Włodzimierz Kalicki - W domu smoka - CHINY cz. 8
Gazeta Wyborcza - 12/06/1998
Włodzimierz Kalicki
CHINY 8
Czas złotej ryby
Była dziwna. Coś niepokoiło mnie w jej twarzy. Im dłużej się w nią wpatrywałem, tym bardziej wydawała mi się nie na miejscu. Pot ściekał mi z czoła, plecy gięły się pod plecakiem, a ja stałem na środku chodnika i ponad głowami przechodniów wpijałem wzrok w jej oczy.
Oczy! Jak mogłem nie zauważyć od razu - oczy miała proste, europejskiego kroju. Przeszedłem kilka kroków, popatrzyłem w oczy jej sąsiadki. Miała proste. Parę kroków dalej, sąsiadka - też proste. Jeszcze trochę w bok, następna - proste. Po drugiej stronie ulicy - to samo.
Zdjąłem plecak, wszedłem do środka. Delikatnie obmacałem nóżkę prostookiej ślicznotki, ale nie znalazłem żadnego znaku. Nie obchodziło mnie napięte milczenie obsługi i klientów. Podniosłem spódniczkę i znalazłem to, czego szukałem. Hieroglif chińskiego producenta.
Wszystkie damskie manekiny przy długiej, handlowej ulicy z butikami, takiej Chmielnej Kantonu, miały europejskie oczy. I wszystkie wyprodukowano w Chinach.
Żyrafy
Trzy tysiące kilometrów na północ, w Pekinie, damskie manekiny także miały proste oczy. I w wielkim mieście
Tai'an, i w dwustutysięcznym, cokolwiek zapyziałym H. w prowincji Zhejiang - to samo.
- Nie ma się czemu dziwić, Chinki marzą o prostych oczach, to znak światowego szyku - wzrusza ramionami tłumacz, pan Cheng.
- Cóż, jak to kobiety, marzą zawsze o tym, czego poskąpiła im natura - mruczę sentencjonalnie. - Europejki znowu dałyby dużo, by mieć skośne, chińskie oczka.
- Na południu Chinki chcą mieć proste oczy, bo naoglądały się białych aktorek w telewizji - twierdzi pan Cheng.
Tu, w Kantonie, oglądanie telewizji z Hongkongu nie było żadnym problemem, opowiada pan Cheng. Młode Chinki patrzyły na zachodnie filmy i nauczyły się, że w życiu kobiety cztery rzeczy są najważniejsze: pieniądze, miłość, proste oczy i duży biust. A tak naprawdę ważne są tylko proste oczy i duże piersi, bo dzięki nim dziewczyna zazna i wielkiej miłości, i wielkiego bogactwa.
Natura poskąpiła im jednak wymarzonego kształtu oka i wyśnionej wielkości biustu. W Kantonie chłopcy z
zapartym tchem oglądali w "Słonecznym patrolu" Pamelę Anderson, więc żółte dziewczęta o chłopięcej sylwetce gnębi dotkliwy stres.
- Już zatem kształty chińskich dziewcząt nie odpowiadają chińskim chłopcom? - dopytuję doktora Wei Xiao, antropologa z Fujian. A doktor, antropolog i zasłużony kawaler w jednej osobie, uśmiecha się przebiegle i powiada, że nie są mu znane porządne badania w tej kwestii, ale, na jego wyczucie, oczekiwania chińskich młodzieńców, zwłaszcza w największych miastach, rosną.
Nie trzeba być naukowcem, by dostrzec, że w Kantonie, z racji sąsiedztwa z Hongkongiem, od dawna najbardziej otwartym na Zachód mieście Chin, tradycyjny kanon urody odchodzi w przeszłość. Okrągła buzia, regularne rysy, nosek tak ukształtowany, by nozdrza nie były widoczne - to już dziś za mało. W kantońskich butikach oszałamia wybór powiększających biustonoszy. O dwa, trzy numery. Drogie kliniki oferują operacje powiększania biustu i prostowania oczu.
Kobiety błyskawicznie zmieniają tradycyjne gusta i marzenia, mówi doktor Wei. Kantońskie studentki, z ostrym makijażem, w dżinsach, w butach na grubej podeszwie i z kolorowymi plecaczkami wyglądają tak samo, jak dziewczęta na Krakowskim Przedmieściu. W czasie ślubu Chinki chcą być ognistymi
Hiszpankami, Cygankami lub przynajmniej europejskimi hrabinami. W dziesiątkach wypożyczalni sukien ślubnych królują ogniście czerwone suknie z falbankami, cygańskie kiecki okraszone morzem cekinów, białe i słodkoróżowe kreacje z woalką i europejskim kapelusikiem. Tradycyjne kimona są w odwrocie, zepchnięte na boki witryn.
Coraz częściej Chinki wymuszają na swych zamożnych mężach, by kupowali zachodnie meble. W dużym supermarkecie sprzedawca opowiadał mi, że błyskawicznie rośnie sprzedaż damskiego sprzętu do fitnessu.
Telewizyjny świat chińskiej reklamy niczym nie różni się od teleświatka kobiet w Europie. W prowincjonalnym programie telewizyjnym co godzina, przez kilka minut, nadobne Chinki potrząsały lśniącymi włosami i zapewniały mnie, że to zasługa szamponu Head and Shoulders. Nastolatki cieszyły się, że nie mają już łupieżu na połowie głowy. Jedne panie szarpały policzki, twierdząc, że skórę mają gładką dzięki kremom z liposomami, inne skórę miały gładką, bo wcierały w nią ceramidy. Skośnooki, zatroskany pan doktor stukał łyżeczką w jajko, do połowy wyszorowane nową, rewelacyjną pastą do zębów znanej i u nas marki.
W tym światowym towarzystwie chińskie były jedynie ziołowe pigułki na kaszel.
Chinki patrzą i kupują. W Szanghaju firmowe salony pospiesznie otwierają wszyscy wielcy świata mody i kosmetyków.
Panowie zachłystują się światem we własnym, męskim towarzystwie. Trzeba mieć naprawdę dobre guansi, by dostać się do klubu golfowego, mówi profesor socjologii Lu Xun. Za dużo chętnych. Nie zniechęcają ich astronomiczne ceny kart członkowskich. Podczas turniejów golfowych widzowie płacą za karty wstępu
ponad 1000 juanów, więcej niż nie najgorszą miesięczną pensję. Trybuny są pełne.
Prawdziwym szaleństwem, które od paru lat zawładnęło zamożniejszymi Chińczykami, są kręgle. Zaczęło się na południu, w prowincjach Guandong i Fujian. Moda na kręgle przywędrowała tam z Hongkongu i Tajwanu, ale błyskawicznie dotarła do większości miast. Dziś w Chinach czynnych jest niemal 10 tysięcy kręgielni, a co tydzień przybywa parę nowych. Światowi kręglarscy potentaci, Brunswick i AMF, budują gigantyczne centra, kuszą fosforyzowanymi, błyszczącymi kulami i torami, które zachwycają Chińczyków. I Chińczycy płacą 30 juanów za jedną grę. Ci, dla których to za drogo, czekają do późna w nocy, gdy ceny spadają o połowę.
- Kręgielnia stała się salonem naszej klasy średniej - zauważa z ironią profesor Lu Xun. I rzeczywiście: przed elegancką kręgielnią w Qufu w
prowincji Shandong zatrzymują się jedynie licencyjne jeepy cherokee, mitsubishi pajero i santany.
Ubożsi zachłystują się światami nierealnymi. W dziesiątkach malutkich, otwartych na ulicę salek w Kantonie można rozegrać partię najnowszej gry komputerowej lub, włączywszy się do cyberprzestrzeni, przejrzeć chińskie biuletyny komputerowe.
Kwitnie rynek science fiction. Sztandarowy chiński magazyn "Świat s.f." przekroczył 220 tys. egzemplarzy nakładu, ale ukazują się też dziesiątki lokalnych fanzinów s.f.
- Na naszych oczach powstaje chińska klasa średnia, wyzbyta jakichkolwiek aspiracji politycznych, bezgranicznie zafascynowana pieniądzem i zachodnim stylem życia - mówi profesor Lu Xun.
Wykształceni, miejscy Chińczycy patrzą na Japonię i USA. Zachwyceni świeżym dobrobytem, pragmatyczni, nie oglądają się za siebie. Tradycyjne wartości i obyczaje chętnie pozostawiają cieniom przodków, sami rozkoszują się urokami zachodniej cywilizacji. Kruszeją prawdy i hierarchie wartości ojców.
- Dawniej ojciec miał autorytet, gdyż miał do zaoferowania synom swoje pieniądze, swoje guansi i swoje doświadczenie życiowe. Ojciec naprawdę wiedział lepiej, jak żyć, bez różnicy, na wsi i w mieście. Im dłużej żył, tym więcej wiedział i tym więcej miał pożytecznych znajomości. A dziś? Dziś syn uczy się angielskiego, klika myszką komputera, a ojciec nie rozumie z tego nic. W dużym mieście wykształcony syn weźmie pieniądze ojca, skorzysta z jego guansi, by zbudować własne, i staruszek przestaje mu być potrzebny - mówi doktor Wei.
Prawdziwa, bo skuteczna, rewolucja kulturalna rozgrywa się dopiero teraz. Dusz Chińczyków nie przekuli hunwejbini przewodniczącego Mao, przekuwa je telewizja.
Pan Cheng, gdy to słyszy, krzywi się. Pomrukuje coś o uogólnieniach i uproszczeniach. Prowadzi mnie do księgarni w centrum Pekinu, bym przekonał się, że młodzi, zamożni Chińczycy nie odwracają się od literatury pięknej.
Na parkingu stoją dwa jeepy cherokee, santana, nowe audi i mercedes. W środku, na dwóch piętrach - tłok. Aura ta sama, jak w warszawskim "Prusie": miłe, inteligentne, skupione twarze, nieśpieszne kartkowanie, wyciszone rozmowy. Chłonę tę aurę, rozglądam się. Pytam pana Chenga, co kartkują starsi, skromnie ubrani, kulturalni panowie w końcu sali. Klasykę. Co interesuje ostentacyjnie dostatnio odziane młode Chinki i ich dzieciaki, poznaję bez pomocy: tłumaczenia disneyowskich komiksów i chińskie ilustrowane bajki. A co przeglądają ich mężowie? Pan Cheng gdzieś się zapodział, zaglądam więc przez ramiona kilku z nich. Wśród okładek rozpoznaję fotografię szefa Microsoftu, Billa Gatesa, spoglądają na mnie ze zdjęć: były szef Chryslera Lee Iaccocca i szef Sony Akiro Morita. To dział biografii milionerów, którzy zaczynali z paroma dolarami w kieszeni, i poradników, jak szybko zdobyć majątek.
Nie potrafię jakoś dogadać się z panem Chengiem w kwestii odrodzenia tradycji, nie wierzę mu, gdy opowiada o rosnącym zainteresowaniu nowych bogaczy dawną kulturą. Idziemy do warsztatu kamieniarskiego, jednego z wielu powstałych w ciągu ostatnich kilku lat. - Mamy coraz więcej zamówień, państwowych i prywatnych - mówi żona właściciela.
Firmy państwowe i prywatne zamawiają wielkie rzeźby lwów. Para sporych lwów ze sztucznego kamienia kosztuje 6 tysięcy juanów, dwa lwy z porządnego kamienia kosztują 10 tysięcy. Niewiele, skoro ustawione przed wejściem firmy odpędzają skutecznie złe duchy. Tak jak inne kamienne lwy czyniły to sto, pięćset i tysiąc lat temu. Lwy strzegą powodzenia większości państwowych firm i bodaj wszystkich interesów prywatnych.
Ale biznesmeni chętnie dokupują do pary lwów także rzeźby ptaków lub dzieci obejmujących ryby. To tradycyjne symbole pomyślności, dostatku i bogactwa, wyjaśnia żona kamieniarza. A niezbyt zamożni właściciele domków kupują coraz częściej kamienne tablice ze starymi sentencjami sprowadzającymi na domostwo dobre spojrzenie Niebios. Wmurowują je nad drzwiami wejściowymi, tak jak czynili ich dziadowie.
A te wielkie żyrafy, czule obejmujące się szyjami, poważnie zaglądające sobie w oczy albo karmiące z pyszczka do pyszczka młode żyrafiątka? - O, żyrafy są coraz popularniejsze, sprzedajemy ich coraz więcej. Tylko lwów sprzedajemy więcej od żyraf - wyjaśnia żona kamieniarza.
- Ale co symbolizują?
- Nic. One są tylko ładne.
Władza
Klasa średnia jeszcze jest w powijakach, a już zwyciężyła. Rząd dusz należy do niej, choć ona sama nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy, powiada doktor Wei Xiao. Partia ma armię, policję, administrację, ale nie ma przyszłości. I wszyscy świetnie to wiedzą. Przed piętnastu laty droga do partii była drogą przez mękę: tłumy kandydatów prześcigały się w zdobywaniu rekomendacji, w wykazywaniu się aktywnością i rewolucyjną czujnością. Na przyjęcie czekało się kilka, nierzadko nawet kilkanaście lat.
- Dziś, by zdobyć legitymację, wystarczy zadeklarować chęć i do podania załączyć parę zaświadczeń od partyjnych znajomych. Staże skracane są do minimum, ale i tak od kilku lat liczba członków Komunistycznej Partii Chin spada - opowiada doktor Wei.
W połowie lat 80. partia miała ponad 57 milionów członków, dziś ma już tylko 53 miliony. Od paru lat szeregowi członkowie występują z partii i - rzecz przed dziesięciu laty nie do pomyślenia - nie spotykają ich za to żadne represje.
Ale ci, którzy są w partyjnej nomenklaturze, mają czego bronić. Na wsi pana Denga partia okopała się za jego płotem. Sąsiad pana Denga jest szefem partii i zarazem administracji w niewielkiej części gminy obejmującej troszkę ponad dwa tysiące mieszkańców. Ma swoją działkę, tak jak inni chłopi uprawia ryż, a pod wieczór sekretarzuje. Polecenia i wytyczne schodzą z gminy do niego i on właśnie organizuje ich wykonanie w terenie. Ale nie osobiście. W strukturze władzy ma pod sobą jeszcze kilku partyjnych aktywistów, którzy odpowiadają za części jego rejonu.
Sąsiad pana Denga jest najniższym ogniwem szacowanej na ponad piętnaście milionów członków partyjnej nomenklatury. Na pozór nie ma różnicy między nim a jego partyjnymi podwładnymi. Wszyscy dzierżawią pólka ryżowe identycznych rozmiarów, żaden z nich nie ma partyjnej pensji. Ale sąsiad pana Denga urzęduje w niewielkim domku, własności partii, ma też przyznany skromny budżet na wydatki biurowe i reprezentacyjne. - Rozlicza lewe rachunki, delegacje, bankiety - opowiada pan Deng. - Ma z tego więcej pieniędzy niż z uprawy ziemi.
To niepozorne, ale intratne stanowisko. Dlatego kandydaturę sąsiada na lokalnego szefa partii zaakceptować musiał nawet nie komitet gminny, ale komitet okręgowy KPCh.
Piętnaście kilometrów od wsi pana Denga, w gminie, urzęduje znajomy syna pana Denga, pan Pei. Ma niespełna czterdzieści lat, ale trudy służbowych bankietów podniszczyły jego twarz. Pan Pei jest dyrektorem fabryczki należącej do gminy. Nalewa herbaty, uprzejmie opowiada o zakładzie: trzydziestu pracowników, trzy drewniane hale, nowoczesne maszyny i produkcja - patyczki do lodów - w całości eksportowana do Szwajcarii. Pan Pei pokazuje z dumą najnowsze inwestycje: czteropiętrowy, elegancki biurowiec, jeszcze pusty, tchnący wilgocią świeżych tynków, oraz dwie pozłacane ryby,
symbole pomyślności. Wysokie na dwa metry ryby stoją z boku, przykryte folią, ale wkrótce trafią na środek dziedzińca, gdzie po podłączeniu będą elegancko tryskać wodą na środku zakładowej fontanny.
- Kosztowały sporo, 10 tysięcy juanów, ale warto było, bo są piękne. Sam je wybrałem - mówi dyrektor z ojcowską dumą.
Wieczorem, przy kolacji, siedzę obok syna pana Denga. Piję ohydną wódkę baijiu, więc zebrało mi się na uprzejmość: chwalę złote ryby i biurowiec pana Pei. Syn pana Denga pije baijiu jeszcze chętniej, więc zebrało mu się na szczerość: opowiada prawdę o fabryce pana Pei.
- Od roku 1993 ponosi straty, bo dyrektor podpisał złą umowę ze Szwajcarami. Tylko w zeszłym roku było 600 tysięcy juanów strat. Dyrektor obniża pensje, ale to nie pomaga, długi fabryki rosną.
- To skąd ma pieniądze na nowy biurowiec?
- Dyrektor jest jednocześnie pierwszym sekretarzem partii w gminie. Wszystko buduje na kredyt. Dyrektor Pei pisze wniosek o kredyt, a sekretarz partii Pei wniosek zatwierdza.
- A bank nie wie nic o stratach?
- Wie, ale to bank państwowy, a dyrektor oddziału banku jest w guansi pana Pei.
- A załoga nie buntuje się?
- Robotnicy boją się, że stracą pracę, więc godzą się na niższe pensje. A poza tym, co można zrobić dyrektorowi? Formalnie ma pensję niewiele większą od pensji robotnika. Tak naprawdę to żyje jak cesarz. Kombinuje z rachunkami tak, że fabryka płaci mu za wszystko, od opłat za naukę dzieci w szkole po leczenie żony w prywatnej klinice. Wszyscy o tym wiedzą, ale jak mu to udowodnić?
Nazajutrz pan Deng słucha opowieści o wizycie w fabryce i tylko kiwa głową. Tak, tak, ci z partii nigdy nie zginą. Okopali się w swoich guansi, mają dobre posady. A ci na najwyższych szczeblach mają dobre posady i wielkie pieniądze.
- Dzieci, żony, krewni wszystkich ważniejszych działaczy partyjnych dawno już otworzyli swoje firmy. Korzystają z guansi działaczy, mają tanie kredyty, tanie surowce, nie nachodzą ich kontrole. Często ważni działacze partyjni potajemnie dają swoim bliskim i zaufanym wielkie pieniądze z kont organizacji partyjnych, wielkich fabryk, nawet z wojska. Po jakimś czasie oddają pieniądze na konta, a to, co zarobili, pozostaje w guansi wielkiego działacza. Partia to najlepsze miejsce do zarabiania naprawdę wielkich pieniędzy - opowiada doktor Wei.
W domu pana Hua, architekta, pytam pana Bao, partyjnego urzędnika rady miejskiej, czy on sam i jego partyjni koledzy nie boją się zmian, czy nie lękają się utraty władzy przez partię?
Pan Bao śmieje się:
- Nie zginiemy! Wszyscy działacze partyjni otwierają swoim żonom jakieś interesy. Nie boimy się niczego, nawet zniknięcia partii. Ktoś musi przecież rządzić krajem, a rządzić umiemy tylko my.
Nie wszyscy ludzie władzy są jednak takimi optymistami jak pan Bao.
- Boją się ci, którzy odpowiadają za kraj - mówi socjolog, profesor Wang Guo. - Tam w Pekinie, na górze, naprawdę się boją.
Ale czego się boją konkretnie?
Strajków tak naprawdę władza na razie się nie boi, mówi prof. Wang. Jest ich coraz więcej, ciągle ktoś gdzieś w Chinach strajkuje, ale Chiny to wielki kraj, kontynent właściwie, a robotnicy strajkują samorzutnie, w każdym mieście, w każdej fabryce osobno. Robotnicy chcą jedynie podwyżki albo pracy. A ci, którzy nie siedzą wśród protestujących, raczej cieszą się, że na nich nie padło, że nie mają tak źle.
Strajkujący nie chcą zmieniać Chin. Gdzieś w zbiorowej pamięci ciągle tkwi mroczny cień masakry na placu Tiananmen.
- Dziewięć lat temu nauczyliśmy się, że władza jest silniejsza, że trzeba myśleć tylko o sobie, o rodzinie - mówi doktor Wei Xiao, przed dziewięciu laty student uniwersytetu. Tych, którzy wtedy strajkowali w Pekinie i w dziesiątkach innych, uniwersyteckich miast, są tysiące. Milczą, pracują. Tak jak doktor Wei.
Czegóż więc boją się ci na górze? Telewizji? Nie wolno samemu instalować anten satelitarnych, wzrusza ramionami pan profesor.
Telewizja z Hongkongu, ongiś główny rozsadnik obyczajowej i politycznej zarazy, od czasu przyłączenia brytyjskiej enklawy jest pod delikatną kontrolą Pekinu. Swoboda obyczajowa zresztą już nie przeraża szefów partii komunistycznej. W zachodnich serialach pekińscy cenzorzy wycinają coraz mniej ze scen erotycznych. W chińskiej telewizji dłonie białych bohaterów zapuszczają się już pod bluzeczki ukochanych, w kinach zobaczyć można nagie plecy i biusty - przed dwoma laty rzecz nie do pomyślenia.
Poza telewizją ogólnochińską istnieje gęsta sieć wewnętrznej telewizji satelitarnej. Każda prowincja ma swój program i przez satelitę nadaje go na kraj.
Władza telewizję uwielbia i trzyma wszystkie stacje żelazną ręką. Oglądanie dzienników telewizyjnych przez trzy dni z rzędu osłabiło mnie bardziej niż choroba. Na świecie - straszno. Piątek; na Filipinach gigantyczne pożary dżungli i załamanie waluty, w Singapurze i Indonezji krach finansowy, w Japonii stagnacja i pesymizm, w Ameryce Południowej deszcze, powodzie, choroby, głód, w Afryce dziesięć ofiar katastrofy kolejowej, w Indiach zamieszki, ofiary, w Rosji sytuacja wielce niepewna, prezydent Jelcyn bardzo chory, w Ameryce pozycja prezydenta Clintona uległa znów osłabieniu, w Europie sekretarz NATO Solana przyznał, że trudne rozmowy z Moskwą nie zażegnały kryzysu. I nic więcej na tym nieszczęsnym świecie w październikowy piątek się nie zdarzyło. Czyż w tej sytuacji można się dziwić, że znów, jak co dzień, chmara przywódców i polityków z całego globu przybyła do Pekinu na spotkanie z generalnym sekretarzem KC, Jiangiem Zeminem? Mnóstwo ich przybyło - pokazanie gości chińskiego przywódcy zajęło w dzienniku całe sześć minut.
Gdyby nie konsekwentnie polepszająca się sytuacja w Chinach, można by sobie strzelić w łeb z rozpaczy. Na szczęście w Szanghaju postępuje rozbudowa stadionu, z Niemiec przyjechała delegacja, by podpisać kontrakt na budowę wielkiej fabryki, w sklepach całego kraju mnóstwo towarów, pracownicy kombinatu Great Wall na ławkach w parku uczą się wytycznych ostatniego zjazdu partii, a sportowcy biją rekordy na ogólnokrajowej spartakiadzie. Przed dziennikiem codziennie odcinek serialu o życiu i miłości w chińskiej koedukacyjnej akademii wojskowej, po dzienniku serial cywilny, o oficerze. Oficer po wyjściu z wojska założył firmę i dał dobrą pracę swym kolegom, którzy później skończyli służbę wojskową. Późnym wieczorem gwóźdź programu - opera mydlana o uczciwych, zakochanych policjantach zwalczających raka korupcji.
Pan Hua, prowincjonalny architekt, przysypia w piątej minucie dziennika, budzi się na początku wieczornego serialu: - W dziennikach nie ma nic ciekawego, gadają swoje i gadają.
A może władza boi się literatury? Bała się, trochę, na przykład przed dwudziestu laty, gdy zbuntowani pisarze w fantastycznych, futurologicznych dekoracjach science fiction krytycznie opisywali chińską rzeczywistość. W 1983 roku policja rozprawiła się z niepokornymi fantastami, przywołała ich do porządku przesłuchaniami i zakazami druku. Dziś rząd finansuje zjazd pisarzy s.f., na którym obok literatów i naukowców zasiadają oficerowie lotnictwa, najpewniej miłośnicy gatunku.
Istnieje samizdat, ciągle przemycane są zakazane książki z Hongkongu, ale w Pekinie, niedaleko placu Tiananmen, nielegalną literaturą handluje się niemal jawnie. Na moją prośbę pan Cheng późnym wieczorem kupił mi od pokątnego sprzedawcy, stojącego pośród handlarzy skarpetkami i lornetkami, trzy zakazane książki o korupcji w partyjnym aparacie władzy i o majątkach zebranych przez rodziny najważniejszych
funkcjonariuszy KPCh. Nazajutrz handlarz samizdatem stał w tym samym miejscu, z tymi samymi książkami.
Czego więc boi się władza, pytam profesora Wanga. Internetu?
- Prywatna osoba nie ma do niego dostępu, a w firmach dostęp jest ściśle kontrolowany przez specsłużby.
- Buntu chłopów?
Profesor śmieje się:
- Wieś w bogatszych prowincjach to dziś podpora władzy, chłopi nigdy nie mieli tak dobrze jak teraz. A wieś biedna, na zachodzie kraju, nie liczy się.
Nawet nie muszę pytać, czy władza naprawdę boi się tych, którzy mówią o wolnych wyborach i zachodniej demokracji.
Parę dni wcześniej do knajpki, w której jadłem śniadanie, przyszedł mój drugi tłumacz, pan Li. Przyszedł z nieznajomym Chińczykiem, usiadł i powiedział: "Możemy iść". Więc poszliśmy. Przez ciasne zaułki, przez malutkie placyki, klucząc i gubiąc się, dotarliśmy tam, gdzie białasów się nie widuje. W wymiętych spodniach, zniszczonej ciemnej marynarce, w przydużych okularach stał skupiony, poważny.
Przysiedliśmy w obskurnej restauracyjce. Tylko parę razy łyknął słabej, zielonej herbaty. Opowiadał.
"Uniwersytet skończyłem w 1988 roku i poszedłem do pracy w fabryce. Rok później, gdy w Pekinie studenci wyszli na plac Tiananmen, w naszym mieście studenci i młodzież też zgromadzili się na największym placu. Na szczęście w mojej prowincji władze były mądre, nie pozwoliły wojsku wyjść na plac. Gdy w Pekinie wojsko zaatakowało studentów, u nas szef partii prosił manifestujących bez przerwy na miejskim placu, żeby się rozeszli, bo stanie się coś strasznego. Rozeszliśmy się i ofiar u nas nie było. Od tego czasu wszyscy moi koledzy milczeli, ale ja często mówiłem w fabryce, że w Chinach potrzebna jest demokracja, że każdy człowiek powinien mieć jeden głos w uczciwych, wolnych wyborach. Każdy, z kim rozmawiałem, odpowiadał mi, że polityka go nie interesuje. Ale oni nie byli przeciwko mnie. Uważam, że myśleli podobnie, tylko bali się mówić.
Szefem mojego wydziału był człowiek partii, bez wykształcenia, zły organizator, ale z dobrym guansi. Żądałem, by lepiej organizował naszą pracę. Koledzy po cichu potakiwali mi, ale nikt mnie nie poparł.
Czułem, że ktoś za mną chodzi, ktoś mnie kontroluje. Uważam, że donosili na mnie sąsiedzi.
Po trzech latach dwóch cywili wzięło mnie z ulicy. Zawieźli mnie mikrobusem do szpitala. Mówiłem lekarzom, że potrzebuję prawnika, ale nie dali mi prawnika. Dali mi zastrzyk.
To był szpital psychiatryczny. Na wielkiej sali leżało ponad sto osób. Niektórzy byli bardzo chorzy. Z nikim nie można było sensownie porozmawiać.
Leżałem tam prawie rok. O wpół do siódmej budzili mnie, dawali śniadanie, prawie zawsze pyzy. Potem bardzo dużo leków, po których spałem cały dzień. Nie mogłem zebrać myśli, byłem słaby i rozbity. W południe salę obchodził lekarz. Co kilka dni jacyś ludzie rozmawiali ze mną. Pytali, jak się czuję, czy nadal uważam, że ktoś mnie pilnuje, i tłumaczyli, że muszę przestać mówić to, co mówiłem, bo nigdy ze szpitala nie wyjdę.
Ale wypuścili mnie do domu. Codziennie musiałem brać bardzo dużo leków psychotropowych, po których czułem się źle.
Nikt nie pilnował, czy je biorę, tylko raz w miesiącu musiałem iść do szpitala.
Badali mi wtedy krew i mówili, że jeśli badania pokażą, że nie biorę leków, to zamkną mnie znowu w szpitalu. Więc brałem je, jak kazali.
Od trzech lat nie każą mi brać leków. Nie mam pracy, bo w moim danwei powiedzieli mi, że nie ma dla mnie pozycji pracującej, czyli wolnego stanowiska. Dostaję 200 juanów z danwei, dorabiam u ślusarza".
- Co myślisz o ostatnich zmianach w Chinach? - zapytałem na koniec.
- Nie ma najważniejszego, wolnych wyborów. Bez wolnych wyborów nic naprawdę się nie zmieni - odpowiedział. Po chwili spytał, czy może wrócić do ślusarni. To prywatna firma, szef nie lubi nieobecności.
Kończyłem herbatę z tłumaczem, panem Li. Martwiłem się, czy nasza rozmowa nie zaszkodzi rozmówcy. Pan Li pokręcił głową:
- Przecież władza wie, co on mówi. On stara się o paszport, chce emigrować. Nie aresztują go, ale nie chcą wypuścić za granicę. Tu nie jest groźny. Ma etykietkę chorego na umyśle, robotnicy nie słuchają go. Nie chcą wolnych wyborów, chcą więcej juanów.
Sączę słodkie, słabiutkie wino ryżowe z profesorem Wang Guo. Władza nie boi się strajkujących, nie boi się telewizji, nie boi się książek, nie boi się opozycjonistów. Więc czego, u licha, się boi?
Władza, wyjaśnia profesor, tak naprawdę nie boi się czegoś z osobna. Ona boi się utraty harmonii.
Ład
Profesor Wang Guo jest cenionym socjologiem. Zna wielu doradców rządu i partii.
- To są mądrzy ludzie, wiedzą i rozumieją naprawdę wiele. Opowiadają mi, że w wewnętrznych dyskusjach w najwyższym kręgu władzy nie ma żadnych ideologicznych ograniczeń. Władza i doradcy rozważają wszystkie warianty decyzji i ich skutki, nawet takie, które z powodów ideologicznych są nie do przyjęcia.
Profesor Wang uśmiecha się tajemniczo i mówi, że warto umieć czytać to, co w dokumentach chińskiego KC naprawdę jest napisane. Choćby taki referat Jiang Zemina o dwunastu sprzecznościach, nawiązujący do słynnego dokumentu KC chińskiej partii sprzed 30 lat o dziesięciu sprzecznościach. - To bardzo mądra diagnoza wpływu systemu rynkowego na kryzys ideologiczny. Są tylko trzy kryteria skuteczności socjalizmu: musi podnosić stopę życiową społeczeństwa, zapewnić rozwój, czyli stałe zwiększanie wydajności pracy i pomnażać siłę państwa. U nas dwóch pierwszych kryteriów socjalizm nie spełnił, więc trzeba go zmienić.
Ale socjalizm nie skompromitował się, dodaje profesor. Ani w oczach władzy, ani w oczach społeczeństwa. Nie skompromitował się, bo w czasach socjalizmu Chiny stały się wielkim mocarstwem. To dlatego na szaleństwa kolektywizacji, wielkiego skoku i rewolucji kulturalnej chętnie spuszcza się zasłonę milczenia, to dlatego Pekin podkreśla ciągłość władzy. Po odzyskaniu Hongkongu z większą pewnością siebie i energią weźmie się do eksperymentowania.
Władza nie działa na oślep, doktrynersko, stara się nie ryzykować, opowiada profesor Wang. Władza uważnie przygląda się, jak funkcjonuje szwedzki i niemiecki kapitalizm z ludzką twarzą, jak Rosja daje sobie radę z konfliktami narodowościowymi, jak Polacy, Węgrzy i Czesi w czasie transformacji gospodarki zmagają się z bezrobociem i napięciami politycznymi. Władza eksperymentuje. W typowych regionach, miastach, fabrykach robi się modelowe eksperymenty, likwiduje się administracyjne ograniczenia, dotacje dla państwowych przedsiębiorstw, prywatyzuje się fabryki, egzekwuje się długi i ogłasza upadłość nierentownych przedsiębiorstw. A wszystko to - ostrożnie, powoli, na niewielką skalę. Bo władza boi się utraty harmonii, powtarza profesor Wang Guo.
Boi się, że nieuchronne zwolnienie co trzeciego ze 130 milionów ludzi pracujących w niewydolnych przedsiębiorstwach państwowych spowoduje chaos, strajki i bunty. Boi się, że właśnie wtedy państwowe związki zawodowe przestaną być posłuszne, że nagle pojawi się jakiś chiński Wałęsa. A jakby tego było mało, w chwili gdy zaczną się kłopoty z robotnikami, załamie się juan i cały system finansowy - wszak ekonomiści oceniają, że ponad 230 mld dolarów wpompowanych ostatnimi laty w chińską gospodarkę to pieniądze wyrzucone w błoto, nie przynoszące żadnego zysku. Kryzys jest świetną okazją dla przestępców i aferzystów. Do pełni nieszczęścia brakuje wtedy tylko powodzi albo trzęsienia ziemi, które lud odczyta jako znak utraty przychylności Niebios.
Ład, porządek, dyscyplina, kontrola. To lekarstwo rządzących na wszystkie zagrożenia.
- Władze liberalizują gospodarkę, ale zacieśniły kontrolę nad wojskiem, policją i telewizją, z pomocą emerytów i etatowych konfidentów próbują umocnić system kontroli społeczeństwa. To nie potrwa jednak długo. Nie można modernizować kraju w izolacji. Świat wymusza zmiany. W marcu 1978 roku ówczesny przewodniczący chińskiego parlamentu, przedstawiając konstytucję, stwierdził, że partia nigdy nie pozwoli, by prawo wiązało ręce i nogi rewolucji. A dziś mamy już w Chinach nie najgorszy kodeks cywilny. Pekin musiał go stworzyć, bo bez prawa nie ma nowoczesnej gospodarki - mówi prof. Wang.
- Będzie jeszcze wiele zwrotów, wiele liberalizacji i dokręcań śruby, ale Chiny z drogi ku kapitalizmowi nie zejdą. Nomenklatura uwłaszcza się na dziko, nieoficjalnie, ale chce zalegalizować swe zdobycze, więc musi w końcu stworzyć porządne prawo własności - dodaje doktor Wei.
Rośnie w liczbę, bogaci się klasa średnia. Profesor i doktor spierają się o jej definicję, o to, ile milionów Chińczyków do niej już należy, ale w jednym zgadzają się: jeśli nie w tym, to w następnym pokoleniu już dziś bezgranicznie zafascynowana Zachodem klasa średnia odezwie się, zażąda dokończenia modernizacji kraju, może i udziału we władzy.
- Wymiera ostatnie pokolenie przywódców, które urodziło się przed powstaniem ChRL, dla którego
punktem odniesienia są ciągle niesamowicie zacofane, biedne Chiny sprzed czasów kolektywizacji, Wielkiego Skoku. To wspomnienie skłania do konserwatyzmu, nawet do komunistycznej ortodoksji - mówi profesor.
Wkrótce dojdzie do głosu następne pokolenie, pokolenie wnuków dzisiejszych przywódców, pokolenie dzisiejszych dwudziestoparolatków, którzy studiują na zachodnich uniwersytetach. Wezmą władzę szybciej, niż ktokolwiek się dziś spodziewa, prorokuje profesor Wang.
Rewolucja przewodniczącego Mao dobiegnie końca, dodaje.
Kolejna rewolucja chińskich chłopów wyniesie do władzy kolejne dynastie elit. Domknie się jeszcze jeden krąg chińskich dziejów. Nowy ład znów okaże się tym starym ładem, odwiecznym.
Niektóre nazwiska i okoliczności zostały zmienione.
W cyklu tekstów wykorzystano m.in. monografie i opracowania R. Randle Edwardsa, Jamesa Harrisona, Louisa Henkina, Katarine Hsiao, Andrew Nathana, Williama Parisha, Jacka Pottera, Carla Riskina, Witolda Rodzińskiego, Juliana Adolfa Święcickiego, Roxane Witke, Martina Whyte, Margery Wolf.
Włodzimierz Kalicki - W domu smoka
GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Chiny ruszą na wojnęchiny 7CHINYGegra japonia i chinyChiny, Stany Zjednoczone i swia ebook demo id 2028159Obama krytykuje ChinyWAŻNIEJSZE ZAŁOGOWE LOTY KOSMICZNE (ZSRR, ROSJA, USA, CHINY)Chiny i Rosja hakują tajne dane rządowe i biznesowe USADWUGŁOWY ORZEŁ I ZŁOTY SMOK Chiny i Rosjastarozytne chinywięcej podobnych podstron