rozdzial 07 7ELWFTKIC7PFVSA4TSBZYLV7VZNQFB5YMYCRL3Q


Foster Alan Dean - Przeklęci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdział 07     Piątego dnia statek spoczywał już całkiem zamaskowany na dnie laguny, Z góry przypominał jeszcze jedną odrośl rafy. Okoliczne stwory morskie zagnieździły się w niej na dobre, jednak nikt obcy nie odwiedził atolu, Waisowie znaleźli trzy nowe języki, co dawało łączną liczbę osiemnastu. Dla Kaldaqa była to wielkość astronomiczna.     Wszelako postęp zasadniczych badań napotykał na opory. Pozostawało albo przenieść (mimo wszystko) lądownik bliżej centrów miejskich, albo postarać się o okaz do badań.     Drugi pomysł był o wiele sensowniejszy. Owszem, nagrania miejscowych programów dostarczały im sporo wiedzy, ale badania żywej istoty znacznie przyspieszyłyby prace, co byłoby nader wskazane, jako że programy dostarczały często sprzecznych danych.     Wiedziano już, że dominujący gatunek jest dwunożny, ma cechy ssaka i jest bardzo zróżnicowany, szczególnie pod względem koloru skóry. Naukowcy nie potrafili jeszcze orzec, z czego wynika ta cecha. Jedno z przypuszczeń zakładało daleko idącą specjalizację biologiczną (i tym samym społeczną) poszczególnych grup, podział, na przykład, na robotników, trutnie i tak dalej.     W każdym razie nie były to istoty definitywnie obce. S'vanowie i Massudzi też byli dwunożnymi ssakami. Hivistahmowie, O'o'yanowie i pozostali to stworzenia przynajmniej stałocieplne.     Ale wszyscy oni posiadali jeden, wspólny dla całego gatunku język. Dziwne, że tutejsze grupy terytorialne w ogóle potrafiły się porozumiewać.     S'van spędził sporo czasu z Pasiiakilionem, który rozwinął teorię, jak ją nazwał, "geosocjologii". Kaldaq nigdy nie słyszał o takiej dyscyplinie, Turlog jednak starał się za wszelką cenę jakoś sklasyfikować ten dziwny świat.     Chcieli podjąć próbę wyizolowania pojedynczego osobnika, jednak było to zadanie delikatnej natury. Potrzebna była też spora doza szczęścia. Jeśli istoty te miały równie silny instynkt stadny jak na przykład S'vanowie, oderwanie jednostki od znajomego społeczeństwa mogłoby spowodować traumę albo i coś gorszego. Szkoda, że obcy nie przypominają Turlogów, pomyślał Kaldaq. Tym przynajmniej wszystko jedno, czy najbliższy krewniak jest tuż obok, czy kilka lat świetlnych dalej.     Kwestii płci okazu nie uważano narazić za szczególnie istotną, bowiem biologowie pragnęli i tak zbadać obie, jednak gdyby zdobyć parę, niewątpliwie byłoby łatwiej. Można by obserwować wzajemne relacje partnerów, ich zachowania w różnych sytuacjach, jednak zapewne trudniej by wówczas przyszło pozyskać ich współpracę.     Czterech Massudów wyraziło gotowość podjęcia wyprawy po egzemplarz obcego. Towarzyszyłby im jeden Wais i jeden Lepar w roli mechanika. Naukowcy podnieśli wielki wrzask, że wykluczono ich z tej ekipy, ale szybko się przymknęli. Wszyscy pamiętali jeszcze, jaki los spotkał sondy.     Miniaturowa łódka podwodna była urządzeniem cichym i praktycznie niezatapialnym, co szczególnie cieszyło kiepsko pływających Massudów. Oczywiście nikt nawet nie pomyślał, aby zlecić misję samym Leparom.     Postanowiono porwać obcego z pokładu jednej z przepływających czasem w pobliżu atolu łodzi. Mało która wpływała do laguny. Był tylko jeden problem: załogi tych stateczków były nieliczne, a im mniej osób na pokładzie, tym większe prawdpodobieństwo, że pozostali szybko zauważą brak towarzysza.     Ostatecznie uznano jednak, że samo gadanie nic nie da i trzeba po prostu spróbować. Wybrano łódź z trzyosobową załogą. Kaldaq podszedł do sprawy sceptycznie; uznawał, że tylko skończeni głupcy mogą wypuszczać się na otwarty ocean w tak małym gronie. Atol leżał jednak blisko stałego lądu... Kapitan uznał, że można poczekać na okazję.     Mijały dni. Kilka stateczków wpłynęło na krótko do laguny, ale na wszystkich były co najmniej cztery istoty. Podwodny wehikuł okazał się wspaniałym punktem obserwacyjnym.     Tubylcy nosili skąpe ubrania, dzięki czemu łatwo było rozróżnić samców i samice. Pozbawione niemal zupełnie sierści ciała budziły odrazę Massudów. Po tym względem podobieństwo do Leparów było uderzające, obcy nie mieli jednak ogonów i nie wydzielali śluzu. Ich płaskie twarze nadawały im podobieństwo do S'vanów.     Wobec ciepłych nocy można było nie zawracać sobie głowy ogrzewaniem, zatem Kaldaq po prostu położył się na obłym pokładzie łódki i przyglądał się obcym przez mnożnik optyczny.     Było ich sześcioro. Podrygiwali miarowo w świetle pełnej tarczy księżca. Z wnętrza statku dobiegały rytmiczne dźwięki. Ciała mieli muskularne. Kaldaq zastanowił się, jaki to rytuał odprawiają owi tancerze. Pary zmieniały się co jakiś czas.     Ciekawe widowisko, masa materiału dla biologów i socjologów. Ale co z tego? Podstawowe badania utknęły w miejscu.     Laguna była całkiem pusta, gdy wpłynął do niej dziwny statek o dwóch kadłubach i rzucił kotwicę. Jednak nie konstrukcja wehikułu zaabsorbowała obserwatorów najbardziej, ale muzyka, która już pierwszej nocy zaczęła dobiegać ze środka. Była całkowicie odmienna od słyszanych dotąd utworów. Nadal nie przypominała sztuki cywilizowanej, jednak w swym barbarzyństwie była nawet chwilami miła dla ucha. Poza tym nie rozbrzmiewała nazbyt głośno.     Ponieważ statek kotwiczył samotnie, postanowiono podjąć tym razem próbę kontaktu.     Pusty pokład, typowy dla miejscowych statków, zrefowany żagiel, kotwica na dnie, światło dolatujące z dużej, centralnie umieszczonej kabiny. Tyle było widać z dala.     Kaldaq i Denlak okrążyli stateczek. Nadal nikogo na pokładzie, znak mogący świadczyć o niewielkiej liczebności załogi. Żadnego ruchu wewnątrz, żadnych sylwetek na tle świateł. Nic, tylko muzyka. Kolejne sekwencje harmonicznych wariacji. Czegoś takiego nie słyszeli nawet w transmisjach radiowych. Zupełnie jakby obcy nie mogli się zdecydować, jaka wersja ulubionego utworu najbardziej im odpowiada. Kaldaq wzdragał się przed zajrzeniem do środka, w końcu przywołał resztę Massudów na naradę.     - Po raz pierwszy od długiego czasu mamy do czynienia z pojedynczym statkiem. To idealna okazja, ale najpierw musimy wiedzieć, ilu krajowców jest na pokładzie. Jeśli będziemy czekać, aż sami się pokażą, może nadpłynąć inny statek i sprawa się skomplikuje. Poza tym oni pokazują się najczęściej za dnia, co stwarza dodatkowe ryzyko. Ponieważ my bezpieczne obserwacje prowadzić możemy jedynie w nocy, proponuję wejść na pokład teraz. Może uda nam się policzyć obcych bez zdradzania swojej obecności.     - Lepar mógłby podpłynąć pod samą burtę - zauważył jeden z żołnierzy.     Kaldaq zmarszczył nos.     - Iluminatory są za wysoko. Nie sięgnie.     Innych propozycji nie było. Mimo oporów Kaldaq musiał poprowadzić oddział i jako pierwszy wspiąć się na pokład. Przedtem należało jeszcze przepłynąć kawałek wpław. Dropahk zgłosił się na ochotnika do towarzystwa.     Wydawało się, że tubylcy są najmniej czujni w godzinach poprzedzających bezpośrednio wschód słońca. Massudzi czekali zatem na pokładzie jednostki podwodnej i rozważali różne możliwości przebiegu akcji. Spora ich część była niezbyt budująca.     W końcu nadeszła właściwa pora.     Kaldaq i Dropahk zdjęli ubrania, zapięli pasy z oprzyrządowaniem, komunikatorami i translatorami (wyposażonymi w program stosowny dla używanego w okolicy języka tubylców) oraz ręczną bronią. Ta ostatnia miała służyć wyłącznie do obrony przed wodnymi drapieżnikami, które widywano czasem w pobliżu lądownika.     Woda była ciepła, jednak niewielka to pociecha dla kogoś, kto po prostu nie lubi pływać. Massudowie i tak byli uprzywilejowani, bowiem Hivistahmowie i O'o'yanowie w ogóle nie posiedli tej sztuki. Zmuszony do wymachiwania łapami Kaldaq aż wyszczerzył zęby. Stateczek trwał przed nimi nieruchomy i spokojny.     Wysiłek dawał się we znaki, szczęściem było blisko i kilka chwil później obaj żołnierze dobili do rufy jednego z bliźniaczych kadłubów, tuż obok szeregu pionowych szczelin tworzących coś w rodzaju drabinki. Sama konstrukcja była interesująca, ale nie nowatorska; takie jednostki spotykało się często na prymitywnych światach, jako że uchodziły za dość uniwersalne.     Dropahk chciał iść pierwszy.     - Drzwi z tyłu są otwarte - szepnął do kapitana. Mokre futro ociekało wodą. - Widzę wnętrze kabiny. Nic się tam nie porusza. Muzyka dobiega z tego drugiego kadłuba.     Wyobraziwszy, sobie zębate paskudztwa krążące pod nim w wodach laguny, Kaldaq pospieszył za towarzyszem na pokład.     Miedzy kadłubami rozciągała się rozległa, wysoko wzniesiona nad wodą kabina, za nią widniało pomieszczenie z wielkim urządzeniem w kształcie koła i kilkoma prostymi instrumentami. Kaldaq podszedł bliżej i zajrzał do kabiny.     W środku było jasno, coś niewidocznego pomrukiwało z cicha. Massud domyślił się, że musi to być generator energii. Z dalszych drzwi dolatywała muzyka. Nie była aż tak przykra, jak się obawiał, ale i tak raniła uszy.     W głębi ujrzał kolejne koło i dalsze instrumenty, nieco mebli i ozdób, których przeznaczenia mógł się tylko domyślać.     - Chodź - szepnął do kompana. - Nie ma nikogo. Tylko muzyka.     Dropahk przysunął się bliżej. Zaraz położył uszy płasko po sobie i wyszczerzył zęby.     - To granie wwierca mi się w mózg.     - Ja też dostaję drgawek, ale słyszeliśmy już tu gorsze rzeczy. - Zawahał się i wskazał na otwarte drzwi. - Musimy tam zajrzeć.     - Doradzam ostrożność, kapitanie.     - Wiemy już, jacy są. Nie wyglądają na mocarzy.     - Ale mogą być jadowici.     - Będę uważał.     Kaldaq pochylił się i wszedł do kabiny. Zmarszczył nos. W środku pachniało intensywnie obcymi. Po obu bokach widniały otwory łączące centralne pomieszczenie z kadłubami. Skierował się ku temu, z którego dobiegała muzyka.     Tutaj musiał zgiąć się we dwoje. Spojrzał ostrożnie w lewo, potem w prawo. Tubylec siedział w drugim końcu wąskiego kadłuba. Miał nagie ręce i manipulował coś przy licznych urządzeniach. Był odwrócony tyłem do wejścia i nie dostrzegł jeszcze Kaldaqa.     Bezpośrednia obserwacja potwierdzała uzyskane wcześniej informacje. Przy każdej dłoni obcy miał pięć nagich wyrostków. O jeden więcej niż Massudzi, o dwa mniej niż O'o'yanowie, dokładnie tyle samo, co Hivistahmowie. Ale to było jedyne, co łączyło go z tymi ostatnimi. Niemal zupełnie bezwłosa skóra, miękka na oko i wilgotna. Żadnej łuski.     Dźwięki rozlegały się tutaj zbyt głośno, nawet jak dla Kaldaqa. Nie pojmował, jak tubylec to wytrzymuje, chyba musi posiadać słabo wykształcone organy słuchu.     Kapitan z ulgą wycofał się do kabiny. Dropahk wyjrzał z przeciwległych drzwi.     - Pusto.     - Znalazłem tylko jednego - mruknął Kaldaq i skrzywił się pod wpływem nagłego dysonansu. Ale fałsz!     - Że on od tego nie wariuje! Nic dziwnego, że jest sam. Siedzi odwrócony tyłem i nie mogę odróżnić płci. Przekaż pozostałym, aby przybywali. Niech wezmą tłumaczkę.     - Czy to konieczne, kapitanie? Przecież my dwaj...     - Lepiej nic zostawiać takich spraw przypadkowi. Chce mieć tu całą ekipę.     - A jeśli Wais nie będzie chciała tu przyjść? Ona nie potrafi pływać.     - No to ją przyciągną. Może nam być potrzebna. I wezwij jeszcze Yatoloia.     Dropahk kiwnął głową, ale nagle przypomniał coś sobie i odwrócił się.     - A kto popilnuje naszej łódki?     - Właśnie Yatoloi. Nie będzie musiał nic robić, wystarczy, że popływa sobie tuż obok - dodał, widząc zdumione spojrzenie Dropahka.     Żołnierz zmarszczył nos i zniknął w mroku. Tubylec siedział wciąż przy swojej aparaturze i produkował dźwięki poddające w wątpliwość jego status istoty inteligentnej. Kaldaq zatkał uszy. Żeby tylko nie musiał tu długo czekać!     Spróbowawszy tonacji fis, Will Dulac przerwał na moment. Oparł się wygodnie i spojrzał w zamyśleniu na milczące instrumenty. Jedynie lekki szum syntetyzatora zakłócał ciszę tropikalnej nocy.     Palcami prawej dłoni przeczesał ciemne, pofalowane włosy. Łysiał z wolna, ponad czołem pojawiły się już głębokie zakola. Czupryna jest jak cofający się lodowiec, pomyślał. Dla uzupełnienia braków zapuścił jakiś czas temu bujne bokobrody. Nieustannie zastanawiał się, jakby tu uatrakcyjnić swój wygląd. Właśnie: być oryginalnym. Dokonać czegoś. Tak jak w przypadku muzyki.     Pierwsza połowa "Arkadii" była już gotowa, reszta z wolna rysowała się w głowie. Jednak scherzo sprawiało wciąż same kłopoty. Nie chodziło o melodię ani o stosownie mroczną tonację, którą zdołał w końcu wprowadzić do programu maszynki. Główną zagwozdką była orkiestracja dzieła.     Początek zamierzał rozpisać na flety w kontrapunkcie z solowym fagotem, co powinno dać efekt poniekąd humorystyczny, coś w stylu czarnej komedii nawiązującej do muzyki Berlioza czy Bartoka. Potem temat miały przejąć drugie skrzypce i kontrabasy, zaś podczas małej, zgrabnej toccaty dochodziły jeszcze instrumenty dęte. Toccata nawet się udała, ale za żadne skarby świata nie wiedział, jak zgrabnie przejść od adagia do scherza. Zero inwencji.     Wszystko brzmiało mu zgrzytliwie. Flety ginęły na tle pozostałych instrumentów, zaś co do fagotu, który miał brzmieć jak pogrążony w żałobie... Instrument uparcie oznajmiał światu, że cierpi na ostrą niestrawność. Zupełnie jak zwariowana tuba kontrabasowa, która urwała się z opisanych przez Holsta pierścieni Saturna.     Spojrzał ze złością na klawiaturę MIDI i na plątaninę kabli. A gdyby tak zastąpić fagot saksofonem? Orkiestracja była już i tak dość złożona, a dodanie saksofonisty narażało jeszcze małomiasteczkowe orkiestry na koszty wynajmu stresującego grajków solisty. Mogą nie palić się do wykonania gotowego dzieła.     Do diabła! A takiemu Ravelowi poszło jak z płatka! I Debussy'emu, i Griffesowi. Jeśli ta banda Francuzów z początku dwudziestego wieku i jeden późniejszy nieco, chorowity Amerykanin mogli opanować orkiestrę, to czemu pewien nowoorleański nauczyciel akademicki z bogatym doświadczeniem tłucze ciągle głową w mur?     Może niepotrzebnie unika saksofonu? Może to podświadoma blokada spowodowana pragnieniem ucieczki od brzmień jazzowych? Jeśli ktoś pochodzi z tej akurat części kraju, to przez całe życie musi udowadniać, że nie jest jazzmanem.     Ludzie mówią mu: "Och, tak, jesteś muzykiem z Nowego Orlanu. Na pewno czerpiesz natchnienie z jazzu, prawda? Przecież nie może być inaczej".     Mimo braku towarzystwa, Will potrząsnął przecząco głową. Paskudne uogólnienia. Wystarczy urodzić się w Luizjanie, a już krytycy i szeroka publiczność pakują cię do pudełka z napisem jazz. A on wcale nie miał ochoty zostać drugim Louisem Gottschalkiem.     Jego praca nie miała nic wspólnego z jazzem, za to nieustannie nawiązywała do kajuńskiego* dziedzictwa Willy'ego. O wiele łatwiej byłoby skomponować jakiś krótszy kawałek. Jakąś suitę z wykorzystaniem pieśni ludowych. Z tymi skrzypcami, których słuchał w dzieciństwie w parafialnym kościółku. Potem prosta orkiestracja i można nagrywać.     Nie to jednak chodziło mu po głowie od piętnastu lat. Owszem, tamte brzmienia też wykorzysta, na pewno, ale jako wtrącenia i przerywniki w większej kompozycji.     Teraz mierzył wyżej. Pragnął zaadaptować ludową muzykę Kajunów do współczesnej tradycji symfonicznej, ni mniej ni więcej, W jego twórczości pobrzmiewały wprawdzie wpływy minimalistów, ale w połączeniu z echami współczesnej muzyki amerykańskiej. Czerpał właściwie zewsząd, od Hansona po Glassa. Szczególną inspiracją była mu cudowna symfonia Johna Vincenta. Może dlatego, że Vincent nie pochodził z Los Angeles czy Nowego Jorku, tylko z Alabamy.     Dulac miał nadzieję, że kilka tygodni na łodzi pomoże mu przełamać twórczy impas. Miasto rozpraszało go, nad jeziorem czy nad zatoką też nie było dość spokojnie. Musiał uciec o wiele dalej. Uciec od spotykanych po księgarenkach przyjaciół i kolegów, od uniwersyteckiego zgiełku i gadulstwa, od restauracji i wykładów. W mieście zawsze kusi człowieka, by odstawić komputer i przejść się do Cafe' du Monde, zamówić cafe au lait i bagietkę. Łatwo trzasnąć w wyłącznik maszynki i spędzić cały     * Kajunowie (spolszczona wersja nazwy Cajun) to potomkowie francuskich imigrantów przybyłych do Luizjany z byłej francuskiej kolonii Arkadii (przyp. tłum.}.     wieczór krążąc po pełnych turystów ulicach, odpowiadać bezczelnie na ich ciekawe spojrzenia.     Można, ale w ten sposób niczego się nie osiągnie. Jeśli miał pokonać to kradnące mu czas monstrum, musiał poszukać całkowitej pustki towarzyskiej. Jakiejś intelektualnej pustyni. Ponieważ nie miał dość forsy, pozostał mu wynajem łodzi.     Głównym motorem działania było zainteresowanie Dorbachevskiego. Szef orkiestry obiecał mu prawie, że zagra symfonię gdy tylko przybierze ona możliwy do poprowadzenia kształt. Filharmoniczna premiera nie tylko podniosłaby rangę, kompozycji, ale gwarantowała ponadto o wiele lepszą jakość wykonania niż w przypadku orkiestry uczelnianej.     Dearbom, szef wydziału, niejednokrotnie proponował Dulacowi stanowisko etatowego profesora, ale on niezmiennie odrzucał te oferty. Wyjaśniał, że woli obecną niezależność. Niepełne pensum zajęć i kilku indywidualnie prowadzonych studentów starczało mu w zupełności. Z rzadka dorabiał sobie jeszcze gościnnym dyrygowaniem i zleceniami od stacji telewizyjnych. Jedno i drugie było dobrze płatne. Nie żeby uwielbiał cygański tryb życia, po prostu chciał mieć dość czasu na komponowanie.     Oczywiście, jeśli nie uda mu się ukończyć "Arkadii", wtedy będzie musiał poważnie zastanowić się na propozycjami Franka Dearborna.     Ale to jeszcze nie teraz. Na razie ważniejsza jest obietnica Dorbachevskiego i wizja znajomych dźwięków rozbrzmiewających dumnie w sali filharmonii. I oklasków pod koniec.     Żeby tylko te przeklęte flety zechciały pójść mu na rękę!     Chwilowo jedynym jego powszechnie znanym utworem było czterdzieści pięć sekund muzyki zamówionej przez dział wiadomości bieżących lokalnej stacji NBC. I jeszcze podkład muzyczny do filmu dokumentalnego o dzikim ptactwie Luizjany, to drugie skomponowane dla Baton Rouge PBS. Gdyby film był o wydobyciu ropy naftowej, to może przyniósłby nawet jakieś większe pieniądze.     "Arkadia" miała być punktem zwrotnym. Poemat symfoniczny o Kajunach, pełen ich muzyki, nadziei i snów o potędze. Wykorzystał wszystko, co pamiętał z dzieciństwa oraz całą wiedzę profesjonalną, i zwalczył pokusę, aby poprzestać na modnym minimalizmie czy szokującej atonalności. Dzieło miało być nowoczesne, ale niezbyt trudne w odbiorze.     Jednak żeby zabrzmiało, musiał najpierw uporać się z oporną orkiestracją. Przerwać zaklęty krąg niemożności.     Załadował więc katamaran prowiantem, rzucił cumy, postawił żagiel i skierował się na południe. Broń Boże w pobliżu wysp Cozumel czy Cancun; zbyt blisko, zbyt cywilizowanie.     Kotwicę rzucił dopiero w lagunie Lighthouse Reef. Kilka tygodni gwarantowanego spokoju. Jachty zaglądały tu z rzadka, do stałego lądu było całe sześćdziesiąt mil. Chociaż co to za ląd: biedna i siermiężna republika Belize. Raptem sto sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców, z czego ponad połowa znała angielski, co znacznie ułatwiało zakupy podczas przyszłych sporadycznych wizyt w Belize City lub Money Town.     Na razie nie podnosił kotwicy, tylko komponował. Czasem dla odmiany kąpał się w ciepłych wodach ogromnej laguny. Szczęśliwie moskity nie występowały w tych stronach, chociaż małe muszki gryzły jak najęte i ze wszystkich sił wypełniały pozostawioną im przez dalekich kuzynów niszę ekologiczną.     Pogoda była niezmiennie piękna i praca postępowała żwawo, aż dotarł do tego scherza. A oczekiwał, że to będzie jedna z łatwiejszych partii.     A może allegro? I kocioł? Nie, już lepiej zmazać całe dziesięć stron.     Ale tego też nie uczynił. Czemu nie może jak Strauss czy Mozart płodzić arcydzieła za arcydziełem? Czemu nie słyszy muzyki od razu zorkiestrowanej? Czemu kontrapunkt nie przychodzi sam? Tyle wysiłku...     Jeśli zamierza zająć kiedyś choć kilka wierszy w encyklopediach muzycznych, takich jak Baker czy Grove, musi skomponować coś znaczącego. W leksykonach figurował już teraz, między hasłami Dukelsky i Dulcen. To też był pewien sukces, ale niewielki. Willowi marzyły się wyrazy uznania, wykazy publikacji na jego temat, a nawet przypisy do hasła...     DULAC, WILLIAM L.: urodzony w Slidell, Luizjana, 19... no, nie tak dawno. Kawaler (ale chyba nie na zawsze). Ważniejsze dzieła: dwa kwartety smyczkowe, zbiór pieśni, muzyka dla telewizji, uwertura "Jambalaya".     Uśmiechnął się na wspomnienie pierwszego prawdziwego sukcesu. Kto prócz Kajuna odważyłby się skomponować dwunastominutowy utwór na orkiestrę symfoniczną, za całą inspiracje mając tylko kociołek stewu?* W myślach czytał dalej: rozmaite pomniejsze utwory...     "Arkadia" wszystko zmieni. Poemat symfoniczny, pięćdziesiąt minut muzyki. Niech tylko spróbują go potem zignorować... O ile kiedykolwiek skończy to cholerstwo.     Zacisnął usta i sięgnął do klawiatury komputera. Wyrzucił fagot, na jego miejsce wstawił saksofon.     Nauczyciele mówili mu zawsze, by w chwilach zwątpienia kierował się instynktem. Mniejsza o technikę, mniejsza o wymogi formalne. Ważne jest to, co czujesz...     Usiadł wygodnie i spojrzał na ekran. Nie do wiary, ale rozpis partytury nagle jakby nabrał sensu. Stuknął w klawisz ENTER, nagrał fragment na CD-ROMie i włączył odtwarzanie. Elektroniczna orkiestra ożyła, muzyka popłynęła z głośników.     I to było to. Słońce rozpraszało powoli mgłę nad mokradłami. Saksofon zawtórował fletom i proszę, oto hiszpański mech zwisa długimi, wilgotnymi kiściami z gałęzi cyprysów... Lepiej, o wiele lepiej, powiedział sobie Will. Jeśli upora się ze scherzem, allegro będzie śmiesznie łatwe. Tylko instrumenty dęte, kontrabasy i krótkie partie akompaniujących smyczków.     Uśmiechnął się z satysfakcją, obrócił razem z krzesłem i spojrzał prosto na jakąś nie znaną mu istotę, pochylającą się właśnie nisko w przejściu do głównej kabiny katamaranu.     * Jambalaya to nie tylko tytuł znanej piosenki, ale również nazwa kreolskiego stewu: owoce morza, ryż, szynka, kurczak, warzywa, przyprawy i tak dalej. Musi być smaczne (przyp. tłum.). Strona główna     Indeks    

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Alchemia II Rozdział 8
Drzwi do przeznaczenia, rozdział 2
czesc rozdzial
Rozdział 51
rozdzial
rozdzial (140)
rozdzial
rozdział 25 Prześwięty Asziata Szyjemasz, z Góry posłany na Ziemię
czesc rozdzial
rozdzial1
Rozdzial5
Rozdział V
Rescued Rozdział 9
Rozdział 10
czesc rozdzial

więcej podobnych podstron