erotyczne immunitety









Erotyczne immunitety. Pamiętnik Anastazji P.







Erotyczne immunitety
Pamiętnik Anastazji P.
1992
 
 
 

Andrzej Kern -

nie chciałam, ale musiałam

 

Położył dłoń na swojej męskości i powiedział:


- Weź tego skurwysyna.


Zaczęłam się śmiać. Kern uderzył mnie w twarz. Mocno. Głowa odskoczyła
mi do tyłu. Zgłupiałam i zastygłam w tej dziwnej pozycji. Złapał mnie za rękę
i pociągnął do sypialni. Próbowałam się wyrwać. Nie uderzył mnie drugi
raz, ale walnął mną na łóżko tak, że uderzyłam się ramieniem o kant łóżka.
Przestałam się bronić. Oczywiście nie byłam w najmniejszym stopniu
podniecona, dlatego czułam dotkliwy ból.


 

Z wicemarszałkiem Sejmu Andrzejem Kernem poznał mnie Marek Markiewicz. Skąd
znam Markiewicza? Dzięki Marianowi Terleckiemu, staremu znajomemu jeszcze z Gdańska.

Z Markiewiczem nie była to szczególnie bliska zażyłość, kilkakrotnie
byliśmy na kawie. Uważany jest za lwa salonowego parlamentu. Ogromny erudyta.
Jak mówi, to ja natychmiast muszę do toalety, bo nie wytrzymuję. Uwielbia słowo
"paradoksalnie", zdarza się, że w jednym wystąpieniu sejmowym używa
tego słowa pięć-sześć razy. Kochają się w nim wszystkie panienki z
sekretariatu KP "Solidarności". Jak Markiewicz wchodzi do sekretariatu,
to panienki obciągają natychmiast sweterki: "Może herbatki, panie Marku? Może
kawki?"


W dniu, w którym dane mi było poznać sztukę uwodzenia kobiet w wydaniu
pana wicemarszałka Sejmu III Rzeczypospolitej, też byliśmy na kawie. A dokładniej
- piliśmy kawę i po jednej lampce brandy. Obsługiwała nas młoda
sympatyczna szatynka. Do sąsiedniego stolika podszedł nieznany mi, lekko
podpity facet. Ukłonił się Markowi i usiadł. Nie zwracałam na niego uwagi.



Rozmawialiśmy o ustawie o telewizji. Marek wypytywał o Terleckiego, którego
dawno nie widział. Oczywiście plotkowaliśmy też na najrozmaitsze tematy.
Wiedząc, że Marek jest z Łodzi, zapytałam go:



- Słuchaj, co ty sądzisz o tej sprawie z córką marszałka Kerna?



Marek tak jakoś dziwnie popatrzył na mnie i nic nie odpowiedział. Zapadła
krępująca cisza. Wtedy odezwał się ten facet:



- Przepraszam, Marku, ja nie to, że podsłuchuję, ale po prostu niechcący
słyszę, o czym rozmawiacie. 



Marek nachylił się do mnie:



- Słuchaj, to jest właśnie Kern. 



Zdziwiłam się uprzejmie.



- Bardzo mi miło - rzuciłam w jego stronę. Czułam się trochę głupio,
tym bardziej, że tak naprawdę, to sprawa Moniki Kern mało mnie obchodziła.
Mała siksa wyfrunęła spod skrzydeł nadopiekuńczego ojca i to wszystko.



- Czy mogę się do państwa przysiąść? - zapytał pan marszałek.
Oczywiście, zaprosiliśmy go do swojego stolika. Jak powiedziałam, nie był
trzeźwy. Nie miał ze sobą żadnych rzeczy, teczki czy czegoś takiego. Widać
było, że wyszedł z pokoju po to, aby się z kimś napić i wygadać. Zaczął
rozwlekle opowiadać o tej całej swojej historii z Moniką. Tłumaczył, że
jego córka to kochane, dobre dziecko.



- Ona jest jeszcze taka dziecinna - przekonywał nas. - Przyjmowaliśmy tego chłopca w naszym domu, a on chyba nagrywał nasze
rozmowy, bo stale przychodził z magnetofonem, a nigdy nie puszczał z niego
muzyki. W ogóle był jakiś dziwny, nigdy się do nas nie odzywał. Wszystko było idealnie, wspaniale. Pojechała na wakacje do babci i nagle
zniknęła.


- Jestem przekonany, że ten chłopak karmił ją narkotykami, bo listy od
niej wprawdzie były pisane jej ręką, ale to nie były myśli i słowa mojego
kochanego dziecka.



Zadałam kilka zdawkowych pytań, żeby nie wyjść na niewychowaną, a pan
marszałek na każde z nich odpowiadał bardzo dokładnie.



- Wreszcie mam się przed kim wygadać. Prasa brutalnie na mnie napada,
trudno to znosić spokojnie.



Rozmawialiśmy też o aborcji, a przy tej okazji o Stefanie Niesiołowskim.
Pan marszałek powiedział, że Stefan był leczony w zakładzie psychiatrycznym
pod Łodzią. To dla mieszkańców Łodzi znana miejscowość, ale nie zapamiętałam
nazwy. Zdumiało mnie - po raz kolejny - że wybitni politycy, świeżo
poznanej kobiecie, o której nic w sumie nie wiedzą, opowiadają takie rzeczy.



Po kilkunastu minutach rozmowy pan marszałek zaproponował:



- Czy mogę państwa zaprosić do mnie? Napijemy się odrobinę czegoś
dobrego, porozmawiamy. Będzie mi o wiele raźniej.



- Ależ oczywiście, Andrzeju, jeżeli masz ochotę nas zaprosić, to nie
widzę żadnych przeszkód - odparł Marek wyciągając paczkę papierosów
golden american w jego stronę. Ma zwyczaj częstowania w taki sposób:



- Ależ proszę zapalić mojego, świeżutkie, prosto ze sklepu.



Powtarza to za każdym razem.



Ja nie chciałam iść do pokoju marszałka.



- Zrobiło się późno, pójdę już do domu.



Powiedziałam tak, bo Kern był już coraz bardziej pijany i rzeczywiście
widać było, że ma straszną ochotę opowiadać o swoich kłopotach, a mnie to
już dokładnie znudziło. Ale Marek przekonywał mnie, że powinnam przyjąć
zaproszenie:



- Znajomość z marszałkiem na pewno jest przydatna dla każdego
dziennikarza, więc byłoby po prostu głupotą niepodejmowanie tego
zaproszenia. Co ci szkodzi posłuchać go trochę, zobaczysz, odwdzięczy ci się
- dodał.



Po namyśle doszłam do wniosku, że ma sporo racji.



Pan marszałek kupił dwie czy trzy paczki chipsów, goldeny, butelkę
francuskiej brandy i poszliśmy do jego apartamentu.



Szło się w skomplikowany sposób, szybko się pogubiłam i nie wiedziałam,
w której części gmachu jesteśmy. Wiem, że to było blisko sali lustrzanej.



Najpierw był mały hali. Po lewej stronie była pierwsza łazienka (tylko z
muszlą klozetową i umywalką), na wprost wchodziło się do małego
saloniku, gdzie stały trzy czy cztery fotele, niski kwadratowy, ciemnobrązowy
stolik, przy ścianie szafki w takim samym kolorze.



Fotele miały obicia z tkaniny, kawa z mlekiem. Ani nowe, ani zniszczone,
widać, że używane, ale w dobrym stanie. Niskie, z oparciami i z poduchami pod
plecy i siedzenia. Telewizor zachodni, niewielki, chyba 18-calowy, ale głowy
nie dam. Nie było żadnej muzyki. Popielaty telefon, normalny. Wykładzina
dywanowa na całej podłodze.



Z saloniku przechodziło się do dużej sypialni. Stały tam dwa łóżka,
przy każdym stoliczek i lampka nocna. Łóżka przykryte kapami z materiału.
Chyba w kwiaty, ale nie jestem pewna. Pościel biała, zwyczajna.



Pod ścianą toaletka z lustrem. Rano czesałam się przed lustrem, nie zauważyłam
na nim żadnych skaz, znaków szczególnych. Na ścianie, z której wchodziło się do drugiej łazienki,
były ścienne szafy na ubrania, do samego sufitu.


Z sypialni wchodziło się do drugiej łazienki. W łazience muszla, lustro
prawie na całą ścianę. Ręczniki z hotelu poselskiego, byle jakie frotte, z
napisami. Drzwi były nie na środku, otwierało sieje przy samej umywalce.
Umywalka bardzo duża, tak obudowana, że prawie dotykała ścian. Wanna
naprzeciwko drzwi, obudowana. Przy samej wannie ubikacja. Terakota na podłodze.
Czysto, normalnie. Ani nie śmierdziało, ani niczym nie pachniało.



Zapamiętałam tampony kosmetyczne do zmywania makijażu. Zaintrygowało mnie
to. Takich samych ja używam. Francuskie. Widocznie pan marszałek robi sobie
make-up z uwagi na transmisje telewizyjne obrad Sejmu. Stały tam także inne
kosmetyki, ale nie pamiętam jakie, nie zwróciłam na to uwagi.



Usiedliśmy w saloniku na fotelach. Miał na sobie dżinsy i ciemną koszulę.



Pan marszałek miał wielką ochotę na picie. Ja wypiłam jeszcze dwie
lampki, Marek też chyba tyle. Nie wiem, czy Marek dużo pije, nie znam go aż
tak dobrze, ale w Sejmie nigdy nie widziałam Markiewicza pijanego.



Kern dokończył wyznania o córce, i zaczął się trochę przekomarzać z
Markiem na temat jego pracy w charakterze taksówkarza w stanie wojennym.



- Przecież nikt w Łodzi nie chciał wsiadać do twojej taksówki, takim
byłeś wrednym taksówkarzem - śmiał się z Markiewicza.



Następnie opowiedział nam całą historię swojej rodziny. Jego dziadek był
Szwajcarem, przyjechał do Polski i tu urodził mu się syn. Ojciec, zakochany w
Polsce, został tutaj.



Dużo opowiadał o tym, jak był z parlamentarną wizytą w Genewie.



- To głównie dzięki mojemu pochodzeniu i moim kontaktom Szwajcaria
umorzyła nam dług - pochwalił się skromnie.



Potem zaczęły się śpiewy. To znaczy pan marszałek śpiewał. Najpierw
ludowe rosyjskie i chyba szwajcarskie piosenki, trudno mi powiedzieć. Szczególnie
upodobał sobie polskojęzyczną wersję "Pod dachami Paryża".



- Śpiewam to specjalnie dla pani.



Zrobił to klęcząc przy moim fotelu i ciągnąc mnie za klapy marynarki. Ma
nawet niezły głos i słuchanie go byłoby przyjemne, gdyby nie to, że śpiewał
niemal prosto do mojego ucha. Jedną piosenkę, "Hej, Sokoły", śpiewaliśmy
wspólnie, to znaczy Kern śpiewał zwrotki, a refren w trójkę.



"Pod dachami Paryża" odśpiewał kilkakrotnie, tak że było śmiesznie.



Był coraz bardziej pijany. Wypił tak ze trzy czwarte butelki 0,7 l. Bez
przerwy gadał. Rozlewał mu się alkohol. Stał się męczący. Kilkakrotnie
usiłowałam wstać, ale za każdym razem pan marszałek wsadzał mnie
jednoznacznie do fotela, mówiąc że jeszcze nie czas, żeby wychodzić. W końcu
podniósł się również Marek.



- Wprawdzie jest bardzo miło - powiedział - ale mam jeszcze do
napisania na jutro klubowy projekt ustawy lustracyjnej i już muszę iść.



Ja również się podniosłam. Kern cały czas klęczał przy moim fotelu i
trzymał mnie za marynarkę. Kiedy się podniosłam, to odpadły mi dwa guziki
od marynarki. Został jeszcze trzeci, mały środkowy, wewnętrzny, ale on nie
był zapięty. Marynarka znalazła się w rękach wicemarszałka Sejmu, a ja
zostałam w gorsecie. Nie miałam pojęcia, gdzie jest moja torebka, bo on ją
gdzieś położył. To była mała czarna wąska torebka. Miałam też ze sobą
czarną skórzaną teczkę zapinaną na zatrzask z przodu.



W tym czasie poseł Marek Markiewicz podszedł do drzwi, głupio się uśmiechnął,
mruknął:



- Dobranoc państwu - i wyszedł.



Gentelman, jednym słowem.



Jeszcze przed wyjściem Marka, Kern zaczął mówić do mnie na "ty".
Parę razy była taka sytuacja, że on do mnie mówił "ty", a ja do niego
"panie marszałku". W końcu ja też zaczęłam mówić do niego
"ty".



Nie wiedziałam, co mam zrobić. Wpół rozebrana, bez torebki, w której mam
klucze, dokumenty, pieniądze...



Kern uśmiechnął się... On w ogóle ma uśmiech takiego lubieżnego
satyra, śliski, nieprzyjemny, nie znoszę tego uśmiechu, a kiedy jest pijany,
staje się po prostu obrzydliwy.



Uśmiechnął się tym swoim lubieżnym uśmiechem i stwierdził:


- Absolutnie nic ci z mojej strony nie grozi.



Pomyślałam, że jest dokładnie odwrotnie i chciałam iść w stronę wyjścia,
ale pan marszałek zastawił mi sobą drogę i... ściągnął spodnie razem z
majtkami. Położył dłoń na swojej męskości i powiedział:



- Weź tego skurwysyna.



W ogóle był chamski. Zaczęłam się śmiać, to była nerwowa reakcja na tę
sytuację, wcale mi nie było do śmiechu. To znaczy widok wpół rozebranego
marszałka był sam w sobie śmieszny i gdybym była bezpieczna, to bawiłabym
się świetnie. Ale nie czułam się bezpiecznie. Zdawałam sobie sprawę, że
jestem sam na sam z pijanym bezwzględnym samcem. I nie pomyliłam się. Kern
uderzył mnie w twarz. Mocno. Pan marszałek ma mocną rękę. Nie wiem, czy
starał się mnie mocno uderzyć, czy nie panował nad swoimi odruchami, w każdym
razie cios był mocny.



Nikt nigdy mnie nie bił, poza tym pierwszy raz byłam w sytuacji bezpośredniej
przemocy na tle seksualnym. Nie bardzo wiedziałam, co mam zrobić. Głowa odskoczyła mi do tyłu. Zgłupiałam
i zastygłam w tej dziwnej pozycji. On złapał mnie za rękę i pociągnął do
sypialni. Próbowałam się wyrwać. Nie uderzył mnie drugi raz, ale walnął
mną na łóżko tak, że uderzyłam się ramieniem o kant łóżka. Przestałam
się bronić. Bałam się, byłam jak sparaliżowana.


Niezbyt dobrze pamiętam, co było dalej. Ściągnął z siebie i ze mnie
resztę ubrania. Ani mu nie pomagałam, ani nie przeszkadzałam. Zachowywałam
się tak, jakbym była gumową lalką.



Dwa razy uderzył mnie w twarz przed stosunkiem. Nie wiem, tak lubi, czy
co... Nie drapałam go, nie biłam, nie wrzeszczałam. Nie robiłam absolutnie
nic, poddałam się biernie. Chyba w ogóle nie patrzyłam na niego, głowę miałam
odwróconą w bok, oczy zamknięte.



Nie pamiętam, jak długo to trwało.



Cały czas zbierało mi się na wymioty, treść żołądka dosłownie czułam
tuż pod przełykiem, bałam się, że zwymiotuję na łóżko.



Śmierdzący, pijany, podstarzały facet, który się na mnie wyżywał.
Wszystko mnie bolało. Oczywiście nie byłam w najmniejszym stopniu podniecona,
dlatego czułam dotkliwy ból. Był bardzo brutalny. Zachowywał się tak, jakby
potrzebował dominacji. Rano miałam siniaki na rękach od jego rąk i spuchniętą
lewą część twarzy.



Zrobił to dwa razy, niemal raz po razie. Za drugim razem odwrócił mnie na
brzuch. Trzeba przyznać, że jak na faceta pod sześćdziesiątkę, miał spory
wigor. W trakcie stosunku kazał mi powtarzać, że jest mi dobrze.



- Nawet, gdybyś mnie zabił, to ci tego nie powiem - warknęłam ze złością. 



On powtarzał:



- Dobrze cię rżnę? Dobrze cię pieprzę?

Po stosunku po prostu zasnął. Zepchnęłam go z siebie, tak że spadł z łóżka
na podłogę. Chrapał głośno. Pobiegłam do łazienki, gdzie bardzo długo
wymiotowałam, chyba z pół godziny siedziałam obejmując rękami sedes i
wymiotowałam, potem równie długo myłam się pod prysznicem, bo świadomość
tego, że mam na sobie, w sobie jego pot, spermę, była dla mnie nie do
wytrzymania.
Wróciłam do pokoju, z jakimś dziwnym spokojem położyłam się na drugim
łóżku i usnęłam.
Obudziłam się około dziewiątej. On już nie spał. Był cały w
skowronkach. To mnie najbardziej zdenerwowało. Był już trzeźwy, przynajmniej
nic w jego zachowaniu nie wskazywało, że nie wytrzeźwiał. To była noc ze środy
na czwartek albo z czwartku na piątek na początku lipca.
Kto wie, może on nie kłamał, kiedy mi wmawiał, że niczego nie pamiętał,
bo rano zachowywał się jak gdyby nigdy nic. To znaczy na pewno pamiętał, że
miał ze mną stosunek. Kiedy otworzyłam oczy, leżał na łóżku i pił wodę
mineralną. Był w majtkach i skarpetkach. Nie ma rozlanych znamion, nie zauważyłam
żadnych takich znaków szczególnych. Slipy były kolorowe, krótkie, koloru
nie pamiętam. Z paskiem innego koloru. Męskość średnia, nie za duża. Nie
mam zbyt wielkiego materiału porównawczego, więc trudno mi powiedzieć. Kern
jest dość potężnie zbudowany.
Zobaczywszy, że się obudziłam, wstał, podszedł do mnie i zupełnie w
inny sposób, tak raczej nieśmiało, zaproponował:
- Chciałbym się z tobą kochać jeszcze raz.
- Przykro mi, ale ja naprawdę nie mam ochoty.
- A co, nie było ci dobrze?
- Było fatalnie - skwitowałam z mściwą satysfakcją. 
Bardzo to przeżył.
- Nigdy żadna kobieta nie powiedziała mi tego tak wprost. Nie wiem, jak
mam się zachować.
Popatrzyłam na niego jak na kretyna. Naprawdę nie wiedziałam czy on
odgrywa głupiego, czy po prostu nie pamięta. Nie wydawało mi się, żeby był
aż tak pijany, żeby nie rejestrować tego, co robi. Ale może tak było? Nie
znam faceta, nie wiem, jak reaguje na alkohol, ile mu trzeba, żeby mu się
zerwał film, nie wiem, w jaki sposób się upija.
Poszłam do łazienki, potem się ubrałam.
- Porozmawiaj ze mną jeszcze chwilę - poprosił.
- Nie chcę. Muszę stąd wyjść, muszę przełknąć to wszystko, przebrać
się w świeżą bieliznę, mam poza tym parę spraw do załatwienia.
Wtedy on, prawdopodobnie po to, żeby zachować kontrolę nad sytuacją,
zaproponował:
- Potrzebuję asystentki. Takiej, która załatwiałaby mi korespondencję...
Znasz francuski, ja nie mam takiej, która potrafi zachować się w
towarzystwie...
- Za ile? - rzuciłam jadowicie.
- Jak dla ciebie 8 milionów miesięcznie. 
Ryknęłam śmiechem:
- I co ja mam z taką kwotą zrobić? Jesteś śmieszny. 
Wtedy wyciągnął
atut Wachowskiego.
- Skontaktuję cię z Wachowskim, a to powinno być dla każdego
dziennikarza cenne.
Wszyscy wiedzą, że Wachowski nikomu nie udziela wywiadów, odmawia nawet
zaprzyjaźnionym od lat kumplom.
- Nie wierzę, że to zrobisz, a poza tym nawet gdybyś mnie z nim
skontaktował, to i tak nie sprawisz, żeby Wachowski dał mi wywiad.
Opowiadał mi też o swoim życiu osobistym. Jego pierwsza żona go rzuciła,
ma z nią syna.
- Z żoną właściwie nie żyję.
- Czy nie sądzisz, że ma kochanka?
- Nic o tym nie wiem, raczej nie. Może nawet ma, ale ja nic o tym nie
wiem.

Skarżył się na posła z Kongresu Liberalno-Demokratycznego Dariusza Kołodziejczyka,
rzecznika Moniki:


- To wredny gnojek!


Kiedy zrozumiał, że zaraz wyjdę, zapytał:


- Czy możemy się jeszcze spotkać?


- Nie.


I poszłam sobie. Miałam kłopoty z wyjściem stamtąd, nie umiałam trafić
do wyjścia. Znalazłam windę, gdzieś wyjechałam, błądziłam, wreszcie
trafiłam. Najpierw poszłam napić się czegoś zimnego. Dyżur miała ta sama
szatynka. Zapytała, czy dobrze się bawiłam wczoraj wieczorem. Powiedziałam,
że nie. Nie pytała o nic więcej.


Dlaczego nie próbowałam wybiec z pokoju? Dlaczego zostałam do rana?
Dlaczego rano nie zawiadomiłam policji? 


Już widzę, jak przychodzę na
posterunek i mówię: 


- Zgwałcił mnie wicemarszałek Sejmu. 


Wprost słyszę
ten rechot policjantów. Kto by mi uwierzył? Jakie miałabym szansę w starciu
z takim autorytetem, kiedy on potrafił doprowadzić do aresztowania rodziców
chłopca jego córki? Wiem, że powinnam natychmiast po stosunku, nie zmywając
śladów, pobiec na policję i poddać się badaniom lekarskim. Nie zrobiłam
tego. Nie zastanawiałam się nad tym, jak się należy zachowywać w takiej
sytuacji. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może mnie to spotkać.
Wprawdzie niekiedy powtarzałam dowcip, że gwałt to nagła i niespodziewana
przyjemność, ale dopiero teraz wiem, jak głupi to był dowcip. Poza tym
jestem osobą, która obmyśla zemstę na spokojnie. Na pewno pożałuje tego, co mi zrobił. W momencie, kiedy to robił, przeleciała
mi przez głowę myśl, że należałoby od razu, jak skończy, biec na policję,
ale zaraz o tym zapomniałam. Miałam wrażenie, że wodą zmyję to, co się
stało. Że jeżeli się dobrze wyszoruję, to będzie tak, jakby tego nigdy nie
było.

Kiedy wróciłam z łazienki, była czwarta nad ranem. Bałam się o tej
porze wyjść z hotelu. Może lepiej: wstydziłam się, po prostu cholernie się
wstydziłam. Tym bardziej, że jestem osobą, którą się bardzo szybko zapamiętuje,
chłopcy ze straży się we mnie wgapiali, panie się do mnie miło uśmiechały...
Przy czym nigdy nie było takiej sytuacji, żebym się gdzieś pałętała po
hotelu po nocy. Jeżeli panowie się upierali, że mam zostać, to proponowałam
przeniesienie się do restauracji.


O przygodzie z Kernem nie mówiłam absolutnie nikomu. Powiedziałam tylko
Iwonie, że to cham i że rozumiem jego córkę.


Z Markiem Markiewiczem widzieliśmy się następnego dnia, o nic nie pytał,
stuprocentowy dżentelmen.


Marszałka też widziałam z daleka tego samego dnia. Miał na sobie
jasnokawowy garnitur.


Potem Kern dzwonił jeszcze parę razy. W tym czasie nie mieszkałam już u
Iwony. Zadzwonił do niej, oddzwoniła natychmiast i powiedziała:


- Kern pytał o ciebie, chciał numer twojego telefonu. Dać mu?


- A czego chce?


- Nie wiem, ale mówił, że to coś ważnego.


- No to daj.


Iwona dała mu numer do mnie. Zadzwonił.


- Mam do ciebie bardzo pilną sprawę, czy możemy się spotkać?


- Za Boga nie spotkam się z tobą w żadnym ustronnym miejscu, jak chcesz,
to przyjedź do Walewic.


- Dobrze, przyjadę.


I rzeczywiście, przyjechał. To był poniedziałek w sierpniu. Przyjechał
rządowym samochodem, nie znam się na markach samochodów, takim samym jeździ
Janusz Lewandowski, jakiś japoński. Akurat jeździłam konno. Zatrzymał się,
powiedziałam, żeby, o ile może, podjechał do pałacu i poczekał z pół
godziny. Dopiero co osiodłałam konia i nie chcę tracić jazdy, bo
wyprowadzanie konia, siodłanie, potem rozsiodłanie i odprowadzenie do stajni
to cała procedura i nie chce mi się tego niepotrzebnie powtarzać.


Pojechał do pałacu, Maciejewski się nim zajął. Przywiózł mi kwiaty.
Wyglądały tak, że nawet Maciejewski się oburzył, że coś tak paskudnego można
w ogóle kupić kobiecie. W plastikowej doniczce koloru sraczkowatego wyglądały
jak skóra ściągnięta z aligatora. Trzy zielone liście owinięte w obskurny
celofan w białe kropeczki. Totalne obrzydlistwo. Kazałam to Maciejewskiemu
postawić u siebie w gabinecie, bo gdybym miała na to patrzeć, to nie sypiałabym
po nocach.


Stwierdził, że koniecznie chce porozmawiać.


- Proszę bardzo.


Oczywiście uznałam, że zaproszenie go do pokoju byłoby poważnym błędem,
więc zaproponowałam mu spacer. Środek dnia, pełno pracowników stadniny, więc
spokojna głowa. Próbował objąć mnie ramieniem. Delikatnie, ale stanowczo się
odsunęłam.


- Mam informacje, że wiesz, gdzie jest Monika.


- Nie mam takich informacji.


Coś tam wiedziałam, ale nic konkretnego. Wśród liberałów mówiło się,
że oni są w Częstochowie w zakonie, ale nie zamierzałam mu niczego mówić
ani w niczym pomagać.

- Mam 90% pewności, że Monika jest u jakiegoś Baranowskiego w Częstochowie.
Mam do ciebie prośbę. Chciałbym, żebyś pojechała tam jako mediator.


Zgłupiałam. Ja chronicznie nie cierpię kobiet, a młodych dziewczyn w
szczególności, bo są głupie. Po prostu nie lubię i już. A skoro ja nie
lubię, to nie przypuszczam, żeby jakaś młoda podfruwajka zapałała do mnie
sympatią, skoro mnie w życiu na oczy nie widziała. Kto mnie tam wpuści i z
jakiego powodu?


To musiało być tuż przed 25 sierpnia, bo powiedział, że przysłali mu
zawiadomienie na ten dzień z Sejmu. Potem zmienił temat.


- Czy masz do mnie żal?


- Nie, absolutnie nie mam żalu. Gdzież bym śmiała. Do tak ważnych
postaci nie miewa się żalu, ma się tylko i wyłącznie szacunek.


 



Andrzej Kern urodził się 18 maja 1937 roku w Łęczycy. Dziadek Othomar,
Szwajcar, osiadł w Królestwie Polskim pod koniec XIX wieku i ożenił się z
Polką. Ojciec Aleksander przyjął obywatelstwo polskie na krótko przed II
wojną światową, żołnierz AK, więzień obozów koncentracyjnych w
Mauthausen i Gusen.



Ukończył w 1957 roku prawo na Uniwersytecie Łódzkim. W 1956 był współzałożycielem
Związku Młodych Demokratów, organizacji kwestionującej przewodnią rolę
PZPR. Zrobił aplikację prokuratorską w 1959, a adwokacką w 1963. Był
adwokatem w Sieradzu, a od 1964 roku w Łodzi.



Od 1964 roku obrońca w wielu procesach politycznych, bronił m.in.: mecenasa
Karola Głogowskiego (najdłuższy proces polityczny PRL, od 1964 do 1969), Józefa
Szczęsnego (uczestnika wydarzeń marcowych 1968 roku), Jerzego Kropiwnickiego i
Grzegorza Pałki (członków władz "Solidarności") po wprowadzeniu
stanu wojennego, Józefa Śreniowskiego (członka Komitetu Obrony Robotników) W. Żyżniewskiego
(szefa łódzkiej KPN), prowadził liczne sprawy o rejestrację Komitetów Zakładowych
"Solidarności" oraz o przywrócenie do pracy osób wyrzuconych za
przynależność do "Solidarności".


Od 1976 roku działacz samorządu adwokackiego członek Naczelnej Rady
Adwokackiej.



W 1982 był przez miesiąc internowany w Łowiczu.



Współpracuje z Komitetem Helsińskim w Polsce, należy do łódzkiego Klubu
Inteligencji Katolickiej. Żona Zofia jest prawnikiem. Dwoje dzieci. Andrzej
Marek jest handlowcem, Monika uczennicą.



 


 


Aleksander Kwaśniewski -

mocny tylko w gębie

 

Przy drugim razie odważyłam się na rozmowę o anatomii. Obraził się.
Powiedział, że on bez robienia sobie przyjemności może przez dwie godziny
zadowalać każdą kobietę. Ucieszyłam się i od razu poszliśmy znowu do łóżka,
chciałam to przeżyć. Po czym... było tak samo, jak za pierwszym razem, czyli
czysta prokreacja. Trwało to zaledwie kilka minut...


 
Lewica to mój ulubiony klub. Moim zdaniem jest tam największy potencjał
intelektualny. Są to mądrzy, inteligentni, elokwentni ludzie. Jako pierwszego
z lewicy poznałam Aleksandra Kwaśniewskiego. Poznałam, bo chciałam. Miewam
czasami takie kaprysy i wtedy zawsze dopinam swego.
Lubię jego złośliwy dowcip. Podczas debaty
"teczkowej" świetnie
przyciął Januszowi Korwinowi-Mikke, który w pewnym momencie powiedział:
"Dopiero przed chwilą dowiedziałem się - i to jest brak obiegu informacji
- że pan minister Macierewicz zwrócił się do Konwentu z prośbą o wyjaśnienie,
co należy rozumieć przez pracownika SB i otrzymał od Konwentu taką
rozszerzającą interpretację, że każdy, kto figuruje w aktach, może być
wymieniony. Otóż odpowiedzialność w tym momencie spada również na
Konwent".

Na co Olek mu odpowiedział: "Ponieważ Konwent Seniorów zbiera się
przede wszystkim na wniosek Prezydium Sejmu, prosiłbym pana marszałka, by pan
marszałek wobec Wysokiej Izby przedstawił istotę spotkania z panem ministrem
Macierewiczem, które miało miejsce na posiedzeniu Prezydium Sejmu i Konwentu
Seniorów, podczas którego tego rodzaju informacje, jakie przedstawił pan
Korwin-Mikke, nie miały miejsca. Jestem wręcz przekonany, że były one dokładnie
odwrotne.


(Poseł Korwin-Mikke: "Przychylam się do wniosku").


Dlatego bardzo bym prosił, żeby pan marszałek to wyjaśnił. O tyle jednak
mogę zrozumieć pana posła Korwin-Mikke, że nie uczestniczy w pracach
Konwentu Seniorów, a ze względu na wielkość klubu nie miał okazji
skontaktować się z osobą, która reprezentuje ten klub na posiedzeniach
Konwentu Seniorów". (Wesołość na sali, oklaski).


A trzeba dodać, że klub Janusza Korwina-Mikke liczy trzy osoby...


Poznałam Olka tak, jak dziennikarz poznaje polityka, po prostu podeszłam do
niego i zaczęłam z nim rozmawiać. A pan Kwaśniewski jest czuły na kobiece
wdzięki i z grona mojego fan-clubu nie bardzo się wyłamywał, więc nie było
z tym problemu.


Pierwszy raz piliśmy razem drinki na początku czerwca. Poszliśmy do barku
za kratą w hotelu sejmowym. Zamówił dla mnie koniak, dla siebie dużą wódkę
z sokiem grapefruitowym. Podczas naszego romansu nie spotykaliśmy się na mieście.
Kwaśniewski jest bardzo wyczulony na to, z kim się go widuje. Ma cholernie
zazdrosną żonę. To pani Jolanta trzyma domową kasę, jest dyrektorem firmy
polonijnej PAAT. Zarabiała więcej niż Olek, co strasznie go wkurzało. Jego
żona podobno wszędzie rozpowiada, że mąż robi jej codziennie śniadanie do
łóżka. To śmieszne: w domu pantoflarz, a poza domem butny samiec. Oczywiście
żona nie wiedziała o naszym romansie.


Siedzieliśmy przy osobnym stoliku, przy drugim, silnie obsadzonym, siedziała
lewica. Olek poznał mnie tego dnia z profesorem Krawczukiem. Powiedziałam mu
komplement:


- Panie profesorze, jak byłam małą dziewczynką, byłam panem
zafascynowana, czytałam wszystkie pana książki na temat starożytnego Rzymu i
w ogóle wszystko, co pan napisał.


Nawet się nie uśmiechnął, nie powiedział "dziękuję". Wpadłabym
w depresję, ale wszyscy zaczęli mi tłumaczyć:


- Nie martw się, profesor jest tak skąpy, że nawet komplement dla niego
za dużo kosztuje.


Podczas tego spotkania przedstawiono mi też Ryszarda Ulickiego, autora słów
do piosenki "Kolorowe jarmarki". Strasznie złośliwa bestia. Myślał,
że zaraz wykrzyknę: "Ach, to pan napisał kolorowe jarmarki!" A ja nic,
musiał się sam pochwalić. Mnie jego nazwisko nic nie mówiło, nigdy mi nie mógł
wybaczyć, że go nie skojarzyłam i z tego powodu prawił mi złośliwości.


Z Krawczukiem spotkałam się jeszcze 3 lipca, w urodziny Leszka Millera.
Krawczuk biegał po palarni i kuluarach i wszystkich zapraszał na szampana. Ewa
zapytała z ironią w głosie:


- Ty stawiasz?


- Coś ty - zaśmiał się. - Leszek ma urodziny i wszystkich podejmuje
w starej sejmowej restauracji, on stawia.


Wypiliśmy z Kwaśniewskim drinka i umówiliśmy się na następne spotkanie,
w tym samym miejscu.


Było to podczas przerwy na obiad. Piliśmy siedząc przy stoliku, a z
naprzeciwka wpatrywał się w nas z zaciekawieniem poseł Edmund Krasowski, ten
od tropienia afer. To chyba sprowokowało Kwaśniewskiego. Zaproponował
bruderszaft, wypiliśmy i pocałował mnie w usta długo i namiętnie.

- Zrobiło się tu strasznie ciasno - powiedziałam patrząc Olkowi
prosto w oczy.
- To może zmienimy lokal na bardziej przytulny? - zaproponował
natychmiast.
Przystałam na to ochoczo. Poszliśmy do pokoju w hotelu sejmowym. To był
pokój jednego z jego kolegów z lewicy. Każdy z nich ma takie miejsce, gdzie
człowiek może się spotkać. Miał przy sobie klucze, był chyba przygotowany
na taki rozwój wypadków. Poszliśmy w dół, tam jest "Pewex" i apteka,
są tam też bardziej ukryte windy, nie trzeba przechodzić przez główny hali.
Wjechaliśmy chyba na trzecie piętro, nie jestem pewna, numeru pokoju nie pamiętam.
Otworzył drzwi, ja weszłam pierwsza.
Usiedliśmy na jednym łóżku, było gorąco, piliśmy wodę
mineralną.
Był to dwuosobowy pokój, stały tam dwa pojedyncze wąskie łóżka. Zaczęliśmy
się całować. Dobrze się całuje, bardzo delikatnie. Smakuje anyżkiem, tak jakby ssał cukierki anyżowe.
Przytuliliśmy się do siebie, zaczął mi rozpinać marynarkę.
- Mam okres - wyznałam z dziką satysfakcją, ciekawa, jak na to
zareaguje.
- I co, przeszkadza ci to?
- Mnie nie - odparłam uśmiechając się drwiąco, chciałam go speszyć.
- A tobie?
- Nie bądź śmieszna, mam na ciebie ochotę - odpowiedział.
Nie było to imponujące przeżycie, wszystko trwało krótko, za krótko.
Pamiętam, że zostały plamy na prześcieradle.
- Będą cię posądzać o deflorację jakiejś dziewicy - stwierdziłam
złośliwie.
Uśmiechnął się tylko.
Zaraz po stosunku powiedział, że musi się czegoś napić i zaczął szukać
w pokoju butelki. Twierdził, że musi gdzieś być. Szukał bardzo metodycznie,
zaglądał nawet pod łóżka. Złościło mnie to, bo przestał zwracać na
mnie uwagę, zajęty był tylko szukaniem wódy. Dzwonił do kogoś i ostrym
tonem wypytywał, co się stało z tą butelką. Musiał dobrze znać zawartość
tego pokoju, niewykluczone, że całkiem niedawno był tu z inną panienką.
Temu swojemu rozmówcy powiedział, że zawiadamia go oficjalnie, że jako
przewodniczący SLD wniesie o udzielenie mu nagany klubowej za zaniedbywanie
swoich obowiązków.
- Olek, nie szukaj, ja nie mam ochoty na alkohol.
- Ale ja mam - odpowiedział gniewnie.
Zapatrzony w siebie egoistyczny samiec.
Tego samego dnia wyjeżdżałam do Gdańska i w pociągu myślałam o tym,
jak bardzo zawiodłam się na Olku jako kochanku. Złożyłam to na karb pośpiechu,
nerwów, że to pierwszy raz... Chociaż ja nie wierzę w te pierwsze razy, no chyba, że
jest to rzeczywiście pierwszy raz w życiu, wtedy można mieć stres i
zachowywać się nieporadnie. Potem liczą się umiejętności, których pan Kwaśniewski
nie posiada.

Przy drugim razie odważyłam się na rozmowę o anatomii. Siedziałam na łóżku,
Olek na podłodze, tyłem do mnie, opierał się o moje nogi. Zauważyłam, że
na czubku głowy rysuje mu się łysina, takie kółko biskupie. W chwilach
zdenerwowania trzyma rękę na głowie i przyczesuje czy zasłania sobie to
miejsce.


Rozbawiło mnie, że jak poszedł do łazienki, to wrócił z biodrami owiniętymi
ręcznikiem. Przed chwilą uprawiał ze mną seks, a teraz wraca owinięty ręcznikiem,
zażenowany faktem nagości. To śmieszne. Ma lekko zarysowany brzuszek. Jego
ciało jest w ogóle takie jakby pulchniutkie. Nie jest gruby, ale pod skórą
wyczuwa się warstewkę tłuszczyku. To dziwne, bo chwalił się, że codziennie
rano gra w tenisa.


Popijaliśmy radzieckiego szampana. Powiedziałam:


- Olek, mam mały problem, który chciałabym z tobą omówić.


- Jaki? - zapytał.


- Chciałabym porozmawiać o anatomii. 


Nie poruszył się, po prostu czekał
co będzie dalej. Był zdenerwowany, zaczerwieniły mu się uszy.


- Generalnie rzecz biorąc - ciągnęłam - kobieta składa się z paru
rzeczy, nie tylko z pochwy, a seks nie polega tylko na tym, że robi się to jak
prokreację, jest jeszcze cała gama innych doznań, których ja potrzebuję. Nie
zadowala mnie fakt odbycia kilku ruchów i zakończenie samozadowoleniem samca.
Nie odpowiada mi to.


- Moja droga - powiedział po dłuższym milczeniu - jestem w stanie poświęcić
kobiecie pieszczotami dwie godziny, sam w tym nie uczestnicząc i nie zadowalając
siebie.


- Rzeczywiście? - zapytałam drwiąco.


Obraził się. Jeszcze raz potwierdził, że on bez robienia sobie przyjemności
może przez dwie godziny zadowalać każdą kobietę. Ucieszyłam się i od razu
poszliśmy znowu do łóżka, chciałam zobaczyć, jak robi to przez dwie
godziny. Po czym... było dokładnie tak samo, jak za pierwszym razem, czyli
czysta prokreacja. Trwało to zaledwie kilka minut... Ulżył sobie po prostu.


Wychodziliśmy z pokoju zawsze tak, że ja wychodziłam pierwsza, szłam do
windy, a on zostawał jeszcze chwilę.


Spałam z nim jakieś cztery razy i za każdym było do dupy, mimo
przeprowadzonej pogadanki o anatomii. To przestało być zabawne. Zaproponowałam,
żebyśmy przeszli na formę znajomości bardziej intelektualnej. Strasznie mnie
podniecał swoim umysłem, to bardzo mądry facet, świetnie się z nim rozmawia
na wszelkie tematy. W środowisku sejmowym trudno znaleźć kogoś podobnego, człowiek
spotyka się z ignorancją, głupotą, najprymitywniejszymi zachciankami i taki
facet, jak Kwaśniewski, jest pożądaną znajomością wśród tych ludzi.
Bardzo chciałam ją utrzymać, ale nie uważałam, że uprawianie seksu jest
obowiązkiem i trzeba się nim katować, gdy partner mi nie odpowiada.


Nie stosowaliśmy żadnych środków ostrożności, jeżeli chodzi na przykład
o AIDS.


Za drugim razem zapytałam go:


- Nie boisz się tak beztrosko ze mną postępować, nie pytasz czy jestem
zabezpieczona?


Na to Olek beznamiętnie stwierdził:


- To jest ewidentnie sprawa kobiety, w tym momencie ona odpowiada za takie rzeczy.


"Dobra stara szkoła męskiego egoizmu" - pomyślałam.


Pan poseł Aleksander Kwaśniewski, jak ubiera się elegancko, to w
szarogranatowy garnitur, a kiedy mniej elegancko, to w brązowe spodnie i marynarkę w drobną kratkę, brązowo-szaro-zielonkawą.
Bez względu na upał, zawsze pod krawatem. On się chyba urodził już w
garniturze. Kiedy byliśmy po raz pierwszy w hotelu, też był tak ubrany. Ta
sama kraciasta marynarka, w brązowo-beżowo-szarych kolorach, brązowe
spodnie, koszula kawa z mlekiem i dobrze dobrany krawat w odcieniach granatu,
ciemne buty i skarpetki.
Ktoś mi opowiadał, że Olek, kiedy był ministrem do spraw młodzieży,
odwiedził festiwal w Jarocinie. Kiedy wszedł na stadion, zwrócił na siebie
powszechną uwagę swym strojem. Wśród kilkudziesięciu tysięcy różnych
przebierańców nie było, poza ministrem Kwaśniewskim, ani jednego człowieka
w garniturze.
Tylko raz widziałam go inaczej ubranego, podejmował wówczas, jak mi się
zwierzył, delegację obrzydliwie tłustych, obrzydliwie starych włoskich bab,
z jakiegoś włoskiego związku kobiet i wtedy był w granatowym garniturze,
bardziej wizytowym.
Nie przeklina. Nie ma charakterystycznych powiedzonek, w rozmowach
telefonicznych ma zwyczaj na koniec mówić "całuję".
Zastanawiałam się, jak wyplątać się z tego romansu, ale tak, żeby nie
zerwać znajomości z Olkiem. Kiedyś spotkaliśmy się w restauracji sejmowej w
starym domu poselskim. To był czas, kiedy interesował mnie Andrzej Lepper.
Wtedy we Francji rolnicy też urządzali blokady dróg i Leppera odwiedzili działacze
CGT. Chciałam się dowiedzieć, o co chodziło, może byłby to interesujący
temat na artykuł dla prasy francuskiej. Wiedziałam, że Olek ma nie najgorsze
dojście do Leppera, nie mogłam go zrażać w tym momencie, gdyż był mi
jeszcze trochę potrzebny. Obiecał, że skontaktuje mnie z przewodniczącym Związku
Farmerów Polskich, Jędrasiem, który był bardzo blisko Leppera.
Umówiliśmy się w starej restauracji sejmowej. Olek siedział w dużym
gronie lewicy, byli tam Józek Oleksy, Ewa Spychalska, on i jacyś jeszcze
ludzie. Właśnie poznałam Ewę, zaczęłyśmy rozmowę, u niej też było CGT
i miała mnóstwo ciekawych spostrzeżeń, opowiadała mi o poglądach
francuskich związkowców na Leppera, na to co się dzieje w Polsce i na sytuację
we Francji.
Olek przysiadł się do mnie i władczym ruchem położył mi rękę na
kolanie. Syknęłam:
- Przeszkadzasz mi w ważnej rozmowie.
Podważyłam autorytet przewodniczącego wobec podwładnych klubowych. Ewę
ta sytuacja ucieszyła i siłą musiała się powstrzymywać, żeby nie ryknąć
śmiechem. Olek się obraził, włożył marynarkę i odszedł od stołu, ja
zostałam jeszcze jakiś czas. Po chwili zaczęłam go szukać. Trudno było go
znaleźć, ale znalazłam, zrobił mi awanturę. Oczywiście wcale nie o moje
zachowanie przy stole, o coś zupełnie innego. Udawałam, że nie domyślam się,
jaki jest prawdziwy powód jego złości.
Spotkaliśmy się przy palarni, wychodziłam, on wchodził, chwycił mnie za
rękę i pociągnął po schodach, stanęliśmy przy balustradce i wtedy:
- Marzena - zaczął z udawanym spokojem - bardzo mnie niepokoją
twoje kontakty z Goryszewskim.
- Zostaw mnie - odpowiedziałam ze złością - najpierw mnie ciągniesz
po schodach, a teraz opowiadasz głupoty.
- Natychmiast mi powiedz - ścisnął moją rękę - na czym polegają
twoje kontakty z Goryszewskim, o co w tym wszystkim chodzi.
- O nic nie chodzi.
- Jeszcze bardziej wkurzają mnie twoje spotkania z Niesiołowskim, wszyscy
w Sejmie o tym mówią.
- Tak? - udałam zdziwienie. - Nie rozumiem. Zauważyłam, że lubisz
Niesiołowskiego, ściskacie sobie ręce, pijecie razem wódkę, w czym ci to przeszkadza, że się z nim widuję?

- Nie wiesz, jaki on jest - odparł, jak mógł najspokojniej.


- Jaki?


- To niezły ogier.


- Olek, nie zamierzam zrywać znajomości z Niesiołowskim - skwitowałam
krótko.


- Tak, to ja będę musiał się zastanowić nad dalszą naszą znajomością
- rzucił przez zaciśnięte zęby. - Nie życzę sobie tego, rozumiesz?


Wzruszyłam ramionami.


Po chwili stwierdził:


- Jesteś zimna i cyniczna, za mało emocjonalnie reagujesz na nasze
spotkania.


O co mu chodzi? - pomyślałam. Nie wiem. O to, że nie rzucam mu się na
szyję, że nie piszczę z zachwytu, że w łóżku nie krzyczę jakiś
afektowanych słów?


Milczałam zaskoczona, a on dodał:


- Nie podoba mi się to, że jesteś właśnie taka. Taka zdystansowana. 


Odpowiedziałam:


- Jestem głęboko zakorzenioną kołtunką i nawet jak błądzę, to robię
to z kołtuństwem wypisanym na twarzy, a to nie pozwala poddawać mi się namiętnościom
zbyt jawnie.


- Co robisz po południu? - zapytał już zupełnie innym tonem.


- Chcę się spotkać z Jędrasiem. Miałeś mi to załatwić.


- To będzie możliwe dopiero późnym wieczorem, po zakończeniu sesji.
Chodźmy na małe tete a tete.


Wykręciłam się, to był jedyny raz, kiedy mi się udało.


Od czasu do czasu pisaliśmy do siebie kartki po francusku. Olek kilka razy
chwalił mi się, że zna język Moliera. Kiedyś byliśmy umówieni,
ale musiałam nagle wyjechać do Gdańska, wpadłam więc na pomysł i podyktowałam koleżance kartkę
przez telefon, a ona miała mu ją wręczyć w dniu, w którym się mieliśmy
spotkać. Iwona nie zna francuskiego, dyktowałam jej litera po literze, nie było
niebezpieczeństwa, że komuś rozpowie, o czym piszę. Potem Iwona powiedziała,
że Olek, jak dostał kartkę, ucieszył się, odszedł kilka kroków, zaczął
czytać i
kiedy spostrzegł, że jest po francusku, zzieleniał i chyba nic nie zrozumiał.
Przy najbliższym spotkaniu podziękował mi za kartkę. Od tego czasu rzucał
jakieś pojedyncze francuskie słowa typu: ca va, merci, bonjour, au revoir. Każdy
je zna, nawet nie ucząc się francuskiego. On do mnie też raz napisał, bo mu
kazałam. Sprytnie z tego wybrnął: zaczynało się to "Bonjour, ca va bien?",
a kończyło "Au revoir". I to była cała treść.
Wymówiłam się od tamtego spotkania, obiecałam, że przyjadę wieczorem.
Przyjechałam. Jędraś czekał, wszyscy wyszli, bo skończyła się już sesja.
Olek poznał mnie z Jędrasiem. Sytuacja była śmieszna, bo naszym spotkaniom
sekundował cały klub lewicy, wszyscy nas obserwowali.

To było 3 lipca, w tym samym dniu, w którym poznałam Leszka Millera. Były
to jego urodziny i był lekko podpity. Miller przez pół godziny coś mi tam
pieprzył, chwilę później przyszedł Olek i mnie pocałował, często to robił,
zwłaszcza jak było dużo ludzi. Podkreślał w ten sposób swoje prawa własności.
Na korytarzach łapał mnie za rękę, obejmował. Przelotne spotkania, zawsze
coś takiego miało miejsce i głównie w takich momentach, kiedy ktoś był i
to widział. Natomiast rzadko się to zdarzało, gdy byliśmy zupełnie sami.

Przechodziłam kiedyś korytarzem, on wyszedł z kolegami z klubu, z Millerem
i Sekułą. Przeprosił panów tylko po to, żeby pocałować mnie w policzek i
złapać za rękę, a panowie stali w odległości 10 metrów, ciesząc się jak
dzieci. Umawialiśmy się na później, panowie schodząc po schodach jeszcze
długo poklepywali Olka po plecach.
Olek jest raczej ostrożnym facetem, jeżeli chodzi o takie rzeczy, nie wiem,
dlaczego ze mną tak się afiszował.
Inna sytuacja. Janusz Szymański, jest to ktoś w rodzaju kierownika
sekretariatu SLD. Kiedyś strasznie się wkurzyłam, bo byliśmy z Kwaśniewskim
umówieni na telefon o określonej godzinie. Zadzwoniłam, odebrał ten Szymański,
ja się jeszcze nie zdążyłam przedstawić, a Szymański już zaczął
przepraszać:
- Wie pani, jest jakaś nasiadówka, ale zaraz na pewno powiadomię szefa,
że pani dzwoniła, bo inaczej mnie zabije.
Byłam zdumiona, bo obiecaliśmy sobie, że cała ta nasza historia zostanie
w tajemnicy i jak by kto pytał, to on mnie uczy zasad polityki, a ja jego
francuskiego. Mogło tak być, dlaczego nie.
Kiedyś weszłam do sejmowego lokalu lewicy, miałam wstąpić do gabinetu
Olka, wchodzę, pojawia się jakiś facet o prawie białych włosach, w
okularach:
- O, pani redaktor - przywitał mnie - jak miło panią widzieć! A wie
pani, przez panią mamy straszny problem z przewodniczącym, jak pani zadzwoniła,
to nie udało nam się go siłą zatrzymać na posiedzeniu.
Nigdy tego faceta nie widziałam, byłam zaskoczona. Nie powiedziałam mu,
kim jestem, a on już wiedział. Dzwoniłam tam jeszcze kilkakrotnie, on odbierał
i zawsze robił aluzyjki, jaki to on ma przez moją osobę problem z przewodniczącym,
który zapomina o obowiązkach polityka i rwie się do mnie jak opętany małolat.
Byłam tym zbulwersowana, wyjaśniłam Olkowi:
- Słuchaj nie życzę sobie,
żebyś opowiadał o mnie swoim pracownikom. 
Zaparł się:
- Nie mam pojęcia, jak to się mogło stać, ja nikomu pary z gęby nie puściłem.
Kolejny człowiek-studnia. Mój romans z panem przewodniczącym szybko stał
się tajemnicą poliszynela. Ktoś musiał to chlapnąć. Ode mnie wiedziała
tylko Iwona, a ona jest naprawdę jak studnia. Oczywiście jeżeli nie jest na
kogoś cięta, ale w tym czasie nie było zadrażnień między nami, poza tym
ona nie ma zwyczaju rozpowiadania plotek. Gdyby była plotkarą, to rozpowiedziałaby
również inne rzeczy, o których wie. Musiało to wyjść z samego serca
lewicy.
Był taki moment, że jeden drugiemu zazdrościł znajomości ze mną. Było
w dobrym tonie pójść na kawę czy koniak z Potocką, tak żeby wszyscy
wiedzieli i każdy widział. Potem zrozumiałam, że większość z nich, na
bazie wspólnie wypitej kawy czy koniaku, budowało całą konstrukcję seksualną,
była podstawa do rozpowiadania: "Panowie, miałem też tę przyjemność".
W końcu Olek poznał mnie z tym Jędrasiem, strasznym przygłupem. Był
lekko podpity, umówił się ze mną na spotkanie z Lepperem na następny dzień.
Bełkotał coś w rodzaju:
- Gotowi jesteśmy przenieść ich głowy na drzewcach dookoła Sejmu.
- Czyje głowy?
- Wałęsy, wszystkich.
Następnego dnia zaprowadził mnie do Leppera, spotkanie się odbyło i
Lepper zaproponował mi, żebyśmy po południu objechali rolnicze blokady. W
tym samym czasie byłam umówiona z Olkiem, on siedział na sali sejmowej, ja
musiałam już wyjeżdżać, Jędraś na mnie czekał. Zaczęłam pisać kartkę,
ale Olek wybiegł, ktoś mnie pewnie zobaczył i doniósł mu, że tam stoję.
- Uważaj na Leppera, bo to taki facet, a nie inny. 
Dokładnie tak to
sformułował.
- Co to znaczy?
- Radzę ci, uważaj.

Pożegnaliśmy się. Kiedy wychodziłam, jakiś chłopak ze straży marszałkowskiej
uśmiechnął się do mnie i szepnął:



- Też się ma pani z kim spotykać. 



Wychodziłam z fotografem z Sejmu i z
Jędrasiem. Z przeciwka szedł Jacek Kur on i rzucił tekst:



- Dokąd idziesz, kochanie?



- Zapisać się do "Samoobrony" - odpowiedziałam.



- Słonko, jak ty się zapiszesz do "Samoobrony", to ja też -
odezwał się poważnie Kuroń.



Zobaczyłam zdumione oczy panów, wsiedliśmy w piątkę do czarnego BMW,
fotograf, Lepper, Jędraś, kierowca - gruby Jasio i ja. Rozrzucałam zresztą
ulotki "Samoobrony" z okna samochodu na ulicę. W pewnym momencie przejęty
Jędraś tłumaczy Lepper owi:



- Andrzejku, czy ty wiesz, że Jacek Kuroń powiedział, że jak pani
redaktor zapisze się do "Samoobrony", to on też?



- No cóż, to musimy panią przekonać, żeby się do nas zapisała -
stwierdził Lepper.



Jak wracaliśmy z objazdu blokad, słyszeliśmy z nasłuchu radiostacji
policyjnej takie teksty: "Czarne BMW, numer rejestracyjny taki i taki, jedzie
w kierunku na Warszawę".



Zaczęli nas ścigać, jechał za nami polonez, facet przyciskał gaz do 180
kilometrów na godzinę, lawirował wśród innych samochodów. Ale byliśmy
lepsi. Panowie odwieźli mnie i fotografa pod Sejm, tam wtedy były zasieki,
bariery, bo "Samoobrona" miała podejść pod Sejm. Powstało nagłe
poruszenie. Słyszymy, że ktoś przez radio nadaje:



- Lepper pod Sejmem!



Oni pewnie zrozumieli, że cała demonstracja podeszła. Mnóstwo niebieskich
i zielonych się nagle pojawia, ale zdążyliśmy wysiąść, samochód odjechał,
a oni zostali z ogłupiałymi minami.



To był kres naszej znajomości z Kwaśniewskim. Przy następnym spotkaniu
zaproponowałam:



- Olek, skoncentrujmy naszą znajomość raczej na intelekcie, a nie na
seksie.



- Jak chcesz - mruknął.



Od tej pory zdecydowanie zaczął mnie unikać. Kłaniał mi się z daleka i
uciekał.



Przy siedzibie SdRP jest hotel "Rozbrat". Podobno Olek miewał tam młode
pracownice merytoryczne. Opowiadano mi o jakimś kursie, o jakiejś
dwudziestoparoletniej blondynce, z którą Olek utrzymywał długo kontakty.
Wszystkie panienki, którymi się Olek otaczał, były pod wrażeniem jego
pozycji, podtrzymywały jego potrzebę dominowania i z takimi się tylko zadawał.
Absolutnie w niego zapatrzonymi, ufnymi i chłonącymi każde jego słowo. No cóż,
lubi dominować. Pewnie dlatego mnie zaczął unikać.


 
 


Leszek Miller -

szkoda, że tylko dwa razy.

 

O Leszku Millerze krążyła po Sejmie fama, że to świetny kochanek. Która
dziewczyna nie chciałaby sprawdzić? Sprawdziłam. Zgadza się: w łóżku jest
świetny!


 
Poprzez Olka Kwaśniewskiego zawarłam wiele znajomości, które się jeszcze
jakiś czas ciągnęły: Miller, Oleksy, Pastusiak...
Longin Pastusiak jest potwornie zakochanym w sobie narcyzem. Kiedyś spotkałam
go z dwoma facetami, zatrzymał się i skonstatował:
- Pani to mnie chyba nie lubi, nigdy się pani nie chce ze mną umówić.
- Ależ to pan nigdy nie proponuje mi spotkań - odparłam rozbawiona.
Poszliśmy na drinka i profesor zaprosił mnie na tenis do swojej posiadłości
pod Warszawą. Nie miałam czasu pojechać. Podczas tego drinka patrzył na mnie
rozbierającym, oblepiającym wzrokiem. Zwłaszcza na mój biust. Nosiłam duże
dekolty, a pod spodem tylko koronkowy gorset.
Ale co tam Pastusiak, wracajmy do Millera.
Podczas jego sporu w Sejmie z posłem Jackiem Turczyńskim z ZChN, Miller zakończył
swoje wystąpienie zabawnym i oryginalnym stwierdzeniem: "Bracie, kiedy tak słucham
Pana Posła i patrzę na Pana, to szczęśliwym, że od innej małpy
jestem".
Wszystkim się to podobało. Po jego wystąpieniu
podeszłam do niego i powiedziałam mu, że mnie też. Zaprosił mnie na drinka.
Poszliśmy do restauracji w nowym domu poselskim. Zamówił wytrawnego
radzieckiego szampana i czarny astrachański kawior. On należy do tych
nielicznych mężczyzn, którzy wiedzą, czym oczarować kobietę.
Nigdy nie widziałam go zdenerwowanego, nawet w
sytuacjach, kiedy powinien być wyprowadzony z równowagi. Wtedy, kiedy całą hordą naskoczyli na
niego w Sejmie w sprawie tych moskiewskich pieniędzy, pół godziny potem w
restauracji zachowywał się naturalnie, swobodnie. Sypał wspaniałymi opowieściami,
był elokwentny.
Jak mu się powie jakiś komplement, to zachowuje
się jak niewinne dziewczę: spuszcza nieśmiało oczęta, nieco je przymykając,
pochyla głowę, a po chwili leniwym, powolnym ruchem podnosi do góry, otwiera
oczy i szeptem, erotycznym głosem mówi:
- Dziękuję.
Niesłychanie cwane. Podeszła do nas Ewa
Spychalska, popatrzyła na Millera i rzuciła z przekąsem:
- O, masz ten swój niski głos, opuszczony o
trzy tony, i te przymrużone oczy... Mam wrażenie, że szykujesz się do ataku.
Obraził się. Było to urocze. Ewa mnie ostrzegała
w ten sposób, ale ja się nie bałam, chciałam, żeby mnie uwiódł.
Rozmawialiśmy o dekomunizacji. Powiedziałam, że to co się teraz dzieje,
nadaje się do wystosowania skargi do komitetu ochrony praw człowieka przy ONZ.
Miller stwierdził:
- Twoje poglądy są bardziej lewicowe niż
moje.
Postanowiliśmy się jeszcze spotkać. Zadzwonił
do mnie i zapowiedział się z wizytą. Przyniósł szampana, kwiatów nie,
panowie z klubu lewicy niechętnie wręczają bukiety, taki styl. Szampana
wsadziłam do łazienki, bo nie miałam jeszcze lodówki, puściłam wodę, żeby
się ochłodził.
Nie mieszkałam już z koleżanką, byłam sama,
akurat czekałam na facetów, którzy mieli mi przynieść lodówkę. Przyszedł
około 17.00 lub 18.00, powiedział, że ma jeszcze jedno krótkie spotkanie,
obiecał wrócić o 20.00, ale przyszedł wcześniej, około 19.00. Krótko po
nim przyniesiono mi lodówkę, przymknęłam drzwi od pokoju, w którym siedział,
ale on wyraźnie wystraszony ukrył się w najdalszym kącie na balkonie. Było
to śmieszne, bo gdyby ktoś zajrzał do drugiego pokoju, to mógłby go nie
zauważyć siedzącego w kącie, ale na pewno zauważyłby skulonego na
balkonie.
Miller jest luźny, swobodny w zachowaniu, nigdy
nie jest zdenerwowany. W końcu przyszedł do kobiety, którą widział wcześniej
dwa razy. Pozwalałam sobie na drobne złośliwości:
- Jak czujesz się w tym fotelu? - pytałam.
- Czy żona wie gdzie w tej chwili się znajdujesz?
Takie pytania spokojnie zostawiał bez
odpowiedzi, nie czerwieniąc się nawet.
Jest inteligentny, rozmowa z nim to duża
przyjemność. Fascynował mnie, bo od razu się widziało, że Miller jest tą
osobą w klubie SLD, która wystawiona jest na odbieranie wszystkich ciosów
spadających na klub. Odnosi się wrażenie, że to się dzieje za jego zgodą.
Nie jest tym przytłoczony czy zgnębiony.
Przez chwilę rozmawialiśmy o milionie dolarów
Mieczysława Rakowskiego. Miller jest przyjacielem Rakowskiego. Wyjaśnił mi
sytuację tłumacząc, że jedyną winą Rakowskiego jest to, że te pieniądze
oddał. Bo, zdaniem Millera, Rakowski rzeczywiście oddał te pieniądze. A
jedynym przestępstwem było to, że ich nie zgłosił w funduszu dewizowym w
NBP.
Leszek poszedł załatwić jakąś swoją sprawę.
Prędko wrócił. Miałam na sobie różową trykotową koszulkę "Pumy"
ze znaczkiem i czarne legginsy. Jak przyszedł, byłam jeszcze w kostiumie, ale
przebrałam się przed jego powrotem. Otworzyliśmy szampana, zaczęliśmy pić,
wtedy Leszek powiedział:
- Wiesz, jest silna frakcja w lewicy, która
uważa, że jesteś agentem Jola II.
- Dlaczego dwa? - zapytałam lekko urażona.
- Bo Jola-jeden, to żona Kwaśniewskiego. A
Jola-dwa miała być przysłana z Moskwy, aby zburzyć nowe struktury lewicy w kraju. To miała być zemsta KGB za
dopuszczenie do upadku komunizmu w Polsce. 
Zaczęłam się śmiać.
- Ale wybaczymy ci przynależność do
wszystkich wywiadów, jeżeli się przyznasz, że nie jesteś z Mossadu. Bo
przecież pracujesz dla kilku wywiadów, prawda?
Obejrzeliśmy "Wiadomości" i poszliśmy
do łóżka. Inicjatywa należała do niego. Siedzieliśmy na tapczanie, włożył
mi rękę pod bluzkę, dotykał moich piersi. Od samego początku miałam na
niego ochotę. Prawiliśmy sobie drobne złośliwości.
- Pan Bóg dalekowzrocznie wyposażył cię w
takie oczy, żebyś spędzała sen z powiek połowie parlamentu.
- A ciebie Pan Bóg wyposażył w takie oczy,
żeby nikt nie wiedział, o czym myślisz.
Bo Leszek ma zwyczaj przymrużania oczu. On
rzadko kiedy patrzy wprost, raczej opuszcza wzrok.
W końcu stwierdziłam:
- Trzeba rozłożyć tapczan.
Zrobiliśmy to. Kazałam się mu rozebrać.
Zdenerwował się, że ma to zrobić pierwszy. 
Westchnął i skwitował:
- Jesteś cholernie złośliwa, ale ja się też
odegram za chwilę.
Uśmiechałam się do niego mówiąc:
- Przecież to dyskryminacja kobiet. Dlaczego
kobiety zawsze muszą robić to pierwsze? Chcę, żebyś ty się najpierw
rozebrał.
Zdjął koszulkę polo, patrzyłam na jego owłosioną
pierś, potem zdjął jasnopopielate spodnie i adidasy. Śmiesznie to wyglądało,
ja ubrana, a on goły, tylko w ciemnych skarpetkach. Ma ostry męski zapach,
jest bardzo owłosiony, na klatce piersiowej siwy.
W seksie jest bardzo dobry, kochaliśmy się
niemal godzinę. Pozycja klasyczna, no może z lekkimi modyfikacjami, ja leżałam
na plecach. Nie rozmawialiśmy.
On dość głośno sapał. Acha, w trakcie tego
miał ślinotok, ale jest niezwykle sprawny. Spokojny, delikatny. Nawet w
seksie świetnie panuje nad swoimi emocjami, oczywiście do pewnego momentu.
Początkowo skupiał się na technice, ale pod koniec przestał panować nad
odruchami.
Jest zdystansowany, ma się wrażenie, że
wszystko ma zaplanowane punkt po punkcie.
Ma w sobie coś ujmującego. Kiedy poznaję
faceta i widzę, że wystarczy kiwnąć palcem, a on natychmiast na mnie poleci,
ogarnia mnie obrzydzenie. Nie lubię łatwych zdobyczy. Pociągają mnie mężczyźni,
którzy nawet jeżeli podrywają, to robią to dyskretnie. Sprawiają wrażenie,
że trzeba o nich zabiegać. Takim był Leszek.
Na powitanie zawsze mówi:
- Co słychać w wielkim świecie?
Często siedzi z założonymi rękami na klatce
piersiowej.
Ci ludzie, nie wiem czy to z ostrożności, czy z
czegoś innego, starają się mówić o rzeczach, które są jak najbardziej oględne
i mało znaczące. Nie tak, jak Kuroń, Niesiołowski, Kern czy nawet Kwaśniewski,
którzy beztrosko mówili do mnie lub przy mnie o często poufnych sprawach.
Było mi z nim dobrze, chociaż w łóżku nie
wykazywał się szczególną inwencją. Ale kochałam się z nim tylko dwa razy,
za pierwszym był chyba lekko stremowany, a drugi raz robiliśmy to szybko i
nietypowo. Może w miarę częstszych kontaktów okazałoby się, że ma więcej
inwencji, niż zdążyłam stwierdzić.
Po wszystkim przytuliliśmy się do siebie i
rozmawialiśmy o... polityce. Zapaliłam papierosa, on nie pali. Leszek rozwijał
temat mojej agentury, twierdząc:
- To, że mi odpowiadasz jako kochanka, można
uznać za dowód, że na 99% jesteś tym agentem Jola II. Mówił to serio, tak
mi się wydaje. 
Potem głaskał mnie po włosach, mrucząc:
- Wolę cię z rozpuszczonymi włosami.
Bo po Sejmie chodziłam często uczesana w kok.
Wstał, zadzwonił do Ewy Spychalskiej, umówili się. Poszedł wziąć prysznic
do łazienki, ubrał się, odprowadziłam go do drzwi, pocałował mnie nie w
usta, ale w czoło i nos.
Po kilku dniach zadzwonił do mnie proponując
spotkanie. Powiedziałam, że będę w Wale wicach, on jechał na spotkanie z
wyborcami do Łodzi i zapytał, czy może tam do mnie przyjechać. Zgodziłam się
oczywiście.
Miller lubi sportowe ciuchy, garnitur wkłada
tylko na ważniejsze sytuacje, widać, że lubi się ubierać swobodnie, nie
tak, jak Olek Kwaśniewski, który zawsze paraduje w garniturze.
Na tym spotkaniu z wyborcami, po którym
przyjechał do Walewic, też był ubrany na sportowo. Nosi adidasy, luźne
spodnie, koszulki polo.
Działo się to w ten sam dzień, w którym
przyjechał do Walewic marszałek Kern, tylko Kern nieco wcześniej, z kwiatem w
doniczce.
Miller przyjechał około 19.00, niebieskim służbowym
(to znaczy należącym do SdRP) polonezem z kierowcą. Nie było mnie, wyszłam
na chwilę. Kiedy wróciłam, siedział z Maciejewskim, dyrektorem stadniny w
Walewicach. Znali się dobrze, bo Miller był pierwszym sekretarzem KW PZPR w
Skierniewicach, a Maciejewski 20 lat dyrektorem stadniny. Panowie już byli po
paru drinkach i świetnie się bawili, rozwijając temat mojej agentury. Oni
chyba naprawdę myśleli, że tak jest. Zresztą cholera wie, jak jest. Moja
agenturalność w pewnym momencie stała się obsesją lewicy. Maciejewski
zgodził się z Millerem, że gdyby byli szefami jakiegoś wywiadu, to by mnie
od razu zwerbowali.
Miller posłał swojego kierowcę po kwiaty dla
mnie.
Kiedyś Miller z Oleksym stwierdzili, że
powinnam brać udział w wyborach, bo w Sejmie brakuje czegoś estetycznego, na
czym warto by zatrzymać wzrok, a poza tym mam takie lewicowe poglądy... Miller nawet chciał
ofiarować mi swój skierniewicki elektorat. Cały problem w tym, że on nie ma
żadnego skierniewickiego elektoratu, startował w Łodzi, bo go w
Skierniewicach nie chcieli.
Mieliśmy ochotę na seks, ale Maciejewski nas
pilnował, on zawsze ogniście strzegł mojej cnoty. Postanowiliśmy więc pójść
na spacer, poszliśmy do parku, było już bardzo ciemno. Chcieliśmy wrócić
cicho i pójść do mnie na górę. Specjalnie wchodziliśmy tylnym wejściem
przez taras, żeby nie wzbudzać podejrzeń Maciejewskiego, ale dorwał nas
natychmiast, gdy weszliśmy. Cóż mieliśmy robić, posiedzieliśmy z nim chwilę,
był już lekko pijany. W końcu Leszek stwierdził, że mamy do omówienia
jeszcze kilka ważnych spraw, więc zaproponowałam, żebyśmy poszli do mnie na
górę. Maciejewski zrobił kwaśną minę i powiedział:
- Będę na was czekał. Leszek wrócisz,
prawda?
- Tak, tak - odpowiedział Miller, mrucząc
pod nosem. - Cholera by go wzięła, pies ogrodnika.
Poszliśmy na górę, była dwunasta-pierwsza w
nocy, Leszek poszedł do łazienki, zobaczyć wannę, bo chcieliśmy się w niej
kochać, ale są tam takie ostre kanty, niebezpieczne.
Mieliśmy mało czasu, łóżka były strasznie wąskie.
Z Millerem nie można uprawiać pospiesznego seksu, bo on tego szybko nie robi,
trwało to pół godziny może dłużej. Stwierdziliśmy, że musi wrócić do
Maciejewskiego, bo zacznie nas podejrzewać.
Ubrał się i wyszedł. W pałacu panowały
ciemności, więc po pięciu-dziesięciu minutach zeszłam na dół, jego już
nie było, zamknęłam drzwi do pałacu. Właśnie wchodziłam na górę, gdy
zszedł Maciejewski, wolałam go nie pytać, czy widział się z Millerem.
Pokiwał tylko głową i dodał:
- Oj kobieto, kobieto.
Tak wyglądało ostatnie spotkanie z Millerem, więcej
go nie widziałam, bo skończyły się już posiedzenia Sejmu.
Miller jest bardzo delikatny, szarmancki. Nie to
co Kwaśniewski, który ma typowo samcze poczucie własności, Miller nie. Ma też
większe doświadczenie niż Kwaśniewski. Po Sejmie krążyła fama, że to
jest świetny kochanek. Sprawdziłam to z pełną premedytacją i nie żałuję.
Potwierdzam: jest naprawdę świetny! Szkoda, że było tego tak mało...
 
Leszek Miller, ur. 3 lipca 1946 roku w Żyrardowie
w rodzinie robotniczej. W 1977 ukończył Wyższą Szkołę Nauk Społecznych
przy KC PZPR. Członek PZPR od 1969, SdRP od 1990, od grudnia 1988 do stycznia
1990 członek Komitetu Centralnego PZPR, od lipca 1989 do stycznia 1990 członek
Biura Politycznego KC PZPR, od stycznia 1990 członek Rady Naczelnej SdRP.
W latach 1963-1974 pracował w Zakładach Przemysłu
Lniarskiego w Żyrardowie, potem studiował, od 1977 pracownik aparatu -
Komitet Centralny PZPR.
Od października 1982 do maja 1985 kierownik
Zespołu do spraw Młodzieży KC PZPR, od maja 1985 do lipca 1986 kierownik
Wydziału do spraw Młodzieży, Kultury Fizycznej i Turystyki KC PZPR.
Od lipca 1986 do lutego 1989 l sekretarz Komitetu
Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach. Od grudnia 1988 do stycznia 1990 sekretarz
KC PZPR, od marca 1989 do stycznia 1990 przewodniczący Komisji Młodzieży,
Stowarzyszeń i Organizacji Społecznych Komitetu Centralnego PZPR.
Od stycznia 1990 Sekretarz Generalny CKW SdRP.
 
 

Stefan Niesiołowski -
spacery z erotomanem

 
- A co będzie,
jak zajdę z tobą w ciążę?
- Będziemy uważać - odpowiedział.
- Ale uważać nie można na 100%. Jak zajdę,
to co zrobisz?

- To będę
wychowywał - odważnie powiedział pan poseł.
 
Stefana Niesiołowskiego przedstawił mi Henryk
Goryszewski. Przez parę tygodni Stefan, zawsze jakby przez przypadek, trafiał
na mnie na korytarzach sejmowych.
Nadałam mu pseudonim Chrząszcz, dlatego, że
miał tylko dwa garnitury, które nosił na zmianę. Jeden przebłyskiwał
zielonkawo, drugi niebieskawo, oba były świecące. Strasznie mu śmierdziało
z gęby, na pół metra.
Moja przyjaciółka prosiła mnie o
podtrzymywanie tej znajomości. Dałam posłowi telefon, zadzwonił do mnie w
dniu, w którym Jerzy Urban w "NIE" zamieścił jego zdjęcie. Stefan stał
tam w stroju piłkarskim, obok kobiety. Zdjęcie było wyretuszowane tak, że
przez spodenki przebijał ogromny członek w stadium erekcji.
Niesiołowski radził się, czy podać Urbana do
sądu o zniesławienie. Odpowiedziałam:
- To śmieszne, jeszcze nikt nie wygrał
procesu z Urbanem. Ale jeżeli pan chce, to mogę pójść do redakcji ze
sprostowaniem, że w rzeczywistości gabaryty są
dużo lepsze.
- Tak, to świetny pomysł, a nie chciałaby
pani wcześniej sprawdzić?
- Nie, wierzę panu na słowo - zaczęłam się
śmiać.
Zaprosił mnie na kolację do "Tsubame" na
Foksal i chciał mnie upić sake, on bardzo lubi sake. Jego żona twierdzi, że
Stefan nie lubi pić ani chodzić do restauracji, że jest bardzo oszczędny. Co
do oszczędności, to się zgadza, każdy rachunek sprawdzał po trzy razy nim
zapłacił, co do pozostałych spraw, to albo się w domu kamufluje, albo
ostatnio zmieniły mu się zwyczaje, bo wiele razy widziałam go w
restauracjach, a parę razy nieźle pijanego.
W pewnym momencie poszło mi oczko w pończosze,
chciałam się przebrać. Pojechaliśmy do mnie do domu, trwało to około pół
godziny, ponieważ musiałam wszystko opowiedzieć Iwonie. On cierpliwie czekał
na ulicy.
Pojechaliśmy do "Confettii" na nocne szaleństwo,
następnego dnia pan poseł miał wystąpić z propozycją wniesienia pod obrady
Sejmu ustawy o aborcji. Wiele się o tym mówiło, więc wszyscy w knajpie życzyli
mu powodzenia.
Lokal ten charakteryzuje się tym, że są tam
hostessy. O drugiej w nocy zaproponowałam powrót do domu, ale Stefan stwierdził,
że będzie jeszcze tańczył, ja już nie chciałam. Wezwał więc jedną, półrozebraną
hostessę i dosłownie wessał się jej w szyję. Dziewczyna była przerażona,
nie wiedziała co robić. Z trudem go wyciągnęłam z knajpy i odwiozłam do
hotelu.
Przez cały czas robił mi awanse. Przed kolacją
chciał przyjechać do mnie do domu, ale mu powiedziałam, że nie mieszkam
sama.
- A co, macie jeden pokój? - zapytał.
- Nie, mamy dwa.
- No to co za problem? - odrzekł pan poseł.
Opowiedziałam mu, że na tym samym piętrze
mieszkają redaktorzy programu I, radia "Z" i "S", więc raczej
nie byłoby dla niego dobrze, gdyby ktoś zobaczył go wchodzącego do mnie.
Potem kilkakrotnie chciał wejść na górę,
kiedy odwoził mnie taksówką. Wiele razy dzwonił późnym wieczorem chcąc się
umówić u mnie w domu. Zdecydowanie odmawiałam.
W knajpie, gdy przeszliśmy na "ty",
wypytywał mnie o mój romans z Kwaśniewskim, wyparłam się tego wówczas. Na
to Niesiołowski odparł:
- Nie kłam, bo Kwaśniewski mówi co innego.
Po następnych dwóch kieliszkach sake
zaproponował:
- A może by tak różowy trójkąt?
- Jaki różowy trójkąt? - nie zrozumiałam.
- No... Kwaśniewski, ty i ja.
Nie wiedziałam, czy on mnie prowokuje, czy żartuje,
o co mu chodzi. Uznałam, że żartuje.
Stefan Niesiołowski jest psychopatycznym
erotomanem. Każdy temat kończy się na seksie.

 

Stefan Niesiołowski o wyświetlaniu w polskiej
telewizji filmu "Emmanuelle":
Erotomani mogą sobie kupować kasety porno. Ten
film nie powinien być pokazywany w publicznej telewizji, bo jest
pornograficzny.
("Gazeta Wyborcza" 245/92)

 

Z tym trójkątem to było tak: kiedy byłam z
nim w restauracji, miałam na sobie kostium z dekoltem w kształcie trójkąta.
Stefan wgapiał się w mój dekolt, opisywał jego kształty i z figury
geometrycznej przeskoczył na seks grupowy. Kazał mi się zresztą rozebrać
w tej restauracji, zdjąć marynarkę, ale miałam
pod spodem tylko gorset.
- Nie będę chodziła w bieliźnie w miejscu
publicznym - stwierdziłam.
- Mnie to nie przeszkadza - odparł.

 

Jacek Bierezin w rozmowie z Anną Młynarską,
"Polityka" nr 42/92:
- Czy chciałbyś z kimś zerwać dawną przyjaźń?
- Nie lubię w ogóle zrywać starych przyjaźni,
ale jeśli mogę właśnie dzisiaj, na łamach "Polityki", to zrywam ze
Stefanem Niesiołowskim.
- Dlaczego? Za co?
- Za mentalność Ignacego Loyoli. Za to, że
jak uczniak szkoły podstawowej sprzecza się, kto był pierwszy. Za to, że
przypomina mi formację "pryszczatych". Za to, że właśnie dzisiaj jest
ministrantem. Za to, że - być może - niechcący popiera obskurantyzm i
ksenofobię. Jego publiczna dewocja jest brzemienna w skutki. A przecież gdy
siedzieliśmy razem w obozie, był to normalny człowiek i sympatyczny erotoman.
W pudle rozmawialiśmy przeważnie o kobietach.
Jacek Bierezin, rocznik 1947, pisarz i poeta,
działacz "Ruchu" i KOR, założyciel podziemnego, a następnie
emigracyjnego pisma "Puls". Po wyjściu z obozu dla internowanych wyjechał
do Paryża.

 

Potem zaczęła się seria wydarzeń typu:
telefony do mnie po nocy, niby przypadkowe spotkania w Sejmie, wymowne
spojrzenia.
I propozycje. Nie mogłam się od niego odczepić.
W końcu powiedziałam, że zgadzam się na integrację seksualną, ale
zaproponowałam zakład. Działo się to w czasie, kiedy upadł rząd
Olszewskiego i to był przełomowy moment. Koalicja zaczęła się dogadywać i
Pawlak miał szansę stworzyć rząd.
Założyłam się ze Stefanem, że jak Pawlak
utworzy rząd, to nic z tego nie będzie, a jak nie, to pójdę z nim do łóżka.
Jak wiadomo Pawlak nie utworzył rządu. Stefan
oczywiście natychmiast przyleciał z wywieszonym językiem po wygraną.
Zapytałam przewrotnie:
- Stefan, czy wykorzystałbyś przegraną
kobietę?
- Nie mam żadnych oporów - stwierdził.

 

Anna Niesiołowska o swoim mężu:
On w ogóle nie ma tendencji do upijania się.
Natomiast jeżeli ktoś wcale nie pije, to patrzy na niego podejrzliwie i
powtarza żartobliwie: "Kto nie pije, ten kapuje".
Zawsze był otoczony kobietami. Nie jestem
zazdrosna. Są rzeczy ważniejsze, na przykład wzajemna tolerancja, rozumienie
się, zostawianie sobie nawzajem miejsca do życia.
(z książki Krystyny Pytlakowskiej i Ewy
Wilcz-Grzędzińskiej Lwy (nie)ujarzmione, czyli żony o sławnych mężach,
Warszawa
1992)

 

Zaczęłam grać na zwłokę. Powiedziałam, że
trzeba znaleźć miejsce, gdzie można byłoby to zrobić. Na hotel sejmowy nie
chciałam się zgodzić, u mnie nie, bo nie mieszkałam sama.
Pozostawały Walewice. Umówiliśmy się tam, ale
ja wtedy taktycznie rozchorowałam się na anginę i nie pojechałam do Walewic.
Ani przez moment nie zamierzałam iść z nim do łóżka. Nie pociągał mnie w
najmniejszym stopniu. Nie lubię facetów niechlujnych, a Stefan do nich należy.
Ubiera się byle jak, często ubranie jest wymięte, obszarpane, a nawet brudne.
Stefan Niesiołowski, jak się dowiedział o
Stowarzyszeniu Pani Walewskiej, to koniecznie chciał być zaproszony na raut.
- Nie mogę cię zaprosić - powiedziałam mu
- z bardzo prostej przyczyny, bo jak ty tam będziesz, to inni nie przyjmą
zaproszeń.
- Dobra, to ja nie przyjadę na przyjęcie,
przyjadę później. A co w ogóle robi to Stowarzyszenie Pani Walewskiej?
- Słuchaj, a co robiła pani Walewska?
- Żartujesz!
- Gdzie tam! Nie żartuję.
- I co, ze wszystkimi?
- Ze wszystkimi.
- Ze wszystkimi, którzy chcą?
- No nie! Dobieramy ich bardzo skrupulatnie.
- To ja się kwalifikuję, co?
- Nie wiem, będziesz musiał zostać
rozpatrzony przez najwyższe władze stowarzyszenia, które kwalifikują, czy
ktoś się nadaje, czy nie.
- A decydować będziesz ty, prawda? Sprawdzać
praktycznie?
- Nie, sprawdzamy praktycznie wszystkie, więc
musisz się przygotować na obsłużenie co najmniej kilkunastu dam.
- Żartujesz!
- Mówię poważnie.
- To ja się jeszcze zastanowię i dam ci
odpowiedź. Chociaż ja bym wolał tylko z tobą, ale jak będzie taka konieczność,
to nie ma problemu.
Albo te słynne jego przypowieści o posłankach
Bogumile Bobie i Józefie Hennelowej. Raz w złości powiedziałam, że jak mi
przyniesie dowód, że się przespał z Boba, to możemy porozmawiać. Zaperzył
się i rzucił:
- Nie możesz być taką świnią, to tak, jak
bym ci kazał iść do łóżka z Goryszewskim. Rozumiem, że ze mną można się
przespać, ale z Goryszewskim? Taki zapluty...
O Bobie tak mówił:
- Ja to bym tego nie tknął nawet gdyby na świecie
nie było żadnej innej kobiety, zostałbym onanistą, ale Boby bym nie tknął.

 

Bogumiła Boba, ur. 9 sierpnia 1945 roku w
Krakowie; chirurg. Wyborcza Akcja Katolicka, członek ZChN. Sejmowa Komisja
Kultury i Środków Przekazu.
W Sejmie wsławiła się straszeniem przed EWG.
Nawiązała do głośnej sprawy 14-letniej Irlandki, której sąd uniemożliwiał
wyjazd do Anglii w celu przerwania ciąży będącej efektem zgwałcenia:
"Jesteśmy społeczeństwem chrześcijańskim,
w większości katolickim, powinniśmy zachować oblicze katolickie i polskie.
Irlandia broni życia i - będąc w EWG - jest psychologicznie szantażowana,
zmuszana do zrezygnowania ze swoich zasad. Czy i my chcemy się na to skazać?"

 

Opowiedziałam to Ewie Spychalskiej, nie chciała
wierzyć. Wykręciłam numer do Niesiołowskiego, zaproponował żebym przyjechała,
ale słyszałam jakiś kobiecy głos, z lekka dyszkantowaty.
- Po co? - zapytałam - Przecież masz tam
jakąś babę.
- Nie, to Rysiek Czarnecki.
Oddał mu słuchawkę i Czarnecki przez 15 minut
piskliwym głosikiem przekonywał mnie, że nie jest kobietą.
Potem powiedziałam:
- Wiesz, Stefan, zastanowiłam się i chcę żebyś
się przespał z Boba, inaczej nie widzę możliwości naszej integracji
seksualnej.
I natychmiast oddałam słuchawkę Ewie. Ewa
zrobiła się blada, otworzyła oczy ze zdumienia. Stefan, myśląc, że mówi
do mnie, opowiedział jej historię o bezludnej wyspie: gdyby miał do wyboru
Bobę albo rekiny, to bez mrugnięcia okiem wybiera rekiny.
On i Kwaśniewski stale żartowali sobie kosztem
Hennelowej. Spotykając się w Sejmie pytali się wzajemnie:
- No, co u ciebie z Hennelową?
- Jak zwykle.
- A u ciebie?
- Bez zmian.
Loża dziennikarska jest naprzeciwko miejsc
zajmowanych przez posłów ZChN. Stefan, gdy widział, że wchodzę na miejsca
dla dziennikarzy, wybiegał i czekał przed kuluarami u góry. Czasem i 20
minut. Albo prosił kogoś ze straży marszałkowskiej, żeby mnie wywołał i
wyciągał mnie na spacery do parku przy Sejmie. Tam siadaliśmy na ławce i musiałam koić frustracje
przegranego polityka. Najczęściej się to zdarzało, jak ktoś mu dokuczył w
Sejmie, albo jak ZChN przegrywał jakieś głosowanie.
A to Kuroń mu dopieprzył, że się skurwił na
przesłuchaniu, a to mu odrzucili projekt ustawy o aborcji, zawsze było coś,
żeby przytulić go do piersi.
Na przykład 4 czerwca, kiedy upadł rząd
Olszewskiego. Stefan wygłosił wtedy płomienne przemówienie w obronie tego rządu:
"Oczywiście, że Klub Parlamentarny ZChN, w
imieniu którego mam zaszczyt przemawiać, będzie głosował przeciwko odwołaniu
rządu Jana Olszewskiego. Wniosek o dymisję tego rządu traktujemy jako przejaw
nieodpowiedzialności i jako krok w kierunku destabilizacji państwa polskiego.
(oklaski) Będziemy głosowali tak dlatego, że jest to rząd autentycznego, a
nie deklaratywnego antykomunizmu. Jest to rząd odejścia od «okrągłego stołu»,
odejścia od «grubej kreski», odejścia od tego wszystkiego, przeciwko czemu
wielu panów na tej sali zabierało głos. (oklaski) I jeżeli dzisiaj, w trzecią
rocznicę wyborów, tak się przypadkowo złożyło, że mam zaszczyt przemawiać
w parlamencie wolnej Polski, to chciałbym powiedzieć, że jest to jakby
symboliczny powrót - oczywiście ze wszystkimi zmianami - do konstrukcji «okrągłego
stołu». Tego ZChN nigdy nie poprze".
A potem, w parku, mocno to wszystko przeżywał i
domagał się ode mnie pociechy.
Rozmawialiśmy bardzo dużo o Antonim
Macierewiczu. Stefan mocno popierał jego akcję z teczkami i sprzeciwiał się
usunięciu go z ZChN.
- To przecież jest nie do zniesienia, że
ludzie, którzy kablowali na kolegów, są teraz posłami.
- A nie uważasz, że działania Macierewicza
wyrządziły więcej szkód niż korzyści, że nie wolno rzucać takich oskarżeń,
jeżeli nie ma się stuprocentowych dowodów?
- Agentów należy ujawnić i koniec! A Antek
jest moim przyjacielem.
Stefan przy każdej okazji przypominał, ile to
lat siedział w więzieniu, jaki to z niego bohater, od małego walczył z komuną,
a w tym czasie inni współpracowali z SB. Nigdy nie przyszło mi do głowy
zapytać, za co konkretnie siedział. Gdybym wiedziała, że walczył z komuną
za pomocą niszczenia śladów obecności Lenina w Polsce, to dokuczałabym mu
tym, bo to przecież była śmieszna dziecinada.
- Ale Macierewicz skrzywdził Wiesława
Chrzanowskiego, który też wiele lat siedział w więzieniu, w znacznie
gorszych czasach niż ty.
- Gdybym miał tyle lat co Chrzanowski, to z
pewnością siedziałbym dwa razy dłużej w więzieniu!
- Już wiem, dlaczego tak się przyjaźnisz z
Macierewiczem: obaj macie nierówno pod sufitem!
Obraził się i strasznie na mnie nakrzyczał.
Stefan jest bardzo impulsywny. Nie obraża się tak, że na przykład nie odzywa
się do kogoś, tylko wyrzuca całą złość z siebie, ale szybko mu
przechodzi.
Opowiadał mi o swojej żonie. Poznali się w
sytuacji lekarz - pacjent, po wyjściu z więzienia miał coś z oczami. Pani
doktor bardzo mu się spodobała i Stefan od razu próbował ją poderwać. Na
recepcie był numer jej telefonu. Dzwonił do niej, próbował się umówić,
pisał listy. I tak to się zaczęło. Ożenił się w 1975 roku, na weselu
podobno była cała opozycja, między innymi Jacek Kuroń.
Ma niezmiernie irytującą cechę wydawania
opinii w ważnych sprawach na podstawie własnego widzimisię. Twierdzi, że
jest świetnym psychologiem i natychmiast rozszyfrowuje ludzi.

 

Wypowiedź Stefana Niesiołowskiego w sprawie
aresztowania Aleksandra Gawronika dla Radia "Z" (cytat za tygodnikiem
"NIE" nr 43/92):
Dla mnie Gawronik, ale to co mówię jest
intuicja, ja jak siedziałem w więzieniu to prawie w 80% po twarzy rozpoznawałem
artykuł. Gwałciciela rozpoznawałem. To na ogół tacy niewysocy byli,
ruchliwi tacy, powiedzmy tacy. Aferzyści - też ich rozpoznawałem.
Rozpoznawałem zabójców, na ogół byli tacy, powiedzmy, zwaliści, koło pięćdziesiątki,
i ja w Gawroniku wyczuwałem aferzystę. To znaczy moja intuicja więźnia, który
rozpoznaje po twarzy artykuł, mówiła mi, że Gawronik jest aferzystą. Ja mówię,
no tu decyzja należy do sądu, no, ja nie mogę przecież, nie mam pojęcia,
czy ta decyzja jest słuszna. Intuicja mi mówi, że słuszna.

 

Któregoś dnia siedzieliśmy w starej sejmowej
restauracji z Iwoną i Witkiem Gadomskim. Jedliśmy obiad, nagle wchodzi Niesiołowski.
Wchodzi, patrzy na nas i wychodzi. W ciągu pół godziny przyszedł tak jakieś
trzy czy cztery razy, dokładnie nas obserwując. Strasznie nas to bawiło.
Potem, jak się spotkaliśmy, napadł na mnie:
- Jak możesz z takim obślizgłym facetem, jak
Gadomski, siedzieć przy jednym stole? Nigdy się tego po tobie nie spodziewałem!
Tak mnie to zdenerwowało, że aż kilkakrotnie musiałem przejść, żeby
zobaczyć, czy ten cham cię nie obmacuje pod stołem.
Uspokoiłam go, że Gadomski nie dla mojej osoby
przesiadywał przy stole, ale Stefan był wyraźnie zaniepokojony faktem, że
Gadomski śmie siedzieć obok mnie.
Gdy Hanna Suchocka została wybrana na premiera,
Niesiołowski zadzwonił i zapytał:
- Czy wiesz, z kim masz do czynienia?
- Pojęcia nie mam.
- Z architektem nowego rządu!
I przez 20 minut przechwalał się, jak ważną
ma pozycję w obecnej koalicji rządowej i jak wielki ma wpływ na posunięcia
Hanny Suchockiej. On z nią wyjeżdżał do Genewy. Po powrocie skomentował ten
wspólny pobyt:
- Coś z nią musi być nie tak, skoro na mnie
nie leci.
Znajomość ze Stefanem skończyła się, bo 22
lipca postawił ultimatum: wóz albo przewóz. Zapamiętałam datę z powodu
stypy z okazji byłego święta państwowego. Wtedy już musiałam powiedzieć
tak albo tak.
Obraziłam go wtedy, wjechałam na temat aborcji,
był to czas, kiedy ta ustawa praktycznie przeszła. Byłam tym bardziej
wkurzona, że poprzedniego dnia ekipa ZChN-owska do dwunastej w nocy szampanami
opijała zwycięstwo. Zaprosił mnie tam Stefan, ale odmówiłam, bo takiego
czegoś bym nie świętowała.
Siedzieliśmy w barku za kratą, zadałam mu
spokojnie pytanie:
- Jaki sens ma ustawa, kiedy coraz
powszechniejsza staje się francuska pigułka, która roni ciążę i po
problemie?
- Tak, ale w Polsce jej legalnie nie ma.
- Ja ją będę przywozić - stwierdziłam. 

Stefan zareplikował:
- Jak tak, to ja będę ci na granicy wszystko
przeszukiwał, łącznie z ginekologiczną kontrolą. 
To go chyba najbardziej
rajcowało.
- Jesteś pieprzonym hipokrytą - powiedziałam.
Wtedy się zdenerwowałam. Zapytałam: - A co będzie, jak zajdę z tobą w ciążę?
- Będziemy uważać - odpowiedział.
- Ale uważać nie można na 100%, jak zajdę,
to co zrobisz?
- To będę wychowywał - odważnie powiedział
pan poseł.
- Chyba sam, bo ja na pewno nie, a poza tym nie
mam ochoty czegoś takiego urodzić, dokonałabym aborcji.
- Poważnie, usunęłabyś ciążę?
- Tak. A poza tym, gdybym ujawniła, z kim miałam
dziecko, ustawa o aborcji ległaby w gruzach.
- Ty byś to zrobiła?
- Z wielką przyjemnością.
- Wiesz, jesteś wredna.
- A ty jesteś hipokrytą.
- Ty kompletnie nie rozumiesz na czym ta rzecz
polega.
- To ty masz tok myślenia mrówki. 
Pożegnaliśmy
się kulturalnie:
- Zadzwonię kiedyś.
- Jak chcesz - mruknęłam i na tym skończyła
się nasza znajomość.
 
Stefan Niesiołowski, urodził się 4 lutego 1944
roku w Kałęczewie koło Łodzi w rodzinie ziemiańskiej. Ojciec Janusz brał
udział w wojnie polsko-bolszewickiej, kampanii wrześniowej i był żołnierzem
AK. Po wojnie był prześladowany przez U B. Brat matki, Tadeusz Łabędzki,
działacz Stronnictwa Narodowego i Młodzieży Wszechpolskiej, żołnierz
Narodowej Organizacji Wojskowej i Narodowych Sił Zbrojnych, został po wojnie
zamordowany przez U B podczas śledztwa.
Ukończył w 1968 roku biologię w Uniwersytecie
Łódzkim, gdzie pracuje naukowo. W 1979 roku zrobił doktorat.
Od 1964 roku działał w nielegalnej organizacji
niepodległowościowej RUCH. Był współautorem deklaracji programowej "Mijają lata".
Razem z S. Turschmidem redagował pismo
"Informator". Uczestniczył w zrzuceniu tablicy z podobizną
Lenina na Rysach.
Aresztowany 20 czerwca 1970 roku, 23 października
1971 został skazany na 7 lat więzienia za czynienie przygotowań do obalenia
ustroju siłą. Z więzienia w Barczewie wyszedł 24 września 1974 na mocy
amnestii uchwalonej pod naciskiem Kościoła i Polonii amerykańskiej.
Działał w Ruchu Obrony Praw Człowieka i
Obywatela (ROPCiO), organizacji o innej orientacji ideowej niż KOR.
Od 1980 roku w "Solidarności". Stworzył
"Biuletyn Ziemi Łódzkiej", który stał się organem Zarządu Regionu
"Solidarności". Internowany od 13 grudnia 1981 do 25 listopada 1982 w
Sieradzu, Jaworzu i Darłówku.
Poseł od 1989 roku. Żonaty (Anna, lekarz
okulista), córka Joanna.
 
 

Chłopi w Sejmie -
drzyjcie sprzątaczki i kelnerki...

 
Szanowny pan poseł otwiera dyplomatkę, wyjmuje
kopertę grubą tak na dwa palce, w środku studolarówki. Pokazuje mi kopertę
i mówi:
- Ile będzie kosztowało, żeby pani tu została
do rana ?

 
Posłowie z PSL lubią trzy rzeczy: pić, pieprzyć
i bić się. Jak sobie popiją, to stają się agresywni. Oni nie przyjmują do
wiadomości słowa "nie". Rozumiem, dlaczego ta słynna Danuta G.
wyskoczyła nago przez okno z pokoju hotelu poselskiego napastowana przez byłego
posła Michała Górskiego.
Byłam kilka razy na imprezach organizowanych
przez PSL. Bawiłam się świetnie. Jedna impreza odbywała się w pokoju sąsiadującym
z pokojem zamieszkałym przez posłów z ZChN. Chłopcy się poskarżyli, że
dotarło do nich, jakoby ZChN-owcy donosili na nich do marszałka Sejmu. Podobno
ZChN-owcy słali udokumentowane nawet taśmami magnetofonowymi skargi na ich
zachowanie po nocach: skakanie po stołach, wódę lejącą się strumieniami,
gołe panienki siadające na parapetach okien...
Panienki są głównie z obsługi Sejmu i chyba
koleżanki posłów z ich rodzinnych stron. Jest też posłanka z SLD, Irena
Nowacka, nauczycielka, która się z nimi integruje. Ma 42 lata, a więc
ostatnie chwile na takie rzeczy, kto ją później zechce?
PSL-owcy też wysłali na ZChN-owców list do
marszałka Sejmu. W liście napisali: "Co z tego, że ZChN-owcy mają w
pokojach klęczniki, skoro klęczą na nich panienki, a posłowie posuwają je
od tyłu tak, że panienki mają skórę na łokciach zdartą od zapierania się
w pulpit".
Radzili marszałkowi sprawdzić ręce panienek z
obsługi hotelowej.
W PSL jest największe skomasowanie prostaków.
To są głównie chłopi, którzy zachowują się dokładnie tak, jak ktoś, kto
prosto od pługa trafił na salony.
Roman Jagieliński lubi rzucać pieprzne teksty.
Kiedyś, nawet nie będąc pijany, powiedział: "Jak mi staje, to mi spodnie
rozrywa".
Tadeusz Gajda, pochodzi z rejonu Walewic, na
jednej z tych imprez nagle usiłował mi włożyć łapę pod spódnicę. Dostał
po gębie i wtedy wyzwał mnie na czym świat stoi:
- Ty chamska perfidna zdziro, jak nie chcesz,
to nie prowokuj!
- Jak ja rzeczywiście prowokuję i chcę, to
nie ma takiej siły, żeby coś się mi nie udało, natomiast kogoś takiego,
jak pan to nie muszę prowokować, bo pan rzuca się na wszystko, co nosi kieckę
- odpowiedziałam spokojnie, chociaż wszystko się we mnie gotowało.
To dotyczy niemal całego klubu PSL. Nieliczne
wyjątki to Waldemar Pawlak, Aleksander Łuczak i może jeszcze paru innych.
Balangi PSL-u kończą się zawsze tym, że wszyscy padają
pod stół. Na imprezie, na której był Henryk Goryszewski, w pewnej chwili
pani z obsługi przyniosła do pokoju jedzenie. Baba po czterdziestce. Władysław
Wrona uszczypnął ją w tyłek i zaproponował, że ją przerżnie. Pani nie
wiedziała, jak zareagować, w końcu to poseł. Goryszewski się zaczerwienił,
ale Wrona klepnął go z całej siły w udo i krzyknął:
- Heniek, co ty się przejmujesz, baby po to są! Baby lubią,
jak im wtłuc, zerżnąć porządnie, takie są!
Jeden z posłów kiedyś podszedł do mnie i powiedział, że
ma do mnie sprawę, czy może kiedyś zadzwonić. Dałam mu numer telefonu.
Zadzwonił po jakimś czasie, było bardzo późno, po dwunastej. Siedziałyśmy
we dwie z Iwoną, ona odebrała telefon, chwilę z nim porozmawiała, w końcu
oddała mi słuchawkę.
- Dobry wieczór, mówi znajomy, czy pani sobie mnie
przypomina?
- Tak.
- Proszę pani, otóż siedzę sobie tutaj z trzema senatorami
i mamy taki poważny problem. Proszę pani, ja się założyłem o bardzo duże
pieniądze, że pani tu zaraz przyjedzie.
- O jak duże pieniądze?
- O bardzo duże.
- No wie pan, to są w końcu pańskie pieniądze, nie moje.
Nie rozumiem, w jakim celu miałabym pańskie prośby spełniać, poza tym jest
już późno.
On nalegał. Powiedziałam, że nie bardzo mogę dysponować
sama sobą, bo mam protektora w postaci mojej przyjaciółki.
- To niech mi pani da przyjaciółkę.
Iwona odebrała słuchawkę, zaczęła konferować z facetem,
była już ostro narąbana, potem jeden z senatorów z nią rozmawiał, zresztą
bardzo sympatyczny, senator Rejniewicz z KPN, były rotmistrz.
Skończyła i mówi do mnie:
- Jedziemy.
- Jesteś pewna?
- Jedziemy.
- Mam wątpliwości.
- Dlaczego?
- Jesteś zbyt zmęczona.
- Nie szkodzi, tym lepiej.
- Nie znamy ich wszystkich.
- Ale niektórych znamy.
- Nie pamiętam.
- Nie pamiętasz? Ten który telefonował dał
nam kiedyś swoją wizytówkę.
- To jedziemy.
Wzięłyśmy taxi i pojechałyśmy. Agencja Iwony
organizowała z UNICEF-em jakąś imprezę, w związku z czym miała koszulki z
nadrukiem, ona wzięła te koszulki na prezenty. Najśmieszniejsze było to, że
to były dziecięce rozmiary. Przyjechałyśmy, na dole czekał na nas senator
Rejniewicz. Pan senator mówi do straży:
- Panie są ze mną.
Na to moja przyjaciółka dostała piany na
ustach:
- Kurwa, co to ja nie posiadam przepustki, żebym
sama nie mogła wejść?
Wchodzimy na górę. Panowie się alkoholizują.
Iwona rozdała koszulki, panowie wgapiają się w nas.
- Panie pośle, to może się teraz dowiemy,
jaką sumę pan zaoszczędził?
- No, dużą.
- To mi nic nie mówi.
- No niech pani na mnie popatrzy.
No to patrzę na niego: złoty sygnet na palcu, złote
oprawki od okularów. Ten styl, ma być od razu widać, że chłop majętny.
Iwona zaordynowała: śpiewać. Odśpiewałam
kawałek arii Carmen z opery Bizeta.
W pewnym momencie Iwona się wkurzyła, bo
Rejniewicz mówił do niej "dziewczynko", czego ona nie lubi. Kazała
zamówić taksówkę.
Z nią, jak jest pijana, nie należy dyskutować,
trzeba wypełniać rozkazy.
Przyjechała taksówka. Poseł do mnie:
- Czy ja mógłbym z panią zamienić słowo na
osobności?
- Proszę bardzo.
Mieszkał z senatorami pokój w pokój.
Przechodzimy do niego. Otwiera dyplomatkę, wyjmuje kopertę grubą tak na dwa
palce, w środku studolarówki. Pokazał mi kopertę i mówi:
- Ile będzie kosztowało, żeby pani tu została
do rana?
- Pan pyta poważnie?
- Jak najbardziej.
- To ta koperta jest za cienka. 
Odwróciłam się
i wyszłam.
Pojechałyśmy. Zdążyłyśmy się tylko rozebrać,
telefon. Dzwoni poseł.
- Pani jest bezczelna.
- Słucham?
- Pani zrobiła skandal w tym hotelu.
- Przepraszam bardzo, nie rozumiem. Jaki
skandal?
- Proszę pani, co sobie tutaj o mnie pomyślą:
ja zapraszam kobiety, które przychodzą i po półgodzinie wychodzą. To mnie kompromituje jako mężczyznę.
Co pani sobie wyobraża?
- Panie pośle, ja sobie wyobrażam, że
wszyscy sobie pomyślą: "Ale z pana ogier! W pół godziny obsłużył dwie
panie".
 
Posła Bogdana Łukasiewicza z PSL zaprosiliśmy
na obiad do włoskiej restauracji w "Marriotcie", bo mieliśmy do niego
ważny interes.
Łukasiewicz uraczył nas opowieściami o swojej
żonie. Najpierw opowiedział bolesne przejścia związane z brakiem snu, bólami
głowy, frustracją, depresją. Potem wyjaśnił, że jego żona jest wampirem
energetycznym: kradnie energię i dlatego on o mało nie padł. Ozdrowiał,
kiedy zaczął sypiać w oddzielnej sypialni.
Łukasiewicz to specyficzna postać. Ma jakieś
165 cm wzrostu, nosi za duże o dwa numery garnitury, pewnie ma kompleks niższości
czy coś w tym guście. Jego włosy są idealnie przyczesane, wylewa na siebie
co najmniej pół butelki wody kolońskiej, moim zdaniem Brut, ale nie jestem
pewna. Potentat pieczarkowy. Dokładniej to siostra i żona zajmują się
biznesem, a on polityką. Bufon. Trudno dopatrzeć się u niego intelektu, ale
jest bardzo cwany.
Dzięki niemu poznałam posła Władysława Wronę,
pokurcza (metr pięćdziesiąt w kapeluszu), łysego, ze śmiesznym wąsikiem,
widać od razu, że jest gdzieś spod Ustrzyk Górnych czy Dolnych. Wulgarny głupi
gnojek, który uważa siebie za nie wiadomo kogo. Opowiada idiotyczne dowcipy na
temat seksu, wszystkie dotyczą sytuacji, gdy wiejska baba nachyla się na przykład
nad balią, kiecka jej się podnosi, a oczywiście pod spodem nie ma majtek, a
gdzieś tam schowany pod schodami parobek to widzi i odpowiednio wykorzystuje.
Wrona jest przyjacielem wicepremiera Gory
szewskiego, poznał mnie z nim. Był on wtedy przewodniczącym komisji
ustawodawczej. Było trudno do niego dotrzeć, Wrona mi to ułatwił.
Widziałam się z Goryszewskim dwa razy, namówiłam
go na spotkanie z przedstawicielami Cassino Poland, które się odbyło.
Sytuacja zaczęła być niebezpieczna, kiedy Wrona do mnie zadzwonił i
powiedział:
- Mam dla ciebie niespodziankę.
- Jaką? - zapytałam.
- Przyjedziesz, to zobaczysz. To rzeczywiście
świetna rzecz.
Pojechałam o wpół do dziesiątej wieczorem i
zobaczyłam grono PSL-owców, młodą panienkę i wicepremiera Goryszewskiego.
Padały wulgarne dowcipy, celował w nich Wrona. Goryszewski też walnął
dwa czy trzy dowcipy z pogranicza, głaszcząc po nodze to mnie, to tę panienkę.
Miałam na nogach samopodtrzymujące się pończochy
z dużymi koronkami. Goryszewski położył mi dłoń na udzie, przesunął wyżej,
natrafił na te koronki i bardzo się przestraszył.
Od tej pory zaczął mnie zdecydowanie emablować,
niczego mi nie odmawiał i nie próbował wchodzić na drogę agresji.

 

Henryk Goryszewski, ur. 20 stycznia 1941 roku w
Drążewie w województwie ciechanowskim. W 1963 ukończył Uniwersytet
Warszawski. Doktor nauk prawnych. Od 1963 pracował w PKP. W latach 1990-1991
dyrektor Departamentu Prawnego w Ministerstwie Transportu i Gospodarki Morskiej.
Wykładowca na UW.
Współzałożyciel Kościelnej Służby Porządkowej
Archidiecezji Warszawskiej i prowadzonego w tej służbie męskiego ruchu
religijnego Totus Tuus.
Wicepremier do spraw gospodarczych w rządzie
Hanny Suchockiej.

 

Obawiał się, że zacznę rozpowiadać, a pan
wicepremier to przecież człowiek krystaliczny. Wypowiedział wtedy swoje credo
życiowe, że on lubi ładne kobiety, ale nie za cenę zdrady żony.
Pani przy stoisku z książkami opowiadała mi,
że ten poseł, któremu baba wyskoczyła przez okno, potrafił podejść do
niej i powiedzieć:
- No, duszyczka, chodź do mnie do pokoju, no
chodź, co ci zależy, przyjemnie ci będzie.

 
 

PPG i liberałowie -
chłopcy w krótkich majtkach

 
Zbigniew Eysmont wyznał też, że posiada głęboko
zakorzenione marzenie: ma wielką ochotę zerżnąć taką zdrową dupę na
stole marszałka, przed samym jego nosem, przy najliczniejszym zebraniu Sejmu.
To by go dopiero rajcowało.

 
Liberałów poznałam przez Anię Garwolińską,
kochankę ministra Janusza Lewandowskiego. Ania przedstawiła mi Lewandowskiego,
Andrzeja Zarębskiego, Donalda Tuska, a potem to już poszło taśmowo.
Jak się przechodzi z Sejmu do hotelu, to
naprzeciwko "Pewexu" jest taki ogródek. Tam przesiadywaliśmy do późnego
wieczora. Koniak, szampan, wino. Chłopcy od liberałów gustują w dużym
towarzystwie. Stoły zestawione, przy nich po kilkanaście osób, przewodzi Zarębski,
często Tusk, Marek Koczwara, Mirosław Drzewiecki, od czasu do czasu Krzysio
Bielecki.
Krzysia Bieleckiego poznałam inaczej. Kiedy
rozwaliła się ta poprzednia koalicja, Konwent Seniorów miał spotkanie z
marszałkiem Senatu, my z Iwoną stałyśmy w wielkiej grupie dziennikarzy. Pan
premier zawiesił oko na mnie. Iwona postanowiła to zaraz wykorzystać, więc
zaanektowałyśmy pana premiera na jakieś pół godziny. Wszyscy wyszli z
Sejmu, a myśmy usiedli i rozmawiali.
Iwona wyznała premierowi, że ma słabość do
klubu liberałów, ogromnie ich lubi. To jest ewidentne, bo Witek Gadomski z nią
sypia. Bielecki zapytał mnie:
- A pani z kim sympatyzuje?
- Ja z lewicą - odrzekłam.
- No cóż - odrzekł Bielecki - myślę,
że pani jeszcze zmieni poglądy. - I się pożegnał.
Kilka razy byliśmy na kawie, przyjął
zaproszenie do Walewic, ale nie przyjechał, bo zaczęto sprawdzać obecność w
Sejmie.
To przeuroczy człowiek, świetnie tańczy.
I niech nikogo nie myli nikczemny wzrost i zdecydowanie damski głos, nawet się
zastanawiałam czy nie uległ częściowej kastracji.
Ma dobre kontakty z UOP, tak mi powiedział.
Najlepiej też się ustawił w obecnym rządzie: jako minister od kontaktów z
EWG przez najbliższe 10 lat nie będzie go można rozliczyć z efektów jego działań. Pojeździ
po świecie, zobaczy co trzeba, pozna kogo trzeba.
Bielecki strasznie nie lubi się z Januszem
Lewandowskim.
U liberałów są dwie opcje: prolewandowska i
probielecka, w ostatniej jest Zarębski. Janusz rzadko uczestniczył w
imprezach organizowanych przez liberałów. Janusz to poważny, rzeczowy facet i
za bardzo się nie udziela rozrywkowe.
Protegowanym Bieleckiego jest minister Krzysztof
Kilian, który ostatnio stwierdził, że jest starszy od Walendziaka, nie jest
więc taki młody. Bielecki głaszcze go po główce i dba o jego morale, mówiąc:
"Kilianku kochany, czas już do domku".
Moje kontakty z liberałami nie trwały długo,
bo oni są męczący na dłuższą metę. Robią wrażenie chłopców w krótkich
majtkach, nie mających ochoty wydorośleć. Lubię żartować, lubię dowcipy,
ale kiedy rozmowa schodziła na byłe premierowanie Bieleckiego i opowiadano z
przymrużeniem oka o obecnych dokonaniach tego czy innego, formułując sądy w
sposób, jak to mogą robić chłopcy z trzeciej klasy szkoły podstawowej, to
miałam dość.
Chłopcy są niezwykle zabawowi, to jedyny klub,
który wykazuje tak ogromną potrzebę rozrywki, lubią się śmiać, bawić,
prawie wszyscy świetnie tańczą.
Przekonałam się o tym, gdy zostałam zaproszona
na imieniny Krzysia Żabińskiego i Krzysia Bieleckiego. Odbywały się one na
Saskiej Kępie w prywatnym mieszkaniu u pewnego małżeństwa. Przyszłam tam
grubo po 23.00, towarzystwo było już solidnie rozbawione. Przybyli chyba
wszyscy liberałowie. Bardzo agresywna dziennikarka z "Głosu Ameryki",
Marysia Bnińska, chyba niezadowolona z braku zainteresowania jej osobą,
postanowiła zszokować całe towarzystwo i biegała z gołym tyłkiem, chyba po
to, żeby zrobić lepsze wrażenie. Miała podciągniętą do pół bioder spódnicę,
a była bez majtek. Skakała z tapczana na podłogę. Wszyscy reagowali na
Marysię z radością, niezadowolony siedział tylko Kilian, ten od łączności,
bo to jego kochanka.
Nie lubiłyśmy się. Donek Tusk zawsze nas
prowokował do kłótni, bo Marysia bezwzględnie atakowała moją osobę, ja się
odpłacałam, a chłopcy mieli ubaw.
Tańczyliśmy przy starych polskich płytach,
"Czerwonych Gitar" i Tadeusza Nalepy. Tańczyłam z Bieleckim i powiedziałam
mu, że teraz rozumiem, dlaczego takie powodzenia mają te jego bale lwów w
Gdyni: każda baba przyjdzie po to, żeby choć raz z nim zatańczyć.
Zabawa się kończyła, ludzie zaczęli wychodzić
parami lub nie. Ostro zalany Żabiński coś strącił z komódki, pan domu tak
to skwitował:
- Kurwa, rozumiem, że żonę, ale po
jaką cholerę dewastuje mi meble w mieszkaniu?
Byłam wtedy nieświadoma, ale z czasem zauważyłam,
że u liberałów wszystko jest możliwe, pan domu wie, że jak Krzysio zostaje,
on będzie spał na kanapie, a Krzysio z żoną w sypialni. Przyjmował to z
godnością, ale tłuczenia sprzętów domowych nie mógł znieść.
Marek Koczwara nas odwoził. On wszystkim
opowiada, że nigdy nie zdradził żony. Natomiast na imprezie na Saskiej Kępie
nie opuszczał mnie na krok i gdyby nie fakt, że mieszkałam u Ewy...
Koniecznie chciał się wprosić na kawę o 2.30 w nocy.
- Jeżeli koniecznie pan chce, to proszę, ale
mogę pana zaprosić tylko do mieszkania Ewy Spychalskiej.
Spasował.
Koczwara odwiózł kilka osób do rządowych bloków,
następnie Andrzeja Zarębskiego do hotelu sejmowego, był w zabawowym nastroju
i ciągnął nas do pokoju, mówiąc, że ma w barku takie rzeczy, że
sobie nie wyobrażamy, potem odwiózł Alinę z "Gazety Wyborczej", a na
końcu mnie, chyba ciągle liczył, że się złamię i go do siebie zaproszę.
Następnego dnia w klubie sejmowym odbyło się
dokończenie imienin Bieleckiego i Żabińskiego. W Sejmie trwała debata o
suszy. Różni ludzie przychodzili z kwiatami, delegacje z klubów. Siedzieliśmy,
było mnóstwo piwa, koniak, szampan. Co jakiś czas oddelegowywano kogoś na
salę sejmową, żeby "porobił" dobre wrażenie.
Przyszli złożyć życzenia Frasyniuk i Rokita.
Frasyniuk jako człowiek nieśmiały został w sekretariacie w głębi z tyłu,
a Rokita wychylił tylko głowę zza futryny i piskliwym głosikiem zapytał:
- Żabcia jest?
To zabrzmiało doskonale.
Kiedyś z dwiema koleżankami poszłyśmy zobaczyć
nowy "Night Club" na Chmielnej, pierwszy nocny klub z prawdziwego
zdarzenia w Warszawie. Rozmowa zeszła na parlament i jedna z nich zapytała czy
jest tam jeszcze Zbyszek Eysmont, odparłam, że tak. Ona wtedy opowiedziała,
że jak miały 17 czy 18 lat, dziesięć lat temu, chodziły często na
dyskoteki z koleżanką i poznały Eysmonta. Żona wyjechała, więc zaprosił
je do domu, rozglądały się, a on zamykał im drzwi przed nosem, bo tam łóżeczko,
tam coś. Trzy lata temu spotkały go w Sopocie, na ich widok zbladł, ale poza
"dzień dobry" nie było żadnych kontaktów.
Powiedziałam to Zbyszkowi, wyparł się tego.
Kiedy został ministrem zaprosił mnie do
ministerstwa, żebym go odwiedziła, więc go odwiedziłam. Wieczorem pojechaliśmy
do chińskiej restauracji "Mekong" na Wspólnej. Przez całą kolację
mnie obrażał mówiąc o wyższości głupich szesnastoletnich ciał nad
podstarzałymi nie szesnastoletnimi.
- Nie ma to jak zrobić, co trzeba, potem się
odwrócić i zasnąć. Nie jest potrzebna do tego żadna intelektualistka, która
po wszystkim wymaga jeszcze rozmów na mądre tematy.
Opowiedział mi o strasznie perwersyjnej rzeczy,
którą kiedyś zrobił. Podniecają go kobiety chodzące w pończochach i bez
majtek. Kiedyś zorganizował sobie taką sytuację, bo jego podnieca seks w
nietypowych miejscach. Dama przyszła na spotkanie zimą w pończochach,
pantoflach i futrze, pod spodem nie miała niczego. Wsiadła do samochodu i
kochali się na środku Marszałkowskiej w biały dzień.
Ma bardzo płaski tyłek, jak nosi spodnie, to są
one zawsze obwieszone z tyłu, w specyficzny sposób.
Wyznał też, że posiada głęboko zakorzenione
marzenie: ma wielką ochotę zerżnąć taką zdrową dupę na stole marszałka,
przed samym jego nosem, przy najliczniejszym zebraniu Sejmu, to by go dopiero
rajcowało.
W "Mekongu" wyniknęła zabawna sytuacja.
Tam każdy stolik oddzielony jest parawanem. Wstając przewróciłam parawan i
okazało się, że przy sąsiednim stoliku siedzi Andrzej Jaroszewicz, syn byłego premiera
Piotra Jaroszewicza. Panowie przywitali się jako była i nowa nomenklatura.
Byłam umówiona z Ewą Spychalską. Odwiózł
mnie samochodem, ładnym, z klimatyzacją. Podjechaliśmy pod blok, Ewa stała
na balkonie.
Nie mogłam otworzyć drzwi, były zablokowane,
jak to w tych supernowoczesnych samochodach. Zbyszek zaproponował wypalenie
papierosa. Zgodziłam się. Popłynęła nastrojowa muzyka. Przedstawił mi
bardzo perwersyjny scenariusz, w którym główną rolę grała różowa wanna z
pianą i szampan postawiony przy niej. Nic odkrywczego, ale był z siebie
zadowolony, że to powiedział.
Zaczął mi
lizać palce. Pytał:
- Co czujesz? 
Odpowiedziałam:
- Mokro.
- Jesteś wredna - usłyszałam.
Wepchnął mi palce do ust i zorientowałam się,
nie od razu, bo byłam zajęta lizaniem palców pana ministra, że on się
onanizuje. W pewnym momencie, podczas szczególnie intensywnej masturbacji pana
ministra, spojrzałam w górę i zobaczyłam, że Ewa nadal stoi na balkonie i
przygląda się nam. Zawołałam ze śmiechem:
- Nie wiem czy wiesz, Zbyszku, ale znajdujemy
się pod samym balkonem szefowej OPZZ.
Strasznie się zdenerwował i nie skończył
masturbacji. Wypuścił mnie i powiedział:
- Wcale nie chcę się z tobą przespać.
- Ja też nie - odparłam. I dodałam:
- Wbrew pozorom było mi miło.
Widziałam zdjęcie Janusza Lewandowskiego całkiem
gołego, tylko z telefonem. Siedział przy biurku i trzymał słuchawkę. Ania
Garwolińska mu zrobiła. Żona podobno sympatyczna. Ania mi opowiadała, że jego żona
niespecjalnie zna się na seksie.
- No wiesz, ona się stara, uczy się.
Przyjeżdżał z domu i pierwszą rzeczą, którą
robił, to biegł natychmiast do niej, żeby po uczącej się żonie zasmakować
czegoś bardziej profesjonalnego. Ania kiedyś postawiła mu ultimatum: kończą
ze sobą albo on się rozwodzi. Ania ma 27 lat, jest rozwódką, chciałaby
sobie jakoś życie ułożyć. W odpowiedzi dostawała prezenty: złoty pierścionek,
bransoletkę. W końcu jej poradziłam, żeby sporządziła kontrakt zabezpieczający ją
na 5 lat, niech podpisze, przynajmniej będzie miała jakiś dokument w ręku.
Wtedy mi pokazała to zdjęcie i dorzuciła, że ma zabezpieczenie w postaci
takiego drobiazgu. Ponoć ma tego więcej.
Śmiałyśmy się z Lewandowskiego, że romans z
Garwolińską doprowadził do ponownego wybrania go na stanowisko ministra
przekształceń własnościowych. Był taki moment, kiedy już prawie
skompletowano gabinet, była późna noc, siedziałyśmy z Anią w klubie liberałów,
wszedł któryś z posłów z klubu, bardzo młody chłopak. Ania zapytała go,
czy już obsadzili ministerstwo przekształceń własnościowych, odpowiedział,
że tak, ale nie jest to Janusz, bo nie chcą się na niego zgodzić. Ania zaczęła
wściekłym głosem wrzeszczeć:
- Kretyni! Jakim prawem! Nie ma nikogo
lepszego!
Po tym wybuchu wściekłości w krótkim czasie
okazało się, że wybrano Lewandowskiego. I śmiałyśmy się z przyjaciółką,
że histeria Ani doprowadziła go na fotel ministra, bo nikt z partii nie chciał
z nią zadzierać.
 
Andrzej Zarębski podobno nie pogardzi żadną
kobietą. Ma taki lubieżny sposób wysuwania języka, kiedy tematy schodzą na
mniej cenzuralne, to znaczy damsko-męskie. Wysuwa koniec języka i
dotyka wąsów u góry. Bardzo interesujące.
Donka Tuska widziałam kiedyś w krótkich
spodenkach, było mu w tym "do twarzy". Jego żona ponoć wystąpiła
kiedyś z pozwem rozwodowym, opowiadano całe historie o jego przygodach i pociągu
do płci pięknej. Natomiast prawda jest taka, że on się specjalnie nie
udziela, przynajmniej ja nie zauważyłam, żeby kręcił się koło jakiej dupeńki.
Na te imieniny przyszedł z małżonką i wszyscy chodzili koło Tuska na dwóch
palcach i jeden syczał na drugiego: "Uważaj, żeby nie powiedzieć przy jego
żonie o dwa słowa za dużo".
 
Donald Tusk, ur. 22 kwietnia 1957 roku w Gdańsku.
Wykształcenie: Wydział Historii Uniwersytetu Gdańskiego. Współzałożyciel
Niezależnego Zrzeszenia Studentów w Gdańsku (1980), pracuje w Wydawnictwie
Morskim, przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność",
dziennikarz pisma "Samorządność". Po wprowadzeniu stanu wojennego
pracuje w wydawnictwie Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, jednocześnie działa w
podziemnych strukturach "Solidarności" między
innymi jako redaktor naczelny "Przeglądu Politycznego", alpinista
przemysłowy w spółdzielni "Gdańsk" i zastępca redaktora naczelnego
"Gazety Gdańskiej", członek Komisji Likwidacyjnej RSW. Członek Gdańskiego
Stowarzyszenia Kongresu Liberałów (od 1989), przekształconego następnie w
KLD. Członek Prezydium Zarządu Głównego KLD, wiceprzewodniczący ZG (od
czerwca 1990), a na II Krajowej Konferencji KLD wybrany na przewodniczącego (od
maja 1991), ponownie wybrany na przewodniczącego na III Krajowej Konferencji
KLD (od lutego 1992). Członek Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, członek
Zarządu Głównego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Poseł na Sejm (od października
1991), przewodniczący Klubu Liberalno-Demokratycznego (od listopada 1991).
 
Każdą najbrzydszą babę wystarczyłoby wpuścić
do Sejmu na 24 godziny, a wyleczono by ją tam z kompleksów do końca życia.
Tam jest taka atmosfera, że właściwie
wszystko, co nie jest mężczyzną, jest do przewalenia. Przy odpowiedniej ilości
alkoholu nawet Bogumiła Boba miałaby szansę. Z tym się człowiek styka
natychmiast. Taka bomba erotyczna tam panuje.
Kiedy pierwszy raz wchodziłam z Iwoną do Sejmu,
spojrzałyśmy na siebie jak wryte. Każdy facet miał to w oczach: zerżnął
by nas na każdym stopniu schodów, bez mrugnięcia okiem. Jedno co ich trzyma w
ryzach, to chyba to miejsce i ludzie. Wystarczy kiwnąć palcem, pójść w jakiś
cichy kąt i nie ma problemu.
Tam jest takie zapotrzebowanie na cokolwiek, w
postaci otworów, gdzie można umieścić swój korzeń, że trudno w to uwierzyć. Obrzydliwe. Nie można
traktować tego globalnie, ale to aż bije w oczy, bo taka jest większość.
Parę razy spotkało mnie coś takiego: podchodzi do mnie jakiś gościu i rzuca
na przykład:
- Trzy-cztery-siedem. 
I odchodzi.
Nie wiedziałam, o co chodzi, dopiero Iwona mi
wyjaśniła, że to chodzi o numer pokoju, do którego masz pójść.
- Przecież nie znam w ogóle faceta.
- Nie szkodzi, poznasz w pokoju.
Większość myśli tylko o tym, żeby się napić
i popieprzyć. Seks, wóda i ploty.
Posłanki z lewicy, w tym Izabella Sierakowska i
Ewa Spychalska, wpadły kiedyś na pomysł, o którym ja też myślałam.
Pewnego dnia powiedziałam Ewie:
- Wiesz, wymyśliłam, że największą
perwersją byłoby dokonanie zbiorowego gwałtu na pośle Marku Jurku. Ewa się
zaśmiała i stwierdziła tajemniczo:
- Już taki projekt padł.
- No i co, został zrealizowany?
- I tak i nie.
Okazało się, że kiedyś dziewczyny postanowiły
posła Jurka upić, potem przetransportować do pokoju, gdzie posłanka
Sierakowska miała się przy nim położyć, a ktoś miał wykonać parę zdjęć.
Poseł Marek Jurek ma strasznie słabą głowę,
szybko się upił, więc pierwsza część planu świetnie się udała, druga też,
bo przeniosły go do pokoju, natomiast trzecia i najważniejsza nie, ponieważ
Sierakowska w ostatniej chwili stchórzyła. I nic z tego nie wyszło.
Szkoda, byłoby mnóstwo śmiechu.

 

Wojciech Arkuszewski, z "Solidarności",
robi na mnie wrażenie wiecznego harcerza. Torba przewieszona przez ramię,
koszula na wierzchu, dżinsy. Taki chłopaczek. Ma fatalną kochankę, Joaśkę.
Ona jest kierownikiem sekretariatu czy kimś takim.
Podczas afery z teczkami dokładnie osiem minut
po zamknięciu drzwi przez nadzwyczajną komisję rozpatrującą sprawę agentów,
myśmy już mieli przy okrągłym dziennikarskim stole w Sejmie pełną listę
tych, którzy byli rozpatrywani. To poseł Lech Pruchno-Wróblewski pomógł nam
w rozwiązaniu problemu.
Wtedy dowiedziałam się, że Joaśka czyni
awanse Arkuszewskiemu. Trzymałam listę agentów w ręce, ona zapytała
napastliwie:
- Co tam masz?
- Taką listę - odparłam zdziwiona.
- Pokaż.
A na samym początku tej listy znajdował się
Arkuszewski. Joaśka zbladła, zapytała z agresją:
- Skąd to masz?
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo wyszła.
Zapytałam:
- Dziewczyny, co jest grane?
- Jak to nie wiesz?
- Nie.
- To jest kochanka Arkuszewskiego. Kiepską
sobie dobrał.
Zbigniew Bujak pomimo wizerunku kochającego męża
i ojca, nie opiera się urokom kobiecym. Poznałam go przez Tadzia Jedynaka (który
wynajął za klubowe pieniądze mieszkanie na mieście, bo w hotelu "Solec", gdzie mieszkała część posłów, za dużo ludzi mu się przyglądało).
Rozmawiałam z nim w palarni. Bujak podszedł i
zażądał od Jedynaka, żeby go ze mną poznał.
- Masz jakieś niejasne znajomości, o których
ja nie wiem - powiedział.
Zaprosił mnie na kawę. To było wtedy, kiedy
Bujak dosłownie w każdej gazecie opowiadał o swoim szczęśliwym małżeństwie
i mającym się urodzić potomku. Podczas picia kawy wpatrywał się w moje nogi
i dekolt, aż wreszcie zapytał mnie, jakie mam plany na wieczór.
- Zamierzam przeczytać niezwykle interesujący
artykuł we "Wprost" na temat pana i pana uroczej żony.
Szybko sobie poszedł.
Krzysztof Ibisz, takie młode stworzonko z
Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, rżnie wszystko, co ma dwie nogi. Spędza tym
sen z powiek Tadzia Piwowara, kierownika sekretariatu partii. Tadzio dba o jego
morale.
Lech Kaczyński pocałował mnie w rękę. Tydzień
jej nie myłam.
Barbara Labuda strasznie przeżywała, że nie
została ministrem ds. kobiet. Rozpłakała się nawet. Przyjaźniła się z
Iwoną.
Jan Lityński. Zawsze się zastanawiałam, czy
nie są z Andrzejem Potockim biseksami, bo zazwyczaj bardzo dziwnie się
obejmowali.
Jan Łopuszański kiedyś zwrócił mi uwagę, że
chodzę zbyt wydekoltowana, co rozprasza posłów i odciąga od spraw wagi państwowej.
- Gdyby się pan bardziej skupiał na moim
intelekcie, a nie na dekolcie, to nie byłoby problemu - zripostowałam.
Wiesława Ziółkowska to też niezłe ziółko.
Poseł Władysław Wrona opowiadał mi, że kiedyś przebywał w liczniejszym
damsko-męskim gronie, gdzie była taka jakaś dziewoja, która miała długie
ładne nogi i bardzo krótką spódnicę. Z kolei Ziółkowska miała na sobie długą
spódnicę, ale w miarę wypitego alkoholu podnosiła ją coraz wyżej, bo zżerała
ją zazdrość, że wszystkie chłopy wgapiają się w tamtą, a nie w nią.
Robiła to tak skutecznie, że na koniec imprezy została prawie bez spódnicy.
Ważnym składnikiem kuluarów sejmowych jest też
Towarzystwo Adoracji Tomka Lisa. Składa się z kilku dziennikareczek. Ilekroć
Tomek Lis szedł korytarzem sejmowym, tylekroć towarzyszyło mu pięć-sześć
panienek, małych, zakompleksionych. Były w tym towarzystwie Monika Olejnik i
Agnieszka Sowa. Tomek Lis to dobry dziennikarz, ale strasznie zadufany w sobie i
przeświadczony o własnej magnetycznej męskiej sile.
Alojzego Piętrzyka poznałam w Katowicach, w
firmie handlującej samochodami.
Pracowałam wtedy w miesięczniku "Ona".
Szef mnie wysłał, bo uważa, że gdzie diabeł nie może, to ja poradzę.
Chodziło o reklamę. Facet za trzykrotne zdjęcie na okładce miał dać samochód
hyundai do rozlosowania wśród czytelników. Jest to dealer tych samochodów z
wyłącznością na Polskę. Pojechałam tam z fotografem, który miał zrobić
reklamowe zdjęcie tego samochodu.
Drugiego dnia po przyjeździe, w sobotę w południe,
(pamiętam, bo z soboty na niedzielę wracaliśmy nocnym pociągiem do Gdańska)
zrobiliśmy zdjęcia i pojechaliśmy do firmy. Pan szef zorganizował mały
bankiecik, na którym pojawiło się dwóch posłów: Alojzy Pietrzyk i Tadeusz
Jedynak. Atmosfera sympatyczna, był koniak, była
whisky, panowie już byli ostro dziabnięci, kiedy się pojawiłam. Mogła być
12.00 lub 13.00, ale Jedynak i Pietrzyk już byli ostro na bani.
Potem pojechaliśmy do Sosnowca, do bardzo
ekskluzywnej knajpy, którą pan biznesmen zaanektował w całości. Było śmiesznie,
bo fotograf nagle dostał polecenie robienia zdjęć naszej popijawy, miałam te
negatywy, ale Pietrzyk je u mnie wyprosił i ja mu je dałam. Strasznie żałuję.
To były zdjęcia z knajpy i parę scenek z tego, co się działo w firmie, na
przykład Pietrzyk całujący tego biznesmena po oczach. Ten młody człowiek też
startował na posła i nie przeszedł. Przed moim przyjazdem miał kontrolę UOP
u siebie i jak popił, to mu się przywidziało, że ja jestem z UOP, więc
podeszło do mnie dwóch rosłych byków z jego ochrony, wyrwali mi torebkę i
zaczęli sprawdzać. Zresztą u niego pracuje były komendant główny policji,
Roman Hula, jako kierowca i główna ochrona.
Zapytałam:
- O co chodzi?
Tadzio Jedynak odpowiedział:
- On jest znerwicowany, bo ostatnio nachodzi go
UOP, przeglądał mu kartotekę, czy coś tam, a ty jesteś taka dziwna, nie za
dużo mówisz, więc nie wie, o co chodzi i jeszcze ten fotograf.
- Sam chciał tych zdjęć - odparłam. - A
poza tym taka głupia to ja nie jestem, gdybym pracowała w UOP, to nie brałabym
legitymacji jadąc na przeszpiegi.
On wobec mnie do końca zachowywał się
nieufnie. Potem zaprosił nas na obfitą kolacje. Wtedy padło sformułowanie
Alojzego na temat łączności masażu biustu i bólu stóp. Gości było dość
dużo, znajomych biznesmena, ale najpierw siedzieliśmy w małym gronie.
Sekretarka, która się szalenie podobała Jedynakowi, Pietrzyk i ja. Mnie bolały
nogi, bo byłam w wysokich szpilkach.
- Bolą mnie nogi - poskarżyłam się.
Tadzio Jedynak mi je publicznie wymasował.
Przyplątał się Alojz, oblał mnie szklanką whisky i rzekł z dużą pewnością
siebie:
- Ja to zrobię lepiej. 
Zapytaliśmy go:
- Jak?
Na to udokumentował to medycznym stwierdzeniem:
- Jestem bioenergoterapeutą.
Tym chwalił się już dużo wcześniej, gdy
panienka sekretarka oparzyła się niosąc kawę. Potrzymał swoją dłoń nad
tym oparzeniem i zapytał:
- Mniej boli?
Panienka, widać cwana, popatrzyła na szefa, on
przymrużył białe rzęsy, bo to taki albinos, i panienka odrzekła
kokieteryjnie:
- Mniej boli.
- Zobaczysz, śladu nie będzie - dodał
Alojz.
Rzeczywiście, po jakimś czasie zniknęło i
panienka chodziła pokazując rękę cudownie wyleczoną przez posła Pietrzyka.
Alojz jeszcze w firmie wypytał mnie o wszystkie
choroby. Przyznałam się do kłopotów z nerkami. Zaproponował mi kilka seansów,
podczas których mnie wyleczy, a na potwierdzenie tego trzymał mi 10 minut ręce
nad głową i pytał, czy coś czuję. Nic nie czułam, może
dlatego, że nie miałam szefa, który by mi mrugał.
W knajpie oświadczył, że to jest
udokumentowane, że na relaksowanie stóp najlepszy jest masaż piersi. Chciał
go nawet wykonać publicznie, ale zaoponowałam dość ostro, no może gdyby to
był ktoś inny, sprawdziłabym, czy skutkuje, ale nie z Alojzem.
To był wielki post, nie mogę tego zataić:
Alojz tańczył. Tadzio Jedynak powiedział z zaczepką w głosie:
- Alojz, nie odważysz się.
- Kto się nie odważy, ja?
I poszedł zadzwonić do biskupa po dyspensę.
Widać dostał, bo potem obtańcowywał wszystko, co się ruszało na sali. Tańczy
strasznie, depcze po palcach, więc po połowie tańca uciekłam.
Posła Pietrzyka miałam przyjemność spotkać
jeszcze kilkakrotnie w Sejmie. Emablował mnie do momentu, aż uzyskał zdjęcia
robione przez mojego fotografa.
Przez Pietrzyka poznałam rewelacyjnego faceta z
PC, Tadeusza Kowalczyka z Radomia. Jest to poseł, który ma taką dewizę:
"Jak ja se przyjadę do tej Warszawy na cztery dni, kobito, to ja wiem, że żyję,
rozumiesz? Wiem, że żyję i choćby dla tego samego warto być posłem".
To są jego słowa.
Miało to związek z igrzyskami "Solidarności".
Załatwiałam sprawę hymnu igrzysk. W dyrekcji nagrań na Woronicza mam
przyjaciółkę. Hymn był nagrany na magnetofonie cyfrowym "Data" i
potrzebna była specjalna kaseta. Ona ją wypożyczyła z radia na swoje
nazwisko i potem miano jej ją zwrócić. Igrzyska się skończyły, a po
kasecie ślad zaginął. Wysłała do "Solidarności" kilka ponaglających
teleksów, "Solidarność" odpisała, że Ziemann to jest złodziej. "Krajówka"
nie popierała igrzysk i dziewczyna nie odzyskała kasety. To nie były ogromne
pieniądze, ale zawsze jakieś i ja opowiedziałam o tym Alojzowi.
Alojz przypomniał sobie, że kolega Tadzia
Kowalczyka handluje kasetami. Potem Kowalczyk uwodził mnie na zapalenie
okostnej. Był cały zapuchnięty. Siedzieliśmy w barku w hotelu sejmowym, po
dwóch zdaniach mi przerwał i od razu zaczął się chwalić, jaki to jest
świetny w seksie i czego to on nie robi w te klocki. Powiedziałam mu, że nie
lubię się kochać z facetami, którzy mają świnkę. Trochę się obraził.
Drugie spotkanie mieliśmy, kiedy się zakochał
w Krysi Landis, która prowadziła "Bliżej Świata" i prosił żebym go
z nią skontaktowała. Skontaktowałam i z góry się cieszyłam, bo Krysia jest
dość specyficznym kobietonem - już na pierwszym
spotkaniu zadaje facetowi pytania czy jest żonaty, czy jest bogaty i czy się z
nią ożeni. To jest zestaw pytań, które Krysia zawsze zadaje i dlatego,
biedactwo, w wieku około czterdziestki jest samotna.
Poznałam ich telefonicznie, Tadzio Kowalczyk
strasznie się napalił. Krysia umawia się tylko w "Marriotcie", bo
uważa, że tylko tam można złapać odpowiedniego męża.
Zadzwoniłam do niej z Sejmu, powiedziałam:
- To jest ten poseł, który
się chce z tobą umówić - i oddałam słuchawkę.
Po chwili rozmowy poseł się zrobił czerwony,
rzucił słuchawkę i zaklął:
- Kurwa mać!
- Co, zapytała cię czy
jesteś żonaty?
- Tak.
- I co powiedziałeś?
- Prawdę.
- I co?
- Powiedziała, że nie
chce się ze mną spotkać.
Kowalczyk i chłopcy z "Solidarności"
zaprosili mnie na kolację, wtedy poznałam posła Antoniego Czajkę z partii
"X".
 
Antoni Czajka, ur. 2 lipca 1929 roku w Mościskach
(woj. przemyskie); ma wykształcenie wyższe.
Okręg wyborczy nr 16 Toruń, partia "X". Członek komisji: Administracji i Spraw Wewnętrznych; Systemu
Gospodarczego i Przemysłu; Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. Znany
przeciwnik prezydenta Lecha Wałęsy, przy każdej okazji opowiada o tym, że był
na Syberii.
Podczas omawiania projektu ustawy o restytucji
niepodległości powiedział: "W wałbrzyskim więzieniu puszczano na mnie szczury, tylko, tylko
szczury były inteligentniejsze niż ta komunistyczna partia, bo żaden szczur
mnie nie ugryzł (wesołość na sali, oklaski) (...) Prawie cała moja rodzina
zginęła pod Lenino. Zostało nas tylko paru. Dzisiaj słucham z przykrością,
że Polska nadal ma nie mieć niepodległości. Czy nie może być niepodległa
dlatego, że ktoś chce zawojować z powrotem naród i wysłać nas z powrotem
na Sybir i do Majdanka? Piece stoją, panowie! Tylko trzeba podpalić! (Wesołość
na sali). (...) W związku z tym stawiam wniosek, żeby skierować projekt
ustawy o restytucji niepodległości do właściwej komisji sejmowej, złożonej
z większej liczby prawdziwych Polaków" (oklaski)
Podczas 18. posiedzenia Sejmu 20 czerwca 1992
roku, powiedział: "Z przykrością patrzę na tę salę, z przykrością
przeżywam tu Syberię (wesołość na sali). Tutaj Syberię przeżywam. Polacy
nie dochodzą do wspólnego języka. Pytam się: kto tu mąci? Jak przyjął naród
to co się stało z 4 na 5? Naród przyjął to negatywnie i panowie z tych
partii, które to spowodowały, nie zachowacie, panowie twarzy, stając w
wyborach, bo nie przejdziecie. To wam mówi Czajka (oklaski). Jesteście skreśleni
z mapy politycznej i klaskajcie sobie. Uważacie, że obalenie rządu
Olszewskiego to wasze zwycięstwo. (...) Uprzedzałem pana Olszewskiego, żeby
wreszcie przestał realizować politykę pana Balcerowicza i innych panów.
(...) Proszę bardzo, w tej gazecie, patrzcie państwo
jest, że prezydent gwiżdże gdzieś tam w Gdańsku, i jest cytat. Ale jakoś
prezydent się nie obraził za to. Jak będzie się obrażał, dojdzie do
wielkiej kłótni. Jeżeli ludzie mu zwrócili uwagę, to pan prezydent powinien
być wdzięczny. Jeżeli mnie ktoś zwróci uwagę: panie Czajka, pan źle postępuje
- przemyślę to. Jeżeli ma rację, wycofuję się z takiej uliczki.
Mamy to «Polskie zoo». Trzeba ukrócić tych
panów w tym zoo - ośmieszają, to barana robią, to pana prezydenta, to
innego, to jakiegoś zwierzaka i tak dalej. Czy to nie jest obraza? A jeżeli
polityk wyjdzie, to on ma rację, bo jeżeli ta czy inna partia jest konkurentem
w stosunku do obecnego, przypuśćmy, nawet urzędu pana prezydenta, to ona jest
przeciwna, przypuśćmy, takim czy innym pociągnięciom pana prezydenta.
Nie należy krytykować, ba doprowadzimy do wojny
domowej. Chyba nie chcemy mieć tutaj jakiejś Rumunii, do licha jasnego -
przepraszam po Iwowsku się wyraziłem - tak nie może być.
Pamiętam Stalina (wesołość na sali) i jeszcze
raz pamiętam Stalina. Ja go nigdy nie zapomnę, mimo że on już jest w
proszku, ale pamiętam, że języki nam chciał poodcinać, a myśmy i tak nie
dali sobie tego zrobić na Syberii".
 
Po kolacji wybieraliśmy się na balety do hotelu
"Grand", gdzie mieszkał Czajka. Przez chwilą posiedział z nami
Alojz Pietrzyk, ale niedługo, bo on się zawsze o ósmej wieczorem modli w
swoim pokoju. Siedzieliśmy w takim gronie: Tadeusz Kowalczyk, Tadzio Jedynak i
Sławek Panek. Potem usiadł obok mnie Czajka, kompletnie zalany. Wrzeszczał mi
do ucha, a przy tym strasznie się ślinił i pluł na mnie. Co drugie zdanie ślinił
mi rękę całując, żebym wiedziała, jaki to on jest czarujący i elegancki.
Wówczas podpadł mi po raz pierwszy Stefan
Niesiołowski. Przyszedł się przywitać, znaliśmy się jeszcze tylko z
widzenia. Na wstępie zwrócił się Czajki:
- To niemożliwe, panie pośle, żeby pan miał
tak atrakcyjną żonę.
Uciekłam od stołu, ale chłopcy mnie dogonili
przy szatni. Zaproponowali, że pójdziemy tam, dokąd mieliśmy iść. Zgodziłam
się. Ale najpierw poszliśmy do hotelu, oni chcieli się przebrać. Kowalczyk
stwierdził, że zostaje w pokoju i zaczął mnie namawiać, żebym została z
nim. Obraził się, bo nie miałam na to ochoty.
Po drodze zaanektował nas Czajka, który szedł
do "Grand Hotelu". Poszliśmy we czwórkę. Pojechaliśmy do baru na górę,
natychmiast znalazł się najlepszy stolik dla posła, widać jest tam stałym
gościem. Kelner zapytał:
- Ta co zwykle, panie pośle?
Zgłupieliśmy, nie rozumiejąc o co chodzi. Wyjaśniło
się później. Poseł lubił, żeby jedna z Rosjanek rozbierających się w tej
knajpie, odprowadzała go do pokoju i utulała do snu.
Czajka zasnął z głową na stole, Tadzio
Jedynak poszedł go odprowadzić, a myśmy ze Sławkiem zostali we dwójkę.
Tadzio nie wrócił, czekaliśmy półtorej godziny, położył się razem z
Czajką.
Kiedyś byłam ze Zbyszkiem Skoreckim z KPN na
kawie. Później, w kuluarach, dosiadła się do nas Ewa Spychalska. Zbyszek się
strasznie najeżył, wiadomo, w KPN nienawiść partyjna do OPZZ jest głęboko
zakorzeniona, jak między Arabami a Żydami. Ja kulturalnie ich sobie przedstawiłam:
- Ewa Spychalska - SLD, Zbyszek Skorecki -
KPN.
Zbyszek wyglądał, jak gdyby miał za chwilę
zacisnąć sznur grubości liny holowniczej na mojej szyi, ale wyciągnął rękę
w kierunku Ewy, Ewa wyciągnęła swoją i, uśmiechając się sympatycznie,
powiedziała:
- Bardzo mi miło pana poznać.
O mało nie przyprawiło to o palpitację
Aleksandra Kwaśniewskiego i jeszcze jakichś dwóch facetów z lewicy, którzy
akurat przechodzili. Potem wszyscy w Sejmie wypytywali:
- Słuchaj, co Skorecki ma wspólnego ze
Spychalską? Znają się?
Skoreckiego poznałam za przyczyną Stefana
Niesiołowskiego. Kiedy stałam z Iwoną i jeszcze innymi osobami, jakiś
facet, który nie jest posłem, głupio się uśmiechnął i zapytał:
- Proszę pani, na tym zdjęciu w "NIE"
to pani była z Niesiołowskim?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, to moja przyjaciółka
Iwona o mało nie rzuciła mu się do gardła i powiedziała:
- Ty gnoju!
Wśród tych ludzi był Skorecki. Zaprosił mnie
na kawę, spotykaliśmy się kilkakrotnie. Kiedyś wybierałyśmy się z Ewą po
zakupy, bo nie miałyśmy nic w lodówce, zadzwonił Zbyszek, było po
jedenastej, i powiedział, że ma bardzo pilną sprawę, gdybym mogła po drodze
na zakupy podjechać do hotelu. Podjechałam, Zbyszek zszedł na dół, usiedliśmy
na chwilę na kanapie, i wtedy zaproponował:
- Chodźże do mnie na górę, mam trzy butelki
wody mineralnej.
- Mam lepszą perspektywę, bo właśnie jadę
kupić dobre wino.
- To możesz je przywieźć tutaj!
- Mam równie dobrego partnera do wypicia tego
wina.
- Tak, a kto to taki?
- Znasz, więc nie powiem - zażartowałam.
Obraził się na krótko. To nie była jakaś
strasznie intensywna znajomość. Kilkakrotnie się pokłóciliśmy. Z nim można
się pokłócić, a za pięć minut on o tym nie pamięta. Jest bardzo radykalny
w swoich poglądach. Lewicę najchętniej by wystrzelał. Kiedy Wierzbicka wystąpiła
z klubu i publicznie na nich naplotkowała, to powiedział:
- Ja bym tę zdzirę zarżnął, gdybym mógł!
Kiedyś moja przyjaciółka zapytała majora
Dziewulskiego, czy potrafiłby zabić kobietę. Odpowiedział, że potrafiłby.
Powiedziałam Skoreckiemu, że on się zrobił taki Dziewulski, na co
odpowiedział, że on bez zastanowienia wziąłby Dziewulskiego w swoje szeregi,
przynajmniej mieliby wykonawcę wyroków.
Najzabawniejsze jest to, że tej jego
antykomunistycznej retoryce towarzyszą całkiem lewicowe poglądy gospodarcze.
4 czerwca uśmiałam się po pachy, jak po wystąpieniu posła SLD Marka
Borowskiego, Zbyszek najpierw naskoczył na niego straszliwie, a potem atakował
program gospodarczy rządu dokładnie w taki sam sposób, w jaki wcześniej
zrobił to Borowski: "Nie będę odpowiadał panu posłowi Borowskiemu z SLD.
Panowie już niczego nie jesteście się w stanie nauczyć, 40 lat to już
nadto, a wylewanie krokodylich łez przez pana jest już śmiesznością. Powróćmy
jednak do tematu.
Wysoka Izbo! Stwierdzam, że KPN jest jedynym
ugrupowaniem politycznym, które konsekwentnie, od samego początku (poruszenie
na sali) kwestionuje realność wykonania budżetu oraz wskazuje na cały szereg
zagrożeń wynikających z przyjęcia takiego właśnie budżetu.
Protestujemy przeciwko naginaniu woli narodu,
jego biologicznych i cywilizacyjnych potrzeb do wydumanych teorii
nieprzekraczalnego 5% progu deficytu budżetowego. Ani reform, ani budżetu nie
da się realizować wbrew woli i bez poparcia społeczeństwa polskiego, nawet
przy pełnym błogosławieństwie międzynarodowych instytucji
finansowych".
Iwona, jak była nieco wkurzona tym, że wszyscy
się we mnie wgapiają, bo ona ma zdecydowanie ładniejsze nogi ode mnie,
krzyczała:
- Kurwa, co te gnoje w tobie widzą, to ja nie
wiem! Nie mogę tego wytrzymać! Jak popatrzą w te twoje oczy, to się ślinią,
tak jak gówniarz po pierwszym possaniu piersi.
 
 

Jacek Kuroń -
zbawca ludzkości i oryginał


Wycałował moja szyję, potem ugryzł w ucho i
powiedział:
- A może pójdziemy do ciebie dzisiaj?
- Nie mogę, mieszkam z koleżanka.
- Rozumiem. To może by tak we trzy...

 
Kuronia poznałam przez Iwonę, w ogródku pomiędzy
Sejmem a hotelem poselskim. Dosiadł się do nas. Wręczył nam piękne czerwone
róże, postawił białe wytrawne wino, nie najprzedniejsze, zamówił chyba
sangrię. Sam też pił i opowiedział nam zabawną historyjkę o swoim pobycie
w Stanach i jakiejś prostytutce, która się do niego dobierała, a on za samo
dobieranie włożył jej za podwiązkę 20 dolarów, bo szło jej to dobrze.
- Nie była zbyt młoda, ale wkładała dużo
serca w to, co robiła - tak to określił Jacek.
Jacek ma specyficzny sposób traktowania kobiet.
Dzieli je na różne kategorie: te, które całuje się w stopy, te, które całuje
się w kolana, te, które w rękę i te, którym się tylko kłania. Każdy etap
trzeba przejść, długo wkradając się w jego łaski. Miałam to szczęście,
nie wiem, dzięki Iwonie, czy dlatego, że Jacek się starzeje, że już przy
pierwszym spotkaniu uzyskałam przyjemność całowania w rękę, przy następnych
od stopy do szyi. Po prostu podnosił mi nogę i obcałowywał stopę.
Typowy sposób witania mnie przez Jacka:
- Myślałem o tobie przez ostatnie trzy noce
- i patrzył mi wymownie w oczy. - A ty o mnie myślałaś?
- Jasne!
- Czy myślałaś tak samo jak ja?
- A jak ty myślałeś?
Tu pojawia się wieleznaczący lubieżny uśmiech:
- A jak myślisz?
Kiedy trwała dyskusja o aborcji, późnym
wieczorem Jacek się do nas przysiadł, wycałował moją szyję, potem ugryzł
mnie w ucho i szepnął:
- A może pójdziemy do ciebie dzisiaj?
- Nie mogę, mieszkam z koleżanką.
- Rozumiem. A może by tak we trzy?
Kiedyś nas strasznie zaskoczył. Koalicja się
dogadywała, chłopcy się kłócili, komu jakie ministerstwo, komu jaki stołek.
Raz tak, raz siak. Jacek podchodzi do nas i mówi:
- Słuchajcie, premierem będzie Suchocka.
- Jaka Suchocka? - zawołałyśmy zdziwione.
- Suchocka, bardzo sympatyczna kobieta. Będzie
premierem.
Popatrzyłyśmy z Iwoną na Jacka jak na świrniętego,
bo niby skąd i w jakim celu? Jej nawet nie było w kraju, przebywała w Anglii.
Sytuacja zrobiła się śmieszna, bo w normalnym kraju najpierw desygnuje się
premiera, który dopiero potem tworzy swój gabinet. A tutaj najpierw się
stworzył gabinet, a następnie wezwano z Anglii premiera. Stało się to trzy
dni po rewelacyjnych wiadomościach Jacka. Prezydent nie miał nic przeciwko
temu, bo jest za feminizacją życia politycznego w tym kraju.
Zdębiałyśmy, dorwałyśmy Jacka gdzieś na
korytarzu i pytamy:
- Skąd wiedziałeś?
- Dziewczynki - skwitował i uśmiechnął się
wieloznacznie.
Swoją drogą tej rangi polityk nie powinien tak
ważnych informacji rozpowiadać byle komu. Ale ile w tym kraju jest
profesjonalnych polityków?
Jacek był protegowanym lewicy na premiera,
powiedział mi o tym Kwaśniewski:
- Musimy go tylko zmusić, aby zmienił sposób
ubierania, a tu natrafiamy na najbardziej zacięty opór.
To, że Jacek często kontaktuje się z Kwaśniewskim,
to widziałam. Zapytałam Jacka czy wie, że lewica chce go zrobić premierem.
Jacek popatrzył na mnie i mruknął:
- Tak ci powiedział? Hm... to interesujące. 

Dodałam jeszcze:
- Ale, żeby to się stało musisz zmienić
garderobę.
- Moje dziecko - odrzekł - ja to jestem
taki człowiek, że czy będę premierem, czy prezydentem, czy szefem ONZ, to gówno
mnie obchodzi, co oni sobie myślą i tak będę chodził w dżinsowej kurteczce
i praktycznie rzecz biorąc każdy mi może naskoczyć.
Nie zgodziłam się z nim, zaczęłam go
przekonywać.
Jacka znałam kilka tygodni. Cały dzień pije,
od bladego świtu do bladego świtu, ale nigdy nie zauważyłam, żeby się
zataczał. A kiedyś widziałam, siedząc z nim dwie godziny, jak na dzień
dobry wypija dwie butelki wina. Normalny człowiek by padł po takiej ilości,
on wstaje, otrząsa się, idzie dalej i za chwilę znowu pije.
Kiedyś odbył ze mną poważną rozmowę na
temat Niesiołowskiego. Najpierw mi oświadczył, że to jest jego przyjaciel,
ale że musi mi coś powiedzieć na temat moich z nim spotkań.
- Jacku, moje spotkania ze Stefanem, są w jakiś
sposób kontrolowane przeze mnie, więc nie ma problemu. 
Na to Jacek rzucił:
- Uważaj, to nie jest facet zupełnie
normalny, to jest pierwsza rzecz, a poza tym musisz cholernie uważać,
bo wiesz...
I opowiedział mi taką historię. Stefan w więzieniu
pękł, nie wytrzymał. Jak była dyskusja w Sejmie na temat agentów, Niesiołowski
wypowiadał się bardzo twardo. Wtedy Kuroń wstał i zwrócił się do niego
kryptonimem, który Niesiołowski nosił. Niesiołowski się zmieszał i
natychmiast zamilkł. Kuroń stwierdził:
- Nie miałbym nic przeciwko temu, że się załamał,
ludzie są tylko ludźmi, ale po jaką cholerę wypomina takie rzeczy innym.
Jacek to bardzo dziwna osobowość. Przekonywałam
go do Ewy Spychalskiej, gdy był strajk miedziowy. Wtedy on, Lewandowski i
Spychalska tworzyli taka trójkę. Ewa z Lewandowskim zachowywali się w
stosunku do siebie poprawnie, nawet prowadzili kurtuazyjne rozmowy, natomiast z
Kuroniem nie miała kontaktu. Jacek pytał mnie kiedyś o Ewę, odparłam, że
to świetna baba i bardzo się lubimy.
Następnym razem było spotkanie w OPZZ ich trójki
oraz przedstawicieli stu zakładów z całego kraju. I Ewa potem relacjonowała,
że bardzo ciepło się z nią przywitał, nazwał ją swoją małą dziewczynka
i był szarmancki.
Tych komplementów Jacka nie należy brać poważnie,
bo on natychmiast zapomina, że coś takiego mówił.
Kiedyś Ewa była na niego wkurzona, to było
wtedy, gdy w ministerstwie odbywały się rozmowy mające doprowadzić do
podpisania porozumienia z Miedzią. Ewa przyszła w nocy i warknęła:
- Cholerny gnojek, to przez niego rozmowy wzięły
w łeb.
Wszystko było uzgodnione, a on się zaparł i
nie dopuścił do podpisania porozumienia. Chłopcy z Miedzi też najbardziej
psioczyli na Jacka, też uznali, że jego sposób zachowania i prowadzenia rozmów
spowodował, że porozumienie nie zostało podpisane. Rozmawiałam o tym z
Januszem, on miał ochotę przystać na ich
warunki, które podobno nie były takie wygórowane.
Dlatego mówię, że jest to dziwny facet, z
jednej strony taki zbawca ludzkości, z drugiej potrafi zaleźć za skórę.
I chyba taki właśnie jest. Trudno go rozgryźć. Śmierdzi wódą,
papierochami, gryzie po uszach, całuje w każde odsłonięte i zasłonięte
miejsce, które może znaleźć. Jego per wersja polega wyłącznie na
opowiadaniu bardzo dziwnych rzeczy, które nigdy się nie zdarzyły. Nie pamiętam
dokładnie wszystkiego tego, co mi mówił, bo Jacek bardzo dużo informacji z
siebie wyrzuca, ale głównie dotyczą one jego i kobiet, które się przy nim
kręciły. Nie wiem czy to prawda, czy opowiada historie, które chciał, żeby
się zdarzyły.








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Opowiadania Erotyczne darmowe opowiadania erotyczne, fantazje artykuły59
Opowiadania erotyczne Prawdziwe Historie Rodzinka
Opowiadania erotyczne Fantazje Bieg Ewy
erotyczne?ntazje
Ballada o lekkim zabarwieniu erotycznym TV a reklama sutenerstwa
Opowiadania Erotyczne darmowe opowiadania erotyczne, fantazje artykuły335
OPOWIADANIA EROTYCZNE PRZYJACIÓLKI
Opowiadania erotyczne Fantazje magiczny trójkąt
Opowiadania Erotyczne darmowe opowiadania erotyczne, fantazje artykuły80
Opowiadania erotyczne Fantazje zbior opowiadan erotycznych)
Michał Migar Erotyczny pamiętnik masażystyy
wytyczne immunitety
Opowiadania Erotyczne darmowe opowiadania erotyczne, fantazje artykuły75

więcej podobnych podstron