Boles哪呪歛w Prus Micha哪呪歬o


NR ID : b00153
Tytu艂 : Micha艂ko
Autor : Boles艂aw Prus


Roboty przy kolei sko艅czono. Podradczyk wyp艂aci艂, komu co nale偶a艂o, oszuka艂, kogo mo偶na, i ludzie pocz臋li rozchodzi膰 si臋 gromadami, ka偶dy do swojej wsi.

Ko艂o karczmy, co sta艂a przy plancie, do po艂udnia by艂o gwarno. Jeden obwarzankami nape艂nia艂 kobia艂k臋, drugi kupowa艂 w贸dk臋 do domu, inny - upija艂 si臋 na miejscu. Potem porobili zawini膮tka z grubych p艂acht i zawiesiwszy je przez ramiona odeszli wo艂aj膮c:
- Bywaj zdr贸w, "durny Micha艂ku!..."
A on zosta艂.
Zosta艂 na szarym polu i nie patrzy艂 nawet za swoimi, tylko na b艂yszcz膮ce szyny, co bieg艂y a偶 tam, het! nie wiadomo gdzie. Wiatr rozrzuca艂 mu ciemne w艂osy, rozwiewa艂 bia艂膮 parciank臋 i z daleka przynosi艂 ostatni膮 zwrotk臋 pie艣ni odchodz膮cych.

Wkr贸tce za krzakami ja艂owca skry艂y si臋 p艂achty; parcianki i okr膮g艂e czapki. W ko艅cu i pie艣艅 umilk艂a, a on wci膮偶 sta艂 z za艂o偶onymi r臋koma, bo - nie mia艂 gdzie i艣膰. Jak ten zaj膮c, co w tej oto chwili przeskakuje szyny, tak on, ch艂opski sierota, gniazdo mia艂 w polu, a spi偶arni臋 - gdzie B贸g da.
Za piaszczystym wzg贸rzem rozleg艂o si臋 gwizdanie, zak艂臋bi艂 si臋 dym i zaturkota艂o. Nadjecha艂 roboczy poci膮g i zatrzyma艂 si臋 przed nie wyko艅czon膮 stacj膮. Oty艂y maszynista i jego m艂odziutki pomocnik zeskoczyli z lokomotywy i pobiegli do karczmy. To偶 samo zrobili brekowi. Zosta艂 tylko in偶ynier, kt贸ry przypatrywa艂 si臋 zamy艣lony pustej okolicy i przys艂uchiwa艂 szmerowi pary w kotle.
Ch艂op zna艂 in偶yniera, wi臋c uk艂oni艂 mu si臋 nisko; do ziemi.
- A to ty, "durny Micha艂ku"! C贸偶 tutaj robisz? - zapyta艂 in偶ynier.
- Nic, panie! - odpar艂 ch艂op.
- Dlaczego nie wracasz do wsi?
- Nie mam po co, panie.

In偶ynier zacz膮艂 nuci膰, a potem rzek艂:
- Jed藕 do Warszawy. Tam zawsze znajdziesz robot臋.
- Kiedy nie wiem, gdzie to.
- Siadaj na wagon, to si臋 dowiesz.

"Durny Micha艂ku" skoczy艂 na wagon jak kot i usiad艂 na stosie kamieni.
- A pieni臋dzy troch臋 masz? - spyta艂 in偶ynier; - Mam, panie, rubla i czterdzie艣ci groszy i z艂oty dziesi膮tkami...

In偶ynier znowu pocz膮艂 nuci膰 i ogl膮da膰 si臋 po okolicy, a w lokomotywie wci膮偶 warcza艂o. Wreszcie z karczmy wybieg艂a obs艂uga poci膮gu z butelkami i w臋ze艂kami. Maszynista i jego pomocnik siedli na lokomotyw臋 - i ruszono.
O jak膮 mil臋 drogi st膮d, na zakr臋cie, ukaza艂y si臋 dymy i wie艣 uboga, zbudowana mi臋dzy b艂otami. Na jej widok Micha艂ko o偶ywi艂 si臋. Zacz膮艂 si臋 艣mia膰, wo艂a膰 (cho膰by go nie us艂yszano z takiej odleg艂o艣ci), macha膰 czapk膮... A偶 jad膮cy na wysokim ko藕le brekowy ofukn膮艂 go:
- A ty czego si臋 wychylasz? Jeszcze zlecisz i diabli ci臋 wezm膮...
- Bo to nasza wie艣, panie, o tam, o!...
- No, wi臋c kiedy wasza, to sied藕 spokojnie odpar艂 brekowy.

Micha艂ko usiad艂 spokojnie, jak mu kazano. Tylko 偶e go co艣 bardzo nudzi艂o w sercu, wi臋c zacz膮艂 m贸wi膰 pacierz. Ach! jak偶eby on wr贸ci艂 do swojej wsi, z gliny i s艂omy ulepionej, tam mi臋dzy b艂ota... Ale nie mia艂 po co. Cho膰 go nazywali "durnym", tyle przecie rozumia艂, 偶e na 艣wiecie mniej przymiera si臋 z g艂odu i 艂atwiej o nocleg ani偶eli we wsi. O! na 艣wiecie chleb jest bielszy, na mi臋so mo偶na cho膰 popatrze膰, dom贸w wi臋cej i ludzie nie tacy mizerni jak u nich.

Wymijali stacj臋 za stacj膮 zatrzymuj膮c si臋 tu d艂u偶ej, tam kr贸cej. O zachodzie s艂o艅ca kaza艂 in偶ynier da膰 ch艂opu je艣膰, a on za to - do n贸g mu si臋 uk艂oni艂.
Wjechali w now膮 ca艂kiem okolic臋. Nie by艂o tu rozlewaj膮cych si臋 bagien, ale wzg贸rzyste pola, kr臋te i szybko p艂yn膮ce rzeczki. Znik艂y kurne chaty i stodo艂y plecione z wici, a ukaza艂y si臋 pi臋kne dwory i murowane budynki, lepsze ni偶 u nich ko艣cio艂y - albo karczmy.

Noc膮 stan臋li pod miastem zbudowanym na g贸rze. Zdawa艂o si臋, 偶e domy w艂a偶膮 jeden na drugi, a w ka偶dym tyle 艣wiat艂a, co gwiazd na niebie. Na stu pogrzebach nie zobaczy艂by tylu 艣wiec, co w tym mie艣cie...
Gra艂o co艣 bardzo pi臋knie, ludzie chodzili t艂umem, 艣miej膮c si臋 i rechocz膮c, cho膰 ju偶 by艂a taka noc wielka, 偶e we wsi s艂ysza艂by艣 tylko wo艂anie upiora i ujadanie strwo偶onych ps贸w.

Micha艂ko nie zasn膮艂. In偶ynier kaza艂 mu da膰 funt kie艂basy i bu艂k臋 chleba, a potem - przep臋dzili go na inny wagon, kt贸ry wi贸z艂 piasek. By艂o tu mi臋kko jak w puchu. Ale ch艂op nie k艂ad艂 si臋, tylko siedzia艂 w kuczki, jad艂 kie艂bas臋 z chlebem, a偶 mu oczy wy艂azi艂y na wierzch, i my艣la艂:
- Nie b贸j si臋, jakie to s膮 dziwne rzeczy na 艣wiecie!...

Po kilkugodzinnym postoju, nad ranem, poci膮g ruszy艂 i jechali truchtem. Na jednej stacji w艣r贸d lasu zatrzymali si臋 d艂u偶ej, a brekowy powiedzia艂 ch艂opu, 偶e in偶ynier pewnie wr贸ci nazad, bo przysz艂a po niego depesza.

Istotnie in偶ynier zawo艂a艂 do siebie ch艂opa.
- Ja musz臋 jecha膰 na powr贸t - rzek艂. - A ty sam czy pu艣cisz si臋 do Warszawy?
- Bo ja wiem... - szepn膮艂 ch艂op.
- No, przecie nie zginiesz mi臋dzy lud藕mi?
- Komu ja, panie, zgin臋, kiedy nie mam nikogo?...

Rzeczywi艣cie, komu on mia艂 zgin膮膰!
- A wi臋c jed藕 - m贸wi艂 in偶ynier. - Tam, zaraz przy stacji, buduj膮 nowe domy. B臋dziesz nosi艂 ceg艂臋 i nie umrzesz z g艂odu, byle艣 si臋 nie rozpi艂. Potem mo偶e ci by膰 lepiej. Na wszelki wypadek masz rubla.

Ch艂op wzi膮艂 rubla, u艣cisn膮艂 in偶ynierowi kolana i usiad艂 na sw贸j wagon z piaskiem.
Wnet ruszyli.

W drodze zapyta艂 brekowego:
- Daleko st膮d, panie, do naszej stacji?
- Chyba ze czterdzie艣ci. mil. Czy ja wiem?
- A piechot膮, panie, d艂ugo by szed艂?...
- Mo偶e ze trzy tygodnie. Wreszcie nie wiem. Niezmierny strach ogarn膮艂 ch艂opa. Po co on pu艣ci艂 si臋 nieszcz臋艣liwy tak daleko, 偶e a偶 trzy tygodnie i艣膰 potrzeba do domu!...

W ich wsi opowiadano nieraz o parobku, co go wicher porwa艂 i pr臋dzej, ni偶 prze偶egna膰 si臋 mo偶na; zani贸s艂 i cisn膮艂 o dwie mile - ju偶 trupa. Czy z nim nie sta艂o si臋 to samo? Czy ta maszyna ziej膮ca ogniem, kt贸rej boj膮 si臋 starzy ludzie, nie jest gorsza od wichru?... A gdzie go ona wyrzuci!

Na t臋 my艣l schwyci艂 si臋 kraw臋dzi wagonu i zamkn膮艂 oczy. Teraz uczu艂, jak go niesie, jak strasznie huczy, jak go wiatr bije po twarzy i 艣mieje si臋: hu! hu! hu!... hi! hi! hi!...

Porwa艂a偶 go dopiero burza, porwa艂a!... Tyle 偶e nie od matki ani od ojca, ani od w艂asnej chaty, tylko z pola, sierot臋.

Rozumia艂, 偶e jest z nim co艣 niedobrze, ale - c贸偶 na to poradzi膰? 殴le mu jest, gorzej mu pewnie b臋dzie, lecz 偶e ju偶 by艂o 藕le, gorzej i najgorzej, wi臋c otworzy艂 oczy i pu艣ci艂 si臋 wagonu. Taka wola boska. Od tego on przecie biedny ch艂op, 偶eby d藕wiga艂 n臋dz臋 na karku, a w sercu obaw臋 i 偶al...

Lokomotywa przera藕liwie zagwizda艂a. Micha艂ko spojrza艂 przed siebie i zobaczy艂 z dala jakby las dom贸w zasnutych p艂acht膮 dymu.
- Czy to pali si臋 gdzie? - zapyta艂 brekowego.
- To Warszawa!...

Ch艂opa znowu 艣cisn臋艂o za piersi. Jak on tam o艣mieli si臋 wej艣膰 w ten dym?

Stacja. Micha艂ko wysiad艂. Poca艂owa艂 brekowego w r臋k臋 i rozejrzawszy si臋 poszed艂 z wolna do sklepu, gdzie na szyldach wymalowane by艂y kufle z czerwonym piwem i zielona w贸dka we flaszkach: Nie ci膮gn臋艂a go tam pijatyka, ale co innego.

Za szynkiem wida膰 by艂o muruj膮cy si臋 dom; a przed sklepem stali mularze. Wi臋c przypomnia艂 sobie rad臋 in偶yniera i poszed艂 zapyta膰 o robot臋.

Mularze, chwaty ch艂opcy, powalani wapnem i ceg艂膮, sami go zaczepili.
- A c贸偶e艣 to za jeden?... A sk膮d偶e艣 to?... Jak twojej matce na imi臋?... Kto ci tak膮 czapk臋 uszy艂? Jeden ci膮gn膮艂 go za r臋kaw, drugi mu czapk臋 wbi艂 na oczy. Par臋 razy obr贸cili go w k贸艂ko, tak 偶e nie wiedzia艂 ju偶, sk膮d przyszed艂.
- Sk膮de艣 to, ch艂opaku?...
- Z Wilczo艂yk贸w, panie! - odpar艂 Micha艂ko, Ale 偶e m贸wi艂 艣piewaj膮cym g艂osem i mia艂 min膮 bardzo zak艂opotan膮, wi臋c mularze pocz臋li si臋 ch贸rem 艣mia膰.

On sta艂 mi臋dzy nimi i cho膰 go troch臋 sponiewierali, 艣mia艂 si臋 tak偶e.
- To ci dopiero weso艂y nar贸d, nie b贸j si臋! - my艣la艂.

Ten jego 艣miech i uczciwa mina przejedna艂y mu ludzi. Uspokoili si臋, zacz臋li go wypytywa膰. A gdy powiedzia艂, 偶e szuka roboty, kazali mu i艣膰 za sob膮.
- G艂upi bestia, ale zdaje si臋, 偶e dobry ch艂opak - m贸wi艂 jeden z majstr贸w.

Trza go wzi膮膰 - doda艂 drugi.
- A wkupisz si臋 ty? - pyta艂 Micha艂ka czeladnik.
- Kiedy nie wiem jak?
- Postawisz garniec w贸dki - doda艂 drugi.
- Albo dostaniesz basarunek! - wtr膮ci艂 trzeci ze 艣miechem.

Po namy艣le ch艂op odpar艂:
- Ju偶ci wol臋 dosta膰 ni偶 dawa膰...

Mularzom si臋 i to podoba艂o. Wsun臋li mu znowu par臋 razy czapk臋 na oczy, ale ani upominali si臋 o w贸dk臋, ani mu nie sprawili basarunku.

Tak zabawiaj膮c si臋 zaszli na miejsce i wzi臋li si臋 do roboty. Majstrowie wle藕li na wysokie rusztowania, a dziewuchy i wyrostki zacz臋li ceg艂臋 nosi膰. Micha艂kowi, jako nowotnemu, kazano przerabia膰 grac膮 wapno z piaskiem.
Tym sposobem zaci膮gn膮艂 si臋 do mularki.

Na drugi dzie艅 dali mu do pomocy dziewuch臋 tak ubog膮 jak on. Za ca艂e odzienie mia艂a star膮 chustk臋, dziuraw膮 sp贸dnic臋 i koszulin臋 - po偶al si臋 Bo偶e! Nie by艂a wcale 艂adna. Mia艂a 艣niad膮 i chud膮 twarz, nos kr贸tki, zadarty i niskie czo艂o. Ale Micha艂ko nie by艂 wybredny. Ledwie stan臋艂a przy nim z grac膮, zaraz nabra艂 do niej ciekawo艣ci; jak zwyczajnie ch艂op do dziewuchy. A kiedy spojrza艂a na niego spod wyp艂owia艂ej chustki, uczu艂, 偶e mu jako艣 ciep艂o we 艣rodku. Nawet o艣mieli艂 si臋 tak, 偶e do niej zagada艂:
- Sk膮de艣cie to? Z daleka艣cie od Warszawy? Dawno robicie z mularzami?

O takie j膮 tam rzeczy wypytywa艂 m贸wi膮c: w y. Ale 偶e ona zacz臋艂a mu m贸wi膰: t y, wi臋c i on jej - t y.
- Nie m臋cz si臋 - m贸wi艂 - ju偶 ja zrobi臋 i za ciebie, i za siebie.

I robi艂 sprawiedliwie, a偶 si臋 z niego pot la艂 strumieniami; a dziewczyna tylko suwa艂a grac膮 po wierzchu wapna tam i na powr贸t.

Od tej pory chodzili dw贸jk膮 przez ca艂y dzie艅 zawsze razem i zawsze sami. Niekiedy 艂膮czy艂 si臋 z nimi jeden czeladnik. Dziewusze nawymy艣la艂; z ch艂opa nakpi艂, i tyle. Wieczorem za艣 Micha艂ko zostawa艂 spa膰 w muruj膮cym si臋 domu, bo nie mia艂 gdzie, a jego towarzyszka sz艂a w miasto razem z innymi i z owym czeladnikiem, kt贸ry jej wci膮偶 wymy艣la艂, a czasem i da艂 w kark.
- Czego艣 nie lubi dziewuchy - m贸wi艂 sobie Micha艂ko. - Ale trudna rada! Od tego przecie jest czeladnik, 偶eby nas poszturgiwa艂...

Za to on sam stara艂 si臋 jej wynagradza膰 krzywd臋, jak umia艂. Robi艂 wci膮偶 za siebie i za ni膮. Na 艣niadanie dzieli艂 si臋 z ni膮 chlebem, a na obiad kupowa艂 jej barszczu za pi臋膰 groszy, bo dziewucha prawie nigdy nie mia艂a pieni臋dzy.

Gdy przeznaczyli ich do noszenia cegie艂 na g贸r臋; ch艂op nie m贸g艂 ju偶 wyr臋cza膰 swojej przyjaci贸艂ki, bo jej pilnowali majstrowie.

Ale po gi臋tkich rusztowaniach chodzi艂 za ni膮 krok w krok, a jak si臋 ba艂, a偶eby nie potkn臋艂a si臋 i 偶eby ceg艂y jej nie przywali艂y!

Widz膮c tak膮 troskliwo艣膰 ch艂opa 贸w z艂y czeladnik drwi艂 sobie i pokazywa艂 go innym. Inni si臋 tak偶e 艣mieli i krzyczeli na Micha艂ka z g贸ry:
- Na, g艂upi, na!...

Raz w po艂udnie odwo艂a艂 czeladnik dziewk臋 na bok, czego艣 od niej chcia艂, nawet poturbowa艂 j膮 mocniej ni偶 zwykle. Po tej rozmowie sp艂akana przysz艂a do Micha艂ka pytaj膮c, czy nie ma po偶yczy膰 jej dwudziestu groszy.

Czego by on dla niej nie mia艂! Wi臋c pr臋dko rozwi膮za艂 w臋ze艂ek, gdzie by艂y pieni膮dze przywiezione jeszcze ze stacji, i da艂 jej 偶膮dan膮 sum臋.

Dziewucha odnios艂a dwadzie艣cia groszy czeladnikowi i od tej pory nie by艂o prawie dnia, a偶eby jej ch艂op nie po偶ycza艂 na wieczne oddanie. A kiedy zapyta艂 raz nie艣mia艂o:
- Na co ty dajesz pieni膮dze temu piekielnikowi?
- A bo ju偶 tak! - odpar艂a.

Jednego dnia czeladnik pok艂贸ci艂 si臋 z pisarzem i rzuci艂 robot臋. Nie dosy膰, 偶e sam rzuci艂, ale jeszcze kaza艂 dziewczynie, jakby jakiej s艂udze, zrobi膰 to samo - i i艣膰 za nim.

Dziewczyna zawaha艂a si臋. Lecz gdy pisarz pogrozi艂, 偶e je偶eli nie dotrzyma do wieczora, to nie zap艂aci jej za ca艂y tydzie艅, wzi臋艂a si臋 znowu do cegie艂. Prostemu cz艂owiekowi mi艂y jest przecie grosz, jeszcze zapracowany tak krwawo.
Czeladnik wpad艂 w z艂o艣膰.
- Idziesz, psiawiaro - krzycza艂 - czy nie idziesz?
- Jak偶e p贸jd臋, kiedy mi nie chc膮 zap艂aci膰? Dobrze by by艂o za tego rubla sp贸dniczyn臋 sobie przynajmniej kupi膰!...
- No! - wrzasn膮艂 czeladnik - to teraz mi si臋 na oczy nie pokazuj, progu nie przest膮p, bo ci臋 na 艣mier膰 zabij臋!...
I poszed艂 ku miastu.

Wieczorem, jak zwykle, mularze rozbiegli si臋. W nowym domu zosta艂 na nocleg Micha艂ko i dziewucha.
- Nie idziesz? - spyta艂 j膮 ch艂op zdziwiony.
- Gdzie偶 p贸jd臋, kiedy powiedzia艂, 偶e mnie wygna...

Teraz dopiero Micha艂ko zacz膮艂 si臋 czego艣 domy艣la膰.
- To艣 ty z nim siedzia艂a? - rzek艂 z odcieniem 偶alu w g艂osie.
- A ju偶ci - szepn臋艂a zawstydzona.
- I jemu艣 wszystek sw贸j zarobek oddawa艂a, cho膰 ci臋 bija艂?...
- A ino...
- Po c贸偶e艣 ty tak paskudnie robi艂a?...
- Bom go lubi艂a - odpar艂a cicho dziewka kryj膮c si臋 mi臋dzy s艂upy rusztowa艅.

Ch艂opu sta艂o si臋 tak, jakby go kto no偶em koln膮艂. Nie darmo ludzie 艣mieli si臋 z niego!...
Micha艂ko przysun膮艂 si臋 do dziewki.
- Ale teraz nie b臋dziesz go lubi膰? - zapyta艂.
- Nie! - odpar艂a i zacz臋艂a rzewnie p艂aka膰.
- Ino mnie b臋dziesz lubi膰?
- Tak.
- Ja ci臋 nie b臋d臋 rozbija艂 ani twoich pieni臋dzy zabiera艂.
- Ju偶ci prawda!
- Ze mn膮 ci b臋dzie 艂adniej...

Dziewucha nie odpowiada艂a nic, tylko p艂aka艂a jeszcze mocniej i trz臋s艂a si臋.
Noc by艂a ch艂odna i wilgotna.
- Zimno ci? - spyta艂 ch艂op.
- Zimno.
Posadzi艂 j膮 na kupie cegie艂, szlochaj膮c膮. Zdj膮艂 parciank臋 i otuli艂 dziewuch臋, a sam zosta艂 w jednej koszuli.
- Nie p艂acz!... nie p艂acz! - m贸wi艂. - Tylko jedn膮 noc przesiedzisz tak. Masz przecie rubla, to jutro wynajmiemy za niego stancj臋, a sp贸dniczyn ja sam kupi臋 ci za swoje. Ino nie p艂acz...

Ale dziewucha nie zwa偶a艂a na to, co m贸wi艂 Micha艂ko. Podnios艂a g艂ow臋 i s艂ucha艂a. Zdawa艂o jej si臋, 偶e z ulicy dolatuje g艂os znajomych krok贸w:
St膮panie zbli偶a艂o si臋. Jednocze艣nie kto艣 zacz膮艂 gwizda膰 i wo艂a膰:
- Chod藕 do domu... Ty!... Gdzie tam jeste艣?
- Tu jestem! - zawo艂a艂a dziewucha zrywaj膮c si臋.

Wybieg艂a na ulic臋, gdzie sta艂 czeladnik.
- Tu jestem! - powt贸rzy艂a.
- A pieni膮dze masz? - spyta艂 czeladnik.
- Mam! O tu... Na艣ci! - rzek艂a podaj膮c mu rubla.

Czeladnik schowa艂 rubla do kieszeni. Potem schwyci艂 dziewk臋 za w艂osy i zacz膮艂 bi膰 j膮 m贸wi膮c:
- A na drugi raz s艂uchaj si臋, bo ci臋 na pr贸g nie puszcz臋... Rublem si臋 nie wykupisz!... A s艂uchaj!.... A s艂uchaj!... - powtarza艂 ok艂adaj膮c j膮 pi臋艣ciami.
- O dlaboga!... - wo艂a艂a dziewka.
- A s艂uchaj... A s艂uchaj, co ci ka偶臋...

Nagle pu艣ci艂 dziewuch臋 czuj膮c, 偶e go uj臋艂a za kark pot臋偶na r臋ka. Z trudno艣ci膮 odwr贸ci艂 g艂ow臋 i zauwa偶y艂 roziskrzone oczy Micha艂ka.

Czeladnik by艂 chwat Mazur, wi臋c grzebn膮艂 Micha艂ka pi臋艣ci膮 w 艂eb, a偶 mu w uszach zadzwoni艂o. Ale ch艂op nie popu艣ci艂 mu karku. Owszem, 艣cisn膮艂 jeszcze lepiej.
- A udu艣 mnie, ty z艂odziejski portrecie... to zobaczysz! - st臋kn膮艂 chrapliwym g艂osem czeladnik.
- To jej nie bij! - rzek艂 ch艂op.
- Nie b臋d臋 - mrukn膮艂 i wysadzi艂 j臋zyk.

Micha艂ko otworzy艂 gar艣膰, a czeladnik a偶 si臋 zatoczy艂. Z艂apa艂 kilka razy powietrza, a potem przem贸wi艂
- Kiedy nie chce, 偶ebym j膮 bi艂, to niech za mn膮 nie chodzi. Lubi mnie, to i owszem, ale ja bij臋, bo mam taki obyczaj!... Co mi po dziewce, 偶eby jej wali膰 nie mo偶na?... Niech idzie na z艂amanie karku!
- To p贸jdzie... Wielka rzecz! - odpar艂 ch艂op.

Ale dziewucha z艂apa艂a go za r臋ce.
- Daj ty ju偶 spok贸j - m贸wi艂a do Micha艂ka dr偶膮c i 艣ciskaj膮c go. - Nie mieszaj si臋 mi臋dzy nas...

Ch艂op oniemia艂.
- A ty chod藕 do domu - rzek艂a do czeladnika bior膮c go pod rami臋. - Co ci臋 tam ma kto poniewiera膰 na ulicy...

Czeladnik wyrwa艂 si臋 jej i rzek艂 ze 艣miechem:
- Id藕 sobie do niego! On ci臋 nie b臋dzie bi艂.., On ci przecie pieni膮dze dawa艂...
- Iii! daj mi tam spok贸j... - ofukn臋艂a dziewucha i posz艂a naprz贸d.
- Widzisz, z bab膮 trzeba jak z psem!... - rzek艂 czeladnik wskazuj膮c r臋k膮 na dziewuch臋. - Wal j膮, a ona za tob膮 w ogie艅 p贸jdzie...
I znikn膮艂. Tylko w ciszy nocnej rozlega艂 si臋 jego z艂o艣liwy 艣miech.

Ch艂op sta艂, spogl膮da艂 za nimi, przys艂uchiwa艂 si臋: Nast臋pnie wr贸ci艂 mi臋dzy rusztowania i patrzy艂 na to miejsce, gdzie jeszcze przed chwil膮 siedzia艂a dziewucha.
W g艂owie czu艂 zam臋t, a piersiami nie m贸g艂 tchu z艂apa膰. Ledwie co powiedzia艂a mu, 偶e tylko jego b臋dzie lubi膰 - i zaraz odesz艂a. Dopiero co - on by艂 tak szcz臋艣liwy, tak by艂o tu dobrze z 偶yj膮c膮 istot膮, jeszcze z dziewuch膮, a teraz - jak pusto i smutno!
Dlaczego ona odesz艂a?... Ju偶ci dlatego, 偶e taka jej wola, tak jej si臋 podoba艂o!... C贸偶 on na to poradzi, chocia偶 jest dobry i silny?... Instynktownie szanowa艂 jej przywi膮zanie do czeladnika, nie gniewa艂 si臋, 偶e dan膮 obietnic臋 z艂ama艂a, nie my艣la艂 narzuca膰 gwa艂tem swoich uczu膰. Ale pomimo to tak mu by艂o 偶al jej, tak by艂o 偶al...

Wy偶artymi przez wapno r臋kami otar艂 oczy i podni贸s艂 swoj膮 parciank臋 rozrzucon膮 na stosie cegie艂 i jeszcze jakby ciep艂膮. Wyszed艂 znowu na ulic臋, posta艂 tam.
Nic nie wida膰, tylko w艣r贸d mg艂y po艂yskuj膮 czerwone ogniki latar艅.

Wr贸ci艂 mi臋dzy ch艂odne mury i leg艂 na ziemi. Ale zamiast spa膰 wzdycha艂 ci臋偶ko, samotny, t臋skni膮cy za swoj膮 dziewuch膮.
Za swoj膮, bo ona przecie sama powiedzia艂a mu, 偶e tylko jego b臋dzie lubi膰!

Nazajutrz wzi膮艂 si臋 ch艂op jak zwykle do roboty, Ale sz艂a mu niesporo. By艂 znu偶ony, a i ten budynek jako艣 mu obmierz艂. Gdzie st膮pi艂, czego si臋 dotkn膮艂, na co spojrza艂, wszystko przypomina艂o mu dziewuch臋 i gorzki zaw贸d. Ludzie tak偶e kpili z niego i wo艂ali:
- A co, g艂upi Micha艂ku, prawda, 偶e drogie dziewki w Warszawie?

Drogie, bo drogie! Ch艂op wyda艂 na swoj膮 wszystkie oszcz臋dno艣ci, przymiera艂 z g艂odu, nic sobie nie sprawi艂, nie mia艂 z niej 偶adnej pociechy i jeszcze go tak brzydko opu艣ci艂a. 殴le mu by艂o wstyd. Wi臋c gdy us艂ysza艂, 偶e w Warszawie lepiej p艂ac膮 pomocnikom mularskim, wybra艂 si臋 tam pierwszy raz.
Szed艂 za jednym czeladnikiem, kt贸ry obieca艂 zaprowadzi膰 go na ulic臋, gdzie najwi臋cej stawiaj膮 dom贸w.

Wybrali si臋 wczesnym rankiem i t臋gi kawa艂 czasu sun臋li si臋 do Wis艂y. Ch艂op, kiedy zobaczy艂 most, a偶 g臋b臋 otworzy艂. Na t臋 chwil臋 i dziewucha wywietrza艂a mu z g艂owy.
Przy budce stra偶niczej zawaha艂 si臋.
- Co ci to? - spyta艂 贸w czeladnik.
- Nie wiem panie, czy mnie t臋dy puszcz膮? odpar艂 Micha艂ko.
- G艂upi艣! - zgromi艂 go czeladnik. - Jakby ci臋 kto zaczepi艂, to mu powiedz, 偶e idziesz ze mn膮!

"Ju偶ci prawda" - pomy艣la艂 ch艂op i dziwi艂 si臋, 偶e mu taka odpowied藕 pierwej nie przysz艂a do g艂owy.
Potem dziwi艂 si臋 艂azienkom i berlinkom, 偶e nie ton臋艂y na wodzie, cho膰 wielkie, a potem nie m贸g艂 da膰 wiary, 偶e ca艂y most by艂 - z czystego 偶elaza,
- Musi w tym by膰 jakie艣 z艂odziejstwo - m贸wi艂 do siebie. - Tyle 偶elaza to chyba na 艣wiecie nie ma!...

Tak sobie szli czeladnik i Micha艂ko, jeden za drugim, przez most, przez Nowy Zjazd, przez ulic臋. Ko艂o zamku ch艂op zdj膮艂 czapk臋 i prze偶egna艂 si臋 my艣l膮c, 偶e to ko艣ci贸艂. Przed bernardynami ma艂o go omnibus nie rozjecha艂. Przed figur Matki Boskiej, obok Dobroczynno艣ci, chcia艂 ukl臋kn膮膰 i m贸wi膰 pacierz, tak 偶e ledwie odci膮gn膮艂 go czeladnik.
Na ulicach ha艂as, powoz贸w szeregi, ludzi t艂um. Micha艂ko jednym ust臋powa艂 z drogi, na innych wpada艂 i a偶 blad艂 ze strachu, 偶eby go nie wyprali. W ko艅cu w g艂owie mu si臋 na szcz臋t zam膮ci艂o - i zgubi艂 czeladnika.
- Panie!.. panie!... - pocz膮艂 krzycze膰 zrozpaczony i p臋dem bieg艂 przez ulic臋.

Kto艣 go zatrzyma艂 m贸wi膮c:
- Cicho ty, sobaka!... Tu krzyczeli nie wolno!
- A bo mi m贸j pan zgin膮艂!
- Jaki pan?
- Czeladnik mularski.
- O to pan!... A gdzie偶 tobie potrzeba?
- Tam, gdzie dom muruj膮...
- Jaki dom?
- Taki... z ceg艂y - odpar艂 ch艂op.
- Ot g艂upi!... No, to i tutaj dom muruj膮... I tam! I tu!
- Kiedy nie widz臋...

Wzi臋to go za rami臋 i zacz臋to pokazywa膰.
- O, patrz! Tu jeden dom buduj膮... Tu drugi...
- Aha! ha! - rzek艂 Micha艂ko i poszed艂 do tego drugiego, bo nie trzeba by艂o przebiega膰 przez ulic臋.

Dobrawszy si臋 na miejsce zapyta艂 o czeladnika. Tu go jednak nie znalaz艂, wi臋c wskazano mu inny dom. Ale i tam o czeladniku Nastanym nie s艂yszano; musia艂 przeto ch艂op i艣膰 dalej.
Tym sposobem obieg艂 kilka ulic i obejrza艂 kilkana艣cie rozpocz臋tych budowli pytaj膮c w duchu: "gdzie mieszkaj膮 ci ludzie, co im dopiero teraz domy muruj膮?"

Stopniowo oddala艂 si臋 od 艣rodka miasta. Gwar uliczny s艂abn膮艂, przechodnie ukazywali si臋 rzadziej, powoz贸w prawie nie by艂o. Za to liczba rusztowa艅, stos贸w cegie艂 i czerwonych mur贸w powi臋kszy艂a si臋.
Ch艂op straci艂 ju偶 nadziej臋 znalezienia czeladnika i pomy艣la艂 o wyszukaniu roboty.

Wst膮pi艂 do pierwszej fabryki przy drodze, stan膮艂 mi臋dzy robotnikami i patrzy艂. Czasami wmiesza艂 si臋 do rozmowy albo komu us艂u偶y艂. Jednemu pom贸g艂 uk艂ada膰 ceg艂臋, drugiemu poda艂 szaflik, a tym, kt贸rzy gracowali wapno, powiedzia艂, 偶e nie tak si臋 robi, tylko tak. I zaraz pokaza艂, a偶 ochlapa艂 majstra od st贸p do g艂贸w.
- Co si臋 tu kr臋cisz, kundlu jaki艣? - zapyta艂 go pisarz.
- Roboty szukam, panie.
- Tu nie ma dla ciebie roboty.
- Nie ma teraz, to mo偶e znajdzie si臋 potem. A pa艅stwu przecie nie ub臋dzie, jak kt贸remu pomog臋.

Pisarz, sprytna sztuka, zmiarkowa艂, 偶e ch艂op nie musi pachn膮膰 groszem. Wyj膮艂 swoj膮 ksi膮偶eczk臋, o艂贸wek, zacz膮艂 przekre艣la膰, rachowa膰 - i w ko艅cu przyj膮艂 Micha艂ka.
Ludzie m贸wili, 偶e zarabia艂 na nim dwadzie艣cia groszy dziennie - e x t r a.

W tej fabryce by艂 ch艂op do jesieni. Z g艂odu nie umar艂, za nocleg nie zap艂aci艂, ale te偶 nawet but贸w sobie nie kupi艂. Tyle tylko, 偶e upi艂 si臋 par臋 razy przy 艣wi臋tej niedzieli jak wieprzak. Chcia艂 nawet awantur臋 zrobi膰 w szynku, ale mu czasu zabrak艂o, bo go wyrzucili za drzwi.
Dom r贸s艂 jak rze偶ucha. Jeszcze oficyn nie wyko艅czyli mularze, a ju偶 front by艂 dachem obity, otynkowany, oszklony, i nawet ludzie zacz臋li si臋 sprowadza膰.
W ko艅cu wrze艣nia rozpada艂y si臋 deszcze. Robot臋 przerwano i pomocnik贸w odprawiono. W ich liczbie by艂 Micha艂ko.

Pisarz z tygodnia na tydzie艅 urywa艂 mu co艣 z p艂acy m贸wi膮c, 偶e razem odda. Gdy za艣 przyszed艂 obrachunek ostateczny, ch艂op, cho膰 niepi艣mienny, zmiarkowa艂, 偶e go chyba pisarz oszwabi艂. Da艂 mu trzy ruble, a nale偶a艂o si臋 z pi臋膰 albo i ze sze艣膰.
Micha艂ko wzi膮艂 trzy ruble, zdj膮艂 czapk臋 i zacz膮艂 skroba膰 si臋 w g艂ow臋 przest臋puj膮c z nogi na nog臋. Ale pisarz by艂 tak zaj臋ty swoj膮 ksi膮偶eczk膮, 偶e ledwie w dziesi臋膰 pacierzy spostrzeg艂 ch艂opa i spyta艂 go surowo:
- No, czego jeszcze chcesz?
- Musi, panie, mnie si臋 wi臋cej nale偶y.- rzek艂 ch艂op z pokor膮.

Pisarz zaczerwieni艂 si臋. Wlaz艂 na Micha艂ka, potr膮ci艂 go piersiami i powiedzia艂:
- A paszport ty masz?... Co艣 ty za jeden?...

Micha艂kowi zamkn臋艂o g臋b臋; pisarz m贸wi艂 dalej: - Ty mo偶e my艣lisz, chamski gnacie, 偶em ja ci臋 nakr臋ci艂?...
- A ino...
- Wi臋c chod藕 ze mn膮 na policj臋, a ja ci tam dokumentnie poka偶臋, 偶e艣 ty z艂odziej i obie偶y艣wiat...

Paszport i policja zaniepokoi艂y Micha艂ka. Rzek艂 zatem:
- Niech tam moja krzywda b臋dzie panu pisarzowi na zdrowie!
I opu艣ci艂 fabryk臋.

A 偶e wida膰 i pisarza nie bardzo ci膮gn臋艂o do policji, cho膰 go tam znali, wi臋c sko艅czy艂o si臋 na strachu...
Ch艂op znalaz艂 si臋 teraz jak w szczerym polu. Min膮艂 swoj膮 ulic臋, szed艂 na drug膮 i trzeci膮, wsz臋dzie wst臋puj膮c, gdzie zobaczy艂 czerwone 艣ciany i par臋 s艂up贸w wbitych w ziemi臋. Ale roboty by艂y ju偶 uko艅czone albo ko艅czy艂y si臋, a gdy pyta艂: czy go tu nie przyjm膮? - nawet nie odpowiadano.
Prze艂azi艂 tak jeden dzie艅 i drugi, omijaj膮c st贸jkowych, 偶eby go nie zaczepili o paszport. Garkuchni z ciep艂膮 straw膮 nie m贸g艂 znale藕膰, wi臋c 偶y艂 kiszkami ze krwi i s艂oniny, chlebem, 艣ledziem a popija艂 w贸dk膮.
Wyda艂 ju偶 rubla nie u偶ywszy nic dobrego. Sypia艂 pod parkanami i t臋skni艂 za towarzystwem ludzkim, bo nie mia艂 do kogo g臋by otworzy膰.
Przysz艂a mu my艣l, 偶e mo偶e by lepiej wr贸ci膰 do domu? Wi臋c pyta艂 przechodni贸w, gdzie tu do kolei? Id膮c za ich wskaz贸wkami trafi艂 na kolej ale - nie na swoj膮:
Zobaczy艂 jak膮艣 stacj臋 wielk膮, ludn膮 i pe艂no dom贸w wko艂o niej, a szyn ani 艣ladu.

Zmiesza艂 si臋 bardzo i zl膮k艂 nie wiedz膮c, co si臋 sta艂o. A偶 mu dopiero jaka艣 lito艣ciwa dusza wyt艂omaczy艂a, 偶e s膮 jeszcze trzy inne koleje, ale - za Wis艂膮.
Teraz przypomnia艂 sobie, 偶e szed艂 tu przez most. Wi臋c przenocowawszy gdzie艣 w rowie pyta艂 si臋 nazajutrz o drog臋 do mostu. Opowiedzieli mu dok艂adnie, gdzie trzeba i艣膰 prosto, gdzie na lewo, a gdzie na prawo i gdzie skr臋ci膰. Zapami臋ta艂 sobie wszystko, ale jak zacz膮艂 i艣膰 i skr臋ca膰, tak trafi艂 do Wis艂y, a mostu nie znalaz艂.
Wr贸ci艂 tedy ku miastu. Na nieszcz臋艣cie deszcz zacz膮艂 pada膰. Ludzie chowali si臋 pod parasole, a kto parasola nie mia艂, ucieka艂. Micha艂ko nie 艣mia艂 na tak膮 ulew臋 zaczepia膰 przechodni贸w i pyta膰 o drog臋.
W czasie najwi臋kszej nawa艂nicy stan膮艂 pod murem skulony, zzi臋bni臋ty w swojej przemok艂ej parciance i pociesza艂 si臋 tym, 偶e deszcz cho膰 umyje mu bose nogi.
I gdy tak sta艂 poblad艂y, a z d艂ugich w艂os贸w woda sp艂ywa艂a mu za koszul臋, zatrzyma艂 si臋 przed nim jaki艣 pan.
- A co to - ubogi?... - zapyta艂 pan.
- Ni.

Pan zrobi艂 par臋 krok贸w naprz贸d i znowu wr贸ci艂 z pytaniem:
- Ale je艣膰 ci si臋 chce?
- Ni.
- A nie zimno ci?
- Ni.
- Osio艂 jaki艣! - mrukn膮艂 pan. A potem doda艂:
- Ale dziesi膮tk臋 by艣 wzi膮艂?
- Jakby pan dali, tobym wzi膮艂.
Pan da艂 mu z艂ot贸wk臋 i odszed艂 mrucz膮c.

Potem znowu zatrzyma艂 si臋, patrzy艂 na ch艂opa, jakby waha艂 si臋, ale nareszcie poszed艂 naprawd臋.
Micha艂ko trzyma艂 w gar艣ci z艂ot贸wk臋 i m贸wi艂 do siebie zdziwiony:
"Nie b贸j si臋, jakie to tu s膮 dobre panowie!"

Wtem przysz艂o mu na my艣l, 偶e taki dobry pan mo偶e by mu pokaza艂 drog臋 do mostu?... Ale - ju偶 by艂o za p贸藕no.
Noc nadesz艂a, zapalono latarnie i deszcz si臋 wzm贸g艂. Ch艂op szuka艂 ulic, gdzie by艂o najciemniej. Skr臋ci艂 raz i drugi. Spostrzeg艂 nowe budowle i nagle pozna艂 ulic臋, na kt贸rej przed kilkoma dniami pracowa艂.
Oto tu bruk si臋 ko艅czy. Tu parkan. Tam sk艂ad w臋gli, a tam jego dom. W kilku oknach pal膮 si臋 艣wiat艂a, a przez otwart膮 bram臋 wida膰 nie wyko艅czone oficyny.

Ch艂op wszed艂 na podw贸rze. Gdzie jak gdzie, ale tu sprawiedliwie nale偶a艂 mu si臋 nocleg. Przecie on ten dom budowa艂.
- Hej! hej! a gdzie to? - krzykn膮艂 za nim od schod贸w cz艂owiek odziany w t臋gi ko偶uch. Musia艂o ju偶 by膰 ch艂odno na dworze.
Micha艂ku odwr贸ci艂 si臋.
- To ja - rzek艂. - Id臋 spa膰 do piwnicy.
Cz艂owiek w ko偶uchu oburzy艂 si臋.
- A c贸偶 to dziadowski hotel, 偶eby艣cie noclegi odprawiali?
- Ja tu przecie robi艂em ca艂e lato - odpar艂 zafrasowany ch艂op.
W sieni ukaza艂a si臋 str贸偶owa, niespokojna o m臋偶a.
- Co si臋 tu dzieje?... Kto to?... Mo偶e z艂odziej? - pyta艂a.
- I, nie! Tylko ten oto gada, 偶e robi艂 przy fabryce, wi臋c mu si臋 tu nocleg nale偶y... Durnowaty!...

Micha艂kowi za艣wieci艂y oczy. Roze艣mia艂 i pobieg艂 do str贸偶a.
- To wy z naszej wsi? - zawo艂a艂, przej臋ty rado艣ci膮.
- A bo co? - spyta艂 str贸偶.
- A bo tak na mnie wo艂acie jak w naszej wsi... Ja przecie "durny Micha艂ko!"

Str贸偶owa zachichota艂a, a jej m膮偶 wzruszy艂 ramionami.
- 呕e艣 ty durny, to wida膰 - rzek艂. - Ale ja nie ze wsi, ino z miasta... Z 艁ap贸w! - doda艂 takim tonem, 偶e a偶 zesmutnia艂y ch艂op westchn膮艂:
- Oj, oj! To pewnie musi by艂 takie miasto wielkie jak Warszawa?
- Takie, nie takie - odpar艂 str贸偶 - ale zawsze miasto porz膮dne.

Po chwili milczenia rzek艂:
- A ty swoj膮 drog膮 wyno艣 si臋, bo tu sypia膰 nie wolno.
Ch艂opu r臋ce opad艂y. 呕a艂o艣nie spojrza艂 na str贸偶a i spyta艂:
- Gdzie偶 ja p贸jd臋, kiedy tak leje?

Trafno艣膰 tej uwagi uderzy艂a str贸偶a. Ju偶ci prawda: gdzie on p贸jdzie, kiedy tak leje?
- Ha! - odpar艂 - to i zosta艅, kiedy tak leje. Ino niech ci si臋 w nocy nie zachce kra艣膰. A jutro zmykaj skoro 艣wit, 偶eby ci臋 gospodarz nie wypatrzy艂. Bo to bystry pan!

Micha艂ko podzi臋kowa艂, poszed艂 do oficyn i po omacku wlaz艂 do znajomej piwnicy.
Roztar艂 skostnia艂e z zimna r臋ce, wykr臋ci艂 zmoczon膮 parciank臋 i leg艂 na okruchach cegie艂 i na wi贸rach, kt贸re sobie dawniej zni贸s艂 w to miejsce.

Gor膮co mu nie by艂o, owszem - nawet troch臋 ch艂odno i mokro. Ale on od dziecka przywyk艂 do n臋dzy, wi臋c na obecne niewygody wcale nie zwa偶a艂. Gorzej go nudzi艂a my艣l: co pocz膮膰? Czy szuka膰 roboty w Warszawie, czy wraca膰 do domu? Je偶eli szuka膰 roboty, to gdzie i jakiej? A je偶eli wraca膰 do domu, to kt贸r臋dy i po co?
G艂odu nie obawia艂 si臋. Mia艂 przecie dwa ruble, a zreszt膮 - albo偶 g艂贸d dla niego nowina?
- Ha! wola boska - szepn膮艂.

Przesta艂 k艂opota膰 si臋 jutrem i cieszy艂 si臋 dniem dzisiejszym. Na dworze deszcz la艂 ciurkiem. Jak by to 藕le by艂o spa膰 dzi艣 w rowie, a jak porz膮dnie jest tutaj!
I zasn膮艂, zwyczajnie jak strudzony ch艂op, kt贸ry gdy mu si臋 co艣 przy艣ni, to m贸wi, 偶e go nawiedza艂y dusze.
A jutro... B臋dzie, co B贸g da!

Z rana wypogodzi艂o si臋, nawet b艂ysn臋艂o s艂o艅ce. Micha艂ko jeszcze raz podzi臋kowa艂 str贸偶owi za nocleg i wyszed艂. By艂 zupe艂nie rze艣ki, cho膰 mu si臋 od wczorajszego deszczu lepi艂y w艂osy, a parcianka st臋偶a艂a jak sk贸ra.
Chwil臋 posta艂 przed bram膮 namy艣laj膮c si臋, gdzie i艣膰: w lewo czy w prawo? Na rogu zobaczy艂 otwarty szynk, wi臋c wst膮pi艂 na 艣niadanie. Wypi艂 du偶y kielich w贸dki i weselszy powl贸k艂 si臋 w t膮 stron臋, gdzie by艂o wida膰 rusztowania.
"Czy szuka膰 roboty?... Czy wraca膰 do domu?..." - my艣la艂.

Wtem, gdzie艣 niedaleko, rozleg艂 si臋 huk podobny do kr贸tkiego grzmotu; potem drugi - g艂o艣niejszy.
Ch艂op spojrza艂.

O par臋set krok贸w, na prawo, wida膰 by艂o szczyty rusztowa艅, a nad nimi jakby czerwony dym...
Sta艂o si臋 co艣 niezwyk艂ego. Micha艂ka ogarn臋艂a ciekawo艣膰. Pop臋dzi艂 w tamt膮 stron臋 po艣lizguj膮c si臋 i brn膮c w ka艂u偶ach.
Na nie brukowanej ulicy, gdzie sta艂o ledwie par臋 dom贸w, kr臋cili si臋 strwo偶eni ludzie. Krzyczeli i pokazywali r臋kami nie wyko艅czon膮 budowl臋, przed kt贸r膮 le偶a艂y deski, po艂amane s艂upy i 艣wie偶e gruzy. Nad wszystkim unosi艂 si臋 czerwony py艂 ceg艂y.
Ch艂op przybieg艂 bli偶ej. Tam ju偶 zobaczy艂, co si臋 zdarzy艂o. Oto nowy dom upad艂.
Ca艂a jedna 艣ciana rozsypa艂a si臋 od g贸ry do do艂u, a druga - w wi臋kszej po艂owie.

W poszczerbionych murach wisia艂y futryny a du偶e belki, przeznaczone do d藕wigania sufit贸w, opad艂y, pogi臋艂y si臋 i potrzaska艂y jak wi贸ry.
W oknach s膮siednich dom贸w ukaza艂y si臋 zal臋knione kobiety. Ale na ulicy, pr贸cz robotnik贸w, by艂o ledwie kilka os贸b. Wie艣膰 o wypadku nie zd膮偶y艂a jeszcze do 艣rodka miasta.
Pierwszy oprzytomnia艂 g艂贸wny majster,
- Czy nie zgin膮艂 kto? - pyta艂 dr偶膮cy.
- Zdaje si臋, 偶e nie. Wszyscy byli na 艣niadaniu. Majster pocz膮艂 rachowa膰 swoich, ale wci膮偶 myli艂 si臋.
- Czeladnicy s膮?... - Jeste艣my!...
- A pomocnicy?... - Jeste艣wa!...
- J臋drzeja nie ma!... odezwa艂 si臋 jeden g艂os.
Obecni na chwil臋 zaniemieli.
- Tak, on by艂 we 艣rodku...
- Trzeba go szuka膰!... - rzek艂 majster ochrypni臋tym g艂osem. I poszed艂 ku przewr贸conemu domowi, a za nim kilku 艣mielszych. Micha艂ko machinalnie zbli偶y艂 si臋 tak偶e.
- J臋drzeju!... J臋drzeju!... - wo艂a艂 majster.
- Usu艅 si臋 pan! - ostrzegli go. - Ta 艣ciana ledwo wisi.
- J臋drzeju!... J臋drzeju!...

Z wn臋trza domu odpowiedzia艂 j臋k.
W jednym miejscu 艣ciana by艂a rozdarta na szeroko艣膰 drzwi. Majster zabieg艂 z tamtej strony, zajrza艂 i schwyci艂 si臋 obur膮cz za g艂ow臋. Potem jak szalony pop臋dzi艂 do miasta.
Za 艣cian膮 wi艂 si臋 w bole艣ciach cz艂owiek. Obie nogi zdruzgota艂a i przycisn臋艂a mu belka. Nad nim wisia艂o urwisko muru, kt贸ry p臋ka艂 coraz mocniej i lada chwila m贸g艂 si臋 oberwa膰.
Jeden z cie艣l贸w pocz膮艂 ogl膮da膰 miejscowo艣膰, a skamienieli z trwogi robotnicy patrzyli mu w oczy, gotowi p贸j艣膰, je偶eli ratunek jest mo偶liwy.

Ranny konwulsyjnie wykr臋ci艂 si臋 i stan膮艂 na dwu r臋kach. By艂 to ch艂op. Mia艂 czarne z b贸lu usta, szar膮 twarz i zapadni臋te oczy. Patrzy艂 na ludzi stoj膮cych o kilkana艣cie krok贸w od niego, j臋cza艂, ale wzywa膰 o ratunek nie 艣mia艂. M贸wi艂 tylko:
- Bo偶e m贸j!... Bo偶e mi艂osierny!...
- Tu nie mo偶na wej艣膰! - rzek艂 g艂ucho cie艣la. Gromada cofn臋艂a si臋 w ty艂.

Mi臋dzy nimi sta艂 Micha艂ko, przera偶ony mo偶e wi臋cej ni偶 inni.
Strach, co si臋 w nim dzia艂o!... Czu艂 wszystek b贸l rannego, jego boja藕艅, rozpacz, a jednocze艣nie czu艂 jak膮艣 si艂臋, kt贸ra popycha艂a go naprz贸d...
Zdawa艂o mu si臋, 偶e w t艂umie nikt, tylko on jeden ma obowi膮zek i - musi ratowa膰 cz艂owieka, co przyszed艂 tu ze wsi na zarobek. I w tej chwili, kiedy inni m贸wili sobie: "p贸jd臋!", on my艣la艂:
"Nie p贸jd臋! nie chc臋!..."

Obejrza艂 si臋 boja藕liwie. Sta艂 sam jeden przed gromad膮, bli偶ej muru ni偶 inni.
- Nie p贸jd臋!... - szepta艂 i - podni贸s艂 dr膮g, kt贸ry le偶a艂 mu prawie przy nogach.
Mi臋dzy lud藕mi zaszemrano:
- Patrzcie!... Co on robi?...
- Cicho!
- Bo偶e mi艂osierny, zmi艂uj si臋! - wo艂a艂 ranny szlochaj膮c z b贸lu.
- Id臋! Id臋!... - rzek艂 Micha艂ko i - wszed艂 mi臋dzy gruzy.
- Zginiecie obaj!... - krzykn膮艂 cie艣la. Micha艂ko ju偶 by艂 przy nieszcz臋艣liwym. Zobaczy艂 jego zdruzgotane nogi, ka艂u偶臋 krwi i pociemnia艂o mu w oczach.
- Bracie m贸j! bracie! - szepta艂 ranny i obj膮艂 go za kolana.
Ch艂op podsun膮艂 dr膮g pod belk臋 i rozpaczliwym ruchem podwa偶y艂 j膮. Rozleg艂o si臋 trzeszczenie, a z wysoko艣ci drugiego pi臋tra spad艂o kilka kawa艂k贸w ceg艂y.
- Wali si臋!... - krzyczeli robotnicy rozbiegaj膮c si臋.

Ale Micha艂ko nie s艂ysza艂, nie my艣la艂, nie czu艂 nic. Silnym ramieniem podpar艂 znowu dr膮g i ju偶 ca艂kiem usun膮艂 belk臋 ze zmia偶d偶onych n贸g le偶膮cego cz艂owieka.
Z g贸ry posypa艂y si臋 gruzy. Czerwony py艂 zak艂臋bi艂 si臋, zg臋stnia艂 i wype艂ni艂 wn臋trze budynku. Za 艣cian膮 s艂ycha膰 by艂o jakie艣 szamotanie si臋. Ranny j臋kn膮艂 g艂o艣niej i nagle ucich艂.
W otworze rozdartej 艣ciany ukaza艂 si臋 Micha艂ko zgi臋ty, z trudno艣ci膮 d藕wigaj膮cy rannego. Powoli przeszed艂 niebezpieczn膮 granic臋 i stan膮wszy przed t艂umem, zawo艂a艂 z naiwn膮 rado艣ci膮:
- Jedzie!.. jedzie!... Ino mu tam jeden but osta艂!...

Robotnicy schwycili rannego, kt贸ry omdla艂; i ostro偶nie zanie艣li do najbli偶szej bramy.
- Wody!... - wo艂ali. - Octu!...
- Po doktora!...

Micha艂ko powl贸k艂 si臋 za nimi my艣l膮c:
- To ci dobry nar贸d w tej Warszawie. Nie b贸j si臋!

Zobaczy艂, 偶e ma r臋ce zakrwawione, wi臋c umy艂 je w ka艂u偶y - i stan膮艂 pod bram膮 domu, gdzie le偶a艂 ranny. Do 艣rodka nie pcha艂 si臋. Albo偶 on doktor? Czy mu co poradzi?
Tymczasem ulica pocz臋艂a si臋 bardzo zaludnia膰, biegli ciekawi, p臋dzi艂y doro偶ki, a nawet z daleka s艂ycha膰 by艂o dzwonki stra偶y ogniowej, kt贸r膮 tak偶e kto艣 zaalarmowa艂.
Nowy t艂um ju偶 takich, co byli chciwi wra偶e艅, skupi艂 si臋 przed bram膮, a gor臋tsi pi臋艣ciami torowali sobie drog臋 dla zobaczenia krwawej hecy.

Jednemu z nich stoj膮cy przy furtce Micha艂ko zawadza艂.
- Usu艅 si臋, gapiu jaki艣! - krzykn膮艂 jegomo艣膰, widz膮c, 偶e bosy ch艂op nie bardzo ust臋puje pod naciskiem jego r臋ki.
- A bo co?... - spyta艂 Micha艂ko zdziwiony tym zap臋dem.
- Co艣 ty za jeden, zuchwalcze jaki艣? - wrzasn膮艂 ciekawy. - Co to, nie ma policji, 偶eby takich pr贸偶niak贸w rozp臋dza艂a?...
"Oj, na z艂e idzie!..." - pomy艣la艂 ch艂op i zl膮k艂 si臋, 偶eby go za taki wyst臋pek nie wsadzano do kozy...
I nie chc膮c budzi膰 licha wcisn膮艂 si臋 mi臋dzy gromad臋...

W kilka minut p贸藕niej zacz臋to z bramy wo艂a膰 tego, kt贸ry biedaka wyni贸s艂 spod gruz贸w...
Nie odezwa艂 si臋 nikt.
- Jak on wygl膮da? - pytano.
- To ch艂op. Mia艂 bia艂膮 sukman臋, okr膮g艂膮 czapk臋 i by艂 bosy...
- Nie ma tam takiego na ulicy?... Pocz臋to szuka膰.
- By艂 tu taki - krzykn膮艂 kto艣 - ale poszed艂!... Rozbieg艂a si臋 policja, rozbiegli si臋 robotnicy i - nie znale藕li Micha艂ka.

Warszawa, 1880 roku.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boles墓鈥歛w Prus Opowiadanie Lekarza
Boles墓鈥歛w Prus Cienie
Boles墓鈥歛w Prus Stara Bajka
Boles墓鈥歛w Prus 墓禄ywy Telegraf
Boles墓鈥歛w Prus O Mi墓鈥歰sierdziu
Boles墓鈥歛w Prus Ple墓鈥耗光 墓拧wiat墓鈥歛
Boles墓鈥歛w Prus Widziad墓鈥歛
Boles墓鈥歛w Prus Milkn脛鈥e G墓鈥歰sy
Boles墓鈥歛w Prus Kamizelka
Boles墓鈥歛w Prus Katarynka
Boles墓鈥歛w Prus Dziwna Historia
LP IV VI Prus Boles艂aw Antek
Prus Pojednani
00000022 Prus Omy艂ka

wi臋cej podobnych podstron