. Ludzie powinni wypełniać swoje przeznaczenie.

Brzmiało to bardzo podobnie jak słowa z listu Baraccusa, który nakazywał Magdzie żyć zgodnie z przeznaczeniem.

Magda nie była pewna, czy Merritt ma rację, ale to pozwoliło jej uwierzyć, że nie jest odpowiedzialna za śmierć Izydory.

- Dziękuję, czarodzieju Merritcie, że pomogłeś mi inaczej na to spojrzeć. Muszę jednak przyznać, że trochę mi wstyd, że lepiej się poczułam. Nie jest łatwo uwolnić się od winy.

- Nie byłaś przyczyną jej śmierci, lady Searus. Zło lubi przerzucać odpowiedzialność na ofiary. Nie pozwól na to.

Magda kiwnęła głową, zgarniając włosy za ucho.

- Swobodniej bym się czuła, gdybyś mi mówił po imieniu.

Ciepły uśmiech rozpromienił mu twarz.

- Jestem Merritt.

Magda odwzajemniła uśmiech, ale prędko spoważniała.

- Muszę niestety zadać parę pytań, Merritcie, których pewnie wolałbyś nie usłyszeć, ale to konieczne, jeśli mam dotrzeć do prawdy.

Odchylił się nieco.

- Tak? A czego chciałabyś się dowiedzieć?

ROZDZIAŁ 47

Dlaczego wyprowadziłeś się z Wieży? Wstał i podszedł do stołu, na którym leżał miecz. - Chciałem być sam, żeby w spokoju pracować - powiedział, odwrócony do niej plecami. - Uznałem, że Wieża... za bardzo mnie rozprasza.

- Tak? Po tym, co widzę w tej izbie, że nie wspomnę o tym, co mi opowiedziała Izydora, powiedziałabym, że potrafisz się skoncentrować i wydajnie pracować wszędzie. Musiałeś mieć jakiś inny powód.

Obejrzał się na nią przez ramię.

- Poza tym nie jest tam bezpiecznie.

- Rozumiem. A dlaczego?

- Sama powiedziałaś, że w mrocznych zakamarkach Wieży grasują umarli.

- A ty wiedziałeś o tym, zanim ci opowiedziałam o Izydorze, prawda?

Magda była ciekawa, dlaczego tak naprawdę Merritt opuścił Wieżę. Nie widziała żadnego sensu w tym, że czarodziej, o którym Baraccus był tak dobrego zdania, porzucał pracę w Wieży, z pewnością ważną. Dlaczego miałby się wyprowadzić z miejsca, gdzie miał najrozmaitsze udogodnienia - od ksiąg po narzędzia i magiczne źródła - i gdzie mógł szukać pomocy starszych, bardziej doświadczonych czarodziejów.

Poza tym, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to w Wieży były miejsca chronione zarówno przez straże, jak i magiczne osłony. Nie dostrzegła żadnych oznak, że ten niewielki domek ma tego rodzaju ochronę.

A gdyby nawet, to i tak nie było to najważniejsze. Starała się znaleźć sposób zadania tych właściwych pytań. Wyczuł to. Odwrócił się, wbił w nią poważne spojrzenie i znowu skrzyżował na piersi muskularne ramiona.

- Może byś mi powiedziała, czego tak naprawdę chcesz się dowiedzieć, Magdo?

Zadarła brodę.

- No dobrze.

Bardzo nie lubiła powtarzać oskarżeń, ale nie wiedziała, jak ina czej dotrzeć do prawdy. Poza tym, jeśli o tym powie, przynajmniej będzie mógł przedstawić swoje racje.

- Słyszałam, że odpowiadasz za śmierć wielu czarodziejów, do brych ludzi, bardzo ważnych dla naszej sprawy. Mówi się też, że nie tylko to masz na sumieniu, opuściłeś także swoich ludzi i odmówiłeś pomocy przy pracach nad naszą obronnością. Niektórzy twierdzą na wet, że jesteś zdrajcą. Czy któryś z tych zarzutów jest prawdziwy?

Przez chwilę się w nią wpatrywał. Spodziewała się, że dar w jego oczach nasyci się groźbą. O dziwo, tak się nie stało. Merritt miał dziwnie nieodgadniony wyraz twarzy. W pewnym sensie było to jeszcze gorsze, bo ukrywał uczucia. Magda sama się czuła jak zdraj czyni, powtarzając te obraźliwe zarzuty, ale stawka była zbyt duża, a oskarżenia zbyt poważne, żeby je zignorować.

- Skoro już rozmawiamy o tym, co "ludzie mówią" - rzekł wresz cie lodowato spokojnym głosem - to słyszałem, że ty i lord Rahl daliście niezłe przedstawienie przed radą, żeby ich przekonać, że Nawiedzający Sny są w Wieży i wkradają się do umysłów ludzi.

A wszystko po to, by łudzi przerazić i skłonić do złożenia przysięgi lordowi Rahlowi.

- Przecież znasz Alrica Rahla. - Magda czuła, że się rumieni.

Wiesz, dlaczego stworzył tę przysięgę.

- Może nie znam go tak dobrze, jak mi się zdawało. A co z innymi pogłoskami, które zaczynają do mnie docierać? Mam w to wierzyć?

Ludzie gadają, że według samego Naczelnego Prokuratora Lothai na, Baraccus spotykał się potajemnie z agentami wroga. Prokura tor publicznie powiedział, iż podejrzewa, że Baraccus mógł należeć do spisku i namówić cię, żebyś się do nich przyłączyła.

Merritt splótł dłonie za plecami i chodził po izbie, cały czas mówiąc: Co gorsza, tak w Wieży, jak i w Aydindril wielu otwarcie się zastanawia, czy Baraccus odpowiada za to, że wojna przebiega tak źle dla nas. Zastanawiają się, czy nie popełnił błędu, wciągając nas w wojnę, i czy kłamał co do przyczyn. Powiadają, że gdyby miał na względzie nasz najlepszy interes, to nie przegrywalibyśmy. Że musiał w końcu popełnić samobójstwo, bo przytłoczyło go poczucie winy, że skazał na śmierć własnych rodaków.

Magda zerwała się na równe nogi.

Przecież Baraccus nie wciągnął nas w wojnę! Zaatakowano nas!

Merritt wzruszył ramionami.

Ludzie mówią co innego. Gadają, że wróg wcale nas nie na jechał, że to myśmy zaczęli. Że ty, lord Rahl i Baraccus cały czas intrygowaliście, żeby wszcząć wojnę i wykorzystać ją jako pretekst, by lord Rahl mógł przejąć władzę w Midlandach i uczynić z nich część O'Hary.

- Przecież wiesz, że Nawiedzający Sny...

- Tak, tak, wiem, że Nawiedzający Sny istnieją, ale czy mam wierzyć w niedorzeczną opowiastkę, że już grasują w Wieży, tylko dlatego, że ty tak mówisz, skoro nie ma innych dowodów niż twoje bajeczki o tym, jak to cię zaatakowali i wysłali potwora, żeby zabił Izydorę, kiedy byłyście same? Mam odrzucić wiarygodne oskarżenia przeciwko tobie i Baraccusowi, wniesione przez znakomitego prokuratora i niektórych radnych zgodnie twierdzących, że twoje opowieści o spiskach i zdrajcach pośród nas mają tak naprawdę odwrócić uwagę od twoich przewinień? Jak można oczekiwać, że nie dałbym wiary tak poważnym oskarżeniom?

Rozłożył ręce.

- Sama mi powiedz. Jesteś zdrajczynią Midlandów, jak twierdzi wiele osób?

Magda przełknęła ślinę. Była pewna, że twarz ma purpurową.

- Jak na kogoś, kto już nie mieszka w Wieży, znasz najohydniejsze plotki.

Zrobił taką minę, że Magda z pewnością by się cofnęła, gdyby tuż za sobą nie miała kanapy.

- Plotki? Nie jakieś tam plotki, lecz podejrzenia najwyższych urzędników. Ludzie powiadają, że skoro zarzuty są tak poważne, musi coś w nich być. No powiedz mi, Magdo. Są prawdziwe? Muszę wiedzieć, czy rozmawiam ze zdrajczynią. Chyba mam prawo to wiedzieć, zanim odpowiem na któreś z twoich pytań.

Zacisnęła pięści, wbiła w niego gniewne spojrzenie.

- Nic z tego nie jest prawdą. To wszystko kłamstwa. Nienawistne, podłe kłamstwa. - Odwróciła wzrok. - Lecz przyznaję, że nie potrafię dowieść ci prawdy. Chciałabym to zrobić, ale nie mogę.

Merritt zrobił coś dziwnego - uśmiechnął się.

- I ja chciałbym mieć sposób ukazania ci prawdy. Lecz prawda, w porównaniu do góry kłamstw, może się wydawać maleńka i nieważna.

Magda była zła. Przykro jej było słuchać takich rzeczy o Baraccusie. Wiedziała, że niektórzy wierzą w te kłamstwa, choć prawda była taka, że oddał życie, by chronić lud Midlandów. Była przekonana, że właśnie dlatego Baraccus umarł.

Merritt rozłożył ręce.

- Czy oskarżenia czynią Baraccusa winnym? Czynią winną ciebie?

- N i e .

- Ach, ale martwisz się, że podobne oskarżenia świadczą o mojej winie. Niepokoisz się, że mogą być prawdziwe.

- Rozumiem, o co ci chodzi. - Odwróciła wzrok i otarła łzę z policzka. - Przepraszam, Merritcie, że byłam taka niesprawiedliwa.

Przepraszam, że wpadłam do ciebie znienacka, bez zaproszenia, i ośmielam się wypytywać cię o to, co zasłyszałam. Ale tu chodzi o nasze przetrwanie. Jeżeli się pomylę i zaufam niewłaściwej osobie, wszyscy przypłacimy to życiem.

- Przynajmniej jesteś na tyle uprzejma, żeby przyjść i zapytać, zamiast po prostu uwierzyć w kłamstwa. - Uśmiechnął się ze smutkiem. - To paradoksalne, że tyle życia poświęciłem na znalezienie sposobu upewnienia się, że znamy prawdę, kiedy to ma zasadnicze znaczenie dla przetrwania, a teraz przeciwko mnie i mojej pracy rozpowiada się kłamstwa.

- Rozumiem - powiedziała Magda. - Naprawdę. Czuję, że powin nam ci udowodnić, że jestem niewinna, i zarazem czuję się bezrad na, bo nie potrafię tego zrobić.

Uśmiechnął się pokrzepiająco.

- Baraccus był wspaniałym człowiekiem, nie głupcem. Zawsze uważałem, że z ważnego powodu uznał, że jesteś godna stanąć u jego boku. Baraccus wierzył w ciebie. To mi wiele mówi.

Magda była w rozterce. Nie chciała go wypytać, nie chciała uwiarygodniać oskarżeń, ale przecież musiała to wszystko wyjaśnić. - Widzę po twojej minie, jaka jesteś zatroskana. Nie znasz mnie, więc to zrozumiałe, że nie wiesz, w co wierzyć. Pytaj o to, co musisz wiedzieć.

Magda kiwnęła głową i ponownie usiadła, mając nadzieję, że to trochę złagodzi nieprzyjemne pytania.

- Słyszałam od czarodziejów, że ludzie zginęli, bo nie wypełniłeś powinności wobec nich. Muszę wiedzieć, czemu uważają, że jesteś odpowiedzialny za ich śmierć. Muszę wiedzieć, czy jesteś osobą, która sobie poszła i porzuciła innych. Zdaję sobie sprawę, że nie powinnam powtarzać takich zarzutów i oczekiwać, że na nie odpowiesz. Na pewno nie jesteś do tego zobowiązany.

Spojrzała mu w oczy.

- Ale, Merritcie, próbuję się dowiedzieć, co się naprawdę dzieje. Uważam, że Wieża i życie nas wszystkich są w ogromnym niebezpieczeństwie. Muszę się dowiedzieć, co się święci, zanim będzie za późno. Nie gniewaj się i nie obrażaj, i powiedz mi, proszę, prawdę.

- A jak ci dowiodę, że mówię prawdę?

Uśmiechnęła się leciutko.

Tak się składa, że prawda od zawsze miała dla mnie wielkie znaczenie. Baraccus często mówił, że jestem utrapieniem dla kłamców. Lubię myśleć, że potrafię rozpoznać prawdę, kiedy ją sły szę, jak również rozpoznać kłamstwo. I często faktycznie to umiem, choć nie znam jednego pewnego sposobu odróżnienia prawdy od kłamstwa. Mimo to chciałabym usłyszeć, co masz do powiedzenia.

ROZDZIAŁ 48

Merritt skinął głową i przyciągnął podnóżek, ustawiając go naprzeciwko wiklinowej kanapy.

- Są ludzie, którzy chcą tego czy tamtego, ale nie mają ochoty usłyszeć prawdy powiedział.

- Zgadza się, ale co to ma wspólnego z opowieściami, że przez ciebie umarli ludzie?

- Skoro chcesz poznać prawdę, przyda się trochę wyjaśnień, żebyś zrozumiała. Wysłuchasz cierpliwie?

Magda kiwnęła głową na znak, żeby mówił dalej.

- Niestety w Wieży chcą, żeby w przedmiocie zawrzeć określony rodzaj magii. Chcą, żebym to zrobił.

Magda rozejrzała się po izbie, patrząc na leżące wszędzie dziwne przedmioty. Miały najrozmaitsze rozmiary i kształty. Jedne były jej znajome, inne nie. Niektóre wyglądały dość niewinnie, inne jakby miały odciąć palec, kiedy się ich dotknie.

- Jaki przedmiot?

Potarł dłońmi kolana, szukając słów.

- Hmm, to rodzaj klucza otwierającego skarbnicę wielkiej mocy.

- Klucz? Chcą, żebyś zrobił klucz?

Merritt machnął ręką, jakby chciał zbagatelizować swoje słowa.

- Użyłem słowa "klucz" w przenośni. To klucz w tym sensie, że uwalnia moc. Staram się mówić jak najprościej.

- Wybacz, że jestem taka tępa.

Poczerwieniał.

- Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Źle to wyszło. Wszystko dlatego, że okropnie trudno to wytłumaczyć.

- Więc pomóż mi zrozumieć.

Wziął głęboki oddech, a potem powiedział: - Tak naprawdę nie liczy się ten szczególny klucz, ten przedmiot jako taki. Kluczem, jego częścią, może być wiele rzeczy. Chodzi o zawartą w nim specyficzną magię. To magia czyni z tego przedmiotu klucz uwalniający moc.

Zdaniem Magdy nie było to aż takie skomplikowane.

Starannie dobierał słowa. Czarodzieje często woleli nie ujawniać szczegółów. Baraccus niekiedy też tak robił, nawet w rozmowie z nią.

Możliwe też, że Merritt z jakiegoś powodu chciał mówić mało konkretnie. W końcu pytała o ludzi, którzy rzekomo przez niego umarli. A może to tylko pogłoski. Mógł też jednak starać się zrzucić winę na kogoś innego.

Magda postanowiła pozwolić mu wyjaśnić wszystko po swojemu i wysłuchać go bez uprzedzeń.

- Od lat pracowałem nad tym kluczem. Długo nie miałem do tego serca. Ludzie, którzy dopiero niedawno dowiedzieli się o istnieniu tej mocy, uważają, że to bardzo ważne, żebym robił postępy i ukończył klucz dla ich celów. Rzecz w tym, że nie mogę tego skończyć, bo to niemożliwe. Co ważniejsze, nie jest to potrzebne.

Magda nie mogła milczeć.

- Skoro ten klucz uwalnia wielką moc, to czemu jest niepotrzeb ny? Zwłaszcza teraz, kiedy toczymy wojnę? Czy ta moc nie mogłaby nam pomóc?

- Nie, nie mogłaby.

- Skąd ta pewność?

- Bo dowiedziałem się, że szkatuły...

- Szkatuły? - Tak, moc, którą chcą uwolnić, jest zamknięta w szkatułach.

A klucz nie tyle otwiera szkatuły, ile uruchamia zamkniętą w nich moc. Jak mówiłem, to ogromnie skomplikowane.

Magda dała mu znak, żeby mówił dalej, ale już się zamartwiała. Napomniała się, żeby pochopnie nie wyciągać wniosków.

- W każdym razie się dowiedziałem, że grupa Świątyni zabrała szkatuły do Świątyni Wichrów. Nie wiem, czy świadomie, ale tak się stało, że tam trafiły. Niektórzy twierdzili, że chcieli uchronić ludzkość przed tyranią magii. Może faktycznie. Tak czy inaczej są tam bezpieczne, niedostępne w zaświatach.

Serce Magdy zmyliło rytm. Dostała gęsiej skórki, zlodowaciała.

Merritt zmarszczył brwi.

- Co się stało?

Magda przełknęła ślinę.

- Nic.

- Pobladłaś.

- To nic takiego, pewnie z upału.

Ale miała uczucie, że wali się na nią cały świat. Wiedziała, że kiedy mianują Pierwszego Czarodzieja, będzie musiała mu powiedzieć wszystko, co wie.

Upomniała się, że pewnie jednak pochopnie wyciąga wnioski. Żałowała, że nie umie uspokoić walącego serca.

Merritt się poderwał i podszedł do bocznego stolika. Pospiesznie nalał wody do szklanki. Podał ją Magdzie, a potem znowu usiadł przed nią na podnóżku i przyglądał się jej z troską.

- Napij się. To ci pomoże.

- Dziękuję. Magda upiła łyk. Nic mi nie jest. Opowiadaj dalej, proszę.

Merritt odczekał, aż wypije jeszcze kilka łyków, a potem podjął opowieść: - Skoro szkatuły są bezpiecznie zamknięte w Świątyni Wichrów, to nie ma sensu, żebym dokończył nasycanie magią klucza mającego uwolnić moc. Co ważniejsze, nie da się tego zrobić, nawet gdybym chciał.

Magda potrzebowała czasu, żeby się zastanowić. W końcu nie miała pewności, że on mówi o tym, o czym ona myśli. W Świątyni Wichrów zamknięto mnóstwo najrozmaitszych niebezpiecznych przedmiotów.

- Chcesz powiedzieć, że nie da się tego zrobić, bo Baraccus nie dał ci rzadkich kalkulacji ryftu do naruszenia siódmego poziomu?

Merritt odchylił się w tył i zrobił wielkie oczy.

- Wiesz o tym?

Magda bardzo się starała zapanować nad głosem.

- Baraccus mi o tym powiedział po spotkaniu z tobą. Pamiętam, jak mówił, że potrzebowałeś takich kalkulacji ryftu. Najwyraźniej bardzo cię cenił, bo dodał, że chętnie by spełnił twoją prośbę, ale nie może, bo formuły są zamknięte w Świątyni Wichrów i nikt nie ma do nich dostępu.

Merritt wbił w nią oczy, toteż wiedziała, że musi coś powiedzieć.

- Czy to dlatego nie możesz dokończyć klucza?

- T a k .

Zdumiała ją jego frustracja. Patrzyła, jak odwraca wzrok, jakby mówiąc do siebie i na nowo przeżywając rozczarowanie.

- Całe lata pracowałem nad szczegółami magicznej struktury. Nikt inny tego nie rozumie. Nie pojmuje jej właściwego celu. Patrzył na nią. - Bo wiesz, nie sądzę, żeby to miał być tylko klucz.

- Co masz na myśli?

Spiął się jeszcze bardziej.

- Doszedłem do wniosku, że w tych szkatułach jest zamknięta jedyna znana forma mocy istniejąca przed przemieszczeniem się gwiazdy.

- Naprawdę wierzysz, że coś takiego jest w szkatułach?

- Tak. Dlatego byłem pewny, że muszą istnieć formuły dla naru szenia siódmego poziomu. Baraccus to potwierdził, mówiąc, że są zamknięte w Świątyni Wichrów.

Wpatrywał się w jej oczy.

- Jeśli mam rację, a tak jest, ta moc nieskończenie przewyższa wszystko, co wiemy. Jest na tyle potężna, by zniszczyć wszelkie życie.

Magda upiła łyk wody, wykorzystując to jako pretekst do odwrócenia wzroku od jego orzechowych oczu. Nie mogła powstrzymać drżenia palców.

- Drogie duchy... czy to w ogóle możliwe? Naprawdę uważasz, że to może być prawda?

- Tak. Myślę, że klucz miał początkowo zawierać kod naruszenia siódmego poziomu, żeby okiełznać tę moc. To dlatego istnieje kod naruszenia. Nie ma innego zastosowania. To samo dotyczy kalkulacji ryftu.

- Chodzi ci o to, że to jakby ryft w świecie życia? A kod naruszenia rozbija skorupkę?

Uśmiechnął się na to porównanie.

- Po latach dociekań na temat pochodzenia tej mocy i tego, czym ona w istocie jest, chyba rozumiem to lepiej niż ktokolwiek inny.

- I co zrozumiałeś?

- Przede wszystkim wiem wystarczająco dużo, żeby się nie łudzić, że wszystko pojmuję. Lecz z tego, co wiem, wynika, że wiele osób ma wystarczającą wiedzę lub umiejętności, żeby tę moc niewłaściwie wykorzystać i narobić wielkich szkód. Prawdopodobnie nie wiedzą, że dążąc do własnych celów, mogą przez nieuwagę zniszczyć wszystko, co żyje. Ale tak by się stało tylko wtedy, gdyby moc nieodpowiednio wykorzystano. Jestem przekonany, że potrzeba czegoś więcej niż zwyczajnego klucza, jeśli ma to właściwie działać. W starożytnych tekstach znalazłem fragmenty, które każą mi wierzyć, że klucz w pewnym sensie powinien też być opiekunem mocy, rodzajem obrońcy.

ROZDZIAŁ 49

To brzmi całkiem rozsądnie - powiedziała z roztargnieniem Magda, starając się opanować galopadę myśli.

Nigdy nie czuła się taka samotna. Nie wiedziała, co robić, do kogo się zwrócić. Merritt wydawał się odpowiednią osobą, ale za mało o nim wiedziała. Jeśli cokolwiek z tego, co na jego temat słyszała, okazałoby się prawdą, to zdradzenie mu wszystkiego mogłoby być najgorszą z jej decyzji. Jedyna nadzieja, że wkrótce mianują nowego Pierwszego Czarodzieja. To on powinien się dowiedzieć tego, co ona wie. Będzie wiedział, co robić.

- Wreszcie, po wielu wysiłkach i staraniach, miałem teorię dokładnie rozpracowaną. Jestem przekonany, że wiem, jak stworzyć ten jedyny w swoim rodzaju klucz. Muszę tylko mieć te kalkulacje ryftu i formuły naruszenia. Wtedy mógłbym zrobić klucz, który by działał. Magia, którą bym opracował za pomocą formuł, byłaby niejako przypadkowym, choć ważnym odkryciem.

To zwróciło uwagę Magdy.

Uniósł rękę w geście frustracji, potem westchnął i na powrót opuścił ją na kolano.

- Ale bez tych elementów nie można sformatować magii i co za tym idzie, uruchomić jej.

- Nie ma odpowiednich elementów?

- Właśnie. Muszą być wszystkie elementy, i to właściwe, ot co.

Magda naprowadziła go z powrotem na to, co ją zaciekawiło.

- Więc ta jedyna w swoim rodzaju magia pozwoliłaby ci również dać komuś zdolność odróżniania prawdy od kłamstwa? Czy to ta druga ważna rzecz, którą byś chciał stworzyć?

Wyraźnie się zdziwił.

- Prawdę mówiąc, tak.

- Zatem klucz, którego chcą pewni ludzie, a ty potrafisz stworzyć, i osobę, którą, jak powiedziałeś radzie, chcesz przemienić, tak by potrafiła oddzielać prawdę od kłamstwa, łączą wspólne elementy i ta sama magia?

- Tak, przynajmniej na początku. Stają się odmienni, w miarę jak się rozwijają, i na koniec są różni, ale muszą mieć pewne wspólne podstawowe elementy z kalkulacji ryftu.

- Czyli w każdym przypadku potrzeba drożdży, żeby ciasto rosło?

Merritt nachmurzył się podejrzliwie.

- Jak na kogoś bez daru masz talent do pojmowania inherentnej natury magii. A jak na kogoś, kto mówi o sobie "nikt", najwyraźniej sporo wiesz o najtajniejszych projektach Wieży.

Magda przechyliła głowę, spojrzała na niego spod oka.

- Możesz sobie myśleć, że są tajne, ale Izydora wiedziała, że chcesz kogoś przemienić. Skoro ona wiedziała, wie o tym i Nawiedzający Sny. A jeśli wie Nawiedzający Sny, wie także imperator Sulachan. Skoro wiedzą o takiej osobie, równie dobrze mogą wiedzieć o kluczu, który próbujesz zrobić. A jeśli wiedzą o kluczu, to zdają sobie sprawę, co ma stworzyć.

Merritt westchnął z zatroskaniem.

- Sądzę, że to możliwe, ale nic im to nie da. Nie zdołają odtworzyć mojej pracy, a bez tych ezoterycznych obliczeń zamkniętych w Świątyni Wichrów nie można dopełnić magii, nad którą pracowałem. Poza tym sam klucz na nic się im nie przyda, bo sama moc też jest zamknięta w zaświatach i niedostępna.

Magda musiała się ugryźć w język. Za to zapytała: - Czemu do tych szkatuł z ogromną mocą nie ma klucza? Po co tworzyć coś, czego nie można wykorzystać?

- Dobre pytanie. Niestety nie znam odpowiedzi. Ludzie znają historię i zakładają, że jest dokładna, ale często wcale tak nie jest. Relacje o minionych wydarzeniach się różnią. Nie znasz charakteru czy motywów osoby spisującej kronikę. Relacje ze starożytności mogły z upływem czasu zaginąć, pozostawiając lukę, która zmienia cały obraz. Część tego, co mamy, może tak naprawdę być ówczesnymi pogłoskami lub fałszywymi zarzutami, z czasem błędnie uznanymi za prawdziwe. Niektóre z historycznych zapisków to nieobiektywne lub przekłamane oceny, inne zaś w miarę upływu czasu upiększano. Błędem jest bezkrytyczne uznawanie, że historyczne zapiski to czysta prawda. Chcę przez to powiedzieć, że nie znam prawdy o oryginalnym kluczu. Szkatuły zawierające tę moc stworzono stosunkowo niedawno, żeby ją utrzymać uśpioną. Klucz w zasadzie ich nie otwiera, lecz uwalnia, budzi zamkniętą w nich starożytną moc. Całkiem możliwe, że do mocy istniał klucz, kiedy ją stworzono. Jedno jest pewne: sama moc nadal istnieje, za to nikt nie zna do niej klucza. To problem, bo moc nawet bez klucza jest niezmiernie niebezpieczna. Dlatego tak się trudziłem, żeby go stworzyć. Wszyscy myślą, że klucz ma tylko uwolnić moc, ale z frag meritów zachowanych zwojów i ksiąg sprzed przemieszczenia się gwiazdy wyczytałem coś, co mnie przekonało, że klucz miał chronić moc, a nie tylko ją uwalniać.

Magda zwróciła uwagę na słowo "chronić". Wymówił je tak swobodnie. Przypomniała sobie, nad czym pracowali na niższych poziomach Wieży ci, którzy przy tym zginęli.

Popatrzyła na leżący na stole przedmiot.

- Chronić. Jak miecz.

- Tak przyznał wreszcie. - Istniejące odniesienia i formuły przekonały nas, że klucz musi mieć kształt miecza. Ci, którzy próbują go zrobić, starają się mu nadać właśnie kształt miecza, nie wiedzą dlaczego i właściwie ich to nie obchodzi. Po prostu idą za wskazówkami tekstów.

- A ty uważasz, że nie bez powodu nakazano, by klucz miał taki kształt - domyśliła się.

- Tak. Świadczy to o tym, że magię powinno się zawrzeć w mieczu. Uważam, że oprócz chronienia i uwalniania mocy, ma on też nie dopuścić, żeby niewłaściwe osoby nią zawładnęły.

- Skoro nie ma klucza, a sama moc jest tak niesamowicie groźna, pewnie dlatego zawierające ją szkatuły zamknięto w Świątyni Wichrów.

- To całkiem możliwe. Rzecz w tym, że gdyby coś poszło nie tak, tylko klucz mógłby nas ocalić od unicestwienia.

Pochylił się ku niej i ściszył głos, chociaż nie było nikogo, kto mógłby go podsłuchać.

- Klucz, który bym stworzył, jest zakodowany nie tylko na moc, ale i na osobę posługującą się nim. To musi być właściwa osoba, działająca z właściwych pobudek, bo inaczej klucz nie zadziała. Magia potrafi odczytać nie tylko klucz, ale i intencje osoby, która go dzierży.

Magda wiedziała od Baraccusa, że niebezpieczna magia ma często liczne poziomy ochrony. Księgi o magii zwykle miewają zabezpieczenia. Izydora mówiła, że Merritt robił takie właśnie oprawy dla ksiąg o magii. Najwyraźniej zastosował tę zasadę przy pracy nad kluczem do mocy.

- Ale to wszystko tylko teoria, skoro nie możesz zrobić klucza i tego dowieść.

- Cóż, tak jest. Rzecz w tym, że w Wieży są tacy...

- Masz na myśli radę.

Skrzywił się i wreszcie ustąpił.

- Dobrze odgadłaś.

Zaczynała mieć dość tych niedomówień.

- To nie takie trudne.

Przelotnie się uśmiechnął, a potem znów spoważniał.

- Rada chce, żeby to zrobić. Chcą, żeby powstał klucz.

Magda znowu musiała się napić wody, żeby zapanować nad głosem.

- Dlaczego? Skoro wszyscy wiedzą, że moc jest zamknięta w Świątyni, to czemu rada się upiera przy zrobieniu klucza?

- Podali mi długą listę powodów, z których żaden nie ma dla mnie większego sensu, ale bardzo nalegają. Chcą, żeby to zrobić, i kropka. W końcu nie muszą się tłumaczyć. Po prostu to nakazują. Ale chciejstwo i nakazy nie oznaczają, że coś da się zrobić, a oni nie chcą słuchać wyjaśnień.

- Dobrze wiem, jak nieustępliwa potrafi być rada.

- W tym przypadku z pewnością tak jest.

Magda gorączkowo się zastanawiała.

- Którzy radni tego chcą?

- Wszyscy, ale Weston i Guymer najbardziej się przy tym upierają. - Weston i Guymer. To byliby oni - mruknęła do siebie Magda i znowu na niego spojrzała. - Myślałam, że rada nie chce, byś użył tej samej magii do stworzenia tej... tej osoby, która potrafiłaby odróżnić prawdę od kłamstwa.

Orzechowe oczy spojrzały na Magdę. - Spowiedniczka - powiedział.

ROZDZIAŁ 50

Spowiedniczka? - spytała Magda. - Właśnie. Pochyliła się, zaskoczona tą nazwą. - Spowiedniczka? - Właśnie tak nazwałem osobę, którą bym stworzył, bo moc, jaką bym w nią tchnął, pozwoliłaby jej skłonić każdego, KAŻDEGO, do wyznania prawdy, choćby nie wiem jak odrażającej, i bez względu na to, jak desperacko by chciał tę prawdę ukryć, i bez względu na to, ile już nakłamał. Dotknięcie Spowiedniczki wszystko by zmieniło.

- Rada chce, żebyś stworzył klucz, lecz nie tę Spowiedniczkę, która najprawdopodobniej bardzo by się przydała?

- Ironia losu, nieprawdaż?

- Najdelikatniej mówiąc. - Magda była ciekawa, czy w grę wchodzi tu coś więcej. - Nadal nie rozumiem, dlaczego i klucz, i Spowiedniczka muszą mieć te same bazowe elementy.

- Bo w swej najtajniejszej istocie służą prawdzie.

- Jak klucz może służyć prawdzie? Rozumiem, że Spowiedniczka, ale klucz?

- Klucz i Spowiedniczka uwierzytelniają prawdę. Moc Spowiedniczki zmusiłaby daną osobę do ujawnienia prawdy, a wszystkie zakodowane ustawienia klucza dotyczą sprawdzania realiów. Realia zaś to prawda. Dlatego te same formuły muszą inicjować ich jedyne w swoim rodzaju posłannictwo. Podobnie jak sieć weryfikująca uwierzytelnia zaklęcie, tak bazowe elementy nowej formy magii, nad którą pracuję, porównują daną sprawę z realiami. Osoba dotknięta mocą Spowiedniczki może powiedzieć wyłącznie prawdę. Miecz także weryfikuje, włączając procedury uwierzytelniające: na przykład uniemożliwia danej osobie posłużenie się nim, jeśli ta kłamliwie poda powody uwolnienia mocy.

- Może rada nie chce, żebyś stworzył Spowiedniczkę, bo boi się prawdy - powiedziała Magda.

- Może trafiłaś w sedno.

- Ale wciąż chcą klucza.

- Właśnie. Chcą klucza, który by uwolnił moc, ale myślę, że nikomu, nawet radzie, nie zawierzyłbym klucza do tak potężnej mocy, toteż postanowiłem zrobić klucz bardziej złożony. Jeszcze trudniej było to obmyślić, lecz jeżeli kiedykolwiek wreszcie będę mógł uruchomić sieć, będzie to warte lat dodatkowej pracy. Lecz jak na razie nie można stworzyć żadnego klucza, bo do tego potrzeba informacji zapieczętowanych w Świątyni Wichrów. Bez tych formuł nie mogę stworzyć ani klucza, ani Spowiedniczki. Klucz i tak by się nie przydał, bo moc i formuły są na szczęście niedostępne.

Magdę aż zemdliło. Upiła łyk wody. Zastanawiała się, czemu rada boi się prawdy. Ale przyszły jej na myśl pilniejsze pytania i próbowała zyskać na czasie, żeby się nad tym zastanowić.

- W jaki sposób Spowiedniczka mogłaby zmusić kogoś, żeby mówił tylko prawdę?

Skrępowany Merritt szukał słów.

- Musisz zrozumieć, Magdo, że Spowiedniczka byłaby ostateczną możliwością dotarcia do prawdy. Na przykład żeby skłonić zabójcę do wyznania, jakie morderstwa popełnił, żebyśmy się dowiedzieli, ile było ofiar, i nie mieli wątpliwości co do jego winy. Albo w sytuacji gdyby ktoś porwał dziecko dla okupu. Spowiedniczka mogłaby oddzielić prawdę od kłamstw i oszustw sprawcy.

Magda uniosła brew. - Zdrajca także wyznałby winy?

- Bez wahania i protestów.

Dotknęła palcami czoła, starając się pojąć to, co usłyszała.

- Ale jak Spowiedniczka skłoniłaby go do wyznań?

- Magia, którą bym tchnął w Spowiedniczkę i w klucz, zawierałaby elementy tak addytywne, jak i subtraktywne.

- Więc żeby stworzyć Spowiedniczkę, potrzebowałbyś kogoś z darem.

- Wcale nie. Taka osoba byłaby naczyniem, w którym bym umieścił tę moc, tę jedyną w swoim rodzaju magię.

Ale jeśli nie miałaby daru...

- W każdym jest choć iskierka. To część naszej siły życia. Magia to tylko stopień "nasycenia" darem. Mówi się, że nie masz daru, ale technicznie rzecz biorąc, tak nie jest. Życie nas wszystkich wiąże z magią, jak to wykazano schematem Grace. Toteż na Spowiednicz kę nie potrzebuję osoby z darem, wystarczy mi ktoś żywy.

Magda, jako że spędziła wiele czasu w towarzystwie Baraccusa i wielu utalentowanych czarodziejów, była zaznajomiona z ich światem i tym, co uważali za możliwe. Może nie do końca ich rozumiała, lecz miała ogólne wyczucie ich możliwości. To wykraczało poza tę sferę. Zrobiła wielkie oczy, bo nagle zrozumiała. Popatrzyła na Merritta.

- Przekształciłbyś Grace.

- Oczywiście - odparł, jakby to było zrozumiałe samo przez się.

Między innymi dlatego ludzie bali się konstruktorów. Oni nie sądzili, że coś jest niemożliwe, ale po prostu się zastanawiali, jak można by to zrobić. Rozumowanie Merritta było tak niekonwencjonalne, że dla większości ludzi graniczyło z szaleństwem.

- A mógłbyś tę osobę zmienioną w Spowiedniczkę przywrócić do poprzedniego stanu? To znaczy, jeśli...

- Zmienić ją z powrotem w to, kim była? - Spojrzał na nią, jakby straciła rozum. Kiedy ją odmienię, moc stanie się jej integralną częścią, nierozłączną z tym, czym się stała. Raz odmieniona, na zawsze zostanie Spowiedniczką. Nie będzie odwrotu. Tego, co się stanie, nie da się odczynić.

Magdę ścisnęło w dołku.

- No a jak właściwie działa moc, którą byś tchnął w taką osobę?

- Kiedy Spowiedniczka dotknęłaby kogoś swoją mocą, element subtraktywny by go zniszczył.

- Zabiłby go?

- Nie, nie naprawdę, nie w potocznym sensie.

Magda pochyliła się ku czarodziejowi, marszcząc brwi.

- Co to znaczy?

- Chciałem powiedzieć, że moc by go nie zabiła. - Zrobił gest, jakby nie miał ochoty tłumaczyć, ale w końcu to zaczął mówić: - Stworzyłem sieć tak, że jest wąsko ukierunkowana. Delikatne nitki magii subtraktywnej przepaliłyby umysł takiej osoby niczym przebijająca drzewo aż do korzeni błyskawica i unicestwiły jej osobowość. W tym sensie umarłaby ta dawna osoba. Nigdy by nie odzyskała tego, co wyeliminowałaby magia subtraktywna mocy Spowiedniczki. Żyłaby, lecz nie taka, jak przedtem.

- Co by pozostało?

- W miejsce tego, co zniszczyła magia subtraktywna, magia addytywna, natychmiast napływając i wypełniając powstałą pustkę, wytworzyłaby ślepe oddanie Spowiedniczce. Spowiedniczka stałaby się dla takiej osoby centrum świata i tylko ona by się dla niej liczyła. Stałaby się jej tożsamością, a dokładniej mówiąc: podmiotem tej tożsamości. Całkowicie oddana i podporządkowana, odczuwałaby przemożne pragnienie, by Spowiedniczka nią kierowała. Spełnianie jej życzeń byłoby jedynym celem jej życia. Pozbawiona zaś wskazówek Spowiedniczki, odczuwałaby w życiu przeraźliwą pustkę. Spowiedniczka mogłaby takiej osobie nakazać dosłownie wszystko, a ona musiałaby wypełnić każde polecenie. Nawet kosztem własne go życia. Nawet gdyby to się okazało niemożliwe, i tak usilnie by się starała wypełnić nakaz, póki Spowiedniczka by go nie odwołała lub póki ta osoba by nie umarła. Sama więc rozumiesz, że wystarczyłoby, żeby Spowiedniczka zapytała, a taka osoba bez wahania wyznałaby prawdę. Absolutnie nie potrafiłaby skłamać. Ta jej część - chęć, pragnienie, zdolność kłamania - zostałaby zniszczona i na zawsze zniknęła. To, kim ta osoba wcześniej była, zostałoby bezpowrotnie stracone. Kiedy Spowiedniczka pyta o prawdę, wyznanie prawdy staje się dla osoby dotkniętej jej mocą jedyną możliwością.

Magda była przerażona.

- Jak mógłbyś dać komukolwiek taką moc?

Pochylił się ku niej, opierając przedramiona o uda i splatając palce.

- Dajemy żołnierzom miecze, czyż nie? Czarodzieje mają dzieci, które mogą dysponować wrodzoną śmiertelnie groźną mocą. Ludzie wybierani do wojskowej służby przynajmniej podlegają nadzorowi. Dziecko rodzi się z darem, kompletnie nie umiejąc się nim posługiwać, i może narobić wiele szkód. Pomyśl tylko, jak stronnicy imperatora Sulachana wykorzystują swoją moc, z którą się urodzili. Z jej pomocą niszczą niewinnych ludzi.

Za to ktoś wybrany na Spowiedniczkę, mający otrzymać taką moc, musiałby być właściwą osobą, rozumną i wyjątkową, której można by powierzyć taką odpowiedzialność. To samo dotyczy osoby, której by powierzono klucz do szkatuł zawierających moc. Dla obu byłyby to tylko narzędzia. Dla nieodpowiednich osób zaś byłby to oręż w służbie zła. Ważny jest umysł kierujący narzędziem.

Zaczynała rozumieć, dlaczego rada na wstępie odrzuciła jego projekt.

- Słyszałam, że próba stworzenia Spowiedniczki nie jest bezpieczna i może się nawet skończyć śmiercią. Mógłbyś uśmiercić dobrą osobę, starając się ją przemienić w Spowiedniczkę.

Zarzut ani trochę go nie zraził. Merritt był nieugięty i stanowczy.

- Tak, to prawda. Rozmawiamy o bardzo niebezpiecznej magii. Uważam, że mogę to zrobić, lecz nie mam pewności, że będzie to działać dokładnie tak, jak sobie zamyśliłem. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie próbowano. Drogie duchy, o ile wiem, nawet sobie czegoś takiego nie wyobrażano. Jeśli proces nie przebiegnie jak trzeba, to w mgnieniu oka wszystko może pójść fatalnie i dana osoba zginie. Istnieje takie ryzyko.

Znowu się ku niej pochylił, szukał jej wzroku.

A co nam grozi, jeśli się nie spróbuje? Pomimo wysiłków na szych wojsk padają miasta i miasteczka. Tysiącami tracimy żołnierzy w bitwach. Horda z Południa zaś prze na północ, nadciąga, żeby nas zniszczyć. Sama powiedziałaś, że coś się dzieje w Wieży, że szukasz odpowiedzi, że wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie, są wśród nas zdrajcy i całkiem możliwe, że dążą do naszej zagłady. Musimy znaleźć winnych. Uważasz, że lepsza śmierć nas wszystkich niż ryzykowanie życia osoby wybranej na Spowiedniczkę?

Magda badawczo patrzyła w jego orzechowe oczy, szukając oznak, że on się myli, że się łudzi, a nawet że jest szalony. Nie znalazła.

Spojrzała na posągi, które wyrzeźbił w białym marmurze. Ten człowiek precyzyjnie dopracowywał szczegóły.

- Przyznaję, że możesz mieć rację - powiedziała na koniec.

Nigdy się jej nie podobało magiczne przemienianie ludzi. I tym razem nie było inaczej. To brzmiało okropnie.

Znowu wróciła do tego, o co pytała na początku.

- A czarodzieje, którzy zginęli? Podobno przez ciebie. Nie dokończyłeś tej części opowieści.

Ożywienie, tak widoczne w jego oczach, kiedy mówił o kluczu i Spowiedniczce, zgasło jak ognisko w deszczu. Był nieszczęśliwy, że musi do tego wracać.

Magda żałowała, że musi roztrząsać tak bolesne dla niego sprawy.

Ale chodziło o życie ich wszystkich.

Musiała wiedzieć, jak dotrzeć do prawdy.

ROZDZIAŁ 51

Cóż, jak mówiłem, bez formuł zamkniętych w Świątyni Wichrów nie da się wykorzystać tej magii do stworzenia choćby najprostszego klucza, a tym bardziej Spowiedniczki. Co więcej, mówimy tu o bardzo niebezpiecznych rzeczach, których nie należy lekko traktować. Bez niezbędnych komponentów każda próba z pewnością się nie powiedzie, a nawet może mieć fatalne skutki.

- Rozumiem, dlaczego to się nie uda bez wszystkich niezbędnych elementów, ale nie pojmuję, czemu nawet próby zrobienia klucza są takie ryzykowne?

Merritt z ponurą miną uniósł pięść, żeby Magda mogła zobaczyć jego pierścień.

Z symbolem Grace.

Rysunek był głęboko wyryty, żeby można go było odcisnąć w gorącym wosku. Magda pamiętała ten szczególny obraz, odciśnięty w pieczęciach na dokumentach, które dostawał Baraccus.

- Chociaż nie masz daru, powinnaś być świadoma mocy zawartej w Grace, kiedy korzysta z niej czarodziej.

Rzeczywiście. Grace symbolizowała świat życia, świat umarłych oraz to, jak sprzęga je magia i Kreacja.

Zewnętrzny krąg rysunku przedstawiał początek bezkresnego świata zmarłych. Wewnątrz widniał kwadrat, którego wierzchołki dotykały okręgu. W kwadracie widniał kolejny okrąg stykający się z jego bokami. Przestrzeń pomiędzy dwoma kręgami z kwadratem symbolizowała świat żywych. Wewnętrzny okrąg był początkiem życia, zewnętrzny zaś - jego kresem, gdzie dusze przechodziły przez zasłonę do wieczności zaświatów. Ośmioramienna gwiazda wewnątrz mniejszego kręgu symbolizowała Światło Stwórcy. Promienie wychodzące z końców jej ramion przenikały wewnętrzny krąg, kwadrat i zewnętrzny krąg symbolizujący zasłonę świata zmarłych. Promienie przedstawiały iskrę daru, obecną w każdym od narodzin, przez całe życie i nawet po śmierci.

Magda przypuszczała, że właśnie te promienie, owe "kanaliki" nasycone darem, pozwalały Izydorze, czarodziejce-spirytystce, komunikować się poprzez zasłonę ze światem duchów.

Czarodzieje rysowali Grace, rzucając potężne zaklęcia mające przyzwać szczególne moce. Wnosiła elementy, których nic innego nie mogło zapewnić, lecz zarazem była bardzo niebezpieczna i należało ją traktować z ogromnym respektem.

Grace rysowało się od zewnątrz ku środkowi - krąg, kwadrat, krąg, gwiazda - i wreszcie promienie przenikające te wszystkie elementy. Ku środkowi i na zewnątrz. Nakreślenie niewłaściwe lub w nieodpowiedniej kolejności mogło spowodować, że magia nie zadziała, a nawet mieć fatalne skutki.

Grace narysowana krwią mogła wywołać alchemię konsekwencji.

Mówi się, że ktoś mający odpowiednią wiedzę i moc mógłby zmienić Grace, a tym samym jej elementy.

Grace zazwyczaj była użyteczna dla czarodziejów, ale Baraccus często mawiał, że pomimo jej pozornej prostoty rzadko się nad nią panuje.

Mało kto ośmielał się narysować Grace. Już samo to świadczyło o jego umiejętnościach.

Merritt wpatrywał się w pierścień, pocierając Grace kciukiem drugiej dłoni. Wydawał się zatopiony w myślach.

Magda dotknęła jego nadgarstka. Oderwał wzrok od pierścienia.

- Mówiłeś, że...?

Znowu skupił na niej uwagę.

- Mówiłem, że formy zaklęć potrzebne do stworzenia klucza są niebezpiecznie niestabilne w takich kombinacjach, jeśli brak sprzężeń z kalkulacji ryftu. Są konieczne, żeby usztywnić strukturę. Tylko tak rozmaite części mogą się potem połączyć we właściwej sekwencji. Rada chciała, żebyśmy mimo wszystko próbowali. Żebyśmy stworzyli klucz.

- Co się dzieje, jeśli próbujesz bez tych elementów?

- Bez sprzężeń ryftu i przemieszczenia nie można ustabilizować sieci weryfikującej i nie dopuścić do rozpadu formy zaklęcia. Nie można sprząc rozmaitych elementów zawierających tak addytywną, jak i subtraktywną magię. Jak pewnie się orientujesz, nieprawidłowe zetknięcie obu magii, a tym bardziej ich połączenie, jest bardzo reaktywne. Niemal zaraz po utworzeniu tej struktury z przeciwstawnymi elementami w sieci weryfikującej zaczyna się ona zapadać, zanim zainicjujesz właściwy proces. Komponenty addytywny i subtraktywny się przyciągają, struktura imploduje, przyspieszając reakcję. Każdy, kto znajdzie się w pobliżu, starając się ją utrzymać w całości, żeby sprząc i stopić elementy, zostanie ciężko ranny lub nawet zginie. Nie ma znaczenia, jak próbujesz utworzyć sieć, jakie procedury lub sekwencje stosujesz. Mowy nie ma, żeby się udało, gdy brakuje wszystkich niezbędnych elementów. Moim zdaniem to szaleństwo uważać, że można zestawić komponenty magii addytywnej i subtraktywnej bez niezbędnych elementów je sprzęgających i oczekiwać, że będą współistnieć. Taka próba jest nie tylko bezcelowa, ale i samobójcza.

- Czy inni nie zdają sobie z tego sprawy?

- Niektórzy to rozumieją, ale kiedy ludzie czegoś bardzo chcą, zwykle widzą tylko korzyści i ignorują zagrożenia. Pierwsza próba przebiegła tak, jak przewidywałem, i zginęli ludzie. Niektórzy jednak uznali ryzyko za dodatkowe wyzwanie i chcieli pokazać, że są lepsi od innych. Sądzili, że inicjując działanie tej magii, zdobędą sławę. A tymczasem jedynie zginęli kolejni ludzie.

- Przecież ty postępujesz podobnie - odezwała się Magda. - Jesteś konstruktorem. Obmyślasz, jak wykonać to, co inni uważają za niemożliwe. Jak możesz ich winić za to, że chcieli spróbować?

- Owszem, robię to, czego jeszcze nie zrobiono, ale to zupełnie co innego. Najpierw badam sprawę i racjonalnie analizuję, czy to naprawdę możliwe. Potem nad tym pracuję. Tworzę plan oparty na faktach, a nie na życzeniach. Znam każdy krok, naturę każdego elementu i wiem, gdzie są granice. Komuś może się wydawać, że próbuję dokonać niemożliwego, ale wcale tak nie jest.

Wskazał jeden z posągów.

- To jak rzeźbienie. Zanim zrobisz nacięcie, wiesz, dlaczego je robisz, wiesz, który kawałek odłupać. Oni tak nie postępują. Próbują rzeźbić, odłupując bez ładu i składu, nie mając pojęcia, co robią. Chciejstwo biorą za wiedzę. Wiem, że niektórzy rozumieją niebezpieczeństwa i martwią się próbami wykonania klucza. Lecz rada nalega. Nawet po tylu zgonach naciskają, by nadal starano się wykonać ów klucz-miecz. Ze wszystkich sił pragną, żeby działał. Odmówiłem udziału.

Magda zmarszczyła brwi.

- Czegoś nie rozumiem. Czy to tajemnica, że szkatuły zawierające ową moc są zamknięte w Świątyni Wichrów i że nikt nie może się do nich dostać?

- Nie. Wiedzą o tym wszyscy próbujący zrobić klucz. Szkatuły były na listach grupy Świątyni.

To dlaczego rada tak się upiera, skoro wie, że to się do niczego nie przyda?

Merritt uniósł ręce w geście frustracji.

No właśnie. Powiedziałem to samo. Nie chcieli słuchać. Starszy Cadell wyjaśnił, że to zabezpieczenie na wypadek gdyby moc wro ciła do świata życia. Że nie możemy czekać, aż coś pójdzie nie tak, i wtedy się przekonać, że nie potrafimy sobie z tym poradzić.

- Starszy Cadell tak powiedział?

- T a k . Rada chciała, żebym kierował ekipą mającą wykonać klucz. Rozumiem ich motywację, ale to nie oznacza, że to się da zrobić. Kiedy im powiedziałem, że to niemożliwe i tylko doprowadzi do śmierci ludzi, rozzłościli się. Zakwestionowali moje oddanie dla Midlandów. Powiedzieli, że ponieważ odmawiam, będę odpowiedzialny za śmierć każdego, kto przy tym zginie. Myśleli, że się wystraszę i zgodzę, i jakoś znajdę sposób, żeby klucz działał.

- Najwyraźniej wysoko cenią twoje talenty konstruktora orzekła Magda.

Merritt już nie mógł usiedzieć. Znowu podszedł do stołu, oparł się o blat i wpatrzył w miecz leżący na czerwonym aksamicie. Magda mu się przyglądała, chcąc, żeby dalej opowiadał, a on muskał palcami klingę.

- To tak, jakby chcieli, żebyśmy potrafili latać - powiedział w końcu. - Więc każą ludziom skakać z klifu, machać rękami i fruwać, bo uważają, że skoro tak im kazali, to oni polecą. A jak ktoś spadnie i się zabije, obwiniają mnie, bo to ja im powiedziałem prawdę: że to się nie uda.

ROZDZIAŁ 52

Zatem odmówiłeś kierowania zespołem, a oni i tak próbowali? odezwała się Magda, kiedy czarodziej przez chwilę milczał. - I co się stało?

- A jak myślisz? Mnóstwo porządnych ludzi zginęło na darmo: oto, co się stało.

- Rozumiem.

Aż za dobrze pamiętała mężczyznę na dolnym poziomie Wieży, nieżyjącego, rozciągniętego na podłodze, ze sterczącym z piersi dużym fragmentem ostrza.

- Naprawdę? - Pokręcił głową, nie odwracając się. - Powiadasz, że twoim zdaniem Baraccus umarł z bardzo ważnego powodu. No to masz przynajmniej tę pociechę. Tamci umarli na darmo. Co pozostawili tym, których opuścili? Wiesz, jak to jest patrzeć w oczy wdowom? Wdowom po ludziach, których życie zmarnotrawiono? Potrafisz sobie wyobrazić rozpacz tych kobiet, które słyszą, że to ja za to odpowiadam i że mogłem temu zapobiec, gdybym nie był taki "samolubny" i im pomógł? Potrafisz sobie wyobrazić, jak to jest słyszeć ich dzieci, które nosiłem na barana, płaczące za ojcami, których już nigdy nie zobaczą? Jak to jest, kiedy wdowy, matki, siostry i córki ludzi, którzy zginęli, leżą całą noc pod twoimi drzwiami, zawodząc żałośnie i oskarżając cię o śmierć najbliższych?

- Nie, tego nie potrafię sobie wyobrazić - przyznała Magda.

Zawstydziła się, że i ona tak łatwo uznała, że jest winny - głównie dlatego, że tak słyszała. Wyrobiła sobie o nim zdanie, nigdy go nie spotkawszy. Głupio jej było, że tak pochopnie uwierzyła w kłamstwa. - Jak mógłbym przekonać osoby w takiej rozpaczy, że starałem Mię zapobiec tym niepotrzebnym śmierciom? Nie słuchałyby. Nie uwierzyły. Wierzą słowu rady, że gdybym pomógł, toby się to nigdy nie stało. Rodzinom łatwiej zrzucać winę na mnie, niż starać się pojąć złożoność sprawy. Nie mogą zrozumieć, że nawet gdybym został i kierował pracami, ich bliscy i tak by zginęli, a ja razem z nimi. Łatwiej im przyjąć kłamstwa niż prawdę.

Magda słyszała biegnące uliczką rozbawione dzieci, za nimi pędził rozszczekany pies. Mogła sobie wyobrazić smutek dzieci, które straciły ojca. Kiedy dzieciaki zniknęły w oddali, w izdebce znów zaległa ciężka cisza.

- Dlatego wyprowadziłeś się z Wieży - powiedziała Magda, wreszcie zrozumiawszy.

Kiwnął głową, nadal odwrócony do niej plecami.

- Dlatego.

Widziała, jak bardzo cierpi w tej okropnej sytuacji, tak niesprawiedliwie obwiniany. Zrozumiała, dlaczego Baraccus powiedział, że żałuje, iż nie może pomóc Merrittowi.

Magda wstała, przeszła przez izdebkę i pocieszająco położyła mu dłoń na ramieniu. W końcu zrozumiała głębię współczucia, jakie dostrzegła w nim Izydora.

- Dziękuję, Merritcie, że mi to wyjaśniłeś. Bardzo mi ulżyło, że nie jest prawdą to, co ludzie gadają, i zarazem wstyd mi, że tak szybko uwierzyłam, że jesteś winien tych śmierci.

Skinął głową na znak, że docenia jej słowa, i musnął klingę miecza.

- W i e l u dobrych ludzi niepotrzebnie straciło życie. Boję się, że jeszcze wielu umrze, zanim wreszcie zaprzestaną prób.

Odwrócił się ku niej i Magda po raz pierwszy zobaczyła w całej krasie wspaniały miecz leżący na czerwonym aksamicie. Cała lśniąca, rozszerzająca się pod bocznymi nacięciami u samej góry klinga była starannie młotkowana. Wygięta ku dołowi garda z wąskimi końcówkami. Rękojeść misternie opleciona srebrzystym prążkiem.

Przepleciona przez srebro złocista nić układała się w słowo Prawda.

Miecz był tak piękny, że Magdzie niemal zaparło dech w piersiach.

Prawie bezwiednie wyciągnęła rękę i dotknęła rękojeści, przesunęła palcami po wypukłym, złocistym słowie Prawda. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziała.

Merritt przez chwilę ją obserwował. Potem uniósł miecz, a ona niechętnie cofnęła palce. Położył klingę na przedramieniu i podsunął Magdzie rękojeść.

Nie mogła się powstrzymać i zamknęła ją w dłoni. Kiedy podniosła miecz, czuła pod opuszkami palców wypukłe litery słowa Prawda, a po drugiej stronie wnętrzem dłoni wyczuwała wplecione złociste litery tego samego słowa.

Wiedziała to i owo o władaniu mieczem, ale nie była w tym mistrzynią, jak w przypadku sztyletu. Ten miecz cudownie leżał w dłoni. Był świetnie wyważony. Zdawał się lekki, szybki i doskonale celny.

I poruszył coś głęboko w niej, przywołał coś, czego się nie spodziewała i nie rozumiała.

Mogła to odczytać jedynie tak: słuszny gniew wrzący tuż pod powierzchnią świadomości i chcący się uwolnić.

- To ma być klucz - wyszeptała na wpół do siebie.

Wciąż obserwował wyraz jej oczu.

- Tak, lecz, jak mówiłem, nie mogę go dopełnić.

- Teraz to ma sens - powiedziała nadal jakby do siebie. - Rozumiem, co miałeś na myśli, mówiąc, że magia klucza służy prawdzie i zarazem chroni moc.

- Moc potrzebuje prawdy. Prawda to realia, prawa natury. Są nierozłączne. Symbolizuje to słowo wplecione na rękojeści. To sprawia, że ten miecz służy nie tylko mocy. Ma także służyć prawdzie.

Zrozumiała i wreszcie spojrzała mu w oczy.

- To Miecz Prawdy.

Ciepły uśmiech złagodził poważną twarz Merritta.

- Dobre imię dla niego. Prawdę mówiąc, idealne. Nie wiem, czemu nigdy na to nie wpadłem. Ten miecz, bardziej niż to sobie uświadamiamy, służy prawdzie na wielu poziomach i na wiele sposobów. Zawsze myślałem, że ten, kto będzie nim władał, będzie też poszukiwaczem prawdy. Dziękuję, Magdo, za trafną nazwę. - Wskazał na miecz w jej dłoni. - Od tej pory będzie znany jako Miecz Prawdy.

Magda uniosła klingę pionowo, przyglądając się jej wdzięcznym liniom. Młotkowanie nie tylko dodawało jej lekkości, co czyniło ją szybszą, ale i wzmacniało. Miecz był zarówno wspaniały, jak i śmiercionośny. Rękojeść doskonale leżała w jej dłoni.

- Skąd wziąłeś coś tak wspaniałego?

Uśmiechnął się szerzej.

- Zrobiłem go.

Zdziwiona, znowu uniosła miecz, patrząc, jak klinga płonie w świetle.

- Zrobiłeś?

Merritt potaknął.

- Chociaż każdy miecz by się do tego nadał, zrobiłem ten, żeby był kluczem. W ten miecz zamierzałem tchnąć moc.

- Czuję... coś. Czuję, jak coś się we mnie porusza, kiedy go trzymam.

Po jego reakcji poznała, że wcale się nie zdziwił.

- Jak już mówiłem, wszyscy rodzimy się z iskierką daru. I chociaż nie masz daru jako takiego, reagujesz na magię. Ten miecz ma w sobie magię. To właśnie czujesz.

Magda się zachmurzyła.

- Jaki rodzaj magii?

- Poza przygotowaniem go do roli klucza wyposażyłem go też w zdolności mające wspierać chronienie mocy i służenie prawdzie.

To te elementy wyczuwasz. - Uśmiech zniknął. - Ale to było, zanim się dowiedziałem, że tego, co potrzebne do jego dopełnienia, nie ma na tym świecie. Nie pozwolę innym wykorzystać tego miecza w próbach zrobienia klucza, bo bezowocne wysiłki by go zniszczyły. Przynajmniej moc jest bezpieczna.

Magda wreszcie podała miecz Merrittowi. Kiedy zamknął rękojeść w dłoni, wokół słowa Prawda, mocno zacisnęła obie dłonie na jego ręku.

Stali tuż obok siebie, badawczo patrzyła mu w oczy.

- Odpowiesz mi na jedno pytanie?

Wzruszył ramionami, próbując wysunąć z jej rąk dłoń i miecz.

- Co chcesz wiedzieć?

- W ilu szkatułach zawiera się moc, którą ma chronić trzymany przez ciebie Miecz Prawdy?

Odpowiedział, choć z oporami.

- W trzech.

Magda poczuła spływającą po policzku łzę.

- Trzy szkatuły Ordena.

W jego oczach zalśniło coś więcej niż sam dar.

- Tak nazywano moc przed przemieszczeniem się gwiazdy. Skąd znasz tę nazwę? Imię "Orden" pojawia się tylko w najstarszych źródłach. Skąd je znasz?

Jak mogła mu powiedzieć?

A nie powiedzieć?

ROZDZIAŁ 53

Muszę ci coś wyznać, Merritcie. Zaniepokoił się. - Co?

Magda odkaszlnęła, mając nadzieję, że głos jej nie zawiedzie. - Kiedy Baraccus wrócił ze Świątyni Wichrów, czekałam na niego w komnatach Pierwszego Czarodzieja. Oczywiście ucieszyłam się na jego widok, a on był zadowolony, że bezpiecznie do mnie wrócił. Ale był dziwnie milczący. Zapytałam, co go tak martwi. Odpowiedział, że potężnej i niebezpiecznej mocy nie ma już w Świątyni Wichrów. Że powinna tam być, ale zniknęła. Zapytałam, o czym właściwie mówi. Odparł, że brakuje trzech szkatuł Ordena.

Merritt pobladł.

- Brakuje ich?

- Powiedział, że w Świątyni Wichrów wiele było nie tak, jak powinno być. Kiedy zapytałam, co ma na myśli, zapatrzył się w dal i jakiś czas milczał. Na koniec opowiedział mi o szkatułach Ordena i o tym, jakie są ważne. Zapytałam, czy ma pewność, że zniknęły. Powiedział, że Świątynia Wichrów to wielki gmach, ale że nie ma wątpliwości, iż szkatuł tam nie ma.

- Komu jeszcze o tym powiedział?

- Uznał, że tylko mnie mógł o tym poinformować.

- Rada nie wie?

- Nie. Ja jedna wiem. A teraz i ty. Czekałam, aż mianują nowego Pierwszego Czarodzieja. Zamierzałam od razu mu powiedzieć.

Cofnęła jedną dłoń i chwyciła go za muskularne ramię, zmuszając, żeby znów spojrzał jej w oczy.

Ale teraz stwierdziłam, że to ty powinieneś o tym wiedzieć, Merritcie. To tobie musiałam o tym powiedzieć.

Wciąż był blady. Znowu odwrócił wzrok i zapatrzył się w dal, zatopiony w myślach. Nie miała pojęcia, co musi czuć ten, który tak długo pracował nad ochronnym kluczem do szkatuł Ordena.

- Dziękuję, Magdo, że mi powiedziałaś. Że mi zaufałaś.

Skinęła głową i w końcu cofnęła także drugą dłoń z jego ręki.

Merritt nagle się ożywił.

- Czy Baraccus mówił coś o kalkulacjach ryftu potrzebnych do naruszenia siódmego poziomu? Może je przyniósł?

Magda pokręciła głową.

- Przykro mi, ale nie. Nie wspomniał o tym.

Ożywienie zmieniło się w podejrzliwość.

- I rada o tym nie wie? Jesteś pewna?

- Tak, jestem pewna. Baraccus twierdził, że tylko mnie może o tym powiedzieć. Nie wiem czemu, ale bardzo wyraźnie dał to do zrozumienia. Nie powiedziałby czegoś takiego, gdyby tak nie myślał.

- To bez sensu. Jak w Świątyni Wichrów może nie być szkatuł Ordena? - Merritt znowu zapatrzył się w dal. Ciekaw jestem, czy jeszcze ktoś mógłby tam pójść po formuły. Ciekawe, czy mógłbym spróbować. Nie wiem jak, ale gdybym mógł...

- Nie - zaprotestowała Magda, energicznie kręcąc głową. Baraccus mówił, że w Świątyni jest wiele nieprawidłowości. Że dopiero po tysiącach lat ktoś będzie mógł tam wejść.

- To brzmi złowieszczo. Ciekawe, dlaczego tak twierdził.

- Nie wiem, ale Baraccus musiał wiedzieć, co mówi. A to oznacza, że ani ty, ani nikt inny się tam nie dostanie.

Merritt zastanawiał się przez chwilę.

- Świątynia miała wrócić do tego świata, kiedy wojna się skończy i znowu będzie tu bezpieczna.

Magda spojrzała na niego spod uniesionych brwi.

- Baraccus był czarodziejem wojny. Jego dar obejmował zdolność prorokowania. Może chciał powiedzieć, że na tym świecie przez tysiące lat nie będzie bezpiecznie, toteż Świątynia będzie musiała pozostać w zaświatach.

- Przygnębiająca myśl.

- A może to z powodu tego, że tam jest coś zdecydowanie nie tak. I Świątynia nie może wrócić przez to, co się w niej stało.

- Całkiem możliwe - powiedział Merritt zatopiony w myślach.

- To oznacza, że nigdy nie dostaniesz tego, czego potrzebujesz.

Merritt się przygarbił, sfrustrowany.

- To nadal nie wyjaśnia, co się stało ze szkatułami Ordena. Skoro ich tam nie ma, muszą być tutaj, na tym świecie.

- Na to wygląda - przyznała.

- Grupa Świątyni złożyła w niej szkatuły - myślał głośno Merritt. - Lothain próbował się dostać do Świątyni, żeby naprawić to, co sabotowała grupa, ale nie udało mu się tam wejść. Wtedy, po nie powodzeniu Lothaina, Baraccus wysłał kilku swoich najlepszych ludzi, żeby spróbowali się dowiedzieć, co zrobiła grupa Świątyni. Kiedy żaden z nich nie wrócił, sam poszedł. Potwierdził, że są tam problemy.

- Otóż to - powiedziała Magda.

Machnął mieczem.

- To by wskazywało, że szkatuły Ordena nigdy nie znalazły się w Świątyni. To musiała być część zdradzieckiej działalności grupy.

- Musi się za tym kryć coś więcej.

- Co masz na myśli?

- Skoro szkatuł nigdy tam nie było i nikt inny tam nie wszedł, to czemu Świątynia Wichrów nadała księżycowi czerwoną barwę, ostrzegając, że stało się w niej coś bardzo złego, a to długo po tym, jak grupę Świątyni osądzono i stracono za zdradę? Księżyc z jakiejś przyczyny przybrał czerwoną barwę. Baraccus posłał czarodziejów, a potem sam tam poszedł, odpowiadając na wołanie Świątyni o pomoc. Musiało się stać coś, przez co księżyc zrobił się czerwony.

- Nie mam pojęcia, co to mogło być. Czy Baraccus dał jakieś wskazówki?

Magda spuściła wzrok.

- Zabił się, zanim miałam okazję poważnie z nim o tym porozmawiać. - Znów spojrzała na Merritta. - Może szkatuły naprawdę cały czas były w Świątyni, gdzie ich miejsce. Może ktoś inny się tam dostał i je zabrał, dlatego księżyc zrobił się czerwony.

Merritta to zaniepokoiło.

- Ktoś inny? Kto? Masz na myśli wroga?

Magda wzruszyła ramionami.

- Sama nie wiem. Ale może ktoś się tam dostał, ukradł szkatuły Ordena i narobił tych szkód, o których napomknął Baraccus. Może dlatego księżyc zrobił się czerwony.

Merritt w zamyśleniu pocierał kciukiem policzek.

- To możliwe.

- Może to był wróg. Ktoś wysłany przez imperatora Sulachana.

Popatrzył na nią.

To niepokojąca myśl.

Jak już mówiłam, oprócz niepokojących myśli w Wieży zachodzi mnóstwo niepokojących zdarzeń. Słyszałam pogłoski, że na si czarodzieje przywracają zmarłych do życia. Wiesz coś o takich próbach?

Słyszałem, że próbują się dowiedzieć czegoś o nowej broni imperatora Sulachana. Uważam, że Izydora właśnie w czymś takim pomagała. Należały do niej sprawy związane ze światem duchów.

- Dzieją się też inne dziwne rzeczy. Wojska wroga zbierają zabitych. Zabrali wszystkie ciała z Grandengartu, miasta Izydory. Raporty, które znam, mówią, że zabrali też ciała z innych miejsc i z pól bitewnych. Czemu robią coś takiego?

Merritt ciężko westchnął.

- Nie wiem.

Magda podeszła do wiklinowej kanapy i podniosła zawiniątko, z którym przyszła.

- Spójrz na to.

ROZDZIAŁ 54

Magda rozwinęła cienkie płótno i uniosła je, żeby wyglądało tak jak wtedy, kiedy wisiało w labiryncie przed izbą Izydory.

Merritt położył miecz na czerwonym aksamicie i podszedł zaciekawiony. Magda widziała jego sylwetkę przez cienki materiał, kiedy wodził palcami po wyrysowanych na tkaninie zaklęciach.

- To niezwykłe - wyszeptał.

- Też tak myślę. Ocaliły mi życie.

Merritt odchylił płótno i spojrzał na nią.

- O czym ty mówisz?

- Ścigał mnie potwór, który zabił Izydorę. Był tak samo zdeterminowany, by uśmiercić też mnie. Ścigał mnie w labiryncie. Zgubiłam się i starałam się za wszelką cenę uciec. W końcu zapędził innie w ślepy zaułek, ale nie mógł się dostać za tę zasłonę. Jakoś go powstrzymała.

Merritt uniósł płótno, żeby się bacznie przyjrzeć niezgrabnie wyrysowanym symbolom.

- Rozumiem dlaczego - powiedział, wpatrując się w znaki.

- Izydora mi powiedziała, że rysowała symbole związane z jej działalnością spirytystki i że są one potężne i ważne.

Nadal studiował rysunki.

- Nie ma co do tego wątpliwości. - Kręcił głową, wodząc wzrokiem od jednego symbolu do drugiego. - Nauczyłem ją podstaw tych zaklęć, ale dodała do nich pewne bardzo szczególne elementy.

- Powiedziała, że zmarli muszą na nie uważać.

Merritt spojrzał na nią, ale milczał, więc dodała: - Mogę poświadczyć, że mówiła prawdę. - Magda potrząsnęła tkaniną. - To nie pozwoliło tamtemu monstrum, umarłemu, mnie dopaść. Nie mógł się dostać za tę zasłonę. Izydora powiedziała, że zmarli muszą uważać na jej rysunki. Także dlatego wierzę, że człowiek, który ją zabił i próbował mnie zabić, był martwy. Bo posłuchał tego ostrzeżenia. Merritt znowu na nią spojrzał.

- To mogłoby być prawdą, lecz niekoniecznie w tym przypadku.





Wziął tkaninę, przewiesił sobie przez ramię i chodził po izbie, przekładając fałdy materiału i przyglądając się symbolom.

- To bardzo niepokojące - mruknął. - To zaklęcia Opiekuna mające odpędzać zmarłych.

- Zaklęcia Opiekuna? Merritcie, czemu Izydora przejmowała się nieżywymi ludźmi? Czemu namalowała zaklęcia Opiekuna, powstrzymujące zmarłych, na zasłonach w otaczających ją korytarzach?

Patrzył na nią przez chwilę.

- Może dlatego, że miała powody się ich bać, a może tylko na wszelki wypadek. W końcu miała do czynienia ze światem duchów. Poza tym szukała dusz uwięzionych na tym świecie. Dusz tych, których ciała generał Kuno zabrał z Grandengartu.

- Ale to są dusze zmarłych. Nie sami zmarli.

- Do czego zmierzasz?

- A jeśli to, co słyszałam, jest prawdą i czarodzieje z dolnych poziomów Wieży naprawdę potrafią przywrócić zmarłym życie, albo nie prawdziwe życie, lecz... no wiesz, o co mi chodzi. Co, jeżeli stwarzają z martwych ludzi monstra? Bezrozumnych niewolników spełniających ich rozkazy?

Merritt uniósł brew i oddał jej płótno.

- Nauczyłem się nie odrzucać tego, co wydaje się niedorzeczne, ale czy ty naprawdę w to wierzysz?

Wzięła od niego tkaninę i złożyła ją.

- Sama nie wiem, w co wierzę. Uniosła zawiniątko. Ale śpię pod tym.

Myślała, że będzie się śmiał, ale nie.

- Mądra dziewczyna mruknął i odwrócił się, zamyślony.

- Merritcie, dzieje się zbyt wiele rzeczy pozornie niemających sensu. Boję się, że wydarzy się coś okropnego, zanim zdążę to rozwikłać, a nikogo poza mną to nie obchodzi.

- Mnie obchodzi - powiedział spokojnie.

Zaskoczyło ją to. Nie spodziewała się takich słów, choć właśnie na to liczyła, a nawet więcej niż liczyła. Przede wszystkim po to do niego przyszła. Mimo to nie spodziewała się tego.

- Dziękuję - wyszeptała.

- Masz rację, że dzieje się zbyt wiele niewyjaśnionych rzeczy. Nie tylko tych, o których wspomniałaś. Każda z osobna może się wydawać dość niewinna lub można ją jakoś wyjaśnić, ale kiedy się spojrzy na ogólny obraz, to staje się to podejrzane.

- Wiesz o kimś, kto mógłby nam pomóc czegoś się dowiedzieć?

Zastanawiał się, wodząc dłonią po wygiętym fragmencie dziwnej, skomplikowanej metalowej struktury. Bardzo przypominała rzeźbę sieci weryfikującej, którą Magda kiedyś widziała.

- Może i tak - powiedział na koniec.

Ośmielona Magda podeszła bliżej.

- Słucham.

Odwrócił się ku niej.

- Słyszałaś o uciekinierce?

- O uciekinierce? Nie. Jakiej uciekinierce?

- Dzień lub dwa temu zjawiła się w Wieży, szukając schronienia, czarodziejka ze Starego Świata, o której krążą pogłoski, że była blisko imperatora Sulachana. Słyszałem, że chce się opowiedzieć po naszej stronie. Jeśli to prawda, może coś wiedzieć o planach nieprzyjaciela. Prawie nic nie wiemy o tym, co się dzieje pod rządami Sulachana.

- Nie słyszałam o tym. Masz rację, z pewnością powinniśmy z nią porozmawiać. Wiesz, gdzie można ją znaleźć? - W lochu.

- W lochu? - Magda zmarszczyła brwi. - Czemu jest w lochu, skoro uciekła i chce się do nas przyłączyć?

- Słyszałem, że została osądzona i skazana za szpiegostwo i że mają ją stracić.

Magda wpatrywała się w niego ze zdumieniem. - Nigdy nie słyszałam o takim procesie.

Uniósł brew. - A niby czemu miałabyś słyszeć? Jesteś nikim, pamiętasz?

Skrzywiła się. - Przed śmiercią Baraccusa o wiele więcej wiedziałam o tym, co się dzieje w Wieży. Skrzyżowała ramiona na piersiach. Musimy się z nią zobaczyć i sprawdzić, czy może nam coś powiedzieć. - Już próbowałem. Nie pozwalają z nią rozmawiać.

- Musi być ktoś, kto zechce nam pomóc. - Zamyślona, podeszła do stołu, na którym leżał Miecz Prawdy, i wpatrzyła się w niego. Lord Rahl powiedział mi, że niektórzy oficerowie złożyli mu przy sięgę. - Wiesz którzy? - Rendall i Morgan. Ufam im. - Są ze swoimi oddziałami poza Aydindril. - Generał Grundwall ze Straży Wieży też przysiągł. Znam go, choć niezbyt dobrze. Często przychodził do Baraccusa z raportami.

Merritt, zamyślony, skinął głową.

- Spotkałem go tylko raz czy dwa. Jako dowódca Straży Wieży z pewnością może wchodzić do więźnia. - Spojrzał na Magdę. Sądzisz, że zgodzi się zaprowadzić mnie do tej czarodziejki?

- Sądzę, że to mnie może do niej zaprowadzić. Może uda mi się go przekonać, żeby i tobie pozwolił pójść.

Uśmiechnął się, ale uśmiech szybko znikł.

- Miejmy nadzieję, że jeszcze jej nie ścięli i że zechce z nami porozmawiać.

- Od tego powinniśmy zacząć. Znasz jeszcze kogoś, komu możesz ufać?

Merritt potarł w zadumie policzek.

- Znam wielu godnych zaufania ludzi, ale większość z nich nie przysięgła lordowi Rahlowi, toteż choć w innych okolicznościach można by im ufać, teraz nie możemy mieć pewności, że Nawiedzający Sny nie patrzy ich oczami. Mnóstwo osób nie traktuje poważnie tego zagrożenia. A to stwarza okazję, którą wróg może wykorzystać.

- Więc nie możemy ryzykować.

- Znam kogoś, komu ufam i kto złożył przysięgę.

- Kto to?

- Wyznaczono go do pilnowania sylfy. To jeden z czarodziejów wierzących w Baraccusa. Zwykle jest przy sylfie, toteż widzi kręcących się na dole wielu ważnych ludzi. Wie też dużo o czarodziejach w Wieży, kto co robi i tak dalej.

- Masz na myśli Quinna?

Zmarszczył brwi.

- Znasz go?

Magda się uśmiechnęła.

- Dorastaliśmy razem. Kiedy byłam młodsza, czasem z nim chodziłam przez lasy wokół Aydindril nad staw, gdzie gnieździły się nury.

- Podkochiwałaś się w nim?

Magda poczuła, że się rumieni.

- Nie, nic podobnego. Lubiłam go, ale byliśmy wtedy dziećmi. Był parę lat starszy i to mu dodawało uroku. Ale Quinna bardziej interesowały dzienniki.

- A tak, dzienniki Quinna. No to rzeczywiście go znasz.

- Cały czas ślęczał nad książkami. Uwielbiał czytać o przeszłości. Powtarzał mi, że historia kształtuje ludzkie poglądy i wierzenia, że pewnego dnia zostanie kronikarzem Wieży i spisze jej dzieje.

- Jest na najlepszej drodze do osiągnięcia tego celu - orzekł Merritt, podnosząc z krzesła pendent. Przełożył go przez głowę, tak że znalazł się na prawym ramieniu, a pochwa u lewego biodra. - Przy sylfie ma niezłą kolekcję dzienników.

- To mu zapewnia jakieś zajęcie - stwierdziła Magda. Większość czasu spędza na dole. To musi być okropnie nudne.

Merritt wziął miecz i wsunął do pięknej, zdobionej srebrem i złotem pochwy.

- Chodźmy się przekonać, czy uda ci się namówić generała Grundwalla, żeby nas zabrał do lochu.

- Często nosisz przy sobie Miecz Prawdy?

- Nigdy nie spuszczam z niego oka. Zawiera magiczne elementy i jest już gotowy do ostatecznej przemiany. Choć to nie nastąpi teraz, to z tą mocą, którą ma, jest niebezpiecznym orężem. Nie chciałbym, żeby się dostał w niepowołane ręce.

Pomyślała, że to ma sens. Podniosła z wiklinowej kanapy zawiniątko, wsunęła je pod ramię.

Mijając szafę biblioteczną, zatrzymała się i wskazała malutkie gliniane figurki ludzi unoszące się tuż przy końcu małego zwoju sterczącego z półki.

- Pozwolisz, Merritcie, że zapytam, co to jest?

Wziął zwój z półki. Figurynki przesunęły się razem z nim, trzymając się blisko.

- Nazywam to czarem grawitacyjnym.

Uśmiechnęła się do unoszących się w powietrzu figurek, a potem spojrzała na czarodzieja.

- Co to takiego?

- Jeśli rzucisz coś w powietrze, spadnie na ziemię. Wszyscy jesteśmy jak te figurki, przyciągani do ziemi przez grawitację.

Rozwinął zwój i zobaczyła narysowane na nim zaklęcie. Troszkę się zaniepokoiła, widząc, że część zaklęcia tworzy zmienioną Grace. - Stworzyłeś zaklęciem grawitację? - Nie do końca. Stworzyłem zaklęcie przyciągające określone rzeczy. Można powiedzieć, że tylko naśladuje grawitację. W tym przypadku przyciąga te gliniane figurki, tak że stale muszą się trzymać w pobliżu rysunku zaklęcia, podobnie jak nas trzyma przy ziemi grawitacja. Dlatego nazywam to czarem grawitacyjnym.

- Po co to? - Patrzyła ze zdumieniem na zwój i posążki. - Do czego służy?

Merritt wzruszył ramionami.

- Właściwie do niczego. To po prostu coś, co wymyśliłem, pracując nad czymś ważniejszym. Nigdy się nie zastanawiałem, do czego by to wykorzystać, więc pewnie to taka moja zabawka.

Zwinął zwój tak ciasno, żeby się mieścił w dłoni. Figurki podleciały bliżej. Ujął dłoń Magdy i umieścił w niej mały zwój.

- Proszę. Podarunek, żebyś się uśmiechała.

Magda trzymała zwój, patrząc, jak się przy nim unoszą figurki.

Naprawdę? To dla mnie?

Jasne, jeżeli obiecasz, że będziesz się tak ślicznie uśmiechać, kiedy na to spojrzysz.

Nie mogła się nie uśmiechnąć.

- Obiecuję - powiedziała, zgarniając figurki i wkładając wszystko do kieszeni.

Merritt chwycił gardę, odrobinę uniósł miecz i pozwolił mu opaść, sprawdzając, czy luźno siedzi w pochwie.

- Czy teraz możemy pójść porozmawiać z tą uciekinierką, zanim ją zetną?

Magda potaknęła i pospiesznie ruszyła za nim.

Po raz pierwszy od śmierci Baraccusa miała kogoś, kto w nią wierzył, kto poważnie ją traktował, kto jej pomoże.

ROZDZIAŁ 55

Dwie kobiety idące kamiennym mostem spinającym szeroką rozpadlinę przed Wieżą, w pobliżu niskiego kamiennego muru po przeciwległej stronie, zobaczyły Merritta i znieruchomiały. Obie były w długich szarych sukniach i miały krótkie włosy. Jedna była parę lat starsza od Magdy, druga mogłaby być matką tej pierwszej. Magda zauważyła krew na sukni młodej kobiety. Obie przecisnęły się do Merritta przez tłum ludzi idących do łub z Wieży.

- Co się stało, Mary? - zapytał młodszą, która chwyciła go za rękę.

Starsza stała za nią, nerwowo mnąc w rękach suknię. Twarz młodszej kobiety była mokra od łez.

- James... jest ranny. Poważnie ranny.

- Ranny? - zaniepokoił się Merritt. - Jak? Co się stało?

- Na polecenie rady pracował nad jakimś mieczem przerwała, żeby stłumić szloch. - James nigdy za dużo nie mówił o robocie, więc za wiele o niej nie wiem. Wcześniej tego popołudnia był jakiś wypadek na niższych poziomach. Potężny wybuch od razu zabił trzech pracujących z Jamesem mężczyzn. Dwaj inni, stojący dalej, zostali lekko ranni. James jest w złym stanie. Był bliżej i oddychał tym żarem. Mówią, że mu spaliło płuca. Nie może oddychać. Jest ciężko ranny, Merritcie.

Przywarła do niego, szlochając, i oburącz chwyciła go za czarną koszulę.

Co ja zrobię, jeśli on umrze, Merritcie? Co zrobię?

Ponoć coś poszło nie tak z magią - dodała starsza kobieta, gdy młodsza się rozszlochała, najwyraźniej w nadziei, że ta informacja mu pomoże.

Merritt spojrzał na Magdę, otaczając ramieniem barki Mary. Wielką dłonią łagodnie przytulił do piersi głowę płaczącej kobiety.

Magda wiedziała, co znaczy to spojrzenie. Kolejni ludzie zginęli lub zostali ranni w daremnych próbach wykonania klucza do szkatuł Ordena.

- Uzdrawiają go? - zapytał Merritt. - Czy czarodzieje go uzdrawiają?

- Nie. Nie pozwoliłby im - wykrztusiła z trudem szlochająca Mary.

- Co? Dlaczego?

Starsza kobieta położyła mu dłoń na ramieniu.

- James prosi o ciebie, Merritcie.

- Ale dlaczego nie pozwala się uleczyć czarodziejom?

- Najwyraźniej uważa, że ty jeden wiesz na tyle dużo o tym, co robią i jakie elementy wchodzą tu w grę, żeby go uzdrowić. Czarodzieje starają się go utrzymać przy życiu, ale powiedzieli, że za mało wiedzą, żeby go uleczyć, i że cię potrzebują. Całe szczęście, że cię zobaczyłyśmy, idąc do miasta na poszukiwania ciebie. Pospiesz się, proszę.

Merritt, jedną ręką tuląc do piersi płaczącą kobietę, drugą położył na ramieniu starszej.

- Oczywiście.

Popatrzył na Magdę, zatroskany.

- Muszę pomóc Jamesowi. Zaczekasz na mnie?

Potaknęła.

- Spiesz się.

Magda dotknęła pleców Mary. Wiedziała, jak to jest bać się o ukochanego. Znała tę grozę. Kiedy patrzyła na rozpacz Mary i jej zbierało się na płacz. Ona przynajmniej jeszcze nie rozpacza po śmierci męża. Miała nadzieję, że Merritt do tego nie dopuści.

- Staraj się być dzielna - powiedziała Magda. - Merritt wam pomoże. Musisz być silna dla męża, on tego potrzebuje.

Mary skinęła głową i uścisnęła dłoń Magdy.

- Postaram się.

- Gdzie cię znajdę? - zapytał Merritt.

- Będę albo w moich pokojach, albo w składziku obok, szykując się do przeprowadzki, żeby nowy Pierwszy Czarodziej miał gdzie zamieszkać.

- Zaczekaj tam na mnie. Przyjdę po ciebie, jak tylko pomogę Jamesowi.

Jego orzechowe oczy w blasku kończącego się dnia stały się zielonkawe i mówiły więcej niż słowa. Wiedział, jak ważna jest ich sprawa, ale nie mógł pozwolić, żeby ktoś umarł, jeżeli można by mu jeszcze pomóc.

Wyciągnął rękę i lekko musnął policzek Magdy, a potem pospiesznie odszedł z kobietami.

Magda stała pośrodku masywnego kamiennego mostu, nadal czując na policzku dotyk Merritta, i patrzyła, jak tamci schodzą z mo stu i biegną ku podniesionej kracie. To był drobny, ale znaczący gest, pomyślała, jakby chciał powiedzieć, że rozumie, w jakich są tarapatach, i żeby się trzymała, póki nie wróci.

Wiedziała, że uzdrawianie ciężko rannego może zabrać sporo czasu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, potrwa to parę godzin, ale równie dobrze może i kilka dni.

James był najwyraźniej przyjacielem czarodzieja i potrzebował pomocy Merritta. Jasne, że Merritt musiał do niego pójść, spróbować go uleczyć. Magda niczego innego by się po nim nie spodziewała.

Lecz nie sądziła, żeby mogli czekać kilka dni.

Brakuje szkatuł Ordena, Nawiedzający Sny grasują w Wieży, wśród mieszkańców są zdrajcy, ludzie giną z niewiadomych przyczyn, a w ciemnych korytarzach polują umarli.

Magda wiedziała, że jeden Merritt jej wierzy.

ROZDZIAŁ 56

Magda, przytłoczona natłokiem myśli, wyjrzała za kamienny murek na moście i spojrzała w przepaść. Szczelina, której brzegi spinał most, sięgała niemal samego dna doliny. Chmury często dryfowały poniżej mostu, ale nie dzisiaj. Tego dnia wilgotna mgiełka przesłaniała widok w dole. Pod łukiem mostu przeleciało stadko ptaków, a dużo niżej drzewa czepiały się tu i tam wąskich skalnych półek. Ledwo widziała głazy daleko w dole.

Głazy przypomniały jej kamienie pod klifem, gdzie Baraccus skoczył na spotkanie śmierci i gdzie ona omal tego nie zrobiła. Musiała się odwrócić od przyprawiającej o zawrót głowy przepaści.

Ciemne, niebosiężne kamienne mury Wieży chwytały ostatnie ciepłe promienie zachodzącego słońca. Parne powietrze stało nieruchomo. Dzień się kończył.

Magda wpatrywała się w błękitną mgiełkę dalekich gór, po drugiej stronie mostu, niepewna, co robić, jak długo czekać na Merritta, zanim pójdzie sama do lochu, żeby zobaczyć się z czarodziejką wroga. Jej spojrzenie przyciągnął ktoś przechodzący przez most.

To był radny Sadler. Z ponurą miną kroczył z determinacją, głowę miał spuszczoną, wpatrywał się w ziemię.

Magda podeszła i delikatnie chwyciła go za ramię.

- Dobre popołudnie, radny Sadlerze.

Zatrzymany, podniósł wzrok.

- Magda. - Zamrugał, nagle wyrwany z zamyślenia. - Dobre popołudnie.

Chciał odejść, ale znowu go zatrzymała.

- Co się stało? - spytała.

Nachmurzył się, zasmucony.

- Aż tak po mnie widać?

- Nie, wcale nie. Po prostu miałam takie uczucie, kiedy cię zobaczyłam. Mogę ci jakoś pomóc?

Patrzył na nią przez chwilę. Potem, zanim się odezwał, odwrócił jasne oczy, przysłonięte opadającymi powiekami.

- Rada podjęła pewne decyzje.

- Nie podobają ci się te postanowienia?

- Nie mogę powiedzieć, że całkowicie się z nimi zgadzam.

Nie pasowało do niego to wygłaszanie osobistych ocen o decyzjach rady. Zazwyczaj przyjmował wszystko ze stoickim spokojem. Magda, z głową pełną myśli o kłopotach w Wieży, postanowiła mu nie odpuszczać.

- Mogę spytać, co cię tak zaniepokoiło?

Na chwilę mocno zacisnął wargi, ale wreszcie ustąpił.

- Ludzie wkrótce się dowiedzą.

- Mianowali Pierwszego Czarodzieja? - domyśliła się. - O to chodzi?

Zesztywniał i badawczo wpatrzył się w jej twarz, a potem westchnął. Spojrzał na miasto w dolinie.

- Tak. I nie tylko.

Zdumiona Magda, nie zamierzała rezygnować, póki się jeszcze czegoś nie dowie.

- Co masz na myśli?

Otrząsnął się z zadumy i rozejrzał, sprawdzając, czy ktoś jest w pobliżu, a potem ujął jej ramię i podprowadził do murku obrzeżającego most. Mijały ich kobiety niosące pakunki, wracające z tar gowisk w Aydindril. Mężczyźni szli przy wózkach ciągniętych przez muły albo jechali wozami, wysoko zapakowanymi najrozmaitszymi towarami, od drewna na opał, po beczki z solonymi rybami. Na wielkich czarnych koniach nadjechała od Wieży kolumna żoł nierzy. W napierśnikach odbijał się pomarańczowy blask późnego popołudnia. Kolczugi i zbroje podzwaniały, kiedy jeźdźcy mijali Magdę i Sadlera. Ludzie schodzili żołnierzom z drogi. Każdy z wysokich jeźdźców trzymał pionowo lancę. Ciężkozbrojni żołnierze, zwani Czarnymi Lansjerami, byli jednymi z najgroźniejszych w Straży Wieży. Pod zbroją i kolczugą nosili czarne koszule, stosownie do nazwy mieli też czarne pendenty i wspaniałe kare konie. Sadler patrzył, jak Czarni Lansjerzy docierają na koniec mostu i galopem odjeżdżają. Odczekał, aż ludzie w pobliżu nich znowu ruzą w swoją drogę, aż zostali sami na uboczu. Jesteś dobrą kobietą, Magdo. Zawsze uczciwa i rozsądna. Dla tego powiem ci, zanim to jutro usłyszysz. Pochyliła ku niemu głowę, żeby nie uronić żadnego z szeptanych słów. Pierwszym Czarodziejem mianowali Lothaina. Magda otworzyła usta. Chwilę potrwało, zanim odzyskała głos. Lothain? Naczelny Prokurator Lothain? TEN Lothain? On został I Pierwszym Czarodziejem? Poważnie?

Jak najbardziej. - Sadler miał ponurą minę. - Wkrótce wpro wadzą go na urząd. Spodziewam się tego w ciągu najbliższych dni, chociaż nie poinformowano mnie, kiedy dokładnie to nastąpi. Ze względu na wojnę rada chce zrezygnować ze wspaniałych publicznych uroczystości, takich jak wtedy, kiedy mianowano Baraccusa. Chcą, żeby odbyło się to skromniej niż zazwyczaj, żeby mógł raz dwa przejąć obowiązki Pierwszego Czarodzieja. Magda była taka zdumiona, że nie wiedziała, co powiedzieć. - To nie wszystko - dodał Sadler, wykonując gest w stronę góry. - Przenoszę się do mojego domku w lasach. Już nie muszę mieszkać w Wieży.

- Ale rada...

Popatrzył na nią bystro.

- Nie będę zasiadał w radzie.

Magda zrobiła wielkie oczy.

- Jak to?

Nagle się zakłopotał.

- Zdymisjonowano mnie.

Magda powtórzyła sobie to słowo, żeby mieć pewność, że dobrze usłyszała.

- Zdymisjonowano? Nie można cię zdymisjonować. Chyba że zostałeś oskarżony o...

- Nie, nie, nic z tych rzeczy - powiedział, machając ręką na znak, że źle zgaduje.

- No to o co chodzi? Jak mogli cię zdymisjonować? Kto to zrobił?

- Lothain.

Magda przez chwilę się w niego wpatrywała, zanim przypomniała sobie, że powinna zamknąć usta.

- Nie rozumiem.

Trochę się skrzywił i odwrócił wzrok.

- Lothain zasugerował, a reszta rady się z nim zgodziła, że powinny nastąpić zmiany, by łatwiej i szybciej podejmować decyzje w trudnych czasach. Przy sześcioosobowej radzie często byliśmy w impasie.

- Przecież taką radę ustanowiono, żeby większość nie mogła narzucać swojej woli. Sześć osób miało gwarantować namysł i rozwagę, stopniowe docieranie do prawdy. Zapobiegać pochopnym decyzjom.

Skinął dłonią, jakby zgadzał się z Magdą, ale nie mógł nic na to poradzić.

- Uznano, że w czasach wojny rada najbardziej potrzebuje możliwości szybkiego decydowania. Pięciu członków to umożliwi. Teraz potrzeba trzech głosów, żeby dany projekt przeszedł.

Magda nie wiedziała, co powiedzieć. Sadlera znała od dawna. Od kilku lat przedstawiała mu różne sprawy. Nie zawsze się z nią zga dzał, ale w przeciwieństwie do innych słuchał z otwartym umysłem, bez uprzedzeń. Położyła mu dłoń na ramieniu.

- Przykro mi. Dasz sobie radę?

Machnięciem dłoni zbył jej troskę.

- Nie martw się o mnie. Nic mi się nie stanie. Zawsze chciałem wpędzać więcej czasu w moim spokojnym domku w lasach. Od kiedy żona odeszła... chyba przyda mi się czas na rozmyślania. Zamartwianie się sprawami wojny to już dla mnie za trudne... przynajmniej inni tak mówią.

Leciutki wiaterek narzucił Magdzie na twarz pasma krótkich włosów. Odgarnęła je.

- Mogę cię czasem odwiedzić?

Uśmiechnął się i lekko uszczypnął ją w policzek, czego nigdy nie robił. Zdumiał ją ten niecodzienny gest.

- Ucieszę się, Magdo. Ucieszę się.

Wydawał się jej o wiele mniej powściągliwy niż zwykle. Ogorzała, pełna zmarszczek twarz była ściągnięta, zmęczona. Magda pomyślała, że to pewnie dlatego, iż zawsze uważał, że jako radny powinien być opanowany i stanowczy, a teraz ta maska opadła, odsłaniając skrywającego się za nią człowieka.

Patrzyła, jak odchodzi, odwracając się plecami do Wieży, do swojej wieloletniej pracy. Jak nigdy przedtem, wydał się jej przygarbiony i stary. Nagle coś sobie przypomniała i zawołała go.

ROZDZIAŁ 57

Magd a odsunęła się od murku. - Radny Sadlerze! Zatrzymał się i odwrócił. - Teraz wystarczy Sol. Już nie jestem radnym. Magda smutno się uśmiechnęła. - Chyba nigdy w życiu nie zdobędę się na to, żeby mówić do ciebie inaczej niż "radny Sadler".

Podziękował za to uśmiechem i skłonieniem głowy.

- Jak sobie życzysz. Moje uszy są do tego przyzwyczajone i póki jesteśmy sami, nikt się nie sprzeciwi.

Magda się rozejrzała, upewniając się, że nikogo w pobliżu nie ma. Wszyscy wyglądali na zajętych własnymi sprawami i spieszyli się do domów, zanim zrobi się ciemno. Nie zwracali uwagi na tych dwoje, chociaż ci, którzy rozpoznawali radnego, przez chwilę się na nich gapili, mijając ich. Magda podeszła ku Sadlerowi kolejny krok, tak żeby nikt nie mógł ich podsłuchać. Znowu się rozejrzała.

- Radny Sadlerze, czy możesz mi powiedzieć coś o czarodziejce ze Starego Świata, która uciekła i przybyła do Wieży, żeby się do nas przyłączyć?

Zadumał się, pocierając dłonią usta. Uniósł palec.

- Tak, teraz sobie przypominam, że Lothain coś wspominał o kobiecie przybyłej od nieprzyjaciela i twierdzącej, że chce przejść na naszą stronę. Chyba słusznie powiadasz, że to czarodziejka. Ale orzekł, że jest szpiegiem. Czy o nią ci chodzi?

- Najprawdopodobniej. Wiesz coś o niej?

- Obawiam się, że nie. Nigdy jej nie widziałem. Czemu pytasz?

Magda nie wiedziała, co powiedzieć. Radny byłby głównym celem dla Nawiedzającego Sny. Na ile się orientowała, Nawiedzający Sny już mógł się czaić w zakamarkach jego umysłu, obserwując i nasłuchując każdego słowa. Musiała być ostrożna. I szybko myśleć. Uniosła dłoń w lekceważącym geście.

- Miałam nadzieję, że może mogłaby nam pomóc w wojnie. Jeśli naprawdę przyszła ze Starego Świata, liczyłam, że może wie coś, co by się nam przydało. Po raz pierwszy zrobił się podejrzliwy. - Masz na myśli informacje o Nawiedzających Sny, o tym, co przyciąga ich uwagę i jak daleko dotarli?

Magda przelotnie - i dość nieszczerze - się uśmiechnęła.

- I to przemknęło mi przez myśl, ale chodziło mi o ogólniejsze sprawy. Przydałaby się nam każda pomoc.

Przytaknął.

- Przykro mi, ale nic nie mogę powiedzieć. Nie dlatego, że ci nie ufam, Magdo, ale dlatego, że nic nie wiem.

Rozumiem. Mimo wszystko dziękuję, radny Sadlerze. - Znowu się uśmiechnęła, tym razem szczerze. - Postaram się wkrótce cię odwiedzić i zobaczyć, jak ci się wiedzie.

Odwdzięczył się serdecznym uśmiechem.

Ucieszę się, Magdo.

Zrobił krok, ale się zatrzymał i odwrócił do niej. Położył dłoń na ramieniu i zaciskając palce, przyciągnął ją odrobinę ku sobie.

Ze wszystkich ludzi, którzy stawali przed radą, tylko ty, Mag do , zawsze reprezentowałaś prawdę. Chcę, żebyś to wiedziała.

Ukłuło ją poczucie winy, że tak wykrętnie odpowiedziała na jego pytanie. Ale to było konieczne. W końcu Nawiedzający Sny mogą być wszędzie. Przed radą reprezentowałam tych, którzy sami nie mają głosu. Uśmiechnął się szelmowsko i cofnął rękę. Nie do końca. Nigdy nie mówiłaś w imieniu oszustów, chciw CÓW i zawistników. Przemawiałaś tylko w imieniu niewinnych i prawych. Stawałaś przed radą, żeby reprezentować prawdę. Inni mogli tego nie zauważyć, ale chcę, żebyś wiedziała, iż ja zawsze to dostrzegałem. Chociaż nie masz daru, w głosach takich jak twój jest moc, moc prawdy. W końcu naszym największym darem jest świadomy umysł. Chociaż nie masz magicznego daru, twój ton prawdy oddziałuje na ludzi bardziej, niż ci się zdaje. W Wieży dzieją się rzeczy, których nie rozumiem. Może inni to pojmują, może ty, ale ja nie. Jako radny właściwie byłem odcięty od wielu spraw. Widziałem tylko to, co mi pokazywano. Widywa łem wielu ludzi, którzy stawali przed nami z najrozmaitszych po w o d ó w .

Ty jedna, Magdo Searus, przychodziłaś do nas zainteresowana wyłącznie prawdą. Żyjemy w niebezpiecznych czasach. Może u kresu czasu. Jeśli mamy przetrwać, prawdy potrzebujemy bardziej niż czegokolwiek innego. Ty jedna ze wszystkich znanych mi ludzi zawsze byłaś szczerze oddana poszukiwaniu prawdy, istoty rzeczy. Wątpię, byś wiedziała, jak rzadko się to zdarza.

Nigdy z tego nie rezygnuj, Magdo. Poznaj siebie, wiedz, kim jesteś. Chociaż niewielu, nawet wśród radnych, by to przyznało, naprawdę wierzę, że wszyscy cię potrzebujemy.

Magda była zdumiona jego słowami.

- A l e ja nawet nie mam daru. Ja... Omal nie powiedziała, że jest nikim. - Niewiele mogę sama zrobić.

Znowu się uśmiechał.

- Trwanie przy prawdzie jest najważniejsze. Prawda to potęga. Nigdy o tym nie zapominaj.

- Nie zapomnę. Dziękuję, radny Sadlerze.

Uśmiechnął się, słysząc to określenie.

- Magdo, chcę, żebyś wiedziała, że posłuchałem twojej rady.

- Mojej rady? Jakiej?

Znacząco uniósł brew.

- Twojej rady, żeby przysiąc wierność lordowi Rahlowi i uchronić swój umysł przed Nawiedzającymi Sny.

Magda wpatrzyła się w niego zdumiona.

- Zrobiłeś to? Kiedy?

Uśmiechnął się.

- Tego wieczoru, kiedy zjawiłaś się zakrwawiona przed radą. Jak mówiłem, wiem, że tylko ty troszczysz się wyłącznie o prawdę. Gdy wróciłem do swojej komnaty, ukląkłem, jak instruowałaś, i trzy razy odmówiłem modły do lorda Rahla.

Magda miała nadzieję, dla jego dobra, że mówi prawdę.

- Czy któryś z pozostałych radnych też przysiągł?

Wzruszył ramionami.

- Przykro mi, ale nie wiem. Nie powiedziałbym o tym żadnemu z nich i jestem przekonany, że oni by milczeli. Po prostu chciałem, żebyś wiedziała, że jeśli kiedyś mnie odwiedzisz, będziesz mogła mówić otwarcie, nie obawiając się, że słyszy to Nawiedzający Sny.

Magda się uśmiechnęła.

- Radny Sadlerze, jesteś przebiegłym człowiekiem.

Odwzajemnił uśmiech.

- A niby jak inaczej tak długo bym żył? Wszystkiego dobrego, Magdo Searus. Pozostań wierna sobie.

- Pozostanę. Proszę, dbaj o siebie. Sam nie wiesz, kiedy Midlandy będą cię znów potrzebować.

Sadler odszedł masywnym kamiennym mostem, wmieszał się w tłum, a Magda poczuła, że zaczyna mocniej wiać. Popatrzyła na horyzont i zobaczyła pasmo ciemnych chmur. Parna, duszna pogoda zapowiadała burzę.

Zanim przeszła pod metalowymi zębami kraty, spojrzała na potężne, ciemne mury i blanki Wieży wznoszące się w mroczniejące niebo. Milcząca Wieża jakby na nią czekała, żeby ją połknąć.

Magda znowu była sama. Chociaż dopiero co poznała Merritta, żałowała, że nie ma go przy niej. Było w nim coś, czego nie dostrzegała w innych znanych jej ludziach. Przy nim czuła się swobodnie, naturalnie.

Ale teraz była sama.

ROZDZIAŁ 58

Magda właśnie zamknęła ciężkie, mahoniowe drzwi swoich komnat, kiedy usłyszała kroki, a potem pukanie. Pomyślała, że może to Merritt, chociaż wiedziała, że jeszcze za wcześnie na jego powrót chyba że nie był w stanie pomóc Jamesowi. Otworzyła drzwi. Stanął w nich Lothain. Uśmiechał się poufałym uśmieszkiem, takim jak zawsze, kiedy na nią patrzył. To była lubieżna mina, od której Magdzie cierpła skóra.

Jego czarne oczy szybko obiegły komnatę, słabo oświetloną sześcioma lampami, a potem znowu wgapiły się w Magdę. Po tym spojrzeniu poznała, że ma co do niej jakieś zamiary, które na pewno się jej nie spodobają.

Najchętniej zatrzasnęłaby mu drzwi przed nosem, ale się opanowała. Już raz mocno go zdenerwowała. Ryzykownie byłoby to powtarzać, kiedy byli sami i nie musiał się przejmować świadkami. Gdyby zginęła, uwierzono by słowu Naczelnego Prokuratora. I tak już sporo ludzi uważało, że zdradziła Midlandy, toteż uwierzono by w jego wyjaśnienia.

Przesunął dłonią po krótkich, szorstkich, czarnych włosach i byczym karku. Barki i ramiona miał równie muskularne jak szyję.

Chociaż podczas sprawowania urzędu, na przykład w trakcie procesu, często przywdziewał bardziej uroczyste szaty, tego wieczoru był w pozbawionej ozdób, skromnej brązowej szacie, oznace jego wysokiej rangi: prokurator i czarodziej. Bogate stroje często noszono jako oznakę statusu, bo biedni nie mogli sobie na nie pozwolić. Skromne szaty miały przypominać, że nawet ci o najwyższym statusie są śmiertelni. Co więcej, dyskretnie dawały wszystkim do zrozumienia, że noszące je osoby mają tak wysoką rangę, że nie muszą tego podkreślać pysznym odzieniem. Ranga przewyższała ubiór. Ci, którzy dopiero zabiegali o pozycję, tylko by się ośmieszyli, próbując to naśladować i wkładając skromne szaty, bo wszyscy i tak by wiedzieli, że się podszywają. Toteż pozostało im strojenie się.

- Dobry wieczór, Magdo.

Ta arogancka bezpośredniość nie spodobała się jej jeszcze bardziej niż obleśny uśmieszek. Postawiła na formalność.

- Prokuratorze Lothainie.

Uśmiech przeszedł w wyraz samozadowolenia.

- Pierwszy Czarodzieju Lothainie - poprawił.

Leciutko skłoniła głowę.

- Gratuluję. Przyjąłeś trudną funkcję, wziąłeś na swoje barki brzemię prowadzenia straszliwej wojny. Jestem przekonana, że mieszkańcy Midlandów życzą ci powodzenia w pełnieniu tych obowiązków, mając nadzieję, że bezpiecznie nas przeprowadzisz przez te trudne czasy.

Zastanawiała się, czy Lothain pozostanie też Naczelnym Prokuratorem. To by mu pozwoliło zatrzymać prywatną armię, ale nie chciała pytać i przeciągać rozmowy.

- Tak, na moje barki złożono ciężkie brzemię i wielką odpowiedzialność - powiedział obojętnie, patrząc w głąb komnaty.

Magdzie przyszło na myśl, że sprawdza, czy jest sama.

Już miał ją wyminąć i wejść, ale się zatrzymał.

- Wybacz, Magdo. Gdzie moje maniery? Już uznałem, że to moje mieszkanie. Przepraszam. Mogę wejść?

Odsunęła się i szerzej otworzyła drzwi. Przy okazji zauważyła w głębi korytarza oddział jego osobistej straży.

Oczywiście. To teraz twoje komnaty. A właściwie będą twoje, kiedy zabiorę swoje rzeczy. Postaram się, żeby to nie trwało długo.

Nie mogła się przemóc, żeby go nazwać Pierwszym Czarodziejem.

Prawdę mówiąc, przyszedłem po to, żeby omówić z tobą tę sprawę.

Magda nie zapytała, co ma na myśli, pozbawiła go tej satysfak cji, Nie był skromny. Lubił brzmienie swojego głosu. Wiedziała, że w końcu do tego dojdzie. Nie trzeba było go ponaglać.

Wkroczył do komnaty, rozejrzał się, chłonąc wzrokiem meble, draperie o złotych frędzlach, grube, wielobarwne dywany, tynkowa ne ściany i gzymsy pod sufitem. Przesunął palcem po mahoniowym kredensie, przepięknie inkrustowanym srebrnymi łodygami i liśćmi. Ślubny prezent od Baraccusa, jeden z wielu. Nie podobało się jej, że Baraccus kupił tak wspaniałe meble. Nie chciała, żeby ludzie gadali, że taka piękna młoda kobieta wyszła za niego tylko dlatego, że jako Pierwszy Czarodziej mógł ją obsypać prezentami i zapewnić jej dom wystawny jak pałac. Ale i tak dał jej podarunki. A kiedy ludzie powiedzieli to, czego się obawiała, tylko się śmiał i stwierdził, że nic go nie obchodzą plotki, bo swoje wie. Upierał się, że mieszkanie musi być przytulne i wygodne, skoro ona ma tu mieszkać.

Magda nigdy w życiu nie mieszkała w takim zbytku. Ale chociaż wszystko było takie piękne, nigdy zbyt wiele dla niej nie znaczyło. Prawdę mówiąc, wolała niewielki składzik, bo tam był warsztat Baraccusa. Często siedziała na swoim tronie ze starej skrzyni i przyglądała się, jak pracuje.

- Ładnie - powiedział Lothain, wciąż się rozglądając. - Bardzo ładnie. Najwyraźniej włożyłaś wiele pieniędzy i wysiłku, żeby kobiecą rączką odmienić bezosobową kwaterę.

- Nie mogę sobie tego przypisywać. To zasługa Baraccusa.

Obejrzał się na nią z taką miną, jakby jej nie wierzył. Przeszedł obok ściany książek w łukowatych szafach bibliotecznych.

- Stworzył ci całkiem wygodny dom.

- To nie mój dom. To mieszkanie Pierwszego Czarodzieja.

Przesunęła się ku drzwiom, dając do zrozumienia, że spodziewa się, iż on sobie pójdzie, skoro już obejrzał komnatę, która wkrótce będzie jego. Nie zamierzała mu pokazywać reszty apartamentu. Pozostałe pokoje może obejrzeć, kiedy ona już się wyprowadzi.

- Naprawdę powinnam zacząć się pakować. Im szybciej się wyprowadzę, tym prędzej będziesz mógł się przenieść.

Odwrócił się i stanął przed nią. Kiedy był tak blisko, jego krzepka, muskularna postać jeszcze bardziej onieśmielała. Magda zmusiła się do pozostania na miejscu i od niechcenia zbliżyła dłoń do noża ukrytego pod suknią na wysokości talii. Swobodny dostęp do niego gwarantowało niewielkie rozcięcie.

Znowu się uśmiechał, wbijając w nią wzrok.

- To nie jest konieczne.

- Nie rozumiem, co masz na myśli.

- Wyprowadzkę - powiedział bezceremonialnie. - To niepotrzebne. Uważam, że już czas, byśmy się porozumieli.

Chociaż naprawdę ją to zaskoczyło, nie miała ochoty go zachęcać do mówienia. Chciała, żeby sobie poszedł.

- Żadne ustalenia nie będą potrzebne. Jeżeli pozwolisz, spakuję się i wyprowadzę tak szybko, jak to możliwe, żeby ci nie sprawiać kłopotu. Jesteś Pierwszym Czarodziejem, toteż to mieszkanie tobie się należy.

- Miałem na myśli takie porozumienie, żebyś nie musiała się wyprowadzać. - Zatoczył krąg dłonią. - To piękne mieszkanie. Naprawdę do ciebie pasuje. Chcę, żebyś została.

- Została? Nie potrzebuję...

- Jako moja żona.

ROZDZIAŁ 59

Magd a wpatrywała się w niego, niepewna, czy dobrze usłyszała. - Co takiego?! - Uznałem, iż człowiek o takim statusie jak Pierwszy Czarodziej powinien mieć żonę.

Zaczynała lepiej sobie uświadamiać jego naturę, tak widoczną w czarnych oczach.

- Co pozwala ci myśleć... - Ugryzła się w język i oszczędziła mu obraźliwych słów. - Na jakiej podstawie uważasz, że byłabym dla ciebie odpowiednią żoną?

Przesunął wzrokiem po jej kształtnej postaci. - O, uważam, że wspaniale byś się nadała. - Kiedy szacujące spojrzenie wreszcie przesunęło się na powrót do jej oczu, odrobinę spoważniał. - Już byłaś żoną Pierwszego Czarodzieja. Znasz etykie tę. Nieobce ci są obowiązki. Wspaniale prowadziłaś dom Baraccuso wi, uwalniając go od uciążliwych zadań, i to samo zrobisz dla mnie. - Od prowadzenia domu są pokojówki. Przynależą do tego apartamentu. Równie dobrze sobie poradzisz z ich pomocą.

- Mniejsza o to. W grę wchodzą ważniejsze sprawy. Jesteś kobietą, która potrzebuje ochrony ważnego męża.

Magda coraz bardziej czuła, że Lothain dąży do jakiegoś ukrytego celu.

- Ochrony?

Wzruszył ramionami. - Oczywiście. Jeśli zostaniesz żoną Pierwszego Czarodzieja, znikną wątpliwości co do twojej lojalności. Uciszy to pogłoski, że po nad wierność Midlandom przedkładasz zobowiązania wobec lorda Rahla. To by pomogło cię oddzielić od podejrzanych spraw, w które był zamieszany Baraccus. To by również położyło kres podejrze niom dotyczącym twoich ostatnich dziwnych postępków.

- Moje dziwne postępki? O czym ty mówisz?

- Widziano, jak się przemykasz, kryjąc twarz, żeby nikt cię nie zauważył.

- Innymi słowy, masz ludzi, którzy mnie szpiegują. Tak się składa, że jako żona poprzedniego Pierwszego Czarodzieja chciałam uniknąć zwracania na siebie uwagi.

- Pozostaje faktem, że zacna kobieta, niemająca nic do ukrycia, tak by nie postępowała. To skłania ludzi do zastanawiania się, do czego zmierzasz. Bardzo podejrzane zachowanie jak na kogoś o twoim statusie. - Łypnął na jej krótkie włosy. - A raczej powinienem powiedzieć twoim wcześniejszym statusie.

- Skoro moja lojalność wobec Midlandów budzi podejrzenia, to czemu jako Pierwszy Czarodziej chcesz taką kobietę za żonę? Wiele można o tobie powiedzieć, ale nie to, że jesteś głupi. Wiesz, co o tobie myślę. Dlaczego miałoby cię aż tak interesować chronienie mojej reputacji?

Uśmiechnął się szerzej.

- Twojej reputacja? Uważasz, że obchodzi mnie twoja reputacja? Przydasz mi się i tyle. Chronienie twojej reputacji, a pewnie i skóry to po prostu bonus, jaki oferuję w zamian.

- Przydam ci się? Do czego?

Obejrzał się przez ramię, a potem znowu spojrzał jej w oczy.

- Zaprowadź mnie do sypialni, Magdo, a wtedy się przekonasz, do czego między innymi jesteś mi potrzebna.

Poczuła, jak krew napływa jej do twarzy. Starała się zapanować nad głosem. Krzyczenie na niego nie pomoże jej się dowiedzieć, o co tak naprawdę mu chodzi.

- Jesteś potężnym człowiekiem. Możesz sobie wybrać niemal każdą kobietę. Kilka może nawet nie mieć nic przeciwko temu, a resztę zdobędziesz z łatwością. Nie jestem ci do tego potrzebna.

Nadal się uśmiechał.

- Może to prawda, ale wolałbym ciebie. Najtrudniejszy do zerwania kwiat jest najbardziej upragniony, nie sądzisz? Gdybym pojął za żonę wdowę po Baraccusie, okazałbym się najwspanialszym mężczyzną w Wieży.

- Nie wiedziałam, że twoja pewność siebie jest tak krucha.

Uśmieszek wreszcie zniknął, została ponura mina.

- Pewność siebie nie jest dla mnie problemem, ale to, jak ludzie mnie postrzegają, tak. Gdybyś była moją żoną, zyskałbym wiarygodność jako Pierwszy Czarodziej. To by ludziom przypominało Baraccusa. Postawiłoby nas na tym samym poziomie. Byłbym mu równy, mając tę samą kobietę u boku.

Magda zacisnęła zęby.

- Nie jesteś równy Baraccusowi.

Zarechotał.

- Moja droga, zmienisz zdanie po naszej pierwszej wspólnej nocy.

- Wyjdź - warknęła przez zaciśnięte zęby. Wskazała otwarte drzwi. - Wynoś się.

Dobry humor Lothaina zniknął, stężała twarz nabrała złośliwego wyrazu. Dźgnął Magdę w ramię grubym paluchem.

- Posłuchaj, Magdo Searus, narobiłaś w Wieży wielu kłopotów, które przeniosły się aż do miasta. Nie wiem dlaczego, ale wiele osób ci wierzy. Wzburzyłaś i zaniepokoiłaś wszystkich tym krwawym przedstawieniem przed radą, kiedy wyłożyłaś swoje teorie o Nawiedzających Sny. Lecz o wiele gorsze są twoje niegrzeczne i nikczemne zarzuty wobec mnie. Choć to wydaje się niemożliwe, to właśnie te zarzuty, wykrzyczane przez takie nic, przyciągnęły uwagę. Te oskarżenia znalazły zwolenników i doprowadziły do rozłamu w Wieży. Zdyskredytowały mnie i skompromitowały w oczach niektórych. Twoje insynuacje sprawiły, że ludzie mniej mi ufają i mniej chętnie za mną podążają. Prowadzimy wojnę, a ty wywołałaś podziały i podejrzenia, podczas gdy powinniśmy być zjednoczeni. Twoje teorie i dziwaczne pomysły podkopały wiarę ludzi w mądrość rady, a zwłaszcza w mój autorytet. Podkopałaś wiarę we mnie! Ty, Magdo Searus, stałaś się zagrożeniem dla ładu i tym samym naszej sprawy. Jeśli, jak twierdzisz, obchodzą cię Midlandy i ich mieszkańcy, powinnaś zrozumieć, że twoim obowiązkiem jest zaprowadzić wśród nich spokój. Jesteś przyczyną tarć i niezgody, toteż masz obowiązek położyć temu kres. Wychodząc za mnie, uciszysz wszystkie krążące po Wieży absurdalne plotki, które zapoczątkowałaś. Skończą się domysły. Zostając moją żoną, wyciszysz lęki i położysz kres podejrzeniom. To pokaże ludziom, że twoje postępowanie było tylko skutkiem żałoby, która zaburzyła twój słaby kobiecy umysł. Ślub ze mną uciszy szepty o tobie i przede wszystkim o mnie. Wyrówna narastające rozbieżności. Odbuduje jedność. Wyjdziesz za mnie, żeby przywrócić wiarę w mój niekwestionowany autorytet, wiarę, którą podkopałaś. Zrobisz to dla dobra Midlandów.

Nie zamierzam...

- To nie podlega dyskusji! To dla dobra naszych ludzi! Zrobisz to!

Pogładził masywny kark i złagodził ton głosu.

Pozwolę ci się nad tym zastanowić. Ponowne zamążpójście to poważna sprawa, ale będzie z korzyścią dla ciebie i da ci nową funkcję w Wieży. Mam nadzieję, że sobie tego za bardzo nie utrudnisz. Tak czy inaczej, mogę cię zapewnić, że za mnie wyjdziesz i będziesz mi tak dobrą i lojalną żoną, jak powinna być żona dla swego męża i przywódcy, Pierwszego Czarodzieja.

Pochylał się ku niej, zaciskając zęby, i dźgał w ramię grubym paluchem, podkreślając każde słowo.

- To będzie droga twojego życia. Nie czyń jej trudniejszą niż trzeba.

Magda zignorowała pulsujący ból w ramieniu.

- Powiedziałam, żebyś wyszedł.

Posłał jej chłodny, protekcjonalny uśmieszek.

- Rozumiesz więc, że skoro masz za mnie wyjść, zostaniesz w swoim apartamencie, a właściwie powinienem powiedzieć: naszym apartamencie, otoczona luksusem, do którego przywykłaś, prowadząc uprzywilejowane życie żony Pierwszego Czarodzieja. A wątpliwości co do przywództwa w Midlandach zostaną szybko zapomniane, kiedy ludzie zobaczą cię u mego boku.

- Prosiłam, żebyś wyszedł.

Serce Magdy tak się tłukło z wściekłości, że nie mogła jasno myśleć.

- Będziesz oczywiście musiała zapuścić włosy. Żonie Pierwszego Czarodzieja przystoją wyłącznie długie włosy.

- Powiedziałam...

- Jakiś problem? - zapytał czyjś głos.

Magda się odwróciła. W drzwiach stał Merritt.

ROZDZIAŁ 60

Merrit t groźnie i gniewnie patrzył na Lothaina.

- Nie, nie ma żadnego problemu - powiedziała Magda. - Prokurator Lothain właśnie wychodził. Miał do mnie pewną drobną sprawę, ale niestety nie mogę mu w tym pomóc.

Lothain przez chwilę się w nią wpatrywał, jakby dając do zrozumienia, że wszystko już zostało postanowione i że postawi na swoim, a potem przeniósł lodowate spojrzenie na Merritta.

- Co tu robisz?

Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie gniewnie jak dwa jelenie, które się niespodziewanie spotkały na łące. Magda wiedziała, że musi roń zrobić, zanim jeden z nich przejmie inicjatywę.

- Prosiłam, żeby przyszedł - przerwała groźną ciszę.

Lothain uniósł brwi, oglądając się na nią.

Prosiłaś, żeby przyszedł? Dlaczego?

Zanim Merritt zdążył coś powiedzieć, Magda bezceremonialnie odparła: Baraccus był konstruktorem.

A co to ma do rzeczy? - zapytał Lothain, zanim zdążyła wyjaśnić.

Kiedy rada powiedziała, że apartament jest potrzebny dla nowego Pierwszego Czarodzieja, odparłam, że znajdę sobie inne mieszkanie i zabiorę stąd moje rzeczy. Właśnie je pakuję. Stare narzędzia Baraccusa na nic mi się nie przydadzą. Słyszałam, że Merritt też jest konstruktorem, więc zaproponowałam, żeby je sobie zabrał. Może jemu na coś się przydadzą, a mnie by to oszczędziło kłopotów z przenoszeniem. I tak nie mam dla nich miejsca w nowym mieszkaniu.

Lothain przesunął dłonią po włosach, dumając nad słowami Magdy.

Rozumiem.

Legendarny temperament Lothaina balansował na krawędzi I Magda wiedziała, że wszystko jest możliwe. Była przytłoczona tym, co jej powiedział, i potrzebowała czasu do namysłu, lecz jeśli jakoś go nie uspokoi lub przynajmniej nie zajmie czymś innym, to będą kłopoty.

Prywatna armia Lothaina stała w korytarzu, toteż Magda wiedziała, że Merritt nie ma najmniejszej szansy.

- Cieszę się, że tu byłam i mogłam pokazać ci apartament - powiedziała, zanim prokurator zdążył coś dodać. Skinęła ku drzwiom. Skoro już obejrzałeś, zajmę się przekazaniem starych narzędzi Baraccusa i jak najszybszym przeniesieniem moich rzeczy.

Magda zawsze uważała Lothaina za mężczyznę słusznego wzrostu, ale przy Merritcie wydawał się niemal drobny. Ale jeden człowiek nie dałby rady tym wszystkim żołnierzom w zielonych tunikach.

Lothain z jakiegoś powodu skorzystał z tej okazji zakończenia niemiłej konfrontacji. Posłał Magdzie chłodny uśmiech i znaczące spojrzenie.

- Oczywiście. - Lekko skłonił głowę. - Dziękuję, lady Searus, że ze zrozumieniem wysłuchałaś mojej... propozycji. Wkrótce, zapewniam cię, wypracujemy ugodę.

Potem zmierzył wzrokiem Merritta - od długich, falistych włosów po buty i z powrotem. To była protekcjonalna ocena.

- Czy ktoś ci kiedyś powiedział, chłopcze, że prawdziwi czarodzieje nie potrzebują miecza?

Magda spodziewała się kłopotów, ale Merritt ją zadziwił. Uśmiechnął się od ucha do ucha. Oparł się o framugę drzwi, wzruszył ramionami.

- Kompensuję sobie liczne niedoskonałości.

Lothain uniósł brew i ruszył, spychając z drogi wyższego mężczyznę.

- Też tak sądzę.

Merritt obejrzał się przez ramię i patrzył, jak Lothain i jego armia odchodzą.

- Czego chciał? - zapytał, przestając się uśmiechać.

- Żony.

- CO?!

Magda zbyła to machnięciem ręki.

- Potem ci opowiem. Co z Jamesem?

Merritt westchnął.

- Miałem szczęście. Z trudem oddychał. Myśleli, że spaliło mu płuca, kiedy wciągnął błysk zapadającej się sieci. Po prostu nie zrozumieli reakcji wywoływanej przez taką kombinację zaklęć. One nadal były sprzężone i dalej wchodziły w reakcję, tłumiąc jego zdolność oddychania. Jak tylko rozdzieliłem elementy zaklęć i reakcja ustała, mógł znowu oddychać. Dalej jest obolały, ale teraz inni mogą go uleczyć. Mamy ważniejsze sprawy na głowie.

Magda z ulgą westchnęła.

- Dzięki Ci, Stwórco.

Merritt nie podzielał tego stanu.

- Trzy inne wdowy opłakują śmierć mężów.

Magda pokiwała głową.

- Chodźmy do składziku, na wypadek gdyby Lothain wrócił. Nie dawajmy mu powodu do podejrzeń, że coś knujemy.

ROZDZIAŁ 61

Kiedy weszli do składziku, Merritt gestem zapalił lampy. Miał dar, więc w jego obecności zapłonęło również sześć szklanych świetlnych kul osadzonych w przymocowanych do ścian żelaznych kinkietach. Zamknięte okiennice zasłaniały noc i dalekie błyskawice na horyzoncie.

- W i ę c jak to było z oświadczynami Lothaina?

Ton głosu Merritta zdradzał niezadowolenie.

- Mamy kłopot, - stwierdziła Magda, nie odpowiadając na pytanie.

- Większy niż to, że Lothain chce cię na żonę?

- Lothaina mianowano Pierwszym Czarodziejem.

Merritt, któremu nagle odjęło mowę, gapił się na nią tak, jak ona gapiła się na radnego Sadlera, kiedy jej to powiedział. W składziku słychać było tylko posykiwanie dopiero co zapalonych lamp.

Merritt wreszcie odzyskał głos.

- To faktycznie kłopot. Nigdy mu nie ufałem. Ani trochę nie nadaje się na Pierwszego Czarodzieja.

- Możesz wierzyć, że mam o nim jeszcze gorsze zdanie niż ty, ale najwyraźniej jest wystarczająco potężny, żeby wymusić to mianowanie.

- Fakt. Mnóstwo ludzi go popiera. Jako Naczelny Prokurator pogrążył bardzo wiele wcześniej szanowanych osób. Sporo ludzi ceni go za to, że z takim zapałem ściga złoczyńców i zdrajców. Musisz przyznać, że udało mu się namierzyć licznych zdrajców. - Pochylił się ku niej, kiedy szli przez pokój. - Muszę jednak wyznać, że zawsze miałem wątpliwości co do winy niektórych oskarżonych przez niego osób.

Magda popatrzyła na niego, marszcząc brwi.

- Na przykład?

Merritt mocno zacisnął usta, ale wreszcie powiedział: - Znałem niektórych czarodziejów z grupy Świątyni. Zawsze dobrze o nich myślałem. Mogę zrozumieć, że niektórzy zwrócili się przeciwko naszej sprawie, ale żeby wszyscy? Zastanawiam się, czy niektórzy nie byli kozłami ofiarnymi. Oskarżenie i stracenie wszystkich kończy dochodzenie. A Lothain okazuje się tym, który wytropił wszystkich winnych. Mnie to jednak zastanawia.

Magdę trochę zdumiało, że Merritt mówi takie rzeczy. Sądziła, że tylko jej przyszło to do głowy. Nie miała daru, toteż zakładała, że za mało o tym wie, żeby osądzać. Nie wiedziała, że czarodzieje też mają wątpliwości co do winy całej grupy Świątyni. Może Merritt nie był jedynym.

Obejrzała się przez ramię i spojrzała mu w oczy.

- Też się nad tym zastanawiałam. Ale to nie wszystko - dodała, docierając do znajomego stołu roboczego. - Gdy się rozstaliśmy, natknęłam się na radnego Sadlera opuszczającego Wieżę. Powiedział mi nie tylko to, że Lothaina mianowano Pierwszym Czarodziejem, ale i że Lothain usunął go z rady.

- Usunął? - zdumiał się Merritt. - Mógł to zrobić? - Najwyraźniej. Sadler robił dobrą minę do złej gry, ale powiedziałabym, że był zrozpaczony. Zamyślony Merritt podrapał się po policzku.

- Czemu Lothain miałby się pozbywać Sadlera?

- Żeby zredukować radę do pięciu osób, co umożliwi przegłosowanie dowolnego wniosku trzema głosami. Przedtem było sześciu radnych, toteż głosowanie mogło wypaść pół na pół, uniemożliwiając działanie. Teraz, przy pięciu radnych, nie będzie już równomiernego podziału głosów, jak to się czasami zdarzało przy trudnych decyzjach. Teraz zawsze będą mieć większość na "tak" lub na "nie", w każdej sprawie.

To niepokojące. Właściwie nigdy nie miałem za dużo do czynienia z władzami Wieży, ale to nie wydaje mi się dobre. Ale najbardziej mnie martwi, co Lothain wie o prowadzeniu wojny.

Ma prywatną armię.

Merritt uniósł brew.

To nie czyni go generałem, a zaledwie drobnym tyranem mającym za sobą siłę.

Hm... jeśli się co do niego nie mylę, może się stać całkiem dużym tyranem.

Merritt przez chwilę się nad tym w milczeniu zastanawiał, a potem skrzyżował ramiona na piersi.

Wszystkie te wieści są niepokojące, ale co z tym waszym ślubem?

Magda wzięła głęboki oddech. Denerwowała ją ta sprawa.

Lothain twierdzi, że narobiłam w Wieży mnóstwo kłopotów. Że przeze mnie Wieża się podzieliła, że pojawiły się rozbieżności i nieufność. Najwyraźniej nie tylko my sądzimy, że nie jest odpowiednim człowiekiem na Pierwszego Czarodzieja. Lothain uważa, że jego problemy z wiarygodnością to głównie moja robota. Myśli, że tym, co o nim powiedziałam, podkopałam jego autorytet i wzbudziłam w ludziach wątpliwości.

- Coś o nim powiedziałaś? A co?

- Kiedy stałam w komnacie rady, oskarżył mnie, że opowiadam o Nawiedzającym Sny, żeby nakłonić ludzi, by przysięgli posłuszeństwo D'Harze. Ja zaś oskarżyłam go o to, że ściga duchy, żeby zyskać sławę. Powiedziałam, że widzi spiski w każdym cieniu, szpiegów za każdym rogiem, zdrajców za każdymi drzwiami. Że wszędzie dopatruje się zła tylko po to, żeby zyskać większą władzę i sławę.

Merritt aż zagwizdał.

- Powiedziałaś to? Publicznie?

- Tak. Przy wszystkich oskarżyłam go o wszczęcie spisków tylko po to, żeby podwyższyć swój status. Że aby samemu się wywyższyć, rozmyślnie ignoruje prawdę o Nawiedzających Sny.

- Nic dziwnego, że zarzuca ci, iż podważasz jego wiarygodność.

- M ó w i też, że dałam początek najdzikszym plotkom o Nawiedzających Sny. Że moje bezpodstawne oskarżenia zwróciły mieszkańców Wieży przeciwko niemu. A takie podziały są szkodliwe dla naszej sprawy.

Merritt odszedł parę kroków, a potem wrócił i rzucił z pasją: - To czemu, u licha, chce cię poślubić?

- Bo uważa, że małżeństwo ze mną rozwieje wątpliwości co do niego, które ponoć wywołałam bezpodstawnymi oskarżeniami. Myśli, że jeśli za niego wyjdę, to przekona wszystkich, że zmieniłam o nim zdanie i że to żałoba skłoniła mnie do miotania oskarżeń, a nie jego realne wady. Powiada, że moja zgoda na ślub z nim pokaże ludziom, że mu ufam i że oni też mogą mu ufać. Myśli, że tylko w ten sposób ludzie się zjednoczą pod jego przewodnictwem i będą walczyć. Twierdzi, że powinnam to zrobić dla dobra Midlandów.

Merritt, wciąż krzyżując ramiona na piersi, wpatrywał się w nią z nieodgadnioną miną.

Magda w końcu pochyliła się ku niemu i powiedziała: - Nie mam zamiaru za niego wyjść.

Opuścił ręce.

- Och, to dobrze.

Magda obróciła się ku warsztatowi. Złościła ją sama myśl o poślubieniu Lothaina, ale trochę się zdziwiła, widząc, jak to zdenerwowało Merritta. Ale miło jej się zrobiło, że tak bardzo mu zależy, żeby nie popełniła błędu i nie wychodziła za Lothaina.

Cieniulka wynurzyła się z mroku wśród skrzyń i pakunków na podłodze i wskoczyła na warsztat. Jedwabista, czarna kotka podeszła i otarła się o dłoń Magdy. Kiedy głaskała Cieniulkę, ta wyprężyła się, licząc na miłe podrapanie. Uradowana pieszczotami, owinęła ogon wokół przegubu Magdy. - Kto to? - spytał Merritt. - Cieniulka. Izydora mi powiedziała, że koty potrafią widzieć pomiędzy światami. Mówiła, że czarne koty dostrzegają świat du c h ó w . Merritt wyciągnął dłoń, żeby Cieniulka mogła się z nim zapoznać. - Izydora sporo wiedziała. Kotka obwąchiwała po kolei każdy palec. - Cieniulka wyczuła obecność tego potwora, który nas zaatako wał, jeszcze zanim się zorientowałyśmy, że tam jest. Najwyraźniej się jej nie spodobał. - Magda się uśmiechnęła. - Ale widzę, że ciebie naprawdę lubi.

Cieniulka łasiła się do Merritta, mrucząc pod dotknięciem jego dłoni. Był w czarnej koszuli, więc pasowała do niego kolorystycznie, wydawała się niemal jego częścią. Magda się zastanawiała, czy i Merritt potrafi wyczuć obecność duchów. Zakres jego daru był dla niej tajemnicą. - Śpię, przykrywając się tkaniną z labiryntu, z Cieniulka zwinię tą przy poduszce. - Podrapała łepek kotki. - Prawda, malutka? Ale teraz musisz się przesunąć.

Rad to słyszę - powiedział Merritt. - Jak na kogoś bez daru dobrze wiesz, jak korzystać z dostępnych ci magicznych obiektów.

Magda się uśmiechnęła, podniosła kotkę i przestawiła na tył stołu, gdzie Cieniulka ułożyła się na boku, podwinęła łapkę i zaczęła me przyglądać, jak jej pani wyjmuje kawałek drewna zamykający sekretną skrytkę w blacie.

Chcę ci coś pokazać.

ROZDZIAŁ 62

To liścik, który mi zostawił Baraccus - powiedziała Magda. - Pytałeś przedtem o dokładne sformułowania. Pomyślałam, że powinniśmy to sprawdzić. Wiem, jak ważne dla czarodzieja mogą być takie szczegóły.

Merritt, nagle czujny, podszedł bliżej.

- Miałabyś coś przeciwko temu, żebym poznał cały list? W takich sprawach kontekst może być istotny. Poza tym może dostrzegę coś, co przeoczyłaś, to znaczy, jeśli pozwolisz... Masz coś przeciwko temu?

Magda się uśmiechnęła.

- Nie, jasne, że nie.

Ostrożnie rozprostowała kartkę i uniosła ku światłu, żeby ją na głos odczytać.

- Mój czas przeminął, Magdo. Twój nie. Twoje przeznaczenie jest gdzie indziej, nie tutaj. Przeznaczone ci odnaleźć prawdę. Będzie to trudne, lecz miej odwagę przyjąć to powołanie. - Spojrzała na Meritta. - Miałam rację. Nie napisał "odnaleźć Prawdę", lecz "odnaleźć prawdę".

Merritt, głęboko zamyślony, zmarszczył brwi. Po chwili wskazał list.

- Jest coś jeszcze?

Magda potaknęła i przeczytała: - Spójrz na wzniesienie w leżącej w dole kotlinie, tuż za miastem, po lewej. Na tym wzniesieniu pewnego dnia stanie pałac. Tam jest twoje przeznaczenie, nie tutaj. Musiała przełknąć ślinę i wziąć się w garść, zanim mogła dokończyć: - Wiedz, że wierzę w ciebie. Wiedz również, że zawsze będę cię ko chać. Jesteś niezwykłym wspaniałym kwiatem, Magdo. Bądź teraz silna, strzeż swego umysłu i przeżyj życie, które może być wyłącznie twoje.

Słychać było tylko powolne, ciche stukanie ogona Cieniulki o blat stołu.

- To piękny list, Magdo - powiedział Merritt łagodnie i ze współczuciem, kiedy patrzyła na kartkę trzymaną w drżących palcach. Widać, ile dla niego znaczyłaś.

Otarła łzę z policzka. Nie zdawała sobie sprawy, że tak nią wstrząśnie ponowne odczytanie listu. Tak wiele przywołał, a zarazem przypomniał o tym, jak odległe stało się to wszystko. Baraccus odszedł. Świat ruszył dalej.

Magda odkaszlnęła.

- Domyślasz się może, o co mu chodziło z tym pałacem? Że tam jest moje przeznaczenie?

- Przykro mi, ale nie. Baraccus był prorokiem, toteż musiał coś wiedzieć o przyszłości. A przynajmniej o tej prawdopodobnej. Nasza wolna wola czyni niekiedy przyszłość dość niepewną, nawet dla proroków. Myślę, że chodziło mu o to, że sama zadecydujesz o swoim życiu i że ma nadzieję, iż podejmiesz właściwą decyzję.

Magda opuściła rękę.

- Kiedy Nawiedzający Sny próbował mnie zabić, przypomniałam sobie, co napisał Baraccus. Alric Rahl powiedział mi, że przysięga, którą pomogłeś mu stworzyć, ma strzec naszych umysłów przed Nawiedzającymi Sny. Te słowa z listu uświadomiły mi, że muszę złożyć przysięgę lordowi Rahlowi, by ustrzec własny umysł i ocalić życie. Baraccus kazał mi wybrać przyszłość, wybrać życie i w ten sposób jego przepowiednia okazała się prawdziwa.

Proroctwo często takie właśnie jest - powiedział Merritt, otrząsając się z głębokiej zadumy. - Mówi też, że twoim przeznaczeniem jest odnaleźć prawdę, jak powiedziałaś, a nie PRAWDĘ, jak pomyślałem wcześniej.

Czy to coś ci mówi?

Merritt spojrzał na nią znacząco, a potem dobył miecza. Wyciągane z pochwy ostrze wydało delikatny, brzęczący dźwięk, który wypełnił cichy składzik. Kiedy czarodziej trzymał miecz, Magda widziała w jego oczach nie tylko dar. Był to rodzaj głębokiej, zimnej furii, kipiącej mocą.

Merritt ostrożnie położył miecz na roboczym stole. Cieniulka patrzyła sennymi zielonymi ślepiami na ostrze. Czarodziej w końcu popatrzył na Magdę, dając do zrozumienia, że czegoś od niej oczekuje.

Spojrzała na miecz, a potem znowu na Merritta.

O co chodzi?

Wskazał miecz.

Co tam napisano?

Dobrze wiedziała. Nie potrafiła o tym nie myśleć. Ale i tak spojrzała na rękojeść. Musnęła palcami wypukłe złociste litery.

Prawda. - Popatrzyła na Merritta, unosząc brew. Twierdzisz, że słowa z listu Baraccusa "przeznaczono ci odnaleźć prawdę" miały oznaczać, że moim przeznaczeniem jest odnaleźć Miecz Prawdy? Naprawdę sądzisz, że to miał na myśli? Uważasz, że to może być takie oczywiste?

Merritt wzruszył ramionami.

Bo ja wiem... Jestem konstruktorem, nie prorokiem. Ale umieściłem na rękojeści słowo Prawda, a ty przyszłaś do mnie i znalazłaś miecz. I nazwałaś go Mieczem Prawdy.

W głowie Magdy kotłowały się myśli. Czyżby Baraccus twierdził, że jej przeznaczeniem było odnaleźć Merritta i miecz ze słowem Prawda?

A może miał na myśli to, że to dopiero początek jej drogi do odkrycia prawdy i że na razie ta droga doprowadziła ją do Merritta?

ROZDZIAŁ 63

Magda znowu musnęła palcami litery, a Merritt stanął obok niej przy warsztacie. Przyglądał się leżącym z boku narzędziom. - Więc to tutaj pracował Baraccus? W tym pokoju, przy tym stole? Magda potaknęła i wskazała coś z boku. - A ja siadywałam na tej skrzyni i przyglądałam mu się. Spojrzała na misternie grawerowaną srebrną szkatułkę z cennymi pamiątkami. Baraccus wydawał się teraz taki daleki. Z jednej strony miała wrażenie, że to wszystko stało się wczoraj, a z drugiej - że bardzo dawno temu. Tęskniła za nim, ale nawet ten ból stopniowo cichł, kiedy zajmowała się bieżącymi sprawami. - To też zrobił? - Merritt wskazał srebrną szkatułkę.

Magda potaknęła i przysunęła pudełeczko bliżej, żeby się przyjrzał. Przesunęła palcami po wieczku, podobnie jak po literach na mieczu, a potem je uniosła.

- Trzymam tu pamiątki po nim.

Wyjęła biały kwiat.

Merritt był trochę zaskoczony.

- Jest bardzo rzadki. Wcześniej tylko raz go widziałem.

Magda obracała łodyżkę w palcach.

Więc wiesz, co to jest? Baraccus mówił, że to rzadki kwiat, ale nigdy nie wymienił nazwy.

- Nazywają go kwiatem spowiedzi.

Magda zmarszczyła brwi.

Naprawdę? Kwiatem spowiedzi? Skąd taka nazwa?

Bo spowiedź to wyznanie prawdy. Prawda jest czysta. Biel jest czysta. Stąd nazwa.

Urocza nazwa dla ślicznego kwiatu - powiedziała, odkładając kwiat do szkatułki i zamykając wieczko.

Mogłabyś kiedyś przyjść popatrzeć, jak pracuję.

Magda się uśmiechnęła.

Z przyjemnością.

Usiadła na skrzyni i wskazała podniszczone wspaniałe narzędzia kowalskie, półszlachetne kamienie na tacach z przegródkami, rozmaite materiały i notesy pełne notatek, to wszystko należało do jej męża.

- Wykorzystałam to jako pretekst, ale naprawdę uważam, że Baraccus by chciał, żebyś dostał jego narzędzia.

Merrittowi zapłonęły oczy.

- Naprawdę tak uważasz? Miałbym dostać narzędzia Pierwszego Czarodzieja?

- Teraz chyba są moje. Chciałabym, żebyś je wziął. I naprawdę sądzę, że Baraccus by to pochwalił. Chciałby, żeby trafiły do odpowiedniej osoby i były dobrze wykorzystywane.

Merritt ze czcią dotknął kilku niewielkich narzędzi. Naprawdę wiele dla niego znaczyły. Doceniał ich wartość.

- To najlepsze narzędzia, jakie w życiu widziałem.

- Cieszę się, że ci się podobają i że się przydadzą - powiedziała z uśmiechem.

Wtedy wskazał niewielkie książeczki leżące obok narzędzi.

- Co to?

Magda uniosła głowę.

- A , to. Pewnie jego notatki.

- Mogę? - zapytał Merritt.

Magda jeszcze szerzej się uśmiechnęła, widząc, jaki jest podekscytowany tak zwykłymi rzeczami jak narzędzia i notatki. Pochyliła się i przesunęła ku niemu stosik książeczek.

- Oczywiście. Może też ci się przydadzą.

Merritt wziął tę z wierzchu i otworzył, powoli przewracał stroniczki. Przyglądała się, jak wodzi orzechowymi oczami po kartkach.

Kiedy tak czytał, przestał się uśmiechać. Coraz szerzej otwierał oczy.

A potem krew odpłynęła mu z twarzy.

- Drogie duchy... - wyszeptał.

Magda zmarszczyła brwi.

- Co się stało?

Zaczął pospiesznie przewracać stronice. Tylko rzucał okiem i przechodził do następnej.

- Kalkulacje sfery niebieskiej - wyszeptał do siebie.

- Ach, tak - powiedziała Magda. Nie rozumiała, czemu jest taki podekscytowany. Baraccus zawsze zapisywał kalkulacje i pomiary sfery niebieskiej: mierzył odległości i kąty między gwiazdami albo pewnymi gwiazdami a punktem na horyzoncie, a czasami księżycem. - Często słyszałam, jak Baraccus rozmawiał z innymi czarodziejami o kalkulacjach, pomiarach i równaniach sfery niebieskiej. Myślałam, że wszyscy czarodzieje się na tym znają.

- Nie, nie rozumiesz. - Podsunął jej książeczkę i postukał w stronicę, jakby i Magda powinna rozszyfrować plątaninę linii, cyfr i formuł. - To są kalkulacje sfery niebieskiej.

- Już to mówiłeś. Wybacz, Merritcie, ale dla mnie są one niezrozumiałe.

- Magdo, to są kalkulacje ryftu dla stworzenia naruszenia siódmego poziomu. - Głos mu się załamał. - Drogie duchy, to pomiary i formuły sprzed przemieszczenia się gwiazdy. Wiedziałem, że istnieją, ale nie mogłem ich odnaleźć. To o nich Baraccus mówił, że nie może mi ich dać, bo są ukryte w Świątyni Wichrów.

Magda dostała gęsiej skórki. Zeskoczyła ze skrzyni.

- Na pewno? Jesteś pewny, że to te formuły?

- Tak. To one. Znowu z ekscytacją postukał w książeczkę. - To są tajemne kalkulacje i matryce do naruszenia siódmego poziomu. Wszystko tutaj jest.

Merritt opadł ciężko na stojące przy warsztacie krzesło, a Magda spojrzała na otwartą książeczkę w jego dłoni. Linie i napisy były dla niej zlepkiem kątów i cyfr, takich samych jak te, którymi Baraccus stale spisywał swoje obserwacje. Dla niej to było niczym obcy język, ale Merritt - tak jak Baraccus - świetnie znał ten język.

Wtedy pojęła.

Merritt wciąż wpatrywał się w otwartą książeczkę.

- Teraz rozumiem - szepnęła ledwo dosłyszalnie.

- O czym mówisz? Co rozumiesz?

- Baraccus wiedział, że są ci potrzebne. Musiał je przynieść ze Świątyni Wichrów. - Poczuła, że gęsia skórka sięga aż do szyi. Pamiętasz, co ci powiedziałam? Że kiedy tam wszedł, przekonał się, że zniknęły szkatuły Ordena i że tylko mnie mógł o tym powiedzieć? Wiedział, że je zabrano. Rozumiesz? Musiał to przynieść, żebyś mógł utworzyć klucz. Merritt tylko się w nią wpatrywał. Magda przełknęła gulę w gardle. Przyniósł je dla ciebie, Merritcie. Wiedział, co robisz i że są ci potrzebne. Chciał, żebyś dopełnił klucz, w nadziei, że użyjesz go do ochrony szkatuł Ordena. Powiedział, że przeznaczone mi odnaleźć prawdę. To mnie zaprowadziło do ciebie, żebym z kolei ja mogła cię przyprowadzić tutaj.

Przyłożył dłoń do czoła.

Aż mi się kręci w głowie, Magdo. Trudno w to wszystko uwierzyć.

Prawda jest w twojej dłoni, w tej książeczce.

Z pewnością. Te formuły są bezcenne. Niektórzy uważali, że to tylko plotki. Inni, że nigdy nie istniały i są tylko mitem. Lecz l niektórzy wiedzieli na podstawie własnej pracy, że musiały istnieć. I oto są, leżą na warsztacie Pierwszego Czarodzieja.

- Były tu od jego powrotu z zaświatów. Schował je na samym widoku.

Oczy wpatrzonego w nią Merritta wypełniły się łzami. Glos mu się łamał ze wzruszenia.

- Wiesz, ilu ludzi zginęło, próbując odtworzyć te formuły? Zginęło, szukając na oślep?

- Teraz masz to, co potrzebne, żeby dokończyć Miecz Prawdy?

Merritt dotknął klingi. Uniósł książeczkę.

- Z tym dokończę. Uważam, że teraz mam już wszystko.

- Powinieneś zebrać paru ludzi, żeby ci pomogli. Klucz musi być kompletny.

Przez chwilę w milczeniu rozmyślał nad jej słowami.

- Już wykonałem wstępne prace i zrobiłem to sam. Nikt mi nie pomagał. Teraz też nie potrzebuję pomocy.

- To dlaczego ludzie próbujący wykonać klucz pracują w zespołach?

- Uznali, że do tego potrzeba grupy czarodziejów. Jak przy innych rzeczach.

- Nie powiedziałeś im?

- Ilekroć miałem okazję - skrzywił się z irytacją nie chcieli słuchać niczego. Skoro to takie skomplikowane, to stwierdzili, że musi się do tego zebrać zespół. Zgadywali, tak jak wszystko inne. Nie chcieli mnie słuchać. Myśleli, że liczniejsza grupa więcej ogarnie, przezwycięży trudności i wymyśli, jak to zrobić. Ale tylko więcej ludzi zginęło.

- Czy nie powinieneś jednak mieć jakiegoś zaufanego pomocnika?

Popatrzył na nią znacząco.

- Tak, ale przy tym, co się dzieje w Wieży, nie śmiem nikomu zaufać. W końcu ty nie powierzyłaś radzie wiadomości, że moc Ordena znowu jest na tym świecie.

- Chyba masz rację.

- Co gorsza, im więcej osób będzie wiedziało, że klucz został ukończony, tym bardziej ryzykujemy, że dowie się też ten, kto ma szkatuły Ordena. Baraccus powiedział tylko tobie. Jeżeli sam wykonam całą robotę, nikt się nie dowie, że klucz istnieje. Wtedy będę mógł odszukać szkatuły Ordena, żeby je chronić.

Magda popatrzyła na miecz, a potem w oczy Merritta.

- Jesteś pewny, że powinieneś skończyć Miecz Prawdy? Chodzi mi o to, że jeśli klucz nie istnieje...

- Ten, kto ma szkatuły, równie dobrze może i bez klucza próbować zdobyć dostęp do mocy. Ta pokusa zawsze była groźna. Jeśli coś zrobi przy tym nie tak jak trzeba, może niechcący zniszczyć świat życia. Gdyby tak się stało, klucz byłby jedynym sposobem kontrolowania mocy i zawrócenia nas znad krawędzi przepaści.

- Więc skończ miecz, a potem spróbujemy chronić szkatuły.

- M y ?

- Tylko my dwoje wszystko wiemy. Baraccus nie bez powodu powierzył mi informację o zniknięciu szkatuł Ordena. Ludzie, którzy je mają, nie wiedzą o formułach. Tylko my dwoje znamy prawdę. Musimy działać razem.

Merritt rozważał jej słowa.

- W dużej mierze masz rację, ale nie wiem, czy mi się podoba ten pomysł. To dla ciebie zbyt niebezpieczne.

Magda przekrzywiła głowę.

- Zbyt niebezpieczne? Merritcie, już jestem w samym środku tego wszystkiego. Jakaż niespodziewana groźba mogłaby się jeszcze pojawić? Bezpieczeństwo uzyskamy, jedynie odkrywając, co się dzieje, i zapobiegając katastrofie.

Potarł dłonią twarz i westchnął ze znużeniem.

- Nie podoba mi się to, Magdo, ale muszę przyznać, że masz rację. W którą stronę się zwrócisz, zawsze jesteś w środku burzy. To próbuje cię zabić albo Nawiedzający Sny, albo umarlaki, to Baraccus prorokuje w liście do ciebie, to wyskakują szkatuły Ordena.

Cieszyła się, że zrozumiał.

- Zawsze tak na to patrzyłam. Muszę się dowiedzieć, co się dzieje w Wieży, zanim będzie za późno. Może tylko ja to potrafię.

Merritt zamknął palce wokół rękojeści i podniósł miecz. Zielone ślepia Cieniulki powędrowały za ostrzem. W oczach czarodzieja była niezłomna determinacja.

- Muszę to zrobić natychmiast, zanim coś złego się stanie.

- A co z rozmową ze zbiegłą czarodziejką? I to musimy zrobić. Powinniśmy się z nią zobaczyć, zanim ją stracą.

Wsunął miecz do pochwy.

- Jeżeli nadal żyje, to nocą nie zetną jej głowy. Egzekucje zwykle odbywają się popołudniami, więc mamy czas przynajmniej do jutra. Zostaje mi noc na ukończenie klucza.

- To dotyczy publicznych egzekucji. Ta może mieć inny charakter. - Magda nie chciała tracić okazji przekonania się, czy owa kobieta może im coś ważnego powiedzieć o planach wroga. - Jesteś pewny, Merritcie? To, co ona wie, może być istotne. Możemy nie mieć innej szansy poznania sekretów ze Starego Świata.

Rozumiem, ale to jest o wiele ważniejsze. - Postukał kciukiem rękojeść miecza. Najpierw musimy to zrobić, a potem możemy iść do lochów. Przecież ona może już nie żyć.

- No dobrze, więc chodźmy na dolny poziom Wieży i skończmy miecz.

Merritt, opierając dłoń na głowni, przebierał palcami i zastanawiał się.

- Uważam, że lepiej nie robić tego w Wieży. Nie mam pewności, jak silną reakcję wywoła taka moc, ale myślę, że dość gwałtowną. Z pewnością przyciągnie uwagę wszystkich w pobliżu. Poza tym potrzebna mi woda. Mnóstwo wody.

- Woda? Po co?

- Żeby schłodzić reakcję.

Magda się rozpromieniła.

- Znam takie miejsce w lasach, staw, nad który chodziłam, kiedy byłam młodsza.

- Ten, nad który chadzałaś z Quinnem?

Potaknęła.

- W ł a ś n i e . To niedaleko, a jest to odludne miejsce. Powinniśmy teraz pójść. Nocą pewnie nikt nie spaceruje po lesie.

Merritt przechadzał się i rozmyślał.

- Choć mam wszystko, czego potrzebuję, to dalej jest ogromnie niebezpieczne. O ile wiem, nigdy nie próbowano czegoś takiego z realnymi elementami. Uważam, że będzie lepiej, jak tutaj zaczekasz.

Magda pomachała liścikiem.

- Baraccus napisał, że przeznaczone mi odnaleźć prawdę. Nazwałam twój miecz Mieczem Prawdy. Jeszcze nie jest skończony, a powinien. Uważam, że moim przeznaczeniem jest być przy tobie, kiedy będziesz go dopełniał. Poza tym potrzebna ci pomoc. Komu jeszcze możesz zaufać?

Przez chwilę patrzył jej w oczy. Wreszcie się uśmiechnął.

- Podoba mi się to, Magdo. Bardzo podoba. I rzeczywiście potrzebuję pomocnika.

- Ale ja nie mam daru - przypomniała mu. - Jak sobie z tym poradzimy?

- Nie musisz mieć daru.

- Więc do czego właściwie ci się przydam?

- Potrzebuję twojej krwi.

ROZDZIAŁ 64

Magda spojrzała w stronę, z której dobiegało rozbrzmiewające w ciemności wołanie niewidocznych stworzeń. Oczywiście raczej nic nie zobaczy, ale nie mogła się powstrzymać od zerkania, ilekroć usłyszała dziwne dźwięki. Dobiegające z głębi lasu pohukiwania, wycie i jazgot były nocą - a zwłaszcza w taką noc jak ta - bardzo denerwujące, chociaż znała wiele spośród wydających te odgłosy zwierząt. Błyskawice i grzmoty też przyczyniały się do niesamowitej atmosfery.

Ciemny cień idącego za nią Merritta sprawiał wrażenie, że nawiedził ją duch. Zostawili za sobą Wieżę i jakiś czas szli przez czerń gęstych lasów otaczających Aydindril.

Często myślała, że ten gęsty leśny dywan jest bezkresny, bo wydawał się docierać w najdalsze okolice. Drogi i trakty przecinające lasy łączyły Aydindril z resztą świata.

Mnóstwo razy podróżowała przez rozległe pustkowia, żeby dotrzeć do odległych ludów Midlandów. Podążała leśnymi traktami przez góry do małych królestw na północy, drogami do odległych osiedli na zachodzie, lasami do miast D'Hary na wschodzie i ledwie widocznymi ścieżkami do ludów zamieszkujących zielone równiny Dziczy, daleko na południu.

Za Dziczą, dalej na południe, znajdował się bezkresny, tajemniczy Stary Świat. Chociaż prowadziły tam uczęszczane szlaki handlowe, Magda nigdy nie miała powodu, by udawać się w podróż do odległego imperium. Niektóre pochodzące stamtąd towary świadczyły o tym, że muszą to być egzotyczne krainy.

Prawie się nie odzywała, od kiedy wyszli poza Aydindril, bo nie chciała odwracać uwagi Merritta od tego, co musiał zrobić. W milczeniu rozmyślał nad czekającym go zadaniem, a Magda prowadziła go mało uczęszczanymi ścieżkami.

Nie wiedziała, co Merritt czuje. Od lat do tego dążył, ale w końcu zaczął myśleć, że cel jest poza jego zasięgiem. Ludzie ginęli, starając się zrobić to, na co on za chwilę się porwie. Teraz dzięki Baraccusowi naprawdę miał szansę dopełnić klucz.

Chociaż minęły lata, od kiedy Magda szła tym właśnie szlakiem, to wciąż był on dla niej znajomy. Chociaż wydawał się jej węższy i bardziej zarośnięty niż wtedy, kiedy była młodą dziewczyną. Latarnia oświetlała drogę tylko parę kroków naprzód, ale to wystarczyło, żeby pomiędzy rozbłyskami błyskawic iść bez trudu. Od kiedy wyszli poza Aydindril, bardzo się zachmurzyło, a pioruny uderzały raz za razem.

Magda rozpoznała rozwidlone drzewo, a potem charakterystyczne skupisko granitowych występów, które nagle wyłoniły się z ciemności. Wiedziała, że prowadzą w górę i na drugą stronę grzbietu długiego, opadającego pasma górskiego. Odruchowo wybierała wśród korzeni i szczelin odpowiednie miejsca dla stóp, żeby bezpiecznie się wspinać tym krótkim, lecz trudnym odcinkiem. Zauważyła, że Merritt idzie dokładnie po jej śladach.

Czuł się swobodnie w mrocznych lasach. Ciemno ubrany, wtapiał się w tło. Magda, przyzwyczajona do wędrówek, rozpoznawała po jego sposobie poruszania się, ze i on do nich przywykł. W przeciwieństwie do wielu czarodziejów. Rzadko opuszczali Wieżę. I to go od nich odróżniało.

W powietrzu czuło się deszcz, toteż chciała, żeby jak najszybciej zakończyli zadanie i wrócili do Wieży. Od jej spotkania z radnym Sadlerem, tuż przed zachodem słońca, chmury, które zbierały się na horyzoncie, nadciągnęły i zakryły całe niebo; rozświetlające je błyskawice ukazywały ich złowieszczą zielonkawą barwę. Wiedziała, że ten kolor często zapowiada szczególnie gwałtowną burzę. Chmury odepchnęły gorące, wilgotne powietrze, zastępując je zimnym, porywistym wiatrem.

Pioruny zalewały olbrzymie sosny rozbłyskami ostrego, białego światła, rzucającego dziwaczne cienie, więc wędrówka przez gęsty las nie należała do przyjemności. Kiedy błyskawice gasły, las pogrążał się w ciemności. Na zmianę to rozbłyskiwało oślepiające światło, to robiło się ciemno choć oko wykol. Równie denerwujące były grzmoty towarzyszące błyskawicom. Niekiedy zaraz po błyskawicy i huku ziemią wstrząsał głuchy, przetaczający się w oddali grzmot.

Błyskawice - inaczej niż zwykle podczas burzy - uderzały coraz częściej. Migając pomiędzy grubymi pniami sosen i przelatując niekiedy nad biegnącym wśród gęstego listowia traktem, biły niemal nieustannie. Często uderzały jedna tuż po drugiej, tak że Magda niemal mogłaby iść bez latarni. Ciemność pomiędzy błyskawicami zapadała na zadziwiająco krótkie chwile, lecz bez latarni wtedy, kiedy jaskrawy blask zmieniał się w najczarniejszą noc, byłoby się ślepym.

Pachniało deszczem. Magda pogodziła się z tym, że zmoknie. Czuła też zapach suchych sosnowych igieł zaścielających ziemię, a także woń rosnących tu i tam drzew balsamowych i okalających ścieżkę paproci zwanych cynamonami brązowymi.

- Daleko jeszcze? - zapytał Merritt, kiedy schodzili granią.

Magda przystanęła i wskazała w prawo.

- Gdyby było jasno, pewnie zobaczyłbyś w dole, za drzewami, staw.

Merritt wyprostował rękę, jakby rzucał kamyk. Świetlny rozbłysk, niczym element feerii świetlnej nad ich głowami, popłynął we wskazanym przez Magdę kierunku, oświetlając po drodze ciemne pnie drzew. Zobaczyła, jak odbija się w powierzchni wody, a potem w nią spada i gaśnie.

- Tam jest za stromo i zbyt dużo drzew - orzekł czarodziej. - Potrzebna nam otwarta przestrzeń.

- Przed nami jest takie właśnie miejsce - odparła. - Szlak zaprowadzi nas na dużą polanę nad brzegiem stawu.

Poprowadziła go aż do znajomego wiekowego dębu. Przeszła pod grubym, nisko wiszącym konarem i ostrzegła Merritta, żeby uważał na głowę. Schylił się posłusznie. Szlak wił się odsłoniętymi skalnymi występami, a potem wąską przecinką przez ścianę cedrów. Zeszli kawałek stromym stokiem i znaleźli się na szerokiej, płaskiej otwartej przestrzeni, porośniętej kępami trawy. Wiosną była często zalewana od strony stawu, ale w pełni lata była sucha.

Błyskawice ukazały leżący przed nimi staw i rosnące po bokach kępy olbrzymich drzew, trochę osłaniających ich przed wiatrem. Magda zobaczyła, że po prawej stronie powierzchnię stawu gęsto pokrywają liście lilii kołyszące się na wzburzonej wodzie. Po lewej z kolei rosło sitowie pochylające się przy każdym powiewie wiatru. Za piaszczystym brzegiem rozciągała się ciemna powierzchnia stawu sięgająca do niskiego klifu po drugiej stronie.

- Idealne - powiedział Merritt, rozglądając się.

Jaskrawa błyskawica i grzmot uciszyły wszystkie nocne stworzenia. Kiedy grzmot zniknął w oddali, zostawił po sobie ciszę. Słychać było tylko szum wiatru w drzewach i uderzające o brzeg niewielkie fale. Ciszę szybko przerwał kolejny grzmot.

Kiedy Magda się odwróciła, zobaczyła, że Merritt klęczy i wygładza piach pomiędzy kępami długich traw. Skończył, wstał i otrzepał dłonie.

Postaw latarnię na tamtym głazie - powiedział, wskazując miejsce obok wygładzonego piachu.

Magda stawiała latarnię, kiedy w zimnym powietrzu zabrzmiał brzęk dobywanego miecza. Wyciągana z pochwy klinga wydawała charakterystyczny, groźny dźwięk, od którego przeszywał lodowaty dreszcz. W słabym świetle latarni widziała Merritta stojącego na rozstawionych nogach, z mieczem w ręku. W blasku błyskawicy jego cień padł na miejsce, które właśnie przygotował.

- Umiesz narysować Grace, prawda? - zapytał, unosząc pięść i pokazując pierścień z wygrawerowanym rysunkiem.

- Nie mam daru, Merritcie.

- Mówiłem ci, że to nie jest konieczne. Ja zrobię to, do czego potrzebna jest magia, a ty musisz narysować Grace. Tylko tego od ciebie oczekuję.

- Nigdy nie miałam powodu, żeby samej rysować Grace, ale dość często to widziałam. To nie jest takie skomplikowane. Nie powinnam mieć z tym trudności.

- Musi być narysowana krwią.

Spodziewała się tego, toteż skinęła głową.

Znowu miał tę poważną minę, na której widok Magdzie perlił się na czole pot.

- Miecz też musi posmakować krwi - dodał. - Krew połączy go z Grace.

Magda zerknęła na miecz. Nie wiedziała, co czarodziej miał na myśli, mówiąc, że miecz musi posmakować krwi. Objęła się ramionami w podmuchu zimnego wiatru.

- Ile krwi będzie trzeba?

Stanął pośrodku płaskiej przestrzeni i zatoczył mieczem krąg wokół siebie.

- Grace powinna być na tyle duża, żeby otoczyć miejsce, w którym stoję. Krwi musi wystarczyć, by to narysować. Wszystkie linie muszą być dokładne, pewne i czyste. Obawiam się, że na to potrzeba całkiem sporo krwi.

Odgarnęła z twarzy zwiane przez wiatr kosmyki włosów. Wiedziała, że to nie będzie łatwe. Nalegała, żeby w tym uczestniczyć. Musiała być tą osobą, która to zrobi. Teraz się nie wycofa, choćby nie wiem co.

- Rozumiem powiedziała. - Zrobię, co w mojej mocy.

ROZDZIAŁ 65

Merritt się zbliżył. Odrzucił w tył włosy. Błyskawica rzucała na jego przystojną twarz to jaskrawy blask, to czarny cień.

- Posłuchaj ostatniego ostrzeżenia, Magdo, nie musisz tego robić. To niebezpieczne. Są czarodzieje, którzy...

- Nie mamy pewności, czy możemy im ufać - przypomniała. Zwłaszcza w tak ważnej sprawie.

- Wiem, ale powinnaś rozumieć, że w tej magii należy użyć krwi, żeby uaktywnić niektóre elementy. Twoja krew cię z tym zwiąże, włączy bezpośrednio w zaklęcie. A ono zawiera nie tylko magię addytywną, ale i subtraktywną. I właśnie ta mieszanina zabiła wielu czarodziejów próbujących zrobić to, co my teraz.

Już ją ostrzegał - kilka razy - kiedy szli przez miasto, a jego opadły wątpliwości co do udziału Magdy w całym przedsięwzięciu. Wtedy nie pozwoliła mu się od tego odwieść i nie miała zamiaru pozwolić na to teraz. Lecz do tej pory nie prosiła o wyjaśnienie pewnych rzeczy. Uznała, że kiedy nadejdzie czas, dowie się tego, co powinna wiedzieć. Czas właśnie nadszedł.

- Już to mówiłeś, ale właściwie nie wiem, co to znaczy "być związanym z tym zaklęciem".

Merritt, pełen współczucia, podszedł bliżej i patrząc na nią, uniósł pięść, żeby przyjrzała się pierścieniowi.

- Grace symbolizuje jedność świata życia i świata umarłych, magii addytywnej i subtraktywnej oraz iskry daru przenikającej to wszystko. Lecz Grace to nie tylko proste odwzorowanie magii addytywnej i subtraktywnej, stwarzania i unicestwiania, życia i śmierci, ona łączy je w spójną całość. Rysując Grace własną krwią, do starczasz tych ożywionych elementów potrzebnych do ukończenia klucza. Przedtem brakowało formuł naruszenia mających strzec tych nowych połączeń w mieczu tworzących się zgodnie z procedurami wiązania. Formuły naruszenia mają stabilizować całość podczas fuzji składników addytywnych i subtraktywnych. Naruszają one naturę Grace na czas wystarczający na wniknięcie elementów w cel - w tym przypadku w miecz. Dlatego właśnie zginęli inni: nic nie naruszało Grace, dopóki oba elementy trwale się nie połączą. Tak się dzieje w życiu, kiedy rodzi się czarodziej z darem obu magii, a my próbujemy zrobić to sarno sztucznie. Dzięki formułom naruszenie się dokona i poprzez Grace narysowaną twoją krwią zostanie od ciebie ściągnięte to, co jest potrzebne, z wykorzystaniem obu stron - życia i śmierci właściwych dla twojej egzystencji.

Magda, ku swojemu zdumieniu, zaczynała rozumieć te zasady. To wcale nie ułatwiało jej zebrania się na odwagę, ale przynajmniej zaczynała pojmować naturę zagrożenia.

- Zatem dodam też moc śmierci?

- Tak. Wszyscy któregoś dnia umrzemy, toteż od przyjścia na ten świat niesiemy w sobie utajoną śmierć. Twoja iskra życia zasili Grace, którą wyrysujesz własną krwią. I Grace, tak jak ty, będzie zawierać zarówno moc życia, jak i moc śmierci. Moc Ordena oddziałuje na życie, śmierć i całą naturę istnienia, toteż klucz też musi zawierać oba te elementy. Potrzebuje tak magii addytywnej, jak i subtraktywnej, mocy życia i śmierci, dopiero wtedy będzie kompletny. Poprzez Grace dasz mu oba rodzaje mocy. Kiedy umieszczę te elementy w mieczu, poprzez otwarte naruszenie zaczerpnie moc z twojej siły życia. Lecz jeśli coś pójdzie nie tak, bo formuły są wadliwe lub pomylę się przy rzucaniu zaklęć, albo jeżeli naruszenie siódmego poziomu się nie otworzy, a potem odpowiednio nie zamknie, zostaniesz za zasłoną, w zaświatach, jak czarodzieje, których Baraccus posłał do Świątyni Wichrów. Uwięźli za zasłoną i nigdy nie wrócili.

Magda splotła palce.

- Ufam ci, Merritcie. Długo nad tym pracowałeś. Nikt nie wie o tym więcej od ciebie. Jeżeli można tego dokonać, ty to zrobisz. Nie mogłabym się znaleźć w lepszych rękach.

- A co, jeśli się mylę w jakiejś części? Zrobił nieokreślony gest. Posłuchaj jeszcze raz, Magdo, nie musisz tego robić. Mogę zaprosić jakiegoś czarodzieja i najpierw z nim spróbować. To ich robota. Poświęcili życie takim rzeczom. Nie mam pewności, czy powinnaś...

- Już to omawialiśmy i zostało postanowione. To ważniejsze niż moje życie i wiesz o tym. Mam tylko to jedno życie i nie chcę go stracić, ale teraz wchodzą w grę bardzo ważne sprawy, w które naprawdę wierzę, jak na przykład chronienie wszystkich naszych ludzi. Szkatuły Ordena są w świecie życia. Ktoś je ukradł. Z pewnością zechce je wykorzystać, a kiedy to zrobi, może świadomie lub choćby niechcący uśmiercić nas wszystkich. To ważne, żeby do tego nie dopuścić. Co nam przyjdzie z zamartwiania się tym, co mi tej nocy grozi, skoro chodzi o jutro nas wszystkich? Kto oprócz ciebie może zapobiec najgorszemu? Kto oprócz ciebie może dokończyć klucz? Komu poza mną możesz zaufać? Muszę to zrobić, Merritcie. Wiem, że postarasz się, żebym nie zginęła, ale jeżeli umrę przy tej próbie, to zginę, starając się ocalić wszystko, co żyje, i nie chcę, żebyś się obwiniał. Warto to zrobić. Wolę umrzeć, próbując ocalić cenne życie, niż patrzeć, jak wszystko się kończy, bo nie zrobiłam tego, co do mnie należało. Uwierz w siebie, Merritcie. Zrób to, do czego nikt inny nie jest zdolny. Posłuż się mną, żeby ukończyć klucz.

Długo patrzył jej w oczy przy świetle błyskawic i huku grzmotów.

- J e s t e ś wspaniała, Magdo Searus - powiedział powoli. - Naprawdę wspaniała.

Uświadomiła sobie, że cieszy się, iż tak trudno mu przychodzi narażanie jej życia. Nie chciałaby, żeby było mu to obojętne.

Merritt w końcu wyciągnął otwartą dłoń.

- Podaj mi rękę.

Zrobiła to. Zamknął wielką dłoń na jej przegubie i mocno trzymał.

- Nie ruszaj się - powiedział. - Nie chcę, żebyś się szarpnęła, bo mógłbym ciąć za głęboko.

Magda głęboko wciągnęła powietrze i powoli je wypuściła, starając się uspokoić szybko bijące serce. Nie ostrza się bała, lecz nieznanej ciężkiej próby. Rozejrzała się, przelotnie zastanowiła, czy jeszcze zobaczy świat życia. Spojrzała Merrittowi w oczy.

- Jestem gotowa.

Natychmiast przeciągnął klingą po wewnętrznej stronie przedramienia Magdy, tuż nad nadgarstkiem. Poczuła, jak ostre niczym brzytwa ostrze rozcina skórę, kiedy przesuwał nim po jej ręce, starannie kontrolując głębokość nacięcia. Zabolało. Krew od razu zaczęła spływać. Ciął głębiej, niż Magda się spodziewała. Zrobiło się jej słabo, lecz to przezwyciężyła. Wiedziała, że musi być przytomna.

Patrzyła, jak krew płynie po przedramieniu, po przegubie, dłoni, ścieka na palce i skapuje z nich. Zaszokowała ją taka jej ilość.

- Spiesz się, zanim stracisz za dużo krwi - ponaglił Merritt.

Magda, z uczuciem, że obserwuje samą siebie we śnie, odeszła parę kroków, żeby wyrysować zewnętrzny krąg symbolizujący początek świata umarłych.

Nie. - Merritt chwycił ją za ramiona i zawrócił. - Chcę, żebyś zaczęła od środka. Najpierw musisz narysować gwiazdę.

Spojrzała na jego twarz.

Ale myślałam...

Wiem, co myślałaś, i zawsze tak się rysuje, lecz teraz trzeba zrobić to inaczej, bo posłuży do całkiem innego celu. Zmieniamy elementy. - Zachęcił ją skinieniem głowy. - Najpierw narysuj gwiazdę.

Magdę uczono, że Grace zawsze się zaczyna od zewnętrznego kręgu, potem przechodzi się do wpisanego w niego kwadratu, na stępnie do wewnętrznego kręgu i do środkowej ośmioramiennej gwiazdy, a na koniec rysuje się rozchodzące się od gwiazdy promienie daru przenikające wewnętrzny krąg, kwadrat i przez zewnętrzny krąg wnikające zaświaty. Zawsze jej mówiono, że Grace nigdy nie można inaczej rysować, nawet odruchowo. Grace kreślona przez właściwe osoby, zwłaszcza krwią, była ważnym symbolem, nacechowanym potężną magią i odgrywającym doniosłą rolę.

Magda, choć zatroskana tym wszystkim, zrobiła tak, jak chciał Merritt, i znaczyła krwią prostą linię na piaszczystym gruncie, który wygładził. Uważała, żeby poruszać się powoli, by rysowane krwią linie były ciągłe.

- Dobrze - powiedział. - Teraz narysuj wokół tego świat życia dotykający wierzchołków ramion gwiazdy.

Pioruny biły, grzmoty huczały, a Magda wypełniała jego polecenia. Wiatr zwiewał jej włosy na twarz i musiała je odgarniać, żeby widzieć, jak rysuje. Czego nie oświetliła błyskawica, rozświetlała latarnia. Kiedy dokończyła krąg, Merritt kazał jej narysować kwadrat, a potem krąg zewnętrzny, od którego zwykle zaczynano Grace.

- A teraz narysuj promienie. Musisz zacząć za zewnętrznym kręgiem, w świecie zmarłych, i ciągnąć linie ku środkowi przez wszystkie elementy, póki nie dotkną wierzchołków gwiazdy, czyli elementu stwarzania.

Magda wbiła w niego wzrok.

- Na pewno, Merritcie? Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś ośmielił się rysować promienie ku środkowi, od śmierci ku Światłu Stwórcy. To wygląda na profanację.

Kiwał głową.

- Wiem. Ale chcę, żebyś właśnie tak zrobiła. Mieszamy elementy, pamiętasz? Do tego są kalkulacje ryftu. Po to były mi potrzebne formuły naruszenia siódmego poziomu. Szybko, zanim stracisz za dużo krwi.

Kiedy skończyła, kręciło się jej w głowie. W całym ciele - z wyjątkiem palców - czuła mrowienie. Palce zdrętwiały.

Dotarło do niej, że świat przechyla się pod dziwnym kątem. Merritt ją chwycił, zanim upadła na ziemię.

Posadził ją, opierając o leżący pień drzewa. Ucisnął ranę.

- Dobrze się spisałaś, Magdo.

Poczuła wnikający w rękę ciepły strumyk magii.

- To powstrzyma krwawienie, żeby rana zaczęła się goić - powiedział. Ledwo go słyszała.

- Chcę, żebyś tu siedziała i odpoczywała, kiedy będę pracować. Bądź dla mnie silna. Musisz być silna w kolejnej fazie.

Magda potaknęła, ale on już spieszył do Grace narysowanej krwią.

Jej krwią.

ROZDZIAŁ 66

M a g d a opierała się o pień i patrzyła, jak błyskawica rozświetla chmury, nadając im zieloną barwę. Pioruny przemykały z jednego miejsca w drugie, przecinając zygzakami niebo, wywołując trzeszczący huk. Magda czuła, jak głuchy grom wstrząsa piaszczystym gruntem.

Ta zielona barwa budziła w niej jakieś wspomnienia, ale nie mogła ich przywołać.

Kiedy się zorientowała, że nie wszystkie błyskawice i nie każdy grzmot pochodzą z nieba, podparła się łokciami o pień, żeby się trochę podciągnąć w górę. Merritt, stojąc w pobliżu środka Grace, dwoma palcami ciągnął świetlną linię, jakby odwijał przędzę z motka. Przed nim wznosiła się struktura z cienkich świetlnych linii połączonych w misterne rusztowanie. To była sieć weryfikująca, skomplikowana ponad wszelkie wyobrażenie.

Wokół sieci śmigała błyskawica, przeskakując od jednego węzła do drugiego lub nadlatując z ciemności, żeby złączyć się z nią, dotykać tu i tam, sprawdzać, niemal smakować.

Pośrodku struktury wisiał w powietrzu Miecz Prawdy, wysoko nad ziemią. Do połowy wystawał ponad sieć, powoli się obracał wokół własnej osi. Przy tym ruchu od klingi odbłyskiwało barwne światło jarzących się linii, rozchodząc się we wszystkie strony nad Grace.

Kiedy Merritt dodawał kolejne linie, inne same wyskakiwały z różnych punktów, ustanawiając nowe złączenia. Struktura stawała się coraz wyższa, miecz obracał się w niej. Merritt obchodził ją z zewnątrz, dodając tu i tam linie, niektóre przeciągając łukiem od punktu do punktu, jakby wzmacniał miejsca, które uznał za słabe.

Struktura zaczęła się tworzyć sama, a Merritt pobiegł ku wierzchołkom gwiazdy i zaczął rysować zaklęcia na piaszczystym gruncie. Palcami szybko i precyzyjnie kreślił linie, póki narys nie był ukończony. Przechodził od jednego do drugiego wierzchołka gwiazdy, przy każdym rysując misterny wzór. Magdzie każde zaklęcie wydawało się inne.

Kiedy skończył wszystkie osiem, wrócił do jarzącej się struktury, w różnych miejscach naciskał ją palcami, wypróbowując, a potem tu i ówdzie starannie dodał świetlną linię, żeby usztywnić całość.

Magda miała wrażenie, że jej głowa znajduje się w imadle. Ucisk sprawiał ból. Nie znała źródła tego bólu. Zastanawiała się, czy to przez jej sprzężenie z Grace i zaklęciami, czy po prostu na skutek utraty krwi. Nie wiedziała, czego się spodziewać, kiedy obserwowała, jak sieć sama się buduje, sięga coraz wyżej i rozszerza u podstawy. Słupy światła wyrastały z boku świetlnej konstrukcji i zakotwiczały się przy konturach gwiazdy narysowanej jej krwią. Widziała, jak wsysają jej krew.

Merritt dwoma palcami dotknął struktury, jakby szczypał powietrze, i pociągnął świetlną linię od jarzącej się konstrukcji, poprzez Grace, aż przyczepił ją do jednego z promieni gwiazdy w miejscu, w którym przecinał krąg symbolizujący świat umarłych.

Magda zachłysnęła się powietrzem, wzdrygnęła. Zacisnęła zęby z bólu. Miała wrażenie, że ktoś wbił igłę w jej lewy bok i zaczął wielki ścieg. Starała się oddychać pomimo dojmującego bólu.

Merritt pospiesznie przeszedł na przeciwległą stronę struktury i pociągnął drugą świetlną linię od konstrukcji do końca promienia po tej stronie, gdzie wnikał w zaświaty.

Magda znowu zachłysnęła się oddechem, czując wbijającą się w nią igłę, tym razem w prawym boku. Kiedy Merritt pociągnął przez Grace kolejną świetlną linię, poczuła następne ukłucie, tym razem na wysokości krzyża. Przycisnęła dłonie do obolałego miejsca, pragnąc, żeby ból ustał, ale tak się nie stało.

Ciemne, mgliste kształty zaczęły wirować wokół świetlistej sieci weryfikującej. Błyskawice strzelały od struktury ku tworzącym wirujący krąg kształtom, a Magda czuła kolejne ukłucia na wysokości talii, towarzyszące świetlnym liniom przeciąganym przez Merritta poprzez zasłonę na Grace. Miała wrażenie, że jest przyszywana do ziemi. Ledwo mogła się poruszyć, ledwo mogła oddychać.

Wysoko w górze błyskawice rozjarzyły chmury i niebo falującym zielonkawym blaskiem rozlewającym się na cały firmament.

Wtedy zobaczyła, że miecz zaczął świecić łagodną poświatą, pulsującą to ciepłą żółcią, to zielenią, odpowiadającą barwom w chmurach.

Merritt opadł na kolana i rysował kolejne zaklęcia w rozmaitych miejscach Grace. Magda nie mogła się poruszyć i z trudem, płytko oddychała przez zaciśnięte zęby. Miała wrażenie, że jest rozdzierana na pół.

Kołująca nad strukturą ciemna masa rozszerzała się, aż wreszcie Magdzie się zdawało, że porusza się całe niebo. Najdalsze od centrum elementy krążyły wolniej. Im bliżej jarzącej się sieci, tym szybciej się obracały. Pośrodku płonął punkt intensywnego zielonawego światła.

Magda uświadomiła sobie, że zieleń widać nie tylko w chmurach. Zdawało się, że samo powietrze nabierało tego dziwnego odcienia.

I wtedy sobie przypomniała. Baraccus jej powiedział, że zasłona świata zmarłych lśniła niespotykaną zielenią, kiedy przez nią przechodził. Mówił, że kiedy przeszedł przez tę zieloną ścianę, wiedział, że znalazł się w zaświatach. Nazwał to zieloną łąką dusz.

Aż wstrzymała oddech, bo wydało się jej, że w kołujących nad strukturą chmurach ujrzała twarz. W falującym zielonym blasku zobaczyła następną i kolejną. Każda miała szeroko otwarte usta i straszliwie krzyczała. Każda była wykrzywiona bólem i strachem. Wycie wypełniło powietrze i zlało się w ryk wichru.

Wkrótce miało się wrażenie, że w wirującym nad jarzącą się strukturą powietrzu unoszą się tysiące przezroczystych postaci.

Ich głosy były nie do wytrzymania. W przeciągłym, rozdzierającym wyciu mieszały się zgroza, udręka i ból. Zielone powietrze było zatłoczone kłębiącymi się, przejrzystymi postaciami, bo tyle dusz walczyło o miejsce. Żadna nie wydawała się realna czy żywa, lecz ich ruchy były celowe.

Magda się zastanawiała, czy umarła i wciąga ją świat duchów, czy też trwa w zawieszeniu, ledwie żywa, za zasłoną w świecie umarłych. Zastanawiała się, czy podobnie odczuwał to Baraccus.

Powietrze nad mieczem zapłonęło strzelającym w górę słupem ognia. Nawet z tej odległości miała uczucie, że żar przepali ją do kości.

Miecz rozgrzał się do białości. Lśnił jaśniej nawet niż błyskawice. Tak jaskrawo, że raził oczy. Niebo nad nim płonęło czerwonym i pomarańczowym ogniem, wirującym i kłębiącym się, czerniejącym, kiedy się oddalał, zastępowany jeszcze jaskrawszym, stale napływającym pomarańczowym płomieniem.

Ziemię wokół jarzącej się sieci weryfikującej pokrywał dywan migotliwego, błękitnego ognia.

Pośrodku tego wszystkiego Merritt przebiegał przez ogniste ściany, ciągnąc kolejne linie i rysując kolejne zaklęcia. Świat był morzem ognia, piekłem, a postacie w zielonym powietrzu wyły z furii i męki.

Magda czuła przepływające przez nią fale gorąca, bijące od rozpalonego do białości miecza. Jarzył się oślepiająco.

Pomyślała, że żar pewnie spali jej płuca. Przestrzeń nad nimi była stropem kłębiących się płomieni. Hałas był ogłuszający.

Z ognia w górze do rękojeści miecza strzeliła błyskawica, czarna jak sama śmierć. Ilekroć czarna błyskawica dotykała oręża, natych miast stawało się równie czarne. Magda wiedziała, że widzi magię subtraktywną.

Z punktów Grace poza zewnętrznym kręgiem strzeliły czarne błyskawice i uderzyły w głownię rozjarzonego miecza. Miała wrażenie, że każdy zygzak rodzi się w jej duszy.

Jednocześnie, z ogłuszającym hukiem, z głowni miecza buchnęły ku niebu oślepiające, jaskrawe błyskawice. Zdawało się, że miecz pęknie od tego żaru z odmiennych światów.

Merritt wstał i uniósł ręce. Ilekroć je unosił, ze stawu wzbijały się słupy wody i zalewały miecz. Kiedy opadały na miecz i świetlną strukturę, Magda widziała poprzez wodę jaśniejący oręż.

Ze stawu wzbijały się coraz to nowe fontanny wody i opadały na miecz, w górę buchały kłęby pary.

Oślepiająco białe i czarne jak smoła błyskawice raziły oczy Magdy. Od huku bolały ją uszy. Miecz dymił i parował, wycie podobne do ryku kłębiących się w zielonym powietrzu dusz.

Magda miała wrażenie, że pęknie jej głowa. Ból w boku był taki, że nie mogła oddychać. Ogromny ciężar miażdżył jej pierś, nie pozwalał wciągnąć powietrza w płuca.

Wszystko zaczęło blaknąć. Obraz i dźwięk wydawały się odległe.

A potem Miecz Prawdy nagle opadł ku ziemi.

Magda krzyknęła. Kiedy miecz spadał, miała wrażenie, że ostrze wbija się w czubek jej głowy i przenika aż do wnętrza duszy.

Świat z zielonego stał się czarny, jakby zatrzasnęły się wielkie żelazne wrota.

ROZDZIAŁ 67

Magda miała mgliste wrażenie, że leży na czymś miękkim. Leciutko rozchyliła powieki. Światło raziło w oczy.

Cała się trzęsła. Uświadomiła sobie, że zmarzła i jest przemoczona do suchej nitki. Wtedy sobie przypomniała, że kiedy byli w lesie, zaczął padać deszcz wielkimi, lodowatymi kroplami. Nie sądziła, że dalej jest w lesie, ale - wstrząsana atakami dreszczy - nie mogła się zorientować, gdzie się znajduje.

Zobaczyła w pobliżu rozmazaną postać Merritta. Dobrze go widzieć.

Nie mogła zogniskować wzroku, ale udało jej się wypatrzyć stół i krzesło. Na stole było coś czerwonego. Zobaczyła posągi, stosy książek, zwoje, kości i najrozmaitsze rzeczy zaścielające podłogę. Wokół izby porozstawiano palące się świece - na niskich stolikach, innych sprzętach i na stole.

Kiedy zaczęła wyraźniej widzieć, uświadomiła sobie, że leży na wiklinowej kanapie w domku Merritta. Nie pamiętała, jak się tu dostała.

Merritt się zbliżył i w ciszy, lekko pochylony, przesunął dłońmi od głowy Magdy ku stopom. Poczuła, jak zimne, przemoknięte odzienie wysycha. Zanim dotarł do stóp, było zupełnie suche. Przenikliwy ziąb zniknął, ogarnęło ją kojące ciepło.

Ale nadal wszystko ją bolało.

- Żyję? - wykrztusiła.

Merritt się odwrócił i spojrzał na nią. Uśmiechnął się.

- Jak najbardziej. Jesteśmy u mnie, w Aydindril. Tu było bliżej niż do Wieży. Chciałem cię zabrać z dworu. To dopiero była burza! Było z tobą kiepsko. Reakcja na łączące się elementy była silniejsza, niż się spodziewałem, ale nie tak fatalna, jak się obawiałem. Naruszenie wytrzymało.

Musnął palcami jej ramię.

- Byłaś silna, Magdo. Dobrze się spisałaś. Ale bałem się iść z tobą aż do Wieży.

- Niosłeś mnie?

Potaknął.

- Nie sądziłem... pomyślałem, że lepiej tutaj schować się przed deszczem i zadbać, żebyś jak najszybciej odzyskała siły.

- Miecz - powiedziała, oblizując popękane wargi.

- Co z nim?

- Udało się, Merritcie? Zdołałeś ukończyć klucz?

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Tak. Dzięki tobie. Mogłem tego dokonać dzięki twojej sile i determinacji.

- Zrobiłeś to...

- MY to zrobiliśmy. - Uścisnął jej dłoń. - Uzdrowiłem cię, ale teraz musisz wypocząć. Bardzo tego potrzebujesz, a magią ci tego nie zapewnię.

Mgliście sobie przypominała, że trzymał w dłoniach jej głowę. Już ją uzdrawiano, toteż wiedziała, co robił. Jego dotyk był jednak odmienny. Była w nim gwałtowna intensywność i zarazem łagodność, która ją uspokajała i rozluźniała.

Tylko wyrywkowo pamiętała, jak się nad nią nachylał, jak mokli w deszczu. Ale świetnie pamiętała ból i przerażenie, że umrze w ciemnym lesie.

Magda nie wiedziała, z czego trzeba było ją uleczyć, lecz zdawała sobie sprawę, że przez jakiś czas przebywała po drugiej stronie zasłony życia.

Merritt poszedł tam za nią i sprowadził ją z powrotem.

- Wciąż jest noc?

- Nie. Już ranek.

- Ranek? - Magda próbowała unieść się na łokciach, ale nie miała siły. - Musimy iść, Merritcie. Musimy się dostać do lochu. Znaleźć tę zbiegłą czarodziejkę. Jeśli nadal żyje. Mogą ją w każdej chwili ściąć.

Dłoń Merritta delikatnie popchnęła ją na poduszkę.

- Wiem, ale musisz odpocząć. Uleczyłem cię, a jeśli masz w pełni odzyskać siły, powinnaś wypoczywać. Tego nie mogę za ciebie zrobić, a ty niczemu nie podołasz, jeżeli najpierw nie dojdziesz do siebie.

W jego głosie słychać było poważną nutę. Magda spojrzała na niego. Oczy zdradziły, jak bardzo jest zatroskany. Przeraziło ją to, co wyczytała w jego orzechowych oczach.

- Wyzdrowieję? Przeżyję?

Odrobinkę się uśmiechnął.

- Jeśli wypoczniesz. Twoje ciało potrzebuje snu.

Magda zmrużyła oczy, starała się zogniskować wciąż nieostre widzenie, żeby zobaczyć miecz u jego boku.

Merritt to zauważył i powiedział: - Wisi na krześle.

- Proszę - wykrztusiła, pokonując ból gardła. - Mogę go zobaczyć? Chcę go dotknąć.

Merritt podrapał się w skroń. - Dobrze.

Podszedł do krzesła stojącego przy stole nakrytym czerwonym aksamitem, na którym zwykle leżał miecz. Kiedy wyciągnął oręż z wiszącej na krześle pochwy, w izbie rozległ się dźwięczny szczęk stali. Brzmiał tak samo, a jednak jakoś inaczej. Współbrzmiał z czymś, co tkwiło w głębi Magdy.

Merritt przyniósł jej miecz ułożony na otwartych dłoniach. Magda sięgnęła i dotknęła rękojeści, przesunęła palcami po wypukłych literach słowa Prawda.

Wyciągnęła obie ręce. Merritt pozwolił jej go wziąć.

Położyła miecz na sobie, poczuła jego solidny, przyjemny ciężar. Rękojeść leżała na jej piersi, tuż pod brodą. Po tym wszystkim, co przeszła, miecz był o wiele lepszy od koca. Świadomość, że jest ukończony, dawała niedającą się opisać słowami satysfakcję. Trzymała oburącz rękojeść, pozwalając, by przepełniało ją głębokie zadowolenie, że tego dokonali.

Merritt zrobił coś niemal niemożliwego. Klucz był ukończony. Magda zdołała mu pomóc i Miecz Prawdy był gotowy.

Chociaż nie miała daru, wyraźnie czuła zaklętą w nim magiczną moc. Moc przewyższającą wszystko, czego oczekiwała. Buzującą niczym burza. I potężniejszą od burzy. To była furia i wściekłość, miłość i życie - splatające się, spajające w najdelikatniejsze warstwy czegoś nowego i niezwykłego.

Był to oręż jak żaden inny, przewyższający każdą broń.

Wspaniale było go trzymać, wiedząc, że to oni wykonali, że nigdy go nie wypuszczą go z rąk.

Magda głęboko westchnęła, usatysfakcjonowana i - trzymając oburącz leżący na niej Miecz Prawdy, słuchając monotonnego bębnienia deszczu o dach - pozwoliła sobie zasnąć.

ROZDZIAŁ 68

N a pewno dobrze się czujesz? zapytał cicho Merritt, kiedy szli szerokim korytarzem. - Bardziej bym w to wierzył, gdybyś dłużej wypoczywała. Przeszłaś bardzo ciężką próbę.

Ten sektor Wieży był przeznaczony dla Straży. Korytarz miał zwyczajne kamienne ściany, belkowany strop i drewnianą podłogę. Znajdowały się tu, w rozmaitych odnogach, koszary, stołówki i świetlice. Kiedy mijali skrzyżowania, Magda zauważyła, że niektóre korytarze są pełne żołnierzy. W metalowych uchwytach tkwiły płonące pochodnie, płomienie się kołysały, kiedy przechodzili. Pachniało stęchlizną, a w pobliżu pochodni czuło się też duszącą woń smoły.

Pospiesznie szli w ich stronę dwaj żołnierze w lśniących pancerzach na błękitnych tunikach, pogrążeni w poufnej rozmowie. Magda odczekała, aż znaleźli się poza zasięgiem słuchu, i dopiero wtedy odpowiedziała Merrittowi.

- Czuję się świetnie. Przestań w kółko o to pytać, dobrze?

Merritt spojrzał na nią sceptycznie, ale nic nie powiedział. Od czasu do czasu zerkał na nią kątem oka, jakby sprawdzał, czy wciąż się trzyma na nogach.

Magda miała nadzieję, że nie jest za późno. Spała cały dzień, aż do wieczora. I choćby nie wiem jak potrzebowała wypoczynku, nie chciała dłużej leżeć. Miała dość siły, żeby działać. Tylko to się teraz liczyło.

- Czyż nie wyglądam świetnie?

Merritt wreszcie się uśmiechnął.

- Tak, z pewnością świetnie wyglądasz. - Poczerwieniał. - Chciałem powiedzieć, że wyglądasz, jakbyś odzyskała siły.

Magdę rozbawiło jego zażenowanie i uśmiechnęła się.

Prawdę mówiąc, wcale tak dobrze się nie czuła. Była wyczerpana, z trudem stawiała kroki, ale martwiła się, że czarodziejka ze Starego Świata może zostać stracona, zanim do niej dotrą. To mogła być ich jedyna szansa na zdobycie informacji o tym, co knuje wróg. Skoro stawka była tak wysoka, Magda nie mogła się przejmować swoim zmęczeniem.

Spodziewała się, że generał Grundwall nadal jest na służbie, pomimo późnej pory. Wiedziała, że z poświęceniem wypełnia swój obowiązek i chroni wieżę oraz tych, którzy tu mieszkają i pracują. Pamiętała, że Baraccus często napominał generała, by trochę się przespał, bo inaczej na nic się nie przyda. Ten rzadko brał sobie do serca te łagodne napomnienia.

Grupki żołnierzy tłoczyły się przy przejściu do kwatery głównej Straży Wieży, toteż Magda była pewna, że generał tam jest. Niektórzy żołnierze w błękitnych tunikach i lekkich pancerzach trzymali jakieś papiery lub zwoje, chcąc zdać generałowi raport. Inni wybierali się na patrol. Światło licznych lamp z odbłyśnikami, przymocowanych do kamiennych ścian przed łukowatym przejściem, odbijało się od lśniących zbroi i oręża. To było męskie środowisko, w którym Magda poczuła się nie na miejscu.

Kiedy mijali spieszących w obie strony żołnierzy i grupki oficerów omawiających zadania i plany na najbliższą noc, Magda dostrzegła generała wychodzącego ze sztabu. Był średniego wzrostu, krzepki jak dąb, z muskularnymi ramionami i karkiem rozszerzającym się od uszu ku masywnym barom. Pomyślała, że wygląda na takiego, co by przesunął górę, gdyby mu tarasowała drogę.

Wydawał krótkie rozkazy, wysyłając żołnierzy na patrole, lub mówił oficerom, jak rozstawić warty. Brał dokumenty od czekających wojaków, rozmawiając przy tym z innymi. Przeglądał każdy raport i dziękował temu, od którego go dostał. Wkrótce miał w wielkiej łapie plik kartek.

Kiedy generał Grundwall zauważył Magdę, idącą ku niemu przez tłum żołnierzy, twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech.

Natychmiast stała się czujna.

Uśmiechanie się nie było w stylu generała. Był poważnym żołnierzem, zdrowym i krzepkim pomimo siwych skroni. Często jeździł z żołnierzami na misje lub przemierzał całe mile, patrolując Wieżę, chodził tam i z powrotem po niezliczonych schodach, sprawdzając, czy jego ludzie są bezpieczni. Był skupiony, rozsądny i poważny. Nie był kimś, kto uśmiecha się ot, tak sobie.

Od czasu dziwnych zgonów w Wieży był - delikatnie mówiąc rozdrażniony. Uważał, że te morderstwa źle o nim świadczą. To, że się powtarzały, coraz bardziej go denerwowało.

A tu nagle się uśmiecha, jakby był na balu po paru głębszych.

- Lady Śearus! Tak się cieszę, że cię widzę! - powiedział, spiesząc ku niej.

Stojący u jej boku Merritt sprawiał, że generał wydał się jej o wiele niższy i nie tak muskularny.

- Możemy porozmawiać na osobności, generale Grundwall? Chcę pana o coś zapytać.

- Oczywiście, oczywiście - odparł, wciąż się uśmiechając i gestem kierując Magdę do pobliskiej niszy z posągami dawnych sław żołnierskich.

Zanim zdążyła się odezwać, uśmiechnięty generał oznajmił: - Muszę ci złożyć gratulacje, lady Searus.

Teraz się zaniepokoiła. Generał znów przemówił, zanim zdążyła wypowiedzieć słowo: - To wspaniałe wieści, po prostu wspaniałe. Właśnie tego Wieża potrzebowała. To rozproszyło mrok.

Magda nie tylko była zdumiona, ale i coraz bardziej zaniepokojona. Uznała, że powinna zachować jak największą ostrożność.

- Jak się dowiedziałeś, generale?

Wyprostował się z dumnym uśmiechem i zatknął kciuki za pas.

- Prokurator Lothain mi powiedział. Osobiście.

Musiała opanować zaskoczenie.

- T a k ?

Generał Grundwall potaknął. Rozejrzał się, upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu.

- Muszę przyznać, że martwiłem się sytuacją w Wieży, ale teraz się uspokoiłem, skoro masz poślubić naszego nowego Pierwszego Czarodzieja. - Uniósł rękę i znowu się rozejrzał. - Nie martw się, jeszcze nie powiedziałem moim ludziom, że Lothain ma zostać Pierwszym Czarodziejem. Wiem, że tę wiadomość należy zachować na sesję rady. Ale dla mnie najważniejsza jest wieść, że znowu będziesz żoną naszego Pierwszego Czarodzieja. Brak mi słów, żeby wyrazić, jaką ulgę poczułem.

Magda i Merritt wymienili spojrzenia.

Madga nie mogła się powstrzymać i spytała: - Dlaczego ulgę?

Uniósł brew.

- Lady Searus, jesteś powszechnie szanowana. Może nie jesteś tego świadoma, lecz twoich słów się słucha i je ceni. Ludzie wiedzą, że zawsze przemawiałaś przed radą z ważnych powodów i często byłaś jej sumieniem. Mówiłaś w imieniu tych, którzy sami nie mogą tam wystąpić. To zapewniło ci szacunek mieszkańców Wieży. Mnóstwo osób miało wątpliwości co do Lothaina, a to, co o nim powiedziałaś... cóż, wyraziłaś niepokój wielu z nich. Są jednak i tacy, którzy ufają Lothainowi, wierzą, że jest naszym wybawcą, bo wyłapuje zdrajców. Jego zwolennicy chętnie by ci poderżnęli gardło. Ogromnie się niepokoiłem o twoje bezpieczeństwo, bo tacy fanatycy często są podli. Lecz Lothain wszystko mi wyjaśnił, wytłumaczył, że żałoba po samobójstwie Baraccusa tak cię przytłoczyła. Jak powiada, taka żałość może nawet dobrych ludzi skłaniać do niewłaściwych czynów i dlatego należy im wybaczać. Ale twój ślub z nim załatwi sprawę i uciszy wszel kie wątpliwości co do mianowania Lothaina Pierwszym Czarodziejem. Ludzie będą zadowoleni, uspokoi ich to, że mu ufasz. No bo skoro za niego wychodzisz! - Uderzył się pięścią w pierś. - Jestem spokojny i zadowolony! Chcę ci powiedzieć, że to naprawdę wyciszy nastroje w Wieży. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że dla ciebie tak dobrze sprawy się ułożyły i że znowu będziesz żoną Pierwszego Czarodzieja.

Magda z trudem powstrzymywała wściekłość.

- A kogóż tu mamy? spytał generał, kierując charakterystyczne dla siebie podejrzliwe spojrzenie na Merritta.

- J e s t e m Merritt - powiedział czarodziej z miłym uśmiechem.

Magda była pewna, że wymuszonym.

Merritt wyciągnął rękę. Generał Grundwall, nadal podejrzliwy, ją uścisnął.

- Merritt jest konstruktorem - oznajmiła Magda, znów kierując na siebie uwagę generała. - Przekazuję mu narzędzia Baraccusa, bo mnie nie są potrzebne. On zrobi z nich dobry użytek.

- Aha - mruknął generał, kiwnięciem głowy dając do zrozumienia, że jego podejrzenia zostały rozwiane. To miłe z twojej strony. Jestem pewien, że Pierwszy Czarodziej Baraccus by tego chciał.

- Też tak pomyślałam - stwierdziła Magda.

Generał Grundwall nachylił się do niej.

- O co chciałaś mnie zapytać?

Magda, zagadnięta tak znienacka, pospiesznie szukała słów.

Jeśli generał jest po stronie Lothaina, to nie należy się spodzie wać, że ją zaprowadzi do czarodziejki, którą prokurator zamierzał stracić. Przez chwilę miała ochotę mu zaufać i powiedzieć, że nie ma zamiaru poślubić Lothaina, że w żadnym wypadku tego nie zrobi. Była wściekła na prokuratora, że ma czelność opowiadać ludziom takie bajki.

Generał wpatrywał się w nią, czekając na jej odpowiedź, toteż się opamiętała - nie mogła ryzykować i mu zaufać.

- Jak mówiłam, prowadzę Merritta, żeby mu pokazać narzędzia Baraccusa. Przechodziliśmy w pobliżu i miałam nadzieję, że cię spotkam. Chciałam zapytać, czy znalazłeś człowieka, który zamordował Izydorę. - A, spirytystkę. - Zachmurzył się generał. - Nie. Niczego nie udało się nam znaleźć. Co jest tym bardziej niepokojące, że nie tylko ją zamordowano w tak straszny sposób. Magda westchnęła z rozczarowaniem. - Przykro mi słyszeć, że zabójca nadal jest na wolności. Miałam nadzieję, że już go złapano.

Generał ponuro kiwnął głową.

- Zamordowano wielu czarodziejów pracujących na dolnym poziomie Wieży, a nawet kilku spośród tych na wyższych poziomach.

- Chcesz powiedzieć, że zabito ich tak jak Izydorę? W ten sam sposób?

- Otóż to. Rozszarpano. A także moich ludzi z dwóch patroli.

Zdziwiona Magda pochyliła się lekko ku niemu.

- Patroli? A więc uzbrojonych żołnierzy?

Skrzyżował na piersi muskularne ramiona.

- Tak jest. W pierwszym było trzech żołnierzy. Po kilku dniach zaatakowano patrol czteroosobowy i też wszystkich zabito. Zostali rozszarpani. W korytarzu, w którym ich znaleziono, było pełno krwi i wnętrzności. Nawet nie wiemy, do kogo należały poszczególne szczątki. Nie mogliśmy ich zidentyfikować i dopiero po policzeniu żołnierzy ustaliliśmy, kim byli zabici.

- Drogie duchy - wyszeptała. - To okropne. Tak mi przykro. Nie ma podejrzanych?

- Nie. Jego spojrzenie nagle stało się przenikliwe i nieprzyjemne. - Mówiłaś, że ten człowiek, który na twoich oczach zabił Izydorę, był martwy?

Magda wzruszyła ramionami, starając się uniknąć sprzeczki. To nie był odpowiedni czas ani miejsce. Mieli ważniejsze sprawy na głowie.

- Wyglądał jak trup. Tylko tyle mogę powiedzieć. Może po prostu był niechlujny i bardzo brudny. Może posługiwał się magią i właśnie dlatego był taki silny, że mógł to zrobić.

- Aha. Generał w zamyśleniu pokiwał głową. To brzmi sensownie.

- Niepokoi mnie wiadomość, że nikogo nie złapano.

Przez chwilę generał patrzył na Merritta, potem znów bacznie łypnął na Magdę.

- Nic ci nie jest? Wyglądasz... bo ja wiem... na zmęczoną.

- Bo jestem zmęczona. Tyle się ostatnio działo w moim życiu.

Grundwall znowu się uśmiechał.

- Rozumiem.

Magda poczuła, że się rumieni na skutek nowo rozbudzonego gniewu.

- Muszę już iść. Merritt chce zabrać narzędzia i wrócić do siebie. A ja pewnie powinnam wypocząć.

- Oczywiście, lady Searus - powiedział generał, skłaniając głowę. - Jeszcze raz gratuluję zbliżającego się ślubu z naszym nowym Pierwszym Czarodziejem. Jestem przekonany, że wszystkich w Wieży te wieści ucieszą tak jak mnie. Ludzie cię cenią i twoja decyzja doda im otuchy.

Magda kiwnęła głową.

- Dziękuję, generale Grundwall.

Zanim zdążył coś dodać, odwróciła się i odeszła. Merritt pospieszył za nią i trzymał się u jej boku.

ROZDZIAŁ 69

Magda kroczyła, zaciskając gniewnie pięści. Mijali idące w przeciwnym kierunku grupki żołnierzy, a ona zdecydowanie maszerowała kamiennym korytarzem.

- O co mu chodzi? - zapytał wreszcie Merritt, a sądząc po głosie, był równie wściekły jak ona.

- Czyż to nie oczywiste? Zapewne są przeciwnicy mianowania Lothaina Pierwszym Czarodziejem. Najwyraźniej stara się wyciszyć opozycję, umocnić poparcie i przeciągnąć ludzi na swoją stronę. Wygląda na to, że mu się udaje. Grundwall uważa, że to będzie korzystne dla mieszkańców Wieży. Lothain bez wątpienia liczy na taką właśnie postawę. Prawdopodobnie sądzi, że kiedy się przekonam, jacy wszyscy są zadowoleni, jak to rozładowuje napięcie i dodaje otuchy ludziom w trudnych czasach, nie będę miała wyboru, jak przystać na jego plan. Próbuje na mnie wymusić małżeństwo, żebym się zgodziła dla dobra Wieży. - Ale tego nie zrobisz - powiedział Merritt.

Nie zabrzmiało to jak pytanie. Magda popatrzyła na niego chmurnie. - Rozum ci odebrało?

Westchnął z tłumioną irytacją.

- Dokąd właściwie idziemy?

- Do lochu.

- Do lochu? - Chwycił ją za ramię i energicznie zatrzymał. Rozejrzał się, upewniając się, że żaden z żołnierzy nie jest na tyle blisko, by ich usłyszeć. - Oszalałaś?

Magda stanowczo mu odpowiedziała: - Słuchaj, Merritcie, mamy coraz mniej czasu. Jeśli ta kobieta nadal żyje, musimy się do niej dostać. - Wyrzuciła w górę ręce. Zmarnowałam cały dzień na spanie i nie możemy sobie pozwolić na dalszą stratę czasu.

- To nie była strata czasu - powiedział uspokajającym tonem. Dzięki temu nie umarłaś.

Magda głęboko odetchnęła, próbując wyciszyć gniew wywołany rozmową z generałem. Nie chciała, żeby Merritt pomyślał, że to na niego się gniewa albo że ma mu za złe to, co zrobili. Tylko on jej wierzył i starał się pomóc. Ściszyła głos, mówiąc: - Wiem i jestem wdzięczna, naprawdę. Uleczyłeś mnie, lepiej się czuję. Wiem, że potrzebny mi dłuższy wypoczynek, żebym mogła całkiem dojść do siebie, ale teraz nie ma znaczenia to, jak bardzo jestem wyczerpana. Możemy nie mieć innej szansy. Musimy dotrzeć do tej czarodziejki.

Merritt potaknął i było widać, że ochłonął.

- Rozumiem i też uważam, że sprawa jest pilna. W końcu to ode mnie się dowiedziałaś o zbiegłej czarodziejce, pamiętasz?

- Pamiętam.

- A jak według ciebie się do niej dostaniemy bez pomocy generała Grundwalla? Nie wpuszczają ot, tak sobie odwiedzających do więźniów.

Minęła ich spiesznie grupa żołnierzy zerkających na kobietę, która się znalazła w ich królestwie. Posłała im uprzejmy uśmiech. Większość go odwzajemniła. Kiedy przeszli, Magda nasunęła na głowę kaptur peleryny i ruszyła w dalszą drogę. Spojrzała na Merritta spod obrzeża kaptura.

- Słyszałeś generała. Jestem szanowana. Dla mnie to nowość, ale może nie dla strażników w lochu. Na pewno się nie spodziewają, że w środku nocy pojawi się wśród nich kobieta, żona zmarłego Pierwszego Czarodzieja.

Merritta znów zaczęło ponosić.

- I co ci to da?

- Zaskoczenie daje czasem największą przewagę.

Łypnął na nią podejrzliwie.

- Gdzie to słyszałaś?

- Baraccus mi powiedział.

- Miał rację, ale w tym przypadku jest inaczej.

- Zaskoczenie na pewno zadziała na naszą korzyść.

- A jeśli nie?

Magda ujęła go za ramię i pochyliła się ku niemu. Akurat zaczęli schodzić po szerokich, kamiennych schodach. Odgłos ich kroków niósł się echem, toteż mówiła cicho: - Musimy spróbować, Merritcie. Czas pracuje przeciwko nam. Jeśli już jej nie stracili, choćby dzisiaj, kiedy spałam, z pewnością wkrótce zetną jej głowę, może nawet jutro. Nie możemy zwlekać. Skoro ją osądzili i skazali na śmierć, nie pozostanie długo przy życiu, najwyżej parę dni. Każdy dzień zwłoki ogranicza nasze szanse na rozmowę z nią. Może nic nie wie i nam nie pomoże, lecz co, jeśli wie coś o tym, co się dzieje w Wieży lub o wojennych planach im peratora Sulachana? Skoro ją sądzono potajemnie, ktoś musi mieć ważny powód, żeby chcieć się jej pozbyć. W końcu czemu Lothain nie chciał publicznego procesu, żeby móc dopisać kolejnego straconego zdrajcę do listy swoich chwalebnych dokonań? Robił komuś przysługę? Chronił kogoś? Może samego siebie? Dlaczego proces toczył się za zamkniętymi drzwiami?

- Też się nad tym zastanawiałem. - Merritt spojrzał w dół i w górę schodów, upewniając się, że nikt ich nie słyszy. Powinniśmy zadać sobie pytanie, czemu pozwolili jej tak długo żyć.

- Co masz na myśli?

- Skoro ją oskarżyli o szpiegostwo i skazali na śmierć, zapewne ktoś ma powód, żeby do tego dążyć. Może dlatego, żeby jej zamknąć usta. A jeśli tak właśnie jest, to czemu nie stracili jej natychmiast po uznaniu za winną? Merritt pochylił się ku Magdzie. - Jeżeli chcą jej śmierci, czemu tak długo pozostawiają ją przy życiu?

Magdę olśniło.

- Myślisz, że ją torturują? Że chcą mękami wydobyć z niej informacje?

- Czyż każdy szpieg w Wieży nie chciałby wiedzieć, czy miała jakichś towarzyszy i czy się orientuje, ile wiedzą o ludziach, których imperator Sulachan potajemnie tu umieścił? Zabicie jej nic by im nie dało, gdyby już zdążyła porozmawiać z kimś w Wieży i podać imiona zdrajców pracujących na rzecz imperatora. Chcieliby się dowiedzieć, czy to zrobiła, zanim ją zabiją, nieprawdaż?

Spojrzała na niego. - Dla zdrajcy obawiającego się wykrycia chęć dowiedzenia się, ile ona wie, byłaby wystarczającym powodem do tortur.

Merritt machnął ręką.

- To tylko domysły. Może naprawdę jest szpiegiem czy nawet asasynem udającym zbiega i chce wykorzystać swój dar do zabicia naszych przywódców. Może dlatego sądzili ją za zamkniętymi drzwiami, żeby znaleźć wspólników. Może dobrze zrobili, odkrywając jej plany. Równie dobrze mogli ją ściąć zaraz po wyroku. Nawet nie wiemy, czy jeszcze żyje.

- Kolejny powód, żebyśmy jak najszybciej tam poszli. Możemy nigdy nie mieć kolejnej szansy odkrycia prawdy. Może jest asasynem, a może naprawdę jest zbiegiem i chce nam pomóc. A jeżeli ją torturują, wkrótce tyle nam będzie mogła pomóc, co trup.

Merritt rozmyślał nad tymi słowami, kiedy schodzili po szerokich schodach prowadzących na niższe poziomy Wieży. Straż wykorzystywała je do szybkiego przemieszczania się pomiędzy rozmaitymi sektorami. Kiedy schodzili piętro za piętrem, minęło ich kilka idących w górę patroli.

- Nie podoba mi się to - orzekł Merritt, kiedy sześciu żołnierzy wbiegających po dwa stopnie było już tak daleko, by ich nie słyszeć. - A l e muszę przyznać, że to, co mówisz, ma sens. Musimy sami się przekonać, jak się rzeczy mają.

- Martwi mnie, że strażnicy w lochu mogą nie pójść nam na rękę - odezwała się Magda.

- I raczej nie pójdą. Do takiej służby wybiera się najbardziej twardych i nieustępliwych. W lochach trzyma się naprawdę paskudnych złoczyńców i zabójców czekających na egzekucję.

Zeszli na dół i Magda ruszyła ku najszerszemu korytarzowi. Prowadził do ogromnego pomieszczenia w samym środku dolnego poziomu Wieży. Cienie, które rzucali w blasku pochodni, wiły się wokół nich, kiedy pospiesznie szli prostym korytarzem.

- T a k - przyznała Magda. - Nie jestem pewna, czy zechcą nas wpuścić. Ale powinni być na tyle zaskoczeni moim widokiem, że może jakoś na nich wpłyniemy.

- Wolałbym to od zabijania ich - mruknął Merritt.

Magda się zdziwiła.

- Zabić ich? Są po naszej stronie, Merritcie. To nasi żołnierze.

- Skąd wiesz? A jeśli umieścili ich tam zdrajcy, żeby trzymali takich jak ty i ja z dala od ich ciemnych sprawek? Sama powiedziałaś, że w Wieży dzieje się coś okropnego i że jest w to zamieszanych wiele osób. Ta kobieta może coś o tym wiedzieć. Z kim mamy do czynienia? Kto ją tam trzyma? Kto chce jej śmierci? Toczymy wojnę. Nie możemy przegrać, bo może nas to kosztować życie, nas i wszystkich niewinnych mieszkańców Midlandów. Strażnicy mogą być naszymi ludźmi, ale równie dobrze mogą pracować dla wroga. I tak już przekroczyliśmy niejedną granicę. Nie zapominaj, że najprawdopodobniej mamy do czynienia z wrogiem, który ukradł szkatuły Ordena. Ta czarodziejka może coś o tym wiedzieć. Może wiedzieć, kto ma szkatuły łub gdzie one są. Jeśli chcemy coś uzyskać, musimy działać zdecydowanie. Nie możemy stracić tej szansy, choćby nie wiem kto stanął nam na drodze. Jeżeli strażnicy nie zechcą nas wpuścić do czarodziejki, może będziemy musieli ich zabić.

Sfrustrowana Magda westchnęła.

- Masz rację. Wszyscy możemy umrzeć, jeżeli nie odkryjemy w porę planów nieprzyjaciela. Ryzyko jest zbyt duże. Będziemy musieli zrobić to, co okaże się konieczne. - Spojrzała na niego, kiedy skręcali w wyłożony dywanem korytarz. - Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie.

- Nadzieja to nie plan. Musimy się dostać do czarodziejki i może trzeba będzie zabić strażników, żeby to zrobić.

- Wolałabym jednak ich nakłonić, żeby mnie wpuścili.

- Jeśli się uda. Ale muszę być gotów cię osłaniać.

- Magia w lochu nie działa - przypomniała mu. - Lochy mają osłonę, żeby żaden z uwięzionych czarodziejów nie mógł magicznym sposobem uciec i żeby żaden mający dar wspólnik nie pomógł im w ucieczce. W lochach liczy się siła. I dlatego strażnicy są specjalnie dobierani.

Nie patrząc na nią, powiedział: - Miecz będzie tam działał. Kiedy stwarzali osłony, nie wzięli pod uwagę magii, którą tchnąłem w miecz.

- Skąd wiesz?

- Bo wtedy jeszcze nie istniała. Nikt przede mną nie pomyślał o tego rodzaju mocy. Nie istniała, póki jej nie stworzyłem, toteż nie mogli stworzyć osłon przeciwko niej.

- Jeżeli potrafisz pokonać te osłony, to szaleństwem byłoby my śleć, że wróg tego nie umie.

- Przyszło mi to na myśl.

Magda skinęła głową, już myśląc o wizycie na najniższych poziomach Wieży, w miejscu spoczynku zmarłych.

ROZDZIAŁ 70

Magdę bolały nogi od długiego schodzenia. Była tak wyczerpana, że czasem jej się zdawało, że zemdleje. Wiedziała, że nie jest to zwyczajne zmęczenie. Wolała nie myśleć o drodze powrotnej.

Wiedziała, że Merritt miał rację, mówiąc, że potrzeba jej wypoczynku, by mogła odzyskać siły po ciężkich przejściach przy tworzeniu klucza. Samo magiczne uzdrowienie nie wystarczało. Obserwując jego zachowanie, zaczęła podejrzewać, że wykorzystanie jej krwi i siły życiowej w procesie tworzenia klucza omal jej nie zabiło.

Ale zanim pozwoli sobie na odpoczynek, powinni się dostać do lochu. To było najważniejsze. Jeżeli czarodziejka jeszcze żyje, muszą z nią porozmawiać.

Pusty korytarz, którym pospiesznie szli, wydrążony w prążkowanym, brązowawym piaskowcu, tworzył cały labirynt krętych przejść. Żadna ściana nie była pionowa czy idealnie prostokątna. W większości była to plątanina tuneli wyżłobionych w kamieniu.

Kiedy ostatnio zeszła do katakumb, nie była tutaj. To miejsce leżało znacznie niżej, znajdowały się tu komory grzebalne, ale też pracowali czarodzieje. Tam mieszkała Izydora.

Z czasem, w miarę jak umierało coraz więcej ludzi, katakumby się zapełniły. Trzeba było kopać głębiej, żeby zapewnić miejsce spoczynku zmarłym. To oznaczało, iż pewne sektory, przez które przechodzili, powstały później od tych na górze. Niektóre położone wyżej groby pochodziły sprzed wielu wieków. O innych mówiono, że liczą tysiące lat. Magda nie wiedziała, czy to prawda, lecz nie było wątpliwości, że pewne sektory górnych katakumb są prastare.

Ta część była nowsza. Prawdę mówiąc, była odrażająco nowa. W powietrzu wisiał odór śmierci. Nie był w stanie go zamaskować ani zapach kamienia, ani woń palącej się smoły z nielicznych pochodni tkwiących w otworach wydłubanych w miękkiej skale, ani nawet wonne olejki. Komory z ciałami niedawno zmarłych cuchnęły tak okropnie, że Magdę aż dusiło i przyspieszała kroku.

Kiedy tak szli tunelami, nie mogła się powstrzymać od zerkania w ciemne zakamarki, w których złożono zmarłych. Świetlna kula niesiona przez Merritta rzucała w wyżłobione w skale nisze zielonkawy poblask. Pomagała im przemierzyć mroczne odcinki między pochodniami.

W tym zielonym blasku Magda widziała leżące w niszach ciała. Niektóre zakurzone zagłębienia były wypełnione wyłącznie kośćmi. W innych spoczywały wysuszone ciała z szeroko otwartymi ustami i wpatrzonymi w nicość oczodołami. W jeszcze innych pomieszczeniach, przez które przechodzili, tych najgorzej cuchnących, z ust zmarłych sterczały groteskowo opuchnięte języki, a z oczodołów wybrzuszały się napęczniałe gałki oczne. To był naturalny proces rozkładu, ale strasznie było na to patrzeć. Między innymi z tego powodu Magda była rada, że szczątki Baraccusa spalono.

Podejrzewała, że to dlatego lochy leżały poniżej katakumb. Kiedy jeńców prowadzono do cel przez miejsce spoczynku zmarłych, widok rozkładających się ciał miał być zatrważającym przypomnieniem tego, co ich czeka, jeśli będą sprawiać kłopoty. A skazanym na śmierć miał przypominać, jak już wkrótce będą wyglądać.

Mogła tylko mieć nadzieję, że skazańcy naprawdę byli winni. Jeżeli popełnili morderstwo, zasłużyli na swój los. Lecz jeśli ktoś byłby niewinny... Wiedziała, że wina nie zawsze jest jednoznaczna, i bywały przypadki, kiedy ludzie się zastanawiali, czy prawdziwi sprawcy aby nie uniknęli kary, którą zamiast nich poniosła niewinna osoba. Szli tunelem, mijając rzesze zmarłych. Widok tylu zwłok otępiał i paraliżował.

Magda zmyliła krok, a potem gwałtownie się zatrzymała. Stała zupełnie bez ruchu. Wstrząsnął nią lodowaty dreszcz. Porażona nagłą myślą poczuła, jak zaczynają jej drżeć ręce. Jej serce przyspieszyło rytm.

Merritt się odwrócił i uniósł świetlną kulę, żeby lepiej widzieć twarz Magdy. Spojrzał w jej szeroko otwarte oczy. Lekko się ku niej pochylił.

- Co się stało?

Magda powiodła wzrokiem po kamiennych niszach pełnych szczątków.

- Generał Grundwall powiedział, że nie znaleźli człowieka, który zabił Izydorę.

- Istotnie.

Magda pochwyciła jego wzrok.

- Tamtej nocy, kiedy zgubiłam się w labiryncie, zjawiło się wiele osób, w tym czarodziejów mających dar wyczuwania istot żywych, żeby sprawdzić, co to za zamieszanie. Przeszukali labirynt. Nikogo nie znaleźli. Generał Grundwall mówi, że nie znaleziono też sprawcy innych morderstw.

- Słucham uważnie.

- Jak to, u licha, jest możliwe? Jak morderca mógł tak bez śladu zniknąć? Wieża jest ogromna, pełna korytarzy i tuneli, ale przecież mnóstwo żołnierzy szukało dzień i noc. Zastanów się. Jak morderca zdołał się im wymknąć? Jak mógł tak bez śladu znikać za każdym razem, kiedy uderzył?

- Bo ja wiem, nawet ci wszyscy żołnierze...

- A jeżeli zabójca naprawdę był martwy?

Merritt stał i wpatrywał się w nią. Spojrzał na pełne nieboszczyków komory.

- Chcesz powiedzieć, jak oni wszyscy? - spytał w końcu. Trup?

Magda wskazała niszę za nimi. Leżało tam wiele wyschniętych ciał, w rozmaitych fazach rozkładu; niektóre z rękami skrzyżowanymi na piersi, inne z ramionami przy bokach, martwe oczy wpatrywały się w pustkę. Z niektórych zostały już same kości. Lecz inni, ciemni i wysuszeni, niewiele się różnili od osobnika, który na oczach Magdy zamordował Izydorę.

- Tak. Co, jeżeli zabójca był jednym z tych zmarłych? - powiedziała, ściszając głos. - I po morderstwie po prostu wrócił tutaj, na miejsce spoczynku i... hmmm... znowu stał się trupem? Zniknąłby wśród nich. Jakżeż ktoś mógłby go znaleźć? Jakżeż by go rozpoznał?

- Miałby na sobie krew ofiar - orzekł Merritt.

- Nikt się nie przyglądał wszystkim zwłokom w katakumbach, żeby sprawdzić, czy są splamione świeżą krwią - prychnęła Magda. - Nikt mi nie uwierzył, że Izydorę zabił nieboszczyk.

- To prawda. Po zabójstwach żołnierze szukali mordercy, ale nikt nie obejrzał zwłok.

- Poza tym ślady świeżej krwi wkrótce by zniknęły. W wielu przypadkach mogłoby to wyglądać na naturalny rozkład i płyny sączące się z ciała. - Wskazała pobliską komorę. - Popatrz na nich. Owszem, niektórzy są czyści, ale w większości przypadków trudno byłoby zauważyć na rozkładających się zwłokach świeżą krew. Nawet gdybyś tego szukał.

Merritt z wolna kręcił głową, zaglądając do komór.

- Drogie duchy, Magdo, wolałbym, żeby to nie brzmiało tak sensownie...

- Mówiłeś, że osłony nie powstrzymają twojego miecza, bo nie stworzono ich, by ograniczały tkwiącą w nim magię.

- To prawda.

- W Wieży wszędzie są osłony. Pomyśl, co mają powstrzymywać.

- Wroga.

- Jakiego wroga?

Merritt się domyślił, o co jej chodzi.

- Żywego wroga. Osłony działają, kiedy wykryją życie. Nie mogą wykryć czegoś, co jest martwe.

- Ze względu na toczącą się wojnę i ataki w Wieży rada nakazała umieścić wszędzie dla bezpieczeństwa nowe osłony. Ja musiałam obchodzić osłonięte miejsca. - Magda uniosła palec. - Ale morderców to nie powstrzymało, prawda? Ani nie pomogło żołnierzom ująć zabójcy. Osłony nie powstrzymają martwego człowieka. Nawet nie będą w stanie go wykryć, prawda?

- T a k . Coś nieżywego nigdy by nie uruchomiło alarmu, a tym bardziej osłony. No bo w końcu dlaczego alarm miałby ostrzegać przed zmarłym?

- Co osłony robią z intruzami? - zapytała Magda.

- Niektóre mają zabijać każdą nieupoważnioną osobę, która próbuje przejść. - Merritt uniósł brew. - Ale musisz żyć, żeby mogły cię zabić.

- Czego szukała Izydora? Nad czym pracują czarodzieje, którym pomagała?

Merritt pokazał jej swój pierścień z wygrawerowaną Grace. - Próbują przy tym majstrować. Zmieniają naturalną kolej rzeczy, strumień magii życia i śmierci. Nie znam szczegółów, ale przypuszczam, że zajmują się tym, co tak martwiło Izydorę: zmarłymi, których ciała zabrał nieprzyjaciel, i ich zaginionymi duszami.

- Słyszałam pogłoski, że czarodzieje na dolnych poziomach starają się przywrócić martwym życie. A przynajmniej pozory życia. Zastanawiam się, czy to możliwe, że niektóre z tych prób fatalnie się skończyły. I czy nie to jest przyczyną morderstw.

Merritt wpatrywał się w nią przez długą chwilę, a potem poruszył świetlną kulą.

- Lepiej chodźmy do lochu.

ROZDZIAŁ 71

Obrobione kamienne ściany wąskiego korytarza wyżłobionego w ziarnistym granitowym skalnym podłożu Wieży były nie tylko ciemniejsze, ale i twardsze niż szeroka żyła brązowego piaskowca w katakumbach. Tego przejścia nie wydrążono tak łatwo jak znajdujących się wyżej galerii zmarłych. Jego budowa wymagała siły mięśni, potu i wysiłku.

Wszystko po to, żeby odseparować zło. Przynajmniej takie było pierwotne założenie.

Ciemny, zimny i wilgotny tunel tuż nad wejściem do lochu przesiąknięty był wonią zastarzałego potu i drażniącym odorem szczurzych odchodów. Magda mocniej otuliła się peleryną, chroniąc się przed lodowatym powietrzem, i zmarszczyła nos. Kiedy dotarli do żelaznych schodów na końcu tunelu, bez wahania zaczęła schodzić. Rdza i łuszczące się resztki farby plamiły jej dłonie.

Na dole długiego, stromego zejścia czekali dwaj krzepcy żołnierze. Najwyraźniej usłyszeli, że ktoś nadchodzi. Obaj byli bez koszuli, tak przygarbieni i owłosieni, że przypominali niedźwiedzie. W poświacie trzymanej przez Merritta świetlnej kuli w ich ciemnych, osmalonych sadzą z pochodni twarzach lśniły białka oczu. Zdziwili się na widok kobiety, na Merritta łypali podejrzliwie.

Światło dawała tu jedynie lampa oliwna na stojącym z boku drewnianym stole. Nie było zbyt silne, toteż mężczyźni, przyzwyczajeni do głębokiego półmroku, mrużyli oczy w stosunkowo jasnym blasku kuli Merritta. Byli umorusani jak para kretów.

Magda się odezwała, zanim zdążyli coś powiedzieć: - Więzicie tutaj kobietę, szpiega. Przyszliśmy do niej.

Strażnicy wymienili spojrzenia, zdumieni, że to ona się odezwała, a nie Merritt.

- Więźniów się nie odwiedza - powiedział chropawym głosem pierwszy strażnik.

- Nie przyszłam z wizytą - rzuciła Magda. Starała się mówić chłodnym, nieprzyjaznym tonem. - Przyszłam jej zadać pytania.

Rozeźlony strażnik wsparł się pięściami pod boki.

- Więźniowie zwykle nie odpowiadają na pytania. Wyszczerzył się w uśmiechu, łypiąc przez ramię na towarzysza. - Chyba że na torturach.

Obaj zarechotali.

Magda wiedziała, że musi być arogancka, jeśli ma im się udać. Przekonała Merritta do swojego planu, toteż pozostawił jej mówienie. Tłumaczyła mu, że jej słowa zaskoczą strażników i dlatego będą bardziej przekonujące niż przemowa mężczyzny. Merritt się co prawda zgodził, ale był czujny. Wysoki, milczący, z dłonią na rękojeści miecza, stał tuż za Magdą i wyglądał dość złowrogo.

Magda nachyliła się ku szczerzącemu zęby mężczyźnie, przysunęła twarz do jego twarzy, spojrzała mu w oczy i zacisnęła zęby.

Zamrugał ze zdumienia. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale znów go ubiegła.

- Wiesz, kim jestem? Masz pojęcie, z kim rozmawiasz?

Ściągnął gęste brwi.

- Tak, rozmawiam z...

Merritt, stojący nieco z boku, przesunął palcami po szyi, ostrzegając strażnika, żeby nie palnął czegoś, co ją rozgniewa. Najwyraźniej wypadło to przekonująco, bo mężczyzna zamilkł. Wysunął język pomiędzy brakującymi dolnymi zębami, przesunął nim po wardze, nie wiedząc, co robić.

Zamiast niego odezwał się drugi, podchwyciwszy ostrzeżenie Merritta: - Obawiam się, że nie wiemy, kim jesteś.

Magda zsunęła kaptur z głowy.

- Jestem Magda Searus.

Brwi pierwszego strażnika powędrowały odrobinę w górę.

- Żona zmarłego Pierwszego Czarodzieja?

- Tak - powiedziała, zbywając to machnięciem ręki. - Ale co dla was, panowie, ważniejsze, wkrótce zostanę żoną naszego przyszłego Pierwszego Czarodzieja.

- Nowego Pierwszego Czarodzieja. - Brwi wróciły na swoje miejsce. - O czym ty mówisz?

Popatrzyła na Merritta.

- Czyżby tym na dole nic nie powiedzieli? - A kiedy Merritt wzruszył ramionami, znowu spojrzała na strażnika i pochyliła się ku niemu. Mówię o prokuratorze Lothainie.

Obaj się trochę cofnęli na dźwięk tego imienia. Najwyraźniej wiedzieli, kim jest Lothain, i się go bali.

- Naczelny Prokurator Lothain ma zostać mianowany Pierw szym Czarodziejem? zapytał ten drugi.

Magda wsparła się pięściami pod boki.

- A któż inny? Macie dla radnych jakieś wskazówki, kto byłby lepszym kandydatem? Mam powiedzieć radzie i mojemu przyszłemu mężowi, że dwaj strażnicy z lochu mają kogoś lepszego na oku?

Obaj powiedzieli chórem: - N i e .

- Nie - powtórzył ten pierwszy. - Nie mamy lepszego kandydata. Źle nas zrozumiałaś. Jasne, że Naczelny Prokurator Lothain będzie wspaniałym Pierwszym Czarodziejem.

- I mężem - dodała chłodno. - Jak mówiłam, wkrótce się pobieramy. Będzie Pierwszym Czarodziejem i życzy sobie, bym stała u jego boku jako żona. - Znowu się ku nim pochyliła. - Jeśli, rzecz jasna, panowie nie macie nic przeciwko temu.

Drugi strażnik wychylił się nieco zza towarzysza.

- Gratulacje, lady Searus. Nie mógłby wybrać lepszej żony. Wszyscy będą zachwyceni.

Szybkim skinieniem głowy i przelotnym, nieszczerym uśmiechem podziękowała za pochwałę.

- Kiedy mój narzeczony posyła mnie, żebym przepytała jego więźnia, to, szanowni panowie, oczekuje, że wrócę z wiadomościami. Nie sądzicie?

- Nnnooo...

- Jeśli chcecie, poczekam tutaj, a jeden z was pobiegnie do jego biura, przerwie mu ważne zajęcia i go zapyta. A jeszcze lepiej, możemy go tutaj ściągnąć, przed wasze oblicza, żebyście mogli go wypytać o plany i zamierzenia. Jestem pewna, że będzie szczęśliwy, mogąc wam wszystko wyjaśnić. - Uśmiechnęła się złośliwie, oglądając się przez ramię na Merritta. - To byłoby całkiem zabawne, nie sądzisz?

Merritt się zaśmiał.

- Z pewnością.

Strażnicy znowu wymienili spojrzenia.

- Nie sądzę, żeby to było konieczne, lady Searus, jeśli...

- To otwórz drzwi!

Obaj się wzdrygnęli.

- Oczywiście, lady Searus - powiedział pierwszy, energicznie potakując.

Drugi wyciągał wielki klucz.

Kiedy Magda ruszyła ku drzwiom, ten pierwszy uniósł palec.

- A czy wolno mi o coś spytać, lady Searus? Rozumiem, że Naczelny Prokurator Lothain wysyła cię do więźnia, ale... - wskazał Merritta - ...po co towarzyszy ci ten jegomość?

Popatrzyła na niego gniewnie, jakby nie mogąc uwierzyć w jego głupotę.

- Naprawdę się spodziewasz, że będę sama torturować więźniarkę, żeby wydobyć z niej informacje?!

Najwyraźniej poczuł ulgę.

- O, rozumiem. - Łypnął na kamienną twarz Merritta i pospiesznie się ukłonił. - Oczywiście, lady Searus. To znaczy nie, jasne, że nie.

Ten drugi, trzymając klucz w grubych paluchach, starał się go wetknąć do dziurki. Kompan klepnął go w muskularne ramię i kazał mu się pospieszyć. Tamten wreszcie wsunął klucz w zamek i aż się skrzywił z wysiłku, próbując go przekręcić. Natężył się i rygiel w końcu odsunął się z głośnym szczękiem. Obaj chwycili za żelazne uchwyty. Ciągnęli i szarpali. Najwyraźniej drzwi były za ciężkie, żeby mogła je otworzyć jedna osoba. Zardzewiałe zawiasy, głośno protestując, ustępowały cal po calu.

Kiedy wreszcie uchylili drzwi na tyle, żeby można się było przecisnąć, pierwszy strażnik kiwnął na drugiego i szeptem kazał mu wziąć pochodnię i wprowadzić przybyszów do uwięzionej. Najwyraźniej chciał zejść z oczu Magdzie i uniknąć jej uszczypliwych uwag.

Ten drugi potaknął i chwycił pochodnię z leżącego pod ścianą stosu. Pochylił się nad stołem, pospiesznie zapalił drzazgę od płomienia lampy i przyłożył do pochodni. Gdy tylko się zapaliła, dał znak Magdzie i Merrittowi, żeby szli za nim. Pochylił się i przecisnął przez uchylone drzwi.

Magda zebrała spódnicę i przekroczyła wysoki próg. Poszli za przygarbionym strażnikiem w labirynt krętych, wąskich tuneli, miejscami wyglądających na skalne szczeliny. Skręcili w drugi korytarz po lewej, w szczelinę w skale tak wąską, że musieli iść bokiem. Niekiedy musieli brodzić w stojącej, cuchnącej wodzie, sięgającej kostek. Po obu stronach, w zagłębieniach wyżłobionych w pewnych odstępach w skale, widać było niewielkie żelazne drzwi. Były w nich otwory wielkości pięści, za każdym - ciemność.

- Tu jest - powiedział strażnik, pokazując palcem drzwi.

Podczas gdy Magda tylko wbijała w niego oczy, skoczył, wetknął klucz w zamek i przekręcił. Szczęk rygla poniósł się echem przez tunele. Strażnik, trzymając w jednej ręce pochodnię, drugą szarpał ciężkie drzwi. Ani Magda, ani Merritt mu nie pomogli.

Kiedy drzwi otworzyły się na tyle, żeby można było przejść, Merritt znalazł się przed strażnikiem i ruszył pierwszy. Magda tuż za nim. Na końcu wszedł strażnik.

W blasku świetlnej kuli Magda zobaczyła drugie żelazne drzwi. Zewnętrzna izba, w której się znaleźli, miała tak niski strop, że Magda i Merritt musieli się pochylić, żeby się nie uderzyć w głowę. Wiedziała, że cele dla osób z darem mają zewnętrzną izbę i dwie pary żelaznych drzwi jako dodatkową ochronę. Poza tym tak zewnętrzna, jak i wewnętrzna izba musiały mieć mocne osłony.

- Daj klucz - polecił strażnikowi Merritt. - Możesz na nas zaczekać przy wejściu.

Przysadzisty, krzepki strażnik się zawahał. Merritt strzelił palcami i wyciągnął otwartą dłoń, niecierpliwie poruszał palcami. Strażnik niechętnie położył na niej klucz. Widząc, że obydwoje w milczeniu czekają, aż sobie pójdzie, trochę się pokręcił w miejscu, podrapał po włochatym ramieniu i w końcu wyszedł za pierwsze drzwi.

Wsunął głowę do izby.

- Jak będziecie czegoś potrzebować, to krzyczcie. Tu się niesie echo, to was usłyszymy.

- Jeśli usłyszysz kobiece krzyki, to wcale nie będzie znaczyło, że cię potrzebujemy - burknął Merritt, odprawiając go gestem. - Tylko że ją przesłuchujemy.

Magda patrzyła, jak blask pochodni znika za pierwszymi drzwiami, a Merritt przekręcił klucz w drugich. Czekała z niepokojem, a on z wysiłkiem je otworzył. W lochu było tak zimno, że widziała, jak para jej oddechu wznosi się powoli w nieruchomym powietrzu.

W końcu zielonkawa poświata wniknęła w mrok za drzwiami.

A tam zakrwawiona, naga kobieta wisiała na łańcuchach przymocowanych do obręczy na przegubach rozpostartych ramion.

ROZDZIAŁ 72

Kobieta wydawała się ledwo przytomna. Leciutko rozchyliła powieki, żeby zobaczyć w bladym świetle kuli, kto przychodzi do jej więzienia. Tylko oczy się poruszyły, kiedy patrzyła na Magdę i Merritta.

Nie była starszą niewiastą, jak się spodziewali, raczej zbliżona wiekiem do Magdy. Rozczochrane, proste, czarne jak smoła włosy sięgały ramion, równo przycięta grzywka kończyła się tuż nad oczami. Była tak piękna, nawet ze smugami krwi na twarzy, że Magda aż przystanęła i zapatrzyła się w nią.

Serce ją bolało na widok tego, co zrobiono tej biedaczce.

Kobieta, choć ledwo przytomna, zdołała obrzucić ponurym spojrzeniem dwoje ludzi. Najwyraźniej spodziewała się dalszych tortur. Chociaż była w łańcuchach i bezbronna, Magda wyczuła, że z tą kobietą nie ma żartów. Wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jej policzka.

- Nie przyszliśmy, żeby cię skrzywdzić. Przyrzekam. - To prawda - dodał ze współczuciem Merritt, rozglądając się i sprawdzając, czy można ją odczepić.

Kobieta obserwowała Magdę, ale milczała.

Magda popatrzyła Merritta.

- Uwolnij ją, proszę.

- Łańcuchy są przymocowane do skały. Klucz to jedyny sposób. Merritt się wyciągnął i włożył klucz w zamek kajdan, ale za nic nie mógł go przekręcić. - Nic z tego.

- Pewnie zardzewiał - powiedziała Magda. - Spróbuj mocniej nacisnąć.

- Nie. To niewłaściwy klucz. Czuję, że nie wpasowuje się w otwór. Jeśli mocniej nacisnę, po prostu się złamie w zamku i wtedy nigdy ich nie otworzymy.

Magda zaczęła się odwracać.

- Przyniosę od strażników właściwy klucz.

Merritt chwycił ją za ramię i zatrzymał.

- Mam ten właściwy.

Popatrzyła na niego, marszcząc brwi.

- O czym ty mówisz?

Kiedy Miecz Prawdy wysunął się z pochwy, w małej celi rozległ się charakterystyczny czysty dźwięk, który odbił się echem od litej skały. Stal w zielonkawej poświacie świetlnej kuli była równie groźna jak dźwięk, który wydała.

Kobieta szeroko otworzyła oczy, spodziewając się najgorszego.

- Są z żelaza - powiedziała Magda. - Nie przetniesz ich.

Merritt posłał jej uśmiech, a potem odwrócił się do podwieszonej kobiety. Odrobinę uniósł jej przedramię, a potem ostrożnie wsunął klingę pod żelazną obręcz wokół jej przegubu.

- Nie ruszaj się - polecił. - Uwolnię cię. Miecz cię nie skaleczy. Ale na wszelki wypadek się nie ruszaj.

Nie miała siły, żeby odwrócić głowę i zobaczyć, co robi. Przesunęła wzrok na jego twarz, kiedy ostrożnie umieszczał ostrze pod żelazną obręczą. Wydawała się zdumiona, lekko zmarszczyła gładkie czoło.

- Nie porusz się teraz - nakazał Merritt.

Z ogromnym wysiłkiem, aż napięły się mięśnie na szyi, szarpnął miecz.

Metalowa obręcz pękła z głośnym trzaskiem. Kiedy klinga Miecza Prawdy przecięła żelazną obręcz, kawałki metalu odbiły się od kamiennych ścian i potoczyły po podłodze.

Kobieta, z nagle oswobodzonym jednym ramieniem, osunęła się pod własnym ciężarem. Jej bose stopy wreszcie dotknęły ziemi, ale nie mogła się utrzymać na nogach, kolana się pod nią ugięły. Zawisła bezwładnie na drugim nadgarstku.

Magda zauważyła, że obręcze pokaleczyły jej przeguby. Teraz wisiała tylko na jednym i po ręce pociekła świeża krew. Objęła kobietę ramieniem w pasie, starając się trochę ją odciążyć. Kobieta cichutko jęknęła.

Magda zdjęła pelerynę i otuliła kobietę, chociaż ta nadal wisiała na łańcuchu przyczepionym do stropu. Biedaczka poruszyła ustami, szepcząc podziękowania. Głos był równie pełen wdzięku i kobiecy jak reszta.

Merritt spróbował wsunąć miecz pod drugą obręcz, ale bez skutku.

- Mogłabyś ją odrobinę unieść? Pod jej ciężarem obręcz wpija się w ciało i nie mogę wsunąć miecza.

Magda skinęła głową i natężyła się, żeby unieść bezwładne ciało.

- Mogłabyś trochę mi pomóc? - zapytała kobietę. - Mogłabyś się podeprzeć stopami? Tylko na chwileczkę?

Kobieta z wysiłkiem stanęła na nogach. To wystarczyło, żeby Merritt wsunął miecz pod obręcz. Magda czuła, jak tamta dygocze z wysiłku.

Merritt natychmiast potężnie szarpnął mieczem. Żelazna obręcz pękła z głośnym trzaskiem. Kawałki żelaza znowu uderzyły w skalne ściany. Jeden trafił Magdę w ramię. Kiedy dotknął skóry, był gorący, odbił się od niej, więc na szczęście jej nie zranił.

Kobieta osunęła się Magdzie w ramiona. Magda razem z nią przewróciła się na podłogę. Nie pozwoliła, żeby kobieta ciężko upadła. Kiedy już miękko wylądowały, przytuliła ją i okryła peleryną, żeby zlodowaciałe ciało zaczęło się rozgrzewać.

- Kto ci to zrobił? - zapytała Madga, nie mogąc powstrzymać gniewu. - Kto cię tu zamknął?

Kobieta podniosła wzrok i pokręciła głową. - N i e znam ich. Jacyś ludzie... - Na chwilę zamknęła oczy, bo mocniej ją zabolało. - Przyszłam, żeby pomóc. A oni mnie skrzywdzili. Powiedzieli, że mnie odeślą w kawałkach, żeby pokazać innym, co ich czeka, jeśli spróbują zrobić to samo co ja. - Tak mi przykro - wyszeptała Magda.

Zdumiona kobieta zmarszczyła brwi i dotknęła palcem łzy spływającej po policzku Magdy.

Magda pospiesznie otarła policzek. - Zabierzemy cię stąd - powiedziała.

Kobieta położyła dłoń na jej ramieniu. - Dziękuję, ale nie możecie mi pomóc.

- Owszem, możemy - upierała się Magda. - Myślisz, że dasz radę wstać?

- Nie rozumiesz. Nie powinniście mi pomagać. Jestem zgubiona. Musicie mnie zostawić. Nie wiesz, z czym macie do czynienia. Nawiedzający Sny powiedzą swoim tutejszym kontaktom, a tamci wtedy zrobią z wami to samo.

Magda i Merritt wymienili spojrzenia.

- Musimy powstrzymać Nawiedzających Sny - uznała Magda.

- Są potężni. - Kobieta podniosła oczy. - Macie co do tego pewność?

- Tak - stwierdziła Magda. - Jesteśmy pewni. Utrzymasz się na nogach, póki cię stąd nie wydostaniemy?

Kobieta potaknęła.

- Choćby nie wiem co, chcę stąd wyjść.

Magda musiała się uśmiechnąć - doskonale to rozumiała.

Jestem Magda, a to Merritt. Ma dar. Gdy tylko stąd wyjdziemy, ochronimy cię przed Nawiedzającymi Sny, żeby nie mogli wniknąć do twojego umysłu, a potem, kiedy będziesz już bezpieczna, Merritt cię uleczy.

Kobieta uścisnęła mu dłoń.

Magda delikatnie odgarnęła jej z twarzy czarne włosy.

- Jak się nazywasz?

- Naja Moon.

Imię równie egzotyczne jak uroda.

- Czy możesz nam powiedzieć, Naju, dlaczego przybyłaś do Wieży?

Naja popatrzyła na Merritta, a potem na Magdę.

- Dlatego że należy powstrzymać imperatora Sulachana, bo inaczej zniszczy świat życia.

Magda zesztywniała i popatrzyła na Merritta stojącego przy nich ze świetlną kulą. Znowu się pochyliła ku Nai.

- Skąd to wiesz?

- Byłam jego spirytystką.

ROZDZIAŁ 73

Zanim Magda zdążyła jeszcze o coś zapytać, Naja zamknęła oczy i zadygotała z bólu. Kiedy ból minął, walczyła o oddech, odpoczywając w ramionach Magdy.

Para jej wysilonego oddechu wznosiła się w nieruchome powietrze małej kamiennej celi. Magda chwilowo zrezygnowała z pytań i rozcierała ręce Nai. Pozwalała jej odpocząć, rozgrzewając jej zlodowaciałe palce. Ziąb tak głęboko pod ziemią był podstępnym zabójcą, z czasem odbierał ludziom energię, a w końcu życie.

Magda wiedziała, że Naja musi teraz nabrać sił. Wreszcie mogła swobodnie oddychać. Nadgarstki w końcu przestały krwawić, lecz mia ła poważniejsze rany, którymi trzeba się będzie jak najszybciej zająć.

Merritt nie mógł się doczekać, kiedy wyjdą z lochu i znajdą się poza osłonami, żeby mógł ją uleczyć i żeby strażnicy przestali im zagrażać. Co chwilę sprawdzał korytarz za zewnętrznymi drzwiami, wyraźnie się martwił, że im dłużej to trwa, tym strażnicy robią się podejrzliwsi.

Musieli też brać pod uwagę, że mógł się zjawić ktoś jeszcze, także ci, którzy pochwycili Naję, wtrącili ją do lochu i torturowali. Gdyby ich tu przyłapano, byłoby po nich. Nikt nie wiedział, że tu przyszli, i gdyby ich tu zamknięto, nikt by im nie przyszedł na ratunek.

Naja, po krótkim odpoczynku, zaczęła - choć nikt jej o to nie prosił - próbować stawać na nogi. Bardziej niż Merritt pragnęła wyjść z celi, zanim wrócą strażnicy.

Wreszcie udało się jej wstać. W celi nie było jej ubrań. Na szczęście peleryna Magdy była tak obszerna, że Naja mogła się w nią zawinąć. Była wdzięczna za to okrycie i przyciskała je do siebie, stojąc i wypróbowując nogi. Okazała się silniejsza, niż Magda się spodziewała.

Peleryna musiała na razie wystarczyć. Naja była niemal tego samego wzrostu i budowy co Magda, więc będzie mogła dać jej trochę własnych ubrań. Ale najpierw musieli się wydostać z lochu.

- Dlaczego miecz mnie nie skaleczył? - zapytała Merritta, poruszając ramionami, żeby przywrócić w nich krążenie krwi.

Najpierw wyjrzał za drzwi, a potem spojrzał na nią.

- Jest w nim magia.

- Tu magia nie działa. Próbowałam. Próbowałam ze wszystkich sił.

- Tutejsze osłony nie blokują tej magii. Podobnie jak magii świetlnych kul. To skomplikowane i nie chcę nadmiernie upraszczać, ale głównie chodzi o to, że magia miecza nie skrzywdzi osoby niewinnej lub przyjaciela. Nie uważam cię za wroga, toteż miecz cię nie zranił. Nie wypróbowałem wcześniej tego aspektu, więc musiałem uważać. Wygląda na to, że działa. Z tego, jak ostrze przecięło żelazne obręcze, wynika też, że i drugi aspekt jego magii funkcjonuje.

Dla Magdy było to coś nowego. Merritt nie powiedział jej, że magia miecza nie może skrzywdzić niewinnych ludzi. Był pełen niespodzianek.

- Dlaczego mi pomagacie? - W głosie Nai słychać było ból i, co zrozumiałe, nutkę podejrzliwości.

- Właściwie mieliśmy nadzieję, że ty nam pomożesz - powiedział Merritt. - Słyszałem, że chciałaś się do nas przyłączyć. Kiedy się dowiedzieliśmy, gdzie jesteś, uznaliśmy, że musimy cię wydostać.

- Myślałam, że tutejsi ludzie nic chcą mojej pomocy. Że się myliłam co do Nowego Świata i czarodziejów, którzy tu mieszkają i pracują. Zamiast przyjąć moją pomoc, zakuli mnie w łańcuchy w tym okropnym miejscu. Powiedzieli, że jestem szpiegiem i muszę umrzeć.

- Jesteśmy przekonani, że w Wieży są zdrajcy - wtrąciła Magda. - Myślę, że to oni cię tu wtrącili, żebyś nie mogła nam pomóc.

- M y ś l a ł a m , że przychodząc tutaj, popełniłam największy błąd w życiu powiedziała Naja, kręcąc głową. - Cieszę się, że to, w co wierzyłam, jest prawdą i że są tu, tak jak słyszałam, dobrzy ludzie. Ale może wcale nie ma tu zdrajców.

Magda zmarszczyła brwi.

- O czym ty mówisz? Dlaczego ci, którzy cię ujęli, zamknęli cię tu, skoro nie współpracują z tymi z Nowego Świata?

Naja popatrzyła na nią, potem na Merritta i znowu na nią.

- Może opanowali ich Nawiedzający Sny.

Merritt zesztywniał.

- Uważasz, że naprawdę może tak być?

- To możliwe. Nawiedzający Sny mogą nakłonić ludzi do robienia najgorszych rzeczy.

Magda westchnęła.

- Nie wiemy, co się naprawdę dzieje. I dlatego po ciebie przyszliśmy. Mamy nadzieję, że pomożesz nam odkryć prawdę.

- Jeżeli to miejsce ma osłony - powiedziała Naja - może Nawiedzający Sny nie mogą nas podsłuchać.

- Całkiem możliwe - stwierdził Merritt. - Loch chronią jedne z najpotężniejszych osłon supresyjnych, jakie kiedykolwiek stworzono.

- Twój miecz ma nową formę magii - wtrąciła Magda. - Działa pomimo osłon. Nawiedzających Sny też zapewne stworzono później, toteż osłony nie mogą nas przed nimi obronić.

Spojrzała znacząco na Naję.

Naja zrozumiała aluzję.

- Jeśli któryś z nich by mnie znalazł i przebywał w moim umyśle, tobym o tym nie wiedziała.

Magda spojrzała na Merritta.

- Nie możemy zakładać, że więź zadziała poprzez osłony. Lepiej nie ryzykować. Zanim zaczniemy rozmawiać, zabierzmy ją stąd i ochrońmy przed Nawiedzającymi Sny.

- Ma rację - potwierdziła Naja. - Skoro macie coś, co ich powstrzymuje, musimy się stąd wydostać i z tego skorzystać.

Merritt uniósł miecz i pozwolił mu wsunąć się do pochwy, upewniając się, że luźno chodzi.

- Pójdziemy, gdy tylko poczujesz, że dasz radę. Cieszymy się, Naju, że jesteś po naszej stronie. Przyda się nam twoja pomoc. Gdy tylko cię uleczymy.

- Jeśli w Wieży są zdrajcy, szpiedzy pracujący dla imperatora Sulachana, a nie tylko Nawiedzający Sny, to bardziej potrzebujecie mojej pomocy, niż się wam zdaje.

Magdzie się to nie spodobało.

Zanim jednak zdążyła coś powiedzieć, Naja znowu zaczęła się osuwać na ziemię. Obydwoje ją podtrzymali.

- Musimy się stąd wydostać - powiedział do Magdy Merritt. Myślę, że już lepiej z nią nie będzie, póki jej nie uleczę. Nie możemy dłużej zwlekać. Musimy ją stąd zabrać, dać jej więź i uleczyć. Jest silna, lecz poważnie ranna.

- Ma rację - przyznała Naja, zaciskając z bólu zęby. - Już mogę stać. Chodźmy.

Magda potaknęła.

- Podtrzymamy cię, ale tu jest wąsko i będziesz musiała trochę dłużej wytrzymać. Merritt będzie cię niósł, gdy tylko wyjdziemy z lochu. - Dziękuję wam wykrztusiła Naja pomiędzy spazmami bólu.

ROZDZIAŁ 74

Podekscytowanie uwolnieniem z łańcuchów mijało i nie było wątpliwości, że Naja opada z sił. Od czasu do czasu ściągała brwi i Magda wiedziała, że choć tamta się nie skarży, coraz bardziej cierpi. Tylko dzięki determinacji trzymała się na nogach lepiej, niż można by się spodziewać.

Naja z trudem wydostała się przez niskie drzwi celi. Łatwiej było jej stać, niż się pochylić. Merritt wyszedł pierwszy i podtrzymywał ją z zewnątrz, a Magda, wciąż w celi, trzymała ją za drugie ramię. Kiedy Naja wyszła, Merritt wziął ją na ręce i przeniósł przez zewnętrzną izbę. Zatrzymał się przed zewnętrznymi drzwiami, trzymając ją na rękach.

Dał znak głową.

- Sprawdź na zewnątrz - szepnął do Magdy.

Ostrożnie wysunęła głowę i zerknęła w ciemność.

- Za ciemno, żeby coś zobaczyć.

- Weź światło. Ja ją poniosę.

Magda wzięła z jego dłoni ciężką świetlną kulę. Merritt inaczej ułożył sobie Naję, a Magda wysunęła kulę w korytarz i rozejrzała się. Dała czarodziejowi znak, że wszystko w porządku.

Naja objęła go za szyję, kiedy się pochylił, żeby wyjść przez trochę wyższe zewnętrzne drzwi i ruszyć za Magdą w wąski tunel. Merritt niósł ją z łatwością, ale miejscami było tak wąsko, że musiał posuwać się bokiem, a i wtedy ledwo się mieścili.

- Jak ją przeniesiemy obok strażników? - zapytał, idąc za Magdą.

Obejrzała się przez ramię, nie zwalniając kroku.

- Jakoś ich zwiedziemy, tak jak przy wejściu.

Merritt w to powątpiewał.

- Naprawdę uważasz, że dadzą się omamić i pozwolą nam ją zabrać?

- Powiem im, że zabieramy ją do mojego przyszłego męża, bo chce ją osobiście przesłuchać.

Merritt westchnął, dając do zrozumienia, że nie podoba mu się taki zaimprowizowany plan i że nie sądzi, żeby to się udało.

- Masz lepszy pomysł? - spytała Magda.

- Możemy wypróbować twój plan. Mój znasz.

Magda nie była zachwycona jego koncepcją uśmiercenia strażników, ale ponieważ wiedziała, w jakim stanie jest Naja, plan Merritta już się jej nie wydawał taki zły. Nie wiedzieli jednak, czy strażnicy mają coś wspólnego z tym, co spotkało Naję. Mogli być tylko zwykłymi strażnikami, niemającymi pojęcia, co się dzieje.

Merritt się zatrzymał, zanim dotarli do zewnętrznych drzwi lochu, za którymi powinni czekać strażnicy.

- Myślisz, że dasz radę iść? - zapytał cicho Naję. - Póki nie miniemy strażników? Może będę musiał sięgnąć po miecz.

Kiwnęła głową.

- Nabrałam trochę sił. Postaw mnie.

Pozwolił jej stanąć na bosych stopach. Magda przez chwilę się zastanawiała, czy Naja ustoi, ale zebrała się w sobie i wyprostowała.

- Pójdę pierwsza i zagadam ich - szepnęła Magda. - Naju, trzymaj się tuż za mną. Spróbujemy cię stąd wyprowadzić, zanim zaczną protestować.

W milczeniu przeszli ostatni odcinek kamiennego tunelu ku światłu sączącemu się zza zewnętrznych drzwi. Światło lampy oznaczało, że ciężkie żelazne drzwi są otwarte. Magda zebrała spódnicę i dumnie przekroczyła wysoki próg.

Naja trzymała się tuż za nią i leciutko dotykała dłonią pleców Magdy.

Dwaj krzepcy mężczyźni czekali jeden ustawiony nieco przed drugim - blokując wejście na żelazne schody prowadzące na górę. Ten z przodu zatykał kciuki za pas. Byli na tyle blisko, że czuła, jak paskudnie cuchną.

Nie było tu zbyt wiele miejsca. Magda miała nadzieję, że Merritt będzie mógł w razie potrzeby użyć miecza. Jeśli będzie musiał sięgnąć po miecz, zamierzała odepchnąć Naję na bok i ją chronić.

- No, no - powiedział ten z przodu. Wredny uśmieszek stał się szerszy, kiedy strażnik dostrzegł Naję za Magdą. - Któż to wyszedł na światło.

- Musimy ją zabrać na dalsze przesłuchanie - powiedziała lodowato Magda, nie chcąc się wdawać w dłuższą rozmowę. - Odsunąć się.

- Rzecz w tym, żeś zapomniała, com ci powiedział - odrzekł, drapiąc szczecinę zarostu na policzku, bynajmniej niezastraszony.

Popatrzyła na niego gniewnie.

- O co ci chodzi?

- Ostrzegałem, że w tunelach dźwięk się niesie. Słyszeliśmy, coście mówili. "Spróbujemy cię stąd wyprowadzić, zanim zaczną protestować". Chyba tak to rzekłaś, dobrzem zapamiętał?

Magda poczuła lekki nacisk na wysokości krzyża. Zanim do niej dotarło, co się dzieje, Naja śmignęła obok niej.

Miała nóż Magdy.

Uderzyła jak błyskawica. Ostrze przecięło gardło pierwszemu strażnikowi, od prawego ucha. Krew buchnęła z przeciętej arterii. Z otwartej tchawicy przy każdej próbie oddechu wydostawała się chmura kropel krwi.

Naja się okręciła, kończąc potężne cięcie, a drugi strażnik zacisnął wielkie łapsko na jej przegubie, na ranie po obręczy.

Naja bez zwłoki wykorzystała jego rękę jak dźwignię i wykonała obrót. Wykorzystując jego chwyt, mocno szarpnęła się ku krzepkiemu strażnikowi. Lecąc na niego, zatoczyła łuk nożem trzymanym w drugiej ręce i wbiła mu go prosto w serce.

Oczy wyszły mu na wierzch.

Pierwszy strażnik z łomotem uderzył o podłogę. Krew z przeciętej tętnicy zaczęła tworzyć jeziorko. Z bulgotem wydał ostatnie tchnienie. Drugi z nożem w piersi poleciał do tyłu. Z trzaskiem uderzył potylicą o podłogę. Spod przetłuszczonych włosów zaczęła się sączyć krew. Wpatrywał się w nicość szeroko otwartymi, martwymi oczami.

Wszystko stało się tak szybko, że Magda dopiero teraz sobie uświadomiła, że usłyszała szczęk stali. Merritt stał z mieczem w dłoni i furią w oczach.

Magda musiała chwycić Naję, kiedy ta chwiejnie się cofnęła o parę kroków. Złapała równowagę i wyprostowała się, patrząc gniewnie na leżące u jej stóp ciała.

W świetle lampy zobaczyła, że oczy Nai są błękitne jak niebo w słoneczny letni dzień. Przy smoliście czarnych włosach wydawały się jeszcze bardziej olśniewające. A teraz te błękitne oczy pałały dziką wściekłością.

- Obaj na zmianę się ze mną zabawiali - powiedziała wyzywająco. - Gdybym miała czas, to nie uczyniłabym im łaski szybkiej śmierci.

Magda nie mogła mieć jej tego za złe. Czułaby to samo. Zaskakująca siła, jaką wykazała Naja, ponownie przypomniała Magdzie, że Naja Moon to osoba, z którą nie ma żartów i której nie wolno nie doceniać.

- Wymierzyłaś sprawiedliwość - powiedziała Magda. - Ja cię nie potępiam.

Naja uśmiechnęła się z satysfakcją.

- To upraszcza sprawę - mruknął Merritt i wsunął miecz do pochwy. - Nikt nie wiedział, że się tu wybieramy. Nikt poza nimi dwoma nie wiedział, że tu byliśmy i że uwolniliśmy Naję. No a oni już nikomu nie wygadają.

Więc zachowamy anonimowość orzekła Magda. - Wydostańmy się stąd, zanim ktoś nadejdzie.

Naja się pochyliła i wyszarpnęła nóż z piersi strażnika. Starannie wytarła ostrze o nogawkę jego spodni. Podrzuciła nóż, chwyciła go za czubek i podała Magdzie rękojeścią.

Przepraszam, że pożyczyłam go sobie bez pozwolenia. Gdyby mój dar tu działał, poradziłabym sobie z nimi bez pomocy noża. Nie mam ci tego za złe. Dostali to, na co zasłużyli powiedziała Magda, chowając nóż do pochwy za rozcięciem w sukni, na wysokości krzyża. Ruszyła ku żelaznym schodom. - A teraz zmykajmy stąd.

Naja się uśmiechnęła i poszła za nią.

ROZDZIAŁ 75

Magd a ostrożnie uchyliła drzwi na tyle, żeby mogła zerknąć przez wąską szczelinę. Nikogo nie zobaczyła w korytarzach katakumb, ale parę minut wcześniej widziała spiesznie przechodzących dwóch czarodziejów pogrążonych w rozmowie. Po drugiej stronie przejścia widziała jedną z niezliczonych nisz z ciałami zmarłych. Na górnym poziomie przynajmniej nie cuchnęło tak jak na niższych.

Nie wiedziała, ile czasu zajmie Merrittowi uzdrawianie Nai, ale wolałaby nie spędzać czasu w małej bibliotece w katakumbach w pobliżu warsztatów czarodziejów, bo stąd nie było daleko do lochu. Biblioteka była czysto umowna - ot, mała komora wyżłobiona w miękkiej skale. Mieściły się tu tylko trzy rzędy drewnianych półek na książki. Pomiędzy regałami stała zwyczajna ława. Na stolik już nie było miejsca.

Naja leżała na ławie, a Merritt klęczał przy niej, starając się jak najszybciej zaleczyć największe rany. Powiedział, że z biblioteki rzadko się korzysta, ale Magda się martwiła, że mimo to ktoś może tu zajrzeć i się na nich natknąć. Nie przychodziło jej na myśl żadne wiarygodne wyjaśnienie, dlaczego są tutaj, kim jest Naja i co się jej stało.

Ale musieli gdzieś się zatrzymać. Merritt nie mógł zbyt długo nieść Nai, bo lada chwila ktoś by ich zobaczył i zaczął zadawać pytania. Mała biblioteka była pierwszym ustronnym miejscem, które znaleźli i które zdaniem czarodzieja powinno być na krótko dość bezpieczne.

Naja miała sporo ran, w tym pozrywane mięśnie nóg, parę złamanych kości w stopach, a także ciężką, zagrażającą życiu ranę brzucha. Zabicie strażników z pewnością usatysfakcjonowało Naję, ale otworzyła się rana brzucha i należało ją zasklepić.

Zanim cokolwiek zrobili, gdy tylko wydostali się za osłony lochu, Naja uklękła i przysięgła lordowi Rahlowi. Tak bardzo jej zależało na ochronie przed Nawiedzającymi Sny, że nie zważając na ból, trzykrotnie powtórzyła modły i nawiązała ochronną więź. Magda bardzo chciała uleczyć Naję, lecz przede wszystkim pragnęła mieć pewność, że będą zabezpieczeni przed Nawiedzającymi Sny.

Natychmiast po tym zajęli się szukaniem miejsca, gdzie mogliby zacząć ją uzdrawiać. Merritt powiedział, że uleczenie czarodziejki trochę potrwa, co najmniej godzinę, a może całą noc. Ponieważ wiedzieli, że nie mogą tak długo pozostawać w bibliotece, postanowił podleczyć ją na tyle, żeby ocalić ją od śmierci i by mogła sama iść, a wtedy zaprowadzą ją w bezpieczniejsze miejsce. Tam Merritt będzie mógł uleczyć resztę ran, nie ryzykując, że ktoś mu przerwie w najważniejszym momencie. Teraz miał zrobić, co się da i najszybciej, jak się da.

Magda i tak się obawiała, że zostaną przyłapani w bibliotece. Wiedziała, że jeśli ktoś zejdzie do lochu i znajdzie dwóch martwych strażników, podniesie alarm i wkrótce zaroi się tu od żołnierzy. Zajrzą w każdy kąt. Nie była pewna, czy wiedzą, kim jest Naja oraz że była więźniarką i uciekła, lecz gdyby ją i Merritta znaleziono w bibliotece na uzdrawianiu rannej kobiety, żołnierze z pewnością zadawaliby mnóstwo pytań i oczekiwali jasnych odpowiedzi.

Merritt kiedyś tu pracował, toteż znał tę część katakumb. Wiedział o szafie, w której czarodzieje i czarodziejki trzymają różne rzeczy. Znalazł tam szatę czarodziejki i trochę czystych ściereczek. Lniana szata była ozdobiona przy dekolcie czerwonymi i żółtymi paciorkami układającymi się w starożytne symbole profesji. Przyniósł to wszystko do biblioteki i stał na warcie przy drzwiach, a Magda obmyła Naję na tyle, by kobieta nie wzbudziła podejrzeń, gdyby ktoś ją zobaczył.

Wilgotną szmatką delikatnie zmyła krew z twarzy na wpół przytomnej Nai i ubrała ją w szatę. Naja była im wdzięczna za wszystko.

Potem Magda pozwoliła Merrittowi zabrać się do pospiesznego uzdrowienia Nai, a sama stała na czatach.

Merritt w końcu do niej podszedł.

- Jest tam ktoś?

- Nie, teraz nie. - Magda się obejrzała i zobaczyła stojącą tuż za nim Naję. - Jak się czujesz? - spytała czarodziejkę.

- Merritt zrobił to, co było pilniejsze. Jest bardzo utalentowany. Myślę, że starczy mi sił, żeby przejść w bezpieczniejsze miejsce, gdzie dokończy leczenie.

- Do twojego domu? - spytała go Magda.

Mocno zacisnął wargi, namyślał się. Spojrzał przelotnie na Naję.

- Chciałbym, żebyśmy mogli tam pójść. Bylibyśmy na uboczu i sami. Ale uważam, że powinno to być gdzieś bliżej. Naja może iść przez jakiś czas, ale obawiam się, że tak daleko nie zajdzie. Wpadlibyśmy w tarapaty.

Naja popatrzyła w szczelinę w drzwiach. Nagle się cofnęła, zdumiona.

- Tam są trupy.

Merritt potaknął.

- To katakumby, pod Wieżą, gdzie składa się zmarłych na spoczynek. Jesteśmy tuż nad lochem.

Naja była wyraźnie zaniepokojona.

- Musimy stąd odejść, natychmiast.

- Oni nie żyją - uspokajał ją Merritt. - Nie mogą cię skrzywdzić.

- Owszem, mogą - powiedziała Naja.

Magda zamknęła drzwi i obróciła się ku niej.

- O czym ty mówisz?

- Imperator Sulachan wykorzystuje zmarłych.

Obydwoje się w nią wpatrzyli. Magda, która walczyła z trupem, wcale nie była mocno zdziwiona słowami Nai.

- Jak? zapytała.

- Żeby mu służyli.

- Jak ktoś martwy może mu służyć? - zapytał Merritt.

- Dla imperatora Sulachana martwy sługa jest równie dobry jak żywy. A w pewnych przypadkach lepszy.

- Lepszy - powtórzył Merritt, wlepiając w nią wzrok. - Ich serca nie biją. Nie ma w nich życia. Jak mogą cokolwiek robić?

- Kury, którym obcięto głowę, jeszcze przez jakiś czas mogą się poruszać i trzepotać skrzydłami - powiedziała Naja. - I nie ma to nic wspólnego z magią. Imperator ma ludzi o rzadkim darze, zwanych konstruktorami - dodała cichym, niemal nabożnym tonem. - Nigdy żadnego nie poznałam, lecz wiem, że konstruktorzy wyróżniają się szczególną inwencją. Potrafią sobie uzmysłowić to, o czym inni nigdy by nie pomyśleli, i dzięki temu stworzyć to, co innym nigdy się nie udało.

Magda spojrzała na Merritta.

- Rozumiem. Też mamy konstruktorów.

- Zatem wiecie, jak całkowicie nowe i nieoczekiwane rzeczy potrafią stworzyć. Myśli większości ludzi podążają utartymi szlakami, takimi samymi jak innych, nigdy nie zbaczają z drogi obiegowych sądów. Konstruktorzy nie znają takich ograniczeń. Myślą po swojemu. Ich umysły wędrują po bezdrożach tego, co istnieje, łącząc ułamki wiedzy w nieznany dotąd sposób.

- Rozumiemy to wszystko - powiedziała Magda. - Ale co to ma wspólnego z przywracaniem martwym możliwości poruszania się?

- Konstruktorzy imperatora stworzyli nową magię, nowe zaklęcia, po części działające poprzez zmianę natury Grace. Nauczyli się wykorzystywać magię do kontrolowania zmarłych.

- Skąd to wszystko wiesz?

- Bo kiedyś byłam jedną z pomagających im osób z darem. Manipulując duszami zmarłych w zaświatach i tchnąć potężną magię w ciała, które te dusze opuściły, nakłania się zmarłych do posłuszeństwa. Tę tajemnicę rozwikłali konstruktorzy, wykorzystując dusze zmarłych z zaświatów, łącząc je na nowo z ciałami, które opuściły, dzięki sprzężeniu w Grace, dzięki iskrze biegnącej od Stwórcy poprzez życie i w śmierć. Dzięki nowym zaklęciom narysowanym przez naszych konstruktorów nakazuje się martwym wypełniać polecenia imperatora Sulachana.

- Wbrew ich woli? - zapytała Magda.

Naja pokręciła głową.

- Oni nie mają woli. Są martwi. Są jak surowiec, z którego za pomocą metod wymyślonych przez konstruktorów tworzy się istoty służące imperatorowi.

- Służące? Jak oni służą? - spytał Merritt. - Czemu martwy miałby lepiej służyć Sulachanowi niż żywy?

- Martwi nigdy się nie męczą, nie czują głodu, bólu ani litości. Nie muszą jeść, spać, odpoczywać, nie musi im być ciepło, toteż nie potrzebują żadnego zaopatrzenia. Nie mają innych pragnień niż te, które im narzucono. Nie odczuwają lęku, więc działają bez wahania.

- Jak działają? - drążył Merritt. - Do czego są wykorzystywane te oddziały trupów?

- Z powodów, które wymieniłam, są idealnymi asasynami. Skinęła ku drzwiom. - Mogą tu być, wśród was, a wy o tym nie wiecie. Przechodzicie obok nich i nie widzicie, kim są. Martwych można w razie potrzeby ożywić. Daje się im wtedy konkretny cel. Nie spoczną, póki nie wypełnią polecenia. Z tych samych powodów są doskonałymi wojownikami. Są jednak granice ich przydatności. Są rzeczy, do których imperator Sulachan nie może ich użyć. Kiedy chce, żeby wypełniano jego rozkazy z pewną dozą inteligencji, wykorzystuje półludzi.

- Półludzie? - wpadła jej w słowo Magda. - Kim są półludzie?

- Żywi ludzie, których pozbawił duszy.

ROZDZIAŁ 76

Merritt skrzyżował ramiona na piersi.

- Ile tak naprawdę wiesz o tym wszystkim? Jak dobrze to pojmujesz?

- Powiedziałam wam, że byłam spirytystką imperatora Sulachana. - Naja westchnęła ze zniecierpliwieniem. - Musimy teraz o tym rozmawiać? Nie moglibyśmy pomówić o tym później?

- Najpierw musimy wyjaśnić pewne rzeczy - stwierdził Merritt.

Naja skinęła ku drzwiom.

- Powinieneś wiedzieć, że każdy z tych trupów może być sługą imperatora. Nie będziesz o tym wiedzieć, póki któryś nie usiądzie, nie chwyci cię za gardło i nie wyrwie ci rąk. Gdyby imperator lub któryś z jego tutejszych sługusów wiedzieli, że tu jesteśmy, mogliby wysłać jednego albo tuzin zmarłych, żeby nas rozdarli na strzępy.

- Ona ma rację - odezwała się Magda, przypominając sobie okropny los Izydory. - Powinniśmy stąd wyjść.

- Jak mógłby skłonić któregoś z tych zmarłych, żeby wypełnił jego polecenie? - zapytał Merritt, nie mając zamiaru się ruszyć, dopóki nie pojmie tego wszystkiego i dokładnie się nie dowie, co im grozi. - Może ma potężną moc, ale jest daleko w Starym Świecie. Jak z takiej odległości może tego dokonać?

- Z łatwością. Jeden z lojalnych wobec niego ludzi przygotowuje zwłoki, tu, w Wieży, albo w Aydindril, a potem składa je w katakumbach. Skąd miałbyś wiedzieć, że złożone tu na spoczynek ciało nie jest jednym z przygotowanych do spełniania poleceń Sulachana? Każdy z jego ludzi kryjących się w Wieży jako szpieg i zdrajca mógłby w mgnieniu oka obudzić umarłego ze snu śmierci. - Pstryknęła palcami. - Ot, tak.

Magda musiała się upomnieć, że musi oddychać.

- Drogie duchy, nigdy mi to nie przyszło na myśl.

- Mnie też - przyznał Merritt. - Jest jakiś sposób sprawdzania umarłych, dowiedzenia się, których tak przygotowano?

- Nie można tego wykryć, chyba że znajdziesz sposób skontaktowania się z ich duszami w zaświatach. Jako spirytystka mogę ci powiedzieć, że to nie jest proste. Pewnie mogłabym się udać w zaświaty, żeby znaleźć duszę konkretnego martwego człowieka, ale to by zajęło wiele dni i dotyczyło tylko tego jednego. A macie tutaj tysiące ciał. Macie tysiące spirytystek, którym można by powierzyć tak ogromne zadanie?

- Pewnie znalazłaby się garstka osób z takim darem - powiedziała Magda. Ale obawiam się, że jedyną, jaką znałam, zabił jeden z nieżywych sług imperatora.

- Więc nie możecie sprawdzać składanych na spoczynek ciał. Co gorsza, ci, którzy chcą się posłużyć umarłymi, nie muszą sobie zadawać takiego trudu. Macie strażników, którzy sprawdzają ludzi wchodzących i wychodzących z katakumb? Towarzyszących im, żeby widzieć, co robią?

Merritt uniósł znacząco brew, domyślając się, o co jej chodzi.

- Nie. Na dole pracują czarodzieje starający się znaleźć remedium na broń Sulachana. Cały czas chodzą tam i z powrotem.

- No właśnie - powiedziała Naja. - Każdy z tych czarodziejów może być szpiegiem pracującym dla imperatora Sulachana. Mogą wybierać spośród tysięcy zmarłych. Wystarczy, że znajdą odpowiednie ciało i przygotują je na wybudzenie ze śmierci. Konstruktorzy Sulachana już dopracowali te zaklęcia. Szpiedzy mogą wskazywać ważnych czarodziejów i nasyłać na nich zmarłych, żeby zniweczyć wasze wysiłki.

Zdesperowany Merritt potarł dłonią twarz.

- Naju, trudno się w tym połapać. Muszę wiedzieć, z czym dokładnie mamy do czynienia, poznać ogólniejszy obraz. Nie tylko o zdrajcach mordujących tutaj ludzi, ale i jak to się ma do głównego celu Sulachana. Ważne, żebym zrozumiał całość.

Naja wzięła głęboki oddech, skinęła głową.

- Rozumiem. Na pewno trudno się o tym słucha po raz pierwszy.

- O, tak - potwierdził Merritt.

- Imperator Sulachan jest stary i schorowany - zaczęła Naja. Moi się, że nie dożyje czasów, kiedy Stary Świat zjednoczy wszystkich ludzi zgodnie z jego wizją. Nazywa tę wizję Przymierzem Ludzi. Chce, żeby przymierze objęło wszystkich. Imperator uważa, że to słuszna sprawa, wykraczająca poza jego życie, ważna dla dobra wszelkiego istnienia: świat życia i świat śmierci splecione w jedność, tak jak Grace jest całością. Uważa, że aby to osiągnąć, wszyscy ludzie powinni podlegać jednemu prawu, dla większego dobra, tak żywi, jak i umarli.

Merritt nie mógł w to uwierzyć.

- Żywi i umarli?!

- Tak - powiedziała czarodziejka.

- Odłóżmy chwilowo na bok pomysł, że może władać światem duchów - rzekł Merritt. - Ale jak może myśleć, że uda mu się panować nad światem żywych, skoro umiera? Nie będzie go tutaj, żeby zrealizować te plany.

- Dąży do tego, żeby nadal istnieć i działać, nawet nie żyjąc w konwencjonalnym sensie, toteż nie można odkładać na bok pomysłu władania światem duchów. One są sprzężone. Powiedziałeś, że chcesz zobaczyć szerszy obraz. Ogólniejszy cel Sulachana to poszukiwanie alternatywnej formy istnienia. Musisz rozumować w takich kategoriach. On szuka sposobu pośmiertnego połączenia się z istotą działającą w tym świecie, świecie życia, żeby mógł władać obiema sferami. Wierzy, że jeśli zawładnie światem duchów, będzie mógł poprzez swoją duszę tam rządzić, a zarazem poprzez sprzężenie duszy z ożywionym ciałem będzie władać i tym światem. W ten sposób połączy oba światy.

- To szaleństwo. - Magda pokręciła głową i głęboko westchnęła. - Znaleźliśmy się u schyłku wszystkiego, co nam drogie i co cenimy. Nie tylko naszej wolności, ale i istnienia.

Merritt chciał zadać tysiące pytań, a nie mógł dobyć głosu, toteż Magda go wyręczyła.

- Jaka jest rola rzesz zmarłych w planach imperatora?

- Jak mówiłam, używa ich jako asasynów i szykuje się do wykorzystywania ich jako wojowników. Kiedy zaczną działać, nic ich nie obchodzi. Bardzo trudno ich powstrzymać. Kiedy ich zranisz, nie krwawią. Jeśli odrąbiesz im ramię, nie czują bólu i po prostu walczą tą ręką, która im została. Jeżeli utniesz im nogi, będą cię ścigać na rękach. Nie odpoczywają. Są niestrudzonymi, niepowstrzymanymi, zimnymi i bezlitosnymi zabójcami. W razie potrzeby można ożywiać kolejne ciała. Zmarłych nie brakuje.

- I tak bez końca? - zapytała Magda.

- Nie, nie bez końca. Ciała się rozkładają, lecz magia, która nimi włada, hamuje ten proces, ale to nie jest idealne rozwiązanie. Ma pewne ograniczenia. Zaklęcie z czasem zanika, podobnie jak rozkładające się zwłoki. W miarę jak magia słabnie, zmniejsza się jej skuteczność i przydatność zmarłego.

- No właśnie - ożywił się Merritt. - Może powinniśmy to wykorzystać do przeciwdziałania tej magii.

Dał Nai znak, żeby mówiła dalej.

- Armia zamierza ich wykorzystywać na pierwszej linii. Strzały i włócznie niewiele zdziałają przeciwko zmarłym. Bezustanne ich dźganie nic nie da. Nie można ich zabić, bo już nie żyją. Wasi żoł nierze zmarnują siły i energię, starając się ich unicestwić, porąbać, próbując zatrzymać ich atak. Zmarli będą niestrudzenie nacierać, wyczerpując wasze siły. Sulachan chce, żeby jego wojska nadciągnęły dopiero wtedy, kiedy zmarli wyniszczą waszych żołnierzy. Pozbierają ich ciała i potem będą służyć w martwej armii Sulachana. Kiedy zmarli już nie będą potrzebni, ludzie Sulachana po prostu przetną magiczne więzi i zostawią ich, jak zwykłe zwłoki. W pojedynkę są niewiele warci. Są tylko tworzywem do wykorzystania. Jeżeli będzie potrzebował ich więcej, czarodzieje mu ich dostarczą.

Merritt, zasłuchany i zamyślony, skubał grzbiet nosa.

- Jak można ich zatrzymać?

- Nie jestem aż tak zaznajomiona z ich wykorzystaniem w walce. Nie miałam do czynienia z oficerami, dowództwem czy strategami. Pracowałam z czarodziejami tworzącymi różne rzeczy, a nie z ludźmi, którzy potem z nich korzystają. Ale mogę wam powiedzieć, opierając się na ogólnej wiedzy, że istnieje zaledwie parę sposobów powstrzymania ich, poza "odłączeniem" magii, która nimi kieruje. Jeden to rozszarpanie na strzępy. Nie jest to takie łatwe, jak się wydaje, bo magia ich także, że tak powiem, utwardza. Nie chodzi o stworzenie ze zmarłego lepszej broni. Magii używa się w zwyczajnych celach. Ma zapobiec rozkładowi zwłok, który by doprowadzał do odpadania ciała. Ale nawet odcięte ramię będzie cię próbowało złapać, wczepić się w twoją nogę, a jeśli zbliży się nocą do obozu, może złapać śpiącego żołnierza za gardło i udusić. Lecz, jak zapewne się domyślasz, fragmenty zwłok mają ograniczone możliwości atakowania, więc nie są poważnym zagrożeniem. Wasze wojska pewnie spróbują użyć osłon, ale mogę wam powiedzieć z doświadczenia, że to nic nie da. Osłony reagują na życie. W przypadku zmarłych nie działają.

- To prawda powiedział Merritt, głęboko zamyślony. Sprzężenie osłony z tym, co nieżywe, sparaliżowałoby ją, bo usiłowałaby odpierać cały otaczający ją świat. No a ogień? To powinno zadziałać.

Naja potaknęła.

- To drugi sposób na powstrzymanie ich. Każdy rodzaj ognia jest dobry, bo zmienia ciało w popiół. Ogień czarodzieja z pewnością by zadziałał, bo przylgnąłby do nich i nieustannie płonął. Lecz zdajesz sobie sprawę, że z czasem jego skuteczność by zmalała, bo czarodzieje Sulachana mogą wysłać w ogień czarodzieja niezliczone zastępy nieżywych. Mogę wam też powiedzieć, że pracują nad sposobami ich chronienia przed ogniem czarodzieja. Nie wiem, czy udoskonalili tę osłonę, lecz musicie wiedzieć, że nad tym pracują.

A nawet jeżeli nie uda im się ochronić martwych przed magicznym ogniem, to i tak marna to pociecha, bo oni nie przejmują się stratami. Czarodzieje wyczarowujący ogień męczą się, zaklinanie i nieustanne podtrzymywanie magicznego ognia wymaga wysiłku. A jak już mówiłam, zmarli się nie męczą. W końcu by się przedarli. W procesie ożywiania zmarłych można ich nakierować na konkretne cele, na przykład na waszych czarodziejów. Cóż obchodzi Sulachana, czy dla zabicia jednego waszego czarodzieja na polu bitwy trzeba będzie poświęcić stu czy tysiąc nieżywych? Nie przejąłby się nawet wtedy, gdyby trzeba ich było dziesięć tysięcy.

Magda zauważyła, że Merritta to wszystko przygnębiło, wręcz sparaliżowało. Widziała w jego oczach rozpacz.

- No a ci inni? - spytała, kiedy milczał. - Półludzie?

Naja przeczesała palcami czarne włosy, najwyraźniej zaniepokojona wzmianką o półludziach.

- Półudzie są gorsi. O wiele gorsi.

ROZDZIAŁ 77

Co to znaczy? - zapytał Merritt. - Czemu są gorsi?

- Stworzono ich, żeby kontrolowali zmarłych i nimi kierowali. To żywi ludzie, którym zabrano duszę, toteż półludzie i zmarli są pod pewnymi względami podobni.

- Jak to? - dopytywał się Merritt.

- Nie są żywi, przynajmniej nie w ogólnie przyjętym sensie.

Merritt westchnął z irytacją.

- Co rozumiesz pod "ogólnie przyjętym sensem"?

- Oznacza to posiadanie duszy. To część istnienia takiego, jak je rozumiemy. Cząstka tego, z czym wiąże się dla nas przebywanie w świecie życia.

Naja uniosła jego dłoń z pierścieniem i dotknęła palcem Grace.

- Powstawanie, życie, śmierć i przebiegające przez to wszystko Światło Stwórcy. Półludzie są wypaczeniem Grace. Oddzielono ich od iskierki daru w duszy, iskierki, którą mieli nieść przez życie i zabrać po śmierci do świata duchów. Dusze półludzi nie przechodzą przez zasłonę w zwykły sposób, same nie przenoszą przez nią tej iskierki. Odebrano im ją. Nie są ani żywi, ani umarli. Chociaż żyją w tym sensie, że oddychają, jedzą, a nawet trochę mówią, lak naprawdę nie są żywi, bo nie mają duszy, nie łączy ich więź z powstawaniem i Grace. Ożywione ciała są jedynie pustymi naczyniami, które odarto z Grace. Jeśli imperator Sulachan umrze, zanim zrealizuje swój wielki plan, zostanie ożywiony i stanie się narzędziem duszy przebywającej w świecie duchów. Imperator ma jednak nadzieję, że jeżeli będzie żył, kiedy już udoskonalą tę metodę, jego duszę będzie można odesłać w zaświaty, jego żyjące ciało zaś pozostanie tutaj, by władać światem życia jako jeden z półludzi. A raczej powinnam powiedzieć, by władać tym, co pozostanie ze świata życia. To jego metoda zapewnienia sobie swego rodzaju nieśmiertelności.

- Jakżeż to może uczynić go nieśmiertelnym? - zapytał Merritt, coraz bardziej zniecierpliwiony.

- Chce stworzyć rasę półludzi i być ich władcą. Nie musiałby się już obawiać starości, chorób, śmierci. Jego dusza byłaby bezpieczna w świecie duchów, a doczesne ciało wypełniałoby jego polecenia na tym świecie, tym sposobem jednoczyłby świat życia i świat śmierci. On i jego rasa półludzi żyliby bez końca, właściwie wolni od dolegliwości dotykających żywych, ponieważ tak naprawdę nie byliby żywymi ludźmi. Byliby do pewnego stopnia ożywieni, tak jak ożywiano zmarłych, a magia dawałaby siłę ich cielesnym postaciom. Poza tym świat umarłych jest wiekuisty, toteż dla dusz śmierć nie istnieje. Duchy są z definicji martwe. Część dusz, które Sulachan odebrał tak żywym, jak i umarłym, wciąż błąka się po tym świecie. Straciły więź i nie mogą przejść przez zasłonę.

Półludzie nie żyliby wiecznie, ale odsyłając ich dusze w zaświaty i tchnąć w ich ciała ożywiającą magię, zmienia się proces starzenia. Zmiana Grace odmienia dla nich upływ czasu. Czas nie wpływa na nich tak jak na nas. Taka osoba - bez duszy i z odmienionym ciałem - starzeje się bardzo powoli. Nie znam szczegółów tego procesu. I nie wiem, czy ktokolwiek zna. Imperator Sulachan chce przemienić jak najwięcej ludzi w tę nową rasę, w półludzi, dla których czas inaczej upływa. Chce wyeliminować wszelki opór przeciwko swojemu wielkiemu zamierzeniu, w pierwszej kolejności pozbywając się czarodziejów, którzy mogliby mu się sprzeciwić - w Nowym Świecie spotkałoby to was - tak żeby nie było nikogo, kto by miał moc i mógł zniweczyć jego plan.

- Więc o to toczy się wojna - powiedziała Magda, która nagle wszystko zrozumiała. - Chce zjednoczyć wszystkich pod władzą Przymierza Ludów, lecz głównym celem ataku na Nowy Świat jest wykorzenienie magii, żeby tylko on i jego sługusy mieli dar.

- Otóż to - potwierdziła Naja. - Ale oczywiście tego nie mówi. Głosi, że chce "uwolnić ludzkość od tyranii magii". Wmawia ludziom, że magia jest dla nich uciskiem i że walczy dla ich dobra, starając się wykorzenić magię ze świata życia.

- A w rzeczywistości - odezwał się Merritt - eliminując istniejącą w nas magię, eliminuje możliwość stawiania mu oporu.

Naja potaknęła.

- A potem zamierza wyeliminować samo życie.

Merrittowi opadły ręce.

- CO TAKIEGO?!

- Chce zniszczyć świat życia, jaki znamy, oczyszczając go z ludzi mających duszę. Zostaliby tylko martwi, których może kontrolować, i półludzie, którzy, jak mówiłam, właściwie nie są żywi w ogólnie przyjętym sensie. Wtedy półludzie władaliby światem śmierci. Imperator Sulachan, którego dusza przebywałaby bezpiecznie w za światach, zostałby zaś władcą świata życia, tyle że w tym świecie nie byłoby już życia, jakie znamy. Istniałyby rośliny, ptaki i zwierzęta, lecz nie byłoby już znanej nam ludzkiej rasy. Ludzie w gruncie rzeczy nie różniliby się od zwierząt. Świat życia, jaki znamy, przestałby istnieć. Życie nie miałoby celu, nie byłoby ambicji, inicjatywy, osiągnięć. Radości. Miłości.

Magda i Merritt wymienili spojrzenia. Wyczytała w jego oczach, o czym myśli: szkatuły Ordena. Potwierdził to bez słów, lecz w zrozumiały dla niej sposób - lekko uniósł i na powrót wsunął do pochwy Miecz Prawdy.

- To szaleństwo - westchnął w końcu. - Nie ma na to innego określenia. Ciężko to w ogóle pojąć.

- Nie ma znaczenia, czy to rozumiesz czy nie, czy wierzysz, że to się uda, czy nie, czy sądzisz, że ma na to szansę, czy nie. Liczy się tylko to, że imperator zamierza zrealizować swój chory plan. Spróbuje zniszczyć świat życia, żeby urzeczywistnić swoją wizję idealnego świata, w którym ludzie nie myślą samodzielnie. To dlatego uciekłam. Dlatego chcę się do was przyłączyć i pomóc wam go powstrzymać. Ja też uważam, że to szaleństwo. Nie chcę tego. Nie chcę żyć w jego wersji idealnego świata. Nie chcę być jego niewolnicą, nie chcę mu pomagać. To moje życie, nie jego. Nie ma prawa wykorzystywać mnie do własnych celów.

Merritt uśmiechnął się po raz pierwszy od dłuższego czasu.

- Opowiedziałaś się po właściwej stronie. My też tak myślimy. W to wierzymy i o to walczymy. O prawo do radości życia. O prawo do własnego życia. O prawo do miłości.

- Rzecz w tym - mówiła Naja - że jeśli nawet nie uda mu się stworzyć owego idealnego świata, to próbując, może zniszczyć świat życia. Jest człowiekiem zdeterminowanym, przedsiębiorczym i ma techniczną inteligencję. Majstruje przy samej istocie tego, co symbolizuje Grace. Nawet jeśli to, czego pragnie, jest absolutnie niemożliwe i nie powiedzie się jego wielki plan, podczas prób zabije rzesze ludzi. Nawet jeśli jest po prostu szalony i nie zdoła zrealizować swoich chorych marzeń, to obawiam się, że mimowolnie może zniszczyć świat życia. Tak czy inaczej skutek będzie taki sam. Wszyscy zginą.

Masz co do tego pewność? zapytał ostrożnie Merritt. - Byłaś na tyle blisko imperatora, by wiedzieć, że to prawda? Naprawdę uwierzyć w to gadanie o półludziach?

Naja Moon uniosła brew nad chłodnym błękitnym okiem. To niebezpieczna czarodziejka, czego Magda się domyśliła, gdy tylko ją zobaczyła.

Wiem, że stworzono półludzi, bo w tym pomagałam. Jestem spirytystką. Rozmawiam z umarłymi. Manipulowałam również duszami zmarłych w zaświatach, żeby stworzyć dla imperatora Sulachana armię nieżywych. Pomagałam go uczyć, jak to robić.

Magda nagle zapragnęła ją udusić, choć przecież Naja w końcu stamtąd uciekła.

- Czemu robiłaś coś takiego? Jak mogłaś? Jak mogłaś stworzyć śmiertelne zagrożenie dla niewinnych ludzi?

Naja popatrzyła na nią ponuro.

- Gdybym nie wykonała poleceń Sulachana, tobym się modliła o to, co mnie spotkało w waszym lochu. Nie masz pojęcia, jakie jest życie w Starym Świecie, a zwłaszcza w tamtejszych ośrodkach władzy. Imperator Sulachan, chociaż stary i chory, nadal jest czarodziejem o potężnej mocy. Ten, kto odmawia wypełniania jego poleceń, ściąga na siebie niewyobrażalne tortury. Torturowanych bardzo długo utrzymuje; się przy życiu, żeby przypominali innym, co ich czeka, jeżeli będą nieposłuszni. Zdziwiłabyś się, do czego byłabyś zdolna, żyjąc na co dzień w takim zagrożeniu.

- Skoro jest tak potężny, to jak udało ci się uciec? - zapytał Merritt.

Naja głęboko westchnęła, zapatrzyła się w dal.

- Niespodziewana katastrofa stworzyła okazję. Ludzie byli zajęci czymś innym, dostrzegłam szansę i udało mi się wymknąć. Bez przerwy uciekałam. Nie chciałam, żeby ziściła się wizja Sulachana. Nie chciałam, żeby ludzie ginęli, by mógł realizować swoje plany. Nie chciałam, żeby ta groza spadła na niewinnych ludzi. Żałowałam, że brałam w tym udział. Wstydziłam się, że nie miałam dość odwagi, by wybrać tortury i śmierć. Myślałam, że może zyskam szansę zrobienia czegoś, co uchroni świat przed pogrążeniem się w mrokach. Bo w końcu jeśli nie ja, to kto? Co by było warte moje życie, gdybym nic nie zrobiła i pozwoliła, żeby to się stało? Kim bym była, gdybym, wiedząc, co nadciąga, nie spróbowała tego powstrzymać? Dostrzegłam szansę i postanowiłam działać. Ponieważ mam dar, mogłam się przedrzeć przez nasze oddziały odgradzające nas od wolnych części Nowego Świata. A ponieważ jestem spirytystką, wiem, jak funkcjonują martwi i półludzie, dzięki temu mogłam ich unikać.

Magda dotknęła ramienia Nai.

- Dziękuję, że miałaś tyle odwagi, by stanąć po stronie życia.

- Tak, doceniamy to, Ńaju - dodał Merritt. - Twoja pomoc będzie bezcenna. O jakiej katastrofie wspomniałaś?

- Plan imperatora przyniósł nieoczekiwane skutki. Półludzie, których stworzył, zaczęli zjadać zwykłych ludzi.

Merritt i Magda pochylili się ku niej i chórem zapytali: - CO?!

- Początkowo nic na to nie wskazywało, ale potem, bez żadnego ostrzeżenia, półludzie zaczęli atakować i pożerać żyjących. Ostrzegałam imperatora, że coś takiego może się zdarzyć, ale nie dało mu się nic wyperswadować. Nie chciał słuchać żadnych ostrzeżeń.

- Czemu zaczęli zjadać ludzi? - spytała Magda. - Co ich do tego skłoniło?

- Myślę, że półludzie chcą odzyskać duszę, której ich pozbawiono. Wewnętrzna pustka wywołuje u nich chorobliwe pragnienie każące im zjadać żywych w daremnych próbach przejęcia ich duszy. To, ma się rozumieć, nie działa w ten sposób, ale półludziom nie można tego wytłumaczyć. Ta chorobliwa mania, obsesja, bardzo prędko opanowała ich wszystkich, stała się przemożna. Rozrywają żywych ludzi, bo wierzą, że upragniona przez nich dusza jest w środku. Najpierw zjadają wnętrzności, bo uważają, że właśnie w nich mieści się dusza. Piją krew, z obawy, że dusza wycieknie wraz z nią. Kiedy nie są zadowoleni, bo nie zdobyli tego, czego pragnęli, oddzierają mięśnie od kości i pożerają, starając się znaleźć w ciepłym jeszcze ciele duszę i ją wchłonąć. Jeżeli ich grupa złapie żywego człowieka, wszyscy go rozdzierają, walcząc o duszę. Półludzie raz-dwa zostawią z takiego nieboraka tylko kosteczki. To przerażające. Takiego człowieka nawet nie można rozpoznać, bo półludzie zębami zdzierają twarz i zjadają. Wysysają mózg z czaszki. - I nikt tego nie przewidział? zapytał Merritt.

- Ja przewidziałam, ale, jak już mówiłam, nikt nie chciał mnie słuchać. Kiedy początkowo nic takiego się nie działo, tylko utwierdzili się w przekonaniu, że się myliłam. Trochę potrwało, zanim la cecha się ujawniła, ale potem poszło szybko. Napadali na ludzi w pałacu, żywiąc się jak wilki tymi, którzy rozpaczliwie starali się ich kontrolować. Przez jakiś czas panował chaos. Wtedy dostrzegłam dla siebie szansę i uciekłam. Nadzorujący mogą nawet myśleć, że i ja zostałam zjedzona, tak jak wielu czarodziejów uczestniczących w tym projekcie. To był przerażający, krwawy czas. - I to dalej trwa? - spytał Merritt. - Tak, ale myślę, że udało im się do pewnego stopnia opanować sytuację. Zmienili bowiem Grace, żeby móc wykorzystywać dusze tych ludzi.

Merritt zmarszczył brwi.

Wykorzystywać ich dusze? Jak mogą kontrolować dusze w zaświatach, za zasłoną?

- Kiedy odebrali dusze żyjącym ludziom, żeby stworzyć półludzi, nie pozwolili duszom przejść w zaświaty. Ściągnęli również z zaświatów dusze tych zmarłych, którzy im służą. Uwięzili dusze pomiędzy światami. Nie mogąc się dostać w zaświaty, kierują się niekiedy w tę stronę i nawiedzają nasz świat. Kiedy uciekałam, czarodzieje próbowali przekształcić potrzebę zjadania żywych ludzi w potrzebę pożerania nieprzyjaciół. W ten sposób nie musieliby tłumić tak potężnego pragnienia, lecz wykorzystaliby je do własnych celów. To czyni z nich jeszcze straszliwszą broń. Półludzi trudno powalić. Jeżeli się dostaną w pobliże waszych pobratymców i znajdą po temu okazję, rozszarpią ich i zjedzą, starając się wchłonąć ich dusze.

- Czemu tak trudno ich unieszkodliwić? - dopytywał się Merritt.

- Bo ich mózgi nadal pracują. Mogą myśleć, planować, ukrywać się, uciekać i atakować.

Merritt westchnął.

- Wspaniale. Po prostu wspaniale.

Naja rozłożyła ręce. Znowu wyglądała gorzej.

- Nie chcę się wydać niewdzięczna i chcę pomóc, ale chyba musicie zabrać mnie tam, gdzie mógłbyś dokończyć uzdrawianie.

Magda spojrzała na Merritta.

- Ma rację. Musimy stąd wyjść. Później porozmawiamy.

Merritt otoczył ramieniem talię słaniającej się Nai.

- Znam odpowiednie miejsce.

ROZDZIAŁ 78

Kiedy wychodzili z pomostu otaczającego koliste wnętrze ogromnej kamiennej wieży, Magda zobaczyła Quinna siedzącego przy stole, po przeciwległej stronie pomieszczenia, piszącego w jednym ze swoich dzienników. Pośrodku pomieszczenia, pod sklepionym stropem, znajdowała się kamienna studnia sylfy.

- Merritt! - zawołał Quinn. Wychylił się na krześle, spoglądając poza pomagającego Nai czarodzieja. - I Magda! - Odsunął krzesło od stołu i podbiegł do nich. Dobrze was widzieć.

Młody czarodziej był mniej więcej wzrostu Magdy i przeciętnej budowy. Radosny uśmiech pasował do dobrodusznego usposobienia. Ale to jego piwne oczy przykuwały uwagę. Były mądre ponad jego wiek, wnikliwie oceniały wszystko, co widziały. Lecz pomimo inteligencji, kryjącej się za tym bystrym spojrzeniem, Quinn był zawsze skromny, choć inni na jego miejscu chełpiliby się wiedzą i osiągnięciami. To były oczy mądrego doradcy.

- I ciebie miło widzieć, Quinnie - powiedział Merritt.

Oczy Quinna wreszcie spoczęły na Nai. - Kogóż my tu mamy?

Merritt, obejmując ramieniem kibić Nai i podtrzymując ją, powiedział: - Quinnie, chcę ci przedstawić naszą przyjaciółkę. Oto Naja Moon.

Uśmiechnięty Quinn patrzył na nią przez chwilę, a potem przypomniał sobie o dobrych manierach i zrobił zapraszający gest.





- Naju, zechciej wejść i usiąść. Mam tylko jedno krzesło niestety. Usiądz, proszę. Wyglądasz, jakbyś tego potrzebowała. Przyniosę ci wody.

- Potrzebuje czegoś więcej niż woda - powiedział Merritt, przy stępując do rzeczy. - Trzeba ją uzdrowić. Quinn uważniej przyjrzał się czarodziejce. - A tak, rzeczywiście. Naja uśmiechnęła się do niego, ale nie chciała usiąść.

- Prawdę mówiąc, Merritcie, żadne z was nie wygląda kwitnąco. - Quinn położył dłoń na ramieniu Magdy. - Co się dzieje? Jesteś taka blada. Nie wyglądasz dobrze. Może lepiej usiądź.

Magda grzecznie odmówiła.

- Dziękuję, ale teraz nie mamy na to czasu.

- Coś się wydarzyło - powiedział Merritt. - Magdę uleczyłem, ale musi wypocząć, żeby w pełni odzyskać siły. Inaczej jej stan się pogorszy.

To było bardziej ostrzeżenie dla Magdy niż wyjaśnienie dla Quinna. Zrozumiała tę aluzję, która wcale nie była potrzebna, bo Magda sama wiedziała, że goni ostatkiem sił. Trzymało ją na nogach tylko to, czego się dowiedzieli od Nai. Tak się tym przejęła, że ściskało ją w dołku.

- Widzę - rzekł zaniepokojony Quinn. Pochylił się ku Magdzie i spojrzał jej w oczy. Co się stało? Jak się zraniłaś?

Magda się uśmiechnęła, żeby rozwiać jego obawy.

- To teraz nieważne. Mamy ważniejsze sprawy. - Spojrzała ku Nai, sygnalizując, co ma na myśli.

Quinn zrozumiał.

Naję zafascynował srebrzysty bąbel wyłaniający się ze studni sylfy. Powiększające się wybrzuszenie lśniącego, płynnego srebra utworzyło wreszcie głowę i zarys ludzkiej twarzy. Srebrzyste oblicze okazało się twarzą pięknej kobiety. Na ustach sylfy pojawił się uroczy uśmiech; płynne srebro było w nieustającym ruchu.

- Zechcecie podróżować? - zapytała sylfa i dźwięczny głos obudził echa w komnacie.

- Nie - powiedziała kategorycznie Magda. - Nie chcemy podróżować.

- Będziecie zadowoleni - rzekła sylfa.

- Dziękujemy, ale nie teraz - dorzucił Merritt, mijając ją i prowadząc Naję ku krzesłu.

- Słyszałam pogłoski o takiej istocie, ale nie sądziłam, że jest prawdziwa - stwierdziła Naja, zatrzymując Merritta i wpatrując się w srebrną, zwróconą ku niej twarz.

Quinn dość czule spojrzał na istotę w studni.

- O, bez wątpienia jest prawdziwa. Lubi się przyglądać, jak piszę w dziennikach, pilnując jej.

- Mogę cię dotknąć? spytała Naja, podchodząc do sięgającego pasa obramowania studni.

- Jeśli ci to sprawi przyjemność - brzmiała kusząca odpowiedź.

Naja wyciągnęła rękę i ostrożnie dotknęła palcami przelewającej się srebrnej powierzchni. Sylfa ją obserwowała. Naja, nie czując nic nieprzyjemnego, zanurzyła całą dłoń w płynnym srebrze.

- Masz oba dary - oświadczyła z zadowolonym uśmiechem sylfa. - Możesz podróżować.

- Dziękuję, ale teraz nie chcę - odparła Naja. Może innym razem.

- Kiedy będziesz gotowa, zabiorę cię, gdzie zechcesz.

Naja obejrzała się przez ramię na Merritta i Magdę.

- To niezwykłe.

Magda skrzyżowała ramiona na piersiach.

- Można tak to określić.

Nie lubiła sylfy. Nie tylko często zabierała Baraccusa, ale i gruchała przy tym słodko do niego i czule obiecywała, że będzie zadowolony. Baraccus tłumaczył Magdzie, że sylfa już taka jest, że to nic nie znaczy i nic nie można na to poradzić. Lecz Magdzie i tak się nie podobało, że idealna buzia tak czule przemawia do jej męża. Ma się rozumieć, sylfa mówiła tak do wszystkich. Baraccus miał rację - po prostu taka była. Ale to wcale nie poprawiało Magdzie humoru.

Do niej sylfa nigdy nie zwracała się takim tonem, kiedy Magda musiała podróżować. Nie miała daru. Lecz Baraccus udzielił jej odrobinę swojego - tyle, żeby mogła podróżować. Podróżowanie było zarazem upajającym i przerażającym doznaniem. Miała nadzieję, że już nigdy nie będzie musiała tego powtarzać. Naja cofnęła dłoń i odsunęła się od studni.

- Nie, nie rozumiesz. Niezwykłe jest to, że tę istotę odmieniono w podobny sposób jak półludzi. Podzielono jej duszę. Quinn odgarnął rudawozłote włosy.

- Półludzie? Co to takiego? O czym ty mówisz?

Merritt uniósł dłoń.

- Posłuchaj, Quinnie, mamy problem.

Quinn spoważniał.

- To znaczy, że słyszeliście pogłoski, że prokurator Lothain ma zostać Pierwszym Czarodziejem? O to ci chodzi? - Nie, nie ten problem miałem na myśli - odparł Merritt. I to nie pogłoski - wtrąciła Magda. To prawda. Quinn się zatroskał. - Więc to naprawdę nastąpi jutro, jak zapowiadają? - Jutro? O tym nie słyszałam - powiedziała Magda. - Co wiesz? - Pospiesznie coś szykują. Jutro po południu ma się odbyć jakieś wielkie wydarzenie w komnatach rady. Nie wiem co, ale pewnie chodzi o mianowanie Pierwszego Czarodzieja. - Skinął ku Nai, a jego oczy znowu przybrały wnikliwy, tak dobrze znany Magdzie wyraz. - Co to za półludzie? Kim oni są?

Zanim Naja zdążyła się odezwać, Merritt powiedział: - Quinnie, nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Chcę, żebyś mnie wysłuchał i coś dla mnie zrobił.

Quinn wzruszył ramionami.

- Jasne, Merritcie. Powiedz tylko, czego potrzebujesz, i możesz to uznać za zrobione.

Merritt delikatnie pociągnął Naję do przodu.

- Chcę, żebyś ją uzdrowił. Zawsze byłeś w tym lepszy ode mnie. Muszę załatwić ważne sprawy, które nie mogą czekać. Gdy już ją uleczysz, to wyjaśni ci, czemu tu jest, opowie o półludziach i o tym, w jakich jesteśmy kłopotach.

Quinn rzucił okiem na twarz Nai i znowu popatrzył na Merritta.

- Cóż, nigdy jej nie widziałem. Mógłbyś mi przynajmniej powiedzieć, kim ona jest? I jaki jest jej udział w tym, co się dzieje?

- Byłam spirytystką imperatora Sulachana - Naja ubiegła Merritta. - Przybyłam tutaj, żeby pomóc wam go powstrzymać.

Quinn uniósł brwi.

- Jesteś tą uciekinierką, o której plotki i do mnie dotarły? Nigdy nie udało mi się czegoś o tobie dowiedzieć. Ludzie twierdzili, że to muszą być tylko pogłoski, nic więcej.

- To nie plotki.

- Zostałaś ranna podczas ucieczki?

Naja wbiła w niego spojrzenie.

- Pojmano mnie, kiedy tutaj przybyłam. Uznano, że jestem szpiegiem, i skazano mnie na śmierć. Torturowali mnie. Stąd te rany.

- Kto to zrobił? - zapytał Quinn, wodząc wzrokiem po ich twarzach.

- Nie wie, kim oni byli - wyjaśniła Magda.

- Torturowali ją, żeby wydobyć z niej, czy wie, kto w Wieży jest zdrajcą i czy ktoś jej towarzyszył - dodał Merritt. - Musieli się bać ujawnienia.

- A wiesz, kto jest zdrajcą? - spytał Quinn Naję.

Była wyraźnie przybita.

- Niestety nie.

Quinn przeczesał palcami włosy i zrobił parę kroków, rozmyślając nad tym, co usłyszał.

- Właśnie tym się martwiłem. Jestem przekonany, że w Wieży są zdrajcy, a przynajmniej szpiedzy.

Magda i Merrritt wymienili spojrzenia.

- Masz jakieś informacje? - zapytał Merritt. - Słyszałeś coś od tych wszystkich czarodziejów i ważnych ludzi, którzy tu przychodzą, żeby podróżować sylfą?

Quinn zwrócił się ku nim.

- Nie, nikt nic nie wie. Mam pewne podejrzenia, ale żadnych dowodów. Wojna idzie źle i ludzie robią z Baraccusa kozła ofiarne go. Znasz mnie, Magdo, i wiesz, że wierzę, iż Baraccus był naszym największym przywódcą, ale ludzie zaczynają wierzyć w zarzuty Naczelnego Prokuratora Lothaina, że Baraccus był odpowiedzialny za spiski, które zaszkodziły naszym wojennym działaniom. Lothain uważa, że to doprowadziło do zabójstw w Wieży. Natrętnie wypytywał o Baraccusa, starając się dowiedzieć, czy współpracował z agentami wroga.

- Wiem - powiedziała Magda. - Słyszałam te oskarżenia.

- Mnóstwo ludzi zaczęło słuchać Lothaina, bo często miał rację i skutecznie wykrywał zdrajców, których nikt by nie podejrzewał. Na szczęście wielu wciąż w to nie wierzy. Wygląda na to, że w Wieży zapanował rozdźwięk. Z tego, co słyszałem, wynika, że te tarcia stają się problemem.

Magda, której zrobiło się słabo, musiała się oprzeć o obmurowanie studni sylfy. Merritt to zobaczył.

- Słuchaj, Quinnie, musimy iść. Kiedy uzdrowisz Naję, opowie ci o chodzących trupach i półludziach. Wszystkiego się od niej dowiesz.

- Chodzące trupy? - Quinn zrobił wielkie oczy. - Czy to ma coś wspólnego z morderstwami tu na dole? O tym mówisz?

- Tak - powiedział Merritt. - Nieprzyjaciel magicznym sposobem ożywia trupy i każe im zabijać ważnych czarodziejów. Jeśli zobaczysz chodzącego trupa, użyj ognia czarodzieja.

Quinn otarł dłonią wargi. - To pasuje do pewnych elementów, które już ułożyłem.

- Dużo słyszysz od czarodziejów i osób korzystających z sylfy odezwała się Magda. - Czy słyszałeś coś, co by ci nasunęło podejrzenia, kto może być zdrajcą lub szpiegiem?

Quinn wskazał stojący w głębi pomieszczenia stół. - Pozwólcie mi przejrzeć notatki. Rozmawiałem z wieloma ludźmi. Teraz, kiedy lepiej wiem, czego szukam, może będę mógł wyłowić ważne szczegóły. Zajmę się tym, kiedy uleczę Naję, i jutro dam wam znać, czy coś znalazłem.

- Dobrze. - Merritt podszedł do przyjaciela. - Posłuchaj, Quinnie, to bardzo niebezpieczne. Nie mamy pewności, kto torturował Naję, ale z pewnością ci sami ludzie są odpowiedzialni za śmierć wielu naszych mających dar kolegów i przyjaciół. Musisz wszystko zachować w tajemnicy.

Rozumiem - powiedział Quinn i zrobił gest ku wejściu. - Tam lent wiele pustych pomieszczeń. Wkrótce zjawi się mój zmiennik.

Od razu zabiorę Naję do któregoś z tamtych pokoi. Pójdę ją uzdrowić, gdy tylko przyjdzie mój zmiennik. Po jej oczach widzę, że najprawdopodobniej potrwa to całą noc.

- Dzięki, Quinnie. Naja opowie ci o wszystkim, jak tylko ją uleczysz. Potem pomożesz nam dotrzeć do sedna i złapać zdrajców, zanim uśmiercą nas wszystkich. To wszystko jest poważniejsze, niż ci się zdaje.

- Cieszę się, że do mnie przyszliście - powiedział Quinn.

Magda wyczytała z jego oczu, że to prawda.

Merritt wsunął wielką dłoń pod ramię Magdy.

- Zaprowadzę cię do twoich komnat. Musisz odpocząć, żeby odzyskać siły.

- Po czym ma odpoczywać? - zapytał Quinn. - Mogę wiedzieć, co się stało?

- Jutro się dowiesz powiedział Merritt, prowadząc Magdę ku drzwiom. Najwyraźniej coraz bardziej się martwił jej narastającym osłabieniem.

Naja ich zatrzymała. Ścisnęła ramię Magdy.

- Dziękuję wam. Przysięgam, że odwdzięczę się za zaufanie. Pomogę wam.

Magda się uśmiechnęła i dotknęła jej policzka.

- Dziękuję, Naju.

W olbrzymiej, okrągłej wieży, poza pomieszczeniem ze studnią sylfy, płonęły nieliczne pochodnie umieszczone na podestach żelaznych schodów biegnących spiralą wokół kamiennych ścian. Przez otwory na szczycie widać było nocne niebo, chmury zakrywały gwiazdy i księżyc. Magda spojrzała na Merritta w tej niemal całkowitej ciemności.

- Co musisz zrobić? Powiedziałeś Quinnowi, że musisz nad czymś popracować.

- Nad sposobem powstrzymania umarłych i półludzi. Nie mamy czasu do stracenia. Kiedy odprowadzę cię do komnat, muszę jeszcze raz spojrzeć na tę płócienną zasłonę, którą zabrałaś z labiryntu. Muszę zobaczyć, jakie zmiany wprowadziła Izydora do zaklęć Opiekuna.

- Bo powstrzymały umarłego?

Merritt kiwnął głową.

- Tak. Muszę przeprowadzić pewne eksperymenty i coś wypróbować.

ROZDZIAŁ 79

Cieniulka zamiauczała i przybiegła, gdy tylko Magda otworzyła drzwi. Czarna kotka ocierała się o jej nogę, potem łasiła do Merritta. Magda się pochyliła i podrapała ją po grzbiecie.

- Byłaś grzeczna, malutka?

Kotka odpowiedziała przeciągłym miauknięciem, jakby zrozumiała pytanie.

- Chyba nikt tu nie jadł kolacji.

- Powinnaś coś zjeść - stwierdził Merritt, gestem zapalając lampy w apartamencie ale to może poczekać do jutra. Teraz bardziej potrzebujesz snu niż pożywienia.

Magda położyła mu dłoń na ramieniu.

- Dziękuję, Merritcie. To wszystko jest przerażające, dobrze, że jesteś po mojej stronie.

Merritt się uśmiechnął.

- Dzięki tobie mamy klucz. To ogromny sukces, który się nam przysłuży. Nie dokonałbym tego bez ciebie. Dobrze, że starczyło ci sił.

Magda westchnęła.

- Z pewnością wiele mnie to kosztowało. Jestem strasznie osłabiona.

- To miecz użyczył sobie twojej siły życia. Gdy tylko się wyśpisz, poczujesz się o wiele lepiej, obiecuję. Zanim sobie pójdę, chciałbym zobaczyć tkaninę od Izydory, żebym mógł nad czymś popracować, kiedy będziesz spać.

Magda skinęła głową i przez białe, rzeźbione, dwuskrzydłowe drzwi weszła do sypialni. Łóżko kusiło. Wzięła cieniutką tkaninę i wróciła z nią do czarodzieja. Merritt rozglądał się z podziwem. Często zapominała, jak tu pięknie. Chciała się jednak stąd jak najszybciej wyprowadzić, bo miał tu zamieszkać Lothain.

- Chcesz to ze sobą zabrać? - zapytała, podając Merrittowi złożoną tkaninę.

Merritt rozprostował i uniósł materiał, żeby się mu dobrze przyjrzeć.

- Nie. Będę się lepiej czuł, wiedząc, że śpisz pod przykryciem odstraszającym potwory, o których opowiedziała nam Naja.

- O ile wiem, wszystkie morderstwa popełniono na dolnych poziomach Wieży. Naprawdę uważasz, że zmarli mogliby przyjść aż tutaj?

Merritt rozpostarł tkaninę i oglądał ją, mówiąc: - Nie warto ryzykować życia. To ja dałem Izydorze zaklęcia Opiekuna. Muszę tylko sprawdzić pomniejsze szczegóły modyfikacji, jakie wprowadziła, i upewnić się, że dobrze je zapamiętałem. Nie chcę się pomylić w czymś tak ważnym.

Położyła rękę na jego dłoni, przyciągając jego wzrok.

- Co z tym wszystkim zrobimy, Merritcie? Jak położymy temu kres?

Merritt, zadowolony z oględzin, oddał jej tkaninę i dzielnie się uśmiechnął. Pomyślała, że to miło, iż udaje, żeby poczuła się bezpieczniej.

- Jutro, Magdo. Śpij, odpoczywaj, później będziemy się martwić. Kiedy wypoczniesz i całkiem wyzdrowiejesz, będziesz mogła jaśniej myśleć. Teraz Quinn też jest z nami. Będzie bardzo pomocny, podobnie jak Naja.

Magda się uśmiechnęła na wspomnienie olśniewającej czarodziejki.

- Chyba nigdy nie widziałam tak pięknej kobiety.

Merritt spojrzał jej w oczy.

- Nie dorównuje ci urodą, Magdo - powiedział cicho.

Zdumiały ją nie tylko jego słowa, ale i pobrzmiewająca w nich szczerość.

Merritt się opamiętał i odwrócił wzrok.

- Przepraszam, Magdo. Nie powinienem był tego mówić. Jesteś żoną Baraccusa.

Odwróciła ku sobie jego twarz.

- Baraccus umarł. My żyjemy.

- I tak...

- Nic się nie stało, Merritcie - zapewniła, ujmując go za ramię i odprowadzając do drzwi.

Merritt się pochylił i podrapał kotkę po łebku.

- Pilnuj pani, dobrze? Czuwaj nad nią.

Cieniulka otarła się o niego łebkiem, przymykając ślepki z zadowolenia. Magda się cieszyła, że kotka go lubi. Cieniulka potrafiła trafnie oceniać ludzi.

- Gdzie będziesz? - spytała. - Gdzie cię znajdziemy?

- Wracam do swojego domku w mieście. Mam pewne pomysły. Muszę wypróbować modyfikacje zaklęć Izydory, a potem sprawdzić ich integralność.

- Spróbujesz zrobić coś, co zatrzyma umarłych w miejscu spoczynku? - domyśliła się Magda.

- To nie takie proste. Śpij. Jutro wrócę do Wieży. Poczekam na ciebie u Quinna. Porozmawiamy o tym, jak wypoczniesz. Może dowiemy się, co to za uroczystość ma się odbyć po południu. Naja też będzie uleczona i będzie mogła nam pomóc. Rano zaczniemy od nowa.

Magda przytrzymała drzwi i oparła się o nie.

- Dobrze. - A potem zawołała za odchodzącym Merrittem: - Kto twoim zdaniem odpowiada za te wypadki w Wieży?

Odwrócił się i długo jej przyglądał. - Mam pewne podejrzenia.

Magda też, ale brakowało jej dowodów. Nie chciała się pomylić w tak ważnej sprawie. To by wszystkich mogło kosztować życie. - Śpij powiedział stanowczym tonem, a potem odszedł ciemnym korytarzem.

Magda się uśmiechnęła. Podeszła do szafki. Ucieszyła się, bo znalazła parę kawałków solonej, suszonej ryby w słoju. Pamiętała, że powinny tam być. Była tak senna, że ledwie trzymała się na nogach, ale też tak przeraźliwie głodna, że bała się, iż jeśli czegoś nie zje, żeby uciszyć burczenie w brzuchu, nie będzie mogła zasnąć. Odgryzła kęs ryby i żuła, podchodząc do kredensu z dzbanem i miednicą. Cieniulka nie odstępowała jej, cały czas miaucząc. Magda zlizała sól z kawałeczka ryby, a potem się pochyliła i podała go kotce. Cieniulka wyglądała na równie wygłodzoną jak ona. Zajęła się rybą, a Magda nalała sobie szklankę wody i popiła słony posiłek. Wypiła całą szklankę. Dobrze było mieć w żołądku choć odrobinę jedzenia.

Kiedy zobaczyła się w lustrze, przeraziła się. Twarz miała brudną, włosy - choć teraz krótkie i łatwiejsze do utrzymania - były rozczochrane. Przez cały ten czas nie docierało do niej, w jakim stanie ogląda ją Merritt. Pewnie uznał, że wygląda jak niezbyt grzeczna pannica. Ale powiedział, że jest piękna. Miło było usłyszeć komplement od tak przystojnego mężczyzny. Mimo to...

Magda zanurzyła myjkę w miednicy, wyżęła ją. Twarz miała umorusaną po wyprawie do lochu. Zobaczyła, że i ręce są brudne od rdzy z żelaznej poręczy schodów. Przypomniała sobie stan Nai i zrobiło się jej głupio, że tak się przejmuje swoim wyglądem.

Kiedy myła dłonie i twarz, Cieniulka wskoczyła na kredens, licząc na kolejny poczęstunek. Magda się uśmiechnęła, zlizała sól i dała głodnej kotce drugi kawałek ryby.

Cieniulka, siedząc na kredensie, pochyliła się nad kąskiem i zaczęła jeść. Nagle poderwała łebek. Upuściła rybę i wpatrzyła się w drzwi.

Wstała, wygięła grzbiet, zadarła ogon. Wyszczerzyła zęby i zasyczała.

Magda stała jak sparaliżowana, z oczami wielkimi z przerażenia.

ROZDZIAŁ 80

Ktoś zapukał.

Magda stała nieruchomo przy kredensie. Serce jej łomotało. Kotka wciąż syczała.

Magda nie pamiętała, czy zasunęła rygiel. Wyjaśniło się to, kiedy klamka się obróciła i drzwi zaczęły się otwierać. Cofnęła się o parę kroków, zastanawiając się, gdzie uciekać. W sypialni był balkon. Ale kilka pięter nad ziemią.

Lothain wkroczył do komnaty i szerokim gestem zapalił kilka lamp. Wyraźniej było widać jego byczy kark, krótkie szorstkie włosy i wlepione w Magdę czarne oczy.

Magda wsparła się pięściami pod boki i gniewnie pomaszerowała ku niemu.

- Jak śmiesz wchodzić bez pozwolenia?!

- Pukałem beztrosko zbył jej zarzut.

Za drzwiami, w korytarzu, ujrzała spory oddział jego osobistej straży w zielonych tunikach. Ze zdumieniem zobaczyła wśród nich około tuzina kobiet. Uświadomiła sobie, że to służące.

- To nieodpowiedni czas na przejmowanie apartamentu. Mówiłam, że wyprowadzę się najszybciej jak zdołam.

Uśmiechnął się, nie odrywając od niej wzroku, - Nie przyszedłem, żeby się upomnieć o apartament. Przybyłem, żeby się upomnieć o swoją żonę.

- Swoją żonę? - Coraz bardziej rozzłoszczona Magda zacisnęła zęby. - Wyjdź!

Lothain dał znak i dwaj wielcy strażnicy weszli do komnaty, chwycili Magdę za ramiona. Szarpała się, lecz szybko zrozumiała, że tylko pokaże im własną bezsilność.

- Tutaj - powiedział Lothain do kobiet w korytarzu. - Wnieście tu swoje rzeczy.

Weszły rządkiem i Magda ze zdziwieniem zobaczyła, że każda coś niesie: kosze na robótki, niewielkie skrzyneczki, rulony koronek oraz bele materiałów w najrozmaitszych kolorach.

- Co to ma być? - spytała Lothaina.

- Szwaczki. Przyszły, żeby uszyć ci suknię na jutrzejszą ceremonię. Mam zostać mianowany Pierwszym Czarodziejem, toteż uznałem, że to odpowiednia chwila na nasz ślub. To wszystko wyjaśni, uspokoi ludzi i złączy ich w poparciu dla mnie.

- Jesteś szalony, myśląc...

- Dość rzucił groźnie Lothain. - Czas, żebyś poznała swoje miejsce.

Lekkim skinieniem głowy dał znak trzymającym ją strażnikom, odwrócił się i wyszedł na korytarz. Kiedy się upewnił, że krzepko ją trzymają, bez słowa pomaszerował.

Magda musiała iść szybko, żeby żołnierze nie wlekli jej za sobą. Co najmniej tuzin szedł za nimi, a jeszcze liczniejsi czekali przy apartamencie.

- Dokąd mnie zabierasz? - powiedziała w stronę szerokich pleców prokuratora.

Lothain obejrzał się przez ramię.

- Zabieram cię tam, gdzie będziemy mogli omówić moją propozycję małżeństwa. Chcę, żebyś coś zobaczyła, zanim ją odrzucisz. Myślę, że to cię skłoni do milszego zachowania. Nasze małżeństwo będzie korzystne dla Wieży i dla naszej sprawy. Zamierzam ci zaprezentować jedną z korzyści, jakie przyniesie ślub ze mną.

Magda postanowiła nie marnować energii na tłumaczenie mu, że nic jej nie skłoni do wyjścia za niego. Starała się nie szarpać z trzymającymi ją żołnierzami. Kilka razy się potknęła, ale nie zwolnili kroku.

Nie walczyła. Musiała zachować siły, które jej pozostały. Będą jej potrzebne, jeżeli uda się jej sięgnąć po nóż.

Lothain kilka razy skręcił, prowadząc ich korytarzami do części gospodarczej. W pomieszczeniu, gdzie trzymano rozmaite rzeczy, było też miejsce, w którym zbierała się służba i wysłuchiwała poleceń, zanim zabrała się do pracy. Lothain bezzwłocznie otworzył drzwi i wszedł do pomieszczenia dla służby, które było pełne żołnierzy w zielonych tunikach. Przeszedł między nimi i otworzył drzwi prowadzące do ciemniejszej, tylnej izby.

Była tam płacząca Tilly przywiązana do krzesła. Okropnie wyglądała, cała zakrwawiona. Otaczali ją wielcy żołnierze.

- Tilly!

Magda wyrwała się żołnierzom i pospieszyła do niej, uklękła przed nią. Napotkała jej pełen przerażenia wzrok.

- Co się dzieje, Tilly? Co oni ci zrobili?

Zanim Tilly zdążyła odpowiedzieć, żołnierze znowu chwycili Magdę za ramiona, postawili na nogi i odciągnęli od przywiązanej do krzesła kobiety.

Włosy miała zlepione krwią. Chyba wybito jej kilka zębów, kiedy ją bito po twarzy. Nos wyglądał na złamany, oczy były podbite. Z brody skapywały krople krwi, wsiąkając w suknię.

Rozwścieczona Magda spojrzała na Lothaina.

- Co ma znaczyć ta przemoc?!

Prokurator sucho się uśmiechnął.

- Ma ci dopomóc w odpowiednim postępowaniu.

- Co? Robisz coś takiego i ośmielasz się mówić o właściwym postępowaniu?!

Ostatni kawałek układanki wskoczył na miejsce. Teraz już wiedziała.

- Tak, właściwy postępek. Od ciebie zależy, lady Searus, czy twoja przyjaciółka przeżyje. Jeśli podejmiesz właściwą decyzję, będzie żyć. Jeżeli nie... cóż, myślę, że rozumiesz.

Lothain się odwrócił i skinął na jednego z żołnierzy. Ten natychmiast wyprostował rękę Tilly.

- Nie! Nie! Nie! - krzyczała biedaczka.

Żołnierz jednym silnym ciosem złamał jej ramię.

Wstrząśnięta Magda aż podskoczyła, słysząc trzask pękającej kości.

Tilly wrzeszczała i szarpała się.

- Błagam! Błagam! Nic! Pani! Błagam! Każ im przestać!

Żołnierz ją uciszył, wpychając jej w usta kawałek szmaty.

Magda dyszała z wściekłości, łzy spływały jej po twarzy. Bezskutecznie szarpała się z trzymającymi ją krzepkimi żołdakami.

- Tak to będzie - oznajmił Lothain. - Jeśli się zgodzisz, byśmy się jutro po południu pobrali w obecności rady i dostojników, kiedy mnie mianują Pierwszym Czarodziejem, jeśli nie urządzisz żadnej sceny, lecz zachowasz się z wdziękiem, co pozwoli zjednoczyć naszych ludzi pod władzą nowego Pierwszego Czarodzieja, Tilly zostanie uwolniona.

- A jeśli odmówię? - spytała Magda, z góry znając odpowiedź.

Znowu się uśmiechał.

- Wiesz, rzecz jasna, że będzie z nią bardzo źle, dopóki nie umrze. Będę cię do niej prowadzał każdego dnia tortur. A potem...

Kiedy nie spytała, co nastąpi potem, pochylił się ku niej.

- A potem wielu twoich przyjaciół spotka to samo. Mamy całą listę. Ten twój przyjaciel, który zasiadał w radzie? Sadler? - Uniósł brew i zgiął jeden palec. - Sadlera spotka podobny los, jeśli nie postąpisz jak trzeba. Twój przyjaciel Quinn? Młody człowiek, z którym dorastałaś?

Lothain, patrząc jej w oczy, zgiął drugi palec. Zaczął wymieniać kolejne nazwiska przyjaciół Magdy, za każdym razem zginając pa lec. Kiedy zabrakło mu palców, otworzył dłoń i wymieniał nazwiska znanych jej osób, przy każdym odginając palec.

- Wiemy, gdzie przebywa każdy z nich, i mamy ludzi, którzy mają ich na oku na wypadek, gdyby byli potrzebni - oznajmił. - Wystarczy, że dam znak, a każdy z twoich przyjaciół będzie od schyłku jutrzejszego dnia cierpiał tak jak Tilly. Każdy z nich się dowie, że to dlatego, iż udowodniłaś swoim egoizmem i brakiem chęci wspomożenia mieszkańców Midlandów, że jesteś zdrajczynią. Dowiedzą się, ze to ty sprowadziłaś na nich ten los, bo i oni zapewne należą do twojego spisku. Podobnie jak ty, zostaną oskarżeni i uznani winnymi zdrady Midlandów. Poddani torturom, w końcu to potwierdzą. Pójdą na śmierć, przeklinając twoje imię. Będziesz to słyszeć, bo zakujemy cię w łańcuchy na tyle blisko, żebyś słyszała każdy ich krzyk. A potem, kiedy każdy z nich przejdzie za zasłonę w zaświaty, zajmiemy się tobą i mogę cię zapewnić, że dla przywódczyni tak ohydnego spisku przeciwko Midlandom zachowamy to, co najlepsze. Zapewniam, że kiedy z tobą skończymy, to się wyspowiadasz. Publicznie.

Magda przełknęła ślinę. Cała się trzęsła.

- Lady Searus, w apartamencie Pierwszego Czarodzieja, moim apartamencie, czekają szwaczki, żeby uszyć ci suknię ślubną, jakiej sobie zażyczysz. Jestem wspaniałomyślny. Sama wybierz. Uszyją każdą szatę, w jakiej zechcesz wziąć ślub. Chybabym wolał, żeby nie była biała, bo, hmm, byłaś już żoną Pierwszego Czarodzieja. Na jutrzejszą uroczystość szykują już trunki i potrawy. Zewsząd zjeżdżają się ludzie, żeby wziąć udział w zgromadzeniu, i każdy z nich ma nadzieję ujrzeć Midlandy znowu zjednoczone pod władzą nowego Pierwszego Czarodzieja. Wszyscy pragną zobaczyć, jak lady Searus daje dobry przykład, oddając rękę nowemu Pierwszemu Czarodziejowi, okazując tym samym, że mi ufa, toteż i oni mogą zaufać. Jak sama widzisz, wybór należy do ciebie.

Magda starała się myśleć, ale nie była w stanie, bo słyszała stłumione jęki Tilly. Nie mogła się zdecydować, co zrobić. Nie widziała żadnego sposobu wyplątania się z tego.

A potem sobie uświadomiła, że nie ma nad czym się zastanawiać. Nie miała wyboru.

Znowu przełknęła ślinę.

Dobrze.

Co dobrze? - Uśmiechnął się wrednie Lothain. - Jeśli przyjmu JESZ moje oświadczyny, powiedz to. Chodziło o życie Tilly, nie był to odpowiedni moment na drażnie nie Lothaina. Magda jeszcze nigdy nie czuła się taka upokorzona.

Tak, Pierwszy Czarodzieju Lothainie, przyjmuję twoje oświadczyny. Wyjdę za ciebie. Zrobię, jak zechcesz.

- I dokładnie to, co powiem. Z wdziękiem i godnością.

- Tak. Dokładnie to, co powiesz. A teraz ją puść.

Lothain uśmiechnął się, widząc przerażenie Tilly. Znowu spojrzał na Magdę.

- W swoim czasie, moja droga. W swoim czasie.

- Co to oznacza?

- To znaczy, kiedy dotrzymasz słowa i wszyscy się przekonają, że odwołujesz wszystkie oskarżenia, jakie rzucałaś pod moim adresem, otępiała z żalu. Kiedy okażesz wszystkim, zostając moją żoną, że czynisz to szczerze. Kiedy pokażesz, że mnie popierasz i wierzysz, że jestem właściwym kandydatem na Pierwszego Czarodzieja, wtedy ją uwolnimy. Nie wcześniej. Jeśli odegrasz z wdziękiem i uśmiechem swoją rolę, tak podczas mojego mianowania, jak i na naszym ślubie, twoi przyjaciele nigdy się nie dowiedzą, jak blisko byli przerażającego losu. Ich życie jest w twoich rękach. Jeśli zrobisz, co obiecałaś, będą radośnie świętować twoje zaślubiny z nowym Pierwszym Czarodziejem.

Magda potakiwała.

- Jeśli przyrzekniesz, że dotrzymasz słowa.

- Moje słowo? Moja droga, moje; słowo nie ma tu nic do rzeczy. Odegraj swoją rolę, zrób, co ci kazano, a ja ocenię, czy współdziałałaś na tyle, żebym okazał łaskę Tilly i innym twoim przyjaciołom. Mogę rzec, że jeśli zrobisz wszystko jak trzeba i sprawisz, że wszyscy uwierzą w twoją szczerość, będę w tak dobrym nastroju, że bardziej mnie będzie interesowała rozkosz, jaką mi dasz w naszą noc poślubną, niż torturowanie kogokolwiek. Rozumiemy się?

Magda opanowała furię.

- Tak.

- Dobrze. - Uśmiechnął się. - Dobrze - powtórzył, odwrócił się do Tilly i poklepał ją po policzku. - Jest dobrą kobietą, nieprawdaż?

Tilly, płacząc z bólu i przerażenia, potaknęła. Magda wątpiła, czy biedaczka w ogóle wie, o co chodzi.

- Nie martw się, Tilly - powiedziała. - Zrobię wszystko, żebyś była bezpieczna.

Chlipiąca Tilly mocno zacisnęła powieki. Magda ledwo słyszała stłumione kneblem słowa wdzięczności.

Lothain uniósł głowę Magdy.

- A wiesz, miałem ochotę cię zabić za te wszystkie kłopoty, jakich mi narobiłaś, ale potem przyszło mi na myśl, że o wiele lepiej będzie, jeśli cię sobie podporządkuję i każę ci naprawić to, co zepsułaś. To o wiele lepsze rozwiązanie, nie sądzisz? Lepiej, żebyś żyła i to widziała, niż żebyś była martwa i nieświadoma mojego triumfu.

- Lepiej ją wypuść, gdy już zrobię to, o co chodzi.

Lothain zarechotał.

- Nic mnie nie obchodzi ta sprzątaczka. Nic dla mnie nie znaczy. Nie mam potrzeby jej zabijać. Od ciebie zależy, co się z nią stanie. - Już powiedziałam, że zrobię, co każesz.

- Istotnie. I wierzę, że mówiłaś serio. - Odchylił się nieco i obrzucił ją taksującym spojrzeniem. - Jesteś taka słaba, że zrobisz to, żeby ocalić garstkę ludzi. To niemądre, że bardziej cenisz czyjeś życie niż większe dobro. Nie masz odwagi potrzebnej, by brać udział w takiej walce. I dlatego jesteś nikim. Skinął na strażników.

- Odprowadźcie ją do komnat, żeby kobiety mogły jej uszyć ślub ną suknię. Całą noc trzymajcie wartę w korytarzu. Wchodzić i wy chodzić mogą wyłącznie szwaczki.

Zasalutowali i wywlekli Magdę.

Słyszała płacz Tilly.

Ciągnęli ją pustymi korytarzami. Najwyraźniej prywatna armia prokuratora odprawiła Straż Wieży. Kroki żołnierzy niosły się echem. Lothain stopniowo brał Wieżę w posiadanie. Jego wpływy ukazały wszystko i wszystkich.

I nagle Magda - pogrążona w rozpaczy, wleczona korytarzem przez żołnierzy - zrozumiała.

Wiedziała, co powinna zrobić.

Jaśniej niż kiedykolwiek przedtem wiedziała, jak musi postąpić.

ROZDZIAŁ 81

Jesteś pewna, pani? - Szwaczka wyciągnęła rękę, wskazując rozłożone wzory. - Nie wolałabyś czegoś odrobinę bardziej okazałego? W końcu to wielkie wydarzenie, wspaniała chwila w twoim życiu, będzie tyłu ludzi... Czyż nie byłoby odpowiedniejsze coś bogatszego?

Magda się uśmiechnęła do zatroskanej kobiety.

- Dziękuję, ale uważam, że dobrze wybrałam. Koronki, hafty i koraliki nie zawsze są wskazane. Prostota ma w sobie moc.

Twarz kobiety zmarszczyła się z troski.

- Skoro tak mówisz, pani.

- Tak uważam. - Magda, naglona przemożnym pragnieniem, starała się mówić uprzejmie. - Zróbcie, proszę, dokładnie tak, jak pokazałam.

Szwaczka niechętnie potaknęła.

- Tak, pani.

Nie było wątpliwości, że kobiety się obawiają, iż zostaną ukarane, jeśli suknia nie będzie koronkowym cudeńkiem.

- Nie martwcie się - powiedziała Magda do wpatrzonych w nią kobiet. - Powiem, że sama wybrałam taką suknię.

To trochę rozładowało napięcie panujące w komnacie.

Magda, po bezceremonialnym dostarczeniu do apartamentu, zmusiła się do odsunięcia na bok upokorzenia i przerażenia i zdołała się jakoś pozbierać. Wiedziała, że musi wszystko jasno i spokojnie przemyśleć. Jeżeli się podda strachowi lub - co gorsza - się załamie, nie będzie w stanie skutecznie działać.

Nie miała złudzeń co do Lothaina i choć bała się o Tilly, wiedziała, że chwilowo zrobiła wszystko, co w jej mocy, żeby dać staruszce szansę. Nie mogła się tym zamartwiać.

Kiedy już obmyśliła plan, poczuła, jak spływa na nią spokój. Wiedziała, co musi zrobić.

- A który materiał, lady Searus? - zapytała szwaczka.

Na dwóch kanapach ułożono bele materiału. Były tam przepięknie drukowane tkaniny, materiały w najrozmaitszych kolorach oraz egzotyczne materie z wzorami w różnych odcieniach tej samej barwy. I całe jardy najrozmaitszych koronek.

Lecz Magda od razu wypatrzyła tę właściwą tkaninę.

Tylko tę mogła wybrać. Nie chciała żadnej innej.

Wskazała skromny, jedwabisty materiał.

- Ten.

Kobieta spojrzała na nią. Znowu miała zatroskaną minę.

- Na pewno, pani? Mistrz Lothain powiedział, że jego zdaniem suknia nie powinna być biała.

- Z pewnością miał na myśli jaskrawą biel. Jestem przekonana, że nie chciał, żeby była oślepiająco biała, i tyle. Poza tym to nie mój przyszły mąż ubierze się w tę suknię, tylko ja. To będzie mój dzień. I chcę jak najlepiej wyglądać. - Magda uśmiechnęła się ciepło i postanowiła dać do zrozumienia szwaczkom, że nie pozwoli sobie tego wyperswadować. - Uważam, że ten białawy materiał świetnie się nadaje, nie sądzisz? Zachwyca mnie jego połysk. Jest najelegantszy ze wszystkich. Żaden mu nie dorównuje. Jest przepiękny. Podoba mi się. Jest idealny na to wydarzenie.

- Wydarzenie?

- Na moje odrodzenie.

Kobieta zrobiła wielkie oczy. Pozostałe, wyjmując nożyce i szykując igły i nici, rzucały ukradkowe spojrzenia, ale milczały.

- Odrodzenie, pani? - zapytała pierwsza kobieta.

- Tak - potwierdziła Magda, cofając dłoń od lśniącego materiału i spoglądając na wpatrzoną w nią kobietę. - Stanę się inną osobą. Małżeństwo zmienia samotną kobietę w kobietę spełniającą życzenia męża, czyż nie? A skoro mam się stać nową osobą, ten materiał świetnie się nadaje.

Szwaczka się uśmiechnęła, choć nadal była niespokojna.

- Rozumiem, pani.

- Macie już moje wymiary? Skończyłyście? Macie wszystko, co wam potrzebne?

- Tak, pani.

- Dobrze. Miałam bardzo męczący dzień. Muszę się porządnie wyspać, żeby być gotową na jutrzejszy wielki dzień. Na moje odrodzenie.

Kobieta, wciąż niepewna, uniosła palec, zanim Magda wyszła.

- Co do dekoltu, pani... Mistrz Lothain wyraźnie zapowiedział, że ma być głęboki. Nie chcę się sprzeciwiać twoim życzeniom, ale...

- To się nie sprzeciwiaj. Mój przyszły mąż w swoim zapale słabo nad sobą panuje. Może poczekać. - Niektóre z kobiet zachichotały nerwowo. - Proszę, uszyjcie suknię tak, jak narysowałam.

Szwaczka szerzej się uśmiechnęła.

- Tak, pani. Oczywiście. Mamy wszystko, czego nam trzeba. Suknia będzie dokładnie taka jak na twoim rysunku, przysięgam. Uszyjemy ją i zostawimy tutaj, a potem zamkniemy za sobą drzwi, żebyś mogła wypocząć. Nie zakłócimy ci snu.

Magda zmusiła się do uśmiechu. W podzięce dotknęła ramienia kobiety.

- Dziękuję, moje panie. Dobranoc.

Idąc do sypialni, znalazła w kieszeni malutki zwój i gliniane figurki. To był czar, który dostała od Merritta.

Stała i wpatrując się w trzymany w dłoni zwój i unoszące się nad jej ręką figurki, rozmyślała.

W końcu wsunęła to wszystko z powrotem do kieszeni i otworzyła dwuskrzydłowe drzwi sypialni.

- Dobranoc, moje panie - powtórzyła, a potem zamknęła za sobą drzwi i zaryglowała je.

ROZDZIAŁ 82

Lothain powiedział swoim ludziom, że mają całą noc czuwać w korytarzu przed apartamentem i pilnować, żeby nikt nie wchodził i żeby Magda nie wyszła. Wszyscy żołnierze oczywiście wiedzieli, że znajdują się kilka pięter nad ziemią. Strażnicy w zielonych tunikach, którzy ją odprowadzali, wiedzieli, że mogłaby wyjść jedynie przez drzwi prowadzące na korytarz, gdzie trzymali wartę.

Ponieważ wiedzieli, że nie może ich wyminąć, Magda uważała, że z pewnością nie będą mieli powodu, żeby wchodzić do apartamentu, a tym bardziej do sypialni. Lothain był o nią zazdrosny. Nie zechcą dawać mu powodów do podejrzeń. Magda była przekonana, że będą trzymać wartę, ale nie wejdą do środka bez wyraźnych rozkazów.

Tak czy inaczej, nie mogła się zamartwiać niewielkim prawdopodobieństwem, że wkroczą, by sprawdzić, czy jest na miejscu. Po prostu musiała szybko to załatwić. Musiała to zrobić, bo inaczej zostanie żoną nowego Pierwszego Czarodzieja Lothaina.

Bez zwłoki podeszła do dużej szafy z klonowego drewna należącej do Baraccusa. Wciąż wisiały tu jego ubrania, tak jak je zostawił. Magda nie wiedziała, co z nimi zrobić, toteż po prostu je tam zostawiła. Zanim się zabił, zostawił w enklawie Pierwszego Czarodzieja strój czarodzieja wojny. W szafie były najrozmaitsze inne ubrania: od starych spodni i koszul, w których pracował w warsztacie, po ozdobne uroczyste szaty. Przesunęła je, żeby jak najdalej sięgnąć przy bocznej ściance.

Nacisnęła odpowiednie miejsce i odsunęły się drzwiczki zasłaniające ukryte pomieszczenie. Baraccus sam je zrobił. Sięgnęła do środka i natrafiła palcami na linę z węzłami wiszącą na kołku. Chwyciła ją, z ulgą, że wciąż tam jest.

Czasami Baraccus musiał się spotykać z kimś pod osłoną ciemności. Dla bezpieczeństwa takie spotkania należało zachować w tajemnicy. Gdyby wyszedł z apartamentu głównymi drzwiami i ruszył na spotkanie korytarzami Wieży, dowiedziałyby się o tym różne osoby. Ilekroć dokądś szedł, ktoś go obserwował. Baraccus mawiał, że nigdy nie wiadomo, jakie motywy przyświecają tym, którzy go widzą.

Gdyby zobaczono, że w środku nocy opuszcza Wieżę, zaraz wieść by się rozeszła. Ludzie by się zastanawiali, co robi i z kim się spotyka. Jak się okazało, Lothain i tak się dowiedział o niektórych nocnych spotkaniach, chociaż Baraccus był taki ostrożny.

Starając się utrzymać swoje sprawy w tajemnicy, Baraccus trzymał w skrytce w szafie linę z węzłami, żeby móc wyjść przez balkon w sypialni. Trzeba było zsunąć się kilka pięter, toteż nikt się nie spodziewał, że tędy można wyjść.

Lina była wystarczająco długa, żeby bezpiecznie dotrzeć na płaski łupkowy dach, który z kolei prowadził do rampartu, gdzie były stare, nieużywane zewnętrzne schody, nieznajdujące się na widoku.

Magda chwyciła czystą czarną pelerynę z kapturem i narzuciła ją na ramiona. Podeszła do szafki i wyjęła podróżną latarnię z drucianym uchwytem. Zapaliła długą drzazgę od jednej z lamp z odbłyśnikiem, wiszącej na ścianie, i podpaliła knot w latarni. Kiedy już go wyregulowała, zamknęła metalowe drzwiczki i zasunęła rygielek, żeby nie przesączył się ani promyczek światła - dopóki tego nie zechce - i przypięła latarnię do pasa. Podeszła do drzwi sypialni i sprawdziła rygiel, upewniając się, że są dobrze zamknięte. Potem przecięła pokój, idąc ku drzwiom balkonowym z szybkami w ołowianych ramkach. Niebo zasnuwały chmury i panowała smolista ciemność. Na szczęście wokół Wieży było trochę świateł, toteż będzie widzieć, co robi.

Magda uklękła na skraju balkonu i wysunęła dłoń pomiędzy tralkami, szukając mocnego haka, który Baraccus za pomocą zaklęcia umocował w kamieniu. Znalazła. Zaczepiła o hak pętlę na końcu liny, potem spuściła resztę pomiędzy tralkami.

Kiedy się upewniła, że lina mocno trzyma, weszła na balustradę, opuściła się po drugiej stronie. Ruszyła w dół, zaciskając stopy na węzłach i powoli przesuwając ręce. Nigdy wcześniej tego nie robiła i strasznie było tak wisieć w powietrzu w ciemności, ale skupiła się na zadaniu i wkrótce stanęła na łupkowym dachu.

Cieszyła się, że noc jest ciemna i nikt nie zobaczył, że się wydostała.

Przeszła dachem aż do rampartu, a potem pobiegła do niewielkiego wejścia na schody. Nie tracąc czasu, zaczęła zbiegać po dwa stopnie.

ROZDZIAŁ 83

Magda się zatrzymała. Oparła dłonie o kolana i łapała oddech. Nogi ją bolały. Prawdę mówiąc, wszystko ją bolało. Wiedziała, że Merritt miał rację, mówiąc, że potrzebny jej wypoczynek. Coraz bardziej to odczuwała, wyczerpana udziałem w magicznym rytuale. Płuca tak ją paliły, że się rozkaszlała.

Wiedziała, że jeśli nie odpocznie i to szybko - upadnie. Ale nie mogła się zatrzymać. Jeszcze nie.

Mnóstwo razy schodziła do miasta drogą prowadzącą z Wieży, lecz niskie, grożące deszczem chmury zakrywały księżyc i teraz niewiele było widać. Przynajmniej odbijały się od nich nieliczne światła w Aydindril i to wystarczało, żeby Magda mogła dostrzec boczne drogi. Dzięki tym punktom orientacyjnym wiedziała, gdzie jest.

Ta część drogi do Aydindril wiła się przez gęsty las. Magda wiedziała, że drzewa wkrótce staną się rzadsze i wtedy będzie trochę lepiej widzieć. Musiała tylko uważać na lewą stronę drogi, bo tam przy niektórych zakrętach były stromizny. Nieostrożny krok w ciemności, zbyt daleko od skraju drogi, mógłby być jej ostatnim.

Schodząc, zatrzymywała się od czasu do czasu i uchylała drzwiczki latarni, żeby się upewnić, gdzie jest. Za każdym razem, gdy tylko się rozejrzała, zamykała je pospiesznie. Straż Wieży, ze względu na ewentualnych szpiegów w Aydindril, wypatrywała każdego podejrzanego ruchu. Magda nie chciała, żeby patrol ją dostrzegł i zjawił się, by sprawdzić, kim jest i co robi.

Kiedy zadyszana łapała oddech, kilka wielkich kropel zimnego deszczu spadło jej na głowę i ramiona. Miała nadzieję, że nie zacznie lać. Odzyskała oddech i znowu pobiegła.

Wkrótce weszła do miasta i światło odbijające się od chmur wystarczało, żeby widziała drogę i budynki. Trochę dalej w głąb miasta ulica się zwężała, bo biegła pomiędzy domami ze sklepami na parterze i mieszkaniami na górze. Wszędzie było ciemno.

Do domu Merritta było jeszcze daleko, toteż Magda, ze spuszczo ną głową, ignorowała bolące mięśnie nóg i zmuszała się do szybkiego kroku. Kiedy usłyszała przed sobą dziwne hałasy, zatrzymała się i podniosła wzrok.

Zobaczyła w ciemności wciąż dość daleko przed nią na wąskiej ulicy - grupę zbliżających się ku niej mężczyzn. Nie nieśli latarni, toteż trudno było ocenić, ilu ich jest, lecz wydawało się, że całkiem sporo. Patrzyła uważnie, chcąc się zorientować, kim są.

Kiedy mijali sklep z padającym z okna światłem świec, zobaczyła, jak zalśniły ich miecze. Kilku mężczyzn miało też włócznie.

To byli żołnierze, prawdopodobnie patrol Straży Wieży. Było ich ośmiu lub dziesięciu.

Magda spojrzała w zaułek po swojej lewej stronie. Schroniła się tam pospiesznie, zanim ją zauważyli. Zastanawiała się i stwierdziła, że zamiast iść ulicą, w którą zamierzała skręcić, może się dostać do domu Merritta krótszą drogą, zyskując na czasie i schodząc z oczu żołnierzom. Że też wcześniej o tym nie pomyślała. Uznała, że pewnie jest tak wykończona, że nie potrafi jasno myśleć. Upomniała się, że to od jasności myślenia zależy, czy przeżyje.

Pospieszyła zaułkiem, starając się jak najdalej odejść od miejsca, w którym mogliby ją dostrzec żołnierze. Wiedziała, że patrolom czasem towarzyszą osoby mające dar, by wyczuwały ukrywających się ludzi. Kiedy usłyszała, że zbliżają się do skrzyżowania, z którego skręciła w zaułek, wśliznęła się w wąską przestrzeń pomiędzy dwoma domami. Latarnię trzymała za sobą, na wypadek gdyby w metalowych drzwiczkach była szczelina, przez co światło mógłby zauważyć któryś z żołnierzy, gdyby spojrzał w tę stronę.

Magda zerkała jednym okiem. Widziała w oddali, jak mijają zaułek. Trudno się było zorientować, lecz była niemal pewna, że się nie pomyliła i jest ich ośmiu lub dziesięciu. Nie wiedziała, że patrole są tak liczne.

Wtedy zobaczyła, że jeden z mężczyzn pośrodku grupy ma na szyi obręcz z prętem z przodu. I że do tego pręta przykuto mu nadgarstki.

To tłumaczyło liczbę żołnierzy. Aresztowali kogoś. Oddział był liczniejszy, jeśli trzeba było zatrzymać złoczyńcę. Przypuszczała, że łatwiej było takiego złapać śpiącego w łóżku, niż ścigać za dnia.

Kiedy żołnierze wraz z więźniem minęli zaułek, Magda ostrożnie wydostała się z kryjówki i sprawdziła, czy nie widać innego patrolu. Kiedy nikogo nie zobaczyła i przekonała się, że wokół panuje głucha cisza, pospieszyła w górę zaułka. Truchtała, żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Nie sądziła, że ma dość sił, by biec. Przynajmniej mżawka ustała, ale Magda się bała, że chmury zapowiadają większy deszcz.

Kiedy dotarła do ulicy z ceglanym piętrowym budynkiem, który zapamiętała, zmrużonymi oczami wpatrzyła się w mrok. Zobaczyła wiszący nad drzwiami szyld. Nie widziała, czy jest na nim namalowane niebieskie prosię. Za to za rogiem dostrzegła wąską uliczkę biegnącą po nierównym, pagórkowatym terenie. Dotarła we właściwe miejsce. Skręciła w uliczkę do domu Merritta.

Kiedy wreszcie zobaczyła rozwidloną śliwę przed małym gankiem, westchnęła, zadowolona, że tak szybko tu trafiła w ciemności. Z bocznego okna padało światło, toteż domyśliła się, że Merritt nadal pracuje.

Zapukała na tyle głośno, żeby usłyszał ją on, ale nie sąsiedzi. Miała nadzieję, że psy nie zaczną szczekać i nie obudzą innych mieszkańców.

Kiedy Merritt nie otworzył, zapukała trochę mocniej. Wtedy drzwi się odrobinę uchyliły. Nie były zamknięte.

- Merritt? - zawołała cicho. - Merritt?

Pomyślała, że pewnie jest na tyłach domu, i wśliznęła się do środka. Zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała się. Nie zobaczyła go. W izbie świeciło się parę lamp, ale Merritta nie było.

Poszła na tył domu, wyjrzała, ale było smoliście czarno. Podeszła do ciemnych drzwi i uchyliła drzwiczki latarni, by oświetlić sypialnię. Łóżko było puste. Nie miała pojęcia, gdzie też Merritt mógłby być.

Przechodząc przez dom, ostrożnie stąpając wśród rozrzuconych na podłodze przedmiotów, nagle znieruchomiała. Przed stołem nakrytym czerwonym aksamitem leżało przewrócone krzesło.

Miecz Prawdy ukryty w pochwie leżał na podłodze.

Magda postawiła krzesło. Stała i wpatrywała się w miecz.

Merritt by go nie zostawił. Przedtem się z nim nie rozstawał i z pewnością by go nie zostawił, skoro miecz już się stał kluczem do szkatuł Ordena.

A potem zobaczyła strzępki zielonej tkaniny wiszące na jednym ze stojących w pobliżu metalowych przedmiotów. To była ta sama wełniana tkanina, dokładnie takiej samej zielonej barwy co tuniki żołnierzy urzędu prokuratora. Żołnierze w zielonych tunikach pilnowali jej apartamentu. Żołnierze w zielonych tunikach pastwili się nad Tilly. Żołnierze w zielonych tunikach byli prywatną armią Lothaina.

Przypomniała sobie patrol prowadzący więźnia, który dopiero co widziała. Kierowali się ku Wieży.

To nie mógł być przypadek.

Magda zdjęła czarną pelerynę i rzuciła ją na stół. Przełożyła pendent przez głowę - znalazł się na prawym ramieniu, a pochwa z mieczem u lewego biodra. Potem narzuciła pelerynę, ukrywając pod nią miecz, i ruszyła do drzwi.

Szybko przejrzała w pamięci rozmaite drogi przez miasto. Wybierała najkrótszą trasę, żeby dogonić żołnierzy - teraz przydawały się te wszystkie galopady z przyjaciółmi po mieście z czasów wczesnej młodości.

Musiała ich wyprzedzić i zajść im drogę.

Przelotnie się zastanowiła, co zrobi, żeby puścili Merritta.

Biegnąc, wiedziała tylko, że musi odbić Merritta z rąk wielkich żołnierzy w zielonych tunikach.

ROZDZIAŁ 84

Magda gnała brudnymi zaułkami, przeskakiwała płoty, przecinała podwórza. Wybrała trasę na ukos przez miasto, a nie łatwiejszą, lecz dłuższą drogę ulicami. Miejscami pędziła wąskimi prześwitami między domami. Raz napotkała na końcu uliczki stertę rupieci, nie do przebycia, i musiała zawrócić, pójść drugą stroną - tylko po to, żeby ją zatrzymał wysoki płot. Udało się jej na niego wdrapać i zeskoczyć po drugiej stronie, toteż nie musiała szukać innej drogi.

Kiedy mijała domy, podbiegały do niej podwórzowe psy, warcząc i kłapiąc zębami. Na szczęście były uwiązane lub za płotem i nie mogły jej dosięgnąć. Ale za ich przykładem zaczynały szczekać psy w pobliżu. Wkrótce miało się wrażenie, że szczekają wszystkie psy w mieście. Magda widziała, jak tu i tam jaśniej świecą się lampy w oknach, bo podkręcano knoty.

Wiedziała, że jeśli żołnierze usłyszą psy szczekające coraz bliżej nich, zrobią się podejrzliwi.

Zatrzymała się tuż przed skrzyżowaniem i oparła na chwilę o niski kamienny murek, odpoczywając i łapczywie wciągając powietrze, niewidoczna z ulicy. Uchyliła drzwiczki latarni i ostrożnie wyjrzała zza rogu. Biegła właściwie na oślep i nie bardzo wiedziała, gdzie jest.

Kiedy wysunęła latarnię, światło padło na stojące blisko siebie domy, które rozpoznała. Szyldy nad drzwiami obwieszczały, że mieszczą się tam warsztaty szewca, szwaczki, stolarza. Wiedziała, że w górę ulicy, po prawej, będzie skrzyżowanie z drogą biegnącą od niższych partii góry.

Tej właśnie drogi potrzebowała. Biegła ona pętlą za paroma domami i kilkoma magazynami z ziarnem i towarami pasmanteryjnymi. Trochę wyżej ta boczna droga znowu się łączyła z główną drogą prowadzącą do Wieży.

Magda pobiegła drogą ku Wieży, do miejsca za ostrym zakrętem, gdzie droga się zwężała. Potrzebne jej było miejsce osłonięte po bokach, żeby żołnierze nie mogli jej otoczyć. Głosy się zbliżały.

Znalazła najlepsze miejsce, jakie mogła wypatrzyć w tak krótkim czasie. Nie miała przecież chwili do stracenia. Postawiła latarnię pośrodku drogi, zamkniętymi drzwiczkami ku zbliżającym się żołnierzom.

Nie chciała roztrząsać, czy ten pospiesznie wymyślony plan jest rozsądny, bo żadnego innego nie miała. Nic nie przychodziło jej na myśl, a poza tym nie miała już czasu. Nie miała też wyjścia - musiała spróbować.

Jeśli się nie uda, pewnie zginie. Jeśli zaś nie spróbuje, to wszyscy zginą.

Kucnęła za latarnią, czekała. Serce tak się jej tłukło, że kołysała się na piętach.

Przemknęło jej przez głowę, że musi być szalona, skoro sądzi, że to się powiedzie. Nie miała wyboru. Wóz albo przewóz.

Słyszała, jak żwir skrzypi pod butami idących żołnierzy, kiedy wychodzili zza zakrętu w dole wzgórza. Już nie rozmawiali. Nie widziała ich. Tylko odgłos kroków mówił jej, gdzie są.

Kiedy uznała, że znaleźli się na tyle blisko, na ile ośmieliła się pozwolić im podejść, gwałtownie otworzyła drzwiczki latarni. Światło padło na blisko tuzin zdumionych twarzy. To nie była Straż Wieży. Tak jak się spodziewała, nosili zielone tuniki prywatnej armii Lothaina.

Magda wstała i cofnęła się parę kroków za latarnię, żeby pozostać w ciemnościach, by nie mogli jej zobaczyć.

Kiedy rośli żołnierze się rozstąpili, formując szyk obronny, w blasku latarni zobaczyła w środku grupy Merritta.

Miał na szyi żelazną obrożę ze sterczącym krótkim prętem, do którego przykuto mu nadgarstki. Kostki miał spętane łańcuchem tak krótkim, żeby mu uniemożliwić ucieczkę.

Krew spływała mu po policzku. Wydawał się półprzytomny.

Magda zogniskowała gniew. Przyszło jej to bez trudu.

- Jesteście otoczeni - powiedziała głośno. - Puśćcie więźnia, bo zginiecie.

Jeden z mężczyzn wysunął się naprzód. W świetle zobaczyła, że nie jest żołnierzem. Nosił skromną szatę. Miał gniewną minę. Chociaż było ciemno, miała wrażenie, że dostrzegła w jego oczach dar.

Kiedy nad wnętrzem jego uniesionej dłoni zapłonął ogień, już wiedziała.

Był czarodziejem.

- Magda Searus? - powiedział. - Czy to ty, Magdo Searus?

ROZDZIAŁ 85

Człowiek ten stał o jakieś sześć kroków od niej. Magda widziała go wcześniej. Pracował na dolnych poziomach Wieży. Nie wiedziała, jak się nazywa, lecz on znał jej imię. Najprawdopodobniej Baraccus - kiedy mu towarzyszyła - zatrzymał się na krótko parę razy, żeby z nim porozmawiać, jak z wieloma czarodziejami. Mnóstwo osób ją znało, bo była żoną Baraccusa i ją z nim widywali, a ona nie wiedziała, jak się nazywają wszyscy ludzie, z którymi rozmawiał.

- Puśćcie go, a zachowacie życie - powiedziała. - Jesteście otoczeni. Róbcie, jak mówię, inaczej wszyscy zginiecie. Kolejnego ostrzeżenia nie będzie.

Żołnierze, pełni obaw, rozglądali się w ciemnościach.

Na krótko zapanowała cisza, a potem przemówił ponury czarodziej: - Wyczuwam wyłącznie ciebie - oznajmił opryskliwie. - Jesteś sama. Nikogo z tobą nie ma.

W świetle latarni widziała, jak żołnierze się uśmiechają.

Magda, niemal odruchowo, wsunęła rękę pod pelerynę i mocno zacisnęła palce na rękojeści miecza. Słowo Prawda wpiło się jej w dłoń. Kiedy dotknęła miecza, poczuła, jak coś się w niej porusza i ożywa. Nie pochodziło to ani z miecza, ani od niej, lecz obudziła je ta więź. Ta więź obiecywała coś potężnego i bezlitosnego. Czarodziej, bez ostrzeżenia, skinął w jej stronę. Magda w blasku latarni zobaczyła, jak drży powietrze.

Błyskawica mocy chybiła, burząc jej włosy, kiedy uskoczyła w bok i dobyła miecza.

W nocnym powietrzu rozległ się czysty dźwięk stali mający w sobie nutkę groźby.

Kiedy ostrze zostało dobyte, Magda poczuła, jak wlewa się w nią z rękojeści potężna moc i ją wypełnia. Ta moc przyprawiła ją o dreszcz i zaparła jej dech w piersi. Przepełniła ją niesamowita, cudowna furia.

Wszyscy żołnierze chwycili za broń.

Czarodziej, zły, że chybił, cofnął ręce, żeby przywołać potężniejszą moc. Wyglądał bardziej na zirytowanego niż wściekłego, że nie padła pod pierwszym ciosem. Wiedziała, że tym razem przywoła coś silniejszego.

Nad jego dłonią zapłonęła kula buzującego ognia. Płynny ogień huczał i świecił ponurym błękitnym blaskiem.

Czarodziej nie zamierzał ponownie ryzykować i chciał ją zaatakować ogniem czarodzieja.

Magda wiedziała, że natychmiast musi coś zrobić, inaczej zginie. Miecz od razu zareagował na jej intencję, uwalniając kolejną falę furii.

Czarodziej cofał ramię, a Magda już ku niemu pędziła, zmniejszając odległość, starając się go dopaść, zanim zdąży posłać ku niej śmiercionośny ogień. Biegła, a miecz z szybkością błyskawicy ze świstem przeciął powietrze.

Pełne furii spojrzenie wbijała w gniewną, pełną żądzy mordu twarz czarodzieja. Wiedziała tylko, że to słuszne. Dobre. Tak czuła, tak chciała, a klinga niepowstrzymanie dążyła tam, gdzie Magda wbijała wzrok.

Chciała, żeby ten człowiek umarł. Cały gniew na to, co się stało, włożyła w pragnienie zakończenia żywota tego zdrajcy.

Miała wrażenie, że dosięganie go trwa całą wieczność.

Widziała, jak czarodziej gorączkowo pracuje rękami, rozbudowując pomiędzy nimi kulę ognia, żeby stała się bardziej śmiercionośna, zdolna zabić. Widziała w jego oczach oburzenie, że śmiała go zaatakować.

Zamierzała jednak o wiele więcej, niż tylko się na niego rzucić.

Dla obydwojga była to kwestia życia i śmierci.

Klinga wygrała wyścig. Z głośnym trzaskiem uderzyła w bok czaszki czarodzieja.

W noc poleciały kawałki kości i mózgu. W blasku latarni widziała chmurę krwi i fragmenty tkanki odpryskujące od miejsca, gdzie przed chwilą była jego głowa. Została tylko podstawa czaszki i żuchwa. Zataczająca łuk klinga zostawiała za sobą krwawy ślad.

Czarodziej nawet nie zdążył krzyknąć.

Ale Magda słyszała swój krzyk, wrzask pełen wściekłości dorównującej furii miecza.

Morderczy cios sprawił jej ogromną przyjemność, napełnił ją dziką radością. Było to cudowne spełnienie.

Kiedy klinga zatoczyła łuk, bezgłowe ciało nadal osuwało się na ziemię. Fragmenty czaszki wciąż wzlatywały w noc. Ręce miał rozłożone na boki, jego śmierć i krew zgasiły ogień czarodzieja.

Żołnierze za nim znieruchomieli, wstrząśnięci tym widokiem. Ale to szybko minęło. Wrzeszcząc, z uniesioną bronią runęli na Magdę.

Usunęła się z drogi pierwszemu z nich. Obróciła się przy tym, prowadząc po łuku miecz, i od tyłu rozpłatała żołnierzowi głowę. Klinga ścięła czubek czaszki. W mrok poleciała kępka ciemnych włosów. Impet sprawił, że ciężko upadł twarzą na twardy grunt.

Magda uchyliła się przed potężnym ciosem miecza drugiego żołnierza. Nie był przyzwyczajony do walki z kimś tak małym i szybkim jak ona. Przywykł do zadawania silnych ciosów, nie szybkich i precyzyjnych sztychów. Kiedy się prostowała, wbiła mu miecz prosto w serce.

Słyszała, jak atakujący ją żołnierze wyją z wściekłości. Nie miała czasu na zastanawianie się. Działała, kierując się po części odruchami wyuczonymi w sztuce posługiwania się nożem, po części nieposkromionym pragnieniem zabijania. Uderzała bez wahania, kiedy znaleźli się odpowiednio blisko, wykorzystując swój niższy wzrost, żeby poruszać się szybciej niż oni i pozostawać poza ich zasięgiem.

Nie siliła się na żadne wymyślne sztuczki. Ilekroć wypatrzyła okazję, wykorzystywała ją, żeby zabić.

Atakowała, robiła uniki, turlała się i wykręcała, żeby uniknąć ich ostrzy. Nie była żołnierzem, toteż nie ruszała się tak, jak oczekiwali. Nie miała czasu planować ataków. Kiedy brali zamach, odpowiadała własnym cięciem, nie zostawiając im czasu na kolejną próbę.

Cofnęła się, kiedy śmignęło koło niej ramię jednego z żołnierzy chybił o włos. Magda, wciąż pełna furii, z krzykiem zatoczyła łuk mieczem i odcięła mu ramię. Kiedy wrzeszczący żołnierz upadł na ziemię, nie wyhamowała miecza, tylko przebiła nim tego, który chciał ją pchnąć w plecy. Kiedy padał na bok, wyrwała miecz i trzymając oburącz rękojeść - wbiła go w bezrękiego żołnierza wijącego się na ziemi. Pchnęła z taką siłą, że ostrze wbiło się w ziemię. Zanim zdążyła je wyrwać, zaatakował ją kolejny żołnierz. Instynktownie zrozumiała, że nie zdąży zejść mu z drogi.

W ostatniej chwili - tuż zanim pchnął ją mieczem - Merritt uderzył w niego z boku i atakujący stracił równowagę. Postawny żołnierz się potknął i opadł na kolano. Zanim zdążył się podnieść, Magda uderzyła z góry mieczem, rozcinając klęczącego od czubka głowy do połowy piersi.

Przewrócił się, uderzył o ziemię z łoskotem i z rozcięcia wypadły wnętrzności.

Noc nagle ucichła. Już nikt nie atakował Magdy.

ROZDZIAŁ 86

Magda, klęcząc i oburącz trzymając miecz, szeroko otwierała oczy, gotowa się bronić, i z trudem chwytała powietrze. Noc była cicha. Żadnych wojennych okrzyków. Żadnych spadających mieczy.

Okręcała głowę, wypatrując zagrożeń. Otaczały ją zwłoki. Wszędzie pełno było krwi i nierozpoznawalnych szczątków.

Nie został nikt, kto by mógł ją zaatakować.

W pobliżu Merritt, w żelaznej obroży i z unieruchomionymi rękami, starał się wstać. Kiedy mu się to udało, podbiegł i stanął obok niej. Uśmiechał się z dumą.

Kiedy niebezpieczeństwo minęło, Miecz Prawdy wypadł Magdzie z rąk.

A potem poczuła straszliwy ból - zaczął się iskierką głęboko w jej wnętrzu i szybko zmienił w straszliwą mękę targającą każdą jej cząstką. Magda zgięła się wpół. Z krzykiem upadła na bok, obejmując rękami brzuch, starając się ukoić trawiący ją ból. Desperacko potrzebowała powietrza, lecz choć się starała, nie była w stanie oddychać. Przeraźliwy ból na to nie pozwalał.

Merritt ukląkł przy niej, lecz nie mógł jej dotknąć, bo był przykuty za nadgarstki do obroży na szyi. Nic nie mógł zrobić, ale i tak przynosiło jej ulgę to, że nie była sama w tej straszliwej męce.

Ból minął równie nagle, jak się pojawił.

Kiedy ustał, Magda opadła na plecy. Płacząc, spazmatycznie chwytała powietrze. Popatrzyła w zatroskaną twarz Merritta.

- Nie wiem, co się stało - wykrztusiła wreszcie pomiędzy urywanymi oddechami.

- To magia miecza - wyjaśnił. - Żąda zapłaty, kiedy nim zabijesz. Pierwszy raz jest najgorszy. Masz szczęście. Moc miecza wywodzi się z twojej siły życia, toteż był już z tobą zaznajomiony.

Magda przewróciła się na bok i podparła, żeby usiąść na piętach.

- Wolałabym nie poczuć niczego gorszego.

- Gniew to osłona przed magią miecza, on też pomógł.

- No to byłam dobrze chroniona. - Obróciła mu głowę, żeby się przyjrzeć ranie. - To nie wygląda dobrze.

- Nic mi nie jest. A będzie jeszcze lepiej, kiedy się pozbędę tego z szyi.

- Możesz to skruszyć za pomocą daru?

- Nie. Ma osłony, które nie pozwalają, żeby ktoś z darem skorzystał z magii i uciekł.

- Osłony - powtórzyła i przypomniała sobie kajdany Nai. - Chyba mam klucz, który to otworzy.

Wsunęła klingę pod jedną z żelaznych bransolet. Odwróciła głowę. Mocne szarpnięcie i żelazo rozpadło się na kawałki. Merritt trzymał pręt, żeby mogła złamać obrożę. Wkrótce go uwolniła z ustrojstwa.

Objęła go, kiedy już był wolny.

- Tak się bałam. Myślałam, że już po tobie. Bałam się, że cię zabiją.

Odsunął ją na chwilę.

- Jesteście otoczeni. Puśćcie więźnia, bo zginiecie. To był twój plan? Rozum ci odjęło?

Magda skrzywiła się z zażenowaniem.

- To najlepsze, co mi wtedy przyszło na myśl. - Zachmurzyła się. - No i okazało się skuteczne, czyż nie?

- Z całą pewnością. - Uśmiechnął się i mocno ją objął, pełen wdzięczności. - Dziękuję, Magdo. Muszę przyznać, że było na co patrzeć.

Jeszcze się trzęsła po przeżytym strachu i walce, ale dobrze jej było w jego ramionach.

- To miecz. Jest wspaniały.

- Miecz to tylko narzędzie. Powinna nim władać właściwa osoba. To się najbardziej liczy.

Spojrzała na niego z powątpiewaniem.

- Skoro tak mówisz.

Chmury zaczynały ustępować i pojawił się księżyc, oświetlając okolicę.

- Musimy się pozbyć ciał - powiedział Merritt, rozglądając się. Jeśli je znajdą, cała armia zacznie szukać winowajców. I tak wkrótce zaczną poszukiwać brakujących żołnierzy.

- Tam jest dość głęboko - orzekła Magda. - Możemy je zepchnąć. Raczej nikt ich tam nie zobaczy, a przynajmniej nieprędko. To nam da co najmniej dzień lub dwa.

Szybko, z pomocą daru Merritta, przesunęli na bok ciała w zielonych tunikach i pozostałe szczątki. Wielcy żołnierze staczali się i podskakiwali na stromiźnie, znikając w gęstych zaroślach. Z drogi nikt ich nie zobaczy, a zejdą na dół tylko wtedy, jeśli zobaczą stada padlinożerców. Potem Merritt użył daru, żeby się pozbyć krwawych śladów. Stopą wyrównał zdeptaną ziemię. I droga znowu wyglądała zwyczajnie w księżycowej poświacie.

- Musimy odejść. W pobliżu może być więcej żołnierzy Lothaina. W blasku księżyca łatwo nas dostrzec na otwartej przestrzeni - powiedział.

Magda się rozejrzała i zorientowała, gdzie są. Wskazała ciemną ścianę drzew po przeciwległej stronie.

- Tam jest ścieżka biegnąca w górę stoku, dość blisko drogi. Jest bardziej stroma i miejscami trudniej się idzie, ale to krótsza trasa. No i raczej nikt nie będzie tamtędy chodził po nocy. Las jest gęsty, więc w razie potrzeby będziemy mogli skorzystać z latarni. A jeśli pojawi się patrol, nie zobaczy nas z drogi.

Merritt skinął głową. Jeszcze raz się rozejrzeli, sprawdzając, czy o niczym nie zapomnieli, i szybko zeszli z drogi, przedostali się przez gęste zarośla i raz-dwa znaleźli ścieżkę. Ziemię pokrywała warstwa sosnowych igieł tłumiąca ich kroki. Księżyc świecił, więc przez drzewa docierało na dno lasu i na ścieżkę wystarczająco dużo światła, by łatwo było im iść.

- No a teraz - odezwał się Merritt, kiedy weszli głębiej pomiędzy drzewa - nie chciałbym być niewdzięczny, ale powiedz, co tu robisz? Mówiłem, że powinnaś odpocząć. Dziwię się, że wystarcza ci sił, żeby utrzymać się na nogach, a po tej walce masz szczęście, że wciąż możesz oddychać. Jesteś w większych opałach, niż ci się zdaje, Magdo. Ty...

- My jesteśmy w większych tarapatach, niż ci się zdaje. Jutro po południu Lothaina mają mianować Pierwszym Czarodziejem. Zmusił mnie, żebym go poślubiła w trakcie tej ceremonii.

- CO?!

Nie pozwoliła mu na żadne przemówienia.

- Posłuchaj, nie miałam wyboru. Powiedział, że jeśli się nie zgodzę, zacznie zabijać wszystkich, których znam. Uwięził Tilly i torturował, żeby mi udowodnić, że mówi serio. Gdybym powiedziała "nie", toby ją natychmiast zabił. I tak była w fatalnym stanie. Od niej by zaczął, gdybym się nie zgodziła. Nie mogłam na to pozwolić.

- Drogie duchy - wyszeptał.

- Proszę - powiedziała Magda, zdejmując pendent i oddając Merrittowi miecz. - Mam plan. Wszystko obmyśliłam. Wiem, co musimy zrobić.

Merritt założył pendent i chwycił ją za ramię.

- Może i masz plan, ale wyraźnie widzę w twoich oczach, że jesteś u kresu sil. Walka i bieganie po okolicy pogorszyły twój stan. Nie mogę cię uleczyć. Musisz wypocząć, żeby dopełnić to, co zrobiłem.

- To nie ode mnie zależało, Merritcie - powiedziała ze zniecierpliwieniem.

Westchnął.

- Raczej nie. Odprowadzę cię do Wieży. Porozmawiamy o twoim planie, jak wypoczniesz.

- Nie ma na to czasu - upierała się Magda, wyrywając mu się. Mamy do zrobienia coś o wiele ważniejszego, i to natychmiast. Wiem, że muszę wypocząć. Myślisz, że nie czuję, jaka jestem słaba? Ale nie mamy wyboru. To nie może czekać.

Z jej oczu wyczytał, jaka jest zdeterminowana.

- O czym ty mówisz?

- Mamy poważne problemy, Merritcie. Lothain najwyraźniej zamierzał się ciebie pozbyć, więc musi podejrzewać, że starasz się dowiedzieć, co się dzieje. Na pewno by cię uwięzili, żeby osądzić i stracić, a najpierw torturami wymusiliby przyznanie się do winy. Lothain musi rozwiać wszystkie wątpliwości co do swojej osoby i pozbyć się przeciwników, żeby przejąć rządy w Wieży. Umacnia swoją władzę. Potrafił pozbyć się radnego Sadlera, toteż łatwiej mu teraz kontrolować radę. Już ma swoją prywatną armię. Poślubiając mnie, zyska zaufanie Straży Wieży i wielu ważnych urzędników, jak również licznych czarodziejów, stronników Baraccusa. Gdybym odmówiła, musiałby mnie zdyskredytować. Wtrąciłby mnie do lochu, wymusił torturami przyznanie się do zdrady i stracił. Wcale nie jest tak trudno torturami wymusić na ludziach różne rzeczy. Jestem w pułapce. Tak się sprawy mają, ale czy się zgodzę zostać żoną Lothaina czy nie, nie zapobiegnę temu, co ma się stać. Wszystko skończy się tak samo. Moje słowo przeciwko słowu Lothaina, a nie przekonam zbyt wielu ludzi. Zostanie Pierwszym Czarodziejem. Będzie rządził Midlandami.

Jeśli zgodzę się go poślubić podczas jutrzejszej ceremonii mianowania go Pierwszym Czarodziejem, przynajmniej nie pozwolę, żeby tej nocy zginęli ludzie. Ale tylko tyle i nic więcej. Jeżeli odmówię, wielu niewinnych natychmiast umrze. Lecz nie mam złudzeń: jak tylko Lothain mnie wykorzysta do zdobycia poparcia w Wieży i mocną ręką chwyci władzę, pozbędzie się z armii i urzędów wszystkich, którzy nie w pełni go popierają, i wtedy spotka mnie smutny koniec.

Jestem dla niego tylko środkiem do celu i krótko będę dla niego cenna.

Jeżeli czegoś nie zrobimy, i to zaraz, póki jeszcze jestem dla niego użyteczna, zginiemy i my, i wielu naszych ludzi. Teraz znam praw dę o nim, lecz pół Wieży jej nie zna. Wiele osób nadal wierzy, że Lothain walczy dla dobra obywateli, ścigając tych, których nazywa zdrajcami. Myślą, że jest naszym wybawcą. Jeśli powiem co innego, jeżeli powiem, że często prześladuje ludzi mogących ujawnić jego prawdziwe zamiary, jak na przykład Naja, większość w to nie uwierzy. Uwierzą w kłamstwa, które prawi Lothain.

Wierzą słowu Lothaina, ważnej osobistości, Naczelnego Prokuratora. Wierzą mu, kiedy rzuca oskarżenia, że Baraccus spiskował z tymi w Starym Świecie.

Cokolwiek bym powiedziała, będą uważać, że jestem zdrajczynią, bo staję po stronie Baraccusa.

Ludziom potrzebna jest prawda. I tylko ja mogę tę prawdę ujawnić. Lecz zginę, zanim skończę oskarżać Lothaina. Teraz nie mam sposobu, żeby go powstrzymać.

Merritt przyglądał się jej podejrzliwie.

- Przecież powiedziałaś, że masz plan.

- Tak, mam plan. Jestem taka wyczerpana, że ledwo się trzymam na nogach... Ale mamy tylko jedną szansę. Musimy ją wykorzystać. Szukałam cię z pewnego powodu.

Z twarzy Merritta nic nie dało się wyczytać.

- Jakiego powodu?

Magda zebrała się w sobie.

- Chcę, żebyś mnie przemienił w Spowiedniczkę.

ROZDZIAŁ 87

Merritt pochylił ku niej głowę, zmrużył oczy.

Chcesz, żebym cię przemienił w Spowiedniczkę?

Tak. Nie mamy zbyt dużo czasu. Musimy się spieszyć.

Merritt odszedł kawałek i stanął pod olbrzymim konarem prastarego dębu. Księżyc rzucał chłodną poświatę na szerokie ramiona odwróconego tyłem czarodzieja.

Odwrócił się wreszcie do niej z ponurą miną.

- Nie proś mnie o to, Magdo.

Podeszła bliżej.

Zawsze uważałam, że magiczne przemienianie kogoś, żeby stworzyć z niego broń, to bezduszne, zimne i wyrachowane postępowanie. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, jak ludzie mogą pozwolić, żeby czarodzieje ich przemieniali. Uważałam, że to wypacza sens naszego istnienia. Izydora przekonała mnie, że nie zawsze tak jest. Uświadomiła mi, że jeśli się to czyni ze słusznych powodów, może nam to umożliwić wielkie rzeczy. Może po prostu wzmocnić to, kim już jesteśmy i w co wierzymy. Zatem nie zmienia to czyjejś natury, lecz ją uzupełnia. W takim przypadku może to być czyn etyczny. A poza tym nie jesteś zwykłym czarodziejem. Może nie dostrzegasz różnicy, ale ja tak. Chociaż nie znamy się zbyt długo, to mi wystarczyło, żeby poznać twoje serce.

- Miło to słyszeć, ale to za mało.

- Zdaję sobie z tego sprawę, ale wszystko przemyślałam. Naprawdę. Rzecz nie tylko w tym, że to jedyny sposób, ale i w tym, że to słuszne. Chociaż przemienianie ludzi w broń może być straszliwym postępkiem, to uczynione we właściwy sposób, przez właściwą osobę i ze szlachetnych pobudek, może być czymś wspaniałym. Wymyśliłeś Spowiedniczkę ze szlachetnych pobudek. Życie to prawda. Prawda to życie. Chciałeś sposobu na uzyskanie prawdy. To szlachetna motywacja, wspierająca życie. Zabijanie jest czymś okropnym. Nie cierpię tego. Lecz nie zawsze jest to coś złego. Wskazała w dół ścieżki. - Zabicie tamtych żołnierzy było słusznym postępkiem, ze słusznych powodów. Dokonało się dla dobra innych. Żeby ratować życie. W takim przypadku ich oszczędzenie byłoby niemoralne. Chcesz, żeby Spowiedniczka powstrzymywała zło, tak jak ja, zabijając tych mężczyzn, uniemożliwiłam im czynienie zła. W obu przypadkach są to słuszne działania.

Merritcie, chcę być tą osobą, z której stworzysz Spowiedniczkę. Rozumiem szlachetność pobudek. Dobrze wiem, jak to wykorzystać. Proszę, daj mi szansę. Daj mi możliwość powstrzymania zła i ocalenia życia. Nie odbieraj mi zdolności zrobienia tego, co tylko do mnie należy. To moje życie. Chcę je temu poświęcić.

- To nie takie proste, Magdo. Potrzebujemy czasu, żeby rozważyć wszystkie implikacje.

- I w zwyczajnych okolicznościach tak by było, ale nie mamy czasu. To się musi stać teraz. Tej nocy. Muszę wykorzystać moc Spowiedniczki, by ujawnić prawdę. Chciałabym, żeby to mogło poczekać, ale nie może. To nasza jedyna szansa. Baraccus mi powiedział, że przeznaczone mi odnaleźć prawdę...

Merritt gwałtownie uniósł ręce i gniewnie gestykulował.

- Życie to nie wypełnianie przeznaczenia. Od ciebie, nie od przeznaczenia zależy, co zrobisz ze swoim życiem.

- I właśnie to chcę zrobić. Baraccus powiedział też, żebym przeżyła życie, które może być wyłącznie moje. Żebym miała odwagę przyjąć to powołanie. Prosił, żebym wybrała swój los. Proroctwo dotyczy nie tylko przeznaczenia, ale i jego przeciwwagi: wolnej woli. Moim przeznaczeniem jest zostać Spowiedniczką. Lecz to nie jest z góry ustalone. To szansa, odgałęzienie drogi mojego życia. Muszę mieć odwagę przyjąć to z wolnej woli. Tym sposobem równowaga proroctwa i wolnej woli zadecyduje o magii przyszłości.

Merritt wyraźnie się uspokoił.

- Muszę przyznać, że dobrze to pojęłaś.

- To życie może być wyłącznie moje, Merritcie. Zawsze się starałam odkryć prawdę. Nie bez powodu do ciebie trafiłam. Los mnie do ciebie przyprowadził, żebym otrzymała tę możliwość i mogła ją wybrać. Odrzucałam każdą decyzję dotyczącą mojego życia, póki cię nie poznałam i nie zrozumiałam, co taki wybór oznacza. Odnalazłam cię, bo musiałam zdecydować o moim życiu. I zrozumiałam, że potrzebuję życiowego celu. Jestem tą osobą, Merritcie. Podjęłam decyzję. Jestem twoją Spowiedniczką.

Merritt spuścił wzrok i odwrócił się.

Po chwili odkaszlnął.

- Magdo, nie wiesz, z czym to się wiąże, co to oznacza. Nie wiesz, o co prosisz.

- To mi powiedz, i to teraz, bo czas gwałtownie się nam kurczy.

Odwrócił się i spojrzał jej w oczy.

- To odmieni twoją naturę. Moc Spowiedniczki stanie się częścią ciebie, podobnie jak wzrok i słuch. Będziesz Spowiedniczką, tak jak ja jestem czarodziejem. To oznacza, że twoje dzieci będą miały tę moc, podobnie jak wzrok i słuch. Każde twoje dziecko będzie Spowiedniczką. Ich dzieci też odziedziczą tę moc, potem dzieci ich dzieci i tak dalej. Moc, raz stworzona, stanie się częścią ciebie.

Magda odeszła parę kroków, przygryzła paznokieć, zamyśliła się.

- Będzie im wrodzona?

- Tak. Podejmujesz decyzję nie tylko co do siebie, ale i co do nich. W pewnym sensie kształtujesz przeznaczenie.

- To jakbym dawała im wzrok, nic więcej. Dałabym im odmienny rodzaj widzenia.

- Ale jeśli...

- Jeśli tego nie zrobimy, Merritcie, to nie będę miała żadnego potomstwa, bo zginę. A jeżeli przeżyję, będę mogła dziecku ofiarować wyłącznie straszny los półczłowieka, stworzonego tak, by pasował do chorych wyobrażeń imperatora Sulachana o świecie życia. Może i mnie zmienią w półczłowieka, żebym rodziła pozbawione duszy potomstwo. Czy to lepsze? Nie rozumiesz? Nie decyduję o ich losie, daję im możliwość życia zasługującego na to, żeby je przeżyć.

Merritt ucisnął palcami skronie.

- Nawet gdybym chciał to zrobić, Magdo, to nie mogę.

Skrzyżowała ramiona na piersiach, zachowując resztki cierpliwości.

- Niby dlaczego?

Zanim wyjaśnił, głęboko wciągnął powietrze.

- Proces jest podobny do tego, w którym daliśmy mieczowi moc. Różnica polega na tym, że miecz nie ma w sobie życia, więc musiał zapożyczyć tę siłę, by pomogła go stworzyć. Umożliwiłaś to, rysując Grace własną krwią. Stwarzanie mocy Spowiedniczki jest pod wieloma względami podobne, lecz istnieje zasadnicza różnica. Masz własną moc życia. Nie można ci dać czyjejś siły życiowej, żeby cię zmienić w Spowiedniczkę, jak przy przemianie miecza w klucz. Musisz wykorzystać własną.

Magda wzruszyła ramionami.

- W porządku. Narysuję swoją krwią kolejną Grace.

Kręcił głową.

- Już dałaś moc mieczowi. Nie sądzę, żebyś w pełni rozumiała, co z własnej woli oddałaś, żeby stworzyć miecz. Masz teraz za mało sił, żeby to zrobić dla siebie.

- Też tak myślę. Możemy spróbować. Musimy spróbować.

- Uważasz, że przesadzam? - Podszedł bliżej i pochylił się ku niej, żeby mieć pewność, iż zrozumie, o co mu chodzi. - Rzecz nie tylko w tym, że to by się nie udało, Magdo. A w tym, że to by mogło cię zabić.

Westchnęła.

- Jesteś pewien, Merritcie? Jestem silna. Widziałeś, jak walczyłam.

- To inny rodzaj siły. Widziałaś, jakie moce działały, kiedy tworzyliśmy miecz. Nie pamiętasz, jakie to było gwałtowne i burzliwe? Nie rozumiesz, jak bliska byłaś śmierci? O mało nie umarłaś, a byłaś zdrowa i w świetnej kondycji. Gdyby tej nocy uderzyły w ciebie te same moce, tobyś umarła. Nie "może". Nie "prawdopodobnie". Nie mówię, że się martwię albo obawiam, że mogłabyś zostać ranna. Wiem, o czym mówię. A mówię, że z całą pewnością to by cię zabiło. Nie będziesz mogła nam pomóc, jeśli zginiesz.

- A gdyby ktoś nam pomógł, tak jak ja przy mieczu? Gdybyś to ty użyczył mi mocy? Albo Quinn. Pomógłby nam. Możemy mu ufać.

Merritt położył dłoń na jej ramieniu.

- W przeciwieństwie do magii miecza jedyna w swoim rodzaju moc Spowiedniczki wymaga, żeby siła życia pochodziła od osoby mającej się stać Spowiedniczką. Nikt inny nie może w tym uczestniczyć. Nikt nie może się z tobą podzielić swoją siłą życia. To musisz być ty i tylko ty. To ty musisz ofiarować siebie, swoją siłę życiową, żeby stać się Spowiedniczką. Zostaniesz przemieniona. Nikt nie może cię zastąpić.

Magda odeszła parę kroków, splatając dłonie.

Czuła, jak świat i wszystko, co jej drogie, przecieka jej między palcami. A wszystko dlatego, że jest za słaba.

Chciała powiedzieć Merrittowi, że się myli, że wystarczy jej sił. Ale wiedziała, że on ma rację. Ledwo się trzymała na nogach, z trudem oddychała. Pamiętała, że omal nie umarła przy tworzeniu miecza. W tej chwili nie zostało jej nic, co mogłaby z siebie dać.

Merritt miał rację. Nie przeżyłaby tej próby.

- Jest jakiś inny sposób? - zapytała, nie odwracając się ku niemu.

- Czarodzieje, którzy chcieli stworzyć miecz bez tego, co niezbędne, umierali przy próbach. Proces stwarzania Spowiedniczki wymaga ogromnych zasobów twoich sił. Teraz ich nie masz. Oddałaś je mieczowi. I tak jak tamci czarodzieje, umarłabyś, próbując się przemienić.

- Rozumiem.

Miała wrażenie, że serce jej pęka. Wszystko rozważyła, wszystko obmyśliła. Podjęła decyzję. Dla niej to już się stało. Potrzebowała tylko magicznego dopełnienia.

Wymyśliła, co zrobi, jak już będzie Spowiedniczką. Rozważała to co najmniej setki razy. Obmyślała każdy szczegół, aż stało się to niemal realne.

A teraz wszystko przepadło.

- Chciałbym móc coś zrobić, Magdo - powiedział z żalem. - Gdybym miał wybrać kogoś na Spowiedniczkę, wybrałbym ciebie. Przysięgam.

Kiwnęła głową i odwróciła się, żeby ukryć łzy. - Dziękuję, Merritcie. Wiem, że mówisz szczerze. - T a k .

Kończył się nie tylko jej świat, cały świat życia miał ulec zagładzie. Straciła szansę. Nie miała jak pokonać Lothaina i jego popleczników. Był zbyt potężny.

Ofiarowała swoje siły, żeby powstał Miecz Prawdy. A teraz wszyscy zginą.

ROZDZIAŁ 88

Magda nagle odwróciła się do czarodzieja.

- Merritcie, kiedy walczyłam, czułam, jak przepełnia mnie moc miecza. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam.

Skinął głową.

- Wiem, przecież to ja go stworzyłem. Ma w sobie ogromną moc, po części dzięki tobie. Przez całe życie będzie cię z nim łączyć więź. Można by rzec, że póki będzie istniał, będzie w nim cząstka ciebie.

Magda podeszła do niego.

- Więc moja siła życia pozwoliła go stworzyć.

Merritt wzruszył ramionami, słysząc tę oczywistość.

- Otóż to.

Patrzyła w jego oświetloną księżycem twarz.

- A gdybyśmy tak wykorzystali miecz, żeby oddał mi trochę tej siły, aby pozwoliło mi to przetrwać ciężką próbę przemiany w Spowiedniczkę? W końcu to moja siła życia. Powiedziałeś, że nie może pochodzić od nikogo innego. Ta zawarta w mieczu jest moja.

Patrzył jej w oczy, ale nic nie odpowiedział.

- Po prostu pożyczyłabym od niego trochę własnej siły życia dodała.

Znowu miał dziwną minę.

- Już o tym pomyślałem.

- I?

- To zbyt niebezpieczne. Sama przemiana w Spowiedniczkę jest wystarczająco trudna. Nigdy tego nie próbowano i może się to skończyć śmiercią, że nie wspomnę o innych komplikacjach. To, co proponujesz, jest teoretycznie możliwe, ale o wiele bardziej ryzykowne.

- Chodzi ci o to, że brakuje ci umiejętności czy że to groźne dla mnie?

- Moje umiejętności nie mają z tym nic wspólnego. To zbyt niebezpieczne dla ciebie z wielu...

- Nie mamy wyboru. Musimy spróbować.

Pokręcił głową.

- Magdo, błagam, nie wymagaj tego ode mnie. Nie masz pojęcia, o co prosisz.

Pochyliła się ku niemu w księżycowej poświacie.

Dobrze wiem, o co proszę, Merritcie. Proszę o szansę na życie. Jeżeli nie spróbujemy, to umrę ja, ty i wszyscy nasi ludzie. Słyszałeś Naję. Ci, którzy władają Starym Światem, chcą zniszczyć świat życia. Chociaż ich pomysły są szalone, chociaż ich plany są absolutnie nieprawdopodobne, a nawet jeśli nie zdołają zrealizować swojego celu, i tak zamordują naszych ludzi. Chcą w ten czy inny sposób podporządkować sobie cały świat życia. Nieprzeliczone rzesze niewinnych ludzi zginą przy tych próbach, a jeszcze liczniejsi umrą, jeśli ci szaleńcy wygrają wojnę. Jeżeli zwyciężą, w najlepszym wypadku zmienią w niewolników wszystkich mieszkańców Nowego Świata. A gdyby naprawdę zrealizowali plany Sulachana? Jeżeli on ma szkatuły Ordena i wykorzysta je, żeby zniszczyć znany nam świat życia? Źle nam idzie w tej wojnie. Uważam, że to dlatego, iż w Wieży są zdrajcy i szpiedzy pomagający nieprzyjacielowi. Baraccus chciał, żebym to właśnie odkryła. Teraz przynajmniej wiem, kto jest ośrodkiem tego wszystkiego. Lothain. Ukrywał się pod naszym nosem, udając naszego obrońcę, ścigając zdrajców. Lecz jeśli go zabijemy, jego tajemnice umrą razem z nim. Jeżeli go schwytamy i na torturach wymieni czyjeś nazwiska, skąd będziemy wiedzieć, że to naprawdę jego wspólnicy? Mógłby zataić imiona ważnych szpiegów, a oskarżyć niewinnych ludzi. Jak zyskamy pewność? Jak moglibyśmy mieć pewność w tak ważnej sprawie, że zniszczyliśmy całą siatkę zdrajców?

Jeśli nie dopadniemy wszystkich, którzy mu pomagają, będą mogli potajemnie działać w Wieży na naszą szkodę i wciąż ożywiać zmarłych, żeby zabijali ważnych ludzi. Jeżeli zabijemy tego, który tym wszystkim kieruje, nigdy się nie dowiemy, aż będzie za późno, kim są inni.

Lecz jeśli nakłonię Lothaina do przyznania się, do prawdziwej spowiedzi i będziemy mogli ujawnić rozmiary dywersji w naszych szeregach, zdobędziemy możliwość przeciwdziałania. Będziemy mieć szansę ocalenia Wieży.

Pomyśl, co się stanie z nami i naszymi ludźmi, jeżeli nie powstrzymamy wrogich czarodziejów w naszych szeregach. Naruszą Grace. Nie tylko zginiemy. Naszym duszom nie pozwolą odejść w zaświaty. Będziemy jak mieszkańcy Grandengartu, miasta Izydory. Czarodzieje ze Starego Świata będą wykorzystywać nasze ciała, a nasze dusze będą uwięzione między światami. Będą się błąkać, zagubione, po tym świecie. Ilu niewinnych ludzi spotka ten los?

Czyżbyś się starał mnie przekonać, iż taki ponury los jest lepszy od groźby śmierci? Jak może być lepszy?

I czy właśnie nie po to wymyśliłeś Spowiedniczkę? Czy nie dlatego tak mocno w to wierzyłeś, że aż próbowałeś przekonać radę, żeby ci na to pozwoliła? Czy nie ty sam powiedziałeś, że zagrożenie jest tak wielkie, iż powinniśmy spróbować?

Wpatrywał się w nią i milczał.

- Błagam, Merritcie, nie skazuj mnie na krótkie życie i patrzenie, jak kończy się wszystko, co dobre, bo zabrakło nam odwagi. Nie rób mi tego, błagam. Nie skazuj nas, naszych przyjaciół i ludzi na straszliwy los, który nam przeznaczył imperator Sulachan.

W końcu odwrócił wzrok.

- Po prostu nie mogę, Magdo.

Zapłakała.

- A więc wybrałeś dla nas, niemającą końca udrękę, bo boisz się mnie skrzywdzić. Bezpieczeństwo, którego dla mnie pragniesz, to iluzja. Starając się mnie chronić, narażasz mnie na jeszcze większą krzywdę.

Zacisnęła zęby, chwyciła go za koszulę.

- Wolałabym zginąć, próbując ratować życie, niż doświadczać losu, na jaki chcesz mnie skazać. Jeżeli nie chcesz mi pomóc, to przynajmniej daj mi Miecz Prawdy, żebym mogła zabić sukinkota. Daj mi miecz i pozwól umrzeć w walce o to, w co wierzę.

Wielkie dłonie zamknęły się na jej nadgarstkach. Długo patrzył jej w oczy.

- W porządku - powiedział na koniec. - W porządku, spróbuję. Też wolałbym umrzeć, niż widzieć, jak stajesz się bezsilnym świadkiem naszego końca. Spróbuję, Magdo.

Objęła go z wdzięczności.

Zbyt szybko ją odsunął i znowu spojrzał jej w oczy. Nigdy nie widziała go tak ponurym.

- Nie spiesz się z podziękowaniami. Ten proces w niczym nie przypomina tworzenia miecza. Muszę zrobić coś zupełnie innego, niż wymaga stworzenie Spowiedniczki. Nie możemy wykorzystać tamtego sposobu. I tym razem naprawdę nie możesz mi pomóc. Musisz wszystko pozostawić mnie.

Zaskoczył ją wyraz jego oczu.

- Co masz na myśli? Co musisz zrobić?

- Musisz mi zaufać. Żadnych pytań. Musisz złożyć życie w moje ręce i pozwolić mi działać.

Magda stłumiła narastający niepokój i skinęła głową.

- Naprawdę nie mamy wyboru. Czas nam się kończy. Zrób to.

Dotknął jej policzka.

- Chciałbym, żeby istniał inny sposób, Magdo, lecz jeśli mamy to zrobić teraz, nie ma innej metody.

Opierając dłoń na jej ramieniu, delikatnie przycisnął ją do pnia potężnego dębu. Ciemne, powykręcane konary sterczały niczym łapy potwora, gotowe ją pochwycić. Chłodna, niesamowita księżycowa poświata padała na szczupłą, przystojną twarz Merritta.

Magda usłyszała szelest i spojrzała na konar prastarego dębu. Siedział tam kruk i stroszył pióra. Spojrzała w czarne ślepia obserwującego ją w ciszy ptaka. Ostatnio widziała kruka w labiryncie, gdy ścigał ją ten zmarły człowiek.

Merritt powoli dobył miecza. Szczęk stali poniósł się w noc i Magda znowu na niego spojrzała.

Zwilżyła wargi.

- Co zamierzasz zrobić?

- Użyć Miecza Prawdy, żebyś mogła się odrodzić jako Spowiedniczka.

Była coraz bardziej niespokojna.

- Odrodzić się? Jak?

Zdawało się, że patrzy na nią z odległego świata.

- Ufasz mi?

Wolałaby, żeby w kółko jej o to nie pytał.

- Powiedziałam, że tak.

- Więc błagam, Magdo, nie pytaj.

Skinęła głową. - Wybacz. Powiedz mi, co mam robić.

Merritt jedną ręką przycisnął ją do pnia. - Chcę, żebyś mi pozwoliła zrobić to, co do mnie należy.

Trzymając miecz w drugiej ręce, oparł czubek klingi na jej piersi. W jego orzechowych oczach widziała nie tylko blask daru. Jego oczy były łagodne, a zarazem pełne twardego zdecydowania. Widziała w nich też mądrość, prawość i profesjonalizm oraz taki rodzaj furii, z jakim jeszcze nigdy się nie zetknęła. Część tego, jak wiedziała, płynęła z Miecza Prawdy. A część była wyłącznie Merritta.

Ślad takiej furii dostrzegła, kiedy po raz pierwszy się z nim spotkała i powiedziała mu, że Izydora nie żyje. Jego temperament mógł doprowadzić do niszczycielskiego wybuchu, a zarazem był człowiekiem zdolnym to kontrolować i ogniskować.

Teraz ogniskował tę gwałtowność.

W połączeniu z furią miecza była wprost straszliwa.

Magda spojrzała w dół i zobaczyła, że klinga jarzy się bielą.

- Merritcie...

Klinga z oślepiająco białej stała się tak smoliście czarna, jakby się patrzyło w czeluść zaświatów. W powietrzu obok Magdy lśniły smużki światła - tak czysto białego blasku magii addytywnej, jak i ponurej próżni magii subtraktywnej. Otuliły ją kokonem przesłaniającym świat.

Magda nie mogła przestać się trząść.

- Merritcie...

- Nie masz wątpliwości, Magdo? Jesteś pewna?

Poza smutkiem dostrzegła w jego oczach miłość.

- Tak. Całym sercem i duszą. W twoich rękach jest to, kim byłam i kim będę.

- Tej nocy, Magdo Searus, odrodzisz się jako Spowiedniczka. Łza spłynęła mu po policzku. - Oby dobre duchy mnie zabrały, jeżeli mi się nie uda, bo nie chciałbym żyć w świecie bez ciebie.

Zamrugała ze zdumienia.

Jaskrawa biel i smolista czerń przeplatały się na klindze.

- Teraz musisz mi zaufać powiedział stanowczo.

Magda dotknęła językiem podniebienia.

- Ufam ci, Merritcie. Powierzam ci swoje życie.

I wtedy, przyciskając jej ramiona do pnia, wbił jej miecz prosto w serce.

Światem wokół niej wstrząsnął bezdźwięczny grom.

W lesie posypało się igliwie sosen i liście dębu, a pył poniósł się w noc gwałtownie rozszerzającym się kręgiem.

Magda szeroko otworzyła oczy, zaszokowana tym, co zrobił.

Krzyknęła i umarła.

ROZDZIAŁ 89

Zebrało się mnóstwo ludzi. Tłoczyli się wokół wyniosłych, błyszczących kolumn z czarnego marmuru po obu stronach galerii prowadzącej ku komnatom rady i gromadzili obok posągów. Wychylali się zza stojących przed nimi i stawali na palcach - wszyscy chcieli dobrze widzieć.

Gwar odbijał się echem od stropu, pod którym wisiały długie chorągwie z czerwonego jedwabiu symbolizujące krew przelaną w obronie mieszkańców Midlandów. Dywan, z wplecionymi na obrzeżach nazwami bitew, również był czerwony i miał przypominać o stoczonych walkach i życiu oddanym po to, by inni mogli je zachować.

Ten dzień również był bitwą o przetrwanie Midlandów, o ocalenie zagrożonego życia niewinnych ludzi. Całkiem możliwe, że zanim ten dzień się skończy, w tej nieustającej walce o przetrwanie popłynie jeszcze więcej krwi.

Magda z nieprzeniknioną miną, nie okazując emocji, miarowym krokiem mijała grupy ludzi.

Kiedy tak szła, gwar i śmiech cichły do szeptów, a potem zupełnie milkły. Zostawiała za sobą ciszę.

Ludzie gapili się na nią, kiedy mijała ich z kamienną twarzą, patrząc prosto przed siebie, nie zerkając na boki. Nikt nie miał pojęcia, jaka moc w niej tkwi.

Na początku było to coś obcego, przerażający wewnętrzny potwór. Początkowo - kiedy odzyskała przytomność po okropnej, niemającej końca podróży przez ciemność - nie wiedziała, czego się spodziewać i co powinna robić. Ponieważ nie miała daru, nigdy nie dysponowała żadną mocą, gotową na jej skinienie, a tym bardziej taką mocą.

W pewnej chwili ta wewnętrzna siła przestała być dla niej obca.

W jakimś momencie nocy stała się częścią Magdy, jakby zawsze w niej była i jakby ona dopiero teraz uświadomiła sobie jej istnienie. To już nie była tkwiąca w niej obca moc. Teraz to była jej moc. Od początku była świadoma, że ta moc chce się uwolnić. Stale musiała ją kontrolować, powstrzymywać. Merritt zapewniał, że z czasem stanie się to łatwiejsze i zwyczajne, jak oddychanie. Ale teraz moc wyrywała się na wolność i Magda musiała zdecydowanie nad nią panować. Tak jak obiecał Merritt, stawało się to łatwiejsze.

Magda nigdy czegoś takiego nie doświadczała i nie miała pojęcia, czego się spodziewać, kiedy w końcu uwolni moc. Merritt trochę jej podpowiedział, na podstawie elementów składowych, ale i on wszystkiego nie wiedział.

Kiedy weszła do ogromnej rotundy w pobliżu komnat rady, ujrzała, że przepastne pomieszczenie jest zatłoczone ludźmi pragnącymi choć rzucić okiem na wielkie wydarzenie, choć przelotnie zobaczyć przyszłą żonę nowego Pierwszego Czarodzieja.

Przez wysokie okna pod dolnym obrzeżem złocistej kopuły wlewał się blask popołudniowego słońca. Lśniły w nim ogromne kolumny z czerwonego marmuru stojące wokół komnaty. Pomiędzy kolumnami, pod ścianą, stały monumentalne posągi dawnych wodzów i wraz ze zgromadzonymi tłumami przypatrywały się Magdzie.

Olbrzymie mahoniowe drzwi prowadzące do komnaty rady były szeroko otwarte, obstawione po obu stronach szeregami Straży Wieży w nieskazitelnych mundurach i ze lśniącą bronią, stojących na baczność. Przez otwarte drzwi Magda widziała kolejne tłumy zgromadzone w ogromnej komnacie rady. Błękitne snopy mglistego słonecznego światła, padające ukosem, zalewały wewnętrzną komnatę rodzajem szlachetnego blasku zapowiadającego zbliżającą się ceremonię.

Magda kroczyła samotnie przez snopy światła, po błękitnym i złotym dywanie prowadzącym ku czekającemu narzeczonemu i radzie.

Kciukiem obróciła pierścień, który dostała od Merritta, wyczuła wypukłe kontury wzoru, symbolu mocy i przypomnienia tego, o co toczy się gra.

Balkony pod oknami były pełne ludzi ubranych w odświętne stroje. Na dole również tłoczyły się ważne osobistości: oficerowie w galowych mundurach, otoczeni przybocznymi, dygnitarze w uroczystych szatach z barwnymi opaskami, oznakami rangi i pozycji, czarodzieje i czarodziejki w skromnych szatach, towarzysze pięknie ubranych wysoko postawionych kobiet. Rozpromieniony generał Grundwall stał na czele swoich oficerów. Byli tam również majorzy Rendall i Morgan.

Wokół komnaty, w równych odstępach, stali na baczność żołnierze w zielonych tunikach z oddziałów urzędu prokuratora. Co dziwne, nie było tu żołnierzy ze Straży Wieży, chociaż trzymali wartę w galerii i w ogromnej rotundzie.

Magda, z twarzą bez wyrazu, kroczyła przez komnatę po długim błękitno-złotym dywanie, przez plamy słonecznego blasku. Quinn stał niemal na przodzie komnaty i patrzył, jak się zbliża. Dostrzegła Naję, częściowo schowaną za Quinnem, ubraną w pelerynę z kapturem ocieniającym jej twarz i skrywającym czarne włosy. Radny Sadler też tam był. Uśmiechnął się i posłał Magdzie znaczące spojrzenie, kiedy ją dostrzegł. Nie odwzajemniła tego, chociaż zauważyła kątem oka. Jej twarz była maską bez wyrazu.

Emocje nie mają znaczenia dla prawdy.

Spowiedniczkę interesuje prawda, nie emocje.

Na podwyższeniu, za długim, wygiętym, ozdobnym stołem siedziała rada. Personel i sekretarze znajdowali się w pobliżu. Jeszcze liczniejsi ludzie stali z tyłu. Magda, zbliżając się, zobaczyła starszego Cadella siedzącego pośrodku, na najwyższym krześle, oraz resztę rady. Bez radnego Sadlera.

Merritta nigdzie nie było widać. Ponieważ aresztowali go żołnierze prokuratora, jego obecność w komnacie rady wywołałaby zamieszanie, więc trzymał się w ukryciu. Ale nie chciał być zbyt daleko.

Magda dostrzegła błysk stali w głębokim mroku między kolumnami, za krzesłami rady. Pomyślała, że mignął jej Miecz Prawdy. Przynajmniej taką miała nadzieję.

Lothain, w paradnych szatach Naczelnego Prokuratora, stał pośrodku podwyższenia, gdzie wszyscy mogli go zobaczyć. Półkolem otaczał go stół rady. Czarne oczy obserwowały Magdę.

Prokurator przesunął się w lewo, a kilku urzędników w złocistych szatach zatrzymało Magdę. Zdziwiło ją to. Nie wiedząc, co się dzieje, pozwoliła im się zaprowadzić na prawą stronę podwyższenia, gdzie obrócili ją twarzą ku Lothainowi. Jeden z nich szepnął, że ma tutaj stać podczas ceremonii.

Nie tego oczekiwała. Musiała być blisko Lothaina. Spodziewała się, że stanie u jego boku. Musiała go dotknąć.

Nie był daleko. Rozważała podbiegnięcie do niego i dotknięcie go, ale Lothain zachowywał się niezwykle ostrożnie, co wzbudziło w niej podejrzenia. Wymusił na niej zgodę na ślub. Dobrze wiedział, że nie była tym zachwycona. Domyślała się, że się boi, iż spróbuje go zabić nożem. Ale nie miała przy sobie noża. Nie było dla niego miejsca w sukni, którą nocą uszyły szwaczki. Miała wyłącznie jedną broń swoją moc.

Ale Lothain o tym nie wiedział. Jeśli ku niemu pobiegnie, pewnie się przestraszy i w połowie drogi porazi ją swoją mocą. Był tak blisko, a jednak na tyle daleko, żeby zdążyć ją zabić, jeśli zechce, i powstrzymać ją od działania.

Magda nie wiedziała, co robić. Jeżeli go nie dotknie, nie będzie mogła użyć swojej mocy. A wtedy zawali się cały jej plan.

Narastało w niej poczucie, że coś jest nie tak.

Paskudny uśmieszek Lothaina potwierdzał jej podejrzenia.

ROZDZIAŁ 90

Magda starała się stłumić niepokój i nie poddawać obawie, że cały plan się zawali. Tłumaczyła sobie, że gdy zacznie się ślubna ceremonia, pewnie po mianowaniu Lothaina Pierwszym Czarodziejem, rada będzie musiała ustawić ich obok siebie. Tak zawsze się działo. Przekonywała się, że to zupełnie zrozumiałe, iż najpierw obwołają go Pierwszym Czarodziejem, a dopiero potem pojmie ją za żonę. Po prostu musi cierpliwie poczekać.

Mimo to czuła, że coś jest nie tak.

- Czemu jesteś w białej sukni? - zapytał cicho Lothain ze swego miejsca, przyglądając się jej z odległości około dwunastu stóp. Nie było wątpliwości, że nie jest zadowolony, ale nie chciał, żeby tłum go usłyszał. - Mówiłem, żebyś nie wybierała bieli.

- To dzień mojego odrodzenia. Biel idealnie pasuje.

Przesunął wzrok z twarzy Magdy na jej piersi i z powrotem. Nadal nie miał zadowolonej miny. Wiedziała, że nakazał zrobienie głębokiego dekoltu.

- J e s t taka beznadziejnie zwyczajna - burknął. - I... skromna jak na tak wspaniałą uroczystość.

- Bardziej cię interesuje sukienka niż jej zawartość?

Lothain znowu przesunął po niej wzrokiem, ocenił, jak sukienka podkreśla jej kształty. Na ten widok w czarnych oczach prokuratora błysnęły najtajniejsze, nieodgadnione myśli.

Suknia, uszyta z białej satynowanej tkaniny, była pozbawiona ozdób. Kobiety dokładnie wypełniły instrukcje Magdy. Krój podkreślał kształty, nadając całości kobiecość i elegancję, której nie dorównałyby żadne koronki i hafty. Dekolt wycięto w kwadrat. Idealnie dopełniał całości i przydawał jej jeszcze więcej wdzięku. Takiej sukni Magda nigdy nie widziała, podobnie nikt z obecnych, a właśnie na tym Magdzie zależało. Strój nie przykuwał uwagi, nie próbował upiększać, a raczej eksponował urodę noszącej go kobiety.

Lecz chodziło o coś więcej niż nietypowy krój. Miał to być ponadczasowy symbol.

To była szata Spowiedniczki.

Lothain posłał jej chytry uśmieszek i zwrócił się do tłumu: - To miało być radosne wydarzenie - powiedział na tyle głośno, żeby go było słychać w ogromnej komnacie. Tłum ucichł zdezorientowany. Mam zostać Pierwszym Czarodziejem i ta część uroczystości się odbędzie, lecz obawiam się, że nie będzie ślubu.

Ludzie zaczęli szeptać. Większość nie była zachwycona tą nowiną. Magda była równie zaskoczona. Lothain uniósł ręce, prosząc o ciszę.

- Wybaczcie, że mówię wam o tym w ostatniej chwili, ale dopiero co poznałem prawdę. Dowiedziałem się, że Magda Searus zgodziła się mnie poślubić, kierując się ukrytymi motywami. Prawdę mówiąc, żywiła potworny zamiar, wyrafinowany w swej prostocie. Okazuje się, że tylko dlatego chciała mnie poślubić, żeby mnie wciągnąć do łoża jako swojego męża.

Lothain pozwolił, żeby tu i ówdzie wybrzmiały rechoty, ale śmiechy ucichły, kiedy się do nich nie przyłączył. Magda bardziej wyczuła, niż zobaczyła zbliżających się z tyłu żołnierzy. Nie było dokąd uciec. - Chciała mnie wciągnąć do łoża jako swojego męża - powtórzył donośnie, żeby wszyscy słyszeli, oskarżycielskim tonem Naczelnego Prokuratora - ponieważ zamierzała mnie nocą zasztyletować. Tylko dlatego zgodziła się za mnie wyjść, żeby mogła ominąć dzielnych chroniących mnie żołnierzy i znaleźć się na tyle blisko, by mnie zamordować, kiedy będę spać obok niej.

Patrząc na tłum, wyciągnął ku niej ramię. - Bo Magda Searus jest zdrajczynią. Lecz nie tylko. To ona jest sprawczynią dziwnych zabójstw w Wieży.

Uniósł rękę, uprzedzając pytania. - Dociekliwie zbadałem jej nikczemną działalność. Pojawili się liczni świadkowie. Zaświadczyli, iż widzieli, jak skrada się nocą, zakrywając twarz, i spotyka w ciemnościach z tajemniczymi ludźmi.

Magda wpatrywała się w niego. Dwaj osobiści strażnicy Lothaina chwycili ją od tyłu za ramiona, nie pozwalając się do niego zbliżyć.

- Oskarżasz mnie o zdradę, bo widziano mnie nocą poza Wieżą? Gdzie dowody?! - zawołała do niego.

- Dowód? Chciałabyś dowodu? - Łypnął na osłupiałych, bacznie słuchających zebranych ludzi. - Tak, uważam, że dowód należy przedstawić.

Skinął ponad głowami osób stojących za stołem rady i żołnierze przywlekli kogoś z mroków. To była Tilly. Brudna i zakrwawiona. Złamana ręka i okrwawiona głowa zwisały niemal bezwładnie.

- Ta kobieta - oznajmił Lothain - jest służącą w Wieży. Pewnie wielu z was ją widywało i nie widziało nic podejrzanego w jej krę ceniu się tu i tam. Okazało się, że jest sprytną przestępczynią, ale w końcu udało się nam nakłonić ją do wyznania, że uczestniczyła w zbrodniach, jakie lady Searus popełniła wobec Midlandów. Długo pomagała Baraccusowi w jego knowaniach, a potem jego żonie w jej planach. Zaprowadziła lady Searus na niższe poziomy Wieży, gdzie obie zamordowały naszą spirytystkę.

Tłum zachłysnął się oddechem. Ludzie słyszeli okropne opowieści o zabójstwie Izydory. Narastające szepty wypełniły komnatę.

Magda nic nie mówiła. Wiedziała, że to bezcelowe. Nikt by jej nie słuchał, a poza tym Lothain wykorzystałby swój dar, żeby ją uciszyć. Mogłaby porazić swoją mocą trzymających ją żołnierzy, ale to byłaby strata sił. Merritt ją ostrzegł, że użycie mocy Spowiedniczki odbierze jej siły i że potem będzie musiała wiele godzin odpoczywać, zanim znów będzie w stanie przywołać moc.

Nie chciała marnować swojej jedynej broni. To by nic nie dało. Spojrzała w mrok, zastanawiając się, czy Merritt coś zrobi. Szaleństwem byłoby próbować czegoś w obecności tych wszystkich uzbrojonych żołnierzy i mających dar ludzi, lecz znała Merritta i wiedziała, że to wcale nie oznacza, że pozostanie bezczynny.

Lothain znowu uniósł rękę, nakazując ciszę.

- Ta kobieta wszystko wyznała. - Odwrócił się ku Tilly, uniósł jej głowę. - Czyż nie?

Wystraszone oczy Tilly spojrzały na Magdę. Łzy zaczęły żłobić bruzdy w pokrywającym policzki brudzie.

- Powiedz to, czego oczekuje - poleciła jej spokojnie Magda. To nic nie da, jeżeli teraz powiesz prawdę. Powiedz mu to, co chce usłyszeć.

Tilly była zawstydzona.

- A l e . . .

- Wiem, co ci zrobili - szepnęła Magda - i nie mam ci tego za złe. Nie rezygnuj z życia. Powiedz im.

- Prawda jest bezcenna - wyszeptała Tilly.

- Tak - zgodziła się Magda. - Ale nie teraz, nie z twoich ust. Zrób, o co proszę, i powiedz, co chce usłyszeć.

Zalana łzami Tilly spojrzała na tłum.

- To, co mówi prokurator Lothain, jest... - nie mogła wypowiedzieć tego słowa. - Jest, jak powiada. Obie jesteśmy zdrajczyniami.

- Zdrajczyniami - dodał głośno Lothain - które, jak sama przyznała, zabiły wielu naszych najcenniejszych ludzi. Za takie zbrodnie jest tylko jedna kara: śmierć.

ROZDZIAŁ 91

Niektórzy w tłumie podnieśli pięści i pokrzykiwali, wyrażając swój gniew na to, że wojna tak źle przebiega, że oto stoją przed nimi sprawczynie tajemniczych morderstw, a także złorzecząc na wszelkie inne swoje kłopoty. Byli za tym, żeby Tilly i Magdę natychmiast ściąć.

Inni wyglądali na przygnębionych, zrozpaczonych i zdezorientowanych. To miał być dzień radosnych zaślubin, pojednania i zjednoczenia mieszkańców Wieży, źródło nadziei w niespokojnych czasach.

Kilkoro płakało. Inni odwracali twarze. Ufali Magdzie i Baraccusowi, a teraz ich zaufanie zostało zawiedzione, a nawet zniszczone. Z udręczonych twarzy niektórych osób Magda czytała, że uznały, iż wszystkich zdradzono.

- Czemu lady Searus miałaby to zrobić? - zapytał zza stołu starszy Cadell donośnym głosem.

- Cały czas zamierzała mnie skompromitować - wyjaśnił Lothain i przeniósł wzrok ze starszego na zgromadzonych. - Widziała, jak skutecznie działam jako prokurator. Wytropiłem, osądziłem i skazałem na śmierć wielu współdziałających z nią spiskowców. Docierałem zbyt blisko serca spisku i obawiała się, że odkryję jej podstępne zamiary. Chciała mi przeszkodzić w ujawnieniu pozostałych zdrajców działających w Wieży i sabotujących nasze wysiłki, toteż rozsiewała o mnie najdziksze plotki, w nadziei, że nie tylko zgubię trop, ale i nie będę mógł wypełniać obowiązków wobec mieszkańców. Jednak bardzo wielu z was, zacni ludzie, niezachwianie we innie wierzyło, toteż ten plan się nie powiódł tak, jak na to liczyła. Straciła cierpliwość i postanowiła wykorzystać kobiece sztuczki, żeby się wkraść w moje życie, znaleźć drogę do mojego serca. Początkowo wierzyłem w jej szczerość, jak wielu z was, lecz w końcu przejrzałem jej zamiary.

Niektórzy w tłumie gniewnymi krzykami domagali się głowy Magdy.

A ona nadal nie zdradzała żadnych emocji.

Chociaż żołnierze wciąż trzymali ją za ramiona, zdołała na tyle unieść rękę, by zgromadzeni pojęli, że chce im pokazać pierścień.

- Symbol na tym pierścieniu jest źródłem tego, co się dzieje - powiedziała wpatrzonym w nią ludziom. - Lothain i ci, którym służy, chcą go naruszyć. Jeśli im się uda, wszyscy umrzecie, ale nie będzie to kresem waszej udręki. Jeżeli oni naruszą ten symbol, wasze dusze nigdy nie przyłączą się do dobrych duchów. Będą się błąkać między światami, zagubione na wieczność.

Znowu dały się słyszeć niespokojne szepty. Wiedziała, że nikt nie widzi, co jest na pierścieniu, lecz udało się jej zaciekawić ludzi. Lothain nie mógł tego nie zauważyć.

- Co tam masz? - zapytał.

- Coś, czego się boisz - odpowiedziała z wyzywającym uśmiechem.

Kiedy zobaczył jej uśmiech, gniewnie ruszył przez podwyższenie.

- Pokaż. - Skinął na żołnierzy, żeby puścili jej ręce, by mogła mu pokazać pierścień. - Słyszałaś, masz mi pokazać, co tam masz.

Magda podniosła rękę z pierścieniem z Grace, ale trzymała go poza zasięgiem Lothaina.

- Merritt mi to dał.

Dał jej pierścień, kiedy wróciła zza zasłony. Podróżowała po narysie Grace i wróciła. Doświadczyła tego, co symbolizowała Grace.

Powiedziała czarodziejowi, iż wiedziała, że jest bezpieczna w jego rękach, wierzyła, iż będzie ją chronił. To wtedy dał jej pierścień. Chciał, by go nosiła jako symbol jego opieki.

Znaczył dla niej więcej niż wszystko, co kiedykolwiek dostała.

Był dla niej wszystkim.

- Merritt? Merritt to zdrajca i też go aresztowano - powiedział Lothain i znowu popatrzył na Magdę. - Czemu miałby dawać tak ważny i uświęcony przedmiot tobie? Przecież jesteś nikim.

Magda uniosła brew.

- Nikim? Dał mi to, ponieważ jestem protektorką Grace. - Cofnęła rękę, bo znowu po nią sięgnął. - Jestem orędowniczką prawdy.

- Orędowniczką prawdy? Jesteś nikim!

- Gdybym była nikim, tobyś tak nie pragnął, żebym umarła. Podobnie jak wszyscy zebrani tutaj wiesz, że jestem zwolenniczką prawdy. I dlatego chcesz się mnie pozbyć.

- Jesteś nikim! Nawet gorzej, bo jesteś zdrajczynią mordującą naszych ludzi i zostaniesz stracona za swoje zbrodnie! A teraz oddaj to!

Lothain - tak sprowokowany - ruszył ku niej jak rozwścieczony byk. Znowu spróbował chwycić ją za rękę.

Magda ją cofnęła, zmuszając go, żeby podszedł jeszcze bliżej. A potem nagle zastąpiła mu drogę.

Oparła dłoń na jego krzepkiej piersi, powstrzymując go.

Tak oto Naczelny Prokurator popełnił ostatni błąd w swoim życiu: pozwolił się dotknąć Magdzie Searus.

Magda wiedziała, że nie musi przywoływać tkwiącej w niej mocy. Ona należała do niej i stale w niej była. Musiała ją tylko uwolnić.

Nie czuła naporu ciała Lothaina, bo świat się zatrzymał w chwili, kiedy go dotknęła. Równie dobrze; mógłby być lecącym ku niej piórkiem.

Czas należał do niej.

To ten człowiek wraz ze swoimi szpiegami kierował Nawiedzających Sny ku umysłom, w które mieli się wśliznąć i je opanować. To ten człowiek i jego szpiedzy budzili zmarłych i wysyłali ich nocą, żeby zabijali ludzi. To ten człowiek nasłał chodzącego trupa, żeby rozdarł Izydorę na strzępy.

To nie był Naczelny Prokurator, chroniący mieszkańców Midlandów przed czyniącymi zło, lecz podstępny wróg, który spiskował przeciwko nim, planował ich śmierć, służył złu.

A teraz należał do niej.

Potęga jej wewnętrznej mocy uwalniającej się z więzów zapierała dech w piersi. Moc buchnęła z najtajniejszej głębi Magdy i przeniknęła każdą jej cząstkę.

To była doskonale cicha, nieskazitelna chwila przebudzenia potężnej nowej mocy, uwolnionej po raz pierwszy. Już nigdy nic nie będzie takie samo - ani dla Lothaina, ani dla Magdy.

Nie było w niej nienawiści, gniewu, przerażenia, żalu... ani litości. W nieskończenie drobnym ziarnku wieczności jej umysł był pustką, pozbawiony emocji, wypełniony jedynie strumieniem mocy pędzącym przez pustkę zatrzymanego czasu.

Lothain nie miał najmniejszej szansy. Należał do niej.

Czas należał do niej.

Magda widziała zawieszone w powietrzu krople potu Lothaina. Mogłaby policzyć każdy włosek zarostu, zanim prokurator by się przesunął o pół grubości jednego z nich.

Dostrzegła w czarnych oczach pierwszy błysk niepokoju.

Widziała, że chociaż jeszcze nie rozumiał dlaczego zaczęło do niego docierać, że właśnie popełnił największy błąd w życiu. Chociaż chciał się odsunąć od niej, nie potrafił. Równie dobrze mógłby być kamiennym posągiem.

Widziała w jego oczach dar, lecz Lothainowi nic z niego nie przySZŁO. Jego umysł przestanie istnieć, zanim prokurator zdąży zacząć myśleć, jak się bronić.

Ludzie patrzyli, jak tysięczny tłum niemych, nieruchomych posągów, lecz Magda była skupiona na człowieku, który wyrządził tyle zła i zamierzał wyrządzić go jeszcze więcej. Żołnierze za nią również znieruchomieli, sięgając ku niej, ale i oni nie mieli szansy do niej dobiec.

Magda tkwiła w cichym kokonie czasu.

I nagle jej moc stała się wszystkim.

Powietrzem wstrząsnął bezdźwięczny grom.

Gwałtowny, wspaniały, doskonały.

Świat nagle powrócił, fala wstrząsu potoczyła się rozszerzającym się kręgiem, przewracając żołnierzy. Ludzie w pobliżu podwyższenia przewracali się z krzykiem, powaleni tą siłą.

Kiedy to minęło, ludzie znajdujący się najbliżej leżeli na podłodze, tarzając się i krzycząc z bólu, obejmując obolałe ciała. Ci, którzy stali dalej, chwiejnie się cofnęli, ale utrzymali się na nogach i nie poczuli aż takiego bólu.

Lothain, w ogóle nie okazując cierpienia, opadł przed Magdą na kolana i spojrzał innymi oczami, w których była jedynie chęć przypodobania się jej.

- Rozkazuj, pani.

Najbliżsi żołnierze, nadal walcząc z bólem, zdołali wstać. Dobyli broni i chwiejnie ruszyli ku Magdzie.

Merritt wyszedł z cienia i energicznie wyprostował lewe ramię z wnętrzem dłoni skierowanym ku górze. Rzucając czar lewą ręką, prawą dobywał miecza. Grot mocy przeciął powietrze nad podwyższeniem i uderzył w żołnierzy z potężną siłą. Obaj zmienili się w osmalone zwłoki. Upadli na podłogę, a z mundurów rozprysnęły się przypieczone strzępy ciała. Nie zostało nic, co dałoby się rozpoznać. Powietrze cuchnęło spalonym mięsem i włosami.

Ten szokujący pokaz mocy zatrzymał w miejscu paru żołnierzy w zielonych tunikach. Magda jeszcze nigdy nie widziała, żeby ktoś użył daru w tak szokujący sposób. Wątpiła, czy ktokolwiek w komnacie coś takiego widział.

Jednak inni żołnierze - ci dalej stojący - rozwścieczeni rwali się do walki. Nadbiegali, żeby wyeliminować zabójcę ich towarzyszy. Merritt już się ku nim odwracał, zataczając łuk mieczem. Kiedy klinga uderzyła w żołnierzy, w powietrzu uniosła się krwawa mgła. Kawałki kości z obrzydliwym hałasem uderzyły w kolumny. W Merritcie szalała furia.

W komnatach rady wybuchła walka. Żołnierze biegnący ku Magdzie padali pod ciosami magii lub miecza Merritta. Nie pozwalał im się do niej zbliżyć. Każda próba kończyła się śmiercią.

W epicentrum tego chaosu u stóp Magdy Lothain złożył dłonie.

- Błagam, pani, rozkazuj.

Magda patrzyła na walczących, a potem spojrzała na niego.

- Każ swoim żołnierzom zaprzestać walki.

Lothain się poderwał.

- Stop! - zawołał. - Rozkazuję wszystkim, którzy mi służyli: przestańcie!

Magda widziała, jak przez drzwi z tyłu komnaty wchodzą członkowie Straży Wieży, z bronią w ręku, jak na rozkaz Lothaina nieruchomieją zdezorientowani żołnierze w zielonych tunikach.

- Każ im złożyć broń i poddać się Straży Wieży.

- Żołnierze urzędu prokuratora! wrzasnął Lothain. - Odłóżcie broń i poddajcie się!

To ich zdumiało. Wielu się rozglądało niepewnie i zaczęło z rezerwą wypełniać rozkazy Lothaina. Ci, którzy tego nie zrobili, zostali otoczeni i rozbrojeni przez Straż Wieży. Nielicznych nadal walczących zabito. Wkrótce cała prywatna armia Lothaina albo nie żyła, albo była poskromiona.

Trzymający Tilly żołnierze w zielonych tunikach również odpięli pasy z bronią i rzucili na podłogę, kiedy podeszli ku nim strażnicy Wieży. Tilly, niepodtrzymywana przez nikogo, upadła.

Magda skinęła na stojącą niemal na przedzie tłumu młodą czarodziejkę, którą znała.

- Mogłabyś pomóc Tilly, Dawino?

Czarodziejka skinęła głową, zebrała spódnicę i pospieszyła ku podwyższeniu.

Starszy Cadell zerwał się na równe nogi.

- Co to ma znaczyć! Co ty sobie wyobrażasz, Magdo Searus! Jak śmiesz?!

- Siadaj - nakazała mu lodowatym tonem. - Prokurator Lothain zaraz wszystko wyzna i poznacie prawdę.

- Prawdę? Co ty sobie myślisz...

- Powiedziałam "siadaj" - powtórzyła przez zaciśnięte zęby.

Kiedy zobaczył wyraz jej oczu, osunął się na krzesło.

ROZDZIAŁ 92

A teraz chcę, żebyś wyznał zebranym, komu dochowujesz wierności - powiedziała do Lothaina, kiedy zdyszany Merritt stanął u jej boku.

Ludzie, którzy nigdy czegoś takiego nie widzieli i nie rozumieli, co się naprawdę dzieje, powolutku przysunęli się bliżej. Morze twarzy rozciągało się jak okiem sięgnąć. Każdy starał się podejść, żeby dobrze słyszeć.

Lothain ponownie padł na kolana i złożył dłonie. Wpatrywał się w Magdę wielkimi oczami przepełnionymi rozpaczliwym pragnieniem przypodobania się jej.

Zawsze uważała, że prokurator to potężny mężczyzna, władczy, budzący lęk nieustępliwym ściganiem przestępców oraz onieśmielający posturą. Teraz wyglądał na słabego i bezsilnego. Przypuszczała, że właśnie taki jest. Człowiek, którym był przedtem, już nie istniał.

Teraz był kimś, kto - nagle niepewny - wpadł w rozpacz.

- Nie rozumiem, co masz na myśli, pani.

Magda spojrzała na niego, marszcząc brwi.

- To proste pytanie. Wobec kogo jesteś lojalny? Odpowiedz.

- Ależ wobec ciebie, pani! Jestem lojalny wyłącznie wobec ciebie!

Magda spojrzała na Merritta.

- To nie jest właściwa odpowiedź - szepnęła.

- Musisz być konkretniej sza - odszepnął. - Stara się dokładnie wypełniać twoje polecenia.

Magda zrozumiała. Popatrzyła na szeroką, zatroskaną, wyczekująco zwróconą ku niej twarz.

- Nie, nie to miałam na myśli...

Lothain krzyknął z rozpaczy, że ją zawiódł. Upadł na podłogę, chwytając rąbek szaty Spowiedniczki.

- Wybacz, pani! - szlochał. - Błagam, wybacz! Powiem, co tylko chcesz usłyszeć!

- Chcę usłyszeć prawdę. To znaczy, chcę się dowiedzieć, wobec kogo byłeś lojalny, zanim stałeś się wierny mnie.

Zrozumiał i ściągniętą niepokojem twarz rozjaśniła ulga. Już wiedział, jak się jej przypodobać. Usiadł na piętach.

- Byłem lojalny wobec imperatora Sulachana. Szpiegowałem dla niego. Spełniałem jego polecenia.

Tłum zachłysnął się oddechem. Niektórzy wciąż pomagali wijącym się z bólu na podłodze, a reszta się przepychała, próbując podejść jak najbliżej.

- Jak to możliwe? - zapytał jeden ze starszych czarodziejów stojący na przedzie tłumu. - Jak nasz Naczelny Prokurator mógł być lojalny wobec Sulachana, a nawet jeśli, to czemu ci to wyznał?

Magda wskazała Merritta i po raz pierwszy dostrzegła, że jest zakrwawiony. Na chwilę zamarła, przyglądając się mu, a potem spojrzała na zwrócone ku niej twarze.

- Sprawił to czarodziej Merritt. Jest konstruktorem.

W tłumie rozległy się szepty. Niektórzy, wiedziała o tym, uważali, że konstruktorzy to mit. Inni wiedzieli, że Merritt ma dar, lecz nie mieli pojęcia, że jest konstruktorem. Jednakże wielu czarodziejów pokiwało głowami, a niektórzy nawet z pewną dumą.

- Chcę, żebyście wszyscy zrozumieli, co się stało i dlaczego ten zdrajca wyznaje swoje winy. Merritt, dzięki darowi konstruktora, stworzył całkowicie nową formę magii.

Ta wiadomość wywołała pełne ekscytacji szepty. Magda czekała, aż tłum się uciszy. Stało się to szybko, bo wszyscy chcieli usłyszeć, co jeszcze ma do powiedzenia.

- Ta magia ma wydobywać z danej osoby prawdę. Każdy dotknięty tą mocą wyjawi prawdę bez względu na to, jaka ona jest, jaka wina na nim ciąży i jakie zło popełnił. Każdy dotknięty tą mocą, choćby nie wiem jak chciał ukryć prawdę, zostanie na zawsze odmieniony i ją ujawni. Nie czas na szczegółowe wyjaśnienia. Nie w tym rzecz. Teraz jest najważniejsze, żebyście zrozumieli, że ta potężna moc jest niezawodna. Osoba nią dotknięta wyznaje prawdę na temat wszystkiego, o co się ją zapyta. Nie jest w stanie skłamać.

- Jakiego rodzaju moc wykorzystujesz? - zapytał czarodziej w skromnej szacie stojący z przodu. - Nigdy nie słyszałem o takiej magii.

- Wykorzystałem między innymi kalkulacje naruszenia siódmego poziomu wyjaśnił swobodnie Merritt.

Wiele osób uniosło brwi. Czarodzieje wymienili ponure spojrzenia.

Merritt stanął tuż za Magdą.

- Widzieliście straszliwy oręż, w który przemieniono ludzi, wiecie o Nawiedzających Sny. Tę magię stworzono, żeby nam pomogła. Ta moc to nowy rodzaj broni służący prawdzie. Tylko to się liczy. Lady Searus zaryzykowała swoje życie. Dla naszego dobra i po to, żeby móc oddzielić prawdę od oszustw i kłamstw, udała się w niebezpieczną podróż. Zapewniam, że nikt z was nie ma pojęcia, na jakie poświęcenie się zdobyła i co ryzykowała dla naszej sprawy. Wszystko się powiodło i odrodziła się z nową mocą.

Merritt wykonał zamaszysty gest.

- Oto Magda Searus, pierwsza Spowiedniczka.

ROZDZIAŁ 93

Magda słyszała słowo "Spowiedniczka" szeptane przez tłumnie zgromadzonych ludzi. Lothain, wciąż klęcząc, wpatrywał się w nią, cierpliwie czekając na dalszo polecenia.

Dała znak i Quinn przyprowadził Naję. Naja odrzuciła kaptur, żeby Lothain mógł ją zobaczyć. Była czerwona z wściekłości. Magda widziała groźną aurę daru lśniącą w jej lodowato błękitnych oczach.

Naja wskazała Lothaina. - To ten człowiek wtrącił mnie do lochu. Torturował mnie i...

Quinn chwycił ją i odciągnął, bo gwałtownie skoczyła ku Lothainowi, chcąc go kopnąć między nogi.

- Chcemy, żeby był w stanie mówić - szepnął jej na ucho. - Magda musi wydobyć z niego całą prawdę. Pozwól jej na to.

Naja, dysząc z wściekłości, zacisnęła usta i spojrzała Magdzie w oczy. Magda wyczuła, że czarodziejka jest bliska uwolnienia mocy, która zmieni Lothaina w zwęglone zwłoki. - Rozumiem - szepnęła do niej. - Rozumiem.

- Zawdzięczam wam życie - powiedziała Naja do Magdy i do Merritta. - Jak wszyscy tutaj. W zamian mogę ofiarować zaufanie.

Zdołała się opanować i dała Magdzie znak, że może mówić dalej. - Kto to jest? - spytała Lothaina, wskazując Naję. Powiedz wszystkim, kim jest ta kobieta i czym się zajmowała, zanim przybyła do Wieży. Powiedz nam, co o niej wiesz.

Lothain spojrzał na obserwujący go tłum i bez wahania odpowiedział: - To uciekinierka ze Starego Świata. Przybyła tutaj, żeby pomóc Midlandom. Była spirytystką imperatora Sulachana. Wie, czym się zajmują czarodzieje w Starym Świecie, zna ich metody. Wie, że potrafią sprawić, żeby umarli służyli imperatorowi. Wie, że potrafimy kontrolować dusze zmarłych, by ich ciała posłusznie wypełniały nasze polecenia. Wie również o półludziach i o tym, jak skradliśmy im dusze.

Wśród zebranych rozległy się pełne przerażenia okrzyki, tłum niemal ogarnęła panika. Uświadamiali sobie prawdziwe rozmiary zagrożenia ze strony Starego Świata. Większość nigdy o takich rzeczach nie słyszała.

- A co ty zrobiłeś, kiedy przybyła, żeby nam pomóc? - zapytała Magda.

- Wtrąciłem ją do lochu, skułem łańcuchami i torturowałem.

- Dlaczego?

Z zapałem odpowiedział na to pytanie, szczęśliwy, że może to zrobić, że może się jej przypodobać.

- Żeby mieć pewność, że nie pomoże czarodziejom pracującym w Wieży nad obroną Midlandów i stwarzaniem broni przeciwko tej ze Starego Świata. Nie chcieliśmy, żeby zapobiegła temu, co potajemnie robiliśmy z umarłymi, czy też zabijaniu ważnych ludzi. Łzy napłynęły mu do oczu. - Wybacz, pani. Ciebie też chciałem skrzywdzić. - Znowu ukląkł i chwycił rąbek białej szaty. - Błagam, wybacz mi!

- Przestań i spójrz na mnie.

Natychmiast spełnił polecenie.

Magda nagle zlodowaciała z przerażenia.

Zapomniała wziąć to pod uwagę.

Popatrzyła na Lothaina.

- Wiesz o istnieniu Nawiedzających Sny?

- Tak, pani.

- Czy Nawiedzający Sny są teraz tutaj, skrywają się w umysłach ludzi i obserwują nas?

- Tak, pani.

Nie pomyślała o tym. Tak jej zależało, żeby Lothain wszystko wyznał, żeby ujawnić jego zdradę, że nie pomyślała o Nawiedzających Sny.

Jakiś człowiek o nieprzytomnych oczach i wygiętych jak szpony palcach - krzycząc w morderczym szale, rzucił się ku podwyższeniu i Lothainowi.

Merritt, rozumiejąc, co się dzieje, w samą porę wyprostował rękę, posyłając grot mocy w stronę mężczyzny. Uderzony mocą zadygotał i padł martwy u stóp Magdy. Był jednym z nich, nie zdrajcą, lecz Nawiedzający Sny zmienił go w asasyna.

Paru żołnierzy odciągnęło ciało, a Magda spojrzała na zaszokowane twarze zebranych.

- To Nawiedzający Sny przejął kontrolę nad jednym z naszych ludzi i starał się zabić świadka.

Ludzie się cofnęli, wlepiając oczy we wleczone zwłoki osoby zmienionej przez Nawiedzającego Sny w zabójcę. Ci, którzy nie chcieli wierzyć, że Nawiedzający Sny wnikają w umysły mieszkańców Wieży, nagle zrozumieli, że w istocie tak jest.

Rozległy się krzyki i kilku czarodziejów nagle chwyciło się za uszy, wijąc się w straszliwym bólu. Część stojących blisko nich ludzi się cofnęła, bo krew popłynęła z uszu i nosów czarodziejów, spazmatycznie łapiących oddech, ściskających dłońmi głowy, starających się pozbyć niedającego się znieść cierpienia. Zaczęli się krztusić krwią i wykasływać ją obficie.

Magda aż za dobrze rozumiała, co się dzieje. To samo przydarzyło się jej. Podbiegła na skraj podwyższenia.

- POSŁUCHAJCIE! - zawołała głośno, żeby wszyscy usłyszeli. Wysłuchajcie mnie albo zginiecie! Musicie mnie posłuchać i zrobić dokładnie to, co powiem!

Zwróciły się ku niej wyczekująco twarze. Niektórzy na próżno starali się pomóc cierpiącym.

- Nawiedzający Sny opanowują wasze umysły! - zagrzmiał Merritt, stając obok Magdy. - Chcą was zamordować! Tylko w jeden sposób możecie ocalić życie! Posłuchajcie jej, jeśli chcecie żyć! - Lord Rahl stworzył magię chroniącą przed Nawiedzającymi Sny! - zawołała Magda. - Złożenie przysięgi lordowi Rahlowi połączy was więzią z nim i jego magią. A to ochroni was przed Nawiedzającymi Sny. Nie macie czasu do stracenia! Klęknijcie! Natychmiast!

Bardzo wiele osób zrobiło, co kazała. - Jak to możliwe? - zapytał jeden ze zdezorientowanych czarodziejów. - Mowy nie ma, żeby więź z kimś tak odległym zadziałała. - A właśnie, że tak! - odparł Merritt. - Wiem to, bo mu w tym pomagałem. Tak jak Nawiedzający Sny może działać na odległość, tak samo może działać więź z lordem Rahlem. Sam sprawdziłem integralność z wnętrza sieci weryfikującej. To działa. Sprawdziłem to na Nawiedzającym Sny. Posłuchajcie Magdy i róbcie dokładnie to, co wam powie, bo inaczej Nawiedzający Sny będą mogli się wkraść w wasze umysły.

- Ale nie rozumiem...

- Nie ma czasu na dyskusje! Potem wszystko wytłumaczę! Merritt wskazał człowieka na czele tłumu, klęczącego, pochylonego, krwawiącego z uszu. Jeżeli chcesz, żeby Nawiedzający Sny i tobie to zrobili, to ją zignoruj!

Wszyscy, którzy jeszcze stali - w tym czarodziej - uklękli.

- Słuchajcie! - zawołała Magda. - Pochylcie się, dotknijcie czołem podłogi, otwórzcie swoje umysły na te słowa i powtarzajcie za mną! Musicie to powtórzyć trzy razy! Powtarzajcie za mną, jeśli chcecie żyć!

W przepastnej komnacie rozbrzmiewały krzyki, płacz i błagania, żeby się pospieszyła.

- Żeby uzyskać ochronę, musicie przysiąc co następuje! - wołała Magda. - Powtarzajcie za mną. Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Głosy poniosły się echem, kiedy tłum to powtórzył. Nauczaj nas, mi strzu Rahlu - mówiła w pełnej napięcia ciszy. Cierpiący i udręczeni z wysiłkiem, jak ona niegdyś, powtarzali przysięgę wraz z innymi. Chroń nas, mistrzu Rahlu. - Tłum chórem powtarzał każde zdanie. Rozkwitamy w twojej chwale. Odczekała, aż umilknie echo, żeby nie umknęły im jej słowa. - Osłania nas twoje miłosierdzie. - Umilkła na chwilę i podjęła: Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie - powtórzyli razem. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Popatrzyła na pochylone głowy i wymówiła ostatnie słowa: Nasze życie należy do ciebie.

Ucichło echo wypowiedzianych chóralnie modłów. Magda kazała zebranym jeszcze dwa razy to powtórzyć.

Kiedy modły wypowiedziano trzy razy, osoby opanowane przez Nawiedzających Sny odetchnęły z ulgą. Dały znak, że to podziałało. Wieści o tym, że złożenie przysięgi, jak kazała Magda, ocaliło życie opanowanym przez Nawiedzających Sny, lotem błyskawicy rozniosły się po zatłoczonych komnatach.

- Gratuluję - powiedziała do ludzi Magda. - Zrobiliście ważny krok w skutecznej obronie Wieży przed Nawiedzającymi Sny. Powinniście o tym powiedzieć wszystkim, których tu dzisiaj nie było. Muszą złożyć przysięgę lordowi Rahlowi, żeby i ich chroniła ta więź. Nie możemy pozwolić, żeby była wśród nas choć jedna niechroniona osoba.

ROZDZIAŁ 94

Obawiam się - mówiła Magda do ludzi chciwie czekających teraz na jej słowa że oprócz Nawiedzających Sny w Wieży są też inne zagrożenia. Wskazała człowieka, który nadal przed nią klęczał. - Lothain od dawna był zdrajcą, działał na naszą szkodę, osłabiał naszą zdolność obrony. Donosił o naszych przeciwdziałaniach i dbał o to, żeby nasza broń była nieskuteczna, a przez to nasza armia osłabiona i pokonana przez wojska imperatora Sulachana. Zamierzał przejąć władzę w Wieży i dlatego doprowadził do mianowania go Pierwszym Czarodziejem. Wszystko po to, żeby mógł oddać kontrolę nad Wieżą wrogom. Byliśmy zdani na ich łaskę, a oni nie znają litości. Nawet o tym nie wiedząc, byliśmy blisko porażki, tego, że nas wymordują lub zamienią w niewolników.

Popatrzyła na byłego prokuratora, czekającego na klęczkach.

- Czyż nie tak?

- Tak, pani.

- I nie działałeś sam, nieprawdaż?

- Nie, pani. Miałem pomocników.

- A więc są w Wieży tacy, którzy z tobą współpracowali? Czarodzieje i inni działali pod twoim przewodem na szkodę Wieży?

Lothain potakiwał.

- Tak, pani. Wielu.

Magda widziała, jak niektórzy próbują się wyśliznąć z komnaty.

Żołnierze Straży Wieży skrzyżowali włócznie, zagradzając drzwi. Wstali czarodzieje współpracujący ze Strażą Wieży, gotowi zapobiec ewentualnemu oporowi. - Powiedz nam, kim są ci zdrajcy - nakazała Magda. Lothain zaczął wymieniać imiona czarodziejów. Niektórzy byli wśród osób, którym dopiero co nie pozwolono wyjść.

Wymienił pół tuzina czarodziejów znanych Magdzie i pracujących na dolnych poziomach Wieży oraz kolejne pół tuzina jej obcych. Podał imiona innych, ludzi niższej rangi, pomagających mu w rozmaitych zadaniach i zabójstwach. Wydał kapitana prywatnej gwardii prokuratora i - niemal połykając słowa - wymienił około trzydziestu nazwisk żołnierzy lojalnych wobec Starego Świata, którzy pomagali mu przejmować kontrolę nad Wieżą.

Magda musiała go uciszyć i kazać powtórzyć imiona, bo w swym zapale spełniania jej życzeń mówił tak szybko, że ledwo mogli go zrozumieć. Lothain zalał się łzami, zrozpaczony, że jest z niego niezadowolona. Zignorowała jego łzy i kazała mówić dalej, ale wolniej, tak żeby mogli zapisać wszystkie imiona.

Generał Grundwall stał w pobliżu i z ponurą miną tego słuchał. Sekretarze gorączkowo zapisywali. Generał wydawał polecenia oficerom - mieli znaleźć, pojmać i osadzić w lochu wszystkich wymienionych. Rozkazał, żeby opuszczono zewnętrzną kratę i zamknięto Wieżę, póki wszyscy nie zostaną schwytani.

- Ci czarodzieje słuchali twoich rozkazów? zapytała Magda, kiedy Lothain skończył podawać imiona.

- Tak, pani. To ja wszystkim kierowałem.

- A co mieli robić ludzie pracujący na niższym poziomie Wieży?

Lothain znów był zachwycony, że może odpowiedzieć na jej pytanie.

- Niektórzy pomagali czarodziejom pracującym nad ochroną przed bronią imperatora Sulachana, żebyśmy wiedzieli, jakie środki zaradcze wynaleźli ludzie z Nowego Świata. Inni byli z tymi, którzy stwarzali broń dla Midlandów. Kiedy tutejsi ludzie zadawali sobie wiele trudu, żeby stworzyć nową broń i rozlokować ją przed walką, nie wiedzieli, że wojska imperatora Sulachana były w gotowości i czekały w zasadzce. Dowiadywaliśmy się również, jak chcieliście się bronić przed naszym orężem, i dzięki temu mogliśmy obejść waszą obronę.

- Co jeszcze robili twoi szpiedzy w Wieży i w Aydindril?

- Identyfikowali cele i powiadamiali mnie, kim są ważni ludzie. Wtedy nakazywałem innym, żeby wysłali Nawiedzających Sny, by się wśliznęli do ich umysłów, albo kazałem im ożywiać zmarłych z katakumb, żeby ich zabili, by siać grozę w Wieży.

Tłum, słysząc te straszliwe wieści, znowu wstrzymał oddech i zaszemrał. Ich przyjaciele i bliscy zostali w Wieży zamordowani w tajemniczy sposób. Teraz wiedzieli nie tylko, jak to się stało, ale i kto był za to odpowiedzialny. Chcieli głowy Lothaina. Niektórzy, rozwścieczeni skalą zdrady, ruszyli ku podwyższeniu, chcąc dopaść byłego prokuratora.

Merritt pospiesznie dał znak żołnierzom Straży Wieży. Zrozumieli i powstrzymali tłum.

- Czy jeszcze ktoś z tobą współpracował? - zapytała Magda, kie dy tłum się uspokoił i znowu słuchał. - Inni urzędnicy lub wysoko postawieni ludzie w Wieży?

- Tak - powiedział, wskazując mięsistym paluchem w stronę rady. - Guymer i Weston. Kiedy podróżowali sylfą na spotkanie z urzędnikami w Midlandach, udawali się też potajemnie w miejsca położone blisko Starego Świata, żeby się zobaczyć z imperatorem Sulachanem i jego wewnętrznym kręgiem czarodziejów. Opowiadali o tutejszych postępach, przekazywali informacje o broni i środkach zaradczych i odbierali rozkazy. Sylfa nigdy nie ujawnia niczego o podróżujących nią ludziach, toteż nikt nie wiedział, że Guymer i Weston przekazywali ważne wiadomości wojskom imperatora.

Obaj radni spurpurowieli i poderwali się na równe nogi.

- To najbardziej niedorzeczne słowa, jakie w życiu słyszałem! wykrzyknął Weston. Nie możecie uwierzyć wytworowi tak podstępnej magii!

- To wszystko kłamstwa! dodał Guymer. - Nie wolno wam wierzyć rojeniom tego człowieka!

Magda ich zignorowała, a żołnierze otoczyli. - Jeszcze ktoś? - zapytała Lothaina.

- Oczywiście. - Zaczął unosić rękę, żeby kogoś wskazać.

Starszy Cadell gwałtownie wyrzucił w przód ręce. Z hukiem zapłonęła kula ognia czarodzieja i pomknęła nad podwyższeniem. Płomienie leciały ku nim z rykiem, puchnąc coraz bardziej i groźnie sycząc. Żółty żar oświetlił twarze osłupiałych, przyglądających się temu ludzi.

Zapanowała panika.

ROZDZIAŁ 95

Merritt rzucił się na Magdę i - pozbawiając ją powietrza - zepchnął z drogi śmiercionośnego ognia. Ogień czarodzieja zalewał wszystko i wszystkich jaskrawym blaskiem pomarańczowych i żółtych płomieni. Quinn, Naja i generał w ostatniej chwili uskoczyli w drugą stronę.

Ogień czarodzieja uderzył w Lothaina z mdlącym łupnięciem, które Magda odczuła aż w głębi piersi. Płynne piekło oblało Lothaina. Oderwały się od niego krople śmiercionośnego ognia i poleciały dalej, padły w tłum. Ludzie krzyczeli z przerażenia i z bólu.

Żadne płomienie nie dorównywały ogniowi czarodzieja. Miał gęstą konsystencję i przywierał do ofiar, spalając je do kości. Ludzie, na których upadły ogniste krople, krzyczeli i daremnie starali się je ugasić.

Lothain krótko wił się w agonii; poruszał się coraz wolniej i nagłe znieruchomiał, spopielany przez piekielny żar. Ogień był tak intensywny, że Magdę bolały oczy. Ramiona Lothaina, niczym jaskrawo płonące pochodnie, rozpadły się, a on osunął się na podłogę i zmienił w bezkształtną płonącą czarną masę.

Czarodzieje pospiesznie robili, co w ich mocy, żeby ugasić krople ognia, które spadły w tłum. Inni pomagali rannym. Wielu osób nie dało się już uratować. Ludzie krzyczeli.

- To kłamca! Wszystko to kłamstwa! - zawołał starszy Cadell, stając przed wysokim krzesłem pośrodku stołu rady. - Ta moc Spowiedniczki to klątwa wydobywająca z ludzi najokropniejsze kłamstwa. Rada zabroniła Merrittowi jej stworzenia, bo wiedzieliśmy, że to doprowadzi do tyranii magii kontrolującej nas wszystkich!

Naja - Magda jeszcze nigdy nie widziała czegoś tak lodowatego jak jej błękitne oczy - wskazała na starszego i przemówiła do tłumu: - Termin "tyrania magii" służy imperatorowi Sulachanowi za pretekst do wojny. Skrywa jego prawdziwy cel: rozbrojenie wszystkich, którzy są mu przeciwni. Chce wyeliminować magię, żeby nikt nie mógł skutecznie z nim walczyć.

- Kłamie! I ona też! - wrzasnął starszy Cadell, wskazując Magdę. - Zdrajczyni! Obie to zdrajczynie! Jesteście świadkami tyranii magii! Ten cyrk z magią Spowiedniczki to diabelski podstęp pozbawionego skrupułów czarodzieja chcącego zaszkodzić wspólnemu dobru i kontrolować nasze życie! Aresztujcie ją! - zagrzmiał, energicznie dając znaki stojącym w pobliżu żołnierzom. - Lady Searus to zdrajczyni! Lothain tego dowiódł! Należy ją skazać na śmierć. Należy ją...

Wrzaski starszego umilkły, kiedy uderzyła w niego z ogromną siłą moc radnego Sadlera. Starszy chwiejnie cofnął się o krok, szponiasto wyginając palce, a jego ciało czerniało i gotowało się. Zdołał tylko wydać najkrótszy z krzyków i już wysuszone ciało skurczyło się i odpadło, odsłaniając czubek czaszki. Oczy wypłynęły, zostawiając puste oczodoły. Wyschnięte wargi odpadły, odsłaniając trupi uśmiech.

Starszy Cadell padł martwy na stół, zmienił się w dymiące zwłoki.

Radni Clay i Hambrook z ponurymi minami patrzyli, jak żołnierze unieruchamiają Westona i Guymera i zabierają ich z podwyższenia.

- Wstyd mi, że tak łatwo daliśmy się omamić starszemu Cadellowi oraz Westonowi i Guymerowi - oznajmił radny Hambrook. - Że nie wspomnę o prokuratorze Lothainie.

- Skąd mamy wiedzieć, czy wy nie braliście w tym udziału? zapytał generał Grundwall, patrząc podejrzliwie na radnych. Lothain nie żyje. Nie może nam powiedzieć, czy i wy należeliście do zdrajców.

Clay wskazał Magdę.

- Z tego, co zapamiętałem ze słów Merritta o mocy Spowiedniczki, a mówił o tym kiedyś przed radą, nie ma ona ograniczeń. Magda może wykorzystać tę moc i kazać Westonowi i Guymerowi powiedzieć wszystko, co wiedzą, tak jak Lothain. Po dotknięciu mocą Spowiedniczki ujawnią prawdę i opowiedzą to, czego Lothain nie zdążył. To potwierdzi, że nie byłem zdrajcą.

- Ani ja - dodał Hambrook.

- Radny Clay ma rację - odezwał się Merritt. - Będziemy mogli nie tylko potwierdzić, czy są jeszcze wśród nas zdrajcy, ale i kto jest niewinny. Dlatego wspaniale jest mieć Spowiedniczkę. Będzie mogła odsiać oszustwa i kłamstwa. Magda jako Spowiedniczka po raz pierwszy będzie mogła odsłonić przed nami prawdę.

ROZDZIAŁ 96

Radny Clay obserwował, jak odprowadzano jego zdradzieckich kolegów.

- Magda będzie mogła dotknąć ich swoją mocą i dowiedzieć się, czy jeszcze ktoś jest w to zamieszany.

- Musimy działać szybko - odezwał się generał Grundwall - żeby żaden z nich nie zdążył narobić kłopotów.

- Jak mogło powstać to gniazdo zdrajców? - zapytał radny Clay. - Jak mogli tak skutecznie działać pod naszym nosem?

Magda odeszła od dymiących szczątków Lothaina. Nigdy mu nie ufała, lecz wierzyła starszemu Cadellowi. Gniewało ją, że tak długo ją zwodził i że wszystkich zdradził.

- Naję zmuszono, żeby pomagała imperatorowi Sulachanowi w realizacji jego szaleńczych celów - powiedziała Magda. - Żaden z was nawet sobie nie wyobraża, co się działo w Starym Świecie, kiedy my walczyliśmy o życie. Wszyscy muszą poznać prawdę o tym, co tamci robili.

Przyciągnęła bliżej Naję.

- Wyjaśnij to, proszę. Powiedz im, jakie okropieństwa nieprzyjaciel dla nas szykuje. Opowiedz, jak Sulachan wykorzystuje umarłych i jak jego czarodzieje odbierają dusze żyjącym.

Naja popatrzyła na zwrócone ku niej twarze.

- Jeśli istnieje tyrania magii, jest nią to, co zamierzają wam narzucić imperator Sulachan i jego ludzie.

Wszyscy umilkli.

- Poczekaj chwilę - odezwał się Merritt, chwytając Magdę, pod którą zaczęły się uginać kolana.

Zaczynało do niej docierać, jak ją wyczerpało użycie nowej mocy Spowiedniczki. Miecz dał jej siłę, której potrzebowała minionej nocy, ale wykorzystanie mocy Spowiedniczki ją jej pozbawiło.

- Muszę usiąść.

Merritt oprowadził ją wokół stołu. Chwycił starszego Cadella za szatę na plecach i odrzucił zwłoki na bok. Wydał rozkazy. Podbiegli żołnierze i odciągnęli ciało.

Merritt przytrzymał Magdzie wysokie krzesło. Kiedy usiadła, stanął za nią i oparł dłoń na rzeźbionym oparciu.

- Rada straciła członków. Trzeba wybrać nowych - powiedziała Magda ze swego krzesła pośrodku stołu. - Na początek przywracam radnego Sadlera.

Nikt się nie sprzeciwił. Kiedy Magda dała mu znak, Sadler się uśmiechnął i usiadł po jej lewej stronie. Clay i Hambrook usiedli po prawej na swoich zwykłych miejscach.

Magda dała znak Nai, że może podjąć opowieść, potem w milczeniu słuchała tego, co ona już wiedziała, a czarodziejka ujawniała zebranym, jakie straszne rzeczy szykują władcy Starego Świata.

Ludzie, szeroko otwierając oczy, słuchali opowieści Nai o tym, co nie mieściło im się w głowie. Poznawali rozmiary zagrożenia.

Kiedy Naja skończyła, Magda, która odzyskała już odrobinę sił, wstała.

- Kiedy usłyszycie słowa "tyrania magii", które niedawno wypowiedział starszy Cadell, będziecie wiedzieć, że to hasło zabójców. Nie dajcie się zwieść ich frazesom o wspólnym dobru. Ich prawdziwy cel to pozbawienie nas talentów, żeby łatwiej mogli nas podbić i nami władać. Jeżeli mamy przetrwać, potrzebujemy magii bardziej niż kiedykolwiek, żeby się bronić przed Starym Światem. Musimy się uczyć, tworzyć, odkrywać. Musimy korzystać z naszych umysłów i z prawdy. Słyszeliście wyznanie zdrajcy Lothaina o tym, jak osłabił Wieżę. Dowiedzieliście się od Nai, co zamierza Sulachan. Teraz znamy prawdziwy cel toczącej się wojny. Jeżeli ją przegramy, stracimy o wiele więcej niż życie, więcej niż przyszłość naszych ludzi. Utracimy łączność ze wszystkim, co dobre. - Magda uniosła rękę, pokazując pierścień z wygrawerowaną Grace. - Utracimy łączność z istotą stwarzania, życiem i naszymi duszami. Nie my wywołaliśmy tę wojnę, lecz jeśli nie pokonamy wojsk Sulachana, tych złodziei dusz, to i my, i przyszłe pokolenia będą żyły w świecie półludzi i umarłych zmienionych w niewolników, na zawsze utraciwszy łączność z Grace. Będzie nami rządził Sulachan, który stanie się wcieleniem Opiekuna zaświatów.

Popatrzyła na zebranych. Wszyscy wbijali w nią oczy. Bacznie słuchali. Wszyscy byli poważni. Wiedzieli, że słyszą prawdę.

- Żeby zwyciężyć, musimy znać prawdę - mówiła Magda. Dzisiaj zaczyna się prawdziwa walka o przetrwanie. Zamierzam dopilnować, żebyśmy ją wygrali, żeby nasi ludzie nie tylko przetrwali, ale i się rozwijali. Midlandy to moja ojczyzna. Przyrzekam wam, że nigdy nie porzucę ani was, ani naszej sprawy, ani Midlandów, ani prawdy.

Kiedy spojrzała na nich ze swego wysokiego krzesła, tłum zaczął wiwatować.

ROZDZIAŁ 97

Musimy zacząć od zapieczętowania katakumb - oznajmiła Magda, kiedy ludzie wreszcie się uspokoili. Radny Sadler zmarszczył brwi. - Zapieczętować katakumby? Przecież tam pracują czarodzieje. - Zmarli też tam działają - przypomniała. - Czają się, żeby wychynąć z ciemności i nas mordować. Nie wiemy, ilu spośród zmarłych nieprzyjaciel przygotował do ożywienia. Nie wiemy, ilu z nich złożyli tam szpiedzy. Nie mamy jak się dowiedzieć, które ciała mogą się nagle podnieść i nas udusić. Jakże byśmy ich znaleźli? Czarodzieje będą musieli pracować gdzie indziej.

- Ale zapieczętować katakumby? - powtórzył z niedowierzaniem radny Hambrook. - To uświęcone miejsce. Mieszkańcy Wieży od wieków składali tam na spoczynek bliskich. Odwiedzanie przodków to stara tradycja. Na pewno nie ma innego sposobu? Może to nie jest konieczne. Może nasi czarodzieje znaleźliby sposób na wskazanie niebezpiecznych zmarłych i tylko ich by się usunęło, żebyśmy nie musieli podejmować tak drastycznych kroków.

Magda spojrzała na zwrócone ku niej twarze.

- Czy ktoś będzie czuł się bezpieczny, wiedząc, że zmarli będą nocą chodzić korytarzami Wieży i szukać ofiar. Bo ja na pewno nie.

Wszyscy zapewnili ją, że ten pomysł ani trochę im się nie podoba.

Spojrzała na Hambrooka.

- Rozumiem twoją troskę. Ale walczymy o przetrwanie żywych, a nie umarłych. Oni odeszli. Musimy zostawić zmarłych i zadbać o żyjących.

Te słowa nagle trafiły w czuły punkt. Ona sama wciąż nie mogła zostawić Baraccusa. Chociaż wiedziała, że odszedł, i zdawała sobie sprawę, że ona musi dalej żyć, nie potrafiła go opuścić.

- Magda ma rację - odezwał się Merritt. Nawet jeżeli uznamy, że znaleźliśmy sposób oddzielania niebezpiecznych zmarłych od pozostałych, to skąd pewność, że się nie pomyliliśmy? Może nadejść dzień, kiedy w dramatyczny sposób się przekonamy, że jedynie się

łudziliśmy. Czyż żywi nie są ważniejsi? Czy ktoś chciałby tak narażać bliskich? Czy ktoś chciałby stracić matkę? Ojca? Dziecko?

Radny Hambrook westchnął z rezygnacją.

- Muszę przyznać, że to ma sens. Nie chciałbym tak ryzykować.

- Ani ja zawtórował radny Clay.

Radny Sadler skinął głową.

- Mamy obowiązki wobec życia. Powinniśmy się troszczyć wyłącznie o żyjących.

- A więc pieczętujemy katakumby - orzekła stanowczo Magda.

- Dla pewności musimy użyć magii - ostrzegł Merritt. - Przydadzą się nam zaklęcia Opiekuna, które wymyśliła Izydora. Nie pozwolą, żeby któryś ze zmarłych uciekł i na nas polował. - Doradź, proszę, czarodziejom, co powinni zrobić - powiedział radny Sadler. - Generale, proszę jak najszybciej sformować oddział.

Grundwall zasalutował, przykładając pięść do serca.

- Natychmiast.

- I niech to się stanie, zanim spełni się koszmar lady Searus dodał Sadler.

- Spowiedniczki Searus - poprawił go szeptem Merritt.

Radny Sadler uniósł palec i powiedział do zebranych: - Chciałem rzec "Spowiedniczki Searus".

Ludziom ten tytuł wyraźnie się spodobał.

ROZDZIAŁ 98

Kiedy Magda i Merritt schodzili z pomostu okalającego wnętrze ogromnej wieży do pomieszczenia ze studnią sylfy, Quinn usłyszał ich kroki i obejrzał się przez ramię. Widząc ich, odłożył pióro i wstał. Uśmiechnięty, rad z ich widoku, zamknął dziennik i odłożył na inne.

- Jak się czujesz, Magdo? - zapytał, mijając studnię, żeby ich powitać.

Uśmiechnęła się.

- Całonocny odpoczynek zdziałał cuda.

Popatrzyła na studnię, ale sylfa się nie pojawiła, żeby rzucić okiem na gości. Magda nie mogła powiedzieć, żeby ją to zmartwiło. Sylfa pewnie podróżowała.

- Jak sprawy? - zapytał Quinn.

Merritt wsparł lewą dłoń na rękojeści miecza.

- Rankiem rozmawiałem z generałem Grundwallem. Nocą Straż Wieży pojmała większość wymienionych przez Lothaina. Wkrótce powinni mieć w garści pozostałych. Magda będzie musiała dotknąć niektórych mocą Spowiedniczki, żeby podali szczegóły, których Lothain nie zdążył ujawnić przed śmiercią. To nam pozwoli się upewnić, że wyłapaliśmy wszystkich zdrajców i kolaborantów.

- A co z Westonem i Guymerem? - Quinn wskazał studnię sylfy. - Lothain nam powiedział, że wykorzystywali sylfę do podróży na Południe, gdzie spotykali się z Sulachanem i jego oficerami.

Zadaniem Quinna było strzec sylfy, żeby nieprzyjaciel nie mógł się tędy potajemnie wśliznąć do Wieży i narobić szkód. To Baraccus poprosił Quinna, żeby wziął na siebie ten obowiązek po tym, jak kilka razy dostali się tędy niebezpieczni ludzie. Teraz nikt nieupoważniony czy wróg nie pożyłby na tyle długo, żeby wyjść ze studni, wykorzystawszy sylfę, żeby się wkraść do Wieży.

Na początku Quinn zabił wielu czarodziejów nieprzyjaciela, którzy myśleli, że uda im się w ten sposób dostać do Wieży. Po pewnym czasie zrozumieli, że nic z tego nie będzie, i takie wycieczki się skończyły. Ale Quinn lub ktoś inny zawsze pilnował sylfy, żeby mieć pewność, że nikt znowu nie spróbuje, a zwłaszcza człowiek przemieniony w broń.

Quinn potraktował jako osobistą zniewagę wiadomość, że dwaj spośród darzonych zaufaniem radnych byli zdrajcami wykorzystującymi sylfę dla swoich podstępnych celów i że nikt o tym nie wiedział.

Magda spojrzała znacząco na młodego czarodzieja.

- Z niecierpliwością czekam, aż tych dwóch wyzna prawdę. Narobili wiele zła. Mnóstwo niewinnych ludzi straciło przez nich życie. Jestem pewna, że mają dużo do powiedzenia i z całą pewnością wszystko wyjawią.

Quinn się uśmiechnął.

- Spowiedniczka okaże się dla nas ogromnie pomocna, tak jak Merritt zawsze próbował przekonać radę. Co za ironia losu, że dwaj mężczyźni, którzy tak stanowczo się sprzeciwiali Spowiedniczce, teraz, dotknięci jej mocą, wyznają prawdę. - Popatrzył na Merritta. - A co z Nawiedzającymi Sny?

- Generał powiedział, że paru pojmanych ludzi, licząc na wyrozumiałość, współpracuje z nami. Przyznali, że kierowali Nawiedzających Sny do najważniejszych osób. Nawiedzający Sny obserwowali, nad czym one pracują, i w kilku przypadkach zmusili je do sabotowania ważnych projektów. Systematycznie, na wielką skalę nadwątlano nasze siły. Rozmiary wrogiej działalności wręcz budzą grozę.

Merritt uśmiechnął się do niej.

- Magda od początku miała rację co do tego, że w Wieży bardzo źle się dzieje. Bez jej determinacji, żeby odkryć, co się za tym kryje, nigdy byśmy się tego nie dowiedzieli, aż byłoby za późno. Wszyscy zawdzięczamy jej życie. Całe Midlandy mają wobec niej dług wdzięczności.

- Bez wątpienia przyznał Quinn i też się uśmiechnął.

Magda tak naprawdę nie uważała, że to jej zasługa, lecz raczej Baraccusa. To po jego śmierci zaczęła podejrzewać, że w Wieży dzieje się coś złego. Dlatego, że w taki sposób zakończył życie, zaczęła szukać odpowiedzi. Wiedziała, że musiał mieć ważny powód i że swoją śmiercią chciał ocalić innych.

Mimo to nadal do końca nie wiedziała, co się kryło za jego decyzją o samobójstwie. Miała tylko pewność, że musiał być po temu ważki powód. Bardzo chciała go poznać.

Wciąż nie mogła pozwolić mu odejść.

- Straż skontrolowała wszystkich czarodziejów, a potem resztę Wieży, żeby się upewnić, iż wszyscy złożyli przysięgę lordowi Rah lowi - mówił Merritt. - W paru przypadkach się spóźniliśmy. Kilku czarodziejów znaleziono martwych. Bez wątpienia zabili ich Nawiedzający Sny, którzy bez ich wiedzy wśliznęli się do ich umysłów. Jak już mówiłem, rozmiary tej infiltracji wprost szokują. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, jak blisko byliśmy utraty Wieży. Ledwie dni dzieliły nas od tego. Wieża wkrótce będzie tak zabezpieczona przed Nawiedzającymi Sny jak tylko to możliwe. Każdy, kto będzie chciał wejść, zostanie zatrzymany i wpuszczony dopiero po tym, jak złoży przysięgę lordowi Rahlowi. Uważamy, że to zapobiegnie niebezpieczeństwu, ale oczywiście nie możemy mieć co do tego absolutnej pewności. Wchodzący do Wieży mogą oszukiwać, składając przysięgę. I dlatego mamy Straż Wieży. Ale Nawiedzający Sny nie będą już mogli wykorzystywać niewinnych ludzi, żeby się podstępem do nas dostać i sabotować nasze wysiłki.

Quinn z zadziwieniem kręcił głową.

- Przerażające. Przynajmniej ich powstrzymaliśmy i teraz możemy oprzeć nasze działania na solidnym fundamencie, a nie na zbutwiałej podstawie - dziele zdrajców i szpiegów. Niestety, wróg zdążył zdobyć sporą przewagę.

- Musimy wiele nadrobić - przyznał Merritt. - Czarodzieje pracujący w katakumbach właśnie są stamtąd przenoszeni. Potem zapieczętujemy cały sektor. Już przygotowałem trochę potrzebnych zaklęć.

- Jak Naja? - zapytała Magda.

- Pracuje, pomaga czarodziejom - Quinn westchnął niespokojnie. - Sądząc po paru rzeczach, o których rozmawialiśmy, będą mieć mnóstwo roboty. Jest niesamowicie inteligentna i będzie niezmiernie pomocna. Rozumie rzeczy, których moich zdaniem nie pojmuje do końca nawet jeden na dziesięciu naszych czarodziejów.

Kiedy Quinn mówił do Magdy, Merritt wybrał jeden spośród ustawionych rzędem dzienników.

- Mogę? - zapytał.

Quinn się obejrzał i potaknął.

- Ależ oczywiście, czytaj. Zawsze chciałem, żeby kiedyś ktoś przeczytał moje dzienniki. Mam nadzieję, że to pozwoli ludziom w przyszłości zrozumieć nasze niespokojne czasy, tak jak ja czerpałem wiedzę i zrozumienie ze starych ksiąg.

Merritt, już zatopiony w lekturze, mruknął coś w odpowiedzi.

Quinn wrócił do rozmowy z Magdą.

- Naja jako czarodziejka i spirytystka ma wspaniałe talenty i umiejętności. Może zrobić więcej, niż tylko zastąpić Izydorę w pracy z czarodziejami. Izydora w wielu przypadkach pozostawała na obrzeżu spraw, starając się je zrozumieć. Naja jest w ich centrum, pomogła zapoczątkować wiele projektów. Może będzie potrafiła rozwikłać tajemnicę dusz uwięzionych pomiędzy światami. Ma nadzieję, że uda się jej znaleźć sposób, żeby je przeprowadzić przez zasłonę. Bardzo szczęśliwie się złożyło, że Naja przeszła na naszą stronę. To nam pozwoli szybciej zrozumieć poczynania tych ze Starego Świata, żebyśmy mogli skutecznie się bronić. A strata tak cennej pomocnicy będzie ciosem dla czarodziejów Sulachana. - Quinn uniósł brew i pochylił się ku Magdzie. - A poza tym nie miałbym ochoty walczyć z tą kobietą. Dorastała w takim dziwnym i egzotycznym miejscu i jest... hmmm... inna niż wszyscy.

- Wiem, o co ci chodzi - powiedziała Magda. - Od razu, kiedy ją zobaczyłam, zrozumiałam, że jest kimś, kogo nie można lekceważyć. Spojrzała ku sylfie. - Masz już jakieś wieści od lorda Rahla?

- Parę dni temu, kiedy sądziliśmy, że Lothain zostanie Pierwszym Czarodziejem, wysłałem mu poprzez podróżną książeczkę pilną wiadomość. - Quinn wskazał studnię. - Powinien być już w drodze.

- Quinnie - zaczęła Magda, zbierając myśli i przechodząc do spraw, które ich tu sprowadziły - Merritt i ja chcemy z tobą porozmawiać o ważnych rzeczach.

- Bardzo ważnych - odezwał się Merritt, opuszczając dziennik, który czytał. - Ale sprawy, o których musimy ci powiedzieć, powinny pozostać całkiem poufne. Tylko my troje będziemy o tym wiedzieć i tak ma pozostać. Na zawsze.

- Oczywiście - przytaknął Quinn z poważną, choć zaniepokojoną miną. - Wiecie, że możecie mi ufać. O co chodzi? Czy coś się stało?

- Tak powiedział Merritt, odchodząc od stołu - i potrzebujemy twojej pomocy.

ROZDZIAŁ 99

Mojej pomocy? - Quinn wzruszył ramionami. - O co chodzi? Co się stało? - Musisz wiedzieć, że ukończyłem klucz - powiedział Merritt. Quinn zrobił wielkie oczy. - CO?! - Wykorzystana przy tym Magda ma wiele wspólnego z tą, dzięki której stworzyłem moc Spowiedniczki.

- Przecież zawsze mi mówiłeś, że do ukończenia klucza potrzebujesz kalkulacji naruszenia siódmego poziomu.

- Baraccus je zostawił dla Merritta - wyjaśniła Magda. - I dzięki temu Merritt mógł ukończyć klucz.

Quinn wlepił w nią oczy.

- Klucz do mocy Or...Or... - zająknął się.

- Ordena - dokończył Merritt.

Quinn spojrzał na niego z ukosa.

- Ukończyłeś klucz? Jest gotowy?

Merritt, patrząc mu w oczy, uniósł odrobinę miecz, po czym pozwolił mu opaść do pochwy.

Quinn przesunął dłonią po twarzy i westchnął.

- Ucieszą się.

- Nie możesz im powiedzieć odezwała się Magda. Nie możesz absolutnie nikomu mówić.

- Słucham? - Quinn był wyraźnie skonsternowany. - Dlaczego?

Magda chwyciła go za ramię.

- Wysłuchaj mnie, Quinnie. Są pewne komplikacje. To, co usłyszysz, musisz zachować wyłącznie dla siebie.

- Dobrze. - Wziął głęboki oddech, żeby zapanować nad emocjami. Co jeszcze?

- Baraccus po powrocie ze Świątyni Wichrów powiedział mi, że szkatuły Ordena zniknęły. Ktoś je zabrał.

Quinn pobladł, szeroko otworzył oczy.

- Drogie duchy. Masz pojęcie, co...

- Wiem o zawartej w nich mocy powiedziała Magda. - Baraccus nie bez powodu zdradził to wyłącznie mnie, a ja tylko Merrittowi. Teraz wiesz także ty. I nikt inny nie może się o tym dowiedzieć.

- To ważne, Quinnie - dodał poważnym tonem Merritt, trzymając dziennik, w którym palcem zaznaczył miejsce. Nie wiemy, kto ukradł szkatuły Ordena. I nie sądzimy, żeby Baraccus to wiedział. Bardzo go martwiło, że szkatuły zniknęły. Uważamy, że to dlatego przyniósł kalkulacje ryftu. Ukrył je. Uważamy, że chciał, bym je znalazł i ukończył klucz.

- Czemu je schował? Klucz zabezpiecza moc. I być może tylko on kontroluje uwalnianie. Dlaczego nie chciał, żeby zespoły pracujące nad kluczem dostały niezbędne formuły?

- Zastanów się - odezwała się Magda. - W Wieży było pełno zdrajców, szpiegów i Nawiedzających Sny. Gdyby ktokolwiek miał dostęp do formuł potrzebnych do ukończenia klucza, to ten, kto ma szkatuły, też mógłby je zdobyć, samodzielnie stworzyć klucz i uwolnić moc.

Quinn, zamyślony, patrzył w dal.

- To prawda...

- Baraccus, przynosząc formuły naruszenia siódmego poziomu wtrącił Merritt - wiedział, jakie są ważne. I dlatego je ukrył, żeby nie wpadły w niepowołane ręce.

- Gdzie były ukryte? Jak je znalazłeś?

- Zapisał je w swoich notatnikach, które zostawił na warsztacie. Cały czas leżały na widoku. Ludzie, patrząc na te zeszyty, nawet się nie zastanawiali, co w nich jest. Kiedy Magda przekazała mi narzędzia Baraccusa, odkryłem formuły w jego notatnikach. Wyłącznie Magdzie powiedział, że szkatuły zniknęły. Sądzę, że zostawił trop, który ją do mnie doprowadził. I że chciał, abym znalazł kalkulacje, bo wiedział, że w samotności pracuję nad kluczem. Byłem właściwą osobą. Nie chciał, żeby ktokolwiek inny dowiedział się o istnieniu formuł i żeby ten, kto ma szkatuły, stworzył klucz. Gotowy klucz jest teraz najważniejszym przedmiotem na świecie, poza samymi szkatułami, bo zapewnia dostęp do ich mocy. Gdyby posiadacz szkatuł dowiedział się, że klucz jest gotowy, chciałby go zdobyć, dlatego nie możemy pozwolić, żeby wieść się rozniosła.

- Jasne - stwierdził Quinn, machnięciem ręki rozwiewając ich obawy, że nie pojmuje powagi sytuacji. - Nikt nie zna prawdziwej mocy Ordena. Znamy część jej potencjału i część zagrożeń, ale nie mamy pewności co do jej podstawowej roli. Niewiele wiadomo o czasach sprzed przemieszczenia się gwiazdy. Lecz jedno jest pewne. Jeśli to imperatorowi Sulachanowi udało się zdobyć szkatuły Ordena, to zrobi wszystko, żeby klucz też wpadł w jego ręce.

- Otóż to - przyświadczył Merritt. - Dlatego musimy go ukryć.

- Ukryć?! - Quinn wskazał miecz u biodra Merritta. - Merritcie, przecież nosisz go na widoku!!!

Merritt pochylił się ku niemu i ściszył głos.

- Czasem w ten sposób najlepiej ukrywać ważne rzeczy. Baraccus nam to udowodnił, ukrywając w ten sposób formuły.

Quinn, sfrustrowany, wyrzucił w górę ręce.

- Ale mnóstwo ludzi pracowało nad przemianą miecza w klucz. Miecz to pierwsza rzecz, która przyciągnie uwagę osoby szukającej klucza.

- Niekoniecznie - odezwała się Magda.

Quinn patrzył to na jedno, to na drugie.

- Słucham.

- Uważają, że klucz musi mieć postać miecza tylko dlatego, że tak mówią prastare księgi. To ja wymyśliłem tę teorię, pamiętasz? To ja powiedziałem, że to musi być miecz.

- Właśnie to miałem na myśli: wszyscy wierzą, że to musi być miecz.

- I dlatego musimy wymyślić coś nowego, bardziej kuszącego stwierdził Merritt. - Coś bardziej przekonującego, co sprawi, że ludzie zmienią zdanie co do postaci klucza. Jakąś ciekawszą teorię.

- Ciekawszą teorię? - ożywił się Quinn. - Chcesz ich skierować na inny trop?

- Otóż to - powiedział Merritt. Szkatuły Ordena skradziono z najbezpieczniejszej kryjówki, jaką dla nich wymyślono. Dlaczego mimo wszystko były narażone na kradzież?

- Bo ludzie wiedzieli, gdzie są odpowiedział Quinn. Jeżeli wiesz, gdzie coś się znajduje, możesz obmyślić sposób, jak to ukraść, choćby nie wiem jak trudno było się dostać do skrytki.

- Rozumiesz więc, o co chodzi - orzekła Magda. - Dlatego tak ważne jest utrzymanie całej sprawy w tajemnicy. Ludzie nie będą szukać tego, o czego istnieniu nie wiedzą.

- A zamiast miecza musimy poddać ludziom coś bardziej zachęcającego, czego mogliby szukać - wyjaśnił Merritt.

Quinn uniósł palec.

- Odwrócenie uwagi.

Merritt uśmiechnął się w odpowiedzi.

- Musi to być coś, co ludzie uznaliby za klucz do szkatuł Ordena. Ukryjemy to, żeby przydać tej rzeczy ważności, choć w rzeczywistości wcale nie będzie ukryte, lecz starannie podłożone. Stanie się wtedy jeszcze bardziej kuszące. Jeśli ludzie zaczną tego szukać, przestaną się interesować prawdziwym kluczem.

- A to my będziemy mieć prawdziwy klucz - dokończyła Magda.

Merritt się uśmiechnął.

- Magda nazwała go Mieczem Prawdy i właśnie tym będzie: narzędziem, bronią rządzącą się własnymi prawami. Jest w nim potężna magia osnuta wokół prawdy, żeby chronić moc Ordena, a nie tylko ją uwolnić, toteż miecz będzie miał cel: poszukiwanie prawdy. To da mu własne życie, usprawiedliwi jego istnienie. Ponieważ jest to Miecz Prawdy, oręż stworzony do walki o prawdę, ludzie nie będą się spodziewać, że może to być zarazem klucz do mocy Ordena.

Quinn puknął się w czoło.

- Nigdy nie podejrzewałem, że moi przyjaciele są tacy przewrotni i podstępni.

Merritt uśmiechnął się samym kącikiem ust.

- A w tym czasie, z mieczem u boku, będę szukać szkatuł Ordena. Jeśli je znajdę, będziemy je chronić. Ponieważ nikt nie wie o istnieniu prawdziwego klucza, to miejmy nadzieję, że pogłoski o naszej podróbce zachęcą tego, kto ma szkatuły, do szukania tego fałszywego klucza i nie będzie on próbował bez niego posłużyć się mocą. Musimy jednak pamiętać, że moc Ordena istnieje dłużej, niż nam się wydaje. Jest prastara. Powinniśmy rozumieć, że jej poszukiwania i wysiłki zmierzające do jej chronienia mogą być splecione z losami rodzaju ludzkiego i przeciągnąć się poza nasze życie. Mogą trwać setki, a nawet tysiące lat. To coś o wiele ważniejszego niż my. Teraz to nasza walka, lecz powinniśmy pamiętać, że być może przekażemy pałeczkę przyszłym pokoleniom. Jeśli nie odnajdziemy szkatuł, to w przyszłości, kiedy Miecz Prawdy zostanie przekazany właściwej osobie, która go będzie chronić, będzie ona miała też własną misję: poszukiwanie prawdy. W ten sposób prawdziwa moc i prawdziwy cel istnienia miecza-klucza, pozostaną ukryte, póki nie pojawi się ta właściwa osoba.

Quinn wpatrywał się w Merritta.

- Bierzemy na siebie bardzo poważny obowiązek i odpowiedzialność.

- Owszem - przyznał Merritt.

Quinn przytknął palce do czoła i chodził wokół komnaty, rozmyślając nad tym wszystkim. Wreszcie stanął przed Magdą i Merrittem.

- Chcecie, żebym stworzył jakiś rodzaj klucza?

- Tak, coś, co by odwróciło uwagę od tego prawdziwego - powiedziała Magda. - A jeżeli dość dobrze to ukryjemy, zostawiając jednak pewne wskazówki, ludzie uwierzą, że fałszywy klucz jest tym prawdziwym.

- To się robi okropnie skomplikowane stwierdził Quinn, zacierając ręce. - Musimy sporządzić długą listę rzeczy potrzebnych do tego przedsięwzięcia.

- Dlatego przyszliśmy do ciebie - rzekła Magda. - Ty jeden potrafisz to zrobić.

Merritt spojrzał na niego poważnie.

- Wiesz, Quinnie, jak niebezpieczna jest moc Ordena. Nieodpowiednio wykorzystana może przerwać zasłonę i zniszczyć świat życia. Musimy zrobić wszystko, żeby to się nigdy nie stało.

Zamyślony Quinn tylko machnął ręką.

- Tak, jasne, masz rację. Więc jak napomkniemy o tym fałszywym kluczu?

ROZDZIAŁ 100

Merritt pomachał dziennikiem.

- Napomkniemy o nim w księgach o magii, różnych zapiskach i w historii. To dzięki takim wzmiankom zacząłem uważać, że klucz musi mieć postać miecza. Zawsze spisywałeś dzieje Wieży. Musisz stworzyć fałszywą historię dla fałszywego klucza. Wymyśl coś, co najlepiej ukaże, czym powinien być klucz, a co ludziom wyda się sensowne, tak żeby uwierzyli w tę naszą zmyłkę.

Quinn w zamyśleniu potaknął.

- Pierwsze Prawo Magii.

- Właśnie - przyznał Merritt. - Imperator Sulachan zgromadził informacje, bo pilnie studiuje historię. Zbiera, co się da, z zapisków i relacji. Wedle słów Nai, między innymi do tego wykorzystuje Nawiedzających Sny. Zatem żeby skuteczniej ukryć prawdziwy klucz, musimy się postarać, żeby pewne fragmenty dziejów stały się bardziej niejasne. Musimy zatrzeć wrażenie, że klucz powinien być mieczem. Nie chcemy, żeby Sulachan, czy też ten, kto ma szkatuły, łatwo wyczytał z historii prawdę. Jeśli ludzie poznają stworzoną przez ciebie zagmatwaną historię, zaczną ją powtarzać. Twoje relacje zaczną żyć własnym życiem, wejdą do powszechnego obiegu. A wtedy prawda zostanie zamazana, przynajmniej póki nie znajdziemy szkatuł. A jeśli nie my, to znajdzie je w przyszłości właściwa osoba. Więc kiedy będziesz tu, przy sylfie, spisywał swoje dzienniki, nie pisz jasno i wyraźnie o tym, co się teraz dzieje. Nie ułatwiaj ludziom zrozumienia tego, co się wydarzyło w Wieży, ani tego, co wiemy, co odkryliśmy i jak sobie poradziliśmy ze spiskiem. Nie ujawniaj, jak Magda przejrzała spisek Lothaina, jak zdemaskowaliśmy zdrajców, kolaborantów i szpiegów. Nie pozwól, żeby wróg się dowiedział, jak to zrobiliśmy. Zagmatwaj wszystko.

- No jasne. Dezinformacja powiedział Quinn. - Mogę to zrobić. Wplotę fałszywe informacje i zrobię z tego mglistą, niejasną opowieść, która przesłoni to, co naprawdę się wydarzyło.

- Znakomicie. - Merritt kiwnął głową.

Quinn pstryknął palcami.

- A może ten fałszywy trop w sprawie klucza podrzucimy w księdze?

- Księdze... - zadumał się Merritt.

- Tak, podobnej do tych ze skomplikowanymi formułami ryftu, które Baraccus przyniósł ze Świątyni Wichrów.

- To było dobre - orzekła Magda.

Quinn kiwał palcem i głośno myślał: - Mógłbym nawet wykorzystać parę kalkulacji z formuł, żeby to uzasadnić. Nie tyle, rozumie się, żeby właściwie zadziałały, ale wystarczająco dużo danych, żeby to się wydawało prawdziwe. Jeżeli będzie odpowiednio skomplikowane i jeśli trochę zawartych tam zaklęć naprawdę zadziała, fałszywy klucz wyda się prawdziwy.

- Co to będzie za księga? - zapytała Magda.

- Księga instrukcji - wyjaśnił Quinn. - Czyż nie tego ludzie się spodziewają? Będą chcieli się dowiedzieć, jak wykorzystać moc Ordena. Księga instrukcji spełni te oczekiwania.

- Moc Ordena pochodzi z czasów sprzed przemieszczenia się gwiazdy - powiedział Merritt. - Informacje o tym są w najlepszym wypadku wyrywkowe.

- Otóż to - stwierdził Quinn. - Ludzie zechcą wiedzieć, jak to działa. Zaczną szukać księgi magii, która im to powie. Więc dlaczego mielibyśmy im jej nie dać?

- Stworzyć fałszywą księgę instrukcji jako klucz do mocy? upewniła się Magda.

- Tak. To będzie księga o tym, jak korzystać ze szkatuł Ordena, pełna prawdziwych formuł sprzed przemieszczenia się gwiazdy, co uwiarygodni tekst, ale na tyle zmienionych, żeby nie miały żadnej wartości jako prawdziwy klucz. Kto będzie wiedzieć, że są fałszywe? Nie ma jak ich sprawdzić, z czym porównać.

Magda była zaintrygowana.

- Uważasz, że potrafiłbyś stworzyć księgę sprawiającą wrażenie tak autentycznej, że ludzie, którzy ją znajdą i przeczytają, uwierzą w jej prawdziwość?

- Moc Ordena jest pradawna - powtórzył Quinn słowa Merritta. Jak mogliby cokolwiek potwierdzić? Mogę sprawić, że księga będzie się wydawała prawdziwa, choć tak naprawdę będzie jedynie mglistym cieniem. A niejasna historia, którą spiszę, tylko doda jej powagi.

- Nawet mógłbyś ją tak nazwać - odezwał się Merritt. - Zatytułuj ją Cienie albo jakoś tak.

- To zbyt proste - stwierdziła Magda. - Brzmi jak imię mojej kotki. Byłoby lepiej, gdyby dzieło sugerowało, że funkcjonuje jako klucz. Jakby zawierała metody uzyskania odpowiedzi. Trzeba bardziej tajemniczego tytułu.

Quinn zmarszczył brwi.

- Na przykład?

Magda się zamyśliła. Nagle coś jej przyszło na myśl.

- A może Księga Opisania Cieni?

Brwi zachwyconego Quinna powędrowały w górę.

- Podoba mi się.

- Tytuł jest znakomity. - Uśmiechnął się Merritt.

Jego uśmiech ją uszczęśliwił. Lecz tę jasną, krótką chwilę od razu przyćmił spowijający jej serce mrok.

- Zaraz się do tego zabiorę powiedział Quinn. - Stworzę też trochę historycznych źródeł napomykających, że klucz do szkatuł Ordena można znaleźć w Księdze Opisania Cieni. Mogę nawet tak opracować pewne fragmenty tekstu, żeby wyglądało na to, że pochodzą sprzed przemieszczenia się gwiazdy. Jeśli pozwolimy, żeby te zapiski wpadły w niepowołane ręce, i jeżeli dotrą do imperatora Sulachana, to zacznie on gonić za cieniem.

Zamyślony Merritt skubał dolną wargę.

- Mógłbyś przygotować parę fałszywych dokumentów o bieżących wydarzeniach, ze strzępami pradawnej wiedzy o kluczu do mocy Ordena, i dać do zrozumienia, że kluczem jest księga. Moglibyśmy je umieścić przy zmarłym w stroju kuriera. - Merritt nachylił się ku nim. - I zostawilibyśmy ciało tam, gdzie by je znalazły patrole generała Kuna.

- A jeżeli ukryjemy Księgę Opisania Cieni dodał Quinn to przekona imperatora, że jest na właściwym tropie. Im trudniej będzie ją znaleźć, tym bardziej ludzie będą przekonani, że jest ona kluczem.

- I nikt nigdy nie będzie podejrzewać, co jest tym prawdziwym uściślił Merritt, lekko wysuwając z pochwy Miecz Prawdy.

- To się powinno udać orzekł Quinn. - W końcu nikt nic nie wie o pochodzeniu mocy Ordena. Zatrę to, co wiadomo o przemieszczeniu się gwiazdy, żeby ukryć znaną wiedzę. Nie będę miał wiele do zmieniania ani nie będę musiał zaprzeczać wielu dowodom z najnowszej historii, toteż łatwiej będzie wymyślić wiarygodną wersję.

- I spójrz na to. - Merritt otworzył dziennik i postukał palcem w pewne miejsce na stronie. - Napisałeś w swoim dzienniku: "Dzisiaj nie powiodła się trzecia próba stworzenia klucza. Żony i dzieci pięciu mężczyzn, którzy przy tym zginęli, snują się korytarzami, zawodząc z żalu. Iluż ludzi jeszcze zginie, zanim się nam powiedzie lub zanim zaniechamy prób, uznawszy całą rzecz za niemożliwą? Cel może jest szlachetny, lecz cena staje się zbyt wysoka".

- Rozumiem, co masz na myśli. To zbyt wyraźne powiedział Quinn, przesuwając palcem po pierwszych słowach i sprawiając, że zniknęły. - Zmienię to tak: "Dzisiaj nie powiodła się trzecia próba wykucia Miecza Prawdy". W ten sposób oddzielę miecz od klucza i sprawię, że miecz wyda się odrębnym przedmiotem.

Merritt się uśmiechnął.

- Znakomicie. To uprawdopodobni przekonanie, że miecz jest czymś innym niż klucz.

- Dodam do księgi trochę prawdziwej magii powiedział Quinn żeby się wydawała bardziej autentyczna. Trochę zaklęć i narysów uroków i księga stanie się złowieszcza.

- Podstępny z ciebie człowiek, Quinnie. - Magda się uśmiechnęła.

Quinn uniósł brew.

- Skoro już tak uważasz, to poczekaj, aż zobaczysz Księgę Opi sania Cieni.

ROZDZIAŁ 101

Magda wpadła do komnaty z sylfą, a Merritt tuż za nią.

Lord Rahl, oparty o niską obmurówkę studni, podniósł wzrok, kiedy usłyszał ich kroki, i odgarnął z twarzy blond włosy. Po podróży był nieco oszołomiony, lecz zachwycony. Tak reagowało sporo ludzi. Magda musiała przyznać, że i na nią tak to podziałało. Mimo to nadal nie lubiła sylfy.

- Zjawiłem się tak szybko, jak mogłem. - Lord Rahl wskazał młodego czarodzieja. - Quinn mi wszystko opowiedział. Ale się działo... - Uśmiechnął się do Magdy. - Spowiedniczka, co? Pasuje ci. - Powiódł wzrokiem po jej białej szacie. - Muszę przyznać, że i suknia w sam raz. Świetnie dopasowana, prawdę mówiąc.

- Dziękuję - powiedziała, nie mając pojęcia, co innego mogłaby rzec.

- Kiedy dostałem wiadomość, w pierwszej chwili się zmartwiłem, że z jakiegoś szalonego powodu chcesz poślubić tego wieprza. Powinienem być mądrzejszy. Dobra robota, Magdo. Dobra robota. Naprawdę miałaś powód, żeby zostać w Wieży, jak mi powiedziałaś, kiedy się ostatnio widzieliśmy.

Merritt potaknął.

- Chociaż Magda wykryła spisek i ujawniła zdradę Lothaina, obawiam się, że nadal mamy wiele do zrobienia i czeka nas ciężka wojna. Czy Quinn powiedział ci o półludziach?

Alric Rahl z westchnieniem potaknął.

- I o chodzących trupach też.

- Chcieliśmy, żebyś wiedział, z czym mają do czynienia twoi żołnierze - powiedział Merritt. - Ciężko będzie z czymś takim walczyć. Jeszcze nie wypracowałem sposobu, żeby ich trzymać z dala od nas. Sugeruję, żeby dobrze zapieczętować wszystkie miejsca, gdzie się grzebie zmarłych, jak na przykład katakumby.

- Zawsze niepokoili mnie ludzie z bronią w ręku i czarodzieje rzucający zaklęcia. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że będę musiał się przejmować zmarłymi.

- Mogę cię zapewnić, że i mnie to nie wpadło do głowy - powiedział od stołu Quinn.

Coś się pojawiło na obrzeżach świadomości Magdy, ale nie mogła tego uchwycić.

- Słuchajcie. - Lord Rahl wyciągnął szyję, wyglądając za drzwi i upewniając się, że nikt nie słucha. - Mam do powiedzenia coś ważnego. Ale to musi pozostać między nami.

Magda pomyślała, że to dzień tajemnic.

- O co chodzi?

Lord Rahl podrapał się po policzku, szukając słów.

- Znaleźliśmy coś. Coś bardzo ważnego.

- "Znaleźliście"? - zapytał podejrzliwie Merritt - Gdzie to "znaleźliście"?

Lord Rahl ciężko westchnął.

- Przy człowieku, którego zabiliśmy. Prawdę mówiąc, ubiliśmy ich całkiem sporo, zanim wreszcie zabiliśmy tamtego. Był tak chroniony, że uznaliśmy, iż musi być ważną osobą albo mieć przy sobie coś bardzo ważnego. Sprawdziło się to ostatnie.

- I co to było? - zapytała Magda.

Lord Rahl wsparł dłoń na niskiej kamiennej obmurówce studni sylfy i odchylił się w tył, spoglądając na nich błękitnymi oczami.

- Było wysadzane klejnotami.

Merritt nadal miał podejrzliwą minę.

- Powiadasz, że znalazłeś skarb?

- Można tak powiedzieć. Klejnoty zdobiły szkatułę. - Posłał im znaczące spojrzenie.

- Szkatułę - powtórzył Merritt. - Jaką?

Alric Rahl uniósł brew i skrzyżował ramiona na piersi.

- Szkatułę czarną jak serce Opiekuna i zawierającą potężną moc, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

Magda spojrzała na Merritta, a potem znowu na lorda Rahla.

- A skąd ci przyszło na myśl, że ta szkatuła zawiera potężną moc? Próbowałeś ją otworzyć?

- Masz mnie za głupca? - oburzył się lord Rahl.

- Ależ skąd - odparła Magda. - Lecz powiedziałeś, że zawiera potężną moc. Co wiesz o tej szkatule?

Łypnął na nią.

- Czyżbyś zapomniała, że Baraccus i ja byliśmy przyjaciółmi? Powiedział mi, że moc Ordena zamknięto w trzech czarnych jak noc, wysadzanych klejnotami szkatułach. Rzecz w tym, że zdradził też, iż szkatuły odesłano do Świątyni Wichrów. - Spojrzał kolejno na Magdę i Merritta. - Skoro są w Świątyni Wichrów, to co jedna z nich robi na tym świecie, wśród rzeczy martwego człowieka?

- Lepiej mu powiedzmy - szepnął Merritt.

Magda przytaknęła i przeciągle westchnęła.

- Szkatuły skradziono ze Świątyni Wichrów.

- Najwyraźniej. Kto je wziął?

Merritt wzruszył ramionami.

- Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że ludzie Sulachana.

- A co z dwiema pozostałymi? - spytała Magda.

Lord Rahl westchnął ze smutkiem.

- Nie wiem. Mam tylko jedną. I nie uwierzylibyście, ilu ludzi musieliśmy zabić, żeby ją zdobyć.

- Mogę się domyślać - mruknął Merritt. - Ale jeśli należała do Sulachana, to pojawi się jeszcze więcej żołnierzy, żeby ją odebrać.

- Nie wątpię - zgodził się lord Rahl.

- Musimy ją ukryć - powiedziała Magda. - Próby chronienia jej będą zbyt ryzykowne. Musimy ją ukryć.

- Świetny pomysł, ale gdzie? - zapytał Merritt. - Nie znam miejsca na tyle bezpiecznego, żeby nie mógł jej tam wytropić imperator Sulachan. W końcu była ukryta w Świątyni Wichrów, w zaświatach, a udało mu się ją zdobyć.

- Jeśli nie będzie wiedzieć, gdzie szukać... - zaczęła.

I umilkła, bo nagle sobie coś przypomniała. Zamrugała. Ciekawa była, czy to w ogóle możliwe... Chwyciła Merritta za rękaw.

- Czar grawitacyjny.

Lord Rahl się zachmurzył.

- Jaki czar?

- Grawitacyjny - powtórzył Merritt, ignorując lorda Rahla i całą uwagę skupiając na Magdzie, bo wyczytał z jej oczu, że zmierza do czegoś ważnego. - Co z nim?

- Ten malutki czar grawitacyjny, który wymyśliłeś i mi dałeś, przyciąga do siebie figurki z gliny.

- Racja - powiedział przeciągle, bo zaczynał rozumieć.

- A gdybyś stworzył większy czar grawitacyjny, który by przyciągał umarłych ożywionych przez Sulachana i półludzi? Naja pomagała ich stworzyć. Wie, jak funkcjonują i jak zmanipulowano ich dusze, więc może mogłaby powiedzieć, jakie zaklęcia wykorzystano. Wtedy mógłbyś stworzyć czar grawitacyjny przyciągający właśnie ich, prawda?

- Jak na kogoś, kto urodził się bez daru - powiedział z uśmiechem Merritt - z pewnością masz ciekawe pomysły, jak go wykorzystywać. Wspaniale pasujesz do konstruktora.

Lord Rahl patrzył to na jedno, to na drugie.

- Gdzie ich przyciągał?

Merritt przesunął dłonią po karku.

- W tym cały problem. Musiałoby to być miejsce, gdzie byśmy ich mogli schwytać, a potem tam zatrzymać.

Magda pstryknęła palcami.

- Symbole Izydory.

Merritt już potakiwał.

- Moglibyśmy wykorzystać zaklęcia Izydory do stworzenia bariery niepozwalającej im uciec.

Lord Rahl nadal groźnie się chmurzył.

- Chcesz powiedzieć, że potrafiłbyś stworzyć czar przyciągający chodzące trupy Sulachana i półludzi? - Kiedy Merritt z uśmiechem przytaknął, Alric Rahl podjął: - A wtedy umieściłbyś czar zaporowy, żeby ich uwięzić w pułapce?

- Otóż to - powiedział Merritt. - Moglibyśmy ich przyciągnąć i uwięzić, a wtedy nasze wojska nie musiałyby z nimi walczyć. Łamałem sobie głowę, próbując wymyślić broń i sposoby ich pokonania, ale jeśli po prostu gdzieś ich uwięzimy, w ogóle nie będziemy musieli z nimi walczyć. A to uratuje życie ogromnej liczbie naszych żołnierzy, nie mówiąc już o niewinnych ludziach z okolic zajmowanych przez Sulachana.

- Potrzebujemy tylko miejsca, gdzie moglibyśmy ich uwięzić stwierdziła Magda. - Powinno być bardzo odległe, żeby naturalne przeszkody uzupełniały czary zaporowe, tak na wszelki wypadek. Może jakiś kanion albo coś w tym rodzaju.

Lord Rahl się rozchmurzył. Opuścił skrzyżowane dotąd na piersi ramiona. Nagle zrobił się poważny i skupiony.

- Mroczne Ziemie.

- Mroczne Ziemie? - spytał Merritt. - Gdzie są Mroczne Ziemie?

- To odległe i niegościnne rejony D'Hary. Na północy Mrocznych Ziem jest rejon otoczony górami. Gdybyś zdołał ich tam przyciągnąć swoim czarem, można by ich tam uwięzić. Nikt nie bywa w tych odległych okolicach. Są niebezpieczne. Wszyscy zawsze uważali je za ziemie demona.

- Idealnie pasuje - orzekła Magda i spojrzała na Merritta. - Gdy tylko wymyślisz czar grawitacyjny działający na ożywionych zmarłych i półludzi, będziemy mogli się tam udać, umieścić czar i ich zwabić.

- Czar zaporowy, który stworzyłem na podstawie tego obmyślonego przez Izydorę, nie powinien osłabnąć przez tysiące lat. No i - pochylił się ku niej z iskierkami w oczach - moglibyśmy też umieścić tam szkatułę Ordena. Kto by się zapędzał na ziemie demona, pełne chodzących trupów i półludzi, tylko czekających, żeby go rozszarpać i żywcem pożreć?

Magda przycisnęła dłoń do piersi i westchnęła z ulgą.

- Właśnie rozwiązaliśmy dwa problemy za jednym zamachem. Jak tylko stworzysz te zaklęcia, możemy się udać na Mroczne Ziemie i zastawić pułapkę.

- MY? - Pokręcił głową. - Ty nie jedziesz. Działanie czaru grawitacyjnego zależy od odległości. Gdybyś odsunęła od niego na pewną odległość te gliniane figurki, które ci dałem, toby ich nie przyciągał. Muszę stworzyć czar, a potem znaleźć się na tyle blisko wojsk nieprzyjaciela, żeby miał moc przyciągnięcia umarłych. Kiedy już wszyscy za mną pójdą, będę mógł ich zaprowadzić na Mroczne Ziemie i do tamtych odległych okolic. Gdy tylko wszyscy się tam znajdą, umiejscowię czar grawitacyjny i położę czar zaporowy, żeby ich zatrzymać. Wolałbym, żeby za mną nie szli, ale nie ma innego sposobu. Zatem to zbyt niebezpieczne i nie możesz mi towarzyszyć.

- Zbyt niebezpieczne?! - Magda wsparła się pod boki. - A niby kto uratował ci skórę, zabijając żołnierzy i uwalniając cię?!

Lord Rahl uniósł dłoń.

- Ach, czyż to opowieść, którą powinienem usłyszeć? Zabiłaś żołnierzy? O czym ty mówisz?

Merritt z irytacją machnął ręką.

- Miała miecz.

- Aha, miała miecz. To wszystko tłumaczy.

- I tylko dlatego, że własnoręcznie zabiła czarodzieja i ośmiu lub dziesięciu żołnierzy Lothaina, wyobraża sobie, że jest zdolna do takiej walki.

Lord Rahl splótł dłonie i uniósł brew.

- Wygląda mi na to, że pewnie tak jest.

Merritt skrzywił się, a potem uśmiechnął.

- Pewnie tak. Trochę potrwa, nim stworzę zaklęcia, ale gdy tylko będą gotowe, zastawimy pułapkę.

Uśmiechnął się do Magdy specjalnym, tylko dla niej przeznaczonym uśmiechem. Rozpromieniła się.

ROZDZIAŁ 102

Znalazłam go - powiedziała Naja głosem, który brzmiał tak, jakby dobiegał z bardzo odległego świata. Ścisnęła rękę Magdy. - Znalazłam go. Magda przełknęła ślinę. - Jesteś pewna, że to on? Naja, z zamkniętymi oczami, powoli skinęła głową. - Znalazłam go. To wspaniałe. Jego duch jest piękny. Wiedziałam, że taki będzie.

Łza spłynęła po policzku Magdy.

- Możemy... z nim porozmawiać?

Naja lekko zmarszczyła gładkie czoło.

- W pewnym sensie. Jak już mówiłam, jeśli on na to pozwoli, to tak.

Były tylko we dwie, choć zarazem przebywały w zaświatach pełnych duchów.

Pokój był ciemny, jedynie w ich pobliżu płonęło dwanaście świec, ustawionych na podłodze i otaczających je kręgiem. Był środek nocy, panowała głucha cisza. Przez okiennice nie przesączała się ani odrobina światła. Magda i Naja były w składziku w apartamencie Pierwszego Czarodzieja. Wydawał się odpowiednim miejscem, bo Baraccus spędzał tu wiele czasu.

Obie siedziały ze skrzyżowanymi nogami na pluszowym okrągłym dywanie, ułożonym przed warsztatem Baraccusa, obramowanym świecami. Reszta pokoju, poza kręgiem blasku świec, równie dobrze mogłaby być pustką zaświatów.

Magda przelotnie pomyślała, że może tak było.

Nie powiedziała Merrittowi, co chce zrobić. Nie wiedziała, co by o tym pomyślał. Przypuszczała, że poparłby ją, ale nie chciała go martwić. Zawsze niezmiernie poważał Baraccusa jako jej męża, szanował też jej uczucia do niego.

Lecz Baraccus odszedł.

Magda była samotna. Miała ludzi, którzy się o nią troszczyli, lecz bez Baraccusa czuła się opuszczona. Strasznie było za nim tęsknić i wiedzieć, że już nigdy nie powróci do jej życia. Nie wiedziała, jak znaleźć ukojenie.

Pomyślała, że może byłoby jej lżej, gdyby wiedziała, dlaczego się zabił.

Merritt rozumiał. Rozumiał, choć nigdy o tym nie rozmawiali. Ale Magda nie była pewna, czy ona sama rozumie. Merritt przez wzgląd na Baraccusa zachowywał pełen szacunku dystans.

Właściwie wolałaby, żeby się tak nie zachowywał. Lecz nie wiedziała, jak wykroczyć poza to, co utracone.

Nie było to oczywiście fair wobec Merritta, ale nic nie mogła na to poradzić. Nie potrafiła się uporać z uczuciami.

Czuła się jak jedna z dusz półludzi, zagubiona pomiędzy światami, niewiedząca, gdzie jej miejsce.

Naja rozumiała. Powiedziała, że to naturalne. Że często trudno kogoś pożegnać. Że ludzie do niej przychodzili, bo nie potrafili tego zrobić. Zdawała się lepiej od Magdy rozumieć jej sprzeczne uczucia i zaproponowała pomoc w nawiązaniu kontaktu z duchem, żeby Magda mogła odzyskać spokój.

Cieniulka zamiauczała cicho, wyłaniając się z ciemności i ocierając o bok Nai. Przeciągnęła ogonem po jej ciele, a potem ostrożnie wskoczyła Magdzie na kolana, zwinęła się w kłębek i zaczęła mruczeć.

Czarna kotka dobrze się czuła wśród duchów.

- Możesz go zapytać, czy odczuwa spokój?

Naja, nie otwierając oczu, uśmiechnęła się.

- Nie muszę go o to pytać. Czuję, że tak.

- Jak to możliwe? To znaczy przecież odszedł, jest sam... beze mnie...

- Z duchami jest inaczej - powiedziała Naja. - Troski naszego świata i naszych serc są odmienne niż sprawy w zaświatach.

- Mogę z nim porozmawiać?

- W pewnym sensie, za moim pośrednictwem, jeżeli pozwoli. Pytaj.

Magda znowu przełknęła ślinę.

- Tak bardzo za tobą tęsknię, Baraccusie.

- On wie, Magdo. Wie.

Magda dziwnie się czuła, próbując rozmawiać o głębokich, intymnych uczuciach poprzez inną osobę. Lecz wiedziała, że musi spróbować, jeżeli chce go zapytać, dlaczego się zabił. To była jedyna możliwość.

- Ale... chociaż za tobą tęsknię, już nie jest tak samo. Nie ma cię tutaj i nie mogę trwać przy tobie tak, jakbym chciała.

- On i to wie, Magdo - powiedziała łagodnie i cicho Naja.

- A l e ja...

- Znam twoje uczucia, Magdo - powiedziała Naja głosem, który nagle stał się dziwny, daleki.

Magda się jej przyjrzała, ale wydawało się, że nagle zrobiło się zbyt ciemno, by widziała, jak poruszają się wargi spirytystki. W otaczającym je mroku poruszały się cienie.

- Wiem, że jesteś wobec mnie lojalna - mówił dziwny głos. - Lecz już nie istnieje ten, kim byłem, ten, kogo kochałaś. Odszedłem. W twoim świecie może istnieć wyłącznie wspomnienie o mnie. Przez wzgląd na to wspomnienie twoja lojalność wobec mnie jest częścią życia, lecz może się okazać brakiem lojalności wobec samej siebie, jeśli będziesz się jej tak trzymać, że przesłoni ci resztę życia.

- Dlaczego mnie opuściłeś? - zapytała niepewnym głosem i łza spłynęła jej po policzku. - Myślałam, że kochasz mnie ponad wszystko. Czemu mnie zostawiłeś?

Czekała, świece syczały. Nie wiedziała, czy Baraccus odpowie. Dziwny głos w końcu powrócił.

- Musiałem to zrobić, bo kocham świat życia.

Magda stłumiła szloch.

- Proszę, Baraccusie. Nie rozumiem.

- Są inni, którzy mogą zrobić to, co ja bym zrobił. Mogą walczyć, tak jak ja bym walczył. Mogą służyć naszej sprawie, tak jak ja służyłem. Nie jestem niezastąpiony, tak jak uważałaś. Nie byłem niezbędny. Lecz ty jesteś jedyna w swoim rodzaju, mój cenny kwiatuszku. Nigdy przedtem nie było kogoś takiego jak ty i nigdy nie będzie. To dotyczy nas wszystkich. Nie ma nikogo, kto mógłby zrobić to, co ty zrobiłaś, w tym czasie i w ten sam sposób. Nie ma drugiej takiej osoby, która by doświadczyła tego samego co ty i podjęła potem takie, a nie inne decyzje. Nikt nie zrobiłby tego za ciebie i nie stałby się tym, kim ty się stałaś. Byłaś i pozostałaś na przeznaczonej sobie ścieżce.

Było wiele dróg, które by zaprowadziły świat w wiekuiste mroki, i tylko ty jedna mogłaś go bezpiecznie przeprowadzić przez niebezpieczne czasy. Sprowadziłaś świat na właściwą drogę wtedy, kiedy należało to zrobić.

Gdybym żył, nigdy byś nie podjęła tych decyzji.

W Świątyni Wichrów zobaczyłem przyszłość. Nie jedną, lecz wiele możliwych przyszłości. Tę, która by nastała, gdybym wrócił i żył. I przyszłość bez ciebie. Oglądałem ich tysiące. Zobaczyłem wszelkie możliwości i warianty, wybory, wszelkie odgałęzienia i rozwidlenia proroctwa. Lecz zobaczyłem i tę jedyną przyszłość, która dawała światu życia największą szansę w obliczu zbliżających się mrocznych czasów. I w tej przyszłości ujrzałem, że jeśli pozwolę ci wkroczyć na własną ścieżkę, staniesz się tym, co jest niezbędne.

Gdybym żył, stałabyś u mego boku. Nie miałabyś powodu robić czegoś więcej, być kimś więcej. Rozwidlenia proroctwa wyglądałyby inaczej. Drzwi pozostałyby zamknięte. Gdybyś nie szukała prawdy, jak to zrobiłaś, nasza sprawa byłaby stracona, bo nigdy nie stałabyś się Spowiedniczką.

Widziałem tam o wiele więcej i to mnie skłoniło do dokonania takiego wyboru. Lothain kłamał. Dostał się do Świątyni. Kłamał, żeby ukryć swoją zdradę. Kiedy już tu był, powiększył szkody poczynione przez zdrajców z grupy Świątyni, pozmieniał ważne rzeczy i uszkodził istotne elementy płynące ku światu życia. Lothain usunął dar ze świata ludzi, tak że będzie się rodzić coraz mniej czarodziejów, a ponieważ Świątynia jest w świecie zmarłych, udało mu się usunięcie magii subtraktywnej. To dlatego księżyc zrobił się czerwony. To było ostrzeżenie po szkodach wyrządzonych przez Lothaina.

Magdę to nie tylko zdumiało, ale i przeraziło.

- Chcesz powiedzieć, że Lothain naruszył Grace i zniszczył magię na tym świecie?

- Nie całkiem - powiedziała dziwnym głosem Naja. - Próbował, ale choć nie do końca mu się udało, narobił poważnych szkód. Wepchnął świat na drogę wybraną przez imperatora Sulachana, na ścieżkę ku życiu bez magii. Lecz zdołałem sprawić, że to nie jest nieuniknione.

To było moje najważniejsze zadanie, które wyłącznie ja mogłem wykonać. Lecz tylko tyle mogłem zrobić. Zdołałem sprawić, że liniami Grace płynie wystarczająca ilość daru, żeby można mieć pewność, iż jeśli nawet magia w rodzaju ludzkim osłabnie, to pewnego dnia narodzi się ktoś obdarzony tym, co niezbędne w dziele naprawy świata życia. Jeśli i on podejmie właściwe decyzje we właściwym czasie.

Pamiętasz księgę, którą przyniosłem, i misję, w którą cię wysłałem po swoim powrocie?

Magda potwierdziła.

- Tak, poprosiłeś mnie, żebym sylfą dostarczyła księgę do twojej sekretnej biblioteki. Zabiłeś się, kiedy mnie nie było. Jak mogłabym o tym zapomnieć?

- Twoja podróż to część roli, jaką mogłem odegrać w nakierowywaniu świata na drogę dającą ludziom szansę. Dzięki tobie to wszystko stało się możliwe, bo wkroczyłaś na swoją ścieżkę. Gdybyś się nie podjęła tamtej misji, świat byłby skazany. Teraz, jeśli właściwi ludzie podejmą ze słusznych powodów właściwe decyzje we właściwym czasie, rodzaj ludzki nadal będzie mógł uniknąć losu, jaki Sulachan i Lothain pragnęli mu zgotować.

Lecz póki to nie nastąpi, musiałem pozwolić, żebyś ocaliła to, co mamy. Ujrzałem, że gdybym żył, nie pozwoliłbym ci rozkwitnąć.

Zobaczyłem, że muszę umrzeć, byś wyruszyła na wyprawę w po szukiwaniu odpowiedzi, zwalczyła Nawiedzających Sny, złożyła przysięgę, szukała mnie w zaświatach poprzez spirytystkę i przy okazji odkryła, że zmarli w katakumbach służą złu. Potem postano wiła odszukać Merritta, pomogła mu znaleźć to, czego potrzebował do stworzenia klucza, i na koniec zrozumiała, dlaczego z własnej woli chcesz się stać Spowiedniczką mogącą ujawniać zdradę tak, by wszyscy też ją zobaczyli.

Gdybym żył, nic z tego by się nie wydarzyło. Musiałem pozwolić, byś weszła na ścieżkę, która chwilowo ocali świat. To pozwoli żyć tobie i innym ludziom i pewnego dnia walczyć.

Moja śmierć kazała ci dociekać, dlaczego się poświęciłem, a to z kolei ujawniło ci twoją prawdę. W tym poszukiwaniu prawdy ujawnisz to, czego ja nie mogłem ujawnić, w sposób dla mnie nie dostępny, dokonasz tego, czego ja dokonać nie mogłem.

Uważasz mnie za wielkiego człowieka, Magdo. Może taki jestem dla ciebie, lecz byłem zwykłym mężczyzną. Popełniałem błędy, mia łem słabostki i ograniczenia. Nie mogłem zrobić wszystkiego. Lubię myśleć, że miałem szlachetny umysł, lecz mimo to nie mógłbym zrobić tego, co, jak zobaczyłem w Świątyni, należy zrobić. Ujrzałem jednak również, że ty byś to potrafiła.

Merritt jest do ciebie podobny w tym, że ma jedyną w swoim ro dzaju szansę. Nikt inny nie ma takiej wiedzy, kreatywności i umie jętności jak on. Nikt inny nie wpadł na to, co on wymyślił. Nikomu innemu by to nie przyszło do głowy. Jedynie Merritt mógł sobie wyobrazić, a potem stworzyć Miecz Prawdy oraz Spowiedniczkę.

Właśnie teraz i w nadchodzących czasach jesteś potrzebna świa tu jako Spowiedniczka.

Znam, Magdo, twoje serce i twoją wierność wobec mnie. Lecz nie pozwól, by to odebrało ci miłość. Ta miłość mnie nie zrani, nie umniejszy, nie zmieni tego, co nas łączyło. A jedynie cię wzbogaci.

Powinnaś przyjąć to, co jest, nie trwać przy tym, co było.

To, co łączy ciebie i Merritta, jest inne od tego, co łączyło nas.

Może być czymś więcej. Masz więcej wspólnego z Merrittem, niż ja kiedykolwiek mógłbym mieć z tobą. Łączy was zrozumienie, po krewność dusz, tak jak nas nigdy połączyć nie mogło. Łączy was Miecz Prawdy i twoja przemiana w Spowiedniczkę. Odrodziłaś się do nowego życia. Merritt to umożliwił.

Nie widziałaś tego, co ja widziałem, kiedy przeszył cię mieczem.

Zrobił to nie dlatego, że chciał cię przemienić w Spowiedniczkę, lecz dlatego, że ty tego chciałaś. To była twoja decyzja. Cierpiał, lecz mimo wszystko to zrobił. To był najtrudniejszy czyn w jego życiu i chociaż łamało mu to serce, zrobił to, bo tego chciałaś. Chciał ci dać to, czego pragniesz, choć tak wiele go to kosztowało.

Magda tłumiła szloch. Usiłowała coś powiedzieć, ale nie mogła.

- Nie pozwól, żeby to, co mieliśmy, pozbawiło cię bogatszych przeżyć z Merrittem. Nie pozwól, żeby źle pojęta lojalność wobec mnie spętała twoje uczucia i pozbawiła cię tego, co możesz mieć.

Żeby kogoś pokochać, musisz najpierw pokochać siebie. Pokochaj siebie, Magdo, abyś mogła jego pokochać. Pokochaj siebie na tyle, żeby wspomnienia o mnie przestały przytłaczać twoje serce. Pokochaj siebie na tyle, żeby wiedzieć, że zasługujesz na szczęście.

Wiedz, że dla Merritta mam tylko miłość, tak jak dla ciebie. Szłaś drogą, która cię zaprowadziła ku czemuś cudownemu. Nie trać z oczu tej ścieżki, oglądając się na mnie.

Mnie już nie ma. Pozwól mi odejść, Magdo. Teraz ogarnął mnie spokój, pozwól mi wejść głębiej za zasłonę.

Magda szlochała, łzy płynęły jej po policzkach.

- Dziękuję, Baraccusie. Tak wiele mi ofiarowałeś. Dziękuję ci za życie. Nie zmarnuję go, przysięgam.

- Wiem, Magdo. Wiem, że go nie zmarnujesz.

ROZDZIAŁ 103

Magda stała pośrodku podwyższenia - przed wygiętym w łuk stołem rady, przed radnymi - w swojej białej szacie Spowiedniczki. Było tam tylko trzech radnych - Sadler, Clay i Hambrook - ale wkrótce dołączą inni. Środkowe krzesło było puste. Teraz należało do niej. To ona przewodniczyła radzie. Głos Spowiedniczki decydował. Za nią, w przepastnej komnacie, było niewielu ludzi. To nie była otwarta sesja. Obecni byli wyłącznie zaproszeni goście.

Był tam generał Grundwall, zasmucony, że kiedyś mówił jej, iż ufa Lothainowi tylko dlatego, że Magda zgodziła się go poślubić. Przepraszał miliony razy. Musiała mu w końcu nakazać, żeby już nigdy jej za to nie przepraszał.

Tilly też była, wyleczona, w dobrym zdrowiu i świetnym humorze. Promieniała z dumy, widząc Magdę w białej szacie Spowiedniczki, zajmującą w Wieży ważne miejsce, które zdaniem Tilly zawsze się jej należało.

Był tam i Quinn, uśmiechnięty, no i Naja. Magda tęskniła za Baraccusem i Izydora, i za tymi wszystkimi, których już tu nie było, bo przebywają z dobrymi duchami. Lecz była wdzięczna, że mogą być z nimi pozostali przyjaciele.

Merritt stał obok niej, przystojny jak nigdy. Miecz Prawdy, w ozdobnej złoto-srebrnej pochwie lśnił na tle czarnego stroju. Ponieważ znajdowała się po jego lewej stronie, widziała na rękojeści wypukłe litery słowa Prawda.

Przemówił promieniejący radny Sadler: - Magdo, Merritcie, wszyscy w Wieży mamy wobec was ogromny dług wdzięczności.

Ręka Magdy znalazła dłoń Merritta.

- Teraz - ciągnął - musimy was zobowiązać, żebyście pomogli nie tylko mieszkańcom Wieży, ale i całych Midlandów, D'Hary, a właściwie całego Nowego Świata, by przeciwstawić się zagrażającemu niebezpieczeństwu. Merritcie, wzięliśmy pod rozwagę twoje ostrzeżenie i zgadzamy się co do tego, że powinniśmy przyjąć, na podstawie zalecenia twojego i Magdy, iż moc Spowiedniczki bardziej przystoi kobietom niż mężczyznom. Potrzebujemy tej mocy, by nam pomogła odkrywać prawdę w walce o przetrwanie. Dlatego też prosimy, żebyś stworzył nową moc, Spowiedniczki, zgromadzenie sióstr opowiadających się za prawdą.

Merritt, ściskając dłoń Magdy, skłonił głowę.

- Mogę tego dokonać.

- A ciebie, Magdo, prosimy, żebyś była ich przewodniczką, Matką Spowiedniczką, i sprawiła, że staną się tak skuteczne, oddane i szlachetne w walce o prawdę, jak ty.

Magda, odwzajemniając uścisk Merritta, skłoniła głowę.

- Mogę tego dokonać.

- Merritcie, dzięki twoim wyjaśnieniom pojęliśmy swego rodzaju bezbronność Spowiedniczki. Zwłaszcza po użyciu mocy, kiedy jest osłabiona. A przede wszystkim dlatego, że jej moc uczyni z niej cel ataku wielu niebezpiecznych ludzi. Dlatego prosimy cię, byś został protektorem Magdy, Matki Spowiedniczki. Kiedy już powstanie grupa Spowiedniczek, każda z nich też będzie potrzebować czarodzieja, obrońcy i pomocnika. Lecz na razie jest was tylko dwoje: Matka Spowiedniczka i czarodziej. Jeśli oczywiście się zgadzacie. Popatrzył na jedno i na drugie. - Czy obydwoje się zgadzacie?

Magda się uśmiechnęła. Wymienili z Merrittem spojrzenia.

Merritt, patrząc jej w oczy, powiedział: - Czarodziej Merritt się zgadza i przyrzeka zawsze chronić Magdę, Matkę Spowiedniczkę.

Magda, patrząc mu w oczy, powiedziała: - A Magda, Matka Spowiedniczka, zawsze będzie trwać przy swoim czarodzieju Merritcie.

Zebrani w komnacie zaczęli wiwatować.

Kiedy tak dawali wyraz swej radości, Merritt pochylił się ku niej.

- Wyglądasz oszałamiająco, Matko Spowiedniczko.

Magdę policzki bolały od uśmiechania się.

- Ach, zapomniałem ci powiedzieć o włosach - dodał poufale.

Przygładziła włosy, a potem wyjęła z nich biały kwiat, który kiedyś dostała od Baraccusa i przechowywała w srebrnej szkatułce z pamiątkami. Obracała kwiat w palcach, rozmyślając o drodze, którą wybrała.

- I co z moimi włosami?

- Nie możesz ich obcinać.

Magda spojrzała na niego chmurnie.

- Mogę, jeśli zechcę.

- A właśnie, że nie.

- O czym ty mówisz?

Nachylił się jeszcze trochę, z miną winowajcy.

- Moc nie pozwoli Spowiedniczce obciąć włosów.

Magda była naprawdę zdumiona.

- Nie pozwoli mi?

- W Midlandach długość włosów kobiety świadczy o jej statusie. Jesteś Matką Spowiedniczką. Nie ma kobiety o wyższej pozycji. Obcinając włosy, zdaniem wielu obniżyłabyś swój status, toteż moc Spowiedniczki ci na to nie pozwoli.

- Nie pozwoli - powtórzyła bezbarwnym głosem.

- Otóż to.

- A jeśli będzie trzeba je przyciąć?

- Ktoś inny będzie musiał to zrobić.

Brwi Magdy powędrowały w górę.

- Denerwujące, nieprawdaż?

- Możliwe, lecz moc oczekuje, że będziesz szanowana.

- Długość włosów nie gwarantuje szacunku.

Merritt wzruszył ramionami.

- Po prostu cię ostrzegam.

Magda z uśmiechem pochyliła się ku niemu, ujęła go pod ramię.

- Dzięki za ostrzeżenie.

Merritt szeroko się uśmiechnął i objął ją.

- Jasne. Czy to kwiat z twojej szkatułki?

Magda potwierdziła.

- Chciałam go dzisiaj mieć. Baraccus poświęcił życie, żeby umożliwić naszą przyszłość. Umarł, żebyśmy wszyscy mogli dziś tutaj być. Myślę, że byłby zadowolony.

- I ja tak myślę - powiedział Merritt.

Magda obracała kwiatuszek w palcach, patrzyła na niego i rozmyślała, co oznacza rola Matki Spowiedniczki.

Obracający się w jej palcach kwiatek zaczął się robić przezroczysty. Mogła przezeń widzieć.

A potem kwiatuszek znikł.

Znikł. Po prostu znikł.

- Widziałeś? - zapytała ze zdziwieniem.

- Pewnie, że tak.

Popatrzyła na przystojną twarz Merritta.

- Jak myślisz, co to może znaczyć?

- Myślę, że to może oznaczać, co tylko zechcesz.

Magda przez chwilę patrzyła na pustą dłoń.

- Wszystko - powiedziała w końcu. - To oznacza wszystko.







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Goodkind Miecz prawdy 11 Spowiedniczka
Goodkind Miecz prawdy tom 05 Dusza ognia
01 Pierwsza pomoc
Goodkind Świątynia wichrów miecz prawdy 4
01 Pierwsza wojna
01 PIERWSZE SPOTKANIE
Miecz prawdy 12 Wróżebna machina
Goodkind Miecz Prawdy 10 Fantom
Goodkind Kamień łez Miecz prawdy 2
1997 01 Pierwsze kroki w cyfrówce
Jones Darynda Charley Davidson 01 Pierwszy grób po prawej
01 Istota udzielania pierwszej pomocy
01 mój pierwszy program kod
01 Księga Pierwsza Gospodarstwo

więcej podobnych podstron