chiny 7











Włodzimierz Kalicki - W domu smoka - CHINY cz. 7









Gazeta Wyborcza - 05/06/1998
 
 
Włodzimierz Kalicki
CHINY cz. 7
NA PIASKU



 



 



Głowy leżały równo, pół metra od ścieżki. Niektórzy nakryci byli po samą szyję gazetami, inni kawałkami dykty i kartonu. Zacinał deszcz. Spali ciasno przytuleni do siebie.



Ruch zaczął się po piątej. Zesztywniali z zimna powoli zgarniali z siebie zawilgłe gazety. Rolowali derki i szmaty, którymi opatulali się pod gazetami, upychali je pod betonową ścianą wieżowca. Niewielki plac budowy zaroił się. Wypełzali spod rumowiska starego, splątanego żelastwa, spod kawałków sklejki leżących przy chodniku, spomiędzy niskich pryzm białych cegieł.



Któryś z przebudzonych rozdmuchał żar w palenisku między cegłami. Po kwadransie kucali w sześcioro wokół malutkiego ogniska. Wyszarzali, ponurzy, skurczeni w sobie. Popijali wrzątek, pogryzali zimne placuszki i ryż z plastikowych pudełeczek.


Robotnicy



Stałem na przystanku w nowoczesnej dzielnicy niedaleko centrum Pekinu. Przez ocieplaną kurtkę przenikał dotkliwy, poranny chłód. Mijały
kwadranse, autobus nie nadjeżdżał, taksówki nie zatrzymywały się. Miałem dużo czasu, mogłem przyglądać się życiu robotników budowlanych po drugiej stronie ulicy.



Pod eternitowym daszkiem składowano worki z cementem. Spali w miejscu, skąd wybrano worki. Usypali sobie wysokie na parę centymetrów łóżka z piasku. Nocna zmiana zeszła z rusztowań potężnego wieżowca i rozpoczęła przygotowania do snu. Wyglądało to jak zabawa w piasku: podsypywanie, dosypywanie, uklepywanie. Gdy odjeżdżałem, przestało siąpić, wyszło słońce. Mościli się wyraźnie zadowoleni, przykrywali twarze gazetami. Pół metra obok rządka ich głów skrzypiały taczki popychane przez tych, którzy właśnie wstali.



- Dlaczego oni śpią na ziemi, przecież jest bardzo zimno? - zapytałem tłumacza, pana Chenga.



- Jeszcze nie jest tak źle, naprawdę ciężko będzie im w zimie - odparł.



W zimie, na tej i tysiącach innych budów w Pekinie nic się nie zmieni. Robotnicy, których oglądałem, zjedzą po pracy ryż z odrobiną warzyw, trochę placuszków z ziołami, wypiją herbatę i położą się na ziemi, by dospać do następnej zmiany. Pechowcy spać będą pod gołym niebem, szczęśliwcy pod jakimś daszkiem. Zarabiać będą 400, czasem 600 juanów miesięcznie (od 50 do 75 dolarów). Nie będą tracić pieniędzy na normalny nocleg. Przyjechali do Pekinu, by zaoszczędzić jak najwięcej. Po roku harówki odłożą pewnie dwa, może i trzy tysiące juanów. W Pekinie - przyzwoity grosz. Na wsi, w odległych, wschodnich prowincjach, z których pochodzi większość robotników - majątek.



Łatwo rozpoznać ich w wielkomiejskim zgiełku. Chodzą w najtańszych, wymiętych, zwykle przydużych garniturach. Na lewym rękawie marynarki, parę centymetrów nad mankietem, chińscy producenci obowiązkowo naszywają dużą, prostokątną metkę. Prowincjusze nie odpruwają jej, obnoszą metkę z dumą, nie bacząc na szydercze spojrzenia rodowitych mieszkańców Pekinu. W autobusie widziałem starszego robotnika, który ślinił palec i starannie czyścił metkę na rękawie. Reszta pobrudzonego rękawa nie interesowała go.



Eleganci spośród prowincjuszy naszywają sobie dodatkową metkę. Rekordzista, na którego natknąłem się w Pekinie, miał trzy. Do garnituru najchętniej noszą chińskie kopie adidasów lub trampki. Kilka razy widziałem robotników w garniturach i młodzieżowych płóciennych korkach do piłki nożnej.



- A cóż to za dziwna moda?



- To bardzo praktyczne buty, są tanie, a w zimie prawie nie marzną w nich stopy, bo nie ciągnie od ziemi - objaśnił mnie pan Cheng.



Robotnicy ze wsi nie mają w miastach praktycznie żadnych praw. Są tam nielegalnie.



- Mają kiepski hukou - mówi pan Cheng.



Kiepski hukou to kiepski, czyli wiejski meldunek. Hukou jest formą przypisania Chińczyka do ziemi, sposobem władz na ukrócenie migracji ludzi ze wsi do miast, na zatrzymanie ich na prowincji. Jeśli masz hukou na wsi - to znaczy, że do końca życia masz pozostać na tej wsi. Masz hukou w małym miasteczku - to znaczy, że nie masz prawa szukać szczęścia w wielkim mieście, nie mówiąc o największych, zamkniętych metropoliach w rodzaju Pekinu, Szanghaju czy Kantonu.



Do niedawna pochodząca ze wsi żona mieszkańca wielkiego miasta nawet kilkanaście lat po ślubie nie miała szans na zameldowanie w mieszkaniu męża. Ich dzieci - też. Hukou bowiem dziedziczy się po matce.



Kiepski hukou to kiepskie życie. Bez zameldowania nie można legalnie pracować, nawet w firmach prywatnych i zagranicznych.



Ale nie tylko hukou ma przywiązać Chińczyka do ziemi. Każdy Chińczyk jest przypisany do danwei, jednostki pracy. Danwei to nie tylko firma, to zamknięty mikrokosmos, z którego pracownik nie powinien samowolnie się wychylać.



Danwei daje pracę i mieszkanie, wypłaca pensję, prowadzi żłobek, przedszkole, stołówkę, przychodnię lekarską, ośrodek wypoczynkowy. Danwei organizuje zbiorowe zabawy pracownicze i kontroluje okres pracownic, by podstępnie nie zaszły w nielegalną ciążę. Danwei wyraża zgodę na awans i na dokształcanie się, na małżeństwo swojego członka i na jego rozwód. Nie tak dawno jeszcze, w czasach kartek i przydziałów, danwei dostarczał wszystkiego, czego nie było w sklepach. A nie było w nich nic.



Idąc do pierwszej w życiu państwowej pracy, jednocześnie trafia się do swego danwei. Jeśli za jego zgodą pracownik przechodzi do innej firmy państwowej lub do urzędu - nowe miejsce pracy staje się jego nowym danwei. Jeśli pracownik przechodzi do firmy prywatnej, pozostaje w państwowym danwei.



Wszystkie urzędowe dokumenty dotyczące życia i pracy Chińczyka znajdują się w tych dwóch miejscach - hukou i danwei. Państwowe firmy z trudem utrzymują się dziś na rynku, nie są w stanie wypłacać przyzwoitych pensji, często stoją na skraju bankructwa, ale ciągle mają wielką władzę nad swoimi pracownikami. Choćby hukou i danwei Chińczyka były dwa albo i trzy tysiące kilometrów od rzeczywistego miejsca jego zamieszkania i pracy, ciągle jeszcze bez ich opinii nie może on ożenić się ani rozwieść, nie może dostać paszportu ani pożyczki w banku.



- Danwei to byt pojedynczy albo zbiorowy - opowiada doktor Wei Xiao, antropolog.



Inżynierowie, technicy, panie urzędniczki mają w danwei papiery indywidualne. Prości robotnicy nawet w biurokratycznej dokumentacji najczęściej pozostają bezimienną masą. Ich życie zapisywane jest w papierach zbiorowych wspólnie z losami innych robotników, których akurat tego samego dnia przyjmowano do pracy w danwei.



- To są prawdziwi niewolnicy, przykuci do gromady innych niewolników - mówi doktor Wei.



Papierów takich nie można bowiem rozpisać na dokumenty indywidualne, nie sposób więc wyciągnąć swoją dokumentację i przesłać ją do nowego danwei.



Szczególnie skrupulatnej kontroli podlegają mieszkańcy wsi. Wiejska komuna była przecież przed laty zarówno miejscem zameldowania, jak i pracy.



- Komuny zniknęły, ale na wsi w systemie hukou i danwei nic się nie zmieniło. Indywidualny chłop jest przecież w sensie prawnym pracownikiem państwowym, pracuje na państwowej ziemi, przez państwo udostępnionej mu do użytkowania - wyjaśnia doktor Wei.



Pod koniec pobytu we wsi pana Denga dowiedziałem się, że rozpoczął się pobór rekrutów do Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej.



- Gdzie jest komisja poborowa? - spytałem syna pana Denga, pana Zhou.



- We wsi, w domu spotkań.



- To chodźmy ją obejrzeć.



Ale on się wykręcał. Mówił, że to niebezpieczne, że obcy w pobliżu komisji obudzi czujność wiejskich notabli. Skoro już tu jestem, obnoszę się ostentacyjnie, zaglądam w wiejskie zakamarki i zagaduję obcych, skoro zatem najwyraźniej nie ukrywam się, to znaczy, że wolno mi być we wsi i zachowywać się tak, jak się zachowuję. Ale chodzenie do komisji poborowej? Nie, to ryzykowne.



Upierałem się i dopiero pan Deng przekonał mnie, że nie warto:



- Tam nie ma nic do oglądania. Na wyznaczoną godzinę kolejno, pojedynczo przychodzą chętni i rozmawiają z komisją. To trwa parę dni, bo chętnych jest zawsze kilkudziesięciu, w niektórych latach nawet stu. Potem komisja radzi i wybiera zwykle dwóch szczęśliwców, którzy mogą napisać listy do komisji poborowej w gminie. Gminna komisja rozpatruje podania ze wszystkich wsi w gminie i wybiera jednego lub dwóch najlepszych kandydatów, których podania przesyła wyżej, do komisji powiatowej. Może do któregoś z nich uśmiechnie się szczęście i zostanie żołnierzem?



Na koniec pan Deng wykonał ręką płynny, mgławicowy ruch, który nie pozostawiał wątpliwości: do armii i tak nie pójdą naprawdę najlepsi z ubiegających się, ale ci, którzy mają wystarczająco mocne guansi.



Dlaczego jednak wszyscy chłopcy we wsi chcą być żołnierzami?



- Jeśli będą mieli szczęście, zrobią tam kursy kierowców ciężarówek albo koparek. Taki kurs kosztuje w mieście majątek, prawie trzy tysiące juanów. A przede wszystkim po odsłużeniu wojska dostaną prawo do zameldowania się w mieście - wyjaśnia pan Deng.



Wojsko to szansa na nowy, dobry hukou, to tak naprawdę jedyna droga legalnego wyrwania się ze wsi do miasta. Trudno przecież liczyć na to, że przeciętny chłopski syn zdobędzie indeks wyższej uczelni, a po studiach szczęście dopisze mu jeszcze raz i władze nie dadzą mu nakazu pracy na wsi.



Jeśli ma się kiepski, wiejski hukou, do pracy w dużym mieście jedzie się nielegalnie. Ostatnio nie jest to tak trudne, jak przed kilkunastu laty. Szef wiejskiego czy małomiasteczkowego danwei chętnie przymknie oko na zniknięcie pracownika, który w dokumentacji staje się martwą duszą. Wtedy można wziąć sobie jego pensję, premię, można na jego nazwisko przyznać sobie wczasy. Nielegalnych pracowników powinna ścigać w miastach policja, ujawniać powinny władze. Nic łatwiejszego: gnieżdżą się na zapleczach restauracji i szwalni, śpią na budowach. Mimo gromkich zapowiedzi centralnych władz w telewizji i w gazetach - nikt ich nie kontroluje, nie łapie, nie karze. Czasami policja zorganizuje akcję sprawdzania pozwoleń na pracę kelnerek czy szwaczek. Widocznych na każdym kroku nielegalnych robotników budowlanych, zatrudnianych zresztą często przez państwowe firmy, władze niższego szczebla zostawiły w spokoju. No, bo kto zbuduje nowe Chiny?Chiny to gigantyczny plac budowy. W miasteczkach gminnych i powiatowych, w miastach dużych i małych, w największych metropoliach, trwa festiwal, orgia, szał budowania. Znikają stare, niskie domy, na ich miejscu wyrastają fantazyjnie zaprojektowane betonowe pudła, wieże, rotundy, pojawiają się bryły rozbuchane, asymetryczne, wylewające się z regularnej formy jak ciasto z dzieży, bryły udające okręty na oceanie lub płatki kwiatu. Niektóre budowle zdobione są gigantycznymi, betonowymi ni to ogonami, ni to grzebieniami, niczym niektóre z domów Antonia Gaudiego, inne przykryte są wieżyczkami rodem z kreskówek Disneya. Wariacje wokół klasyki Bauhausu sąsiadują z fasadami prezentującymi się jak pastisz filmowej inscenizacji Gotham City. Rzadko, bardzo rzadko architekci dokładają do betonowych gigantów imitacje klasycznych detali, jak gięty tradycyjny daszek. Nowa chińska architektura nie ma żadnych kompleksów estetycznych i jest bezlitośnie żarłoczna - stare domy wyburza się jeden po drugim. W Chinach jest miejsce tylko dla betonowej nowoczesności. W gminach ma ona trzy piętra, w większych miastach zwykle jest o piętro czy dwa wyższa, w miastach dużych wybujała bez ograniczeń, na pięter kilkanaście, kilkadziesiąt. W Pekinie gigantyczne wieżowce banków i firm ubezpieczeniowych, biurowce i hotele dosłownie pożerają hutungi, stare dzielnice mieszkaniowe. Nazajutrz po przylocie z Polski włóczyłem się trochę po jednym z nich. Blisko placu Tiananmen, w samym centrum Pekinu, wystarczyło skręcić z szerokiej, handlowej ulicy ze starą, trzypiętrową zabudową, w którąś z wąskich, mrocznych bram, by znaleźć się w innym świecie. W świecie uliczek szerokich na metr, góra półtora, z rynsztokiem pośrodku, splątanych w niepokojący labirynt. W świecie małych parterowych domków z nie otynkowanej cegły, w których każdą izbę zamieszkuje po kilkanaście osób. W świecie mikroskopijnych, otoczonych ceglanym murem podwóreczek, z obowiązkowym starym drzewem i prymitywną ubikacją.



Po dwóch miesiącach zaszedłem tam, szukając drewnianych szczypczyków do tradycyjnego parzenia chińskiej herbaty. Nie było herbacianego sklepiku, nie było hutungu. Było kilka dźwigów i robotnicy zalewający betonem strop pierwszego piętra wielkiego centrum handlowego.



Później w Kantonie z bezsilną złością patrzyłem na śliczne fasady kolonialnych domów w okolicach wyspy Shamian, dziewiętnastowiecznej angielsko-francuskiej enklawy kolonialnej. Na fasadach wielu z nich zapisany był już wyrok; charakterystyczny hieroglif malowany czarną farbą na tynku informował, że piękne, nieźle zachowane domy przeznaczone są do rozbiórki. Nad ich dachami błyszczały już zielonkawe hełmy szklanych wieżowców.



Jest w tej wszechobecnej inwazji betonu, na prowincji, nie wiedzieć czemu, wykładanego z maniakalnym uporem niewielkimi, białymi płytkami ceramicznymi, w metropoliach zaś inkrustowanego szkłem, jest w tej inwazji siła, fantazja, pieniądz i determinacja, by dogonić i przegonić świat w jego postmodernistycznym dziwactwie.



Nie ma tylko tradycji. Nie ma Chin. Tych dawnych Chin, których z zapałem szukają biali entuzjaści.



Nowe Chiny budują uciekinierzy ze wsi. Robotnicy doskonali. Pracują bez wytchnienia, w nadgodzinach, nie żądają ubezpieczeń, nie domagają się podwyżek, nie strajkują. Skrajnie wymęczeni pracą nie biorą urlopu, wracają na wieś.



- Nikt nie wie, ilu ich pracuje w miastach. Władze szacują, że 15 proc. ludności miast to nielegalni uciekinierzy ze wsi, ale w wielkich miastach jest ich znacznie więcej. W Pekinie szacuje się, że jest ich pięć milionów. U nas, w całej prowincji Guangdong, jest ich podobno niemal 12 milionów. To znaczy, że co szósty mieszkaniec prowincji przyjechał ostatnio ze wsi, z innych prowincji, i nie ma u nas hukou. W samym Kantonie co drugi robotnik pracuje na czarno - mówi profesor socjologii, pan Lu Xun.



Starzy robotnicy przestają patrzyć na przybyszów z prowincji z pogardą i wyższością.



Jeszcze niedawno zarabiali przynajmniej dwa razy więcej od pracujących na czarno i zasypiali we własnych łóżkach z błogą świadomością, że tak już będzie zawsze, aż do emerytury. Dziś państwowe zakłady zagrożone niewypłacalnością i upadkiem ratują się wszelkimi sposobami. W fabryce części do ciągników rolniczych w prowincji Anhui pracuje brat doktora Wei. Rolnicy wolą kupować inne ciągniki; zamówienia i produkcja części spadają. Dyrektor zarządził więc, że robotnicy mają przychodzić do pracy tylko wtedy, gdy nadejdzie zamówienie na nowe części. Ostatnio brat doktora pracuje już tylko dwa razy w tygodniu i dostaje wypłatę jedynie za osiem dni przepracowanych w ciągu miesiąca. Sto sześćdziesiąt juanów z trudem starcza na domowe opłaty.



W wielu fabrykach na południu dyrekcje usiłują obniżyć koszty. Zawyżają normy, wprowadzają wewnętrzne regulaminy płac. Są one tak pomyślane, że robotnicy nie są w stanie zdobyć premii, bez przerwy za to karani są potrąceniami. Za stanie przy maszynie w nieprawidłowej pozie, za niedostatek ogólnego entuzjazmu, za nieuprzejmą odpowiedź szefowi, za cokolwiek.



- Robotnik może przekroczyć plan produkcji i dostać połowę pensji, gdyż przekroczył go nieuprzejmie, w dodatku stojąc w nieprawidłowej pozycji - śmieje się gorzko profesor Lu Xun. Nikt nie broni robotników. Działacze związkowi w zakładach pracy, władze miast i prowincji milczą, bo boją się, że wyższe płace spowodować mogą bankructwo i upadłość fabryk.



- Od paru lat coraz mniej wiemy, co się dzieje w fabrykach. Dyrekcje często zabraniają robotnikom rozmawiać z kimkolwiek o wewnętrznych regulaminach pracy i o zarobkach, a sami robotnicy boją się nas, bo myślą, że tak naprawdę jesteśmy policją pracy i pod pozorem badań naukowych szukamy zatrudnionych na czarno - skarżył się doktorowi Wei jeden z kilku socjologów tworzących komórkę badań społecznych przy zarządzie związków zawodowych w Kantonie.



Więcej badacze mogą się dowiedzieć dopiero w czasie strajku, kiedy robotnicy stają się nieco rozmowniejsi.



Strajkują tak jak chłopi: delegaci spokojnie, rozważnie sadowią się przed dyrekcją lub urzędem i zgłaszają swe postulaty, dbając o to, by władza nie straciła twarzy, bo dopiero wtedy będzie musiała sięgnąć po represje.



Strajki są nielegalne, więc władze mówią o spotkaniach robotników, o wiecach pracowników, o dyskusji w kolektywie pracowniczym. I dają strajkującym kilka dni urlopu. Strajk zamienia się w wypoczynek, który kolektyw dobrowolnie przeznaczył na dyskusję nad doskonaleniem organizacji pracy w swoim zakładzie.



Władze nie mogą prześladować strajkujących, skoro domagają się oni rzeczy słusznych: by partia zadbała o dobrą organizację pracy w zakładzie, by robotników nie zwalniano z pracy, by za pensję można było wyżyć do pierwszego. Ale partia akurat tego zagwarantować już nie może. Ponad 70 proc. państwowych firm jest deficytowych i egzystuje dzięki gigantycznym dotacjom państwa. Partia wskazuje zatem na dyrekcje - to one odpowiadają za pracowników.



Dyrekcje także rozkładają ręce: nie ma pieniędzy, dotacje się kończą, grozi bankructwo. Dyrekcje płacą coraz mniej. Wysyłają na przymusowe urlopy. Zwalniają.


Bezrobotni



Zachodni ekonomiści szacują, że co piąty ze stu kilkunastu milionów robotników w miastach stracił pracę.



Pekin robi wszystko, by bezrobotnych było jak najmniej. Przynajmniej na papierze. Dyrekcjom fabryk zaleca się, by zamiast zwalniać z pracy, wysyłały zbędnych robotników na przymusowe, bezterminowe urlopy. A tych, którzy pracę stracili nieodwołalnie, nie nazywa się bezrobotnymi. "Oczekujący na pracę", "przesunięty ze stanowiska
produkcyjnego" - to brzmi lepiej. Brzmi lepiej, ale nie zmienia faktu, że nie ma za co żyć.



Trzeci raz mam jechać do centrum rowerową rikszą i znów wybieram rikszę prowadzoną przez starszą, zniszczoną kobietę po czterdziestce. Gdy ulica lekko idzie w górę, kobieta pedałuje z najwyższym trudem, stając na pedałach. Jedziemy wolniutko, przechodnie na chodniku poruszają się szybciej. Chcę wysiąść na chwilę, ulżyć rikszarce, ale ona wpada w popłoch i pedałuje z rozpaczliwą zaciętością. Pan Cheng powstrzymuje mnie:



- Nie denerwuj jej, ona się boi, że źle pracuje i straci zarobek.



Płacę sześć juanów, grosze. Proszę pana Chenga, by wypytał rikszarkę, jak jej się to opłaca.



Marnie, opowiada, mało klientów chce z nią jechać. Wolą rikszarzy, silniejszych, z którymi jedzie się szybciej. Musi dla zachęty wykrzykiwać niższą cenę, a wtedy rikszarze są na nią źli, że psuje im interes. Trzysta juanów - to dobry miesiąc. W fabryce części elektronicznych brak zamówień, urlop i 80 juanów na miesiąc. Na razie musi się utrzymać z rikszy, opowiada panu Chengowi, a potem otwiera przenośne stoisko z ciuchami. Nie ma wyjścia, jej mąż też wkrótce zostanie bez pracy.


Biznesmeni



Lekcję prawdziwego robienia interesów odebrałem na dworcu autobusowym w
Tai'an. Siedziałem sam na końcu niedużego autobusu, czekałem na odjazd. Tam zauważyła mnie sprzedawczyni wody mineralnej. Weszła, pokazała butelkę za cztery juany. Odmówiłem - w kiosku trzydzieści metrów dalej ta sama woda kosztowała trzy juany. Poprosiła, bym jednak kupił. Ja - nie. Poprosiła głośniej. Nie. Pobiegła do kiosku, wymieniła butelkę na wodę innej marki. Nie. Położyła mi ją na kolanach. Odłożyłem na sąsiednie siedzenie, bo nie chciała wziąć z powrotem. Wyszła, odetchnąłem. Na dworze zakradła się pod uchylone okienko, wsadziła flaszkę do bocznej kieszeni mego plecaka i już po chwili stała w środku i żądała czterech juanów. Odłożyłem butelkę na sąsiednie siedzenie. Krzyknęła. Odwróciłem się w drugą stronę. Popatrzyła na mnie prosząco, na migi pokazała, że jest biedna. Opuściłem głowę. Usiadła obok, flaszkę w wyciągniętej ręce wycelowała we mnie jak pistolet. Po pięciu minutach złamałem się, kupiłem. Nawet się nie uśmiechnęła. Usiadła na krawężniku, stara, zmęczona, jakby dwa razy mniejsza. Gdy wreszcie pojawił się następny pasażer, zerwała się i po chwili stanęła przed nim z uśmiechem i nową butelką kupioną w kiosku.



- Tak się robi interesy, gdy nie ma kapitału ani guansi. Komu zabraknie sił, ten przepadnie - skomentował później doktor Wei Xiao. O sukces walczyć trzeba z potopem konkurentów. W każdym mieście wzdłuż trotuarów ciągną się setki, tysiące stoisk z konfekcją. W całych Chinach zarejestrowanych jest bodaj 1,8 miliona restauracji i jadłodajni.



Pierwszym krokiem do szczęścia jest przydrożna, opalana węglem beczka do smażenia placuszków, stragan do handlu dżinsami i podkoszulkami, riksza rowerowa.



Gdy pracuje się dwanaście, czternaście godzin dziennie, z dwiema półgodzinnymi przerwami na posiłki, gdy odkłada się każdego juana, gdy uśmiechnie się los - wtedy można pomyśleć o większym szczęściu: o małej restauracji, o rikszy motocyklowej, o sklepiku spożywczym.



Jeśli nie dostanie się zawrotu głowy od sukcesu, jeśli dalej każdy juan trafiać będzie do skarpetki, przyjdzie czas na duże szczęście: porządną restaurację, duży sklep, taksówkę, zdezelowany autobus podmiejski.



- A wtedy już rośnie samo, ludzie pracują, trzeba tylko ich pilnować - mówi syn właściciela kantońskiej restauracyjki, w której zwykle jadałem kolację: fantastycznie usmażone, kruche macki ośmiornic z solą i ostrym sosem. Wie, co mówi. Jego rodzice od kilku lat nie mogą przeskoczyć tej magicznej granicy dochodów, powyżej której dochody rosną same.



- Prostym ludziom, którzy u nas jedzą, zaczyna już brakować pieniędzy, chociaż cen w ogóle nie zmieniamy - mówi ze smutkiem. Inflacja w Chinach jest minimalna, juan traci rocznie na wartości raptem parę procent, ale wszyscy zgodnie narzekają, że coraz trudniej go zarobić.



Ci, którzy przeskoczyli magiczną granicę, za którą juan sam rodzi następnego juana, są milionerami. Przed pięciu laty chiński Ośrodek Badań i Rozwoju ogłosił, że w Chinach jest ponad milion milionerów. Milion
juanów to około 125 tys. dolarów.



Gdy opowiadam o tych rewelacjach architektowi, panu Hua, ten wybucha głośnym śmiechem. Milion dolarowych chińskich milionerów - to już lepiej, to bliżej prawdy, choć ciągle za mało. W Chinach jest już mnóstwo dolarowych miliarderów, zapewnia.



- W moim mieście jest 200 tys. mieszkańców, a ja sam wiem o kilkunastu prawdziwych, dolarowych milionerach - mówi. Gdzie ich znaleźć, jak z nimi porozmawiać? Ba, kłopot w tym, że są niewidoczni. Tylko w Pekinie i Szanghaju nowi bogacze jeżdżą wielkimi, importowanymi samochodami terenowymi albo limuzynami BMW i Mercedesa, zadają szyku najdroższymi garniturami włoskich mistrzów mody i nie rozstają się z młodymi, ładnymi sekretarkami (jest już zresztą taka modna gra słów, pod dźwięki oznaczające "mała, ładna sekretarka" można podłożyć trochę inne hieroglify i wychodzi "mała, młoda, słodka", tłumaczy, mrużąc oko, pan Hua).



Na prowincji milionerzy są ostrożni. Ci, którzy współpracują z państwowymi fabrykami lub urzędami, starają się wyglądać skromniej od dyrektorów i urzędników. Po co drażnić smoka? Dwaj mężczyźni koło czterdziestki, którzy wczesnym rankiem witają mnie w ozdobnej bramie wielkiego gospodarstwa ogrodniczego w prowincji Zhejiang, prezentują się niewiele lepiej od ulicznych sprzedawców łakoci. Niedrogie, wymięte garnitury, zadeptane mokasyny, zmęczone, poszarzałe twarze, zniszczone zęby. Tylko japońskie, pozłacane zegarki zdradzają, że do obu panów uśmiechnęła się fortuna. Niepozorni panowie zarządzają wzorowym ogrodnictwem należącym do gminy. Ich podwładni pielęgnują rosnące na kilkudziesięciu hektarach hibiskusy, preparują ich sadzonki i przygotowują je do wysłania do Niemiec i Holandii. Eksport hibiskusów do Europy to prawdziwa żyła złota, ale dwaj szefowie ogrodnictwa wyciskają juany ze wszystkiego, z czego się tylko da. Wiosną, na przełomie kwietnia i maja, gdy hibiskusowe pola zakwitają, organizują wycieczki mieszkańców z pobliskiego miasta. Za przyjemność podziwiania bezkresnych połaci hibiskusowych kwiatów każą płacić słono, bo aż 20 juanów.



Obu panom udało się zdobyć duże kontrakty eksportowe i w ciągu paru lat stali się jednymi z bogatszych ludzi w gminie.



- Zarabiają po 3 miliony juanów rocznie - powiedział z uznaniem pan Cheng.



Na rozmowy o hibiskusach i biznesie umówiliśmy się wieczorem w restauracji. Przyjechali w tych samych wymiętych garniturach, na starym, zdezelowanym motocyklu. Prowincjonalni milionerzy ubierają się byle jak, jeżdżą santanami, takimi samymi, jakie przysługują urzędnikom, mieszkają w nowych osiedlach niepozornych, małych domków z nie otynkowanej cegły, budowanych na przedmieściach na wzór starych hutungów. Ale w środku, opowiada architekt, w środku lśnią włoskie marmury, złote armatury łazienkowe, najdroższe europejskie meble i japońskie luksusowe telewizory.



W tym niewielkim mieście, zapewnia pan Hua, w obskurnych domach w starym centrum, poukrywane są luksusowe kluby, w których można zjeść bajkowe potrawy z dawnych cesarskich jadłospisów, spędzić wieczór z pięknymi dziewczętami, dopieszczać swoje guansi i omawiać naprawdę wielkie interesy.



Bo juanów nigdy nie jest dość, mówi syn właściciela kantońskiej knajpki z najlepszymi mackami ośmiornic na krucho. Nigdy.



Jest młody, skończył niedawno dobre kantońskie liceum, świetnie mówi po angielsku. Razem z siostrą pomaga rodzicom prowadzić knajpkę, żyje sobie wygodnie i wesoło, co chwilę znika z knajpki wraz z kolegami, ale ciągle myśli o dużym interesie i dużych pieniądzach. Półtora roku temu oszczędzone przy rodzicach pięć tysięcy juanów zainwestował w giełdę w specjalnej strefie ekonomicznej Shenzen.



- Nie znałem się na giełdzie, kupowałem akcje spółek komputerowych i firm związanych z telekomunikacją, bo informatyka i łączność rozwijają się najszybciej - opowiada.



Szybko zarobił 20 tysięcy juanów, zaczął inwestować pożyczone pieniądze. A potem przyszła bessa, ceny spadły, pieniądze przepadły.



- Akcje to oszustwo, bezpieczny jest tylko własny interes - powtarza. Tak, tak, dodaje, zaraz trzeba będzie wziąć się do interesów na serio, bo ma już dwadzieścia lat, a jeszcze nie jest bogaty.



- Moje pokolenie to już ostatnie pokolenie Chińczyków, któremu chodzi w życiu o coś więcej niż pieniądze, które chce w świecie zostawić po sobie dobry ślad - mówi z goryczą doktor Wei Xiao, trzydziestolatek.



Teraz, tłumaczy pan doktor, nawet studenci uczą się, bo chcą być bogaci. Wiedza daje spełnienie, poczucie harmonii i sensu już tylko bardzo nielicznym.



- Wszyscy uważają intelektualistów za nieudaczników, którzy się wymądrzają, bo nie potrafią zarabiać - narzeka doktor Wei i opowiada, że za generalissimusa Chiang Kai-sheka wykładowca uniwersytetu mógł ze swej pensji utrzymać dziesięcioosobową rodzinę, zaś pensja profesora wystarczała, by dostatnie życie zapewnić ponad 40 osobom.



A dziś? Dziś rektor i profesorowie wydziału ekonomicznego jeżdżą najdroższymi mercedesami, bo większość swego czasu spędzają poza uczelnią, jako doradcy i członkowie zarządów wielkich firm, a profesorowie historii dojeżdżają do pracy na rowerach. Na ekonomię, prawo, anglistykę nie sposób dostać się bez poparcia silnego guansi, bo dyplomy tych wydziałów są przepustkami do wielkich pieniędzy. Humanistami nawet na uczelni pogardza się. Biedni. Doszło do tego, że w zamożniejszych rodzinach ojcowie nie chcą słyszeć o małżeństwie córki z antropologiem albo historykiem, narzeka doktor Wei.



Gryzę ośmiorniczą łapę i tak całkiem obojętnie pytam syna właściciela knajpki o trzy najważniejsze rzeczy w życiu.



Najważniejsze są pieniądze, odpowiada szybko. Potem, mruczy z namysłem, potem zdrowie, no ale zdrowie można mieć za pieniądze, czyli znowu - pieniądze. A na trzecim miejscu, uśmiecha się, miłość, prawdziwa miłość. Ale, mruczy, bez pieniędzy nie ma miłości, wielka miłość to wielkie pieniądze.



Naprawdę wielkie pieniądze dają szansę na miłość, na bezpieczeństwo, na zbudowanie potężnego guansi i na to, by żyć nie jak mandaryn, ale jak cesarz. - W Pekinie, w Szanghaju, w Kantonie są kluby, w których potrawy posypuje się proszkiem ze złota i z najlepszych pereł, żeby były wielokrotnie droższe. Tam za wielkie pieniądze można zamówić sobie najładniejsze dziewczęta z całego świata albo znane chińskie modelki i aktorki. Tam można zażyć rozkoszy, o jakich biali nawet nie słyszeli.



- Tak, Chiny to najpiękniejszy kraj na ziemi - mówi spoglądając na zapyziałą restaurację, w której siedzimy, na handlarzy ciuchami na chodniku i dalej jeszcze, na dławiący spalinami kłąb motorynek i motocykli. - Trzeba tylko mieć bardzo, bardzo dużo juanów.






Włodzimierz Kalicki - W domu smoka

GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Chiny ruszą na wojnę
CHINY
Gegra japonia i chiny
Chiny, Stany Zjednoczone i swia ebook demo id 2028159
Obama krytykuje Chiny
chiny 8
WAŻNIEJSZE ZAŁOGOWE LOTY KOSMICZNE (ZSRR, ROSJA, USA, CHINY)
Chiny i Rosja hakują tajne dane rządowe i biznesowe USA
DWUGŁOWY ORZEŁ I ZŁOTY SMOK Chiny i Rosja
starozytne chiny

więcej podobnych podstron