O HOMOSEKSUALIZMIE


Raport o mniejszości

Grzegorz Górny

Krajem, który stał się pionierem w nadawaniu homoseksualistom szerokich przywilejów społecznych, jest Holandia. Zalegalizowano tam zarówno związki homoseksualne, jak i prawo do adopcji dzieci przez pary gejowskie. Amsterdam, w centrum którego znajduje się ponad sto klubów gejowskich, uznawany jest za homoseksualne centrum Europy. Politycy przyznający się oficjalnie do homoseksualizmu robią tam błyskotliwe kariery, jak np. zastrzelony niedawno Pim Fortuyn.
Jednocześnie - o czym się bardzo mało mówi - Holandia jest krajem, który przoduje na świecie w terapii homoseksualistów. Najdłużej praktykę ich leczeniu prowadzi profesor Gerard van den Aardweg, wybitny psychoterapeuta, wykładowca uniwersytetów w Europie, Stanach Zjednoczonych i Brazylii. Od ponad 30 lat przyjmuje pacjentów w swoim gabinecie w pobliżu Haarlemu. W tym czasie zdołał przeprowadzić od homoseksualizmu do heteroseksualizmu kilkaset osób.

Nie ma "genu homoseksualizmu"
Punktem wyjścia dla terapii osób o skłonnościach homoseksualnych jest zdefiniowanie samego zjawiska. Co ciekawe, wśród działaczy ruchu gejowskiego rozpowszechniło się przekonanie, że homoseksualizm jest zjawiskiem bądź wrodzonym, bądź dziedzicznym, bądź uwarunkowanym genetycznie lub hormonalnie. Tymczasem nauka niczego takiego nie potwierdza. Nowojorski psychiatra Lawrence Hatterer uważa takie teorie wręcz za dziewiętnastowieczne.
Wiele badań wykazało, że nie ma wrodzonego homoseksualizmu. Najbardziej znane są obserwacje profesora J. D. Rainera, analizującego przypadki bliźniąt jednojajowych, z których jedno okazywało się hetero-, a drugie homoseksualistą. Profesor W. H. Perloff wykluczył z kolei wpływ hormonów na powstawanie homoseksualizmu, klasyfikując go jako "zjawisko czysto psychiczne". Do podobnych wniosków doszli również tacy uczeni, jak m.in. Karen Horney, Charles Socarides czy Marcel Eck. Nawet tak życzliwi wobec ruchu gejowskiego seksuologowie, jak Masters i Johnson stwierdzili, że źródłem homoseksualizmu są "nabyte preferencje".
Raz na jakiś czas światową prasę obiega co prawda news, że właśnie odkryto "gen homoseksualizmu", ale za każdym razem okazuje się to plotką.
Z wieloma homoseksualistami jako swoimi pacjentami stykał się już Zygmunt Freud. Analizując ich fantazje oraz sny, zawsze pod powierzchnią wykrywał ślady normalnego, głęboko ukrytego usposobienia heteroseksualnego.
To właśnie uczniowie Freuda - Alfred Adler i Wilhelm Stekel - powiązali homoseksualizm z zaburzeniami neurotycznymi. Pierwszy zdefiniował go jako kompleks niższości, drugi jako psychiczny infantylizm. Sam profesor van den Aardweg uważa homoseksualizm za zaburzenie emocjonalne rozwijające się już w dzieciństwie i okresie dojrzewania. Głównym jego źródłem są, według niego, nienormalne relacje z matką, a zwłaszcza z ojcem. Najczęściej chłopiec jest albo zbyt rozpieszczany przez matkę, albo niedoceniany przez ojca (albo jedno i drugie), co powoduje, że wpada w kompleks niższości na punkcie swojej męskości. Kanadyjski lekarz Irving Bieber, który opiekował się wieloma gejami, stwierdził, że nie spotkał wśród nich ani jednego przypadku normalnej relacji między synem a ojcem. Środowisko naukowe na świecie w kwestii definicji homoseksualizmu oraz terapii osób o tego typu skłonnościach jest głęboko podzielone. Przypomnijmy, że kiedy w 1973 roku Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne usunęło hasło "homoseksualizm" z "Podręcznika zaburzeń psychicznych", za decyzją tą opowiedziało się 58 proc. członków tej instytucji. Jednym z największych zwolenników wykreślenia homoseksualizmu z rejestru zaburzeń był wówczas doktor, dziś zaś profesor psychiatrii Robert Spitzer z Uniwersytetu Columbia. W roku 2000 publicznie odżegnał się on od swego stanowiska z roku 1973 i stwierdził, że oświadczenie ATP było zbyt pochopne i nie poprzedzone należytymi badaniami. On sam głosował wówczas za zmianą definicji homoseksualizmu, chociaż nie zajmował się tym problemem. Później rozpoczął jednak zaawansowane badania nad homoseksualizmem, co doprowadziło go do rewizji poprzedniego stanowiska i do stwierdzenia, że homoseksualizm jest zaburzeniem seksualnym i można go wyleczyć.
Bardzo wielu psychologów, psychiatrów i psychoterapeutów nadal uważa zresztą homoseksualizm za zaburzenie orientacji seksualnej. Można wśród nich znaleźć m. in. takie postaci, jak wspominany już van den Aardweg z Holandii, Christa Meves z Niemiec, Abram Kardiner, Richard Cohen oraz Joseph Nicolusi z USA czy Jost Kiser ze Szwajcarii i wielu innych.
O ile nie ma żadnego dowodu na to, by homoseksualizm był uwarunkowany biologicznie, o tyle istnieje bardzo wiele udokumentowanych przypadków, że jest on preferencją nabytą obyczajowo. Wystarczy wspomnieć chociażby ludzi, którzy jako osoby nieletnie zostali wykorzystani seksualnie przez starszych mężczyzn, co stało się początkiem ich homoseksualnej orientacji.

Samotność geja
Prekursorem leczenia gejów w Holandii był zmarły w 1965 r. profesor psychiatrii Johan Leonard Arndt. Pod koniec życia, mając za sobą wieloletnią praktykę, oświadczył: "Nigdy nie widziałem zdrowego i szczęśliwego homoseksualisty". Jego pacjenci narzekali najczęściej na samotność, brak ustabilizowania w kontaktach oraz depresje.
Obserwacje innego holenderskiego profesora, Adrianusa Dingemana de Groota, dowiodły, że homoseksualiści mają poczucie wrażliwości typowe dla neurotyków i są bardziej rozchwiani emocjonalnie niż heteroseksualiści. Potwierdziły to badania naukowców z uniwersytetu stanowego Indiana (USA), z których wynika, że aż 60 proc. "dobrze przystosowanych społecznie" gejów prosiło o pomoc psychiatryczną lub psychologiczną.
Działacze ruchów homoseksualnych nie zaprzeczają tym danym, dodają jednak do nich własną interpretację. Ich zdaniem, problemy osobiste gejów biorą się z braku tolerancji ze strony otoczenia oraz z niemożności funkcjonowania w społeczeństwie na takich samych prawach, jak heteroseksualiści. W Holandii te bariery już jednak nie istnieją - homoseksualizm jest powszechnie akceptowany oraz prawnie usankcjonowany - a jednak skala problemów neurotycznych wśród gejów wcale się nie zmniejszyła. Zdaniem holenderskich psychologów, świadczy to o tym, iż źródło niepokojów znajduje się nie w otoczeniu, lecz we wnętrzu osoby.
Co ciekawe, od problemów tych nie ucieka holenderska prasa gejowska. W krajach, w których homoseksualiści walczą o prawa społeczne, przedstawiają oni swój ruch niemal wyłącznie w różowych barwach. Tam jednak, gdzie już wywalczyli te prawa, jak np. w Holandii, zaczynają prezentować także swe ciemne strony. Jednym z bardziej dyskutowanych w tym środowisku problemów jest kwestia samotności starych homoseksualistów. Narzekają oni, że w związkach z partnerami liczy się głównie seks, wobec czego oni - nie posiadając już młodego i pięknego ciała - nie mają szans na zbliżenie z kimkolwiek. Są skazani na kupowanie seksu za pieniądze u nastolatków, ale czyjejś bliskości i oparcia na starość nie kupią.
Pim Fortuyn, zamordowany lider populistycznej partii holenderskiej, w jednym ze swoich ostatnich wywiadów powiedział, że homoseksualizm jest dla niego jak zniewolenie, a ceną za ten wybór jest straszliwa samotność.

Humor jako lekarstwo
Ruch gejowski często przedstawia siebie jako prześladowaną mniejszość i ofiarę nieżyczliwego społeczeństwa. Profesor van den Aardweg zauważył podobny mechanizm u pojedynczych homoseksualistów - mają oni skłonność do przesadnego użalania się i rozczulania nad sobą, do postrzegania siebie w kategoriach wiecznej ofiary, wręcz do autodramatyzacji. Takie uczucia psychologia określa jako niedojrzałe emocjonalnie i egocentryczne. Na bazie takich właśnie uczuć bazuje kompleks niższości, z którego - zdaniem holenderskiego profesora - wyrasta skłonność homoseksualna.
Dlatego tak wielką rolę w terapii van den Aardwega odgrywa poczucie humoru. Proponuje on pokonanie ciągłego narzekania i uskarżania się poprzez śmiech - głównie śmiech z samego siebie. Autoironia pomaga odkryć "infantylne dziecko siedzące w środku dorosłego" - jak nazywa je holenderski terapeuta. Humor stanowi więc antidotum na impulsy o charakterze neurotycznym. Profesor odkrył też ciekawą zależność: im mniej roztkliwiania się nad sobą, tym mniejsza skłonność do zachowań homoseksualnych.
Generalnie terapia trwa kilka lat. Polega ona głównie na wglądzie we własne wnętrze i na wewnętrznym zmaganiu. Jej celem jest uzyskanie emocjonalnej dojrzałości do małżeństwa, powodzenie zaś zależy od motywacji danej osoby, jej wytrwałości i szczerości wobec siebie.
Jednym z pierwszych pacjentów van den Aarwega był 60-letni dziś Piet, który zetknął się z profesorem w 1971 roku. Do dziś odwiedza go, ale już towarzysko, jest bowiem przykładnym mężem i ojcem dziewięciorga dzieci. Tak wspomina siebie sprzed lat: "Lokowałem wówczas swoje uczucia w chłopakach, ale nigdy nie byłem szczęśliwy... Ciągle koncentrowałem się tylko na sobie samym. Ciągle tylko ja, ja i ja. To ja sam byłem w centrum swojego zainteresowania."
Piet podkreśla, że dopiero po zniknięciu skłonności homoseksualnych tak naprawdę przestał się skupiać na sobie i zaczął dostrzegać drugie osoby.
Do podobnych wniosków dochodzi Kristoff, 40-letni Niemiec, który pracuje obecnie jako wolontariusz w hospicjum, towarzysząc umierającym. Czuł się jako homoseksualista głęboko nieszczęśliwy, ale nie wiedział, co z tym faktem zrobić. "Kiedy wpadła mi w ręce książka profesora van den Aardwega, było to dla mnie jak objawienie - rozpoznałem w niej siebie oraz różne detale z mojego życia" - wspomina. Natychmiast pojechał do Holandii. Przez dwa lata dojeżdżał na spotkania terapeutyczne z Zagłębia Ruhry do Haarlemu. Obecnie nie odczuwa już do mężczyzn żadnego pociągu seksualnego.

Czynnik religijny
Van den Aardweg nie stosuje w swej pracy żadnych chrześcijańskich teorii czy koncepcji, choć podkreśla, że osoby wierzące mają większą motywację i silniejszą wolę do walki ze swoimi skłonnościami niż osoby niewierzące.
W odróżnieniu od niego na chrześcijańskich podstawach opiera swą działalność holenderski ruch EHAH (Opieka Ewangeliczna nad Homoseksualistami). Założył go w 1975 roku w Amsterdamie były homoseksualista Johan van der Sluis. Przestał być gejem pod wpływem głębokiego nawrócenia religijnego, a swój przypadek opisał w autobiografii zatytułowanej "Nie jestem już taki". Źródła swojego homoseksualizmu wskazywał w chorych relacjach z ojcem i w kompleksie niższości.
Wkrótce po wydaniu książki do van der Sluisa zaczęli zgłaszać się z prośbą o pomoc pierwsi geje. Z czasem było ich tak wielu, że postanowił założyć ośrodek pomocy osobom uzależnionym od homoseksualizmu. Co roku zgłasza się do niego ok. 50 osób.
W ten sposób 10 lat temu trafił do EHAH młody muzyk Allard Buhre, który z powodu swej orientacji seksualnej cierpiał wówczas na depresję. Dziś pracuje on jako street walker i w każdy weekend odwiedza amsterdamskie gay clubs, gdzie przeprowadza ok. 80 rozmów z homoseksualistami, przekonując ich, że istnieje alternatywna droga wobec ich sposobu życia.
Allard opowiada o dużej rotacji partnerów w środowisku homoseksualnym. Potwierdzają to nawet badacze przychylni ruchowi gejowskiemu, np. głośny raport Instytutu Kinseya z 1978 roku podawał, że połowa badanych homoseksualistów przyznała się do kontaktów z co najmniej 500 różnymi partnerami seksualnymi. Aż 62 proc. gejów przyznało też, że korzysta z łaźni homoseksualnych w celu nawiązania anonimowych stosunków płciowych.
Według Allarda, taka zmienność partnerów wynika z ciągłego niezaspokojenia i nienasyconej tęsknoty, jaka trawi gejów. Ponieważ drugi mężczyzna nigdy do końca nie jest w stanie dać tego, co kobieta - wpadają w oni w ciąg nieustannych poszukiwań.
Niedawno Allard spotkał 20-letniego Turka Dżemala Yalcinkayę. Chłopak czuł odrazę do swojego homoseksualnego trybu życia i trzy razy próbował popełnić samobójstwo. Allard poznał go, kiedy Dżemal ciężko ranił się nożem. "Myślałem, że znajdę szczęście w środowisku homoseksualistów - mówi Turek. - Ale w większości to były złe doświadczenia. Ci faceci chcieli jedynie uprawiać ze mną seks. To wszystko działało jak automatyczny pilot. Wiem, że większość ludzi w tym środowisku funkcjonuje i czuje w ten sam sposób. Słowo gay znaczy wesoły, szczęśliwy, i oni zachowują się, jakby tacy byli, ale tak naprawdę nie są szczęśliwi." Dzięki Allardowi Dżemal przyjął chrzest i odmienił swe życie.
Podobne ośrodki, chociaż w Holandii mają najdłuższą tradycję, działają od dawna także w innych krajach. Istnieje również międzynarodowa federacja organizacji zajmujących się pomocą homoseksualistom - Exodus. Polska stawia na tej drodze dopiero pierwsze kroki. Skoro jednak wchodzimy do Unii Europejskiej, to może i u nas pojawią się podobne rozwiązania.

***

Często można się spotkać z opinią, jakoby homoseksualiści stanowili ok. 10 proc. populacji. Wychodząc z tego założenia. Robert Biedroń mówił w studiu Polsatu, że w Polsce żyje ich ok. 2 mln, co jest twierdzeniem nie mającym żadnego pokrycia w badaniach.
Tak wysoki odsetek homoseksualistów pojawił się po raz pierwszy w Stanach Zjednoczonych w tzw. Raporcie Kinseya. W 1948 roku amerykański seksuolog Alfred Kinsey ogłosił wyniki swoich badań, z których wynikało, że aż 37 proc, wszystkich dojrzałych mężczyzn w USA ma za sobą doświadczenia homoseksualne. W następnych latach doszedł on do wniosku, że homoseksualiści stanowią ok. 10 proc. populacji białych mężczyzn między 16 a 55 rokiem życia. Do dziś wiele osób powtarza bezkrytycznie dane zaprezentowane wówczas przez Kinseya.
Znacznie później dopiero okazało się, że owe raporty były sfałszowane. Kinsey prowadził bowiem swoje badania nie na reprezentatywnej próbce społeczeństwa, lecz na grupie przestępców seksualnych i więźniów, wiadomo zaś, że w więzieniach, gdzie mężczyźni długie lata przebywają w zamknięciu bez kobiet, praktyki homoseksualne nie należą do rzadkości.
Tymczasem badania przeprowadzone w USA i Wielkiej Brytanii na bardzo szerokiej grupie reprezentatywnej pokazały, że w tym pierwszym kraju homoseksualistów jest 1 proc., a w drugim 1,5 proc. (z tego zaś 30-40 proc. to biseksualiści).

***

Artykuł pochodzi z numeru 30 pisma "Fronda", poświęconego problematyce homoseksualizmu. Więcej informacji na temat terapii dla homoseksualistów można znaleźć w książkach oferowanych przez księgarnię XLM.

Tylko prawda wyzwala

rozmowa z Gerardem Van Den Aardwegiem

Panie Profesorze, od 1967 roku prowadzi Pan praktykę psychoterapeutyczną dla homoseksualistów. W ciągu tego czasu zdołał Pan pomóc kilkuset homoseksualistom porzucić dotychczasową preferencję seksualną i stać się heteroseksualistami. Czy na podstawie zarówno swoich badań teoretycznych, jak i praktycznej terapii może Pan odpowiedzieć na pytanie, czy homoseksualizm jest normalny? Sami homoseksualiści często mówią: taki się urodziłem, więc muszę już taki być...

Po pierwsze: jeżeli nawet to prawda, że można się urodzić homoseksualistą, to samo w sobie nie oznacza jeszcze, że jest to normalne. Jest wiele rzeczy, z którymi się rodzimy, a które są chorobami. Po drugie: nie można się urodzić homoseksualistą. Po trzecie zaś: nie jest to także normalne. Że nie jest to normalna sprawa, to może zobaczyć - jak sądzę - każdy. Kto choć trochę zna się na ludzkim organizmie, ten dostrzega, że funkcjonowanie ciała, budowa organów czy precyzja procesów biologicznych nastawionych na obszar seksualności mają na względzie prokreację. Dlatego nonsensem jest uważać, że byłoby normalne, gdyby istniała mała grupa ludzi, która mimo tych wszystkich funkcji, gdy wszystko działałoby prawidłowo, nie mogłaby osiągnąć celu, jakim jest przyciągnięcie odmiennej płci.
To samo byłoby, gdybyśmy np. patrzyli na motyle lecące na poszukiwanie swojego partnera, który ma przecież na skrzydłach określone znaki, wzory i kolory. Jak świetnie jest to zorganizowane w całej przyrodzie! A u człowieka nagle miałoby być inaczej? To byłoby nienormalne.
To oczywiste, że zdarzają się zaburzenia pewnych funkcji i by to stwierdzić, nie są konieczne wieloletnie studia psychologiczne czy psychiatryczne; to może zobaczyć każdy.
Od czasu do czasu można znaleźć notki w prasie, że homoseksualiści mieliby być odmienni, inaczej ukształtowani czy uformowani niż heteroseksualiści. Albo że zostały znalezione czynniki hormonalne czy też geny - tak zwany "gen homoseksualny" - ale to wszystko okazało się bzdurą. Nic nie zostało znalezione. Wszystko, co odkryto, to jedynie to, że ci ludzie z punktu widzenia biologii są na szczęście całkiem normalni i całkowicie zdrowi. A to oznacza, że w zasadzie posiadają również instynkt heteroseksualny. Jeżeli zaś nie może on dobrze funkcjonować, to mamy do czynienia z zaburzeniem instynktu seksualnego, co jest pewnego rodzaju neurozą, w tym wypadku neurozą seksualną.
Homoseksualizm, takie jest moje zdanie, należy do szerokiego obszaru zaburzeń nerwicowych, tak jak nerwica natręctw, szereg odmian kompleksów niższości, depresje nerwicowe, a także właśnie zaburzenia seksualne. Wśród tych ostatnich mamy nie tylko homoseksualizm, ale też ekshibicjonizm, fetyszyzm, masochizm czy pedofilię - nie powinniśmy przy tym zapominać, że jest pedofilia heteroseksualna i homoseksualna. Dlatego nie powinno się uważać homoseksualizmu za zjawisko odosobnione, jedyne w swoim rodzaju.

Czy wobec tego można powiedzieć, że homoseksualizm jest chorobą?

Nie używam raczej tego słowa, które niekiedy nie wywołuje dobrych skojarzeń. Mówiąc o chorobie, myślimy raczej o czymś cielesnym, o cielesnym schorzeniu. A to nie jest to. To jest tak, jak z uzdrowieniem: owszem, można powiedzieć "uzdrowienie", ale brzmi to tak trochę symbolicznie, uzdrowienie oznacza przemianę, poprawę. To jest oczywiście uzdrowienie, ale uzdrowienie psychiczne, tak jak psychiczne jest zaburzenie.

Skąd się bierze to zaburzenie?

W centrum znajduje się kompleks niższości dotyczący obszaru męskości, u lesbijek zaś kompleks niższości związany ze sferą kobiecości. Można czuć się niedowartościowanym w wielu obszarach swego "ja", np. w związku z inteligencją, rasą czy pochodzeniem społecznym - pochodzę z tej, a nie innej warstwy społecznej i z tego powodu odczuwam pewne niedowartościowanie, pewien kompleks. Słowem, odczuwać niższość, niedowartościowanie oznacza mieć poczucie, a nawet pewność, że jest się mniej wartym w specyficznym obszarze męskości czy też kobiecości - i to samo dotyczy odczuć homoseksualnych.

Jakie mogą być przyczyny powstania tego kompleksu?

Czynniki są rozmaite. W pierwszym rzędzie kompleks rozwijający się w męskim homoseksualizmie związany jest z brakiem identyfikacji z ojcem lub z niepełną czy ułomną osobistą relacją z nim. Ojciec w rodzinie jest dla chłopca przede wszystkim mężczyzną - głównym, pierwszym mężczyzną na świecie - i chłopiec stara się go naśladować. Rozwija w sobie poczucie, że też jest chłopcem, że dobrze jest być fajnym, prawdziwym chłopakiem. Jeżeli syn wyczuwa, że ojciec go lubi, uznaje to, że jest chłopcem, i kiedy np. ojciec wykonuje niektóre czynności wspólnie ze swoim synem, takie typowo męskie rzeczy w naszej kulturze, albo rozmawia z chłopcem w męski sposób, to chłopiec nabiera poczucia, że oto należę do świata mężczyzn, a w pierwszym rzędzie do świata swego ojca.
Jeżeli więc brakuje tej więzi, jeżeli ojciec wykazuje niewielkie zainteresowanie synem, a może jest już bardzo stary albo zbyt zajęty, zapracowany i nigdy go nie ma w domu, jeżeli syn prawie wcale nie zna swego ojca, bo albo go nie ma, albo chłopiec mieszka razem z rozwiedzioną matką i ojciec nie za bardzo się nim interesuje, i jeżeli w takich przypadkach chłopiec nie ma też innych ojcowskich odniesień w swoim życiu - może to być starszy brat, wujek, stryjek, a może nauczyciel lub sąsiad - to wzrastając ma niewielkie szansę, by rozwijać swe męskie właściwości. Potem dochodzi do kontaktu z innymi chłopcami - a są to dzieci, dzieci zaś zawsze lubią się porównywać i porównują się z innymi. I tak chłopiec zaczyna odczuwać, że jest mało czy mniej męski, mało odważny, a ten świat chłopców, świat młodych mężczyzn jest dla niego obcy...
Reasumując, czynnik ojcowski to często "psychologicznie brakujący ojciec". Bo nawet kiedy ojciec wprawdzie jest, ale jest on starszym panem albo jest zbyt mało ojcowski czy męski, to wtedy staje się właściwie nieobecny, staje się "psychologicznie nieobecnym ojcem".
Drugim istotnym czynnikiem jest matka, która powinna powstrzymywać się od przesadnej troskliwości, również wówczas, gdy małżeństwo nawala. To jest bardzo ważne. Kiedy matka za bardzo kieruje się na chłopca, utrzymuje z nim zbyt mocne więzi albo ma trochę zbyt duże skłonności do panowania nad nim, jest szybka i aktywna i wszystko robi sama, to wówczas odbiera mu inicjatywę. Ten czynnik matczyny może doprowadzić do tego, że chłopiec za mało rozwinie swoje chłopięctwo. Chłopiec, z którym obchodzono się zbyt troskliwie, bardziej się boi - czuje strach przed obrażeniami ciała, strach przed drobnymi bijatykami z innymi chłopcami, nie bierze udziału w sztubackich figlach. I choć jest posłuszny i grzeczny, to jednak zbyt mało samodzielny. Kiedy oba te czynniki - ojca i matki - zbierają się razem w rodzinę, to wtedy prawdopodobieństwo, że chłopiec będzie czuł się niedowartościowany wśród rówieśników, w tym świecie chłopców, zdecydowanie rośnie.

Czy tylko czynnik rodzicielski jest decydujący?

Dochodzą do tego też i inne czynniki, np. pozycja, miejsce wśród dzieci. Poddano np. statystycznej analizie rodzeństwa, ale tylko braci i okazało się, że istnieje duże statystyczne prawdopodobieństwo rozwinięcia się homoseksu-alizmu u młodszego lub najmłodszego z braci. Stwierdzono, że częściej wśród braci jeden, i to na ogół młodszy lub najmłodszy, jest mniej męski, traktowany bardziej troskliwie albo nie akceptowany przez starszego brata jako mężczyzna: mówię ci, idź pobaw się z siostrą... Taki schemat: my mężczyźni, a on inny. Zatem grupa dzieci ma bardzo duże znaczenie.
Niekiedy dochodzą też inne rzeczy, związane z ciaiem. Często słyszałem od mężczyzn, że w swojej młodości zależni byli od swych wad cielesnych: jąkali się, byli bardzo grubi albo mieli jakieś inne wady, których doświadczali jako ułomności. I to jest właściwie zrozumiałe, gdyż ten, kto jest głuchy, kto nie słyszy, tak czy owak szybko czuje się wykluczony z grupy.
Kolejnym czynnikiem jest wychowanie, np. przez dziadków. Bywa, że matka nie może wychowywać, ojca nie ma, pozostają zatem dziadkowie, dobrzy ludzie - wychowali chłopca, ale mieli już 60 lat i więcej. Dziecko rozwijało się więc bardzo dziecięco, jak bobas, i mimo że inni rówieśnicy byli już o wiele bardziej rozwinięci, to ono nadal czuło się jak bobas. I tu brakuje oczywiście męskiego wpływu, wpływu młodszego mężczyzny.
Wskutek tych wszystkich czynników dochodzi do tego, że chłopiec czuje się nieswojo w grupie swych kolegów. Nie pasuje do nich, bo są zbyt szorstcy, bo mają zwyczaje, których on nie zna. Wspomniane czynniki przygotowują do tego, co będzie się działo w okresie nastoletnim, czyli od 10, 12 do 16 lat. Czynniki te wiążą się wtedy dopiero ze sobą. I jeżeli chłopiec nie widzi się potem w grupie chłopców, w tym męskim świecie, nie pasuje do niego, nie czuje się tam swojsko, to wówczas może to doprowadzić do powstania kompleksów.
Często może się zdarzyć, że chłopiec jest bity czy wyśmiewany przez innych, co jest bardzo upokarzające. Pewien mężczyzna jako chłopiec został wychowany przez matkę, był takim maminsynkiem. Potem, gdy miał już 12 lat, przeprowadził się i poszedł do szkoły, gdzie spotkał się z obcymi chłopcami, którzy go przezywali "Młoda Dama" albo "Damulka". Nawet nauczyciel mówił: ta młoda damulka to Karl, a teraz chodź na środek i coś powiedz. To było oczywiście bardzo żenujące. Od tej pory młody wówczas mężczyzna miał poczucie, że nie jest prawdziwym chłopcem, że jest raczej swego rodzaju dziewczyną, że ma więcej kobiecych przyzwyczajeń, gestów etc. I przyzwyczaił się.
Bardzo ważny jest też sport. Statystycznie homoseksualiści bardzo rzadko jako chłopcy grali w piłkę nożną. A w naszej kulturze - czy to w Polsce, czy w Holandii, czy w Brazylii - gra się w piłkę i gra ta jest właściwie jedyną formą aktywności chłopców, która jeszcze nie została całkiem przejęta przez dziewczyny. Kopie się piłkę i jest to typowe. Futbol jest również pewną formą walki, współzawodnictwa. Tam liczą się siły, trzeba atakować. Jest to zatem także zdrowa, normalna forma agresji, możliwość wyżycia się w sposób sportowy.
Ale tamci chłopcy nie grali. Nie wiadomo, czy rzeczywiście nie potrafili grać w piłkę, czy bali się przegranej, zranienia. Tu zaczyna się kompleks niższości. Unikali bijatyk, futbolu, w Stanach Zjednoczonych unikali baseballu.

Powiedział Pan o czynnikach wpływających na powstanie homoseksualizmu, a jak wygląda jego rozwój?

W okresie przednastoletnim i nastoletnim chłopak może czuć się samotny, kiedy nie ma przyjaciela. Również dziewczęta w wieku 12-14 lat pragną mieć przyjaciółkę - i jeśli ją mają, to dobrze, bo to wpisane jest w tę fazę rozwoju. Chłopak, który nie potrafi zawiązać przyjaźni, który czuje się bardziej swojsko w towarzystwie dziewcząt, który boi się rówieśników - jeśli zamyka się w sobie i zaczyna rozwijać w sobie tęsknotę za przyjacielem, to wówczas już coś się zaczyna.
Przede wszystkim zaczyna się pragnąć przyjaciela, osobistego przyjaciela. Potem pojawia się podziw, że on ma to, czego mi brakuje, ma to, co jest popularne: jest odważny, wygląda męsko, silnie, a ja mogę mieć uczucie, że nie wyglądam tak krzepko, że jestem mały... I tu zaczyna grać rolę cielesny kompleks niższości. Czuję się gorszy, bardziej brzydki, ale przede wszystkim jest to kwestia męskości i wówczas podziwia się przyjaciela z dystansu i pragnie się go.
W okresie nastoletnim w takich fantazjach, by mieć przyjaciela, zaczyna pojawiać się aspekt erotyczny. Rozwój seksualny w tym okresie jeszcze trwa, ta sfera nie jest w pełni ukształtowana. To wszystko są właściwie jeszcze dziecięce i infantylne fantazje. Początkowo interesującym obiektem pod względem seksualnym jest własne ciało, a także ciało przyjaciela. Wtedy albo od czasu do czasu mają miejsce gry erotyczne z przyjacielem, albo też tylko w wyobraźni i z samozaspokojeniem. Można sobie wyobrazić, że ten przyjaciel bawi się w gry erotyczne. To jest oczywiście intymne, ale połączone z wielkim uwielbieniem, można by nawet powiedzieć: z idolatrią, ubóstwieniem męskości innego: jego penis, jego szerokie ramiona, jego męski głos, jego męskie spojrzenie są przedmiotem westchnień. Jest to więc dziecięcy podziw, ale może być on bardzo silny i tym mocniejszy, im większe jest poczucie samotności i niższości. Wówczas pragnie się bardziej.
I ostatni punkt - nawyk. Nawyk umożliwia łączenie tęsknotę za ubóstwianym z poczuciem litowania się nad sobą. Brzmi to może ostro, prawda?

Nie zaprzeczam.

Poczucie niższości zawsze jest związane z użalaniem się nad sobą. To nie jest świadome i nie sądzę, by miody człowiek chciał się świadomie nad sobą użalać, raczej czyni to w sposób spontaniczny. "Ja" jest najważniejszym, co istnieje, a u dzieci to "ja" jest jeszcze większe, bo dzieci są bardzo egocentryczne. Kiedy więc dziecko czuje się niedowartościowane, kiedy ma poczucie, że znaczy mniej niż reszta albo że jest nikim, że nie ma tego, nie ma owego itd., to wtedy pojawia się uczucie smutku. Smutek jest stanem normalnym. Dzieci łatwiej płaczą. W okresie nastoletnim jest więc wiele użalania się nad sobą.
Ale to litowanie się nad sobą w okresie nastoletnim możemy określić jeszcze innym terminem - jest to "samo-dramatyzowanie", co właściwie jeszcze lepiej wyraża, o co chodzi, dzieci w tej fazie życia mają bowiem większą skłonność, by dramatyzować nad sobą: mój ojciec wcale mnie nie kocha, on mnie nienawidzi... W rzeczywistości ojciec jest może trochę za bardzo egocentryczny... ale czy mnie nienawidzi? Dziecko jednakże może to tak odczuwać: czuję się ofiarą nienawiści ojca! Właśnie, ważne słowo - ofiara, czuć się ofiarą, a nawet czuć się męczennikiem. Zostaje to więc jeszcze bardziej wzmocnione, to samo-dramatyzowanie, dramatyzowanie nad swoją krzywdą, swoim bólem. Dzieje się tak zawsze w przed-fazie homoseksualizacji danej osoby. Nikt nie lubi tęsknić w samotności.
W rzeczywistości człowiek użala się nad sobą bardzo szybko i bardzo łatwo. Myślę nawet, że tylko święci nigdy się nad sobą nie użalali. Ale większość ludzkości jak najbardziej, i to często! A dzieci z całą pewnością. Więc chłopiec czuje się wówczas biedny i samotny, gdyż nie jest taki jak inni, a podziw dla upragnionego przyjaciela jest tragiczny, bo on wszak nigdy nie będzie moim przyjacielem, bo jestem nikim. To bolesna samotność.
Powstrzymanie się od użalania nad sobą nie jest łatwe nawet dla dorosłych, a cóż dopiero mówić o dzieciach. Dlatego powinny one otrzymywać duże wsparcie, powinno się im okazywać wiele serdeczności, wtedy są w stanie niejedno znieść. Dzieci te są zwykle pozostawiane same sobie, uciekają w samotność, zapadają się w głąb siebie, uciekają w wyobraźnię. Takie same fantazje homoseksu-alne występują też i u dorosłych 50-, 60-letnich mężczyzn. Ale są to zawsze tylko infantylne fantazje nastolatków z okresu dojrzewania. I zawsze są to takie fantazje, w których pociesza się trochę samego siebie.

Wydaje się, że ta skłonność do samo-dramatyzacji cechuje w ogóle społeczność homoseksualną.

U każdego dorosłego homoseksualisty spotyka się pewną dozę litości nad sobą samym. Nieświadoma, stała litość nad sobą wynika nie z tego, że jest się homoseksualistą, lecz raczej z poczucia, że nie jest się takim samym mężczyzną jak inni, że się czuje wykluczonym z grupy rówieśników już w młodości. I to tłumaczy on sobie dyskryminacją, że jest biedny, prześladowany. I to jest oficjalne stanowisko homoseksualistów - że są biednymi ofiarami. A to dokładnie pasuje do chłopięcych marzeń, idealnie się w nie wpasowuje, gdyż oni zawsze mieli poczucie, że znajdują się poza grupą rówieśników. I stąd właśnie to pragnienie przyjaciela, to poszukiwanie przyjaciela-mężczyzny. Można by rzec, że oni są zafascynowani męskością. Ich tragizm widać, kiedy ci dorośli homoseksualiści bawią się w Gayparade. To tylko zabawa, ale wewnątrz rozgrywa się tragedia: ciągle szukać, a nigdy nie znaleźć.

No właśnie, dane dotyczące rotacji partnerów homoseksualnych są olbrzymie - idą w setki, a nawet w tysiące...

To, o czym mówiłem, tłumaczy, dlaczego stosunki homoseksualne zazwyczaj nie mogą być długotrwałe. Dziecięca fantazja jest bowiem specyficzna, jest to fantazja o poszukiwaniu, która nigdy nie zostaje zaspokojona. Wygląda to tak: ach, gdybym to miał dobrego przyjaciela. Jest to zawsze skarga, która powraca, że ty nie kochasz mnie przecież jak ten pierwszy. Skargi, żale, a potem widzę nowego przyjaciela i on jest jeszcze piękniejszy. Podam następujące porównanie. Kiedy dziecko czuło się ubogie, finansowo biedne, to jest możliwe, co czasami się zdarza, że w dziecku tym rozwinie się kompleks niższości i by samo się pocieszyć, szuka ono bogactwa i pieniędzy, i kiedy już zostanie bogatym człowiekiem, to tęsknota nie mija. W pełni rozkoszuje się bogactwem, ale cały czas "dostaje kopa", żeby mieć coraz więcej. To jest rodzaj narkotyku, ponieważ wciąż jeszcze czuje się dzieckiem, które niczego nie ma, które jest tylko biednym odrzuconym malcem. Tamci nadal mają dużo, to i ja muszę mieć coraz więcej. Podobnie homoseksu-alizm - jest chorobliwym pociągiem do męskości. To pożądanie zasadniczo nigdy nie działa tak jak "kop" czy alkohol, ale też nigdy nie jest trwałym spokojem.

Czy ten stan można w ogóle nazwać miłością?

To jest egocentryzm. Poszukiwanie miłości, przyjaźni i zwrócenia uwagi na moje biedne "ja". Bo prawda jest taka: "miłość homoseksualna" nie jest miłością, jest tęsknotą, jest pragnieniem... To uczucie, które ma miejsce także w okresie nastoletnim. Ale w momencie głębszej analizy okazuje się, że jest to uczucie ubogie. Wychodzi wówczas na jaw, że ci ludzie robią to tylko dla siebie. Pragną otrzymywać od drugiego miłość czy serdeczność. Nie jest to więc prawdziwa, dojrzała forma miłości, która polega nie tyle na braniu, co dawaniu z siebie, wręcz poświęcaniu się. Dlatego jest to fałszywe. Niektórzy powiadają: dlaczego homoseksualiści nie mogą kochać tak, jak chcą? Każdy ma przecież prawo do miłości. Ale po analizie okazuje się, że to nie jest prawdziwa miłość.
Musimy jasno stwierdzić, że ludzie, którzy mają ten kompleks, właściwie są po trosze ofiarami, ale w zupełnie innym sensie niż ten, w którym niektórzy z nich pragną się na ofiary kreować. Dziecko, które jest samotne, szuka towarzystwa innych chłopców z grupy i wówczas może nastąpić reakcja pocieszenia, i jeśli pozostaje ono w tym nieustępliwe, zaczyna karmić się fantazjami, ma częste, bardzo częste ma-sturbacyjne fantazje, szuka kontaktu etc. - to staje się to obsesją. Nie jest więc wielką radością mieć uczucia homoseksualne. Sentymentalizm nie jest odpowiedzią.

A co jest odpowiedzią?

Wiadomo, że można poddać analizie biednych uzależnionych alkoholików. Można prześledzić drogę, jak ktoś został alkoholikiem. Ale przede wszystkim ci ludzie potrzebują rzeczywistej, zdrowej pomocy, to jest pełnego, prawdziwego zrozumienia, bez cienia sentymentu w stylu: od kiedy tak żyjesz? jak często pijesz? etc. To nie jest pomoc, w ten sposób nie można pomóc alkoholikowi. Chodzi o zrozumienie na bazie wglądu, przejrzenia i wsparcie - tego ci ludzie potrzebują bardzo mocno. Potrzebują przede wszystkim wsparcia, ludzkiego wsparcia, towarzystwa i pomocy. Wielu z nich czuje się izolowanych w swoim życiu nie dlatego, że społeczeństwo miałoby dyskryminować homoseksualistów zawsze i wszędzie. To nieprawda, co widać choćby w Holandii, gdzie można robić, co się chce. Ale wewnętrznie są to ludzie samotni, którzy nie potrafią stworzyć dobrych więzi i tworzą niedojrzałe relacje. Trzeba więc zrozumieć, że prawdziwych przyjaciół mają bardzo rzadko.

Jak się przedstawia sprawa ich aktywności seksualnej?

Są ludzie, którzy mają uczucia homoseksualne, ale nie chcieliby ich ujawniać, nie chcą być aktywni i pozostają jedynie przy fantazjach, i robią to sami ze sobą. Ale jak już taki człowiek staje się aktywny, to przeważnie na początku zakochuje się w jednym chłopaku, ale potem dochodzi do rozstania, potem przychodzi następny przyjaciel, potem inny i znowu inny, i jeszcze inny..., i ostatecznie są to setki przypadków, krótkotrwałych naturalnie, związków partnerskich. Niedawno przeprowadzono ankietę w Niemczech i w USA, która porównywała długość związków u aktywnych homoseksualistów. I okazało się, że 60 proc. z nich nie jest w stanie przetrwać jednego roku, zaś z 40 proc. związków, które trwają rok i dłużej, niewielka liczba, bo tylko 2-3 proc. związków partnerskich trwa dłużej niż pięć lat.
Zatem regułą homoseksualizmu jest niewierność, także wtedy, gdy żyje się wspólnie pod jednym dachem. Jest to chorobliwy pociąg charakteryzujący nałogowca, to zaburzenie funkcji, po prostu nerwica. Do tego dochodzą jeszcze inne rzeczy, jak epidemia AIDS, która się dość szybko rozprzestrzenia w tym środowisku. Podobnie jak szereg innych chorób wenerycznych.

Nawet pisany z pozycji niezwykle przychylnych środowiskom gejowskim raport Instytutu Kinseya o homoseksualistach stwierdzał, że "około dwie trzecie mężczyzn każdej z ras zaraziło się w jakimś momencie chorobą weneryczną w wyniku stosunków homoseksualnych"...

Z punktu widzenia medycyny nie jest to rzeczywiście najzdrowsza grupa. Ale pomijając już tę kwestię, homoseksualizm prowadzi również do samotności. Niektórzy z nich pokazują, że są bardzo szczęśliwi, i żyją radośnie, że rozkoszują się życiem... Ale to są "kopy", jakie może sobie strzelić każdy alkoholik...
Nie mówię, że każdy homoseksualista powinien poddać się terapii - niech zrobi to wtedy, kiedy to tylko możliwe i kiedy tego chce. Kiedy ma duże przekonanie, chce spróbować zmienić swoją sytuację. Każdy homoseksualista, który się nad tym zastanowi, będzie potrafił rozważyć, że z tymi dążnościami nie da sobie rady, więc powinien spróbować być uczciwy i podjąć walkę.
Wszyscy my, ludzie, mamy swoje przywary, złe przyzwyczajenia. Mamy wiele rzeczy, które nie są do końca dorosłe, nie całkiem dojrzałe, i każdy człowiek powinien właściwie w pewnych dziedzinach swego życia trochę walczyć sam ze sobą. To nie jest takie proste być rzeczywiście dorosłym. To się tyczy też homoseksualistów. Homoseksualista przede wszystkim ma walczyć na tym właśnie polu, ponieważ jego uczucie i zaburzenie jest psychologiczne. Ale z drugiej strony jest to także nałóg: oddawanie się fantazjom, poszukiwanie kontaktów - to może dawać na krótki czas ulgę, ale jednak jest to nałóg. Tak zresztą odczuwają to w innych kulturach, nie tylko w tradycji chrześcijańskiej. Chińczycy, którzy przecież nie są chrześcijanami, również odczuwają to silnie jako nałóg moralny. Mahometanie, którzy mają oczywiście swoją wiarę, także traktują to jako nałóg. Tak jest wszędzie.
Wracając do walki wewnętrznej, musi być dobra moralna pewność zmiany i wsparcie, żeby walczyć. Walka musi być spokojna, regularna i cierpliwa. Gdy się ją rozpocznie, człowiek będzie czuł się stopniowo bardziej wolny i bardziej zadowolony. To ciężka droga, ale daje zadowolenie. Dopiero w ramach tej woli walki, sporu z samym sobą ma miejsce w terapii leczenie. Potrzebne jest samozrozumienie, poznanie charakteru, a następnie wsparcie walki.

Jak ta walka wygląda?

Opisałem kilka propozycji takiej walki w wydanym przeze mnie podręczniku do samoterapii homoseksualistów. Często zdarza się pewna arogancja. Specyfiką tej grupy jest bowiem jej infantylność. To syndrom dziecka, które za długo było domu, chłopca, który za bardzo został ukochany. Jest niezwykły, jest wrażliwy bardzo czuły, bardzo uzdolniony, czuje się niezwykły. A to może doprowadzić do pewnej arogancji. Zakwestionowanie tego jest bardzo ważne.
Na ogół wszyscy ćwiczymy cnotę. Jest możliwe ćwiczenie jej również terapeutycznie, czyli podczas zróżnicowanej terapii, poprzez wsparcie i walkę ze samym sobą. Kiedy człowiek jest uczciwy, żyje w zgodzie z samym sobą, jest w stanie dostrzec swój egocentryzm, np. w przyjaźniach. Kolejną ważną cnotą jest pokora. Zaobserwowałem, że im ktoś bardziej jest pokorny, tym mniej w nim skłonności homoseksualnych. Dlaczego tak się dzieje? Po prostu skoncentrowanie na sobie, na swoim "ja" jest mniejsze. Idzie to w parze z większym zainteresowaniem innymi osobami, z uczeniem się. Trzeba uczyć się, by naprawdę kochać. I to jest bardzo konkretne, egzystencjalne, bo w moim życiu jest inaczej niż w twoim, moje otoczenie jest inne niż twoje itd.
Im bardziej taki człowiek się uczy, a to oznacza, że dokonuje poświęceń, składa swoje małe ofiary, tym bardziej przezwycięża swój dziecięcy egocentryzm. A uczenie się bycia dorosłym oznacza również uczenie się miłości - to ogólna zasada, jak sądzę. Mówi się czasami o kimś, że ta osoba jest za mało dorosła, jest za bardzo dziecinna, a właściwie to można by powiedzieć, że ona może jeszcze za mało kocha, za mało się uczy, by wziąć na siebie odpowiedzialność za drugą osobę. Wziąć na siebie zmartwienia innego, bo miłość jest rzeczywiście zainteresowana innym a nie sobą.

Skupianie się na sobie może prowadzić do narcyzmu.

Narcyzm jest wyraźny u niektórych homoseksualistów. Na przykład w zachowaniu, w ubraniu, w wyglądzie. To jest dziecięcy egocentryzm. Właściwie to jest to śmieszne. Mówiłem o śmiechu w naszej metodzie. W rzeczywistości autoironia odgrywa dużą rolę w terapii. Najpierw powinienem zobaczyć pewną infantylność w samym sobie i naprawdę zrozumieć siebie jako infantylnego. Potem próbuję z tego trochę pożartować, starając się nie brać siebie tak tragicznie, tak serio. Należy umieć śmiać się z samego siebie. To jest czasami najtrudniejsze. Mówiliśmy o litowaniu się nad samym sobą. Z tego bierze się np. poczucie bycia ofiarą w sytuacji, gdy jest się omyłkowo przez kogoś potraktowanym czy niezrozumianym. Ale gdy nie jest się zrozumianym, to może od czasu do czasu zapytać, co właściwie można więcej zrozumieć?

Na ile w terapii osób o skłonnościach homoseksualnych może pomóc rozbudzone życie duchowe i religijne?

Profesor Robert Spitzer, który jeszcze w 1973 roku był zwolennikiem "odpatologizowania" homoseksualizmu, a obecnie zmienił swój pogląd i uważa, że homoseksualizm jest stanem, który można zmienić, uważa, że terapia tych osób jest związana z ich osobistą wiarą. Takie samo jest doświadczenie moje i wielu innych psychiatrów. Osoby głębiej wierzące mają większe szansę na uzdrowienie. Nie mam przy tym na myśli wiary jako wyuczonego pacierza czy odprawionego bezrefleksyjnie obrzędu. Myślę raczę] o wierze osobistej, kiedy się modli, rozważa się z Bogiem swoje postępowanie, wchodzi z Nim w dialog i postępuje za głosem sumienia. Bóg mówi w sumieniu w sprawach być może nieraz bardzo błahych, ale jeżeli się słucha, dobrze wyczuwa, to wówczas można to również wnieść do praktyki. I to jest pewne: to daje olbrzymią moc.
To nie jest tak, że modlitwa przynosi automatyczne uzdrowienie jak za naciśnięciem guzika. Najpierw jest osobista wiara połączona ściśle z modlitwą, ale musi być też praca nad samym sobą. Nie jest to zatem wiara bierna, lecz aktywna. Przejawia się ona w modlitwach za innych i próbach życia w przyjaźni z Bogiem - to pragnienie, by całe życie było zgodne z Jego wolą.
Jako psycholog uważam, że najlepsza jest psychoterapia połączona z religijnością. Dusza człowieka jest religijna. I to wszystko, co wiąże się z naszym charakterem, z wynaturzeniami, nałogami, ale i z cnotami, rozgrywa się w ludzkiej duszy. Mamy więc płaszczyznę psychiczną ale, również głębszą płaszczyznę - duchową, religijną - i byłoby absurdem to rozdzielać. A sfera religijna jest źródłem energii dla nas. To podejście sprawdza się też w przypadku anonimowych alkoholików.

Jak wygląda zależność między zaangażowaniem homoseksualnym a religijnym?

Wśród moich klientów są osoby zarówno wierzące, jak i niewierzące. Zaobserwowałem, że im bardziej jest się homoseksualistą, tym mniej będzie się miało w sobie wiary. Jeśli człowiek staje się aktywnym homoseksualistą, to albo się od wiary radykalnie odwraca, albo stopniowo ona odchodzi, zanika. Niekiedy może to być perfekcyjna, doskonała wiara, lecz nie będzie to już właściwy, osobisty kontakt z Bogiem, który sprawia, że można próbować żyć w zgodzie ze swym sumieniem.
W terapii może to powrócić, niekiedy trochę, niekiedy bardzo. Ale oznacza to, że osoba, która zastanawia się i szuka prawdy w sobie samym, przechodzi na płaszczyznę religijną, moralną, duchową. Poszukiwanie prawdy jest, tak myślę, warunkiem powodzenia terapii. Bo prawda wyzwala.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Grzegorz Górny
Aerdenhout k. Haarlemu, kwiecień 2003

***

Artykuł pochodzi z numeru 30 pisma "Fronda", poświęconego problematyce homoseksualizmu. Więcej informacji na temat terapii dla homoseksualistów można znaleźć w książkach oferowanych przez księgarnię XLM.

Sięgać wysoko

rozmowa z o. Mieczysławem Kożuchem o problemie homoseksualizmu

Więź: Pomaga Ojciec osobom dotkniętym problemem homoseksualnym. Jak to się stało, że w życiu Ojca pojawiła się właśnie ta forma pracy?

Mieczysław Kożuch SJ, jezuita, psycholog i psychoterapeuta, związany z Grupą "Odwaga": W naszym domu w Krakowie jest oprócz mnie jeszcze kilku ojców, którzy ukończyli psychologię na Gregorianum w Rzymie. I to właśnie oni założyli przed dziesięcioma laty Ośrodek Konsultacji Psychologicznej. Pośród zgłaszających się do tego Ośrodka były także osoby o tendencjach homoseksualnych. Miałem więc z nimi kontakt i ja.

- Od prawie dwóch lat jest Ojciec również zaangażowany w Grupę "Odwaga"...

- "Odwaga" to nie był mój pomysł, lecz inicjatywa kilku Pań z Instytutu świeckiego ks. Franciszka Blachnickiego. Jak wiadomo, Ruch "Światło-Życie" ma w perspektywie wyzwolenie człowieka w Chrystusie. Instytut ks. Blachnickiego realizuje charyzmat swego założyciela, doskonale wyczuwając ducha czasu. Ponieważ homoseksualizm - jak się wydaje - dotyka dzisiaj coraz większą liczbę osób, postanowiono podejść do tego problemu w duchu Ewangelii, czyli autentycznej służby człowiekowi. Zostałem do tej inicjatywy zaproszony.

- Skąd, zdaniem Ojca, biorą się skłonności homoseksualne? Jak Ojciec sam je definiuje?

- Homoseksualizm jest zjawiskiem ogromnie złożonym. Dzisiaj dość często twierdzi się, że homoseksualizm przekazywany jest genetycznie, czy też uwarunkowany jest życiem płodowym dziecka i stąd wysnuwa się z kolei wniosek, że tutaj już nic się nie da zmienić. Wobec tego seksuolog czy terapeuta, do którego zgłasza się człowiek, odczuwający homoseksualne skłonności, jest często w stanie zaproponować komuś takiemu jedynie ich zaakceptowanie. "Żyj z tym, bo wszelkie wysiłki są i tak bezowocne" - słyszy nierzadko borykająca się z homoseksualizmem osoba. Takie podejście do homoseksualizmu to w moim odczuciu wynik pewnej mody.

Uczciwy psychiatra czy psycholog, jeśli chce podejść do tego fenomenu profesjonalnie, nie może poprzestać na stwierdzeniu, że homoseksualizm jest wrodzony, ponieważ jest to po prostu nieprawda. Wielu psychiatrów powołuje się na oświadczenie Światowej Organizacji Zdrowia z 1993 roku, które głosi, że homoseksualizm nie jest chorobą, w związku z tym trzeba przyjąć ten fenomen... itd. Jednak taka postawa w praktyce oznacza po prostu zaniechanie pomocy człowiekowi. Jest bowiem wielu ludzi - spotykam ich często - którzy chcą wyjść z homoseksualizmu. I są pośród nich również tacy, którym się to udaje.

Homoseksualizm ma swoje źródła w pewnej niedojrzałości, objawiającej się na trzech poziomach: fizjologicznym, psychologicznym i duchowym. Oto bowiem człowiek zupełnie zdrowy, mający normalne odruchy fizjologiczne, nie może współżyć z płcią przeciwną. Czy to nie dziwne? Mężczyzna mający tendencje homoseksualne zazwyczaj nie jest swobodny w kontaktach z kobietami. Wydaje się, że znakomicie się z nimi komunikuje, jednak kiedy pojawia się możliwość bliższej więzi, objawiająca się chociażby gestami, jakie w takiej sytuacji pojawiają się między mężczyzna i kobietą - ów mężczyzna bardzo szybko się z takiej relacji wycofuje. To są te dwa pierwsze poziomy - fizjologiczny i psychiczny. I wreszcie poziom trzeci - duchowy. Wszyscy ludzie wyznają jakieś wartości. My katolicy, i szerzej - chrześcijanie, próbujemy żyć według zasad Ewangelii i Dziesięciorga Przykazań, pośród których jest również i to odnoszące się do sfery naszej seksualności: "Nie cudzołóż". Tymczasem ludzie borykający się ze swoim homoseksualizmem bardzo często nie są w stanie zachowywać Bożych przykazań w dziedzinie seksualnej. Jeśli zatem jako wierzący chrześcijanie twierdzimy: tutaj nic się nie da zrobić, to oznacza, że albo Bóg stawia tym ludziom wymagania zupełnie nierealne, albo coś tu jest do odkrycia.

Jestem chrześcijaninem, a jednocześnie próbuję być uczciwy w tym, co robię jako psycholog i psychoterapeuta. Uważam zatem homoseksualizm za problem złożony, ale nie zgadzam się z tezą, że jest on uwarunkowaniem niezmiennym. Dlatego staram się tym ludziom pomagać.

DOM

- Na czym konkretnie polega ta pomoc?

- Osoby z problemami homoseksualnymi zazwyczaj mają ogromne kłopoty nie tylko z akceptacją swojej płciowości, ale również swojego wyglądu i w ogóle wielu cech w sobie, są często ogromnie zalęknione. Tak więc pierwszy etap pracy to po prostu bycie z tym człowiekiem i wysłuchanie go - stworzenie mu możliwości, żeby mógł wypowiedzieć swoje emocje, lęki, żeby mógł mówić wprost o swoich homoseksualnych skłonnościach. Ważne jest, że dzieje się to w grupie, pośród osób doświadczających podobnych problemów. Kolejną istotną sprawą jest rzeczowe wytłumaczenie istoty fenomenu, jakim jest homoseksualizm. Bez rozumienia rzeczy nie można bowiem się rozwijać. Tak więc ten pierwszy etap polega na wspieraniu człowieka, który próbuje mierzyć się ze swoim homoseksualizmem.

Ludzie borykający się z homoseksualizmem z reguły nie mieli pełnego domu, dlatego bardzo ważne jest miejsce naszych spotkań - dom na Sławinku (dzielnica Lublina), w którym doświadczamy prawdziwie domowej atmosfery. Podczas naszego pobytu tam włączamy się po prostu w życie tego domu, w zwykłe codzienne czynności - przyrządzanie posiłków, sprzątanie, prace w ogrodzie. To sprawia, że czujemy się tam u siebie. Spośród mieszkających tam osób - cztery kobiety szczególnie nam towarzyszą. Pozostają dyskretnie w tle, ale przy różnych nadarzających się okazjach okazują mężczyznom z "Odwagi" swoją akceptację, szacunek i wielką serdeczność. A przecież ci mężczyźni szukają właśnie kobiet - niektórzy z nich w przyszłości chcieliby się żenić, a nawet jeśli któryś zdecyduje się na przykład pójść do seminarium, to tam również kobiety nie może wziąć w nawias...

Brak pełnego domu rozumiem tutaj jako zaburzenie pewnego bardzo istotnego wymiaru relacji z rodzicem tej samej płci - chłopca z ojcem, dziewczynki z matką. Te relacje były często niepełne, czasami niemal w ogóle ich nie było albo były wręcz chore. Nie spotkałem jeszcze - i to już zostało potwierdzone przez badania - chłopca o tendencjach homoseksualnych, który miałby dobrą relację ze swoim ojcem. Zawsze była to relacja niedojrzała, niepełna. Podobnie w przypadku dziewcząt o skłonnościach homoseksualnych - zachwiana jest ich relacja z matką. Doświadczenie domu było więc u tych osób nieudane - często ojciec był po prostu nieobecny albo miał szkodliwy wpływ na dziecko. Osoby ze skłonnościami homoseksualnymi nierzadko również mówią, że jako dzieci często nie były cenione, nie czuły, żeby były dla swojego rodzica kimś jedynym, niepowtarzalnym, ważnym.

Nasza grupa spotyka się raz w miesiącu przez trzy dni: piątek, sobota i niedziela. W tym czasie przede wszystkim jesteśmy razem. Na początku nie było to łatwe, chłopcy przeżywali różne opory i zahamowania w byciu w grupie. Jednak po kilku miesiącach dało się zauważyć, że zaczynają się oni tym wspólnym przebywaniem cieszyć. To jest etap pierwszy. Kiedy jednak członkowie grupy staną się już trochę silniejsi, bardziej odważni w wyrażaniu siebie - zazwyczaj trwa to przynajmniej rok - przychodzi czas na kolejny etap. Oznacza on terapię, której celem jest "przepracowanie" emocji, próba odnalezienia swojej własnej tożsamości, scalenia siebie. Jako osoba prowadząca grupę wsparcia nie mogę jednocześnie podjąć się tej pracy, ale na szczęście znaleźliśmy świetnego psychologa. Od września tego roku rozpocznie się więc terapia grupowa, której celem będzie scalenie osobowości, uczenie się komunikowania z sobą samym i innymi oraz większej asertywności. Od roku istnieje już właśnie taka terapeutyczna grupa kobiet.

W naszym domu na Sławinku ważny jest dla nas także wymiar duchowy, przestrzeń modlitwy, świadomie przeżywany kontakt z Bogiem. Mamy tu kaplicę z Najświętszym Sakramentem. Nasze spotkanie zaczynamy Mszą świętą, przez mniej więcej trzy godziny adorujemy Pana Jezusa, spotykamy się na wspólnym zebraniu, potem są indywidualne rozmowy ze mną. Zasadniczym dniem formacyjnym jest sobota. W tym dniu akcent położony jest na pracę w grupie. W niedzielę mamy także wspólne spotkanie. Całość kończymy Mszą świętą i wspólnym obiadem.

W naszej pracy opieramy się na metodzie Richarda Cohena, którego książka wkrótce ukaże się także w polskim przekładzie, nakładem Wydawnictwa WAM w Krakowie i Wydawnictwa Światło-Życie Instytutu im. ks. F. Blachnickiego. Cohen jest człowiekiem, który przeżył kilka lat w relacji homoseksualnej, a potem dzięki ogromnemu wysiłkowi terapeutycznemu i łasce Bożej, którą wyraźnie podkreśla, odszedł od zachowań homoseksualnych, ożenił się i ma wspaniałą zdrową rodzinę.

GRUPA

- Wspomniał Ojciec o terapii grupowej. Tymczasem pojawiają się niekiedy opinie, często bardzo światłych ludzi, służących zresztą pomocą duszpasterską bądź psychologiczną osobom o orientacji homoseksualnej, że terapia grupowa nie jest tutaj dobrym narzędziem - jedynie terapia indywidualna.

- Najlepiej byłoby łączyć te dwa rodzaje terapii. Terapia grupowa ułatwia komunikację, pozwala zrozumieć, nazwać, ewentualnie zmieniać - przynajmniej w sensie technicznym - swoje zachowania w grupie. Jeśli ktoś jest wycofany czy agresywny, najlepiej może się to ujawnić właśnie w grupie. Praca terapeutyczna w grupie pomaga jej uczestnikom rozpoznać swoje uczuciowe zablokowania i "wyprostować" relacje z innymi. Natomiast grupa z pewnością nie daje takich możliwości jak terapia indywidualna w odkrywaniu motywacji podświadomych. To wymaga czasu i koncentracji na pojedynczej osobie. Wiele może tutaj pomóc właśnie terapia indywidualna, prowadzona jednak przez terapeutę, który wie, że tendencje homoseksualne można zmienić lub przynajmniej znacząco osłabić.

Warto też dodać - wyraźnie formułuje to Cohen - że w przypadku osób o tendencjach homoseksualnych nie wystarcza terapia typu psychoanalitycznego. Ten rodzaj terapii zakłada, jak wiadomo, dystans pomiędzy pacjentem a terapeutą. Tymczasem ludzie o tendencjach homoseksualnych mają ogromne problemy z wyrażaniem swoich emocji, zwłaszcza na poziomie pozawerbalnym. Dlatego terapeuta powinien nawiązać z pacjentem, oczywiście w sposób fachowy, także komunikację pozawerbalną. Nie wystarczy tylko pomóc mu w uświadomieniu sobie problemów, w dochodzeniu do motywacji podświadomych. Terapia w tym ujęciu to w pewnym sensie nadrobienie tego wszystkiego, czego dany człowiek nie przeżył w relacji z rodzicami w dzieciństwie - chłopiec z ojcem, dziewczynka z matką. Terapeuta realnie zastępuje tu ojca względnie matkę.

W metodzie Cohena jest taki etap, który nazywa się terapią naprawczą. Dokonuje się on m. in. poprzez kontakt fizyczny. Gesty są przecież niezwykle ważnym elementem komunikowania się ze sobą nawzajem. Jak ważne są w przypadku osób homoseksualnych, uświadomiłem sobie, obserwując Cohena na konferencji w Lublinie. W trakcie swego wystąpienia objął z wielką serdecznością stojących obok siebie mężczyzn - zobaczyłem wówczas, jakie ten gest miał dla nich znaczenie. W grupie takie gesty są naturalne i bezpieczne. Trudno wyobrazić je sobie podczas terapii indywidualnej - mogłyby zostać odebrane dwuznacznie i rzeczywiście mogłyby być dwuznaczne.

Dodać trzeba, że tego rodzaju gesty nie mogą być byle jakie. Tu nie chodzi o to, aby dać chwilowe pocieszenie. Chodzi o metodyczne i mądre uczenie człowieka bycia sobą i bycia z drugim.

- Z tego, co Ojciec mówi, wynika, że w przypadku terapii osób homoseksualnych ważna jest również płeć terapeuty?

- Rzeczywiście jest to ważne. Dobrze jest, żeby terapię kobiet z problemami homoseksualnymi przynajmniej na początku prowadziła kobieta, a mężczyzn - mężczyzna. Wiadomo - jest to fakt potwierdzony naukowo - że dla człowieka o tendencjach homoseksualnych świat płci przeciwnej jest zagrożeniem. W obecności nawet najwspanialszej terapeutki homoseksualni mężczyzn będą zatem spięci. Natomiast terapeuta-mężczyzna, jako mężczyzna właśnie, lepiej rozumie innych mężczyzn, i oni z kolei też czują się z nim swobodniej. Wtedy łatwiejsze jest wychodzenie z różnych zahamowań psychicznych. Na późniejszych etapach jest natomiast wręcz wskazane, aby mężczyźni uczestniczyli w terapii razem z kobietami - kiedy już lepiej rozumieją siebie, kiedy nabierają odwagi, a ich tożsamość staje się wyraźniejsza. Wtedy również w takiej mieszanej grupie płeć terapeuty nie ma już takiego znaczenia.

- Wspominał Ojciec, jak ważny w przypadku terapii osób homoseksualnych jest kontakt fizyczny. Nie jest on chyba zarezerwowany dla relacji pacjent-terapeuta, ale dochodzi do niego również pomiędzy uczestnikami grupy. A oni nierzadko są pod tym względem bardzo podejrzliwi wobec samych siebie i wobec siebie nawzajem. Czy nie boją się, że takie gesty mogą mieć podtekst erotyczny?

- Przede wszystkim musi być jasne, że oni nie są dla siebie terapeutami i nie mają odgrywać takiej roli. Grupa jest również po to, żeby pomagać im przyzwyczajać się do lęków, uczyć się żyć ze swoim ciałem, umieć je rozumieć, żeby przestali bać się własnego ciała, podszytego lękiem na skutek wcześniejszych doświadczeń. Nie powinni się bać, nawet gdyby gestowi przytulenia miały towarzyszyć odczucia homoseksualne, ponieważ celem takich gestów nie jest budzenie doznań seksualnych, lecz nauczenie się komunikacji pozawerbalnej. Trzeba jednak do całej sprawy podchodzić uczciwie, tak aby nie było dwuznaczności. Ważne jest, żeby być uczciwym i wobec drugiego, i wobec siebie.

Osoby, które są w naszej grupie, bardzo obawiają się pojawienia się we wzajemnych relacjach uczuć homoseksualnych, ponieważ przychodzą tutaj po to, aby się od nich wyzwolić. Dlatego przy kwalifikowaniu kogoś do uczestnictwa w grupie trzeba zwracać wielką uwagę na jego motywację wchodzenia w grupę.

- Jakie są kryteria przyjmowania do Grupy "Odwaga"?

- Przyjmowana jest osoba, która jasno formułuje swoje pragnienie: pomóżcie mi rozwiązać mój problem homoseksualizmu. Nie ma natomiast kryteriów wyznaniowych. W tej chwili nie ma wprawdzie w naszej grupie ludzi niewierzących, ale są osoby niepraktykujące. Teraz bardzo powoli przygotowują się do uczestnictwa w sakramentach. Szanuję ten proces. Niedawno zadzwonił pewien pastor z zapytaniem, czy wyznawcy innych religii niż katolicka mogą przyłączyć się do naszej grupy. Jeśli tak się stanie, będzie to dla nas wszystkich wielkie i ważne wyzwanie. Trzeba będzie stworzyć jakąś formę modlitwy możliwą do zaakceptowania dla wszystkich, żeby nie dzielić się na dwie grupy z powodów wyznaniowych. Dobrze byłoby, abyśmy się na siebie otwierali.

RODZINA

- Homoseksualizm może oznaczać udrękę dla osoby, która jest nim dotknięta, jest też zazwyczaj szokiem i dramatem dla dowiadującej się o tym rodziny. Problem jest tym trudniejszy, że źródeł homoseksualizmu upatruje się w nieprawidłowym funkcjonowaniu rodziny. A przecież skłonności homoseksualne pojawiają się również u osób pochodzących z tzw. porządnych, kochających się rodzin. Rodzice stają zatem wobec bolesnego pytania: w czym zawiniliśmy?

- Wiadomość o homoseksualizmie dziecka to zazwyczaj prawdziwy dramat dla rodziców. Nie powinni jednak oni obarczać się moralną odpowiedzialnością za ten fakt. Nie da się natomiast uciec przed prawdą, że homoseksualne skłonności dziecka mają związek z jakimiś słabościami rodziny, bardziej lub mniej przez jej członków zawinionymi. Oprócz wyraźnych błędów wychowawczych, może to być na przykład w przypadku chłopców - styl wychowania najmłodszego albo długo oczekiwanego dziecka. Miałem ostatnio do czynienia z takimi właśnie przypadkami. Taki chłopczyk jest rozpieszczany, nie stawia się mu żadnych wymagań. Ma pod ręką internet, a w nim dostęp do wszelkiego rodzaju pornografii. Chłopak niemający również często oparcia w ojcu wchodzi w świat, który daje przyjemność i łatwo może zostać wciągnięty przez starszego od siebie mężczyznę w środowisko homoseksualne. W tym środowisku spotyka go miłe przyjęcie, nie stawia mu się żadnych wymagań, natomiast poucza się go o jego prawach. Jest w "Odwadze" chłopak, który mówi: ze strony tych ludzi nie spotkało mnie nic złego! Żeby takiego młodego człowieka odciągnąć od tego przyjemnego świata związanego z homoseksualizmem, nie wystarczą zakazy i groźby ze strony rodziców - tutaj potrzebne jest alternatywne środowisko, w którym będzie się dobrze czuł. Właśnie taką funkcję ma pełnić nasza grupa wsparcia.

- Jak powinni zachować się rodzice, dowiedziawszy się, na przykład że ich syn jest aktywnym homoseksualistą?

- Po pierwsze, nie powinni swemu dziecku niczego ani narzucać, ani zakazywać. Zwłaszcza ojcowie mają tutaj tendencję do rozwiązań "siłowych". Tymczasem tego nie załatwi się krzykiem ani jedną "męską rozmową". Jeśli chłopak już wszedł w takie środowisko, to zazwyczaj jest z nim tak emocjonalnie związany, że nie jest w stanie szybko się wycofać. Po drugie, rodzice powinni spokojnie i z szacunkiem, ale zarazem jasno i wyraźnie tłumaczyć, że homoseksualizm nie rozwiąże jego problemów i nie zaspokoi najgłębszych pragnień. Jeżeli dziecko poczuje się akceptowane, łatwiej z czasem zrozumie to, co widzą rodzice - mianowicie, że homoseksualizm nie jest żadnym rozwiązaniem, że nie jest właściwym sposobem na przeżywanie siebie i swojej seksualności. Przede wszystkim jednak rodzice powinni po prostu być ze swoim dzieckiem, które im się w pewnym sensie "nie udało"... Ogromną rolę do odegrania w przypadku chłopca ma ojciec, tyle że on, niestety, często w takich sytuacjach odcina się od syna.

Planujemy w "Odwadze" specjalne sesje również dla rodziców, na których będą się oni mogli dowiedzieć, że nie jest to kwestia wyłącznie seksualna, ale także psychiczna; że homoseksualizm dziecka to nie ich wina, a jedynie skutek jakiejś ich słabości, która skądinąd jest rzeczą ludzką i z którą trzeba coś zrobić.

- Założeniem i celem Grupy "Odwaga" jest zmiana orientacji jej uczestników z homoseksualnej na heteroseksualną. W oświadczeniu Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy USA, zatytułowanym "Homoseksualizm i nadzieja" - dostępnym w internecie także po polsku (www.oaza.de/odwaga/Podstawy) - bardzo rzetelnym od strony naukowej, a zarazem patrzącym z dużym optymizmem na możliwość leczenia skłonności homoseksualnych, czytamy jednak, że skuteczność terapii jest tutaj podobna, jak w przypadku wszelkiego rodzaju nerwicowych zaburzeń osobowości, czyli około 30 procent. Co w takim razie z pozostałymi 70 procentami? W dokumentach Kościoła mówi się zresztą wyraźnie o "głęboko zakorzenionych" tendencjach homoseksualnych, kiedy mimo dobrej woli i fachowej pomocy orientacji zmienić się nie da. Jak mają żyć tacy ludzie?

KRZYŻ

- Ja w moich pragnieniach sięgam wysoko. Jeśli ktoś sięga nisko, to... szkoda. Oczywiście jestem świadomy, że sprawa nie jest prosta. Statystyki powinny być traktowane poważnie, ale nie dogmatycznie.

Raz jeszcze chciałbym powtórzyć: możliwa jest całkowita zmiana orientacji z homoseksualnej na heteroseksualną. Trzeba mówić o tym coraz głośniej. Czyni się wielką krzywdę, oznajmiając osobie o skłonnościach homoseksualnych - zwłaszcza młodej - że w tym względzie nic nie da się zrobić. Mówię to nie dlatego, że jestem człowiekiem wierzącym. Dokonywanie się takiej zmiany orientacji potwierdzają autorytety naukowe i środowiska terapeutyczne.

Zdarzają się przypadki, że skłonności homoseksualne częściowo pozostaną i będą się objawiały u osoby żyjącej w małżeństwie i mającej zasadniczy ton heteroseksualny - szczególnie w momentach zmęczenia, depresji, porażek. Nie unieważnia to jednak zmian, które już się dokonały. Taki trudny czas trzeba nauczyć się znosić. Nie popadać w zwątpienie tylko nieść swój krzyż. Każdy z nas ma przecież jakiś krzyż.

Może się również zdarzyć, że człowiek nie będzie w stanie uporać się ze swoimi skłonnościami homoseksualnymi i one w nim pozostaną na zawsze. Wierzę jednak głęboko, że te tendencje można opanowywać, więcej - znam osoby, którym się to udaje. Można nauczyć się wytrzymywać napięcie wynikające z nierozładowanego popędu seksualnego. Powiedzieć sobie: będę żył w celibacie - wprawdzie go nie wybrałem, ale się nań godzę. To oczywiście bardzo trudne, ale możliwe. Nie jestem idealistą - jestem realistą, który wierzy w moc człowieka i w moc Boga.

DLACZEGO?

- Wiele osób stawia pytanie: dlaczego postępowanie kogoś, kto nie prowadzi rozwiązłego trybu życia, lecz żyje w związku z jednym partnerem, dochowując mu wierności, uznawane jest za "obiektywnie nieuporządkowane" i nigdy nie może być zaakceptowane przez Kościół?

- Po pierwsze, są to mimo wszystko związki symbiotyczne: jeden człowiek żyje tu kosztem drugiego. Altruizm występujący w związkach homoseksualnych jest "odświętny", czyli krótkotrwały, natomiast codzienność w tych związkach jest zazwyczaj przygnębiająca. Ten altruizm jest też w jakimś sensie posesywny: jestem ofiarny dla drugiego, ale liczę, że ten drugi będzie mi nieustannie pomagał żyć, a jeśli mi nie pomaga, wpadam w rozpacz. Zjawiskiem nagminnym w związkach homoseksualnych jest niezdrowa zazdrość, która w zasadniczy sposób uderza w suwerenność drugiej osoby, wyraża bowiem postawę: musisz ze mną być, bo ja nie jestem w stanie żyć bez ciebie. Logikę tę dobrze obrazuje telewizyjny spektakl "Beztlenowce" (reż. Ingmar Villqist).

Agresywność gett homoseksualnych jest zresztą według mnie dowodem na to, że środowiska te same podskórnie czują, iż nie mają racji i że ich nieszczęście nie jest tylko rezultatem opresji ze strony społeczeństwa, na które oni usiłują przerzucić winę.

Dalej - są to związki niepłodne. Homoseksualista ze swoim partnerem nigdy nie będzie miał dziecka. Stąd bierze się idea adopcji, po to, aby mieć jednak jakiś cel, jakieś przedłużenie.

Wreszcie jest wymiar moralny. Bóg stworzył nas jako mężczyznę i jako kobietę. Bóg nie chce, abyśmy współżyli seksualnie poza małżeństwem, które jest związkiem kobiety i mężczyzny.

- Zrozumienie tego, czym w istocie jest homoseksualizm, może pogłębić i rozjaśnić naszą wiedzę o człowieku. Może więc ujawnienie się skali tego problemu w naszych czasach jest jakimś wyzwaniem?

- Homoseksualizm pokazuje przede wszystkim, jak istotna jest rola zdrowej rodziny, rola ojca i matki w kształtowaniu osobowości dziecka, i to od samego jego poczęcia.

Natomiast kulturowa ekspansja homoseksualizmu, która moim zdaniem ma obecnie miejsce, to rezultat przyjęcia dwóch fałszywych reguł życiowych. Pierwsza z nich brzmi: doświadczaj wszystkiego, a będziesz kimś - a to jest fałsz antropologiczny. Człowiek bowiem, żeby się rozwijać, musi dokonywać wyborów, musi z czegoś rezygnować. I drugie założenie - nie tylko doświadczaj, ale używaj, rób, co ci się podoba, jedynym kryterium jest twoja przyjemność. Nie ma więc żadnych norm, zakazów, granic w sensie psychologicznym, tego, że pewnych rzeczy robić nie wypada, nie wolno. Jeśli więc te dwie reguły wpajane są człowiekowi od dziecka, to dlaczego miałby zmagać się z czymś, co w sobie odkrywa, co stanowi dla niego - choćby w pierwszym momencie - źródło przyjemności. Taki człowiek staje się bardziej podatny na pokusę homoseksualizmu, jeśli ona się pojawia.

Myślę więc, że homoseksualizm jest jakąś niedojrzałością także w wymiarze społecznym, która staje się dla nas wszystkich tragicznym wyzwaniem. Cywilizacja musi dbać o samą siebie. Musi mieć pewne normy, żeby przeżyć. Bez nich się udusi. Źle jest jednak, gdy jedynym kryterium postępowania i prawdy pozostaje sam człowiek.

Rozmawiali: Katarzyna Jabłońska i Cezary Gawryś

Mieczysław Kożuch SJ - ur. 1948 r., jezuita, wyświęcony na kapłana w 1976 r. Studiował w Krakowie, Paryżu i Rzymie. Uzyskał magisteria z teologii i psychologii oraz doktorat z filozofii. Był rektorem kolegium księży jezuitów w Krakowie (1984-1990) oraz prowincjałem prowincji Polski Południowej Księży Jezuitów (1990-1996). Opublikował wiele artykułów z dziedziny formacji chrześcijańskiej oraz książkę "Chrześcijańska formacja indywidualna". Mieszka w Krakowie.

(Wywiad ukazał się w numerze 7/2002 miesięcznika Więź)

Ja to nie jestem ja

Katarzyna Jabłońska

Bardzo łatwo jest pisać o cierpieniu,
ale pisać to jeszcze nic.
Aby je poznać, trzeba go skosztować.
św. Teresa z Lisieux

- Czekałam na ten telefon - odezwał się w słuchawce ściszony i chyba trochę drżący głos Julii.

Kontakt do Julii - oczywiście po uprzednich konsultacjach z nią samą, czy mój telefon w ogóle jest możliwy - dostałam w "Odwadze", działającej w Lublinie grupie, "która służy osobom o orientacji homoseksualnej, szukającym pomocy i wsparcia w życiu zgodnym z nauczaniem Kościoła katolickiego".

Julia jest jedną z dziesięciu kobiet, należących do grupy terapeutycznej. Przyjeżdżają średnio raz na miesiąc z całej Polski. Grażyna Tokaj - inspiratorka "Odwagi" - pokazała mi wiersze Julii, drukowane w ich wewnętrznym pisemku "Światło w ciemności". Pierwszy rzucił mi się w oczy ten zapisany wersalikami:

OGŁOSZENIE!!!
ODDAM WSZYSTKO W ZAMIAN
ZA ODROBINĘ CIEPŁA - MIŁOŚCI
UWAGA!
POTRZEBNY NAPRAWDĘ BARDZO
ODWAŻNY CZŁOWIEK.

- Dobrze spotkajmy się - mówiła Julia, tylko. wie Pani, ja jestem prostym człowiekiem i trochę mnie to oszałamia. Chciałabym, żeby podczas tego spotkania mogła być z nami pani Urszula.

Uzgodniłyśmy, że spotkamy się we trzy. Urszula Łuchniak - psycholog z Psychologicznej Poradni Chrześcijańskiej - współpracuje z "Odwagą". Kilka osób z problemem homoseksualnym trafiło tam właśnie dzięki niej. - Jednym z pierwszych moich pacjentów tutaj był homoseksualista - opowiada, kiedy czekamy w Poradni na Julię. - Trochę to dziwne, ale oni trafiają właśnie do mnie. Teraz to już zrozumiałe - jedni przekazują drugim, że można do mnie z tym przyjść. Na początku było jednak dziwne. Pracujemy tu we dwie. Do koleżanki przychodzili sporadycznie, do mnie bardzo często.

- Są zazwyczaj bardzo wrażliwi, tacy ludzie bez skóry - mówi Ula. Jest przygnębiona. Wróciła właśnie z pogrzebu Pawła. Kiedy kilka lat temu zostawił go przyjaciel, próbował popełnić samobójstwo. Uszkodził kręgosłup - od tego czasu jeździł na wózku. To była kolejna próba. Tym razem skuteczna. - Oni często nie radzą sobie ze sobą - opowiada Ula. - Julia też jest bardzo pokaleczona, taka jedna wielka niezagojona rana. I jest tym spotkaniem z tobą naprawdę przestraszona.

Spotkanie

Julia przyniosła trzy róże - jedną dla Uli, drugą dla mnie, a trzecią dla siebie. Była tym jakby trochę zawstydzona. Widziałam, że drżą jej ręce, głos, a nawet policzki. Zanim o cokolwiek zapytałam, sama zaczęła mówić o swoich wierszach, o pisaniu, o tym, że piszą się w niej, gdy się modli, że nie zna się na tych wszystkich przecinkach itd., więc ktoś jej pomaga potem je wstawiać, i że tym razem - przyniosła nowe wiersze - ten ktoś jakoś za bardzo zaingerował, że jednak nie może się z tym zgodzić i że z tego powodu nie mogła spać w nocy, a tak w ogóle to chciałaby zaprosić nas do "Pożegnania z Afryką" na kawę. Czułam, że jak pójdziemy na tę kawę, to nasze spotkanie nie będzie tym, czym miało być. Czułam, że mnie samą opuszcza odwaga - zapytałam więc o "Odwagę".

- Jest ważna, nawet bardzo, ale dla mnie pierwsze są spotkania z panią Ulą. Bardzo dużo Pani Uli zawdzięczam - mówi Julia. Podczas naszego spotkania powtarza to jeszcze nieraz.

- Bez Pani Uli nie trafiłabym też do "Odwagi". Gdy jechałam tam pierwszy raz, bałam się. Bałam się również tego, że któraś z dziewczyn przyjdzie do mnie w nocy. Niedawno, kiedy po sesji żegnałam się z jedną z nich na dworcu w Lublinie, ona poprosiła: przytul mnie. Znowu poczułam lęk. Iza to zobaczyła, bo powiedziała: przytul mnie, ale w czysty sposób. W "Odwadze" uczymy się budować ze sobą normalne relacje, obdarzać się gestami, w których nie ma erotycznych podtekstów.

Lucyna Poduch, psycholog - przyjeżdża do Lublina z Elbląga, to właśnie ona prowadzi terapię kobiet - mówi: "praca polega przede wszystkim na spotykaniu własnych emocji. Chodzi o to, aby je podejmować, a nie tłumić. Każdy z nas najpierw jest człowiekiem, następnie mężczyzną i kobietą, a dopiero potem żoną, ojcem, księdzem etc. Ważne jest - dodaje - żeby uporządkować relacje z samym sobą, a to znaczy również - z własną płcią".

Jestem. I jestem kobietą.

- Na ostatnie spotkanie w "Odwadze" - opowiada Julia - miałyśmy przywieźć ubranie, które najlepiej oddaje nasz obecny wewnętrzny stan oraz jakiś typowo kobiecy strój. Zabrałam swój mundur moro. Oryginalne amerykańskie moro! Kocham mundury, broń. Chociaż ciekawe, że broń fascynuje mnie już ostatnio dużo mniej niż kiedyś. no i jeszcze kocham samochody ("Jakie to okropne, nie mieć samochodu" - dodaje z żalem.) Kolega pożyczył mi do tego moro autentyczną wojskową czapkę. Specjalnie do niej odpowiednio wygoliłam sobie włosy. Zabrałam ten cały rynsztunek do Lublina i. nie założyłam. Zrozumiałam, że w tym moro to jednak nie będę ja. Owszem, czasem, ale bardzo rzadko, zakładałam je, na przykład na ognisko w lesie. Takie moro świetnie maskuje - jakby mnie nie było. Ale ja jestem. I jestem kobietą.

Wtedy w Lublinie założyłam w końcu spódnicę. Przyznam się - uśmiecha się Julia - że na nasze dzisiejsze spotkanie też chciałam przyjść w spódnicy. Byłam nawet wczoraj na bazarze, żeby sobie coś kupić, ale nie było takiej, która mi się podoba. Umówiłam się z panią sprzedawczynią na przyszły tydzień. Wchodzę czasem do sklepu. Oglądam spódnice, sukienki - coraz lepiej wiem, co mi się podoba, co w przyszłości chciałabym nosić.

- Kobiecy strój jest ważny, wymusza na przykład sposób poruszania się - mówi Lucyna. - W spódnicy siadasz inaczej niż w spodniach. Dziewczyny ze skłonnościami homoseksualnymi noszą zazwyczaj ubrania raczej maskujące ich kobiecość. Podkreślanie kobiecości poza wszystkim odczuwają często jako niebezpieczne. Wiele z nich ma straszne doświadczenia z mężczyznami, na przykład wykorzystanie seksualne w dzieciństwie czy gwałt. Bezpieczniej się zatem zamaskować.

U kobiet - pisze psycholog Jolanta Próchniewicz w tekście "Wołanie o miłość. Istota i geneza zaburzeń homoseksualnych" - jako przyczyny homoseksualizmu, oprócz wadliwej struktury rodzinnej, wskazuje się: molestowanie i wykorzystywanie seksualne przez mężczyzn (szczególnie bliskich - ojca, braci) we wczesnym dzieciństwie; urazy z dzieciństwa, powstałe w sytuacji, kiedy ojciec źle traktował matkę, co doprowadziło do zaburzenia identyfikacji płciowej według schematu: nie chcę być kobietą, bo nie chcę być tak traktowana. [.] Dziewczynka, kształtując własną kobiecość, identyfikuje się ze swoją matką. Jeżeli więc matka przekazuje córce własne negatywne doświadczenia, odbierając swoją kobiecość jako źródło cierpień; jeżeli wrogo traktuje córkę, nie akceptując jej z powodu płci; jeżeli jednocześnie ojciec jest brutalny i agresywny, prześladuje matkę lub odwrotnie - jest uległy i podporządkowany matce - u dziewczyny powstaje lęk przed mężczyznami i niechęć do bycia kobietą.

Trzy kobiety i Pan

- Teraz wiem już niemało o homoseksualizmie i o tym, jak wiele jest tu do zrobienia - mówi Grażyna Tokaj - ale na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszystko się zaczynało, nie wiedziałam zbyt wiele. Wtedy pojawiły się po prostu osoby, które mają ten problem.

- Tak się jakoś stało, że te osoby trafiały właśnie tutaj - do naszego domu w Lublinie (ośrodka Ruchu "Światło-Życie"). Z czasem pojawiało się ich coraz więcej - przychodzili, dzwonili. Przede wszystkim ich słuchałam - opowiada Grażyna - to było ważne, żeby z szacunkiem ich wysłuchać. Rozmawialiśmy. Przychodzili sami, czasem parami, początkowo głównie mężczyźni. Nieszczęśliwi, zagubieni, z wielkimi dylematami. Mówili często: taki jestem, ale nie chcę być wykluczony z Kościoła. Odchodzili, a my modliłyśmy się za nich. To głównie ja - wspomina Grażyna - spotykałam się z tymi osobami, ale duchowo towarzyszyły mi w tym i bardzo pomagały Barbara Badura i Irena Chłopkowska. To oczywiste, że same bez Pana Jezusa niczego byśmy nie zrobiły.

Trzy kobiety - różne jak powietrze, ogień i woda. Czasem chyba nie jest im ze sobą łatwo.Widać jednak, jak znakomicie się dopełniają. Żywiołowa Grażyna, zasadnicza Irena, łagodna Barbara. Patrząc na nie, przypominam sobie książkę szwajcarskiej mistyczki Adrienne von Speyr "Trzy kobiety i Pan". Wszystkie należą do tzw. diakonii stałej Ruchu "Światło-Życie", wiodą świeckie życie konsekrowane. Irena pracuje w wydawnictwie, Barbara w sekretariacie na KUL, Grażyna zajmuje się przede wszystkim sprawami "Odwagi". - Nie tylko to, co robią, ale sama ich obecność jest nieoceniona - mówi o. Kożuch, jezuita współpracujący z "Odwagą". - Tworzą dom.

Wyjście

- Jeden z księży, bardzo zresztą mądry człowiek, lekarz-terapeuta, przestrzegał - żadnych grup! To jest ugór. Ale przecież każdy ugór można uprawiać - mówi Grażyna. - My z Irką wiemy to dobrze, obie jesteśmy ogrodnikami. Zanim powstały grupy, prowadzone przez Lucynę i o. Kożucha, przeszłyśmy długą drogę. Początkowo wspólne spotkania odbywały się trzy-cztery razy do roku. Chciałyśmy nie tylko towarzyszyć osobom borykającym się z homoseksualnymi skłonnościami, ale również konkretnie pomóc. Jednak nie bardzo wiedziałyśmy, jak. Trudno było znaleźć jakieś materiały dotyczące homoseksualizmu. Jeśli już były, stawiały zazwyczaj problem w ten sposób: z tym nie da się nic zrobić - z tym trzeba po prostu żyć. A osoby, które do nas przychodziły, często nie chciały z tym żyć!

Zosia - która jako jedna z pierwszych trafiła do grupy terapeutycznej kobiet, opowiada, że szukając pomocy u jednego ze sławnych psychologów chrześcijańskich usłyszała: "Jest pani lesbijką i nic się z tym nie da zrobić. Powinna się pani jedynie dużo modlić". - Załamałam się - mówi Zosia.

- Szukałyśmy jakiejś pomocy - opowiada Irena. - Sama pobożność nie wystarczała. Czytałyśmy nieliczne w języku polskim książki dotyczące homoseksualizmu. To było coś, ale wciąż mało. Postanowiłyśmy zorganizować konferencję na temat homoseksualizmu. Opatrzyłyśmy ją hasłem: "Wyzwolenie w Chrystusie jako zasada działań pastoralnych wobec osób o orientacji homoseksualnej". To poważne hasło było zgodne z tym, co próbowałyśmy w "Odwadze" robić. Podstawą dla naszych działań jest nauczanie Kościoła katolickiego na temat homoseksualizmu zawarte w Katechizmie oraz innych dokumentach Kościoła, zwłaszcza w liście Kongregacji Nauki Wiary o duszpasterstwie osób homoseksualnych.

- Pierwsza konferencja odbyła się w 1999 roku, rok później zorganizowałyśmy kolejną. Przyjechał Richard Cohen. To była rewolucja - opowiada Grażyna. - Oto my, którzy próbujemy pomagać osobom borykającym się z homoseksualizmem, oni sami, niekiedy ich rodziny - spotykamy człowieka, który przez wiele lat sam był aktywnym homoseksualistą i twierdzi, że został uleczony. - Każdy - mówił Cohen - może dokonać wyboru zmiany. Przejście z homoseksualizmu na heteroseksualizm jest możliwe, ponieważ nikt nie rodzi się homoseksualistą. Pragnienia homoseksualne są zawsze następstwem nierozwiązanych zaburzeń z dzieciństwa, które powodują w osobie dziecka zamieszanie dotyczące tożsamości płciowej. Tego, czego się nauczyliśmy, możemy się oduczyć. Dzieje się to wtedy, gdy zostaną uzdrowione rany z przeszłości i gdy niezaspokojone potrzeby z dzieciństwa zostaną zaspokojone w związkach zdrowej miłości. Wówczas osoba taka będzie mogła doświadczyć własnej męskości - jeśli jest mężczyzną; kobieta zaś będzie mogła doświadczyć własnej kobiecości. Wtedy też w sposób naturalny pojawią się pragnienia heteroseksualne.

Wyjście z aktywnego homoseksualizmu zajęło samemu Cohenowi wiele lat i - jak sam twierdzi - miało ścisły związek z jego nawróceniem na chrześcijaństwo. Oznaczało również lata mozolnej pracy terapeutycznej. Cohen - dawniej tancerz i piosenkarz - sam zdobył kwalifikacje jako terapeuta i opracował własny czteroetapowy program terapii, w którym spotykają się doświadczenia z zakresu psychologii i duchowości.

- To, co proponuje Cohen, jest logiczne - mówi Lucyna. Często powołują się na jego doświadczenia o. Kożuch i Urszula. - To było naprawdę straszne - wspomina Ula - kiedy po raz pierwszy przyszedł do naszej poradni mężczyzna z problemem homoseksualnym, siedział przede mną i płakał, a ja czułam się tak rozpaczliwie bezradna.

Nic, a jednak wszystko

- Obie konferencje - opowiada Irena - zorganizowałyśmy właściwie bez pieniędzy. Miała nas wspomóc finansowo pewna holenderska fundacja. Było to już właściwie pewne, okazało się jednak, że nasze założenia i zasady nie zgadzały się z ich spojrzeniem na homoseksualizm - w rezultacie nie dostałyśmy tych pieniędzy. Grażyna nawet grała w totolotka, ale Pan Bóg - zdaje się - nie lubi hazardu. Pieniądze wreszcie się znalazły, chociaż zauważyłyśmy, że jakoś zawsze omijają nas te duże pieniądze - a kilka razy były już naprawdę blisko. Nie mając nic, mamy jednak wszystko. Ktoś niedawno podarował nam kserokopiarkę, ktoś inny telewizor i wideo. Mama Grażyny, która sprzedała ziemię pod Warszawą, kupiła "Odwadze" samochód. - Nie przypuszczałam - opowiada Grażyna - że ziemia jest taka droga. Starczyło na nowiutkiego peugeota! Po raz pierwszy mamy zupełnie nowy i tak dobry samochód, można było nawet wybrać kolor (oczywiście ulubiony, czyli zielony - dodaje Grażyna).

- W kryzysowych sytuacjach po prostu pożyczamy. Zawsze znajdują się ludzie, którzy są gotowi nam pomóc - opowiada Barbara. - Ostatnio trzeba było zapłacić kilka dużych rachunków za energię, ogrzewanie etc. Brakowało trzy tys. zł. Pomoc zaoferowała moja koleżanka z pracy. W wieloraki sposób pomaga nam również nasz arcybiskup. W tym, co robimy, towarzyszy nam jego życzliwość i błogosławieństwo.

Uczestnicy grup - mówi Grażyna - płacą za swój pobyt w domu "Odwagi". Oczywiście brak pieniędzy nigdy nie jest przeszkodą w przyjeździe do nas. Mamy tzw. Bank Opatrzności Bożej - zasilają go głównie sami uczestnicy - z którego dopłacamy tym, którym brakuje. Lucyna i o. Kożuch pracują bez zapłaty.

- Kiedyś w jednym z czasopism katolickich opublikowano o nas materiał - opowiada Grażyna - w którym podano informację, że w Lublinie odbywa się właśnie spotkanie "Odwagi". Na chłopaków padł strach. O Boże! - biadali - w domu mogą się dowiedzieć; wiedzą przecież, że jestem w Lublinie.

- Rodzina i przyjaciele - mówi Zosia - wiedzą, że raz na jakiś czas jeżdżę do Lublina. Nie wiedzą jednak, po co. Przyjaciele nawet się trochę obrażają. - Ty to wszystko od nas wyciągniesz, a dlaczego my nie możemy wiedzieć, co z tym Lublinem?

Zosia, bardzo spontaniczna, łatwo nawiązująca kontakty, nie ma problemów z okazywaniem uczuć i gestów, od zawsze miała wielu przyjaciół - byli pośród nich i dziewczyny, i chłopcy. Nikt z nich jednak nie wiedział i nie wie o jej homoseksualnych skłonnościach. Nie wiedzą również rodzice. - Chociaż. czasem - zastanawia się Zosia - wydaje mi się, że tata chyba coś wie. Z rodzicami nigdy nie mieliśmy (Zosia ma brata bliźniaka) bardzo bliskiego kontaktu. Troszczą się o nas, kochają, dużo im opowiadam, co dzieje się w moim życiu, ale dotyczy to spraw raczej zewnętrznych. Tata ma negatywny stosunek do homoseksualistów i kiedy czasem mówi się o nich np. w telewizji, że żądają dla siebie różnych praw, to się denerwuje i mówi, że takich powinno się zabijać. Wychodzę wtedy z pokoju albo zmieniam temat.

"Odwaga" znaczy: odwaga

Pierwsze spotkanie dziewczyn z "Odwagi" odbyło się rok temu, 26 maja 2001 roku. - To był Dzień Matki - Lucyna uśmiecha się, dodając: "w kobiecym homoseksualizmie jedną z kluczowych spraw jest przepracowanie relacji z matką".

Na początku były ich trzy, teraz jest dziesięć. Grupę mężczyzn, powstałą jeszcze przed grupą kobiet, prowadzi jezuita o. Mieczysław Kożuch, doświadczony psycholog i kierownik duchowy. Spotkania kobiet i mężczyzn odbywają się w różnych terminach.- Ostatnio jednak zbiegły się w czasie i coś się wydarzyło - opowiada poruszona i trochę rozbawiona Grażyna. - Najpierw byli nieufni wobec siebie. Po posiłku dziewczyny ironizowały: no pokażcie, co potraficie - chodziło o sprzątanie ze stołów. Potem jednak spotkali się. Grali na bębnach, gadali do późnej nocy, aż musiałyśmy "wyrzucać" ich z domu, bo nie dało się funkcjonować. Następnego dnia podczas wspólnego spotkania wstała jedna z dziewczyn i zapytała, czy takie spotkania mogłyby stać się regułą. - Jaka ulga, opowiada Grażyna, że to nie ja muszę odpowiadać, czyli wiedzieć, czy tak może być i czy to jest dobre. No bo skąd ja mam to wiedzieć? Po tym pytaniu nastąpiło długie milczenie, które przerwał wreszcie o. Kożuch: "weźmiemy to pod uwagę" - powiedział.

- To dla nas wielkie dobrodziejstwo - mówi Grażyna - że wreszcie mamy w "Odwadze" profesjonalistów: o. Mieczysława i Lucynę, a za chwilę pojawi się jeszcze jedna osoba, która poprowadzi drugą grupę chłopaków. Ta prowadzona przez o. Kożucha jest grupą wsparcia. Od września rusza grupa terapeutyczna mężczyzn. Chłopakom strasznie trudno rozstać się z o. Mieczysławem. Jest dla nich kimś bardzo, bardzo ważnym - ojcem i autorytetem. Rozumieją jednak, że jeśli chcą pójść dalej, muszą wyjść spod tych ojcowskich skrzydeł. Boją się tej regularnej terapii - nikt nie ukrywa przed nimi, że to będzie "poligon".

- We wrześniu - opowiada Grażyna - ruszy także grupa wsparcia kobiet. Poprowadzi ją Ola Kulczyńska, ze stałej diakonii naszego ruchu. Chodzi o to, żeby dziewczyny - podobnie jak chłopcy - również miały możliwość doświadczenia spotkania z kimś, kto nie tyle będzie się zajmował profesjonalną terapią, ile towarzyszył im w taki sposób, jak o. Kożuch chłopakom. Ola ma duże doświadczenie w pracy z ludźmi bardzo poranionymi przez życie. Przez prawie siedemnaście lat współprowadziła "Betlejem - Dom Chleba" w Nieboczowach koło Raciborza, zamieszkiwany przez alkoholików, bezdomnych, ofiary przemocy w rodzinie, psychicznie chorych i samotne matki. Ola jest silna i zarazem subtelna. Emanuje z niej dojrzała i świadoma siebie kobiecość.

- Bardzo czekam na te spotkania - mówi Alicja, która do "Odwagi" trafiła mniej więcej w tym samym czasie, co Zosia - chociaż początkowo możliwość uczestniczenia w grupie była dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Niesamowicie ważne było to, że jest "Odwaga", jednak rok temu znaczyło to dla mnie, że jest Grażyna. Jaka ulga, że wreszcie mogę z kimś otwarcie i bez lęku porozmawiać o swoich skłonnościach homoseksualnych. Wiadomość, że mamy to wałkować w grupie, była dla mnie przerażająca. - Każdy ma swoją historię - Julia przywołuje "Desideratę" - każdy potrzebuje być wysłuchany i zrozumiany - doświadczamy tego w "Odwadze".

Dlaczego "Odwaga"? - Dlatego - odpowiada Grażyna - że tylko odważny człowiek może chcieć coś ze sobą zrobić. Oczywiście czujemy więź z "Courage" i tym, co robią Amerykanie. Czerpiemy od nich inspiracje, wypracowując jednak swoją własną drogę.

Każdy ma swoją historię

JULIA.

Często mylono mnie z moim starszym o kilka lat bratem. On sam lubił się mną popisywać. Potrafiłam sprać jego kumpli, jak coś było nie tak. Kiedy byłam już nastolatką, poradziłam sobie również z agresją ojca - gdy kiedyś pijany podniósł na mnie rękę, mocno ją chwyciłam i powiedziałam stanowczo, patrząc mu w oczy, że nigdy więcej już tego nie zrobi. Nie zrobił. Czasem nawet potrafiliśmy ze sobą pogadać. Na przykład wtedy, kiedy wrócił z więzienia do domu i nie zastał w nim matki. Opowiadał o wielkim żalu do niej, o jej zdradach.

Mam siostrę bliźniaczkę, ale o jej istnieniu dowiedziałam się dopiero w pewnym momencie. Bliźniaki trochę pokrzyżowały rodzicom plany, chcieli mieć parkę. Chłopiec już był, a tu rodzą się, zamiast jednej, dwie dziewczynki. Kiedy miałam kilka miesięcy, oddali mnie dziadkom. Pamiętam, że jak miałam cztery lata, odwiedziła mnie jakaś pani. Powiedziano mi, że to moja mama. Przywitałam ją słowami - bardzo dobrze to pamiętam - dzień dobry, pani mamo. Kiedy miałam siedem lat, rodzice z rodzeństwem zamieszkali obok dziadków - mieszkaliśmy przez ścianę. Byłam zazdrosna, kiedy mojej siostrze coś kupowali, a mnie nie.

Znalazłam ostatnio swoje zdjęcie z dzieciństwa. Od jakiegoś czasu lubię na nie patrzeć. Mam je w komputerze. Patrzę na to dziecko i nie mogę zrozumieć, jak można było kogoś takiego nie chcieć? Zaczynam wracać do dzieciństwa. Chodzę boso. Nie umiem tego nazwać, ale wreszcie podoba mi się być dzieckiem. To coś nowego.

W przeciwieństwie do kobiet, które zazwyczaj szczebioczą na widok dzieci, ja czuję wobec nich dystans i raczej oschłość. Jednak - co dziwne - dzieci mnie lubią. Przybiegają do mnie, czasem nawet się przytulają. Już się przed tym nie bronię, nie uciekam. Może kiedyś sama również będę umiała je przytulić? Może dzieci wiedzą więcej?

Kłócą się we mnie pewne rzeczy - ja to nie jestem ja. Zawsze chciałam wyjść z homoseksualizmu. Ale życie nieustannie atakuje, a ja ciągle muszę się bronić. Tyle głodów. Teraz, od czasu spotkań z panią Ulą i w "Odwadze", coś się zmienia, jednak dotychczas byłam jednym wielkim głodem kochania kobiety. Tonęłam. Często zapijałam swój ból. Czasem było tak strasznie, że chciałam skończyć ze sobą. Bóg jednak walczył o mnie, bardziej niż ja sama. Inna rzecz, że nigdy nie potrafiłam powiedzieć Bogu "nie".

Babci, oprócz tego, że mnie wychowała, zawdzięczam wiarę. To ona nauczyła mnie Boga. Bez Niego dawno bym zginęła. Kiedyś, kiedy znowu zapijałam, bo nie mogłam sobie poradzić ze sobą, poszłam do kogoś bliskiego z mojej wspólnoty i poprosiłam: weź moją duszę, nie chcę jej stracić. Dobrze - powiedziała Teresa - wezmę i włożę ją do brewiarza. Niedawno żartowała, że coś trzeba w sprawie tej duszy postanowić, że ona nie może ciągle tak tkwić w tym brewiarzu. Zawsze fascynował mnie Karmel, a teraz Joanna z naszej wspólnoty zdecydowała się wstąpić do Karmelu. Może zgodzi się zabrać tam moją duszę?

Nie ma wyjścia bez Boga. Potrzeba było jednak wielu godzin, tygodni i miesięcy wewnętrznej walki, żeby to zrozumieć. On jednak cierpliwie czekał - dopóki w końcu Julka nie zrozumie. Trwałam przy Nim, jednak gdzieś był we mnie żal, że nie czuję Jego obecności. Teraz coś się zmienia - zaczynam czuć.

Moje rodzeństwo? Z bratem się pokłóciliśmy, jednak czasem tam wpadam. Jestem chrzestną matką jednego z jego dzieci. Z siostrą po kilku minutach nie mamy o czym rozmawiać, ale co jakiś czas ją odwiedzam. Ojciec już nie żyje, dziadkowie również. Niedawno dowiedziałam się, że matka się mnie boi. Nie mam potrzeby, żeby się z nią spotykać. Spotkamy się na pogrzebie - moim albo jej.

W jednym ze swoich wierszy Julia napisała:

MAMO
Patrz co zrobiłaś.
Bóg dał mi życie.
Ty je zabiłaś.
Zadałaś śmierć gorszą
od niej samej.
Spójrz ile w moim
sercu jest zranień.
Nie dałaś mi szansy
kompletnie na nic.
Nie dając swego ciepła
posunęłaś się do
najpodlejszych granic.
Wszystko co piękne, dzięki tobie
mnie ominęło.
I wiem, że jestem stracona i
nie odnajdę ciepła utraconego.

ZOSIA

Ma dwadzieścia pięć lat, delikatne rysy twarzy, wijące się blond włosy, drobną postać. - To było chyba w piątej klasie - opowiada - znalazłam w domu książkę o miłości kobiet, przeczytałam ją. Pojawiła się wielka potrzeba czułości i samogwałt. Rodzice troszczyli się o nas, ale byli zapracowani i zmęczeni, poza tym późno nas urodzili.

Już w szkole podstawowej Pan Bóg był dla mnie bardzo ważny. Należałam do "Dzieci Maryi", niemal codziennie uczestniczyłam we Mszy świętej. Jasne, że ten rozdźwięk bolał. Tęsknota za bliskością była jednak tak silna. Po skończeniu ósmej klasy pojechałam na rekolekcje oazowe. To był coś przełomowego w moim życiu - przyniosło bardzo rzeczywiste doświadczenie miłości Boga. Z rekolekcji wróciłam umocniona, zaczęło się nowe. Byłam jedną z osób, które zainicjowały w naszej parafii wspólnotę, zniknął problem z samogwałtem. Nastał dobry, radosny czas.

W nowej szkole nauczycielka historii, Irmina, traktowała mnie z wyraźną sympatią. Pod koniec pierwszego roku w liceum jej syn przystępował do Pierwszej Komunii, a ja pomagałam siostrom pracującym z dziećmi. Często wtedy spotykałam Irminę. Rozmawiałyśmy, jej zainteresowanie mną bardzo mnie cieszyło. Irmina zaprosiła mnie kiedyś do domu. Była troskliwa, czuła. Za którymś razem stało się to. Potem byłyśmy ze sobą jeszcze nieraz. Podczas wakacji wyjechałyśmy razem na kilka dni. Czułam się po tym wszystkim okropnie. Chciałam przerwać ten związek, ale nie potrafiłam. Poza tym bałam się. Irmina była moją nauczycielką - przede mną matura. Byłam rozbita, przestałam przychodzić na spotkania wspólnoty. Nie mogłam poradzić sobie ze sobą, pojawiały się myśli samobójcze.

Kiedyś spotkałam przypadkiem dwoje znajomych ze wspólnoty. Wszyscy się spieszyliśmy, oni jednak zdążyli powiedzieć, że mam pozdrowienia od księdza Henryka. To chyba pomyłka - tłumaczyłam znajomym - on mnie nie zna. Ale on prosił, żeby pozdrowić właśnie ciebie - upierali się. Ja sama znałam go z widzenia, był osobą popularną, robił wiele bardzo dobrych rzeczy.

To spotkanie zdarzyło się w czasie, kiedy próbowałam zmobilizować się, żeby pójść do spowiedzi. Wiedziałam jednak, że jeśli chcę wyznać prawdę o sobie, to nie może być pierwszy z brzegu ksiądz. Szukałam, ale niezbyt intensywnie. Nie miałam siły. Wtedy też spotkałam moją animatorkę ze wspólnoty - Basię. Widziała, że jest mi źle, chciała pomóc. Opowiedziałam jej, że próbuję pójść do spowiedzi, ale jakoś nie mogę się odważyć, poza tym szukam odpowiedniego kapłana. Basia zaproponowała, że może spróbować umówić mnie z. księdzem Henrykiem. Sama mnie potem do niego zawiozła.

Bałam się. Lęk jednak szybko zastąpiło zaskoczenie. - Ja wszystko o tobie wiem, Zosiu - powiedział ksiądz Henryk. - Naprawdę? - zapytałam z niedowierzaniem i chyba trochę ironicznie. Rzeczywiście wiedział bardzo dużo. Ogromnie mi pomógł. Miałam wrażenie, że sam Bóg upomniał się o mnie.

Jakiś czas po mojej spowiedzi o tym, co jest między mną a Irminą, dowiedział się jej mąż. Pisałyśmy razem dziennik, który ona przechowywała w domu. Przypadkiem znalazł go jej mąż i przeczytał. Zobaczył się ze mną, płakał, przepraszał. Spotkania z Irminą skończyły się. Unikałam z nią bliższych kontaktów również w szkole. Ona zaczęła traktować mnie z wyraźną niechęcią, co budziło zdziwienie moich szkolnych kolegów - dotychczas byłam przecież jej ulubienicą. Jednak w miarę spokojnie dotrwałam w szkole do matury, a potem wyjechałam na studia do innego miasta.

Po rozstaniu z Irminą powrócił problem samogwałtu. To było strasznie trudne, zwłaszcza że zamierzałam wstąpić do zakonu. Od ósmej klasy związana byłam z siostrami w moim mieście. Później zaprzyjaźniłam się z siostrą Jadwigą z innego zgromadzenia. Często tam jeździłam na weekendy. Kiedy pod koniec swoich studiów zdecydowałam, że chcę wstąpić do tej wspólnoty, dla sióstr było to oczywiste. Traktowały mnie niemalże jak swoją. Miałam w ich domu od dawna własny pokój. 2 lutego - w dzień życia konsekrowanego - wstąpiłam do zakonu. Okres kandydacki odbywałam eksternistycznie, kończąc studia. Wciąż jednak nękał mnie niepokój - drążyło mnie pytanie, czy jestem tu rzeczywiście dla Boga, czy dla siebie?

Zaprzyjaźniony jezuita widział, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Pomógł mi skontaktować się z o. Kożuchem. Opowiedziałam mu o sobie, a on dał mi telefon do "Odwagi" i poradził również, żeby o wszystkim powiedzieć matce przełożonej. "Niestety, Zosiu, tu nie ma miejsca dla takich jak ty" - powiedziała. Było mi ciężko, może nawet miałam żal, próbowałam jednak rozumieć.

Po skończeniu studiów wróciłam do domu. Zaczęłam pracować. Przez jakiś czas chodziłam z chłopakiem. Jurek był starszy o dziesięć lat. Jego małżeństwo rozpadało się. Bardzo zżyli się z nim moi rodzice, zwłaszcza tata. Między nami jednak po pewnym czasie coś się popsuło i rozstaliśmy się. Tata nadal ma o to do mnie żal. Jurek jeszcze czasami odwiedza rodziców.

W pracy poznałam Marzenę. Nie układało się jej z mężem. Okazało się też, że on miał jakieś potworne długi, które jako współmałżonkę obciążały również ją. Marzena wpadła w depresję, zaczęła pić. Próbowałyśmy z koleżankami jakoś jej pomóc - gdzieś wyciągałyśmy, coś wspólnie robiłyśmy. Coraz częściej spotykałyśmy się również tylko we dwie. W międzyczasie odbył się rozwód.

Kiedyś moje homoseksualne skłonności budziły we mnie lęk, że z tego powodu pójdę do piekła. Dlaczego taka jestem? To pytanie ciągle wraca. Mam poczucie, że robię coś, czego nie chcę. Jak w Liście do Rzymian: bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę - to właśnie czynię. Tkwię w tym, ale nie chcę tego.

Nie wyobrażam sobie, żeby nie było "Odwagi". Tutaj czuję się akceptowana, wiem, że nikt mnie nie oskarży, wreszcie mogę opowiedzieć, co się ze mną dzieje. Początkowo wkurzało mnie, że podczas terapii coś tam rysujemy, wycinamy i na podstawie tego snujemy jakieś historie na swój własny temat. Znałam to trochę. Miałam na swoich studiach zajęcia z psychologii i te rzeczy nie przekonywały mnie, może dlatego, że nie mam zdolności manualnych, i denerwowało mnie, że z bohomazów, które narysuję, wywodzić się będzie jakąś prawdę o mnie. Myślałam, że będziemy konkretnie rozmawiać o naszym homoseksualnym problemie. Potem okazało się, że z tych "głupot" wynika dużo ważnych rzeczy, że właśnie one bardzo wiele mówią o naszym homoseksualizmie.

- To było dobre, że ostatnio mogłyśmy spotkać się w "Odwadze" z chłopakami, dowiedzieć się, jak to jest z tym problemem u nich. Teraz, również z nimi, tak jak dotąd z dziewczynami, wspieramy się. Ktoś przysyła mi SMS: "mam strasznego doła" - a wiadomo, że to grozi jakąś wpadką. Ktoś pisze: "zakochałem się, ale nie chcę w to wchodzić". W takich sytuacjach gadamy ze sobą zazwyczaj przez telefon, bo rozsiani jesteśmy po całej Polsce, piszemy maile, posyłamy sobie SMS-y, a przede wszystkim modlimy się za siebie.

Chciałabym, żebyśmy od czasu do czasu mieli takie wspólne spotkania, ale nie za często, bo to zaburza naszą terapię. Te niecałe dwa dni w "Odwadze" - przyjeżdżamy w piątek wieczorem, a wyjeżdżamy w niedzielę po obiedzie - są bardzo intensywne. Sobota - dziewięć godzin terapii, a potem jeszcze praca domowa, która powinna być gotowa na niedzielę, żeby można było posuwać się dalej. Wtedy, kiedy spotkałyśmy się z chłopakami, gadaliśmy do późnej nocy, wszyscy byliśmy na drugi dzień wykończeni i praca nie bardzo nam szła.

Raz na miesiąc to strasznie mało, ale ten miesiąc w domu to także terapia. Piszemy pamiętniki, mamy zalecenie uprawiania jakiegoś sportu. Ja jeżdżę na rowerze i chodzę na basen.

Z Lublina wyjeżdżamy również z postanowieniami. Ktoś zobowiązuje się, że nie będzie pił, ktoś inny, że nie będzie ćpał, wszyscy - że spróbujemy zachowywać wstrzemięźliwość. Nikt tego nie kontroluje, jednak świadomość, że podjęte zostały w obecności innych i są dla nich ważne, dodaje sił. W chwilach, kiedy zmagam się ze słabością, kiedy nie mogę wytrwać, łatwiej też poprosić o pomoc. Nie trzeba tłumaczyć wszystkiego "od początku świata". Wystarczy zadzwonić, wysłać SMS, napisać maila: Nie daję rady!

Marzena jest ode mnie starsza o trzynaście lat, ma dwójkę dzieci. Mówi, że nigdy nikogo tak nie kochała jak mnie, nawet męża. Nie rozumie, dlaczego to ma być złe, skoro ludzie się kochają, skoro chcą dla siebie jak najlepiej. A ja wiem, że w tej relacji musi być Pan Jezus, inaczej nie będzie dobrze. Próbowałam namówić Marzenę, żeby pojechała ze mną do Lublina. Nie chciała. Przed Wielkanocą zdołałam przekonać ją, żeby poszła do spowiedzi. Ostatni raz była, kiedy brała ślub. Nie było łatwo ani znaleźć odpowiedniego księdza, ani jej się zdecydować. W końcu udało się. Ostatnio powiedziała, że jest już chyba gotowa pojechać ze mną do "Odwagi".

ALICJA.

Od dzieciństwa lubiłam towarzystwo chłopaków, wspólne zabawy, łażenie po drzewach, wypady na ryby. Wakacje u babci na wsi spędzałam z paczką, składającą się głównie z chłopaków. W pewnym momencie, jeszcze w szkole podstawowej, zaczęło do mnie docierać, że podobają mi się dziewczyny. Szukałam ich towarzystwa, byłam szczęśliwa, kiedy z jedną, która szczególnie mi się podobała, udało mi się zaprzyjaźnić. Ta przyjaźń trwa zresztą do dziś. Marta jest bardzo wrażliwą osobą, relacja z nią wiele mnie nauczyła. Nigdy nie powiedziałam jej o swoich skłonnościach. Być może za jakiś czas.

W tamtym czasie - szkoły podstawowej i średniej - brano mnie często za chłopaka. Czasem nawet podrywały mnie dziewczyny, lubiłam z nimi tańczyć na dyskotekach. Czułam, że coś jest nie tak. Różne ciotki narzekały: a ty Ala znowu w tych portach, założyłabyś jakąś spódnicę. Patrzyłam w lustro i myślałam - fakt, nie wyglądam jak dziewczyna. Zapuściłam włosy, zaplatałam warkocz. Wtedy też poznałam Jacka. Bardzo dużo mu zawdzięczam. Chodziliśmy ze sobą dwa lata. Czułam się przez niego akceptowana i chyba wręcz kochana. Było mi z nim naprawdę dobrze. Jednak coraz częściej pojawiało się we mnie wielkie pragnienie wstąpienia do zakonu. Moja więź z Bogiem, bliska od dzieciństwa, stawała się coraz mocniejsza. Od jakiegoś czasu wyjeżdżałam zresztą na rekolekcje, biegałam na modlitwy do sióstr w swoim mieście. Właściwie nie wiem, dlaczego nie mówiłam Jackowi o tych swoich pragnieniach, wręcz je przed nim ukrywałam. Czasem nawet okłamywałam go, jak wtedy, gdy podczas wakacji pojechałam potajemnie na rekolekcje. Jacek nie był wrogi wobec Kościoła. Przeciwnie, zdarzało się nieraz, że to właśnie on wyciągał mnie na niedzielną Mszę świętą.

W końcu podjęłam decyzję, że wstępuję do zakonu, powiedziałam o tym Jackowi. Czuł się - słusznie - okłamany. Nie chciał się z tym pogodzić. Przyjeżdżał, płakał, prosił. Byłam wtedy dla niego naprawdę okrutna. Tyle bólu. Chciałabym powiedzieć mu kiedyś, jak bardzo żałuję, że tak go wtedy potraktowałam. Chciałabym też podziękować mu za to wszystko, co mi podarował.

Pierwszy rok we wspólnocie mijał spokojnie. Czułam się szczęśliwa i na swoim miejscu. Aż do momentu, kiedy do postulatu przyszła Jola. Rozpętała się we mnie burza - zakochałam się. Nie od razu poszłyśmy do łóżka. Wcześniej dużo ze sobą rozmawiałyśmy. Ten pierwszy raz był przyjemnością, ale też przyniósł ból. Po wszystkim Jola siedziała na łóżku i płakała. Ja nie płakałam, ale patrzenie na jej łzy bolało.

Takie noce powtarzały się. Nikt w zakonie oczywiście o tym nie wiedział. Czułam się strasznie - nie mogłam pracować, nie mogłam się modlić. Byłam kompletnie rozbita. Po pewnym czasie pojawiły się między mną a Jolą straszne napięcia, często kłóciłyśmy się. Nie byłyśmy jednak w stanie przerwać naszego związku. Świadomość, że to jest złe, niewiele pomagała. Czułam, jakby wszystko we mnie obumierało, miałam wszystkiego dosyć, na nic nie miałam sił. Mistrzyni nowicjatu nie rozumiała mnie. Próbowałam powiedzieć, jak mi strasznie, omijałam jednak zasadniczy problem. Byłam tak rozbita i napięta, że co chwila wybuchałam podczas tych rozmów nerwowym śmiechem. Nie dziwię się, że był źle odbierany. Wreszcie poszłam do matki przełożonej - powiedziałam, że coś się ze mną dzieje niedobrego, że nie daję sobie rady. Matka zaproponowała "urlop". Rozumiałam, że to dobre rozwiązanie, choć wszystko we mnie płakało. Nie chciałam opuszczać wspólnoty. Chciałam przerwać związek z Jolą i wszystko naprawić, zdawałam sobie jednak sprawę, że nie potrafię. Nie miałam siły. Miałam jedynie poczucie, że wszystko tracę.

Na dziewięć miesięcy wróciłam do domu. Pamiętam tamten pierwszy wieczór po powrocie. Michaś, mój młodszy brat, bardzo się cieszył, że znowu jestem. Czytałam mu bajkę i czułam się tak przeraźliwie pusta i nieszczęśliwa. Każdy kolejny dzień był koszmarem, na nic nie miałam sił, nie znajdowałam wystarczającego powodu, żeby rano wstawać z łóżka. Jednak każdego dnia wstawało słońce - ja wreszcie też musiałam. Bardzo pomogła mi wtedy Marta i prosty sposób - codzienny kierat: od rana sprzątanie mieszkania, gotowanie, pranie. Musiałam nieustannie coś robić, żeby tylko nie myśleć. Potem zaczęłam pracować w szpitalu. Powoli zaczynałam stawać na nogi - pomogła mi w tym bardzo systematyczna modlitwa i codzienna Eucharystia.

Oczywiście wszyscy dziwili się, że wróciłam, poza Martą, która chociaż nie znała zasadniczego powodu moich kłopotów, wiele rozumiała. To prawdziwy przyjaciel.

Od czasu do czasu kontaktowałam się z siostrami z mojego zakonu i z Jolą. Ona została we wspólnocie. Pisywałyśmy do siebie listy - próbowałyśmy zbudować nową relację. Wprawdzie tamto nieodwołalnie się skończyło - wiedziałyśmy o tym obie - jednak ja z całą siłą uświadomiłam sobie swój problem. Dotarło do mnie - że to jest we mnie strasznie silne. Żarty się skończyły. Zaczęłam szukać pomocy, czułam, że sama nie dam sobie z tym rady. Wizyta u psychologa okazała się jednak kompletną klęską. Tak wiele mnie kosztowała, że nie miałam siły na kolejną próbę. Znowu chciałam wierzyć, że może z czasem samo przejdzie.

Tymczasem narastało we mnie ogromne pragnienie powrotu do zakonu. Mój spowiednik odradzał, byłam jednak niecierpliwa. Rozumiałam, że ten powrót musi być ostateczny - że oznacza radykalny wybór zasad życia, które określa zakon. Chciałam tak żyć, nie chciałam kombinować, potrzebowałam wszystko w sobie poscalać.

Bałam się, ale też cieszyłam na ten nowy początek. Byłam szczęśliwa, że wracam. Niedługo po moim powrocie Jola wyjechała w nowe miejsce. Jeszcze przez jakiś czas dość często do siebie pisywałyśmy, jednak w pewnym momencie pojawiła się obcość. Bolało, że ona się zamyka. Niedawno próbowałam porozmawiać z nią o problemie homoseksualnym, zirytowała się. Twierdzi, że tamto jest zamkniętą przeszłością, do której nie chce wracać.

Od tamtego czasu minęły dwa lata, w których pojawiały się we mnie uczucia do kolejnych kobiet. Cierpiałam, że to znowu mnie dopada. I znowu przyszło rozbicie, poczucie, że marnuję największe pragnienie swego życia - szansę życia we wspólnocie zakonnej. Poszłam do mistrzyni nowicjatu, tłumaczyłam, że nie mogę sobie ze sobą poradzić. Napomknęłam też o moich skłonnościach do kobiet. Mistrzyni powiedziała, żebym odeszła. Pamiętam, że po tej rozmowie wyszłam do ogrodu - wiał silny wiatr i padał deszcz. Stałam tam długo i głośno płakałam. A potem znowu wróciłam do domu. Mistrzyni obiecała pomoc. Za jakiś czas zadzwoniła i podała kontakt do jakiejś pani psycholog. Pierwsze spotkanie było takie sobie. Postanowiłam jednak nie rezygnować. Do kolejnego nie doszło, mimo że właściwie byłyśmy umówione. Pani psycholog wyjechała, nie zostawiając żadnej wiadomości dla mnie. Znowu klapa.

Zamieszkałam przy pewnej wspólnocie ewangelizacyjnej. Nadal tam mieszkam (to już drugi rok), pomagam im w pracy. Sama pracuję również poza wspólnotą - opiekuję się dzieckiem. To nie jest zła praca, trochę jednak mnie już nuży. Może to śmieszne, ale chciałabym być kierowcą.

We wspólnocie nikt o moim problemie nie wiedział. Znowu ktoś mi się spodobał. Nie dawałam sobie sama z tym wszystkim rady. Wreszcie - było to w Boże Narodzenie 2000 roku, po pasterce - nie wytrzymałam i poszłam do siostry Kingi, odpowiedzialnej za wspólnotę. Rozmawiałyśmy do szóstej rano. Była pierwsza osobą, której wprost o wszystkim opowiedziałam. Odczułam niewypowiedzianą ulgę, że jest ktoś, komu mogę zaufać, wyjawić moją najtajniejszą tajemnicę. Siostra Kinga zaczęła szukać dla mnie pomocy. Trafiła do pani psycholog z Poznania, poprzez którą dostałyśmy kontakt do o. Kożucha, a potem do Grażyny Tokaj. Po pierwszym spotkaniu z Grażyną w Lublinie wróciłam uskrzydlona. Umówiłyśmy się na kolejne, a potem rozpoczęła się regularna terapia.

"Odwaga" to ludzie, z którymi czuję się bezpieczna. To, że są, dodaje sił. "Odwaga" to również praca, dzięki której jestem coraz bardziej świadoma siebie. Pani Lucyna podejmuje to, co w nas takie zagmatwane. Pomaga nam rozplątywać te pogmatwania. To rozplątywanie jest dobre, ale też bardzo boli. Najbardziej jednak boli sam problem - to, co on ze mną robi. Bo przecież nie opuściły mnie pragnienia i nie zawsze umiem im nie ulec.

Tam, gdzie teraz mieszkam, jest kobieta, która bardzo mi się podoba (to siostra zakonna). Każdego dnia Anna jest tak blisko i tak mocno mnie pociąga. Co ja mam z tym zrobić? Są momenty, że chcę biec do Anny i wyznać jej swoje uczucia. Jednak, kiedy patrzę na jej obrączkę i przypominam sobie, komu jest zaślubiona, kiedy widzę ją rozmodloną w kaplicy - przychodzi opamiętanie. Nie chciałabym skrzywdzić jej tym, co mam w sobie. Nie chciałabym czegoś w niej zburzyć.

Czym jest miłość? Miłość to. tęsknota za miłością. A kochać prawdziwie, to znaczy nie tylko zmysłami, emocjami, ale uszanować drugiego, nawet za cenę złamania siebie. Miłość to również umieć stracić i trochę umrzeć. Nie zawsze jednak potrafię być tak silna. Jakiś czas temu - kiedy już byłam w "Odwadze" - w relacji z pewną kobietą znowu przekroczyłam granice. Chciałam jej dotykać, być blisko. tak bardzo chciałam.

Gdzie Ty jesteś? - wołałam potem do Boga. Przecież widzisz, że się staram, walczę! Dlaczego mnie nie ochroniłeś?! W takich sytuacjach zawsze jednak w końcu przychodzi refleksja - że przecież to ja sama siebie w to wpakowałam. Mogłam powiedzieć: stop. Po tej wpadce siostra Kinga postawiła mnie na nogi. W chwilach, kiedy dzieje się źle, idę do niej i proszę o "elektrowstrząsy". Niczego z tych spraw przed nią nie ukrywam - wywalam kawę na ławę. Wałkujemy to potem razem, nierzadko bardzo ostro.

Czasem mam jednak dosyć tej nieustannej walki, szarpaniny. To boli. Boję się cierpienia, a ten ból osacza i paraliżuje. Czasem rodzi się bunt - dlaczego ja muszę się tak męczyć, ciągle tylko zmagać się, walczyć. W telewizji mówią, że tacy jak ja po prostu żyją w homoseksualnych związkach i są w takim życiu szczęśliwi. Sama jednak jakoś nie potrafię uwierzyć w to szczęście.

Tak bardzo chciałabym odnaleźć spokój, tymczasem wciąż nęka mnie lęk i ten nieustający głód, czasem tak ogromny, że nie do zniesienia. Takie wielkie, przeogromne pragnienie, żeby ktoś mnie przytulił, tak po prostu, bez żadnych podtekstów i żebym nie musiała o to zabiegać, prosić. Chciałabym, żeby czasem przytuliła mnie siostra Kinga.

Ten głód budzi agresję, bardzo wiele agresji - złość, że nie mogę go zaspokoić, że nie mogę nawet prosić, bo to może zostać opacznie zrozumiane. Mogę jedynie jęczeć. Ten głód miłości wypala. Słabnę. Jak w tym wszystkim szukać Boga? Jak Mu wierzyć, jak być z Nim? Jak to wszystko pogodzić? Jak odnaleźć się w Nim z tym wszystkim, co stanowi mnie? Zdarza się, że z Nim walczę. Jednak ostatecznie trwam, choć niekiedy muszę się do tego przymuszać. Wierzę, że to trwanie "pod przymusem" ma również wartość. Pomimo że czasem popadam w bezsens - wierzę.

Czasem modlę się, tańcząc. Zapisałam się ostatnio na kurs tańca. Wydaje mi się, że moje "brudne" ciało poprzez taniec jakoś się uświęca.

Do mojego domu raczej mnie nie ciągnie. Jeżdżę tam z powodu młodszego brata - Michaś ma dziesięć lat. Bardzo na mnie czeka, jestem dla niego kimś ważnym. On dla mnie też. Właściwie tylko jemu potrafię powiedzieć: "Pamiętaj, że cię kocham". Zabieram go czasem do siebie, lubimy razem spędzać czas.

Ojciec pił. Wracał i robił awantury. Zawsze czekałam z lękiem na jego powrót. To ja się nim zajmowałam. Wolałam, żeby tak było. Mówiłam mamie: siedź w pokoju i oglądaj telewizję, ja się wszystkim zajmę. Kładłam go spać, a potem w napięciu czekałam, żeby zasnął.

Starszy brat jest alkoholikiem. Teraz od sześciu lat nie pije. Kiedy jeszcze pił, to był koszmar. Był agresywny. Kiedyś siekierą wyrąbał drzwi i wszystko porozbijał w drobny mak. Zamknęła go policja. Również wobec samego siebie był agresywny - mówił, że będzie pił, aż się zapije. Pijany siadał do samochodu i jeździł jak szalony. Czasem zabierał mnie ze sobą. Strasznie się wtedy bałam. Wierzyłam jednak, że jak będę blisko, nic mu się nie stanie.

Podziwiam go, że już nie pije. Nie mamy ze sobą dobrej relacji, często mnie denerwuje. Staram się jednak powiedzieć mu od czasu do czasu, jak bardzo się cieszę, że udaje mu się wytrwać.

Mamy często nie było. Wyjeżdżała za granicę pracować. Byłam wtedy jeszcze w szkole podstawowej i cały dom był na mojej głowie. Rozumiałam, że te wyjazdy są konieczne - z pieniędzmi było wtedy w domu krucho. Czasami mamy nie było przez trzy miesiące. Ojciec i brat pili razem. Brat straszył, że pójdzie się powiesić. Strasznie się bałam, tuliłam fartuch mamy; bardzo chciałam, żeby wróciła.

Od pewnego momentu przejęłam w domu jej obowiązki. Nawet gdy mama była w domu, to ja sprzątałam, gotowałam. Czasem mnie to denerwowało, ale tak po prostu było. Jeszcze do niedawna moje pobyty w domu upływały pod znakiem wielkiego sprzątania, bo mama nie bardzo sobie radzi z utrzymaniem porządku. Od jakiegoś czasu dałam sobie jednak z tym spokój. Uznałam, że to nie moja sprawa. Oczywiście pomagam, ale nie szaleję już tak z tymi porządkami.

Nie mam z mamą bliskiej relacji. Teraz próbuję ją budować. Uczę się z nią rozmawiać, słuchać jej, chociaż często robię to z przymusu. Mama wciąż czyta harlequiny. Są ich w domu potworne ilości. Kiedy pytam, dlaczego to robi, mówi: bo tam jest o miłości. Chyba brakuje jej miłości. Ojciec raczej nie okazuje uczuć. Dla niego najważniejszy jest seks. Jego zresztą często teraz nie ma - pracuje daleko od domu. Stał się nerwowy. Michał boi się go.

Nie wyobrażam sobie, żeby mama mogła dowiedzieć się o tym wszystkim, co tutaj opowiedziałam.

To już prawie całe moje życie. Chociaż jeszcze. Myślałam, że o tym nie trzeba mówić, jednak powiem - jako dziewczynka byłam wykorzystywana seksualnie.

Samotność

- Homoseksualizm to jest żebranie o miłość - powiedziała zmęczona Alicja, kiedy kończyłyśmy naszą rozmowę. Była prawie czwarta rano. Żywiołowa i spontaniczna Zosia, która uwielbia być w ruchu, spotykać się z ludźmi, organizować z licznym gronem przyjaciół wspólne wypady, mówi o dojmującej samotności. Nieco starsza od nich obu Julia napisała o tym w jednym ze swoich wierszy:

Pamiętaj
Nie rozbudzaj nadziei - jeśli
nie jesteś w stanie sprostać drugiemu.
Nie obiecuj, jeśli nie jesteś w stanie
uczynić nic.
Nie dotykaj, jeśli nie jesteś w stanie
przygarnąć całego człowieka.
Nie mów, że jesteś, wówczas gdy
rzeczywistość ukazuje, że cię nie ma.
Pamiętaj, dobrze się zastanów, jeśli
zamierzasz pomóc drugiemu człowiekowi

Grupa "Odwaga"
ul. Gwardii Ludowej 8
20-806 Lublin
tel./fax: 0 prefiks 81 740 13 28
e-mail: odwaga@lublin.oaza.org.pl
strona internetowa: www.oaza.de/odwaga

Imiona bohaterek reportażu zostały zmienione.

(Reportaż ukazał się w numerze 7/2002 miesięcznika Więź)

Jak z tym żyć?

Cezary Gawryś

Znaczna liczba mężczyzn i kobiet przejawia głęboko osadzone skłonności homoseksualne. Osoby takie nie wybierają swej kondycji homoseksualnej; dla większości z nich stanowi ona trudne doświadczenie. Powinno się traktować je z szacunkiem, współczuciem i delikatnością. Powinno się unikać wobec nich jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji. Osoby te są wezwane do wypełniania woli Bożej w swoim życiu i - jeśli są chrześcijanami - do złączenia z ofiarą krzyża Pana trudności, jakie mogą napotykać z powodu swej kondycji.
Osoby homoseksualne są wezwane do czystości. Dzięki cnotom panowania nad sobą, które uczą wolności wewnętrznej, niekiedy dzięki wsparciu bezinteresownej przyjaźni, przez modlitwę i łaskę sakramentalną, mogą i powinny przybliżać się one - stopniowo i zdecydowanie - do doskonałości chrześcijańskiej (Katechizm Kościoła Katolickiego 2358, 2359).

Ścieżka pośród ruin

Andrzej ma 33 lata. Obecnie żyje samotnie. Nie ma wykształcenia, mimo to zaczął prowadzić własną firmę. Przedtem siedem lat przeżył w zakonie. Należy do Grupy "Odwaga", istniejącej w Lublinie, przy ośrodku Ruchu "Światło-Życie" na Sławinku.

Zgodził się na rozmowę ze mną pod warunkiem, że będziemy oddzieleni kotarą, tak abym nie mógł poznać jego twarzy. Nasza rozmowa trwała kilka godzin, aż do późnej nocy. Był to właściwie jego gwałtowny, żarliwy monolog.

"W dzieciństwie, jak daleko sięgam pamięcią, tęskniłem za miłością. Utożsamiałem się z innymi mężczyznami, myśląc przez długi czas, że to rzecz normalna. Dzieciństwo i okres dojrzewania kojarzą mi się z wielkim cierpieniem. Zawsze czułem się samotny. Wyobrażałem sobie, że jeśli jest ktoś drugi taki jak ja, to gdzieś na krańcu świata. Wielokrotnie myślałem o popełnieniu samobójstwa.

Wychowywałem się na wsi, a moja rodzina była bardzo religijna. Ja też byłem religijny. Trzymał mnie tylko Pan Bóg. Kiedy osiągnąłem pełnoletność, wyjechałem najpierw na Śląsk, gdzie pracowałem przez pewien czas jako górnik, a potem zdecydowałem się wstąpić do zakonu. Nie miałem wtedy nikogo, z kim mógłbym o swoim problemie porozmawiać. Kiedy byłem w klasztorze, wśród zakonników ujawniła się para homoseksualistów. Zostali natychmiast usunięci przez przełożonych. Bardzo się bałem, że i mnie może spotkać to samo, choć "nie praktykowałem". Wyznałem wtedy na spowiedzi swój problem i pierwszy raz poczułem, że zrzucam z siebie jakiś straszny ciężar. Tamte lata na pewno nie były stracone. Pobyt w zakonie odkrył przede mną miłość Pana Boga.

Jednakże jeszcze przed ślubami wieczystymi spotkałem na mojej drodze człowieka, który całkowicie mną zawładnął. Tęsknota za byciem kochanym przez drugiego mężczyznę okazała się tak silna, że wystąpiłem z zakonu.

Rzuciłem się w przepaść. Poświęciłem się temu człowiekowi bez reszty. Byłem gotów zostawić dla niego wszystko i tego samego oczekiwałem od niego. Miałem świadomość, że rozbijam w ten sposób jego rodzinę - był bowiem żonaty i miał dzieci. Miłość do niego spalała mnie i paraliżowała. Gorąco pragnąłem, by mój przyjaciel miał dla mnie choć trochę czasu, by mnie przytulił i wysłuchał, a kiedy mnie unikał, przeżywałem ból i lęk. Prędko przekonałem się, że mnie okłamuje - miał jeszcze kogoś innego. Zacząłem być o niego chorobliwie zazdrosny. Przeżywałem jeden zawód za drugim. Dawałem mu z siebie wszystko, a on to deptał! Rozstania i powroty ciągnęły się przez kilka lat. W końcu sam już nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Kiedy mnie zostawiał albo zdradzał, łudziłem się myślą, że może jest na świecie inny mężczyzna, który spełni moje nadzieje? Ale gdzie go szukać? Zacząłem bywać w barze dla homoseksualistów. Miałem różne przygody.

Wpadłem w depresję, straciłem apetyt, zacząłem chudnąć. Wylądowałem w końcu u psychiatry. - usłyszałem na wstępie dobrą radę. Ponieważ wciąż powracały stany depresyjno-lękowe, zdecydowałem się na psychoterapię. Terapeuta poświęcał mi dwie godziny tygodniowo, za duże pieniądze. Oczywiście sięgnął do moich przeżyć z dzieciństwa. Myślałem do tej pory, że moje dziecięce doświadczenia są całkiem zwyczajne - spojrzenie w oczy prawdzie było dla mnie szokiem.

Tata często bywał pijany. Miałem pięcioro rodzeństwa. Mama nie miała dla nas serca ani cierpliwości. Powtarzała nam ciągle, że ojciec jest zły. Mnie biła i wyklinała, co zdarzało jej się nawet podczas odmawiania różańca. Nigdy nie usłyszałem od moich rodziców ciepłego słowa.

Straszny ból, straszne cierpienie. Płakałem - miałem ochotę uciec z psychoterapii.

Po każdym kolejnym seansie wracałem do pustego mieszkania i zostawałem sam ze swoimi uczuciami - to przerastało moje siły. Próbowałem nawet z desperacji nawiązać znów kontakt z moim przyjacielem, dla którego wystąpiłem z zakonu, ale on miał już kogoś innego i mnie zupełnie ignorował. Leki od psychiatry nie pomagały.

Czułem, że muszę się od takiego życia odciąć, bo inaczej zginę. Teraz albo nigdy! W ten sposób trafiłem do Grupy . To moja ostatnia deska ratunku.

Minął już rok mojego uczestnictwa w grupie. Początkowo byłem okropnie spięty - bałem się odkrywać przed innymi, obawiałem się też, że któryś z mężczyzn mi się spodoba. Z czasem jednak czułem się coraz lepiej, jak w prawdziwym domu - ustąpiły stany lękowe, nie odczuwałem zazdrości o inne osoby, czego nigdy przedtem nie doświadczałem.

W związkach homoseksualnych, w które angażowałem się poprzednio, odczuwałem zawsze lęk i niepokój. Byłem zamknięty jak w klatce, obijałem się o ściany. Cierpienie przybierało coraz to inną postać. Teraz w relacjach z ludźmi odczuwam wolność. Z braćmi ze wspólnoty rozmawiamy na różne tematy, niekoniecznie o homoseksualizmie. Grupa daje mi poznanie samego siebie, pomaga mi odkryć moją wartość. Jestem zdolny do podejmowania decyzji. W pracy szybko pnę się w górę, dużo już osiągnąłem.

Dzięki uczestnictwu w spotkaniach zrozumiałem, że ta miłość, której szukałem przedtem, w rzeczywistości nie istnieje. Szukałem głębokiego uczucia - gdy tymczasem w środowisku homoseksualnym liczy się głównie uroda, atrakcyjność, twarz.

Czuję się teraz, jakbym pływał w jakiejś sadzawce, z której Pan Bóg powoli mnie wyciąga. Nie opijam się już wodą, ale ciągle tkwię w tej sadzawce. Czasami klnę i mówię sobie, że to wszystko bez sensu. Zamykam się w moim pokoju i krzyczę: Ale wiem, że Bóg daje wolność człowiekowi, że się mną opiekuje i że mnie nigdy nie zostawi.

Udział we wspólnocie daje mi siłę do opanowywania mojego popędu seksualnego - rok już jestem sam. Wiem, że przede mną długa droga, ciężka praca i masa wyrzeczeń. Źle zrośnięta noga została złamana, teraz zwijając się z bólu stawiam na niej pierwsze kroki i nie wiem, kiedy się zrośnie - i czy w ogóle kiedykolwiek się zrośnie? Ale wiem jedno - że nigdy nie znajdę miłości w drugim mężczyźnie, bo nie ma jej we mnie. Sam popęd seksualny nie byłby problemem. Największym problemem są moje chore relacje do rodziców i do samego siebie.

Nie żywię żadnych uczuć dla mego ojca. Kiedy powiedziałem moim rodzicom, że nigdy nie doświadczyłem od nich miłości i że chcę, by o tym wiedzieli, było to dla nich prawdziwym szokiem. U nas w domu o uczuciach się w ogóle nie mówiło. , odpowiedziała mi matka. Ale kiedy człowiek nie akceptuje swego dzieciństwa, to tak jakby go w ogóle nie było. Dlatego dziś muszę się uczyć miłości do moich własnych rodziców. Wiem, że aby się stać dojrzałym mężczyzną, muszę najpierw wypłakać z siebie małego chłopczyka, który nigdy nie był brany na ramiona przez ojca.

W naszym społeczeństwie jedni uważają, że homoseksualizm to zboczenie i podnoszą protest przeciwko parom homoseksualnym, drudzy twierdzą, że to normalne zjawisko, które trzeba po prostu zaakceptować, jeszcze inni odnoszą się do niego obojętnie. Ale czy ktoś w radiu albo telewizji mówi o tym, jaki to jest dla człowieka trudny problem?

Przez poprzednie lata mój homoseksualizm mnie umniejszał - czułem się zredukowany do odczuć seksualnych. Obecnie w dalszym ciągu odczuwam pociąg seksualny do mężczyzn, a jednak czuję, że coś się we mnie zaczyna zmieniać. Pamiętam, że dawniej, gdy mój przyjaciel ewidentnie zawinił czymś wobec mnie, po chwili to ja pierwszy go przepraszałem, żeby tylko nie czuć się źle z powodu odrzucenia. Obecnie potrafię zwrócić uwagę bliskiej mi osobie, nawet jeśli ma to wzbudzić jej niezadowolenie. Dawniej, kiedy opowiadano w mojej obecności dowcipy o pedałach, cały drętwiałem ze strachu, że może zostałem rozpoznany - teraz słucham ich obojętnie.

Zastanawiam się, dlaczego tak często homoseksualiści odrzucają Pana Boga? To prawda, zdarzają się księża, którzy ranią ich w konfesjonale - a to przekreśla całe dobro Kościoła. Do takich zranionych ludzi trudno potem dotrzeć. Ale myślę, że w istocie może tu chodzić o co innego: ten, kto sam nie doświadczył prawdziwej miłości, nie potrafi uwierzyć w dobroć Boga. A może boją się przyjąć Jego miłość, bo wtedy musieliby coś w sobie zakwestionować, nad czymś się zastanowić? Są przecież homoseksualiści, którzy w klatce swoich zranień emocjonalnych czują się dobrze, bo jest to dla nich coś znanego, do czego się już przyzwyczaili. Są wreszcie i tacy, którzy sens życia znajdują w walce o społeczną akceptację.

Mam dwóch dobrych przyjaciół, homoseksualistów, mieszkających razem i żyjących ze sobą - mają naprawdę dobre serce i kiedy było mi źle, zawsze gotowi byli mnie wysłuchać, mogłem się przed nimi wyżalić. Ale ich jedyna recepta na moje problemy brzmiała: . Nawet kiedy to są dobrzy ludzie, dają sobie nawzajem bardzo mało. Ciekawe, że będąc kochającą się parą, oglądają wspólnie filmy pornograficzne - widocznie nie wystarcza im miłość do partnera? Żyją płytko, od zabawy do zabawy. Nie chcą słyszeć o żadnej terapii, bo boją się, że to by oznaczało całkowitą zmianę siebie, a więc zmianę osobowości. Gdy chodziłem do baru dla homoseksualistów, mogłem obserwować, jak oni żyją. Przychodzą do baru, żeby poderwać kogoś nowego. Jeśli danego wieczoru się nie uda, upijają się albo narkotyzują, potem trzeźwieją, znów szukają jakiejś przygody, i tak na okrągło. Cały czas boją się, że zostaną sami. A przecież gdy się zestarzeją - zawsze są sami. Nawet jeśli żyją w parze, oglądają się za młodszymi.

Przede mną jeszcze połowa życia. Zdaję sobie sprawę, że pociąg seksualny do mężczyzn zapewne już u mnie nie minie, ale uczę się być sam. Gdybym nie miał w życiu nic do zrobienia, perspektywa tej samotności byłaby dla mnie czymś strasznym. Tak jednak nie jest. Wiem, że Pan Bóg czegoś ode mnie oczekuje."

Iść drogą celibatu

Łukasz ma 27 lat. Jest lekarzem - zdobywa właśnie pierwszy stopień specjalizacji z psychiatrii. Mieszka sam, w wynajętej kawalerce. Na rozmowę zaprasza mnie do siebie. Jest zrównoważony, spokojny, uśmiecha się pogodnie.

Pochodzi z tak zwanej porządnej rodziny: oboje rodzice z wyższym wykształceniem, kulturalny, religijny dom. On sam był ułożonym, grzecznym chłopcem, dobrym uczniem, ale miał problemy ze zdrowiem i z tego powodu, w odróżnieniu od swojego starszego brata, był trochę "zagłaskany" przez rodziców. Od małego dziecka wykazywał wrażliwość na piękno przyrody, lubił towarzystwo dziewczynek, unikał natomiast brutalnych zabaw chłopięcych. Ojciec dbał o rodzinę materialnie, ale był oschły, nie umiał okazywać uczuć. Łukasz nie może powiedzieć o swoim ojcu "złego słowa", ale przyznaje, że nie miał z nim nigdy ciepłej relacji "jak z tatusiem". Dużo lepszy kontakt miał z matką. Ojciec bywał nerwowy, wybuchowy, czasem surowy. Matka z kolei była wobec Łukasza nadopiekuńcza (do dziś zresztą nie ma dnia, żeby do niego nie zadzwoniła). Rodziców najbardziej łączyły dzieci - sobie nawzajem rzadko okazywali miłość.

W okresie dojrzewania, kiedy koledzy z klasy zaczynali się interesować dziewczętami, on - odwrotnie - zaczął zwracać uwagę na chłopców. W jednym z nich się zakochał, ale ukrywał to w sobie. Na zewnątrz prowadził grę pozorów - ten drugi traktował to jako zwykłą przyjaźń. Udawało mu się jakoś panować nad sobą - dużą rolę odgrywała w tym wiara. Od dziecka bowiem był religijny. Wiary nigdy nie stracił, choć były okresy, kiedy słabła. W liceum włączył się w ruch "Światło-Życie". Uznawał wszystkie zasady Kościoła odnośnie do spraw seksualnych - to go zapewne uchroniło przed wejściem w środowisko homoseksualne. Aktywnie działał w swojej wspólnocie i nie mógł się przecież kompromitować prowadzeniem podwójnego życia.

Nie przeżywał jakiegoś szczególnego rozdarcia. Intuicyjnie akceptował siebie takiego, jakim jest, i nie obwiniał się za swoje skłonności. Wiedział, że czystość to sprawa uczynków, a nie pokus. Nie miał nigdy fizycznych kontaktów z mężczyznami, i dlatego na spowiedzi przez wiele lat ograniczał się do mówienia o tych sprawach ogólnie, bez określania swojej orientacji. Pierwszą osobą, której powiedział o swoim problemie, był młody ksiądz, świeżo wyświęcony, który okazał się jednak bardzo mądry życiowo. Potem spowiadał się jeszcze u różnych księży - i nigdy nie miał żadnych doświadczeń negatywnych.

Ludzie gadali jednak: "Łukasz nie ma dziewczyny". Jego chorowitość, o której było wiadomo, dostarczała mu wygodnego alibi: "Musi się więcej uczyć i dlatego nie ma czasu na chodzenie z dziewczyną" - tłumaczono sobie. Nigdy nie próbował mieć dziewczyny dla pozoru ("Nie będę robił z siebie wariata").

Zdarzały mu się momenty buntu - dlaczego właśnie jego to spotkało? - jednak zasadniczo przyjmował swój los spokojnie. "Akceptowałem, że Pan Bóg takim mnie stworzył. Może właśnie takie jest moje powołanie: droga celibatu w życiu świeckim? Trzeba sobie życie mądrze ułożyć, zgodnie z zasadami wiary i nauką Kościoła. Nauczyłem się z tym żyć".

To nie znaczy, że nie myślał o tym, żeby spróbować się zmienić. Wybrał się nawet do psychiatry. Werdykt był krótki: "Z tym nic się nie da zrobić". Jednak z fragmentarycznych informacji, które docierały do niego z różnych źródeł, wynikało, że są ludzie, którzy coś z tym robią - tylko gdzie ich szukać? Pewnego razu ojciec pokazał mu artykuł w gazecie na temat Grupy "Odwaga", opatrując to komentarzem: "Patrz, w tym twoim ruchu jakimiś homoseksualistami się zajmują." Udał, że go to nie interesuje, jednak dyskretnie zanotował numer telefonu.

Rok temu pojechał do Lublina na pierwsze spotkanie. To było dla wszystkich mocne przeżycie. Niektórzy byli tak przerażeni, że mieli ochotę uciec gdzie pieprz rośnie. Łukaszowi było o tyle łatwiej, że przedtem był przez kilka lat we wspólnocie i dość łatwo mu przychodzi nawiązywać kontakty z ludźmi.

Dzięki terapii zrozumiał, że homoseksualizm to problem całej osobowości, a nie tylko kwestia ukierunkowania popędu seksualnego. To nieprawda - tłumaczy mi - że "mechanizmy" są takie same, a różna jest tylko "orientacja". Dla homoseksualisty współżycie seksualne z reguły wiąże się ze smutkiem, melancholią, użalaniem się nad sobą, podczas gdy dla normalnego mężczyzny - z radością, spełnieniem, poczuciem siły i potwierdzeniem własnej wartości. Terapia grupowa to jednak przede wszystkim wgląd w siebie. Łukasz dowiedział się, że jego zachowanie jest niemęskie; że szukanie towarzystwa dziewczynek w dzieciństwie było ucieczką, reakcją lękową; że pociąg seksualny do mężczyzn to przejaw głodu miłości ze strony mężczyzny, z powodu braku właściwych relacji z ojcem we wczesnym dzieciństwie. Na te informacje reagował gwałtownym sprzeciwem. "Po co ja tu w ogóle przyszedłem? - zadawał sobie pytanie. - Przecież jakoś sobie wszystko poukładałem". Na początku było dla niego zupełnie niewyobrażalne, że jego sposób odczuwania może się zmienić. Obecnie, po wielu lekturach, zwłaszcza Richarda Cohena - słynnego amerykańskiego tancerza, homoseksualisty, który po nawróceniu się na chrześcijaństwo podjął skuteczną terapię, ożenił się i daje świadectwo, że taka przemiana jest możliwa - dla Łukasza związek z kobietą w przyszłości nie jest już czystą fantazją. Jednakże nawet jeśli nie uda mu się tego zmienić, to uczestnictwo w "Odwadze" ma dla niego sens - znalazł tu ludzi bliskich, którzy go rozumieją i akceptują.

Są tak zwaną grupą wsparcia. Nie rozpoczęli jeszcze prawdziwej, intensywnej terapii (są dopiero takie plany). Mimo to Łukasz dostrzega już w swoim życiu pierwsze konkretne owoce. Stał się na przykład bardziej zdecydowany, odważniej podejmuje decyzje. Opuścił dom rodzinny, w którym groziło mu "zagłaskanie" przez matkę, i przeniósł się do innego miasta, gdzie załatwił sobie staż w dobrym szpitalu. Rodzicom postanowił na razie nie mówić o swoim problemie - wie, że byłby to dla nich szok, a ponieważ są inteligentni, odkryliby z pewnością swoją winę. A Łukasz pragnie zaoszczędzić im bólu. Poza tym takie poczucie winy mogłoby zaowocować wzmożoną troskliwością z ich strony, a to utrudniłoby mu stawanie się niezależnym, silnym mężczyzną. Teraz "przecina pępowinę" i odwiedza rodziców coraz rzadziej i na krótko. W grupie natomiast uczy się zdrowych relacji z drugim mężczyzną. To nie jest już posesywne "wieszanie się na sobie". Nie przeszkadza mu na przykład, że chłopak, który mu się podoba, rozmawia z innymi. Ma możliwość zdrowego zaspokojenia potrzeby miłości ze strony mężczyzny w osobie ojca Kożucha, który jest człowiekiem bardzo otwartym - jest dla nich jakby "pierwowzorem ojca". Ma wreszcie możliwość zdrowego przytulenia się do kolegi, bez podtekstów erotycznych. Oczywiście zawsze istnieje ryzyko zaangażowania uczuciowego wobec innego chłopca - tego nie sposób wyeliminować, ale trzeba się do tego zdystansować i uczyć się być z drugim jak z przyjacielem. Grupa jest zresztą ogólnopolska - zjeżdżają się z różnych stron kraju tylko raz w miesiącu, a to sprzyja uczeniu się wzajemnego dystansu i uniezależnianiu się od siebie. Początkowo ciągle do siebie telefonowali, teraz już rzadziej.

Łukasz uważa, że on i pozostali uczestnicy grupy mają dużo szczęścia, że znaleźli się w "Odwadze" - tylu ludzi boryka się z problemem homoseksualnym, nie mając zielonego pojęcia, na czym on w istocie polega, i że można jednak próbować coś z tym zrobić.

"Przez całe lata - mówi Łukasz - kiedy nie wiedziałem o możliwościach zmiany orientacji i starałem się po prostu żyć w czystości, to w jakimś stopniu właśnie nauka Kościoła chroniła mnie przed upadkiem, przed zadawaniem bólu innym ludziom, przed poniżaniem własnej godności. Mogłem wzrastać jako człowiek, bo Kościół ukazał mi prawdę, że seksualność nie determinuje całego mojego życia i nie ona stanowi o wartości mojej osoby". Łukasz jest głęboko przekonany, że to Pan Bóg prowadzi go przez życie i że to, co go spotkało, nie jest czystym przypadkiem. W swoich studiach lekarskich, a teraz w zdobywanej specjalizacji widzi dalekosiężny cel: osiągnięcie pozycji zawodowej, która pozwoli mu jako wykształconemu lekarzowi-psychiatrze mądrze służyć ludziom potrzebującym pomocy, także tym z problemem homoseksualnym.

"Już się nie zmagam"

Marek ma 36 lat. Z "Odwagą" nie ma nic wspólnego. Od pięciu lat żyje w szczęśliwym związku ze swoim przyjacielem, Wojtkiem. Planują wkrótce zamieszkać razem. Marek wynajmuje mieszkanie na jednym z warszawskich osiedli. Na regale z książkami dostrzegam ich wspólną fotografię w ładnych ramkach. Spotykamy się 1 maja 2002 roku. Marek i Wojtek właśnie wrócili z "parady równości" na Krakowskim Przedmieściu. (Około tysiąca kobiet i mężczyzn przemaszerowało od pomnika Kopernika do placu Zamkowego, niosąc transparenty domagające się tolerancji wobec osób o orientacji homoseksualnej. Manifestacja miała spokojny przebieg. Tylko w pobliżu Pałacu Prezydenckiego grupka aktywistów Ligi Republikańskiej zaczęła gwizdać i skandować: "Rób to w domu, po kryjomu", ale zostali szybko usunięci przez policję.)

Na wstępie naszej rozmowy staram się krótko wyjaśnić założenia mojego reportażu: że chodzi mi o ukazanie konkretnych chrześcijan, którzy zmagają się w życiu ze swoim homoseksualizmem, zajmując wobec tego problemu różne postawy. "Kiedyś istotnie był to dla mnie problem, z którym się zmagałem - wyjaśnia Marek. - Teraz już nie". Ale na jedno z moich pierwszych pytań - o dzieciństwo i relacje z rodzicami - reaguje z pewnym poirytowaniem: "Czy muszę o tym mówić?".

Odkąd pamięta, zawsze był taki. Już jako bardzo małe dziecko, w wieku trzech lat, miał takie zainteresowania. Długo nie dostrzegał w tym żadnego problemu. Czekał na miłość, szukał kontaktów z dziewczętami, ale marzył - o przyjacielu. Dopiero w okresie dojrzewania, kiedy zetknął się wśród kolegów z pejoratywnym określeniem "pedał", zaczął siebie podejrzewać i czytać książki na temat homoseksualizmu.

Zawsze miał w zasadzie dobre relacje z rodzicami (chociaż w okresie dojrzewania, co jest rzeczą zupełnie naturalną, pojawiły się różnice zdań i konflikty). Wraz ze starszą o 9 lat siostrą stanowili normalną, przeciętną rodzinę. Przyznaje jednak, że nie rozmawiał nigdy z rodzicami o swoich osobistych sprawach. Rodzice czasami się kłócili - cierpiał, patrząc na to, i nie chciał, by jego relacje z żoną w przyszłości wyglądały tak, jak ich życie. ("Mimo tych trudności przetrwali ze sobą już 50 lat, troszczą się o siebie i szanują. Może to można nazwać miłością?") Rodzice chodzili do kościoła rzadko, od wielkiego święta, a od niego wymagali, by chodził na mszę co niedziela - być może było to przyczyną jego chłopięcego buntu wobec religii. Lektura Bertranda Russela i Tadeusza Kotarbińskiego pomogła mu odrzucić istnienie Boga. Jednakże kiedy miał 16 lat, poznał na obozie kolegę głęboko wierzącego - to go skłoniło do refleksji nad własnym życiem. "Może dlatego w moim życiu jest tak źle - myślał - że odrzuciłem Boga?" Jego rówieśnicy byli pełni radości życia i należeli do religijnej wspólnoty - to go bardzo pociągało. Nawrócił się więc i przyłączył do grupy oazowej. Był bardzo radykalny w swoich chrześcijańskich przekonaniach. Potrafił na przykład, sprzeciwiając się w jakiejś sprawie matce, odpowiedzieć jej pryncypialnie: Szukajcie najpierw królestwa Bożego.

Próbował się zakochiwać w różnych dziewczynach. Tęsknoty homoseksualne odsuwał daleko od siebie - nie dopuszczał nawet myśli na ten temat. Tak było aż do matury.

Czytał wtedy mnóstwo książek o Biblii, także protestanckich. W Biblii natrafiał na miejsca potępiające homoseksualizm. On tymczasem czuł, że podobają mu się mężczyźni. Różne książki dla młodzieży zalecały jednak, by się nad tym nie zastanawiać, że to samo minie wraz z okresem dojrzewania.

Zapragnął studiować teologię, zwłaszcza Pismo Święte. Chciał ewangelizować innych, mówić im o Chrystusie. Znajomi księża mówili mu: świecki teolog nikomu nie jest potrzebny, idź do seminarium! Ale on nie czuł powołania do życia w celibacie - chciał założyć rodzinę, mieć dzieci. Poszedł więc na teologię. Studia przebiegały spokojnie, choć pociąg do mężczyzn coraz silniej dawał znać o sobie. Był tym przerażony. Powstało w nim rozdwojenie: z jednej strony pragnienie życia po bożemu, w rodzinie, i ewangelizowania ludzi, z drugiej strony fascynacja mężczyznami. Próbował to w sobie tłumić. Modlił się: Boże, jeśli mnie kochasz, to mnie od tego uwolnij! Widział przecież, jak Bóg działa w ludziach i przemienia ich życie. A jego Bóg nie chciał uwolnić od pokus homoseksualnych! Nabierał przekonania, że to sytuacja bez wyjścia.

Czytał o różnych metodach autoterapii, ale wydawały mu się strasznie prymitywne: zajmij się sportem, poznaj dziewczynę, adoruj przez godzinę dziennie Najświętszy Sakrament, a po miesiącu będziesz uzdrowiony. Udał się nawet po pomoc do znanego seksuologa (jego nazwisko spotkać można niemal w każdym piśmie ilustrowanym). Ów uczony mąż stwierdził najpierw, że radzi orientację homoseksualną po prostu zaakceptować, ale, skoro już klient sobie życzy, zaproponował mu jako formę terapii, żeby się. onanizował trzy razy w tygodniu, wyobrażając sobie przy tym, że uprawia seks z kobietą.

Z kolei pewien ksiądz na spowiedzi radził Markowi: ożeń się, po co masz mówić o tym żonie? Taka zachęta do hipokryzji i instrumentalnego traktowania kobiety wzbudziła w nim stanowczy sprzeciw. "Jeśli to jest mój krzyż, który mam nieść przez całe życie - myślał - to mogę się ożenić tylko wówczas, jeśli moja żona będzie o tym wiedziała i zaakceptuje to".

Po studiach obserwował z zazdrością kolegów, jak jeden po drugim zakładają rodziny. Wtedy dostał od biskupa misję kanoniczną - i wyjechał do jednego z odległych krajów ewangelizować pogan i zakładać katolicką parafię. Razem z drugim kolegą z entuzjazmem uczyli tamtejszych ludzi katechizmu, czytali z nimi rozdział po rozdziale Ewangelię, prowadzili modlitwy i nabożeństwa biblijne. Gdy już katechumeni byli dobrze przygotowani, przyjechał ksiądz, żeby ich ochrzcić. To były w życiu Marka cudowne lata.

Poznał tam wtedy pewną miejscową dziewczynę. Była pierwszą osobą w jego życiu, której wyznał prawdę o swoich skłonnościach homoseksualnych. Stało się to po dwóch tygodniach ich znajomości i bardzo ich do siebie zbliżyło. Czuł się szczerze zakochany. Ona zgodziła się uczestniczyć w jego życiu, wraz z nim zmagać się z jego problemem. Chciał się z nią żenić. Ale nawet w jej obecności był tak strasznie samotny! Mimo że ją szczerze kochał, czuł w sobie jakąś psychiczną pustkę. Było to dla niego cierpieniem nie do zniesienia. Kiedy jej o tym powiedział, rozpłakała się: "Czy to już koniec? Czy mnie już nie kochasz?". Nie mógł tak dłużej.

Trafił wówczas na książkę amerykańskiego dominikanina Richarda Woodsa "O miłości, która nie śmiała wymawiać swego imienia". Dzisiaj widzi, że ta właśnie książka odegrała w jego życiu przełomową rolę. Autor twierdzi, że to, co Biblia mówi na temat homoseksualizmu, niekoniecznie trzeba interpretować jako potępienie homoseksualności w dzisiejszym rozumieniu. Świadomość, że gdzieś, w Ameryce, tak podchodzi się do tego problemu, uskrzydliła Marka. Nagle dostrzegł swoją życiową misję: będzie oświecać tych biednych, udręczonych ludzi, takich jakim był on do tej pory! Będzie działać na rzecz dyskryminowanych i uciśnionych! Zawsze wiedział, że homoseksualizm nie został przez niego "wybrany" - wbrew temu, co piszą niektórzy autorzy, że jest wyborem człowieka. A gdzie nie ma wolnego wyboru, tam nie ma i grzechu. Przeciwko rozróżnieniu na "niezawinione skłonności" i "grzeszne zachowania", które występuje w oficjalnych dokumentach Kościoła, Marek buntuje się: "Że odczuwam głód, to jest w porządku, a że chcę zjeść, to jest grzech?".

Jeszcze przez trzy lata będzie toczył dramatyczną walkę ze sobą, skłaniając się to w jedną, to w drugą stronę.

Podczas jednego z pobytów w Polsce kupił sobie gazetę "Inaczej" i tam wyczytał ogłoszenie, że "geje i lesbijki spotykają się, by czytać Pismo Święte". Po powrocie z misji postanowił skontaktować się z tą grupą. Odważył się tam pójść dopiero po roku. Bał się, że spotka kogoś, kto go rozpozna. Grupę prowadziła para gejów. Uczestnicy czytali Biblię i wymieniali swoje życiowe doświadczenia.

Do tej pory Marek był przekonany, że homoseksualizm ma swoje ludzkie przyczyny, które można wyeliminować i w ten sposób zmienić się. Pod wpływem grupy i lektur powoli zaczynał przyjmować do wiadomości, że jest gejem, że musi to po prostu zaakceptować i że nie powinien się tego wstydzić: nie interesuje go przecież "anonimowy seks w krzakach" - on pragnie osoby, która byłaby mu bliska duchowo. Problemem była jednak wciąż "ekspresja seksualności". To, co uważa na ten temat społeczeństwo i czego naucza Kościół, tkwiło w nim tak silnie, że ciągle się cofał przed ostateczną decyzją. Tym bardziej, kiedy przeżył rozczarowanie do konkretnych osób działających w grupie. Zaprzyjaźnił się tu mianowicie z pewnym księdzem. I kiedyś zobaczył, jak ten się z kimś całuje. Był tym zgorszony: "Skoro jest księdzem, to niezależnie od swojej orientacji powinien być wierny celibatowi". Takie zachowanie wydawało się Markowi nie w porządku. Jeszcze raz zawrócił z tamtej drogi.

Przyłączył się z kolei do Odnowy w Duchu Świętym. Wspólnota podjęła modlitwę o jego uzdrowienie - przez kilka miesięcy rzeczywiście czuł się wolny od homoseksualnych pragnień, ale tym straszniejszy był potem ich powrót, z większą mocą. Odczuwał narastającą pustkę. Był w ciągłej depresji. Przeżywał rozdarcie - pragnął życia w rodzinie, w świętości i czystości, a jednocześnie tęsknił za mężczyzną. Kupował pisma pornograficzne, chodził do sex-shopów - pogrążał się w bagnie. "Zaczynam robić coś - mówił sobie - czego przecież wcale nie chcę robić. Pragnę przyjaźni i miłości, a nie filmów pornograficznych!".

Pewien ksiądz w konfesjonale zarysował przed nim taką perspektywę: "Albo dokona się twoje cudowne uzdrowienie, albo musisz podjąć swój krzyż. Może Bóg pragnie, abyś żył całe życie w celibacie? To jest dla ciebie jedyna droga. Chyba że się sam inaczej dogadasz z Panem Bogiem." Uznał, że tak dalej żyć nie może, bo zwariuje. Celibat nie jest jego wyborem. Musi być jakieś inne wyjście. Postanowił "dogadać się" z Panem Bogiem. Uznał za słuszne rozumowanie: "Takim mnie Pan Bóg stworzył, takim mnie kocha, a więc nie ma w tym nic złego, bym żył z drugim mężczyzną". Kilkuletni okres wyniszczających go rozterek i wahań zakończył się.

Wrócił do grupy "chrześcijańskich lesbijek i gejów" i tu poznał swego obecnego przyjaciela, Wojtka. Od pięciu lat są ze sobą. To było dla niego jak drugie narodzenie. Wreszcie zyskał spokój. Przedtem krwawiło mu serce, kiedy patrzył na radosne małżeństwa i rodziny. Teraz on też ma szczęśliwy związek! Powiedział o swoim wyborze kilku osobom - sąsiadce, siostrze, przyjaciołom (ale nie rodzicom) - reakcja była pozytywna. Tylko jedna z przyjaciółek Marka z dawnej wspólnoty powiedziała, że będzie się za niego modlić, ale nie chce go spotykać razem z jego przyjacielem. Marek uważa to za przejaw dyskryminacji z jej strony.

"Nie wiem, dlaczego Pan Bóg stworzył mnie gejem, ale wierzę, że jest to częścią Jego planu miłości. W swoim chrześcijaństwie byłem zawsze i jestem bardzo radykalny: wróciłem z misji z postanowieniem, że tę kwestię muszę rozwiązać raz na całe życie. Kilka lat zmagałem się w sumieniu. Chciałem mieć pewność, że to, co wybiorę, jest dobre i że nie sprzeciwię się Panu Bogu. Na studiach poznałem naukę św. Tomasza o prymacie sumienia. Z pełną świadomością poszedłem za głosem mego sumienia, a wbrew temu, czego w tym punkcie naucza Kościół. Mój związek z przyjacielem traktuję analogicznie do małżeństwa: złem jest dla mnie wszystko, co jest grzechem w małżeństwie, a więc zdrada, kłamstwo, egoizm, instrumentalne traktowanie drugiej osoby, ale nie jest złem miłość i wyrażanie tej miłości. Przystępuję do sakramentów świętych - spowiedzi i Eucharystii, by spotkać się z Chrystusem. Osobiście bezpośrednio oddaję się pod osąd Boży. Wierzę głęboko, choć jest to bardzo trudne, że to, co robię, nie sprzeciwia się woli Bożej. Na tej drodze przez dwa lata towarzyszył mi spowiednik."

Na koniec wracam jeszcze raz do pytania o stosunki Marka z rodzicami w dzieciństwie - i dlaczego zadanie tego pytania na początku naszej rozmowy wywołało w nim taki opór? "Jestem wyczulony na to pytanie - słyszę w odpowiedzi - bo obawiam się zastosowania do siebie jednej z teorii, doszukujących się przyczyn homoseksualizmu. Moje doświadczenia z dzieciństwa nie mają tu nic do rzeczy! Odkąd pamiętam, jestem taki - i nie chcę dyskutować na ten temat! To prowadzi do obwiniania rodziców, albo do obwiniania się przez nich samych. Uważam, że moi rodzice nie są winni. A poza tym, tak długo cierpiałem, niełatwo przyszło mi uporać się z moją własną homofobią, i dlatego nie mogę pozwolić, żeby teraz ktoś niszczył mój spokój i prowadził do destrukcji mojej osobowości".

"Nie zamieniłbym się z nikim na świecie!"

Tadeusz ma 19 lat i w tym roku zdał maturę. Mieszka na razie z rodzicami. W krąg homoseksualny wszedł w wieku 16 lat. Od roku należy do Grupy "Odwaga".

Jesteśmy umówieni w jego mieście, przed dworcem kolejowym, skąd udajemy się na naszą rozmowę do gościnnego lokalu poradni rodzinno-psychologicznej działającej przy tutejszym kościele. Po drodze mijamy stary park przylegający do sanktuarium. "W tym parku spotykają się homoseksualiści" - wyjaśnia Tadeusz. Opowiada mi o sobie.

Jego narodziny miały związek ze stanem wojennym. Otóż w 1981 roku rodzice wybrali się z pielgrzymką do Rzymu. Tam zaskoczył ich dzień 13 grudnia. Matka modliła się wówczas żarliwie o szczęśliwy powrót do kraju, gdzie zostało ich pięcioro dzieci, i ślubowała Bogu, że jest gotowa urodzić jeszcze jedno. Kiedy dwa lata później, będąc już niemłodą kobietą, zaszła w ciążę, odczytała to jako szczególny znak. Może dlatego okazywała temu najmłodszemu dziecku nadmierną troskę? Ojciec Tadeusza, który sam stracił wcześnie swego ojca, musiał ciężko pracować, żeby zarobić na chleb i jego życiowym celem stało się budowanie dobrobytu własnej rodziny. Wracał do domu zmęczony i nerwowy. Dla najmłodszego synka miał twardą rękę, zdarzało się, że lał go pasem - matka go pocieszała i przytulała. Starsze rodzeństwo trzymało się razem, nie umiał się z nimi dogadać. Wpajano mu od małego, że jest nikim i nic nie potrafi. Od najwcześniejszych lat bawił się lalkami z córeczką sąsiadów. W szkole podstawowej kleił się do dziewczyn. Rówieśnicy budzili w nim lęk i poczucie niższości. Ale pamięta, że kiedy do jego sióstr przyjeżdżali narzeczeni, lgnął do nich.

Rodzice co niedziela przykładnie chodzili z dziećmi do kościoła. Tadeusz nie lubił jako dziecko chodzić na mszę, bo był do tego przymuszany, a ojciec w razie złego zachowania w kościele karał go biciem.

Kiedy miał szesnaście lat i był w liceum, znalazł gejowski magazyn pornograficzny i zaczął go kupować. Były tam między innymi informacje o lokalach. Pewnego razu odwiedził taki lokal - spotkało go miłe przyjęcie. Znalazł się nagle wśród ludzi o podobnych problemach, którzy akceptowali go w stu procentach. Mógł być sobą. Zaczął żyć z dnia na dzień. Pierwszy kontakt fizyczny z mężczyzną miał właśnie w takim lokalu, w ubikacji. To był starszy od niego facet, około trzydziestki. Tadeusz łudził się, że spotkał wreszcie tego wymarzonego mężczyznę-przyjaciela, ale okazało się, że tamtemu chodziło tylko o ten jeden raz. Obiecał sobie wtedy, że już nigdy więcej nie zacznie znajomości od seksu. Ale po jakimś czasie, w tej samej knajpie, po alkoholu, znów jakiś miły pan zaprowadził go do ubikacji. Potem dał mu swój adres. Następnego dnia po szkole Tadeusz, z bijącym sercem, zamówił taksówkę i pojechał pod jego dom. Dzwonił przez godzinę nadaremnie. Zaczął szukać tego człowieka po całym mieście. Słyszał, że przedtem był on partnerem szefa gejowskiej knajpy. Wypytywał więc różnych ludzi. W końcu ktoś powiedział Tadeuszowi, że tamci się zeszli i znowu są parą. Poczuł się wtedy po raz pierwszy jak. prostytutka. Odchorowywał ten epizod przez dobry tydzień. Takich zdarzeń było potem jeszcze kilka.

Wreszcie przez internet poznał chłopaka trochę młodszego od siebie (szesnastolatka), z innego miasta. Drogą wirtualną, nie widząc się na oczy, ani nawet nie wymieniając się zdjęciami, zakochali się w sobie. Po dwóch miesiącach umówili się na pierwsze spotkanie - był seks. Następnego dnia znowu się spotkali. Ale Tadeusz wyczuwał intuicyjnie, że "coś jest nie tak". Pytał, o co chodzi - tamten zaprzeczał. A na trzeci dzień tej znajomości usłyszał, że to koniec. Przeżył kolejny koszmar. Myślał, że to będzie wreszcie prawdziwy, wymarzony związek - byli przecież obaj równie młodzi! - tymczasem nagle i nieoczekiwanie wszystko się skończyło. Dzisiaj, z perspektywy czasu, Tadeusz domyśla się, że tamten chłopak mógł nie wytrzymać napięcia i oczekiwań drugiej strony, poczuł się osaczony, i dlatego od razu zerwał. Ale wtedy. Tadeusz próbował popełnić samobójstwo. Już trzymał w ręku tabletki zabrane ojcu i szklankę z wodą. Czuł się tragicznie. Przeszło mu dopiero po pół roku.

Żył wtedy jedną myślą: poznać kogoś na stałe! Ale czy w tym świecie jest to w ogóle możliwe? Tu wszystko obraca się wokół seksu. Dwaj homoseksualiści chcą z siebie nawzajem uczuciowo czerpać i pić, a ponieważ wciąż pozostają głodni, zaczynają mieć siebie dość. Zdradzają się z innymi. Albo nawet od razu umawiają się, że będą mieć przygody "na boku".

Kiedyś w knajpie gejowskiej spotkał księdza - oczywiście występował "po cywilnemu", ale wszyscy i tak wiedzieli, kim jest - który robił mu propozycje. "Odmówiłem, bo był za stary i nie w moim typie". Miał też raz związek z młodym księdzem, poznanym przez internet. Tadeusz pojechał do niego na parafię. Spędzili razem sobotę i niedzielę. Mieli kontakt fizyczny. Ale potem ten ksiądz zadzwonił i powiedział, że ma poczucie winy - i że to koniec.

Dwa razy do roku, na święta, chodził do spowiedzi, bo tak wypadało. "Uprawiałem seks" - mówił ogólnikowo. Spowiednik pytał wprawdzie, ile razy, ale na szczęście nie pytał, z kim. W końcu wyznał raz, że robił to z mężczyzną. W odpowiedzi usłyszał tylko, że to jest złe i ma się modlić. Słowo "homoseksualizm" ksiądz wypowiedział w konfesjonale tak głośno, że Tadeusz bał się potem przejść przez kościół.

Z bliskich jako pierwszej wyznał prawdę swojej przyjaciółce. Potem jej chłopakowi. Zaakceptowali go. Kiedyś matka znalazła w jego rzeczach czasopismo gejowskie - tłumaczył się, że to jeden z kolegów dał mu na przechowanie. Ale matka coś podejrzewała. Przeczytała leżący na jego biurku, otwarty list od przyjaciółki na ten temat. Zapytała go wprost, czy ma takie skłonności. Przez tydzień zaprzeczał, w końcu nie wytrzymał presji i przyznał się: tak, jestem homoseksualistą. Matka zaczęła płakać. On też płakał. Po paru strasznych dniach zadzwonił do starszej siostry, bo wiedział, że matka sama sobie z tym nie poradzi. Dla siostry to był szok. Przyjechała od razu, rozmawiali we dwoje przez kilka godzin - szybka analiza całego ich życia i konkluzja: w rodzinie nie wszystko było OK. Matka zaczęła wydzwaniać po psychologach i seksuologach - jedną z tych rozmów podsłuchał ojciec. Na końcu dowiedział się starszy brat. W niedzielę zasiedli wszyscy przy jednym stole i zaczęli rozmowę z Tadeuszem. Pierwsze pytanie: czy miał kontakty seksualne? To ich najbardziej ciekawiło! Czy miał im opowiadać przy stole o czymś tak intymnym? "Będziemy się ciebie brzydzić - powiedział brat. - Musisz mieć osobne mydło i ręcznik".

Kazali mu zrobić badania na HIV. Wynik był na szczęście negatywny. Matka zaprowadziła go do seksuologa. Nic to nie dało. "Pani syn jest absolutnie zdrowy. Musi go pani po prostu zaakceptować" - usłyszeli. Wtedy rodzice nawiązali kontakt z kościelną poradnią rodzinno-psychologiczną. Ojciec oznajmił mu: "Akceptujemy ciebie, ale nie twoje zachowania. Decyduj - czy chcesz to zmienić, czy w tym trwać, ale wtedy dowie się cała rodzina!". Tadeusz uległ dla świętego spokoju: "No dobra, pójdę już na tę terapię". Raz w tygodniu chodził więc do pani psycholog na rozmowę - ona swoje, a on swoje. Chodził tylko dlatego, że mu rodzice kazali. Zaczął zaniedbywać się w nauce. Kiedyś rano, gdy ociągał się z wyjściem do szkoły, ojciec wpadł do jego pokoju i zaczął go bić po twarzy. Tadeusz szedł potem po ulicy, płacząc - ludzie patrzyli. W domu atmosfera się zagęszczała. Aż pewnego razu pani psycholog oświadczyła: w Lublinie działa Grupa "Odwaga" - i dała telefon. Zadzwonił bez przekonania, ale gdy usłyszał wesoły, śmiały głos kobiecy: "Przyjeżdżaj jutro!", następnego dnia, w sobotę, wsiadł w pociąg i pojechał do Lublina. Kiedy dotarł na miejsce i poznał tych ludzi, powiedział sobie: "To jest to!"

"Ojciec Kożuch to niesamowita postać! Grupa to nie tylko terapia - to jest przede wszystkim klimat prawdziwego domu: wszyscy są dla siebie mili i przyjaźni. Oczywiście, drążenie dzieciństwa kosztuje. Ale dziś przyznaję rodzicom rację: to jest złe! Jestem wdzięczny Bogu za . Bez niej byłoby ze mną tragicznie: jeździłbym pewnie po dyskotekach, oddawałbym się na lewo i na prawo. Człowiek wpadnie na jakieś tory i potem jedzie, jedzie, nie wiadomo dokąd. Już po włączeniu się do grupy miałem wpadki. Ale ten mój głód mężczyzny trochę się zmniejszył: teraz to raczej ja w związku homoseksualnym czuję się osaczony. W chwili słabości upadam, a potem przez tygodnie męka. Istna droga krzyżowa! Chciałbym iść za głosem serca. do parku. Rozum mówi jedno, uczucia drugie. Musi minąć jeszcze dużo czasu, zanim serce pójdzie w parze z rozumem. Jeszcze nieraz pewnie upadnę. Ale chcę z tego wyjść! Założyć rodzinę, mieć dzieci. Dać im to, czego sam nie dostałem. Z drugiej strony, tych moich zranień i błędów nie oddałbym nikomu. Nie zamieniłbym się z nikim, nawet z najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! Kiedy patrzę na homoseksualistów, błąkających się po parku, w knajpach, w internecie, chce mi się płakać - tyle mam dla nich współczucia. I dlatego chciałbym kiedyś w przyszłości dzielić się z innymi tym, co sam przeżyłem i zrozumiałem".

Wreszcie nie sam

Adam ma 23 lata. Mieszka sam w wynajętym pokoju. Pracuje, kończąc zaocznie liceum. Przedtem przez dwa lata był w zakonie, w nowicjacie.

Pociąg do chłopców uświadomił sobie, kiedy miał 14 lat. Kontakty seksualne z mężczyznami miał i przed pójściem do zakonu, i po wyjściu z zakonu. Doświadczył pod tym względem - jak mówi - absolutnie wszystkiego. Nic go już nie może zaskoczyć ani zdziwić. Jedyne, czego nie robił nigdy, to uprawianie seksu za pieniądze.

"Z moim tatą jest coś nie tak - zaczyna Adam swoją opowieść. - Nie potrafię zrozumieć, jak człowiek może być taki". Był bity przez ojca już jako noworodek i często miał posiniaczone ciałko. Kiedy miał roczek, matka uciekła z nim do babci. Była jednak wierząca i nie chciała się rozchodzić - po pewnym czasie wróciła do męża. Stała się jego ofiarą. Ojciec był tyranem, który musi panować nad innymi. Przez cały czas pastwił się nad synem, matka łagodziła, jak mogła, ale była przez męża całkowicie sterroryzowana. Tak minęło całe dzieciństwo Adama. Ojciec prowadził firmę, zatrudniał pracowników i chciał przyuczyć syna do pewnych czynności. Był jednak wymagający ponad miarę, krytykował go nieustannie i wyzywał przy swoich pracownikach: "Jesteś samo dno, nie nadajesz się do niczego!" Adam odziedziczył charakter po babci i odpowiadał ojcu: "Nie pozwolę, żebyś mnie poniżał". Mimo dobrych intencji nie był w stanie dogadać się z ojcem. W końcu zaciął się i milczał. Nie miał z rodzicami żadnego uczuciowego kontaktu. Kiedy miał 12 lat, urodziła się młodsza siostra. Zrobiło się ciasno i rodzice usunęli go do piwnicy. Adam z dawnej kuchni zrobił sobie prowizoryczny pokój i prawie nigdy nie wchodził na górę. Na dole miał swój świat, do którego nikt nie miał dostępu: gdy w domu była awantura, zamykał się na klucz. Ale zimą marzł niemiłosiernie, chociaż spał w kalesonach i skarpetach. Chodził po rodzinie i prosił: "Pomóżcie mi, bo nie mogę wytrzymać w tym domu". Kiedy ktoś próbował interweniować, był przez oboje rodziców brutalnie wyrzucany, tak że w końcu cała rodzina się od nich odwróciła.

Miał 16 lat, kiedy po kolejnej awanturze poczuł, że dłużej już tego nie zniesie. W nocy uciekł z domu. Ale dokąd wyjechać? Kolega z klasy przenocował go w chlewie, w tajemnicy przed swoimi rodzicami. Nazajutrz pojechał do dalekich kuzynów na Śląsk, u których czasami spędzał święta. To była dobra, kochająca się rodzina - rozmawiali ze sobą, słuchali się wzajemnie, grali na gitarze. Był tam przez tydzień, ale rodzice w końcu go znaleźli: zjawili się późnym wieczorem i zrobili awanturę na całe osiedle. Wrócił do domu. Kuzynki poradziły mu, żeby się zgłosił po pomoc do sądu dla nieletnich. Pani kurator wysłuchała go, spisano protokół i założono sprawę (gdyby wiedział, że tak się stanie, toby pewnie nie poszedł). Zapytano go w cztery oczy, czy chce wrócić do domu. Ponieważ absolutnie nie chciał, umieszczono go w pogotowiu opiekuńczym. To było straszne miejsce. Nigdy przedtem nie miał do czynienia z taką patologią wśród dzieci i młodzieży. Gdyby tu wyczuto jego homoseksualne skłonności, toby go zadeptano! Bardzo się pilnował. Po dwóch miesiącach odbyła się rozprawa sądowa i umieszczono go w domu dziecka ("Jesteś jedynym przypadkiem dziecka, które trafia tu z własnej woli - oznajmiono mu. - W każdej chwili możesz wrócić do domu."). Tam było jeszcze gorzej: kradzieże, pobicia, seksualne wykorzystywanie w nocy. Próbował ucieczki. W końcu wrócił do domu. Do pełnoletności musiał jeszcze przeczekać dwa lata. Żył całkowicie odseparowany od rodziców - całymi dniami przebywał poza domem, wracał tylko na noc.

Gdy skończył zawodówkę rolniczą, miał 19 lat. Czuł się słaby i bezradny, niezdolny do niczego. Był bardzo przywiązany do Kościoła, dobrze szło mu śpiewanie. Rodzina ze Śląska poradziła mu: "Adam, ty byłbyś wspaniałym księdzem". Oni nic nie wiedzieli o jego skłonnościach. I zrobił coś bardzo głupiego: poszedł do zakonu. Dziś widzi wyraźnie, że była to ucieczka od świata - żeby tylko nie być w domu. Kiedy oznajmił o swojej decyzji, matka zareagowała: "A czy ty się Boga nie boisz, iść w takie święte miejsce po tym, jak rodziców do sądu podałeś?"

W zakonie miał wszystko gotowe. Nie musiał się martwić o mieszkanie, jedzenie, ubranie. Ale czuł się tam jak w więzieniu. Wszyscy go obserwowali, patrzyli na ręce. W postulacie skierowano go na naukę do liceum. Adam nie wierzył w siebie, ale przełożony powiedział mu krótko: "Dasz sobie radę". O dziwo, miał same czwórki i piątki. O swoim homoseksualizmie nie powiedział nikomu. Do spowiedzi chodził, zgodnie z zasadami prawa kanonicznego, do innego księdza. Jemu mówił całą prawdę. To był dobry człowiek, ale na tym zagadnieniu zupełnie się nie znał.

Będąc już w nowicjacie, doszedł do wniosku, że nie ma powołania do życia zakonnego. Zbyt przywykł od dziecka do niezależności. Okazało się, że przełożeni są tego samego zdania. "Nie możesz przystąpić do ślubów - oznajmiono mu. - Jesteś jeszcze niedojrzały. Najlepiej, gdybyś wrócił do domu". Przełożony dał mu na bilet pierwszej klasy. I tak po dwóch latach przerwy Adam znalazł się w punkcie wyjścia.

Wrócił wtedy drugą klasą, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczył na wpisowe w liceum. Znalazł sobie pracę w supermarkecie. Wreszcie miał własne pieniądze. Za pierwszą wypłatę kupił sobie telefon komórkowy. Co za radość!

Zamieszkał znowu w piwnicy. Z ojcem na razie nie było zgrzytów, bo podcięła go choroba matki. Miała nowotwór z przerzutami. Leżała w swoim pokoju. Adam parę razy próbował do niej wejść, ale obrzucała go wyzwiskami. Rozumiał, że trudno jest jej sobie poradzić z samą sobą. Któregoś wieczoru zeszła do niego ciotka z wiadomością, że matka tego dnia umarła. Poczuł się, jakby nastąpił koniec świata. Nie potrafił nawet płakać. Nikt z rodziny nie okazał mu współczucia. Tylko wujek, brat matki, powiedział: "Coście z ojcem zaczęli, to się skończyło". W dniu pogrzebu, przy zamykaniu trumny, nagle się rozszlochał. "Uważajcie - usłyszał - Adam zaczyna świrować". Nazajutrz po pogrzebie ojciec wreszcie odezwał się do niego: "Musimy jechać do weterynarza" - "Dlaczego?" - "Bo się wściekasz, i trzeba cię zaszczepić przeciw wściekliźnie".

Ojciec zamykał przed nim wszystkie drzwi. O homoseksualizmie Adama nie wie nikt z rodziny ani znajomych. Poczucie samotności i wyobcowania stało się dla niego nie do zniesienia. Miał próby samobójcze. Przypadkowo trafił do kościelnej poradni. Tu dano mu telefon do "Odwagi".

Pierwszy raz pojechał do Lublina w miesiąc po pogrzebie matki. Spotkał się z domownikami, z ojcem Kożuchem. Tak uważnie go słuchali! Ale początki były ciężkie. Wydawało mu się, że inni uczestnicy grupy w porównaniu z nim nie mają żadnych problemów! Wieczorem znalazł się sam w swoim pokoju i czuł, że sytuacja go przerasta. Miał silną pokusę, żeby uciec, ale w środku nocy nie mógł przecież otwierać drzwi wejściowych, więc postanowił zwiać przez okno. Akurat w tym momencie zapukał jeden z kolegów. Posiedział przy nim. Gdyby wtedy uciekł, nie wiadomo, jak by się to skończyło. W drodze powrotnej do domu znowu połknął dwanaście tabletek. I tak to trwało: grupa podnosiła go na duchu, a ojciec w domu wszystko rujnował. Wreszcie poradzono mu: "Ratuj siebie. Musisz się definitywnie wyprowadzić z domu". Teraz mieszka na stancji i nikt z rodziny nie zna jego adresu.

Adam uważa, że spotkanie z "Odwagą" uratowało mu życie. Został tu przyjęty jak członek rodziny, nareszcie nie musi czuć się skrępowany, zalękniony, może być sobą. Może powiedzieć o sobie wszystko, nie obawiając się potępienia. Spotyka tu osoby, które znają się na problemie homoseksualizmu i pomagają radzić sobie ze swoimi skłonnościami, tak aby zejść z drogi, która tak często wiedzie donikąd. "Nie mogę powiedzieć, że nie przeżywam pokus i trudności, ale wiem, gdzie szukać pomocy. Fundamentem mojej nowej drogi jest Bóg. Kiedy myślę o moim życiu sprzed przyłączenia się do grupy wsparcia, to ogarnia mnie lęk i mówię wtedy: Dobry Jezu, czym ja się karmiłem, w jakim żyłem brudzie i jakiej chorej, nieistniejącej miłości szukałem. Wiem, że pewnie jeszcze nieraz upadnę, ale wiem również to, że będzie mi wtedy miał kto podać rękę i pomóc wstać, bym mógł iść dalej. Wydaje mi się to zupełnie niewiarygodne: wreszcie nie jestem sam!"

Imiona bohaterów reportażu zostały zmienione.

(Reportaż ukazał się w numerze 7/2002 miesięcznika Więź)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Homoseksualizm a pedofilia Stanowisko Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego (2006)
ARABSCY HOMOSEKSUALIŚCI
Homoseksualizm
Przyczyny skłonności homoseksualnych i ich leczenie (Miłujcie się)
ks Dariusz Oko Kościół wobec homoseksualizmu
pomoc homoseksualistom
pierwszy homoseksualista prl
Homoseksualizm w historii
Dzieci homoseksualistów
Walka o normalność homoseksualizm nie jest nieodwracalny
Dajcie Polakom poznać prawdę o homoseksualiźmie
Homoseksualizm – można z tego wyjść
Homoseksualizm we wschodniej tradycji seksualnej

więcej podobnych podstron