Jones Darynda
Charley Davidson 01
Pierwszy grób po prawej
Charley Davidson, prywatna detektyw i kostucha, widzi nieżywych
ludzi. Jej zadaniem jako kostuchy jest przekonać ich, by szli w stronę
światła .
Niekiedy jednak ci nieżywi ludzie nie umarli śmiercią naturalną, bo na
przykład zostali zamordowani. Niekiedy chcą, by Charley doprowadziła
ich zabójców przed oblicze sprawiedliwości.
Wszystko dodatkowo komplikuje fakt, że Charley prowadzi bardzo
bujne życie erotyczne, tyle że we śnie. I z udziałem tajemniczego
nieznajomego, którego zagadkową tożsamość młoda detektyw próbuje
wyjaśnić z takim samym zaangażowaniem, jak sprawę morderstwa trzech
prawników&
Rozdzial 1
Lepiej widzieć nieżywych, niż samemu nie żyć.
CHARLOTTE JEAN DAVIDSON, KOSTUCHA
Cały miesiąc miałam ten sam sen - ten, w którym mroczny nieznajomy
wyłania się z cienia, aby pobawić się ze mną w doktora. Zaczynałam się
zastanawiać, czy regularne doświadczanie nocnych halucynacji, w
wyniku których dochodzi do wstrząsających orgazmów, może mieć
jakieś długoterminowe skutki uboczne. Martwiłam się, że poniosę śmierć
w spazmach najwyższej rozkoszy. Ta perspektywa wiodła do dylematu:
zwrócić się o pomoc czy postawić wszystkim kolejkę?
Tej nocy było tak samo. Miałam właśnie zabójczy sen z udziałem
zręcznych dłoni, gorących ust oraz pary skórzanych tyrolskich gatek,
użytych w innowacyjny sposób, kiedy dwie siły zewnętrzne mnie zeń
wyrwały. Po pierwsze, po kostce przebiegł mi mrozny dreszcz i ta zimna
pieszczota wybiła mnie z rozpalonego do czerwoności snu. Zadrżałam i
kopnęłam na oślep, nie chcąc odpowiedzieć na wezwanie, i wsadziłam
nogę pod moją grubą kołderkę z Królikiem Bugsem.
Po drugie, na krawędziach mojej percepcji rozbrzmiała cicha acz
uparta melodia, jak piosenka, którą się zna, lecz nie
rozpoznaje. Po chwili zorientowałam się, że to cykanie mojej nowej
komórki.
Z ciężkim westchnieniem otworzyłam oczy i skupiłam wzrok na
cyfrach jaśniejących na szafce koło łóżka. Była 4:34 rano. Co za sadysta
dzwoni do drugiego człowieka o 4:34 rano?
Ktoś odchrząknął w nogach mojego łóżka. Spojrzałam na stojącego
tam nieboszczyka i chrapliwym głosem spytałam:
- Odbierzesz? Zawahał się.
- Uhm, telefon?
- Ehe...
- No, ja tak jakby...
- Nieważne. - Sięgnęłam po telefon i skrzywiłam się, gdy moje ciało
przeszył ból, przypominając mi, że dzień wcześniej pobito mnie do
nieprzytomności.
Nieboszczyk znowu odchrząknął.
- Halo? - Wychrypiałam.
To był wujek Bob. Zarzucił mnie słowami - też sobie wymyślił - bo
najwyrazniej nie zdawał sobie sprawy, że przed świtem jestem .niezdolna
do spójnych procesów myślowych. Extra mega mocno skupiłam się na
tym, żeby się skupić, i wyłowiłam trzy najistotniejsze sformułowania:
pracowita noc", dwa zabójstwa", dupę w troki". Zdobyłam się nawet
na odpowiedz, coś w rodzaju:
- Pokręciło cię za wcześnie?
Ewidentnie zirytowany, westchnął i się rozłączył.
Też się rozłączyłam, wciskając przycisk, który albo kończy rozmowę,
albo dzwoni do chińskiej knajpy na rogu z jedzeniem na wynos. Potem
spróbowałam usiąść. Podobnie jak w przypadku spójnych procesów
myślowych - mówić łatwo,
zrobić trudniej. Choć zazwyczaj ważę jakieś 57 kilo... mniej więcej...
z niewyjaśnionych przyczyn między wyrwaniem ze snu a pełnym
rozbudzeniem ważę bite 210.
Po krótkim wysiłku, kiedy to miotałam się niczym wieloryb na plaży -
poddałam się. Trzeba było darować sobie te ćwierć litra lodów
czekoladowych, które zjadłam po tym, jak nakopano mi do tyłka.
Za bardzo mnie bolało, żebym miała się rozciągać, więc zamiast tego
szeroko sobie ziewnęłam, skrzywiłam się, gdy odczuła to moja
posiniaczona szczęka, i ponownie popatrzyłam na Nieboszczyka. Był
rozmazany. Nie dlatego, że nie żył, ale dlatego, że była 4:34 rano. A mnie
niedawno nakopano do tyłka.
- Cześć - powiedział nerwowo. Miał pomięty garnitur, okulary w
okrągłych oprawkach i zmierzwione włosy, przez co wyglądał trochę jak
ukochany przez nas wszystkich młody czarodziej, a trochę jak szalony
naukowiec. Miał też dwa otwory po kulach z boku głowy i krew ściekała
mu po skroni oraz policzku. Żaden z tych szczegółów nie stanowił pro-
blemu. Problem stanowiło to, że był w mojej sypialni. Nad ranem. I stał
nade mną jak nieżywy podglądacz.
Wbiłam w niego moje słynne mordercze spojrzenie (ustępujące
jedynie mojemu słynnemu spojrzeniu wprawiającemu w popłoch) i od
razu zareagował.
- Przepraszam, przepraszam - powiedział, plącząc słowa - nie
chciałem cię wystraszyć.
Wyglądałam na wystraszoną? Najwyrazniej muszę popracować nad
morderczym spojrzeniem.
Zignorowałam go i powolutku wypełzłam z łóżka. Miałam na sobie
koszulkę drużyny hokejowej Scorpionsów, którą zwinęłam bramkarzowi,
oraz bokserki w kratkę - ta sama
drużyna, inna pozycja na boisku. Pieski chihuahua, tequila i
rozbierany poker. Noc, która na zawsze będzie wieńczyć moją listę pt.
Więcej Tego Nie Zrobię.
Zaciskając zęby z bólu, zawlokłam moje dygocące 210 kilo w stronę
kuchni i, co ważniejsze, ekspresu do kawy. Kofeina zeszlifuje kilogramy i
szybciutko wrócę do normalnej wagi.
Moje mieszkanie jest z grubsza wielkości krakersa, więc wymacanie
drogi do kuchni po ciemku nie zajęło mi dużo czasu. Nieboszczyk szedł
za mną. Zawsze za mną chodzą. Mogłam się tylko modlić, by ten akurat
siedział cicho, aż kofeina zacznie działać, ale niestety, nic z tego.
Ledwie włączyłam kawiarkę, a już zabrał się do rzeczy.
- Hm, no - oznajmił, stojąc w drzwiach - rzecz w tym, że zostałem
wczoraj zamordowany i słyszałem, że w takich sprawach trzeba się udać
do ciebie.
- Słyszałeś, hę? - Może jeśli będę wisieć nad ekspresem, nabawi się
kompleksu niższości i zaparzy kawę szybciej, żeby się wykazać.
- Taki dzieciak mi powiedział, że wyjaśniasz zbrodnie.
- Powiedział ci, hę,?
- Jesteś Charley Davidson, prawda?
- To ja.
- Jesteś gliną?
- Niespecjalnie.
- Zastępcą szeryfa? -E-e.
- Ze straży miejskiej?
- Słuchaj - w końcu się do niego odwróciłam. - Nie gniewaj się, ale
równie dobrze mogłeś umrzeć trzydzieści lat temu. Nieżywi ludzie nie
mają poczucia czasu. Zero. Figa. Guzik.
- Wczoraj, 18 pazdziernika, o 17:32, dwa strzały w głowę, w wyniku
których doszło do urazu mózgu i zgonu.
- Och - powiedziałam i powściągnęłam sceptycyzm. - No cóż, nie
jestem gliną. - Z powrotem odwróciłam się do ekspresu, zdecydowana, że
złamię jego żelazną wolę za pomocą mojego morderczego spojrzenia,
ustępującego jedynie...
- No to czym jesteś?
Przez myśl mi przemknęło, czy zabrzmiałoby to głupio, gdybym
powiedziała twoim najgorszym koszmarem".
- Jestem prywatnym detektywem. Tropię niewiernych małżonków i
zaginione psy. Nie wyjaśniam morderstw. - Właściwie to wyjaśniam, ale
on nie musi tego wiedzieć. Skończyłam właśnie dużą sprawę. Miałam
nadzieję na chwilę wytchnienia.
- Ale ten dzieciak...
- Angel - powiedziałam, żałując, że nie wyegzorcyzmo-wałam tego
diabełka, kiedy się dało.
- To był anioł?
- Nie, tak ma na imię.
- Ma na imię Angel?
- Tak, a co? - Rozczarowała mnie już ta gra w aniołki.
- Tak tylko pomyślałem, że może to jego zawód.
- Tak ma na imię. I uwierz mi, nie ma w nim nic anielskiego.
Upłynęła cała geologiczna era i organizmy jednokomórkowe
wyewoluowały w prowadzących talk showy, a Pan Kawa wciąż mi nie
dawał. Poddałam się i postanowiłam zamiast tego się wysikać.
Nieboszczyk poszedł za mną. Zawsze za mną...
- Jesteś taka... promienna - oznajmił.
- Uhm, dzięki.
-1... migotliwa.
- Ehe. - To nic nowego. Z tego, co słyszałam, zmarli postrzegają mnie
jako coś w rodzaju latarni morskiej, bytu pełnego światła - z naciskiem na
to, że jestem światła" - który widać nawet z odległości paru
kontynentów. Im są bliżej, tym jestem migotliwsza. Jeśli jest takie słowo
jak migotliwsza". Zawsze sądziłam, że ta migotliwość jest jedną z zalet
bycia jedyną kostuchą po tej stronie Marsa. Moim zadaniem jako ko-
stuchy jest wieść ludzi w stronę światła. Czyli do portalu. Czyli do mnie.
Ale nie zawsze idzie to gładko. Nie zmusisz konia do picia i takie tam.
- Swoją drogą - rzuciłam przez ramię - jeśli faktycznie zobaczysz
anioła, prawdziwego anioła, wiej. Szybko. W przeciwną stronę. - Tak
naprawdę to nie, ale fajnie jest mieszać ludziom w głowach.
- Poważnie?
- Poważnie. Hej! - Obróciłam się na pięcie, by na niego spojrzeć. -
Dotykałeś mnie?
Ktoś praktycznie zmolestował moją prawą kostkę, a skoro on był
jedynym truposzem w pokoju...
- Co? - zapytał oburzony.
- Wcześniej, kiedy byłam w łóżku.
- Pfft, nie.
Ściągnęłam brwi, powpatrywałam się w niego chwilę groznie, po
czym pokuśtykałam dalej do łazienki. Potrzebowałam prysznica. Bardzo.
I nie mogłam się tak ociągać cały dzień. Wujek Bob dostanie zawału.
Lecz kiedy skierowałam się w stronę łazienki, uzmysłowiłam sobie,
że szybko się zbliża najgorsza część mojego poranka - ta pt. Niech stanie
się światłość". Jęknęłam i zastanowiłam
się, czy by się jednak nie poociągać, bez względu na stan żył wujka
Boba.
Wez się w garść" - powiedziałam do siebie. Trzeba to załatwić.
Umieściłam drżącą dłoń na ścianie, wstrzymałam oddech i pstryknęłam
przycisk.
- Oślepłam! - wrzasnęłam, osłaniając oczy ramionami. Próbowałam
się skupić na podłodze, umywalce, szczotce do toalet. Wszystko było
olśniewająco białe i rozmazane.
Totalnie muszę zmienić żarówki na takie z mniejszą liczbą watów.
Zatoczyłam się do tyłu, wyprostowałam, a potem niezłomnie
powłóczyłam stopami do przodu. Nie powstrzyma mnie żarówka. Mam
robotę, cholera.
- Wiesz, że masz umarlaka w salonie? - zapytał. Odwróciłam się do
Nieboszczyka, a potem zerknęłam na
pana Wonga, który stał plecami do nas z nosem w kącie. Popatrzyłam
na truposza numer 1 i zapytałam:
- Przyganiał kocioł garnkowi, a sam Afroamerykanin? Pan Wong też
był nieboszczykiem. Malutkim. Nie mógł
mieć więcej niż półtora metra wzrostu i był cały szary, prawie
monochromatyczny w swej przejrzystości; miał jakiś szary mundur,
popielatoszare włosy i skórę. Wyglądał jak chiński jeniec wojenny. I stał
w moim kącie dzień po dniu, rok po roku. Nie ruszał się, nie odzywał. Nie
dziwiłam mu się, że więcej nie wychodzi, biorąc pod uwagę, jaką miał
karnację i w ogóle, ale i tak moim zdaniem pan Wong był świrem.
Oczywiście, najdziwniejsze nie było to, że miałam ducha w kącie. Jak
tylko Nieboszczyk się zorientuje, że pan Wong tak naprawdę nie stoi w
kącie, tylko się unosi, ze stopami dziesięć centymetrów nad ziemią,
dostanie do głowy.
Żyję dla takich chwil.
- Dzień dobry, panie Wong! - powiedziałam głośno. Nie byłam
pewna, czy pan Wong słyszy. Prawdopodobnie dobrze by się składało,
gdyby nie słyszał, bo nie mam pojęcia, jak naprawdę się nazywa. Tak go
po prostu nazwałam na czas, kiedy nie postrzegałam go już jako
zmierzłego truposza w kącie, a on jeszcze nie był truposzem normalnie
funkcjonującym, którym zostanie, jeśli to w jakimkolwiek stopniu będzie
zależało ode mnie. Nawet nieżywi potrzebują zdrowej psychiki.
- Czy on stoi w kącie za karę? Dobre pytanie.
- Nie mam pojęcia, czemu stoi w tym kącie. Jest tam, odkąd
wynajęłam to mieszkanie.
- Wynajęłaś mieszkanie z nieboszczykiem w kącie? Wzruszyłam
ramionami.
- Chciałam mieć to mieszkanie i pomyślałam, że zasłonię go
biblioteczką albo coś. Ale myśl, że jakiś nieboszczyk unosi się nad ziemią
za moim egzemplarzem Słodkiej dzikiej miłości, nie dawała mi spokoju.
Nie mogłam go tak po prostu tam zostawić. Nawet nie wiem, czy lubi
romanse.
Spojrzałam na najnowszą istotę bezcielesną, która zaszczyciła mnie
wizytą.
- Jak ty się w ogóle nazywasz?
- Och, jaki jestem niegrzeczny - powiedział, wyprostował się i
podszedł, podając mi dłoń. - Nazywam się Patrick. Patrick Sussman.
Trzeci. - Urwał i wpatrzył się w swoją rękę, potem speszony zerknął w
górę. - Chyba właściwie nie możemy...
Chwyciłam go za rękę i potrząsnęłam mocno.
- Właściwie, Patricku, Patricku Sussmanie Trzeci, możemy.
- Nie rozumiem - zmarszczył brwi.
- No cóż - odparłam w drodze do łazienki. - Witaj w klubie.
Zamykając drzwi, usłyszałam, jak Patrick Sussman III
wreszcie schizuje.
- O Boże. On... on się po prostu unosi. Najpiękniejsze w życiu są
rzeczy proste i takie tam.
***
Prysznic był jak raj w polewie czekoladowej. Otoczyła mnie woda i
para, a ja przeprowadziłam inwentaryzację każdego mięśnia, stawiając
przy nim w głowie gwiazdkę, jeśli mnie bolał.
Lewemu bicepsowi gwiazdka była zdecydowanie potrzebna, co miało
sens. Dupek z baru wczoraj wieczorem szarpnął mnie za ramię, mając
najwyrazniej zamiar je urwać. Praca w charakterze prywatnego
detektywa oznacza czasem, że ma się do czynienia w marginesem
społecznym, na przykład mężem, co się znęca nad klientką.
Następnie sprawdziłam całą moją prawą stronę. No, boli. Gwiazdka.
Pewnie to wtedy, jak wpadłam na szafę grającą. Chyłkiem i z wdziękiem
to ja nie umiem.
Lewe biodro - gwiazdka. Nie mam pojęcia.
Lewe przedramię - dwie gwiazdki. Pewnie kiedy zablokowałam pięść
dupka.
No i oczywiście lewy policzek i broda, cztery gwiazdki, gdzie
blokowanie na nic się nie zdało. Dupek okazał się po prostu za silny i za
szybki, a cios - zbyt nagły. Padłam na ziemię jak pijana kowbojka, co
próbowała uprawiać taniec synchroniczny do Metalliki.
Wstyd? Tak. Ale takie doświadczenie jest też dziwnie kształcące. Nikt
mnie nigdy wcześniej nie znokautował.
Myślałam, że to bardziej boli. Jakoś jak jesteś nieprzytomny, to boleć
zaczyna dopiero pózniej. I boli jak zimna, okrutna sucz.
Ale i tak przetrwałam noc bez trwałych uszkodzeń. A to zawsze
dobrze.
Kiedy próbowałam rozmasować sobie kark, zaczęłam myśleć o tym
śnie, który miałam co noc od miesiąca. I coraz trudniej było mi
przezwyciężyć po przebudzeniu jego ślady, zapamiętany dotyk, mgłę
głodu. Co noc w snach z najciemniejszych zakątków mojego umysłu
wyłaniał się mężczyzna - jak gdyby czekał, aż zasnę. Jego usta, pełne,
męskie, paliły moje ciało. Jego język, jak płomień na mojej skórze, słał do
mojego wnętrza drżące iskierki. Potem zapuszczał się w dół i otwierały
się niebiosa, hymny pochwalne brzmiały w idealnej harmonii.
Sny rozkręcały się powoli. Dotknięcie. Pocałunek delikatny jak
piórko. Uśmiech, który widziałam tylko w powidoku, znajdując piękno w
niespodziewanym miejscu. Potem sny się rozwinęły, zyskały na sile i
przerażającej intensywności. Pierwszy raz w życiu dostałam orgazmu we
śnie. I to nie raz. W ciągu ostatniego miesiąca szczytowałam często, w
większość nocy. Wszystko za sprawą rąk - i innych części ciała -
kochanka ze snów, którego nie widziałam, nie do końca. Wiedziałam
jednak, że jest wcieleniem zmysłowości, męskiego magnetyzmu i
powabu. I wiedziałam też, że kogoś mi przypomina.
Doszłam do wniosku, że ktoś nawiedza moje sny, ale kto? Całe życie
widywałam zmarłych. W końcu kostuchą się urodziłam. Jedyną kostuchą,
choć tę ciekawostkę odkryłam dopiero w liceum. Ale i tak zmarli nigdy
nie przenikali do moich snów, nie mogli mnie zmusić, bym dygotała,
drżała i - przyznaję - błagała.
Jeśli chodzi o mój talent, to nie ma w nim nic specjalnego. Zmarli
istnieją w jednym wymiarze rzeczywistości, a ludzkość w drugim. Z
jakiejś przyczyny - czy to za sprawą niesamowitego przypadku, boskiej
interwencji czy zaburzenia psychologicznego - ja funkcjonuję w obu. To
pewnie plus kostuchowato-ści. Ale to całkiem proste. Nie ma transów.
Nie ma kryształowych kul. Nie ma przerzucania zmarłych z jednego
wymiaru do drugiego. Jest tylko dziewczyna, parę duchów i cała ludz-
kość. Cóż może być łatwiejsze?
A jednak on jest czymś więcej, czymś... nie martwym. Albo
przynajmniej taki się wydaje. Osoba z moich snów promieniuje skwar.
Zmarli są zimni, zupełnie jak w filmach. W ich obecności zaparuje ci
oddech, zadrżysz, włosy staną ci dęba. Ale mężczyzna w moich snach, ten
mroczny, uwodzicielski nieznajomy, od którego się uzależniłam, jest jak
palenisko. Jest jak wrzątek, który po mnie spływa, zmysłowy i bolesny, i
wszędzie naraz.
Te sny są takie realne, uczucia i reakcje na jego dotyk takie wyraziste.
Prawie go czułam, jakby sunął dłońmi po moich udach, jak gdyby właśnie
w tej chwili był ze mną pod prysznicem. Czułam, jak jego ręce
spoczywają na moich biodrach i jak jego twarde ciało naciska moje
siedzenie. Sięgnęłam do tyłu, przemknęłam palcami po jego twardych jak
stal pośladkach, a on przyciągnął mnie do siebie. Jego mięśnie napięły się
i rozluzniły pod moim dotknięciem, jak morskie pływy wznoszą się i
opadają pod wpływem księżyca. Wcisnęłam rękę między nas,
ześlizgnęłam ją po jego podbrzuszu i schwyciłam jego erekcję. Z sykiem
przyjemności wciągnął powietrze i mnie objął.
Poczułam jego usta na uchu, jego oddech na policzku. Nigdy nie
rozmawialiśmy. Gorąc i intensywność snów nie zostawiały miejsca na
konwersację.
Ale wtedy pierwszy raz usłyszałam szept, słaby i ledwie dostrzegalny.
- Holenderko.
Serce zaczęło mi galopować i raptownie się ocknęłam, rozglądając się
po łazience, szukając duchów w szparach i szczelinach. Nic. Czy ja
zasnęłam? Pod prysznicem? Niemożliwe. Ciągle stoję. Ledwie.
Chwyciłam się kurczowo kabiny prysznicowej, żeby nie upaść,
zastanawiając się, co na pomylone zaświaty właśnie się zdarzyło.
Odzyskałam równowagę, zakręciłam wodę i wzięłam ręcznik.
Holenderka". Wyraznie słyszałam słowo Holenderka".
Tylko jedna osoba na świecie nazwała mnie Holenderką, raz, bardzo
dawno temu.
Rozdzial 2
Ty lu zmarlych, tak malo czasu.
CHARLOTTE JEAN DAVIDSON
Nie doszłam jeszcze do siebie po moich domysłach na temat możliwej
tożsamości Gościa ze Snów. Owinęłam się ręcznikiem i odsunęłam
zasłonkę prysznica. Sussman wsadził głowę przez drzwi, a moje serce z
szoku rzuciło się na dechę na płyciznę i pokaleczyło o znajdujące się tam
poszarpane zakończenia nerwowe.
Podskoczyłam, następnie położyłam dłoń na sercu, chcąc się
uspokoić, zirytowana, że wciąż tak łatwo mnie zaskoczyć. Mogłabym się
już była przyzwyczaić, jeśli się wezmie pod uwagę, jak często widuję, jak
umarli wyskakują znikąd.
- Jasny gwint, Sussman. Moglibyście się nauczyć pukać.
- Istota bezcielesna! - Stawiał się.
Wyszłam spod prysznica i chwyciłam butelkę z kosmetyczki.
- Zrobisz jeden krok do łazienki i stopię ci twarz moim
transcendentalnym pestycydem.
- Serio? - Wytrzeszczył oczy.
- Nie - odpowiedziałam, bezsilnie opuszczając ręce. Naprawdę ciężko
mi okłamywać zmarłych. - To tylko woda. Ale
nie mów panu Habershamowi, nieboszczykowi spod 2B. Tylko ta
butelka broni dostępu do mojej łazienki przed tym starym zboczeńcem.
Sussman uniósł brwi i przebiegł wzrokiem mój brak odzienia.
- Nie dziwię mu się.
Spojrzałam na niego groznie i zamaszyście otworzyłam drzwi,
przesuwając mu je przez twarz oraz wprawiając go w dezorientację. Jedną
rękę położył sobie na czole, a drugą na framudze, by opanować zawrót
głowy. Żółtodzioby są takie łatwe. Dałam mu chwilę, by doszedł do
siebie, i wskazałam znak na zewnętrznej stronie drzwi od łazienki.
- Zapamiętaj - rozkazałam, a potem z powrotem zatrzasnęłam drzwi.
- Zmarłym wstęp wzbroniony" - przeczytał na głos zza drzwi. - I
tak, jeśli ni stąd ni zowąd potrafisz przechodzić przez ściany, to nie
żyjesz. Nie leżysz w jakimś rowie i nie czekasz, aż się obudzisz. Pogódz
się z tym i nie właz do mojej łazienki". - Znowu wsadził głowę przez
drzwi. - Nie za ostro?
Niewtajemniczonym mój znak mógł się wydawać nieco brutalny, ale
dzięki niemu zazwyczaj docierało, o co mi chodzi. Chyba że mowa o
panu Habershamie. Jemu musiałam grozić. Często.
Nawet z tym znakiem zazwyczaj myję włosy, jakby się paliło.
Nieżyjący razem ze mną pod prysznicem podczas płukania to trochę za
wiele. Człowiek nigdy nie wraca do siebie po tym, jak ktoś postrzelony w
głowę z dubeltówki wpadnie na herbatkę i trochę sauny.
- Won! - rozkazałam, pokazałam drzwi palcem wskazującym i
ponownie zmierzyłam się z dylematem, jakim była moja posiniaczona i
spuchnięta twarz.
Aplikacja podkładu po tym, jak rozłożyli cię na łopatki, to bardziej
sztuka niż nauka ścisła. Wymaga cierpliwości. I warstw. Ale po trzeciej
warstwie wyczerpała się moja cierpliwość i zmyłam z twarzy cały interes.
Poważnie, kto mnie zobaczy tak wcześnie rano? Zanim ściągnęłam swoje
czekola-dowobrązowe włosy w kucyk, zdążyłam już samą siebie prze-
konać, że sińce i podbite oczy przydają mojej aparycji pewnego je ne sais
ąuoi. Trochę korektora, trochę szminki i voila -jestem gotowa na świat.
Pozostaje jednak pytanie - czy świat jest gotów na mnie?
Wyszłam z łazienki w prostej białej koszuli i dżinsach, żywiąc
nadzieję, że mój hojny biust pomoże mi osiągnąć bite 9,2 punktu w skali
do 10. Piersi ci u mnie dostatek. Na wszelki wypadek rozpięłam górny
guzik, by pokazać lepszy dekolt. Może nikt nie zauważy, że moja twarz
przypomina mapę topograficzną Ameryki Północnej.
- Wow - powiedział Sussman. - Gorąca jesteś, nawet z tą lekką
deformacją.
Zatrzymałam się i zwróciłam w jego stronę.
- Co powiedziałeś?
- Uhm, jesteś gorąca?
- Powiedz mi - rzekłam, zbliżając się. Nieufnie zrobił krok wstecz. -
Kiedy żyłeś, jakieś pięć minut temu, powiedziałbyś jakiejś obcej lasce, że
jest gorąca?
Zastanawiał się chwilę, a potem odpowiedział:
- Nie. Żona by się ze mną rozwiodła.
- No to dlaczego jak tylko pomrzecie, myślicie, że wam wolno mówić,
co chcecie i komu chcecie?
Nad tym też się chwilę zastanawiał.
- Bo żona mnie nie słyszy? - zaproponował.
Dzgnęłam go pełną mocą mojego morderczego spojrzenia i przy
okazji prawdopodobnie oślepiłam go na całą wieczność. Potem złapałam
torebkę i klucze. Tuż przed tym, jak zgasiłam światło, odwróciłam się i
mrugnęłam do niego okiem:
- Dzięki za komplement. Uśmiechnął się i wyszedł za mną.
***
Najwyrazniej nie jestem aż tak gorąca, jak się Sussmanowi wydaje.
Właściwie to było mi potwornie zimno. I oczywiście zapomniałam kurtki.
Nie chciało mi się po nią wracać, więc pobiegłam do mojego wiśniowego
Jeepa Wranglera. Ma na imię Misery - w hołdzie mistrzowi horroru i
wszystkiego strasznego. Sussman wsączył się na siedzenie pasażera.
- Kostucha, hę? - zapytał, kiedy zapinałam pas.
- No. - Nie zdawałam sobie sprawy, że wie, jak się nazywa moje
stanowisko. Musieli sobie z Angelem dobrze pogadać. Przekręciłam
kluczyk w stacyjce i Misery zamruczała. Jeszcze trzydzieści siedem rat i
to cacko będzie moje.
- Nie wyglądasz jak kostucha.
- A spotkałeś ją kiedyś?
- No nie, właściwie to nie - powiedział.
- Moja szata poszła do czyszczenia. Uzyskałam speszony chichot.
- A twoja kosa?
Uśmiechnęłam się do niego diabolicznie i włączyłam grzejnik.
- Skoro o zbrodniach mowa - zmieniłam temat - widziałeś może, kto
strzelał?
- Ani śladu.
- Czyli nie.
- Nie. Nikogo nie widziałem. - Poprawił okulary palcem
wskazującym.
- Kurka. To nie pomaga. - Skręciłam w lewo w Central.
- Wiesz, gdzie jesteś? Gdzie jest twoje ciało? Jedziemy do centrum.
Może chodzić o ciebie.
- Nie, ja właśnie wjeżdżałem na swój podjazd. Mieszkamy z żoną w
Heights.
- Czyli jesteś żonaty?
- Pięć lat - odpowiedział ze smutkiem. - Dwoje dzieci. Dziewczynki.
Jedna ma cztery lata, druga półtora roku.
Nie znoszę tego. Tych opuszczonych ludzi.
- Tak mi przykro.
Popatrzył na mnie z tym wyrazem twarzy, tym, który mówi: widzisz
zmarłych, więc pewnie znasz wszystkie odpowiedzi". Tym, który miało
już tyle osób przed nim. Zaraz się bardzo rozczaruje.
- Będzie im ciężko, prawda? - zapytał, zaskakując mnie tokiem swoich
myśli.
- Tak, będzie im ciężko - odpowiedziałam szczerze. - Twoja żona
będzie krzyczeć, płakać i przejdzie depresję z piekła rodem. Potem
znajdzie w sobie siłę, o której nie wiedziała.
- Spojrzałam prosto na niego. - I będzie żyć. Dla dziewczynek - będzie
żyć.
To go chyba chwilowo usatysfakcjonowało. Skinął głową i zaczął
wyglądać przez okno. Resztę drogi do centrum przejechaliśmy w
milczeniu, co pozwoliło mi bez ograniczeń myśleć o moim kochanku ze
snów. Jeśli mam rację, to nazywa się Reyes. Nie mam pojęcia, czy Reyes
to imię, czy nazwisko, ani
skąd jest, ani gdzie teraz jest, ani w ogóle nic więcej o nim nie wiem.
Ale wiem, że nazywa się Reyes i że jest piękny. Niestety, jest też
niebezpieczny. Spotkałam go jeden jedyny raz lata temu, kiedy oboje
byliśmy nastolatkami. Nasze spotkanie wypełniały grozby, i napięcie, i
skóra, i jego usta tak blisko moich, że prawie poczułam jego smak.
Więcej go nie widziałam.
- To tu - powiedział Sussman, wyrywając mnie z zamyślenia.
Zauważył miejsce zdarzenia kilka przecznic dalej. Czerwono-niebieskie
światła falowały wzdłuż budynków, pulsowały w kruczoczarnym
poranku. Zbliżyliśmy się. Przenikliwy blask reflektorów rozstawionych
dla śledczych oświetlał pół ulicy. Wyglądało to, jakby w tym jednym
miejscu wzeszło słońce. Zauważyłam SUV-a wujka Boba i wjechałam na
parking koło pobliskiego hotelu.
Zanim wysiedliśmy, odwróciłam się do Sussmana:
- Słuchaj, nie widziałeś przypadkiem kogoś w moim mieszkaniu?
- Znaczy oprócz pana Wonga?
- No. Wiesz, może jakiegoś faceta?
- Nie. Był tam ktoś jeszcze?
- Nie, nieważne.
Wciąż nie wiedziałam, jak Reyes zrobił tę sztuczkę z prysznicem. Jeśli
nie dysponuję niebywałą umiejętnością spania na stojąco, to znaczy, że
on potrafi znacznie więcej, niż tylko wtargnąć do moich snów.
Kiedy wysiadłam - a Sussman tak jakby wypadł - rozejrzałam się za
wujkiem Bobem. Stał jakieś czterdzieści metrów dalej, reflektory
otaczały go niesamowitą poświatą, a on patrzył na mnie, jakby chciał
rzucić urok. Nawet nie jest Włochem. Nie jestem pewna, czy złe oko u
nie-Włocha jest w ogóle legalne.
Wujek Bob - Wubek, jak lubiłam na niego mówić (choć rzadko prosto
w oczy) - to brat mojego taty i detektyw w komisariacie policji w
Albuquerque. Wujkowi chyba przypadło w udziale dożywocie, bo mój
tata też był kiedyś policjantem, ale lata temu poszedł na emeryturę i kupił
bar na Central. Mój blok jest tuż za nim. Dorabiam sobie czasem,
pracując u niego w barze, dzięki czemu mam obecnie 3,7 pracy. Kiedy
mam klientów, jestem prywatnym detektywem; kiedy tata mnie po-
trzebuje - barmanką, a technicznie rzecz biorąc, jestem też zatrudniona
przez komisariat policji w Albuquerque. Na papierze jestem
konsultantką. Pewnie dlatego, że brzmi to poważnie. W rzeczywistości
jestem tajemnicą sukcesu wujka Boba, podobnie jak to było z moim tatą,
kiedy i on pracował w policji. Mój talent katapultował ich z awansu na
awans, aż obaj zostali detektywami. Zdumiewające, jak łatwo rozwikłać
zbrodnię, kiedy można spytać ofiarę, kto ją popełnił.
Te ostatnie 0,7 etatu płynęło z mojej znamienitej kariery kostuchy.
Zajmuje mi to wprawdzie sporo czasu, ale nigdy nie czerpię zysków z
tego aspektu mojego życia. W rezultacie wciąż nie zdecydowałam, czy
mam to uznać za pracę, czy nie.
Przeszliśmy pod policyjną taśmą dokładnie o piątej trzydzieści parę.
Wujek Bob był wściekły, lecz o dziwo, nie miał zawału.
- Jest prawie szósta - popukał w zegarek. To sobie popamiętam.
Miał na sobie ten sam brązowy garnitur co wczoraj, ale był ogolony,
wąsa miał przyczesanego i pachniał wodą koloń-ską ze środkowej półki.
Złapał mnie za podbródek i przekręcił moją twarz, żeby dobrze widzieć
sińce.
- Jest dużo bliżej piątej trzydzieści - nie zgodziłam się.
- Zadzwoniłem ponad godzinę temu. A ty musisz się nauczyć robić
uniki.
- Zadzwoniłeś o czwartej trzydzieści cztery - odparłam, odganiając
jego rękę. - Nie znoszę czwartej trzydzieści cztery. Moim zdaniem trzeba
zakazać czwartej trzydzieści cztery i zastąpić ją czymś rozsądniejszym,
na przykład dziewiątą dwanaście.
Wujek Bob westchnął przeciągle i strzelił z gumki, którą miał na
nadgarstku. Powiedział mi kiedyś, że to ćwiczenie z programu radzenia
sobie z gniewem, w którym uczestniczy, chociaż ja osobiście nie pojmuję,
w jaki sposób zadawanie sobie bólu miałoby pomóc panować nad
gniewem. Zawsze jednak jestem gotowa dopomóc opryskliwemu
krewnemu w potrzebie. Pochyliłam się w jego stronę.
- Mogę cię potraktować paralizatorem, jeśli to pomoże. Znowu
spojrzał na mnie krzywo, ale z uśmieszkiem, a to
mnie ucieszyło.
Najwyrazniej pracownik biura stanowego koronera już zrobił swoje,
mogliśmy więc wejść na teren zajścia. Po drodze ignorowałam
niezliczone spojrzenia, rzucane ukradkiem w moją stronę. Pozostali
policjanci nigdy nie pojęli, w jakiś sposób robię to, co robię, jak tak
szybko rozwiązuję sprawy, i patrzą na mnie nieufnie oraz podejrzliwie.
Pewnie nie ma czego mieć im za złe. Momencik. Owszem, jest.
Zauważyłam wtedy, że nad zwłokami stoi Garrett Swo-pes, znany
również jako upierdliwy jak wrzód na dupie detektyw policji, specjalista
od poszukiwania osób zaginionych. Przewróciłam oczami tak daleko w
głąb głowy, że prawie dostałam udaru. Nie żeby Garrett nie znał się na
swojej pracy. Uczył się u Franka M. Ahearna, który był prawdopodobnie
najsłynniejszym detektywem o tej specjalizacji na świecie. Z tego, co
słyszałam, dzięki szkoleniu pana Ahearna Garrett znalazłby Jimmyego
Hoffę, gdyby się postarał.
Nie był też przykry dla oka. Miał krótkie czarne włosy, szerokie
ramiona, skórę jak czekolada produkcji Majów i szare oczy, zdolne skraść
dziewczynie duszę, jeśli by się w nie wystarczająco długo powpatrywała.
Bogu dzięki, że mam zdolność koncentracji jak komar.
Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że tylko w połowie jest
Afroamerykaninem. jaśniejsza skóra i szare oczy dobitnie świadczyły o
mieszanej krwi. Nie wiedziałam tylko, czy ta druga połowa była anglo-,
czy latynoamerykańska. Tak czy owak, miał pewny chód i ładny uśmiech,
który zwracał uwagę, gdziekolwiek Garrett się udał. Więc nad wyglądem
zdecydowanie pracować nie musiał.
Nie, Garrett był wyborowym wrzodem na dupie z innych powodów.
Kiedy stanęłam w zasięgu światła, spojrzał na moje sińce na buzi i
uśmiechnął się złośliwie:
- Randka w ciemno?
Zrobiłam to coś, że drapiesz się po brwi i jednocześnie pokazujesz
komuś wała. Taka ze mnie multitaskerka. Garrett się tylko złośliwie
uśmiechnął. Znowu.
No dobra, to nie jego wina, że jest dupkiem. Lubił mnie, dopóki wujek
Bob w pijackim zamroczeniu nie wyznał mu naszego sekreciku.
Naturalnie Swopes nie uwierzył w ani jedno słowo. Bo kto by uwierzył?
To było mniej więcej miesiąc temu i nasza przyjazń poszybowała ze stanu
ledwie zipie" do poziomu nie istnieje". Zasadniczo zakwalifikował
mnie do wariatkowa. Wujka Boba też - bo wujek wierzył, że faktycznie
widuję zmarłych. Niektórym brakuje wyobrazni.
- Co ty tu robisz, Swopes? - spytałam, zdrowo poirytowana, że muszę
się z nim użerać.
- Myślałem, że to może któryś z moich poszukiwanych. -Ico?
- Nie. Chyba że ćpuny zaczęły nosić trzyczęściowe garnitury i
mokasynki marki Crisci za 1500 dolców.
- Szkoda. Pewnie dużo łatwiej pobrać honorarium, kiedy poszukiwany
nie żyje.
Garrett wzruszył ramionami, bo się w sumie zgadzał.
- Właściwie - powiedział wujek - to ja poprosiłem, żeby został, wiesz,
dodatkowa para oczu.
Robiłam, co w mojej mocy, by własnych oczu nie skierować na ciało -
z martwymi ludzmi sobie radzę, z martwymi ciałami nie aż tak - ale
spostrzegłam ruch i wbiłam wzrok właśnie tam.
- I jak, czujesz coś? - spytał wujek Bob (wciąż myśli, że jestem
jasnowidzką), ale mu nie odpowiedziałam, bo intensywnie wpatrywałam
się w martwego gościa w martwym ciele. Przesunęłam się w tamtą stronę
i trąciłam zwłoki stopą.
- Stary, co ty tu jeszcze robisz?
Trup spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczyma.
- Nie mogę ruszać nogami. Parsknęłam.
- Rękami też nie możesz ruszać, ani stopami, ani kurde powiekami.
Nie żyjesz.
- Jezusie - wycedził Garrett przez zęby.
- Słuchaj. - Stanęłam z nim twarzą w twarz. - Ty się baw swoimi
klockami, ja się pobawię swoimi. Kumasz?
-Żyję.
Odwróciłam się z powrotem.
- Kotku, nie żyjesz w takim samym stopniu jak moja cioteczna babka
Lillian, a uwierz, ta kobitka stabilnie się rozkłada.
- Nie. Żyję. Nie umarłem. Dlaczego nikt mnie nie reanimuje?
- Uhm, bo nie żyjesz?
Usłyszałam, jak Garrett mamrocze coś pod nosem, a potem odchodzi
sztywnym krokiem. Niewierzący to straszni histerycy.
- Dobra, skoro nie żyję, to jak z tobą rozmawiam? I czemu tak się
świecisz?
- Długa historia. Po prostu uwierz mi, kolego, nie żyjesz. Podszedł do
nas sierżant Dwight, nieskazitelny oraz oficjalny w swoim policyjnym
mundurze i z podgoloną głową.
- Pani Davidson, czy pani właśnie kopnęła to ciało?
- Na litość boską, nie umarłem! -Nie.
Sierżant Dwight spróbował swych sił w dziedzinie morderczych
spojrzeń. Ja starałam się nie popaść w chichot.
- Zajmę się tym, sierżancie - powiedział wujek Bob. Sierżant odwrócił
się do niego. Wpatrywali się w siebie przez bitą minutę, zanim się
odezwał:
- Może mi pan nie kontaminować miejsca zdarzenia swoimi
krewnymi?
- Pana miejsca zdarzenia? - zapytał wujek Bob. Żyłka w jego skroni
zaczęła pulsować. Przeszło mi przez myśl, czy nie strzelić mu z gumki na
ręce, ale wciąż miałam zastrzeżenia co do jej skuteczności.
- Hej, wujku - poklepałam go po ramieniu - chodzmy tam pogadać,
dobrze?
Nie czekając na odpowiedz, odwróciłam się i odeszłam w nadziei, że
wujek Bob pójdzie za mną. Poszedł. Przespacerowaliśmy się koło latarni
pod drzewo i przyjęliśmy nierzucające
się w oczy konwersacyjne pozycje. Rzuciłam uśmiech sierżantowi
Dwightowi Kmiotowi, który oscylował ponadto w stronę bycia mądralą.
Myślę, że zawarczał. Dobrze, że nie param się zadowalaniem ludzi.
- I? - zapytał wujek Bob, kiedy Garrett niechętnie do nas dołączył.
- Nie wiem. Nie chce opuścić swojego ciała.
- Że co? - Garrett przeczesał dłonią włosy. - Paradne. Zignorowałam
go i patrzyłam, jak Sussman podszedł do
trzeciej nieżyjącej osoby obecnej na miejscu - uderzającej blondynki
w ceglastoczerwonej garsonce. Biło od niej siłą i kobiecością. Od razu ją
polubiłam. Sussman podał jej rękę. Potem oboje odwrócili się i spojrzeli
na jedyną obecną na miejscu nieżyjącą osobę, która leżała w kałuży
własnej krwi.
- Chyba się znają.
- Kto? - spytał wujek, rozglądając się, jakby mógł ich zobaczyć.
- Zidentyfikowaliście tego gościa?
- No. - Wyłowił notes, przypominając mi, że muszę uderzyć do
papierniczego. Wszystkie moje notesiki były przepełnione. W rezultacie
zapisywałam istotne informacje na ręce, a potem je przypadkowo
zmywałam. - Jason Barber. Adwokat w kancelarii...
- Sussman, Ellery i Barber - powiedział Sussman w duecie z wujkiem
Bobem.
- Jesteś prawnikiem? - zapytałam go.
- Pewnie. A to moja partnerka, Elizabeth Ellery.
- Cześć, Elizabeth - powiedziałam, wyciągając do niej dłoń. Garrett
pomasował sobie nos między brwiami.
- Pani Davidson, Patrick mówi, że pani nas widzi.
-Ehe.
- Jak...?
- Długa historia. Ale na początek - powiedziałam, zawczasu
odpierając grad pytań - wyjaśnijmy sobie coś: wszyscy troje jesteście
partnerami w tej samej kancelarii i wszyscy troje dziś w nocy umarliście?
- Kto jeszcze dziś umarł? - spytał wujek Bob, przedzierając się przez
swój notes.
- Wszyscy troje zostaliśmy dzisiaj zamordowani - skorygował
Sussman. - Wszyscy dwa puknięcia w głowę z kalibru 9 milimetrów.
- Dwa puknięcia? - Elizabeth uniosła idealną brew. Uśmiechnął się z
zażenowaniem i spróbował pogrzebać stopą w ziemi.
- Słyszałem policjantów.
- Mam tu tylko dwa zabójstwa. Podniosłam oczy na wujka:
- Masz z nocy tylko dwa zabójstwa? Były trzy.
Garrett zamarł. Pewnie się zastanawiał, co knuję, skąd mogę wiedzieć
takie rzeczy, skoro to zupełnie niemożliwe, żebym widziała nieżywych
ludzi, więc to zupełnie niemożliwe, żeby nieżywi ludzie mówili mi, że nie
żyją. To po prostu niemożliwe.
Wujek Bob studiował swoje notatki.
- Mamy Patricka Sussmana, którego znalezli koło jego domu w
okolicy Mountain Run, i tego tutaj, Jasona Barbera.
- OK, z nami tutaj jest Patrick Sussman... Trzeci - powiedziałam,
szczerząc zęby do Sussmana - i Jason Barber. Ale on teraz praktykuje
wyparcie. - Zobaczyłam, jak koroner zapina torbę ze zwłokami.
- Pomocy! - Barber wrzeszczał i wiercił się jak robak na patelni. - Nie
mogę oddychać!
- Och, na litość boską - wyszeptałam głośno. - Mógłbyś w końcu
wstać?
- I? - spytał wujek Bob.
- Zginęła także Elizabeth Ellery - powiedziałam z niechęcią, bo stała
tuż obok. jakoś tak niezręcznie.
Garrett wpatrywał się teraz we mnie z nietajoną wrogością. Gniew to
powszechna emocjonalna odpowiedz na niewiarygodne zjawisko. Ale
szczerze mówiąc, pieprzyć go.
- Elizabeth Ellery? Nie mamy takiej. Elizabeth obserwowała Garretta.
- On jest chyba trochę zdenerwowany. Pokiwałam głową:
- Nie wierzy, że was widzę. Denerwuje go, że z wami rozmawiam.
- Szkoda. - Przekrzywiła głowę, by przyjrzeć się jego siedzeniu. -
Przyjemnie wygląda.
Zaśmiałam się cicho i dyskretnie przybiłyśmy piątkę, przez co Garrett
wyglądał jeszcze bardziej nieswojo.
- Wiesz, gdzie jest twoje ciało? - zapytałam ją.
- Tak. Chciałam odwiedzić siostrę koło Indian School i Chelwood.
Miałam prezent dla siostrzeńca. Nie byłam na jego urodzinach - dodała
smutno, jakby właśnie wtedy zdała sobie sprawę, że wszystkie kolejne
urodziny siostrzeńca też ją ominą. - Słyszałam, jak dzieci się bawią na
podwórku, i postanowiłam się zakraść, żeby im zrobić niespodziankę.
Tyle pamiętam.
- Więc ty też nie widziałaś, kto strzelał? Potrząsnęła głową.
- Słyszałaś coś? Skoro cię postrzelono, na pewno...
- Nie pamiętam.
- Użył tłumika - oznajmił Sussman. - Brzmiało to dziwnie, takie
przytłumione, jak gdyby trzasnęły drzwi.
- Strzelec użył urządzenia wytłumiającego - przekazałam wujkowi. - I
żadne z tej dwójki nie widziało, kto to był. Gdzie dokładnie jest twoje
ciało? - zapytałam Elizabeth. Kiedy mi powiedziała, powtórzyłam
wujkowi adres. - Jest z boku domu. Tam jest sporo krzaków, co może
wyjaśniać, dlaczego nikt jej jeszcze nie znalazł.
- Jak wygląda? - spytał wujek Bob.
- Uhm, rasa biała, jakieś 175 cm wzrostu - powiedziałam, obliczając
jej wzrost minus ośmiocentymetrowe obcasy.
- Dobra jesteś - powiedziała. Uśmiechnęłam się z wdzięcznością.
- Blond włosy, niebieskie oczy, delikatne znamię na prawej skroni.
- To chyba krew. - Wytarła skroń ze skrępowaniem.
- Och, przepraszam. Kolory bywają niewyrazne. - Wskazałam notes
wujka Boba uczynnie. - Nie ma znamienia. - Podniosłam na niego oczy: -
Prawdopodobnie będzie tam jedyną nieżywą w dizajnerskim kostiumie i
na szpilkach.
Garrett praktycznie na mnie zawarczał.
- Do ciężarówki - rozkazał przez zęby - i wez ze sobą tru-poszkę. - To
ostatnie powiedział sarkastycznie. Odwróciłam się do wujka Boba.
- Pozwolisz mu tak się do mnie zwracać?
- Ma fenomenalną skuteczność pojmań - wujek wzruszył ramionami.
- Dobra - powiedziałam z irytacją. Nie żebym nie dała rady
Garrettowi, po prostu chciałam sobie ponarzekać. Przed odjazdem
musiałam jeszcze załatwić sprawę z Barberem.
Kiedy Elizabeth, Sussman i ja podeszliśmy do karetki, koroner
rozmawiał z sierżantem Dwightem. Barber wychylał nos z torby na ciało.
- Stary, poważnie - musisz opuścić swoje ciało. Schizę przez ciebie łapię.
Podniósł się tylko na tyle, że zobaczyłam jego twarz.
- To moje ciało, cholera. Znam prawo, a posiadanie to jest jego
dziewięć dziesiątych. A ty - rzekł, pokazując mnie palcem - nie masz nas
czasem wspierać? Pomagać nam w trudnych chwilach? Nie tym się
zajmujesz?
- Jak się da, to nie.
- Cóż, cztery słowa: wtórny zespół stresu pourazowego - powiedział
oskarżycielsko. Odwróciłam się do Sussmana i westchęłam:
- Nikt nie rozumie, że nie rozumiem jego sytuacji. Możesz mu proszę
przemówić do rozsądku?
Garrett stał obok swojej półciężarówki, sfrustrowany, że nie
pobiegłam za nim jak lizusowaty szczeniaczek.
- Davidson! - wrzasnął nad maską.
- Swopes! - odwrzasnęłam, wykpiwając długą tradycję zwracania się
do towarzyszy po nazwisku. Spojrzałam na moich prawników. -
Spotkajmy się pózniej w moim biurze.
Sussman pokiwał głową i popatrzył krzywo na pana Wcale Nie Jestem
Mątwy Jak Pień. Elizabeth podeszła ze mną do półciężarówki Garretta.
- Mogę usiąść przy ciachu?
Zaszczyciłam ją moim najszerszym uśmiechem.
- Jest cały twój.
Rozdzial 3
Nigdy niejmkaj do śmierci bram.
Zadzwoń dzwonkiem i wiej. Strasznie tego nie znosi.
T-SHIRT
Garrett przełamał zimny okład żelowy, potrząsnął nim i mi go rzucił,
skręcając gwałtownie w Central.
- Masz wykoślawioną twarz.
- Miałam nadzieję, że nikt nie zauważy. - Mrugnęłam okiem do
Elizabeth, która siedziała między nami - o czym nie poinformowałam
Garretta. Na pewne rzeczy lepiej spuścić zasłonę milczenia.
Garrett spojrzał na mnie z irytacją.
- Myślałaś, że nikt nie zauważy? Ty tak w sumie żyjesz we własnym
zjebanym świecie, co nie?
- Cholera - powiedziała Elizabeth - nie szczypie się.
- Ty mnie tak w sumie irytujesz, a zatem możesz mnie pocałować w
dupę - powiedziałam. Do Garretta, nie do Elizabeth.
Takie imię i nazwisko jak Charley Davidson rodzi pewną
odpowiedzialność. Nie znosi oporu. Nie daje sobie w kaszę dmuchać. I
wywiera na klientach wrażenie, jak gdyby mnie
już znali. Trochę tak, jakbym nazywała się Martha Washington albo
Ted Bundy.
Spojrzałam w lusterko na radiowóz, który jechał za nami pod adres,
gdzie zdaniem detektywa Roberta Davidsona, który bazuje na
anonimowej informacji, może znajdować się kolejna ofiara. Wujek Bob
dostawał dużo anonimowych informacji. Garrett zaczynał się w tym
orientować.
- Więc to ty jesteś jego wszechmocnym anonimowym informatorem?
Sapnęłam.
- Całujesz mamę tą plugawą buzią? Chociaż to o wszechmocy mi się
podoba. - Gdy Garrett tylko spojrzał na mnie krzywo, odparłam: - Tak. To
ja jestem jego anonimowym informatorem. Od piątego roku życia.
Jego twarz przybrała wyraz niedowierzania.
- Wujek brał cię na miejsca zdarzenia, jak miałaś pięć lat?
- Nie bądz śmieszny. Wujek Bob nigdy tak nie robił. Nie musiał. Mój
tata mnie zabierał. - Kiedy Garrettowi opadła szczęka, zaśmiałam się
cicho. - Żartuję. Nie potrzebowałam jezdzić na miejsca zdarzenia. Ofiary
zawsze do mnie trafiały bez pomocy. Podobno jestem światła.
Odwrócił się i patrzył, jak wschód słońca maluje niebo nad Nowym
Meksykiem w odcienie różu i pomarańczy.
- Nie gniewaj się, ale nie uwierzę.
- Uhm, owszem, pogniewam się.
- OK - powiedział ze zniecierpliwieniem. - Jeśli to prawda, powiedz
mi, co moja mama miała na sobie na swoim pogrzebie.
Świetnie. Jeden z tych.
- Słuchaj, twoja mama najprawdopodobniej poszła dokąd inąd. Wiesz,
w stronę światła - skwitowałam, machając
palcami, aby mu to zademonstrować. - Prawie wszyscy tak robią. A ja
nie mam tajnej maszyny deszyfrującej, która by obsługiwała tamten
wymiar rzeczywistości. Moja uniwersalna wejściówka straciła ważność
lata temu.
- Jak dobrze się składa - parsknął.
- Swopes - powiedziałam, zbierając się na odwagę, by wreszcie
przyłożyć kompres do policzka. Ból przeszył moją twarz, oparłam głowę
na zagłówku i zamknęłam oczy. - Nie ma sprawy. To nie twoja wina, że
jesteś dupkiem. Już dawno się nauczyłam nie mówić ludziom prawdy.
Wujek Bob niepotrzebnie się odzywał. - Zamilkłam na chwilę, czekając
na odpowiedz. Kiedy jej nie otrzymałam, ciągnęłam dalej. - Wszyscy
trochę wiemy o tym, jak wszechświat działa. A kiedy pojawia się ktoś,
kto podaje w wątpliwość tę naszą wiedzę, nie umiemy sobie z tym radzić.
Nie mamy do tego oprogramowania. Trudno jest kwestionować
wszystko, co uważałeś za prawdę. Więc, jak mówię, to nie twoja wina.
Możesz mi wierzyć albo nie, ale cokolwiek wybierzesz, to ty będziesz
musiał sobie poradzić z tym, co z tego wynika. Więc podejmij decyzję
rozważnie, pasikoniku - dodałam, uśmiechając się niespuchniętą częścią
twarzy.
Kiedy mi po swojemu nie odszczekał, otworzyłam oczy i zobaczyłam,
że mierzy mnie wzrokiem. Przez Elizabeth, ale jednak... Staliśmy na
czerwonym, a on w tym czasie analizował mnie swoimi
superdetektywistycznymi zmysłami. Jego szare oczy, uderzające w
ciemnej twarzy, lśniły ciekawością.
- Zielone - powiedziałam, żeby wybić go z koncentracji. Mrugnął i
wcisnął gaz.
- Chyba cię lubi - rzekła Elizabeth. Nie powiedziałam Garrettowi, że
ona tu siedzi, rzuciłam jej więc tylko skróconą wersję mojego
morderczego spojrzenia. Zaśmiała się cicho.
Zdążyliśmy przejechać parę przecznic, zanim Garrett zadał pytanie za
tysiąc dolarów:
- Kto cię pobił?
- A nie mówiłam? - powiedziała Elizabeth. Zazgrzytałam zębami i
wzdrygnęłam się, przesuwając kompres niżej.
- Pracowałam nad sprawą.
- Sprawa cię pobiła? - W tym pytaniu usłyszałam ślad dawnego
Garretta, nie-dupka.
- Nie, pobił mnie mąż sprawy. Dotrzymywałam mu towarzystwa,
kiedy sprawa wsiadała do samolotu do Mexico City.
- Nie mów mi, że wplątałaś się w przemoc domową. -OK.
- Wplątałaś się, prawda? -No.
- Szlag, Davidson, niczego się ode mnie nie nauczyłaś? Teraz to ja
spojrzałam z niedowierzaniem.
- Stary, to ty mnie nauczyłeś tego, czego nauczył cię Frank Ahearn: o
tym, jak uczyć ludzi znikać. Myślałeś, że po co mi te informacje?
- Nie po to, żebyś pakowała się w sprawy rodzinne.
- Mam same sprawy rodzinne. Myślisz, że prywatni detektywi co
robią?
Rzecz jasna, też miał licencję detektywa i mógł prowadzić
dochodzenie do upojenia, ale skupiał się na uciekinierach. Odzyskiwanie
zobowiązań finansowych popłaca, jeśli ktoś jest w tym tak dobry, jak on.
I właściwie to musiałam się tu z nim zgodzić. Sytuacja mnie zupełnie
przerosła. Ale skończyła się dobrze.
Sprawa, znana też jako Rosalie Herschel, dostała mój numer od
znajomego znajomej i pewnej nocy zadzwoniła,
prosząc, bym przyjechała do Sack-N-Save na Westside. To wszystko
przypominało opowieść płaszcza i szpady. Żeby wydostać się z domu,
powiedziała mężowi, że idzie po mleko, i spotkałyśmy się w ciemnym
kącie parkingu przy Sack-N-Save. Zaniepokoiło mnie, że musiała
wymyślać wymówkę, żeby w ogóle wyjść z domu. Trzeba było wtedy
nawiać, ale ona była taka zdesperowana i przerażona, zmęczona tym, że
mąż mści się na niej, bo sam jest modelowym frajerem. Nie mogłam jej
odmówić. Obecny wygląd mojej twarzy nie może się równać ze śliwą,
jaką miała, gdy się spotkałyśmy pierwszy raz. Wiedziała - i ja w to też
uwierzyłam - że gdyby sama próbowała zostawić męża, nie dożyłaby
kolejnych urodzin.
Pochodziła z Meksyku i miała tam krewnych, postanowiłyśmy więc,
że spotka się ze swoją ciocią w Mexico City. Stamtąd obie miały pojechać
na południe z aktem własności i taką ilością pieniędzy, by starczyło na
otwarcie małego zajazdu na plaży w pobliżu wioski jej dziadków. Rosie
mówiła, że mąż nigdy nie spotkał jej meksykańskich krewnych. Szanse
na znalezienie właściwych Gutierrezów w Mexico City miał marne. Ale
na wszelki wypadek obie dostały nowe papiery. To była przygoda sama w
sobie.
W międzyczasie wysłałam panu Herschelowi anonimowego SMS-a,
udając wielbicielkę i zapraszając na drinka w barze na Westside. Chociaż
czułabym się dużo bezpieczniej w barze mojego taty - i gorąco pragnęłam
tego poczucia bezpieczeństwa - nie mogłam ryzykować, że ktoś wypali z
moim prawdziwym imieniem. Odwiozłam więc Rosie na lotnisko i prze-
jechałam Rio Grande. Rosie musiała parę godzin czekać na odlot
samolotu, ale miałam plan, jak zająć Herschela na całą noc.
Sprowokowałam go, by mnie uderzył, i złożyłam skargę
na policji. Nie żeby to było łatwe. Musiałam flirtować jak lisica z
cieczką, a potem zastopować wszystko tak, żeby się poczuł, jakbym dała
mu po twarzy. I naturalnie ktoś taki jak Herschel poczuł się bardzo
urażony, że się go zwodzi. Jeszcze parę zniewag na temat małych
penisów, poniżający chichot - i pofrunęły ciosy.
Mogłam wprawdzie spić go na umór, a potem porzucić w ciemnej
alejce, ale nie mogłam ryzykować, że odkryje nieobecność Rosie jeszcze
tej samej nocy. Musiał spędzić jedną noc w areszcie. A teraz Rosie jest na
drodze do szacownej kariery gospodyni zajazdu.
- To tu - rzekła Elizabeth.
- O, to tutaj - przekazałam wiadomość Garrettowi. - Ten dom na rogu?
Skinęła głową.
I była dokładnie tam, gdzie mówiła, że będzie. Najpierw zobaczyłam
buty, czerwone, eleganckie i drogie. Porównałam je z butami zmarłej
Elizabeth - pasowały idealnie. Mnie to wystarczyło. Powędrowałam w
stronę werandy i przysiadłam, podczas gdy Garrett i policjant zgłaszali
znalezienie ciała.
Kiedy czyniłam sobie wyrzuty, że nie dokonuję oględzin zwłok i
miejsca zdarzenia, jak przystało na prawdziwego prywatnego detektywa,
kątem oka dostrzegłam rozmazany kształt. To nie był taki zwykły
rozmazany kształt, jakie wszyscy widzą. Ten był ciemniejszy, bardziej...
solidny.
Spojrzałam w bok najszybciej, jak mogłam, ale go przegapiłam.
Znowu. To się ostatnio działo często. Ciemne rozmazane kształty na
skraju pola widzenia. Myślałam sobie, że albo Superman umarł i śmiga
po kraju z prędkością światła - bo zwykli zmarli nie poruszają się tak
szybko, oni pojawiają się
znikąd i tak samo nagle znikają - albo mam mnóstwo tych
mikrowylewów, co to kiedyś doprowadzą do poważnego i tragicznego w
skutkach krwotoku śródmózgowego.
Totalnie muszę sobie sprawdzić cholesterol.
Oczywiście, jest też inna możliwość. Której nie chcę brać pod uwagę.
Ale która by dużo wyjaśniła.
Nigdy nie bałam się nieznanego, jak inni ludzie się boją. Ciemności,
potworów ani beboka. Pewnie gdybym się ich bała, kiepska byłaby ze
mnie kostucha. Ale coś lub ktoś mnie śledzi. Od tygodni próbuję sobie
wmówić, że sobie to uroiłam. Ale w całym życiu widziałam tylko jedno,
co porusza się tak szybko. I to jest jedyna istota na ziemi i w zaświatach,
która mnie przeraża.
Nigdy nie udało mi się zrozumieć przyczyn mojego nienaturalnego
strachu, bo ten byt nigdy mnie nie skrzywdził. Gwoli prawdy, wiele razy
uratował mi życie. Ocalił mnie, gdy byłam dzieckiem i prawie porwał
mnie pedofil na zwolnieniu warunkowym. Ocalił mnie, gdy Owen
Vaughn próbował mnie przejechać chevroletem suburbanem swojego
taty. Ocalił mnie, gdy na studiach ktoś mnie śledził i w końcu zaatakował.
W owym czasie nie traktowałam tego stalkingu specjalnie poważnie.
Dopiero kiedy ta istota się pojawiła, zrozumiałam - niemal za pózno - że
mojemu życiu groziło niebezpieczeństwo.
Więc myślałby kto, że będę bardziej wdzięczna. Ale nie chodziło
tylko o to, że to stworzenie uratowało mi życie. Chodziło o sposób, w jaki
to zrobiło. To trochę niepokojące, jak ktoś potrafi przerwać komuś rdzeń
kręgowy w pół, nie zostawiając żadnych widocznych śladów.
A w liceum, kiedy inne nastolatki desperacko próbowały odkryć, kim
są, znalezć swoje miejsce w świecie, stwór powiedział mi, kim jestem.
Kiedy nakładałam błyszczyk w damskiej
łazience, wyszeptał mi do ucha, jaką rolę będę w życiu pełnić; słowa,
których nigdy wcześniej nie słyszałam, słowa, które zawisły w powietrzu
i czekały, aż zrobię wdech i zaakceptuję, kim jestem, czym mam się stać.
Dziewczęta trzepotały wokół mnie, zerkając do lustra, a ja widziałam
tylko jego, jak nade mną stoi, ogromna, okryta płaszczem figura,
napierając na mnie jak dusząca próżnia.
Stałam tam przez bite piętnaście minut po wyjściu pozostałych
dziewcząt, po jego wyjściu, prawie nie oddychając, bez ruchu, aż pani
Worthy mnie nakryła i posłała do dyrektora za wagary.
Był po prostu ciemny i straszny. Pojawiał się w moim życiu od czasu
do czasu, by przekazać mi jakąś smakowitą mądrość z zaświatów i
wystraszyć mnie do nieprzytomności. Potem znikał, a ja cała się trzęsłam
po jego odwiedzinach. Ja przynajmniej jestem światłą i lśniącą kostuchą.
On był mroczny i niebezpieczny, a śmierć zdawała się unosić wokół
niego jak dym nad suchym lodem. Jako dziecko postanowiłam go nazwać
jakoś normalnie, niegroznie, ale Puszek niespecjalnie pasował. W końcu
ochrzciłam go Wielki Zły.
- Pani Davidson. - Elizabeth usiadła przy mnie. Zamrugałam oczami i
rozejrzałam się.
- Widziałaś tu kogoś?
Ona również obrzuciła okolicę wzrokiem.
- Chyba nie.
- Rozmazany kształt? Taki ciemny i... rozmazany?
- Uhm, nie.
- OK, przepraszam. Co tam?
- Moje siostrzenice i siostrzeniec nie mogą zobaczyć mojego ciała.
Leżę zaraz pod ich oknem.
Też o tym pomyślałam.
- Masz rację - rzekłam. - Może powiemy twojej siostrze.
Skinęła głową ze smutkiem. Zawołałam Garretta i ustaliliśmy, że
razem z policjantem zadzwonimy do drzwi i przekażemy wiadomość
siostrze Elizabeth. Może Elizabeth pomoże mi dobrać słowa. Jej
obecność może nam to wszystko ułatwić. Tak przynajmniej myślałam.
Godzinę pózniej siedziałam w SUV-ie wujka i oddychałam z pomocą
papierowej torebki.
- Trzeba było na mnie poczekać - poradził bardzo pomocnie.
Nigdy więcej. Najwyrazniej na świecie są rodzeństwa, które się lubią.
Kto by pomyślał? Kobieta przeszła w moich ramionach załamanie
nerwowe. Najbardziej się chyba przejęła tym, że Elizabeth całą noc
przeleżała pod jej domem, a ona nic o tym nie wiedziała. Możliwe, że
trzeba było to przemilczeć. Z rozczochranymi od snu włosami,
wyglądając jak skrzyżowanie disco z narkomanką, kobieta schwyciła
mnie za ręce, aż jej paznokcie wbiły mi się w skórę, i cała się trzęsła, bo
nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Potem upadła na podłogę z
płaczem. Zdecydowanie załamanie nerwowe.
yle się porobiło, kiedy ja też upadłam na podłogę i płakałam razem z
nią. Z umarłymi sobie radzę. Im już najczęściej nie grozi histeria. Ale tu
chodzi o ludzi, którzy zostają. To trudne. Długo się obejmowałyśmy,
zanim przybył wujek Bob i mnie od niej odciągnął. Szwagier Elizabeth
przygotował dzieci, razem wyszli i pojechali do babci. Ogólnie bardzo
kochająca rodzina.
- Spokojnie - powiedział wujek, kiedy dyszałam do torebki. - Jeśli
zaczniesz się dusić i zemdlejesz, ja cię łapał nie będę. Nadwerężyłem
sobie bark przy golfie parę dni temu.
Moja rodzina jest taka troskliwa. Próbowałam oddychać wolniej, ale
cały czas myślałam o tej biednej kobiecie, która straciła siostrę, najlepszą
przyjaciółkę, towarzyszkę. Co ona teraz pocznie? Jak będzie żyć? Skąd
wezmie siłę, by to przetrwać? Znowu zaczęłam płakać. Wujek Bob się
poddał i zostawił mnie w SUV-ie.
- Nic jej nie będzie, kotku.
Spojrzałam w lusterku na Elizabeth i pociągnęłam nosem.
- Twarda jest - dodała. Widziałam, że jest wstrząśnięta, a ja
prawdopodobnie nie byłam pomocna. Pociągnęłam nosem drugi raz.
- Przepraszam. Nie powinnam była tam iść.
- Nie, jestem wdzięczna, że to ty byłaś z moją siostrą, a nie paru
gliniarzy. Faceci czasem po prostu nie rozumieją.
Spojrzałam na Garretta, który rozmawiał z wujkiem. Potrząsnął głową
i zmierzył mnie spojrzeniem bez wyrazu.
- No, chyba nie rozumieją.
***
Musiałam się zwijać - i to już - ale Elizabeth chciała iść do matki i
zobaczyć, jak sprawy stoją. Umówiłyśmy się na spotkanie u mnie w
biurze, a ja poprosiłam jakiegoś policjanta, żeby mnie podwiózł do
mojego jeepa.
Wyciszyłam się po drodze. Ludzie właśnie szli do pracy. Słońce wciąż
unosiło się tuż nad horyzontem i delikatnie rozświetlało rześki poranek,
dając Albuquerque nadzieję, że można zacząć od początku. Minęliśmy
domy w stylu puebla ze schludnymi trawnikami, które ustąpiły miejsca
dzielnicy biznesowej, gdzie stare i nowe budynki pokrywały każdy
centymetr kwadratowy.
- Lepiej się pani czuje, pani Davidson?
Podniosłam oczy na funkcjonariusza Tafta. To jeden z tych młodych
policjantów, co to próbują wejść w łaski mojego wujka, więc zgodził się
mnie podwiezć w nadziei, że przyspieszy to jego karierę. Ciekawe, czy
wie, że z tyłu mu siedzi nieżyjące dziecko. Pewnie nie.
- Dziękuję, lepiej.
Uśmiechnął się. Zadał obowiązkowe pytanie, więc teraz może mnie
ignorować.
Normalnie mi nie przeszkadza, jak ktoś mnie ignoruje, ale chciałam
go zapytać o drobną blondyneczkę, na oko dziewięcioletnią, która
patrzyła w niego, jakby właśnie uratował świat przed całkowitym
zniszczeniem. Ale takie podpytywanie wymaga taktu. Zręczności.
Subtelności.
- To tobie ostatnio umarła w radiowozie mała dziewczynka?
- Mnie? - spytał z zaskoczeniem. - Nie. Przynajmniej mam nadzieję,
że nie - zaśmiał się.
- Aha, to dobrze.
Poruszył się nieswojo, myśląc nad tym, co powiedziałam.
- Nie słyszałem o tym. Czy ktoś...?
- Och, wiesz, to tylko pogłoski. - Funkcjonariusz Taft
prawdopodobnie się o mnie nasłuchał od innych dzieci z podwórka. Na
przerwie okropnie się plotkuje. A on ewidentnie chciał ograniczyć
rozmowę do minimum. Poniosła mnie jednak ciekawość. - A czy jakaś
mała dziewczynka w twoim otoczeniu niedawno zmarła? Blondynka?
Teraz to się we mnie wpatrywał, jakbym się śliniła i miała zeza. Na
wszelki wypadek wytarłam opuchniętą część ust.
- Nie. - Zastanowił się chwilę. - Chociaż siedem miesięcy temu taka
młoda blondynka zmarła na miejscu zdarzenia.
Robiłem jej sztuczne oddychanie, ale było za pózno. Ciężka sprawa.
- Na pewno. Przykro mi. Dziewczynka westchnęła.
- Czyż on nie jest najcudowniejszy? Parsknęłam.
- Co? - spytał Taft.
- Och, nic. Myślę sobie tylko, że to byłoby bardzo trudne.
- Słuchaj, suko.
Wysiłkiem całego mego jestestwa nie wytrzeszczyłam oczu w
odpowiedzi. To po prostu dziwnie wygląda z punktu widzenia żywych,
kiedy reagujesz na coś, czego oni nie widzą ani nie słyszą. Odwróciłam
się do powoli dziewczynki, udając wyjątkowe zainteresowanie
krajobrazem za nami, i uniosłam brwi pytająco.
- On nie jest dla ciebie, jasne - powiedziała zza drucianej bariery.
- Ehe - wyszeptałam. Funkcjonariusz Taft popatrzył na mnie. - To
piękna okolica.
- No, tak.
- Wydrapię ci gały z tej paskudnej głowy. Paskudnej? Koniec. Pora
pobawić się w telefon.
- Och - powiedziałam, grzebiąc w torbie - telefon mi chyba wibruje. -
Otworzyłam komórkę. - Halo?
- Na twoim miejscu darowałabym sobie ten brokat. Nie pomaga.
- Nie używam brokatu...
- I lepiej przestań się na niego gapić. Zasługuje na kogoś dużo
ładniejszego.
- Słuchaj, złotko - powiedziałam, ponownie zmieniając pozycję, by
podziwiać krajobraz za nami. Miałam nadzieję,
że nie wyglądam, jakbym gadała z nieboszczką na tylnym siedzeniu i
tylko udaję, że rozmawiam przez telefon. - Mam własny niemożliwy
związek z gościem, którego nie mogę tak naprawdę mieć, kapujesz?
Wbiła zaciśnięte pięści w piżamę na biodrach i spojrzała na mnie
nienawistnie.
- Tak tylko mówię, suko.
- Przestańże tak do mnie mówić, ty mała... - Zauważyłam, że
funkcjonariusz Taft przybrał zmartwiony wyraz twarzy i zmarszczył
brwi. - Problemy w związku - powiedziałam, wzruszając ramionami.
Oczywiście, numer z komórką działał najlepiej, gdy dzwonek był
wyciszony. Akurat kiedy udawałam, że próbuję wytłumaczyć zupełnie
innej osobie, iż kiedy czasem widzi jasne światło, powinna iść w tamtą
stronę, mój telefon rozbrzmiał piątą symfonią Beethovena, co znaczy, że
dzwonił wujek Bob. Komórka prawie wypadła mi z ręki i uśmiechnęłam
się do Tafta. - Musiało mnie rozłączyć. - Nie śmiałam komentować faktu,
że chwilkę temu telefon był rzekomo w trybie wibracji.
Poltergeistka na tylnym siedzeniu zawyła złośliwym śmiechem. Skąd
u diabła się ten dzieciak wziął? Wtedy do mnie dotarło. Może faktycznie
przyszła od diabła.
- Halo - powiedziałam.
- Chcesz, żebym szła w stronę światła, bo chcesz wtedy zrobić ruch -
powiedziało Diablątko.
- Wcale tego nie chcę!
- OK - odpowiedział wujek Bob z nutą wahania i niepokoju w głosie -
nie będę już do ciebie mówił Cześć, dzieciak".
- Przepraszam, wujku, myślałam, że to kto inny.
- Często mnie biorą za Toma Sellecka. Taft się ożywił.
- Twój wujek czegoś potrzebuje? Kawy? Latte? Podlizywanie się jest
takie niemęskie.
- Potrzebuje kogoś, kto urodzi jego nieślubne dziecko, jeśli cię to
interesuje.
Taft zacisnął usta i wbił wzrok w drogę.
OK, przyznaję, to było niegrzeczne. Demon na tylnym siedzeniu też
tak pomyślał. Zamachnęła się na mnie. Roześmiałam się, gdy niby
przypadkiem upuściłam mój wiśniowy błyszczyk, schyliłam się po niego
i dzięki temu uniknęłam jej pięści.
- Czyli da się zrobić - powiedział wujek Bob.
- O, tak. O dziewiątej u mnie w biurze. Jasne. Wpadnę tylko do
mieszkania coś zjeść i zaraz tam będę.
- Dzięki, dzieciak. Wszystko w porządku?
- U mnie? Zawsze - powiedziałam, akurat jak złotowłosy demon rzucił
się na mnie z impetem. Wypadła z auta gdzieś między Carlisle i San
Mateo. - Ale muszę powiedzieć, wujku, że niedawno dotarłam do
niepodważalnych dowodów, które wyjaśniają, dlaczego niektóre gatunki
zwierząt jedzą swoje młode.
Rozdzial 4
Uwielbiam dzieci, ale calego chyba nie zjem.
NAKLEJKA NA ZDERZAKU
Martwiłam się, że Diablątko pójdzie za mną do domu i dopiero
zacznie się rozkręcać, więc zanim wsiadłam do Misery i zwinęłam się do
mieszkania, upewniłam się, że nie ma jej w zasięgu wzroku. Na wszelki
jednak wypadek jak tylko wpadłam do siebie, rzuciłam powitanie panu
Wongowi i przetrząsnęłam moją szafkę RTV w poszukiwaniu zestawu do
egzor-cyzmów. Trzymałam go w szafce RTV, bo egzorcyzmy to taka
rozrywka, że radio i telewizja się mogą schować.
Nie, tak naprawdę nie potrafię przeprowadzić egzorcy-zmu - mimo
mojego korzystnego statusu kostuchy. Mogę tylko pomóc zmarłym
zrozumieć, dlaczego wciąż są na ziemi, a potem zwabić ich do innego
wymiaru. Nie mogę ich zmusić, by przeszli. Tak mi się przynajmniej
wydaje. Nigdy nie próbowałam. Mogę ich jednak przechytrzyć. Parę
świeczek, zaimprowizowany śpiew rytualny i - voila - egzorcyzm du
jour. Zmarli stale się na to nabierają i przechodzą do innego wymiaru
choćby wbrew sobie. Poza panem Habershamem
z końca korytarza. Ten tylko rechotał, kiedy próbowałam go
wyegzorcyzmować. Stary pierdziel.
Pomimo pana Habershama - i w sumie pana Wonga - uwielbiam tu
mieszkać. Mój budynek, Causeway, nie tylko stoi zaraz za barem mojego
taty, czyli za moim biurem, lecz także jest swego rodzaju lokalną atrakcją
turystyczną.
Mieszkałam tu trzy lata z niedużym hakiem, ale kiedy byłam mała - za
mała, by wiedzieć, że istnieje zło - ten stary budynek niezamierzenie
zapadł mi w pamięć. Potem, kiedy tata kupił bar, wyszłam na parking i
zobaczyłam ów blok pierwszy raz po upływie ponad dziesięciu lat.
Stałam jak zaklęta, wpatrując się w skomplikowane, jakby
średniowieczne płaskorzezby wzdłuż portalu - rzadkość w Albuquerque -
i przetoczyła się przeze mnie lawina mrocznych, bolesnych wspomnień.
Kłuły mnie one w sercu i zapierały dech w piersi. Od tamtej pory miałam
obsesję na punkcie tego budynku.
Mieliśmy wspólną przeszłość - przerażającą, koszmarną przeszłość z
udziałem gwałciciela na zwolnieniu warunkowym, który szukał okazji.
Może miałam poczucie, iż przez to, że tu mieszkam, stawiam czoło
swoim demonom. Naturalnie to się najlepiej udaje, jeżeli demony nie
wpadają z wizytą.
Włączyłam ekspres do kawy i poszłam do łazienki sprawdzić, czy
oczy mam tak spuchnięte jak szczękę. Akanie jak gwiazda filmowa na
odwyku nie wpływa korzystnie na urodę. Szybko jednak zdałam sobie
sprawę, że czerwona opuchlizna podkreśla złoto moich oczu. Fajnie.
Włączyłam gorącą wodę na maksa i odczekałam obowiązkowe dziesięć
minut, zanim faktycznie zrobiła się gorąca.
A mówią, że w Nowym Meksyku są niedobory wody. Nie według
gościa, który wynajmuje mi mieszkanie.
Właśnie wtedy usłyszałam, jak Cookie, moja sąsiadka łamane przez
przyjaciółka łamane przez sekretarka, wpada do mojego mieszkania z
kubkiem kawy w ręku. Cookie bardzo przypomina Kramera z Seinfelda,
tylko nie jest taka nerwowa. Jest jak Kramer, gdyby Kramer zażywał
Prozac. A wiedziałam, że ma kawę w ręce, bo ona zawsze ma kawę w
ręce. Myślę, że ciężko byłoby jej składać zdania bez kawy.
- Kotku, jestem w domu! - zawyła z kuchni. Tak, miała kawę.
- Ja też! - dodał inny głos, delikatny i rozchichotany. Poznałam
Cookie, kiedy wprowadziłam się do Causeway.
Sama też się właśnie wprowadziła, po - jak to określiła - prze-sranym
rozwodzie. Od razu się zaprzyjazniłyśmy. Cookie ma córkę, Amber, więc
występują w pakiecie dwie w cenie jednej. Choć Cookie i ja z miejsca się
polubiłyśmy, o dzieciaka trochę się martwiłam. Nie przepadam za
stworzeniami, co to mają metr wzrostu i potrafią wymienić wszystkie
moje wady w trzydzieści sekund. Dla jasności - właśnie że umiem czytać,
nie ruszając ustami. Postanowiłam jednak, że zdobędę względy Amber za
wszelką cenę. Jedna partyjka w minigolfa i zupełnie mnie urobiła.
- Zaraz wyjdę - powiedziałam z łazienki. Pani Lowenstein z drugiego
końca korytarza musi robić pranie, bo woda szybciutko osiągnęła swoje
zwyczajowe dwa tysiące stopni. Otoczyła mnie para, kiedy obmywałam
twarz. Potem spojrzałam w lustro - i znowu się poddałam. Dzięki Bogu
Gość ze Snów mnie teraz nie widzi. Delikatnie poklepałam się ręcznikiem
po oczach. I zrobiłam krok wstecz, widząc słowo lśniące na
zaparowanym lustrze.
Holenderka.
Zaparło mi dech w piersi. Holenderka. Nie uroiłam sobie tego. Gość
ze Snów, znany także jako Reyes, znany także jako Bóg Fantazji i
Wszystkiego Zmysłowego, naprawdę pod prysznicem powiedział do
mnie Holenderko". Kto inny może to być?
Rozejrzałam się po łazience. Nic. Wytężyłam uszy, ale usłyszałam
tylko, jak Cookie hałasuje w kuchni.
- Reyes? - zajrzałam za zasłonkę prysznica. - Reyes, jesteś tu?
- Potrzebny ci nowy ekspres - zawołała do mnie Cookie. - Ten pracuje
strasznie wolno.
Z westchnieniem zrezygnowałam z poszukiwań i przebiegłam
palcami po literach na lustrze. Dłoń mi drżała. Cofnęłam ją gwałtownie,
jeszcze raz obrzuciłam wzrokiem pomieszczenie i wyszłam z łazienki,
nastawiając się psychicznie na ochy" i achy", jakie wywoła widok
mojej twarzy.
- Co u diabła w Hadesie na litość... - Cookie odstawiła kubek.
Podniosła go z powrotem i zaczęła od początku. - Co się stało?
- Och! - Amber jęknęła śpiewnie i podbiegła, by lepiej widzieć.
Wpatrywała się w mój policzek i brodę szeroko otwartymi, błękitnymi
oczami. Wyglądała jak wróżka bez skrzydełek, każdy jej krok zapowiadał
przyszły wdzięk. Miała ciemne, splątane włosy do pasa i usta w idealnym
kształcie.
Zaśmiałam się, gdy z ciekawości zmarszczyła brwi.
- Nie powinnaś być w szkole?
- Zawiezie mnie dzisiaj mama Fiony. Jedziemy na wycieczkę do zoo,
a mama Fiony jedzie z nami jako opiekunka, więc powiedziała pani
Gonzalez, że dołączymy do nich na miejscu. To boli?
-No.
-Oddałaś?
- Nie. Byłam nieprzytomna.
- Nie ma mowy!
- Mowa.
Cookie odepchnęła córkę i sama przyjrzała się mojej brodzie.
- Lekarz to widział?
- No, taki jeden lekarz siedział w barze w kącie i robił do mnie słodkie
oczy.
Amber zachichotała. Cookie zacisnęła usta.
- Pytam, czy byłaś z tym u lekarza.
- Nie, ale łysiejący, choć dziwnie atrakcyjny ratownik z karetki orzekł,
że nic mi nie będzie.
- A on się tak dobrze zna?
- Na flirtowaniu tak - odparłam. Amber znów zachichotała.
Uwielbiam ten dzwięk. Jak dzwonek wietrzny na delikatnym powiewie.
Cookie spojrzała na nią dobitnie i karcąco, a potem odwróciła się do
mnie. Cookie jest z tych kobiet, co są za duże na rozmiar uniwersalny, i
żywi urazę do komunistów, którzy produkują taką odzież. Kiedyś
musiałam ją odwieść od podkładania bomby pod fabrykę ubrań w
rozmiarze uniwersalnym. Poza tym ma całkiem zdrowy rozum. Jej
czarne, mocne i niesforne włosy za ramiona idealnie wspierają
rozpowszechniony pogląd, że jest czarownicą. Nie jest, ale ukradkowe
spojrzenia są fajne.
- Jest już kawa?
Cookie się poddała i sprawdziła ekspres.
- Poważnie, to najprawdziwsza męka. Jak chińskie tortury wodne,
tylko bardziej nieludzkie.
- Mama jest na głodzie. Skończyła się nam wczoraj kawa.
- Oho - wyszczerzyłam zęby w uśmiechu do Cookie, która usiadła ze
mną przy ladzie, podczas gdy Amber grzebała w szarkach w
poszukiwaniu Pop-Tartów.
- Zapomniałam ci powiedzieć - rzekła Cookie. - Amber chce, żeby
twój tata kupił urządzenie do teriyaki, bo chce śpiewać dla samotnych
ciem barowych.
- Aadnie śpiewam, mamo. - Tylko w ustach dwunastolatki słowo
mama" może brzmieć jak bluznierstwo. Pochyliłam się w stronę Cookie.
- Czy ona wie, że to się nie nazywa...
- Nie - odparła szeptem.
- Powiesz jej?
- Nie. Tak jest dużo śmieszniej.
Zaśmiałam się i przypomniałam sobie, że Cookie dzień wcześniej była
u lekarza.
- Jak twoje badania? Masz jakieś nowe wyniszczające choroby, o
których powinnam wiedzieć?
- Nie, ale ta wizyta umocniła moje uznanie dla lubrykantów.
- Fiona przyjechała! - powiedziała Amber, zamykając telefon i
wybiegając za drzwi. Wbiegła z powrotem, pocałowała mamę w
policzek, mnie też pocałowała w policzek - ten niespuchnięty - i znowu
wybiegła. Cookie odprowadziła ją wzrokiem.
- Jest jak huragan na amfie.
- Myślałaś o relanium?
- Dla siebie czy dla niej? - zaśmiała się i podeszła do dzbanka z kawą.
- Ja pierwsza.
- A kiedy ty nie jesteś pierwsza do kawy? To co lekarz powiedział? -
Cookie nie lubiła o tym mówić, ale walczyła kiedyś z rakiem piersi i rak
piersi prawie wygrał.
- Nie wiem - odpowiedziała, wzruszając ramionami. - Wysyła mnie do
innego lekarza, jakiegoś guru wśród medyków.
- Serio? Jak on się nazywa?
- Doktor... Szlag, nie mam pojęcia.
- A, ten - uśmiechnęłam się. - Dobry jest?
- Podobno. Wynalazł narządy wewnętrzne czy coś takiego.
- Cóż, to dobrze.
Nalała dwa kubki kawy i znów przy mnie przysiadła.
- Nic mi nie jest - dodała cukru i śmietanki do kawy.
- Mój lekarz chce chyba po prostu mieć pewność, że historia się nie
powtarza.
- Jest ostrożny - odpowiedziałam, mieszając własną kawę.
- To dobra cecha, zwłaszcza u kogoś, kto decyduje o życiu lub śmierci.
- Po prostu nie chcę, żebyś się martwiła. Od lat tak dobrze się nie
czułam. Chyba mnie odmładzasz - mrugnęła okiem zza kubka. Zrobiłam
długi łyk i spytałam:
- To nie robota Amber? Parsknęła śmiechem.
- Amber nie przepuszcza okazji, żeby mi powiedzieć, jaka jestem stara
i nieciekawa. Mówi: Jesteś zupełnie inna niż Charley". Stale. Ma jakieś
dziewięćdziesiąt procent pewności, że odkryłaś Amerykę.
- Przynajmniej jest ktoś, kto tak myśli - odparłam, unosząc brwi
znacząco.
- Oho - powiedziała, odstawiając kubek. - Znowu się spięłaś z tym
gorącym detektywem?
Osunęłam się na krześle, zirytowana, że w ogóle o nim mowa. I to u
mnie w domu.
- To taki palant.
- Faktycznie się z nim spięłaś! - Jej twarz pojaśniała. Miała słabość do
Garretta. To było trochę... straszne. - Gadaj - przysunęła się. - Co
powiedział? Pokłóciliście się? Pobiliście na pięści? Uprawialiście
wściekły seks?
- Fuj - zmarszczyłam nos. - W życiu. Nawet gdyby był ostatnim
gorącym detektywem na świecie.
- Więc co? Musisz mi powiedzieć. - Wolną ręką złapała mnie za
kołnierz. Starałam się nie roześmiać. - Kiedy ty pojmiesz, że ja żyję
twoim życiem?
- A żyjesz?
- Ba. - Wygładziła mi kołnierz i wróciła do swojej kawy. - Mam
nastoletnią córkę. Nie mam znajomych. Nie mam żadnego planu zajęć,
który nie byłby dostosowany do programu Disney Channel. A seks... -
zamachała ręką dramatycznie - nawet nie zaczynaj. Nie uprawiałam seksu
z czymś nie na baterie od lat. Muszę znać szczegóły, Charley.
Kiedy doszłam do siebie po komentarzu na temat baterii,
powiedziałam:
- Próbowałam cię ustawić z Dostawcą Dave'em.
- Tym od chleba? - pomyślała chwilę ze ściśniętymi ustami. -
Mogłabym gorzej trafić.
Wyrwał mi się chichot i Cookie się uśmiechnęła.
- To powiesz mi w końcu, co się wczoraj stało?
- Ach tak, wczoraj. - Rozgadałam się o przebiegu wieczoru z
dupkowatym mężem Rosie, zapewniając Cookie, że Rosie trafiła do
samolotu i bezpiecznie wyleciała za granicę. Potem jej opowiedziałam o
poranku z drugim dupkiem, Garrettem sceptycznym śledczym. Potem jej
opowiedziałam o katastrofie z siostrą Elizabeth. A potem opowiedziałam
jej najlepsze. O Reyesie.
- Reyes, hę? -No.
- Już bardziej rozanielona nie możesz być - roześmiała się.
Uśmiechnęłam się i nałożyłam porcję serka truskawkowego na bajgla
z jagodami - w ten sposób za jednym zamachem zaspokajałam
zapotrzebowanie na produkty pełnoziarniste, nabiał i owoce.
- Widziałam go raz jeden w życiu, tej nocy w South Valley z Gemmą.
- Jakiej nocy? - Nagle rozwarła szeroko oczy. - To znaczy...?
- To znaczy. Jeśli się nie mylę, to on.
Znała tę historię. Opowiedziałam jej ledwie piętnaście razy. Co
najmniej. Cookie oniemiała ze zdumienia, a ja wróciłam myślą do tego,
co wiedziałam o Reyesie. Niestety nie było tego wiele.
Jeden jedyny raz, kiedy go naprawdę widziałam, byłam w pierwszej
klasie szkoły średniej, a moja psychosiostra Gemma była w maturalnej.
Jak to ona, starała się skończyć szkołę semestr wcześniej, żeby na serio
zacząć studia. Ale żeby wcześniej ukończyć szkołę, trzeba było
zrealizować pewien projekt, a ona za bardzo się bała, by robić to sama. I
oto do akcji wkracza Charlotte Davidson, supergwiazda, święta i
realizatorka projektów.
Nie żeby obyło się bez marudzenia. Co ciekawe, pamiętałam naszą
rozmowę, jakby odbyła się chwilę temu. Tymczasem od tamtej strasznej i
pięknej nocy minęło dwanaście lat. Nigdy tej nocy nie zapomnę.
- Moim zdaniem - powiedziałam wówczas, mamrocząc przez
czerwony szalik, którym byłam owinięta - nie ma takiego projektu
klasowego, dla którego warto umierać, nawet jeśli dostaniesz za to te
dodatkowe dziesięć punktów.
Gemma odwróciła się do mnie, opuściła aparat fotograficzny taty i
odgarnęła z czoła blond pukiel. Zimne powietrze środka grudniowej nocy
przydało jej niebieskim oczom metalicznego blasku.
- Jeśli nie dostanę tych punktów - jej oddech parował na mrozie, gdy
mówiła - nie skończę szkoły przed czasem.
- Wiem - odpowiedziałam, próbując nie zdradzać irytacji - ale
poważnie, jeśli umrę dwa tygodnie przez Bożym Narodzeniem, totalnie
będę cię straszyć. Zawsze. A uwierz mi, ja umiem.
Gemma wzruszyła ramionami obojętnie i znowu zaczęła robić
Albuquerque zdjęcia z autofokusem. Ułożone na ziemi tradycyjne
papierowe latarnie oświetlały chodniki i budynki, rzucając niesamowite
cienie na opustoszałe ulice. Na zaliczenie z przedmiotu Świadomość
społeczna Gemma postanowiła nakręcić filmik. Chciała uchwycić życie
na ulicach Southside. Zagubione dzieciaki, które szukają akceptacji.
Narkomanów, którzy szukają okazji, by się znowu naćpać. Bezdomnych,
którzy szukają schronienia i pożywienia.
Jak na razie udało jej się zarejestrować, jak skejt się wykłada na
deskorolce na Central i jak prostytutka zamawia oranżadę w Macho Taco.
Już dawno miałyśmy być w domu, a wciąż na coś czekałyśmy,
skulone razem w cieniu opuszczonej szkoły. Trzęsłyśmy się i starałyśmy
się wtopić w tło. Co chwilę nas zaczepiali członkowie gangów, którzy
chcieli wiedzieć, czego tam szukamy. Parę razy niewiele brakowało,
oprócz tego dostałam kilka numerów telefonów, ale ogólnie wieczór był
raczej spokojny. Pewnie dlatego, że było minus trzydzieści stopni.
Wtedy zauważyłam jakiegoś dzieciaka, który przycupnął pod
schodami szkoły. Miał na sobie białawy t-shirt i brudne
dżinsy. Nie drżał z zimna, chociaż nie miał kurtki. Na zmarłych
pogoda nie ma wpływu.
- Cześć - powiedziałam, zbliżając się. Spojrzał w górę z wyraznym
zdumieniem na młodej twarzy.
- Widzisz mnie?
- Pewnie.
- Nikt inny mnie nie widzi.
- Ja cię widzę. Nazywam się Charley Davidson.
- Jak te motory?
- Mniej więcej - odpowiedziałam z szerokim uśmiechem.
- Czemu tak się świecisz? - zapytał, mrużąc oczy.
- Jestem kostuchą. Ale nie przejmuj się, to nie aż takie złe. W jego
oczach i tak pojawił się strach.
- Nie chcę iść do piekła.
- Do piekła? - Usiadłam obok niego i zignorowałam poirytowane
wzdychanie Gemmy, że znowu gadam do powietrza. - Uwierz mi, kotku,
gdybyś był skierowany na osobistą rozmowę ze złem wcielonym, to byś
tutaj nie siedział.
Wyraziste oczy chłopaka przybrały wyraz ulgi.
- To tak sobie siedzisz? - spytałam.
Wkrótce się dowiedziałam, że dzieciak nazywa się Angel, ma
trzynaście lat, był w gangu i niedawno zginął w strzelaninie, bo dostał
kulkę kalibru dziewięć milimetrów w klatkę piersiową. Prowadził auto.
W moich oczach odkupiło go to, że aż do chwili, gdy zaczęły latać kuk,
nie miał pojęcia, że jego kolega zamierza pozabijać puta sukinsyńskich
vatos, którzy naruszyli ich terytorium. Próbując go powstrzymać, Angel
skasował samochód swojej matki, a potem mocował się z nim o broń.
Ostatecznie tamtej nocy zginęła tylko jedna osoba.
Kiedy pouczałam Angela, jak pożyteczne są kamizelki kuloodporne,
moją uwagę zwróciła scena rozgrywająca się w odległym oknie.
Wyszłam z cienia, żeby lepiej widzieć. Kuchnię małego mieszkanka
oświetlało ostre, żółte światło, ale nie to przyciągnęło mój wzrok. Na
początku zastanawiałam się, czy oczy nie płatają mi figla. Zamrugałam,
spojrzałam ponownie - i w szoku głośno nabrałam powietrza.
- Gemma - wyszeptałam.
- Czego? - Gemma zapytała z fochem w głosie, ale zaraz westchnęła z
przejęciem. Też to zobaczyła.
Mężczyzna w okropnie brudnym t-shircie i bokserkach przyciskał do
ściany nastolatka. Chłopak drapał rękę mężczyzny, która zaciskała się na
jego szyi. Mięsista pięść wystrzeliła do przodu. Trafiła chłopca w szczękę
tak mocno, że jego głowa odbiła się od ściany. Zwiotczał cały, ale tylko
na chwilę. Zaraz na ślepo podniósł ręce, by odeprzeć atak. Na krótką
chwilę chłopak wbił błędny wzrok w moje oczy. A potem mężczyzna
znowu go uderzył.
- O Boże, Gemma, musimy coś zrobić! - krzyknęłam. Pobiegłam w
stronę dziury w siatce otaczającej szkołę. - Musimy coś zrobić!
- Charley, czekaj!
Ale ja już byłam za płotem i biegłam w stronę mieszkania. Spojrzałam
w górę i zdążyłam zobaczyć, jak mężczyzna przemocą kładzie chłopaka
na kuchennym stole.
Schody do mieszkania nie były oświetlone. Weszłam po nich po
omacku i bez skutku waliłam w zaryglowane drzwi wejściowe. Przez
malutkie okienko zobaczyłam ciemny, pusty korytarz.
- Charley! - Gemma stała na zewnątrz na ulicy. Okno było wysoko,
więc musiała stać dosyć daleko, by móc przez nie zajrzeć. - Charley,
pośpiesz się! On go zabije!
Wróciłam do niej biegiem, ale nie widziałam chłopca.
- On go zabije - powtórzyła.
- Dokąd poszli?
- Tam. Nigdzie. Nigdzie nie poszli - powiedziała roztrzęsiona. -
Przewrócił się. Chłopak się przewrócił, a ten mężczyzna...
Zrobiłam jedyne, co mi przyszło do głowy. Pognałam z powrotem do
opuszczonej szkoły i chwyciłam cegłę.
- Co ty wyprawiasz? - spytała, kiedy przeszłam przez płot i do niej
podbiegłam.
- Coś, co prawdopodobnie grozi nam śmiercią - odpowiedziałam,
celując. - Albo co gorsza, szlabanem.
Gemma cofnęła się, a ja cisnęłam cegłę w okno kuchni. Wielka szyba
się roztrzaskała, ale przez moment pozostała na miejscu, jakby
zszokowana tym, co zrobiłyśmy. Zaraz potem brzęk rozbitego szkła
rozdarł nocną ciszę i odłamki szyby posypały się na chodnik. Mężczyzna
natychmiast pojawił się w oknie.
- Dzwonię na policję, ty draniu! - Starałam się brzmieć przekonująco,
żeby się przestraszył. Popatrzył na nas z gniewem i nienawiścią.
- Ty mała suko. Zapłacisz za to.
- Uciekaj! - Instynkt przejął stery. Złapałam Gemmę za ramię. -
Uciekaj!
Gemma próbowała pobiec na ulicę, podczas gdy ja ciągnęłam ją w
stronę bloku, od którego próbowałyśmy uciec.
- Co ty robisz? - zapytała głosem piskliwym ze strachu. Musimy się
dostać do auta.
Pobiegłam się ukryć w cieniu. Wcisnęłam Gemmę między blok a
pralnię chemiczną i pociągnęłam ją w stronę wąskiego przesmyku. -
Pójdziemy przez wąwóz. Będzie szybciej.
- Za ciemno.
Serce łopotało mi w uszach, kiedy kluczyłam wokół pudeł oraz
zniszczonych skrzynek. Chłód nie stanowił już problemu. Nie czułam nic
poza głęboką potrzebą, by wezwać pomoc. By go uratować.
- Musimy się dostać do telefonu - powiedziałam. - Po drugiej stronie
wąwozu jest sklep.
Kiedy wyszłyśmy z przesmyku, drogę zablokowała nam kolejna
siatka.
- Co teraz? - Gemma jęknęła pomocnie.
Po przeciwnej stronie siatki znajdował się suchy wąwóz, a sklep był za
nim. Pociągnęłam ją wzdłuż płotu, szukając dziury. Chociaż nad pralnią
świeciło się światło, potykałyśmy się i ślizgałyśmy na zamarzniętej,
nierównej ziemi.
- Charley, czekaj.
- Musimy wezwać pomoc. - Ta myśl zaślepiła mnie na wszystko inne.
Musiałam pomóc temu chłopcu. W życiu nie widziałam takiej przemocy.
Ze strachu i nadmiaru adrenaliny zrobiło mi się niedobrze. Przełknęłam
głośno i zaczerpnęłam rześkiego powietrza, żeby się uspokoić.
- Czekaj. Czekaj. - W końcu posłuchałam zadyszanej Gemmy i
zwolniłam. - To chyba on.
Zatrzymałam się i obróciłam na pięcie. Chłopak klęczał koło
śmietnika i trzymał się za brzuch. Trząsł się cały i wymiotował na sucho.
Zawróciłam. Tym razem Gemma złapała mnie za rękę i powlokła się za
mną, starając się zachować równowagę.
Kiedy do niego doszłyśmy, chłopak próbował wstać, ale został
przecież właśnie ciężko pobity. Słaby i drżący, upadł na kolana i oparł się
ręką o śmietnik. Długie palce drugiej dłoni
wbijał w żwir na ziemi i łapczywie wdychał zimne powietrze. Miał na
sobie tylko cienki t-shirt i szare spodnie od dresu. Musiało mu być bardzo
zimno.
Empatia ścisnęła mi serce i uklękłam przy nim. Nie wiedziałam, co
powiedzieć. Oddychał płytko i szybko. Napięte z bólu mięśnie oplatały
sznurami jego ramiona. Zobaczyłam gładkie, klarowne linie tatuażu.
Trochę wyżej gęste, ciemne włosy zwijały się nad uchem.
Gemma uniosła aparat, żeby oświetlić nasze otoczenie. Spojrzał w
górę. Zmrużył oczy i brudną ręką osłonił je przed światłem.
A oczy miał niezwykłe. We wspaniałym brązowym kolorze, głębokim
i nasyconym, z plamkami złota i zieleni, które lśniły w świetle.
Ciemnoczerwona krew ściekała mu po twarzy. Wyglądał jak wojownik z
filmu w kinie nocnym, jak bohater, który ruszył do bitwy, chociaż szanse
na zwycięstwo miał żałosne. Przez chwilę się zastanawiałam, czy się nie
pomyliłam i czy może on tak naprawdę nie żyje. Potem przypomniałam
sobie, że Gemma też go widziała. Zamrugałam oczami i spytałam:
- Nic ci nie jest? - To było głupie pytanie, ale inne nie przychodziło mi
do głowy.
Wbił we mnie wzrok na dłuższą chwilę, potem odwrócił głowę i
wypluł krew w ciemność. Ponownie na mnie spojrzał. Był starszy, niż mi
się wydawało na początku. Mógł mieć nawet siedemnaście albo
osiemnaście lat.
Znowu spróbował wstać. Przyskoczyłam do niego, by mu pomóc, ale
wzdrygnął się przed moim dotykiem. Mimo mojej oszałamiającej, wręcz
desperackiej potrzeby, by mu pomóc, stanęłam z boku i patrzyłam, jak
stara się podnieść.
- Musimy cię zawiezć do szpitala - powiedziałam, kiedy już stał na
nogach. Wydawało mi się to idealnie logicznym posunięciem, ale on
spojrzał na mnie wrogo i nieufnie. To miała być moja pierwsza lekcja z
braku logiki wśród męskiej części populacji. Ponownie splunął i
wspierając się na ceglanej ścianie, ruszył w stronę przesmyku, z którego
właśnie wyszłyśmy.
- Słuchaj - rzuciłam, idąc za nim przesmykiem. Gemma trzymała moją
kurtkę w żelaznym uścisku i od czasu do czasu nią szarpała, bo
najwyrazniej nie chciała tam iść. I tak ją za nami pociągnęłam. -
Widziałyśmy, co się stało. Musimy cię zawiezć do szpitala. Nasze auto
jest niedaleko.
- Idzcie stąd - odparł w końcu niskim i naznaczonym bólem głosem. Z
wyraznym wysiłkiem wspiął się na skrzynkę i złapał parapet. Jego
szczupłe, umięśnione ciało przechodziły dreszcze. Próbował zajrzeć do
mieszkania.
- Wracasz tam? - zapytałam zbulwersowana. - Oszalałeś?
- Charley - Gemma wyszeptała zza moich pleców - może po prostu
stąd pójdziemy.
Oczywiście ją zignorowałam.
- Ten człowiek próbował cię zabić.
Obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem i odwrócił się z powrotem do
okna.
- Idzcie stąd" tak trudno zrozumieć?
Przyznaję, że się zawahałam. Nie mogłam sobie jednak wyobrazić, co
się stanie, jeśli on wróci do tego mieszkania.
- Dzwonię na policję.
Gwałtownie obrócił głowę. Z piękną zręcznością, jakby nagle pobicie
nie robiło na nim wrażenia, zeskoczył ze skrzynki i pewnie wylądował
przede mną.
Zacisnął dłoń na moim gardle, używając tylko tyle siły, bym to
odczuła, i przyparł mnie do ściany ceglanego budynku. Przez dłuższą
chwilę tylko się we mnie wpatrywał. Przez twarz przebiegała mu chmara
emocji. Gniew. Frustracja. Strach.
- To bardzo zły pomysł - powiedział w końcu. To było ostrzeżenie.
Jego równy głos podszyty był rozpaczą.
- Mój wujek jest gliną, a mój tata też kiedyś pracował w policji -
odparłam. - Mogę ci pomóc.
Buchało z niego ciepło i uświadomiłam sobie, że musi mieć gorączkę.
Wystawanie na mrozie w samym t-shircie na pewno mu nie służyło.
Mój tupet chyba go zdumiał. Prawie się roześmiał.
- Dam ci znać, jak tylko będę potrzebował pomocy zasmarkanego
dzieciaka z Heights.
Wrogość w jego głosie zachwiała moją determinacją, ale tylko na
moment. Doszłam do siebie i napierałam dalej.
- Jeśli tam wrócisz, dzwonię na policję. Mówię poważnie. Zacisnął
zęby z frustracji.
- Bardziej zaszkodzisz, niż pomożesz.
- Wątpię - pokręciłam głową.
- Nic o mnie nie wiesz. Ani o nim.
- Czy to twój ojciec?
Zawahał się. Patrzył na mnie niecierpliwie, jakby się zastanawiał, jak
najskuteczniej się mnie pozbyć. Potem zdecydował. Widziałam to w jego
twarzy.
Nagle wyglądał grozniej. Zbliżył się, naparł na mnie swoim ciałem,
pochylił się i wyszeptał:
- Jak się nazywasz?
- Charley - odpowiedziałam z nagłym strachem. Bałam się nie
odpowiedzieć. Chciałam powiedzieć Davidson", ale
zsunął mi szalik, żeby lepiej widzieć twarz, i Davidson" zabrzmiało
niewyraznie, jak...
- Holenderska? - spytał, marszcząc brwi.
Nigdy nie widziałam nic piękniejszego niż on. Był twardy, silny i
gwałtowny. I bezbronny.
- Nie - wyszeptałam, kiedy palcami musnął nachalnie moją pierś. -
Davidson.
- Ktoś cię kiedyś zgwałcił, Holenderko?
Wiedziałam, że chodzi mu o to, by mnie mocno i dojmująco
zaszokować, ale pytanie i tak odniosło zamierzony skutek. Byłam
oszołomiona i gruntownie przerażona. Próbowałam stłamsić chęć
ucieczki, nie ustępować, ale okazało się, że instynkt samozachowawczy
trudno stłumić. Nie pomogło, że spojrzałam szybko na Gemmę. Moja
siostra stała z wybałuszonymi oczami i rozdziawioną buzią. Bezwiednie
trzymała aparat, jakby wciąż miał on znaczenie, i jakoś udało jej się nic
nim nie zarejestrować.
- Nie - odpowiedziałam bez tchu.
Policzkiem musnął mój policzek, a rękę z powrotem położył na moim
gardle. W oczach przypadkowego przechodnia wyglądalibyśmy jak
kochankowie droczący się w ciemnościach.
Wepchnął twarde kolano między moje nogi i je rozsunął, zyskując
dostęp do najbardziej intymnych miejsc. Gwałtownie nabrałam
powietrza, gdy wolną ręką sięgnął między moje uda i mnie dotknął.
Instynkt mi podpowiadał, że sytuacja mnie przerasta. Złapałam go za
nadgarstek obojgiem rąk.
- Proszę, przestań.
Przerwał, ale wciąż obejmował mnie palcami w kroku. Położyłam mu
dłoń na piersi i delikatnie go odepchnęłam, nakłaniając go, by mnie
puścił.
- Proszę.
Cofnął się i spojrzał mi w oczy.
- Odejdziesz?
- Odejdę.
Patrzył mi w oczy dłuższą chwilę. Potem uniósł ręce i wsparł je na
ścianie nad moją głową.
- Idz - powiedział chrapliwie.
To nie była sugestia. Przemknęłam pod jego pachą i uciekłam, zanim
zdążył zmienić zdanie, po drodze łapiąc Gemmę.
Kiedy skręcałyśmy za budynkiem, odwróciłam się i zatrzymałam.
Wspiął się na skrzynkę i siedział na niej, patrząc w tamto okno.
Westchnął z rezygnacją i oparł głowę o ścianę. Zrozumiałam, że nie
wraca do mieszkania. Po prostu chciał mieć to okno na oku.
Zastanawiałam się wówczas, kogo zostawił w środku. Dowiedziałam
się dwa dni pózniej z rozmowy z rozgniewaną administratorką domu.
Rodzina spod 2C wyprowadziła się w środku nocy i nacięła ją na dwa
miesiące czynszu oraz koszt naprawy drogiego okna. Ten cały instynkt
samozachowawczy powstrzymał mnie przed wdawaniem się w szczegóły
dotyczące tego okna. Gdy wreszcie przestała ględzić o straconych
dochodach, powiedziała mi, że słyszała, jak stary mówi do chłopca Reyes
- nazywał się więc Reyes. Pozostawała paląca kwestia, kogo zostawił w
środku. Wtedy administratorką mi powiedziała.
Siostrę. Zostawił w środku siostrę. I była sama. Z potworem.
- Nie mogę w to uwierzyć - rzekła Cookie, wyrywając mnie ze
wspomnień. - Czy on, no wiesz, nie żyje?
Cookie od dawna wiedziała, że widuję zmarłych. Nigdy nie miała mi
tego za złe.
- Właśnie to jest dziwne - powiedziałam. - Po prostu nie wiem. To
zupełnie inne doświadczenie. - Zerknęłam na zegarek. - Szlag, muszę iść
do biura.
- Och! To pewnie dobry pomysł - zaśmiała się cicho. - Zaraz tam będę.
- W porządeczku - rzuciłam w biegu, machając do niej ręką. - Do
zobaczenia. Niech pan pilnuje interesu, panie Wong!
Rozdzial 5
Genjósz.
T-SHIRT
Kiedy wlekłam się te piętnaście metrów przez alejkę do tylnego
wejścia baru mojego taty, rozważałam, dlaczego cała trójka prawników
zamarudziła tutaj, zamiast przejść na drugą stronę. Według moich
obliczeń - przeprowadzonych z uwzględnieniem dwunastoprocentowego
marginesu błędu statystycznego, wyznaczonego na podstawie promienia
odpowiedniego przedziału ufności oraz ostrzeżeń ministra zdrowia -
najprawdopodobniej nie zostali z miłości do tacos.
Zatrzymałam się na moment, by schować okulary przeciwsłoneczne
do torebki i przyzwyczaić oczy do przyćmionego światła w barze.
Delikatnie mówiąc, bar mojego taty był boski. Główna sala miała
wysokie sklepienie i wszędzie, gdzie się dało, była pokryta ciemnym
drewnem, zdjęciami w ramkach, medalami oraz sztandarami z różnych
policyjnych imprez. Gdy wchodziło się od tyłu, bar znajdował się po
prawej, na środku były okrągłe stoliki i krzesła, a dookoła stały wysokie
stoły barowe. Ale nad całą meliną królowała wyszukana, stuletnia,
żelazna poręcz, która otaczała pomieszczenie
jak staroświecki gzyms. Poręcz wnosiła się i opadała, wabiąc oko w
stronę zachodniej ściany, gdzie dumnie prezentowała się wspaniała winda
z kutego żelaza. Taka, jakie widuje się tylko w filmach i bardzo starych
hotelach. Taka z całą mechaniką i wszystkimi kołami na wierzchu ku
uciesze widzów. Taka, co całe wieki jedzie na górę.
Moja agencja detektywistyczna zajmowała większość najwyższego
piętra i miała własne wejście z boku budynku, z malowniczą klatką
schodową w stylu Nowej Anglii. Ale powątpiewałam, czy uda mi się
wspiąć po schodach bez zbędnego bólu. Jako że każdy ból uważam za
zbędny, zdecydowałam się na windę w barze, mimo jej ograniczeń.
Dobiegł mnie głos taty i uśmiechnęłam się. Tata jest jak deszcz na
wypalonej pustyni. W dzieciństwie sprawiał, że się nie przesuszałam i nie
rozsypywałam. Co byłoby ohydne.
Wolnym krokiem weszłam do środka. Spostrzegłam jego wysoką,
szczupłą sylwetkę przy stole, gdzie tata siedział z moją złą macochą i
starszą, nieprzyrodnią siostrą. Podczas gdy tata to deszcz, one to
skorpiony i już dawno nauczyłam się trzymać od nich z daleka. Moja
prawdziwa mama zmarła w połogu - wykrwawiła się na śmierć, rodząc
mnie. Nigdy się to nie zaliczało do moich ulubionych wspomnień. Tata
ożenił się z Denise, zanim skończyłam roczek. Nawet nie zapytał mnie o
zdanie. Denise i ja nigdy nie nadawałyśmy na tych samych falach.
- Cześć, kotku - powiedział tata, kiedy ja z powrotem założyłam
okulary i starałam się przemknąć obok nich niepostrzeżenie. Nie jestem
pewna, w jaki sposób okulary miały mi w tym pomóc.
Prawie zdążyłam się zirytować, że mnie zauważyli, ale zdałam sobie
sprawę, że i tak to by mi się nie udało. Głupia
winda pracuje głośniej niż silnik chevroleta sprzed pół wieku i wlecze
się jak kontuzjowany ślimak. Byłam pewna, że Denise by zauważyła,
gdyby ciemnowłosa dziewczyna w okularach zaczęła się przy niej
wznosić. Podeszłam do ich stolika.
- Chodz na śniadanie - powiedział tata. - Podzielę się. Denise i Gemma
przyniosły tacie pożywienie na poranny
posiłek. Ja najwyrazniej nie byłam zaproszona - też mi niespodzianka
- chociaż mieszkam jakieś pięć centymetrów od tylnych drzwi.
Gemma nie podniosła nawet wzroku znad swojego burrito. Gdyby się
poruszyła, mogłaby narazić swoją fryzurę. Denise skwitowała propozycję
taty westchnieniem i odkroiła dla mnie kawałek jego burrito.
- Nie trzeba - oznajmiłam. - Już jadłam.
Podniosła na mnie wzrok, jawnie zirytowana. Mam tendencję tak na
nią działać.
- Co jadłaś? - zapytała ostro.
Zawahałam się. To był podstęp, czułam to. Udawała troskę o
odżywcze walory mojego śniadania, żebym pomyślała, że jej zależy.
Stałam z zasznurowanymi ustami, bo nie chciałam dać się złapać na tak
ewidentną podpuchę. Ale skierowała na mnie swoje potężne, laserowe
spojrzenie i uległam:
- Bajgla z jagodami.
Przewróciła oczami ze złością i wróciła do swojego burrito.
Uff. Blisko było. Kto by pomyślał, że wzmianka o bajglu z jagodami
aż tak zirytuje moją macochę? Może trzeba było jeszcze wzmocnić
przekaz wzmianką o serku truskawkowym. Trudno być zródłem tak
głębokiego rozczarowania dla kobiety, która mnie wychowała, ale do
jasnego licha, robię, co
w mojej mocy. Mogłabym wynalezć koło, a ona byłaby rozczarowana.
Albo samoprzylepne karteczki. Albo szpik kostny.
Tata wstał z krzesła, by mnie pocałować. Kiedy zauważył moją
szczękę, wyrwało mu się gwałtowne westchnienie. Byłam prawie pewna,
że Denise też zauważyła (widziałam, jak troszkę szerzej otworzyła oczy,
zanim się opanowała), ale skoro ona postanowiła to zignorować, ja też
postanowiłam to zignorować.
Opuściłam szybko okulary i pokręciłam głową w stronę taty.
Znieruchomiał na chwilkę, zmarszczył brwi, niezadowolony, że nie chcę
nic wyjaśniać przy mojej złej macosze, a potem pocałował mnie w czoło.
- Zaraz wyjdę na górę - dawał mi do zrozumienia, że i tak spodziewa
się wyjaśnień.
- Tam właśnie będę - powiedziałam, otwierając drzwi do windy - jeśli
dopisze ci szczęście.
Zaśmiał się. Denise westchnęła.
Moja macocha nigdy nie była specjalnie opiekuńcza. Myślę, że
wszystkie swoje zasoby zużyła na moją starszą siostrę i zanim doszła do
mnie, to opiekuńczość właśnie jej się skończyła. Jednak trochę mądrości
życiowej mi udzieliła. To ona mnie powiadomiła, że mam zdolność
koncentracji jak komar, konkretnie jak komar ze słuchem wybiórczym.
Przynajmniej wydaje mi się, że właśnie tak powiedziała. Nie słuchałam.
Och, i jeszcze mi powiedziała, że mężczyzni pragną tylko jednego.
Skoro już o tym mowa, muszę sławić los i mu dziękować. Ja też wiele
więcej od nich nie chcę.
Tak gwoli prawdy muszę wystąpić w obronie mojej macochy - nie
można się jej dziwić. W końcu ma Gemmę. Gemmę Vi Davidson. Tę
Gemmę Vi Davidson.
Ciężko z nią konkurować. Zwłaszcza że Gemma i ja to zupełne
przeciwieństwa. Gemma ma blond włosy i niebieskie oczy. Ja nie.
Gemma zawsze miała same piątki. Ja byłam zawsze panną
czwórkową.
Gemmę interesowały nauki ścisłe, a mnie wagary.
Gemmę interesowały języki obce, a mnie gorący Włoch z sąsiedztwa.
A kiedy Gemma poszła na studia i w trzy i pół roku uzyskała licencjat
z psychologii z wyróżnieniem, ja poszłam na studia i w trzy i pół roku
uzyskałam licencjat z socjologii, tylko że mój był z najwyższymi
honorami.
Gemma nigdy mi nie wybaczyła, że ją przebiłam. Ale zmotywowało
ją to do dalszego kształcenia - w ramach naszej nieskończonej walki o
przodownictwo, która przypomina trochę walkę o przetrwanie, tylko nie
jest tak szlachetna. I na magisterium nie skończyła. Poszła na całość z
tytułem doktora. Mianowicie z żonatym profesorem, który nazywał się
doktor Roland. Potem zdobyła własny doktorat, i to przed trzydziestką.
Ewidentnie powinna więcej się bzykać z profesorkiem.
Denise też mi nigdy nie wybaczyła. Gdy Gemma kończyła studia, w
oczach Denise błyszczały łzy. Gdy ja kończyłam studia, Denise
przewracała oczami bardziej niż heroinistka z dużym funduszem
powierniczym. Chyba była zła, że przez ceremonię musi opuścić swoje
sobotnie spotkanie klubu ogrodników. Mogło też chodzić o t-shirt, który
miałam pod lśniącą togą absolwenta - było na nim napisane Genjósz".
Ale tata był ze mnie dumny. Długo udawałam, że to wystarczy.
Myślałam sobie, że kiedyś Denise zrozumie, iż posiada nadludzką
zdolność bycia dumną z więcej niż jednej osoby naraz.
Ten dzień nigdy nie nadszedł. Więc w akcie najwyższego buntu
zrobiłam dokładnie to, czego Denise się po mnie spodziewała -
rozczarowałam ją. Znowu. Zdaniem Denise miejsce kobiety jest przed
klasą pełną uczniów, podreptałam więc na spotkanie na kampusie
uniwersyteckim i zapisałam się do Korpusu Pokoju. Rozczarowywanie
jej jest o wiele łatwiejsze niż harowanie, by tego uniknąć. I te wszystkie
spojrzenia kątem oka i pełne niesmaku westchnienia nie bolały tak
bardzo, kiedy były zasłużone. Nie mówiąc już o tym, że w wielu projek-
tach mogłam pracować z wojskiem, a co zdumiewające, wojsko jest pełne
mężczyzn w mundurach. Zaiste, czara jest przepełniona. Hurra!
Winda dojechała wreszcie na drugie piętro. Pomachałam do taty i
poszłam korytarzem w stronę tylnego wejścia do mojego biura. Frontowe
wejście z zewnątrz, z którego korzystałam zazwyczaj, wiodło wprost do
mojej recepcji, za którą znajdowało się biuro.
Jest też trzecie wejście, trochę trudniejsze w obsłudze, schodami
pożarowymi z tyłu. Więc kiedy zobaczyłam, że Garrett stoi w korytarzu i
opiera się o drzwi mojego biura, zdałam sobie sprawę, że musiał wspiąć
się po schodach pożarowych i wejść przez okno.
Popisywacz.
- Pamiętasz, że mój tata jest byłym policjantem? Co ty tu robisz? -
spytałam twardo i z irytacją. Miał na sobie biały t-shirt, ciemną kurtkę i
dobrze dopasowane dżinsy. Wyprostował się i uniósł brew pytająco.
- Czy jest jakiś powód, dla którego skorzystałaś z windy, która
przemieszcza się z prędkością melasy w styczniu, zamiast wejść po
schodach?
Garrett jest przystojny, niech go szlag, z tą ciemną skórą i żarzącymi
się oczami, ale czym innym wrażenia na mnie nie robił. Mikroskopijny
pociąg, jaki mogłam była wcześniej odczuwać, był obecnie pogrzebany
pod grubą warstwą resentymentu i wrogości. I jeśli o mnie chodzi, to
właśnie tam zostanie.
Udzieliłam mu odpowiedzi poirytowanym wyrazem twarzy,
otworzyłam ciężkie drewniane drzwi biura i popatrzyłam zza Garretta na
troje zmarłych gości, którzy także na mnie czekali.
- Cieszę się, że przyszedłeś - rzuciłam do Barbera. - W pionie jesteś
dużo wyższy.
Sussman szturchnął go żartobliwie, a Garrett wszedł do mojego biura.
Najwyrazniej nie chciał patrzeć, jak rozmawiam z tapetą.
- Przepraszam za swoje wcześniejsze zachowanie - powiedział Barber.
- Chyba mnie poniosło.
Przez jego przeprosiny poczułam się winna, że nie byłam bardziej...
sama nie wiem, że nie udzieliłam mu więcej wsparcia. Może przydałoby
mi się szkolenie z wrażliwości. Zapisałam się kiedyś na zajęcia z
panowania nad gniewem, ale instruktor mnie wkurwiał.
- Nie mam prawa cię osądzać - powiedziałam, klepiąc Barbera po
ramieniu. - Nigdy nie umarłam. Przynajmniej nie oficjalnie.
- Oficjalnie? - Sussman zapytał.
- Długo by mówić.
- Dobra, dobra - wtrąciła Elizabeth. - Możemy wejść do środka?
Wydaje mi się, że nie zostało mi dużo czasu, a chciałabym się pogapić na
wysokiego, ciemnego i sceptycznego, ile się da. Czemuż nie spotkałam
go wczoraj? Umarłabym szczęśliwa.
Wiedziałam, co czuła. Miałam podobne odczucia względem Reyesa.
Weszliśmy do biura, które było jednocześnie galerią z obrazami mojej
przyjaciółki Pari. Na ścianach wisiały ciemne, abstrakcyjne obrazy życia
na Central. Na jednym - szczególnie niepokojącym - gotka spierała krew
z rękawów. Dziewczyna była do mnie trochę podobna, taki żarcik, bo nie
cierpię robić prania. Na szczęście trudno mnie było rozpoznać w szale
wirujących na obrazie szarości.
Pari była też tatuatorką i miała studio w pobliżu. Zaprojektowała
tatuaż, który mam na lewej łopatce. Ten z małą kostuchą otuloną falującą
peleryną, zza której wyłaniają się wielkie, niewinne oczy. Pari miała
żarcików na potęgę.
Garrett odwrócił się do mnie. Postanowiłam nie zaszczycać go
kontaktem wzrokowym. Zamiast tego zawiesiłam torbę i włączyłam
ekspres do kawy, akurat jak Cookie weszła głównymi drzwiami.
- Jesteś tu, kochanie?
- Tutaj - zawołałam do niej. - Wstawiłam kawę. - Trzymałam ekspres
w biurze pod pozorem kontrolowania, ile Cookie przyjmuje kofeiny. Tak
naprawdę była to moja wersja potpourri.
- Kawa. Dzięki bogom - powiedziała Cookie, otwierając drzwi między
jej a moim biurem. - Och - zauważyła Garretta. - Panie Swopes, nie
wiedziałam...
- On właśnie wychodzi - odparłam. Garrett się do mnie uśmiechnął, a
potem poraził Cookie pełną mocą swojego przekrzywionego uśmieszku.
Drań.
- Ojejej - powiedziała Elizabeth. Miała odrobinę za dużą zadyszkę z
wrażenia. - I o to chodzi.
Stłumiłam bezradne westchnienie i patrzyłam, jak Cookie zaczęła
mówić, wyjąkała coś o papierach, pomachała i zamknęła drzwi, żebyśmy
mogli porozmawiać.
- Doskonale wiem, co ona czuje - zamruczała Elizabeth. Klapnęłam na
krześle za biurkiem, a Garrett usadowił się w krześle naprzeciwko.
- Więc? - spytałam.
- Więc? - przedrzeznił mnie.
- Nie przyszedłeś z wizytą w celach towarzyskich, Swopes. Czego
chcesz? Muszę rozwikłać trzy morderstwa.
Moja pewność siebie chyba go bawiła.
- Myślałem sobie, że moglibyśmy kiedyś pójść razem na kawę.
- Cholera - powiedziała Elizabeth. - Idziecie na kawę? Mogę
popatrzeć?
Skrzywiłam się do niej.
- Nie idziemy na kawę.
Garrett opuścił głowę, jakby zmuszał się do cierpliwości.
- Słuchaj - powiedziałam, bo miałam już dość tego, jak się do mnie
odnosi. - Już ci mówiłam. Możesz albo zaakceptować moją zdolność,
albo nie. Wolałabym nie. Tam są drzwi. Miłego dnia i całuj mnie w zad.
Podniósł głowę. Wyraz twarzy miał poważny, ale nie rozgniewany,
chociaż moim zdaniem komentarz z zadem" powinien był go
rozgniewać.
- Przede wszystkim - zaczął z jawnym zniecierpliwieniem - wciąż się
do tego wszystkiego przyzwyczajam, panno nabu-zowana. Daj mi trochę
czasu.
-Nie.
- Po drugie - kontynuował bez mrugnięcia - po prostu chcę z tobą o
tym porozmawiać.
-Nie.
- To znaczy, jak to działa?
- Dobrze.
- Widujesz zmarłych cały czas?
- W co drugi weekend i w święta.
- Czy oni są, wiesz, wszędzie?
- A czy żabia rzyć jest wodoszczelna? - zapytałam, rozpierając się na
krześle i podnosząc nogi, by je położyć na biurku, w zakurzonych butach
i w ogóle. Założyłam kostkę na kostkę, splotłam palce i popatrzyłam
krzywo, by dosadniej wyrazić niecierpliwość, kiedy czekałam, aż Garrett
zdecyduje. Wierzyć czy nie wierzyć.
Nazywałam to świtaniem" - ten moment, kiedy ludzie zaczynają się
zastanawiać, czy naprawdę widuję zmarłych. Och, wciąż mają
wątpliwości. Większość ludzi wysila umysły, próbując wymyśleć
wyjaśnienie, jakiekolwiek wyjaśnienie, jak robię to, co robię.
I jako żywo, Garrett Swopes usilnie starał się znalezć właśnie to. W
końcu zmarli nie chodzą po świecie, próbując rozwikłać własne
morderstwa. Duchów nie ma. Wszystko, o czym mówię, jest niemożliwe.
Świtanie jest jak rozwidlenie na drodze, a podróżny musi wybrać
jedną z odnóg. Niestety, zakręt wiodący do miejscowości Charley Widzi
Zmarłych jest dużo ostrzejszy niż bezpieczniejsza, bardziej uczęszczana
ścieżka Charley Jest Psychiczna. Nikt nie chce wyjść na głupca. W
dziewięciu przypadkach na dziesięć samo to wystarcza, by ludzie nie po-
zwolili sobie na wiarę.
Garrett patrzył na mnie parę sekund, a potem skupił się na moich
palcach. Prawie widziałam, jak mu trybiki w głowie pracują. Po upływie
kilku chwil uznałam, że trzeba mu te trybiki porządnie naoliwić.
- Ale skąd wiedziałaś, gdzie znalezć ciało pani Ellery? - zapytał w
końcu.
- Nie będę tego znowu tłumaczyć, Swopes.
- Poważnie... -Nie.
Po kolejnej długiej pauzie zapytał:
- Robisz to, odkąd skończyłaś pięć lat? Parsknęłam.
- Widzę zmarłych od urodzenia. Po prostu pięć lat zajęło, nim tata
naprawdę mi uwierzył. Ale kiedy mu powiedziałam, gdzie znalezć ciało
zaginionej dziewczynki, zorientował się, jakim będę atutem.
- Córka Johnsonów - powiedział.
Próbowałam się nie wzdrygnąć. To wspomnienie nie zaliczało się do
moich ulubionych. Właściwie gdyby ktoś mnie zapytał, ciężko byłoby mi
znalezć mniej ulubione. W dniu Fiaska Córki Johnsonów, jak to
nazywałam, Denise zboczyła na uczęszczaną ścieżkę, zdecydowała się mi
nie wierzyć i przyrzekła więcej o tym nie rozmawiać. Tego samego dnia
odkryłam też, że to, co robię, jest nienormalne. I że niektórzy ludzie -
niektórzy bliscy mi ludzie - będą mną za to gardzić. Oczywiście to, że
macocha dała mi wtedy po twarzy przy dziesiątkach świadków, też nie
zapewnia temu zdarzeniu miejsca w moim sercu.
- Nic ci nie jest? - spytał Sussman. Prawie zapomniałam, że tam byli.
Skinęłam głową dyskretnie.
- Wiesz - wtrąciła Elizabeth - on chyba naprawdę stara się mieć
otwarty umysł.
Na mojej twarzy pojawił się grymas pełen wątpliwości. Niemiłe to
było. Elizabeth chciała tylko pomóc.
- Są tu teraz? - Garrett zapytał. Westchnęłam. Nie chciałam go
antagonizować. Ale zapytał.
- Tak.
Wyjął notes.
- Możesz spytać pani Ełlery, kiedy są jej urodziny? -Nie.
Elizabeth wystąpiła do przodu.
- Dwudziestego czerwca. Spojrzałam na nią.
- On wie, kiedy masz urodziny. Chce tylko sprawdzić, czy ja wiem.
- Nie? - spytał. Wydawał się rozczarowany, jakby chciał, żebym mu
powiedziała, jakby chciał uwierzyć. Przynajmniej przez jakieś pięć
minut. To na takich, co to wierzą przy pomyślnych wiatrach, musiałam
uważać. Mieli paskudny zwyczaj walić mnie w miękkie znienacka.
- Powiedzże mu - rzekła Elizabeth.
- Nie rozumiesz - powiedziałam do niej. - Tacy jak on nigdy nie
wierzą, nie do końca. Zawsze będzie miał wątpliwości. Zawsze będzie
mnie sprawdzał, podpytywał o informacje, które już ma, tylko po to, żeby
zobaczyć, jak daję dupy. - Spojrzałam na Garretta. - Więc pieprzyć go.
- Elizabeth - wtrącił Sussman - może powinniśmy po prostu...
- Nie! - wrzasnęła, a ja w rezultacie podskoczyłam, skupiając baczną
uwagę Garretta. - Po prostu mu powiedz.
- Podbiegła do mojego biurka i pochyliła się nad nim. - Musi wziąć się
w garść i po prostu ci uwierzyć. Nie wie, co go ominie. Przejdzie przez
życie z jednowymiarowym obrazem świata, w którym żyje. Nie będzie
miał poczucia sensu, nadziei, że ludzie, których kochał i utracił, odchodzą
do lepszego świata. Że będą się dobrze mieli.
Zrozumiałam, że Elizabeth nie mówi już o Garrecie. Mówiła o sobie.
Wstałam i podeszłam do niej.
- Elizabeth, co się stało?
Prawie się rozpłakała. Widziałam, jak łzy błyszczą w jej jasnych
oczach.
- Tyle bym chciała powiedzieć mojej siostrze, ale ona jest taka sama
jak on... jak ja. Też bym ci nigdy nie uwierzyła. - Jej ramiona opadły i
wbiła we mnie wzrok pełen poczucia winy.
- Przepraszam, Charlotte, nie uwierzyłabym. W życiu. I on też nie
uwierzy.
Uśmiechnęłam się z ulgą. To wszystko? Mierzyłam się z tym
problemem niezliczoną ilość razy.
- Elizabeth - powiedziałam - ze wszystkich problemów, jakie teraz
mamy, ten akurat można łatwo rozwiązać.
Garrett patrzył na naszą wymianę zdań - czy raczej na moją wymianę
zdań - ale trzeba przyznać, że jego wyraz twarzy nic nie zdradzał. Często
się zastanawiałam, jak niedorzecznie muszę wyglądać w oczach żywych,
jak tak gadam do siebie, gwałtownie gestykuluję, obejmuję powietrze.
Ale nie zawsze mam wybór. Skoro Garrett nie chce wyjść, musi się
zmierzyć z moim światem. Nie będę dostosowywać swojego zachowania
do jego delikatnych standardów we własnym biurze.
Elizabeth pociągnęła nosem.
- O co ci chodzi? Jakie rozwiązanie?
- Zostawisz wiadomość.
- Wiadomość?
- Pewnie. Cały czas tak robię. To mi oszczędza tyle wyjaśnień -
powiedziałam, machając ręką zamaszyście. - Dyktujesz mi wiadomość, ja
ją piszę na komputerze - i oczywiście wpisuję datę sprzed twojej śmierci -
a potem w cudowny sposób ktoś ją znajduje w twoich rzeczach. Coś w
rodzaju wiadomości na wypadek, gdyby coś mi się stało". Powiesz jej
wszystko, co chcesz jej powiedzieć, i udamy po prostu, że napisałaś ją
przed śmiercią. Mam nawet gościa, który podrobi twój podpis, jeśli
chcesz.
- Kto to? - spytał Garrett. Spojrzałam na niego krzywo i ostrzegawczo.
To nie jego sprawa, co robię ze zmarłymi.
Twarz Elizabeth przybrała atrakcyjny wyraz zaskoczenia.
- To genialne. Jestem prawniczką. Jestem bardziej zorganizowana niż
klasyfikacja dziesiętna Deweya. Na pewno w to uwierzy.
- Pewnie, że w to uwierzy. - Poklepałam ją po plecach.
- Mogę napisać wiadomość do żony? - zapytał Sussman.
- Oczywiście.
Wszyscy popatrzyliśmy na Barbera, bo spodziewaliśmy się, że on też
będzie chciał do kogoś napisać.
- Mam tylko mamę. Wie, co do niej czuję - rzekł, a ja się
zastanowiłam, czy powinno mnie cieszyć, że się z mamą dobrze
komunikował, czy smucić, że miał tylko ją.
- Cieszę się - powiedziałam mu. - Szkoda, że nie wszyscy są tak
otwarci w sprawie swoich uczuć.
- No. Nienawidzę jej, odkąd miałem dziesięć lat. Dużo więcej nie da
się ująć w liście. - Starałam się zamaskować swój szok. I tak zauważył. -
Och, uwierz mi, ona odwzajemnia to uczucie.
- OK, czyli dwie wiadomości.
- Ej - odezwała się Elizabeth po dłuższym namyśle. - Kiedy wypada
pierwszy dzień lata?
- Planujesz tu zostać tak długo? - zapytałam. Uniosła ramiona, skinęła
głową w stronę Garretta i poruszyła idealnie ukształtowanymi brwiami. -
Aha - próbowałam się nie roześmiać. - Dwudziestego czerwca, a
czasami...
Garrett głośno nabrał powietrza, a Elizabeth założyła ręce na siebie i
się uśmiechnęła. Wprost od niej biło, jaka była z siebie zadowolona.
- Masz rację - powiedział Garrett. - Urodziny Elizabeth Ellery są
dwudziestego czerwca.
Spojrzałam na nią w osłupieniu.
- Nabrałaś mnie.
- Prawniczka - odparła, jakby to wszystko tłumaczyło. Tak, bardzo ją
lubiłam. Podeszłam do mojego krzesła i rzuciłam się na nie z właściwą
sobie ostentacją.
- Nabrała mnie - rzekłam do Garretta. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Ale ten uśmiech był inny. Zmienił się - wiedziałam dlaczego.
- O nie. Nie, nie, nie, nie, nie - oznajmiłam, grożąc mu palcem. -
Nawet z tym nie zaczynaj.
- Z czym? - zapytał jak wcielenie niewinności i podziwu.
- Z tym, jak patrzysz na mnie, jakbym znała odpowiedz na każde
pytanie we wszechświecie. Nie znam. Nie widzę przyszłości. Nie czytam
przeszłości. Na sto kurde procent nie umiem wróżyć z dłoni, o cokolwiek
w tym chodzi. Nie umiem...
- Ale jesteś jasnowidzką, tak?
- Stary - przerwałam, pochylając się nad biurkiem - jestem tak
jasnowidząca jak przeciętna marchewka.
- Ale...
- Żadnych ale! - Mam poważne zastrzeżenia do słowa na jasno".
Nigdy się nie z nim nie polubiliśmy. Zakryłam uszy dłońmi z impetem i
zaczęłam nucić.
- Co za dojrzałe zachowanie.
Miał rację. I tak pokazałam mu język, a potem opuściłam ręce.
- Słuchaj, nawet ja mam więcej pytań niż odpowiedzi. Mam duży
procent pewności, że moje zdolności są bliższe schizofrenii niż
czegokolwiek nadprzyrodzonego. Pytaj, kogo chcesz. Gdybym
znajdowała się na szczycie, byłabym czubkiem.
- Schizofrenia - powiedział z powątpiewaniem.
- Słyszę głosy. Można być bardziej schizofrenicznym?
- Ale mówiłaś...
Uniosłam palec wskazujący, by go uciszyć. Chociaż środkowy palec
byłby bardziej skuteczny, musiałam bronić pozycji, którą właśnie
zdobyłam.
- Słuchaj, kiedy ludzie są w tej sytuacji, jak ty w tej chwili, kiedy już
prawie wierzą w moje umiejętności, wymyślają kontrargumenty. Testują
mnie, zadają głupie pytania, chcą wiedzieć, gdzie będzie następne
trzęsienie ziemi i jakie liczby padną na loterii. Poważnie - widziałeś
kiedyś w gazecie nagłówek: Jasnowidz wygrał na loterii"? Nie jestem
jasnowidząca. Nawet nie wiem, czy coś takiego istnieje.
- Powiedz mu, czym jesteś - włączyła się podekscytowana Elizabeth.
Garrett przeglądał swój notes. Rzuciłam jej desperackie spojrzenie, które
miało wyrażać, żeby się przymknęła albo zginie. Nie podziałało. Pewnie
dlatego, że już nie żyła. - Serio - ciągnęła - po prostu mu powiedz.
Zaczyna ci wierzyć. Pomyśli, że to fajne.
- Nie pomyśli - wycedziłam cicho przez zęby, bo zapomniałam, że
tylko ja z żywych ją tu słyszę.
- Osoba wrażliwa na zjawiska spoza zwykłej percepcji - Garrett
podniósł na mnie wzrok. - Definicja jasnowidza.
- No dobra, może - odparłam. Ale i tak nie znoszę tego słowa. I jego
implikacji.
- Może być - wzruszył ramionami. - I czego nie pomyślę?
- Że to fajne.
- Co? Twoje zdolności?
- Nie całkiem.
- Czyli co?
Czyli co? Pewnie gdyby naprawdę chciał wiedzieć, zaserwowałabym
mu cały zestaw obiadowy. Gadałam w końcu jak najęta. Czemu teraz
przerywać? Nawet tata i wujek Bob nie wiedzieli do końca, czym jestem.
Nigdy nie musiałam im mówić. Wierzyli mi - to wystarczało. Ale skoro
niespecjalnie mi zależało, co Garrett on mnie pomyśli...
- Dobrze - powiedziałam z nutką wyzwania. - Powiem ci wszystko.
Pójdziesz sobie potem?
Po chwili skinął głową prawie niedostrzegalnie.
- Jestem... Tak jakby... W pewnym sensie... cholera. - Zacisnęłam
zęby, a potem wyrzuciłam to z siebie: - Jestem kostuchą. Właściwie tą
jedyną kostuchą.
No. Powiedziałam to na głos. Kawa na ławę, bez owijania w bawełnę,
obnażona dusza - żadnej kliszy nie przepuszczę. On się jednak nie
wzdrygnął. Nie roześmiał. Nie wyskoczył z krzesła i nie wymaszerował z
pomieszczenia. Właściwie to w ogóle się nie poruszył. Ani trochę. Za-
stanawiałam się, czy chociaż oddycha. Wtedy zrozumiałam. To jego
pokerowa twarz. Patrzył mi prosto w oczy, kiedy
Teraz się już nie wykręcę z tej cholernej rozmowy. Nic dziwnego, że
pycha to jeden z grzechów śmiertelnych.
- Tak - odpowiedziałam.
- A potem prowadzisz ich w stronę światła. -Tak.
- Czyli do siebie. -Tak.
- Więc kiedy będziemy przechodzić na drugą stronę
- odezwał się Sussman - będziemy przechodzić przez ciebie?.
Zerknęłam na niego. Sądziłam, że ta myśl - która na tysiącach różnych
planet może uchodzić za świętokradztwo
- zmierzi go, ale on wydawał się zafascynowany.
- Tak, przejdziecie przeze mnie. Kostuchę - wyjaśniłam.
- Wow - powiedział Barber - to chyba najfajniejsze, co dziś słyszałem.
- Jesteś portalem - rzekł Garrett.
- Można tak powiedzieć - wzruszyłam ramionami. Przyglądał mi się, a
twarz stopniowo rozjaśniał mu zaintrygowany uśmiech. Wzbudziło to
moją podejrzliwość.
- Ależ on na ciebie leci - oznajmiła Elizabeth. Zignorowałam ją i
spojrzałam na zegarek.
- Och, któraż to już godzina... - Gdzie u licha jest wujek Bob?
- Więc dusze, które nie przejdą na drugą stronę, pałętają się po ziemi i
beztrosko chodzą sobie między nami? - Garrett nie rezygnował.
Westchnęłam. To może potrwać całe dnie.
- Nie. Istnieją w tym samym miejscu i czasie, ale w innym wymiarze.
Jak podwójna ekspozycja na zdjęciu. Ja po prostu umiem przebywać w
obu wymiarach jednocześnie.
- No to jesteś zdumiewająca - powiedział. Oczy błyszczały mu
podziwem.
Tego już za wiele. Metaforycznie wciąż zbierałam szczękę z ziemi, że
w ogóle w cokolwiek uwierzył.
- Co ty na to, żebyśmy poszli na kawę? - zaproponował ponownie.
- Ale ja ci właśnie wszystko wytłumaczyłam.
- Złotko, wątpię, czy to wszystko to chociaż ułamek całości. -
Zawahałam się, więc powiedział: - Pójdziemy na kawę jako przyjaciele.
Skrzywiłam się, odrobinkę, i przypomniałam mu:
- Ale my się nie przyjaznimy, pamiętasz? W ciągu ostatniego miesiąca
wykazałeś mi to bardzo jasno. Nie jesteśmy kumplami, kolegami ani w
ogóle niczym podobnym do przyjaciół.
- Weekendowymi kochankami? - podsunął.
Dosyć. Nie wiedziałam, w co gra - chociaż byłam prawie pewna, że to
nie Monopol... ani warcaby - ale ja w to grać nie chciałam. Wstałam,
obeszłam biurko i stanęłam nad nim. Groznie. Jak Darth Vader, tylko z
lepszymi płucami. Powpa-trywaliśmy się w siebie znacząco i pokazałam
mu drzwi.
- Jestem zajęta.
Zerknął na drzwi, na które wskazywałam, te same, którymi
sugerowałam, żeby wyszedł.
- Jesteś zajęta? Tymi drzwiami? - odpyskował żartobliwie. -Co?
- Będziesz je malować? -Nie.
- Proponuję głęboki, nasycony brąz, żeby pasowały do twoich
włosów. - Wstał, odwracając sytuację, bo teraz to on górował nade mną.
Znowu się w siebie powpatrywaliśmy, chociaż tym razem znaczyło to
zupełnie coś innego. Pochylił
się i powiedział cicho: - Albo na złoto... żeby pasowało do twoich
oczu.
- Chyba właśnie miałam orgazm - oznajmiła Elizabeth. Pozostali dwaj
prawnicy odchrząknęli i grzecznie wyszli z pomieszczenia. Elizabeth
niechętnie poszła z nimi do recepcji
- znanej również jako Pamiętaj Kurka Że To Przestrzeń Cookie.
Kiedy Garrett czekał, aż zgodzę się pójść z nim na kawę, spostrzegłam
to kątem oka. Tego rozmazanego Supermana. Poruszał się tak szybko, że
kiedy odwróciłam głowę, już go nie było. Zatrzymał się po mojej drugiej
stronie, delikatnie dotknął mojego ramienia, musnął moje usta, a potem
zanurkował prosto we mnie, zbierając się w moim podbrzuszu, prze-
nikając ciepłem całe moje ciało.
Zadrżałam od środka i odrzuciłam głowę do tyłu z zaskoczonym
westchnieniem. Garrett się do mnie zbliżył i złapał mnie za barki, żebym
się nie przewróciła. Dopiero wtedy zobaczyłam zdziwiony wyraz jego
twarzy. Przyciągnął mnie do siebie. Wtedy to coś mnie opuściło, a Garrett
wystrzelił do tyłu, jakby pchnięty z brutalną siłą. Zatoczył się, złapał rów-
nowagę i spojrzał na mnie. Staliśmy oboje oszołomieni i z szeroko
otwartymi oczami. Przewróciłam się na biurko i wsparłam na nim, żeby
ustać na nogach.
- Czy to... było jedno z nich? - zapytał, bezmyślnie pocierając klatkę
piersiową, gdzie najwyrazniej został popchnięty. Rozejrzał się dookoła
gwałtownie, a potem spojrzał na mnie z niechęcią i konsternacją.
- Nie - odpowiedziałam, próbując unormować oddech.
- To było coś zupełnie innego.
Co - tego nie wiedziałam. Mogłam się jednak domyślać, a kierunki, w
których szły moje domysły, zupełnie mi się nie
podobały. Czy to mógłby być Wielki Zły? Jeśli tak, to dlaczego tutaj?
Dlaczego teraz? Nie wyglądało na to, żeby mojemu życiu groziło
bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Trudno mi było ukryć strach. Rzadko go czułam. Teraz jednak Garrett
musiał go we mnie wyczuć. Drażniło mnie, że widzi, jak się boję.
Wtedy przyszedł mi do głowy inny scenariusz. Podczas żadnego z
naszych spotkań Zły nigdy mnie nie musnął. Nigdy mnie nawet nie
dotknął, a już na pewno nie nurkował sobie w moich cielesnych dołach.
Może to jednak nie był Zły.
Omiotłam pomieszczenie wzrokiem. Prawdopodobnie wyglądałam
przy tym nieco desperacko. Czy to Reyes? Mógł to być on? Mógł być...
zazdrosny? O Swopesa? Serio?
Podbiegłam do drzwi i zapytałam wszystkich:
- Widzieliście coś? Przechodził tędy?
Elizabeth, która siedziała na naszej szałwiowej sofie w recepcji,
skoczyła na równe nogi i spytała:
- Zgubiłaś go? Jak mogłaś go zgubić?
- Nie Garrett - odpowiedziałam, możliwe, że z nieco przesadną
niecierpliwością. - Ten ciemny i rozmazany.
Cookie zaczynała się orientować, że mamy towarzystwo. Wstała z
krzesła, jak gdyby miała na biurku kobrę.
- Charley, słonko, mamy klientów?
- O, tak. Zapomniałam ci powiedzieć. Słuchajcie, to jest Cookie.
Cookie, mamy tu troje prawników, którzy odeszli zeszłej nocy. Tych, o
których ci mówiłam. Pracujemy z wujkiem Bobem nad ich sprawą. OK,
czy ktoś go widział?
Prawnicy wymienili spojrzenia i wzruszyli ramionami. Westchnęłam
smutno i osunęłam się na framugę.
Myślałby kto, że skoro jestem kostuchą, to mam znajomości, mam się
jak dowiedzieć, kim jest Rozmazany. Ale jako że Zły to jedyna
znajomość, jaką nawiązałam z kimś z innego wymiaru, trudno było
zasięgnąć informacji.
Zauważyłam wtedy dziwny cień w kącie. Ten cień falował i
przekształcał się w świetle poranka. To był on. Na pewno.
Wyprostowałam się, zmusiłam się, by puścić framugę, i weszłam powoli
do pomieszczenia. Nie chciałam go spłoszyć.
- Mogę cię zobaczyć? - spytałam za bardzo drżącym głosem. Wszyscy
spojrzeli w ten kąt, ale zobaczyli go tylko prawnicy. Wszyscy troje zrobili
nieufny krok wstecz, tak zsynchronizowani ze sobą nawzajem, że
wyglądali, jakby wcześniej to przećwiczyli. Ja tymczasem prosząco
wystąpiłam do przodu.
- Proszę, pozwól mi się zobaczyć.
Cień się poruszył, rozpłynął, zniknął, i zaraz potem ponownie przede
mną pojawił. Teraz i ja zaczęłam się wycofywać. Potknęłam się, kiedy
uniosła się długa smużka dymu, i nagle o ścianę koło mojej głowy
opierała się ręka. Długa ręka, które prowadziła do wysoko położonego
ramienia.
Słychać było zaskoczone oddechy prawników, kiedy istota się przed
nimi zmaterializowała, kiedy dym stał się ciałem, kiedy cząsteczki się
splotły i stopiły w twarde mięśnie. Nie spojrzałam jeszcze poza jego
ramię. Mój wzrok ślizgał się po wspartej o ścianę ręce - ręce naznaczonej
ciężką pracą, ale pięknej - do długiej, muskularnej krzywizny przed-
ramienia jak ze stali. Pod łokciem miał podwinięty rękaw
- w dziwnym, jaskrawym kolorze - ale powyżej ten gruby materiał
napinał się na bicepsie, poświadczając zawartą tam siłę. Przesunęłam
spojrzenie na bark, szeroki, potężny i nieustępliwy.
Byt pochylił się ku mnie, zanim zobaczyłam jego twarz, docisnął
ciepło swego ciała do mojego i skłonił głowę, by wyszeptać mi coś do
ucha. Był tak blisko, że w zasięgu wzroku miałam tylko linię jego brody,
silną i z co najmniej dwudniowym zarostem, oraz ciemne włosy, które
trzeba by przyciąć. Jego usta musnęły moje ucho i zadrżałam.
- Holenderko - wyszeptał, a ja wtopiłam się w niego.
Oto moja szansa, okazja, by spytać, czy jest tym, za kogo go uważam -
kim mam nadzieję, że jest. Poszybowałam jednak wprost do świata snu,
gdzie nic nie działa, jak powinno. Moje ręce kierowały się własnym
rozumem, kiedy wzniosły się ku jego piersi. Kości moich nóg się
rozpłynęły. Usta chciały tylko jednego. Jego. Jego smaku. Jego faktury.
Pachniał jak deszcz podczas burzy z piorunami, pierwotnie i
elektryzująco.
Zwinęłam w pięści jego koszulę - nie jestem pewna, czy po to, żeby go
odepchnąć, czy przyciągnąć. Czemu go nie widziałam? Czemu nie
mogłam się zmusić, żeby przesunąć się nieco w bok i spojrzeć na niego?
Wtedy jego usta przykryły moje i straciłam poczucie rzeczywistości.
Mój świat przybrał jego kształt, stał się jego ciałem, ustami, rękoma,
które lekko się po mnie przesuwały, badały wzgórza i doliny tego, czym
byłam - jego księżyca. Jego własnej satelity, którą na tę orbitę uwiodła
czysta wola jego grawitacji.
Pocałunek stał się głębszy, bardziej palący, a w odpowiedzi moje ciało
zadrżało z pożądania. Jęknął i mocniej na mnie naparł, jego język zagłębił
się między moje usta i nie tylko smakował, ale wręcz spijał mnie całą,
spajał moją duszę z jego duszą.
Zdjął jedną z moich rąk ze swojej koszuli i skierował ją w dół, by
dotknęła jego erekcji. Zaczerpnęłam oddech ostro, wdychając gorąc,
który bił od niego. Poczułam, jak dłoń ściska
mnie między nogami, i po moim podbrzuszu rozlał się płynny ogień.
Chciałam, żeby był na mnie, wokół mnie i we mnie. Nie mogłam myśleć
o niczym innym niż najwyższa zmysłowość tej doskonałej istoty.
Mój głód wydawał się nieprzenikniony, ale wtedy usłyszałam, jak
ktoś mnie woła jakby z oddali, i mgła zaczęła się rozpraszać.
- Charley?
Wypadłam ze snu i stanęłam na baczność. Wszyscy w pokoju patrzyli
na mnie z pootwieranymi buziami. Wujek Bob stał w drzwiach z
pytającym wyrazem twarzy. Garrett też się przyglądał. W oczach mignęło
mu wzburzenie. Odwrócił się i wymaszerował z pokoju, skinął tylko
opryskliwie głową w stronę wujka, gdy go mijał.
I wtedy zrozumiałam, że byt zniknął. On zniknął. Nie mogłam już
ustać na nogach, osunęłam się więc na podłogę i pławiłam we własnym
osłupieniu.
- Czy ty byłaś właśnie opętana? - zapytała Cookie po dłuższej chwili
głosem ściszonym z podziwu. - Bo złotko, jeśli tak wygląda opętanie, to
ja sprzedaję swoją duszę.
Rozdzial 6
ADHD. Życie pelne wrażeń.
T-SHIRT
Chociaż najbardziej na świecie chciałam podpytać drogich zmarłych o
Reyesa (dobrze się mu przyjrzeli? Jakiego koloru ma oczy? Czy wyglądał
na, no nie wiem, trupa?), wujek Bob nalegał, by omówić dochodzenie. W
międzyczasie ważyły się losy mojego zdrowia psychicznego. Mojego
kruchego dobrego samopoczucia. Mojej umiejętności radzenia sobie z
codzienną rzeczywistością. Że nie wspomnę o moim życiu seksualnym.
Czyż nic już nie jest święte?
- Zidentyfikowałaś napastnika? - zapytał wujek, kiedy zmierzaliśmy z
powrotem do mojego biura, znanego obecnie jako Martwy Punkt.
- Nie. - W pomieszczeniu było mi teraz chłodno, pewnie dlatego, że
otarłam się właśnie o seks z rozpalonym inferno. Podkręciłam
ogrzewanie, nalałam sobie kawy i usiadłam. Wujek usiadł naprzeciwko.
- Nie? A oni są teraz, no wiesz, tutaj? -Tak.
Jak to się dzieje? Było jasne, że Reyes to nie zwykłe, pospolite zwłoki.
Jeśli to w ogóle był Reyes. Jeśli to w ogóle były zwłoki.
- Nie rozmawiałaś z nimi o tym? -Nie.
Skoro nie żył, jak mógł być taki... gorący? Dosłownie gorący? Z
drugiej strony, skoro pozostawał przy życiu, to jak mógł być bezcielesny?
Jak mógł się tak szybo poruszać? Jak mógł przechodzić z jednego stanu
skupienia w inny? W życiu czegoś takiego nie widziałam.
Wujek Bob strzelił mi palcami przed nosem. Zamrugałam, skupiając
się, a potem spojrzałam na niego krzywo.
- Nie złość się - uniósł dłonie pojednawczo. - Rozpraszasz się ciągle, a
jesteś mi potrzebna. Wczoraj było kolejne zabójstwo. Nie wygląda na
powiązane, ale muszę mieć pewność.
- Kolejne zabójstwo? - spytałam, kiedy wyjmował ze swojej teczki
zdjęcie z sekcji zwłok. - Czemu do mnie nie zadzwoniłeś?
- Zadzwoniłem. Masz wyłączony telefon.
- Ups.
- Burmistrz wisi mi na karku. Troje martwych prawników zle się
prezentuje w wieczornych wiadomościach.
Sprawdziłam komórkę.
- Przepraszam, bateria mi padła. - Najwyrazniej nic nie jest bezpieczne
w Martwym Punkcie.
Podłączyłam telefon do ładowarki, a wujek Bob położył zdjęcie na
biurku. Zobaczyłam wzdętą, sino-purpurową twarz. Miała zaschniętą
krew wokół licznych nabrzmiałych ran, jak gdyby mężczyzna miał
wypadek. Jednak w tych okolicznościach zapewne żadna z ran nie była
przypadkowa. Nie wiem, kim był, ale śmierć nie przyszła mu łatwo.
- Co się mu stało? - spytałam.
- Był torturowany, potem zabity. Ale nie chodziło o informacje. -
Wujek wskazał usta i gardło zmarłego na zdjęciu. - Zakleili mu usta taśmą
i ściskali gardło, żeby nie krzyczał. Więc albo już im powiedział to, czego
potrzebowali, albo wiedzieli, co zrobił.
Odwróciłam wzrok, starając się zarazem nie wyglądać na nadmiernie
wrażliwą.
- Napastnicy chcieli mu przed śmiercią zadać tyle bólu, ile się da.
Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że wsypał kogoś, kogo nie
należało. Takie tortury zazwyczaj spotykają ludzi, którzy zdradzili albo
kogoś wyżej w hierarchii, albo całą organizację. W dzisiejszych czasach
syndykaty zbrodni są bardziej feudalne niż angielska arystokracja.
Prawnicy zgromadzili się wokół mojego biurka, więc podniosłam
zdjęcie, nachylając je pod takim kątem, żebym sama go nie widziała.
Sussman zrobił dziwną minę i się cofnął. Ja miałam tak samo jak on. Ale
Elizabeth i Barber lepiej się przyjrzeli fotografii.
- Trudno powiedzieć - rzekła Elizabeth. - Może gdyby nie był taki
poplamiony...
- Przydałoby się zdjęcie policyjne, a nie takie z sekcji.
- Na razie niezidentyfikowany - powiedział mi wujek i odebrał
komórkę.
Sussman wpatrywał się w Barbera przez swoje okulary w okrągłych
oprawkach.
- Poznajesz go, Jason?
Rzuciłam na niego okiem. Barber wydawał się oszołomiony,
oniemiały ze zdziwienia, blady - choć to akurat fizycznie niemożliwe.
Skoro nie mają krwi i w ogóle.
- To on - rzekł Barber. - To ten gość, co chciał, żebym się z nim
spotkał.
- To ten twój nieznajomy? - Elizabeth zerknęła na zdjęcie.
- Tak myślę - odpowiedział. Sussman się zbliżył i ponownie spojrzał
na fotografię.
- Jesteś pewien?
- Życia bym nie postawił - skwitował Barber niepewnie.
- Na to już i tak za pózno - powiedziała Elizabeth, wciąż patrząc na
zdjęcie. Jej twarz wykrzywiały różne stadia obrzydzenia.
- Carlos Rivera. - Wujek Bob się rozłączył. - Ma kartotekę długą jak
moja legendarna i godna pozazdroszczenia pamięć.
- Czyli wcześniej niekarany - powiedziałam, tłumiąc chichot.
- Jak pułapka ze stali - zmrużył oczy i popukał się palcem po skroni.
- Zapominasz chyba, jak miałeś mnie wziąć z auta i położyć do łóżka,
podczas gdy tata robił margaritę. Obudziłam się na tylnym siedzeniu o
drugiej rano, zamarznięta prawie na kość, a ty wtedy hałasowałeś z panią
Dunlop z naprzeciwka.
- Ten incydent miał, zdaje się, podłoże alkoholowe - wymruczał wujek
i poprawił krawat. Po twarzy rozlał mu się dziwnie atrakcyjny rumieniec,
dzięki czemu opowieść zrobiła się ciekawsza. Żeby położyć wisienkę na
torcie, pokręciłam głową z udawanym rozczarowaniem.
- Jeśli tylko masz czyste sumienie, wujaszku Nieumyślne
Spowodowanie Śmierci.
Elizabeth się zaśmiała. Wujek Bob - nie.
- Może przedstawianie zarzutów zostawimy prokuraturze. - Zanim
zdążyłam zaprotestować, powiedział: - Znalezliśmy pana Riverę, kiedy
unosił się w Rio Grande.
- Może pić mu się chciało - zasugerowałam.
- Piłaś kiedyś wodę z Rio Grandę?
- Ostatnio nie - odpowiedziałam, zastanawiając się, kiedy on pił. I
dlaczego. I czy ma przez to jakieś pasożyty. - Bar-berowi się wydaje, że to
może być gość, który chciał się z nim potajemnie spotkać.
- Czyżby? - Wujek Bob pochylił się do przodu, zaintrygowany.
- No. - Barber relacjonował mi wydarzenia, a ja przekazywałam
informacje wujkowi, który oczywiście zapisywał wszystko w notesie.
- Dzwoni do mnie ten gość - powiedział Barber, siadając na kanapie,
którą wcześniej wysunęłam. Elizabeth też usiadła, ale Sussman podszedł
do okna i wyglądał na przeciwległy kampus uniwersytecki. - Chciał się
spotkać na ulicy, co wydało mi się dziwne. Ale sprawiał wrażenie, jakby
był, sam nie wiem, zdesperowany.
- Czy może opisać jego zachowanie? - zapytał mnie wujek Bob.
- Był niespokojny. Nerwowy - odparł Barber. - Ciągle się oglądał za
siebie, patrzył na zegarek. Myślałem sobie, że jest po prostu naćpany.
- Ale i tak go wysłuchałeś? - spytałam, wcinając się wujkowi w
czynności procesowo-kryminalistyczne.
- Mówił, że ma informacje o jednym z naszych klientów - powiedziała
Elizabeth. - Jason nie miał wyjścia, musiał go wysłuchać.
- Jakie informacje? - zapytałam. Zauważyłam jej instynktowną reakcję
obronną wobec Barbera. Ciekawe.
Kiedy Barber skończył zdawać relację, wiedzieliśmy, że według
zmarłego Carlosa Rivery do więzienia na długie lata
idzie człowiek, którego najgorszym naruszeniem prawa było to, że na
studiach wypalił trochę trawy. Choć trzeba przyznać, że się zaciągał.
Mikroślady wskazują jednak na cięższe przestępstwo. Na jego
podwórku policja znalazła zamordowanego nastolatka, a u niego w domu
- jego własne adidasy poplamione krwią chłopaka. Te adidasy były
niczym gwózdz do trumny. Dowalić zeznanie świadka
(osiemdziesięciolatki w okularach jak denka od słoików i z halluksami) - i
biedak idzie siedzieć za morderstwo. Kobieta zeznała pod przysięgą, że
widziała, jak oskarżony zakopuje chłopaka na swoim podwórku. Za
szopką z narzędziami. W ciemną burzliwą noc. Najwidoczniej
kryminałów się naczytała.
- Ale było ciemno - powiedziałam. - I burzliwie. Mogła widzieć, jak
zwłoki zakopuje moja cioteczna babka Lillian, a i tak wzięłaby ją za
waszego klienta.
- Otóż to - zgodził się Barber. - Tym niemniej został skazany za
zabójstwo.
- Wasz klient znał tego dzieciaka? - zapytał wujek Bob. Totalnie też
miałam o to spytać.
- Powiedział, że w życiu go nie widział. - Barber pokręcił głową.
- Jak się nazywa wasz klient? - zapytałam. Przed wujkiem Bobem.
- Weir. Mark Weir. Dał mi pendrivea.
- Kto? Klient?
- Kto zrobił co? - wujek spytał, nie podnosząc oczu znad notesu.
- Ktoś dał Barberowi pendrive'a.
- Kto? - powtórzył. Na litość boską, przecież właśnie o to spytałam.
- Nie, ten gość - Barber wskazał głową zdjęcie. - Rivera. Nie
przedstawił mi się, ale podał miejsce. Powiedział, że dowody
oczyszczające pana Weira z zarzutów znajdę w magazynie na Westside.
Kazał tam być w środę w nocy.
- O której? - dopytywał wujek Bob. Najwyrazniej naprawdę porządni
śledczy nie muszą się wypowiadać pełnymi zdaniami. Odnotowałam to
sobie w pamięci.
- Nie powiedział, o której. Chyba zobaczył, że ktoś go śledzi. Zanim
zdążyłem go dopytać o cokolwiek innego, naciągnął kaptur i wszedł do
jakiejś pizzerii. - Barber zerknął na zdjęcie. - Wygląda na to, że i tak go
złapali, zorientowali się, co robi.
- Dziś jest środa - powiedziałam. - Kiedy to się działo? Sussman się
odwrócił i troje prawników popatrzyło na siebie. Elizabeth odpowiedziała
głosem stłumionym ze smutku:
- W dniu naszej śmierci. - Spojrzała przelotnie na Barbera. - To się
wydaje tak dawno.
Barber położył dłoń na jej dłoni. Jej twarda brawura i choj-racka
postawa trochę osłabły.
- Wydarzyło się to wczoraj - przekazałam wujkowi.
- OK - rzekł i zabrał się za przesłuchiwanie jak gestapowiec. Zadawał
dziesiątki pytań, bazgrząc szaleńczo w notesie, kiedy przekazywałam
odpowiedzi. Zastanawiałam się, czy słyszał kiedyś o dyktafonie.
- Pendrive jest na biurku w jego gabinecie - odpowiadałam na kolejne
pytanie. - Nie, gość nie mówił, co na nim jest, ale Barber odniósł
wrażenie, że to jakiś filmik. Tak, w tę środę, dziś. Nie, nie widział, kto
śledził Riverę. Już złożyli apelację, ale miną długie miesiące, zanim
zostanie rozpatrzona. Tak. Nie. Nie przeniesiono jeszcze klienta. Może.
W życiu. Prędzej piekło zamarznie. Uhm, OK. Nie, jego drugie lewe
jądro.
Kiedy wujkowi Bobowi skończyły się pytania - i dobrze, bo strasznie
schodził z tematu - mnie skończyła się energia. Nie na tyle jednak, by
uśpić moje podejrzenia w sprawie tej całej sytuacji. Sprawa była
ważniejsza niż jeden niewinny człowiek. Miałam poczucie, że wszystko
sprowadza się do zamordowanego nastolatka. Potrzebowałam więcej
informacji na oba tematy.
Zeszliśmy na dół coś zjeść. Tata robi najlepsze kanapki Monte Cristo
na zachód od wieży Eiffla. Na samą myśl ślinka mi pociekła. Kiedy
miałam wreszcie chwilę wytchnienia, moje myśli zbłądziły z powrotem
do Reyesa. Trudno było nie roztrząsać człowieka, którego sama obecność
przywoływała obrazy demona, który zaparł się w diabły, by grzeszyć.
- Bar twojego taty świetnie się nazywa - powiedziała Elizabeth, kiedy
schodziliśmy na dół.
Z trudem wróciłam do rzeczywistości. Odkąd prawie uprawiałam seks
z istotą bezcielesną w obecności Elizabeth, jej stosunek do mnie się
zmienił. Ale nie wydawała się zła. Ani urażona. Może chodziło o
Garretta. Może sądziła, że poniekąd go zdradzam, skoro on coś do mnie
czuje. Coś do mnie czuje, jasne, tyle że nic miłego.
- Dzięki - powiedziałam. - Nazwał bar na moją cześć, ku głębokiej
goryczy mojej siostry - dodałam, parskając śmiechem. Sussman też się
zaśmiał.
- Na twoją cześć? Zdawało mi się, że bar nazywa się Calamity's1.
- No. Wujek Bob mówił tak na mnie długie lata, wiesz, jak Calamity
Jane? Kiedy tata kupił bar, uznał, że to pasuje.
1
Niedola.
- Podoba mi się - powiedziała Elizabeth. - Kiedyś nazwano psa na
moją cześć.
- Jakiego psa? - Próbowałam się nie roześmiać.
- Pitbulla - uśmiechnęła się łobuzersko.
- Totalnie to widzę - skwitowałam ze śmiechem. Zajęliśmy ustronny
stolik w ciemnym kącie, żeby nikt się
nie gapił, jak będę rozmawiać z moimi klientami. Przedstawiłam
wszystkich pokrótce - i streściłam nocne wydarzenia z udziałem
damskiego boksera, by wyjaśnić stan mojej twarzy - oraz spytałam tatę,
czy są dla mnie jakieś wiadomości.
- Tu? - zapytał. - Czekasz na coś?
- Cóż, tak i nie. - Rosie Herschel, moja pierwsza klientka, której
pomogłam zniknąć, miała dzwonić, tylko jeśli popadnie w tarapaty, więc
brak wiadomości to była dobra wiadomość. W przeciwnym wypadku nie
chciałyśmy podejmować ryzyka kontaktu ani jakiejkolwiek łączności ze
mną i moją pracą, aby nie ujawniać, że Rosie nawiała z żałosnego życia
dupka, którego żoną była. Nie żeby ten człowiek chociaż siedział na tyle
blisko inteligencji, by pojąć, co się właściwie stało.
- Tak i nie" nie udziela odpowiedzi na moje pytanie - orzekł tata,
czekając, aż rozwinę myśl.
- Pewnie, że udziela.
- Aha. - Zrozumiał, o co mi chodzi. - Sprawa zawodowa. Aapię. Dam
znać, jeśli ktoś zostawi wiadomość.
- Dzięki, tato.
Uśmiechał się przez chwilę, potem się pochylił i wyszeptał mi do
ucha:
- Ale jeśli jeszcze kiedyś przyjdziesz do mojego baru z posiniaczoną i
opuchniętą twarzą, poważnie sobie porozmawiamy o twoich sprawach
zawodowych" i tym, co one obejmują.
Cholera. Myślałam, że mi się upiekło. Myślałam, że go przekonałam,
iż mój skopany tyłek to doświadczenie na przyszłość, a nie trauma na całe
życie. Opuściłam ramiona z rezygnacją.
- Dobra - powiedziałam, zabarwiając mój zazwyczaj bezalkoholowy
głos nutką pijackiego marudzenia.
Tata pocałował mnie w policzek i poszedł obsługiwać bar. rdzenny
Amerykanin z długimi czarnymi włosami i zabójczą klatą. Nie lubił mnie
na tyle, by się mną zainteresować, ale ja miałam w sumie dosyć
zainteresowań. A na Donniego miło było patrzeć.
Wujek Bob zamknął telefon i obdarzył mnie pełną uwagą.
Niepokojące to było.
- No to powiesz mi, co się działo, kiedy rano wszedłem do twojego
biura? - zapytał.
Ach, to. Zaczęłam się wiercić w krześle nieswojo. W oczach
zwykłego przechodnia obściskiwanie się z powietrzem musi wyglądać
śmiesznie.
- Bardzo było zle? - zapytałam.
- Raczej nie bardzo. Myślałem, że masz atak paniki czy coś. Ale
zauważyłem, że Cookie i Swopes tylko się na ciebie gapią, więc uznałem,
że niezależnie od tego, co to było, nie mogło zagrażać życiu i zdrowiu.
- Jasne, bo Swopes już by mi robił usta-usta albo coś równie
bohaterskiego.
Wujek Bob przekrzywił głowę w zamyśleniu.
- Właściwie to bardziej chodzi o ten tęskny wyraz twarzy Cookie.
Roześmiałam się. Totalnie mogłam sobie wyobrazić euforię na twarzy
Cookie. Wujek siedział cierpliwie, unosząc krzaczaste brwi, i czekał na
wyjaśnienie.
No cóż, wyjaśnienia nie dostanie.
- Wiesz co, wujku, może lepiej omińmy ten temat, skoro jesteś moim
wujkiem i w ogóle.
- OK - wzruszył ramionami nonszalancko, udając, że odpuszcza. Upił
łyk swojej mrożonej herbaty i dodał: - Ale Swopes wydawał się spięty.
Myślałem, że może wiesz dlaczego.
- Wiem. Bo to dupek.
- Przyznam, że bywa czasem humorzasty.
- Josef Mengele też taki był.
- Ale na jego obronę - ciągnął, starając się mnie udobruchać - ten cały
rozdzwięk między wami to moja wina. Gdybym tylko trzymał język za
zębami. Niech licho wezmie te piwska.
- Cóż, piwsko nie zrobiło ze Swopesa dupka. Wydaje mi
się, że taki się urodził.
Wujek Bob nabrał głęboko powietrza i tym razem naprawdę zmienił
temat.
- Widzę, do czego to nie prowadzi. Ale szlag, Charley, mam robotę. -
Zamrugałam oczami, zaskoczona, a on wyszczerzył zęby w uśmiechu: -
Muszę iść ponękać twojego tatę. - Wstał zza stołu i poklepał mnie po
ramieniu, co w jego języku oznaczało, że między nami dobrze jest.
Położyłam dłoń na jego dłoni:
- Ponękaj go trochę w moim imieniu, dobrze?
Wujek Bob lekko ścisnął moją rękę i wolnym krokiem podszedł do
baru, głośno twierdząc, że jest inspektorem z sanepidu. Skrzywiłam się.
Niewiele spraw śmieszyło tatę mniej niż perspektywa wizyty sanepidu.
Plasowała się ona w rankingu mniej więcej między kontrolą skarbówki i
pozwem zbiorowym.
Spojrzałam na prawników. Siedzieli wokół stołu - wujek wysunął dla
nich krzesła - i rozmawiali.
- Wiesz, kiedy masz pogrzeb? - Elizabeth spytała Sussma-na smutnym
głosem.
- Dziś po południu mają spotkanie z przedsiębiorcą pogrzebowym. -
Sussman opuścił głowę. Elizabeth dotknęła jego dłoni.
- Co z Michelle?
- Kiepsko. Muszę do niej wracać.
Ojej. Będzie jednym z tych zmarłych, co to zostają, żeby zaopiekować
się swoją rodziną. Podobnie jak pomysł, że Barber zbladł ze zdziwienia,
to fizjologicznie niemożliwe, by duch zajmował się swoją rodziną. Po
wszystkim będę musiała go odwieść od tej ścieżki.
- A ty? - Barber spytał Elizabeth. - Wiesz, kiedy masz pogrzeb?
- Też jeszcze nie słyszałam. - Przysunęła się do niego. - Idziesz na
swój?
- Nie wiem. - Barber wzruszył ramionami. - Ty idziesz?
- Pewnie pójdę. -Tak?
Elizabeth uśmiechnęła się i jeszcze trochę przysunęła.
- Umówmy się. -Ojej.
- Jeśli ty pójdziesz ze mną na mój pogrzeb, ja pójdę z tobą na twój.
Barber zastanawiał się chwilę, a potem niechętnie wzruszył
ramionami. Próbowałam nie parsknąć śmiechem. Przypominali
licealistów, którzy próbują samych siebie przekonać, że tak naprawdę nie
chcą iść na szkolną dyskotekę.
- W sumie możemy - skwitował Barber. - Idziesz z nami, Patrick?
- Co? - Sussman był tysiąc układów słonecznych stąd. Z trudem skupił
uwagę na kolegach. - No nie wiem. Trochę to makabryczne.
- Chodz - powiedziała Elizabeth. - Posłuchamy cudownych
komentarzy na nasz temat z ust tych krewnych, którzy najbardziej nas nie
znosili.
- Może macie rację - westchnął Sussman.
- Pewnie, że mamy rację. - Elizabeth poklepała go po ręce i spojrzała
na mnie. - Nie sądzisz, że powinien iść na swój pogrzeb, Charlotte?
- Pogrzeb? - spytałam zaskoczona. - Cóż, pewnie. Kto by się nie dał
zabić, żeby iść na własny pogrzeb?
- Widzisz - znów go poklepała po ręce.
- Mam nadzieję, że nie pochowają nas na jednym cmentarzu -
oznajmił Barber. - Nie wiem, czy bym wytrzymał mieć was za sąsiadów
przez całą wieczność.
Sussman parsknął, a Elizabeth rąbnęła Barbera w ramię.
- Tak tylko mówię - uśmiechnął się szeroko, kiedy Elizabeth
żartobliwie pogroziła mu spojrzeniem. Potem odwrócił się do mnie. - To
jak, Kostucho, co dalej?
Musiałam się zastanowić.
- Po pierwsze, jak dla ciebie, to pani Kostucho, smarkaczu. -
Dziabnęłam go palcem. Zaśmiał się. - A po drugie, powinnam pewnie
zerknąć na wasze akta w tamtej sprawie.
- Jasne - zgodziła się Elizabeth. - Mamy zapasowy klucz schowany w
kancelarii.
- Och! - wykrzyknęłam, unosząc rękę i wiercąc się na krześle jak
trzecioklasistka z zapaleniem pęcherza moczowego. - Jest schowany w
takim sztucznym kamieniu, co wygląda jak prawdziwy, ale nie jest
prawdziwy, bo jest sztuczny?
- Nie - odparli jednocześnie.
- Och, przepraszam, kontynuuj - zwróciłam się do Elizabeth, bo jej
przerwałam.
- Musimy ci też dać kod do alarmu, na wypadek gdyby Nory nie było.
Jeśli Nora będzie w biurze, bez nakazu ciężko ci będzie coś wydostać.
- Racja. Nie pomyślałam o tym. Na pewno wujek Bob załatwi mi
nakaz.
- A jeśli nie - rzekł Sussman - zastanów się, czy by się dziś nie włamać
i nie wziąć sobie tych akt.
Wszyscy odwróciliśmy się w jego stronę. Nie wyglądał na miłośnika
włamań.
- Co? Nie ma w tym nic nielegalnego, skoro wyrażamy zgodę.
Też prawda.
- Nie jestem pewna, czy władze się z tobą zgodzą, ale mnie to
odpowiada.
- Tak myślałem. - Sussman się uśmiechnął.
- Mogę wam zadać parę pytań o to, co wydarzyło się dziś rano? -
Zagadnęłam, bo uświadomiłam sobie, że to dobra chwila, by podpytać o
Reyesa.
- Oczywiście - powiedział Barber. Elizabeth spuściła oczy, zamknęła
się w sobie. Nie otwarcie, ale czytam ludzi na tyle dobrze, by wiedzieć,
kiedy zmienia się nastrój. Ciekawa byłam, co się stało i dlaczego tak
bardzo nie chce ze mną o tym porozmawiać.
Skupiłam się z powrotem na Reyesie i postanowiłam mieć z głowy
elementy żenujące.
- Postanowiłam mieć z głowy elementy żenujące - oznajmiłam. Takie
rzeczy to najlepiej otwarcie. - Mam nadzieję,
że skoro go widzieliście, nie wyglądało to tak śmiesznie, jak pewnie w
oczach Cookie i Swopesa. Bo go widzieliście, prawda? Nie wyglądało to,
jakbym obmacywała powietrze? Spojrzeli po sobie w zakłopotaniu, więc
zapytałam:
- Widzieliście go, prawda?
- A widzieliśmy - powiedziała Elizabeth. - Ale nic nie obmacywałaś.
Nie ruszałaś się, jeśli o to ci chodzi. Przynajmniej nie bardzo.
- To znaczy? - Pochyliłam się.
- Po prostu stałaś - oznajmił Sussman, poprawiając okulary palcem
wskazującym. - Plecy miałaś oparte o ścianę, ręce po bokach i też
przyparte do ściany. Głowę odrzuciłaś do tyłu i dyszałaś, jakbyś właśnie
przebiegła maraton, ale się nie ruszałaś.
Jego relacja na moment zbiła mnie z pantałyku. Ręce miałam po
bokach? Głowę odrzuciłam do tyłu?
- Ale on tam był. Widzieliście go. My...
- Wisieliście na sobie, że szpilki między was się wcisnąć nie dało? -
podsunął Barber.
- No... tak.
- Ja nie narzekam - zapewnił, machając rękami. - Bynajmniej. To było
ostre.
Nie wiedzieć czemu, kiedy staram się nie zaczerwienić, to bardziej się
czerwienię. Poczułam, jak twarz zalewa mi rumieniec. Mogłam tylko
mieć nadzieję, że czerwień się nie gryzie z błękitami i fioletami, które już
tam miałam.
- Ale się nie ruszałaś - powiedziała Elizabeth. - Nie fizycznie.
- Przepraszam, wciąż nie rozumiem.
- Twoja dusza, twój duch, jak zwał tak zwał. To się ruszało.
Wyglądałaś jak my, tylko w żywszym kolorze.
- No - powiedział Barber. - Oddzieliłaś się od swego ciała, żeby... być
z nim. To było niesamowite.
Siedziałam zdumiona. Nic dziwnego, że to przypominało sen.
Zrobiłam coś w rodzaju projekcji astralnej? Miałam nadzieję, że nie. Nie
wierzyłam w projekcję astralną. Ale może akurat projekcja astralna
wierzyła we mnie.
- Jak u diaska udało mi się opuścić własne ciało? - zapytałam
oszołomiona i zmieszana, choć nie pod wpływem czegoś nielegalnego.
- Ty jesteś kostuchą. - Barber wzruszył ramionami. - Ty nam powiedz.
- Nie wiem. - Spojrzałam na swoje dłonie, jakby zapisana w nich była
odpowiedz. - Nie wiedziałam, że coś takiego jest możliwe.
- Nie przejmuj się. Ja nie wiedziałem, że cokolwiek z tego jest
możliwe.
- To mnie zwala z nóg - powiedziałam. To ja mam się na tym znać.
Jaki jest pożytek z bycia kostuchą, skoro na temat bajerów wiem
niezbędne minimum? Jestem portalem, cholera. Muszę wiedzieć.
- Ale był niesamowicie atrakcyjny.
To mnie natychmiast sprowadziło na ziemię. Popatrzyłam na
Elizabeth.
- Poważnie? Przyjrzeliście się mu porządnie? Będę całkiem szczera -
nie jestem pewna, czym on jest.
- To znaczy poza tym, że jest niesamowicie atrakcyjny? - dopytała
Elizabeth.
- Tyle to wiem.
Zaśmiała się cicho. Zamilkliśmy, bo tata przyniósł moją kanapkę,
zaproponował mi dziesięć tysięcy dolarów za sprzątnięcie
wujka Boba i poszedł sobie z moim nożem do smarowania, bo
najwyrazniej postanowił sam go załatwić. Pomyślałam, czy by nie ostrzec
wujka, ale co to wtedy będzie za frajda?
- Elizabeth, muszę cię o coś spytać - zaczęłam, odsuwając na moment
kanapkę.
- Jasne, co jest?
- Wydaje mi się... no, od rana jakby zachowujesz dystans.
- Przepraszam - powiedziała, przyjmując odpowiedzialność, ale bez
wyjaśnienia. Innymi słowy, próbowała się wykręcić.
- Och, nie przepraszaj - dodałam szybko. - Martwiłam się tylko. Coś
się stało?
Zrobiła długi, głęboki wdech - kolejny fizjologiczny zbytek - i
powiedziała:
- Rzecz w tym, że ten gość, który się zmaterializował, ten twój, on
był... taki piękny.
- Wiem coś o tym. - Pokiwałam głową. -1 cudowny.
- Wciąż się zgadzam.
- I seksowny.
- Podoba mi się, dokąd to zmierza. - Pochyliłam się do niej.
- Ale... -Ojej.
- Pomyślałam, że to dziwne.
- Dziwne?
- Tak. - Też się pochyliła. - Charlotte, on miał na sobie... uniform
więzienny.
Rozdzial 7
Geniusz ma granice.
Obled- nie aż tak.
NAKLEJKA NA ZDERZAK
Więzienny uniform? Co to znaczy? Był w więzieniu? A potem tam
zmarł?
Serce mi się ścisnęło na tę myśl. Wiódł takie ciężkie życie - to akurat
było boleśnie oczywiste od pierwszej chwili, kiedy go spotkałam. A
potem wylądował w więzieniu. Nie mogłam sobie wyobrazić, jakie
potworne rzeczy przeszedł.
Chociaż najbardziej na świecie chciałam pędzić do tego więzienia, nie
wiedziałam, w którym więzieniu był. Równie dobrze mógł siedzieć w
Sing Sing. Musiałam dać sobie na wstrzymanie i skoncentrować się na
dochodzeniu. Wujek Bob zajął się nakazem i protokołami sądowymi, a
prawnicy udali się do swoich rodzin, ja więc pojechałam do miejskiego
aresztu, żeby pomówić z Markiem Weirem, który według Carlosa Rivery
jest niewinny.
Funkcjonariuszka Służby Więziennej na recepcji studiowała moją
zalaminowaną legitymację policji.
- Charlotte Davidson? - spytała, marszcząc brwi, jakbym zrobiła coś
złego.
- To ja - powiedziałam, śmiejąc się głupawo.
Nie uśmiechnęła się do mnie. Ani trochę. Absolutnie muszę
przeczytać tę książkę o tym, jak zdobywać przyjaciół i wpływać na ludzi.
Chociaż to by wymagało wrodzonego pragnienia, by zdobyć przyjaciół i
wpływać na ludzi. W tej chwili moje pragnienia były nieco bardziej
pierwotne.
Funkcjonariuszka skierowała mnie do poczekalni i zadzwoniła po
pana Weira. Kiedy ja rozważałam moje pierwotne pragnienia, zwłaszcza
te wytypowane dla Reyesa, usłyszałam, że ktoś siada obok mnie.
- Cześć, Kostuszko, co porabiasz w moim zakątku systemu
penitencjarnego?
Podniosłam wzrok i uśmiechnęłam się, a potem złapałam swój
częściowo naładowany telefon. Upewniłam się, że jest wyciszony, i go
otworzyłam, po czym się odezwałam:
- Kurczę, Billy - mówiłam do telefonu - świetnie wyglądasz.
Schudłeś?
Billy był osadzonym indiańskiego pochodzenia, który popełnił w
areszcie samobójstwo jakieś siedem lat wstecz. Próbowałam go
przekonać, by przeszedł na drugą stronę, ale upierał się, że musi zostać,
by odwieść innych od pójścia w jego kretyńskie ślady. Sam tak
powiedział. Często się zastanawiałam, jak się do tego zabierał.
Kiedy usłyszał mój komplement, twarz rozjaśnił mu wstydliwy
uśmiech. Chociaż zmarli nie mogli tracić na wadze, rzeczywiście
wyglądał nieco szczupłej. Może o czymś nie wiedziałam. Tak czy owak,
przystojny był z niego mężczyzna.
- Ty i te twoje telefony - szturchnął mnie żartobliwie.
- Muszę tak robić, bo mnie zamkną za gadanie do siebie, panie
Niewidzialny.
Zaśmiał się z głębi piersi.
- Przyszłaś dobrać się mi do gatek?
- To aż takie oczywiste?
- Można się domyśleć - powiedział rozczarowany. - Zawsze podobam
się wariatkom.
Zrobiłam ostry wdech i byłam w samym środku Oscarowego występu
- udawałam, że jestem urażona z takim natężeniem emocji, z takim
realizmem - kiedy ktoś mnie zawołał.
- Ups, to po mnie, kolego. Kiedy wpadniesz się ze mną zobaczyć?
- Zobaczyć się z tobą? - zapytał, kiedy szłam za funkcjonariuszem do
pokoju odwiedzin. - Jak mogę cię nie widzieć? Świecisz się jak te
cholerne reflektory na zewnątrz.
Kiedy się odwróciłam, już go nie było. Bardzo go lubię.
Usiadłam w kabinie siódmej. Naprzeciw mnie usiadł patykowaty
mężczyzna po czterdziestce. Miał rudoblond włosy i niebieskie, dobre
oczy. Wyglądał jak skrzyżowanie bezdomnego z plaży i profesora z
uniwersytetu. Rozdzielała nas szyba przeplatana wszędzie cienkim
drutem, który sprawiał, że jej obecność zaznaczała się jeszcze dobitniej.
Jasne, ciekawa byłam, jak wsadzili tam ten drut, że był tak równiutko
rozmieszczony, ale to nie była właściwa pora na takie rozważania. Nie
dam się rozproszyć kratownicy.
Pan Weir przyglądał mi się z drugiej strony - nie tamtej drugiej strony,
ale z drugiej strony szkła - z zainteresowaniem. Podniosłam słuchawkę,
zastanawiając się, ile osób używało tego samego telefonu i jaki był
poziom higieny tych osób.
- Dzień dobry, panie Weir. Nazywam się Charlotte Davidson. - Wyraz
twarzy mu się nie zmienił. Moje nazwisko widocznie nie zrobiło na nim
wrażenia.
Wszedł inny osadzony i usiadł w sąsiedniej kabinie. Weir rzucił za
siebie niepewne spojrzenie; już patrzył na innych, jakby byli jego
wrogami, już był stale w stanie podwyższonej gotowości, przygotowany
na to, by natychmiast się bronić. Ten człowiek nie zasługiwał na pobyt w
więzieniu. Nikogo nie zabił. Czułam jego czyste sumienie tak samo
wyraznie, jak winę gościa z sąsiedniej kabiny.
- Mam kiepskie wieści. - Odczekałam, aż z powrotem skieruje na mnie
uwagę. - Pańscy prawnicy zostali wczoraj zamordowani.
- Moi prawnicy? - wreszcie się odezwał. Potem dotarło do niego, co
mówię, i szerzej otworzył oczy. - Jak to, wszyscy troje?
- Tak, proszę pana. Niezmiernie mi przykro. Wpatrywał się we mnie,
jakbym przeniknęła tę szybę i dała
mu po twarzy. Najwidoczniej nie zauważył, że tego się nie da zrobić,
jeśli się wezmie pod uwagę kratownicę i w ogóle. Po dłuższej chwili
zapytał:
- Co się stało?
- Zostali zastrzeleni. Jesteśmy zdania, że ich śmierć jest powiązana z
pańską sprawą.
To go jeszcze bardziej zaskoczyło.
- Zginęli przeze mnie?
- To nie pańska wina, panie Weir - pokręciłam głową. - Wie pan o tym,
prawda? - Kiedy nie odpowiedział, ciągnęłam: - Czy ktoś panu groził?
Parsknął z powątpiewaniem i wskazał swoje obecne otoczenie.
- Chodzi pani o coś innego niż to, co grozi mi codziennie? Miał sporo
racji. Areszt zdecydowanie potrafi być stresujący.
- Jeśli mam być zupełnie szczera - powiedziałam szczerze - nie sądzę,
aby ci ludzie tracili czas na grozby. Wnioskując z wydarzeń ostatniej
doby, powiedziałabym, że są bardziej proaktywni.
- Bez jaj. Kto morduje troje prawników?
- Niech pan będzie czujny, panie Weir. Ze swej strony pracujemy nad
tą sprawą.
- Postaram się. Bardzo mi przykro ze względu na tych prawników -
powiedział, przesuwając palcami po nierównym zaroście, a potem po
oczach. Był zmęczony, wyczerpany wyrokiem skazującym za coś, czego
nie zrobił. Współczułam mu bardziej, niż tego chciałam. - Bardzo ich
lubiłem. Zwłaszcza tę panią Ellery. - Opuścił dłoń i spróbował otrząsnąć
się z emocji. - Było na co popatrzeć.
- Tak, była bardzo piękna.
- Panie się przyjazniły?
- Nie, nie, ale widziałam zdjęcia. - Nigdy nie wiem, jak wyjaśnić moją
łączność ze zmarłymi. Jedno przejęzyczenie mogło mnie straszyć długie
lata. Dosłownie.
- Przyszła pani mi powiedzieć, żebym się pilnował?
- Jestem prywatnym detektywem i współpracuję w tej sprawie z
policją. - Zjeżył się na wzmiankę o policji. Trudno się dziwić. Chociaż
policji też trudno się dziwić. W końcu dowody wskazują wprost na niego.
- Czy pan wiedział o informatorze? Tym, który chciał porozmawiać z
Barberem w dniu, kiedy wszyscy zginęli?
- Informator? - zapytał, potrząsając głową. - Czego chciał? Zanim
udzieliłam odpowiedzi, nabrałam powietrza
i przyjrzałam się panu Weirowi, bo chciałam ustalić, ile mam mu
powiedzieć. To była jego sprawa. On najbardziej ze
wszystkich zasługiwał na prawdę. Ale w mojej głowie ustawicznie
błyskał znak z napisem ZACHOWAĆ OSTROŻNOŚĆ". Albo
powinnam zachować ostrożność, albo ta piąta kawa właśnie zaczynała
działać.
- Panie Weir, nie chcę dawać panu bezpodstawnej nadziei. Możliwe,
że to nic nie zmienia. A nawet jeśli to coś zmienia, możliwe, że nie uda
nam się tego dowieść. Rozumie pan?
Pokiwał głową ledwie zauważalnie.
- Krótko mówiąc, pewien człowiek powiedział Barberowi, że jest pan
niewinny.
Otworzył szerzej oczy, zanim się opamiętał.
- Powiedział, że wsadzono za kratki niewłaściwą osobę i że ma na to
dowody.
Mimo moich zastrzeżeń w oczach pana Weira rozbłysła iskierka
nadziei. Widziałam ją. Widziałam też, że nie chciał jej tam tak samo jak
ja. Prawdopodobnie rozczarował się już dziesiątki razy. Nie umiałam
sobie wyobrazić, jaki to ból iść do więzienia za coś, czego się nie zrobiło.
Miał pełne prawo być zawiedziony systemem.
- To na co pani czeka? Niech składa zeznania. Potarłam czoło.
- On też nie żyje. Jego również wczoraj zabito.
Minęła cała minuta napiętej ciszy. W końcu wypuścił powietrze z
sykiem i rozparł się na krześle, rozciągając kabel telefonu. Widziałam, jak
ogarnia go rozczarowanie.
- Czyli co to znaczy? - zapytał z goryczą.
- Nie jestem pewna. Sami się tego właśnie dowiadujemy. Ale zrobię,
co w mojej mocy, by panu pomóc. Pozostaje pytanie, jak pomocne okażą
się moje wysiłki. Strasznie trudno obalić wyrok, nieważne, jakie są
dowody.
Wyglądał, jakby na chwilę odpłynął, zatracił się w rozmyślaniach.
- Panie Weir? Może mi pan opowiedzieć o sprawie? Chwilę trwało,
zanim do mnie wrócił. Potem zapytał:
- Co chce pani wiedzieć?
- Cóż, protokoły sądowe niedługo do mnie dotrą, ale chciałam zapytać
o tę kobietę, pańską sąsiadkę, która zeznała, że widziała, jak ukrywa pan
ciało nastolatka.
- W życiu tego dzieciaka nie widziałem. A tę kobietę widziałem raz -
darła się na słoneczniki u siebie na podwórku. Stuknięta jak naćpany
kapelusznik. Ale jej posłuchali. Sędziowie przysięgli jej posłuchali.
Ayknęli wszystko, co im mówiła, jakby podano im to na srebrnym
półmisku.
- Ludzie niekiedy słyszą to, co chcą usłyszeć.
- Niekiedy? - spytał, jakbym wyraziła się zbyt łagodnie. Tak było, ale
bardzo się starałam zachować pozytywne nastawienie.
- Czy wie pan, skąd krew chłopaka wzięła się na pańskich butach? -
To mnie zbijało z tropu. Gość jest bezspornie niewinny, ale laboratorium
potwierdza, że miał na butach krew nastolatka. Ten jeden fakt wystarczał,
by nastawić przeciwko niemu dwunastoosobową ławę przysięgłych.
- Ktoś ją musiał tam podłożyć. Bo niby skąd by się tam wzięła? -
zapytał, tak samo zbity z tropu jak ja.
- OK, czy może mi pan pokrótce opowiedzieć, co zaszło?
Na szczęście po drodze wstąpiłam do papierniczego. Wyjęłam mój
nowy notes, dokładnie taki sam, jaki mieli Garrett i wujek Bob. Prosty.
Nierzucający się w oczy. Skromny. Notowałam wszystko, co wydało mi
się istotne.
- Chwileczkę - zatrzymałam go w pewnej chwili. - Ta pani zeznała, że
chłopak pomieszkiwał u pana?
- Tak, ale to mojego siostrzeńca widziała. Mieszkał u mnie jakiś
miesiąc, zanim to wszystko się wydarzyło. Teraz gliniarze myślą, że jego
też zabiłem.
- On nie żyje? - zamrugałam z zaskoczenia.
- Nic o tym nie wiem. Ale fakt, że zaginął. Gliniarze przekonali moją
siostrę, że miałem z tym coś wspólnego.
To może być punkt styczny, którego szukałam. Nie miałam pojęcia,
co to za styczność, ale miałam już gorsze punkty wyjścia.
- Kiedy zaginął?
Spojrzał w dół i w prawo, co znaczy, że sobie przypominał, a nie
wymyślał. Kolejny symptom niewinności - nie żeby było mi to potrzebne.
- Teddy mieszkał u mnie jakiś miesiąc. Mama go wyrzuciła. Nie
dogadywali się.
- To pańska siostra?
- Tak. Namówiła go pózniej, by się z powrotem wprowadził do niej,
chociaż ciągle się sprzeczali. Wtedy ostatni raz go widziałem. Dopiero po
aresztowaniu się dowiedziałem, że zaginął.
- Jaki motyw pańskiego postępowania podał prokurator? Na jego
twarzy odmalowało się obrzydzenie.
- Narkotyki.
- Ach - powiedziałam ze zrozumieniem. - Motyw uniwersalny.
- Spytaj go o siostrę. - Odwróciłam się i zobaczyłam Barbera, który
stał za mną ze skrzyżowanymi rękoma i głową pochyloną w zamyśleniu. -
Musiałem coś przegapić.
- Może mi pan opowiedzieć coś więcej o swojej siostrze? - zapytałam
pana Weira, który patrzył za mnie, by się przekonać, na co spojrzałam. Po
chwili powiedział:
- Nie najlepsza z niej mama, ale też nie najgorsza. Miewa czasem
kłopoty. Narkotyki, i to nie tylko trawa. Drobne kradzieże. Wie pani,
normalne rzeczy.
Normalne rzeczy. Interesująca linia obrony.
- A ostatnio? - zapytał Barber. Przekazałam pytanie.
- Od roku jej nie widziałem. Nie mam pojęcia, jak sobie radzi.
Zastanawiałam się, czyją przesłuchano w związku z zaginięciem
chłopaka.
- A co...
- Czy mogła się zaplątać w coś poważniejszego? Popatrzyłam na
Barbera z irytacją, że mi przerwał - ech, ci
prawnicy - i przekazałam pytanie panu Weirowi. Barber nie zauważył
mojego krzywego spojrzenia. Pan Weir za to zauważył.
- W przypadku Janie - powiedział z większą niż przedtem
podejrzliwością wobec mnie - wszystko jest możliwe.
- Czy pana zdaniem...
- Mogła się u kogoś zadłużyć? U kogoś na tyle groznego, by porwać...
- Dość - wycedziłam cicho przez zęby. - Tylko ja tu zadaję pytania. -
Udawałam brzuchomówcę, jak umiałam, jak gdyby tylko dlatego, że
twarz mi się nie ruszała, pan Weir mnie nie słyszał. Albo jak gdyby nie
widział, jak udaję, że z nikim nie rozmawiam.
Barber spojrzał na mnie skołowany.
- Przepraszam - powiedział, trzezwiejąc. - Po prostu ciągle mi się
wydaje, że coś przegapiłem. Coś, co cały czas miałem przed oczami.
Bomba, teraz czułam się winna.
- Nie, to ja przepraszam. - Było mi głupio, ale wciąż musiałam się
kretyńsko uśmiechać, żeby nie ruszać ustami. - Niepotrzebnie na ciebie
warknęłam.
- Nie, masz rację. To moja wina. Odwróciłam się z powrotem do pana
Weira.
- Przepraszam pana za to. To takie głosy w mojej głowie. Zmienił się
na twarzy, ale nie tak, jak się spodziewałam.
Nagle wyglądał... jakby znowu miał nadzieję.
- Naprawdę pani potrafi to, co mówią, że pani potrafi? Nie byłam
pewna, o co mu chodzi - kim oni" byli i co
oni" mówią, że potrafię - uniosłam więc brwi pytająco.
- A oni" to...?
Nachylił się, jakbym dzięki temu lepiej go słyszała przez szkło.
- Słyszałem, jak strażnicy rozmawiali. Dziwili się, że pani do mnie
przyszła.
- Dlaczego? - Sama też się zdziwiłam.
- Mówili, że rozwiązuje pani sprawy, których nikt inny nie może
rozwiązać. Że wyjaśniła pani nawet sprawę sprzed kilkudziesięciu lat.
Przewróciłam oczami.
- Jeden raz, na litość boską. Poszczęściło mi się. Przyszła do mnie
wówczas kobieta zamordowana w latach
pięćdziesiątych. Przekonałam wujka Boba, żeby pomógł, i razem
zamknęliśmy dochodzenie. Bez niego bym tego nie zrobiła. Ani bez
nowej technologii na usługach policji. Oczywiście, było bardzo pomocne,
że kobieta dokładnie wiedziała, kto ją zamordował i gdzie znalezć
narzędzie zbrodni. Biedaczka miała paskudnego pasierba.
- Inaczej mówili - ciągnął pan Weir. - Mówili, że pani wie różne
rzeczy, takie, których nikt inny nie wie.
Och.
- Uhm, kto tak mówił?
- Jedna z funkcjonariuszek jest żoną policjanta.
- Cóż, to wiele tłumaczy. Policja tak naprawdę nie myśli...
- Nie obchodzi mnie, co policja myśli, pani Davidson. Chcę tylko
wiedzieć, czy pani potrafi robić to, o czym mówią.
Wymknęło mi się posępne westchnienie.
- Nie chcę dawać panu próżnej nadziei.
- Pani Davidson, sama pani obecność daje mi nadzieję. Przykro mi, ale
tak to po prostu wygląda.
- Mnie także jest przykro, panie Weir. Szanse, że to do czegoś
doprowadzi...
- To lepsze szanse, niż miałem dziś rano.
- Jeśli tak pan to widzi - poddałam się - nic na to nie poradzę.
- Ale potrafi pani robić to, o czym mówią.
Nie chciałam dawać mu więcej nadziei, niż już mu dałam. Poczułam,
jak napięcie wspina się wzdłuż mojego kręgosłupa i przygarbią mi
ramiona. Aatwo wierzyć w moje zdolności, kiedy ma to przynieść
korzyść. Nie wiedziałam przecież, czy moje talenty w tej konkretnej
sprawie do czegoś się przydadzą. Może zresztą sama nadzieja przyniesie
panu Weirowi korzyść. Mogłam mu dać chociaż tyle.
- Tak, panie Weir, potrafię robić to, o czym mówią. - Odczekałam
chwilę, aż ta perełka do niego dotrze, aż jego lekko zszokowany wyraz
twarzy wróci do normy, po czym powiedziałam: - Zanim przewiozą pana
do więzienia, zabiorą pana na badania do Centrum Przyjęć i Diagnoz w
Los Lunas. Mogę stawić czoła hordom Los Lunatyków i pana odwiedzić,
jeśli sobie pan życzy. Żeby był pan na bieżąco.
W końcu się uśmiechnął, acz niechętnie.
- Chciałbym tego.
Odezwałam się półgębkiem do Barbera:
- Masz więcej pytań?
Wciąż zatopiony w myślach, potrząsnął tylko głową.
- OK - powiedziałam do pana Weira. - Do zobaczenia wkrótce.
Rozłączyłam się, zaczęłam chować notes i długopis do torby, kiedy
miałam objawienie. Swego rodzaju. Odwróciłam się i zapukałam w okno,
by przyciągnąć uwagę pana Weira. Strażnik pozwolił mu wrócić i
ponownie odebrał telefon.
- Ile on ma lat? - spytałam, przyciskając słuchawkę do ucha
ramieniem, otwierając notes i szykując długopis.
- Słucham?
- Pański siostrzeniec. Ile ma lat?
- Aha, piętnaście. Czy też miał piętnaście. Teraz to pewnie szesnaście.
- I wciąż go nie znalezli?
- Z tego, co wiem. Co...?
- Ile lat miał ten nastolatek? Ten na pańskim podwórku?
- Widzę, do czego zmierzasz - odezwał się Barber.
- Piętnaście. Myśli pani, że to ma związek? Mrugnęłam do Barbera i
pochyliłam się do pana Weira
z silniejszym błyskiem obietnicy w oku.
- Musi mieć. A ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby go odkryć.
***
Nie chciałam wyciągać pochopnych wniosków, ale nie mogłam się
oprzeć wrażeniu, że ci dwaj chłopcy obracali się w podobnych kręgach.
Dwaj chłopcy z podobnych środowisk, jeden nie żyje, a drugi zaginął?
Mój rozum bił na alarm.
Potrzebowałam akt Barbera, ale nie chciałam się mierzyć z Norą,
asystentką wykonawczą prawników. Jeśli choć trochę przypominała inne
znane mi asystentki wykonawcze, dysponowała jedynie nieznacznie
mniejszą władzą niż Bóg i nie tolerowałaby żadnego węszenia. Kradzież
z włamaniem będzie dużo bezpieczniejsza. Ale z kradzieżą z włamaniem
muszę zaczekać do zmroku.
W międzyczasie wujek Bob gromadził wszelkie policyjne dane
związane ze śledztwem, a Barber wybrał się do siostry pana Weira, aby
sprawdzić, czy był jakiś kontakt z Teddym, zaginionym siostrzeńcem.
Postanowiłam posłać Barbera na przeszpiegi, zanim z nią pomówię, bo
sama w tym czasie chciałam powędrować do biura i wyszukać w
internecie jak najwięcej informacji. Wychodząc z aresztu, wyjęłam
telefon i zadzwoniłam do Cookie.
- Cześć szefowo - przywitała się. - Planujesz już ucieczkę z więzienia?
- Nie. Możesz w to wierzyć lub nie, ale mnie wypuścili.
- Wariaci. Co oni sobie myślą?
- Pewnie, że za dużo ze mną zachodu. Zaśmiała się.
- Masz trzy wiadomości, nic pilnego. Pani George nadal się zarzeka,
że mąż ją zdradza, i chce się z tobą spotkać dziś po południu.
-Nie.
- Tak jej właśnie powiedziałam, tylko nie tak rozwlekle - wyjaśniła
żartobliwie. - Wszystko inne może poczekać. To co słychać?
- Jak miło, że pytasz - powiedziałam, wychodząc przez szklane drzwi.
Obrzuciłam teren wzrokiem w poszukiwaniu
Billyego, ale musiał mieć lepsze rzeczy do roboty. - Przy lunchu
dowiedziałam się od prawników ciekawych rzeczy.
- Tak? Jak ciekawych?
- Jak licho.
- Brzmi obiecująco.
- Możesz się dostać do rejestru karnego i wyszukać hasło Reyes?
- Rejestru karnego?
Skuliłam się trochę. W jej ustach brzmiało to tak... przestępczo.
- No, długa historia.
- Dobra, jest około dwustu osadzonych i zwolnionych warunkowo,
którzy mają na nazwisko Reyes.
- Szybko poszło. Teraz spróbuj Reyes jako imię. - Usłyszałam
klikanie, potem się odezwała:
- Lepiej. Jest tylko czterech.
- OK, będzie teraz koło trzydziestki.
- I ostał się jeden.
Zamarłam z kluczem w połowie drogi do drzwi samochodu.
- Jeden? Naprawdę?
- Reyes Farrow.
Serce zadudniło mi w piersi nerwowo. Czy to mogło być to? Czy to
możliwe, że po tych wszystkich latach wreszcie go znalazłam?
- Załączyli zdjęcie policyjne? - zapytałam. Kiedy Cookie się nie
odzywała, spróbowałam jeszcze raz: - Cookie? Jesteś tam?
- Boże mój, Charley. On... To on.
Klucze upadły na ziemię i oparłam rękę na Misery.
- Skąd wiesz? Nigdy go nie widziałaś.
- Jest boski. Dokładnie taki, jak opisałaś.
Próbowałam oddychać miarowo. Nie miałam przy sobie papierowej
torebki, gdyby przyszło co do czego.
- Nigdy nie widziałam kogoś, kto byłby taki... sama nie wiem, zajadły
i tak oszałamiająco piękny.
- To on - powiedziałam, pewna, że znalazła właściwego faceta.
- Przesyłam ci zdjęcie policyjne.
Odsunęłam telefon i czekałam na SMS-a. Po kilku długich sekundach
na ekranie pojawił się obrazek - a ja nagle musiałam specjalnie się skupić,
by zachować pozycję pionową. Kolana i tak się pode mną ugięły i
osunęłam się na próg samochodu. Nie mogłam oderwać oczu od ekranu.
Cookie trafiła w sedno. Był zajadły. Wyraz twarzy miał jednocześnie
nieufny i rozwścieczony, jak gdyby ostrzegał funkcjonariuszy, by się nie
zbliżali. Dla własnego dobra. Nawet w słabym świetle widać było, że w
oczach lśni mu ledwie hamowana furia. Zadowolony to on nie był, kiedy
robili mu to zdjęcie.
- W rejestrze wciąż figuruje jako osadzony. Ciekawe, jak często
aktualizują takie spisy. Charley? - Cookie wciąż była na linii, ale ja nie
mogłam przestać wpatrywać się w jego fotografię. Uświadomiła sobie
chyba, że potrzebuję chwili, i w milczeniu czekała, aż dojdę do siebie.
I doszłam do siebie. Ze świeżą determinacją przyłożyłam komórkę do
ucha i pochyliłam się, by podnieść klucze.
- Jadę do Rocketa.
***
Postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Wjechałam w
boczną uliczkę i zaparkowałam koło śmietnika.
Miałam nadzieję, że sąsiedzi się nie zorientują, iż zamierzam się
włamać do ich porzuconego psychiatryka. Szpital, zamknięty przez rząd
w latach pięćdziesiątych, w jakiś sposób znalazł się w rękach lokalnego
gangu motocyklowego, czyli rzeczonych sąsiadów. Nazywali się
Bandytami i nie przepadali za nieproszonymi gośćmi. Potwierdzały to ich
rottweilery.
Już jak podchodziłam do szpitala, ściskało mnie w żołądku, ale nie
przez rottweilery i nie na przykry sposób. Szpitale dla umysłowo chorych
mnie fascynują. Kiedy byłam na studiach, najbardziej lubiłam
weekendowe wycieczki do porzuconych psychiatryków. Zmarli, na
których tam trafiałam, byli namiętni, pełni życia i energii. Paradoksalnie,
bo przecież nie żyli.
W tym konkretnie szpitalu mieszkał jeden z moich ulubionych
wariatów. Życie Rocketa - kiedy jeszcze faktycznie żył - było jeszcze
bardziej tajemnicze niż Trójkąt Bermudzki, ale udało mi się dowiedzieć,
że dzieciństwo spędził w czasach Wielkiego Kryzysu. Jego młodsza
siostra zmarła na pylicę. Nigdy jej nie spotkałam, ale powiedział mi, że
wciąż tu jest i dotrzymuje mu towarzystwa.
Rocket jest bardzo do mnie podobny. Urodził się z zadaniem, pracą.
Ale nikt nie zrozumiał jego daru. Po śmierci siostry rodzice oddali go pod
opiekę Szpitala Psychiatrycznego New Mexico. W wyniku lat
niezrozumienia i złego traktowania, w tym okresowej terapii
elektrowstrząsami, Rocket stał się cieniem osoby, którą zapewne kiedyś
był.
Pod wieloma względami przypominał czterdziestoletniego dzieciaka
w słoiku z cukierkami, tyle że jego słoik to rozpadający się, przeznaczony
do rozbiórki szpital dla obłąkanych, a jego cukierki to imiona i nazwiska;
imiona i nazwiska tych, co odeszli, które dzień po dniu wydrapywał na
ścianach
szpitala. Idealny archiwista. Nie mogłam sobie wyobrazić, by święty
Piotr mógł się równać z Rocketem.
No chyba że używa ołówka, zamiast drapać w betonie.
Buzowałam adrenaliną z podniecenia. Za jednym zamachem mogłam
się przekonać, czy siostrzeniec Marka Weira Teddy wciąż żyje - trzymam
kciuki - i dowiedzieć się też czegoś o Reyesie. Rocket natychmiast
wiedział, kiedy ktoś odchodził, i nigdy nie zapominał imienia. Sam
ogrom informacji, który w każdej chwili zalewał głowę Rocketa, mógłby
osobę zdrową psychicznie doprowadzić do granic, co także może
wyjaśniać osobowość Rocketa.
Drzwi i okna szpitala dawno temu zabito deskami. Zakradłam się od
tyłu, nasłuchując odgłosu łap rottweilerów. Wślizgnęłam się na brzuchu
przez okno w piwnicy, które wyważałam przy każdej wizycie. W tym
akurat szpitalu mnie jeszcze nie złapano - i dobrze, bo pewnie
pozbyłabym się jakiejś kończyny - ale złapano mnie kiedyś w zakładzie
pod Las Vegas w Nowym Meksyku. Szeryf mnie aresztował. Mogłam się
mylić, ale przypuszczałam, że właśnie wtedy się zaczął mój fetysz
mundurowy. Szeryf był gorący. I zakuł mnie w kajdanki. Od tamtej pory
jestem inną osobą.
- Rocket? - zawołałam, kiedy już wpadłam głową na stół i zatoczyłam
się - całkiem imponująco - by stanąć na nogach. Otrzepałam się z kurzu,
włączyłam latarkę i skierowałam w stronę schodów. - Rocket, jesteś tu?
Parter był pusty. Szłam korytarzami, podziwiając tysiące imion
wyryte w betonowych ścianach, po czym wspięłam się schodami dla
personelu na piętro. Porzucone książki oraz meble leżały w rozsypce i
nieładzie. Większość powierzchni pokrywało graffiti, dając świadectwo
niezliczonym imprezom,
jakie się tu odbyły na przestrzeni wielu lat, pewnie jeszcze zanim gang
motocyklowy przejął posiadłość. Ponoć rocznik '83 jest zawsze wolny, a
Patty Jenkins się puszcza.
Zadziwiała mnie chmara narodowości, jakie Rocket wyrzezbił w
ścianach. Widziałam imiona w hindi, języku mandaryńskim, arapaho i
farsi.
- Panienka Charlotte. - Rocket odezwał się za mną z psotnym
chichotem. Podskoczyłam i obróciłam się na pięcie.
- Rocket, ty mały diable! - Lubił mnie straszyć, więc podczas każdej
wizyty musiałam udawać, że otarłam się o śmierć.
Zaśmiał się w głos i zdusił mnie w uścisku. Rocket był połączeniem
puszystego grizzly z ludzikiem Michelin. Miał dziecięcą twarz i figlarne
serce, a w ludziach widział tylko to, co dobre. Zawsze żałowałam, że nie
znałam go, gdy żył, zanim rząd całkiem dosłownie usmażył mu mózg.
Czy jak ja był kostuchą? Wiedziałam przecież, że widywał umarłych,
zanim sam zmarł.
Postawił mnie na ziemi i zmarszczył brwi w komicznym grymasie.
- Nigdy mnie panienka nie odwiedza. Nigdy.
- Nigdy? - spytałam, drocząc się z nim.
- Nigdy.
- Teraz tu jestem, prawda? - Wzruszył ramionami, niechętnie
przyznając mi rację. - Jest też drobna kwestia rottweilerów, z którymi
muszę sobie radzić przy każdej wizycie.
- Pewnie tak. Mam dla ciebie tyle imion, tyle imion.
- Nie mam aż tyle czasu...
- Nie powinno ich tu być. Nie, nie, nie. Muszą sobie pójść. - Rocket
był też wytrawnym skarżypytą - zawsze podawał mi imiona tych, którzy
umarli, ale nie przeszli jeszcze na drugą stronę.
- Masz rację, Rocket, ale tym razem to ja mam imię dla ciebie. Umilkł
i popatrzył na mnie niepewnie.
- Imię?
Postanowiłam rzucić nazwisko kogoś, o kim wiedziałam, że już
odszedł.
- James Enrique Barilla - przytoczyłam imię i nazwisko
zamordowanego nastolatka z podwórka Marka Weira.
- Och - powiedział w pełnej gotowości.
To tania sztuczka, rzucić tak imię na wabia, ale musiałam dopilnować,
by Rocket był skoncentrowany. Nie miałam dużo czasu. Miałam randkę z
niejakim Czynem Zabronionym Pod Grozbą Kary. Kradzież z
włamaniem sama się nie włamie.
Rocket rozpoznał nazwisko od razu i zaczął iść pewnym krokiem,
niestety stosując skróty przez ściany. Starałam się nadążyć, omijając
truchtem rogi i korzystając z drzwi. Miałam nadzieję, że zrujnowana
podłoga utrzyma mój ciężar.
- Rocket, poczekaj. Nie zgub mnie.
Usłyszałam go wtedy, na dole i za kuchnią, jak w kółko powtarza
sobie imię i nazwisko. Potknęłam się o połamane krzesło i upuściłam
latarkę, która spadła ze schodów.
Rocket pojawił się przede mną.
- Panienko Charlotte, nigdy panienka nie nadąża.
- Nigdy? - zapytałam, z trudem stając na nogach.
- Nigdy - złapał mnie za rękę i pociągnął w dół schodów. Ledwie
złapałam latarkę, kiedy ją mijaliśmy.
Miał dobre intencje.
Wtedy się zatrzymał. Z niespodziewaną nagłością stanął w miejscu.
Wpadłam na jego siedzenie, niezmiennie wdzięczna za jego pulchność,
odbiłam się od niego i ponownie wylądowałam na dupie. Zazwyczaj
Rocket by się zaśmiał, po tym
jak wstałam i się otrzepałam, ale teraz miał misję. Z minionych
doświadczeń wiedziałam, że nic nie może odciągnąć uwagi Rocketa od
jednej z jego misji.
- Tu. Tu jest - powiedział, wskazując kilkakrotnie jedno z tysięcy
nazwisk, które wydrapał w tynku. - James Enrique Barilla.
Imię Jamesa wśród zmarłych nie było zaskakujące, skoro ktoś szedł
do więzienia za zamordowanie go. Musiałam się jednak upewnić, na
wszelki wypadek.
- Możesz mi powiedzieć, jak zmarł? - zapytałam, choć znałam już
odpowiedz.
- Nie jak - odpowiedział, nagle poirytowany. Stłumiłam uśmiech. -
Nie dlaczego. Nie kiedy. Tylko że jest.
- To może gdzie? - Teraz to się po prostu zawzięłam. Popatrzył na
mnie krzywo.
- Panienko Charlotte, znasz zasady. Nie wolno łamać zasad - pogroził
mi grubym palcem. Popamiętam sobie.
Zastanawiałam się czasami, czy faktycznie wiedział więcej, ale
stosował się do jakichś kosmicznych reguł, które były mi nieznane.
Miałam jednak poczucie, że jego słownictwo płynęło z długich lat pobytu
w instytucji. Nikt nie lubił reguł bardziej niż instytucjonalizatorzy.
Wyjęłam notes i zaczęłam go przeglądać.
- OK, Rakieciarzu, a Theodore Bradley Thomas? - Dowiem się tu dziś
przynajmniej, czy zaginiony siostrzeniec Marka Weira żyje.
Rocket pochylił głowę w zamyśleniu.
- Nie, nie, nie - powiedział w końcu. - Jeszcze nie czas. Ulga zalała
każdą komórkę mojego ciała. Teraz muszę
go tylko znalezć. Ciekawe, w jak dużym niebezpieczeństwie dzieciak
się znajduje.
- Wiesz, kiedy nastanie jego czas? - zapytałam, chociaż znałam już
odpowiedz. Znowu.
- Nie kiedy. Tylko że jest - powtórzył i się odwrócił, by wydrapać w
betonie kolejne imię.
Zgubiłam go. Utrzymać uwagę Rocketa to jak nabierać spaghetti
łyżką. Miałam jednak dla niego jeszcze jedno imię. Ważne. Przysunęłam
się nieco. Prawie się bałam wypowiedzieć je na głos, potem jednak
wyszeptałam:
- Reyes Farrow.
Rocket przerwał pracę. Widziałam, że rozpoznał imię. Czyli Reyes
jednak nie żył. Serce mi zamarło. Taką miałam nadzieję, że jednak żyje.
- Gdzie jest jego imię? - zapytałam, ignorując piekące oczy. Omiotłam
wzrokiem ściany, jakbym w ogóle mogła znalezć jego imię w tym
ogromie nabazgranego chaosu, który wyglądał jak dzieło M.C. Eschera
na kwasie. Ale chciałam je zobaczyć. Dotknąć go. Chciałam przesunąć
palcami wzdłuż szorstkich rowków i kresek, które tworzyły imię Reyesa.
Wtedy się zorientowałam, że Rocket spogląda na mnie z nieufnym
wyrazem swej chłopięcej twarzy. Uniosłam dłoń i położyłam ją na jego
ramieniu.
- Rocket, co się stało?
- Nie. - Cofnął się i nie mogłam go dosięgnąć. - Nie powinno go tu
być. Nie, psze pani.
Zacisnęłam oczy, bardzo się starając nie dostrzec prawdy.
- Gdzie jest jego imię, Rocket?
- Nie, psze pani. On się nie powinien był urodzić. Otworzyłam oczy.
Nigdy wcześniej nie słyszałam od Rocketa niczego takiego.
- Nie mogę uwierzyć, że coś takiego powiedziałeś.
- On nie powinien był nigdy być chłopcem imieniem Reyes. Powinien
był zostać tam, gdzie jego miejsce. Marsjanie nie mogą stać się ludzmi
tylko dlatego, że chcą się napić naszej wody. - Wbił we mnie wzrok, ale
dłuższą chwilę patrzył przeze mnie, zanim skupił się na powrót na mojej
twarzy. - Trzymaj się od niego z daleka, panienko Charlotte - powiedział,
robiąc ostrzegawczy krok w moją stronę. - Po prostu trzymaj się z daleka.
Nie ustępowałam.
- Rocket, jesteś niemiły.
Pochylił się wtedy ku mnie i powiedział chrapliwym szeptem:
- Ale panienko Charlotte, on też jest niemiły.
Coś dla mnie nieuchwytnego zwróciło jego uwagę. Odwrócił się,
chwilę nasłuchiwał, a potem podbiegł do mnie i zacisnął muskularne ręce
na moich ramionach. Skrzywiłam się, ale się nie bałam. Rocket nigdy
mnie nie skrzywdzi. Wtedy zacieśnił uścisk i prawie krzyknęłam,
uświadamiając sobie, że to mógł być pochopny sąd.
- Rocket - powiedziałam kojącym głosem. - Słonko, robisz mi
krzywdę.
Oderwał ode mnie ręce i wycofał się z niedowierzaniem, jakby
zaskoczony tym, co zrobił.
- Nic nie szkodzi - powiedziałam, uparcie nie masując pulsujących
ramion. Jeszcze gorzej by się poczuł. - Nic nie szkodzi, Rocket. To było
niechcący.
Przez twarz przemknęło mu przerażenie i zniknął. Gdy odchodził,
usłyszałam cztery słowa:
- Jego to nie obchodzi.
Rozdzial 8
Faceci też mają uczucia.
Ale w sumie... kogo to obchodzi?
PLAKAT MOTYWACYJNY
Słońce gniezdziło się na Nine Mile Hill jeszcze przez chwilę, lecz
potem straciło zainteresowanie i ześlizgnęło się na drugą stronę.
Siedziałam w Misery - moim jeepie, nie stanie emocjonalnym - i
czekałam, aż całkiem zniknie za horyzontem, żebym mogła się zabrać za
moją kradzież z włamaniem. Ale im dłużej czekałam, tym więcej
myślałam o Reyesie. A im więcej myślałam o Reyesie, tym bardziej
czułam się zagubiona.
Rocket znał imię Reyesa, ale czy to na pewno znaczyło, że Reyes
odszedł? Czy to mogło znaczyć cokolwiek innego? Nigdy wcześniej nie
widziałam, żeby Rocket był przestraszony, i to mnie przestraszyło.
Wydawało mi się też, że coś ukrywał. Z drugiej strony, bardziej
przytomnych chwil Rocketa prawie się nie da rozróżnić od tych mniej
przytomnych.
Z dobrych wiadomości - dowiedziałam się przecież, że Marsjanie nie
powinni się nigdy starać stać ludzmi tylko dlatego, że chcą się napić
naszej wody. Jako że Marsjanie nie istnieją, stanowią pewnie element
jakiejś dziwacznej analogii Rakieciaka. Więc cóż jak świat szeroki można
porównać do kosmitów?
Poza cyrkowcami? To musi oznaczać kogoś, kto żyje niezgodnie z
normami. Miałam parę pomysłów na takie grupy, ale byłam dziwnie
pewna, że Reyes nie był ani inspektorem skarbówki, ani członkiem
rodziny Manson. Wielkie dzięki, bo wbrew temu, co można sądzić,
swastyki wcale nie do wszystkiego pasują.
Być może w zagadce ważniejsza jest woda. Co ona symbolizuje?
Czego tak bardzo brakuje osobie spoza nawiasu społeczeństwa, że byłaby
gotowa się dostosować? Pieniędzy? Akceptacji? Władzy? Enchilady z
zielonym chili? Nie miałam pojęcia. Bywa. Na własną obronę powiem, że
Rocket użył złego porównania. Za blisko mamy do Roswell, żeby
logicznie myśleć o inwazjach obcych.
Mogłam jednak pomyśleć logicznie o sprawie. Siostrzeniec Marka
Weira żyje, a ja żywiłam bardzo silne podejrzenie, że znał on Jamesa
Barillę, zabitego nastolatka z podwórka Weira. Musi istnieć związek.
Głównie dlatego, że bardzo chciałam, aby istniał. Jakikolwiek ten
związek był, Teddy miał przez to kłopoty.
Gdzie u licha jest Angel, kiedy jest potrzebny? Rzadko znikał na tak
długo. Jak mam robić nadprzyrodzony rekonesans bez nadprzyrodzonej
grupy rekonesansowej? To znaczy bez Grupy Angela, która jest
zasadniczo grupą jednoosobową. Ale jeśli nazywam go grupa" albo
zespół", mogę mówić na przykład: Grunt to praca zespołowa, kolego!".
Uwielbiam opowiadać takie rzeczy. A teraz to muszę się za potrzebnymi
informacjami dużo bardziej nachodzić, niż planowałam, kiedy
wybierałam te kozaki.
W drodze powrotnej z psychiatryka zadzwoniłam do głównego
śledczego w sprawie Weira. Przyjaznił się z wujkiem Bobem, ale za mną
nie przepadał. Chyba go irytowałam. Potrafiłam być irytująca, jeśli
wkładałam w to lewą komorę sercową.
Przypuszczałam, że albo jest zazdrosny o sukces wujka Boba i moją w
nim rolę, albo nie lubi ostrych lasek, co się stawiają. Pewnie oba po
troszku.
Nasza rozmowa nie trwała długo. Inspektor Anaya odpowiadał
zwięzle i z chirurgiczną precyzją skalpela. Według niego policja też
chciała znalezć Teddyego w związku ze śledztwem, ale oni szukali
kolejnych zwłok, drugiego zgonu, który by obciążył Marka Weira. Takie
dochodzenie będzie ich stale wiodło w złym kierunku. Ja wiedziałam, że
Teddy żyje, miałam więc nad policją lekką przewagę. Z naciskiem na
lekką. Przewaga" to też może za mocne słowo.
Kiedy przesłuchiwano matkę Teddyego, powiedziała policji, że syn
nie wprowadził się z powrotem do domu od jej brata Ale zwlekała ze
zgłoszeniem zaginięcia Tedd/ego, aż Marka aresztowano pod zarzutem
zabójstwa? To oznaczało, że nie wiadomo, gdzie Teddy był przez dwa
tygodnie. Może nie byłam zwyciężczynią międzyuczelnianego konkursu
na omnibusa, ale nawet ja widziałam, że coś tu się nie zgadza.
Czekając, aż resztki światła dadzą sobie spokój i pozwolą ciemności
otulić okolicę, otworzyłam telefon, by przyjrzeć się zdjęciu Reyesa setny
raz tego dnia. Tak samo jak poprzednio na jego widok zaparło mi dech w
piersi. Nie mogłam w to uwierzyć. Po upływie ponad dziesięciu lat
wreszcie go znalazłam. Owszem, znalazłam go w więzieniu, ale póki co
wypierałam ten fakt. Jestem niezła w wyparciu. Trzymałam się kurczowo
promyka nadziei, który wypływał stąd, że na tym policyjnym zdjęciu
Reyes był wkurwiony. Nie zdenerwowany, nie zły, ale w stanie dzikiej,
wściekłej furii. Winni się me wkurwiają. Albo czują ulgę, że ich złapano,
albo się martwią. Reyes zachowywał się inaczej.
Zamknęłam telefon, opierając się niemądrej pokusie mi-ziania się z
ekranem, i podeszłam pod główne wejście do kancelarii Sussman, Ellery
& Barber. Szerokie dębowe drzwi były dogodnie schowane za wiecznie
zielonymi krzewami i jukami, ułatwiając mi włamanie. Chociaż
właściwie niczego nie łamałam, bo miałam klucz i w ogóle.
Biuro Barbera było odrobinę mniej uporządkowane niż
postapokaliptyczna strefa wojny. Przejrzałam stosy papierów i znalazłam
akta Weira w segregatorze opisanym Weir, Mark L. Czyli w totalnie
logicznym miejscu. Co innego tajemniczy pendrive. Barber mówił, że jest
na biurku. Nie był, a w szufladzie Barber miał siedem pendrive'ów,
wszystkie nieopisane. Nie mogłam się tu grzebać cały wieczór. Musiałam
iść na policyjną obserwację, chociaż niestety nie zanosiło się na to, by do
obserwowania było coś fajnego.
Rozważałam plusy i minusy zgarnięcia wszystkich pendri-ve'ów i
sprawdzenia, co na nich jest, w pózniejszym terminie. Plusy przeważyły.
Zaplanowałam sobie w głowie na jutro kolejną kradzież z włamaniem,
aby je zwrócić, i zaczęłam je upychać do kieszeni. Uzmysłowiło mi to, że
kawa z czekoladą i cheeseburgery mi nie służą. Co z kolei wywołało
wściekłe burczenie mojego pustego brzucha. Konałam z głodu.
Podskakując i próbując wcisnąć dwa ostatnie pendrive'y do kieszeni,
przebiegłam myślami fast foody, które będę mijać po drodze stąd do
magazynu, gdzie będziemy prowadzić obserwację.
- Wtapiasz się w tło jak ciężarówka na pokazie samochodów
wyścigowych.
Zaskoczona, odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam, że w drzwiach
stoi Garrett.
- Jasny gwint, Swopes - powiedziałam, kładąc rękę na sercu. - Co ty tu
robisz?
Podszedł, omiótłszy wzrokiem oświetlone światłem księżyca wnętrze,
i spojrzał na niżej podpisaną.
- Twój wujek mnie przysłał - powiedział bezdzwięcznie. - Dowody,
które zdobędziesz bez tego nakazu, w sądzie będą bezużyteczne. - Ach,
czyli znów jesteśmy śmiertelnymi wrogami. Biło od niego chłodem.
Muszę się przy nim strzec, uważać na jego zdradzieckie skłonności. Będę
musiała jadać, sypiać i chadzać siusiu z otwartymi oczami. - Słowa
prawidłowy obieg dokumentów" coś ci mówią? - dodał.
- Mówiłyby, gdyby mnie to obchodziło. - Wzięłam segregator i
skierowałam się w stronę drzwi. - Muszę tylko wiedzieć, z czym się
mierzę, Swopes.
- Poza chorobą psychiczną?
Kurczę, wróciliśmy nawet do przygodnych zniewag. Jak dobrze być w
domu.
- Nie chodzi mi o to, by wykazywać moją dochodzeniową sprawność
ani udowadniać, jak ogromnego mam ptaszka, wyrabiając sobie markę.
Pomagam klientom. Tym się zajmuję - powiedziałam, przeciskając się
koło niego. - Robię to od lat, na długo, zanim ty się napatoczyłeś.
Garrett wyszedł za mną.
- Kod? - zapytał, by ponownie ustawić alarm. Wywrzesz-czałam cyfry
przez ramię - widocznie po to, żeby całe sąsiedztwo słyszało - a potem
włożyłam segregator do jeepa. Garrett stanął za mną.
- Po drodze muszę się pożywić. Spotkamy się w magazynie -
powiedziałam.
Zamknął za mną tylne drzwi i sprawdził, czy są zaryglowane.
- Mamy do ciebie niedaleko - rzekł. - Może zostawisz auto pod
domem i pojedziesz ze mną.
Włożyłam kluczyki do drzwi samochodu.
- Głodna jestem.
- Zjesz po drodze.
Wyślizgnęło mi się poirytowane westchnienie, a ręka zastygła nad
klamką.
- Wujek Bob cię najął, żebyś mnie niańczył?
- Mamy cztery ciała, Davidson. Martwi się.
- Wubek? - parsknęłam.
- Pojadę do ciebie za tobą.
- A jak tam sobie wolisz, Swopes. - Wsiadłam do Misery i
zatrzasnęłam drzwi. Garrett wyglądał, jakby perspektywa niańczenia
Charley napawała go takim entuzjazmem jak samą Charley. W głębi
duszy było jej z tego powodu przykro. Akurat.
***
- Mmm. Tacosy są dobre. - Spojrzałam na Swopesa, kiedy
zatrzymaliśmy się koło nieoznaczonego samochodu wujka Boba -
pospolitego, granatowego sedana. - Mam tylko nadzieję, że nie wyleję
więcej salsy na twoją ładną winylową tapicerkę.
Garrett skrzywił się i zazgrzytał zębami. Śmieszne to było.
- Jest ze skóry - powiedział z powściąganym napięciem.
- Ups. Cóż, jest ładna.
Zaparkował ciężarówkę, a ja z niej wyskoczyłam, zanim napięcie
eskalowało w nieskoordynowane wybuchy agresji. Sięgnęłam jeszcze do
środka po moją monstrualną dietetyczną colę i pomknęłam do auta wujka
Boba. Czyli do Strefy Zdemilitaryzowanej.
Staliśmy dobry kawałek od magazynu. Od rdzewiejącego metalowego
budynku oddzielało nas szerokie pole ambrozji i mesąuite. Budynek
wyglądał jak skrzyżowanie hangaru z warsztatem samochodowym - i tak
sobie stał na samym środku niczego. Ani śladu sąsiada w promieniu wielu
kilometrów. Wydało mi się to wyjątkowo interesujące.
Wujek Bob siedział w samochodzie za kierownicą i patrzył przez
zmyślną lornetkę. Pochyliłam się nad przednią szybą, zajrzałam w
soczewki lornetki i się uśmiechnęłam. Opuścił szkła i skrzywił się.
- Co? - zapytałam bezgłośnie, przeszłam w podskokach na drugą
stronę samochodu i wsiadłam do ciepłego wnętrza. Dzięki Macho Taco
odsunęłam w czasie śmierć głodową. Życie jest dobre.
- Kto to? - wskazałam na drugi nieoznakowany samochód policyjny,
strategicznie zaparkowany parę metrów dalej. Totalnie zakamuflowany
przez ciemność. Poza jedną, maciupką, mikroskopijną gafą. Światła miał
włączone. Strzelałabym, że gość nie był prymusem w szkole policyjnej.
- Funkcjonariusz Taft - odparł wujek Bob.
- Nie - westchnęłam.
- Zgłosił się na ochotnika. -Nie.
- To naprawdę porządny gość.
Przewróciłam oczami i zagłębiłam się w siedzenie. Garrett otworzył
tylne drzwi i wsiadł, świecąc swoją minilatareczką prosto na mnie.
- Zamknij drzwi - ponagliłam go cichym szeptem. Wujek się skrzywił.
Znowu. Nie wiem dlaczego. Nie potrzebował przecież tego ćwiczyć.
- Taft ma wielbicielkę - wyjaśniłam. - Słodka mała dziewczynka za
nim łazi. Zdaje mi się, że się nazywa Piekielny Szatański Pomiot.
Wujek Bob się zaśmiał.
- Co ty na Piekielny Szatański Pomiot masz na sobie?
W tak niedelikatny sposób Wubek komentował strój, w który się
przebrałam: starannie dobrałam najwygodniejszą czarną odzież i
skrupulatnie nałożyłam na twarz czarną szminkę aktorską, aby dopełnić
mojego maskującego image-u. Oczywiście, musiałam przebrnąć przez
wiele zmian kostiumów, podczas gdy Garrett siedział w swojej
ciężarówce ze skórzanymi siedzeniami i na mnie czekał. Miałam
ogromną nadzieję, że moje czasochłonne zmagania go nie poirytowały.
- Wtapiam się - oznajmiłam.
- W co? Piekło?
- Śmiej się, wujku - powiedziałam i siorbnęłam głośno coli. -
Zobaczysz, jak ktoś będzie musiał iść na zwiad na pustyni. Wtedy
docenisz, że wybiegam myślą do przodu.
Garrett postanowił włączyć się do rozmowy:
- Doceniam, że wybiegasz myślą do przodu - powiedział
roztargnionym tonem, jak gdyby myślał o czymś innym.
- Nie aż tak, jak to, co masz z przodu, ale zawsze...
Obróciłam się na siedzeniu twarzą do niego.
- Mój przód, jak to niezgrabnie określiłeś, się nazywa. - Wskazałam
prawą pierś: - To jest Uwaga - teraz lewą:
- A to Awaria. Byłabym wdzięczna, gdybyś się do nich stosownie
zwracał.
Po dłuższej przerwie, kiedy to kilkakrotnie zamrugał oczami, zapytał:
- Ponazywałaś swoje piersi?
Wzruszyłam ramionami i odwróciłam się do niego tyłem.
- Nazwałam też swoje jajniki, ale one rzadziej wychodzą. Przyszło ci
do głowy, że ta cała operacja wzięła w łeb, kiedy zabrali się za
torturowanie Rivery? - spytałam wujka. - Gdyby ci goście mieli za grosz
rozumu, usunęliby wszelkie obciążające dowody w momencie, gdy się
dowiedzieli, co Rivera zrobił.
- Prawda - przyznał wujek Bob. - Ale trzeba się upewnić.
- Czemu nie załatwisz nakazu i nie wmaszerujesz tam z małą armią?
- Na jakich podstawach? Anonimowa informacja nie wystarczy, by
zdobyć nakaz przeszukania, pysiu. Musimy mieć tego pendrive'a.
Miał trochę racji. Nie żeby świętej, ale racji. I nazwał mnie pysią". W
odpowiedzi siorbnęłam najgłośniej, jak to kinestetycznie możliwe.
Przydałoby się wiedzieć, czego szukamy. Westchnęłam, by podkreślić
moją niecierpliwość łamane przez nudę. Obserwacja policyjna to straszne
nudy. Jako dyplomowana koneserka sarkazmu uznałam, że to mój
obywatelski obowiązek, by nieco ożywić sytuację, siorbnęłam więc raz
jeszcze.
- Może posiedzisz z Taftem? - zasugerował wujek zza lornetki.
- Nie mogę.
- Dlaczego? - opuścił lornetkę.
- Nie lubię go.
- Świetnie. On cię chyba też nie lubi.
- Ponadto - chwilowo zignorowałam swojego niewdzięcznego wujka -
każdy jego krok śledzi Piekielny Szatański Pomiot. Pamiętasz? - Wtedy
do mnie dotarło, co wujek powiedział. - Nie lubi mnie?
Wujek wzruszył brwiami.
- Co ja mu takiego zrobiłam? - Rzuciłam mordercze spojrzenie na
głupie auto Tafta. - Gnojek. Zobaczy, czy mu pomogę, jak diable dziecię
zacznie się ujawniać.
Rozległ się za mną szum urządzenia elektronicznego. Garrett otworzył
okno.
- Jakiś ruch.
Wszyscy spojrzeliśmy w stronę magazynu, gdzie nagle rozbłysła
pionowa szczelina światła. Olbrzymie drzwi się otworzyły, a światło ze
środka zalało czekającego przy nich vana. Samochód wjechał do środka i
z powrotem je zamknięto.
- W tym tempie nigdy nie zakończymy tego śledztwa, a Mark Weir w
tym więzieniu posiwieje. Ta obserwacja jest do bani - wyjęczałam w mój
bezkaloryczny napój. - Nic nie widać. Musimy się zbliżyć.
- Poślij swoich ludzi - powiedział wujek.
- Nie mam ze sobą ludzi.
- Co? - zapytał w nagłej panice. - A Angel?
- Od paru dni gnojka nie widziałam - wzruszyłam ramionami. -
Myślisz, że niby czemu się tak ubrałam? Szminka aktorska zle mi robi na
cerę.
- Nie wyślę cię tam, Charlotte Jean Davidson.
Ojej. Wubek mówił megapoważnie. Dam mu dwie minuty.
Sześćdziesiąt siedem sekund oraz trzy długie siorbnięcia pózniej zmienił
zdanie.
- No dobra - zgodził się z ciężkim westchnieniem. - Wreszcie. - Zrób
swoje. - Wiedziałam, że się ugnie. - Ale na litość boską, uważaj na siebie.
Jeśli coś ci się stanie, twój tata mnie ukatrupi.
Wręczył mi radio, a ja jemu moją colę.
- Nie napluj mi do tego - ostrzegłam.
- Nie daj się złapać. - Odwrócił się do Garretta. - Pilnuj jej.
- Co? - zapiszczałam w radio, bo zaskoczono mnie w trakcie jego
testowania. Wujek spojrzał na mnie gniewnie. - Nie ma mowy, nie biorę
Swopesa. On jest w złym humorze.
Garrett wpatrywał się we mnie z wyrazem twarzy bez wyrazu.
- Albo idziesz ze Swopesem, albo wcale.
Złapałam mój napój z powrotem i osunęłam się na siedzeniu.
- No to chyba nie idę.
***
- Ostrożnie.
Zeskoczyłam po drugiej stronie i skrzywiłam się do Garretta przez
siatkę. Nie po tamtej drugiej stronie. Drugiej stronie płotu.
- No, tyle to akurat zrozumiałam z tego, co wujek mi mówił -
odparłam kwaśno. Przegrałam kłótnię. Chociaż miałam dużą praktykę,
przegrywanie nie było moją mocną stroną.
Garrett poszedł w moje ślady, wspinając się po dwuipółmetrowej
siatce ze znacznie większą siłą górnych partii ciała, niż ja mam, i
zeskoczył obok mnie. Ale czy on umie zawiązać szypułkę wisienki na
supeł językiem?
Przemierzaliśmy otwarte pole w stronę magazynu. Musiałam się
bardzo skupić, żeby się nie przewrócić, a jeszcze bardziej musiałam się
skupić, żeby nie złapać Garretta za kurtkę w celu zachowania równowagi.
- Czytałem, że kostuchy zbierają dusze - odezwał się, biegnąc przy
mnie. Potknęłam się o kaktus i ledwo uniknęłam
upadku. Noc była taka ciemna. Zapewne z uwagi na porę. Światło
księżyca trochę pomagało, ale przemieszczanie się po nierównym
podłożu i tak stanowiło pewne wyzwanie.
- Swopes - oddychałam powoli, żeby się nie zorientował, że mam
zadyszkę. - Chmary dusz szwendają się po świecie i niszczą mi życie. Po
co miałabym zbierać te cholerstwa? A nawet gdybym je zbierała, to gdzie
bym trzymała te wszystkie słoiki?
Nie udzielił odpowiedzi. Przebiegliśmy przez parking na tyły
pozbawionego okien budynku. Na szczęście nie było monitoringu. Ale po
delikatnym blasku oświetlającym dach poznałam, że jest za to świetlik.
Jeśli uda mi się wejść na dach, być może zobaczę, co porabiają. Z
pewnością nic dobrego, ale przydałby mi się jakiś dowód, by poprzeć to
przekonanie.
Kiedy Garrett wciągnął mnie za parę koszy na śmieci, nadziałam się
na metalową rurę, która wiodła na sam dach i co kilkadziesiąt
centymetrów była umocowana wspornikami. Idealne oparcie dla stóp.
- Hej, podsadz mnie - wyszeptałam.
- Co? Nie. - Garrett się nie zgodził i popatrzył na słup bez wiary.
Niemniej jednak odepchnął mnie. - Ja pójdę.
- Jestem lżejsza - odparłam. - Ta rura cię nie utrzyma. - Chociaż
kłóciłam się właściwie dla samej kłótni, rura faktycznie wyglądała dosyć
wąde. I była bardziej rdzawa niż zachód słońca nad Nowym Meksykiem.
- Wejdę na górę i spróbuję zajrzeć do środka przez świetlik. Są szanse, że
nic nie zobaczę, ale może znajdę jakąś dziurę. Może zrobię dziurę - zasta-
nawiałam się na głos.
- Wtedy ci goście w środku też zrobią dziurę. W twojej upartej głowie.
Czy raczej dwie dziury, jeśli historia lubi się powtarzać.
Studiowałam rurę, podczas gdy Garrett perorował niezrozumiale o
dziurach i historii. Obrałam ten właśnie moment, aby za grosz go nie
rozumieć. Kiedy skończył, odwróciłam się do niego:
- Rozumiesz po angielsku? Podsadz mnie - dodałam, gdy zmarszczył
czoło, nie rozumiejąc.
Odsunęłam go na bok i złapałam rurę oboma rękami. Westchnął z
irytacją, zrobił krok do przodu i złapał mnie za tyłek. Ekscytujące? Tak.
Stosowne? W życiu. Walnęłam go po łapach.
- Co ty wyprawiasz?
- Kazałaś się podsadzić.
- Tak. Podsadzić. A nie dostarczyć trochę taniej rozrywki. Zamilkł i
patrzył na mnie długą, nieswój ą chwilę.
Co ja takiego powiedziałam?
- Złóż ręce - rozkazałam, zanim zdążył się rozkleić. - Jeśli uniesiesz
mnie do pierwszego wspornika, dalej sama dam radę.
Niechętnie złożył dłonie i zgiął się do przodu. Częścią mojego
czarniutkiego stroju były skórzane rękawiczki, założyłam je więc,
wsparłam stopę na złożonych dłoniach Garretta i dzwignęłam się na
pierwszą klamrę. Było to dosyć łatwe - ta jego siła górnych partii ciała -
ale z drugą klamrą poszło trudniej. Ostry metal wsporników próbował
przeciąć moje rękawiczki i natychmiast rozbolały mnie palce. Z
wysiłkiem trzymałam się rury, z wysiłkiem zachowywałam równowagę,
z wysiłkiem unosiłam ciało ku kolejnej klamrze. Co ciekawe, najbardziej
bolały mnie kolana i łokcie, bo napierałam nimi na metalowy budynek,
ześlizgując się i wiercąc przy tym nieprzystojnie często.
Dziesięć lat pózniej podciągnęłam się nad okap dachu. Metalowa
kopuła podrapała mnie boleśnie w klatkę piersiową,
jakby ze mnie kpiła: Głupawa jesteś, co nie?". Padłam na dach i pełną
minutę leżałam zupełnie bez ruchu, dziwiąc się, o ile to było trudniejsze,
niż mi się wydawało na początku. Rano dopiero pożałuję. Gdyby Garrett
miał w sobie krztynę dżentelmena, zaoferowałby, że sam się tu wespnie.
- Nic ci nie jest? - wyszeptał przez radio. Próbowałam odpowiedzieć,
ale palce mi utknęły w pozycji przypominającej szpony, którą
przybrałam, kiedy walcząc
o życie trzymałam się wsporników, no i teraz nie mogłam nacisnąć
odpowiedniego przycisku na odbiorniku.
- Davidson - syknął.
Och na litość boską. Rozwinęłam palce i wyjęłam radio z kieszeni
kurtki.
- Nic mi nie jest, Swopes. Użalam się nad sobą. Dasz mi chwilę?
- Nie mamy chwili na zbyciu - powiedział. - Drzwi się znowu
otwierają.
Nie traciłam czasu na odpowiedz. Kucnęłam, skuliłam się
i podpełzłam do świetlików. Były to w istocie panele szklarniowe, ale
były one stare, popękane i miały niejeden otwór, przez który dało się
popatrzeć. Aby to jednak uczynić, aby móc zajrzeć do magazynu,
musiałabym się niemal położyć na takim panelu. Cienka strużka światła
wystrzeliła przez jedną ze szczelin. Przybrałam pozycję jak do pompki,
wspierając rozdygotane ramiona po obu stronach. Myślałam sobie, że
dopóki metalowa rama się utrzyma, dopóty nie wpadnę przez dach. Co
byłoby korzystne.
Van wyjeżdżał właśnie z magazynu, kiedy zerknęłam do środka.
Dwóch mężczyzn ładowało papiery ze starego biurka do pudeł. Poza tym
biurkiem cały magazyn, przynajmniej
cztery i pół tysiąca metrów kwadratowych przestrzeni, był całkowicie
i szokująco pusty. Ani papierka po cukierku czy peta w zasięgu wzroku.
Moje obawy były uzasadnione. Kimkolwiek był właściciel magazynu -
wysprzątał go, jak tylko Rivera spotkał się z Barberem.
Ramiona wciąż mi drżały po wspinaczce i głęboko żałowałam tych
tacosów oraz litrowej coli, które wchłonęłam. Litr to litr. Z kaloriami czy
bez, waży kilo. Pora stąd wiać.
Cofając się stopniowo po metalowej ramie, ćwiczyłam, co powiem
wujkowi Bobowi. A nie mówiłam. Magazyn był pusty. Tak jak
mówiłam. Wiem, że miałam rację - serio, wujku, peszysz mnie.
Poważnie, przestań. Nie żartuję".
Wyobrażałam sobie właśnie swój niechętny występ i za-
improwizowaną mowę na ceremonii wręczenia nagród Tym, Co Mieli
Świętą, Najświętszą Rację, kiedy spostrzegłam ruch. Coś mignęło na
skraju mojego pola widzenia, możliwe, że pięść, i zaraz potem poczułam
w brodzie ból. Spadając przez świetlik, zdążyłam tylko pomyśleć: Jasny
gwint!"
Rozdzial 9
Wiesz, że cierpisz na ADHD, kiedy... Patrz! Kurczaki
T-SHIRT
Pierwszy raz go zobaczyłam w dniu swoich narodzin. Jego
zakapturzona peleryna falowała majestatycznie jak cienie rzucane przez
liście na delikatnym wietrze. Spojrzał na mnie, gdy lekarz przecinał
pępowinę. Wiedziałam, że na mnie patrzy, chociaż nie widziałam jego
twarzy. Dotknął mnie, kiedy pielęgniarki mnie obmywały, chociaż nie
czułam jego palców. Cicho i ochryple wyszeptał moje imię, chociaż nie
słyszałam jego głosu. Pewnie dlatego, że darłam się wniebogłosy, bo
właśnie zostałam wyeksmitowana.
Od tamtej pory widywałam go niezwykle rzadko, wyłącznie
ekstremalnych sytuacjach. Było więc zrozumiałe, że zobaczyłam go
wówczas. Skoro sytuacja była ekstremalna i w ogóle.
Kiedy wpadałam przez świetlik, a betonowa podłoga pędziła w moją
stronę z prędkością światła, on tam był i patrzył na mnie z dołu - chociaż
nie widziałam jego twarzy. Próbowałam się zatrzymać w locie, zwolnić
tempo spadania, powisieć trochę, by się mu lepiej przyjrzeć. Ale
grawitacja nalegała, bym kontynuowała podróż w dół. I nagle z ciemnych
i strasznych - niektórzy
powiedzieliby, że psychotycznych - odmętów mojego umysłu
wyłoniło się wspomnienie. Przypomniałam sobie, co do mnie wyszeptał
w dniu moich narodzin. Umysł natychmiast odrzucił tę myśl, bo
wyszeptane imię nie należało do mnie. Nazwał mnie Holenderką. W dniu
moich narodzin. Skąd wiedział?
Snując wspomnienia o moim pierwszym dniu na świecie,
zapomniałam, że spadam i zaraz zginę. Cholerne ADHD. Przypomniało
mi się jednak całkiem skutecznie, kiedy się zatrzymałam. Mocne
zderzenie odebrało mi oddech. Ale on wciąż patrzył na mnie z dołu. To
oznaczało, że nie dotarłam na ziemię. Uderzyłam w coś innego,
metalowego, obróciłam się i wpadłam na stalową kratę.
Rozdzierający ból eksplodował w moim wnętrzu i przeszył mnie jak
wybuch jądrowy, tak ostry, tak oszałamiająco intensywny, że zaparł mi
dech w piersiach i zamroczył, aż poczułam, jak spływam pomiędzy
otworami w kracie. Kiedy zakradała się ku mnie ciemność, zobaczyłam
go znowu, widziałam, jak pochyla się nade mną i się mi przygląda.
Tak bardzo starałam się skupić, zablokować ból, który wyciskał mi łzy
z oczu i mącił wzrok. Zabrakło mi jednak na to czasu - i wszystko zgasło.
Nieludzki ryk - wściekły i bolesny - odbił się echem od ścian magazynu,
zatrząsł metalową konstrukcją budynku, aż wibrowała mi w uszach jak
stroik. Chociaż nie słyszałam jego głosu.
***
Wydawało mi się, że ledwie straciłam przytomność, zaraz ją
odzyskałam. Nie znajdowała się jednak tam, gdzie ją zostawiłam. Ale
cóż, oddychałam i nie mieszało mi się w głowie.
Zadziwiające - to stare powiedzenie się sprawdza: to nie upadek cię
zabije, lecz nagła przerwa w spadaniu.
Próbowałam rozchylić powieki. Nie udało się. Albo nie byłam w pełni
przytomna, albo Garrett znalazł superglue i mści się za to zajście z sosem.
Czekałam, aż moje powieki się zorientują, że powinny się podnieść, i
słuchałam, jak papla przez radio, coś o tym, że mam tętno. To zawsze
mile widziane spostrzeżenie. Opuszkami palców dotykał mojej szyi.
- Już jestem - wujek Bob rzucił bez tchu przez radio. Usłyszałam kroki
na metalowych stopniach oraz syreny policyjne.
Garrett musiał wyczuć, że się ocknęłam.
- Inspektorze - odezwał się do wujka, który wlókł się do nas po kracie
- chyba znowu traci przytomność. Muszę wykonać usta-usta.
- Ani się waż - powiedziałam, choć powieki dalej miałam zamknięte
na siedem spustów. Garrett roześmiał się cicho.
- Jasny gwint, Charley - wysapał wujek Bob astmatycznie. Wydawał
się bardziej przejęty niż zły. Może ta gumka na nadgarstku jednak działa.
- Co się stało?
- Spadłam.
- Bez jaj.
- Ktoś mnie uderzył.
- Znowu? Nie wiedziałem, że mamy Narodowy Tydzień na Rzecz
Ubicia Charley Davidson.
- Mamy z tej okazji wolne? - spytał Garrett. Wujek musiał mu rzucić
swoje słynne krzywe spojrzenie, bo Garrett skoczył na równe nogi i
powiedział: - Dobra. Już się robi.
Oddalił się, zapewne w poszukiwaniu napastnika. Dzwięki syren się
zbliżały, a pod sobą słyszałam, jak ludzie szurają stopami.
- Połamałaś coś? - zapytał wujek łagodniejszym tonem.
- Chyba powieki. Nie umiem ich otworzyć. Usłyszałam cichy śmiech.
- Gdyby chodziło o kogoś innego, powiedziałbym, że powieki nie
mogą się połamać. Ale skoro to ty...
- Więc jestem, taka, no, wyjątkowa? - uśmiechnęłam się słabo.
Parsknął, delikatnie naciskając tu i ówdzie w poszukiwaniu złamanych
kości i takich tam.
- Wyjątkowa to za mało powiedziane, kochana.
***
Są cuda na świecie. Moim zdaniem jestem na to żywym dowodem.
Wyjść - no, wykuśtykać z cudzą pomocą - cało z takiego upadku bez
żadnego złamania to najprawdziwszy cud. Przez duże C.
- Naprawdę trzeba zrobić rentgen - zakomunikował ratownik wujkowi
Bobowi, kiedy ja wylegiwałam się na noszach. Karetki są fajne.
- Pan po prostu chce mnie poobmacywać - zwróciłam się do
ratownika. Wzięłam do ręki srebrny gadżet, który w niepokojący sposób
przypominał sondę, jaką kosmici wkładają ludziom w różne otwory ciała,
zepsułam go i zaraz odłożyłam. Miałam nadzieję, że nie narażam
niczyjego życia przez to, że ratownicy nie będą mogli włożyć w otwory
kosmicznej sondy. Ratownik zaśmiał się cicho i po raz trylionowy
sprawdził mi ciśnienie. - Poważnie, wujku, nic mi nie jest. Do kogo ten
magazyn należy?
Wujek Bob złożył komórkę i popatrzył na mnie zza otwartych drzwi
karetki.
- Jeśli marzy ci się neon z napisem Zbir" nad głową właściciela,
bardzo się rozczarujesz.
- Niech zgadnę. Kanonizowany święty?
- Prawie. Nazywa się ksiądz Federico Diaz.
Wow. Na co katolickiemu księdzu magazyn na zadupiu? Na co
katolickiemu księdzu magazyn - kropka? To dochodzenie robiło się coraz
bardziej dziwaczne.
- Nikogo - podbiegł do nas Garrett. - Nie rozumiem. Skoro było dwóch
gości w środku, a jeden na dachu, to gdzie się podziali?
- Poza vanem nie było tu innego pojazdu. Musieli uciec na piechotę -
powiedział wujek, przeczesując wzrokiem okolicę z wyrazem
zastanowienia.
- Albo wcale nie uciekli - dodałam. - Gdzie są pudła? Obaj się obrócili
i popatrzyli na pusty magazyn.
- Jakie pudła? - spytał wujek.
- No właśnie. - Ostrożnie usiadłam na noszach, podniosłam zepsutą
sondę i wręczyłam ją ratownikowi, który przyczepił ufocką część z
powrotem i z uśmiechem odłożył gadżet, a następnie stanęłam na ziemi z
grymasem bólu, który przekraczał wszelkie normy społeczne.
- Trzy słowa - oznajmił ratownik. - Podejrzenie krwotoku
wewnętrznego.
- Nie sądzi pan - zwróciłam się do niego - że gdybym krwawiła
wewnętrznie, gdzieś głęboko w środku bym o tym wiedziała? Tak... we
wnętrzu?
- Jeden rentgen - zaczął się targować. Kiedy znów skrzywiłam się z
bólu, dodał: - Może dwa.
Wujek Bob objął mnie muskularnym ramieniem. Ledwie ułamki
sekundy dzieliły mnie od kłótni z ratownikiem, kiedy wujek powiedział:
- Charley, roi się tu od naszych ludzi. Poszukamy twoich pudeł,
obiecuję.
- Ale...
- Jedziesz do szpitala, choćbym miał cię przykuć kajdankami do tych
noszy - wtrącił Garrett, stając przede mną, jakby chciał mi zablokować
drogę ucieczki. Z westchnieniem pełnym irytacji skrzyżowałam ramiona i
wbiłam w niego morderczy wzrok.
- Przestań uganiać się za mną z kajdankami. Chcę być przy rozmowie
z księdzem Federico - powiedziałam do wujka Boba, ignorując wyraz
zaskoczenia na twarzy Garretta. Czy on się nigdy nie nauczy?
- Dobra - zgodził się wujek, zanim zdążyłam zmienić zdanie. -
Zadzwonię jutro i powiem ci kiedy.
- Trzeba będzie cię podwiezć ze szpitala do domu - przypomniał mi
Garrett.
- Po prostu chcesz wypróbować te kajdanki. Zadzwonię do Cookie.
Dowiedzcie się, gdzie te pudła.
- Chcesz też jutro przejrzeć zdjęcia z kartotek? - zapytał wujek. -
Rozpoznasz gościa, który cię uderzył?
- Cóż... - zmarszczyłam nos, zastanawiając się, czy uda mi się
jednoznacznie zidentyfikować napastnika na podstawie odcisku piąchy. -
Kątem oka prawie dokładnie zobaczyłam jego lewą pięść. Możliwe, że
być może rozpoznam jego mały palec.
***
Z niejasnych powodów, których za żadne skarby nie mogłam pojąć,
Cookie nie była zachwycona, że o pierwszej w nocy musi mnie
wyciągnąć ze szpitala.
- Coś ty znowu narobiła? - zapytała, wchodząc do pokoju
zabiegowego. Wciąż miała na sobie spodnie od piżamy, a na koszulkę
narzuciła ogromny, podobny do szlafroka sweter. Wyglądała nieco
postapokaliptycznie. I była strasznie rozczochrana. Śmieszne to było.
Zsunęłam się z łóżka. Poruszałam się, jakby w pokoju znajdowała się
odbezpieczona bomba na czujnik ruchu. Cookie rzuciła się mi pomóc.
Gdyby w pokoju faktycznie znajdowała się odbezpieczona bomba na
czujnik ruchu, rozerwałoby nas na strzępy.
- Dlaczego zakładasz, że to była moja wina? - zapytałam, kiedy już
twardo stałam na ziemi. Zacisnęła usta z ponurą naganą.
- Zdajesz sobie sprawę, jak to jest odebrać telefon ze szpitala w środku
nocy? Zaczynam panikować. Ledwo składam zdania.
- Przepraszam. - Pokuśtykałam w stronę kurtki i założyłam ją,
zdziwiona, jak bardzo muszę się starać, żeby nie zemdleć. - Pewnie
myślałaś, że coś się stało Amber.
- Żartujesz? W porównaniu z tobą Amber to anioł. Twoje towarzystwo
sprawia, że zaczynam cenić jej burze hormonalne i okres dojrzewania.
Poważnie, nie mam pojęcia, jak twoja macocha to przeżyła.
Kiedy to powiedziała, zapaliła mi się w głowie żarówka.
Niespecjalnie jasna - jakieś 15 watów - ale i tak świeżym okiem
spojrzałam na to, że moja macocha się mną nie interesuje. Być może
nasze chwiejne stosunki wynikały częściowo z mojej winy.
Akurat.
Całą drogę do domu Cookie prawiła mi kazania. Na szczęście
wcześniej kazałam karetce zawiezć się do szpitala Pres,
więc do domu było blisko. To, że się martwiła, było słodkie, a
jednocześnie dziwnie irytujące. Moje zmartwienie jednakowoż
oscylowało w stronę morderczych skłonności. Nieważne, jak bardzo się
starałam, nic nie mogłam poradzić na to, że pod koszulą Gucci za 7
dolarów w lumpeksie trochę się pocę. Ktoś mnie uderzył. Ktoś próbował
mnie zabić. Gdyby mu się udało, mogłam była umrzeć.
Ale wtedy, zupełnie jak gdyby moje zwykłe promienne usposobienie
nie dopuszczało takich negatywnych myśli na dłuższą metę (jestem
prawie pewna, że w poprzednim życiu byłam dzieckiem-kwiatem),
musiałam zobaczyć, że ta szklanka jest w połowie pełna. Najchętniej w
połowie pełna Jacka Danielsa. Dowiedziałam się dzisiaj czegoś - poza
tym, że powiedzonko o upadkach się sprawdza. Dowiedziałam się, że w
jakiś sposób, jakimś przedziwnym zrządzeniem losu, Reyesa i Wielkiego
Złego coś łączy. Tylko co? Reyes mógł mieć góra trzy lata, kiedy się
urodziłam. Skąd Zły wiedział, że Reyes nazwie mnie Holenderką
piętnaście lat pózniej?
Niemożliwe, żebym to sobie wyobraziła. Pamiętam to tak wyraznie.
Holenderką. Szeptem i łagodnie, niskim i hipnotyzującym głosem. Jak
sam Reyes. I to nie koniec podobieństw. W myślach zaczęłam
odnotowywać kolejne zbieżności między nimi. Gorąc i energia, które z
nich promieniowały. To, jak się poruszali - jak rozmyty cień - zupełnie
inaczej niż zmarli. Paraliżująca moc ich dotyku, spojrzenia. To, jak
uginały się pode mną kolana, kiedy któryś z nich się pojawia.
Może mi odbija. Albo tak, albo Reyes i Zły to istoty tego samego
gatunku. Ale jak to w ogóle możliwe? Potrzebne mi konsultacje. Kiedy
Cookie parkowała swojego taurusa, odezwałam się:
- Znowu go widziałam. - Zahamowała ostro i popatrzyła na mnie. -
Kiedy spadałam przez świetlik - dodałam.
- Reyesa? - zapytała z niedowierzaniem.
- Nie. Nie wiem. - Zmęczenie przesiąknęło do mojego głosu. -
Zaczynam się zastanawiać. Zaczynam się zastanawiać nad wieloma
rzeczami.
Pokiwała głową ze zrozumieniem, podjechała do krawężnika i zgasiła
silnik.
- Dokumentowałam trochę. Jest pózno, ale mam wrażenie, że nie
zaśniesz, dopóki nie dostaniesz paru odpowiedzi.
***
Kiedy Cookie już zasadniczo wniosła mnie do mieszkania, poszła
popatrzeć na Amber. Zawołałam cześć" do pana Wonga i nastawiłam
kawę w moim nowiutkim ekspresie, który, jak wynikało z doczepionej do
niego karteczki i kokardki, ofiarowali mi poczciwi pracownicy AAA
Electric w podzięce za śledztwo w sprawie zaginionych rozdzielnic -
czymkolwiek u licha jest rozdzielnica i w jakimkolwiek u licha celu ktoś
miałby ją kraść. W czerwonym kolorze. Ekspres był czerwony, nie
rozdzielnica. Nie miałam pojęcia, w jakim kolorze występują
rozdzielnice, jako że wykryłam złodzieja, zanim się tego dowiedziałam.
Tak czy owak, wątpię, aby były czerwone.
Nalałam sobie szklaneczkę mleka i od razu wypiłam, żeby móc zażyć
cztery ibuprofeny naraz i nie uszkodzić sobie śluzówki żołądka. Nie
przyjęłam środków przeciwbólowych na receptę, które zaproponował mi
lekarz na izbie przyjęć. Recepty i ja zazwyczaj się nie dogadywaliśmy.
Ale mięśnie już zaczynały mnie boleć i sztywniały, aż wydawało mi się,
że się
połamią, kiedy się poruszę. Ten upadek może i nic mi na stałe nie
uszkodził, ale te przejściowe dolegliwości będą ssać. Ledwie mogłam
oddychać.
Ale i tak lepiej ledwie zipieć, niż wcale nie oddychać.
Odwiedzałam Marka Weira w więzieniu, uganiałam się za Rocketem
po wariatkowie, włamywałam do kancelarii i wpadałam przez świetlik do
magazynu, nie zdążyłam więc jeszcze dorwać komputera na tyle długo,
by przejrzeć rejestr karny w poszukiwaniu informacji o Reyesie. Kiedy
zasiadłam na krześle przy komputerze, Cookie wkroczyła z naręczem
notatek i wydruków, jak ją znałam, miała już życie Reyesa udoku-
mentowane aż po numer buta i grupę krwi. Zalogowałam się na stronę
Wydziału Penitencjarnego Nowego Meksyku, a ona nalała nam kawy.
Dziesięć sekund pózniej dzięki światłowodom policyjne zdjęcie Reyesa
jaśniało na ekranie.
- Boże - powiedziała Cookie zza moich pleców. Najwyrazniej widok
Reyesa wywoływał w niej tę samą pierwotną reakcję co we mnie.
Postawiła obok mnie kubek.
- Dziękuję - powiedziałam. - I przepraszam, że musiałam po ciebie
dzwonić w środku nocy.
Przysunęła krzesło, usiadła i położyła dłoń na mojej dłoni.
- Charley, naprawdę myślisz, że mi to choć trochę przeszkadza, że do
mnie zadzwoniłaś?
To podchwytliwe pytanie?
- No tak, ze szczyptą no ba". Kto by się nie denerwował?
- Ja - odparła zaskoczona, jak gdybym uraziła jej uczucia samą
sugestią. - Byłabym wściekła, gdybyś do mnie nie zadzwoniła. Wiem, że
jesteś wyjątkowa i masz niezwykły dar, którego ja nigdy w pełni nie
zrozumiem, ale wciąż jesteś człowiekiem, a do tego moją najlepszą
przyjaciółką. - Na
jej twarzy odmalowało się zmartwienie. - Nie zdenerwowałam się, że
do mnie zadzwoniłaś. Zdenerwowałam się, bo myślisz, że jesteś
niezniszczalna. Nie jesteś. - Zamilkła na chwilę i wbiła we mnie wzrok,
czekając, aż to do mnie dotrze. Słodkie to było. - I przez to mylne
poczucie bezpieczeństwa pakujesz się w... przedziwne sytuacje.
- Przedziwne? - zapytałam, udając urażoną.
- Cztery słowa. Katastrofa z oczyszczalnią ścieków.
- To zupełnie nie była moja wina - zaprzeczyłam, buntując się na samą
tę myśl. Jeszcze czego. Zacisnęła usta i czekała, aż wróci mi rozum. - No
dobra, to była moja wina. - Za dobrze mnie zna. - Ale tylko trochę. A te
szczury sobie na to zasłużyły. To czego się dowiedziałaś? - spytałam,
spoglądając znów na zdjęcie Reyesa. Cookie przekartkowała wydruki i
jeden z nich wysunęła.
- Jesteś na to gotowa?
- Jeśli tylko nie ma tam aktów starszych pań, wszystko gra - odparłam,
wpatrując się w zawzięte, intensywne oczy Reyesa. Wręczyła mi wydruk.
- Morderstwo.
- Nie - wyszeptałam, jakby zabrakło mi tchu. To był artykuł z gazety
sprzed dziesięciu lat. Nie, nie, nie, nie, nie, nie. Tylko nie morderstwo.
Ani gwałt. Ani porwanie. Ani rozbój. Ani ekshibicjonizm, bo to po prostu
obleśne. Przebiegłam artykuł wzrokiem niechętnie, jak wtedy, kiedy mija
się wypadek samochodowy i nie da się nie popatrzeć.
MIESZKANIEC ALBUąUERQUE WINNY.
Krótko i na temat.
Mężczyzna z przeszłością jeszcze bardziej tajemniczą niż
okoliczności śmierci jego ojca zostal w poniedzialek uznany winnym
po trzech dniach narad ławy przysięgłych. Podczas procesuproku-
ratura musiała się zmierzyć z wiełoma niezwykłymi trudnościami,
takimi jak ta, że Reyes Afexander Farrow, f. 20, nie istnieje.
Reyes Alexander Farrow. Przerwałam na chwilę czytanie,
próbowałam złapać oddech, spowolnić tętno. Samo imię Rey-esa
przyprawiało mnie o palpitacje. I on nie istnieje? Kurczę, sama mogłam
im to powiedzieć.
Farrow nie ma aktu urodzenia - poinformowała prokuratura po
zakończeniu dwutygodniowego procesu. Nie figuruje w ewidencji
pacjentów, nie mapesefu, żadnych dokumentów świadczących o
wykształceniu poza trzymiesięcznym okresem nauki w Yucca High. Na
papierze ten człowiek jest duchem.
Duchem. Jak powiedziałby Morfeusz, przeznaczenie nie jest
pozbawione zmysłu ironii.
Zwłoki ojca Farrowa, EarCa Wafkera, znaCazła grupa turystów w
samochodzie na dnie kanionu osiem kifometrów na wschód od
Afbuqueraue. Ciało było nadpafone, co uniemożliwiało identyfikację,
ale sekcja zwłok wykazała, że Wafker zginął od ciosu tępym narzędziem
w głowę. WieCu świadków zeznało, że widzieli, jak Farrow kłóci się z
ojcem w przeddzień tego, jak narzeczona Wafkera zgłosiła jego
zaginięcie.
Mieliśmy związane ręce -powiedziałStan Eichmann, główny
adwokat Farrowa, po ogłoszeniu wyroku. Ta sprawa jest znacznie
bardziej skompfikowana, niż się wydaje. Pewnie nigdy się nie dowiemy,
jak to się mogło potoczyć.
Stwierdzenie Eichmanna to jedna z dziesiątek tajemnic, jakie
otaczają tę sprawę. Na przykład Walker też nie mial peselu i nigdy nie
złożył zeznania podatkowego.
W niczym nie przypominał praworządnego obywatela - mówi
Eichmann. Wygląda na to, że posługiwał się wieloma
pseudonimami. Długie tygodnie zajęło nam ustalenie, jak się
najprawdopodobniej nazywał.
W istocie zdarza się to częściej, niż można by sądzić - odpowiada
prokuratura. Ale zawodowi przestępcy podejmują takie decyzje w
dorosłym wieku. Natomiast Farrow nigdy nie istniał. Według naszych
archiwów nigdy się nie urodził, a badanie DNA wykazało, że Walker nie
był jego biologicznym ojcem. Na podstawie tego, co o nim wiemy,
przypuszczam, że Reyes Farrow został w dzieciństwie uprowadzony.
Straciłam oddech. Naprawdę możliwe, że został uprowadzony?
Szybko przejrzałam resztę artykułu.
Farrow nie zeznawał we własnej obronie, przez co sędziom
przysięgłym trudno było zobaczyć sprawę w kontekście szerszym niż
wskazujące na jego winę poszlaki, mimo że obrona skutecznie obaliła
szereg hipotez kluczowych dla taktyki oskarżenia.
W artykule była dalej mowa o narzeczonej Walkera, Sarah Hadley.
Zeznała, że Reyes wielokrotnie groził Walkerowi - jasne - i że oboje bali
się o swoje życie. Inna świadek, koleżanka z pracy panny Hadley,
zaprzeczyła tym twierdzeniom, zeznając pod przysięgą, że narzeczona
Walkera potajemnie kochała się w Far-rowie i porzuciłaby Walkera w
mgnieniu oka, by z nim być. Świadek stwierdziła, że jeśli panna Hadley
kogoś się bała, to Walkera.
Ta sprawa dotyka złamanego serca i rozbitego umysłu - Eichmann
powiedział sędziom przysięgłym na parę minut przed tym, nim udali się
na naradę. Sama policyjna kartoteka Walkera każe podać w wątpliwość
wszystko, co mogłoby choćby uchodzić za motyw popełnienia zbrodni
przez jego jedyne dziecko. Jedyne dziecko? Przecież Reyes miał siostrę.
Okoliczności jego śmierci są równie jasne jak ja sam - ciągnął
Eichmann.
Podczas odczytania wyroku Farrow, który przed aresztowaniem -
paradoksałnie - uczęszczał wieczorowo na prawo, korzystając ze
skradzionego peselu, stał niewzruszony, z opuszczoną głową.
Serce mi się ścisnęło, gdy wyobraziłam sobie, jak Reyes stoi w sali
sądowej i czeka, aż współobywatele go osądzą, uznają winnym albo
niewinnym. Zastanawiałam się, jak się czuł, jak sobie poradził z ich
decyzją.
- Tajemnica Reyesa Farrowa pogłębia się z minuty na minutę -
powiedziałam. Narzeczona Walkera gadała jak posrana, z braku lepszego
określenia. Dzieci, które zaznały przemocy w rodzinie, rzadko atakują
swoich dręczycieli, a co dopiero same ich dręczą. A kobiety nigdy nie
podkochują się potajemnie w kimś, o kim myślą, że lada moment je
zabije.
- Charley, ale to morderstwo.
- Wiesz, ile osób siedzi w więzieniu za przestępstwa, których nie
popełniły?
- Myślisz, że Reyes jest niewinny? W moich snach.
- Musiałabym się z nim spotkać osobiście, żeby wiedzieć na pewno -
odparłam.
- Czy to część twoich zdolności? - zmarszczyła brwi. Chociaż nigdy
tak o tym nie pomyślałam, odparłam:
- Chyba tak. Zapominam, że nie wszyscy widzą to, co ja widzę.
- Swoją drogą, mówiłaś, że dziś znowu go widziałaś? Chodzi o
Reyesa?
- A, racja. - Wyprostowałam się, skrzywiłam z bólu wywołanego tą
czynnością i z powrotem osunęłam się na krześle, rozważając, od czego
zacząć. Lepiej tak otwarcie, wywietrzyć
brudy, że tak powiem. - Wiesz, że nie mówię ci różnych rzeczy, żebyś
nie musiała iść na terapię? Cookie się roześmiała.
- Wiem, ale przecież wiesz, że możesz mi powiedzieć wszystko.
- No, to się dobrze składa, bo zaraz odbędziesz przyśpieszony kurs w
sprawach śmiertelnie poważnych. Pogubiłam się.
- A co w tym nowego? - spytała z łobuzerskim błyskiem w oku.
- Śmieszne. Nie chodzi mi o moje normalne pomieszanie. To coś
innego.
- Innego niż całkowity chaos? - Kiedy się skrzywiłam, udając irytację,
poprawiła się na krześle i powiedziała: - Dobra, poświęcam ci sto procent
uwagi.
Ale ja utknęłam na tej kwestii całkowitego chaosu. Cookie miała
rację. Moje życie albo wlokło się jak samochód na jedynce, albo gnało na
najwyższych obrotach i obijało się po drodze, nie zwracając uwagi ani na
inne auta, ani na to, dokąd
trzeba dojechać.
- Faktycznie tak jakby brnę przez życie na oślep, prawda?
- No tak, ale to nic nie szkodzi - wzruszyła ramieniem.
- Myślisz?
- Pewnie. Moim zdaniem wszyscy tak jakby brniemy przez życie na
oślep.
- Ale i tak to całe bycie kostuchą mogło obejmować instrukcję obsługi.
Albo jakiś wykres. Schemat blokowy by się nadał.
- No, masz rację - rzekła Cookie, kiwając głową, jakby mówiła, że
oferuje wsparcie i mnie kryje. - Taki z kolorowymi strzałkami, co?
-Iz prostymi, czytelnymi pytaniami typu tak/nie. Na przykład: Czy
śmierć wcielona cię dziś odwiedziła? Jeśli nie, przejdz do kroku 10. Jeśli
tak, natychmiast się zatrzymaj, bo masz, koleżanko, zupełnie przesrane.
Możesz równie dobrze dać sobie spokój. Wez głęboki oddech, bo to cię
zaboli. Możesz jakoś teraz wykonać telefon do przyjaciółki, niech się
pożegna..."
Zorientowałam się, że Cookie nie kiwa już głową, jakby oferowała mi
wsparcie i mnie kryła. Spojrzałam przelotnie na jej nagle bladą twarz.
Wyglądało to całkiem ładnie. Bladość zdecydowanie wydobywała błękit
jej oczu.
- Cookie?
Już miałam sprawdzać jej puls, kiedy wyszeptała:
- Śmierć wcielona? Ups.
- Ach, to - machnęłam ręką lekceważąco. - On tak naprawdę nie jest
wcieloną śmiercią. Tylko wygląda jak śmierć wcielona. W sumie to
wygląda jak śmierć. - Rzuciłam okiem w górę w zamyśleniu i
postanowiłam tymczasowo zignorować pajęczyny na żyrandolu. -
Wygląda jak, no, kostucha. Tylko że to ja jestem kostucha, a on jest do
mnie zupełnie niepodobny. Ale gdybym nie wiedziała, jak wyglądają
kostuchy - nie żebym kiedyś spotkała jakąś kostuchę poza mną - to on by
właśnie kogoś takiego przypominał. - Zerknęłam na nią ponownie. - No.
Śmierć wcielona to dobre określenie.
- Śmierć wcielona? Naprawdę jest coś takiego? Być może zle się do
tego zabrałam.
- On tak naprawdę nie jest śmiercią. Jest całkiem fajny, w taki
przerażający sposób. - Cookie zbielała jeszcze bardziej. Niech to licho. -
Kiedy już pójdziesz na tę terapię, czyja będę musiała za nią płacić?
- Nie - powiedziała, prostując plecy i udając, że ma wszystko pod
kontrolą. - Nic mi nie jest. Po prostu mnie zaskoczyłaś. - Zamachała
palcami, żebym kontynuowała. - Mów dalej. Poradzę sobie.
- Słowo? - spytałam, bo siność wokół jej ust wydała mi się podejrzana.
- Jak babcię kocham. Przyśpieszony kurs. Jestem totalnie gotowa.
Gdy Cookie schwyciła podłokietniki, jakby szykowała się na atak z
powietrza, moje wątpliwości powróciły. Co ja do jasnej ciasnej
wyprawiam? Poza tym, że ją nieodwracalnie traumatyzuję?
- Nie mogę - oznajmiłam, dochodząc do wniosku, że nie warto mówić
Cookie wszystkiego tylko po to, żebym mogła jej opowiedzieć o Złym w
magazynie i zasięgnąć jej opinii o całej tej sprawie. Nie mogłam jej tego
zrobić. - Przepraszam. Nie powinnam była w ogóle o tym wspominać.
Cookie odkleiła ręce od podłokietników i spojrzała na mnie
stanowczo.
- Charley, możesz mi powiedzieć wszystko. Obiecuję, że nie będę
więcej schizować. - Kiedy w moim wzroku odmalowało się najwyższe
powątpiewanie, Cookie doprecyzowała:
- Obiecuję, że się postaram więcej nie schizować.
- To nie twoja wina - powiedziałam, pochylając głowę.
- Lepiej, jak ludzie pewnych rzeczy nie wiedzą. Nie mogę uwierzyć,
co ci prawie zrobiłam. Przepraszam.
Jedną z konsekwencji mojej szczerości z bliskimi były efekty, jakie ta
szczerość miała na ich psychikę. Dawno temu zrozumiałam, że owszem,
boli, gdy ludzie mi nie wierzą, ale jeśli uwierzą, to ich życie zmienia się
na zawsze. Taka perspektywa
może człowieka zdruzgotać. Bardzo ostrożnie dobierałam ludzi, przed
którymi się odsłaniałam. I jak dotąd tylko jednej innej osobie
opowiedziałam o Złym. Żałuję tej decyzji do dziś.
Cookie z powrotem zagłębiła się w krześle, uniosła kubek i się w
niego zapatrzyła.
- Pamiętasz, jak mi powiedziałaś, czym jesteś? Zastanawiałam się
chwilę.
- Ledwo. Bądz łaskawa sobie przypomnieć, że piłam trzecią
margaritę.
- Pamiętasz, co powiedziałaś?
- Uhm... trzecia margarita.
- Powiedziałaś - i tu cytuję: Cookie, jestem kostuchą".
- I ty mi uwierzyłaś? - zapytałam, unosząc brwi niedowierzająco.
- Tak - odparła z nagłym ożywieniem. - Bez cienia wątpliwości. Za
dużo przed tym widziałam, żeby ci nie wierzyć. Co więc takiego możesz
mi powiedzieć, co by brzmiało jeszcze gorzej niż tamto?
- Zdziwiłabyś się - próbowałam się wykręcić. Zmarszczyła brwi.
- Aż tak zle?
- Nie o to chodzi, że to coś złego - wyjaśniłam, starając się ocalić
trochę jej niewinności - i możliwe, że jej rozum. - Tylko trochę trudniej w
to uwierzyć.
- Jasne, bo kostuch mamy obecnie zatrzęsienie.
Miała trochę racji. Zazwyczaj jednak moje zdolności pakowały mnie
w kłopoty i oddalały ode mnie ludzi, którym sądziłam, że mogę ufać.
Samo to pogłębiało moje wątpliwości, niezależnie od tego, jak wysoką
miałam opinię o Cookie.
Poważnie, co ja sobie myślałam? Czasem własne samolubstwo mnie
zadziwia.
- Kiedy byłam w liceum - próbowałam skierować rozmowę na
sprawdzone tory to dla twojego dobra" - powiedziałam mojej najlepszej
przyjaciółce za dużo. Przyjazń się przez to zle skończyła. Po prostu nie
chcę, żeby nas to spotkało.
Nie żebym mogła obarczyć Jessicę całą winą. Na podstawie
wcześniejszych doświadczeń oraz mojej niesamowitej umiejętności
czytania ludzi powinnam była wiedzieć, ile moja była najlepsza
przyjaciółka zniesie, i więcej jej nie mówić. Ale i tak jej nagła nienawiść
do wszystkiego, co ma związek z Charley Davidson, mnie ubodła. Z
chwili na chwilę z najlepszych przyjaciółek zostałyśmy śmiertelnymi
wrogami. To był taki szok. Wciąż często o tym myślę, chociaż po latach
zrozumiałam, że Jessica po prostu się bała. Tego, co umiem. Tego, co
gdzieś istnieje. Tego, co moje zdolności znaczą w szerszej perspektywie.
Ale wówczas byłam zdruzgotana. Kolejny raz zdradził mnie ktoś, komu
ufałam. Ktoś, o kim myślałam, że mnie kocha.
Wrogość Jessiki i obojętność macochy wywołały u mnie bardzo
głęboką depresję. Ukrywałam ją dobrze pod sarkazmem i niewyparzoną
gębą, ale ten incydent zapoczątkował szereg autodestrukcyjnych
zachowań, z których wyzwalałam się długie lata.
Co ciekawe, to Reyes wybił mnie z samej depresji. Jego sytuacja
nauczyła mnie cenić to, co mam, głównie ojca, który mnie nie okładał dla
samej przyjemności okładania. Ja miałam tatę, który mnie kocha - dobro,
jakiego brakowało Reyesowi. A jednak on nie pławił się w szambie
rozczulania się nad własnym nieszczęściem. Miał życie sto razy gorsze
niż
moje, ale ani trochę się nad sobą nie użalał. Przynajmniej ja nic
takiego nie widziałam. Więc dałam sobie spokój z festiwalem litowania
się nad samą sobą.
Ale zaufanie to inna sprawa. Ufanie żywym w ogóle nigdy mi nie
wychodziło. Ale to była Cookie. Moja najlepsza przyjaciółka.
Zaakceptowała wszystko, co jej kiedykolwiek powiedziałam, bez
wątpliwości, wzgardy ani natychmiastowej myśli o potencjalnych
korzyściach finansowych.
- Myślisz, że nie poradzę sobie z tym, co mi powiesz?
- Nie. W tym rzecz. Jeśli ktoś sobie z tym poradzi, to właśnie ty. Po
prostu nie wiem, czy chcę ci to robić. - Położyłam dłoń na jej ramieniu i
pochyliłam się w jej stronę, bo chciałam, żeby dobrze zrozumiała. - Nie
zawsze lepiej jest wiedzieć.
Po długim milczeniu zebrała dokumenty i uśmiechnęła się słabo.
- Twoje zdolności to część ciebie, Charley, tego, kim jesteś. Nie
wydaje mi się, żebyś mogła mi powiedzieć coś, co by zmieniło moją
opinię o tobie.
- Nie o twoją opinię o mnie się martwię.
- Pózno już - powiedziała, wsuwając papiery do teczki. - A ty musisz
iść spać.
Uraziłam jej uczucia? Czy myśli, że nie chcę, żeby wiedziała?
Gdybym miała przyjaciółkę, z którą mogłabym się dzielić każdą częścią
mojego życia i której mogłabym się w pełni zwierzyć, to byłoby tak,
jakbym znalazła garnek z zielonym chili na końcu tęczy. Czy się ośmielę?
Mogę zaryzykować jedną z najlepszych rzeczy, jakie mnie kiedykolwiek
spotkały?
Faktycznie było pózno, ale choć perspektywa utraty przytomności
była cudowna, myśl o tym, że Cookie mogłaby wiedzieć wszystko - znać
prawdę, całą prawdę i tylko prawdę
- wywołała przypływ adrenaliny. Miło by było mieć kogoś, komu
można ufać, powierniczkę, towarzyszkę broni i żelu do włosów, chociaż
była prawie druga rano, byłam wyczerpana, obolała i niemal w śpiączce.
Modliłam się tylko, żebyśmy obie potrafiły przeżuć to, co odgryziemy.
Miałam kiedyś taką jedną przygodę z gumą do żucia. Nie było to
przyjemne.
Może mogę zaryzykować. Jeden jedyny raz. Może Cookie wyjdzie z
tego bez szwanku i równie zdrowa na umyśle jak na wejściu. Nie żeby
była całkiem zdrowa na umyśle, ale jednak.
Przesunęłam palcem po brzeżku kubka, nie mogąc spojrzeć Cookie w
oczy. Zaraz zmienię jej życie na zawsze. I niekoniecznie na lepsze.
- On jest jak dym - powiedziałam i poczułam, jak Cookie zastygła. - I
jest potężny. Czuję, jak to z niego emanuje falami. Czuję się przez to
słaba, kiedy jest blisko mnie, jakby pochłaniał jakąś część mnie.
Siedziała chwilę w pełnej osłupienia ciszy, a potem odłożyła
dokumenty na biurko. Przekroczyła granicę, przepaść między światami, o
której istnieniu większość ludzi nawet nie wie. Od tej chwili Cookie
Kowalski już nigdy nie będzie taka sama.
- I to jego dziś widziałaś? - zapytała.
- Tak, w magazynie. Ale też dziś rano, kiedy Reyes pojawił się w
biurze.
- Ta istota tu była?
- Nie. Dochodzę do wniosku, że on i Reyes to ten sam rodzaj istoty.
Ale Reyes istnieje naprawdę, jest człowiekiem, a ja ciągle ostatnio widuję
takie rozmazane kształty, i uprawiam nieziemski seks przez sen, a on się
pojawia pod moim prysznicem...
- Pod prysznicem?
- ...i powiedział do mnie Holenderko" w dniu, kiedy się urodziłam,
tak samo jak Reyes, tylko że Reyes był wtedy za mały i nie mógł być tam,
gdzie ja się rodziłam, no przecież, ale w takim razie skąd wie? Skąd
Wielki Zły wiedział, jak mnie Reyes nazwie piętnaście lat pózniej?
Cookie postawiła na biurku kubek, który wyślizgnął mi się z rąk.
- Koniec z kofeiną - orzekła.
- Przepraszam - odpowiedziałam, próbując stłumić speszony uśmiech.
- Zacznijmy od początku - poklepała mnie po ramieniu krzepiąco. -
Chyba że wolisz zacząć od sceny pod prysznicem.
- Tak dużo ci nie mówiłam, Cookie. To ciężkie brzemię.
- Charley, ty sama jesteś ciężkie brzemię.
Zaśmiałam się cicho, porwałam kubek z powrotem i dopiłam kawę.
- Kiedy pierwszy raz weszłaś w kontakt z tym kimś?
- W dniu narodzin. - Nie słucha czy co? - Wtedy pierwszy raz
widziałam Wielkiego Złego" - powiedziałam, machając palcami, by
zaznaczyć cudzysłów przy Wielkim Złym".
- Wielki...
- To ten dym. To ten stwór łamane przez potwór, który się pojawia w
przedziwnych chwilach. Głównie wtedy, kiedy moje życie jest w
niebezpieczeństwie. Zróbmy popcorn.
Cookie przesunęła się na brzeg siedzenia.
- I był przy tym, jak się rodziłaś?
- No. Mówię na niego Wielki Zły, bo Wielgachna Ślizgająca Się
Istota, Przez Którą Leję Ze Strachu" jest za długie.
Cookie pokiwała głową, oczarowana kierunkiem, w którym zmierzała
moja opowieść. Teraz już wiedziała, że moje
historie były nieco ciekawsze niż typowe relacje o cioci, co ma ducha
na strychu. To nie straszne historie, jakie się opowiada na ogniskach albo
całonocnych nasiadówach. Co może tłumaczyć, czemu za młodu nikt
mnie nigdzie nie zapraszał.
- Tak czy owak, więc on był przy tym, jak się rodziłam.
Cookie trzymała kubek w otchłani między stołem a swoimi ustami i
bardzo starała się nie ślinić. Aż do tej chwili nie wiedziałam, jak bardzo
pragnęła wiedzieć więcej. Jak bardzo moje milczenie na nią
oddziaływało. Marszcząc brwi, spytała:
- Skąd wiesz? Ktoś ci powiedział?
- O czym? - Mój kubek był ładny. Był na nim obrazek ze
złotogłowem, moim ulubionym kwiatem. Studiowałam go, starając się
nie patrzeć na Reyesa.
- Że ten wielki, zły stwór był przy tym, jak się rodzisz?
- Uhm, co? - O czym ona opowiada? Może jednak nieświadomie
traciłam świadomość.
- Skąd wiesz, że on był przy twoich narodzinach? A, to. Cookie
jeszcze tego nie wiedziała.
- Pamiętam w sumie wszystko od samego początku.
- Od początku?
Pokiwałam głową. Pierwszy raz zwróciłam uwagę, że płatek
złotogłowiu delikatnie dotyka krawędzi kubka.
- Od początku czego? Pierwszej klasy? Operacji Pustynna Burza?
Menstruacji? - Ostro wciągnęła powietrze, jak gdyby zrozumiała. - Otóż
to! To wszystko się stało, kiedy pierwszy raz miałaś okres! Hormony,
prawda? Wtedy to wszystko pojęłaś?
Uśmiechnęłam się. Śmieszna była.
- Od początku mojego życia. Istnienia. Funkcjonowania na ziemi.
- Nie nadążam.
- Od dnia narodzin - przewróciłam oczami. Normalnie Cookie
szybciej łapała.
Siedziała w milczeniu, osłupiała ze zdumienia. Dziwne to było. -
Wiem. To wszystkich zbija z tropu. - Przesunęłam palcem po najbardziej
jaskrawym, pomarańczowym płatku i dodałam: - Zdaje się, że ludzie
rzadko pamiętają dzień swoich narodzin. - Płatki wybuchały kolorem,
najciemniejszym w środku, w najbardziej wrażliwym miejscu.
- Rzadko? - Wreszcie odzyskała głos. - Poważnie? Raczej nigdy.
- Cóż, to po prostu dziwne. - Pogładziłam kolejny płatek. - Pamiętam
to, jakby to było wczoraj. Nie żebym wczoraj pamiętała wyraznie. -
Wtedy wyczerpał się zasób płatków, uniosłam oczy i znowu wbiłam go w
Reyesa. Ból i gniew odmalowane na jego twarzy były prawie namacalne.
A kolor jego oczu, ten nasycony, głęboki brąz, najciemniejszy był w środ-
ku, w najbardziej wrażliwym punkcie.
- Boże, Charley, pamiętasz swoje narodziny?
- Jego pamiętam.
- Tego wielkiego, złego gościa?
- Wielkiego Złego. Pamiętam też inne rzeczy - jak lekarz przeciął
pępowinę i jak pielęgniarki mnie obmyły.
Cookie wyprostowała się na krześle w zaskoczeniu.
- Powiedział moje imię. Albo coś, co wzięłam za moje imię. Nabrała
powietrza, gdy zrozumiała.
- Nazwał cię Holenderką.
- Tak, ale jak? Skąd on mógł o tym wiedzieć? - zapytałam.
- Kotku, ja wciąż jestem na etapie twoich narodzin.
- Racja, przepraszam - odparłam. - A mogłabyś się pospieszyć i
przejść nad tym do porządku dziennego? Mam pytania.
Jej wyraz twarzy cechowało powątpiewanie.
- A będziesz się dzielić jakimiś innymi sensacjami?
- Nie bardzo - wzruszyłam ramionami. - Chyba że wziąć pod uwagę,
że od tych moich narodzin znam każdy język świata. Na to pewnie warto
zwrócić uwagę.
Byłam zmęczona, więc nie mogłam być całkiem pewna, ale miałam
silne poczucie, że Cookie dostała udaru.
Rozdzial 10
Nie lękaj się kostuchy.
Tylko podchodz do niej z bardzo wielką rozwagą.
CHARLOTTE JEAN DAVIDSON
- I patrzę w górę, a on tam stoi.
Trzymając popcorn przy ustach, Cookie słuchała mojej opowieści z
szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. A może z oczami szeroko
otwartymi z pierwotnego, lodowatego strachu. Ciężko było stwierdzić.
- Wielki Zły - powiedziała.
- Tak, ale możesz na niego mówić Zły, żeby było krócej. Tak czy
owak, stał tak i patrzył, a ja byłam zupełnie goła i pokryta łożyskiem -
chociaż tego wtedy nie zauważyłam. Pamiętam tylko, że mnie oczarował.
Wyglądał, jakby stale był w płynnym ruchu.
- Jak dym.
- Jak dym. - Wyrwałam jej z ręki maślany kąsek i wsadziłam go do
buzi. - Gapa z ciebie, chica.
- Pamiętasz coś przed nim? - zapytała, sięgając po kolejne ziarnko,
żeby je również potrzymać w otchłani koło ust. Próbowałam się nie
roześmiać, bo czar by prysł.
- Nie bardzo. To znaczy nie pamiętam samych narodzin - i chwała
bogom, bo to by było po prostu ohydne. Pamiętam to, co działo się
pózniej. Całość jest zresztą mocno niewyrazna. Poza nim. I moją mamą.
- Moment. - Uniosła palec. - Twoją mamą? Ale ona zmarła w dniu
twoich narodzin. Pamiętasz ją?
Zaczęłam się uśmiechać.
- Była taka piękna, Cookie. Była moją pierwszą... uhm, klientką.
- To znaczy...
- Tak. Przeszła przeze mnie. Była cała ze światła, ciepła i
bezwarunkowej miłości. Wtedy tego nie rozumiałam, ale powiedziała mi,
że się cieszy, że może oddać życie, żebym ja żyła. Dzięki niej czułam się
spokojna i kochana, a to się dobrze składało, bo się trochę bałam Złego.
Jej wzrok prześlizgnął się po mnie, kiedy rozważała, co po-
wiedziałam.
- To... to...
- Nie do uwierzenia, wiem.
- Cudowne. - Spojrzała na mnie.
Nie mogłam nic poradzić na ulgę, która zalała moje ciało. Powinnam
była wiedzieć, że mi uwierzy. Ale ludzie, z którymi dorastałam, ludzie mi
najbliżsi, nigdy nie wierzyli w historię o narodzinach.
- Czyli w pewien sposób poznałaś mamę, prawda?
- Tak. - A kiedy podrosłam, zrozumiałam, że w ten sposób
otrzymałam więcej, niż miało wiele innych dzieci. Zawsze będę
wdzięczna za te parę chwil, które spędziłyśmy razem.
- I znasz każdy ziemski język?
- Każdy jeden - odparłam, zadowolona ze zmiany tematu.
- Nawet perski?
- Nawet perski. - Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu.
- O rany! - prawie wykrzyknęła. Nagle twarz jej pociemniała i
pokazała na mnie palcem oskarżycielsko. - Wiedziałam. Wiedziałam, że
rozumiesz, co ten Wietnamczyk do mnie mówił tego dnia na targu.
Widziałam to w twojej twarzy.
Uśmiechnęłam się i popatrzyłam na wizerunek Reyesa, zapadłam
weń.
- Powiedział, że masz fajną pupę. Nabrała powietrza gwałtownie.
- A to mały zbok.
- Mówiłam, że na ciebie leci.
- Szkoda tylko, że był taki mały, że zmieściłby się między moimi
piersiami.
- Myślę, że dlatego mu się podobałaś - powiedziałam ze śmiechem.
Cookie siedziała w ciszy dłuższą chwilę. Dałam jej czas, by
poukładała sobie, co jej powiedziałam. W końcu spytała:
- Jak to w ogóle możliwe?
- Cóż - postanowiłam się z nią podroczyć - nie wydaje mi się, aby
faktycznie zmieścił się między twoimi piersiami. Chociaż na pewno
byłoby to dla niego przyjemne wyzwanie.
- Nie, chodzi mi o języki. To takie...
- Niesamowicie fajne? - zapytałam z nadzieją.
- Miesza w głowie.
- A, tak. Pewnie miesza.
- Rozumiałaś, co ludzie do ciebie mówią w dniu narodzin?
- Tak jakby - odparłam, marszcząc nos. - Ale nie dosłownie. Nie
miałam schematu, przeszłości, na tle której mogłabym umieścić te słowa,
odniesienia, które pozwoliłoby mi je
przetworzyć. Kiedy ludzie do mnie mówili, rozumiałam ich na
pierwotnym poziomie. Co ciekawe, nauczyłam się mówić, chodzić i robić
wszystko inne na normalnym etapie rozwoju. Ale kiedy ktoś do mnie
mówi, rozumiem. Niezależnie od języka, jakim mówi, wiem, co chce
powiedzieć. - Trąciłam myszkę, kiedy na ekranie komputera wyświetlił
się wy-gaszacz, żeby wrócił wizerunek Reyesa. - Zrozumiałam też
pierwsze słowa, jakie wypowiedział do mnie mój ojciec - ciągnęłam,
starając się zamaskować smutek w głosie. - Przynajmniej większość.
Powiedział mi, że moja mama umarła. Cookie potrząsnęła głową.
- Tak mi przykro.
- Myślę, że tata wiedział. Myślę, że wiedział, że go rozumiem. Taka
nasza mała tajemnica. - Wzięłam garść popcornu i wrzuciłam ziarnko do
ust. - Potem ożenił się z moją macochą i wszystko się zmieniło. Ona się
szybko zorientowała, że jestem dziwadłem. Zaczęło się, jak się
uzależniłam od meksykańskich telenowel.
- Charley, nie jesteś dziwadłem.
- Nie ma sprawy. Nie mam do niej żalu.
- Miej - odparła głosem nagle ostrym jak brzytwa. - Ja też jestem
matką. Matki tak nie postępują, ani przybrane, ani żadne inne.
- No tak, ale Amber nie urodziła się kostuchą.
- Nieistotne. Jest twoją przybraną matką. Kropka. Nie zostałaś
przecież seryjną morderczynią.
Boże, to było cudowne - że ktoś był po mojej stronie. Tata zawsze
mnie kochał bez zastrzeżeń, ale nigdy tak nie wziął mnie w obronę.
Myślę, że dla mnie Cookie samodzielnie zabrałaby się za rozgrywkę z
mafią. Biedna mafia.
- Czyli nazwał cię Holenderką w dniu, kiedy się urodziłaś? -Tak.
- To było przed czy po tym, jak twoja mama przeszła przez ciebie na
drugą stronę?
- Po, ale tego nie rozumiem. Skąd wiedział? Dopiero dzisiaj zdałam
sobie sprawę, że Zły nie zwrócił się do mnie wtedy po imieniu. Nie
powiedział do mnie Charlotte. Nazwał mnie Holenderką, Cookie, tak
samo jak Reyes, kiedy byłam w szkole średniej. Skąd mógł o tym
wiedzieć? - Zaczęło mi się kręcić w głowie, tak desperacko starałam się to
wszystko poukładać.
- OK, to powiedz mi - powiedziała, marszcząc czoło w koncentracji. -
Kiedy pierwszy raz widziałaś Reyesa, zauważyłaś w nim coś
niezwykłego?
- Poza tym, że psychotata go okładał? -Tak.
Zaczerpnęłam powietrza głęboko i powoli i się zastanowiłam.
- Wiesz, możliwe, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. To
znaczy mogło w nim być coś dziwnego, coś nadprzyrodzonego, ale przez
tę całą adrenalinę myślałam, że to oddziałuje powaga sytuacji. Był taki
wspaniały. Taki piękny, zwinny i doskonały.
- Z twojego opisu wynika, że Reyes może być jakąś istotą
nadprzyrodzoną. To, że po takim biciu nic poważnego mu nie było, tak
samo jak tobie co drugi tydzień, daje do myślenia.
- Nigdy tak na to nie patrzyłam. - Wracałam myślą do tamtej nocy, do
tego niepokojącego oraz fascynującego wspomnienia, i widziałam
Reyesa w pamięci. - Wiesz co? - zapytałam z przebłyskiem zrozumienia. -
Faktycznie był inny. Był, no nie wiem, mroczny. Nieprzenikniony.
- No cóż, mnie się wydaje podejrzanie nadprzyrodzony.
Roześmiałabym się, gdybym nie była taka zmęczona.
- Taki z ciebie ekspert?
- Jeśli ktoś jest mroczny i gorący, to tak, jak najbardziej. Tym razem
się roześmiałam.
- To ile razy widziałaś Złego? - zapytała. Wyglądało na to, że
pogodziła się ze wszystkim, co jej powiedziałam. Dobre to było.
Produktywne. Tańsze niż psychoterapia.
- Niewiele razy.
- A jak go widziałaś, co się działo?
Podniosłam kubek i zrobiłam łyczek gorącej czekolady, którą Cookie
we mnie wmusiła zamiast kawy. Położyła mi dłoń na ramieniu i spojrzała
na mnie ze zrozumieniem:
- W parku. Z córką Johnsonów.
Starałam się odłożyć kubek jak najbardziej nonszalancko. Myślenie o
incydencie z córką Johnsonów przypominało przesuwanie palcem po
odkrytym nerwie. Chciałam pomóc matce wydostać się z otchłani żałoby,
w której się pogrążyła, kiedy jej córka zaginęła. Zamiast tego wywołałam
skandal na całe miasto, który dla mojej macochy okazał się kroplą, która
przelała czarę. Tego dnia odwróciła się ode mnie i więcej za siebie nie
spojrzała.
Więc tak, ten incydent to czuły punkt w mojej psychice, ale bywało
gorzej. Miałam otwarte rany, które nie chciały się goić, a Cookie
wiedziała o nich bardzo mało.
- Tak - odpowiedziałam, unosząc podbródek. - W parku. Wtedy
widziałam go trzeci raz.
- Ale twojemu życiu nie groziło niebezpieczeństwo. Prawda?
- Bynajmniej, ale może myślał, że coś mi grozi. Był taki wściekły,
chyba dlatego że macocha krzyczała na mnie przy
tych wszystkich ludziach. - Opuściłam głowę, wspominając to. - I
spoliczkowała mnie. To było całkiem szokujące. - Spojrzałam Cookie w
oczy, bo nagle bardzo chciałam, żeby pojęła, jak bardzo się go boję. -
Myślałam, że ją zabije. Trząsł się z gniewu. Czułam to jak elektryczność
na skórze. Kiedy macocha mnie łajała przy połowie mieszkańców miasta,
szeptałam do niego i błagałam, żeby jej nie krzywdził. Cookie zacisnęła
usta ze współczucia.
- Charley, tak mi przykro.
- Nie ma sprawy. Po prostu nie jestem pewna, czemu tak się go boję.
Trudno mi uwierzyć, jaki czasem ze mnie mięczak.
- Mnie też jest przykro, że się go boisz, ale chodziło mi o twoją
macochę.
- Och, niepotrzebnie - potrząsnęłam głową. - To była tylko moja wina.
- Miałaś pięć lat.
Przełknęłam ślinę głośno, opuściłam głowę i powiedziałam:
- Nie wiesz, co zrobiłam.
- Jeśli tylko nie polałaś tej kobiety benzyną i jej nie podpaliłaś, to nie
sądzę, aby jej reakcja była stosowna.
Uśmiechnęłam się blado.
- Zapewniam, że żadne produkty ropopochodne nie ucierpiały podczas
tworzenia tego wspomnienia.
- Co się potem stało? Ze Złym?
- Chyba mnie usłuchał. Odszedł, ale zadowolony nie był. Cookie
skinęła głową ze zrozumieniem i powiedziała:
- Mogę się założyć, że jedno z waszych spotkań miało miejsce, kiedy
byłaś na studiach.
- Wow, dobra jesteś.
- Wiesz, mówiłaś mi, jak cię zaatakowano, kiedy wracałaś wieczorem
do domu po zajęciach, ałe nie mówiłaś, że on tam był.
- No, był. Uratował mnie, tak samo jak wtedy, kiedy miałam cztery
lata.
Na jej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia.
- Cztery lata? Co się stało, kiedy miałaś cztery lata? Moment, uratował
cię, kiedy byłaś na studiach? Jak? - zapytała, plącząc się w pytaniach,
które na pewno przetaczały się jej przez głowę. Uświadomiłam sobie, że
mój opis i taksonomia odnośnie do Wielkiego Złego mogły przywieść
Cookie do wniosku, że był on istotnie, no cóż, wielki i zły. I taki był. Tak
jakby.
Ale wciąż nie mogłam jej powiedzieć, jak mnie uratował. Nie mogłam
jej tego zrobić, przynajmniej póki nie będę pewna, że da sobie radę z tą
wiedzą.
- On... zdjął ze mnie tego gościa.
- O rany, Charley. Nie zdawałam sobie sprawy... Przedstawiłaś to jako
zupełnie nieważny incydent. Twojemu życiu groziło niebezpieczeństwo?
- Może trochę - wzruszyłam ramionami. - W grę wchodził nóż
sprężynowy. Nie wiedziałam nawet, że jeszcze takie robią. One są chyba
nielegalne?
- Pojawia się, kiedy twojemu życiu grozi niebezpieczeństwo -
powtórzyła pogrążona w myślach - i uratował cię, jak miałaś cztery lata?
To co się wtedy stało?
Z trudem zmieniłam pozycję na krześle, bo taka byłam obolała.
- Cóż, tak jakby mnie porwano, chociaż w sumie nie porwano, tylko
odprowadzono w inną stronę. - Jej dłoń wystrzeliła do ust, by stłumić
gwałtowny oddech. - Boże, to brzmi tak
strasznie, jak to mówię na głos - ponarzekałam. - Marudzę więcej niż
gotka z fetyszem blogowania. Nie było aż tak zle. Miałam właściwie
szczęśliwe dzieciństwo. Miałam mnóstwo przyjaciół. Byli głównie
nieżyjący, ale jednak.
- Charley Jean Davidson - Cookie powiedziała groznie. - Nie możesz
użyć w zdaniu słowa porwanie", a potem nie rozwinąć tej myśli.
- Dobra, skoro naprawdę chcesz wiedzieć. Ale to ci się nie spodoba.
- Naprawdę chcę wiedzieć.
Po długim, głębokim westchnieniu powiedziałam:
- To się stało tutaj.
- Tutaj? W Albuquerque?
- Tutaj, w tym budynku. Kiedy miałam cztery lata.
- Mieszkałaś tu już?
Poczułam się nagle, jakbym była na psychoterapii, a wszystko, co się
mi przytrafiło w przeszłości, dobre i złe, buchało z ropiejącej rany. Ale to,
co się wydarzyło w tym budynku, było najgorsze ze wszystkiego. Nóż
tkwił we mnie tak głęboko, że wątpiłam, by kiedykolwiek udało się go
wydostać. Przynajmniej nie bez solidnego znieczulenia.
- Nie - odpowiedziałam, robiąc kolejny łyk, smakując bogatą, ciepłą
czekoladę na języku, zanim ją przełknęłam. - Nigdy tu nie mieszkałam.
Ale jeszcze zanim tata kupił swój bar, przesiadywali w nim gliniarze.
Zabierał mnie tam wiele razy, całkiem niewinnie, głównie na przyjęcia
urodzinowe i tym podobne. Parę razy musiał też pogadać ze swoim
partnerem, a to były lata osiemdziesiąte PK. - Kiedy brwi Cookie wy-
krzywiły się pytająco, dodałam: - Przed komórkami.
- No tak, oczywiście.
- Ale tym akurat razem zdenerwowałam macochę, bo jej
powiedziałam - dosyć obcesowo - że jej ojciec umarł i przeszedł przeze
mnie na drugą stronę, bo chciał jej coś przekazać. Nie wiedziała wtedy
jeszcze, że zmarł, i była wściekła, nie chciała słuchać. Nie pozwoliła
nawet przekazać sobie wiadomości. I tak tego nie rozumiałam. Chodziło
o jakieś niebieskie ręczniki.
- Nie chciała słuchać, nawet kiedy się dowiedziała, że faktycznie
zmarł?
- Absolutnie. Na tamtym etapie Denise była stuprocentowo przeciwna
czemukolwiek związanemu ze śmiercią.
Cookie zrobiła głęboki wdech, jakby chciała się uspokoić.
- Ta kobieta nie przestaje mnie zadziwiać.
- Powinnaś się zapoznać z jej kotletem mielonym. Wyrosną ci od
niego porządne włosy na klacie.
Zaśmiała się cicho.
- Wystarczą mi te włosy, co mam, dziękuję bardzo. Zrezygnuję z
wieczornego spotkania w rodzinnym gronie u Davidsonów.
- Twoja strata - wzruszyłam ramionami.
- Czyli miałaś cztery lata. Rany, ależ ona jest namolna.
- Tak. Cztery lata. Więc jak zwykle miałam urażone uczucia, a kiedy
przyjechałyśmy do baru, gdzie tata pił piwo, Denise zostawiła mnie na
ławce przy kuchni i poszła mu na mnie poskarżyć. Bardzo mi się w tej
kuchni podobało, ale byłam zła i urażona, więc postanowiłam uciec.
Kiedy pani Dunlop, kucharka, nie patrzyła, wyślizgnęłam się tylnymi
drzwiami.
- Czterolatka sama w nocy na Central? Najgorszy koszmar rodzica.
- No, cóż. Myślałam sobie, że jej pokażę - powiedziałam. - Nie byłam
najmądrzejszą czterolatką na Central. Oczywiście, jak tylko wyszłam na
zewnątrz, zmieniłam zdanie. Nie żebym się bała. Nie boję się tak jak inni
ludzie. Po prostu... byłam świadoma. Ale zanim zdążyłam popędzić do
środka, wyjątkowo miły pan w płaszczu zaproponował, że pomoże mi
znalezć macochę. Co dziwne, zamiast iść do baru, gdzie wiedziałam, że
ona jest, przyszliśmy do tego budynku.
- Och, kotku - wyszeptała z rozpaczą.
- Niewiele się stało - odparłam, unosząc ramiona. - Jak mówiłam, Zły
mnie uratował. - Chciałam rozluznić ciężką atmosferę, więc dodałam: - Z
perspektywy czasu nie sądzę, aby ten człowiek rzeczywiście planował mi
pomóc znalezć moją macochę.
Cookie wyciągnęła ramiona w moją stronę i długo, mocno mnie
obejmowała. Pomyślałam przez to o ciepłych płomieniach w zimowe
noce. I, nie wiedzieć czemu, o opiekaniu pianek.
Po upływie jakiejś godziny i dwudziestu siedmiu minut
wymamrotałam:
- Nie mogę... oddychać...
Wyprostowała się ze zmarszczonymi w zamyśleniu brwiami.
- Zastanawiam mi się tylko, czy to, że mieszkasz w budynku, do
którego cię uprowadzono, nie jest trochę makabryczne?
- Pft. Wydaje ci się - powiedziałam, zbywając całą tę dziwaczną,
upiorną historię.
Tak się cieszyłam, że nie dopytywała o szczegóły. Diabeł tkwił w
szczegółach, a ja w owej chwili nie czułam się specjalnie satanistycznie
usposobiona.
- Och - przypomniałam sobie inne zdarzenie. - Taki koleś w liceum
próbował mnie przejechać SUV-em swojego taty.
Zły wepchnął auto w okno sklepu. - Uśmiechnęłam się na to
wspomnienie.
- Ktoś cię próbował przejechać w liceum? - Cookie zapytała z
przerażeniem.
- Tylko ten jeden raz - odparłam. Ścisnęła palcami górną część nosa i
spytała:
- Czyli tylko wtedy widziałaś Złego? Policzyłam cicho na palcach.
- Tak, to wszystko.
- I my mamy się dowiedzieć, jak się do tego wszystkiego ma Reyes?
- Znowu tak. Musimy poopiekać pianki.
- Jako przyjaciółka i powierniczka uważam zatem za swój obowiązek
- kontynuowała niewzruszenie - szeroko i detalicznie zanalizować scenę
pod prysznicem.
Stłumiłam chichot.
- Nie jestem całkiem pewna, czy scena pod prysznicem odgrywa tu
istotną rolę. To się jawi jako bardziej, bo ja wiem, nieistotne.
- Charley - Cookie powiedziała groznie - gadaj albo zginiesz powoli i
w mękach. Kto był z tobą pod prysznicem? Reyes? Wielki Zły?
Współpracuj.
- OK - zgodziłam się. - Wiesz, że Reyes nazwał mnie Holenderką
tamtej nocy, kiedy miałam piętnaście lat, tak?
- Tak - odpowiedziała niecierpliwie, najwyrazniej nie mogąc się
doczekać sceny pod prysznicem.
- I wiesz o pięknym mężczyznie, który od miesiąca nawiedza co noc
moje sny?
- Tak - powiedziała z delikatnym westchnieniem.
- No więc dzisiaj Gość ze Snów napisał Holenderką" w parze na
lustrze, i nazwał mnie Holenderką pod prysznicem.
- Teraz to rozumiem - przesunęła się na skraj krzesła i nagle zastygła. -
Więc Gość ze Snów to Reyes?
- Właśnie o to mi chodzi. Uświadomiłam sobie dzisiaj, że Zły nazwał
mnie Holenderką, kiedy się urodziłam.
- Czyli kto był pod prysznicem? - Zmarszczyła czoło z konsternacją.
Uśmiechnęłam się i popatrzyłam na nią, pełna nagłego zachwytu dla
kobiety, która przede mną siedziała.
- Wiesz co, powiedziałam ci właśnie, że wielki, straszny stwór za mną
łazi i od czasu do czasu ratuje mi życie, i że pamiętam dzień własnych
narodzin, i że znam każdy język świata, a ty nie uciekłaś z krzykiem. Jak
możesz tak po prostu zaakceptować to, co mówię?
Po dłuższej chwili pełnej namysłu zapytała:
- Z rozmysłem próbujesz zmienić temat?
Prawie złożyłam się wpół ze śmiechu. Złapałam się za obolałe żebra i
zawołałam:
- Przestań! Nie rozśmieszaj mnie, to boli.
- Przykro mi.
Widziałam, że wcale jej nie było przykro.
- Czego się dowiedziałaś w więzieniu? - zapytałam, kierując łzawe
spojrzenie z powrotem na ekran. - Reyes wciąż tam jest? Żyje...?
- Funkcjonariuszka powiedziała mi tylko, że Reyes wciąż jest na
więziennej liście osadzonych i że przebywa na Bloku D. Ale muszę
przyznać, że odniosłam wrażenie, iż nie mówi mi wszystkiego.
- Jutro tam jadę.
- Do więzienia?
- Tak. - Kliknęłam na dokument zawierający spis pracowników
więzienia i zaznaczyłam zdjęcie Neila Gossetta. - Chodziłam do szkoły z
naczelnikiem więzienia.
- Naprawdę? Przyjaciel czy wróg? Sama się nad tym zastanawiałam.
- Ciężko stwierdzić. Gdybym nagle stanęła w płomieniach w szkolnej
stołówce, wątpię, by poświęciłby swoją witaminę D, by mnie uratować,
ale wydaje mi się, że potem czułby się winny.
- O rany - powiedziała Cookie, spoglądając na inny artykuł, jaki miała
w rękach, szeroko otwartymi oczyma. Pochyliłam się, skrzywiłam z bólu,
jaki ten ruch wywołał, a potem zamarłam, kiedy przeczytałam ostatni
akapit tekstu.
Śledztwo przeciw Reyesowi prowadził wujek Bob. Niech to szlag.
Rozdzial 11
Nie mialbym takich problemów z koncentracją, gdyby na świecie nie
bylo tyle świecących rzeczy.
T-SHIRT
Obudziłam się bladym świtem, bo natura wzywała. Po moim
wczorajszym upadku czułam się, jakbym wchłonęła 0,7 litra Jacka
Danielsa.
Potknąwszy się o donicę, uderzywszy małym palcem u nogi o taboret i
wbiegłszy twarzą prosto we framugę, usiadłam na toalecie i rozważyłam
mój plan dnia, w tle słysząc dzwięczną melodię. Dzięki wszystkim
świętościom, że do aranżacji wnętrz podchodzę minimalistycznie. Gdyby
coś jeszcze dzieliło mnie od porcelanowego tronu, mogłam była nie
dożyć kolejnych urodzin.
Zerknęłam na bluzę futbolową, którą miałam na sobie. Ukradłam ją
mojemu licealnemu chłopakowi, blondwłosemu i błękitnookiemu diabłu,
co grzech miał we krwi. Nawet na naszej pierwszej randce bardziej go
interesował kolor moich majtek niż oczu. Gdybym wiedziała o tym
zawczasu, totalnie ubrałabym te w kolorze morskim. Dziwne, nie
pamiętałam,
żebym ubrała ten sweter ubiegłej nocy. Nie pamiętałam nawet, żebym
poszła do łóżka.
Może Cookie dodała mi do czekolady pigułkę gwałtu. Musimy o tym
pózniej porozmawiać, ale na razie trzeba ustalić, co dziś będę robić.
Rzucić moje obowiązki w policji i jechać do więzienia, by sprawdzić, co z
Reyesem? Czy też zrzucić wszystkie moje obowiązki w policji na Cookie
i wtedy jechać do więzienia, by sprawdzić, co z Reyesem?
Serce mi galopowało z niecierpliwości na myśl o tym, że go zobaczę,
chociaż przyznam, że byłam zdenerwowana. A co, jeśli nie spodoba mi
się to, co znajdę? A co, jeśli naprawdę jest winny? Nic nie mogłam
poradzić na to, iż wciąż miałam nadzieję, że jego skazanie to jedno
wielkie nieporozumienie. Że Reyes został niesłusznie oskarżony. Że
dowody zostały nieumiejętnie zabezpieczone, albo wręcz sfabrykowane.
Wypieranie to siła nie tylko fizyczna.
Z tego, co z trudem udało mi się wywnioskować z artykułów na temat
dochodzenia, które wczoraj prześledziłam - nie żeby miały jakoś
wyjątkowo ładną czcionkę - a nawet z protokołów sądowych z rozprawy
Reyesa, do których Cookie się dokopała, dowody były zupełnie
niewystarczające, by wydać wyrok skazujący. A jednak dwunastu ludzi
uznało go winnym. Jeszcze bardziej niepokojąca była okoliczność, że ni-
gdzie nie było wzmianki o przemocy domowej, której zaznał. Czy to, że
ojciec prawie zatłukł cię na śmierć, nie liczy się?
Choć bardzo chciałam z powrotem iść spać, wiedziałam, że nie uda mi
się zasnąć. Nie pozwoliłaby mi na to gonitwa myśli - chociaż miałam
doskonały powód, by znów zasnąć, zapaść w niebyt, niech się dzieje co
chce. Tej nocy pierwszy raz od miesiąca Reyes mnie nie odwiedził. Nie
wślizgnął się
w moje sny ze swoimi ciemnymi oczyma i ciepłym dotykiem. Nie
prześledził pocałunkami linii mojego kręgosłupa i nie wsunął mi palców
między nogi. A ja nie mogłam przestać się zastanawiać dlaczego.
Zrobiłam coś nie tak?
Miałam pustkę w sercu. Uzależniłam się od jego conoc-nych wizyt.
Wypatrywałam ich bardziej niż kolejnego oddechu. Może wyprawa do
kicia rzuci trochę fluorescencyjnego światła na sytuację.
Kiedy myłam zęby, usłyszałam z kuchni szuranie. Większość kobiet,
które mieszkają same, byłaby tym faktem zaniepokojona, ale ja uznałam
to po prostu za ryzyko zawodowe. Wyszłam z łazienki i zmrużyłam oczy
w ostrym świetle.
- Ciocia Lillian? - poszłam chwiejnie w stronę baru i wgra-moliłam się
na stołek. Drobna postura cioci Lillian pływała w podomce, którą
zestawiła ze skórzaną kamizelką i koralikami wprost z lat
sześćdziesiątych. Na przestrzeni lat próbowałam ustalić, co robiła w
chwili śmierci. Nic jednak nie wyjaśniało, do czego były jej potrzebne
podomka i hipisowskie koraliki. Chyba że do grania w Twistera pod
wpływem LSD.
- Cześć misiaczku - powiedziała z promiennym, choć bezzębnym,
starym uśmiechem. - Słyszałam, jak kuśtykasz do łazienki, pomyślałam
więc, że zarobię na swoje utrzymanie i zrobię nam kawy. Wyglądasz,
jakby ci się przydała.
- Poważnie? - Skrzywiłam się. - Jak miło. - Szlag. Ciocia Lillian nie
mogła tak naprawdę zrobić kawy. Rozsiadłam się przy ladzie i udawałam,
że piję z kubka.
- Nie za silna? - spytała.
- W życiu, ciociu Lii, robisz najlepszą kawę na świecie. Udawanie, że
pije się kawę, przypomina symulowanie orgazmu. Co to za frajda, na
nadprzyrodzone życie po śmierci?
Ale odstawienie kofeiny to mój najmniejszy problem. Nie mogłam
przestać myśleć o nieobecności Reyesa. Może faktycznie zrobiłam coś
złego. Albo nie zrobiłam czegoś, co powinnam była zrobić. Może muszę
przejawiać w łóżku więcej inicjatywy. Oczywiście, to by sugerowało, że
podczas naszych sesji mogę coś ważnego kontrolować. Kontrola" nie
była słowem, którego bym użyła, opisując te sesje dla Cookie szeroko i
detalicznie.
- Jesteś jakaś... rozkojarzona, cukiereczku. - Cóż, nie bez kozery
wygrałam w liceum plebiscyt na Najbardziej Roztargnioną. - Masz
temperaturę?
- Na pewno nie, ciociu Lii - zerknęłam na nią. - Dziękuję, że pytasz.
Nie skomentowałam faktu, że owszem, mam temperaturę. Każde
stworzenie na ziemi ma temperaturę. Nawet nieżywi ludzie mają
temperaturę. Niedobrą, ale mają.
- I bardzo dziękuję za kawę.
- Och, nie ma za co, kochaniutka. Masz ochotę na śniadanie? Nie jeśli
chcę dotrwać do końca dnia.
- Ależ nie, nie mogę cię tak wykorzystywać. I tak muszę wziąć
prysznic. Mam przed sobą ważny dzień.
Pochyliła się i uśmiechnęła porozumiewawczo. Często się
zastanawiałam, czy za życia też miała takie niebieskie włosy, czy też był
to rezultat bezcielesności.
- Będziesz ścigać łobuzów? Zaśmiałam się.
- No pewnie. Największych. Westchnęła z rozmarzeniem.
- Ach, być młodym i lekkomyślnym. Ale misiaczku - spoważniała i
spojrzała wprost na mnie znacząco - musisz coś zrobić, żeby nie dostawać
tak po dupie. Wyglądasz okropnie.
- Dzięki, ciociu Lii - odpowiedziałam, zsuwając się ostrożnie ze
stołka. - Będę pamiętać.
Uśmiechnęła się, odsłaniając pustą jamę, gdzie kiedyś miała protezę.
Najwyrazniej proteza nie przedostała się na drugą stronę. Nie byłam
pewna, czy ciocia Lillian wie, że nie żyje, czy nie, ale nie miałam serca jej
mówić. Chociaż powinnam. Wreszcie mam sprawny ekspres do kawy, a
moja nieżyjąca cioteczna prababka postanawia się do czegoś przydać.
- Swoją drogą, jak było w Nepalu? - spytałam.
- Uff - uniosła ręce bezradnie - wilgotno i goręcej niż chrząszczowi w
trzcinie. Jako że pogoda nie ma wpływu na nieżyjących, musiałam
powstrzymać uśmiech. Wtedy do mojego mieszkania wpadła Cookie,
obrzuciła mnie spojrzeniem i pognała do przodu w swojej błękitnej,
pomiętej i przekrzywionej piżamie.
- Zasnęłam - powiedziała bez tchu.
- Tak się robi w nocy, prawda?
- Nie - powiedziała, mierząc mnie matczynym wzrokiem. - To znaczy
tak, ale chciałam na ciebie popatrzeć parę godzin temu. - Pochyliła się i
wpatrzyła mi się w oczy. Dlaczego - nie mam pojęcia. - Nic ci nie jest?
- Żyję - odparłam. Najzupełniej szczerze.
Tylko na wpół przekonana, wygładziła piżamę i się rozejrzała.
- Może zrobię nam kawy.
- Dlaczego? - spytałam oskarżycielskim tonem. - Żebyś mogła mi
cichaczem podać kolejną pigułkę gwałtu?
-Co?
- Poza tym - wskazałam ciocię Lillian nonszalanckim skinieniem
głowy - ciocia Lii zrobiła już kawę.
Patrzyłam - i bardzo się starałam nie roześmiać - jak nadzieje Cookie
na kofeinowy haj roztrzaskały się o kpiące skały ironii losu. Zwiesiła
głowę i wzięła kubek, który jej podałam.
- Dzięki, ciociu Lillian. Jesteś najlepsza. Dzielna jest ta Cookie.
***
Przydzieliłam Cookie żmudną pracę przejrzenia protokołów
sądowych z rozprawy Marka Weira, które wujek Bob zostawił mi na
biurku, oraz sprawdzenia pendrivebw Barbera. Miejmy nadzieję, że
Barber nie był fetyszystą. A jeśli był, to miejmy nadzieję, że nie zostawiał
świadczących o tym materiałów na pendriveach, gdzie każdy mógł je
znalezć. Takie rzeczy lepiej przechowywać w chronionym hasłem
folderze w trzewiach twardego dysku, pod niewzbudzającą podejrzeń
nazwą. Na przykład Zakochani Rozpaleni Strażacy.
Moja komórka rozśpiewała się piątą symfonią Beethove-na.
Odstawiłam numer z szukaniem igły w stogu siana, jadąc 140 po drodze z
ograniczeniem prędkości do 120 i dziwując się, jak telefon może się tak
ukryć w maleńkiej torebce.
- Cześć Wubek - odezwałam się po trzygodzinnych poszukiwaniach.
- Musisz tak do mnie mówić? - zapytał rozespanym głosem. Wydawał
się tak samo pozbawiony kofeiny jak ja.
- No. Mam te akta, które zostawiłeś mi na biurku. Cookie wszystko
przegląda.
- A ty co robisz?
- Co do mnie należy - odpowiedziałam, symulując urazę. Choć bardzo
chciałam zapytać go o wyrok Reyesa, wolałam to
zrobić w cztery oczy, żebym mogła zinterpretować wyraz jego twarzy.
Albo nadinterpretować wyraz jego twarzy, zależnie od tego, co mi się
bardziej opłaci. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że prowadził śledztwo w
sprawie Reyesa. Jakie były na to szanse?
- A, OK - powiedział. - Znalezli częściowy odcisk palca na łusce z
tego miejsca, gdzie znalezliśmy Ellery.
- Poważnie? - zapytałam w przypływie nadziei. - Dopasowaliście go?
- To nie CSI, kotku. Tutaj sprawy tak szybko się nie toczą. Popołudniu
powinniśmy wiedzieć, czy to nam coś da. - Ziewnął głośno i zapytał: -
Jesteś w jeepie?
- Pewnie. Jadę do więzienia w Santa Fe sprawdzić informacje.
- Jakie informacje? - zapytał podejrzliwie.
- To... inne moje śledztwo - wykręciłam się.
- Aha. - Aatwo poszło. - Hej, co to znaczy bombdzó"?
- Wujku - zganiłam - znowu siedziałeś w tym węgierskim chatroomie?
- Bardzo się starałam nie zachichotać, ale myśl, że jakaś Węgierka
nazywa Wubka bombowy", przerosła mnie. Roześmiałam się.
- Mniejsza z tym - powiedział z irytacją. Zaczęłam się śmiać głośniej.
- Zadzwoń do mnie, jak wrócisz do miasta.
Trzasnął słuchawką, a ja zamknęłam telefon i próbowałam się skupić
na drodze przez łzy. Moja reakcja była niewrażliwa i niepotrzebna. Tak
sobie myślałam, składając się ze śmiechu nad kierownicą i trzymając za
obolałe żebra.
Trochę trwało, zanim otrzezwiałam, ale wyśmiewanie się z Wubka i
tak było lepsze niż wzdychanie do Reyesa, które uskuteczniałam przez
cały ranek. Niestety mój godzinny prysznic, choć ujawnił, jaka się robię
sinoniebieska, nie
pomógł mi zrozumieć, dlaczego się wczoraj nie pokazał. Ale im
bardziej się zbliżałam do Zakładu Karnego w Nowym Meksyku, tym
większy był mój optymizm. Na pewno znajdę tam jakieś odpowiedzi.
Potem jednak podjechałam pod bramy więzienia o zaostrzonym rygorze i
mój optymizm przekształcił się w zgrzytliwy, przepocony pesymizm.
Jeszcze raz zerknęłam na swoje ubranie. Luzne spodnie, długie
rękawy, wysoki kołnierzyk. Zakryta od stóp do obojczyków. Biorąc
wszystko pod uwagę, zastanawiałam się jednak, czy męski wygląd w
więzieniu o zaostrzonym rygorze może w czymś pomóc.
Trzydzieści minut i dwie starszawe Włoszki pózniej - przeszły przeze
mnie, cały czas się kłócąc, kiedy siedziałam w poczekalni -
zaprowadzono mnie do biura Naczelnika Więzienia Neila Gossetta.
Gabinet był mały, ale jasny. Stały w nim ciemne meble biurowe, a na
każdej płaskiej powierzchni leżały stosy papierów. W szkole średniej
Neil był ponadprzeciętnym futbolistą i zachował do dziś potężne ciało
swojej młodości, choć niedokładnie w tych samych proporcjach.
Wyglądał dobrze mimo tragicznych objawów łysienia androgenowego.
Wstał i obszedł biurko.
- Charlotte Davidson - powiedział z niemałym zaskoczeniem. Był
wysoki, więc uniosłam głowę, podając mu dłoń.
- Neil. Świetnie wyglądasz - odparłam, zastanawiając się, czy wolno
mówić takie rzeczy osobom, z którymi się człowiek w sumie nie
koleguje.
- Ty wyglądasz... - Rozłożył ręce bezradnie. Zastanawiałam się, czy
powinnam się obrazić. Nie mogło
chodzić o siniaki. Bardzo się napracowałam, żeby je zakryć. Może to
włosy? Pewnie chodzi o moje włosy.
- Wyglądasz wspaniale - powiedział w końcu. Och. Może być.
- Dziękuję.
- Proszę - wskazał krzesło zamaszyście i sam zasiadł za biurkiem. -
Muszę przyznać - przyznał - że twoja wizyta mnie zaskoczyła.
Uśmiechnęłam się wstydliwie, starając się wywrzeć wrażenie
niezobowiązującego flirtu.
- Cóż, chciałam podpytać o jednego z twoich osadzonych i
pomyślałam, że zacznę od góry i zejdę niżej... - Nie przegapiłam zawartej
w tej wypowiedzi aluzji seksualnej. Neil prawie się zaczerwienił.
- Nie jestem na samej górze, ale cieszę się, że masz o mnie tak dobre
zdanie. - Zaśmiałam się stosownie do sytuacji i wyjęłam notes. - Luann
mówi, że jesteś teraz prywatnym detektywem.
Luann, czyli jego sekretarka.
- Zgadza się. Obecnie prowadzę z policją Albuquerque dochodzenie w
sprawie denatów, którzy w wyniku zgonu nie stawili się na wezwanie - z
rozmysłem użyłam zawodowego żargonu, żeby wypaść bardziej
profesjonalnie. Uniósł brwi. Przynajmniej wyglądał, jakbym zrobiła na
nim wrażenie. Pomoże mi to na dłuższą metę.
- I chodzi o to dochodzenie?
- To się wszystko wiąże - powiedziałam, łżąc jak z nut.
- Przyjechałam w sprawie mężczyzny skazanego za zabójstwo jakieś
dziesięć lat temu. Możesz mi coś powiedzieć o niejakim
- spojrzałam w notes, symulując znudzenie - Reyesie Farro-wie?
Miałam nadzieję go przesłuchać w związku ze sprawą, wiesz, tą sprawą,
nad którą pracuję...
Zgubiłam się, bo Neil pobladł w oczach. Podniósł słuchawkę i wcisnął
guzik:
- Luann, pozwól na chwilkę.
Cholera, już mam kłopoty? Wyrzuca mnie? Ledwo weszłam.
Wiedziałam, że trzeba było rzucić więcej poważnie brzmiących
terminów, ale żadne nie przychodziły mi do głowy. Krajowe
Stowarzyszenie Postępu Ludzi Kolorowych! Dlaczego nie pomyślałam o
Krajowym Stowarzyszeniu Postępu Ludzi Kolorowych? To wszystkich
przeraża.
- Tak, proszę pana? - spytała Luann, otworzywszy drzwi.
- Możesz mi podać akta Reyesa Farrowa? Uff.
Ale Luann się zawahała.
- Proszę pana?
- Wszystko w porządku, Luann. Po prostu podaj mi te akta. Zerknęła
na mnie, potem znów na niego:
- Już się robi, proszę pana.
Dobra była. Cookie nigdy nie mówi: Już się robi, proszę pani".
Muszę z nią porozmawiać. A reakcja Luann była równie interesująca jak
reakcja Neila. Sprawiała wrażenie bardzo kobiecej - pod tą garsonką
kryły się kąpiele z bąbelkami i wino. Ale w mgnieniu oka przybrała
postawę opiekuńczą. Wpadła niemal w gniew. Choć ten gniew nie
wydawał się ukierunkowany na mnie.
- Chodzi o ten incydent? - zapytał Neil. - Nie wiedziałem, że Farrow
ma krewnych.
- Incydent? - zapytałam, kiedy Luann przyniosła akta i wręczyła mu
je. Wyszła, nie patrząc na mnie. Czy coś się stało Reyesowi? Może
naprawdę nie żył. Może dlatego zaczął się nagle pokazywać ni stąd, ni
zowąd.
Neil otworzył teczkę i zaczął studiować jej zawartość.
- Tak. Tu nie wymieniono krewnych. Kto cię zatrudnił? - Wbił we
mnie wzrok, a we mnie obudziła się buntowniczka.
- To poufne informacje, Neil. Nie chcę w to wciągać biura
prokuratura.
- Prokuratora? Zapewniam, że on już zna sytuację.
Ups. Czyli to nie pomogło. Och, na litość boską. Nabrałam głęboko
powietrza.
- Słuchaj, Neil, to bardziej osobiste śledztwo. Pracuję nad sprawą, ale
to nie ma związku. Tylko... - Tylko co? Chcę ci zgwałcić więznia? Chcę
się przekonać, czy potrafi być bezcielesny? - Chcę z nim tylko
porozmawiać.
Po tym wyznaniu opuściłam rzęsy. Wyszłam pewnie na idiotkę. Jedną
z tych więziennych groupies, co to piszą listy miłosne do osadzonych i
hajtają się z nimi, żeby móc przyjeżdżać na wizyty małżeńskie.
- Czyli nie wiesz? - zapytał. W jego głosie przebijała nutka ulgi. Ale
też czegoś innego. Żalu?
- Widocznie nie wiem. - Zaraz to powie. Reyes nie żyje. Zmarł, ile,
miesiąc temu? Czekałam na nowinę z zapartym tchem.
- Farrow jest w śpiączce, prawie od miesiąca.
Chwilę trwało, zanim zebrałam szczękę z podłogi i odzyskałam głos.
Kiedy już mi się to udało, spytałam:
- W śpiączce? Co? Dlaczego? Co się stało? Neil wstał zza biurka i
wręczył mi akta.
- Masz ochotę na kawę?
Wzięłam od niego grubą teczkę, jakby była wysadzana szlachetnymi
kamieniami, a potem powiedziałam z roztargnieniem:
- Zabiłabym za kawę. - Ups. - Nie, nie zabiłabym - zapewniłam Neila,
rozglądając się po więzieniu o zaostrzonym
rygorze. - Nigdy nikogo nie zabiłam. Tylko tego jednego gościa, ale
on sam się prosił.
Mój kiepski żart chyba rozluznił Neila. Cień uśmiechu rozciągnął mu
usta.
- W ogóle się nie zmieniłaś.
- To pewnie zle, co nie? - przygryzłam dolną wargę.
- Ani trochę.
Zostawił mnie samą i poszedł po kawę, a ja zastanawiałam się nad
jego stwierdzeniem i studiowałam akta Reyesa, znane też jako Święty
Graal.
Rozdzial 12
Reyes Farrow.
Bo doskonałość to ciężkie zadanie, ale ktoś musi je zaliczyć.
CHARLOTTE JEAN DAVIDSON
- Znałaś go? - zapytał Neil ponad godzinę pózniej. Czytałam.
Rozmawialiśmy. Garrett dzwonił. Zignorowałam to.
I dowiadywałam się. Mniej więcej miesiąc wcześniej na więziennym
dziedzińcu wybuchła bójka i natychmiast wprowadzono środki zaradcze.
Wszyscy mieli się położyć na ziemi. Jeden z osadzonych, wielki,
dziecinny mężczyzna, z którym Reyes się zaprzyjaznił, był
skonsternowany i się nie położył. Strażnik w jednej z wież przymierzył
się do strzału ostrzegawczego. Reyes to zobaczył i rzucił się na kolegę,
sądząc, że strażnik zamierza go postrzelić. Zamiast zgodnie z intencją
nieszkodliwie zaryć w ziemię, kula trafiła Reyesa w czaszkę i przeszyła
jego płat czołowy. Od tamtej pory jest w śpiączce.
Uniosłam wzrok i skupiłam się na pytaniu Neila.
- Tylko z tego incydentu, kiedy byłam w liceum - odparłam.
Opowiedziałam Neilowi o nocy, kiedy pierwszy raz widziałam Reyesa, o
przemocy, którą cierpiał z rąk człowieka, którego rzekomo zabił. Neil nie
wydawał się zaskoczony. Zamknęłam
teczkę i spojrzałam w jego szare oczy. - Między nami - pochyliłam się,
by zwiększyć efekt prywatności - między starymi przyjaciółmi -
ciągnęłam - co o nim wiesz? Co o nim sądzisz?
- Popukałam palcem w teczkę. - Czego tu nie ma?
Neil wyprostował się na krześle, poprawił kołnierzyk i głęboko
zaczerpnął powietrza.
- Jeśli ci powiem, nie uwierzysz. Obiecujące.
- Założę się, że uwierzę - mrugnęłam okiem.
Patrzył we mnie dobrą minutę, zanim się odezwał. A kiedy się już
odezwał, uczynił to z niechęcią, którą rozumiałam aż za dobrze.
Naprawdę wątpił, czy mu uwierzę. Gdyby tylko wiedział...
- Krótko po tym, jak Farrow tu trafił, jakiś tydzień po tym, jak został
skierowany na blok główny, zdarzyło się coś dziwnego - powiedział,
wpatrując się w zapięcie zegarka. - Gang South Side wysłał trzech
żołnierzy, aby go załatwić. Dlaczego
- nie wiem, ale kiedy South Side atakują, ludzie giną. Kropka.
Ścisnęło mnie w piersi i zagryzłam zęby, bardzo się starając nie
zareagować, nie pokazać, co się ze mną dzieje na myśl o Reyesie w takim
położeniu.
- Skończyło się prawie natychmiast - ciągnął. Jego twarz przybierała
coraz mroczniejszy wyraz, kiedy odtwarzał wspomnienia, składał to, co
wiedział. - Byłem wtedy zwykłym strażnikiem, prosto ze szkolenia,
uważałem się za ważniaka. Prawie polałem się w majtki, kiedy
zobaczyłem, jak ci ludzie idą do Farrowa - chociaż wtedy nie wiedziałem,
kim on jest. Wezwałem wsparcie, ale zanim zdążyłem chociaż skończyć
zgłoszenie, trzech członków South Side leżało na ziemi w kałużach
własnej krwi, a ten dwudziestoletni dzieciak... Sam nie
wiem... kucał na stole, gotów rzucić się na każdego, kto jeszcze się do
niego zbliży, i wpatrywał się w osadzonych zupełnie bez emocji, bez
śladu strachu.
Siedziałam nieruchomo jak kamień, ledwie oddychając, i
obserwowałam wydarzenia oczyma wyobrazni. Neil pokręcił głową i
popatrzył na mnie. Na jego twarzy malowały się ulga i podziw.
- Nie był bardziej zmachany niż ja teraz. Uchwyciłem ledwie fragment
tego, co się stało, ale...
- Ale? - ponagliłam, ledwie posiadając się z ciekawości.
- Ale... on się nie poruszał jak normalny człowiek, Charley. Był jak
rozmyta plama, poruszał się tak szybko, że moje oczy za nim nie
nadążały. A potem przykucnął na stole jak zwierzę, potężne,
niebezpieczne. - Neil znów pokręcił głową, jakby nadal nie wierzył
własnym oczom. - Tak dorobił się przezwiska.
- Przezwiska? - dopytałam, jeszcze bardziej zaintrygowana.
- Nigdy więcej nikt go nie dotknął - kontynuował. - Przez te wszystkie
lata, jak tu jestem, nic podobnego nie widziałem. Jest dla tych ludzi
legendą, prawie jak bóg.
Przysunęłam się trochę do jego biurka, prawie śliniąc się z wrażenia.
- Mówiłeś coś o przezwisku?
- Racja - skupił się raptownie. - Mówią na niego El Aliento del Diablo.
- Oddech diabła - powtórzyłam po angielsku.
- Mówiłem, że ciężko w to uwierzyć - powiedział z ciężkim
westchnieniem. Widocznie się spodziewał, że odrzucę jego historię.
- Neil, nie wątpię w ani jedno twoje słowo. - Kiedy jego twarz
przybrała wyraz zaskoczenia, dodałam: - Widziałam
coś podobnego tej nocy, kiedy go poznałam. Jak się ruszał. Jak
chodził.
- Dokładnie - powiedział Neil, kilkakrotnie pokazując mnie palcem. -
Nie całkiem... nie całkiem...
- ...jak człowiek - dokończyłam za niego. Spojrzał na akta w moich
rękach.
- Chyba jednak w wystarczającym stopniu jest człowiekiem.
Nie mogłam nie przycisnąć teczki do piersi, objąć każdego niuansu
tego, czym był Reyes Alexander Farrow.
- Chyba tak - odparłam. Stanowił taką tajemnicę, surrealistyczną,
mistyczną.
- Wiesz co, w liceum nigdy cię specjalnie nie lubiłem - powiedział
Neil, sprowadzając mnie na ziemię. Uhm, OK. Przynajmniej był szczery.
- Wiem - powiedziałam przepraszająco. - Ja ciebie też nie.
- Nie? - wydawał się zszokowany.
- Nie, przykro mi.
- No, mi też. Myślałem sobie, że straszna z ciebie świruska.
- A ja myślałam, że jesteś arogancką świnią.
- Byłem arogancką świnią.
- A, tak - odparłam, tłumiąc chichot.
- Ale ty nie byłaś świruską, prawda?
Pokręciłam głową, wdzięczna za to, że potwierdził moją wersję.
- Możesz go zobaczyć, jeśli chcesz.
Serce mi na moment stanęło i miałam wrażenie, że się fizycznie
uniosło w mojej piersi.
- Ale muszę ci powiedzieć, Charley, że on nie przeżyje. Jest w stanie
śmierci mózgowej.
Równie szybko słowa te dotarły do moich stóp, a podłoga jakby się
spode mnie osunęła. Śmierć mózgowa? Jak to możliwe?
- Jest w tym stanie, odkąd to się stało - dodał Neil. Wstał, obszedł
biurko i położył mi dłoń na ramieniu. - Przykro mi, że muszę ci to
powiedzieć, ale stan Nowy Meksyk zamierza zakończyć podtrzymywanie
go przy życiu za trzy dni.
- Znaczy odłączyć go? - spytałam. Zalała mnie fala paniki.
Próbowałam przełknąć, ale gardło miałam nagle suche i ściśnięte. Neil
zacisnął usta w żalu.
- Przykro mi, Charley. Nie ma krewnych, którzy mogliby
zaprotestować...
- A jego siostra?
- Siostra? Farrow nie ma żyjących krewnych. A według tych akt nigdy
nie miał rodzeństwa.
- Nie, to się nie zgadza - powiedziałam, otwierając teczkę i
przedzierając się przez kartki. - Tamtej nocy miał siostrę.
- Widziałaś ją? - spytał Neil z nadzieją w głosie. On też nie chciał,
żeby Reyes umarł.
Wiedziałam, że w aktach nie ma wzmianki o siostrze, więc przestałam
kartkować i zamknęłam teczkę z powrotem.
- Nie - odparłam, starając się opanować rozczarowanie. - Gospodyni
domu mi powiedziała.
Z westchnieniem pełnym rozczarowania Neil opadł na krzesło koło
mnie.
- Musiała się mylić.
***
Jechałam do Hospicjum Guardian w Santa Fe, gdzie przetrzymywano
Reyesa. W głowie kręciło mi się od nadmiaru
informacji, próbowałam je schludnie zaszufladkować, dopasować to,
czego się dowiedziałam. Reyes kontynuował naukę i rok po skazaniu
zdobył dyplom z kryminologii. Potem niespodziewanie przerzucił się na
komputery. Był magistrem informatyki. Rozwinął się. Po wyjściu na
wolność byłby wartościowym, płacącym podatki członkiem
społeczeństwa.
Jednak teraz mają go zabić. Neil wytłumaczył, że mógłby to
powstrzymać jedynie nakaz sądowy, ale aby go uzyskać, potrzebne
byłoby bardzo dobre uzasadnienie. Gdybym tylko znalazła jego siostrę...
Akurat kiedy schwyciłam telefon, żeby zadzwonić do Cookie,
komórka rozbrzmiała jej osobistym dzwonkiem - Do Ya Think I'm Sexy
Roda Stewarta. Otworzyłam komórkę, a Cookie spytała:
-Ico?
- Jest w śpiączce.
- To jest kurna niemożliwe.
- Kurna możliwe. I za trzy dni go odłączą, Cook. Co ja zrobię? -
Targały mną emocje, które powściągnęłam w biurze Neila. Zwalczyłam
je techniką głębokiego oddychania, której nauczyłam się z mojego DVD
Yoga Boogie.
- Co możemy zrobić? Pan Gossett ci powiedział?
- Muszę znalezć siostrę Reyesa. Tylko ona może to powstrzymać. Nie
żebym się poddawała. Zaszantażuję wujka Boba. Może on coś zdziała. -
Nie stracę Reyesa bez walki. To, że znalazłam go po tylu latach... Musi
być jakiś powód.
- Szantaż to dobry pomysł - powiedziała Cookie.
Świat pozieleniał, kiedy wjechałam na parking, który przypominał
ogród w typie angielskim. Zanim się rozłączyłam, zleciłam Cookie nowe
zadanie. Według artykułu, który wczoraj
przeczytałam, Reyes spędził trzy miesiące w Yucca High. Może jego
siostra też tam chodziła. Potrzebuję akt uczniów.
Cookie zabrała się za akta, a ja weszłam do pięknej placówki opieki
zdrowotnej. To na pewno lepsze niż więzienna izba chorych.
Domyślałam się, że w więzieniu nie mieli warunków do opieki nad
pacjentem w śpiączce, więc przenieśli go tutaj. Neil zadzwonił wcześniej
i uprzedził funkcjonariusza, który pilnował Reyesa, że wybieram się z
wizytą.
Kiedy zbliżałam się do socjalnego, funkcjonariusz stał we wnęce i
flirtował z pielęgniarką. Nie dziwię mu się. Pilnowanie więznia w
śpiączce pewnie nie jest ekscytujące. A flirt jest fajny.
Wyprostował się, kiedy się zbliżyłam, a pielęgniarka oddaliła się
pospiesznie do swoich obowiązków.
- Dzień dobry pani. - Strażnik uchylił niewidzialnego kapelusza. - Pani
Davidson?
- To ja. Pan Gossett się z panem kontaktował?
- Owszem. Nasz kolega jest tam - wskazał na szklane drzwi po
przeciwnej stronie korytarza, które przesłaniała jasnoniebieska zasłonka.
Zdziwiłam się trochę, że funkcjonariusz nie kazał mi się
wylegitymować, ale poszłam w stronę drzwi. Czy raczej większość mnie
poszła w stronę drzwi. Moje buty przymurowało do podłogi. Co tam
znajdę? Wygląda tak samo? Bardzo się zmienił przez te dziesięć lat, jakie
upłynęły, odkąd zrobiono mu to policyjne zdjęcie? Przez te dwanaście lat,
odkąd go widziałam? Będzie na nim znać pobyt w więzieniu? Tę
twardość, którą przesyceni są ludzie, co spędzili tyle lat za kratkami?
Funkcjonariusz chyba domyślił się zródła mojego nieszczęścia.
- Nie jest tak zle - powiedział ze współczuciem. - Oddycha przez
rurkę. To chyba najgorsze, co pani zobaczy.
- Zna go pan osobiście?
- Tak, proszę pani. Zgłosiłem się do tej funkcji. Farrow uratował mi
raz życie podczas buntu w więzieniu. Gdyby nie on, nie byłoby mnie tu.
Chociaż tyle mogę dla niego zrobić, wie pani?
Poczułam ucisk w gardle. Chciałam zapytać o więcej, ale nagle coś
przyciągało mnie do pokoju Reyesa, jakby grawitacja w tym konkretnym
punkcie nagle znacząco się zwiększyła. Zrobiłam w końcu krok w tamtą
stronę, a funkcjonariusz ponownie uchylił niewidzialnego kapelusza i
podszedł do automatu z kawą.
Kiedy przekroczyłam próg, obrzuciłam pokój wzrokiem, na wypadek
gdyby znajdował się tam w postaci bezcielesnej. Nie było go i trochę się
rozczarowałam. Bezcielesność dobrze mu wychodzi.
Potem popatrzyłam na łóżko. Leżał tam, Reyes Farrow, namacalny i
prawdziwy, ciemne włosy i skóra jak brązowy cień na tle białej pościeli.
Znowu schwyciła mnie grawitacja, tylko że tym razem jej centrum
stanowił on. Podeszłam bliżej, przysunęłam się do brzegu łóżka i drugi
raz w życiu ujrzałam najwyższą doskonałość.
W tchawicę wsunięto mu rurkę intubacyjną, a głowę miał owiniętą
bandażem. Zmierzwione włosy, gęste i ciemne, wymknęły się spod
bandaża i muskały brew. Wyrazistą brodę pokrywał trzydniowy zarost, a
gęste i długie rzęsy rzucały cień na policzki. A potem mój wzrok padł na
usta, zmysłowe, o wyraznej linii, niezapomniane.
Jedynym zródłem dzwięku w pokoju był respirator. Pul-sometr nie
pikał, chociaż był podpięty i wyświetlał zmienne
wykresy i liczby. Zbliżyłam się, dotknęłam biodrem jego ramienia.
Szpitalna piżama miała krótkie rękawy i hojnie odsłaniała żylaste
mięśnie, twarde i smukłe nawet we śnie. Tatuaż na opalonym bicepsie
podkreślał płynne piękno muskulatury. Tribal o wdzięcznych liniach i
zmysłowych zakrzywieniach, które coś wyrażały. Już je widziałam. Były
przedwieczne, stare jak czas. I ważne. Ale czemu?
Moje serce i umysł z trudem pojmowały, że oto w tym łóżku naprawdę
leży Reyes Farrow, bezbronny i potężny zarazem. Kolana się pode mną
uginały, aż zaczęłam się zastanawiać, jak długo ustoję w jego obecności.
Po upływie całego tego czasu wydawał się jeszcze bardziej surrealny niż
w moich snach. Piękniejszy niż w moich fantazjach.
Szeroka klatka piersiowa unosiła się i opadała w rytm wyznaczany
przez maszynę. Przebiegłam palcem po barku, który parzył w dotyku.
Zerknęłam na kartę chorego wiszącą w nogach łóżka i zobaczyłam, że ma
idealne 36,6 stopni, ale jego gorąc był tak realny, jakbym stała przed
paleniskiem.
Nawet w spoczynku wydawał się dziki i nieposkromiony, jakby był
czymś, czego nie można udomowić, ograniczyć na długo. Znosząc ciepło
jego dotyku, włożyłam dłoń w jego dłoń i pochyliłam się nad nim.
- Reyesie Farrow - odezwałam się głosem drżącym z emocji - proszę,
obudz się. - Nie interesowała mnie opinia oficjeli, Reyes był równie żywy
jak ja. Jak mogło im w ogóle przyjść do głowy, żeby przerwać
podtrzymywanie jego życia? - Jeśli się nie obudzisz, wyłączą tę maszynę.
Rozumiesz? Słyszysz mnie? Mamy trzy dni.
Rozejrzałam się po pokoju, bo miałam nadzieję, że pojawi się w innej
postaci. Wciąż nie wiedziałam dokładnie, czym
jest, ale był czymś więcej niż zwykły człowiek. Wiedziałam to już bez
cienia wątpliwości. Muszę znalezć jego siostrę. Muszę to powstrzymać.
- Wrócę - wyszeptałam. Ale zanim wyszłam, skłoniłam głowę i
dotknęłam ustami jego ust. Pocałunek parzył moje wargi, ale na kilka
cudownych chwil wytrwałam w tej pozycji, rozkoszując się tym, że nasze
usta się spotykają.
Próbowałam wstać, skończyć pocałunek, ale zalała mnie fala
obrazów. Przypominały mi się nasze noce z ostatniego miesiąca. Jego
ręce na moich biodrach, moje nogi oplecione wokół niego ze wszystkich
sił, kiedy on wpychał się do środka i dawał mi niewyobrażalną rozkosz.
Przypomniałam sobie pocałunek w biurze Cookie, jak on prowadził moją
dłoń, jak mnie trzymał, gdy kolana się pode mną ugięły. Potem przypo-
mniałam sobie tę noc sprzed tylu lat. Kiedy ojciec go bił, kiedy na ułamek
sekundy stracił przytomność. Ten gniew. Wymierzony nie w ojca, ale we
mnie! Popatrzył wtedy na mnie. Przez ułamek sekundy mnie widział i
owładnął nim gniew.
Potem przypomniałam sobie szklankę przy ustach, ciepły ręcznik na
głowie i podtrzymujące mnie ramię. Wracałam powoli do rzeczywistości,
zastanawiając się, gdzie się podziały moje kości.
- Nic pani nie jest? Pani Davidson?
- Proszę - powiedział kobiecy głos. - Wypij to, kotku. Przewróciłaś
się.
Upiłam zimnej wody i otworzyłam oczy. Zobaczyłam funkcjonariusza
i pielęgniarkę, którzy stali nade mną. Funkcjonariusz przytrzymywał
mokry ręcznik przy moim czole, a pielęgniarka starała się mnie namówić,
bym wypiła więcej wody. Zaciągnęli mnie na krzesło w korytarzu i
próbowali
mnie w nim utrzymać, chociaż moje bezwładne ciało chciało się
osunąć na kafelki podłogowe.
- Ups - powiedziała pielęgniarka. - Trzymasz ją?
- Trzymałem za pierwszym razem. Ciągle mi się wyślizguje.
Przypomina takie ciężkie spaghetti.
- Co?! - wrzasnęłam. - Jak ciężkie? Co się stało? Spojrzałam w
roześmiane oczy funkcjonariusza i wypiłam
kolejny łyk wody, a on zaczął tłumaczyć:
- Albo pani zemdlała, albo chciała się przyjrzeć pęknięciom w
kafelkach. Tak czy owak, niezle pani przywaliła.
- Poważnie? Pokiwał głową.
- Może nie trzeba było próbować się z nim lizać - zasugerował. Skąd o
tym wie?
- Całowałam go na do widzenia.
Parsknął i wymienił z pielęgniarką znaczące spojrzenia.
- Z mojej perspektywy tak to nie wyglądało.
Pewnie nie. Ale co się stało? Czy Reyes Farrow może przejąć nade
mną kontrolę, nawet jak jest kurna w śpiączce? No to już po mnie.
- Ojejku! - zawołałam, wyskakując z krzesła. Zakręciło mi się trochę
w głowie, co mi przypomniało tę noc, kiedy świętowałam zakończenie
liceum (w kałuży własnych wymiocin), wtoczyłam się do pokoju Reyesa,
podziwiałam jego urodę parę sekund, pocałowałam go na do widzenia - w
policzek - i wybiegłam ze szpitala, dziękując i machając funkcjo-
nariuszowi oraz pielęgniarce. Muszę znalezć siostrę Reyesa, a czasu
coraz mniej.
- Zemdlałaś?
Westchnęłam do telefonu i czekałam, aż zaskoczona Cookie dojdzie
do siebie. Zupełnie nie pojmowałam, jak coś ją jeszcze może zaskoczyć.
- Znalazłaś coś w rejestrach ze szkoły, do której Reyes chodził?
- Jeszcze nie. Straciłaś przytomność? Całując go?
- Powinnam coś jeszcze wiedzieć?
- No cóż, przejrzałam te pendrive'y. Wszystkie należą do pana
Barbera. Są na nich same akta jego spraw.
- Cholera. Muszę o tym z Barberem porozmawiać. - W ogóle gdzie są
ci moi prawnicy? - I muszę oddać pendrive'y, zanim sekretarka się
połapie, że ich nie ma.
Zanim się rozłączyłyśmy, poprosiłam Cookie, żeby się dowiedziała,
czy Nora, sekretarka prawników, jest dziś w biurze. Miejmy nadzieję, że
nie. Nie zauważy, że nie ma pendrive'ów, jeśli jej tam też nie ma.
Wjeżdżałam właśnie Misery na parking przy Causeway, czyli do
domu, kiedy na mojej komórce rozbrzmiała piąta symfonia Beethovena.
Wujek Bob powiedział mi, że ustalili tożsamość i adres naszego strzelca.
Albo kogoś, kogo uważają za naszego strzelca. Żałowałam, że żaden z
prawników nie widział napastnika, bo wówczas moglibyśmy się upewnić,
czy to ten gość. Ponoć pracował dla Noniego Bachichy, właściciela
lokalnego warsztatu samochodowego. Znam Noniego osobiście i on
nigdy by się w coś takiego nie zamieszał, więc musi chodzić o coś innego.
Ale nic nie ustalimy, dopóki nie zatrzymamy podejrzanego. Wujek Bob
był właśnie w drodze po niego. Ze wsparciem połowy miejscowych
policjantów.
Naturalnie nie mogłam przegapić całej zabawy. W mgnieniu oka będę
wiedzieć, czy gość jest winny, czy nie. To chyba część bycia kostuchą.
Problem się rodził, kiedy osoba, którą oceniałam, była winna całej masy
innych rzeczy. Wina to wina. Czasem ciężko odróżnić od siebie różne
występki. Ale i tak musiałam spróbować.
Dostałam adres, zawróciłam i pofrunęłam do bloku w Południowej
Strefie Wojny, gdzie mieszkał niejako Julio Ontiveros.
Zespoły policyjne były wciąż przecznicę dalej, przygotowując się do
zatrzymania podejrzanego. Podobno mieli całkiem solidne informacje, że
Julio śpi u siebie w mieszkaniu. Musiał się pózno położyć. Zaparkowałam
auto między SUV-em wujka i radiowozem, wyciszyłam telefon - bo nie
ma nic gorszego, niż jak komórka ci dzwoni w czasie zatrzymania,
wszyscy wtedy na ciebie naprawdę brzydko patrzą - i poszłam poszukać
Wubka.
W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto nie noszę broni
(stąd moja motywacja, by udoskonalić moje mordercze spojrzenie). Ale
dzisiaj wszystkie dzieci z podwórka są uzbrojone. Czułam się jak
dziewczyna, która przyszła na uroczystą kolację w dżinsach i koszulce
Pink Floyd. Pewnie dlatego, że kiedyś właśnie tak zrobiłam.
Zauważyłam Wubka koło innego radiowozu, a jednocześnie
znalazłam się w zasięgu głosu Garretta Swopesa. Stłam-siłam gniewne
ukłucie zazdrości, potężne jak ukąszenie szerszenia, kiedy uświadomiłam
sobie, że Wubek musiał najpierw zadzwonić do niego. Ja mu rozwiązuję
sprawy od piątego roku życia, a on najpierw dzwoni do Swopesa?
Przetoczyła się przeze mnie fala rozdrażnienia, bo mnie uraził i wyrządził
mi despekt (cokolwiek to znaczy). Nie można prosić o odrobinę uznania?
Trochę nepotyzmu to za wiele?
Wujek Bob jak zwykle rozmawiał przez telefon. Gar-rett spojrzał na
mnie z troską zza otwartego bagażnika radiowozu. Zaklęłam, kiedy sobie
uzmysłowiłam, że przez ten ból w żebrach i biodrze kuleję. Zacisnęłam
zęby, wyprostowałam kręgosłup i zaczęłam iść w jego stronę najbardziej
normalnym krokiem, na jaki było mnie stać. Zaraz potem z rozmysłem
trochę się rozluzniłam, bo się bałam, że mój normalny chód przypomina
taniec robotów z lat osiemdziesiątych.
- Nie mogę uwierzyć, że nie połamałaś sobie dwudziestu siedmiu
żeber - powiedział Garrett, kiedy się zbliżałam moim krokiem robota.
- Nie mam dwudziestu siedmiu żeber.
- Na pewno? - zapytał i wbił wzrok w moją klatkę piersiową. - Może
powinienem je policzyć.
Mam niesamowite łaskotki, więc automatycznie oplotłam brzuch
ramionami opiekuńczo.
- Jeśli chcesz stracić rękę - ostrzegłam go, chociaż wyglądał całkiem
przyjemnie w dżinsach, białym t-shircie i granatowej kamizelce
kuloodpornej na torsie. Bardzo macho. - Ale nie martw się - ciągnęłam. -
Na pewno któregoś dnia przyda ci się, że się uczyłeś liczyć.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu, niezrażony przytykiem, i sprawdził
swój magazynek.
- Na pewno.
- OK, ja idę od tyłu.
- Czemu?
- Bo mogę. I ciebie tam nie ma.
- Aha. Nie daj się postrzelić. Parsknęłam - jeszcze czego - i
odkuśtykałam.
- I z niczego nie spadnij. - Trochę to wyszeptał, a trochę wrzasnął.
Śmieszny był.
Ledwie zdążyłam zająć pozycję za blokiem ze śliczniut-kim
gliniarzem imieniem Rupert, kiedy ze środka rozległo się coś, co
przypominało odgłos strzału. Rupert ruszył do akcji. Wspiął się po
dwumetrowym płocie z siatki, pognał do tylnego wejścia i przypadł do
ceglanej ściany z bronią w gotowości. Rupert był młody.
Jestem starsza i mądrzejsza, więc weszłam na teren posiadłości przez
wyrwę w płocie parę metrów obok, gdzie kiedyś znajdowała się brama.
Ostatecznie wzięłam sobie do serca ostrzeżenie Garretta, żeby nie dać się
postrzelić, więc przykucnęłam i wślizgnęłam się na podwórko.
Dwanaście sekund pózniej leżałam plackiem na ziemi, z trudem łapiąc
powietrze. Najwyrazniej podejrzany również zauważył wyrwę w płocie.
Nie wiedzieć czemu, w sytuacji, gdy człowiek jest otoczony przez
gliniarzy ze świecącymi odznakami i nabojami w komorze, ścieżka
najmniejszego oporu wiedzie najczęściej przez nieuzbrojoną laskę,
niezależnie od tego, jaka jest pyskata. Zdążyłam jedynie rzucić okiem na
zgrabny tyłek Ru-perta, kiedy ogromny, zakapturzony gangster,
zdecydowany wybić dziurę w tkance świata, na mnie wpadł.
Walnęliśmy w ziemię mocno. Ból w żebrach sprawił, że ujrzałam
rozpalone do białości gwiazdy... i strach. Jego strach. I niewinność.
Nikogo nie zastrzelił. Szlag.
Rozdzial 13
Dobrze wychowane kobiety rzadko przechodzą do historii.
LAUREL THATCHER ULRICH
Moje techniki dochodzeniowe nigdy nie będę legendarne. Nigdy nie
trafią do podręczników kryminologii ani na uniwersyteckie sale
wykładowe. Miałam jednak poczucie, że pewnym nakładem wysiłku
mogę zaistnieć w chatroomach.
Skoro nie mogę dawać dobrego przykładu, będę przynajmniej
przerażającym ostrzeżeniem.
Cookie nie udało się zdobyć rejestrów i dzienników z liceum Reyesa.
To się zdarza rzadko, ale się zdarza. Ma to jakiś związek z ochroną
danych osobowych i poufnością. Mając to w pamięci, wmaszerowałam na
komisariat policji, skupiona na celu. Z może nieco wydumaną pretensją
do całego świata zignorowałam ukradkowe zerknięcia i podejrzliwe
spojrzenia oraz skierowałam się wprost do pokoju przesłuchań. Właśnie
wtedy usłyszałam:
Zwolniłam kroku i rozejrzałam się po komisariacie. Z miejsca, gdzie
stałam, widziałam tylko biurka i mundury. Potem popatrzyłam na
łazienki. Starszawa Latynoamerykanka
- Pssst.
w lekkiej kwiecistej sukience pokiwała na mnie palcem, żebym się
zbliżyła. Głowę i ramiona miała owinięte czarną, koronkową mantylką i
mogłabym się założyć o każde pieniądze, że robiła pierwszorzędne
tortille. Przynajmniej kiedy jeszcze żyła.
Nie bardzo miałam czas, by udzielać porad zmarłym, ale nie mogłam
też odmówić. Nigdy nie umiałam odmówić. Rozejrzałam się po
komisariacie, po czym wślizgnęłam się do damskiej toalety nonszalancko
i jak gdyby nigdy nic, w sumie nie wiem dlaczego. Korzystanie z toalety
nie jest przecież nielegalne. Lecz pięć minut pózniej wyszłam z łazienki,
przybierając tę samą postawę. Tylko że tym razem byłam uzbrojona po
zęby - metaforycznie - i gotowa zawrzeć układ.
Wypatrzyłam wujka Boba, który stał w drzwiach pokoju
technicznego. Kiedy podeszłam, był zatopiony w rozmowie z sierżantem
Dwightem.
- Chcę negocjować układ - przerwałam. Dwight popatrzył na mnie
spode łba. Wubek uniósł brwi z zainteresowaniem.
- Jaki układ?
- Julio Ontiveros nie zastrzelił naszych prawników. - Poczucie winy z
człowieka bucha. Czuję je na kilometr. A Julio Ontiveros nie był winny.
Przynajmniej nie morderstwa. A ten dzwięk, jaki dobiegł z jego
mieszkania i który wszyscy wzięli za odgłos wystrzału, tak naprawdę
wydobył się z silnika jego motocykla. Ponoć wziął motor na noc do
domu, żeby mu nikt nie ukradł. Niegłupi dzieciak.
- Świetnie - sierżant Dwight przewrócił oczami. - Cieszę się, że mamy
kogoś, kto nam mówi takie rzeczy.
Wujek zmarszczył brwi, opuścił podbródek i się do mnie przysunął.
- Jesteś pewna? - spytał.
- Mówi pan poważnie? - zapytał sierżant z niedowierzaniem. W
rzadkiej chwili wrogości wujek Bob obrzucił Dwigh-
ta spojrzeniem ostrym jak brzytwa i tak lodowatym, że zmroziłoby
mrozoodporną różę. Dwight zamknął gębę, odwrócił się i zaczął
obserwować podejrzanego przez lustro weneckie.
- To poważna sprawa, Charley. Musisz być pewna. W tym
dochodzeniu są naciski z samej góry.
- Sprawa zawsze jest poważna. Zastanów się, kiedy ostatnio się
myliłam.
Wubek się zastanowił, po czym pokręcił głową.
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio się myliłaś.
- Otóż to.
- Ach. Racja. A ten twój układ? Wubek będzie tym zachwycony.
- Jeśli tu i teraz skłonię go, by zeznał, jaką w tym wszystkim odegrał
rolę, i by dostarczył dowodów obciążających prawdziwego napastnika,
musisz zrobić dla mnie dwie rzeczy.
- To będzie ciekawe - powiedział wujek.
- Musisz uzyskać nakaz sądowy, by nie odłączano podtrzymywania
życia u skazańca, który jest w śpiączce.
Brwi wujka wystrzeliły w górę.
- Na jakiej podstawie?
- To część pierwszego warunku - wzruszyłam ramieniem. - Musisz
coś wymyślić. Wszystko jedno co, wujku.
- Zrobię, co w mojej mocy, ale...
- Żadnych ale - przerwałam mu i uniosłam palec. - Obiecaj, że się
postarasz.
- Daję słowo. A drugi warunek?
- Musisz ze mną jechać do liceum. Z odznaką. Zamrugał oczami,
ponownie zaskoczony.
- Rozumiem, że mi to pózniej wytłumaczysz?
- Z ręką na sercu - powiedziałam z ręką na sercu. - Póki co niech ten
gość nam powie, co wie.
Sierżant Dwight zareagował na moją domniemaną arogancję
parsknięciem. Wymknęło mi się westchnienie pełne irytacji.
- To nie potrwa długo - oznajmiłam wujkowi. Sierżant Dwight nie
mógł ustać i nic nie zrobić.
- Nie zamierza pan chyba narazić na szwank całego dochodzenia i jej
tam wpuszczać? - Wubek stał tylko w zamyśleniu, skutecznie ignorując
zdenerwowanego mężczyznę, więc Dwight zazgrzytał zębami i przysunął
się do wujka. - Davidson - powiedział, naciskając na odpowiedz.
Nie miałam na to czasu. Kiedy wujek Bob radził sobie z tym
ciemniakiem, ja weszłam do pokoju technicznego i zaczęłam studiować
pana Ontiverosa przez lustro weneckie. Drugi funkcjonariusz, który był w
pomieszczeniu, odwrócił się do mnie w zaskoczeniu. Oczywiście go
zignorowałam. Julio siedział w surowym pokoju przesłuchań, wiercił się
na krześle i wpatrywał nieprzyjaznie w lustro. Miał fryzurę jak typowy
członek gangu - włosy podgolone po bokach, trochę dłuższe na górze - i
starał się wyglądać groznie. Ale strach wprost emanował z jego ciała.
Niewinny to on nie był, ale nikogo nie zastrzelił. Czuł strach, bo się
bał, że pójdzie do więzienia za coś, czego nie zrobił. Dużo mieliśmy
ostatnio tego rodzaju sytuacji.
Odwróciłam się i mrugnęłam okiem do Yesenii, Latyno-amerykanki,
z którą właśnie rozmówiłam się w toalecie, a która była również ciotką
Julia Ontiverosa. Czekała w kącie, a kiedy przechodziłam obok,
uśmiechnęła się do mnie łobuzersko.
- Jestem gotowa - rzuciłam wujkowi i weszłam do pokoju
przesłuchań. Zamykając drzwi, usłyszałam, jak on i Dwight gnają do
pomieszczenia technicznego, by popatrzeć. Potem usłyszałam więcej
kroków wchodzących osób. Czyli będzie publiczność. Mogą się
rozczarować. To długo nie potrwa.
Julio był przykuty kajdankami do metalowego stolika. Popatrzył na
mnie z niepokojem i zaskoczeniem, po czym zapanował nad wyrazem
twarzy. Rozparł się na krześle jak w siedzeniu samochodu.
- Kim tyku...
- Zamknij się - powiedziałam, podchodząc do niego zdecydowanie.
Pochyliłam się przed nim nad stolikiem, muskając jego zakuty przegub
biodrem i blokując mu widok na lustro weneckie, a co ważniejsze,
uniemożliwiając ludziom w pokoju technicznym podsłuchiwanie. Byłam
tak blisko, że mogłabym usiąść Ontiverosowi na kolanach. Zło
konieczne, bo nikt nie mógł podsłuchać tego, co miałam mu do
powiedzenia. Bo gdyby ktoś podsłuchał, posłałby mnie do magicznego
miejsca z miękkimi ścianami i lekarstwami w białych plastikowych
kubeczkach.
Wprost czułam, jak wujek Bob traci nad sobą panowanie, że jestem
tak blisko kogoś, kogo wciąż uważał za bezwzględnego mordercę. Ale ja
wiedziałam lepiej.
Zaskoczyłam Julia. Korzystając z tych paru sekund, zanim nad sobą
zapanował, pochyliłam się i zaczęłam mu szeptać do ucha. Nie miałam
dużo czasu - lada moment wujek wparu-je do pomieszczenia w obawie o
moje bezpieczeństwo. Parę słów, dwa-, trzy krótkie zdania, a Julio
Ontiveros puści farbę jak fabryka barwników.
Modliłam się o dziesięć sekund. Dostałam je.
- Nie mamy dużo czasu, więc bądz cicho i słuchaj.
Wykorzystał okazję, by dałej zgrywać chojraka. Odwrócił się do mnie
i zaciągnął się zapachem mojej szyi i włosów.
- Twoja tia Yesenia mnie przysłała... - znieruchomiał - i podała mi,
gdzie dokładnie są trzy rzeczy, których chcesz najbardziej na świecie.
Słyszałam ruch klamki. Czułam też bijące od Ontiverosa fale
powątpiewania, które wyparło jego uznanie dla mojej szyi i włosów.
Zawsze tak się dzieje, kiedy mówię o umarłych. Odchyliłam się trochę i
spojrzałam w jego czujne oczy.
- Pięć minut dzieli cię od tego, by cię wsadzili za trzy morderstwa,
których oboje wiemy, że nie popełniłeś. Powiedz, jaką w tym odegrałeś
rolę, powiedz wszystko, a ja ci powiem, gdzie jest medal. Na początek.
Raptownie nabrał powietrza w zaskoczeniu. To było pragnienie numer
jeden. Pragnienie numer dwa też było pewniakiem, ale z numerem trzy
może być trudniej, głównie dlatego, że ciocia Ontiverosa wiedziała
jedynie ogólnie, gdzie ów obiekt się znajduje, nie znała dokładnej
lokalizacji. No ale od tego mam Cookie.
jak tylko skończyłam gadkę, wujek Bob wpadł do pomieszczenia,
spoglądając groznie a ostrzegawczo. Mrugnęłam do niego, odwróciłam
się do Julia, wyjęłam z kieszeni wizytówkę i wsunęłam mu ją w zakutą w
kajdanki dłoń.
- Masz moje słowo - rzuciłam na odchodnym.
Przeszłam do pokoju technicznego i czekałam, by zobaczyć, czy Julio
ulegnie. Nie żeby dało się dużo zobaczyć. Malutkie pomieszczenie było
pełne ludzi. Połowa zgromadzonych patrzyła się na mnie - w tym
rozjuszony Garrett Swopes, który może mnie pocałować w moją zgrabną
pupcię - a połowa patrzyła do pokoju przesłuchań. Wtedy usłyszałam.
- Będę gadał - oznajmił Julio przez głośniki. - Powiem, co wiem, ale
chcę wyłączenia odpowiedzialności karnej. Nikogo nie zabiłem i nie dam
się za to zamknąć.
Z błyskiem w oku odwróciłam się i przybiłam piątkę cioci Yesenii,
kobiecie, która wychowała Julia i nie opuści ziemskiego padołu, póki on
nie wezmie dupy w ryzy - dokładnie tak powiedziała. Potem
wymaszerowałam z komisariatu z uśmiechem pełnym ulgi. Wujek
zadzwoni pózniej i przekaże mi wszystkie szczegóły, wtedy też
wytłumaczę mu warunki naszego układu. W tej chwili byłam zmęczona i
obolała, i bardzo potrzebowałam długiej, gorącej kąpieli. Gdybym była
wiedziała, co czeka na mnie w domu, moje potrzeby nabrałyby bardziej
zmysłowego zabarwienia.
***
Z głową pełną wizji kąpieli z bąbelkami oraz światła świec
otworzyłam drzwi i cicho wślizgnęłam się do mieszkania, starając się nie
przeszkadzać Cookie i Amber po przeciwnej stronie korytarza. Było
pózno. Słońce powędrowało na drugi koniec świata wiele godzin temu, a
ja nie chciałam zakłócać Cookie snu dwie noce z rzędu. Zanim wróciłam
do domu, zatrzymałam się na chwilę w biurze i odkryłam, że w
zaskakującym przypływie dobroci Neil posłał mi kurierem akta Reyesa.
Nie byłam pewna, czy to w pełni legalne, ale nie byłabym bardziej
wdzięczna, gdyby mi wręczył zwycięski kupon na loterię. Do teczki
przyczepiona była karteczka z napisem: Ode mnie tego nie dostałaś".
Zapytałam tatę, czy były do mnie wiadomości, na wypadek gdyby
Rosie, kobieta, której pomogłam uciec od agresywnego
męża, czegoś potrzebowała, przekąsiłam trochę potrawki z zielonego
chili i pokuśtykałam przez parking do Causeway. Brak wiadomości od
Rosie wróżył dobrze, ale z jakiejś przyczyny się martwiłam i chciałam,
żeby zadzwoniła, pomimo moich własnych ścisłych zaleceń.
Włączałam właśnie światło i witałam się przelotnie z panem
Wongiem, kiedy Reyes się do mnie odwrócił. Reyes, majestatyczny i
boski na tle okna u mnie w salonie. Reyes Farrow. Ten sam Reyes
Farrow, który leży w śpiączce w Santa Fe godzinę drogi stąd. Odwrócił
się z powrotem w stronę okna, a ja odłożyłam rzeczy na bar.
Podeszłam, zbliżyłam się do niego. Zmienił lekko pozycję, skierował
potężny wzrok w dół i studiował mnie kątem oka. Chociaż był ewidentnie
bezcielesny, wydawał się składać z materii gęstszej niż ludzkie ciało,
twardszej i mniej elastycznej.
Panicznie się zastanawiałam, co powiedzieć. Jesteś naprawdę gorący
w łóżku" jakoś nie oddawało tego, o co mi chodziło. W desperacji
palnęłam pierwsze, co przyszło mi do głowy.
- Za trzy dni wyłączą ci podtrzymywanie życia. Popatrzył wtedy na
mnie, mierząc mnie wzrokiem od stóp
wzwyż. Moja skóra mrowiła ciepłem, gdzie na nią spojrzał. Każda
cząsteczka mojego ciała naświetliła się energią, która wezbrała w moim
podbrzuszu, zawirowała i przeniknęła moje łono, naznaczając moje ciało
i pozbawiając kończyny kości. Walczyłam o przytomność umysłu.
- Musisz się obudzić - wyjaśniłam, ale on milczał. - Powiesz mi
chociaż, jak się nazywa twoja siostra? - Jego wzrok zatrzymał się na
moment na moich biodrach, po czym powędrował na północ. - Tylko ona
może to powstrzymać.
Wciąż nic. Wtedy przypomniałam sobie, jak na niego w szpitalu dla
chorych psychicznie zareagował Rocket. Jak się przestraszył. Zbliżyłam
się, ale z rozmysłem pozostałam poza zasięgiem jego ramion. Chociaż
moje ciało trzęsło się całe od jego bliskości, błagając o dotyk w odruchu
Pawłowa tak modelowym, że każdy behawiorysta byłby dumny,
musieliśmy porozmawiać.
- Rocket się ciebie boi - powiedziałam głosem z nagła ochrypłym.
Kiedy zatrzymał się chwilę na Uwadze i Awarii, zapytałam: - Nie zrobisz
mu krzywdy, prawda? - Potem wbił przeszywające i burzliwe spojrzenie
w moje oczy.
Mimo że staliśmy oddaleni od siebie o kilkadziesiąt centymetrów,
jego gorąc ku mnie promieniował. Chociaż bardzo się starałam tego nie
robić, zbliżyłam się o krok. Miałam tyle pytań, tyle wątpliwości.
W tamtej chwili najbardziej chciałam wiedzieć - choć to brzmi
żałośnie - dlaczego poprzedniej nocy mnie nie odwiedził. Przychodził co
noc przez miesiąc, a potem nic, i niepewność siebie dawała mi się we
znaki. Reyes zmarszczył brwi nad głębokimi mahoniowymi oczami i
pochylił głowę, jakby się zastanawiał, o czym myślę.
Bardzo chciałam pofolgować własnej ciekawości, ale musiałam się
upewnić, że Rocketowi z jego strony nic nie grozi - chociaż nie umiałam
sobie wyobrazić, dlaczego miałoby mu coś grozić.
- Jeśli poproszę bardzo, bardzo ładnie, nie zrobisz krzywdy
Rocketowi?
Jego wzrok opadł na moje usta i tak trudno mi było oddychać,
skoncentrować się, nie rzucić się na niego natychmiast. Musiałam się
skupić.
- Mrugnij raz na tak - powiedziałam, nim postradałam cały szacunek
do samej siebie i zaatakowałam. Reyes był zdecydowanie istotą bardzo
niebezpieczną, a ja coraz mocniej się zastanawiałam, co to dokładnie za
istota. Może był jak ja i Rocket. Może urodził się z wyznaczonym
zadaniem, pracą do wykonania, ale jego życie potoczyło się zle jak życie
Rocketa i nie mógł wypełnić swoich obowiązków. Moje kruche
panowanie nad sobą było coraz wątlejsze. Zatracałam się w złotych plam-
kach w jego oczach. Czułam się jak dziecko zahipnotyzowane przez
magika, zwabione ku niemu samą siłą jego woli.
Odwrócił się nagle, jakby coś zwróciło jego uwagę, i urok, pod którym
się znajdowałam, prysł. Potem pojawił się przede mną, zmysłowe usta
parę centymetrów od moich.
- Byłaś zmęczona - powiedział i znikł w kłębie mrocznej materii,
zanim jeszcze jego słowa wybrzmiały.
Stałam, dochodząc do siebie po spotkaniu z nim, a głęboki ton jego
głosu spływał wzdłuż mojego kręgosłupa jak płynne złoto, kiedy Cookie
wpadła do pomieszczenia.
- Garrett dzwonił, mówił, że stała ci się krzywda - podbiegła do mnie.
- Znowu. Ale stoisz o własnych siłach. - Pochyliła głowę w bok. - Tak
jakby. Przyszło ci kiedyś na myśl, że twoje szybkie gojenie to element
bycia kostuchą?
Reyes tu był, w moim salonie, stał przede mną tak namacalny i
eteryczny jak posąg Dawida.
- Charley?
Wciąż czułam gorąc jego ust, tak blisko moich. Moment. Byłam
zmęczona? O co mu... O mój Boże. Odpowiedział na pytanie, dlaczego
wczoraj się nie pokazał. Pytanie, którego nie zadałam na głos, lecz w
myślach. Niepokojące.
- Może dam ci po twarzy. Jeśli sądzisz, że to ci pomoże.
Zamrugałam oczami i wreszcie skoncentrowałam się na Cookie.
- Był tu.
Wielkimi, niepewnymi oczyma rozejrzała się po pokoju.
- Ten wielki i zły ktoś?
- Reyes.
Zastygła, przygryzła dolną wargę, popatrzyła na mnie i spytała:
- Pozdrowiłaś go ode mnie?
***
Następnego ranka wciąż mnie bolało. Z drugiej strony, wciąż
oddychałam. Szklanka w połowie pełna i takie tam. Dotarłam do łazienki
bez ani jednej przygody. To na pewno znaczyło, że będę miała dobry
dzień. Myślałam sobie, że mi się należy, bo nocy dobrej nie miałam.
Reyes się nie pokazał. Znowu. Przewracałam się w łóżku, a tu nagle
wujek Bob wysyła mi SMS-a.
Kiedy doszłam do siebie po wywołanym tym ewenementem szoku -
Wubek nie esemesuje - spróbowałam go odczytać. Coś o libdum
ogównokształcęcym. Wystarczyło, bym nie mogła się doczekać.
Jedziemy do szkoły Reyesa.
Do póznej nocy czytałam więzienne akta Reyesa, całą teczkę grubą od
bezcennych informacji na jego temat. To naprawdę była jedna z
najciekawszych rzeczy, jakie zdarzyło mi się widzieć w druku. Miał
najwyższy iloraz inteligencji spośród wszystkich więzniów w historii
stanu Nowy Meksyk. Jak go nazwali? Niemierzalny? W więzieniu
trzymał się na uboczu, chociaż miał paru przyjaciół, między innymi
kolegę z celi, który wyszedł na
zwolnienie warunkowe pół roku wcześniej. I ten funkcjonariusz ze
szpitala mówił prawdę. Reyes rzeczywiście uratował mu życie podczas
buntu w więzieniu. Kiedy bunt wybuchł, funkcjonariusz był zamknięty w
środku i otoczyła go grupa więzniów. Zanim Reyes się pojawił, strażnika
pobito już prawie do nieprzytomności, więc nie znał szczegółów tego, co
się zdarzyło. Stwierdził tylko, że Reyes uratował mu życie, a następnie
zaciągnął go w bezpieczne miejsce i ukrył do końca zamieszek.
Byłam taka dumna z Reyesa. Wiedziałam, że to porządny gość. Choć
jednak informacje w jego aktach świetnie się nadadzą do przyszłego
snucia niezliczonych fantazji, nic nie naprowadziło mnie na trop jego
siostry. W ogóle nie było o niej wzmianki.
Rozważałam wtajemniczenie Garretta w całą historię. Jeśli ktoś
będzie potrafił znalezć siostrę Reyesa, to z pewnością on. Ale
musiałabym mu sporo natłumaczyć. Odkładając pomysł na pózniej,
wyszłam spod prysznica i zastałam Angela Garzę, mojego
trzynastoletniego śledczego z pretensjami do świata jak stąd dotąd, który
opierał się biodrem o umywalkę.
- Jestem ci potrzebny, szefowo? - spytał, przesuwając palcami po
baterii.
- Gdzieś ty się podziewał? - sięgnęłam po szlafrok, kiedy nie patrzył. -
Martwiłam się. Nigdy nie znikasz na tak długo.
- Przepraszam. Siedziałem u mamy.
- Aha. - Powściągnęłam podejrzenia i owinęłam włosy ręcznikiem.
Dziesięć sekund wcześniej byłam golusieńka, a zagorzały podrywacz
Angel Garza nawet nie zauważył. Coś tu nie gra. Angela celem życiowym
- metaforycznie życiowym - było zobaczyć mnie nago. Zwłaszcza
nago-golusieńką. Sam mi to powiedział wiele razy. Ale zamiast się na
mnie
nieprzystojnie gapić, obmacuje baterię umywalki. Coś zdecydowanie
nie gra w krainie Angela.
Nieżyjący trzynastoletni członkowie gangów są tacy humorzaści.
Angel i ja zaczęliśmy się spotykać krótko po tym, jak go poznałam
podczas Nocy Boga Reyesa, jak lubiłam to sobie nazywać. Aaził za mną
przez całe liceum, studia, a wreszcie w Korpusie Pokoju. Wreszcie kiedy
otworzyłam własne biuro detektywistyczne, wynegocjowaliśmy układ,
na mocy którego ja wysyłałam jego matce pieniądze, które by u mnie
zarobił (naturalnie anonimowo), a on był moim najlepszym, głównym i
jedynym śledczym.
Z upływem czasu jednak Angel dostrzegł zalety naszej współpracy z
innego punktu widzenia. Robił, co mógł, by mnie przekonać, żebym brała
od ludzi pieniądze za wykorzystanie naszej wyjątkowej sytuacji.
- Stara, ale byśmy ludzi łoili - mawiał.
- Aoić" to tutaj właściwie słowo.
- Pomyśl tylko. Moglibyśmy chodzić do krewnych tych, co zmarli, i
trzepać kasę aż miło.
- To wymuszenie.
- To kapitalizm.
- To podlega karze od roku do czterech lat pozbawienia wolności oraz
pokaznej grzywny.
W końcu się frustrował i popadał w oskarżycielski ton:
- Po prostu używasz mojego ciała.
Dzień, kiedy będę używać ciała nieżyjącego trzynastolatka, będzie
dniem, kiedy dam się zamknąć w wariatkowie.
- Ty nie masz ciała - przypominałam mu.
- Wypominasz mi to prosto w twarz.
- Technicznie rzecz biorąc, twarzy też nie masz. Zresztą nawet
gdybyśmy zarabiali jakieś pieniądze na naszych umiejętnościach, i tak nie
kupisz sobie przecież nowej deskorolki.
- Kobieto, więcej kasy dla mojej mamy.
- No tak.
- I lubię, jak jarzą.
- Że co?
- Jak jarzą - mawiał. - To, jak ludzie wyglądają, kiedy wreszcie pojmą,
że nie ściemniasz. To jest jak prąd. Wszędzie mnie mrowi. Jak
naelektryzowany kocyk.
Fuj.
- Naprawdę? Nigdy o tym nie słyszałam.
- No, i lubię, jak ludzie uświadamiają sobie, że istniejemy. Pochyliłam
się kiedyś ku niemu i spytałam:
- Chcesz, żeby twoja mama sobie uświadomiła, że istniejesz? Chcesz,
żeby wiedziała?
- Nie. Za długo była po mnie w żałobie.
Ogólnie porządny z Angela dzieciak. Ale jego dzisiejsze zachowanie
bardzo do niego nie pasowało.
Kazałam mu się przesunąć i zaczęłam grzebać w kosmetyczce.
- Wszystko w porządku? - spytałam najbardziej nonszalancko, jak
umiałam.
- Pewnie - wzruszył ramionami. - Ale ty wyglądasz potwornie. Na
dwie sekundy nie mogę cię samej zostawić.
- Miałam ciekawy tydzień. Wyprawiłam Rosie - powiedziałam o
naszej sprawie z zorganizowanym zniknięciem. To Angel wpadł na to,
żeby wróciła do Meksyku, i to on znalazł mały hotelik na plaży na
sprzedaż. Trzeba było trochę kreatywności w zbieraniu funduszy, ale w
końcu wszystko się udało.
Dotknął butelki z perfumami, które trzymałam na ladzie.
- Wiesz, nie jest tu tak zle - powiedział tajemniczo. Popodziwiałam
chwilę nowe odcienie zieleni na mojej twarzy, po czym odłożyłam
podkład i spojrzałam na niego.
- Znaczy się po tej stronie. Nie jesteśmy głodni, nie jest nam zimno ani
nic.
OK, to dziwne.
- Czegoś mi nie mówisz? - zapytałam.
- Nie. Tylko chciałem, żebyś wiedziała. Tak na przyszłość.
Zorientowałam się, że może czynić aluzje do Reyesa, i nabrałam cicho
oddechu.
- Angel, wiesz coś o Reyesie Farrowie? Wzdrygnął się i popatrzył na
mnie z zaskoczeniem.
- Nie. Nic o nim nie wiem. Masz dla mnie robotę czy co? - zmienił
temat.
Cholera. Nikt nic o Reyesie nie wie, ale wszyscy stają na baczność, jak
tylko padnie jego imię. Mogłabym zabić, żeby się dowiedzieć, co się
dzieje.
Wprowadziłam Angela w nasze dochodzenie w sprawie prawników
oraz niesłusznie skazanego Marka Weira. Oczywiście Agnel nie mógł się
doczekać spotkania z Elizabeth. Potem wysłałam go, żeby poszukał
czegoś, co łączyłoby dzieciaka, który zmarł na podwórku Marka, z
zaginionym siostrzeńcem.
- Och - powiedział Angel na odchodnym. - Ciocia Lillian tu jest. Lubię
ją.
Próbowałam zamaskować rozczarowanie.
- Ja też ją lubię, ale jej kawa jest do niczego. Głównie dzięki temu, że
nie istnieje.
Zarechotał i poszedł na zwiady. W międzyczasie ciocia Lillian zmyła
się z panem Habershamem, nieboszczykiem spod 2B.
Nie chciałam nawet wiedzieć, o co tu się rozchodzi. Usłyszałam
pukanie do drzwi i w pośpiechu zapięłam kozaki. Za dwadzieścia minut
miałam się spotkać z wujkiem Bobem i nie przychodziło mi do głowy, kto
może stać u moich drzwi tak wcześniej rano.
Wygładziłam na dżinsach brązowy sweter, zerknęłam przez judasza i
stanęłam z piskiem opon (metaforycznie) na widok funkcjonariusza
Tafta. To się nie może dziać. Nie teraz.
Drzwi otworzyłam powoli, głównie dlatego, że to bolało. Całe moje
ciało tętniło w tępym, ciągłym dyskomforcie.
- No? - spytałam przez uchylone drzwi.
- Cześć - popatrzył na mnie, jakbym była na wpół obłąkana. -
Chciałbym z tobą chwilkę porozmawiać.
- O czym? - Nie mogłam bardziej otworzyć drzwi. Wiedziałam, że ona
tam jest. Czułam, jak jej mordercze laserowe spojrzenie próbuje przepalić
moją substancję szarą. I zwęglić mi włosy.
- Przyszedłem nie w porę? - nieswojo przestąpił z nogi na nogę. -
Przepraszam, że przeszkadzam...
- Dobra, dobra. Rozumiem. Nie ma sprawy. Czego potrzebujesz?
- Wydaje mi się po prostu, że... cóż, dziwne rzeczy się dzieją.
Cholera. Ramiona opadły mi na drzwi i otworzyłam je szerzej.
Zobaczyłam blondwłosy, niebieskooki szatański pomiot. Przycisnęłam
dłonie do oczu i wykrzyknęłam, tylko częściowo melodramatycznie:
- Nie! Jak mogłeś mi to zrobić! Jak mogłeś ją sprowadzić do mego
domu, mego schronienia!
- Przepraszam - powiedział, rozglądając się z przestrachem. - Więc to
prawda? Jestem nawiedzony?
Diable Dziecię westchnęła z irytacją.
- Nie nawiedzony, tylko obserwowany.
Wcisnęłam pauzę na swoim ataku histerii i wpatrzyłam się w nią.
- To się nazywa stalking, dzióbku, i w większości kultur jest zle
widziane.
- Czy ty... widzisz kogoś? - Taft pochylił się i zapytał szeptem.
- Stary, ona cię słyszy. Wchodzże, zanim sąsiedzi zaczną gadać. - To
była wymówka. Sąsiedzi zaczęli gadać, jak tylko się wprowadziłam. Ale
równie dobrze mogę przenieść cyrk do środka, niech się zaszyje w mych
niskich progach, zakorzeni w meblach, sczyści mi lodówkę.
Wskazałam Taftowi sofę, a sama usiadłam na przeciwległym krześle.
- Zaproponowałabym ci kawę, ale zrobiła ją moja ciocia Lillian.
- Uhm, OK.
- Więc co chcesz wiedzieć?
- Cóż, po prostu ostatnio dzieją się dziwne rzeczy.
- Ehe. - Bardzo się starałam nie ziewnąć.
- Na przykład słyszę, jak dzwoni taki dzwonek, który mam na
kominku, ale nikogo tam nie ma.
- Jestem tam - odezwało się Diable Dziecię i spojrzała na niego. -
Zawsze będę. Tak bardzo cię kocham.
Spojrzałam na nią spode łba.
- Serio? Tak wcześnie? Pokazała mi język.
- Mówią o tobie na komisariacie. Wiesz, bla, bla, bla.
Zgubiłam trochę wątek i zostawiłam Tafta samemu sobie, podczas
gdy mój wzrok zawędrował do punktu, gdzie ledwie parę godzin
wcześniej stał Reyes. Nigdy nie spotkałam
czegoś takiego jak on. Właściwie to nigdy nie spotkałam niczego
nadprzyrodzonego poza zmarłymi. Ani poltergeistów, ani wampirów, ani
demonów.
- Czemu jesteś taka... pełna światła? - spytała Diable Dziecię. -
Idiotycznie wyglądasz.
No, demony może spotkałam.
Rzuciłam jej mój najbardziej sardoniczny grymas i postanowiłam ją
wkurwić. Sama byłam wkurwiona, że muszę ją znosić. Powinno być
sprawiedliwie.
- Funkcjonariusz Taft teraz mówi, dzióbku. Zamknij się.
Gniew, który trysnął jej do oczu, był trochę śmieszny. Naprawdę będę
ją musiała przekonać, by przeszła na drugą stronę. Angel i ja możemy
znowu odegrać egzorcyzmy. Angel nie znosi odgrywać egzorcyzmów.
Głównie dlatego, że wygląda dosyć głupio, jak się wije po podłodze i
udaje, że pali go święcona woda z kranu, którą na niego leję.
- Słuchaj - przerwałam Taftowi - rozumiem. I tak, łazi za tobą
wszędzie mała dziewczynka, pewnie ta z tego wypadku, o którym mi
mówiłeś. Ma długie blond włosy, srebrzyste niebieskie oczy - chociaż
mogą takie być, bo ona nie żyje - i różową piżamę z bajką Truskawkowe
Ciastko. - Zerknęłam na Tafta. - No i jest zła.
Taft był gliniarzem z krwi i kości. Umiał utrzymać pokerową twarz,
więc chwilę trwało, zanim zauważyłam tlący się w nim gniew.
Rozrastająca się energia otoczyła go mirażem, jak wtedy, kiedy widzisz
na drodze wodę, której tam nie ma.
Powiedziałam coś nie tak?
Zerwał się na równe nogi, a ja za nim.
- Skąd ty to kurwa wiesz? - zapytał przez ściśnięte zęby. Co?
- Uhm, bo ona stoi tuż przy tobie.
- Tam, gdzie zawsze będę - powiedziała. - Na zawsze. Nie jeśli ja tu
mam coś do gadania. Truskawkowe Ciastko
robi się nieznośna.
Tafta prawie że poniosło. Jego gniew wygiął się łukiem jak w cewce
Tesli. Stanął ze mną twarzą w twarz, a ja przygotowałam się mentalnie na
to, co następnie zrobi. Ale zaklinam się na wszystkie świętości, jeśli
jeszcze raz w tym tygodniu ktoś mnie uderzy, popchnie albo zrzuci przez
świetlik, popadnę w morderczy szał. I zacznę od Tafta.
Stał, mierząc mnie wzrokiem, przez bitą minutę, po czym wyszeptał
szorstko:
- Pieprz się. - I wymaszerował z mieszkania.
W porządeczku. Choć to było bardzo ciekawe, byłam umówiona z
wujkiem Bobem. I przeznaczeniem.
Wsadziłam akta Reyesa do torebki, zaryglowałam drzwi i poszłam do
biura. Truskawkowe Ciastko szła za mną, a mnie przyszło na myśl, że
oryginalny tytuł bajki - Strawberry Shortcake - ma inicjały SS. To by się
zgadzało, ale poważnie, czy ten dzień może być jeszcze gorszy?
- Nie chce mnie, prawda? - zapytała, machając rączkami po bokach.
Zabarykadowałam serce.
- Nie - odparłam, sprawdzając wiadomości na komórce. - Ja też nie.
Tupnęła nogą ze złości i odmaszerowała. Poszło łatwiej, niż sądziłam.
Poradzę sobie z SS, kiedy będę miała więcej czasu. Póki co mam co robić.
Taty jeszcze nie było, więc weszłam po zewnętrznych schodach,
powoli, bo bolało. Słońce świeciło jasno i dzień był zwodniczo ciepły.
Podczas mojej długiej i żmudnej wędrówki
na piętro rozważałam, co mam dziś do zrobienia. Po pierwsze, Yucca
High. Wubek błyśnie odznaką i wszyscy będą współpracować. Potrzebne
mi rejestry i podział godzin. Na pewno ktoś Reyesa pamięta. Jak można
go zapomnieć? Mogłam dopasować uczniów do klas i ustalić, kto z nim
chodził na więcej niż jedne zajęcia. Im więcej mieli z nim kontaktu, tym
bardziej prawdopodobne, że pamiętają Reyesa. I jego siostrę.
Gładkim ruchem rzuciłam płaszcz i torbę na krzesło, podkręciłam
ogrzewanie i przeszłam - nieco sztywno - do ekspresu do kawy po moją
poranną dawkę. Wtedy ziemia osunęła mi się spod stóp. Czy to karma?
Czy moje niezbyt czułe traktowanie Tafta wróciło nakopać mi do tyłka,
jakkolwiek zgrabny by on był? Sprawdziłam raz i drugi, szukałam i się
modliłam, lecz i tak stanęłam w obliczu całkowitego oraz najwyższego
braku choćby jednego ziarnka kawy.
Jak to możliwe? Jak wszechświat może być tak okrutny?
Pukanie do drzwi roznieciło moje nadzieje. Dobiegało od
wewnętrznych drzwi do mojego biura, tych, których zawsze używał tata.
On będzie miał kawę. Jeśli wie, co dla niego dobre.
Otworzyłam drzwi na oścież i stanęłam twarzą w twarz ze spiętym
Garrettem Swopesem. Wypuściłam powietrze z płuc i skrzywiłam się do
niego.
- Czego chcesz?
Przybrał łagodniejszy wyraz twarzy.
- Mam kawę.
Wpatrzyłam się w kawę w jego rękach, siłą woli powstrzymałam
ślinkę, zastanowiłam się, czy bogowie ze mnie kpią, po czym się
poddałam. Dobra, niech będzie i tak.
Przykleiłam do ust promienny uśmiech i zaczęłam od początku:
- Och, witaj, Garrett. Co słychać? - Wystarczy. Wyrwałam mu kawę i
skierowałam się w stronę śliskiego komfortu moich
plastikowo-drewnianych mebli biurowych oraz krzesła krytego skajem. -
Czego chcesz? - spytałam przez ramię.
- Tylko porozmawiać.
- Jestem zajęta.
- Nie wyglądasz na zajętą. Co robisz?
- Wszystko, co głosy mi każą robić.
- Dasz mi chwilę?
Jak gdybym miała opóznioną reakcję, wybuch Tafta właśnie zaczął
mnie dręczyć. Kolejna osoba, która jest na mnie zła bez powodu. Gryzły
mnie też wczorajsze nieprzyjazne, podejrzliwe spojrzenia na
komisariacie. Właściwie to mężczyzni jako tacy mieli wówczas niską
pozycję na mojej skali wartości. Garrett może mnie cmoknąć.
- Nie czuję się usposobiona, by coś ci dawać, Swopes. Nawet chwili.
- Jak to zrobiłaś? Wczoraj na komisariacie. Co mu powiedziałaś?
- Proszę. I tak mi nie uwierzysz, jak ci powiem.
- Słuchaj - powiedział, podchodząc do przodu - musisz przyznać, że to
wszystko trochę ciężko przełknąć, ale się staram.
Wyskoczyłam z krzesła, nagle zła na cały świat, i stawiłam czoła
Garrettowi.
- Wiesz, czego mam już dość? Chwilę pomyślał.
- Szpetnego cellulitu?
- Takich ludzi jak te dupki wczoraj na komisariacie. Takich ludzi jak
Taft, co to ukradkiem zezują, cicho szepczą
i odwracają się do mnie plecami, ilekroć wchodzę do pomieszczenia.
Takich ludzi jak ty, którzy traktują mnie jak gównicho, dopóki nie pojmą,
że faktycznie umiem robić to, co umiem. I wtedy nagle jestem ich
najlepszą przyjaciółką.
- Taft? Ten gliniarz? -1, i ich!
-Ich?
- Ich wszystkich! Co to chcą, żebym pozapinała na ostatni guzik
wszystko, co zostawili niedomknięte, kiedy kopnęli w kalendarz.
- Myślałem, że twoi prawnicy...
- Prawnicy nie - machnęłam ręką lekceważąco. - Ci mają dobre
powody, żeby chcieć pozapinać sprawy na ostatni guzik. Chodzi mi o
tych ludzi, co przychodzą do mnie i mówią: Nie powiedziałem Stelli, że
ją kocham, zanim mnie wciągnęło do tego silnika".
- OK, powoli i bez gwałtownych ruchów oddaj mi kawę. Pójdę po
nową i zaczniemy od początku.
- A co jest nie tak z tą kawą? - zapytałam, wpatrując się w nią
podejrzliwie.
- Potrzebna ci bezkofeinowa.
Nabrałam tchu głęboko i usiadłam za biurkiem. Ataki histerii jeszcze
do niczego mnie nie doprowadziły.
- Przepraszam. Mam deadline.
- W tym dochodzeniu?
- Nie - odparłam i pomyślałam o Reyesie w tym łóżku szpitalnym, jak
leży podpięty do maszyn, by przeżyć. Po kilku kojących łyczkach Javy
się uspokoiłam. Mniej więcej. W środku wciąż trochę wrzałam. Taft był
dziwakiem. - Więc po to przyszedłeś? Dowiedzieć się, co powiedziałam?
- W sumie tak. I ochrzanić cię, że znowu byłaś w niewłaściwym
miejscu o niewłaściwym czasie.
- Pfff. Ustaw się w kolejce.
- Ten gość mocno cię przygniótł do ziemi. Czy ty szukasz szybkiej
drogi do kalectwa?
- Nie co dzień. Słyszałeś coś o magazynie?
- Tylko tyle, że doszedłem do wniosku, że to nie to, co sądziliśmy.
- Och, dobrze, że nie wyszłam za mąż za swoje przekonania.
- Słyszałem, że poczciwy ksiądz, który jest właścicielem magazynu,
naprawdę jest poczciwy. Prowadzi w centrum schronisko dla dzieciaków
na gigancie.
- Dzieciaków? - spytałam.
- Nie powiesz mi, prawda? - wrócił do mojego układu z Juliem
Ontiverosem.
- Nie. Skoro w sprawę Marka Weira zamieszanych jest dwóch
chłopaków, powiedziałabym, że coś te sprawy łączy.
- Możliwe. Jakaś sugestia?
Pukanie do drzwi oszczędziło mi konieczności kolejnej odmowy. W
ogóle co mężczyzni mają do słowa nie"? Pukanie rozległo się od drzwi,
którymi wszedł Garrett.
- Wejdz, tato - zawołałam. Odwróciłam się do Garretta: - Wiesz,
mamy główne wejście.
Wzruszył ramieniem obojętnie.
Kiedy tata nie przekroczył progu, wstałam i podeszłam do drzwi.
- Wejdz, tato - powiedziałam, otwierając je. Sekundę pózniej życie
przeleciało mi przed oczami i doszłam do ważnego wniosku na jego
temat.
Fajnie było.
Rozdzial 14
Cóż, niezręcznie się porobilo.
T-SHIRT
To widocznie naprawdę był Tydzień na Rzecz Ubicia Charley
Davidson. Albo przynajmniej Straszliwego Jej Okaleczenia. Uznałam, że
potwierdza to gładka broń, wymierzona we mnie zza progu. Państwo
jednak pewnie nigdy tego tygodnia nie uzna i będzie on stale
niedoceniany, jak Halloween albo Dzień Bogatego Słownictwa 18
stycznia.
Kiedy otworzyłam drzwi, stał za nimi Zeke Herschel, agresywny mąż
Rosie, i miał mord w oczach. Zerknęłam na niklowany pistolet zaciśnięty
w jego dłoni i poczułam, jak serce mi staje, waha się, po czym niezręcznie
rusza do przodu, potykając się o kolejne uderzenia, coraz szybciej, aż
zlały się z sobą jak dudnienie przewracających się kostek domina.
Zabawne, jak czas stoi w miejscu, gdy śmierć jest o krok. Kątem oka wi-
działam, jak mięśnie Herschela się napinają, gdy jego palec naciska spust.
Skupiłam się na jego twarzy. Jego bezbarwne oczy zajaśniały
zarozumiałą arogancją.
Ponownie spojrzałam na broń. Widziałam, jak iglica rzuca się do
przodu; potem mój wzrok przeniósł się w górę i na
prawo... na niego. Zły stał za Zeke'iem Herschelem, mierzył go z góry
morderczym wzrokiem, jego zakapturzona peleryna była parę
centymetrów od głowy mężczyzny, srebrne ostrze lśniło w przyćmionym
świetle. Potem swoje palące spojrzenie przeniósł na mnie. Efekt
przypominał rezultat wybuchu atomowego. Jego gniew, gęsty i
namacalny, gorący i bezlitosny, zalał mnie oraz zaparł mi dech w
piersiach.
Nim upłynęła chwila potrzebna na rozszczepienie atomu, Zły przerwał
rdzeń kręgowy Herschela. Wiedziałam, bo robił to już wcześniej. Ale w
tej samej chwili czubek srebrnego ostrza rozciął mój bok. W chwili, gdy
uświadomiłam sobie, że drasnęła mnie klinga Złego, Herschel odleciał do
tyłu i uderzył w drzwi windy tak mocno, że zatrząsł się budynek.
Wtedy Zły odwrócił się do mnie, jego szata i aura spoiły się w jeden
falujący kształt, z ostrzem bezpiecznie zatkniętym w gruby, czarny
materiał. Uświadomiłam sobie wówczas, że upadam. Świat popędził mi
na spotkanie, ale dokładnie w tym momencie ramiona schwyciły mnie w
talii i pierwszy raz zobaczyłam go pod zakapturzoną szatą.
Reyes Alexander Farrow.
***
Tata podał mi kubek gorącej czekolady. Staliśmy razem pod barem,
opierając się o jego SUV-a. Owinął mnie swoją kurtką, bo moja wciąż
była analizowana jako przedmiot z miejsca zdarzenia. Tonęłam w jego
kurtce. Zdziwiło mnie to, bo mój tata jest bardzo chudy. Rękawy zwisały
mi do kolan. Z ogromną troską tata podwinął mi rękawy po jednym,
przekładając kubek do drugiej ręki, gdy zmieniał strony.
W barze winda zatrzymała się z piskiem i wiedziałam, że ratownicy
wynoszą Herschela. Czekałam, oddychając płytko, aż zawiozą go do
karetki i zamkną drzwi. Ten sam człowiek pobił mnie w barze. Ten sam,
który regularnie biciem wymuszał uległość swojej żony. Ten sam, który
zamierzył się na mnie bronią z czystą nienawiścią w oczach i przemocą w
sercu. Musiał się domyśleć, że żona go opuściła, dodał jedno do drugiego,
i wytropił mnie, szukając zemsty. Może także informacji.
A teraz do końca życia będzie sparaliżowany. Powinno mi być
przykro z tego powodu. Jaką trzeba być osobą, żeby w takiej sytuacji nie
odczuwać przykrości? Co za potwór cieszy się bólem i cierpieniem
innych? Co mnie różni od Złego? Od Reyesa?
Serce stanęło mi w piersi na moment, gdy kolejny raz uzmysłowiłam
sobie, że Reyes i Zły to jedna i ta sama osoba. Ten sam stwór siejący
zniszczenie. Właściwie to na pewno on był tym rozmazanym kształtem,
który widywałam, jak przemyka z szelestem niczym zły Superman. Czyli
rozmazany równa się Zły równa się Reyes. Trójca nieświęta. Czemu on
musi być taki cholernie gorący?
Położyłam dłoń na żebrach, gdzie wcześniej poczułam, jak ostrze
wślizguje się czystym cięciem. Zadziwiała mnie nienaruszona skóra, brak
plam krwi na swetrze. Zły potrafił ciąć ze środka na zewnątrz. Skaleczył
mnie, ale lekko, i tylko rezonans magnetyczny ujawniłby prawdziwe
rozmiary szkody.
Jako że nie czułam się, jakbym krwawiła wewnętrznie, zdecydowałam
się odłożyć wizytę na izbie przyjęć, w której rezultacie trafiłabym raczej
do psychiatry niż do chirurga.
- Oto kula - policjant w cywilu powiedział do wujka Boba. Pokazał
Wubkowi zamkniętą, foliową torebkę na dowody. - Była w zachodniej
ścianie.
Skąd się tam wzięła? Broń mierzyła prosto we mnie.
Cookie ponownie wysmarkała nos. Nie mogła pojąć, że prawie
zostałam postrzelona. Poklepałam ją po ramieniu. Jej emocje podpłynęły
ku mnie jak dotykalne stworzenie. Chciała mnie zrugać, kazać mi być
bardziej ostrożną, ściskać mnie aż do moich najbliższych urodzin, ale
trzeba jej przyznać, że panowała nad sobą w obliczu tylu mundurów.
Wujek Bob rozmawiał z Garrettem, który - sądząc po bladości - był w sta-
nie szoku.
Położył mnie na ziemi. Reyes. Kiedy mnie schwycił, położył mnie na
ziemi, obejrzał, szczególnie bacznie obserwując to miejsce, gdzie nacięło
mnie jego ostrze, a potem na moich oczach rozpłynął się z warkotem w
nicość. Mignęły moje rzęsy - i Garrett pochylał się nade mną, odzywał się
głośno, zadawał pytania, których nie mogłam pojąć. Reyes zostawił po
sobie wyrazne ślady. Jego desperacja osiadła w każdej cząstce mojego
ciała i zaczęła płynąć w moich żyłach. Czułam jego zapach oraz smak, i
pragnęłam go teraz bardziej niż kiedykolwiek.
- Wiesz, to się nie dzieje pierwszy raz - usłyszałam. Zerknęłam w górę
na tatę. Wcześniej ubłagałam go, by nie
dzwonił do mojej przybranej matki. Zgodził się niechętnie, zarzekając
się, że zapłaci za to, kiedy wróci do domu. Jakoś w to wątpiłam.
- W tym budynku, gdzie teraz mieszkasz - powiedział, stojąc przy
mnie - dokładnie to samo się stało. Byłaś mała.
Tata węszył w poszukiwaniu informacji. Od dawna podejrzewał, że
tamtej nocy coś mi się stało. Prowadził dochodzenie w sprawie
dziwacznego ataku na tamtego pedofila. Po upływie ponad dwudziestu lat
zaczynał mu się rysować spójny obraz. Miał rację. To nie był pierwszy
raz. Ani drugi.
Wygląda na to, że Reyes Farrow jest moim aniołem stróżem od
dłuższego czasu.
Nie umiałam dopasować do siebie wszystkich przyczyn i skutków,
postanowiłam więc o tym nie myśleć i skupiłam się na dwóch kwestiach,
które nie miały związku z Reyesem: piciu mojej gorącej czekolady oraz
zapanowaniu nad drżeniem rąk.
- Rdzeń kręgowy mężczyzny został przerwany bez śladu
zewnętrznych obrażeń w tym miejscu na ciele. Żadnego zewnętrznego
sinienia. Zupełnie żadnego urazu. A ty byłaś przy tym w obu
przypadkach.
Znowu węszył, czekał, aż wyjawię, co wiem, co podejrzewa. Chyba
tamtego dnia się zmieniłam, stałam się bardziej zamknięta w sobie, nawet
jak na czterolatkę. Ale czemu mam mu teraz o tym mówić? To by mu
tylko sprawiło ból. Nie musi znać każdego szczegółu mojego życia. A
były w nim takie rzeczy, których nawet w wieku lat dwudziestu siedmiu
nie da się powiedzieć ojcu. Myślę, że choćbym chciała, nie mogłabym nic
wykrztusić.
Chwyciłam go za rękę i ścisnęłam.
- Nie było mnie przy tym, tato. Nie tamtego dnia - zełgałam jak z nut.
Odwrócił się ode mnie i zamknął oczy. Chciał wiedzieć, ale jak
powiedziałam Cookie - nie zawsze lepiej jest wiedzieć.
- To był ten sam gość, co tamtej nocy? Ten, co cię pobił? - zapytał
wujek Bob. Opuściłam kubek i odpowiedziałam:
- Tak. Próbował mnie poderwać, odmówiłam, zrobił się agresywny, a
reszta jest historią. - Nie powiem im prawdy. To by naraziło wolność
Rosie na ryzyko.
- Jedzmy na komisariat i porozmawiajmy o tym - powiedział wujek.
Tata obrzucił go ostrzegawczym spojrzeniem, a ja poczułam rosnące
napięcie. Kiedy ci dwaj się kłócili, nie był to miły widok. Może trochę
śmieszny, ale wątpię, by ktoś był w nastroju do śmiechu. Poza mną.
Śmiech jest jak deser. Na deser zawsze miejsce się znajdzie.
- Świetnie, i tak nie chcę już stać na zimnie - powiedziałam, a tym
samym ledwie zażegnałam trzecią wojnę światową.
- Możesz jechać ze mną - powiedział wujek po chwili. Czego tata się
spodziewał? Zna przecież zasady. I tak musielibyśmy pojechać na
komisariat. Lepiej mieć to z głowy.
Wujek spojrzał na Garretta.
- Ty też możesz jechać ze mną.
Tata popatrzył na wujka z zaskoczeniem, a potem z wdzięcznością,
kiedy wujek do niego mrugnął. Odprowadzając mnie do SUV-a wujka,
tata pochylił się i wyszeptał:
- Musicie po drodze uzgodnić zeznania. Zeznaj, że kiedy otworzyłaś
drzwi, było tam dwóch ludzi. Kłócili się, broń wypaliła, a drugi
mężczyzna uciekł schodami w dół.
Poklepał mnie po ramieniu i uśmiechnął się do mnie krzepiąco, po
czym zamknął drzwi. Otaczała go mgiełka zmartwienia i nagle poczułam
się winna przez to wszystko, co przeze mnie przeszedł, gdy dorastałam.
Wiele przeze mnie dzwigał. Wymyślał wymówki, pakował ludzi za
kratki, nie angażując mnie w to bezpośrednio, a teraz musiał ufać, że
wujek Bob postąpi tak samo.
- Jak to zrobiłaś? - zapytał Garrett, zanim Wubek wsiadł do auta. - Ten
koleś ważył ze sto kilo.
Oboje siedzieliśmy z tyłu.
- Nic nie zrobiłam.
Wpatrywał się we mnie, próbując zrozumieć.
- Jeden z twoich truposzy?
- Nie - odpowiedziałam, obserwując, jak tata i wujek rozmawiają.
Wyglądali spokojnie. - Nie, to było coś innego.
Usłyszałam, jak Garrett się rozpiera w siedzeniu i pociera dłonią
twarz.
- Więc na świecie jest więcej niespodzianek niż zabłąkani zmarli? Co
na przykład? Demony? Poltergeisty?
- Poltergeisty to tylko wkurzeni zmarli. To tak naprawdę niespecjalnie
tajemnicze - odparłam. Ale kłamałam. Reyes jest tajemniczy, ile wlezie.
Niezależnie od tego, co robiłam, nie mogłam przestać o nim myśleć.
Zastanawiałam się nad jego tatuażami, próbując wygrzebać ich znaczenie
z gmatwaniny chaosu w mojej głowie. Gdyby tylko nie plątało mi się tam
tyle niepotrzebnych informacji. Szlag by trafił moje zamiłowanie do
ciekawostek.
Zastanawiałam się też nad innymi rzeczami. Czy był formą życia
opartą na węglu? Naprawdę miał trzydzieści lat czy trzydzieści
miliardów? Miał pępek wklęsły czy wypukły? Wiedziałam dość, by nie
pytać o jego pochodzenie planetarne. Nie był pozaziemski. Czwarty
wymiar, druga strona nie działają w ten sposób. Ich granic nie wyznaczają
planety, kraje ani punkty orientacyjne. Przenikają wszechświat i wykra-
czają poza niego. Po prostu są. Wszędzie naraz. Zupełnie jak Bóg,
pomyślałam.
- OK - powiedział wujek Bob, zapinając pas. - W drodze na komisariat
muszę się poważnie zastanowić. Pewnie nie usłyszę, co do siebie
mówicie. - Spojrzał na mnie w lusterku wstecznym i znowu mrugnął
okiem.
Zanim dojechaliśmy na komisariat, kiedy otworzyłam drzwi na
korytarz, w cudowny sposób było tam dwóch ludzi.
Ten drugi miał ciemnoblond włosy i brodę, nierzucające się w oczy
ciemne ubranie i był pozbawiony znaków szczególnych, przez co
praktycznie nie dało się go zidentyfikować. Kurczę. Szczerze mówiąc,
byłam trochę zdziwiona, że Garrett się na to zgadzał.
- Jak gdybym chciał dać się zamknąć w pokoju bez klamek -
powiedział, kiedy wchodziliśmy na komisariat. Zaczynał rozumieć mój
punkt widzenia, dlaczego nigdy nie mówię ludziom, czym jestem.
Na komisariacie pierwsze oczy, jakie napotkałam, należały do wciąż
wściekłego funkcjonariusza Tafta. Stał przy swoim biurku, czytając akta,
i spojrzał na mnie spode łba, gdy przechodziliśmy. Truskawkowe Ciastko
podobnie. Przynajmniej mnie nie zaatakowała. To plus.
Ale nie mogłam się powstrzymać. Wyszczerzyłam do Tafta zęby w
najlepszym uśmieszku i prawie nie zwalniając kroku, odezwałam się:
- Kiedy się domyślisz, co się naprawdę dzieje, i będziesz potrzebował
pomocy, nie zgłaszaj się do mnie.
- To nie mnie jest potrzebna pomoc - odparował. Wujek Bob
przyśpieszył i zrównał się ze mną.
- O co tu chodzi? - zapytał wyraznie zaciekawiony.
- Piekielny Szatański Pomiot, pamiętasz? Ujawnia się, a on sobie z
tym nie radzi, wiec jest zły na mnie.
Wujek odwrócił się do mnie z namysłem:
- Mogę go wysłać po pączki, żeby ochłonął.
Dobry plan. Kiedy skończyliśmy składać zeznania, które były ubrane
w uderzająco podobne słowa, wszyscy coś przekąsiliśmy; potem wujek i
ja odwiezliśmy Garretta oraz pojechaliśmy do Yucca High. Jak dziecko,
które zostaje w sobotę
w domu, Garrett błagał, żebyśmy go ze sobą wzięli, nawet trochę
jęczał.
- Proszę - powiedział.
- Nie to nie. - Kiedyś się musi nauczyć.
Yucca High leżała głęboko w sercu południowego Albuquerque. Była
to stara szkoła ze wstrętną historią i znakomitą reputacją. Trafiliśmy na
popołudniową zmianę klas. Dzieciaki robiły użytek z dostępnych pięciu
minut, rozmawiały, flirtowały i zaczepiały pierwszoklasistów. Przed
naszym przyjazdem nie czułam specjalnej tęsknoty za liceum. Kiedy
dotarliśmy na miejsce, wciąż jej nie czułam.
Konsekwencje poranka nadal obciążały moje ciało. Życie nie toczyło
się normalnym tempem. Wszystko wydawało się powolne, letargiczne, a
ja brnęłam przez świat, który nie stanął dęba, bo otarłam się o śmierć.
Pozostał w ruchu, w nieskończonym cyklu przypadkowych przygód,
który stanowi życie. Minuty przesuwały się do przodu. Słońce sunęło po
niebie. W obcasie mojego buta tkwił mały gwózdz.
W sekretariacie Yucca High zastaliśmy przemęczoną asystentkę. Co
najmniej siedem osób domagało się jej uwagi. Dwie chciały
usprawiedliwień spóznienia. Jedna miała wiadomość od taty, w której
ojciec zapowiadał, że jeśli jego dziecko nie będzie mogło brać lekarstw
do szkoły, to on pozwie szkołę tak, że frymuśne nowe mundurki z
grzbietów sportowcom pospadają. Była też nauczycielka, której podczas
przerwy na lunch skradziono klucze z biurka. Dwie osoby to były pomoce
biurowe, które czekały na instrukcje. A ostatnia była piękną dziewczyną z
ciemnym kucykiem, w okularach ze skośnymi oprawkami i w
eleganckich skarpetkach, która wyglądała, jakby zmarła w latach
pięćdziesiątych.
Siedziała w kącie ze skrzyżowanymi nogami, trzymając książki przy
piersi. Usiadłam przy niej i czekałam, aż chaos trochę opadnie. Wujek
Bob skorzystał z okazji, by wyjść i zadzwonić. Jak zawsze. Skarpeteczka
cały czas się na mnie gapiła, zrobiłam więc sztuczkę z komórką,
spojrzałam prosto na nią i odezwałam się.
- Cześć - powiedziałam.
Oczy rozwarły jej się szerzej i zamrugała rzęsami, zastanawiając się,
czy mówię do niej.
- Często tu przychodzisz? - zapytałam, śmiejąc się cicho z własnego
wybitnego żartu.
- Ja? - spytała wreszcie.
- Ty - odparłam.
- Widzisz mnie?
Nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego mnie o to pytają, kiedy patrzę
wprost na nich.
- Pewnie. - Usta jej się trochę otwarły, więc wyjaśniłam: - Jestem
kostuchą, ale w taki dobry, niezrzędliwy sposób. Możesz przeze mnie
przejść na drugą stronę, jeśli chcesz.
- Jesteś piękna - powiedziała, spoglądając na mnie z zachwytem. Tak
działam na ludzi. - Jak basen w słoneczny dzień.
Wow, to było oryginalne. Rzuciłam okiem pobieżnie i zobaczyłam, że
tłum się przerzedził.
- Od kiedy tu jesteś?
- Myślę, że jakieś dwa lata. - Kiedy zmarszczyłam brwi
powątpiewająco, powiedziała: - Ach, moje ubranie. Spotkanie
absolwentów - mieliśmy dzień w stylu lat pięćdziesiątych.
- Och. Wyglądasz bardzo wiarygodnie.
- Dzięki. - Pochyliła głowę nieśmiało.
Jeszcze tylko jeden spóznialski dzieciak. Najwyrazniej dyrekcja
załatwia grozbę pozwu, a wozny - sprawę skradzionych kluczy.
- Dlaczego nie przeszłaś na drugą stronę? - spytałam. Dzieciak
przechodzący korytarzem zawołał do kolegi:
- Hej, Westfield, znowu dostaniesz po tyłku? Chłopak, który czekał na
usprawiedliwienie spóznienia,
ewidentnie szkolny bonzo, dyskretnie pokazał mu za plecami wała. Z
trudem stłumiłam chichot.
Dziewczyna obok mnie wzruszyła ramionami, a potem skinęła głową
w stronę szkolnej sekretarki.
- To moja babcia. Bardzo to przeżyła, kiedy umarłam.
Popatrzyłam na kobietę. Na jej identyfikatorze było napisane Pani
Tarpley". Miała stylowo zmierzwione włosy, ciemne z czerwonymi
pasemkami, i zabójcze zielone oczy.
- Wow, wygląda świetnie jak na babcię. Skarpeteczka zachichotała.
- Muszę jej tylko coś powiedzieć.
Czy to było chwilę temu, kiedy wygłosiłam przed Garret-tem
opętańczą tyradę na ten właśnie temat? Jak to ujęłam? Zmęczona
zapinaniem na ostatni guzik? Potrafię być taką suczą.
- Chcesz, żebym ci pomogła?
- A możesz? - Twarz dziewczyny pojaśniała.
- Pewnie.
Przygryzała chwilę dolną wargę, potem się odezwała:
- Możesz jej powiedzieć, że nie zużyłam jej całej pianki do włosów?
- Serio? - zapytałam z uśmiechem. - To dlatego wciąż tu jesteś?
- Właściwie to zużyłam, ale nie chcę, żeby zle o mnie myślała.
Po jej wyznaniu kleszcze zacisnęły mi się na sercu. Nie przestaje mnie
zadziwiać, co ludziom przebiega przez głowę, zanim umrą.
- Kochanie, wątpię, żeby twoja babcia myślała teraz o tobie
cokolwiek, co by nie było cudowne. Powiem więcej: założę się o własną
duszę, że ta cała pianka nawet jej przez myśl nie przeszła.
Machając nogami pod krzesłem, powiedziała z opuszczoną głową:
- No to chyba mogę odejść.
- Jeśli chcesz jej coś przekazać, nawet to o piance, to postaram się,
żeby otrzymała wiadomość.
Powoli jej twarz rozjaśnił uśmiech.
- Możesz jej powiedzieć, że mój liść lilii jest większy niż jej?
Zaśmiałam się cicho i pokręciłam głową. Choć bardzo
bym chciała usłyszeć, jaka kryje się za tym historia, w sekretariacie
nie było obecnie uczniów ani nauczycieli.
- Obiecuję.
I Skarpeteczka zniknęła. Pachniała grejpfrutem i oliwką dla dzieci, a
kiedy była mała, miała różowego słonia imieniem Klucha.
- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytała babcia.
Wujek Bob, znany też jako rycerz na białym koniu, wkroczył i błysnął
odznaką w prawdziwie policyjny sposób. Kurczę, dobry był. Nie możemy
uzyskać akt bez jakiegoś nakazu. Najwyrazniej prawo nie pozwala
wydawać informacji o uczniach byle komu z ulicy. Miałam nadzieję, że
odznaka Wubka wystarczy i nie będziemy musieli mieć prawdziwego
nakazu, bo nie miałam pojęcia, na jakiej podstawie mielibyśmy go
uzyskać.
- Potrzebujemy wszystkich akt i planów lekcji ucznia, który
uczęszczał tutaj jakieś... - Wujek zwrócił się do mnie. Zamknęłam telefon
i się włączyłam:
- A, tak, jakieś dwanaście lat temu.
Kobieta przyjrzała się krótko Wubkowi, wzięła długopis i zapisała
daty, które podałam. Wubek przyjrzał się jej. Zaiskrzyło.
- Nazwisko? - zapytała.
Racja. Nazwisko. Miejmy nadzieję, że wujek nie pamięta człowieka,
którego wsadził na dwadzieścia pięć lat do dożywocia.
- Uhm - pochyliłam się, próbując go wykluczyć z rozmowy. - Farrow.
Reyes Farrow.
Nie musiałam na wujka patrzeć, by wiedzieć, że przy mnie
znieruchomiał. Czułam, jak napięcie zagęszcza atmosferę. Cóż, szlag.
Rozdzial 15
W życiu nie chodzi o to, by odnalezć siebie. Glównie chodzi w nim o
czekoladę.
T-SHIRT
- Wujku - powiedziałam - pozwolisz mi wytłumaczyć? Staliśmy przed
biurem pani Tarpley, gdzie wujek Bob zaciągnął mnie za ramię.
- Reyes Farrow? - wycedził przez zęby. - Czy ty wiesz, kim jest Reyes
Farrow?
- A ty wiesz? - odparłam, próbując kontrolować zmartwienie w głosie.
- Wiem.
- Kolegujecie się? - zapytałam z nadzieją. Rzucił mi spojrzenie pełne
powątpiewania.
- Zazwyczaj nie zadaję się z mordercami. Snob.
- Potrzebuję o nim trochę informacji.
- Zatłukł swojego ojca kijem baseballowym, po czym wrzucił go do
bagażnika jego chevroleta i podpalił samochód. Czego więcej
potrzebujesz o kimś wiedzieć, Charley?
Wypuściłam powietrze z irytacją, grając na zwłokę, by wymyślić
dobry argument. Gdzie u licha są moi prawnicy, kiedy ich potrzebuję?
Nikt się lepiej nie kłóci od prawnika. Kiedy nic mi się nie nasunęło,
postanowiłam nieco wtajemniczyć Wubka. Trudne sytuacje wymagają
radykalnych środków.
- Nie zrobiłby tego - powiedziałam stłumionym szeptem.
- Nie było cię przy tym. Nie widziałaś...
- Nie musiałby tego robić. - Pochyliłam się bliżej i powiedziałam: -
Jest... inny.
- Jak większość morderców. - Wubek nie ustąpi bez jakiegoś
wstrząsającego dowodu. Wzięłam bardzo głęboki wdech i powiedziałam:
- To był on. Dzisiaj. Ten numer z rdzeniem kręgowym? To on.
-Co?
Wujek Bob nie chciał słuchać, nie chciał mnie usłyszeć, ale nie dał
rady. Ciekawość zawsze go gubiła. A ja znałam niezawodny sposób, by
przykuć jego całkowitą i niepodzielną uwagę. Zacisnęłam palce na jego
marynarce i powiedziałam:
- Musisz obiecać, że nie powiesz tacie.
Wujek Bob nagle aż się ślinił, żeby wiedzieć więcej. Najszybciej, jak
umiałam, wyjaśniłam, że Reyes jest czymś więcej niż zwykły człowiek.
Jak wygląda i jak się porusza. Jak był obecny przy moich narodzinach - na
tym etapie Wubek wpadł w jakiś dziwny trans, wywołany związanym z
tym stresem.
Pominęłam pozostałe wkłucia w rdzenie kręgowe i, no cóż, conocne
uwodzenie. Wujek nie musi wiedzieć, jak głębokie są moje uczucia do
Reyesa.
- Czym on jest? - spytał w końcu. Potrząsnęłam głową i
odpowiedziałam:
- Sama chciałabym wiedzieć. Ale za dwa dni umrze, jeśli temu nie
zapobiegniemy. A jedyny pewny sposób to znalezć jego siostrę.
- Ale jeśli on jest... taką... potężną istotą...
- W ludzkiej postaci - poprawiłam. - Nie wiem, co się z nim stanie,
jeśli jego ciało umrze. - Za to wiem, co się ze mną stanie. Nie chciałam
żyć bez niego. Nie wiedziałam, czy w ogóle potrafię. Nie na tym etapie.
Piętnaście minut pózniej mieliśmy wydruki planów lekcji Reyesa i
dziennik każdego kursu.
- Pamięta go pani? - zapytałam panią Tarpley. Oderwała wzrok od
wujka Boba i popatrzyła na mnie.
- Pracuję tu tylko dziesięć lat.
- I w systemie nie ma żadnego innego Farrowa?
- Nie. Przykro mi. Może jego siostra nie chodziła jeszcze do liceum.
- Możliwe. On też uczęszczał tu tylko trzy miesiące. - Popatrzyłam na
dokumenty o Reyesie, które trzymałam. - Ale tu jest napisane, że tę
szkołę ukończył.
- Nie tę szkołę - powiedziała. - Chwileczkę. - Jej paznokcie zastukały
w klawisze komputera. - Odnotowaliśmy, że otrzymał dyplom, ale to
niemożliwe.
Pochyliłam się w stronę wujka.
- Nie dla wytrawnego hakera. - Zaczynałam się domyślać, jaki użytek
Reyes zrobił ze swojej inteligencji i umiejętności komputerowych.
- Bardzo pani za to dziękuję - powiedział Wubek, chwytając ją za rękę.
Zrobiła maślane oczy. On zrobił maślane oczy. To było bardzo
romantyczne, ale ja musiałam znalezć zaginioną osobę. Walnęłam wujka
łokciem.
- Jedziemy?
Po cichym proteście odwrócił się do niej i pożegnał. Kiedy
wychodziliśmy, stanęłam jak wryta.
- Och - powiedziałam, wysuwając notatkę - znalazłam to w tamtym
kącie. Wydawało się... ważne.
- Dziękuję - powiedziała i rozłożyła kartkę.
Kiedy mijaliśmy fasadę budynku, zajrzałam w jej okno. Przyciskała
wiadomość do piersi i płakała. Pewnie chodziło o te lilie.
***
Wstąpiliśmy do biura, żeby dać Cookie plany lekcji. Dopasuje do
siebie uczniów, z którymi Reyes miał zajęcia, i z paroma z nich spróbuje
się skontaktować - może wywęszy coś na temat tajemniczej siostry. Skoro
już mogłam wejść do biura, wzięłam z sejfu glocka, wsunęłam go do
kabury pod pachą i założyłam uprząż. W zestawie ze skórzaną kurtką
prawie nic nie było widać. Nigdy nie musiałam z tej broni do nikogo
mierzyć. Po prostu chciałam ją czuć na swoim ciele, wiedzieć, że tam jest,
chociaż na chwilkę.
Kiedy jechaliśmy na komisariat, dwoje moich prawników wpadło do
SUV-a wujka Boba. Wcześniej ja prowadziłam, ale po drobnym wypadku
Wubek uparł się przejąć stery.
Elizabeth Ellery o blond włosach i rubinowych ustach usiadła za nim.
- Cześć Charlotte.
- Cześć. - Odwróciłam się do nich. - Co u was słychać? Jason Barber
wzruszył brwiami.
- Mamie jest przykro.
- Dziwi cię to? - spytałam, patrząc, jak wujek wierci się nieswojo na
siedzeniu. Nigdy się nie przyzwyczaił do ich towarzystwa. Była to
sytuacja, w której miał zerową kontrolę. Nie lubił zerowej kontroli. Nie
lubił nawet napojów, które mają zero kalorii.
- No, w sumie.
- Czy twój wujek dobrze się czuje? - zapytała Elizabeth z troską w
błękitnych oczach. Z dwuznacznym uśmieszkiem odparłam:
- Jest na mnie zły. Wujek Bob usiadł prosto.
- Mówicie o mnie?
- Elizabeth i Barber z nami jadą. Spytała właśnie, czy dobrze się
czujesz.
Wujkowi kłykcie zbielały, kiedy zacisnął dłonie na kierownicy
odrobinę mocniej, niż to konieczne.
- Nigdy więcej nie siądziesz za kierownicą tego pojazdu. Wykonałam
swój popisowy numer z przewracaniem
oczami.
- Proszę cię. Ten znak był zupełnie zbyteczny. Poważnie, wujku, ile
razy trzeba ludziom przypominać o ograniczeniu prędkości? Nikomu nie
będzie go brakować.
Zrobił głęboki, kojący wdech.
- Za stary się na to robię.
- A, tak. Impotencja, zniedołężnienie. Ale zawsze będziesz miał
Werther s Originals. - Obserwowałam, jak twarz wujka Boba zmienia
kolor z postłuczkowej bladości na różany rumieniec. Zaśmiałam się.
Wewnętrznie, bo naprawdę był na mnie zły. - Gdzie Sussman? - spytałam
prawników. Elizabeth opuściła wzrok.
- Wciąż z żoną. Ona bardzo ciężko to przeżywa.
- Przykro mi. - Nie znosiłam nie tylko tego, że umierający muszą
opuścić najbliższych. Nie znosiłam też mówić o tym opuszczeniu.
Niestety było to często konieczne.
- A co z twoją rodziną?
- Siostra radzi sobie nadzwyczaj dobrze. Myślę, że zażywa jakieś leki.
Rodzice... gorzej.
- Siostra nie dzieli się lekami? Elizabeth pokręciła głową.
- Nie wyobrażam sobie, jakie to dla nich trudne.
- Będą musieli się z tym pogodzić, Charlotte.
- Zgadzam się.
- Musimy znalezć mordercę. Myślę, że to im pomoże. Miała rację.
Wyjaśnienie niuansów przestępstwa często
pomaga ofiarom poradzić sobie z tym, co je spotkało. A kiedy winni
lądują za kratkami, jest to jak wisienka na torcie. Sprawiedliwość może i
jest ślepa, ale to cudowny eliksir. Spojrzałam na Barbera.
- Aha, wzięłam z twojego biura siedem pendriveow, ale wszystkie są
twoje. Pamiętasz, co zrobiłeś z tym od Carlosa Rivery?
Poklepał się po kieszeniach marynarki.
- Cholera, co ja z nim zrobiłem?
- Może zabójca go zabrał? Może wiedzieli, że Rivera ci go dał?
- Możliwe. - Pomasował sobie czoło. - Przepraszam, po prostu nie
pamiętam.
Często tak bywa. Zwłaszcza gdy ktoś ma dwie kulki w głowie. Skoro
nie możemy się oprzeć na pendrive'ie, musimy polegać na naszych
obłędnych talentach.
- No cóż, nasz były podejrzany, a obecny informator, Julio Ontiveros,
twierdzi, że dał koledze opakowanie amunicji, bo sprzedał swoją broń
kalibru dziewięć milimetrów. Tylko tak potrafił wyjaśnić, skąd się wzięły
jego odciski palców na łusce znalezionej na miejscu zdarzenia.
- Ten kolega to kto?
- Chaco Lin. Zgadnij, dla kogo Chaco Lin pracuje?
- Dla szatana?
- Blisko. Dla Bennyego Pricea.
Elizabeth i Barber wymienili znaczące spojrzenia.
- Normalnie nie moglibyśmy o tym mówić - powiedział Barber - ale
skoro tak naprawdę nas tu nie ma, zasady przestają obowiązywać. Benny
Price został oskarżony o handel żywym towarem.
- Powiedz im o śledztwie w sprawie handlu żywym towarem -
odezwał się wujek.
- Wygląda na to, że już wiedzą. - Spojrzałam na Barbera.
- Jeden nastolatek zamordowany, a drugi zaginiony. Znalazłeś coś na
temat zaginionego siostrzeńca Marka Weira? - Barber miał zajrzeć do
siostry Weira, dowiedzieć się, czy kontaktowała się z synem.
- Nie do końca, ale muszę powiedzieć, że z matką chłopca chyba coś
się dzieje.
- Coś się dzieje? - Poczułam nagle w środku mrowienie.
- Możesz precyzyjniej?
Wujek Bob też się ożywił.
- Parę dni temu zadzwonił do niej niejaki ksiądz Federico. Strasznie
była potem zdenerwowana.
Nabrałam głęboko powietrza na wzmiankę o człowieku, który był
właścicielem magazynu.
- Co? - zapytał wujek. Barber ciągnął:
- Z tego, co zrozumiałem z jej strony rozmowy, miała się z nim
spotkać, ale się nie pokazał.
Wubek rzucił mi desperackie spojrzenie.
- Janie Weir miała się spotkać z księdzem Federico, ale on się nie
pokazał - wyjaśniłam.
Zajechaliśmy na komisariat.
- Wydaje się, że nikt go ostatnio nie widział.
- Podejrzewasz przestępstwo?
- Możliwe. Pokazał się, no wiesz, w stanie przezroczystym?
- Nie. Ale to nie znaczy...
- Prawda - powiedział, otworzył telefon i wybrał numer jednego ze
swoich detektywów. Ten człowiek rozmawia przez telefon więcej niż
większość trzynastolatków. Odwróciłam się do prawników.
- Czy któreś z was wie, ile kosztuje zderzak do Dodgea Durango?
Barber pokręcił głową. Elizabeth się zaśmiała.
***
Weszliśmy na komisariat, by omówić operację Rzucić Bennyego
Pricea Na Kolana. Garrett stał na korytarzu i przeglądał notatki na ten
dzień.
- Wiesz, co mnie naprawdę niepokoi? - zapytał Garrett i zamknął
notes, kiedy się zbliżaliśmy.
- Twoje uzależnienie od porno z udziałem karłów?
- Od kilku dni nikt nie widział księdza Federica - odparł
niewzruszenie. Widocznie to było pytanie retoryczne. Żałowałam, że tego
nie zadeklarował, zanim zmarnowałam
na odpowiedz jedno z moich lepszych haseł. Nie znoszę się mylić.
- Miał się spotkać z siostrą Marka Weira, ale się nie pokazał -
powiedział wujek Bob.
Wszystko zaczynało się układać. Jeśli Benny Price przemyca dzieci za
granicę, może dorwał siostrzeńca Marka Weira, Teddyego. I może też
dorwał Jamesa Barillę, którego zwłoki znaleziono na podwórku Weira.
Może James się bronił, próbował uciec i go zabili. Ale dlaczegóż - na byłą
planetę Pluton - mieliby zakopać ciało na podwórku Weira i wrabiać go w
morderstwo? Czy on im jakoś groził? Potrzebowałam kofeiny.
Wyminęłam uczestników dyskusji i udałam się w stronę ekspresu do
kawy. Dyskutanci poszli za mną, też sobie zrobili kawę, a potem zawiedli
do pokoju konferencyjnego.
- Czemu nie czuję zapachu? - zapytał Barber.
- Słucham? - postawiłam kawę na stole i wysunęłam dla nich krzesła.
- Kawy. Nie czuję nawet jej zapachu.
- Ja próbowałam powąchać włosy mojej siostrzenicy - powiedziała
Elizabeth smutnym głosem.
- Nie jestem pewna - powiedziałam. - Czujecie jakieś zapachy?
- No. - Elizabeth poniuchała. - Ale nie to, co jest tuż przede mną.
- Czujesz zapachy z wymiaru, w którym przebywasz, a technicznie
rzecz biorąc, nie przebywasz w tym wymiarze.
- Serio? - zapytał Barber. - Bo mógłbym przysiąc, że jakiś czas temu
poczułem grilla. Czy po tej stronie grillują?
Zaśmiałam się cicho i usiadłam koło wujka Boba.
Po dwudziestu minutach kłótni o to, jak się dobrać do Bennyego
Pricea, wymyśliłam plan. Benny był właścicielem sieci klubów ze
striptizem Koci Aapci. Sama nazwa mroziła krew w żyłach na sto różnych
sposobów. Ale według informacji zawartych w teczce, jaką policja na
niego miała, Benny lubił te striptizerki, chociaż nie aż tak, jak siebie.
- Mam plan - odezwałam się, myśląc głośno.
- Zespół policyjny już prowadzi dochodzenie w jego sprawie -
powiedział Wubek. - Jeśli już, musimy uzgodnić działania z nimi,
kierować się tym, co ustalili w śledztwie.
- Strasznie wolno im to idzie. A tymczasem Mark Weir siedzi w
więzieniu, Teddy Weir zaginął, a rodziny chcą wiedzieć, co się dzieje.
- Co mam zrobić, Charley?
- Zrobić prowokację - odparłam.
- Prowokację? - Garrett spytał niedowierzająco.
- Dajcie mi szansę. Zdobędę na gościa dowody, zanim słońce dziś
zajdzie.
Podczas gdy Garrett praktycznie wierzgał na swoim krześle, wujek
pochylił się w moją stronę z błyskiem zainteresowania w oku.
- Szykujesz coś?
- Inspektorze - wtrącił Garrett z naganą - chyba pan nie mówi
poważnie.
Wubek otrząsnął się jakby z transu.
- Racja. Tak mi tylko przeszło przez myśl.
- Ale wujku - zajęczałam jak dziecko, które właśnie się dowiedziało,
że nie dostanie na urodziny kucyka. Ani porsche.
- Nie, on ma rację. Poza tym twój tata zleciłby moje morderstwo.
- Phi - żachnęłam się i omiotłam go rozczarowanym spojrzeniem. -
Mięczak.
To go na pewno ubodło. Rzadko się zdarzało, żebym się na niego
żachnęła.
- Charley, prawie dziś zginęłaś. - Srebrzyste oczy Garretta lśniły
gniewem. Ależ on jest humorzasty. -1 wczoraj. A, racja, i przedwczoraj.
Może dasz sobie spokój?
- Może ugryziesz mnie w dupę. - Zwróciłam się do wujka: - Dobrze
wiesz, że mi się uda. W końcu mam lekką przewagę nad zwykłą osobą.
- Co mówisz? - zapytał Garrett. - Że masz lekką przewagę nad
zwykłym psycholem? Wątpię.
To było bardzo niemiłe.
- O czym myślisz? - zapytał Wubek. Nie mógł się powstrzymać i mój
uśmiech zajaśniał wyższością. Czy Garrett się nigdy nie nauczy?
- Mówiłeś, że nie dało się mu założyć w biurze podsłuchu, tak? -
spytałam.
- Tak. Za mało dowodów.
- Nie wierzę, że jej pan słucha, inspektorze - powiedział Garrett.
- My też słuchamy - wtrącił Barber. Elizabeth zgodnie pokiwała
głową.
- Dzięki. Jak wspomniałam - ciągnęłam, obrzucając zdrajcę wrogim
spojrzeniem i odwracając się potem do Wub-ka - Price filmuje wszystkie
rozmowy kwalifikacyjne nowych striptizerek.
- No. - Wujek zmarszczył brwi w skupieniu.
- A wszystkie rozmowy kwalifikacyjne przeprowadza w biurze, na
kanapie, która specjalnie do tego służy.
-OK.
Tłumaczyłam plan wujkowi, a Garrett siedział i krew w nim wrzała z
gniewu. Serio, gość dostanie zawału.
- To niezły plan - orzekł wujek Bob, kiedy skończyłam gadkę - ale nie
mogłabyś podejść do niego po prostu i wyszeptać mu czegoś do ucha, jak
zrobiłaś z Juliem Ontivero-sem? Jesteś jak zaklinacz koni, tyle że z
bandytami.
- To zadziałało wyłącznie z jednego powodu.
- Z jakiego?
- Julio nie był bandytą.
- Aha. No tak.
- Moje zdolności perswazji sięgają tylko tak daleko jak kity, którymi
mogę je wesprzeć.
- Cóż, mnie się podoba - oznajmiła Elizabeth. - A obserwowanie, jak
pan Swopes toczy pianę, jest bardzo przyjemne.
Barber i ja parsknęliśmy śmiechem, zgadzając się bez słów.
- Cieszę się, że cię to wszystko bawi, Charley - skwitował Garrett z
paskudnym grymasem na twarzy. - Nie masz pojęcia, co za człowiek z
tego Pricea.
- A ty masz?
- Wiem, jakim trzeba być człowiekiem, by zajmować się czymś tak
barbarzyńskim jak handel żywym towarem.
- Rozumiem, Swopes. To nie jest typ człowieka, którego
przyprowadza się do domu i przedstawia macosze. - Przemyślałam to
lepiej. - Moment. Może moja macocha jednak chciałaby go poznać.
Myślisz, że Price robi dostawy do Stambułu?
- Charley - rzucił wujek Bob ostrzegawczo. Aż za dobrze znał
kamienie, z których zbudowane były wyboiste relacje między mną a moją
macochą. Powiedział mi nawet kiedyś, że
nigdy nie pojmie, dlaczego tata nic z tym nie zrobi. Ja też tego nie
pojmuję.
- Tak mi tylko przeszło przez myśl - odparłam defensywnie.
Podczas gdy wujek podjął negocjacje z zespołem śledczym, który
prowadził dochodzenie w sprawie Pricea, ja postanowiłam wytropić
Sussmana, który jakiś czas temu zaginął w akcji. Sprawdzałam telefon
pod pokojem konferencyjnym, kiedy Garrett wypadł na korytarz jak
burza, jak to miał w zwyczaju. Mógł sobie wypadać jak burza do
upojenia. Chociaż odebrał swoją ciężarówkę, ja musiałam jeszcze
podjechać po Misery, więc Garrett miał mnie podwiezć. Im szybciej
wypadał w stronę ciężarówki, tym dłużej będzie na mnie czekał. Co mi
pasowało pod wieloma względami.
Miałam dwa SMS-y, oba od Cookie, oba o treści Zadzwoń jak to
dostaniesz". Pewnie coś ważnego.
- Namierzyłam jedną z kobiet z liceum Reyesa - powiedziała Cookie,
kiedy do niej zadzwoniłam. - Razem z koleżanką dobrze pamiętają
naszego chłopca.
- Dobra robota. - Kocham tę kobietę.
- Mogą się z tobą spotkać dziś wieczór u Dave'a, jeśli zechcesz.
- Zechcę. O której?
- Kiedy ci odpowiada. Mam do nich oddzwonić.
- Superrrrrrrrrrr - wymruczałam do telefonu, wcielając się w rolę
Kobiety-Kota. - Muszę sprawdzić, co u Sussmana. Zaginął w akcji. Może
za godzinę?
- Zadzwonię do nich. Jak się czujesz, swoją drogą? Nie miałyśmy
okazji porozmawiać, odkąd ostatnio otarłaś się o śmierć.
- Żyję - powiedziałam. - Chyba nie mogę prosić o więcej.
- Owszem, Charley, możesz. Po dłuższej przerwie zapytałam:
- Czy w takim razie mogę prosić o milion dolarów?
- Prosić możesz - parsknęła, rozłączając się. Znała mnie na tyle
dobrze, by wiedzieć, że nie będę teraz rozmawiać o moich najświeższych
przebojach. Wyrzucę to z siebie pózniej. I to wszystko skupi się na niej.
Biedaczka.
Rozdzial 16
Sarkazm. W ofercie również inne usługi.
T-SHIRT
Po upływie trzydziestu minut i upiornej przejażdżki (Garrett gotował
się z gniewu na okoliczność mojego planu całą drogę do mojego jeepa)
siedziałam przed domem Sussmana i patrzyłam na niego przez okno na
piętrze. Był do mnie odwrócony plecami i domyśliłam się, że pewnie
patrzy na swoją żonę.
Przed jego przepięknym, dwupiętrowym domostwem parkowało
wiele samochodów. Ludzie przychodzili i odchodzili, cicho rozmawiając.
Jednak inaczej niż w filmie nie wszyscy byli na czarno i nie wszyscy
płakali. Niektórzy tak. Ale wielu śmiało się z tego i owego,
gestykulowało z ożywieniem, ściskało gości na powitanie.
Podeszłam niezbornie do głównych drzwi i weszłam do środka. Nikt
mnie nie zatrzymał, kiedy wymijałam ludzi, idąc w kierunku schodów.
Powoli weszłam na piętro po grubym, beżowym dywanie i
zlokalizowałam główną sypialnię. Drzwi były lekko uchylone. Dobiegał
zza nich szloch. Zapukałam niepewnie.
- Pani Sussman? - weszłam do środka.
Patrick spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Opierał się o parapet i
patrzył na żonę. Inna kobieta, korpulentna i w grubej żałobie, siedziała
przy niej i obejmowała ją ramieniem. Rzuciła mi żmijowate spojrzenie.
Ojej. Walka o terytorium.
- Chciałabym porozmawiać z panią Sussman, jeśli się zgodzi -
powiedziałam. Kobieta pokręciła głową.
- To niewłaściwy moment.
- Nie, Harriett, nic nie szkodzi - odparła pani Sussman. Podniosła na
mnie wzrok, jej brązowe oczy były zaczerwienione ze smutku, blond
włosy miała niedbale odgarnięte do tyłu. Była piękna w sposób, którego
mężczyzni na pierwszy rzut oka nie zauważają. Delikatnie i prawdziwie
atrakcyjna. Miałam poczucie, że uśmiecha się niewymuszenie i śmieje
szczerze.
- Pani Sussman - pochyliłam się i chwyciłam ją za rękę
- nazywam się Charlotte Davidson. Proszę przyjąć wyrazy
współczucia.
- Dziękuję. - Pociągnęła nosem zakrytym chusteczką.
- Znała pani mojego męża?
- Poznaliśmy się ostatnio, ale był wspaniałą osobą - musiałam jakoś
wyjaśnić swoją obecność.
- To prawda.
Zignorowałam gryzące spojrzenie drugiej kobiety i ciągnęłam:
- Jestem prywatnym detektywem. Prowadziliśmy wspólnie
dochodzenie, a teraz współpracuję z miejscową policją. Staramy się
ustalić, kto to zrobił.
- Rozumiem - powiedziała z zaskoczeniem.
- Moim zdaniem to nie jest najlepsza pora na takie rozmowy, pani
Davidson.
- Ależ skąd - powiedziała pani Sussman. - To idealna pora. Czy policja
już coś wie?
- Mamy kilka obiecujących tropów - odparłam wymijająco. -
Chciałam tylko pani powiedzieć, że bardzo ciężko pracujemy, aby
rozwiązać tę sprawę, a Sussman - spojrzałam na niego - cały czas o pani
opowiadał.
Szloch rozległ się ponownie, a Harriett zabrała się z powrotem za
pocieszanie przyjaciółki. Na twarzy Sussmana pojawił się słaby,
wdzięczny uśmiech.
Wręczyłam pani Sussman moją wizytówkę i się pożegnałam, po czym
pokazałam Sussmanowi ręką, żebyśmy się spotkali na zewnątrz.
- Niezręcznie było.
Staliśmy przed domem, opieraliśmy się o Misery i obserwowaliśmy,
jak z rzadka przejeżdżają samochody. Wiatr wezbrał. Miałam gęsią
skórkę od tego rześkiego chłodu, więc objęłam się ramionami, wdzięczna
za sweter, który miałam pod kurtką.
- Przepraszam - powiedział. - Chciałem wrócić z innymi, ale...
- Nie przejmuj się. Masz dużo na głowie. Rozumiem.
- Czego się dowiedziałaś?
Poweselał trochę, kiedy przekazałam mu wieści.
- Myślisz, że chodzi o handel żywym towarem?
- Mamy mniej więcej solidny plan działania, jeśli cię to interesuje.
- Pewnie. - Dobrze. Chyba miewał się lepiej. Na chwilę się zamyślił, a
potem zapytał: - A czy w międzyczasie mogę wskoczyć w twoje ciało i
pomigdalić się z żoną?
Z trudem powstrzymałam uśmiech.
- Tak naprawdę to tak się nie da.
- No to czy ty możesz się pomigdalić z moją żoną i udawać, że jestem
w twoim ciele?
-Nie.
- Zapłacę. Mam pieniądze.
- A ile?
***
Zakradłam się do kancelarii Sussman, Ellery & Barber, wrzuciłam
pendrive'y z powrotem do biurka Barbera i jeszcze na szybko
przeszukałam biuro, na wypadek gdybym jakiegoś przegapiła. Nory w
międzyczasie nie było. Dobrze. Nie mogła się zatem zorientować, że
pendrivebw nie ma, i narobić mi syfu.
Teraz koleżanki z klasy Reyesa. Jadłodajnia u Davea była knajpą w
stylu lat pięćdziesiątych. Miała nawet blaszane tabliczki i koktajle
czekoladowo-śmietankowo-jajeczne, które, co ciekawe, nie zawierają ani
śmietany, ani jajek. Kiedy weszłam, dwie kobiety pomachały do mnie z
loży w rogu. Podeszłam do stolika, zastanawiając się, skąd wiedzą, jak
wyglądam.
- Charley? - spytała jedna z nich. Była duża i uderzająco ładna. Jej
ciemnobrązowe włosy były przystrzyżone w boba i uśmiechała się
szeroko.
- To ja. Skąd wiedziałyście?
Druga - Latynoska z kręconymi włosami spiętymi w kędzierzawy
kucyk oraz zabójczą cerą - uśmiechnęła się i powiedziała:
- Twoja asystentka mówiła, że cię poznamy, bo prawdopodobnie
będziesz jedyną dziewczyną, jaka tu wejdzie i będzie wyglądać, jakby
zasłużyła, żeby się nazywać Charley Davidson. Jestem Louise.
Potrząsnęłam dłonią Louise, potem tej drugiej.
- Mam na imię Chrystal - powiedziała. - Zamówiłyśmy właśnie
jedzenie, jeśli jesteś głodna.
Wślizgnęłam się do okrągłej loży i zamówiłam burgera oraz
dietetyczną colę.
- Nie umiem wyrazić, jak się cieszę, że zgodziłyście się ze mną
spotkać.
Zaśmiały się z jakiegoś prywatnego żartu, a potem się nade mną
zlitowały i wytłumaczyły:
- Rzucamy się na każdą okazję, by porozmawiać o Rey-esie Farrowie.
- Wow - powiedziałam z zaskoczeniem. - Ja też. Dobrze go znałyście?
Louise kątem oka znowu zerknęła na Chrystal, po czym powiedziała:
- Nikt dobrze nie znał Reyesa Farrowa.
- No nie wiem - powiedziała Chrystal. - Amador.
- Racja. Zapomniałam, że przyjaznił się z Amadorem Sanchezem.
- Amador Sanchez? - Otworzyłam torbę i wyjęłam moją teczkę na
temat Reyesa. - Amador Sanchez był z nim w więzieniu. Mieli nawet
wspólną celę. Chcecie mi powiedzieć, że się przyjaznili, zanim spotkali
się w więzieniu?
- Amador poszedł do więzienia? - spytała Chrystal z zaskoczeniem.
- To cię dziwi? - Louise uniosła brew w stronę przyjaciółki.
- Trochę. To był porządny gość. - Wtedy na mnie popatrzyła. - Reyes
na ogół trzymał się na uboczu, dopóki nie poznał Amador a. Szybko się
zaprzyjaznili.
- Możecie mi opowiedzieć o Reyesie? - Serce mi galopowało z
pragnienia i wyczekiwania. Tak długo go szukałam, aż
w końcu to on mnie znalazł i okazał się Wielkim Złym. Jak mogłam
tego nie wiedzieć?
Louise wpatrywała się w serwetkę, którą poskładała w łabędzia.
- Wszystkie dziewczyny w szkole się w nim kochały, ale on był taki
cichy, taki... wycofany.
- Był bardzo inteligentny, wiesz? - dodała Chrystal. - Zawsze mi się
wydawało, że wszystko olewa. Nosił wiele warstw.
- Nosił bluzy z kapturem - zgodziła się Louise. - Kaptur miał zawsze
na głowie. Ciągle miał przez to kłopoty. Ale nadal tak robił.
- Codziennie na zajęciach - Chrystal przejęła pałeczkę -starał się
zostawić kaptur na głowie i codziennie nauczyciel kazał mu go zdjąć.
Louise pochyliła się w moją stronę z błyskiem w ciemnobrązowych
oczach.
- Musisz wiedzieć, że nawet w tym krótkim czasie, jaki spędził w
naszej szkole, zmieniło się to w rytuał. Nie dla niego, nie dla nauczycieli,
ale dla dziewczyn.
- Dla dziewczyn? - dopytałam.
- O tak - odparła Chrystal, kiwając głową z rozmarzeniem. - Każdego
dnia na moment zapadała cisza jak makiem zasiał. Reyes unosił ręce i
zsuwał kaptur, i to było, jakby człowiek patrzył, jak niebo się odsłania.
Mogłam to sobie wyobrazić. Jego piękna twarz się odsłania i sprawia,
że serca łopocą, krew pędzi, a młode dziewczęta wzdychają unisono.
Po chwili rozpamiętywania Lousie rzekła:
-1 był taki inteligentny. Chodził na matematykę z naszą koleżanką
Holly i zawsze zawyżał średnią. Każdy test pisał bezbłędnie.
- My z nim chodziłyśmy na angielski i fizykę. Jednego razu pan Stone
zrobił nam sprawdzian - Chrystal wtrąciła z ekscytacją - i Reyes dostał sto
procent, i pan Stone oskarżył go, że ściągał, bo niektórych z tych teorii
uczy się dopiero na studiach.
- Och, pamiętam. Pan Stone orzekł, że nie ma mowy, żeby Reyes
dostał za to sto procent. A Reyes na to: Pieprz się, nie ściągałem", a pan
Stone na to: Ależ owszem, ściągałeś", a potem zabrał Reyesa do
dyrekcji.
- Suzie była asystentką nauczyciela na tej lekcji, pamiętasz? - Chrystal
spytała Louise. Ta pokiwała głową. - Mówiła, że poszli do dyrekcji i pan
Stone miał kłopoty, bo dyrektor powiedział, że Reyes ma stuprocentowe
wyniki ze wszystkiego, a pan Stone nie miał prawa oskarżyć go o
ściąganie.
- Czy mierzono mu kiedyś iloraz inteligencji?
- Tak - odparła Louise. - Dyrektor kazał mu go zmierzyć, a potem
przyjechali jacyś ludzie z kuratorium i chcieli z nim porozmawiać, ale
rodzina Reyesa się przeprowadziła.
No pewnie. Ojciec Reyesa nigdzie nie zagrzewał miejsca. Unikał
władz na każdym kroku.
- Nie mogę uwierzyć, że zabił swojego tatę - powiedziała Chrystal.
- Nie zabił go - odparłam, zastanawiając się, czy moje przekonanie ma
oparcie w dowodach, czy też to tylko myślenie życzeniowe.
Popatrzyły na mnie z zaskoczeniem. Pewnie niepotrzebnie to
zrobiłam, ale chciałam, żeby były po mojej stronie. Po stronie Reyesa.
Opowiedziałam im o tej nocy, kiedy go pierwszy raz widziałam, o tym,
jak ojciec pobił go do nieprzytomności, o siostrze, którą zostawił w
środku.
Zamilkłam na chwilę, gdy przyniesiono jedzenie. Kiedy kelner
odszedł, ciągnęłam:
- Dlatego tu jesteśmy. Muszę znalezć jego siostrę. - Wyjaśniłam też,
co się wydarzyło w więzieniu oraz że jest w śpiączce, ale żadna z nich nie
pamiętała wiele o siostrze. - Tylko ona może powstrzymać przerwanie
podtrzymywania życia. Znacie kogoś, kto mógł się z nią kolegować?
- Podzwonię - powiedziała Louise.
- Ja też. Może coś wymyślimy. Ile masz czasu? Spojrzałam na
zegarek.
- Trzydzieści siedem godzin.
***
W drodze do domu zadzwoniłam do Cookie i kazałam jej znalezć
niejakiego pana Amadora Sancheza. Jawił się jako jedyna osoba, która
może wiedzieć o Reyesie coś istotnego. Było pózno, ale Cookie jak mało
co uwielbiała namierzać dla mnie gorącokrwistych Amerykanów. Dać jej
imię, a schwyci je jak pitbul kość.
Zaraz jak się rozłączyłam, moja komórka zadzwoniła. Chrystal.
Przypomniały sobie z Louise, że jej kuzynka, wówczas w ósmej klasie,
bawiła się z dziewczynką, która czasem siedziała z siostrą Reyesa
podczas lunchu. Mało, ale więcej, niż miałam pięć minut temu.
Próbowały się dodzwonić do kuzynki, ale nie mogły jej złapać, zostawiły
więc wiadomość z moim nazwiskiem i numerem telefonu.
Zapisałam namiary na kuzynkę i podziękowałam im kilka tysięcy
razy, po czym pobiegłam do supermarketu po artykuły pierwszej
potrzeby. Kawa, nachos i awokado na guacamole. Nigdy za wiele
guacamole.
Wysiadając z jeepa, usłyszałam, jak ktoś mnie woła. Odwróciłam się
na pięcie i zobaczyłam za sobą Julia Ontivero-sa. Był większy, niż
zapamiętałam z komisariatu. Zamknęłam drzwi i poszłam po torby.
- Bardziej ci do twarzy bez kajdanek - rzuciłam przez ramię. Poszedł
za mną.
- Tobie też bardziej do twarzy bez moich kajdanek. Ojej. Czas
odrzucić konkury. Stanęłam z nim twarzą
w twarz. Równie dobrze mogę to mieć z głowy.
- Medal twojego brata z operacji Pustynna Burza jest w szkatułce na
biżuterię cioci.
Zalało go rozczarowanie.
- Bzdury. Szukałem tam. - Zbliżył się. Oczy błyszczały mu gniewem i
strachem, że dał się oszukać.
- Mówiła, że tak powiesz - odparłam i otworzyłam tylne drzwi, by
sięgnąć po torby. - To nie w tej szkatułce, tylko w tej schowanej w
piwnicy. Za starą zamrażarką, która nie działa.
Chwilę się zastanawiał w milczeniu.
- Nie wiedziałem, że miała inną szkatułkę.
- Nikt nie wie. Schowała ją. - Wzięłam do ręki dwie torby i poszłam po
trzecią. - Diamenty też tam są.
Ta wiadomość jeszcze bardziej go oszołomiła.
- Naprawdę miała diamenty? - zapytał.
- Tak, tylko parę, ale zachowała je dla ciebie. - Zatrzymałam się i
zmierzyłam go wzrokiem od stóp do głów. - Widocznie myśli, że jeszcze
jest dla ciebie nadzieja.
Wypuścił powietrze z zaskoczeniem, jakby nowe informacje dały mu
z pięści w brzuch, i oparł się o Misery.
- jak... skąd ty...
- Długa historia - odpowiedziałam, zamknęłam Misery i poszłam w
kierunku drzwi do mojego bloku.
- Poczekaj - powlókł się na mną. - Mówiłaś, że wiesz, gdzie znalezć
trzy rzeczy, których najbardziej w życiu pragnę. To tylko dwie z nich.
Wciąż miał wątpliwości. Jego umysł przypominał chomika na tym
takim kole. Kręcił się i kręcił, próbując pojąć, skąd to wiem. Jeśli to
wiem.
- Ach, racja - przeniosłam wszystkie torby do jednej ręki, a drugą
przeszukałam torebkę, którą miałam na ramieniu. - Ależ nie, nie trzeba -
powiedziałam z zabójczym sarkazmem. - Nie musisz mi pomagać z tymi
torbami ani nic. - Założył rękę na rękę i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Po
co w ogóle zawracam sobie głowę? W końcu wyjęłam z torebki rękę, w
której trzymałam długopis. - Daj łapę.
Wystawił dłoń, zbliżając się, kiedy zapisałam na niej numer telefonu.
Zbliżył się jeszcze bardziej. Przyjrzał się numerowi ze zmarszczonymi
brwiami, po czym jego uśmiech przybrał zdecydowanie niegrzeczny
charakter. Przysunął się jeszcze bliżej.
- To nie tego najbardziej pragnę.
Niezrażona, stanęłam tuż przy nim i spojrzałam mu w oczy. Zbiło go
to z tropu, ale uśmiechnął się szerzej.
- Jose Ontiveros.
Znieruchomiał. Uśmiech znikł z jego twarzy i ponownie popatrzył na
swoją dłoń.
- Jest w schronisku w Corpus Christi. Ale często się przemieszcza.
Moja asystentka dwie godziny go namierzała, nawet dysponując
informacjami do twojej cioci.
Stał w osłupieniu i niedowierzaniu, wpatrując się w numer na dłoni.
- Dwie godziny? - spytał w końcu. - Ja szukam brata od...
- Dwóch łat. Wiem. Twoja ciocia mi mówiła. - Znowu przełożyłam
torby. Od ich ciężaru drżały mi ramiona. - A na wypadek gdybyś miał
jakiekolwiek wątpliwości, tak, tia Yese-nia patrzy. Kazała ci powiedzieć,
że masz wziąć dupę w ryzy, nie ładować się w idiotyczne sytuacje -
parafrazuję - i znalezć brata. On ma tylko ciebie.
Dotrzymawszy swojego zobowiązania, odwróciłam się i weszłam do
budynku, zanim Julio-kochaś znowu się ujawni. Miał nad czym myśleć.
Kiedy wyszłam z windy na swoim piętrze, natychmiast zauważyłam
panującą w korytarzu ciemność. Odkąd się wprowadziłam, administrator
miał problemy z instalacją elektryczną na tym piętrze, więc zrobiłam się
tylko odrobinę bardziej uważna. Grzebiąc w poszukiwaniu kluczy,
usłyszałam głos z ciemnego kąta za moimi drzwiami.
- Pani Davidson? Znowu? Serio?
Mniej więcej o ósmej trzydzieści tego ranka moja tolerancja dla
Narodowego Tygodnia na Rzecz Ubicia Lub Straszliwego Okaleczenia
Charley Davidson sięgnęła apogeum. Wkrótce potem się uzbroiłam.
Wyciągnęłam glocka i wymierzyłam w ciemność. Niezależnie od tego,
kim była osoba stojąca w cieniu, nie była ona nieżywa. Gdyby była,
widziałabym ją nawet w przyćmionym świetle. Wtedy z ciemności
wyszedł nastolatek, a mnie zaparło dech w piersi. Teddy Weir. Nie dało
się go nie rozpoznać. Wypisz wymaluj wujek.
Uniósł ręce w geście poddania się i starał się wyglądać jak najbardziej
nieszkodliwie. Opuściłam broń.
- Pani Davidson, nie chciałem pani uderzyć.
Ponownie wymierzyłam w niego broń i uniosłam brew pytająco.
Myślałam, czy by nie rzucić w niego torbami z zakupami i nie zwiać, ale
te awokado były drogie. Cholera by wzięła moje zamiłowanie do
guacamole.
Znieruchomiał wpół kroku i podniósł ręce wyżej. Chociaż miał
dopiero szesnaście lat, przerastał mój maksymalny wzrost o co najmniej 8
centymetrów.
- Myślałem... myślałem, że jest pani jednym z chłopaków Pricea.
Wynosiliśmy się stamtąd, ale myślałem, że nas znalazł, zanim z tym
zdążyliśmy.
- To ty mnie obkładałeś po całym dachu? Uśmiechnął się. Miał
piaskowo blond włosy i jasnoniebieskie oczy. Materiał na gwiazdę
filmową albo ratownika.
- Uderzyłem panią w szczękę. Przypadkowo byliśmy wtedy akurat na
dachu.
Wbiłam w niego mordercze spojrzenie i wymamrotałam:
- Mądrala.
Zaśmiał się cicho, potem spoważniał.
- Kiedy wpadła pani przez ten świetlik, myślałem, że już po mnie. Ze
pójdę do więzienia na zawsze.
Schowałam broń do kabury i otworzyłam drzwi do mieszkania.
- Jak twój wujek? Spuścił wzrok na podłogę.
- Carlos miał to naprawić.
- Carlos Rivera? - spytałam zaskoczona.
- No. Nie widziałem go od ładnych paru dni.
Teddy wszedł za mną, zamknął i zaryglował drzwi. Zazwyczaj by
mnie to zaniepokoiło, zwłaszcza że mamy to nowe
święto narodowe i w ogóle, ale widziałam, że Teddy wiele przeżył.
Coś mu się stało i nie zamierzał ryzykować.
Poza tym w pokoju był Reyes. Na widok ciemnych oparów mgły przy
oknie prawie się potknęłam. Potem go poczułam. Jego gorąc, jego
energię. W pokoju pachniało jak podczas nocnej burzy na pustyni.
- Usiądz - powiedziałam do Teddy ego, wskazując na stołek przy
barze i udając, że wszystko w porządku. Cały czas się poruszałam, aby
zamaskować fakt, że całe moje ciało dygoce pod wpływem bliskości
Reyesa. Najpierw nastawiłam ekspres do kawy, potem schowałam łatwo
psujące się zakupy do lodówki. Zauważyłam, że Teddyemu też trzęsą się
ręce, więc wyjęłam trochę szynki, indyka, sałaty i pomidorów.
- Umieram z głodu - skłamałam. - Zrobię sobie kanapkę. Chcesz też?
Grzecznie pokręcił głową. Poraziłam go najlepszym grymasem z
mojego bogatego repertuaru.
- Ewidentnie nie jadłeś nigdy moich kanapek. Desperacki błysk w
jego oczach zaświadczał, że jest bardzo głodny.
- Szynka, indyk czy jedno i drugie? - zapytałam, wywierając wrażenie,
jakby miał coś do gadania w kwestii tego, że go nakarmię.
- Chyba jedno i drugie - wzruszył niepewnie ramionami.
- Dobrze brzmi. Sobie chyba też tak zrobię. Teraz coś trudniejszego.
Zmarszczył brwi, zatroskany.
- Napój gazowany, mrożona herbata czy mleko? - Usta rozciągnęły
mu się w uśmiechu i przesunął oczy na ekspres. - No to może mleko do
kanapki, a potem dostaniesz kawę?
Znów podniósł ramiona zgodnie.
- Już wiemy, że to Benny Price jest tu czarnym charakterem -
powiedziałam, nakładając mu na kanapkę trzeci kawałek szynki. -
Możesz mi opowiedzieć o nocy, kiedy zginął twój kolega?
Opuścił głowę, nie chcąc o tym rozmawiać.
- Teddy, musimy wyciągnąć z więzienia twojego wujka, a wsadzić
tam Pricea.
- Nie wiedziałem nawet, że wujka Marka aresztowali. Pomysł, że on
kogoś zabił, jest śmiechu warty - dodał, parskając. - To najbardziej
spokojna osoba, jaką znam. Inaczej niż moja mama, tyle pani powiem.
- Widziałeś się z mamą po powrocie?
- Nie. Ksiądz Federico powiedział, że nas umówi, kiedy mama już
będzie w bezpiecznym miejscu, ale jego też nie widzieliśmy. Moim
zdaniem Price się domyślił, co się dzieje, i jego też dorwał.
- A co się dzieje? - zapytałam, podając mu dużą szklankę mleka.
Odgryzł spory kawałek kanapki i popił go lodowatym mlekiem.
- Price wysyła zwiadowców. Wie pani, ludzi, którzy szukają
bezdomnych dzieciaków i takich tam. Dzieciaków, których nikt nie
będzie szukać.
- Aapię. Ale ty nie byłeś bezdomny.
- James tak jakby był. Mama go wyrzuciła, kiedy ponownie wyszła za
mąż. Nie miał się gdzie podziać, więc pomiesz-kiwał w szopie wujka
Marka.
- I kiedy został ranny, tam właśnie poszedł.
- No. Jeden zwiadowca wzbudził podejrzenia Jamesa, bo ciągle
zadawał pytania, chciał wiedzieć, czy James ma rodzinę,
czy zatrzyma się u niego na jakiś czas. Więc James i ja sami
przeprowadziliśmy małe śledztwo. - Odłożył kanapkę. - Odkryliśmy, dla
kogo zwiadowca pracował, i zakradliśmy się do jednego z magazynów
Pricea. To było jak w Jamesie Bondzie, wie pani? Nie mieliśmy pojęcia,
co się naprawdę dzieje.
- Czyli złapali was, ale uciekliście?
- No, ale James był ciężko ranny. Uciekaliśmy i tak jakoś się
rozdzieliliśmy. Dwóch gości siedziało mi na ogonie. Wielkich gości. W
życiu się tak nie bałem.
Usiadłam koło Teddy ego i go objęłam. Ugryzł kanapkę.
- Słyszałem, co robi ksiądz Federico...
- Co robi?
- Pomaga uciekinierom i takie rzeczy.
- Dobra - powiedziałam. - Poszedłeś do niego?
- No. Ciekawe, że wszystko wiedział o Bennym Priceie. Ukrył mnie w
magazynie.
- Chwila, w tym samym magazynie...
- Tym samym. Jeszcze raz przepraszam.
Och, wreszcie mam okazję się dowiedzieć, gdzie się wszyscy podziali
tamtej nocy.
- OK, w magazynie dwóch gości pakowało pudła, ale kiedy
doleciałam do ziemi, nikogo nie było. Masz jakiś pomysł?
Teddy się uśmiechnął.
- Magazyn ma piwnicę z wejściem, którego prawie nie da się znalezć.
Ukrywaliśmy się, aż wszyscy poszli.
Sprytnie.
- Czyli ksiądz Federico próbował ukryć dzieciaki, które Price chciał
zgarnąć?
-No.
- Dlaczego po prostu nie poszedł na policję?
- Poszedł na policję. Powiedzieli mu, że zbierają przeciwko Pricebwi
materiały. A tymczasem dzieciaki znikały. Widziała pani plakaty. -
Widziałam. - Powiedzieli, że nie mają dosyć dowodów, iż to Price stoi za
tymi wszystkimi porwaniami.
- Więc siedziałeś w tym magazynie przez dwa lata? Zakrztusił się
kanapką i popił mlekiem.
- Nie. Musi pani zrozumieć, ksiądz Federico lubi panować nad
sytuacją. Kiedy gliniarze nie mogli mu pomóc, wziął sprawy w swoje
ręce. Założył straż, zespół, który szukał dzieciaków i je ratował, oraz taką
jakby podziemną kolej.
Stłumiłam zaskoczenie i czekałam na ciąg dalszy. Wsadził do ust
ostatni kawałek kanapki i ciągnął:
- Mamy całą siatkę ludzi, którzy nad tym pracują. Ja zajmuję się
Panamą.
- Panamą? - zapytałam zupełnie zaskoczona. To" miało znacznie
większy zasięg, niż sądziłam. Niż ktokolwiek sądził.
- No. Mamy listy przewozowe, faktury, nawet adresy kupujących. Są
kurna wszędzie. Ale Price stale miał na mnie oko, więc ksiądz Federico
mnie ukrył.
- Czyli Carlos Rivera pracował dla księdza Federica?
- Na początku nie. Był zwiadowcą. Tym zwiadowcą. Tym, co
próbował zgarnąć Jamesa. Może jak James zginął, Carlos uznał, że ma
dość. Przyszedł do księdza i się dogadali. Ksiądz Federico umie być
przekonujący. Co z tą kawą?
Racja. Nie mogłam przestać się zastanawiać, dlaczego Carlos nie
poszedł po prostu na policję. Oczywiście, na jego decyzję mogła mieć
wpływ okoliczność, że stałby się ulubioną zwierzyną łowną w mieście.
Niektórzy sądzą, że policja jest gorsza od przestępców. Udać się do nich
to jak popełnić samobójstwo.
- Więc byłeś w Panamie?
- Tak. Uratowałem siedmioro dzieciaków, jeśli się pani zastanawia -
powiedział z dumą. - No, właściwie to pomogłem uratować siedmioro
dzieciaków.
- I nie wiedziałeś, co się dzieje z wujkiem?
- No, wiedziałem. Ksiądz Federico mnie informował, ale cały czas
myśleliśmy, że wycofają zarzuty przeciwko wujkowi. To znaczy, on nic
nie zrobił. Nie wyobrażałem sobie, że go jednak skażą. Nie chcieliśmy
narażać naszej operacji na ryzyko, ratując wujka, ale jak go skazali, nie
mieliśmy wyboru. Wciąż mi się to nie mieści w głowie. Niby skąd się
wzięła krew Jamesa na butach wujka Marka?
- To już wiem - wyjaśniłam. - Padało. Tamtego wieczoru twój wujek
wyniósł śmieci i musiał stanąć w kałuży, w której była krew Jamesa. Nie
widział go za szopą, ale ktoś musiał zobaczyć, jak James przełazi przez
płot, i zadzwonił na policję.
- Oczywiście - powiedział, biorąc głęboki łyk wrzącej czarnej kawy.
- Nie za młody jesteś na czarną kawę?
Uśmiechnął się. W tym momencie wyglądał wystarczająco dojrzale na
kawę w dowolnym kolorze. Jego oczy za wiele widziały. Jego serce
zaznało zbyt wiele strachu i zgryzoty. W ciągu ostatnich dwóch lat
postarzał się pewnie o dziesięć.
- Dlaczego wróciłeś? - zapytałam.
- Musiałem. Nie mogę pozwolić, by wujek poszedł do więzienia za
coś, czego nie zrobił.
- Nawet jeśli miałbyś ryzykować życiem? - zapytałam, czując dumę w
sercu. Wzruszył ramionami i powiedział:
- Nic innego nie robiłem przez ostatnie dwa lata. Mam dość uciekania.
Jeśli Price mnie chce, niech mnie sam złapie.
Ścisnęło mnie w piersiach. W życiu na to nie pozwolę.
- Wiesz, musimy zadzwonić na policję.
- Wiem. Częściowo dlatego tu jestem. Ksiądz Federico
znikł i musimy panią wynająć.
Rozdzial 17
Nie przeszkadzać. Już jestem na miejscu.
T-SHIRT
Przez cały wieczór Reyes mnie dotykał, muskał moje ramię,
przesuwał palcami po moich ustach, wywołując mikrowstrząsy w moim
ciele. Ale w danej chwili miałam dom pełen mundurowych. Dosłownie.
Założę się o ostatnie pięć centów, że nawet pan Wong zaczynał się dusić,
jak tak sobie wisiał w kącie odwrócony do świata plecami. Kurczę, nawet
komendant policji i prokurator okręgowy u mnie byli. Totalnie powinnam
była ogarnąć mieszkanie. Poustawiać świeczki. Zrobić kulę serową.
Cookie pracowicie napełniała kubki kawą, a Amber pracowicie flirtowała
z żółtodziobem, który będzie się nazywał Załatwiony, jeśli nie przestanie
odpowiadać na flirt. Ona ma jedenaście lat, na litość boską! Oczywiście,
możliwe, że po prostu chciał jej zrobić przyjemność. I to było trochę
słodkie. W taki ohydny, pedofilski sposób.
W sercu chaosu odebrałam telefon od kuzynki Chrystal.
- Dzień dobry, czy to pani Davidson? - zapytała niezdecydowanie.
- To ja. Czy rozmawiam z Debrą? - spytałam, zerkając na Teddyego.
Byłam pewna, że dostanie świra, otoczony przez tylu gliniarzy, ale
wydawał się spokojny, prawie jakby odczuwał ulgę.
- Tak - powiedziała moja rozmówczyni. - Chrystal mówiła, że szukasz
siostry Reyesa Farrowa. Zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Emily i ona
też pamiętała tylko imię siostry. Kim. Ona i Reyes mieli inne nazwiska.
Ciekawe. Zastanawiałam się, czy może nazywała się Walker, jak Earl
Walker.
- Tyle o niej pamiętamy - ciągnęła. - No i że była bardzo miła.
- No cóż, to więcej, niż miałam wczoraj.
- Przykro mi, że nie mogę bardziej pomóc. Wiesz, bardzo się
przyjaznili z Amadorem Sanchezem.
- Tak, wciąż to słyszę. - Może trzeba się wybrać do tego Amadora
Sancheza. To jasne, że dobrze znał oboje.
- Do jakiej szkoły chodziliście?
- Och, Eisenhower Middle School.
- OK, Kim jakaśtam w Eisenhower Middle School mniej więcej
dwanaście lat temu, tak?
- Dokładnie. Mam nadzieję, że ją znajdziesz.
- Bardzo dziękuję za telefon, Debro.
- Nie ma za co.
Cóż, to nie było zbyt obiecujące. Ale mam Kim i Eisenhower Middle
School. Wygląda na to, że jutro znowu spędzę trochę czasu z wujkiem
Bobem, jeśli się zgodzi. Ciekawe, czy pozwoli mi prowadzić.
- Och - rzekła Cookie, podchodząc do mnie posuwiście. Ona też
flirtowała. - Mam adres i numer telefonu twojego Amadora Sancheza.
- Sssssłodko! - Odwiedzę pana Sancheza, zanim pojadę do szkoły.
Prawdopodobnie zna nazwisko i miejsce pobytu siostry. Więzniowie z tej
samej celi dzielą się wszystkim. Zwłaszcza więzniowie, którzy
przyjaznili się na wolności.
Przybiłyśmy piątkę i Cookie poszła przygotować kolejny kubek kawy.
Była prawie jedenasta i te wszystkie niedospane noce - oraz pobicia -
dawały mi się we znaki. Moje ciało tętniło ze zmęczenia, ale umysł się nie
poddawał.
Usiadłam koło Teddyego, bo chciałam się upewnić, że sobie radzi.
Zdziwiłam się, kiedy chwycił mnie za rękę. Ścisnęłam jego dłoń. Ten
dzieciak skradł mi serce, jak tylko wyszedł z ciemności na korytarzu. Nie
znoszę, kiedy tak się dzieje. Naprzeciw nas siedział prokurator i zadawał
Teddy emu pytania. Na jego twarzy malowały się troska i ciekawość.
- Mogę z tobą porozmawiać? - Stał nade mną funkcjonariusz Taft. Za
nim zobaczyłam Diable Dziecię. Starała się namówić pana Wonga, żeby
pograł z nią w klasy.
- Nie jestem w nastroju, Taft - spławiłam go, wzruszając ramieniem
ozięble.
- Przepraszam za to, co zdarzyło się rano. Zaskoczyłaś mnie.
Odwróciłam się do niego i popatrzyłam wrogo oraz nieufnie.
- Jeśli znowu wpadniesz w histerię, nie ma po co rozmawiać. Odstawił
swoją kawę i kucnął obok mnie.
- Obiecuję. Bez histerii. Pozwolisz mi wyjaśnić?
Był ubrany po cywilnemu. Byłam pewna, że przyszedł ze mną
porozmawiać i nie miał pojęcia, iż natknie się na pokój pełen
mundurowych. Jeszcze raz lekko uścisnęłam dłoń Teddyego i
zaprowadziłam Tafta do sypialni, gdzie mogliśmy porozmawiać na
osobności. Reyes poszedł za nami. To mnie martwiło. Nie chciałam się
tłumaczyć, jeśli Taft zrobi
coś głupiego i przerwie mu się rdzeń kręgowy. To by było niezręczne.
Prawdopodobnie musiałabym złożyć oświadczenie, a nie wychodzi mi
składanie oświadczeń. Dużo lepiej mi wychodzą lodowate spojrzenia i
wyszczekane retorty.
Pacnęłam na łóżko. W rezultacie Taft musiał stać. Na jedynym krześle
w pokoju leżało wiele par dżinsów, koronkowa halka i nieskazitelne
policyjne kajdanki. Aha, i gaz pieprzowy. Gaz pieprzowy zawsze się
dziewczynie przyda. Taft oparł się
o komodę z rękami po obu stronach bioder.
Ale Reyes... Reyes to co innego. Musiał się już niecierpliwić. Unosił
się przy mnie, pogładził moje ramię, jego oddech musnął moje ucho i
poruszył włosy na moim karku. Jego bliskość odpaliła moje libido.
Wiedziałam, do czego jest zdolny,
i zaczęłam się trząść. To się robiło niedorzeczne, jak bardzo nad sobą
nie panowałam, gdy chodziło o niego.
Diable Dziecię weszła do pokoju i stanęła jak wryta z wy-
trzeszczonymi oczami, gdy zauważyła Reyesa. Ja go dokładnie nie
widziałam - miał postać ciemnej mgły i oparów - ale ona najwyrazniej
widziała doskonale. Stała tak z otwartą buzią i się w niego wpatrywała.
Jakby nagle poczuł się nieswojo, mając publiczność, Reyes przesunął
się do okna, a mnie zrobiło się zimno, bo go nie było. Diable Dziecię stała
jak wryta, jakby bała się poruszyć. Śmieszne to było.
- Ta dziewczynka, którą opisałaś dziś rano - odezwał się Taft, nęcąc
mnie do bieżących zadań - nie zginęła w tamtym wypadku.
- Jasne. Domyśliłam się. - Moja postawa najwyrazniej nie robiła na
nim wrażenia. Opuścił głowę, zacisnął dłonie na komodzie.
- To była moja siostra.
Cholera. Powinnam była wiedzieć, że to głębsza sprawa niż jakaś
koleżanka z podstawówki.
- Utonęła w jeziorze koło domu rodziców - powiedział ze smutkiem.
- Próbował mnie uratować - odezwała się Diable Dziecię, wciąż
wpatrując się w Reyesa. - Prawie przy tym zginął.
Zahartowałam swe serce, by nie zmiękło dla córy Szatana, z
rozmysłem nie zauważyłam jej maleńkich ramion tkwiących po bokach,
wielkich błękitnych oczu lśniących podziwem, usteczek lekko otwartych
jak u lalki, i skierowałam w jej stronę mój najlepszy grymas obrzydzenia.
- Fuj - powiedziałam.
- Co? - W końcu oderwała oczy od Reyesa, ale tylko na chwilkę. Zaraz
znowu wbiła w niego wzrok, jakby miała radar w rogówce.
- Tak bardzo go kochasz? - zapytałam ją, przywołując jej wcześniejsze
słowa. - To twój brat.
- Jest tutaj? - Taft spytał.
- Nie teraz, Taft. Mamy w tej chwili cięższe problemy. Truskawka
przybrała skonsternowany wyraz twarzy
i wreszcie skupiła się na mnie.
- Ale ja go naprawdę kocham. Próbował mnie uratować. Tydzień leżał
w szpitalu, bo miał zapalenie płuc po tym, jak woda dostała mu się do
środka.
- Rozumiem. - Uniosłam dłoń, jakbym dawała świadectwo w kościele.
Ciągle zapominam, że są takie rodzeństwa, które się faktycznie kochają. -
Ale to wciąż twój brat. Nie możesz tak za nim łazić. To po prostu złe.
Jej dolna warga zadrżała.
- I tak mnie już nie chce.
Dwie cholery. Próbowałam się skoncentrować na czymkolwiek innym
niż łzy wzbierające między jej rzęsami - na podatkach, wojnie atomowej,
pudlach - i zapytałam:
- A co ty chcesz zrobić?
- Chcę z nim zostać. - Otarła policzki rękawem piżamy i usiadła na
podłodze po turecku. Zaczęła palcem kreślić kręgi na dywanie i tylko
przelotnie zerkała na Reyesa. - Ale jeśli on mnie nie chce...
Zrobiłam głęboki, zmęczony wdech i zwróciłam się do Tafta:
- Mówi, że próbowałeś ją uratować. Spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
- Że potem tydzień leżałeś w szpitalu.
- Skąd o tym wie?
- Byłam tam - odpowiedziała. - Cały czas. Przekazałam jej słowa
Taftowi i patrzyłam, jak przybiera
on coraz bardziej zdumiony wyraz twarzy.
- Mówi, że teraz nie znosisz zielonej galaretki. Nie jesz jej od pobytu
w szpitalu.
- Ma rację.
- Chcesz, żeby odeszła?
Moje pytanie zbiło go z tropu. Zająknął się i w końcu odpowiedział:
- Nie. Nie chcę, żeby odeszła. Ale myślę, że będzie szczęśliwsza gdzie
indziej.
- Nie będę! - wrzasnęła, stając na równe nogi i gramoląc się do niego.
Złapała go za nogawkę spodni i trzymała, jakby od tego zależało jej życie.
- Chce zostać, ale tylko jeśli ty tego chcesz. Po chwili zauważyłam, że
Taft się trzęsie.
- Nie mogę w to uwierzyć.
- Ja też nie. Mówiłam poważnie, kiedy stwierdziłam, że ona jest złem
wcielonym.
Ignorując moją uwagę, Taft powiedział:
- Jeśli chce zostać, będę się bardzo cieszyć. Ale nie potrafię z nią
rozmawiać. Komunikować się.
Oho. Widziałam, do czego to zmierza.
- Słuchaj. Nie zajmuję się tłumaczeniem, kapujesz? Nawet nie myśl,
że będziesz do mnie przychodzić, ilekroć będziesz ciekaw, co u niej
słychać.
- Mógłbym ci płacić - powiedział. Brzmiał podobnie do Sussmana. -
Mam pieniądze.
-Ile?
Wujek Bob zapukał delikatnie do drzwi, po czym wsadził do pokoju
swoją dużą głowę z tęgim wąsem.
- Wychodzimy - oznajmił.
- Co robicie z Teddym? - zapytałam z troską.
- Jedzie z paroma mundurowymi do dziupli. Jutro zorganizujemy coś
na stałe.
Taft i ja wyszliśmy z sypialni. Reszta mieszkania była prawie pusta.
Prokurator chwycił mnie za rękę i entuzjastycznie nią potrząsnął.
- Pani Davidson, znakomicie się pani dziś spisała. Znakomicie.
- Dziękuję panu - postanowiłam przemilczeć okoliczność, że tak
znakomicie się spisałam, bo wpadłam przez świetlik oraz zrobiłam
kanapkę z szynką i indykiem. - Wujek Bob pomógł. Trochę.
Prokurator parsknął śmiechem i wyszedł. Teddy mnie mocno przytulił
i poszedł za nim. Fajnie było się przytulić.
Teddy sobie poradzi. Pod warunkiem że Price go nie dorwie.
- Jesteśmy umówieni na podpuchę jutro wieczorem? - spytałam
Wubka, kiedy ostatni funkcjonariusze wyszli, powłócząc nogami.
- Grupa operacyjna chce się z nami spotkać wcześnie rano.
Zobaczymy. Może tego wystarczyć, by go przyskrzynić.
- Zaraz, nie - zaprotestowałam. - Wujku, nie możemy ryzykować
życiem Teddyego. Musimy zebrać na Pricea więcej dowodów, nie
uciekając się do zeznania Teddyego. I musimy znalezć księdza Federico.
A co, jeśli Benny Price go przetrzymuje?
Wujek zmarszczył czoło. Sam też był sfrustrowany.
- Na teraz mamy tylko zeznanie Teddyego. Musimy rzucić tego gościa
na kolana, Charley, i to szybko. Musimy powstrzymać całą jego
działalność.
Nie dawałam za wygraną, nie ustąpiłam i tupnęłam nogą...
metaforycznie.
- Daj mi jedną szansę. Wiesz, co potrafię. Musimy chociaż spróbować.
Wujek Bob rozważał moją propozycję i wyglądał, jakby na jego
ramionach spoczywał ciężar zawodnika sumo.
- Zobaczymy, co jutro powie grupa operacyjna.
- Co ty knujesz? - zapytała Cookie, kiedy Wubek wyszedł.
- Och, znasz mnie - odpowiedziałam z uśmiechem, wskazując Amber
palcem. - Nic, co by mnie przerastało.
Amber zasnęła na kanapie. Włosy idealnym łukiem okalały jej
delikatną twarz. Ta dziewczyna złamie niejedno serce. Cookie zacisnęła
usta, by się nie uśmiechnąć, i pokręciła głową.
- Flirtowanie to ciężka praca.
- No pewnie, że tak - powiedziałam, obchodząc sofę, by otworzyć
drzwi.
Cookie obudziła Amber i poprowadziła ją do ich mieszkania. Parę
razy ledwie uniknęła zderzenia z framugą i kwiatkiem w doniczce, po
czym odwróciła się do mnie i oznajmiła:
- Nie myśl, że nie porozmawiamy o tym, co się dzisiaj stało. A, tak,
otarłam się o śmierć.
- No cóż, ty nie myśl, że nie porozmawiamy o tym, jak się do mnie
odnosisz - powiedziałam, licząc, że odwrócę jej uwagę. Mrugnęła do
mnie okiem i zamknęła drzwi.
I byliśmy sami. Stałam i trzymałam się klamki jak tratwy ratunkowej,
drżąc w oczekiwaniu. W cichym powiewie powietrza zmaterializował się
za mną. Otoczyła mnie pierwotna woń żywiołów, intensywna i potężna.
Potem objął mnie ramieniem, a drugim zamknął drzwi.
Przyciągnął mnie do swojej piersi, a ja osunęłam się na niego. Czułam
się, jakbym wpadała w ogień, jego gorąc palił moją skórę wszędzie naraz.
- Ty jesteś nim - powiedziałam głosem bardziej drżącym, niż miałam
nadzieję usłyszeć z własnych ust. - Byłeś przy moich narodzinach. Jak to
możliwe?
Jego usta na mojej szyi parzyły mi skórę, a ręka pod moim swetrem
roznieciła płomienie na moim brzuchu. Ostrożnie dotknął obszaru, gdzie
skaleczyło mnie jego ostrze. Gdzieś z tyłu głowy byłam wdzięczna za tę
troskę. Wtedy przyłożył usta do mojego ucha.
- Holenderko - odezwał się, a jego oddech owiał mi policzek. -
Nareszcie. - Odwróciłam się do niego, ale się odsunął i studiował moją
twarz. Wreszcie mam czysty, niezakłócony widok na wspaniałą istotę
znaną jako Reyes Farrow.
Nie rozczarował. Był najbardziej olśniewającym mężczyzną, jakiego
w życiu widziałam. Był jednocześnie masywny i giętki, jakby jego
mięśnie były wyrzezbione z kamienia, który w okamgnieniu mógł się
upłynnić. Włosy w kolorze kawy opadały mu na intensywne brwi i
kręciły się za uchem. Głęboki mahoń jego oczu, ożywiony błyskami złota
i szmaragdowej zieleni, lśnił ledwie kontrolowaną żądzą. A jego usta,
pełne i męskie, były zmysłowo otwarte. Teraz rozpoznawałam jego
ubranie: więzienny uniform, jak powiedziała Elizabeth. Podwinięte
rękawy odsłaniały przedramiona, długie i oplecione gładkimi mięśniami.
Z surowym wyrazem twarzy i nieskończenie uważnie przesunął
opuszkami palców po mojej dolnej wardze, jak dziecko, które właśnie
odkryło robaczki świętojańskie i chce wiedzieć, co kryje magia, która je
rozświetla.
Kiedy musnął palcem moje zęby, delikatnie przygryzłam, zacisnęłam
usta na opuszku i odessałam pierwotny i egzotyczny smak z jego skóry.
Nabrał powietrza z sykiem i z zamkniętymi oczami wsparł czoło o moje
czoło. Wydawał się walczyć o kontrolę nad sobą, podczas gdy ja
wciągałam do ust więcej jego ciała. Nie byłam pewna, czy chodziło mu o
mnie, czy o siebie, ale oparł rękę na drzwiach i przycisnął mnie do nich z
jękiem. Drugą ręką schwycił mnie nagle za gardło i trzymał mnie w
niewoli, próbując zapanować nad swoim ciałem.
To było najbardziej erotyczne zdarzenie w moim życiu. Na każdy jego
dotyk moje ciało odpowiadało wstrząsem podniecenia. Głód - tak gorący,
że aż bolesny - wezbrał w moim podbrzuszu, zawirował i rozlał się
białym ogniem pożądania. Chciałam go na zawsze i mimowolnie
przemknęło mi przez myśl, co by się stało, gdyby umarł. Czy nadal bym
go miała? Czy przekroczywszy próg, przyszedłby do mnie, czy też
zostawiłby mnie i musiałabym sama przemierzać ziemską
płaszczyznę istnienia? Tak bardzo się bałam, że go stracę, jeśli jego
fizyczne ciało wyzionie ducha. Chciałam, żeby się obudził, żeby był mój
zarówno ciałem, jak i duchem. Samolubna byłam pod tym względem.
- Reyes - powiedziałam głosem chrapliwym z pragnienia, gdy znalazł
ustami wyjątkowo wrażliwy punkt za uchem. - Proszę, obudz się.
Odchylił się ze zmarszczonymi brwiami, jakby nie rozumiał; potem
opuścił głowę i przykrył ustami moje usta, a ja straciłam wszelki rozum.
Na początku pocałunek był delikatny. Jego język gładził mój, smakował i
prowokował niezmiernie ostrożnie. Potem pocałunek wybuchł jak pożar,
nasilił się, stał się dziki, zagorzały, wymagający, a Reyes plądrował moje
usta, badał i atakował z nieodpartą, prymitywną potrzebą. Ten pocałunek
odsączył całą resztę wątpliwości, które poupychałam po kątach. Reyes
smakował jak deszcz, jak słońce, jak substancja łatwopalna.
Zbliżył się, naparł na mnie, a między moimi nogami wybuchła iskra.
Kiedy akurat sięgnęłam rękoma po tę twardość przyciśniętą do mojego
podbrzusza - zatrzymał się.
Ruchem tak szybkim, że zakręciło mi się w głowie, przerwał
pocałunek i się odwrócił. Natychmiast pojawiła się jego szata, płynny byt,
który osłonił nas oboje, i usłyszałam brzęk metalu, jaki wydaje wyciągane
ostrze. Złowrogi ryk, niski i gardłowy, wybrzmiał z jego piersi, i
mrugnęłam oczami, by się ocknąć. Byłam taka słaba, że ledwie stałam.
Ktoś był z nami w pokoju? Coś było z nami w pokoju?
Nie widziałam, co się czai za szerokimi barkami Reyesa, ale czułam,
jak każdy mięsień w jego ciele twardnieje w napięciu.
Cokolwiek tam było, było tam niewątpliwie i stanowiło wielkie
zagrożenie.
Potem odwrócił się do mnie z powrotem, objął mnie w talii wolną ręką
i przyciągnął do siebie. Jego mahoniowe oczy lśniły i studiowały moje,
błagając o zrozumienie.
- Jeśli się przebudzę - powiedział udręczonym szeptem
- to mnie znajdą.
- Co? Kto? - zapytałam z nagłą trwogą.
- A jeśli znajdą mnie - ciągnął, patrząc na moje usta
- znajdą i ciebie.
I znikł.
Jakieś trzy sekundy pózniej padłam na ziemię.
Rozdzial 18
Jajcarzy wal po jajach.
NAKLEJKA NA ZDERZAK
Czy ja przespałam ostatnie dwadzieścia siedem lat? Czy istnieją byty i
stworzenia, których nigdy nie widziałam? Stworzenia tak niebezpieczne i
bestialskie, że tylko coś nadprzyrodzonego może z nimi walczyć?
Siedziałam z wujkiem Bobem w sali konferencyjnej. Po ubiegłej nocy
nie mogłam się w pełni skupić. Garrett też tam był, podobnie jak
prokurator okręgowy, kierownik grupy operacyjnej w sprawie Pricea,
prawnicy i Angel, który strasznie się wiercił. Domykaliśmy plany na
wieczór. Niełatwo było planować, skoro nie wszyscy uczestnicy
spotkania byli w pełni doinformowani, ale wujek Bob sprzedał pomysł.
Wiedziałam, że mu się uda.
Garrett i Angel byli dziwnie milczący. Garretta to jeszcze mogłam
zrozumieć. Był przeciwny całej tej sprawie. Ale Angel miał
pierwszorzędną okazję, by poflirtować z gorącą, umarłą prawniczką w
miniówie, a z niej nie korzystał. Właściwie to ledwie spojrzał na
Elizabeth. Nie mogłam pojąć, co go
gryzie. Reyes? Czy Angel wie, że mam o Reyesie fantazje, które
ocierają się o czyny prawnie zakazane?
Kiedy detektyw i prokurator wyszli, wujek zwrócił się do mnie:
- OK, to jaki naprawdę mamy plan?
Powrót do rzeczywistości. Uśmiechnęłam się wątle.
- Wkraczam do akcji z moim idiotycznym nagraniem i spre-
parowanymi dowodami, a Price do wszystkiego się przyznaje.
- Możesz tak?
- Mogę.
- Cholera - powiedział, już pod wrażeniem. - Naprawdę jesteś
zaklinaczką.
Garrett pokręcił się na krześle, ale zachował milczenie.
- A jeśli go nie znajdziemy? - zapytał Barber w odniesieniu do
poszukiwań księdza Federico. - A co, jeśli grupa operacyjna nie zna
wszystkich nieruchomości Pricea? Może trzymają go gdzie indziej?
- Albo już go zabili - wtrącił Sussman.
- Zawsze jest taka możliwość - przyznałam - ale Price jest na wskroś
katolikiem. Myślę, że ciężko by mu przyszło załatwić wyświęconego
kapłana.
- Czyli Barber i ja przeszukujemy jego nieruchomości - odezwała się
Elizabeth - a Sussman i Angel to twoje wsparcie?
- Taki mamy plan.
- Jaki mamy plan? - zapytał wujek. Streściłam nasze pomysły, a on je
pochwalił. Dobrze się składało, bo niespecjalnie mieliśmy plan B.
- Angel - powiedziałam, gdy wszyscy wychodzili - będziesz gadał czy
mam się uciec do metod torturowania, które poznałam w zeszłym roku
podczas Mardi Gras?
Uśmiechnął się i przez wzgląd na mnie zaczął stąpać z większym
wigorem.
- Wszystko w porządku, szefowo. Dam temu radę z zamkniętymi
oczami.
- Tylko dlatego, że masz przezroczyste powieki.
- Fakt - wzruszył ramionami. Popatrzyłam na telefon. Cookie
zostawiła mi wiadomość.
- Po prostu jesteś taki smutny - powiedziałam, dzwoniąc na pocztę
głosową. - Jakby ktoś ci ukradł ulubiony pistolet kalibru dziewięć
milimetrów.
- Nie jestem smutny. - Zaczął się oddalać korytarzem, po czym się
odwrócił. - Przynajmniej nie wtedy, kiedy patrzę na ciebie.
Ojej. Słodkie to było. Na sto procent coś knuł, nie mogłam tylko
załapać, co dokładnie.
- Zgadnij, zgadnij! - Cookie zaśpiewała radośnie w telefonie. - Wiem,
jak się nazywa. Zadzwoniłam do kolegi z celi Reyesa, tego Amadora
Sancheza, i zagroziłam, że dam go zamknąć za naruszenie warunków
zwolnienia, jeśli się nie wygada. Znam jej nazwisko i adres. Wciąż... -
zapiszczał sygnał poczty głosowej, potem zaczęła się następna
wiadomość: - Przepraszam. Cholerne telefony. Wciąż jest w
Albuquerque. Nazywa się Kim Millar i wciąż tu mieszka.
Kolana się pode mną ugięły. Porwałam długopis i papier z biurka
mundurowego i zostałam za ten wysiłek wynagrodzona wrogim
spojrzeniem, po czym zapisałam adres.
- Nie miał numeru telefonu, ale powiedział, że ona pracuje w domu,
powinna więc być na miejscu.
Mogłabym tę kobitkę ucałować.
- Wiem. Mogłabyś mnie ucałować. Idz znalezć siostrę Reyesa,
pomigdalimy się pózniej.
Z szaleńczym chichotem wskoczyłam do Misery i udałam się do
centrum. Serce i żołądek wymieniły mi się miejscami z narastającej
niecierpliwości. Zerknęłam na zegarek. Dwadzieścia cztery godziny.
Mamy dwadzieścia cztery godziny, by to powstrzymać.
Podczas jazdy miałam czas pomyśleć nad tym, co Reyes wczoraj
powiedział. Co miał na myśli, mówiąc, że go znajdą? Kto go znajdzie?
Czy ktoś na niego poluje? Postanowiłam się nie zastanawiać, na co Reyes
warczał. Było jasne, że są rzeczy, których nawet ja nie widzę. Co
nasuwało istotną zagadkę: jaki ma sens być kostuchą, skoro nie widzę
wszystkiego, co istnieje? Czy nie powinnam być doinformowana?
Poważnie, niby jak mam wykonywać swoją pracę?
Podjechałam na ogrodzone osiedle, podreptałam do drzwi mieszkania
IB i zapukałam. Otworzyła mi kobieta mniej więcej w moim wieku.
Miała w ręku ściereczkę, jakby właśnie wycierała naczynia. Zrobiłam
krok do przodu z wyciągniętą ręką i powiedziałam:
- Dzień dobry, pani Millar, jestem Charley Davidson. Podała mi dłoń
ostrożnie, a jej cieniutkie palce były zimne.
Miała ciemnokasztanowe włosy i jasnozielone oczy. W ogóle nie
przypominała Reyesa. Spora domieszka irlandzkiej krwi.
- W czym mogę pomóc? - zapytała.
- Jestem prywatnym detektywem - wygrzebałam wizytówkę i
wręczyłam jej. - Czy mogę z panią porozmawiać?
Studiowała wizytówkę dłuższą chwilę. Potem otworzyła drzwi szerzej
i zaprosiła mnie gestem do środka. Kiedy weszłam do słonecznego
pokoju, obrzuciłam go spojrzeniem, szukając zdjęć Reyesa. W ogóle nie
było tam zdjęć, ani Reyesa, ani czegokolwiek innego.
- Jest pani prywatnym detektywem? - spytała, prowadząc mnie do
siedzenia. - W czym mogę pani pomóc?
Usiadła w salonie naprzeciw mnie. Poranne słońce przenikało przez
zasłony z gazy i zalewało pokój ciepłem. Choć mebli było niewiele, były
czyste i w doskonałym stanie. Przemknęło mi przez myśl, czy Kim Millar
ma może lekkie zaburzenie obsesyjno-kompulsyjne, odchrząknęłam i
zastanowiłam się, jak zacząć. Spotkanie okazało się trudniejsze, niż
sądziłam. Jak powiedzieć komuś, że brat tego kogoś lada dzień umrze?
Zdecydowałam zostawić to na pózniej.
- Chodzi o Reyesa - zaczęłam. Zanim jednak zdążyłam się rozgadać,
odparła:
- Słucham?
Zamrugałam oczami. Nie usłyszała mnie?
- Chodzi o pani brata - powtórzyłam. Miałam obłędną zdolność
czytania ludzi, więc od razu poznałam, że kłamie.
- Przykro mi. Nie wiem, o kim pani mówi. Nie mam brata.
Wow. Dlaczego kłamie? W myślach rozważałam scenariusz za
scenariuszem, próbując rozwikłać najnowszą tajemnicę. Ale nie miałam
czasu na gierki. Nawet tak intrygujące. Postanowiłam walczyć z nią tą
samą bronią i też skłamać.
- Reyes uprzedzał, że pani tak powie - powiedziałam z zadowolonym
uśmiechem. - Podał mi hasło, żeby pani wiedziała, że może ze mną
rozmawiać.
Ściągnęła brwi.
- Jakie hasło? - Pochyliła się. - Powiedział pani o mnie? To było wręcz
zbyt łatwe. Prawie poczułam się winna.
- Nie - powiedziałam z żalem. - Nie powiedział. Ale pani właśnie się
zdradziła.
Jej irlandzkie oczy rozbłysły gniewem, ale nie był on skierowany na
mnie. Była zła na siebie. Jej zgarbione ramiona, rozczarowanie, z którym
zaciskała usta i marszczyła brwi, powiedziały mi wszystko, co
potrzebowałam wiedzieć. Nie tylko Reyes w tej rodzinie był ofiarą
przemocy.
- Proszę się na siebie nie złościć - powiedziałam, chociaż kierowała
mną bardziej empatia niż poczucie winy. - Zarabiam w ten sposób na
życie, bo jestem w tym dobra. - Kiedy mówiłam, patrzyła na szmatkę w
swoich coraz mocniej zaciśniętych rękach. - Dlaczego Reyes chce, żeby
nikt nie znał pani tożsamości? W jego więziennych aktach nie ma o pani
wzmianki. Nigdy nie wymienił pani jako krewnej ani jakiejkolwiek osoby
kontaktowej. Nie ma o pani ani słowa w żadnym z protokołów sądowych.
Po dłuższym milczeniu odezwała się ze smutkiem, który wydawał się
niemal namacalny:
- Bo nie ma być. Kazał mi obiecać, że nikomu nie powiem, kim
jestem. Mamy różne nazwiska. Na procesie łatwo było usunąć się w cień.
Nikt niczego nie podejrzewał.
Dlaczegóż na Boga Reyes chciał, żeby siostra zachowała
anonimowość podczas procesu? Jeśli już, to powinna być głównym
świadkiem.
- Wie pani, co się z nim stało?
Opuściła brodę jeszcze niżej, a włosy zasłoniły jej oczy.
- Wiem, że został postrzelony. Amador mi powiedział.
- Ach. Amador przekazuje pani nowiny? -Tak.
- Czyli wie pani, że Reyes zostanie jutro odłączony od aparatury
podtrzymującej życie.
- Tak - powiedziała łamiącym się głosem. Wreszcie jakiś postęp.
Może się jednak uda.
- Musisz się temu sprzeciwić, Kim. Nikt inny nie może. Jesteś bodaj
jedyną żyjącą krewną.
- Nie mogę - powiedziała, kręcąc głową gwałtownie. - Nie mogę się
angażować.
Zaskoczenie zaparło mi dech w piersi. Patrzyłam w nią, zaszokowana
i otumaniona. Zwinęła ścierkę w kurczowo zaciśniętych pięściach.
- Nie patrz tak na mnie. Nie rozumiesz.
- Ewidentnie.
Wymknął się jej cichy szloch.
- Kazał mi przysiąc, że więcej się z nim nie skontaktuję. Powiedział,
że jak wyjdzie, to mnie znajdzie. Dlatego zostałam tutaj, w Albuquerque.
Ale go nie odwiedzam, nie piszę, nie dzwonię, nie wysyłam prezentów na
urodziny. Kazał mi przysiąc - powiedziała i spojrzała na mnie błagalnie,
prosząc o zrozumienie. - Nie mogę się angażować.
Chociaż nie mogłam sobie wyobrazić, dlaczego Reyes kazał jej złożyć
takie przyrzeczenie, było jasne, że sytuacja się zmieniła. Postanowiłam
zadać decydujący cios. Sytuacje ekstremalne i takie tam.
- Kim, on cię chronił przez te wszystkie lata - rzuciłam oskarżycielsko.
- Jak możesz nic nie zrobić?
- Ochrona to niewłaściwe określenie - powiedziała, pociągając nosem
za ścierką.
- Nie rozumiem. Czy w grę wchodziła... przemoc seksualna? - Sama
nie mogłam uwierzyć, jaka się robię bezczelna, na co sobie nagle
pozwalam w obliczu przeciwności. Palnąć coś związanego z tak delikatną
kwestią to niemal okrucieństwo.
Azy wypłynęły zza jej rzęs i pociekły strużkami po policzkach,
udzielając za nią odpowiedzi.
- A on cię chronił, jak umiał. Jak możesz teraz odwracać się od niego
plecami?
- Mówiłam, że ochrona" to niewłaściwe określenie. Kres mojej
wytrzymałości zbliżał się wielkimi krokami.
Dlaczego ona nie chce mu pomóc? Widziałam, jak bardzo się o nią
martwił, jak tamtej nocy ryzykował życiem, żeby z nią zostać. Mógł
wtedy uciec, iść na policję, przekazać psychotycznego ojca w ręce władz i
być wolny. Ale został. Dla niej.
- To jakie jest właściwe określenie? - zapytałam jadowicie. Po długim
namyśle podniosła na mnie wzrok. Jej oczy migotały w popołudniowym
słońcu.
- Znosić.
OK. To mnie zbiło z tropu.
- Nie rozumiem. Co...
- Mój ojciec - przerwała mi. Głos się jej załamał pod ciężarem słów. -
Mój ojciec nigdy mnie nie dotknął. Byłam tylko bronią, której używał, by
kontrolować Reyesa.
- Ale... właśnie dałaś do zrozumienia, że chodziło o przemoc
seksualną.
Przeniosła na mnie wzrok i spojrzała prawie wrogo, że ją zmuszam, by
o tym mówiła.
- Nigdy nie dotknął mnie. Mnie. Nie mówiłam, że nie było przemocy
seksualnej.
Pełną minutę siedziałam oszołomiona i oniemiała ze zdumienia,
starając się pojąć, co mi Kim powiedziała, rozważając to i analizując.
Sama myśl o tym bolała, jakby miała fizyczny kształt, jak pudełko
pokryte ostrymi jak brzytwa odłamkami szkła, które kaleczą moje palce,
kiedy próbuję pudełko otworzyć.
- Na początku kontrolował go za pomocą zwierząt. Skupiłam się na jej
kruchej twarzy i z trudem zaczęłam
znowu słuchać.
- Kiedy Reyes był mały, używał zwierząt. Jeśli Reyes był niegrzeczny,
karane były zwierzęta, cierpiały przez niego. Nasz ojciec wcześnie pojął,
że inaczej nie uda mu się zapanować nad Reyesem.
Mrugnęłam, przyjęłam słowa do wiadomości, choć nagle odechciało
mi się ich słuchać.
- Potem moja matka, narkomanka, która w końcu umarła na
powikłania po żółtaczce, dała mu najlepszy oręż. Mnie. Porzuciła mnie
pod drzwiami i więcej się za siebie nie oglądała. Dała ojcu władzę nad
Reyesem. Jeśli nie będzie posłuszny wszelkim rozkazom, nie dostanę
kolacji. Śniadania. Lunchu. W końcu wody. Raz po razie Reyes się
poddawał. Mną ojciec nie interesował się zupełnie - poza tym, że byłam
narzędziem. Środkiem nacisku na każdy krok mojego brata.
Brakowało mi słów. Nie mogłam pojąć takiego istnienia. Choćby
wyobrazić sobie, że Reyes był taki bezradny, że był prawdziwym
niewolnikiem potwora. Ścisnęło mi się serce i żołądek, poczułam, jak
śniadanie wraca powoli do moich ust. Przełknęłam głośno i zrobiłam
kilka głębokich wdechów. Brzydziłam się sobą, że zmuszam Kim, by
ponownie przeżywała horror, który ja ledwie mogłam sobie wyobrazić.
- Ale musisz zrozumieć, jaki jest Reyes - ciągnęła, nieświadoma mojej
aktualnej kondycji. - Jak myśli. Powiedziałam ci teraz prawdę, ale w jego
oczach to mnie nasz ojciec krzywdził przez niego. Przez wszystkie te lata
brał ów ciężar na swoje barki, brał na siebie odpowiedzialność za moje
dobro, tak jak króla obciąża dobrobyt jego ludu.
Zamknęłam usta, żeby broda mi się nie trzęsła.
- Powiedział mi, że więcej nikt mnie przez niego nie skrzywdzi. Jak
może tak myśleć? Było dokładnie odwrotnie. Mój ojciec jego krzywdził
przeze mnie. - Otarła łzę i spojrzała na mnie żałośnie. - Wiesz, dlaczego ci
to mówię?
Jej pytanie mnie zaskoczyło i pokręciłam głową. Nie pomyślałam o
tym.
- Bo to ty.
Zrobiłam, co mogłam, by się skoncentrować, przyjąć, co mówi, i
słuchać dalej.
- Od małego Reyes miał ataki. Czasem trwały ponad godzinę. Kiedy
wracał do siebie, miał przedziwne wspomnienia. Wspomnienia o
dziewczynce z ciemnymi włosami i błyszczącymi, złotymi oczyma. Jak
tylko otworzyłam drzwi, wiedziałam, że to ty.
Miał wspomnienia? O mnie? Serce zabiło mi szybciej.
- Powiedział, że uratował ci raz życie. Że mężczyzna zabrał cię do
mieszkania. - Pochyliła się. - Jeśli się nad tym kiedyś zastanawiałaś, to nie
uszłabyś stamtąd z życiem. Ten człowiek zrobiłby to, na co miał ochotę, a
potem cię udusił. Robił tak wcześniej.
Przeszył mnie niepokój.
- Reyes wiedział, że coś mi grozi? - zapytałam, kiedy wreszcie
odzyskałam głos.
- Tak. Innym razem tylko myślał, że coś ci grozi, ale mówił, że twoja
macocha krzyczała na ciebie przy dziesiątkach świadków. Bałaś się i
wstydziłaś. Te silne emocje wywołały u niego atak. Kiedy dotarł na
miejsce, był taki oburzony, tak się o ciebie martwił, że prawie przeciął
twoją macochę na pół, żeby dać jej nauczkę. Ale ty go błagałaś cichym
szeptem, żeby zostawił ją w spokoju.
- Pamiętam - powiedziałam. Obrazy tego dnia migały mi przed
oczyma. - Był taki zły.
- Potem nauczył się znajdować cię bez ataków. Zapadał w swego
rodzaju trans, żeby cię zobaczyć, popatrzeć na ciebie. - Uśmiechnęła się,
wspominając szczęśliwsze czasy. - Nazywał cię Holenderką.
Dygocąc, głośno wypuściłam powietrze. Każde jej słowo
wywoływało więcej pytań i pogłębiało stan braku zrozumienia.
- Skoro Reyes nauczył się kontrolować to, czym jest, wykorzystywać
swoją moc, to dlaczego... nie powstrzymał waszego ojca?
Wzruszyła ramionami.
- Myślę, że w to nie wierzył.
- Nie rozumiem. - Ściągnęłam brwi.
- W oczach Reyesa to wszystko było fantazją. Wówczas nic z tego nie
działo się naprawdę. Nawet ty byłaś wytworem jego wyobrazni,
dziewczyną z jego snów. Ale ja wiedziałam, że to, co robi, dzieje się
naprawdę. Kiedy byliśmy trochę starsi, zaczęłam szukać informacji o
tym, co sobie wyobraził, co zrobił. Wszystko, o czym mi opowiadał,
wydarzyło się naprawdę.
Błyskająca w oczach Kim inteligencja zadawała kłam łagodnej,
potulnej kobiecie, którą spotkałam wcześniej. Nauczyła się ukrywać,
czym jest. Na co ją stać. Wezbrał we mnie podziw. W innym życiu bardzo
bym chciała się z nią przyjaznić. W innych okolicznościach. Z drugiej
strony, wszystko jest możliwe.
- Wiesz... wiesz, czym on jest? Pytanie zupełnie jej nie zaskoczyło.
- Nie. W ogóle - pokręciła głową. - Wiem tylko, że jest wyjątkowy.
Jest inny niż my. Nie jestem nawet pewna, czy to człowiek.
Zgadzałam się w całej rozciągłości.
- A jego tatuaże? - spytałam. - Mówił ci kiedyś, co oznaczają?
- Nie. - Minimalnie się odprężyła. - Mówił tylko, że maje od zawsze.
Odkąd pamięta.
- Wiem, że one coś znaczą. Tylko nie jestem pewna co. - Przycisnęłam
dłoń do czoła, jakbym chciała w ten sposób powstrzymać gonitwę myśli.
- Jesteś taka jak on? - zapytała Kim zupełnie rzeczowo. Wzięłam
głęboki oddech i ponownie się skoncentrowałam.
- Nie. Jestem kostuchą. - To zawsze tak zle brzmi, gdy się to mówi na
głos. Ale ona się tylko uśmiechnęła, szeroko i ładnie. Zaskoczyło mnie to.
- Tak mi powiedział. Przenosisz dusze na drugą stronę. Powiedział, że
błyszczysz jak nowa galaktyka i masz stosunek do świata jak bogaty
dzieciak z porschakiem tatusia.
Nie mogłam powstrzymać krótkiego śmiechu.
- No cóż, sam też ma niezły stosunek do świata. Zaśmiała się i złożyła
ścierkę na kolanach.
- Myślę, że to mu pozwoliło przetrwać. Jego postawa. Gdyby nie był
taki silny, nie sądzę, by mu się udało.
Serce mnie bolało od wszystkiego, co powiedziała mi Kim. Chciałam,
żeby Reyes był bezpieczny. Chciałam, żeby ktoś wymazał całe zło, jakie
go kiedykolwiek spotkało. Ale niby jak, jeśli się nie obudzi?
- Możesz spróbować to powstrzymać? - zapytałam z desperacją.
Palcami wygładziła fałdki na ścierce. Podjęła decyzję.
- Charlotte, dość się przeze mnie nacierpiał. Złożyłam mu obietnicę.
Nie mogę jej złamać, nie po tym wszystkim, co dla mnie zrobił.
Choć bardzo chciałam się sprzeczać, rozumiałam jej położenie.
Widziałam miłość na jej twarzy i słyszałam ją w jej głosie. To, co
początkowo wzięłam za lekceważenie, było w istocie głęboką i żarliwą
lojalnością. Będę musiała po prostu przelać wszystkie nadzieje na wujka
Boba. Znał ludzi, którzy znali ludzi. Jeśli komuś może się to udać, to
właśnie jemu.
Wyszłam od Kim w tym samym stanie odrealnienia, w jakim
nurzałam się od paru dni. Z każdą godziną dowiadywałam się o Reyesie
czegoś nowego i cudownego. Tak długo szukałam go bez skutku, że
byłam trochę przytłoczona obecną lawiną informacji. Nie żebym
marudziła. Ludzie konający z pragnienia nie mają za złe powodzi. Na
każdym kroku zagadka, jaką był Reyes Farrow, stawała się coraz bardziej
tajemnicza. A ja zamierzałam się dowiedzieć, ile dokładnie kroków ma ta
tajemnica. Pozostawało jednak pytanie: czy uda mi się to zrobić w
dwadzieścia cztery godziny?
Rozdzial 19
Może na to nie wygądam, ale po mistrzowsku udaję, że jestem ninja.
NAKLEJKA NA ZDERZAK
- Gdzie jesteś?
Wyszłam właśnie z sądu, kiedy zadzwonił wujek. Sussman
zasugerował, żebym złożyła wstępny wniosek przeciwko państwu w
sprawie odłączenia Reyesa, uzasadniając go zmyślonym
przypuszczeniem, że on jeden ma informacje o seryjnym zabójcy z
Kansas. Bardzo niechętnie odstawiałam numer z Hannibalem, ale nic
innego nie przyszło nam do głowy w tak krótkim terminie. Jeśli wniosek
zostanie przyjęty, powstrzyma władze przed przerwaniem
podtrzymywania życia tylko przejściowo, ale zyskam przez to na czasie.
Musiałam znowu z nim porozmawiać, najlepiej na odległość. I żeby mnie
nie dotykał. Ani na mnie nie patrzył. Może wtedy zdobędę jakieś
porządne dane. Ciekawe, czy mogę jakoś ograniczyć jego ruchy,
przywiązać do zlewu w kuchni albo coś. Potrzebny mi nadprzyrodzony
sznur. Albo kajdanki posypane magicznym proszkiem Dzwoneczka.
- Gdzie ty jesteś? - odcięłam się. Wujek Bob jest taki wścibski.
- Musimy cię przygotować.
- Przygotować? Na co? Czy ja się zgodziłam, by dać się przygotować?
- Nie przypominałam sobie, abym zgodziła się dać się przygotować. Nie
chodziłam nawet nigdy na kursy przygotowawcze. Wubek głośno sapnął.
Śmieszne to było.
- Na prowokację - powiedział zniecierpliwionym głosem.
- A, prawda! - Zapomniałam o tym. - Złożyłam właśnie wniosek
przeciwko państwu. Możesz go jak najszybciej przepchnąć? Nie mamy
dużo czasu.
- Jasne. Zadzwonię do sędzi, z którą się spotykałem.
- Wujku, chodzi nam o taką osobę, która cię lubi i zechce oddać ci
przysługę.
- Och, ona mnie lubiła. Każdy centymetr.
Zamarłam wpół kroku, przeszedł mnie dreszcz wyparcia i ruszyłam
dalej w stronę Misery.
- Dzięki, wujku, wiszę ci przysługę.
- Jedną przysługę? Poważnie mówisz?
- Uhm, notujemy wyniki? Bo jeśli notujemy...
- Nieważne. Bierz po prostu dupę w troki i przyjedz tu. Nasze dwa
zespoły, jeden od spraw technicznych, a drugi
od otoczenia budynku, omawiały plany do znudzenia. Potem
pobiegłam do domu, żeby się odpowiednio przebrać. Zależało mi przede
wszystkim na tym, żeby zamaskować niebieskawe sińce, które wciąż
miałam w rezultacie swoich niedawnych przygód. Kiedy wreszcie
wmaszerowałam na miejsce spotkania, wyglądałam jak uciśniona
bibliotekarka z oczyma seks-kociaka i wargą wydętą tak, że dorosłych
mężczyzn doprowadziłaby do płaczu.
Garrett przerwał, cokolwiek robił, i zaczął się na mnie gapić. Uznałam
to za dobry znak, dopóki się nie odezwał:
- Masz go uwieść, a nie przeprowadzić u niego kontrolę podatkową.
Naśladując Elizabeth Ellery, miałam na sobie czerwoną spódnicę od
garsonki i ośmiocentymetrowe obcasy. Jednakże w odróżnieniu od
Elizabeth włosy zwinęłam w ciasny węzeł, a na nosie miałam okulary w
grubych plastikowych oprawkach, które wprost krzyczały: służbistka".
- Swopes, czy ty w ogóle jesteś samcem? - Kiedy zmarszczył brwi z
konsternacją, spytałam: - Miałeś kiedyś mokry sen o sekretarce? Albo
bibliotekarce? Albo niemieckiej dyrektorce szkoły?
Rozejrzał się wokół jak przyłapany na gorącym uczynku, żeby
sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje.
- Bingo - oznajmiłam triumfalnie i odmaszerowałam do samochodu
obserwacyjnego. Garrett poszedł za mną, więc kontynuowałam tyradę: -
Bo Benny Price nie zacznie podejrzewać podpuchy, jeśli jakaś lala prosto
z ulicy się wystroi, żeby go podniecić i skłonić, żeby się przyznał do
czterech morderstw. Hm. Co za świetny pomysł. I może gdybym miała
dzisiaj silniejsze skłonności samobójcze, poszlibyśmy w tym kierunku.
Rozejrzyj się - poczekałam, aż Garrett zauważy dwie kobiety, ewidentnie
striptizerki, które szły właśnie do klubu. - Do takich lasek ma łatwiejszy
dostęp niż do wody z kranu. Natomiast do mnie - wskazałam mój
profesjonalny strój - nie.
Podeszliśmy do ciężarówki zaparkowanej w dół ulicy od klubu i
zapukaliśmy. Odwróciłam się do Garretta i walnęłam go po głowie,
akurat kiedy wujek Bob otwierał tylne drzwi.
- Licencjonowana socjolożka, pamiętasz?
Garrett wzruszył ramionami, jakby się zgadzał, a wujek podał mi rękę
i uniósł mnie do środka. W spódnicy i szpilkach.
Pewnie nie jest to najlepszy strój na policyjną obserwację. Martwiłam
się trochę, że Garrett znowu zechce mnie podnieść i złapać mnie za dupę.
Potem byłam trochę rozczarowana, że tego nie zrobił. Dziewczyna
potrzebuje w życiu trochę ekscytacji. Van się poruszył, kiedy Garrett
wsiadł do środka.
- Wciąż nie ma wieści od grupy operacyjnej Ksiądz Federico -
powiedziałam wujkowi Bobowi. - Nie wiem, co zrobimy, jeśli go nie
znajdą.
- O to będziemy się martwić pózniej - orzekł Wubek. - Na razie trzeba
ci to założyć. - Wyjął maleńki mikrofon z wyściełanego pudełka. - To
najmniejszy podsłuch, jaki znalezliśmy.
- Mówisz poważnie? - zapytałam zbulwersowana. - Podsłuch? Plan
jest taki, że Angel włączy tę fajowską, drogą kamerę, którą Price
zainstalował sobie za biurkiem. Będziemy mieli nagranie, a on się nawet
nie domyśli. A co ważniejsze, ja to przeżyję.
- Fakt, ale musimy jakoś obserwować sytuację - nie zgodził się. - Skąd
będziemy wiedzieć, że masz kłopoty?
- Jeśli będę miała kłopoty, przekażę wiadomość. - Spojrzałam na
Angela, który właśnie wszedł do auta. Widziałam, że jest trochę
podekscytowany tym planem. I doskonale wiedział, co ma robić. -
Naprawdę sądzisz, że jak tylko Price się dowie, po co przyszłam, nie każe
swoim ludziom mnie obszu-kać? - Pochyliłam się do wujka. - To, że
widuję nieżywych ludzi, nie znaczy, że chcę się do nich zaliczać.
***
Dwadzieścia minut pózniej opuszczałam pomieszczenie wypełnione
półnagimi laskami oraz niezłą muzą, by wejść
do zaskakująco cichego biura Benny ego Price a. Biznesmena. Ojca
dwójki dzieci. Mordercy.
- Nie ma podsłuchu, szefie - powiedział jeden z jego bramkarzy,
wysoki i umięśniony blondyn, do którego striptizerki mrugały rzęsami,
gdy je mijaliśmy. Zanim mnie przeszukał, zaprowadził mnie do ciemnego
korytarza wiodącego do biura Pricea, a tym samym zapewnił mi
jednocześnie napływ oburzenia oraz raczej niestosownej ekscytacji. - Ale
ma kamerę.
Benny Price, który siedział za ogromnym biurkiem z drewna
tekowego, okazał się mężczyzną znacznie bardziej atrakcyjnym, niż
mogłam sądzić ze zdjęć z jego policyjnej obserwacji. Gwoli prawdy
trzeba jednak przyznać, że nie był do tych zdjęć przygotowany i nie
wiedział, iż ma się odpowiednio ustawić. Miał krótkie czarne włosy i
schludnie przystrzyżone wąsy oraz kozią bródkę. Zupełnie straciłam do
niego szacunek na poziomie krawata oraz chustki. Krawat był w kolorze
magenty na tle połyskliwej czarnej koszuli oraz kamizelki w paseczki,
podczas gdy chustka wyzierająca z butonierki wpadała w odcień fioletu.
To był czynnik decydujący. Kolesia trzeba załatwić.
- Chciała się pani ze mną widzieć, pani...?
- Pani Magenta. Violet Magenta - powiedziałam. Bez uśmiechu.
Ochroniarz zrobił krok do przodu i położył na biurku kamerę, którą
znalazł w mojej torebce.
- Mnie powiedziała, że nazywa się Lois Lane - powiedział. To smutne,
ale chyba mi uwierzył.
Price wstał i podniósł kamerę. Sama jego postawa miała zastraszać,
umniejszać, onieśmielać. Znałam wiele kobiet, na które jego taktyka by
podziałała. Ja się do nich nie zaliczałam.
Usiadłam naprzeciwko niego, a on otworzył monitor LCD i włączył
nagranie z kamery.
- Nazywam się Donna Wilson - usłyszałam siebie z drugiej strony. No,
nie tamtej drugiej strony... - Wysłałam to nagranie do dziesięciu osób, w
tym do mojego prawnika, kolegi z pracy i pedikiurzystki. -
Pedikiurzystka. Starałam się nie zachichotać. - jeśli do każdej z tych osób
nie zadzwonię przed dziewiątą dzisiaj wieczorem, zabiorą taśmę wprost
na policję. W bankowej skrytce mam niepodważalne dowody, że Benny
Price, właściciel i administrator sieci klubów Koci Aapci, przemyca
dzieci i sprzedaje je za granicą w niewolę. Jedna z tych dziesięciu osób
ma klucz do skrytki i da go policji, jeśli w oznaczonym czasie nie wrócę
cała i zdrowa.
Benny stał chwilę osłupiały, po czym zamknął wyświetlacz i zwrócił
mi kamerę. Jako że wyglądało na to, iż koncentruje się wyłącznie na
mnie, zaczęłam grać swoją rolę. Ciężko dysząc, zacisnęłam palce na
torebce - przepięknej jedwabnej torebce pod ramię, którą Cookie mi
pożyczyła - i wbiłam w niego zdeterminowany, lekko naiwny wzrok.
Było jasne, że nie wygram nagrody dla Ulubionej Osoby Roku Klubu
Koci Aapci. Price dobrze to ukrywał, ale był wściekły. Narzucił sobie
spokój i usiadł za biurkiem.
- Jakie ma pani dowody? - zapytał lodowato.
Z rozmysłem zerknęłam przelotnie na torebkę i z powrotem w górę.
Miałam nadzieję, że nie przesadzam z tym numerem na białogłowę w
opresji. Miałam to sprzedać, a nie wcisnąć mu w gardło.
- Mam pendrive'a, jakiego dostałam od mojego pracodawcy,
prawnika, który kilka dni temu został zastrzelony. Mówił,
że jest na nim wszystko, czego trzeba, by wsadzić za kratki Benny ego
Pricea - ciebie.
Price się uspokoił. Kąciki jego ust zadrgały i już wiedziałam, że ma
tego pendrive'a. Może akurat jest taki głupi, by...
Otworzył szufladę biurka i wyjął pendrive'a.
- Chodzi o to?
No. Jest dokładnie taki głupi. Moje wnętrze odtańczyło taniec radości,
podczas gdy moje zewnętrze zaczynało wpadać w panikę. Angel i
Sussman weszli do biura z pomieszczenia za Priceem, pokazując
uniesione kciuki. Kamera nagrywa.
- Czy mogę teraz pooglądać striptizerki? - zapytał Angel. Zacisnęłam
zęby i rzuciłam mu szybki grymas, po czym
dyszałam dalej. Price uśmiechnął się jak boss w mafii albo jak
dyrektor zakładu opiekuńczego. Sussman stał nieco z tyłu i wpatrywał się
w niego wrogo.
- Och, byłbym zapomniał - powiedział Angel. Przyskoczył do mnie i
rozpiął górny guzik w mojej za ciasnej bluzce, tym samym oferując
Pricebwi, a miejmy nadzieję, że również kamerze, dobry widok na mój
biust. Spojrzenie Pricea natychmiast wylądowało w tym erotycznym
miejscu. Uwaga i Awaria były niezrównane w odwracaniu uwagi. Kiedy
Price podniósł wzrok, opadłe w magiczny sposób pasmo włosów
korzystnie okalało moją twarz. Poprawiłam okulary nerwowym gestem.
- Zapewniam, że to nie ten sam pendrive. - Oblizałam usta wolno w
zamyśleniu i odezwałam się: - Dał mi pendri-vea... Wiem, że są na nim...
Powiedział, że są na nim dowody. Były zaszyfrowane, ale...
- Być może dał ci niewłaściwego pendrivea - zasugerował Price
uprzejmie.
- Nie, to niemożliwe. On... To znaczy, on ma w biurku parę tysięcy
pendrive'ów naraz, ale...
- Daję ci słowo, ślicznotko, że mój człowiek zabrał to bezpośrednio z
kieszeni twojego prawnika. Tuż po jego śmierci.
Ślicznotko? Czym ja niby jestem? Koniem wyścigowym? Myślałby
kto, że gościa, który całe dnie spędza w otoczeniu pięknych kobiet, stać
na coś mniej oklepanego.
Podczas gdy robiłam co w mojej mocy, aby oddychać szybko i
głęboko, tak naprawdę nie oddychając szybko i głęboko, Price wstał,
obszedł biurko i oparł się na nim przede mną. Byłam pewna, że zrobił to
częściowo po to, by móc patrzeć z góry, jak jego najnowsza ofiara się
wije, jakby patrzył na mrówkę płonącą pod lupą. Ale w większej części
tego częściowo chciał sobie popatrzeć na dziewczynki.
Wykorzystując sytuację, Angel z niecnym uśmieszkiem zabrał się za
kolejny guzik. Udawałam, że zapinam bluzkę, a przy okazji pacnęłam go
po łapie - mały zbok. Angel zmarszczył czoło w rozczarowaniu.
- Chodziło ci o pieniądze? - Price zapytał tak chłodno, że piekło nie
stopiłoby jego brawury. Gestem wyprosił blondaska. Przełknęłam głośno
ślinę, nie mogąc już - teoretycznie - spojrzeć mu w oczy, i pokiwałam
głową. Schylił się i zdjął mi okulary. Wina, całkowicie nieskruszona
wina, wylewała się z niego i zbierała u jego stóp. - I postanowiłaś tak po
prostu tu wmaszerować i zażądać ode mnie pieniędzy?
- Tak. Mam... kłopoty. Teraz, po śmieci prawników, w firmie będzie
audyt.
- Ach. - Złożył okulary i położył je na biurku. - A ty byłaś niegrzeczna.
- Ty... to ty ich zabiłeś? - Nie podnosząc głowy, spojrzałam na niego
spod rzęs. Wyglądał, jakby sprawiało mu to przyjemność.
- Oczywiście, że nie. Od tego mam ludzi.
Cholera. Mgliściej się nie dało? Potrzebne mi było przyznanie się do
winy, a nie marne stwierdzenie, z którego każdy prawnik godzien tego
miana będzie umiał go wykręcić.
Spróbowałam wstać, ale znajdował się absurdalnie blisko. Otarłam się
o niego lekko, z rozmysłem muskając jego erekcję ramieniem.
- Posłałeś ludzi, żeby zabili moich szefów? Dlaczego?
Jak w przypadku większości przestępców, zgubiła go własna
arogancja. Schwycił mnie za ramię i pomógł mi wstać.
- Bo mogę.
Żachnęłam się z odrazą i spróbowałam uwolnić ramię. Udawałam, że
udaję, jakbym udawała pewność siebie, i powiedziałam:
- Wychodzę. - Właśnie się przyznał do spiskowania. Nie ma mowy,
żebym uszła z tego biura z życiem.
- Skąd ten pośpiech?
- Jeśli nie stawię się na dziewiątą, naprawdę pójdziesz do więzienia.
Price zerknął na zegarek, przyciągnął mnie do siebie i opasał mnie
ramionami.
- To nam daje niecałe trzy cudowne godziny, by odkryć, kim są twoi
przyjaciele.
Co ciekawe, okazywanie strachu przychodziło mi coraz łatwiej.
Odrzuciłam głowę w tył i dałam Angelowi sygnał. Skinął i się zmył, ale
Sussman został na miejscu jak przymurowany, z wyrazem niecodziennej
nienawiści w oczach.
- W odpowiedzi zatem na twoje pytanie, tak, zabiłem tych troje
prawników. - Przesunął palcem wzdłuż mojego obojczyka, zapuścił go
miedzy piersi. - Ale ty nie musisz być następna.
No jasne. Próbowałam go odepchnąć, cała bezbronna. Poważnie, ile
czasu może zająć wtargnięcie do pomieszczenia? Angel miał tylko
pociągnąć wujka Boba za krawat, tym samym dając Wubkowi sygnał, że
jego ludzie mają z impetem wpaść do biura. To nie operacja na mózgu.
- To znaczy, że moglibyśmy się jakoś dogadać? - zapytałam głosem
drżącym ze strachu.
Jego niegdyś atrakcyjna twarz rozciągnęła się w obleśnym uśmiechu.
Twarz zabójcy i porywacza, który sprzedawał dzieci w niewolę. Albo
jeszcze gorzej. Pewną ręką chwycił mnie za gardło, skłonił głowę, by
dotknąć kącika moich ust. Zaczynałam się zastanawiać, czy może go nie
doceniałam.
Nagle na biurku Pricea zaczęło migać czerwone światełko.
Wyprostował się z zaskoczeniem, kiedy do pomieszczenia wpadli jego
ochroniarze.
- Gliny - powiedział strażnik, a Price spojrzał na mnie w osłupieniu.
Mogłam zacząć pyskować i powiedzieć coś w rodzaju Nie upuszczaj
mydła". Ale wyraz twarzy Pricea przekonał mnie, bym ugryzła się w
język. Raz w życiu. Wydawał się, bo ja wiem, zirytowany. W mgnieniu
oka twarz mu poczerwieniała.
Zanim miałam szansę go ostrzec, że nagłe i ostre skoki ciśnienia są
niebezpieczne, schwycił mnie za ramię tak mocno, że prawie je złamał, i
przyparł mnie do ściany. Tylko że to nie była ściana. Ukryte drzwi
otwarły się na ciemny korytarz, którego jedną stronę tworzyły lustra
weneckie. Widzieliśmy jego biuro.
Gdy ja szamotałam się z Priceem, grupa operacyjna wparowała do
pokoju, obaliła ochroniarza i rozejrzała się za mną. Nabrałam głęboko
powietrza, by zacząć krzyczeć, kiedy Price ciągnął mnie w dół korytarza,
ale jego wielka łapa zacisnęła się brutalnie na moich ustach. Odcięła mój
krzyk
- i mój dopływ powietrza. Co było do bani. Nie do twarzy mi w sinym.
Wtedy poczułam Reyesa. Poczułam go, jeszcze zanim go zobaczyłam.
Zalała mnie fala gorąca i patrzyłam, jak się przed nami materializuje.
Wirujący kłąb dymu, gęsty i namacalny. Nagle powietrze przesiąknięte
było jego gniewem, doprowadzając do wrzenia cząsteczki wody, które
zaczęły parzyć moją skórę. Gardło zdławiła mi panika. Jak ja wytłumaczę
kolejny przerwany kręgosłup?
Ponieważ nie mogłam wykrzyczeć tego, co myślałam
- czyli zasadniczo Spocznij!" - ukształtowałam rozkaz w głowie.
Czytał mi wcześniej w myślach. Może i teraz przeczyta.
Nie waż się" - pomyślałam. Bardzo mocno. Próbowałam przebić
swoimi odczuciami mur jego gniewu, tak by dotarły do jego głowy.
Przenikliwy odgłos wyciągania ostrza ustał, a Reyes znieruchomiał.
Nie widziałam jego twarzy, ale czułam jego spojrzenie spod kaptura.
Nawet o tym nie myśl, Reyesie Farrow".
Pochylił się nad nami i sarknął na mnie, ale nie ustąpiłam pola. Nogi
mi młóciły i paliło mnie w płucach, ale pomyślałam: Zrób to, a nakopię
ci do dupy".
Kształt się cofnął, jakby zaskoczony, że mu grożę. Ale nie miałam
czasu, by się o to martwić. Ani roztrząsać, jak się zabiorę za spełnianie tej
grozby.
Drapanie Pricea po rękach nic mi nie dawało. Pora obudzić moją
wewnętrzną ninja. Pierwszym z moich - miałam nadzieję - wielu posunięć
miało być kopnięcie Pricea w goleń. Dobrze wymierzone kopniaki
powalą najtęższego przeciwnika. A w obcasach? Pozamiatane.
Mój umysł gorączkowo przygotowywał kopniaka i planował następny
ruch, kiedy poczułam w karku ostry ból promieniujący w dół kręgosłupa,
ujrzałam błysk rozpalonego do białości światła i usłyszałam, jak od ścian
odbija się echem głośny trzask. W mgnieniu oka zamieniłam się w
galaretę. W sekundzie, która poprzedzała całkowitą utratę przytomności,
uświadomiłam sobie, że Price skręcił mi kark. Dupek.
***
W głębi duszy spodziewałam się usłyszeć dzwięk trąb albo śpiewy
anielskie, albo nawet głos mojej matki, jak mnie wita po drugiej stronie.
No bo byłam całkiem porządną osobą. Tak ogólnie. Na pewno udam się
generalnie wzwyż.
Zamiast tego usłyszałam kapanie wody, powolne i stabilne jak bicie
serca, które ledwie ma siłę dalej pracować. Poczułam przy twarzy zapach
brudu, cementu i chemikaliów. I smak krwi.
W kilka sekund zorientowałam się, że Reyes tam był. Czułam go. Jego
siłę. Gryzący gniew.
Otworzyłam oczy i rozejrzałam się dokoła, pozostając w bezruchu, na
wypadek gdyby Benny Price znajdował się w pobliżu. Nie chciałam, by
zobaczył, że się ocknęłam, i próbował dokończyć robotę. Byliśmy w
małej kanciapie. Na ścianach z pustaków wisiały rzędy półek ze sprzętem
i detergentami. Reyes przysiadł na jednej z półek. Kucał jak drapieżny
ptak, nie tyle wyglądając przez drzwi, ile unikając patrzenia na mnie.
No, był zły. Choć wciąż osłaniała go ciemna szata, opuścił kaptur,
ukazując twarz i włosy. Szata opadła wokół niego. Była spokojna,
czekała, podobnie jak jego ostrze. Śmiercionośną broń Reyes trzymał za
rękojeść w potężnej dłoni, a czubek ostrza opierał się o ziemię. Wtedy
pierwszy raz porządnie się jej przyjrzałam. Miała klingę prostą jak w
innych mieczach, tylko dużo dłuższą, a krawędzie były zakrzywione i
zakończone paskudnymi kolcami. Przypominała mi dwie rzeczy: śre-
dniowieczne narzędzie tortur i jego tatuaż.
- Żyję - wychrypiałam, kiedy się zorientowałam, że Pricea nie ma z
nami w pomieszczeniu.
- Ledwie - odparł, wciąż na mnie nie patrząc. Ale jak? Uniosłam rękę i
potarłam nią szyję.
- Skręcił mi kark.
- Próbował ci skręcić kark.
- Mnie się wydawało, że się mu całkiem niezle powiodło. Reyes w
końcu się do mnie odwrócił. Siła jego spojrzenia
zaparła mi dech w piersi.
- Jesteś inna niż pozostali ludzie, Holenderko. To nie takie proste.
A ty jesteś inny niż cokolwiek, co w życiu spotkałam". Długo
patrzyliśmy sobie w oczy, a ja bezskutecznie próbowałam nabrać
powietrza do płuc. Przerwał nam męski głos.
- Kto tam?
Uniosłam się z trudem i przybrałam na wpół siedzącą, na wpół
chybotliwą pozycję. Odwróciłam się i zobaczyłam spętanego mężczyznę
z zawiązanymi oczami, który przycupnął
w kącie pomieszczenia. Miał siwiejącą brodę i gęste, ciemne włosy.
Miał też koloratkę jak katolicki ksiądz.
- Ojciec Federico? - spytałam. Znieruchomiał, po czym skinął głową.
Bingo!
Żył. Ja żyłam. Ten dzień robił się coraz fajniejszy. Aż poczułam na
skroni broń.
Nie zdążyłam się nawet do Pricea odwrócić, kiedy usłyszałam świst
ostrza przecinającego powietrze. Broń upadła na ziemię, a Price skulił się
z okrzykiem bólu.
Szlag. Tata mnie zabije.
Wygramoliłam się poza zasięg Pricea, zanurkowałam po broń, a
potem znowu wygramoliłam się jeszcze dalej poza jego zasięg. Ale on wił
się z bólu, trzymając się za przegub dłoni i kołysząc na kolanach.
Większość ludzi z przerwanymi rdzeniami kręgowymi nie może się
kołysać na kolanach. Zerknęłam w górę, ale Reyes zrobił się cały ciemny
i dymny, po czym zniknął, zanim zdążyłam się chociaż odezwać. I
mogłabym przysiąc, że szczerzył zęby w uśmiechu, kiedy znikał.
- Co... Co mi zrobiłaś?
Dobre pytanie. Co Reyes zrobił? Jak zwykle nie było nigdzie ani
kropli krwi.
Sussman wpadł do pomieszczenia, oszacował kondycję Pricea,
pokiwał mi głową z aprobatą i wypadł z powrotem.
- Nie mogę poruszyć palcami. - Price płakał i się ślinił. Wyglądało to
raczej groteskowo. Reyes musiał mu przeciąć ścięgna w nadgarstku czy
coś takiego. Ale fajnie.
Cały czas mierząc Pricebwi z broni w głowę, przysunęłam się do
księdza Federico. Jak tylko zaczęłam go rozwiązywać,
do pomieszczenia wparował Angel, a za nim rozczochrany wujek
Bob. Nie mogłam się nadziwić, jak Angelowi udało się go tutaj
przyprowadzić. Kiedy wparowali jeszcze dwaj mundurowi i przejęli
Pricea, wujek ukląkł przy mnie.
- Charley - powiedział ze zmarszczoną ze zmartwienia twarzą. Musnął
mi usta kciukiem. Pewnie miałam krew tam, gdzie Price mnie ściskał. -
Nic ci nie jest?
- Żartujesz? - spytałam, mocując się z materiałem, którym ksiądz
Federico miał zawiązane oczy. - Miałam to totalnie pod kontrolą.
Potem nastała taka dziwna chwila. Jakby coś do mnie dotarło. Wujek
wziął ode mnie broń, pomógł mi i zdjął opaskę z oczu księdza Federico - a
wyraz twarzy tego człowieka, jego wdzięczność i ulga oszołomiły mnie.
Wujek spojrzał na mnie tak miękko oraz z taką troską, że rzuciłam mu się
w ramiona i trzymałam najdłużej, jak tylko się odważyłam. Przytulił
mnie, a ten uścisk był jak niebo, tylko mniej ostentacyjny.
Musiało chodzić o ulgę. Że żyję. Że znalezliśmy księdza Federico. Że
zgarnęliśmy Pricea. Pławiłam się w cieple uścisku Wubka i ze wszystkich
sił walczyłam ze łzami. To nie był czas na łzy. Czasem jestem taką babą.
Wtedy poczułam na ramieniu czyjąś dłoń i wiedziałam, że to Garrett.
- To mogę teraz pooglądać striptizerki?
Znad ramienia Wubka spojrzałam na wyszczerzonego w uśmiechu,
bezskrzydłego Angela. Jego też bym uściskała, ale to głupio wyglądało,
jak ściskałam zmarłych publicznie.
- Pociągnął mnie za krawat - powiedział wujek, kiedy spytałam, jak
nas znalazł.
- Angel pociągnął cię za krawat?
- Zaprowadził mnie prosto do ciebie.
Siedzieliśmy w sali konferencyjnej na komisariacie, oglądając
nagranie z przyznaniem się Price'a do winy. Było niedorzecznie pózno, a
my odtworzyliśmy nagranie już jakieś siedem tysięcy razy. Myślę, że
Garrett je oglądał, aby popatrzeć na dziewczynki. Dobrze się chyba z nimi
dogadywał.
- Muszę przyznać, Davidson, jestem pod wrażeniem - powiedział z
oczami wlepionymi w ekran. - Do tego trzeba było jaj.
- Proszę - parsknęłam. - Do tego trzeba było jajników. Których mam
dwa.
Odwrócił się do mnie z nowym wyrazem uznania na twarzy.
- Mówiłem ci, że jestem licencjonowanym ginekologiem? Jeśli twoim
jajnikom coś kiedyś będzie potrzebne...
Przewróciłam oczami, wstałam zza stołu i pokuśtykałam boso do
drzwi. Choć ukrywałam fakt, że w sumie skręcono mi kark, gdy Price
próbował zbiec, nie mogłam ukryć tego, iż zwichnęłam kostkę, idąc do
vana. Przeklęte szpilki. Więc teraz kark i kostka dawały mi się ostro we
znaki.
W międzyczasie Barber i Elizabeth wpadli powiedzieć, że znalezli
księdza Federico. Był w szpitalu. Tylko trochę się rozczarowali, kiedy im
powiedziałam, że ksiądz się tam znajduje, bo go tam zawiezliśmy. Był w
nie najlepszym stanie, ale wyżyje.
Generalnie to był bardzo dobry dzień. Mieliśmy pendrive a, nagranie i
zeznanie księdza Federico. Benny Price prawdopodobnie resztę życia
spędzi w więzieniu. A przynajmniej porządną część reszty życia.
Oczywiście, musi się nauczyć posługiwać lewą ręką, pomyślałam z
chichotem.
Cała zasługa przypadnie w udziale wujkowi Bobowi, ale inaczej po
prostu być nie mogło. Choć i tak mój status prywatnego detektywa
pomógł wszystko zakamuflować. Nie musieliśmy już tłumaczyć,
dlaczego byłam na miejscu zdarzenia i właściwie jaką dokładnie jestem
konsultantką. Byłam prywatnym detektywem. Po takim stwierdzeniu
ludzie na ogół przestają zadawać pytania.
- Nie powiedziałaś mi, jak się nazywają - zawołał do mnie Garrett.
Odwróciłam się i uniosłam brwi pytająco. Twarz Garretta rozciągnęła się
w niecnym uśmieszku. - Przedstawiłaś mnie Uwadze i Awarii, ale nie
zaznajomiłaś mnie z pozostałą dwójką. - Spuścił wzrok na moje
podbrzusze.
- Dobra - westchnęłam niecierpliwie. - Ale nie wolno ci się śmiać z ich
imion. Są bardzo wrażliwe.
Uniósł dłonie pojednawczo.
- W życiu.
Wystawiłam go na działanie ostrzegawczego grymasu, po czym
wskazałam okolicę lewego jajnika:
- To jest Mister Spock. - Wskazałam na prawy: - A to Kapitan Kirk.
Garrett zaśmiał się cicho i przykrył twarz dłońmi. Sam chciał
wiedzieć.
- Poczekaj na mnie - zawołał wujek Bob. Zaoferował, że podwiezie
mnie do domu, bo moja stopa była zabandażowana i obłożona lodem.
- Dobra robota, Davidson - powiedział jeden z funkcjonariuszy, gdy
wychodziłam. Członkowie szkieletowej załogi obsługującej komisariat
wstali, uśmiechali się i kiwali głowami z aprobatą. W ten sposób składali
gratulacje. Po latach zbierania wrogich spojrzeń i złośliwych uwag trochę
mnie to niepokoiło.
- Po jeepa przyjedziemy jutro - rzucił Garrett, idąc za nami. Pomógł mi
wsiąść do Wubkowego SUV-a, a zanim zamknął drzwi, sprawdził, czy
zapięłam pas. - Dobra robota - powiedział, gdy wyjeżdżaliśmy z
parkingu. To się wszystko robiło całkiem straszne.
W mieszkaniu poczułam się tysiąc razy lepiej. Nie zdawałam sobie
sprawy, jaka byłam zmęczona. Wujek Bob mi pomógł i czekał, aż się
przebiorę w piżamę, żeby jeszcze raz popatrzeć na moją kostkę.
Kiedy się już przebrałam, w sypialni spotkałam się z prawnikami.
- Udało nam się - powiedziałam Elizabeth, jaśniejąc z radości i
podniecenia.
- Tak jest - wymieniłyśmy lodowaty uścisk.
- To co teraz? - zapytał Barber. Popatrzyłam na niego prawie ze
smutkiem.
- Teraz przechodzicie na drugą stronę. Elizabeth odwróciła się i
podeszła do niego.
- No cóż, jeśli trafisz w tamte strony, to zajmuję pierwszy grób po
prawej w tym nowym skrzydle.
Zaśmiał się cicho.
- Ja leżę daleko po przeciwnej stronie. Mój pogrzeb był... udany.
- Mój też.
- Mogę się mylić - odezwałam się, tłumiąc śmiech - więc proszę mnie
w przyszłości nie nawiedzać ani nic, ale jestem prawie pewna, że się
zobaczycie po drugiej stronie. Mam silne podejrzenie, że przyjaciele i
bliscy są tam razem.
- To takie dziwne - powiedziała Elizabeth. - Mam poczucie, jakbym
chciała odejść natychmiast. Prawie jakbym nie miała wyboru.
- Ja tak samo - potwierdził Barber. Wziął ją za rękę, jakby była jego
kotwicą.
- Przyciąganie jest silne - wyjaśniłam. - Jak myślicie, czemu na ziemi
nie ma was więcej? To ciepłe i kuszące, i tam właśnie powinniście być.
Spojrzeli na siebie i się uśmiechnęli. Bez dalszych słów - zniknęli.
Z mojego punktu widzenia przechodzenie na drugą stronę przypomina
nieco przyglądanie się, jak ludzie rozpływają się przed moimi oczami.
Czułam ich, jak przeniknęli przeze mnie. Ich emocje. Lęki. Nadzieje i
marzenia. Ale nigdy jeszcze nie czułam nienawiści, animozji czy
zazdrości. Najczęściej czułam oszałamiającą miłość. Za każdym razem,
gdy ktoś przechodził na drugą stronę, rosła moja wiara w ludzi.
Elizabeth cały swój dobytek zostawiła siostrzeńcowi i siostrzenicom,
a Barber kilka lat temu założył ogromne ubezpieczenie na życie. Jego
matka będzie bardzo zamożną kobietą. Chociaż byłam pewna, że
wolałaby swojego syna, miałam nadzieję, że bogactwo da jej trochę
pociechy. Barber w końcu napisał do matki list, jak Sussman i Elizabeth, i
chociaż jego list był nieco mniej... wzruszający niż pozostałe, miałam
pewność, że matka się z niego ucieszy.
Odwróciłam się do Sussmana.
- A ty?
Wyglądał przez okno. Opuścił głowę.
- Nie mogę odejść.
- Patrick, poradzą sobie.
- Wiem. Odejdę, tylko jeszcze nie teraz. Zniknął, zanim zdążyłam się
ponownie odezwać.
- Cześć, cukiereczku.
Odwróciłam się do cioci Lillian i prawie wrzasnęłam, widząc, z kim
przyszła. Zamiast tego uśmiechnęłam się wymuszenie i powiedziałam:
- Cześć, ciociu Lii, panie Habersham. - Pan Habersham to był
nieboszczyk spod 2B, ze względu na którego wynalazłam
transcendentalny środek odstraszający szkodniki. Chichotali i robili do
siebie maślane oczy, a ja na ten widok poczułam lekką cofkę. Ale miękka,
pomarszczona twarz cioci Lillian miała przesłodki wyraz.
- Jedziemy do Margarita Grill powąchać homara, potem obejrzymy
wschód słońca, a w międzyczasie będziemy pewnie uprawiać gorący,
zwierzęcy seks bez zabezpieczenia.
Że... co? Nawet mój monolog wewnętrzny się zająknął. Nie mogłam
uwierzyć własnym uszom. Czy w Margarita Grill w ogóle podają
homara?
- OK, ciociu Lii, bawcie się dobrze!
No dobra, myśl o tym, że tych dwoje uprawia gorący, zwierzęcy seks
bez zabezpieczenia, była trochę nieprzyjemna, zwłaszcza że ciocia w
ogóle nie ma zębów, ale poważnie, ich ciała są zupełnie lodowate. Jak to
może być gorące?
Pokuśtykałam do salonu, zastanawiając się, czy powinnam
powiedzieć Wubkowi, co porabia jego cioteczna babka, ale
zdecydowałam się tego nie robić.
- Dalej nie mogę w to uwierzyć - powiedział, kręcąc głową, gdy
rozwijał bandaże na mojej kostce. - Radzisz sobie z pijanym damskim
bokserem, który koniecznie chciał ci przemodelować twarz, z upadkiem
przez świetlik z wysokości trzech metrów, i nie z jedną, ale z dwoma
próbami zabójstwa, a powalają cię szpilki. Wiedziałem, że te buty są
niebezpieczne.
- Genetycznie uwarunkowane skłonności do choroby psychicznej też
są niebezpieczne, a ja nie narzekam.
Zaśmiał się i rzucił bandaż na moją sofę z drugiej ręki.
- Opuchlizna opadła. Bardzo. To zdumiewające. Opuchlizna
faktycznie opadła. Pewnie Reyes miał rację.
Rzeczywiście kontuzje mi się goją w trymiga w porównaniu z innymi
ludzmi. I wiele trzeba, żeby mnie pokonać. Jak widać.
- Możesz już nie zawijać. Teraz jest o niebo lepiej.
- OK, no to chyba pójdę. Ale miałem ci coś powiedzieć - oznajmił,
kierując się do drzwi. - Ach, złapałam moją koleżankę sędzinę. Popatrzy
na ten twój nakaz.
Ulga zalała każdą komórkę w moim ciele. Teraz tylko co dalej, jak
powstrzymać państwo na stałe, na wypadek gdyby Reyes z tego nie
wyszedł.
- Dostałem też wiadomość, że ksiądz Federico dochodzi do siebie w
szpitalu i przesyła ogromne podziękowania. Teddy jest z nim. Ksiądz
chciałby się z tobą zobaczyć, jeśli będziesz miała czas wpaść. - Odwrócił
się i znowu ruszył w stronę drzwi, potem się zatrzymał i podrapał po
głowie. - A prokurator zaraz z rana zabierze się za papiery w sprawie
zwolnienia pana Weira. - Znowu zrobił krok w stronę drzwi i... znowu się
zatrzymał. Próbowałam się nie roześmiać. W tym tempie nigdy nie dotrze
do domu. - Aha. - Wyjął notes i go przekartkował. - Wygląda też na to, że
ten napastnik, który próbował cię wczoraj załatwić, pan Zeke Herschel,
był na dobrej drodze do statusu seryjnego mordercy. Nie ciebie pierwszą
zaatakował. Dzięki Bogu, że to przerwałaś.
Oddech zamarł mi w piersi, moje płuca ścisnęły się w nagłym
paraliżu, a wzdłuż kręgosłupa poczułam mrowienie.
- Co... O czym ty mówisz?
- Dziś po południu wezwano do niego do domu policję. W sypialni
znalezliśmy jego żonę. Marynowała się we własnej krwi. - Pokój
pociemniał i świat osunął mi się spod stóp. - Jedna z najgorszych spraw
przemocy domowej, jaką widziałem.
Walczyłam z grawitacją, szokiem i żałosnym, panicznym wyparciem.
Ale rzeczywistość wkroczyła i z marszu nakopała mi do dupy.
- To niemożliwe.
- Co? - Wujek podniósł oczy, zrobił krok w moją stronę.
- Żona Herschela. To nie mogła być ona.
- Znałaś ją?
- Ja... tak jakby. - Nie mogła nie żyć. Sama ją zawiozłam na lotnisko.
Zaraz potem spotkałam się z Herschelem w barze. Nie mogło być mowy,
żeby to była ona.
- Charley. - Surowy ton wujka Boba przykuł moją uwagę. - Znałaś ją?
Muszę coś wiedzieć o tej sprawie?
- Mylisz się. To nie była jego żona. To musi być ktoś inny. Wujek
westchnął. W swojej pracy umiał rozpoznać wyparcie i radzić sobie z
nim.
- To pani Herschel, kotku. Jej ciotka przyleciała z Meksyku, bo się
martwiła, że pani Herschel się do niej nie odezwała. Ciotka wczoraj
zidentyfikowała ciało.
Zatopiłam się w sofę, a potem w siebie, i dałam się ogarnąć
zapomnieniu. Nie byłam pewna, kiedy wujek Bob wyszedł. Nie byłam
pewna, czy śpię, czy nie. Nie byłam pewna, kiedy spełzłam na podłogę i
owinęłam się w koc, który wcisnęłam wcześniej do kąta. I nie byłam
pewna, kiedy - przynajmniej nie dokładnie kiedy - stałam się tą
monumentalną zjebą, z której dziś zasłynęłam.
Rozdzial 20
W sprawy smoków się nie mieszaj, albowiem jesteś chrupki i dobrze
smakujesz z keczupem.
NAKLEJKA NA ZDERZAK
Nie, to było kłamstwo. Wiedziałam, w którym dokładnie momencie
zaczęłam swą długą i sławetną karierę najwyższej oraz całkowitej zjeby,
której nigdy nie powinno się było pozwolić iść i jednocześnie żuć gumę, a
co dopiero spuszczać ją ze smyczy na ulice Albuquerque. Od chwili
narodzin miałam zwyczaj zostawiać po sobie śmierć i zniszczenie. Nawet
moja własna matka nie oparła się mojej truciznie. To właśnie przeze mnie
umarła. Każde życie, jakiego dotknęłam, splamiłam nieodwracalnie.
Moja macocha o tym wiedziała. Próbowała mnie ostrzec. Tylko że ja
nie słuchałam.
Byłyśmy w parku - moja przybrana matka Denise, Gemma i pani
Johnson, która była tam codziennie przez ostatnie dwa miesiące i
wpatrywała się w drzewa w nadziei, że dostrzeże swoją zaginioną córkę.
Miała na sobie swój zwykły szary sweter, owinęła się nim ciasno, jakby
się bała, że jeśli go rozsunie, jej dusza uleci, a ona nigdy jej nie złapie.
Wyblakłe
brązowe włosy zwinęła w niechlujny węzeł, a kosmyki sterczały jej na
wszystkie strony. W rzadkim odruchu altruizmu Denise usiadła przy niej i
próbowała nawiązać rozmowę, lecz bez większych rezultatów.
Denise uprzedziła mnie, bym nie mówiła o zmarłych publicznie.
Mówiła, że moja wyobraznia" sprawia ludziom przykrość, i wiele razy
próbowała namówić tatę, by posłał mnie na terapię. Ale w owym czasie
tata zaczynał już wierzyć w moje zdolności.
Powinnam więc była wiedzieć, że mam o tym nie mówić. Ale pani
Johnson była taka smutna. Oczy miała tym smutkiem zasnute i robiła się
stopniowo tak samo szara jak jej sweter. Pomyślałam po prostu, że
chciałaby wiedzieć.
Podbiegłam do niej z szerokim uśmiechem. W końcu miałam jej do
przekazania najlepszą nowinę od dawna. Szarpnęłam ją krótko za sweter,
pokazałam palcem pole, gdzie bawiła się jej córka, i powiedziałam:
- Tam jest, pani Johnson. Bianca tam jest. Macha do pani. Hej, Bianca!
Kiedy odmachałam, pani Johnson nabrała powietrza i skoczyła na
równe nogi. Schwyciła się za szyję i gorączkowo szukała córki.
- Bianca! - krzyczała, biegnąc przez park i potykając się. Chciałam ją
zaprowadzić tam, gdzie Bianca się bawiła, ale Denise mnie złapała.
Twarz miała wykrzywioną przerażeniem i wstydem, gdy patrzyła, jak
pani Johnson biegnie przez pole i wyje imię córki. Pani Johnson
krzyknęła do małego chłopca, by wezwać policję, i pognała do lasu.
Gdy przybyła policja, Denise była w szoku. Mój tata też odpowiedział
na policyjne wezwanie. Znalezli panią Johnson
i przyprowadzili ją z powrotem, by się przekonać, co się dzieje. Ale
tata już wiedział. Pochylił głowę z czegoś, co w niepokojącym stopniu
przypominało wstyd. A potem wszyscy się na mnie darli. Widziałam
tylko ręce, palce i zęby, ryczące moje imię. Jak mogłam? Co ja sobie
myślałam? Czy nie rozumiem, przez co pani Johnson przechodzi?
A Denise stała z przodu, płakała, drżała i przeklinała dzień, w którym
została moją macochą. Wbiła paznokcie w moje ramię, trzęsąc mną z
namacalnym rozczarowaniem. Czułam się taka zagubiona, skrzywdzona i
zdradzona, że wycofałam się w siebie.
- Ale mamo - wyszeptałam przez żałosne łzy, które nie znaczyły nic
dla nikogo, a już najmniej dla mojej macochy - ona tam jest.
Spoliczkowała mnie, zanim zdążyłam choćby zauważyć jej ruch.
Początkowo nie bolało, tylko siła uderzenia zbiła mnie z tropu, a potem
przeżyłam chwilę zaćmienia, nim mój umysł pojął, że ten ostry trzask
wziął się stąd, iż ręka macochy uderzyła mnie w twarz. Wtedy wróciłam
do rzeczywistości, oko w oko z Denise, której usta poruszały się w
wyolbrzymiony, gniewny sposób. Ledwo mogłam się na niej skupić przez
powódz łez, które rozmywały mi ostrość widzenia. Zerknęłam na
rozmazane, wściekłe twarze, na oburzenie każdej jednej z osób, które
mnie otaczały.
Wtedy pojawił się Zły, Reyes, a jego gniew był jeszcze wyrazistszy
niż furia osób wokół mnie. Ale on nie gniewał się na mnie. Gdybym mu
pozwoliła, rozciąłby moją macochę na pół. Wiedziałam o tym, jak
wiedziałam, że słońce znowu wzejdzie. Cichym szeptem błagałam go, by
jej nie krzywdził. Próbowałam mu wytłumaczyć, że to, co się dzieje, to
moja
wina. Że zasłużyłam na złość ludzi dookoła. Denise uprzedzała,
żebym nie mówiła o innych. Ale nie usłuchałam. Zawahał się. Potem, z
rozdzierającym ziemię rykiem, zniknął, pozostawiając po sobie swoją
esencję, swój pierwotny zapach i głęboki, egzotyczny smak.
Tata postąpił wtedy do przodu i złapał Denise za ramiona. Gdy
prowadził ją do radiowozu, trzęsła się w szlochu. Policjanci mnie
przesłuchiwali przez, zdawało mi się, długie godziny, ale ja już o tym nie
mówiłam. Nie rozumiałam za bardzo, co zrobiłam nie tak, więc
zacisnęłam usta i więcej się nie odzywałam. I nigdy więcej nie nazwałam
Denise mamą.
To była trudna lekcja, ale nigdy jej nie zapomniałam.
Dwa tygodnie pózniej zakradłam się do parku sama. Siedziałam na
ławce i patrzyłam, jak Bianca się bawi. Pomachała do mnie, żebym do
niej dołączyła, ale byłam wciąż za bardzo smutna.
- Proszę, powiedz mi - odezwała się zza mnie pani Johnson - czy
Bianca wciąż tam jest?
Przestraszyła mnie i zeskoczyłam z ławki, przyglądając się jej z
niepokojem i troską. Spojrzała na miejsce, gdzie obok linii drzew Bianca
bawiła się w skleconej w domu piaskownicy.
- Nie, pani Johnson - powiedziałam, wycofując się stopniowo. - Nic
nie widziałam.
- Proszę - zaczęła błagać. - Proszę, powiedz mi - łzy ciurkiem
spływały jej po twarzy.
- Nie mogę - powiedziałam wystraszonym szeptem. - Będę miała
kłopoty.
- Charlotte, kochanie, ja tylko chcę wiedzieć, czy jest szczęśliwa. -
Podeszła do mnie i uklękła, oddychając z trudem. Odwróciłam się na
pięcie, uciekłam i schowałam się za
koszem na śmieci. Pani Johnson podpełzła do ławki i płakała. Bianca
pojawiła się przy niej i pogładziła ją po włosach maleńką dłonią.
Wiedziałam lepiej. Wiedziałam, że mam nic nie mówić, znałam
konsekwencje, ale i tak to zrobiłam. Zakradłam się i schowałam w
krzakach za ławką.
- Jest szczęśliwa, pani Johnson.
Kobieta odwróciła się do mnie, pokiwała i pokręciła głową, próbując
mnie dostrzec wśród liści.
- Charley?
- Uhm, nie. Nazywam się Kapitan Kirk. - Nie miałam najbujniejszej
fantazji w tym wymiarze świata. - Bianca kazała przekazać, żeby pani nie
zapomniała karmić Rodneya i że przeprasza, że rozbiła porcelanową
filiżankę po pani babci. Myślała, że Rodney będzie umiał zachować się
przy stole.
Pani Johnson przycisnęła dłoń do ust. Wstała i obeszła ławkę, ale ja
nie zamierzałam dać się powtórnie spoliczkować. Wyrwałam się stamtąd
i pognałam do domu, przysięgając sobie, że nigdy więcej nie będę mówić
o zmarłych. Ale ona mnie ścigała! Dogoniła mnie i porwała z ziemi jak
orzeł, który wyławia sobie obiad z jeziora.
Myślałam, czy by nie zacząć krzyczeć, ale pani Johnson mnie
przytuliła. Tuliła mnie naprawdę długo. Spazmatyczny szloch wstrząsał
jej ciałem i osunęłyśmy się na ziemię. Bianca stała przy nas, uśmiechała
się i głaskała matkę po włosach, a potem wniknęła we mnie. Pomyślałam
sobie, że już powiedziała matce, co ta musiała wiedzieć - widocznie to
była bardzo ważna filiżanka - i czuła, że może już odejść. Przechodząc na
drugą stronę, pachniała jak oranżada o smaku winogron i chrupki
kukurydziane.
Pani Johnson kiwała się ze mną dłuższy czas, zanim tata przyjechał
radiowozem. Przestała i popatrzyła na mnie:
- Gdzie ona jest, słoneczko? Mówiła ci?
Opuściłam głowę. Nie chciałam mówić, ale sprawiała wrażenie, jakby
potrzebowała wiedzieć.
- Jest przy wiatraku za drzewami. Szukali w niewłaściwym miejscu.
Popłakała jeszcze trochę, a potem omówiła, co zaszło, z moim tatą,
podczas gdy ja patrzyłam z oddali na Złego. Jego czarna szata falowała
jak żagiel na wietrze, rozciągając się na trzy wielkie drzewa. Był
olśniewający, i tylko jego w całym swoim życiu naprawdę się bałam.
Kiedy pani Johnson przyszła mnie uściskać kolejny raz, rozpłynął mi się
przez oczami. Ciało Bianki znaleziono tego popołudnia. Następnego dnia
dostałam wielką wiązkę balonów i nowy rower, którego Denise nie
pozwoliła mi zatrzymać. Ale co roku w dniu urodzin Bianki dostawałam
kolorowe balony i kartkę, na której było po prostu napisane Dziękuję".
Z tego doświadczenia nauczyłam się dwóch rzeczy: że większość
ludzi nigdy nie uwierzy w moje zdolności, nawet ci najbliżsi. I że
większość ludzi nigdy nie zrozumie druzgocącej potrzeby tych, co zostali.
Potrzeby, by znać prawdę.
Niezależnie od tego, jak się wszystko skończyło, spowodowałam
tamtego dnia wiele bólu. I wiele bólu od tamtej chwili. Powinnam była
dopilnować, by Rosie Herschel wsiadła do samolotu. Powinnam była ją
odstawić do odprawy, a potem wsunąć komuś z personelu dwadzieścia
dolców, żeby przypilnował, aby została na miejscu. Zeke nie mógł był jej
znalezć, zanim wsiadła do samolotu. Był ze mną. Zmieniła zdanie? Na
pewno nie. Przypominała dziecko w cukierni, tak się
absurdalnie cieszyła na nowe życie. Olbrzymie brzemię życia w
ciągłym zagrożeniu przemocą zdjęto już z jej ramion. Nie, nie zmieniła
zdania. A ja, zamiast ochraniać swoją klientkę, bawiłam się w uniki z
prawym sierpowym jej męża-zakały marginesu.
Ale w tym sęk: ufała mi. Powierzyła mi swoje życie. A ja kolejny raz
zawiodłam kogoś najbardziej, jak się dało.
Poczułam, że Angel stoi w pokoju, i spojrzałam na niego spod rzęs.
Miał opuszczoną głowę i od czasu do czasu zerkał w moje prawo, gdzie
siedział Reyes. W ciemności zorientowałam się, że on też tu był i siedział
przy mnie cierpliwie. Nie dotykał, nie domagał się. Gorąc bił od niego jak
piasek zsuwający się z wydmy.
Angel nie chciał podejść bliżej. Nie kiedy Reyes tu był. Bał się go.
Zaczynałam pojmować, że Reyes nie był przeciętnym, codziennym
bytem. Nawet zmarłych przyprawiał o ciary.
Z powrotem owinęłam się kocem, schowałam twarz.
- Mogłeś mi powiedzieć - powiedziałam do Angela głosem
stłumionym przez gruby materiał.
- Wiedziałem, że to cię zmartwi.
- Dlatego się zmyłeś na dwa dni. Prawie poczułam, jak wzrusza
ramionami.
- Pomyślałem, że będziesz sądzić, że się jej udało. Wiesz - że nikt jej
nigdy nie znajdzie.
- Na podłodze sypialni w kałuży własnej krwi?
- No, tego jeszcze nie wiedziałem.
- Chciałam, żeby była szczęśliwa - wyjaśniłam. - Wszystko
zaplanowałam. Miała otworzyć hotel, odnowić znajomość z ciotką i
zaznać więcej szczęścia niż kiedykolwiek w życiu.
- Jest szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu. Tylko nie tak, jak ty
chciałaś. Gdybyś wiedziała, jak tu jest, jak tu naprawdę jest, nie byłabyś
taka smutna.
Westchnęłam. Z jakiegoś powodu ta wiedza niespecjalnie pomagała.
- Co się stało?
- Zrobiła wszystko, jak trzeba, tak jak jej kazałaś - powiedział. -
Zostawiła obiad na piecu. Zostawiła torebkę z portfelem na nocnej szafce.
Zostawiła buty i płaszcz na ganku. Nigdy by nie podejrzewał, że po prostu
uciekła. Myślałby, że coś się jej stało.
- No to co? Co poszło nie tak?
- Kocyk jej dziecka.
Poderwałam głowę. Angel zdrapywał farbę z baru, ze wszystkich sił
starając się nie patrzeć w kierunku Reyesa.
- Wróciła po kocyk dziecka - wyjaśnił.
- Nie miała dziecka - powiedziałam w konsternacji.
- Miałaby, gdyby nie przywalił jej pięścią w brzuch. Znowu
schowałam głowę i musiałam walczyć z ukłuciem łez.
- Zrobiła go na drutach. Żółty, bo nie wiedziała jeszcze, czy to będzie
chłopiec, czy dziewczynka. Straciła dziecko tej nocy, kiedy zebrała się na
odwagę, by mu powiedzieć, że jest w ciąży.
Zacisnęłam powieki i wyciekły zza nich najbardziej bezużyteczne łzy,
jakie w życiu wypłakałam. Koc je wchłonął, a ja z całego serca życzyłam
sobie, by wchłonął również mnie. Połknął mnie całą, a potem wypluł
gorzkie kości. Po co ja w ogóle chodzę po ziemi? Żeby robić głupców z
siebie i swojej rodziny? Ranić ludzi, których nigdy nawet nie spotkałam?
- Ale Zeke Herschel był w areszcie - powiedziałam, bo nie mogłam się
w pełni pogodzić z tym, co się stało.
- Wyznaczono kaucję prawie natychmiast po tym, jak go zamknęli.
Jego kuzyn zajmuje się kaucjami.
Wiedziałam o tym, ale nie spodziewałam się, że ona wróci.
- Herschel ją złapał, jak wychodziła z domu drugi raz. I poznał po
oczach, co robi. - Angel zagryzł dolną wargę, po czym ciągnął: - Jak już...
zrobił, co zrobił, znalazł w jej kieszeni twoją wizytówkę i poskładał
resztę.
Nastała długa cisza, podczas której desperacko próbowałam
zrozumieć swoją rolę na ziemi. Ewidentnie zle się brałam za to całe bycie
kostuchą. Może w tym tkwił problem. Może w ogóle nie należy się za to
brać. Może powinnam iść przez życie, nie próbując pomagać innym,
rozwiązywać ich problemów, niezależnie czy byli żywi, czy nie.
- Wiesz, to nie twoja wina - powiedział po chwili Angel.
- No - odparłam zmęczonym głosem, czując znużenie i przygnębienie.
- Pewnie. To prawdopodobnie wina Rosie. Jej miejmy za złe.
- Nie o to mi chodzi. Po prostu cię znam. Bierzesz wszystko na swoje
ramiona, jak ten gość, co podtrzymuje świat, a nie powinnaś. Nie masz
nawet w połowie tyle mięśni.
- Twoim zdaniem po co tu jestem? - zapytałam go. Angela.
Trzynastoletniego zmarłego gangstera.
- Jesteś, bo chyba masz być.
- A, racja. Nie pomyślałam o tym.
- A twoim zdaniem po co tu jesteś?
- By siać zamęt i nieszczęście wśród mas - odpowiedziałam. - No ba.
- Cóż, skoro wiesz... - Przebłysk uśmiechu uniósł mu kąciki ust.
Reyes poruszył się przy mnie, a Angel rzucił okiem w jego stronę.
- Twoim zdaniem on tu jest po co? - spytałam Angela, wskazując
Reyesa skinieniem głowy.
Angel się zastanowił i odparł:
- By siać zamęt i nieszczęście wśród mas. - Opuścił No ba", a ja
zrozumiałam, że mówi poważnie. Zerknęłam na Reyesa. Patrzył
Angelowi prosto w oczy, jakby go ostrzegał.
- Zmywam się - oznajmił Angel. - Mama idzie rano do fryzjera. Lubię
patrzeć, jak ją czeszą.
To nie była najsłabsza wymówka, jaką w życiu słyszałam, ale niewiele
jej brakowało.
- Następnym razem mi powiesz? - zapytałam. Mrugnął do mnie, ten
flirciarz.
- Zobaczymy. - I już go nie było.
- A twoim zdaniem po co tu jestem? - zapytałam Reyesa, gdy usiadł
przy mnie. Nie odpowiedział. Naturalnie. - Uratowałeś mi życie. Znowu.
Planujesz się obudzić w najbliższej przyszłości? Nie wiem, jak długo uda
mi się powstrzymywać państwo.
Tętno mi przyśpieszyło, jak tylko zauważyłam, że jest przy mnie.
Teraz, kiedy byliśmy sami, pognało na złamanie karku z prędkością warp,
nie bacząc na żadne gwiazdy czające się w pobliżu. Energia Reyesa była
niemal dotykalna. Elektryzująca i podniecająca, obejmowała moje ciało.
Nie poruszył się, ale czułam go wszędzie. Próbując zachować rozum, albo
przynajmniej mieć go w zasięgu ręki, zapytałam:
- Czym ty jesteś, Reyesie Farrow?
Bez słowa wyciągnął rękę i chwycił koc. Zdjął go ze mnie,
wystawiając moją skórę na działanie jego gorąca. Pochyliłam
się ku niemu, przebiegłam opuszkiem palca jedwabiste linie i
zawijasy, z których składał się jego tatuaż. Był jednocześnie
futurystyczny i prymitywny, stanowił połączenie przeplatających się krat,
zakończonych ostrymi szpicami przypominającymi jego miecz, oraz
gładkich krzywizn, które owijały jego biceps i niknęły pod krótkim
rękawem. Tatuaż był prawdziwym dziełem sztuki, które rozciągało się na
jego łopatki, zakręcało na ramiona i spływało po obu rękach. I coś
oznaczało. Coś ważnego. Coś... istotnego.
I nagle się pogubiłam. Wpadłam jak Alicja w Krainę Czarów,
potykałam się o krzywizny, bałam się, że nigdy się nie wymknę. To była
mapa wejścia. Widziałam ją wcześniej w innym życiu i nie przywodziła
na myśl miłych wspomnień. Była jak jakieś ostrzeżenie. Omen.
I wtedy pojęłam. To były zagmatwane, labiryntowe mechanizmy
zamka, który otwierał świat druzgocącej ciemności.
To był klucz do drzwi piekła.
Szok wrzucił mnie z powrotem w terazniejszość. Jakbym wcześniej
tonęła, przebiłam się przez powierzchnię, głośno nabierając w płuca
powietrza. Odwróciłam się do Reyesa, spojrzałam na niego z
przerażeniem i wolno, bardzo wolno zaczęłam się wycofywać poza
zasięg jego rąk.
Ale on wiedział. Domyśliłam się, czym był, a on wiedział. W jego
oczach rozbłysło zrozumienie i rzucił się za mną ruchem kobry.
Próbowałam odpełznąć, ale złapał mnie za kostkę, pociągnął - i
natychmiast leżał na mnie, przyciskając mnie do podłogi, trzymając, gdy
się miotałam, walczyłam o wolność paznokciami i zębami. Po prostu był
za silny i za szybki. Poruszał się jak wiatr i niweczył każdą moją próbę
ucieczki.
Po chwili zmusiłam się, by się uspokoić, spowolnić szalejący puls.
Przytrzymywał mi ręce nad głową, a jego szczupłe i twarde ciało pełniło
funkcję barykady, na wypadek gdybym zmieniła zdanie. Leżałam
wyczerpana, patrząc na niego nieufnie. Moje myśli pędziły w sto stron
naraz, dyszałam pod ciężarem jego ciała. A po twarzy przemknęła mu
dziwna, niepokojąca emocja. Wstyd...?
- Nie jestem nim - wycedził przez zęby, nie mogąc spojrzeć mi w
oczy.
Kłamał. Innego wyjaśnienia nie było.
- Kto jeszcze nosi ten znak? - zapytałam, ze wszystkich sił starając się
zabarwić głos wstrętem, a nie poczuciem krzywdy, zdrady i niemałego
oszołomienia. Uniosłam głowę, aż nasze twarze dzieliły ledwie
centymetry. Pachniał jak burza z piorunami i zapowiedz deszczu. Jak
zwykle był gorący, prawie parzył moją skórę. Jemu też brakowało tchu.
Powinno było mnie to pocieszyć, ale nie pocieszyło. - Kto jeszcze na tym
albo następnym świecie?
Kiedy nie odpowiadał, ponownie spróbowałam wydostać się spod
niego.
- Przestań - powiedział głosem szorstkim, chrapliwym, jak gdyby
cierpiał. Mocniej ścisnął moje nadgarstki. - Nie jestem nim.
Położyłam głowę na podłodze i zamknęłam oczy. Przesunął się nieco,
starając się chwycić mnie pewniej.
- Kto jeszcze na tym albo następnym świecie nosi ten znak? -
zapytałam ponownie. Popatrzyłam na niego wrogo i oskarżycielsko. -
Znak bestii. Kto jeszcze napiętnowany jest kluczem do piekła? Jeśli nie
on, to kto?
Oparł głowę na ramieniu, jakby chciał zasłonić twarz. Głębokie
westchnienie musnęło mój policzek. Kiedy się odezwał,
jego głos był przepełniony takim wstydem, takim wzburzeniem, że
musiałam się starać, by się nie wzdrygnąć. Ale to, co powiedział, zaparło
mi dech w piersiach.
- Jego syn. - Wtedy na mnie spojrzał, studiował wyraz mojej twarzy,
próbował ustalić, czy mu wierzę. - Jestem jego synem.
Zatrzęsłam się z szoku. To, co mówił, było niemożliwe.
- Ukrywam się przed nim od wieków - rzekł. - Czekałem, aż
zostaniesz zesłana, aż się narodzisz na ziemi. Bóg Niebios nieczęsto zsyła
kostuchę, a za każdym razem przed tobą przeżywałem takie
rozczarowanie, takie poczucie najwyższej straty.
Zamrugałam rzęsami w konsternacji. Skąd on wie takie rzeczy? Ale
może ważniejsze było pytanie:
- Dlaczego byłeś rozczarowany?
Zanim odpowiedział, odwrócił twarz, jakby się wstydził.
- Dlaczego ziemia szuka ciepła słońca? - Zmarszczyłam czoło,
próbując zrozumieć. - Albo las szuka objęcia deszczu? - Pokręciłam
głową, ale ciągnął: - Kiedy się dowiedziałem, że cię ześle, wybrałem
rodzinę i też się narodziłem na ziemi. By czekać. Obserwować.
Po chwili zapytałam, bardzo zbulwersowana:
- I wybrałeś Earla Walkera?
Kącik jego ust uniósł się w półuśmiechu, a on obrzucił wzrokiem moją
twarz. Puścił jedną rękę i prześlizgnął opuszkami palców po moim
ramieniu, po czym położył dłoń na mojej szyi.
- Nie - powiedział, patrząc na mnie z gorączkową intensywnością,
jakby był zahipnotyzowany. - Pewien człowiek zabrał mnie mojej
biologicznej rodzinie, chwilę mnie trzymał, ale potem sprzedał Earlowi
Walkerowi. Wiedziałem, że
podczas ludzkiego życia nie będę pamiętał niczego ze swojej
przeszłości, ale zrezygnowałem ze wszystkiego, by być z tobą.
Dowiedziałem się, kim jestem... czym jestem, dopiero po latach w
więzieniu. Moje pochodzenie ukazywało mi się we fragmentach, w
rozbitych snach i strzaskanych wspomnieniach, jak puzzle, które
składałem dziesiątki lat.
- Nie pamiętałeś, kim byłeś, kiedy się urodziłeś?
Jego ucisk na moich nadgarstkach zelżał, ale ledwie wyczuwalnie.
- Nie. Ale przeprowadziłem gruntowne badania. Powinienem był
dorosnąć w szczęściu, chodzić do tych samych szkół, co ty, iść na ten sam
uniwersytet. Wiedziałem, że nie będę mógł kontrolować swojego
przeznaczenia, kiedy zostanę człowiekiem, ale zdecydowałem się na to
ryzyko.
- Ale jesteś jego synem - powiedziałam. Bardzo się starałam go
nienawidzić. - Jesteś synem Szatana. Dosłownie.
- A ty jesteś pasierbicą Denise Davidson. Wow. Trochę ostro, ale
dobra.
- OK, masz rację.
- Czy nie jest tak, że wszyscy jesteśmy wytworami świata, w jakim się
urodziliśmy, w takim samym, jeśli nie większym stopniu, niż tworem
rodziców, którym nas dano?
Nasłuchałam się o sporze natura kontra kultura przez całe studia, ale to
trochę ciężko było sobie wytłumaczyć.
- Po prostu Szatan jest taki... no nie wiem, zły.
- I ty myślisz, że ja też jestem zły.
- Jaki ojciec, taki syn? - podsunęłam.
Przesunął się w bok. Ten ruch wzburzył wciąż rosnącą we mnie,
kłębiącą się otchłań, i przemocą zwalczyłam pragnienie, by zapiąć nogi
na kłódkę wokół jego talii i wyrzucić klucz.
- Wydaję ci się zły? - Jego głos był jak aksamitna pieszczota.
Wpatrywał się w puls na mojej szyi z zajęciem, dotykał go opuszkami
palców, jakby ludzkie życie go fascynowało.
- Masz skłonność przerywać rdzenie kręgowe.
- Tylko dla ciebie.
Niepokojące, lecz dziwnie romantyczne.
- I siedzisz w więzieniu za zabicie Earla Walkera.
Opuścił rękę, musnął Awarię, aż znalazł dół mojego swetra. Potem
przesunął rękę w górę, sunąc dłonią po gołej skórze, śląc kaskady
przyjemności wprost w najdelikatniejsze dolne rejony mojej anatomii.
- To jest pewien problem.
- Zrobiłeś to?
- Zapytaj Earla Walkera, kiedy go znajdę. Na pewno poszedł prosto do
piekła.
- Możesz wrócić? Możesz iść do piekła, żeby go znalezć? To znaczy,
czy ty się nie ukrywasz?
Jego ręka powoli dotarła wyżej, schwyciła Awarię, podrażniła jej
stwardniały czubek opuszkami. Zagryzłam zęby, by stłumić westchnienie
rozkoszy.
- Nie ma go w piekle. Zaskoczona, stwierdziłam:
- W przeciwną stronę na pewno nie poszedł.
- Nie - powiedział i opuścił głowę. Ustami znalazł ten sam galopujący
puls, ochrzcił go malutkimi, gorącymi pocałunkami.
- Czyli wciąż jest na ziemi? - Naprawdę bardzo starałam się skupić,
ale Reyes wydawał się zdecydowanie temu przeciwny. Poczułam, jak się
uśmiecha przy mojej skórze.
- Och. To dlaczego się ukrywasz przed ojcem? - zapytałam bez tchu.
- Przed Earlem Walkerem?
- Nie, tym drugim. - Miałam tyle pytań. Chciałam wiedzieć o nim
wszystko. O jego życiu. O jego... przed-życiu.
- Kiedyś - odpowiedział, przygryzając koniuszek ucha. To sprawiło,
że dreszcze przemknęły mi wzdłuż kręgosłupa.
- Kiedyś? - szepnęłam, próbując pomyśleć o czymkolwiek innym niż
fale rozkoszy zalewające moje ciało.
- Tak. Kiedyś.
- Możesz rozwinąć tę myśl?
- Jeśli zechcesz. Ale wolę robić to.
- O... mój... B...
Jego dłoń zakopała się w moich spodniach od piżamy, wślizgnęła w
figi i znalazła cudowne miejsce do zabawy. Wyraznie zadrżałam, kiedy
musnął palcami znajdujące się niżej jedwabiste fałdki. Kiedy zanurzył
palce głębiej, zatrzęsłam się cała, to uczucie było tak wspaniale
intensywne.
Syn Szatana. Syn Szatana.
Jego palce gładziły wrażliwe ciało między moimi udami, a usta - te
jego boskie, idealne usta - powędrowały na południe i skubały właśnie
Uwagę. W najgłębszych odmętach umysłu uświadomiłam sobie, że
jestem nagle półnaga i obnażona przed jedną z najpotężniejszych istot na
ziemi. Tylko że nie pamiętałam, żeby cokolwiek mi zdejmował. Czy
oprócz tego triku z rdzeniem kręgowym posiada też supermoce w za-
kresie rozbierania?
Wyrwałam ręce z jego uścisku i zanurzyłam palce w jego włosach.
Przyciągnęłam go do siebie i pocałowałam z całą tęsknotą oraz
pożądaniem, jakie żywiłam od lat. To był jego pocałunek, ten specjalny,
który zachowałam na taką właśnie okazję. Rozkoszowałam się jego
gładkim smakiem na moim
języku, a on przekrzywił głowę i mocniej się we mnie zagłębił,
czerpiąc moją esencję, moją siłę życiową.
To był pierwszy raz, kiedy naprawdę go poczułam, nie pławiąc się
jednocześnie w morzu żądzy tak silnej, że ledwie zachowywałam
przytomność. Nie żeby teraz nie przychodziło mi to z trudem - po prostu
czułam, że mam nieco większą kontrolę, jestem nieco mniej oszołomiona.
Był taki prawdziwy, taki solidny. To nie był sen. To nie było bezcielesne
doświadczenie. To był Reyes Farrow, najbardziej we własnym ciele, jak
się dało, jeśli się wezmie pod uwagę, że leżał w śpiączce godzinę drogi
stąd.
Powietrze falowało wokół nas jak żar buchający z paleniska.
Zamruczał i pomogłam mu zdjąć mój dół od piżamy, kopiąc i
przesuwając spodnie po nogach. Po paru chwilach przerwał pocałunek,
zerwał mi je z nóg i rzucił na pana Wonga.
Potem znów był na mnie, jak ognisty koc. Płomienie lizały wszystkie
moje miejsca intymne, podsycając szał pożogi i pożądania, jaki ogarnął
moje ciało. Moje ręce zmagały się z jego ubraniem, a on uniósł się nade
mną z oczami pijanymi grzechem. Jego szerokie ramiona, ściana
solidnych mięśni, pokryte były gładkimi, ostrymi jak brzytwa tatuażami.
Płynne i żywe, wyznaczały granice między niebem i piekłem, tak z nim
zespolone, tak naturalne i eteryczne, że zdawały się oddychać razem z
nim. Przesunęłam dłońmi po jego klatce piersiowej, sztywnej i
zahartowanej jak pradawna stal, a potem po twardym jak kamień brzuchu,
który napiął się moim moim dotknięciem.
Wreszcie opuściłam rękę niżej, owinęłam dłoń wokół jego erekcji, z
trudem obejmując go palcami. Z sykiem wciągnął powietrze i chwycił
mnie za nadgarstek, trzymając go
nieruchomo, gdy walczył o panowanie nad sobą. Drżąc z potrzeby,
usiadł na kolanach: - Chciałem, żeby to trwało.
Ja chciałam, żeby był we mnie. Zapomniawszy o obolałej kostce,
kucnęłam, wspięłam się i nadziałam na niego, wdychając powietrze ostro
i zaciskając zęby z pożądania, które wybuchło w moim podbrzuszu.
Kiedy wsunęłam go w siebie, zastygł jak piękny marmur, zaciskając
wokół mnie ramiona i unieruchamiając mnie, gdy próbowałam się
poruszyć. Dałam mu chwilę, rozkoszując się tym, że go czułam,
twardością, która wypełniała mnie po cudowne brzegi. Nawet pozostając
zupełnie bez ruchu, tkwiłam na skraju orgazmu, to odległe uczucie
stawało się bliższe z każdym oddechem. Walczyłam z jego uściskiem, bo
chciałam się poruszyć, szczytować. Zaplotłam palce w jego włosy i
użyłam tego chwytu jak oparcia, napierając nogami, lecz bez skutku.
Zawarczał i przycisnął mnie do siebie niewzruszonym uściskiem.
Potem z gardłowym jękiem położył mnie na podłodze i długim
pchnięciem zatopił się we mnie głębiej. Zassałam trochę powietrza,
wstrzymałam oddech, gdy się wysunął, a potem wślizgnął z powrotem,
poruszając się boleśnie wolno, szaleńczo skrupulatnie. Torturował mnie
przez długie minuty, przerywając, gdy za bardzo zbliżyłam się do szczy-
tu, wycofując, gdy wpijałam paznokcie w jego twarde jak ze stali
pośladki, bo chciałam więcej. Powoli przyśpieszył rytm, zwiększył
tempo, wabił mnie coraz bliżej inferna gorejącego w moim podbrzuszu,
aż eksplodował we mnie orgazm. W ciągłym przypływie adrenaliny
zalało mnie słodkie ukłucie orgazmu, który pulsował i krążył w każdej
komórce mojego ciała. Odrzuciłam głowę w tył, zagryzłam wargi i
zastygłam,
by utrzymać się na fali rozkoszy, drżąc pod nim od siły doznania.
Szczytował tuż po mnie, wbijając mnie w drugi orgazm, który
wybuchł i rozlał się po moich żyłach. Ale ten był inny. Jeszcze bardziej
intensywny. Ważniejszy.
W mojej głowie gwiazdy eksplodowały w supernowy. W moim
umyśle powstały galaktyki i ujrzałam, jak rodzi się wszechświat. Planety
wykuto z surowej materii, a grawitacja wyciągnęła ręce i schwyciła, co
mogła, manewrując żywiołami i naginając je do swojej woli. Gazy i tafle
lodu zmieniły się w orbitujące kule, jasne i żarzące się na tle ciemnej
wieczności, podczas gdy inne przeszywały niebo z niemożliwą
prędkością.
Potem zobaczyłam, jak tworzy się Ziemia, a jej magnetos-fera
przybiera kształt, dając jaśniejącej błękitnej kuli zdolność
podtrzymywania życia niczym tarczę od niebios. Widziałam, jak jedna
masa lądowa się dzieli i staje się wieloma, i widziałam wzlot aniołów oraz
upadek kilku spośród nich. Pod wodzą pięknej istoty upadli ukryli się
wśród kamieni i szczelin rozsianych po wszechświecie, gdzie najgorętsza
płynna skała przelewała się i wzbierała jak morza na ziemi.
To wtedy, po krótkiej wojnie aniołów, narodził się Reyes. Niemal
identyczny ze swoim ojcem, został stworzony z gorąca supernowy i
wykuty z ziemskich żywiołów. Szybko wspinał się po szczeblach
hierarchii, aż stał się wielkim i szanowanym przywódcą. Ustępując tylko
ojcu, rozkazywał milionom żołnierzy, był generałem wśród złodziei,
jeszcze piękniejszym i potężniejszym niż ojciec, z kluczem do piekieł
wypalonym na ciele.
Ale duma ojca była nieposkromiona. Chciał niebios. Chciał
całkowitego panowania nad każdą istotą we wszechświecie. Chciał tronu
Boga.
Reyes spełniał każdy ojcowski rozkaz, czekał i wypatrywał, aż na
ziemi narodzi się portal, bezpośrednia ścieżka do nieba, wyjście z piekła.
Jako tropiciel o niezrównanej ostrożności oraz umiejętnościach przebił
się przez bramy podziemi i znalazł portale w najdalszych rubieżach
wszechświata.
I wtedy zobaczył mnie. Choć bardzo się starałam, nie potrafiłam
spojrzeć na siebie jego oczyma. Ja widziałam tylko tysiące świateł,
identycznych pod względem kształtu i formy. Ale Reyes patrzył uważniej
i dostrzegł portal utkany ze złotej nici, córkę słońca, połyskliwą i lśniącą.
Odwróciła się, zobaczyła go i się uśmiechnęła, a Reyes był zgubiony.
Gwałtownie wpadając z powrotem w terazniejszość, poczułam, jak
Reyes unosi się na ramionach. Jego twarz jednoznacznie wyrażała
zaniepokojenie.
- Nie chciałem, żebyś to zobaczyła - powiedział wyczerpanym
głosem, ciężko dysząc. Wciąż drżałam, trzęsąc się lekko od orgazmów,
które dopiero zaczynały słabnąć.
- To byłam ja? - wyszeptałam zdumiona. Położył się przy mnie, by
złapać oddech, oparł głowę na ramieniu i patrzył. Pierwszy raz
zauważyłam, że jego oczy wyglądają jak małe galaktyki z miliardem
migocących gwiazd.
- Nie będziesz już próbować ode mnie uciec, co? Zbyt zaszokowana,
by się uśmiechać, spytałam:
- Na coś by mi się to zdało? Uniósł masywne ramię:
- Gdybyś wiedziała, do czego jesteś zdolna, na coś by się może zdało.
Ciekawe stwierdzenie. Obróciłam się na bok, by na niego spojrzeć.
Oczy mu błyszczały zaspokojeniem i relaksem.
- A do czego dokładnie jestem zdolna?
Uśmiechnął się, a jego piękna twarz - zbyt piękna jak na ludzką -
złagodniała pod moim spojrzeniem.
- Gdybym ci powiedział, straciłbym przewagę.
- Ach - odparłam, gdy kawałek układanki trafił na miejsce. -
Wytrawny generał, który ma więcej sztuczek w zanadrzu niż zaprawiony
magik.
Opuścił głowę, jakby się wstydził.
- To było dawno temu.
Jego ciało lśniło przy mnie. Nie mogłam nie popatrzeć na wzgórza i
doliny, które tworzyły jego piękną sylwetkę. Nagle zdałam sobie sprawę,
że jest pokryty bliznami. Niektóre były maleńkie, inne... nie aż tak.
Zastanawiałam się, czy były wynikiem jego życia z Earlem Walkerem,
czy też jego życia jako generała w piekle.
- Co miałeś wcześniej na myśli, kiedy mówiłeś, że Szatan kiedyś cię
szukał?
Pokręcił palcem leniwie wokół mojego pępka, wywołując maleńkie
wstrząsy, które skierowały się prosto między mojej nogi.
- Miałem na myśli to, że już mnie nie szuka.
- Poddał się? - zapytałam z nadzieją.
- Nie. Znalazł mnie. Otworzyłam usta z przestrachem.
- Ale czy to nie zle?
- Bardzo.
Usiadłam, żeby lepiej widzieć jego twarz.
- No to musisz się znowu schować. Gdziekolwiek wcześniej byłeś,
musisz znowu się tam udać i ukryć.
Ale już go straciłam. Coś spoza zakresu mojej percepcji przykuło jego
uwagę. Od razu był na nogach, przykryty
czarną, zakapturzoną szatą. Omiotłam wzrokiem otoczenie, ale nie
dostrzegłam niczego, co on widział. To mnie zaniepokoiło, zwłaszcza po
tym, czego właśnie byłam świadkiem. Jest tyle rzeczy, których nie widzę,
nie mam dostępu do tylu spraw, które się wokół mnie dzieją w każdej
minucie każdego dnia.
- Reyes - wyszeptałam, ale niemal jeszcze zanim zdążyłam
wypowiedzieć jego imię, stał przede mną i zakrywał mi usta dłonią. Jego
szata wywoływała mrowienie na mojej skórze, drażniła zakończenia
nerwowe jak elektryczność. Z płonącymi oczami zmienił się, upłynnił,
rozpostarł jednocześnie na dwóch płaszczyznach istnienia. Po chwili
opuścił rękę i zastąpił ją swymi ustami, całując mnie tak, że drżałam
mimo otaczającego mnie gorąca.
- Pamiętaj - powiedział, zanim zniknął - jeśli cię znajdą, będą mieli
dostęp do wszystkiego, co święte. Portale trzeba ukrywać za wszelką
cenę.
Przełknęłam ślinę, bo w jego głos wkradł się natarczywy smutek.
- Jaka cena to wszelka cena? - zapytałam, chociaż niemalże znałam
odpowiedz, zanim jej udzielił.
- Jeśli cię znajdą, będę musiał zgasić twoją siłę życiową, aby zamknąć
portal.
Przeszył mnie szok.
- W sensie?
Przycisnął czoło do mojego czoła i powiedział z zamkniętymi oczami:
- Będę musiał cię zabić.
Rozpłynął się wokół mnie, jego esencja prześlizgnęła się smugami po
mojej skórze, przez moje włosy, aż zostały tylko
najsłabsze cząstki, które opadły łagodnie na ziemię. Pierwszy raz w
życiu wiedziałam, o jaką stawkę toczy się gra. Znałam odpowiedzi,
których już nie chciałam. Tak czy owak, nic nie mogłam poradzić na to,
że czułam się trochę zdradzona, chociaż to akurat była wyłącznie moja
wina.
Wiedziałam, że spotykanie się z synem Szatana zle się skończy.
Rozdzial 21
Czyste sumienie to na ogol symptom kiepskiej pamięci.
STEVEN WRIGHT
- To jasne, że wczoraj duuuuużo za dobrze się bawiłaś.
Próbowałam rozchylić powieki, a jednocześnie zorientować się
względem otoczenia, ale nie wychodziło mi ani z jednym, ani z drugim.
- Leżę wciąż goła na podłodze w salonie? Cookie zagwizdała.
- Wow, bawiłaś się lepiej, niż sądziłam. - Usiadła na brzegu łóżka,
podskoczyła na nim lekko, by mnie zirytować, i powiedziała: - Zrobiłam
kawę.
Ach, te dwa magiczne słowa. Zamrugałam rzęsami i otworzyłam
oczy. Ujrzałam błogosławiony obraz kubka kawy przed moją twarzą.
Powierciłam się i pokokosiłam, aż przybrałam pozycję siedzącą, po czym
wzięłam od niej kubek.
- I kupiłam ci burrito na śniadanie - dodała.
- Słodko. - Po długim, głębokim łyku zapytałam: - Która godzina?
- Stąd wiem, że się wczoraj dobrze bawiłaś - odpowiedziała ze
śmiechem. - Rzadko sypiasz aż tak długo. No
i twoja piżama była porozwalana po całym salonie. Pozbierałam
większość twoich rzeczy, ale spodnie są w kącie pana Wonga. Nie ma
mowy, żebym poszła do kąta pana Wonga. To opowiesz mi teraz czy
pózniej?
Wzruszyłam ramionami i powiedziałam:
- Chyba teraz, ale musi być w wersji Reader s Digest".
- Stoi - odparła, sącząc własną kawę i patrząc na mnie znad kubka
wyczekująco.
- No więc dowiedziałam się, że aby mnie zabić, trzeba się dużo więcej
napracować, niż żeby zabić normalnego człowieka. - Grymas zdumienia
owładnął rysami jej twarzy. - Dowiedziałam się, że Rosie Herschel nie
wyleciała z kraju. Mąż ją zabił, zanim zabrał się za mnie. - Jej grymas
zmienił się w wyraz zaniepokojenia. - Dowiedziałam się, że Reyes jest
bogiem seksu i wszystkiego orgazmicznego. - Teraz konsternacja. - I
dowiedziałam się, że jest w istocie synem Szatana i że jeśli oni, to znaczy
istoty z podziemi, mnie znajdą, to będzie zmuszony mnie zabić. - Znowu
zaniepokojenie. - No - zastanowiłam się chwilę. - To właściwie
wczorajsza noc w skrócie. Myślisz, że mam psychozę? - Zamrugała
oczami ze zmartwionym wyrazem twarzy. - Bo na tym etapie mam już
tylko własne zdrowie psychiczne. No i burrito na śniadanie. - Cookie
jeszcze trochę pomrugała. - Jasny gwint, to już ta godzina? - zapytałam,
patrząc na zegarek.
Cookie podniosła tylko wzrok, najwyrazniej zapomniawszy języka w
gębie. Nie rozumiałam dlaczego. Miała przecież swój kubek z kawą.
Ale była już prawie dziewiąta. Wyskoczyłam z łóżka, nie zważając na
brak odzienia, lecz zważając na ból, który zdawał się spajać ze sobą kręgi
w moim karku, i pognałam do łazienki,
by się ubrać. O dziesiątej stan miał odłączyć Reyesa od aparatury
podtrzymującej życie. Jeśli ten nakaz nie przeszedł...
Nie mogłam teraz o tym myśleć. Wujek Bob załatwił do tego sędzinę.
Nakaz na pewno przeszedł.
Ubrałam się w ciemny sweter i dżinsy, uczesałam włosy w kucyk,
łyknęłam cztery ibuprofeny naraz i pognałam do biura, gdzie wszystkie
numery telefonów związane ze sprawą miałam wypisane na kolorowych
karteczkach samoprzylepnych. Porwałam je i wypadłam na zewnątrz. Na
schodach spotkałam Cookie i powiedziałam jej, dokąd jadę. Wymam-
rotała coś o podwyżce, ale minęłam ją w pośpiechu i popędziłam na
parking.
W drodze do Santa Fe próbowałam dodzwonić się do więzienia do
Neila Gossetta, ale go nie było. Próbowałam też telefonować do
hospicjum, ale zdenerwowana recepcjonistka orzekła, że nie może
udzielać informacji o pacjentach przez telefon. Próbowałam dzwonić do
wujka Boba, ale nie odbierał. Próbowałam do asystentki sędzi, gdzie
złożyłam wniosek o nakaz, ale powiedziała, że prośba została skierowana
do sądu w Santa Fe.
Zaczynałam wpadać w panikę. A co jeśli nakaz nie został przyjęty? A
co, jeśli sędzia w Santa Fe nie wyrazi zgody?
Za dwie dziesiąta podjechałam pod hospicjum i trafiłam na chmarę
błyskających świateł oraz gwarną aktywność. Serce mi łomotało z
niepokoju. Może coś się w hospicjum stało i stan nie zrobi, co zamierzał.
Jeśli tak, to na pewno będą musieli przełożyć zabicie Reyesa Farrowa na
inny dzień.
Wtedy zobaczyłam wujka Boba z wgiętym zderzakiem. Cóż on tu
robi? Jak tylko wrzuciłam Misery w tryb parkowania, drzwi do auta się
otworzyły.
- Komórka ci znowu nie działa - powiedział wujek, wyciągając ku
mnie rękę.
- Serio? - Podałam mu jedną dłoń, a drugą wygrzebałam z torebki
telefon. - Właśnie do ciebie dzwoniłam. - No pewnie. Martwa jak pień.
Totalnie potrzebuję nowej baterii. Najchętniej takiej, którą ładuje się
energią jądrową i która wytrzyma dwanaście lat, nie przyprawiając mnie
o guza mózgu.
- Wcześniej próbowałem dodzwonić się do biura - powiedział, gdy
wypadłam z Misery. Miał dziwaczny głos, jakby roztargniony.
- Ja próbowałam się do ciebie dodzwonić, kiedy tu jechałam. Nie
odebrałeś. Co się dzieje? - Niepokojące przeczucie przebiegło mi po
kręgosłupie. Wubek zachowywał się dziwnie. Nie żeby dziwne
zachowanie było dla niego nietypowe, ale zachowywał się dziwniej niż
jego normalna, codzienna dziwność.
Zamknął drzwi auta i poprowadził mnie przez ciżbę gliniarzy oraz
specjalistów opieki zdrowotnej.
- Wujku Bobie - powiedziałam do jego pleców, starając się dotrzymać
mu kroku. - Czy coś się stało Reyesowi?
- Nakaz nie przeszedł - rzucił przez ramię.
Stanęłam jak wryta. Połączenie niedowierzania i zwykłego wyparcia
zaparło mi dech w piersi, stałam w miejscu, a przez głowę przebiegało mi
naraz milion scenariuszy. Jeśli odłączono aparaturę podtrzymującą życie i
umarł, czy przejdzie na drugą stronę? Czy zostanie? Czy możemy być w
związku, jeśli on nie żyje? Może go odłączą, a on się po prostu obudzi.
Nic mu nie będzie. Każda hipoteza miała na uwadze hollywoodzki finał,
bo miałam nadzieję na coś, co najprawdopodobniej było niemożliwe.
- Charley - odezwał się wujek Bob i odwrócił do mnie. Ostrzegawczy
ton jego głosu postawił moje nerwy na baczność. - Czy ty mówisz mi o
Farrowie wszystko, co wiesz?
Coś było nie tak. Ta cała kobieca intuicja mnie mrowiła, podobnie jak
inne kobiece atrybuty.
- O co ci chodzi?
- Chodzi mi o to, że... cóż, powiedziałaś... - pochylił się i powiedział
łagodnie: - że jest nadprzyrodzony. Ale myślałem, że to znaczy, że taki
jak ty. Nie... no wiesz, nad-nadprzyrodzony.
W głowie miałam tylko O mój Boże!". Dlaczego wujek pyta o coś
takiego? Z Reyesem musi wszystko być w porządku, skoro Wubek
podejrzewa zjawiska nad-nadprzyrodzone.
- Uhm, a czemu pytasz?
- Charley - powiedział ostrzegawczo, a mój puls podskoczył. Wujek
złapał mnie za ramię i znów powiódł nas przez tłum.
- Co się stało? - skierowałam do jego pleców pytanie z ewidentną
nadzieją. Reyes musi żyć. Musiał się wydarzyć jakiś cud. Bo niby czemu
Wubek zadawałby takie pytanie? Niby skąd by się tu wzięli ci wszyscy
ludzie?
- Nie wiem, Charley - odparł głosem ociekającym sarkazmem. - Nikt
nie wie, Charley. Może ty umiesz wyjaśnić, jak człowiek może po prostu
zniknąć z powierzchni ziemi.
- Co? - To spowodowało mój drugi zastój. - O czym ty mówisz?
Wujek Bob znowu się zatrzymał i odwrócił do mnie.
- Wiedziałem, jakie to dla ciebie ważne, więc przyjechałem tu, żeby
osobiście porozmawiać z moją koleżanką sędzią. Nie żeby to w czymś
pomogło. Nie mogła uzasadnić podtrzymywania życia u twojego
przyjaciela, bo było jasne, że
nastąpiła śmierć mózgu, a utrzymanie go przy życiu kosztowało stan
mnóstwo pieniędzy.
- Sam przyjechałeś? Dla mnie?
- No, no - szarpnął za kołnierzyk, bo czuł się nieswojo. - Więc
doszedłem do wniosku, że mogę chociaż być przy tym, kiedy będą go
odłączać. Ale kiedy tu dotarłem, panowało tu już zamieszanie. Nie było
go.
- Nie było?! - zapiszczałam. Odchrząknęłam. - Gdzie się podział?
Pochylił się znowu i wyszeptał szorstko oraz desperacko:
- Mało, że go nie ma, Charley, on zniknął.
- Nie rozumiem. Uciekł?
- Będziesz musiała sama zobaczyć.
Pośpiesznie weszliśmy głównymi drzwiami do środka, a potem do
małej dyżurki.
- Pokaż jej - nakazał wujek ochroniarzowi, a ten natychmiast spełnił
polecenie. Wpisał do komputera parę komend, a ja spytałam:
- Co to jest?
- Oglądaj - powiedział.
Na monitorze widać było nagranie z kamery. Rozpoznałam obszar.
- To przed pokojem Reyesa?
- Oglądaj - powtórzył, cały tajemniczy i irytujący. Wtedy dostrzegłam
ruch. Pochyliłam się. Drzwi Reyesa
były otwarte, a na czarno-białym filmie dokładnie było widać jego
pokój. Poruszył się, podniósł rękę do głowy, usiadł szybko i się rozejrzał.
Rozdzielczość była tak niska, że trudno było coś konkretnego zobaczyć,
ale to z całą pewnością był Reyes. I był przytomny. Orientując się jakby
w swoim położeniu,
uspokoił się, zrobił głęboki wdech, odwrócił się w stronę kamery i
uśmiechnął. Uśmiechnął się! Takim szelmowskim, krzywym
uśmieszkiem, przez który zmiękły pode mną kolana.
Przez usterkę w nagraniu obraz na chwilę zniknął, potem ekran zrobił
się na moment czarny, a kiedy wizja wróciła, Reyesa nie było. W
mgnieniu oka. Dosłownie rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając za
sobą niepościelone i puste łóżko.
- Dokąd poszedł? - zapytałam zdezorientowanego ochroniarza, który
tylko wzruszył ramionami.
- Miałem nadzieję, że może ty nam powiesz - odezwał się wujek.
Reyes był zdecydowanie nie z tego świata, ale umiejętność
dematerializacji ludzkiego ciała po prostu nie istnieje. A przynajmniej ja
o niej nie słyszałam. Oczywiście, z drugiej strony jeszcze parę godzin
temu nie przyszłoby mi na myśl, że Szatan ma syna.
- Wujku - powiedziałam, oddalając się nieco od prawdy. - Nie
powiedziałam ci wszystkiego.
- Czyżby? - wujek zamachał ochroniarzowi, by wyszedł. Kiedy go już
nie było, powiedziałam:
- Rzecz w tym... cóż... nigdy nie mówiłam ci wszystkiego.
- To znaczy? - zapytał z jeszcze większą konsternacją.
- To znaczy, że ja jestem inna. Wiesz o tym. Ale nie mówiłam ci nigdy,
jak dokładnie jestem inna.
- OK - powiedział ostrożnie. - Jak jesteś inna?
Nie wyobrażałam sobie, w jaki sposób oznajmienie wujkowi, że ja
jestem kostuchą albo że Reyes jest synem Szatana, mogłoby poprawić
sytuację. Pewnych rzeczy lepiej nie mówić.
- Powiedzmy, że jestem bardziej inna, niż się orientujesz, i tak, część
Reyesa jest nad-nadprzyrodzona.
- Która część?
- Uhm, ta nad-nadprzyrodzona?
- Chcę więcej, Charley - ostrzegł, zbliżając się do mnie. - Musisz mi to
wyjaśnić.
Ze sztywnymi plecami i zaciśniętymi zębami usiadłam powoli na
brzegu krzesła ochroniarza. Jedno słowo przewijało mi się przez głowę.
Kurwastycznie". Jak u licha mam wyjaśnić dematerializację ludzkiego
ciała? Jeśli właśnie to się wydarzyło.
Wtedy do pomieszczenia wszedł Neil Gossett. Natychmiast odnalazł
mnie wzrokiem, a potem spojrzał na wujka Boba z poczuciem winy, jak
gdyby łączył nas sekret. Bo w pewien sposób nas łączył. On po prostu nie
znał wszystkich szczegółów.
- Panie Gossett. - Wujek wyciągnął dłoń.
- Inspektorze - odparł Neil, podając mu rękę. - Coś nowego?
Wujek spojrzał wtedy na mnie:
- Nic konkretnego.
I Wubek, i Neil wiedzieli dość, by stanowić zagrożenie. I żaden z nich
nie znał całej historii. Zastanawiałam się, jak długo uda mi się unikać ich
pytań. W ciągu ostatniego tygodnia już ujawniłam o sobie więcej niż
wcześniej przez całe życie. Choć dawało to pewne poczucie wolności,
zapraszanie tylu osób do mojego życia było także ryzykowne. Już tak kie-
dyś zrobiłam. Zapłaciłam za to.
- Kim jest Holenderka? - zapytał wujek, wskazując na monitor, a mnie
zaparło dech w piersi.
Choć go nie dotknęłam, ekran był teraz czarny. Na środku widniało to
jedno samotne słowo, za którym migał kursor,
a mnie zalała tak przemożna fala ulgi, że myślałam, że się zsunę z
krzesła. Reyes. Reyes Alexander Farrow żył. Długo wpatrywałam się w
przydomek, który mi nadał w dniu narodzin, zastanawiając się, czy nadal
będzie do mnie przychodzić, czy wciąż będziemy mogli być razem.
Wtedy poczułam, jak musnął moje usta, i wiedziałam, że moje życie już
nigdy nie będzie takie samo.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
01 Pierwsza pomocĆwiczenia w pierwszej fazie po udarze01 Pierwsza wojnaMiecz prawdy 01 Pierwsza spowiedniczka01 George E Ashkar po ukończeniu Uniwersytetu w Erewaniu01 PIERWSZE SPOTKANIE1997 01 Pierwsze kroki w cyfrówce2 01 Panstwa krzyzowcow po 1096 Nieznany01 Film angielski po drugiej wojnie światowejDlaczego w Polsce jeździ się po prawej stronie jezdniDruga po prawej, a potem prosto, aż do świtu bardzo czarny kotobrazek po prawej i lewej stronie, i w środkuKonferencja EVACES po raz pierwszy w Polscewięcej podobnych podstron