Josif Brodski W hołdzie Markowi Aureliuszowi


Josif Brodski
W hołdzie Markowi Aureliuszowi
I
Starożytność dla nas istnieje, a my dla niej nie. Nigdy nie istnieliśmy i
istnieć nie będziemy. Z powodu tej dość
osobliwej sytuacji nasz ogląd starożytności jest niezupełnie miarodajny.
Chronologicznie, a niestety pewnie i
genetycznie rzecz biorąc, dzieli nas dystans zbyt ogromny, aby mogła być mowa o
jakichkolwiek związkach
przyczynowych: patrzymy na starożytność jakby znikąd. Zajmujemy wobec niej
podobny punkt obserwacyjny,
jak wobec nas sąsiedzi z najbliższej galaktyki; to, co udaje nam się dostrzec,
równa się w najlepszym razie
solipsystycznej fantazji, wizji. Do niczego więcej nie możemy rościć sobie
pretensji, nic bowiem nie daje się
powielić z większym trudem niż wysoce nietrwały koktajl komórkowy, jakim jest
każdy z nas. Co by rozpoznał
starożytny Rzymianin, gdyby dziś się zbudził? Chmurę na niebie, błękit fal, stos
drew, poziomość łóżka,
pionowość ściany - i ani jednej twarzy, choćby napotkani ludzie byli nagusieńcy.
W najlepszym razie doznałby
wśród nas czegoś takiego jak kosmonauta, który wylądował na księżycu i nie wie,
co ma przed sobą: przyszłość
czy zamierzchłą przeszłość? Pejzaż czy ruinę? Są przecież, poza wszystkim,
wielce podobne. Chyba, że zobaczyłby
jezdzca - a, to co innego.
II
Wiek dwudziesty jest zapewne pierwszym stuleciem, które patrzy na ten konny
posąg z lekkim zdumieniem.
Żyjemy przecież w epoce motoryzacji, nasi królowie i prezydenci prowadzą auta
lub są nimi wożeni. Niewielu
widujemy jezdzców - chyba że na pokazach i wyścigach. Wyjątkiem jest Filip,
brytyjski książę małżonek, i
księżniczka Anna, jego córka. Decyduje to jednak nie tyle ich monarsza ranga,
ile imię Filip, które ma grecki
rodowód i znaczy philo-hippoi: miłośnik koni. Decyduje do tego stopnia, że Jej
Książęca Wysokość poślubiła
(na pewien czas) kapitana Marka Phillipsa z królewskiej gwardii, także
zawołanego koniarza. Można by jeszcze
dodać Księcia Karola, dziedzica korony brytyjskiej, a zarazem namiętnego gracza
w polo. Na tym jednak lista się
kończy. Przywódców współczesnych demokracji - ani nielicznych ocalałych tyranów
- w siodle nie uświadczysz.
Ani dowódców wojskowych, kiedy odbierają defilady, też zresztą coraz rzadsze.
Jezdzcy prawie zniknę li z
naszego podwórka. Owszem, pozostała jeszcze policja konna; nowojorczyk nigdy
chyba nie doznaje większej
Schadenfreude niż wtedy, gdy jest świadkiem, jak jeden z tych rycerzy wlepia
mandat właścicielowi
nieprawidłowo zaparkowanego auta, którego maskę obwąchuje policyjna szkapa.
Dzisiejsze pomniki przywódców
i bohaterów dotykają piedestału tylko dwiema nogami. Szkoda, bo koń wiele
symbolizował: imperia, męskość,
naturę. Rozmaite pozycje konnych posągów określa skomplikowana etykieta: koń
staje dęba - znaczy, jezdziec
zginął w boju. Wszystkimi czterema kopytami stoi na postumencie - jezdziec umarł
we własnym łożu z baldachi-
mem. Jedno kopyto wysoko uniesione - śmierć z ran odniesionych w bitwie; nieco
mniej uniesione kopyto - żył
dość długo, rzec by można: żył truchtem. Z samochodem taki numer nie przejdzie.
A zresztą samochód - nawet
rolls royce - nie świadczy o niepowtarzalności swego właściciela ani nie wynosi
go nad tłum, tak jak koń.
Zwłaszcza rzymskich cesarzy przedstawiano w siodle nie po to, żeby upamiętnić
ich ulubiony sposób
podróżowania, lecz właśnie dla podkreślenia rangi: przynależności - często z
urodzenia - do szlachty, czyli stanu,
który jezdzi wierzchem. W ówczesnej frazeologii "jezdziec" znaczyło więc tyle,
co "wywyższony" albo "wysoko
urodzony". A zatem equus oprócz jezdzca dzwigał brzemię mnóstwa ukrytych
znaczeń. Przede wszystkim zaś
oznaczać mógł przeszłość, chociażby dlatego, że symbolizował królestwo zwierząt,
z którego przecież ona się
wywodzi. Może właśnie dlatego Kaligula wprowadził swego konia do Senate. Już
bowiem starożytnym przyszło to
do głowy. Bo dużo bardziej obchodziła ich przeszłość niż przyszłość.
III
Przeszłość z przyszłością łączy nasza wyobraznia, ponieważ to ona je tworzy.
Korzenie wyobrazni tkwią w naszej
eschatologicznej trwodze: w przerażającej myśli, że nic nas nie poprzedza i nic
z nas nie wynika. Im silniej targa
nami ten lęk, tym szczegółowiej wyobrażamy sobie antyk lub utopię. Czasem -
jakże często - zahaczają one o
siebie: na przykład gdy antykowi przypisujemy idealny ład i obfitość cnót
wszelakich, albo kiedy mieszkańcy
utopii przechadzają się po swych rządnych miastach z marmuru odziani w togi. Nie
ulega kwestii, że to marmur jest
uniwersalnym budulcem zarówno antyku, jak utopii. W ogóle biel przepaja naszą
wyobraznię aż po najdalsze
krańce, ilekroć w wizjach przeszłości lub przyszłości skłaniamy się ku
metafizyce bądz religii. Biały jest raj, białe są
Grecja i Rzym. Predylekcja to jest nie tyle alternatywą dla mroku zródeł
ludzkiej fantazji, ile metaforą naszej
ignorancji, a może po prostu odbiciem barwy materiału, którego wyobraznia nasza
zazwyczaj używa do swych
wzlotów - czyli papieru. Zmiętą kartkę w drodze do kosza na śmieci z łatwością
można wziąć za odprysk cywilizacji,
zwłaszcza gdy zdjęło się okulary.
IV
Po raz pierwszy ujrzałem tego spiżowego jezdzca przez okno taksówki - jakieś
dwadzieścia lat temu, prawie w
poprzednim wcieleniu. Dopiero co wykonałem swoje pierwsze lądowanie w Rzymie i
właśnie zmierzałem do hotelu,
w którym daleki znajomy zarezerwował mi pokój. Hotel nazywał się wcale nie z
rzymska: "Bolivar". A zatem
czynnik koński od razu zawisł w powietrzu, bo wielki libertador najczęściej
przedstawiany bywa na koniu
stającym dęba. Czy zginął w bitwie? Nie mogłem sobie przypomnieć. Zaraz zresztą
utknęliśmy w wieczornym
korku, w miejscu, które wyglądało jak skrzyżowanie placu przed dworcem kolejowym
i boiska piłkarskiego tuż po
meczu. Ciekaw byłem, jak daleko jeszcze do hotelu, ale znałem włoski tylko na
tyle, żeby spytać: "Gdzie
jesteśmy?" "Piazza Venezia", odparł taksówkarz, kiwając głową w lewo.
"Campidoglio", dodał i kiwnął w prawo.
Przy kolejnym kiwnięciu powiedział: "Marco Aurelio" i z wielką energią dorzucił
parę słów - zapewne komentarz na
temat ruchu ulicznego. Spojrzałem w prawo. "Marco Aurelio", mruknąłem pod nosem.
Poczułem się, jakby dwa
tysiąclecia nagle runęły, stopniały mi w ustach dzięki poufałej włoskiej formie
cesarskiego imienia. Miało ono dla
mnie dotąd epicki, zaiste imperialny rozmach, niby przetykane cezurami, grzmiące
obwieszczenie osobistego
majordomusa historii: Marcus! - cezura - Aurelius! Imperator! Rzymski! Marcus!
Aurelius! Takim go znałem w
liceum, gdzie majordomusem była poczciwa, przysadzista Sara Izaakowna, nader
żydowska i nader zrezygnowana
dama po pięćdziesiątce, nauczycielka historii. Ilekroć miała wymienić imiona
rzymskich cesarzy, pomimo całej
rezygnacji prężyła się z godnością i wykrzykiwała, mierząc głosem wysoko ponad
nasze głowy, w łuszczący się
tynk ściany ozdobionej portretem Stalina: Caius Julius Caesar! Caesar Octavian
Augustus! Caesar Tiberius!
Caesar Vespasianus Flavius! Imperator Rzymski Antoninus Pius! I wreszcie -
Marcus Aurelius! Tak jakby imiona
to były od niej większe, jakby wzbierały w niej, aby wyrwać się na wolność, w
przestrzeń znacznie bardziej
rozległą niż jej ciało, szkolna klasa, kraj, a nawet epoka. Delektowała się
dziwacznymi, cudzoziemskimi brzmieniami,
zaskakującymi następstwami samogłosek i spółgłosek, a rozkosz jej była, co to
kryć, zarazliwa. Dzieci uwielbiają
dziwne słowa, dziwne dzwięki, i pewnie dlatego historię najlepiej przyswaja się
w dzieciństwie. Dwunastolatek
może nie pojąć intrygi, ale dziwny dzwięk zasugeruje mu odmienną rzeczywistość.
Przynajmniej na mnie tak
właśnie działało imię "Marcus Aurelius", a rzeczywistość z nim się kojarząca
była bezkresna, większa nawet niż
terytorium Imperatora. I oto przyszedł widocznie czas oswajania owej
rzeczywistości; po to pewnie przyjechałem
do Rzymu. "Marco Aurelio, hę?" - powtórzyłem w duchu, po czym spytałem szofera:
"Gdzie?" Wskazał szczyt
olbrzymiej kaskady marmurowych schodów prowadzących na wzgórze, które mieliśmy
akurat przed sobą, a gdy
taksówka ostro skręciła, żeby zająć w morzu aut odrobinę korzystniejsze miejsce,
w rzęsistym blasku reflektora
ujrzałem na moment dwoje końskich uszu, brodatą twarz i uniesioną rękę. A potem
morze nas pochłonęło. Pół
godziny pózniej stanąłem przed drzwiami "Bolivara" i trzymając w jednej ręce
torbę podróżną, a w drugiej
pieniądze, w nagłym zbrataniu i przypływie wdzięczności spytałem taksówkarza
(był przecież w Rzymie moim
pierwszym rozmówcą, przywiózł mnie do hotelu i nawet chyba nie oszukał na
taryfie), jak ma na imię. "Marco" -
odparł i zaraz odjechał.
V
Najoczywistszą cechą starożytności jest nasza w niej nieobecność. Im łatwiej o
antyczny złom i im dłużej weń się
wpatrujesz, tym bardziej kategorycznie antyk odmawia ci wstępu. Szczególnie
skutecznie przekreśla cię marmur,
choć brąz i papirus niewiele pozostają za nim w tyle. Zabytki to czy docierają
do nas nienaruszone, czy tylko we
fragmentach - tak czy owak zdumiewają swą trwałością i kuszą, żeby ułożyć z nich
(zwłaszcza z fragmentów)
spójną całość; ale sęk w tym, że wcale nie miały do nas dotrzeć. Były - i nadal
są - same dla siebie. Apetyt, jaki w
człowieku budzi przyszłość, nie jest bowiem ani trochę większy aniżeli ludzka
zdolność konsumowania czasu, co
zresztą dowodnie wykazuje gramatyka - pierwsza ofiara każdej dysputy o życiu
przyszłym. Wszystkie to marmury,
brązy i papirusy miały w najlepszym razie przetrwać swych modeli i twórców, lecz
nie siebie. Ich istnienie pod-
porządkowane było funkcji, czyli w wąskim zakresie użyteczne. Czas to nie
układanka z klocków: jego klocki
znikają. A sama idea życia pozagrobowego - choć przedmioty mogły być, owszem,
dla niej inspiracją - jest
stosunkowo świeżej daty. Do nas w każdym razie dotarły szczątki rzeczy
stworzonych przez konieczność lub
próżność: motywacje nieuchronnie krótkowzroczne. Nic nie istnieje dla dobra
przyszłości; a starożytni z
oczywistych powodów nie mogli uważać się za starożytnych. My też nie powinniśmy
myśleć o sobie jako o ich
jutrze. Do starożytności wejść nam się nie uda: i bez nas była dostatecznie
zaludniona, jeśli nie wręcz
przeludniona. Wolnych miejsc brak. Nie warto obijać sobie knykci o marmur.
VI
Żywoty cezarów dlatego tak nas pochłaniają, że jesteśmy nadzwyczaj pochłonięci
sobą. Mówiąc najoględniej,
każdy z nas uważa się za centrum wszechświata, a wszechświaty to różnią się,
rzecz jasna, rozległością, ale centra
z definicji mieć przecież muszą. Między imperium a rodziną, siatką przyjazni,
Pajęczyną romantycznych uwikłań,
polem działalności zawodowej itd. zachodzi różnica ilościowa, a nie jakościowa.
A ponieważ cesarze tak są od nas
odlegli w czasie, ich dylematy przy całej swej złożoności wydają nam się do
ogarnięcia, z dystansu dwóch
tysiącleci skrót perspektywiczny pomniejsza je, robi z nich nieomal rozterki
krasnoludków, przydając im
nieodzownych rysów cudowności i naiwności. Ich imperia służą nam za notesy z
adresami, zwłaszcza pod
wieczór. Czytamy Swetoniusza, Eliusza czy wreszcie Psellosa w poszukiwaniu
archetypów, nawet jeśli rządzimy
tylko warsztatem rowerowym lub dwuosobową rodziną. Jakoś łatwiej utożsamiamy się
z cezarem aniżeli z
konsulem, pretorem, liktorem lub niewolnikiem, choć we współczesnym
społeczeństwie zajmujemy mniej więcej tę
samą, poślednią pozycję. I nie jest to mania wielkości ani wygórowane aspiracje:
zrozumiałe, że upadła cnota,
występek czy obłęd wydają się po prostu bardziej atrakcyjne w wersji wyraznie
zarysowanej - powiedzmy, King
sicze - niż jako zamazany, mętny autentyk z przeciwka albo i z lustra. Kto wie,
czy nie dlatego w ogóle patrzymy na
ich podobizny, szczególnie to z marmuru. Przecież owal ludzkiej twarzy niewiele
w sumie może pomieścić. Nikt nie
ma więcej niż dwoje oczu ani mniej niż jedne usta; starożytność nie znała
surrealizmu, nie było jeszcze mody na
afrykańskie maski (a może była - co by zresztą wyjaśniało, czemu Rzymianie tak
kurczowo trzymali się greckich
miar). Toteż prędzej czy pózniej człowiek musi się odnalezć w którymś z tych
wizerunków. Nie ma bowiem cezara
bez popiersia, tak jak nie ma łabędzia bez odbicia w wodzie. Wygoleni, brodaci,
łysi, ufryzowani, posyłają nam
paste, marmurowe spojrzenia bez zrenic, trochę jak z fotografii paszportowej
albo policyjnego zdjęcia przestępcy.
Nie dowiemy się, co zmalowali; i chyba właśnie łącząc to twarze z
odpowiadającymi im żywotami, czynimy z nich
archetypy. Zarazem nieco sobie przybliżamy tych ludzi, bo skoro ich tak często
portretowano, musieli zapewne
nabyć niejakiego dystansu wobec realiów własnej fizyczności. W każdym razie
popiersia i posągi były dla nich
tym, czym dla nas są fotografie, a najczęściej fotografowano, rzecz jasna,
cesarza. Byli także inni modele:
cesarzowe, senatorowie, konsulowie, pretorzy, sławni sportowcy, wielkie
piękności, aktorzy i mówcy. Z ocalałych
resztek wynika jednak, że w sumie częściej rzezbiono mężczyzn niż kobiety, co
prawdopodobnie świadczy
zarówno o tym, kto trzymał kasę, jak i o etosie ówczesnego społeczeństwa. Tak
czy owak zawsze wygrywał cezar.
W Muzeum Kapitolińskim można godzinami szwendać się po salach wypełnionych aż do
sufitu rzędami
marmurowych podobizn cezarów, imperatorów, dyktatorów i innych augusti
ściągniętych z najdalszych krańców
ich niegdysiejszego władztwa. Po tych, którzy najdłużej utrzymali się na
posadzie, zostało najwięcej fotek.
Uwieczniano ich młodych, dojrzałych, zgrzybiałych; niektóre popiersia zdaje się
dzielić zaledwie kilka lat.
Portreciarstwo w marmurze uprawiano widocznie na skalę przemysłową, a wziąwszy
pod uwagę nieuchronne
starzenie się, przemysł ten trąci kostnicą; po pewnym czasie człowiek czuje się
w tym muzeum jak w archiwum
encyklopedii dekapitacji. Trudno z niej cokolwiek wyczytać, bo marmur jest -
wiadoma rzecz - biały niczym
dziewiczy papier. Ma też to wspólnego z fotografią - przynajmniej dawną - że
jest dosłownie monochromatyczny;
co daje ten między innymi skutek, że wszyscy stają się blondynami, choć naprawdę
niejeden model czy modelka -
na przykład cesarzowe, często rodem z Azji Mniejszej - wyglądał zupełnie
inaczej. Marmur budzi jednak swym
brakiem pigmentacji coś w rodzaju wdzięczności - podobnie jak czarno-biała
fotografia - bo widz może puścić
wodze fantazji, intuicji, patrzenie staje się więc aktem wspólnictwa: jak
czytanie.
VII
Są bowiem sposoby, żeby z patrzenia zrobić czytanie. W moim rodzinnym mieście
było wielkie muzeum, które w
dzieciństwie często zwiedzałem. Mieściła się tam ogromna kolekcja marmurów
greckich i rzymskich, nie mówiąc już
o dziełach Canovy i Thorvaldsena. Zauważyłem, że zależnie od pory dnia i roku
wszystkie to rzezbione oblicza
stroją rozmaite miny, zacząłem więc się zastanawiać, jaki wyraz przybierają
służy za wzór każdemu, kto musi w
życiu sprzeniewierzyć się powołaniu. Na jego podwójnej lojalności wobec
obowiązku i filozofii znacznie więcej
zyskało Cesarstwo Rzymskie aniżeli doktryna stoików (która wraz z Markiem także
dociera do kresu, czyli do
etyki). Zyskało tak wiele, że twierdzi się, i to czasem ze sporą emfazą, jakoby
ten rodzaj wewnętrznego rozdarcia
był receptą na dobrego władcę. Rzekomo lepiej jest, gdy duchowe tęsknoty
znajdują dla siebie osobne ujście i nie
zakłócają działania jednostki. Przecież cały pomysł z królem-filozofem polega na
tym, że trzeba zaniedbać
metafizykę, prawda? Ale Marka od początku to przerażało, od początku się bał, że
Hadrian wezwie go na swój
dwór, bał się pomimo dworskich wygód i sposobności kariery. A może nie pomimo,
tylko właśnie z ich powodu;
jako wierny wychowanek greckiej doktryny pragnął jedynie "łoża prostego okrytego
skórą" *. Filozofia była dlań
tyleż stylem ubioru, ile dyskursu: materią i treścią życia, a nie tylko
ćwiczeniem umysłowym. Wyobrazmy go sobie
jako buddyjskiego mnicha: niewiele się pomylimy, gdyż "droga życia" była także
esencją stoicyzmu; można by
nawet powiedzieć: esencją esencji. Rezerwa młodego Marka wobec cesarskiej
adopcji musiała być spowodowana
nie tylko upodobaniami seksualnymi Hadriana: oznaczała zmianę garderoby równie
drastyczną, jak towarzysząca
jej zmiana diety umysłowej. Do tego, że w ogóle się zgodził, mniej chyba
przyczyniły się naciski ze strony władcy,
ile niewiara we własny intelekt: widocznie łatwiej być królem niż filozofem. Ale
w końcu się zdecydował, no i
mamy pomnik. Nasuwa się jednak pytanie: komu go wystawiono? Filozofowi? Królowi?
Im obu? Może żadnemu.
IX
Pomnik to na ogół struktura pionowa, symboliczny wzlot nad poziomość istnienia,
antyteza przestrzennej
monotonii. W gruncie rzeczy nigdy nie zrywa z poziomem - którego przecież
wszystko się trzyma - lecz na nim
spoczywa, zarazem urozmaicając go niczym wykrzyknik. Pomnik z natury stanowi
sprzeczność. Przypomina pod
tym względem swego najczęstszego modela: człowiek, podobnie jak pomnik
wyposażony we właściwości pionu i
poziomu, w końcu jednak skłania się ku poziomowi. Trwałość materiału - marmuru,
brązu, coraz częściej żeliwa, a
ostatnio nawet betonu - jeszcze bardziej podkreśla sprzeczną naturę
przedsięwzięcia, zwłaszcza gdy tematem jest
wielka bitwa, rewolucja lub kataklizm wywołany mocą żywiołów, czyli krótkotrwały
epizod z obfitym żniwem
śmierci. Ale nawet jeśli pomnik poświęcono abstrakcyjnej idei albo skutkom
doniosłego wydarzenia, rzuca się w
oczy kontrast między skalą czasową i trwałością materiału, nie mówiąc już o jego
wyglądzie. Skoro sam materiał
rości sobie pretensje do niezniszczalności, może istotnie najlepszym tematem
pomnika jest zniszczenie.
Natychmiast przychodzi to na myśl dzieło Zadkina, upamiętniające bombardowanie
Rotterdamu: jego pionowość
ma charakter funkcjonalny, gdyż wskazuje, skąd nadciągnęła katastrofa. Cóż
zresztą może być bardziej poziome
~d Holandii? Nasuwa się spostrzeżenie, że pomnik ten wyrasta z wielkich
płaszczyzn, z koncepcji zakładającej
widok z oddalenia - w przestrzeni bądz w czasie. I że ma koczowniczy rodowód, bo
przecież wszyscy koczujemy -
przynajmniej poprzez czas. Ktoś, kto tak jak nasz król-filozof zdawał sobie
sprawę z daremności ludzkich
poczynań, pierwszy oczywiście sprzeciwiłby się temu, że robi się z niego Posąg w
miejscu publicznym. Choć z
drugiej strony dwadzieścia lat nieustannych, jak się zdaje, walk frontowych,
które miotały nim po wszystkich
rubieżach cesarstwa, uczyniły zeń koczownika. Nie zapominajmy też o koniu.
X
Wieczne Miasto jest jednak miastem wzgórz, ściśle mówiąc, siedmiu. Niektóre są
naturalne, inne sztuczne, lecz to i
tamte pokonuje się w męce, zwłaszcza pieszo, zwłaszcza latem, choć przedtem i
potem temperatura też niewiele
spada. Dodaj_ my do tego słabe zdrowie cesarza; no i to, że z wiekiem wcale się
ono nie poprawiało. Stąd koń.
Posąg na szczycie Kapitolu wypełnia pustkę po konnej sylwetce Marka, która
jakieś dwa tysiące lat temu była w
tym miejscu widokiem częstym, żeby nie powiedzieć: powszednim. W drodze na
Forum, jak mówią. Tak naprawdę,
to akurat z powrotem. Gdyby nie piedestał Michała Anioła, pomnikiem byłby ślad
stopy. A ściślej: kopyta.
Rzymianie, przesądni jak wszyscy Włosi, twierdzą, że gdy spiżowy Marek grzmotnie
o ziemię, nastąpi koniec
świata. Skądkolwiek pochodzi ten zabobon, coś w nim jest, bo motto Marka
brzmiało: aequanimitas. Wyrażenie
to sugeruje równowagę, spokój ducha pośród przeciwności, opanowanie; dosłownie:
równowagę ducha, czyli
trzymanie duszy - a więc i świata - na wodzy. Wprowadzmy do tego wzorca
stoickiej postawy niewielką zmianę, a
otrzymamy definicję interesującego nas posągu: equinitas. Ale jezdziec trochę
się pochyla, jakby się skłaniał w
stronę poddanych, wyciągając dłoń w geście ni to powitania, ni to
błogosławieństwa, tak niezdecydowanym, że
przez długi czas twierdzono, jakoby nie był to wcale Marek Aureliusz, lecz
Konstantyn - ten, co schrystianizował
Rzym. Jak na to twarz posągu ma jednak wyraz zbyt spokojny, wolny od wszelkiego
zapału czy żarliwości,
beznamiętny. Jest w niej dystans, nie miłość - dystans, a więc to właśnie, do
czego chrześcijaństwo nigdy nie
było zdolne. Nie, to nie Konstantyn, nie chrześcijanin. Ta twarz jest wyzbyta
uczuć; jest postscriptum do namięt-
ności, a opuszczone kąciki ust świadczą o braku złudzeń. Gdyby błąkał się po
niej uśmiech, mogłaby się kojarzyć z
twarzą Buddy; ale stoicy za dobrze znali fizykę, żeby w jakikolwiek sposób igrać
ze skończonością ludzkiego
istnienia. Na twarzy lśni jeszcze starożytna pozłota, lecz włosy i broda
utleniły się i zzieleniały, jakby jezdziec
osiwiał. Wszelka myśl aspiruje do kondycji metalu; ten brąz odmawia ci jednak
prawa wstępu, obejmując swym
zakazem nawet interpretację czy dotyk. Jest dystansem wcielonym. I z tego to
dystansu cesarz lekko się ku tobie
pochyla, wyciągając prawicę wita cię albo błogosławi - a zatem stwierdza twoją
obecność. Gdzie bowiem jest on,
nie ma ciebie, i na odwrót. Lewa dłoń teoretycznie trzyma cugle, które gdzieś
się zawieruszyły, a może nigdy ich
nie było: tego jezdzca koń usłuchałby w każdej sytuacji. Zwłaszcza jeśli
symbolizuje Naturę. Bo jezdziec
reprezentuje Rozum. Twarz odziedziczył po Antoninach, choć nie był potomkiem
dynastii, tylko go adoptowano.
Włosy, brodę, nieco wyłupiaste oczy i cokolwiek apoplektyczną budowę ciała ma
takie same jak ojczym, czyli
pózniejszy teść, i jak własny syn. Nic dziwnego, że tak trudno rozróżnić ich
trzech wśród marmurów Ostii. Dziś
jednak wiemy już, że moda z łatwością bierze górę nad genami. Chociażby tacy
Beatlesi. A zresztą Marek
Aureliusz darzył Antonina Piusa ogromną czcią i w wielu sprawach naśladował,
jego wygląd mógłby więc być
przykładem mimikry. A rzezbiarz, ich współczesny, chciał może uwidocznić w swym
dziele tak podkreślaną przez
historyków ciągłość między panowaniem ojczyma i pasierba: stworzyć wrażenie,
które sam Marek, rzecz jasna,
stwarzać się starał. Albo jeszcze inaczej: rzezbiarz próbował wykonać uogólniony
portret epoki, wizerunek władcy
doskonałego, dał nam więc syntezę dwóch najlepszych cesarzy, jakich miało
imperium od czasu zabójstwa
Domicjana - czyli potraktował ich jak konia, nad którego tożsamością przecież
się nie zastanawiamy. Wedle
wszelkiego prawdopodobieństwa jest to jednak autor Rozmyślań: twarz i tors nieco
pochylone w stronę
poddanych świetnie harmonizują z tonem tej melancholijnej książki, która też z
lekka skłania się ku rzeczywistości
ludzkiego bytu - w pozie nie tyle sędziego, ile arbitra. Z tego punktu widzenia
jest to posąg posągu: trudno
przecież przedstawić stoika w ruchu.
XI
Wieczne Miasto przypomina gigantyczny stary mózg, który dawno już stracił
zainteresowanie światem - jako
nazbyt uchwytną tezą - i zagłębił się we własne rozpadliny i fałdy. Gdy się
przedzierasz przez jego cieśniny, nawet
myśl o sobie jest ci zawadą, a kiedy dla odmiany przemierzasz otwarte
płaskowyże, samo pojęcie wszechświata
wydaje się błahe i w końcu czujesz się, jakbyś niczym zużyta igła gramofonowa
szurał w rowkach ogromnej płyty -
do centrum i z powrotem - podeszwami wydobywając z bruku melodię, która minione
dni nucą terazniejszości.
Nareszcie słyszysz praw_ dziwy Głos Pana, His Master's Voice, i twoje serce
zmienia się w psa. Historia to nie
dziedzina wiedzy, lecz coś, co nie jest twoje - a to jest przecież główne w
definicji piękna. Stąd właśnie twoje
uczucie - z braku wzajemności. Jednostronnie zakochany, natychmiast dostrzegasz
platoniczną naturę tego
miasta. Im bliższy jesteś przedmiotu swych pragnień, tym bardziej przedmiot ten
zmarmurza się lub spiżowieje, a
słynne profile tubylców roją się wokół ciebie niby ożywione monety, które
wysypały się ze stłuczonego dzbana z
terakoty. Tak jakby tutejszy czas wkładał między prześcieradło a materac swą
własną kalkę - czas bowiem bije
tyleż monet, ile wystukuje liter. Tuż za progiem "Bolivara" lub równie
cuchnącego ale tańszego "Nervy" masz
Forum Trajana, gdzie triumfalna kolumna ciasno opleciona ciałami pokonanych
Daków strzela jak maszt w niebo
ponad marmurowym morzem lodowej kry: połamanych filarów, poobijanych kapiteli i
gzymsów. Dziś panują to
bezdomne koty, skarlałe lwy w mieście skarlałych chrześcijan. Olbrzymie białe
płyty i bloki są tak zwaliste, tak
chaotyczne w kształcie, że nie sposób ich ułożyć w jakim takim porządku ani
gdziekolwiek odtransportować.
Zostawiono je więc, żeby chłonęły słońce albo reprezentowały "starożytność". W
pewnym sensie rzeczywiście ją
reprezentują; ich skłócone formy są jak demokracja, forum wciąż jest sobą. Tuż
po drugiej stronie drogi, za piniami
i cyprysami, na szczycie Wzgórza Kapitolińskiego, wracając stamtąd przystanął
człowiek, dzięki któremu fuzja
rządów republikańskich i imperatorskich okazała się prawdopodobna. Nikt mu nie
towarzyszy: cnota wyobcowuje
jak choroba. Przez ułamek sekundy znów jest Anno Domini 176 lub coś koło tego, a
mózg rozmyśla nad światem.
XI
I
Marek był dobrym władcą i samotnym człowiekiem. W tym fachu samotność, rzecz
jasna, jest czymś
nieuniknionym; on jednak był samotny jeszcze bardziej niż większość władców.
Rozmyślania mają wyrazniejszy
posmak tej samotności aniżeli korespondencja, lecz i tak dają zaledwie blade
pojęcie o całym posiłku, który składał
się z wielu dań i był mocno przyciężki. Marek Aureliusz wiedział przede
wszystkim, że jego życiu nadano fałszywy
kierunek. Starożytni nie uważali filozofii za produkt uboczny życia. Było akurat
na odwrót, a szkoła stoicka
stawiała pod tym względem szczególnie wysokie wymagania. Spróbujmy może obejść
się przez chwilę bez słowa
"filozofia", bo stoicyzm - zwłaszcza w wydaniu rzymskim - trudno nazwać
umiłowaniem wiedzy. Była to raczej
dożywotnia próba wytrzymałości - eksperyment, w którym każdy jest swoim własnym
królikiem doświadczalnym:
instrumentem nie tyle poznawczym, ile reagującym. W czasach Marka wiedzę zawartą
w doktrynie należało nie
kochać, lecz żyć zgodnie z nią. Materialistyczny monizm, stoicką kosmogonię,
logikę i kryterium prawdy
(postrzeganie, które bezwzględnie zmusza podmiot, żeby to, co postrzega, uznawał
za prawdę) wymyślono już
wcześniej, a filozof miał udowadniać rzetelność tej wiedzy, stosując ją w
starciu z rzeczywistością aż po kres
swych dni. Innymi słowy, życie stoika było nieustającym studium z etyki, bo
etyka uznaje wyłącznie osmozę. Otóż
Marek wiedział, że przerwano mu eksperyment, a przynajmniej zakłócono jego
przebieg, i że sam nie potrafi ocenić
siły tych zakłóceń; co gorsza, że jego wyniki - jeśli w ogóle uda mu się do nich
dojść - nie znajdą zastosowania.
Wierzył Platonowi, lecz nie aż tak. Pierwszy położyłby jednak dobro ogółu na
szali z nieszczęściem jednostki i
chyba o to w1aśnie chodzi w Rozmyślaniach: są postscriptum do Państwa. Wiedział,
że jako filozof jest
skończony, że nie stać go już na prawdziwe skupienie i najwyżej od przypadku do
przypadku zdoła wykraść
chwilę kontemplacji. Najlepsze, co mu się w życiu zdarzy, to krótkie mgnienia
wieczności i raz na jakiś czas słuszny
wniosek. Pogodził się z tą perspektywą, zapewne dla dobra ogółu, ale stąd
właśnie melancholia Rozmyślań, lub
jak kto woli: pesymizm - tym czarniejszy, że autor niewątpliwie podejrzewał, iż
człowiekowi może chodzić o coś
więcej. Jest to zatem książka ze ścinków, karmiona tym, co autora od niej
odrywało: poszarpany, niespójny
monolog wewnętrzny z przebłyskami pedanterii, a także geniuszu. Widać z niej
raczej, kim mógł być, niż kim się
stał: kierunek, a nie osiągnięty cel. Sprawia wrażenie notatek poczynionych w
harmidrze i rejwachu rozmaitych
kampanii wojskowych - jakkolwiek zwycięskie by one były - przy obozowym ognisku,
gdy żołnierski płaszcz
służył stoickiemu filozofowi za okrycie. Inaczej mówiąc, napisana została pomimo
- czy też wbrew - historii, w
którą przeznaczenie usiłowało go wciągnąć. Pesymistą może i był, ale na pewno
nie deterministą. To dlatego
sprawdził się jako władca, to dzięki temu kombinacja rządów republikańskich i
imperatorskich za jego panowania
nie trąciła niczym podejrzanym. (Wręcz można by twierdzić, że co większe spośród
nowoczesnych demokracji
coraz bardziej skłaniają się ku tej właśnie formule. Dobry przykład także działa
zarazliwie; lecz cnota, jak już powie-
dzieliśmy, wyobcowuje. A czas marnuje kalkę na poddanych i niewiele mu jej
zostaje dla władców.) Mówiąc
najoględniej, był dobrym rządcą: nie stracił tego, co odziedziczył; a jeśli
imperium pod jego władzą nie rozrosło się,
tym lepiej; "co za dużo, to nie zdrowo", mawiał August. Jak na kogoś, kto władał
tak wielkim organizmem
państwowym przez równie długi czas (praktycznie rzecz biorąc trzydzieści trzy
lata, odkąd Anno Domini 147 teść
przekazał mu berło imperatora, aż do śmierci, która dopadła go w roku 181,
nieopodal pózniejszego Wiednia), ma
na rękach zdumiewająco mało krwi. Buntownikom wolał wybaczać niż ich karać;
przeciwników chętniej
podporządkowywał niż unicestwiał. Ustanowił prawa chroniące najsłabszych: wdowy,
niewolników, nieletnich,
choć z drugiej strony to właśnie on wprowadził taryfę ulgową dla występnych
senatorów (urząd prokuratora nad-
zwyczajnego jest jego wynalazkiem). Z państwowej szkatuły korzystał oszczędnie;
sam wstrzemięzliwy, innych też
do wstrzemięzliwości zachęcał. Ilekroć imperium potrzebowało pieniędzy, zamiast
obciążać ludność nowymi
podatkami sprzedawał cesarskie klejnoty. Nie wzniósł okazałych budowli: żadnego
Panteonu czy Koloseum. Po
pierwsze dlatego, że już istniały; po drugie w Egipcie bawił krótko i nie
zapuścił się poza Aleksandrię - w
przeciwieństwie do Agryppy, Tytusa i Hadriana - toteż jego wyobrazni nie
rozpłomieniła gigantyczna, pustynna
skala egipskiej architektury. Circenze też niespecjalnie go bawiły, a ilekroć
musiał w nich uczestniczyć, podobno
czytał, pisał albo słuchał raportów. Ale to on kazał zawiesić w rzymskim cyrku
siatkę asekurującą akrobatów.
XI
II
Starożytność jest przede wszystkim konceptem wizualnym, narzuconym przez
przedmioty o nie dającym się
ustalić wieku. Aacińskie anticum to w gruncie rzeczy bardziej drastyczny synonim
"starego", pochodzący od
równie łacińskiego ante, czyli "przed"; mianem tym określano zapewne wszystko,
co greckie. A zatem
"poprzedniość". Co się tyczy samych Greków, ich arche oznacza początek lub
genezę - chwilę, kiedy coś
wydarzyło się po raz pierwszy. Czyli "pierwszość"? Na tym w każdym razie polega
zasadnicza różnica między
Rzymianami a Grekami, wynikająca po trosze z tego, że Grecy mieli mniej
przedmiotów, kt5rych pochodzenie
mogliby zgłębiać, po trosze zaś z ich ogólnej skłonności do dłubania w
korzeniach. Przy czym pierwsze w rzeczy
samej wypływa z drugiego, bo głębiej niż archeologia jest już tylko geologia. My
w swoim wyobrażeniu o
starożytności skwapliwie wrzucamy Greków do jednego worka z Rzymianami, lecz w
najgorszym razie zawsze
wolno nam się powołać na łaciński precedens. Starożytność to dla nas ogromny
mętlik chronologiczny, rojący się
od postaci historycznych, mitycznych i boskich, wzajemnie spokrewnionych przez
marmur - no i dlatego, że
uwiecznieni w marmurze śmiertelnicy miewali pretensje do boskiej genealogii, a
niejednego legalnie ubóstwiono.
Ten ostatni aspekt sytuacji, z powodu którego wszystkie to marmury są mniej
więcej równie skąpo odziane, my
zaś nie bardzo potrafimy uporządkować rozsypane fragmenty (czy to odłupane ramię
należało do śmiertelnika, czy
raczej do bóstwa?), zasługuje na chwilę uwagi. Zacieranie różnic między
śmiertelnymi a bogami było a
starożytnych - a zwłaszcza a rzymskich cesarzy - czymś całkiem zwyczajnym.
Podczas gdy Greków w sumie
bardziej obchodził rodowód, Rzymianie kładli nacisk na awans, lecz cel był w obu
przypadkach jednaki:
Niebiańskie Pałace; próżność władcy czy też rozdymanie jego autorytetu miały w
tym wszystkim niewielki udział.
Cały sens utożsamiania się z bóstwami polega nie tyle na przeświadczeniu o ich
wszechwiedzy, ile na poczuciu, że
skrajna cielesność bogów idzie w parze z oderwaniem od świata. A zatem już samo
względne wyniesienie władcy
kazało mu utożsamiać się z bogiem (oczywiście dla Nerona czy Kaliguli cielesność
była drogą na skróty). Spra-
wiając sobie pomnik, monarchy dystans ten znacznie poszerzał; najlepiej, jeśli
udawało mu się tego dokonać za
życia, gdyż marmur studzi zarówno oczekiwania poddanych, jak i zachcianki samego
modela, spychające go ze
ścieżki oczywistej doskonałości. Marmur, rzec by można, czyni wolnym, a wolność
to domena bogów. Najogólniej
mówiąc, marmurowo-mentalny pejzaż zwany starożytnością to wielki magazyn
zrzuconych i zdartych skór; czy jak
kto woli, krajobraz po wyprowadzce; maska wolności, lamus porzuconych koturnów.
XIV
Jedynym, czego Marek szczerze nienawidził i co starał się tępić, były występy
gladiatorów. Niektórzy twierdzą, że
wynikało to z jego ogólnej odrazy do krwawych igrzysk, wulgarnych i sprzecznych
z wszystkim, co greckie,
ponieważ opowiadanie się za tą czy tamtą drużyną byłoby w jego pojęciu
początkiem stronniczości. Inni
utrzymują, że przyczyniła się do tego jego żona, Faustyna, która urodziła mu
wprawdzie trzynaścioro dzieci -
przeżyło tylko sześcioro - ale była, jak na cesarzową, wybitnie rozwiązła.
Zwolennicy tej drugiej tezy wskazują
wśród licznych wybrańców Faustyny pewnego gladiatora jako prawdziwego ojca
Kommodusa. Aliści niezbadane
są wyroki natury; jabłko często pada daleko od jabłoni, zwłaszcza gdy to rośnie
na stoku. Kommodus był
równocześnie zgniłym jabłkiem i stokiem. Z punktu widzenia losów imperium okazał
się wręcz urwiskiem. I może
właśnie ludzkiemu niezrozumieniu niezbadanych wyroków natury zawdzięczała
Faustyna swą reputację (choć jeśli
Marek z powodu żony powziął odrazę do gladiatorów, powinien był też tępić
marynarzy, mimów, generałów i wiele
innych branż). Sam brał to lekko. Kiedy pewnego razu spytano go, co sądzi o tych
wszystkich plotkach i
zasugerowano, że powinien się pozbyć Faustyny, odparł: "Jeśli ją odprawimy,
będziemy musieli także zwrócić jej
posag". Posag, czyli imperium, bo przecież Faustyna, była córką Antonina Piusa.
W sumie był wobec niej
niezłomnie lojalny, a sądząc po honorach, jakie jej oddał, gdy umarła, może
nawet ją kochał. Stanowiła widocznie
jedno z tych ciężkich dań głównych, których smak ledwo się wyczuwa w
Rozmyślaniach. Bo też w ogóle żona
cezara jest bez zmazy, poza wszelkim podejrzeniem. I może właśnie, żeby to
podkreślić, no i uratować reputację
żony, odstąpił Marek od prawie dwustuletniej tradycji wyboru następcy tronu i
przekazał koronę temu, którego
tym samym oficjalnie uznał za swego prawowitego potomka. Bo potomkiem Faustyny
był Kommodus
niewątpliwie. Teścia darzył Marek ogromnym poważaniem i po prostu w głowie mu
się nie mieściło, że ktoś, w
czyich żyłach płynie krew Antoninów, jest z gruntu zły. Może traktował Faustynę
jak żywioł, siłę natury -
najwyższego autorytetu dla stoika. To właśnie natura nauczyła go niewzruszoności
i wyczucia proporcji; bez tego
życie jego stałoby się czystym piekłem; solipsyzm wypełnia Rozmyślania jak gruz
polodowcowy. Ludzkie błędy i
wybryki nie tyle wybaczał, ile machał na nie ręką. Był więc raczej bezstronny
niż sprawiedliwy, a bezstronność to
nie wypływała z prawości jego umysłu, lecz z apetytu, który w umyśle owym
budziła nieskończoność, a zwłaszcza
granice bezstronności. Poddanych Marka zdumiałoby to podobnie jak historyków,
historia jest bowiem domeną
ludzi stronniczych. I tak jak poddani kpili z jego stosunku do walk gladiatorów,
historycy napadli na niego za to,
że prześladował chrześcijan. Oczywiście nie jest jasne, na ile znał ich wiarę,
łatwo jednak sobie wyobrazić, że jej
metafizyka wydawała mu się krótkowzroczna, a etyka odrażająca. Ze stoickiego
punktu widzenia bóg, a którego
przehandlowuje się cnotę za wiekuiste fawory, niewart byłby modlitwy. Dla kogoś
takiego jak Marek wartość
cnoty tkwiła właśnie w tym, że jest ona stawką w grze, a nie inwestycją.
Chociażby ze względów intelektualnych
miał bardzo mało powodów, żeby faworyzować chrześcijan; tym mniej mógł sobie na
to pozwolić jako władca,
który musiał w owym czasie borykać się z wojnami, epidemiami, powstaniami - i
krnąbrną mniejszością. Nie
ustanowił zresztą nowych praw przeciwko niej; Hadrian, a wcześniej Trajan,
wystarczająco go w tym wyręczyli.
Jest oczywiste, że wzorem swego ukochanego Epikteta widział Marek filozofa, a
zatem i siebie, jako misjonarza
Boskiej Opatrzności wysłanego między ludzkość, czyli własnych poddanych. Można
się czepiać sposobu, w jaki
sobie tę Opatrzność wyobrażał, lecz jedno jest pewne: jego wersja była znacznie
bardziej otwarta od chrześ-
cijańskiej. Błogosławieni stronniczy, albowiem ich będzie królestwo ziemskie.
XV
Wez biel, ochrę i błękit; dodaj odrobinę zieleni i całe mnóstwo geometrii.
Otrzymasz formułę, której użył czas dla
swoich tutejszych dekoracji, nie jest bowiem pozbawiony próżności~, zwłaszcza
kiedy przybiera postać historii
lub osoby. Czyni to powodowany lubieżnym zainteresowaniem skończonością - lub
też własnym darem redukcji -
chwytając się rozmaitych narzędzi, takich jak ludzki mózg lub oko. Nie zdziw się
więc - zwłaszcza jeśli jesteś
tutejszy - gdy pewnego dnia znajdziesz się pośrodku trapezoidalnego placu w
kolorach bieli i ochry, mając nad
głową trapez biało-błękitny. Ten pierwszy stworzył człowiek (ściślej mówiąc,
Michał Anioł), ten drugi jest dziełem
niebios i właśnie on może ci się wydać bardziej znajomy. Z żadnego nie będziesz
miał jednak pożytku, bo sam
jesteś zielony: w odcieniu utlenionego spiżu. A jeśli w sumie wolisz widoczną w
górze biel kumulusów na tle
tlenowego błękitu od marmurowych łydek balustrady i opalonych torsów z Zatybrza,
to dlatego, że chmury
przypominają ci ojczystą starożytność: są wszak przyszłością każdej
architektury. Tkwisz to od prawie dwóch
tysięcy lat, więc chyba wiesz. Może właśnie chmury są jedyną prawdziwą
starożytnością - choćby z tego
powodu, że wśród nich nie jesteś spiżem.
XVI
Ave, Caesar. Jak się czujesz, otoczony przez barbarzyńców? Bo z twojego punktu
widzenia jesteśmy
barbarzyńcami - choćby dlatego, że nie znamy greki ani łaciny. Boimy się też
śmierci, dużo bardziej niż ty jej się
bałeś, a instynkt stadny jest w nas silniejszy od samozachowawczego. Coś ci to
mówi? Może sprawia to nasza
liczebność - albo liczebność naszych bogów. Niewątpliwie czujemy, że umierając
stracimy więcej aniżeli ty
kiedykolwiek posiadałeś, chociaż miałeś to swoje imperium. Dla ciebie, jeśli
mnie pamięć nie myli, narodziny były
wejściem, śmierć wyjściem, a życie wysepką na oceanie cząsteczek. Otóż widzisz,
w naszej wersji to wszystko
wygląda trochę bardziej melodramatycznie. Najstraszliwsza chyba wydaje nam się
myśl, że przy wejściu zawsze
ktoś czuwa, a przy wyjściu nikt nas nie strzeże.
W głowie nam się nie mieści, że z powrotem rozpadamy Się na cząsteczki: po
zgromadzeniu tylu dóbr jest to nie do
przełknięcia. To pewnie Stan inercji albo lęk przed wolnością elementarną. Tak
czy owak, Cezarze, trafiłeś między
barbarzyńców. To my jesteśmy dziś wobec ciebie Partami, Markomanami, Kwadami, bo
nie miałeś następców,
więc zaludniliśmy ziemię. Niektórzy z nas posuwają się jeszcze dalej: wdzierają
się w twoją starożytność, opatrują
cię definicjami. Nie możesz odpowiedzieć, nie możesz pobłogosławić, powitać ani
ujarzmić nas wyciągniętą
prawicą, której palce jeszcze pamiętają, jak pisały Rozmyślania. Skoro to
książka nas nie ucywilizowała, cóż tego
dokona? Może właśnie po to, żeby zneutralizować jej czar, nadano ci miano króla-
filozofa, podkreślając tym
samym twoją jedyność i niepowtarzalność. Teoretycznie to, co jedyne, nie może
być reprezentatywne, a ty
naprawdę byłeś jedyny, cezarze. Ale jaki tam z ciebie król-filozof! Pierwszy byś
się zżymał na tę etykietkę. Byłeś
wypadkową władzy i wiedzy: postscriptum do obu, bytem wybitnie, bez mała
patologicznie autonomicznym. Stąd
nacisk, jaki kładłeś na etykę, bo najwyższa władza niejako z definicji stawia
człowieka poza nawiasem norm
moralnych, podobnie jak najwyższa wiedza. Trafiły ci się obie za cenę jednej,
cezarze; to dlatego musiałeś tak
cholernie przestrzegać etyki. Napisałeś całą książkę, żeby utrzymać w ryzach
własną duszę, opancerzyć się na
użytek codzienności. Ale czy naprawdę o etykę ci szło, cezarze? Czy to nie twój
niezwykły apetyt na
nieskończoność pchnął cię do tak drobiazgowej autoanalizy, bo przecież uważałeś
się za cząstkę, choćby i
mikroskopijną, Całości, Wszechświata - a on, jak twierdziłeś, stale się zmienia.
Kogo więc trzymałeś w ryzach,
Marku? Czyją moralność poddawałeś próbom - o ile mi wiadomo, z pomyślnym
skutkiem? Nic dziwnego, że nie
zaskakuje cię obecność barbarzyńców; nic dziwnego, że zawsze bałeś się ich dużo
mniej niż samego siebie - skoro
siebie bałeś się dużo bardziej niż śmierci. "Zauważ, że głównym zródłem
wszelkiego zła, jakie spotyka człowieka 
rzecze Epiktet - jak również wszelkiej podłości i tchórzostwa nie jest lama
śmierć, lecz strach przed nią". Lecz ty
wiedziałeś, że nikt nie jest właścicielem swojej przyszłości - ani zresztą
przeszłości. Że umierający traci tylko dzień
swojej śmierci - ściślej mówiąc, resztę dnia - a w oczach czasu nawet nie tyle.
Byłeś pilnym uczniem Zenona,
nieprawdaż? W każdym razie nie dopuściłbyś, żeby perspektywa niebytu zaważyła na
twoim bycie, jakkolwiek
miałoby się do tego Universum. Twierdziłeś, że choć prędzej czy pózniej
cząsteczki ruszą w pląs, nie powinno to
wywierać wpływu na żywe ciało, nie mówiąc już o rozumie. Byłeś wysepką, cezarze,
a przynajmniej twoja etyka
była wysepką na primordialnym i - wybacz określenie - postmordialnym oceanie
wolnych atomów. A twój pomnik
to tylko znak na mapie dziejów gatunku ludzkiego, w miejscu po wysepce -
bezludnej, nim poszła na dno. Fale
doktryny i wiary - doktryny stoickiej, wiary chrześcijańskiej - przykryły cię z
głową, wzięły w posiadanie jak swoją
Atlantydę. Ale prawda jest taka, że nigdy nie dałeś się zagarnąć ani wierze, ani
doktrynie. Byłeś tylko jednym z
najlepszych ludzi, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi, opętanym myślą o
obowiązku, ponieważ byłeś opętany
cnotą. Cnota jest bowiem sztuką trudniejszą aniżeli jej przeciwieństwo, a
zresztą gdyby kosmiczny plan był z
gruntu zły, świat by nie istniał. Niektórzy z pewnością mi wytkną, że doktryna i
wiara istniały przed tobą i po
tobie, ale to nie historia definiuje dobro. Owszem, czas świadom swej monotonii
każe ludziom odróżniać wczoraj
od jutra. Ty, cezarze, byłeś dobry właśnie dlatego, że nie dostrzegałeś tej
różnicy.
XV
II
Po raz ostatni widziałem go przed paroma laty, w mokrą zimową noc, w
towarzystwie bezpańskiego
dalmatyńczyka. Wracałem taksówką do hotelu po jednym z najbardziej
katastrofalnych wieczorów w całym moim
życiu. Nazajutrz miałem opuścić Rzym i ruszyć do Stanów. Byłem pijany. Utknąłem
w korku, który posuwał się z
prędkością, jaka marzy nam się, ilekroć myślimy o własnym pogrzebie. U podnóża
Kapitolu kazałem
taksówkarzowi stanąć, zapłaciłem i wysiadłem, Do hotelu było niedaleko, więc
pewnie zamierzałem pój~ piechotą;
lecz zamiast tego wspiąłem się na wzgórze. Padało - może nie rzęsiście, ale
wystarczająco, żeby ref1ektory na
trapezoidalnym placu zamieniły się w musujące krążki Alka-Seltzer. Schowałem się
pod arkadą konserwatorium i
spojrzałem wokoło. Plac był kompletnie opustoszały, a deszcz zaliczał
przyspieszony kurs geometrii. Wkrótce
stwierdziłem, że nie jestem sam: średniej wielkości dalmatyńczyk wychynął jakby
znikąd i spokojnie usiadł o parę
metrów ode mnie. Jego nagłe pojawienie się dziwnie dodało mi otuchy, aż miałem
ochotę poczęstować go
papierosem. Sprawił to chyba deseń jego sierści: na całej piazzy psia skóra była
jedynym miejscem wolnym od
śladów ludzkiej interwencji. Przez pewien czas obaj wpatrywaliśmy się w posąg
jezdzca. "Wszechnatura utworzyła
z wszechtworzywa, jak z wosku, na przykład konika. Stopiwszy go zaś, użyła jego
tworzywa dla utworzenia
drzewa, a potem człowieczka. Potem na co innego. Każdy zaś z tych przedmiotów
trwa króciutko. A nie jest to
straszne dla skrzynki dać się rozbić, jak nie było - dać się zbić". Słowa to
utkwiły w pamięci piętnastoletniego
chłopca, w trzydzieści pięć lat pózniej wciąż je pamiętał. Lecz ten akurat koń
nie stopniał i jezdziec też nie.
Wszechnatura była widocznie zadowolona z formy, jaką nadała swej substancji,
skoro odlała ją w brązie. I oto
nagle - pewnie z powodu deszczu oraz rytmiczności pilastrów i łuków Michała
Anioła - wszystko się zamazało, a
na tym zamazanym tle lśniący posąg uwolniony spod władzy geometrii jakby ruszył
z miejsca. Niezbyt szybko i
nie po to, żeby opuścić plac, dość jednak zdecydowanie, aby dalmatyńczyk
porzucił mnie i poszedł w ślad za
statuą.
XVIII
Rzymska starożytność pochłania naszą uwagę, nie powinniśmy może jednak zbytnio
folgować skłonności do
retrospekcji. No bo jeśli ludzka chronologia jest tylko samo spełniającą się
iluzją, sposobem na to, żeby ukryć
wsteczność naszej inteligencji? Usprawiedliwić żółwie tempo ewolucji gatunku?
Jeżeli w samym pojęciu ewolucji
tkwi fałsz? Jeśli nasz stary, poczciwy zmysł historyczny to tylko samoobrona
sennej większości przed czujną
mniejszością? Może nasza wizja antyku jest jak - powiedzmy - wyłączenie budzika?
Na przykład ten jezdziec i jego
książka: Rozmyślania bynajmniej nie powstały w drugim wieku naszej ery -
chociażby dlatego, że ich autor nie żył
według chrześcijańskiego kalendarza. W gruncie rzeczy wszystko jedno, kiedy je
napisał, skoro ich przedmiotem
jest etyka. Chyba że ludzkość znajdzie szczególny powód do dumy w tym, iż
zmarnowała piętnaście stuleci, zanim
spostrzeżenia Marka powtórzył Spinoza. Może po prostu lepiej umiemy liczyć niż
myśleć, albo rachunki bierzemy
za myślenie? Czemu zawsze koniecznie chcemy wiedzieć, kiedy po raz pierwszy
padły słowa prawdy? Czy tego
rodzaju archeologia sama przez się nie świadczy, że nasze życie jest załgane? W
każdym razie jeśli Rozmyślania są
starożytne, my jesteśmy ruinami. Choćby dlatego, że widzimy przyszłość przed
etyką. Może istotnie warto by
powściągnąć naszą zdolność do retrospekcji, bo jeszcze nas pochłonie bez reszty.
Etyka stanowi bowiem co
najmniej miernik terazniejszości - być może jedyny, bo to właśnie ona z każdego
wczoraj i z każdego jutra czyni
chwilę obecną. To etyka jest ową strzałą, która w każdej sekundzie lotu
pozostaje nieruchoma. Rozmyślania nie są
podręcznikiem egzystencjalnym i nie napisano ich dla potomności. My zaś nie
powinniśmy zawracać sobie głowy
tożsamością autora ani wynosić go do rangi króla-filozofa: etyka wszystkich
zrównuje, więc aktor to Każdy. Jego
pojęcie obowiązku nie wzięło się z przesytu: owszem, zażył ów obowiązek w iście
królewskiej dawce
XX
Bezdomny dalmatyńczyk truchta za spiżowym jezdzcem i nagle słyszy dziwne
dzwięki, niby znajome, ale stłumione
przez deszcz. Lekko przyspiesza kroku, wyprzedza posąg i zadziera pysk w
nadziei, że zrozumie słowa jezdzca.
Teoretycznie nie powinien mieć z tym trudności, skoro Dalmacja była kolebką tylu
cezarów. Rozpoznaje język, lecz
nie akcent:
Uważaj, abyś się nie scezarzył, abyś się nie zaraził. Zdarza się to
bowiem. Utrzymaj się skromnym, dobrym,
szczerym, poważnym, naturalnym, w umiłowaniu sprawiedliwości, bogobojności, bądz
życzliwy, miły, wytrwały w
pełnieniu obowiązków.
Staraj się usilnie o to, abyś takim pozostał, jakim cię pragnęła
zrobić filozofia. I3ój się bogów, otaczaj opieką
ludzi.
Nie niepokój się o przyszłość. Staniesz bowiem tam, gdy będzie
potrzeba, uzbrojony w ten sam rozum,
którego pomocy zażywasz wobec wypadków bieżących.
Wszystko to zwykłe, bo co dzień tego się doświadcza, jednodniowe co
do czasu, brudne ze względu na
materię. A wszystko, co jest teraz, jest takie, jakie było za czasu tych,
którychżeśmy pogrzebali.
Odejść zaś od ludzi, jeżeli bogowie istnieją, niczym nie jest
strasznym; nie wydaliby cię bowiem na pastwę
zła.
Nie być bowiem zadowolonym z tego, co się dzieje, jest odstępstwem
od natury.
Ludzie istnieją dla siebie wzajemnie. Albo ich więc pouczaj, alb
znoś.
Świat - to zmiana, życie - to wyobrażenie.
Idz zawsze drogą najkrótszą. Najkrótsza zaś ta, co prowadzi
zgodnie z naturą.
Od tego, co sobie często wyobrażasz, zawisł twój sposób
myślenia. Dusza bowiem barwi się
wyobrażeniami.
A miłuj to, do czego wracasz. A nie wracaj do filozofii jak do
srogiego nauczyciela, lecz tak jak ludzie
chorzy na oczy do gąbki i jaja, jak inny do kataplazmu lub ciepłych okładów.
Rozum Wszechświata ma na celu współżycie.
Najlepszym sposobem obrony jest nie odpłacać pięknym za nadobne.
Co nie jest pożyteczne dla roju, i dla pszczoły nie jest
pożyteczne.
O bólu: jeżeli nie do zniesienia, to uprowadza nas z życia, a gdy
potrwa długo, to znośny. Umysł
zachowuje swoją pogodę, odgraniczywszy się od niego i woła nie ponosi szkody.
Członki zaś dotknięte bólem
niech co do niego objawią swe zdanie, jeżeli mogą.
Trzy stosunki: jeden do naczynia, które cię otacza; drugi do
boskiej przyczyny, z której spływa wszystko
dla wszystkich; trzeci do współżyjących.
Skromnie przyjmować, spokojnie tracić.
A potem wszystko ustało i tylko deszcz bębnił o kamienne płyty Michała Anioła.
Dalmatyńczyk przemknął przez
plac jak wypryskujący z ziemi kawałek marmuru. Na pewno zmierzał w stronę
starożytności, a w uszach brzmiał mu
pana - czyli pomnika  głos:
Wszystko to jedno, czy bada się to same rzeczy lat sto czy trzy.
1994
Przełożył Michał Kłobukowski
? Ten i następne cytat~ podajemy według: Murek Aureliusz. Rozmyślania. w
przekładzie Mariana Reitera. 1'WN. Warszawa 198-1.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brodski W hołdzie Markowi Aureliuszowi
W hołdzie Markowi Aureliuszowi
Josif Brodski Mowa na stadionie
Josif Brodski Sprawić przyjemność cieniowi
Josif Brodski Koci miauk
Josif Brodski Część mowy
Josif Brodski
Brodski Josif Mowa na stadionie id 2182581
model Lesli ego, macierz Markowa
Łancuchy Markowa p17
Brodski Pochwała nudy

więcej podobnych podstron