Bolesław Prus, Antek
ANTEK
Antek urodził się we wsi nad Wisłą.
Wieś leżała w niewielkiej dolinie. Od północy otaczały ją wzgórza spadziste, porosłe sosnowym lasem, a
od południa wzgórza garbate, zasypane leszczyną, tarniną i głogiem. Tam najgłośniej śpiewały ptaki i
najczęściej chodziły wiejskie dzieci rwać orzechy albo wybierać gniazda. Kiedyś stanął na środku wsi,
zdawało ci się, że oba pasma gór biegną ku sobie, ażeby zetknąć się tam, gdzie z rana wstaje czerwone
słońce. Ale było to złudzenie.
Za wsią bowiem ciągnęła się między wzgórzami dolina przecięta rzeczułką i przykryta zieloną łąką. Tam
pasano bydlątka i tam cienkonogie bociany chodziły polować na żaby kukające wieczorami.
Od zachodu wieś miała tamę, za tamą Wisłę, a za Wisłą znowu wzgórza wapienne, nagie.
Każdy chłopski dom, szarą słomą pokryty, miał ogródek, a w ogródku śliwki węgierki, spomiędzy których
widać było komin sadzą uczerniony i pożarną drabinkę. Drabiny te zaprowadzono nie od dawna, a ludzie
myśleli, że one lepiej chronić będą chaty od ognia niż dawniej bocianie gniazda. Toteż gdy płonął jaki
budynek, dziwili się bardzo, ale go nie ratowali.
- Widać, że na tego gospodarza był dopust boski - mówili między sobą. - Spalił się, choć miał przecie
nową drabinę i choć zapłacił śtraf za starą, co to były u niej połamane szczeble.
W takiej wsi urodził się Antek. Położyli go w nie malowanej kołysce, co została po zmarłym bracie, i
sypiał w niej przez dwa lata, Potem przyszła mu na świat siostra, Rozalia, więc musiał jej miejsca
ustąpić, a sam, jako osoba dorosła, przenieść się na ławę.
Przez ten rok kołysał siostrę, a przez cały następny - rozglądał się po świecie. Raz wpadł w rzekę, drugi
raz. dostał batem od przejezdnego furmana za to, że go o mało konie nie stratowały, a trzeci raz psy tak
go pogryzły, że dwa tygodnie leżał na piecu. Doświadczył więc niemało. Za to w czwartym roku życia
ojciec podarował mu swoją sukienną kamizelkę z mosiężnym guzikiem, a matka - kazała mu siostrę
nosić.
Gdy miał pięć lat, użyto go już - do pasania świń. Ale Antek nie bardzo się za nimi oglądał. Wolał patrzeć
na drugą stronę Wisły, gdzie za wapiennym; wzgórzem raz na raz pokazywało się coś wysokiego i
czarnego. Wyłaziło to z lewej strony jakby spod ziemi, szło w górę i upadało na prawo. Za tym
pierwszym szło zaraz drugie i trzecie, takie same czarne i wysokie. Tymczasem świnie swoim obyczajem
wlazły w kartofle. Matka spostrzegłszy to zawinęła się wedle sukiennej kamizelki Antkowej, tak że
chłopiec prawie tchu nie mógł złapać. Ale że nie miał w sercu zawziętości, bo było z niego dziecko dobre,
więc wykrzyczawszy się i wydrapawszy - kamizelkę, zapytał matki:
- Matulu! a co to takie czarne chodzi za Wisłą? Matka spojrzała w kierunku Antkowego palca, przysłoniła
oczy ręką i odparła: - Tam za Wisłą? Cóż to, nie widzisz, że wiatrak chodzi? A na drugi raz pilnuj świń,
bo cię pokrzywami wysmaruję.
- Aha, wiatrak! A co on, matulu, za jeden?
- At, głupiś! - odparła matka i uciekła do swojej roboty. Gdzie ona miała czas i rozum do udzielania
objaśnień o wiatrakach! Ale chłopcu wiatrak spokojności nie dawał. Antek widywał go przecie co dzień.
Widywał go i w nocy przez sen. Więc taka straszna urosła w chłopcu ciekawość, że jednego dnia zakradł
się do promu, co ludzi na drugą stronę rzeki przewoził, i popłynął za Wisłę.
Popłynął, wdrapał się na wapienną górę, akurat w tym miejscu, gdzie stało ogłoszenie, aby tędy nie
chodzić, i zobaczył wiatrak. Wydał mu się budynek ten jakby dzwonnica, tylko w sobie był grubszy, a
tam gdzie na dzwonnicy jest okno, miał cztery tęgie skrzydła ustawione na krzyż. Z początku nie
rozumiał nic - co to i na co to? Ale wnet objaśnili mu rzecz pastusi, więc dowiedział się o wszystkim..
Naprzód o tym, że na skrzydła dmucha wiater i kręci nimi jak liśćmi. Dalej o tym, że w wiatraku miele
się zboże na mąkę, i nareszcie o tym, że przy wiatraku siedzi młynarz, co żonę bije, a taki jest mądry, że
wie, jakim sposobem ze spichrzów wyprowadza się szczury.
1
Po takiej poglądowej lekcji Antek wrócił do domu tą samą drogą co pierwej. Dali mu tam przewoznicy
parę razy w łeb za swoją krwawą pracę, dała mu i matka coś na sukienną kamizelkę, ale to nic: Antek
był kontent, bo zaspokoił ciekawość. Więc choć położył się spać o głodzie, marzył całą noc to o wiatraku,
co mieli zboże, to o młynarzu, co bije żonę i szczury wyprowadza ze spichrzów. Drobny ten wypadek
stanowczo wpłynął na całe życie chłopca. Od tej pory - od wschodu do zachodu słońca - strugał on patyki
i układał je na krzyż. Potem wystrugał sobie kolumnę; próbował, obciosywał, ustawiał, aż nareszcie
wybudował mały wiatraczek, który na wietrze obracał mu się tak jak tamten za Wisłą. Cóż to była za
radość! Teraz brakowało Antkowi tylko żony, żeby mógł ją bić, i już byłby z niego prawdziwy młynarz!
Do dziesiątego roku życia zepsuł ze cztery koziki, ale też strugał nimi dziwne rzeczy. Robił wiatraki,
płoty, drabiny, studnie, a nawet całe chałupy. Aż się ludzie zastanawiali i mówili do matki, że z Antka
albo będzie majster, albo wielki gałgan.
Przez ten czas urodził mu się jeszcze jeden brat, Wojtek, siostra podrosła, a ojca drzewo przytłukło - w
lesie.
W chacie była z Rozalią wielka wygoda. Dziewczyna zimą zamiatała izbę, nosiła wodę, a nawet potrafiła
krupnik ugotować. Latem posyłano ją do bydła z Antkiem, bo chłopak zajęty struganiem nigdy się nie
dopilnował. Co go nie nabili, nie naprosili, nie napłakali się nad nim. Chłopak krzyczał, obiecywał, płakał
nawet razem z matką, ale robił swoje, a bydło wciąż w szkodę właziło. Dopiero gdy siostra razem z nim
pasła, było lepiej: on strugał patyki, a ona pilnowała krów.
Nieraz matka widząc, że dziewucha, choć młodsza, ma więcej rozumu i chęci aniżeli Antek, załamywała z
żalu ręce i lamentowała przed starym kumem, Andrzejem:
- Co ja pocznę, nieszczęsna, z tym Antkiem odmieńcem? Ani to w chacie nic nie zrobi, ani bydła
doglądnie, ino wciąż kraje te patyki, jakby co w niego wstąpiło. Już z niego, mój Andrzeju, nie będzie
chyba gospodarz ani nawet parobek, tylko darmozjad na śmiech ludziom i obrazę boską!... Andrzej,
który za młodu praktykował flisactwo i dużo świata widział, tak pocieszał strapioną wdowę:
- Jużci, gospodarzem on nie będzie, to darmo, bo on na to nie ma nawet dobrego rozumu. Jego by
zatem trza naprzód do szkoły, a potem do majstra. Nauczy się z książki, nauczy się rzemiosła i jeżeli nie
zgałganieje, będzie żył. Na to wdowa odpowiedziała, wciąż łamiąc ręce:
- Oj, kumie, co wy też gadacie. A czy to nie wstyd gospodarskiemu dziecku rzemiosła się imać i byle
komu na obstalunek robotę robić? Andrzej puścił dym z drewnianej fajeczki i rzekł:
- Jużci, że wstyd, ale rady na to nie ma nijakiej.
Potem, zwracając się do Antka siedzącego na podłodze przy ławie, zapytał:
- No gadaj, wisus, czym ty chcesz być? Gospodarzem czy u majstra?
A Antek na to:
- Ja będę stawiał wiatraki, co zboże mielą.
I odpowiadał tak zawsze, choć nad nim kiwano głowami, a jak czasem to i miotłą. Miał już dziesięć lat,
kiedy pewnego razu ośmioletnia wówczas siostra jego, Rozalia, strasznie zaniemogła, Jak się położyła z
wieczora, to się jej na drugi dzień dobudzić było trudno. Ciało miała gorące, oczy błędne i gadała od
rzeczy. Matka z początku myślała, że dziewczyna przyczaja się; dała jej więc parę szturchańców. Ale gdy
to nie pomogło, wytarła ją gorącym octem, a na drugi dzień napoiła wódką z piołunem. Wszystko na nic,
a nawet gorzej, bo po wódce wystąpiły na dziewuchę sine plamy. Wtedy wdowa przetrząsnąwszy
szmaty, jakie tylko były w skrzyni i w komorze, wybrała sześć groszy i wezwała na ratunek Grzegorzową,
wielką znachorkę.
Mądra baba obejrzała chorą uważnie, opluła koło niej podłogę jak należy, posmarowała ją nawet sadłem,
ale - i to nie pomogło. Wtedy rzekła do matki:
- Napalcie, kumo, w piecu do chleba. Trza dziewczynie zadać na dobre poty, to ją odejdzie.
Wdowa napaliła w piecu jak się patrzy i wygarnęła węgle czekając dalszych rozkazów.
2
- No, teraz - rzekła znachorka - położyć dziewuchę na sosnowej desce i wsadzić ją w piec na trzy
zdrowaśki. Ozdrowieje wnet, jakby kto .ręką odjął! Istotnie, położono Rozalię na sosnowej desce (Antek
patrzył na to z rogu izby) i wsadzona ją, nogami naprzód, do pieca.
Dziewczyna, gdy ją gorąco owiało, ocknęła się.
- Matulu, co wy ze mną robicie? - zawołała.
- Cicho, głupia, to ci przecie wyjdzie na zdrowie. Już ją wsunęły baby do połowy; dziewczyna poczęła się
rzucać jak ryba w sieci. Uderzyła znachorkę, schwyciła matkę obu rękami za szyję i wniebogłosy
krzyczała:
- A dyć wy mnie spalicie, matulu!...
Już ją całkiem wsunięto, piec założono deską i baby poczęły odmawiać trzy zdrowaśki...
- Zdrowaś, Panno Mario, łaski pełna...
- Matulu! Matulu moja!... - jęczała nieszczęśliwa dziewczyna. - O, matulu!...
- Pan z tobą, błogosławionaś ty między niewiastami... Teraz Antek podbiegł do pieca i schwycił matkę za
spódnicę.
- Matulu! - zawołał z płaczem - a dyć ją tam na śmierć zaboli!... Ale tyle tylko zyskał, że dostał w łeb,
ażeby nie przeszkadzał odmawiać zdrowasiek. Jakoś i chora przestała bić w deskę, rzucać się i krzyczeć.
Trzy zdrowaśki odmówiono, deskę odstawiono.
W głębi pieca leżał trup ze skórą czerwoną, gdzieniegdzie oblazłą.
- Jezu! - krzyknęła matka ujrzawszy dziewczynę niepodobną do ludzi. I taki ogarnął ją żal za dzieckiem,
że ledwie pomogła znachorce przenieść zwłoki na tapczan. Potem uklękła na środku izby i, bijąc głową w
klepisko, wołała:
- Oj! Grzegorzowa!... A cóż wyście najlepszego zrobili!... Znachorka była markotna.
- Et!... Cicho byście lepiej byli. Wy może myślicie, że dziewuszysko od gorąca tak sczerwieniało? To tak z
niej choroba wylazła, ino że trochę za prędko, więc i umorzyła niebogę. To wszystko przecie w mocy
boskiej. We wsi nikt nie wiedział o przyczynie śmierci Rozalii. Umarła dziewucha - to trudno. Widać, że
już tak było przeznaczone. Alboż to jedno dziecko co rok we wsi umiera, a przecie zawsze ich jest pełno.
Na trzeci dzień włożono Rozalię w świeżo zheblowaną trumienkę z czarnym krzyżem, trumnę ustawiono
w gnojownicach i powieziono dwoma wołami za wieś, tam gdzie nad zapadniętymi mogiłami czuwają
spróchniałe krzyże i białokore brzozy. Na nierównej drodze trumienka skrzywiła się trochę na bok, a
Antek, trzymający się fałdów spódnicy matczynej, idąc za wozem myślał: "Musi tam być zle Rozalce,
kiedy się tak poprawia i na bok przewraca!..." Potem - pokropił ksiądz trumnę święconą wodą, czterech
parobków spuściło ją na szalach do grobu, przywaliło ziemią - i tyle wszystkiego. Wzgórza z lasem
szumiącym i te, na których krzaki rosły, zostały tam, gdzie były. Pastusi jak dawniej grali na fujarkach w
dolinie i życie szło, wciąż szło swoją koleją, choć we wsi nie stało jednej dziewuchy. Przez tydzień
mówiono o niej, potem zapomniano i opuszczono świeży grób, na którym tylko wiatr wzdychał i
świergotały polne koniki. A jeszcze potem spadł śnieg i nawet koniki wystraszył. W zimie gospodarskie
dzieci chodziły do szkoły. A że z Antka nie spodziewała się matka żadnej pomocy w gospodarstwie,
raczej zawadę, więc poradziwszy się kuma Andrzeja postanowiła oddać chłopca na naukę.
- A czy mnie we szkole nauczą wiatraki budować? - pytał Antek.
- Oho! nauczą cię nawet w kancelarii pisać, byleś ino był chętny. Wzięła tedy wdowa czterdzieści groszy
w węzełek, chłopca w garść i ze strachem poszła do nauczyciela. Wszedłszy do izby zastała go, jak sobie
łatał stary kożuch. Pokłoniła mu się do nóg, doręczyła przyniesione pieniądze i rzekła:
- Kłaniam się też panu profesorowi i ślicznie proszę, żeby mi wielmożny pan tego oto wisusa wziął do
nauki, a ręki na niego nie żałował, jak rodzony ojciec... Wielmożny pan, któremu słoma wyglądała z
dziurawych butów, wziął Antka pod brodę, popatrzył mu w oczy i poklepał.
3
- Aadny chłopak - rzekł. - A co ty umiesz?
- Jużci prawda, że ładny - pochwyciła zadowolona matka - ale musi, że chyba nic nie umie.
- Jakże więc, wy jesteście jego matką i nie wiecie, co on umie i czego się nauczył? - spytał nauczyciel.
- A skąd bym ja miała wiedzieć, co on umie? Przecie ja baba, to mi do tych rzeczy nic. A co uczył się on,
niby mój Antek, to wiem, że uczył się bydło paść, drwa szczypać, wodę ze studni ciągnąć i chyba już nic
więcej. W taki sposób zainstalowano chłopca do szkoły. Ale że matce żal było wydanych czterdziestu
groszy, więc dla uspokojenia się zebrała pod domem paru sąsiadów i radziła się ich, czy to dobrze, że
Antek będzie chodzić do szkoły i że taki wydatek na niego poniosła.
- Te!... - odezwał się jeden z gospodarzy - niby to nauczycielowi z gminy się płaci, więc na upartego
moglibyście mu nic nie dawać. Ale zawsze on się upomina, a takich, co nie płacą mu osobno, gorzej
uczy.
- A dobry też z niego profesor?
- No! niczego!... On niby, jak z nim gadać, to taki jest trochę głupowaty, ale uczy - jak wypada. Mój
przecie chłopak chodzi do niego dopiero trzeci rok i już zna całe abecadło - z góry na dół i z dołu do
góry.
- E! cóż to znaczy abecadło - odezwał się drugi gospodarz.
- Jużci, że znaczy - rzekł pierwszy. - Nibyście to nie słyszeli, co nieraz nasz wójt powiadają: "Żebym ja
choć umiał abecadło, to bym z takiej gminy miał dochodu więcej niż tysiąc rubli, tyle co pisarz!" W parę
dni potem Antek poszedł pierwszy raz do szkoły. Wydała mu się taka prawie porządna jak ta izba w
karczmie, co w niej szynkwas stoi, a ławki były w niej jedna za drugą jak w kościele. Tylko że piec, pękł i
drzwi się nie domykały, więc trochę ziębiło. Dzieci miały czerwone twarze i ręce trzymały w rękawach -
nauczyciel chodził w kożuchu na sobie i w baraniej czapce na głowie. A po kątach szkoły siedział biały
mróz i wytrzeszczał na wszystko iskrzące ślepie. Usadzono Antka między tymi, co nie znali jeszcze liter, i
zaczęła się lekcja. Antek, upomniany przez matkę, ślubował sobie, że musi się odznaczyć. Nauczyciel
wziął kredę w skostniałe palce i na zdezelowanej tablicy napisał jakiś znak.
- Patrzcie, dzieci! - mówił. - Tę literę spamiętać łatwo, bo wygląda tak, jakby kto kozaka tańcował, i
czyta się A. Cicho tam, osły!... Powtórzcie: a... a... a...
- A!... a!... a!... - zawołali chórem uczniowie pierwszego oddziału. Nad ich piskiem górował głos Antka.
Ale nauczyciel nie zauważył go jeszcze. Chłopca trochę to ubodło; ambicja jego została podrażniona.
Nauczyciel wyrysował drugi znak.
- Tę literę - mówił - zapamiętać jeszcze łatwiej, bo wygląda jak precel. Widzieliście precel?
- Wojtek widział, ale my to chyba nie... - odezwał się jeden.
- No; to pamiętajcie sobie, że precel jest podobny do tej litery, która nazywa się B. Wołajcie: be! be!
Chór zawołał: be! be! - ale Antek tym razem rzeczywiście się odznaczył. Zwinął obie ręce w trąbkę i
beknął jak roczne cielę. Śmiech wybuchnął w szkole, a nauczyciel aż zatrząsł się ze złości.
- Hę! - krzyknął do Antka. - Toś ty taki zuch? Ze szkoły robisz cielętnik? Dajcie go tu na rozgrzewkę.
Chłopiec ze zdziwienia aż osłupiał, ale nim się upamiętał, już go dwaj najsilniejsi ze szkoły chwycili pod
ramiona, wyciągnęli na środek i położyli. ' Jeszcze Antek niedobrze zrozumiał; o co chodzi, gdy nagle
uczuł kilka tęgich razów i usłyszał przestrogę:
- A nie becz, hultaju! a nie becz!
Puścili go. Chłopiec otrząsnął się jak pies wydobyty z zimnej wody i poszedł na miejsce.
Nauczyciel wyrysował trzecią i czwartą literę, dzieci nazywały je chórem, a potem nastąpił egzamin.
4
Pierwszy odpowiadał Antek.
- Jak się ta litera nazywa? - pyta nauczyciel.
- A! - odparł chłopiec.
- A ta druga?
Antek milczał.
- Ta druga nazywa się be. Powtórz ośle!
Antek znowu milczał.
- Powtórz, ośle, be!
- Albo ja głupi! - mruknął chłopiec, dobrze pamiętając, że w szkole beczyć nie wolno.
- Co, hultaju jakiś, jesteś hardy? Na rozgrzewkę go!... I znowu ci sami co pierwej koledzy pochwycili go,
położyli, a nauczyciel udzielił mu taką samą liczbę prętów, ale już z upomnieniem:
- Nie bądz hardy!... Nie bądz hardy!...
W kwadrans pózniej zaczęła się nauka oddziału wyższego, a niższy poszedł na rekreacją, do kuchni
profesora. Tam jedni pod dyrekcją gospodyni skrobali kartofle, drudzy nosili wodę, inni pokarm dla
krowy, i na tym zajęciu upłynął im czas do południa.
Kiedy Antek wrócił do domu, matka zapytała go:
- A co? uczyłeś się?
- Uczyłem.
- A dostałeś?
- O! i jeszcze jak! Dwa razy.
- Za naukę?
- Nie, ino na rozgrzewkę.
- Bo widzisz, to początek. Dopiero pózniej będziesz brał i za naukę! - pocieszyła go matka.
Antek zamyślił się frasobliwie.
"Ha, trudno - rzekł w duchu. - Bije, bo bije, ale przynajmniej pokaże, jak się wiatraki stawiają."
Od tej pory dzieci najniższego oddziału uczyły się wciąż czterech pierwszych liter, a potem szły do kuchni
i na podwórze pomagać profesorskiej gospodyni. O wiatrakach mowy nie było.
Jednego dnia na dworze mróz był lżejszy, profesorowi także jakoś serce odtajało, więc chciał
wytłumaczyć najmłodszym swoim wychowańcom pożytek pisma.
- Patrzcie, dzieci - mówił pisząc na tablicy wyraz dom - jaka to mądra rzecz pisanie. Te trzy znaczki takie
małe i tak niewiele miejsca zajmują, a jednak oznaczają - dom. Jak tylko na ten wyraz popatrzysz, to
zaraz widzisz przed oczami cały budynek, drzwi, okna, sień, izby, piece, ławy, obrazy na ścianach,
krótko mówiąc - widzisz dom ze wszystkim, co się w nim znajduje. Antek przecierał oczy, wychylał się,
oglądał napisany na tablicy wyraz, ale domu żadnym sposobem zobaczyć nie mógł. Wreszcie trącił swego
sąsiada i spytał:
5
- Widzisz ty tę chałupę, co o niej profesor gadają?
- Nie widzę - odparł sąsiad.
- Musi to chyba być łgarstwo! - zakonkludował Antek. Ostatnie zdanie usłyszał nauczyciel i krzyknął:
- Jakie łgarstwo? Co łgarstwo?
- A to, że na tablicy jest dom. Przecie tam jest ino trochę kredy, ale domu nie widno - odparł naiwnie
Antek.
Nauczyciel porwał go za ucho i wyciągnął na środek szkoły.
- Na rozgrzewkę go! - zawołał i znowu powtórzyła się z najdrobniejszymi szczegółami dobrze już
chłopakowi znana ceremonia. Gdy Antek wrócił do domu czerwony, spłakany i jakoś nie mogący znalezć
miejsca, matka znowu go zapytała:
- Dostałeś?
- A może matulą; myślą, że nie? - stęknął chłopiec.
- Za naukę?
- Nie za naukę, ino na rozgrzewkę!
Matka machnęła ręką.
- Ha! - rzekła po namyśle - musisz jeszcze poczekać, to ci tam kiedy dadzą i za naukę.
A potem, dokładając drew do ognia na kominie, mruczała sama do siebie:
- Tak to zawsze wdowie i sierocie na tej ziemi doczesnej! Żebym ja profesorowi miała dać z pół rubla, a
nie czterdzieści groszy, to by mi chłopca od razu wziął. A tak, baraszkuje sobie z nim, i tyle. A Antek
słysząc to myślał:
"No, no! jeżeli on tak baraszkuje ze mną, to dopiero będzie, jak mnie uczyć zacznie!"
Na szczęście czy nieszczęście obawy chłopca nie miały się nigdy ziścić. Jednego dnia, było to już we dwa
miesiące po wstąpieniu Antka do szkoły, przyszedł do jego matki nauczyciel i po zwykłych przywitaniach
zapytał:
- Jakże, moja kobieto, będzie z waszym chłopakiem? Daliście za niego czterdzieści groszy, ale na
początku, i już trzeci miesiąc idzie, a ja szeląga więcej nie widzę. To się tak przecie nie godzi; płaćcie
choć i po czterdzieści groszy, ale co miesiąc.
A wdowa na to:
- Skądże ja wezmę, kiedy nie mam! Co jaki grosz zarobię, to wszystko idzie do gminy. Nawet dzieciskom
szmaty nie ma za co kupić: Nauczyciel wstał z ławy, nałożył czapkę w izbie i odparł:
- Jeżeli tak, to Antek nie ma po co chodzić da szkoły. Ja tam sobie nad nim darmo ręki zrywać nie będę.
Taka nauka jak moja to nie dla biedaków. Zabrał się i wyszedł, a wdowa patrząc za nim myślała: "Jużci
prawda. Jak świat światem, to ino pańskie dzieci chodziły do nauki. A gdzie zaś prosty człowiek mógłby
na to wystarczyć!..." Zawołała znowu kuma Andrzeja na naradę i poczęli oboje egzaminować chłopca.
- Cóżeś się ty, wisusie, nauczył przez te dwa miesiące? - pytał go Andrzej. - Przecie matka wydali na cię
czterdzieści groszy...
- Jeszcze jak! - wtrąciła wdowa.
6
- Com się tam miał nauczyć! - odparł chłopiec. -Kartofle skrobią się tak we szkole, jak i w domu,
świniom tak samo daje się jeść. Tyle tylko, żem parę razy profesorowi buty wyczyścił. Ale za to porwali
na mnie odzienie przy tych tam... rozgrzewkach...
- No, a z nauki toś nic nie połapał?
- Kto tam co połapie! - mówił Antek. - Jak nas uczy po chłopsku - to łże. Napisze se na tablicy jakiś znak
i mówi, że to dom z izbą, sienią, z obrazami. Człowiek przecie ma oczy i widzi, że to nie jest dom. A jak
nas uczy po szkolnemu, to kat go zrozumie! Jest tam paru starszych, co po szkolnemu pieśni śpiewają,
ale młodszy to dobrze, jak się trochę kląć nauczy...
- Ino kiedy spróbuj gadać,tak paskudnie, to ja ci dam! - wtrąciła matka.
- No, a do gospodarstwa nigdy, chłopaku, nie nabierzesz ochoty? - spytał Andrzej.
Antek pocałował go w rękę i rzekł:
- Poślijcie mnie już tam, gdzie uczą budować wiatraki.
Starzy jak na komendę wzruszyli ramionami. Nieszczęsny wiatrak, po drugiej stronie Wisły mielący
zboże, tak ugrzązł w duszy chłopca, że go już stamtąd żadna siła wydobyć nie mogła. Po długiej naradzie
postanowiono czekać. I czekano. Upływał tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, nareszcie
chłopak doszedł do dwunastu lat, ale w gospodarstwie wciąż niewielkie oddawał usługi. Strugał swoje
patyki, a nawet rzezbił cudackie figury. I dopiero gdy mu się kozik zepsuł, a matka na nowy nie dawała
pieniędzy, wynajmował się do roboty. Jednemu nocą koni na łące pilnował, zatopiony w siwej mgle
wieczornej i zapatrzony na gwiazdy; innemu woły prowadził przy orce; czasem poszedł do lasu po jagody
lub grzyby i sprzedawał szynkarzowi Mordce za kilka groszy cały kosz. W chacie im się nie wiodło.
Gospodarstwo bez chłopa to jak ciało bez duszy; a wiadomo, że ojciec Antka już od kilku lat wypoczywał
na tym wzgórzu; gdzie przez żywopłot czerwonymi jagodami okryty spoglądają na wioskę smutne.
krzyże. Wdowa do obrządzenia roli najmowała parobka, resztę pieniędzy musiała odnosić do gminy, a
dopiero za to, co zostało, karmić siebie i chłopców. Jadali też co dzień barszcz z chleba i kartofle, czasem
kaszę i kluski, rzadziej groch, a mięso - chyba tylko na Wielkanoc. Niekiedy i tego w chacie nie stało, a
wówczas wdowa, nie potrzebując pilnować komina, łatała synom sukmanki. Mały Wojtek płakał, a Antek
z nudów w porze obiadowej łapał muchy i po takiej uczcie znowu szedł na dwór do strugania swoich
drabin, płotów, wiatraków i świętych. Bo także wystrugiwał i świętych, co prawda na początek bez
twarzy i rąk. Nareszcie kum Andrzej, wierny przyjaciel osieroconej rodziny, wyrobił Antkowi miejsce u
kowala, w drugiej wsi. Jednej niedzieli poszli tam z wdową i chłopcem. Kowal przyjął ich niezgorzej.
Wypróbował chłopca w rękach i krzyżu, a widząc, że na swój wiek jest wcale mocny, przyjął go do
terminu bez zapłaty i tylko na sześć lat.
Straszno i smutno było chłopcu patrzeć, jak płacząca matka i stary Andrzej pożegnawszy jego i kowala
skryli się już za sadami idąc z powrotem do domu. Było mu jeszcze smutniej, kiedy spał pierwszą noc
pod cudzym dachem, w stodółce, między nie znanymi sobie chłopakami kowala, którzy zjedli jego
kolację i jeszcze dali mu do snu parę kułaków na zadatek dobrej przyjazni. Ale kiedy na drugi dzień rano
ze świtem poszli gromadą do kuzni, gdy rozniecili ognisko, Antek począł dąć pękatym miechem, a inni,
śpiewając z majstrem Kiedy ranne wstają zorze, poczęli kuć młotami rozpalone żelazo - w chłopcu
zbudził się jakby nowy duch. Dzwięk metalu, rytmiczny huk, pieśń, której aż las odpowiadał echem -
wszystko to upoiło chłopca... Zdaje się, że w sercu jego aniołowie niebiescy naciągnęli kilka strun nie
znanych innym chłopskim dzieciom i że struny te odezwały się dopiero dziś przy sapaniu miecha,
tętnieniu młotów i pryskających z żelaza iskrach.
Ach, jaki by z niego był dziarski kowal, a może i co więcej... Bo chłopak, choć nowa robota podobała mu
się okrutnie, wciąż myślał o swoich wiatrakach. Kowal, dzisiejszy opiekun Antka, był człowiek nijaki. Kuł
żelazo i piłował je ani zle, ani dobrze: Czasami walił chłopców, aż puchli, a najwięcej dbał o to, ażeby się
zbyt prędko nie wyuczyli kunsztu. Bo taki młodzik wyszedłszy z terminu mógłby pod bokiem swemu
rodzonemu majstrowi kuznię założyć i zmusić go do staranniejszej roboty!...
A trzeba wiedzieć, że majster miał jeszcze jeden obyczaj. Na drugim końcu wsi mieszkał wielki przyjaciel
kowala - sołtys, który w zwykłe dnie prawie nie odchodził od pracy, ale gdy mu co kapnęło z urzędu,
rzucał gospodarstwo i szedł do karczmy mimo kuzni. Bywało tego raz albo i dwa razy na tydzień.
Idzie sobie tedy sołtys z zapracowanym na urzędzie groszem pod sosnową wiechę i niechcący zbacza do
kuzni.
7
- Pochwalony! - woła do kowala stojąc za progiem.
- Pochwalony! - odpowiada kowal. - A jak tam w polu?
- Niczego - mówi sołtys. - A jak u was w kuzni?
- Niczego - mówi kowal. - Chwała Bogu, żeście choć aby raz wylezli z chałupy.
- A tak - odpowiada sołtys. - Takem ci się zgadał w kancelarii, że muszę choć odrobinę zęby popłukać.
Może pójdziecie i wy od tego kurzu?
- Ma się rozumieć, że pójdę, przecie zdrowie jest najpierwsze - odpowiadał kowal i nie zdejmując
fartucha szedł wraz z sołtysem do karczmy. A kiedy już raz wyszedł, mogli chłopcy na pewno gasić
ognisko. Żeby robota była najpilniejsza, żeby się walił świat, ani majster, ani sołtys przed wieczorem nie
wyszli z karczmy, chyba że sołtysowi narzuciła się jaka urzędowa czynność. Dopiero pózno w nocy
wracali do domu.
Zwykle sołtys wiódł kowala pod rękę, a ten dzwigał butelkę "płukania" na jutro. Na drugi dzień sołtys był
zupełnie trzezwy i gospodarował aż do nowego zarobku na urzędzie, ale kowal wciąż zaglądał w
przyniesioną butelkę, dopóki się dno nie pokazało, i tym sposobem od jednego zamachu wypoczywał
przez dwa dni. Już półtora roku nadymał Antek miechy w kuzni, nie robiąc, zdaje się, nic więcej, i półtora
roku majster z sołtysem regularnie płukali zęby pod sosnową wiechą. Aż raz zdarzył się wypadek.
Kiedy sołtys z kowalem siedzieli w karczmie, nagle po pierwszym półkwaterku dano znać, że ktoś tam
powiesił się - i gwałtem wyciągnięto sołtysa zza stołu. Kowal nie mając odpowiedniego towarzystwa
musiał zaprzestać płukania, ale kupił niezbędną butelkę i powoli wracał ż nią ku domowi. Tymczasem do
kuzni przyszedł chłop z koniem do okucia. Ujrzawszy go terminatorzy zawołali:
- Nie ma majstra, dziś robi z sołtysem płukanie!
- A z was to żaden nie potrafi szkapy okuć? - spytał markotnie gospodarz.
- Kto tam potrafi! - odparł najstarszy terminator.
- Ja wam okuję - odezwał się nagle Antek. Tonący chwyta się brzytwy, więc i chłop zgodził się na
propozycję Antka, choć niewiele mu ufał, a jeszcze inni terminatorzy wyśmiewali go i wymyślali.
- Widzisz go, niedorostka! - mówił najstarszy. - Jak żyje, nie trzymał młota w garści; tylko dymał i węgli
dokładał, a dziś porywa się na kucie koni!... Widać jednak, że Antek miewał młot w garści, bo
zawinąwszy się, w niedługim nawet czasie odkuł kilka gwozdzi i podkowę. Wprawdzie podkowa była za
wielka i niezbyt foremna, ale swoją drogą terminatorzy pootwierali gęby. Jak raz przyszedł na tę chwilę i
majster. Opowiedziano mu, co się stało, okazano podkowę i gwozdzie.
Kowal obejrzał i aż przetarł krwią nabiegłe oczy.
- A ty gdzieś się tego nauczył, złodzieju? - zapytał Antka.
- A w kuzni - odparł chłopiec zadowolony z komplimentu. - Jak pan majster poszedł na płukanie, a oni
rozbiegli się, to ja wykuwałem różne rzeczy z ołowiu albo i z żelaza.
Majster był tak zmieszany, że nawet zapomniał zbić Antka za psucie materiałów i narzędzi. Aż poszedł na
radę do żony, skutkiem czego chłopca wydalono z kuzni i przeznaczono do gospodarstwa.
- Za mądryś ty, kochanku! - mówił mu kowal. -Nauczyłbyś się fachu we trzy lata i pózniej byś uciekł. A
przecież matka oddała mi cię na sześć lat - do służby. Pół roku jeszcze był Antek u kowala. Kopał w
ogrodzie, pełł, rąbał drzewo, kołysał dzieci, ale już nie przestąpił progu kuzni. Pod tym względem
wszyscy go rzetelnie pilnowali: i majster, i majstrowa, i chłopcy. Nawet własna matka Antkowa i kum
Andrzej, choć wiedzieli o dekrecie kowalskim, nic przeciw niemu nie mówili. Według umowy i obyczaju
chłopiec dopiero po sześciu latach miał prawo jako tako fuszerować kowalstwo. A że był dziwnie bystry i
nie uczony przez nikogo, nauczył się kowalstwa sam w ciągu roku, więc tym gorzej dla niego! Swoją
drogą Antkowi uprzykrzył się taki tryb życia. "Mam ja tu kopać i drwa rąbać, więc wolę to samo robić u
matki!" Tak sobie myślał przez tydzień, przez miesiąc. Wahał się. Ale w końcu - uciekł od kowala i wrócił
8
do domu.
Te jednak parę lat wyszły mu na dobre. Chłopak wyrósł, zmężniał, poznał trochę więcej ludzi aniżeli w
swojej dolinie, a nade wszystko poznał więcej rzemieślniczych narzędzi.
Teraz siedząc w domu pomagał czasem przy gospodarstwie, ale przeważnie robił swoje maszyny i rzezbił
figury. Tylko już oprócz kozika miał dłutko, pilnik i świderek i władał nimi tak biegle, że niektóre z jego
wyrobów począł nawet kupować Mordko szynkarz. Na co?... Antek o tym nie wiedział, chociaż jego
wiatraki, chaty, sztuczne skrzynki, święci i rzezbione fajki rozchodziły się po całej okolicy. Dziwiono się
talentowi nieznanego samouka, niezgorzej nawet płacono za wyroby Mordce, ale o chłopca nikt się nie
pytał, a tym bardziej nikt nie myślał o podaniu mu pomocnej ręki.
Alboż kto pielęgnuje kwiaty, dzikie gruszki i wiśnie, choć niby wiadomo, że przy staraniu i z nich byłby
większy pożytek?... Tymczasem chłopiec podrastał, a dziewuchy i kobiety wiejskie coraz milej na niego
spoglądały i coraz częściej mówiły między sobą:
- Aadny, bestyja, bo ładny!
Rzeczywiście Antek był ładny. Był dobrze zbudowany, w sobie zręczny i prosto się trzymał, nie tak jak
chłopi, którym ramiona zwieszają się; a nogi ledwie posuwają się od ciężkiej pracy. Twarz także miał nie
taką jak inni, ale rysy bardzo regularne, cerę świeżą, wyraz rozumny. Miał też jasne kędzierzawe włosy,
ciemnawe brwi, i ciemnoszafirowe oczy, marzące. Mężczyzni dziwili się jego sile i sarkali na to, że
próżnował. Ale kobiety wolały mu patrzeć w oczy
- Jak on, bestyja; spoglądnie na człowieka - mówiła jedna z bab - to aż cię mrowie przechodzi. Taki
jeszcze młodziak, a już patrzy na cię jak dorosły szlachcic!...
- Bo to prawda - zaprzeczyła druga. - On patrzy zwyczajnie jak niedorostek, ino ma taką słodkość w
ślipiach, że aż cię rozbiera. Ja się na tym znam!... Chyba ja się lepiej znam - odparła pierwsza. -
Przeciem służyła we dworze... A gdy się kobiety spierały tak o patrzenie Antkowe, on tymczasem na nie
nie patrzył wcale. U niego więcej jeszcze znaczył dobry pilnik aniżeli najładniejsza kobieta.
W tym czasie wójt, stary wdowiec, który już córkę z pierwszego małżeństwa wydał za mąż i miał jeszcze
w domu kilkoro małych dzieci z drugiego małżeństwa, ożenił się trzeci raz. A jako zwykle łysi miewają
szczęście, więc wynalazł sobie za Wisłą żonkę młodą, piękną i bogatą.
Kiedy para ta stanęła przed ołtarzem, ludzie poczęli się śmiać; a i sam ksiądz trochę pokiwał głową; że
tak nie pasowali do siebie. Wójt trząsł się jak dziad, co ze szpitala wyjdzie, i dlatego tylko był mało siwy,
że miał głowę łysą jak dynia. Wójtowa była jak iskra. Czysta Cyganka z wiśniowymi ustami nieco
odchylonymi i z oczami czarnymi, w których niby ogień paliła się jej młodość.
Po weselu dom wójta; zwykle cichy, bardzo się ożywił, bo raz wraz przybywali goście. To strażnik, który
częstsze miewał niż zwykle interesa do gminy; to pisarz, który znać nie dosyć nacieszywszy się wójtem
w kancelarii jeszcze go w domu odwiedzał; to znów strzelcy rządowi, których dotąd we wsi nie bardzo
kiedy widywano. Nawet sam profesor, odebrawszy miesięczną pensją, cisnął w kąt stary kożuch i ubrał
się - jak magnat, tak że niejeden wiejski człowiek począł go tytułować wielmożnym dziedzicem.
I wszyscy owi strażnicy, strzelcy, pisarze i nauczyciele ciągnęli do wójtowej jak szczury do młyna. Ledwie
jeden wszedł do izby, już drugi wystawał za płotem, trzeci sunął z końca wsi, a czwarty kręcił się koło
wójta. Jejmość rada była wszystkim, śmiała się, karmiła i poiła gości. Ale też czasem wytargała którego
za włosy, a nawet i wybiła, bo humor u niej łatwo się zmieniał. . Nareszcie po półrocznym weselu zaczęło
być trochę spokojniej. Jedni goście znudzili się, drugich wójtowa przepędziła, i tylko podstarzały
profesor, sam licho jedząc i morząc głodem swoją gospodynią, za każdą pensję miesięczną kupował
sobie jakiś figlas do ubrania i siadywał u wójtowej na progu (bo go z izby wyganiano) albo klął i
wzdychał pomiędzy opłotkami. Jednej niedzieli poszedł Antek na sumę, jak zwykle, z matką i bratem. W
kościele było już ciasno, ale dla nich znalazło się jeszcze trochę miejsca. Matka uklękła między kobietami
na prawo, Antek z Wojtkiem między chłopami na lewo i każdy modlił się, jak umiał. Naprzód do świętego
w wielkim ołtarzu, potem do świętego, co stoi wyżej nad tamtym, potem do świętych w ołtarzach
bocznych. Modlił się za ojca, co go przytłukło drzewo, i za siostrę co z niej za prędko choroba w piecu
wyszła, i za to, ażeby Pan Bóg miłosierny i jego święci ze wszystkich ołtarzów dali mu szczęście w życiu,
jeżeli taka będzie ich wola. Wtem gdy Antek już czwarty raz z kolei powtarzał swoje pacierze, uczuł
nagle, że ktoś udeptał go w nogę i ciężko oparł mu się na ramieniu. Podniósł głowę. Przeciskająca się
pomiędzy ciżbą ludu stała nad nim wójtowa, na twarzy smagła, zaczerwieniona, zadyszana z pośpiechu.
Ubierała się jak chłopka, a spod chustki, spadającej z ramion, widać było koszulę z cieniutkiego płótna i
9
sznury paciorków z bursztynów i korali.
I popatrzyli sobie w oczy. Ona wciąż nie zdejmowała mu ręki z ramion, a on... klęczał, patrzył na nią, jak
na cudowne zjawisko, nie śmiejąc ruszyć się, aby mu nagle nie znikła.
Między ludami poczęto szeptać.
- Usuńcie się, kumie, pani wójtowa idą.
Kumowie usunęli się i wójtowa poszła dalej, aż przed wielki ołtarz. W drodze niby potknęła się i znowu
spojrzała na Antka, a chłopca aż gorąco oblało od jej oczów. Potem usiadła na ławce i modliła się z
książki, czasami podnosząc głowę i spoglądając na kościół. A kiedy na podniesienie zrobiło się cicho,
jakby makiem zasiał, i pobożni upadli na twarze, ona złożyła książkę i znowu odwróciła się do Antka
topiąc w nim ogniste zrenice. Na jej cygańską twarz i sznur paciorków spłynął z okna snop światła i
wydała się chłopcu jako święta, wobec której ludzie milkną i rzucają się w proch.
Po sumie ludzie tłumem poszli do domów. Wójtową otoczyli pisarz, nauczyciel i gorzelnik z trzeciej wsi, i
już Antek nie mógł jej zobaczyć. W chacie postawiła matka chłopakom doskonały krupnik zabielony
mlekiem i wielkie pierogi z kaszą. Ale Antek, choć lubił to, jadł ledwie jednym zębem. Potem zabrał się,
poleciał w góry i położywszy się najwyższym szczycie, patrzył stamtąd na wójtową chatę. Ale widział
tylko słomiany dach i mały niebieski dymek wydobywający się powoli z obielonego komina. Więc zrobiło
mu się tak czegoś tęskno, że schował twarz w starą sukmanę i zapłakał. Pierwszy raz w życiu uczuł
wielką swoją nędzę. Chata ich była najbiedniejszą we wsi, a pole najgorsze. Matka, choć przecie
gospodyni, pracować musiała jak komornica i odziewała się prawie w łachmany. Na niego samego
patrzono we wsi jak na straceńca, który nie wiadomo po co innym chleb zjada. A co go się nie nabili, co
go się nawet psy nie nagryzły!...
Jakże daleko było mu do profesora, gorzelnika, a choćby i do pisarza, którzy ile razy chcieli, mogli wejść
do wójtowskiej chaty i gadać z wójtową. Jemu zaś nie o wiele chodziło, Pragnął tylko, żeby jeszcze choć
raz jeden; jedyny i ostatni raz w życiu, oparła mu kiedy wójtowa na ramieniu rękę i spojrzała w oczy tak
jak w kościele. Bo w jej spojrzeniu mignęło mu coś dziwnego, coś jak błyskawica, przy której na krótką
chwilę odsłaniają się niebieskie głębokości pełne tajemnic. Gdyby je kto dobrze obejrzał, wiedziałby
wszystko, co jest na tym świecie, i byłby bogaty jak król.
Antek w kościele nie przypatrzył się dobrze temu, co mignęło w oczach wójtowej. Był nie przygotowany,
olśniony i szczęśliwą sposobność stracił. Ale gdyby ona tak. jeszcze kiedy na niego chciała spojrzeć!...
Marzyło mu się, że zobaczył przelatujące szczęście, i strasznie do niego zatęsknił. Zbudziło się drzemiące
serce i wśród boleści poczęło się - jakby przeciągać. Teraz świat wydał mu się całkiem odmienny. Dolina
była za szczupła, góry za niskie, a niebo - bodaj czy się nie opuściło, bo zamiast porywać ku sobie,
zaczęło go przygniatać. Chłopiec zeszedł z góry pijany, nie wiedząc, jakim sposobem znalazł się nad
brzegiem Wisły i patrząc w rzeczne wiry czuł, że go coś pociąga ku nim.
Miłość, której nawet nazwać nie umiał, spadła nań jak burza rozniecając w duszy strach, żal, zdziwienie i
- albo on wiedział co jeszcze? Odtąd co niedzielę chodził do kościoła na sumę i z drżeniem serca czekał
na wójtową, myśląc, że jak wtedy położy mu rękę na ramieniu i spojrzy w oczy. Ale wypadki nie
powtarzają się, a zresztą uwagę wójtowej pochłaniał teraz gorzelnik, chłop młody i zdrowy, który aż z
trzeciej wsi przyjeżdżał... na nabożeństwo. Wówczas Antek wpadł na osobliwy pomysł. Postanowił zrobić
piękny krzyżyk i ofiarować wójtowej. Wtedy ona chyba spojrzy na niego i może uleczy z tej tęsknicy,
która mu wypijała życie.
Za ich wsią, na rozstajnych drogach, znajdował się dziwny krzyż. Od podstawy owijały go powoje. Nieco
wyżej była drabinka, włócznia i cierniowa korona, a u szczytu przy 1ewym ramieniu wisiała jedna ręka
Chrystusa, bo resztę figury ktoś ukradł - pewnie na czary. Ten to krzyż wziął Antek za model. Strugał
więc, przerabiał i na nowo zaczynał swój krzyżyk starając się, ażeby był piękny i wójtowej godny.
Tymczasem na wieś spadło nieszczęście. Wisła wylała, przerwała tamę i zniszczyła przybrzeżne pola.
Ludzie wiele stracili, ale najwięcej Antkowa matka. W chacie jej pokazał się nawet głód. Trzeba było iść
na zarobek; chodziła więc i sama nieboga, i Wojtusia oddała na pastucha. Ale wszystko to nie
wystarczało. Antek, nie chcący jąć się pracy gospodarskiej, był dla niej prawdziwym ciężarem. Widząc to
stary Andrzej począł nalegać na chłopca, ażeby poszedł w świat.
- Jesteś przecie chłopak bystry, silny, zręczny do rzemiosła, więc udaj się między miejskich ludzi. Tam
nauczysz się czego i jeszcze matce będziesz pomocny, a tu ostatni kęs chleba odejmujesz jej od gęby.
Antek aż pobladł na myśl, że przyjdzie mu opuścić wieś bez zobaczenia się choć raz z wójtową. Rozumiał
10
jednak, że inaczej być nie może, i tylko prosił, żeby mu zostawili kilka dni.
Przez ten czas z podwojoną gorliwością rzezbił swój krzyżyk i wyrzezbił bardzo ładny, z powojem u dołu,
z narzędziami męki i z ręką Pańską przy lewym ramieniu. Ale gdy skończył robotę, żadną miarą nie miał
odwagi pójść do wójtowskiego mieszkania i swój dar ofiarować wójtowej. Przez ten czas matka połatała
mu odzienie, pożyczyła od Mordki rubla na drogę, wystarała się o chleb i ser do kobiałki, wypłakała się.
Ale Antek wciąż marudził, z dnia na dzień odwlekając swoje wyjście. Zniecierpliwiło to Andrzeja, który
jednej soboty wywołał chłopca z chaty i rzekł mu surowo:
- No, a kiedyż ty, chłopaku, opamiętasz się? Czy chcesz, żeby przez ciebie matka z głodu i a pracy
zmarła? Przecie ona swoimi starymi rękoma nie wykarmi siebie i takiego jak ty draba, co próżnuje po
całych dniach!... Antek schylił mu się do nóg.
- Poszedłbym już, Andrzeju, ale kiedy mi strasznie żal porzucać swoich! Nie powiedział jednak, kogo mu
żal najwięcej.
- Oho! - zawołał Andrzej. - A cóżeś ty dziecko przy piersi, że nie możesz się obejść bez matki? Dobry z
ciebie chłopak; ani słowa, ale masz w sobie takiego niechcieja, co by cię tu do siwych włosów trzymał
matce na karku. Dlatego ja ci powiem: jutro święta niedziela, wszyscy będziemy wolni i odprowadzimy
cię. Więc po nabożeństwie zjesz obiad i pójdziesz. Dłużej tu z założonymi rękami nie ma co siedzieć. Ty
najlepiej wiesz, że mówię prawdę. Antek, upokorzony, wrócił do chaty i powiedział, że już jutro pójdzie w
świat szukać roboty i nauki. Biedna kobieta połykając łzy poczęła szykować go do drogi. Dała mu starą
kobiałkę, jedyną w chacie, i torbę parcianą. W kobiałkę włożyła trochę jadła, a w torbę pilniki, młotek,
dłutka i inne narzędzia, którymi Antek od tylu lat wyrabiał swoje zabawki. Nadeszła noc. Antek legł na
twardej ławie, ale zasnąć nie mógł. Uniósłszy głowę patrzył na dogasające w kominie węgle, słuchał
dalekiego szczekania psów albo świerkania świerszcza w chacie, który nad nim tak wołał, jak wołają
polne koniki nad opuszczonym grobem małej jego siostry, Rozalii. Wtem usłyszał jeszcze jakiś szmer w
rogu izby. To bezsenna matka jego po cichu szlochała...
Antek ukrył głowę pod sukmanę.
Słońce było wysoko, kiedy się obudził. Matka już wstała i drżącymi rękoma ustawiała garnuszki przy
ogniu.
Potem wszyscy razem usiedli za stół do śniadania i trochę podjadłszy poszli do kościoła.
Antek miał na piersiach pod sukmaną swój krzyżyk. Co chwilę przyciskał go, oglądając się niespokojnie,
czy gdzie wójtowej nie widać, i myśląc z trwogą, jak też on jej swój dar doręczy?
W kościele nie było wójtowej. Chłopak, klęcząc na środku, machinalnie odmawiał modlitwy, ale co
mówił?... nie rozumiał. Gra organów, śpiew ludu, dzwięk dzwonków i własne cierpienie w duszy jego
zlały się w jedną wielką zawieruchę. Zdawało mu się, że cały świat drży w posadach w tej chwili, kiedy
on ma opuścić tę wieś, ten kościół i wszystkich, których ukochał. Ale na świecie było spokojnie, tylko w
nim tak kipiał żal. Nagle organy ucichły, a ludzie pochylili głowy. Antek ocknął się, spojrzał. Jak wówczas,
tak i dziś było podniesienie i jak wówczas w ławce przy wielkim ołtarzu siedziała wójtowa:
Wtedy chłopiec ruszył ze swego miejsca między ciżbą ludu, zaczołgał się na kolanach aż do owej ławki i
znalazł się u nóg wójtowej. Sięgnął za pazuchę i wydobył krzyżyk. Ale odbiegła go wszelka śmiałość, a
głos mu zamarł tak, że jednego wyrazu nie mógł przemówić. Więc zamiast oddać krzyżyk tej, dla której
rzezbił go przez parę miesięcy, wziął i zawiesił swoją pracę na gwozdziu wbitym w ścianę obok ławki. W
tej chwili ofiarował Bogu drewniany krzyżyk, a razem z nim swoją tajemną miłość i niepewną przyszłość.
Wójtowa zauważyła szmer i spojrzała na chłopca ciekawie, tak samo jak wtedy. Ale on nic nie widział, bo
mu się oczy zasłoniły łzami. Po sumie matka z dziećmi wróciła do chaty. Ledwie zjedli kartoflankę i
trochę klusków, ukazał się w izbie kum Andrzej i po przywitaniu rzekł:
- No, chłopcze! zabieraj się! Komu w drogę, temu czas. Antek podpasał sukmanę rzemykiem, przewiesił
torbę z narzędziami przez jedno ramię, a kobiałkę przez drugie. Gdy już wszyscy gotowi byli do drogi,
chłopiec ukląkł, przeżegnał się i ucałował klepisko chaty jak podłogę kościelną. Potem matka wzięła go
za jedną rękę, brat Wojtuś za drugą i jak pana młodego do ślubu wiedli go oboje najukochańsi na próg
świata. Stary Andrzej wlókł się za nimi.
- Masz tu rubla, Antku - mówiła matka wciskając chłopcu w rękę gałganek pełen miedzianych pieniędzy.
- Nie kupuj za to, dziecko, statków do krajania, ino schowaj se ten grosz na złe czasy, kiedy ci się jeść
zachce. A jeżeli kiedy zarobisz taki pieniądz, to daj go na mszę świętą, ażeby ci Bóg błogosławił. I szli
11
tak wolno, wąwozem pod górę, aż im wieś z oczu znikła; tylko z karczmy dolatywało ciche granie
skrzypków i dudnienie bębna z dzwonkami. Wreszcie i to ucichło, znalezli się na wyżynie.
- No, wróćwa się już - rzekł Andrzej - a ty, chłopaku, idz wciąż drogą i pytaj się o miasto. Bo tobie nie na
wsi mieszkać, ino w mieście, gdzie ludzie chętniejsi są do młotka niż do roli.
Wdowa na to odezwała się z płaczem:
- Kumie Andrzeju, doprowadzmyż go choć do figury świętej, gdzie by pobłogosławić go można.
A potem biadała:
- Czy kto kiedy słyszał; żeby rodzona matka dziecko swoje wiodła na stracenie? Wychodzili, prawda, od
nas chłopacy do wojska, ale to był mus. Nigdy przecie nie widziano, żeby kto z własnej woli opuszczał
wieś, gdzie się urodził i gdzie go przyjąć powinna święta ziemia. Oj, doloż ty moja, dolo! że ja już trzecią
osobę z chaty wyprowadzam, a sama jeszcze żyję na świecie!... A schowałeś, synusiu, pieniądze?
- Schowałem, matulu.
Doszli do figury i poczęli się żegnać.
- Kumie Andrzeju - mówiła wdowa łkając - wyście tyle świata widzieli, wyście z bractwa, pobłogosławcież
tego sierotę - a dobrze, żeby się nim Pan Bóg opiekował.
Andrzej popatrzył w ziemię, przypomniał sobie modlitwę za podróżnych, zdjął czapkę i położył ją pod
figurą. Potem wzniósł ręce ku niebu, a gdy wdowa i obaj jej synowie uklękli, począł mówić:
- O, Boże święty, Ojcze nasz, któryś naród swój wyprowadził z ziemi egipskiej i z domu niewoli, który
każdemu stworzeniu, co się rucha, dajesz pokarm, który ptaki powietrzne do ich starodawnych gniazd
powracasz, Ciebie prosimy, bądz miłościw temu podróżnemu, ubogiemu i strapionemu! Opiekuj się nad
nim, Boże nasz święty, w złych przygodach pocieszaj, w chorobie uzdrów, w głodzie nakarm i w
nieszczęściu ratuj. Bądz mu, Panie, miłościw pośród obcych, jakoś był Tobiaszowi i Józefowi. Bądz mu
ojcem i matką. Za przewodników daj mu aniołów Twoich, a gdy spełni, co sobie zamierzył - do naszej
wsi i do jego domu szczęśliwie powróć. Tak się modlił chłop w świątyni, gdzie polne zioła pachniały,
śpiewały ptaki, gdzie pod nimi błyszczała w ogromnych skrętach Wisła, a nad nimi stary krzyż szeroko
otwierał ramiona.
Antek upadł do nóg matce, potem Andrzejowi, ucałował brata i - poszedł drogą. Ledwie uszedł
kilkadziesiąt kroków, aż wdowa zawołała za nim:
- Antku!...
- Co, matulu?...
- A jak ci tam będzie zle u obcych, wracaj do nas... Niech cię Bóg błogosławi!...
- Zostańcie z Bogiem! - odparł chłopak.
Znowu uszedł kawałek drogi i znowu zawołała za nim smutna matka:
- Antku!... Antku!...
- Co, matulu? - spytał chłopiec.
Głos jego już słabiej dolatywał.
- A nie zapomnij o nas, synusiu! Niech cię Bóg błogosławi!
- Zostańcie z Bogiem!
I szedł, szedł, szedł jak ów chłopak, co wybrał się po cyrograf wystawiony na własną duszę. Wreszcie za
12
wzgórkiem znikł. Na polu rozlegał się jęk zbolałej; matki.
Ku wieczorowi niebo zaciągnęło się chmurami i spadł drobny deszcz. Ale że chmury nie były gęste, więc
przedarły się przez nie blaski zachodzącego słońca. Zdawało się, że nad szarym polem i nad grząską,
gliniastą drogą unosi się złote sklepienie powleczone żałobną krepą.
Po tym polu szarym i cichym, bez drzew, po drodze grząskiej posuwał się z wolna strudzony chłopiec w
siwej sukmance, z kobiałką i torbą na plecach. Zdawało się, że wśród głębokiego milczenia krople
deszczu nucą tęskną melodię znanej pieśni:
Przez dolinę, przez pole,
Idzie sobie pacholę,
Idzie sobie i śpiewa,
Wiatr mu z deszczem przygrywa!
Może spotkacie kiedy wiejskiego chłopca, który szuka zarobku i takiej nauki, jakiej między swoimi nie
mógł znalezć. W jego oczach zobaczycie jakby odblask nieba, które przegląda się w powierzchni
spokojnych wód; w jego myślach poznacie naiwną prostotę, a w sercu tajemną i prawie bezświadomą
miłość. Wówczas podajcie rękę pomocy temu dziecku. Będzie to nasz mały brat, Antek, któremu w
rodzinnej wsi stało się już za ciasno, więc wyszedł w świat oddając się w opiekę Bogu i dobrym ludziom.
13
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
LP IV VI Prus Bolesław MATURA 2010 KamizelkaProgram nauczania KO IV VI SP 2010Program zajęć wyrównawczych z matematyki dla uczniów klas IV VI szkoly podstawowejLektury 1 Szkola podstawowa IV VI wg Sierpien 2008 rkarty pracy kl iv vikompendium IV VIAO Bogdanowicz IV VIKomentarze 2004 (IV VI)Prus Bolesław KamizelkaPrus Bolesław KamizelkaAleksander Dumas Trzej Muszkieterowie IV VI (1)ProgramSztuka Rozak IV VIAO modul4 IV VIwięcej podobnych podstron