MARGIT SANDEMO
Tajemnica Władcy Lasu
ROZDZIAŁ I
Przez wiele lat las krył w swym wnętrzu tajemnicę.
Kto czuwał nad ludźmi wyprawiającymi się na jagody, by niezawodnie znajdowali powrotną drogę do domu? Kto odpędzał niedźwiedzia, gdy nieostrożny wędrowiec zbytnio się zbliżył do tego groźnego zwierza? Kto ochraniał zbłąkane dzieci przed wilkami i mrokiem i bezpiecznie wiódł je ku obrzeżom miasteczka, by całe i zdrowe, choć przemoczone i zapłakane, mogły podreptać do swych rodziców?
Początek tej historii łączy się z przyjściem na świat dwojga dzieci. Nie urodziły się jednak równocześnie
wiekiem znacznie różniły się między sobą.
Jedne narodziny nastąpiły w roku 1832.
Ach, nie, nie znów!
zaszlochała akuszerka.
Czy z dzieckiem coś nie w porządku?
szepnęła wycieńczona położnica,
To śliczny, słodki chłopczyk.
Głos akuszerki, przepełniony rozpaczą, wyraźnie drżał.
Jest piękny i zgrabny. Ale...
Matka z wysiłkiem otworzyła oczy i popatrzyła na małego.
Ach, mój Boże! Miej litość nade mną, niczego złego nie zrobiłam!
Ja o tym wiem rzekła akuszerka.
To samo spotkało siostrę pani ojca. Nigdy tego nie zapomnę. Pamiętam, jakby to się stało wczoraj, choć wtedy byłam jeszcze młodą dziewczyną. To charakterystyczne dla waszego rodu, pani. Ale obawiam się, że jaśnie pan nie będzie umiał tego zrozumieć...
Chłopczyk, noworodek, był rzeczywiście prześliczny, miał czarne jak węgiel włosy i ciemne oczy, dość szeroką buzię i złotobrązową skórę.
Taki śliczny, a mimo to mógł swym wyglądem sprowadzić jedynie tragedię.
Jego matka była niebieskooką blondynką o podłużnej, delikatnej twarzy. Małżonek jej, rotmistrz, dziedzic na dworze i właściciel ziemski, Allan von Adelkalk, noszący szlachecki tytuł barona, miał równie jasne włosy jak żona.
Mąż siostry ojca wyrzucił żonę za próg, kiedy urodziła ciemnowłosego chłopczyka o smagłej cerze. Christine von Adelkalk zdawała sobie sprawę, że jej mąż nie poprzestanie na tym. Jego odwet będzie po stokroć sroższy.
Najtragiczniejsze jednak było to, że na dworze jako zarządca pracował młody, bardzo przystojny mężczyzna. Przepadał za kobietami i złamał niejedno dziewczęce serce. Jego uwodzicielskiemu czarowi ulegały nie tylko panny z niższych sfer, w szeregach przez niego zdobytych znalazły się także i wysoko urodzone, szlachcianki. Miał oczy ciemne jak noc, a włosy tak czarne, że połyskiwały niemal granatowo...
Rotmistrza Allana von Adelkalka cechował niepohamowany temperament. Lubił batem popędzić zbyt powolnych pracowników czy leniwych chłopów i nie tolerował żadnej słabości ani pomyłki. Christine urodziła mu dwie córki, o które nie dbał ani trochę, były wszak dziewczętami. Kiedy źle się zachowały, nie zwlekał z przywołaniem ich do porządku i im również nie żałował bata. Christine doszły także opowieści, jakoby kiedyś, zanim jeszcze nastał jej czas, zastrzelił swego rywala.
Dobry Boże
załkała.
Co my zrobimy? Czy w ogóle możemy coś zrobić?
Akuszerka ciężko westchnęła.
Znam jaśnie pana niemal tak jak sama pani. To się nie może dobrze skończyć.
Piętnastoletnia córka akuszerki z przerażeniem przysłuchiwała się rozmowie. Nagle matka odwróciła się w jej stronę:
Elin, jedynie ty możesz nam pomóc w tej sprawie.
Dziewczyna postąpiła o krok do przodu.
Jaśnie pani
powiedziała akuszerka do baronowej leżącej w łóżku.
Wasz mąż nie może ujrzeć dziecka. To od razu sprowadzi nieszczęście.
Christine z trudem przełknęła ślinę, po czym kiwnęła głową.
Czy wolno mi go przez chwilę potrzymać?
Oczywiście! Czyż nie jest śliczny?
Przepiękny
zaszlochała matka.
Ale zdaję sobie sprawę, że może się stać przyczyną śmierci niewinnego człowieka. Nie dbam o to, co stanie się ze mną, ale nie można dopuścić, by Allan skrzywdził to maleństwo!
I ona, i akuszerka doskonale wiedziały, że jaśnie pan za nic nie pozwoli synkowi przeżyć. Kiedy gniew brał nad nim władzę, nie był w pełni świadom, co czyni.
Na nic się zdadzą tłumaczenia
stwierdziła akuszerka.
Mogłabym próbować wyjaśnić panu, że jeden z przodków jaśnie pani, pradziad czy też prababka, taki właśnie mieli koloryt: ciemne włosy i śniadą cerę. Ale kiedy ktoś nie chce czegoś zrozumieć, to nie zrozumie tego nigdy.
Wiem o tym. Mój małżonek, niestety, zawsze dostrzega we wszystkim tylko to, co najgorsze. Ach, proszę, ratuj moje dziecko! Spraw, by przeżyło! Błagam cię!
Zrobię, co będę mogła. Elin! Zabierzesz chłopca i wymkniesz się z nim tylnymi drzwiami. Biegnij co sił w nogach do lasu i niech nikt cię nie zobaczy! Skryj się w lesie aż do zmroku, to nie potrwa długo. Później zabierzemy go do nas, do domu. Postaram się znaleźć ludzi, którzy go wychowają gdzieś daleko stąd. A wy, pani, musicie powiedzieć jaśnie panu, że dziecko przyszło na świat martwe. No i że to była dziewczynka.
Czy jeszcze go zobaczę? Muszę go zobaczyć, kiedyś, w przyszłości.
Tak, kiedy nadejdzie taki czas, że będzie bezpieczny. Dopóki jednak będzie żył jaśnie pan, nie możecie, pani, uznać dziecka za swoje.
Matka przytuliła chłopczyka do siebie, ucałowała go w czoło i bardzo niechętnie, z rozpaczą w oczach, oddała akuszerce.
Niech Bóg ma cię w swej opiece
szepnęła.
Wszystkie trzy myślały o tym samym: W czasie porodu towarzyszyła im służąca, ale wybiegła akurat w momencie, gdy akuszerka stwierdziła, że na świat przyszedł chłopiec. Opuściła pokój, jeszcze zanim odkryły śniadą cerę i ciemne włosy, które miały zaważyć na losach dziecka.
Muszę pomówić ze służącą, nim zdąży cokolwiek o tym wspomnieć
zdecydowała akuszerka.
A może jednak powinnyśmy wyznać, że to chłopiec?
Christine tylko pokiwała głową. Elin wzięła na ręce zawiniątko z maleństwem i wymknęła się z pokoju.
W tejże chwili na czele oddziału żołnierzy wjechał na dziedziniec baron von Adelkalk. Dziewka służąca wypadła na podwórze, poganiana chęcią przekazania jako pierwsza wielkiej nowiny.
Jaśnie panie... Jaśnie pan ma syna!
Twarz barona rozjaśniła się w uśmiechu.
Syn? Nareszcie!
Zeskoczył z konia i kilkoma susami przebył schody. Jego adiutant ujął wierzchowca za uzdę i poprowadził za główny budynek dworu, ku stajniom. Wtedy właśnie ujrzał młodą dziewczynę przemykającą się w stronę lasu z tobołkiem w objęciach.
Później zapanował jeden wielki chaos.
Ryk barona docierał do najdalszych zakątków domu.
MÓJ SYN! GDZIE JEST MÓJ SYN? CHCĘ GO ZOBACZYĆ! NATYCHMIAST!
Żona z płaczem opowiadała mu o maleństwie, które urodziło się martwe. Służąca twierdziła, że wyraźnie słyszała płacz dziecka. Akuszerka zapewniała, że chłopczyk żył ledwie kilka minut, nic więcej nie dało się zrobić. Był zbyt słaby, za wcześnie przyszedł na świat, po prostu nie miał szans, by przeżyć. Lepiej, że stało się to, co się stało.
Zaraz jednak zjawił się adiutant rotmistrza i opowiedział o dziewczynie, która kryjąc się przed ludzkim wzrokiem biegła do lasu.
Baron, nie przestając grzmieć, rozkazał swoim ludziom przeszukać las. Chciał zobaczyć syna, takie było jego prawo, jemu na pewno uda się ożywić chłopczyka! Nikt nie może mu zabronić obejrzenia własnego syna!
Martwego dziecka nie nosi się tak ostrożnie
dolewał oliwy do ognia adiutant.
Barona ogarnął jeszcze straszliwszy gniew i to utwierdziło go w decyzji: Musi zobaczyć dziecko. Nieważne, co zrobią z dziewczyną, byle tylko przynieśli mu małego. W końcu i on wyruszył w ślad za zbiegłą.
Dwunastu mężczyzn pognało na poszukiwanie dziewczyny i dziecka. Akuszerka obserwowała ich z okna na piętrze.
Dobry Boże, nie opuszczaj teraz mojej Elin! Uchroń ją przed niepohamowanym gniewem rotmistrza!
Elin słyszała swych prześladowców. Co sił w nogach pędziła przez pogrążający się w coraz gęstszym mroku las. Przedzierała się przez zarośla, potykała o kamienie i wystające z ziemi korzenie, ale nie wypuściła z rąk drogocennego ciężaru. Śmiertelnie się bała, że dziecko nagle zacznie płakać. Dlatego także nie miała odwagi ukryć się w którejś z mijanych skalnych szczelin.
W końcu zmęczenie zaczęło brać górę. Dojmujący ból rozsadzał piersi, nogi nie chciały nieść jej już dłużej. Musiała odpocząć.
Znalazła się blisko rzeki, która w tym miejscu płynęła rwącym nurtem. Szum przelewających się mas wody sprawił, że nie słyszała swych prześladowców wyraźnie. A jeśli ją zaskoczą? Spróbowała ponownie zagłębić się w las, między drzewa, ale teren był tu wyjątkowo nierówny. Mogła się przewrócić i zranić.
Stanęła na wysokiej skarpie nad rzeką i z rozpaczą rozglądała się dokoła. W którą stronę iść? Gdzie się ukryć?
Mrok gęstniał z każdą chwilą. Elin zawsze bała się lasu wieczorem. Pełen był wtedy nieznanych, obcych dźwięków, zewsząd wyłaniały się tajemnicze cienie...
Ona i jej matka mieszkały na obrzeżach maleńkiego tartacznego miasteczka, przy samym skraju lasu, i Elin, kiedy zaczynało się ściemniać, nawet nie śmiała zerknąć między drzewa. Wiedziała, że las jest ogromny, że nie ma końca. Kiedy człowiek zapuścił się zbyt daleko, nie miał szans, by z niego wyjść. Las ciągnął się aż do granicy z Norwegią i jeszcze dalej w głąb tego kraju. Podobno mieszkała w nim niezwykła istota. Leśny bożek? A może Król Gór?
Elin nieustannie była bliska płaczu, ale nie starczało jej oddechu i z gardła wyrywał jej się tylko od czasu do czasu jakby zduszony pisk.
Robiło się coraz ciemniej. Nadal słyszała głosy prześladowców, dochodziły jednak z daleka, z miejsca poniżej wzniesienia, na którym stała. Rozróżniała parskanie koni, kroki mężczyzn i pobrzękiwanie szabli.
Nareszcie zdołała znaleźć lepszą drogę, prowadzącą z otwartej skarpy w ciemność, w głąb lasu. Nagle jej stopy zapadły się w miękki mech i stanęła tuż pod skalną ścianą. Była już u kresu sił. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Osunęła się na ziemię w niewielkim zagłębieniu u stóp góry, tam gdzie się wywróciła nieduża sosna, która nie zdołała się utrzymać w płytkiej warstwie gleby. Elin pomacała ręką dookoła, a kiedy poczuła, że pod korzeniami drzewa jest miękko, przeczołgała się tam i skuliła, starając się sprawiać wrażenie jak najmniejszej.
Dopóki dziecko było blisko niej, mogła położyć rękę na buzi chłopca i stłumić jego płacz. Dopóki była blisko, mogła go chronić.
Jeśli jednak zostaną odkryci, oboje będą straceni.
Na moment w lesie zapadła cisza. Nie trwała jednak długo i już znów usłyszała kroki i odgłosy rozmów.
Elin zaczęła się modlić
o życie chłopca i swoje własne.
Nagle wejście do jamy pod korzeniami drzewa przesłoniła jakaś postać. O mały włos, a przestraszona dziewczyna uderzyłaby w krzyk. W ostatnim momencie jednak zapanowała nad sobą i przycisnęła dłoń do ust, a z gardła wyrwał się jej tylko stłumiony jęk.
Chociaż właściwie dlaczego miała teraz milczeć? I tak ją przecież znaleźli! Mężczyzna, który stał przed nią, nie był jednak żołnierzem, a przynajmniej nie nosił munduru. Kim więc, a może czym, był?
Ostatnie błyski dziennego światła obramowały jego sylwetkę niesamowitą poświatą. Był rosły, miał długie splątane włosy, nosił obszerną, ściągniętą pasem kurtkę ze zwierzęcych futer, a na nogach zamiast butów obwiązane rzemieniami kawałki skór.
Przykucnął, a Elin wcisnęła się głębiej między korzenie.
Pozwól mi zaopiekować się dzieckiem
rzekł cicho.
Elin ciężko dyszała.
Ja... nie mogę... go zostawić.
Czy chcesz, by umarło?
Nie, och, nie!
A więc daj mi je. Zajmę się nim, zaufaj mi! Będziesz mogła wrócić do barbarzyńców, którzy cię ścigają, i powiedzieć, że wrzuciłaś dziecko do wodospadu.
Jego słowa wciąż nie przekonywały Elin. Dziewczyna oddychała ciężko i nierówno, on jednak zauważył, że mimo wszystko jest już spokojniejsza, i wyciągnął ręce po dziecko.
Jego matka dostanie go z powrotem. Kiedy nadejdzie czas.
Skąd wiesz...
Słyszałem, co do siebie wołali. Ten zły człowiek powiedział, że mogą zrobić, co tylko zechcą, ale on musi dostać swego syna. Wszystko jedno, żywego czy martwego.
Ku swemu zdumieniu Elin czuła, że jej zaufanie do niezwykłego nieznajomego rośnie.
Chłopiec nie jest podobny do żadnego z rodziców. Jeśli ojciec go zobaczy, zabije i matkę, i dziecko.
Domyśliłem się, że o to właśnie chodzi. Czy matka jest niewinna?
Tak.
Cóż, zatem wszystko w porządku.
Nie... nie wiem... Tak się boję. Czy... czy ty jesteś Władcą Lasu?
Uśmiechnął się leciutko.
Wiem, o co ci chodzi, ale nie, to nie ja.
Elin powoli rozprostowała się i podała mu chłopca.
Ufam ci
szepnęła.
Kiwnął tylko głową i w następnej chwili już go nie było.
Elin została sama. Miała wrażenie, że wszystko, co się tego dnia wydarzyło, było tylko snem. Noc jednak nadchodziła już wielkimi krokami, w jamie robiło się coraz zimniej i w końcu wyczołgała się ze swej kryjówki. Otrzepała spódnicę i skierowała się ku głosom, które nadal rozbrzmiewały w lesie.
Nie musiała iść daleko.
Baronie, ona jest tutaj! Nie ma dziecka!
Otoczyli ją ciasnym pierścieniem, rotmistrz zeskoczył z konia.
Co zrobiłaś z moim synem, ty mała dziwko?
wrzasnął.
Elin starała się zapanować nad głosem.
Odmówiłam modlitwę za jego małą duszyczkę i wrzuciłam go do wodospadu, tak jak nakazała mi matka.
Uderzenie szpicruty powaliło ją na ziemię. Szpicruta była twarda, a rotmistrz ciął bezlitośnie.
Dlaczego? Jakie miałaś prawo, by...
Dziecko nie było w pełni rozwinięte, jaśnie panie. Było ułomne. Nie chciałyśmy, abyście musieli je oglądać.
Ale on żył!
Tylko przez kilka chwil, łaskawy panie. Prawie od razu przestał oddychać. Byłam przy tym, na własne oczy to widziałam.
Martwego dziecka nie nosi się tak ostrożnie, jak ty to robiłaś
podejrzliwie zauważył adiutant rotmistrza.
Ależ, panie!
Elin nie była już w stanie ukryć przerażenia.
Duszy zmarłego należy okazać szacunek! Nawet jeśli widziała światło dnia tylko przez krótką chwilę.
Rotmistrz prawie oszalał z wściekłości.
Zróbcie z tą ladacznicą, co chcecie! Ja niczego nie słyszałem ani nie widziałem!
Wskoczył na konia i ruszył w stronę domu. Wielu z jego ludzi poszło w jego ślady, ale trzech żołnierzy zostało. Patrzyli na dziewczynę z pożądaniem zmieszanym z pogardą.
Elin była świadoma, że z ich strony nie może się spodziewać bodaj odrobiny litości.
Chryste, zmiłuj się nad mą biedną duszą
szepnęła zrezygnowana.
Dziecko leżało pod ciężkimi świerkami na miękkim posłaniu z mchu nieco dalej w głębi lasu. Kiedy wybawca wrócił, by sprawdzić, co stało się z młodą dziewczyną, znalazł ją skuloną na ziemi. Szlochała spazmatycznie, suknię miała pokrwawioną i rozdartą, a trzej żołnierze, rozochoceni, z chichotem oddalali się od niej.
Mała Elin, niewinna ofiara żądzy władzy i nieopanowanej pychy rotmistrza...
Ubrany w skóry mężczyzna nie podszedł do dziewczyny, nie dał jej nawet poznać, że znalazł się w pobliżu. Ruszył natomiast w ślad za żołnierzami.
Jeden z nich wkrótce przystanął pod wysmukłą, młodą brzózką, by lepiej zasznurować buty.
Poczekajcie na mnie!
zawołał wesoło do swych towarzyszy, ale ci, nie przerywając rozmowy, szli dalej.
Cienka, długa linka ze skóry z uwiązanym na końcu kamieniem ze świstem przecięła powietrze i okręciła się wokół szyi żołnierza, przywiązując go do pnia drzewa. Mężczyzna próbował krzyczeć, ale z ust wydobył mu się tylko stłumiony jęk, którego jego kompani nie mogli usłyszeć. Usiłował poluzować rzemień, ale przy każdym ruchu pętla zaciskała się coraz mocniej. Wreszcie ramiona opadły mu bezwładnie, w głowie zaczęło szumieć, miał wrażenie, że powietrze zaraz rozsadzi mu płuca. Stracił przytomność.
Jeden z jego towarzyszy przystanął.
Hej, gdzie ty się podziewasz?
zawołał. Nie usłyszawszy odpowiedzi, wzruszył ramionami i poszedł dalej.
Niewiele kroków zdążył zrobić. Czyjaś dłoń chwyciła go za włosy i odchyliła głowę do tyłu. Czyjeś ramię zacisnęło się wokół jego szyi.
Po cichu i niezauważenie żołnierz przeniósł się na ten lepszy ze światów.
Trzeci z nich uszedł jeszcze kawałek, po czym zatrzymał się, by zaczekać na pozostałych. Czuł się dziwnie osamotniony, a przecież wyczuwał czyjąś obecność w pobliżu.
Hop, hop!
zawołał krótko stłumionym głosem.
Nie usłyszał żadnego dźwięku, ale był pewien, że ktoś jest przy nim, tuż obok.
Nie żartujcie sobie, przestańcie się chować! Głupcy!
Odpowiedziała mu niezmącona cisza. Z wahaniem postąpił parę kroków w kierunku, z którego przyszedł.
Hej, wy! Gdzieście się pochowali?
W odpowiedzi usłyszał jedynie rozpaczliwe szlochy brutalnie potraktowanej dziewczyny, co wcale nie nastroiło go łagodniej.
Do diabła, co to wszystko ma znaczyć!
wybuchnął.
Chodźmy już wreszcie stąd!
Przeszedł jeszcze parę metrów i potknął się o leżącego na ziemi towarzysza.
Co? Co, u licha...?
Obmacał zwłoki kompana. Żadnych śladów krwi... Ale kark wydawał się jakby... złamany?
Przerażony, zaczął wołać drugiego. Czy coś nie poruszyło się przy tamtym pniu drzewa? Zbliżył się ostrożnie. U stóp brzozy, rzucony bezwładnie jak worek, leżał drugi z kolegów. Kark miał cały, ale coś cienkiego i bardzo mocnego zaciskało się na jego szyi, przecinając skórę.
Żołnierz wrzasnął ze strachu, chciał rzucić się do ucieczki, lecz długi nóż wbił mu się w pierś. Osunął się na ziemię niedaleko swych dwóch towarzyszy.
Mężczyzna z lasu ujął Elin za rękę.
Chodź
powiedział łagodnie.
Odprowadzę cię do domu.
Nazajutrz trzech żołnierzy znaleziono ułożonych równiutkim rządkiem na schodach dworu rotmistrza.
Czci małej Elin nie można było jednak przywrócić. Nikt nie podejrzewał jej, rzecz jasna, by miała coś wspólnego ze śmiercią żołnierzy, ale jak mogła pozwolić, by ją zgwałcono? To przecież wstyd i hańba!
Później, kiedy w następstwie owego strasznego przeżycia urodziła chłopczyka, ludzie odsunęli się od niej jeszcze bardziej. Zrozpaczona akuszerka musiała pogodzić się z myślą, że córka nigdy nie będzie miała przyzwoitego zalotnika.
Miasteczko już ją osądziło.
Elin i jej syna czekałoby samotne życie pohańbionych i zniesławionych, gdyby nie to, co wydarzyło się daleko, daleko w głębi lasu.
ROZDZIAŁ II
Rok 1851, dziewiętnaście lat później.
Łagodny zmierzch zapadał cicho nad wielkimi, ciągnącymi się w nieskończoność lasami. Spowijał mrokiem leśne wzgórza, otulał mgłą polany i kolejne wzniesienia, przesuwał się coraz dalej i dalej aż po sam horyzont, by tam przejąć władzę nad złotym zachodem słońca. A pełna tajemnic wiosenna noc już wyczekiwała, by rzucić swe czary...
Lasy, wszędzie dookoła lasy... Jak okiem sięgnąć bezludne knieje.
Tylko jedna jedyna oznaka życia.
W oddali, na niewielkiej równinie poniżej okrągłego grzbietu wzgórza, migotało słabe światełko. Tu, w tej bezkresnej głuszy, wydawało się niemal patetyczne w swej bezbrzeżnej samotności. Można by przypuszczać, że to siedziba pierwszych mieszkańców Ziemi, którzy tu właśnie rozpalili ogień przed swą jaskinią i skupili się wokół ogniska otoczonego ze wszystkich stron tajemnicami lasu. Dzikie zwierzęta. Nadprzyrodzone siły. Strach, czający się między drzewami, wyczekujący sposobności, by wślizgnąć się w ich ciała i zawładnąć duszą.
Światełko pochodziło z małej chaty, nie większej nawet niż drewniany szałas. Zbudowano ją na niedużej, lecz żyznej równinie, łagodnie opadającej ku małemu jeziorku.
Piękniejszego miejsca nie było w całym lesie; tak przynajmniej twierdziły dzieci, które tu mieszkały.
Powiadały, że znają cały las na wylot
każdy porośnięty mchem pagórek, wszystkie tajemne jamy i pieczary. Wiedziały, gdzie rosną moroszki, które zarośla kryją najsłodsze maliny i gdzie szukać największych, najbardziej soczystych jagód. Nadały imiona wszystkim jeziorkom, każdemu oczku wodnemu, wspięły się na szczyty okolicznych gór, w każdym razie na te, które widać było z domu, dalej bowiem zabroniono im się zapuszczać.
Oczywiście wiedziały także, gdzie leży zagroda
dom dzieciństwa ich matki. Nie było do niej daleko, stała jednak opuszczona, popadła w ruinę, bo i babcia, i dziadek, rodzice matki, już nie żyli.
Dzieci dobrze znały także zwierzęta, zarówno te miłe, jak i niebezpieczne. Ich zwykły ludzki wzrok zastąpił inny, dzięki któremu umiały dostrzec także to, co nie istniało... Nieobce im były historie o elfach, boginkach i trollach, nie mówiąc już o tajemniczym Władcy Lasu, który pokazywał się zbłąkanym, zagubionym na pustkowiu wędrowcom jedynie jako niewyraźny cień ukryty za pniem drzewa.
Matka mówiła, że spotkanie z Władcą Lasu może być bardzo niebezpieczne. Mógł pojmać wędrowca i uwięzić w jednej z wielu swych grot, głęboko w skalnych ciemnościach. Dzieci zapytały, czy Władca Lasu jest tą samą postacią, co Król Gór, o którym matka także im opowiadała. Zrazu matka straciła pewność siebie, ale w końcu odparła, że nie jest to jedna i ta sama istota. Król Gór mieszkał w błękitnej skale, ale to Król Lasu był panem wszystkiego. Wszystkiego, co istnieje jak okiem sięgnąć, a może i jeszcze dalej. Mieszkańcy Północy, Lapończycy, nazywali go Tapio, bożek lasu.
Kto jednak raz znajdzie się we wnętrzu góry albo w przepastnych grotach Króla Lasu, ten nigdy się stamtąd nie wydostanie, tak twierdziła matka. Dlatego właśnie dzieciom nie pozwalano oddalać się od domu.
W lesie było wiele ścieżek, ale nie należało po nich chodzić, bo mogły być ułudnymi drożynkami elfów i trolli i prowadzić ludzi na manowce.
Matka uczyła dzieci różnicy między dobrem a złem, między tym, co bezpieczne, a tym, co stanowi zagrożenie.
Matka była w życiu dzieci wszystkim co najdroższe.
Tego wieczoru, kiedy szarobłękitny zmierzch zapadł nad wzgórzami, a drozd ze wzgórza śpiewał swą melodyjną pieśń, Śmierć zawitała do samotnej chaty.
Kończył się pracowity dzień. Osiemnastoletni Jorulv, najstarszy z rodzeństwa, od świtu pomagał ojcu orać małe spłachetki pola. Z ojcem niełatwo się pracowało, tak wiele wymagał i nie tolerował żadnej słabości u innych. Zamknięty w sobie, mocno stał obiema nogami na ziemi, nie rozumiał, co znaczą słowa takie, jak "marzenia" czy "fantazje".
Był panem domu, głową rodziny i zawsze domagał się respektowania swych praw. Pierwszy zasiadał do stołu i brał to, na co mu przyszła ochota, nie bacząc, czy dla innych wystarczy. Przy jedzeniu siorbał i mlaskał, za to od dzieci wymagał bezwzględnej ciszy. Jorulv nigdy nie widział, by ojciec się śmiał. Ojciec był niezwykle małomównym człowiekiem, ale z pracą w polu radził sobie doskonale, a owa umiejętność na takim pustkowiu była niezwykle cenna. Miał wielkie, szorstkie od pracy dłonie, a naznaczone znojem plecy z każdym rokiem stawały się coraz mocniej zgarbione.
Jorulv, dorastając, zaczął dostrzegać, jak bardzo ojciec jest niesprawiedliwy. Miał wśród dzieci swoich faworytów, ale była i dwójka, której wprost nie znosił. Nie wyrażał tego, co prawda, słowami, ale gestem i wzrokiem umiał wymownie okazać, kogo darzy sympatią.
Wszyscy traktowali go jak patriarchę.
A może jednak nie wszyscy? Jorulv niepokoił się, bo dwoje spośród rodzeństwa zaczęło zdradzać pewne oznaki buntu. Będzie musiał stłumić ten opór. W ich małej chatynce nie było miejsca na konflikty i niezgodę.
Tego wieczoru jednak w domu panowała cisza. Grobowa cisza.
Śmierć skosiła już jedno życie. Nowo narodzone dziecko nie zdążyło nawet otworzyć ust do krzyku w proteście przeciw światu. Było to małe, żałosne stworzenie, które ojciec owinął w kawałek płótna i wyniósł z chaty.
Matka leżała w łóżku bielsza niż śnieg. Właśnie wydała na świat siedemnaste dziecko, ale tylko sześciorgu z nich dane było przeżyć. Zbyt wcześnie się postarzała. Siwobrązowe włosy kosmykami rozsypały się na poduszce. Dłonie miała chude, sękate, z wystającymi, nabiegłymi krwią żyłami.
Ojciec, jak zwykle, pogrążony był w milczeniu.
Dwie najstarsze dziewczynki siedziały przy łóżku matki. Pragnęły jej pomóc, ulżyć cierpieniom, ale co mogły zrobić? Miały dopiero piętnaście i szesnaście lat.
Patrzyły bezradnie, jak iskra życia w ciele matki powoli gaśnie.
Matka
ta, przy której zawsze wszyscy się zbierali! Taka dobra. Ciągle zmęczona, ale czujna, gotowa w porę stłumić zarzewie kłótni między dziećmi a ojcem. Wyczerpana, ale nieskończenie cierpliwa.
Wrócił ojciec i spojrzał na kobietę w łóżku, po czym odwrócił się ku najstarszemu synowi, Jorulvowi, stojącemu w kącie razem z młodszym rodzeństwem.
Nie widzicie, że ona umarła?
spytał krótko.
Musimy ułożyć ją na marach. Juliano, ty zamkniesz jej oczy.
Dziewczyna popatrzyła na niego przerażona. W tej samej chwili pięcioletni Matti z głośnym krzykiem rzucił się ku łóżku, ale ojciec zamachnął się na syna i chłopczyk znów znalazł się w kącie. Upadł na podłogę, na próżno usiłując stłumić płacz. Jorulv kucnął przy nim i zaczął szeptać słowa pociechy.
Matti był jednym z dwojga dzieci, których ojciec nigdy pnie zaakceptował. Chłopiec bardzo się starał, ale był niezdarą i rzadko coś mu się udawało. Być może działo się tak dlatego, że zbyt wiele wysiłku wkładał w to, co robi, zawsze pragnął wszystkim się przypodobać. Kiedy matka broniła Mattiego, ojciec zwykle powtarzał tylko, że dzieciak jest brzydki i głupi.
Teraz matki już nie było.
Jedenastoletni Ole nie spuszczał wzroku z ojca. Jorulv dostrzegł w oczach brata nienawiść i przestraszył się nie na żarty. Ole należał właściwie do ulubieńców ojca. Bystry, robota wprost paliła mu się w rękach, ale dość mądry, by dostrzec niesprawiedliwość.
Jorulv zerknął na starsze z sióstr. Szesnastoletnia Juliana, ciepła i łagodna, obowiązkowa, nie myśląca o sobie, była zupełnie jak matka. I Rebecka, zbuntowana piętnastolatka, która zawsze chciała chodzić własnymi drogami, ale ojciec nigdy jej na to nie pozwalał. Rebecka była drugim z dzieci, których ojciec nie tolerował. Przywoływał ją do porządku surowym wzrokiem i lodowatym milczeniem, zdarzało się nawet, że ją bił, choć była już przecież prawie dorosłą dziewczyną. Bez względu jednak na to, co robił, Rebecka nigdy nie stała się pokorna.
Matti i Rebecka musieli znosić podobny los. Matti jednak nie opierał się tak jak jego siostra. Nie mógł pojąć, dlaczego ojciec go nie lubi, przecież tak bardzo starał się być grzeczny i robił wszystko, by go zadowolić.
Szóstym dzieckiem była mała Linnea, miała dopiero trzy lata. Potrafiła oczarować wszystkich swym promiennym uśmiechem i była rozpieszczana przez całą rodzinę. Teraz jednak siedziała nic nie rozumiejąc, przytulona do ściany. Usta jej drżały, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. Dlaczego matka nie chce się obudzić?
W maleńkiej leśnej zagrodzie nastała cisza. Nieduże budynki, wzniesione przez rodziców ojca w ciężkich latach głodu, jakby zapadły się jeszcze bardziej w ziemię. Wszystkie stłoczone były w zbitą gromadkę: chata, obora i stodoła, owczarnia, warzelnia i spichlerz... Wszystkie zbyt małe, zbyt ciasne. Ponieważ w miasteczku nad rzeką nie było dość miejsca, niektórzy jego mieszkańcy przed laty przenieśli się do lasu, tam założyli nowe siedziby i znaleźli pastwiska dla zwierząt. Tak powstała i ta zagroda.
Wiosna stała w pełnej krasie, ale nikt się nią nie radował.
Nawet zwierzętom najwyraźniej brakowało gospodyni. Z obory dobiegały żałosne ryki krowy, byka i cielęcia, a kozy i owce smutno beczały w swej zagrodzie. Matka stale się niepokoiła, że mogą utracić któreś ze zwierząt, i zawsze zatrzymywali samca z każdego gatunku, by zapewnić przychówek.
Smutek, spowodowany odejściem matki, dręczył nie tylko dzieci, odczuwały go także zwierzęta.
Melancholijne dźwięki piosenki drozda niosły się między wzgórzami. Strumyk szemrał tak dziwnie żałośnie. Wszystko nagle posmutniało, poszarzało.
Pogrzeb był dla dzieci koszmarem. Ojciec i Jorulv zbili dla matki prostą trumnę z desek i pochowano ją na wzgórzu u skraju lasu, tam gdzie spoczywały wszystkie zmarłe dzieci i gdzie znaleźli miejsce wiecznego spoczynku dziadkowie, rodzice matki i ojca.
Niestety, ojciec zmusił do udziału w pogrzebie wszystkie dzieci, także i te najmłodsze.
Z namaszczeniem przytoczył odpowiedni fragment z Biblii, kiedy jednak na trumnę posypały się pierwsze grudki ziemi, dzieci nie zdołały już nad sobą zapanować. Wybuchnęły płaczem, a Matti usiłował rzucić się w dół do grobu. Ojciec wpadł w gniew, tak że Jorulv i Juliana musieli go uspokajać. Linnea uciekła do domu i gdzieś się schowała.
Wszyscy rozumieli, że od dnia śmierci matki ich życie całkiem się odmieni. Nic już nie będzie takie jak przedtem.
Najciężej było Mattiemu. Wiedział, że nie ma już nikogo, kto zdołałby go ochronić przed trudną do zrozumienia niechęcią ojca. I bez względu na to, jak długo chłopczyk się nad tym zastanawiał, nie mógł dociec, w czym zawinił. Pomagał przecież w pracy ile tylko miał sił, zawsze okazywał ojcu posłuszeństwo. A mimo to wszystko było źle.
Rebecka powiedziała mu, że mama jest teraz w niebie. Nie, wcale nie leży w ziemi w tej okropnej trumnie. W nocy, kiedy Matti spał, przyszli aniołowie i zabrali ją do siebie.
Chłopczyk wiele o tym rozmyślał. Tak bardzo tęsknił za dobrymi dłońmi matki, które czule gładziły go po lnianozłotych włosach. Mama nigdy się nie gniewała. Mama mówiła, że Matti jest ładnym i grzecznym chłopcem.
Matti wiedział, gdzie jest niebo. Jorulv mu o tym powiedział, a przecież Jorulv wiedział wszystko. Kiedyś Matti wyglądał przez okno. Wskazał wówczas ręką na najwyższą górę, Jorulv zaś wyjaśnił mu, że to Niebiańska Góra. Jest tak wysoka, że z jej szczytu można się wdrapać prosto do nieba, dlatego tak właśnie się nazywa.
Znajdowała się co prawda daleko, ale Matti był przeświadczony, że aniołowie przebyli całą tę drogę przez las piechotą specjalnie po to, by zabrać matkę.
Tylko dobrzy ludzie idą do nieba, tak mówił ojciec, kiedy czytał Biblię. A przecież matka była najlepsza na świecie...
Tydzień później Matti usłyszał, jak ojciec, ściągając z nóg ciężkie buty, mamrocze coś do siebie pod nosem. Matti niewiele z tego rozumiał, ale wydawało mu się, że ojciec gniewa się na matkę za to, że jej już nie ma.
... a zresztą, jako żona i tak do niczego się nie nadawała, nie ma to więc żadnego znaczenia. Ciągle tylko rodziła dzieci. Mężczyzna nie został stworzony do życia w samotności, tak mówi Pan. Muszę postarać się o jaką porządną kobietę, bo dłużej tak być nie może. Potrzebna mi taka, która będzie umiała zająć się domem. Dzieciaki z niczym nie potrafią sobie poradzić. Chcę mieć młodą, mocną dziewuchę, a nie podstarzałą, umęczoną, chudą kobiecinę, która na nic nie ma siły.
Ojciec nie wiedział, że Matti go słyszy, a słowa te poruszyły wiele czułych strun w sercu chłopca.
Następnego wieczoru Juliana rozbierała najmłodszą siostrzyczkę, Linneę. Ubranko jej było za ciasne i postrzępione
matka zdążyła tylko dla Olego z nowym ubraniem, musiała przecież zgręplować, uprząść i utkać zeszłoroczną owczą wełnę. Dziewczęta pomagały jak mogły, ale na ogół co roku starczało na nowe ubranie tylko dla jednego dziecka. Mieli przecież tak mało zwierząt.
Najmłodsza dziewczynka przez cały dzień była niewyspana i rozgrymaszona. Pewnie i ona, tak jak wszystkie dzieci, tęskniła za matką. Juliana zmusiła ją do wypicia kubka mleka, bo mała nie chciała jeść kolacji. Linnea nie była silnym dzieckiem, tak często się przeziębiała...
Juliana rozejrzała się po izbie z uczuciem rezygnacji. Mieli tylko trzy łóżka. Największe z nich, najszersze, zajmował ojciec. Dziewczynki gnieździły się w drugim łóżku, a chłopcy w trzecim. Było im tak ciasno, że żadne nie mogło obrócić się na drugi bok, nie poruszając przy tym pozostałych. Pół izby zajmowały krosna.
Juliana i Rebecka robiły wszystko, by utrzymać izdebkę w czystości, ale nigdy nie potrafiły osiągnąć takiego stanu jak za życia matki. Ojciec spluwał na podłogę i rzucał zabłocone buty gdzie popadło. Ole, choć mądry i pracowity, był niestety okropnym bałaganiarzem. A doprawdy mały nieporządek wystarczył, by w izbie zapanował straszny rozgardiasz, mieszkali wszak tak ciasno.
Kolacja stanęła na stole. Rebecka rzuciła drewniane łyżki, aż echo poszło po izbie.
Już. Mogą teraz przyjść i zjeść, póki jedzenie gorące.
Dym wydobywający się z pieca snuł się po izbie jak welon, ale pachniał przyjemnie, brzozowym drewnem.
Wrócili mężczyźni: ojciec, Jorulv i Ole, brudni i zmęczeni, ale zadowoleni z wykonanej w ciągu całego dnia pracy.
Ojciec jednak był poirytowany, czuł się niepewnie. Z Jorulvem jakoś do tej pory dawał sobie radę, chłopak robił, co mu polecono, ale i on ostatnio zaczął okazywać niechęć wobec narzuconego mu bezwarunkowego posłuszeństwa. Wysuwał nawet różnorakie propozycje, po prawdzie czasami zupełnie słuszne, i to takie, które ojcu nie przyszłyby do głowy. Należało coś z tym zrobić, nie wolno utracić kontroli nad własnymi dziećmi.
Jeszcze gorzej sprawy się miały z Olem, jego ulubieńcem. Ole zaczął spoglądać na ojca z wyrazem, jak mu się wydawało, pogardy! Taki szczeniak, czyżby usiłował przywoływać ojca do porządku?
Prawdą jednak było, że Ole był mądrzejszy od ojca. Wiedział wszystko o zwierzętach i lesie, o drzewach i roślinach, o wiatrach i pogodzie. Zbyt często też pytał o to, co znajdowało się za lasem.
To naprawdę nie wróżyło dobrze.
Gniewnie ściągnął z nóg zabrudzone buty i rzucił je byle jak. Rebecka podniosła je z podłogi i demonstracyjnie wyniosła do sionki.
W każdym razie, Bogu dzięki, jest Juliana. Ona była posłuszna i grzeczna, nigdy nie narzekała, że ma za dużo pracy, ani na to, że na jej barkach
była wszak najstarszą dziewczynką w gromadce rodzeństwa
spoczęła tak wielka odpowiedzialność.
Z Rebecka za to wybuchały ciągłe awantury. Przeklęta dziewucha, nigdy nie powinna była się urodzić! Bez końca tylko spory.
Tak, musi jak najprędzej się stąd wynieść. To nie jest życie dla mężczyzny, w samotności, z gromadą bachorów, Tyle od niego wymagały! Ubrania, jedzenia, ciepła. Co sobie wyobrażały, ile właściwie może znieść samotny wdowiec?
Takie były rozpieszczone, wszystkie co do jednego!
A gdzie jest Matti?
przerwał nagle ciszę Jorulv.
Juliana rozejrzała się dokoła.
Myślałam, że jest z wami
powiedziała.
Nie, nie widzieliśmy go od obiadu
zdumiał się Jorulv.
Ale wyszedł przecież zaraz za wami
wtrąciła się Rebecka.
Widziałam, jak drepcze przez łąkę w stronę lasu.
Popatrzyli po sobie z niepokojem.
Ciepła kurtka Mattiego zniknęła. Nigdzie nie było też jego ukochanego drewnianego konika, którego wystrugał mu Jorulv.
Matti uciekł. Wybrał się do wielkiego lasu całkiem sam. A przecież w tych okolicach można było spotkać niedźwiedzia. Zdarzało się, że przechodziło tędy stado wilków, choć ostatnio dawno już ich nie widziano. Ryś także mógł okazać się niebezpieczny dla małego dziecka. Moczary. Urwiska. Bezkresne lasy, w których tak łatwo zabłądzić.
Niepokój zmienił się w strach, w przerażenie, nawet ojciec pobladł. Ale słowa, które wypowiedział, zabrzmiały surowo:
Kiedy dopadnę tego łobuza, porządnie złoję mu skórę, to jedno jest pewne!
Dzieci unikały jego wzroku. Nie rozumiały, że pod gniewem skrywał głęboki niepokój, dlatego właśnie wszystkie odwróciły się do niego tyłem.
Ojcu po plecach przebiegł dreszcz strachu, jakiego nigdy dotąd jeszcze nie doświadczył. Przyzwyczajony był do nieposłuszeństwa Rebecki i jej pogardliwie nadętej miny. Reakcja Olego też nie była żadną niespodzianką.
Ale Jorulv? I Juliana?
Idziemy go poszukać
rzekł krótko.
ROZDZIAŁ III
Matti stwierdził, że w lesie zrobiło się nieprzyjemnie.
Jak to daleko! Żeby mieć lepszy widok, wdrapał się na pagórek, ale Niebiańska Góra nie przybliżyła się ani odrobinę.
Najgorsze, że nie widział już ani domu, ani nawet tego dużego jeziora poniżej zagrody.
Poczuł się naprawdę nieswojo.
Popłakując podreptał dalej. A tak dobrze zapowiadała się ta wyprawa! Był najedzony i wypoczęty, bez trudu wędrował po okolicy. Wkrótce jednak dotarł do bagniska i musiał je okrążyć. Potem natrafił na spore jezioro, nie to koło domu, lecz zupełnie inne. Wcale mu się nie spodobało. Obchodził je brzegiem, a wszędzie dookoła było tak pusto... A jeżeli zabłądził?
No i przecież matka go oczekiwała! Co się stanie, jeśli nie będzie mogła dłużej czekać?
Matti zaczął szybciej przebierać nóżkami. Bał się coraz bardziej, ale odpędzał od siebie wszystkie strachy.
Nie wolno mu myśleć o łosiu czy też niedźwiedziu, o wilku ani rysiu. A już na pewno nie o tym, co mogło być jeszcze groźniejsze! Musi tylko iść, iść jak najszybciej przed siebie. Niedługo już będzie na miejscu.
Po pewnym czasie jednak spostrzegł, że zaczyna się ściemniać. Czy naprawdę do Niebiańskiej Góry było aż tak daleko? A na dodatek z głodu burczało mu w brzuchu.
I taki był zmęczony!
Nie mógł usiąść i odpocząć, bo wtedy napadłyby go wilki.
Wiedział, że musi iść dalej.
Mrok wokół niego gęstniał z każdą chwilą. Matti już nie potrafił wskazać, gdzie jest Niebiańska Góra.
A nikt nie wiedział, dokąd się wybierał!
Łzy zaczęły płynąć mu po policzkach. Potknął się i wpadł na drzewo.
Nie chciał już nigdzie iść, nie miał sił. Musiał usiąść i choć chwilę odpocząć.
Mamo! Boję się!
Przycisnął do piersi drewnianego konika, skulił się na mchu i poczuł, że oczy same mu się zamykają. Nie zdołał już jednak unieść w górę powiek.
Zapadła noc.
Zrobiło się zbyt ciemno
ze złością parsknął ojciec, kiedy on i czwórka najstarszych dzieci zebrali się na skraju lasu.
Wyruszymy na poszukiwania jutro rano, jak tylko się rozwidni.
Jorulvowi nadal w uszach dzwoniło echo rozpaczliwego wołania w lesie:
Matti! Maaattiii!
Wołania, które nigdy nie doczekało się odpowiedzi.
To prawda, w lesie jest już za ciemno
przyznał.
Ale moglibyśmy przesondować jeziorko. Nad wodą jest jeszcze dość widno i jeśli weźmiemy pochodnie...
Juliana zadrżała na samą myśl.
Muszę sprawdzić, co z Linneą
rzuciła przez ramię i pobiegła w kierunku domu.
A więc dobrze, jak chcecie
westchnął ojciec.
Z drżącym lękiem w sercach zaczęli schodzić ku jeziorku. Dopóki byli w lesie, pozostawała wciąż iskierka nadziei, jeśli jednak znaleźliby Mattiego w wodzie, na dnie...
Pocieszało ich jedynie, że Matti zabrał ze sobą kurtkę i drewnianego konika.
Matti nie obudził się, gdy ktoś pochylił się nad nim, a potem podniósł go do góry. Dopiero gdy wetknięto mu w rączkę ulubioną zabawkę, drgnął i otworzył oczy.
Nocny wiatr szeleścił w koronach drzew, ale nie było już tak ciemno. Matti spojrzał w twarz osobie, która go niosła, i w jednej chwili na dobre się przebudził.
Czy ty jesteś aniołem?
Dlaczego tak uważasz?
uśmiechnął się mężczyzna.
Bo miałem iść do mamy. Może to ona wysłała anioła, żeby mnie sprowadził?
Na chwilę zapadło milczenie.
Mieszkasz w tym małym domku nad jeziorem, prawda?
Tak
kiwnął głową Matti.
Ale chciałem iść do Niebiańskiej Góry, bo mama poszła do nieba, a tam najłatwiej się dostać właśnie z Niebiańskiej Góry.
Nie znajdziesz swojej mamy na Górze
uśmiechnął się mężczyzna przyjaźnie, lecz ze smutkiem.
Ale ona towarzyszy ci przez cały czas. Jest u twego boku, chociaż jej nie widzisz.
Naprawdę?!
Tak. To ona prosiła, bym ci pomógł.
Jaka cudowna wiadomość! Matti odetchnął z ulgą.
Dokąd idziemy?
zapytał po chwili.
Do domu, tam gdzie mieszkasz. Bardzo się o ciebie niepokoją. Szukali cię przez cały wieczór i przez całą noc. Nawoływali. Bo to ty masz na imię Matti, prawda?
Tak.
A więc wołali właśnie ciebie.
Matti dość długo nad tym rozmyślał. Najwidoczniej znów zrobił coś złego.
Ojciec mnie nie lubi
wyznał wreszcie cichutko.
To znaczy, że jedziemy na tym samym wózku.
Na jakim wózku?
To tylko takie powiedzenie, Matti. Mój ojciec także mnie nie lubi.
Naprawdę? Dlaczego? Przecież ty jesteś taki piękny! Czy on cię bije?
Nigdy mnie nie widział.
Tego Matti nie potrafił objąć swoim rozumem. Jak ojciec tego człowieka mógł wiedzieć, że go nie lubi, skoro nigdy go nie widział? Nagle przyszło mu do głowy co innego. Rebecka zawsze powtarzała, że jest już za ciężki, by go nosić.
Mogę iść sam
oznajmił.
Tak? To bardzo dobrze.
Mężczyzna postawił Mattiego na ziemi i chłopczyk mógł mu się lepiej przyjrzeć. Jego tajemniczy opiekun miał na sobie skórzane ubranie, buty z kawałków skór obwiązanych wokół nóg rzemieniem. Długie włosy miękkimi falami spadały na ramiona.
Nie miał jednak skrzydeł, a więc chyba mimo wszystko nie był aniołem.
W niczym to Mattiemu nie przeszkadzało. Powiedział przecież, że mama jest razem z nimi, a to było najważniejsze.
Chłopczyk w jednej rączce trzymał swego ulubionego konika, a drugą mocno ujął mężczyznę za rękę. Czuł się bezpiecznie. Bardzo podobała mu się ta dłoń.
Promienie słońca przedarły się przez opary porannej mgły i oświetliły wycieńczonych, zdesperowanych ludzi nad jeziorem. Podnieśli głowy i nasłuchiwali w napięciu!
Hop! Hop! Co robicie tak wcześnie nad wodą?
Matti, ucieszony, tryskający radością, biegł w ich stronę.
Wszyscy pospieszyli mu na spotkanie, ojciec szedł jako ostatni. Był zły na malca, ale wyczuwał, że najmniejsza nawet reprymenda może wywołać prawdziwą burzę. Dlatego mocno zacisnął zęby, tłumiąc gniewne słowa, i maszerował za dziećmi.
Matti z zapałem odpowiadał na wszystkie pytania:
Chciałem dojść do Niebiańskiej Góry, do mamy, ale okazało się, że to bardzo daleko, i bardzo się zmęczyłem, no i zasnąłem. Nocą w lesie jest strasznie, można zobaczyć to, czego nie ma naprawdę w dzień...
Tak, tak
przerwał mu Jorulv.
Ale co się stało potem?
Nie wiedziałem, że zasnąłem. Na początku płakałem, ale tylko troszeczkę. A potem on przyszedł i zaprowadził mnie do domu.
On? Jaki on? Kto taki? Kto cię odprowadził?
zdumieni pytali jedno przez drugie.
Najpierw myślałem, że to anioł, ale nie miał skrzydeł, a wiec to niemożliwe. Powiedział, że mamy nie ma na Niebiańskiej Górze. Powiedział, że mama cały czas chodzi koło mnie, chociaż jej nie widzę. Powiedział, że czuwa nad nami wszystkimi, żeby ojciec...
Matti urwał w pół słowa i ze spuszczoną głową szybko dokończył:
... żeby nic się nam nie stało. To mama wysłała go do lasu, żeby mnie odnalazł.
Matti
odezwała się Juliana surowo.
O kim ty właściwie mówisz? Wiesz przecież, że w lesie nie ma żadnych ludzi!
Tak, wiem. Ale jego ojciec też go nie lubi i właśnie dlatego on mieszka w lesie.
Ojciec Mattiego poczuł nieprzyjemne ukłucie wyrzutów sumienia na dźwięk słów "też go nie lubi".
I on jest bardzo piękny
zakończył relację Matti.
Rodzeństwo jednak nie było w pełni usatysfakcjonowane jego opowieścią.
Na pewno wszystko tylko ci się przyśniło
skwitował Ole.
Coś mi się widzi, że przez cały czas siedziałeś schowany między drzewami na brzegu lasu, bo chciałeś nas wystraszyć.
Matti popatrzył na niego urażony.
Wcale nie. Zobacz, bucik mi się rozleciał, a on obwiązał go rzemieniem!
Dokładnie obejrzeli rzemyk i orzekli, że rzeczywiście nigdy podobnego nie widzieli.
No dobrze, ale jak on miał na imię? I jak wyglądał?
dopytywała się Rebecka.
Był młody czy stary? Taki jak ojciec?
Matti badawczo przyjrzał się ojcu, ale zaraz odwrócił się do najstarszego brata.
Nie, nie był taki jak ojciec. Jak Jorulv, tylko ciemniejszy. Miał całkiem czarne włosy.
Młody chłopak?
rzekł ojciec z niedowierzaniem.
Nic więcej o sobie nie powiedział?
Zapytałem, czy jest Władcą Lasu, i on odparł, że nie, nie jest. Ale powiedział, że go zna. I dodał jeszcze: "Jeśli ktoś będzie dla ciebie niedobry, Matti, poproszę Króla Lasu, żeby się z nim rozprawił!"
Czy jedynie przypadkiem wszystkie dzieci jak na komendę odwróciły się i popatrzyły na ojca? Ojciec zagryzł wargi i dopiero po chwili mruknął, że teraz, kiedy Matti nareszcie raczył wrócić do domu, mogą chyba iść coś zjeść i trochę się zdrzemnąć.
Kiedy wracali do chaty, Jorulv położył najmłodszemu braciszkowi rękę na karku i powiedział:
Dobrze, że jesteś już w domu, Matti!
Miesiące jakoś upływały. Ojciec rzadko rozmawiał z dziećmi, a i one nauczyły się unikać niepotrzebnych scysji. Dwoje najmłodszych, które zawsze baraszkowały na łąkach zanosząc się radosnym śmiechem, przycichło, zamknęło się w sobie. Starsze pracowały jeszcze bardziej zawzięcie, jak gdyby chciały zagłuszyć myśli.
Zima tego roku okazała się wyjątkowo łagodna, radzili więc sobie nieźle. Dużo czasu mogli spędzać w lesie, poza chatą, i nie musieli tłoczyć się w ciasnej izbie. Wieczory były i tak dostatecznie nieprzyjemne.
Gdy zbliżała się wiosna, Juliana zaczęła odczuwać niepokój we krwi.
Nigdy nie zdołała zapomnieć o tajemniczym wybawcy Mattiego, stał się on bohaterem jej marzeń.
Człowiek, który mieszka w lesie? O którym nigdy dotąd nie słyszeli? Czy mogło to mieć jakiś związek z tym, o czym czasami któreś z nich wspominało? Zdarzało się, że dostrzegali jakieś niezwykłe poruszenie, jakby błysk między drzewami, kiedy zbierali w lesie jagody albo chrust i mech.
Juliana postanowiła wziąć na siebie wszystkie tego typu prace i krążąc po lesie otaczającym dom, ukradkiem rozglądała się dokoła.
Niczego jednak nie widziała, czuła jedynie wiosenną gorączkę we krwi.
Coś się wydarzyło dopiero w pewien przepiękny majowy dzień, kiedy wyprawiła się do lasu razem z Olem. Ole chciał znaleźć kawałek drewna na nowy ubijak, a Juliana zbierała brzozowe gałązki na nową miotłę.
Poprzedniego dnia pasła kozy. Nigdy nie wypuszczano zwierząt samych do lasu, któreś z dzieci zawsze musiało pełnić funkcję pastuszka. Juliana zagnała stadko do małej dolinki, położonej na uboczu, i właśnie wtedy nagle doznała niezwykłego wrażenia, że w pobliżu znajduje się jakaś żywa obca istota.
M?o?g?ł?o to być zwierzę. Wychowana w lesie dziewczyna znała jego tajemnice i potrafiła wyczuć bliskość zwierzęcia. Tym razem jednak było w tym coś dziwnego.
Odczuła to szczególnie wyraźnie, kiedy stanęła na wzniesieniu, na którym sosny i skalne bloki walczyły ze sobą o miejsce.
Dzisiaj skierowała się również ku dolince. Ole nie miał nic przeciwko temu, po prostu szedł za siostrą. Kiedy jednak dotarli do dolinki, Ole powędrował dalej w las i Juliana została sama.
Jak cicho dokoła!
I dzisiaj nawiedziło ją podobne uczucie, ale może wywołało je tylko gorące pragnienie, by naprawdę ktoś był w pobliżu?
Nasłuchiwała skupiona, niemal każdym nerwem, a stopy odruchowo poniosły ją ku wzniesieniu, na którym stała poprzedniego dnia.
Sama nie wiedziała, czego tam szuka, jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej kierunek wędrówki. Niczego też szczególnego nie znalazła, ale czy tak naprawdę czegoś się spodziewała?
Działała całkiem podświadomie. Prawie nie zdając sobie sprawy z tego co robi, wyszukała dwa patyczki i ułożyła je skrzyżowane na płaskim bloku skalnym. Zdumiona przyjrzała się własnemu dziełu i zbiegła w dolinę. Co też jej przyszło do głowy?
Ole? Ole, gdzie jesteś?
Tutaj
dobiegł ją głos z oddali. Co sił w nogach popędziła do brata.
Następnego dnia dobrowolnie podjęła się pasienia kóz. Nie była to wcale jej kolej, powinna zostać w domu i zająć się pieczeniem chleba, ale udało jej się zamienić z Rebecką. Bracia ostro protestowali, bo rzadko kiedy smakowało im pieczywo Rebecki.
Ale Juliana postawiła na swoim.
Kiedy zbliżała się do dolinki, serce mocno jej biło z przejęcia.
W dolince przystanęła, a kozy łapczywie rzuciły się na młodą wiosenną trawę, z zachwytem skubały pączki i zielone gałązki z okolicznych krzaków.
Zostańcie tutaj
poleciła, jakby rozumiały, co do nich mówi. A może tak też i było?
Wspięła się po zboczu ku porośniętemu sosenkami wzniesieniu. Nie wiedzieć czemu, kryła się między krzakami, jak gdyby dopuszczała się czegoś zakazanego.
Szła ze wzrokiem utkwionym w wierzchołki drzew, starając się za wszelką cenę nie patrzeć tam, gdzie tak bardzo chciała spojrzeć. Pewnie, że było to niemądre, ale tak strasznie obawiała się rozczarowania.
Rozczarowania? Ale z jakiego powodu? Surowo zganiła samą siebie. Jak można być aż tak głupią?
Matti po prostu fantazjował, to przecież całkiem jasne. W lesie nie było nikogo poza nimi. I chociaż, być może, wówczas naprawdę ktoś mu pomógł, nie miała żadnych podstaw, by przypuszczać, że jej wytęskniony bohater wędrował po lesie jeszcze przez wiele miesięcy.
Jest głupia, głupia, głupia!
Nagle serce jej zamarło, jakby zapomniało uderzyć przynajmniej dwa razy.
Na płaskim głazie leżały dwa inne patyczki ułożone w znak krzyża. Obok tych, które ona zostawiła poprzedniego dnia.
Juliana poczuła, że zakręciło jej się w głowie.
Wiedziała na pewno, że nie mógł tu przyjść nikt z rodziny. Przez cały czas pilnowała rodzeństwa i ojca, baczyła, by przypadkiem nie odkryli jej niemądrej tajemnicy.
Ale dwa krzyże, które miała przed oczami, były prawdziwe, rzeczywiste!
Rozejrzała się dokoła, ale nie dostrzegła niczego nowego. Las był pusty jak zawsze. To tylko wiosna obudziła jej tęsknotę.
A zatem przypadek. Tamten krzyż musiał leżeć tam już wczoraj, choć ona zwyczajnie go nie zauważyła. Niemożliwe, by ktoś inny tu był. Żadną miarą niemożliwe.
Postanowiła spróbować raz jeszcze.
Zbiegła kawałek w dół i zebrała nieduży bukiecik konwalii. Owinęła łodyżki wilgotnym mchem, by szybko nie zwiędły, i położyła bukiecik między dwoma krzyżami z patyczków. Potem szybko wróciła do kóz, które, znudzone, zaczynały już się rozchodzić.
Wieczorem postarała się znaleźć wymówkę, by na chwilę pójść nad jezioro. Uklękła na brzegu, wpatrując się w ciemną, przejrzystą wodę.
Och, nie było na co patrzeć! Doprawdy, daleko jej do Rebecki, ślicznej, ciemnookiej, o szerokim uśmiechu i wesołym piegowatym nosku.
Ona była taka nijaka, przypominała kępkę zwiędłej trawy, tak przynajmniej sama uważała.
Bo przecież woda w jeziorku nie mogła odbić ciepła bijącego z jej wielkich, błękitnych oczu, piękna ust i łagodnie zarysowanego czoła. Juliana podobna była do matki jak dwie krople wody. Stanowiłaby wymarzoną zdobycz dla despotycznego mężczyzny, który dręczyłby żonę, bo tacy zawsze potrafią upatrzyć sobie ofiarę. Matka często martwiła się o przyszłość Juliany, pocieszając się tylko, że prawdopodobnie córka nie spotka nikogo, z kim mogłaby dzielić życie. W lesie mieszkali przecież tylko oni.
Juliana skończyła właśnie siedemnaście lat. Czy było więc coś dziwnego w tym, że wrażliwa dziewczyna śniła o bohaterze Mattiego?
Kiedy następnego dnia wróciła na wzgórze, konwalie zniknęły. Leżał tam teraz bukiecik najpiękniejszych dzwonków.
Juliana westchnęła głęboko, cała drżąc. Twarzyczkę jej rozpromieniła radość.
ROZDZIAŁ IV
Tej wiosny ojciec nie mógł wytrzymać już dłużej. Milczenie dzieci było tak wymowne, że w końcu się poddał.
Pewnego dnia, kiedy niemy opór dał się odczuć jeszcze wyraźniej niż zwykle, cisnął swym kapeluszem z szerokim rondem o podłogę i wrzasnął:
Doprawdy, jesteście już dostatecznie dorośli, by radzić sobie samodzielnie! Żaden mężczyzna nie zniósłby takiego życia. To mój dom, nie wasz, ja go zbudowałem...
Nie, dziadek
wtrącił Ole.
Ojciec popatrzył na niego spode łba, ale nic więcej na ten temat nie powiedział.
Ja także mam prawo do własnego życia
burknął, spuszczając z tonu.
Mężczyzna nie został stworzony do życia w samotności, takie są słowa Pana. Wyprawię się w doliny i znajdę sobie dziewczynę, która będzie umiała zająć się gospodarstwem. Dom przypomina już chlew! Sami zobaczcie, jak wygląda stół!
Nie miałam czasu, by po tobie posprzątać, ojcze
odparła Rebecka. Odszedłeś od wieczerzy jako ostatni.
Milcz, dziewucho!
Nie odezwał się więcej, a wiele miał im jeszcze do powiedzenia. Choćby to, że są już na tyle duzi, by samodzielnie wyruszyć w świat, bo on przecież nie ma wcale obowiązku karmienia ich przez całe życie. Najchętniej pozostawiłby w domu jedynie Linneę i Olego, a reszcie nakazał się wynosić, i to jak najprędzej.
Teraz jednak postanowił milczeć. Mimo wszystko nadal byli mu potrzebni. Trudno przewidzieć, jak zakończy się wyprawa w dolinę, no a Ole i Linnea nie mogli zostać sami, to nie wchodziło w grę.
Gdyby tylko udało mu się znaleźć robotną kobietę, to... Wyrzuciłby ich w jednej chwili, zrobił już dla nich to, co do niego należało.
Dzieci popatrzyły na siebie spłoszone. Matka czasami wspominała o świecie za lasem, one jednak tak naprawdę nic o nim nie wiedziały, w głębi duszy przekonane, że grasują w nim same złe moce.
Ojciec miał zamiar sprowadzić tu, do domu, jakąś dziewczynę z tamtego świata, która w dodatku miałaby zająć miejsce matki?
Kiedy mnie nie będzie, macie się trzymać blisko chałupy, zrozumiano?
warknął ojciec.
Pilnujcie porządku w gospodarstwie i dbajcie o zwierzęta. Kiedy wrócę z nową żoną, wszystko ma lśnić! Inaczej nie będzie chciała tu zostać.
Nic na to nie umieli odpowiedzieć. Słowa ojca odebrały i im mowę.
Ubranie ojca należało wyprać i połatać. Dwa dni później wyruszył. Patrzyli za nim, jak okrążał jeziorko, aż wreszcie zniknął za wzgórzami po drugiej jego stronie.
A więc dobrze wiedział, jak dojść do doliny, którą płynęła rzeka, pomyślał Jorulv z uczuciem wewnętrznej pustki. Wiedział, ale nie wspomniał o tym ani słowem.
Wyprawa ojca sprawiła, że Juliana przez wiele dni nie miała czasu, by pójść do lasu. Ale kiedy Rebecka spróbowała wyrzucić bukiecik zwiędłych dzwonków, stojący w kubeczku na oknie, Juliana gwałtownie zaprotestowała. Wyrwała naczynko z rąk siostry, zostawiając Rebeckę oniemiałą ze zdziwienia. Po co komu zwiędłe kwiaty pod poduszką?
Wreszcie jednak Juliana znalazła czas, by skupić się na swoich sprawach. Pomknęła do lasu jak wiatr, przestraszona, że przybędzie za późno.
Za późno na co?
Potykając się, biegła zdyszana w górę zbocza.
W tym samym miejscu co poprzednio leżał bukiecik najpiękniejszych wiosennych kwiatków. Niestety, zdążył już zwiędnąć, nie zabrała go stąd na czas.
Juliana przysiadła na kamieniu i wybuchnęła płaczem z żalu za czymś, czego właściwie nigdy nie miała, a jednak utraciła.
W końcu odetchnęła głęboko parę razy i otarła oczy rąbkiem fartucha.
Przecież nic nie wiedziała o tej tajemniczej osobie, która kładła tu kwiaty. Mógł to być każdy, na przykład jakiś stary dziad albo mała dziewczynka.
A może Władca Lasu?
Opowiedziana przez Mattiego historia o młodym, pięknym chłopcu zawróciła jej w głowie. Przecież dobrze wiedziała, że w lesie nikt nie mieszka, nie było tu ani starych dziadów, ani młodych panienek, ani...
Westchnęła ciężko i wstała, postanawiając wracać do domu.
Zmieniła jednak zdanie, na chwilę przystanęła zamyślona.
Chcę się przekonać, kto tu przychodzi, mówiła do siebie w duchu. Ale jak mam przekazać wiadomość? Nie mogę tu przecież siedzieć cały dzień! A może on w ogóle nie przyjdzie, dlatego że nie zabrałam kwiatów?
Napisać nic nie mogła, bo pisać nie umiała. Ale może przyjdzie jej do głowy jakiś znak, który mogłaby zostawić?
Upłynęła dobra chwila, zanim wymyśliła, co zrobi. Nie była pewna, czy ten ktoś zrozumie, o co jej chodzi, ale umieściła najpierw kwiat mlecza, który wyobrażać miał słońce, a potem ułożyła patyczki na kształt dwojga ludzi i zaznaczyła, że słońce stoi na niebie tuż nad ich głowami.
Juliana postała chwilę, podziwiając swoje dzieło, uzupełniła kilka szczegółów i pobiegła do domu. Była tak przejęta, że serce omal nie wyskoczyło jej z piersi.
Rodzeństwo dopytywało się, gdzie się podziewała tak długo.
Poszłam się trochę przejść
odparła lekko.
Rotmistrzowi von Adelkalkowi w rok po przyjściu na świat syna, po którym wszelki ślad zaginął, urodziła się córeczka, a pięć lat później
nareszcie chłopczyk, tym razem jasnowłosy jak jego siostry. Rotmistrz przelał na synka całą miłość, do jakiej był zdolny, a dziewczynki zaniedbywał jak przedtem.
Najmłodsza córka miała naprawdę na imię Elisabeth, ale nazywano ją krótko Lisen. Była bystrą, żywą dziewczynką, niezwykle pogodną i obdarzoną poczuciem humoru. Mogło się jej to bardzo przydać, jeśli miała czymś się wyróżnić w gromadce rodzeństwa, składającej się z trzech zaszczutych, zgnębionych dziewcząt i jednego rozpieszczonego chłopaka. Matka, co prawda, nie zaniedbywała żadnego ze swych dzieci, była jednak do tego stopnia zastraszona przez męża, że ogarniało ją drżenie już na sam dźwięk głosu pana i władcy.
Kiedy rotmistrza nie było, Lisen ośmielała się mówić najokropniejsze rzeczy o swoim ojcu, co matkę wprawiało w stan wielkiego wzburzenia. "Przebrzydły nadęty dziad"
to jedno z bardziej eleganckich wyrażeń dziewczynki.
Upłynęło już tak wiele lat, a rotmistrz, choć można było tego oczekiwać, nie awansował. Winny był temu przykry incydent związany z żołnierzami, których znaleziono martwych na stopniach jego dworu. Zwierzchnikom rotmistrza bardzo się to nie spodobało. Nigdy nie wykryto ani sprawcy przestępstwa, ani też motywów, i rotmistrz dalej krzykiem rządził wszystkimi, którzy nawinęli mu się pod rękę. Grzechem byłoby twierdzić, że powszechnie go lubiano.
Matka Lisen często bywała zasmucona. Zdarzało się, że godzinami stała w oknie spoglądając w stronę lasu, a po policzkach nieprzerwanym strumieniem płynęły jej łzy.
Lisen nie mogła się dowiedzieć, co gnębi matkę.
Dopiero pewnego dnia, gdy została wysłana do szwaczki po odbiór haftowanego stanika dla matki, poznała tajemnicę.
Szwaczka, nosząca imię Elin, samotnie wychowywała dziecko, które przyszło na świat poza małżeństwem. Fakt ten zdawał się jednak nie przeszkadzać matce Lisen, która najwyraźniej żywiła słabość do tej kobiety. Elin doskonale opanowała swoje rzemiosło, a dzięki łaskawemu odnoszeniu się do niej baronowej i inne panie w mieście skłonne były przez palce patrzeć na przeszłość Elin i korzystać z jej usług.
Elin była córką miejskiej akuszerki. Jej syn miał tyle lat co Lisen, ale z nim, naturalnie, dziewczynie nie wolno było rozmawiać.
Lisen, z natury otwarta i szczera, paplała tak, że usta jej się nie zamykały, podczas gdy Elin kończyła ostatnie szwy przy staniku.
Taka jestem zła na mego brata
westchnęła Lisen.
Jest taki wyniosły, że trudno z nim wytrzymać. Twierdzi, że wolno mu robić to, co chce, bo to on odziedziczy dwór i cały majątek.
Źle, że tak mówi
mruknęła Elin.
To bardzo niestosowne.
Oczywiście, że nie! Nie powinien tak się wywyższać!
Nie to wcale miałam na myśli
cicho powiedziała Elin.
Wszystko to razem wstyd i hańba, i tak bardzo, bardzo żal mi jaśnie pani... Niczym sobie na to nie zasłużyła!
Co takiego? O co ci chodzi?
dopytywała się Lisen. Czyżby nagle nadarzyła się okazja, by dowiedzieć się, dlaczego matka zawsze jest taka smutna?
Elin nie miała ochoty zdradzić nic więcej, ale Lisen nalegała, postanowiła poznać prawdę. Wreszcie szwaczka ustąpiła.
No cóż, jestem zdania, że prędzej czy później cała rzecz powinna wyjść na jaw
rzekła zdecydowanie, odkładając szycie na bok.
Panna Lisen jest dobrą, rozumną dziewczynką. Ale nie wolno wspomnieć o tym ojcu, ani jednym słowem!
Temu krzykaczowi? Nigdy w życiu!
Kiedyś zdarzyło się coś naprawdę strasznego
zaczęła Elin i opowiedziała baronównie całą tragiczną historię o dziecku niepodobnym do żadnego z rodziców, o tym, jak właśnie jej zlecono ukrycie noworodka w lesie, o ścigających żołnierzach. Powiedziała, że dzieckiem zaopiekowała się tajemnicza postać, która obiecała zwrócić dziecko matce, gdy nastąpi po temu czas, to znaczy kiedy rotmistrz już umrze. Nie taiła też prawdy o żołnierzach, gwałcie i śmierci nikczemników, którą niechybnie spowodował ów tajemniczy ktoś, kto zabrał dziecko z jej rąk. Wspomniała też o swoim synku, owocu gwałtu, i pogardzie, jaką wobec nich żywiło całe miasteczko.
Lisen siedziała w milczeniu, zaciskając dłonie, aż kostki jej bielały. Patrzyła przed siebie, niczego jednak nie widząc. Wreszcie wykrztusiła:
A więc tak to wszystko wygląda! Teraz nareszcie rozumiem. Śmierć żołnierzy, twój wypadek. Tak, bo to był wypadek, i jeśli kiedykolwiek źle cię potraktowałam, to bardzo proszę, wybacz mi.
Panna Lisen nigdy źle się do mnie nie odnosiła
szepnęła Elin.
Ale tak bardzo żal mi mego synka.
Rozumiem. Ojciec zabrania mi rozmawiać z nim pod jakimkolwiek pozorem, ale teraz z wielką radością przestanę go słuchać!
Na chwilę zapadło milczenie, ale zaraz Lisen z głębi serca wyrwało się:
I pomyśleć, że mam starszego brata...
Nie jest wcale pewne, czy on żyje
hamowała jej podniecenie Elin.
No tak, to prawda. Czy nigdy nie miałaś o nim żadnej wiadomości?
Nie słyszałam ani słowa. Ale matka panienki okazuje mi wielką dobroć.
Lisen odchodząc miała łzy w oczach.
Matce także nic o tym nie powiem
obiecała.
Ale bardzo dziękuję, że zechciałaś mi o tym opowiedzieć, tak wiele pomogłaś mi zrozumieć.
Uśmiechnęła się smutno.
Teraz pewnie i ja będę stać przy oknie i z żalem wyglądać na las...
Przybył do miasteczka, by znaleźć sobie żonę.
Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy odwiedził je po raz ostatni. Więcej niż czterdzieści lat. Był wtedy małym chłopcem, którego ojciec zabrał ze sobą. Od tamtego czasu ogromnie dużo się tu zmieniło, osada rozrosła siej rozciągnęła po obu stronach rzeki. Zbudowano nawet most, łączący obie części miasteczka.
Z trudem poznawał okolice, zauważył jednak, że nie jest wcale gorzej ubrany niż pracownicy tartaczni, chłopi czy bezrobotni szwendający się po uliczkach przy rynku. Stroje kobiet były natomiast mniej podarte i schludniejsze.
Kobieta. Na pewno nie będzie trudno jakąś złowić. Nie miał szczególnych kłopotów ze zdobyciem tej, która została matką jego dzieci. Oddała mu serce, kiedy tylko oboje do tego dojrzeli, a dziecka spodziewała się już po pierwszym razie, gdy obcowali ze sobą jak mąż z żoną.
Nie, nie miał trudności ze zdobyciem kobiety.
Zapomniał, że ona, młodziutka dziewczyna, wychowana w lesie, na odludziu, nie miała żadnej możliwości wyboru. On był jedynym chłopakiem, jakiego spotkała.
Nie pamiętał też, że upływające lata zostawiają na człowieku bezlitosne ślady.
Teraz uważnie przyglądał się każdej napotkanej niewieście, ze wzgardą patrzył na chude i bardziej podeszłe w latach, bezwstydnie gapił się na młode. Niestety, te, które podobały mu się najbardziej, młode, ładne i okrągłe, wydawały się już zajęte.
Postanowił, że skoro już tu przyszedł i trafiła mu się taka okazja, to napije się piwa. Wiedział wszak, jak należy się zachować, przecież raz kiedyś był już z ojcem w miasteczku. Ojciec zabrał go do pięknej gospody, zasiadł przy stole i pił piwo z kufla, aż piana osiadła mu na wąsach... Wspaniałej gospody nigdzie jednak nie mógł znaleźć. Chyba że... Czyżby to ta nędzna knajpa tam dalej? No tak, rzeczywiście to właśnie tu.
Zawahał się przez moment, ale w końcu wszedł do małej, obskurnej izby. Na pewno go tu rozpoznają.
Rzecz jasna nikt nie zwrócił nań uwagi. Pieniądze, niewielka sumka, którą żona zdołała odłożyć z myślą o przyzwoitym pogrzebie, wyszły już z obiegu, ale karczmarz zgodził się je przyjąć. Dostał kufel piwa i zasiadł przy jednym z kulawych stołów. W pomieszczeniu cuchnęło, a pozostali goście, siedzący przy sąsiednich ławach, sprawiali wrażenie mocno podpitych. Ale jemu to nie przeszkadzało, zadowolony wyglądał przez okno, pił swoje piwo, starając się, by jak najwięcej piany osiadło mu na wąsach, i cieszył się, że taki z niego pan pełną gębą.
Po pewnym czasie przysiadł się do niego karczmarz, zainteresowany nieznajomym. Chłop wyjaśnił, z jaką to sprawą przybył do miasteczka, a karczmarzowi z trudem udało się powstrzymać od śmiechu. Ten człowiek najwyraźniej miał bardzo wygórowane ambicje i nie zastanawiał się ani trochę, co sam ma do zaoferowania.
No, nie będzie łatwo znaleźć kobietę, jakiej szukacie
powiedział karczmarz z udawaną powagą.
Baby są teraz takie wymagające, chcą, by im obiecywać złote góry. I na dodatek z sześciorgiem dzieci...?
Chłop pomyślał, że gór może zapewnić pod dostatkiem, gorzej z takimi, co dałyby złoto...
Ale wiem o jednej, co jeszcze jest dość młoda i nieźle wygląda, a i wybrzydzać nie powinna, przypuszczam, że skłonna będzie wziąć byle co.
Wzdrygnął się chłop, słysząc te słowa, rozważył w myślach, czy nie napomknąć by o tym, co posiada, ale postanowił zmilczeć i słuchać dalej.
Chowa co prawda syna bękarta, ale...
O, nie, nie chcę więcej żadnych bachorów!
Ale chłopak jest już prawie dorosły i podobno robota pali mu się w rękach!
A, to co innego! Muszę ją obejrzeć, sprawdzić, czy warto ją brać. Gdzie mieszka?
Karczmarz wyjaśnił, jak szukać domku owej niewiasty, i chłop, nie czekając dłużej, pokrzepiony piwem, zaraz tam wyruszył.
Doprawdy, pięknie mieszkała ta Elin! Mogliby się tu osiedlić, ten dom wyglądał na o wiele wygodniejszy niż jego nędzna chałupa w lesie. Nie zawadza nawet, że kobieta ma bękarta.
Z tym większą radością przyjmie jego propozycję.
U Elin jednak czekała go niespodzianka.
Popatrzyła ze zdziwieniem na podstarzałego, zaniedbanego mężczyznę. Taki był niezgrabny, brakowało mu wielu zębów, a brud wrósł mocno w skórę, widać było, że czystość jest mu sprawą najzupełniej obojętną.
W czym mogła mu pomóc?
Chłop uderzył w ton przechwałek, chełpił się wspaniałym majątkiem, ciągnącymi się na mile lasami, których był właścicielem. Była to naturalnie gruba przesada, uznał jednak, że może sobie na nią pozwolić. Czyż lasy nie były dostępne dla wszystkich? A przecież on tam mieszkał, tym samym uważał, że ma największe prawo, by z nich korzystać! Owszem, ma sześcioro dzieci, ale nimi nie należy się przejmować. Potrzebna im matka, ot i wszystko, a i jemu przyda się kobieta w domu.
Łakomym wzrokiem obrzucił jej łóżko, które stało w izdebce w głębi domu. Zorientował się, że Elin jest szwaczką, świadczyły o tym nie dokończone części garderoby i skrawki materiałów. Musiała być niezłą partią, no i wcale niebrzydka. Nie była, co prawda, chodzącą pięknością, ale jeszcze względnie młoda i miała okrągłe, wdzięczne kształty. Dokładnie taka, jaką chciał. Tak, powziął już decyzję.
Nie przeszkadza mi, że chowasz bękarta
rzekł wielkodusznie.
Może iść razem z tobą, przyda się na gospodarstwie. A najlepiej będzie, jak zamieszkamy tu, u ciebie, dzieciaki same sobie poradzą.
Elin uniosła dłoń, by mu przerwać. Jednoznacznie dała do zrozumienia, że jego propozycja wcale to a wcale jej nie interesuje. Policzki jej płonęły, zachowywała się, jakby uraził jej godność. Cóż za bzdury! Kobieta taka jak ona nie mogła sobie przecież pozwolić na pielęgnowanie własnej dumy!
Możemy później o tym pomówić
stwierdził wreszcie.
Potrzebujesz nieco czasu, by przywyknąć do tej myśli, długo przecież żyłaś samotnie. Nie spodziewałaś się tak świetnej propozycji, pewnie spadła na ciebie jak grom z jasnego nieba, co? Ale nie mam dziś gdzie przenocować, możesz więc przyjąć mnie w gościnę, prawda? Mam ochotę spędzić noc u boku kobiety, a ty przecież nie musisz dbać o swoje dobre imię. Pewnie też ci tęskno do mężczyzny? Takiej jak ty niełatwo znaleźć kogoś porządnego.
Z ust płynął mu potok słów. Chciał odegnać z jej twarzy ten dziwny wyraz napięcia, ale im więcej mówił, tym bardziej tężały rysy Elin.
Zacisnęła usta w wąską kreskę i wreszcie udało jej się wypchnąć go za drzwi.
Kiedy tak nagle znalazł się z powrotem na ulicy, czuł się kompletnie zdezorientowany.
Piekielne babsko
mruknął pod nosem.
Nic nie warta. Nie chciałbym jej dotknąć nawet obcęgami. No i nieślubne dziecko, właściwie od razu było wiadomo, z kim ma się do czynienia.
Dzień miał się ku końcowi. Oburzony, z kwaśną miną, poszedł spać do lasu. Zasnął pod krzakiem, obrażony na cały świat.
Tam właśnie znalazł go włóczęga-rzezimieszek. Ponieważ chłop, wybierając się do miasta, włożył czyste, starannie pocerowane ubranie, rabuś doszedł do wniosku, że przejezdny musi mieć przy sobie i pieniądze. Nie wahając się długo, wbił nóż w plecy śpiącego i obrabował z tych paru marnych rzeczy, które przedstawiały sobą jakąś wartość
kilku drobnych monet, ubrania i butów.
Elin usłyszała o morderstwie kilka dni później. Zaraz zrozumiała, kim była ofiara, i zapłakała ze współczucia. Elin była bowiem kobietą o gorącym sercu, tyle że nie miała ochoty wiązać się z nieokrzesanym obcym przybyszem.
Myślała jednak przede wszystkim o sześciorgu dzieciach, o których wspomniał ten człowiek. Wiedziała o nich tak niewiele, nie miała pojęcia ani gdzie mieszkają, ani w jakim są wieku.
Dlatego właśnie tak bardzo się o nie martwiła.
Dzieciom jednak wiodło się nie najgorzej, przynajmniej z początku.
Nigdy nie miały tyle spokoju. Przed nimi było całe ciepłe, cudowne lato, a na łąkach znów dzwonił wdzięczny dziecięcy śmiech. Starsze wiedziały, że upłynie jeszcze wiele dni, zanim ojciec powróci, i radowały się nagłą wolnością. Gorliwie wypełniały swoje obowiązki, troszczyły się o zwierzęta i ani przez chwilę nie zatęskniły za ojcem.
Z twarzyczki Juliany w tym czasie dosłownie bił blask. Kiedy któreś z rodzeństwa dopytywało się, co ją tak cieszy, kręciła tylko głową. Strzegła swej tajemnicy, jakby była z najszczerszego złota.
ROZDZIAŁ V
Dzień po tym, jak Juliana zostawiła na kamieniu wiadomość, niebo było zachmurzone. Skąd więc mogła wiedzieć, kiedy dokładnie nastanie południe?
W domu nigdy nie mieli zegara
czas odmierzali według słońca i zmieniających się pór roku. Będąc jednak dzieckiem natury, Juliana jakby przez skórę wyczuła zbliżające się południe. Udała przed rodzeństwem, że ma coś jeszcze do zrobienia w oborze, w rzeczywistości jednak okrążyła zagrodę i pobiegła do lasu. Istniało pewne ryzyko, że któreś z pozostałych dzieci ją dostrzeże, ale nie miała innego wyjścia, musiała wszystko postawić na jedną kartę.
Niewielkie wzgórze leżało pogrążone w ciszy pod szarym, ciężkim od deszczu niebem bez najmniejszego choćby znaku życia. Jakby całkiem opuszczone. Kiedy ujrzała swój pieczołowicie wykonany obrazek nietknięty, rozczarowanie niby kamień legło jej na duszy.
Najwyraźniej nikt nie odwiedził tego miejsca. Juliana miała wielką ochotę jednym ruchem zniszczyć swoje dzieło. Ale czego właściwie się spodziewała? Maleńki bukiet polnych kwiatków, który tajemniczy nieznajomy zebrał dla niej, także przecież leżał i wiądł przez wiele dni, dlatego że jej nie udało się wyrwać z domu.
Postanowiła więc, że da swemu obrazkowi jeszcze jedną szansę.
Czy nie powinna przysiąść na chwilę i poczekać? Słońce skryło się wszak za chmurami, może mimo wszystko nie trafiła na właściwy moment?
Ale, jeśli nie chciała wzbudzić podejrzeń rodzeństwa, nie wolno jej było dłużej zwlekać. Musiała wracać do domu.
Tego dnia nie umiała dzielić z rodzeństwem radości i dobrego humoru. Przez całe popołudnie i wieczór chodziła milcząca i zamyślona.
A jednak... Kiedy wstał kolejny dzień, Juliana obudziła się z nową nadzieją. Matti i Linnea baraszkowali w łóżku, tocząc bitwę na poduszki z grubego płótna. Zwykle nie pozwalano im na taką zabawę, ale tego dnia wyjątkowo Juliana postanowiła nie łajać malców. Nie miała ochoty sprawiać nikomu przykrości, sama wszak czuła, że radość i nadzieja omal nie rozsadzą jej piersi.
Najwspanialsze ze wszystkiego było to, że wiatr rozpędził grubą pokrywę chmur.
Poweselała, z ochotą zabrała się do pracy. Zmiotła sieczkę z podłogi i pomogła Olemu reperować zrobioną przez ojca sieć. Udał im się ostatni połów w jeziorku, obiady mieli więc zapewnione na wiele dni.
Przedpołudnie upływało spokojnie.
Kiedy słońce stanęło w najwyższym punkcie, Juliana tak jak poprzedniego dnia chyłkiem wymknęła się z domu. Moment był ku temu akurat odpowiedni, wszyscy właśnie się najedli i teraz odpoczywali po posiłku. Kiedy ojca nie było, mogli pozwolić sobie nawet na krótką drzemkę.
Dobry Boże
modliła się w duchu Juliana.
Spraw, by się okazało, że ktoś tam był!
Julianie nigdy nie przyszło do głowy, że ten, z którym nawiązała kontakt, mógł okazać się niebezpiecznym złoczyńcą, bawiącym się w chowanego z naiwną dziewczyną i wyczekującym okazji, by pewnego dnia rzucić się na nią.
Kiedy powoli, krok za krokiem, wspinała się na wzgórze, nabierała pewności, że jest zupełnie sama. Pozostała jej już tylko jedna jedyna nadzieja i...
Tak!
szepnęła do siebie.
Rzeczywiście, ktoś był tu przed nią.
Zdumiona wpatrywała się w wiadomość, którą sama zostawiła. Była nietknięta, ale znaków przybyło. Pod jej rebusem, przedstawiającym dwoje ludzi i słońce, ułożono wiele nowych znaków.
Juliana nie mogła jednak zrozumieć, co miały przedstawiać.
Ze strachu, że mogłaby coś zniszczyć, nie śmiała niczego dotknąć, przyglądała się im tylko ze wszystkich stron. Wreszcie jednak pojęła, czym były tajemnicze znaki: literami!
Och, nie!
jęknęła zgnębiona.
Juliana nie znała ani jednej litery.
Co miała począć? Kto mógł jej pomóc?
Nagle odetchnęła głęboko i szeroko otworzyła oczy. Ole!
Ole zapytał kiedyś matkę, co oznacza napis na jedynej księdze, jaka była w domu, opasłym tomie odziedziczonym po rodzicach matki. "Nie wiem
odparła matka
ale może napisano tam Biblia?"
Przez wiele dni Ole z ogromnym zainteresowaniem studiował te litery. "Tak właśnie musi być
stwierdził w końcu.
Bo dwie z tych liter są takie same, a w słowie Biblia są też dwa takie same dźwięki. B."
Z taką wiedzą daleko jednak nie zaszedł. Dopiero w dniu, kiedy ojciec, który znał na pamięć spore urywki Biblii, zdradził, że wie, jak się ona zaczyna, nieco rozjaśniło mu się w głowie. Pierwsze zdanie miało brzmieć: "Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię".
Najpierw Olemu wydało się to wszystko niesłychanie zagmatwane, sądził bowiem, że napis "Księgi Mojżeszowe" jest właśnie początkiem. Po długich staraniach pojął wreszcie związek. Rozpoznał literę I, no i oczywiście B, stąd "Bóg"... Dalej poszło już znacznie łatwiej. Przyjmując te kilka słów za punkt wyjścia, zdołał poskładać i dalszy ciąg. Niektóre słowa były bardzo trudne, nauczył się jednak czytać, niezbyt dobrze, ale wystarczyło.
Juliana nie mogła po prostu przepisać wiadomości pozostawionej na skale, uważnie jednak przyglądała się każdemu znakowi tak długo, że aż wryły się jej w pamięć, a potem jak najprędzej pobiegła do domu i zasypała Olego pytaniami. Wyciągnęła zza pieca wiązkę cienkich patyczków i ułożyła na stole wzór możliwie najdokładniej odpowiadający temu, który zastała na kamieniu. Linnea i Matti, z zaciekawieniem przepychający się jedno przez drugie, zostali wyproszeni od stołu. Pokazała swą pracę tylko Olemu, no, ale on przecież musiał to zobaczyć.
Gdzie ty to widziałaś?
zapytał Ole zaskoczony, kiedy siostra skończyła już układać swój wzór.
Nieważne! Powiedz mi tylko, co to znaczy!
Chłopiec wyprostował jeden z patyczków, który najwyraźniej musiał się ześlizgnąć z kamienia.
Hmm... Tu napisano... Tych kresek nie rozumiem. Ale napisano: TAK WSZYSCY ZASNĄ ZA III DNI. Czy te trzy patyczki mają znaczyć "trzy"? Czy ty coś z tego pojmujesz?
Juliana uczyniła coś, co prawie nigdy nie zdarzało się wśród rodzeństwa: zarzuciła Olemu ramiona na szyję i uścisnęła tak mocno, że z trudem mógł oddychać.
Och, przestańże już, przecież nie ma za co dziękować! Ale powiedz mi, co to ma znaczyć? Gdzie to znalazłaś?
O, w żadnym szczególnym miejscu
Juliana starała się odpowiedzieć wymijająco.
Ole... naucz mnie czytać!
Czytać? Ciebie? No, mogę spróbować!
Teraz Juliana zaczęła zastanawiać się nad sensem przekazanej jej wiadomości. Po długich rozmyślaniach doszła do wniosku, że nieznajomy pragnie zobaczyć się z nią wieczorem, kiedy wszyscy będą spać. Najwidoczniej opuścił słowo "kiedy", pewnie ze względu na to, że na głazie niewiele było miejsca. Jakie to proste!
Przez dwa następne dni chodziła jakby opromieniona wewnętrznym światłem. Zamęczała Rebeckę pytaniami, jak wygląda i czy będzie mogła pożyczyć chustę matki? A czy jej sukienka nie jest już okropnie, ale to okropnie zniszczona?
Bracia i siostry niczego nie rozumieli, cieszyli się jednak, widząc Julianę w tak dobrym humorze.
Jorulv miał swe własne troski. I on także zaczął odczuwać niepokój we krwi, podobnie jak Juliana. W głębi duszy przeczuwał, że musi gdzieś istnieć inny świat, wielki, wspaniały świat wspólnoty z drugim człowiekiem. Pragnienie poznania tej tajemnicy na razie jeszcze nie było w nim takie intensywne, zwłaszcza że martwiło go co innego. Ojca nie było już od wielu dni. Jorulv wiedział, że zejście w dolinę, którą płynie rzeka, może potrwać długo, ale żeby aż tak się przeciągało? Ojciec zdecydowanie powinien wrócić już do domu.
A jeśli miał zamiar na zawsze pozostać w dolinie?
Nie, takim egoistą nie okazałby się chyba nawet on. W dodatku ojciec był tak dumny ze swej górskiej zagrody, należała do niego, była wszystkim, co miał tu na ziemi. Jego królestwo.
Z pewnością nigdy nie wyrzeknie się go dobrowolnie.
Właśnie dlatego Jorulv tak bardzo się niepokoił.
Lato powinno minąć spokojnie, na razie całkiem nieźle radzili sobie sami. Życie w lesie, na takim pustkowiu, wiele ich nauczyło. Ale co zrobią, jeśli przyjdzie ciężka zima, jedna z tych, które naprawdę potrafiły dać się we znaki?
Cała odpowiedzialność spocznie na barkach Jorulva, a chłopak czuł, że jeszcze do tego nie dojrzał. Podjęcie decyzji, które zwierzęta pozostawić przy życiu, a które zabić. Zimno i głód. Brak paszy. Głód taki, że aż piszczało, przeżyli już wcześniej, i nigdy go nie zapomnieli.
Już teraz, choć słońce mocno grzało, Jorulv zadrżał na myśl o tym, jak bardzo ważne jest odpowiednie rozplanowanie prac na polu i w obejściu w lecie, tak by mroźna, śnieżna zima zbytnio im nie dokuczyła. Żeby chociaż tylko chata była bardziej szczelna! Pamiętał, jak nocą włosy dzieci przymarzały do ścian przy szparach, którymi sączyła się wilgoć...
Czy powinien wyruszyć na poszukiwanie ojca?
I zostawić rodzeństwo samo? Wszak nie znał drogi wiodącej w dolinę, gdzie najpewniej mieszkali inni ludzie. Mógł zabłądzić i nigdy nie odnaleźć powrotnej drogi do ich zagrody.
Może to właśnie przydarzyło się ojcu?
Jeszcze jedna myśl dręczyła Jorulva, nie dając mu spokojnie spać po nocach. Ścieżka, którą odszedł ojciec była jedną z tych, po których żadnemu z dzieci nigdy nie wolno było chodzić. Mogła to być drożyna podziemnego ludku, a on lubił płatać ludziom nieprzyjemne figle. Ojciec sam nie raz to powtarzał.
Jorulv nie był już jednak taki tego pewien. Może ojciec pragnął po prostu przytrzymać dzieci jak najbliżej zagrody? Nie chciał, by znalazły drogę do zamieszkanych okolic, o których matka kilkakrotnie wspominała? Ona także nie była w pełni przekonana o ich istnieniu, ale słyszała o niebezpiecznych okolicach poza lasem.
Upłynęły trzy dni. Juliana wyszorowała się do czysta, tak że bardziej się już nie dało, ubranie miała wyprane, choć sama musiała przyznać, że nie było ładne. Nosiła długą prostą sukienkę, bez żadnych ozdób, tylko na ramiona zarzuciła matczyną chustę. Świeżo umyte, lśniące włosy rozczesała tak, że były gładkie jak jedwab. Buty pożyczyła od Rebecki w zamian za gotowanie dla wszystkich przez cały tydzień. Siostra nie mogła pojąć, na co Julianie jej buty, ale jeśli to dla niej takie ważne, zgodziła się na korzystną, bądź co bądź, zamianę.
Wszyscy ułożyli się już do snu. Na szczęście Julianie przypadało miejsce z samego brzegu posłania, ale akurat tego wieczoru miała wrażenie, że noc upłynie, a rodzeństwo nie zapadnie w sen. A jeśli nieznajomy nie będzie mógł czekać tak długo? Jeśli po prostu odejdzie?
No tak, zakłada, że musi to być mężczyzna, a tymczasem wcale nie wiadomo, czy to jakiś "on", czy "ona". Miała jednak gorącą nadzieję, że to on, wybawca Mattiego. To musi, musi, musi być tajemniczy opiekun najmłodszego braciszka, nie może być nikt inny!
Nareszcie! Nareszcie wszyscy zasnęli!
Juliana po cichutku wyślizgnęła się z łóżka i ubrała, chowając się za krosnami, by nikt jej przypadkiem nie usłyszał. Teraz drzwi... nie skrzypcie, tak bardzo proszę!
Znalazła się na dworze, w świecie, który był jej najzupełniej obcy.
Juliana nie spodziewała się nocnej mgły. Ciężko pracujący ludzie zwykle nocą spali twardym snem sprawiedliwych i niewiele wiedzieli o tym, co dzieje się w przyrodzie o tej porze. Nieprzespane noce zdarzały się tylko wtedy, gdy na przykład cielić się miała krowa, ale wtedy zawsze ojciec albo matka byli z nimi. Teraz było zupełnie inaczej.
Choć noce o tej porze roku powinny być jasne, nie widziała dalej niż do obory. Miała nadzieję, że mgła przerzedzi się trochę, kiedy wejdzie nieco głębiej w las.
Wszystko wydawało się jakby zaczarowane! Krzyk nocnych ptaków niezwykłym dźwiękiem niósł się po wodzie w jeziorze, a kiedy przemykała się po łące, dostrzegła kątem oka sylwetki jakichś sporych zwierząt. Mogły to być renifery, przynajmniej taką miała nadzieję. One nie były groźne.
W wysokiej trawie buty, na domiar złego buty Rebecki, przemokły od rosy. Kraj sukienki również aż poczerniał od wilgoci. Ostrożnie uniosła odrobinę spódnicę, tak bardzo chciała ładnie wyglądać tej nocy!
Nieprzyjemnie było zagłębiać się w las o tak późnej porze. Mgła jeszcze bardziej zgęstniała i Juliana musiała dotykać dłońmi pni drzew, by przekonać się, czy są rzeczywiste. Na szczęście ona sama zdążyła w ostatnim czasie pozostawić na trawie tak wiele śladów, że wydeptała nawet wąziutką ścieżkę, która teraz prowadziła jej stopy.
Ku czemu właściwie zmierzam? myślała z niepokojem. Ku marzeniu o kimś? Ku marzeniu o tym, co nieosiągalne?
Szła jednak na spotkanie i ani jej było w głowie zawrócić, choćby nawet serce miało jej wyskoczyć z piersi, a drżące nogi nie chciały dalej nieść.
Dostrzegła pierwszą w tym roku niezapominajkę; bardzo ją to ucieszyło. Uznała, że to dobry znak, kochała bowiem tę jasną barwę kwiatu i jego czyste linie. Rzadko je jednak zrywała, wolała oglądać je tam, gdzie rosły. Najpiękniejsze były w naturze, to ich właściwe miejsce.
Choć, musiała przyznać, nie znała nic piękniejszego od dużego bukietu niezapominajek w ciemnym wazonie na wyszorowanym niemal do białości stole. Zwykle Rebecka dbała o takie szczegóły. Juliana była zdania, że Rebecka jest jak obcy ptak w ich rodzinie. Umiała tworzyć tak wiele piękna wokół siebie, nie znosiła codziennych domowych zajęć...
Juliana drgnęła i powróciła do rzeczywistości. Gdzie się właściwie znalazła? Czyżby zabłądziła, podczas gdy jej myśli krążyły własnym torem?
Nie, doszła właśnie do swojej dolinki. Poznała niski kamień wtopiony w dywanik kędzierzawego mchu.
Mgła nie zalegała tu już może aż tak gęstą zasłoną, ale nadal przesłaniała świat. Rozbawione kłębki mgły wirowały wokół dziewczyny. Gdyby Juliana nie znała tak dobrze okolicy, mgła już dawno sprowadziłaby ją na manowce. Wydawało się, że z niej drwi, kusi i woła, chcąc zwieść na zaczarowane ścieżki.
Julianę ogarnął nagle nastrój tak niezwykły, że musiała na chwilę przystanąć, poczuć, że pod stopami ma prawdziwą ziemię. Słyszała, jak wali jej serce.
Kiedy wielka dłoń zakryła usta Juliany, dziewczyna podskoczyła do góry. Ktoś mocno przytrzymywał ją od tyłu. Gdyby nie ręka tłumiąca jej głos, Juliana wybuchnęłaby głośnym krzykiem.
Ciiicho
szepnął jej ktoś prosto do ucha.
Puszczę cię, jeśli obiecasz, że nie będziesz krzyczeć ani nie uciekniesz.
Juliana skinęła głową. Czuła, że ciało oblewa jej zimny pot, ale z całych sił starała się zachować spokój.
Dłoń zniknęła. Dziewczyna odwróciła się powoli.
Nie było powodu do krzyku, ale bezładną plątaninę uczuć, jakie nią teraz owładnęły, trudno wprost opisać. Zdumienie. Przerażenie. I rozczarowanie, tak, przede wszystkim rozczarowanie. I... szacunek?
Ukłoniła się głęboko. Matka nauczyła ją, że powinna się kłaniać wszystkim dorosłym, ale Juliana dopiero po raz pierwszy miała możliwość zastosowania się do tej nauki.
Leśny bożek?
szepnęła z czcią.
Uśmiechnął się, ale nic na to nie powiedział.
Czyżby to on pomógł wrócić Mattiemu do domu?
Wszystkie jej tak długo pielęgnowane marzenia zniknęły jak rosa pod wpływem promieni słonecznych.
Był starszym mężczyzną, w brodzie i długich ciemnych włosach widać było pasma siwizny. Nosił ubranie ze skór zwierząt, starannie pozszywanych cieniutkimi rzemieniami. Niesłychanie przystojny, ale, niestety, zdecydowanie za stary.
Chciałem cię zobaczyć
rzekł stłumionym głosem.
Sprawdzić, czy się nadajesz.
Juliana przeraziła się. Czy się nadaje? Do czego? Przecież ona do niczego się nie nadawała, ojciec nieustannie to powtarzał. Do niczego!
Tak
powiedział wysoki, prosty jak strzała mężczyzna.
W twoich oczach widzę niewinność i ciepło. Jesteś naiwna, ale mądra. Tak, nadajesz się.
Dłonią wykonał gest w stronę pagórka.
Idź tam!
W oka mgnieniu skrył się w lesie.
Juliana stała i zmieszana patrzyła za nim. Starała się zebrać myśli, ale bezładnie wirowały jej w głowie.
Odwróciła się i niepewnie zerknęła na wzgórze. Po co miałaby tam iść? Przecież wszystko się już skończyło, marzenie się rozwiało, jej uczucia i nadzieje okazały się płonne, śmieszne i bezsensowne.
Nagle poczuła, że fala gorąca zalewa jej policzki.
Ktoś stał tam na szczycie! Jakaś inna, szczuplejsza postać. Mężczyzna! Zaczął schodzić w dół, w jej stronę.
Przez moment widziała go dość wyraźnie między dwiema smugami mgły.
Policzki jej płonęły. To był wybawca Mattiego, nie miała co do tego najmniejszej wątpliwości.
Zaczęła iść mu na spotkanie. Miała wrażenie, że stopy same ją niosą, nie zważając na jej zawstydzenie i nieśmiałość.
Stanął przed nią. Młody człowiek, tak piękny, że na jego widok łzy zakręciły jej się w oczach.
Z żalem pomyślała o swym nędznym ubraniu i o tym, jak bardzo ona sama jest zwyczajna.
Nie mogła oderwać od niego wzroku.
Miał włosy czarne jak noc, ciemnobrązowe oczy okolone długimi, gęstymi rzęsami. Twarz była regularna, o szerokim czole i mocno zarysowanych kościach policzkowych. I najważniejsze ze wszystkiego: wydawał się taki miły, taki dobry.
Włosy miękkimi falami opadały mu na ramiona. Juliana nigdy jeszcze nie widziała tak pięknych włosów.
Uśmiechnął się do niej, ale wyraz jego oczu świadczył o tym, że on także znajduje się na nieznanym i dość niepewnym gruncie.
To właśnie wypełniło ją tak bezgraniczną czułością, że dwie łzy spłynęły jej po policzkach.
Juliana bezpowrotnie oddała swe serce.
ROZDZIAŁ VI
Cisza, jaka zapadła w pełnym mgły lesie, była przytłaczająca.
To on zdecydował się przerwać kłopotliwe milczenie.
Jak masz na imię?
zapytał cicho.
Juliana
odparła, ale przy pierwszej próbie głos jej się załamał i musiała przedstawić się raz jeszcze. Ach, jakże się wstydziła!
Juliana!
powtórzył z uniesieniem.
Cóż za piękne imię!
Czy naprawdę, naprawdę tak myślał?! Odchrząknęła kilkakrotnie, nim wreszcie zdobyła się na pytanie:
A ty? Jakie imię nosisz?
Uśmiechnął się.
Nie mam imienia. Mój przybrany ojciec nazywa mnie po prostu Czarny.
Julianie przyszło na myśl, że brzmi to trochę tak jak Zły lub Kusy, ale na głos, rzecz jasna, tego nie powiedziała. Uśmiechnęła się tylko i rzekła:
To bardzo do ciebie pasuje.
I znów zapadła ciężka cisza.
Chodź
odezwał się wreszcie Czarny.
Usiądziemy na naszym kamieniu!
Na naszym kamieniu! Jak to pięknie zabrzmiało!
Zaczęli piąć się pod górę.
Moja sukienka jest trochę mokra
wyznała zakłopotana.
Ale tylko mokra, nie brudna.
Co ona wygaduje! Ale on jedynie pokiwał głową i powiedział, że wieczorem trawa mokra jest od rosy.
Tak
odrzekła Juliana, wdzięczna za jego wyrozumiałość.
Kiedy doszli do kamienia, Czarny jednym ruchem ręki zgarnął resztki zostawianych przez nich wiadomości i zdjął kurtkę. Nosił pod nią białą koszulę z dużym kołnierzem i szerokimi rękawami. W ciemnościach wydawała się wprost oślepiająco biała, bielsza niż jakiekolwiek do tej pory widziane przez Julianę płótno. Zdumiała się, że można osiągnąć aż taką biel.
Głośno jednak powiedziała tylko:
Zmarzniesz!
Nie, przywykłem chodzić w samej koszuli
odparł, rozścielając kurtkę na kamieniu, i gestem wskazał, by usiadła. Zawahała się przez moment, ale zrobiła jak prosił. A on usadowił się tuż obok niej.
Znów milczeli i znów to on musiał przerwać ciszę. Julianie nic rozsądnego nie przychodziło do głowy.
Myślałem, że nigdy już tu nie wrócisz
odezwał się niskim, melodyjnym głosem, który przenikał ją do głębi i przepełniał rozkosznym drżeniem.
Przez kilka dni nie mogłam wyrwać się z domu... Ale znalazłam twoje kwiaty i zasuszyłam je, żeby zachowały się jak najdłużej. To samo zrobiłam z pierwszym bukiecikiem, z dzwonkami.
Jego twarz rozjaśniła się uśmiechem.
I ja mam twoje konwalie. Mój przybrany ojciec mówił, że powinienem je wyrzucić, ale nie chciałem. Czy wiedziałaś, kim jestem?
Nie, miałam tylko nadzieję, że jesteś wybawcą Mattiego. Matti to mój mały braciszek, bardzo pięknie mówił o tobie.
Zawiodłaś się, gdy mnie ujrzałaś?
Ach, nie! Przeciwnie!
Znów się wygłupiła.
Przez cały czas starali się wzajemnie nie dotykać, ale teraz siedzieli już tak blisko siebie, że Juliana czuła ciepło bijące od jego ciała. Wywoływało to w niej przedziwny niepokój, aż wreszcie musiała odsunąć się od niego odrobinę, choć starała się uczynić to niepostrzeżenie.
Niestety, on także momentalnie się przemieścił i Julianie zrobiło się bardzo przykro na myśl, że być może poczuł się urażony. Nie śmiała jednak przysunąć się na powrót bliżej.
Nareszcie zdołała przejąć inicjatywę i podtrzymać rozmowę. Sama była sobą zdziwiona, że udało jej się zadać takie chytre pytanie:
Gdzie mieszkasz?
Wskazał dłonią kierunek przeciwny do tego, w którym zniknął ojciec Juliany.
W następnej dolinie, niedaleko granicy z Norwegią. Byłem tam zresztą wiele razy z moim ojcem.
Z przybranym ojcem?
Tak. Jestem z nim spokrewniony.
Tak też sądziłam. Jesteście bardzo do siebie podobni. Tacy ciemni.
To prawda.
Matti twierdził, że powiedziałeś mu, jakoby twój ojciec nigdy cię nie widział?
Bo to prawda. Chodziło mi o mego prawdziwego ojca.
Rozumiem
odparła Juliana, choć, szczerze mówiąc, nie pojmowała z tego nic.
Daleko masz tutaj.
Roześmiał się głośno i serdecznie.
Owszem, ale jeżdżę konno. Zostawiłem konia w pobliżu na pastwisku. Ojciec także tam czeka.
To znaczy, że niedługo powinieneś iść?
Obiecałem wrócić jak najprędzej. Muszę ci powiedzieć, Juliano, że nie będę mógł tu przyjść przez dość długi czas. Dlatego bardzo się cieszę, że mogłem się z tobą zobaczyć dziś wieczorem.
Ach, tyle wrażeń wirowało jej w głowie, tyle uczuć nią miotało! I te wszystkie pytania, jakie chciała mu zadać! Na myśl, że długo nie będzie go widziała, płacz omal nie rozsadził jej piersi.
Zrozumiał, że dziewczyna nie może znaleźć słów, i kiedy się podniósł, zapytał uroczyście:
Czy zechcesz się jeszcze ze mną spotkać?
Tak
odparła stłumionym głosem i także wstała.
Nie chcę, byś musiała co dzień przychodzić aż tutaj, by sprawdzić, czy nie ma jakichś wiadomości ode mnie
powiedział z troską.
Nie wiem, jak długo mnie nie będzie, ale zawieszę... co by tu wymyślić? Małą gałązkę jałowca przy drzwiach obory? Co ty na to?
Dobrze
wyszeptała bez tchu.
Postaram się każdego ranka wychodzić pierwsza, aby nikt przede mną jej nie zerwał, no, bo jak bym wtedy wiedziała, że już jesteś?
Mogę położyć gałązkę ha daszku nad drzwiami obory. Wtedy na pewno nie zniknie.
Tak, tak będzie lepiej. A... co ty masz zamiar... A może nie wolno ci o tym mówić?
Zapatrzył się w mroczną dal gdzieś ponad jej głową. Było jasne, że nie czeka go nic przyjemnego. Ach, tyle chciałaby się o nim dowiedzieć, ale najwidoczniej już nie miał czasu, a i ona nie chciała okazać się zbyt natrętna.
Mam wiele obowiązków
odparł wymijająco.
Czy to właśnie ty dbasz o cały las?
I tym także się zajmuję
zaśmiał się.
Ojciec wiele mnie nauczył.
Czy to on jest Władcą Lasu? Tym, którego Finowie nazywają leśnym bożkiem, Tapiola?
Czarny śmiał się teraz w głos.
Nie, ale twierdzi, że widział Władcę Lasu. Nie wiem, czy to prawda. Juliano, czy twojego ojca nie ma?
Nie ma. Powiedział, że ma zamiar iść w dolinę, by sprowadzić sobie nową kobietę, i jeszcze nie wrócił do domu.
Czarny się zamyślił.
Nigdy nie byłem w dolinie
powiedział po chwili.
Mój przybrany ojciec mi nie pozwala. Bardzo chciałbym wam pomóc, bo odnoszę wrażenie, że jesteście samotni. Ale nie będę miał ani chwili czasu, zanim...
Zanim nastanie jesień?
podpowiedziała.
Nie, nie to chciałem powiedzieć. Zanim to się s?k?o?ń?c?z?y. Ktoś, kogo znam, jest bardzo chory.
Ach, a więc musisz być przy tej osobie!
zawołała wzburzona.
Tak, ona bardzo wiele znaczy dla mnie i dla mego przybranego ojca.
Zeszli już w dolinkę, nieubłaganie zbliżała się chwila pożegnania. Juliana tak bardzo pragnęła, by Czarny został z nią dłużej, ale nie odważyła się wypowiedzieć tego głośno. Co by sobie o niej pomyślał?
O ile dobrze zrozumiałem, mały Matti boi się swego ojca?
po chwili wahania zapytał Czarny.
Juliana odwróciła twarz.
Tak. Nie chcę o nikim mówić nic złego, ale właściwie nigdy nie było nam tak wspaniale jak teraz, kiedy ojca nie ma. To znaczy za życia matki wszystko układało się dobrze. No... prawie wszystko
dodała po chwili.
Ojciec i dla niej nie był dobry. Biedna mama! Tak bardzo nam jej brakuje!
Zaczęła mówić o czym innym, jakby próbując za wszelką cenę zatrzymać go bodaj na jedną jeszcze małą chwilę.
Mój najstarszy brat, Jorulv, obawia się zimy, ja zresztą też. Ojciec nie jest może najlepszym z ojców, ale świetnie sobie ze wszystkim umiał, to znaczy nadal umie, poradzić.
Oczywiście. Wasze małe gospodarstwo jest bardzo zadbane. Oglądałem je, co prawda, z daleka, ale...
Od dawna już nas obserwujesz?
Od jakiegoś czasu
odparł wymijająco, jakby co nieco zakłopotany. Prawie jakby... jakby... Nie, Juliana nie śmiała żywić takiej nadziei, ale miała wrażenie, jak gdyby chciał powiedzieć, że zaczął się nimi interesować, odkąd ją ujrzał.
Odprowadzę cię na skraj lasu
powiedział.
Nie będziesz musiała sama błądzić w ciemnościach. Chodź!
Dziewczynę cieszył każdy ułamek chwili, jaki mogła spędzić w jego towarzystwie. Teraz pragnęła tylko jednego: wymyślić coś takiego, powiedzieć coś, co zatrzymałoby go jeszcze na trochę, co przedłużyłoby ich spotkanie o kilka drogocennych minut.
Nic jednak nie przychodziło jej do głowy.
Rebecka o wiele lepiej by sobie z tym poradziła, pomyślała Juliana. Bystra, śmiała Rebecka, niczego nie owijała w bawełnę, zawsze umiała mówić o wszystkim wprost. Szczęśliwie jednak to nie młodszej siostrze przypadło w udziale wieczorne tajemnicze spotkanie, ale jej, Julianie!
Wprost trudno było uwierzyć w takie szczęście.
Doszli do skraju lasu, zanim Juliana zdążyła cokolwiek powiedzieć, mądrego czy głupiego. Tu Czarny się zatrzymał.
Muszę już iść
stwierdził zasmucony.
Ojciec czeka zbyt długo.
Uroczyście ujął ją za rękę.
Proszę, tylko mi nie zniknij
powiedział cicho, wzruszony.
Juliana czuła, że łzy zakręciły jej się w oczach.
Och, nie, nie zniknę
obiecała.
Będę tutaj.
Uśmiechnął się do niej ciepło i odszedł, jakby rozpływając się we mgle.
"Tylko mi nie zniknij..." Jakie piękne słowa!
Juliana pospieszyła przez łąkę do domu. Po cichu wemknęła się do izby i zrzuciwszy przemoczone ubranie, wślizgnęła się do łóżka. Ostrożnie ułożyła się pod przykryciem, pochłonięta rozpamiętywaniem wrażeń, jakich dostarczył jej wieczór. Tak, będzie na niego czekać. Oczywiście, będzie czekać!
Mijało lato, a na daszku nad drzwiami obory nie pojawiła się żadna gałązka jałowca.
Jorulv chodził zdenerwowany i niepewny. Coraz częściej można go było dostrzec wpatrzonego w ścieżkę biegnącą wzdłuż jeziora. Jego niepokój zaraźliwie działał i na innych. Ulga, jaką odczuli z początku, zaraz po odejściu ojca, przerodziła się w głęboki lęk.
Co się stało z ojcem? Dlaczego nie wracał?
Jorulv powoli zaczął oswajać się z myślą, że być może będą musieli sami dawać sobie radę przez zimę. Dlatego też rozdzielił obowiązki między wszystkie dzieci, zatrudnił nawet Mattiego i małą Linneę. Matti miał już sześć lat, a Linnea cztery, i mogli pomóc na wiele sposobów.
Ole i Jorulv skosili każdy spłachetek łąki, jaki tylko udało im się znaleźć w okolicy, by zgromadzić jak najwięcej paszy dla zwierząt. Skrzętnie zebrali zboże z maleńkiego poletka i wszystkie warzywa z przydomowego ogródka. Dziewczęta każdą wolną chwilę spędzały przy krosnach, bo dzieci rosły, wydawało się, z dnia na dzień, darły i wyrastały ze wszystkiego co miały. Każda za mała część ubrania była natychmiast przerabiana na odzienie dla któregoś z młodszych, tak aby nic się nie zmarnowało.
Dokładnie załatali wszystkie dziury w zabudowaniach gospodarczych, naprawili, co trzeba. Z doświadczenia wiedzieli, że jeśli przyjdą ostre mrozy, będą musieli zabrać najmniejsze zwierzęta do domu, by nie zamarzły na śmierć. Pracy mieli tak dużo, że Jorulv wieczorami siadywał z Juliana i wspólnie planowali rozkład zajęć na następny dzień. Nie mogli opanować lęku, że o czymś zapomną, wiedzieli, że skutki niedopatrzenia mogą być po prostu katastrofalne.
Liście na drzewach zaczęły żółknąć. Niedługo już miały opaść, a wówczas każdego dnia należało spodziewać się śniegu.
Być może nie poradzimy sobie ze wszystkim
stwierdził Jorulv pewnego wieczoru, kiedy siedzieli przy stole. Izbę oświetlała łojowa świeca. Właśnie odkryli, że zapomnieli o odlaniu większej liczby świec. Co się stanie, jeśli ich nie starczy?
Może jednak najlepiej będzie, jeśli opuścimy gospodarstwo i spróbujemy odnaleźć ścieżkę, którą powędrował ojciec? Chyba powinniśmy przedostać się do ludzi?
Och, nie!
przerażona Juliana zaprotestowała tak gwałtownie, że Jorulv nie posiadał się ze zdumienia.
Nie, ja... my nie możemy opuścić zagrody. A jeśli ojciec wróci i nie zastanie nas tutaj?
Nie chodziło jej wcale o ojca, ale przecież nie mogła się do tego przyznać. Nikomu nie zdradziła swojej tajemnicy.
Nagły wybuch Juliany obudził Rebeckę. Młodsza siostra wstała z łóżka i wraz z nimi usiadła przy stole.
Ale musimy jak najprędzej podjąć decyzję
stanowczo rzekł Jorulv.
Jeśli mamy się stąd wynieść, trzeba to zrobić, zanim spadnie śnieg. Inaczej nie zdołamy zabrać zwierząt.
Juliana z rozpaczą potrząsnęła głowa, ale nie mogła wydusić z siebie tego, co tak bardzo chciała powiedzieć: że ona m?u?s?i tu zostać. "Tylko mi nie zniknij", tak przecież powiedział...
Zniecierpliwiona Rebecka westchnęła.
Och, mój Boże, jak bardzo bym chciała się stąd wydostać! Kocham to miejsce tak samo jak i wy, ale czuję, że jeśli tu zostanę, to coś we mnie pęknie.
Pęknie? Nie rozumiem
powiedział Jorulv.
Rebecka wzruszyła ramionami.
To takie trudne, Jorulvie. Sam wiesz, że staram się wywiązać z obowiązków, które mnie przypadają, ale tak naprawdę marne są tego efekty. Wszystko, czego się tknę, jest źle zrobione, nie tak porządnie i ładnie jak to, co robi Juliana.
Juliana patrzyła na siostrę zdumiona.
Ale przecież nikt z nas nie umie robić tak pięknych rzeczy, jak ty, Rebecko! To właśnie ty potrafisz tak zestawić kolory, że aż się serce raduje, to ty...
Tak, tak, tak. Umiem robić to, co nikomu niepotrzebne. Potrafię ułożyć kwiaty w wazonie, wycinać z drewna figurki, z których nie ma żadnego pożytku. Wiem, jak chciałabym, by wyglądały moje ubrania, ale nigdy mi takie nie wyszły. I to wcale nie dlatego, że nie mam odpowiedniego materiału, ale ponieważ nigdy nie udało mi się jeszcze uszyć choćby jednego prostego szwu. Nienawidzę wykonywania tych samych czynności dzień w dzień. Chcę robić coś nowego, tworzyć coś, co będzie piękne, co sprawi radość oczom! Powszednie zajęcia są takie nudne!
Brat i siostra wpatrywali się w nią wielkimi, szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Żadne z nich nie wiedziało nic o zdolnościach twórczych czy o duszy artysty. Owszem, mieli świadomość, że Rebecka nie lubi swych codziennych obowiązków i prawdę powiedziawszy, nie umie ich właściwie wykonać. Natomiast ozdobić ciasto czy pięknie nakryć do stołu
o, tak, nikt nie umiał zrobić tego lepiej niż ona.
Rebecka znów westchnęła.
A, zapomnijcie o tym, to nie jest takie istotne. Bardziej przejmuję się tobą, Juliano, zastanawiam się, co się z tobą dzieje. Raz jesteś rozradowana, wprost bije od ciebie szczęście, to znów płaczesz przez cały dzień. Co ci jest?
Juliana uśmiechnęła się niepewnie.
Bardzo trudno mi to wyjaśnić. Wiem jedynie, że ja muszę tu zostać bez względu na to, co postanowicie.
Nie możesz przecież zostać sama!
zaprotestował Jorulv.
Juliana odwróciła twarz, by ukryć łzy. Rebecka zrozumiała, że należy rozmowę skierować na inny temat, wskazała więc palcem kilka znaczków, narysowanych węgielkiem na brzegu stołu.
Czy to twoje dzieło, Juliano?
Siostra rozjaśniła się w jednej chwili.
Tak, Ole mnie nauczył. Tu jest napisane "JULIANA", a tu "OLE".
Wspaniale!
wykrzyknęła Rebecka, której zaimponowała nowa umiejętność siostry.
A gdzie "Rebecka"?
Na razie jeszcze nigdzie, ale jeśli chcesz, jutro napiszę.
Tak! I wiesz co? Myślę, że poproszę Olego, by i mnie nauczył pisać.
I mnie także
oznajmił Jorulv.
Świetnie ci to wyszło, Juliano. A co jest napisane tutaj, pod twoim imieniem?
"CZARNY"
odparła Juliana, rumieniąc się.
Czarny? A co to znaczy? Dlaczego to napisałaś?
zapytała Rebecka.
To nic nie znaczy, nic w ogóle, to... To tylko słowo, które akurat wpadło mi do głowy, kiedy rozmawiałam z Olem.
Rebecka nadal miała na twarzy zdumienie, ale nie drążyła tematu.
Ole powinien się uczyć
stwierdziła tylko.
On jest taki mądry, tak dużo wie.
Tak
odparł Jorulv zamyślony.
Teraz, kiedy wiemy na pewno, że są ludzie... Bo tak powiedział ojciec! Tak wynikało z jego słów!
Ach, oczywiście, że są jeszcze inni ludzie!
wykrzyknęła Juliana.
Popatrzyli na nią oszołomieni, dziewczynka nerwowo zaczęła skubać węgielek, którego używała do pisania.
Jorulv wyjrzał przez okno.
Zobaczcie, jak ciemno jest na dworze! I wieczór zapada z każdym dniem coraz wcześniej. Niedługo powinniśmy wyruszyć. Śmiertelnie boję się zimy.
Wyprostował się.
Ale poczekajmy jeszcze trochę, może ojciec jednak wróci.
Juliana odetchnęła z ulgą.
W miasteczku młodziutka panna Lisen sprawiała coraz więcej kłopotów.
Nie przestawała wypytywać, chciała wiedzieć wszystko, absolutnie wszystko o lesie, którego tajemnicze, mroczne królestwo rozciągało się za miasteczkiem.
ROZDZIAŁ VII
W małym przytartacznym miasteczku życie toczyło się zwykłą koleją, w każdym razie dla większości mieszkańców. Z bystrą i niezależną Lisen von Adelkalk było inaczej.
Bardzo się zmieniła ostatnio. Snobizm ojca wyraźnym piętnem odcisnął się na jej dzieciństwie, temu nie dało się zaprzeczyć. Choć Lisen nie znosiła ojca, snobizm wyssała z mlekiem matki, mieszkała wszak w najokazalszym domu w całym mieście, przyjaciół dobierano jej odpowiednio do statusu i majątku rodziców, wpojono w nią, że ludzie niżej urodzeni nie mają żadnego znaczenia. Istnieją tylko po to, by łatwiej było żyć tym lepszym, mają świadczyć niezbędne usługi i wykonywać ciężkie prace, mówiło się do nich, nie rozmawiało z nimi. Podobne nastawienie panowało w kręgu jej znajomych, żadnego innego nie znała.
Z czasem jednak, kiedy zaczął w niej narastać coraz silniejszy bunt przeciw ojcu, podważała i negowała jego opinie, wielokrotnie czyniła próby wyrwania się spod jego wpływu.
Po rozmowie ze szwaczką Elin życie nagle nabrało dla Lisen innych wymiarów. Złamała wszelkie nakazy ojca i rozmawiała z kim tylko jej się podobało.
Niczym uparta pszczoła w poszukiwaniu nektaru krążyła wokół wszystkich, którzy, jak podejrzewała, mogli wiedzieć coś o lesie. Wypytywała i nauczyciela, i starych pracowników tartacznych. U leśniczego przestudiowała mapy, ale nic z nich nie mogła zrozumieć, takie były nieprecyzyjne. Czytała o zwierzętach, zamieszkujących bory po tej stronie gór, rozpytywała o sąsiednie miasteczka i wioski. Wszystkich, do których udało jej się dotrzeć, zasypywała gradem pytań.
Do matki jednak na razie jeszcze się nie zwróciła. Wolała poczekać.
Najpierw chciała wybadać wszystko na własną rękę.
Matka stała się zbolałym, cichym stworzeniem, całkowicie pozostającym pod władczą kuratelą ojca. Nie śmiała niczego uczynić ani powiedzieć, nie zapytawszy go najpierw o zgodę. Lisen zrozumiała, że z rozmowy z matką na razie i tak nic by jej nie przyszło. Dopóki nie wiedziała nic pewnego, nie mogła wyłożyć żadnej karty na stół, powracanie do smutnych wydarzeń z odległej przeszłości byłoby jedynie niepotrzebnym sypaniem soli na jątrzące się rany.
Ze słów Elin wynikało, że matka i tak nic nie wie, nic poza tym, co Elin opowiedziała dziewczynce: że jej pierworodnego syna wziął pod opiekę tajemniczy mężczyzna z lasu.
Za każdym razem, gdy Lisen myślała o apatycznym zachowaniu matki, ogarniało ją oburzenie. Gdyby ta sprawa dotyczyła jej samej, już dawno poruszyłaby niebo i ziemię, by się dowiedzieć, co się stało z zaginionym dzieckiem. Nigdy nie zaznałaby spokoju i nie zadowoliła się niejasnym zapewnieniem, że odzyska utracone dziecko, kiedy jej męża nie będzie wśród żywych.
Matka Elin, akuszerka, osiągnęła już sędziwy wiek, ale umysł nadal zachowała jasny. Lisen odwiedziła także ją, chcąc poznać więcej szczegółów o narodzinach brata, ale i od staruszki nie dowiedziała się niczego nowego.
Tego lata Lisen często przychodziła w gościnę do Elin. Dom szwaczki stał się dla dziewczynki zbawczym schronieniem, kiedy wyniosłe zachowanie ojca zbyt już ją drażniło. Wiele razy spotkała tu syna Elin. Benjamin, bo takie nosił imię, był miłym, nieśmiałym chłopcem mniej więcej w jej wieku. Od najwcześniejszego dzieciństwa doświadczał ludzkiej pogardy, wyśmiewany przez plotkarki z miasteczka i niedobre dzieci, które miały ojców. On przecież ojca nie miał. Okazał się na tyle bezczelny, by przyjść na świat jako bękart, i za to należało go ukarać.
Potem jednak panna Lisen ze dworu zaczęła z nim rozmawiać. Tak, zdarzało się nawet, że szła ulicą, zatopiona w rozmowie z nim. Jego życie nagle się zmieniło. Z początku drwiono z niego niemiłosiernie, że pokazuje się razem z dworską panienką, ale kiedy Lisen przypadkowo była świadkiem jednego z takich epizodów, szyderstwa szybko ustały. Lisen potrafiła błyskawicznie wypowiedzieć słowa, które całkowicie zgnębiły dręczyciela Benjamina, miała w sobie wrodzony autorytet, umiała budzić respekt. Była to chyba jedyna pozytywna cecha, jaką odziedziczyła po ojcu i, doprawdy, umiała ją wykorzystać.
Benjamin dobrze znał las. Wielokrotnie krył się w nim, uciekając przed złośliwymi uwagami innych dzieci i w samotności wypłakując łzy upokorzenia. Teraz zabierał tam Lisen, która chciała poznać wszystkie tajemnice lasu. Raz nawet zdołała namówić Elin, by przyłączyła się do nich i opisała jej dokładnie, co wydarzyło się tutaj przed dwudziestoma laty.
Elin pokazała dziewczynie, w którym miejscu ukryła się przed żołnierzami i gdzie potem ujrzała postać, jak jej się wydawało, Władcy Lasu, rysującą się na tle wieczornego nieba. Wyciągnął do niej ręce, by zabrać dziecko, zaginionego starszego brata Lisen...
Ale co wydarzyło się później? Dokąd poszedł ów człowiek?
Elin potrafiła jedynie wskazać ogólnie kierunek, była zdania, że zagłębił się w las. Nie mógł jednak odejść daleko, musiał gdzieś zostawić dziecko, bo przecież wrócił, by jej pomóc. Okazało się jednak, że było już za późno, tragedia stała się faktem. A potem... uśmiercił tych trzech żołnierzy.
Kim innym powinien był się zająć
mruknęła Lisen z goryczą.
Ale, Elin, czy Benjamin to tragedia?
Na twarzy Elin, kiedy na nowo przeżywała koszmar sprzed lat, malowała się udręka i ból. Ale na dźwięk słów dziewczynki rysy jej złagodniały w czułym uśmiechu.
Nie, Benjaminie, ty nigdy nie byłeś moją tragedią, jesteś radością mego życia.
Zakłopotany syn się zapłonił. Był tak nieśmiały i niepewny siebie, jak może stać się chłopiec, który przez całe życie doświadcza ludzkiej pogardy i upokorzeń.
Lisen zapatrzyła się w las.
Ciekawa jestem, co się tu kryje
powiedziała cicho.
Drzewa
naiwnie odparł Benjamin.
Tak, oczywiście masz rację. Ale co jest wśród drzew?
Podniosła wzrok i wpatrywała się w czubki strzelistych świerków, ale zaraz zakręciło jej się w głowie i prędko musiała spojrzeć w dół.
Elin przygryzła wargi.
Bardzo niepokoję się o dzieci
powiedziała wreszcie.
Mówiłaś już o nich, o sierotach...
W głosie Lisen zadźwięczała nadzieja.
Może one coś wiedzą?
Elin jej nie słuchała.
Jest już jesień. Niedługo nadejdzie zima.
Elin, Benjaminie, słuchajcie!
mówiła Lisen z zapałem.
Może spróbujemy odnaleźć ich zagrodę? Tym samym jednocześnie załatwimy dwie sprawy! Pomożemy dzieciom i od razu zapytamy je o Władcę Lasu, może akurat coś o nim wiedzą? I o niemowlęciu, które zaginęło dwadzieścia lat temu?
Popatrzyli na nią z powątpiewaniem.
Mam akurat tak dużo zamówień
powiedziała Elin niepewnie.
To na pewno daleko
sprzeciwił się Benjamin.
I nie wiemy nawet, gdzie ich szukać. Możemy zabłądzić. A w lesie są drapieżniki.
Lisen jednak nie pozwoliła zbić się z tropu.
W tartaku nie mogą już znieść mojego widoku, tak długo zadręczam ich pytaniami. Ale znalazł się wśród nich jeden drwal, który słyszał o jakiejś małej zagrodzie położonej całkiem na odludziu, oddalonej stąd o jakieś dwa dni marszu. Nigdy tam nie był i nie wie, czy nadal żyją w niej ludzie, ale w każdym razie kiedyś tam mieszkali. Potrafi mniej więcej wskazać kierunek, gdzie leży chata. Możemy poprosić, by nas tam zaprowadził. Pójdziemy zapytać od razu!
A jeśli opuścił już miasteczko?
oponowała Elin. Nie mogła pozbyć się strachu przed uczynieniem czegoś tak niekonwencjonalnego, a jednocześnie bardzo chciała pomóc samotnym dzieciom. Myśl o ich niepewnym losie dręczyła ją we dnie i w nocy od chwili, gdy usłyszała o śmierci ojca.
Stanęło, rzecz jasna, na tym, że poddali się Lisen.
Drwala nie było w tartaku, ale znaleźli go w domu, w małej, nędznej chatynce zaraz za miastem.
Nie, nie zgodził się na wyruszenie w las przez pustkowia, czuł się zmęczony, a i wiek porządnie mu już ciążył. Ale znał myśliwego, polującego na niedźwiedzie, który obeznany jest z lasem jeszcze lepiej niż on. Choć on pewnie wyruszył na polowanie, niełatwo będzie go odszukać...
To i lepiej, pomyślała Lisen, bo nie miała ochoty, by myśliwy towarzyszył im w wyprawie. Nie lubiła myśliwych. "Myśliwy to człowiek, który lubi patrzeć, jak umierają żywe stworzenia"
powiedziała kiedyś ojcu. Wpadł oczywiście w gniew i za bezczelność wymierzył jej siarczysty policzek, aż się zatoczyła. Sam lubił polować...
Lisen popatrzyła na dwoje swych "sprzymierzonych" i zaśmiała się z rezygnacją.
My troje nie mamy czego szukać w leśnych ostępach. Ktoś jeszcze musi iść z nami, inaczej całą sprawę z góry można uważać za przegraną. Myślę jednak, że najpierw powinnam zebrać się w sobie i porozmawiać wreszcie z matką.
Czy dobrze to przemyślałaś?
ostrożnie zapytała Elin.
Ona nie może przez całe życie chować głowy w piasek
oświadczyła Lisen.
Ma zobowiązania chyba nie tylko wobec tego potwora, który jest jej mężem?
Moim zdaniem panna Lisen powinna wyrażać się z większym szacunkiem o właścicielu dworu
surowo upomniała ją Elin, ale Benjamin musiał odwrócić głowę, by ukryć uśmiech.
Ciekawe, co byś powiedziała, gdybyś usłyszała moje myśli
mruknęła Lisen.
Rodzice nie mogą po prostu żądać, by dzieci ich kochały. Muszą jeszcze na to zasłużyć!
Rebecka i Lisen wiele miałyby sobie do powiedzenia, gdyby się spotkały.
Ustalili, że wyruszą za cztery dni. Elin zdąży wykończyć najpilniejsze zamówienia, a Lisen będzie miała dość czasu, by namówić kogoś, by ich eskortował, jakiegoś silnego mężczyznę znającego las.
Najpierw jednak postanowiła porozmawiać z matką.
Na schodach prowadzących na piętro Lisen spotkała swego młodszego brata Hannibala. To ojciec nalegał, by syn nosił dumne imię bohatera wojennego, ale Lisen zawsze uważała, że powinni wybrać coś mniej pretensjonalnego.
Mój Boże, jaki śmieszny jest ten chłopak, myślała. Już chodzi dumny i napuszony jak oficer, choć taki z niego kurczak, gołowąs jeszcze!
Z wyglądu Lisen i Hannibal byli do siebie bardzo podobni, mieli ładne, regularne rysy i wyjątkowo ciemne rzęsy. Naturą jednak różnili się jak dzień i noc.
Hannibal na widok siostry przystanął.
Cóż to ja o tobie słyszę?
Czy mogę prosić cię, byś przestał małpować ojca? Co takiego strasznego słyszałeś, smarkaczu?
Nie mów do mnie takim tonem
odparł zimno.
Pewnego dnia jeszcze tego pożałujesz.
Masz zamiar mnie stąd wyrzucić? Nie zdążysz, Durnybalu, nie zamyślam skończyć jako mumia schowana w tym grobie.
Mam na imię Hannibal, nie Durnybal! Nie wolno ci tak mnie przezywać!
Hannibal akurat przechodził mutację i zakończył zdanie falsetem.
Mogę cię wydziedziczyć!
Hurra!
wykrzyknęła Lisen.
Dalej, szczeniaku, zabieraj się do tego!
Nie będę tolerować...
zaczął wyniośle, ale głos znów odmówił mu posłuszeństwa i chłopiec tylko groźnie popatrzył na siostrę.
Podobno pokazujesz się w miasteczku z tym bękartem Benjaminem. Czy już kompletnie oszalałaś? Masz zamiar okryć hańbą dobre imię naszej rodziny?
To zdołaliście osiągnąć już dawno, twój podły ojciec rotmistrz i ty, rozpieszczony głupku, Durnybalu
gniewnie odparła Lisen.
Ludzie naśmiewają się z was, nie ze mnie. A poza tym rozmawiam z tym, z kim chcę. Elin i jej syn to porządni, uczciwi ludzie. Nie ma powodu, by się ich wstydzić. A teraz zejdź mi z drogi, bo inaczej cię przewrócę!
Uśmiechnęła się kpiąco i pobiegła dalej po schodach. Dobrze wiedziała, że zachowuje się paskudnie i w głębi duszy żal jej było brata, ale ktoś przecież musiał sprowadzić go na ziemię, zanim ojciec zdąży całkiem go zepsuć!
Powiem o wszystkim ojcu!
Bardzo proszę! Może nareszcie dostrzeże, że ma także córki.
Christine von Adelkalk jak zwykle stała przy oknie i wyglądała na świat. Drgnęła przestraszona, kiedy weszła Lisen, widać było wyraźnie, że znów płakała.
Tak, mamo, właśnie o tym chcę z tobą mówić
oznajmiła Lisen. Postanowiła od razu przystąpić do rzeczy.
Christine ze zdumieniem popatrzyła na najmłodszą córkę.
Chcesz ze mną rozmawiać o swej siostrze Margrethe? Ale skąd możesz wiedzieć...
Lisen ugryzła się w język.
Margrethe? A co z nią?
I ja się nad tym zastanawiam. Tak bardzo się cieszyłam, że mój pierwszy wnuk przyjdzie na świat, a to się tak przeciąga! Czy myślisz, że mogło się stać coś złego?
Może to po prostu bardzo niezdecydowane dziecko, nie ma śmiałości wyjrzeć na świat. Ale zobaczysz, kiedy będzie mu za ciasno, na pewno się pokaże. Ale nie o tym chciałam z tobą mówić, choć o czymś równie ważnym. Mamo... dlaczego nigdy nic mi nie powiedziałaś o moim najstarszym bracie?
Christine oszołomiona wpatrywała się w swą nieokiełznaną córkę. Twarz jej najpierw spłonęła rumieńcem, a zaraz potem pobladła jak kreda.
Rozmawiałam z Elin
spokojnie wyjaśniła Lisen.
Ona, jej syn Benjamin i ja mamy zamiar wyprawić się na poszukiwanie mego zaginionego brata.
Matka bez sił opadła na najbliższe krzesło. Widać było, że oddycha z trudem.
Ach, nie, nie możecie! Co powie na to twój ojciec?
Czy tchórzostwo zawsze musi wygrywać z twoim smutkiem?
ostrym głosem zapytała Lisen.
O co ci chodzi?
Przepraszam, być może źle się wyraziłam. Czy wolisz przez całe życie zamartwiać się dlatego, że jesteś zbyt tchórzliwa, by dowiedzieć się, co się stało z dzieckiem? Tak, wiem, że się martwisz, wiem, jak bardzo boli cię ta strata. Zorientowałam się już dawno, tylko nie mogłam zrozumieć, co jest tego powodem.
Christine wybuchnęła płaczem, Lisen padła na kolana przy matce.
Już dobrze, mamo, nie płacz już, zobaczysz, jakoś sobie z tym poradzimy.
Matka leciutko uścisnęła dłoń córki.
Nie mogłam postąpić inaczej, nie mogłam! Ale potem tak bardzo tego żałowałam... Tak, Lisen, jeśli tylko możesz, to zrób coś! Dowiedz się, co się stało z moim synkiem! Przywykłam już do myśli, że najpewniej od dawna nie żyje, ale gdybym tylko mogła zapłakać nad jego grobem...
Nie wolno dzielić skóry na niedźwiedziu przed zachodem słońca
odparła rezolutnie Lisen, której często mieszały się przysłowia.
Ale potrzebna mi twoja pomoc, mamo.
Co takiego? Zrobię wszystko, co tylko będę mogła.
Lisen wyjaśniła, że ich wyprawa nie będzie wcale niedzielną majówką. Opowiedziała o sześciorgu dzieciach, mieszkających gdzieś w lesie na pustkowiu, których los tak bardzo niepokoi Elin, że pragnie je odszukać i dowiedzieć się, jak sobie radzą.
Tak wiele samotnych dzieci
szepnęła Christine.
Owszem
rzekła Lisen z goryczą, bo zrozumiała tę wypowiedź bardziej ogólnie. Pomyśleć tylko, co przeżyć musiał Benjamin i sama Lisen, i jej siostry. Siostry były już zamężne, każda poślubiła oficera, jakżeby inaczej. Ale Lisen była zadowolona ze swych szwagrów, darzyła sympatią zwłaszcza męża Margrethe, miłego, porządnego młodzieńca.
O, tak, gdy się baczniej rozejrzeć dokoła, na świecie jest wiele samotnych dzieci!
Lisen wzięła się w garść i zaczęła perorować z ożywieniem:
My troje jesteśmy słabi i bezradni, a mamy zamiar zapuścić się w otchłanie lasu. Czy znasz kogoś, kto mógłby wskazać nam drogę? Jakiegoś silnego, godnego zaufania człowieka, obeznanego z lasem.
Przecież ja nikogo nie znam...
zaczęła matka oszołomiona.
Nie chcemy kogoś, kto zjada młode dziewczęta na śniadanie.
Ależ, Lisen!
Och, dobrze już. Zapomnij o moim pytaniu. Powinnam była pamiętać, że masz kontakt jedynie z salonowymi lwami.
Lisen, doprawdy, jak ty się wyrażasz! Ale mogę wam dać pieniądze.
Pieniądze
westchnęła Lisen.
Na co nam pieniądze w lesie?
Chociaż... poczekaj chwilę
matka zamyśliła się.
Mój ojciec miał mapę okolicznych lasów, sam ją narysował, dużo jeździł po tym dystrykcie. Ale twój ojciec nigdy nie interesował się jego dziełem, polegał jedynie na oficjalnych wydaniach.
Christine odnalazła starą, ale bardzo dobrze zachowaną mapę. Narysowano ją z godną podziwu dokładnością. Przyglądały jej się wspólnie.
To naprawdę fantastyczne!
wykrzyknęła Lisen.
Zobacz tutaj! Widzisz te dwa punkciki na górze, niedaleko rzeki? To na pewno właśnie ta zagroda! Kiedyś musiały być dwie, ale teraz tylko jedna jest zamieszkana. Jeśli ktoś w ogóle nadal tam mieszka
dokończyła ze smutkiem.
Cóż za wielkie obszary
westchnęła matka.
Jak można żyć na takim odludziu? Czy naprawdę macie zamiar wyprawić się aż tak daleko?
Nie ma innego wyjścia, mamo. Sześcioro dzieci, pozostawionych samym sobie. I jeszcze siódme, o którym nic nam nie wiadomo: mój brat.
Niech Bóg błogosławi waszą wyprawę, moje dziecko
powiedziała Christine wzruszona.
Lisen w ostatniej chwili znalazła człowieka, który mógł im towarzyszyć. Pogodziła się już z myślą, że będą musieli wyruszyć sami, kiedy nieoczekiwanie w parku natknęła się na obu swych szwagrów. Patrik i Lars powitali ją z radością i zaprosili na lemoniadę do małej parkowej cukierni. Dzień był piękny, jakby lato po raz ostatni próbowało wziąć górę nad smutkiem jesieni. Słońce świeciło, ale liście połyskiwały złotem i czerwienią, a osy łakomie krążyły nad słodkim napojem i ciastkami.
Matka Lisen nie mogła służyć dziewczynce zbyt wielką pomocą, ale młodzi oficerowie, kto wie? Lisen postanowiła zdradzić im rodzinną tajemnicę.
Szwagrowie z zainteresowaniem słuchali opowieści młodziutkiej powinowatej.
Wcale mnie to nie dziwi
mruknął Lars, kiedy Lisen opisała strach matki przed gniewem ojca wtedy, gdy narodził się chłopiec.
Właśnie ze względu na dziecko postanowiły je ukryć
podkreśliła Lisen.
Zająć się nim miała akuszerka, lecz, niestety, chłopczyk przepadł bez wieści.
Kiedy Lisen skończyła snuć swą opowieść, przez chwilę siedzieli w milczeniu rozmyślając o tym, czego się dowiedzieli.
Oczywiście, możemy ci pomóc, Lisen
oświadczył wreszcie Lars.
Osobiście nie mogę nic zrobić, bo Margrethe już w każdej chwili może urodzić. Rozumiesz, mam nadzieję, że nie chciałbym jej opuszczać akurat teraz. Ale znam pewnego dobrego człowieka, to jeden z moich żołnierzy.
Drugi szwagier, Patrik, włączył się do rozmowy:
Ja mogę pójść z tobą, Lisen, wezmę parę dni urlopu. Wiem, kogo masz na myśli, Larsie, i jego także zabierzemy ze sobą. My dwaj zatroszczymy się o broń, tak, tak, broń także musimy zabrać, bo, jak sama powiedziałaś, to nie majówka. Zajmiemy się wszystkim. Spotkamy się z tobą, Elin, i z tym żołnierzem na rynku jutro rano o siódmej. Tylko ubierzcie się rozsądnie, pamiętajcie, że może padać. Czy jesteś zadowolona?
Och, chyba nie może być lepiej!
odparła uszczęśliwiona Lisen.
ROZDZIAŁ VIII
W górach zima nadeszła wcześnie. Pewnego ranka Linnea wyjrzała na świat i zobaczyła, że ziemię pokrył szron.
Hurra!
zawołała uradowana.
Matti, idziemy się bawić!
Czworo starszych wcale się jednak nie cieszyło. Jorulv z troską popatrzył na Julianę.
Twoje prośby już na nic się nie zdadzą
oświadczył.
Musimy wyruszyć stąd jak najprędzej!
Ależ, Jorulvie, dlaczego nie mielibyśmy poradzić sobie jakoś i przetrwać zimy?
słabo zaprotestowała Juliana. Tak długo już walczyła o to, by pozostali tutaj choćby jeszcze przez kilka dni, a później jeszcze kilka, i jeszcze.
Bo wszystko wskazuje na to, że zimę w tym roku będziemy mieć wyjątkowo ciężką.
Na to Juliana nie znalazła żadnej odpowiedzi. Wiedziała, że brat ma rację. Rzeczywiście, dla nich, żyjących od lat w bliskim kontakcie z naturą, zapowiadające surową zimę oznaki były aż nadto wyraźne.
Ach, dlaczego nie ma sprawiedliwości na tym świecie?
Właściwie już dawno powinna była spojrzeć prawdzie w oczy: on nie wracał. Powiedział, że ma mu nie zniknąć, i ona zrobiła już, co mogła.
Z każdym upływającym dniem zawód, jaki odczuwała, stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Teraz już nie było na co czekać.
Jorulv założył nosidło na szerokie bary i zaczął schodzić w dół, do źródła. Kiedy był już w połowie drogi, przystanął i rozejrzał się po łąkach rozciągających się nad jeziorem.
Jak bardzo bolała myśl, że będą musieli się rozstać z tą okolicą; żal gnębił go już teraz, nim pożegnanie stało się faktem. Za kilka dni znajdą się daleko stąd, o ile, rzecz jasna, wszystko potoczy się szczęśliwie. Może dotrą do innych ludzi?
Na samą myśl zadrżał z przerażenia.
Smutek dręczył go nieustannie, nie dawał chwili spokoju. W tym miejscu zwykle stawał w urokliwe wiosenne wieczory, czując pulsującą w żyłach radość życia. Wsłuchiwał się w dochodzące z łąki beczenie jagniąt, słyszał rżenie starego konia, stąd patrzył na matkę krzątającą się wokół domu z robótką przypiętą do paska, zawsze trzymającą małe dziecko na ramieniu.
Jorulv wspominał wczesne poranki, tak jasne i przejrzyste, że dawało się odróżnić każdy listek na drzewach porastających wzgórze po drugiej stronie jeziorka. Przypominał sobie łosia, który o zmierzchu pojawiał się u wodopoju. Później stratował ich małe poletko zboża i ojciec wpadł w złość. Jorulv był rad, że łoś mógł się najeść, ale kiedy zimą oni sami musieli głodować, zrozumiał gniew ojca.
Skierował wzrok ku cmentarzykowi, na którym spoczywał niemal cały jego ród. Matka, dziadkowie, zmarłe rodzeństwo...
Jeśli opuścimy dom, matka pozostanie tu taka samotna. Nikt nie będzie przynosił kwiatów na jej grób, nikt nie przysiadzie i nie porozmawia z nią w najgłębszym zaufaniu. Wiedział, że inne dzieci tak robią. On sam także.
A może mimo wszystko powinni spróbować jakoś przetrwać zimę?
Nie, Linnea tego lata tak często się przeziębiała. Potrzebowała troskliwej opieki. Tak, matka mówiła przecież, że są na świecie mądre baby, a i mężczyźni potrafią leczyć choroby.
Inni ludzie?
Skąd weźmie tyle odwagi? Jorulv czuł, że odpowiedzialność za rodzeństwo przygniata mu barki strasznym ciężarem.
Ta myśl sprawiła, że przypomniał sobie o nosidłach. Musi wziąć się do roboty.
Kiedy wracał od źródła, natknął się na zmierzającą do obory Julianę. To na nich dwoje tego ranka przypadło obrządzanie zwierząt. Jorulv szedł kilka kroków przed siostrą, wsłuchując się w delikatne pobrzękiwanie cieniutkiej warstewki lodu w wiadrze.
Któż, u licha, rzuca na dach kawałki jałowca?
mruknął nagle pod nosem. Sięgnął po niedużą iglastą gałązkę i już miał cisnąć ją na ziemię, gdy podbiegła Juliana.
Zostaw!
zawołała i wyrwała mu z dłoni kłujący pęd.
Czy widziałeś już kiedyś podobne w tym miejscu? Może jakieś wyrzuciłeś?
Nie
odparł Jorulv zaskoczony.
Powiedz mi, co się z tobą dzieje?
Nie słuchała, co brat do niej mówi, wzrokiem cal po calu badała ziemię przy wejściu do obory.
Nie ma żadnych śladów
szepnęła do siebie.
To znaczy, że gałązka musiała tu leżeć od wczorajszego wieczoru. Mój Boże!
Juliano, co się z tobą dzieje?
powtórzył Jorulv surowo.
Dziewczynka mocno złapała brata za ramię i zaczęła nim potrząsać, aż z wiader chlusnęła woda.
Czy nie możemy poczekać jeszcze do jutra rana? Tak bardzo, bardzo cię proszę, Jorulvie!
Wcale nie miałem zamiaru wyruszać już dzisiaj. Ale chciałbym, żebyś mi wyjaśniła...
Dziękuję! Ach, dziękuję!
powtarzała ze łzami w oczach.
Oby tylko nie było za późno! Jorulvie, czy przez chwilę możesz sam zająć się obrządkiem? Zaraz wrócę, tylko... tylko... po prostu coś zgubiłam... w lesie.
Zniknęła za węgłem, nie czekając na odpowiedź. Słychać było jedynie, jak łopoczą jej spódnice.
Jorulv patrzył za siostrą i ze zdumieniem kręcił głową. Co mogło się stać Julianie? Od wczesnej wiosny zachowywała się jak niespełna rozumu. Tak, najlepiej będzie, jeśli wyniosą się stąd, zanim na poważnie dopadnie ją polarna choroba.
O polarnej chorobie wiele słyszał. To ciężki, dławiący smutek, nachodzący tych, którzy zbyt długo przebywają na odludziu. Matka mówiła, że od tego można dostać pomieszania zmysłów.
Zamyślony popchnął w bok jałówkę, by zrobić sobie więcej miejsca i zabrać się do pracy. Cóż za straszliwy dylemat. Tyle już zdołali zgromadzić z myślą o zimie. Czy cała robota ma pójść na marne? Mają to zostawić tutaj, czy może raczej zabrać ze sobą? Ale jak poradzą sobie z przetransportowaniem zboża, warzyw i całej reszty? A zostawić tak, by zmarniało? Przecież potrzebowali zapasów, nawet jeśli mieli przezimować w jakimś innym miejscu!
W innym miejscu, w innym świecie... Jakże przerażające wydawało się to jemu, który znał tylko las!
Z domu wyszedł Ole, nachmurzony i zbuntowany. Taki nastrój nie opuszczał go już od kilku dni.
Co masz zamiar zrobić z bykiem?
spytał zaczepnie.
Wielkie nieba! Byk! Jorulva oblał zimny pot.
I jak wyjaśnisz to Mattiemu?
bezlitośnie ciągnął Ole.
Byk był ukochanym przyjacielem Mattiego. Pozostawali nierozłączni od czasu, gdy zwierzę było jeszcze słabym, nowo narodzonym cielątkiem, a karmienie go butelką należało do obowiązków Mattiego. Za każdym razem, gdy chłopiec wchodził do obory, byczek witał go radosnym rykiem.
Cielątko jednak z czasem zamieniło się w olbrzyma. Wielki byk nadal przyjaźnie traktował Mattiego, ale wobec pozostałych dzieci okazywał najprzeróżniejsze humory. Bywał nieobliczalny.
Jorulv zerknął na Olego.
Nie możemy zabrać byka
stwierdził bezdźwięcznym głosem. Zdenerwował się tak bardzo, że pobielały mu wargi.
A więc musisz wytłumaczyć to Mattiemu
orzekł krótko Ole.
Jorulv zdawał sobie sprawę, że z nich wszystkich na myśl o opuszczeniu zagrody najbardziej cierpi Ole. Na nic się nie zdały podejmowane przez nich próby pocieszenia chłopca, rozbudzanie nadziei, że, być może, jeśli trafią do ludzi, będzie mógł się uczyć. Ole był także bardzo związany z matką, ostatnio codziennie przesiadywał samotnie przy jej grobie.
Jorulv bezradnie popatrzył na brata.
Ole! Co my zrobimy?
Ole wzruszył ramionami.
To ty chcesz się wyprowadzić!
Juliana, biegnąc przez las, czuła, że ma serce w gardle. Jakie to niemądre, nie ustalili żadnej, choćby przybliżonej pory następnego spotkania. Przecież ona nie mogła siedzieć na kamieniu od rana do północy, zwłaszcza teraz, gdy tyle mieli pracy.
Głaz... To tam na górze.
Nie oczekiwała wcale, że go zobaczy, spodziewała się jednak, że znajdzie jakąś wiadomość.
Juliana umiała już czytać, w każdym razie prawie umiała.
I on wrócił, to w tej chwili najważniejsze, tylko to miało znaczenie. Będzie mogła się z nim zobaczyć, zanim wyruszą w drogę.
Na kamieniu rzeczywiście widniały jakieś znaki, długi rząd zawiłych figur. Czyżby zaplątała się tu wiewiórka i zostawiła po sobie taki bałagan?
Nie, to prawdziwe słowa. Ale jakie trudne! Z wysiłkiem odczytywała litery, składała je, sylabizowała. Czuła, że płacz uwiązł jej w gardle. Były też dwa znaki, które widziała chyba po raz pierwszy, musiała domyślać się ich znaczenia.
Po długiej chwili odgadła wreszcie, jak brzmi pozostawiona dla niej wiadomość:
"DZIŚ WIECZOREM PO OBRZĄDKU W OBORZE".
Juliana odetchnęła z ulgą. Złożyła ręce i z wdzięcznością promiennie uśmiechnęła się ku niebu.
Dziękuję
szepnęła cichutko.
Dzięki ci, dobry Boże!
Musiała też ułożyć odpowiedź, by on się dowiedział, że zrozumiała jego wezwanie. Z dumą, że umie także coś napisać, ułożyła z patyczków słowo:
"PSZYJDE".
Gnana radością lekko pomknęła do obory.
Z początku ścieżka prowadząca wzdłuż rzeki była wydeptana i wyraźna, nieduża ekspedycja ruszyła więc odważnie, w dobrym nastroju. Lisen, przeświadczona, że bierze udział w nieopisanie fascynującej przygodzie, szła przodem aż do chwili, gdy droga nagle zaczęła stromo piąć się w górę wzdłuż spadającego z hukiem wodospadu. Wówczas prowadzenie objął jej szwagier Patrik i jego dzielny, silny żołnierz.
Lisen oddychała coraz ciężej, z żalem stwierdzając, że marną ma kondycję. Na szczęście zauważyła, że Elin także męczy się w słońcu, a i Benjaminowi pot zalewa oczy.
Żołnierz nosił nazwisko Gustafsson i był naprawdę porządnym, godnym zaufania człowiekiem. Od dawna pełnił żołnierską służbę, ale urodził się w górach i wiedział, czego wymaga życie w leśnych ostępach. Oprócz tego, że żuł tabakę i nie błyszczał zbytnio inteligencją, Lisen nie miała do niego żadnych zastrzeżeń. Był dobrym, porządnym człowiekiem, a ona umiała to docenić i bardzo go polubiła.
Jesienne powietrze było ostre, las pachniał świeżo, przyjemnie. Po wielu godzinach marszu zatrzymali się, by odpocząć i coś zjeść, i znów ruszyli. Coraz bardziej czuła w nogach przebytą drogę. Nastrój przestał już być tak entuzjastyczny.
Jak to właściwie daleko?
wysapał Benjamin.
Nie mamy za sobą nawet połowy drogi
odparł Gustafsson.
To ci dopiero pociecha!
Przed wyruszeniem w drogę Patrik rozmawiał ze swą żoną Tildą, siostrą Lisen, o zaginionym bracie. Patrik opowiedział później Lisen, że żona nie była wcale tak bardzo zaskoczona nowiną, jakby się mogło zdawać. Powiedziała mu, że dawno już przeczuwała, iż musiało się wówczas wydarzyć coś nadzwyczajnego, ale była wtedy za mała, by pojąć, co właściwie zaszło. Z całego serca życzyła powodzenia ich wyprawie.
To dobrze wiedzieć
cichym głosem powiedziała Lisen.
Wiesz, niewiele miałam wspólnego z moimi siostrami, kiedy jeszcze mieszkały w domu. Są przecież o wiele starsze ode mnie. Ale nie mogłam pogodzić się z tym, że ojciec nigdy ich nie dostrzegał. Nawet przy obiedzie udawał, że po prostu nie ma ich przy stole. Mnie traktował podobnie, ale to nie było takie straszne. Ja jestem silna, jakby ulepiona z innej gliny. One obie są znacznie bardziej miękkie, wrażliwsze.
Masz rację
kiwnął głową Patrik.
Cicho!
Wszyscy przystanęli i zaczęli nasłuchiwać.
Nie dochodzi już szum rzeki
szepnęła Lisen.
Już dawno odbiliśmy w bok
odparł Gustafsson.
Jeszcze tam, przy tej stromej ścianie, pamiętacie?
Ale to znaczy, że niedługo będziemy na miejscu?
O, nie, przed nami jeszcze spory kawałek. Tylko na mapie wygląda tak, że przez cały czas można trzymać się rzeki. Co takiego usłyszałeś, Patriku?
Nie wiem. Teraz jest już cicho.
Kiedy jednak znów podjęli wędrówkę, ponownie doszedł ich jakiś dziwny dźwięk
coś niby trzask łamanych gałęzi, jak gdyby ktoś przedzierał się przez gęstwinę świerków.
Przysunęli się ku sobie. Mężczyźni zdjęli strzelby z ramion, a potem nikt się już nie poruszał. Lisen czuła, że nerwy ma napięte do ostatnich granic.
I znów hałas, ale tym razem dobiegł od strony kilku sosen, które nie rosły już tak gęsto. Ujrzeli łosia, co sił w nogach oddalającego się od nich, prawdopodobnie równie przestraszonego jak oni sami. Odetchnęli z ulgą.
Wcale, ale to wcale się nie bałam!
zapewniła Lisen,
Za to ja, owszem
oświadczył Benjamin.
Jeśli ty jesteś taki szczery, to i ja mogę sobie na to pozwolić
roześmiała się Lisen.
Myślałam, że ze strachu oszaleję!
Zmierzch zastał ich na wzgórzu ze wszystkich stron otoczonym lasami. Miasteczko dawno już zniknęło im z oczu, nie widzieli nawet odbicia łuny świateł na niebie.
Odwrócili się i popatrzyli w przeciwną stronę.
W oddali, daleko przed nimi, niewyraźną kreską znaczyły się góry. U ich stóp, w miejscu gdzie krajobraz nie był tak zwarty jak otaczający ich las, dostrzegli maleńkie światełko.
Wielkie nieba!
jęknęła Elin.
Czy to możliwe?
Wszyscy poczuli, jak wzruszenie ściska im gardła na ten niezwykły widok: leśne pustkowie, wokół dzikie knieje, rozciągające się daleko jak okiem sięgnąć. I w samym środku jedno jedyne maleńkie światełko.
Sześcioro małych dzieci
mruknął Patrik niewyraźnie.
Sześcioro opuszczonych, pozostawionych samym sobie dzieci.
Lisen otarła łzy.
W każdym razie żyją. To przynajmniej pociecha.
Ale do nich daleko!
z powątpiewaniem w głosie stwierdził Benjamin. -Cały jutrzejszy dzień przejdzie nam z pewnością na wędrówce.
Kiedy tak rozprawiali, światełko zgasło. Dookoła zapanowały ciemności. Dzieci z chaty na pustkowiu poszły spać.
W milczeniu, zamyśleni, zajęli się rozbijaniem obozu na szczycie wzgórza. Chcieli zapewnić sobie dobry widok na wszystkie strony, na wypadek gdyby pokazały się drapieżniki.
Zbudził ich dokuczliwy chłód.
Ranek był jeszcze bardzo wczesny. Cały las pokrywał szron. Piękny to widok na tle czerwieniejącego od wschodu nieba, zapowiadającego rychłe pojawienie się słońca. Okoliczne doliny zakrywała mgła. Było strasznie zimno.
Tego właśnie ranka Juliana nareszcie znalazła gałązkę jałowca rzuconą na dach obory.
Niewielka drużyna Lisen znów podjęła wędrówkę. Czasami musieli zbaczać z drogi i wdrapywać się na wzniesienia, by sprawdzić, czy posuwają się we właściwym kierunku. Dawno już stracili z oczu to, co z trudem dało się nazwać ścieżką. Teraz mogli korzystać jedynie z podpowiedzi natury, z jej znaków: ze słońca, z charakterystycznego wyglądu drzew od północnej i wschodniej strony, zwróconych zawsze na południe mrowisk.
Późnym popołudniem wspięli się na kolejne pasmo wzgórz i wówczas po raz pierwszy ujrzeli samotną górską zagrodę. Bez wątpienia znacznie się do niej zbliżyli, jednakże mocno zboczyli z kursu. Zagroda znajdowała się spory kawałek na lewo od miejsca, w którym stali.
Jeśli im się powiedzie, dotrą do niej przed zapadnięciem ciemności.
Światło dnia zaczęło już powoli przygasać, gdy zaszły nieprzewidziane wydarzenia.
Gustafsson przystanął nagle i zaczął głośno wciągać nosem powietrze. Jego towarzysze również się zatrzymali, Lisen natychmiast zrozumiała, co zwróciło uwagę żołnierza. Ostry, przenikliwy zapach...
Drapieżniki
cicho oznajmił Gustafsson.
Gdzieś w pobliżu musi być legowisko.
Z prawej strony coś poruszyło się w zaroślach, rozległy się dziwne odgłosy. Benjamin, ogarnięty panicznym lękiem, rzucił się do ucieczki w przeciwnym kierunku. Elin pospieszyła za synem.
Stójcie!
wrzasnął Gustafsson.
Musimy trzymać się razem! Słyszycie?
W zaroślach przed nimi rozległy się kolejne trzaski.
Sprowadzę Elin i Benjamina z powrotem
szybko powiedziała Lisen.
Nie wiedziała, czy poganiał ją strach, czy też chęć niesienia pomocy; na to pytanie wolała nie odpowiadać. Czuła, że jest już bardzo zmęczona
dwa dni marszu przez nieznany teren to wielki wysiłek, zarówno fizyczny, jak i psychiczny.
Zobaczyła, że wystraszona Elin próbuje wspiąć się na drzewo, a Benjamin przedziera się dalej do przodu przez gęste zarośla. Zaraz usłyszała głos Patrika, dobiegający z tyłu, z daleka:
Wracajcie, to tylko rosomaki!
Lisen przystanęła na moment, wstydząc się własnej reakcji, ale zaraz usłyszała pełen przerażenia okrzyk Benjamina kawałek dalej i pobiegła, by zatrzymać chłopaka. Nagle, w jednej chwili, zapanowała wokół niej niczym nie zmącona cisza.
Benjamin?
zawołała niepewnie.
Nikt jej nie odpowiedział.
Patrik? Gustafsson? Elin?
Jedyne, co usłyszała, to swój własny oddech.
Zdała sobie sprawę, że zbytnio oddaliła się od towarzyszy. Co mogła teraz zrobić? Czy powinna dalej szukać Benjamina? Może raczej zawrócić i dołączyć do pozostałych?
Ostatnia myśl wydała jej się najrozsądniejsza.
Starała się zorientować, z której strony nadeszła, ale las był tu taki gęsty, że nie dostrzegła nic takiego, co mogłoby ją naprowadzić na ślad.
Mój Boże, chyba się nie zgubiłam?
szepnęła do siebie przerażona.
Jestem przecież tak wysoko, nie powinnam...
Ostrożnie postąpiła kilka kroków naprzód, ale zaraz poślizgnęła się na wilgotnym mchu i zanim się obejrzała, już spadała po zboczu kończącym się prawie pionową skalną ścianą.
Paraliżował ją strach, ale nie miała czasu o tym myśleć. Drzewo! Kawałek niżej rosło nieduże, wątłe drzewko. Najważniejsze, by zachować zimną krew...
Kiedy ześlizgiwała się obok drzewka, mocno chwyciła się jego pnia.
ROZDZIAŁ IX
Wieczorny obrządek był już zakończony.
Nic na to nie poradzę, że czuć ode mnie oborą, myślała Juliana wymykając się do lasu.
Spuściła wzrok, by popatrzeć na siebie, i gwałtownie się zatrzymała. Jak też ona wygląda! Fartuch aż sztywny od gnojówki! Co robić? Co robić? Tak przecież nie może się pokazać! Błyskawicznie zdjęła fartuch i powiesiła na gałęzi. Pobiegła dalej. Sukienka, którą nosiła do pracy w oborze, nie była pewnie dużo lepsza, ale jednak wyglądała trochę porządniej.
Czekał już na nią! Dostrzegła go z daleka, stał w dolince i patrzył w jej stronę.
Juliana nie mogła opanować drżenia. Widzieli się już tak dawno temu, ledwie mogła przypomnieć sobie jego twarz. Na pewno już o nią nie dbał... Co mogła mu powiedzieć? Co mogła zrobić?
Czy naprawdę był taki przystojny, taki piękny? A na niej przecież nie warto nawet oka zawiesić, taka jest zwyczajna, szara.
Ale z twarzy biło jej oddanie i szczęście, niepewność i zawstydzenie. Juliana miała w sobie coś, co sprawiało, że "warto było na niej zawiesić oko", choć sama nie zdawała sobie z tego sprawy.
Przybiegłam tak szybko jak mogłam
wysapała.
Czy długo już tu jesteś?
Niedługo, a poza tym z przyjemnością czekam na ciebie, Juliano. To ty musiałaś mnie wyglądać tyle czasu. Bardzo mi przykro z tego powodu, ale nie mogłem zjawić się wcześniej.
Kiwnęła głową.
Dobrze, że jesteś, bo jutro albo pojutrze opuszczamy zagrodę. Tak bardzo się bałam, że się o tym nie dowiesz, a przecież obiecałam, że ci nie zniknę, pamiętasz?
Gdy usłyszał jej słowa, na twarzy odmalowała mu się powaga.
Przenosicie się? Dokąd? I dlaczego?
Nie wiemy, podobno idąc w dół, wzdłuż rzeki, można dotrzeć do ludzi. Ojciec tamtędy poszedł.
Nie wrócił jeszcze?
Nie, a my boimy się zostać tu sami przez zimę. Wszystko wskazuje na to, że mróz w tym roku może wyjątkowo dać się we znaki.
Tak, zima na pewno będzie surowa
rzekł Czarny w zamyśleniu.
Doskonale was rozumiem, ale mimo wszystko... Jak zamierzacie poradzić sobie ze zwierzętami podczas tak długiej wędrówki? I przecież nie znacie żadnego miejsca, gdzie moglibyście się zatrzymać, zamieszkać.
Juliana nie mogła dać mu na to odpowiedzi. Przez chwilę stali w milczeniu, wpatrując się w oszronione drzewa. Dziewczynka nie czuła przenikliwego chłodu, tak rozgrzewała ją radość z ponownego spotkania.
Zachodzące słońce zabarwiło ognistą czerwienią niebo za jego głową, tworząc jakby płomienną glorię wokół długich czarnych włosów. Juliana przyglądała mu się z nieskrywanym podziwem.
Czy nie zginęło wam kilka owiec?
zapytał nagle.
Owiec?
powtórzyła zdumiona Juliana.
Nie, nic o tym nie wiem.
Widziałem trzy kawałek stąd, w okolicy tej opuszczonej zagrody.
Naprawdę? W starej zagrodzie babci? To bardzo dziwne, musimy to sprawdzić.
Niedobrze, żeby błąkały się same.
Jego oczy śmiały się do niej, delikatnie ujął ją za rękę.
Juliana nie wiedziała, jak powinna zareagować na taką poufałość, ale nawet nie próbowała już dłużej skrywać swych uczuć. Całkowicie pochłonął ją cud, który stał się jej udziałem
zetknięcie dwóch dusz, które przeżywają pełną harmonię.
Z Czarnym mogła być całkiem szczera, a to dawało jej niezwykłe poczucie bezpieczeństwa. Wiedziała teraz, o co chce go zapytać.
A co jest z tą osobą, która była taka chora?
Rozjaśnił się.
Z moją przybraną matką? Dziękuję, przetrwała kryzys i teraz czuje się znacznie lepiej.
Obawiałeś się, że umrze, prawda?
cicho spytała Juliana.
Tak, bardzo się o nią baliśmy. Wymagała bezustannej opieki i właśnie dlatego nie mogłem wcześniej spotkać się z tobą. Wiesz, jest nas tylko dwóch.
Juliana pokiwała głową. Potrafiła zrozumieć tę sytuację.
Twoja przybrana matka... To oczywiście żona twego przybranego ojca?
Nie, to jego matka.
Dziewczynka przypomniała sobie spotkanego uprzednio w lesie mężczyznę z siwą brodą.
Och, więc musi być już bardzo stara.
Nie, nie tak bardzo. Po prostu stara. I jest najlepszym człowiekiem na ziemi.
Czarny odetchnął głęboko.
Juliano... Obiecałem ojcu, że wrócę, zanim zapadnia zmrok. Ale bardzo się zaniepokoiłem na wieść, iż macie zamiar opuścić dom. Właściwie mieliśmy wracać już dziś wieczorem, ale poproszę ojca, byśmy wstrzymali się do jutra. On z wami porozmawia i być może udzieli wam kilku rad.
O, tak!
rozpromieniła się Juliana.
Naprawdę byłoby to możliwe? Myślę, że mogłoby to nam bardzo pomóc, bo szczerze mówiąc nie mamy pojęcia, jak sobie z tym wszystkim poradzić.
Porozmawiam z ojcem, ale teraz muszę już iść.
Na pożegnanie znów ujął ją za rękę i spojrzał wzrokiem, z którego dało się wyczytać wszystkie uczucia, jakie dla niej żywił. Drugą dłonią pogładził ją po policzku. Juliana przytuliła twarz do jego dłoni.
Uważaj na siebie, Czarny
szepnęła.
I ty także! Jeszcze się zobaczymy.
Rozstali się, Juliana wracała do zagrody oszołomiona szczęściem.
Dzieci niechętnie sposobiły się do opuszczeniu domu.
Najstarsi chłopcy nadal nie zdecydowali, co zrobić z bykiem, pracowali bez żadnego planu, a niechęć i lęk przed przeprowadzką jeszcze bardziej utrudniały robotę.
Rebecka chyba jako jedyna chętnie zabrała się za przygotowania, ale traf chciał, że to właśnie ona wieczorem wstrzymała całą akcję.
Jorulvie
powiedziała ze strachem, spotkawszy brata koło obory.
Brakuje trzech owiec, tej matki z dwoma jagniętami. Wszystkie trzy zniknęły.
Jorulv poczuł, że oblewa go zimny pot.
Co takiego? Nie ma ich za ogrodzeniem?
Nie, najwyższy drąg w bramie spadł.
Och, nie!
westchnął Jorulv.
Akurat dzisiaj! Albo...? Może to zrządzenie losu? Znak, że mimo wszystko nie powinni opuszczać gospodarstwa?
To Matti zamykał dziś owce
powiedziała Rebecka żałośnie.
Wiesz dobrze, że nie potrafię na niego krzyczeć.
Tak, tak
pokiwał głową Jorulv.
A gdzie Juliana?
Nie wiem.
Rebecka wzruszyła ramionami.
Zniknęła zaraz, jak tylko skończyła obrządek. Może poszła się przejść, pożegnać ze wszystkimi miejscami.
Jorulv znów pokiwał głową. Wszyscy wybierali się na podobne wycieczki, każde z osobna. Zaczynało się jednak robić coraz ciemniej.
Może powinnam zadąć w piszczałkę?
zapytała Rebecka.
Jorulv wahał się przez chwilę.
To krowy słuchają piszczałki, nie owce. Cóż, będę musiał iść ich poszukać. Ale gdzie?
W tej samej chwili przez łąkę nadbiegła ku nim Juliana. Wyszli jej na spotkanie, by przekazać przykrą nowinę o zaginionych owcach.
Wiem, gdzie one są
powiedziała głosem pełnym radości.
Są przy starej zagrodzie babci i dziadka,
Co takiego? Skąd to wiesz? Byłaś aż tak daleko?
Nie
Juliana zaczęła się plątać.
Weszłam na wzgórze i...
Jorulv przerwał siostrze.
Przynieś powróz, Rebecko. Sprowadzę je od razu, zanim jeszcze zapadnie noc.
Wkrótce potem szedł już przez las.
Żałował, że nie zabrał ze sobą Olego. Tu, między drzewami, zmrok wydawał się jakby gęściejszy, choć właściwie nie było jeszcze ciemno. Miał sporo czasu.
Nagle przystanął i zaczął nasłuchiwać. Czyżby doszło go beczenie owcy?
Nie, to na pewno nie głos owcy ani też jagnięcia.
Przyspieszył kroku. Kiedy nareszcie wyszedł na polanę, na której dziadkowie mieli kiedyś swe gospodarstwo, natychmiast zauważył owieczki. Wystraszone tuliły się do ściany walącej się chałupy.
Jorulv podszedł do nich i łagodnie, uspokajająco przemawiając, przywiązał matkę. Starannie sprawdził węzły i w tej samej chwili znów usłyszał żałosne wołanie.
Nawet owce uniosły głowy, nasłuchując.
Spokojnie, tylko spokojnie
szepnął do zwierząt. Na wszelki wypadek uwiązał także jagnięta. Zwykle trzymały się blisko matki, ale przerażone mogły popędzić przed siebie, na nic nie zważając.
Wołanie dochodziło od skalnej ściany po drugiej stronie rzeki. Jorulv nie mógł tego zrozumieć. Nie mogło to być żadne zwierzę. Czyj to więc głos?
Król Gór?
W takim razie wołał dziwnie słabo.
Pomocy!
Jorulvowi zaparło dech w piersiach. To człowiek! To na pewno kobiecy głos!
Omiótł wzrokiem skalną ścianę i teraz ją dostrzegł.
Już idę!
odkrzyknął.
Szybko! Już nie mam sił... nie utrzymam...
Zamknął owce w zrujnowanym domu, tu przynajmniej wilki nie będą miały do nich dostępu, i odważnie wszedł do lodowatej wody. Rzeka nie była głęboka, ale chłód wbijał się w ciało tysiącem ostrych igieł.
Jorulv zdawał sobie sprawę, że osoba, która zawisła nad groźną przepaścią, nie mogła być ani Julianą, ani Rebecką. To na pewno obca kobieta, chyba że...?
Leśna boginka? A może elf, z rodu Czarnych Elfów?
Nie miał jednak czasu długo się nad tym zastanawiać, nie miał czasu nawet na strach. Jeśli to kobieta z krwi i kości, to potrzebowała pomocy, i to natychmiast.
Lisen pomimo zapadającego zmierzchu widziała, jak nadchodził. Zwinnie wspinał się po stromym zboczu i wkrótce znalazł się tuż przy niej na skalnej półce. Ona nie miała żadnego podparcia dla nóg, trzymała się jedynie cienkiego pnia wątłego drzewka.
Choć sytuacja, w jakiej znalazła się Lisen, była naprawdę niebezpieczna, dziewczyna nie mogła się powstrzymać od okrzyku podziwu na widok Jorulva.
Cóż za m?ę?ż?c?z?y?z?n?a! No, może nie był wcale taki dorosły, prawdopodobnie tylko o parę lat starszy od niej, ale taki wysoki, mocno zbudowany i niewiarygodnie wprost przystojny, ze złotoblond czupryną i niebieskimi jak niezapominajki oczyma.
Jorulv wyciągnął w jej stronę wielką, silną dłoń.
Teraz, złap mnie za rękę!
Bardziej niż chętnie usłuchałaby jego polecenia, ale zwyczajnie nie mogła się na to odważyć. Bała się, że poleci w dół bezwładnie jak worek z mąką, a zapragnęła nagle, by on zapamiętał ją sobie jako piękną, elegancką, pełną gracji pannę. Worek z mąką nie miał przecież żadnej z tych cech!
Młody człowiek nagle jakby zrozumiał jej dylemat i ostrożnie podsunął się do niej. Jego dłoń znalazła się teraz o wiele bliżej.
Nie bój się
powiedział głębokim, ciepłym głosem.
Och, nie, Lisen nie mogła teraz spaść, pragnęła żyć, by móc poznać lepiej tego chłopaka z baśni, który tak nieoczekiwanie znalazł się przy niej. Ale skąd się wziął?
Uważaj!
nakazał.
Spróbuj uchwycić moją rękę!
Lisen zamknęła oczy i rzuciła się do przodu. Poczuła mocny uścisk silnej, pewnej dłoni. Czując, że leci w dół, uczepiła się jej ze wszystkich sił. Maleńka sosna niepokojąco zatrzeszczała, ale na szczęście Jorulv powoli, lecz pewnie już ściągał dziewczynę na występ skalny.
Nareszcie znów poczuła pod stopami stały grunt!
Już dobrze rozległ się jego życzliwy głos.
Teraz możesz się puścić, trzymam cię mocno.
Lisen puściła pień drzewa. Ledwie mogła wyprostować zdrętwiałe palce, tak długo przecież kurczowo je zaciskała. Jorulv otoczył ją ramieniem i ostrożnie poprowadził w dół urwiska, starannie wybierając drogę. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, dopóki nie stanęli nad brzegiem rzeki.
Tam zatrzymali się i badawczo sobie przyjrzeli.
Jorulv uśmiechnął się z zakłopotaniem, a jego uśmiech do końca już rozbroił Lisen. A potem powiedział coś dziwnego:
Czy ty jesteś prawdziwa?
Prawdziwa? O co ci chodzi?
Noo... czy jesteś człowiekiem? A może boginką, która chce mnie skusić?
Co do tego ostatniego, to jeszcze zobaczymy, pomyślała Lisen, głośno jednak powiedziała:
Jestem ludzką istotą, mam na imię Elisabeth, ale wszyscy nazywają mnie Lisen. Ale kim ty jesteś i skąd przyszedłeś?
Jorulv palcem wskazał kierunek.
Mieszkam tam razem z rodzeństwem.
Lisen ze zdziwienia otworzyła usta.
Czy ty jesteś jednym z tych biednych, samotnych małych dzieci? W takim razie jesteś niezwykle wyrośniętym dzieckiem!
Faktycznie, by móc spojrzeć mu w twarz, musiała postąpić o kilka kroków do tyłu.
I znów jego nieśmiały uśmiech sprawił, że serce w piersi Lisen kilka razy podskoczyło.
Tylko Matti i Linnea są mali
wyjaśnił.
Ale ja nigdy jeszcze nie widziałem obcego człowieka.
Nie widziałeś...
zaczęła, ale urwała w pół zdania. Trudno było w to uwierzyć.
Jak masz na imię?
Jorulv.
Jorulv? To niezwykłe imię
stwierdziła.
Nie wiedziałem
odparł przepraszająco, jakby przykro mu było, że nosi imię, którego dotychczas nie słyszała. Głową wskazał ruiny chłopskich zabudowań, położone nie opodal.
Zamknąłem tam kilka owiec. Właśnie po nie szedłem, kiedy usłyszałem twoje nawoływanie.
Lisen wzięła się w garść.
Ach, oczywiście, nie mogę cię zatrzymywać. Ogromnie jestem ci wdzięczna, bo przecież uratowałeś mi życie. Zwykle nie bywam tak nieuprzejma, ale... to wszystko stało się tak nagle
dokończyła zdławionym głosem.
Czy jesteś tu sama?
zapytał, gdy szli w stronę zabudowań.
I dlaczego tu jesteś? Zabłądziłaś?
Nie. I tak, i nie. Właściwie nie zabłądziłam. Jest nas tu pięcioro. Przestraszyły nas jakieś drapieżniki, ale kiedy przyszło co do czego, okazało się, że to tylko rosomaki.
Tak, na wzgórzu są rosomaki. Mają tam gniazdo.
Ale Benjamin zląkł się nie na żarty, Elin pobiegła za nim. Ja miałam sprowadzić ich z powrotem, ale za bardzo się oddaliłam.
Zorientowała się, że mówi prosto, po dziecinnemu, tak jak on, choć zwykle starała się wysławiać bardzo elegancko.
Jorulv przyprowadził owce, Lisen pomogła mu lepiej przywiązać jedno z jagniąt.
A co robicie tu w lesie?
zapytał Jorulv.
Przyszłam tu, by odszukać mego brata
wyjaśniła dziewczyna.
Brata?
Lisen uśmiechnęła się zawstydzona.
To może zabrzmieć niemądrze, bo mój brat zniknął w lesie mniej więcej dwadzieścia lat temu. Najprawdopodobniej więc już nie żyje. Ale tak bardzo chciałabym się dowiedzieć, co się z nim stało. Czy potrafisz to zrozumieć?
Och, tak, oczywiście. Ale my nigdy nikogo tu nie widzieliśmy. Nigdy.
W tym momencie w Lisen nagle jakby coś umarło. Marzenie, że będzie mogła uradować matkę.
Rozumiem
powiedziała cicho.
Właściwie od samego początku nadzieje były płonne.
Zapadła cisza. Lisen wpatrywała się w szerokie bary chłopaka, które miała przed oczami. Zauważyła, że okrywająca je koszula była za ciasna i w wielu miejscach przetarta tak, że przez materiał prześwitywało nagie ciało. Obserwowała miękkie po kociemu ruchy Jorulva, troskliwe dłonie, delikatnie kierujące owcę we właściwą stronę...
Powinnam być choć trochę ranna, pomyślała. Nic poważnego, tylko jakieś drobne skaleczenie, wtedy mogłabym się na nim opierać. To musi być cudowne poczuć jedwabiście gładką, ciepłą skórę przy swojej...
Czy nie czujesz się tu samotny?
odważyła się spytać po chwili.
Owszem
odparł zamyślony. Nie patrzył na nią, wzrok utkwił gdzieś w oddali, a mimo to nikt nigdy nie mówił do niej bardziej wprost niż on teraz. Najwidoczniej dotknął jakiejś czułej struny, głęboko ukrytej w duszy Lisen.
Tak, czasami czuję się bardzo samotny. Zwłaszcza ostatnio, kiedy zacząłem dorastać. Wiosną, gdy wszystko wokół burzy się i pulsuje, kiedy cała natura wprost tętni życiem... Wtedy samotność dokucza mi tak, że o mało nie krzyczę z bólu.
By to przeżywać, wcale nie trzeba mieszkać głęboko w lesie
mruknęła cierpko.
Choć być może tu na pustkowiu takie uczucie jest silniejsze.
Lisen stała blisko niego i nagle doznała wrażenia, że sama staje się częścią czegoś wielkiego: niebo, las, góry, nawet mech, zwierzęta, wystraszone i bezbronne, i ona stanowią jedno. I jeszcze on, tutaj, razem z nią.
Jorulv popatrzył na dziewczynę i uśmiechnął się leciutko.
Prawda? Jesteśmy tacy mali, a mimo to nosimy w sobie coś wielkiego.
O tym samym właśnie myślałam.
Ściemnia się. Chcesz trzymać mnie za rękę?
Lisen podniosła oczy i popatrzyła Jorulvowi w twarz. Ujrzała szczere, pogodne oblicze, oczy lśniące łagodnym, nieco naiwnym blaskiem.
To najmilsza dłoń, jaką miałam okazję trzymać
stwierdziła.
Jorulv roześmiał się i uścisnął ją za rękę aż do bólu. Lisen jednak nie powiedziała o tym ani słowa.
ROZDZIAŁ X
Rebecka plątała się po podwórzu i usiłowała co nieco ogarnąć. Wkrótce jednak nad jeziorkiem dostrzegła jakiś ruch. Drgnęła i zmrużyła oczy, by lepiej widzieć w gęściejącym zmierzchu.
Jorulv?
zawołała zdumiona.
Czyś ty oszalał? Nie wolno chodzić po tej stronie, pomyśl, co będzie, jak wpadniesz w bagno!
Postać w dole nad brzegiem jeziora odwróciła się i bezradnie popatrzyła na nią. Ale... To przecież nie Jorulv! Zresztą jak mógłby się tam znaleźć, poszedł przecież do lasu!
Rebecka powoli i niezdecydowanie zaczęła schodzić w dół. Jeśli to nie Jorulv... No to kto? Wodnik?
Głupstwa. Wodnik nie wyglądałby na takiego zagubionego!
Wyjdź dalej na brzeg, ty głuptasie, bo inaczej zapadniesz się w bagno!
zawołała.
Wydawało się, że młody chłopiec pojął wreszcie, że grozi mu niebezpieczeństwo. Niezgrabnie wyciągając nogi z grzęzawiska przedostał się na suchy ląd.
Zaciekawiona i przejęta Rebecka zbiegła nad jezioro. Czyżby naprawdę jakiś człowiek zabłąkał się tu do lasu?
Przemoczony chłopak patrzył na nią niepewnie.
Chciałem tędy przejść na drugi brzeg, ale nie znalazłem właściwego miejsca...
Musisz zawrócić i okrążyć jeziorko! Spotkam cię po tamtej stronie.
Rebecka wskazała mu kierunek i dokładnie wytłumaczyła, którędy ma iść, a on usłuchał bez słowa sprzeciwu. Człowiek, człowiek, śpiewała w duchu podniecona dziewczynka. Czy to mógł być bohater Mattiego?
Nie, do tej roli wydawał się zbyt bezradny i zagubiony. Ale był młodym chłopakiem i ta myśl napełniła Rebeckę nadzieją.
Kiedy dotarł we wskazane miejsce, ona już czekała. Teraz mogła mu się dokładniej przyjrzeć. Był wysoki i chudy, miał brązowe włosy i miłe, teraz nieco wystraszone oczy.
Co z ciebie za kukułcze pisklę?
wypaliła Rebecka.
Uśmiechnął się niepewnie.
Jestem kukułka Benjamin.
Bystry, uznała Rebecka.
A ja mam na imię Rebecka.
Zachowywała się tak bezpośrednio, że Benjamin odważył się na jeszcze jeden żarcik.
Benjamin i Rebecka... To już prawie pół Biblii.
Rebecka wybuchnęła śmiechem.
Jesteś przemoczony i zmarznięty, chłopcze. Ale zaraz cię wysuszymy. Chodź ze mną. I powiedz mi, co ty tu robisz.
No, widzisz... Czy ty jesteś jednym z tych sześciorga samotnych, opuszczonych dzieci?
Co takiego? Tak, właściwie można tak powiedzieć.
Właśnie dlatego tutaj jestem. Przybyłem, by was odszukać.
Jesteś sam?
Nie, jest nas więcej, ale się pogubiliśmy.
To bardzo z waszej strony nieostrożne.
Rebecka zatrzymała się na zboczu prowadzącym ku zabudowaniom i popatrzyła na chłopca.
Sprawiasz wrażenie trochę bezradnego, ale poza tym jesteś całkiem w porządku. Masz takie dobre oczy.
Bezpośredniość Rebecki sprawiła, że Benjamin ośmielił się wypowiedzieć na głos swe myśli:
A ty jesteś bardzo ładna.
Co takiego? Nie myślisz tak chyba naprawdę.
Owszem. Spotkałem wiele dziewcząt, ale żadna nie była taka ładna jak ty.
Widział, jak bardzo ucieszyły ją jego słowa. Rebecka nigdy nie próbowała skrywać własnych uczuć. Znów zaczęli iść.
Jak tu pięknie
stwierdził Benjamin, rozejrzawszy się dokoła.
Rebecka rozpromieniła się.
O, tak! To najpiękniejsze miejsce w całym lesie!
Z dumą w głosie opowiadała mu o żałosnych, niskich zabudowaniach. Benjamin spoglądał raczej na nią niż na to, co mu pokazywała, aż wreszcie spojrzenia ich się spotkały. Na jej zarumienionej od radości buzi pokazał się wyraz zdumienia i gadatliwa z natury, nie dająca zwykle zbić się z tropu Rebecka nagle umilkła zmieszana.
Benjamin drżał z zimna w chłodzie jesiennego wieczoru. Rebecka wzięła się w garść.
Wejdźmy do środka
zaproponowała.
Na pewno jesteś głodny. Spróbujesz chleba Juliany, jest taki pyszny! Ja w ogóle nie umiem piec, za to Juliana... umie to... świetnie...
Głos jej zamarł.
Juliana! Najstarsza córka. Matka powtarzała zawsze, że najstarsza córka wyjdzie za mąż jako pierwsza, jeśli w ogóle kiedykolwiek będzie to realne.
Czuła, jak serce ściska się jej w piersi. Tak bardzo się cieszyła, taka była dumna, że może pokazać wszystko temu obcemu chłopcu. On przecież w pewien sposób należał do niej, wszak to ona go znalazła! A teraz Juliana miała mieć do niego większe prawo... Dobra, opiekuńcza Juliana o gorącym sercu i łagodnym głosie...
Już nie tak chętnie Rebecka wprowadziła Benjamina do środka.
Kiedy chłopak wszedł do izby, znajdujące się tam dzieci aż podskoczyły ze strachu. Mała Linnea schowała się za Mattim.
To jest Benjamin
zdrętwiałymi wargami wyszeptała Rebecka.
Znalazłam go w jeziorku. Jest kompletnie przemoczony.
Nie spuszczali wzroku z obcego przybysza. Olemu na podłogę wypadło to, co trzymał w rękach, a Linnea ze strachu przed nieznaną istotą uderzyła w płacz. Jedyną osobą, która w tej niecodziennej sytuacji zachowała się normalnie, była Juliana.
Wejdź, proszę, i siadaj
powiedziała życzliwie.
Zaraz znajdę ci suche ubranie. Nie, siadaj tutaj, przy ogniu, i zaraz zdejmij buty!
Benjamin usłuchał. Rozejrzał się po izbie i poczuł, że serce ściska mu się z żalu. Jak tu ubogo! I jak ciasno! Ale wszyscy najwyraźniej dobrze się tu czuli.
Juliana przeszła za krosna, by poszukać czegoś, czym Benjamin mógłby wytrzeć stopy, Rebecka wślizgnęła się tam za nią.
Juliano... Wiem, że on powinien przypaść tobie, i tak się oczywiście stanie, bo zasługujesz na wszystko, co najlepsze, zawsze jesteś taka dobra dla mnie i dla innych. Ale bądź dla niego miła, dbaj o niego, bo... bo ja tak bardzo go lubię.
Upłynęła dość długa chwila, zanim Juliana zrozumiała, o co chodzi siostrze. Uśmiechnęła się z czułością.
Najmilsza Rebecko... Ja wcale nie chcę ci odbierać Benjamina. Jeśli tak go lubisz i on lubi ciebie, nie będę się w to wtrącać. Ale czy to nie za wcześnie o tym myśleć?
Cóż Juliana wie o miłości? pomyślała Rebecka. Skąd może wiedzieć, jakie to uczucie, kiedy w człowieka nagle jakby piorun strzelił, wstrząsając duszą i ciałem, tak że potem nic, ale to absolutnie nic już nie jest takie jak przedtem?
Rozległo się pukanie do drzwi.
Cóż za niezwykły wieczór, zdumiały się dzieci, nadal przerażone.
Nie zaprosicie do środka?
spytał zaskoczony Benjamin.
Pierwsza opanowała się, rzecz jasna, Juliana.
Ależ oczywiście! Proszę wejść!
W drzwiach stanęli Patrik, Gustafsson i Elin. Benjamin pospiesznie przedstawił swych towarzyszy.
W małej izdebce zapanowała niebywała ciasnota.
A więc już tu jesteś, Benjaminie
ucieszył się Patrik.
Wobec tego brakuje nam jedynie Lisen. Musimy iść...
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo w tej samej chwili drzwi otworzyły się jeszcze raz i Jorulv wprowadził Lisen.
Kiedy ucichł już rozgardiasz i każdy zdołał jakoś znaleźć sobie miejsce, Juliana przyniosła garnek z mlekiem, z którego wszyscy pili po kolei, a Rebecka wystawiła na stół chleb. Posilili się nieco, Juliana zapaliła świecę, bo w izbie zrobiło się ciemno. W imieniu gości mówił Patrik:
Z pewnością zastanawiacie się, czego tu szukamy. A więc dobrze, słuchajcie. Są dwa powody naszego przybycia. Po pierwsze uznaliśmy, że powinniście dowiedzieć się, co się stało z waszym ojcem...
Widać było, że dzieci z ubogiej chaty zamarły w oczekiwaniu.
Rozumiem, że najpierw powinienem wyjaśnić tę sprawę
zorientował się Patrik.
A może ty chcesz mówić, Elin?
Dobrze
spokojnie powiedziała Elin.
Spotkałam raz waszego ojca w miasteczku. To właśnie on opowiedział mi o was. Potem, kilka dni później, dowiedziałam się, że nie żyje.
W izbie rozległo się westchnienie, westchnienie zdumienia, strachu i żalu. Nie popłynęła jednak ani jedna łza, od dawna już przywykli do tej myśli.
Ogromnie mi przykro
mówiła dalej Elin.
Ale miał godny pogrzeb, moje dzieci. A ja później nie mogłam przestać myśleć o was, zupełnie samych na odludziu, nie wiedzących o niczym. Muszę jednak przyznać, że pomyliłam się co do waszego wieku, sądziłam, że jesteście młodsi
zakończyła z uśmiechem.
Jorulv przemówił tak dostojnie, jak umiał.
Jesteśmy ogromnie wdzięczni, że wyprawiliście się w tak długą i niebezpieczną drogę ze względu na nas. Przynieśliście odpowiedź na wiele pytań. Jak umarł ojciec?
Elin nie miała zamiaru wyjawiać prawdy.
Serce nie wytrzymało, tak przypuszczam
odparła wymijająco.
Dalej opowieść znów podjął Patrik.
Sprowadza nas tutaj jeszcze jedna sprawa
powiedział.
Dotyczy głównie Lisen. Dwadzieścia lat temu zaginął w lesie jej nowo narodzony brat. Być może wy będziecie mogli naprowadzić nas na jakiś trop?
Pytałam już Jorulva
cicho wyznała Lisen.
Oni o niczym me słyszeli.
Jak mi przykro!
z żalem wykrzyknęła Elin.
Ale oczy Juliany zapłonęły niezwykłym blaskiem.
Dwadzieścia lat temu? Powiedzcie coś więcej! Jak wyglądał twój brat, Lisen?
Podobno był bardzo ciemny
wyjaśniła Lisen.
Ale to Elin była z nim wtedy, gdy zniknął, ona wie najlepiej.
Był rzeczywiście prześlicznym dzieckiem
podjęła Elin.
Znalazłam się w bardzo ciężkiej sytuacji, musiałam na krótką chwilę wynieść dziecko do lasu. Nagle pojawił się przede mną jakiś mężczyzna, którego wzięłam za Władcę Lasu, i oddałam mu noworodka. Potem nic więcej nigdy już nie słyszeliśmy o dziecku, a jego matka ogromnie rozpacza nad jego stratą. Chłopiec na pewno już nie żyje...
Juliana wstała i przycisnęła obie dłonie do piersi.
Rebecko
powiedziała bez tchu.
Myślę, że znam odpowiedź. Ty najlepiej z nas umiesz grać na piszczałce. Czy mogłabyś wyjść na podwórko i zagwizdać sygnał "niebezpieczeństwo"?
Teraz? W takich ciemnościach?
zdumiała się Rebecka.
Pójdę z tobą
pospiesznie rzekł Benjamin.
Uśmiechnęła się i szybko odnalazła długą piszczałkę z kory.
Mam nadzieję, że zbytnio nie przeschła
mruknęła, płonąc z ochoty, by pokazać Benjaminowi, co potrafi. Obydwoje wyszli przed chatę. Wkrótce popłynęły piękne, przepojone smutkiem tony.
Ta dziewczyna naprawdę umie wabić
rzekł z podziwem Gustafsson.
Tak, Rebecka potrafi to jak nikt.
Tony piszczałki umilkły, podjęli rozmowę.
Macie więc zamiar wyprawić się w dolinę?
zwrócił się Patrik do Jorulva.
A gdzie zamierzacie się osiedlić?
Nie wiemy
rzekł z rezygnacją Jorulv.
Chcieliśmy po prostu wyruszyć w ślad za ojcem. Nie mamy żadnego konkretnego celu i nie wiemy, jak poradzić sobie z bykiem.
Z bykiem ja wam pomogę
obiecał Gustafsson.
Zwyczajny jestem bydła. Ale to nie takie proste przybyć do miasteczka z całym dobytkiem, nie mając gospodarstwa, które by na was czekało. Nie możecie przecież razem z owcami zatrzymać się w hotelu!
Ale zwierzęta nie mogą tu zostać
wtrąciła się Lisen.
Tak, to prawda. Zobaczymy, co się da zrobić
powiedział Patrik.
Wróciła Rebecka z Benjaminem. Obydwojgu płonęły policzki.
Słyszeliście mnie?
zapytała dziewczynka.
Oczywiście
odparł Jorulv.
Ale po co to wszystko, Juliano?
Wkrótce się przekonacie
odparła zagadkowo.
Nie chcę się stąd wynosić!
wybuchnął nagle Ole.
Ojciec zawsze powtarzał, że to ja odziedziczę kiedyś tę zagrodę.
Jorulv, wstrząśnięty i urażony, popatrzył na brata.
Naprawdę ojciec tak mówił?
Ole spuścił wzrok. Zrozumiał, że nie powinien był o tym wspominać, i już żałował swego wybuchu.
Ojciec był straszliwie niesprawiedliwy
wyjaśniła Rebecka.
O, świetnie znam niesprawiedliwych ojców!
zapewniła ją Lisen.
Ojciec nie mógł znieść mnie i Mattiego
mówiła dalej Rebecka.
Za to Ole był jego oczkiem w głowie, choć ostatnio zacząłeś mu się opierać, Ole, musisz to przyznać.
To prawda.
Chłopiec kiwnął głową z zawstydzeniem.
Ojciec nigdy nie chciał przyznać się do błędu. Jasne jest, Jorulvie, że zagroda tobie się należy. Ja po prostu nie chcę stąd odchodzić.
Ależ, Ole
próbowała go przekonać Juliana.
Jesteś przecież z nas wszystkich najmądrzejszy, będziesz mógł iść do szkoły!
Cicho! Ktoś nadjeżdża!
rzuciła Rebecka, zanim brat zdążył odpowiedzieć.
Ole poderwał się z miejsca i wyjrzał przez okienko.
Dwa konie... I dwaj jeźdźcy. Cóż, na miłość boską...?
Juliana rzuciła się do drzwi. Otworzyła je i z szacunkiem w głosie poprosiła nowo przybyłych, by weszli do izby.
To bardzo ważne, musicie usłyszeć, co do powiedzenia mają nasi goście.
Do środka weszli dwaj wysocy mężczyźni. Obydwaj ubrani w zwierzęce skóry, obaj równie ciemni, choć jednemu włosy i brodę przyprószyła już siwizna. Matti natychmiast podbiegł do młodszego, uradowany ponownym spotkaniem ze swym bohaterem. Pozostali szeroko otwartymi ze zdumienia oczami wpatrywali się w niezwykle przystojnych przybyszów.
Elin nie mogła oderwać oczu od młodego Czarnego, aż w końcu wybuchnęła:
To ty wziąłeś wtedy dziecko! Poznaję cię!
Nie, nie
roześmiał się starszy z mężczyzn.
Czas przecież nie stoi w miejscu. To ja zabrałem chłopczyka. "Dziecko" to on!
Lisen oszołomiona przenosiła wzrok z jednego na drugiego.
Czy to jest mój brat?
spytała zaskoczona.
Tego nie wiem, bo nie wiem, kim ty jesteś, panienko.
Wtedy znowu zabrał głos Patrik i jeszcze raz wyjaśnił, jaka sprawa sprowadza ich w te okolice. Opowiedział o żalu, przez tyle lat dręczącym jego teściową, i o niepokoju, który gnębił Elin.
Lisen usiłuje odszukać brata już od chwili, gdy dowiedziała się o jego istnieniu
zakończył.
A teraz może wy opowiecie nam waszą historię?
Czarny i Lisen przyjrzeli się sobie. Różnili się od siebie jak dzień i noc, a mimo to czuli, że istnieje między nimi jakaś więź.
Witaj, siostrzyczko
powiedział Czarny.
Miło cię poznać, braciszku
odparła Lisen schrypniętym głosem.
Mężczyźni popatrzyli po sobie i Czarny dał znak swemu przybranemu ojcu, by mówił.
Słuchajcie więc
rozpoczął starszy.
Czarny i ja jesteśmy krewniakami.
Czy on naprawdę ma na imię Czarny?
spytała zaciekawiona Rebecka.
Nie, ale tak go nazywam. Ja mam na imię Martin. Kiedy przyszedłem na świat, ojciec mój rozgniewał się na matkę za to, że urodziła dziecko niepodobne do nikogo z rodziny. Wygnał ją z domu, a później nigdy nie zapytał ani o nią, ani o mnie. Matka osiedliła się w sąsiedniej dolinie, po drugiej stronie wzgórz. Cierpieliśmy wielka biedę, bo zamieszkać mogliśmy tylko w nędznym szałasie. Z czasem, gdy trochę podrosłem, zacząłem krążyć po lesie i zdobywać tam jedzenie. Zdołaliśmy wybudować także większy dom, choć nie jest on szczególnie okazały.
Teraz ja coś powiem
wtrąciła się Elin. Martin skinął głową, a ona opowiadała:
Byłam obecna przy narodzinach Czarnego. Baronowa von Adelkalk wiedziała, że jej ciotka, czyli twoja matka
Elin zwróciła się do Martina
że twoja matka została tak niegodziwie potraktowana przez męża. Zdawała sobie także sprawę, że gniew barona von Adelkalk mógł być po stokroć straszniejszy niż twego ojca. Obawiała się, że mógłby zastrzelić niewinnego ciemnowłosego mężczyznę, który w owym czasie pracował we dworze, mógł także, ogarnięty ślepą złością, skrzywdzić lub nawet zabić dziecko. Dlatego musiałam co sił w nogach biec z tobą do lasu, młody człowieku.
Dobrze cię pamiętam, mała Elin
ze smutkiem uśmiechnął się Martin.
Tamtej nocy pomściłem twój los na trzech żołnierzach i odtąd nie mogłem się już pokazywać w miasteczku.
Od tamtych wydarzeń upłynęło już ponad dwadzieścia lat
stwierdził Patrik.
Przestępstwo uległo przedawnieniu. Z waszej opowieści wynika, że w rodzinie istnieje pewna cecha dziedziczna, pojawiająca się u niektórych: ciemne włosy i brązowe oczy.
To prawda
odpowiedziała Lisen.
Zbadałam to. Jedna z naszych praprababek przebywała z mężem w Indiach Zachodnich i nie była wówczas zanadto cnotliwa.
Musimy pomówić o czymś jeszcze
stwierdził Patrik.
Słuchajcie, dzieci, czy chcecie wraz z nami pójść do miasteczka? Pomożemy wam, na ile będziemy mogli.
Dzieci z małej górskiej zagrody popatrzyły na siebie z powątpiewaniem.
Gdybyście widzieli to, co my ujrzeliśmy wczoraj wieczorem, bez wahania poszlibyście z nami
stwierdził Gustafsson.
Wędrowaliśmy cały dzień, a wszędzie dookoła był tylko las. Mila za milą rozciągały się knieje, aż wreszcie w środku pustkowia ujrzeliśmy w oddali małe, samotne światełko. To było światło z waszego domu. Jeszcze jeden cały dzień zszedł nam na wędrówce, zanim dotarliśmy tutaj.
Uważam, że najmądrzej postąpicie przenosząc się stąd
zgodził się Patrik.
Zima naprawdę może być ciężka, długa i śnieżna. Co zrobicie, jeśli któreś z małych zachoruje?
Linnea od dawna już jest przeziębiona
kiwnął głową Jorulv.
Jestem za tym, by się stąd wyprowadzić. Co ty na to, Ole?
Hmm
zamyślił się Ole.
Jeśli ktoś nam pomoże, cała sprawa wygląda inaczej. Bałem się wyruszać w nieznane i opuszczać miejsce, które tak bardzo kochamy. Ale zgadzam się, powinniśmy się stąd wynieść.
Powiedział to zdecydowanie, lecz musiał się odwrócić, by ukryć łzy, które stanęły mu w oczach.
ROZDZIAŁ XI
Kiedy decyzja o przeprowadzce nareszcie zapadła, sprawy potoczyły się szybko. Wszyscy włączyli się w przygotowania do wyprawy.
A Gustafsson wystąpił ze zbawienną propozycją:
Jestem, co prawda, zawodowym żołnierzem, ale tak naprawdę urodziłem się na wsi. Mam niedużą zagrodę pod lasem, zaraz za miasteczkiem, stoi teraz pusta, bo moi rodzice już nie żyją. Może spróbowałbym wystarać się o roczny urlop. Pomieszkałbym z wami przez jakiś czas, zanim na dobre się nie zagospodarujecie.
Patrik uznał to za świetny pomysł i obiecał dopomóc w załatwieniu niezbędnych formalności. Dzieci od razu poczuły się bardziej bezpieczne. Teraz już wiedziały, że będą miały się gdzie podziać.
Dziwna to była noc. Czworo najstarszych spośród rodzeństwa przez długi czas nie mogło zasnąć, trudno było im pojąć wszystkie te nagłe wydarzenia. Nie dawała im spokoju świadomość, że w izbie śpią zupełnie obcy ludzie. Juliana nie przestawała myśleć o Czarnym. Niewiele rozmawiali, ale ciepło jaśniejące w ich oczach, kiedy na siebie spoglądali, wystarczało za wszystkie słowa. Dziewczyna czuła się tak szczęśliwa, że nie mogła zapanować nad łzami radości, choć jednocześnie smutno jej było, że już wkrótce opuszczą las i dom ich dzieciństwa.
Jorulv rozmyślał o burzy uczuć, jaka nawiedzała go podczas samotnych wiosennych wieczorów, o dręczącym niepokoju, którego przyczyn nie znał. Teraz uświadomił sobie, za czym tęsknił. Lisen postawiła na głowie całe jego dotychczasowe życie. Sprawiła, że patrzył na świat w oszołomieniu i ze strachem, lecz jednocześnie z bezmiernym zachwytem. Ale ona przecież była damą. Czy kiedykolwiek ośmieli się wyznać jej, co do niej czuje?
Myśli Lisen także błądziły daleko. Dziewczyna przede wszystkim cieszyła się z tego, że odnalazła zaginionego brata, ale ani na chwilę nie przestawała myśleć o Jorulvie. Nigdy dotąd nie spotkała kogoś takiego jak on
tak miłego, prostodusznego, a jednocześnie tak męskiego...
Uczucia Rebecki i Benjamina były znacznie mniej skomplikowane. Radowali się po prostu ze spotkania bratniej duszy, kogoś, z kim można porozmawiać bez obaw, z kimś, kto zrozumie. Oboje mieli wrażenie, że ich znajomość może kiedyś przerodzić się w coś więcej niż przyjaźń.
Świtem, kiedy wyszli z chaty, ujrzeli cienką warstewkę śniegu pokrywającą ziemię. Cały świat wydawał się taki czysty i odświeżony. Najpierw, z samego rana, poszli na groby i okryli je starannie pachnącymi świerkowymi gałęziami. Odmówili cichą modlitwę, żegnając się z tymi, którzy tu spoczywali, zwłaszcza z matką.
Później zabrali się za pakowanie.
Największym problemem były świnie: olbrzymi wieprz, maciora i trzy dość spore już prosięta. Na pewno nie zdołałyby przejść całej długiej drogi do miasta. Kury można transportować w klatkach lub w jukach na którymś z trzech koni: Czarnego, Martina lub na własnym koniu dzieci. Krowy i owce pójdą same, ale świnie...?
Naprawdę nie macie żadnego wózka?
westchnął Gustafsson.
A w jaki sposób znosiliście siano do zagrody?
Na własnych plecach
zgodnie z prawdą odparł Jorulv.
Martin stwierdził, że nie opłaca im się wracać do miasteczka tą samą drogą, którą przybyli tu Gustafsson z towarzyszami. Wybierając drogę prowadzącą przez dom jego, Martina, i Czarnego, mogli oszczędzić nawet całą dobę. Tam rodzeństwo będzie mogło się zatrzymać i wypocząć, a później oni odprowadzą dzieci do miasteczka.
Ale wtedy trzeba będzie przejść przez bezleśne góry
podkreślił.
Tym bardziej musimy mieć coś, w czym można transportować świnie. Niestety, i tak bagażu będzie więcej, niż konie same zdołają unieść.
Olemu nagle wpadło coś do głowy.
Jorulv zrobił kiedyś saneczki dla Mattiego i Linnei. Gdzie one mogły się podziać?
Matti zmarszczył czoło, ale nie mógł sobie przypomnieć, za to Linnea okazała się bystrzejsza.
Zeszłej zimy zjeżdżaliśmy z tamtego pagórka
powiedziała z ożywieniem.
I tam je chyba zostawiliśmy...
Tak, tak właśnie było!
ucieszył się Matti.
Ole, chodź, pomóż mi!
Chłopcy poszli przez łąkę, Linnea na krótkich nóżkach podreptała za nimi. Pozostali czekali cierpliwie, ale nie mieli zbyt wielkich nadziei.
Wszystko, co nie będzie wam potrzebne teraz, zimą, zostawimy tutaj
rzekł Patrik do Jorulva.
Wrócimy po to wiosną. Czy jesteś zadowolony z takiego rozwiązania?
Jorulv, Juliana i Rebecka pokiwali głowami na zgodę i zaczęli się zastanawiać, co może zostać.
Wróciły najmłodsze dzieci, ciągnąc coś za sobą z wysiłkiem.
Ależ...
Martin był naprawdę zdumiony.
To przecież nie są żadne saneczki, to całe sanie!
Rzeczywiście, wyszły mi jakieś wielkie
zawstydził się Jorulv.
Możesz za to dziękować Stwórcy
orzekł Patrik.
To nasz jedyny ratunek. Czy znajdziecie jakieś dyszle, żeby zaprząc do nich któregoś konia?
Wszyscy z zapałem zabrali się do pracy. Każdy starał się pomóc jak umiał. Znad jeziora przyniesiono przybory rybackie, jedzenie zapakowano w garnki i węzełki, załadowano juki.
Jak myślicie, uporamy się z tym dzisiaj?
zastanawiał się Patrik.
Martin popatrzył na niebo.
Powinniśmy już wyruszać. Niedługo spadnie więcej śniegu. Zima już się czai i jutro może być za późno.
Poprosił wszystkich, by spieszyli się jak mogą, bo, jak stwierdził, najpóźniej za godzinę powinni wyprawić się w drogę.
Wreszcie wszystko było gotowe. Kury siedziały w koszach umocowanych po bokach konia Martina, głośnym gdakaniem dając znać, jak bardzo czują się urażone. Dla świń Jorulv zbił naprędce dwie duże skrzynie, które ustawiono na saniach. Najmłodsze dzieci miały opiekować się owcami i kozami, obowiązkiem starszych było zajęcie się krową, jałówką i cielakiem. Kozioł, uparty, jak to zwykle z kozłami bywa, opierał się z całych sił, ale Matti łagodnością i z nim potrafił dać sobie radę.
Nadeszła chwila, kiedy wyprowadzić mieli wielkiego byka.
Gustafsson przywiązał gruby powróz do kółka umocowanego w nosie zwierzęcia i wspólnie z Jorulvem zdołali wyciągnąć je z obory. Oni właśnie mieli otwierać cały pochód, bo nikt przecież nie chciał znaleźć się przed bykiem, gdyby przypadkiem się rozgniewał. Przy obłaskawianiu zwierzęcia, z którego oczu wprost biła dzikość, znów nie obyło się bez pomocy Mattiego. Malec łagodnie i dobrotliwie przemawiał do olbrzyma.
On się boi
stwierdził wreszcie i miał w tym sporo racji.
Zaraz za bykiem szedł Martin, bo to on właśnie znał drogę, którą mieli podążać. Prowadził ciężko objuczonego konia. Za nim kroczył stary Kasztanek z zagrody, z wysiłkiem ciągnąc sanie. Obok postępował Ole, nie mógł bowiem dosiąść konia, który dodatkowo niósł na grzbiecie całą piramidę sprzętów. Obok niego szła Elin z pokaźnym workiem na plecach, w dłoniach taszcząc dwa węzełki. Następne w kolejności wędrowały najmłodsze dzieci, prowadząc kozy i owce, a za nimi Rebecka, Benjamin i Juliana z bydłem.
Pochód zamykali Lisen, Czarny i jego koń.
Pozostawał jeszcze bagaż do niesienia: na każdego przypadało go tyle, że ledwie zdołali udźwignąć. Droga przez las okazała się bardzo mozolna, juki zaczepiały o gałęzie, jagnięta i koźlęta zbaczały z drogi i trzeba było je zawracać. Najmłodsze dzieci prędko się zmęczyły i marudziły, że chcą odpocząć. Ładunek przesuwał się nieustannie, bez końca mocowano go od nowa.
Byk sprawował się właściwie przyzwoicie. Od czasu do czasu zapierał się albo nagle rzucał w bok, ale Gustafsson naprawdę świetnie umiał sobie z nim poradzić. Krowa natomiast wyraźnie zaczęła kuleć. Zbadali ją jak umieli ale nie znaleźli żadnej innej przyczyny niedomagania poza tym, że nienawykłe do długiej wędrówki zwierzę zmęczyła długa droga. A przecież tak daleko mieli jeszcze do celu...
Jak sądzisz, czy będziemy zmuszeni nocować pod gołym niebem?
szepnął Patrik do Martina w momencie, kiedy w pobliżu akurat nie było nikogo innego.
Za wszelką cenę musimy tego uniknąć
odparł Martin.
Ale posuwamy się bardzo powoli. Wiatr się wzmaga, w powietrzu czuć już śnieg. Obawiam się, że przeprawa przez bezleśne góry może okazać się niezwykle trudna.
A czy musimy iść właśnie tamtędy?
To najkrótsza droga. Gdybyśmy szli naokoło, musielibyśmy nocować na otwartej przestrzeni.
Wobec tego ruszamy przez góry.
Martin zwrócił się do Juliany z prośbą, by dla wszystkich znalazła ciepłą odzież, rękawice i szale. Zatrzymali się i Juliana zaraz zaczęła myszkować po bagażu.
Czy kurom także zawiążemy szaliki?
żartobliwie zapytała Rebecka.
Martin roześmiał się.
Nie, ale powinniśmy nakryć czymś klatki. A gdyby udało się wam znaleźć coś dostatecznie dużego do osłonięcia skrzyń ze świniami, byłoby naprawdę wspaniale.
Świnie gwałtownie protestowały, gdy tak nagle zapadły ciemności, ale nikt nie zważał na ich urażone chrząkanie. Wędrowcy znów podjęli marsz, tym razem już przez bardziej otwarty teren.
Martin starał się nie myśleć o wszystkich trudnościach, jakie jeszcze ich czekały, pocieszał się myślą, jak to dobrze będzie, gdy nareszcie znajdą się u celu. Jego matka miała kota, Linnea z pewnością będzie zachwycona zwierzątkiem, z taką troską zajmowała się przecież młodymi kózkami i jagniętami. Matti powinien dostać psa...
Martin nigdy się nie ożenił. Zajmował się matką, a potem opiekował jeszcze niemowlęciem, Czarnym. Tak upływały lata
w wiecznym trudzie, by nie wpuścić biedy za próg.
Sanie się wywróciły, spadła skrzynia ze świniami. Zaniosły się kwikiem, cała piątka, jakby co najmniej obdzierano je ze skóry. Martin oderwał się od swych rozmyślań i pospieszył z pomocą Elin i Olemu, którzy usiłowali zaprowadzić porządek.
Elin świetnie wygląda mimo upływu lat, pomyślał Martin, wspominając zrozpaczoną piętnastolatkę, którą dawno temu spotkał w lesie. Teraz miała lat trzydzieści pięć, ale jej oczy zachowały nadal tamten czysty, niewinny wyraz. Sprawiała wrażenie zmęczonej, a na twarzy wyryła jej niezatarty ślad bezustanna troska o syna. Oprócz tego jednak niewiele się zmieniła.
Kiedy umieścili już na miejscu obie skrzynie, Martin delikatnie uścisnął Elin za rękę. Podniosła głowę zdumiona, napotkała jego ciepły uśmiech i odpowiedziała mu uśmiechem, choć wargi jej drżały. Władca Lasu, tak go nazwała, kiedy odebrał dziecko z jej rąk, a on odpowiedział, że nim nie jest, lecz miał okazję go spotkać...
Bo czyż tak w istocie nie było? Władca Lasu był wszędzie, w szumie kniei w jasne wiosenne wieczory, w ogromie natury i w ludzkiej bezradności, w pięknie, które go otaczało, gdy wędrował pod koronami drzew i radował się bogactwem kolorów letnich kwiatów.
Znajdował się we wszystkim, czego Martin mógł nauczyć dziecko, Czarnego, we wszystkim, co opowiadał mu o życiu roślin i zwierząt...
Tak, spotkał leśnego bożka.
Śnieżna zamieć uderzyła w nich z całej siły.
Trzymajmy się razem!
krzyknął Martin.
Mówcie zaraz, gdy z zimna stracicie czucie! Teren jest tu tak otwarty, że możemy iść w zwartej grupie zamiast długim, rozciągniętym rzędem. Uważajcie, byśmy po drodze nikogo nie zgubili, człowieka ani zwierzęcia!
Byk przeciągłym rykiem wyrażał swoje niezadowolenie. Krowa i jałówka odpowiadały mu, strasząc pozostałe zwierzęta.
Uwiążcie je wszystkie
nakazał Gustafsson.
Nie, Matti, nie sadzaj Linnei na sanie, cieplej jej będzie w ruchu. Czarny, pilnuj, by nikt nie został z tyłu!
Zamieć gęstniała z minuty na minutę. Uderzenia wiatru stawały się coraz silniejsze, lodowate bicze śniegu bezlitośnie cięły policzki, nie pozwalały otwierać oczu. Benjamin widział, że kozy są przerażone. Mała Linnea zaczęła szlochać z wycieńczenia. Próbowała iść tyłem, ale okazało się to niemożliwe, bo prowadziła przecież na sznurku owcę. Owce beczały, odpowiadały im wystraszone jagnięta. Jedna z kóz chciała położyć się na ziemi, odmawiając dalszej wędrówki, ale Elin zaraz ją popędziła. Potem objęła Linneę ramieniem, by choć trochę osłonić dziewczynkę przed zimnem.
Niektóre zwierzęta długo już stały pod dachem, pomyślał Jorulv. Nie nawykły do takiego chłodu. Uspokajająco pogładził po grzbiecie byka, którego prowadził z Gustafssonem. Każdy z nich trzymał mocno w dłoniach koniec powrozu przywiązanego do kółka w nosie zwierzęcia; w ten sposób udawało im się jakoś zapanować nad kolosem.
Czarny objął Julianę. Jasna, delikatna skóra dziewczyny gorzej znosiła zacinający śnieg niż jego osmagane wichrami policzki. Juliana usiłowała teraz osłonić twarz połą jego kurtki, nie spuszczając jednak z oczu krowy, którą prowadziła. Krowa kulała coraz bardziej i Julianie na ten widok krwawiło serce. Stara wierna Gwiazdula, oby tylko nic poważnego jej się nie stało!
Lisen czuła się nieco osamotniona. Wszyscy inni szli razem ze swymi szczególnymi przyjaciółmi, ale ona nie mogła teraz przeszkadzać Jorulvowi. Uczucie, jakie do niego żywiła, z każdą chwilą stawało się bardziej intensywne, nabierało blasku. Nigdy jeszcze nie odczuwała w duszy takiego ciepła i oddania jak teraz.
Chyba naprawdę zaczynam dorastać, pomyślała. Ojciec z pewnością wyrzuciłby Jorulva z wielkim hukiem, gdyby tylko zorientował się, co on do niej czuje. Ale już wkrótce nastąpi koniec ojcowskiej tyranii. Gdy tylko wrócą, ostatecznie się z nim rozprawią...
Jeśli wkrótce nie wydostaniemy się spod władania zamieci, źle się to skończy, myślał Czarny. Mniejsze zwierzęta długo już nie wytrzymają i Matti jest tak strasznie zmęczony. Biedny mały... Przyspieszył kroku i przejął od Mattiego koziołka. Chłopczyk i tak z trudem radził sobie z opieką nad jedną kozą, widać było wyraźnie, że ledwie idzie na zesztywniałych z zimna nogach.
Jak się czujesz, Matti?
zapytał cicho.
Malec uśmiechnął się blado, ale nie odpowiedział ani słowem.
Najgorsze już wkrótce będzie za nami
pocieszył go Czarny.
Ale pamiętaj, daj znać, jak tylko poczujesz, że nie masz już więcej sił.
Matti kiwnął głową i z wysiłkiem poczłapał dalej.
Jedna z owiec padła na ziemię i za nic nie dała się podnieść. Zatrzymała się cała gromada. Patrik wziął na ramię skrzynkę z prosiętami, a na jej miejscu na saniach ułożono biedną owcę i starannie okryto ją sianem. Ruszyli dalej.
Na policzkach Elin pojawiły się oznaki odmrożenia, Martin mocno natarł jej twarz, a Rebecka wyżej podciągnęła rękawice Linnei. Z lękiem zauważyli, że Gustafssonowi i Jorulvowi grozi odmrożenie nadgarstków, ale żaden z nich nie mógł puścić byka.
Wreszcie zamieć, która zdawała się nie mieć końca, zaczęła się uspokajać, przycichać. Płatki śniegu nie padały już tak gęsto.
Teraz będziemy schodzić w dół!
zawołał Martin.
Już niedługo drzewa nas osłonią!
Z wielką ulgą przyjęli tę wiadomość. Wędrowali przecież cały dzień, nie zatrzymując się nawet, by coś zjeść. Wszyscy byli wycieńczeni, głodni i przemarznięci.
Jak cudownie było znów znaleźć się w lesie!
Idziemy dalej, prawda?
zapytał Martin.
A może ktoś woli zatrzymać się i odpocząć tutaj?
O odpoczynku marzyli wszyscy, ale nikt nie chciał przystanąć.
Śmiertelnie zmęczeni ludzie i zwierzęta resztkami sił, potykając się, wciąż szli do przodu, byle tylko jak najprędzej znaleźć się pod dachem. Zapadł zmrok. Martin od czasu do czasu przystawał, by się rozejrzeć, zanim dał znak do dalszej wędrówki.
Jakąś godzinę później w oddali zabłysło światełko. Było dla nich jak bajka.
Jesteśmy na miejscu
powiedział z ulgą Martin.
Zaraz poznacie moją matkę, wypijecie coś ciepłego i pójdziecie spać. Zwierzęta też się pomieszczą.
Matti, słysząc to, poddał się. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa i Czarny musiał wziąć go na swe troskliwe ręce.
ROZDZIAŁ XII
Charlotta, matka Martina, z wielką życzliwością i czułą troską powitała zmarzniętą gromadę.
Ach, biedacy, jacy jesteście wyziębieni, przemarzliście na kość! Ty musisz być Linnea
zwróciła się do najmłodszej dziewczynki, która rozglądała się dookoła wielkimi oczami.
Czarny opowiadał mi o was wszystkich i dlatego wydaje mi się, że znam was już od dawna. Długo was obserwował, by udzielić wam pomocy, gdyby okazało się to niezbędne. Potem jednak musiał was opuścić, bo ja zachorowałam... Kochane dzieci, podejdźcie tu, bliżej pieca, rozgrzejcie się!
Dzieci patrzyły i patrzyły, i nie mogły się nadziwić białej porcelanie, doniczkom z kwiatami stojącym na parapetach, pięknym meblom... I tyle świec wszędzie!
Charlotta zaczęła odwijać Linneę z szali i kaftanów. Dziewuszka z zimna i zmęczenia była całkiem zobojętniała i tylko ze zdumieniem wpatrywała się w damę o tak łagodnym głosie.
Czy ty jesteś Bogiem?
zapytała z powagą.
Bo moja mama mówiła, że Bóg jest taki dobry...
Nie, Bóg jest o wiele, wiele lepszy ode mnie
odparła Charlotta z uśmiechem.
Ale staram się być tak dobra, jak potrafię.
Lisen podeszła, by się przedstawić.
Jestem Lisen, siostra Czarnego
powiedziała.
Znam historię jego życia. A to jest Elin, którą Martin spotkał w lesie dwadzieścia lat temu. To syn Elin, Benjamin. Mój szwagier Patrik i Gustafsson, a to pozostałe dzieci z leśnej zagrody: Ole, Rebecka, Juliana i Jorulv. Matti już zasnął... to ten, którego Czarny trzyma na rękach.
Charlotta troskliwie zajęła się gośćmi.
Zaraz zobaczymy, czym mogę was poczęstować. Co myślisz o czekoladzie ze śmietanką, Martinie?
Brzmi pysznie, mamo. Czarny i Juliana pomogą ci ją przyrządzić. My w tym czasie znajdziemy jakieś schronienie dla zwierząt. Na podwórzu aż tłoczno od zziębniętych, wycieńczonych stworzeń. Może powinniśmy porozmawiać z sąsiadem?
Nie o tej porze, a poza tym to za daleko dla tych biedactw. Najmniejsze przyprowadźcie tu, do domu, a większe umieśćcie w oborze, tam będzie im ciepło. Czy macie krowy albo kozy? Trzeba je wydoić?
Postarano się załatwić wszystko jak najszybciej i jak najlepiej. Wkrótce w oborze zrobiło się gorąco. Od wielu zwierząt, zgromadzonych w jednym miejscu, wprost biło ciepło. Dwa konie umieszczono w jednej przegrodzie i tym samym miejsca starczyło także dla byka. Było ciasno, ale zwierzęta wydawały się zadowolone.
Kozy zostawiały za sobą małe czarne bobki na wyszorowanej przez Charlottę podłodze kuchni, a świnie i owce musiały podzielić się pralnią. Kury znalazły w oborze belki, które zastąpiły im grzędy, a kogut, któremu pomyliły się pory dnia, piał na wpół śpiąc.
Linnea, dokładnie tak jak przewidział Martin, zasnęła z kotkiem w objęciach. Rozgrzała się i najadła, w buzi czuła wspaniały, nie znany dotąd smak czekolady.
Gdy zgaszono świece, każdy najmniejszy nawet kącik przytulnego domku zajęty był przez śpiących ludzi, nieprawdopodobnie zmęczonych, ale zadowolonych, że nareszcie znaleźli bezpieczne schronienie.
Tylko Charlotta nie mogła zasnąć. Tuliła do siebie Linneę z kociakiem i bezczelnego młodego koziołka, który uznał, że w jej łóżku będzie mu najwygodniej. Miała o czym rozmyślać. Nareszcie poznała Julianę, o której Czarny tyle jej opowiadał. Cóż za czarujące stworzenie, myślała sobie, usiłując okryć się bodaj skrawkiem kołdry. Czarny nie mógł chyba wybrać lepszej i milszej dziewczyny.
A jej ukochany syn, Martin... Czy tylko sobie wmawiała, czy też rzeczywiście między nim a Elin istniała jakaś szczególna nić porozumienia? Delikatna, nieśmiała czułość, która mogła przerodzić się w coś więcej?
Charlotta miała taką szczerą nadzieję.
Tyle śniegu! Juliana zadrżała z zimna, kiedy nazajutrz szła przez podwórze do obory na poranne dojenie. Myślą powróciła do samotnej chaty leżącej głęboko, głęboko w lesie. Nie, nie wolno jej teraz o tym myśleć!
W małej, zatłoczonej obórce niełatwo było się poruszać, ale Juliana zdołała wydoić krowy. Kiedy cedziła mleko, zauważyła nagle, że ktoś za nią stoi. Odwróciła się.
Czarny. Serce natychmiast podskoczyło jej w piersi, poczuła, że pałają jej policzki.
Popatrzył na nią z uśmiechem.
Nigdy nie możemy zostać sami.
Czuć ode mnie oborą
cicho powiedziała zawstydzona Juliana.
A czy może być inaczej, skoro jesteś w oborze?
roześmiał się.
To nic nie szkodzi, przywykłem do tego zapachu.
Ujął jej twarz w dłonie.
Juliano... Nigdy nie mówiłem ci, co do ciebie czuję.
Nie mogła odpowiedzieć. Czuła, jak ściska ją w gardle, i nie pomogło ani przełykanie śliny, ani chrząkanie.
Kocham cię, Juliano
szepnął.
Od dawna już cię kocham. Od czasu, kiedy dawno temu ujrzałem cię na bagnach. Ty mnie nie widziałaś, ale wystraszyłaś się, bo wyczułaś, że ktoś jest w pobliżu. Pamiętasz?
Tak
odparła schrypniętym głosem.
I ja...
Znów musiała odchrząknąć.
Ja o tobie marzyłam. Wyobrażałam sobie, że jesteś leśnym bożkiem, o którym Matti tyle mi opowiadał. I taka zresztą jest prawda
stwierdziła z promiennym uśmiechem.
I wówczas on uczynił coś dla niej nieoczekiwanego. Juliana, naiwna i niewinna, nie wiedziała nic o miłości i pieszczotach. Czarny pochylił się nad nią i delikatnie, czule pocałował w same usta.
Gdy ją puścił, Juliana popatrzyła mu prosto w oczy i westchnęła długo i drżąco, a potem szepnęła prosto do ucha:
Czuję do ciebie to samo, co ty czujesz do mnie.
Zorientowała się, jak niemądrze to zabrzmiało, ale Czarny wyraźnie się ucieszył. Mocno przytulił ją do siebie, objął i jeszcze raz pocałował. Tym razem był bardziej namiętny, a Juliana mu się poddała. Miała wrażenie, że Czarny także nie ma zbyt dużego doświadczenia. To uradowało ją i dodało pewności siebie.
Usłyszeli, że ktoś wyszedł na podwórze. Popatrzyli na siebie z miłością i zrozumieniem, i powrócili do swych zajęć.
Podczas gdy Juliana i Czarny wstępowali na ścieżki miłości ostrożnie, sytuacja między Jorulvem a Lisen rozwijała się znacznie prędzej.
Lisen była właściwie bardzo wyzwoloną panną. Wielokrotnie wysłuchiwała zwierzeń przyjaciółek o miłosnych podbojach i chwilach spędzonych sam na sam z rozmaitymi kawalerami. Na tej podstawie wyrobiła sobie błędne mniemanie, iż każda zakochana młoda dziewczyna natychmiast powinna posmakować miłości z chłopcem, który stanowi obiekt jej westchnień. Nie przypuszczała, że to, co słyszała, w większości było przechwałkami, a nieliczne panny, które zbyt daleko posunęły się w eksperymentowaniu, często musiały za to płacić długimi tygodniami niepokoju i rozpaczy. Zdarzało się, że niektóre z przyjaciółek Lisen nagle, bez żadnego, jak się wydawało, konkretnego powodu, wyjeżdżały na kilka miesięcy, ale to nigdy Lisen specjalnie nie obchodziło. Dlatego wobec Jorulva nie miała żadnych zahamowań.
Po raz pierwszy w swym młodym życiu była szczerze zakochana i nie miała wątpliwości, że Jorulv odwzajemnia jej uczucie. Jego nieśmiałe spojrzenia towarzyszyły jej wszędzie, ale wśród tłumu ludzi tak trudno im było znaleźć chwilę, którą mogliby spędzić tylko we dwoje.
Wreszcie jednak nadarzyła się okazja.
Lisen musiała wracać do miasteczka, ze względu na matkę nie mogła już dłużej pozostawać poza domem. Inni nadal mieli pełne ręce roboty przed przetransportowaniem całego dobytku dzieci do zagrody Gustafssona. Trzy dni po przybyciu do domu Charlotty pewien wieśniak, który miał załatwić w miasteczku jakiś interes, obiecał podwieźć Lisen. Dziewczyna musiała jednak sama przejść nad brzeg rzeki, nad którą rozłożyła się maleńka wioska.
Jorulv zaofiarował się, że ją odprowadzi.
Wyszli wcześniej, niż było trzeba, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
Pierwszy śnieg zdążył już stopnieć. Nad sosnami, porastającymi piaski, znów ciepło zaświeciło słońce. Z początku żadne z nich nie odzywało się ani słowem, obydwojgu spokoju nie dawała myśl: Jak mam to powiedzieć? Jak zacząć?
Minęli sosny na piaskach i weszli na wzgórze, z którego roztaczał się widok na wioskę. Lisen zatrzymała się na szczycie stromego zbocza.
Mamy dużo czasu
powiedziała.
Tak
odparł Jorulv i rozejrzał się dokoła.
Może przysiądziemy na chwilę? Tam, w słońcu, ziemia jest na pewno nagrzana.
Lisen kiwnęła głową. Jorulv wskazał na kępę młodych sosenek. Z tego miejsca mieli świetny widok, a jednocześnie nikt nie mógł ich dostrzec. Zresztą i tak nikt tu nie chodził
tędy wiódł skrót od domu Charlotty do wioski.
Jorulv ściągnął z grzbietu wytartą kurtkę, żeby Lisen miała na czym usiąść. Lisen zatroszczyła się, by i on się zmieścił. Blisko niej, bardzo blisko.
Żadne z nich nie pamiętało później, o czym rozmawiali. Ot, taka sobie obojętna rozmowa o niczym. Zapamiętali jedynie, że ich dłonie nagle splotły się ze sobą, dziewczynie, kiedy pochyliła głowę, włosy opadły na twarz, a on delikatnie je odsunął. Nie zdjął ręki z jej karku, a jej usta powoli zbliżyły się do jego ust.
Jorulv wiedział o pocałunkach i pieszczotach jeszcze mniej niż Juliana. Kiedy poczuł wargi Lisen na swoich, nagle jakby cały skamieniał. Zaraz jednak zareagował jak dziecko natury, którym przecież był. Mocno przylgnął ustami do ust dziewczyny, a ona wcale się o to nie pogniewała, przeciwnie, objęła go i przytuliła się do niego. Jego ciało zareagowało rozpaloną niecierpliwością. Przypuszczał, iż być może nie postępuje właściwie, i gdyby Lisen zaprotestowała przeciw temu, na co się ośmielał, wstrzymałby się w jednej chwili. Ale Lisen nie protestowała.
Jorulv dobrze znał realia życia. Przy nim przyszło na świat szesnaścioro młodszego rodzeństwa, a brutalny ojciec, kiedy tylko przyszła mu ochota, nigdy nie oglądał się na nic, a już zwłaszcza na matkę. On sam na co dzień przebywał z ogierami i buhajami, nic więc dziwnego, że wiele o tym wiedział.
Teraz nagle znalazł się w samym środku oszałamiających, podniecających doznań. Zapomniał, do czego to prowadzi, nie potrafił myśleć trzeźwo. Lisen odwzajemniała się pieszczotami równie gorącymi jak te, którymi ją obsypywał, i kiedy wsunęła dłonie pod koszulę, by pogładzić jego jedwabiście gładką skórę, całkowicie dał się ponieść uczuciom.
Później działał już tylko instynktownie.
Ogarnęło go niezwykłe wrażenie, że spoczywają oboje w wielkiej dłoni leśnego bożka. Nagle porwał go przecudowny, oszałamiający sen. Choć przymknął powieki, nadal miał przed oczami ciemną zieleń mchu i jasny błękit nieba. Siła leśnego bożka poderwała go z ziemi i poniosła ku ostatecznej granicy...
Później długo leżeli przytuleni do siebie, patrząc w chmury. Jorulv nigdy dotąd nie zaznał takiego szczęścia i wiedział, że Lisen także podziela jego uczucia, choć nie zamienili ani słowa na ten temat. Głowa dziewczyny spoczywała na jego ramieniu, czuli się tak dobrze, tak bezpiecznie, jakby zawsze tak było i zawsze miało tak być.
Dotknął palcami jej policzków i poczuł, że są mokre od łez. Lisen wtuliła twarz w zagłębienie jego szyi i mocno przycisnęła się do jego ciała. Objęła go w pasie i gdyby nie obowiązki, które na nich czekały, zasnęliby oboje. Czuli się przy sobie tak bezpiecznie...
Ku wiosce schodzili w milczeniu.
Nie odczuwali wstydu. Wędrowali, napawając się urokiem nowej więzi, która połączyła ich ze sobą przed kilkoma godzinami.
Lisen wiedziała, że kocha młodego chłopaka, który trzyma jej rękę w mocnym, szczerym uścisku. Obiecał, że nigdy jej nie zawiedzie bez względu na to, co się stanie, nawet jeśli jej ojciec sprzeciwi się ich związkowi. A Lisen zapewniła go, że po tym, co wydarzyło się między nimi, nikt nigdy nie zdoła ich rozdzielić.
Stała się teraz prawdziwą kobietą. Jego kobietą.
Znalazła przyjaciela, człowieka, z którym pragnęła dzielić swoje życie. Miał w sobie wszystko, co mogła sobie wymarzyć: czułość, wyrozumiałość, troskliwość wobec samotnych i nieszczęśliwych, miłość do zwierząt... a przede wszystkim miłość dla niej. Jorulv był mężczyzną, któremu mogła zaufać na dobre i na złe.
Rozstanie obojgu sprawiło ból. Jorulv obiecał przybyć tak szybko, jak tylko będzie to możliwe, a i Lisen miała zamiar wybrać się jak najprędzej do zagrody Gustafssona. Każda godzina, którą musieli przeżyć z dala od siebie, wydawała im się dłuższa niż rok.
Na szczęście więź, jaka wytworzyła się między Benjaminem a Rebecką, miała nieco inny charakter. Oboje byli jeszcze stanowczo zbyt młodzi, a Benjamin miał dość rozumu, by powstrzymać Rebeckę, kiedy jej pragnienia nabierały zbyt intensywnych barw. Dziewczyna była inteligentna, w lot pojmowała jego nieme protesty i całkowicie mu się podporządkowywała.
Zostali najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Nareszcie mogli rozmawiać o wszystkim, co przez długi czas nie dawało im spokoju, o czym w samotności rozmyślali przez długie godziny. To, że znaleźli bratnie dusze, wydawało im się cudem.
Charlotta wciąż miała nadzieję, że między Martinem i Elin nawiąże się głębsze porozumienie, ale, niestety, choć bardzo tego pragnęła, zauważała jedynie oznaki, że dobrze im się ze sobą pracuje.
Kiedy gromada niezwykłych gości opuściła jej zagrodę, Charlotta nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Dom wydał się nagle taki pusty, choć, trzeba przyznać, miała teraz o wiele mniej zajęć.
Charlotta zamierzała przybyć do miasteczka za kilka dni, wiele spraw bowiem musiała omówić ze swymi krewniakami.
Jej noga nie postała w miasteczku od dnia, kiedy to wraz z dopiero co urodzonym Martinem została wygnana z domu przez rozgniewanego oficera, wówczas jej małżonka.
Teraz już nie żył, wiedziała o tym, ale nawet na jeden dzień nie przywdziała po nim żałoby.
ROZDZIAŁ XIII
Silny mróz ostatnich jesiennych dni zbudował własny most przez rzekę. Chłód przenikał ściany i migotliwym welonem z kryształowych okruchów otulał ziemię. Ludzie w miasteczku czynili ostatnie przygotowania do długiej, surowej zimy.
Gustafsson troskliwie zajął się swymi młodymi podopiecznymi. Starzejącemu się żołnierzowi nagle otworzyły się oczy i dostrzegł, że istnieje świat także poza regimentem. Zajęcie wieśniaka, którym w czasach młodości pogardzał, okazało się bardziej interesujące niż przypuszczał, z rozrzewnieniem wspominał dni, kiedy jeszcze tu mieszkał. Teraz codziennie omawiał z Jorulvem i Juliana, co powinni zrobić. Należało przede wszystkim doprowadzić wszystkie zabudowania do stanu używalności, zaplanować prace polowe na wiosnę, mieli więc pełne ręce roboty.
Jorulv ze wszystkiego był zadowolony i w głębi ducha każdego dnia dziękował Bogu, że zdołali dotrzeć do ludzi, zanim nie było na to za późno.
A cóż to znowu za fanaberie!
warknął Allan von Adelkalk, ze wszystkich stron przeglądając się w lustrze w swym mundurze rotmistrza.
Dlaczego tak nagle, w środku tygodnia, mamy odwiedzić Tildę i Patrika?
Czy to nie przyjemność?
spokojnym tonem zapytała Christine. W ostatnim czasie w jej zachowaniu pojawiła się jakaś godność, co bardzo niepokoiło małżonka i budziło jego podejrzenia.
Chcą nas przedstawić swoim nowym przyjaciołom.
Jakim nowym przyjaciołom? Znam wszystkich z regimentu i...
To nikt z regimentu.
Jak śmiesz mi przerywać!
wrzasnął baron, poczerwieniały z gniewu.
Cóż za nieposłuszeństwo!
Jeszcze tydzień wcześniej Christine skuliłaby się w sobie ze strachu i błagała o wybaczenie za takie zachowanie. Teraz odwróciła się do męża plecami i przeczekała wybuch.
Czy jesteś już gotów?
To ja decyduję o tym, kiedy pójdziemy!
obruszył się baron. Miał ochotę trzepnąć żonę w twarz rękawiczką, ale obok była pokojówka, uznał więc, że najmądrzej będzie zapanować nad sobą.
Nie podoba mi się ton, jaki ostatnio pojawił się w naszej rodzinie. To wina Lisen. Od czasu gdy wróciła, sprawuje się wręcz nieznośnie. Jest bezczelna i uparta, zarówno wobec swego ojca, jak i brata. Moim zdaniem należy zastanowić się nad odesłaniem jej z domu. Znam pewną szkołę dla oficerskich córek, nauczyciele są tam bardzo surowi.
Tak, tak, kogoś z tego domu niewątpliwie należy odesłać
szepnęła Christine do siebie.
Serce biło jej mocno. Ten dzień... Jak zdoła przez to przejść? Na szczęście nie była sama.
Dom Tildy, siostry Lisen, i jej męża Patrika był pełen gości. Rotmistrza ogarnęła irytacja, jak to często bywa, gdy człowiek czuje się niepewnie. Nie znał tych młodych ludzi, ale wszyscy bez wyjątku wyglądali na nędznych chłopów. Och, była wśród nich także Elin, szwaczka, i jej nieślubny syn! Z jakimiż to ludźmi przestaje jego córka?
Rotmistrz zesztywniał. Co na miłość boską...? Gustafsson? Zwykły szeregowy? Nie, teraz posunęli się już za daleko! Chcą go zmusić, by obracał się w towarzystwie takiego motłochu? Wzburzenie barona nie miało granic. O, Patrik nie uniknie surowej, bardzo surowej reprymendy!
Christine siedziała zatopiona w rozmowie z jakąś starszą damą. Miał wrażenie, że już gdzieś ją widział, nie mógł sobie tylko przypomnieć gdzie. Zresztą wszystko jedno, i tak zaraz zrobi z tym porządek.
Christine
syknął.
Nie pozwolę, by dłużej obrażano mnie w ten sposób. Idziemy. Natychmiast!
Christine już otwierała usta, by odpowiedzieć, ale w tejże chwili rotmistrz kątem oka dostrzegł dwie znajome twarze. Rozjaśnił się momentalnie.
Pułkownik Staderberg! I pan burmistrz! Jak przyjemnie spotkać!
Ochota, by opuścić towarzystwo, minęła mu od razu.
Obydwaj wysoko postawieni panowie przywitali się z nim powściągliwie i zanim zdążyli wymienić jakiekolwiek uwagi, Patrik zaprosił wszystkich do jadalni.
Nie nakryto tam jednak do żadnego posiłku, ale wszystkim wskazano miejsca przy stole. Wyglądało na to, że zanosi się jakby na konferencję! Rotmistrz zwrócił uwagę, że starsza dama zajęła poczesne miejsce u boku burmistrza.
Patrik przywitał wszystkich zgromadzonych. Rotmistrz z obrzydzeniem przyglądał się gościom i nic z tego nie mógł pojąć. Co robią tu te wszystkie dzieci i młodzież?
I Lisen usiadła między nimi! Doprawdy, ostatnimi czasy zrobiła się zupełnie niemożliwa. Przeniósł wzrok na Hannibala, swego jedynego syna i wielką dumę. Dzięki Bogu, że wreszcie obdarzył go synem po tych wszystkich całkiem zbędnych córkach. Hannibal siedział skrzywiony i nie krył, że jemu także nie odpowiada towarzystwo, w jakim się znalazł. To świetnie, widać chłopak ma dobre wyczucie, umie ocenić, co właściwe, a co nie!
Ale jak Patrik mógł posadzić swego teścia i pułkownika przy tym samym stole, co tego bękarta Benjamina i jego rozpustną matkę? Ach, była tu także stara matka Elin, akuszerka, która przyjmowała wszystkie jego dzieci. Cóż to za zwierzyniec?
Pierwszy przemówił burmistrz.
Pułkownik i ja, a także nasz młody przyjaciel Patrik, znaleźliśmy się tutaj, by wyjaśnić pewną niezwykle poważną sprawę. Dopuszczono się wielkich niegodziwości i pragniemy, by sprawiedliwości stało się zadość, choć nie chcemy załatwiać tego oficjalnie. Nie chcielibyśmy również mieszać w to władz, o ile da się tego uniknąć.
Urwał na chwilę i rozejrzał się po zgromadzonych, zanim zadał niewinne z pozoru pytanie:
Baronie von Adelkalk, ciekaw jestem, czy pamięta pan pewien epizod, który miał miejsce już wiele, wiele lat temu? Chodzi mi o kobietę z dobrej rodziny, która wydała na świat dziecko o niezwykle ciemnej karnacji i którą mąż wraz z dzieckiem wygnał za to z domu.
Rotmistrz usłyszał, że drzwi za nim otwierają się i na powrót zamykają, ale nie miał czasu, by obejrzeć się i sprawdzić, kto wchodzi, zbyt przejęty był udzielaniem odpowiedzi na pytanie. O, tak, dobrze znał tę historię, jej wspomnienie zawsze budziło w nim gniew i oburzenie.
Oczywiście
skinął głową.
To wydarzyło się w rodzinie mojej żony. Niebywały skandal!
Chce pan powiedzieć, że skandalem był fakt, iż przed ową kobietą zamknięto drzwi do własnego domu?
Nie, rzecz jasna, nie! Skandalem było, że urodziła dziecko niewątpliwie będące owocem grzechu. Małżonek, wyrzucając ją, postąpił w jedyny słuszny sposób.
Gdyby więc pańska żona wydała na świat takie dziecko, ją także wygnałby pan z domu?
Na samą myśl rotmistrzowi krew gorącą falą napłynęła do twarzy.
Naturalnie! Batem wypędziłbym ją za drzwi, a nawet, tak, nie wahałbym się użyć służbowego pistoletu!
A co z dzieckiem?
Wolałbym, żeby umarło! Nie mówiąc już o mężczyźnie, który dopuścił się cudzołóstwa.
Burmistrz pokiwał głową. Przy stole zapadła cisza.
Baronie von Adelkalk, czy poznaje pan tę kobietę?
Burmistrz wskazał na starszą damę, siedzącą tuż koło niego.
Rotmistrzowi spadła z oczu zasłona.
Oczywiście!
wykrzyknął i zerwał się z krzesła tak gwałtownie, że omal się nie wywróciło.
To ona została wygnana z domu! I pozwalacie, bym ja i mój syn siedział przy stole razem z taką... Nie chcę wypowiadać tego słowa!
Jakiś człowiek postąpił o kilka kroków do przodu i stanął za krzesłem damy. Był to przystojny, ciemnowłosy mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu lat, ze srebrnymi pasmami we włosach i brodzie.
To ja jestem owym dzieckiem, odepchniętym z powodu ciemnej karnacji
rzekł cicho.
Co to znowu za przedstawienie?
warknął rotmistrz.
Jak możecie dopuścić...
Baronie von Adelkalk
chłodno przerwał mu burmistrz.
Czy pamięta pan jeszcze jedno wydarzenie, które miało miejsce dwadzieścia lat temu? Kiedy mała Elin uciekła do lasu wraz z waszym synem, który dopiero co przyszedł na świat?
Z moim synem, który urodził się martwy. Owszem, pamiętam. Ta mała dziwka! Nie pozwoliła mi nawet zobaczyć własnego dziecka!
Dziecko nie urodziło się martwe. Chłopca należało ukryć, by uratować życie jego matki i prawdopodobnie jego własne, a być może także życie niewinnego człowieka.
Zza pleców rotmistrza wyłonił się jeszcze jeden mężczyzna, rosły, przystojny młodzieniec o uderzająco ciemnych włosach i oczach.
Oto najstarszy syn pana, rotmistrzu.
Co takiego?
pisnął Hannibal, podrywając się z miejsca.
To jakiś oszust! Ja jestem jedynym synem i jedynym dziedzicem, ojciec zawsze tak mówił!
Baronowi krew omal nie trysnęła z policzków.
Christine... Ty bezwstydna ladacznico! Przez tyle lat ukrywałaś to przede mną! Zdradziłaś mnie...
Nie, nigdy cię nie zdradziłam
odparła Christine drżącym głosem.
Czy nie pamiętasz, jak mówiłam ci, że w moim rodzie jest domieszka obcej krwi?
To kłamstwa! Puste wymysły! Chcesz, bym uwierzył w takie bzdury?
Owszem, to prawda
wtrąciła się Lisen.
Dokładnie to sprawdziłam.
Zamknij się!
wrzasnął ojciec.
Pohańbiłyście mnie na oczach wszystkich tych obcych ludzi! Nie mówiąc już o burmistrzu i pułkowniku!
Spojrzał na Czarnego wzrokiem pełnym pogardy.
Jak ośmielacie się twierdzić, że ten czarnuch jest moim synem! Został spłodzony w grzechu! Cóż za obrzydlistwo!
Chwileczkę, teściu
Patrik powstrzymał go od dalszych wybuchów. Mamy dzisiaj jeszcze więcej gości. Lars! Margrethe! Teraz możecie się już pokazać!
Do jadalni weszła druga z sióstr Lisen i jej mąż. Margrethe w objęciach trzymała maleńkie, tygodniowe dziecko.
To nasza córeczka
z dumą oznajmił Lars. Allan von Adelkalk z niedowierzaniem przypatrywał się dziecku, oczy ze zdumienia omal nie wyszły mu z orbit. Maleńka była doprawdy czarującą istotką, lecz, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze ciemniejszą niż Martin i Czarny.
Nigdy nie podawałem wierności Margrethe w wątpliwość
powiedział Lars.
Byłoby to niesprawiedliwe wobec tak wspaniałej kobiety jak ona. Margrethe jest równie czysta i godna szacunku jak jej matka i cioteczna babka Charlotta.
To prawda
włączyła się akuszerka.
Mogę to przysiąc, bo przy mnie te dzieci przyszły na świat.
Rotmistrz kilkakrotnie otwierał i zamykał usta, nie mogąc znaleźć właściwych słów. Christine wstała i objęła swego najstarszego syna, za którym tak gorzko tęskniła przez dwadzieścia lat. Spotkali się już poprzedniego wieczoru, lecz nie mogła ukryć radości, że znów go widzi.
W ciszy, jaka zapadła, rotmistrz zdał sobie sprawę, że dzisiejsze spotkanie zostało starannie przygotowane, omówione z góry. Tylko on i Hannibal o niczym nie wiedzieli. Nie chciał się jednak przyznać do klęski. Postanowił uderzyć od innej strony:
A co robią tutaj ci wszyscy... żebracy? Te szczenięta przy tym samym stole co ja, pułkownik i...
I znów burmistrz przerwał mu zimno:
Ci "żebracy" i ich zmarła matka doświadczyli podobnego losu, jak pańska małżonka i córki. Dzieci miały ojca tyrana, który faworyzował jedne i nie znosił drugich... Zadręczał matkę...
Urwał, by te słowa głęboko zapadły w serce rotmistrza, ale von Adelkalk zacisnął tylko usta w wąską kreskę.
Te dzieci jednak miały sporo szczęścia
podjął burmistrz.
Gustafsson udzielił im schronienia w swojej zagrodzie. Charlotta zajęła się najmłodszą dziewuszką, która wymaga opieki lekarza, a pańska małżonka pomaga finansowo w przeprowadzeniu kuracji i zakupie medykamentów. Elin przyjęła pod swój dach Rebeckę, bo dziewczynka ma talent artystyczny, musi się rozwijać. Ole pójdzie do najlepszych szkół, jest bardzo zdolny. Miasto postanowiło opłacić jego wykształcenie. A dwoje najstarszych... No cóż, oni mają swoje własne plany
uśmiechnął się burmistrz.
Rotmistrz popatrzył za jego wzrokiem i ujrzał, że jasnowłosy wiejski chłopak trzyma za rękę jego własną córkę, Lisen. Poczuł, że znów wzbiera w nim gniew. Nic go nie obchodziło, że jego domniemany syn obejmuje najstarszą z wieśniaczek, ale Lisen? Nie, nigdy do tego nie dopuści!
Jeśli wydaje ci się, że uwodząc moją córkę, uzyskasz dostęp do pieniędzy, to...
Baronie von Adelkalk, pozostaje jeszcze jedna poważna sprawa do omówienia.
Co znów takiego?
mruknął baron zniecierpliwiony.
Kolejny spisek przeciwko mnie?
Tym razem chodzi o los Elin. Mamy wielu świadków na to, że pozwolił pan swoim ludziom, by "robili, na co tylko im przyjdzie ochota" z piętnastoletnią dziewczynką. To pan jest odpowiedzialny za jej nieszczęście, za wstyd i hańbę, jako że młody Benjamin jest owocem wstrętnego gwałtu.
Baron nie wiedział, co ma odpowiedzieć. To było gorsze od najstraszniejszego koszmaru.
Ale to nie ja zabiłem żołnierzy!
wyrzucił wreszcie z siebie.
Owszem, w pewnym sensie tak, choć nie bezpośrednio. Ale to przestępstwo uległo już przedawnieniu.
A więc i to niby-przestępstwo wobec Elin także jest przedawnione.
To prawda
zgodziła się Christine.
Nikt też nie ma zamiaru karać cię za nie. Ale ja chcę ci oznajmić, Allanie, że z tobą skończyłam. Chcę, by na nasz dwór dostało się wreszcie świeże powietrze. Pragnę, by wszystkie moje dzieci, nie tylko Hannibal, czuły, że są tu mile widziane. Nie jesteś nam do niczego potrzebny. W naszej przyszłości nie ma dla ciebie miejsca. Straciłeś je już dawno temu. Z powodu twego okrucieństwa żądam rozwodu.
Czego żądasz?
Rozwodu
powtórzyła Christine stanowczo.
Zawsze powtarzałeś, że to miasteczko jest nędzną dziurą, pełną niewykształconych chamów i prostaków. Nareszcie będziesz mógł spełnić swe marzenie i zamieszkać w Sztokholmie, dokąd tęskni twój niecodzienny intelekt. Hannibal sam zdecyduje, czy będzie ci towarzyszył, czy też zostanie tutaj. Naturalnie ja i jego rodzeństwo gorąco pragniemy, by został z nami.
Baron dyszał ciężko jak ryba wyjęta z wody.
Z wykształcenia jestem adwokatem
powiedział burmistrz.
Przygotowałem projekt ugody między wami. Tartak zapisany jest na nazwisko pani, to jej dziedzictwo, tak samo zresztą jak dwór. Rotmistrz dostanie niewielką część majątku, wystarczającą, by mógł się z tego utrzymać. Pani Christine zażyczyła sobie, by przepisać tartak na jej najstarszego syna, który do tej pory nie otrzymał od rodziców niczego, i na jego przyszłą żonę Julianę. Dwór przypadnie w udziale Hannibalowi, kiedy osiągnie już odpowiedni do tego wiek. Do tego czasu dworem zarządzać będzie panna Lisen, która ma zamiar poślubić Jorulva, brata Juliany, a on zna się na gospodarstwie.
Hannibal siedział z oczami wbitymi w stół. Nie mógł znieść takiego upokorzenia ojca.
Miało być jednak jeszcze gorzej.
Śmiertelny cios zadał pułkownik.
Allanie von Adelkalk. Zostaje pan usunięty z regimentu, w hańbie. Nie życzymy sobie tyrana w szeregach naszych oficerów. Przez wiele lat zadręczał pan żonę i córki. To niegodziwość, o której mówi całe miasteczko. Despotycznie rządził pan swymi podwładnymi i nie skłamię twierdząc, że cała kompania nienawidzi pana z całego serca.
Baron parsknął pogardliwie i postąpił kilka kroków w stronę drzwi. Hannibal uniósł głowę i ze łzami w oczach patrzył za ojcem.
Allanie
cicho powiedziała Christine.
A co z twoim synem Hannibalem?
Chłopiec gwałtownie pokręcił głową. Ojciec w takiej chwili nie poświęcił mu ani jednej myśli! To wystarczyło, by Hannibal podjął decyzję.
Allan von Adelkalk z hałasem zatrzasnął drzwi za sobą.
Czarny podszedł do skamieniałego brata.
Cóż, braciszku... Myślę, że powinniśmy poznać się bliżej
powiedział życzliwie.
Lisen ze współczuciem patrzyła na Hannibala.
Przykro mi, ale nie mogliśmy uprzedzić cię wcześniej. Mógłbyś donieść ojcu.
Mały Matti wyciągnął swego ukochanego drewnianego konika.
Jak chcesz, to mogę ci go pożyczyć. Twoja mama i Lisen powiedziały, że ja też mogę mieszkać we dworze. Wiem, jak się teraz czujesz. Mój ojciec mnie nie lubił i kiedy mama umarła, chciałem pójść za nią. Ale tobie się poszczęściło, bo masz taką dobrą mamę. Mojej mamy już nie ma i bardzo za nią tęsknię. Ojca też nie ma, ale to nie szkodzi.
I wtedy Hannibal, pomimo swoich całych czternastu lat, załamał się. Kiedy matka podeszła do niego, objął ją i wybuchnął głośnym płaczem. Gdy wreszcie się uspokoił, otarł łzy i nieśmiało uśmiechnął się do Mattiego.
Dziękuję, że chcesz mi pożyczyć konika! Cieszę się, że z nami zamieszkasz.
Wyciągnął rękę do malca, a ten uścisnął ją z całą powagą.
Charlotta z radością patrzyła, jak Martin i Elin przysiedli razem w kąciku i w zaufaniu o czymś ze sobą szepczą. Wydawało się, że wszyscy nareszcie zawinęli do bezpiecznego portu. Miłość i przyjaźń odegna złe wspomnienia. Wszystkich czekała jasna, szczęśliwa przyszłość.
Koniec.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Sandemo Margit Opowieści 11 Dziewica z Lasu MgiełSandemo Margit Inne PrzeznaczenieSandemo Margit Tajemnica Czarnych Rycerzy 03 Skarga WiatruSandemo Margit Tajemnica Czarnych Rycerzy 02 Między Życiem a ŚmierciąSandemo Margit Saga o Królestwie Światła 13 Tajemnica Gór CzarnychSandemo Margit Opowieści 13 Tajemnice Starego DworuSandemo Margit Tajemnica Czarnych Rycerzy 01 ZnakSandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 40 Więżniowie CzasuSandemo Margit Opowieści 30 W Cieniu PodejrzeńSandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 27 SkandalSandemo Margit Saga o Królestwie Światła 17 Na RatunekSandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 39 Nieme GłosySandemo Margit Saga o Czarnoksiężniku 8 Droga Na ZachódSandemo Margit Saga o Czarnoksiężniku 6 Światła ElfówSandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 02 Polowanie Na CzarowniceSandemo Margit Saga o ludziach lodu t 27Sandemo Margit Opowieści 04 Czarownice Nie PłacząSandemo Margit Saga o Królestwie Światła 01 Wielkie Wrota cz1Sandemo Margit Opowieści 37 Fatalna Miłośćwięcej podobnych podstron