Ochojska 8
body { background-color: #f0f0f0; margin-right: 50px; margin-left: 50px; font-size: 12pt; font-family: Arial, sans-serif;}
p { font-size: 18pt; color: #000000; font-family: Times New Roman, Courier, serif; text-align: justify; }
p a { color: #008; text-decoration: none; }
p a:active { color: #008; text-decoration: none; }
p a:visited { color: #008; text-decoration: none; }
p a:hover { color: #e00; text-decoration: none; }
.head { font-weight: normal; font-size: 12pt; font-family: Verdana, Arial, Helvetica, sans-serif; text-align: left; color: darkred; }
.title { font-weight: bold; font-size: 18pt; font-family: Times New Roman, Garamond, Courier, serif; text-align: center; color: darkblue; }
#navig1 { float: right; font-weight: bold; background-color: #fff; margin-top: 5px; padding: 5px; }
#navig1 a { text-decoration: none; color: #009; }
#navig1 a:hover { color: #e00; }
Poprzedni -
Spis -
Następny
Janina Ochojska - niebo to inni
8. NAUCZYCIELE SOLIDARNOÅšCI
Miałaś wobec Francuzów osobisty dług. Ale zaciągnęliśmy też w tamtym
czasie u nich (i nie tylko) inny „dÅ‚ug” - jako naród.
W latach osiemdziesiątych docierała do Polski ogromna ilość darów z
Zachodu. Nikt dokładnie nie wie, ile tego było, bo nikt tego nie
rejestrował i nikt, jak dotąd, nie pokusił się o to, by ten fenomen
opisać. Kiedy pracowałam we wspomnianym ośrodku pomocy, to też nie
zadawałam sobie pytania, kim są ci, którzy do nas przyjeżdżają. To
raczej my opowiadaliśmy im, jak wygląda nasza sytuacja, czego
potrzebujemy, tłumaczyliśmy, że nasze problemy nie wynikają z braku
chęci czy umiejętności, ale z błędów systemowych, i że chociaż żyjemy w
komunistycznym kraju, to nie jesteśmy komunistami. Ważniejsze stawało
siÄ™ to, by wytÅ‚umaczyć im, czym jest „Solidarność”, jaka jest rola
Kościoła, co się dzieje z opozycją, niż zapytać, jak to się stało, że
udało im się zebrać tyle darów i od kogo one pochodzą. W gruncie
rzeczy, nie zastanawiajÄ…c siÄ™ nad tym, traktowaliÅ›my ich jak ludzi „z
bogatego kraju”, ludzi, którzy „majÄ… wszystko” i dla których
przywiezienie do Polski paru ciężarówek darów nie jest żadnym problemem.
Dopiero bliższe zetkniÄ™cie z Amitié Pologne zmieniÅ‚o perspektywÄ™. Ale,
jak powiedziałam, nie nastąpiło to w czasie mojego pierwszego pobytu we
Francji. Mimo że Amitié Pologne zaczęła przyjeżdżać do Torunia i
pomagałam w rozdysponowaniu przywiezionych przez nią darów, wciąż jeszcze nie interesowałam się
tą organizacją na tyle, by zadawać sobie wspomniane pytania. Poznałam
wtedy Karinę Michelin i Nathalie Kuhn, które pracowały w oddziale w
Grenoble i z którymi utrzymuję kontakt do dziś. Nathalie, szczupła,
drobna dziewczyna, zrobiła nawet prawo jazdy na tiry, żeby wozić pomoc
do Polski. Nauczyła się też mówić po polsku.
Dopiero kiedy wiosną 1986 pojechałam do Francji na badania kontrolne i
zostaÅ‚am tam trzy miesiÄ…ce, moje kontakty z Amitié Pologne zacieÅ›niÅ‚y
się i zobaczyłam, jak to wszystko działa.
Byłaś zaskoczona?
Ogromnie. Wydawało mi się, że za organizacją pomocy dla Polski stoją
duże pieniądze, a zobaczyłam po prostu nieprawdopodobny wysiłek wielu
ludzi. Nie działało to wcale tak, jak sobie wyobrażaliśmy: że
ciężarówka podjeżdża do hurtowni, ładuje się na nią zamówiony towar i
jest gotowa do drogi. Żeby wypełnić jedną ciężarówkę, dziesiątki i
setki ludzi - pracujących za niewielkie wynagrodzenie, a najczęściej za
żadne - pilnie zbierały i sortowały dary. Dopiero wtedy postawiłam
sobie pytanie: dlaczego to robią? I postawiłam je Alainowi.
I co odpowiedział?
Krążyła romantyczna opowieść o tym, że kiedy w czasie pogrzebu ojca
Alain stał przygnieciony smutkiem, podszedł do niego ksiądz
odprawiający ceremonię i zapytał, czy nie pojechałby do Polski jako
kierowca ciężarówki z darami. Alain zgodził się. A kiedy był już w
Polsce, kiedy zobaczył nasze szpitale i uświadomił sobie, że za
równowartość jednego papierosa, którego wypala, można tu kupić dwa
wenflony (a wtedy nie było wenflonów nawet na oddziałach dziecięcych i
przy każdej kroplówce trzeba było od nowa wkłuwać się w żyłę), postanowił
działać. Nie wiem, ile w tym prawdy, wiem natomiast, że Alain był
Polską autentycznie zafascynowany. Interesował się losami
„SolidarnoÅ›ci”, zaprzyjaźniÅ‚ siÄ™ miÄ™dzy innymi z ks. Kazimierzem
Jancarzem z Mistrzejowic, woził wśród żywności i leków sprzęt dla
podziemnych drukarni, kręcił tu nawet jakieś filmy.
W lipcu 1988 przyjechała umówiona przez Alaina ekipa francuskiej
telewizji, której miałam pomóc w przygotowaniu reportażu o sytuacji w
Polsce. Właśnie zaczynała się nowa fala strajków. Pojechaliśmy do
Gdańska, do Św. Brygidy, gdzie spotkaliśmy się z Bronisławem Geremkiem
i Adamem Michnikiem. Wokół kościoła i plebanii stały tłumy ludzi.
Miałam ze sobą jako przepustkę odręcznie napisaną kartkę (do dziś
zresztÄ… jÄ… przechowujÄ™): „ProszÄ™ wpuÅ›cić te osoby”. I podpis: „Piotr
Nowina-Konopka”. WystarczyÅ‚o. [Å›miech] Wtedy zresztÄ… udaÅ‚o mi siÄ™ też
załatwić nielegalne wejście na teren Stoczni Gdańskiej - w ubraniu
robotniczym - przywiezionemu przez Alaina dziennikarzowi Antenne 2. Ja
niestety nie mogłam mu towarzyszyć, bo choćbym nie wiem jak się
przebrała, nikt by nie uwierzył, że kobieta o kulach może pracować w
stoczni. Potem pojechaliśmy do Krakowa, gdzie między innymi Francuzi
zrobili w „Tygodniku” dÅ‚ugi wywiad z Jerzym Turowiczem. Dla mnie
największym przeżyciem było nie to, że pomagałam robić ten film, ale że
pan Turowicz wtedy się do mnie uśmiechnął...
Jednak najpoważniejsza dla Alaina była konkretna pomoc w dziedzinach, w
których były największe potrzeby, jak odżywki i mleko w proszku dla
dzieci, leki, rozmaite środki medyczne. Alain chciał dotrzeć wszędzie,
gdzie trafiaÅ‚y dary przywiezione przez Amitié Pologne. OdwiedzaÅ‚
szpitale, domy dziecka, domy opieki społecznej, żeby na własne oczy
zobaczyć, czego brakuje i jak jest wykorzystywane to, co przywieziono.
Pamiętam, jak przebijaliśmy się moim maluchem przez zabłocone drogi do
rodziny, w której urodziły się trojaczki wymagające bezglutenowego odżywiania. Była to biedna wiejska
rodzina, rodziców nie było stać na odpowiednie jedzenie, zresztą nie
mogliby go nawet kupić w okolicznych sklepach. Dzięki pomocy z Francji
uratowano tym dzieciom życie. Alain bardzo przeżywał każdą taką wizytę.
Wróćmy do tego, co zobaczyłaś we Francji podczas swojego drugiego pobytu.
Zobaczyłam przede wszystkim, jak organizuje się akcję zbierania darów.
Najpierw trzeba mieć dobry pomysł, który trafi do przekonania
potencjalnym ofiarodawcom: wymyślić jakieś wpadające w ucho hasło, coś
z czymś pomysłowo skojarzyć, zebrać argumenty, znaleźć kogoś znanego,
kto zgodzi się wesprzeć akcję swoim autorytetem. Kiedy na przykład
organizowano akcjÄ™ „NapeÅ‚nijmy butelki polskim niemowlÄ™tom”,
przywieziono z Polski opakowanie dostępnej tu odżywki dla dzieci,
zrobiono jej analizę, a wyniki podano do publicznej wiadomości. Były
wstrząsające! Innym razem w akcję pomocy dla Polski włączył się znany
krytyk literacki Bernard Pivot. Złożył swój podpis na nalepkach,
którymi oklejono butelki wina Beaujolais; butelki te licytowano
następnie na aukcjach, zarabiając w ten sposób sporo pieniędzy.
Następny etap to dziesiątki i setki telefonów w poszukiwaniu sponsorów,
którzy mogliby ofiarować większą ilość konkretnych produktów lub
pieniędzy. Bardzo niewdzięczna robota. Tu znów prysł mit, że na
Zachodzie zebrać pomoc jest bardzo łatwo. Działa tam mnóstwo
organizacji, które się o taką pomoc zwracają, i nawet jeśli trafi się
na kogoś, kto jest skłonny coś ofiarować, trzeba naprawdę nieźle się
natrudzić, by przekonać go, że właśnie tę, a nie inną akcję czy
organizacjÄ™ warto wesprzeć. Pomaganie Polsce byÅ‚o wtedy „w modzie”, ale
Amitié Pologne byÅ‚a organizacjÄ… bardzo mÅ‚odÄ…, dlatego ten etap byÅ‚
niezwykle trudny.Kolejny krok to działania propagandowe; jeżeli akcja ma być skuteczna,
musi być szeroko i interesująco rozreklamowana. Znakomitą reklamę miała
wspomniana akcja zbierania odżywek dla polskich niemowląt. Rozwieszono
mnóstwo plakatów przedstawiających dziecko trzymające pustą butelkę. Na
plakacie znajdowała się krótka informacja o powodach, dla których tę
akcję zorganizowano; z jednej strony powoływano się na Czarnobyl i
skutki, jakie ta katastrofa miała dla Polski, z drugiej wspominano
właśnie o fatalnej jakości odżywek produkowanych w Polsce oraz o
całkowitym braku żywności na przykład dla dzieci z celiakią.
Przygotowano też ulotki w formie... mandatów za parkowanie, które
wtykano za wycieraczki.
Ryzykowny pomyśl.
Ale chwyciÅ‚. WewnÄ…trz ulotki byÅ‚ tekst: „UÅ›miechnij siÄ™, to nie mandat,
ale Twoja wielka szansa”, informacja o akcji oraz wzór blankietu, na
którym można było przesłać pieniądze. Na blankiecie można było
zaznaczyć, czy chce się wziąć udział w losowaniu miejsca w
organizowanej przez Amitié Pologne wycieczce do Polski. Ponadto do 22
000 aptek rozesłano plakaty i kartonowe pudełka, do których można było
zbierać wskazane produkty; w ten sposób jeżeli dana apteka chciała się
włączyć w akcję, to nie ponosiła żadnych dodatkowych kosztów. Koszty
akcji zminimalizowała też umowa z pocztą; poczta dostarczyła
organizatorom worki na listy, a pracownicy Amitié Pologne sami je
posortowali. Odpowiedziało pozytywnie 6500 aptek. Zebrano wtedy w sumie
2 200 ton odżywek.
Wreszcie - zbieranie darów nie od instytucji, lecz od ludzi. Brałam
udział w takiej zbiórce w Grenoble i już wtedy zobaczyłam wszystkie
plusy i minusy tego rodzaju akcji. Dużo wysiłku kosztowało sortowanie
tego, co przyniesiono. Dowiedziałam się, jak organizować pracę
wolontariuszy, aby jak najmniej energii się zmarnowało. Ponieważ sortowaniem leków zajmowały
się osoby nie mające profesjonalnego przygotowania, nie dzielono leków
według zastosowania, ale alfabetycznie. Każde opakowanie trzeba było
uważnie obejrzeć, czy nie jest otwarte albo uszkodzone i czy data
ważności nie jest przekroczona. Zobaczyłam, jak bardzo ważne jest, by
umieć od razu oddzielić to, co jest potrzebne, od tego, co nie, i tym
drugim nie zawracać już sobie głowy.
Wspomniałaś, że przy okazji jednej z akcji zorganizowano wycieczkę do
Polski. Z tego, co wiem, nie skończyło się na
jednym wyjeździe.
Alain uważał, że należy łączyć pomoc z poznawaniem danego kraju.
Konwojom towarzyszyły osoby, które miały zobaczyć, jak wygląda życie w
Polsce. Na początku byli to głównie lekarze, pielęgniarki i
przedstawiciele firm farmaceutycznych. W Polsce mieszkali w rodzinach,
przy czym starałyśmy się (my, to znaczy osoby, które były łącznikami
Amitié Pologne: Bogdana Pilichowska w Krakowie i - nieco później - ja w
Toruniu) tak to organizować, żeby dobierać gości i gospodarzy według
specjalizacji. SÅ‚owo „wycieczka” jest tu o tyle mylÄ…ce, że nie chodziÅ‚o
o zwiedzanie zabytków czy podziwianie krajobrazów, ale o to, żeby
zobaczyć kawałek naszej rzeczywistości. Polscy lekarze zabierali swoich
gości do szpitali, w których pracowali, pokazywali im warunki, w jakich
prowadzone jest leczenie, wymieniali doświadczenia. Były też imprezy
wspólne: w Krakowie na przykład spotkanie u ks. Jancarza, w Toruniu -
wyjazd do Gdańska i spotkanie z Lechem Wałęsą albo ks. Henrykiem
Jankowskim oraz wyjazd do Warszawy na grób ks. Popiełuszki. Były
wspólne wigilie i imprezy sylwestrowe. Na zakończenie pobytu zawsze
urządzano spotkanie wszystkich gości i tych, którzy ich przyjmowali.
Niektóre przyjaźnie, które się wówczas zrodziły, przetrwały do dzisiaj.
A co na to władze?
Wszystko oczywiście było nieoficjalne i miało charakter odwiedzin
prywatnych. Władze pewnie śledziły, co się dzieje, ale raczej nie
przeszkadzały. Ja sama zorganizowałam w Toruniu pobyt dla przynajmniej
dziesięciu takich grup, Bogdana pewnie więcej. Zwykle odbywało się to w
okolicach Świąt Wielkanocnych i Bożego Narodzenia, ale czasem było
takich „wycieczek” cztery w ciÄ…gu roku.
Co ważne, przyjeżdżający uczestniczyli też w rozładowywaniu darów i
odwiedzali miejsca, do których pomoc trafiała. Wiem, że część z nich po
powrocie do Francji angażowała się w działalność na rzecz Polski,
zbierała dary, kwestowała, wysyłała paczki, a nawet organizowała jakieś
prywatne transporty. Jedna z pań zapisała w testamencie cały swój
majÄ…tek Amitié Pologne.
Wszystko to wygląda sielankowo, ale oboje dobrze wiemy, że rozdawanie
darów z zagranicy budziło też wiele emocji negatywnych.
No cóż, osoby, które przy tym pracowały, na wskroś uczciwe, spotkała
rzeczywiście niejedna przykrość. Plotki brały się częściowo stąd, że
oprócz bezpośredniego rozdawnictwa darów wspieraliśmy szereg
instytucji. Niekiedy mogło powstać wrażenie, że cały transport gdzieś
„znika”... Ale o tym szkoda mówić, myÅ›lÄ™, że jest to w jakimÅ› stopniu
nieuniknione i że niewdziÄ™czność też trzeba „wliczyć w koszta” akcji.
Dla mnie raczej ważne było to, że powstał krąg ludzi, którzy
niezależnie od takich czy innych przeszkód chcieli ze sobą
współpracować. Mieliśmy już wtedy w Toruniu do dyspozycji obszerne
piwnice u redemptorystów i nasza działalność bardzo się rozwinęła.
Największym wsparciem była dla mnie pani Bożenka Dokurno. Nie
wahaÅ‚abym siÄ™ powiedzieć o niej „cicha Å›wiÄ™ta”, bo kiedy nie miaÅ‚a
zajęć na uczelni ani obowiązków w domu, to zawsze można ją było spotkać w drodze do kogoś, komu trzeba
pomóc. Na przykład razem z panią Krysią Kazimierczak i panią Kazia
Dybowską odwiedzała biedne rodziny, nie tylko po to, by zanieść im coś
z darów, ale przede wszystkim, by wspólnie z nimi szukać sposobu na
wyjście z tej biedy.
Akcje zbierania i rozdzielania darów były okazją do poznania wielu
wspaniałych ludzi. Bardzo ciekawą osobą był Ariel Aguettant, człowiek
niezmiernie bogaty, właściciel firmy produkującej płyny fizjologiczne i
płyny do dializy nerek. Już same stosunki w tej firmie odbiegały od
naszych wyobrażeń o kapitalizmie; Ariel zapewniał na przykład
pracownikom i ich rodzinom bezpłatne wakacje w ośrodku, który
specjalnie w tym celu zbudował. Posiadany majątek traktował jako
zobowiązanie, dlatego angażował się w rozmaite inicjatywy humanitarne.
Tak poznał Alaina, który opowiedział mu o katastrofalnej sytuacji w
polskich szpitalach: w tym czasie na dziesięć osób wymagających dializy
nerek dializowana była tylko jedna! Ariel przyjechał do Polski w 1988
roku i niezależnie od ogromnej ilości płynów, które ofiarował, próbował
zainteresować polskich lekarzy urządzeniem do samodzielnej dializy
nerek: po wszyciu odpowiedniego aparatu chory mógłby sam zmieniać sobie
worki z płynem. Proponował nawet bezpłatne ofiarowanie znacznej liczby
tych urządzeń, snuł też plany otwarcia fabryki takich płynów w
okolicach Gdańska. Niestety, nic z tego nie wyszło, bo czas nie
sprzyjał tego rodzaju inwestycjom. Przykład ten pokazuje jednak, jak
zmieniały się formy pomocy dostarczanej do Polski. Wskazuje też na inny
istotny element: pomagający powinien dążyć do tego, by ten, któremu
pomaga, usamodzielnił się i uniezależnił od jego pomocy.
Zgodnie z hasÅ‚em Alaina Michela: „Jeżeli czyni siÄ™ coÅ› dla innych
bez ich udziaÅ‚u, to obraca siÄ™ to przeciw nim”.
Dla nas było oczywiste, że nie możemy być tylko biernymi odbiorcami
darów, którzy przyjmujÄ… pomoc, bo ona im „siÄ™ należy”. MieliÅ›my
oczywiście do czynienia z takimi postawami i dlatego uważaliśmy, że
trzeba też prowadzić pracę wychowawczą. Ważne było na przykład, by
instytucje, którym pomagaliśmy, włączały się w organizowane przez nas
akcje: zbiórki, wyprzedaże, festyny.
Szkoda, że ten fenomen pomocy, jaka płynęła do nas z zagranicy w latach
osiemdziesiątych, nie został do tej pory opisany, że nie zachowały się
dokumenty, że nie zebrano świadectw ludzi, którzy się w nią angażowali.
Kiedy dziÅ› sÅ‚yszÄ™ opiniÄ™: „Ja tam żadnej pomocy nie dostawaÅ‚em”, to
krew się we mnie burzy, bo może ta konkretna osoba nie korzystała z
darów, ale powinna wiedzieć, że wielu ludziom te dary najdosłowniej
uratowaÅ‚y życie. PamiÄ™ta siÄ™ jakieÅ› „przekrÄ™ty” - czasem zresztÄ…
zmyślone - a nie pamięta, że dla sporej grupy Polaków paczki czy dary z
transportów to była okazja do radosnego przeżycia świąt, do zjedzenia
pełnego posiłku, do przypomnienia sobie, jak smakuje normalna
czekolada. Zdarza mi się też słyszeć, że dostawaliśmy wtedy to, co
innym zbywało: stare ubrania, przeterminowaną żywność. Nieprawda!
Zdarzały się transporty, w których rzeczywiście były rzeczy nie
nadające się do użytku, ale większość pomocy była starannie
przygotowana, dostosowana do potrzeb, które zgłaszaliśmy. Do dziś mam
przed oczami te wielkie palety z odżywkami dla dzieci czy z workami
zawierającymi płyn do dializy.
Pani Bogdana twierdzi wręcz, że nie ma w Krakowie szpitala ani domu
dziecka, których w tamtych latach nie ratowaÅ‚aby pomoc Amitié Pologne.
A były przecież jeszcze i inne organizacje, a nawet pojedyncze osoby,
które na własną rękę przywoziły do Polski żywność czy odzież lub słały
paczki. Za rzadko zadawaliśmy sobie wówczas pytanie: dlaczego to robią? Mieli przecież własne problemy w
swoich krajach. Mogli jeździć z pomocą do Afryki, w końcu u nas nikt z
głodu nie umierał. Nie musieli pchać się do kraju, do którego trudno
było wjechać. Nieraz trzeba było na granicy rozładowywać cały
transport, żeby przeszedł przez kontrolę celną, stać na mrozie nawet
kilka dni, przejść przez rozmaite upokorzenia. Na przykład kiedy celnik
„wybieraÅ‚ sobie” któryÅ› z kartonów i można byÅ‚o jedynie bezsilnie siÄ™
temu przyglądać... Determinacja tych ludzi była ogromna. Czy dlatego,
że wierzyli, iż to, co stało się w Polsce na początku lat
osiemdziesiątych, było ważne dla całej Europy? Nie wiem, myślę, że było
w tym coÅ› bardzo ludzkiego. My mieliÅ›my „Solidarność”, a oni nas uczyli
solidarności...
OczywiÅ›cie wiele z tych doÅ›wiadczeÅ„ Amitié Pologne - a potem, od 1987,
EquiLibre - wykorzystaliśmy później w Polsce. Kiedy patrzę na rozwój
Polskiej Akcji Humanitarnej, to widzę, że przechodzi ona przez podobne
etapy, co organizacja Alaina. W jakimÅ› sensie jest ona jego dzieckiem.
Jak doszło do powstania EquiLibre?
ByÅ‚ to wynik rozszerzania dziaÅ‚alnoÅ›ci. W 1987 powstaÅ‚o Amitié
Afrique,
które wysyłało dary do szpitali w Nigerii. Zdecydowano się połączyć dwa
stowarzyszenia w jedną silniejszą organizację, która mogłaby docierać
również do innych zakątków świata. W 1988 EquiLibre wysłała pomoc do
Armenii dotkniętej trzęsieniem ziemi; omal zresztą nie wzięłam udziału
w tym konwoju. W 1989 pojechał pierwszy transport do Rumunii. Potem
przyszła kolej na Liban, Kurdystan, byłą Jugosławię... Jesienią 1989
roku, kiedy pojawiła się u nas możliwość tworzenia prywatnych fundacji,
złożyliśmy wniosek o zarejestrowanie Polskiej Fundacji EquiLibre. Był
to krok w stronę samodzielności, choć oczywiście nadal znaczna część
naszej działalności opierała się na darach przywożonych z Francji, a
szefem zarządu Fundacji - którego siedziba znajdowała się w Krakowie -
był Alain Michel.
„Equilibre” znaczy „równowaga”.
Tak, ale umieszczenie w nazwie wielkiego L wprowadziło dodatkową grę
znaczeń. Nazwa jakby przełamywała się na pół, można by ją
przetÅ‚umaczyć: „Równi i wolni”. WyrażaÅ‚a dążenie do tego, aby wszyscy
ludzie mieli równe prawa, równe szansę i równy dostęp do pewnych dóbr.
A zarazem - by docierać do narodów, które jeszcze nie doświadczyły w
peÅ‚ni, co znaczy „libre”.
EquiLibre troszczyła się również o to, na czym Tobie bardzo zależy: o
równowagę miedzy zbieraniem i wysyłaniem darów a wychowywaniem
spoleczeństwa do tego, by było społeczeństwem pomocy.
Spośród wielu pomysłowych akcji EquiLibre, za jedną z najlepszych
uważam tÄ™ zorganizowanÄ… pod hasÅ‚em: „W poszukiwaniu utraconego chleba”.
Do piekarń w całej Francji wstawiono pojemniki, do których trafiało
zeschłe pieczywo - zarówno to, które przynieśli z domu klienci, jak i
to, które nie zostało danego dnia sprzedane przez producenta. To
pieczywo następnie mielono i sprzedawano fabrykom produkującym żywność
dla zwierząt. Środki z tej akcji przeznaczone były dla głodujących w
Afryce. Bardzo istotne było to, że nie nastawiono się na maksymalizację
zysków (tym samym nakładem sił można byłoby prawdopodobnie zebrać
więcej pieniędzy, robiąc coś innego), ale postanowiono przypomnieć o
szacunku dla chleba.
I że szanując chleb, okazujemy jednocześnie szacunek tym, którym go brakuje.
Niesamowite jest i to, że w tak bogatym kraju zadbano o resztki, które
nieraz w biedniejszych krajach trafiają na śmietnik.Ale żeby wpaść na
taki pomysł, trzeba po prostu szukać czegoś więcej niż tylko spektakularnego sukcesu.
Zanim jeszcze powstała polska EquiLibre, były pamiętne wybory w czerwcu
1989 roku. Naturalnie znalazłam się wówczas w komisji wyborczej. Do
rana liczyłam głosy i razem z innymi świętowałam ogromny sukces
„SolidarnoÅ›ci”. Potem zostaÅ‚am czÅ‚onkiem ROAD-u...
Znów przypis dla młodzieży: Ruchu Obywatelskiego - Akcja Demokratyczna,
który wyÅ‚oniÅ‚ siÄ™ ze Å›rodowiska „SolidarnoÅ›ci” w lipcu 1990 roku...
...a następnie - Unii Demokratycznej. Pamiętam bardzo dobrze akcje,
które toruński oddział EquiLibre organizował wspólnie z Unią. Wtedy to
jeszcze nikomu nie przeszkadzało, nikt też nie kalkulował, czy
„dobroczynność” opÅ‚aca siÄ™ politycznie. ByÅ‚y to dziaÅ‚ania spontaniczne,
powodowane radością, że mamy wreszcie naszą Polskę. Politycy Unii byli
bardzo popularni i to oczywiście pomagało przyciągnąć ludzi na nasze
imprezy. Pamiętam, że na którejś wyprzedaży ubrań pojawił się nawet
premier Tadeusz Mazowiecki. Jeden z festynów, z którego dochód
przeznaczony był na szpital dziecięcy w Toruniu, prowadził wspomniany
Piotr Nowina-Konopka, który - jak się wówczas okazało - miał w swojej
biografii epizod kabaretowy.
Oprócz naszej stałej grupy w organizowanie tych imprez angażowało się
mnóstwo innych osób. Panie przynosiły ciasta, konfitury, fanty na
loterie. Nie wiem, jak opisać atmosferę owych akcji... Było w niej coś
podniosłego, świątecznego. Może brało się to z faktu, że wreszcie
robiliśmy coś sami, nikt nas nie kontrolował, nie przeszkadzał.
Uczucie ulgi, jakby ktoś wreszcie zdjął ciężar, który tak długo trzeba było dźwigać?
Coś w tym rodzaju. Świadomość, że teraz wszystko jest - i będzie - inaczej.
Ale nie trwało to długo.
Niestety, nie. Potem zaczęły się podziały. Te środowiska, które
zajmowały się pomocą, a nie działalnością polityczną, lepiej znosiły
owe „wojny na górze”. Sama zresztÄ… odeszÅ‚am wkrótce od polityki -
zrobiłam to świadomie i cieszę się, że dziś współpracują z nami ludzie
wszystkich opcji politycznych.
MyÅ›lÄ™ też o tym, że generalnie nie przyjęła siÄ™ u nas formuÅ‚a „Å›wiÄ™ta na
rzecz kogoÅ›”. DziÅ› festyny organizuje siÄ™ głównie po to, żeby zdobyć
głosy w wyborach albo promować jakiś produkt. Pamiętam, że kiedy
mieszkałem w Ameryce, w mojej parafii bardzo często organizowano albo
festyn, albo potańcówkę, albo rozgrywki w bingo, z których dochód
przeznaczano na określony cel, najczęściej charytatywny.
Tego jest u nas rzeczywiście bardzo mało. Trudno też byłoby chyba
stworzyć atmosferę podobną do tamtej. To był jednak moment
niepowtarzalny. Wielu ludzi do dziś pamięta radość, z jaką wtedy
włączali się w te działania. Po raz pierwszy poczuli, że są
obywatelami, że coś wspólnie budują.
Miałam też w tym okresie pewien dość osobliwy epizod: zaangażowałam się
mianowicie w... produkcję serów pleśniowych.
Żartujesz? W Polsce?!
Wiosną 1990 roku przyjechała do Torunia delegacja francuskich
związkowców z zakładów w Bourg en Bresse produkujących takie sery.
Jeździłam z nimi do okolicznych mleczarni jako tłumaczka. Kiedy w końcu
zdecydowali się na jedną z nich, zaproponowali mi, żebym dalej z nimi współpracowała. Zgodziłam się. Nie
wiedziałam jeszcze wtedy, że czeka mnie dziewięć miesięcy ciężkiej
pracy, za którą nie dostanę wynagrodzenia...
Towarzyszyłam wszędzie przedstawicielom tej firmy - jeździłam z nimi do
urzędów, do punktów skupu mleka, na spotkania z rolnikami. Część spraw
załatwiałam sama. Był to okres, kiedy jeszcze nie wiadomo było, w jakim
kierunku pójdą przekształcenia, i bardzo trudno było wymusić na
urzędnikach decyzję. Tę wybraną mleczarnię rolnicy mieli przejąć od
Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej, ale nikt nie umiał powiedzieć,
kiedy to nastąpi. A Francuzom zależało, żeby produkcję rozpocząć od
zaraz. Przywieźli już nawet część urządzeń. Równocześnie starali się o
otworzenie supermarketu w Toruniu i zdecydowali siÄ™ na kupno jednego z
„samców” na Rubinkowie. Wszystko wyglÄ…daÅ‚o jak w filmach: pieniÄ…dze na
kupno sklepu przywieźli w walizce!Dlaczego
nie dostałam wynagrodzenia? Po prostu nie podpisałam z nimi
żadnej umowy. Robiłam to przede wszystkim dla idei, czułam, że robię
coś nowego, na swój sposób - pionierskiego. W tym gorącym czasie
1989-1990 rzuciłam nagle wszystko dla serów pleśniowych... [śmiech]
Miałam oczywiście obiecane pieniądze, moi francuscy partnerzy
przypominali mi, że powinniśmy wreszcie sformalizować naszą współpracę,
ja jednak ciągle to odkładałam. Nawet wtedy, gdy już ruszyła produkcja
i gdy otwarto supermarket - pierwszy tego typu sklep w Toruniu
(istnieje zresztą do dzisiaj). Przez pewien czas byłam właściwie
nieformalną szefową tego supermarketu: siedziałam tam cały dzień,
pomagałam w księgowości, tłumaczyłam francuskie faktury, miałam kluczyk
do kas, a niekiedy własnym samochodem jechałam po serki, bo sprzedawały
się fantastycznie. I nagle okazało się, że firma, z którą
współpracowałam, została wykupiona przez inną, większą, a ja niemal z
dnia na dzień przestałam być potrzebna. Spotkałam się nawet z
przedstawicielem tej nowej firmy, ale co miałam mu powiedzieć?
Formalnie byłam nikim, osobą, która nie wiadomo dlaczego kręci się po
sklepie.
I tak siÄ™ skoÅ„czyÅ‚a moja - jak to dziÅ› nazywam - „pomoc humanitarna dla
biznesu”, [Å›miech] Ale nie żaÅ‚ujÄ™. To byÅ‚o ciekawe doÅ›wiadczenie.
Jedyne, czego mi żal, to że w pewnym momencie Francuzi wycofali się z
owej mleczarni, zresztą z powodu bardzo wygórowanych żądań chłopów,
którzy liczyli na szybkie pieniądze (chcieli mieć 80% udziałów, a
Francuzom, którzy przecież sporo zainwestowali, pozostawić 20). Nowy
właściciel w ogóle się już tamtą mleczarnią nie zainteresował, bo
rozglądał się za dużo większą. To mi zresztą uświadomiło, jak trudny
będzie proces transformacji i jak wiele możemy stracić, rozbudzając
apetyty, a nie ucząc myślenia w oparciu o rachunek ekonomiczny.
Z czego w tym czasie żyłaś?
Znów mogę odpowiedzieć: dużych potrzeb nie miałam. Wciąż pracowałam w
PAN-ie i ta pensja właściwie wystarczała na wszystko. Samochód, który
kupiÅ‚am w kwietniu 1984, „spÅ‚aciÅ‚ siÄ™” w czasie mojego pierwszego
pobytu we Francji. Używałam go bardzo dużo, tak że po pięciu latach był
już dość porządnie wyeksploatowany. I tu znów muszę opowiedzieć o czymś
niezwykle przyjemnym. W wakacje 1989 roku pojechałam na krótko do
Lyonu. Zadzwonił wtedy do mnie Alain i zapraszając na kolację do domku
w górach, na której mieli też być inni ludzie z EquiLibre, zapytał,
jaki kolor lubię najbardziej. Odpowiedziałam, że niebieski. Kiedy po
kolacji goÅ›cie zaczÄ™li szumieć: „Alain, daj już wreszcie Jance ten
prezent”, pomyÅ›laÅ‚am, że może chodzi o jakÄ…Å› chusteczkÄ™ albo sukienkÄ™.
Ale Alain zaczął grzebać w papierach i w końcu położył przede mną
katalog Renault. Osłupiałam.
Alain wiedział, że lekarz już dawno kazał mi zmienić samochód, ponieważ
- pomijając wszystkie inne niewygody - drgania małego fiata są bardzo
szkodliwe dla kręgosłupa. Ale łatwo powiedzieć: zmień auto! Byłam szczęśliwa, że miałam chociaż tego
malucha, bo bez niego w ogóle nie mogłabym się przemieszczać. I naraz -
taka niespodzianka! W styczniu 1990 przyjechał do Polski nowy Renault 5
- podarunek od Alaina i uczestników „wycieczek”, które przyjmowaÅ‚am.
Jak współpracowało się z Alainem?
Praca z nim to była zazwyczaj straszna harówka. W czasie jednego z
wieczorów w mieszkaniu Bogdany w Rabce założyłyśmy wspólnie z
przyjaciółkami z Francji „Stowarzyszenie MÄ™czennic Alaina Michela”. Na
ścianie mieszkania pozostał stosowny rysunek i podpisy... Nieraz trzeba
było w tej pracy podpierać się nosem.
Pani Bogdana twierdzi, że kiedy inni podpierali się nosami, Ty akurat
uruchamiałaś w sobie energię drugiego, potem trzeciego człowieka...
Ona ma taka teorię, że Pan Bóg w chwili roztargnienia ulepil Jankę
Ochojską z gliny przeznaczonej na dziesięć osób, dlatego inni nie mogą
za nią nadążyć.
[śmiech] Mimo wszystko nie miałam skrupułów, by wstąpić do
„Stowarzyszenia MÄ™czennic”... Ta praca przynosiÅ‚a ogromnÄ… radość, ale
związana była z wielkim wysiłkiem setek ludzi dobrej woli. Nawiasem
mówiąc, w trakcie tej działalności Alain przeżył osobiste nawrócenie.
To, co zobaczył w różnych krajach, utwierdziło go w przekonaniu, że
człowiek posiada ogromne możliwości dawania, a równocześnie - że sam
jest obdarowywany przez tych, którym przychodzi z pomocą. To zwróciło
go stopniowo w stronę Boga. Francuska EquiLibre zaczęła mieć własne,
cotygodniowe Msze święte.
Czy w zwiÄ…zku z zarejestrowaniem polskiej EquiLibre „mÄ™czennice” miaÅ‚y wiÄ™cej pracy?
Po pierwsze, środki na działalność chcieliśmy teraz pozyskiwać w kraju.
Po drugie, ujawniały się coraz to nowe obszary, gdzie potrzeby były
ogromne. Włączyliśmy się na przykład w zainicjowaną przez Jacka Kuronia
akcję organizowania kolonii dla dzieci z najuboższych rodzin.
Wspieraliśmy stołówki dla biednych. To były nowe formy, bo wcześniej
wszystko było pod kontrolą państwa.
Państwa, dodajmy, w którym biednych oficjalnie nie było.
Po trzecie, staraliśmy się wspierać wszelkie inicjatywy w sektorze
pozarządowym, zachęcać ludzi do samodzielnego rozwiązywania problemów.
Zdawaliśmy sobie bowiem sprawę, że ten sektor musi wziąć na siebie
część ciężaru transformacji. Spektrum działań było więc dość szerokie.
Generalnie działaliśmy tak jak EquiLibre we Francji: pojawiał się
problem - organizowaliśmy akcję, która miała pomóc go rozwiązać.
W 1991 francuska EquiLibre zaczęła wysyłać pomoc do irackiego
Kurdystanu. W kwietniu tego roku wybuchło powstanie Kurdów przeciwko
rządowi w Bagdadzie. Reakcja Husajna była natychmiastowa: z dnia na
dzień na drogach znalazło się przeszło dwa miliony kurdyjskich
uchodźców, zdążających do Iranu lub Turcji. Każdego dnia z
wycieńczenia, głodu, chorób lub wskutek bombardowań umierało kilkaset
dzieci. Wiele miast i wiosek zostało zniszczonych. Otrzymałam od
Francuzów kasetę wideo przedstawiającą między innymi dzieci uczące się
na gruzach zbombardowanej szkoły. Na rok 1992 EquiLibre zaplanowała
akcję wysłania dzieciom kurdyjskim przyborów i pomocy szkolnych.
Zdecydowaliśmy, że my również zrobimy taką zbiórkę. Dla mnie osobiście
ważne było to, żeby pokazać, iż nadszedł czas pomagania tym, którym
żyje się znacznie gorzej niż nam. W dodatku sam pomysł sprzyjał
przeprowadzeniu akcji uświadamiającej wśród dzieci i młodzieży.
Jeździłam wtedy po szkołach, opowiadałam o EquiLibre i sytuacji w
Kurdystanie, a następnie apelowałam, by dzieci włączyły się w
zbiórkę, przynosząc choćby jedną drobną rzecz - ołówek czy gumkę -
byleby nową. W maju 1992 urządziliśmy festyn na rynku w Toruniu, w
którym wzięli udział kurdyjscy studenci uczący się w Polsce.
Jaki był odzew? Kurdystan to dla większości Polaków było - i pewnie jest
nadal - miejsce równie egzotyczne jak Chiny.
Efekty przerosły nasze oczekiwania. Zebraliśmy jakąś niewiarygodną
ilość zeszytów i przyborów szkolnych. I, co ważne, nie tylko dzieci
zachowały się znakomicie, ale pojawili się też producenci gotowi
ofiarować większą ilość poszukiwanych przez nas rzeczy. Podczas festynu
dzieci pokryÅ‚y rysunkami olbrzymie płótno z napisem „ToruÅ„ - dzieciom
Kurdystanu”, które wraz z darami pojechaÅ‚o ciężarówkÄ… francuskiej
EquiLibre do Iraku. Szkoda trochę, że nikt z Francuzów nie zrobił w
Kurdystanie zdjęć podczas rozładowywania tego transportu, a jeżeli
zrobił, to że ich nam nie przysłał. Dla tych, którzy odpowiedzieli na
nasz apel, byłoby to świadectwo, że ich dary dotarły do celu.
Góra -
Dalej
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
ochojska10ochojska09ochojskaochojska19ochojska11ochojska04ochojska15ochojska17ochojska05ochojska03ochojska18ochojska07ochojska13ochojska06ochojska16ochojska14ochojska12ochojska01ochojska02więcej podobnych podstron