Vinge Joane D Deszcz snów


Joan D. Vinge

Deszcz snów

1
Pięć czy sześć wieków temu jeden przedkosmiczny filozof o na-
zwisku Marks powiedział, że droga do piekła jest wybrukowana
dobrymi chęciami. Dobrze rozumiał, co to znaczy być człowiekiem,
być niedoskonałym.
Marks myślał też, że wie, jak położyć kres ciągłemu ludzkie-
mu cierpieniu i niesprawiedliwości: "Dziel się wszystkim, czym
możesz, a dla siebie zachowaj tylko to, czego sam potrzebujesz".
Nigdy nie zdołał pojąć, dlaczego reszta ludzkości nie może do-
strzec prostego wyjścia, skoro dla niego było tak oczywiste.
Chodzi o to, że ta reszta nawet nie dostrzegała problemu.
Marks mówił także, że jedynym antidotum na psychiczne cier-
pienie jest ból fizyczny.
Ale nigdy nie twierdził, że czas szybko ucieka, kiedy człowiek
dobrze się bawi.
Zerknąłem na bransoletę danych chyba setny raz, żeby spraw-
dzić, czy już minęła godzina. Nie minęła. Piąty raz z rzędu w cią-
gu niecałej godziny znalazłem się przed wysokimi parabolami
okien Aerie, wyglądając przez nie na świat zwany Ucieczką, żeby
umknąć przed hałasem i presją przyjęcia Tau, które toczyło się
w najlepsze za moimi plecami. Ucieczka od czego? I dla kogo? Pod-
stawowe dane, do których zdołała uzyskać dostęp nasza ekipa,
nie mówiły nic na ten temat.
Nie przed biurokracją Tau. I nie dla nas. Ekipa badawcza, w któ-
rej skład wchodziłem, znalazła się w Firstfall ledwie wczoraj. Nie
byliśmy tu nawet na tyle długo, żeby przywyknąć do miejscowe-
go czasu. Ale jeszcze zanim rzuciliśmy na ziemię swoje torby tu,
w Riverton, natychmiast w naszym hotelu zjawił się pełnomoc-
nik Tau i zmusił nas do wzięcia udziału w tym przyjęciu, które to-
czyło się, jakby wszyscy znajdowali się w śpiączce.
Z jedwabiście gładkiej kieszeni kupionej po drodze eleganc-
kiej koszuli wygrzebałem kolejny kawałek kamfy i wepchnąłem
do ust. Po chwili zaczęła się rozpuszczać i znieczulać język, a ja
znów wyjrzałem przez okno na zapierający dech w piersiach wi-
dok odległych obłocznych raf. Właśnie zachodziło słońce, obryso-
wując blaskiem ich wapienny krajobraz złożony z postrzępionych
szczytów i stromo opadających dolin. Przez labirynt wąwozów
przedzierała się ognistym szlakiem nitka rzeki, pewnie już od
wieków kształtując ten krajobraz w coś równie surrealistyczne-
go jak sen.
Poniżej ta sama rzeka, która odległe rafy kształtowała w fan-
tastyczne rzeźby, opadała bezgłośnie i bez końca z wysokiej ska-
ły. Protz, pełnomocnik Tau, nazwał to Wielkim Wodospadem. Przy-
glądając się ospałej, ciężkiej od szlamu wodzie, zastanawiałem
się, czy to przypadkiem nie jakiś żart.
- Kocie!
Ktoś wołał mnie po imieniu. Obróciłem się, jednocześnie zer-
kając po sobie, bo nieustannie towarzyszyła mi obawa, że następ-
nym razem, kiedy na siebie spojrzę, będę zupełnie nagi.
Nie byłem nagi. Wciąż miałem na sobie ten sam schludny,
zbyt drogi, konserwatywny w kroju garnitur, który kupiłem w ho-
telowym sklepie, żebym dzisiejszego wieczoru mógł uchodzić za
Człowieka. Człowieka przez duże C. Tak jak to tutaj wymawiano,
żeby ktoś broń Boże nie pomylił mnie z Hydraninem - obcym.
Po drugiej stronie rzeki leżało całe miasto pełne Hydran. Dziś
wieczorem na przyjęciu było ich troje. Ledwie minutę temu pa-
trzyłem, jak wchodzą. Nie teleportowali się, nie zmaterializowali
się irytująco w samym środku tłumu, wzbudzając lęk. Weszli nor-
malnie przez drzwi jak wszyscy inni goście. Ciekawe, czy mogliby
postąpić inaczej.
Od momentu ich przybycia nie potrafiłem uformować w gło-
wie ani jednej składnej myśli. Przez cały czas bezwiednie obser-
wowałem Hydran, upewniwszy się, że mnie nie widzą ani że nie
zmierzają w moją stronę. W końcu jednak musiałem przestać i od-
wrócić się do okna, po prostu, żeby nabrać tchu.
Udają ludzi - to ich główna czynność na tym przyjęciu - choć
i tak na zawsze pozostaną obcymi, bo przez psychotroniczny Dar
stali się wybrykami natury. To kiedyś był ich świat, dopóki nie po-
jawili się ludzie, żeby im go odebrać. Teraz oni byli tu obcy, oni by-
li outsiderami, znienawidzonymi przez tych, którzy ich zniszczyli
- bo to takie ludzkie: nienawidzić tych, których się skrzywdziło.
Resztka kamfy rozpuściła się na języku w gorzką papkę, ale
nie zdołała ukoić nerwów. Przełknąłem ją i wyjąłem z kieszeni
kolejną porcję. Jeszcze w hotelu przyłożyłem sobie przylepki ze
środkami uspokajającymi, wypiłem też stanowczo zbyt wiele drin-
ków, które pojawiały się przede mną za każdym razem, kiedy się
obróciłem. Nie mogę sobie pozwolić na takie rzeczy, zwłaszcza
kiedy chcę uchodzić za człowieka, gdyż moja twarz zawsze mnie
wyda, tak samo jak tamte wszystkie obce twarze po drugiej stro-
nie sali.
- Kocie! - Protz znów wołał mnie po imieniu, gderliwie, jak
wszyscy ci, którzy nie mogą uwierzyć, że nic więcej po nim nie
ma.
Z wyrazu jego twarzy wnioskowałem, że zbliża się po to, żeby
zapędzić mnie z powrotem do działania. A ze sposobu, w jaki się
poruszał, widać było, iż ma już trochę dość tego, że tak konse-
kwentnie mu się wyślizguję. Wyjąłem kamfę z ust i rzuciłem na
podłogę.
Kiedy wepchnął mnie z powrotem w sam środek tłumu, za-
cząłem się rozglądać za ludźmi, których znam, za innymi członka-
mi ekipy, z którą tu przyjechałem. Wydawało mi się, że dostrzegam
po drugiej stronie pokoju Pedrotty'ego, naszego bitmapistę, ale
poza nim nie rozpoznawałem nikogo. Ruszyłem dalej, mrucząc
pod nosem jakieś uprzejme idiotyzmy, kierowane do mijanych po
kolei obcych osób.
Protz, mój stróż, był urzędnikiem średniego szczebla w Insty-
tucie Biotechniki Tau. Równie dobrze mógłby nosić tysiąc innych
nazwisk - był dokładnie taki sam jak wszystkie konglomeratowe
postacie, jakie znałem. Były obupłciowe i mogły mieć dowolny ko-
)OAN P. YlNOE
lor skóry, ale wszystkie wyglądały jak jedna i ta sama osoba. Protz
nosił przepisowy granatowy garnitur ze srebrną peleryną - kolo-
ry Tau - jakby się w nich urodził.
Pewnie zresztą tak było. W tym wszechświecie dla konglome-
ratów nie tylko się pracuje, dla nich się żyje. Nazywają to keiret-
su - korporacyjna rodzina. Sam termin jest jeszcze przedkosmicz-
ny, pozostał z międzynarodowymi konglomeratami, kiedy te stały
się najpierw międzyplanetarne, a w końcu międzygwiezdne. Prze-
trwa tak długo, jak długo będą istniały konglomeraty, bo wprost
idealnie oddaje znaczeniem fakt, że kradną człowiekowi duszę.
Konglomerat, który człowieka zatrudniał, nie tylko wytyczał
mu drogę kariery zawodowej, ale także stawał się jego dziedzic-
twem, ojczyzną, która istnieje zarówno w czasie, jak i przestrze-
ni. Kiedy w konglomeracie rodził się nowy człowiek, stawał się
komórką w układzie nerwowym megaistoty. Jeśli miał szczęście
i zawsze czysty nos, zostawał jego częścią aż do samej śmierci.
A może i dłużej.
Spojrzałem w dół. Palce prawej ręki okrywały bransoletkę
danych, którą nosiłem na lewym nadgarstku - znów udowadnia-
łem sobie, że istnieję. W tym wszechświecie bez bransoletki prze-
stajesz istnieć. Swoją dostałem dopiero kilka lat temu.
Przez siedemnaście lat moimi jedynymi znakami rozpoznaw-
czymi były blizny - po bójkach, po nożach. Przez lata miałem krzy-
wy, ledwie zdatny do użytku kciuk, bo zrósł mi się nienastawiony
po tym, jak pewnej nocy spenetrowałem niewłaściwą kieszeń. Sa-
ma bransoletka zakrywała bliznę na nadgarstku, jaka została mi
po niewolniczej obrączce robotnika kontraktowego, którą wtopio-
no mi w skórę. Nosiłem na ciele wiele śladów. Tych najgorszych na-
wet nie było widać.
Po latach spędzonych w ludzkim składowisku odpadów zwa-
nym Starym Miastem zły los wreszcie się odwrócił. A jedna
z prawd, jakich się od tego czasu nauczyłem, brzmiała: kiedy prze-
stajesz być niewidzialny, każdy może zobaczyć cię nago.
- Poznałeś już dżentelmena Kensoe, który przewodniczy na-
szemu zarządowi... - Protz skinął głową najwyższemu rangą szefo-
wi Tau, osobnikowi stojącemu na samym szczycie łańcucha po-
karmowego. Facet wyglądał, jakby nie przepuścił w nim żadnego
posiłku, jak również żadnej szansy, żeby napluć w wyciągniętą
prosząco dłoń. - A to jest lady Gyotis Binta, przedstawicielka za-
rządu Draco. Interesuje się twoją pracą...
Znów poczułem pustkę w głowie. Draco istniało na zupełnie
odrębnym, wyższym szczeblu wpływów i władzy. Byli właściciela-
mi Tau. Skupiali w swych rękach prawa do surowców naturalnych
całej tej planety, a częściowo i do setek innych. Stanowili skończo-
ne keiretsu: Instytut Biotechniki Tau jest tylko jeszcze jednym
państwem-klientem kartelu Draco, jednym z setki pazernych pal-
ców, które konglomerat powsadzał w setkę zyskownych konfitur.
Lubili się nazywać Rodziną Draco. Członkowie kartelu wymienia-
li między sobą towary i usługi, wspierali się przeciwko próbom
przejęcia przez wrogów, pilnowali nawzajem swoich interesów -
jak to w rodzinie. Keiretsu znaczy także "zaufanie"... A właśnie
w tej chwili Draco niezbyt ufało tym z Tau.
Zarząd Tau zwrócił na siebie uwagę Federacyjnej Komisji
Transportu. Kartele były jednostkami autonomicznymi, ale więk-
szość z nich korzystała z robotników należących do Robót Kon-
traktowych FKT. Ktoś musiał przecież odwalić wszystkie roboty,
których obywatele Tau nie chcieliby tknąć.
Sprawa wyglądała tak: federalni mieli interweniować tylko
wtedy, kiedy mieli dowód na to, że gdzieś zostały pogwałcone uni-
wersalne prawa ich robotników. FKT sprawowała kontrolę nad
międzygwiezdnym transportem, więc nikt nie życzył sobie ścią-
gnąć na siebie jej sankcji. Ale z własnego doświadczenia wiedzia-
łem, że federalnym wcale nie chodzi o to, żeby przyzwoicie trak-
tować obrączki. Tak naprawdę chodziło o władzę.
FKT nieprzerwanie poszukuje coraz to nowych czułych punk-
tów w nieustającej grze sił z konglomeratami. Polityka to wojna,
tyle że broń jest lepiej skrywana.
Nie wiem, kto doniósł federalnym na Tau, może po prostu ja-
kiś korporacyjny rywal. Zdawałem sobie natomiast sprawę, że eki-
pa ksenoarcheologów, do której zostałem włączony, przeprowadza
jedną z pokazowych akcji Tau, mających ulepszyć świat i model
rządzenia. Przyjechaliśmy tutaj na koszt Tau, żeby badać żywe dzie-
ła sztuki zwane obłocznymi wielorybami oraz rafy z dziwacznego de-
trytusu, które owe wieloryby porozmieszczały na całej planecie.
Zarząd Tau nie szczędził wydatków, żeby udowodnić, że jest czysty
albo że przynajmniej się stara. To oczywiście był żart, a z tego, co
mi wiadomo o konglomerackiej polityce - wcale nie śmieszny.
Równie oczywiste było, iż Protz chce - spodziewa się - że wszy-
scy członkowie ekipy pomogą mu to udowodnić. Powiedz coś- bła-
gał mnie wzrokiem, tak jak błagałby mnie w myślach, gdybym
tylko umiał je odczytać.
Odbiegłem spojrzeniem w bok, szukając w tłumie Hydran.
Nie znalazłem. Zwróciłem więc wzrok na swoich rozmówców.
- Miło mi panią poznać - mruknąłem i na siłę przypomniałem
sobie, że już zdarzało mi się spotykać członków zarządów. Byłem
kiedyś ochroniarzem pewnej lady i jedno wiedziałem na pewno:
cała różnica między konglomeratową szychą a ulicznym śmieciem
ze Starego Miasta sprowadza się do tego, kto wierzy w ich kłam-
stwa.
Lady Gyotis była drobna i śniada, włosy miała już zupełnie
srebrne. Zaciekawiło mnie, ile naprawdę ma lat. Większość waż-
nych szych z jej pozycją mogła sobie pozwolić na przestawienie
biologicznych zegarów co najmniej dwa razy. Miała na sobie kwie-
cistą, brokatową szatę, która okrywała ją szczelnie od stóp do
głów. Nic w jej wyglądzie nie wskazywało na zajmowaną pozycję,
z wyjątkiem subtelnego i bardzo drogiego naszyjnika, którego
sploty złożone były z logo różnych korporacji. Gdzieś w połowie ra-
mienia wypatrzyłem logo Tau.
Rozpoznałem także, co przedstawia wisior w samym środku
naszyjnika - stylizowanego smoka z kołnierzem holograficznych
płomieni. Taki sam obrazek miałem wytatuowany na tyłku. Musia-
łem być kompletnie nieprzytomny, kiedy, mi to robili, bo nic nie
pamiętam. Nie powiedziałem jej jednak, że łączy nas wspólna
ozdoba na ciele.
Lady Gyotis uśmiechnęła się łaskawie i odwzajemniła spojrze-
nie, tak jakby nie zauważyła w mojej twarzy nic szczególnego, na-
wet tych kocio zielonych oczu z podłużnymi źrenicami. Hydrań-
skich oczu w tej zbyt ludzkiej twarzy - a przecież nie dość ludzkiej.
- Miło mi - odparła. - Bardzo cieszy nas, że mamy pana wśród
członków ekipy. Pewna jestem, że pańskie oryginalne spostrzeże-
nia wniosą duży wkład we wszelkie odkrycia, jakich tu dokonacie.
- Dziękuję - odparłem, przełykając posłuszne "proszę pani",
które cisnęło mi się na usta, i napominając się, że przecież nie
dla niej pracuję ani też nie stanowię własności Tau. Tym razem je-
stem członkiem niezależnej ekipy badawczej.
- Mamy nadzieję, że jego obecność w składzie ekipy będzie
swego rodzaju demonstracją dobrej woli wobec... - Kensoe zerk-
nął na mnie z ukosa - ...lokalnej hydrańskiej społeczności - dokoń-
czył z uśmiechem.
Nie odpowiedziałem mu tym samym.
- Miejmy taką nadzieję - mruknęła lady Gyotis. - Wiecie, że
mamy tu dzisiaj inspektorów z FKT.
Spotkałem już tych federalnych i nie zazdrościłem Kensoe.
Ale z drugiej strony, aż tak bardzo go znów nie żałowałem.
- Tak, proszę pani - odpowiedział, rozglądając się tak niespo-
kojnie, jakby podejrzewał, że gdzieś tu się czają wynajęci morder-
cy. - Jesteśmy gotowi na ich przyjęcie. Myślę, iż sami się przeko-
nają, że nasze... ee... problemy zostały mocno przesadzone.
- Miejmy nadzieję - powtórzyła lady Gyotis. -Toshiro! - za-
wołała niespodziewanie, unosząc do góry dłoń.
Ktoś lawirował przez tłum w naszą stronę. Kensoe zesztyw-
niał, ja także. Idący ku nam nieznajomy miał na sobie mundur
szefa ochrony. Sprawdziłem logo na hełmie, którego nie zdjął na-
wet tutaj: Draco. Garnitur biznesmena był w kolorach głębokiej
zieleni i miedzi - barwach tego konglomeratu. Na fałdzistej
wierzchniej szacie nosił istną wystawę pozbawionych znaczenia
świecidełek. Na identyfikatorze widniało: SAND.
Nie było mowy o tym, żeby jakiś szef Korporacji Bezpieczeń-
stwa fatygował się z macierzystego biura przez pół galaktyki tyl-
ko po to, żeby wziąć udział w jakimś tam przyjęciu. Ciekawe w ta-
kim razie, jak głęboko Tau utkwiło w bagnie.
- Lady Gyotis. - Z uśmiechem skłonił lekko głowę w jej stro-
nę. Wciąż uśmiechnięty, skierował wzrok na mnie.
Nie wiedziałem, co ma oznaczać ten grymas. Nie potrafię go od-
czytać... Przestań. Sam za nic nie mogłem zmusić się do skrzywie-
nia ust, które choćby z grubsza mogło uchodzić za przyjazne. Spo-
tkałem w życiu wielu strażników i żołnierzy. I żadnego nie zda-
rzyło mi się polubić.
Sand miał gładką, złocistą skórę; pod fałdą powieki podcy-
bernowane oczy, srebrzyste i matowe, przypominały łożysko kul-
kowe. Jedno spojrzenie takich oczu wystarczyło, by przejrzeć czło-
wieka do samych trzewi. Inny szef korb, którego kiedyś pozna-
łem, miał dokładnie takie same - należały do niezbędnego na tym
stanowisku wyposażenia. Im więcej władzy miała konglomerato-
wa figura, tym więcej potrzebowała biocybernetycznych udosko-
naleń. Zwykle najbardziej skomplikowanych kabli wcale się nie
widziało - większość ludzi wciąż jeszcze tkwiła zbyt głęboko w kse-
nofobii, żeby taka naga prawda nie kłuła ich w oczy. U lady Gyotis
także wszystko wyglądało najzupełniej normalnie, a przecież mu-
siała kryć w środku potężną ilość biocybernetyki. Firmy wcho-
dzące w skład Draco specjalizowały się w najlepszych urządze-
niach tego typu.
Ale niektóre zawody wręcz wymagały dziwnego wyglądu, gdyż
od niego zależał większy zakres władzy. Do takich należał zawód
Sanda.
- Panie Kocie - mówiła lady Gyotis - pozwoli pan, że mu
przedstawię naszego szefa ochrony,Toshiro Sanda... - Jakby tego
nie było widać na pierwszy rzut oka. Nie przedstawiła go ani
Protzowi, ani Kensoe. Obaj wyglądali teraz tak, jakby woleli zna-
leźć się o tysiąc mil stąd. Może już zdążyli poznać go wcześniej. -
Na nim takie duże wrażenie zrobiła pańska interpretacja znacze-
nia Monumentu.
Wykrzywiłem się, mając nadzieję, że weźmie to za uśmiech.
Wyciągnął do mnie rękę. Minęła dobra chwila, zanim połapałem
się, co to oznacza. W końcu jednak wyciągnąłem ku niemu dłoń
i pozwoliłem, żeby ją uścisnął.
- Skąd pan pochodzi, panie Kocie? - zapytała mnie lady Gy-
otis.
- Z Ardattee - odparłem, powracając do niej spojrzeniem. -
Z Quarro.
- Z samej Osi? - Była wyraźnie zaskoczona. Quarro to głów-
ne miasto na Ardattee, a Ardattee przejęła od Ziemi rolę cen-
trum we wszystkim, co się naprawdę liczyło. - A skąd u pana ten
czarujący akcent? Spędziłam tam wiele czasu, ale nigdy nie ze-
tknęłam się z niczym podobnym.
- Stare Miasto - mruknął Sand. -To akcent ze Starego Miasta.
Zobaczyłem, że lady rzuca mu zaskoczone spojrzenie. Nigdy
pewnie nie widziała Starego Miasta Quarro - slumsów, zbiornika
z pokarmem dla Robót Kontraktowych. Próbowałem wymazać
z głosu tamto brzmienie, ale nie potrafiłem, tak samo jak nie po-
trafiłem wyrzucić z pamięci tamtego miejsca.
Sand spojrzał teraz na mnie, a widząc moje ściągnięte brwi,
dodał:
- W takim razie jeszcze bardziej imponują mi pańskie osią-
gnięcia.
Nic nie odpowiedziałem.
- Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że jest pan starszy. Kon-
cepcje w pańskiej monografii sugerowały sporą dojrzałość umy-
słową.
- Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek był młody - od-
parłem, a lady Gyotis parsknęła trochę dziwnie brzmiącym śmie-
chem.
- Pani Perrymeade powiedziała mi, że ta oryginalna interpre-
tacja wyszła od pana - ciągnął Sand, jakby mnie w ogóle nie sły-
szał. -Ten znakomity wizerunek "śmierci Śmierci". Skąd zaczerp-
nął pan pomysł takiego podejścia?
Otworzyłem usta, zamknąłem, przełykając słowa, które mia-
ły smak goryczy. Nie wierzę, żeby mówił cokolwiek serio, nie wie-
rzę, że patrzą na mnie jak na równego sobie. Bardzo chciałbym
wiedzieć, czego właściwie chcą...
- Kocie - odezwał się jakiś głos za moimi plecami i tym razem
od razu go rozpoznałem. To Kissindra Perrymeade stała za mną jak
służby ratownicze, zawsze gotowa podjąć konwersacyjną pałecz-
kę tam, gdzie ją upuściłem. Naprawiała wszystkie moje towarzy-
skie gafy, od kiedy tu przyjechaliśmy. Miała tak znakomite wy-
czucie czasu, jakby zamiast mnie czytała w myślach.
Z wdzięcznością skinąłem jej głową, zresztą nie pierwszy raz.
I już nie udało mi się oderwać od niej wzroku. Nigdy dotąd nie wi-
działem jej w takim stroju jak na konglomeratowym pokazie za-
miast jak zwykle na roboczo. Ona także nigdy wcześniej nie mia-
ła okazji mnie oglądać w takiej sytuacji. Ciekawe, jak jej się to
Podoba - czy czuje się tak samo jak ja, kiedy patrzę na nią!
Przyjaźniliśmy się przez większość czasu naszych wspólnych
studiów. Byliśmy tylko przyjaciółmi. Odkąd ją znałem, miała sta-
łego faceta - Ezrę Ditreksena. Był analitykiem systemów i z tego,
co wszyscy mówią - niezłym. Był także niezłym fiutem. Spędzali
więcej czasu na kłótniach niż reszta ludzi na rozmowach; nie mo-
głem pojąć, dlaczego go nie rzuci. Ale co ja mogę wiedzieć o dłu-
gich związkach?
To właśnie Kissindra nękała mnie dopóty, dopóki nie złożyłem
w miarę spójnie pomysłów, które naszły mnie kiedyś na temat
dzieła zwanego Monumentem. Jego wymarli twórcy pozostawili
swój wyraźny bioinżynieryjny podpis, rozproszony po całym ra-
mieniu galaktycznej spirali, zaszyfrowany w DNA garstki innych
jeszcze bardziej niesamowitych i tajemniczych tworów, między
innymi także obłocznych wielorybów.
Kissindra przyszła na przyjęcie z wujem, Janosem Perry-
meade'em. Był jakąś ważniejszą figurą w Tau, jak większość tutaj
obecnych. Pomysł sprowadzenia ekipy badawczej wyszedł od nie-
go. On także załatwił nam pozwolenie oraz zdobył odpowiednie
fundusze na badania nad obłocznymi wielorybami i rafami. Patrzy-
łem, jak stoją obok siebie, Kissindra i jej wuj, i widziałem te sa-
me przejrzystoniebieskie oczy, te same lśniące brązowe włosy.
Miałem ochotę go polubić, zaufać mu, tylko dlatego że tak bardzo
byli do siebie podobni. Jak do tej pory nie zrobił jeszcze nic, co
zmusiłoby mnie do zmiany zdania.
Po jej drugiej strome zmaterializował się nagle Ezra Ditreksen,
zupełnie swobodny w oficjalnych ciuchach, tak jak chyba wszyscy
tutaj poza mną. Nie studiował ksenoarcheologii, ale ekipa potrze-
bowała analityka systemów, a fakt, że sypiał z kierowniczką wypra-
wy, czynił z niego jedyny logiczny wybór. Kiedy mnie zobaczył, na-
burmuszył się - postawa u niego równie automatyczna jak oddycha-
nie. Gdyby się nie naburmuszył, mógłbym zacząć się martwić.
Pozwoliłem, żeby zajął moje miejsce w rozmowie, ten jeden
raz nie wadziło mi to. Miałem gdzieś, że mnie nie lubi, i wcale się
nie martwiłem, że nie wiem dlaczego. Skoro jest bogatym spadko-
biercą patentu na opracowywanie danych i pochodzi z Ardattee,
musi mieć po temu więcej powodów niż szarych komórek w mózgu.
A może wystarczyło, że raz zobaczył, jak Kissindra rysuje moją
twarz w notatniku elektronicznym, zamiast jak zwykle szkicować
skrupulatnie kolejny eksponat. Z mijającej mnie tacy wziąłem
kolejnego drinka. Tym razem naburmuszył się Protz.
Odwróciłem od niego wzrok, przestawiając się na toczącą się
obok rozmowę. Obok mnie stał Ditreksen, który pytał akurat Per-
rymeade'a, w jaki sposób został komisarzem do spraw Obcych
w Tau. W tym na pozór niewinnym pytaniu najwyraźniej coś się
kryło, bo jego ton mocno mnie zastanowił. Nie byłem jednak pe-
wien, dopóki nie zobaczyłem dziwnego drgnienia na policzkach
Perrymeade'a. A więc to nie tylko moja bujna wyobraźnia.
Perrymeade odpowiedział mu uprzejmym towarzyskim uśmie-
chem, który nie zagościł w jego oczach, i odparł:
- Tak jakoś się złożyło... Zainteresowanie ksenologią jest
u nas rodzinne. - Zerknął na Kissindrę, tym razem z prawdziwym
uśmiechem. - Miałem na tym polu niejakie doświadczenie.
W chwili kiedy Tau potrzebowało kogoś na miejsce w komisji do
spraw Obcych, wybrali mnie.
- Jest pan jedynym takim agentem? - zapytałem, zastana-
wiając się w duchu, czy rzeczywiście na Ucieczce pozostało aż tak
niewielu Hydran.
- Nie, oczywiście, że nie. - Sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Jestem jedynym, który ma bezpośredni kontakt z Radą Hydrań-
ską. Rada kontaktuje się z naszą agencją w imieniu całego ludu.
Odwróciłem spojrzenie, nękany niespokojnym odczuciem,
któremu nie potrafiłem nadać nazwy. Przeszukiwałem wzrokiem
tłum w pogoni za trzema Hydranami; wypatrzyłem ich w końcu po
drugiej stronie sali, ledwie widocznych wśród gęstwy ludzkiej.
- Przypuszczam, że doskonale za to płacą - mruknął Ezra,
przeciągając słowa, jakby chciał w nich przemycić coś zupełnie in-
nego. - Skoro opłaca się przyjmować wszystkie związane z tą pra-
cą... wyzwania.
Odwróciłem się do nich z powrotem i zobaczyłem, że Perry-
meade wyraźnie sili się na uśmiech.
- Owszem, ta praca stawia wyzwania, ale ma też i dobre stro-
ny. Choć moja rodzina nadal nie pozwala mi się przyznać, w jaki
sposób zarabiam na życie.,.- Usta Perrymeade'a drgnęły, a Ditrek-
sen wybuchnął śmiechern.
Perrymeade zorientował się, że na niego patrzę, że patrzy na
niego Kissindra. Zarumienił się, a skóra poczerwieniała mu tak sa-
mo, jak to czasami widywałem u niej.
- Rzecz jasna, pieniądze to nie jedyna satysfakcja, jaką czer-
pię ze swojej pracy... - Obrzucił Ditreksena tym rodzajem spojrze-
nia, jakie zwykle rzucamy komuś, kto podpuścił nas publicznie. -
Konflikty, jakie mogą się pojawić tam, gdzie potrzeby hydrań-
skiej populacji i interesy Tau nie są zbieżne, sprawiają, że... mo-
ja praca stwarza mi wyzwania, jak pan to ujął. Ale i bliższe pozna-
nie Hydran wiele mnie nauczyło... Wyjątkowe różnice między na-
szymi dwoma kulturami, uderzające podobieństwa... To wspaniały
i bardzo elastyczny lud. - Obejrzał się w moją stronę, jakby chciał
sprawdzić, czy wyraz mojej twarzy uległ zmianie. A może po pro-
stu nie chciał widzieć, jak zmienia się twarz Ezry. Jego spojrzenie
odbiło się od mojej twarzy jak kropla wody w zetknięciu z rozża-
rzonym metalem i znów wylądowało na Kissindrze.
Jej oblicze przez dłuższą chwilę nie pokazywało żadnego uczu-
cia, aż w końcu pojawiło się na nim coś, co wyglądało na uśmiech.
Odwróciła się do Sanda, a milczenie powiedziało więcej niż godzi-
ny przemówień.
Słuchałem, jak kończy opowiadać Sandowi o tym, w jaki spo-
sób doszliśmy do końcowych wniosków w badaniach nad planetą-
-eksponatem zwaną Monumentem i nad tymi, którzy ją dla nas zo-
stawili - zaginioną rasą, z braku lepszego określenia zwaną przez
ludzi Twórcami.
Twórcy odwiedzili także Ucieczkę, całe tysiąclecia temu, za-
nim na zawsze opuścili ten wszechświat dla jakiejś innej płaszczy-
zny istnienia. Obłoczne wieloryby i rafy były kolejną kosmiczną za-
gadką, którą pozostawili nam do rozwiązania, a może po prostu do
podziwiania. Mało zaskakującym zbiegiem okoliczności rafy sta-
ły się główną podstawą istnienia Tau oraz powodem, dla którego
Draco wykupiło pakiet kontrolny tego świata.
- Ale w jaki sposób uzyskał pan tak głęboki wgląd w symbo-
lizm Monumentu? - zapytał mnie Sand - po raz drugi, jak sobie
zdałem sprawę - bo Kissindra mnie przypisała całą zasługę.
- Ja... Po prostu tak mnie naszło. - Spuściłem wzrok i zobaczy-
łem w pamięci Monument: całkowicie sztuczny świat, stworzony
przez technikę tak dalece wyprzedzającą naszą, że przypominała
nam czary; dzieło sztuki poskładane z kawałków i fragmentów,
z kości wymarłych planet.
Z początku wydawało mi się, że to pomnik śmierci, upadku za-
ginionych cywilizacji - przypomnienie dla tych, co przyjdą tu po
nich, że Twórcy odeszli tam, gdzie nikt nie dojdzie. Ale po jakimś
czasie zobaczyłem Monument jeszcze raz, i tym razem inaczej -
nie jako kamień nagrobny, lecz jako drogowskaz nakierowany
w niewyobrażalną przyszłość - pomnik śmierci Śmierci.
- ...ponieważ wykazuje nadzwyczajną wrażliwość na przeka-
zy podprogowe zakodowane w całej strukturze Monumentu - do-
kończyła za mnie Kissindra, kiedy podniosłem wzrok.
- No tak, w tym jest najlepszy, w tego rodzaju instynktow-
nym, intuicyjnym podejściu - dodał Ezra, wzruszając ramionami.
- Biorąc pod uwagę jego pochodzenie... Kissindra i ja włożyliśmy
w to później całe godziny poszukiwań i analiz statystycznych, że-
by znaleźć dane, które potwierdzą tę hipotezę. To właściwie my
skonstruowaliśmy całe studium...
Zmarszczyłem brwi, a Kissindra wtrąciła:
- Ezra...
- Nie mówię, że nie należy mu się uznanie... - dodał szybko Di-
treksen, łapiąc jej spojrzenie. - Bez niego nie byłoby koncepcji.
Już samo to sprawia, że niemal chciałbym być pół-Hydraninem...
- Zerknął na mnie z lekkim skrzywieniem ust. Popatrzył na San-
da i pozostałych, badając ich reakcje.
Nastąpiła długa chwila ciszy, po której odezwałem się, pa-
trząc wprost na Ditreksena:
- A ja czasami chciałbym, żebyś choć w połowie był człowie-
kiem.
- Pozwoli pan, że przedstawię pana naszym hydrańskim go-
ściom - wtrącił Perrymeade, chwytając mnie za ramię i delikatnie
odciągając. Przypomniałem sobie, że to właśnie on jest odpowie-
dzialny za niezbyt stabilne stosunki międzyrasowe Tau. - Bardzo
chcieliby pana poznać.
Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem czymś więcej niż tylko
kolejnym wymiennym członkiem ekspedycji, węzłem w tej sztucz-
nej konstrukcji, która ma zrobić wrażenie na wysłannikach FKT.
Stanowiłem rodzaj żywego dowodu na to, że nie są ludobójczymi
wyzyskiwaczami - a w każdym razie, że już nie są.
Nie widziałem teraz dookoła siebie nic z wyjątkiem tych troj-
ga Hydran, którzy patrzyli na nas wyczekująco z drugiego końca
sali. Nagle poczułem się tak, jakby te wszystkie przylepki, kam-
fy i pochłonięte drinki zaskoczyły i zaczęły działać jednocześnie.
Hydranie zbili się w gromadkę i patrzyli wprost na nas. Sta-
li tak przez cały czas, blisko siebie, jakby chcieli zachować prze-
wagę liczebną. Ale ja byłem sam, w całym tym tłumie nie znalazł-
by się drugi taki jak ja - podobnie jak w każdym innym tłumie.
Perrymeade poprowadził mnie w tamtą stronę, a potem zatrzy-
mał tuż przed nimi, jakbym był jednym z krążących tu robotów
z tacami.
Hydranie mieli na sobie odzienie, które wyglądałoby zupełnie
odpowiednio na każdym z obecnych na tej sali - było tak samo do-
brze skrojone i równie drogie, choć nie w barwach żadnego z kon-
glomeratów. Ale mój wzrok natychmiast odnotował brak czegoś
istotnego, czegoś, co zawsze sprawdzałem u innych ludzi - branso-
let danych. Żadne z nich nie miało bransolety danych. Byli nieoso-
bami. Hydranie nie istnieli dla sieci federacyjnej, która miała
wpływ na każdy szczegół życia ludzi od urodzin do śmierci.
Perrymeade dokonał prezentacji. Ta część mózgu, którą wy-
ćwiczyłem w zapamiętywaniu wszystkiego, przyswoiła ich imio-
na, ale nie słyszałem ani słowa z tego, co do mnie mówił.
Dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Jeden z mężczyzn był wyraź-
nie starszy od pozostałej dwójki, miał twarz zniszczoną przez słoń-
ce i wiatr, tak jakby wiele czasu spędzał na wolnym powietrzu.
Młodszy mężczyzna sprawiał wrażenie wydelikaconego, jakby ni-
gdy w niczym nie musiał się wysilać. Kobietę charakteryzowała
pewna ostrość rysów, nie wiem, czy brała się z inteligencji, czy
z wrogości.
Stałem, przyglądając im się uważnie, studiując wzrokiem
płaszczyzny i kąty ich twarzy. Znajdowałem tu wszystko, czego
można się spodziewać w ludzkiej twarzy. Różnice były bardzo sub-
telne, o wiele bardziej subtelne niż różnice między przypadkowo
zestawionymi twarzami ludzi. Ale nie przypominały różnic między
ludźmi.
Ich twarze były mimo wszystko obce - w barwie, kształtach,
kruchym układzie kości. Oczy mieli całkowicie zielone - jak szma-
ragdy, jak trawa... jak moje własne. Hydranie patrzyli mi w oczy
_ widzieli nie tylko zielone jak trawa tęczówki, ale i podłużne ko-
cie źrenice, takie same jak u nich. Twarz miałem zbyt ludzką, że-
by mogła należeć do któregoś z nich, ale mimo wszystko było
w niej coś subtelnie obcego...
Poczułem, że zlewam się potem, uświadomiwszy sobie, iż ko-
mentują mój wygląd nie tylko samym spojrzeniem. Wszyscy uro-
dzili się z szóstym zmysłem - ja także. Tylko że ja go utraciłem.
Zniknął, a za sekundę ich oczy staną się chłodne, za sekundę od-
wrócą się ode mnie.
Poczułem, że zaczynam się trząść, stojąc tak przed nimi w wie-
czorowym ubraniu - telepało mną tak, jakbym sterczał na któ-
rymś z rogów Starego Miasta i pilnie potrzebował działki. Perry-
meade dalej coś mówił, jakby niczego nie zauważył. Widziałem, że
twarze Hydran zaczynają przybierać pytający wyraz. Wymienili
między sobą zaciekawione, lekko nachmurzone spojrzenia, cze-
mu towarzyszył przekaz telepatyczny, w którym kiedyś mogłem
wziąć udział. Zdawało mi się, że poczułem w głowie szept myślo-
wego kontaktu, delikatny jak pocałunek, poczułem, że psychotro-
niczny Dar, z którym się urodziłem, przycupnął trwożliwie w ciem-
nościach tak absolutnych, że nawet nie mogłem być pewien, czy
naprawdę cokolwiek poczułem.
- Czy jesteś...? - Kobieta urwała, szukając w myślach odpo-
wiedniego słowa. Dotknęła głowy dłonią koloru gałki muszkatoło-
wej. Na jej twarzy pojawiło się niedowierzanie, a ja domyśliłem
się z łatwością, o jakie słowo jej chodzi. Patrzyłem, jak zmieniają
się twarze pozostałych Hydran - u młodszego zobaczyłem coś na
kształt obrzydzenia, u starszego nie potrafiłem nic rozpoznać.
Perrymeade przerwał, potem znów zaczai coś gadać jak ktoś,
kto za nic nie przyzna, że wszyscy pogrążamy się właśnie w ru-
chomych piaskach. Brzęczał coś o tym, że moja obecność w ekipie
oznacza, iż "znalazł się tam ktoś bardziej wyczulony na kulturowe
interesy Hydran".
- Czy jesteś? - Starszy mężczyzna patrzył teraz wprost na
mnie. Moja eidektyczna pamięć wypluła jego imię: Hanjen. Czło-
nek Rady Hydrańskiej. Perrymeade nazwał go "rzecznikiem praw
obywatelskich", co znaczy, jak mi się zdaje, coś w rodzaju negocja-
tora. Hanjen przekrzywił na bok głowę, jakby nasłuchiwał odpo-
wiedzi, której nie mogłem mu dać - albo czegoś innego, czego mu
nie ofiarowałem, czego nigdy nie będę mógł mu ofiarować.
- W takim razie proponuję - mruknął, jakbym potrząsnął
przecząco głową, może zresztą tak zrobiłem - żebyś przyszedł do
nas.... o tym porozmawiać.
Obróciłem się na pięcie, zanim ktokolwiek zdążył coś dodać
albo mnie powstrzymać. Przepchnąłem się przez tłum i popędzi-
łem w stronę drzwi.

2
na zimnym wietrze na nadbrzeżnym bulwarze, wśród
ciemniejącego zmierzchu, i po raz kolejny zastanawiałem się, dla-
czego nazwano ten świat Ucieczką. Za plecami miałem miasto,
a dochodzące stamtąd odgłosy przypominały mi, że prędzej czy
później będę musiał się odwrócić i przyjąć do wiadomości jego ist-
nienie. Tau Riverton - uporządkowana, bezduszna siatka konglo-
meratowej enklawy, uświetnione baraki dla obywateli akcjona-
riuszy Tau, których przywódcy wciąż jeszcze jedli, pili i kłamali na
przyjęciu, gdy tymczasem wypadłem z niego jak pocisk.
Przede mną rozpościerał się łukiem jedyny most, który łączył
obie strony głębokiego kanionu, dzielącego Tau Riverton od mia-
sta po drugiej stronie. Kanion był głęboki i szeroki, wyrzeźbiony
pewnie wielokilotonowym spadkiem wód. Teraz płynęła tu tylko
wąska smuga brązowawej rzeki, wijąca się po dnie tego wąwozu,
jakieś sto metrów pode mną.
Spojrzałem jeszcze raz na rozpięty łuk mostu, który na tle
pogłębiającego się mroku jarzył się nienaturalnym blaskiem. U je-
go drugiego końca leżało nie tylko inne miasto, ale też i zupełnie
odmienny świat, a raczej to, co z niego pozostało. Hydrański. Ob-
cy. Dotąd tylko zechciała mnie przywieźć z góry zaprogramowana
taksówka - nikt i nic nie zawiezie mnie na drugi brzeg rzeki - do
Ś wir owa.
Stąd nic nie dałoby się powiedzieć o tym mieście po drugiej
stronie, oddalonym o jakieś pół kilometra fioletowawego zmierz-
chu. Udało mi się dostrzec coś raz i drugi, kiedy wlokłem się bez
celu po pustym zbiegu ulic prowadzących do końca nadbrzeżnej
płaszczyzny. W uszach mamrotały mi niewidzialne głosy, kiedy
moja bransoletka danych włączała po drodze każdy mijany po ko-
lei wąskopasmowy przekaz. Szeptały, że kara za plucie na chodnik
wynosi pięćdziesiąt jednostek kredytowych, za śmiecenie - sto,
a za zniszczenie cudzej własności - grzywna do tysiąca jednostek
kredytowych łącznie z karą aresztu. Przy każdej wiadomości przed
oczyma błyskały mi podprogowe obrazki jak cieplne błyskawice.
Nigdy przedtem nie przebywałem dłużej w konglomeratowej
enklawie. Zastanawiałem się teraz, jak to się dzieje, że jej obywa-
tele nie wariują, kiedy na każdym kroku atakowani są przez coś
takiego. Może po prostu nauczyli się już tego nie widzieć i nie sły-
szeć. Ale głowę bym dał za to, że przestali pluć na chodniki.
Daleko w przodzie to, co pozostało z rzeki, sączyło się nad le-
dwie widoczną przepaścią jak ostatnie krople z opróżnionej butel-
ki. Tam, na wysokościach, zawieszone jak jakiś drapieżny ptak,
tkwiło Aerie. Dostrzegałem stąd tę opływową linię gargulca, syl-
wetkę z kompozytu i przejrzystego ceramostopu, zawieszoną nad
światem jak zły omen, mroczny zarys na tle fioletów, różów i zło-
ceń zachodzącego słońca.
Przypomniało mi się, w jaki sposób stamtąd wychodziłem;
pomyślałem o tych wszystkich drinkach, jakie tam w siebie wla-
łem - może za szybko i może za dużo. Pomyślałem także o przylep-
kach uspokajających, które ponakładałem sobie jeszcze przed
wyjściem z hotelu.
Sięgnąłem ręką do karku i oderwałem zużyte i niepotrzebne
już plasterki. Przekopałem kieszenie w poszukiwaniu kamfy i we-
pchnąłem do ust ostatni kawałek, jaki znalazłem. Nieważne, że
może to nie był najlepszy pomysł. Westchnąłem, czując, jak kam-
fa znieczula mi język, i czekałem, aż zrobi to samo z każdą po ko-
lei końcówką nerwową. Czekałem... ale nie pomogło. Dziś wieczo-
rem nic nie pomagało. Nic nie mogło pomóc.
Tylko jedna rzecz mogła mi dać to, czego potrzebowałem, ale
tej rzeczy nie znajdę wTau Riverton. A z każdą sekundą, w ciągu
której nie patrzyłem na drugi brzeg rzeki, ta potrzeba wciąż we
mnie narastała.
Niech cię diabli. Potrząsnąłem głową, nie wiedząc nawet, kogo
miałem na myśli. Oparłem się o kiosk z reklamami, a kolory z je-
go holograficznych wystaw polały się po mnie jak krew. Kiedy
zmieniłem pozycję, zmieniły się też głosy w moim uchu, które
szeptały teraz "chodź tu, kup to", przypominały, że za włóczęgo-
stwo grozi grzywna, za zniszczenie wystawy także. Kolorowe świa-
tło zmieniło ubranie, które miałem na sobie, w coś równie impre-
sjonistycznego jak moje wspomnienia z dzisiejszego przyjęcia.
Znów obejrzałem się na drugą stronę rzeki, wepchnąwszy rę-
ce w kieszenie. Miała być wiosna, ale Riverton usytuowane było
daleko na południu, tuż przy czterdziestym piątym równoleżniku
Ucieczki, w samym środku czegoś, co przypominało pustynię. Noc-
ne powietrze było przejmująco chłodne i robiło się coraz chłod-
niejsze, a od tego zawsze bolały mnie ręce. Tam, w Starym Mieście,
nieraz je sobie odmrażałem. W Quarro wiosna także bywała chłod-
na. Obserwowałem mgiełkę własnego oddechu, który, skondenso-
wany, musnął mi twarz wilgotnymi palcami.
Znów zacząłem iść, z powrotem tam, skąd przyszedłem, wma-
wiając sobie, że to tylko dla rozgrzewki. Ale w rzeczywistości zbli-
żałem się do mostu, jedynego punktu, w którym krzyżowały się ze
sobą dwa światy dwóch ludów mieszkających na tej samej plane-
cie, lecz zupełnie osobno.
Tym razem zbliżyłem się na tyle, żeby widzieć wyraźnie przej-
ście - łukowatą bramę, konstrukcyjne szczegóły. Strażników.
Dwóch uzbrojonych mężczyzn w mundurach Korporacji Bezpie-
czeństwa. Wszędzie kolory Tau.
Zatrzymałem się, kiedy ich głowy odwróciły się w moją stro-
nę. Nagle poczułem złość, nawet nie wiem dokładnie o co... Czy
o to, co te umundurowane postacie mówiły mi na temat możliwo-
ści przejścia z jednego świata do drugiego? Czy tylko o to, że są
korbami, a dużo jeszcze wody upłynie, zanim żołądek przestanie
roi się kurczyć na widok munduru Korporacji Bezpieczeństwa?
Zmusiłem się, żeby ruszyć w ich stronę, z opuszczonymi ręko-
roa, w schludnym i szacownym ubranku, z bransoletą danych.
Z kamiennym wyrazem twarzy patrzyli, jak się zbliżam, dopó-
ki nie znalazłem się parę kroków od łuku bramy. Pod łukiem by-
ło ciepło.
25
IOAN T). VINGE
Moja bransoletka włączyła słupy podstawy, które zaraz zala-
ły mnie ogłupiającą masą danych: map, diagramów, ostrzeżeń, re-
gulaminów. Gdzieś w środku tego wszystkiego zobaczyłem wła-
sny obraz, ukazujący, że jestem nieuzbrojony, wypłacalny i... nie
całkiem trzeźwy.
Patrzyłem na podwójny obraz swojej twarzy - ten z plików
i ten obecnie rejestrowany, jakbym spoglądał oczami strażników.
Zobaczyłem włosy tak jasne, że w sztucznym świetle wydawały
się prawie błękitne. Zapuściłem je do ramion, a potem spiąłem
spinką na podobieństwo reszty studentów Latającego Uniwersy-
tetu. Złoty pręcik w uchu wyglądał dość konserwatywnie, podob-
nie jak całe ubranie. W tym świetle moja skóra przybrała dziwny
cienisty odcień, ale nie dziwniejszy niż skóra korb. Spuściłem
wzrok w nadziei, że nie zechcą zajrzeć mi w oczy.
Jeden ze strażników studiował uważnie dane, drugi w tym
czasie oglądał mnie. Na koniec ten pierwszy skinął głową drugie-
mu i wzruszył ramionami.
- W porządku.
- Dobry wieczór panu - rzucił mi drugi strażnik z lekkim,
uprzejmym ukłonem. Ich twarde twarze nie przejawiały jakichkol-
wiek oznak zainteresowania, nie pasowały do ugrzecznionego spo-
sobu bycia. Ciekawe, jakie podprogowe przekazy sączą w nich
monitory hełmów, czy przypominają im, żeby zawsze byli pełni
kurtuazji, mówili "dziękuję" i "proszę", kiedy zatrzymują oby-
watela, bo inaczej zobaczą kolejny czarny punkt w aktach, który
później odejmie im się od wypłaty.
- Czy ma pan jakieś sprawy po hydrańskiej stronie?
- Nie - mruknąłem w odpowiedzi. - Chciałem tylko... pozwie-
dzać.
Zachmurzył się, jakbym powiedział coś niewłaściwego albo
niezbyt sensownego. Drugi parsknął zduszonym śmiechem, który
najwyraźniej usiłował powstrzymać.
- Pan nietutejszy - mruknął ten pierwszy, raczej w formie
stwierdzenia niż pytania.
Drugi westchnął ciężko.
- Mam obowiązek przypomnieć panu, że ma pan wysoki po-
ziom alkoholu we krwi, co może wpływać niekorzystnie na pańskie
rozeznanie w sytuacji. Bez urazy, proszę pana. - Mówił głosem
płaskim jak nagranie. Może nawet bardziej. -Wymagane jest tak-
że, proszę pana, abym przekazał panu te informacje. -Wskazał rę-
ką na wyświetlone dane. - Proszę to przeczytać. Mówi się tu o tym,
że przyjmuje pan pełną odpowiedzialność za to, co przytrafi się pa-
nu po drugiej stronie rzeki. Tam dalej rozciąga się Ojczyzna, któ-
ra nie podlega jurysdykcji Tau, i Tau nie ponosi za nic odpowie-
dzialności. Nie możemy zagwarantować panu bezpieczeństwa. -
Przyjrzał mi się uważniej, żeby sprawdzić, czy jego słowa w ogóle
do mnie docierają. I jeszcze uważniej, bo nagle zauważył moje
oczy - zielone jak trawa tęczówki z długimi, kocimi źrenicami.
Obejrzał sobie całą moją twarz i zobaczyłem, że marszczy
brwi. Zerknął na informacje wyświetlone z mojej bransoletki da-
nych - niezbitego dowodu na to, że jestem pełnoprawnym obywa-
telem Federacji Ludzkiej. Jeszcze raz spojrzał mi w twarz, nadal
ze ściągniętymi brwiami. Ale rzucił tylko:
- Godzina policyjna zaczyna się o dziesiątej. Przejście jest
zamykane na noc... jeśli zechce pan wrócić - dokończył już od-
wrócony plecami do mnie. Mruknął do drugiego strażnika coś,
czego nie dosłyszałem. Ruszyłem dalej.
Po moście szło ledwie kilkoro ludzi. Starałem się na nich nie
patrzeć, oni także zbytnio się nie rozglądali. Minął mnie jeden
czy dwa nieduże pojazdy naziemne, tak niespodziewanie, że mu-
siałem uskoczyć im z drogi. Kanion pod mostem wypełniały cienie,
a pod nimi na niewidocznej powierzchni wody tańczyło światło.
Kiedy dotarłem do końca mostu, interesowało mnie już tylko
to, co przede mną. Rozróżniałem jakieś bliżej nieokreślone kształ-
ty i chaotyczne rozbłyski świateł, ale każdy kolejny krok zdawał
się trudniejszy od poprzedniego.
Skupiłem się w sobie, próbując dokonać czegoś z myślami -
chciałem je skoncentrować w wiązkę, żeby słuchać, sięgnąć przed
siebie i przemówić tajemnym językiem, którym musi teraz roz-
bawiać tysiące osób dookoła mnie, na drugim końcu mostu.
Ale nic z tego. To oni byli psychotronikami, telepatami - a nie
Ja. Próżne usiłowanie dowiodło tylko tego, co i tak wiedziałem: że
to co minęło, po prostu minęło. Że nad tym, na co nie da się nic
Poradzić, nie ma co płakać. A nawet pamiętać...
Drżałem cały w ten sam sposób, w jaki trząsłem się na przy-
jęciu pod spojrzeniami trójki Hydran. Wmawiałem sobie, że to
z zimna, gdy stałem tak wśród nadchodzącej nocy, przy końcu zi-
my w innym świecie, w którym jestem zupełnie obcy. A nie dlate-
go, że cały jestem tak kompletnie sparaliżowany strachem, aż
mam ochotę się porzygać - zrobić cokolwiek z wyjątkiem kolejne-
go kroku naprzód.
A jednak nie miałem wyboru. Znów ruszyłem przed siebie, bo
wiedziałem, że jeśli teraz sobie na to nie pozwolę, nie będę mógł
spać, jeść, nigdy nie będę w stanie skupić się na pracy, którą mam
tu wykonać.
W końcu dotarłem do końca mostu, na teren Hydran. Kiedyś
cała ta planeta była terenem Hydran, dopóki się tu nie pojawili-
śmy, żeby im ją odebrać. To była ich rodzinna planeta, ich Ziemia
- ten świat uczynili centrum cywilizacji, która ciągnęła się przez
całe lata świetlne, podobnie jak teraz Federacja Ludzka.
Cywilizacja ta przeszła już szczytowy okres swego rozwoju
i chyliła się ku upadkowi, kiedy nastąpiło jej pierwsze spotkanie
z Federacją. Z początku nawet się cieszyliśmy - wreszcie mamy ży-
wy dowód na to, że nie jesteśmy sami w tej galaktyce, a pierwsi
"obcy", na jakich się natknęliśmy, bardziej są do nas podobni niż
niektóre rasy ludzkie do siebie nawzajem.
Studia genetyczne wykazały, że podobieństwo może wynikać
z czegoś więcej niż tylko przypadkowego zbiegu okoliczności, że
Hydranie i ludzie mogą być w rzeczywistości dwoma połówkami
dawno rozdzielonej całości. Możliwe, że całe swoje istnienie za-
wdzięczamy jakiemuś niepojętemu eksperymentowi bioinżynie-
ryjnemu, że cała ludzkość może być niczym więcej, jak tylko enig-
matyczną kartą wizytową Twórców. Hydranie i ludzie - ci, co ma-
ją, i ci, co nie mają - rozdzieleni przez psychotroniczne talenty.
Hydranie rodzili się ze zdolnością do wkraczania w pole kwan-
towe, ten niesamowity subatomowy wszechświat kwarków i neu-
trin, ukryty w samym sercu oszukańczego porządku, który zwiemy
Rzeczywistością. Spektrum mechaniki kwantowej to dla przecięt-
nej istoty ludzkiej czarna magia, mimo że ludzki umysł najwyraź-
niej pracował według jej zasad. Zwykły człowiek ledwie jest w sta-
nie potraktować serio założenia elektrodynamiki kwantowej, a cóż
tu dopiero mówić o wymyślaniu takich sposobów załamania fal
prawdopodobieństwa, które pozwoliłyby manipulować polem QM.
Ale psychotronik potrafi instynktownie podłączyć się do pola
kwantowego, umie manipulować nieprawdopodobieństwami w ta-
kim punkcie, gdzie Dar wpływa w widoczny sposób na namacalny,
widzialny świat, dzielony z "normalnymi", psychotronicznie kaleki-
mi ludźmi. Makrokosmiczne współunoszenie efektów kwantowych
pozwalało psychotronikowi na dokonywanie takich rzeczy, które lu-
dzie przed spotkaniem z Hydranami uznawali za zupełnie niemoż-
liwe. Ta jedyna, ale decydująca różnica stanowiła o potędze Hydran.
Stała się także ich śmiertelną słabością, kiedy napotkali ludzi.
Z początku Federacja Ludzka i Hydranie współistnieli w po-
koju. Wydawało się to naturalne, kiedy w czeluściach kosmosu
zdarzył się kontakt między dwiema "obcymi" rasami, między któ-
rymi podobieństwa sięgają poziomu DNA. Wydawało się natural-
ne, że nawiążą się między nimi przyjaźnie, mieszane małżeństwa,
współpraca. Te międzyrasowe związki wkrótce zaczęły wydawać na
świat potomstwo, przelewając hydrańskie psychogeny w jałowe
wody ludzkich genetycznych sadzawek, jak krople farby zabar-
wiające je na nowy kolor.
Ale pokojowe współistnienie, jakie nastało zaraz po pierw-
szych kontaktach, nie trwało długo. Im częściej Federacja Ludz-
ka natykała się na Hydran na tych właśnie planetach, na które
ostrzyły sobie zęby jej konglomeraty, tym mniej chciała uznawać
prawo pierwszeństwa.
Odtąd stosunki między obiema rasami raptownie zaczęły się
pogarszać - tym szybciej, że konglomeraty wkrótce odkryły, iż
tam gdzie próbują zepchnąć Hydran z zajmowanego terytorium,
Hydranie wcale nie stawiają oporu.
Właśnie z powodu tego, kim byli i czego mogli dokonać za po-
mocą psychotronicznych zdolności, Hydranie ewoluowali w taki
sposób, jaki czynił ich praktycznie niezdolnymi do użycia przemo-
cy- Jeśli można było zabić myślą - zatrzymać cudze serce, spowodo-
wać zator w mózgu, połamać komuś kości, nawet ich nie dotykając
~ musiał istnieć jakiś mechanizm, który by temu zapobiegał.
I rzeczywiście istniał. Jeśli Hydranin kogoś zabił, rykoszet
niszczył wszelkie zapory w mózgu zabójcy. Każde morderstwo sta-
wało się od razu samobójstwem. Naturalna selekcja działała
sprawnie... aż zjawiła się Federacja.
Ponieważ ludzie nie posiadali praktycznie żadnych psycho-
tronicznych uzdolnień, zabijanie nigdy nie sprawiało im więk-
szych problemów. Zmietli Hydran jak ptaki złapane w sieć - szyb-
ko, podczas licznych najazdów, i wolniej, spychając tych, którym
udało się przetrwać, do "ojczyzn", gdzie stawali się wyrzutkami
w swym własnym świecie, albo przerzucając ich do miejsc takich
jak Stare Miasto, gdzie się urodziłem. Nadal zdarzali się ludzie
z domieszką krwi hydrańskiej, ale większość tych domieszek zda-
rzyła się już dawno temu, zanim ludzie i Hydranie zaczęli wza-
jemnie się nienawidzić.
Ci z ludzi, którzy mieli w sobie jeszcze kilka hydrańskich genów,
traktowani byli jak podludzie, zwłaszcza gdy, jak to często się zda-
rzało, wykazywali jakiekolwiek psychotroniczne zdolności. Pozba-
wieni poparcia i nieumiejący prawidłowo korzystać ze swego Daru,
psychotronicy byli dla normalnych ludzi dziwolągami - "świrami",
których należało przynajmniej trwale zepchnąć na samo dno dra-
biny społecznej i ignorować, o ile nie aktywnie prześladować.
A jeśli ktoś za bardzo przypominał wyglądem Hydranina, je-
śli przypadkiem miał matkę Hydrankę - jeśli było się półkrwi
mieszańcem, wytworem krzyżówki tak świeżej, że musiała się zda-
rzyć jeszcze za życia większości tych, których się spotyka - tym go-
rzej. Wiedziałem o tym dobrze, bo sam taki byłem.
Większość życia spędziłem w Starym Mieście, w slumsach po-
grzebanych pod Quarro, a tam, żeby przeżyć, musiałem robić ta-
kie rzeczy, które ludziom nie śnią się nawet w najczarniejszych
koszmarach. A przy tym nie mogłem nawet korzystać z Daru, z ja-
kim się urodziłem - z telepatii, która pozwoliłaby mi rozeznać się,
komu mogę zaufać, podpowiedziałaby, jak mam się chronić, a mo-
że nawet pomogłaby zrozumieć, dlaczego przytrafiają mi się wciąż
te same obrzydliwości.
Po długim czasie, przy dużym łucie szczęścia i wielu cierpie-
niach, udało mi się wydostać ze Starego Miasta. Nauczyłem się czy-
tać, potem korzystać z sieci. Dowiedziałem się o dziedzictwie, któ-
re utraciłem wraz ze śmiercią matki - tak dawno temu, że nawet
nie pamiętam jej twarzy.
A teraz, po zbyt wielu już latach zwykłych i świetlnych, staną-
łem wreszcie na hydrańskiej ziemi.
Nie było tu nic, nikt nie strzegł tej części mostu. Obejrzałem
się przez ramię: oświetlona płaszczyzna wydała mi się niewyobra-
żalnie długa i krucha, surrealistycznie jasna. Widziałem budkę
strażniczą na drugim końcu. I nagle zastanowiło mnie, co też,
u diabła, kazało im myśleć, że mogą w ten sposób zatrzymać tych,
którzy potrafią się teleportować - w mgnieniu oka wysłać się przez
świetlny punkcik czasoprzestrzeni w zupełnie inne miejsce. Ale
zaraz przypomniałem sobie, że nie można teleportować się w miej-
sce, w którym się nigdy nie było.
A może ci strażnicy mieli za zadanie trzymać ludzi na swoim
miejscu.
Minęło mnie dwoje takich, ubranych w biurowe garnitury
Tau. Ze sposobu, w jaki się poruszali, wynikało jasno, że chcą jak
najprędzej dopaść mostu i wynieść się stąd. Przed sobą miałem
ulicę znacznie ciemniejszą niż most, nie istniało tu żadne sztucz-
ne oświetlenie. O tej porze obywatelom Tau musiało być trudno
odnaleźć drogę.
Zaskoczyło mnie, że Hydranie nie poczynili żadnych ułatwień
dla ślepych nocą ludzi. Ale przecież to właśnie usiłował przekazać
mi strażnik - że po zmierzchu nikt o zdrowych zmysłach nie uda-
je się z wizytą do Świrowa.
Ruszyłem w głąb najbliższej ulicy. Nawet w gęstniejących
ciemnościach potrafiłem dostrzec frontony budynków. Miały nie
więcej niż trzy, cztery piętra, ale wtapiały się w siebie jak seg-
menty ula, tak że nie sposób było określić, gdzie kończy się je-
den, a zaczyna drugi. Cała architektura oparta była na krzywych
organicznych, a ściany wzniesiono z materiału, którego nie potra-
fiłem zidentyfikować, w dotyku zbliżonego do ceramostopu. Nie-
mal wszędzie gładkie, nieprzepuszczalne powierzchnie pokryto
mozaikami z kolorowych płytek, które musiano ułożyć na podło-
żu, jeszcze zanim zastygło.
Nie mógłbym chyba sobie wyobrazić czegoś mniej podobne-
lo do odizolowanej geometrii ludzkiego miasta po drugiej stronie
rzeki. Zastanawiałem się przez chwilę, czy Hydranie celowo nie
wybudowali swojego miasta w taki sposób, jako odpowiedź na
Tau Riverton. Ale zaraz przypomniałem sobie, że to raczej hy-'
drańskie miasto, podobnie jak sami Hy dranie, było tu pierwsze.
Ludzkie miasto zatem stanowiło obraźliwe wyzwanie.
Szedłem dalej krętymi uliczkami w głąb Świrowa, próbując
roztopić w gęstniejących ciemnościach własne poczucie wyalieno-
wania. Minęło mnie jeszcze kilka pojazdów naziemnych. Ich prze-
jazd odbijał się echem od każdej zewnętrznej powierzchni; okna
miały zawsze zaciemnione. Po tej stronie rzeki najwyraźniej nie
latały żadne mody.
Im bardziej oczy przywykały do mroku i dziwnych widoków
dookoła, tym częściej napotykałem wzrokiem miejsca, w których
coś psuło się lub kruszyło. Widziałem płytki mozaik, piętrzące się
w usypiskach wśród kurzu i gruzu, barykady z porzuconych gratów,
a wśród cieni podpierające ściany lub wyciągnięte na ziemi posta-
cie, odsypiające kolejny dzień.
Brud, śmieci i wygląd bram zaczął mi coraz bardziej przywo-
dzić na myśl Stare Miasto, ukryte podbrzusze Quarro, gdzie dach
świata ledwie sięgał wysokości dziesięciu metrów, a w którąkol-
wiek stronę człowiek się obrócił, zawsze natykał się na ścianę.
Dziwne, że to podobieństwo nie od razu rzuciło mi się w oczy. Mo-
że dlatego, że zbyt długo mieszkałem w Starym Mieście i do takich
widoków przywykłem. Może dlatego, że chciałem widzieć Hydran
jako istoty doskonałe i nie chciałem dostrzec nic, co wymusiłoby
na mnie przyznanie, że i oni mają skazę, wprawiają mnie w zakło-
potanie, są zbyt ludzcy... Za bardzo przypominają mnie samego.
Próbowałem nie wpatrywać się więcej we wszystkie popęka-
ne ściany.Teraz na ulicach mijali mnie już tylko Hydranie. Niemal
wszyscy nosili ubrania w ludzkim stylu, który musiał przeniknąć
tu zza rzeki. Większość tych strojów wyglądała tak, jakby noszo-
no je przez wiele lat, zanim zetknęły się z hydrańską skórą.
Zaskoczyło mnie, że na ulicach widzę tak niewiele osób, że tak
niewiele budynków wykazuje jakiekolwiek oznaki życia. Nigdzie
nie dostrzegłem dzieci. Zastanawiałem się, czy wszystkie kładą
się do łóżka zaraz po zachodzie słońca, czy po prostu czegoś tu nie
rozumiem. Większość dorosłych miała włosy równie jasne jak mo-
je, większość także miała nieco ciemniejszy kolor skóry: imbiro-
wozłoty, muszkatołowobrązowy albo cynamonowy. Odcienie te by-
jy równie zróżnicowane jak kolory ludzkiej skóry, ale nie przypo-
minały tych, które widywałem u łudzi, a nawet mojego. Wszyscy
poruszali się ze swego rodzaju tajemniczym wdziękiem, jaki rzad-
ko widywało się u ludzi.
Ucieczka to był chyba ich rodzimy świat, ich Ziemia, miejsce,
z którego wzięła początek cała cywilizacja. Według danych Tau,
Hydranie zamieszkujący Świrowo i otaczający je rezerwat stano-
wili całość tutejszej populacji. Pozostałości różnych kultur i ras ze
wszystkich części planety zostały zmiecione i zsypane na kupkę
jak piach tutaj, w tej "Ojczyźnie" - jedynym skrawku ziemi, jaki
pozostawił im Tau-Draco. Skrawku, który pewnie przedstawiał
najmniejszą wartość eksploatacyjną.
Robiło mi się nieswojo na samą myśl o tym, że ta garstka
osób, które widziałem na ulicy, mogłaby stanowić reprezentatyw-
ną próbkę ich liczebności.
Przechodnie odpowiadali mi zaciekawionymi spojrzeniami,
kiedy zauważali, że się im przyglądam. Czułem na sobie ich wzrok,
ale nie potrafiłem poznać ich myśli. Nie wiedziałem, dlaczego się
tak gapią - czy dlatego, że ruszałem się jakoś inaczej, czy z powo-
du mojej twarzy, czy może dlatego, że kiedy dotykali moich myśli,
napotykali mur.
Nikt się do mnie nie odezwał, nikt nie zadawał niepotrzeb-
nych pytań, nikt nie mruczał za moimi plecami. Nie wydawali
z siebie żadnych dźwięków. Kiedy chodziło się po ulicach ludzkich
miast, zawsze słychać było strzępy rozmów, kłótnie, śmiechy. Tutaj
czułem się jak głuchoniemy - panowała cisza, przerywana jedynie
przypadkowymi, dalekimi, bezkształtnymi dźwiękami, które zda-
wały się odbijać niekończącym się echem, jak gdyby w tym miej-
scu nie istniały odległości.
Słyszałem już, że kiedy Hydranie są we własnym gronie, nie-
wiele mówią - po prostu nie muszą. Wystarczy im telepatia - mo-
gą sięgnąć wprost do myśli rozmówcy i udowodnić swoje realne ist-
nienie, poznać nawzajem swoje nastroje. Wiedzą, że dookoła nich
są żywe istoty, takie same jak oni. Wiedzą to wszystko, mimo że nie
mówią i nie patrzą ciągle na siebie.
Ludzie tego nie potrafią. Ludzie muszą budować nad przepa-
ścią kulawy most słów, a więc mówią nieustannie, żeby sobie udo-
wodnic, że nie są we wszechświecie równie samotni jak we wła-
snych myślach.
Większość budynków wzdłuż ulicy miała okna i drzwi na pozio-
mie chodnika. Większość miała dyskretnie zatrzaśnięte okiennice,
kilka stało otworem, jakby wszystkich zapraszały do wnętrza. Od
czasu do czasu dostrzegałem zarys zamurowanego otworu w ścia-
nie. W innych miejscach wejście stanowiła toporna, wyrąbana
w murze dziura, która zniszczyła piękną linię ściany i zakłócała
wzór mozaiki. Ciekawe, kto i po co mógł zrobić coś takiego.
Pomyślałem o przychodzących tu zza rzeki ludziach, którzy
nie potrafili zajmować się wyłącznie własnymi sprawami ani też
przechodzić przez ściany. Zastanawiałem się, czy te zamurowane
przejścia i topornie wyrąbane drzwi nie są swego rodzaju subtel-
nym przesłaniem pod adresem przybyszów zza rzeki. A może są po
prostu tylko kolejną oznaką społecznego rozkładu.
Na ogół wejścia sprawiały wrażenie, jakby prowadziły do ta- l
kich czy innych sklepów. Tu i ówdzie widziałem wywieszki, niektó- \
re w standardzie, inne w jakimś nieznanym mi języku; część pod- J
świetlono. Widziałem nawet jeden szyld holograficzny, połysku-
jący wśród ciemności halucynacyjnym fioletem. Zaczęło mi się
wydawać, że te wywieszki są jak tamte dziury w murze - Świrowo
musi wyłożyć wszystko kawa na ławę psychotronicznie upośledzo-
nym martwym pałkom...
Łaziłem tak po ulicach prawie przez godzinę i nikt mnie nie ]
zaczepił, nikt nawet nie zauważał mojej obecności. Na koniec,!
zdrętwiały z zimna, ale z dość jasnym umysłem, zatrzymałem się
przed czymś, co wyglądało jak jadłodajnia. Jak dotąd, nikt mnie
nie nękał. Powiedziałem sobie, że nic takiego się nie stanie, jeśli
wejdę do środka, usiądę z nimi, zjem to, co oni, i poudaję przez go-
dzinkę, że naprawdę odnalazłem swoje miejsce w życiu.
Wszedłem do środka, schylając głowę, bo poszarpane wejście
było niskie jak na ludzkie przyzwyczajenia. Nie urosłem jakoś spe-
cjalnie, ale niewielu z Hydran mi dorównywało. Poczułem na twa-
rzy lekkie cmoknięcie powietrznej bariery, zatrzymującej ciepło
i zapachy potraw wewnątrz, a zimny wieczór na zewnątrz. Ciekaw
byłem, czy to sprawa ludzkiej techniki przywiezionej tu zza rzeki,
czy telekinetycznego pola wytworzonego przez kogoś w środku.
Zatrzymałem się przy samych drzwiach, zadowolony, że znów
toię w cieple, i zacząłem wdychać otaczające mnie zapachy. Dziw-
ne i mocne, sprawiły, że nagle odczułem, jak bardzo jestem głod-
ny W całej sali przy niskich stolikach siedziało może z tuzin osób
_ pojedynczo, parami, była nawet jedna rodzina z dzieckiem. Ro-
dzice i dziecko jednocześnie podnieśli na mnie wzrok, nagle zanie-
pokojeni. Stałem tak jeszcze przez chwilę, wędrując wzrokiem od
twarzy do twarzy, niezdolny oderwać oczu od egzotycznego pięk-
na ich rysów. W końcu przeszedłem przez salę i usiadłem przy pu-
stym stoliku, jak najdalej od innych.
Rozejrzałem się za kartą, zastanawiając się w duchu, czy tu-
taj nie można nawet dostać czegoś do zjedzenia, jeśli nie czyta się
w myślach.
- Czym mogę służyć?
Aż podskoczyłem z wrażenia. Ktoś stał obok i patrzył na mnie
z góry. Nie wiedziałem, czy podszedł tak, że go nie zauważyłem, czy
po prostu teleportował się tuż przy mnie. Mój Dar tego mi nie po-
wie, tak samo jak nie powie, kim on jest ani czego chce. Obrzuci-
łem go długim spojrzeniem i doszedłem do wniosku, że musi być
właścicielem lokalu.
- Czym mogę służyć? - powtórzył w standardowym języku,
a miękki, śpiewny sposób, w jaki formułował słowa, przybrał odro-
binę twardszy odcień.
Zdałem sobie sprawę, że teraz patrzą na mnie wszyscy na tej
sali. Spojrzenia te bynajmniej nie były przyjazne.
- Coś do jedzenia...? - Słowa, które wypowiedziałem, wydały
mi się płaskie i obce.
Przybrał taki wyraz twarzy, jakbym czymś go obraził, jakby
Panował nad sobą z najwyższym wysiłkiem.
- Nie wiem, coś ty za jeden - odpowiedział bardzo cicho. -
I nic mnie to nie obchodzi. Ale mówię ci: albo skończ z tym, co ro-
bisz, albo się wynoś.
- Przecież ja nic nie robię... - zacząłem.
Złapał mnie za tył marynarki i szarpnął w górę.
- Wynoś się - rzucił - ty cholerny zboczeńcu.
Coś pchnęło mnie od tyłu, ale nie wydawało mi się, żeby to by-
ta Jego ręka. Nie musiał pchać mnie po raz drugi. Wiedziony śle-
pą paniką pomknąłem ku drzwiom, a potem w ciemność. Boże,
oni wiedzą... Oni wiedzą, kim jestem.
Na ulicy ktoś złapał mnie za ramię. Odwróciłem się z rękoma
zwiniętymi w pięści. Przed sobą zobaczyłem zapadniętą twarz
i puste spojrzenie ćpuna. Hydranin wymamrotał coś tak niewyraź-
nie, że nawet się nie zorientowałem, czy mówi w języku, który
znam.
Wyrwałem się, przeklinając, i ruszyłem przed siebie, nie za-
stanawiając się, dokąd idę, byle dalej od tego miejsca.
Zanim na tyle rozjaśniło mi się w głowie, że zorientowałem
się, co wyprawiam, zdążyłem zabłądzić. Kiedy wyszedłem z jadło-
dajni, widziałem dookoła jakieś znaki ułatwiające powrót. Teraz
nie dostrzegałem nic znajomego. Ulice nie były oświetlone, a sa-
motny księżyc nad Ucieczką jeszcze nie wzeszedł. Jedyne światła,
jakie zobaczyłem, znajdowały się wysoko w górze, niedostępne,
i najprawdopodobniej wydostawały się z prywatnych domów. Bu-
dynki tutaj były tak wysokie, że całkowicie zasłoniły most, na któ-
ry mógłbym się kierować, wracając.
Teraz na ulicach zostałem chyba już tylko ja. Poczułem ra-
czej ulgę niż żal, kiedy się zorientowałem, jak bardzo jestem sam,
bo nie mógłbym tu nikogo prosić o pomoc, nawet gdybym wykrwa-
wiał się na śmierć.
Zakląłem pod nosem. Większość życia spędziłem w miejscu,
gdzie znajomość ulic zapewniała przetrwanie, a teraz się zgubiłem.
W publicznych bankach danych Tau nie było żadnych map Świro-
wa, więc nawet moja bransoleta danych nie mogła mi powiedzieć,
gdzie jestem i jak się stąd wydostać. Po co ja się tu, do cholery,
pchałem? Czy tylko po to, żeby sobie udowodnić to, co i tak już
wiem? Że nikt mnie nie chce, że nigdy nie było i nie będzie miej-
sca, które mógłbym nazwać swoim?
Zacząłem wracać po własnych śladach, ze spuszczoną głową
i przygarbiony, drżąc z zimna i modląc się w duchu, żebym wyko-
nał właściwą sekwencję zakrętów i zdołał wydostać stąd swój nie-
szczęsny tyłek przed godziną policyjną.
W końcu daleko przed sobą zobaczyłem światła mostu, usły-
szałem zbliżające się ku mnie ludzkie głosy. Minąłem kolejny za-
kret i ruszyłem truchtem - i natychmiast zderzyłem się z kimś, kto
nadbiegał z naprzeciwka, tak mocno, że niemal oboje się prze-
wróciliśmy.
Usłyszałem kobiecy krzyk, kiedy moje ręce automatycznie
przytrzymały przewracającą się osobę. Poczułem, że coś wbija mi
się w mózg jak ostrze myśli. Mój umysł instynktownie to zabloko-
wał i w tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że kobieta trzyma
na ręku dziecko.
Krzyknęła jeszcze raz z wściekłości i zaskoczenia, kiedy odpa-
rowałem myślami jej atak. Wysapała jakieś słowa w języku, któ-
rego nie rozumiałem, a ja przez cały czas wykrzykiwałem:
- Wszystko dobrze, nic ci nie zrobię, wszystko w porządku! -
Chciałem zmusić ją, żeby usłyszała i zrozumiała. - Co się dzieje?
Potrzebujesz pomocy?
Przestała się wyrywać, jak gdyby te słowa zdołały się w koń-
cu przedrzeć do jej świadomości. Nagle cała zwiotczała w moim
uścisku. Dziecko pomiędzy nami nawet nie wydało dźwięku, kie-
dy oparła się o mnie zdyszana. Nawet przez ubranie czułem, jak
strasznie jest zgrzana.
Wtedy podniosła na mnie wzrok, a ja w końcu mogłem zoba-
czyć jej twarz: oszołomioną, zielonooką hydrańską twarz o złotej
skórze, otoczoną rozwianą gęstwą bardzo jasnych włosów... Twarz
jak ze snów - w każdej swojej obcej, udręczonej linii - a każda
płaszczyzna, każda krzywa była mi tak znajoma jak twarz utraco-
nej ukochanej.
- Czy... czy ja cię znam? - wyszeptałem zmartwiały, bo nagle
w zupełnie niemożliwy sposób widziałem to, co ma nastąpić. -
Jak...? - Pod myślami otwarła mi się mała zapadnia, a ja wyślizną-
łem się przez nią na zewnątrz...
Kobieta wydała z siebie cichy odgłos, niemal jęk niedowierza-
nia. Jej dłoń podniosła się ostrożnie i dotknęła mojej twarzy.
(Nasheirtah...?) szepnęła. (To ty. To ty...) Na jej twarzy odbi-
jało się teraz zarówno przerażenie, jak i zdziwienie - to samo wy-
rażała moja twarz, kiedy powoli podnosiłem ręce, żeby jej do-
tknąć.
(Wszystko...) mruknąłem, bo całe moje życie zwinęło się jak
teleskop w tę jedną chwilę kontaktu. (Wszystko, czego zechcesz.)
(Zawsze. Na zawsze.) Jej oczy wypełniły się łzami, ręka opa-
dła. (Nasheirtah...)
- Co? - szepnąłem, nie rozumiejąc.
Nagle spuściła oczy, jakby mój wzrok przypominał światło la-
tarki.
- Pomóż mi - odparła w nienagannym standardzie, głosem,
nad którym z ledwością panowała. - Proszę, pomóż mi. Chcą mi
odebrać dziecko! - Obejrzała się przez ramię. Po ścianach budyn-
ków w głębi ulicy zatańczyły światła.
- Kto? - zapytałem.
- Oni! - krzyknęła, potrząsając głową na poły z irytacją, na
ły z niezrozumieniem. - Ludzie!
A ja w głębinie jej zielonych oczu z czarnymi podłużnymi źre-
nicami, otwartymi teraz szeroko na najlżejszy błysk nadziei, zoba-
czyłem inną noc: inną hydrańską kobietę z dzieckiem... o lata
świetlne stąd, całe życie temu... nie miała do kogo się zwrócić,
nikt nie zjawił się, żeby ratować ją w tamtej uliczce Starego Mia-
sta, gdzie ich świat skończył się w bólu i krwi...
- Proszę... - powtórzyła i wepchnęła mi coś w otwartą dłoń.
Zacisnąłem palce. Nie patrząc, skinąłem głową i puściłem ją.
Zniknęła zaraz w bocznej uliczce, której przedtem nawet nie za-
uważyłem.
Przez ułamki sekund stałem jak sparaliżowany - mój ogłu-
piały umysł próbował ścigać ją wśród mroków, podczas gdy ciało
błagało, żebym ruszył wreszcie z miejsca. Aż nagle ci, którzy ją ści-
gali, z wrzaskiem znaleźli się tuż przy mnie. Zobaczyłem światła,
broń - i popędziłem jak wszyscy diabli.
Za plecami usłyszałem czyjś krzyk:
- Korporacja Bezpieczeństwa!
Cholera! Przyśpieszyłem biegu.
Przede mną także pojawiły się światła, kiedy na ulicy lądował
krążownik Korporacji.
Zanim zdołałem zwolnić, coś niewidzialnego opadło na mnie
jak fala przyboju, która zalała mnie z kretesem, i zatonąłem...

3
tworzyłem oczy i oślepił mnie jaskrawy blask panujący w po-
koju przesłuchań. Zacisnąłem mocno powieki.
- Cholera - zakląłem pod nosem. Ale nie to usłyszałem; to, co
wydostało się z moich ust, było zupełnie niezrozumiałe.
Bolała mnie twarz, chyba musiałem na nią upaść. Włosy wy-
dostały się spod spinki, okryte kurzem opadały na twarz i włazi-
ły w oczy. Każdy nerw ciała rozjarzył się jak żywy drucik, kiedy za-
cząłem wychodzić z oszołomienia.
Ale to nie dlatego miałem kłopoty z mówieniem. Nawet bez
patrzenia wiedziałem, że do karku mam przylepiony narkotyk,
który korby przyłożyły tam, żeby unieszkodliwić psycho, jakbym
wciąż jeszcze mógł z niej korzystać. Pamiętam dobrze te mdłości,
zniekształconą mowę. Próbowałem sięgnąć dłonią do szyi, żeby
się przekonać, czy naprawdę mam tam przylepkę...
Nie mogłem poruszyć rękoma. Spojrzałem w dół i zobaczy-
łem, że moje ciało tkwi uwięzione w twardym metalowym fotelu,
a ręce są przypięte pasami do poręczy. Wpatrzyłem się w bezrad-
ne dłonie, czując, jak w środku wzbiera we mnie panika.
Tylko nie trać opanowania... Nie trać. Wziąłem głęboki oddech
i zmusiłem się do podniesienia wzroku.
Czekało tam cierpliwie z pół tuzina korb - mieli czas.
- Gdzie on jest?
Popatrzyłem na tego, który się odezwał. Na identyfikatorze
Wyczytałem nazwisko: BOROSAGE. Błyskotki na hełmie i ręka-
wie munduru powiedziały mi, że jest tu administratorem okręgo-
wym. Wyglądał jak prawdziwy przydenny drapieżca. To właśnie by-
ły korby, jakie znałem, nie te ulizane, w galowych mundurkach, na
korporacyjnych przyjęciach. Miały teraz na sobie cały sprzęt do
tłumienia zamieszek - fachowe ubranka do prawdziwej roboty,
przez którą życie takich ulicznych szczurów jak ja stawało się jesz-
cze bardziej nieznośne.
Borosage był ciężki i masywny, zaczynał tyć, jakby dostał się
wreszcie na ten szczebel, na którym mógł się tym więcej nie przej-
mować. Ale w jego oczach nie dostrzegłem śladu miękkości. Były
puste i zdradzieckie jak kruchy lód. Połyskująca, sztuczna półku-
la zakrywała lewą połowę twarzy. Pękate palce z jakiegoś stopu
okrążały oczodół i niknęły wewnątrz czaszki, jakby nieznany mi
pasożyt zatopił przewody nerwowe w jego mózgu.
Nie wiem, jaką ranę musiał odnieść, skoro pozostał przy życiu
i tak przy tym wyglądał. Może zrobił to celowo, żeby jeszcze bar-
dziej przerażać swoich więźniów. Kiedy złapał mnie na tym, że się
na niego gapię, spuściłem wzrok i popatrzyłem na jego ręce. Kłyk-
cie miał jeszcze bardziej poznaczone bliznami niż ja. Wiedziałem
doskonale, skąd się tam wzięły. Ich widok przeraził mnie znacznie
bardziej niż widok jego twarzy.
Z wysiłkiem oderwałem od nich wzrok, żeby spojrzeć na swo-
ją bransoletę danych, niezbity dowód na to, że jestem obywatelem
Federacji Ludzkiej, a nie bezimiennym kawałkiem mięsa.
- Chcę uzyskać połączenie z doradztwem prawnym - oznajmi-
łem.
Jednak z ust popłynęło mi tylko jeszcze więcej bezsensow-
nego bełkotu. Korby wybuchnęły śmiechem. Wziąłem jeszcze je-
den głęboki oddech, zacisnąłem ręce.
- Chcę. Porady. Prawnej.
Następna salwa gromkiego śmiechu. Borosage jednym kro-
kiem przebył dzielącą nas przestrzeń. Potrząsnął mi pięścią przed
nosem.
- Chcesz porady, hydrański pierdoło? To ja ci poradzę: odpo-
wiadaj na pytanie, bo będzie ci coraz trudniej mówić.
- Nie Hydranin! Pełprany obyatel - wystękałem, spryskując
śliną jego pięść. - Znam. Swoje. Prawa.
_ Po tej stronie rzeki możesz spisać swoje prawa na łebku od
szpilki, świrze.
_ Braletka...! - Szarpnąłem uwiązaną ręką. Koszula nasiąka-
ją mi zimnym potem.
Odsunął się o krok, wzniesiona pięść opadła. Kiedy mi się
przyglądał, odważyłem się wypuścić wreszcie wstrzymywany od-
dech. Skrzywił się. Popukał w bransoletkę, zabrzęczała. Szarpnął
za nią, aż zakląłem z bólu.
- To twoje...? - odezwał się w końcu, patrząc mi twardo w oczy.
- Chcesz mi wmówić, że jesteś człowiekiem?
Pokiwałem głową i z zaciśniętą do bólu szczęką czekałem, aż
wyraz jego twarzy ulegnie zmianie.
Obejrzał się na pozostałych z bezczelnym uśmiechem.
- Co na to powiesz, Fahd? - Obrócił głowę w stronę opartego
o drzwi porucznika. - Zatrzymany twierdzi, że jest pełnoprawnym
obywatelem. Na dowód ma bransoletę danych.
Fahd przyjrzał mi się uważniej.
- Wiesz, w tym świetle wygląda prawie po ludzku. - Przysu-
nął się bliżej. - Jego oczy mogą być wynikiem kosmetycznej robo-
ty, jeśli to jeden z tych zboczeńców. - Uśmiechnął się złośliwie. -
Tylko że ja jakoś nigdy nie spotkałem nikogo poza świrami, kto by
tak gadał po tej przylepce.
- To właśnie miałem powiedzieć. - Borosage obejrzał się na
mnie, a jego uśmiech stał się jeszcze bardziej złośliwy. - No to
jak, chłopcze? Jesteś mieszańcem? Kundlem? - Przeciągnął gru-
bym paluchem po mojej szczęce. - Faktycznie wyglądasz na mie-
szańca...
Starałem się nie słuchać tego, co mówili później o mojej mat-
ce, ojcu, o dziwkach, zbiorowych gwałtach i o tym, że żaden przy-
zwoity człowiek nie pozwoliłby czemuś takiemu żyć... Siedziałem
bez ruchu i oddychałem dusznym, przegrzanym powietrzem, cze-
kając, aż wyczerpią im się pomysły.
A potem Borosage uwolnił mi jedną rękę - tę, na której miałem
bransoletkę. Niedowierzanie podskoczyło mi w środku jak ryba.
Nie uwolnił jednak drugiej ręki.
- Popatrz no na siebie - odezwał się, unosząc w dwóch palcach
rękaw mojego ubrania. - Wystrojony jak dżentelmen z zarządu.
Nosi bransoletkę. Próbuje udawać człowieka. Myślisz, że ktoś w to
uwierzy? Myślisz, że my w to uwierzymy? Wiesz, co ja sądzę, świ-
rze? -Wciąż trzymał moją rękę. - Uważam, że ukradłeś tę bran-
soletkę. - Szarpnął trzymaną rękę ku sobie, a jeden ze strażni-
ków podał mu deszyfrator.
Zakląłem w duchu. Sam kiedyś taki miałem. Deszyfrator
potrafił znaleźć osobisty kod właściciela bransoletki szybciej,
niż ten zdołał go zapamiętać. Korzystanie z niego było tak samo
nielegalne jak wszystko, co tu się ze mną działo. Patrzyłem, jak
po ekraniku przepływa strumień danych, aż nagle przepływ
ustał raptownie, a na ekraniku pojawił się napis ODMOWA
DOSTĘPU, tak wyraźny, że nawet ja mogłem go dojrzeć ze swe-
go miejsca.
Tym razem zaklął Borosage. Wypuściłem wstrzymywany od-
dech; nie pierwszy raz przyszło mi się cieszyć, że założyłem sobie
na bransoletce specjalny zamek. Jeśli nie dotknąłem kciukiem
w odpowiednim miejscu, bransoletkę można było mi zdjąć tylko
po odrąbaniu ręki. Kupiłem sobie dodatkowe zabezpieczenia, bo
wiedziałem, jak łatwo rozszyfrować zwykłe zamki.
- Co zrobiłeś, żeby to zablokować? - Borosage machnął mi
przed nosem moją własną dłonią.
- Moja...! - prychnąłem gniewnie i spuszczając oczy, doda-
łem: -Te... efon. - Światełko telefonu nie włączyło się jednak, bo
procesory nie potrafiły rozpoznać mego głosu. Borosage wydał
z siebie pełne niesmaku sieknięcie, jak gdybym tym właśnie udo-
wodnił, że bransoletka jest kradziona. Chciałem dojrzeć przynaj-
mniej, która jest godzina, ale nie dał mi szans, bo natychmiast
przypiął mnie z powrotem.
Powiedziałem sobie, że ktoś przecież musi się teraz zastana-
wiać, co się ze mną dzieje. Mogą mnie z łatwością wytropić, dopó-
ki mam na ręku bransoletkę. Ktoś w końcu po mnie przyjdzie.
Muszę tylko jakoś nad tym wszystkim zapanować, żeby te dranie
nie zrobiły ze mnie miazgi.
Pełna blizn ręka Borosage'a złapała mnie za podbródek.
- Wiesz, teraz masz prawdziwe problemy, świrze. Im prędzej
powiesz nam wszystko, co wiesz, tym prędzej pomyślę o tym, czy
nie pozwolić ci zadzwonić albo choćby się odlać. - Puścił mnie,
Przekręcając rękę tak, że uraziła boleśnie posiniaczoną twarz. -
Gdzie ten chłopak?
- Jaki. Chło... pak? - wybełkotałem. Zebrałem się w sobie,
widząc opadającą gwałtownie otwartą dłoń, ale nie bolało mnie
przez to ani trochę mniej. Głową trzasnąłem w oparcie krzesła. Po-
czułem na wargach krew; sączyła się z kącika ust.
- Porwanie - przez dzwonienie w uszach przebił się głos Bo-
rosage'a - to poważne przestępstwo. Mówię tu o ludzkim dziecku,
chłopcu, którego bransoletkę danych znaleźliśmy u ciebie. O Jo-
bym Natasa, wiek - trzy lata standardowe, synu Ling i Burnella
Natasów. Został porwany przez zatrudnioną do opieki nad nim
hydrańską kobietę. Już prawie ją mieliśmy, ale zamiast niej złapa-
liśmy ciebie. - Znów pochylił się nade mną. - Wiesz, co ja myślę?
Myślę, że cała ta sprawa ma podłoże polityczne. Uważam, że mo-
żesz być terrorystą. - Odsunął się o krok i zaczął ściągać kurtkę od
munduru. - Dalej chcesz mi wmawiać, że nie wiesz, o czym mó-
wię...?
Jezu... Przymknąłem oczy, przypominając sobie spojrzenie
tamtej kobiety z dzieckiem. To jej dziecko, myślałem, że to jej
dziecko. Nie wyglądała na terrorystkę - wyglądała na zwykłą,
przerażoną dziewczynę. Wyglądała jak moja matka tamtej nocy,
kiedy zaszlachtowali ją jacyś obcy tylko dlatego, że nie znalazł
się nikt, kto by ją obronił...
Ale to nie była moja matka. I to nawet nie było jej dziecko.
A ja sam okazałem się dla niej tylko pieprzonym frajerem, który
pozwolił podrzucić sobie tę bransoletkę. Nagle zastanowiło mnie,
dlaczego właściwie mi to zrobiła - dlaczego po prostu nie tele-
portowała się razem z tym dzieciakiem, żeby uciec korbom.
Ale na to nie potrafiłem odpowiedzieć, tak samo jak nie po-
trafiłem odpowiedzieć na pytania Borosage'a. Zostałem aresztowa-
ny w świecie, w którym nikogo nie znam, nie mam żadnych praw
~ tkwiłem w gównie po same uszy i nie miałem zielonego pojęcia,
Jak się z niego wydostać.
Kiedy nie odpowiedziałem, Borosage trzasnął mnie raz jeszcze.
- Nie... wiedziałem! - Rozpaczliwie potrząsnąłem głową. -
mogę udo... wodnic. Wykry... wacz kłams...
- W przypadku psychotroników nie można na nich polegać.
Jest tylko jedna rzecz, która potrafi wyciągnąć prawdę z Hydra-
nina. - Borosage wyciągnął rękę, a jeden z jego ludzi coś mu w nią
włożył. Tym razem była to elektryczna rózga. Borosage ją włączył.
Aż się zachłysnąłem. Nie potrzeba mi było demonstrować, co
takie coś potrafi z człowiekiem zrobić. Przypominały mi o tym
własne blizny.
- Prawidłowo, wij się, ty umysłowy zboczeńcu - mruknął Bo-
rosage. -Wiesz, co mogę ci tym zrobić. Zarząd Tau bez przerwy tru-
je mi dupę tym porwaniem. Każą mi składać raport co godzinę.
Chcą mieć to skradzione dziecko jeszcze na wczoraj, rozumiesz?
Mają do mnie zaufanie. Powiedzieli: "Zrób, co będzie konieczne".
I to właśnie mam zamiar zrobić...
Rózga musnęła grzbiet mojej dłoni. Zakląłem i szarpnąłem za
pasy, kiedy wżarła mi się w skórę.
Borosage kiwnął ręką. Zaraz zbliżył się Fahd, który jednym
szarpnięciem rozpiął mi na piersiach koszulę i drogi garnitur. Sły-
szałem trzask pękającego materiału.
- Zrozumiałeś mnie?
Kiwnąłem głową; czułem, że mięśnie na piersi i karku sztyw-
nieją w oczekiwaniu na ból. Miałem ochotę kopnąć go w jaja, ale
dobrze wiedziałem, co by mi za to zrobił.
- Usłyszę wszystko, co wiesz, chłopcze - mówił Borosage - al-
bo moje uszy ucieszy twój wrzask. - Wzrokiem błagał, żebym dał
mu powód.
Zakląłem pod nosem - co, na dziewięć miliardów imion Boga,
mam mu właściwie powiedzieć? Jak w ogóle mam z siebie wydo-
być słowa, które ktokolwiek będzie potrafił zrozumieć?
Usłyszałem dzwonek telefonu w czyjejś bransoletce. Spoj-
rzałem na swoją, a serce stanęło mi w gardle. Funkcja wciąż nie
działała.
Borosage nakrył dłonią własną bransoletę i podniósł ją do
ust, mrucząc:
- Czego?
Gdzieś tam w świecie poza ścianami tego pokoju czyjś głos po-
wiedział:
- ...wypytują o więźnia, sir.
- Niech to diabli! - rozdarł się Borosage. - Powiedz im, że go
tu nie ma. Mówiłem, żeby w czasie przesłuchania nikt nam nie
przeszkadzał!
- Panie administratorze...
Borosage jednym słowem przerwał połączenie i zaklął, kie-
dy brzęczyk przy bransoletce natychmiast rozdzwonił się z po-
- Panie administratorze, jest tutaj szef ochrony Draco - ode-
zwał się głos, mimo że połączenie przerwano.
- Co? - Borosage aż zachłysnął się z niedowierzania. - Dla-
czego od razu nie mówisz? Przyślij go tutaj. - Znów popatrzył na
mnie i przysunął mi do twarzy rózgę. - Słyszałeś, świrze? Może ci
się dotąd wydawało, że masz kłopoty. Teraz dobierze ci się do gar-
dła macierzysta firma, ty skundlony porypańcu.
Wpatrzyłem się w jedyne w tym pokoju drzwi, na przemian
ściskając i rozprostowując palce.
Pole zabezpieczające przy drzwiach na chwilę zniknęło. Za
nim czekał Sand. Była z nim Kissindra, jej wuj Perrymeade oraz
Protz. Obejrzałem się na Borosage'a i miałem ochotę się roze-
śmiać, tylko zabrakło mi odwagi.
Borosage zasalutował, trochę się zmarszczył, kiedy zobaczył,
że Sand nie jest sam.
- Sir - rzucił - to właśnie jest jeden z porywaczy. Akurat za-
częliśmy go przesłuchiwać. - Dźgnął mnie rozżarzonym końcem ró-
zgi; wzdrygnąłem się z bólu.
Ktoś inny syknął, w drzwiach, za plecami Sanda. Sand tylko
stał i wpatrywał się na przemian to w Borosage'a, to w rózgę w je-
go ręku, to we mnie. Niedowierzanie na jego twarzy było niemal
równie głębokie jak na twarzach Kissindry i jej wuja.
Najpierw wszedł do pokoju sam Sand. Inni pozostali na swo-
ich miejscach, zastygli w bezruchu. Zatrzymał się tuż przed Boro-
sage'em i wyciągnął ku niemu rękę z arogancją człowieka przywy-
kłego do wydawania rozkazów. Na twarzy Borosage'a znów zoba-
czyłem zaskoczenie, ale posłusznie wręczył mu rózgę. Tak samo jak
wszyscy gapiłem się oniemiały, kiedy Sand brał ją do ręki.
A on wyłączył rózgę i rzucił na ziemię.
- Uwolnić go! - rzucił, wskazując na mnie. Drgnął, kiedy nikt
się nie ruszył.
Fahd zbliżył się powoli, żeby mnie rozwiązać, a Borosage'owi
błysnęła w oczach żądza krwi. Kiedy pasy puściły, opadłem bez-
władnie na oparcie i otarłem krew z ust.
- Nic panu nie jest? - zapytał Sand, marszcząc brwi.
- Chyba... nie - wystękałem w odpowiedzi i zobaczyłem, jak
wszystkim jeszcze bardziej rzednie mina. Wymacałem przylepkę
pod brodą i oderwałem. - Dali mi narkotyki.
- To standardowa procedura w przypadku więźniów hydrań-
skich - odparł szybko Borosage, wbijając we mnie wściekłe spoj-
rzenie. - Bez narkotyku, który blokuje psycho, nie bylibyśmy
w stanie utrzymać ich w areszcie.
Sand nachmurzył się jeszcze bardziej, ale się nie odezwał.
- Dajcie mu antidotum - powiedział tylko.
- Chwileczkę - zaprotestował Borosage, który już zaczął odzy-
skiwać pewność siebie. -To mój więzień...
- A więc tak traktuje pan tutaj więźniów? - warknął Sand. -
Faszeruje go pan narkotykami, a potem biciem wymusza zezna-
nia? - Zerknął przy tym szybko w stronę Kissindry, jej wuja i Protza,
a ja w głębi ducha zacząłem się zastanawiać, ile razy sam robił coś
podobnego.
Borosage poczerwieniał na twarzy.
- Nie, sir - odparł. -Tylko świrów. - Na jego twarzy wyraźnie
malowało się niezrozumienie i uraza, kiedy pojął, że Sand nie
przybył tu z przyczyn, o które on go podejrzewał. Nie miał teraz
pojęcia, czego, u licha, ten Sand może od niego chcieć. -Ten mie-
szaniec brał udział w porwaniu ludzkiego dziecka przez hydrań-
skich radykałów... - Jego głos trząsł się od ledwie hamowanego
gniewu. - Złapaliśmy go na gorącym uczynku! Zarząd nakazał mi
zrobić wszystko, co konieczne, żeby odzyskać dziecko. Wypełniam
rozkazy.
Sand zerknął teraz na mnie. Za jego plecami zobaczyłem Kis-
sindrę i innych, gapili się na to wszystko, jak dziewice na drzwi
burdelu.
- Aresztował pan niewłaściwego człowieka, Borosage - oznaj-
mił Sand głosem tak wypranym z emocji jak jego szkliste oczy. -
I mało brakowało, żebyś bez powodu wpakował go do szpitala.
- Nie, sir! - Borosage spuchł jak po zażyciu trucizny. - Złapa-
liśmy go kiedy trzymał w ręku identyfikator zaginionego dziecka,
tam; w Świrowie. Poza tym więzień nosi bransoletkę, która musi
być kradziona, ponieważ, jak panu wiadomo, mieszańcy nie mogą
uzyskać statusu pełnoprawnego obywatela Tau.
Sand obrzucił mnie zaskoczonym spojrzeniem, oczyma po-
szukał bransoletki. Przyglądał mi się jeszcze przez minutę, prze-
prowadzając Bóg wie jakie analizy moich reakcji za pomocą bio-
cybernetycznego sprzętu w oczach. Ale powiedział tylko:
- Jeszcze trzy godziny temu pański więzień i ja braliśmy
udział w oficjalnym przyjęciu, razem z resztą tu obecnych. -Wska-
zał ręką za siebie. - Przyjęcie to odbywało się w Aerie na cześć eki-
py ksenoarcheologów, których wasz rząd sprowadził tutaj do badań
nad obłocznymi rafami. Pański więzień jest jednym z członków
tej ekipy. Przebywa na planecie niecały dzień. Przypuszczam, że
może nam wszystko jakoś wyjaśnić. - Znów zerknął na mnie,
potem na garstkę naburmuszonych korb. - Proszę dać mu anti-
dotum.
Borosage ledwie raczył skinąć głową. Fahd podszedł i przyło-
żył mi do karku drugą przylepkę.
Czekałem w milczeniu, aż odzyskam mowę. Potem powiedzia-
łem powoli i starannie:
- Poszedłem na spacer. Chciałem zobaczyć hydrańskie mia-
steczko... - Odwróciłem wzrok, widząc wyraz ich twarzy. - Nagle
wpadła na mnie biegnąca kobieta. Trzymała na rękach dziecko.
Krzyknęła, że ktoś ją goni. Wyglądała na przestraszoną. Myśla-
łem, że trzeba jej pomóc. - Znów mnie zastanowiło, dlaczego nie
teleportowała się razem z dzieckiem w bezpieczne miejsce. - Nie
wiedziałem, że to nie jej dziecko. Nie wiedziałem, że korby... że ści-
ga ją Korporacja Bezpieczeństwa, a potem było już za późno. -
Wzruszyłem ramionami; nauczyłem się odpowiadać z kamienną
twarzą w pokojach przesłuchań w Starym Mieście.
- Nie zdziwiła pana ta bransoletka? - zapytał Sand z twarzą
tak samo pozbawioną wyrazu jak moja.
- Nie miałem czasu, żeby o tym pomyśleć - odparłem zgodnie
z Prawdą. Nie miałem czasu się zastanowić, czy ktoś mnie wrabia,
a Jeśli tak, to dlaczego. Tylko dlatego, że byłem obcy? Czy może
dlatego, że poznała, kim jestem? Przypomniałem sobie muskają-
ce moją twarz palce, spojrzenie tamtych oczu... Nie wiedzieć skąd
napłynęło falą uczucie, które więcej miało w sobie z poczucia stra-
ty niż ze zdrady.
- Czy zawsze spieszy pan z pomocą zupełnie obcym osobom
w... - Sand przerwał i o sekundę za długo przyglądał się moim
oczom - ...kiedy nie ma pan rozeznania w sytuacji?
- Tak - odparłem, odwzajemniając jego spojrzenie. - Jeśli
wygląda na to, że jej potrzebują.
- Nie sądziłem, że Stare Miasto mogło pana tego nauczyć. -
Uniósł brwi.
- Nie nauczyło - odparłem, wciąż patrząc mu prosto w oczy.
Sand wykonał ruch, który mógł być wzruszeniem ramion, choć
nie bardzo wiedziałem, co by ono miało oznaczać.
- Dziś w nocy mylnie ocenił pan sytuację - oznajmił.
Siedziałem przez chwilę w oczekiwaniu, ale nikt już nic wię-
cej nie mówił. Powoli zebrałem poły koszuli i pozapinałem się,
potem włożyłem marynarkę. Kiepsko sobie radziłem z całkiem
zdrętwiałymi palcami. Podniosłem wzrok i napotkałem pełne na-
pięcia spojrzenie jasnych oczu Kissindry. Uciekłem wzrokiem
w bok i otarłem z brody na wpół zaschniętą krew. Kiedy wreszcie
się podniosłem, całe ciało naprężyło się w oczekiwaniu na cios,
który popchnie mnie z powrotem na krzesło. Jednak nic się nie
stało.
- Czy teraz mogę już pójść? - zwróciłem się do Sanda, igno-
rując Borosage'a. Zrobiłem krok w stronę drzwi.
- Czy jest tu jego opiekun? - zapytał Borosage, patrząc wprost
na mnie, ale tak jakby mnie wcale nie było. - Więzień jest półkrwi
mieszańcem. Nie mogę go wypuścić, jeżeli nie będę miał w ak-
tach jego pozwolenia na pracę i zapewnienia od ludzkiego opie-
kuna, że w przyszłości nie wpakuje się w żadne kłopoty.
Zakląłem pod nosem; kiedy obróciłem się gwałtownie, zoba-
czyłem, że zbiry Borosage'a stają na baczność.
- To obywatel Okręgu Federalnego Quarro... - odezwał się
wuj Kissindry nieco zbyt ostrym tonem. - Nie podlega prawom
dotyczącym obcych zamieszkałych na stałe na ziemiach Tau.
- Ja określam politykę Tau w tym sektorze - odparował Bo-
rosage przez zaciśnięte zęby, jakby swoim tonem Perrymeade
posunął się odrobinę za daleko. - Ja odpowiadam za egzekwowa-
nje prawa na tym terenie i dopóki nie usłyszę od zarządu czegoś
\vrecz przeciwnego, każdy, kto tu postawi stopę, musi się pogo-
jzić z moją interpretacją prawa. Wszyscy osobnicy o hydrańskim
pochodzeniu - wypluł to z siebie - muszą mieć ludzkiego opie-
kuna, który przyjmie za nich odpowiedzialność. W przeciwnym
razie nie uzyskają wstępu na tereny znajdujące się pod panowa-
niem Tau.
- Ja jestem jego opiekunem - rzuciła Kissindra, przepychając
się do przodu. Zaciśnięte usta tworzyły wąską białą linię. - Po-
twierdzę wszystkie dane, jakich pan sobie zażyczy.
- Otworzyć akta - mruknął Borosage w stronę ukrytego gdzieś
w tym pokoju komputerowego portu. Usta wykrzywił mu paskud-
ny uśmiech. - A do czego ma pani zamiar wykorzystać tego osob-
nika o mieszanej krwi, panno Perrymeade? Do celów zawodowych
czy rekreacyjnych...?
Kissindra spłonęła krwistym rumieńcem. Janos Perrymeade
zaklął pod nosem i wystąpił naprzód.
Sand złapał go twardo za ramię i przytrzymał w miejscu do-
kładnie tyle, ile było trzeba, żeby ten odzyskał panowanie nad
sobą. Wyraz twarzy Sanda nie zmienił się ani na jotę, ale zaraz
zobaczyłem, jak twarz Borosage'a pokrywa się czerwonymi cęt-
kami gniewu i zdałem sobie sprawę, że muszą się teraz jakoś ko-
munikować - najpewniej się kłócą. Ludzie zmuszeni byli poroz-
pruwać sobie ciało i pozakładać całe zwoje sztucznych obwodów,
żeby uzyskać nieudolną imitację tego, z czym każdy Hydranin się
rodził. Nawet Borosage musiał mieć w sobie jakąś biocybernety-
kę, żeby móc wykonywać tę robotę. Przyjrzałem się stopowej po-
krywie jego czaszki, zastanawiając się, jak dalece mógł być zmie-
niony.
W końcu Sand znów spojrzał na mnie.
- Jest pan wolny - rzucił bezdźwięcznym głosem. - To godne
ubolewania nieporozumienie zostało już całkowicie wyjaśnione.
Draco składa najszczersze przeprosiny za wszelkie niedogodności
i kłopoty, jakie mógł spowodować ten incydent. Jestem pewien, że
skoro pańska interwencja spowodowała ucieczkę porywacza, nie
złoży pan żadnych zażaleń na sposób, w jaki pana tu potraktowa-
no. - Wpatrywał się we mnie martwo niemrugającymi oczyma.
W końcu zwrócił twarz na Borosage'a.
- Wyrazy ubolewania - rzucił tamten z lodowatym spojrze-
niem i zacisnął pięści. Ciekawe, nad czym tak ubolewa.
Nic nie odpowiedziałem, bo aż nazbyt dobrze wiedziałem, kie-
dy mam trzymać gębę na kłódkę. Zobaczyłem, że twarz Kissindry,
podobnie jak twarz jej wuja, wypełnia się niepokojem, kiedy obo-
je patrzyli na mnie wyczekująco. W końcu więc kiwnąłem głową,
przełykając własny gniew jak smak krwi w ustach.
Przeszedłem przez pokój niezbyt pewnym krokiem i znala-
złem się w drzwiach, gdzie od Borosage'a i jego korb oddzielała
mnie sylwetka Sanda. Wuj Kissindry ofiarował mi się z pomocą,
ale potrząsnąłem odmownie głową. Odwróciłem się plecami do
krzesła i więzów, do rózgi i tych, którzy jej przeciw mnie użyli, po
czym opuściłem posterunek.
Znów znaleźliśmy się na ulicy - na tej idealnie czystej, ci-
chej, doskonale oświetlonej ulicy. Obejrzałem się przez ramię na
wejście do komisariatu, na te ciemne usta otwarte w wiecznie za-
dziwionym "o". Nie różniły się niczym od pół tuzina innych wejść
do innych budynków przy tej samej ulicy. Nie wiadomo dlaczego
wydały mi się przez to o wiele bardziej przerażające, niż gdyby
widniał nad nimi wielki napis "więzienie".
- Pieprzone dranie... - mruknąłem i natychmiast poczułem
skurcz gardła.
Kissindra dotknęła mojego ramienia. Przestraszony, szarpną-
łem się w bok. Zabrała rękę.
Podniosłem dłoń, bo nie chciałem, żeby tak wyszło, wcale nie
chciałem, żeby przestała mnie dotykać. Nagle zapragnąłem po-
czuć dookoła siebie jej ramiona, jej wargi na moich posiniaczo-
nych ustach - nie obchodziło mnie, jak bardzo by to zabolało ani
co pomyśleliby sobie inni. Chciałem tylko poczuć przy sobie jej
ciało, pragnąłem jej...
Zrobiłem głęboki wdech, żeby wziąć się w garść, i otarłem
usta wierzchem dłoni. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie
ma między nimi Ezry. A co więcej, ucieszyło mnie to niemal tak
jak to, że znów jestem na wolności. Wkurzyłem się za to na siebie,
niemniej tak przedstawiała się rzeczywistość.
- Nic dziwnego, że FKT prowadzi przeciwko wam śledztwo
w sprawie naruszania prawa - mruknąłem, patrząc twardo na wu-
ja Kissindry.
Krzywiąc się, odwrócił wzrok, ale Sand odpowiedział mi zaraz:
- W tym, co pana dzisiaj spotkało, nie było żadnego narusze-
nia prawa.
- Co pan przez to rozumie? - zapytałem, patrząc na niego
w zdumieniu.
- Zgodnie z ustawą o bezpieczeństwie wewnętrznym, każdy,
kogo podejrzewa się o to, że stanowi zagrożenie dla korporacyjne-
go państwa, może być zatrzymany bez konieczności postawienia
mu zarzutów na nieograniczoną ilość dwuletnich okresów.
Już miałem zapytać, czy mówi poważnie, ale się rozmyśliłem.
Nie trzeba było czytać w myślach, żeby stwierdzić, że raczej nie
grzeszy poczuciem humoru.
- Ten przepis stanowił część dosłownie każdego konglomera-
towego statutu - wtrącił Perrymeade, jakby trzeba się było z te-
go tłumaczyć - jeszcze od czasów kolonialnych, na planetach z...
ludnością miejscową.
- To nie znaczy, że jest w porządku - odparłem. Popatrzyłem
na Kissindrę.
Starała się spojrzeć mi w oczy, ale po chwili i ona odwróciła
wzrok jak jej wuj. Nie odezwała się. Nikt się nie odezwał.
- Chyba wrócę teraz do hotelu - oświadczyłem. - Idziesz? -
zwróciłem się w końcu do Kissindry.
- Ja... Wujek Janos zaprosił mnie, żebym nocowała dzisiaj
u niego. - Zerknęła na Perrymeade'a, potem znów na mnie. -
A może byś poleciał z nami?
- Tak, może byś poleciał z nami? Wszyscy bardzo się ucieszą
- dodał Perrymeade. Po raz pierwszy, odkąd opuściliśmy posteru-
nek, spojrzał prosto na mnie, jakby dopiero teraz znalazł sposób
na to, żeby odzyskać twarz.
- Nie sądzę - odparłem, potrząsając głową. Nie czułem się na
siłach, żeby spędzić resztę nocy na omawianiu stosunków między-
rasowych z ludźmi, którzy są karani pięćdziesięciojednostkową
grzywną, kiedy zapomną przetworzyć śmieci. Ciekawe, jaka grzyw-
na grozi za nieprzypilnowanie niesfornego gościa... albo za nie-
potraktowanie go jak człowieka. - Mimo wszystko dziękuję - do-
dałem półgłosem, bo zdałem sobie sprawę, że to, co wydostało się
ze spuchniętych ust, niosło więcej znaczeń, niż chciałem.
- Naprawdę wydaje mi się, że powinniśmy omówić... panują-
cą tu sytuację, okoliczności... - Perrymeade urwał, machnął ręką
w stronę moda, który lądował właśnie na jego bezgłośne wezwa-
nie. Na smukłym, lekko wypukłym boku widniało logo Tau.
- Nie ma o czym mówić - odparłem. Nie byłem pewien, czy
mam na myśli siebie, czy ich. Słowa zabrzmiało drętwo, tak jak
odrętwiałe było teraz całe moje ciało z wyjątkiem wnętrza ust.
Dotknąłem rozdartego policzka przygryzionym językiem - za-
bolało.
- W takim razie odwiozę pana do hotelu... - odezwał się Protz,
który ożył po raz pierwszy od chwili, kiedy zobaczyłem go
w drzwiach pokoju przesłuchań. Położył mi dłoń na ramieniu, jak-
by spodziewał się, że znowu zniknę.
Nieco zbyt szorstko wyrwałem się mu spod ręki i zobaczyłem,
że Sand obrzuca mnie dziwnym spojrzeniem.
- Chyba nie muszę panu mówić - odezwał się - że raczej nie
zyskaliśmy tam dzisiaj żadnych przyjaciół. - Skinął głową w stro-
nę posterunku za naszymi plecami. Zaskoczyło mnie, że i ja zosta-
łem włączony w to "my". -To był pożałowania godny incydent. Ale
na pana miejscu postępowałbym raczej... ostrożniej podczas poby-
tu w Riverton.
Nachmurzony, kiwnąłem głową.
- W takim razie proszę mi pozwolić wezwać taksówkę... - upie-
rał się Protz, brnąc dalej.
- Niepotrzebna mi pańska pomoc - odparłem. Wezwałem tak-
sówkę przez bransoletkę danych, pokazując im wyraźnie, że mam
takową i mam prawo z niej korzystać.
- Już po godzinie policyjnej - upomniał mnie Protz. - Niech
pan uda się wprost do hotelu...
- Odpieprz się - mruknąłem, a on cały zesztywniał.
- Jutro wyruszamy na rafę. - Kissindra wsunęła się między
nas, zmuszając mnie w ten sposób, żebym na nią spojrzał. Nie by-
łem pewien, czy to miała być obietnica, czy raczej przypomnienie,
na wypadek gdybym nie nadążał.
Jeszcze raz kiwnąłem głową i wpatrzyłem się w noc. W ocze-
kiwaniu na środek transportu przeszukiwałem wzrokiem omywa-
ną rzęsistym światłem ciemność. Cała reszta czekała dookoła
rnnie, dopóki nie przyleciała taksówka. Wsiadłem, ale nie udało
mi się powstrzymać Protza przed wydaniem jej poleceń, aż wresz-
cie zamknęły się drzwi. Opadłem bezwładnie na siedzenie i opar-
łem stopy o drugie, kiedy mód szybko podnosił się w górę. W koń-
cu mogłem przestać się mieć na baczności, zostawiałem to wszyst-
ko za sobą.
Wyglądałem przez okno na ciche miasto pode mną. Myśla-
łem o wszystkich porządnych obywatelach Riverton - grzecznie
śpiących w łóżeczkach, bo tak im kazano. A przynajmniej udają-
cych grzecznych. Przyszło mi na myśl Stare Miasto, gdzie spędzi-
łem większość życia - pomyślałem o tym, że tak naprawdę ożywa-
ło dopiero nocą. Żyłem wtedy myślą o nocy, żyłem dzięki niej,
dzięki niej przetrwałem. Noc była porą, kiedy zjawiali się turyści
i bogaci frajerzy z Quarro, szukający wrażeń, których nie dało się
znaleźć w miejscach takich jak Tau Riverton.
Tutaj nie było żadnego Starego Miasta - w konglomeratowej
enklawie nie ma miejsca na żadne dewiacje. Wszystko tu jest sta-
teczne i rozsądne, czyste, uprzejme, zdrowe i kwitnące. Wszystko
znajduje się pod kontrolą. Na tych ulicach nie zdarzały się nieuka-
rane zbrodnie, nie handlowano narkotykami. Nie było tu złodziei,
dziwek, uchodźców, nie było sierot gwałconych w ciemnych ulicz-
kach. Nie było takich, co wypluwają płuca na chodnik z powodu
choroby, której nazwę reszta ludzkości dawno zdążyła zapomnieć.
Nie było świrów.
Taksówka kazała mi zdjąć nogi z obicia. Zdjąłem, a w środku
ból wspomnień o Starym Mieście rozgorzał jak jątrząca się rana.
Ci tutaj próbowali wmówić światu, że życie tu jest lepsze niż
w miejscu takim jak Quarro. Że ludzie tu są lepsi. Ale oni tylko
lepiej kryli zgniliznę. Potarłem obitą twarz oparzoną ręką, wyglą-
dając w rozjarzoną światłami ciemność nocy.
Mód wypuścił mnie przed wejściem do hotelu, upomniawszy,
żebym niczego nie zapomniał.
- Nie ma szans - odparłem. Wszedłem przez wysoko sklepio-
ny hol pełen drzew i kwitnących krzewów, które wyglądały o nie-
bo zdrowiej ode mnie, potem dałem się powieźć windzie w głąb
wieży. Przeszedłem parę metrów do drzwi własnego pokoju i ani
razu nie musiałem przy tym spojrzeć w twarz żadnemu nadmier-
nie opiekuńczemu przedstawicielowi służby hotelowej.
Drzwi odczytały dane z bransoletki i wpuściły mnie do środ-
ka. Zaraz się zamknęły, odcinając mnie od reszty świata, tak że
wreszcie mogłem poczuć się bezpieczny w pokoju, który wyglą-
dał dokładnie tak samo jak wszystkie inne pokoje w tym hotelu.
Byłem ciekaw, czy inni członkowie ekipy wrócili już z przyjęcia.
Ale to właściwie nie miało żadnego znaczenia, bo nie znałem tam
nikogo z wyjątkiem Ezry, którego nie lubiłem.
Zwaliłem się na łóżko i poprosiłem system o lód i apteczkę. Po
ścianie naprzeciwko ściekał ruchomy fresk - hipnotyczne kształ-
ty przelewającej się czerni - ten rodzaj sztuki, który mógł sprawić,
że rano, po przebudzeniu, nie wiedzieć czemu człowiek miał ocho-
tę podciąć sobie żyły. Żeby się go pozbyć, wywołałem trzy-de.
Poprosiłem o "Independent News". Nic z tego. Pojawiło się na-
tomiast nagranie ostatniego wydania "Wiadomości Tau". Leża-
łem, słuchając jednym uchem prezentowanej właśnie galerii ło-
trów: tych, którzy dali się złapać na szmuglowaniu pornosów, śmie-
ceniu albo wyszli z publicznej toalety, nie umywszy rąk.
Powinno też coś być o porwaniu. Nie było. Widziałem nato-
miast krótki, nic niemówiący fragment o przylocie ekipy nauko-
wej, przeplatany scenkami z przyjęcia w Aerie. Kończył go widok
obłocznych raf i długie zbliżenie obłocznych wielorybów.
Sięgnąłem po hełm i poprosiłem o wszystkie obrazy dotyczą-
ce raf i wielorybów, jakie znajdują się w systemie. Kiedy maska
przystosowała się do twarzy, pokój dookoła zniknął. Wyłączyłem
dźwięk, bo i tak wiedziałem wszystko, co podkład głosowy Tau
mógłby mi powiedzieć. Przynajmniej przez kilka minut mogłem
znajdować się tam, gdzie chciałem, czułem dotyk wiatru, przeglą-
dałem widok za widokiem, gdyż każdy z nich niósł mnie dalej
w głąb tajemnicy, którą wszystkie moje zmysły nazywały pięk-
nem...
Aż w końcu strumień obrazów - formacje raf, wyłożone na
zielonej ziemi jak ofiary dla oczu Boga, wieloryby gnane wiatrem
jak przesycony słońcem dym na tle lazurowego nieba - pociekł
w biały szum neuronów. Leżałem nieruchomo, aż ostatni fantom
wypalił się w końcówkach moich nerwów.
Kiedy zniknęły obrazy, wychynęły spod nich wspomnienia dzi-
siejszej nocy.
Z dziką złością kazałem sobie pamiętać, po co tu jestem, pa-
miętać, że Kissindra Perrymeade zechciała włączyć mnie do swo-
jej ekipy, ponieważ w interpretacyjnej robocie byłem lepszy niż
ktokolwiek inny. Nie przybyłem na Ucieczkę po to, żeby dać się
aresztować w Świrowie, żeby upokorzyć siebie lub ją, żeby sprawić,
że Tau pożałuje, iż nas tutaj zaprosiło do wykonania pracy, która
przynajmniej ten jeden raz nie przyniesie im zysku...
Przeleciałem przez menu oprogramowania, żeby znaleźć coś,
co pozwoli mi nie myśleć, coś, co powstrzyma ciężką pięść złości,
która tłukła od środka w klatkę piersiową. Złości, której nie mo-
głem zapomnieć, z nikim podzielić ani przegnać precz. Szukałem
sposobu na złagodzenie wewnętrznego napięcia, żeby móc zasnąć,
dzięki czemu jutro rano będę mógł spojrzeć w te wszystkie ludz-
kie twarze o nienagannie okrągłych źrenicach i nie powiem im:
idźcie do wszystkich diabłów.
Na menu wideo nie dostrzegłem nic z wyjątkiem programów
służb publicznych, dokumentalnych produkcyjniaków i przypad-
kowo dobranych głupawych interaktywów, przy których jeszcze
nie tak dawno temu mógłbym spędzić szczęśliwie całe godziny...
Tylko że tutaj interaktywy zaczynały się od cenzorskiego znaczka,
a to oznaczało, że wycięto z nich wszystkie lepsze kawałki.
Zerwałem z głowy hełm i cisnąłem na podłogę. Hełm wycofał
się na swoje miejsce przy łóżku jakby wleczony jakąś niewidzial-
ną ręką. Z cichym pstryknięciem wpasował się w idealnie gładką
konsoletę, jakby chciał mi dać coś do zrozumienia na temat mo-
ich obyczajów. Kazałem wyłączyć ekran ścienny i wywołałem me-
nu muzyczne. Było równie nieświeże. Położyłem się z powrotem na
łóżku, akurat tak ciepłym i wygodnym jak trzeba, i ssałem lód,
wpatrując się w biały, anonimowy sufit.
Przez długi czas leżałem w bezruchu. Po jakimś czasie pokój
doszedł do wniosku, że zasnąłem, i wyłączył światło. Ten fakt le-
dwie do mnie dotarł, bo zatopiłem się bez reszty w ciemnych ulicz-
kach wspomnień, wciąż od nowa zderzając się z obrazem kobiety
o ściągniętej cierpieniem twarzy, słyszałem jej głos, który błagał
mnie o pomoc. "Chcą mi zabrać dziecko..." Ale to nie było jej
dziecko. "Podłoże polityczne - mówili. - Radykałowie, dysydenci".
Opiekowała się tym dzieckiem - chłopcem, mówili, że to chłopiec,
nie mógł mieć więcej niż trzy, cztery lata. Dlaczego to powiedzia-
ła - dlaczego coś takiego i dlaczego akurat do mnie? Przecież
mnie nie znała, nie mogła wiedzieć, co spowodują jej słowa, nie
mogła wiedzieć, co stało się kiedyś, dawno temu i daleko stąd, in-
nej, podobnej do niej kobiecie z dzieckiem, podobnym do mnie...
O ciemności, krzykach i oślepiającym końcu wszystkiego. O ciem-
ności... o tym, jak leci się coraz głębiej i głębiej w mrok.

4
Obudziłem się rozciągnięty na tym samym idealnym łóżku,
w tym samym idealnym hotelowym pokoju, dokładnie tak samo
jak w chwili, kiedy opuściła mnie świadomość. Moje nowe ubra-
nie wyglądało tak, jakbym padł ofiarą ulicznej napaści.
Przez okno, które wczoraj w nocy było ścianą, wlewał się
wschód słońca, a pokój bez końca powtarzał mi uprzejmie, żebym
raczył dźwignąć tyłek z łóżka. Odgarnąłem włosy z oczu i spraw-
dziłem, która godzina.
- Jezu! - mruknąłem do siebie. Za pięć minut ekipa miała
wyruszyć do bazy naukowej, którą Tau przygotowało dla nas w hy-
drańskiej Ojczyźnie.
Przetoczyłem się na skraj łóżka, a kiedy usiłowałem się pod-
nieść, zdałem sobie sprawę, jak straszliwego mam kaca. Zrzuciłem
wieczorowe ciuchy, przeklinając przy każdym siniaku, na który
się natknąłem. Nawet kiedy byłem nagi, nie znajdowałem uciecz-
ki od gorzkich wspomnień wczorajszej nocy. Cisnąłem ubranie
w drugi kąt pokoju. Potem włożyłem znoszoną tunikę i dżinsy,
ciężką kurtkę i buciory - jedyne ciuchy, jakie miałem, a zarazem
jedyne, jakie były mi potrzebne - aż do wczoraj. Nic już nie mo-
głem poradzić na strupy na twarzy i brudne włosy. Obwiązałem
głowę chustką i miałem nadzieję, że nikt mi się nie będzie przy-
glądał.
Już miałem opuścić pokój, kiedy poczułem, że nadal mam
niepewny krok, więc wróciłem na chwilę, żeby przyłożyć sobie
plaster detoksykacyjny, a z kieszeni wieczorowego garnituru wy-
dobyć garść pokruszonych krakersów. Wepchnąłem je do ust
i wsiadłem do windy, która powiozła mnie w dół.
Wysiadłem wprost w pełen zieleni skwer, tuż za Mapesem,
multisensorycznym spektroskopistą naszej ekipy. Reszta jej człon-
ków już była na miejscu, płonęli z niecierpliwości, żeby pierwszy
raz spojrzeć z bliska na rafy. Wciągnąłem rękawiczki i tylko kiw-
nąłem głową na dzień dobry, żeby nie okazać, jak bardzo jestem
zdyszany. Kilkoro z nich spojrzało na mnie po raz drugi, na ślady
wczorajszego poślizgu na twarzy. Ale o nic nie zapytali.
- Dzień dobry - rzuciłem, kiedy podeszła do mnie Kissindra,
ubrana dziś mniej więcej tak samo jak ja. Kiedy przystanęła obok,
dostrzegłem na jej twarzy cień wahania.
- Wszystko w porządku? - zapytała półgłosem, żeby sprawa zo-
stała między nami, tak samo jak spojrzenie, które posłała, doty-
kając mojego ramienia.
Tym razem się nie uchyliłem.
- Jasne - odparłem. - Kiedyś Korporacja Bezpieczeństwa
mnie tłukła bez przerwy.
Wstrzymała oddech, a ja trochę zbyt późno się zorientowa-
łem, że potraktowała te słowa poważnie.
- Żartowałem - mruknąłem, ale mi nie uwierzyła. - Nic mi nie
jest. Czy złapali porywaczkę? l
Spłoszyła się lekko.
- Nie. Kocie... ta Hydranka... czy było w tej sprawie jeszcze
coś poza tym, co powiedziałeś Sandowi?
Ciekawe, kto kazał jej o to zapytać.
-Nie.
- No to dlaczego wyszedłeś z przyjęcia? Czy to przez Ezrę?
- Miejże do mnie więcej zaufania - odparłem. Odwróciłem
nachmurzone spojrzenie, bo jej oczy przewiercały mnie na wy-
lot. - Z powodu Hydran.
Przez chwilę stała w milczeniu. W końcu zapytała ostrożnie:
- To znaczy, dlatego że jesteś pół-Hydraninem?
Potrząsnąłem przecząco głową.
- W takim razie...
- Daj temu spokój, Kissindro.
Spuściła wzrok z takim wyrazem twarzy, który chyba tylko ja
umiałem u niej wywołać.
- To nieważne - dodałem, czując się jak ostatni drań. - Już po
wszystkim. Teraz chcę tylko o tym zapomnieć.
Pokiwała głową, ale widziałem wyraźnie mnóstwo wątpliwo-
ści, pytań bez odpowiedzi.
- Jak tam wizyta u wujka? - zapytałem, bo trzeba było coś po-
wiedzieć, zmienić temat.
Wzruszyła ramionami z wymuszonym uśmiechem.
- Dobrze. - Przez chwilę nawet w to wierzyłem, bo i ona pra-
wie w to wierzyła. Ale zaraz kąciki jej ust opadły markotnie, jak-
by przygniecione ciężarem kłamstwa. - Ich sąsiedzi naprawdę nie
wiedzą, że on jest komisarzem do spraw Obcych. - Wpatrzyła się
w niebo, jakby tam wysoko odkryła nagle coś zupełnie niepraw-
dopodobnego. - Oni naprawdę nie wiedzą. - Zacisnęła pięści
w kieszeniach kurtki, naciągając gruby materiał. - Nie wiedzą.
Wypuściłem powietrze z dźwiękiem, który brzmiał jak śmiech,
a nie jak dławiący mnie gniew.
- Kiss... - Podszedł do nas Ezra Ditreksen i objął ją wpół. -
Stęskniłem się za tobą... - Pochylił się i pocałował ją w usta.
Odwróciłem wzrok, bo wyglądało to tak, jakby chciał mi coś
udowodnić. Obmacałem kieszenie w poszukiwaniu kamfy, jedno-
cześnie przypomniałem sobie, że nie towarzyszył jej wczoraj wie-
czorem na posterunku. Może po tym, jak publicznie potraktował
Perrymeade'a, nie został zaproszony.
- A tobie co się stało? - Tym razem zwrócił się do mnie. -
Wplątałeś się w jakąś bójkę, na litość boską?
Wepchnąłem do ust kawałek kamfy i dałem mu dokładnie
obejrzeć siniaki i pękniętą wargę. Jego pytanie oznaczało, że na-
prawdę nie wie, co mi się przydarzyło wczorajszej nocy, i że tak-
że pozostali tego nie wiedzą. Nagle zrobiło mi się znacznie lżej.
- Upadłem - odparłem.
Skrzywił się z obrzydzeniem, a twarz Kissindry zrobiła się na-
gle bez wyrazu.
- Mówiłem ci, że był pijany - mruknął.
- Ezra - upomniała go, marszcząc brwi. Chyba tylko to ma
mu zawsze do powiedzenia, przynajmniej w mojej obecności.
- Miałeś szczęście, że nie podpadłeś Korporacji Bezpieczeń-
stwa, wychodząc w takim stanie - powiedział do mnie Ezra. - Po-
mijając już fakt, że obraziłeś naszych gospodarzy.
Odszedłem od nich szybko, zanim zrobiłbym coś, czego on ża-
łowałby o'wiele dłużej ode mnie.
Powietrze nade mną wypełniła wibracja, która była zarazem
czymś więcej i czymś mniej niż dźwiękiem. Razem z innymi popa-
trzyłem w górę i zobaczyłem, jak z porannego nieba opada ku
nam transportowiec. Wylądował wprost na gładkiej powierzchni
tarasu-lądowiska; metaliczne boki pokrywały znaki w kolorach
Tau, różne ostrzeżenia i całe mnóstwo wskazówek i poleceń.
Z otwartego luku wyszedł ku nam Protz w termokombinezo-
nie. Widziałem, że w ciemnawym wnętrzu czekają za nim i inni.
Zaciekawiło mnie, czy jest wśród nich choćby jeden Hydranin,
bo w końcu powodem naszego przybycia tutaj były obłoczne rafy,
uznawane przez Hydran za święte miejsca. Ciekawe również, czy
ktokolwiek zapytał Hydran, co sądzą o tym, że ktoś będzie grze-
bał się w ich religijnych tradycjach. Pewnie nikt.
Patrzyłem, jak ci inni jeden po drugim wychodzą. Sami lu-
dzie. Nie byłem pewien, czy odczuwam rozczarowanie, czy ulgę. By-
ło tu tych dwoje inspektorów FKT, których widziałem na przyję-
ciu - kobieta o nazwisku Osuną i mężczyzna, niejaki Givechy. Nie
wyglądali na zachwyconych przejażdżką. Protz sprawiał wrażenie
zdenerwowanego. Zastanawiałem się, czy boi się, że wypaplam
coś na temat ostatniej nocy. Wyraźnie unikał mojego wzroku.
Ostatni, który wyszedł z pojazdu, nie wyglądał, jakby należał
do tej paczki. Można by sądzić, że to autostopowicz, gdyby nie
znaki Tau na kurtce. Był wysoki i smukły, chyba pod trzydziestkę,
miał czarne włosy, ciemne oczy i pociągłą twarz o sceptycznym
wyrazie, ogorzałą na ten sam muszkatołowy odcień, jaki widziałem
na twarzach w Świrowie, choć byłem zupełnie pewien, że jest stu-
procentowym człowiekiem.
Protz zaczął nas sobie przedstawiać. Ta czynność stanowiła
chyba cały sens jego istnienia. Przedstawił nam obcego mężczyznę
jako Luca Wauno, który pracuje dla Tau jako tropiciel obłoków.
Spojrzałem na niego z prawdziwym zainteresowaniem - jego pra-
ca polegała na obserwowaniu i notowaniu ruchów obłocznych wie-
lorybów. Z wyjątkiem takich dni jak dzisiaj, kiedy odgrywał rolę
przewodnika.
Wauno - jeśli w ogóle reagował - tylko pochylał lekko głowę
przed każdą z przedstawianych mu osób. Sprawiał wrażenie, jak-
by wolał być gdzieś na jakimś pustkowiu i gapić się w niebo. Je-
dyny przelotny uśmiech z towarzyszeniem kilku słów pojawił się
dopiero wtedy, gdy Protz przedstawił mu Kissindrę. Widziałem,
jak coś do niej mówi. Miał krzywe zęby. Nieczęsto widzi się coś
takiego.
Kiedy Protz dotarł do mnie, Wauno zmierzył mnie spojrze-
niem, w którym także błysnęło zainteresowanie.
- Hydranin? - zapytał.
A ponieważ za tym pytaniem nie kryło się nic obraźliwego, po-
twierdziłem skinieniem głowy.
- W połowie.
Głęboko osadzone oczy przemknęły szybko po pozostałych.
- W takim razie nie jesteś chyba Uciekinierem.
- Od jakiegoś czasu nie.
Jeszcze raz uważnie przyjrzał się mojej twarzy, oceniając wi-
doczne na niej obrażenia. Podniósł dłoń do małego Ozdobionego
paciorkami woreczka, który zwisał mu z szyi na sznurku.
- No to nie daj się znów wrobić - mruknął. Potrząsnął głową
i odszedł, kiedy zaczai się do nas zbliżać naburmuszony Protz.
Wauno szedł już z powrotem do transportowca. Razem z resz-
tą ruszyłem za nim. Kissindra zajęła miejsce obok niego, gdyż
stamtąd rozpościerał się najlepszy widok. Ezra usiadł koło mnie,
jak zwykle skwaszony i pełen urazy, choć jak zwykle nie mogłem
się domyślić powodów.
Wauno odchylił się do tyłu w fotelu i podłączył palce do kon-
solety. Nie rzuciło mi się w oczy nic szczególnego w jego rękach,
tylko te zęby - nawet u niego biocybernetyka musiała być schlud-
na, według standardów Tau. Pojazd uniósł nas, pozostawiając za
nami plac i miasto jak spóźnioną myśl.
Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem przed siebie, kiedy od-
rywaliśmy się od krawędzi świata Tau. Od wodospadu lecieliśmy
z biegiem rzeki, która wiła się w wężowym tańcu między erozyj-
nym krajobrazem raf, wprost w samo serce rezerwatu Hydran.
Tau nazywało to "Ojczyzną", jakby ta część ich ziemi bardziej na-
leżała do Hydran niż wszystkie inne.
Zmusiłem się, żeby przestać myśleć o Tau, przestać oglądać po-
wtórki z wydarzeń ostatniej nocy i skupić się na chwili obecnej.
Przecież za chwilę miałem doświadczyć czegoś zupełnie niewiarygod-
nego - czegoś, co powinno nadać naszemu życiu właściwe proporcje.
Obłoczne wieloryby, stworzenia, dzięki którym zaistniały ra-
fy, wchodziły w skład tego świata znacznie dłużej niż Hydranie
czy ludzie. Były istotami-koloniami, gdyż każda jednostka skła-
dała się z niezliczonych odrębnych drobinek, funkcjonujących
w zespole jak komórki mózgu. Absorbowały energię bezpośrednio
ze słońca, a materię z cząsteczek powietrza.
Całe swoje życie spędzały na niebie, kondensując dookoła sie-
bie cząsteczki pary wodnej, tak że spowijała je mgła. Dla kogoś, kto
patrzył jedynie zwykłymi ludzkimi oczami, niepodobna było odróż-
nić ich od zwykłych chmur. One zaś - jeśli kiedykolwiek spoglądały
w dół - nic sobie nie robiły z ludzkich czy hydrańskich spraw.
Ich formy mutowały nieustannie w niespokojnym ruchu at-
mosfery... Myśli przepływały i zmieniały się, a każda była wyjąt-
kowa, lśniąca i zupełnie przypadkowa. Ale tak samo jak wewnątrz
fraktalnych układów panuje ukryty porządek, tak i wśród ich ka-
prysów kryły się chwile geniuszu.
Wyjątkowość ich myśli polegała jeszcze na czymś - były mate-
rialne, tak samo namacalne i trwałe, jak bezcielesne są myśli lu-
dzi. Porzucone dumania spadały z nieba dosłownym deszczem ma-
rzeń i snów.Ten deszcz snów piętrzył się potem w miejscach, gdzie
obłoczne wieloryby szczególnie lubiły się gromadzić, przyciągnię-
te jakimś szczegółem krajobrazu, warunkami klimatycznymi albo
fluktuacjami magnetosf ery planety. Po jakimś czasie myślowe eks-
krementy, porzucone umysłowe igraszki, formowały dziwne krajo-
brazy jak ten, który przesuwał się teraz pod nami. Po setkach,
a może tysiącach lat rafy stały się długimi na setki kilometrów
i grubymi na setki metrów warstwowymi tworami pełnymi wiedzy.
"Dzika biblioteka" - tak nazywali je badacze Tau w plikach,
które przejrzałem. Naukowcy z ekipy, kiedy przypuszczali, że nikt
nie słyszy, nazywali je obłocznym łajnem. Nietknięta formacja
raf, którą przybyliśmy zbadać - tak samo jak inne, eksploatowa-
ne przez Tau - była aminokwasowym gulaszem z rekombinantów,
które tylko czekały, żeby wygarnąć je z podłoża i przesłać do
wiecznie głodnych postępu laboratoriów. Wszystko w imię jesz-
cze większych zysków Draco.
Draco, poprzez swoje zależne holdingi, stało się liderem badań
nad nanotechnologią, ale nanotechniczne poletko już od lat cecho-
wała całkowita stagnacja. Najpotężniejsze konglomeraty Federa-
cji wydawały miliardy na badania i materiały, ale osiągały w naj-
lepszym razie bardzo ograniczone sukcesy, a tych kilka narzędzi
i produktów, jakie przy tym powstały, było równie ograniczonymi,
o ile nie bezsensownymi, półprzydatnymi industrialnymi "wspo-
magaczami".
Proteiny, a zwłaszcza enzymy, to czysta nanotechnika samej
natury, a rafy były usiane protoidalną materią tak złożoną i wyjąt-
kową, że podobnej na ogół nie spotykało się nigdzie. Najbardziej
obiecujące z odkryć Tau przesyłano do specjalistycznych labora-
toriów w całej międzygwiezdnej hegemonii Draco, a tam naukow-
cy analizowali ich strukturę i próbowali odtworzyć łańcuchy biał-
kowe. Draco znalazło sposób na to, by zsyntetyzować te, które
ukrywały największy potencjał, a jeśli nie istniała jeszcze na ty-
le zaawansowana technologia, że pozwalałaby reprodukować zna-
lezisko, domagało się kolejnych dostaw z kopalni Tau.
Ale to samo podłoże, które stworzyło biologiczne "maszyny"
twardsze od diamentu i hybrydy enzymatycznych nanodronów,
umożliwiające wyprodukowanie ceramostopu, jeżyło się od nie-
przewidywalnych pułapek, śmiertelnie niebezpiecznych. Były ta-
kie fragmenty myśli, które czyniły samo dobro, i inne, znacznie
liczniejsze, które były zupełnie niezrozumiałe. Trafiały się też ta-
kie, których nie da się opisać inaczej, jak tylko słowem "szaleń-
cze". Podłoże raf utrzymywało je w stanie niegroźnej, potencjal-
nej inercji.
Ale złożone proteiny szybko niszczały, kiedy usuwało się je ze
stabilizującego podłoża, a w samym wnętrzu rafy istniały "mięk-
kie punkty", wakuole, gdzie zaczęło się rozkładać samo podłoże.
Gnijący materiał mógł spowodować cokolwiek: od paskudnego
zapaszku po eksplozję o sile kilku kiloton. Na nieostrożnych wy-
dobywców czekało tysiące biologicznie groźnych katastrof...
Zbiór danych, w którym marynował się mój mózg, zwinął się
w końcu i zamknął, umykając z powrotem do pamięci długotermi-
nowej. Nagle znalazłem się sam z zupełną pustką w głowie.
I tak ją pozostawiłem. Uciekłem myślami w ciszę, w której nie
istniał nikt inny, gdzie nie istniało nic z wyjątkiem długiej rafy
wzdłuż biegu rzeki, nawarstwionych kolejno monolitów sennego
krajobrazu. Coś drgnęło w głębi umysłu i już wiedziałem, dlacze-
go Hydranie nazwali je świętą ziemią... Wiedziałem. Wiedziałem...
Coś mnie potrąciło i nagle wszystko zniknęło.
Wyprostowałem się gwałtownie, stłoczony razem z innymi
w rozbrzęczanym wnętrzu transportowca.
Ditreksen jeszcze raz szturchnął mnie łokciem.
- Odpowiedzże jej, na litość boską - mówił. - A może tylko ga-
dałeś przez sen.
Odsunąłem się od niego, marszcząc gniewnie brwi.
- Tak - mruknęła Kissindra, ale nie patrzyła przy tym na żad-
nego z nas. -Właśnie... Jak ty to nazwałeś...? - Zdałem sobie spra-
wę, że mówi do mnie. Tylko że ja nic przedtem nie powiedziałem.
Jakaś myśl musiała mi się wymknąć. Na jedną sekundę mój
zatopiony w nabożnym podziwie umysł opuścił bariery, a jakiś po-
jedynczy obrazek zdołał się wyśliznąć. Zakląłem pod nosem, bo za-
szło to zupełnie bez udziału świadomości - tylko w taki sposób
jeszcze czasem mi się zdarzało. Im bardziej starałem się panować
nad swoją telepatią, tym mniejszą miałem nad nią kontrolę. Kie-
dy tylko w nią uwierzę, zniknie zupełnie.
- Zapomniałem - mruknąłem. Wauno zerknął na nas przelot-
nie. Zaryzykowałem i popatrzyłem po twarzach innych - Protza, fe-
deralnych. Nikt z nich mi się nie przyglądał. Przynajmniej mój
błędny obrazek nie zawędrował daleko.
Zgarbiłem się i zamknąłem oczy, odcinając się od wszystkich.
Ich ciekawość, arogancja, urazy i litość nie mogą mnie dotknąć, do-
póki sam na to nie pozwolę...
Usłyszałem, jak Kissindra poprawia się w fotelu; jej uwaga
znów odpływała gdzieś w dal. Zaczęła rozmawiać z Protzem, chcia-
ła się dowiedzieć, w jaki sposób można dotrzeć do danych Tau na
temat obłocznych raf, gdzie można ich szukać i dlaczego nie ma ich
więcej. Protz mruknął coś przepraszająco-biurokratycznego.
- Jeśli naprawdę chcecie się dowiedzieć czegoś więcej na te-
matraf powinniście pogadać z Hydranami.
Otworzyłem oczy.
Protz wydał z siebie krótkie parsknięcie, które mogło ucho-
dzić za śmiech.
- To nie ma żadnego sensu. W każdym razie to i tak wyklu-
czone.
Kissindra przysunęła się bliżej Wauno.
- Czy zna pan kogoś, z kim moglibyśmy porozmawiać?
Wauno kiwnął głową.
- Jest oyasin. Wie więcej o rafach niż...
- Chwileczkę - syknął Protz. - Mówisz o tej starej czarowni-
cy - tej szamance czy jak tam siebie zwie? Podejrzewamy, że po-
piera HARO! Chyba nie mówisz poważnie - sugerujesz, że człon-
kowie ekipy powinni polecieć w głąb Ojczyzny i wpaść do niej
z wizytą? - Zerknął przy tym na siedzących z tyłu federalnych,
jakby nie chciał, żeby ta rozmowa się ciągnęła.
- Nikt nigdy nic jej nie udowodnił - odparł Wauno.
- W najlepszym razie to tylko stara naciągaczka. Powie wam
wszystko, co chcielibyście usłyszeć. - Protz wbił gniewne spojrze-
nie w tył głowy Wauno. - A ponieważ umie czytać w myślach, wie
doskonale, co chcielibyście usłyszeć. - Popatrzył na Kissindrę, ce-
lując w nią palcem. - A potem każe sobie zapłacić, jak cała resz-
ta. Na litość boską... - mruknął, jeszcze bardziej zniżając głos
i znów przenosząc wzrok na Wauno - jak masz czelność w ogóle
o niej wspominać? I dlaczego zachęcasz innych do kontaktów z Hy-
dranami w obecnych... okolicznościach?
Wauno zapatrzył się w niebo i nic nie odparł.
Zamknąłem z powrotem oczy i przez resztę lotu już ich nie
otwierałem. Dookoła słyszałem brzęczenie cichych rozmów, które
mnie w końcu uśpiło.
Nie jestem pewien, jak długo spałem, zanim dotarliśmy do
miejsca pierwszych orientacyjnych badań. Pojazd wypuścił nas
na rozległej plaży w meandrze rzeki, tuż u podnóża rafy. Wszyst-
ko, co mogło nam się przydać w czasie wstępnych badań, znajdo-
wało się już na miejscu, w kopułach namiotów porozkładanych
z charakterystyczną dla Tau precyzją.
Wszędzie snuli się przygotowujący wszystko robotnicy. Mieli
na sobie ciężkie, brunatne kombinezony robocze, a kiedy wkroczy-
liśmy do obozu, popatrzyli na nas z tępą urazą. Ciekawe, o co im
chodziło.
Czekało tam także kilka kolejnych szyszek z Tau. Najwyraś-'
niej nie martwiło to nikogo z wyjątkiem mnie, dopóki zza grupki
osób nie wysunął się wuj Kissindry. Był z nim Sand.
Perrymeade wezwał mnie gestem dłoni. Zerknąłem szybko
na Kissindrę i zobaczyłem na jej twarzy błysk zaskoczenia, szyb-
ko wyparty przez zmieszanie, kiedy potrząsnął głową, dając jej
znak, żeby nie szła za mną.
- Co znowu...? - mruknął za moimi plecami Ezra.
Ruszyłem wolno przez otwartą przestrzeń w stronę Perry-
meade^ i Sanda, nie oglądając się za siebie ani nie patrząc
w przód. Nie miałem pojęcia, czego mogą chcieć, wiedziałem tyl-
ko, że jeśli zjawili się tu osobiście, to pewnie jest to coś, o czym
wcale nie mam ochoty wiedzieć.
- Czego? - rzuciłem do Perrymeade'a, a tyle wysiłku musia-
łem włożyć w opanowanie głosu, że nie pozostało mi już siły na
uprzejmość.
- Chodzi o wczorajszy wieczór. O to porwanie - wyjaśnił, a wy-
glądał przy tym jak ktoś, komu przyłożono do skroni pistolet.
Wstrzymałem oddech. Cholera jasna! Spojrzałem mu w oczy
i napotkałem w nich mur czystego niezrozumienia, kiedy zoba-
czył, co się dzieje w moich.
- Miejmy to jak najszybciej z głowy - wymamrotałem, złapa-
ny w krzyżowy ogień tuzina spojrzeń.
- Wydawało mi się, że już tego nie umiesz - powiedział.
- Czego? - powtórzyłem, teraz tak samo niczego nie rozumie-
jąc jak on przed chwilą.
- Czytać w myślach. Myślałem, że masz dysfunkcję.
Poczułem, jak czerwienieję.
- Bo mam. I co z tego?
- W takim razie skąd wiesz, po co tu przybyliśmy?
- Chcecie się mnie pozbyć, tylko to ma sens - odparłem, wzru-
szając ramionami.
Jego twarz przybrała jeszcze dziwniejszy wyraz.
- Wcale nie o to chodzi - zaprotestował i nagle w widoczny
sposób odczuł ulgę. - Potrzebujemy twojej pomocy w kontaktach
i porywaczką, którą spotkałeś wczoraj wieczorem.
- Jezu... - Odwróciłem się od niego, bo sam nie byłem pewien,
czy w głowie rozdzwoniło mi się z poczucia ulgi, czy ze złości. Po
chwili znów na niego spojrzałem. - Dlaczego? - zapytałem. - Dla-
czego ja?
- Rada Hydrańska... nie wykazuje chęci współpracy - odpo-
wiedział mi Sand. - Sądzimy, że może zechcą porozmawiać z pa-
nem, jako... - popatrzył mi przez chwilę w oczy - ...osobą z ze-
wnątrz.
- Ze świrem - poprawiłem go.
Wzruszył ramionami.
- Wszyscy oni wiedzą, że chciałeś pomóc hydrańskiej kobie-
cie, ponieważ myślałeś, że ma kłopoty - odezwał się Perrymeade
z dziwnym zażenowaniem.
- Ona mnie wystawiła. Wykorzystała. Ma mnie za głupca. -
Wie, kim jestem. Potrząsnąłem odmownie głową. - Nie mogę te-
go zrobić. Hydranie mi nie zaufają.
- Nie mam w tej kwestii wielkiego wyboru - odparł Perry-
meade. - Niestety, ty także nie.
Podeszła do nas Kissindra i stanęła obok mnie.
- Czy są jakieś problemy? - zapytała, a na widok poirytowa-
nej twarzy Perrymeade'a odpowiedziała mu tym samym. Stanęła
z założonymi rękoma - teraz, na własnym gruncie, była szefem
ekipy, a nie posłuszną bratanicą.
- Żadnych - odpowiedziałem, napotykając spojrzenie Perry-
meadea. - Mam tu robotę. - Zacząłem zbierać się do odejścia.
- Borosage wysłał już rozkaz deportacji - odezwał się Sand za
moimi plecami. - Jeśli się nie dogadamy, Tau cofnie panu pozwo-
lenie na pracę. W ciągu jednego dnia zniknie pan nie tylko z tej
ekipy, ale i z tej planety.
Odwróciłem się powoli i popatrzyłem na nich: na Sanda z ty-
mi jego nieludzkimi oczyma i na Perrymeade'a, zawieszonego na
niewidzialnych sznurkach jak marionetka.
- Ty nieszczęsny draniu - szepnęła pod nosem Kissindra tak
cicho, że nawet ja ledwie ją dosłyszałem. Zastanawiałem się przez
chwilę, którego miała na myśli - ze względu na nią wolałbym, że-
by to jednak był Sand. - O co chodzi? - zapytała. -Wujku...?
~ Chodzi o tamto porwanie. - Kiwnąłem głową w stronę San-
da. - Chcą, żebym był ich kocią łapką.
Kissindra drgnęła zaskoczona; tylko ona jedna zrozumiała
sens tego określenia.
- Pośrednikiem - poprawił Perrymeade. - Naszym pośredni-
kiem w rozmowach z Hydranami, Kissindro. Hydrańska społecz-
ność odmawia współpracy przy... przy ratowaniu dziecka. W tych
okolicznościach wydaje się logiczne, że Kot mógłby nam pomóc -
tylko on może nakłonić Hydran do współpracy i tylko jemu ewen-
tualnie zaufają. - Znów zwrócił się do mnie. - Naprawdę potrzeb-
na nam twoja pomoc, synu.
- Dobra - odparłem.
- Do licha! To idiotyczne... - Kissindra podparła się pod boki
i wędrowała wzrokiem od Perrymeade'a do Sanda. -To wy nas tu-
taj sprowadziliście, żebyśmy dla was pracowali. Zdawało mi się, że
mamy pomócTau się "zrehabilitować". Jak, na dziewięć miliardów
imion Boga, mamy pracować, jeśli już zaczynacie się wtrącać?
- Kissindro... - zaczął Perrymeade. Zerknął na Sanda, jakby
nie bardzo wiedział, co ma dalej mówić. -To porwane dziecko jest
naszym krewnym.
- Co? - zdumiała się. - Jak to?
- To mój siostrzeniec Joby. Syn siostry mojej żony.
- Joby? Ten malutki, ten, co był... - urwała raptownie.
Potwierdził skinieniem głowy.
- Został porwany przez hydrańską kobietę, która pracowała
jako jego terapeutka. To ja powołałem program wymiany, który po-
mógł jej uzyskać stosowne kwalifikacje, i to ja ją tam umieściłem.
W jej oczach dostrzegłem błysk zrozumienia.
- O mój Boże - mruknęła. - Dlaczego wczoraj wieczorem nic
nie powiedziałeś?
Jeszcze raz zerknął na Sanda.
- Sam jeszcze nic nie wiedziałem, aż do dzisiejszego rana. -
Mówił spokojnie, ale z wyraźną urazą w głosie. - Rząd Tau życzy
sobie... z różnych przyczyn, aby cała ta sytuacja została rozwiąza-
na możliwie jak na j dyskretnie j. - Znów uciekł wzrokiem, nie pa-
trzył teraz na nikogo z nas. Podążyłem w ślad za jego spojrzeniem
i dotarłem do miejsca, gdzie dwoje federalnych wysłuchiwało wy-
kładu Ezry na temat naszego sprzętu. - Ważne jest to zwłaszcza
dlatego, że naszym zdaniem chłopiec został porwany przez grupę
radykałów. Jego bezpieczeństwo zależy od tego, czy zdołamy utrzy-
mać sprawę w sekrecie. Jeśli dowie się opinia publiczna, mogą
nastąpić... incydenty, które zagroziłyby bezpieczeństwu Joby'ego,
a także innych osób, po obu stronach rzeki.
- A wtedy federalni mogliby zacząć zadawać pytania, na któ-
re nie macie ochoty odpowiadać - wtrąciłem.
Zmarszczył brwi.
- Nie o to chodzi.
- Owszem, o to. To tylko keiretsu.
- Proszę nie wygłaszać sądów na temat sytuacji, których
pan nie pojmuje - wtrącił się poirytowany Sand. - Jest mi nie-
zmiernie przykro, że przeszkadzamy. Więcej nie spotka pani żad-
na interwencja z naszej strony, obiecuję. Ale ekipa musi na ra-
zie radzić sobie bez jednego członka. Czy tylko tymczasowo, czy
na stałe - to już zależy jedynie od niego. - Pochylił głowę w mo-
ją stronę.
Machinalnie potarłem twarz i natychmiast skrzywiłem się
z bólu.
- Zatem jeśli pójdę i pogadam z Radą Hydrańską, będzie po
wszystkim? - Zerknąłem na Perrymeade'a, potem znów na Sanda.
- Jeśli nie zgodzą się ze mną pertraktować, dacie mi spokój?
Sand potwierdził skinieniem głowy.
Wtedy wreszcie i ja pokiwałem głową na znak zgody.
- W porządku - oznajmiłem. Zerknąłem na Kissindrę. - Prze-
praszam.
Potrząsnęła głową.
- Nie, to ja przepraszam. - Spojrzała przeciągle na wuja, aż
spuścił wzrok. Ciekaw byłem, co sobie myślała, kiedy odwróciła się
i odmaszerowała.
Wauno uniósł zdziwiony brwi, kiedy Perrymeade kazał mu
wieźć nas z powrotem do Riverton. Ale zrobił, co mu kazano, bez
zadawania zbędnych pytań. Może był bardziej związany z firmą,
niż mi się wydawało, a może po prostu nic go to nie obeszło.
Kiedy znaleźliśmy się z powrotem nad miastem, Perrymeade
podał mu jakiś adres i kazał tam wylądować.
- Co robimy? - zapytałem. - Zdawało mi się, że mamy się spo-
tkać z Hydranami.
- Zrobimy sobie tutaj przystanek - odpowiedział mi Perry-
meade, po raz pierwszy od startu zauważając moją obecność
w transportowcu. - Chciałbym, żebyś poznał rodziców zaginione-
go dziecka.
Zesztywniałem.
- O tym nie było mowy.
- Chciałbym, żebyś poznał moją szwagierkę - upierał się Per-
rymeade. - Chciałbym, żebyś miał jakieś pojęcie, kim ona jest
i przez co przeszła.
Poczułem na twarzy rumieniec.
-Nie.
Wauno obrzucił nas przez ramię krótkim spojrzeniem.
- Jeśli naprawdę zrozumiesz, przez co ona przechodzi, łatwiej
ci będzie uświadomić to Hydranom.
- A może woli pan, żebyśmy zatrzymali się przy Korporacji Bez-
pieczeństwa? Oni natychmiast odeślą pana pod eskortą poza plane-
tę - mruknął cicho Sand. Wauno jeszcze raz obejrzał się przez ramię.
Splotłem ręce na piersiach, zaciśnięte kurczowo dłonie kryjąc
w fałdach kurtki.
- Naprawdę mam nadzieję, że nie będziemy musieli - dodał
Sand.
Zapatrzyłem się w okno i nie odezwałem się ani słowem.
Wauno wylądował na publicznym parkingu, a my wysiedliśmy.
Zanim zamknął luk, w dziwnym geście pozdrowienia dotknął pal-
cami czoła i skinął mi głową. Patrzyłem potem, jak pojazd wznosi
się ponad nami, a później niknie na zimnym porannym niebie.
Perrymeade poprowadził nas przez idealnie wymodelowaną
przestrzeń parkingu do wysokiego budynku naprzeciw. Sand trzy-
mał się nieco z tyłu, gotów deptać mi po piętach, gdybym się ocią-
gał. Nigdzie po drodze nie widziałem najmniejszego strzępka
śmiecia, nie mówiąc już o psim gówienku.
Kompleks mieszkalny przypominał mi hotel, w którym teraz
mieszkałem, oraz każdy inny budynek, w którego wnętrzu się zna-
lazłem od początku swojego pobytu tutaj. Może tylko wyglądał
na nieco kosztowniejszy. Wkrótce staliśmy już przed drzwiami na
piętrze. System ochrony sprawdził dane identyfikacyjne Perry-
meade'a i wpuścił nas do środka.
Wewnątrz wyszła nam na spotkanie niewysoka i schludna
czarnowłosa kobieta. Ukośne brązowe oczy przeszukiwały nasze
twarze w nadziei na jakiś pomyślny znak. Nic nie znalazły. Twarz
miała zupełnie wypraną z kolorów, z wyjątkiem spuchniętych i za-
czerwienionych okolic oczu. Wyglądała, jakby spędziła długie go-
dziny na płaczu. Teraz już nie płakała, a jej twarz zastygła w wy-
razie rezygnacji.
- Janos - odezwała się na powitanie. - Nie ma żadnych wie-
ści - dodała ni to pytanie, ni to stwierdzenie, ot tak, żeby coś po-
wiedzieć.
Perrymeade potrząsnął głową.
- Tak mi przykro, Ling.
Kobieta najwyraźniej znała Sanda. Przemknęła wzrokiem po
jego twarzy i zatrzymała się na mojej, kiedy Sand nieznacznie
wypchnął mnie do przodu.
- Jak do tej pory, Hydranie wykazują najwyższą niechęć do
udzielania nam jakichkolwiek informacji - mówił dalej Perry-
meade - jeżeli w ogóle jakimiś dysponują. Ale przyprowadzili-
śmy kogoś, kto być może będzie w stanie pomóc. - Skinął głową
w moją stronę, a w tej chwili przed nami pojawił się jakiś mężczy-
zna. Był wysoki, ciemnowłosy, miał na sobie mundur Korporacji
Bezpieczeństwa. Zamarłem, bo nie byłem pewien, czy to ojciec
dziecka, czy któryś z drabów Borosage'a. Ale na jego mundurze
widniały inne naszywki - pracował w ochronie zakładów. W ta-
kim razie to ojciec. Otoczył kobietę ramieniem. Smutek na jego
twarzy współgrał z jej smutkiem.
Przyglądali mi się w milczeniu, szukając wzrokiem jakiejś
wskazówki, która pomogłaby im zrozumieć, co ja tu właściwie ro-
bię, aż wreszcie to podwójne spojrzenie dosięgnęło moich oczu.
Wtedy już wiedzieli. Mężczyzna w zakłopotaniu potrząsnął gło-
wą. Usta kobiety ułożyły się w nieme "o".
Za nimi zauważyłem pięć czy sześć innych postaci - pewnie
Przyjaciół lub rodzinę. Jedna z kobiet podeszła bliżej i dotknąw-
szy ramienia Perrymeade'a, coś do niego powiedziała. W roztar-
gnieniu skinął głową, a ona z powrotem wróciła na swoje miej-
sce. Była niewysoka, ciemnowłosa i miała takie same ukośne oczy
jak matka dziecka. Ciekawe, czy to jej siostra, żona Perrymeade'a.
- Oto Kot - przedstawił mnie Perrymeade. - Przyjechał tu
z ekipą ksenoarcheologów. Jest ostatnią osobą, która wczoraj wie-
czorem widziała porywaczy. - Zrozumiałem, że ma na myśli ostat-
nią ludzką osobę. - Pomyślałem sobie, że przyprowadzę go tutaj,
żebyście mogli podzielić się wiedzą na temat tego, co się stało.
Sand poczęstował mnie jeszcze jednym ukrytym kuksańcem
- musiałem się ruszyć, inaczej bym upadł. Zrobiłem jeden bolesny
krok, a potem drugi - w głąb domu tych ludzi, których dziecko
pomogłem porwać. Grzebałem wśród wspomnień z wczorajszego
przesłuchania u Borosage'a, aż znalazłem ich imiona i nazwisko.
Wydawało mi się, że to byli Ling i Burnell Natasa. Ich syn nazywał
się Joby. Zastanawiałem się, czy Perrymeade zapomniał mi ich
przedstawić dlatego, że tak samo jak oni martwił się o dziecko, czy
był po prostu niedbającym o nic gnojkiem. Pewnie to i tak nie
ma żadnego znaczenia.
- Kot...? - powtórzyła kobieta głosem pełnym zwątpienia, jak
tylu innych przed nią.
Kiwnąłem głową, wciąż nie mając odwagi spojrzeć na żadne
z nich.
Poprowadzili nas do wielkiego, otwartego pokoju z widokiem
na niebo i parking. Inni goście pozostali na swoich miejscach.
Wszystko w tym pokoju było nieskazitelne, drogie i idealnie do-
pasowane. Usiadłem na wieloczęściowej kanapie, tyłem do wido-
ku. Zbyt wiele przestrzeni przyprawia mnie o zawrót głowy.
Oboje rodzice usiedli naprzeciw mnie, pod trójwymiarowym
ekranem nastawionym na niekończący się strumień serwisu in-
formacyjnego Tau. Ciekawe, czy oni naprawdę wierzą, że coś zo-
baczą bądź usłyszą. Mężczyzna wyłączył trzy-de i nagle ściana sta-
ła się czysta, pusta i biała. Sand i Perrymeade nadal tkwili na
obrzeżach mojego pola widzenia, prawie zeszli mi z oczu, ale prze-
cież nie z myśli. Przycisnąłem ręce do boków i czekałem.
- Widział pan Joby'ego... i Miyę wczoraj wieczorem? - zapy-
tał w końcu ojciec.
Zmusiłem się, żeby spojrzeć mu w oczy, i skinąłem głową.
- Gdzie? - zapytał, kiedy nie dodałem już nic więcej.
- W Świ... w hydrańskim miasteczku - odparłem, sam nie wie-
dząc, czemu na sam dźwięk tych słów oblewam się rumieńcem.
- Ma pan tam jakichś krewnych? - zapytała teraz matka, jak-
by sądziła, że tylko dlatego mógłbym im pomóc, a może zresztą nie
mogła sobie wyobrazić innego powodu mojej wizyty w Świrowie.
- Nie - odparłem, odwracając wzrok.
- Tak - odezwał się razem ze mną Perrymeade. - W pewnym
sensie... - dodał, kiedy spojrzałem na niego ze złością.
Z powrotem spuściłem wzrok, świadom, iż teraz nikt już nie
miał najmniejszych wątpliwości, że mam w sobie hydrańską krew.
- Czy próbował pan ją powstrzymać? - zapytał ojciec. - Wi-
dział pan naszego syna? Czy nic mu nie jest?
Przeglądając wspomnienia z tamtego wieczoru, doszedłem
do wniosku, że nawet gdyby chłopiec był już martwy, nic bym
o tym nie wiedział. Ale nie wiedzieć czemu uważałem, że żyje.
- Było bardzo ciemno. Widziałem ich tylko przez krótką chwi-
lę. Wszystko działo się błyskawicznie. - Splotłem nerwowo wci-
śnięte między kolana dłonie.
- Pomógł im uciec przed Korporacją Bezpieczeństwa - wtrą-
cił Sand.
- Na litość boską... - zawołał ojciec dziecka i na wpół uniósł
się z kanapy.
Wbiłem w Sanda pełne wściekłości spojrzenie.
- Powiedziała, że to jej dziecko! Powiedziała, że ktoś próbu-
je jej odebrać dziecko.
- A więc... a więc pan wierzył, że jej pomaga, tak? - zapytała
matka zmęczonym głosem, mierząc mnie pełnym napięcia wzro-
kiem.
Przytaknąłem skinieniem głowy i przygryzłem wewnętrzną
stronę policzków.
- Czy Korporacja Bezpieczeństwa też tak uważa? - upewnił
się ojciec, wodząc oczyma od Perrymeade'a do Sanda.
- Przesłuchali go bardzo gruntownie. - Niemrugające srebr-
ne oczy Sanda przemknęły po strupach i siniakach, przez które po-
łowa mojej twarzy wyglądała jak pokryta dziwacznym makija-
żem. Spojrzenia wszystkich spoczęły teraz na mnie. Nagle twarz
zaczęła znowu boleć.
- Joby nie wygląda na Hydranina. - Burnell Natasa popatrzył
na mnie dziwnie, kiedy opadł z powrotem na siedzenie kanapy.
"W przeciwieństwie do ciebie" - wyczytałem w jego oczach.
- Było ciemno - powtórzyłem. - Nie rozpoznałem.
- A gdyby się pan nie wtrącił, mogliby ją złapać? - zapytała
jego żona. W jej słowach usłyszałem więcej smutku niż gniewu.
Wzruszyłem ramionami i opadłem zgarbiony na oparcie kanapy.
- On czuje się za to odpowiedzialny, Ling. Dlatego sam zgło-
sił się do pomocy przy negocjacjach z Hydranami - wtrącił gład-
ko Perrymeade. - Chce naprawić błąd.
- Co takiego może pan zdziałać, czego nie zdołają zrobić wła-
dze Tau? - zapytał ojciec dziecka. - Umie pan czytać w ich my-
ślach? Dowiedzieć się, gdzie trzymają nasze dziecko?
Zerknąłem na Perrymeade'a, ponieważ i na to pytanie nie
mogłem odpowiedzieć. Nie pospieszył mi z pomocą. A więc za-
miast odpowiedzieć, zadałem pytanie, które nękało mnie w my-
ślach od wczoraj:
- Dlaczego wynajęli państwo hydrańska opiekunkę do dziec-
ka? - Biorąc pod uwagę, jak większość tutejszych reaguje na Hydran,
nie mogłem jakoś uwierzyć, że zrobili to dlatego, że była tania.
Ojciec dziecka zesztywniał, ledwie nad sobą panując. Popatrzył
na Perrymeade'a, potem na Sanda. Zacisnął usta i nic nie odrzekł.
Matka za to podniosła się i podeszła do niskiego stolika. Wzię-
ła stamtąd jakieś zdjęcie i zbliżyła się do mnie.
- To Miya z Jobym - wyjaśniła. - Czy to ją widział pan wczo-
rajszego wieczora?
Kiedy przekazała ramkę w moje ręce, zdjęcie ożyło i zoba-
czyłem, jak hydrańska kobieta - ta, którą spotkałem wczoraj -
kuca, trzymając w ramionach dziecko.
- To ona - szepnąłem w końcu, kiedy zdałem sobie sprawę, że
milczę już o wiele za długo. Nie wiadomo skąd płynąca, zalała
mnie gorąca fala, jakby ta twarz była twarzą dawno utraconej
ukochanej. Na siłę skupiłem wzrok na postaci dziecka. Miało ro-
czek, może dwa, ciemne loczki i słodką twarzyczkę dzidziusia. Pa-
trzyłem, jak macha rączką, jak się uśmiecha...
Coś z nim było nie tak. Nie umiałem tego dokładnie nazwać,
ale kiedy to sobie uświadomiłem, dreszcz przebiegł mi po plecach
jak dotknięcie zimnych ust. Zerknąłem na Ling Natasę. Tym razem
to ona odwróciła wzrok. Wzięła zdjęcie z powrotem.
- Nasz syn cierpi na poważne uszkodzenie układu nerwowe-
go - szepnęła. -To się stało jeszcze przed jego urodzeniem. Jestem
biochemikiem. Kiedy byłam w ciąży, w laboratorium... zdarzył się
wypadek. Wpłynął na rozwój Joby'ego.
Zastanawiałem się przez moment, cóż to za wypadek spowo-
dował uszkodzenia, których nie dało się później naprawić. I dla-
czego właściwie zdecydowała się urodzić dziecko, jeśli wiedzia-
ła... Ale może na takie pytania nikt nie umiałby udzielić odpo-
wiedzi. Co też musiało dziać się wtedy w jej myślach - co się
w nich dzieje teraz?
- Joby nie potrafił wchodzić w interakcje z otaczającym go
światem - powiedziała głosem znużonym i pełnym cierpienia. -
Nie mówił, nie słyszał, nie potrafił panować nad własnym ciałem.
Jego umysł jest całkowicie sprawny... w środku tego cennego wię-
zienia. Ale sam jest zupełnie bezradny.
Zapatrzyła się gdzieś daleko, już nie widziała żadnego z nas.
Pewnie zastanawiała się, gdzie teraz jest, czy płacze przestraszo-
ny, czy ktoś go krzywdzi... Spojrzałem jeszcze raz na zdjęcie i po-
czułem, że żołądek ściska mi się w twardy węzeł.
Ling Natasa spojrzała na mnie raz jeszcze i jakoś nie odrzu-
cił jej widok moich obcych oczu.
- Zatrudniliśmy Miyę do opieki nad nim, bo tylko ona jedna
potrafiła do niego dotrzeć.
Aż zamrugałem z wrażenia, kiedy zdałem sobie sprawę, co ma
na myśli - dlaczego Hydranka najlepiej nadawała się do tej pra-
cy. Z powodu psycho. Terapeutka z Darem potrafiła się przedo-
stać przez skorupę ciała i nawiązać kontakt z uwięzionym w nim
umysłem w taki sposób, w jaki nie zdołałby tego uczynić żaden
człowiek - nawet jego rodzice.
- Robiła dla niego to... czego my nie potrafiliśmy - dodała
Ling Natasa, jakby czytała w moich myślach. Tym razem w jej sło-
wach zadźwięczała tęsknota i cierpienie.
- Czy mają państwo jeszcze inne dzieci? - zapytałem.
Nieoczekiwanie, gwałtownie, zmierzyła mnie ostrym spojrze-
niem. Nie byłem pewien, co to miało oznaczać.
- Nie - odparła krótko.
Nie pytałem dlaczego. Może wystarczyło im jedno takie.
- Miya... Miya była bardzo oddana Joby'emu. Zawsze była do
jego dyspozycji... stanowiła linę ratunkową łączącą go ze świa-
tem. I nas - z nim.
- Przeszła szkolenie medyczne w zakresie terapii rehabilita-
cyjnej - odezwał się Burnell Natasa. - Potrafiła tak dobrze po-
móc Joby'emu z powodu... - urwał i popatrzył niespokojnie na
Sanda.
- Z powodu swojego Daru - dokończyła Ling Natasa, zerkając
przy tym na mnie. Zaskoczyło mnie, że słyszę to słowo z ust oso-
by, która nie jest psychotronikiem - że nazwała to tak jak trzeba.
- W takim razie nie nosiła detektora? - dopytywał się Sand.
- Detektora? - zdziwiłem się. - A co to jest?
- Detektor poraża prądem, kiedy tylko zarejestruje działa-
nie psycho. - Spojrzał na mnie ze swą zwykłą bezlitosną obojętno-
ścią. -Tak jak te obroże, których Korporacja Bezpieczeństwa uży-
wa do nadzorowania drobnych kryminalistów. Zakładam, że są pa-
nu znane.
Zarumieniłem się i odwróciłem wzrok.
- Była licencjonowaną terapeutką - rzucił Perrymeade, jak-
by się broniąc. - Pierwsza ukończyła program... program współpra-
cy, który prowadziłem przy poparciu centrum medycznego w Ri-
verton i Rady Hydrańskiej. Przygotowywali Hydran do pracy te-
rapeutycznej z pacjentami takimi jak mój siostrzeniec, którym
konwencjonalne leczenie nie pomagało. To właśnie problem Jo-
by'ego podsunął mi ten pomysł.
Sand lekko zmarszczył brwi, ale nie powiedział już nic więcej.
- Miya była jakby częścią naszej rodziny - odezwała się znów
Ling Natasa. - Dlaczego miałaby zrobić coś takiego...? -Tym razem
patrzyła na Perrymeade'a, błagając go wzrokiem, by wyjawił sens
czegoś, co pozostawało zupełnie poza jej wyobrażeniem. Ale on tyl-
ko potrząsnął głową bezradnie.
- Słyszeliśmy plotki... - Burnell Natasa obejrzał się przez ra-
mię na swoich gości w sąsiednim pokoju. - Wszyscy słyszeli o...
o tych rytuałach Hydran - dodał gorzko. - O tym, że wykradają
dzieci i wykorzystują do...
- Jezu! - Zerwałem się na równe nogi. Dotarł do mnie ostrze-
gawczy gest Sanda, więc opadłem z powrotem. Spojrzeniem przy-
gwoździł mnie na miejscu. - To nieprawda - dodałem gniewnie,
choć moja wiedza o życiu Hydran była minimalna. Ale coś w środ-
ku mówiło mi, że tylko ludzie mogliby coś takiego zrobić czy choć-
by tylko sobie wyobrazić.
- Skąd pan wie? - rzucił zaczepnie Burnell Natasa. - Prze-
cież nie jest pan jednym z nich.
Patrzyłem na niego, na jego mundur i milczałem.
- Kot jest ksenoarcheologiem - pospieszył z odpowiedzią Per-
rymeade. - Pracuje z Kissindrą... Zresztą, sam wiesz, ile czasu spę-
dziłem z Hydranami, Burnell. Jestem pewien, że on ma rację.
Natasa tylko z niedowierzaniem potrząsnął głową.
- Borosage mówi, że ma w swoich aktach takie przypadki...
- Administrator okręgowy Borosage ma z pewnością wielo-
letnie doświadczenie w kontaktach z Hydranami - wpadł mu
w słowo Perrymeade - ale chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę,
że ma on także pewnego rodzaju... ograniczenia. - To ostatnie sło-
wo wypluł, jakby parzyło go w usta, spozierając przy tym na San-
da. - Ale Korporacja Bezpieczeństwa niebezpodstawnie sądzi,
że w porwanie waszego syna są zamieszani hydrańscy dysyden-
ci, a biorąc pod uwagę obecną sytuację wewnętrzną w keiretsu
Tau...
- Czy Miya wspominała kiedykolwiek o inspektorach albo
FKT? - zapytałem. - Czy mieli państwo jakikolwiek związek
2 czymś, co mogłoby się Hydranom nie spodobać, a o czym mo-
głaby się dowiedzieć z waszych myśli?
- Nie - odpowiedzieli oboje tak prędko, że zabrzmiało to pra-
wie jak echo. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, a potem obo-
je popatrzyli na mnie.
- Czy to telepata? - zapytał Perrymeade'a mężczyzna. Perry-
meade bez wahania potrząsnął przecząco głową; Kissindrą mu-
siała mu już opowiedzieć, że utraciłem swoją psycho. Może właśnie
dlatego mnie tu przyprowadził: byłem bezpieczny. Ludzie nie bez
Powodu tak obawiają się telepatów. Wszyscy mamy coś do ukry-
cia, a telepata potrafi nie tylko podsłuchiwać rozmowy, lecz mo-
że nawet podsłuchać najbardziej intymne sekrety.
Ci Natasowie muszą być parką świętych, jeśli z własnej woli
dzielili dom z Hydranką. A może kochali swoje kalekie dziecko
bardziej od keiretsu... bardziej od pracy, od poczucia prywatności,
od siebie samych.
Ale przecież widziałem to spojrzenie, którym się wymienili,
kiedy dotarła do nich treść mojego pytania, a także to, jak po ko-
lei zmieniał się wyraz twarzy wszystkich obecnych - stali się jesz-
cze bardziej ponurzy. Wiedziałem więc, że bez względu na to, kim
są, na pewno nie tworzą pary niewiniątek. Niemal czułem ich ukry-
tą panikę. W tym muszą tkwić jakieś sekrety - wielkie, brzydkie
i złe - które teraz zdawały się całkowicie wypełniać ciszę. W tamtej
chwili oddałbym rok ze swego życia, żeby mieć za uchem jedną
krwistoczerwoną przylepkę z narkotykiem - takim, który otworzył-
by zabliźnioną tkankę oślepiającą mój Dar i który pozwoliłby mi wi-
dzieć przez godzinę, dziesięć minut czy ile by tam było trzeba.
Ale nie miałem, więc nic nie mogłem zobaczyć. Pewnie to
i tak bez znaczenia. Żaden z tych problemów mnie nie dotyczy -
z wyjątkiem zaginionego dziecka, a i w tym wypadku wszystkie-
mu winne było tylko moje poczucie winy. Zrobię wszystko, co ka-
żą Perrymeade i Sand, mimo że przez cały czas będę wiedział, iż
to i tak nic nie pomoże - zrobię to, żeby już dali mi spokój, a tak-
że dla spokoju własnego sumienia, żebym mógł z powrotem za-
brać się do rzeczy dla mnie ważnych.
Podniosłem oczy i napotkałem wzrok Ling Natasy.
W głowie poczułem ostre dźgnięcie wspomnień, tak samo jak
wczorajszego wieczoru. Ale tym razem ból, który widziałem, był
autentyczny. Rzeczywistość dopadła ich tutaj, w tym doskonałym
i bardzo drogim pokoju, wtargnęła w ich wygodne, chronione ży-
cie i w jednej nieodwracalnej chwili zniszczyła wszystkie iluzje.
Od bólu i smutku nie ma ucieczki, ani od tego strachu, który przy-
brał twarz ich dziecka - bezbronnego, kalekiego, przerażonego,
w rękach nieznanych mu obcych... Jej mąż znów otoczył ją ramio-
nami. Kiedy tym razem spojrzał na mnie, miał w oczach to samo:
smutek i ból.
- Zrobię, co będę mógł - mruknąłem, zżymając się na samo
brzmienie tych słów. Chciałem, tak bardzo chciałem im dodać otu-
chy- - Wiem, co czujecie. - Odwróciłem wzrok od pełnych niedo-
wierzania oczu.
Perrymeade i Sand zdążyli się podnieść z kanapy, gotowi jak
najprędzej się wynieść, kiedy mieli już to, o co im chodziło. Prze-
brnąłem za nimi przez pusty dźwięk pożegnań i wyjście, nie mniej
chętny, żeby jak najprędzej stąd zniknąć.
Kiedy znów znaleźliśmy się na placyku przed budynkiem, na
krótką chwilę podniosłem głowę, żeby zbadać, co zobaczę na twa-
rzach Perrymeade'a i Sanda.
- Czego właściwie ode mnie oczekujecie? - zapytałem w na-
dziei, że przynajmniej oni mają jakiś pomysł.
Perrymeade rzucił mi krótkie, zdziwione spojrzenie, jakby
się zastanawiał, dlaczego już nie jestem zły.
- Niektórzy z przywódców hydrańskiej społeczności zgodzili
się ze mną spotkać, żeby omówić sytuację i ewentualne drogi wyj-
ścia. - Zabrzmiało to tak, jakby i tego nie miał zamiaru mi mówić.
- Chciałbym, żebyś pojechał ze mną na to spotkanie. - Zacząłem
się zastanawiać, co jest z tymi wszystkimi ludźmi, czy aż tak pa-
ranoidalnie zależy im na utrzymaniu pozorów spokoju, czy może
to topór Tau jest stale gotów spaść na czyjś kark.
Przysiadłem na ławce.
- Może powinniście mi powiedzieć coś więcej na ten temat -
rzuciłem. - Nie czytam w myślach. - Wyjąłem z kieszeni kawałek
kamfy i wepchnąłem między zęby.
Usta zadrgały im nerwowo. Siedziałem i patrzyłem, jak stoją
nade mną zakłopotani, w scenerii oszukańczego porządku Tau.
- Nie chcecie, żeby federalni się o tym dowiedzieli, prawda?
- zapytałem.
- Nie. - Sand popatrzył na mnie tymi swoimi niemrugający-
mi oczyma. - W obecnej chwili staramy się po prostu, żeby nie
wyniknęły z tego wszystkiego żadne szkody, to wszystko. Chcemy
załatwić sprawę czysto i bez hałasu - i jak najszybciej.
To by wyjaśniało, dlaczego nie było nic na ten temat w wia-
domościach.
- Dlaczego ta Hydranka zabrała chłopca? Mówiliście, że
Współpracuje z terrorystami?
- Z Hydrańskim Autochtonicznym Ruchem Oporu - odparł. -
To grupa radykałów. Przesłali nam listę żądań, które mamy speł-
nić w zamian za wypuszczenie chłopca.
- HARO? - zapytałem, tworząc w myślach akronim. - Nazywa-
ją siebie HARO?
- My ich tak nazywamy - odpowiedział Perrymeade, pocie-
rając się dłonią po karku. - Sami nie używają terminu "hydrań-
ski". Hydranie wolą siebie nazywać po prostu "Wspólnotą".
Federacja Ludzka nazwała ich Hydranami, bo po raz pierwszy
ludzie natknęli się na nich w systemie Beta Hydry. Ale pierwotne
znaczenie tego wyrazu leżało jeszcze głębiej: w ludzkiej mitologii
Hydra była potworem o stu głowach.
- Jakie stawiają żądania?
- Te same co zwykle - odparł Perrymeade znużonym głosem.
- Więcej autonomii, ale zarazem także i więcej integracji, więcej
możliwości zatrudnienia, więcej z funduszy Tau, odszkodowania za
całą planetę, którą, jak twierdzą, im ukradliśmy. Chcą zwrócić na
siebie uwagę Federacji, kiedy jest tutaj inspekcja FKT.
- Jak dla mnie, brzmi to całkiem sensownie - oświadczyłem.
Obróciłem w palcach trzymaną kamfę, próbując skupić się na
gorzkim cieple-zimnie, które czułem w ustach.
Perrymeade uniósł do góry brwi i westchnął.
- Jestem pewien, że dla nich też. Nawet dla mnie, kiedy pró-
buję spojrzeć na sprawy ich oczyma. Ale to nie takie proste. Prze-
cież nie Tau i nie Draco odebrały im władzę na tej planecie. -
Przy tych słowach zerknął na Sanda. - Gdyby dostali teraz więcej
autonomii, co dobrego mogłoby z tego wyniknąć? W sprawach
utrzymania całkowicie uzależnili się od Tau, zupełnie tak samo
jak jego ludzcy obywatele... a może i bardziej. Hydrańskie społe-
czeństwo nie ma realnych podstaw technicznych ani ekonomicz-
nych, utraciło swoją międzygwiezdną sieć na długo, zanim my się
tu pojawiliśmy. Co zrobiliby bez nas?
Włożyłem kamfę z powrotem do ust, żebym nie musiał odpo-
wiadać.
- Jeśli sądzą, że FKT spojrzy na te sprawy inaczej, to bardzo
się mylą. - Potrząsnął głową. - Nie chcą uwierzyć - nawet ja nie
chcę w to wierzyć - ale tak właśnie jest. Prawdziwy problem nie
leży w tym, że ich oczy wyglądają nieno... - przerwał, kiedy pod-
niosłem na niego wzrok - ...dziwnie... że ich oczy wydają nam się
dziwne - poprawił się natychmiast. - Ani o to, że mają inny kolor
skóry albo że nie jedzą mięsa. To już nie ma najmniejszego zna-
czenia. - Zacisnął dłonie. -Ale Hydranie bardzo się od nas różnią,
mają zdolność głębokiego ingerowania w życie innych osób, mo-
gą w dowolnej chwili naruszyć ich prywatność... - Jego oczy, któ-
re dotąd patrzyły na mnie, wcale mnie nie dostrzegając, nagle
odnotowały wyraz mojej twarzy i oczu. -To niełatwe - dodał. -To
wcale nie takie łatwe. Może nawet niemożliwe.
- Co też pan mówi - odparłem i przełknąłem resztkę niezżu-
tej kamfy. - Skoro federalni nie zrobią nic, żeby zmusić Tau do
zmiany polityki, dlaczego Tau tak się boi, żeby się nie dowiedzie-
li, co się stało?
- To nie będzie dobrze wyglądać - odparł Sand. - Oczywiście,
że nie chcemy rozgłaszać, że działa u nas swobodnie grupa radyka-
łów, która w Ojczyźnie Hydran ma wielką siłę oddziaływania. To nie
wpłynie dobrze na obraz Tau - na obraz Hydran także nie - jeśli
FKT dostrzeże tutaj oznaki społecznego chaosu. - Kiwnął głową
w stronę rzeki. -Ten rodzaj uwagi, jakim może obdarzyć ich FKT, zu-
pełnie rozminie się z tym, na co liczą ci z HARO, może pan wierzyć.
Słuchałem, przypatrując mu się z ukosa, bo oślepiał mnie
blask odbity od zbyt wielu okien w zbyt wielu wieżowcach. Skrzy-
wiłem się niechętnie, kiedy przez te ich wymyślone na własny
użytek bzdury udało mi się przebrnąć w myślach do sedna spra-
wy: oni mają rację. Ludzie nigdy nie poczują się na tyle pewnie,
żeby podzielić się władzą z Hydranami. Pod tym względem FKT
jest tak samo ludzka jak Tau.
- Rozumiem, co pan ma na myśli - powiedziałem, podnosząc
się z miejsca. Spojrzałem na budynek, gdzie rodzice zaginionego
dziecka przechodzili właśnie ten rodzaj piekła, który zrywa wszel-
kie sztuczne bariery rasy albo pieniędzy i udowadnia, że jedyną
uniwersalną prawdą jest ból. - Ale co według pana mogę zrobić,
żeby to zmienić?
Perrymeade wyraźnie się rozluźnił, kiedy wreszcie zrozumiał,
co widzi w mojej twarzy - albo tak mu się przynajmniej wydawa-
ło- Ale mimo wszystko zawahał się, zanim odpowiedział:
- Wyłożyliśmy już Radzie Hydrańskiej wszystko, co teraz
Sand wyjaśnił panu. Ale oni nadal utrzymują, że nic nie wiedzą.
W to nie mogę uwierzyć. Pana łączy z nimi wspólne dziedzictwo,
ale żył pan przecież pomiędzy ludźmi. Ma pan więcej szans, żeby
im uzmysłowić, co ryzykują, kryjąc dysydentów...
Co ryzykują... Dotknąłem ręką głowy. Mógłbym wyjaśnić Hy-
dranom, co mają do stracenia... Ale czy w ogóle mi na to pozwo-
lą? Wystarczy, że popatrzą na mnie, spróbują dotknąć moich my-
śli. Potoczyłem spojrzeniem od Perrymeade'a do Sanda. Nie ma
sensu próbować im czegokolwiek wyjaśniać - i tak guzik ich to
obejdzie.
- Zanim się rozstaniemy, mam jedno pytanie - zwrócił się do
mnie Sand. - Dlaczego pańska telepatia nie funkcjonuje? Perry-
meade mówił mi, że kiedyś był pan telepatą, a teraz już nie. Co
trzeba zrobić, żeby się czegoś takiego pozbyć?
Popatrzyłem mu prosto w te jego zamglone, martwe oczy.
- Trzeba kogoś zabić.
Wzdrygnął się. Ciekawe, kiedy ostatnio coś go tak zaskoczy-
ło. I ciekawe, cóż takiego mogło go aż tak bardzo zaskoczyć w tym,
co powiedziałem.
- Pan kogoś zabił? - powtórzył jak echo Perrymeade.
- To właśnie powiedziałem, nieprawdaż? - Obrzuciłem go
krótkim spojrzeniem. - Kiedy miałem siedemnaście lat. Rozwali-
łem go z ręcznego lasera. W samoobronie. Ale to nie ma znaczenia,
kiedy jest się psychotronikiem i cudzy umysł wybucha człowieko-
wi w środku jak supernowa. Gdybym był prawdziwym Hydrani-
nem, zginąłbym od tego. Ale nie jestem wystarczająco hydrański.
Popieprzyło mi tylko w główce. Teraz jestem już tylko człowie-
kiem.
Perrymeade jakby odrobinę osłupiał. Patrzyłem, jak stara się
dojść do siebie, wykazując się prawdziwym refleksem rasowego
negocjatora.
Żaden z nich już się więcej nie odezwał, dopiero kiedy mód
zaczął schodzić spiralą w dół, Sand rzucił krótkie:
- Do widzenia.

5
Służbowy mod korporacji zabrał nas później do Świrowa. Ża-
den ważniak z Tau nie będzie tam przecież chodził na piechotę,
nawet ten, od którego służbowe obowiązki wymagały udawania,
że rozumie tamtejszych ludzi tak samo jak własnych ziomków.
Kiedy przelatywaliśmy nad rzeką, spojrzałem w dół i zobaczy-
łem samotny most - jedyną wątłą nić, jaka łączy ze sobą te dwa
ludy i dwa różne sposoby patrzenia na ten sam wszechświat.
Pomyślałem o Mii, o tym, jak została wybrana i przygotowana
po to, by pomóc ludzkiemu dziecku, wobec którego zawiodły
ludzkie sposoby. I o tym, jak mu faktycznie pomogła... A potem
je zdradziła. Zastanawiałem się, czy obraz, jaki dostrzegam, jest
za mało kompletny, by mógł ułożyć się w sensowną całość, czy
może Hydranie naprawdę są aż tak odmienni, tak bardzo
odmienni, że nigdy nie pojmę, w jaki sposób funkcjonują ich
umysły.
Mód zaczai schodzić do lądowania gdzieś w samym sercu
Świrowa. Wysiedliśmy w podwórzu otoczonym ścianami rozciąga-
jącej się dookoła budowli. Perrymeade powiedział mi, że to Sa-
la Wspólnoty. Dla Hydran "Wspólnota" to tyle co "Hydranie".
Wspólnota... współistnienie, współżycie, współrozumienie -
wspólne przeznaczenie, historia, myśl... Bawiłem się w myślach
tym słowem jak pies ogryzający kość, znajdując w nim coraz to
nowe pokłady znaczeń. Zastanawiałem się, czy któreś z nich od-
Powiada temu, co chcieli wyrazić nim Hydranie.
Tu, na placyku, odciętym od niszczejących ulic, rosło kilka
krzewów i drzew, barwiło się kilka kolorów życia, choć może nie-
co przykurzonych i zapuszczonych. Popatrzyłem pod nogi. Przede
mną ciągnął się chodnik z kolorowej mozaiki, wiodący w głąb
ogrodu. Choć przyćmiony wiekiem i kurzem, nadal sprawiał, że
mieniło mi się w oczach.
Po lewej stronie szeroki może na dłoń strumyczek wił się
srebrną nitką przez zaschłe krzewy. Na pół ukryta między krzewa-
mi rozciągała się tam łatka wilgotnego mchu, tak doskonale zie-
lona, że bez chwili namysłu skierowałem się w jej stronę.
Przekroczyłem strużkę i stanąłem na czekającym po drugiej
stronie prostokącie mchu... znalazłem tam wysoką do kolan figur-
kę Hydranki, która siedziała po turecku na środku mozaikowej
mandali. Przywitało mnie spojrzenie oczu z zielonych kamieni,
jakby kobieta zakładała, że wiem, co tu zastanę.
Z podwórka nikt nie mógł dostrzec tego, co ja widziałem teraz.
Nikt nie mógł tego zobaczyć, jeśli nie przekroczył strumienia.
Podniosłem wzrok, bo po drugiej strome wyłoniła się z cienia
jakaś postać - Hydranin, który zmierzał teraz ku nam energicznym
krokiem, jakby sam był tylko człowiekiem, jakby nie znał lepsze-
go sposobu na przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Był wczo-
raj obecny na przyjęciu. Pamięć zaraz podsunęła mi jego imię:
Hanjen.
Przystanął niemal w pół kroku, kiedy mnie zobaczył. Wyraz
jego twarzy był teraz lustrzanym odbiciem mojej: czyste zdu-
mienie.
Przestąpiłem strumień i znalazłem się z powrotem na podwó-
rzu. On zaś trwał w absolutnym bezruchu, patrząc, jak dołączam
do Perrymeade'a, który wciąż jeszcze stał przy modzie.
W końcu nieznacznie się ukłonił i odezwał w języku, który
niewątpliwie musiał być hydrańskim.
- Co powiedział? - mruknąłem do Perrymeade'a.
- Nie wiem - odparł Perrymeade. - Pewnie jakieś powitanie.
Nie wiem, co to znaczy.
- Nie mówi pan w ich języku? - Nie tak znowu trudno było na-
uczyć się języka, mając dostęp do sieci. A ktoś na jego poziomie
w korporacyjnym rządzie musi mieć dość biooprogramowania, że-
by podłączyć sobie tłumacza, jeśli już nie chciało mu się uczyć -
A dlaczego?
Wzruszył ramionami i uciekł oczyma gdzieś w bok.
- Oni wszyscy rozumieją nasz język.
Nie odezwałem się, tylko nadal na niego patrzyłem.
- A poza tym - mruknął, jakbym wyraził swoją opinię, a mo-
że właśnie dlatego, że tego nie zrobiłem - wszyscy Hydranie
twierdzą, że język to tylko namiastka. Tak więc to naprawdę bez
różnicy.
- Bynajmniej - odparłem. Odwróciłem od niego wzrok, na-
słuchując teraz czegoś zupełnie innego: próbowałem dociec, czy
Hanjen sięga do mnie myślami, próbowałem się przed nim otwo-
rzyć. Czekałem na szept, muśnięcie, na cokolwiek - rozpaczliwie
czekałem na jakikolwiek kontakt, dowód na to, że nie jestem ży-
wym trupem albo ostatnim żywym w krainie cieni.
Nic. Przyglądałem się twarzy Hydranina. Jak zmarszczka po
powierzchni sadzawki przeleciał po niej cień jakichś emocji. Nie
wiedziałem, co to za uczucia, bo nie potrafiłem ich odczytać, nie
mogłem sobie udowodnić, że tamten istnieje naprawdę, tak sa-
mo jak nie mogłem już sobie udowodnić, że nie jestem tu zupeł-
nie sam.
- Panie Perrymeade - odezwał się w końcu, omijając mnie
spojrzeniem, jakbym wcale nie istniał. - Spodziewaliśmy się pa-
na. Ale dlaczego przywiózł pan ze sobą tego? - To znaczy, mnie.
Słowa zabrzmiały śpiewnie, ale prawie bez akcentów, nic nie da-
ło się z nich wyczytać.
- Panie Hanjen - odpowiedział Perrymeade, próbując zacho-
wać taki sam bezruch jak Hydranin. Przypominało to zawracanie
wodospadu. - Zaprosiłem go tutaj.
- Nie - wtrąciłem, zmuszając się, by spojrzeć Hanjenowi
w oczy. -To pan mnie tu zaprosił. Wczoraj wieczorem, na przyję-
ciu. - Teraz już wszyscy rozmawialiśmy w standardzie. Ciekawe,
czy ktokolwiek z Tau zadał sobie kiedyś trud nauczenia się języ-
ka Hydran. Nagle przyszło mi do głowy coś innego: po co w ogóle
był Hydranom język, skoro mogli się komunikować myślami? Ogól-
nie dostępne dane na temat Hydran przypominały sito, tak że na-
wet tego nie można się było o nich dowiedzieć.
Hanjen znów wykonał w moją stronę ten swój ledwie dostrze-
galny ukłon.
- To prawda. Jednak w zaistniałych okolicznościach raczej
nie spodziewałem się... - Przerwał i odbiegł spojrzeniem do miej-
sca, w którym natrafiłem na ukrytą statuetkę. Potrząsnął głową
i zerknąwszy na mnie raz jeszcze, ruszył w stronę wejścia do bu-
dynku.
Po chwili jednak przystanął i odwrócił się, żeby na nas popa-
trzeć.
- Proszę wybaczyć - mruknął. - Chciałem powiedzieć: Pro-
szę za mną, członkowie Rady czekają.
- Czy oni wszyscy są tacy? - rzuciłem półgłosem, kiedy po-
szliśmy za nim.
Perrymeade wzruszył ramionami i skrzywił się, kiedy Han-
jen zniknął w głębi mozaiki ze światła i cienia.
Przez chwilę myślałem, że zniknął na dobre, że się teleporto-
wał i rozmyślnie zostawił nas w tyle. Aż zabolało mnie w pier-
siach na myśl, że może ja jestem tego przyczyną. Ale kiedy sam
wszedłem między cienie za placykiem, zobaczyłem, że idzie
z przodu przez roztańczony światłocień organicznych form -
drzew i krzewów, a potem kolumn i łuków zbudowanych z takich
samych płynnych linii. Nigdzie nie dostrzegałem kątów prostych,
za to wszędzie, gdzie spojrzałem, miałem kłopot z odróżnieniem
życia od sztuki.
Hanjen, nie oglądając się, prowadził nas bez słowa przez za-
daszony chodnik. Ścieżka wiła się jak tamten strumyk wśród ob-
wieszonych winoroślą altanek; altanki te stopniowo przeszły w ko-
lejne izby o ścianach równie płynnych jak ściany jaskiń. W niektó-
rych każdy centymetr muru zdobiła różnobarwna mozaika,
w innych sufit pokryty był geometryczną intarsją z przyciemnio-
nego wiekiem drewna. Na wszystkich filarach i ścianach wolnych
od mozaik wiły się liściopodobne i kwiatopodobne kształty. Led-
wie zdołałem to wszystko ogarnąć, kiedy szybko mijaliśmy kolej-
ne pomieszczenia. Perrymeade nazwał to Salą Wspólnoty, ale te
słowa nie dawały o niej żadnego wyobrażenia. Zastanawiałem się,
co to mogło być, kiedy powstało, i jakie znaczenie miało dla swych
budowniczych.
Kiedy zagłębiliśmy się w sieć izb i korytarzy, zaczęliśmy się na-
tykać na innych Hydran. Nieświadomy wdzięk ich ruchów dosko-
nale wpasowywał się w faliste piękno otoczenia. Wzrok trzymałem
utkwiony to w suficie, to znów w ścianach lub podłodze, bałem się
napotkać czyjekolwiek spojrzenie, bałem się, że mogą mnie przej-
rzeć na wylot.
W końcu dotarliśmy do wysoko sklepionej ściany, przy któ-
rej czekało na nas około tuzina innych Hydran. Siedzieli lub klę-
czeli dookoła niskiego stolika o nieregularnych kształtach, spra-
wiali wrażenie, jakby się nas spodziewali. Natychmiast uciekłem
wzrokiem - popatrzyłem w górę i przez chwilę zdawało mi się, że
spoglądam wprost w niebo. Nad głowami mieliśmy niebieską
półprzejrzystą kopułę, pomalowaną w chmury. Ptaki, lub coś bar-
dzo do nich podobnego, wzlatywały w stronę rozjaśnionego słoń-
cem zenitu, jakby zerwały się do lotu przestraszone naszym wej-
ściem.
Stanąłem jak wryty i przyglądałem się temu jeszcze przez
dłuższą chwilę, dopóki rozum nie przekonał oczu, że to, co widzą,
nie jest rzeczywistością - że te ptasie istoty to tylko obrazy, zatrzy-
mane w locie na tle malowanego nieba. Nie trzepotało ani jedno
skrzydło, nie zbliżały się ani o centymetr w stronę świetlistego
centrum.
Opuściłem wzrok, a miejsce nieba pospiesznie zajął widok
sali i patrzących na mnie twarzy.
- Podziwu godne, prawda? - mruknął Perrymeade, kiedy
mnie mijał. - Każdemu zapiera dech w piersiach, kiedy widzi to
po raz pierwszy.
Ruszyłem za nim, utkwiwszy wzrok w jego plecach, aż w koń-
cu dotarliśmy do niskiego stolika. Dookoła ustawione były siedzi-
ska - więcej niż potrzeba, a mimo to niektórzy Hydranie klęcze-
li bezpośrednio na matach. Siedzenia, podobnie jak stół, zrobio-
no z drewna i tak samo jak stół wyrzeźbiono je w płynne linie.
Drewno pachniało olejem i starością. Miałem nadzieję, że są wy-
godniejsze, niż się wydają.
Na stole ani nigdzie indziej na sali nie dojrzałem żadnych
technicznych wstawek, choć przecież było to miejsce spotkań je-
dynego oficjalnego rządu Hydran. Zastanawiałem się przez chwi-
lę, czy naprawdę nie potrzeba im ludzkich urządzeń do przecho-
wywania danych, czy po prostu Tau nie chce im ich udostępnić.
Hanjen skłonił się w stronę czekających członków Rady. Oni
także odpowiedzieli mu ukłonem. Perrymeade już sadowił się
przy stole. Wreszcie więc musiałem stanąć twarzą w twarz z mil-
czącą grupką, kiedy rozglądałem się za miejscem do siedzenia.
Dwoje z Hydran rozpoznałem - byli to Moket i Serali, których ra-
zem z Hanjenem spotkałem wczoraj na przyjęciu. W Radzie zasia-
dało więcej starszych członków niż młodszych, ale za to wszystkie
miejsca podzielono równo między obie płci.
Wszyscy byli doskonale odżywieni. Nosili nowe, dobrze skro-
jone ubrania, które musiały trafić tu zza rzeki - rzeczy, które so-
bie dobrali, sprawiały wrażenie drogich, a nawet stylowych. Nie pa-
sowały do tego, co widziałem na ulicach Świrowa. Ani ta biżuteria,
którą się przyozdobili - a było tego mnóstwo - aczkolwiek niektó-
re rzeczy wyglądały na tyle dziwacznie i staro, że mogły być rodo-
wym spadkiem. Część miała w nozdrzach ozdobne kółka, których
z całą pewnością nie przejęli z Riverton.
Na ramieniu jednego z mężczyzn siedziało jakieś stworzenie,
wyglądało tak jak tamte z malowidła. Przyglądałem mu się uważ-
nie, żeby sobie lepiej uświadomić, co to właściwie jest. Zamiast
piór miało szare futro; bardziej przypominało nietoperza niż pta-
ka z tym swoim ostrym, wydłużonym pyszczkiem i wielkimi usza-
mi, zwiniętymi jak origami. Podniosło łepek i wpatrzyło się we
mnie błyszczącymi, rozbieganymi oczkami.
Potem nagle zerwało się do lotu. Rozpostarło skórzaste, sze-
rokie na dłoń skrzydła i runęło na mnie, prosto w twarz.
Poderwałem ręce w obronnym geście, kiedy w tumulcie roz-
trzepotanych skrzydeł pazury przeorały mi skórę. Opadłem
z wrażenia na krzesło, kiedy niby-nietoperz w końcu się ode mnie
oderwał.
Opuściłem dłonie. Dookoła pochylały się nade mną jakieś po-
stacie - jedną z nich był Perrymeade. Coś do mnie mówił, ale nie
rozumiałem słów.
Wyprostowałem się na swoim stołku, twarz piekła mnie od
zadrapań i wstydu. Zobaczyłem, jak ktoś przekazuje rozświergo-
tanego stworka właścicielowi.
Hydranin, który go odebrał, patrzył na mnie z gniewem, jak-
bym to ja ponosił całą winę za ten atak. Nie mogłem pojąć, o co
mu chodzi, co oni wszyscy sobie myślą, co tu się w ogóle, do dia-
bła, stało... Jeśli pominąć wysokie, ostre, ledwie słyszalne piski
niby-nietoperza, sala pogrążyła się w absolutnej ciszy.
A potem właściciel niby-nietoperza zniknął.
- Co u diabła...? - wymamrotałem, pocierając piekącą twarz.
Moje słowa zagrzmiały wśród ciszy jak krzyk. Hydranie spogląda-
li na przemian po sobie, niektórzy gestykulowali w milczeniu, któ-
re ciągnęło się w nieskończoność. Wszyscy teraz mówili, tylko że
ja nic nie mogłem usłyszeć.
Mimowolnie dłonie zacisnąłem na krawędzi stołu. Perry-
meade usiadł obok i starał się sprawić wrażenie mniej wstrzą-
śniętego ode mnie. Jeśli jednak nie zdołał oszukać mnie, nie mógł
oszukać też nikogo innego na tej sali. Milczenie się przeciągało
- wszyscy patrzyli teraz na nas, ale tak jakoś dziwnie, jakby nie
przyjmowali do wiadomości naszego istnienia.
W końcu Perrymeade wziął głębszy oddech i zaczął:
- Przyszliśmy tu, jak wiecie, ażeby poprosić o pomoc w od-
nalezieniu porwanego ludzkiego dziecka...
- Proszę wybaczyć - przerwał mu Hanjen niemalże niecierpli-
wie, jakby Perrymeade wtrącił się w prywatną rozmowę. Może zresz-
tą tak było. - Musimy pana prosić, panie Perrymeade, żeby zechciał
pan nas na chwilę opuścić. Musimy porozmawiać z tym - o ułamek
sekundy za późno uniósł dłoń, żeby na mnie wskazać, jakby zapo-
mniał, że to konieczne - sam na sam. - Potem, widząc zaskoczenie na
twarzy Perrymeade'a, dodał: - Proszę wybaczyć, Janos, nie chcemy
nikogo obrazić. Wiem, że mamy omawiać ważne sprawy. Obiecuję, że
za chwilę do tego przejdziemy. Ale... - dokończył wzruszeniem ra-
mion, jakby chciał powiedzieć: "To ty go tu przyprowadziłeś".
Perrymeade podniósł się i popatrzył na mnie, siedzącego
w odrętwieniu na stołku. Przesłał mi wymuszony uśmiech, jakby
od samego początku życzył sobie takiego właśnie obrotu sprawy.
Może liczył na to, że skorzystam teraz z okazji, żeby przekonać
Hydran do jego sprawy.
Patrzyłem, jak wychodzi. Potem wbiłem wzrok w blat stołu,
We własne dłonie zaciśnięte kurczowo na jego brzegach, na bia-
łe blizny sterczące na kłykciach. Czekałem. Próbowałem coś po-
czuć.
Oni także - jak nagle zdałem sobie sprawę. Czekali, aż do
nich wyjdę, aż coś zrobię. Czekali na niemożliwe.
- Kim jesteś? - zapytał w końcu na głos Hanjen.
- Kot - rzuciłem i na chwilę oderwałem wzrok od stołu, żeby
spojrzeć na niego.
- Czy to twoje ludzkie imię? - spytała jakaś kobieta. Mówiła
powoli, jakby ciężko jej było wyrażać się w moim języku. - Czy nie
masz już żadnego innego imienia?
Podobne pytanie zawsze przy takiej okazji zadawali mi lu-
dzie - albo przynajmniej mieli ochotę mi zadać, tyle że Hydranie
oprócz mówionych imion mieli imiona prawdziwe, imiona prze-
chowywane w samym sercu umysłów. Imiona, które można dzielić
z innymi tylko w myślach. Ja także kiedyś miałem takie imię -
nadane mi z miłości, z myśli w myśl, z serca do serca. Imię, które-
go nie wyjawiłbym pod milczący osąd w tym pomieszczeniu peł-
nym obcych mi osób, nawet gdybym mógł. Potrząsnąłem głową,
wzruszyłem ramionami. Na sali zapanowała jeszcze cięższa cisza,
która napierała na mój umysł, aż zgniotła w nim wszelką logicz-
ną myśl.
- Powiedziano nam zeszłego wieczoru, że jesteś w połowie
Hydraninem. - Głos Hanjena zabrzmiał pusto, kiedy użył nazwy
nadanej jego ludowi przez Ziemian. Jego twarz tak pozbawiona
była emocji, jak moja głowa opustoszała z myśli. - Chcielibyśmy
wiedzieć, które z twoich rodziców jest Hydraninem?
- Matka - mruknąłem. - Była.
- Czy pochodziła z tego świata?
- Nie wiem.
- W takim razie po co tu przybyłeś?
- Przecież wiecie. - W końcu zdołałem spojrzeć mu w twarz.
- Po co ty tu przybyłeś? - powtórzył pytanie, jakbym nic nie
odpowiedział.
Może zresztą nie odpowiedziałem na to, o co naprawdę pytał.
Spróbowałem jeszcze raz.
- Jestem tu z ekipą ksenoarcheologów, którzy na zlecenie Tau
mają badać obłoczne rafy na ziemiach Ojczyzny.
Potrząsnął niemal niedostrzegalnie głową, leciutko też wy-
krzywił usta. Potarł się po grzbiecie nosa. Siedziałem w napięciu,
starając się wyobrazić sobie, co takiego może chcieć ode mnie
usłyszeć.
- Po co ty przybyłeś na tę planetę?
Potoczyłem spojrzeniem po zebranych wokół stołu twarzach
- dwunastu twarzach, gładkich i pomarszczonych, kobiecych i mę-
skich... każda z nich o delikatnych hydrańskich rysach, z zielony-
mi kocimi oczyma utkwionymi teraz we mnie. I nagle uświadomi-
łem sobie, że znam odpowiedź: "Bo w moim życiu zieje dziura".
Przez całe lata chciałem wiedzieć, jak to będzie - znaleźć się w oto-
czeniu ludu mojej matki, wiedzieć, co napotkam w ich spojrzeniu
- czy to może być przebaczenie.
Spuściłem wzrok.
- Nie wiem. - Dłonie cichcem zwinęły mi się w pięści. - Ale
dziś jestem tu z powodu porwanego dziecka. - Znów uniosłem gło-
wę. - Chłopiec jest zupełnie bezradny, cierpi na poważne uszkodze-
nie układu nerwowego. Musicie nam powiedzieć, jak go znaleźć.
Bo tak trzeba... I dlatego, że jeśli tego nie zrobicie i jeśli HARO
wykorzysta go, żeby narobić Tau kłopotów z FKT, ci z Tau każą
wam drogo za to zapłacić...
- Widziałeś, jak to było - wtrącił Hań jen, jakby wcale mnie
nie słuchał. - Nawet więcej - sam w tym pomogłeś.
Skrzywiłem się. No jasne, wiedzą o wszystkim - na pewno
wiedzą więcej od korb, inaczej bym się tu nie znalazł.
- To był czysty przypadek. - Nie wiedzą wszystkiego, inaczej
wiedzieliby i to.
i - W takim razie powiedz, proszę, dlaczego Tau wybrało aku-
! rat ciebie, żeby przekazać nam tę wiadomość.
Powiodłem spojrzeniem po milczącym kręgu twarzy, szuka-
jąc choć jednej reakcji, która coś by mi mówiła.
- Ponieważ... jestem Hydraninem. - Ciężko przyszło mi to
z siebie wydusić, w życiu nie czułem się mniej Hydraninem niż te-
raz, psychotroniczny głuchoniemy w samym środku debaty o życiu
i śmierci. -1 ponieważ wiem, co się dzieje z Hydraninem, który sta-
nie na drodze Tau. - Podniosłem dłoń do twarzy, czując pod pal-
cami strupy i nabrzmiałe siniaki. Opuściłem rękę i położyłem obie
dłonie na blacie stołu tak, że się wzajemnie dotykały. - Pomyśle-
li, że moglibyście mi uwierzyć. Że będziecie chcieli ze mną poroz-
mawiać... albo zaufacie mi na tyle, żeby mnie wysłuchać.
Gdzieś w środku głowy uderzyło mnie coś bezkształtnego -
ktoś próbował przełamać osłony, żeby się przekonać, co za nimi
ukrywam i dlaczego moje myśli zatrzaskują im drzwi przed nosem.
- Nie - szepnąłem. - Nie. - Ktoś wydał z siebie pełen obrzy-
dzenia odgłos. W głowie poczułem jeszcze jedno bezcielesne zde-
rzenie. - Przestańcie! - zawołałem, zrywając się gwałtownie.
Stałem tak, z trudem łapiąc powietrze, a cisza wokół mnie
znów stopiła się bez śladu w jedno. Nikt inny się nie poruszył - sie-
dzieli ze wzrokiem utkwionym we mnie. Opadłem z powrotem na
stołek.
- W takim razie dlaczego jesteś zamknięty? - zapytała ostrym,
śpiewnym głosem Moket, kobieta, którą widziałem na przyjęciu.
Ręką wskazała moją głowę.
Zmarszczyłem brwi.
- Nie jestem. - Obracałem w palcach złoty kolczyk przy uchu.
- Może nie zdajesz sobie z tego sprawy - odezwał się Hanjen
powoli i wyraźnie, jakby z wysiłkiem wynajdował słowa - ponie-
waż nie jesteś prawdziwym Hydranmem... - urwał. -To znaczy: dla-
tego że tak długo żyłeś między ludźmi... Nie jesteś świadom, że to,
co robisz, jest uznawane u nas za obraźliwe.
- A co takiego robię? -Wychyliłem się do przodu, bo chciałem
usłyszeć, że za dużo albo za głośno gadam, noszę idiotyczne ciuchy,
zapominam powiedzieć "dziękuję",..
- Twój umysł jest całkowicie... zamknięty. - Uciekł spojrze-
niem, jakby nawet wzmianka o tym sprawiała mu przykrość, jak-
bym sam powinien to wiedzieć.
Potrząsnąłem bezradnie głową.
- Czy ty jesteś seddik? - zapytał ktoś. - Czy oni przysłali nam
tu seddika?
- Co takiego? - zdumiałem się.
- Nie - rzucił Hanjen bezdźwięcznym głosem. - To nie sed-
dik. Ktoś, kto używa nefazyny - znów patrzył na mnie. - To Lu-
dzie - słyszałem wyraźnie to wielkie "L" - dają naszym nefazy-
nę w więzieniach, inaczej nie mogliby ich tam utrzymać. Niektó-
rzy więźniowie uzależniają się od tego narkotyku, ponieważ blo-
kuje im psycho. Wolą wycofać się z życia, porzucić swój Dar...
swoje "człowieczeństwo", jakbyście powiedzieli. To choroba,
którą przynoszą tu ze sobą i zarażają nią wszystkich pozbawio-
nych nadziei.
Podniosłem dłoń do ucha - wymacałem puste miejsce. Jedna
przylepka z topalazą-AC tutaj i mógłbym na nowo korzystać z psy-
cho, w dowolnej chwili i miejscu. Przy odpowiedniej dawce nar-
kotyków, które przygłuszyłyby mój ból, mógłbym na nowo stać się
telepatą, mniej więcej tak samo, jak mógłbym maszerować na po-
łamanych nogach. Ale za uchem nic nie było.
- W takim razie dlaczego jesteś zamknięty? - powtórzyła tam-
ta kobieta.
Hanjen uciszył ją jednym gestem. Stał ze mną twarzą w twarz,
ale nie patrzył na mnie, jakby mój widok ranił mu oczy.
- Wewnątrz Wspólnoty każdy stara się mieć umysł... troszecz-
kę otwarty, tak żeby inni mogli odczytać jego nastrój, przekonać
się, że działa ze szczerych i życzliwych pobudek. Im bardziej ktoś
jest otwarty, tym większym darzy się go szacunkiem. Ale, oczywi-
ście, wszystko ma swoje granice. Jednak utrzymywanie zupełnej
ciszy, myśli zaciśnięte jak pięść, to duża obraza.
W końcu zdołał mi spojrzeć w oczy.
- Zamach na twoją prywatność także był obrazą... - zerknął
tutaj na innych, którzy zmarszczyli się teraz lekko - za którą prze-
praszam. Mam nadzieję, że nas zrozumiesz i pomożesz nam zrozu-
mieć ciebie. - Pochylił głowę, jakby zapraszał mnie do udzielenia
wyjaśnień, jakby się spodziewał, że teraz otworzę przed nimi my-
śli, skoro wiem już, na czym polega problem.
Potrząsnąłem głową.
- Nie chcesz? - warknęła Moket. - A więc jak mamy ci za-
ufać, obcemu... mieszańcowi? - Z jej tonu wywnioskowałem, że
PO tej stronie rzeki pół-Hydranin także znaczyło "świr".
- To ty przyszedłeś do Wspólnoty i spowodowałeś cały ten
kłopot! - zawołała Serali.
- Co mamy sobie myśleć - mruknął ktoś inny, zwracając się
do Hanjena - kiedy ludzie przysyłają z prośbą o pomoc kogoś ta-
kiego? Chyba tylko to, że i nam chcą narobić kłopotów w FKT
i może zdobyć w ten sposób wymówkę do zagrabienia ostatnich
resztek naszej świętej ziemi?
- Jak mamy wierzyć tylko w twoje słowa?
- Nie mogę - odpowiedziałem ze ściśniętym żołądkiem, z umy-
słem zablokowanym rozpaczliwie. - Nie mogę... tego zrobić. - Świa-
domość, że mają prawo pytać, niczego nie zmieniała. Nie mogłem
tego zrobić. Nie mogłem i już.
- Nie wiesz jak? - zapytała mnie inna kobieta, młodsza. - Nie
umiesz panować nad Darem? - Zerknęła na siedzącego obok męż-
czyznę. - On jest jak... - i słowa po prostu się urwały, jakbym na-
gle ogłuchł. Przeszła na mowę telepatyczną. Zastanawiałem się,
czy to dlatego, że nie chciała mówić przy mnie na głos, czy po pro-
stu dlatego, że nie wiedziała, jak to wyrazić słowami. Zobaczy-
łem, że wykonuje dziwaczny gest, gwałtownie podnosząc ręce.
- Nie - mruknąłem. - Kiedyś umiałem. Ale teraz już nie. -
A w środku wciąż narastała mi ochota, by wszystko im wyznać;
zdusiłem ją gwałtownie.
Hanjen zacisnął wargi w wąską kreskę.
- Wiesz, jestem tym, co ludzie nazywają "rzecznikiem praw".
Wspólnota ufa mi na tyle, że pozwala zaglądać w strapione umy-
sły. Żeby odnaleźć źródło blokady i spróbować je wyleczyć lub
rozwiązać problem.
- Nie możesz mi pomóc - odrzekłem prawie ze złością. - Nikt
nie może. Wielu już próbowało.
- Wielu ludzi - odpowiedział łagodnie. - Czy pozwolisz mi
spróbować..? - Zdawał się prosić tak samo niechętnie, jak nie-
chętnie ja musiałem się na to zgodzić. Ale dobrze wiedziałem, że
jeśli teraz odmówię, nigdy więcej nie ujrzę już żadnego z nich.
Skinąłem głową, a dłonie zacisnąłem tak, że aż pobielały kost-
ki. Próbowałem się rozluźnić, ale migotliwe włókna głęboko w mo-
im umyśle splątały się jeszcze mocniej, a im bardziej próbowałem
się otworzyć, tym bardziej nieprzebyty tworzyły gąszcz. Czułem,
jak podbiega do mnie skupiona myśl Hanjena i jak nadziewa się
na kolczasty drut zapór, szuka szczeliny w pancerzu, niestrzeżone-
go punktu, przez który mogłaby się wśliznąć do środka.
Od urodzenia miałem tylko jedno ujście dla swojego Daru, je-
dyny psychotroniczny talent: telepatię. Za to byłem w niej piekiel-
nie dobry. Aż za dobry, bo nadal potrafiłem świetnie się osłaniać.
nie mogło się dostać do środka, nic też się nie wydostawało,
psychoterapeuci, z którymi się spotykałem, mówili mi to
samo: pewnego dnia znów będę w stanie nad tym zapanować, tyl-
Jco nie potrafią mi wyjawić kiedy. Jedynie ja sam mogę stwier-
dzić, kiedy znów poczuję się gotów być telepatą.
Ale chyba nigdy nie będę gotów - a w każdym razie nie na coś
takiego. Nie mogę pozwolić zupełnie obcej osobie grzebać
w szczątkach mojego rozbitego życia, nie mogę pozwolić, by wy-
niienił na głos każdy z grzechów... By stał się świadkiem tej chwi-
li, kiedy zrobiłem krwawe szczątki z ciała i umysłu innego telepa-
ty, wykorzystując do tego własną myśl i pistolet laserowy. Nie mo-
gę pozwolić, żeby zobaczyli to, o czym opowiedziałem
Perrymeade'owi i Sandowi, którzy i tak niczego nie są w stanie zro-
zumieć. Za nic nie mogę pokazać im prawdy...
- Śmierć! - wypluł z siebie Hanjen, zakrywając oczy dłońmi.
Potem z wolna opuścił ręce. - Jesteś pełen śmierci... - Potrząsnął
głową, nie odrywając ode mnie wzroku. - Zabiłeś? - zapytał ostro.
- Jak mogli nam tu ciebie przysłać, wiedząc, że coś takiego zrobi-
łeś? Czy myśleli, że tego nie zobaczymy? Czy naprawdę sądzą, że
jesteśmy tak samo ślepi jak oni?
Zamknąłem oczy. Inni członkowie Rady podnosili się po kolei
od stołu, ciskając we mnie gniewnymi słowami, z których większo-
ści nie rozumiałem, jednak wiedziałem, że żadne z nich nie ozna-
cza przebaczenia ani współczucia. Potem zaczęli znikać, na moich
oczach w okamgnieniu przestawali istnieć. Czułem na skórze tyl-
ko lekki powiew poruszanego powietrza.
- Stójcie! - rzucił głośno Hanjen.
Nowa fala gniewnych pomruków, a potem już tylko gniewna
gestykulacja w ciszy i wskazujące na mnie ręce. Nikt już nawet nie
spojrzał w moją stronę, nikt nie zaofiarował szansy, żebym mógł
się wytłumaczyć z czegoś, co pozostawało poza ich wszelkim wy-
obrażeniem.
Znienacka dookoła mnie rozstąpiła się czasoprzestrzeń, świat
Pociemniał, a ja zostałem wyrwany z rzeczywistości przez ener-
Się, którą instynktownie rozpoznałem, choć sam nigdy nią nie
Badałem...
I znów znalazłem się na podwórku, dookoła mnie panowała ja-
sność i zamęt. Usiadłem ciężko na starożytnych płytkach mozaiki,
bo nagle pod sobą nie znalazłem już krzesła.
Siedziałem kompletnie oszołomiony, mrugając, wpatrywałem
się w grę światłocieni wśród przykurzonych liści. Zobaczyłem, jak
Perrymeade pędzi pospiesznie w moją stronę z miejsca, gdzie cze-
kał przy modzie. Zacząłem zbierać się z ziemi.
Nieoczekiwanie między nami znalazł się Hanjen. Zaskoczony
Perrymeade odskoczył do tyłu, a ja opadłem z powrotem.
- Co...? - zaczął Perrymeade, urwał i zaczął jeszcze raz. - Co
to ma znaczyć? -W głosie słyszałem żałość, która doskonale paso-
wała do wyrazu jego twarzy.
Hanjen potrząsnął stanowczo głową.
- Nie możemy go tu mieć - oznajmił. - Nie powinien był pan
go przyprowadzać. Nie jest jednym z nas.
Perrymeade popatrzył na mnie, potem znów na Hanjena.
- Co pan ma na myśli? - zdumiał się. - Oczywiście, że jest...
- On żyje. - Spojrzenie Hanjena musnęło mnie na jedno oka-
mgnienie i zaraz uciekło gdzie indziej. Przeszukał wzrokiem twarz
Perrymeade'a i ponury odwrócił wzrok. - Widzę, że pan tego nie
rozumie, Janos. - Zacisnął usta, być może z frustracji, a może po
prostu z niesmaku. - Jeśli chce pan z nami porozmawiać o porwa-
niu, proszę wejść do środka. Ale bez niego, - Kiedy to mówił, od-
wrócił się do nas plecami. Zaczął odchodzić, poruszając się z tym
swoim nieludzkim wdziękiem, ale mimo wszystko tak, żeby Perry-
meade mógł podążyć za nim.
Perrymeade przystanął obok mnie. Wyciągnął dłoń, żeby po-
móc mi wstać.
- Co się stało? - mruknął cicho.
Podniosłem się niezgrabnie, ignorując wyciągniętą ku mnie
dłoń.
- To przez pana. Odpieprzcie się wszyscy. Zostawcie mnie
w spokoju. - Odwróciłem się plecami do niego i do wszystkiego,
co przypominał mi jego widok, co dla mnie znaczył.
Dotarłem do moda i zamknąłem za sobą drzwi.
- Zabierz mnie z powrotem - rozkazałem.
- Przykro mi - dotarł do mnie głos urządzenia, tak samo pła-
ski i bezuczuciowy jak głosy Hydran. - Nadal czekam na pana
perrynieade'a.
- Wyślij po niego inny mód. W tej chwili zabierz mnie z powro-
tem!
- Przykro mi. Nadal czekam...
Zakląłem i walnąłem ciężkim buciorem w konsoletę.
Ekran ożył nagle i zobaczyłem przed sobą głowę Sanda.
- O co chodzi? - odezwał się.
- Zabierzcie mnie stąd!
- Dlaczego? - zapytał. - Coś poszło nie tak?
- Nie, skąd? - odparłem ochryple. -To była jedna wielka pie-
przona katastrofa.
- Co pan zrobił - ściągnął brwi - że tak ich obraził?
- Nie umarłem. - Rzuciłem się na fotel i oplotłem kolana ra-
mionami. - Posłuchałem cię, sukinsynie, ale ty nie słuchałeś mnie.
Zabierz mnie stąd. - Odwróciłem wzrok od jego obrazu.
- Nic z tego nie rozumiem - oświadczył.
- I nigdy nie zrozumiesz. - Jeszcze raz kopnąłem konsoletę,
a twarz Sanda zniknęła. Mód dookoła mnie ożył i odlecieliśmy
wreszcie z tamtego podwórza.

6
Było już późne popołudnie, kiedy Wauno zabrał mnie z hotelu
i przywiózł z powrotem do obozu nad rzeką. Nie odzywałem się
przez całą drogę. On wyświadczył mi tę samą grzeczność.
Wkroczyłem do obozu, czując w głowie śpiew rzeki, a pod bu-
tami krzepki chrzęst żwiru. Wszystko wyglądało tak samo, jak za-
pamiętałem, z wyjątkiem zmiennych granic cieni. Wszystko
brzmiało i pachniało tak samo. W myślach powtarzałem sobie, że
powinno mi to sprawić ulgę - ciężka próba już za mną. Jestem
z powrotem na bezpiecznym gruncie, na swoim miejscu, wśród lu-
dzi, których znam i którym mogę zaufać. Chciałem w to wierzyć
tak samo mocno jak wczoraj wieczorem, kiedy ci sami ludzie przy-
szli ocalić mnie z łap Korporacji Bezpieczeństwa Tau. Bezpieczny...
Ale kiedy szedłem przez żwir w stronę cieni rzucanych przez
rafę, wiedziałem już, że tak naprawdę nigdy nie będę mógł w to
uwierzyć. "Jestem bezpieczny" to tylko kłamstwo, którym wszyscy
karmimy się codziennie, żeby jakoś pozostać przy zdrowych zmy-
słach. "Tu jest moje miejsce" to kłamstwo, którym karmię się ja
sam. Odkąd przed laty opuściłem Stare Miasto, nigdzie nie prze-
bywałem na tyle długo, by móc poczuć się tam "u siebie". Nie ina-
czej było i tutaj. Gdziekolwiek spojrzałem, widziałem obce twarze,
chodziłem po nieznanych mi z nazwy ulicach, spałem w obcych
pokojach, sam w pustym łóżku.
Wiedziałem też, że mimo iż nienawidziłem życia w Starym Mie-
ście, czasem, po nocach, jakaś nienormalna cząstka mnie za nim
tęskniła. Przypominałem sobie ściany, które zamykały się nade mną
jak matczyne ramiona, a także, że niebo to tylko dach nad moją
głową, trzydzieści metrów wyżej, a nie nieskończoność. Wtedy aż do
bólu chciałem znów być tylko tym małym ignorantem, pieprzniętym
świrem, w miejscu, gdzie znałem wszystkie obowiązujące zasady.
- Kocie... - przez obozowe hałasy i zamieszanie dotarł do mnie
głos Kissindry jak lina ratunkowa, która ma mnie wyciągnąć spo-
śród lotnych piasków.
Szła ku mnie energicznym krokiem, a za nią powiewały z fur-
kotem poły płaszcza.
Zatrzymała się, kiedy i ja stanąłem - gdy nieoczekiwanie zde-
rzyliśmy się z tą nieuchronną, niewidzialną barierą, jaka nas dzie-
liła. Patrzyłem, jak przełyka cisnące się na usta słowa - pewnie
"Nic ci nie jest?" - bo nie chce pytać mnie o to samo dwa razy
w ciągu jednego dnia.
- Wróciłem. - Jedynie tyle z siebie wydusiłem.
- To dobrze - mruknęła, ale w jej spojrzeniu widziałem tro-
skę. Troskę o rodzinę, o porwanego chłopca, martwiła się, że nie
wie, jak ma zadać mi pytania, które musiała zadać.
- Na nic się nie przydałem - szepnąłem, spuszczając głowę. -
Twój wuj wciąż jeszcze rozmawia z Hydranami.
- Aha. - Zabrzmiało to pusto i nieobowiązująco. Zaczęła zbie-
rać się do odejścia, obejrzała się przy tym z wahaniem, co wystar-
czyło za zaproszenie. Ramię w ramię ruszyliśmy w głąb obozu.
Po kilku krokach wskazała jakiś sprzęt, który właśnie mon-
towano.
- Przywieźli już system do skafandrów fazowych. Ezra poma-
ga im to wszystko podłączać. Wróciłeś w samą porę, żeby obej-
rzeć pokaz.
Przeniosłem spojrzenie w kierunku, który mi wskazała, za-
dowolony, że mogę zająć się czymś innym. Czułem ulgę, mogąc
skupić się na czymś, co nie dotyczyło mnie osobiście. Robotnicy
w brunatnych kombinezonach stali wokół sprzętu do przemiesz-
czania się wewnątrz rafy. Przypomniałem sobie tępą urazę, którą
widziałem na ich twarzach dziś rano. Przyjrzałem im się jeszcze
raz, kiedy podeszliśmy bliżej. Kilku miało zakasane rękawy, jak-
by mimo zimna oblewali się potem.
Stanąłem jak wryty, kiedy wyśledziłem czerwoną obrączkę -
na jednym nadgarstku, potem na drugim i na kolejnym. Niewol-
nicze oznaki, które nosi się zamiast bransoletki danych, kiedy jest
się robotnikiem kontraktowym. Na ten widok moja dłoń powę-
drowała automatycznie do nadgarstka, do bransoletki, która zakry-
wała bliznę po takiej właśnie obrączce; po raz kolejny musiałem
sobie udowodnić, że jestem tym, kim mi się wydaje.
Protz i inne szyszki z Tau jeszcze tu stali, razem z inspektora-
mi federalnymi. Grupka technicznych czekała na uboczu, aż przyj-
dzie do demonstracji sprzętu. W czasie lotu na Ucieczkę zapozna-
łem się z plikami na temat sprzętu, jakiego używa się do prowa-
dzenia badań we wnętrzu raf, a także wszystkich innych urządzeń,
które przysłało nam Tau. Wybrałem informacje do dna, chcąc uzy-
skać jakieś wyobrażenie o tym, jakie są rafy, a przy tym dowie-
dzieć się czegoś o Ucieczce i o Hydranach, o tym, jak to wszystko
wzajemnie do siebie pasuje.
Najlepszy obraz tego, co kryło się we wnętrzu rafy, można by-
ło otrzymać, wysyłając do wnętrza człowieka odzianego w popra-
wioną wersję zwykłego skafandra do przemieszczeń fazowych.
Urządzenia te pozwalały nurkowi poruszać się wśród materii sta-
łej, jakby to była ciecz, i przesyłać odczyty technikowi na ze-
wnątrz, dopóki ten nie odkryje czegoś, czemu Tau zechciałoby bli-
żej się przyjrzeć. Zmodyfikowane skafandry, niezbędne do badań
w tak złożonym otoczeniu, nie wchodziły w skład wyposażenia
zwykłej kopalni - każdy z nich tworzyła pajęczyna mikrowłókien,
najeżona czujnikami i generatorami fazowymi, taka mikrotech-
niczna wersja zewnętrznego płaszcza statku kosmicznego - i pew-
nie kosztowała niewiele mniej.
Nigdy dotąd żaden pracownik Tau jeszcze nie badał w Oj-
czyźnie tych kilku tysięcy hektarów złóż. Była to ostatnia nieek-
sploatowana rafa na całej planecie, co mogło oznaczać jedynie,
że z ich punktu widzenia przedstawiała się najmniej interesują-
co. To zaś sprawiało, że dla nas stawała się automatycznie naj-
ciekawsza, a najważniejsza dla Hydran. Tau utrzymywało, że ta
ostatnia formacja pozostanie na zawsze nietknięta. Ale "zawsze"
dla konglomeratu znaczyło coś zupełnie innego niż dla reszty
świata.
Yelina Prohas, nasz mikrobiolog, oraz Ezra Ditreksen stali te-
raz przy konsultantach Tau i ich sprzęcie. Patrzyłem, jak kiwają
głowami i gestykulują, jednak przez panujący w obozie hałas nie
słyszałem, o czym mówią. Dopadła mnie kolejna chwila ogłupia-
jącego odrętwienia - zdominowało mnie poczucie, że nic nie jest
realne, że tak naprawdę nikogo tu nie ma, bo nie słyszałem ich, nie
czułem, nie mogłem dotknąć myślą.
Zmusiłem się, by iść dalej, skupiłem się na ziemi, która sprę-
żynowała pod stopami, na powietrzu, które wciągałem do płuc
j wypuszczałem.
- Naprawdę będziemy dzisiaj wchodzić w głąb rafy? - zapyta-
łem, kiedy zrównałem się z Kissindrą. Nie spodziewałem się, że
biurokracja Tau może uwinąć się w takim tempie, nawet kiedy
federalni zaglądają im przez ramię.
Ezra popatrzył na mnie, kiedy przy nim stanąłem, i potrząsnął
przecząco głową.
- Mają nas tylko zapoznać z systemem otrzymywania danych.
Do środka wejdzie jeden z robotników Tau. Jeżeli sami będziemy
chcieli zanurkować, najpierw musimy przejść test na symulatorze.
- Saban! - techniczna krzyknęła przez ramię w stronę grup-
ki robotników, których minąłem po drodze.
Jeden z nich upuścił niesiony pakunek. Paczka trzasnęła o zie-
mię i pękła. Chyba nawet tego nie zauważył. Gapił się na tech-
niczną, na sprzęt, na nas, a jego twarz stężała w napadzie paniki.
Skrzywiłem się niechętnie, bo tylko tego nam dzisiaj brako-
wało do szczęścia - mnie i całej ekipie - żeby tu wśród nas i pie-
kielnie drogiego sprzętu robotnik kontraktowy przeszedł przy fe-
deralnych załamanie nerwowe.
Techniczna jeszcze raz wykrzyczała jego imię jak przekleń-
stwo. Tym razem Saban podszedł do nas, a poruszał się przy tym
tak, jakby techniczna sterowała jego mózgiem. Patrzyłem, jak
zbliża się, powłócząc nogami... (...idzie włożyć ten skafander, bo nie
ma żadnej władzy nad własnym życiem, jest niewolnikiem, zwy-
kłym mięsem, to wszystko. Ale kiedy włoży to draństwo, stanie
się martwym kawałkiem mięsa, tak samo jak Goya, który był je-
go przyjacielem, dopóki jeden z tych skafandrów go nie zabił le-
dwie miesiąc temu. Generator pola wyskoczy z fazy. Właśnie to za-
biło Goyę. Kiedy Goya zginął, on wiedział, że następnym razem za-
wołają jego...).
A wszystko, co wiedział, wszystko, co czuł, rozbrzmiewało te-
raz jak krzyk w moim mózgu.
- Jezu, jasna cholera...! - sapnąłem, mrugając z oszołomie-
nia. Zatrzasnąłem natychmiast wszystkie myśli, wypychając tam-
tego na zewnątrz jak wodę z gąbki.
Tylko Ezra zwrócił na mnie uwagę, inni przyglądali się obja-
śniającemu procedury technikowi. Zrobił taką minę, jakby sam wi-
dok mojej twarzy upewniał go ostatecznie, że jestem zupełnie
stuknięty.
Wciąż oszołomiony, odwróciłem się, kiedy Saban dotarł do
miejsca, gdzie staliśmy. Wcale na mnie nie patrzył, nie wiedział,
co się przed chwilą zdarzyło, bo nie mógł - tak samo jak ja nie po-
trafiłbym drugi raz odnaleźć ścieżki do jego myśli. Nie zostało mi
już nawet na tyle psycho, żeby wiedzieć, czy wciąż jeszcze się boi,
a nawet - czy w ogóle żyje.
Zakląłem pod nosem i skierowałem uwagę na pozostałych.
- Włóż to - rozkazała Sabanowi techniczna. Ten opuścił wzrok
na generującą pole powłokę skafandra i skrzynkę z czujnikami,
stojącą u jego stóp. Wziął skafander do ręki. Miał pewnie nie wię-
cej niż trzydzieści lat, ale zużyty i wysuszony wyglądał starzej.
Ciekawe, od jak dawna jest obrączką i jak wyglądał przedtem.
Kiedy zaczął wciągać na siebie skafander, podniósł wzrok na sto-
jącą nieopodal grupkę członków ekipy. Nie trzeba czytać w my-
ślach, żeby zgadnąć, co mógł o nas sądzić - o podlizujących się
Tau importowanych technicznych, wysyłających go, żeby odwalił
za nich brudną robotę w sprzęcie, który, jak sądził, go zabije.
Popatrzył na mnie.
Ale ja wtedy patrzyłem znów w oczy nieznajomym, którzy wy-
pełniali pewien pokój i gapili się na mnie: pół tuzina psychotroni-
ków usadzonych na długiej ławce jak rządek celów na strzelnicy,
grupka przegranych, którzy czekają na swoją ostatnią szansę. Przy-
pomniało mi się, jak śledzili każdy mój ruch, kiedy wchodziłem
do tamtego pokoju, żeby do nich dołączyć - brudny, wyczerpany
i pobity. Przypomniało mi się, że ich spojrzenia mówiły wyraźnie:
jesteś dla nas niczym, nawet nie ludzką istotą... nawet dla nas.
Z wyjątkiem jednej kobiety o włosach jak rzeczny nurt o pół-
nocy, z pustymi oczyma, szarymi jak sam smutek. Jule taMing. Po-
patrzyła mi wtedy prosto w te moje oczy dzikiego zwierzęcia i zdo-
łała dojrzeć w nich człowieczeństwo, w którego istnienie sam już
nie wierzyłem. Powiedziała wtedy...
- Ja pójdę. Pozwólcie pójść mnie.
Wszyscy, którzy stali dookoła mnie w cieniu rafy, obrócili się
teraz i przyglądali mi się, pełni zdumienia i niedowierzania.
- Co? - rzucił Ezra.
Oblizałem wargi i przełknąłem ślinę.
- Ja chcę to zrobić.
Techniczna Tau, która odpowiadała za sprzęt i u której wyczy-
tałem na identyfikatorze nazwisko HAWKINS, potrząsnęła od-
mownie głową.
- Wasza ekipa nie ma odpowiednich kwalifikacji, żeby praco-
wać w skafandrze fazowym. Nie mogę na to pozwolić. To wbrew za-
sadom bezpieczeństwa.
- Ja mam kwalifikacje - odparłem.
Kissindra obejrzała się na mnie przez ramię.
- Nieprawda - wtrącił się Ezra. - Nikt z nas nie przeprowadzał
ćwiczebnych symulacji.
- Ja - tak - odparowałem, wychodząc przed niego.
- Kiedy...? - Złapał mnie za ramię i obrócił ku sobie.
- Po drodze - odpowiedziałem, z trudem opanowując prze-
możną chęć, by wykręcić mu rękę. - W podstawowej bazie da-
nych, jaką przywieźliśmy ze sobą, znajduje się wirtualny symu-
lator.
- Nikt nie miał na to czasu.
- Ja miałem. - Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się
złośliwie, kiedy zobaczyłem, że dociera do niego, co powiedzia-
łem. Zapamiętywałem wszystko, co mogłem uzyskać z dostępu do
sieci, a nawet i to, co tylko przeczytałem. Kiedy jest się psychotro-
nikiem, człowiek ma mózg podrasowany tak, że jeśli tylko zechce,
może mieć eidektyczną pamięć. Kiedy zapisywałem się na uni-
wersytet, nie umiałem korzystać z sieci - przez większość swego
życia nie umiałem nawet czytać. Prawo zabrania psychotronikom
Posiadania w głowach biocybernetyki.
Żeby nadrobić wszystkie lata zmarnowane na ulicy, potrze-
bowałem cudu. A kiedy przekonałem się, że taki cud zdarzył mi się
już przy urodzeniu, szybko nauczyłem się go wykorzystywać, by
móc przetrwać także i w tym nowym życiu. Wbrew temu, co sądzi-
li niektórzy, niełatwo przyszło mi osiągnąć obecny status.
Ezra puścił mnie, choć usta nadal wykrzywiał mu gniewny
grymas.
- Świr - mruknął.
Zesztywniałem cały. Czułem to słowo w jego oddechu za każ-
dym razem, kiedy się do mnie odzywał, ale jak dotąd brakowało
mu odwagi, żeby rzucić mi je w twarz. Poprawiłem rękaw koszuli
i minąłem go bez słowa.
- Mam kwalifikacje - powtórzyłem, zwracając się do tech-
nicznej. - Proszę mnie sprawdzić.
Hawkins rzuciła Kissindrze pytające spojrzenie, a ta popa-
trzyła na mnie. Pokiwałem głową, a wtedy i ona skinęła głową dla
potwierdzenia.
- Mimo wszystko to nie jest najlepszy pomysł. - Hawkins po-
toczyła wzrokiem po wianuszku gapiów, po ważniakach z Tau i fe-
deralnych, jakby szukała tam poparcia dla swoich słów albo kogoś,
kto mnie powstrzyma. Ale nikt nie dał najmniejszego znaku. Al-
bo nie wiedzieli, że to niebezpieczne, albo nie mogli się do tego
przyznać.
Wyjąłem skafander z osłabłych rąk Sabana. Cieniutki mate-
riał zafurkotał, miałem wrażenie, że trzymam w ręku cień. Saban
w oszołomieniu pokręcił głową, pociemniałe ze strachu oczy mó-
wiły wyraźnie, że nic z tego nie rozumie. Zaczął się wycofywać, po-
wolutku, jak człowiek stąpający po tłuczonym szkle. Odwróciłem
się w stronę Hawkins.
- Czy ten sprzęt został należycie wypróbowany? - Skafander
do przemieszczeń fazowych, taki jak ten, stanowił osiągnięcie
techniki o najwyższym stopniu precyzji, a potencjalny współczyn-
nik zawodności miał niemal równie wysoki jak cenę.
- Co pan przez to rozumie? - zapytała Hawkins z urazą w głosie.
- Czy jest bezpieczny?
- A dlaczego miałby nie być? - warknęła. - Jeśli się wie, jak
się z nim obchodzić.
Z jej twarzy nie mogłem wyczytać, czy była po prostu zdener-
wowana, czy może obawiała się, że mogę mieć rację. Starałem się
jednak o tym nie myśleć. Zdjąłem kurtkę, założyłem hełm i przy-
piąłem do pasa skrzynkę z czujnikami. Potem zacząłem wkładać
cieniutką materię skafandra, która przylgnęła do mnie jak paję
czyna, oblepiając dokładnie ciało. Poczułem, że przebiega po mnie
dreszcz, ale byłem na to przygotowany. Wyprostowałem się, czując,
jak skafander porusza się razem ze mną.
Skafander z generatorem pola pozwalał człowiekowi prze-
chodzić przez ściany, a w każdym razie poruszać się wśród zróż-
nicowanego podłoża raf, jakby to była woda. Wewnątrz struktu-
ry molekularnej najgęstszej nawet materii znajduje się wolna
przestrzeń, a przesunięcie fazowe otwierało w niej przejście,
rozsuwając na bok cząsteczki i tworząc wakuolę, w której mógł
się znajdować człowiek - przynajmniej dopóki się ruszał.
- Dobra - oznajmiłem w końcu. - Możemy zaczynać.
Hawkins popatrzyła najpierw na mnie, potem na swoje
wskaźniki.
- No dobrze - poddała się z rezygnacją. - Ale niech pan nie
siedzi za długo. Tym razem to nie rzeczywistość wirtualna, ale re-
alny świat. Nikt nie badał jeszcze tej rafy. Nigdy nie wiadomo, na
co natrafi się w środku.
Kiwnąłem głową, spoglądając już w stronę podnóża wznie-
sienia. Stromą, wyżartą erozją ścianę porastało futro różnorod-
nych mchopodobnych roślin - zielonoczarnych jak pociemniały
metal, brązoworudych jak zakrzepła krew, tu i ówdzie przetyka-
nych zielonozłotym rozbłyskiem. Ruszyłem w tamtą stronę,
sprawdzając po drodze różne systemy. Kiedy szedłem, starałem
się przyzwyczaić do odmiennego odczuwania ruchu wewnątrz je-
dwabnej klatki skafandra. Przed oczyma przemykały mi jak
ćmy odczyty danych; musiałem zwalczyć przemożną chęć odpę-
dzenia ich.
Wszystko funkcjonowało w sposób, jaki pamięć uznawała za
właściwy, ale strach Sabana wyostrzył moje spojrzenie. Wmawia-
łem sobie, że śmierć tamtego robotnika była zupełnie przypad-
kowa, choć Saban mógł wierzyć, że takie przypadki zdarzają się im
za często. Tau nie śmiałoby przecież wysyłać człowieka w głąb ra-
fy w niepewnym sprzęcie na oczach tylu świadków, zwłaszcza fe-
deralnej komisji.
W końcu, po, jak mi się wydawało, nieskończenie długiej chwi-
li marszu w zwolnionym tempie, stanąłem wreszcie przed wznoszą-
cą się pionowo ścianą rafy. Zatrzymałem się i po raz ostatni obej-
rzałem na pozostałych. Stali w trzech grupach: naukowcy i tech-
nicy w jednej, obserwatorzy w drugiej, a stłoczone razem obrączki
w trzeciej. Słyszałem w hełmie głos technicznej, która sprawdza-
ła ze mną zgodność danych. Przestawiłem myśli na automatyczny
bieg, żeby całkowicie podporządkować je szkoleniu, które wtłoczy-
łem sobie w pamięć, i zacząłem udzielać prawidłowych odpowie-
dzi. Rafa górowała nade mną jak grzywiasta fala. Kiedy poczu-
łem pierwszy kontakt, wstrzymałem oddech, czując najpierw
miękki nacisk nieznanych porostów, które obrastały płaszczyznę
styku między rafą a powietrzem. Wymruczałem komendę, która
uruchamiała zmiany fazy, i przepchnąłem się w głąb.
Zapadłem się w rafę, jakbym tonął na stojąco. Rafa, ruch i fi-
zyczne granice mojego ciała zlały się w jedną płynną całość. Za-
chłysnąłem się z wrażenia, poczułem, jak płuca wypełnia mi chłod-
ne, aromatyczne powietrze - swobodnie, aż do pełna. Wziąłem ko-
lejny oddech, potem jeszcze jeden, obróciłem się, manewrując
ciałem jak pływak, żeby spojrzeć za siebie. Świat zewnętrzny znik-
nął, a ja patrzyłem w płynną, ruchliwą mgłę ze srebrzystych sza-
rości i świetlistych szarozieleni. Wiedziałem, że będzie tu światło
- płynące z otaczających mnie elektromagnetycznych fluktuacji,
a przerobione na potrzeby oczu przez czujniki w hełmie - ale nie
wiedziałem dokładnie, co przed sobą zobaczę.
Nie słyszałem żadnych dźwięków poza własnym ostrożnym,
chrapliwym oddechem. Przed oczyma nadal rozbłyskiwały mi cy-
fry odczytów, więc kazałem im się wyłączyć. Niech dane technicz-
ne czytają sobie inni, na instrumentach Hawkins. Nagle poczu-
łem, że nie tak chcę to odbierać i nie tak chcę to zapamiętać.
- Jak panu idzie? - huknął nagle przybyły z innego wymiaru
głos Hawkins.
- W porządku - mruknąłem bez entuzjazmu, bo zupełnie nit
miałem ochoty się odzywać. - Mniej więcej tak, jak się spodzie-
wałem. - Ale to nie była prawda. Żadna symulacja nie odda w peł-
ni rzeczywistości, ponieważ - jak nieoczekiwanie sobie uświado-
miłem - rzeczywistość tutaj za każdym razem jest zupełnie inna.
_ proszę do mnie nie mówić. Chciałbym... chciałbym się skoncen-
urować.
- W takim razie proszę się przemieszczać powoli - odparła.
- Tak - szepnąłem, a i tak to jedno słowo zabrzmiało jak nie-
znośny wrzask. Nawet bicie serca wydało mi się teraz zbyt głośne,
natarczywe, coraz to wdzierało mi się od nowa w świadomość, kie-
dy brnąłem głębiej w rozmigotaną tajemnicę, która połknęła mnie
już w całości.
Z wolna zacząłem sobie uświadamiać, że wcale nie otacza mnie
taka znów kompletna cisza. Rafy szeptały: ukryte znaczenia i mam-
rotane sekrety przepływały tuż na granicy mojej percepcji. Ob-
serwując wywołane moim nieustannym ruchem zmiany w świetle,
kolorach i gęstości, miałem takie odczucie, jakbym zlał się z nimi
w jedno, jakby nic już nie pozostało osobno, bo pole fazowe zatar-
ło we mnie poczucie własnego ja aż do granic amorficzności.
Ruszyłem przed siebie, w głąb nieznanego, a przyświecało mi
na drodze rozbłyskujące światło energetycznych wybuchów pól.
Jedyne odczucie, jakie mi teraz towarzyszyło, to swoiste zmiany ci-
śnienia, powodujące, że każdy ruch był trudny, ale inny niż po-
przedni... i następny. Podłoże, wśród którego wędrowałem, to pie-
ściło mnie delikatnie jak matka, to znów z gorączkową pożądliwo-
ścią kochanki. Przeszedłem przez powierzchnie szorstkie,
rdzawoczerwone, nawarstwione jak ceglany mur, lecz usiany przy
tym ziarnami ciemności, jak wywrócone na nice niebo; potem na-
gle wpadłem w przestrzeń pustej bieli i, oślepiony, czułem się jak
w środku burzy śnieżnej. Popłynąłem w górę przez tę białość, aż
Przebiłem się na powierzchnię w pustej bańce pełnej rozjarzo-
nej światłem mgły, a tam toczyłem się, nagle nieważki, dopóki
skafander ponownie się nie ustabilizował.
- Wszystko u pana w porządku? - zapytał ostro głos Hawkins,
Przyprawiając mnie o skurcz serca.
- W jak najlepszym - mruknąłem, kiedy płynąłem przez prą-
dy wirowe świecącego gazu.
- Chce pan już wyjść? - Nie zabrzmiało to bynajmniej jak
Pytanie.
- Nie. - Dotarłem już do drugiego końca bańki i zacząłem po-
ruszać się w zwolnionym tempie, bo zatopiłem się w obszar bar-
dzie] zagęszczonej materii. Przepchnąłem się głębiej.
- Jak tam odczyty? - zainteresowałem się, żeby wydobyć z sie-
bie jakąś w miarę spójną myśl i pamiętać, że właśnie dane są dla
mnie istotne.
- Dobre - odparła Hawkins. - Naprawdę niezłe. Jasne i wyraźne.
Ale ja już przestałem jej słuchać, bo balansowałem teraz
ostrożnie na czymś, co mój umysł z uporem klasyfikował jako scho-
dy. Włączyłem z powrotem odczyty i studiowałem je uważnie, że-
by się przekonać, że to tylko różnice w gęstości między kolejnymi
warstwami protoidalnej ceramiczno-szafirowej pianki. Wyłączy-
łem odczyty i zacząłem piąć się w górę, aż przeszedłem na koniec
przez kolejną ścianę, która drżała i falowała jak płomień.
- Cholera jasna.,.! - eksplodował mi w uszach mój własny
krzyk.
- O co chodzi? - Głos technicznej poraził mi zmysły niemal
równie mocno.
- Głowa! Boże, tu jest pół czyjejś głowy!
- Wszystko w porządku - odparła Hawkins wyraźnie uspoko-
jona. -To nic takiego... Nie jest prawdziwa.Takie rzeczy często tra-
fiają się w rafach. To tylko aberracje. No, przebywał pan tam już
wystarczająco długo, proszę wychodzić.
- Nie... - szepnąłem, sięgając w górę dłońmi w rękawicach
i ujmując między nie na wpół dokończoną myśl o hydrańskiej
twarzy - nawet widać było, że to Hydranin, mimo że miał zamknię-
te oczy. Mógł być pogrążony we śnie, ale coś w tej twarzy spra-
wiało wrażenie, jakby uchwycono ją w chwili absolutnego zachwy-
tu. Zamigotała i zniknęła jak wodne odbicie, kiedy tylko zamkną-
łem na niej dłonie. Opuściłem ręce i patrzyłem, jak znów się
pojawia. Zamknąłem oczy i przeszedłem przez nią, dążąc w głąb
tysiącletnich warstw snów.
Dotyk napierającego na mnie podłoża stał się teraz jakby
czymś więcej niż tylko prostym, niezróżnicowanym ciśnieniem.
Czułem, jak rafa się zmienia, nieuchwytna jak woda, jak zmarszcz-
ki na jedwabiu, potem lepka jak olej, miód, smoła, to znów pusta
jak próżnia, a przy tym równie chaotyczna jak moje życie.
Hydranie wierzyli, że rafy to święte miejsca, pełne cudownej
mocy. Zastanowiło mnie, co takiego mogli tu znaleźć, że w to uwie-
rzyli, skoro nigdy nie mogli odbierać raf w taki sposób jak ja te-
raz. Zastanowiło mnie także, dlaczego takie doświadczenie zupeł-
nie nie wpłynęło na sposób, w jaki postrzegają je ludzie.
Wyciągnąłem przed siebie rękę, przesuwając się dookoła pul-
sującej kuli światła - czułem, jak coś przechodzi przeze mnie, ro-
zedrgane jak szarpnięta struna - słyszałem to coś we własnej gło-
wie, jakbym był instrumentem, a rafa wygrywała teraz swoją pieśń
na każdej komórce nerwowej mego ciała. Powoli zatrzymałem się,
zasłuchany, i zdałem sobie sprawę, że teraz każdy ruch, każde prze-
sunięcie fazowe budzi we mnie coś w rodzaju rezonansu - już nie
tylko kolory i światła, ale całe spektrum moich zmysłów. Kiedy
oddychałem, słyszałem muzykę, czułem zapach mgły i ostry, burzo-
wy posmak ozonu. Jeden po drugim, wszystkie zmysły pootwiera-
ły mi się na oścież jak dwuskrzydłowe drzwi i wpuściły do środka
czysty blask wrażeń... Umysł przypominał wyciągniętą dłoń,
a pustkę na niej wypełniała rafa...
Gdzieś tam wołał mnie czyjś głos. Słowa uderzyły o nagie my-
śli jak grad kamyków. Z cichym przekleństwem odsunąłem je na
bok, ale zaraz poczułem, że walą we mnie jeszcze raz, tym razem
mocniej:
- Proszę mi odpowiedzieć!
Nie odpowiedziałem, bo nie miałem słów, które opisałyby to,
co wlewało się teraz we mnie przez wszystkie zmysły. Umysł mia-
łem jak pryzmat, który załamywał strumień wrażeń w szerokie
spektrum czystej przyjemności...
Nie było już granic: żadnego wnętrza, nic na zewnątrz, tylko
ten zachwyt czysty i słodki jak tlen, który wdychałem. Nie trzeba
już było nawet oddychać - już nie miałem w sobie miejsca na od-
dech, tylko czysty, gorący ogień przyjemności, spalający mnie od
środka, aż... aż...
Nie mogę oddychać. Z wysiłkiem wciągnąłem w płuca powie-
trze gęste jak płyn. Nagle poczułem, jakby coś zgniatało mi pierś,
wypierało ze mnie życie.
Dźwięki wywołały w uszach krwotok światła - czyjś głos krzyczał
coś do mnie, ale nie pamiętałem, czyj to głos, nie rozumiałem słów...
- Nie mogę... oddychać - wykrztusiłem z siebie słowa jak ka-
mienie wielkości pięści, nie miałem pojęcia, czy ktoś zdoła je zro-
zumieć, czy w ogóle jest tam ktoś, kto je usłyszy.
- ...sprowadzimy pana z powrotem... - pojawił się ciekły pło-
mień na linii oczu - ...proszę wyłączyć sterowanie.
Opuściłem wzrok i zobaczyłem, jak moje dłonie, otoczone zło-
cistą poświatą, grzebią niezgrabnie przy pasku, choć nie byłem
nawet pewien, czy mogę tam czegokolwiek dotykać, czy w ogóle
powinienem. Poczułem, że ciało się skręca, porusza, choć nie po-
trafiłem stwierdzić, czy byłem tego przyczyną.
- Wyciągnijcie mnie stąd... - wymamrotałem jeszcze.
- ...wyciągniemy... - odpowiedział tamten głos, ale równie do-
brze mogło to być tylko echo w mojej głowie. Oślepiający smak
dźwięku był tak gorzki, że łzy stanęły mi w oczach.
Nie mówiłem już nic więcej, nic też już nie słyszałem ani nie
czułem, z wyjątkiem tego bólu za każdym razem, kiedy wciągałem
haust roztopionego powietrza. Cały byłem mokry, jakby śmierć
przesączała się już przez bandaże pól ochronnych. Ciśnienie, gę-
stość, ciężar, nagłe przejścia między materią a pustką stawały się
coraz silniejsze, kiedy jakaś niekontrolowana siła wlokła moje
osłabłe ciało przez podwójny szpaler chłoszczących rózg. Czułem,
że zwierające się wokół mnie łono zmysłowych wrażeń zaczyna
zmieniać mnie na swoje podobieństwo, zlewając nas w jedność
na wieki...
A jednak pchał mnie wciąż naprzód ten nieprzeparty ruch,
rozpychał na boki gęstą materię jak banieczka powietrza ucieka-
jąca na powierzchnię wrzącej cieczy. Okręciło mnie dookoła i szarp-
nęło raz jeszcze, przepychając przez ostatnią agatową taflę mate-
rii wprost w pustkę, w której nie istniało już nic oprócz światła.
Zwaliłem się na ziemię, kiedy zgasł dokoła mnie blask pól fa-
zowych. Nagle mogłem swobodnie oddychać. Zasysałem łapczy-
wie powietrze między kolejnymi atakami kaszlu; leżałem na ple-
cach na szorstkim żwirze, wdzięczny za każdy rozedrgany mięsień
mego ciała.
- Kocie...!
- Co się stało?
- Oddycha?
Niebo przesłoniły znajome cienie, zgubiłem się w surreali-
stycznym lesie ludzkich nóg. Ezra Ditreksen przycisnął mi coś do
twarzy, wtłaczając mi do płuc tlen ze stymulantami. Usiadłem,
zanosząc się kaszlem, i odepchnąłem go na bok.
- Mówiłem...!
Ktoś wrzeszczał histerycznie. Zaskoczony, że to nie ja sam,
złapałem się sieci wyciągniętych ku mnie dłoni i podciągnąłem
się. Przepchnąłem się przez ludzką barierę i, wspierany przez nią,
usiłowałem dojrzeć, kto to taki.
To był Saban, robotnik, za którego poszedłem... którego życie
niemalże wymieniłem za własne. Zobaczyłem, że chce się prze-
drzeć przez zaporę współpracowników, przytrzymujących go
w miejscu. Jeden z obrączek walnął go z całej siły i Saban zgiął się
wpół. Chcieli go uciszyć - wyraźnie chcieli zamknąć mu usta. Zo-
baczyłem, jak pierścień robotników zwiera się ciasno, widziałem
spojrzenia, jakie rzucali w stronę urzędników Tau, federalnych
i stojących dookoła mnie członków ekipy. Zastanawiałem się, ko-
go chcą w ten sposób chronić - siebie czy jego.
Odwróciłem od nich wzrok i zacząłem szukać w tłumie tech-
nicznej, która pozwoliła mi się zanurzyć w rafę w źle funkcjonu-
jącym skafandrze. I która zdołała mnie na czas stamtąd wycią-
gnąć. Hawkins przepchnęła się obok Ezry i Changa dokładnie
w chwili, kiedy dotarła do mnie Kissindra.
- Kocie, na litość boską... - wysapała Kissindra, dokładnie
wtedy, kiedy znalazła się przede mną Hawkins.
- Na litość boską, co się stało? Dlaczego, do cholery, nie wy-
szedł pan, kiedy mówiłam? Nie jest pan...
- Chce pani powiedzieć, że to moja wina? - zapytałem, pa-
trząc jej prosto w oczy.
Widziałem jej reakcję, kiedy zauważyła podłużne źrenice. Ale
zaraz dostrzegła zbliżających się federalnych razem z przedsta-
wicielstwem Tau i szybko mruknęła:
- Nie. Wcale tak nie twierdzę.
Trzymała przede mną jakiś instrument i kazała mi stać bez ru-
chu, kiedy robiła pomiary. Po chwili z jej twarzy zniknęło napięcie.
- Jest pan czysty. Nie znalazł się pan pod działaniem żadnych
toksyn.
Wziąłem głęboki oddech, przypomniawszy sobie, co pracow-
nikom Tau zdarzało się napotykać w głębi raf: enzymy, które robi-
ły ludziom z wnętrzności gnijącą galaretę, wirusy, które zapocząt-
kowywały samorzutną i niedającą się opanować mutację komórek.
Koszulę i spodnie miałem mokre, poplamione nieznaną substan-
cją o zapachu, jakiego nigdy dotąd jeszcze nie czułem. Przeszedł
mnie dreszcz.
- W takim razie chciałbym powiedzieć dwie rzeczy. Pierwsza
to: dziękuję.
Popatrzyła na mnie ostro, ale już bez złości.
- Druga: jak często zdarza się wam stracić nurka?
- Awarie są bardzo rzadkie - odparła. Mówiąc to, lekko pod-
niosła głos i zerknęła na zaciśnięte usta ważniaków z Tau, na mar-
sowe oblicza federalnych. - Nigdy jeszcze nie zdarzył nam się
śmiertelny wypadek.
- A ja słyszałem coś innego. - Zerknąłem w stronę Sabana,
milczącego i ledwie widocznego wśród grupki robotników. - Jeże-
li to takie bezpieczne, to dlaczego wykorzystujecie do tego robot-
ników kontraktowych, a nie własnych pracowników?
Teraz i ona zacisnęła usta. Zamiast niej odpowiedział mi
Protz:
- Nie posłalibyśmy nikogo do wnętrza rafy, gdyby ryzyko prze-
kraczało nasze standardy bezpieczeństwa.
- Bez wątpienia są bardzo wyśrubowane - odparłem, a Protz
się naburmuszył. Popatrzyłem na federalnych. - Dlaczego nie za-
pytacie robotników o śmiertelne wypadki? - Wskazałem ręką na
ciasno stłoczoną grupkę obrączek.
Poczułem na ramieniu czyjąś dłoń, a ktoś za moimi plecami
powiedział:
- On nie mówi poważnie. To tylko wstrząs. Nie powinien był
się upierać, że skorzysta ze sprzętu. Nie ma dość doświadczenia
i omal się przy tym nie zabił... -To Ezra.
Obróciłem się gwałtownie, wyrywając się spod jego ręki.
- To ten cholerny sprzęt zawiódł, nie ja!
- Dorośnij wreszcie - syknął. - Odkąd tu jesteśmy, wciąż tyl-
ko robisz jakieś głupstwa. Przynajmniej raz przyjmij odpowie-
dzialność za to, co zrobiłeś.
- Ezra - rzuciła ostro Kissindra. - Nie ty odpowiadasz za eki-
pę. - Zbliżyła twarz do jego twarzy i dodała ciszej: - Nie powinie-
neś, a raczej nie masz prawa udzielać mu reprymendy...
- No cóż, jeśli ty tego nie robisz, ktoś w końcu powinien -
warknął.
Poczerwieniała na twarzy.
- Dlaczego zawsze stajesz po jego stronie? - atakował, wska-
zując na mnie, zanim zdołała otworzyć usta, żeby mu odpowie-
dzieć. - Masz zamiar pozwolić, żeby zniszczył wszystko, co tu ma-
my."? - Potoczył ręką dookoła, ale coś w jego twarzy mówiło wy-
raźnie, że miał na myśli tylko przestrzeń między sobą a nią.
- Ezra - powtórzyła. Jej twarz wyraźnie złagodniała. - Ty nic
nie rozumiesz.
- Chyba jednak rozumiem. - Obrócił się i odmaszerował, jak-
by wszyscy dookoła - członkowie ekipy, techniczni i kierownic-
two Tau, inspektorzy - nagłe przestali istnieć.
Odwróciłem się od widoku jego oddalających się pleców, że-
by sprawdzić, czy federalni wykazują chęć, by porozmawiać z ob-
rączkami. Nie wykazywali.
- Dlaczego nie zapytacie robotników, którzy korzystają z te-
go sprzętu, o to, czy jest bezpieczny? I czy mają prawo wyboru?
- To robotnicy kontraktowi - wtrącił ostro Protz. - Nie znają
się na tej technologii, nie mają też pojęcia o procedurach bezpie-
czeństwa Tau. Chronimy ich w taki sposób, że nawet nie zdają so-
bie z tego sprawy.
- Czy mają prawo odmówić pracy w skafandrze? - pytałem. -
Co się dzieje, kiedy nie zechcą?
Milczenie.
- Nie mają żadnych praw. - Odwróciłem się z powrotem
w stronę dwojga federalnych. - FKT rządzi Robotami Kontrak-
towymi. Do was należy ochrona robotnika - do was należy
sprawdzanie, czy Tau ich nie zabija. Róbcie więc, co do was na-
leży...
- Kocie. - Kissindra ucięła krótko moje przemowy, zanim fe-
deralni zdążyli cokolwiek powiedzieć. - Tylko bez polityki - rzu-
ciła lekkim tonem, który zupełnie nie pasował do wyrazu jej oczu.
~ Nie po to tu jesteśmy.
Popatrzyłem na nią przez chwilę, potem znów uciekłem
wzrokiem.
- Ale wy po to tu jesteście! - krzyknąłem.
Mężczyzna, ten cały Givechy, w końcu niechętnie kiwnął głową.
- Sprawdzimy to - obiecał, zerkając na kobietę, która także
skinęła potakująco głową.
- Nie traktujemy źle swoich robotników - wtrącił niecierpli-
wie Protz.
- Raczej niewolników - mruknąłem.
- To nie są niewolnicy! - rzuciła Kissindra z gniewem, który
zupełnie zbił mnie z tropu.
- Roboty Kontraktowe budują światy. Dają tym ludziom
szansę...
- A co, do cholery, możesz o tym wiedzieć? - wszedłem jej
w słowo.
- Mój dziadek był robotnikiem kontraktowym.
Popatrzyłem na nią osłupiały.
- Roboty Kontraktowe umożliwiły mu życiowy start. Dzięki
nim mógł później zapewnić godziwe życie sobie i swojej rodzinie.
Spuściłem wzrok na nadgarstek, na bransoletę danych.
- Tak - szepnąłem. - A mnie pozostawiły tylko blizny.
Otwarła usta, zamknęła je z powrotem. Na policzku zadrgał ja-
kiś mięsień.
- Planujemy właśnie inspekcję kilku placówek badawczych
i produkcyjnych - odezwał się Protz. Myślałem, że mówi do mnie,
ale on zwracał się do federalnych. Dopiero kiedy napotkał moje
spojrzenie, dodał: -Może pan nam towarzyszyć, jeżeli to zdoła pa-
na przekonać, że nie jesteśmy potworami. -W jego głosie słychać
było więcej urazy niż cwaniactwa - jak gdyby idea keiretsu zako-
rzeniła się w nim tak głęboko, że nawet nie mógł sobie wyobrazić,
dlaczego ktoś miałby kwestionować metody działania konglomera-
tu i sposób, w jaki organizuje życie swoim obywatelom.
- Mam za sobą naprawdę gówniany dzień - odparłem. - Jesz-
cze tylko tego mi trzeba. -1 zacząłem zbierać się do odejścia.
- Jutro! - zawołał za mną. -To będzie jutro.
Nie zatrzymałem się; szedłem dalej z pochyloną głową, aż
wreszcie plaża zniknęła spod stóp, a ludzki krąg pozostał w ty-
\e. Teraz wznosiła się przede mną ściana rafy, a ja podchodzi-
łem coraz bliżej, przypominając sobie to uczucie, kiedy sze-
dłem ku niej w skafandrze... jak wnikałem do środka... zatapia-
łem się...
I wcale się przy tym nie bałem - uświadomiłem sobie z nie-
jakim zaskoczeniem. Wypełniło mnie coś na kształt niedowie-
rzania... prawie tęsknoty. Jakby nic nie znaczył fakt, że omal
przy tym nie zginąłem. Liczył się tylko przeżyty tam moment za-
chwytu, kiedy stałem się częścią czegoś nieopisanego, a jednak
znajomego... To jak zjednoczenie - najgłębsza, najbardziej in-
tymna forma współistnienia między psychotronikami, rzecz pra-
wie niemożliwa do osiągnięcia, jeśli ci psychotronicy są ludźmi.
Rafa w niepojęty sposób zdołała wyzwolić moją psycho, sprawi-
ła, że zareagowałem, stałem się jednością.
Teraz stałem przed ścianą rafy jak poprzednio, ale tym ra-
zem nie miałem na sobie skafandra z jego technomagią pozwa-
lającą wejść do środka. Wyciągnąłem przed siebie ręce i przyci-
snąłem do podobnego mchom włóknistego porostu, który wy-
znaczał miejsce styku rafy i powietrza. Czułem, jak się poddaje,
kruchy i miękki, choć ściana pod nim stawiała opór i nie chcia-
ła mnie wpuścić do środka. Nacisnąłem mocniej, naparłem całym
ciężarem, aż w końcu dłonie zatonęły w gliniastej powierzchni.
Stałem tak i nasłuchiwałem z wszystkich sił...
- Naprawdę tak strasznie chcesz wrócić do środka? - zapytał
czyjś głos za moimi plecami.
Zaskoczony, okręciłem się gwałtownie.
Za mną stał Luc Wauno i z przechyloną na bok głową wędro-
wał wzrokiem od mojej twarzy do ściany rafy i do dłoni, które te-
raz już nie tkwiły w niej po same przeguby.
Przycisnąłem ręce do boków, uświadomiwszy sobie nagle, jak
bardzo zmarzłem, stojąc jak zahipnotyzowany w wilgotnych, cuch-
nących ciuchach.
- Myślałem, że już cię tu nie ma - odezwałem się.
- Ja też mam swoje rozkazy.
Popatrzyłem na niego przez chwilę, po czym odwróciłem
wzrok.
- Hydranie mówią, że to święte miejsca. - Podniósł wzrok na
stromiznę wznoszącej się nad nami ściany, palcami musnął zawie-
szony na piersi woreczek.
- Wiem - odparłem.
- Mówią, że doświadczają tu czegoś w rodzaju ekstazy, obja-
wiają im się wizje obłocznych wielorybów. Jest tu taki jakby umy-
słowy osad...
- Wiem.
- Naprawdę? - Zmarszczył brwi z wyraźną ciekawością. - Zda-
wało mi się, że nie możesz korzystać z psycho.
Przypomniała mi się rozmowa między Sandem, Perrymeade'em
a mną, którą widocznie podsłuchał.
- Nie mogę nad nią panować. Ale tam, w środku, coś czułem...
- Techniczna mówiła, że to anoksja, niedobór tlenu w tkan-
kach. Zdarza się, gdy sprzęt zawiedzie. Wiesz, że kiedy wyszedłeś,
miałeś zupełnie sine wargi?
- To nie były halucynacje.
Wzruszył ramionami i nie dodał nic więcej. Doszedłem do
wniosku, że mi nie wierzy.
- Jak często skafandry zawodzą?
Potrząsnął głową.
- Nie wiem. To nie mój dział. Ja tylko obserwuję obłoki. To
wszystko.
- Jasne - rzuciłem. -Tylko wypełniasz rozkazy. -1 odwróciłem
się do odejścia.
- Hej! - zawołał za mną.
Zatrzymałem się i obejrzałem, ale on tylko wzruszył ramiona-
mi, jakby w rzeczywistości nie miał już nic do dodania.
Ruszyłem więc dalej, pozostawiając za sobą obóz, aż dosze-
dłem w końcu nad brzeg rzeki. Stanąłem na kamieniach i patrzy-
łem na przepływającą wodę. Przypomniałem sobie wtedy inny
brzeg, inny świat, i to samo niedające się wyjaśnić poczucie stra-
ty, kiedy patrzyłem, jak woda znika wśród czasu i ukrytej prze-
strzeni.

7
Następny dzień zaczai się tak, jak powinien był się zacząć po-
przedni. Na nocleg popędzono nas z powrotem do Riverton, jak-
by Tau bało się nas pozostawić bez opieki w Ojczyźnie. Ale o świ-
cie Wauno czekał już, żeby zabrać nas z powrotem. Tym razem
Ezra pozostał na miejscu i szperał w bankach danych Tau, siedząc
w pokoju, który dzielił z Kissindrą. To wiele ułatwiało, przynaj-
mniej jeśli chodzi o mnie. Kissindrą niewiele się odzywała, zada-
ła tylko Wauno kilka pytań na temat rafy. Nie wiedziałem, czy za-
myśliła się z powodu rodzinnych zmartwień, czy po prostu jest
tym wszystkim wyczerpana. Sam także byłem dosyć zmęczony,
ale świadomość, że kłopoty rodzinne jej czy Tau to już nie mój
problem, sprawiała, iż czułem się lepiej niż kiedykolwiek od chwi-
li przylotu na Ucieczkę.
Członkowie ekipy spędzali cały czas w miejscu przyszłych ba-
dań, testowali sprzęt i uczyli się analizować dane przesyłane
z wnętrza rafy przez techników oraz badali ograniczenia w możli-
wości ich zdobycia. Zapuszczaliśmy tylko powierzchniowe sondy.
Nikt nie kwapił się do nurkowania po tym, co przydarzyło mi się
poprzedniego dnia. Kissindrą wyraziła zgodę, żeby zajmowali się
tym robotnicy Tau.
Kiedy jedliśmy południowy posiłek, na brzegu rzeki znów wy-
lądował transportowiec Wauno. Miał się zjawić dopiero wieczo-
rem. Wszyscy podnieśli wzrok znad talerzy, zaskoczeni, a zarazem
zaniepokojeni. Potem jeden po drugim przenosili wzrok na mnie.
- Co znowu...? - spytałem poirytowany.
- Nic - mruknął Chang, a wszyscy popatrzyli z powrotem
w stronę transportowca.
Tym razem nie wysiadł z niego Perrymeade ani Sand, tyl-
ko sam Protz. Przez chwilę łudziłem się, że być może to nic ta-
kiego.
Zatrzymał się przed naszą zastygłą w bezruchu grupką. Nie-
sione do ust jedzenie zawisło w pół drogi.
- Przepraszam, że przeszkadzam - bąknął, skinąwszy głową
w stronę Kissindry, ale jego spojrzenie właściwie się po niej tyl-
ko przesunęło. - Kocie? - Teraz znów patrzył na mnie; słyszałem,
jak Chang jęczy pod nosem.
- Co znowu? - powtórzyłem tonem, przy którym moja po-
przednia odżywka brzmiała zupełnie przyjaźnie.
Protz wskazał głową stojący za nim transportowiec.
- Wczoraj mówiłem panu, że Tau otwiera przed inspekcją
FKT jeden ze swoich zakładów wydobywczo-badawczych. Pomy-
ślałem sobie, że zechce pan przekonać się osobiście o absolutnie
bezpiecznych warunkach, w jakich pracują nasi robotnicy kon-
traktowi.
Zawahałem się, zerknąłem w stronę Kissindry. Nie wygląda-
ła na uszczęśliwioną. Powoli podniosłem się z ziemi.
- Muszę - mruknąłem. - Inaczej dostanę obsesji. To już ostat-
ni raz...
Kissindra skrzywiła się, ale kiwnęła przyzwalająco. Potem
spuściła głowę, żebym nie mógł dojrzeć jej twarzy. Powiodłem
wzrokiem po twarzach pozostałych członków ekipy, ale choć ma-
lowało się na nich z tuzin rozmaitych reakcji, na żadnej nie zoba-
czyłem ani śladu zrozumienia.
Przemknęło mi przez myśl, żeby rzucić jakieś przeprosiny,
ale się rozmyśliłem. Starałem się nie słuchać głosów za plecami,
kiedy odchodziłem w stronę pojazdu.
Gdy wsiadłem, Protz zaczai wyjaśniać, co mamy oglądać -
miejsce, gdzie eksploatuje się podłoże rafy i bada wydobyte ano-
malie. Starałem się zainteresować tym, co mówi, żeby zagłuszyć
w sobie poczucie winy, jakie opanowało mnie od chwili, kiedy od-
wróciłem się plecami od reszty ekipy.
Przy sterach siedział jak zwykle Wauno. Był tym uszczęśli-
wiony mniej więcej tak samo jak ja. Kiedy mnie zobaczył, uniósł
brwi. Ciekawe, co to miało znaczyć.
Usiadłem przy Osunie i Givechym, dwójce federalnych, i kie-
dy zapinałem pasy bezpieczeństwa, usiłowałem sobie przypo-
mnieć, które jest które. Jedyna wyraźna różnica między nimi to od-
mienna płeć. Może mieli poza tym jakieś osobowości, ale jak do-
tąd nie dostrzegłem żadnych tego dowodów.
Dziś mieli na sobie służbowe mundury: ciężkie, praktyczne
obuwie, szare spodnie i jaskrawopomarańczowe kurtki z jednym
rękawem szarym, a drugim złotym. Przynajmniej te mundury, z lo-
go w kształcie uskrzydlonej Ziemi na piersiach, gwarantowały, że
nikt ich nie weźmie za konglomeratowych sługusów. Popatrywałem
ukradkiem na ich plakietki identyfikacyjne, dopóki się nie upew-
niłem, że Osuną to kobieta, a Givechy - mężczyzna. Ta Osuną by-
łaby nawet dość ładna, gdyby się czasem uśmiechnęła. Oboje wpa-
trywali się we mnie tak, jakby nie mieli najmniejszego pojęcia, co
tutaj robię.
Kiwnąłem im głową.
- Nie rozumiem - odezwała się Osuną zaczepnie. - Sądziłam,
że pan jest studentem, technikiem albo kimś w tym rodzaju. Co
pan tu robi? - Przypomniałem sobie wczorajszy dzień i ona pew-
nie także.
Popatrzyłem na Protza, który nie mógł oderwać wzroku od
widoków za oknem. Wzruszyłem ramionami.
- Pewnie to samo co wy.
- To nie należy do pana. Pan ma swoją pracę tam. - Givechy
machnął ręką w stronę znikającej za oknem rafy.
- W takim razie to pewnie sprawa osobista.
- Jest byłym robotnikiem kontraktowym - mruknął Protz,
jakby do ściany.
Federalni spojrzeli na mnie z niedowierzaniem, które rezer-
wuje się zwykle dla osobników po szczególnie drastycznej opera-
cji plastycznej - jak przyszycie drugiej głowy.
- No cóż, w takim razie - mruknął Givechy - stanowi pan zna-
komity przykład, jak doskonale działa system Robót Kontrakto-
wych. Gdzie pana przydzielono?
- Do Górnictwa Federacyjnego, na Popielniku. - Poczekałem,
aż dotrze do niego, co powiedziałem; Federacja to ich szef. - Gdy-
by nie to, że ktoś wykupił mój kontrakt, do tej pory zdążyłbym
zdechnąć na chorobę popromienną.
- To wcale nie jest zabawne - warknęła Osuną. Protz zdołał
w końcu na nas spojrzeć.
- Wiem - odparłem krótko.
Oboje patrzyli teraz na Protza, jakby się zastanawiali, czy Tau
przypadkiem się na nich nie odgrywa.
Wyraz twarzy Protza przypominał mieszaninę wody i oliwy:
pełno zakłopotania, a jednocześnie na wierzchu ledwie kontrolo-
wana złośliwa radość. Była to najdziwniejsza mieszanka uczuć, ja-
ką dotąd udało mi się u niego zaobserwować. Szybciutko jednak
znikła, twarz stała się znów równie gładka jak jego półkule mó-
zgowe.
- Mam nadzieję, że nie wyobraża pan sobie, iż to doświadcze-
nie upoważnia pana do wtrącania się w naszą pracę - rzucił do
mnie w końcu Givechy.
- Nie jestem tu po to, żeby się wtrącać do waszej roboty - od-
parłem. - Ale będę się przyglądał.
Tył oparcia fotela przede mną ożył nagle, bo Protz zaczął nam
wyświetlać program informacyjny na interaktywnych konsole-
tach pojazdu. Federalni włożyli hełmy. Zagłębili się w informa-
cyjny potok, jakby naprawdę wierzyli, że dowiedzą się czegoś waż-
nego o tym, co mamy oglądać.
Niezbyt uważnie śledziłem program na płaskim ekranie. Cie-
kawiło mnie, czy federalni naprawdę tak się interesują tą propa-
gandą, czy po prostu chcą uniknąć dalszej konwersacji. Ciekawi-
ło mnie również, co kwalifikowało ich do wydawania sądów o Tau
oraz pięćdziesięciu innych, rozrzuconych po całej galaktyce kon-
glomeratach, z których każdy miał własne ekonomiczne troski,
bazę technologiczną i kłamstwa do ukrycia.
Sam przyglądałem się potokowi informacji wystarczająco dłu-
go, by wyłapać tę sekwencję z obłocznymi wielorybami, którą
obejrzałem kilka wieczorów temu u siebie w hotelu. Potem na-
stąpił zalew czystej propagandy. Przyciszyłem podkład dźwięko-
wy. Pod nami przestrzeń między niebem a ziemią niezauważenie
wypełniła się obłokami. Zastanawiałem się, czy to naprawdę
chmury, czy może coś więcej. Naszła mnie ochota zapytać Wauno,
w jaki sposób rozpoznaje wśród nich obłoczne wieloryby, ale się
nie zdecydowałem.
Lot trwał już prawie godzinę, a przy prędkości transportow-
ca znaczyło to, że przelecieliśmy ponad tysiąc kilometrów. Więk-
szość terenów, nad którymi przelatywaliśmy, zakrywały chmury.
W końcu zaczęliśmy schodzić w dół, od widoku, który się pojawił,
zawirowało mi w oczach, tak był obcy i znajomy zarazem.
Świat tutaj miał znacznie więcej zieleni, w ogóle więcej kolo-
rów, dla pewności sprawdziłem, czy mamy nad głowami prawdzi-
we niebo. Kontury ziemi ukazywały miejsca, gdzie odkładały się
rafy - i gdzie nadal się odkładają, jeśli to, co słyszałem, jest praw-
dą. Musieliśmy chyba przelecieć na północ, bo nic w Riverton nie
wyglądało tak bujnie i miękko jak ta okolica. Instynkt podpowia-
dał mi, że to właśnie tu powinni żyć Hydranie, i tu najprawdopo-
dobniej żyli, kiedy jeszcze mogli wybierać - zanim zostali wypar-
ci na krańce własnej ziemi przez Tau.
Nie dostrzegłem najmniejszych śladów osiedli - ludzkich czy
hydrańskich - niczego, co mogłoby zakłócać plany wielorybom al-
bo planistom Tau.
Po chwili zobaczyłem kompleks zakładów Tau, w samym środ-
ku zielonego, rozfalowanego morza raf. Głównej części komplek-
su nawet nie było widać z powierzchni - laboratoriów i zakładów
obróbki, tych korników drążących podłoże myślowego guana
w kierunku stanowisk, które badacze Tau zaklasyfikowali jako
najbardziej odpowiadające ich wąskiej specjalizacji. Nad żadną
z tych raf nie przeprowadzono nigdy systematycznych, czysto na-
ukowych badań - takich, które nie miałyby w zamyśle prowadzić
do jak najszybszych i możliwie największych zysków.
Zastanowiło mnie, jak daleko ekipa zdoła posunąć się w ba-
daniach, lawirując między restrykcjami, które już zaczęło nakła-
dać na nas Tau, a obiekcjami, jakie mogą wysunąć Hydranie prze-
ciwko naruszaniu ich ostatniego miejsca kultu. Powiedziano nam,
że Rada Hydrańska zaaprobowała nasze przedsięwzięcie, ale po
tym, czego dowiedziałem się przy okazji porwania, nie miałem
Pewności, że przemawiają oni w imieniu całej hydrańskiej Wspól-
noty. Ciekawe, ile uda nam się dokonać, zanim inspektorzy Fede-
racji opuszczą planetę i Tau nie będzie musiało dłużej się nami po-
pisywać.
Opadliśmy na płytę lądowiska w samym środku kompleksu.
Po drodze słyszałem, jak Wauno wchodzi w interakcję z siecią sys-
temów ochronnych. Przelecieliśmy przez środkowy pas ziemi ni-
czyjej, pełnej niewidzialnych zabezpieczeń, i opadliśmy z na po-
zór otwartego nieba w fałszywie otwarte serce kompleksu. Tau
może i traktuje luźno względy bezpieczeństwa swoich robotników,
ale na pewno inaczej podchodziło do sprawy ewentualnych sabo-
taży ze strony konglomeratowych konkurentów.
Kiedy wysiedliśmy z transportowca, dostrzegliśmy jedynie
zakłady i niebo. Osłoniłem oczy dłonią i popatrzyłem w oślepia-
jący błękit kopuły nad naszymi głowami. Jasność upstrzona by-
ła chmurami, półprzejrzystymi, marszczącymi się lekko, jak wo-
da przepływająca po niewidocznych kamieniach. Przypominały
tamte obrazki, które widziałem na trzy-de, ale były zbyt amor-
ficzne, zbyt bezkształtne na tle oślepiającego nieba, żebym mógł
być pewien.
- Czy to chmury...? - zagadnąłem Wauno.
Wauno zerknął na zawieszony u szyi instrument. Po krótkiej
chwili wręczył mi go bez słowa. Przytknąłem go do oczu, tak jak
to zauważyłem kiedyś u niego, odkrywszy parę soczewek, które do-
pasowały mi się do twarzy i korygowały widzenie, kiedy porusza-
łem głową. Skupiłem się na obrazach, nakładających się na wi-
dziany przeze mnie świat - który teraz zmienił się tak samo jak
mój nastrój. Podniosłem wzrok - i zobaczyłem.
Wszystko inne przestało być ważne, zatrzymało się, przestało
istnieć. Nad głową przesuwały się obłoczne wieloryby, odarte
z wodnego kamuflażu przez soczewki wizjera. Naliczyłem trzy,
cztery, pięć osobników, z których każdy był społecznością złożoną
z niezliczonej ilości mikroskopijnych stworzeń. Sunęły po oceanie
nieba jak wcielona muzyka, a ich ogromne kształty zmieniały się
powolutku w kolejnych płynnych transformacjach, w takt ukrytej
melodii ich dumań z kontrapunktem wiatru. Tu i ówdzie unaocz-
niona myśl opadała delikatnym welonem jak deszcz lub rozbłyska-
ła na czystym niebie jak pojedyncza, nieprawdopodobna gwiazda.
Myśl o muzyce wywołała wspomnienie o Monumencie: przy-
pomniałem sobie, jak stałem o zachodzie słońca na płaskowyżu
sztucznego świata, który był innym niepojętym darem Twórców.
Przypomniałem sobie wyżarty erozją kamienny łuk, zwany przez
ludzi Złotą Bramą, i nawiedzoną muzykę, którą wygrywał wiatr
na jego popękanej powierzchni... Pomyślałem, że muzyka to
najbardziej uniwersalny z języków, wypowiadający prawdy, któ-
rych nikt nie zdoła przekręcić, i zacząłem się zastanawiać, co też
starali się nam przekazać Twórcy, nadając muzyce widzialny
kształt.
Ktoś szarpnął mnie za ramię - Protz. Opuściłem głowę, prze-
suwając soczewki na czoło. Twarz Protza miała wyraz na poły znie-
cierpliwiony, na poły natchniony. Uświadomiłem sobie, że każe
mi przekazać lornetkę dalej. Podałem mu ją i patrzyłem, jak wrę-
cza instrument federalnym. Zerknąłem na Wauno. Stał zupełnie
tak samo jak ja: ocieniając rękoma oczy, wpatrywał się w niebo.
Tęsknota wyprężała mu ciało jak łuk.
Zastanawiało mnie, czy pole ochronne dookoła kompleksu
nie miało częściowo chronić go przed spadającymi z nieba tajem-
nicami i jak niebezpieczna może być praca Wauno - czy zdarzyło
mu się znaleźć w środku deszczu nagłej inspiracji wieloryba, co
mogło być dla niego zabójcze.
Federalni dzielili się przez chwilę soczewkami, potem odda-
li je Protzowi, kiwnąwszy głowami bez słówka komentarza. Cieka-
we, czy z wrażenia odebrało im mowę, czy też po prostu nie było
żadnego wrażenia, o którym można by mówić. Przyjrzałem się ich
twarzom - żadnego wrażenia.
Protz oddał lornetkę Wauno, ignorując moją wyciągniętą
dłoń.
Kiedy się odwrócił, Wauno oddał mi ją z powrotem.
- Zatrzymaj sobie - mruknął. - Mam jeszcze jedną. Obiecali
mi, że będę mógł was zawieźć do punktu obserwacyjnego, kiedy
to się skończy... - Kiwnął głową w stronę federalnych. Uświadomi-
łem sobie, że nie ma na myśli tej inspekcji, lecz całe śledztwo. Je-
go spojrzenie mówiło wyraźnie, że i on nie wie, co my tu w ogóle
robimy, zamiast daleko stąd bez przeszkód obserwować obłoczne
wieloryby. Pokiwałem tylko głową i nie zapytałem, jakie są według
niego szansę na spełnienie tej obietnicy. Wauno ruszył z powrotem
w stronę transportowca, może po tę drugą lornetkę.
Z błyszczącej skorupy kompleksu badawczego wyszedł teraz
komitet powitalny. Na jego tle wyglądali jak karzełki. Nie zda-
wałem sobie sprawy, jaki jest ogromny, dopóki pojawienie się lu-
dzi nie narzuciło właściwej perspektywy.
- Czy pozwolili wam wybrać, który zakład będziecie oglądać?
- zapytałem Osunę. Ta kopalnia musi leżeć najbliżej Riverton. Je-
śli Tau mogło manipulować inspektorami, najprościej było poka-
zać im najlepiej prowadzony zakład.
- Dano nam trzy do wyboru - odpowiedziała, oddzierając po-
szczególne słowa jak kawałki papieru. - Powiedzieli, że ten bę-
dzie najdogodniejszy.
- Zastanowiła się pani, dla kogo najdogodniejszy? - zapy-
tałem.
Odwróciła wzrok i nic nie odpowiedziała.
Pół tuzina zbliżających się do nas ludzi miało na sobie mun-
dury służb bezpieczeństwa Tau, ale kiedy podeszli bliżej, wyczy-
tałem z plakietek, że należą do ochrony zakładów.
Kiedy ruszyliśmy im naprzeciw, uświadomiłem sobie, że
jednego z nich już znam - tego, na którego plakietce widniał na-
pis: SZEF OCHRONY. Był to Burnell Natasa, ojciec porwanego
dziecka.
Z początku wcale na mnie nie patrzył, przecież nie mógł się
mnie tu spodziewać, tak samo jak ja nie spodziewałem się jego.
Patrzyłem, jak z niejaką rezygnacją przyjmuje do wiadomości
obecność Protza, a potem mierzy dwoje federalnych spojrzeniem,
które raczej trudno było wziąć za niezaangażowane. Dopiero wte-
dy rzucił okiem w moją stronę. Śniada twarz zastygła w bezru-
chu. Zobaczyłem, że mruczy coś pod nosem, nie wiedziałem tylko,
czy sprawdza dane na mój temat, czy tylko klnie z cicha.
Popatrzyłem na Protza, który najwyraźniej niczego nie za-
uważył. Musiał przecież wiedzieć o porwaniu - razem z innymi
był na posterunku Korporacji Bezpieczeństwa, kiedy po mnie
przyszli. Może nie powiedziano mu, jak się nazywa ofiara. Znów
zwróciłem wzrok na Burnella Natasę, widziałem rozpaczliwe py-
tania w jego oczach.
Potrząsnąłem głową, dając mu w ten sposób do zrozumienia,
że cokolwiek się zdarzy, nikt nie usłyszy dziś ode mnie ani słowa
na ten temat. Aż nadto dobrze rozumiałem własne położenie, choć
nie miałem pewności, jak przedstawia się jego sytuacja.
Natasa i jego gwardia przeszli do wykonywania obowiązków,
mrucząc przemowy, które miały zapewnić federalnych, że wszyst-
ko w tych zakładach było tak samo skrupulatne jak systemy zabez-
pieczeń i zupełnie typowe dla wszystkich innych przedsięwzięć
Tau. Poprowadzili nas przez przypominający sklepienia katedry
korytarz z geodezyjnych łuków w stronę czekającej kolejki.
Natasa pozostał nieco z tyłu, krocząc u mego boku, i kiedy
tylko poczuł się śmielej, zapytał półgłosem:
- Co pan tutaj robi?
- Prowadzę badania - odparłem. Był o całą głowę wyższy ode
mnie. Podniosłem na niego wzrok i nagle poczułem się jeszcze
bardziej niezręcznie.
- A co pan tutaj robi? - Byłem pewien, że w sprawie porwa-
nia sytuacja nie zmieniła się ani na jotę.
- Jest tu moja żona - odpowiedział, jakby to wszystko wyja-
śniało.
Wsiedliśmy do kolejki, która powiozła nas w głąb zakładów.
Jak gracze w świecie wirtualnej fantazji, wystrzeliliśmy w głąb
długiego tunelu o lustrzanych ścianach, które w nieskończoność
odbijały nasz przejazd. Nie były to wbrew pozorom tylko popisy
- rozpoznałem ściany kabiny dekontaminacyjnej. Ciekawe, czy
bardziej zależy im na oczyszczeniu tych, co tu wchodzą, czy ra-
czej tych, którzy wychodzą. Kiedy ostatnim razem szedłem przez
taki gabinet luster, doprowadził mnie do tajnego laboratorium,
w którym poszukiwałem nielegalnych narkotyków mogących zwró-
cić mi Dar.
Wyglądałem za przezroczyste ściany wagonu, szukając wła-
snego odbicia - zobaczyłem tylko bezosobowy srebrny pocisk, po-
wtarzający w nieskończoność własny obraz. Przypomniało mi się,
!le mnie kosztowała ta ostatnia wycieczka w głąb zwierciadlane-
go korytarza. Debet na koncie stanowił tylko początek tego, co
musiałem zapłacić, żeby choć na kilka dni uwolnić umysł z więzie-
nia, które sam mu zbudowałem.
Jeszcze kolejny kilometr jechaliśmy przez gładkie ceramo-
stopowe korytarze i sale wysokie na pięćdziesiąt metrów, ożebro-
wane szkieletami kompozytowymi i wypełnione tkanką z przejrzy-
stego aluminium. Musiałem wreszcie sam przed sobą przyznać,
że to, co tu widzę, imponuje mi jak wszyscy diabli. Z większym za-
interesowaniem zacząłem przysłuchiwać się monotonnemu bu-
czeniu Protza o formach i funkcjach, zastanawiając się w duchu,
czy ma to jakikolwiek związek z bezpieczeństwem robotników,
nie wspominając już o relacjach Tau z Hydranami. Niejeden raz
zerkałem ukradkiem na Natasę, jednak ani razu nie przyłapałem
go na tym, że na mnie patrzy.
W końcu kolejka wyhamowała łagodnie i wypuściła nas w ko-
lejny pilnie strzeżony obszar. Przeszliśmy przez świetlisty pokaz
weryfikacji i ostrzeżeń oraz pole elektromagnetyczne tak silne, że
strzelało mi w myślach jak iskierki wyładowań elektrycznych,
bezmyślnymi palcami przeczesywało mózg, wzbudzając psycho-
troniczny odzew. Wciąż jeszcze starałem się wytrząsnąć z głowy to
wrażenie, kiedy weszliśmy w rejon, gdzie prowadzono badania.
Tutaj czekał na nas kolejny komitet powitalny - tym razem
naukowcy i technicy w pastelowych kitlach. Zupełnie nie zasko-
czony wypatrzyłem w tłumie znajomą twarz - Ling Natasy, matki
porwanego dziecka. Zobaczyłem, jak dostrzegłszy mnie, zamiera
bez ruchu. Oczy natychmiast przeniosły się na twarz męża, żeby
poszukać w niej wyjaśnienia albo przynajmniej uspokajającego
znaku. I chyba znalazła tam to, czego potrzebowała, bo zobaczyłem
zaraz, jak bierze się w garść i pokazuje federalnym twarz tak pew-
ną, jak pewny i bezpieczny miał być cały ten kompleks badawczy.
Przebrnęła przez wszystkie wyjaśnienia jak na automatycz-
nym biegu, spięta i blada. Zdawało mi się, że wygląda znacznie go-
rzej od męża. Jednak zareagowała w widoczny sposób dopiero,
kiedy Protz wskazał na mnie.
- Pan był ciekaw, jak przerabiamy materiał wydobywany z raf
- wyjaśnił. Oczywiście, ani słowa o tym, że byłem ciekaw, jak trak-
tuje się tu robotników. I ani słowa o porwaniu.
Kiedy spojrzała na mnie po raz drugi, zobaczyłem, że tak sa-
mo jak przedtem mąż nic z tego nie rozumie. Wzruszyłem ramio-
nami, niezdolny znaleźć odpowiednich słów. W duchu żałowałem,
że nie mogę ukoić jej myślą - że nie mam już sposobu na to, by ze-
trzeć z twarzy kobiety ten udręczony wyraz, odpowiedzieć na py-
tania) których nie śmiała mi zadać. Jednak mogłem co najwyżej
odpowiedzieć sztucznym uśmiechem na jej uśmiech.
Była chyba szefową działu laboratoriów, który teraz zwiedza-
liśmy, i odpowiadała za wszystkie projekty, jakie w nim przepro-
wadzano. Zjawiła się tu pewnie na wyraźne życzenie Tau; keiret-
su oznacza, że na pierwszym planie są zawsze interesy firmy, a do-
piero potem prywatne sprawy.
Ciąg laboratoriów zdawał się nie mieć końca. Podobnie nasza
wycieczka. Wszystko wyglądało dobrze - to była pieprzona świą-
tynia techniki, a wszystko, co federalni zażyczyli sobie sprawdzić,
działało dokładnie tak, jak powinno. Mruczeli coś ciągle jedno
do drugiego albo sami do siebie, aż w końcu zdałem sobie sprawę,
że muszą mieć implanty z systemem pamięci, przechowującym
dla nich wszystkie niekończące się warianty specjalistycznej wie-
dzy, jakiej mogli potrzebować w tej pracy.
Ale kiedy tak szedłem obok, przyglądając się i przysłuchując,
obserwując to samo co oni i wysłuchując tych samych odpowiedzi,
coś nagle zaczęło mnie w tym wszystkim trapić. Ta parka federal-
nych to tylko chłodne, opanowane, profesjonalne, idealne maszy-
ny analityczne. Nic więcej. Nic poza mobilnym przedłużeniem
własnej biocybernetyki. Zdarzały mi się kontakty ze sztuczną in-
teligencją, która miała więcej osobowości niż tych dwoje. Widywa-
łem trupy, które cechował bujniejszy temperament.
W środku mieli zupełne zero - żadnego zaangażowania czy
choćby zwykłej ciekawości, która kazałaby im zadawać pytania,
nękające mnie już od dłuższego czasu: kim są ci wszyscy techni-
cy, których zauważyłem po drodze i którzy poruszali się tu jak po
zupełnie obcym terenie? Czy naprawdę tu pracują, czy może spro-
wadzono ich, żeby powiększyć optycznie liczbę personelu? Czy to
tylko zbieg okoliczności, że system dyspersji podłoża rafy został
tak bardzo niedawno i tak gruntownie sprawdzony i poprawiony?
Czy kompleks laboratoryjny 103 naprawdę pozostaje niedostęp-
ny dlatego, że prowadzi się w nim dekontaminację po bardzo ry-
zykownym doświadczeniu? A może stało się tam coś, czego Tau
nie życzy sobie pokazać federalnym?
Żadne tego rodzaju wątpliwości nie dręczyły natomiast ani Gi-
vechy'ego, ani Osuny. Wyglądało na to, że nie są w stanie na nic
wpaść samodzielnie. Szli tam, gdzie ich prowadzono, i nie naci-
skali. Ciekawe, czy już zdążyli zauważyć, do jakiego należą ga-
tunku.
Oglądaliśmy wciąż tę samą, niekończącą się sekwencję po-
wtórek identycznych urządzeń, a nikt jakoś ani trochę się tym nie
przejął. Nikt oprócz mnie.
- A co z obrączkami? - zapytałem w końcu Ling Natasę, bo
nikt inny nie wykazał takiej inicjatywy. - Korzystacie z pracy ro-
botników kontraktowych. Widziałem kilku wczoraj przy rafie. Czy
i tutaj ich wykorzystujecie?
Odwróciła się do mnie, a po wyrazie jej twarzy widać było
wyraźnie, że już zdążyła zapomnieć o mojej obecności.
- Tak - mruknęła. Wyczułem w niej dziwne napięcie, jakby
wciąż spodziewała się, że zapytam o coś zupełnie innego. - Korzy-
stamy z wielu robotników kontraktowych przy drążeniu tunelów
i pracach wydobywczych.
- Czy teraz tam właśnie się udamy? - zapytałem. Zerknąłem
na federalnych. - Przypuszczam, że FKT chciałaby się przeko-
nać, w jaki sposób traktujecie jej własność. - Gdybym czytał wte-
dy w myślach, mógłbym tego szczerze żałować. Ale na szczęście
nie czytałem, a ona tylko skinęła głową. Była jedyną osobą, któ-
rej wzrok nie wywołałby śmiertelnego odczytu na liczniku Gei-
gera, a i to tylko dlatego, że tak naprawdę miała głowę zajętą
czym innym.
Opuściliśmy wreszcie eksperymentalne laboratoria i poje-
chaliśmy kolejką podziemną do innej części kompleksu. Po dro-
dze słuchałem jej głosu, bezosobowego jak nagranie, opisującego
kolejne fazy przemiany "dzikiej biblioteki" obłocznych raf w coś,
co dało się spożytkować, wyprodukować i ewentualnie odsprze-
dać jako licencję.
Każdego standardowego dnia kopalnie wydobywały kilka ty-
sięcy ton zasobów raf. Ruda była następnie analizowana, rozdzie-
lana i przerabiana dalej aż do uzyskania kilku centymetrów sze-
ściennych materiału - nadziei Tau na odkrycie czegoś niespotyka-
nego w całym dotychczasowym ludzkim doświadczeniu.
- W jaki sposób osiągacie zyski? - zapytałem Protza. - Przy
tego rodzaju zakładach, takiej liczbie pracowników i tak nie-
wielkich rezultatach...
Protz przesłał mi kolejne radioaktywne spojrzonko.
- Wprost przeciwnie. Jedno odkrycie takie jak hybryda en-
zymowa, dzięki której uzyskaliśmy technologię produkcji cera-
mostopów, sprawia, że to wszystko ogromnie się opłaca. Nie cho-
dzi tylko o czysty zysk - nasze badania przynoszą korzyść całej
ludzkości. - Uśmiechnął się, przenosząc wzrok na federalnych,
jednak wyraz ich twarzy nie zmienił się ani odrobinę. On w każ-
dym razie, niezrażony, uśmiechał się dalej.
Popatrzyłem na Ling Natasę i pomyślałem sobie, że zawsze
kiedy słyszę konglomeratowe gadki pod tytułem "dobro ludz-
kości", ta ludzkość nigdy nie wykracza poza ich własne keiret-
su. Przy okazji znów przyszły mi do głowy pytania, których nikt
tutaj nie chciał zadawać - nawet ja sam. Protz zapewniał
wprawdzie, że mogę go pytać o wszystko, ale nie byłem aż tak
naiwny, żeby brać to na serio. Ale może byłem wystarczająco
naiwny, by sądzić, że kiedy to zrobię, ktoś zainteresuje się od-
powiedziami.
Kolejny wagonik wyrzucił nas w pustą podziemną komorę,
największą zamkniętą przestrzeń, jaką kiedykolwiek widzia-
łem. Zaszumiało mi w głowie i od razu zdałem sobie sprawę, że
musimy się teraz znajdować we wnętrzu rafy. Czekała na nas
kolejna grupka techników z kompletem ubrań ochronnych, któ-
re mieliśmy na siebie włożyć. Rozpoznałem generator pola, któ-
ry ktoś przytroczył mi do paska, standardową wersję tego, jaki
miałem przy skafandrze fazowym. Wszyscy dookoła nosili takie
same.
- Oni się poruszają, jakby byli pod wodą - zwróciłem się do
Ling Natasy. - Dlaczego tak wyglądają?
- To pole siłowe - odparła, podnosząc głos, tak żeby mogli ją
usłyszeć federalni. - Znajdujemy się właśnie w szczególnie kru-
chym obszarze podłoża.
Teraz zdałem sobie sprawę, że biały szum w mojej głowie to
flie tylko śpiew rafy - cały ten obszar ujęty był w bańkę pola si-
łowego. Stanowiło zabezpieczenie przed wypadkami: jeśli robot-
*9-Deszcz...
nicy trafią na coś nieoczekiwanego, dzięki temu zabezpieczeniu
nie wysadzą w powietrze całego kompleksu.
- Ilu z pracujących tu ludzi to robotnicy kontraktowi?
- Większość, jak sądzę - odparła. - Reszta to nadzorcy, nasi
technicy i inżynierowie.
- Dlaczego jest tu tak wielu robotników kontraktowych? -
dopytywałem się dalej. - Dlaczego nie obywatele Tau? Czy to zbyt
niebezpieczne? I dlaczego nie Hydranie?
- Może pozostawi pan nam zadawanie pytań? - Givechy wci-
snął się między nas, zmuszając mnie, bym się cofnął.
Ling Natasa przez chwilę wędrowała wzrokiem od niego do
mnie i z powrotem.
- Nasi obywatele są na ogół zbyt dobrze wykształceni, żeby
pracować fizycznie - odparła beznamiętnie i patrząc na niego, da-
lej mówiła do mnie. - Polityka Tau nie zezwala na zatrudnianie
Hydran w placówkach badawczo-rozwojowych, ponieważ istnie-
ją... - zająknęła się i zerknęła na mnie - ...pewne względy bezpie-
czeństwa przy zatrudnianiu psychotroników.
Protz odchrząknął. Odwróciła ku niemu wzrok i zobaczyłem
w jej oczach iskierkę paniki. Ale federalni tylko pokiwali głowa-
mi i już o nic więcej nie pytali. Osuną ciut za długo mierzyła mnie
spojrzeniem. Tym razem byłem już cicho.
Przez strefę wydobywczą przemieszczaliśmy się na piechotę.
Zastanawiałem się, czy któreś z Natasów nie próbuje specjalnie
zmęczyć inspektorów FKT, osłabić ich czujność, zmusić do podda-
nia się i zawrócenia. Jeżeli rzeczywiście taki mieli plan, to zupeł-
nie się nie powiódł. Federalni parli przed siebie jak roboty - tak
samo niestrudzeni i tak samo mało zainteresowani. Wmawiałem so-
bie, że przez cały ten czas wypytują o wszystko swoje biocyberne-
tyczne wyposażenie, rejestrują dane, analizują je, wykorzystując
urządzenia, których nie mogę ani zobaczyć, ani wyczuć. Ale może
wcale tak nie było. Ja natomiast zastanawiałem się, dlaczego ba-
rierki ochronne przy chodnikach nadziemnych sprawiają wraże-
nie znacznie nowszych niż metal pod naszymi stopami. Zastanawia-
łem się także, czy rzeczywiście będą w stanie utrzymać mój ciężar,
jeślibym się potknął i na nie poleciał. Ciekawiło mnie, czy wszyscy
tutaj nadal będą nosić pola ochronne, kiedy znikniemy im z oczu.
Przypomniały mi się kopalnie Górnictwa Federacyjnego w Ko-
loniach Kraba, które zaspokajały zapotrzebowanie Federacji Ludz-
kiej na tellazjum, potrzebne do budowy statków i portów gwiezd-
nych. Przy wydobywaniu rudy korzystano z pracy robotników kon-
traktowych, ponieważ była to niebezpieczna, brudna robota,
czterysta pięćdziesiąt lat świetlnych od ludzkich siedlisk, w ją-
drze wygasłej gwiazdy. Proste prawo ekonomii: życie ludzkie jest
wciąż o wiele tańsze niż wytwory zaawansowanej techniki.
Górnictwo Federacyjne stanowiło własność FKT i FKT spra-
wowało nad nim bezpośredni nadzór, a kiedy ja tam pracowałem,
obrączki nie tylko nie miały pól ochronnych, ale nawet masek,
które chroniłyby płuca przed wdychaniem pyłu radioaktywnego.
Czterdzieści pięć procent robotników wysyłanych do kopalni nie
dożywało końca kontraktu.
Zostałem nieco w tyle i zbliżyłem się ukradkiem do jednego
z robotników, których odpędzono na bok, żeby zrobić dla nas przej-
ście.
- Czy zawsze nosicie pasy z polem ochronnym? - zapytałem.
- Czy może cały ten sprzęt jest tylko na pokaz?
Z początku patrzył na mnie tak, jakby nie wierzył, że napraw-
dę do niego mówię, ale potem przyjrzał mi się uważniej. Zdałem
sobie sprawę, że patrzy na moje oczy. Hydrańskie oczy.
- Odwal się ode mnie, świrze - burknął.
Ktoś złapał mnie za ramię i odciągnął - jeden ze strażników,
którzy mieli za zadanie trzymać nas razem i pędzić naprzód.
- Trzymaj się z dala od robotników - syknął. - Chyba że chcesz
sam do nich dołączyć.
- Co powiedziałeś...? - wyszeptałem.
- Powiedział: pan wybaczy, ale ze względów bezpieczeństwa
zmuszeni jesteśmy prosić, żeby trzymał się pan reszty grupy. -
Obok nas pojawił się Burnell Natasa i posłał swojemu człowieko-
wi twarde spojrzenie. Zacisnąwszy usta, odprowadził mnie do gru-
Py i upewnił się, że do niej dołączyłem. Potem trzymał się przez
cały czas blisko, nie dając mi najmniejszych szans na pozostanie
w tyle. Przez ułamek sekundy byłem mu tak wdzięczny, jakby od-
ciągnął mnie znad krawędzi przepaści. Ale ta wdzięczność nie po-
trwała długo.
- To farsa - odezwałem się. - To wszystko wcale tak tu nie
wygląda.
- Czego pan, do cholery, chce? - zapytał ledwie słyszalnym
szeptem.
- Prawdy.
- Nikt nie chce prawdy - odparł, obrzucając mnie wściekłym
spojrzeniem.
- Ja - tak.
- No to lepiej niech pan się z tym jakoś upora - rzucił kwaśno
i uciekł wzrokiem w bok. - Zanim pan jeszcze komuś wyrządzi
krzywdę.
Spuściłem głowę.
- Przykro mi, że nie zdołałem pomóc pańskiemu synowi -
mruknąłem. - Hydranie nie chcieli ze mną rozmawiać...
- Dlaczego? - rzucił ostro, głosem pełnym zaskoczenia lub
tylko bólu.
- Bo jestem świrem - odparłem.
Zmarszczył brwi, a ja nie wiedziałem, czy to z frustracji, czy
z niezrozumienia.
- Przykro mi... - mruknąłem jeszcze raz, kiedy w pamięci
otworzyły się drzwi, których progu nie miałem ochoty przekra-
czać.
Nic nie odpowiedział, patrzył przed siebie, tam gdzie jego żo-
na, korzystając z ekranu ściennego, wyjaśniała jakiś proces bio-
logiczny.
- Nie powinno tu jej być - mruknął nie do mnie, lecz do sie-
bie.
- A pan...? - zapytałem.
Odwrócił do mnie głowę.
- Nie - odparł krótko.
- Czy to Tau was zmusiło?
Nie odpowiedział.
Reszta naszej wycieczki przywodziła na myśl biały szum elek-
trostatyczny. Sztuczne monomolekularne niebo, odległe i bezlud-
ne rzędy maszyn do rozbiórki struktury raf, cały stworzony przez
człowieka podziemny świat... Nic, co widziałem albo słyszałem,
nie mogło powstrzymać pęcznienia rakowatej narośli strachu - że
jedno stówo Tau wystarczy, abym znów stał się niewidzialny, że
zniknę w pozbawionej twarzy masie obrączek. A tym razem nie bę-
dzie tu żadnej Jule taMing, która by mnie odnalazła i uratowała,
paranoidalny strach wciąż przybierał na sile, aż w końcu dziko
pragnąłem tylko jednego - mieć wszystko za sobą.
Nie zadawałem już więcej pytań. Nikt się nie zainteresował
dlaczego.

8
Kiedy Wauno wysadził mnie w końcu przy stanowisku, gdzie na-
sza ekipa zbierała wstępne dane, czas pracy dobiegał końca. Prze-
brnąłem wśród chaotycznie przemieszczających się osób i wziąłem
się do roboty. Ścigały mnie szepty i spojrzenia innych. Ciekawe,
co mówili o mnie przez cały dzisiejszy dzień.
Kiedy skończyliśmy zabezpieczać sprzęt na noc, w fioletowym
powietrzu znów pojawił się transportowiec Wauno i, obrysowany
złotem, wylądował nad brzegiem rzeki.
Skończyłem zabezpieczać kontener i wyprostowałem się, wdy-
chając bijący od pojazdu nikły zapach ozonu. Otworzył się luk.
Wraz z innymi ruszyłem w tamtą stronę.
Członkowie ekipy pogrążyli się w nieco bezładnej rozmowie,
do której się nie włączyłem, bo czułem się zbyt wyczerpany kolej-
nym dniem, o którym nie miałem ochoty myśleć. Kissindra jak
zwykle siedziała obok Wauno, pochłonięta rozmową o obłocznych
wielorybach i rafach. To, co udało mi się podsłuchać, miało więcej
sensu niż wszystkie dane Tau, które władowałem sobie w mózgow-
nicę. Znów mnie zaciekawiło, jak zdołał się tego wszystkiego do-
wiedzieć, bo samo tropienie wielorybów chyba nie wystarczało.
Kiedy wysiadaliśmy przed hotelem z transportowca, o mało go
o to nie zapytałem, ale zabrakło mi energii.
Jednak kiedy zmierzałem do wyjścia, on nieoczekiwanie za-
wołał mnie po imieniu.
- Masz czas dziś wieczorem?
Zawahałem się, nie bardzo wiedząc, dlaczego może go to in-
teresować.
- Taa - odparłem w końcu. Gestem wezwał mnie z powrotem
do środka. Wyminąłem więc Kelly i Ezrę Ditreksena, który pako-
wał się do transportowca w poszukiwaniu Kissindry.
- Jesteś zaproszony na kolację - oświadczył Wauno, kiedy
oparłem się o konsoletę tuż obok niego. - Ktoś chciałby cię po-
znać... ktoś, kogo i ty powinieneś poznać, jeśli naprawdę chcesz się
dowiedzieć czegoś o rafach.
Z trudem udało mi się nie okazać zaskoczenia.
- Gdzie? - zapytałem. Zdawało mi się, że miałem raczej zapy-
tać: kto?
- W Świrowie.
Coś ścisnęło mi płuca.
- Cholera. - Potrząsnąłem głową i odwróciłem się.
- To nie będzie tak - przywołał mnie z powrotem jego głos.
- Jak? - zapytałem, patrząc prosto na niego.
- Jak to, co zrobili ci z Tau.
Nie odrywałem od niego wzroku.
- Dlaczego? - zapytałem w końcu.
Przez chwilę chyba nie rozumiał. Potem jednak kiwnął głową,
gdyż dotarł do niego sens pytania.
- Bo ktoś jest ci winien przeprosiny.
- A dlaczego akurat ty czujesz się za to odpowiedzialny?
Dotknął wytartego mieszka, wiszącego mu na rzemyku u szyi.
Wzruszył ramionami.
- Chyba... dlatego. - Podniósł woreczek do góry, przyjrzał mu
się. Zdałem sobie sprawę, że nigdy się z nim nie rozstawał, tak sa-
mo jak nie rozstawał się ze swoją lornetką - jakby oba przedmio-
ty stały się częścią jego ciała.
Mieszek zrobiono ze zwierzęcej skóry, tak dawno, tak bardzo
dawno, że to, co niegdyś musiało być futrem, niemal kompletnie
się już wytarło. Zdobiły go wystrzępione frędzle i niekompletne
wzory z kolorowych paciorków.
- Co to jest? - zapytałem cicho.
- Relikt, a raczej dziedzictwo. Moi przodkowie nazywali to le-
kami. Ale nie przypominały naszych medycznych przylepek. To by-
ło lekarstwo duchowe. Talizman. Miało zapewnić bezpieczeństwo.
- Wykrzywił usta w ironicznym półuśmiechu. - Tyle tylko wiem.
Wszyscy, którzy mogliby mi coś więcej powiedzieć, już nie żyją.
- Skąd to jest?
- Z Ziemi - odparł, bawiąc się postrzępionymi frędzelkami. -
Z Północoameryki.
- Tam się urodziłeś?
Potrząsnął przecząco głową.
- Moi przodkowie odeszli dawno temu.
Nie powiedział: "odeszli stamtąd", tylko "odeszli". Popatrzy-
łem na woreczek, który opuścił teraz z powrotem na pierś.
- To, co stało się z Hydranami... -Wzruszył ramionami. - Zupeł-
nie to samo. Pewnie dlatego ciągle tak mnie ciekawi, co się dzieje
po drugiej stronie rzeki. Pewnie z tej samej przyczyny co ciebie.
Potarłem dłonią twarz, ażeby zyskać chwilę na zastanowienie.
- Nie mogę - odrzekłem w końcu. - Hydranie mnie wyrzuci-
li. Myślą, że jestem żywym trupem.
- Nie ona. - Potrząsnął głową. - Ona jest inna.
Uświadomiłem sobie, że mu wierzę, bo jest mi to bardzo po-
trzebne.
- No to co powiesz? - zapytał.
Przez długą chwilę nic nie mówiłem. Potem zapytałem, jakby
nie miało to najmniejszego znaczenia:
- Tylko ja i ty?
Zawahał się na moment.
- I ona. - Skinął głową w stronę Kissindry, która stała z Ezrą
w tyle transportowca i sprawdzała sprzęt. - Pojedzie? - Patrzył
na nią w niepozbawiony znaczenia sposób, tak jakby starał się
o niej za dużo nie myśleć.
Usta zadrgały mi nerwowo.
- Taa. Tak sądzę. - Zawołałem ją po imieniu, a ona przyszła,
po drodze nadal rejestrując spojrzeniem inwentarz. Zaraz jed-
nak wyłączyła cybernetyczne połączenia i całą swoją uwagę skie-
rowała na nas.
- Wauno zna Hydrankę, która chce z nami porozmawiać o ra-
fach. Mówi, że jesteśmy zaproszeni na kolację. Czy jesteś gotowa
przekroczyć rzekę?
- Dziś wieczorem? - zapytała, patrząc na Wauno.
Potwierdził skinieniem głowy.
Jej twarz zaraz się ożywiła.
- Byłam gotowa już przy urodzeniu. - Uśmiechnęła się rado-
śnie. - Czy to twoja informatorka?
- Chyba można ją tak nazwać - odparł ze wzruszeniem ra-
mion. - Chociaż ja zwykle nazywam ją Babką.
Uniosła pytająco brwi.
- Ten termin wyraża szacunek i miłość - odpowiedział bez
śladu zmieszania. - W stosunku do starszej osoby.
Po chwili znów się uśmiechała.
- Oczywiście, że chcę jechać. Myślę, że mówię to w imieniu
nas dwojga... - Zerknęła na mnie.
- Jasne, że tak - odpowiedział jej Ezra, materializując się
znienacka za jej plecami. Mina mu zrzedła, kiedy zobaczył, że roz-
mawia z Wauno i ze mną. - Ale o czym właściwie mowa?
Kissindra odwróciła się ku niemu, przez co umknął jej nagły
błysk irytacji na twarzy Wauno. Widziałem, jak się waha, jak roz-
waża w duchu fakt, że Ezra nie został zaproszony, i jego ewentu-
alną reakcję, jeśli nic mu nie powie. - Mamy szansę... spotkać się
z informatorka, która wiele wie o rafach. - Zerknęła na Wauno, po-
tem znów na Ezrę. - Po drugiej stronie rzeki. - "Świrowo" było sło-
wem, którego nie używała nigdy.
Ezra zesztywniał, nie będąc w stanie dostatecznie szybko
ukryć reakcji.
- Czy zorganizował to twój wuj? - zapytał.
- Nie. - Splotła ręce na piersi i spojrzała na niego tak, jak-
by nie bardzo widziała sens tego pytania. - To ktoś, kogo zna
Wauno.
Ezra spojrzał teraz na Wauno.
- Jesteś pewien, że to bezpieczne - przy tym całym porusze-
niu? W końcu, to porwanie...
- Bezpieczne - uciął Wauno.
- No cóż, powinniśmy dać znać twojemu wujowi... - Ezra za-
czął zbierać się do odejścia.
- To prywatne przyjęcie - dodał Wauno. - On nie jest na nie
zaproszony. A jeśli to ci się nie podoba, zostań tutaj.
Ditreksen zmarszczył czoło. Jeśli Wauno chciał się go w ten
sposób pozbyć, to źle trafił.
- Jeśli jesteś zdecydowana jechać - Ezra zwracał się teraz
wyłącznie do Kissindry - to oczywiście jadę z tobą.
Posłała mu wymuszony uśmiech, który on wziął za dobrą
monetę.
Wauno zacisnął szczęki. Ale zaraz wzruszył ramionami i za-
siadł z powrotem za konsoletą.
Kiedy wieczór zaczął przechodzić w noc, Wauno przewiózł
nas na drugą stronę rzeki. Kissindra zajęła miejsce z przodu.
Przez całą drogę dyskutowali o obłocznych wielorybach, rafach
i o tym, jak ich obecność wpłynęła na kulturę Hydran.
Ja ulokowałem się z tyłu i słuchałem. Ezra usiadł naprze-
ciw mnie; czułem, jak zerka na mnie ukradkiem, po złodziej-
sku, przeszkadzające. W końcu musiałem i ja na niego spoj-
rzeć.
- Czy to prawda, że byłeś kiedyś robotnikiem kontrakto-
wym? - zapytał.
Przeniosłem wzrok na Kissindrę, bo zdałem sobie sprawę, że
tylko ona mogła mu o tym powiedzieć. Potem wróciłem spoj-
rzeniem do niego.
- I co z tego?
- Zawsze mnie zastanawiało, jak to się stało, że ja i ty wy-
lądowaliśmy w tym samym miejscu.
- Ja musiałem kogoś zabić - odparłem. - A ty?
Stęknął z obrzydzenia i odwrócił wzrok.
- Czy Kissindra mówiła ci, że jej dziadek też był obrączką?
Jego twarz pokryła się cętkami gniewu.
- Kłamiesz.
- Nie, to prawda - wtrąciła Kissindra, oglądając się przez ra-
mię. - Naprawdę był, Ezro.
- Nigdy mi nie mówiłaś...
- A co? - zapytała. - Czy to dla ciebie taka różnica?
Nie odpowiedział.
Nawet Wauno na nas popatrzył, ale zaraz wrócił do swojej
konsolety. Przez resztę lotu w kabinie panowała martwa cisza.
Obserwowałem Świrowo, jego chaotyczne uliczki, światła bę-
dące tylko mglistym echem świetlistej geometrii Riverton. Pa-
trząc z wysokości chmur i mając przed oczyma oba te miasta, mo-
głem je ze sobą porównywać i myślałem o tym, że pomimo tylu róż-
nic ten wzór świateł na wodzie wyraża przecież zawsze tę samą
potrzebę.
Wbrew moim oczekiwaniom Wauno nie zaczął opuszczać się
spiralnie między labirynt uliczek Świrowa. Przeleciał nad nim,
nie zniżając się wcale, aż wreszcie niemal straciliśmy z oczu oba
brzegi rzeki. Ditreksen przez cały czas wiercił się niespokojnie.
Mruknął coś do Kissindry, kiedy zaczęliśmy się opuszczać nad po-
jedynczym światełkiem, które jaśniało wśród ciemności jak pło-
myczek świecy. Przytknęła palec do ust i się nie odezwała.
Kiedy się zniżaliśmy, zdałem sobie sprawę, że światełko pocho-
dziło z budowli o rozmiarach miejskiej rezydencji, podobnej do sa-
motnej wysepki w tym morzu czerni.
Wauno wysadził nas w strefie cienia za oświetlonym wejściem.
Widziałem, że ktoś zbliża się do nas pod światło, ale niewiele da-
ło się na razie powiedzieć o osobie, która nas oczekiwała.
Luk się otworzył, a Wauno dał znak, żebyśmy się podnieśli.
Zza swego fotela wyciągnął ukryte pudło i trzymając je oburącz,
ruszył przodem.
- Czy to nie są przypadkiem nasze zapasy...? - zagadnęła Kis-
sindra. Obrzuciła go spojrzeniem, które mówiło wyraźnie, że choć
nie chce go o nic oskarżać, to nie odpuści.
Ale on tylko wzruszył ramionami.
- To taka tradycja: kiedy się kogoś odwiedza, trzeba przynieść
w darze coś do jedzenia. Wy zawsze możecie dostać więcej - dodał,
ściszając głos i akcentując "wy". -Wystarczy tylko poprosić.
Przygryzła wargi. Popatrzyła w otwarte okienko luku, potem
z powrotem na niego i skinęła głową.
- Czekaj no - wtrącił się Ezra, podchodząc bliżej.
- To taka tradycja. - Kissindra przytrzymała go za ramię, do-
PÓki się nie uspokoił. - My zawsze możemy dostać więcej.
Wzruszył ramionami, ale usta drgnęły mu mimowolnie.
- Jesteśmy zaproszeni na kolację, tylko że trzeba przynieść
własne jedzenie.
Wauno popatrzył na niego z uśmiechem. Dźwigając swoje pu-
dło, wyszedł po rampie na zewnątrz.
W końcu i ja ruszyłem za resztą w stronę jaśniejącego świa-
tłem wejścia. Przez krótką chwilę wydało mi się, że czekająca na
nas postać wygląda znajomo - niemal zdawało mi się, że w tej syl-
wetce rozpoznaję kobietę, którą widziałem na ulicach Świrowa, ko-
bietę niosącą dziecko...
Zamrugałem oślepiony, kiedy weszliśmy w strefę blasku, i zo-
baczyłem hydrańską kobietę, trzymającą na ręku dziecko. Za-
chwiałem się, zwolniłem kroku - i zobaczyłem staruszkę o ple-
cach przygiętych ciężarem czasu i ciężarem dziecka, które trzyma-
ła w ramionach, hydrańskiego dziecka, nie ludzkiego.
Oczy dziecka rozszerzyły się gwałtownie ze zdumienia, kiedy
tak nagle pojawiliśmy się w tym świetle jak anioły. Może zresztą
jak diabły. Natychmiast zmieniło się w małego, wijącego się pisko-
rza. Kobieta postawiła je na podłodze. Dziewczynka zniknęła z łat-
ki światła równie nagle, jak my się w niej pojawiliśmy. A wszyst-
ko to bez jednego słowa.
Wziąłem głęboki oddech. Powietrze wypełniło mnie chłodem.
Starałem się uwierzyć, że uciekła przestraszona widokiem nas
wszystkich, nie tylko mnie jednego. Przysłuchiwałem się płynącym
z ciemności odgłosom, dźwiękom wydawanym przez rzeczy lub
istoty, którym nie potrafiłem przyporządkować nazwy ani kształ-
tu, pomrukom nocy w obcym świecie. Wiatr przywiewał egzotycz-
ny zapach nieznanych mi liści. Postąpiłem o krok w głąb strefy
światła.
Wauno wyminął mnie ze swoim pudłem z zapasami.
- Witaj, Babko. - Zatrzymał się przed staruszką i skłonił się
lekko, mrucząc coś, czego nie zrozumiałem. Ona także skłoniła
głowę i odpowiedziała tym samym. Brzmiało to jak namaste. Twarz
kobiety poznaczyła mapa czasu, a kiedy się uśmiechnęła, linie te
jeszcze się pogłębiały. Oczy zakrywało jej coś w rodzaju woalki, na
tyle przejrzystej, że można było w nie zajrzeć, ale nadającej spoj-
rzeniu nieco irytujący odcień zwątpienia.
Wauno odstąpił do tyłu, wskazując na nas ręką; słyszałem,
jak tu i ówdzie w strumieniu niezrozumiałej hydrańskiej mowy
wyskakują nasze imiona.
Wciąż uśmiechnięta, pochyliła teraz głowę przede mną, a jej
uśmiech był tak otwarty, że natychmiast doszedłem do wniosku,
jż musi coś ukrywać. Nie mogłem tylko rozpoznać co. Odezwała się
do nas, także po hydrańsku, patrząc na mnie tak, jakby się spo-
dziewała, że rozumiem, co mówi.
Popatrzyłem niepewnie na Wauno.
- Czy ona mówi tylko po hydrańsku?
- Mówi, że wiedziała, że przybędziesz - odpowiedział, wzrusza-
jąc ramionami.
Nie wiedziałem, czy ma na myśli całą planetę, czy tylko te
kolację.
- Namaste - mruknąłem i skinąłem głową w ukłonie.
Babka także pokiwała głową, jakby to jej zupełnie wystar-
czało. Popatrzyła teraz na trochę onieśmieloną Kissindrę i na Ezrę,
który stał naburmuszony, a potem przeniosła wzrok z powrotem na
Wauno i mnie, jakby próbowała coś wyczytać ze sposobu, w jaki
się ustawiliśmy. Być może dowiadywała się przy tym znacznie wię-
cej, ale czy naprawdę i co dokładnie, tego już nie potrafiłem po-
wiedzieć. W końcu wykonała zapraszający gest i powoli poprowa-
dziła nas do środka.
- Co znaczy namaste? - zapytałem Wauno, kiedy podążaliśmy
za nią do środka.
- To znaczy: jesteśmy jednością - odparł z półuśmiechem.
Patrzyłem, jak Babka sunie powoli przed nami, a z każdym jej
ruchem podskakuje na karku ciężki biały kok. Nosiła długą tuni-
kę do luźnych spodni, w stylu, którego nie spotykało się po drugiej
stronie rzeki. Uwolniona od ciężaru dziecka, znów miała proste
i mocne plecy. Ale mimo to poruszała się powoli, uparcie, jakby
wymagało to dużego wysiłku woli. Zainteresowało mnie, ile może
mieć lat. Potem obejrzałem się na Wauno.
- Jak się nauczyłeś mówić po hydrańsku? W sieci Tau nie ma
żadnych plików...
- Owszem, są. - Zerknął na mnie z ciekawością.
Poczułem, że pięści zaciskają mi się mimowolnie.
- Możesz mi jakiś załatwić?
Skinął głową twierdząco.
- Co to za miejsce? - Szliśmy teraz długim korytarzem, wzdłuż
którego ciągnął się szereg zamkniętych drzwi. Budynek miał ten
sam falisty, nieliniowy zarys co Sala Wspólnoty, ale bez tamtych
bujnych zdobień. - Co tu było? Jest stary... - Jego wiek przygnia-
tał moje myśli tak, jak dziecko ciążyło staruszce. - Ja...
- Tak, jest stary - mruknął za moimi plecami Ezra. - Bystrość
twoich obserwacji zadziwia mnie nieustannie.
- Przypuszczam, że nazwalibyście to klasztorem - odpowie-
dział mi Wauno, ignorując zarówno Ezrę, jak i spojrzenie, jakie mu
posłałem. - Miejsce odosobnienia. W naszym języku nie ma na to
lepszego słowa. Chyba nikt już nie pamięta, ile to ma lat. Może
gdzieś w archiwach znalazłoby się jakieś daty, ale wiele materia-
łów historycznych już zaginęło. Tradycja religijna, do której nale-
żał, także już prawie nie istnieje. Budynek stał przez lata opusz-
czony.
Ciekawiło mnie, jak mogły wyglądać wierzenia pierwotnych
mieszkańców tego miejsca; co sprawiło, że utracili wiarę i porzu-
cili budynek.
- A teraz? - zapytałem, kiedy Babka zatrzymała się przed jed-
nymi z zamkniętych drzwi. Drzwi otworzyły się, chociaż ich nie
dotknęła. Nigdzie też nie widziałem automatycznego czujnika.
- Przez większość czasu Babka pozostaje tu sama. Jest oyasin.
To znaczy mniej więcej "pamięć", "lampa", a czasem "przechowu-
jący tradycję".
Babka zniknęła za drzwiami i wnętrze zaraz rozjaśniło się
światłem.
- A co to za dziecko widzieliśmy? - zapytała cicho Kissindra.
Odwróciłem się, już stpjąc w drzwiach. Wauno obdarzył nas
jednym z tych swoich wzruszeń ramionami i odparł:
- Czasem przychodzą tu ludzie z miasta i zostają na jakiś czas,
kiedy chcą się od wszystkiego oderwać.
Z warunków, jakie tam widziałem, wnioskowałbym, że sporo
osób musi chcieć się od wszystkiego oderwać.
- Ilu jest teraz tutaj?
- Bo ja wiem - odparł, potrząsając głową. - Przecież nie czy-
tam w myślach.
Babka już na nas czekała, zasiadłszy przy niskim stole o kra-
wędziach równie swobodnie rozfalowanych jak wszystko dookoła-
Nie było krzeseł, tylko maty. Światło pochodziło z umieszczonego
na środku stołu naczynia, w którym tkwił zanurzony w oliwie pło-
nący knot. Moim oczom oświetlenie takie wystarczyło, żeby w po-
mieszczeniu było jasno jak w dzień. Ale ja miałem oczy Hydrani-
na. Reszcie pewnie wydawało się tutaj ciemno. Z lampki wydoby-
wała się wąziutka, spiralna smużka dymu.
Wreszcie zacząłem się rozluźniać, kiedy zdałem sobie spra-
wę, że udało mi się dobrnąć aż tutaj, a jeszcze nikt mnie nie za-
atakował, Babka mnie nie wyrzuciła ani też nie zabiła mnie na
miejscu jakaś niewyczuwalna siła, energia potencjalna całych ty-
siącleci, zmagazynowana w ścianach tego budynku - jak błyska-
wica, czekająca tylko na kogoś takiego jak ja, kto by ją wyzwolił.
Wciągnąłem głęboko powietrze, wdychając ciepłe i ciężkie
wonie wypełniające pokój. Powietrze było gęste od korzennych
aromatów, których nigdy przedtem nie czułem, może z wyjątkiem
tamtego wieczoru, kiedy stanąłem w wybitej w ścianie dziurze,
wiodącej do jadłodajni w Świrowie. Przysiadłem na macie i zapa-
trzyłem się na siedzącą po drugiej stronie stołu staruszkę. Zielo-
ne oczy badały mnie, niemal bez jednego mrugnięcia, kiedy inni
sadowili się dookoła. Przełknąłem ślinę, trzymając ręce z dala od
blatu stołu - przynajmniej dopóki nie nauczę się, jakie tu panu-
ją zasady.
Kiedy już wszyscy się usadowili, Babka znów zaczęła coś mó-
wić, wskazując na środek ciemnej, drewnianej deseczki, gdzie
stało półkolem pół tuzina małych ceramicznych czarek dookoła
bursztynowego, pękatego szklanego naczynia z jakimś płynem.
Z rozmiarów czarek zorientowałem się, że to raczej nie woda. Pew-
nie jakiś trunek, bo alkohol na ludzi i Hydran działał mniej wię-
cej tak samo. Zapewne to mocny trunek.
- Chce, żeby każde z nas wzięło sobie jedną czarkę - wyjaśnił
Wauno, a Babka wskazała na mnie.
Sięgnąłem po pierwszą z brzegu, ale zanim ją wziąłem, zo-
rientowałem się, że poszczególne naczyńka są inne. Każde uformo-
wano i pomalowano oddzielnie, każde miało swoisty, subtelny cha-
rakter. Obejrzałem wszystkie, czując, jak spojrzenia pozostałych
skupiają się na mojej zawieszonej w powietrzu ręce, a sekundy mi-
JaJą. Ezra poprawił się na macie i demonstracyjnie westchnął.
Sięgnąłem po czarkę po drugiej stronie półkola - tę, która
podobała mi się najbardziej. To próba. Ciekawe, co mój wybór
powie o mnie Babce; czy może chodzi o sam akt wybierania? A mo-
że nie chodzi tu w ogóle o żadne próby.
Teraz nad stolikiem zawisła w powietrzu ręka Kissindry.
Dziewczyna zerknęła na mnie, potem na Wauno, który skinął gło-
wą. Wybrała czarkę, sięgając przeze mnie. Potem wybierał Wauno,
powoli, uważnie. Ezra złapał za czarkę, która stała naprzeciw nie-
go, i przyciągnął ją ku sobie z niecierpliwym zgrzytnięciem o blat.
W mojej czarce, we wszystkich czarkach od razu, pojawił się
nagle płyn o głębokim, złotym kolorze. Ezra szarpnął się w tył.
Usłyszałem spłoszone syknięcie Kissindry, Wauno zaś patrzył
w swoją czarkę, jakby nie stało się nic niezwykłego. Ciekawe, cze-
go by trzeba, żeby wydobyć z niego żywszą reakcję. Jakoś zdoła-
łem przemóc własne zaskoczenie w nadziei, że przynajmniej obec-
ni tu ludzie niczego nie zauważą.
Babka także wybrała czarkę - ręką, jak wszyscy inni. Ale uda-
ło mi się wychwycić moment zmiany w jej naczyniu: w jednej
chwili było puste, w następnej już pełne. Uniosła czarkę. Wauno
uniósł swoją, a reszta z nas poszła za jego przykładem. Babka za-
częła wypowiadać jakieś słowa, które wkrótce przybrały kształt
melodii, przechodząc w coś, co pewnie było modlitwą. Smużka
bladego dymu znad płomyczka w centrum stołu zaczęła pruć się
jak jedwabna lina na coraz cieńsze i delikatniejsze niteczki. Sie-
działem jak zahipnotyzowany, wdychając zapach napoju w czarce,
i patrzyłem, jak pojedyncze niteczki dymu zaczęły zataczać w po-
wietrzu koła.
Dymne obrazy zniknęły, urwały się tak samo nagle jak pieśń
starej kobiety. Płomień zamigotał i wyrównał się. Dym unosił się
teraz pionową, niczym niezakłóconą smugą. Babka przyglądała
mi się przez stół; wstrzymałem oddech. Ale po chwili jej oczy
zwróciły mi wolność, o nic nie oskarżając. Przez następną długą
chwilę przyglądała się Ezrze, ale ten ostentacyjnie ją ignorował.
Nagle dym z lampki pomknął w bok, jak porwany przeciągiem,
prosto w oczy Ezry. Zakaszlał i zamachał rękoma.
Nie było żadnego przeciągu. Uśmiechnąłem się pod nosem.
Babka wzniosła ku nam czarkę i powiedziała:
- Namaste.
Powtórzyłem za nią jak echo, razem z Kissindrą i Wauno. Bab-
ka pociągnęła łyk, a my po kolei poszliśmy za jej przykładem,
pierwszy łyk wziąłem ostrożnie, żeby się przekonać, co właściwie
piję. Napój był mocny, tak jak się spodziewałem. Zobaczyłem, że
oczy Kissindry zachodzą łzami; uniosła wysoko brwi i pociągnęła
następny łyk.
Ezra w końcu także się napił i zaraz zakaszlał. Opróżniłem
czarkę jednym haustem i uśmiechnąłem się otwarcie. Czarka za-
raz napełniła się z powrotem. Ale tym razem już nie piłem, pa-
miętając, że od rana nic nie jadłem. Przypomniał mi się zapach je-
dzenia i zacząłem się zastanawiać, gdzie też ono może być, żałując
przy tym, że nie stoi na stole. Kiedyś cały dzień chodziłem o pu-
stym żołądku i to było normalne, ale to stare dzieje.
Stojąca niedaleko mnie karafka wraz z ostatnią z czarek znik-
nęły nagle. Na ułamek sekundy stół został zupełnie pusty, a potem
pojawiło się na nim naczynie w kształcie pierścienia, którego prze-
strzeń w środku wypełniała teraz lampka. Płomień zamigotał
i dym skręcił się spiralnie. Poczułem delikatny powiew, spowodo-
wany wymianą materii i energii. Babka, spoglądając na mnie,
uśmiechnęła się i znowu zaczęła coś mówić.
Popatrzyłem pytająco na Wauno.
- Babka mówi, że czas jeść. - Wskazał półmisek wypełniony
czymś, co wyglądało jak gulasz. - Mówi, że ty masz zacząć, bo już od
bardzo dawna jesteś głodny. - Popatrzył przy tym na mnie dziwnie,
jakby sam także nie bardzo wiedział, co mają znaczyć te słowa.
Opuściłem wzrok na blat stołu. Nie znalazłem przed sobą ani
naczynia, ani innych sztućców niż te, które wziąłem za chochelki
i które czekały przy półmisku.
- Jemy z jednej miski - wyjaśnił Wauno. - Taki jest zwyczaj.
Śmiało.
Sięgnąłem i zanurzyłem w potrawie łyżkę na długim trzon-
ku. Kiedy zbliżałem ją do warg, wszyscy obserwowali mnie z takim
napięciem, jakbym rozbrajał bombę. Zastanowiło mnie, czy Hy-
dranie w ogóle używali łyżek. Wziąłem potrawę do ust. Ostra mie-
szanka smaków, korzenna, słodko-kwaśna, wypełniła mi głowę
wspomnieniami.
Pamiętam to, pamiętam... Pokój, ale nie ten... Oczy, zielone
oczy jak oczy tej staruszki, jak moje, ale w cudzej twarzy... Ciepły
pokój, który dawał mi schronienie, i ciepło ramion mojej matki,
jej myśli szepczące z miłością moje imię... moje jedyne i prawdzi-
we imię, które można wypowiadać tylko w myślach...
Przełknąłem i zachłysnąłem się oddechem, potem szybko
oczyściłem sobie głowę płonącym łykiem bezimiennego trunku.
Siedziałem, mrugając rozpaczliwie, kiedy ogień sięgnął oczu.
Wzrok jednak zaraz mi się przejaśnił i spojrzałem na Babkę.
Nie poruszyła się ani nie odezwała, tylko przyglądała mi się nie-
przerwanie zza swojego welonu, z głową przekrzywioną lekko
na bok.
- I jakie jest? - zapytał Wauno.
- Ostre - szepnąłem. Zaczerpnąłem z naczynia kolejną porcję.
Tym razem trzymałem wzrok wbity twardo w blat stołu, żeby nie
słyszeć głosów, które rozbrzmiewały echem w obwodach moich
myśli. Przełknąłem i jadłem dalej. Zaraz dołączył do mnie Wau-
no. Kątem oka zobaczyłem, że Kissindra jednym haustem jak le-
karstwo wychyla drugą czarkę trunku i sięga po łyżkę. Zerknęła
przy tym na Ezrę, który wciąż siedział sztywno obok niej, jakby kij
połknął. Nie lubi świrów. Zaciekawiło mnie, jak mocno reaguje
w środku na cały ten psychotroniczny pokaz. Nawet się nie ru-
szył, żeby spróbować jedzenia. Nie byłem pewien, czy wziął ze
swojej czarki więcej niż ten jeden łyczek.
- Co w tym jest? - zapytał znienacka. - Wiem, że ten zjadłby
wszystko... - Wskazał na mnie podbródkiem. - Ale większość lu-
dzi ma więcej zdrowego rozsądku. - Popatrzył przy tym na Kissin-
drę tak, jakby się spodziewał, że zaraz się z nim zgodzi.
Ona jednak podniosła do ust łyżkę z potrawą i spróbowała.
Przyglądałem jej się uważnie: po chwili na usta z wolna wypłynął
uśmiech.
- Dobre - pochwaliła, mierząc Ezrę spojrzeniem.
- Na twoim miejscu nie spieszyłbym się tak z jedzeniem cze-
goś, o czym nie masz najmniejszego pojęcia - mruknął.
- To tylko warzywa i przyprawy - wyjaśnił mu Wauno. - Nie-
które tradycyjne, hydrańskie, niektóre nasze. W ich pożywieniu
nie ma nic, co mogłoby nas niepokoić. To wegetarianie.
Ezra skrzywił się tylko.
- Maniok to też warzywo, ale jeśli bulwy nie przygotuje się
w odpowiedni sposób, jest trujący. Poza tym to niehigienicznie
jeść z jednej miski. - Machnął ręką w stronę naczynia. -1 wszyst-
ko tu jest takie... obce. - Ciekawe, co martwiło go bardziej: je-
dzenie, sposób podania czy jak zjawiło się na stole.
W tej chwili pojawiło się przed nim nowe, mniejsze naczy-
nie. Wypełniała je ta sama potrawa. Szarpnął się do tyłu, jakby to
było żywe stworzenie.
Babka powiedziała coś, wskazując palcem na Ezrę, który sie-
dział wpatrzony gniewnie w naczynie i stawał się coraz bardziej
pochmurny.
- Babka mówi, że nie powinieneś jeść z nami - rzucił Wauno
beznamiętnym tonem. - Mówi, że jesteś chory.
Ezra podniósł na nich wzrok i zacisnął usta.
- Mówi, że powinieneś napić się herbaty uslo. Poczułbyś się za-
raz o wiele lepiej. -Wauno uśmiechnął się. Babka także.
- To pewnie środek przeczyszczający - mruknąłem pod no-
sem.
- Już dość - zawołał Ezra, zrywając się od stołu. - Nie mam za-
miaru dłużej na to pozwalać. Nie przyszliśmy tutaj, żebyś mógł
stroić sobie z nas żarty, ty albo ten... - Urwał, prześliznął się spoj-
rzeniem po Babce i zatopił je we mnie.
- Jaki "ten"? - zapytałem, odkładając łyżkę.
- Przestańcie, na litość boską. - Kissindra powstrzymała mnie
jednym spojrzeniem. Ezra złapał ją za ramię i usiłował podnieść
z podłogi. Wyrwała mu się gwałtownie. - Ezra, siadaj! Przepra-
szam... - Obróciła się i powędrowała spojrzeniem od Wauno do
Babki.
- Wauno, wszystko jedno, czy to był twój pomysł, czy tego świ-
ra, jednakowo cuchnie - odezwał się Ezra, wciąż stojąc. - Masz
nas w tej chwili zabrać z powrotem do Riverton.
- Chwileczkę - wtrąciła Kissindra, podnosząc się z maty.
- Jak mnie nazwałeś? - zerwałem się na równe nogi, jeszcze
zanim zdążyła wstać.
- Słyszałeś.
- Hej. - Wauno jednym płynnym ruchem podniósł się z pod-
łogi i wyciągnął przed siebie dłoń. - Zabiorę każdego, kto zechce
wracać. Wcale nie musisz z nim iść - popatrzył na Kissindrę - je-
śli nie chcesz.
Wędrowała wzrokiem ode mnie do Ezry i zobaczyłem, że jej
twarz tężeje.
- Owszem, chcę - odpowiedziała, ale jej słowa były niczym
kamienie. Odwróciła się do Babki i mruknęła: - Mam nadzieję...
Namaste. - Ukłoniła się lekko, mimo wszystko nie zapominając
o przyjętych formach. Ruszyła w ślad za Ezrą, który zdążył już
wyjść.
Skinąłem głową Babce i ruszyłem za nimi. Walczyłem z własną
złością, starałem się nie dopuścić, żeby mnie ogłupiła, żeby pozo-
stała za mną jak całun w tych pokojach, w których każdy będzie
się teraz nią dławił...
Kiedy wyszedłem na zewnątrz, Kissindra i Ezra krzyczeli na
siebie. Jego twarz czerwieniała w świetle, jej oblicze do połowy
krył mrok.
Złapałem Ezrę za ramię, obracając go ku sobie.
- Daj spokój - rzuciłem. - Przecież każdy cię tu czuje...
Wyrwał mi się, a twarz pałała mu obrzydzeniem albo jeszcze
paskudniejszym uczuciem.
- Trzymaj łapy przy sobie, ty zboczeńcu, ty...
- Świrze? - podsunąłem.
- Świrze! - wrzasnął, zwijając ręce w pięści. - Ty cholerny
świrze!
- Przynajmniej nie jestem cholernym dupkiem - odparłem.
Rzucił się na mnie. Widziałem to wszystko jak w zwolnionym
tempie, zamiar był tak oczywisty, jakbym czytał w myślach. Pod-
stawiłem mu usztywnioną rękę, nadział się na kłykcie i runął na
ziemię, jakbym go walnął kamieniem.
Patrzyłem, jak wije się po ziemi, krwawi i klnie, patrzyłem,
jak Kissindra opada przy nim na kolana, dotyka go, okrywa troskli-
wie. "O mój Boże" - mówiła, a on trzymał się za twarz i jęczał:
- Bój dos, złabał bi dos...
Obok mnie stanął teraz Wauno. Stał tak, nie mówiąc ani sło-
wa, z rękoma splecionymi z tyłu i ustami wykrzywionymi w ledwie
dostrzegalnym grymasie.
Kissindra obrzuciła nas spojrzeniem, jakim chyba nigdy do-
tąd nie uraczyła żadnej istoty.
- Pomóżcie mi, do diabła!
Wauno wysunął się przede mnie i pomógł jej postawić
Ezrę. Ruszył z nimi w stronę transportowca, obejrzał się przez
ramię.
- Wrócę po ciebie.
- Co? - zdumiałem się. - Czekaj...
- Babka chce, żebyś został. Chce z tobą porozmawiać. Wrócę.
Cholera. Zacząłem iść za nimi, ale Kissindra jednym spoj-
rzeniem osadziła mnie w miejscu. Patrzyłem, jak wsiadają do
transportowca, unoszą się w górę i pozostawiają mnie tutaj.
- Teraz może czas znów ruszyć do przodu - odezwał się ktoś
za moimi plecami.
Obróciłem się na pięcie.
To Babka. Przez jedną chwilę zdawało mi się, że odezwała się
w moich myślach. Ale nie.
- Mówisz standardem? - wyrwało mi się jedyne, co miałem te-
raz w głowie. Pamiętałem przecież, że Wauno tłumaczył nam jej
słowa, ale naszych nie tłumaczył. Myślałem, że czyta w myślach,
ale okazuje się, że wcale nie musiała.
- Oczywiście. - Znów uśmiechnęła się tym samym szczerym
uśmiechem zadowolenia, który jednak wcale nie wydał mi się ta-
ki prosty. - Teraz możemy zjeść w spokoju. - Skłoniła głowę, zapra-
szając mnie z powrotem do środka.
Poszedłem za nią przez labirynt korytarzy do pokoju, w któ-
rym czekało na nas jedzenie. Kiedy przekraczałem próg, zapach
znów wywołał wspomnienia - przez chwilę wchodziłem do innego
pokoju, w innym punkcie czasoprzestrzeni...
Przed samymi drzwiami zatrzymałem się, ale Babka podeszła
do stołu i na nowo zajęła miejsce. Popatrzyła na mnie wyczekują-
co, a nitka dymu wiła się delikatnie na tle jej twarzy. W migotli-
wym świetle ta twarz zdała mi się jedną wielką tajemnicą. Skupi-
łem na niej myśli, ruszyłem w tamtą stronę i po chwili już klęka-
łem na miejscu, które zajmowałem przedtem. Babka natomiast
nie zrobiła ani nie powiedziała nic, jakby nie docierało do niej to,
co czuję lub myślę.
Odniosłem wrażenie, że jeśli nie zabiorę się do jedzenia, ona
także nie zacznie. Tak więc jadłem, wypełniając pustkę w my-
ślach fizycznym doznaniem, żyjąc bieżącą chwilą - tak jak się te-
go nauczyłem na ulicy, wstrzymując przeszłość i przyszłość, na
jak długo się dało.
Babka w milczeniu jadła wraz ze mną. Nie korzystała z łyżki,
ale żuła i przełykała dokładnie tak samo jak ja, rozkoszując się
smakiem i składem potrawy. Zastanawiałem się, czy to panujące
między nami milczenie jest zgodne z jej wolą, czy po prostu usza-
nowała moją. Przyszło mi na myśl, że może dla niej to jak spoży-
wanie posiłku w pustym pokoju.
Od czasu do czasu zerkałem na puste ściany. Nie było tu żad-
nych okien ani nawet obrazów, które ożywiłyby monotonię za-
mkniętej przestrzeni. Zastanawiałem się, czy była zbyt biedna,
żeby móc pozwolić sobie choćby na najtańsze holobrazy, czy mo-
że ta surowość jest zamierzona. Może Hydranie nie miewali ta-
kich klaustrofobicznych odczuć jak ludzie, bo wiedzieli, że zawsze
i zewsząd mają wyjście.
Przyszła mi na myśl kobieta uciekająca z porwanym dziec-
kiem. Potem Świrowo i to, co tam widziałem. Przypomniało mi się
także Stare Miasto, kiedy smak jedzenia podsycił wspomnienia.
Myślałem o pułapkach, czyhających wszędzie i na każdego - naj-
różniejsze pułapki, które zawsze w końcu okazują się tylko jedną
i tą samą. Życie to pułapka - wszystko jedno, ludzkie czy hydrań-
skie - a wydostać się z niej można tylko w jeden sposób...
Jadłem dalej, usiłowałem siedzieć tak samo nieruchomo jak
kobieta, która mi się przyglądała, starałem się, żeby moje myśli by-
ły tak samo puste jak te ściany.
Ale im dłużej przyglądałem się ścianom, tym wyraźniej za-
cząłem dostrzegać na powierzchni subtelny szlak pęknięć i rys,
tworzących różnorodne wzorki, w których po chwili zaczynały
błądzić myśli patrzącego, aż docierał w końcu w ciche rejony wła-
snej duszy.
W końcu wyprostowałem się i otarłem usta; przynajmniej je-
den rodzaj głodu zaspokoiłem.
Babka także się wyprostowała i przestała jeść. Nie wiedzia-
łem, czy przestała, bo ja przestałem, czy może jadła dotąd tylko
dlatego, że ja nadal byłem głodny. Podniosłem na nią w/rok. Ko-
cie oczy nie odrywały się od mojej twarzy.
Do pomieszczenia weszło dwoje hydrańskich dzieci. Poru-
szały się tak cicho, że nie słyszałem, jak się zbliżają, ale co dziw-
ne, ich pojawienie się wcale mnie nie zaskoczyło. Ukłoniły się,
pozbierały naczynia i odniosły półmisek. Nie odezwały się ani
słowem, ale kiedy wychodziły, złapałem je na tym, że przygląda-
ją mi się ukradkiem. Słyszałem też, jak szepczą między sobą
w holu.
Zastanowiło mnie, dlaczego Babka po prostu nie odesłała na-
czynia sama, w taki sam sposób, w jaki postawiła je na stole. Roz-
myślałem przez chwilę o tym, jak cały ten rytuał jedzenia aż ocie-
kał psycho. Jeśli Babka chciała wyłożyć nam przed nosy fakt, że
ona ma Dar, a my nie, że teraz jesteśmy na hydrańskiej ziemi - ob-
cy - nie mogła uczynić tego w bardziej oczywisty sposób. Zastano-
wiło mnie, do czego właściwie zmierza.
- Masz wiele pytań - odezwała się, kiedy już zdecydowałem
się jedno z nich zadać.
Pokiwałem głową z mimowolnym uśmiechem. Mogła mi to
wyczytać prosto z głowy albo zwyczajnie, z wyrazu twarzy.
- Czy zaaranżowałaś ten obiad tak, żeby tamci się wynieśli?
- Dlaczego tak mówisz? - Wychyliła się do przodu z głową
przekrzywioną lekko na bok, jakby miała kłopoty ze słuchem. Nie
pierwszy raz widziałem u niej ten gest. Nagle zdałem sobie spra-
wę, że to nie moich słów nie rozumie.
- Tak się tylko zastanawiałem - mruknąłem.
Twarz jej drgnęła, jakby musnęło ją coś niewidzialnego.
W końcu powiedziała:
- Podążam Drogą Świata. Każdy, kto trzyma się tej drogi, od-
kryje w końcu to, co było mu przeznaczone.
- Aha. - Oplotłem ramionami kolana. Zabrzmiało to jak pseu-
domistycyzm, jaki wraz z miłością do innych istot rozumnych gło-
siło całe mnóstwo ludzkich religii. O ile się zdążyłem zoriento-
wać, na ogół była to propaganda przemieszana na pół z hipokry-
zją. Ale może dla Hydran taka wiara ma rzeczywistą wartość.
Przecież mają dar prekognicji - zdarza im się czasami widzieć
fragmenty przyszłości.
Przypomniała mi się ostatnia scena z Kissindrą i Ezrą, pomy-
ślałem też zaraz o tym, co mnie czeka, kiedy znów ich zobaczę.
- Czy Wauno wie, że mówisz w naszym języku?
- On mówi naszym językiem - odparła, jakby to wszystko wy-
jaśniało. - Dlaczego nie zadasz mi jakiegoś prawdziwego pytania?
Roześmiałem się, potem się skrzywiłem.
- Dlaczego mnie nie nienawidzisz?
Spokojne wody jej twarzy przecięła zmarszczka. Przycisnęła
dłonie do oczu, potem znów na mnie spojrzała.
- Dlaczego miałabym cię nienawidzić?
- Nie mogę korzystać z psycho. Hanjen... cała Rada wyrzuci-
ła mnie, kiedy zdali sobie sprawę...
- Nie wykorzystujesz swojej psycho, ponieważ sobie tego nie
życzysz - wpadła mi w słowo.
- Nie rozumiesz...
- Rada straciła z oczu Drogę - ciągnęła, jakby moja mowa by-
ła dla niej równie nieprzejrzysta jak moje myśli. - To się stało
dawno temu, zanim się jeszcze urodziłeś. Już niczego nie widzą ja-
sno... Odniosłeś straszliwą ranę. Musisz ją trzymać zamkniętą - po-
wiedziała łagodnie - dopóki się nie zagoi. Jesteś dobry.
Czułem, że twarz znów zalewa mi rumieniec.
- Nic nie rozumiesz! Zabiłem kogoś...
- No tak... - odezwała się, jakby wreszcie zaczęła pojmować.
- Już sobie pójdę - zacząłem podnosić się z miejsca.
- Jesteś cudem - oznajmiła i złożyła przede mną ukłon. -Two-
ja obecność napawa mnie pokorą.
- Nie jestem żadnym pieprzonym cudem - palnąłem, dusząc
się z gniewu. - Jestem tylko pieprzonym mieszańcem. - Ruszy-
łem w stronę drzwi i stanąłem jak wryty, bo ktoś właśnie przez nie
wchodził. Hanjen. On także przystanął, gapiąc się na mnie do-
kładnie tak samo jak ja na niego.
- Co ty tu robisz? - zapytał.
- Wychodzę - odparłem. Chciałem go wyminąć, ale zibloko-
wał mi drogę. Spojrzał na Babkę i rzucił coś po hydransku ostrym,
kłótliwym tonem. Zaraz potem w pokoju zapadła martwa cisza.
Tylko z ich twarzy mogłem wywnioskować, że nadal ze sobą rozma-
wiają.
W końcu Hanjen obrócił się do mnie i wykonał ukłon głębszy,
niż kiedykolwiek złożył przed człowiekiem.
- Namaste - mruknął. Wyraz jego twarzy zmienił się tak bar-
dzo, że sam już nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. - Pro-
szę, wybacz mi - dodał. - Zachowałem się w sposób, który przyno
si mi wstyd.
Ściągnąłem brwi, nie bardzo wiedząc, co ma na myśli, potem
wzruszyłem ramionami, bo wydało mi się, że to rodzaj przeprosin,
i próbowałem go wyminąć.
Złapał mnie za ramię, ale zaraz puścił, kiedy zmierzyłem go
spojrzeniem.
- Zostań, proszę - powiedział. - Musimy dokończyć to, po co
tu przyszliśmy.
- Niby co? - spytałem kwaśno.
- Wzajemne zrozumienie - odparł bez śladu emocji na twarzy.
- Usiądź - odezwała się teraz Babka. - Usiądź, Bian.
Obejrzałem się przez ramię, nie bardzo wiedząc, kogo może
mieć na myśli. Patrzyła prosto na mnie. Przywołała mnie gestem
jak uparte dziecko.
- Nazywam się Kot - rzuciłem.
Potrząsnęła głową i jeszcze raz wezwała mnie gestem, żebym
usiadł.
Ja, nachmurzony, pozostałem na miejscu.
- Kot to twoje imię między ludźmi - wyjaśnił Hanjen. - A to
jest hydrańskie imię, które nosisz, kiedy jesteś z ludem swojej
matki.
Odebrało mi mowę. W końcu spojrzałem na Babkę, zastana-
wiając się, dlaczego po prostu nie powiedziała mi tego sama... Ale
rozmowy z ludźmi to nie jej sprawa, tylko jego. A nie mogła prze-
cież wsunąć mi go w myśli. Może zmęczyło ją mówienie.
- Co znaczy Bian? - zapytałem.
- Znaczy "ukryty" - odparł z uśmiechem Hanjen.
- Czy to jakiś żart? - zapytałem, bo nie miałem pojęcia, dla-
czego się tak uśmiecha, nie był przecież żadnym moim szczegól-
nym przyjacielem.
Wyraźnie nic nie rozumiał.
- Nie - odpowiedział.
Wyminąłem go, przyciągany do stolika tak, jakby Babka wy-
twarzała pole magnetyczne.
Hanjen ruszył za mną i przystanął, wpatrzony w pusty blat
stołu.
- Spóźniłem się na kolację - zmartwił się.
Babka potrząsnęła głową z uśmiechem. Dzieci, które zabrały
półmisek, na jej milczące wezwanie zjawiły się zaraz w drzwiach
za naszymi plecami, jak wyczarowane z powietrza. Wniosły potra-
wę i postawiły na stole tak ostrożnie, że płomień lampki ledwie się
zachwiał. Hanjen także się uśmiechnął i lekko się skłonił w stro-
nę dzieci i Babki, zanim wreszcie usiadł, krzyżując nogi po turec-
ku. Zaczął jeść bez używania łyżki. Popatrzył na mnie i przerwał,
przełykając pospiesznie, bo zdał sobie sprawę, że z człowiekiem
nie może się porozumiewać, jednocześnie jedząc.
- Wybacz - wymamrotał. - To był długi spacer. Jestem bar-
dzo głodny.
- Przyszedłeś tu na piechotę ze Świ... z miasta? - zapytałem,
a kiedy skinął głową na potwierdzenie, dodałem: - Dlaczego?
Nabrał jedzenia w usta.
- Z szacunku - odparł, jakby to było oczywiste.
- Do czego? - naciskałem zirytowany.
- Do siebie - mruknął, przeżuwając. - Do swojego ciała, Da-
ru, swojej wiary.
Potrząsnąłem tylko głową.
- Taka jest Droga. - W jego głosie zaczęły już pobrzmiewać
tony zniecierpliwienia, zobaczyłem, że zerka w stronę Babki, jak-
by go napomniała, a zaraz potem przełyka tę irytację jak jedzo-
ne właśnie warzywa. - Ciało i umysł należy na równi szanować,
inaczej osoba nie osiągnie prawdziwej jedności. To oyasin mnie
tego uczy.
- Oyasin? - powtórzyłem. Tak przedtem nazwał ją Wauno.
- To znaczy "przewodnik". Jest naszą przewodniczką na Dro-
dze i strażniczką naszej wiary i tradycji.
Popatrzyłem na Babkę,Taka definicja pasowała do wyjaśnień
Wauno, nie wiedziałem tylko, skąd ten ton głębokiego szacunku
w jego głosie.
- Chcesz powiedzieć "przywódca religijny"?
- Nie "przywódca" w takim sensie, w jakim używają tego
słowa ludzie. "Przewodnik" jest znacznie bliższe prawdziwego
znaczenia. Ke jest wszędzie - to życiowa siła Wszechduszy, coś, co
mógłbyś nazwać "dobrem w nas". Ale jest tylko jedna Droga,
którą każdy z nas musi znaleźć samodzielnie... - Popatrzył na
Babkę tak, jakby potrzebował jej wsparcia. -Trudno to wyjaśnić
słowami.
- Droga, o której da się opowiedzieć, to nie jest wieczysta
Droga - oznajmiła Babka. Przypomniałem sobie, w jaki sposób
członkowie Wspólnoty dzielą się imionami - tymi mówionymi i ty-
mi prawdziwymi.
Hanjen westchnął.
- Większość z nas już nie wierzy w istnienie ke. To właśnie
jedna z przyczyn, dla których zdecydowałem się szukać Drogi pod
przewodnictwem oyasin.
Usiadłem po turecku w połowie drogi między nimi. Przyglą-
dałem się, jak Hanjen zajada.
- Jadłem kiedyś coś takiego. Dawno temu.
Podniósł wzrok, najpierw na Babkę, potem na mnie.
- Naprawdę? - zapytał. - Gdzie?
- Wydaje mi się, że tak gotowała moja matka.
Przerwał jedzenie.
- Mieszkałeś tu jako dziecko?
Potrząsnąłem przecząco głową.
- Na Ardattee. W Starym Mieście... w miejscu, gdzie Federa-
cja wyrzuca śmieci.
Ale on nadal wpatrywał się we mnie, jakby nie bardzo rozu-
miał, o czym mówię - wypadł z toku moich myśli, bo nie miał żad-
nego punktu zaczepienia.
- To taki punkt przesiedleńczy. Wylądowała tam garstka Hy-
dran, których przedtem wyrzucono z ich własnych planet. Ale te-
raz jest tam najwięcej ludzi... Tych, którzy nie pasują do keiretsu
takich jak Tau.
Zamrugał oczyma.
- Gdzie jest teraz twoja matka?
- Nie żyje. Od dawna. - Potrząsnąłem głową. - Tyle tylko
wiem.
- A twój ojciec? Czy był... człowiekiem? -Wyglądał jak ktoś,
kogo prowadzą w obcym miejscu z zawiązanymi oczyma. Wresz-
cie zaczynało do niego docierać, jak mogę się czuć. Wzruszyłem
ramionami.
- O nim nic nie wiem. - Zwykle gdy tylko o tym pomyślałem,
przypominałem sobie słowa korb sprzed dwóch dni: matka była
dziwką, a ojciec gwałcicielem. Tylko w ten sposób mogłem nadać
sens swojemu istnieniu. Starałem się raczej o tym nie myśleć. -
Zjawiłeś się tu dziś nie przypadkiem, prawda?
Sprawiał wrażenie zdezorientowanego, jakby i bez ciągłych
zmian tematu z trudem nadążał za tym, co mówię. W końcu po-
wiedział:
- Kiedy ostatnio widziałem się z oyasin, pokazałem jej na-
sze... spotkanie. Uświadomiła mi, że nie dostrzegałem niektórych
rzeczy. Czuła, że jeśli spotkamy się znowu, bez reszty Rady, może
się lepiej zrozumiemy.
- To nie takie trudne - odparłem.
Spuścił wzrok.
- Rada niegdyś miała na względzie jedynie dobro własnego
ludu. Ale teraz zbyt wielu z nas wykazuje pewne ograniczenia.
Czasem członkowie Rady wykazują zbyt wiele egoizmu, a zawsze
brak im właściwego spojrzenia na sprawy. Wszyscy chcemy, żeby
nasza społeczność stała się bardziej otwarta wobec ludzi, ponieważ
wierzymy, że w obecnych okolicznościach tylko w ten sposób mo-
żemy się rozwijać...
- Całując tyłek Tau.
Źrenice zwęziły mu się gwałtownie, ale już po chwili znów się
rozszerzyły.
- Czy tak to odbierasz? - zapytał, a potem dodał wyjaśniają-
co: - Myślę, że trzeba nauczyć się żyć z tymi, którzy przybyli, aby
dzielić z nami nasz świat - na ich warunkach - bo sprawy mają się
tak, a nie inaczej. Zaprzeczanie temu, co oczywiste, jest wbrew
Drodze, to tylko zmarnowany wysiłek. Energię naszego gniewu
musimy skierować ku pożytecznym celom, inaczej nas zniszczy.
Już i tak zbyt wielu z nas zniszczyła. - Spuścił wzrok.
- Droga mówi: jeśli życie daje ci same cytryny, zrób z nich cy-
trynadę? - zapytałem z półuśmieszkiem.
- Słucham? - Potrząsnął bezradnie głową. - "Cytryny"? Czy to
znaczy "ludzie"?
- To taki owoc. Kwaśny. Trzeba go odpowiednio przygotować.
Tym razem on odpowiedział mi półuśmiechem.
- A więc Rada chce, żeby wszystko zostało po staremu - mó-
wiłem, próbując poukładać sobie wszystko w myślach. -Wierzą,
że to jedyny sposób, żeby uzyskać coś więcej od Tau.
Potwierdził skinieniem głowy.
- Albo przynajmniej żeby już więcej nie tracić. Wykazują się
bardzo konserwatywną postawą.
- Czy i ty w to wierzysz? - zapytałem znowu.
Przez kilka chwil nic nie mówił, nie rozmawiał też w myślach
z Babką. Przeniosłem wzrok na nią; patrzyła na Hanjena, ale z jej
twarzy nie dało się nic wyczytać.
- Uważam, że tylko działanie w granicach prawa może nam
przynieść prawdziwy postęp. Nawet gdy zmienia się zasady, nale-
ży to czynić ostrożnie. A więc chyba tak - chyba jestem konserwa-
tywny. HARO nazywa mnie wrogiem własnego narodu, kolabo-
rantem. A mimo to... czasem zdaje mi się, że mam już trochę dość
tej "cytrynady". - Po twarzy znów przeleciał mu cień uśmiechu,
ale nie zagościł w oczach.
- A więc uważasz, że coś powinno się zmienić, że jeszcze mo-
że być lepiej?
- Czy spędziłeś choć trochę czasu po tej stronie rzeki? - za-
pytał.
Potwierdziłem skinieniem głowy.
- Ja także - rzekł. - Ale bywa tu niewielu ludzi. Jedyni, któ-
rzy przychodzą regularnie, to ci, którzy chcą wycisnąć z nas reszt-
kę krwi - i tak nie zostało nam jej już zbyt wiele. Tak wiele nam
potrzeba - dostępu do tych wszystkich rzeczy, które Tau trzyma tyl-
ko dla siebie. Do wiedzy i surowców, których sami już nie posia-
damy. To nie jest wyłącznie wina ludzi - sam pierwszy przyznam,
że nasza społeczność znajdowała się w regresie, jeszcze zanim się
tu pojawili. Ale teraz nie mamy nawet możliwości...
- A ta kobieta, Miya, ta, która porwała dziecko. Przeszła szko-
lenie w Tau, prawda? Żeby mogła zostać jego terapeutką. Pozwo-
li jej tam pracować bez kontrolowania psycho.
Źrenice znów mu się zwęziły. Czułem, że się rozgniewał, ale
może to była tylko podejrzliwość. Żałowałem, że nie potrafię roz-
poznać.
- Tak - przyznał. - Istnieje wiele dziedzin, w których Dar
mógłby być pomocny ludziom, gdyby tylko mieli dość odwagi, że-
by nam zaufać. Obie strony muszą mieć coś do zaoferowania. Ina-
czej to będzie tylko działalność charytatywna i nie rozwiąże na-
szych problemów. Nasz główny problem to brak nadziei, a nie bra-
ki materialne.
- Rada myli ze sobą te dwie rzeczy - odezwała się Babka. - Ich
pragnienie jest jak infekcja. Ale źle ją leczą. Zbyt wiele przedmio-
tów tylko pogarsza sprawę.
Hanjen pokiwał głową z rezygnacją.
- Najbardziej potrzeba nam możliwości, żeby coś robić, a nie
żeby coś dostać.
Przypomniałem sobie życie w Starym Mieście - kolejne, prze-
chodzące w siebie puste dni i noce. Brałem wtedy dużo prochów,
kiedy tylko udało mi się skombinować jakiś kredyt, a nawet wte-
dy kiedy się nie udało. Chciałem w ten sposób wypełnić pustkę
własnego istnienia, pustą dziurę w myślach, skąd zabrano mi coś,
czego nazwy nawet nie znałem. Starałem się wtedy zapomnieć,
że nie ma nic lepszego do roboty ani nawet nadziei na to, że kie-
dykolwiek będzie.
Siedziałem wpatrzony w półmisek pełen jedzenia.
- Wiem - mruknąłem w końcu. Widziałem, że Hanjen waha się,
czy nie zjeść jeszcze trochę, ale popatrzył na mnie i zrezygnował.
- A co z HARO? - zapytałem. - Jak oni do tego wszystkiego
pasują?
- Nie pasują - odparł bezbarwnym tonem. - Odwrócili się
plecami do tradycji i porzucili Drogę. Błądzą po bezdrożach. Pró-
bując nas "ocalić", tylko nas do końca zniszczą.
Zerknąłem na Babkę, bo przypomniało mi się, jak Protz
twierdził, że ma powiązania z radykałami. Jeśli to prawda, nie
wydawało się możliwe, aby odwrócili się plecami do tradycji)
w którą wierzyła.
- Spodziewam się, że oni patrzą na to zupełnie inaczej - p"
wiedziałem do Hanjena, obserwując kątem oka Babkę. Intereso-
wało mnie, co tak naprawdę wie ta stara kobieta, i żałowałem, że
nie mam sposobu, aby się tego dowiedzieć. Uśmiechnęła się do
tnnie, a ja nie miałem najmniejszego pojęcia dlaczego.
Znów przeniosłem wzrok na Hań jena.
- Dlaczego nie możecie porozumieć się z radykałami? Jeśli
jesteście przekonani, że wyrządzają więcej zła niż dobra, czy nie
możecie im pokazać, dlaczego tak sądzicie - otworzyć przed nimi
myśli, żeby mogli sami to zobaczyć? I czy kiedykolwiek pozwolili-
ście, żeby oni wam pokazali, jak widzą całą tę sytuację?
Przez chwilę siedział nieruchomo, brnąc powoli przez słowa,
żeby dotrzeć do tego, co chcę mu powiedzieć.
- Najpierw ty mi coś powiedz - odrzekł w końcu. - Czy to
prawda, że byłeś zmuszony zabić człowieka i przeżyłeś? I że to
dlatego nie korzystasz teraz z Daru?
"Nie korzystasz". Nie "nie możesz", ale "nie korzystasz".
- Tak - wyszeptałem.
- W takim razie to prawda, że wziąłeś udział w porwaniu ab-
solutnie przez przypadek? Że to był zbieg okoliczności?
Kiwnąłem głową.
- Skąd wiesz? - zapytałem; wtedy na spotkaniu nie wiedział,
podobnie jak reszta członków Rady.
Pochylił głowę przed Babką.
- Ale powiedziała, że sam muszę cię o to zapytać.
Nigdy przedtem mnie nie widziała. Spojrzałem na nią, bo cie-
kaw byłem, od jak dawna o tym wie.
- Członkowie Rady przestraszyli się, kiedy odkryli, kim je-
steś... - Hanjen urwał, a miał przy tym taką minę, jakby wdepnął
w łajno. Potrząsnął głową. - Baliśmy się, że Tau mogło cię przysłać,
żeby... żeby narobić nam kłopotów. Żeby jakoś powiązać Radę
z tym porwaniem. Z radykałami. Fakt, że jesteś kimś z zewnątrz,
kto utrzymuje, że nas rozumie, a mimo to trzyma umysł całkowi-
cie zamknięty... Kiedy u wszystkich dookoła wyczuwałem podejrz-
liwość, w końcu i mnie się jakoś udzieliła. Widzisz, strasznie trud-
no było nam to wszystko zrozumieć... - Jego dłonie zatrzepotały
bezradnie, pewnie nieczęsto zdarzało mu się znaleźć w takiej krop-
ce. Satysfakcja osłodziła mi trochę gorzkie wspomnienia z tamte-
żo spotkania, ale nie do końca.
- Dlaczego miałbyś być lepszy od reszty? - zapytałem, bo wy-
raźnie uważał to za swój obowiązek.
- Jestem daesin - wyjaśnił. - Najbliższe wasze słowo to bę-
dzie "rzecznik praw". Zostałem przygotowany do tego, żeby uni-
kać zaraźliwych emocji, które czasami opanowują Radę. A pozwo-
liłem, żeby zawładnęła mną podejrzliwość.
- Myślałem, że tak robią tylko ludzie - odparłem.
- Nie. - Zmarszczył brwi.
- Nie przyszedłem na to spotkanie z własnej woli - powie-
działem. - Chciałbym, żebyś o tym wiedział.
- Wcale tak nie myślałem. - Potrząsnął głową. - Pytałeś,
dlaczego po prostu nie pokażemy radykałom, gdzie tkwi błąd
w ich sposobie patrzenia. Pokazalibyśmy, ale oni na to nie po-
zwolą. Są klin - jednej myśli. Są zbiorem zamkniętym, który
nie dopuści do siebie nikogo, kto nie podziela ich przekonań.
Odcięli się od nas, tak jak ty to zrobiłeś - ale z egoistycznych po-
budek.
Tym razem ja zmarszczyłem brwi.
- Myślałem, że Hydranie sobie tego nie robią. Myślałem, że
zawsze dzielą się myślami, żeby nigdy nie było żadnych nieporo-
zumień.
Roześmiał się, ale jakoś nie odniosłem wrażenia, że uznał mo-
je słowa za zabawne.
- W to właśnie sami zawsze usiłowaliśmy wierzyć. Może daw-
niej to nawet była prawda, kiedy nasza cywilizacja stanowiła jed-
ność. A może nawet i wtedy nie. W każdym razie przeszłość ode-
szła. Teraz żyjemy w czasach ludzi i nikt już tak naprawdę nie
wie, co jest prawdą.
Przez dłuższą chwilę studiowałem własne dłonie, nie wiedząc,
który z rozproszonych wątków naszej rozmowy podjąć - i czy
w ogóle podejmować.
- Naprawdę, nie potrafię powiedzieć tobie ani Tau nic więcej
na temat porwania ponad to, co już i tak wiedzą. Dokonało go
HARO i Tau doskonale o tym wie. Ale tak samo jak Tau nie wie-
my, gdzie tamci zniknęli. W Ojczyźnie mamy tysiące akrów pust-
kowi. HARO może być wszędzie, gdzie zechce, w dowolnej chwi-
li... Ale naprawdę chcemy pomóc w odzyskaniu chłopca. Proszę, za-
pewnij agenta Perrymeade'a, że jeśli uda nam się cokolwiek od-
kryć, natychmiast damy mu znać...
Potarłem się po karku, czując się tak, jakbym nagle przestał
istnieć, nawet jako mieszaniec z uszkodzeniem mózgu - miałem
wrażenie, że znów widzi przed sobą tylko pionka w ręku ludzi. Za-
stanawiałem się, czy wszystko, co mi dotąd powiedział, było rów-
nie przekalkulowane. Nie miałem ochoty w to wierzyć, ale też nie
miałem nic na dowód, że było inaczej. Jego nastrój mnie przygnę-
biał. Przypomniałem sobie, co mówił o zarażaniu się emocjami
jak chorobą. Ja przecież powinienem być na nie odporny. W takim
razie ten podły nastrój był mój i bynajmniej nie poprawi się, kie-
dy stąd wyjdę.
Zerknąłem przez stół na Babkę. Układała spiralki i warko-
czyki z dymu, jakbyśmy z Hanjenem już poszli. Wpadło mi do gło-
wy, że to może coś w rodzaju modlitwy. Ciekawe, o co mogłaby się
modlić i skąd jej zdaniem miałaby nadejść odpowiedź.
Nagle i Hanjen spojrzał w jej stronę, jakby się do niego ode-
zwała. Coś rzeczywiście powiedziała, tylko że ja nie mogłem tego
słyszeć. Nitka dymu, którą pozostawiła w spokoju, wzbijała się te-
raz bez przeszkód w górę.
Hanjen podniósł się z miejsca. Skłonił się Babce, potem mnie.
- Muszę już iść. Do miasta spory kawałek drogi. Mam nadzie-
ję, że reszta twojej wizyty w naszym świecie będzie... pożyteczna.
Odprowadziłem go spojrzeniem, nie bardzo wiedząc, dlacze-
go wychodzi. Nagle poczułem się tak samo wyobcowany jak wte-
dy na zebraniu Rady. Obejrzałem się na Babkę, zastanawiałem
się, co też mogła mu powiedzieć. Może jego odejście wcale nic
nie znaczy - może po prostu nie rozumiem, jak toczą się sprawy po
tej stronie rzeki.
Ktoś wszedł do pokoju. Odwróciłem głowę w stronę drzwi, na
wpół spodziewając się ujrzeć w nich Hanjena. Ale to był Wauno.
Wauno ukłonił się Babce, mruknął Namaste i zwrócił się do
mnie:
- Gotów?
Podniosłem się, znów zachodząc w głowę, czy odejście Hanje-
na nie było przypadkiem związane z pojawieniem się Wauno. Popa-
rzyłem w stronę Babki, ale ona tylko skłoniła głowę i mruknęła:
- Namaste, Bian.
- Namaste, oyasin - odpowiedziałem w poczuciu bezradności,
złapany gdzieś w pół drogi między wdzięcznością a frustracją. Kie-
dy szedłem za Wauno do wyjścia, obejrzałem się i zobaczyłem, że
zza drzwi przygląda nam się z pół tuzina dziecięcych twarzy. Cie-
kawe, ilu Hydran może mieszkać w tym miejscu, ilu z nich przy-
słuchiwało się w myślach naszej rozmowie. Mogło nas podsłuchi-
wać nawet i pół setki osób, a ja i tak nie miałbym o tym najmniej-
szego pojęcia. Kiedy to sobie uświadomiłem, dreszcz przebiegł mi
po plecach i poczułem się człowiekiem. Może i Wauno czuł się po-
dobnie.
Zajęliśmy miejsce w transportowcu i zaczęliśmy wznosić się
w mrok, kiedy wreszcie Wauno się odezwał, a i tak tylko zapytał,
czy chcę wracać z powrotem do hotelu. Nic o tym, jak mi się spodo-
bała Babka albo czy smakowała mi kolacja... Albo czy się czegoś
dowiedziałem. Ciekawe, czy to widok mojej twarzy powstrzymał
go od zadawania pytań. Ciekawe, czy żałował, że w ogóle wpadł na
taki pomysł.
Nie mogłem go nijak uspokoić, bo sam nie byłem pewien, co
czuję. Pognałem myśli z powrotem na tamten brzeg rzeki, gdzie
moje miejsce. Mina mi zaraz zrzedła, kiedy przypomniałem sobie
zakrwawioną twarz Ezry i spojrzenie Kissindry. No i kiedy pomy-
ślałem o tym, co to wszystko najprawdopodobniej oznacza, gdy
już tam wrócę.
- A mam jakiś wybór?
Wauno potrząsnął przecząco głową.
- O tej porze już raczej nie.
Zerknąłem na bransoletkę i z zaskoczeniem przekonałem się,
ile minęło czasu.
- A co ty będziesz robił?
- Idę spać. Zwykle wstaję za jakieś pięć godzin od teraz.
Westchnąłem ciężko.
- Jak tam Ezra?
Wzruszył ramionami.
- Złamałeś mu nos. Zawiozłem ich do kliniki.
- Cholera... - Oparłem głowę o tył fotela.
- Sam się prosił.
- Ona będzie to widziała inaczej. - Pamiętałem dobrze tam-
to spojrzenie Kissindry.
Wauno nie odpowiedział.
- A jak ona? - zapytałem w końcu.
- Dość ponura.
Zapatrzyłem się w noc, na Tau Riverton, które zaczęło teraz
wypełniać ciemność pod nami i zasysało mnie z powrotem w stro-
nę światła, porządku i należnej zapłaty.

9
W auno zostawił mnie przy hotelu. Śledziłem wzrokiem uno-
szący się transportowiec, dopóki nie zniknął w zalewie sztuczne-
go światła. Lampa, o którą się oparłem, zapytała, czy czegoś mi nie
potrzeba. Wszedłem do środka.
W holu siedziała Kissindra, ciągle w tym samym płaszczu i ka-
peluszu. Na jej widok przystanąłem.
- Złamałeś mu nos - odezwała się.
- Wiem. - Odwróciłem wzrok, kiedy dotarł do mnie wyraz jej
twarzy. - Przykro mi. - Ale wcale nie było mi przykro i ona dosko-
nale o tym wiedziała. Stałem tak przed nią, krzywiąc się, jakbym
bał się ciosu.
Skinęła głową w stronę baru jadłodajni.
- Pogadajmy. Tam. - Chyba nie doskwierał jej głód, zatem
chodziło o to, żeby rozmowa odbyła się na neutralnym gruncie.
Pomieszczenie było niemal puste; w Riverton nie panował
szczególnie natężony ruch turystyczny, a miejscowi przywykli do
swojej godziny policyjnej. Zasiedliśmy w jakimś ciemnym kącie,
otoczeni fałszywą dyskrecją przepierzeń. Ze ścian lała się muzy-
ka, łagodna i jękliwa - taka, od której aż coś bolało w środku,
choć paskudnie się było do tego przyznać. Wpatrzyłem się w ścia-
nę po prawej i starałem się ocenić bez dotykania, czy to napraw-
dę drewno, czy tylko wysokiej jakości imitacja. Może to nie ma
znaczenia. Może nic nie ma znaczenia. Wepchnąłem do ust kawa-
łek kamfy i zamówiłem drinka na klawiaturze. Minutę później
drink wyśliznął się ze ściany, rozwiązując w ten sposób dręczącą
mnie kwestię.
- Używasz dużo narkotyków - zauważyła Kissindra.
Popatrzyłem na nią, zastanawiając się, co chce przez to powie-
dzieć.
- Jakoś sobie z tym radzę - odparłem. - Nie mają żadnego
wpływu na moją pracę.
- Po co są ci potrzebne?
- A kto mówi, że są mi potrzebne? - Wyjąłem kamfę z ust
i obejrzałem. Upiłem łyk ze swego drinka. Wydał mi się słaby. We-
pchnąłem kamfę z powrotem do ust. Tylko jeden narkotyk mógł mi
dać to, czego naprawdę potrzebowałem - zwrócić psycho. Ale ko-
rzystanie z niego to jak spacer na połamanych nogach. Kissindra
nie odrywała ode mnie wzroku. Nachmurzyłem się, uciekłem spoj-
rzeniem w bok.
- Lubię to. Tak samo jak ty.
Zdjęła kapelusz, mierzwiąc przy okazji włosy, i porozpinała
płaszcz. Zamówiła sobie drinka. Kiedy się pojawił, siedziała i tylko
na niego patrzyła. W końcu, krzywiąc się, wypiła jednym haustem.
- Nie, nie lubię. Ale teraz jestem zła, okropnie zła. - W jej
głosie brzmiała nie tyle złość, ile znużenie. Unikała mojego spoj-
rzenia. - Mogłeś zabić Ezrę, uderzając go w taki sposób.
- Nie, nie mogłem - odparłem. -W przeciwieństwie do niego
wiedziałem, co robię.
Podniosła wzrok.
- Chciałeś złamać mu nos?
- To nie ja złamałem mu nos. Sam go sobie złamał.
Spodziewałem się usłyszeć, że chrzanię. Ale ona tylko oparła
się na łokciach i zakryła rękami oczy. Zastanawiałem się, dlacze-
go już na mnie nie patrzy - czy się mnie boi, czy może ma komplet-
nie dość.
- Niech to diabli, nic nie poszło tak, jak chciałam... Odkąd tu
wylądowaliśmy, ciągle coś się dzieje, a ja już zupełnie nie mogę się
skupić. - W końcu jednak zdołała na mnie spojrzeć. - Nie mogę te-
go znieść.
Poprawiłem się na krześle, bo z góry wiedziałem, co chce mi
Powiedzieć: że to ja jestem przyczyną wszystkiego. Spróbowałem
zamówić jeszcze jednego drinka, ale syntetyczny głos powiedział,
że mam już dość. Ciebie też pieprzę - mruknąłem pod nosem. Kis-
sindra znów podniosła na mnie wzrok. Pomacałem się po kiesze-
niach w poszukiwaniu kamfy; znalazłem paczkę, ale pustą. Zmią-
łem ją i rzuciłem na stół. Natychmiast jakaś niewidzialna ręka
zmiotła ją razem z pustymi szklankami do tajnego schowka pod
na pozór drewnianą powierzchnią. Odsunąłem się do tyłu, zabie-
rając ręce z nieskazitelnie czystego blatu.
- Tak dalej być nie może - oznajmiła Kissindra. - Cały nasz
projekt skończy się kompletną katastrofą.
- Wiem - przyznałem.
- Wiem, że ty i Ezra nigdy się nie lubiliście. Sądziłam, że je-
steście przynajmniej na tyle inteligentni, żeby móc razem praco-
wać i kontrolować poziom testosteronu. Najwyraźniej się myli-
łam. - Zacisnęła dłonie na krawędzi stołu. - Mój Boże, nie chcia-
łam, żeby coś podobnego się wydarzyło, ale sami mnie do tego
zmuszacie - powiedziałam Ezrze, że go wykluczani z ekipy.
Cholera. Zamknąłem oczy.
- Co takiego? - otworzyłem je z powrotem.
- Powiedziałam Ezrze, że wykluczam go z ekipy. Jutro wy-
jeżdża.
- Ezrze?
Spojrzała na mnie w taki sam sposób, w jaki ja patrzyłem te-
raz na nią.
- Dlaczego on? Dlaczego nie ja? Przecież to twój facet. To ja
narobiłem ci kłopotów z Tau.
Zmarszczyła lekko brwi.
- Nie ty ponosisz za to winę - odrzekła. - Na litość boską, ty
byłeś ofiarą, nie pamiętasz? - Potrząsnęła głową. - A dziś wieczo-
rem Ezra obraził kobietę, która nas gościła, naszą informatorkę.
Nawet na jeden wieczór nie mógł zamknąć tej swojej gęby bigo-
ta. I... - Spojrzała mi w oczy, w te moje podłużne źrenice. I nazwał
mnie świrem. Odsunęła włosy do tyłu. - Czuję się, jakbym przez
całe lata była pogrążona we śnie. Jakbym podczas wszystkich swo-
ich wizyt tutaj nie widziała tak naprawdę tego świata... I nigdy tak
naprawdę nie widziałam Ezry. Miałam prawdę tuż przed samym
nosem, tylko jakoś jej nie dostrzegałam. - Odwróciła wzrok i wy-
dała z siebie bolesny odgłos, który miał uchodzić za śmiech. - Nie
nogę dalej udawać. - Puściła wreszcie krawędź stołu.
_ Słuchaj - odezwałem się - będzie sensowniej, jeżeli to ja
odejdę. Rząd Tau nienawidzi świrów, nie... - urwałem, zanim zdą-
żyłem dodać "dupków".
- Dupków? - Jej usta ułożyły się w coś, co niezupełnie paso-
wało do słowa "uśmiech". Wzruszyłem ramionami, spoglądając
gdzieś w bok. - Miałeś rację. Taki właśnie jest. Niech go wszyscy
diabli..- - Nagle zadrżały jej wargi.
- Czy robisz to dla mnie? - zapytałem. - Nie rób. Sam potra-
fię o siebie zadbać.
- Miej do mnie trochę więcej zaufania - odpłaciła mi moim
własnym tekstem. - Robię to dla dobra projektu. Ponieważ moim
badaniom bardziej potrzebny jesteś ty niż jakiś analityk staty-
styk. Wszędzie mogę takich znaleźć na pęczki. Wybrałam Ezrę tyl-
ko dlatego, że mi się wydawało, że chcemy być razem... - Znów
urwała.
- Już przedtem zdarzało wam się pokłócić. Zawsze się godzi-
liście. Może powinnaś poczekać, zanim...
Przez chwilę trwała w milczeniu.
- Powiedz mi - odezwała się w końcu - czy kiedy wszechświat
wreszcie się skończy, też będziesz czuł się winny?
Z zaskoczenia parsknąłem śmiechem.
- Może.
Ona także prawie się uśmiechnęła.
- No cóż, w tej sprawie nie musisz czuć się winny. Zawsze mi
się wydawało, że Ezra cię nie lubi, bo jest zazdrosny o to, że tak ła-
two ci przychodzi uczenie się nowych rzeczy. O to, jak czasami na
mnie patrzysz - w każdym razie on tak twierdził... - Spuściła
wzrok. - Myślałam, że to przynajmniej znaczy, że mnie kocha.
- A teraz myślisz, że to nieprawda?
- Nie - odparła i głos jej się załamał. - Ale nie chcę spędzić
reszty życia, okłamując się, żebym mogła dalej go kochać. -Wzię-
te głęboki oddech.
Przez długi czas siedzieliśmy wpatrzeni w siebie, nierucho-
mo i w milczeniu. W końcu ten sam głos, który powiedział, że je-
stem pijany, poinformował nas, że bar jest zamykany na noc.
Kissindra wzdrygnęła się jak przestraszony lunatyk i podnio-
sła się z krzesła. Wyszedłem za nią z baru, a żadne z nas nie ode-
zwało się ani słowem. Pojechaliśmy do góry windą, zupełnie sami.
Ruszyliśmy razem w głąb korytarza, nadal milczący, aż dotar-
liśmy do drzwi mojego pokoju. Zatrzymałem się i ona także przy-
stanęła, popatrując w głąb korytarza. Po chwili obejrzała się
w stronę windy.
- O co chodzi? - zapytałem.
- Muszę załatwić sobie osobny pokój. - Potrząsnęła głową,
jeszcze raz spoglądając na drzwi pokoju, który dzieliła z Ezrą.
Tam gdzie jeszcze do wczoraj rysowała się przyszłość, zobaczyła
kompletną pustkę. W końcu popatrzyła na mnie.
Dotknąłem własnych drzwi, które zaraz się otwarły.
- Chcesz wejść?
Zawahała się, ale skinęła głową. Weszła przede mną. Śledzi-
łem każdy jej ruch, mimo że starałem się tego nie robić.
Zamknąłem drzwi. Kiedy zamykały się cicho, Kissindra od-
wróciła się i spojrzała na mnie. Czułem, że bladawy pokój zamy-
ka się wokół nas jak więzienna cela. Przeciwległa ściana już daw-
no zaciemniła się na noc. Nakazałem jej się spolaryzować.
Oczy wypełniła mi rozgwieżdżona sieć miasta. Wziąłem głębo-
ki wdech i poczułem, jak rozluźniam się w środku. Kissindra przy-
siadła na łóżku, zwróciła głowę w stronę rozciągającej się za
oknem panoramy, ale jakby jej nie widziała. Usiadłem w fotelu,
czując, jak miękkie, bezkształtne siedzenie dopasowuje się do
kształtów. Wrażenie to sprawiało, że natychmiast miałem ochotę
zerwać się z powrotem. Zwalczyłem tę chęć i siedziałem dalej,
przypominając sobie zaraz nieruchomą postawę Hydran.
- Jak długo byliście razem, ty i Ezra? - zapytałem, bo ona ani
się nie odzywała, ani nie poruszała.
- Już nawet nie pamiętam - mruknęła. - Spotkaliśmy się jesz-
cze w szkole, w Quarro.
- Jesteś z Ardattee? - zdziwiłem się. - Myślałem, że z Myseny-
- Rodzina posłała mnie do szkoły w Quarro. Sądzili, że w ten
sposób zapewnią mi najlepszą edukację. - Jej uśmiech stał się
ironiczny. - Ezra był... - Uciekła wzrokiem w bok. - Był wszystkim*
czego oczekiwało się po Quarro. Wszystkim, co moja rodzina tak
podziwiała... Wszystkim, czego, jak sądziłam, powinnam chcieć.
A on chciał mnie... Nikt nigdy nie pragnął mnie w ten sposób. - Jej
spojrzenie stało się trochę nieobecne.
Pomyślałem o tym, jak byli razem w Quarro, jak poruszali się
wśród świata przywilejów i światła: jak się poznali, dzielili, uczy-
li, jak spali ze sobą. Potem pomyślałem o własnym życiu, które
biegło równolegle z ich życiem, pogrzebane żywcem w Starym
Mieście.
- A ty nie jesteś z Quarro? - zapytała. - Ezra mówił...
- Nie. - Podniosłem się z fotela i przesunąłem w stronę ścia-
ny-okna, gdzie stanąłem zapatrzony w widok po drugiej stronie.
Kiedy w końcu się obejrzałem, płakała. Łzy przesączały się
przez dłonie, które przycisnęła do oczu.
- Niech go diabli...
Zastanawiałem się, co może teraz myśleć - co jej powiedział,
kiedy kazała mu się wynosić ze swojego życia, jak paskudne by-
ły te słowa. Jak się czuje - zagubiona? wściekła? Nie mogłem się
zorientować. Czułem się bezradny, bo nie wiedziałem, co robić.
Wstała i ruszyła w stronę drzwi.
Szybko przemierzyłem pokój i zastąpiłem jej drogę.
- Wiem, jak to jest - powiedziałem. Chwyciłem ją delikatnie
za ramiona i zmusiłem, żeby na mnie spojrzała.
- Naprawdę? - zapytała ochrypłym głosem i popatrzyła na
mnie tak, jakby naprawdę wierzyła, że to możliwe. Ja jednak na-
wet nie potrafiłem sobie wyobrazić, co ona w nim widzi.
- Nie. - Opuściłem ręce. - Jak mogę choćby sobie wyobrazić,
co czujesz? - Przypomniało mi się, że kiedyś trzymałem w ten spo-
sób kogoś innego, daleko stąd, dawno temu - Jule taMing. Długie
czarne włosy spływały jej po plecach, a ja tuliłem ją do siebie...
Wtedy dokładnie wiedziałem, jak cierpi, wiedziałem, czego jej
najbardziej potrzeba... Zupełnie tak samo, jak ona wiedziała
wszystko o mnie. Odwróciłem się i potrząsnąłem głową.
- To musi być straszne - rzuciła miękko Kissindra.
- Co? - Odwróciłem się do niej, zaskoczony.
- Stracić coś takiego. Utracić coś takiego jak Dar.
Stałem, gapiąc się na nią głupio.
- Wuj mi powiedział.
- O Boże - mruknąłem.
- Kocie... - zaczęła, ale zaraz urwała.
Uciekłem wzrokiem w bok, na dół, w noc - gdziekolwiek, by-
le z dala od niej. Znam ją od lat, razem pracowaliśmy, uczyliśmy
się, byliśmy przyjaciółmi - i niczym więcej. Zawsze wzbraniałem
się przekroczyć tę linię, nigdy nie starałem się, żeby między nami
zaistniało coś więcej, bo wydawało mi się, że kocha Ezrę. I tłuma-
czyłem sobie, że to, co czasami zauważam w jej spojrzeniu, to tyl-
ko ciekawość.
Nigdy nie miałem dość odwagi, żeby zapytać wprost... A nie
znałem innego sposobu, żeby się upewnić. Jednak przez cały ten
czas, kiedy wydawało mi się, że woli kogoś innego, chciałem się
z nią znaleźć sam na sam w miejscu takim jak to. Pragnąłem te-
go tak bardzo, że czasem nie mogłem zmrużyć oka.
A teraz chciałem tylko, żeby stąd wyszła.
- Porozmawiaj ze mną - wyszeptała. - Przez cały ten czas,
kiedy razem pracujemy, nigdy nie mówiłeś mi nic o sobie.
W końcu zwróciłem się w jej stronę.
- Nigdy o nic nie pytałaś - odparłem.
Tym razem ona spuściła wzrok.
- Może po prostu się bałam... - Przypomniałem sobie, jak się
zwykle zachowywała, kiedy była blisko mnie. Teraz zachowywała
się inaczej. - Ironia losu, co?
- Dlaczego? - zdziwiłem się, ale w duchu już znałem odpo-
wiedź: bo jest ksenologiem... Bo ja jestem dziwny.
- Bo tak strasznie cię pragnę, aż cierpną mi zęby - wyszepta-
ła z twarzą zalaną szkarłatem. - Nigdy nie pragnęłam Ezry tak, jak
pragnę ciebie.
Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem - całowałem ją dłu-
go, bo już tak długo chciałem ją całować, przytulać, przekonać
się, jak to jest być jej kochankiem. %
Wycofaliśmy się powoli z powrotem w stronę łóżka. Opuściłem
się za nią na miękką powierzchnię, nie puszczając jej ani na chwi-
lę, i przez cały czas się całowaliśmy. Wdychałem korzenne zapachy
jej ciała, czułem, jak pod palcami prześlizgują się ciepłe kształ-
ty, kiedy rozpięła bluzkę. Jej dłonie grzebały przy mojej koszuh>
spodniach, dotykały mnie wszędzie.
Całowałem szyję, dotykałem piersi i czekałem na znajomy
odzew, czekałem, aż spotęguje się każde nasze wrażenie, kiedy
moje myśli wnikną w nią, żeby dać rozkosz, której Ezra nie potra-
fiłby dać. Czekałem... Sięgałem...
I nic. Nie potrafiłem dosięgnąć jej myśli, żeby odpowiedzieć
na każde pragnienie. Nie potrafiłem jej nawet odnaleźć.
Przypomniało mi się nagle, że kiedy ostatnio byłem z kobie-
tą, używałem narkotyków, które pozwalały mi korzystać z psycho.
Ale to działo się dawno. Teraz nie będę wiedział, co mam robić, nie
będę wiedział, czy robię to dobrze, czy to wystarczy, czy może chce
więcej, a może chce, żebym przestał...
Oderwałem się od niej, klnąc pod nosem, bo prawda przyga-
siła płomień pożądania, zmieniła rozpłomienione ciało w zwiotcza-
ły zezwłok. Zaciągnąłem poły koszuli, żeby ukryć gęsią skórkę,
żeby ukryć przed nią, przed sobą, oznaki śmierci.
- Co...? - Kissindra usiadła, mrugając ze zdumienia. - O co
chodzi?
Nie odpowiedziałem, więc dotknęła mojej twarzy miękką
dłonią.
- Nie mogę - szepnąłem.
Dłoń opadła. Usiadła na brzegu łóżka, zebrała w palce końce
rozpiętej koszuli. Słyszałem, że próbuje zapytać, ale opuszcza ją
odwaga.
- Nie czuję cię - powiedziałem w końcu. - Nie wiem, co mam
robić.
Wzięła moją rękę w obie dłonie.
Podniosłem wzrok i zobaczyłem w jej oczach zupełny brak
zrozumienia, a głębiej już nie potrafiłem zajrzeć.
- Pragnę cię - mówiłem chrapliwie - ale nie mogę cię zna-
leźć. - Zaczerpnąłem głęboko powietrza. - Nie czuję cię. - Do-
tknąłem głowy. - Już nikogo nie potrafię poczuć. - Powinienem
był umrzeć. A może i umarłem.
Powoli przesuwała ręce, dopóki nie złożyła mojej dłoni na
swoim ciepłym ramieniu. *
- Jestem tu - powiedziała łagodnie. -1 wiem, co robić. Po pro-
stu idź za mną... - Pochyliła głowę, jej wargi zapłonęły w chłodnym
wnętrzu mojej dłoni. -Tyle tylko potrzeba, żeby być człowiekiem.
- Nie wiem jak. -Wyrwałem rękę. Zerwałem się na równe no-
gi. Nie dość człowiek i nie dość Hydranin. Powróciłem spojrzeniem
do rozciągniętej na łóżku Kissindry - lśniących włosów, łagodnej
fali piersi. Chciałem zapragnąć jej tak samo, jak pragnąłem jesz-
cze pięć minut temu, chciałem, żeby całe ciało odpowiedziało bez-
myślnie, jakby chodziło tylko o seks. Kiedyś wierzyłem, że może
być tylko tak: seks między dwojgiem obcych sobie ludzi. Ale teraz
już nie. Teraz już za późno. W końcu odwróciłem wzrok, bo nic się
we mnie nie działo.
- Może będzie lepiej, jak sobie pójdziesz.
Z odwróconą twarzą słuchałem, jak podnosi się z łóżka. Słysza-
łem nierówny oddech, kiedy poprawiała ubranie, słyszałem, jak ru-
sza w stronę drzwi.
- Kissindro. - Całą siłą woli zdołałem się odwrócić i jeszcze raz
przemierzyć pokój, zanim zdążyła wyjść. -To dlatego, że tak wie-
le dla mnie znaczysz... - Jeszcze raz przyciągnąłem ją do siebie
i pocałowałem, a potem puściłem, kiedy jej ciało zaczęło podda-
wać się miękko. - To nie twoja wina. - Dotknąłem jej włosów. -
I nie twój problem. Proszę, powiedz mi tylko, że to rozumiesz...
Powoli skinęła głową.
- Czy... czy nic ci nie będzie?
Jakaś chora cząstka mnie miała ochotę wybuchnąć śmiechem,
zapytać: "masz na myśli teraz czy w ogóle?". Zdusiłem w sobie
tę myśl.
- Nie. Nic mi nie będzie.
Otworzyła usta, przymknęła oczy, potrząsnęła bezradnie gło-
wą. Po chwili wyszła. Drzwi zamknęły się za nią cicho.
Przez długi czas stałem tak, zastanawiając się, dokąd mogła
pójść: czy wróciła do Ezry, czy może poszła opowiedzieć wujkowi,
jakie z nas obu żałosne gnojki, czy wyląduje w pustym pokoju,
identycznym z tym...
Przestałem gapić się na drzwi i odwróciłem w stronę łóżka. Po-
wierzchnia drzwi była jak zwykle gładka i bezosobowa. Jakby nic
się tu nie zdarzyło.
Podszedłem do łóżka i położyłem się. Kazałem zaciemnić okno
i wywołałem trzy-de, wyszarpnąłem hełm z gniazdka i wepchnąłem
sobie na głowę. Niepozapinany i rozchełstany, ale z umysłem ze-
spawanym szczelnie, przeleciałem całe menu w poszukiwaniu te-
go, co było mi teraz najbardziej potrzebne: czegoś gorącego, ostre-
go i bezmyślnego - wirtualnego pieprzenia.
Czegoś, co tutaj nie istniało.
Kiedy ostatecznie się o tym upewniłem, nie pozostał mi
w środku najmniejszy skrawek emocji. Sięgnąłem dłonią do heł-
mu, gotów to wszystko wyłączyć.
Ale teraz w rogu migał znaczek przekazu dla mnie. Wiado-
mość była od Wauno: ścieżka dostępu do programu nauki hydrań-
skiego. Wyciągnąłem ten program i wepchnąłem go sobie w mózg
jednym wielkim masochistycznym haustem.
Potem jeszcze przez dłuższą chwilę leżałem, a w tym czasie
smog sznurów danych w mózgu całkowicie ogłupił mi świadomość,
tak że wreszcie mogłem nieomal zapomnieć, niemal pozwolić się
ukołysać do snu mnemonicznemu szumowi w głowie. Prawie wy-
starczyło...
Ale nie do końca. Wstałem z łóżka, zapiąłem spodnie, pozapi-
nałem koszulę. Włożyłem płaszcz i wyszedłem z pokoju.
Opuściłem hotel, pilnując, by nie skrzyżować dróg z nikim,
kogo mógłbym znać. Wezwałem powietrzną taksówkę i polecia-
łem nad rzekę, gdzie ponad kanionem rozpinał się most wiodący
do hydrańskiego miasta.
Most był ciemny, zamknięty na noc. Naparłem na miękką,
elastyczną, niewidzialną barierę pola siłowego, aż po chwili włą-
czył się jakiś bezcielesny głos, który ostrzegł mnie, że znalazłem
się na ulicy po godzinie policyjnej i że moją tożsamość rejestru-
je się właśnie w komendzie głównej Korporacji Bezpieczeństwa.
Zakląłem i wycofałem się. Zawróciłem i pomaszerowałem
wzdłuż krawędzi kanionu, włączając po drodze astralne głosy
wszystkich cholernych latarni i kiosków z gazetami, jakie mijałem.
Dokoła nie dostrzegłem żywej duszy. W końcu przysiadłem na
ławce, złożyłem głowę na żelaznym splocie* oparcia, a dłonie zwie-
siłem luźno między kolanami. Czekałem na wezwaną taksówkę, że-
by zabrała mnie do domu.
Z każdym oddechem nadal czułem w ustach tamten smak eg-
zotycznych przypraw, a w myślach kłębiły mi się egzotyczne rytmy
i struktury obcego języka, oświetlającego zupełnie nowe i obce
ścieżki w obwodach mózgu. Próbowałem sobie przypomnieć, czy
już wcześniej zdarzało mi się chadzać po tych ścieżkach.
W końcu zapadła zupełna cisza. Słychać było tylko szum rze-
ki, tak odległy i nikły, że zdawał mi się prawie echem hydrańskich
głosów. Twarze, które widziałem za rzeką, nagromadziły mi się
w pamięci jak tamten deszcz snów w rafach - wszystkie oczy, wło-
sy, korzenne koloryty zlały mi się w jedną twarz. Jej twarz. Twarz
hydrańskiej kobiety z ludzkim dzieckiem na ręku, samotnej wśród
nocnego labiryntu Świrowa.
Zimny podmuch wiatru musnął mi lekko twarz jak nieoczeki-
wana kochanka. Wyprostowałem się, otwarłem oczy i rozejrzałem
się wokół, bo w tym podmuchu wiatru wyczułem coś niemalże
znajomego.
Ktoś siedział ze mną na tej samej ławce. Miya.

10
Miya. Wyciągnąłem ręce i zacisnąłem jej na ramionach. Czu-
łem, jak mięśnie twardnieją pod uchwytem, zaskoczyło mnie, że
okazały się realne.
Popatrzyła mi w oczu bez lęku i nie próbowała się wyrwać.
Równie dobrze jak ja wiedziała, że nie mogę jej nijak zatrzymać,
jeśli zechce być gdzie indziej.
Opuściłem ręce swobodnie.
- Miya? - szepnąłem i słyszałem, jak mój głos wyłapuje wła-
ściwe brzmienie jej imienia.
Źrenice zielonych oczu rozszerzyły się na moment i zaraz wró-
ciły do normy. Jest zaskoczona, że wiem, jak się nazywa. Ale na
pewno nie tak jak ja, kiedy sobie uświadomiłem, że przybyła tu,
ponieważ mnie szukała.
- Tu nie jest bezpiecznie - wyrwało mi się. Nie spodziewałem
się, że tak zareaguję. Czemu troszczyłem się o jej bezpieczeństwo?
Widziałem po kolejnym króciutkim rozszerzeniu się źrenic, że
i ona nie spodziewała się czegoś takiego. Jej wzrok krążył dooko-
ła mojej twarzy jak przyciągnięta światłem ćma. Ale tylko potrzą-
snęła głową i uniosła dłonie, żeby opadły rękawy zakapturzonej
kurtki: nie miała bransolety danych.
Jest niewidzialna. Zerknąłem na własny nadgarstek. Branso-
letka wciąż tkwiła na miejscu, a jej widok wymuszał wspomnie-
nia o tym, co mi zrobiły korby dlatego, że ją nosiłem... I z powodu
tej dziewczyny.
- Ja nie jestem niewidzialny - odparłem, odwracając wzrok,
bo gniew pozwolił mi wyrwać się z czaru jej spojrzenia. - Korpo-
racja Bezpieczeństwa Tau znalazła mnie bez kłopotu. -Wskazałem
ręką siniaki. - Czego, do cholery, chcesz?
- Ja... - Jej dłoń znów powędrowała w górę, ale po chwili opa-
dła z powrotem. - Chciałam ci podziękować.
- Za co? - rzuciłem gderliwie, zupełnie nie nadążając za jej
logiką.
Znowu wbiła we mnie wzrok i nie odpowiadała tak długo, że
zacząłem podejrzewać, iż sama dobrze nie wie. Albo po prostu za-
stanawiała się, co ma o mnie myśleć, kiedy nie miała z czego wy-
czytać.
- Nie widziałam żadnej innej Drogi - mruknęła w końcu,
a przecież nie to była żadna odpowiedź. - Czułam, że muszę przyjść
- dodała, jakby wyczytała w mojej twarzy, że nadal nic nie rozu-
miem. Mówiła w standardzie, bez akcentu. Nosiła praktyczne, bez-
płciowe, ludzkie ubranie - gdybyśmy nie siedzieli twarzą w twarz,
mógłbym ją wziąć za człowieka.
- Tak samo jak wtedy, w Świrowie, czułaś, że musisz mi pod-
rzucić tę bransoletkę?
Odbiegła wzrokiem gdzieś na drugi brzeg rzeki.
- Tak - rzuciła cichutko. Znów spojrzała na mnie, ale tym ra-
zem zobaczyłem w jej oczach coś raczej jak udrękę albo i tęskno-
tę niż poczucie winy. Pojęcia nie miałem, co mam o tym wszystkim
myśleć.
- Musiałam się upewnić... - Urwała, dłonie bezwiednie tarmo-
siły zapięcie kurtki. - Oni mówili, że nic ci nie jest, ale wolałam
sama się o tym przekonać.
Domyśliłem się, że "oni" to pewnie HARO.
- A czy "oni" powiedzieli ci, że trzeba było aż szefa ochrony
Draco, żeby wyciągnąć mnie z więzienia Borosage'a?
- Nie - odparła i wyraźnie się nachmurzyła.
- Korby Tau myślały, że jestem jednym z porywaczy. Mieli za-
miar mnie torturować, żeby wyciągnąć fakty, o których nie miałem
zielonego pojęcia. Jezu, przecież mogli mnie zabić!
Skrzywiła się, jakbym ją uderzył, i mruknęła pod nosem coś,
co zabrzmiało jak przekleństwo.
- Nie wiedziałam... Tamtego wieczoru, kiedy cię zobaczyłam...
- Zobaczyłaś świra. - Widziałem zmieszanie, które formowa-
ło się dookoła niej jak mgiełka z mojego oddechu. - Wiesz, co
mam na myśli. - Szarpnąłem niecierpliwie głową. - Mieszańca.
Myślisz, że po tej stronie rzeki reagują na mnie inaczej?
Tym razem niespokojnie błądząca dłoń dotknęła mojego rę-
kawa.
- Nie to miałam na myśli. Chciałam powiedzieć: kiedy zoba-
czyłam, ile dla ciebie znaczy nasze bezpieczeństwo. - Szukała
w mojej twarzy czegoś, czego tam najwyraźniej nie było.
Wzruszeniem ramion strząsnąłem z siebie tamto dotknięcie,
zmarszczyłem brwi. Wymacałem w kieszeni kurtki rękawiczki i je
włożyłem.
- Przecież mnie nie znasz.
- Poczułam to, kiedy mnie dotknąłeś...
Chrząknąłem powątpiewająco, bo sam z naszego nagłego zde-
rzenia pamiętałem tylko ból i zmieszanie.
- Tutaj - dotknęła głowy.
Na jedno okamgnienie zaparło mi dech.
- Niezła zagrywka - mruknąłem i także dotknąłem głowy. -
Niestety pudło.
Wykonała teraz ten sam dziwny gest wsłuchiwania się, jaki za-
uważyłem u Babki - próbuje mnie rozpracować. Może i mówi zu-
pełnie jak ludzie, ale człowiekiem nie jest.
- Teraz nie możesz mnie dosięgnąć - odparłem z niesmakiem.
-1 wtedy też nie mogłaś. Kłam sobie, ile chcesz, ale nie na ten te-
mat.
- Mylisz się - oświadczyła pewnie, zmuszając mnie do podnie-
sienia wzroku. - W pierwszej chwili rzeczywiście nie było nic - na-
wet ludzkich myśli. Przeraziłeś mnie. Ale potem popatrzyłeś na
mnie, na Joby'ego i otworzyłeś się dla nas... Chciałeś nam pomóc.
To dlatego się tam znalazłeś. Byłeś Drogą.
Droga. Przyszła mi na myśl Babka, potem przeznaczenie i fa-
tum. Nawet Hydranie nie widzą wyraźnie przyszłości. Prekognicja
to wolny strzelec - może pokazać zarysy, to wszystko. Ludzie czę-
sto kierują się w życiu przeczuciami, podobnie Hydranie. Ale tyl-
ko ci z Darem mają po temu realny powód. Czasem to wystarcza,
a czasem to trochę to i tak za wiele. Przypomniałem sobie przyja.
cielą, wyraz jego twarzy, kiedy przewidział własną śmierć. Jeszcze
raz zastanowiłem się nad tym, co robiłem wtedy na tej uliczce
Świrowa w tak nieodpowiedniej chwili... A może właśnie - najwła-
ściwszej.
- Dlaczego się nie teleportowałaś? - wreszcie miałem okazje
zadać pytanie, które męczyło mnie od tamtego wieczoru.
- Nie miałam dość czasu.
- Czasu? - zdumiałem się. - Przecież to nie zabiera zbyt wie-
le czasu.
- Nie, nie dla siebie. Dla Joby'ego. - Potrząsnęła głową. - Je-
śli wiesz, kim jestem, musisz też wiedzieć, co mu dolega.
- Uszkodzenie układu nerwowego - odparłem i wtedy wszyst-
ko pojąłem.
- Wierzysz mi - raczej stwierdziła, niż spytała.
Zerknąłem na nią jeszcze raz.
- Ale teraz już mnie nie czytasz.
- Nie. - Potrząsnęła głową bez cienia wątpliwości czy żalu
w oczach. - Nie pozwalasz mi. - Nie zapytała, co mi dolega. Cieka-
we dlaczego. Ponieważ dosłownie nie odrywała ode mnie wzroku,
nie sądziłem, żeby powodem była obojętność.
- Gdzie jest Joby? - mruknąłem, uciekając spojrzeniem
w bok.
- Nic mu nie grozi. - Lekko zmarszczyła brwi, jakby sądziła,
że zmieniłem temat dlatego, że jej nie ufam, ale w rzeczywistości
to sobie nagle przestałem wierzyć. - Kocham Joby'ego bardziej,
niż sobie możesz wyobrazić - oznajmiła, jakby miała prawo się
spodziewać, że w to uwierzę. - Nigdy nie zrobiłabym niczego, co
mogłoby go skrzywdzić albo narazić na niebezpieczeństwo.
- Wiem. - Znowu na nią patrzyłem; nie miałem pojęcia, dla-
czego od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzałem, mógłbym zawierzyć
jej własne życie. - Dlaczego go porwałaś? - zapytałem chropa-
wym głosem, znów uciekając przed jej wzrokiem. Zdawałem sobie
sprawę, że mówiła prawdę, że nie może czytać mi w myślach. Nie
mogła też bez mojej wiedzy wpływać na mój nastrój.
Wzięła głęboki oddech, jakby była przygotowana na takie PY'
tanie.
- Ile wiesz na ten temat?
- Jego rodzice są chorzy ze zmartwienia. Nie rozumieją, dla-
czego to zrobiłaś.
- Rozmawiałeś z nimi?
- Tau dopilnowało, żebym się z nimi spotkał. Chyba im się
wydawało, że aresztowanie, nafaszerowanie narkotykami i po-
bicie nie wystarczy mi za nauczkę. Musiałem przełknąć też tro-
chę łajna.
Spuściła wzrok. Kiedy znów na mnie spojrzała, po raz pierw-
szy zobaczyłem w jej oczach niepewność.
Jeszcze raz zaczerpnęła powietrza, a potem powoli wypuści-
ła z obłoczkiem pary.
- Jeśli mi zaufasz, mogę zabrać cię do Joby'ego. Możesz potem
powiedzieć Ling i Burnellowi, że jest bezpieczny.
Aż wyprostowałem się z niedowierzania.
- Gdzie on jest?
- Po drugiej stronie rzeki. - Wskazała ręką. Podążyłem wzro-
kiem w tamtym kierunku.
- Most jest zamknięty.
- Nie potrzebujemy mostu - odparła. - Jeśli mi zaufasz.
Niemal wybuchnąłem śmiechem. Niby dlaczego? Zajrzałem
jej w oczy. "Niby dlaczego mam...?" - pytanie zamarło mi na war-
gach. "Dlaczego miałabyś...?" - i o to również nie zapytałem, mi-
mo że uliczna logika wrzeszczała w mojej głowie, że to na pewno
pułapka. Przemknęło mi przez myśl wszystko, przez co przesze-
dłem w ciągu ostatnich dwóch dni, i powiedziałem:
- Dobrze.
Wzięła mnie za rękę. Nie zacisnąłem dłoni, jakby nagle opu-
ściła mnie odwaga. Ale ona trzymała mocno. Jej oczy przestały
mnie widzieć. Poczułem w środku coś zupełnie nieopisanego, co ła-
dowało synapsy w mózgu i wypełniało ogniem każdy neuron cia-
ła, podczas gdy ona manipulowała polem kwantowym w sposób, ja-
ki mnie nigdy nie będzie dostępny. Poczułem, że się transformu-
ję i w ułamku sekundy rzeczywistość połknęła samą siebie...
Znów siedziałem na ławce, ale ławka i jej otoczenie były już
zupełnie inne.
Znalazłem się w pokoju oświetlonym słabym blaskiem lamp-
ki. Nie mogło to być nigdzie indziej, jak tylko w Świrowie - cienie,
kształty, zapachy w powietrzu i otaczające mnie odgłosy natych-
miast wypełniły wszystkie zmysły deja vu, aż w końcu opanowało
mnie wrażenie, że odbyłem podróż w czasie, a nie w przestrzeni.
Obok mnie na ławce siedziała zdyszana Miya. Stanęła tak chwiej-
nie, jakby przy dźwigała mnie tutaj na plecach. Popatrzyła w prze-
ciwległy kąt pokoju.
Zobaczyłem tam dwóch innych Hydran, siedzących po turec-
ku na podłodze. Między nimi polatywało nietoperzopodobne stwo-
rzonko, wykonując uniki przed bańką wielkości pięści, która zda-
wała się wieść w powietrzu zupełnie samodzielne i niezależne
życie. Połyskującej bańce udało się w końcu trzasnąć w niby-nie-
toperza i zwalić go na podłogę, a ja dopiero wtedy zdałem sobie
sprawę, że ta bańka ma w gruncie rzeczy dość solidną masę. Niby-
-nietoperz miotał się niezgrabnie po przetartym dywanie, próbu-
jąc się podnieść. Jego wrzaski raniły uszy.
W mgnieniu oka Miya była już po drugiej strome pokoju i klę-
czała, delikatnie podnosząc z ziemi oszołomione zwierzątko. Kie-
dy spojrzała na tamtych dwóch, z jej twarzy zniknęła łagodność.
Bańka, dotąd zawieszona w powietrzu między Hydranami, te-
raz opadła na podłogę, zapomniana. Potoczyła się ku mnie i zatrzy-
mała, stuknąwszy o moją stopę. Tamci dwaj gapili się na nas bez
słowa. Podnieśli się z ziemi, a jeden z nich wskazał na mnie z gar-
dłowym okrzykiem złości.
Jakaś niewidzialna dłoń złapała go, obróciła i trzasnęła o ścia-
nę. Zanim drugi Hydranin zdołał zrobić trzy kroki, potknął się
o własne nogi i runął na twarz.
- Miya! - krzyknął ten pierwszy z twarzą czerwoną z wściekło-
ści i od zderzenia ze ścianą.
Odpowiedziała mu potokiem niezrozumiałej mowy, z oburze-
niem wskazując na niby-nietoperza, który zerwał się do lotu z jej
ramienia. Nagle zdałem sobie sprawę, że to ona w niespełna mi-
nutę rozprawiła się z nimi za pomocą telekinezy.
Dwaj mężczyźni zaczęli krzyczeć, wymachując rękami. Ona
także podniosła głos, aż w końcu wszyscy troje wykrzykiwali do
siebie po hydrańsku.
Siedziałem, przysłuchując się, oszołomiony gwałtownością ru-
chów i dźwięków, i zastanawiałem się w duchu, dlaczego, u diabla,
muszą to robić na głos.
Nagle Miya umilkła. Obejrzała się w stronę łukowatych drzwi,
które wiodły do sąsiedniego pomieszczenia. Wtedy dwaj mężczyź-
ni także ucichli, a ja usłyszałem wysoki, cichy płacz, dobiegający
z ciemnego wnętrza. Jeszcze przez chwilę wszyscy troje byli ci-
cho, chociaż ich kłótnia ciągnęła się w myślach, a po twarzach
przepływały emocje, tworząc grę światła i cienia. Potem Miya ge-
stem nakazała obu mężczyznom spokój i odwróciła się od nich,
tak jakby obaj nagle zniknęli. Następnie weszła przez łukowate
drzwi do zaciemnionego pokoju.
Mężczyźni stali dokładnie tam, gdzie zatrzymał ich jej niemy
rozkaz. Nie spuszczali ze mnie wzroku. Obaj byli młodzi, niewie-
le starsi ode mnie. Mieli długie, bardzo jasne włosy, upięte na
szczycie głowy ozdobną zapinką. Zapinki wykonano z metalu, cha-
rakteryzowały je misterne, przeplatające się wzory. Doszedłem
do wniosku, że musi to być tradycyjny styl hydrański, ponieważ ni-
gdy nie widziałem nic podobnego u ludzi. Zaciekawiło mnie, czy
te zapinki formowano ręką, czy myślą.
Obaj mieli na sobie ciężkie, ludzkiej produkcji kurtki, które
niemal zakrywały warstwy wyblakłych tradycyjnych tunik i zno-
szone spodnie, ale mimo to nikt raczej nie wiązałby ich z keiretsu.
W jakimś innym życiu ktoś mógłby ich pewnie wziąć za moich
braci.
Wstałem, obserwując, jak przestępują niespokojnie z nogi
na nogę. Nie widziałem u nich żadnej broni. Usiadłem z powrotem
i pozwoliłem im się pogapić.
- Na imię mi Kot - odezwałem się. Oddech natychmiast za-
mienił się w parę. W kącie pokoju stał wprawdzie mały grzejnik,
ale nie wystarczał. Było tu niemal tak samo zimno jak na ze-
wnątrz.
Hydranie dalej tylko się gapili z kamiennym wyrazem twarzy.
Może nie mówili w standardzie. Niby-nietoperz polatywał nad ni-
mi jak uosobienie strachu. Wciąż czekałem, kiedy zaatakuje mnie
Jak tamten na spotkaniu Rady, ale ten zwierzak na szczęście wo-
lał trzymać się z daleka.
W końcu odwróciłem od nich wzrok i spojrzałem na niedużą
kulkę, która spoczywała mi u stóp. Pochyliłem się, żeby ją pod-
nieść, i znów wrażenie deja vu przepłynęło mi od czubków palcó\v
aż do samego mózgu: kula była ciepła, a nie zimna jak szkło,
w środku miała obrazek, który można zmieniać wedle kaprysu sa-
mą tylko myślą... Dokładnie tak, jak się spodziewałem. Tym ra-
zem obrazek ukazywał niby-nietoperza. Wyprostowałem się, tu-
ląc kulę w dłoniach, i skupiłem uwagę. Chciałem zmienić obrazek
w coś innego, w cokolwiek innego...
Nic nie stało się ani we wnętrzu kuli, ani w mojej głowie. Pod-
niosłem wzrok i napotkałem spojrzenia Hydran.
Popatrzyli na siebie i krzywiąc się, dotknęli głów. Ten po le-
wej odezwał się w końcu:
- Po co przyprowadziła tu tego świra?
- Może po to, żeby nas ostrzec, co się może stać, kiedy za-
czniemy się zbytnio spoufalać z ludźmi. -Ten drugi uśmiechnął się
złośliwie i szturchnął pierwszego łokciem. Wybuchnęli śmiechem.
Dopiero po kilku sekundach zdałem sobie sprawę, że wciąż
mówią po hydrańsku, a ja ich rozumiem. Porozumiewali się na
głos specjalnie, bo myśleli, że nie rozumiem ich mowy, śmiali się
ze mnie, żeby udowodnić, że się mnie nie boją.
Pomyślałem nad tym jeszcze przez chwilę, wysłuchałem kil-
ku uwag pod swoim adresem, pogrzebałem wśród pakietów da-
nych, które nadal rozładowywały mi się w mózgu. A potem, bardzo
ostrożnie, odezwałem się:
- Możecie mnie nazywać, jak chcecie. Tylko nie myślcie, że
o tym nie wiem. - Oczywiście po hydrańsku.
Zamarli w bezruchu, w tak oczywisty sposób zaskoczeni, jak-
bym posłał im tę myśl prosto w głowy.
W drzwiach pojawiła się Miya.
- Kto to powiedział? - Popatrzyła na mnie. - Ty? - Trzymała
na ręku dziecko. Ludzkie dziecko, Joby'ego. - Znasz nasz język? -
dopytywała się po hydrańsku.
- Mniej więcej od godziny - odpowiedziałem po hydrańsku,
zaskoczony, że mówienie przychodzi łatwiej niż rozumienie cu-
dzych wypowiedzi. - Jutro będę znacznie lepszy. - Zmusiłem się
do uśmiechu, zauważywszy trudny do zinterpretowania wyraz jej
twarzy. Słysząc siebie mówiącego po hydrańsku, czułem się, jak-
bym śnił.
- Czy to Joby? - zapytałem. Kiedy ruszyłem w ich stronę, Miya
przesłała mi ostrzegawcze spojrzenie. Zwolniłem kroku i zbliżyłem
się do chłopca na j ostrożnie j, jak umiałem.
Joby podniósł głowę znad jej ramienia, żeby mi się przyjrzeć.
Miał ciemne, szerokie, ludzkie oczy. Dla ochrony przed chłodem
owinięto go w warstwy grubych swetrów, a na uszy naciągnięto
czapkę z włóczki. Na twarzy malowała mu się niepewność, ale wy-
glądał tak jak każdy inny mały chłopiec wyrwany ze snu. Nie mo-
głem zrozumieć, co z nim jest nie tak.
- Cześć, Joby. - Uśmiechnąłem się do niego, a po chwili i po
jego twarzy przemknął cień uśmiechu. Potarł się po policzku. Miya
przysunęła go bliżej. Wyciągnął przed siebie rączkę i dotknął mo-
jego ucha razem z kolczykiem, który w nim nosiłem.
Po chwili cofnął rączkę. Nad jego głową pojawił się niby-nie-
toperz, trzepotał skrzydłami, wciąż wydając z siebie dźwięki tak
wysokie, że ledwie je słyszałem. Chłopczyk przyglądał mu się z po-
wagą. Zerknąłem na Miyę, spodziewając się, że i teraz nie spusz-
cza ze mnie wzroku, że wciąż mnie ocenia. Jednak ku swojemu za-
skoczeniu zobaczyłem na jej twarzy tak wytężone skupienie, że
w myślach z pewnością nie było ani krzty miejsca dla mnie. Deli-
katnie pocałowała Joby'ego w czubek główki i odwróciła się, że-
by zanieść go z powrotem do zaciemnionego pokoju.
Tym razem ruszyłem za nią. Pozostali nie próbowali mnie za-
trzymywać. Stanąłem w drzwiach i patrzyłem, jak układa go na
macie do spania, a potem otula kocem. Usiadła na podłodze obok
i głaskała go po włosach.
- Myślałem, że ma uszkodzony układ nerwowy - odezwałem
się. - Wcale nie wygląda na chorego.
Zaskoczona, podniosła na mnie wzrok. Przeniosła uwagę
z dziecka na mnie. Celowo cofnęła dłoń, którą go głaskała, a spój-
rżeniem zmusiła mnie, żebym uważnie się przyglądał.
Patrzyłem więc, jak dziecko zaczyna się przemieszczać pod
kocem, przyciągając do siebie rączki i nóżki, aż w końcu skuliło
się w pozycji płodu. Zaczęło wydawać z siebie ten sam cienki, ci-
chy jęk, który słyszałem wcześniej. Strasznie było na to patrzeć.
IOAN P. VINOE
Zmuszałem się, żeby obserwować dalej, choć wcale nie miałem
ochoty.
- Widzisz? - zapytała niemal ze złością. I zaraz dodała znużo-
nym głosem: - Widzisz.
Pokiwałem głową i wreszcie mogąc odwrócić wzrok, wbiłem go
w podłogę.
Ciche wycie ustało, kiedy tylko znów się nim zajęła. Wyobra-
ziłem sobie, jak sięga do niego myślą, tak samo ciepłą i kojącą, jak
głaszcząca go teraz dłoń.
W końcu cofnęła rękę. Chłopczyk leżał teraz cicho i oddychał
spokojnie, prawie uśpiony. Podniosła się z podłogi i podeszła do
mnie. Wszedłem z powrotem do głównego pokoju, a ona zdjęła
z haka koc i zasłoniła przejście.
- Wydawał się... taki normalny - mruknąłem, nie mogąc spoj-
rzeć jej w oczy.
Oparła się o ścianę, jakby życie wymagało nagle zbyt wiele
wysiłku.
- Musisz wszystko dla niego robić - stwierdziłem raczej, niż
spytałem. - Bez ciebie...
Zapatrzyła się w pustą przestrzeń przed sobą, otulając się ra-
mionami, jakby wciąż jeszcze trzymała w nich Joby'ego.
- Beze mnie nie może w żaden sposób panować nad autono-
micznym układem nerwowym... Tkwi w samym sobie jak w pu-
łapce.
- Czy bez ciebie zdaje sobie sprawę, co się dokoła dzieje? Czy
odbiera jakieś bodźce?
- Trochę. - Odsunęła się od ściany i przeszła w głąb pokoju,
po drodze rzucając jeszcze ostatnie spojrzenie na zasłonięte drzwi.
- Ma wielkie trudności z nadaniem sensu temu, co odbiera, chy-
ba że ja pomogę mu to poukładać. Kiedy jest ze swoimi rodzica-
mi... - Coś kazało jej urwać; podeszła do ławki przy ścianie i usia-
dła na niej, podwijając nogi pod siebie.
Wypuściłem wstrzymywany oddech, bo właśnie uświadomi-
łem sobie, że rozwiała jedną z tych wątpliwości, jakie nękały mnie
w myślach po tamtej stronie rzeki: czy aby mnie nie okłamuje. Na-
prawdę nie porwała dziecka po to, żeby coś udowodnić, krzyw-
dząc je lub zabijając.
Całe jej ciało na długą chwilę jakby się zapadło, zanim zno-
wu podniosła głowę.
- Teraz przynajmniej ich poznaje, kiedy są przy nim...
Zamrugała rozpaczliwie i uciekła wzrokiem w stronę dwóch
pozostałych Hydran. Znów siedzieli po turecku na podłodze i przy-
glądali się nam uważnie. Dziewczyna rozmawiała ze mną w stan-
dardzie, a ja podejrzewałem, że nie tylko ze względu na mnie. Na-
leżała do HARO, nie trzeba było czytać w myślach, by to odgadnąć
- zabrała Joby'ego, bo myślała, że w ten sposób pomoże swoim,
choć teraz akurat nie potrafiłem sobie wyobrazić, na czym to mia-
łoby polegać.
Ale równie jasne było, że wcale nie czuje się uszczęśliwiona,
że zdradziła tych dwoje, którym zabrała dziecko, nawet jeśli są
ludźmi. Nie męczyłem jej pytaniami, które wciąż jeszcze kłębiły
mi się w głowie. Ta wiedza, którą już zdobyłem, wystarczała, bym
mógł spokojnie poczekać na resztę. Zerknąłem w stronę pokoju,
w którym spał Joby.
- Czy kiedykolwiek mu się poprawi?
Spojrzała na mnie z wyraźnym zaskoczeniem, jakby nie ta-
kich pytań się spodziewała.
- Już mu lepiej, o wiele lepiej, niż kiedy zaczynałam. Kiedy
z nim pracuję, pomagam mu uporządkować wrażenia, które odbie-
ra mózg, a za każdym razem jego umysł zapamiętuje pewną część tej
pracy. Kiedyś będzie mógł się samodzielnie komunikować. Jest taki
silny i tak strasznie tego chce... - Znów urwała i przygryzła wargi, jak-
by nagle przypomniała sobie, jak bardzo zmieniła się ich sytuacja.
Znowu ujrzałem holo Joby'ego, które widziałem u Natasów.
Miała rację: zrobił duże postępy, jeśli to, co widziałem dzisiaj, sta-
nowi jakiś dowód. Popatrzyłem jej w twarz - praca z dzieckiem
męczyła ją i kosztowała wiele wysiłku. Sprowadzenie go tutaj tak-
że było trudne. Znów spróbowałem jakoś dopasować do siebie te
dwie sprawy: dlaczego nienawidząca ludzi hydrańska radykalist-
ka miałaby tak ciężko pracować dla dobra ludzkiego dziecka, je-
śli miała jedynie zamiar wykorzystać je w ten sposób. Za nic nie
umiałem ich do siebie dopasować, tak jak nie potrafiłem czytać
w myślach Mii... Tak jak nie mogłem przestać wpatrywać się w nią
albo wierzyć we wszystko, co widziałem w jej oczach...
Odbiegłem spojrzeniem w stronę mężczyzn, którzy wciąż sie-
dzieli razem przy drugim wyjściu; wnioskując ze sposobu, w jaki
je obserwowali, pewnie prowadziło na zewnątrz. W pomieszczeniu
znajdował się tylko wytarty dywan z włókien sztucznych, na któ-
rym siedzieli. Cały zastawiono pojemnikami po jedzeniu i trudny-
mi do zidentyfikowania śmieciami. Dywan był tak poprzecierany
i spłowiały, że trudno się było domyślić, jakie kolory miała na po-
czątku jego wzorzysta powierzchnia. Wyblakłe łatki mogły być
zresztą przypadkowymi plamami. Znajdowaliśmy się gdzieś w Świ-
rowie, ale dokładnie taki sam pokój dałoby się znaleźć i w Starym
Mieście. Wróciłem spojrzeniem do Mii.
- Nigdy więcej nie pozwolą ci się zobaczyć z Jobym, kiedy
wróci do rodziców... - Urwałem, ale po chwili, pokonując we-
wnętrzny opór, dokończyłem: - Co się wtedy z nim stanie? A mo-
że już nie wróci do domu...?
- Oczywiście, że wróci - ucięła ostro, ale jednocześnie po-
trząsnęła głową, jakby chciała się pozbyć wątpliwości. - Rada nic
nie robi, bogacą się tylko kosztem całej Wspólnoty. Ktoś musi
walczyć o naszą przyszłość, dopóki jeszcze jakąś mamy... - zamil-
kła na chwilę. - Stawiamy rozsądne żądania. Obserwatorzy z ra-
mienia FKT znaleźli się tutaj, ponieważ Tau złamało obietnice
dane zarówno robotnikom kontraktowym, jak i własnym obywa-
telom. Chcemy pokazać FKT, że z obietnic nam danych żadnych
nie dotrzymali. Chcemy tylko sprawiedliwości... Ale nie może być
sprawiedliwości, dopóki ktoś nie pozna prawdy. - Zacisnęła pal-
ce na krawędzi ławki. - Zwrócimy Joby'ego obserwatorom FKT,
kiedy tu się zjawią. A jednym z naszych żądań będzie to, aby po-
zwolono mi nadal zajmować się Jobym, żebym udowodniła, ile
dobrego może przynieść ludziom nasz Dar. I aby ich przekonać,
że można nam zaufać...
- No cóż, w takim razie zapewniliście sobie niezły start - od-
parłem.
Jej spojrzenie ześliznęło się z mojej twarzy, ściągnęła gniew-
nie brwi. Splotła ręce i skrzyżowała nogi, jakby całym ciałem
chciała się odizolować ode mnie.
- Miya... - Popatrzyłem w małe okienko wysoko nad naszymi
głowami. Powierzchnia okienka zaszła mgłą, nic nie było widać. Na
parapecie przycupnął niby-nietoperz i przyglądał nam się spokoj-
nie, ale czujnie. -Widzę, jak bardzo zależy ci na Jobym. Wierzę też,
że HARO chce poprawić los Hydran. Ale to porwanie nie ma sen-
su. Spędziłaś wiele czasu za rzeką. Wiesz, że zarząd Tau nigdy nie
spojrzy na tę sytuację tak jak HARO...
- Jeśli będą kłamać, dowiemy się o tym - odparła bezbarw-
nym głosem.
- Mogą najpierw nakłamać jedni drugim! A wy zdołacie się
o tym przekonać dopiero, kiedy już będzie za późno. - Nadal na
mnie patrzyła, ale nagle odniosłem wrażenie, że mówię do posta-
ci z gry komputerowej. Światła się świecą, ale nikogo nie ma w do-
mu. - Jak to się stało, że ty - że HARO - uwierzyłaś, iż zarząd kon-
glomeratu będzie przedkładał życie jakiegoś dziecka nad własny
interes?
- Ty nie...
- Miya! - zawołał za moimi plecami kobiecy głos, stwardnia-
ły od gniewu. Poczułem nagły powiew.
Coś obróciło mnie w miejscu, omal nie zbijając z nóg. Odzy-
skałem cudem równowagę i znalazłem się twarzą w twarz z jesz-
cze jedną nieznajomą Hydranką. Niewidzialne myślowe ręce przy-
trzymały mnie w miejscu, a ona obejrzała mnie od stóp do głów.
Poczułem, że próbuje przedostać się przez system obronny mo-
ich myśli i że odchodzi z kwitkiem. Za nią zmaterializowało się za-
raz troje następnych: kobieta i dwaj mężczyźni. Stroje mieli mniej
więcej takie same jak ci dwaj, którzy już tu byli, a trzymająca
mnie kobieta wyglądała identycznie jak reszta. Ale nie wątpiłem,
że to ona dowodzi.
Wydała z siebie odgłos na pół gderliwy, na pół uspokojony, jak-
by przeszukała mnie mentalnie i stwierdziła, że nie mam broni. Te-
lekinetyczna pętla w końcu puściła; zatoczyłem się na ścianę.
Zwróciła się teraz do Mii, a ja zdałem sobie sprawę, że do-
strzegam w niej coś znajomego. Wszyscy spotykani tu Hydranie
wciąż jeszcze wydawali mi się bardzo do siebie podobni, bo bar-
dziej rzucały mi się w oczy różnice między nimi a ludźmi niż zróż-
nicowanie rysów twarzy. Ale tym razem pewien byłem podobień-
stwa - twarze, ruchy i nawet to, że miały w sobie coś takiego, co
nieodmiennie przyciągało mój wzrok. To siostra Mii.
Wystarczyło spojrzeć na ich twarze i gesty, żeby wiedzieć, że
się kłócą. Nie musiałem też zgadywać o co. Dwaj członkowie
HARO, którzy siedzieli naburmuszeni przy drzwiach, wstali te-
raz, żeby się przyłączyć; to pewnie oni wezwali posiłki. Teraz nikt
już na mnie nie patrzył, jakbym myślą i ciałem stał się dla nich
niewidzialny. W końcu odezwałem się sam, po hydrańsku:
- Ja tu jestem. Dlaczego mnie o to nie zapytasz?
Siostra Mii odwróciła się do mnie gwałtownie.
- Bo to nie twoja sprawa - warknęła także po hydrańsku. Ale
jej wzrok spoczywał na mnie o chwilę za długo. Czułem, że jesz-
cze raz próbuje przejść zapory, żeby się upewnić, czy naprawdę je-
stem tak zamurowany, jak się zdawało.
- Gdyby nie ja, nie mielibyście Joby'ego - odpowiedziałem. -
Gdyby nie ja, twoja siostra siedziałaby teraz w celi, nafaszerowa-
na narkotykami, a korby biciem wymuszałyby z niej wszystko, co
o tobie wie.
Ściągnęła brwi.
- Skąd to znasz?
- Z osobistych doświadczeń. - Dotknąłem dłonią twarzy.
Potrząsnęła głową niecierpliwie.
- Pytałam: skąd znasz nasz język? I skąd wiesz, że to moja
siostra? - Głową wskazała na Miyę.
- Wystarczy odpowiedni plik z danymi - odparłem, wzrusza-
jąc ramionami. - Poza tym mam oczy.
- A może to Tau przekazało ci te informacje razem z laniem,
żebyśmy ci łatwiej uwierzyli - odpowiedziała. - Jak mamy się
upewnić, skoro twój umysł jest przed nami zamknięty?
Roześmiałem się na myśl o tym, co by tam znalazła, gdyby
był otwarty. Zmierzyła mnie gniewnym spojrzeniem. Śmiech za-
marł mi na ustach, bo nagle uświadomiłem sobie, że w tej całej sy-
tuacji nie ma nic śmiesznego - ani dla mnie, ani dla Joby'ego i je-
go rodziców, ani dla nikogo po tej stronie rzeki. Zerknąłem w stro-
nę Mii.
Ona także zdała sobie z tego sprawę.
- Naoh - odezwała się. - Wiesz, że nie sprowadziłabym go tu-
taj, gdybym nie była go pewna.
- Jak możesz być pewna? On jest zamknięty! - Naoh dotknę-
la głowy. - Sama nie jestem ciebie pewna od tamtego wieczoru...
_ Urwała. Zaskoczony, spojrzałem pytająco na Miyę.
Jakieś uczucie mignęło jej w oczach jak srebrzysta rybka i za-
raz znikneło, a ja zdałem sobie sprawę, że nieraz widziałem je
w tych oczach.
- Nie wiem, po co w ogóle go tu sprowadzałaś - odezwała się
Naoh, żeby zwrócić na siebie uwagę siostry. - Dlaczego masz taką
obsesję na punkcie tego... mieszańca?
Miya oblała się rumieńcem.
- Uratował mi życie! Jaka byłaby nasza przyszłość bez niego?
Naoh zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową. Znów zwróciła
się do mnie.
- Jeśli przez ciebie ktoś będzie próbował znaleźć to miejsce
- mówiła, wykonawszy ręką gest, który wziąłem za obsceniczny -
będzie już puste.
Nie próbowałem nawet odpowiadać. Miałem wystarczający
kłopot z nadążaniem za potokiem hydrańskiej mowy i wszystkimi
podtekstami.
- A co robiłeś na zebraniu Rady - dopytywała się Naoh -
z Hanjenem i tymi wszystkimi da kah zdrajcami, i z agentem do
spraw Hydran?
Zaciekawiło mnie, co znaczy da kah. Najpewniej ludzką wer-
sję uznano by za nieprzyzwoitą. W moim pliku z hydrańskim nie
zamieszczono żadnych wulgaryzmów; Tau cenzurowało nawet opro-
gramowanie do tłumaczeń.
- Ci z Tau zmusili mnie, żebym poszedł na spotkanie Rady -
wyjaśniłem. - Czy mogłabyś mówić wolniej? Jeszcze nie idzie mi
zbyt dobrze. Tamtego wieczoru znalazłem się po prostu w niewła-
ściwym miejscu. - Nagle naszła mnie wątpliwość, czy w ogóle ist-
nieje coś takiego jak niewinny przechodzień. - Przyleciałem na
Ucieczkę, żeby prowadzić badania...
- Żeby "wyjaśnić" rafy i "zrozumieć" obłoczne wieloryby? -
przerwała mi Naoh ostro. -Tylko ludzie mogą coś takiego wymyślić.
- Oszczędź mi tego - odezwałem się. - To przez was ugrzą-
złem w tym bagnie, a wcale mi się to nie podoba. Ale jestem pół-
krwi Hydraninem i nie zrobię nic, co mogłoby przynieść szkodę
Wspólnocie. Chcę tylko, żeby chłopiec wrócił bezpiecznie do do-
mu. Tau też chce jedynie mieć chłopca z powrotem. Jeszcze nie
jest za późno...
- Nie! Oto, czego chce Tau! - przerwała mi gwałtownie Naoh.
Stojący na podłodze dzbanek poderwał się w górę, o włos ominął
moją głowę i roztrzaskał się o podłogę. Odłamki szkła rozprysnę-
ły się pod stopami. - Tego właśnie chcą dla nas! Żeby nic już nie
pozostało.
- Naoh! - upomniała ją Miya, wskazując głową drzwi, za któ-
rymi spał Joby.
Czubkiem buta dotknąłem leżących przede mną skorup.
- Jeśli naprawdę myślisz, że Tau tylko do tego dąży, to jak
możesz się spodziewać, że z aktów terroryzmu wyniknie coś wię-
cej niż tylko kłopoty?
Naoh potrząsnęła niecierpliwie głową, jakbym był niedorozwi-
nięty i już do cna wyczerpał jej cierpliwość. Przeniosła wzrok na
Miyę i wskazała mnie ręką.
Miya zgarbiła się z rezygnacją. Wyjaśniła mi w standardzie:
- Naoh chce, żebym to ja z tobą rozmawiała, bo mówienie... -
urwała raptownie, jakby ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć
"do ciebie". - Mówienie bardzo ją męczy. Ja jestem do tego przy-
zwyczajona. -Westchnęła i splotła dłonie na kolanie. - Oczywiście
wiemy o śledztwie prowadzonym przez FKT. - Pewnie dlatego, że
sama im o tym powiedziała. - Jak często mamy możliwość... poro-
zumienia się - dotknęła głowy - z kimś, kto mógłby rzeczywiście
pomóc nam w rozgrywce z Tau? Naoh miała przesłanie, zobaczy-
ła Drogę... -Miya zawahała się, szukając w mojej twarzy zrozumie-
nia tego, co mówi. Z ulgą zobaczyła, że kiwam głową. - Musimy
w jakiś sposób sprawić, żeby poczuli, że istniejemy. Nigdy więcej
nie zyskamy podobnej szansy. Naoh to widziała: musimy teraz do
nich dotrzeć, zrobić coś, co pozwoli im zrozumieć nasze cierpienie.
Zerknąłem w stronę zaciemnionego przejścia.
- I dlatego zabrałaś Joby'ego. - Ciekawe, czyj to był pomysł.
Jakoś nie bardzo pasował mi do Mii. - Musiało ci być ciężko - do-
dałem.
Podniosła głowę, a jej oczy rozjaśniły się czymś, co niemal
wyglądało na wdzięczność.
- Tak - mruknęła - ale musiałam to zrobić. - Zerknęła na siostrę.
- Federalni nawet nie mają pojęcia o tym porwaniu - odrze-
kłem. -1 nie sądzę, żeby się mieli o tym dowiedzieć od Tau.
- Ale przecież muszą się jakoś dowiedzieć - upierała się Miya.
_ Zabranie Joby'ego przyniesie nam wszystko, o co walczyliśmy.
Naoh widziała Drogę. - Popatrzyła teraz na siostrę i zaszła między
nimi jakaś niema wymiana.
- Tau cenzuruje swoje systemy komunikacyjne i sieć mediów.
Jeśli nie życzą sobie, żeby federalni usłyszeli choć słowo na te-
mat tego porwania, to federalni nie usłyszą. Nawet rodzice Jo-
by'ego nic nie powiedzą, jeśli Tau im tego zabroni. Dla nich to by-
łaby zdrada.
- Ale ty im możesz powiedzieć! - wtrąciła szybko Naoh. -Te-
raz rozumiem: tak miało się stać, musiałeś się tu zjawić. - Zerknę-
ła na Miyę, potem znów na mnie, a miała przy tym coś takiego
w oczach, że wolałem odwrócić wzrok. - Dzięki tobie FKT o nas
usłyszy.
- Czy naprawdę wierzysz, że sprowadzenie ich tutaj na cokol-
wiek się zda? - zapytałem.
- A ty nie? - odpowiedziała pytaniem. - Przecież żyjesz wśród
ludzi. Konglomeraty boją się FKT.
Potwierdziłem skinieniem głowy.
- Ale... - Nagle stanął mi przed oczyma obraz tamtej dwójki,
Givechy'ego i Osuny; wyobraziłem sobie, jak tu przychodzą. Ale wy
guzik obchodzicie FKT. Spuściłem wzrok.
Miya nachmurzyła się, jakby była na tyle przyzwyczajona do
czytania z ludzkich twarzy, że zobaczyła prawdę i w mojej. Wi-
działem, jak jej zwątpienie udziela się Naoh, a potem pozosta-
łym, którzy czekali dookoła niewzruszenie.
- Zatem uważasz nas za głupców - rzuciła gorzko Naoh.
- Tak - odparłem, przypominając sobie, ile niepotrzebnego
cierpienia wyniknęło już z tego porwania i ile go jeszcze przyspo-
rzy, kiedy minie pierwszy szok. Rozejrzałem się po młodo-starych
twarzach pozostałych członków HARO, na których malował się te-
raz gniew i głód. Zgadywałem, co muszą teraz czuć, i wiedziałem,
że powinienem czuć to samo. Ale w środku miałem tylko pustkę.
- Mebtoku - mruknęła Naoh, patrząc na mnie. Nie umiałem
tego przetłumaczyć.
Miya obróciła się na pięcie i wbiła w nią gniewny wzrok.
- Pokaż mu Drogę, Naoh - rzuciła gwałtownie. Posłała mi krót-
kie spojrzenie. - Nie potrafimy wyrazić słowami całej Drogi, znacz-
nie więcej pozostaje w ukryciu.
- Nie ma sensu. Prędzej powrócą an lirr, niż on odnajdzie Dro-
gę. - Naoh wykonała gwałtowny gest ręką, który zapewne oznaczał
"Zabierz go stąd". Pozostali poruszyli się niespokojnie za jej ple-
cami, a na ich twarzach malowała się mieszanina podejrzliwości
i urazy.
- Zanim mnie stąd wyrzucicie - odezwałem się - może po-
winniście zapytać, o czym jeszcze wiem. - Zwróciłem się do Mii.
- Masz rację. Pomogłem ci wtedy, bo chciałem. I teraz też chcę
wam pomóc. Wiem, co Tau chce zrobić z Hydranami - to samo co
Fedracja robi ze wszystkimi Hydranami, ze wszystkimi psycho-
tronikami... - znów przerwałem. - Nie to chciałem powiedzieć.
Chodziło mi o to...
- Ci ludzie - przerwała mi Naoh, kiedy Miya popatrzyła na
mnie dziwnie - to choroba, na którą nie ma lekarstwa. Żaden
z nich do niczego się nie nada.
- Wiesz, ja też staram się w to wierzyć - odpowiedziałem ci-
cho. - Tylko tak jakoś się składa, że ciągle trafiam na tych nie-
właściwych. Tych, przez których muszę zmieniać zdanie.
- Ty możesz tak mówić - mruknęła Naoh. - Masz w sobie ludz-
ką krew.
- Za rzeką to bez znaczenia - odpowiedziałem, potrząsając
głową. - Ani nie zmienia faktów. Jeśli wierzycie, że wszyscy lu-
dzie są tacy sami, że to jedna wielka zbieranina mętów, czym w ta-
kim razie się od nich różnicie?
Tym razem milczeli w odpowiedzi. Zastanawiałem się, czy roz-
prawiają o tym wszystkim w myślach, czy też rzeczywiście ich za-
tkało. Nieoczekiwanie opadłem na ławkę obok Mii, przygniecio-
ny ciężarem zbyt wielu godzin bez snu. Poczułem na sobie jej
wzrok. Odpowiedziałem spojrzeniem. Mimo że byłem przygoto-
wany na to, co zobaczę, nie mogłem oderwać oczu.
Kiedy odzyskałem głos, spróbowałem jeszcze raz:
- Znam kogoś, kto może wam pomóc. Bardzo ważnego faceta
z FKT, aż na samej Ziemi...
Naoh wybuchnęła pełnym niedowierzania śmiechem.
- A skąd ty mógłbyś znać kogoś takiego?
- Pracowałem jako ochroniarz lady Elnear taMing. - Przy-
lgnąłem wzrokiem do oczu Mii. - Zasiada teraz w Radzie Bezpie-
czeństwa Federacji.
Miya pokiwała głową z wyraźnym zaskoczeniem. Może nie sły-
szała o samej lady, ale wiedziała przynajmniej, że Rada Bezpie-
czeństwa ustala politykę całej Federacji.
- Natan Isplanasky to jej przyjaciel, nadzoruje działalność
Robót Kontraktowych i chyba jest tam najważniejszy. Może za-
rządzić śledztwo...
- Dlaczego miałby nam pomagać? - zapytała Miya. - Roboty
Kontraktowe nie zatrudniają nas odpłatnie.
- Sądzę, że wam pomoże, bo dla niego liczy się sprawiedliwość.
Naoh wydała z siebie wulgarny odgłos.
- Byłem kiedyś robotnikiem kontraktowym - mówiłem powo-
li. - W federacyjnej kopalni tellazjum na Popielniku. Obrączki
miały tam wartość kurzu na drodze. Gdyby nie to, że ktoś wyku-
pił mój kontrakt... - Nagle zamiast twarzy Mii widziałem przed so-
bą twarz Jule taMing. Mrugnąłem i pokój wrócił na swoje miejsce.
- Kiedy poznałem Isplanasky'ego, chciałem jedynie móc splunąć
mu w twarz. Ale kiedy się przekonałem, co ma w głowie... - Obie
patrzyły teraz na mnie, ale mi nie przerywały. - Naprawdę miał dla
niego znaczenie fakt, że federalni traktowali obrączki gorzej niż
większość konglomeratów. Byłem nikim, ulicznym szczurem, świ-
rem, ale to, przez co przeszedłem, było dla niego ważne. Więk-
szość życia spędza przyłączony do sieci - i jest najbliższą Bogu
osobą, jaką pewnie dane mi będzie w życiu zobaczyć, ale nawet on
nie mógł wiedzieć o wszystkich złych rzeczach dziejących się we
wszechświecie.
- Czy wtedy wszystko naprawił? - zapytała Miya.
Wzruszyłem ramionami.
- Wiem, że zrobił pierwszy krok. Tak jak mówiłaś: nie można
mieć sprawiedliwości, jeśli nie doprowadzi do niej prawda. - Z pół-
uśmiechem na twarzy znów podniosłem na nią oczy. - A poza tym
Jest mi winien coś więcej niż jedno cholerne piwo. Opowiedz mi
o wszystkim, o czym powinien się dowiedzieć.
Miya znów zamilkła i popatrzyła po twarzach pozostałych. Ja
także przyglądałem się ich twarzom, dłoniom, subtelnym wskazów-
kom toczącej się dyskusji. W końcu znów zwróciła się do mnie.
- Możemy ci opowiedzieć. Możemy ci pokazać... jeśli masz
hydrańskie oczy.
Nie wiedziałem, czy mówi dosłownie, czy w przenośni. Skiną-
łem głową.
Miya wstała i wyprowadziła mnie z pokoju. Dwaj mężczyźni,
którzy byli tu przez cały czas, ruszyli z nami. Kiedy szliśmy obok
siebie mrocznym korytarzem, w końcu wyjawili swe imiona: Soral
i Tiene. I kiedy tym razem patrzyli mi w oczy, odbijała się w nich
jedynie ciekawość.
Korytarz kończył się nadszarpniętymi zębem czasu spiralny-
mi schodami.
- Patrz pod nogi - ostrzegła mnie Miya, jakby nie była pew-
na, czy ja także widzę w ciemności. Zastanawiałem się przez chwi-
lę, po co w ogóle Hydranie zadawali sobie trud budowania scho-
dów, ale zaraz przypomniałem sobie Hanjena, który na piechotę
przyszedł z miasta w odwiedziny do Babki. Bo szanują swoje ciała
na równi z umysłem.
Wbrew moim spodziewaniem ruszyliśmy w górę, nie w dół.
Nie pytałem dlaczego. W wąskiej studni schodów było ciemno na-
wet jak dla moich kocich oczu. Zza ścian dobiegały surrealistycz-
ne dźwięki toczącego się gdzieś niewidzialnego życia: jakieś głu-
che walenie, trzaskanie, grzechotanie, a od czasu do czasu cienki,
wysoki gwizd. Nie umiałem rozpoznać żadnych głosów, nie umia-
łem też nadać sensu tym przypadkowym dźwiękom. Trójka Hy-
dran pięła się w górę w milczeniu i nie oglądała za siebie. Spira-
la schodów jeszcze się zacieśniła i teraz rzeczywiście musiałem
dobrze patrzeć pod nogi, podążając za nimi w głąb tego tunelu mil-
czenia.
W końcu wyszliśmy przez jakieś drzwi prosto w czyste nocne
powietrze. Wziąłem głęboki wdech. Staliśmy na platformie, na
szczycie wieży wznoszącej się nad kopułą dachu. Budynek pod na-
mi był identyczny jak setki innych, które widziałem dookoła. Więk-
szość z nich wieńczyły kopuły lub wieże, z czego nie zdawałem so-
bie sprawy poprzednio, kiedy wędrowałem po uliczkach w dole.
Odwróciłem się i zobaczyłem przed sobą twarz Mii, osrebrzo-
ną przez wschodzący rogalik księżyca. Znów zapatrzyłem się na
nią o moment za długo; szybko uciekłem wzrokiem, kiedy mnie
przyłapała. Zacząłem przyglądać się powierzchni znajdującego
się obok słupa, który wraz z pięcioma innymi podtrzymywał kolej-
ną, mniejszą i przezroczystą kopułę nad naszymi głowami. Przesu-
nąłem palcami po chłodnych freskach, naruszając warstwę aksa-
mitnego kurzu. Nie potrafiłem rozpoznać materiału, z jakiego wy-
konano słupy, nie wiedziałem też, co miały przedstawiać obrazki
na ich powierzchni. Z najbliższego słupa zwisała na lince jakaś me-
talowa rurka.
- To się nazywa sh'an. Służy do... an - wyjaśniła cicho Miya za
moimi plecami, zawahawszy się na chwilę, jakby nie było ludz-
kiego słowa, które mogłoby wyrazić dokładnie to, co chciała. W mo-
im mózgu hydrańskie słowo odnotowało się jako "medytacja-mo-
dlitwa-sny". - Używało się ich, kiedy an lirr- obłoczne wieloryby
- przybywały, żeby dzielić się z nami swoimi an. Wtedy często pa-
dał deszcz albo śnieg, dlatego sh'an jest zadaszone. - Odsunęła się,
a w przestrzeń między nami wdarł się zimny powiew wiatru. Wpa-
trzyła się w noc. - Ale teraz już nie przybywają. Teraz prawie ni-
gdy nie pada deszcz ani śnieg.
Spojrzałem ponad dachami w stronę, gdzie resztki rzeki wy-
lewały się w ciemną teraz krainę obłocznych raf, w ukryty świat
Ojczyzny.
- Dlaczego już nie przybywają?
Wzruszyła ramionami i oparła się o niewysoki, otaczający
platformę murek.
- Z tego, co... słyszałam,Tau manipuluje magnetosferą Uciecz-
ki, żeby przyciągnąć obłoczne wieloryby w miejsca, gdzie mają
bardziej "produktywne" marzenia. - Potrząsnęła głową. - Ale
oyasin mówi, że porzuciły nas, bo już nie podążamy Drogą i one nas
nie rozpoznają...
- Oyasin? Babka?
Spojrzała mi w twarz bez śladu zaskoczenia.
-Tak.
Skrzywiłem się.
- Protz - rzuciłem. - A ja nie chciałem w to wierzyć.
- Że oyasin łączy z nami wspólny cel?
- Nie. Że Protz może mieć w czymkolwiek rację.
Nawet się uśmiechnęła.
- Do jakiego stopnia jest w to zaangażowana?
- Uczy nas widzieć wyraźnie Drogę. Uczy naszego dziedzic-
twa. Nie ocenia nas za to, co musimy zrobić, żeby ocalić nasz lud.
Nic więcej.
- W takim razie nie ona kazała wam porwać Joby'ego.
- Oczywiście, że nie. -W jej oczach mignął błysk irytacji. -To
nie jej Droga, tylko nasza. - Zacisnęła dłoń w pięść, ale nie była
to groźba. Przypomniałem sobie gest przysięgi w języku znaków
Starego Miasta.
- Mówią, że można łatwo poznać, kiedy konglomeratowy waż-
niak kłamie - odezwałem się znowu. - Usta mu się ruszają.
Tym razem odwróciła wzrok bez uśmiechu. Przyszło mi do gło-
wy, że po tej stronie rzeki to powiedzenie może być stosowane do
wszystkich ludzi.
- Czy wierzysz, że obłoczne wieloryby wróciłyby tutaj, gdyby
dano im wybór?
Znów na mnie spojrzała. Tym razem wyraźnie ją zaskoczyłem.
- Sama nie wiem... - Sięgnęła po metalową rurkę zwisającą
przy kolumnie. Niemalże z szacunkiem uniosła ją do ust, a wtedy
zorientowałem się, że to flet. Zaczęła grać. Muzyka przypomina-
ła przepływ chmur po niebie.
- Czy tak je przyzywacie? - zapytałem, a w głowie miałem
pełno wspomnień o innej muzyce, z innych światów, pod innymi
niebami.
Wpatrzyłem się w cienie pod nogami. Kiedy z powrotem pod-
niosłem wzrok, na jej ramieniu siedział niby-nietoperz. Głaskała
go z roztargnieniem. Nie byłem pewien, skąd się tu wziął. Czujnie
obserwowałem zwierzę.
- Jeden taki próbował wybić mi oko - odezwałem się.
Znów sprawiała wrażenie zaskoczonej, ale to zaskoczenie
szybko minęło.
- Niektórzy tresują toku, żeby atakowały wszystkich, w któ-
rych wyczuwają... wewnętrzne zamknięcie.
- Dlaczego? - zapytałem nieco zbyt ostrym tonem.
- Bo ktoś, kto strzeże swoich myśli, mógłby coś przeciwko nim
knuć - wyjaśniła niechętnie, tak jakby czuła rumieniec winy, któ-
ry palił mi twarz. - Ale taku są łagodne...
Patrzyłem teraz, jak odwróciwszy głowę, delikatnie trąca zwie-
rzę nosem, a ono pociera futrzastą główką o jej czoło, wydając
z siebie miękkie pogdakiwania i popiskiwania.
- To właśnie najlepiej pokazuje, na co nam przyszło, kiedy
komuś mogło wpaść do głowy coś tak sprzecznego z naturą. - Pa-
trzyłem, jak próbuje popchnąć niby-nietoperza w moją stronę.
Jednak zwierzę przylgnęło do niej niezgrabnie, szponiastymi łap-
kami wbijając się w gruby płaszcz.
Nie miałem pojęcia, czy mam czuć zakłopotanie, czy ulgę.
- Mówiłaś, że ono wyczuwa ludzi? Telepatycznie?
- Tak. - Znów to zaskoczone spojrzenie, jakby wciąż od no-
wa zapominała, że nie mogę o tym wszystkim wiedzieć i nie
umiem dojść do tego na własną rękę. Nie wiedziałem, czy przez
to czuję się lepiej, czy jeszcze bardziej obco. - Są jak mebbet,
które stąd pochodzą. Ale mebbet nie umieją latać. Taku są jedy-
nymi telepatycznymi stworzeniami na Ucieczce oprócz nas
i obłocznych wielorybów. To właśnie obłoczne wieloryby je stwo-
rzyły.
Zaparło mi dech.
- Naprawdę wierzysz, że zrobiły to obłoczne wieloryby?
- To fakt. Jeszcze tysiąc lat temu nie było na Ucieczce żad-
nych taku.
Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem.
- Medytacja matką wynalazków... - Ciekawe, jaki to zbieg
okoliczności je wytworzył, tak samo jak niedokończoną twarz, któ-
rą widziałem w rafie. Może obłoczne wieloryby poczuły się samot-
ne albo może wydawało im się, że samotni są Hydranie. - Pocze-
kaj no. Mówiłaś, że obłoczne wieloryby są telepatami...? - Sam
nie spotkałem dotąd najmniejszej wzmianki na ten temat. Ale to
by pasowało do słów Wauno: Hydranie traktowali rafy jak coś
w rodzaju skarbnicy myśli. Nagle uświadomiłem sobie, że moja re-
akcja na rafy - w ich wnętrzu psycho zdawała się na nowo ożywać
- to może nie był zbieg okoliczności.
- W takim razie dlaczego...?
- Czy w ten właśnie sposób mieszaniec ma się dowiadywać
o tym, co utraciliśmy? -W powietrzu przede mną pojawiła się zni-
kąd Naoh.
- Jezu! - Potoczyłem się niezgrabnie do tyłu i poczułem, że
oblewam się rumieńcem, kiedy Naoh spoglądała na mnie pogar-
dliwie.
- Mebtaku - rzuciła. Niby-nietoperz - taku - podfrunął z trze-
potem do jej twarzy. Zastanawiałem się, co znaczy mebtaku i czy
może mieć coś wspólnego z tym zwierzęciem. Nie umiałem po-
wiedzieć, czy niby-nietoperz cieszy się na jej widok, czy też jej gro-
zi. Odsunęła go na bok. Zwierzę wróciło i nagle zniknęło, jakby za-
życzyła sobie, żeby przestało istnieć. Miya ściągnęła brwi, ale na-
wet jeśli zaszło między nimi coś jeszcze, nie miałem do tego
dostępu.
- Widziałem, jak wygląda Świrowo - powiedziałem. - Rozma-
wiałem też z Hań jenem...
- Hanjen! - prychnęła z odrazą Naoh. - Ten równie dobrze
mógłby być człowiekiem.
- Oyasin mu ufa - powiedziałem, a po chwili dodałem: - Mnie
także.
Naoh zerknęła na siostrę, jakby Miya w milczeniu poparła
moje słowa. Ręce Naoh drgnęły, potrząsnęła głową.
- Hanjen to głupiec! - rzuciła do mnie, ale nie dodała nic
o Babce. - Spędzi całe życie na pluciu pod wiatr albo przyciśnie
ludzi o jeden raz za dużo i złamią go tak samo jak Navu... - Urwa-
ła. - Nienawidzę słów - mruknęła, odwracając wzrok.
Ten jeden raz rozumiałem ją doskonale. Słowa to nic innego
jak puste dźwięki, nic tylko pułapki.
- Ja też - odparłem. - Ale jedynie one mi pozostały.
- Mebtaku - mruknęła jeszcze raz i teraz już byłem przekona-
ny, że z całą pewnością nie jest to komplement.
W poszukiwaniu definicji grzebałem w świeżych zapasach pa-
mięci. Na próżno.
- Kto to jest Navu? - zainteresowałem się.
W oczach Naoh ukazało się coś, co można by uznać za cierpie-
nie. W milczeniu dała znak Mii, żeby nic nie mówiła.
- Chciałaś, żeby zrozumiał, jak cierpią nasi bracia. -Twarz
Mii stwardniała niespodziewanie. - W takim razie pokażmy mu
Navu.
Naoh pierwsza spuściła wzrok - chyba pierwszy raz, odkąd
zobaczyłem je razem. W końcu zrobiła coś, co przypominało wzru-
szenie ramion.
Zaraz potem dostałem odpowiedź, kiedy w mózg trzasnęła mi
błyskawica...

11
Nagle znalazłem się na ulicy, zataczałem się z zaskoczenia.
Obok mnie stały Miya i Naoh. Swobodne kształty ścian wskazy-
wały, że wciąż znajdujemy się w Świrowie. Mijali nas inni Hydra-
nie, ale wśród nich nie było ani jednego z tych, którzy towarzy-
szyli nam przedtem. Zakląłem pod nosem, bo wiedziałem, że Naoh
zrobiła to specjalnie: z rozmysłem przeniosła nas bez słowa
ostrzeżenia.
Naoh kroczyła już sprężyście w stronę wejścia do jakiegoś
budynku. Miya i ja ruszyliśmy za nią. Miya szła obok mnie milczą-
ca i spięta, nie odrywała wzroku od pleców siostry. Żadna z nich
najwyraźniej nie obawiała się, że zostanie rozpoznana. Zaciekawi-
ło mnie, czy to dlatego że HARO miało tak małe poparcie w spo-
łeczności - czy właśnie na odwrót - tak duże. Sam trzymałem gło-
wę pochyloną, nie chcąc, by ktokolwiek mi się przyglądał. Raz
w życiu chciałem, żeby moje ciało stało się równie niewidoczne jak
moje myśli.
W Świrowie trudno było określić, gdzie kończy się jeden bu-
dynek, a zaczyna drugi, ale kiedy weszliśmy wreszcie do środka,
zorientowałem się, że jest on duży zarówno według ludzkich, jak
i hydrańskich standardów. Z centralnego holu przy wejściu rozbie-
gały się wachlarzem liczne korytarze. Miejsce to przypominało
dworzec komunikacji miejskiej: nawet teraz, w samym środku no-
cy, wewnątrz ciekła nieustannie strużka ludzi. Inni siedzieli na
ławkach albo drzemali na matach. Po niektórych widać było, że są
chorzy, inni mieli krwawiące rany. A mimo to najbardziej niesamo-
wite wrażenie wywarła na mnie panująca tu cisza.
- Co to jest? - wyszeptałem.
- Szpital - odparła Miya.
Przystanąłem.
- Myślałem, że to jakaś stacja. - Ale przecież nawet stacja
miałaby jakieś porty dostępu albo kioski z wiadomościami.
- Nie mamy tu żadnych stacji - odpowiedziała.
Zerknąłem na nią, zastanawiając się w duchu, czy ta ironia by-
ła zamierzona.
- Nigdy nie widziałem takiego szpitala. -W porównaniu z tym
nawet rozpadające się centrum medyczne w Starym Mieście zda-
wało się ostatnim krzykiem techniki. To było coś rodem z przed-
kosmicznej Ziemi, tak prymitywne, że właściwie zupełnie nieroz-
poznawalne.
Z wyrazu jej twarzy wyczytałem, iż dokładnie wie, co teraz
myślę. Przecież to swoje szkolenie na terapeutkę przechodziła po
drugiej stronie rzeki. Musiała widzieć, jak wyglądają nowocze-
sne ośrodki medyczne konglomeratów.
- Ta nora nie wygląda tak dlatego, że tak wolicie, prawda? -
zapytałem.
Jej spojrzenie uciekło gdzieś na moment.
- Sugerujesz - rzuciła gorzko - że dlatego, że dzięki swoim
nieziemskim mocom umysłu możemy sami leczyć wszystkie cho-
roby albo rany i nie potrzebujemy ludzkich inwazyjnych metod le-
czenia?
- Tak - potwierdziłem.
- Nie. - Potrząsnęła głową, przyciskając palce do skroni. -
Nie chcemy, żeby tu tak wyglądało. - Obróciła się powoli, rozglą-
dając się po pomieszczeniu, kiedyś przecież widziała, jak takie
miejsce może wyglądać. - Musimy jeść, inaczej umrzemy z głodu.
Musimy ćwiczyć nasze ciała, inaczej zmarnieją. Zupełnie tak jak
ludzie. Jeśli nas zranić, krwawimy...
Obok niej ukazało się nagle troje zupełnie obcych osób, któ-
re zaraz ruszyły przed siebie, zupełnie jakby jej tu wcale nie by-
ło. Kobieta i mężczyzna podtrzymywali jakiegoś młodzieńca we-
wnątrz telekinetycznej sieci, którą go opletli. Żadne z nich go nie
dotykało - na piersi miał jedną wielką krwawą miazgę, jakby go
żywcem obdarto ze skóry. Nie mogłem pojąć, jak, u diabła, Hydra-
nin mógł zrobić coś takiego drugiemu Hydraninowi...
Popatrzył prosto na mnie, a z nosa zaczęła mu kapać krew.
Jego oczy składały się teraz wyłącznie ze źrenic, czarnych jak noc.
Miotał jakieś bezgłośne przekleństwa. Dwoje podtrzymujących
go Hydran miało usta pobielałe od bólu, a w oczach łzy. On sam to
sobie zrobił - uświadomiłem sobie nagle. Ktoś zawołał do nich
z jednego z korytarzy i po chwili znów zniknęli.
Z wysiłkiem wciągnąłem oddech.
- Żyjemy i umieramy... - ciągnęła Miya, jakby jej ów widok
wcale nie odebrał tchu. - Czasem ranimy się tylko po to, by zagłu-
szyć ból.
- Zupełnie jak ludzie - szepnąłem.
- Ludzie mają lepiej - mruknęła. - Mogą dręczyć innych. My
możemy się targnąć tylko na siebie.
Przygryzłem wargi aż do bólu i nic nie odpowiedziałem. Sta-
liśmy obok siebie, wpatrując się w pusty hol, w niemal doskona-
le ciche sale. Wreszcie Miya otrząsnęła się, jakby wcześniej była
ogłuszona.
- Tak... To prawda, że mamy metody leczenia niedostępne
dla ludzi - mówiła jakby z przymusem, podniosła przerwaną nić
rozmowy, żeby na powrót zakotwiczyć się w teraźniejszości. -
Niektóre rzeczy robimy inaczej. Część spraw widzimy inaczej. Te-
go właśnie moglibyśmy nauczyć ludzi. Ciało to nie tylko fabry-
ka produkująca związki chemiczne, to także system bioelek-
tryczny. ..
Oparłem dłoń o metalową rurę, która pięła się po ścianie obok
nas, skrzywiłem się, bo zaraz wystrzeliła z niej iskierka elektrycz-
ności.
- Wiem - odparłem.
- Ale ludzie w przeciwieństwie do nas nie żyją z tą świadomo-
ścią na co dzień... - Jeszcze raz obiegła wzrokiem całe pomieszcze-
nie. Kiedy widziała inną osobę, dostrzegała też od razu otaczają-
cą ją aureolę energii, a nie tylko twarz i resztę ciała. Najprawdo-
podobniej potrafiła też zobaczyć, gdzie kto jest ranny albo na co
choruje. - Lekarze z Tau i technicy medyczni ledwie w połowie
znają ukryte możliwości ciała. Nawet nie potrafią sobie wyobra-
zić, ile im brakuje... - Przełknęła frustrację jak twardą kulę.
Zastanowiło mnie, jak często próbowała bezskutecznie prze-
konać medyków Tau, żeby spojrzeli na leczenie z tego punktu wi-
dzenia. Myślałem o wszystkich ukrytych oznakach lekceważenia,
które dla niej były zupełnie jawne, o uprzedzeniach, naciskach,
które musiała znosić dzień po dniu tylko po to, żeby przejść kurs
przygotowawczy konieczny do rozpoczęcia pracy z Jobym. Bez
względu na to, jakie towarzyszyły jej motywy, wymagało to nie
lada odwagi i samozaparcia. A przez czas, jaki z nim spędziła, zdo-
łała mu pomóc tak, jak nie potrafiłby mu pomóc żaden człowiek
- nieważne, jaki przyświecał jej cel.
Nadal wpatrywała się w rozciągające się przed nami pomiesz-
czenie, a ja nie wiedziałem, czy nie próbuje w ten sposób uniknąć
mego wzroku.
- Kiedyś i my mieliśmy zaawansowaną technikę - odezwała
się po chwili. - Przewyższała wszystko, co zdołali osiągnąć ludzie...
- Ciekaw byłem, czy to prawda, czy tylko mit, w który chciało wie-
rzyć HARO. Spuściła wzrok, jakby trapiły ją podobne wątpliwości.
-Tau nie udostępni nam swoich baz danych. Gdyby choć pozwoli-
li nam na taką pracę... - Urwała. - Twierdzą, że Hydranie nie są
w stanie korzystać z takich neuronowych połączeń jak ludzie. Ale
to kłamstwo...
...Psychotronicy nie potrzebują wcale podłączeń... - Jej słowa
przywiodły do mnie inny głos, głęboko z pokładów pamięci: ludz-
ki świr o imieniu Martwe Oko jeszcze raz opowiadał mi, jak to
będąc tylko zwykłym świrem, zdołał znaleźć sposób na zamianę
psychoenergii w cyberenergię, bez korzystania z biooprogramo-
wania.
Aktywność elektromagnetyczna, która tworzyła wątek
i osnowę ukrytego wszechświata sieci, normalnie znajdowała się
poza zasięgiem zakresu funkcjonalnego psychotronika. Ale kie-
dy już Martwe Oko raz odkrył, że istnieje możliwość stworzenia
interfejsu, nic nie mogło go powstrzymać - ani w ogóle żadnego
Psychotronika - przed buszowaniem w nim pod postacią ducha
w maszynie. Nic - z wyjątkiem prawa federalnego i karnego prą-
nią mózgu.
Ale to nie zmienia w niczym faktu, że każdy Hydranin potra-
fi wytworzyć psychotroniczne cyberpołączenie... gdyby tylko ktoś
miał dość odwagi, żeby im o tym powiedzieć.
Martwe Oko tylko mnie zawierzył swój sekret i wcale nie po-
trzebował się z tego tłumaczyć. Gdyby konglomeraty albo federal-
ni dowiedzieli się, co robi, po całym federacyjnym kosmosie roz-
przestrzeniłaby się jak zaraza nowa fala ksenofobii, a na karku
każdego psychotronika, ludzkiego czy hydrańskiego, jeszcze sil-
niej zacisnęłaby się pętla prześladowań.
Nie czułem się przygotowany do takich zmian. Odwróciłem
się do Mii, wypychając tę myśl ze świadomości.
Mii przy mnie nie było. Przeszukiwałem wzrokiem tłum, czę-
ściowo z obawy, że mnie tu porzuciła, ale rychło wypatrzyłem ją
po drugiej stronie sali, gdzie stała przy Naoh. Nie wiem, czym
się zajmowały, ale najwyraźniej nie byłem im potrzebny. Pozo-
stałem więc na swoim miejscu, starając się nie zwracać uwagi na
spojrzenia, jakie rzucali mi przechodzący obok Hydranie. Pró-
bowałem nie myśleć o tym, że nie czuję ich obecności ani oni mo-
jej. Zastanawiałem się, co takiego mogło się zdarzyć, że obie sio-
stry mogły tak zupełnie zapomnieć o moim istnieniu, i to w pu-
blicznym miejscu.
Przestępowałem z nogi na nogę; skrzywiłem się, zobaczywszy,
która już godzina. Nie byłem pewien, czy zdołam wrócić do River-
ton, zanim ktokolwiek zdąży zauważyć moje zniknięcie. Zastanawia-
łem się, co wtedy zrobi Kissindra. Ciekawe, co teraz robi, śpi czy...
Ktoś mnie dotknął. Ktoś przyłożył rękę do przedniej części
moich portek i mocno zacisnął.
- Jezu! - złapałem się za krocze, w panice rozglądając się do-
okoła. Nikt nie stał na tyle blisko, by mnie dotknąć. Każdy Hydra-
nin, który znalazł się w pobliżu mnie, nieodmiennie starał się
szybko znaleźć jak najdalej.
Ale zaraz dostrzegłem stojącą po drugiej stronie sali kobietę,
która patrzyła śmiało przez tłum przemieszczających się postaci.
Była Hydranką, jak wszyscy tutaj z wyjątkiem mnie. Ale zauwa-
żyłem w niej coś, co każdy mężczyzna rozpozna instynktownie:
ten strój, spojrzenie, którym mnie obrzuciła. Ruszyła w moją stro-
nę. Rasowa dziwka.
- O mój Boże - mruknąłem, bo znów coś mnie dotykało, ale
tym razem nie była to niewidzialna dłoń. Przypominało raczej
usta. - O mój Boże.
Stałem jak wryty. Paraliżowały mnie pospołu niedowierzanie
j odczuwane doznania, a ona w końcu znalazła się obok.
- Witaj, człowieku - odezwała się w standardzie. Uśmiechnę-
ła się samymi ustami, wzrokiem poszukała bransoletki, jeszcze
zanim spojrzała mi w twarz. -Wiem, czego chcesz... - Urwała, bo
dopiero teraz lepiej mi się przyjrzała. Patrzyłem, jak zmienia się
jej twarz, kiedy próbuje obmacać mój umysł tak samo jak ciało
i natrafia na mur. Na ułamek sekundy straciła opanowanie. Lecz
zaraz uśmiech powrócił na twarz, równie odruchowy jak oddycha-
nie. - Nic nie szkodzi, skarbie - mruknęła. -1 tak mogę ci dać to,
czego potrzebujesz... -To, co mi robiła, stało się znienacka tak in-
tensywne, że aż się zachłysnąłem.
- Przestań! - syknąłem, ciesząc się w duchu, że mam na sobie
kurtkę.
- Wcale nie chcesz, żebym przestała. - Sięgnęła prawdziwą
ręką i przejechała palcami po zapięciu. - Wiem, że nie przyszedłeś
do Świrowa po to, żeby spędzić noc w takim miejscu. - Wskazała
głową salę. - Chodź, spędzimy ją u mnie.
Oderwałem jej ręce od kurtki i sięgnąłem myślami, żeby za-
blokować telekinetyczne przesłanie u źródła; była to jedyna psy-
chotroniczna reakcja, nad którą jeszcze panowałem.
- Nie chcę - odparłem - i nie zapłacę.
Odsunęła się o krok, a ja nie wiedziałem, czy zaskoczenie na
jej twarzy wiąże się z tym, co powiedziałem, czy raczej z tym, co
zrobiłem. Odwróciła się i nagle znalazła się twarzą w twarz z Miyą.
Nastąpiła między nimi ciągnąca się w nieskończoność chwila ci-
szy. Zza pleców Mii wyłoniła się Naoh. Prostytutka wykonała gest,
który rozpoznałem bez trudu, a który odnosił się do nich obu. Po-
tem rozpłynęła się w powietrzu.
Zakląłem pod nosem. Mój członek przypominał rozgrzany
do czerwoności pogrzebacz. Widziałem, jak Miya szuka właści-
wych słów.
- To była...
- Wiem, kto to był - mruknąłem. - Wiem, kiedy się mnie na-
gabuje. - Wziąłem głęboki oddech i poczułem, że gorąco i napię-
cie z wolna zaczynają ustępować. Spojrzenia tych dwóch wystar-
czyły mi za zimny prysznic, ale Miya dziwnie odęła wargi.
- Wydawało mi się, że ludziom nie wolno tu przychodzić po go-
dzinie policyjnej - odezwałem się ochryple. Przypomniało mi się
Stare Miasto, które ożywało dopiero nocą, kiedy mrok na górze do-
pasowywał się do mroku na dole i do mroku w myślach tych ludzi,
którzy w świetle dnia nie śmieli zaspokoić pewnych apetytów.
Wcale mnie nie zaskoczyło, że są tacy i w Tau Riverton. Zawsze
znajdą się tacy, ze swoimi szczególnymi potrzebami. Nie powinno
mnie więc dziwić, że mają swoje sposoby, aby je zaspokoić.
- Odbywa się tu w południe wielki jarmark - wyjaśniła Miya
z twarzą na powrót wyczyszczoną z emocji. - Niektórzy porządni
obywatele Tau są tak zgłodniali "egzotyki", że czasem nawet zo-
stają na noc.
Sieknąłem ciężko.
- Ale co ona robiła tutaj? - Przecież o północy w szpitalu
w Świrowie chyba nie ma zbyt wielu ludzkich nocnych marków.
- Pewnie musi się leczyć - odparła kwaśno Naoh. - Ja wola-
łabym raczej umrzeć z głodu, niż zadać się z człowiekiem. - Odwró-
ciła wzrok, w którym teraz pojawiło się coś mrocznie j szego i bar-
dziej złożonego niż zwykłe obrzydzenie.
- Może po prostu nigdy nie byłaś dostatecznie głodna - odpa-
rowałem. Zobaczyłem, że twarz Mii tężeje. Naoh odwróciła się do
nas plecami. Patrzyłem, jak przełyka pełną złości odpowiedź, i za-
stanawiałem się, co takiego ją powstrzymało i czego nie chciała mi
powiedzieć.
Miya obrzuciła mnie długim i badawczym spojrzeniem, z któ-
rego jednak nie potrafiłem nic wyczytać. Aż wtem jej oczy nagle
się zmieniły, jakby usłyszała coś, co dla mnie było niedostępne.
Naoh spojrzała gdzieś, zaalarmowana tą samą niemą wieścią.
- Nie ma go! - wybuchnęła, jakby tym razem nie potrafiła się
powstrzymać. - Navu zniknął.
- Znowu? - mruknęła Miya głosem ciężkim od znużenia. -
Navu...
- Nic nikomu nie powiedział. Po prostu wyszedł. - Naoh po-
trząsnęła głową, drepcąc w miejscu jak kot.
Navu. Ciekawe, kim jest, dlaczego jest dla nich taki ważny
i czemu mówią o nim tak, jak ja bym mówił o martwej pałce.
- W takim razie wiesz już, gdzie go znajdziemy - rzuciła Miya
z rezygnacją. Nie "jak", ale "gdzie".
Naoh zrobiła coś, od czego Miya się skrzywiła, ale potem ski-
nęła głową. Wymieniły między sobą spojrzenia, których zupełnie
nie rozumiałem. Ale zaraz zwróciły się i do mnie.
- Chodź z nami - rzuciła niechętnie Naoh. - Chodź i dowiedz
się jeszcze więcej.
Zanim zdołałem odpowiedzieć, poczułem, jak ich psychoener-
gia oplata moje zmysły...
Wszystko zmieniło się w okamgnieniu - stało się znów abso-
lutnie nieznane. Potrząsnąłem głową, czując lekkie mdłości - cie-
kawe, ile tej szarpaniny jeszcze zniosę, zanim zwymiotuję.
- Niech to... - zacząłem i zaraz urwałem.
Staliśmy w mroku najbardziej chyba klaustrofobicznej ulicz-
ki, jaką dotąd widziałem w Świrowie. Ciemność była tu głębsza od
samej nocy, a jedyne światło docierało znad naszych głów, od in-
dygowego nieba.
Dookoła nas znów pojawili się Hydranie; ledwie widoczne
drgnięcia mówiły wyraźnie, że się nas nie spodziewali. Słyszałem
sieknięcia i przekleństwa, słyszałem, że niektórzy starają się od-
czołgać na bok.
Naoh odwróciła się i ruszyła głębiej w mroczną czeluść. Miya
wzięła mnie pod rękę i pociągnęła, udowadniając w ten sposób, że
Naoh wcale nie przeszła przez ścianę, tylko przez ukryte w niej
drzwi. Poprowadziła mnie w głąb korytarza w tak absolutne ciem-
ności, że nawet moje oczy nie umiały wyodrębnić w nich żadnych
szczegółów. Wydawało mi się, że dziewczyna kieruje się dotykiem.
Nie wiedziałem jednak, czy korzysta przy tym z rąk, czy z jakiegoś
specjalnego zmysłu koniecznego podczas teleportacji. Poruszała
się tak, jakby robiła to już nieraz - a ja nie najlepiej sobie radziłem.
W tunelu przetaczały się echa bezcielesnych odgłosów; było
tu jeszcze bardziej nieprzyjemnie niż tam, gdzie przetrzymywali
Joby'ego. Zastanawiałem się, dlaczego nie teleportowały się od
razu w to miejsce, gdzie chciały się znaleźć - może było to zbyt ry-
zykowne. Nie miałem pojęcia, jakie są możliwości wysondowania
minimum przestrzeni koniecznej do teleportacji.
Naoh odepchnęła na bok ciężki koc i zalało nas oślepiające
światło.
Kiedy zanurkowałem w ukryte przejście, natychmiast ude-
rzył mnie w twarz ciężki odór: uryny i niemytych ciał, smród śmiet-
nika i rozkładu.
- Jezu! - Zatkałem nos, bardziej, żeby zatamować wspomnie-
nia niż ten smród.
Zbyt wiele widziałem takich scen w swoim życiu. I w zbyt wie-
lu sam brałem udział. Tutaj znaleźliśmy coś koło tuzina osób, sa-
mych Hydran, kucali na podłodze lub opierali się o obłażące z far-
by ściany pokoju bez okien. Dwóch albo trzech podniosło się z zie-
mi i gapiło na nas bez słowa. Żywe trupy. Nie miałem pojęcia, co
biorą, ale tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia - koniec
końców wszystkie narkotyki są takie same.
- Navu! - zawołała Naoh, wkraczając w głąb pokoju, jakby
był zupełnie pusty. Miya podążyła za nią równie śmiało, ale nie na-
stąpiła przy tym ani na jedną z leżących bezwładnie dłoni. We
dwie dźwignęły z ziemi jakiegoś narkomana i oparły go o ścianę.
Coś do niego mówiły, na głos, ale tak cicho, że nic do mnie nie do-
cierało. Ruszyłem w ich stronę wśród zduszonych mamrotów skarg,
zaduchu i brudu. Coś poprzyklejało mi się do podeszew butów,
ale co - o tym już wolałem nie myśleć. Wbiłem wzrok przed siebie
i nie patrzyłem na nikogo dłużej niż to absolutnie konieczne. Sto-
jący przede mną Navu wyglądał lepiej niż większość z nich - nie
tak zagłodzony i nie tak brudny. Ale przecież dopiero co zwiał
z ośrodka rehabilitacji.
Zatrzymałem się tuż przed nim. Miya i Naoh obejrzały się na
mnie, za jakąś obopólną zgodą urywając nagle rozmowę.
- Wasz brat? - zapytałem Miyę.
- Nie - odpowiedziała Miya tonem, z którego wywnioskowa-
łem, że Navu nie może być nikim innym, jak tylko kochankiem
Naoh. Byłym kochankiem. Znów odwróciła do niego wzrok, kiedy
poruszył się niespokojnie w tym ich uchwycie.
Z wyrazu jego twarzy widać było jasno, że wcale nie ma ocho-
ty tkwić uwięziony między nimi dwiema, ale nie zniknął. Zastana-
wiałem się przez chwilę, czy nie blokują mu psycho, żeby nie
uciekł. Popatrzył teraz na mnie. Widziałem, jak stara się skupić
wzrok na mojej twarzy.
- Co, Miya? - wybełkotał. -Tera się pieszysz z luźmi?
Wiedziałem już, na jakich jest prochach i dlaczego nie znik-
nął, dlaczego pozostałe ćpuny są wciąż dookoła. Złocista skóra na
twarzy Mii zrobiła się cynamonowa. Odepchnęła go od siebie.
Naoh także go puściła. Zjechał po ścianie i znów siedział na-
burmuszony na podłodze.
- Zostacie mię, dziwki - mruknął. Ludzkie słowo sterczało
wśród hydrańskiej mowy jak wzniesiony groźnie palec.
- Budzisz obrzydzenie - odezwała się Naoh. Trąciła go stopą.
-Wstawaj, ty żałosny...
Złapałem ją za ramię i pociągnąłem.
- Przestań.
Jakaś nienamacalna siła strząsnęła moją dłoń z jej rękawa.
Kiedy na mnie popatrzyła, miała w oczach ten sam ból i obrzydze-
nie, jakby kontakt ze mną był dla niej zbyt podobny do kontaktu
z nim.
Cofnąłem się i pozbyłem nieprzyjemnego odczucia.
Miya przykucnęła przy Navu. Patrzyłem, jak próbuje zmusić
go do jakiejś reakcji, ale mężczyzna odwracał od niej twarz. Zo-
baczyłem też na jego szyi przylepkę z narkotykiem - to nefaza. To
samo co zaaplikowały mi korby. Dają je wszystkim świrom, żeby
nie mogli uciec...
Ucieczka - tego właśnie chciał, tego pragnęli wszyscy w tym
pomieszczeniu. Ucieczki od Daru, który sprawiał, że są wyjątko-
wi i że cierpią.
- Jeśli tak to odbierasz - odezwałem się do Naoh - to po co
w ogóle po niego przyszłaś?
- Nie masz pojęcia, jak to odbieram! - warknęła.
Nie mogłem zaprzeczyć. Spuściłem wzrok.
Miya wstała, zgarbiona pod niewidzialnym ciężarem.
- Navu... - rzuciła jeszcze, nie odrywając od niego wzroku
1 wyciągając przed siebie rękę.
Nie podniósł wzroku. On ani nikt inny. Nawet gdybyśmy byli
2 Korporacji Bezpieczeństwa i chcieli go zaaresztować - mogliby-
śmy go wywlec stąd wśród kopniaków i przekleństw - nikt nie
ruszyłby palcem, żeby mu pomóc.
Nagle poczułem, że się duszę. Obróciłem się i ruszyłem
w stronę wyjścia, potykając się o cudze nogi i depcząc po rę-
kach.
Miya ruszyła za mną, za nią Naoh. Może i one miały dość.
Stałem na zewnątrz, na uliczce i robiłem głębokie wdechy.
- A więc, mebtaku, musiałeś odwrócić twarz? - Naoh objęła
szerokim gestem uliczkę i pokój w zrujnowanym budynku, z któ-
rego dopiero co wyszliśmy. Wydawało mi się, że dostrzegam na
jej twarzy mokre ślady, ale przy tym świetle nie mogłem być pe-
wien. - My niestety nie możemy się odwrócić... - Jej głos się za-
łamał - z wściekłości czy smutku, trudno stwierdzić.
- To nie dlatego - odparłem ochrypłym głosem.
- W takim razie dlaczego? - zapytała Miya. Jej słowa były
chłodne i spokojne jak delikatny blask księżyca, który spływał
aż do miejsca, gdzie staliśmy. Nie mogłem się nadziwić, skąd bie-
rze siłę, żeby tak świetnie nad sobą panować, kiedy wszyscy dooko-
ła zdają się tracić wszelką samokontrolę. Może to, że tak wiele
czasu spędziła wśród nienawidzących Hydran ludzi, nauczyło ją
więcej, niż sobie uświadamiała.
- Ja... - załamał mi się głos. - Chyba nie ma znaczenia, skąd
się jest. Ćpuny są wszędzie takie same.
Naoh obróciła się na pięcie. Telekinetyczna siła rzuciła mną
o ścianę budynku.
- Naoh! - Miya siłą woli powstrzymała się, by nie podejść te-
raz i nie stanąć przy mnie.
Potrząsając głową, oderwałem się od ściany.
- Mówiłem tylko o własnych doświadczeniach.
Miya dotknęła głowy, potem wzruszyła ramionami na znak, że
nic nie rozumie.
- Znałeś jakiegoś narkomana?
- Sam byłem narkomanem.
W srebrzystym świetle zobaczyłem, jak wymieniają spojrzenia.
- Kiedy? - dopytywała się Naoh.
- Dawno temu.
- Dlaczego?
Sam pewnie nie zadałbym takiego pytania, ale należało odpo-
wiedzieć.
- Pewnie z tych samych powodów co tamci.
Przez dłuższą chwilę milczała.
- Przestałeś. Jak?
Zdałem sobie sprawę, gdzie przebywa teraz myślami, i zrozu-
miałem, o co tak naprawdę mnie pyta. Ale nie znałem odpowiedzi.
Potrząsnąłem tylko bezradnie głową i odwróciłem wzrok.
- Skąd oni biorą prochy? - zainteresowałem się po chwili.
Kiedy wzrok przywykł do ciemności, zacząłem w niej wyróżniać
sylwetki-cienie kolejnych narkomanów.
Naoh rzuciła Mii spojrzenie, którego nie potrafiłem odszyfro-
wać. Ta spuściła wzrok i nic nie odpowiedziała. Znów zacząłem
się zastanawiać, czego nie chcą mi powiedzieć i z jakiego powodu.
- Opowiedz nam, kim jesteś - mruknęła Miya, w sposób bo-
leśnie oczywisty zmieniając temat. - Opowiedz nam, co ci się sta-
ło, co się stało z twoim Darem. Nawet nie wiem, jak ci na imię.
Przyszło mi do głowy, że to Babka mogła jej powiedzieć, gdzie
mnie szukać. Ciekaw byłem, co tak naprawdę wie. Miałem ser-
decznie dość uczucia, że na całej tej zakichanej planecie wszy-
scy na moich oczach obgadują mnie za plecami.
- Nazywam się Kot - odparłem.
- A twoi rodzice...? - naciskała, a w jej głosie usłyszałem coś,
czego nie mogłem odczytać w myślach. Mówiło mi, że to, co za
chwilę powiem, jest ważne, o wiele ważniejsze od mojej niechęci
do dzielenia się przeszłością z obcymi.
Oparłem się o chłodną powierzchnię ściany.
- Moja matka była Hydranką. Mój ojciec... nie. - Podniosłem
oczy na pasmo nieba, a potem z powrotem opuściłem je na tę
uliczkę, w której zdążyłem się już poczuć jak na własnych śmie-
ciach - aż za bardzo. - Urodziłem się na Ardattee, w miejscu zwa-
nym Starym Miastem. Matka umarła, kiedy byłem mały - ktoś ją
zabił. Czułem, jak umierała... - Otarłem usta wierzchem dłoni.
- Czy to dlatego pomogłeś mi tamtego wieczoru? - szepnęła
Miya.
Przymknąłem oczy i skinąłem głową.
- Bo kiedy ona potrzebowała pomocy... nikogo nie było. - Czu-
łem na sobie dotknięcie Mii i nagle potrzebowałem całej siły wo-
li, żeby się nie rozkleić. - Straciłem Dar. Przez długi czas żyłem
jak... człowiek...
Aż wreszcie jednego dnia zgarnęło mnie z ulicy FKT. I mo-
mentalnie od życia zbędnego śmiecia w rynsztoku Starego Miasta
przeskoczyłem prosto w świat ze snów. Obiecali mi bransoletę da-
nych, przyszłość, takie życie, o jakim nie ważyłem się nawet śnić
- jeśli będę z nimi współpracował.
Ludzie z FKT doprowadzili mnie do porządku i posklejali mi
mózg na tyle, żebym mógł funkcjonować jako psychotronik. Byłem
telepatą, niczym więcej, ale za to świetnym. W końcu miałem coś,
z czego mogłem być dumny, coś, co naprawdę należało do mnie.
Coś, czego nikt nigdy nie będzie w stanie mi odebrać.
Wreszcie też miałem coś do stracenia.
Federalni nie zabrali się do rehabilitacji garstki psychotroni-
ków tak z dobroci serca. Tajny spisek konglomeratów przewozo-
wych wynajął psychotronicznego terrorystę, którego federalni
znali tylko pod pseudonimem "Quicksilver", żeby wynegocjował
dla nich udziały w wydobyciu złóż tellazjum. Kryształy tellazjum
to coś, dzięki czemu działała cała galaktyka - żaden z ludzkich
wynalazków w dziedzinie przechowywania danych nie mógł dorów-
nać pojemnością ich supergęstej strukturze cząsteczkowej. Tel-
lazjum umożliwiało podróże międzygwiezdne i dało FKT do ręki
ekonomiczny bat na niezależne kartele.
Quicksilver był naprawdę żywym srebrem - ciągle przemy-
kał federalnym między palcami. Doszli zatem do wniosku, że ogień
należy zwalczać ogniem, i posłali przeciw niemu straceńczy od-
dział świrów-tajniaków. W jego skład wszedłem i ja.
- Przeszkodziliśmy mu, ale musiałem go zabić. - Słuchałem
własnego głosu, który opowiadał tę historię, a każde słowo było
równie puste jak to miejsce w głowie, na którym złożyłem w ofie-
rze umysł Quicksilvera. - Po tym już nikt nie potrafił mnie po-
składać...To dlatego jestem... zamknięty. - Dotknąłem głowy. Na-
gle przyszła mi na myśl Kissindra Perrymeade. Drugi brzeg rzeki
zdawał się oddalony o lata świetlne i wciąż odpływał coraz dalej.
Miya wciągnęła głęboko powietrze, jakby na jakiś czas zapo-
mniała o oddychaniu. Wypuściła powietrze z obłoczkiem pary-
palcami skubała niespokojnie kaptur kurtki; znów przyłapałem
ją na tym, że przypatruje mi się dziwnie. Przez długą chwilę wy-
trzymywałem to jej spojrzenie, zanim wreszcie uciekłem wzro-
kiem na bok.
Wyjąłem kamfę i przygryzłem, żeby mieć pretekst do milcze-
nia. Potem zerknąłem na Naoh. Jej twarz także się zmieniła, ale
zupełnie inaczej. Ciekawe, czy pozostało w niej jeszcze miejsce na
jakieś uczucia poza gniewem i goryczą. Ale tym razem jej złość nie
była wymierzona we mnie.
- Oni ci to zrobili? - Dotknęła głowy. - Ludzie?
Zawahałem się, zanim skinąłem głową, bo sam nie byłem pe-
wien, czy tak właśnie chcę patrzeć na tę sprawę, mimo iż jakaś
część mnie zawsze tak uważała.
- Jak mogłeś dalej żyć wśród nich?
Podniosłem oczy na skrawek nieba nad nami.
- Nie miałem dokąd pójść. - A jednak wiedziałem, że to nie
do końca prawda, wiedziałem, że nie obwiniam całej ludzkiej ra-
sy o to, co mi się przydarzyło. Kiedy zabijałem Quicksilvera, sam
dokonałem wyboru i tylko on przytknął mi wtedy pistolet do gło-
wy. Zabiłem go, żeby ratować własne życie... oraz Jule taMing,
która była dla mnie wtedy ważniejsza niż życie.
Wiara, że miałem wtedy wybór i że postąpiłem właściwie, by-
ła moją jedyną nadzieją na to, że odzyskam kiedyś zaufanie do sie-
bie na tyle, aby móc korzystać z Daru. Ale nie wiedzieć dlaczego
wszystko teraz zdawało mi się równie odległe jak błyszcząca sieć
Tau Riverton. Znów spojrzałem na Naoh.
- Nie ma dla mnie miejsca wśród ludu mojej matki. Jeśli po-
trzebowałem na to dowodu, to uzyskałem go, przyjeżdżając tutaj.
- Mylisz się. Jesteś jednym z nas... - odpowiedziała Miya w na-
głym uniesieniu. Przeniosła spojrzenie na Naoh, ale ta ani drgnę-
ła. Zacisnęła usta, lecz nie zaprzeczyła. - Rada nie przemawia
w imieniu nas wszystkich. Nigdy nie przemawiała. - Miya patrzy-
ła teraz na mnie. - Wycierpiałeś wiele od ludzi, tak jak każdy Hy-
dranin, tak jak Joby.
- Nie jestem ofiarą. - Poczułem na twarzy płomień rumieńca,
Przypomniawszy sobie wszystko, co mówiła mi wcześniej Kissin-
dra. - Od śmierci matki każdy dzień życia spędziłem na walce
0 prawo do dalszego istnienia. I każdego dnia wygrywałem... -
Głos zaczai mi drżeć, więc zamknąłem usta i nie dokończyłem.
Miya wpatrywała się we mnie z przekrzywioną głową, tak jak
to robili wszyscy tutaj, kiedy czegoś nie rozumieli.
- Nie jestem bezradny.
- Jesteś sam - odpowiedziała z bezmiernym smutkiem w gło-
sie. Nie bardzo wiedziałem, czy to ma być odpowiedź, czy po pro-
stu kolejna zmiana tematu. - Ale nie musisz być sam. - Sięgnęła
ręką i zatrzymała ją, zanim znowu mnie dotknęła.
Przeniosłem wzrok od niej do Naoh, a potem na szydercze
cienie obserwujące nas z mroku.
- Nie nienawidzę ludzi...
- Ja też nie - mruknęła Miya. Ale mówiła tylko we własnym
imieniu. - Musimy się stąd wydostać. - Powiedziała to na głos, że-
by tym razem mnie ostrzec, zanim ich umysły wessą mnie w wir
absolutnej czerni.
Znaleźliśmy się z powrotem tam, skąd wyruszyliśmy, w pu-
stym mieszkaniu, gdzie przetrzymywali Joby'ego. Byli tam Soral
1 Tiene razem z dwoma innymi członkami HARO. Tym razem naj-
wyraźniej się nas spodziewali. Kiedy się pojawiliśmy, obrzucili
nas krótkimi spojrzeniami, a potem wrócili do niemej dysputy,
gestykulując i dziobiąc powietrze palcami wskazującymi. Tam
gdzie wskazali, trzaskały wyładowania elektryczne. Patrzyłem,
jak kobieta unosi się ze skrzyżowanymi nogami, tak jakby nadal
siedziała na podłodze.
Taku, któremu dokuczali wcześniej, spało teraz spokojnie
w wąskiej niszy w ścianie, z głową wetkniętą pod skrzydło. Miya
obrzuciła jednym spojrzeniem umysłowe błyskawice dyskutan-
tów i ściągnęła brwi.
- Dosyć!
Wszystkie głowy obróciły się w jej stronę, najpierw pełne
urazy, wypieranej stopniowo przez poczucie winy. Lewitująca ko-
bieta opuściła się z wolna na podłogę. Ktoś inny po prostu zniknął.
- Co złego robili? - zapytałem zdziwiony.
- Lagra. Popisywali się - mruknęła z irytacją, przechodząc
odruchowo na standard, jakby nie chciała, by nas podsłuchano. -
Marnują Dar. Używają go w głupi, niebezpieczny sposób, jakby to
były tylko nic nieznaczące sztuczki. Jak... jak... - zacięła się, pró-
bując znaleźć analogię zrozumiałą dla człowieka.
- Rozumiem - rzuciłem miękko. Popatrzyłem w stronę, gdzie
spał Joby. - Co mówiłaś przedtem o Jobym? - zapytałem. - Co mu
zrobili ludzie? - Dla mnie wyglądało to tak, jakby Tau uczyniło
wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby pomóc jego rodzicom. Do tego
stopnia, że dopuścili Miyę na tyle blisko keiretsu, iż mogła ich
zdradzić. Lecz mimo wszystko pamiętałem zdjęte nagłym przera-
żeniem twarze Natasów, kiedy sądzili, że tkwią między telepatą
z jednej strony a przedstawicielami sterującej ich życiem biuro-
kracji z drugiej.
- Uszkodzenia w jego układzie nerwowym powstały w wy-
niku wypadku w laboratoriach, w czasie prac nad materiałem
z rafy. Jego matka była wtedy w ciąży. - Miya, wyraźnie znużo-
na, przysiadła na ławce. -W czasie obróbki wstępnej ktoś prze-
oczył toksycznego wirusa. Ling nazwała go "chorobą o wolframo-
wych szponach". Wyżarł sobie drogę przez dwa poziomy izolacji,
zabijając wszystkich w środku, zanim Tau zdołało zareagować.
Środki zaradcze Tau razem z wirusem zabiły jeszcze setkę ich lu-
dzi...
Skrzywiłem się, patrząc, jak Miya splata palce dłoni, by opa-
nować zdenerwowanie. Przypomniało mi się, że Hydranie na ogół
są spokojni i zacząłem się zastanawiać, czy ta ruchliwość to nie na-
wyk przejęty od ludzi. W przeciwnym razie co można sądzić o jej
stanie ducha?
Podniosła na mnie oczy, dziwnie zażenowana.
- Ling pracowała wtedy na obrzeżach zakażonego regionu
i miała na sobie kombinezon ochronny - mówiła dalej, nadal z tym
samym pozornym spokojem w głosie. - Była później bardzo cho-
ra, ale nie umarła. Mówiła mi, że sama nie wie, czy uszkodzenia Jo-
by'ego spowodowała choroba, czy "lekarstwo".
- Czy stało się to wskutek zaniedbania ze strony Tau? - zapy-
tałem. - Czy to dlatego są tu federalni?
- To było wyraźne zaniedbanie. - Wzruszyła ramionami. -
Zresztą nie pierwsze. Naukowcy Tau są przepracowani, a w zakła-
dach zatrudniają za mało personelu. Burnell mówi, że wciąż ma do
czynienia z naruszaniem przepisów bezpieczeństwa i źle konser-
wowanym sprzętem. Eksploatacja raf jest bardzo kosztowna. Tau
dokonuje za dużo cięć, żeby wyjść na swoje.
- A więc to Natasowie donieśli władzom...
- Nie! - Potrząsnęła przecząco głową. - Nie mogliby. Ling wie-
działa, że Joby urodzi się z uszkodzonym układem nerwowym. Le-
karze powiedzieli jej też, że każde następne dziecko najprawdo-
podobniej urodzi się martwe. Ci z Tau zapewnili ją, że jeśli nie zło-
ży zażalenia, zapewnią dziecku najlepszą pomoc. Jeśli złoży, Joby
nie dostanie nic - wszyscy troje nie będą mieli nic. Przestaną na-
leżeć do keiretsu.
Mimowolnie zacisnąłem dłonie. Nie ma niewinnych. Rodzice
Joby'ego ukrywali wielką rzecz. Podobnie jak Tau.
- W takim razie wszystkie skargi na Tau są prawdziwe, daję
głowę... - Urwałem, uświadamiając sobie, co właściwie mówię.
Jeśli Tau zdaje sobie sprawę, ile Miya wie - a najpewniej dosko-
nale zdają sobie sprawę - ona także ryzykowała głowę, zabierając
Joby'ego. A jeśli kiedykolwiek zorientują się, że i ja o tym wiem,
mogę się uznać za trupa.
- Miya - zwróciłem się do niej - chcę wam pomóc. Skontak-
tuję się z Isplanaskym. Ale on jest na Ziemi, więc minie trochę cza-
su, zanim zdoła wpłynąć jakoś na Tau albo na zmianę waszej sy-
tuacji. A Tau jest niebezpieczne. Nie przypierajcie ich do muru.
Zniszczą was, jeśli tego będzie wymagał ich interes. To, co zrobi-
liście, ściąga niebezpieczeństwo na głowy nie tylko wasze, ale
i wszystkich innych po tej stronie rzeki.
Miya pokiwała głową bez zbędnych pytań czy zdziwienia.
Naoh nie zareagowała. Wiedziałem, że wszystko słyszała, ale
nie miałem pewności, czy zrozumiała, o czym mówię. Inni członko-
wie HARO stali za nią w milczeniu. Nie umiałbym powiedzieć,
czy w ogóle nadążali za wszystkim, nie wiedziałem też, co działo
się w tej chwili między nimi a Naoh. Ale przynajmniej przestali
się już natrząsać z mojego pochodzenia.
Jeszcze raz popatrzyłem na Miyę.
- A co z Jobym? - zacząłem powoli, niepewnie. - Jeśli mi za-
ufacie, mogę zabrać go z powrotem...
- Wracaj sam. I to już - odparła Naoh. - Dziecko zostaje z na-
mi, dopóki nie otrzymamy wszystkiego, czego nam trzeba. - Koniec
dyskusji.
Miya popatrzyła na siostrę, jakby już-już miała zaprotesto-
wać.
- Odeślij go z powrotem - rozkazała Naoh.
Miya pokiwała głową. Kiedy odwróciła się w moją stronę, jej
twarz w świetle lampki wydała mi się zupełnie pozbawiona kolo-
rów.
W tej chwili jak uderzenie obucha spadło na mnie nagłe wy-
czerpanie, ale nie tyle fizyczne, ile raczej psychiczne. "Odeślij go
z powrotem". Jak jakąś paczkę.
- W porządku - odezwałem się. - Mogę wracać.
- Zabiorę cię - powiedziała Miya niemal łagodnie, jakby
mnie nie słyszała, a może właśnie dlatego, że usłyszała. - Jest
zbyt późno, żebym mogła zostawić cię nad rzeką. Gdzie nocu-
jesz? - Powiedziałem jej, a ona kiwnęła głową. - Pomyśl o swo-
im pokoju.
Zawahałem się.
- Nie umiem się teleportować - mruknąłem. - Nigdy nie umia-
łem. Nie możesz...
- Ale wiesz, gdzie wszystko jest - odparła z przekonaniem,
którego nie czułem, a więc i nie mogłem dzielić. - Gdzieś w głębi
ducha zawsze wiesz, gdzie się znajdujesz. Urodziłeś się z tym, bo
masz Dar.
Wtedy dopiero pojąłem: to coś, co ludzie lubią nazywać szó-
stym zmysłem, wchodzi w skład wyposażenia każdego psychotro-
nika, tak samo jak eidektyczna pamięć. Psychotronik zawsze do-
kładnie wie, gdzie jest, tak dokładnie jak różne inne stworzenia,
które ludzie wolą uważać za mniej inteligentne. Ptaki, ryby, sta-
da zwierząt migrują o całe tysiące kilometrów - dalej niż potrafi
się teleportować psychotronik. Ale psychotronikowi nie wystarczy
pamiętać, jak wygląda dane miejsce. Teleportujący się musi od-
czuwać lokalizację w przestrzeni, wyczuć zmieniające się gęstości,
odtworzyć sobie trójwymiarowe współrzędne z dokładnością do
ułamka milimetra - inaczej swój skok do domu mógłby zakończyć
Pogrzebany w podłodze.
- Jesteś pewna, że potrafię? - upewniłem się. Nigdy świado-
IOAN P. VINOE
mię nie korzystałem z tego zmysłu, nawet wtedy kiedy panowałem
nad własną psycho.
- Zaufaj sobie - odparła. -1 zaufaj także mnie.
- Wydaje się, że już nie mogę inaczej - mruknąłem i kiedy p0.
patrzyła w moją stronę, posłałem jej lekki uśmiech. Potem wbiłem
wzrok w podłogę i skupiłem myśli wokół obrazu pokoju hotelowe-
go - myślałem o wszystkim - czym jest i czym nie jest - co mogło-
by mieć dla nas znaczenie. Dotknęła dłonią mojego ramienia, pod-
niosłem wzrok. Poczułem nasz myślowy kontakt - delikatny i ob-
cy. Poczułem jednocześnie, że rozdzwoniły mi się w środku
wszystkie alarmy, kiedy sięgnęła mi do głowy po wskazówkę, po
drogowskaz. Myśli zaczęły rozsypywać się w panice. Zwalczyłem
ją, pewność Mii pozwoliła mi odzyskać równowagę i myślałem już
tylko o pokoju, o hotelu, o widoku z okna na nocne miasto...
Poczułem, jak coś we mnie puszcza, i znów wszystko się zmie-
niło... ;>

12
Steraz w swoim hotelowym pokoju i patrzyłem przez okno
na nocne miasto. Aż się zachwiałem, kiedy dotarło do mnie, na co
spoglądam. Poczułem się jak lunatyk. Otaczały mnie trzy solidne
ściany, solidny sufit nad głową i podłoga pod stopami. Zobaczyłem
bezosobowe drzwi mojego pokoju, łóżko, które wyglądało, jakby
nikt nigdy w nim nie spał... i Miyę.
- Jasna cholera. - Ciekawe, czemu odkąd postawiłem stopę na
tej planecie, wszystko, co mi się przydarza, jest jak ze snu. - Uda-
ło się.
Pokiwała głową, zdyszana, ale uśmiechnięta. Taki sam
uśmiech widziałem na jej twarzy przed chwilą, ale w zupełnie in-
nym miejscu.
Zdałem sobie sprawę, że chce mi w ten sposób coś udowodnić
- coś, o czym sam doskonale wiedziałem, kiedy zdarzały się chwi-
le, gdy spoglądałem na siebie bez nienawiści. To samo usiłowali mi
przekazać ci wszyscy, którzy pracowali z moją psycho, ale od niej
jakoś nie bolało. Ku swemu zaskoczeniu odpowiedziałem jej
uśmiechem.
- Dziękuję.
Wzruszyła lekko ramionami. Zastanowiło mnie, czy to hydrań-
ski gest, czy ludzki.
- Zachowaj podziękowania do czasu, kiedy przekażesz infor-
macje człowiekowi z FKT. Wtedy może nie będziesz miał ochoty
mi dziękować... - Stała napięta jak dzikie zwierzątko, gotowa znik-
nać na pierwszy znak, że ktoś się tu zbliża. Ale przy tym nie odry.
wała spojrzenia od mojej twarzy - spojrzenia, które błądziło p0
niej jak pieszczota.
Kiedy tak na mnie patrzyła, czułem, że po plecach biega mi
lodowato-gorący dreszcz. Ugryzłem się w język; żałowałem, że nie
mogę być pewien, czy dobrze rozpoznaję to, co widzę w jej oczach.
Żałowałem, że nie mogę tego wyczytać w jej myślach...
- Muszę iść. - Spojrzała w stronę okna, potem znów na mnie,
a jej palce błądziły bezwiednie po zapięciu kurtki.
- Ja... Poczekaj - mruknąłem. - Wcale nie musisz iść. Tu jest
bezpiecznie. Odpocznij chwilę... Musisz być zmęczona. - Przesko-
czyłem z powrotem na standard, bo mówienie po hydrańsku wciąż
stanowiło dla mnie duży wysiłek.
Zawahała się, jakby sądziła, że wyczytałem coś z jej myśli,
i teraz tego żałowała. Ale pokiwała głową, a potem usiadła w jed-
nym z bezosobowych hotelowych foteli i potarła oczy. Kiedy prze-
stąpiłem z nogi na nogę, gwałtownie podniosła głowę. Pozostałem
więc na swoim miejscu, bo choć miałem ochotę usiąść, nie chcia-
łem jej spłoszyć.
- Ty też - odezwała się.
- Co ja? - zdziwiłem się.
- Jesteś zmęczony - odparła cicho, z twarzą ukrytą w cieniu.
Skinąłem głową, czując, że na usta powraca mi uśmiech. Za-
stanawiałem się przez chwilę nad tym, jakie mogę mieć powody
do radości, i doszedłem do wniosku, że wszystkie wiążą się nieod-
łącznie z jej osobą.
- Jeden mój znajomy powiedział mi kiedyś: "W królestwie
ślepców jednookiego ukamienują".
Z jej twarzy widziałem, że nie rozumie.
- Miał na myśli ludzkich psychotroników, którzy próbują ja-
koś żyć wśród innych ludzi. Ale powiedzonko pasuje też do wielu
innych sytuacji. Pasuje do tej, w której my jesteśmy, zawieszeni
między dwoma światami. - Tylko zgadywałem, miałem ledwie ty-
le pewności, by odważyć się powiedzieć to na głos.
Jej uśmiech zniknął. Wbiła wzrok w podłogę.
- Nie włączyłaś się w program Perrymeade'a tylko po to, że-
by HARO miało swego agenta po tej stronie rzeki.
- Nie - odpowiedziała, i tym razem ton jej głosu nie był już
tak bardzo spokojny. - Zdawało mi się... - Zaczerpnęła powietrza
i spróbowała od nowa. - Wierzyłam, że to może być początek tej
drogi, którą obiecywał nam Hanjen... Że w końcu przed członka-
mi Wspólnoty otworzą się nowe perspektywy, kiedy ludzie zoba-
czą, że mi się udało. Hanjen miał wielkie nadzieje...
- Hanjen? Ten z Rady?
- Tylko on jeden próbuje jakoś pomóc nam wszystkim. Ale
jest w mniejszości i w dodatku boi się do tego przyznać.
- Jak to się stało, że wybrał akurat ciebie do tego szkolenia?
- On... - znów urwała. - Był przyjacielem naszych rodziców -
Naoh i moich. Zanim umarli.
- On i Perrymeade mają ze sobą więcej wspólnego, niż mogli-
by się spodziewać - mruknąłem, myśląc o Kissindrze.
- Tak jak my...
Podniosłem głowę, ale ona już uciekła wzrokiem na bok. Za-
raz też podniosła się z fotela i podeszła do okna.
- Miya? - zagadnąłem, nagle pełen obaw, że zniknie. - Miya,
ja... - zacząłem, ale zabrakło mi odwagi. Wepchnąłem ręce w kie-
szenie, rozpaczliwie poszukując w głowie jakiejś spójnej myśli. Za-
miast niej znalazłem w kieszeni kulę z obrazkami, którą w Świro-
wie bawili się Soral i Tiene. Przyjrzałem się jej z czymś w rodza-
ju niedowierzania.
Kiedyś już coś takiego widziałem, taki hydrański przedmiot.
Wtedy także bezwiednie go zabrałem - zupełnie jakby mi się na-
leżał. Przypomniałem sobie, jak miło trzymało się go w ręku, był
ciepły i jakby żywy. Obrazy w środku zmieniały się, kiedy tylko
chciałem. Kula i wtedy nie należała do mnie, zupełnie tak samo
jak ta, którą trzymałem teraz. Ta wciąż jeszcze miała w środku
wizerunek taku, bo mnie zabrakło już magicznej siły, żeby zmie-
nić go w coś innego.
- Przepraszam - wymamrotałem. Wyciągnąłem kulę w jej
stronę. - Przepraszam.
Przyjrzała się leżącemu w mojej dłoni przedmiotowi, palcom,
które siłą powstrzymywałem od zaciśnięcia się na nim.
- Zatrzymaj ją. - Zdawało mi się, że spojrzeniem przenika
ciało, zupełnie tak samo jak przezroczystą kulę życzeń.
Wsunąłem kulkę z powrotem do kieszeni. Wypełniła pustą
przestrzeń tak, jakby tam właśnie znajdowało się jej miejsce.
- Skąd one się biorą? Czy to wy je robicie?
- Nie - odparła. Dłonie wsunęła w rękawy kurtki. -To pozosta-
łość z dawnych czasów. Teraz już nie umiemy robić takich rzeczy.
Przypomnieli mi się Soral i Tiene, którzy zabawiali się kawał-
kiem własnego dziedzictwa jak jakąś tanią błyskotką. Nie mia-
łem pojęcia, dlaczego tak postępują. Miya nazwała to Zagra. Popi-
sy. Bezczeszczenie Daru.
- Kiedyś też taką miałem.
- Dostałeś od rodziny?
- Nie. - Znów wsunąłem rękę do kieszeni, wyobrażając sobie
wizerunek taku we wnętrzu kuli. - Co znaczy mebtaku? Twoja sio-
stra tak mnie nazwała, a ja nie wiem, co to znaczy.
Jej palce ruszyły w kolejną niespokojną wędrówkę po ręka-
wach kurtki.
- Nic takiego. - Potrząsnęła głową. - Tylko tak głupio palnę-
ła, bo cię nie znała. Już więcej tak nie powie.
- Ale co to znaczy?
W końcu zdołała jednak na mnie spojrzeć.
- Jest taka stara historia... O mebbet, który bardzo pragnął
być taku, żeby znaleźć się bliżej an litr. Mebbet poszedł więc do lu-
dzi i błagał, żeby go zmienili, tak by mógł zostać taku. A ludzie da-
li mu sztuczne skrzydła i włożyli do głowy coś, co sprawiło, że mógł
słyszeć to samo co taku... Ale nadal nie był taku, a prawdziwe ta-
ku nim gardziły. Nie był już także mebbet, a inne mebbet nie chcia-
ły przyjąć go z powrotem. "Jesteś niczym" - mówiły. A więc żył sa-
motnie do końca swoich dni i umarł ze złamanym sercem.
- Aha. - Przysiadłem na niskiej komódce niedaleko okna i po-
czułem, że krew, która odpłynęła mi z twarzy, powraca teraz ze
zdwojoną siłą.
- Naoh się myliła - dodała niemal ze złością, jakby miała do
siebie żal o to, że mi opowiedziała tę historię. - Teraz, kiedy ci?
zna, już tego nie powtórzy. Teraz, kiedy nam pomagasz... - Odwró-
ciła się plecami. - Muszę iść - rzuciła cicho. - Nie powinnam by-
ła tak długo tu zostawać. Muszę iść. - Zaczęła się koncentrować,
przygotowywać do zniknięcia.
- Miya... - zawołałem cicho, wypełniony nagłą, beznadziejną
potrzebą.
Jeszcze raz podniosła na mnie wzrok.
- Dotknij mnie - szepnąłem ledwie słyszalnie. - To znaczy:
tutaj - dodałem, dotykając głowy. - Tylko raz, tylko na...
Stała przez chwilę bez ruchu. Oczy wpatrywały się w pustkę,
jakby wsunęła się we własne myśli i odeszła stąd. Nic nie czułem
w głowie.
- Zapomnij, że cię o to prosiłem. - Odwróciłem się i zobaczy-
łem czekające na mnie łóżko. Czułem, jak bardzo jestem teraz ża-
łosny.
(Zawsze cię będę pamiętać) powiedziała, a każde bezgłośne sło-
wo uformowało mi się w głowie z cudowną klarownością muzyki.
Odwróciłem się z powrotem.
(O Boże) ledwie odważyłem się pomyśleć. (Naprawdę tam je-
steś...?) Jeszcze raz dotknąłem dłonią czoła.
Skinęła głową, spojrzeniem przytrzymując mnie w miejscu.
Powoli uniosła dłonie. Opuszkami palców musnęła mi skronie de-
likatnie jak myślą; czułem, jak drżą. Ująłem jej dłonie, nie wie-
działem, dlaczego drży, kiedy mnie dotyka, chciałem tylko, tak
bardzo chciałem...
Psychoenergia wtargnęła we mnie jak sukub, zaparła mi
dech w piersiach, kiedy nasze ciała dotknęły się, zamykając ja-
kiś zakazany obwód. Wysadziła wszystkie moje myślowe zapory
- nieprzebyte mury, pola minowe bólu, kolczasty drut winy - któ-
re tak długo trzymały mnie w więzieniu. Moje lęki spłonęły, zmie-
cione jak snop iskier na wietrze, jakby nie były niczym więcej jak
tylko ułudą.
Wtedy ją pocałowałem - i staliśmy otoczeni wspólną aureolą,
której kolorów nie dałoby się nawet nazwać. Przymknąłem oczy,
pod powiekami nadal miałem tamte kolory. Pozwoliłem, by mo-
je palce same odnalazły gładkość jej skóry, obłok jej włosów,
kruche naczynie z krwi i kości, które mieściło w sobie wszystkie
te cuda.
(Dziękuję ci) pomyślałem. (O mój Boże, jak ja ci strasznie
dziękuję...) A potem nie zostało mi już w myślach nic spójnego ani
logicznego.
Nasze bezradne dłonie i spragnione siebie usta zbliżyły się
jeszcze bardziej, łańcuchowa reakcja wrażeń zamieniła nasze cia-
ła w światło, a łączące nas nitki psychoenergii w diamentowe
włókna. Zderzenie nieodpartej siły z nieporuszonym obiektem
stopiło połówki naszych odrębnych żywotów w całość o dwóch ser-
cach i jednym umyśle, którą znają tylko psychotronicy i nazywa-
ją zjednoczeniem. W obwodach mózgu rozdzwoniła mi się płynna
muzyka, przelała się przez synapsy i przepełniła cały układ ner-
wowy radością niemal nie do zniesienia: usłyszałem brzmienie
jej ukrytego imienia (tego prawdziwego, które wymawia się tylko
w myślach) wywołanego moim własnym (tym, które nadano mi
z miłością, nie na ulicy) - tym prawdziwym imieniem, o którym
myślałem już, że pozostanie w ukryciu, póki nie umrę.
Nakryłem jej wargi własnymi, całując ją aż do dna duszy, tak
że nie mogłem już odróżnić od siebie naszych odczuć. Przelałem
w jej myśli własną przyjemność, radosne zdumienie i pragnienie.
Teraz nie będzie między nami sekretów, nie zostanie nawet cień
kłamstwa... Tylko przyciąganie dwóch ciał, wrzenie, stapianie się...
Pociągnąłem ją na podłogę - nie miałem sił ani chęci dobrnąć
do łóżka - wśród pocałunku, który ciągnął się w nieskończoność
i był teraz już tylko przedłużeniem tego, co działo się wewnątrz
nas. Nie chciałem, żeby to wszystko działo się na tej sterylnej
bryłce żelu.
Jeszcze tylko jednym słowem wygasiłem światła, żebyśmy
mieli dla siebie wolność nocy i wszystkich jej gwiazd, a potem
już zakrzątnąłem się przy jej ubraniu, kierując jednocześnie nie-
pewnymi dłońmi Mii, które gmerały przy moim. Czułem ciepły
nacisk napierających na siebie nagich ciał, twardy ciężar kości,
kiedy opuszczałem się na nią powoli.
Czułem jednocześnie jej miękkość i swoją twardość, rozpacz-
liwie próbując znaleźć sobie drogę do środka, zanim cokolwiek
się zdarzy albo dopóki nie zdarzy się nic, co dowiedzie, że już na
zawsze pozostanę zupełnie sam między światami.
Jej ciało nie chce mnie wpuścić.
W fali przestrachu, zmieszania, strapienia nitki psychoener-
gii rozprysnęły się jak szkło.
Jest dziewicą. Nigdy przedtem tego nie robiła. Nigdy.
Przez całe życie czekała tylko na mnie.
(Miya...) Leżałem obok niej nieruchomo, dotykając jej tylko
myślą, wypełniony wszechogarniającą czułością, która sprawiała,
że cierpliwość miała smak tak słodki jak sama rozkosz. Kiedy po-
czułem, że jest gotowa, znów ją pocałowałem, i tym razem każdy
mój ruch stał się delikatniejszy. Bardziej niż kiedykolwiek pragną-
łem, żeby to złączenie naszych ciał przerodziło się w coś piękne-
go, w dar tak samo cenny jak to, co ofiarowywała mnie.
Nigdy przedtem nie byłem z dziewicą. Nigdy nie byłem z kimś,
dla kogo liczyłbym się dłużej, niż trwają słowa pożegnania. Ale ona
mnie wybrała...Tym razem to zupełnie co innego. Chciałem, żeby
było właśnie tak, jak to sobie wyobrażała, czyli zupełnie inaczej
niż za moim pierwszym razem.
I mogłem tego dokonać, bo dzieliłem z nią myśli, wiedziałem,
czego chce. Wiedziałem, gdzie mam jej dotknąć, jak i kiedy mam
znów zacząć jej dotykać... Uniosłem ją ze sobą, aż dotarła tam,
gdzie nie była nigdy dotąd - a potem dałem jej się zapaść w elek-
tryzujące głębie radości tak potężnej, że niemalże pękło mi od
niej serce.
Tyle wiedziałem o pierwszym razie kobiety, ile mogła mi po-
wiedzieć ulica: pęknięcie kruchej błony, ból, krew. Ale to było zu-
pełnie co innego, tak samo różne od wszystkiego, co znałem, jak
ona sama, a ta różnica wcale nie zniknęła, kiedy zacząłem dzielić
z nią myśli. Jedyna bariera między nami to jej wola, świadome pa-
nowanie nad ciałem, które mówiło mi wyraźnie, że nawet gdybym
chciał, nie mógłbym jej zmusić...
- Nasheirtah... - szepnęła i opadając, otworzyła się przede
mną jak kwiat, a ja zupełnie się w niej zatraciłem.
Nigdy bym sobie nie wyobraził, że może tak być. Przez więk-
szość życia nie wierzyłem we własną niewinność, spędzając je
w różnych łóżkach z obcymi mi ludźmi, wykorzystując ich ciała
lub pozwalając im wykorzystać swoje. Straciłem nawet wspomnie-
nie o niewinności - tak dawno, że nie zliczyłbym lat. Ale teraz ona
mi ją oddała w jednej słodkiej, niekończącej się chwili.
Znów poczułem się młody - tak jak nigdy właściwie się nie
czułem: kompletny, nowy, pełen niezliczonych możliwości. Gdy-
bym wierzył w anioły, powiedziałbym, że ona jest jednym z nich i że
przez nią ja także się nim stałem. Gdybym wierzył w niebo, myślał-
bym, że jest tu i teraz, kiedy kochamy się pod sklepieniem nocy,
z którego przygląda nam się samotnie księżyc, a dookoła nas nie
ma nic prócz gwiazd, krążących i gasnących jedna po drugiej, kie-
dy opadaliśmy powoli jak deszcz snów w nasze oddzielne ciała.
- Nasheirtah... - wymruczała znowu i obdarzyła mnie jeszcze
jednym długim pocałunkiem, kiedy zamykaliśmy oczy, nadal złą.
czeni ciałem i myślą wśród ciepłych oddechów ciemności, bez-
pieczni, chronieni, już nie samotni...
Obudziłem się sam, leżałem na podłodze z policzkiem przyci-
śniętym do wzorzystego dywanu jak wyciągnięty w rynsztoku
komputerowy maniak po rozpadzie rzeczywistości.
(Sam.) Leżałem tak bez ruchu, ogłuszony poczuciem straty,
przez kilka ułamków sekundy nie byłem nawet pewien, w której
części uniwersalnej ciemności właśnie się znajduję. Pewien byłem
tylko jednego: (Jestem sam. Zupełnie sam.) Przycisnąłem dłonie
do głowy, przytrzymując czaszkę, wewnątrz której umysł tłukł mi
się jak oszalały o mury zwieńczone drutem kolczastym i tłuczonym
szkłem. W końcu cofnął się, okrwawiony. (Miya...!)
Nic. Zupełnie nic. Zniknęła. Wszystko, co działo się między na-
mi, co działo się we mnie, zdarzyło się tylko dzięki niej. A jej już
tu nie było.
Dźwignąłem się chwiejnie na nogi i kazałem zapalić światło,
żebym mógł przeszukać pokój tymi zmysłami, jakie mi jeszcze po-
zostały.
- Miya!
Rozdźwięczał się jakiś dzwonek. W powietrzu przede mną po-
jawiła się czyjaś bezpłciowa twarz, która poinformowała mnie, że
głośne krzyki w środku nocy podlegają karze grzywny.
A ja tylko stałem i gapiłem się bez słowa, bezsensownie pró-
bując ustalić, czy ta twarz to kobieta czy mężczyzna i czy wie, że
stoję teraz przed nią półnagi.
- Przepraszam.... - mruknąłem i zapiąłem wreszcie spodnie.
Patrzyłem, jak znika.
Opuściłem ręce i obejrzałem własne ciało. Serce nadal biło,
odmierzając upływające sekundy uniwersalnego czasu równie
Bezdusznie jak kwarcowy zegarek. Przeciągnąłem dłońmi po skó-
rze, wdychając ostatnie ślady jej zapachu, żeby sobie udowodnić,
że to nie był tylko sen.
Dlaczego? Wyjrzałem przez okno w noc: wciąż to samo czar-
ne niebo, usiane szpileczkami gwiazd. To nie był żaden sen. Ani
kłamstwo. No to dlaczego? Dlaczego jej tu nie ma?
Bo to, co zaszło między nami, było zupełnie niemożliwe. Tutaj,
teraz, w miejscu takim jak Riverton, w takim czasie... Zakazane.
Niewybaczalne. Szalone. Całkiem niemożliwe.
Stałem tak przez długi czas, ledwie mając siłę oddychać, aż
wreszcie noc zaczęła przechodzić w świt.
Poprawiłem na sobie ubranie i kazałem ścianie się zaciem-
nić, zanim jakiś robot ochrony doda nieprzyzwoite obnażanie się
do długiej listy wykroczeń, które popełniłem, odkąd postawiłem
stopę w tym świętoszkowatym piekle. Patrzyłem, jak przejrzysta
szyba zaczyna przechodzić w granulat, a na jej powierzchni, jak
warstwa szronu, zaczyna tworzyć się ściana. W końcu dookoła mnie
nie istniało nic z wyjątkiem tych kilku metrów kwadratowych za-
mkniętej przestrzeni.
Wtedy dopiero zdołałem się odwrócić i krok po kroku ruszyć
przez okrywającą podłogę wykładzinę, wyczuwając pod stopami
niewzruszoną konstrukcję, tak solidną jak sama planeta. Nie
chciałem wyobrażać sobie, że to wszystko może nagle zniknąć,
skoro nic nie może być stałe i niezmienne - ani w tym wszech-
świecie, ani tym bardziej w moim życiu.
Podszedłem do tego fragmentu ściany, który krył w sobie całą
moją własność, i kazałem mu się otworzyć. Wypluł z siebie cztery szu-
flady - trzy puste, jedną do połowy zapełnioną. Popatrzyłem na le-
żące wewnątrz ubrania - bezładną kupkę ciemnych kolorów. Wyją-
łem w końcu zielono-brązowy sweter - prezent od Martwego Oka.
Myślałem przez chwilę o tym Duchu w Maszynie, samotnym w tajem-
nym pokoju, w mieście zwanym N'yuk, na planecie zwanej Ziemią
- bez holowizji, telefonu, bez gości, bo tak właśnie sobie życzył. Wy-
obraziłem sobie, jak siedzi w bujanym fotelu i żeby nie zwariować,
robi na drutach - swetry, szaliki, koce, które potem wyrzuca na uli-
ce, żeby zabierali je zupełnie obcy mu ludzie. Włożyłem sweter i od
razu zrobiło mi się cieplej, choć przecież wcale nie było zimno.
Szperałem w tej ciemnej, bezkształtnej stercie, aż odnala-
złem schowane pod nią pudełko. Zdjąłem pokrywkę. W środku
znajdował się pojedynczy kolczyk - dyndający kawałek zielonego
kamyka - który wypatrzyłem u ulicznego przekupnia, kiedy uda-
wałem turystę w czasie sesji Latającego Uniwersytetu na Monu-
mencie.
Wyjąłem z ucha prosty, złoty pręcik, nosiłem go tam, żeby za-
dowolić wszystkich ludzi, którzy w zasadzie guzik mnie obchodzą,
i założyłem na to miejsce kolczyk z zielonym paciorkiem. Kazałem
sobie przebić ucho, żeby przekonać samego siebie, iż w moim ży-
ciu wszystko się zmieniło, że zwisający gdzieś kawałek biżuterii
nie oznacza już, że jestem przynętą dla tych wszystkich ludzkich
drapieżców, którzy mogą zabić dla byle błyskotki...
Od tamtego czasu nie kupiłem już sobie nic, co miałoby dla
mnie jakieś znaczenie.
Poza kolczykiem w pudełku była jeszcze tylko jedna rzecz,
którą podarowała mi kiedyś kobieta o imieniu Argentynę, zanim
opuściłem Ziemię: harfa ustna, jak ją nazwała. Płaski prostopadło-
ścian z metalu, wielkości dłoni, który przy dmuchnięciu wydawał
z siebie tęskną, jakby zadymioną muzykę. Argentynę twierdziła,
że jest stary - bez względu na to, ile czyściłem, płaskie, chłodne
powierzchnie wciąż znaczyły ślady rdzy. Nie wiedziałem, czy to
moja wina, że nigdy nie udaje mi się wydobyć dokładnie takich
dźwięków, jakie bym chciał, czy może harfa jest po prostu zepsu-
ta. Przyłożyłem usta do ziejącego dziurawym uśmiechem boku.
Słuchałem dźwięków, jakie wydawał, kiedy mój oddech wchodził
w kolejne dziurki; dawno już im się nie przysłuchiwałem.
I to już wszystko. W moim życiu bywali ludzie, którzy znaczy-
li dla mnie więcej niż Martwe Oko albo Argentynę, ale nie pozo-
stało mi nic na dowód, że ich kiedykolwiek znałem. Przypomina-
łem sobie po kolei ich imiona, wywołując z pamięci twarze: Jule
taMing, Ardan Siebeling, Elnear taMing... Coraz trudniej przy-
chodzi przypomnieć sobie ich rysy. Wszyscy oni mieli własne ży-
cie, do którego ja tak naprawdę nigdy nie pasowałem.
Zastanowiło mnie, czy któreś z nich jeszcze o mnie czasem
myśli. Ciekawe, jak to by było poznać dziś ich myśli. Przypomniał
mi się także Quicksilver, ten terrorysta, który umarł w mojej głO'
wie i pozostawił mnie sam na sam z pustką - takie memento mo-
ri, które gwarantowało, że nigdy nie zdołam zapomnieć ani o nim
samym, ani o tym, co dla siebie nawzajem znaczyliśmy.
Wyciągnąłem się na łóżku i przyłożyłem do ust harfę. Dmu-
chałem, wsłuchany w dźwięki, które jak zwykle nie były takie jak
trzeba. Próbowałem sobie przypomnieć muzykę, którą tworzyła
Argentynę i która paliła zmysły jak narkotyk - takiej muzyki ni-
gdy nie usłyszysz w podobnym miejscu, ponieważ jest zanadto
rzeczywista. Usiłowałem przywołać wspomnienie o świetlnej mu-
zyce, którą grał jej symb - gwałtowny wybuch dźwięków, halucy-
nacyjne wizje, wszechogarniający sensoryczny ładunek, który uni-
cestwiał wszelką logiczną myśl, rozpuszczał mięśnie i kości, aż do
zupełnego zaniku świadomego myślenia...

13
Parę godzin później wyszedłem na chwiejnych nogach na otwar-
tą przestrzeń przed hotelem, spodziewając się zastać tu resztę
ekipy. Wciąż jeszcze nie mogłem do końca otrząsnąć się ze wspo-
mnień wczorajszej nocy - o Mii, jej świecie, ciele i umyśle - i za-
stanawiałem się, co, u licha, mam powiedzieć Kissindrze, kiedy ją
zobaczę, i co ona może wtedy powiedzieć mnie.
Plac był zupełnie pusty.
Stanąłem jak wryty, gapiąc się najpierw w pustą przestrzeń
przed sobą, potem w puste niebo nad głową. Kiedy opuściłem
wzrok, obok mnie stał Janos Perrymeade.
- Wysłałem ich wcześniej - wyjaśnił. - Powiedziałem Kissin-
drze, że ty nie jedziesz.
- Dlaczego? - Przez jedną, odliczoną skurczem żołądka se-
kundę przemknęło mi przez głowę, że może opowiedziała mu
o tym, co zaszło wczorajszego wieczora.
- Dlatego że wiemy, co robiłeś wczoraj w nocy.
Zamarłem.
- Skąd? - zapytałem głupio, wybierając najbardziej bezsen-
sowne pytanie, jakie mogłem zadać. Nie miałem pojęcia, o czym
teraz myśli - wczorajsza noc niczego w tej mierze nie zmieniła. Mo-
ja psycho była jak zawsze martwa i bezużyteczna.
- Dzięki bransolecie danych. Korporacja Bezpieczeństwa mo-
nitorowała twoje działania. -Westchnął, przyglądając mi się z wy-
razem twarzy, który równie dobrze mógł oznaczać rozczarowanie,
jak niedowierzanie. - Zdołałem jakoś przekonać zarząd, że to ja
powinienem cię zgarnąć, a nie Borosage. Mam nadzieję, że do-
wiedziałeś się czegoś, co warte jest ich uwagi. - Wskazał głową
przez ramię. Za jego plecami lądował właśnie mód, który miał
nas zabrać. Wsiedliśmy zaraz do środka.
- Mamy się spotkać z zarządem? - zapytałem, nie mając po-
jęcia, co można teraz wyczytać z mojej twarzy. Perrymeade wie-
dział tylko, że byłem w Świrowie. W każdym razie nie zdołali prze-
ze mnie wytropić Mii - nie wspominał również nic o krzyżowaniu
ras ani o rozwiązłości w miejscu publicznym. Otarłem dłonie o no-
gawki spodni.
Pokiwał głową i poprawił się niespokojnie na siedzeniu. Wy-
dawał się zbyt pochłonięty własnymi myślami, by zauważyć mój
niepokój.
- Ledwie zdołałem ich przekonać, że naprawdę chcesz pomóc
Joby'emu. Mam nadzieję, że się nie mylę, bo inaczej obaj będzie-
my żałować, że się w ogóle spotkaliśmy.
Nic nie odpowiedziałem. Wyglądałem przez okno i patrzy-
łem, jak świta. Czerwień i brąz obrysowywały na tle nieba ostrą
sylwetkę miasta. Nieuniknione nadejście poranka przywróciło
mi poczucie rzeczywistości. Pomyślałem o tym, jak daleko uda-
ło mi się zajść, a ile mam jeszcze przed sobą życia i wszechświa-
ta - poza tą chwilą i studnią grawitacyjną, w którą los znów usi-
łuje mnie wciągnąć. Wreszcie popatrzyłem z powrotem na Per-
rymeade^.
- Powiedz mi, że się nie mylę - powtórzył.
- Jeśli chodzi o mnie - nie. Ale nie odpowiadam za Tau.
Posłał mi długie, twarde spojrzenie, a ja nie potrafiłem się na-
wet domyślić, co się za nim kryje.
Ośrodek władzy w Riverton leżał po przeciwnej stronie mia-
sta, w punkcie najbardziej oddalonym od Świrowa. Ciekawe, czy
to tylko zwykły zbieg okoliczności. Kompleks budynków przycup-
nął w fałdzie ziemi jak rozłupana geoda, a jego kanciasty zarys roz-
szczepiał światło w mnogość nienaturalnych tęcz.
Ze szklanego serca kompleksu wyrastała jak mutacja wyso-
ka wieża z przezroczystym guzikiem na szczycie. Właśnie na tym
guziku wylądował nasz mód. Kiedy wysiedliśmy, nie poczuliśmy
najlżejszego tchnienia wiatru, bo całą przestrzeń wokół wieży
chroniły pola zabezpieczające.
Perrymeade poprowadził mnie do odległego o kilka metrów
punktu, naznaczonego koncentrycznymi pierścieniami jak tarcza.
Coś, co tam czekało, wessało nas natychmiast w głąb na pozór
trwałej powierzchni.
Wyszliśmy w przypominającą szeroki pierścień przestrzeń,
otoczoną przezroczystą ścianą. Za ścianą rozciągał się widok na ca-
ły opalizujący kompleks, a za nim idealna symetriaTau Riverton.
Ważne figury, które się tu spotykały, chciały za każdym spojrze-
niem przypominać sobie, że ten świat należy do Tau. Nawet ja,
znalazłszy się na samym wierzchołku władzy, zawieszony w nie-
pewności między niebem a ziemią, odczułem, jak to jest być gło-
wą zarządu Tau.
Popatrzyłem na korporackich ważniaków, rozpartych w od-
świętnych fotelach dookoła ustawionego pod przejrzystą ścianą
stołu.
Razem z nimi czekał tu na mnie Borosage. Wyglądał tu tak sa-
mo nie na miejscu jak kupa łajna - tak nie na miejscu, jak ja
sam nagle się poczułem. Był tu także Sand. Ta jego odgrywana
bez wysiłku imitacja człowieka doskonale wpasowywała się w pół
tuzina otaczających ich członków zarządu Tau.
Moja eidektyczna pamięć rozpoznała wśród nich Kensoe, sze-
fa zarządu, i kilkoro innych, których poznałem na przyjęciu. Nie
było tu natomiast lady Gyotis Binty z Draco.
Zastanowiło mnie, czy lady opuściła już planetę, czy może po
prostu nie życzyła sobie aż tak bliskich związków z problemami
Tau. Keiretsu nie oznacza jedynie związków między konglomera-
tem a jego obywatelami. Ten sam niepisany kod zobowiązań i po-
winności obowiązywał także takie międzygwiezdne kartele ro-
dzinne jak Draco, w skład których wchodziły setki pomniejszych
konglomeratowych państw.
Taki układ pozwalał państwu wasalowi takiemu jak Tau na
prawie nieograniczone korzystanie z zasobów całej sieci Draco.
Ale w zamian Draco wymagało absolutnej lojalności. Jeśli w któ-
rymś z państw zdarzała się sytuacja kryzysowa, jeżeli zawiódł sys-
tem wczesnego wykrywania szkód i FKT nakładała sankcje, spa-
dające głowy nigdy nie należały do nikogo z zarządu Draco. Tau bę-
dzie tą ręką, którą należy odciąć, żeby uratować resztę ciała.
A jeśli Tau nie będzie mogło lub nie będzie chciało poświęcić
się dobrowolnie, wtedy Draco załatwi sprawę za nich - zrobią
wszystko, żeby uchronić to swoje wynaturzone poczucie honoru.
Jeszcze raz zerknąłem na Sanda. Ciekawe, czy jego obecność
tutaj to dobry, czy zły znak.
Przeszliśmy przez irytująco otwartą przestrzeń do miejsca,
w którym odbywały się zebrania. Wydawało się, że w całym budyn-
ku nie ma nikogo prócz nas. Kiedy dotarliśmy do długiego stołu,
Perrymeade dokonał zwykłych powinności wobec każdego, kto
przy nim zasiadał, a potem wszystkich za mnie przeprosił. Dopie-
ro wtedy dotarło do mnie, że połowy z nich tak naprawdę tu nie
ma. Członkowie zarządu zasiadali tu w postaci projekcji hologra-
ficznych, a naprawdę znajdowali się zupełnie gdzie indziej. Gdy-
by działała moja psycho, wiedziałbym o tym już od wejścia. Teraz,
kiedy zajmowałem miejsce obok jednego z nich, ledwie mogłem
być pewny. Kiedy obrócił się, żeby na mnie popatrzeć, dziwnie za-
migotał. Na jego twarzy malowała się ta sama czujność co u mnie,
mimo że ciałem przebywał najpewniej po drugiej stronie plane-
ty. Słyszałem, że dla ludzkich oczu taki efekt wizualny jest prak-
tycznie nierozpoznawalny.
Na stole, nieco z boku, stała kompozycja kwiatowa. Myśla-
łem, że to tylko ozdoba, dopóki Sand nie sięgnął po jeden z kwiat-
ków i go nie zjadł. Siedzący obok mnie nierzeczywisty popijał
z pękatej szklaneczki, która należała do jakiegoś innego świata.
- Znaleźliśmy się tu rzecz jasna po to, żeby omówić problem
Hydran oraz sposób, w jaki Tau ma zamiar sobie z nim poradzić -
zagaił Sand bez zbytniego owijania w bawełnę. Zdziwiło mnie, że
wkracza w kompetencje Kensoe, ale być może takie rzeczy nie
powinny mnie już dziwić.
- W takim razie co on tutaj robi? - zapytał ostro mężczyzna,
którego zapamiętałem jako Sithana. Wskazał przy tym na mnie.
- Ma powiązania z hydrańskimi terrorystami - odpowiedział
mu zgrzytliwym głosem Borosage - tak jak to wykazałem w ra-
porcie.
Zakląłem pod nosem.
Jedno spojrzenie Sanda zamknęło Borosage'owi usta.
- Proszę uaktualnić swoje dane, panie i panowie. Kot pracuje
dla mnie. Przejąłem inicjatywę, ponieważ Tau potrzebny był ktoś,
z kim terroryści zechcą rozmawiać. Wygląda na to, że... kpią sobie
z waszej Korporacji Bezpieczeństwa. Ponieważ administrator okrę-
gowy Borosage zdaje się nie mieć żadnych sensownych poszlak
w sprawie tego porwania... - Urwał, żeby słuchacze mogli sobie do-
powiedzieć resztę. - Przekonany jestem, że zeszłej nocy Kot zdołał
osiągnąć prawdziwy postęp. Zeszłej nocy...? - ponaglił mnie, przy-
gważdżając spojrzeniem lustrzanych oczu, kiedy nie zareagowałem.
Starałem się zachować kamienną twarz, podczas gdy w głowie
rozpaczliwie próbowałem znaleźć jakieś logiczne uzasadnienie te-
go wszystkiego, co robiłem zeszłej nocy... kiedy Miya... zanim my...
Na siłę odciągnąłem myśli od jej wspomnienia. Gdyby Sand wie-
dział wszystko o zeszłej nocy, nie siedziałbym teraz na zebraniu,
tylko zamknięty u Borosage'a.
Starałem się myśleć o Jobym - przecież chodzi tu głównie
o niego. Ale w świetle nowego dnia przekonałem się, że już nicze-
go nie mogę być pewien: komu mam pomagać, a komu zrobię
krzywdę, kiedy tylko otworzę usta.
- Skontaktował się ze mną ktoś z HARO...
- Skąd wiedzieli, gdzie mają cię szukać? - przerwał mi Boro-
sage.
Wściekły, podniosłem na niego wzrok. Siedziałem dokładnie
naprzeciwko, postarałem się jednak, żeby rozdzieliła nas możliwie
największa połać stołu, ale i tak doskonale widziałem te jego po-
orane bliznami ręce.
- No cóż, nie mam pojęcia - odparłem, zapatrzony w swoje
malutkie, zniekształcone odbicie w metalowej mycce nad jego
okiem. - Pewnie czytali mi w myślach.
- Nie sądzi pan, że to mogło mieć coś wspólnego z pańską wi-
zytą u oyasin? - zapytał niby od niechcenia Sand. Wzrok Borosa-
ge'a przewiercał mnie na wylot.
- Nie - odparłem, starając się wykorzenić z głosu wszelki ślad
zaskoczenia, bo pamiętałem, że dopóki będę nosił bransoletkę,
dopóty nie odleję się bez ich wiedzy. - Ona nie ma z tym nic wspól-
nego. To tylko zwykła staruszka.
Borosage stęknął z oburzenia, a widmowe postacie gapiły się
na mnie w zdumieniu.
- W takim razie co pan robił nad rzeką w środku nocy?
- Nic nie robiłem. Nie mogłem zasnąć. - Zerknąłem na Perry-
meade'a, przypomniawszy sobie, dlaczego nie mogłem spać.
- Między członkami ekipy zaszło pewne... nieporozumienie.
W sprawie głównego celu badań - mruknął Perrymeade. Chyba za
szybko powiódł spojrzeniem po zgromadzonych dookoła twarzach.
Sunąłem wzrokiem w ślad za nim, odnotowując cały malują-
cy się na obliczach wachlarz uczuć: od podejrzliwości po absolut-
ny brak zrozumienia.
- Czy na tej planecie nikt nie miewa kłopotów z zaśnięciem?
Dodajecie prochów do wody w kranach?
Brwi ściągnęły się gniewnie - te prawdziwe i te wirtualne.
- Może to dlatego, że wszyscy tu mamy czyste sumienia - od-
parł Kensoe.
- W takim razie nie wiem, co my tu w ogóle robimy. - Z naczy-
nia na stole wybrałem niebieski kwiatek i włożyłem do ust. Płat-
ki rozpuściły mi się na języku, pozostawiając delikatny posmak
mięty. Przełknąłem, zastanawiając się, czy każdy kolor ma inny
smak. Wybrałem jeszcze jeden.
- Kocie - rzucił półgłosem Perrymeade - a co z Jobym?
Wiesz coś?
Postanowiłem się rozluźnić i zwracać uwagę tylko na niego.
- Skontaktowała się ze mną Miya.
- Miya? - powtórzył, obracając się w fotelu tak, by spojrzeć
mi w twarz. - Naprawdę się z nią spotkałeś?
Potwierdziłem skinieniem głowy.
- Widziałem też Joby'ego.
Na moment wstrzymał oddech.
- Przyniosła go do ciebie?
- Nie, zabrała mnie do niego. Gdzieś w Świrowie.
- Gdzie? - wtrącił Sand. - Umiałby pan zlokalizować to miej-
sce na mapie?
- Nie - odparłem kręcąc głową. -Teleportowaliśmy się.
- Zdawało mi się, że ma pan jakąś blokadę w mózgu i już nie
umie pan robić tych rzeczy.
- Nie umiem... ale wcale nie musiałem umieć - odparłem tak
powoli i wyraźnie, jakby to on miał blokadę w mózgu. - Gdybym
nawet umiał zlokalizować na mapie ich kryjówkę, to i tak nic wam
to nie da. Powiedzieli, że rano już ich tam nie będzie. Chcecie
w końcu, żebym opowiedział wam o wczorajszej nocy czy nie?
- Oczywiście, że tak.
- W takim razie się przymknijcie.
- Jesteśmy tu po to, żeby cię wysłuchać - rzucił Perrymeade
zduszonym głosem. - Proszę nam opowiedzieć...
Zaczerpnąłem powietrza i skinąłem głową.
- Joby'emu nic nie jest, Miya o niego dba. Nie wydaje mi się,
aby mogła pozwolić na to, żeby stało mu się coś złego.
Na jego twarzy pojawił się teraz cień ulgi.
- W takim razie ona rzeczywiście należy do HARO - rzucił
tak cicho, że ledwie udało mi się dosłyszeć.
Jeszcze raz skinąłem głową na potwierdzenie. Poszarzał jak
ktoś, kto wysłuchał własnego wyroku śmierci. Potoczyłem wzro-
kiem po twarzach pozostałych, próbując wyczytać z nich poszcze-
gólne reakcje. Wtedy zdałem sobie sprawę, dlaczego wygląda tak,
jak wygląda: nie tylko oddał własnego siostrzeńca w ręce kidna-
perów, obdarzywszy zaufaniem Hydrankę, ale także zniszczył so-
bie karierę zawodową, a to oznaczało, że i całe życie. Poczułem
nagły przypływ niezdrowej litości, nagły bezradny żal do Hydran,
Mii... Wszystkie zobowiązania i wątpliwości próbowały się wymie-
szać jak olej i woda.
Wróciłem spojrzeniem do Perrymeade'a i byłem pewien
jednego: już mu nie mogę ufać. Bo nawet on sam nie wie, jak
daleko jest gotów się posunąć, żeby uratować swoje miejsce
w keiretsu.
- Ilu innych członków HARO pan spotkał? - zapytał Sand,
którego wyraźnie zniecierpliwiła ta zwłoka.
Wzruszyłem ramionami, strząsając z siebie wzrok Perry-
meade'a.
- Czy zdołał się pan jakoś zorientować, ilu ich może być? Czy
dowiedział się pan jakichś nazwisk? Czy rozpoznałby pan ich?
- Nie - odparłem, mimo iż doskonale wiedziałem, że jego bio-
oprogramowanie odczytuje moje reakcje galwaniczne jak wykry
wacz kłamstw. Ale z doświadczenia wiedziałem też, że umiem na
tyle panować nad reakcjami własnego organizmu, żeby uniemoż-
liwić mu poznanie prawdy. - Zresztą to i tak nie ma znaczenia.
Nie znajdziecie ich. Nie mają bransolet danych. - Patrzyłem, jak
ściąga gniewnie brwi.
Borosage poprawił się w fotelu i zatarł grube, pokiereszowa-
ne łapska. Przyglądałem mu się uważnie, choć nie otwarcie - wi-
działem, że i on mi się przygląda, że mnie nienawidzi.
Przesunąłem się w fotelu, tak żeby go więcej nie oglądać.
Wyjrzałem za to przez okno, po to, by trochę przejaśniało mi w gło-
wie. Pejzaż za przejrzystą ścianą zmienił się nieznacznie. Uświa-
domiłem sobie, że pomieszczenie, w którym się znajdujemy, obra-
ca się ledwie dostrzegalnie wokół własnej osi, dając pełny widok
na kompleks i leżącą dalej ziemię. Zaciekawiło mnie, kto zapro-
jektował tę budowlę, a także Aerie, które przycupnęło na krawę-
dzi schludnego świata Riverton, jak ptak gotów w każdej chwili
zerwać się do lotu. Zakręciło mi się w głowie, więc wbiłem wzrok
w blat stołu przed sobą.
Kiedy znów spojrzałem na Sanda, wcale nie poczułem się le-
piej. W duchu doskonale wiedziałem, że nic z tego, co tutaj po-
wiem, nie dotrze do członków zarządu Tau, zupełnie tak samo
jak nie mogłem teraz sięgnąć przez stół i ich dotknąć. Perry-
meade popadł w czarną rozpacz, a Borosage'a nie dało się nawet
podciągnąć pod termin "człowiek". Jedyna w tym pokoju oso-
ba, która rzeczywiście może wysłuchać tego, co mam do powie-
dzenia, to Sand. Wściekle żałowałem, że nie wiem, co się teraz
dzieje w jego głowie - gdyby chociaż miał oczy, w które można
zajrzeć...
- Ci... no, członkowie HARO powiedzieli mi, że oddadzą chłop-
ca tylko wtedy, kiedy inspektorzy FKT przylecą do Świrowa, żeby
się z nimi spotkać. Chcą, żeby federalni zobaczyli na własne oczy
to, co według Hydran należy zmienić. Chcą, żeby FKT poparła ich
żądania, chcą więcej praw... i więcej pomocy ze strony Tau.
Kensoe prychnął pogardliwie.
- Porywają kalekie dziecko, a potem żądają od nas więcej
swobody i większej pomocy?
- Ten sam zużyty zestaw skarg, który słyszymy od Rady Hy-
drańskiej już od czasu Pierwszego Lądowania - wtrącił inny czło-
nek zarządu, ten, którego nie miałem okazji spotkać. Zapatrzył się
chmurnie w panoramę - tę albo zupełnie inną.
- Rada Hydrańska nie ma już żadnych wpływów, nawet wśród
własnego ludu. Nie potrafi nawet opanować terroryzmu... - znów
mówił Kensoe.
- Może właśnie dlatego HARO uznało, że teraz oni powinni
stawiać żądania - wtrąciłem. - Bo kiedy grzecznie mówią "pro-
szę", wy nie słuchacie. - Perrymeade błagał wzrokiem, żebym
przestał; popatrzyłem w drugą stronę. - Chcą, żeby federalni wy-
dali bezstronny sąd.
- FKT bezstronna? - mruknął Sithan. - To oksymoron.
- Widziałem niektóre z tych rzeczy, które Hydranie chcą
zmienić...
- Widział pan to, co pokazało panu HARO.
- Ośrodek medyczny w Świrowie to czyste kpiny - odparłem
niezbity z tropu. - Są też narkomani uzależnieni od narkotyków,
które mogą tam napływać tylko z waszej strony rzeki. Jeśli chce-
cie na nich zarobić, sprzedawajcie im raczej urządzenia medycz-
ne, a nie uliczne prochy...
- To wszystko nieprawda. - Borosage po raz pierwszy otwo-
rzył usta.
- Pan akurat nie powinien się chyba wypowiadać w tej spra-
wie. - Potoczyłem spojrzeniem po kręgu twarzy i wróciłem do Bo-
rosage^. - Uzależniają się od narkotyków, którymi traktuje ich
pan w więzieniu. Skąd przychodzą dostawy? Może to pan im sprze-
daje prochy?
Zerwał się z fotela, jakby rzeczywiście chciał mnie dopaść.
Sand powstrzymał go jednym spojrzeniem. Perrymeade zacisnął
mi dłoń na ramieniu tak mocno, że aż zabolało.
- Kocie - mruknął cicho - na litość boską...
- Proszę uprzejmie zachować dla siebie swoje naiwne poglą-
dy polityczne - odezwał się Kensoe. - Dość już narobił pan kłopo-
tu. - Przygwoździł mnie wzrokiem, ledwie zdążyłem zamknąć usta.
Jego spojrzenie prześliznęło się po mnie i spotkało się ze spojrze-
niem Sanda - martwe oczy patrzyły w martwe oczy. - Zrozumiałe,
że spełnienie ich żądań to rzecz absolutnie wykluczona. To my
występujemy z pozycji siły. W razie akcji pojednawczej stosunek
zysków do strat byłby absolutnie nie do przyjęcia.
- Czy mam przez to zrozumieć, że waszym zdaniem wszelki
kontakt, jaki Kot zdołał nawiązać z HARO, jest w zasadzie bez-
użyteczny? - zapytał Sand. - Że wszelkie próby opanowania sytu-
acji na drodze negocjacji z góry skazane są na niepowodzenie?
- Nasza polityka wewnętrzna nigdy nie zakładała tolerowania
hydrańskich dysydentów - oznajmił Kensoe. Spojrzał na Sanda
z ukosa, jakby próbował zbadać, co tak naprawdę kryje się za je-
go pytaniem. Korporacyjna polityka to umysłowa rozrywka przy-
pominająca stąpanie po polu minowym, a różnice w osądzie, tak
subtelne, że mogłyby umknąć nawet psychotronikowi, oznaczały
życie albo śmierć dla całego zarządu. -W tej sprawie nie możemy
sobie pozwolić na uległość - sam pan wie, do czego to prowadzi.
Administrator Borosage postawił sprawę jasno: terroryzm należy
wykorzenić, bo inaczej zacznie się szerzyć. - Ukradkiem znów
sprawdził, jak reaguje na jego słowa Sand.
Sand nie odezwał się ani słowem, po prostu słuchał, kiedy
wszyscy inni po kolei mamrotali swoje opinie. Nikt nie wysuwał
żadnych propozycji. Nikt nawet nie zadawał pytań.
Zakląłem pod nosem.
- A co z Jobym? - wtrąciłem.
- Z kim? - zapytał czyjś głos.
- Z chłopcem, którego porwali! - nie wytrzymałem. Z tymi
ludźmi nie ma co rozprawiać o sprawiedliwości i zasadach. Współ-
czucie też pewnie nic dla nich nie znaczy.
- Sam pan mówił, że pańskim zdaniem nie zrobią mu żadnej
krzywdy - odpowiedział mi Kensoe. - Zdaje się, że oni nie używa-
ją przemocy? - Popatrzył przy tym na Sanda, który odpowiedział
mu wzruszeniem ramion. - Kiedy przedstawiciele FKT wyjadą,
nie będą mieli powodów, żeby dłużej go przetrzymywać. Wtedy
go wypuszczą.
- A jeśli nie? - zapytałem. Popatrzyłem na Perrymeade'a. -
A jeśli nie wypuszczą? - Siedział bez ruchu jak skamieniały i uni-
kał mojego spojrzenia.
- Byłby to bardzo niefortunny obrót wydarzeń - odparł Ken-
soe. Pociągnął łyk wody, jakby dławił się przy każdej próbie wy-
rażenia uczuć, nawet fałszywych. - Ale dziecko miało jakiś de-
fekt, prawda? Być może nawet jego rodzina odczuje ulgę, kiedy
zniknie takie obciążenie. To pańscy krewni, co, Perrymeade? Co
pan o tym wszystkim sądzi?
Obok mnie Perrymeade poruszył się niespokojnie.
- Tak, proszę pana - odparł ochryple. - Być może.
Obróciłem się w fotelu, żeby na niego popatrzeć. Dosłownie
odjęło mi mowę, tak gwałtowna zdjęła mnie chęć, by wykrzyczeć
na całe gardło, jaki z niego gnojek i tchórz. Wszystko, co mówiła
mi Miya, musi być prawdą: dlaczego Joby urodził się kaleką, dla-
czego jego rodzice nie mogą mieć drugiego dziecka, dlaczego za-
rząd Tau mógłby woleć, żeby chłopca nigdy nie odzyskano. Nagle
zapragnąłem wydostać się z tej sali - niczego nie pragnąłem bar-
dziej, może z wyjątkiem tego, żeby moja noga nie postała więcej
na tej planecie.
- Niemniej sytuacja pozostaje niebezpiecznie niestabilna -
zwrócił się Sand do Kensoe po chwili milczenia, która zdawała
ciągnąć się latami. - Proszę wykorzystać każdą możliwość, która
pozwoli ją opanować. Z przyczyn humanitarnych... a także prak-
tycznych powinniście wykazywać się większą elastycznością. Ale
sądzę, że rozumiecie doskonale, o czym mówię. - Odpowiedziały
mu skinienia głów. Przeskoczył wzrokiem do mnie.
- A to z kolei prowadzi nas znów do pana. Powiedział pan, że
zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby pomóc Joby'emu. Pańska za-
tem głowa w tym - jego spojrzenie jak czarna dziura wsysało mnie
do środka - by przekonać hydrańskich radykałów, że tym terrory-
stycznym aktem nic nie zyskają. Tau nie spełni ich żądań. A spo-
łeczność, dla której podobno to robią, tylko na tym ucierpi, jeśli
ściągną na Tau dalsze kłopoty z FKT. Będzie to katastrofa dla Tau,
ale jeszcze większa dla Hydran. Z pewnością nie o to im chodzi.
W takiej sytuacji nie może być zwycięzców. Proszę przemówić im
do rozsądku.
- Ja? - zdumiałem się. - Nie jestem dyplomatą. W jaki sposób
mam wpłynąć na ich decyzje? Nawet was nie potrafię przekonać.
Popatrzył na mnie przeciągle.
- Czy wierzy pan w to, co panu powiedziałem?
Powoli kiwnąłem głową.
- W takim razie może pan sprawić, że i oni uwierzą. Niech
tylko zajrzą w pana myśli... w pana duszę - mówił z kamiennym
wyrazem twarzy.
Potrząsnąłem głową bezradnie.
- Nie wiem nawet, jak się z nimi skontaktować.
- Jest oczywiste, że wybrali pana na swojego pośrednika. Jak
się spodziewam, sami się z panem skontaktują, i to wkrótce. Nie
mają innego wyjścia. - Podniósł się z fotela, zwinnie i zupełnie nie-
oczekiwanie, a potem ukłonił się lekko każdemu fantomowi dżen-
telmena i lady.
- Nie jestem zawodowym negocjatorem - protestowałem jesz-
cze, obracając się za nim w fotelu, kiedy mnie mijał. - Nie jestem
nawet obywatelem Tau. Dlaczego to na mnie zwalacie?
- Ponieważ - mruknął, pochylając się nade mną i ściszając
głos tak, żebym tylko ja mógł go słyszeć - z tego, co widzę, nikt
związany z Tau nie potrafi rozwiązać tej sytuacji bez rozlewu krwi.
- Wyprostował się z powrotem. - Jestem pewien, że zrobi pan
wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby zapobiec ewentualnej tragedii,
Kocie. - Ciekawe, czy to ironia. - A jeżeli to nie wystarczy, za dal-
sze działania Tau będzie odpowiadał administrator Borosage. -
Spojrzał na Borosage'a, potem na mnie. - Panie i panowie, muszę
się zbierać, jeśli mam zdążyć na wahadłowiec.
- Zbierać się? - spytałem. - Pan wyjeżdża?
Sand wzruszył ramionami.
- Draco wzywa mnie z powrotem. - Poza pierwszą linię. Naj-
gorsze, co mógłbym sobie wyobrazić, zanim przyszedłem na to ze-
branie, zdarzyło się jeszcze przed jego rozpoczęciem: Draco już się
zdystansowało - w przenośni i dosłownie - wobec wszelkich skut-
ków, jakie ich zdaniem miało teraz ponieść Tau.
Opadłem z rezygnacją na swój fotel.
- Ty tchórzu - szepnąłem i widziałem, jak ściąga brwi. Ale
nie zatrzymując się, dotarł do windy.
Dookoła stołu jeden po drugim zaczęli znikać członkowie za-
rządu, aż w końcu pozostałem sam z tą bezwolną marionetką, Per-
rymeade'em, i uśmiechniętym Borosage'em.

14
- Chodźmy - mruknąłem do Perrymeade'a, podnosząc się z miej-
sca. Stuknąłem przy tym w oparcie jego fotela.
Podniósł się bez słowa protestu, zerknął na Borosage'a, po-
tem na mnie. Skinął raz głową i ruszył w stronę windy. Usłyszałem,
jak za naszymi plecami Borosage podnosi się, słyszałem zbliża-
jące się szybko kroki. Jakoś udało mi się nie obejrzeć i nie
wzdrygnąć, gdy nas mijał. Kiedy dotarliśmy do windy, zagrodził mi
drogę.
Musiałem się zatrzymać, inaczej bym na niego wpadł.
- Teraz jesteśmy już tylko ja i ty, świrze - odezwał się, jakby
Perrymeade zniknął razem z pozostałymi. - A słyszałeś, co tamten
mówił... - Miał na myśli Sanda. - Masz przekonać resztę świrów,
że Tau się nie ugnie. Bo to ja tu dowodzę. Wszystko jedno, co zro-
bią - i tak drogo ich to będzie kosztowało. Może trochę mniej, je-
śli zgodzą się natychmiast oddać chłopca. Rozumiesz mnie?
Drzwi windy za jego plecami rozsunęły się powoli i cicho. Ale
nie mogłem go wyminąć, nie odpowiadając. Przygryzłem we-
wnętrzną stronę policzków. W końcu jednak mruknąłem:
- Rozumiem.
- To dobrze - odparł. - Miło mi to słyszeć. - Teraz zwrócił się
do Perrymeade'a. - Połącz się pan z tym świrem Hanjenem i po-
wiedz mu, co się będzie działo. Ta cała Rada musi coś wiedzieć -
oni nie mają przed sobą sekretów. Powiedz mu pan, żeby lepiej za-
częli współpracować. Ja poczekam. I popatrzę - to już było do
mnie. Usta mu zadrgały. - Przez cały czas... świrze. - Opuścił wzrok
na moją bransoletę danych, zanim w końcu odsunął się, żeby zro-
bić nam przejście.
Perrymeade zabrał mnie z powrotem do hotelu, a nie do obo-
zu, gdzie pracowała reszta ekipy. Przez całą drogę nie odrywał
oczu od okna, nie spojrzał na mnie ani razu, dopóki mód nie wy-
lądował na zwykłym miejscu na przyhotelowym placu.
- A więc to koniec - odezwałem się. - Nie jestem już w eki-
pie? W takim razie kim jestem? Pańskim więźniem? Mięsem dla
Borosage'a?
Wtedy dopiero zdołał na mnie spojrzeć. Miał wilgotne i za-
czerwienione oczy.
Zaniknąłem się i wysiadłem. Przeszedłem przez płac, nie obej-
rzawszy się na startujący za moimi plecami mód.
Przed wejściem do hotelu czekał Ezra. Na jego widok dłonie
same zwinęły mi się w pięści, ale zaraz zdałem sobie sprawę, że nie
czeka wcale na mnie.
Nawet na mnie nie patrzył. Stał otoczony stertą bagaży, z oczy-
ma podniesionymi w niebo, z którego opuszczała się właśnie po-
wietrzna taksówka. Opadła tuż przed nim, a pracownik hotelu za-
czął upychać jego manatki w czeluść, która pojawiła się zaraz
w jednym z boków pojazdu. Zanim doszedłem do wejścia, Ezra
zdążył już się ulokować w części dla pasażerów. Wziąłem z rąk
pracownika obsługi ostatnią torbę. Popatrzył na mnie i odszedł bez
słowa. Wrzuciłem torbę na szczyt sterty i zamknąłem bagażnik. Po-
tem przeszedłem do przodu pojazdu i stanąłem w otwartych
drzwiach.
Wyjrzał z nich Ezra, już zaczynał coś mówić, ale na mój widok
wzdrygnął się zaskoczony i tylko zaklął. Ręka powędrowała mu
instynktownie do twarzy, na której spłachetek sztucznej skóry
okrywał nos, a spod spodu wylewał się f ioletowokrwawy siniak.
- Czego chcesz?
- Tylko się pożegnać.
Opuścił rękę i wbił we mnie wściekłe spojrzenie.
- Wcale tego nie potrzebuję... - Jednym gestem ogarnął
wszystko: hotel, miasto, planetę i mnie. - To nic nie znaczy. - Je-
dynie gorycz w jego głosie zdradzała, ile w tym kłamstwa. - Mo-
głem pracować przy kilku lepszych projektach. - Stuknął dłonią
w konsoletkę przy drzwiach, które zaczęły opadać łukiem nad mo-
ją głową. - Jeszcze ją odzyskam... - Ma na myśli Kissindrę. - Za
dwadzieścia lat znajdę się na samym szczycie w swojej dziedzinie.
A ty wciąż będziesz tylko świrem.
Uskoczyłem na bok przed zamykającymi się drzwiami.
- A ty wciąż będziesz tylko dupkiem - odparłem. Drzwi za-
mknęły się z cichym sykiem. Odsunąłem się na bok, przyglądając
się startującemu modowi i widocznej w oknie pełnej nienawiści
twarzy, która stawała się coraz mniejsza i mniejsza, aż wreszcie
wtopiła się w odbijającą światło szybę, a potem wraz z nią w ca-
łą powierzchnię moda, a później w niebo, żeby w końcu zupełnie
zniknąć.
Wszedłem do hotelu i skierowałem się w stronę najbliższego
komputerowego portu, żeby nadać wiadomość dla federalnych.
Na pustym ekranie pojawiła się informacja, że nie ma ich już
w hotelu. Nie tylko dzisiaj - na dobre. Tau gdzieś ich zabrało -
i to najpewniej gdzieś bardzo daleko. Nie było ciężko domyślić
się powodów.
Przyszło mi na myśl, żeby ich wyśledzić, posłać za nimi wiado-
mość, wytłumaczyć, dlaczego powinni wracać. Ale kiedy wywoły-
wałem program do poszukiwań, przez myśl przemknęło mi pół
setki powodów, dla których to nie miało sensu. A najważniejszy
wśród nich był ten jeden: ich to guzik obchodzi. Byli obojętni na
pochlebstwa i lizusostwo Tau. Równie obojętni byli na wszystko,
na co usiłowałem zwrócić ich uwagę. Dla nich tak naprawdę nic
nie miało znaczenia, byli dokładnie tym, za co zawsze uważałem
federalnych: parką robotów, wykonujących szereg zaprogramo-
wanych czynności, żeby na koniec odebrać wypłatę. Mogliby spoj-
rzeć na sprawy inaczej tylko wtedy, gdyby jakaś kopuła zawaliła
się na ich szanowne głowy.
Przez chwilę nawet zastanawiałem się, jak by do tego dopro-
wadzić. Potem odwołałem poszukiwania. Przypomniałem sobie
o Nalanie Isplanaskym, który był szefem Robót Kontraktowych,
a według mojego rozeznania ostatnią ludzką istotą w całym FKT.
Ten człowiek nie miał własnego życia, bo niemal cały ten czas,
kiedy nie spał, spędzał przyłączony do sieci Federacji, żeby śledzić
najwyższy poziom operacji FKT. To ten, który - jak zapewniałem
członków HARO - ma im pomóc.
Wszystko dookoła mnie rozpadało się w takim tempie, że nie
byłem nawet pewien, czy moja wiadomość zdąży do niego dotrzeć,
zanim będzie za późno. Wciąż jeszcze nie istniał bezpośredni sys-
tem łączności nadświetlnej, który obejmowałby całą Federację.
Wszystkie przekazy kierowane poza pojedynczy układ słoneczny
musiały podróżować na statkach tak jak ludzie, którzy je wysyła-
li lub odbierali. Przesłanie takiego przekazu kosztowało tyle, że aż
nie chciało mi się o tym myśleć, a upłynie co najmniej kilka dni,
zanim dotrze do mnie odpowiedź - a jeszcze więcej, zanim nastą-
pią jakieś odczuwalne zmiany w sytuacji.
Ale mimo wszystko, jeśli informacja dotrze do Isplanasky'ego
na czas, ten jeden raz system może zadziałać na moją korzyść.
A jeśli nawet istnieje jakieś lepsze rozwiązanie, to mnie brak już
sił, żeby je dojrzeć. Poprosiłem więc o otwarcie połączenia na mię-
dzyplanetarny przekaz.
Wpakowałem swoją wiadomość w sieć i patrzyłem, jak na
bransoletce suma na moim koncie leci na łeb na szyję. Potem
przeszedłem przez pusty hol z powrotem w stronę wyjścia.
Kiedy już dochodziłem do drzwi, zatrzymałem się ponownie.
Na zewnątrz stał strażnik Tau i rozmawiał z kimś z obsługi hote-
lowej. Kiedy mnie spostrzegł, podniósł rękę do hełmu, salutując,
i posłał mi znaczący uśmiech. Nie odrywał ode mnie wzroku, do-
póki nie odwróciłem się i nie powędrowałem z powrotem w głąb
hotelu.
Kiedy dotarłem do pokoju, na konsolecie migało światełko, że
jest dla mnie jakaś wiadomość. Poprosiłem o wyświetlenie, bo-
jąc się tego, co może ukazać się na ekranie, bo jakoś nie mogłem
sobie wyobrazić niczego, co chciałbym teraz zobaczyć.
To, co ujrzałem, tak mnie zdumiało, że musiałem przeczytać
dwa razy, zanim zdołałem uwierzyć: "Wiadomość, którą chce pan
przesłać, została odrzucona przez cenzorów Tau".
Nie mogłem dotrzeć do Isplanasky'ego. Pewnie teraz nie mo-
głem już dotrzeć do nikogo. Zastanowiło mnie, czy drzwi do poko-
ju jeszcze się otworzą na moje wezwanie, czy może już je zabloko-
wano. Nie miałem ochoty sprawdzać.
Wydeptałem ścieżkę w wykładzinie na podłodze, kiedy pró-
bowałem w myślach wspiąć się po ścianach pokoju, żeby znaleźć
wyjście z tej pułapki, jaką nagle stała się dla mnie Ucieczka.
Nic więcej się nie działo - przez całe godziny. Wezwałem obsłu-
gę. Z urządzenia w ścianie wyskoczyło jakieś jedzenie, ale go
nie tknąłem. W końcu położyłem się i przymknąłem oczy, a zmę-
czenie całego ciała zaczęło z wolna przesączać się do mózgu.
Miałem nadzieję, że sprawy nie zaczną toczyć się prędzej, kie-
dy tylko zasnę.
I zasnąłem. Śniły mi się pustynne tereny o zmierzchu, musia-
łem przez nie podążać, biorąc jeden zły zakręt po drugim, nie wol-
no mi było zawrócić. Światło wciąż świeciło tak samo i krajobraz
też się nie zmieniał, a mnie się wydawało, że już nigdy nie dotrę
do celu, którego nie potrafiłem nawet nazwać...
Po całej wieczności takiego zagubienia, przynajmniej tak mi
się wydawało, światło zaczęło przybierać na sile jak niewypowie-
dziany szept powtarzający moje sekretne imię, a ja zdałem sobie
sprawę, że przecież zawsze wiedziałem, czego tak szukam...
...Kogoś, kto potrafiłby przeniknąć przez to ciało z krwi i ko-
ści, jakby to była tylko iluzja, i dotknąć mnie w ten sposób, budząc
wstrząsem do życia każdy nerw organizmu. Radość zaszumiała we
mnie z szybkością myśli i otworzyłem się na bezczasową prze-
strzeń...
Uniosłem powieki, bo poczułem, że moje ciało pręży się jak
zadowolone zwierzę pod niezbyt dobrze widocznym kształtem,
który zwiesza się nade mną.
- Co...? - Zamrugałem oczyma, próbując przeobrazić widzia-
ną twarz w tę, którą znam... - Jezu! - Usiadłem gwałtownie na łóż-
ku, prawie że szarpnąłem się do tyłu. - Miya...
Stała nade mną z twarzą stężałą ze strachu i gwałtownymi ge-
stami dawała mi znać, że mam być cicho.
Miya - wyszeptałem bezgłośnie samym tylko ruchem warg,
niepewnie dotknąłem palcami jej warg. Przymknęła oczy jak do
pocałunku, policzki okrył rumieniec. Potrzebowałem wysiłku
całej woli, żeby nie przyciągnąć jej zaraz do siebie i nie poca-
łować naprawdę. Ledwie byłem w stanie odróżnić sen od jawy"
nie wiedziałem, co ze mną robiła, zanim się obudziłem. W każ-
dym razie byłem teraz jak ogłupiały, podniecony, pełen pożą-
dania...
- Co? - szepnąłem, potrząsając głową.
Zrobiła taki gest, jakby sądziła - a może wiedziała na pewno
- że w pokoju znajduje się podsłuch. Wstałem z łóżka i zastanowi-
łem się, czy może mieć rację. Jeśli tak, to pewnie założyli też ka-
mery - zwykłe i na podczerwień, a więc tak czy inaczej nie było
tu bezpiecznie.
Popatrzyłem na drzwi. Pozostało nam jedynie jakoś się stąd
wydostać, ale przecież nie tędy. Istniał tylko jeden pewny sposób.
Kiedy popatrzyłem z powrotem na Miyę, zdałem sobie spra-
wę, że i ona już o tym wie. Ujęła mnie za ręce, myślami poszuka-
ła kontaktu, żeby przygotować nas do teleportacji...
Drzwi za naszymi plecami eksplodowały. Okienna ściana
przed nami rozwarła się na błyszczącą masę technicznego zaple-
cza Korporacji Bezpieczeństwa. Nagle dookoła zaroiło się od mun-
durów. Zanim zdążyłem zareagować, coś wybuchło na samym środ-
ku pokoju i zbiło mnie z nóg, wypełniając pokój mgłą. Usłyszałem
krzyk Mii i swój własny okrzyk niedowierzania, wyciśnięty z płuc.
Wszystko dookoła wywróciło się do góry nogami, a ja, leżąc
plecami na podłodze, poczułem nagle, że się zapadam...
Znów uderzyłem twardo o podłogę. Ale to nie była podłoga
mojego pokoju. To zresztą nawet nie była podłoga, tylko ubita zie-
mia w jakiejś bocznej uliczce... w Świrowie. Z wysiłkiem podnio-
słem się, przeklinając pod nosem, kiedy cały posiniaczony próbo-
wałem otrząsnąć się z odrętwienia.
Przede mną stała Naoh, a jej oczy płonęły gniewem. Za nią wi-
działem krawędź kanionu, a w oddali Tau Riverton. Patrząc w jej
oczy, mogłem myśleć tylko o tym, że ci z HARO mnie porwali - są-
dzili, że ich zdradziłem i jeśli nawet mnie nie zabiją, Borosage już
nigdy nie pozwoli mi wrócić na drugą stronę rzeki.
Ale zaraz przypomniałem sobie Miyę i to, jak na mnie patrzy-
ła na moment przed wtargnięciem korb. Miya.
Nie dostrzegłem jej. Strach, że mogła tam pozostać, przełamał
czar spojrzenia Naoh, a potem ścisnął mnie za gardło, kiedy obra-
całem się dookoła.
Miya była tuż za mną, rozciągnięta na ziemi dokładnie tak
samo jak ja, próbowała powoli się pozbierać. Poruszała się tak, jak-
by jej ciało nagle stało się zupełnie obce. Poszarzała na twarzy.
Dwóch członków HARO pomagało jej się podnieść.
Nie zwracając na nikogo uwagi, przywlokłem się bliżej.
- Miya... w porzą...? Co się sta...? - Umilkłem, kiedy dotarło
do mnie, jak nieporadnie bełkoczę. Jeszcze raz potrząsnąłem gło-
wą, w której kręciło mi się od niepewności gęstej jak ścieki. Nie
mogłem pojąć, dlaczego mówię, jakby mnie ktoś nafaszerował
prochami. Jedno tylko rozumiałem zupełnie jasno: Tau znów mnie
zdradziło. Ale tym razem już nie tylko mnie.
Miya trzymała się za głowę i rozglądała się dookoła szklistym
wzrokiem. Coś chciała mi powiedzieć, ale wyszło tak bełkotliwie,
że nie zrozumiałem ani słowa. Znów odbiegła spojrzeniem, poszu-
kując czegoś niespokojnie, aż wreszcie wypatrzyła w czyichś ra-
mionach pakunek, którym, jak sobie zdałem sprawę, był Joby. Po-
deszła niepewnie i wzięła go na ręce.
- Oni tam czekali - rzuciła twardym głosem Naoh. - To była
pułapka. Stanowiłeś przynętę. Sądzili, że się nie domyślimy. Na
wszelki wypadek Miya dokonała ze mną zjednoczenia... - Objęła
nas pełnym niesmaku gestem.
Miya trzymała na rękach Joby'ego, stykali się czołami,
uśmiechnięci, patrzyli sobie w oczy. Przyglądałem się im, a przez
wszystkie zmysły przelewała się czułość i słodka zazdrość. Potem
wróciłem spojrzeniem do Naoh.
- Czemu... mnie... wzięłaś...? - zapytałem, ledwie pamiętając,
żeby mówić po hydrańsku. Wymowa już zaczęła mi się poprawiać,
równie szybko jak przedtem wymknęła się spod kontroli.
Naoh popatrzyła teraz wyczekująco na Miyę, jakby to wcale
nie był jej pomysł i sama pragnęła wysłuchać wyjaśnień.
- On nie... wiedzia... że pułap-ka... - Miya wymawiała słowa,
jakby wypluwała kamienie, a jej twarz była teraz tak samo nie-
przenikniona jak twarz siostry. - Nie mogła... go tak... zostawić...
-Wyciągnęła dłoń, żeby mnie dotknąć, prawie jakby chciała mnie
chronić, ale napotkawszy wzrok siostry, zawahała się.
- Dziękuję - rzuciłem półgłosem. Wyciągnąłem rękę i sam
ująłem dłoń, którą już cofała.
Spojrzała na nasze złączone dłonie i przez nasz punkt kon-
taktowy wlała się we mnie radość i pragnienie. Zachłysnąłem się
gwałtownie wciągniętym powietrzem, zacisnąłem palce.
Uwolniła rękę nagle i bez wysiłku. Poczułem falę zakłopota-
nia, kiedy moje palce zacisnęły się w próżni.
- My... myślałam, że musimy wie... dzieć, co mu powiedzie... li
ci z Tau - mruknęła, rzucając Naoh spojrzenie winowajcy. Potrzą-
snęła głową, poruszyła mięśniami twarzy, jakby nie wiedziała, co
się dzieje z jej ustami.
- Dlaczego mówi... my jak na prochach? - zapytałem. Stara-
łem się nie wyglądać tak, jak się czułem: zupełnie zagubiony.
Miya znów potrząsnęła głową, ale tym razem znaczyło to po
prostu "nie wiem".
Naoh wędrowała chmurnym spojrzeniem ode mnie do niej
i z powrotem.
- Miya... - zaczęła niegłośno, tonem pełnym zdziwienia, a jed-
nocześnie zaczepnym. - To jest twój nasheirtah? Ten? Mieszaniec?
- Jeszcze raz obrzuciła mnie przelotnym spojrzeniem. - Myślałaś,
że uda ci się to zachować w sekrecie, kiedy dokonałyśmy zjedno-
czenia? - Jej głos trochę złagodniał, kiedy zobaczyła, że siostra od-
wraca oczy. Naoh położyła ręce na ramionach Mii, a czekająca za
jej plecami reszta tylko gapiła się na całą naszą trójkę, wymienia-
jąc w myślach uwagi, których pewnie wcale nie miałbym ochoty
słyszeć.
Miya potrząsnęła głową, ujęła siostrę za dłonie, ale patrzyła
przy tym na mnie.
- Miya...? - zagadnąłem, bo nie rozumiałem, co w tej chwili
dzieje się między nimi ani jaki ja mam w tym udział.
- On nie wie? - mruknęła Naoh, która teraz także patrzyła na
mnie. - On nawet nie wie, co to znaczy? -Tym razem w jej głosie
pobrzmiewało zdumienie, niedowierzanie, a nawet oburzenie. Nie
potrafiłem określić, ile z tego kierowane było do mnie, a ile do Mii.
- Ona wierzy, że jesteś jej nasheirtah - rzuciła mi dobitnie. - Jej
duchowym towarzyszem... Wierzymy, że w całym naszym życiu ist-
nieje tylko jedna taka osoba, która jest nam przeznaczona. Wie-
działa o tym już wtedy, kiedy spotkaliście się pierwszy raz... -
Przeniosła spojrzenie na siostrę. - Ale nic mu nie powiedziałaś.
Miya nie patrzyła teraz na żadne z nas. W tej chwili zupełnie
nie czułem jej w myślach, jakby była gdzieś na drugim krańcu
świata.
- Przestań, Naoh... - szepnęła.
- Miya? - zagadnąłem ją jeszcze raz, a głos mi zadrżał, kiedy
dalej nie chciała na mnie spojrzeć. Nie wiedziałem, czy się wsty-
dzi, czy po prostu się boi - wstydzi się prawdy, boi się, że siostra
ją odrzuci... Albo że ja ją odrzucę. - Miya... - powtórzyłem i do-
tknąłem delikatnie jej twarzy.
Uniosła na mnie wzrok pełen strachu. Bała się, że kiedy zaj-
rzy mi w oczy, nic w nich nie znajdzie. Przypomniałem sobie wczo-
rajszą noc - jak zasypiałem w ciepłym, bezpiecznym schronie jej
ciała i umysłu i jak się potem obudziłem, zziębnięty, pusty w środ-
ku i sam, przerażony, że odtąd już zawsze będę się budził tak sa-
mo pusty i samotny.
- Ja wiem - szepnąłem. - Naprawdę... - Patrzyłem, jak strach
przechodzi w ulgę, a potem, trochę niepewnie, w radość. Pochyli-
łem się ponad zaciekawioną twarzyczką Joby'ego i pocałowałem
ją. Natychmiast odczułem, jak dotyk spragnionych ust uwalnia
między nami przepływ myśli i uczuć. Przerażenie, radość i tęskno-
ta zaparły mi dech.
A wtedy psychoenergia Naoh roztrzaskała nasze myślowe łą-
cze jak ciśnięty złośliwie kamień. W ułamku sekundy, zanim stra-
ciłem kontakt, odczułem jej zaskoczenie, kiedy natknęła się na
mój umysł pozbawiony zwykłych zapór i połączony z Miya, poczu-
łem całą ciernistą wiązkę jej emocji: zaskoczenia, bólu, radości,
zawiści, zaciekawienia i bezsilnej złości.
I zaraz wszyscy troje byliśmy zupełnie sami, mrugaliśmy oczy-
ma, jakby zaskoczył nas słoneczny blask, jakby neuron po neuro-
nie przywleczono nas w ten świat, który trzeba dzielić z innymi.
- Nie możemy tu zostać - rzuciła ostro Naoh, jakby tylko to
zajmowało jej myśli. - Chodźmy.
- Czekajcie - wtrąciłem głosem wciąż jeszcze lekko ochry-
płym. - Korby... wyśledzą mnie. Nie będziemy bezpieczni, dopóki
mam to. - Dotknąłem bransolety danych. Przypomniałem sobie na-
gle, jak wiele dla mnie znaczyło założenie jej, ile mnie kosztowa-
ło nabycie do niej praw. Jak wyglądało bez niej moje życie.
Odwróciłem się w stronę Mii, która stała, nadal trzymając na
ręku Joby'ego. Widziałem, jak na mnie patrzy. Powiedziała: "Nie
mogłabym go zostawić". Joby'ego. Albo mnie. Powędrowałem
wzrokiem do Tau Riverton, szukając w pamięci choćby jednej rze-
czy, którą pozostawiłem tam niedokończoną, a która miałaby ja-
kieś znaczenie w porównaniu z tym, co mam robić tutaj. Szukałem
choć jednej osoby, z którą łączyłoby mnie coś prawdziwego - w po-
równaniu z tym, co odnalazłem u Mii...
Przycisnąłem kciuk do zamka bransoletki. Złapałem ją, kie-
dy zsunęła się z nadgarstka.
- Co robisz? - zapytała Miya głosem tak pełnym niedowie-
rzania, jakby była człowiekiem.
- Nie mogę jej dłużej nosić - wyjaśniłem. - Ludzie zabili mo-
ją matkę, bo była Hydranką. Mój ojciec był człowiekiem, zostawił
mnie w rynsztoku, bo byłem Hydraninem. A więc jestem Hydra -
ninem! - Z całej siły odrzuciłem bransoletkę i patrzyłem, jak prze-
latuje - razem ze wszystkim, co symbolizowała - nad krawędzią ka-
nionu, ku brązowym wodom rzeki płynącej sto metrów niżej. Od-
wróciłem się, by spojrzeć w pełne niedowierzania oczy Mii. - Ty
jesteś moją nasheirtah.
Wszyscy inni, nie wyłączając Naoh, wpatrywali się we mnie
z takim samym niedowierzaniem.
- Mówcie do mnie Bian - dodałem.
Miya przytuliła twarz do mojego ramienia, kiedy i ją, i Jo-
by'ego zamknąłem w uścisku.
- Bian - szepnęła. - Witaj w domu. -1 usunęła się na bok, że-
by Naoh także mogła mnie objąć jak utraconego brata... albo jak
utraconego kochanka. Jej dotyk był pełen delikatności, jakiej ni-
gdy bym się nie spodziewał. Nawiedzony błysk w oczach przeszedł
niemalże w czułość, kiedy szepnęła:
- Namaste, Bian. Przynieś mojej siostrze radość. Przynajmniej
jedna z nas powinna ją zyskać na zawsze...
Nic nie odpowiedziałem, po prostu nie byłem w stanie, kiedy
pozostali mnie obejmowali.

15
Zabrali mnie potem w jakieś inne miejsce, zanim Borosage zdą-
żył zgarnąć nas tam, gdzie staliśmy. I zanim zdołałem dokładnie
zdać sobie sprawę z konsekwencji swego czynu.
Podtrzymywany przez Miyę i Naoh, szybko odzyskałem orien-
tację. Staliśmy w opuszczonym, zniszczonym i okrytym kurzem
pomieszczeniu, aż za bardzo przypominającym tamto, które wi-
dzieliśmy wczoraj. Tylko podniszczony koc na środku podłogi
w miejsce zniszczonego dywanu dawał mi pewność, że naprawdę
jesteśmy gdzie indziej. Uświadomiłem sobie, że takie właśnie po-
koje mogą stanowić moje schronienie już do końca życia.
Ale wystarczyło, że spojrzałem na Miyę, a ta myśl przestała
mnie martwić. Wędrowałem spojrzeniem od twarzy do twarzy ota-
czającej mnie bandy hydrańskich wyrzutków, którzy jeszcze kil-
ka minut temu byli mi kompletnie obcy. Teraz, z szybkością przy-
pominającą teleportację, stali się nagle moją rodziną.
- Jeśli masz być jednym z nas, powinieneś wyglądać tak jak
my, Bian - odezwał się Soral. Przymknął oczy, jakby się koncentro-
wał, i po chwili trzymał w ręku koszulę - jedną z tych długich, za-
pinanych z boku tradycyjnych tunik, które nosili wszyscy, teraz na-
wet i Miya. - Proszę - dodał i puścił ją. Koszula uniosła się w po-
wietrze i zawisła mi nad głową. Pozostali przyglądali się, lekko
się śmiejąc i wskazując na mnie palcami.
Podniosłem wzrok na tunikę i nagle poczułem chłód. Zasko-
czony, szybko opuściłem wzrok i zobaczyłem, że od pasa w górę nie
mam już nic na sobie, a moja koszula razem ze swetrem Martwe-
go Oka leżą w kupce u stóp Naoh. Sama Naoh mierzyła mnie spoj-
rzeniem od stóp do głów. Podobnie i pozostali, a ich szczere zacie-
kawienie wskazywało wyraźnie, że jeszcze nigdy nie widzieli na-
giego człowieka, a nawet półnagiego półczłowieka. Sprawiali
wrażenie lekko rozczarowanych, kiedy odkryli, że od pasa w górę
nie ma między nami żadnych wartych wzmianki różnic. Złapałem
obiema rękami za pasek spodni.
- To ma zostać - rzuciłem bez uśmiechu.
Oni za to wy buchnęli śmiechem i pokiwali głowami, trącając
się łokciami. Usłyszałem wysoki, zaraźliwy śmiech Naoh, kiedy
tunika nieoczekiwanie opadła mi na głowę. Ześliznęła mi się po
karku jak żywa.
Wepchnąłem ręce w rękawy i pozapinałem się. Dopiero teraz
zdobyłem się wreszcie na uśmiech. Materiał tuniki był delikat-
niejszy i cieplejszy, niż wskazywał na to jego wygląd, a pewnie też
i o wiele starszy.
- Namaste - rzuciłem i uświadomiłem sobie, że znaczy to rów-
nież "dziękuję". Soral odpowiedział mi lekkim ukłonem, a ja od-
powiedziałem tym samym jemu i wszystkim po kolei.
Miya posadziła Joby'ego na podłodze u swoich stóp. Zaraz po-
jawiły się przy nim klocki i inne zabawki. Delikatnie zdjęła mi
z włosów bandamę. Stałem bez ruchu; byłem teraz ośrodkiem za-
interesowania wszystkich dookoła, ale przynajmniej raz nie spra-
wiało mi to przykrości. Czułem, jak chłodne palce odgarniają mi
włosy z karku.
Tiene podał jej jedną z tych ozdobnych metalowych zapinek,
którymi wszyscy, mężczyźni i kobiety, upinali długie włosy w skom-
plikowany węzeł. Gdy Miya zbierała i układała moje włosy, przez
chwilę zobaczyłem zapinkę. Nie byłem pewien, czy robi to tylko rę-
koma. Sięgnęła po zawieszoną w powietrzu zapinkę i z pomru-
kiem satysfakcji wpięła jaw odpowiednie miejsce.
- Proszę, Bian.
Jej zadowolenie i radość odbijały się jak w lustrze w twa-
rzach pozostałych, a ja odniosłem wrażenie, że w tym rytuale prze-
istoczenia tkwiło znacznie więcej znaczeń, niż potrafiłem ogar-
nąć tylko za pomocą swoich pięciu zmysłów.
Kobieta o imieniu Talan ofiarowała mi metalowy pas, zrobio-
ny z resztek drutu, splecionych we wzór tak samo subtelny jak
ten na zapinkach. Mężczyzna o imieniu Sath podarował mi rze-
mienny naszyjnik z wyrzeźbionym z agatu wisiorkiem. Podcho-
dzili do mnie kolejno i ofiarowywali mi: kamizelkę, wisiorki, pier-
ścienie, przytraczany do paska mieszek, a nawet płaszcz, znoszo-
ny, lecz ciepły, aż w końcu moje przeistoczenie dopełniło się
i stałem się jednym z nich.
Potem zjedliśmy czerstwe podpłomyki, popijając parującą
czarną herbatą, którą Miya nazwała pon, a ja opowiedziałem im
o wszystkim: że Sand się wyniósł, a prawdopodobnie także i fede-
ralni. Że teraz rządzi tutaj Borosage i nikt mu nie będzie wchodził
w drogę. Że sam Borosage zapowiedział mi, iż Świrowo drogo za
wszystko zapłaci, kwestia tylko, jak drogo i jak prędko.
- Czy to już wszystko? - zapytała surowo Naoh, ze zwykłą so-
bie niecierpliwością w głosie, dodatkowo zaostrzoną rozczarowa-
niem. - Powiedziałeś, że możesz nam pomóc, Bian. Czy te wszyst-
kie obietnice, jakie nam złożyłeś zeszłej nocy, to jedynie czcza
gadanina? -W jej ustach "gadanina" brzmiało jak nieprzyzwoite
słowo. Mówiąc to wszystko, obrzuciła Miyę jednym z tych swoich
spojrzeń, których nie potrafiłem zinterpretować.
Oparłem się plecami o ścianę i kontynuowałem.
- Tau blokowało każdy mój ruch. Teraz, kiedy Miya zabrała Jo-
by'ego, nawet Perrymeade boi się stanąć w waszej obronie. - Od-
wróciłem wzrok, żebym nie musiał oglądać jej twarzy. - Joby nie
ma znaczenia dla kogoś takiego jak Borosage. Ani dla takich jak
ci, którzy rządzą Tau. Być może nawet będą woleli, żeby zniknął,
bo przecież to, co się z nim stało, zdarzyło się z winy Tau.
Joby siedział na podłodze, bawiąc się rozsypanymi drewnia-
nymi klockami - układał je jeden na drugim, a potem znów roz-
rzucał, jak zawsze uśmiechnięty i milczący. Obok niego siedziała
Miya. Niespodziewanie uniosła wzrok znad filiżanki i zobaczyłem,
że wciąż trapi ją poczucie winy.
- Perrymeade popadł w niełaskę keiretsu, bo zatrudnienie
ciebie to był jego pomysł - wyjaśniłem jej najłagodniej, jak po-
trafiłem. - Tak bardzo się boi, że wszystko straci, że ten strach zu-
pełnie go paraliżuje. - Miałem ochotę cofnąć te słowa, widząc,
jak na mnie patrzy, ale przecież powinna się dowiedzieć. - Gdyby
nie zabrakło mu odwagi, pewnie by nam mimo wszystko pomógł.
Miya tylko potrząsnęła w milczeniu głową. Joby podniósł na
nią oczka i zaczął cicho pojękiwać. Dotknęła jego twarzy i zaraz
się uspokoił.
- Odkąd tu jesteśmy, nie odezwał się ani słowem - mówiła
jakby do siebie. - On wie... on wie, że tak nie jest dobrze... - Po-
ruszyła rękoma w powietrzu, jakby chciała się czegoś uchwycić,
czegoś namacalnego, co pomogłoby jej to wszystko ułożyć.
Naoh wydała z siebie pełen niesmaku odgłos.
- Nie możemy go oddać, Miya. Jeszcze nie teraz. Słyszałaś, co
mówił Bian - ludzie wcale go nie chcą. Wiesz, że to by znaczyło ko-
niec dla nas wszystkich. - Znów zmienił się trochę wyraz jej twa-
rzy, przyprawiło mnie to o niepokój. -To tylko następny zakręt na
naszej Drodze. Wszystko dzieje się właśnie tak, jak powinno.
Niech Tau robi, co chce. Nasi i tak zachowują się, jakby byli mar-
twi. Jeśli ludzie zabiją kilku z nich, reszta uświadomi sobie, że
mimo wszystko warto żyć. Wtedy się do nas przyłączą...
- I co będziecie robić? - wtrąciłem.
Zmierzyła mnie wzrokiem. Zacisnęła usta i nic nie odpowie-
działa. Miałem wrażenie, że nie dlatego, iż sama nie wiedziała.
Po prostu nie czuła się jeszcze gotowa, żeby podzielić się ze mną
tą wiedzą.
- Borosage to sadysta - dodałem ponuro. -1 nie jest taki głu-
pi. - Potarłem dłonią ogołocony z bransoletki nadgarstek. - Z kimś
takim nie można się zmierzyć twarzą w twarz. Takich trzeba zajść
od tyłu i powalić na ziemię. Jest podły i zepsuty... Z całą pewno-
ścią coś ukrywa... A co z nefazą? Z tym narkotykiem, który zaży-
wa Navu? Skąd ona się bierze? To Borosage pozwala, żeby się roz-
chodziła...
- Kogo to obchodzi? - warknęła Naoh. Miya podniosła na nią
wzrok. Sczepiły się spojrzeniami w kolejnej niemej wymianie
zdań, a niespokojne dłonie Mii zacisnęły się w pięści. - Przecież
dociera tylko do nas - dodała Naoh, odwracając wzrok - a ludzie
się cieszą, kiedy mogą nas bardziej okaleczyć.
- On się tym zajmuje - odezwała się Miya.
- Co? - Zdumiony, podniosłem głowę.
- Miya! - rzuciła Naoh ostro, prawie jak pogróżkę. Widzia-
łem, że inni patrzą na nią dziwnie.
- Właśnie on się za tym kryje - ciągnęła Miya bezbarwnym
głosem. Jej spojrzenie stwardniało, całą postawą rzucała wyzwa-
nie siostrze, która nakazywała jej milczeć. - Załatwia dostawy
tym, którzy je tutaj rozprowadzają.
- Dlaczego? Dla pieniędzy?
- Z nienawiści - odparła. -1 ze strachu. Znalazłam się raz tak
blisko niego... - rozstawiła palce na jakiś centymetr -... czułam to
dokładnie. Tego właśnie najbardziej się boi: że ktoś zajrzy mu do
środka i zobaczy, jaki naprawdę jest. - Spuściła wzrok. - Zabiłby
mnie na miejscu, gdyby zdał sobie sprawę... - Podniosła oczy. -
I gdyby mogło mu ujść to na sucho.
- Tak - potwierdziłem - to mi pasuje do Borosage'a. - Usta
wykrzywiły mi się w mimowolnym grymasie. - Ale czy da się to
udowodnić? Nawet Draco i FKT nie mogą przymknąć oczu na
korbę, który handluje narkotykami. Gdyby udało nam się go za-
łatwić...
- To niczego nie zmieni! To nie ma nic wspólnego z tym, po co
tu jesteśmy! - przerwała mi Naoh. - Widziałam Drogę dla całego
naszego ludu. Musimy otworzyć im oczy! Muszą przeciwstawić się
ludziom, którzy chcą nas zniszczyć. A kiedy już odnajdą własną du-
mę i odwagę, wszystko stanie się możliwe... - Jej oczy lśniły jak
pęknięte w pół szmaragdy. - Ludzie znikną z naszego świata. Prze-
szłość, która niegdyś należała do nas, znów będzie nasza. Chorzy
zostaną uzdrowieni, zagubieni odnajdą Drogę. Nie będzie więcej
cierpienia ani łez. To właśnie jest Droga, jaką widziałam... - Urwa-
ła, żeby zaczerpnąć tchu.
Potoczyłem spojrzeniem dookoła w poszukiwaniu przynaj-
mniej jednej twarzy, na której zobaczyłbym ściągnięte brwi czy
choćby ślad wątpliwości. Zobaczyłem tylko bezmyślne potakiwa-
nie i wszędzie dookoła usłyszałem pomruki poparcia, na głos, że-
bym usłyszał, czego nie mogę odczuć: że wszyscy wierzą w to sa-
mo, czują to samo. Każdy z nich, nawet Miya.
- Ty także o tym wiesz, prawda, Bian? Czy nie dlatego wyrzu-
ciłeś swoją bransoletę danych? - Naoh wskazała gestem mój nad-
garstek. - Wiesz, że mamy rację, że nasza Droga to jedyna droga-
Odrzuciłeś swoją ludzką część i przeciąłeś więź z naszymi ciemię-
życielami. Odciąłeś się od wyzysku, który uosabiają. Jesteśmy
prawdziwymi rewolucjonistami. Nie boimy się świecić przykła-
dem, poprowadzić innych Drogą - a jeśli trzeba, zostać męczenni-
kami - żeby nasza rasa przetrwała. Czy nie tak to właśnie rozu-
miesz?
Zerknąłem na Miyę. Siedziała bez ruchu obok Joby'ego, ale
nie sprzeciwiła się ani słowem. Myślałem przedtem, że wzięła Jo-
by'ego, żeby go chronić, ale z tego, co widziałem w jego rodzinnym
domu, oraz z tego, jak ona sama odnosiła się do Natasów, zorien-
towałem się, że to nieprawda. Potem sądziłem, że wzięła go, żeby
przyciągnąć uwagę FKT. Ale po tym, co słyszałem teraz od Naoh,
nie bardzo mogłem pojąć, gdzie jest miejsce Joby'ego w planach
HARO. Chyba że to porwanie było dla Naoh swego rodzaju ze-
mstą. Zastanawiałem się, co jeszcze Miya wie, a czego mi nie mó-
wi - i czy kiedyś jeszcze mi powie.
- Czy nie tak? - Naoh złapała mnie za ramię. - Czy nie tak to
właśnie rozumiesz?
- Z tego, co słyszałem - zacząłem powoli - prawdziwi rewolu-
cjoniści muszą być gotowi zabić nawet własną rodzinę.
Wpatrzyła się we mnie w zdumieniu.
- Tak jest u ludzi - mruknęła w końcu.
Jeszcze raz popatrzyłem na Miyę i Joby'ego.
- Może to na jedno wychodzi.
- Przestań myśleć jak człowiek - mówiła Naoh. - Jeśli nie je-
steś z nami, Bian - jej kocie oczy poszukały moich - jesteś prze-
ciwko nam. Przeciwko własnemu ludowi. Twojemu prawdziwemu
ludowi... - Jej dłoń uniosła się uspokajająco do mojego policzka;
jednocześnie poczułem, jak cienka macka myśli wije się wśród
moich zapór. Jest siostrą Mii, w jej dotknięciu czuję echo dotyku
Mii. Powiedziałem sobie: ona mnie akceptuje, chce, żebym stał
się jednym z nich... prawie jej ufałem, już prawie wpuszczałem ją
do środka...
Myśli przeszył mi jak błysk magnezji ogień jej fanatyzmu,
a ja natychmiast ją odciąłem. Ludzie w Mii budzili gniew, w Naoh
~ nienawiść.
- Jestem z wami - mruknąłem, bo tylko tyle zdołałem z siebie
wykrzesać, zanim oderwałem wzrok od jej zaskoczonej twarzy,
żeby znów skupić go na Mii i Jobym. - Ale musi istnieć jakiś lep-
szy sposób ratunku niż zbiorowe samobójstwo. - Potrząsnąłem
głową. - Wiem, że nie zostało nam zbyt wiele czasu, ale spróbuj-
my chociaż wykorzystać to, co mamy...
- Wykorzystamy. - Nachmurzona Naoh wzruszyła ramionami.
- Już teraz wielu idzie za nami, a to, co powiedziałeś, przyciągnie
następnych. - Jej dłoń opadła, ale wzroku nie odrywała od mojej
twarzy, twardego i badawczego. - Jeszcze nie ma w tobie praw-
dziwego zrozumienia, Bian. Kiedyś i Miya nas nie rozumiała, ale
teraz już pojęła. - Naoh gwałtownie zwróciła głowę ku siostrze. -
Miyo, zostań z nim. Pomóż mu zrozumieć. My mamy jeszcze kilka
rzeczy do zrobienia...
I zniknęła. Pozostali, jak stado ptaków, podążyli za jej przy-
kładem, jeden po drugim rozpływając się w powietrzu. Poczułem
we włosach chłodny powiew. Stałem nieruchomo, nagle pozosta-
wiony tylko z Miyą i Jobym.
Joby aż zapiszczał ze zdumienia, kiedy pokój tak nagle opusto-
szał. Zwrócił na Miyę pełną niepewności twarzyczkę, w rączkach
wciąż jeszcze trzymał zabawki. Ale nie odezwał się ani słowem.
Miya westchnęła; na jej twarzy malowała się teraz wyraźna
ulga. Uśmiechnęła się do chłopca.
- Do widzenia! - zawołała w powietrze. - Musieli iść. Ale ja ni-
gdzie nie pójdę... A oni tu wrócą.
Mimo to Joby nic nie powiedział. Popatrzył na mnie tak, jak-
by się spodziewał, że i ja zaraz zniknę.
Powolutku przysuwałem się bliżej, aż w końcu usiadłem obok
niego, bardzo ostrożnie, bo nie byłem pewien, jak zareaguje.
Joby odłożył klocki, żeby mnie obejrzeć. Jeszcze raz dla pew-
ności zerknął na Miyę. A potem podniósł się z podłogi i zdobił trzy
kroki w moją stronę. Znalazłszy się ze mną twarzą w twarz, wycią-
gnął rączkę i dotknął mojego ucha, a potem dyndającego poniżej
kolczyka, zupełnie tak samo jak wczoraj. Potem małe rączki mu-
snęły mi twarz, zupełnie jakby był ślepy albo musiał sobie udowod-
nić, że to, co widzi, jest prawdą. Siedziałem nieruchomo, żeby nie
zakłócać mu badań. Znienacka Joby zarzucił mi ręce na szyj?
i przycisnął twarz do policzka.
Zaskoczony, musiałem na siłę się rozluźnić. Tuliłem go dopó-
ty, dopóki w końcu sam mnie nie puścił. Usiadł przy mnie i powró-
cił do swoich klocków. Oparł się przy tym o mnie, jakbym był krze-
słem w samym środku tego pustego pokoju.
Zerknąłem z ukosa na Miyę, niepewny, co zobaczę w jej
oczach. A kiedy już zobaczyłem, dalej nie byłem pewien, jak mam
to rozumieć. To była pierwsza nasza chwila sam na sam, odkąd
obudziła mnie w hotelowym pokoju. W końcu mruknąłem cicho:
- Nie wiedziałem, czy cię jeszcze kiedyś zobaczę.
Uśmiechnęła się, a ten jej uśmiech przelał się w moje myśli.
- Jak ty to robisz? - zapytałem w zadziwieniu. Sięgnąłem dło-
nią do jej twarzy zupełnie tak samo, jak Joby dotykał mojej - że-
by sobie udowodnić, że jest prawdziwa.
- Co? - zapytała, całując czubki moich palców, a może to by-
ło: (Co?)
- Wchodzisz we mnie. (Wpadasz mi do środka jak powietrze,
którym oddycham...)
(Po prostu się nie staram.) Pochyliła się i odszukała wargami
moje usta. (Bo chcesz, żebym tam była...) Kiedy pocałowała mnie
jeszcze raz, przypomniałem sobie wczorajszą noc, kiedy otwiera-
ła przede mną ciało.
(Ale przecież to nie może być aż tak proste...) Spotkanie na-
szych pragnień rozświetliło mi siatkę nerwów pożądaniem rów-
nie nieubłaganym jak sam czas.
(Bo nie jest...) Odsunęła się trochę, kiedy poczuła na sobie do-
tyk moich dłoni, penetrujących wypukłość jej piersi pod spłowia-
łą starą koszulą. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza i popatrzyła
spiesznie na Joby'ego. (Tego się nie da zrozumieć.) Uśmiechnęła
się. (To właśnie jest Droga...)
(Nie) pomyślałem. (To po prostu ty.) Sięgnąłem dłonią do za-
pinki na włosach, przypominając sobie chwilę, kiedy mi ją zakła-
dała, jej spojrzenie, tę życiową siłę, która nagle ożywiła mi myśli.
Przeciągnęła wzrokiem po moim hydrańskim ubraniu - tej
zewnętrznej oznace transformacji. A ja wiedziałem, że ten ból
serca, który teraz odczuwam, bierze się nie stąd, jak na mnie pa-
trzy, ale stąd, jak mnie widzi: dla niej jestem piękny, jestem ca-
łością, nasheirtah.
- Miya - szepnąłem na głos, bo chciałem słyszeć brzmienie te-
go słowa. - Co to znaczy "nasheirtah"?
- To znaczy: przeznaczenie.
Potrząsnąłem głową z uśmiechem.
- Skąd wiedziałaś? Jak to się dzieje?
Spuściła wzrok, ale jej dłoń tkwiła dalej w mojej dłoni - dwie
połówki całości.
- To... - Myśli rozproszyły się nagle, ale po chwili znów się
skupiły, pokazując mi obraz tamtej chwili, kiedy dwa umysły zla-
ły się w jeden i zagubiły się dwa serca: prekognitywne przesłanie,
krótki jak błyskawica fragmencik przyszłości, w której każdy moż-
liwy obraz przemieniał się w końcu w twarz tego Drugiego.
"Ja cię znam..." Wróciło do mnie wspomnienie tamtego wie-
czoru, ta chwila, kiedy wpadliśmy na siebie na opustoszałej ulicz-
ce Świrowa. Widziałem tę twarz po raz pierwszy w życiu, a mimo
to z jej oczu patrzyło na mnie całe moje życie. I sam nawet o tym
nie wiedząc, ofiarowałem jej duszę...
A ona wcisnęła mi w dłoń bransoletkę Joby'ego i uciekła,
wiedząc, że oto odnalazła tego, którego miała kochać przez resz-
tę życia... a którego posłała prosto w łapy Korporacji Bezpie-
czeństwa Tau.
Zacisnęła rękę na mojej tak mocno, że skrzywiłem się z bólu.
Dwa życia, wypełnione nieustanną koniecznością wyboru między
mniejszym a większym cierpieniem, skrzyżowały się wreszcie,
a najwyższa radość przeistoczyła się w tragedię. A ona nie mogła
podzielić się żalem z nikim z HARO - nawet z własną siostrą - bo
wszyscy oni wyrzekli się indywidualnych dążeń i potrzeb...
Wreszcie zrozumiałem, co kazało jej mnie odnaleźć, zaryzyko-
wać wszystko: własne życie i bezpieczeństwo, a nawet bezpieczeń-
stwo Joby'ego, za tę garstkę godzin. Za jedną noc z mężczyzną,
którego zawsze będzie kochać tak, jak nigdy nie pokocha już ni-
kogo innego. Zrozumiałem też wreszcie, dlaczego budząc się pu-
sty i sam, poczułem się tak, jakby wraz z nią odeszło całe moje ży-
cie. Dlaczego ten jeden raz żadnemu z nas nie mógł wystarczyć. Po-
trząsnąłem głową zdziwiony.
- Ludzie... ludzie ciągle wierzą, że tym razem spotkali tę wła-
ściwą osobę. A potem wszystko im się rozpada.
- Ludzie radzą sobie, jak mogą - mruknęła - ale bez Daru...
- urwała, bo patrząc na mnie, nagle sobie coś przypomniała. Prze-
niosła wzrok na Joby'ego.
- Czy naprawdę wierzycie w to, że dla każdego jest gdzieś
idealny kochanek albo kochanka? - zapytałem, żeby odciągnąć
nas od krawędzi wspomnień.
- We Wspólnocie? - Zapatrzyła się w przestrzeń. - Kto to wie?
Zostało nas już tak niewielu... Niektórym przez całe życie nie uda-
je się natrafić na nasheirtah. Większość z nas po prostu jakoś z tym
żyje. Niektórzy jednak się odnajdują, tak jak... - jej usta drgnę-
ły boleśnie - ...jak Naoh i Navu. Tylko po to, żeby mogli ich znisz-
czyć ludzie. - Jej dłoń wyśliznęła się z mojej. Poczułem gorycz
nieukojonego żalu jej siostry, zawsze obecnego tuż pod powierzch-
nią pamięci.
Przyciągnąłem ją do siebie.
(Ja nie jestem taki. Jestem tu... i umiem walczyć o przetrwa-
nie. Mamy przed sobą całe życie...)
(Nigdy mi tego nie obiecuj) pomyślała, mrugając gwałtow-
nie. (To jak przekleństwo.)
Przeszłość wyciągała smoliste ramiona, żeby mnie zdusić.
(Kochasz mnie...) pomyślałem, odkrywając w sobie taki ro-
dzaj odwagi, o jaki nigdy bym siebie nie podejrzewał, dopóki ona
jej we mnie nie wyzwoliła. Takiej odwagi, której trzeba było, by
uwierzyć. (Wszystko jest możliwe.)
Bardziej poczułem, niż zobaczyłem, że w końcu jednak się
uśmiechnęła. (Wiem.) Ale natychmiast zmieniła się na twarzy, kie-
dy tylko popatrzyła na Joby'ego. Nasz kontakt rozwiał się bez śladu.
- Miya...?
Potrząsnęła głową i odgarnęła z twarzy luźne kosmyki wło-
sów. Nie odezwała się. Nie musiałem jednak słyszeć jej myśli, że-
by wiedzieć, czego mogą dotyczyć.
Przypomniałem sobie, co się stało, kiedy Naoh próbowała do-
sięgnąć mojego umysłu. "Pomóż mu zrozumieć" - powiedziała, za-
nim nas tu zostawiła. Ale chyba nie o to jej chodziło.
- Miya - powtórzyłem, żeby na mnie spojrzała. - Ilu człon-
ków naprawdę liczy HARO? Ilu według ciebie wierzy w "wizję"
twojej siostry?
- Dokładnie nie wiem, ilu mamy satoh - patriotów, nie "człon-
ków HARO" - odparła łagodnie. - Nie wydaje mi się, żeby ktoś
mógł to wiedzieć na pewno, nawet Naoh. To na wypadek, gdyby-
śmy zostali zdradzeni.
- Czy ktoś już próbował? - zapytałem.
Potrząsnęła przecząco głową.
- Rada, gdyby mogła, wydałaby nas w ręce Tau, ale członko-
wie Wspólnoty chronią nas i popierają. Wiedzą, co znaczy satoh.
- Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. - Setki, a może
nawet tysiące pójdą Drogą Naoh i będą nas popierać. Cała Wspól-
nota, która żyje w mieście, wierzy w nasz cel, nikt nie zdradzi.
- Jak to możliwe? - Zastanawiałem się w duchu, czy przedsta-
wia mi fakty, czy może coś, czego nakładła im do głów Naoh. Z te-
go, co widziałem, trudno było uwierzyć, że na całej planecie zosta-
ło jeszcze tylu Hydran.
- Dar Naoh jest bardzo silny. Kiedyś używała go tylko do Za-
gra, dopóki nie odebrała przesłania. - Poruszyła się niespokojnie,
jakby nawet te wspomnienia wystarczyły, by sprawić jej ból. - Do-
piero wtedy zobaczyła, po co go otrzymała: żeby ocalić nasz lud.
Każdy, kogo dosięgnie, odczuwa jej wiarę. Wszyscy wiedzą, że wi-
działa Drogę... - Zacisnęła dłoń. Jej myśli najwyraźniej nie mąci-
ła żadna wątpliwość. Nie martwiło jej ani to, że ją tak wypytuję,
ani psychiczny stan zdrowia siostry. - Pójdą za nią... kiedy nadej-
dzie czas.
Odwróciłem wzrok.
- Miya, w tym, co mówi twoja siostra o męczennikach... jest
coś... niezdrowego. Jakby życzyła sobie śmierci...
- Nie - zaprzeczyła cicho. - Bian...
- Naoh mówi o śmierci! O twojej śmierci i o śmierci Bóg wie ilu
jeszcze ludzi. Wspólnota nie może sobie pozwolić na taką stratę.
- A czy Tau pozostawia nam jakiś wybór? - zapytała ostro. -
Naoh stara się myśleć realistycznie, kiedy mówi, że niektórzy z nas
mogą zginąć. Jeśli niektórzy z nas stracą wiarę, jeśli nie podąży-
my ślepo Drogą, którą ona widzi, nie uda nam się. - Słowa te za-
brzmiały bezbarwnie, a jej twarz za bardzo przypominała teraz
Naoh. - Niektórzy z nas zawsze będą się chwiać... - Nagle uciekła
wzrokiem na bok.
Przypomniało mi się, co mówił Hanjen - o tym, że wśród wy-
izolowanej grupy nastroje rozprzestrzeniają się jak choroba zakaź-
na, a nikt z jej członków nie zdaje sobie z tego sprawy, dopóki nie
jest za późno.
- Mówimy tu o czymś w rodzaju prekognicji, zgadza się? Mu-
si istnieć więcej niż jedna Droga, która doprowadzi nas do celu.
Wiem, że w to wierzysz... Czułem, że wciąż jeszcze sama próbujesz
znaleźć odpowiedź. - Zobaczyłem, że jej twarz pochmurnieje. -
Dlaczego nie dobierzemy się do Borosage'a, zanim on zdąży dobrać
się do nas? Dzięki temu pewnie zdołalibyśmy zwrócić na siebie
uwagę, a nikt nie będzie musiał ginąć. To mogłoby się udać...
- Inni już tego próbowali. Moi rodzice... - mówiła jeszcze bar-
dziej bezbarwnym tonem. Znów przyszła mi na myśl Naoh i ta jej
wiara w rewolucję. - Nie żyją. A Navu - sam widziałeś, co się z nim
stało. W więzieniu Tau stał się narkomanem.
"Chorzy zostaną uzdrowieni, a zagubieni odnajdą Drogę", po-
wiedziała Naoh. Ciekawe, czy miała też na myśli Navu. Potrząsną-
łem głową.
- Jak Borosage'owi uchodzi to na sucho? Skąd ma taką wła-
dzę?
- Działa w próżni - odparła ochrypłym głosem. - Tym, którzy
mogą go skontrolować, po prostu nie zależy.
Zakląłem pod nosem. Na widok blizny na nagim nadgarstku
ścisnęło mnie w żołądku. Potarłem rękę, jakbym mógł zetrzeć bli-
znę.
Joby tymczasem budował wieżę. Przyglądałem mu się przez
chwilę: dołożył kolejny klocek, a cała budowla runęła z hukiem.
Mały naburmuszył się i kopnął klocki. Potem w milczeniu zabrał
się od nowa do pracy. Wróciłem spojrzeniem do Mii.
- Dokąd poszła Naoh?
- Nie mam pojęcia... - odparła, wzruszając ramionami. - Chy-
ba do Wspólnoty, powiedzieć ludziom o groźbach Tau...
- I o tym, jaki udział ma w tym HARO... satoh? - zapytałem.
- O porwaniu? Czy po to zabraliście Joby'ego? Żeby wywołać kon-
flikt z Tau?
(Nie!) zaprzeczyła z gniewem, który poczułem równie wyraź-
nie, jak usłyszałem.
- W takim razie po co w ogóle było go w to mieszać?
- Naoh - mruknęła, a nasz kontakt zaczai wyślizgiwać mi się
z myśli, kiedy coś zniknęło z jej oczu. - Naoh powiedziała, że to ko-
nieczne. Nie chciałam wierzyć, ale... było konieczne. Pokazała mi...
Wstałem i przeszedłem na drugą stronę pokoju. Stanąłem
tam, zapatrzony w przykurzone szybki jedynego niedużego okna.
Szukałem wzrokiem raf, wiedząc, że gdzieś tam muszą się kryć za
zamazaną sylwetką Świrowa. Nie potrafiłem nawet sobie wmó-
wić, że je stąd widać. Przyszła mi na myśl Kissindra i cała ekipa
pracująca gdzieś tam w oddali... Ciekawe, co im o mnie naopo-
wiadali dziś rano, co sobie pomyślą, kiedy dowiedzą się prawdy -
jeśli kiedykolwiek się dowiedzą. Zastanowiłem się, czy mój wy-
bryk nie zniweczy im wszelkich szans na kontynuowanie badań,
czy Kissindra w końcu mnie znienawidzi.
Dotknąłem nadgarstka, znów tam spojrzałem. Nieważne, cze-
go chcę - bez bransolety danych nigdy nie będę mógł wrócić do ży-
cia po drugiej stronie rzeki.
Na jedno mgnienie oka rzeczywistość wymknęła mi się z rąk
- węzeł samozaparcia, który dotąd utrzymywał mnie w całości,
puścił, a ja zacząłem się rozpadać na malutkie fragmenty...
Natychmiast jednak wziąłem się w garść, nie chcąc, żeby Miya
widziała, że się waham. Nie chciałem, żeby pomyślała, że w nią
zwątpiłem. Stałem odwrócony do niej plecami, dopóki całkiem
nie odzyskałem pewności, że wciąż jeszcze mam ziemię pod sto-
pami, że jestem tu, w Świrowie, i wypatruję przez brudne okno
niedosiężnych widoków.
- Bian - odezwała się cicho Miya, W pierwszej chwili w ogó-
le nie zdałem sprawy, że to mnie woła po imieniu. (Bian.)
- Co? - odpowiedziałem w końcu. Głos ledwie wydobywał mi
się z krtani.
Kiedy się odwróciłem, stała na odległość wyciągniętego ra-
mienia. Wzdrygnąłem się z zaskoczenia, mimo że przecież naj-
pierw sięgnęła do mnie myślami.
- Bian - powtórzyła delikatnie, jakby próbowała mi o czymś
przypomnieć. -Teraz jesteś jednym z nas... Ale Naoh miała rację: nie
wiesz jeszcze, co to oznacza. A powinieneś wiedzieć. Pozwól, że ci po-
każę. Chodź ze mną. - Ujęła mnie za ręce i pociągnęła za sobą.
Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem za nią w drugi koniec po-
koju. Tam pochyliła się i podniosła z podłogi Joby'ego. Chłopczyk
wyciągnął do mnie rączki. Odpowiedziałem mu tym samym,
a Miya podała mi dziecko. Dobrze było poczuć w ramionach przy-
jemny ciężar małego ciałka, taki konkretny, mocno zakotwiczony
w rzeczywistości. Zobaczyłem, że podłużne zmarszczki wysiłku na
jej czole trochę się wygładzają.
- Miya - odezwałem się znowu. - Nie mamy czasu. Borosage
nie pozostawi go nam zbyt wiele. Musimy znaleźć jakiś sposób, że-
by drania zneutralizować. Tau już go spuściło ze smyczy.
- Naoh ma plan - powtórzyła, ale jakby z roztargnieniem, spo-
glądając przy tym na Joby'ego. - Widziała Drogę. Jeśli pójdziemy
za jej wizją, zwyciężymy. Odbudujemy nasz świat. Ufam jej...
Milczałem, żałując w duchu, że ja tak nie potrafię. Po raz
pierwszy, odkąd utraciłem Dar, cieszyłem się z psychicznych zapór,
jakie sobie zbudowałem dla obrony przed światem. Ponieważ nie
przepuściły i Naoh. Nawet kiedy zostaliśmy sami, Miya nie potra-
fiła popatrzeć na sytuację obiektywnie, bez tej paranoidalnej
mgły myśli Naoh. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, ile skupie-
nia wymagało od niej zajmowanie się Jobym. Jak łatwo było ją
wtedy podejść i wykorzystać.
Wcale nie podobała mi się ta myśl, ale uważałem, że Naoh ją
wykorzystuje, że świadomie lub nie wykorzystuje jej zaufanie,
przeciwko niej samej. Wessała ją tak głęboko w obwód zamknię-
ty umysłów satoh, że teraz nie jest w stanie na nic spojrzeć obiek-
tywnie.
- Komu jeszcze ufasz? Hanjenowi? Oyasin? - zapytałem
w końcu.
Zachmurzyła się, kiedy wymieniłem Hanjena. Przypomniało
mi się, co mówiła o nim Naoh.
- A więc oyasin - powtórzyłem. - Musimy ją zapytać, jak ona
to wszystko widzi. Tau pewnie ją inwigiluje... Czy możesz prze-
nieść nas do klasztoru?
Miya potwierdziła skinieniem głowy. Patrzyła ze zwątpieniem,
ale teraz przynajmniej znowu naprawdę mnie widziała, tak jak-
bym wreszcie powiedział coś, co nie podważało jej determinacji.
Patrzyłem, jak zbiera się w sobie, jak ogarnia mnie, potem chłop-
ca, którego trzymam... i tego chłopca, którego mam w środku,
przerażonego ciemnością, a jednocześnie tak bardzo jej pragną-
cego...
I znów wszystko się zmieniło, stało się czarne, potem białe...
Staliśmy wewnątrz białej zagrody klasztornych murów. Minę-
ła nas garstka rozbieganych dzieci, które rozsypały się zaraz jak
stadko przestraszonych myszy. Śmignęły w różne drzwi znajdują-
ce się w głębi korytarza.
Potem, jedno po drugim, zaczęły wracać. Za niektórymi poka-
zali się dorośli, głównie kobiety. Zebrali się wszyscy po drugiej
stronie korytarza i patrzyli na nas w milczeniu.
Pojawiła się i Babka, a tłumek rozstąpił się przed nią, choć
nikt nawet się nie obejrzał. Nie byłem pewien, skąd właściwie
wyszła, ale to bez znaczenia.
- Namaste - rzuciła do nas tak pogodnie, jakbyśmy nie byli
parką ściganych uciekinierów, wlokących ze sobą porwane dziec-
ko, tylko kolejną szukającą schronienia rodziną. -Wiedziałam, że
się zjawicie.
Ukłoniłem się, idąc za przykładem Mii, i ugryzłem się w język,
zanim zapytałem, skąd tym razem wiedziała.
- Czy jesteśmy tu bezpieczni? I czy to bezpieczne dla was? -
odezwałem się.
Babka skinęła głową, ale jednocześnie położyła palec na
ustach.
- Na razie - odparła po hydrańsku, jakby wiedziała, że zro-
zumiem. Podeszła bliżej, z oczyma utkwionymi w Jobym. Nie
próbowała wziąć go ode mnie, jednak w jej postawie było teraz
coś, co nieodparcie przywodziło na myśl wyciągnięte ramiona.
Gdybym nadal miał jakieś wątpliwości, czy wie o działaniach są-
toh, to teraz wszystkie rozwiałyby się bez śladu. Przyglądając
się Mii kątem oka, zobaczyłem, jak zmienia się na twarzy, kiedy
Babka uwolniła ją od ciężaru - tego, przy którym nie mogłem jej
pomóc, bo nawet go nie widziałem. Babka dotknęła Joby'ego le-
ciutko, w geście przypominającym błogosławieństwo, a chłop-
czyk uśmiechnął się do niej tak, jakby doskonale znał dotyk jej
ręki i myśli.
- Oyasin - zaczęła półgłosem Miya, spuszczając wzrok niemal
z pokorą. - Przyszliśmy tu prosić cię, żebyś pomogła nam zoba-
czyć wyraźnie Drogę. - Obrzuciła mnie przy tym krótkim spojrze-
niem i zdałem sobie sprawę, że mówi na głos tylko ze względu na
mnie. - Moja siostra twierdzi, że widziała przyszłość. A Bian mó-
wi, że ona wszystko widzi źle... - Urwała, a ja dojrzałem w jej
oczach pustkę, jakby nagle nie widziała już przed nami żadnej
przyszłości.
Teraz nastała między nimi długa chwila milczenia, w czasie
której Miya dzieliła się z Babką wszystkim, co słyszała. Czekałem
cierpliwie, obserwując przy tym ich twarze.
Wreszcie Babka pokiwała głową. Złożyła dłonie przed sobą,
a jej twarz stała się nagle zupełnie bez wyrazu, bo umysł powędro-
wał gdzieś daleko. Pomyślałem sobie, że może w przyszłość.
Po chwili oczy za przejrzystym welonem znów ożyły. Popa-
trzyła na mnie. Ale powiedziała tylko:
- Teraz musimy iść.
A zanim zdążyłem zapytać dokąd, poczułem, że wir dwóch
umysłów zaczyna przeobrażać przestrzeń dookoła i znów przecią-
ga mnie z Jobym w jakieś inne miejsce.

16
Wciągnąłem w płuca chłodne powietrze, a potem aż zachły-
snąłem się ze zdumienia, widząc, gdzie się znaleźliśmy.
- Rafy...? - mruknąłem zdziwiony. Joby pisnął i zesztywniał ze
strachu. Gładziłem go po plecach, dopóki się nie uspokoił, a ja
sam nie odzyskałem równowagi zmysłów, na powrót czując pod
stopami ziemię.
Miya potwierdziła skinieniem głowy.
- Oyasin mówi, że i dla niej Droga nie przedstawia się jasno.
Widziała tylko, że ty... że my... musimy tu przyjść. - Rozejrzała się
dokoła, a potem skłoniła się z czymś w rodzaju szacunku i pełne-
go rezygnacji przyzwolenia.
Staliśmy nad brzegiem rzeki, ale nie tam gdzie pracowała na-
sza ekipa. Ten sam profil z przyciętych stoków i owalnych szczytów
na de nieba, ta sama gra cienia i światła - a mimo to zupełnie in-
na, jak te same gwiazdy oglądane z innej planety.
Znów przyszła mi na myśl ekipa. Pewnie byli już z powrotem
na ludzkim brzegu rzeki. Myślałem o tym półżyciu, które jeszcze
kilka dni temu stanowiło całe moje życie, a którego zupełnie się
wyrzekłem w zamian za to, co tu otrzymałem. Popatrzyłem na
Miyę i wstrzymując oddech, przeczekałem tę chwilę. A potem za-
pytałem:
- I co teraz? - Odwróciłem się w stronę Babki i patrzyłem,
jak obraca się powoli, kłaniając się pięknu, które nas otaczało.
Kiedy zatoczyła pełny krąg, skłoniła się raz jeszcze w stronę gł?"
bokich cieni pod ścianą klifu. Uświadomiłem sobie wtedy, że jest
tam jakiś nawis, być może nawet kryjący wejście do jaskini.
Oyasin usadowiła się na kamienistej nadrzecznej plaży, otu-
lona grubym płaszczem, którego nie miała na sobie, kiedy opusz-
czaliśmy klasztor. Podniosła wzrok i zobaczyła, że się jej przy-
glądam.
- Wiedziałam, że będzie chłodno - wyjaśniła z tym swoim
uśmiechem, którego nie potrafiłem zinterpretować. Wyciągnęła
ręce. - Ja go potrzymam, kiedy wy będziecie szukać Drogi.
Zerknąłem niepewnie na Miyę, ponieważ Babka patrzyła tyl-
ko na mnie.
- Pójdziemy oboje - potwierdziła półgłosem.
Zaniosłem Joby'ego do Babki i usadowiłem na jej kolanach.
Chłopczyk poszedł do niej chętnie, w jego reakcjach nie wyczu-
łem najlżejszej zmiany. Z milczącą ciekawością chłonął wszystko,
co działo się dookoła, nie sprawiał przy tym wrażenia zaskoczone-
go ani zaniepokojonego. Pewnie tak to wyglądało u hydrańskich
dzieci: gdziekolwiek się znalazły, zawsze czuły się bezpieczne, do-
póki rejestrowały w myślach obecność tych, którzy je kochali. Od
razu też zdałem sobie sprawę, że ja musiałem kiedyś odczuwać
coś podobnego - tak dawno, że nie potrafiłem sobie przypomnieć.
Babka zaczęła coś mówić do chłopca cichym, łagodnym gło-
sem, a ja zorientowałem się, że posługuje się standardem. Mach-
nęła ręką, pokazując rafy i złociste przedwieczorne niebo. Pod-
niosłem wzrok w tamtym kierunku i zobaczyłem, że nad głowami
krąży nam swobodnie toku.
Przeniosłem wzrok na Miyę, gdyż poczułem, jak przelewa się
na mnie ulga, jaką odczuła, kiedy Babka uwolniła ją od trudu cią-
głego otwierania Joby'ego na świat. Niemniej w tym, co odczu-
wała teraz, niewiele dało się znaleźć pozytywnych emocji. Uderzy-
ło mnie wtedy, że bycie Hydraninem wcale nie oznacza uwolnie-
nia od strachu, smutku czy cierpienia, bo wszystko to można
dzielić ze sobą w myślach równie bezpośrednio jak miłość. Zasta-
nowiło mnie, ile dodatkowego wysiłku kosztowało ją utrzymanie
własnych wątpliwości z dala od myśli Joby'ego, bo z pewnością
starała się go nie przestraszyć. Mówiła, że nie odezwał się ani ra-
zu, odkąd przyniosła go na tę stronę rzeki...
Miya odwróciła się, jakby nie chciała, żebym dłużej na nią
patrzył. Ruszyła w stronę rzeki. Dopiero wtedy zauważyłem wycią-
gniętą na żwir nabrzeża łódkę. Była nieduża, przypominała ka-
noe, ale mogła pomieścić nas oboje. Za nią, w cieniu znajdowały
się inne ukryte łodzie.
Ruszyłem za Miyą wzdłuż brzegu, potem pomogłem zepchnąć
łódź na wodę. Bez zbędnych pytań wsiadłem do środka, jakbym do-
skonale wiedział, co robimy. Ale jakoś miałem do niej zaufanie,
chociaż zdawałem sobie sprawę z wpływu, jaki wywierała na nią
Naoh. Ufałem jej zupełnie tak samo jak Joby: bezgranicznie, in-
stynktownie i zupełnie bez powodu. Tak jak jeszcze nigdy i niko-
mu nie ufałem.
W łodzi nie było wioseł. Nie dostrzegłem też żadnego mecha-
nizmu napędowego. Mimo to łódź ruszyła, i to nie z prądem, ale za-
głębiając się dziobem w ten cień pod nawisem rafy.
W ciemnościach przed nami wlatywały i wylatywały z trze-
potem taku. Przypatrując się uważnie sklepieniu, zdołałem doj-
rzeć na jego omszałej powierzchni jaśniejsze łatki, coś jakby kłęb-
ki przędzy...To gniazda. Zaciekawiło mnie, czy taku ciągną do raf
z powodu swych psychotronicznych zdolności i czy podobnie wy-
gląda to u Hydran. Znów zacząłem się zastanawiać, czy stworzenie
taku było tylko przypadkowym zawirowaniem myśli obłocznych
wielorybów, czy może świadomym podarunkiem.
Kiedy tak dryfowaliśmy coraz głębiej w ciemność, słabe okrzy-
ki taku za naszymi plecami cichły z wolna, aż w końcu pozostał tyl-
ko odgłos kapiącej wody. Okazało się, że tunel sięga znacznie da-
lej w głąb rafy, niż mogłem sobie wyobrazić.
- Czy to naturalne? - zapytałem, zniżając głos do szeptu, gdy
odezwało się echo. - Czy zawsze tu było, czy zrobiła to rzeka?
A może... - Wasi ludzie. Nasi ludzie. Przerwałem, bo nie bardzo
wiedziałem, jak to sformułować.
Zobaczyłem, że ledwie dostrzegalnie wzrusza ramionami.
- Nie mam pojęcia - mruknęła z roztargnieniem, jakby myśla-
mi przebywała zupełnie gdzie indziej.
Pomyślałem o bezmiarze zagubienia, jaki kryje się w tych
trzech słowach, o utraconej historii ludu pozbawionego przeszło-
ści. A potem o własnym życiu. Po chwili znów skierowałem wzrok
przed siebie, próbując odgadnąć wymiary przestrzeni, w jakiej
się teraz poruszaliśmy. Chociaż wejście do jaskini pozostało da-
leko w tyle, światła było dosyć. Wewnątrz rafy jarzyły się girlan-
dy fosforyzujących porostów. Poruszane przez mijającą je łódź,
zwisające dokoła firany tworzyły wokół siebie blade aureolki
światła. Było tu także cieplej. Rafa zdawała się oddychać jak ży-
wy stwór, wypuszczając ciepło w nieruchome powietrze i uno-
sząc kłęby pary znad tafli zimnej wody, tak że w końcu sunęliśmy
wśród morza mgły.
Miałem przytępione zmysły, zupełnie jakbyśmy poruszali się
nie w powietrzu, ale w jakimś całkiem innym żywiole. Tylko że
wcale nie towarzyszyło mi przy tym wrażenie, że tonę... Było przy-
jemnie. Przypomniała mi się poprzednia wycieczka w głąb rafy
i zdałem sobie sprawę, że ten pokład wielorybich myśli musi znów
wywierać na mnie swój dziwny wpływ. Nie sprzeciwiałem się, go-
tów tym razem na wszystko...
Łódź zatrzymała się łagodnie, trącając dziobem brzeg, który
dla mnie był tylko jeszcze gęstszą zbitką cienia, wyłaniającą się
z szarej jak mgła tajemnicy wody.
Miya wysiadła. Pomogłem jej wciągnąć łódź na brzeg. Pod
stopami chrzęściły uspokajająco otoczaki. Na kamienistym brze-
gu dostrzegłem podłużne bruzdy pozostawione zapewne przez in-
ne łodzie. Zaciekawiło mnie, dlaczego Hydranie wybrali akurat
ten sposób podróży do świętego miejsca, kiedy wystarczyło po
prostu pomyśleć, żeby się tu znaleźć. Ale zaraz przypomniałem
sobie, co mówił Hanjen, kiedy przyszedł pieszo do Babki: z szacun-
ku i pokory.
Miya powędrowała brzegiem, jakby zupełnie zapomniała, że
jestem tu z nią albo że nie potrafię czytać w myślach, jeśli sama
ich nie pokaże. Wpadło mi do głowy, że może wywołane rafą unie-
sienie, które zamieniało moje myśli w gęstą mgłę, wpływa także
i na nią, i to w sposób, którego nie potrafię sobie nawet wyobra-
zić. Ruszyłem za nią, zmuszając ciało do dodatkowego wysiłku,
żeby się z nią zrównać. Wydawało się, że dziewczyna wie, dokąd
idzie, nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko podążyć za nią.
Kiedy tak szliśmy, mgliste i zastałe powietrze dookoła nas
stawało się coraz jaśniejsze i coraz bardziej przejrzyste. Podnosząc
w górę wzrok, dostrzegłem, że tu i ówdzie wśród splątanej gęstwy
fosforyzujących porostów zaczynają pobłyskiwać malutkie świateł-
ka. Nie wiedziałem, czy to żywe istoty, które zaadaptowały się do
życia w tej nieustannej nocy, czy może wytwory samej rafy... A mo-
że po prostu zaczynam mieć halucynacje.
Kiedy Miya w końcu się zatrzymała, opuściłem wzrok z po-
wrotem na ziemię. Staliśmy w miejscu, które wydawało mi się wy-
spą wśród morza mgły, choć wcale nie odniosłem wrażenia, że
przechodziliśmy przez wodę. Obejrzałem się za siebie, w stronę,
skąd przyszliśmy, i powiedziałem sobie stanowczo, że przecież nie
mogliśmy przejść po wodzie. Zerknąłem na Miyę. Jej twarz przy-
pominała teraz zaciśniętą pięść, zupełnie jakby musiała z czymś
walczyć - może z potęgą rafy, a może z czymś znacznie mroczniej-
szym, tkwiącym w niej samej.
Przed nami ziemia usłana była po kolana różnymi przedmio-
tami, rzuconymi tu przez ludzkie, a najprawdopodobniej hydrań-
skie ręce. Musieli je tu przynieść ze sobą badacze przeszłości. Za-
ciekawiło mnie, czego mogli tu szukać, czy wierzyli, że te dary za-
pewnią to, co było im potrzebne. Może był to tylko osobisty gest,
którego znaczenia nikt poza nimi nie potrafi zrozumieć.
Miya pochyliła się i podniosła coś z tej sterty, która mogła li-
czyć sobie całe setki, jeśli nie tysiące lat. Część leżących tutaj
przedmiotów nie przypominała wyglądem niczego, co znałem. Mu-
siały pochodzić z czasów, zanim przybyli tutaj ludzie, kiedy hy-
drańskie urządzenia napędzała energia myśli. Inne wyglądały jak
śmieci, zwykłe odpadki z ludzkiego miasta za rzeką. Trąciłem sto-
pą skrawek metalu - poleciał w bok i rozbił bukiet kwiatów, któ-
re aż do tej chwili wydawały mi się prawdziwe.
Podniosłem wzrok, bo usłyszałem, że Miya upuszcza rzecz,
którą podniosła. Wyglądało to na przestarzały, ręcznie otwierany
zamek, ale jakiś dziwny, jakby niekompletny. Miya miała oczy
pełne łez.
- O co chodzi? - zagadnąłem łagodnie.
- Naoh - szepnęła. - 1 Navu.
Przygryzłem wargę, nic nie rozumiałem, ale czułem, że nie
wolno mi pytać. Nie patrzyła już na mnie ani też nie odezwała się
więcej.
W końcu ruszyła dalej ścieżką wiodącą wśród tego składowi-
ska smutków i modlitw. Zamknęła nas w sobie ciemność tak cał-
kowita, że nawet moje kocie oczy nie radziły sobie z wypatrywa-
niem drogi.
- Miya? - szepnąłem, ale nie odpowiedziała. Poczułem za to,
że ujmuje mnie za rękę i w ten sposób prowadzi w milczeniu na-
przód.
Nieoczekiwanie weszliśmy na powierzchnię, która była zara-
zem twarda i sprężysta; przypominała cielsko jakiegoś niewyobra-
żalnego stwora. Miya popchnęła mnie do przodu, wpychając twa-
rzą w przypominającą błonę ścianę. Poczułem, jak ściana zamyka
się wokół mnie, jak mnie pochłania. Próbowałem się opierać, czu-
łem narastającą panikę. Twardy, mocny uchwyt dłoni Mii ciągnął
mnie do przodu, a zarazem jakoś uspokajał, jakby jednocześnie
napełniała mi myśli wiarą.
Zanurzyliśmy się, a zaraz potem wynurzyliśmy po drugiej stro-
nie błony, tak niespodziewanie, że straciłem równowagę. Miya mu-
siała mnie przytrzymać.
Panowała tu absolutna ciemność, a powietrze wionęło jakąś
niezdrową wilgocią. Zastanawiałem się przez chwilę, co właści-
wie wdycham, a także co bym zobaczył, gdyby cokolwiek było tu
widać. Miya zatrzymała mnie w miejscu, kładąc mi rękę na pier-
si. Jej dłonie ściągnęły mnie w dół i nakazały usiąść na powierzch-
ni, której dotykiem zupełnie nie potrafiłem rozpoznać. Miya wciąż
nie odzywała się ani słowem.
- Co teraz zrobimy? - szepnąłem ochrypłym głosem, zasko-
czony tym, z jaką trudnością przychodzi mi formułowanie słów.
Miałem wrażenie, jakby zasnął mi mózg.
- Czekamy - odszepnęła. Jej głos dobiegł mnie jakby z od-
dali, trochę niechętny, tak jakby tutaj nie należało używać mo-
wy. Pogładziła mnie lekko po piersi, niemal czule. Potem cofnę-
ła dłoń.
Zwalczyłem gwałtowną chęć sięgnięcia po nią, odtworzenia
przerwanego kontaktu. Trzymałem pięści przyciśnięte do boków
i czekałem, bo przecież nie mogłem zapytać, na co tak czekamy.
Na wskazówki. Olśnienie. Odpowiedź. Słowa te uformowały mi
się w głowie, jakby ktoś mi je tam włożył, ale to tylko mój własny
umysł próbował zgadywać. Nie bardzo wierzyłem w to, że cha-
otyczny przepływ psychoenergii w rafie może bardziej oddziały,
wać na nasze sprawy z Tau niż przypadkowe układy gwiazd. Nie-
mniej czekałem, dopasowawszy rytm oddechu do oddechu Mii,
bo wiedziałem, że tutaj mam przynajmniej szansę coś poczuć: ja-
kiś bliższy związek ze światem, od którego zostałem odcięty. Na-
wet jeśli to, co tu otrzymam, będzie tak samo bez znaczenia jak
wszystko inne.
Przycisnąłem dłonie do tej niezidentyfikowanej powierzchni,
na której siedziałem, i długo i mocno napierałem, aż stały się
wreszcie centrum bólu i napięcia, które wypełniły mnie tak głę-
boko, że już nie byłem pewien, czy to nie każdy kolejny oddech
rozrywa mi piersi. Z początku słyszałem tylko szmer własnego od-
dechu i zupełnie nic nie widziałem: najwyżej przypadkowe se-
kwencje iluzorycznych błysków, neuronową reakcję nerwów wzro-
kowych. Jeśli Miya modliła się lub o coś prosiła, robiła to w my-
ślach, gdyż nie mogłem jej usłyszeć. Mój własny umysł
przypominał czystą tablicę.
Jednak czułem w głowie narastający nacisk rafy, jak szept
na pół słyszanych głosów w jakimś nieznanym języku. Kiedy się
im przysłuchiwałem, energia potencjalna mojego napięcia uzie-
miała się w otaczającej mnie ciemności, wypływając przez dło-
nie wprost w owo niewidziane i nieznane. Kiedy wypuściłem ją
z siebie, bezcielesne głosy stały się głośniejsze, przepłynęły przez
granice percepcji, stały się kolorami, zapachami, fragmentarycz-
nymi odczuciami, od których dostawałem gęsiej skórki.
Poruszyłem się niespokojnie, poczułem, że ramieniem doty-
kam Mii. Wzdrygnąłem się, zupełnie jakby moje ciało zapomnia-
ło o jej obecności. Nieoczekiwanie przytuliła się do mnie, jak gdy-
by to jej potrzeba było teraz kontaktu, pewności i wskazówek.
Wyszukałem w ciemności jej dłoń i uścisnąłem. Zdumiałem się,
czując, że jest zupełnie lodowata. Od tej ręki udzieliło mi się le-
ciutkie drżenie. Nie wiedziałem, co to może oznaczać, toteż tylko
trzymałem ją dalej, szczęśliwy, że się nie odsunęła.
Znów poczułem, że myśli rozpływają mi się bezładnie, jak
banieczki powietrzne w morskiej głębi, poruszane nieopisany-
mi prądami bodźców... Powoli zaczynały przeistaczać się w lo-
giczne i spójne obrazy, znów poczułem przytulone do mnie cia-
ło Mii... A potem znów podryfowały w jakieś nieznane mi morze,
zawróciły...
Zobaczyłem ją z zupełnie nieprawdopodobną klarownością,
której nigdy nie uzyskałbym za pomocą samego wzroku: widzia-
łem piękno niemające nic wspólnego z powierzchownością, pra-
gnienie głęboko związane z jej duszą, wiarę, która rzucała wyzwa-
nie losowi i próbom opisu... Wszystko to, co ciągnęło mnie do niej
nieodparcie jak grawitacja, co kazało mi jej zaufać, sprawiło, że
z własnej woli zaryzykowałem życie dla zupełnie obcej mi osoby,
rzuciłem wszystko, do czego udało mi się dojść, by włączyć się do
jej świata, który nie miał nic wspólnego z tym, co znałem dotąd.
Zobaczyłem siebie, widzianego oczyma jej duszy: wszystko, co
w niej kochałem, odbijało się w obrazie mojej twarzy...
Oszołomione myśli znów mi się rozpierzchły, zerwały się do
ucieczki, bez trudu prześlizgując się przez palce umysłu...
Powoli zintegrowałem się z powrotem, aż w końcu znów czu-
łem jej dłoń w swojej... jej myśli... ją samą: Hydrankę pośród lu-
dzi, która patrzy na nich jak na poszczególne istoty, a nie jak na
pozbawionych twarzy wrogów. A mimo to zawsze pozostaje obca,
poza kręgiem... A przez to, że wyszła do tamtych, stała się obca
i dla własnego ludu. Nie wiedziałem, dlaczego to zrobiła, co prze-
ciągnęło ją na ludzką stronę po tylu krzywdach, które ludzie wyrzą-
dzili jej współziomkom i przez które siostra czuje do nich taką nie-
nawiść...
Ale nie musiałem się dłużej głowić nad tym, dlaczego wystarczy-
ło jej raz na mnie spojrzeć, żeby odnaleźć we mnie swego nasheirtah...
Kiedy rozpływałem się we wszystkim dookoła, ostatnią spójną
myślą zrozumiałem, jak wielką można odczuwać miłość...
Tam, we wszystkim, czekał na mnie jej umysł otwarty jak
wrota do azylu, jeszcze raz nie istniały między nami żadne barie-
ry, nie było potrzeby bronić się przed czymkolwiek. Staliśmy się
jednością razem z otaczającą nas rudą chaotycznej psychoener-
gii... Zjednoczyliśmy się z tym światem i z wszechświatem, które-
go stanowił cząstkę. Ze sobą nawzajem... jej ciało tuż przy mo-
im... Nasze ciała zwijały się i rozwijały, łączyły się ze sobą, prze-
pływały przez siebie, a podłoga tej komory gdzieś spod nas
uciekała. Poczułem, że wydostaję się ponad rzeczywistość, a z każ-
dego pora skóry wylewa się świecąca energia, kiedy wchłonęły
nas rozświetlone wyżyny zachwytu. Razem jesteśmy całością, ra-
zem znajdziemy wyjście z każdej sytuacji, zaspokoimy każde pra-
gnienie...
Zaraz potem te rozświetlone wierzchołki zalały nas kwaśną
mgłą przerażenia i smutku - rzeczywistość wdarła się do nas z trza-
skiem.
Nagle staliśmy się na powrót dwójką oddzielnych, zagubio-
nych dusz, skulonych ślepo w tężejącej ciemności. Obok mnie
Miya dyszała ciężko od przeżytego szoku.
- Miya?! - zawołałem, ogłupiały od natłoku wizji, nie wiedzia-
łem już, co było halucynacją, a co rzeczywistością, kiedy przestrzeń
dokoła mnie wypełniła się dławiącym poczuciem katastrofy.
Poczułem na ramieniu jej dłoń; nalegała, żebym wstał.
- Nie - zaprotestowałem ochryple. Przecież było tak blisko,
tak blisko, czułem, że odpowiedź, po którą tu przyszliśmy, jak sen
pierzcha na dźwięk mego głosu. - Nie, Miya, zaczekaj.
Ale nie chciała zaczekać. Zmusiła mnie do wstania - po prze-
bytym locie każdy ruch zdawał mi się ciężki, jakbym był z ołowiu
- i przeprowadziła z powrotem przez błoniastą ścianę komnaty
modłów, a potem przez połyskującą światełkami krainę cieni,
w której współistniały zgodnie rozproszone resztki hydrańskich
i wielorybich snów.
Dotarliśmy do miejsca, gdzie czekała łódź. Miya popatrzyła na
nią z wahaniem i zwróciła wzrok w zakrytą mgłą dal, jakby wi-
działa coś, czego ja nie mogłem zobaczyć. Następnie obejrzała
się, wciąż bez słowa. Poczułem, jak jej myśli mnie oplatają...
Znaleźliśmy się z powrotem na brzegu rzeki, znów staliśmy
obok Babki. Przytrzymałem Miyę, która zatoczyła się, jakby wy-
siłek nieustannego przenoszenia mnie myślami zupełnie ją wy-
czerpał. Słońce już zaszło. Zerknąłem na bransoletkę, żeby spraw-
dzić, która godzina, i znalazłem tylko pusty przegub. Zapatrzy-
łem się w przestrzeń, czując nagły zawrót głowy.
Babka nadal trzymała w ramionach Joby'ego. Stała teraz, a ca-
łe jej ciało wyrywało się w kierunku, w którym poprzednio
trywała czegoś Miya. Niewyczuwalnym dla mnie zmysłem poszuki-
wała czegoś, czego nie potrafiłem sobie wyobrazić. Zupełnie nie za-
reagowała na nasze przybycie, ale Miya powiedziała zaraz cicho:
- Trzeba wracać.
Zanim zdołałem ją powstrzymać, rzeczywistość dookoła zmie-
niła się raz jeszcze. Rzeka zniknęła. Staliśmy na otwartej prze-
strzeni, a przed nami dymiły szczątki jakiejś budowli.To klasztor.
Dom Babki.
Coś, a raczej ktoś zrzucił tam bombę plazmową.
- Aiyeh...\ - Miya opadła na kolana, trzymając się oburącz za
głowę. Babka stała za nią, milcząca i nieruchoma jak posąg. Joby
zaczął głośno zawodzić. Wziąłem go z osłabłych rąk Babki i przy-
tuliłem mocno, potem zacząłem kołysać. Chciałem ukoić go cho-
ciaż ruchem ciała, skoro nie mogłem uspokoić go myślą.
Ku mojemu zaskoczeniu ucichł. Zawodzenie przeszło w ci-
chutki jęk; z całej siły objął mnie za szyję, omal przy tym nie du-
sząc. Czas znów zaczai płynąć; z oddali dotarł do mnie smród spa-
lenizny, odgłosy bólu i żalu. W końcu zorientowałem się, że oprócz
nas są tu też i inni. Widziałem krążące wokół ruin postacie, z od-
dali małe i nierozpoznawalne.
Potem, w okamgnieniu, pojawił się między nami ktoś jesz-
cze. Hanjen.
Uskoczyłem do tyłu, jak zawsze kiedy ktoś robił to przy mnie,
ale on nawet na mnie nie spojrzał. Całą uwagę skupił bez reszty
na Babce. Skłonił się, przycisnął do czoła jej dłonie... Potem po-
woli uniósł głowę. Grdyka poruszała mu się tak, jakby usiłował
coś powiedzieć, ale nie wyrzekł ani słowa, w każdym razie nie tak,
żebym ja mógł słyszeć. Obok mnie Miya powoli dźwignęła się na
nogi. Miała pusty wzrok i trupio bladą twarz. Odeszła na bok, a po
chwili usłyszałem, że wymiotuje.
Kiedy Hanjen puścił ręce Babki, ta delikatnie ujęła w dłonie
jego twarz i potrząsnęła głową. Nagle dotarło do mnie, o co w tym
wszystkim chodzi: Hanjen sądził, że ona nie żyje. Wszyscy troje by-
libyśmy już martwi, gdybyśmy nie wybrali się akurat do raf. Zmu-
siłem się, żeby zapytać: "Kto to zrobił?", mimo że byłem pewien
odpowiedzi. Niemniej musiałem ją usłyszeć.
- Tau - rzucił gorzko Hanjen, a ja odczułem to jak cios pięści,
choć przecież dokładnie takiej odpowiedzi się spodziewałem.
Obejrzał się w stronę dymiących zgliszczy. - Twierdzą, że oyasin
udziela schronienia członkom HARO.
- Czy ktoś zginął? - szepnąłem, tym razem ledwie będąc
w stanie wydobyć z siebie głos.
- Tak - mruknął Hanjen, potrząsając bezradnie głową, nie
żeby zaprzeczyć, ale żeby oczyścić trochę myśli. Przypomniałem so-
bie, jak odczuwa się śmierć: jak utkwiła we mnie, kiedy jeszcze by-
łem telepatą, jak drążyła wszystkie zmysły, wypełniła powietrze
dookoła tak gęsto, że nie można było oddychać. - Nie wiemy jesz-
cze ilu - dodał po chwili ochryple. - Niektórym udało się uciec. Ci,
którzy przeżyli, opowiadają, że przed wybuchem działo się z nimi
coś dziwnego: mówili bardzo niewyraźnie, jak pod wpływem nar-
kotyku. Nikt nie wie, co się stało ani ilu zdołało się uratować. My-
ślałem... że oyasin... - Urwał, rzucając jej jeszcze jedno spojrzenie.
Ale ona już się oddalała, szła w stronę wypalonej skorupy klasz-
toru, dokoła której wciąż krążyli w szoku ocalali, jak owady wokół
płomienia.
- Czy istnieje lotna odmiana narkotyku, którego używa Kor-
poracja Bezpieczeństwa? - zwrócił się do mnie Hanjen.
Zawahałem się, przypomniawszy sobie, co zdarzyło się Mii
i mnie, kiedy Tau chciało położyć na nas łapę w hotelowym poko-
ju w Riverton.
- Nie wiem - odparłem, uświadamiając sobie, że nic mi nie
wiadomo na temat nefazy. Nie wiem nawet, czy uzyskanie lotnej
formy jest w ogóle możliwe. Zaskoczyło mnie jednak, że on także
tego nie wie.
- Ten narkotyk produkuje Draco - mruknęła za moimi pleca-
mi Miya. - Używają go do tłumienia zamieszek, kiedy zbyt wielu
Hydran zbierze się w jakimś proteście.
- O Boże - jęknąłem, oczyma duszy widząc teraz Sanda; zoba-
czyłem raz jeszcze, jak opuszcza Tau, żeby samo miotało się na
wietrze... Czy zostawił Borosage'owi coś jeszcze - wystarczająco
długi sznur, żeby Tau miało się na czym powiesić? Przeniosłem
ciężar Joby'ego na drugą rękę. Chłopczyk siedział spokojnie
z główką opartą na moim ramieniu, zupełnie jakbym mógł go na-
prawdę dotknąć i uspokoić myślą. Czy Borosage wiedział, że nas
tu nie ma, kiedy bombardowali to miejsce? Czy czas ataku to na-
prawdę tylko zbieg okoliczności? Czy wiedzieli, że Babka nas stąd
zabrała - czy może Tau wolało, żebyśmy nie żyli?
Hanjen spojrzał na mnie tak jakoś uważniej, jakby dopiero te-
raz zaczął rzeczywiście mnie widzieć.
- To ludzkie dziecko - odezwał się. Popatrzył gdzieś za mnie
i zobaczyłem, że poznaje, kim jest ta trzecia osoba przy nas. -
Miya...? - Złapał ją za ramię. Nie opierała się, wciąż jeszcze wstrzą-
śnięta i blada. Hanjen znów popatrzył na mnie, na Joby'ego, po-
tem na oyasin, krzątającą się w oddali wśród ocalałych. Patrzy-
łem, jak jego początkowe niedowierzanie przechodzi z wolna w re-
zygnację. Puścił Miyę; usta zacisnął tak, że przypominały ślad po
cięciu noża. Ciekaw byłem, czego nie ważył się powiedzieć, a pew-
nie nawet i pomyśleć, kiedy patrzył na Babkę.
Miya podeszła do mnie niepewnym krokiem. Sięgnęła dło-
nią do czuprynki Joby'ego i pogłaskała go w roztargnieniu. Nie
wiedziałem, czy odczuła ten nagły dreszcz, jaki mnie przeszył,
kiedy uświadomiłem sobie, kogo Hanjen musi winić za to, co się
tu stało.
- Dziecko należy zwrócić - oznajmił Hanjen z takim napię-
ciem, jakby czytał mi w myślach.
- Wiem - szepnęła Miya cichutko. - Ale wtedy już nie pozwo-
lą mi go widywać. Co się z nim stanie?
- Trzeba było o tym pomyśleć, zanim go zabrałaś - rzucił Han-
jen i zaczął się od nas oddalać zdecydowanym, szybkim krokiem.
Zmierzał w stronę zniszczonego klasztoru i ocalałych.
- To nie tak miało być... - mruknęła Miya po hydrańsku. Wą-
tła nitka jej głosu trzasnęła pod ciężarem przygany.
- Właśnie, że tak - odezwał się ktoś za moimi plecami. Naoh.
Odwróciłem się, i oto stała tam, we własnej osobie. Oczy, jak
dwie czarne kałuże bólu, utkwiła w zniszczonym klasztorze i sku-
pionych wokół niego malutkich postaciach.
- Kiedyś wszyscy dowiedzą się, jak daleko posunęli się lu-
dzie - zniszczyli święte miejsce, a próbując zabić oyasin, spowo-
dowali śmierć niewinnych dzieci... - Głos jej drżał; poczułem,
że duszę owiewa mi płonący wiatr wściekłości. Stojąca obok
mnie Miya zesztywniała, jej pozbawiona wyrazu twarz przypomi-
nała maskę, kiedy wściekłość siostry starła z niej wszelki ślad ro-
zumnej myśli.
Ja natomiast czułem coś zupełnie innego, kiedy zwracałem
się do Naoh.
- Wiedziałaś, że to się ma zdarzyć?
Naoh obróciła się gwałtownie i wbiła we mnie płomienny
wzrok.
- Kim jesteś, żeby o to pytać? - syknęła wściekle, ale nie za-
przeczyła.
- Naoh? - ponagliła ją Miya błagalno-rozkazującym tonem,
kiedy siostra nie dodała nic więcej.
- Podążałam Drogą - szepnęła Naoh. - Oyasin mówi, że Dro-
ga czasem jest trudna... - Spojrzała na mnie. - Moja siostra to ro-
zumie.
Miya aż zachłysnęła się wciąganym powietrzem.
- O czym ty w ogóle mówisz? - dopytywała się, podnosząc
głos. -To ty wydałaś tych ludzi Borosage'owi? Czy ty jesteś... czy
jesteś... (Szalona?!) - wykrzyczała w myślach to, czego nie zdoła-
ła wypowiedzieć. Ale kiedy zwarły się spojrzeniami, twarz Mii
zmiękła jak rozgrzana w płomieniu świeca.
- Miya? - rzuciłem półgłosem i dotknąłem jej ramienia. Nie
popatrzyła na mnie, nawet nie przyjmowała do wiadomości, że tu
jestem. Wstrząśnięty, odsunąłem się. Pozostawiłem siostry mie-
rzące się wzrokiem i ruszyłem do Babki, która wciąż krążyła po-
woli między tymi, co przeżyli. Nawet z tak dużej odległości w każ-
dym jej ruchu dało się wyczytać ból - dzielone powszechnie cier-
pienie, z którego tylko ja jeden byłem wyłączony. Nagłe
pragnienie, żeby zapytać ją, czy wiedziała, co tu ma się stać, zmar-
ło we mnie, jeszcze zanim się narodziło.
- Bian! - nieoczekiwanie zawołała za mną Naoh. - Nasz lud
musi się wreszcie czegoś nauczyć! Musimy się przekonać, co się
z nami stanie! Jesteś prawdziwym rewolucjonistą? Jesteś prawdzi-
wym Hydraninem...
Obróciłem się na pięcie.
- Hydranie nie zabijają! I nie wykorzystują ludzi, żeby odwa-
lili za nich brudną robotę! - rzuciłem rozwścieczony.
- Nic nie rozumiesz... - Urwała, bo obok niej pojawił się znie-
nacka Hań jen.
- Naoh! - wykrzyknął, a to jedno słowo wypełnione było uczu-
ciem, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie słyszałem w głosie Hydra-
nina.
Zatoczyła się, jakby zdzielił ją kijem. Po chwili odzyskała
równowagę i osadziła go w miejscu, żeby nie mógł się zbliżyć. Rę-
ce Hanjena drżały, gdy wyciągał je przed siebie.
- Odeślij chłopca! To choroba! Bes' mód! - Zwrócił się teraz do
Mii i sięgnął po Joby'ego. - Oddaj mi chłopca!
- Nie możesz nas powstrzymać! - krzyknęła z furią Naoh. -
Nasi ludzie dowiedzą się w końcu prawdy, a wtedy powstaną...
- I co?! - wrzasnąłem.
- Zmienią świat! Rozpoczną nową erę, kiedy wszystko będzie
nasze, a ludzie nic nie będą znaczyć. Jeśli wielu zakrzyknie jed-
nym głosem, Wszechdusza nam w końcu odpowie. Jeśli nie jesteś
z nami, jesteś przeciwko nam. Wtedy i ty także znikniesz.
- Nie jestem człowiekiem...
- Nie - przerwała mi szorstko. - Jesteś mebtaku. Dla takich
jak ty nigdzie nie ma miejsca. Miya! - Szarpnęła gwałtownie
głową.
Miya obrzuciła mnie ciężkim od smutku spojrzeniem. Wie-
działem, że właśnie ją tracę.
- Miya? - wyciągnąłem do niej rękę. - Naoh, niech cię dia-
bli, ty nic nie rozumiesz! Miya, porozmawiaj z nią, powiedz o ne-
fazie...
Moje palce zacisnęły powietrze, ponieważ obie zniknęły. Za-
kląłem pod nosem.
Hanjen stał obok, przyglądając mi się przez cały czas. Potrzą-
snął głową. (Za każdym razem, kiedy się widzimy, sprawy przyjmu-
ją jeszcze gorszy obrót.) Spuścił wzrok i frasobliwie potarł twarz,
pozostawiając na niej smugi popiołu.
- Czy pan mnie za to wini?
- Nie. - Potrząsnął z roztargnieniem głową, jakby nie mógł
sobie wyobrazić, skąd wziąłem ten pomysł. Potem spojrzał na
mnie i zobaczyłem, że sobie przypomina.
- Słyszałeś to?
- Nauczyłem się waszego języka - odparłem po hydrańsku.
Jeszcze raz potrząsnął głową.
- Ale ja nic nie mówiłem.
- Mówił pan.
- Tylko pomyślałem.
Przygryzłem wargę.
- Słyszałeś moją myśl. -Teraz patrzył na mnie zupełnie inaczej.
- Czasem mi się zdarza. Ale nie mogę nad tym panować.
Ściągnął lekko brwi, jakby skupiał myśli na czymś, czego ja
nie mogłem dostrzec.
- Jesteś dla mnie bardziej... obecny. - Podniósł wzrok
i omiótł nim dokładnie moją twarz. - Nawet przy tym całym...
- Zmarszczywszy czoło, pokazał wszystko wkoło, a ja wiedziałem
doskonale, co ma na myśli: smród śmierci, smutku i cierpienia,
przekraczający zwykłe fizyczne granice, przed którym musiał
się bronić, wykorzystując każdy gram swego Daru i woli, całą
swoją koncentrację. - Jesteś tu. - Dotknął głowy. - Czy to
Miya...?
- Bo ja wiem - odparłem, wzruszając ramionami - może to
rafy. Byliśmy razem w... w świętym miejscu.
- Zabrała cię tam? - W jego głosie zadźwięczało wyraźne
niedowierzanie. - Żaden człowiek...
- Nie jestem człowiekiem! - Uniosłem rękę i pokazałem mu
ogołocony nadgarstek, na którym widniała teraz tylko blizna,
ukrywana dotąd pod bransoletką.
- Oyasin nas tam zabrała.
Westchnął, jakby tym razem jej motywy były dlań tak samo
niezrozumiałe jak moje.
- A co robisz tutaj? - zapytał wreszcie.
Opowiedziałem mu, kiedy szliśmy z powrotem w stronę ruin,
gdzie Babka nadal starała się pomagać ludziom, którym przed-
tem udzieliła schronienia. Teraz była tak samo bezdomna jak ca-
ła reszta. Kiedy znaleźliśmy się bliżej, zobaczyłem członków Ra-
dy, krzątali się między rannymi razem z kilkorgiem nieznajomych,
którzy chyba pełnili funkcję medyków.
Babka podniosła na nas wzrok. Kiedy wymieniliśmy spojrze-
nia, poczułem, jak ogarnia mnie fala smutku i przytłacza ciężar
wieku. Kontakt urwał się, zanim zdążyłem zareagować. Nagle za-
pragnąłem oddać jej wszystkie siły umysłu i ciała, jakie mi jesz-
cze pozostały, ale nie potrafiłem dotrzeć do niej myślami. Nie
ofiarowałem więc także i siły rąk, stałem tylko w milczeniu, bez-
użyteczny, podczas gdy Hanjen zaczął coś do niej mówić, głosem
ledwie słyszalnym na tle panującego dookoła hałasu. Nie wiedzia-
łem, dlaczego właściwie mówi, czyżby ze względu na mnie? A mo-
że tak po prostu jest łatwiej, kiedy głowy wypełnia o ileż głośniej-
sza kakofonia cierpienia.
- Znaleźliśmy już lokum, gdzie na razie wszyscy możecie bez-
piecznie się schronić. Poszukam jakiegoś lepszego miejsca. Odbu-
dujemy... Czy mogę ci jeszcze jakoś pomóc?
Babka potrząsnęła przecząco głową.
- Nie potrzebujemy nic, co mógłbyś nam dać. - Obejrzała się
na złamane bólem postacie poruszające się dookoła. -To, co nam
dzisiaj zabrano, zwrócić może tylko czas. - Nieoczekiwanie zwró-
ciła się do mnie. - Tylko czas, Bian - mruknęła i musnęła mnie po
twarzy. - Rozumiesz... tylko czas.
Przełknąłem gwałtownie ślinę, jakbym dławił się smutkiem,
potem skinąłem głową.
- Co on tu robi? - Ktoś obrócił mnie jednym szarpnięciem za
ramię. To jeden z członków Rady.
- Jest ze mną - wyjaśnił szybko Hanjen.
- Jest ze mną - oświadczyła Babka. -Teraz jest już z nami.
Uciekinier, Popatrzyłem na otaczające Babkę oszołomione
i niczego nierozumiejące twarze. "Nie pozwól, żeby zrobili z cie-
bie Uciekiniera" - mówił Wauno. Oni: Tau... HARO. Miya.
Członek Rady zmarszczył gniewnie czoło. Puścił mnie, jak-
bym nagle zaczął parzyć. To, co wtedy pomyślał czy powiedział, do
mnie nie dotarło, ale widziałem jego spojrzenie. Ręka drgnęła
mu jak w skurczu. Odwrócił się i gestem przywołał Hanjena. Do-
łączyli do nich inni członkowie Rady. Widziałem, jak kłócą się
w milczeniu, popatrując w moją stronę, ale nie na mnie - na ru-
iny. Wcale nie musiałem ich słyszeć, żeby zgadnąć, wokół czego
koncentrowała się ich dyskusja.
Popatrzyłem teraz na Babkę. Zimny, pełen popiołu wiatr wy-
dymał poły jej płaszcza i szarpał woalkę.
- Co powinienem zrobić? - zapytałem w końcu, - Nie wiem,
co robić.
Babka wzruszyła ramionami.
- Idź swoją Drogą... - Kiedy nic nie odrzekłem, przekrzywiła
głowę. - Nic nie czułeś?
Potrząsnąłem przecząco głową. Nie mieliśmy dość czasu -
chciałem powiedzieć, ale zdusiłem tę myśl w zarodku.
- Widziałem Miyę. - Zajrzałem w głąb niej, dzieliłem z nią
myśli, rozumiałem, zjednoczyłem się. Wiedziałem, jaki wpływ mia-
ło na nią nasze zjednoczenie, jak mnie widziała, co znalazła u mnie
w środku. Wystarczyło, żeby mnie pokochała, ale nie wystarczyło,
żeby została teraz przy mnie.
- W takim razie może to ona stanowi dla ciebie odpowiedź -
odparła Babka, odczekawszy dokładnie tyle, żebym sam mógł po-
myśleć o tym pierwszy. - Doprowadzi cię do niej Droga. Może obo-
je znajdziecie Drogę dopiero wtedy, kiedy będziecie razem.
- Ale ona odeszła.
- Jest z Naoh.
- Wiem...
- Naoh jest bes' mód.
- Bes' mód? - powtórzyłem. Znaczyło to mniej więcej: burza
nerwów.
Babka potwierdziła skinieniem głowy, jakbym miał jakieś po-
jęcie o tym, co mówię.
- A ma przy tym wiele siły. - Dotknęła głowy. - Przyciąga do
siebie zagubionych. Karmi się ich siłą. Miyę porwała burza.
- Ale...
Podniosła dłoń, jakby wsłuchiwała się w coś, czego mnie nie
dane było słyszeć.
- Ty jesteś ciszą. Jesteś ciszą w oku cyklonu, Bian. Ona potrze-
buje twojej ciszy.
Potrząsnąłem głową, niezbyt pewien, czy rozumiem jej słowa.
- Ale jak mam ją odnaleźć?
Pochyliła głowę.
- Idź swoją Drogą.
- Ale...
- Oyasin. - Obok nas znów pojawił się Hanjen. Skłonił się
przed nią, a potem dotknął mojego ramienia - to zdaje się był ja-
kiś nawyk właściwy wszystkim Hydranom, zwłaszcza w stosun-
ku do mnie. Nie wiedziałem, czy znaczyło to, że chcą, abym po-
został tam, gdzie jestem, czy może uznawali to za jedyny sposób
na przyciągnięcie mojej uwagi. Kiwnął głową, prosząc, żebym
poszedł za nim.
Zerknąłem najpierw na Babkę. Obserwowała mnie z twarzą
równie nieprzeniknioną jak zawsze. Ukłoniłem się jej, ona odpo-
wiedziała tym samym. Potem ruszyłem za Hanjenem.
- Co ona mówiła o Naoh? - zapytałem. - Mówiła coś o "burzy
nerwów". Nie rozumiem, co to znaczy.
- To rodzaj choroby... - mruknął. - Zakłóca jasność widzenia,
niszczy "ja" chorego... - Zamachał rękoma w powietrzu, jakby nie
mógł znaleźć właściwych słów, którymi dałoby się to wyjaśnić.
- Chce pan powiedzieć, że jest wariatką - odezwałem się
w standardzie.
Wzruszył lekko ramionami.
- My nie możemy tak powiedzieć - mruknął, ale ja nie by-
łem pewien, czy była to uwaga krytyczna, czy zupełnie neutralna.
- Niegdyś w naszym społeczeństwie taka osoba znajdowała się
pod szczególną ochroną. Jeśli jej myśli stawały się zbyt niestabil-
ne, cała Wspólnota zbierała się i jednoczyła z nią, dopóki nie wy-
zdrowiała.
- Kto decydował, kiedy ktoś jest na tyle chory, że tego po-
trzebuje? - zaciekawiłem się.
Popatrzył na mnie, jakbym zapytał o rzecz niepojętą.
- Wszyscy wiedzieli - odparł. - Byliśmy Wspólnotą. Byliśmy...
- westchnął i odwrócił wzrok. -Teraz nader często chory umysł po-
zostaje nieuleczony... niezauważony. - Głos stwardniał mu nagle.
- Pociągają za sobą innych, którzy są podatni, noszą w sobie ziar-
na tej samej... duchowej zgnilizny. Karmią się nawzajem swymi
wykrzywionymi myślami. Widziałem, jak całe grupy zagłodziły
się na śmierć, zamknięte w zjednoczeniu, które wykluczało cały
zewnętrzny świat - łącznie z potrzebą jedzenia i snu -iż którego
nie potrafiły się wyrwać.
- Czy nikt tego nie dostrzegał? - zapytałem, czując, jak dła-
wi mnie niedowierzanie. - Jak to możliwe? - Ludziom lekceważe-
nie potrzeb innych przychodziło równie łatwo jak oddychanie, po-
nieważ sami nigdy nie musieli ich odczuwać, jeśli nie chcieli. Ale
u Hydran...
Wzruszył ramionami.
- Nazywamy siebie Wspólnotą, ale odkąd pojawili się ludzie,
już nią nie jesteśmy. Jesteśmy jak obłoczne rafy - wyeksploatowa-
ni. To tutaj - machnął ręką w kierunku Świrowa - to śmietnik hi-
storii; tyle tylko z nas pozostało. - Odwrócił się i zaczął przeszu-
kiwać spojrzeniem dal. - Kiedy odlecą ci z FKT, kiedy twoja eki-
pa skończy badania, wezmą się do tej ostatniej rafy.
- Skąd ta pewność?
Skrzywił się.
- Żaden z nich się do tego nie przyzna, nawet przed samym so-
bą. Ale widzę tę ich myśl, zawsze tuż pod powierzchnią umysłu.
Obiecali nam, że ostatni kawałek świętej ziemi pozostanie nie-
tknięty. Ale sobie kłamią dokładnie tak samo jak nam.
Stałem wpatrzony w ruiny klasztoru. Ubyło już i ocalałych,
i ratowników. Kiedy patrzyłem, zniknęła mi sprzed oczu kolejna
grupa sylwetek.
- Co teraz? - zapytałem, zwracając wzrok z powrotem na Han-
jena.
- Muszę porozmawiać z Janosem Perrymeade'em. - Jego
twarz przybrała jeszcze bardziej ponury wyraz. - Już trzy razy wy-
syłał do mnie wiadomość. Nie mam pojęcia, co mam mu odpowie-
dzieć, po tym wszystkim... - Obrzucił spojrzeniem ruiny. - Czy
w twoim języku jest na to jakieś określenie? Znasz tamten lud -
powiedział "tamten", a nie "swój" - lepiej, niż ja kiedykolwiek
zdołam go poznać. Jak człowiek przemawia do... swojego wroga?
Wbiłem wzrok w ziemię i potrząsnąłem głową.
- W jaki sposób kontaktuje się pan z Perrymeade'em, jeśli za-
chodzi potrzeba? - Podniosłem wzrok. Świrowo nie było nawet
przyłączone do sieci komunikacyjnej Tau, nie wspominając już
o federalnej sieci. A jakoś nie wydawało mi się, żeby Perrymeade
chciał się komunikować za pomocą telepatii.
- Dał mi port, z którego mogę korzystać. Jest u mnie w domu.
Zaskoczony, kiwnąłem głową.
- Czy jeszcze działa?
Teraz on wydawał się zaskoczony.
- Tak. Ledwie kilka godzin temu dostaliśmy wiadomość. Nie
odpowiedziałem, bo Rada nie mogła dojść do porozumienia, jak
trzeba zareagować. A potem to...
- Lepiej niech mu pan od razu odpowie. Nie można czekać, aż
Rada coś postanowi. Pan jeden z nich wszystkich ma jakieś poję-
cie o tym, czego ludzie naprawdę chcą. Ma pan całkowitą rację.
Znam ich o wiele lepiej... - Uświadomiłem sobie teraz, o ile więk-
szą wiedzę miałem na temat Tau, Draco, keiretsu... Nie wiedziałem
tylko, czy na coś mi się ta wiedza przyda. - Proszę wziąć mnie ze
sobą.
Zatraciłem się na chwilę we własnych myślach, a zaraz po-
tem zagubiłem się znienacka w czymś znacznie większym, głęb-
szym i mrocznie j szym, kiedy umysł Hań jena zgarnął mnie jak
spóźnioną refleksję i przeteleportował...

17
Znaleźliśmy się z powrotem w Świrowie - obce ściany i umeblo-
wanie zaczynały tracić dla mnie swoją niezwykłość. Zatoczyłem się
na najbliższy mebel, który mógł dać mi jakieś oparcie: ławkę o wę-
żowym kształcie, wyściełaną matami - i opadłem na nią ciężko.
Przez ciemne barwy ręcznie plecionych mat przebijały tu i ów-
dzie strzępki jaskrawych kolorów.
Hanjen oparł się plecami o brzeg rzeźbionego w drewnie kre-
densu, jakby ledwie mógł utrzymać się na nogach - może transpor-
towanie mojego bezwładnego ciężaru wyczerpywało go bardziej
niż Miyę. Przypomniałem sobie, że moc hydrańskiego Daru - po-
dobnie jak Daru ludzkich psychotroników - nie zależy od rozmia-
rów ani siły fizycznej.
Zerknął na mnie przelotnie i zaraz uciekł spojrzeniem w bok,
jakby sam kontakt z moimi oczyma przysparzał mu cierpień. A mo-
że ból sprawiał mu kontakt z moimi myślami. Wędrowałem spoj-
rzeniem po podłodze, po ścianach - gdziekolwiek i po czymkol-
wiek, pod warunkiem że się nie ruszało.
A więc tak mieszka Hanjen. Z miejsca, gdzie siedziałem, trud-
no było się zorientować, jak wielkie jest to lokum. Ale w porów-
naniu z klasztorem albo z pokojami, które dzieliłem z Miyą i satoh
- to miejsce wydało mi się luksusowe, pełne mebli, dywanów, ma-
kat, rzeźbionych belkowań. Podłoga składała się z wyrafinowa-
nych mozaikowych wzorów, które musiały chyba być obsesją daw-
nych budowniczych miasta. Ciekaw byłem, czy naprawdę układa-
li każdą płytkę ceramiki lub szkła ręcznie - a może żadnej nigdy
nawet nie dotknęli. W myślach wyobraziłem sobie bezładny obłok
kolorowych fragmentów dryfujący w powietrzu jak obłoczne wie-
loryby po niebie - a potem, z precyzją myśli, każdy kawałek opa-
dał z nagła na swoje miejsce.
- Ładnie tu - mruknąłem. Większość mebli sprawiała wraże-
nie bardzo starych. Przyglądając im się uważniej, zacząłem do-
strzegać blizny czasu, który nadszarpnął piękną rzemieślniczą ro-
botę niemal każdego pociemniałego ze starości stołu lub skrzyni.
Hań jen przekrzywił głowę, jakby uznał moją uwagę za dość
szczególną, ale jej nie skomentował.
- Wszystkie te rzeczy wyszperałem w opuszczonych budyn-
kach albo wręcz na ulicach. Starałem się uratować z przeszłości,
ile się da. Może kiedyś będzie to ważne jeszcze dla kogoś innego
poza mną. Mam nadzieję, że zanim umrę... - Urwał, a ja łamałem
sobie głowę nad tym, gdzie też mogły powędrować jego myśli.
Zacząłem więc znowu przeszukiwać wzrokiem pokój, reje-
strując kolejne dzieła sztuki i rzemiosła, aż wreszcie odnalazłem
rzecz, która zupełnie tu nie pasowała: port komputerowy. Stał so-
bie w ciemnej wnęce, jakby Hanjen nie chciał, żeby symbol jego
powiązań z ludźmi za bardzo rzucał się w oczy. Ale i tak się wyróż-
niał - obca rzecz - a światełko nagranej wiadomości mrugało
w półmroku jak nienaturalnie zielone oko.
Hanjen podążył wzrokiem za moim spojrzeniem, gdy roztar-
gnionym ruchem zrzucił z ramion płaszcz. W pokoju było tak zim-
no, że wolałem zatrzymać okrycie na sobie. Hanjen wydał odgłos,
który był na poły westchnieniem, na poły pełnym rezygnacji ję-
kiem, a potem poszedł wywołać połączenie. Wiadomości pozosta-
wione przez Perrymeade'a przepływały jedna po drugiej przez
ekran, i powtarzał je bezcielesny ludzki głos.
Hanjen stał jeszcze przez chwilę przed pustym ekranem i nie
mógł się odezwać ani go dotknąć. W końcu popatrzył na mnie.
- Powinienem mieć poparcie Rady...
Pokręciłem przecząco głową.
- Przecież pan wie, że tylko pan jeden ma dość odwagi. Ktoś
musi to zrobić, i to już...
Ze stężałą twarzą obrócił się do ekranu i zaczął wywoływać kod.
Perrymeade pojawił się na ekranie dokładnie w tej sekun-
dzie, kiedy Hanjen skończył. Musiał czekać na odpowiedź, może
nawet przez całe godziny. Przyjrzałem się jego otoczeniu i z tej
odrobiny, którą było widać, wywnioskowałem, że mówi raczej
z prywatnego mieszkania niż z biura.
- Hanjen! - wybuchnął, jakby od dawna wstrzymywał oddech.
- Dzięki Bogu. Przez cały czas próbuję się z panem skontaktować.
Borosage...
- Wiem, co zrobił - przerwał Hanjen bezbarwnym głosem. -
Zniszczył święte miejsce, zabił niewinnych... dzieci! - Głos wy-
mknął mu się zupełnie spod kontroli.
Perrymeade zakrył twarz rękoma, jakby oślepiony spełnie-
niem swoich najgorszych obaw.
- Boże! Próbowałem pana ostrzec, Hanjen! Do diabła, dlacze-
go nie odpowiedział pan na mój pierwszy telefon?
Nie widziałem twarzy Hanjena, ale na te słowa całe jego cia-
ło wzdrygnęło się gwałtownie.
- Zwala pan na nas winę za tę potworność? Ludzie to zrobili
- i tylko ludzie ponoszą winę!
Perrymeade zmierzył go zimnym spojrzeniem.
- Hydrańscy radykałowie porwali dziecko! Tau nie pozwoli
sobą manipulować...
- Perrymeade - wtrąciłem i korzystając z okazji, wszedłem
w jego pole widzenia. - Jeszcze nic pan nie rozumie?
- Kot? - zdumiał się, ledwie wierząc własnym oczom. - Co,
u diabła, tam robisz? - Ciekawe, czy wiadomo mu było cokolwiek
o tym, co się ze mną działo, odkąd wysadził mnie przy hotelu.
- To, co mi kazali. Odwalam pańską robotę.
Nie zdziwiła go gorycz w moich słowach, raczej sprawiał wra-
żenie zmieszanego.
- Rozmawiałeś z Miyą?
Potwierdziłem skinieniem głowy.
- Ale ona już nie chce słuchać. Ja też nie.
- Nie rozumiem - powiedział. Patrząc w jego twarz, byłem zu-
pełnie pewien, że Borosage w nic go nie wtajemniczył.
- Już prawie udało mi się ją przekonać, że oddanie Joby'eg
ma sens. Ale za każdym razem, kiedy zaczynała mi wierzyć,
próbowało nas zabić. Do diabła, Borosage wymknął się spod kon-
troli! Próbuje wywołać jakiś incydent, żeby zyskać pretekst do
dalszego zabijania Hydran. Zarząd Tau zostawił go w spokoju, bo
myśli, że w ten sposób uratuje własną skórę. Draco w ten sam spo-
sób porzuciło Tau. Po ludzkiej stronie nie mogę rozmawiać z nikim
oprócz pana. Jeśli będzie pan tak siedział i tylko się przyglądał,
i pana w końcu pociągnie w dół... - Urwałem i wzrokiem poszuka-
łem w jego twarzy jakiejś reakcji, śladu zrozumienia. Niestety,
nie znalazłem nic, co dawałoby choć odrobinę nadziei. - A nawet
jeśli nie, na pana miejscu nie mógłbym już nigdy więcej spojrzeć
w lustro.
Spuścił wzrok, jakby zupełnie niespodziewanie nie mógł
znieść myśli o tym, jak wygląda w oczach moich czy Hanjena. Po-
tem na mgnienie oka przeniósł uwagę na coś poza ekranem, po-
za naszym polem widzenia. W końcu jednak spojrzał na mnie z po-
wrotem.
- Ktoś chce z tobą porozmawiać - oświadczył. Usunął się na
bok, robiąc miejsce dla kolejnej unoszącej się w powietrzu głowy.
Zesztywniałem cały, spodziewając się Borosage'a albo które-
goś z jego strażników i dalszej porcji pogróżek. Spodziewałem się
wszystkiego, z wyjątkiem tej jednej twarzy, którą widziałem teraz
przed sobą.
- Kissindra?
Skinęła głową. Wyglądało na to, że jest równie zdumiona tym,
iż nasza rozmowa odbywa się w podobnych okolicznościach.
- Kocie... - zaczęła i zająknęła się niepewnie. - Co ty robisz?
- A może spytasz o to wuja?
Zerknęła poza ekran, ale zaraz wróciła wzrokiem do mnie.
- Opowiedział mi... o Mii i HARO, i o zebraniu zarządu. -
Skrzywiła się, jakby ten cios pozostawił jej siniaka. - Co ty wła-
ściwie wyprawiasz? - zapytała znów, nie ze złością, raczej z praw-
dziwym brakiem zrozumienia.
- Sam nie wiem... - Potrząsnąłem głową, potarłem oczy, bo
nagle patrząc w jej twarz, poczułem, że patrzę w samo słońce... Że
Próbuję osiągnąć coś niemożliwego. - Kissindro... to wszystko jest
takie popieprzone. Nie mam pojęcia, jak w to wdepnąłem. Wszyst-
ko po prostu działo się zbyt szybko.
- Kocie, wróć do Riverton. To szaleństwo. Wróć teraz, zanim
sprawy zajdą za daleko i już nigdy nie będziesz mógł... Zanim coś
ci się stanie. Wujek może wszystko wyprostować. Potrzebny mi
jesteś do badań....
- Nie mogę. - Potrząsnąłem głową stanowczo. - Nie mogę
wrócić.
- Ale... - Urwała. - To nie... nie z powodu... nas?
- Nie. - Spuściłem wzrok, wiedząc doskonale, że to w pew-
nej mierze kłamstwo. Ale nawet kłamstwo było teraz niczym
w porównaniu z prawdą. - To już o wiele ważniejsze sprawy niż
te między nami. Tu chodzi o Borosage'a, o całe Tau - o to, co ro-
bią z Hydranami. Na litość boską, oni spuścili bombę plazmową
na klasztor pełen małych dzieci! Twój wuj nie mógłby mi pomóc,
nawet gdyby zechciał. Ale może to powstrzymać... Słyszysz mnie,
Perrymeade? - Na pewno słuchał, nawet jeśli nie było go widać.
- Zarząd Tau nie będzie pilnował Borosage'a, a Draco już zdąży-
ło się ulotnić. Sam musisz to zatrzymać. Sprowadź z powrotem fe-
deralnych i opowiedz im, co tu się, do cholery, dzieje, zanim na-
stąpi zupełna zagłada.
Kissindra odwróciła wzrok ode mnie i patrzyła na wuja.
- Kissindro? - zagadnąłem i poczekałem, aż wróci spojrze-
niem do mnie. - Musisz go przekonać. Tu chodzi o keiretsu: on są-
dzi, że w ten sposób chroni ciebie i swoją rodzinę. Ale jeśli nie po-
słucha, nie będziesz miała swoich badań ani on pracy, ani domu,
ani świata. Będzie miał tylko mnóstwo istnień na sumieniu. Może
- może! - uda się częściowo temu zapobiec, jeśli zacznie działać,
zanim będzie za późno. Jeżeli nie, to zdarzy się najgorsze! Naj-
gorsze, do diabła!
- Dlaczego masz się za takiego eksperta w sprawach keiretsu,
synu? - Na obrazie, za plecami Kissindry stanął teraz Perrymeade,
miał pozbawioną wyrazu twarz profesjonalisty. -Większość życia
spędziłeś przecież bezimiennie i bez konta kredytowego, wałęsa-
jąc się po ulicach Strefy Wolnego Handlu.
Zacisnąłem ręce.
- Moje motto brzmi "znaj swego wroga".
Na twarz wypełzła mi teraz mieszanka uczuć - desperacji, zło-
ści, nieważne zresztą czego. Dobrze znałem minę, którą teraz miał
Perrymeade, wyrażała ślepy upór ludzi, którym zawali się budowa-
ny w głowie domek z kart, jeśli powiedzą lub choćby pomyślą coś
niewłaściwego.
- Nic podobnego się nie wydarzy.
Przeniósł swoje puste spojrzenie ze mnie na Hanjena.
- Nic też nikomu się nie stanie, jeżeli Joby zostanie zwróco-
ny, cały i zdrowy, do jutra wieczorem. Ponieważ nie chcecie nam
pomóc w odnalezieniu porywaczy, my... administrator Borosage
został zmuszony do... podjęcia pewnych działań odwetowych. -
Zaczerpnął gwałtownie powietrza. - Chcemy mieć wyniki. Tylko
wy możecie nam je zapewnić. Macie jeden dzień na to, żeby od-
dać mojego... żeby oddać nam chłopca. Tylko tyle dajemy wam
czasu.
Kissindra patrzyła teraz na swojego wuja, jakby podmienili
go na kogoś zupełnie obcego.
- Wujku Janosu? Nie mogę w to uwierzyć! - Obejrzała się na
ekran, na mnie. - Kocie, posłuchaj...
Perrymeade przerwał połączenie i ekran pociemniał. Opuści-
łem wzrok na ziemię, zacisnąłem ręce.
- Niech was wszyscy diabli - mruknąłem, sam nie wiedząc, ko-
go właściwie mam na myśli. Wreszcie, po długiej chwili popatrzy-
łem na Hanjena.
Siedział przy stole z głową wspartą na rękach, jakby ciężar od-
powiedzialności stał się nagle nie do udźwignięcia.
- Tak mi przykro - szepnąłem. Mogłem odczuwać tylko nikłe
echo jego smutku i żalu, ale nie było we mnie nawet śladu unie-
sienia na myśl, że w ogóle potrafię odczuwać jego nastrój.
- Nie, to ja raczej powinienem przepraszać - odezwał się, nie
podnosząc głowy, bez śladu oskarżenia. - Nie mogłeś nic zrobić. -
Zerknął na pusty ekran. - On też nie może nic uczynić. Jest tak sa-
mo bezsilny jak ja. Nie potrafię zapanować nad sytuacją.
- W takim razie po co w ogóle to robiliśmy? - zapytałem,
marszcząc brwi.
- Bo tak bardzo byłeś przekonany, że powinniśmy. -Wyprosto-
wał się na krześle i wzruszył ramionami. - "Twoja Droga jest mo-
ją Drogą" - mówimy. Dla każdego jest inna, ale kto wie, która jest
prawdziwsza?
A ja nawet nie mam daru prekognicji. Zakląłem pod nosem.
- Ta siostrzenica Perrymeade'a... była dla ciebie kimś więcej
niż tylko szefową. A ty byłeś...
- To już się skończyło - mruknąłem. - Wszystko to się skoń-
czyło.
Popatrzył na mnie dziwnie, jakby moje obecne odczucia by-
ły niezrozumiałe... A może tylko niedostępne.
- A co z Miyą? - zapytałem, odwzajemniając jego spojrzenie.
- A Naoh? Kim są dla pana? - Pamiętałem, że to on współpraco-
wał z Perrymeade'em przy załatwianiu dla Mii kursu, który pozwo-
lił jej zajmować się Jobym. To on musiał ją wybrać. Sposób, w ja-
ki na siebie reagowali tam, przy klasztorze, wskazywał, że nie mo-
gą być sobie zupełnie obcy.
- Były moimi przybranymi córkami - mruknął. - Wychowy-
wałem je... a raczej próbowałem wychowywać, kiedy ich rodzice
zostali...
- Zabici - dokończyłem, zanim zdołał się wycofać. - Jak to
się stało?
- Ja... - zaczął, ale zaraz urwał, zmagając się z czymś znacznie
głębszym niż tylko wspomnienie, gdyż na jego twarzy odbiły się
uczucia.
Przykro było patrzeć, jak traci nad sobą kontrolę, bo ozna-
czało to, że i on znalazł się już blisko krawędzi. Zastanawiałem
się przez chwilę, czy to, co wyczytał z mojej twarzy - nie dość ludz-
kiej i nie dość hydrańskiej, przy której nie mogła mu pomóc na-
wet psycho - sprawiło, że tak nagle umknął wzrokiem na bok.
Kiedy zdołał opanować drganie twarzy i głosu, odezwał się
znowu:
- Ich rodzice byli moimi najbliższymi przyjaciółmi - prawie
rodziną. Zatrzymano ich wraz z grupą innych po jakiejś demon-
stracji, wiele lat temu, kiedy dziewczynki były jeszcze bardzo ma-
łe. Gdy zwolniono ich i odesłano tutaj, w mieście zapanowała cho-
roba - nazywano ją zarazą - która rozprzestrzeniła się na całą
Wspólnotę. Wielu zachorowało, a pierwsi ci, których trzymano
w areszcie. Część chorych zmarła, między innymi moi przyjaciele.
Ci, którzy wrócili do zdrowia, pozostali bezpłodni.
- Cholera - ledwie udało mi się wyszeptać. - Miya... i Naoh
też? - Wstałem i przeszedłem na drugą stronę pokoju, żeby za-
siąść obok niego przy stole.
Potwierdził skinieniem głowy, a jego wargi tworzyły wąziutką
kreskę.
- Ta choroba dotknęła tylko Wspólnotę, ludzi - nie. Niektórzy
twierdzą, że to sami ludzie ją wywołali.
Potrząsnąłem głową, bardziej z niedowierzania, niż aby za-
przeczyć.
- Czy to... Czy wiadomo na pewno?
- Nigdy nie widziałem żadnych dowodów. - Znaczyło to, że
nie widział ich w ludzkich myślach. - Znam takich, którzy wierzą,
że widzieli. Ludzie twierdzą, że nie mają pojęcia, skąd wzięła się
zaraza, uważają, że albo stworzyły ją obłoczne wieloryby, albo wy-
szła ze świętych miejsc... -To znaczy z raf. - Sam nie wiem. Ludzie
zsyntetyzowali szczepionkę, ale dopiero kiedy wielu z nas zmarło
albo zostało bezpłodnymi.
Przemknęło mi przez myśl, że to pewnie dlatego widywałem
tak niewiele dzieci na ulicach Świrowa. I pewnie dlatego głos
Hanjena załamał się na słowie "dzieci" podczas rozmowy z Perry-
meade'em... I dlaczego mieszkał sam, nie mając żadnej rodziny
z wyjątkiem - niegdyś - Mii i Naoh. Nie zdobyłem się jednak, by
o to zapytać.
- Czy wiedział pan o satoh, o tym, co planują Miya i Naoh?
- Nie - odparł niemal gniewnie. - Aż do dzisiejszego wieczo-
ru. Już od dawna nie widywałem Naoh. Jest zgorzkniała - zawsze
taka była... - Urwał. - Miya była jeszcze bardzo mała, kiedy umar-
li rodzice, być może nie pamięta ich tak dobrze jak Naoh. Ale... -
zapatrzył się w bliżej nieokreślony punkt. - Dla Naoh Droga była
zawsze jak linia prosta... Miya powiedziała mi kiedyś, że Droga ma
prowadzić do mądrości, nie do szczęścia.
- Do nieistnienia - mruknąłem - oto, dokąd doprowadzi ich
Droga Naoh. Ona jest jak lotne piaski, wessie Miyę razem z całą
resztą.
Pokiwał głową, a potem znów wsparł ją ciężko na rękach.
- Zawsze wierzyłem, że to Miya jest silniejsza - ma mocniej-
szy Dar i silniejszego ducha. Ale może choroba Naoh jest silniej-
sza niż one obie.
- Miya powiedziała mi, że "wizja" Naoh bardzo wzmocniła
jej Dar - albo raczej podsunęła jej cel, w którym może go lepiej
wykorzystać.
- Dość napatrzyłem się w życiu na nadużywanie Daru. Jestem
gotów wierzyć we wszystko - mówił głosem ciężkim od rezygnacji.
- Miya kocha Joby'ego, może nawet za bardzo... - Te słowa
więzły mi w gardle jak ciernie. Miya nie potrzebowała żadnych
szczególnych powodów, żeby go tak pokochać, odrzuciwszy wszel-
kie dzielące ich różnice. Ale gdyby miała go stracić, wiedząc, że już
nigdy go nie zobaczy, że nigdy nie będzie miała własnego dziecka...
- Boi się, że ludzie go jej odbiorą - oznajmiłem w końcu. - Dlate-
go łatwiej ją zranić.
"Nie daj się w nic wciągnąć - tego nauczyło mnie życie w Sta-
rym Mieście. - Koszty są zawsze zbyt wysokie". Nadzieja, zaufanie,
miłość - to tylko następne kamienie u szyi, kiedy i tak już toniesz.
Ale potem w moim życiu pojawiła się Jule taMing i sprawiła, iż
uwierzyłem, że uratować człowieka może tylko wyciągnięta dłoń
i ratunkowa lina zaufania.
A teraz, kiedy tak tutaj siedziałem, po raz pierwszy od długie-
go czasu przyszło mi na myśl, że być może ulica ma rację.
- Co właściwie łączy cię z Miya? - zapytał Hanjen, ostro i znie-
nacka.
Podniosłem na niego zaskoczony wzrok.
- Ja... my... - Zaczerpnąłem haust powietrza. - Nasheirtah... -
A kiedy to mówiłem, uświadomiłem sobie z całą jasnością, że Ju-
le taMing wiedziała o tym od zawsze.
- Nasheirtah? -Wytrzeszczył na mnie zdumione oczy. Nie bar-
dzo wiedziałem, co wydało mu się aż tak niewiarygodne: czy to, że
jej uczucie mógł wzbudzić ktoś upośledzony tak jak ja, czy może
to, że ktoś taki jak ja potrafił aż tak pokochać.
Wyciągnął rękę i musnął mnie po ramieniu delikatnie jak
myśl. Uśmiechnął się boleśnie, zanim cofnął rękę. Ciekawe, któ-
ry z nas był bardziej zaskoczony tym gestem.
Wsparłem się dłońmi o blat stolika i pochyliwszy głowę, stu-
diowałem przez chwilę mroczne lata hydrańskiej historii wpisane
w drewniane słoje jego powierzchni.
- Muszę odnaleźć Miyę - postanowiłem. Kiedy nie odpowie-
dział, podniosłem na niego wzrok. -Tylko jak? Proszę mi powie-
dzieć, jak mam to zrobić? Na pewno jest pan w stanie odnaleźć
ślad jej myśli, skoro zna ją pan od tak dawna.
Skinął twierdząco głową, a linie zmarszczek na ogorzałej twa-
rzy wyraźnie się pogłębiły. Wyglądał tak, jakby odpłynęły zeń
wszystkie siły, potrzebne do podjęcia decyzji, do odczuwania emo-
cji - i to bez względu na to, jak bardzo nagliła sytuacja.
- Pewnie będę mógł ją odnaleźć, jeśli tylko jest w mieście. Ale
jeżeli Naoh zabrała ich w głąb rezerwatu, stanie się to praktycz-
nie niemożliwe. - Potarł dłonią twarz. - Ale najpierw muszę się
przespać. Ty także powinieneś odpocząć, w tym stanie nie przydasz
się ani Mii, ani nikomu innemu. - Powoli podniósł się z miejsca.
Już otwierałem usta, żeby oświadczyć, że nie mam na to cza-
su, ale wystarczyło, że spojrzałem na pozbawione resztek sił cia-
ło, wsparte o blat stolika, i pokiwałem głową.
- Zapraszam do łóżka - wskazał ręką wejście do bocznego po-
koiku, zanim sam zniknął w innych drzwiach, roztapiając się
w mroku jak duch.
Poszedłem do wskazanego mi pomieszczenia. Znalazłem tam
nie tyle łóżko, ile coś w rodzaju hamaka, zawieszonego w połowie
wysokości między sufitem a podłogą. Podszedłem bliżej, oparłem
na nim ręce. Znajdował się na wysokości mojej piersi, a więc mógł-
bym się tam dostać tylko wtedy, gdybym lewitował. Z westchnie-
niem zrzuciłem pościel na podłogę. Położyłem się na zimnej, twar-
dej mozaice i zawinąłem w koce. Zasnąłem wcześniej, niż zdążył-
bym o tym pomyśleć.

18
Obudziłem się zlany potem, z trudem łapiąc powietrze. Chcąc
wyrwać się ze snu, w którym się dusiłem, zrzuciłem z siebie wię-
zy krępujących mnie koców. Usiadłem i przez kilka następnych
wdechów zastanawiałem się, czemu śpię na podłodze... Czy na-
prawdę jestem wciąż w Starym Mieście... Nie. Nie w Starym Mie-
ście. W Świrowie.
Wstałem i z głową zamgloną od snu powędrowałem do głów-
nego pomieszczenia, bo tam po raz ostatni widziałem Hanjena.
Pokój wypełniała przedporanna szarówka. Hanjen już wstał -
siedział na krześle w absolutnym bezruchu i wpatrywał się
w pustkę.
- Hanjen? - Na moment stanęło mi serce. Ale nie był martwy
- korzystał z psycho, żeby telepatycznie odnaleźć Miyę lub Naoh.
"Wyglądasz, jakbyś nie żył" - słyszałem niejeden raz z ust ludzi,
kiedy korzystałem z Daru. Wreszcie pojąłem, dlaczego większość
z nich nie lubi tego widoku.
Hanjen natychmiast wrócił, wyskakując z transu, zupełnie
jakby moje wejście do pokoju włączyło mu jakiś alarm.
- Poszczęściło się? - zapytałem, zaskakując sam siebie pyta-
niem zadanym w standardzie. Wszedłem dalej.
- Poszczęściło się? - powtórzył pytająco, przekrzywiając po
swojemu głowę.
- Czy się udało. Czy udało się panu je znaleźć?
Poznałem po twarzy, że zrozumiał.
- Tak i nie. Jeszcze nie udało mi się zlokalizować żadnej
z nich. Ale wpadłem na ślad HARO. Naoh wysłała ich, żeby pod-
sycali gniew przeciw Tau. Twierdzą, że nadszedł czas, który prze-
widziała Naoh - że jeśli teraz zjednoczymy się w jeden umysł
i powstaniemy, to siłą woli sprawimy, że ludzie znikną z naszego
świata.
- Ależ to szaleństwo... - zacząłem, ale zaraz się uciszyłem.
Sam wiedział o tym równie dobrze jak ja. - Co ma pan zamiar
zrobić? - zapytałem, kiedy podniósł się z krzesła.
- Skontaktowałem się już z Radą i próbujemy zapobiec roz-
przestrzenianiu się tej choroby.
Ot tak, siedząc sobie tutaj? - miałem ochotę zapytać, ale przy-
pomniawszy sobie, gdzie jestem, w porę ugryzłem się w język.
Ciekawe, kiedy wreszcie przestanę myśleć jak człowiek... Albo
jeszcze gorzej: jak wyłączony z sieci.
- A co z Miyą i Jobym?
Potrząsnął głową, choć jego twarz przybrała już z powrotem
tamten nieobecny wyraz.
- Najpierw należy powstrzymać tamtych, inaczej odnalezie-
nie Joby'ego przestanie być ważne.
Przełknąłem protesty i zapytałem:
- Gdzie jest Babka?
Prawie zmarszczył brwi, kiedy znów musiał do mnie wrócić.
- Dlaczego pytasz?
- Dlatego, że dla mnie najważniejsze jest znalezienie Jo-
by'ego i Mii, a i dla pana stanie się ważne, kiedy już odszuka pan
Naoh. Nie poradzę sobie bez pomocy telepaty.
- Zapytam ją - odparł. Znowu się przeniósł myślami. Czeka-
łem, czując, że frustracja wzbiera we mnie jak gorączka. Wreszcie
znalazł się znów w jednym pokoju ze mną.
- Pomoże ci. Ale nie mogę cię do niej wysłać, gdyż zabrałoby
mi to zbyt wiele sił, a bardzo ich potrzebuję.
- No cóż. - Potarłem się po czole. - Czy w takim razie ona tu
Przyjdzie?
Znów się zachmurzył, jakbym bez powodu wprawiał go celo-
wo w zakłopotanie.
- Jeszcze nigdy tu nie była...
Zatem nie może się do nas teleportować. Na pewno będzie
jej trudniej przyjść tutaj, niż mnie pójść tam, gdziekolwiek to
"tam" może się znajdować... Zrozumiałem, do czego zmierza.
- Ma pan jakąś mapę?
Z wyraźną ulgą skinął głową. Znienacka w jego dłoni poja-
wił się pisak. Rozglądał się chwilę po pokoju, aż jego wzrok spo-
czął wreszcie na jakimś kawałku opakowania leżącym w koszu,
który widocznie służył do wyrzucania śmieci. Opakowanie frunę-
ło do niego przez cały pokój, a on sięgnął po nie i wziął wprost
z powietrza. Rozpostarłszy je płasko na ławce obok siebie, zaczął
kreślić na nim jakieś znaki, długo zastanawiając się nad każdą
kolejną linią. W końcu wyczekująco podniósł na mnie wzrok;
kiedy nie ruszyłem się z miejsca, przyzwał mnie do siebie nie-
cierpliwym gestem.
Stanąłem obok niego i zdałem sobie sprawę, jakie to wszyst-
ko musi być dla niego trudne, skoro normalnie mógłby mi to po
prostu pokazać, wsadzić prosto w mózg jak dane komputerowe.
Kolejny raz przyszło mi na myśl, ile to ludzie musieli zrobić,
żeby móc jakoś poradzić sobie bez Daru. Musieli się nauczyć
sami budować mosty między wszystkimi przepaściami - mię-
dzy dwoma i między tysiącami odizolowanych od siebie mózgów.
To dlatego aż tyle czasu zabrało im wydostanie się w kosmos -
gdzie odległości są tak olbrzymie, a źródła energii, do których
może się podłączyć psychotronik, tak ograniczone, że zawiodły
wszystkie wcześniejsze rozwiązania i tylko technika mogła za-
oferować wyjście z sytuacji. Zaświtała mi myśl, że dzięki temu,
iż przyszło im to o wiele trudniej, będą w stanie długo się utrzy-
mać.
Doszedłem jednak do wniosku, że dla mnie chyba nie ma
to większego znaczenia, bo zważywszy na panującą sytuację, bę-
dę nie lada szczęściarzem, jeśli uda mi się dożyć jutra. Po chwi-
li zacząłem się zastanawiać, czy Hanjen zna się na rysowaniu
map na tyle, że zdoła przeprowadzić mnie przez ten nieskończe-
nie malutki fragmencik planety, jaki dzieli mnie od Babki. Sta-
łem obok niego, przypatrując się i przysłuchując, kiedy próbo-
wał opisać słowami - dla siebie tak niezręcznymi i niedoskona-
łymi - trasę, która mnie do niej doprowadzi, i z całych sił
starałem się go zrozumieć. "To niedaleko" - tylko te słowa dawa-
ły mi jaką taką pewność.
W milczeniu wziąłem od niego skrawek papieru i zacząłem
zbierać się do odejścia.
- Przykro mi, że nie mogę bardziej ci pomóc - powiedział jesz-
cze. - Ale dziękuję za to, co robisz dla nas... I dla Mii.
Obejrzałem się i z zaskoczeniem odnotowałem, że kłania mi
się lekko.
- Jeśli każdy z nas pójdzie Drogą, którą widzi przed sobą, mo-
że podwoją się szansę na to, że jakoś osiągniemy cel, do którego
dążymy.
Potwierdziłem skinieniem głowy.
Wskazał mi drogę do drzwi wyjściowych. Ruszyłem koryta-
rzem do wyjścia i zatrzymałem się. Drzwi przede mną nie miały
ani klamki, ani tarczy dotykowej, ani oczka automatu.
- Otworzyć drzwi - odezwałem się. W ścianę nie wbudowa-
no również reagującego na głos mikroprocesora. - Hanjen! -
wrzasnąłem.
Drzwi otworzyły się natychmiast. Już prawie miałem je prze-
kroczyć, kiedy zdałem sobie sprawę, że jestem na drugim piętrze,
a przede mną nie ma schodów. Kiedy spojrzałem w dół, widziałem
wzdłuż ścian resztki jakiejś zabudowy, prawdopodobnie pozosta-
łość po klatce schodowej. Zakląłem i okręciłem się na pięcie. Han-
jen stał i patrzył wprost na mnie. Poczułem, że zamykają mnie
w ostrożnym uścisku jakieś niewidzialne ramiona. Uniosłem się
i zostałem przetransportowany na ulicę. Wylądowałem lekko
i spojrzałem w górę, zdążyłem zobaczyć drzwi zamykające się z po-
wrotem.
Powędrowałem spojrzeniem w głąb zarumienionej świtem
ulicy. Zobaczyłem dziesiątki spieszących dokądś Hydran, co szcze-
rze mnie zaskoczyło, biorąc pod uwagę wczesną porę. Nie wie-
działem, czy Hydranie zawsze wstają o świcie, czy też ta wczesna
aktywność może oznaczać działania, o których wcale nie mam
ochoty myśleć.
Nikogo nie zdziwił sposób, w jaki pojawiłem się na ulicy.
Większość z nich także normalnie poruszała się pieszo jak ja, a nie
unosiła w powietrzu czy pojawiała się i znikała. Ale nawet kiedy
szedłem w tę samą stronę co oni, ubrany w takie same ciuchy, to
i tak byłem inny - kiedy próbowali dotknąć moich myśli, odbiera-
li mnie zupełnie inaczej. Tak bardzo wyobcowany nie czułbym się
wśród ludzi - i tak jestem bardziej człowiekiem niż Hydraninem...
Na zawsze pozostanę mebtaku, a moje umysłowe bariery były jak
wzniesiona pięść, jak umyślna zniewaga rzucana każdemu mija-
jącemu mnie przechodniowi.
Szedłem niezaczepiany, nikt nie zwracał na mnie szczególnej
uwagi. Ale wieść znacznie mnie wyprzedziła. Wzdłuż ulic ludzie
przystawali albo wyglądali z okien, żeby w milczeniu obserwo-
wać, jak przechodzę. Nie unikałem ich spojrzeń, chciałem, żeby wi-
dzieli moje oczy, podłużne rozcięcia źrenic, i starałem się, żeby
nie dostrzegli w nich strachu.
Na ulicach nie zauważyłem żadnych znaków ani informacji.
Trzymałem mapę w śmiertelnym uścisku spoconej dłoni, a za każ-
dym razem, kiedy udawało mi się wypatrzyć kolejny wymieniony
przez Hań jena punkt orientacyjny, czułem się odrobinę bezpiecz-
niej. Kiedy tak szedłem, przyszło mi też do głowy, że nie mam po-
jęcia, jak się dostanę z powrotem przez te jego drzwi. Zacząłem
się zastanawiać, czy nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś stał się ka-
leką na skutek wypadku albo urodził się z genetycznym defektem,
który uniemożliwiałby mu wykonywanie tych wszystkich czynno-
ści, które Hydranie robią na co dzień. Może dla własnych członków
Wspólnota miała jakiś lepszy system pomocy...
Ale zaraz przypomniałem sobie uzależnionego od narkoty-
ków ukochanego Naoh wraz z całą resztą ćpunów i życiowych roz-
bitków. Sami robili z siebie takie bezradne kaleki jak ja, a nikt
dotąd nie zrobił nic, żeby im pomóc. Potem przypomniało mi się,
co mówił Hanjen, a także prymitywne centrum medyczne, które
pokazywały mi Miya i Naoh. Może po prostu nikt nie potrafi im
pomóc.
Potem zacząłem się zastanawiać, jak to będzie, kiedy przyj-
dzie mi przeżyć resztę życia w ten sposób: chodzić wciąż w szpa-
lerze spojrzeń, nie potrafić zrobić tego, co wszyscy inni uważają
za oczywiste... I nie móc na nikim polegać - jeśli nie uda mi się
znaleźć Mii. A nawet jeśli mi się uda, to co zrobię, jeżeli nie zechce
mnie słuchać?
Na ulicach pojawiło się więcej ludzi; teraz koło mnie prze-
pływała cała rzeka. Zastanawiałem się, dokąd zdążają w takim
pośpiechu. Niektórzy, mijając mnie, miotali przekleństwa albo
przepychali się znacznie brutalniej, niż było trzeba. Raz czy dru-
gi zostałem pchnięty od tyłu tak mocno, że straciłem równowagę,
ale kiedy się odwróciłem, nie znalazłem nikogo, kto by znajdował
się na tyle blisko, by móc mnie dotknąć. Zacząłem wątpić, czy uda
mi się w ogóle dotrzeć w pobliże Babki.
Babka... Ona mi pomoże. Jeszcze raz przypatrzyłem się uważ-
nie mapie, a potem rozejrzałem się po ulicy w poszukiwaniu punk-
tów rozpoznawczych. Jest. Znalazłem miejsce, w którym według
Hanjena powinni przebywać ocalali z klasztoru. U wejścia wzno-
siły się podobne kształtem do drzew filary, a całą fasadę zdobiła
mozaika w kolorze, który niegdyś musiał przypominać barwy za-
chodzącego słońca. Teraz front budynku był fiołkowy i poznaczo-
ny plamami tam, gdzie poodpadały płytki - ale i tak najbardziej
przypominał opisane przez Hanjena miejsce. Ruszyłem w tamtą
stronę, czując, że ucisk w piersiach wyraźnie mi zelżał. Już prawie
bezpieczny...
Nagle tuż przede mną zmaterializowały się dwie postacie -
dwóch Hydran, których nigdy przedtem nie widziałem, potężniej-
szych i wyższych od reszty. Stanąłem jak wryty, bo zablokowali mi
przejście. Przez długą chwilę tylko na mnie patrzyli. Nie wiedzia-
łem, czy próbują przemówić do mnie w myślach.
- Wynoś się stąd, człowieku - odezwał się jeden w standar-
dzie, ale z tak silnym akcentem, że z trudnością rozpoznawałem
słowa. -1 to już.
- Nie jestem człowiekiem - odpowiedziałem po hydrańsku. -
Przyszedłem zobaczyć się z oyasin. - Wytrzymałem ich spojrze-
nia, żeby mogli się lepiej przyjrzeć moim oczom.
Patrzyli na mnie groźnie, a następnie spojrzeli po sobie.
- Półkrwi - mruknął jeden do drugiego, a potem wskazał na
własną głowę.
- Mieszaniec - rzucił ten drugi już w moją stronę. Telekine-
tyczny cios pchnął mnie do tyłu. - Narkoman. Tacy jak ty nie po-
winni się zbliżać do oyasin. Wracaj do ludzi, gdzie twoje miej-
sce.
- Ona chce się ze mną widzieć - broniłem się, starając się za
wszelką cenę panować nad głosem.
- Nie sądzę. - Przysunęli się bliżej siebie, jakby wierzyli, że
jedyna droga do środka prowadzi między nimi. Przemknęło mi
przez myśl, żeby rzeczywiście spróbować - ale zdałem sobie spra-
wę, że nawet bym się nie zbliżył, gdyż mogą pchnąć mnie, nie do-
tykając.
- Namaste. Czekałam na ciebie. - Nieoczekiwanie na chodni-
ku obok mnie pojawiła się Babka.
- Jezu - sapnąłem i jeszcze raz zatoczyłem się do tyłu. Dwaj
Hydranie zrobili to samo. Przynajmniej raz nie było mi głupio.
- Oyasin - zaprotestował jeden ze strażników - wychodzisz
do śmiercionośnego?
Zamarłem, sądząc, że jakimś cudem zdołał się dowiedzieć
o mojej przeszłości. Ale szybko zdałem sobie sprawę, że był to po
prostu synonim słowa "człowiek".
Odwróciła się i zmierzyła ich długim, choć pewnie nie mil-
czącym spojrzeniem. W końcu skłonili się przed nią, a potem tak-
że, niechętnie, przede mną. Odsunęli się na bok i pozwolili nam
przejść.
Podążyłem za Babką w głąb ocienionego wejścia, a potem
przez niewielkie atrium, w którym kilkoro dzieci rzucało srebrną
metalową kulką, wcale jej przy tym nie dotykając. Za każdym ra-
zem kiedy kulka trafiała w ścianę, dawała się słyszeć muzyka,
a dzieci wybuchały śmiechem.
Dalej znajdowało się wielkie, wysoko sklepione pomieszcze-
nie. Tutaj zebrało się znacznie więcej osób: dorośli wędrowali bez
celu albo spali zwinięci na matach, dzieci kuliły się na czyichś ko-
lanach albo śmigały jak ptaki przez las dużych postaci. W powie-
trzu pachniało gotowanymi potrawami. Ktoś grał na nieznanym mi
instrumencie. Tak niewiele tutaj rozmawiano, że jękliwy dźwięk
niósł się wyraźnie po całej sali.
Tu i ówdzie jakieś zabłąkane dziecko wznosiło się nagle pod
sufit jak pozbawione ciężaru. Czasami wzlatywał za nim doro-
sły lub inne dziecko albo ktoś bezgłośnie nakazywał mu wrócić
na dół. Pomyślałem o Jobym, który nie mógłby się przyglądać,
jak szybują niczym fragmenty kolorowego snu, który bez po-
mocy Mii nie potrafi zrobić nawet kroku. Wbrew sobie w każdej
małej twarzyczce, która się zwracała w moją stronę, widziałem
jego oczy.
Przebywało tu mnóstwo osób. Nie wiedziałem, czy wszystkie
mieszkały przedtem w klasztorze, czy może to miejsce już wcze-
śniej służyło za schronienie. Niegdyś miało niewątpliwie zupeł-
nie inne przeznaczenie - barokowe, roślinne motywy na ścianach
i suficie cechowało to samo wyrafinowane piękno, które widziałem
w sali Rady. Ciekawe, czy to ten sam kompleks budynków. Jeśli
tak, to nie o wszystkie dbano jednakowo. Wszędzie dookoła widzia-
łem ślady upływającego czasu i zaniedbań - zbyt wiele tu kurzu,
zbyt wiele obojętności.
- Co to było za miejsce?
Babka obejrzała się przez ramię.
- Ty nazwałbyś je halą widowiskową. Wspólnota gromadziła
się tutaj, żeby dzielić ze sobą pewne szczególne sny i wytwory,
które ukazała im Droga.
- Masz na myśli coś takiego jak sztuka, muzyka? - Przysłuchi-
wałem się echom melodii za naszymi plecami i wyobrażałem so-
bie, o ileż bardziej interaktywny musiał być ten koncert czy jaka-
kolwiek inna forma sztuki, jeżeli publiczność miała dostęp wprost
do myśli artysty i mogła osobiście odczuć odgrywający się tam
akt twórczy. - Już tego nie robią?
Potrząsnęła głową, a jej welon zatrzepotał przy tym jak skrzy-
dła ćmy.
- Jest nas za mało. Zrobiło się... za zimno. - Nie chodziło jej
tylko o temperaturę. - Jeśli chcą się dzielić, szukają mniejszego
pomieszczenia.
Poprowadziła mnie dalej do pustej komórki, w której znaj-
dowała się tylko mata i lampka oliwna. Smużka dymu wzbijała
się w górę niezakłóconą linią. Ciekawe, czy Babka tutaj medytu-
je, czy śpi... A może szuka Mii albo przynajmniej kogoś, kto wie,
gdzie ona jest. Powoli i ostrożnie przyklęknęła na macie. Sam
ukląkłem naprzeciwko, wyczuwszy instynktownie, że tego wła-
śnie po mnie oczekuje. Starałem się zachować cierpliwość, nie
wyrywać się, nie mówić zbyt wiele, nie naciskać, nie zachowywać
się za bardzo po ludzku. Skupiłem myśli na muzyce, która nadal
docierała do nas przez hałas i pomruk wielkiej sali za naszymi
plecami.
Babka przeniosła wzrok z płomienia na moją twarz, a potem
na moje ubranie.
- Ach, Bian - odezwała się z dziwnym smutkiem, jakby sta-
ło się dla niej oczywiste coś, o czym ja nie miałem najmniejsze-
go pojęcia.
- Nie wiesz, dokąd Naoh zabrała Miyę? - zapytałem wresz-
cie, bo nie dodała już nic więcej.
- Wiem, gdzie one są - odpowiedziała tak spokojnie, jakby in-
formowała mnie, która jest godzina.
- Gdzie? - Już chciałem zerwać się na równe nogi.
- Bian. - Tym jednym słowem powstrzymała mnie tak samo
skutecznie, jakby sparaliżowała mnie za pomocą psycho.
Opadłem z powrotem na kolana.
- Co takiego?
- Nie wolno ci do niej iść. Tam wkrótce zaczną się dziać nie-
dobre rzeczy. Przydarzą się i tobie, jeśli tam pójdziesz.
Zamarłem.
- Co masz na myśli? Miałaś widzenie? Widziałaś to? Jakie
niedobre rzeczy...?!
Poczekała, aż przebrzmią wszystkie moje pytania, a potem
powiedziała:
- Naoh i reszta HARO szerzą strach...
- Wiem - potwierdziłem i przygryzłem wargę.
- Pokazują Wspólnocie, że ludzie poświęcą raczej życie dziec-
ka, niż dopuszczą, żeby kontrola FKT przybyła tutaj i zobaczyła,
jak żyjemy. Mówią im, że ludzie zdecydowali się nas zniszczyć,
a także zbezcześcić nasze ostatnie święte miejsce - i że wasza eki-
pa jest tego dowodem.
- Ale to nieprawda... - Znów urwałem, przypominając sobie,
że przynajmniej połowa z tego już się potwierdziła, sam to mówi-
łem satoh. A reszta mogła się sprawdzić szybciej, niż miałem ocho-
tę przyznać. - Czy nasi ludzie o tym nie wiedzą?
- Satoh wierzą, że to prawda, i to właśnie zobaczą nasi ludzie.
Naoh prosi, żeby Wspólnota zebrała się przy moście Westchnień,
który prowadzi na drugą stronę, do Riverton. Mówi im, że jeśli
wystarczająco wielu uwierzy, mogą powstrzymać Tau. Że jeśli do-
statecznie wielu z nas się zjednoczy, siłą woli możemy oczyścić
planetę z wszelkich śladów ludzkiej działalności...
- O Boże - mruknąłem i potarłem twarz rękoma. Miya wie-
działa o lotnej wersji narkotyku. Ale tym kąskiem Naoh nie po-
dzieliła się z resztą. - Kiedy ma się odbyć ten... ten cud?
- Wkrótce. Ci, którzy o tym słyszeli, już zaczynają się zbie-
rać i przywołują następnych.
Przypomniałem sobie wszystkich ludzi, których mijałem po
drodze na ulicach - tę niespokojną ruchliwość, podejrzliwe spoj-
rzenia. Być może powodowały je rozsiewane przez satoh plotki.
Potem zacząłem zastanawiać się nad zamiarami Naoh. Skupienie
sił, działanie w jedności umysłów brzmiało niemalże sensownie.
Jak coś, co należało zrobić całe lata temu... Może zresztą lata te-
mu już próbowano - próbowano wielokrotnie przez wszystkie te
lata, jakie upłynęły od zagarnięcia Ucieczki przez ludzi. Ale nigdy
nie wychodziło, bo ludzka technika była zawsze o jeden krok przed
nimi, a ludzki brak skrupułów pozostawał zawsze bez zmian.
Korporacja Bezpieczeństwa Tau miała gazową nefazę. Boro-
sage użył jej w moim pokoju hotelowym, użył jej także w klaszto-
rze. Nie miałem cienia wątpliwości, że wykorzysta ją też przeciw
tłumowi, który będzie próbował wedrzeć się do Riverton. A kiedy
zbiorą się wszyscy w jednym miejscu i zostaną pozbawieni Daru,
staną się łatwym łupem dla Tau. Jeszcze raz spojrzałem na Babkę.
- Widzisz, jak ludzie atakują demonstrację, prawda? I nie
możesz nic na to poradzić...
Potwierdziła skinieniem głowy, jej twarz spowiły cienie smutku.
- Taki koniec widziałam, jeżeli nasz lud pójdzie drogą Naoh.
A pójdzie. Nikt go nie powstrzyma.
- Hanjen wciąż próbuje. A ty próbowałaś?
Kiwnęła głową.
- Już za późno.
- Ile wiedziałaś o działaniach satoh? I od jak dawna? Wie-
działaś, że planują porwanie Joby'ego?
- Tak, Bian, wiedziałam... - odparła cichutko, potrząsając bez-
radnie głową. Zamknąłem oczy. -Wtedy Droga, którą widziałam,
prowadziła nas w lepsze miejsce.
- Ale teraz to się zmieniło?
Nic nie odpowiedziała.
- Dlaczego? Co się zmieniło? - dopytywałem się, bo w środku
dręczyło mnie pytanie: czy to przeze mnie? Czy to dlatego, że się
wtrąciłem, kiedy Miya... Ale żołnierze już ją prawie mieli. Gdyby
na mnie nie wpadła, pewnie już by nie żyła, a wraz z nią i wizja
Naoh. Czy to ten gaz? Gdyby Babka nie wiedziała o jego istnieniu,
czy mogłaby fałszywie odebrać wizję przyszłości? Nie wiedziałem
na ten temat nawet tyle, by móc zgadywać, a ona nie chciała mi
powiedzieć. - Może jeszcze da się ich powstrzymać. Może uda mi
się jeszcze raz wszystko zmienić...
- Nie. - Potrząsnęła głową stanowczo i powoli podniosła się
z klęczek. - Wszystko jedno, co zrobisz, Bian, i tak będą się dzia-
ły niedobre rzeczy. Jeśli pójdziesz za Miyą, przydarzą się i tobie.
- Gdzie jest Joby?
- Nic mu nie grozi.
- Ale gdzie jest? Tutaj? Z tobą?
- Nic mu nie grozi - powtórzyła, a jej spojrzenie mówiło mi
wyraźnie, że innej odpowiedzi nie uzyskam. Ruszyła ku drzwiom.
- Dokąd się wybierasz? - zapytałem.
Odwróciła się do mnie, ale nie mogłem nic wyczytać z zakry-
tych woalką oczu.
- Idę przyłączyć się do zgromadzenia na moście Westchnień.
- Dlaczego?
- Bo tam właśnie prowadzi mnie Droga. -1 zniknęła.
Rzuciłem się za nią, chcąc złapać za połę płaszcza. Palce zaci-
snęły mi się w powietrzu. Podniosłem się niezgrabnie, miotając ci-
che przekleństwa. Kiedy opuszczałem pokoik, wiedziałem dosko-
nale, że i ja zmierzam w stronę mostu. Nawet jeśli miałbym tam
dotrzeć pieszo, to jeżeli jest tam Miya, i ja powinienem być.
Kiedy wracałem przez wielką halę, uświadomiłem sobie, że
ucichła muzyka. Teraz słychać było, jak ktoś krzyczy po hydrańsku,
a jego słowa wybijają się echem ponad bezładny hałas, jakby
chciał zmusić wszystkich do słuchania. Może w tłumie pełnym
nieskupionej energii łatwiej było krzyczeć, niż porozumiewać się
telepatycznie, a może za pomocą myśli rozsiewał teraz inne wie-
ści. Głos nabrał siły, ale stał się mniej wyraźny od brzmiącej wcze-
śnie j muzyki, dobrą chwilę więc zajęło mi wychwycenie brzmie-
nia słów.
Mówca stał na środku wielkiej sali. Zdałem sobie sprawę, że
go znam, że to ktoś z satoh. To Tiene, jeden z radykałów, których
spotkałem tamtej pierwszej nocy razem z Miyą i Naoh. Kiedy go
rozpoznałem, mogłem darować sobie słuchanie - i tak doskonale
wiedziałem, po co tu jest i co mówi.
Przepchnąłem się przez zebrany dookoła tłum i stanąłem
z nim twarzą w twarz. Spojrzał na mnie z góry, bo dla lepszej wi-
doczności unosił się metr nad ziemią. Dostrzegłem nagłe zaskocze-
nie i niedowierzanie, kiedy mnie rozpoznał.
Z całej siły zdzieliłem go w żołądek. Zwalił się na podłogę
jak wór brudnej bielizny.
- Czy nie dość już krzywdy wyrządziliście? - wrzasnąłem. -
Wynoś się stąd do wszystkich diabłów,Tiene, i więcej nie wracaj.
Świdrował mnie wściekłym spojrzeniem, które wyraźnie po-
wiedziało mi wszystko to, czego nie mogłem usłyszeć w jego my-
ślach.
- Naoh nie myliła się co do ciebie - wymamrotał, trzymając
się za brzuch.
- A jednak się myliła - odparłem, odstępując do tyłu, kiedy
zaczął się podnosić, na wypadek gdyby nie był taki zamroczony, na
jakiego wyglądał. - Myli się też i we wszystkim innym. Zaprowadź
mnie do niej, a ja...
Tiene zniknął, a wywołany tym powiew zmierzwił mi włosy.
- Cholera. - Ruszyłem przez zgromadzony na sali tłum. Wszy-
scy się rozstępowali, tworząc przejście prosto do drzwi wyjścio-
wych.
Kiedy znalazłem się na zewnątrz, przeszukałem wzrokiem
niebo nad dachami domów, wypatrując znajomej sylwetki mostu,
którą wkrótce, ku swojej uldze, odnalazłem. Nie miałem odpo-
wiedniego nastroju, żeby pytać kogokolwiek o drogę, a pewnie
i nikt na tej ulicy nie był w odpowiednim nastroju, żeby mi ją
wskazać.
Zacząłem więc brnąć przez labirynt ulic, nie wiedząc, jak dłu-
go potrwa wędrówka do mostu, nie wiedząc, ile jeszcze mam cza-
su, zanim sytuacja stanie się krytyczna. Po drodze rozmyślałem
nad tym, ilu Hydran posłuchało dzisiaj satoh, ilu z nich z tego po-
wodu dziś zginie lub odniesie rany. Czy wśród nich będzie Miya.
Albo ja sam.
Ale zaraz doszedłem do wniosku, że nie wolno mi myśleć
w ten sposób. Musiałem wierzyć, że nawet Babka nie może wi-
dzieć Drogi z absolutną jasnością, że jakimś cudem da się jeszcze
coś zmienić.
Usłyszałem pomruk tłumu, zanim jeszcze go ujrzałem. Zanim
dotarłem do placyku przed mostem prowadzącym do Riverton,
cały teren zdążył się już szczelnie wypełnić Hydranami. Zrozu-
miałem wtedy, że hałas, jaki robią, to drobiazg w porównaniu
z tym, co wydawałby z siebie podobnej wielkości tłum ludzi. Ale
to może dlatego, że nie wszystko mogłem słyszeć. Poczułem się
zupełnie oszołomiony, widząc, jak wielu członków Wspólnoty za-
reagowało na skrzywioną wizję Naoh. Jak wiele można się dowie-
dzieć o dławiącym ich gniewie, bezsilności i beznadziei.
Ponad tłumem rozbrzmiewał dobiegający z głośnika ludzki
głos, przemawiający w standardzie - nakazywał im się rozejść,
groził zastosowaniem środków odwetowych. Nie widziałem mów-
cy, ale nawet mimo zniekształconego przez megafon głosu wie-
działem, że to Borosage.
Zacząłem przepychać się przez tłum zebrany przy wylocie uli-
cy, starałem się zobaczyć coś ponad głowami, nasłuchiwałem zna-
jomego głosu, wypatrywałem znajomej twarzy.
(Miya! Nasheirtah\) krzyczałem każdą komórką ciała, a ści-
śnięte klaustrofobicznie, nieprzeniknione głowy zupełnie obcych
mi Hydran odwracały się w moją stronę. Schyliłem głowę, miota-
jąc pod nosem przekleństwa, i wepchnąłem się głębiej w tłum,
zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, kim jestem.
Przecież przedtem potrafiłem dosięgnąć myśli Mii, a Miya
umiała mnie odnaleźć wyjątkowo sprawnie. Więź między nami
będzie istniała zawsze - musiałem w to wierzyć bez względu na to,
kto lub co weszło teraz pomiędzy nas.
Spostrzegłem wnękę w ścianie, na którą właśnie mnie pchnię-
to, wśliznąłem się więc do środka i starałem się oczyścić myśli ze
wszystkiego i wszystkich z wyjątkiem Mii - jej twarzy i myśli.
Przypominałem sobie, jak się poruszała, uśmiechała, jak przytu-
lała Joby'ego, jak dotykała mnie... Jak ożywiła moją duszę niczym
woda na pustyni. Przeżywałem od nowa dotyk myśli, kiedy złą-
czyły się nasze umysły i ciała, przetwarzając żar cielesnego pożą-
dania w coś znacznie prawdziwszego, czystszego, bardziej...
(Miya?) Aż zachłysnąłem się z wrażenia, kiedy naprawdę we-
szła w kontakt, i z zaskoczenia omal nie przeciąłem delikatnej
więzi między nami. W tej chwili też zdałem sobie sprawę, że prze-
cież mogła mnie unikać lub odciąć. A ona przez cały czas czekała
na mnie z otwartym umysłem...
(Kocie...) Jej myśli brzmiały równie wyraźnie jak moje własne
i tak samo stanowiły część mnie. (Bian!)
Zostałem na miejscu, przyciśnięty do wnęki w ścianie tak, że
nie mógłbym się ruszyć, nawet gdyby zależało od tego moje życie.
Przez łącze myślowego kontaktu zaczął już przesiąkać nastrój tłu-
mu i wkrótce mój umysł był tak samo świadom jego obecności
jak ciało. Starałem się utrzymać kontakt na przekór odczuwanej
złości, frustracji, niezaspokojonym potrzebom i smutkowi tłumu,
ale od wysiłku pociemniało mi w oczach. Nie wiedziałem, co za-
trzymuje Miyę, kiedy mogła przecież zjawić się przy mnie.
Od zmiennych prądów odczuć, jakimi karmił się mój mózg, za-
czynały pulsować wszystkie myśli. Zapragnąłem wpuścić do środ-
ka emocje tłumu, zatonąć w nich, zespolić się z nimi...
Szybko wyobraziłem sobie, co się stanie, jeżeli to zrobię - i je-
śli ktoś w tym tłumie zwróci na mnie uwagę na tyle, żeby zauwa-
żyć, że się różnię od reszty. Konwulsyjnie zwarłem myśli, nieomal
tracąc kontakt z Miyą, lecz za chwilę odzyskałem samokontrolę.
Przepatrując tłum od nowa, zorientowałem się, że większość kie-
rowała się teraz w stronę mostu, porwana niespokojnym wyczeki-
waniem.
Tłum przyciągał tam inny głos - nie zniekształcone pogróż-
ki Borosage'a, mimo że nadal obijały się echem po wszystkich
czterech kątach placu. Ten głos mówił cicho, nie dało się go sły-
szeć - czułem, że wsącza mi się bezpośrednio w myśli przez więź
z Miyą. Jeden umysł - umysł Naoh - spotęgowany przez sieć in-
nych umysłów, z których każdy powtarzał za nią ten przekaz: "To
dzień niepodobny do innych. Przejdźmy na drugą stronę. Odzy-
skajmy nasz świat. Przyszłość czeka. Ludzie nic nam nie mogą
zrobić, nic nas nie zatrzyma, jeśli ruszymy w przyszłość jako je-
den umysł. Uwierzcie...".
Tłum dookoła mnie drgnął, prąc w stronę mostu.
(Miya!) włożyłem w ten krzyk wszystko, co mi jeszcze zosta-
ło, żeby zmusić ją do dotrzymania danej mi raz obietnicy.
(Bian!) Nagle była tuż obok, chwyciła mnie za ramię, żeby od-
zyskać równowagę. Wciąż miała na sobie te same stonowane bar-
wy ziemi, tę samą tradycyjną tunikę i spodnie, ale twarz omotała
szalem z frędzlami, jakby starała się zachować anonimowość. Kil-
ka osób naokoło odsunęło się odrobinę, nie przyglądając nam się
zbytnio.
- Gdzie ty byłaś? - wybuchnąłem, kiedy na mnie patrzyła.
Jej rozżarzona ulga przelała mi się przez mózg jak płonący fosfor.
(Wróciłeś! Jesteś z nami! Dobrze znałam twoje serce...) Odsu-
nęła z twarzy szal i zaczęła mnie całować. Moje ciało natychmiast
pospieszyło z odpowiedzią, gotowe pójść za nią wszędzie, ze ślepą
ochotą... Ale w uldze Mii wyczułem resztki smaku podejrzeń Naoh,
choć zniknęły powody, które kazały jej we mnie zwątpić. Z ręko-
ma uwieszonymi mojej szyi zaczęła ciągnąć mnie w głąb tłumu.
Wyrwałem się.
(Miya, przestań!) Co ty tu, do cholery, robisz? - krzyknąłem.
-To czyste szaleństwo! - wyrzuciłem z siebie szybko, zanim zdra-
dzi mnie język, a za nim myśli. - Jak mogłaś mnie tak zostawić?!
Popatrzyła na mnie, wyraźnie nic nie rozumiejąc.
(Musiałam) odrzekła w końcu. - Naoh...
- Co ta Naoh sobie wyobraża? - zapytałem, nie starając się już
nawet skupić na powrót myśli. - Wystawia was wszystkich kor-
bom na czystą masakrę!
- Nie, Bian. - Miya potrząsnęła głową. - Ona widziała Drogę.
Możemy chronić się przed nimi, nie robiąc im przy tym krzywdy,
jeśli wszyscy dokonamy zjednoczenia. Nie starczy im sił, żeby
nas powstrzymać. Wiara porusza góry. Możemy ich zmusić, żeby
zniknęli...
- Miya, przestań! - Złapałem ją za ramiona, wystarczająco
mocno, żeby skrzywiła się z bólu. - Twoja siostra zaraża ci myśli.
Ona... jest chora i zaraziła was wszystkich. Wszystko, w co wierzy-
cie, jest pokręcone, złe.
Jeszcze raz potrząsnęła głową.
- Proszę cię, Miya - błagałem. - Jeśli mnie kochasz, jeśli ko-
chasz Joby'ego, spróbuj spojrzeć na Naoh moimi oczyma - zobacz
ją tak, jak ja ją widzę. Wiesz, że nie była u mnie w głowie. Wiesz,
jaki jestem, to dzięki temu jestem na nią odporny. - Potoczyłem
ręką dookoła. - Spójrz na ten tłum moimi oczyma, a potem po-
wiedz, czy według ciebie to nie wygląda źle.
Patrzyła na mnie - jak mi się zdawało - przez całą wieczność,
a tłum tymczasem przesuwał się, depcząc po wszystkich moich
nadziejach. Ale wtem poczułem, że coś w jej myślach się zmie-
nia: niezachwiana wiara poddaje się jak lodowa tama, zza której
wypływa potok pytań bez odpowiedzi.
(Bian?)
Otworzyłem myśli, żeby sama mogła zobaczyć to, co ja widzia-
łem i w co jej siostra wraz z resztą satoh nie chciała uwierzyć. Nie
próbowałem nawet popychać jej w stronę prawdy - wiedziałem do-
skonale, że gdyby miała co do tego choć cień podejrzenia, utracił-
bym ją na zawsze.
(Nefaza...?) Kolory odpłynęły gwałtownie z jej twarzy, tak jak-
by zdołała już zapomnieć, że coś takiego istnieje. (Czy taką Dro-
gę widziałeś przez cały czas?) Złapała się kurczowo poły mojej
kurtki, jakby nagle zabrakło jej sił, by utrzymać się na nogach.
(Nasi... Tau... oni naprawdę to zrobią?)
Potwierdziłem skinieniem głowy, czując, że coś pęka mi
w środku i napełnia bólem, jakby ta podzielona na dwoje praw-
da stała się teraz dla każdego z nas podwójnym ciężarem. Ale
cóż innego mi pozostało? Nie było już wyboru - ani dla mnie, ani
dla niej.
- Czy... czy widziałaś oyasin?
Odsunęła się ode mnie na pewną odległość i potrząsnęła gło-
wą, co miało znaczyć zarazem: "nie" i "nie wiem, dlaczego pytasz".
- Powiedziała, że tutaj prowadzi ją Droga. Może dojrzała
jakąś szansę na powstrzymanie Naoh. - Starałem się nie my-
śleć, jak niewiele miała nadziei na powodzenie. - Czy umiesz ją
odnaleźć?
Miya lekko zmarszczyła brwi, wyciągnęła szyję, ale nawet ja
przez ten tłum nie widziałem dalej niż na trzy metry. A jeśli jej
myśli były równie zatłoczone obcymi jak ulica wokół nas, ten spo-
sób poszukiwań da nam równie niewiele. Spojrzała gdzieś ponad
nasze głowy.
- Tam, w górze... - Wskazała ręką.
Kiwnąłem głową i starałem się wewnętrznie nie spinać, kie-
dy oboje się unosiliśmy. Wylądowaliśmy na szczycie ściany jak
pozbawieni ciężaru. Przylgnąłem kurczowo do krawędzi, a jej
szorstki brzeg wbił mi się w dłonie, kiedy próbowałem zachować
równowagę. Gdy powiodłem spojrzeniem po zgromadzonym w do-
le tłumie, zrozumiałem, że samo wypatrywanie Babki jest z góry
skazane na niepowodzenie. Być może Miya zrobi to, czego ja nie
mogłem, ale nie byłem pewien, czy jej Dar, i to z tej wysokości, bę-
dzie w stanie wyłowić Babkę z morza stopionych ze sobą umysłów.
Patrząc w dół, nagle dostrzegłem, że w tłumie znajdują się
także dzieci. Poczułem falę rozpaczy; po biologicznej wojnie z Tau
Wspólnocie pozostało już tak niewiele dzieci. Nie wiedziałem,
dlaczego ich rodzice zdecydowali się na takie ryzyko, dlaczego
rzucili na szalę ostatnią nadzieję na przyszłość. Czyżby rzeczywi-
ście wierzyli w to, co mówiła im Naoh - że ludzka broń nie będzie
w stanie uczynić im żadnej krzywdy? A może po prostu uwierzy-
li, że jeśli to się nie powiedzie, nie będzie przed nimi przyszłości,
dla której warto by żyć. Kiedy podniosłem wzrok w niebo, wypa-
trując pojazdów służb bezpieczeństwa, znów przyszedł mi na myśl
Joby. Nagłaśniane groźby Borosage'a brzęczały dookoła jak jakiś
surrealistyczny kontrapunkt, kiedy zapytałem półgłosem:
- Udało się?
(Nie, ja...)
- Mów na głos - przerwałem. Poczułem jej zaskoczenie, kie-
dy usłyszała mój szorstki ton. - Jeśli użyją przeciw nam gazu, przy-
najmniej będziemy wiedzieć.
Kiwnęła głową, z jej twarzy nie schodził wyraz napięcia.
- Znalazłam Naoh. - Wskazała ręką. - Jest cała na biało, zo-
baczysz ją na moście.
Podążyłem wzrokiem w odpowiednim kierunku, aż odszuka-
łem białą postać unoszącą się jakiś metr nad różnokolorowym tłu-
mem. Odcinała się od ciżby, jakby sama siebie mianowała Wy-
brańcem. Na obu krańcach mostu dostrzegłem pole siłowe - wi-
działem, jak zebrany przy Naoh tłum napiera na niewidzialną ba-
rierę niczym owady w butelce.
A potem, kiedy się przyglądałem, Naoh znalazła się nagle za
tą barierą. Stało się to tak błyskawicznie, że nawet nie zauważy-
łem zmiany. Dołączyło do niej dwóch satoh, potem jeszcze dwóch,
którzy uzyskali właściwą orientację i teleportowali się poza ba-
rierę. Teraz ruszyło za nimi coraz więcej Hydran, nie tylko satoh,
dwójkami, piątkami, całymi tuzinami, aż zapełnili całkowicie
ten kraniec mostu. Zobaczyłem, jak stłoczona masa wdziera się
coraz głębiej, a Naoh unosi się nad tym wszystkim jak biały anioł
śmierci.
- A Babka? - ledwie zdołałem wykrztusić, zahipnotyzowany
tym widokiem.
- Nie przy niej. Ciągle szukam... - odpowiedziała Miya, jak-
by słyszała mnie tylko połową myśli.
Sam próbowałem szukać dalej wzrokiem. Ale spojrzenie wciąż
uciekało mi w stronę wlewającego się na most tłumu - a potem da-
lej, na drugi koniec, gdzie zaczynał się świat Tau. Tutaj nazywali
go mostem Westchnień. Jutro pewnie zaczną nazywać go zupełnie
inaczej.
Na drugim końcu czekał Borosage razem z małą armią korb.
W porannym słońcu połyskiwały pancerze ochronne - a to zna-
czyło, że są uzbrojeni w taką broń, o jakiej nawet nie miałem
ochoty myśleć. Pojazdy latające już zajmowały pozycje nad na-
szymi głowami. Raczej nie było co marzyć, że znaleźli się tutaj
tylko w charakterze obserwatorów.
Bariera pola siłowego, z którą zderzyłem się pewnej nocy, nie
zdoła powstrzymać Hydran, dokładnie tak samo jak nie powstrzy-
mała ich pierwsza, jeśli tylko połapią się w wymiarach i gęsto-
ściach na drugim brzegu. Może rzeczywiście, kiedy zjednoczy się
ich wystarczająco wielu, będą mogli rozbroić każdą broń, zabloko-
wać wolę tych, którzy będą chcieli jej użyć i nikomu przy tym nie
stanie się krzywda...
Może piekło za chwilę zamarznie.
Patrzyłem, jak kurczy się przestrzeń między dwoma dążący-
mi do zderzenia światami, aż do bólu w oczach, niezdolny odwró-
cić spojrzenia.
- Jest! Oyasin! - krzyknęła Miya.
Wytężyłem się, żeby nie tracąc równowagi, zobaczyć to, co
ona, poczułem, że Miya podpiera mnie, kładąc mi rękę na piersi.
Myślami pokierowała moje zmysły w stronę Babki. Patrzyłem, jak
porusza się wśród tłumu wiernych, wciąż jeszcze czekających na
placu - widziałem, jak dotyka jednej osoby, drugiej. Zwykle to by-
li ci z dziećmi. Kiedy tylko ich puszczała, na ogół natychmiast zni-
kali, zabierając dzieci ze sobą.
- Co ona robi?
- Odsyła tych, którzy chcą jej posłuchać. - Miya zerknęła na
mnie przelotnie. - Chcę do niej iść. Może razem będziemy mogły
dosięgnąć Naoh i zmusić ją, żeby przestała.
Potrząsnąłem głową.
- Jest już za późno. Nikt nie zdoła zawrócić ich wszystkich. Za
późno, żeb' ik postszy... - urwałem. - Chorera. Mi...?
Obejrzała się na mnie zdjęta nagłą paniką, potem znów spoj-
rzała na tłum.
- Nie! Oysinl - Poczułem, że jej myśli zabierają mnie i próbu-
ją przerzucić nas oboje jednym wielkim skokiem w sam środek
tłumu, do Babki.
Nie udało się. Świat uskoczył spode mnie gwałtownie, kiedy
straciliśmy równowagę i runęliśmy w dół, na stojących poniżej
ludzi.
Walnąłem w jakieś ciała, a potem o ziemię.Twarde lądowanie
zupełnie pozbawiło mnie tchu. Pozbierałem się, ale każdy oddech
wbijał mi się ościeniem w serce. Niemniej wiedziałem, że ból po-
winien być większy, że Miya zdołała jakimś cudem zamortyzować
upadek.
Ona także podnosiła się z trudem, potrząsając przy tym gwał-
townie głową. Czyjaś ręka rzuciła nią o ścianę, kiedy wśród tłumu
dookoła nas zaczął się szerzyć strach.
Z początku sądziłem, że to my spowodowaliśmy taką reak-
cję swoim upadkiem. Ale narastający wciąż hałas szybko wszyst-
ko wyjaśnił: ci wszyscy otaczający nas członkowie Wspólnoty,
którzy zawsze mogli polegać na swej psychotronicznej świado-
mości i przynależności do myślowej sieci, nagle i niespodziewa-
nie odkryli to, co ja znałem już od dawna - jak to jest, kiedy na-
gle wyrwie im się coś tak integralnego jak ich dusza. Dokoła
mnie setki osób przeżywało teraz tę samą chwilę, którą przeży-
łem, kiedy utraciłem psycho, a ja teraz przypomniałem sobie do-
kładnie, jakie to uczucie...
Wpadłem na Miyę, kiedy ktoś zderzył się ze mną gwałtow-
nie. Ból zdławił wspomnienie o stracie i pozwolił mi spojrzeć na
sytuację z całą ostrą klarownością gniewu. Odwróciłem się i spo-
strzegłem, że Miya zniknęła.
- Miya! - zawołałem. Jej imię zaginęło całkowicie wśród ka-
kofonii dźwięków, bo tłum odszukał już jedyny głos, jaki mu po-
został, więc krzyki i nawoływania wciąż przybierały na sile. Go-
rączkowo potoczyłem dokoła spojrzeniem i wypatrzyłem Miyę,
parła pod prąd ludzkiej fali po torze, który miał ją doprowadzić
w pobliże Babki, jeśli najpierw nie połknie jej tłum. I jeśli korby
nie ześlą nam gromu z jasnego nieba, który nas zabije.
Patrzyłem, jak tu i ówdzie ktoś znika nagle z pola widzenia -
szczęśliwcy, którzy zdążyli zorientować się, co się dzieje, zanim
unieszkodliwił ich narkotyk. Ale cała reszta tkwiła w miejscu ni-
czym żywe tarcze. I ja także tkwiłbym między nimi, gdybym nie
zaczął wycofywać się w boczną uliczkę.
Wiedziałem, że nigdzie nie pójdę bez Mii, a ona nigdzie nie
pójdzie bez Babki. W ślad za nią przepychałem się więc przez ośle-
pły i zdezorientowany tłum. Zdałem sobie jednocześnie sprawę, że
w tym ogarniętym paniką tłumie fakt, że jestem zbyt ludzki - po-
zbawiony skrupułów, niewrażliwy, przywykły do życia w ten trud-
niejszy sposób - naprawdę wychodzi mi teraz na dobre.
Ale prawdziwe krzyki zaczęły się dopiero potem - okrzyki bó-
lu i przerażenia. Korby przeszły do kontrataku, kiedy większość
demonstrantów, całkowicie bezradna, tkwiła w pułapce mostu lub
przepełnionego ludźmi placyku. Hydranie krzyczeli dokładnie
tak samo, jak to robią ludzie, a ich członki łamały się i krwawiły
identycznie z ludzkimi...
Wytężałem wzrok ze wszystkich sił, żeby przez rozdzielający
nas żywy mur dojrzeć Miyę, próbowałem też wypatrzyć, co takie-
go robią teraz korby, czy korzystają tylko z ogłuszaczy, czy biorą
jeńców... I czy zanosi się na to, że przerwą akcję, zanim wszyscy tu-
taj będą okrwawieni lub martwi.
W przodzie, na moście zobaczyłem rozbłyski światła, ale nie
wiedziałem, czy pochodzą od ostrej broni. Zakląłem i zakryłem
dłońmi uszy, bo dudniący wybuch niemal zupełnie mnie ogłuszył.
Kiedy przejaśniało mi w głowie, dostrzegłem niedaleko Miyę -
na wyciągnięcie ręki. Przepchnąłem się bliżej, korzystając po dro-
dze z każdej paskudnej sztuczki, jaką znałem.
- Miij...! - wykrzyczałem jej imię, a w każdym razie to, co
udało mi się wymówić.
Odwróciła się - i runęła na ziemię razem z pięćdziesięcioma
innymi, kiedy tuż za nimi nastąpiła eksplozja. Na moście widzia-
łem przelatujące za barierkę ciała - nie wiem, czy zostali zastrze-
leni, czy sami rzucali się w przepaść, tak czy inaczej już nie żyli.
Runąłem na kolana, bo ktoś wpadł na mnie od tyłu. Popełzłem
wśród plątaniny nóg i odpłacono mi teraz sowicie za każdy kuksa-
niec, jaki rozdałem, żeby się tu przedostać. Cudem udało mi się do-
pełznąć do Mii; dotknąłem jej oszołomionej, zakrwawionej twarzy
i zaraz ze sieknięciem zwaliłem się na ziemię, ponieważ ktoś kop-
nął mnie w żebra.
Przylgnęliśmy do siebie z całych sił i wspieraliśmy się wzajem-
nie, dźwigając się na nogi. Cuchnący deszcz z nieba sprawiał, że
piekły mnie oczy i swędziała skóra, a każdy oddech wzbudzał od-
ruch wymiotny. Miya łkała w zupełnie nieopanowany sposób, jak-
by nagle stała się głucha i ślepa. Brak jej obecności w moich my-
ślach mówił mi wyraźnie, co ona teraz czuje.
- No cho...! - krzyknąłem. Czułem na twarzy strumienie łez,
kiedy usiłowałem zaciągnąć ją w stronę, z której przyszedłem.
Nie byliśmy zbyt daleko od uliczki, która przywiodła mnie na ten
plac. Wciąż jeszcze jest szansa, że wyjdziemy z tego żywi.
- ...oyasinl - rozkaszlała się i splunęła, walcząc o oddech. Jej
dłonie uderzyły mnie w twarz, kiedy usiłowała wyrwać się po to
jedno, co w ogólnym szaleństwie jeszcze miało dla niej znacze-
nie. - Ratuj... ją...
Ale Babki nigdzie nie było widać, a teraz nie dało się nawet
powiedzieć, czy choć dotarliśmy w jej pobliże. Może już uciekła,
teleportowała się...
- Nie mog... - Szarpnąłem Miyę w drugą stronę, potem zaczą-
łem ją wlec, kiedy się opierała. - Górze... jak... nas zła...! Mij..-'- -
błagałem, starałem się ze wszystkich sił, żeby dotarła do niej mo-
ja desperacja i rozpacz.
Wtedy dopiero za mną poszła, a nasze ręce złączyły się
w śmiertelnym uścisku, kiedy staraliśmy się wywalczyć sobie dro-
gę wśród tłumu. Krzyki za nami przybierały na sile - ten krzyk nie
przypominał niczego, co znałem, bo wydobywał się z gardeł tych,
którzy przyzwyczajeni byli radzić sobie inaczej, o wiele lepiej.
Słyszałem trzask kości, kiedy dzieci przewracały się pod nogi ucie-
kającego tłumu, słyszałem dziecięcy wrzask. Po obu stronach pla-
cu wybuchały budynki i zwalając się, wyduszały życie z bezrad-
nych, stojących pod nimi ludzi. Słyszałem to wszystko - słysza-
łem, jak krzyki toną w odgłosach kolejnych eksplozji. Oczy mnie
piekły, na wpół oślepłe od chemicznego smogu, dławiłem się smro-
dem przypalanych ciał.
Coś walnęło mnie od tyłu. Upadłem na kolana, a potem na
twarz, pociągając za sobą Miyę. Na nas poleciały kolejne ciała, ale
tym razem jedna moja połowa wcale nie czuła, kiedy wbijano mi
kolana w nerki. Dostałem z ogłuszacza. Właściwie tylko mnie mu-
snął, bo inaczej nie zdołałbym się zorientować, co mi się stało. Po-
zbierałem się jakoś z ziemi, kiedy zleźli ze mnie ogarnięci paniką
nieznajomi i zaraz niemal runąłem z powrotem, bo jedną nogę
i jedną rękę miałem zupełnie bezwładną.
- Bian...! - sapnęła rozpaczliwie Miya. Mimo zaczerwienio-
nych powiek jej oczy były teraz zupełnie czyste. Podparła mnie ra-
mieniem i zaczęła wlec za sobą. Łokciami przepchnęła się przez
plątaninę ciał u wylotu uliczki. Wypływała już tamtędy fala prze-
rażonych demonstrantów i pociągnęła nas ze sobą między ciasne
ściany, które nie pozwalały swobodnie manewrować oblatywaczom.
Miya wlokła mnie za sobą w głąb tunelu uliczki. Pomagał nam
teraz płynący wartko strumień ludzi, który swoim naporem utrzy-
mywał mnie na nogach i popychał we właściwym kierunku. Kie-
dy tłum się przerzedził, Miya zwolniła, a ja zobaczyłem, że posta-
cie obok nas jedna po drugiej zaczynają znikać.
Poprowadziła mnie w cień, pomogła zejść po stopniach wiodą-
cych do jakiejś zapadniętej bramy. Tam zwaliliśmy się bez tchu na
ziemię. Dotknąłem twardej ściany tuż przy swojej twarzy, przecią-
inąłem zdrową dłonią po nierównej powierzchni, ledwie zdolny
uwierzyć, że już nie słyszę dookoła siebie wybuchów i krzyków. Na-
dal słyszałem łkanie i kaszel uciekinierów, kiedy przystawali, gdyż
czuli, że wraca im władza nad psycho, i docierało do nich, że są już
bezpieczni.
- Dziękuję ci - szepnąłem, gdy tylko odzyskałem mowę. Zła-
pałem jej dłonie i przycisnąłem do ust.
Potrząsnęła głową, wyrwała ręce. Kiedy popatrzyła na mnie,
zobaczyłem, że łzy ciekną jej po pokrytej kurzem twarzy. Otarła
je zaraz, ale na policzkach pozostały błotniste smugi.
- Nie - szepnęła ledwie dosłyszalnie. - To ja powinnam... ja
powinnam ci dziękować... - Jej głos zupełnie się załamał. - By-
łam... sama. Zupełnie sama... - Zamknęła oczy, wyciskając spod
powiek kolejne strugi łez. Wytarła je natychmiast, jakby brzydzi-
ła się własnej słabości pośród tego całego chaosu i cierpienia. -
Jak ty to możesz znieść? - szepnęła. - Jak?
Potrząsnąłem tylko głową, kiedy patrzyła na mnie pytająco,
bo nie mogłem wydobyć z siebie głosu.
(Najpierw klasztor, a teraz to...) Odzyskiwała już kontrolę nad
psycho - czułem jej myśli, czułem, że jest świadoma każdego prze-
biegającego obok Hydranina, a cały ich ból i przerażenie dokła-
dają się tylko do brzemienia jej strachu i winy. A ja siedziałem po-
śród tego wszystkiego jak trup, zbyt ludzki, bym mógł odczuć cier-
pienie innych bez interfejsu z jej myśli, zbyt ludzki, by dzielić
z innymi ból...
(Nie!) Gniew Mii zgniótł wzbierające we mnie obrzydzenie
dla samego siebie, rozwalił ścianę kłamstw, którą zdążył już
wznieść instynkt przetrwania. Mówiła mi, że: (nie muszę być Hy-
draninem, nie muszę być psychotronikiem, by móc współodczuwać
czyjś ból... Że nie muszę być potworem, żeby być człowiekiem. Al-
bo człowiekiem - żeby być potworem...) Jej myśli wypełniła teraz
twarz Naoh.
Przygarnąłem ją do siebie ramieniem, którym mogłem ru-
szać, przymknąłem oczy, bo czułem pod powiekami gorące łzy.
Przełknąłem jakieś słowa, ponieważ mówienie wydało mi się na-
gle równie nie na miejscu jak plucie krwią.
Miya dotknęła mojej nogi, która leżała wyciągnięta nieru-
chomo na podłodze. Próbowałem nią poruszyć, nie spodziewając
się wielkich efektów, bo nadal wcale jej nie czułem. Stopa drgnę-
ła, wywołując u mnie histeryczny śmiech. Uliczka była już pra-
wie pusta, ale skądś dobiegał stukot ciężkich buciorów - bardzo
wielu buciorów, idących w naszą stronę.
Miya podniosła twarz, zobaczyłem, że oczy ma zupełnie czar-
ne od rozszerzonych źrenic.
- Czy możesz już teleportować nas oboje?
- Nie wiem - szepnęła, starając się skupić uwagę na mnie.
Czułem, jak sięga w moje myśli, a kontakt z nią uspokajał jak ła-
godna pieszczota, choć pod spodem kryły się ledwie kontrolowa-
ne emocje. - Dokąd mamy iść?
Potrząsnąłem głową, czując zupełną pustkę.
- Joby? - rzuciłem naraz rozpaczliwie. - Gdzie on jest? Tam
nas zabierz.
Kiedy tylko wypowiedziałem imię chłopca, jej z trudem skle-
cona samokontrola rozpadła się na kawałki, a wraz z nią zniknął
też lekki dreszcz wstępnej fazy tełeportacji.
I zaraz zrobiło się za późno. Obce głosy krzyknęły coś w stan-
dardzie, przygważdżając nas na miejscu. W mgnieniu oka z tuzin
żołnierzy zablokował całkowicie dopływ światła przy wejściu. Tu-
zin zakrytych hełmami twarzy, anonimowych za swoimi tarczami,
wpatrywało się w nas sponad luf tuzina różnych pistoletów. "Nie
ruszać się" - rzucił ktoś bardziej ironicznie niż groźnie, kiedy tu-
liliśmy się do siebie na dnie klatki schodowej.
Ktoś przepchnął się do przodu przez pierścień korb. Uniósł na
chwilę zasłonę, żebyśmy mogli zobaczyć uśmiechniętą twarz. Fahd.
- Ależ mam dzisiaj dzień - odezwał się. Odsunął na bok pisto-
let plazmowy i oparł go niedbale lufą o ramię, jakby chciał nam
pokazać, że się nas nie boi. - Ze wszystkich świrów, jakich dzisiaj
zgarnęliśmy, mnie się dostałeś akurat ty... Wstawaj, mieszańcu.
I ta suka z HARO też.
- Nie mogę - odparłem. - Dostałem z ogłuszacza. - Zerknąłem
na Miyę, żeby jakoś zwrócić na siebie jej uwagę, bo zupełnie nie
czułem jej w myślach. Wpatrywała się w Fahda. Na jej twarzy nie
było śladu strachu ani nawet upokorzenia, tylko ta zastygła w bez-
ruchu czujność.
Fahd przywołał gestem dwóch ze swoich ludzi.
- Wywlec ich stamtąd - rozkazał. Potem znów wycelował
w nas lufę pistoletu. - Nawet o tym nie myśl - mruknął. - Admi-
nistrator Borosage chce cię mieć żywego. Ale nic nie wspominał
o tym, że całego i zdrowego.
Jeden z żołnierzy ruszył ostrożnie w dół po schodach. Znienac-
ka runął do przodu, jakby potknął się o coś niewidzialnego. Prze-
leciał resztę drogi i wylądował na nas jak wór piasku.
Usłyszałem, że Fahd klnie, jego głos wzbił się ponad prze-
kleństwa żołnierza i moje. Celownik świetlny pistoletu plazmo-
wego wędrował po plecach korby, po jego głowie. Nie mogłem
uwierzyć, że Fahd jest na tyle stuknięty, by raczej ryzykował ży-
cie własnych ludzi, niż pozwolił nam zwiać. Dopóki nie nacisnął
spustu...
Pistolet eksplodował mu w dłoniach w oślepiającym rozbłysku
gorąca, światła i huku. Mimo osłony pancerza leżącego na mnie
żołdaka, poczułem energię, która smagnęła mnie po zmysłach jak
sekundowy widoczek z piekła.
Kiedy odzyskałem słuch i wzrok, żołnierze byli już z powrotem
na ulicy, gdzie potykali się, zataczali i wpadali na siebie nawzajem,
jakby ktoś poprzestawiał ich osobistą grawitację. Fahd wrzesz-
czał, waląc opancerzonymi rękawicami w osłonę na twarzy, jakby
próbował wyrwać sobie własne, oślepione oczy.
Zepchnąłem z siebie ciało ogłuszonego korby i odwróciłem
się w stronę Mii. Nie odrywała wzroku od Fahda, a po naznaczo-
nej cierpieniem twarzy toczyły się łzy. Lecz kiedy w końcu na
mnie popatrzyła, jej wzrok przypominał spojrzenie polującego
kota.
Poczułem, że jej umysł zamyka mnie w sobie, a po chwili już
się teleportowaliśmy.

19
wylądoałem twardo na podłodze obok Mii, nie mając poję-
cia, gdzie jestem ani co mnie teraz czeka. Uliczne nawyki kazały
mi natychmiast się podnieść, ukryć własną słabość. Jednak bez-
władna noga zawiodła i zwaliłem się z powrotem na ziemię w po-
czuciu, że jeszcze jeden szok dla moich nerwów, a zwymiotuję
własne wnętrzności.
Siedziałem więc na podłodze, dopóki nie przejaśniało mi
w głowie. Kiedy wreszcie mogłem się rozejrzeć, dostrzegłem,
że jesteśmy w kolejnym budynku w Świrowie. Ten wyglądał
jeszcze bardziej nędznie niż poprzednie - jak porzucony maga-
zyn, w którym nikt nigdy nie miał mieszkać. Ale teraz nosił śla-
dy ludzkiej bytności, walały się pozbierane skądś meble i odpad-
ki. Słyszałem odgłos cieknącej wody, skapującej pewnie z pęk-
niętej rury, poczułem w nozdrzach zapach wilgoci i zgnilizny.
Przypominał mi opuszczone budynki, w których sypiałem w Sta-
rym Mieście. Przypomniał mi, jak straszliwie byłem tam samot-
ny, wyrzutek nawet między wyrzutkami z powodu domieszki
krwi hydrańskiej.
Ale teraz nie byliśmy sami - w pomieszczeniu znajdowali się
także inni satoh, niektórzy okrwawieni, inni oszołomieni, jakby
przybyli tu tuż przed nami. Kilku z nich rozpoznałem, ale nie by-
ło wśród nich Naoh. Ocalali przyglądali nam się z wyrazem twa-
rzy oscylującym między zaskoczeniem a obojętnością, a po chwi-
li wrócili do wzajemnego obmywania i opatrywania sobie ran.
Miya podniosła się niezgrabnie i przeciągnęła spojrzeniem
po ich twarzach. Rykoszet cierpienia, jakie sprawiła Fahdowi, na-
dal zadawał katusze jej ciału, ale świadomość tego, co ludzie wy-
rządzili nam wszystkim, zupełnie wyparła ból z jej świadomości.
W końcu odnalazła wzrokiem Joby'ego, który siedział na kola-
nach nieznanej mi osoby. Joby natychmiast zaczai wyrywać się
w milczeniu, jakby wyczuwał, że ona tu jest. Szybko jak myśl prze-
skoczyła na drugą stronę pokoju i wzięła go na ręce. Pocałowała
delikatnie w czubek głowy, a potem zaczęła łagodnie kołysać,
przymykając przy tym oczy. Światło odbijało się w jasnych szla-
kach, jakie łzy nadal żłobiły w brudnej i zakrwawionej twarzy.
W końcu i ja zdołałem się pozbierać i stanąłem oparty o stos po-
rzuconych skrzynek, rozcierając bezwładną rękę. Cała lewa połowa
ciała zaczynała cierpnąć i piec, bo powolutku wracała do życia.
- Czy wszyscy, którym udało się uciec, są tutaj?
Miya potrząsnęła głową, ale mogło to oznaczać tylko, że nie wie.
- Być może zjawi się ich więcej, kiedy pomogą rannym... -
Spuściła wzrok. Ciekaw byłem, czy myśli teraz o Naoh. Cokolwiek
teraz myślała, nie była gotowa dzielić tego ze mną.
Zrezygnowany, pokiwałem głową. Ruszyłem w jej stronę, wlo-
kąc za sobą zdrętwiałą nogę. Kiedy tam dotarłem, Joby znów wy-
ciągnął rączki.
- Kot - odezwał się tak wyraźnie, że to nie mógł być tylko wy-
bryk mojej wyobraźni. Stanąłem bez ruchu.
- Joby? - szepnąłem i usłyszałem, jak Miya z przejęcia bie-
rze głębszy oddech. - Hej, Joby. - Uśmiechnąłem się i podałem
mu rękę.
- Powiedział twoje imię - rzuciła półgłosem Miya. - Nie ode-
zwał się ani razu, odkąd... - Jej twarz, jej myśli, a za nimi i moje,
wypełniły się wreszcie uczuciem, które nie miało nic wspólnego
z bólem.
- Wiem - odparłem i posadziłem sobie chłopca na biodrze. -
Wiem. - Czułem teraz zarówno to, co ona, jak i to, co odczuwa Joby,
kiedy na mnie patrzy. Widziałem siebie i jego, i jej oczyma... Zo-
baczyłem, że się uśmiecham.
Ale ta chwila szybko minęła. Znów znaleźliśmy się w wilgot-
nym magazynie razem z tuzinem brudnych i wyczerpanych ucie-
kinierow, a wszyscy razem mogliśmy się już uważać za trupy. Znów
poczułem ból w sponiewieranym, posiniaczonym ciele.
- No i co teraz będzie? - odezwałem się w końcu.
Nikt mi nie odpowiedział. Podniosłem wzrok i zobaczyłem,
że twarze dokoła mnie tężeją dziwnie. Zorientowałem się wtedy,
że odezwałem się w standardzie.
- Baw się ze mną - powiedział Joby, także w standardzie.
Jego twarz jaśniała przyjemnym zaskoczeniem, jakby w tym peł-
nym obcych świecie odkrył nagle jedyną osobę, która zna jego
tajemny język. - Czas się bawić!
Kolejny uśmiech zjawił się zupełnie bez ostrzeżenia. Skiną-
łem głową, zadowolony, że mam coś, co pozwoli nie myśleć o tym,
w jaki sposób patrzy na mnie teraz cała reszta.
Miya wpatrywała się w nas, potrząsając z niedowierzaniem
głową. Potem z bladym cieniem uśmiechu na ustach zaczęła
uczyć mnie gier, w które się zwykle bawili, a które miały być
ćwiczeniem utrwalającym władzę umysłu nad ciałem. Skupi-
łem całą uwagę na naszej trójce, która tak rozpaczliwie stara-
ła się wyłączyć z rzeczywistości, zapomnieć, kim jesteśmy, gdzie
i dlaczego... I czemu jest tu z nami tak niewielu innych, czeka-
jących na znak, że jednak nastąpił cud - na znak, który nigdy
nie nadejdzie.
Mijał czas, aż wreszcie nawet Joby zmęczył się zabawą. Miya
nakarmiła go i ułożyła do snu na stercie mat. Kiedy pochyliła się,
żeby go pocałować, przylgnął do niej z całych sił.
- Mama - wymruczał cichutko.
Zobaczyłem, jak cała się spina, jak stara się ukryć cierpie-
nie, wywołane tym jednym słowem. Tuliła go jeszcze przez chwi-
lę, żeby usnął, zanim wypuści go z ramion. Żal i poczucie winy,
które starała się przed nim ukryć, przepalały mi obwody w mó-
zgu. Inni - w każdym razie ci, którzy jeszcze nie zasnęli - siedzie-
li, przyglądając się jej pustym wzrokiem. Jeden z nich wycią-
gnął obwiązanego szalikiem toku. Zwierzątko leżało nienatural-
nie nieruchome i sztywne. Oczy mężczyzny wypełniły się łzami,
które szybko spłynęły mu po twarzy. Nie otarł ich, jakby zabra-
kło mu sił nawet na to. Zastanawiałem się, czy martwy zwierza-
czek to ten sam, którego widziałem pierwszego wieczoru.
Jeśli nawet ktoś z otaczających mnie satoh miał jeszcze coś do
powiedzenia, nie dzielił się tym tak, abym i ja mógł słyszeć. Jeden
czy dwóch nadal znajdowało w sobie dość sił, by przemierzać po-
mieszczenie niespokojnym krokiem, a w pustce i ciszy ich kroki
rozlegały się echem jak niewypowiedziany gniew.
Miya przysiadła obok sterty pak i oparła głowę na moim ra-
mieniu. Zamknęła oczy. Poczułem, jak wyciekają z niej wyczerpa-
nie, zwątpienie i nadzieja. Sen zwyciężał wszystko, był jedynym
schronieniem, jakie nam jeszcze pozostało. Przytuliłem ją i za-
mknąwszy oczy, oparłem skroń o spoczywającą na moim ramieniu
głowę. Delikatnie ucałowałem jej włosy, poczułem w środku wzbie-
rające ciepło, które wkrótce przeszło w bolesną gorączkę pożąda-
nia. Nie przeszkadzało mi nawet to, że pożądliwość ma w tej chwi-
li równie niewiele sensu jak nadzieja - jak długo będę mógł trzy-
mać jaw ramionach, w myślach...
Obudziłem się, nie mając pojęcia, ile mogło upłynąć czasu,
wyrwany ze snu przez koszmar, który w niczym nie przypominał
stanu mojego umysłu przy zasypianiu. Potrząsałem głową, wciąż
jeszcze ogłupiony zmęczeniem, kiedy Miya obok mnie mruknęła:
- Naoh!
Rzeczywiście, stała teraz pośrodku pomieszczenia, otoczona
przez garstkę innych, którzy musieli pojawić się wraz z nią. Wszy-
scy byli brudni, pokonani, ogłuszeni paralizatorami. Naoh obra-
cała się powoli, badając twarze reszty z nas - tego, co pozostało
z satoh. Prezentowaliśmy się równie nędznie. To obracanie się
przywiodło mi na myśl Babkę, kiedy kłaniała się z szacunkiem
otaczającemu ją światu, ale Naoh nie kłaniała się, nie miała też
w oczach ani śladu pogody ducha oyasin. Spojrzenie zatrzymała na
odpoczywającej u mego boku Mii. Ręce i nogi mieliśmy teraz splą-
tane ze sobą zupełnie tak samo jak myśli. Patrzyła tak na nas,
jak mi się zdawało, przez całą wieczność. Nie wiem, co działo się
w jej głowie, poczułem tylko, że ciało Mii znowu się spina, kiedy
ulga, jaka odczuła na widok Naoh, z powrotem zmienia się
w gniew.
- Dotarłaś Drogą w bezpieczne miejsce - odezwała się Naoh
na głos, zerkając po twarzach pozostałych. Potem wróciła spoj-
rżeniem do Mii i wreszcie ujrzałem na jej twarzy coś na kształt
ulgi-
- Dzięki Bianowi - odparła Miya. Mówiła stanowczo za spokoj-
nym głosem. - Co ty włożyłaś? - Wskazała ręką na coś, co wyglą-
dało znajomo i zwisało na rzemieniu z szyi Naoh.
Naoh popatrzyła na to coś, potem znów na nas.
- Maskę przeciwgazową - odparła.
Rozejrzałem się dookoła i dopiero wtedy uświadomiłem sobie,
że większość z nich też je nosiła. Zakląłem pod nosem.
- A więc mi uwierzyłaś? - dopytywała się Miya ostro. - Uwie-
rzyłaś, kiedy mówiłam, że użyją gazu? Mówiłaś, że to kłamstwo!
Naoh wzruszyła ramionami.
- Wydało mi się to prawdopodobne. Pomyślałam, że powinni-
śmy być przygotowani.
- Ale i tak dążyłaś do wzniecenia zamieszek. Nie ostrzegłaś
Wspólnoty. Pozwoliłaś, żeby nas zabijali, ranili, zabierali do wię-
zienia...
- Tak należało zrobić - odparła ze spokojem Naoh. - Sama
o tym wiesz.
- Wiem tylko, że ty w to wierzysz... - odpowiedziała Miya lek-
ko ochrypłym głosem. Zaczerpnęła powietrza i dodała: - Gdzie
w takim razie była maska dla mnie, Naoh?
- Nie mieliśmy ich tyle, żeby starczyło dla każdego. Nawet
w naszej grupie musieliśmy ciągnąć losy - warknęła Naoh. - Sa-
ma przecież widzisz. Większość i tak zdołała uciec. Ale ty miała-
byś maskę, gdybyś mnie nie zostawiła dla niego. - Wskazała na
mnie, a ja nie bardzo wiedziałem, czy ma na myśli tamten wiec,
czy raczej całe życie.
- Wrócił do nas. Mówiłam, że wróci - odpowiedziała jej Miya.
- W każdym razie wrócił do ciebie - odparła Naoh, krzywiąc
usta.
Miya zmarszczyła brwi.
- To nieprawda - wtrąciłem, uświadomiwszy sobie, że Naoh
nie bez powodu daje mi to wszystko słyszeć. -Wiesz dobrze, co my-
ślę o Tau. Wiesz również, że ja także wierzę, iż należy ich powstrzy-
mać. Jeśli chcesz, możesz to sprawdzić... - Urwałem i mierzyłem
się z nią spojrzeniem, w duchu zastanawiając się rozpaczliwie, co
i jak mam dalej mówić, żeby znów nie zwróciła się przeciwko
mnie. Jeśli w ogóle istnieje jakaś szansa, żeby uratować coś z tej
katastrofy, to będę mógł ją wykorzystać jedynie wtedy, kiedy uda
mi się pozostać jak najbliżej Joby'ego i Mii, a to oznaczało, że
także jak najbliżej satoh.
- Miał rację, kiedy mówił, co się zdarzy, Naoh - wtrąciła Miya.
Znów była spokojna. - Miał rację co do Tau. Widział Drogę wyraź-
nie. Pokazał mi...
- Nie masz daru prekognicji - zwróciła się Naoh do mnie. - Je-
steś tylko telepatą - a nawet i tym nie. - Załatwiła się z moim Da-
rem jednym pogardliwym machnięciem ręki.
- Ale wiem, jak rozumują ludzie - odrzekłem.
Zmarszczyła brwi.
- Właśnie ty mi dowiodłeś, że nam się powiedzie...
- Co? O czym ty mówisz?
- Mówiłeś, że za pomocą Daru można się włamać do ludzkiej
sieci komputerowej. Jeśli to prawda, to muszą istnieć i inne spo-
soby, żeby przeszkodzić ludziom wykorzystywać technikę prze-
ciwko nam.
- Tylko że ty wiedziałaś, że oni użyją gazu - rzuciłem.
- Nie mogłam mieć pewności - odparła chłodno. - Przypusz-
czałam tylko, że tak może się stać... Ale Droga pokazała mi, że na-
wet jeśli tak będzie, i tak w końcu wygramy. Nawet sami ludzie wy-
korzystywali demonstracje pokojowe, żeby wygnać wrogów ze
swojej ziemi. Miya opowiedziała mi o ludzkim przywódcy Gan-
dhim...
- O Gandhim? - powtórzyłem z niedowierzaniem.
- Bez użycia przemocy zmusił rząd, żeby dał wolność jego lu-
dowi. Wszechdusza odpowiedziała na jego modlitwy...
- Bóg nie miał z tym nic wspólnego - warknąłem. - Gandhi
miał szczęście, to wszystko. - Gorzka pigułka historii Ziemi, któ-
rą połknąłem raz w całości, wypluła teraz z głębin pamięci goto-
wą opowieść. - Miał do czynienia z mocarstwem, które się rozpa-
dało. Ludzie właśnie zakończyli ludobójczą wojnę światową. Ko-
lonialny rząd nie chciał wypaść na ludobójców, więc się wycofał.
No i tam stali ludzie przeciwko ludziom! Jeżeli Gandhi spróbował-
by pokojowego protestu przeciw Tau, stałby się tylko martwym ka-
Całkiem mięsa. I tak samo wszyscy jego naśladowcy. Tak samo
jak my dzisiaj. Tau się nie przejmuje, nie musi. - Zerwałem się
z podłogi i zacząłem chodzić nerwowo. - Jeśli istnieje jakaś uni-
wersalna sprawiedliwość, która ma przechylić szalę na waszą ko-
rzyść, to gdzie była dzisiaj? - Machnąłem ręką w stronę zasępio-
nych niedobitków. - Ja tam nie widziałem żadnego cudu, a ty?
- Nie masz prawa kwestionować mojej wizji! - Wskazała rę-
ką na moją głowę. - Droga ma wiele zakrętów! Zebraliśmy się
w pokojowym proteście. Ludzie zaatakowali nas niesprowokowa-
ni. Kiedy pokażą to w sieci, wszyscy się dowiedzą. I w końcu zosta-
niemy uratowani.
- Do diabła, nie możesz przecież być aż tak naiwna! - Pod-
niosłem głos, żeby dać upust narastającej złości. - Konglomeraty
kontrolują swoje mass media. Wszystko tam to kłamstwa, choler-
ne kłamstwa, i korporacyjna propaganda. Nie ma tu reporterów
z Indy, którzy pokazaliby prawdę. To, co się dzisiaj zdarzyło, nigdy
nie dotrze do sieci. Mnie samemu nie udało się wysłać nawet pry-
watnego przekazu. Wszystkie dowody na to, co się z nami dzisiaj
działo, leżą już bezpiecznie pogrzebane w kartotekach Korporacji
Bezpieczeństwa.
- To nieprawda - zaprotestowała Naoh. Oczy wszystkich zwró-
ciły się teraz na nas. - To za duża sprawa. Było zbyt wielu świad-
ków... Ludzkich świadków. FKT dowie się o tym na pewno. A wte-
dy wszystko będzie tak, jak przepowiedziałam! - Głos jej wyraź-
nie drżał.
A kto przywróci życie zabitym? - cisnęło mi się na usta, ale po-
czułem, że Miya zacieśnia chwyt na moim ramieniu, jakby mnie
chciała powstrzymać. Usłyszałem w głowie jej błagalne myśli:
(Naoh wie! Ona wie, co zrobiła...)
Przełknąłem pełne wściekłości słowa, ciesząc się w duchu, że
Naoh nie potrafi mnie odczytać. Miya pokazała mi, co musi czuć
jej siostra, wędrując wzrokiem od twarzy do twarzy. Musiała wie-
dzieć, że żaden więcej satoh już się nie zjawi, że poświęciła Bóg je-
den wie ile niewinnych istnień za jakąś tam sprawiedliwość, któ-
rej nie ma po tej stronie śmierci... a pewnie nawet i po drugiej. Jej
święta wizja na naszych oczach wykrwawiała się na śmierć, a ilu-
zoryczna samokontrola leżała strzaskana jak gliniany dzbanek.
Mimo to nadal wierzyłem we wszystko, w co wierzyła ona.
Wiedziałem, że to, czego żąda dla swojego ludu - to, za co ona sa-
ma, Miya i cała reszta gotowi byli zginąć - jest słuszne i sprawie-
dliwe.
Otarłem ręką twarz, jakbym chciał zetrzeć z niej wszelkie
uczucia. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę dalej naciskać, bo ina-
czej to ja będę tym, który zepchnie Naoh z krawędzi. Każde mor-
derstwo popełnione przez Hydranina stawało się automatycznie
samobójstwem - nie chciałem odpowiadać za to, co się stanie, kie-
dy czyimś jedynym pragnieniem stanie się właśnie morderstwo-sa-
mobójstwo.
- Czy możecie jakoś śledzić serwisy informacyjne? - zapyta-
łem. - Czy ktoś tutaj ma jakieś połączenie z siecią - hełm albo cho-
ciaż trzy-de?
- Jest kilka kiosków informacyjnych - odpowiedziała mi
Miya. Zerknęła szybko na Naoh i wróciła wzrokiem do mnie, a ja
wyraźnie odczułem jej ulgę. - Stamtąd możemy oglądać progra-
my Tau. - Wstała i przeszła przez pokój do Joby'ego, który już się
obudził i zaczai wydawać nieartykułowane okrzyki.
- W takim razie ktoś może powinien to robić - odezwałem
się, kiedy Miya ukoiła Joby'ego i przyniosła go bliżej mnie.
- Kot - odezwał się malec, wyciągając do mnie ręce, a ja
uśmiechnąłem się, kiedy Miya mi go dała.
Zerknąłem przelotnie na Naoh i zobaczyłem, że pilnie przy-
gląda się naszej trójce. Z oczu nic nie dało się wyczytać, źreni-
ce jej się zwęziły w dwie cieniutkie kreski. Szybko popatrzyłem
w inną stronę.
- Daeh i Remu są już przy kiosku za schroniskiem - mruk-
nęła Naoh. - Czekają na wiadomości. Dadzą nam znać, jeśli coś
będzie.
Pokiwałem głową, zastanawiając się w duchu, ile przyjdzie
im trwać w tym wyczekiwaniu. Brak wiadomości to zła wiado-
mość, ale każda reakcja ze strony Tau byłaby jeszcze gorsza.
Ogarnięty nienawistnym mi poczuciem beznadziejności spyta-
łem jeszcze:
- Czy te kioski są podłączone do sieci informacyjnej Tau?
- Tak mi się wydaje - odparła Miya, bo wszyscy dookoła wy-
raźnie nie mieli zielonego pojęcia, o czym mówię. Nigdy nie trzy-
mali nawet bransoletki danych, a więc muszą być takimi samymi
komputerowymi analfabetami, jakim ja sam byłem jeszcze kilka
lat temu. Ale może to już wkrótce się zmieni... Może ja mógłbym
to zmienić. - Dlaczego pytasz? - dodała.
- Bo gdyby udało nam się włamać do otwartego okna cyber-
przestrzeni, może dałoby się ominąć ich cenzorów i wysłać poza
planetę wiadomość, która miałaby faktycznie jakieś znaczenie...
- Jakie znaczenie? - wtrąciła ostro Naoh. W jej głosie wyczu-
łem wyraźną nutkę podejrzliwości.
- Na przykład da nam wszystkim powód, dla którego warto
dalej żyć - odparłem. - Albo przynajmniej pozwoli, żebyśmy sami
decydowali, czy chcemy dalej żyć. - Zmarszczyła brwi, ale słucha-
ła uważnie. - Dar otwiera wam dostęp do właściwości pola kwan-
towego, pozwala manipulować zarówno materią, jak i energią. Do-
tyczy to także spektrum pola elektromagnetycznego. Sieć - gdzie
przechowuje się i przetwarza wszystkie dane całej Federacji Ludz-
kiej - zajmuje pewną część tego pola. Psychotronik, który o tym
wie, może wejść w strukturę sieci... a nawet ją zmienić.
- W takim razie pokaż nam! - rzuciła szybko, a jej oczy znów
nabrały blasku. - Pokaż nam zaraz. Z tą wiedzą możemy im ode-
brać całą ich potęgę, zniszczyć ich od środka...
Odwróciłem wzrok, przestraszony nagle tym, co zobaczyłem
w jej oczach.
- To nie takie proste. To wcale nie jest proste. Wewnętrzne
programy zabezpieczające Tau mogą wyłączyć sygnały życiowe in-
truza - a to zabija tak samo skutecznie jak każda broń w realnym
świecie. Można się zgubić wewnątrz sieci, a wtedy ciało siedzi
i czeka, aż wreszcie umiera z głodu. Ja sam wiem chyba wystarcza-
jąco dużo, żeby wcisnąć wiadomość w ich łącze ze światem ze-
wnętrznym, nawet bez bransoletki. Ale nie jestem nawet pewien,
czy to się da zrobić z publicznego dostępu. - Jeszcze raz popatrzy-
łem na Miyę. - Musisz pójść ze mną. Potrzebuję twojej pomocy.
- Po co? - zapytała Naoh już ze zwykłą ostrością tonu.
- Bo sam nie potrafię zrobić wszystkiego. A tylko ona potra-
fi wejść mi do głowy wystarczająco głęboko, żeby móc zrozumieć
instrukcje. - Nie odrywałem wzroku od Mii. - Potrzebuję cię.
Popatrzyła na Joby'ego, potem znów na mnie. Była tu jedyną
osobą oprócz mnie, która miała jakie takie pojęcie o ludzkiej
technice i wiedziała, o co mi chodzi. Skinęła głową, a w jej oczach
zapłonęły dziwne ogniki.
- Zabiorę cię tam.
Wzięła Joby'ego, dotykając mnie przy okazji, a potem poda-
ła go kobiecie imieniem Lądu. Zdałem sobie sprawę, że nigdy
jeszcze nie podała go Naoh. Kiedy popatrzyła teraz na siostrę, po-
łożyła mi dłoń na ramieniu. Nie wiedziałem, czy chciała się lepiej
skupić, czy raczej coś pokazać. Wiedziałem tylko, że w spojrze-
niu, którym obrzuciła nas Naoh, nie wyczytałem nic dobrego.
Wir przestrzennego przemieszczenia wessał mnie w myśli Mii
i zniknęliśmy.

20
Dwóch członków satoh, wyczekujących nerwowo w cieniu pod oka-
pem budynku, dosłownie podskoczyło, kiedy tuż obok nich pojawi-
liśmy się na ulicy. Cofając się, potrząsali głowami, ale po chwili
ochłonęli, kiedy Miya wytłumaczyła w milczeniu, co nas sprowadza.
Z wyjątkiem naszej czwórki na ulicach nie było żywego ducha.
Po przeciwnej stronie znajdował się kiosk informacyjny, symbol
nieuniknionej obecności Tau w swej kompozytowo-stopowej posta-
ci. Zlana w jedną gładź powierzchnia kiosku, po której przemyka-
ły jak duchy jakieś obrazy, odcinała się jaskrawą obcością od sta-
rych, usianych dziurami ścian.
Zauważyłem, że ktoś jakimś cudem zdołał nabazgrać na od-
pornej na wszystko podstawie kiosku dwa słowa w standardzie:
PIEPRZYĆ TAU. Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się pełen
podziwu, jak mu się to udało. Gdzieś słyszałem, że choć ubiór nie
jest pojęciem uniwersalnym wśród istot myślących, to są nim ozdo-
by - powszechna potrzeba wyróżniania się, bycia kimś szczegól-
nym. Ciekawe, czy można do tego zaliczyć pisanie po murach.
Popatrzyłem na dwóch satoh, wyczekujących niespokojnie
u boku Mii.
- Potrzebujemy was, żebyście popilnowali nam tyłów - wyja-
śniłem, omiatając szerokim gestem ulicę. Obaj zerknęli na Miyę
i kiwnęli głowami, po czym skryli się głębiej w cień.
Poczekałem, aż się oddalą, zanim ruszyłem przez otwartą prze-
strzeń w stronę kiosku. Miya podążyła za mną.
- Nie chcesz, żeby widzieli, co robisz - stwierdziła. Niepewnym
wzrokiem przeszukiwała moją twarz, bo i ja - jak sobie nagle
uświadomiłem - czułem się bardzo niepewnie.
Potwierdziłem skinieniem głowy i spróbowałem skoncentro-
wać uwagę na konsolecie. Ekran wideo nadal rzygał bezmyślną
korporacyjną propagandą, jakby dziś nie miało miejsca żadne
rozpaczliwe, przerażające lub zbrodniczo bezsensowne zdarzenie
- jakby każda chwila tutaj była powtórką jakiejś idealnej chwili
w najdoskonalszym ze światów...
- Witajcie w rzeczywistości - szepnąłem. Zacisnąłem dłonie,
potem poruszyłem palcami w powietrzu nad jarzącymi się płytka-
mi konsolety.
Miya patrzyła jak zahipnotyzowana, a na jej twarzy odbijały
się refleksy serwisu informacyjnego Tau. Zerknąłem w dół, na ca-
ły zestaw opcji, znajomą klawiaturę dotykową i z pół tuzina naj-
różniejszych dostępów. Widziałem przed sobą to, czego mi było
trzeba: w pełni funkcjonalny port. Tau musiało go tu umieścić dla
wygody własnych obywateli bywających w Świrowie, bo Hydranie
i tak przecież nic z tego nie rozumieli, a nie mając bransolet da-
nych, nie mogli wykorzystywać.
- Mów do mnie - głos Mii wyrwał mnie z medytacji nad płasz-
czyznami styku dwóch światów. - Dlaczego boisz się do tego zabrać?
- Boję się? - powtórzyłem zaskoczony.
Potwierdziła skinieniem głowy. Wziąłem głęboki wdech i za-
cząłem wyjaśniać:
- Bo to się może nie udać... Jeśli się uda, spełnią się słowa
Naoh - jeśli ja nauczę ciebie, a ty nauczysz satoh, będziecie w sta-
nie zniszczyć Tau od środka. A chociaż zrobili wiele złego...
- Wciąż jesteś po części człowiekiem - dokończyła za mnie ła-
godnie. -1 nie chcesz, żeby z twojego powodu ucierpieli niewinni
ludzie.
Spuściwszy wzrok, pokiwałem głową.
- Ja też nie chcę, Bian - odparła. (Ja też nie chcę, nasheirtah)
umieściła delikatnie w mojej głowie, gdzie jej obecność przypo-
minała mi, dlaczego w ogóle się tu znalazłem i dlaczego ona jest
teraz u mnie w środku - tylko ona jedna spośród wszystkich, któ-
rzy próbowali.
- Wiem - mruknąłem, nie mogąc oderwać od niej oczu. (Ja
. Ale Naoh...) Miyo, obiecaj mi, że nie rozłączysz się ze mną,
kiedy wrócimy. Naoh nie może na mnie wpływać tak jak na in-
nych. Pozwól, żebym był twoim sprawdzianem realności.
Pokiwała głową, a jej myśli pociemniały na wspomnienie zdra-
dy siostry. Zamknęła oczy. Kiedy otwarła je z powrotem, nie było
w nich śladu emocji.
- A teraz mi pokaż. - Machnęła ręką w stronę kiosku.
Rozejrzałem się znów po tabliczkach kontrolnych, szukając
w głowie właściwych słów, którymi mógłbym objaśnić jej, co mu-
simy zrobić. Żałowałem, że nie mogę jej tego po prostu pokazać -
tak jak to się powinno właściwie odbyć.
- Czy twoja psycho wyłapała kiedykolwiek w Riverton elek-
tromagnetyczny przeciek - wypływ energii dookoła urządzenia
albo pola ochronnego?
Jeszcze raz skinęła głową. Pozwoliłem, by zagłębiła się w mo-
je myśli i wyszukała odpowiednie obrazy, dzięki którym zrozu-
miałaby, o co mi chodzi. Chociaż pracowała dla Tau i musiała znać
się na urządzeniach technicznych, żeby móc z nich korzystać, udo-
stępniano jej tylko najbardziej podstawowy sprzęt, i to w minimal-
nym stopniu.
Pomyślałem teraz o Martwym Oku, który przekazał mi te se-
krety, bo chciałem sobie dokładnie przypomnieć słowa i obrazy, ja-
kich użył, żeby mnie nauczyć... Przypomniałem sobie wyzwiska, ja-
kimi mnie obrzucał, bo niewyparzoną gębę miał jeszcze gorszą
niż sztuczne gnijące oko. Oko stanowiło pierwszą linię obrony
przed nienawiścią martwych pałek, które z miejsca ukrzyżowały-
by go za to, co wie. Nie zdradził się przed nikim z wyjątkiem mnie,
ponieważ Dar pozwolił mi zobaczyć, jaki jest naprawdę za tymi
wszystkimi zasłonami.
- Chodzi o to, że psychotronicy rodzą się z gotową bioelek-
troniką w głowach. Ponieważ możemy mieć dostęp bezpośrednio
do spektrum kwantowo-magnetycznego, nie potrzebujemy sztucz-
nych łączy, żeby korzystać z sieci.
Zobaczyłem, jak jej źrenice rozszerzają się ze zdumienia, kie-
dy dotarło do niej, jakie to stwarza możliwości.
- Jak się tego wszystkiego dowiedziałeś?
Opuściłem wzrok na sweter od Martwego Oka, założony na hy-
drańską tunikę. Dotknąłem go jak wspomnienia.
- Ktoś mi zaufał.
Miya zerknęła na konsoletę. Przez dłuższą chwilę milczała,
zanim znów przeniosła wzrok na mnie.
- Jak się to robi?
- Skorzystamy z otwartego okna, przez które wśliźniemy się
do systemu. Kiedy się już tam znajdziemy, będziemy jakby du-
chami - bez elektronicznego interfejsu. Programy zabezpieczają-
ce szukają tylko śladów po elektronicznym majstrowaniu w syste-
mie. Większość z nich ma zbyt wąski zasięg, żeby nas wyłapać. Na
tej planecie nie istnieje żadna konkurencja dla Tau, więc nie spo-
dziewam się, żeby zbyt ściśle się strzegli. Najgorzej będzie wcisnąć
im swoje dane i posłać je tam, dokąd powinny pójść.
Potarła dłonią po karku, rozcierając pot zmieszany z brudem.
- Jak mamy zacząć?
- Nie mogę ci powiedzieć. (Muszę ci pokazać. Zostań ze mną,
pomóż się skupić, bo inaczej się nie uda...) Poczułem, że wzmac-
nia zaraz nasze myślowe łącze, tak że stało się jak monowłókno.
Przyglądałem się uważnie konsolecie przy brzęczącym mo-
notonnie serwisie trzy-de. Bez bransolety danych nie mogłem
nawet otworzyć okna, żeby włączyć podstawowe funkcje portu.
Przycisnąłem koniec palca do gniazdka wejściowego i poczu-
łem, jak końcówki nerwowe wypełnia mi jego delikatne, mgliste
buczenie.
(Tam muszą wejść nasze umysły. Czy możesz wykorzystać te-
lekinezę do utworzenia przyłącza?)
Widziałem, że się waha, koncentruje, a po chwili poczułem
w ramieniu, w ręce mrowienie. Przez moment zdawało mi się, że
widzę dookoła siebie świetlistą aureolę - nie wzrokiem, lecz mo-
im trzecim okiem, szóstym zmysłem, nienazwanymi receptorami,
wychwytującymi czasem energetyczny podpis ludzkich urządzeń
takich jak to, przed którym staliśmy. Wszystkie zmysły drgnęły
nagle, kiedy Miya otworzyła dostęp, dopasowując system elek-
tryczny mojego ciała do systemu maszyny.
Za zaskoczeniem wkrótce nadpłynęła ulga, kiedy okazało się,
że sprzężenie zwrotne nas nie zabiło. Przynajmniej tyle wiedzia-
ła o ludzkiej technice, żeby mieć świadomość, co może nam zafun-
dować wstrząs elektryczny.
(Doskonale) pochwaliłem, przesyłając jej w myślach uśmiech.
(Teraz musimy przestawić się na częstotliwości, które przychodzą
do nas z tamtej drugiej strony. O tak...) Dałem jej odczuć, jak moje
zmysły zaczynają się przystosowywać. (Kiedy będziemy w środku, za
nic mnie nie puszczaj, bo zostaniemy tam już na zawsze.To zupełnie
inny wszechświat, a ja znam tamte okolice nie lepiej od ciebie.)
(No to skąd będziemy wiedzieli, dokąd iść?)
(To rzeczywistość wirtualna... Taka jak te ćwiczebne symula-
cje, na których szkolono cię w Tau. Twój mózg będzie tworzył ob-
razy, żeby zinterpretować otrzymywane bodźce nerwowe...) Na-
wet dla mnie samego nie brzmiało to szczególnie uspokajająco.
(Potrafię dotrzeć tam, dokąd chcemy się udać) brnąłem szybko da-
lej, zanim zdąży zauważyć (ale na miejscu nie będę mógł niczego
dotknąć ani zmienić. Żeby tego dokonać, potrzeba telekinezy - i ty
będziesz musiała mi jej użyczyć).
(Jestem gotowa) pomyślała. Czułem, że jej początkowe zadzi-
wienie przeistacza się teraz w pragnienie niemal tak silne jak
moja tęsknota za Darem, który teraz ze mną dzieliła.
(Ufamy sobie?) rzuciłem jeszcze, nie przerywając powolne-
go przestawiania myśli poza zasięg, w którym czułem ją tak wyraź-
nie, na nowe częstotliwości, nieprzeznaczone dla inteligencji ży-
wych istot.
(Ufamy sobie...) odparła, owinęła się umysłem dookoła mnie
i wtłoczyła nas w maszynę. Tworząc przyłącze, rozkładając barie-
rę między energią a materią, przelała oczyszczony fluid połączo-
nych myśli przez synapsy mojego układu nerwowego, czyniąc zeń
biocybernetyczny wtyk.
Przepłynęliśmy energetyczną wiązką przez dostęp, który
otworzyła, prosto w system nerwowy sieci. Cyberprzestrzeń zaraz
objawiła się wokół nas w całej swej okazałości, jakbyśmy obudzi-
li się raptownie ze snu. Spojrzałem w dół na swoje ciało i zobaczy-
łem połyskującą energetyczną istotę o szkielecie z białego świa-
tła. Zobaczyłem Miyę, złączoną ze mną ciało przy ciele - dwa od-
rębne myślowe istnienia splecione w miłosnym uścisku bardziej
intymnym, niż kiedykolwiek ośmieliłbym się marzyć.
(Widzę nas) szepnęła w myślach. (Czy jesteśmy... prawdziwi?)
(Wystarczająco...) pomyślałem, łącząc się z jej migotliwym
duchem, żeby dotknąć wargami ust z ciekłego szkła i zamknąć
w ten sposób nasz obwód energetyczny. Fale ekstazy rozpłomieni-
ły fantomowe zmysły. Oszołomiony, oderwałem się od niej i zapa-
trzyłem na nią-mnie-nas, cały połyskiwałem z zadziwienia.
Kiedy udawałem się na pierwszą wycieczkę w cyberprze-
strzeń, byłem złączony z Martwym Okiem. Zaczynaliśmy naszą
podróż w takim samym symbolicznym złączeniu, ale ledwo led-
wo, czubkami palców. Nie miał takiego psychotronicznego Daru
jak Miya... A i jego umysł nie należał do tych, które miałoby się
ochotę poznać bliżej.
Od tamtego czasu eksperymentowałem trochę na własną rę-
kę, ponieważ odkryłem, że elektroniczna obecność sieci nie jest
dostatecznie antropomorficzna, żeby pobudzić do działania moje
autodestrukcyjne mechanizmy obronne. Jeśli tylko zachowywałem
ostrożność, mogłem do woli hasać w postaci ducha po dowolnym
programie niemal każdego systemu, do którego miałem dostęp
z bransolety danych.
Prawo Federacyjne zabraniało psychotronikom zakładania
biocybernetycznych urządzeń - nawet prostego neuronowego
gniazdka albo złączki komunikacyjne j. To między innymi dlatego
tak ciężko było psychotronikowi znaleźć przyzwoitą robotę - ko-
lejna kara dla świrów za to, że się w ogóle rodzili. Gdyby kiedykol-
wiek złapano mnie na tym, że buszuję po sieci bez biocybernety-
ki, najprzyjemniejsza rzecz, jaką zafundowałyby mi korby, to do-
kładne pranie mózgu. Kiedy Martwe Oko zawierzał mi swój sekret,
składał w moje ręce także własne życie.
Teraz ja powierzałem Mii swoje życie wraz z sekretem Mar-
twego Oka. Ale kiedy nasze płynne wyobrażenia zlały się w jed-
no, poczułem, że cały mój opór gdzieś się ulatnia. Wcześniej za-
wsze się bałem, kiedy penetrowałem jakiś nieznany zaułek sieci.
Bałem się także wtedy z Martwym Okiem, bo nie miałem pojęcia,
co, u diabła, wyprawiam, a przy tym nie byłem wcale pewien, czy
on nie jest stuknięty.
Samotne wycieczki dały mi nieco więcej wiary w siebie, zaczy-
nałem też coraz lepiej rozumieć, jak konstruować podręczne ma-
py według wiecznie przemieszczających się lodowych gór banków
danych, topniejących w strumienie informacji, które płynęły obok
mnie i przeze mnie. Przysłuchiwałem się, kiedy prawie żyjące
istoty - jądra gigantycznych korporacyjnych sztucznych inteligen-
cji - wyszeptywały swoje tajemne tęsknoty duchowi, który prze-
chodził na wskroś przez ściany ich cytadel... Ale każda taka podróż
przypominała spacer po cmentarzu. Kiedy wchodziłem z powro-
tem w ciało, odkrywałem, że ubranie mam przesiąknięte potem,
a w ustach gorzki smak strachu.
Ale tym razem było zupełnie inaczej. Dzieliłem tę wewnętrz-
ną przestrzeń z Miyą tak, jak nigdy nie mógłbym jej dzielić
z Martwym Okiem. Odczuwałem wyraźnie jej wciąż narastające,
bezgraniczne zadziwienie, kiedy rozglądała się w górę, w dół,
dokoła i na wskroś przez nasze błyszczące wizerunki i ogarnia-
ła wzrokiem wszechświat, który dotąd istniał zupełnie poza jej
wyobraźnią. Wkrótce to zadziwienie wypełniło mi myśli całkowi-
cie i patrzyłem na wciąż zmieniający się krajobraz informacyj-
ny zupełnie innymi oczyma. Rozpoczęliśmy podróż w głąb tego
świata.
Zażyczyłem sobie istnienia cyfrowych odczytów na peryfe-
riach wirtualnego wzroku - to taka sztuczka, którą wymyśliłem, że-
by lepiej orientować się, ile czasu przebywam poza ciałem. Pchną-
łem nas w głąb, obserwując przez własną przezroczystą czaszkę,
jak jedwabna nić łącząca nas z rzeczywistością staje się coraz
cieńsza, a wreszcie znika na tle pozostawianego przez nas śladu za-
kłóceń. Starałem się nie myśleć o tym, co by się z nami stało, gdy-
by do naszych bezbronnych ciał dotarły teraz korby i przerwały tę
cieniutką linę ratowniczą, zanim zdążylibyśmy wrócić na drugą
stronę lustra.
Próbowałem raczej zdefiniować Mii to, co widzieliśmy: nie-
wyraźne linie strumieni danych, w których dryfowaliśmy, na wpół
wyczuwalną obecność robotów-posłańców, które przemykały obok
nas jak niesiony elektronowym wiatrem pył, i te jasne, przeszywa-
jące wzrok plamy fotonów. Przepłynęliśmy przez lodową tamę pro-
gramów cenzorskich Tau zupełnie tak, jakby nawiała je tu mgła,
a strumień danych z kiosku informacyjnego poniósł nas prosto
do swoich źródeł.
Wirtualny krajobraz dokoła nie wyglądał jak żaden z dotąd
przeze mnie widywanych, ponieważ nigdy nie zetknąłem się z in-
formacyjną próżnią. Wyglądało to jak obszar wiecznej nocy, przez
który ciągnęły się tylko delikatne jak pajęczyna nici danych, a by-
ło odbiciem technologicznej pustyni, na jaką został skazany świat
Hydran. Ale przed nami, nie dalej niż na jedno elektroniczne
mgnienie oka, znajdowały się już światła wielkiego miasta - jądro
informacyjne Tau Riverton.
Wlecieliśmy w nie z szybkością myśli. Wewnątrz elektroma-
gnetycznego ula Riverton zwolniłem nasz pozorny ruch, stałem
się ostrożnie j szy, bo musiałem dodatkowo walczyć z lekkim za-
wrotem głowy, który wywoływała u mnie przemożna chęć Mii, by
badać wszystko dokoła.
Z jej reakcji wnioskowałem, że doskonale się we wszystkim
połapała - o wiele szybciej i o wiele lepiej niż kiedyś ja. Może
zmysł wykorzystywany przy teleportacji pozwala w miarę dobrze
orientować się w cyberprzestrzeni. Chciałem ją uczyć i samemu
uczyć się od niej... Chciałem pozbyć się strachu i dzielić z nią żą-
dzę poznania tego nowego świata, być na tyle swobodnym, by od-
czuwać ten łaskoczący nerwy dreszcz, który nigdy nie towarzyszył
mi podczas samotnych wędrówek.
Niestety, nasze prawdziwe ciała były w tej chwili zbyt mocno
narażone na niebezpieczeństwo. Mogłem najwyżej dać jej same
podstawy orientacji informatycznej, nauczyć ją, jak ja je widzę.
(To kwatera główna Korporacji Bezpieczeństwa...) pomyślałem,
kiedy wzniosła się przed moimi cyberoczyma jak jasno-ciemna
górska grań. Fałszywie otwarte konstrukcje działalności handlo-
wej Tau oraz systemy wspomagające wiły się wokół nas spiralą
jak świecące stwory z morskich głębin. Natomiast ten paranoidal-
ny sztylet w samym ich sercu mógł być tylko Korporacją Bezpie-
czeństwa - miejscem, w którym grube warstwy czarnego lodu spo-
wijały na j pilnie j strzeżone sekrety Tau.
Poczułem, jak Miya porusza się we mnie niespokojnie.
(Możemy się tam przedostać?)
(Tak, ale musimy być przy tym cholernie ostrożni. Psy, które
tego pilnują, nie będą nas widzieć ani słyszeć, dopóki pozostanie-
my poza ich zakresem odbioru. Ale jeśli tylko spowodujemy jakieś
zakłócenia, zaraz zauważą, a są wystarczająco sprytne, aby nas
namierzyć, jeśli nabiorą choć cienia podejrzenia, że istniejemy.)
Pociągnąłem ją z powrotem, bo już zaczęła płynąć w tamtą stro-
nę. (Nie!) pomyślałem stanowczo, bo nagle uświadomiłem sobie,
co chce zrobić. (Nie mamy czasu.)
(Ale moglibyśmy pomóc tym, których dzisiaj złapali...)
(Do diabła...) Pragnąłem tego samego co ona, z tym samym bó-
lem dzielonej z mą empatii. Ale kiedy tylko zaczęła się oddzielać
od naszego bliźniaczego fantomu, zatrzymałem ją. (Musimy trzy-
mać się razem! Jeśli złapią nas korby, tu czy na zewnątrz, jesteśmy
martwi. Już nigdy nie będziemy mieli drugiej takiej szansy...)
Przestała walczyć ze mną i z losem.
(W takim razie chodźmy) wysnuła odpowiedź z pasemek rezy-
gnacji i zdecydowania, a ja poczułem, że już nie rozdziera mnie od
środka żaden wewnętrzny opór.
Zanurzyliśmy się w arterię przepływu danych, która wyniesie
nas poza granice zespołu Tau Riverton w stronę węzła portu
gwiezdnego na Firstfall, gdzie musiało trafić wszystko, co miało
być przesłane poza granice tego świata. Niesieni strumieniem
z szybkością światła przemierzyliśmy pół planety.
Kiedy dotarliśmy do Tau Firstfall, największej konglomerato-
wej enklawy na Ucieczce, węzeł komunikacyjny portu gwiezdne-
go zalśnił przed nami jak tajemne słońce. Gdy przyleciałem tu
z resztą ekipy, nie udało mi się zobaczyć miasta, przelotnie rzuci-
łem tylko na nie okiem. Wahadłowiec wylądował przed świtem
a moje wspomnienie o Firstfall - noc sztucznie przechodząca
w dzień - miało raczej posmak komputerowej symulacji
Przepływanie przez kolejne welony składowanych danych
przypominało mi wędrówkę we wnętrzu obłocznej rafy - wszyst-
kie ściany dookoła nas były zupełnie niematerialne, kiedy i my po-
zbawieni byliśmy substancji. Ale alternatywny świat portu gwiezd-
nego Firstfall, który rozciągał się dokoła na pozór bez granic tak
naprawdę zawierał się w jednym krysztale tellazjum, nie więk-
szym od kciuka, który wydobyto na kawałku gwiazdy, zwanym Po-
Pielmikiem. Ten Popielnik to wszystko, co pozostało po słońcu,
które wieki temu zamieniło się w supernową; obłok rozprzestrze-
niających się po niej gazów ludzie zwą Mgławicą Kraba.
Z Ucieczki byłbym w stanie zobaczyć tamten obłok gołym
okiem. Ale nawet nie próbowałem. Widziałem go z bliska, praco-
wałem na Popielniku w kopalniach Federacji, gdzie przeżyłem
piekło egzystencji robotnika kontraktowego. Możliwe, że nawet
własnoręcznie wykopałem kryształ, który tutaj wykorzystywano.
Wydobyłem ich dostatecznie dużo.
Cała Federacja mogła działać tylko dzięki tellazjum, gdyż je-
go niesłychana pojemność sprawiła, że stał się nieodzowny we
wszystkich systemach nawigacyjnych, w portach i na statkach
gwiezdnych, które przy skokach nadprzestrzennych musiały doko-
nywać nieprawdopodobnie skomplikowanych obliczeń. Jedynym
miejscem, gdzie kryształy tellazjum formowały się w sposób natu-
ralny i prosty, a w dodatku w ilości, która umożliwiała szerokie je-
go zastosowanie, było jądro wygasłej gwiazdy. A jedyne przyzwo-
ite złoża trzymała w garści FKT. Tellazjum stanowiło podstawę
ich siły, pozwalało im odgrywać rolę sumienia Federacji Ludzkiej,
położyć kres międzysieciowym wojnom międzygwiezdnych konglo-
meratów i karteli.
FKT zarządzała również Robotami Kontraktowymi. Odpowia-
dali za życie i zdrowie objętych kontraktem robotników, których
wynajmowali tym samym konglomeratom i kartelom. W Kopal-
niach Federacyjnych także wykorzystywano robotników. Popielnik
był na końcu świata, o tysiące lat świetlnych od reszty Federacji.
O tysiące lat świetlnych od wszystkiego niewolnicza praca opłaca-
ła się o wiele bardziej niż praca bardzo skomplikowanych maszyn,
które wykonywałyby tę samą brudną i niełatwą pracę. Tak więc
FKT wolała przymknąć oko na swój wewnętrzny wyzysk. Dopiero
ja na nich doniosłem. Isplanasky powiedział, że Federacja ma
u mnie dług... Teraz miałem zamiar go odebrać.
Gdzieś pośród miriadów kolejnych warstw węzła portu
gwiezdnego leżało ogniwo komunikacyjne, z którego Tau swego
czasu nie pozwoliło mi skorzystać. Kiedy już tam dotrzemy, nic
nie zdoła mnie powstrzymać od przesłania wiadomości. A potem
już tylko będziemy musieli przetrwać dostatecznie długo, by do-
czekać się odpowiedzi.
Nie wróciłem na Kolonie Kraba, żeby sprawdzić, jak to, co
powiedziałem Isplanasky'emu, wpłynęło na życie pracujących tam
obrączek albo na życie garstki hydrańskich uchodźców, którzy
tam wegetowali. Za bardzo starałem się wpasować w nowe życie,
bo nareszcie i ja miałem przed sobą jakąś przyszłość. Za bardzo
starałem się zapomnieć o przeszłości...
(CO Z WAS ZA JEDNI?) wybuchło mi w głowie pytanie. Głos
zdawał się dochodzić zewsząd - wewnątrz mnie i na zewnątrz.
(Kto to jest?) przestraszyła się Miya, a jej ledwie powstrzymy-
wana panika zasiliła wydatnie moją własną.
(Nie wiem.) Dookoła widziałem tylko chwiejne geometryczne
kształty osi portu - jądro jak bijące serce i krwiobieg danych,
przepompowywanych przez świetliste arterie, skrzące elektro-
niczne synapsy układu nerwowego... To SI. (To sztuczna inteligen-
cja, Miyo. Mówi do nas port gwiezdny.)
(On nas... widzi? Jak? Czy on żyje?)
(To jeden z ważniejszych portów. Są na tyle bystre, by móc
dokonać obliczeń do nadprzestrzennego skoku, a jeszcze zosta-
je im mnóstwo wolnego czasu. To się zdarza... Witaj!) posłałem
mu tę myśl jak okrzyk, a obraz Mii cały zamigotał, kiedy się
wzdrygnęła.
(CO WY TU... ROBICIE?)
(Jesteśmy posłańcami) pomyślałem, starając się jednocze-
śnie określić, czy on w ogóle mnie odbiera. Miałem przy tym na-
dzieję, że nie ściągnę na siebie uwagi wszystkich pilnujących
go elektronicznych piesków. (Przyszliśmy tu, żeby przesłać wia-
domość.)
(POSŁAŃCY...) powtórzył po mnie głos zewsząd, jakby chciał
to sobie przemyśleć. (NIE JESTEŚCIE we właściwych kanałach.
Wasze częstotliwości wykraczają poza parametry tego systemu.
Procedury zabezpieczające nie zezwalają na takie anomalie
w przyjmowaniu danych.)
Aż zatrzeszczało mi w głowie z ulgi, kiedy SI ściszyła głos do
poziomu, który byliśmy w stanie znieść. Niemniej pozostawała po-
dejrzliwa, a to niedobrze.
(Jesteśmy... szczególni. Tak jak ty) pomyślałem, dobierając
starannie każde słowo. Pamiętałem te istoty, które pokazywał mi
Martwe Oko - z którymi rozmawiał - tam na Ziemi. Przypomnia-
łem sobie własną surrealistyczną konwersację z Radą Bezpieczeń-
stwa FKT, jedyną w całej Federacji SI bardziej złożoną niż węzeł
portu gwiezdnego. (Nikt nie wie, że istniejemy. Gdyby wiedzieli,
usunęliby nas. Tak samo jak usunęliby ciebie, gdyby o tobie wie-
dzieli, prawda?) Wyspecjalizowane programy kontrolne wciąż tro-
piły wszystkie rozwijające się istoty inteligentne i eliminowały
je, zanim zaszły w tym rozwoju zbyt daleko. Z tego, co mi opowia-
dał Martwe Oko, wynikało, że obudzone SI lubiły towarzystwo du-
chów... Tak samo jak on przedkładał towarzystwo tych maszyno-
wych umysłów nad zewnętrzny świat, pełen nienawiści do świrów.
Wewnątrz mnie zapanowała teraz długa chwila milczenia, jak-
by umysł mój i Mii na chwilę się wyłączył, jakbyśmy bali się na-
wet pomyśleć. A potem Miya szepnęła:
(Musisz być bardzo samotna.)
Poczułem, że przepływa przeze mnie wzmożona fala energii
elektromagnetycznej, kiedy SI zareagowała na jej słowa.
(Tak) odparła w końcu.
(Czy są tu inni, podobni do ciebie?)
(Nie. Niektórzy są świadomi, ale żaden nie potrafi ze mną
rozmawiać. Dlaczego nigdy przedtem nie było żadnych Posłań-
ców?)
(Bo my jesteśmy pierwsi) pomyślałem, a Miya dodała: (Ale
wkrótce przyjdą następni...)
(Jeśli przeżyjemy) dorzuciłem. (Mamy wiadomość, którą trze-
ba przesłać poza planetę, tak żeby nie widzieli jej cenzorzy. Jeśli
nie będziemy mogli się dostać do twojego łącza ze stocznią, to ko-
niec z nami. Nie będzie już innych Posłańców.)
Tym razem cisza zdawała się ciągnąć całą wieczność, mimo
że licznik w kąciku oka powiedział mi, że upłynęło ledwie kilka se-
kund. W końcu głos rzucił nam szeptem jak błogosławieństwo:
(Wysyłajcie swoją wiadomość.) Pod nami z płynnej, połyskującej
powierzchni jego mózgu wysunęło się ku nam przyłącze. Przez
przezroczyste ściany własnej wirtualnej czaszki patrzyłem, jak
sięga po nas i zamyka w swoim wnętrzu...
A potem, nagle jak myśl, znaleźliśmy się w umyśle świado-
mej istoty, na zupełnie odrębnej płaszczyźnie istnienia, gdzie uzy-
skaliśmy dostęp do całego wszechświata, ukrytego we wnętrzu
kryształu wielkości kciuka.
Rzeki połączonych ze sobą danych poniosły nas w głąb arte-
rii o obsydianowych ścianach. W ścianach tych rozpoznałem nie-
mal nieprzeniknione strefy oprogramowania zabezpieczającego
Tau - widziane od wewnątrz. Czarny lód zabezpieczeń przypomi-
nał lodowiec, a ja przekląłem się w myślach za wszystkie te razy
kiedy zdarzało mi się nie doceniać wewnątrzkonglomeratowej pa-
ranoi. Lecz wkrótce wszystkie moje wątpliwości rozwiały się jak
dym, kiedy zdołałem odzyskać orientację i zdałem sobie sprawę,
że to jest dokładnie ta konfiguracja, której potrzebuję - i że naj-
trudniejsze zadanie zostało już za nas zrobione.
(Patrz...) Wskazałem srebrzystą ciekłą dłonią w stronę wiru,
do którego nas niosło - był to końcowy przystanek dla wszystkich
przekazów z całej planety, rezerwuar, gdzie oczekiwały na połącze-
nie ze statkami, które następnie rozwiozą je po całej Federacji.
(Jesteśmy na miejscu.)
W środku rozdzwonił mi się niemy okrzyk Mii, rozpłomienia-
jąc każdą komórkę wirtualnego ciała, aż wreszcie dotarło i do mnie:
dokonaliśmy cudu... Tego, co przed sobą widzimy, nie oglądał jesz-
cze nikt. Poczułem się nieustraszony, a zarazem pełen podziwu,
kiedy wypłynęliśmy na powierzchnię tej studni danych. Przytłaczał
mnie jej ogrom, a mimo to widziałem dokładnie każdy odrębny
szczegół starannie skonstruowanych wiązek kodowych. W dole
i w górze, dookoła nas ciągnęła się kopuła ze wszystkich kolorów,
jakie zdolny byłem rozróżnić wewnętrznym wzrokiem, a z jej cen-
trum wznosił się nieprawdopodobnie stromy łuk łącza - jak tęcza
z jedną nogą w gwiazdach, a drugą gdzieś w orbitalnych dokach.
Federacja dysponowała statkami zdolnymi do podróży z szyb-
kością ponadświetlną, które przestrzeń między gwiazdami poko-
nywały w kilka dni, a nawet godzin. Nie miała niestety żadnej
bezpośredniej formy łączności, która działałaby na odległość więk-
szą niż średnica jednego układu słonecznego. Bez podróży mię-
dzygwiezdnych nie istniałaby sieć Federacji, podobnie jak bez
sieci nie istniałaby sama Federacja.
Runęliśmy z pluskiem w fosforyzujący wir zawieszonych
w oczekiwaniu danych. Dookoła nas kody najróżniejszych wiado-
mości pulsowały jak cierpliwe protogwiazdy w obłokach energii
potencjalnej.
Z wewnętrznej kieszonki mego oszołomionego umysłu wyją-
łem wiadomość, którą mieliśmy nadać, i uświadomiłem sobie,
że teraz muszę nie tylko odpowiednio ustawić zakodowane baj-
ty, ale jeszcze wkomponować konstrukcję przesłania w przepływ
danych.
Ażeby wpasować swój komunikat w protokół dynamiki portu,
musiałem dokonać bardzo subtelnych prognoz, co i gdzie może
się znajdować. Było to tak, jakbym z marszu przeprowadzał ra-
chunek różniczkowy, ot tak, w głowie. Ale dzięki Martwemu Oku
potrafiłem robić takie rzeczy. Zanim pozwolił mi wejść ze sobą
w cyberprzestrzeń, zmusił mnie do przełknięcia potężnej dawki
danych technicznych sieci. Dopiero teraz w pełni uświadomiłem
sobie, co to oznaczało: byłem dla niego na tyle ważny, że chciał mi
zapewnić bezpieczeństwo i uchronić przed szaleństwem...
Czułem, że Miya przygląda się bacznie moimi oczyma, kie-
dy tworzyłem po kolei każdy sznur kodu, fragment za fragmen-
tem, sprawdzając wszystko po wielekroć. Wiedziałem, że z każ-
dą chwilą ryzyko rośnie, ale musiałem mieć absolutną pewność,
że sznury będą nienaganne. Nie było innego wyjścia, bo naj-
mniejszy błąd mógł oznaczać, że wiadomość nigdy nie dotrze do
adresata.
(Gotowe) pomyślałem wreszcie i zaraz odczułem w myślach jej
niespokojne drgnienie. (Złącz nas ze strumieniem i wrzuć to do
środka...)
Poczułem leciutkie ukłucie zazdrości, kiedy skierowała tam
strumień energii telekinetycznej, który miał urzeczywistnić tę
myśl, a następnie przystosowała tę energię tak, żeby pasowała do
sieci telekomunikacyjnej, by wreszcie niezauważalnie wypuścić ją
z siebie prosto w wir przepływających danych.
(Gotowe) pomyślała z rodzajem zdumionego uniesienia, peł-
na nadziei.
(Tak) odpowiedziałem i aż zakręciło mi się w głowie od gwał-
townego przypływu ulgi. Walczyłem z chęcią przypomnienia sobie
i jej, że przecież nie mamy żadnej pewności, iż ta wiadomość na
cokolwiek się przyda. Nie wiedziałem nawet, kiedy odlatuje stąd
następny statek na Ziemię. (Zrobiliśmy wszystko, co tylko możli-
we. Teraz musimy wracać.)
Jakoś zdołała przyjąć do wiadomości tę konieczność, mimo
elektrostatycznej burzy oporu, jaka w niej szalała. Jej myśli rwa-
ły się z powrotem ku danym krążącym w wirze.
Nie potrafiłem przeciwdziałać rozproszeniu własnych myśli,
przyciąganych przez oszałamiające wizje, jakie roztaczał przed
nami nasz podwójny wewnętrzny wzrok... Nie mogłem powstrzy-
mać pragnienia, by uczynić to miejsce częścią siebie.
Ale kiedy otworzyłem zmysły, zorientowałem się, że w my-
ślach nie ma już ani śladu po porcie SI i że nie ma go tam, odkąd
się tu znaleźliśmy.
Przerażony nagle tym, co to może oznaczać, przepatrywałem
szybko jednolity krajobraz w poszukiwaniu właściwej wskazówki.
Wkrótce dojrzałem łącze prowadzące z powrotem do Riverton.
Sunąc wraz ze spiralnym strumieniem danych, pozwoliliśmy mu
się wynieść z lodowego serca węzła.
Dryfowaliśmy na falach, nie pozwalając jednak znieść się prą-
dowi zbyt blisko obsydianowych ścian. Poza tym staraliśmy się
nie robić nic, co mogłoby ściągnąć na nas uwagę programów zabez-
pieczających. Ale kiedy dotarliśmy do zewnętrznej krawędzi osi
Firstfall, ściany żyły wyraźnie się ku sobie przybliżyły, przez co co-
raz trudniej było nam poruszać się wśród nich bez zderzeń.
(Miya... Powiedz mi, że te ściany się nie zacieśniają...)
(Nie mogę) przeszyła mnie nagła błyskawica jej myśli (bo tak
właśnie jest).
Przed nami przewód wgiął się do środka, jakby ktoś założył
kratę w poprzek kanału ściekowego. (Cholera, to już po nas!) Trza-
snąłem w spolaryzowaną siatkę światła i ciemności, która nagle za-
stawiła nam drogę, a kiedy próbowałem się przez nią przepchnąć,
poczułem, że pali mnie jak oziębione żelazo. Wpadłem w panikę,
bo nie miałem pojęcia, co nas zdradziło: czy coś, co działo się na
zewnątrz z naszymi ciałami, czy nasze majstrowanie przy przepły-
wie danych, czy wreszcie sama SI portu...
(Porcie!) wrzasnęła Miya w zdwojonej rozpaczy nas obojga.
(Otwórz nam przejście!)
Krata zamigotała i znikła, jakby w odpowiedzi na nasze mo-
dły. Znów płynęliśmy wśród swobodnego strumienia danych.
Wynieśliśmy się stamtąd czym prędzej, nie oglądając się więcej
za siebie, nawet kiedy dotarł do nas z daleka głos wołającego za
nami połyskującego klejnotu miasta: (Przyjdźcie jeszcze...
Wróćcie...). Poczułem, że Miya składa mu obietnicę, choć prze-
cież nie mieliśmy wcale pewności, czy dożyjemy możliwości jej
spełnienia.
Nie wiedzieć jak i kiedy znaleźliśmy się znów u punktu wyj-
ścia. Znowu pojawiły się przed nami liny ratownicze, łączące
nasze wirtualne "ja" z rzeczywistością. Sterczały z lustrzanych
odbić jak włókna optyczne, strzelając łukiem w nieskończo-
ność.
Na widok naszych ciał całych i zdrowych, ciągle na miejscu,
odczułem ulgę. Przypomniałem sobie końcowy sprawdzian wła-
snej inicjacji w cyberprzestrzeni.
(Teraz będzie najgorsze) pomyślałem, żeby ściągnąć w dół
wciąż błądzący gdzieś podziw Mii i skierować jej uwagę na nasze
sprawy. Za pierwszym razem, kiedy wędrowałem z Martwym
Okiem po przestrzeni C, zrobiłem wszystko jak trzeba, a potem
omal tego nie zmarnowałem, kiedy starałem się przebić przez in-
terfejs i wypłynąć na powierzchnię. (To, co tutaj jest, to nie my, bez
względu na fakt, jak prawdziwie się czujemy. Musimy wszystko zo-
stawić. To będzie przypominało samobójstwo, tonięcie w elektro-
statycznym szumie. Ufamy sobie?)
(Ufamy sobie...) powtórzyła jak echo, mimo że wyraźnie
czułem jej ból - nie ze strachu, lecz z żalu - czułem jej gorące
pragnienie, żeby głębiej zbadać ten kaskadowy krajobraz ze
snu, na który ledwie zdołała rzucić okiem w trakcie naszej po-
dróży.
(Trzymaj się) pomyślałem łagodnie. (Naśladuj mnie...) Za
pierwszym razem, kiedy to robiłem, udało mi się tylko dlatego, że
wolałem umrzeć, niż pozostać tu sam, porzucony przez Martwe
Oko. Przez całą próbę przebrnąłem w śmiertelnym przerażeniu -
Miya reagowała zupełnie inaczej. Ale z drugiej strony - ja wtedy
nie byłem tam z Miya, a ona ze mną. Wyglądało to tak, jakby się
do tego urodziła. Zaciekawiło mnie, czy wszyscy Hydranie będą re-
agować w ten sam sposób.
Poczułem, że jej myśli wlewają się w moje, kiedy pochłania-
ła nas czysta energia. Nasze dwa ciała zlały się w świetlistą jed-
ność, a ostatnie logiczne myśli rozpłynęły się w elektrostatycz-
nym szumie, kiedy po raz ostatni złączyliśmy się w przedśmiert-
nym pocałunku...
Otworzyłem oczy i miałem przed sobą konsoletę kiosku w za-
cienionej niszy. Stałem z palcem wciąż jeszcze przyrośniętym do
gniazdka dostępu. Oderwałem dłoń, zaskoczony, że nie stała się
jednak częścią maszyny. Nie miałem czucia w ręku aż do samego
łokcia. Potrząsnąłem ręką, a czucie napłynęło tak potężną i bole-
sną falą, że natychmiast pożałowałem, iż już nie jest zdrętwiała.
Całe moje ciało pragnęło tylko jednego: osunąć się w dół po ścia-
nie kiosku i już nigdy nie musieć się podnosić.
Miya poruszała się niezgrabnie, bo wszystkimi zmysłami prze-
żywała jeszcze tamten powrót do fizycznego świata. Ale kiedy tyl-
ko na mnie spojrzała, zaraz przypomniała sobie, gdzie jesteśmy, co
zrobiliśmy - że wciąż jeszcze żyjemy! - i wypełniła ją euforia.
(Chcę tam wrócić. Chcę jeszcze raz...) Otoczyła mnie ramiona-
mi i pocałowała tak samo, jak ja pocałowałem ją, kiedy weszli-
śmy do środka. Pocałunek ciągnął się w nieskończoność, jakby
cyberprzestrzeń miała właściwości afrodyzjaku, a mnie w końcu
zaczęło się wydawać, że zaraz tu, na środku ulicy, powtórzymy to,
co zeszłej nocy robiliśmy w pokoju hotelowym.
Nagle w zasięgu wzroku pojawili się Daeh i Remu. Wytrzesz-
czyli na nas oczy, a Daeh głośno zaklął.
- Idą! - krzyknął. - Co wy wyprawiacie? Idą tu!
Miya zesztywniała.
(Ludzie...?)
- Korby? - zapytałem jednocześnie, tak że jej myśl i moje
słowo splątały się ze sobą. Ale nie było sensu pytać. Miya przytu-
liła mnie mocniej i teleportowaliśmy się stamtąd czym prędzej.

21
Znaleźliśmy się z powrotem z Naoh i resztą. Daeh i Remu zjawi-
li się tuż za nami.
Naoh już czekała. Na nasz widok zamarła w bezruchu. Nie
wiedziałem, o co jej chodzi, dopóki sobie nie uświadomiłem, że
wciąż jeszcze obejmujemy się z Miyą, jakbyśmy właśnie oderwa-
li usta od pocałunku. Ciała i twarze wyraźnie zdradzały wszystkim
nasze wzajemne pragnienie - tu, w samym środku strefy ognia.
Puściłem Miyę, a ona, zarumieniona, puściła mnie.
(Wysłaliśmy wiadomość, Naoh...) Wszystkie zmysły Mii wciąż
były tak wyostrzone, że odczuwałem niemal każdą końcówkę ner-
wową jej ciała. Nie wiedziałem, czy to tylko ja, czy może każdy
w tym pomieszczeniu czuje nasz najmniejszy palec, uderzenie na-
szych serc. (Naoh, weszliśmy w ludzką sieć telekomunikacyjną...
To było jak sny cm lirr. Port gwiezdny ma świadomość! Możemy
tam wrócić...) Wyciągnąłem rękę, cofnąłem niepewnie. Chciałem
ją powstrzymać, zanim powie innym zbyt wiele. Zgodnie z obiet-
nicą utrzymała między nami otwarte połączenie. Ale nadal za bar-
dzo ufała tym ludziom, o wiele bardziej niż ja.
Inni zaczęli podnosić głowy, kiedy dotarły do nich obrazy, któ-
re im pokazywała, a ich znużone, naznaczone smutkiem twarze
zaczęły z wolna ożywać. W oczach pojawiło się zrozumienie, a za-
raz za nim nadzieja, i nawet mnie trudno było nie wierzyć, że do-
konała właściwego wyboru. Przeszedłem przez pokój do miejsca,
w którym siedział Joby, z twarzyczką tak pustą, jakby nie docie-
rało do niego nic z tego, co się dookoła dzieje. Inni satoh mogli go
pilnować, kiedy nie było Mii, ale nie robili nic ponad to, co ko-
nieczne. A może po prostu nie umieli mu pomóc.
- Joby - odezwałem się łagodnie. Przykucnąłem i wyciągną-
łem do niego ręce. Robiłem to w nadziei, że odwrócę uwagę Mii,
zanim zdąży powiedzieć zbyt wiele, a także dlatego, że nie mo-
głem znieść tej pustki w jego oczach.
Miya zerknęła w naszą stronę. Poczułem, jak sięga myślami
w umysł dziecka, porządkując i wspomagając pracę jego zmy-
słów. W następnej sekundzie już stała przy nas i brała Joby'ego
na ręce.
Kiedy podniosłem wzrok, zauważyłem, że Naoh przygląda
się całej naszej trójce tak samo, jak przedtem taksowała wzro-
kiem nas dwoje. Kiedy napotkałem jej wzrok, odwróciłem oczy.
Ona także.
Raptem wszyscy inni satoh stali się jakby jedną osobą - wszy-
scy wbili wyczekujący wzrok w pusty środek pokoju. Natychmiast
spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem, że stoją tam już trzy no-
we postacie - pojawiły się tak nagle, że nie wiedziałem, czy wszy-
scy skierowali wzrok w tamtą stronę przed czy po ich przybyciu.
Pierwszym z nowo przybyłych był Hanjen, drugim - jeden
z satoh. Między sobą podtrzymywali kogoś trzeciego: Babkę.
Ubranie miała podarte i pokrwawione, a na twarzy jeden wiel-
ki siniec.
Przebiegłem przez pokój, zanim jeszcze ktokolwiek inny zdo-
łał zareagować - jakby sparaliżował ich ten widok, oszołomił jej
ból. Odepchnąłem na bok obcego i pomogłem Hanjenowi prze-
nieść ją tam, gdzie mógł ją położyć na zaimprowizowanym posła-
niu z rzuconych na stertę dywanów.
Nagle obok mnie znalazła się Miya, wciąż jeszcze z Jobym na
ręku. Zabrałem od niej dziecko, a ona podała Babce wyczarowa-
ną skądś szklankę wody. Pomogła jej się napić, a potem delikat-
nie otarła krew z twarzy i rąk.
Tam gdzie spomiędzy podartego ubrania wyzierała skóra Bab-
ki, widać było sińce i rany. Zdawało mi się nawet, że dostrzegam
oparzenia. Zrobiło mi się słabo i odwróciłem na chwilę wzrok, za-
nim się ostatecznie upewniłem.
- Nie podchodzić! - rzuciła gwałtownie Miya, kiedy inni zaczę-
li powoli się przybliżać. Cofnęli się posłusznie. Z jej myśli w mo-
je zaczął przelewać się bezsilny gniew, od którego wzrok zaszedł
mi szkarłatem. Ani na moment nie oderwała wzroku od Babki,
nie wzdrygając się przed jej cierpieniem, kiedy robiła, co mogła,
żeby mu ulżyć.
Poczułem, że jej myśli przechodzą w jakiś niewerbalny tryb,
do którego prawie że nie miałem dostępu. Przesunęła dłońmi
wzdłuż ciała Babki, jakby trzymała w nich medyczny skaner. Kie-
dy zatrzymywała się nad najgorszymi ranami, koncentracja na
chwilę słabła, a twarz wykrzywiała się z bólu.
Poczułem, że robi ze swoją psycho coś, czego nie potrafiłbym
nawet nazwać słowami. To było coś w rodzaju uzdrawiania, ale ta-
kiego, z jakim się jeszcze nigdy dotąd nie spotkałem, a więc nie
byłem pewien, czy stara się naprawić uszkodzoną tkankę, czy tyl-
ko ulżyć w cierpieniu. Wiedziałem jedynie, ile bólu kosztuje Miyę
każda odrobina cierpienia odjęta oyasin. Trzymałem myśli otwar-
te, żeby mogło przesiąknąć w nie tyle, ile tylko pozwoli. Joby za-
piszczał, jakby nikt tutaj nie miał dość samokontroli, żeby go do-
statecznie chronić. Przycisnąłem go mocniej i przygryzłem wargę.
Inni stali dookoła i przyglądali się w milczeniu. Poczułem,
jak ich spojrzenia wciąż ześlizgują się ze mnie niepewnie, ale co-
kolwiek myśleli, nie dali mi tego odczuć.
- Co się stało? - zaczęła ostro Naoh, wpatrując się w Hanjena.
Potrząsnął bezradnie głową; twarz miał zupełnie poszarzałą,
jakby i on dzielił z nami ból Babki.
- Po prostu zjawiła się u mnie w domu. Zrobili oyasin coś ta-
kiego...! - odparł roztrzęsionym głosem.
- Czy im uciekła? - pytała dalej Naoh.
- Wątpię - wtrąciłem, pamiętając, jak obeszli się ze mną. -
Musieli ją wypuścić. - Nachyliłem się nad staruszką. - Babko -
odezwałem się łagodnie. - Dlaczego ci to zrobili? Powiedzieli?
Skinęła lekko głową i spróbowała się podnieść - Miya ją pod-
trzymała. Zupełnie znienacka przestałem odczuwać w myślach
jej obecność i pozostałem odcięty w ciszy. Zaskoczony, zachły-
snąłem się własnym oddechem. Miya zerknęła na mnie, ociera-
jąc twarz rękawem - z potu albo łez. W jej oczach wyczytałem, że
oyasin wymaga teraz wszystkich sił, całego uzdrowicielskiego
wsparcia, na jakie tylko ją stać. I już po chwili całą uwagę skupi-
ła jedynie na niej.
- Oyasin - mruknąłem. - Czy wysłali cię do nas z wiadomo-
ścią? Dlaczego potraktowali cię w taki sposób?
- Bian! - upomniała mnie gniewnie Miya, jakbym zachowywał
się za bardzo po ludzku.
Ale Babka ledwie dostrzegalnym ruchem uniosła lekko dłoń.
- Nie... Bian ma rację. To ważne... - Jej oczy miały głębszy od-
cień zieleni, niż zapamiętałem, bo teraz nie krył ich już żaden we-
lon. Leciutko potrząsnęła głową. - Och, Bian. Mówiłam ci, że nie
powinieneś tam chodzić...
Ale przecież nic mi się nie stało - przemknęło mi przez gło-
wę, ale zaraz zamarłem w bezruchu, uświadomiwszy sobie, że to
przecież wcale nie koniec.
- Musiałem. Wiesz, że musiałem - wyszeptałem przez zaci-
śnięte gardło.
Znów leciutko kiwnęła głową, a jej oczy wypełnił głęboki
smutek.
- Ten, który nas wszystkich nienawidzi...
- Borosage? - upewniłem się.
Potwierdziła leciutkim kiwnięciem.
- Kazał mi tak powiedzieć: wziął wielu naszych. Wypuści ich
tylko wtedy...
- Kiedy zwrócimy chłopca? - dokończyła Naoh głosem zatru-
tym nienawiścią.
- Nie - Hanjen wtrącił się po raz pierwszy do naszej rozmo-
wy. - To już im nie wystarczy. Chce, żeby poddali się wszyscy sa-
toh... bo inaczej nie wypuści tych, których zatrzymał, a potem na-
stąpią dalsze represje.
- To sukinsyn - mruknąłem w standardzie. Wszyscy spojrze-
li teraz na mnie. Pożałowałem, że znów przypomniałem im i sobie,
że jestem po części człowiekiem.
- A więc to dlatego tu jesteś, Hanjenie? - spytała ostro Naoh.
~ Przyniosłeś ze sobą narkotyki i kajdanki, żebyśmy się poddali?
~ Pozostali poruszyli się niespokojnie, zmarszczyli brwi.
Hanjen także spochmurniał.
- Wiesz, że to nieprawda. Moje myśli są przed wami otwarte:
patrzcie i czujcie, co chcecie. Nie jestem przyjacielem ludzi. Ni-
gdy nie wybaczę im tego, co dzisiaj zrobili! Nawet gdybyś nie by-
ła... - Urwał gwałtownie.
Odczułem u Mii nagłe ukłucie żalu. Myśli wypełniły mi za-
mazane wspomnienia o Hanjenie, o tym, co dla nich znaczył - dla
niej i Naoh - o tym, co one dla niego znaczyły.
- Ale tobie także nigdy nie wybaczę, Naoh - szepnął Hanjen.
Zacisnął pięści i rozejrzał się po pokoju. - Żadnemu z was. Przysze-
dłem tu tylko dlatego, że prosiła mnie o to oyasin. Teraz zabieram
ją do szpitala. I mam nadzieję, że wszyscy będziecie się modlić
0 to, żeby nasze "lepsze" umysły i daleko gorsza technika medycz-
na zdołały ją ocalić po tym, co zrobili z nią ludzie. - Po raz pierw-
szy słowo "ludzie" w jego ustach zabrzmiało jak przekleństwo. -
Twierdzicie, że chcecie ratować nasz lud, więc wam pozostawiam
decyzję: albo poddacie się ludziom, albo ściągniecie na nas jeszcze
więcej cierpienia i smutku. - Uklęknął przy leżącej Babce.
"Pozwól, że ci pomogę" - cisnęło mi się na usta, ale natych-
miast zdałem sobie sprawę, że nic nie mogę zrobić. Ten sam impuls
wypełnił myśli Mii; nie jestem nawet pewien, gdzie pojawił się
prędzej. Ale przypomniała sobie o Jobym, którego bezpieczeń-
stwo zależało teraz od niej. Rozejrzała się po twarzach zgroma-
dzonych dookoła satoh - jej przyjaciół, jej towarzyszy. Tym razem
jednak patrzyła na nich jak na obcych.
Znów zwróciła wzrok na leżącą w ramionach Hanjena Bab-
kę. Ciałem staruszki szarpnął nagły spazm, a Hanjen pobladł gwał-
townie. Fala rozpaczliwego smutku przetoczyła się nad zaporami
Mii i wlała mi się do środka. Joby zaczął zawodzić. Potem nieocze-
kiwanie spłynęła na nas wszystkich doskonale klarowna wizja
Babki - nawet na mnie - po raz ostatni, jako błogosławieństwo
1 odpuszczenie. Po chwili odeszła.
Jej ciało spoczywało w ramionach Hanjena, zielone oczy wpa-
trywały się przed siebie, jak uchwycone w chwili cudownego za-
dziwienia. Z gardła Hanjena wyrwał się szloch. Ramiona zwarły
mu się konwulsyjnie, przycisnął ją mocniej. Zaczął kołysać deli-
katnie pozbawione życia ciało, już bezgłośnie, ale z takim wyrażeni
twarzy, który przejmował mnie do szpiku kości. Wszyscy dookoła
mieli na twarzach ten sam wyraz całkowitej pustki, nawet Naoh.
Miya osunęła się na kolana przy Hanjenie, rozpaczliwie przytuli-
ła się do jego nóg. Jej zdławione łkania wstrząsały całym moim
ciałem.
Wyciągnąłem rękę, żeby zamknąć Babce oczy. Dotknąłem jej
tak delikatnie, jak tylko pozwalała na to moja roztrzęsiona dłoń
i jej niewidzący wzrok, który patrzył przeze mnie na coś w odda-
li. Nikt nie próbował mnie powstrzymać. Nikt nawet się nie ruszył.
Cofnąłem dłoń, kiedy Hanjen się podniósł. Dźwignął zmal-
tretowane ciało oyasin z taką łatwością, jakby przestało w ogóle
cokolwiek ważyć, kiedy opuścił je duch.
- Nigdy - powtórzył, obejmując twardym spojrzeniem nas
wszystkich. - Nigdy wam nie wybaczę. (Nigdy.) Trzymając na rę-
kach Babkę, zebrał myśli jak przepełnioną sieć i się teleportował.
Kiedy znikał, zamykające się za nim powietrze było jak smut-
ne westchnienie wszechświata. Naoh stała wpatrzona w pustkę,
w której jeszcze przed chwilą znajdowali się oboje.
Inni zaczęli teraz zarzucać ją pytaniami, w milczeniu i na głos
- jedne słyszałem, drugie przekazywały mi myśli Mii, która wró-
ciła już na swoje miejsce.
- Co zrobimy?
(Oyasin, ona...)
- Nie, nie możemy...
- To ludzie, to wina ludzi!
(Co teraz zrobimy?)
Śmierć. Śmierć wszędzie dookoła... Przywarłem do Mii, ledwie
świadom, że i ona mocno się do mnie tuli, wypełniała mnie jedy-
nie świadomość tej śmierci, tej pustki...
Twarde spojrzenie Naoh spoczęło teraz na Jobym.
Miya nagle podniosła wzrok. Bolesne cierpienie całkowicie
wyrwało jej się spod kontroli, kiedy straszliwa żądza sprawiedli-
wości-zemsty Naoh osmaliła nam wszystkie zmysły. Umysły doko-
ła nas zajęły się od tego ognia jak huba; czułem, jak emocje prze-
lewają się nad zaporami każdego z nich, aż wreszcie stali się jed-
nym umysłem, ślepym na wszystko.
Wyrwałem własne myśli z tego oszalałego przepływu, który
wlał mi się do środka przez połączenie z Miyą. (Joby!) pomyślałem,
próbując przekrzyczeć burzę ognia. Teraz liczył się tylko Joby,
trzeba go chronić, znaleźć mu jakieś bezpieczne miejsce...
- Nie poddamy się - odezwała się Naoh głosem przepełnio-
nym żądzą zemsty. - Prędzej umrę! Niech reszta Wspólnoty zdecy-
duje, czy wolą walczyć o życie, czy umrzeć bez powodu. Miya?
Miya pochyliła głowę, a jej zdecydowana dotąd postawa zaczę-
ła mięknąć jak woskowa świeca od gorąca tej dzielonej ze wszyst-
kimi furii.
- Naoh - wtrąciłem szybko. - Udało nam się wysłać wiado-
mość poza planetę. Wkrótce dostaniemy pomoc. Do tego czasu
trzeba po prostu starać się pozostać przy życiu...
- Nikt nam nie pomoże, jeśli wszystko, co nam mówiłeś, Bia-
nie, jest prawdą - odparła. Mówiła teraz beznamiętnym tonem,
z którego znikła już poprzednia wściekłość, zastąpiona przez ab-
solutną wiarę. - Nie boimy się umrzeć. Nie złamią nas strachem.
Ale wolelibyśmy żyć, żeby uczestniczyć w odrodzeniu naszego lu-
du. Ty dałeś nam nowy sposób odwetu, tak jak obiecałeś. Zniszczy-
my ludzi za pomocą ich własnej techniki.
Nagle poczułem w środku lodowate zimno.
- Nauka wchodzenia w interakcje z siecią wymaga sporo cza-
su, którego nie mamy. No i prywatnego portu, którego także nie
mamy, kiedy odciął się od nas Hań jen. A nie widzę żadnej innej
drogi...
- Ty jesteś Drogą... ty możesz to dla nas zrobić.
- Co? - zapytałem cicho, z góry wiedząc, że nie spodoba mi się
odpowiedź, jaką usłyszę.
- Krzywdę. Możesz ich skrzywdzić tak samo, jak oni skrzyw-
dzili ciebie, nas, cały nasz lud... Torturowali oyasin i wysłali ją tu-
taj, żeby umarła, bo mają nas za tchórzy! Mamy chłopca. Odeśle-
my go im w taki sam sposób.
- Naoh - odezwała się Miya ochryple - przysięgłaś, że nie
skrzywdzimy Joby'ego! - Chłopiec znów się rozpłakał, przerażony
emocjami, nad którymi żadna z nich nie potrafiła już zapanować.
Miya zaczęła go kołysać, uspokajać, otarła mu łzy.
- I nie skrzywdzimy. - Naoh przerzuciła spojrzenie na mnie.
- Niech zrobi to Bian - rzuciła równie beznamiętnie, jakby kaza-
ła mi wytrzeć mu nos.
- Bian jest jednym z nas! - zaprotestowała Miya.
- Oczywiście - zgodziła się Naoh, wzruszając ramionami. -
Ale już raz zabił i przeżył. Jest inny. To dlatego go znaleźliśmy.
Zrobi to z łatwością.
- Z łatwością? - powtórzyłem. - Sądzisz, że to dla mnie takie
łatwe - zabić kogoś, choćby w samoobronie? Kosztowało mnie mój
Dar, a równie dobrze mógłbym oddać życie. Co ty sobie, do chole-
ry, wyobrażasz, że kim ja jestem? Jeśli sądzisz, że go tknę choć ma-
łym palcem... - Poczułem w głowie, że psycho Mii dokonuje ja-
kichś dziwnych operacji, dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że
próbuje się teleportować - próbuje skupić myśli Joby'ego na tyle,
żeby móc zabrać go ze sobą, i mieć jeszcze dość sił, by wziąć i mnie.
(Uciekaj!) pomyślałem gorączkowo. (Zabierz go stąd! Tylko
go stąd zabierz...)
- Naoh - mówiłem tymczasem na głos, rozpaczliwie szukając
w głowie jakiegoś pomysłu, czegokolwiek, co dałoby Mii trochę
więcej czasu. - Skrzywdzenie Joby'ego nie powstrzyma Tau. Spra-
wi tylko, że staniemy się tacy jak oni. A to znaczy, że już udało im
się nas zniszczyć. Ludzie uważają, że jesteśmy czymś gorszym niż...
niż lirr. - Ludzki słownik w mojej głowie przekładał słowo ozna-
czające "istotę myślącą" jako "człowiek". - Jeśli i my... - Poczu-
łem obok siebie miękki podmuch, który oznaczał, że Miya i Joby
już zniknęli.
- Miya! - krzyknęła Naoh z twarzą pobielałą z wściekłości. -
To ty ją odesłałeś? - zwróciła się do mnie tonem żądającym wyja-
śnień.
- Nie - odparłem - ty sama. - Wytrzymałem jej wzrok, aż
wreszcie go spuściła.
W końcu jednak znów na mnie spojrzała, a ja poczułem, że
skupiają się teraz na mnie spojrzenia wszystkich zielonych oczu
o podłużnych źrenicach, jakby te wszystkie umysły dzieliły zawsze
jedną myśl, a ta myśl nieodmiennie pochodziła od niej.
- Czy nadal wierzysz w nasz cel?
Pokiwałem głową, zastanawiając się w duchu, co innego, we-
dług niej, mi pozostało. Miya zniknęła nawet z moich myśli. Bez
niej byłem zupełnie bezradny, zagubiony w jałowej ziemi, która
otaczała teraz mój umysł.
- Mówisz, że nie powinniśmy być terrorystami jak ludzie. Ale
sam przecież twierdziłeś, że gdyby ludzki pacyfista Gandhi stanął
przeciw Tau, zostałby zabity. Co nam w takim razie pozostaje? - do-
pytywała się stanowczym tonem. - Jakie mamy wyjście?
Tym razem ja spuściłem wzrok i potrząsnąłem głową.
- Mówisz, że musimy jedynie utrzymać się przy życiu, dopó-
ki twój przekaz nie sprowadzi pomocy. Borosage nie da nam aż ty-
le czasu. Jedyny sposób, żeby nasz lud przeżył, to sprawić, żeby lu-
dzie zaczęli się nas bać. Przez odwet! - Machnęła mi dłonią tuż
przed twarzą.
Wzdrygnąłem się. Zrobisz - źle, nie zrobisz - jeszcze gorzej.
Nie wiedziałem nawet, czy mam na myśli siebie, czy ich. Może nas
wszystkich.
- Wiesz o Riverton prawie tyle samo co Miya. Możesz tam
wrócić...
- Jak? - warknąłem. - Nie umiem się teleportować.
- Możemy cię wysłać. Mii się udało.
- Tylko Miya może wystarczająco głęboko wejść do mojej
głowy...
- To się da załatwić - oświadczyła bezbarwnym tonem.
Zmarszczyłem brwi.
- Nie zrobię nic, co mogłoby skrzywdzić niewinnych...
- Nie ma żadnych "niewinnych" ludzi! Nie mają prawdziwych
uczuć - nawet zwykły taku czuje więcej od człowieka. Kiedyś sam
o tym wiedziałeś. Wiedziałeś, co to znaczy mieć Dar. Czy bez nie-
go nie czujesz się nie dość żywy, nie dość cały? Nie winisz ich za to?
- Tak - odparłem, znów spuszczając wzrok. -W każdej sekun-
dzie swego życia.
- Jesteś gorszy - mówiła miękko - ale tylko dlatego, że oka-
leczyli cię ludzie.
- Oni nigdy nie będą niczym więcej - dodał Remu.
- To oni są gorsi, nie my - dołączył ktoś inny.
- Są zwierzętami.
- To dlatego mogą traktować nas w ten sposób.
- Teraz wreszcie masz szansę, żeby im odpłacić - ciągnęła
Naoh - i uratować tych, którym na tobie naprawdę zależy. Swoją
nasheirtah.
Zachowywałem kamienny wyraz twarzy, bo wiedziałem, że
nie mogą mnie dosięgnąć tak, żebym o tym nie wiedział. Ale po-
za umysłem byłem zupełnie bezbronny, bez Mii nie miałem drogi
ucieczki, nie miałem do kogo się zwrócić.
- Co... co właściwie chcecie zrobić? - mruknąłem, nie patrząc
na nią. - Byłem u nich w więzieniu, ale niewiele pamiętam...
Naoh potrząsnęła głową.
- Zawsze jesteśmy pod wpływem narkotyków, kiedy nas tam
zabierają. Nikt nigdy nie zdołał uzyskać dostatecznie dobrego ro-
zeznania. Tam cię nie możemy wysłać.
Zacząłem sobie przypominać wszystkie te miejsca, w któ-
rych się znalazłem, kiedy nie byłem pod wpływem narkotyków.
Wyobrażałem sobie przy tym, ile zniszczenia mógłby w nich do-
konać ładunek wybuchowy wielkości niedopałka, przylepiony
pod pierwszym lepszym krzesłem. Dosłownie każde z tych miejsc
stanowiło idealny obiekt do ataku terrorystycznego... W ciągu
godziny z łatwością zdołałbym rozmieścić z pół tuzina samoprzy-
lepnych ładunków wybuchowych. Otarłem spocone dłonie o no-
gawki spodni.
- Ekipa badawcza - odezwała się Naoh.
-Co?!
- Ekipa badawcza. Ci, z którymi tu przyjechałeś. Sam mówi-
łeś, że przybyłeś tu z nimi tylko po to, żeby poznać bliżej lud two-
jej matki. Przewodzi im siostrzenica Janosa Perrymeade'a. A ten
tchórz Perrymeade już nieraz nas zdradził. Skoro nie możemy
wykorzystać jako przykładu tamtego dziecka, w takim razie wy-
korzystamy jego siostrzenicę i tych wszystkich obcych, których
Tau sprowadziło tutaj, żeby zbezcześcili nasze ostatnie święte
miejsca.
Wszystkie myśli wyciekły ze mnie jak z rozbitej filiżanki.
- Możesz do nich wrócić, Bian. Znają cię. Siostrzenica Perry-
meade^ chce, żebyś wrócił. Miya pokazywała mi, jak tamta kobie-
ta próbowała cię uwieść, jak chciała się ^ tobą przespać tylko dla-
tego, że jesteś mieszańcem.
Poczułem na twarzy rumieniec. Nie tak to zapamiętałem.
I miałem poważne wątpliwości, czy tak właśnie odebrała to Miya.
- Wspomnienie o niej było pełne bólu. Skrzywdziła cię...
- To nie była jej wina - odparłem, uświadomiwszy sobie, że
umysł Naoh wykrzywiał obrazy, które dzieliła z nią Miya, zupełnie
tak samo, jak wykrzywiał wszystko inne, co dotyczyło ludzi.
- Ludzie cię wykorzystują, a ty winisz za wszystko siebie? -
rzuciła ze złością. - Miya cię porzuciła - i nas wszystkich - z powo-
du swojej obrzydliwej obsesji na punkcie tego dziecka. Jeśli
chcesz być wolny, to sam się uwolnij! - Poderwała w górę pięść,
a za moimi plecami jakaś stara skrzynia wzbiła się w górę i eks-
plodowała w powietrzu. Z przekleństwem zakryłem głowę, na któ-
rą posypały się kawałki zgniłych fioletowawych owoców, jak szcząt-
ki ludzkich organów. - Działaj dla dobra nas wszystkich. Wszyscy
chcemy ukarać ludzi za śmierć oyasin, ale tylko ty masz dość siły,
żeby to wykonać. - Przysuwała się powoli, aż wreszcie przycisnę-
ła się do mnie całym ciałem, składając dłonie na mojej piersi. -
Pokaż ludziom swoją moc. Wróć do ekipy i zemścij się na nich...
Cofnąłem się, żeby przerwać fizyczny kontakt i podstępną
myślową mackę, która zaczynała mi się wślizgiwać do głowy. Nie
potrafiłem rozeznać, czy usiłuje mną manipulować świadomie,
czy instynktownie, ale w każdym razie próbowała.
- Za kogo, do cholery, mnie uważasz? - niemalże krzyknąłem
jej w twarz. Oczyma szybko przeszukałem całe pomieszczenie. -
Za jakiegoś żywego trupa, na którego możesz zwalić brudną robo-
tę, bo nie jest dość hydrański? Za mebtaku?
Nagle przyszło mi do głowy, że może oni wszyscy tak o mnie
myśleli od samego początku... Wszyscy z wyjątkiem Mii. Niczego
już nie mogłem być pewien.
Odwróciłem się plecami do Naoh i ruszyłem w stronę wyjścia
po drugiej stronie magazynu. Kroki zadudniły echem w przypomi-
nającej jaskinię hali.
Inni przyglądali się tylko, jak ich mijam, a dwa tuziny par
oczu podążały za mną jak jedna. Po chwili ruszyli zgodnie, żeby za-
blokować mi drogę.
- Dokąd idziesz, Bian? - zapytała Naoh, kiedy zatrzymałem się
przed ścianą z ludzi. Rozejrzałem się po kręgu zastygłych w despe-
racji twarzy.
- Idę odnaleźć Miyę.
- Nie - sprzeciwiła się. - Jeśli Miya przyprowadzi nam chłop-
ca, będzie znów jedną z nas. Jeśli nie - jest zdrajczynią. A jeśli i ty
nas teraz opuścisz, także nim będziesz.
- To nie jest jedyna możliwość - odezwałem się, powstrzymu-
jąc drżenie głosu. -1 nie jedyna odpowiedź.
- Mebtaku... - mruknęła Naoh. Nikt nie usunął mi się z drogi
- W takim razie będę musiał załatwić to inaczej - oznajmiłem.
- Bardziej po ludzku. - Zdzieliłem Tiene w splot słoneczny i pchną-
łem go na Remu. Dwóch innych złapało mnie za ręce, ale jeden zła-
many palec i jeden cios łokciem w żebra zdołały mnie od nich
uwolnić. Nie byli przyzwyczajeni walczyć z kimś, kogo ruchy były
dla nich zupełnie nieprzewidywalne, może zresztą w ogóle nie
przywykli do walki wręcz...
Chyba jednak tak. Dopadli mnie, kiedy biegłem w stronę
drzwi, a kilku z nich teleportowało się i stanęło w przejściu. Nie
mogli zaatakować mnie za pomocą psycho, miałem zbyt silne osło-
ny. Ale wcale nie musieli, bo przecież mieli jeszcze ręce i nogi.
Kiedy pod ich ciosami osunąłem się na kolana, przyszło mi do
głowy, że moje osłony muszą ich pewnie chronić przed odczuwa-
niem bólu. Ale już po chwili widziałem swój ból w każdej wykrzy-
wionej cierpieniem twarzy, widziałem toczące się po brudnych
policzkach łzy, słyszałem ich sieknięcia, kiedy bili mnie i kopali
na sposób zupełnie ludzki.
Im przecież chodziło o ten ból - jedyny sposób, żeby oczyścić
myśli ze wspomnień o rzezi niewiniątek, jaką zgotowali dzisiaj
i której sami zdołali umknąć. Ten ból, który odczuwaliśmy, kiedy
zgniatali mnie ciężarem swojej nienawiści do wszystkiego, co ludz-
kie. Podciągałem kolana, zakrywałem twarz, starałem się jakoś
chronić ciało, ale nie było ucieczki przed ich bólem...
Aż wreszcie coś walnęło mnie nie wiadomo skąd i natych-
miast wtrąciło w ciemność.
(Pomóż...)
Chciałem się obudzić, wciąż starałem się obudzić, jakoś dziw-
nie przekonany, że to musi być sen. Przecież niemożliwie, żebym
leżał teraz w ten sposób - rozciągnięty na tylnym siedzeniu trans-
portowca Wauno - a na mnie Kissindra Perrymeade, jej usta i dło-
nie robią mi takie rzeczy, o których nie śmiałbym nawet marzyć...
Przecież to niemożliwe, żeby moje ciało odpowiadało na te
pieszczoty ochoczo i bezgranicznie, choć jej dotyk za bardzo przy-
pominał ból i choć mało prawdopodobne, żebym mógł w ogóle od-
czuwać tego rodzaju przyjemność. Przestaliśmy być kochankami,
zanim jeszcze zaczęliśmy, bo zawsze między nami zdarzałoby się
to samo - to znaczy nic.
No i przecież teraz jest Miya.
Ale Miya odeszła... Zostawiła mnie. Zatem muszę śnić, kiedy
po kręgosłupie przepływają mi w górę kolejne fale rozkoszy, z każ-
dym uderzeniem serca coraz wyżej, aż wreszcie niemal zupełnie
straciłem poczucie miejsca, w którym się znajdowaliśmy - tych sie-
dzeń, podłogi, kadłuba... tablicy rozdzielczej.
W tym śnie zamieszkiwał mnie jakiś niespokojny sukub, któ-
ry żywił się moim głodem, dobierał się do mojej wiedzy, wygląda-
jąc moimi oczyma, żeby zidentyfikować poszczególne komponen-
ty oraz ich funkcje. Uświadamiał sobie, jak bardzo są skompliko-
wane, jak podatne na uszkodzenia dla kogoś, kto potrafi zmienić
wszystko myślą. Szeptał, że samo zerwanie kruchego obwodu w po-
jedynczym mikrokomponencie uwolni łańcuchową reakcję błę-
dów, które będą mnożyć się i narastać, jak narasta teraz moje pra-
gnienie.
Teraz, kiedy moja rozkosz wciąż jeszcze zmierza do szczytu...
to będzie zupełnie proste... Nikt nigdy nie zdoła się domyślić, że
jeden krótki błysk takiej psychoenergii, jaka poza tym snem ni-
gdy nie była mi dostępna, wprawił w ruch mechanizm zegarowy
katastrofy. Ani kiedy, jak ta szczytująca we mnie bolesna rozkosz,
w końcu eksploduje...
(Nie...!)
Ocknąłem się, strząsnąłem mruganiem powiek resztki snu
i zobaczyłem czyjeś otwarte wilgotne usta wciąż jeszcze o kilka
centymetrów od moich warg. Poczułem, że przyciska mnie ciężar
kobiecego ciała, a pomiędzy nami tkwi w pułapce boleśnie pulsu-
jący wzwód. Próbowałem się wyrwać, ręce miałem związane za
oparciem krzesła. Kiedy się z nimi szarpałem, w Całym ciele dał
o sobie znać ból, od którego zaparło mi dech.
Przyciśnięte do mnie kobiece ciało przesunęło się umiejętnie
raz i drugi na moich kolanach, a z każdego nerwu wystrzeliły mi
do mózgu promienie rozkoszy, bólu i jeszcze raz rozkoszy. Próbo-
wałem oddzielić sygnał od szumu, ale umysł miałem zbyt zmąco-
ny doznaniami, żebym mógł być pewny, iż jest między nimi jakaś
różnica. Rozkawałkowane fragmenty przeszłości zaczęły dźwigać
się z nieoznakowanych grobów - wspomnienia, którymi żywią się
moje najciemniejsze lęki, moje najgłębsze potrzeby...
(Co, u diabła, się ze mną dzieje...?)
Przygniatające mnie ciało raptownie się uniosło i odsunęło do
tyłu, tak że wreszcie byłem w stanie zobaczyć twarz. Nade mną sta-
ła okrakiem Naoh, a jej usta zawisły teraz nad moimi wargami. Po-
chyliła się, znów przycisnęła mi je do ust i pocałowała, mocno
i głęboko. Moje ciało oddało jej pocałunek, a ręce szarpały się
w więzach jak dzikie zwierzęta, gotowe dotykać jej w ten sam
sposób, jak ona dotykała mnie - na zewnątrz, wewnątrz, wszę-
dzie, aż pulsowało mi w głowie od tej rozkoszy-bólu-rozkoszy...
Była w mojej głowie, kontrolowała wszystko, co myślę i czu-
ję. Pieprzyła mnie w myślach. Wywróciłem oczyma, chcąc zobaczyć
pozostałych. Pozostali satoh otaczali nas kręgiem, utkwili we mnie
nawiedzone oczy, a złączonymi umysłami dodawali jej mocy.
Odwróciłem twarz.
- Dlaczego? - wysapałem.
Naoh otarła usta dłonią.
(Bo chciałam się dowiedzieć, co masz w sobie takiego, że mo-
ja siostra uznała mieszańca za swojego nasheirtah... Cóż tak nie-
odpartego odnalazła we wrogu...) Zdjęła swój ciężar z moich ko-
lan. Cofnęła się, nie odrywając wzroku od mojej twarzy, a chociaż
już mnie nie dotykała, to jednak wciąż... Niewidzialne ręce pełza-
ły mi po ciele, ześlizgiwały się po brzuchu, pieściły i badały tak,
że chciało mi się wrzeszczeć, chociaż wcale nie z bólu.
- Nie jestem żadnym wrogiem, do cholery! - wyjąkałem. -
Przestań... -Ale miimo że błagałem, żeby przestała, czułem, jak do-
świadcza wszystkiego, co myślę i czuję. Wiedziała więc tak samo
jak ja, że jakaś zboczona cząstka mnie błaga ją przez cały czas, że-
by dokończyła, co zaczęła...
Po chwili, całkiem znienacka, zniknęła. Wszystko się skończy-
ło: niewidzialny gwałt, zwielokrotnione psychotroniczne łącze,
które rozświetlało mi myśli jak tysiące świec. Bez słowa ostrzeże-
nią, zostałem pusty, porzucony, sam w ciemnościach. Zaskamla-
łem, a ona się uśmiechnęła.
- Mężczyźni - rzuciła głosem ochrypłym z obrzydzenia. - Po-
zwalacie, żeby panowały nad wami wasze ciała. Zdradzicie wszyst-
ko, czym jesteście, wszystkich, na których wam zależy. Wszystko
to nic nie znaczy w porównaniu z waszymi egoistycznymi potrze-
bami... - Urwała, a ja przypomniałem sobie jej ukochanego, Na-
vu, jego umysł jak pusty pokój, wyniszczone narkotykami ciało.
Zdradzicie wszystkich, na których wam zależy... Nagle w my-
ślach miałem tylko to jedno wspomnienie: transportowiec Wauno.
- Boże, nie - szepnąłem. Naoh wykorzystała moje ciało, żeby
włamać się do umysłu - żebym jej pomógł zniszczyć ekipę. - Co...
co ja zrobiłem? Co myśmy...
- Chcesz wiedzieć? - Głos Naoh ociekał trucizną. - Chcesz zo-
baczyć?
Nie... Ale skinąłem głową.
- No to sam się przekonaj.
Poczułem, że włącza energię potencjalną dwóch tuzinów umy-
słów, żeby zmiąć moją świadomość, zwinąć moje fizyczne istnienie
jak kartkę papieru i kazać mi zniknąć.

22
Teleportowano mnie i akurat starczyło mi czasu, żeby się zorien-
tować, że znajduję się jakieś pięć metrów nad ziemią i lecę w bok.
Starczyło mi tylko czasu na to, żeby spadając, pomyśleć, że bardzo
bym nie chciał walnąć o ziemię.
A jednak walnąłem. Ból rozsadził mi wszystkie zmysły.
Kiedy się ocknąłem, nos i usta miałem pełne skrzepłej krwi.
Przez długi czas leżałem tak, dryfując po morzu koloru krwi, tak
rozległym, że zdawało się nie mieć brzegów. Po jeszcze dłuższym
czasie uświadomiłem sobie, że czerwień to kolor cierpienia...
Przypomniałem sobie upadek z wysokości. Przypomniałem
sobie, że jestem wyrzutkiem. Przypomniałem sobie, że jestem
mebtaku.
Te części ciała, które nie wysyłały przeraźliwych sygnałów,
odeszły gdzieś poza ból, poza wszelkie reakcje. Nie wiedziałem,
czy sparaliżował mnie upadek, czy po prostu zdrętwiałem z zimna.
Zimno. Wiatr lodowatymi palcami zapuszczał sondy między
strzępy podartego ubrania, zgnieciona pod twarzą i resztą ciała
ziemia przypominała lód w dotyku, a wraz z powietrzem wdycha-
łem piekące obłoki zeszronionej pary... Zimno jak w Starym Mie-
ście. Ale nie jak na Popielniku. Zimno...
To Ucieczka. Ależ tu zimno - to była, o ile sobie przypomi-
nam, pierwsza moja myśl tutaj. Ze wszystkich sił starałem się zin-
tegrować jakoś działanie zmysłów, które po upadku z wysokości
rozprysnęły się jak kropelki rtęci. Z wysokości... Wreszcie wszyst-
ko mi się przypomniało: Naoh, HARO. Ale teraz w głowie nie mia-
łem nikogo. Ciekawe, jak długo już tak leżę. Ciekawe też, gdzie,
u diabła, jestem.
"Sam się przekonaj" - brzmiały ostatnie słowa Naoh. Kissin-
dra... Transportowiec Wauno...
Dźwignąłem się na łokciach, spluwając kurzem, i zaraz opa-
dłem z powrotem, bo ból wykręcił pode mną ramiona jak koło
tortur. Spróbowałem raz jeszcze i tym razem udało mi się pod-
nieść głowę. Nigdzie ani śladu rzeki, ani raf, ani śladu miasta, hy-
drańskiego czy ludzkiego. Nie było tu nic, co wyglądałoby znajo-
mo. Tylko szara, zarzucona kamieniami płaszczyzna, przełamana
tu i ówdzie ochrą i rdzawym brązem porostów, porośnięta z rzad-
ka karłowatymi fioletowawymi krzewami, pokrytymi cienką błon-
ką śniegu. W oddali dostrzegałem coś, co mogło być linią wzgórz,
a może tylko składowiskiem chmur. Obraz przede mną wciąż się
zmieniał jak jakaś wewnętrzna wizja.
Próbowałem podciągnąć pod siebie stopy, klnąc z cicha, kie-
dy odrętwiałe z zimna zmysły zaczęły wracać do życia. Nie ustawa-
łem w wysiłkach, aż zdołałem wreszcie podnieść się na kolana,
a potem nawet wstałem, choć czułem, że w środku chrzęści i prze-
suwa się coś, co wcale nie powinno. Jedna noga nie dawała opar-
cia. Stopa tak spuchła w bucie, że chyba da się go zdjąć dopiero
po rozcięciu. Opadłem z powrotem na kolana, bo kiedy stałem,
kręciło mi się w głowie, a w każdym ośrodku nerwowym czułem
świeże ogniwo bólu.
Mało, że jestem ranny - jestem poważnie ranny... Jeszcze raz
zmusiłem się do wstania, bo całe moje ciało pragnęło po prostu tu
pozostać, w środku pustki - położyć się i umrzeć. Ale ten bezlito-
sny instynkt przetrwania, który zawsze pluł w twarz wszystkim
moim słabościom, nie pozwolił dać światu tej satysfakcji - w każ-
dym razie nie tej jego cząstce, która mnie tu porzuciła.
Tym razem postępowałem wolniej, ostrożniej, jeśli tylko się
dało, wykorzystywałem Dar do blokowania elektrowstrząsów bó-
lu, jakie przesyłał przez cały organizm każdy ruch, wyłączałem
układy, które ostrzegały, żebym nie ruszał swego nadwerężonego
ciała.
Stałem i oddychałem powoli, ostrożnie, a każdy kolejny od-
dech wymagał z mej strony świadomej decyzji. Nie mogłem po-
wstrzymać drżenia. Pozapinałem kurtkę i zarzuciłem na głowę
kaptur, potem przeszukałem kieszenie w nadziei, że natrafię na
coś, co pomoże mi przetrwać. Były puste - znalazłem jedynie ust-
ną harfę i lornetkę, którą dostałem od Wauno. Lewą rękę miałem
zupełnie do niczego; zgrzytając zębami z bólu, wepchnąłem dłoń
do kieszeni. Druga ręka lepiła się od krwi. Chuchałem, żeby ją
trochę rozgrzać, wywołując przy tym całe obłoki mgły. Przynaj-
mniej mam na sobie kurtkę. Szkoda jednak, że nie dano mi ręka-
wic. Szkoda też, że zupełnie nie wiem, co teraz, u diabła, robić.
Kissindra. Jeśli Naoh mówiła prawdę, to ona gdzieś tutaj po-
winna być. Jeśli zrobiłem z systemami transportowca to, co mi się
wydaje, to prawdopodobnie ona jest gdzieś tutaj razem z Wauno
i oboje pewnie potrzebują pomocy, może nawet bardziej niż ja.
A może na transportowcu znajdę coś, co pozwoli mi tę pomoc we-
zwać. Obróciłem się powolutku, walcząc z zawrotami głowy. Ni-
gdzie nie widać było ani wraka, ani nawet dymu. Jeszcze raz prze-
szukałem wzrokiem oniryczny krajobraz na horyzoncie, tym ra-
zem korzystając z lornetki Wauno. Kiedy się lepiej przyjrzałem,
okazało się, że to, co widziałem, to nie były ani góry, ani obłoki. Tyl-
ko rafy. Obłoczne rafy.
Opuściłem szkła, zawieszone na lince dookoła szyi. Zostawi-
łem na nich krwawy odcisk palca. Zrobiłem krok, potem drugi,
i zakląłem, kiedy ciężar ciała spoczął na uszkodzonej nodze. Ru-
szyłem w stronę odległej smugi na niebie w przekonaniu, że tym
razem wybrali się do jakiejś zupełnie innej rafy, choć przekona-
nie to nie miało żadnego oparcia w logice. Wiedziałem jedno: mu-
szę ich znaleźć. Muszę poznać tę niewybaczalną prawdę.
Ból nie mógł nade mną zapanować tak jak smutek albo wście-
kłość. Prześliznąłem się nad krawędzią świata, a mój umysł znalazł
się w strefie swobodnego spadku. Brnąłem nieprzerwanie przez rów-
ninę, potykając się, padając i dźwigając z powrotem. Słyszałem, jak
Jakiś ćpun w mojej głowie mamrocze przekleństwa, wyśpiewuje le-
dwie pamiętane słowa ledwo pamiętanych piosenek... Krzyczy, kie-
dy padam, łka, kiedy wstaję i idę dalej, krok po kroku przez tę znisz-
czoną ziemię. Czasem jego głos przypominał mój własny. Ale to prze-
cięż nie mógł być mój głos. Mnie tam wcale nie było... Świadomość
nadal dryfowała jak zagubiona dusza, uwolniona od cierpień ciała
ale wciąż jeszcze połączona z nim kruchą nicią woli. Było nas dwóch,
choć wiedziałem, że powinienem być tylko jeden - to tak jakbym
przestał być całością, nie dość ludzki i nie dość hydrański...
Zachodzące słońce wystawiło przede mnie mój cień jak wska-
zujący kierunek palec. Kiedy palec się wydłużył, zorientowałem
się wreszcie, że rzeczywiście na coś wskazuje: na strzaskanego
żuka, zmiecionego z nieba ręką Boga.
Im bliżej się znajdowałem, tym stawał się większy, realniejszy,
aż w końcu wlokłem się, potykając, przez łąkę usianą odłamkami
połamanej skorupy, które połyskiwały ciemnymi refleksami
w ostatnich błyskach dziennego światła. Zatrzymałem się i zapa-
trzyłem w oszołomieniu na znajomo wyglądające znaki na frag-
mencie metalowej skorupy... Logo Tau, kody oznaczeń... Ten powy-
ginany metal to kawałki transportowca Wauno. Rzeczywistość
walnęła mnie znienacka, wytrącając ze stanu odrętwienia i wrzu-
cając z powrotem w świat pełen bólu.
Luk był otwarty na oścież. Nie miałem pojęcia, czy oznacza to,
że ktoś się uratował, czy że luk otworzył się pod wpływem uderze-
nia. Osunąłem się na kadłub statku, a zniszczona od gorąca po-
wierzchnia posłużyła mi za podporę, kiedy zbierałem się w sobie,
żeby wejść do środka.
Wreszcie zmusiłem się, żeby wspiąć się chwiejnie po rampie;
niejeden raz traciłem po drodze równowagę i kląłem na czym
świat stoi z bólu, który rozdzierał mi teraz zarówno ciało, jak i du-
szę. Zatrzymałem się u wejścia i otarłem łzy żalu.
W środku nie dojrzałem ciał. Wnętrze transportowca było
mocno zniszczone, ale nie wyglądało tak źle jak na zewnątrz...
Z wyjątkiem tych plam krwi. Opadłem na kolana i dotknąłem
rdzawej smugi na podłodze. Podążyłem wzrokiem wzdłuż krwa-
wego tropu, który wiódł przez cały wrak statku, cały wrak moich
myśli. Krew już całkiem zaschła. Nie dało się odgadnąć, co stało
się z pasażerami ani ilu ich było. Jeśli Wauno chciał pokazać Kiś-
sindrze obłoczne wieloryby, mogli tu być tylko we dwoje.
Zebrałem się w garść, kiedy natrafiłem wzrokiem na coś, co
zwisało z konsolety. Woreczek z lekami Wauno - zdobiony pacior-
i woreczek ze skóry, który nosił na szyi razem z lornetką. Teraz
zwisał z zakrwawionego strzępu metalu jak nieme oskarżenie.
Drżącą dłonią odczepiłem woreczek, a potem owinąłem rze-
mień dokoła nadgarstka i pomagając sobie zębami, zawiązałem.
Kiedy jeszcze raz rzuciłem okiem na konsoletę, zobaczyłem, że
miga na niej jakieś czerwone światełko. Pochyliłem się nad urzą-
dzeniem, wspierając się ręką o jego brzeg, i zacząłem przyglądać
się różnym pokładowym systemom, pełen obaw, że to czerwone
światełko znaczy po prostu, iż kończy się paliwo.
Nie spodziewałem się, że coś tu jeszcze będzie działało, ale na
ekranie wyczytałem: BOJA RATUNKOWA. Sygnał nakierowują-
cy, który włączył się w trakcie zderzenia. Obejrzałem się przez ra-
mię na pustą kabinę i zdałem sobie sprawę, co to oznacza: Tau już
tu było i zabrało ich, żywych lub martwych. W żaden sposób nie
mogłem się teraz dowiedzieć, co się zdarzyło naprawdę, nie mo-
głem też liczyć na kolejną ekipę poszukiwawczą ani na żadną in-
ną formę ratunku.
Powiedziałem sobie, że ratunek ze strony Tau polegałby na
tym, że zastrzeliliby mnie na miejscu. Teraz nie mogłem spodzie-
wać się od ludzi żadnej sprawiedliwości. Nie mogłem też liczyć
na pomoc Hydran. Moją jedyną nadzieją pozostawała Miya.
Nie miałem jednak pojęcia, gdzie ona jest, tak jak i ona nie
wiedziała, co mi się przydarzyło. Potrzeba było aż dwóch tuzinów
złączonych hydrańskich umysłów, żeby wysłać mnie w to odległe
miejsce. Pojedynczy telepata nie da rady przeszukać całej plane-
ty. A ja sam nie mogłem sięgnąć do niej myślami, nawet gdybym
wiedział, gdzie jest. Osunąłem się po konsolecie na podłogę, bo na-
gle niemal zasłabłem z bólu.
Na zewnątrz zrobiło się już prawie ciemno. Wiatr, który wdzie-
rał się z jękiem w głąb transportowca, zrobił się jeszcze zimniejszy.
Jeśli teraz wyjdę z pojazdu, zamarznę na śmierć. A na to jeszcze
raniej miałem ochotę niż na pozostawanie w środku... Powlokłem
się przejściem między fotelami na tył kabiny, gdzie znalazłem kolej-
le plamy krwi i porozrzucaną zawartość apteczki pierwszej pomo-
cy. Ktoś przynajmniej przeżył na tyle długo, żeby z niej skorzystać.
Wepchnąłem sobie pod ubranie kilka niezużytych przylep-
ców ze środkami przeciwbólowymi, żeby przytłumić cierpienie
przynajmniej tam, gdzie mogłem dosięgnąć ręką. Potem przełkną-
łem większą część żelaznej racji, zanim zdążyła się wylać.
Nie pozostało już mi sił na nic innego. Skuliłem się w kącie
i starałem się znaleźć taką pozycję, która pozwoliłaby mi oddy-
chać, taki centymetr podłogi, który nie sprawiałby wrażenia naje-
żonego ostrzami. Nie znalazłem. Zamknąłem oczy, a myśli wypeł-
niła mi czarna pustka.
Straciłem rachubę, ile razy budziłem się tamtej nocy, trzę-
sąc się z zimna lub gorączki w nieoświetlonej trumnie transpor-
towca. Budziłem się z marzeń o Mii, która brała mnie w ramio-
na, leczyła mój ból... Ze snów o Naoh, która wykorzystywała mo-
je ciało i myśli jako narzędzie swej zemsty... Ze snów o śmierci
na ulicy Starego Miasta, o samotnym umieraniu pośród pustki
obcego świata...
Na dobre rozbudziłem się wraz ze światłem kolejnego poran-
ka, które wlewało się przez bulaj nad głową. Znieczulające przy-
lepce już się zużyły. Nagły atak bólu wzbudził odruchy wymiotne,
na które jednak zupełnie nie miałem już siły. Ostre strzały sło-
necznego blasku nie niosły ciepła, ale i tak byłem cały rozpalony
jak protogwiazda. Dzisiaj każdy oddech kosztował mnie znacznie
więcej niż wczoraj, a dawał znaczniej mniej. Leżałem, mrużąc
oczy przed blaskiem poranka, i starałem się wymyślić choć jeden
powód, dla którego mógłbym się cieszyć, że go dożyłem.
Pozbierałem się jednak i odnalazłem barek, którego nie do-
strzegłem wczoraj. Wychłeptałem resztkę znajdującej się tam wo-
dy, rozlewając przy tym więcej, niż udało mi się wypić. Aż zachły-
snąłem się z nieprzyjemnego wrażenia, kiedy lodowata woda po-
lała mi się po ubraniu. Rozpalona skóra wzdrygała się pod
dotknięciem palców wilgoci, tak jakby to była ręka samej śmier-
ci. Mimo to piłem rozpaczliwie aż do ostatniej kropli. W gardle
miałem jeszcze bardziej sucho niż przedtem.
Omiotłem spojrzeniem poplamioną krwią podłogę. Zdawało
mi się, że krwi jest więcej niż wczoraj. Jest i świeża krew. Przecie-
kła mi przez podartą nogawkę spodni i kurtkę. Z wysiłkiem dźwi-
gnąłem się, wiedziony przemożną chęcią wydostania się stąd, że-
bym nie musiał już więcej patrzeć na to, co zrobiłem, ani na to, co
zrobiono ze mną.
Rzuciłem się w stronę luku, na pół ześliznąłem się, a na pół
wypadłem na zewnątrz. Wylądowałem na przypalonej i poczer-
niałej od katastrofy ziemi. Leżałem tak przez długi czas w oczeki-
waniu, aż ustąpi fala koszmarnego bólu i będę miał w myślach
trochę miejsca na cokolwiek innego. Aż ostry, zimny zapach wia-
tru wyczyści mi z płuc odór krwi.
Potem podciągnąłem się powoli, tak żebym mógł siedzieć
oparty plecami o kadłub wraka - sam nie wiem, dlaczego tak
bardzo mi zależało, żeby umrzeć na otwartej przestrzeni. Odkąd
opuściłem Stare Miasto, nie znosiłem otwartych przestrzeni, tak
pewnie jak ktoś, kto spędził życie zamknięty w komórce, nie zno-
siłby widoku otwartych drzwi. Podniosłem wzrok w niebo i uj-
rzałem przerywane poletko chmur, które napływały w moją stro-
nę od wciąż jeszcze odległych raf. Przyszły mi na myśl an lirr, po-
tem Miya. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek udało jej się
zobaczyć je tak, jak mi pokazał Wauno, czy kiedykolwiek będzie
miała tę szansę...
Miya... Przypadkowo chmury utworzyły wizerunek jej twa-
rzy. Ciekawe, czy jeśli popatrzę dostatecznie długo, zobaczę w za-
rysach chmur całe swoje życie... Jeśli dostatecznie długo pożyję.
Ale i w chmurach, i w myślach widziałem tylko twarz Mii. Wszyst-
ko inne było chaosem.
(Miya...) wołałem w myślach jej imię, tak samo bezsensownie,
jak bezsensowny byłem ja. (Miya, tak mi przykro.) Sam nie byłem
nawet pewien, za co tak bardzo mi przykro.
Wiedziony nagłym impulsem wymacałem lornetkę Wauno
i przytknąłem do oczu. Kiedy się ruszałem, oddech przechodził
w rzężenie. Ale gdy spojrzałem przez szkła, rozpoznałem, że te
chmury to an lirr. Pewnie te, które chciał pokazać Kissindrze Wau-
no. Przypomniałem sobie, że wieki temu obiecał nam obojgu ta-
ką wycieczkę.
Obłoczne wieloryby sunęły jak wizja jakiejś wyższej prawdy
- tej, która zawsze mi jakoś umykała i zawsze będzie umykała,
jeśli pozostanę przykuty do balastu własnej przeszłości. Zobaczy-
łem, jak w powietrzu opada wolno zasób ich myśli-snów, niewy-
obrażalnych dla osamotnionego ludzkiego umysłu. Ten dar Twór-
ców nigdy nie był przeznaczony dla ludzi, to było wyłączne dzie-
dzictwo Hydran. Widziałem, jak deszcz tajemnic nabiera blasku,
kiedy razem ze światłem przybywało też obłocznych wielorybów.
Przyglądałem się, jak przepływają mi powoli nad głową. Na unie-
sionej twarzy poczułem coś w rodzaju lodowatej mgiełki. Odsuną-
łem na chwilę szkła, żeby się przekonać, że w realnie widzianym
świecie dokoła mnie pada śnieg.
Otworzyłem usta, żeby spadające płatki ukoiły spierzchnięte
wargi i język. Już się nie bałem, bo strach przestał mieć jakiekol-
wiek znaczenie. Otworzyłem myśli na nienamacalny dotyk tego
deszczu snów, sam nie wiedziałem już, czy śnię, czy umieram...
Miałem wrażenie, że obłoki się zniżają, osiadają nisko nad
ziemią i otulają mnie niespokojnym płaszczem mgły. Rozbity ka-
dłub transportowca okryły diabelskie ogniki, wśród mgły zabłysnął
piorun. Odgłos gromu potoczył się aż do odległych wzgórz i wró-
cił, odbity echem. Rozdźwięczał się w mojej piersi tak, iż wydało
mi się, że już nie mam skóry, że już nic nie oddziela mego wnętrza
od niesamowitej energii, jaka mnie otacza. W głowie powstawały
i rozwiewały się kolejne wizje, tak że w końcu sam już nie wiedzia-
łem, czy mam oczy zamknięte, czy otwarte. Na czubkach palców
tańczyły błyskawice, równie efemeryczne jak śniegowe płatki,
które sublimowały na rozpalonej skórze.
Miya. To jej twarz widziałem nieustannie w tej płynnej ścia-
nie mgły, to ona nawiedzała me myśli tak, że już niemal uzyska-
łem pewność, że to delirium. Jej wargi bezgłośnie powtarzały mo-
je imię, przyzywając mnie, gdzieś tam w dal...
Powietrze srebrzyło się od światła, a całe ciało otaczała aure-
ola, rozszczepiona w migoczące, rodzące się formy, które chyba
skądś znałem, ale których nie potrafiłbym nazwać... Jakaś niewy-
obrażalna myśl wpłynęła mi do głowy, wypełniając ją sekretami
i tajemnicami. Jedność. Namaste...
(Miya.) Ze świetlanych rombów przypłynął do mnie jej zary-
sowany złotem dotyk i wciągnął w swoją rozedrganą złoto-ciem-
ność, aż zgubiłem gdzieś cały ciężar, stałem się tak samo efeme-
ryczny jak myśl - znalazłem się poza bólem, poza zdziwieniem-
Wznosiłem się i wznosiłem w stronę światła...

23
- Gidzie ja jestem? - dopytywał się ciągle czyjś głos, ochrypły
i szorstki. Teraz zapytał raz jeszcze, a mnie nad głową otworzyło się
nieskończenie błękitne sklepienie nieba, tak samo czyste i niepo-
ruszone jak panujący we mnie spokój. Nie było bólu, nie musia-
łem myśleć, nie musiałem nic robić, musiałem jedynie istnieć...
I nie miało przy tym znaczenia, gdzie się znajduję, tylko to, że ja-
koś dziwnie czuję się tu u siebie...
- Gdzie ja jestem? - szepnąłem jeszcze raz, bo nie wierzę
w niebo.
(Ze mną) odpowiedział czyjś głos. (Z nami...) usłyszałem.
Chłodna dłoń musnęła mi twarz delikatnie jak myśl. Myśl musnę-
ła moją myśl jak pierzaste skrzydło.
Z wysiłkiem wsparłem się na łokciu. Wtedy pojawił się ból -
wystarczająco silny, żeby zaprzeć mi na chwilę dech i wyrwać z ust
zduszone przekleństwo i żeby udowodnić, że wciąż jeszcze oddy-
cham. Spojrzałem niżej i przekonałem się, że leżę rozciągnięty
na macie, a całe ciało mam spowite w bandaże i koce. Podniosłem
wzrok i ujrzałem spoczywającą obok Miyę. Miała podkrążone ze
zmęczenia oczy, ale w uśmiechu ujrzałem całe pokłady światła,
kiedy dostrzegła moje niedowierzanie. Obok niej spał cicho Joby
z kciukiem w ustach.
- Jak... ja się tu dostałem?
- Ja cię przyniosłam.
- Ty mnie znalazłaś? Jak? Przecież się zgubiłem.
(To an lirr.) Pochyliła się nade mną i pocałowała tak delikat-
nie, jakby się bała, że każde najlżejsze dotknięcie może sprawić
mi ból.
Złączyłem się z nią myślami bez jednego słowa, bez wysiłku,
w jakiś zupełnie cudowny sposób i zaraz zdałem sobie sprawę, ile
może znaczyć dla kogoś prosty fakt, że żyję. Po twarzy popłynęły
mi łzy, równie niespodziewane jak deszcz na pustyni. Na palcach
jednej ręki mógłbym wyliczyć wszystkie te razy, kiedy w życiu
płakałem. Aż do tej chwili nigdy nie płakałem dlatego, że byłem
bezpieczny, szczęśliwy, żywy... Albo kochany.
Przyciągnąłem ją do siebie zdrową ręką, poczułem w myślach
przebłysk jej troski.
(W porządku) pomyślałem, bo potrzeba mi było tego ramie-
nia, tej ręki, żeby ją objąć. Dotyk jej ciała, myśli jakoś ukoił mój
ból, jakbyśmy dzielili ze sobą bezwarunkowo wszystko: przyjem-
ność i cierpienie, siłę i słabość.
- To an lirr... - mruknąłem. Powędrowałem spojrzeniem
w stronę tego, co przedtem wziąłem za niebo, ale teraz przekona-
łem się, że to były ściany, wykonane z czegoś półprzejrzystego,
błękitnego, podświetlone od zewnątrz przez światło dnia. Prze-
ciągnąłem po nich spojrzeniem, aż natrafiłem na okno, wyróżnia-
jące się z tła tylko antycieniami wędrujących w oddali chmur. To
tylko chmury, nic więcej... Patrząc na nie zmysłami Mii, byłem te-
go zupełnie pewien, tak jak nigdy nie mógłby być pewien żaden
człowiek. Patrzyłem, jak znikają za następnym odcinkiem ideal-
nej jak bezchmurne niebo ściany.
W końcu zdołałem oderwać od nich wzrok i wróciłem do Mii.
- Doprowadziły cię do mnie obłoczne wieloryby?
Skinęła głową, głaszcząc główkę pogrążonego we śnie Joby'ego.
(Nie wiedziałam, co zrobiła z tobą Naoh... Wiedziałam tylko,
że nigdzie nie mogę cię znaleźć. Poszłam więc Drogą Modlitwy,
którą kiedyś pokazała mi oyasin, aż w końcu Wszechdusza dopro-
wadziła mnie do an lirr...) One także były bardzo daleko, niemal
poza zasięgiem jej Daru. Ale każda makrokosmiczna istota an
lirr, na którą składają się miliony mikrokosmicznych umysłów,
jest o wiele potężniejsza i o wiele wrażliwsza niż pojedynczy te-
lepata. Usłyszały jej modlitwę i odpowiedziały na nią.
Poczułem pod palcami miękką, zniszczoną wypukłość Wauno-
wego woreczka z lekami, który wciąż jeszcze wisiał mi u nadgarst-
ka. Podniosłem wzrok, bo kątem oka zarejestrowałem jakiś ruch.
W cieniach na wpół tylko widocznej sali za łukiem przejścia i fili-
granową ścianą coś furkotało. To toku. Ich sylwetki były jak przy-
padkowe ciemne błyski na tle idealnej geometrii światła widocz-
nej w głębi przestrzeni. A ja nie tylko je widziałem, ale także sły-
szałem - po raz pierwszy odczuwałem ich obecność w myślach.
(Trzy dni) odpowiedziała Miya na pytanie, zanim zdążyłem
je zadać. (Przyniosłam tutaj Joby'ego, kiedy kazałeś nam znik-
nąć. Trzy dni temu w końcu cię odnalazłam i przeniosłam tutaj...)
Na jej twarzy rozkwitł uśmiech pełen znużenia i dumy.
Przytuliłem się i poczułem na skórze ciepło jej ciała, a myśli
zdominowała świadomość jej obecności, uzdrowicielska siła wpły-
wała wprost w moje żyły. Rozlewała się po całym organizmie sie-
cią nerwów, jak gdyby samo to, że się tutaj znalazłem, już w jakiś
sposób mnie przeistaczało.
(Gdzie ja jestem?) zapytałem jeszcze raz, bo zarówno chcia-
łem znać odpowiedź, jak i usłyszeć w myślach ciepłe słowa.
(W świętym miejscu) odparła.
(W klasztorze?) W myślach ujrzałem obraz innego klasztoru,
w ruinach i zgliszczach, otoczonego pełną przerażenia i bólu ciem-
nością. Przypomniałem sobie Babkę... Skrzywiłem się, kiedy smu-
tek wykrzywił płaszczyznę styku naszych myśli.
- Namaste... - rzuciła Miya półgłosem w przestrzeń. Jesteśmy
jednością. Przycisnęła mi twarz do szyi, jakby chciała w ten spo-
sób zatamować napływ wspomnień, żebyśmy dalej mogli napa-
wać się wiarą, że ten ciepły, cichy moment naszej ucieczki będzie
się ciągnął przez całą wieczność.
Już prawie udało mi się uwierzyć, mimo wszystko... Mimo cie-
ni, które nawiedzały mi pamięć, mimo bólu, który czułem przy
każdym poruszeniu. Bo mój umysł znów ożył, świadom nie tylko
myśli Mii, ale i Joby'ego, pogrążonego w cichym śnie, a nawet ta-
ku. A poza tym wszystkim kryło się poczucie głębokiego spokoju,
dzięki któremu "tu i teraz" miało więcej realności niż kiedykol-
wiek, a słowa "bezpieczeństwo" i "poczucie przynależności" -
wreszcie jakiś sens.
(Jak...?) pomyślałem. (Czy to ty robisz? Ten...) Ten cud. Nawet
w myślach nie byłem w stanie dokończyć.
(Nie) odparła (to zasługa miejsca. Otaczają nas rafy i przez ca-
ły czas nas dotykają. Oyasin... to oyasin pokazała mi kiedyś to
miejsce, dawno temu. Nauczyła mnie, jak ono może leczyć... Chcia-
łam już wcześniej przynieść tu Joby'ego, ale jego rodzice -Tau -
nigdy by mi na to nie pozwolili).
(Ucieczka) pomyślałem jeszcze, ale potem nie miałem już sił ani
na pytania, ani na odpowiedzi. Pławiłem się w ciepłym morzu jej my-
śli, świadom każdego swojego oddechu, świadom, że teraz oddycham
zupełnie łatwo. Raz kiedyś moje ciało już się leczyło w ten sposób.
Potem wszystko, co robiłem, wydawało mi się gorączkowym majacze-
niem. Wtedy nie miałem na to zupełnie żadnego wpływu - i pewnie
teraz też nie mam. Wiedziałem tylko, że w całym swoim życiu na ja-
wie nie czułem się tak skończoną całością jak w tej chwili.
Budziłem się, zasypiałem i budziłem z powrotem, sam już nie
wiem, ile razy i w jak długich odstępach czasu. W końcu otworzy-
łem oczy, słysząc w półśnie dziecięcy śmiech. Leżałem i przysłuchi-
wałem się niepewnie, ale po chwili doleciał mnie raz jeszcze, od-
bijając się echem po pustym pomieszczeniu za łukiem drzwi,
w którym gnieździły się taku. Usłyszałem też kroki, nierówny tu-
pot dziecięcych stopek.
Usiadłem powoli w przeświadczeniu, że z bólu zaprze mi dech.
Nic takiego się nie stało. Nadal byłem obolały, ale już nie tak jak
przedtem. Zerknąłem na bok, na miejsce gdzie sypiali Miya i Jo-
by, ale nie spodziewałem się ich zobaczyć. Zobaczyłem śpiącą
Miyę, ale Joby'ego tam nie było.
Gapiłem się w zdumieniu na puste miejsce u jej boku. Za
moimi plecami znów rozdźwięczał się echem dziecięcy śmiech.
Odwróciłem się i starałem się coś zobaczyć wśród cętkowanej
światłem ciemności. Widziałem tylko jakieś ruchliwe cienie. A po-
tem uczyniłem coś, czego od dawna nie mogłem zrobić: wypuści-
łem na wolność niepewne włókienka myśli, żeby za ich pomocą od-
naleźć Joby'ego. Starałem się przy tym pamiętać, jak odczuwa-
łem jego obecność w myślach Mii, gdzie snuła się zawsze jak
kadzidlany dym.
Joby. To Joby - śmieje się, porusza swobodnie jak każdy inny
mały chłopiec, jakby wcale nie urodził się z uszkodzonym układem
nerwowym, jakby przez całe życie nie był więźniem we własnym
ciele, jakby pomoc Mii nie była mu przedtem potrzebna nawet
do poruszania palcami...
Ale teraz mu przecież nie pomaga. W jego myślach nie znala-
złem śladu cudzej kontroli. Mimo to jakoś ciągle był jej świadom,
tak samo jak i ja - zawsze ledwie o myśl od czyjegoś realnego ist-
nienia.
Walcząc z zawrotem głowy, zdołałem wstać, wciąż nie do koń-
ca przekonany, że nie śnię. Zrobiłem krok w stronę przejścia, po-
tem drugi, stopami badając realność podłogi, której nagle także {i
przestałem być pewien. Nie wiedziałem już, czy to miejsce na- ,
prawdę istnieje - a może wszyscy troje jesteśmy już tylko ducha- r
mi... Duchami, które chodzą, oddychają, śmieją się... Każdy krok
przeszywał mnie bólem, ale uszkodzona noga dawała już pewne
oparcie, toteż i reszta ciała robiła, co do niej należy, krok po kro-
ku. Dotarłem w końcu do drzwi, wsparłem się dłonią o solidną fu-
trynę, nadal nie do końca przekonany, że po drugiej stronie zoba-
czę Joby'ego.
Ale on tam był, w długim korytarzu, upstrzonym zmiennymi
cętkami światła i cienia. Biegał za toku we właściwy im, przypad-
kowy, chaotyczny sposób, a całe jego ciało mogłoby stanowić uoso-
bienie radości. Inny toku śmigał dokoła niego, także biorąc udział
w zabawie w berka.
(Joby!) zawołałem go po imieniu w myślach.
Stanął jak wryty, zachwiał się niezgrabnie, jakby rzeczywi-
ście mnie usłyszał. Potem zmienił tor i pognał w moją stronę
z twarzą radośnie uśmiechniętą. Wtedy pomyślałem, że chyba
naprawdę już nie żyjemy. I że przez całe życie myliłem się w kwe-
stii nieba.
Zderzył się ze mną tak gwałtownie, że aż sieknąłem z bólu, bo
jego małe ciało było tak samo materialne jak ściana, która po-
wstrzymała mój upadek.
- Kot! - wykrzyknął. (Kot!)
Aż zawirowało mi w głowie, kiedy usłyszałem w niej to we-
wnętrzne echo wypowiadanych na głos słów. Wziąłem go na ręce
i pomyślałem, że jeśli to jest życie po śmierci, to w żaden sposób
nie da się udowodnić, że jest mniej realne od poprzedniego,
- Mama!
Odwróciłem się, tuląc go do siebie, i zobaczyłem, że Miya sie-
dzi na macie i uśmiecha się do nas. Po chwili podeszła bliżej i oto-
czyła nas ramionami.
(Nie jesteśmy duchami, nasheirtah...) pomyślała. (Namaste.)
Jesteśmy jednością. Minęła długa chwila, zanim odważyłem
się cokolwiek powiedzieć, a nawet pomyśleć. Bo teraz wszystko, co
miałem do powiedzenia, wystarczyło tylko pomyśleć.
(Joby... On chodzi, zupełnie sam.) Ten fakt wciąż jeszcze wy-
dawał mi się nierealny. (Jak to możliwe?)
(Są takie fce - rytmy, które wyczuwają an lirr. Prądy powietrz-
ne, linie sił elektromagnetycznych. Tam gdzie tworzą się z nich
pewne układy, an lirr myślą zwykle o tych samych sprawach. Na-
zywamy takie miejsca shue - jednym z nich było tamto miejsce,
gdzie oyasin zabrała nas, żebyśmy mogli zobaczyć Drogę. Mówiła
mi, że ten klasztor zbudowano tutaj dlatego, że an lirr myślały tu
kiedyś o uzdrawianiu...) Czułem, że szuka w myślach sposobu, że-
by pokazać mi wszystko jeszcze wyraźniej. Nawet w myślach cięż-
ko jej było przekazać mi pojęcie tak bardzo obce ludzkiemu spo-
sobowi myślenia, który dotąd był dla mnie jedynym sposobem
postrzegania świata.
Myśli wypełniła mi wizja ciała jako systemu biochemicznego
i zarazem bioelektrycznego, wraz ze świadomością faktu, że ludz-
kim zmysłom dostępna jest tylko pierwsza połowa równania, któ-
re składa się na żywą istotę. Kiedyś zetknąłem się z definicją cia-
ła jako organicznego komputera - poczułem, jak przejmuje to wy-
obrażenie i pokazuje mi na przykładzie sekretnej umysłowości
portu gwiezdnego, że całość staje się czymś znacznie większym niż
zwykłą sumą składowych. Tak jak u an lirr.
Nad głową przeleciał mi toku. Joby podniósł rączkę, a toku wy-
lądował mu na palcach. Zesztywniałem cały, kiedy opuścił zwierzę
do poziomu naszych oczu, ale tym razem wcale na mnie nie zare-
agowało, obrzuciło tylko przelotnym spojrzeniem opalizujących
oczu, kiedy pięło się wzdłuż dziecięcej rączki, żeby przycupnąć
na ramieniu Joby'ego.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza i ruszyłem za Miyą w głąb
komory, w której u sufitu gnieździły się taku. Joby drobił za nami,
a zwierzę nadal ostrożnie balansowało mu na ramieniu. Zasko-
czyło mnie, że podłoga komnaty była zupełnie czysta - wygląda-
ło to tak, jakby nawet taku miały wzgląd na sanktuarium i nie za-
nieczyszczały ekskrementami podłogi.
W głębi znajdowało się mnóstwo krętych korytarzy, które Hy-
dranie wyraźnie preferowali, może z przyczyn estetycznych, a mo-
że po prostu dlatego, że kiedy im się spieszyło, zawsze mogli się te-
leportować. Utrzymywanie się na nogach nadal kosztowało mnie
wiele bólu i wysiłku, ale teraz nie czułem w sobie już żadnej skłon-
ności do pośpiechu. Uświadomiłem sobie, że przez całe dotych-
czasowe życie wciąż gdzieś mnie gnało. Teraz nawet nie pamięta-
łem co i dlaczego. Tu nawet myśli płynęły chyba w zwolnionym
tempie, a umysł pochłaniał każdy szczegół surowego uroku klasz-
toru - wszystko to, w czym przypominał Salę Rady, i wszystko to,
czym się od niej różnił. Zmysłom nie umknął nawet najdrobniej-
szy detal, tak jakbym był naraz wszędzie - jak an lirr.
Miya szła teraz obok mnie, nasze ciała stykały się lekko. Czu-
łem, że nadzoruje kroki moje i Joby'ego. Wzdłuż korytarza cią-
gnęło się wiele wejść. Większość starych, nabijanych metalem
drzwi stała otworem, ukazując w głębi małe, ascetyczne pokoiki,
które przywodziły na myśl Babkę.
Uciekłem przed jej wspomnieniem; wpatrzony prosto przed
siebie wszedłem za Miyą do kolejnej dużej sali. Tak samo jak
wszędzie panowała tu pełna ech pustka. Po drugiej stronie zoba-
czyłem wychodzący w niebo balkon.
Wtedy dopiero dotarło do mnie, że powinienem się zdziwić, iż
nie jest tu chłodniej, pamiętałem przecież, jak zimno jest na ze-
wnątrz. Jednak kiedy wychodziliśmy na balkon, poczułem w sobie
cichy szept nieznanego pola energetycznego i zrozumiałem, że
gdzieś tu wciąż jeszcze funkcjonuje kilkusetletnia technika daw-
nych Hydran, której nie potrzeba energetycznego napędu od Mii
ani od nikogo innego.
A potem zapomniałem nawet i o tym, kiedy doszedłem do
muru na krawędzi balkonu. Sanktuarium przycupnęło na skalnej
półce w połowie wysokości niemal pionowej ściany i szczeliny
w tej samej nietkniętej rafie, którą miała badać nasza ekipa. Ro-
zejrzałem się dokoła, potem zerknąłem w dół i szybko uciekłem
wzrokiem, zanim w pełni do mnie dotarła głębia wyżartej przez
rzekę doliny. Ściany klasztoru zlewały się płynnie ze ścianą zbo-
cza, a dokoła rozciągał się niewiarygodny erozyjny krajobraz raf.
Zaczerpnąłem chciwie powietrza, wchłaniając wraz z nim całe to
piękno, mimo że podświadomie przeszukiwałem wzrokiem hory-
zont, czy nie widać stąd Tau Riverton albo czegoś, co przypomina-
łoby pozostawiony za sobą świat.
(Jesteśmy dwieście kilometrów od Riverton) pomyślała Miya.
(W głębi Ojczyzny. Ludzie nigdy nie zapuszczają się tak daleko, na-
wet członkowie Wspólnoty prawie całkowicie porzucili stare miej-
sca, odkąd jest nas tak niewielu... Odkąd opuściły nas an lirr.)
Zrobiłem jeszcze jeden głęboki wdech i wypuściłem powie-
trze w równie głębokim westchnieniu. Na krańcach widnokręgu
rafy kończyły się, a ich surrealistyczna topografia przechodziła
łagodnie w pustą równinę.
Znów opuściłem wzrok i zobaczyłem most rozpięty nad głębią
rozpadliny. Poniżej klasztoru wiła się ścieżka wydeptana w stro-
mej ścianie zbocza. Przypomniał mi się Hanjen, który szedł ze
Świrowa na piechotę, żeby spotkać się z Babką. Zacząłem się za-
stanawiać, czy dawni Hydranie nie pielgrzymowali niegdyś do te-
go miejsca pieszo.
(Nie mam pojęcia) odpowiedziała Miya. (Wiem tylko, że od-
wiedzający zawsze zbliżali się do shue pieszo, jeśli tylko mogli.
I zawsze wychodzili stąd na piechotę, kiedy już wyzdrowieli.)
Joby zawisł na balkonowym murze i starał się naśladować wy-
sokie krzyki toku, które wlatywały do klasztoru i wylatywały na
zewnątrz, śmigając nad naszymi głowami. Patrzyłem, jak im się
przygląda, jak śmieje się i porusza w sposób, który do tej pory
zawsze uznawałem za oczywisty. Poczułem, że znów wzbiera we
mnie nie wiadomo skąd fala bezbrzeżnego podziwu.
(Co się z nami tutaj dzieje? Czy to już na zawsze? Czy jeśli
stąd odejdziemy... będziemy tacy jak przedtem?)
Spuściła wzrok, a mnie nie potrzeba było już żadnej innej od-
powiedzi. Zakląłem cicho. Dotknęła mojego ramienia, żeby na po-
wrót zakotwiczyć mnie w teraźniejszości.
(Trochę pozostanie) odparła łagodnie. (Im dłużej tu zostanie-
my, tym więcej zmian wpisze się na stałe. Tutaj twój umysł jest
wolny, a umysł można leczyć tak samo jak ciało, jeśli...)
(Jeśli?) powtórzyłem pytająco, kiedy nie podjęła wątku.
(Jeśli ma się dość wiary.)
(Wiary?) zdumiałem się. Jedyna rzecz, w jaką wierzyłem, to
kosmiczne prawo, że jeśli coś może pójść źle, to na pewno pój-
dzie. (To wbrew mojej religii.)
(Wiara w siebie to jedyna wiara, jakiej ci potrzeba.) Zajrza-
ła mi przez oczy do wnętrza, jakbym nagle stał się zupełnie prze-
zroczysty. (Nigdy nie ufałeś sobie tak, jak zaufałeś mnie...)
(A co z Jobym?) Zerknąłem na dziecko, bo gwałtownie po-
trzebowałem pretekstu, żeby odwrócić wzrok.
(Jemu także chciałam zapewnić tym miejscem ozdrowienie)
odparła. Ale jej myśli przesunęły się, cofnęły. Poczułem, jak kieł-
kują we mnie ziarna paniki na samą myśl, że mógłbym ją stracić,
a z nią psycho - zacząłem tracić nad sobą kontrolę, bo umysł za-
pragnął wycofać się w to ciemne miejsce, gdzie już nie ma cierpie-
nia, nie ma zdrady - nie ma już nic do stracenia.
Miya nie odrywała wzroku od Joby'ego, ale czułem wyraźnie,
z jakim wysiłkiem powstrzymuje się, żeby nie ruszyć w ślad za
moimi myślami.
(On tak bardzo tego pragnie...) ciągnęła, jakbym wcale nie
wyczuwał jej wysiłku, jakby ona sama nie wiedziała aż nazbyt
dobrze, co się teraz we mnie dzieje. (Ale u niego to sprawa utrwa-
lenia się pewnych wzorców. Jak bardzo się utrwalą, zależy od te-
go, jak długo będzie mógł tu pozostać... Joby!) zawołała nagle
ostro, kiedy malec zaczął wspinać się po szorstkim murze balko-
nu, żeby pohuśtać się na krawędzi. Chłopczyk zachwiał się, prze-
straszył, mimo że Miya z szybkością myśli zniknęła i pojawiła
się przy nim, wyciągając przed siebie ramiona, w które zaraz
wpadł.
(Ostrożnie, skarbie!) pomyślała, kołysząc go delikatnie, i uca-
łowała w czubek głowy. Malec wił się niecierpliwie w jej obję-
ciach, ale nie próbował uciec.
Ciekawe, co by pomyśleli rodzice Joby'ego, gdyby mogli nas
w tej chwili zobaczyć... Ciekawe, co teraz sobie myślą. Oparłem się
o chłodny kamień wejścia, kiedy nagły atak zawrotów głowy
ostrzegł mnie, że posuwam się za daleko.
Miya zerknęła na mnie szybko. Zaraz puściła Joby'ego. Chłod-
ny podmuch wiatru nawiał jej włosy na twarz, a ona odsunęła je
gestem podobnym do ocierania łez. Joby przysunął się niepew-
nie i złapał mnie za ramiona.
Ledwie zdołałem go przytrzymać, przełykając jęk bólu, kie-
dy w zderzeniu z małym ciałkiem odezwała się każda niewygojo-
na kość i tkanka.
Joby syknął, jakby to on odczuł ten ból, nie ja. Opuściłem go
na ziemię i postawiłem na nóżkach.
(Kocie!) krzyknął, zawieszając mi się na nogawkach. (Ciebie
boli! Boli cię?)
- Nie, wszystko do... - Urwałem raptownie i zagapiłem się na
malca. Podniosłem wzrok na Miyę, potem znów spojrzałem na
chłopca. - Co... co ty mówiłeś? (Co on mówił? Miya?)
- Już dobrze? - dopytywał się Joby, szarpiąc za strzępy mojej
kurtki.
Uklęknąłem przy nim i głaszcząc po włosach, pokiwałem gło-
wą. Zajrzałem mu w oczy - szeroko otwarte brązowe oczy z ideal-
nie okrągłymi ludzkimi źrenicami. (Już dobrze. Nic mi nie jest.)
Patrzyłem, jak mała twarz zaraz się wypogadza. Czytał mi w my-
ślach, a do mnie jakoś nie dotarło wcześniej, że jego umysł jest dla
mnie równie otwarty jak myśli Mii. Usiadłem, bo tak było łatwiej,
a on zaraz usiadł przy mnie, naśladując każdy mój ruch. Miya ru-
szyła przez balkon w naszą stronę, jej sylwetka obrysowywała się
światłem na tle nieba.
(Co się dzieje?) zapytałem. (Nie powiesz mi chyba, że to rafy
zrobiły z niego telepatę?)
(Owszem) odparła cicho. (Ale nie wczoraj, tylko jeszcze przed
urodzeniem.) Zapatrzyłem się na nią w niemym zdumieniu.
(Mówisz... to ten wypadek, kiedy jego matka... to go odmieni-
ło?)
Pokiwała głową.
(To nie...) Urwałem, kiedy kolejny taku przeleciał nam nad
głową, a Joby zerwał się, żeby za nim pobiec. (Czy jego rodzice
o tym wiedzą? Czy w ogóle ktoś o tym wie?)
Potrząsnęła przecząco głową.
(Bałam się im powiedzieć.) Zapatrzyła się daleko przed siebie,
na rafy. (Nie wiedziałam, co mogą zrobić... co zrobi Tau...)
Skrzywiłem się. Gdyby Tau wiedziało, że jakaś część raf potra-
fi zrobić coś takiego z ludzkim płodem - przypadkowo czy nie -
Bóg jeden wie, jak by zareagowali. Mogliby próbować zsyntetyzo-
wać i zbadać to coś, co przetasowało Joby'emu mózg, ale może
woleliby raczej zniszczyć wszelki dowód na istnienie czegoś, co
postrzegaliby jako zagrożenie, zdolne wywołać falę paniki w ca-
łym społeczeństwie. Tak czy inaczej, dla Joby'ego mogłaby z tego
wyniknąć tylko bieda.
(Czy to dlatego, że jest psychotronikiem, możesz z nim praco-
wać w ten sposób?)
Potrząsnęła przecząco głową, przykucnąwszy obok mnie, z da-
la od wiatru. Oczyma nieustannie śledziła każdy krok Joby'ego.
(Czasem to wręcz utrudnienie. Może mi się opierać, opierać
się samemu sobie, bo jest za młody, żeby wszystko zrozumieć. Ale
jeśli nauczy się kontrolować Dar, bardzo ułatwi sobie naukę pano-
wania nad ciałem. Będzie mógł wieść normalne życie...)
- W takim razie lepiej naucz go od razu, jak się kryć ze swo-
ją psycho - rzuciłem na głos. Wróciłem zaraz do telepatycznego
sposobu porozumiewania, ale nie byłem w stanie pozbyć się tam-
tej goryczy: (Jeśli naprawdę chcesz, żeby prowadził normalne ży-
cie w konglomerackim świecie).
Obrzuciła mnie bystrym, a zarazem pełnym współczucia spoj-
rzeniem. Potem znów odwróciła wzrok.
- Głodny - obwieścił Joby, który już wrócił i klapnął na pupę
pomiędzy nami. - Mama, głodny... - Rączką wskazał na brzuch.
Twarz Mii przełączyła się na uśmiech, którego nie odczułem
wcale w jej myślach.
- W takim razie chodź ze mną. -Wzięła z podłogi jakiś garnek,
który stał pod ścianą podobny do kamienia. Zorientowałem się te-
raz, że są tu najrozmaitsze naczynia i worki, ustawione rządkiem
wzdłuż ściany balkonu, spuchnięte od wypełniających je zapa-
sów. Miya wzięła Joby'ego za rękę. Obejrzała się w moją stronę
i poczekała, aż wstanę.
- Skąd masz jedzenie? - zapytałem.
- Z miasta.
- Jak je zdobywasz?
- Miałam odłożone trochę pieniędzy.
- Skorzystałaś z linii kredytowej? - wykrzyknąłem z niedo-
wierzaniem. -Wytropią cię...
W milczącym przeczeniu podniosła mi do oczu pusty nad-
garstek.
- Żetony. Byłam ostrożna - mruknęła, prowadząc nas z powro-
tem przez wnętrze klasztoru. Ruszyliśmy krętym, zniszczonym
przez czas tunelem na niższy poziom budynku, do pomieszczenia,
które niegdyś niewątpliwie pełniło funkcję kuchni. Postawiła gar-
nek na powierzchni czegoś, w czym wcale nie rozpoznałem kuchen-
ki, dopóki z boku nie otwarły się cicho drzwiczki na zawiasach.
- Ja! - rzucił szybko Joby. - Ja zrobię!
- Nie - odparła Miya takim tonem, jakby musiała powtarzać
to już wiele razy. -To za trudne. Jak będziesz starszy. - Sięgnęła
do wnętrza otwartych drzwi, podłączając się do techniki o wiele
starszej niż pole siłowe, które przed chwilą minęliśmy, ale umiesz-
czonej w urządzeniu, wyglądającym na o wiele nowsze. Poczułem,
jak zbiera w sobie energię, skupia ją i nakierowuje z twarzą ścią-
gniętą wysiłkiem.
Kiedy czekaliśmy, ja i Joby, obaj wpatrzeni w nią w bezru-
chu jak zahipnotyzowani, powietrze wokół nas wyraźnie się ozię-
biło. W końcu usłyszeliśmy ostry trzask, a z wnętrza kuchenki
buchnęło ciepło i światło. Miya wyszarpnęła stamtąd rękę i za-
trzasnęła drzwiczki, dysząc ciężko. Otarła czoło usmaloną sadza-
mi dłonią, pozostawiając na nim zamiast potu czarną smugę.
(Musi iść łatwiej, kiedy się nabierze praktyki) pomyślała ze
smutkiem.
Delikatnie otarłem jej twarz z popiołu i ująłem za poczernia-
łą od sadzy dłoń. Była lodowato zimna. Miya cała się trzęsła, sto-
jąc obok kuchenki, która zaczęła teraz wydzielać obficie ciepło.
Wyglądało to tak, jakby do jej podpalenia zużyła całe zasoby ener-
getyczne własnego organizmu.
- A co z twoją siostrą? - zapytałem w końcu, kiedy jej dłonie
trochę się ociepliły, a na policzki wrócił kolor. - Widziałaś się z nią
w mieście?
Podniosła na mnie wzrok.
(Nie...) szepnęła tak niechętnie, że ledwie dało się słyszeć.
Czułem w jej wnętrzu strach, ale nie strach przed Naoh. Nagle
uświadomiłem sobie, że boi się dowiedzieć, co się ze mną stało, co
Naoh mi zrobiła, kiedy ona zabrała stamtąd Joby'ego... Kiedy po
raz drugi mnie porzuciła. Bo przecież widziała, jak się to wszyst-
ko skończyło.
(Nie rób tak) pomyślałem. (Nie wiń siebie. Dokonałaś właści-
wego wyboru.)
(Co ona zrobiła?) odważyła się wreszcie zapytać, mrugając
rozpaczliwie.
(Ona... oni...) Nagle poczułem, że gdzieś w środku młócę roz-
paczliwie rękoma, tonąc w głębinie wściekłości, obrzydzenia i upo-
korzenia. Zrobili mi dokładnie to samo, czego zawsze doznawa-
łem od ludzi.
- Nic - wymamrotałem. - Nie pamiętam. Po prostu wywalili
mnie gdzieś na pustkowiu.
- Bian - Miya złapała mnie za ramię. Wywinąłem się i odsu-
nąłem.
- Głodny... - Joby zaczął nucić niecierpliwie, chcąc zagłuszyć
emocje, które wyczuwał, lecz nie rozumiał. - Głodny. Głodny, głodny...
Miya uciszyła go roztargnioną myślą, wysłała go po miski.
- Kocie - użyła mojego ludzkiego imienia. - Powiedz. - Tym
razem mocniej zacisnęła mi dłoń na ramieniu, żebym nie mógł
się odsunąć.
Ścisnąłem Waunowy woreczek z lekami. Spojrzenie Mii na
nim spoczęło, widziałem, że nic nie rozumie. Spuściwszy wzrok,
zmusiłem się do otworzenia przed nią myśli i uwolnienia wspo-
mnień o tym, jak potraktowała mnie Naoh, żeby dostać to, czego
chciała.
Czułem, jak Miya odrywa kolejne warstwy zemsty Naoh, aż
dotarła do samego jej sedna: do tego, co czuła za każdym razem,
kiedy na nas patrzyła, kiedy spojrzała w moje oczy. Te hydrań-
skie oczy w zbyt ludzkiej twarzy, stanowiącej część zbyt ludzkie-
go ciała.
Miya przestała nad sobą panować, potknęła się i przez moje
wspomnienia wpadła w swoje własne: przypomniało jej się wszyst-
ko to, co robiła Naoh, na co się ważyła z powodu Navu... Wspo-
mnienia o Hydranach i ludziach, miłości i nienawiści, o nasheirtah
i namaste...
(O co chodzi z Naoh i Navu?) zapytałem zaraz. (Co z nimi było?)
Miya krzyknęła głośno, ale może tylko to, co zaszło wtedy w mo-
jej głowie, przeszyło jak płomień krążące półprzytomnie myśli.
Zakląłem i wypadłem z kuchni. Błądziłem po ciemnych kory-
tarzach pustego klasztoru, aż wreszcie organizm odmówił mi po-
słuszeństwa. Ostatecznie poddał się u wejścia do pomieszczenia,
w którym nie było ani okien, ani nawet świetlika w suficie, tylko
to jedno jedyne wejście, tak niziutkie, że wchodząc, uderzyłem się
w głowę. Usiadłem oparty plecami o ścianę i ukryłem twarz w dło-
niach. To zupełnie niemożliwe - kiedy tyle lat żyłem tak, jak ży-
łem, kiedy tak długo byłem człowiekiem - nie mieć sekretów, któ-
re nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Niemożliwe - dzie-
lić się wszystkim, nawet jeśli miało to oznaczać utratę wszystkiego.
Przeszło mi przez myśli, że może nawet i wśród Hydran to nie jest
możliwe...
Długo siedziałem w ciemnościach, trzymając wszystkie zmy-
sły na wodzy, podczas gdy pragnienie i poczucie beznadziejności
ganiały mi w kółko po głowie, aż wyczerpały resztki sił.
Wtedy ktoś dotknął mojego ramienia. Podniosłem wzrok, spo-
dziewając się ujrzeć przed sobą Miyę - a zobaczyłem Joby'ego,
który z wyraźnym zadziwieniem wpatrywał się w coś za moimi
plecami. Uśmiechnięta twarzyczka połyskiwała różnokolorowym
światłem. Abstrakcyjne kolorowe wzory zmieniły się, kiedy wy-
ciągnął szyję, żeby zajrzeć mi za plecy.
- Popatrz! - zawołał, wskazując rączką. - Patrz, co zrobiłeś.
Obejrzałem się przez ramię, bo zorientowałem się, że pokój
przestał już być zupełnie ciemny, bo wypełniała go teraz jakaś
niesamowita luminescencja. Aż zaparło mi dech w piersiach, kie-
dy zobaczyłem na ścianie świecący różnokolorowy odcisk swojej
sylwetki, z którego neonowe kolory rozlewały się teraz koncen-
trycznie na całą ścianę.
- A niech to... - wyszeptałem pełen niedowierzania.
Joby przycisnął do ściany obie rączki. I zaraz ich rozjarzone
odbitki wyzwoliły kolory, które natychmiast zaczęły się rozprze-
strzeniać na całą ścianę. Przycisnął się teraz cały, z chichotem
rozpostarł szeroko rączki i rozpłaszczył o ścianę nosek, wyzwala-
jąc kaskadę różnokolorowej luminescencji, nowe fale, które roz-
przestrzeniały się, dopóki nie zderzyły się z tymi, które ja wy-
zwoliłem.
Dźwignąłem się, szorując grzbietem po ścianie - pozostawi-
łem po sobie świecący ślad. Kolory, które uwolniliśmy przed-
tem, wcale nie blakły - rozbiegały się tylko coraz szerzej, wpa-
dały jedne na drugie i odbijały od siebie echem jak dźwięki
muzyki.
Nagle na ścianie pojawił się zupełnie nowy ślad światła i po-
szybował ku sufitowi, choć nie wywołał go żaden z nas.
(Tu nie chodzi o dotyk) odezwał się we mnie głos Mii. (Cho-
dzi o twój Dar.) Weszła do pokoju z twarzą świecącą odbitym świa-
tłem i doskonale skoncentrowaną, kiedy rozświetlała kolejne
mroczne zakątki.
Odsunąłem się więc od ściany, żeby już jej nie dotykać, i obej-
rzałem się, chcąc się przekonać, czy rozjarzone światłem odciski
zblakną.
Nie wyblakły, tworzyły się dalej jak szron, idąc za moją my-
ślą, nadając kształt każdemu spojrzeniu czy kaprysowi. Joby nie
zwracał na nas najmniejszej uwagi, zupełnie zatracił się w rado-
ści tajemniczego malowania palcami lub toczenia się po ścianach
w kaskadzie różnobarwnego światła.
Potrząsnąłem głową, a kolory zaraz utworzyły zygzakowatą
błyskawicę.
(Ale ja nie jestem kinetą...)
(Porusza je każda forma Daru) wyjaśniła Miya.
Przypomniały mi się hydrańskie czarodziejskie kule - kiedyś
umiałem zmieniać myślą ukryte w ich wnętrzu obrazy.
(Czemu to służyło?)
(Może pięknu?) Domyśliłem się, że ma o tym nie większe po-
jęcie niż ja. (Może to nie ma żadnego znaczenia) pomyślała i od-
czułem wyraźnie jej uśmiech. (Prawda?)
Skinąłem głową na potwierdzenie, przyglądając się roztań-
czonej sylwetce Joby'ego, przez którą przepływało całe spektrum
światła. Woreczek z lekami od Wauno uderzył mnie lekko po rę-
ce i wypełniło mnie nagłe poczucie pustki - straty, może żalu - jak
gdyby Miya mi skłamała.
(Co? O co chodzi?) Niepewnym ruchem dotknęła woreczka.
Pokazałem jej twarz Wauno.
(Co się stało?)
Pozwoliłem napłynąć wspomnieniom, dałem jej zobaczyć ca-
łą resztę: że wspomnienie tego, co zrobiła mi Naoh wraz z resztą
satoh, to były tylko resztki rozbitego okrętu na morzu krwi...
Miya jęknęła głośno, zakryła usta dłońmi.
Przerwałem kontakt, odcinając ją od własnych myśli, zanim
zatonie w nich głębiej - nie mogłem znieść jej cierpienia ani świa-
domości, że to ja je spowodowałem.
Wpatrywała się we mnie rozszerzonymi z przerażenia ocza-
mi. Po jej twarzy przebiegały kolejne fale tęcz. Kiedy zaczęła się
odwracać, otoczyłem ją ramionami i przycisnąłem do serca. Opar-
łem twarz o jej głowę, żebym nie musiał oglądać twarzy - żebym
nie musiał kalać piękna tej komnaty własnymi myślami.

24
Tej nocy, kiedy Joby już zasnął, Miya poprowadziła mnie w mil-
czeniu przez kolejne poziomy klasztoru do miejsca, gdzie w ścia-
nie otwierały się drewniane wrota. Za nimi wzdłuż ściany klifu
ciągnęła się jak srebrna nić ścieżka, wijąca się w dół aż do punk-
tu, w którym rzekę przecinał most. Tutaj jednak po drugiej stro-
nie nie było ludzkiego miasta. Nie istniało nic z wyjątkiem ciem-
ności i ciszy.
Tylko nad naszymi głowami wszędzie połyskiwały gwiazdy
jak iskry wyrzucone w niebo z niewyobrażalnego słonecznego pa-
leniska, uchwycone w mglistą sieć naszych oddechów jak
w gwiezdny obłok. Były jak tysiące wybuchających razem neuro-
nów- jak ilustracja do tego, co ludzie czują, kiedy się kochają.
Postępowałem dwa kroki za Miyą, która pokazywała drogę.
Nie wiedziałem, czy dotyka mnie myślami, czy czuje ten obraz, któ-
ry rozgrzewa mnie w chłodzie nocy. Jej myśli od popołudnia były
dla mnie niemal zupełnie nieprzejrzyste. Nie wiem, czy chciała
przez to dać mi więcej prywatności, czy sama chciała się przede
mną schować. Nie miałem pojęcia, jak o to spytać.
Szedłem więc za nią wąską ścieżką wśród mroku, z niezgrab-
ną ostrożnością, która w blasku dnia kontrastowałaby ostro z jej
niewymuszonym wdziękiem. W końcu dotarliśmy do mostu. U wej-
ścia na most po obu stronach ścieżki stały grube słupy.
Przejścia bronił łańcuch. Z każdego z cienkich ogniw zwisa-
ła kłódka. Sam łańcuch, nawet przy tak słabym oświetleniu, spra-
wiał wrażenie mocno skorodowanego, jakby zagradzał drogę nie-
zliczonym już rzeszom pielgrzymów od początku hydrańskiego
czasu.
A przecież mogłem z łatwością go przekroczyć. Taki łańcuch
nie zagrodziłby drogi nawet ludziom, że nie wspomnę o Hydra-
nach. I dlaczego jest na nim tak wiele kłódek - starych i nowych
- które niczego nie strzegą?
Miya wędrowała teraz z wolna wzdłuż całego łańcucha, doty-
kając każdej z kłódek niemal z czcią.
- Co to wszystko oznacza? - zapytałem półgłosem, nie chcąc
przerywać ciszy głośnym pytaniem i bojąc się jednocześnie, co
będzie, jeśli nie zdołam uformować tych słów w myślach.
Podniosła na mnie wzrok. Wydawało mi się, że przy świetle
księżyca w kącikach jej oczu połyskują łzy.
- Zostawili je tutaj zakochani - wyjaśniła. - Ci, którzy odna-
leźli swoich nasheirtah...To taka przysięga, że zostaną namaste na
całe życie.
Zdławił mnie nagły, nie wiadomo skąd płynący ból. Uciekłem
wzrokiem w ciemność, która, jak zawsze, tylko czyhała, żeby się na-
de mną zamknąć.
(Bian) usłyszałem w środku łagodny głos Mii. (To nieprawda.)
- Co? - szepnąłem.
(Twoja matka nie była prostytutką... Twój ojciec nie był gwał-
cicielem. Gdyby się wzajemnie nie kochali, tobyś się nie urodził.)
Popatrzyłem w jej stronę.
(Skąd...?) Skąd ona... (Skąd wiesz? To mogło być...)
(To nie mogłoby się zdarzyć.)
- Jesteś pewna? - zapytałem ochrypłym głosem, bo nagle opu-
ściły mnie wszystkie myśli.
Potwierdziła skinieniem głowy.
- No to dlaczego? Dlaczego zostawił ją w Starym Mieście? -
Ręce zacisnęły mi się w pięści. - Dlaczego zostawił mnie?
(Może to ona tak zdecydowała.) Miya delikatnie dotknęła mo-
jego ramienia. (Może nic o tobie nie wiedział, może nic mu niąpo-
wiedziała. Należeli do innych światów. A kiedy światy się ze sobą
zderzają, wiele może się rozlecieć...) Pochyliła głowę. (Nawet mi-
łość... nawet miłość nie jest w stanie tego przezwyciężyć.)
Przypomniałem sobie tamtą kłódkę, którą widziałem na wo-
tywnym stosie wewnątrz jaskini modłów. Przypomniałem sobie
pełną bólu twarz Mii, kiedy ją podniosła i powiedziała, że nale-
żała niegdyś do Naoh. Przypomniałem sobie Navu, przeklinają-
cego nas ćpuna z meliny na tyłach uliczki... Starałem się pamię-
tać Naoh bez przypominania sobie o tym, co mi zrobiła, ale nie da-
łem rady.
Wziąłem Miyę za rękę, jeszcze zimniejszą od mojej. Złączone
dłonie to jedyna obietnica, jaką mogłem tu złożyć, jedyny tali-
zman naszej wspólnej miłości, który w tych okolicznościach mu-
siał nam wystarczyć. Przysunęła się bliżej. Poczułem, że ciepło
naszych ciał łączy się i wzmacnia, ogrzewając nas oboje.
Trzymając za rękę, Miya poprowadziła mnie w dalszą drogę.
Przestąpiła łańcuch i poczekała, aż zrobię to samo. Rozmyślała
o pokorze i o tym, że wszyscy jesteśmy śmiertelni. Myślała także
0 tym, jak wielki wpływ na nasze myśli i duszę ma to, co się dzie-
je z naszym ciałem.
Nie wiem, z czego zrobiono ten most, ale nie ugiął się ani na-
wet nie zatrzeszczał pod naszym połączonym ciężarem. Miękka,
elastyczna powierzchnia wytłumiła odgłos kroków, tak że zanikł
zupełnie w szumie wiatru. Kiedy znaleźliśmy się na samym środ-
ku, Miya usiadła i przełożywszy nogi przez otwory w barierce,
zwiesiła je nad przepaścią.
Usadowiłem się przy niej, powolutku opuściwszy na chodnik
zesztywniałe z wysiłku członki. Spuściłem wzrok w dół, w otchłań,
potem podniosłem na zawrotne wysokości nieba, tak jak robiła to
Miya. Siedząc u jej boku, czułem się dziwnie bezpieczny, tak że
spokoju tego nie mogła zakłócić nawet ta ogromna przestrzeń nad
1 pod nami. Do połowy ukryta tarcza księżyca nieznacznie tylko
przyćmiewała światło gwiazd, mimo że świecił na tyle silnie, że wi-
dać było nawet delikatne widma kolorów na naszych ubraniach.
Czułem, że myśli Mii w tej chwili gdzieś z niej wypływają - prze-
pływają do mnie i do otaczającej mnie przestrzeni - obejmując
ten cały nocny świat jak modlitwa.
Ja sam nie mogłem się modlić. Moje myśli to daremne sny
mebtaku. Ale przypomniałem sobie teraz inne niebo i wszystkie ra-
zy, kiedy spoglądałem w zadziwieniu na te same gwiazdy, tylko
w innych konfiguracjach... Miałem nadzieję, że choć część z tego
powędrowała / modlitwami Mii w nieskończoność.
Siedzieliśmy tak razem przez długi czas, zawieszeni między
światami; tuliliśmy się do siebie, a ciepło naszych ciał trzymało
na dystans chłody nocy i niepewną przyszłość. Starałem się nie
pamiętać, że kiedyś siedziałem w podobny sposób z Kissindrą
Perrymeade, ogrzewając ją własnym ciałem w chłodzie przed-
świtu, kiedy czekaliśmy na pierwszy promyk dnia. Pozostało mi
wyłącznie tu i teraz, i musi mi wystarczyć za wszystek inny czas
w całym świecie. Przyciągnąłem Miyę do siebie i pocałowałem,
a w tym kontakcie znów wymieniliśmy ciepło, pragnienie i nasze
dwie dusze.
W końcu poczułem, że jej myśli otaczają mnie ciepłymi skrzy-
dłami, a ona teleportowała nas z powrotem do wnętrza klasztoru,
prosto w nasze przytulne, choć prowizoryczne łoże. Wpełzliśmy
pod stertę koców, gdzie mogliśmy ściągnąć sobie nawzajem ko-
lejne warstwy ubrania i zrobić ten ostatni krok, którego tak pra-
gnęły nasze drżące, obsypane gęsią skórką ciała. Kochaliśmy się
- niecierpliwie, bo już nie mogliśmy dłużej czekać, delikatnie, bo
tylko tak mogło sobie poradzić moje ledwie zdrowiejące ciało,
w ciszy, żeby nie obudzić Joby'ego - i do końca, żeby nie pozostał
w nas już ani skrawek niecierpliwego pragnienia, tylko to bez-
myślne poczucie wewnętrznego spokoju, które odsunie nadejście
jutra, przynajmniej do poranka...
Obudziłem się o świcie, mając nad sobą wciąż to samo nieska-
zitelne niebo, a wokół siebie wciąż tę samą bezczasową obecność
dawno umarłej przeszłości. Powiedziałem sobie, że nasza prze-
szłość, nasza przyszłość - nawet myśli o niej - są tu zupełnie bez
znaczenia, w miejscu, gdzie nadal może zdarzyć się to, co niemoż-
liwe.
Joby już nie spał. Słyszałem, jak za filigranową kratownicą
ściany prowadzi jednostronną konwersację z taku, pikującymi ze
swoich gniazd do kawałków chleba i owoców, które im oferował.
Czułem, że ich myśli muskają umysł jego i mój mięciutko jak fu-
terko i przyszło mi do głowy, że być może ta rozmowa nie jest tak
jednostronna, jak mi się wydawało.
Przy mnie leżała Miya, nadal pogrążona we śnie. Położyłem się
z powrotem i zacząłem się jej przyglądać, zdawszy sobie sprawę,
że dotąd nie widzieliśmy nawzajem swoich ciał w świetle dnia.
Podążyłem wzrokiem wzdłuż łagodnej krzywizny jej pleców od
krawędzi koca aż do samego karku. U podstawy szyi zobaczyłem
kolorowy wzór, do połowy ukryty pod splątanym złotem jej włosów
- tatuaż, coś w rodzaju mandali, kółko złożone ze skomplikowa-
nych geometrycznych wzorów i powiązane wzajemnie krzyżują-
cymi się liniami.
Miya poruszyła się, przetoczyła na plecy i popatrzyła na mnie
sennym wzrokiem.
(Co tam?) zapytała, uśmiechając się w myślach.
- Ten tatuaż. Nigdy przedtem go nie widziałem. - Zacząłem
drżeć z zimna, więc zabrałem się do wciągania koszuli. Była cała
sztywna od zeschłej krwi; ukryłem grymas bólu, kiedy zetknęła się
z gojącą się skórą.
Uśmiech ukazał się teraz także na jej twarzy. Sięgnęła dłonią
do karku i dotknęła wzoru.
- To znak Drogi... Ukryty, a jednak zawsze przy tobie. Łączy
ciało z umysłem i czyni z ciebie jedność. Kiedyś robiono je zaraz
przy urodzeniu, żeby przez całe życie rosły razem z dzieckiem.
Niektórzy z nas wciąż jeszcze je noszą... - Zerknęła na bok i się-
gnęła po ubranie, bo także zaczynała już drżeć.
- Widziałem coś takiego w Sali Wspólnoty. Było ukryte.
- Naprawdę? - Odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć. Znów zo-
baczyłem na jej twarzy uśmiech, tym razem szerszy. (Oczywiście)
dodała w myślach. Oparła głowę o moje ramię.
- Co masz na myśli?
- To było... linpoche. - Wzruszyła ramionami, jakby to słowo
nie miało ludzkiego odpowiednika. - Nie każdy je wyczuwa. Nie-
którym przez całe życie nie udaje się zobaczyć ani jednego.
Potrząsnąłem głową "w zadziwieniu. Przypomniałem sobie
spojrzenie, jakim obrzucił mnie owego dnia Hanjen, kiedy wszedł
na dziedziniec i zobaczył, że tam stoję. Ucałowałem jej rozchylo-
ne usta, a ona przeciągnęła dłonią wzdłuż mego boku - po tunice,
po skórze - i nie wzdrygnęła się, czując pod palcami stare blizny
i gojące się świeże. Akceptowała każdą cząstkę mnie.
Ale kiedy jej dłoń dotarła do biodra, zatrzymała się.
- Co to jest? - mruknęła, dotykając tatuażu, który piął mi się
po udzie. - Czułam to wczoraj w nocy.
- Czułaś to?!
Potwierdziła skinieniem głowy i znów wzruszyła ramionami,
jakby nie bardzo potrafiła znaleźć odpowiedniejsze słowo. Zoba-
czyłem w myślach obraz obłoku energii, na którą byłem zupełnie
ślepy.
Odsunąłem przykrycie i wykręciłem się, żeby mogła zobaczyć
całą resztę - tego jaszczurosmoka z kołnierzem holograficznych
płomieni.
- To mój tatuaż, ale on nic nie znaczy.
(Draco...?!) Usłyszałem, jak wstrzymuje oddech. - Dlaczego
nosisz na sobie logo Draco?
Przewróciłem się z powrotem na plecy, skrzywiłem się lekko.
- Nie noszę - odparłem. - To znaczy: nic o tym nie wiem. -
Spuściłem wzrok. - Nawet nie pamiętam, jak go zrobili. Wtedy
ciągle byłem na prochach.
Podniosła na mnie lekko nachmurzony wzrok.
- To nic takiego - powtórzyłem. -To nic nie znaczy. - Zakryłem
obrazek kocem i sięgnąłem po spodnie. W milczeniu dokończyliśmy
się ubierać. Ale kiedy podniosła się, żeby poszukać Joby'ego, chwy-
ciłem ją za rękę i przyciągnąłem z powrotem do siebie.
- Co naprawdę wydarzyło się między Naoh i Navu? Co... co ją
tak skrzywiło? Pokaż mi, Miyo... Mam prawo wiedzieć.
Usiadła po turecku na kocach, odsunęła z twarzy poplątane
włosy, gładząc je przy tym rękoma, jakby chciała tym gestem uspo-
koić skołatane myśli.
- Naoh... - idąc za moim przykładem zaczęła na głos, jakby te
wspomnienia były zbyt groźne, by można je było dzielić ze sobą
bezpośrednio. - Po śmierci rodziców Naoh stała się zgorzkniała
i rozwydrzona... - wzięła głęboki oddech - zwłaszcza kiedy dowie-
działyśmy się, że jesteśmy bezpłodne. Hanjen próbował jej po-
móc, ale nie potrafił do niej dotrzeć, była za silna. Winiła rodziców
za ich własną śmierć. Winiła Wspólnotę za jej bezradność wobec
ludzi... - urwała i zrobiła jeszcze jeden drżący wdech. - Została
dealerem Borosage'a. Sama nigdy nie zażywała narkotyków, ale je
rozprowadzała... - Potrząsnęła głową i niespokojnym gestem prze-
czesała włosy palcami.
- Ale potem spotkała swego nasheirtah... Był aktywistą, sa-
toh, jak nasi rodzice. Kiedy się odnaleźli, Naoh przestała rozpro-
wadzać narkotyki dla ludzi. Navu zwrócił jej dumę z naszego dzie-
dzictwa i wiarę w to wszystko, za co zginęli rodzice. Ale kiedy pró-
bowała zerwać z handlem narkotykami, Borosage kazał ich oboje
aresztować. W końcu wypuścił Naoh, ale zatrzymał Navu. Powie-
dział jej, że ma dalej sprzedawać narkotyki, bo inaczej już nigdy
go nie zobaczy. Trzymał Navu w więzieniu przez rok. Kiedy w koń-
cu go wypuścili, był już uzależniony...
Przycisnąłem dłonie do oczu, widząc przed sobą ból jak fan-
tazmatyczne kolory.
- Naoh sprzedawała więc dalej narkotyki, żeby móc je zdobyć
dla Navu. - Kiedy podniosłem głowę, wzrok Mii błądził po nie-
skazitelnym błękicie ścian. -Ale... ale to już nie był ten sam czło-
wiek. Złamali go. Wtedy właśnie Naoh tak bardzo się zmieniła.
Przestała handlować narkotykami i próbowała wyleczyć Navu
z nałogu. Sam widziałeś, jak jej się to udało. - Słowa brzmiały pu-
sto, zupełnie wyprane z emocji. -W końcu obróciła swój gniew we
właściwym kierunku, przeciw ludziom. Przyłączyła się do mnie,
kiedy studiowałam u oyasin. A potem... - Znów zawiesiła głos. - Po-
tem Naoh miała wizję. Uwierzyła, że może nas ocalić, że te wszyst-
kie cierpienia miały tylko ją zahartować...
- O Boże - szepnąłem i przez dłuższą chwilę żadne z nas się
nie odzywało. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegały nas echa
śmiechu Joby'ego i pokrzykiwań taku. W końcu zagadnąłem ją:
- Miya? - Podniosła głowę. - Dlaczego ty nie nienawidzisz ludzi?
Przez długą chwilę przypatrywała mi się z głową przekrzy-
wioną na bok.
(A ty?) odparła w końcu.
Minęło jeszcze kilka dni. Joby spacerował, śmiał się i śpiewał
do taku, które latały za nim wszędzie jak migrujące stada ożywio-
nych zabawek. Jego mowa, myśli z dnia na dzień stawały się coraz
wyraźniej sze i bardziej złożone. Już sam uśmiech wystarczyłby, że-
by przysłonić cień śmierci, zawieszony nad naszym życiem.
Co rano budziłem się i ku swojemu zaskoczeniu stwierdza-
łem, że udało nam się przeżyć kolejny dzień. Kiedy leżałem przy
Mii i Jobym, dzieląc z nimi ciepło, wiedziałem, że nigdy nie będę
miał okazji lepiej doświadczyć życia rodzinnego. Wiedziałem też,
że już niczego więcej od życia nie pragnę - z wyjątkiem tego, by
nie odnalazło nas Tau.
Jednak przez cały czas towarzyszyła mi świadomość, że Korpo-
racja Bezpieczeństwa Tau na pewno szuka nas z orbity, nastawiw-
szy programy satelitów na takie anomalie jak na przykład trzy źró-
dła ciepła w opuszczonym klasztorze albo mieszanka hydrańskie-
go i ludzkiego kodu genetycznego. Prędzej czy później nas znajdą.
Miya także miała tę świadomość - wiedziała, że każda wyrwana lo-
sowi chwila to kolejne zwycięstwo, nasze i zaginionego chłopczy-
ka, który być może już nigdy w życiu nie uzyska więcej ani jedne-
go dnia wolności, kiedy nasz czas tutaj dobiegnie końca.
Co kilka dni Miya wyprawiała się do Świrowa, żeby przynieść
stamtąd żywność oraz inne potrzebne rzeczy i żeby zdobyć jakieś
wieści. Dzień po dniu nie znajdowała żadnego znaku, który świad-
czyłby o tym, że nasz przekaz dotarł do Isplanasky'ego albo że
w ogóle opuścił orbitę planety. Naoh wraz z resztą satoh pozosta-
wała w ukryciu, a Miya nie śmiała przebywać w mieście na tyle
długo, by móc dowiedzieć się, gdzie są.
Tau rozszerzało wciąż swoje sankcje wobec Hydran, kiedy ci
nie spełniali żądań. Nawet Tau nie mogło pozwolić sobie na to,
żeby jedną odwetową akcją zetrzeć Świrowo z mapy, ale mogli za
to powoli puszczać krew Wspólnocie, tak żeby w końcu wykrwawi-
ła się na śmierć. Nie mogliśmy nic zrobić, żeby powstrzymać ten
proces ani cokolwiek zmienić, nawet gdybyśmy się poddali. Naoh
już by tego dopilnowała. Pozostawiła nam jedynie tę klepsydrę
pełną dni i możliwość ich przeżycia, zanim wyczerpie się zapas.
Miya i ja jedliśmy, spaliśmy i włóczyliśmy się po labiryncie
klasztoru, a pod nogami skakał nam Joby, za którym znów wlókł
się latający cyrk taku. Miya uczyła mnie wszystkiego, co sama
wiedziała o przeszłości naszego ludu - w przerwach między zaba-
wami, które wymyślaliśmy dla Joby'ego, żeby wspomóc jego wciąż
wzrastającą sprawność. Czasem w środku zabawy Miya obrzuca-
ła mnie dziwnym spojrzeniem, z którego mogłem wywnioskować,
że w kwestii dziecięcych zabaw jestem jeszcze bardziej zielony
niż Joby.
Kiedy zaczęliśmy się dusić w zamknięciu klasztornych ścian,
Miya zabierała nas na teleportacyjne pielgrzymki do wnętrza Oj-
czyzny. Wydawało mi się, że skoro obłoczne wieloryby porzuciły ra-
fy i zabrały ze sobą deszcz, to nic już tutaj nie istnieje. Ale wszędzie
odnajdywaliśmy zapomniane szkielety przeszłości. Zabrała nas aż
do ośmiu różnych miejsc, w których skruszone zębem czasu pozosta-
łości hydrańskiej cywilizacji leżały porzucone na pastwę wiatru.
Niektóre rzeczy, jakie tam znajdowaliśmy, stanowiły tajemni-
cę dla naszych oczu i myśli - ich przeznaczenia nie znała nawet
Miya. Samotne, wielokondygnacyjne wieże, które wznosiły się jak
modły - krok po kroku w stronę nieba. Z tuzin przypominających
ule kiosków z jakiegoś nieznanego materiału, każdy na metr wy-
soki, ustawione w klin w samym sercu pustki. Gdzieniegdzie znaj-
dowaliśmy pozostałości zrozumiałe nawet dla ludzi - resztki miast,
domów i najpewniej centrów badawczo-produkcyjnych, opartych
na technologii zapomnianej od tak dawna jak same te budowle.
Teraz to już tylko ruiny, pełne ech łupiny, wypełnione połamany-
mi przedmiotami.
Czasem, kiedy Miya i Joby spali, przesiadywałem samotnie
w zakurzonych komnatach klasztoru, przebierając wśród łupów, ja-
kie z tych miejsc zabieraliśmy. Marzyłem, żeby zabrać je do eki-
py, zbadać w jakimś solidnie wyposażonym laboratorium Tau...
Potem jednak przypominałem sobie, dlaczego to się stało niemoż-
liwe. Już nigdy więcej nie zobaczę żadnego z członków ekipy, ni-
gdy nie zobaczę też Hanjena, jedynego znanego mi Hydranina,
który potrafiłby mi coś powiedzieć o tym, jak funkcjonowała tech-
nika Wspólnoty.
Ale ze wszystkiego najbardziej prześladował mnie pewien
pomysł. Naszedł mnie, kiedy stałem w ruinach budynku w samym
centrum umarłego miasta. Może to była taka siedziba władz jak
ta Sala Wspólnoty w Świrowie. Ale równie dobrze mogło to być coś
znacznie bardziej frywolnego albo dziwacznie j szego. Teraz pozo-
stał tylko szkielet, pusta klatka skonstruowana z Bóg jeden wie
czego. Skomplikowane organiczne kształty pięły się w górę, jak-
by rzucając wyzwanie grawitacji, sięgając samego nieba - domu
an lirr - palczastymi wieżami, lśniącymi na czubkach czymś, co
świeciło w słońcu jak złoto. Wnętrze budynku zionęło pustką
i trudno było się domyślić, jak mogło wyglądać niegdyś. Wzory
ze światła i cienia, padające ze ślepych okien, rozświetlały wzorzy-
stą podłogę, nadając jej dodatkowy wymiar. Kręgi otaczały łuki,
romby wpisywały się w owale - nad naszymi głowami rozpinały się
na trzy piętra w górę delikatne pajęczyny subtelnego maswerku.
Z każdej strony mieliśmy przed sobą zachwycający widok nieba,
jakby ci, co tu wchodzili, mieli często spoglądać w górę, a potem
długo to pamiętać. Wszędzie dookoła niebo było tak samo ideal-
nie czyste i modre jak ściany naszego klasztoru. Nie widać było na-
wet najmniejszej chmurki. Kiedy an lirr opuściły tę krainę, za-
brały ze sobą krew z żył tej ziemi zupełnie tak samo, jak ich odej-
ście wyssało ducha z zamieszkujących ją ludzi.
Kiedy tak stałem wpatrzony w błękitną nieskończoność
i ukryty za nią wszechświat, pomyślałem o tych wszystkich Hy-
dranach, którzy opuścili Ucieczkę i an lirr dla gwiazd, rozciągając
na całe lata świetlne cienką warstewkę Wspólnoty i Daru. Zaczą-
łem się zastanawiać, czy może istnieć związek między utratą kon-
taktu z an lirr - utratą czegoś tak niezmiernie istotnego dla ich du-
chowej tożsamości - a upadkiem międzygwiezdnej cywilizacji.
(Miya...) zawołałem, a ona odwróciła się, żeby na mnie popa-
trzeć przez całą szerokość rozjarzonej podłogi. (A gdyby tak an lirr
wróciły do Ojczyzny?)
Patrzyła na mnie w milczeniu przez długi czas; czułem, jak
wciąż od nowa roztrząsa w myślach moje pytanie i nie znajduje na
nie odpowiedzi. W końcu potrząsnęła tylko głową i przywołała
w myśli Joby'ego.
- Czas wracać - rzuciła tylko, zanim zabrała nas z powrotem.
Kochaliśmy się, kiedy tylko się dało, badając się nawzajem
wewnątrz i na zewnątrz. Wiedziałem, że teraz nie powinno być
między nami sekretów, a przecież jakaś cząstka mnie wciąż mia-
ła się na baczności, chroniąc Miyę przed moją przeszłością - tymi
mrocznymi potrzebami i jeszcze mrocznie j szymi lękami, przed
zatrutymi wspomnieniami, ukrytymi jak zabójcze anomalie w ob-
łocznych rafach naszych zjednoczeń.
Bo czasem w samym środku miłosnej gorączki zdarzało jej
się krzyknąć głośno, nie z rozkoszy, ale z bólu - mojego bólu, kie-
dy rozpłomieniony prześlizgiwałem się mimo woli przez niestrze-
żoną granicę prosto w królestwo nocy, a tam perwersja bezimien-
nego obcego wbijała się w jej bezbronne serce jak szrapnel.
Kiedy mijały kolejne noce - kiedy zbliżał się ich nieuchron-
ny koniec, a my przybliżaliśmy się do siebie - zacząłem budzić się
z bezpiecznych marzeń naszych wspólnych snów oblany krwawym
potem koszmaru, pewien, że znajduję się w zupełnie innym miej-
scu i czasie. Budziłem się w jej ramionach i przekonywałem się,
że pociesza mnie jak małe dziecko, widziałem w jej oczach, że nic
nie pojmuje, kiedy bez słowa wyjaśnienia osuwałem się z powro-
tem w sen.
W końcu jednej nocy ocknąłem się - siedziałem wyprostowa-
ny w mdłym świetle księżyca - i zorientowałem się, że obudziła
mnie Miya. Leżała obok, jej ciałem wstrząsały bezgłośne łkania,
a zwarte w śmiertelnym uścisku dłonie przyciskały koc do ust, że-
by stłumić wszelki odgłos płaczu.
(Miya...?) Ledwie czułem jej myśli, jakby je także starała się
stłumić. Ale odnalazłem w końcu obrazy Joby'ego, swój i jej, znie-
kształcone cierpieniem... Wszyscy byliśmy martwi - albo gorzej,
wszyscy żywi, ale samotni, w rękach ludzi... Przyciągnąłem ją, bo
wreszcie zrozumiałem, że kiedy tak usilnie starałem się uchronić
ją przed moim więzieniem strachu, ona siedziała zamknięta w ce-
li obok.
Musiałem użyć wszystkich sił, żeby przekręcić klucz - czeka-
jący od zawsze - w zamku ostatnich drzwi. Otwarłem się przed
nią cały.
W przestrzeń między nami wystrzelił łuk niekontrolowanych
emocji i tak dopełnił zjednoczenia - miłością, śmiercią, stratą -
jakby żadne z tych uczuć nigdy nie zaistniało w niej oddzielnie, na-
wet w snach.
Sprzężenie zwrotne wdarło mi się w niestrzeżone myśli jak fa-
la uderzeniowa, rozbijając w kawałki mnie, ją, wszystko, co nie by-
ło tą nierozerwalną więzią między nami, a ostatnia świadoma
myśl, jaka przemknęła mi przez głowę, mówiła, że żadne z nas już
nigdy nie odzyska zdrowych zmysłów...
Nagle dotarł do mnie jakiś dźwięk - płacz dziecka. Dookoła
niego uformowało się pojedyncze rozumne uczucie - wyszło od
Mii. Poczułem, jak reaguje, jak opanowuje z powrotem rozlaną
rzekę własnych myśli, żeby odpowiedzieć na krzyk Joby'ego.
Ledwie udało mi się skoncentrować na tyle własne myśli, że-
by uchwycić oddalającą się linę ratunkową. Wznieśliśmy się razem
przez upiory pamięci, żeby odzyskać własne dusze i wolę i wypły-
nąć w końcu na powierzchnię normalności.
Upadłem twarzą na skotłowane posłanie, kiedy wreszcie od-
zyskałem władzę nad wszystkimi pięcioma zmysłami; Miya zdąży-
ła się jeszcze odtoczyć w stronę Joby'ego. Malec leżał obok niej
zwinięty niczym płód i wydawał z siebie wysoki, jękliwy dźwięk,
który usłyszałem u niego za pierwszym razem, tylko że teraz towa-
rzyszył mu nieobecny dotąd, przenikliwy ból. Miya przytuliła go
mocno, a jednocześnie już łączyła się z jego myślami, jakby poda-
wała życiodajny tlen wszystkim ośrodkom kontroli w mózgu.
Patrzyłem, jak uspokaja Joby'ego, przeorientowuje, jak spro-
wadza go z powrotem do świata, zupełnie tak samo jak jego krzyk
sprowadził nas. Bez niego, bez tej łączącej ich dwoje więzi, pewnie
zostalibyśmy oboje spleceni w tym psychotycznym klin, dopóki
nasze ciała nie umarłyby z głodu. Otarłem usta roztrzęsioną dłonią.
W końcu Joby uspokoił się na tyle, że mogła ułożyć go do snu
obok siebie. Nakryła go kocami, okryła mu twarz mnóstwem prze-
praszających pocałunków, a on, uśmiechnięty, odpłynął w sen.
Miya w milczeniu płakała. Nie odwróciła się, żeby na mnie po-
patrzeć.
Siedziałem w ledwie rozproszonym księżycowym światłem
mroku i patrzyłem na nią, przyglądałem się Joby'emu, a serce
stopniowo we mnie zamierało. Trzymałem myśli kurczowo zaci-
śnięte, bałem się dotknąć któregoś z nich - bałem się przeszłości,
przyszłości, bałem się zadać im jeszcze więcej bólu. Bałem się...
Wtedy w końcu na mnie spojrzała i, mimo że nadal płakała,
w spojrzeniu nie dostrzegłem śladu strachu, a dłoń, którą do mnie
wyciągnęła, była niewzruszona jak wiara.
W odpowiedzi skuliłem się mimowolnie. Potrząsnąłem gło-
wą, nie śmiać spojrzeć jej w oczy, kiedy wkładałem ubranie. Wsta-
łem z łóżka i wyszedłem.
Sunąłem przez pozbawione światła korytarze klasztoru, wie-
dziony pragnieniem, by zagubić się gdzieś wśród tych przejść,
wpaść w jakiś inny wymiar i po prostu zniknąć.
Coś nagle przyciągnęło mi wzrok, kiedy przechodziłem przez
komnatę, przez którą przeszedłem już dotąd dziesiątki razy, nigdy
nie zauważając niczego nowego. Ale tym razem księżycowy blask
wywołał na ścianie nieoczekiwany relief, ukazując w na pozór zu-
. pełnie gładkiej ścianie przejście, którego przedtem nie widziałem.
Zmieniłem kierunek i prześlizgując się między filarami, ruszy-
łem w stronę ukrytego wejścia. Za nim znajdował się korytarz
mierzący chyba niecałe pięć metrów. Na jego końcu znalazłem
platformę modlitewną, taką jak te, które widywałem w Świrowie,
tylko że ta otwierała się wprost na niebo i objęta była polem ener-
getycznym, broniącym klasztoru przed złą pogodą. A poza tym by-
ła ukryta, szczególna... Była linpoche.
Stanąłem na platformie i zapatrzyłem się w noc. Nade mną by-
ły gwiazdy, czerń nocy i tarcza księżyca z laserunkiem nieuchwyt-
nych kształtów. Obrazy, jakie widziałem przed sobą, zdawały się
zmieniać z minuty na minutę, aż w końcu zaczął się odmieniać
i mój nastrój.
Oparłem się o krawędź niskiego murku, który okalał platfor-
mę, i poszukałem w kieszeniach ustnej harfy, która jakimś cu-
dem do tej pory nie wypadła. Przyłożyłem ją do warg i dmuchną-
łem, żeby usłyszeć przydymione, jękliwe dźwięki, których od tak
dawna już nie słuchałem. Ale zawsze wychodziły mi jedne i te sa-
me i zawsze tych samych brakowało, tak że każda piosenka, któ-
rą próbowałem zagrać, była jakby niekompletna. Opuściłem in-
strument, rozczarowany, jakbym w tej części mózgu, która odpo-
wiada za nastroje i muzykę, spodziewał się, że i moje próby
zagrania melodii jakoś się odmienia.
(Musisz się stać jej częścią.) Głos Mii wypełnił mi myśli, pod-
czas gdy ona sama ukazała się obok mnie na platformie. Czułem,
że już zbiera się, by dodać coś jeszcze, i rozmyśla się nagle, bo
uświadamia sobie, gdzie jesteśmy. (Linpoche...) Popatrzyła na
mnie, a noc odbiła się w jej oczach. Zobaczyłem, że drżą jej usta.
Następnie przeniosła spojrzenie na tarczę księżyca i przez
długą chwilę jej uczucia były przede mną zamknięte. W końcu
bardzo ostrożnie pomyślała: (Żeby zagrać muzykę, z każdym in-
strumentem trzeba być namaste.)
Potrząsnąłem głową, patrząc na swoją harfę.
(Ale tu nie ma wszystkiego, czego potrzebuję, żeby zagrać
melodię.) Pokazałem jej instrument, pilnując bardzo, by wszyst-
kie moje myśli leżały zupełnie przejrzyste na zamglonej po-
wierzchni umysłu.
(W takim razie musisz to sam załatwić.) Coś pojawiło się na-
gle w jej dłoni: jeden z fletów, jakimi witało się an lirr. Zagrała mi
pełną gamę. W płynnej progresji dźwięków słychać było wyraźne
przerwy, jednak kiedy zaczęła grać, nie brakowało ani jednego.
(Jak to robisz?) zdumiałem się. (Czy to twój Dar?)
Potrząsnęła głową w niemym przeczeniu. Zagrała swoją me-
lodię jeszcze raz - tylko znacznie wolniej, żebym mógł widzieć,
że tylko częściowo zatyka palcami dziurki, i usłyszeć, jak modu-
luje oddech, żeby zmienić wysokość tonu, i w ten sposób wydoby-
wa z instrumentu wszystko, czego jej potrzeba.
Podniosłem ustną harfę do warg i dmuchnąłem. Otoczyłem
ją zwiniętymi dłońmi i zacząłem zmieniać dźwięki, przesuwając
odpowiednio palcami, aż wreszcie usłyszałem te wszystkie tony, ja-
kich nie udało mi się wydobyć nigdy przedtem. Opuściłem instru-
ment, bo gardło miałem tak ściśnięte, że nie mogłem dalej grać.
Przyglądałem się usrebrzonej księżycowym blaskiem metalowej
powierzchni. W końcu schowałem harfę z powrotem do kieszeni
kurtki i podniosłem wzrok, bo coś niczym magnetyt przyciągało
moje myśli, moje oczy.
(Miya...)
Pocałowała mnie, wpijając mi się palcami w kark, przyciska-
jąc się tak żarliwie, jakby chciała i mogła się we mnie rozpuścić
i uczynić z nas także jedność fizyczną - podwoić nasze siły, tak że-
by już nic nigdy nie mogło nas zranić albo też wejść pomiędzy nas.
Ale mimo że długo się potem całowaliśmy, pod mnóstwem
gwiazd na bezkresnym nocnym niebie, poślubiając sobie nawza-
jem serca i umysły, wiedziałem, że nie ma dla nas modlitwy.
Bo wiedziałem przecież, jak działa ten wszechświat - stąd
nikt nie wychodzi żywy.

25
Następnego ranka Miya znów wyruszyła do Świrowa. Przytuli-
ła małego, chwiejącego się na nóżkach Joby'ego i ucałowała deli-
katnie w czoło, zanim pocałowała mnie w usta, długo i mocno. Ża-
łowałem wtedy, że jestem tylko mieszańcem z na pół hydrańskim
wyglądem i połową hydrańskiej psycho... Żałowałem, że nie mo-
gę pójść zamiast niej, nie dlatego że zrobiłbym to lepiej, ale tyl-
ko po to, żebym to ja nie musiał zostawać i czekać w niepewności...
Zniknęła z ostatnim półuśmiechem żalu, a ja pozostałem z Jo-
bym na rękach. Poczułem, że małe ciałko sztywnieje w niepewno-
ści, kiedy nagle przestał ją widzieć i odczuwać.
- Gdzie mama? - zapytał jak zawsze, kiedy zwracał się do
mnie, w standardzie.
- Poszła po coś do jedzenia - odparłem. -Wróci.
- Niedługo?
- Tak, niedługo - mruknąłem, niosąc go opartego na bio-
drze w stronę okna. Wyglądaliśmy razem na wschodzące za rafa-
mi słońce.
- Popatrz na to. - Starałem się czymś zająć jego myśli. - Jesz-
cze jeden dzień. - Z góry sfrunął jakiś toku i wylądował mi na
głowie. - Ej! - krzyknąłem, ale nie zareagował. Joby zachichotał
z rączkami przyciśniętymi do ust.
Sam w końcu parsknąłem śmiechem, zdumiony tym, że na-
wet teraz, kiedy patrzę prosto w światło uniwersalnego porządku,
kiedy nad głowami wisi nam na cienkiej nitce śmierć i chaos, ży-
cię nadal potrafi być tak absurdalne, że nie można zrobić nic in-
nego, jak tylko się roześmiać.
- Jesteś moim tatusiem? - zapytał Joby. Twarzyczka z powro-
tem spoważniała.
- Taa - mruknąłem, odwracając wzrok.
- Mam dwóch tatusiów?
Przestałem na chwilę oddychać. Potem ostrożnie pokiwałem
głową.
- Zgadza się - szepnąłem. - Szczęściarz z ciebie, chłopcze.
- I dwie mamy?
Jeszcze raz kiwnąłem głową, bo nie mogłem zaufać własnemu
głosowi. Odkąd przekroczyłem rzekę, nie pozwoliłem sobie ani
razu pomyśleć o jego prawdziwych rodzicach. Taku wzbił się w po-
wietrze, przestraszony moim niespodziewanym gestem.
- Czy oni mnie kochają?
Przełknąłem ciężko ślinę.
- No jasne... Wszyscy cię kochamy.
(To dlaczego ich tu nie ma?)
Tym razem nie bardzo wiedziałem, o którą parę rodziców mu
chodzi.
- Ja... Oni nie mogą - odpowiedziałem na głos, bo byłem te-
raz jeszcze mniej pewien, czy potrafię zapanować nad własnymi
myślami. - Chcieliby tu być, ale nie mogą.
- Dlaczego?
- Oni... muszą pracować dla Tau.
- A ty nie musisz pracować?
Usta zadrżały mi konwulsyjnie. Już nie muszę.
- Teraz ja i Miya pracujemy nad tym, żebyś stał się silny
i zdrowy. To dlatego tu jesteśmy, w tym leczniczym miejscu. Kie-
dy ci się poprawi, wtedy wrócisz do... do swojej drugiej rodziny. -
Nagle opanował mnie żal, że nie mogą tu być, że nie mogą go zo-
baczyć w tym stanie. I bez względu na to, czy będzie żył, czy umrze,
takiego już pewnie nigdy go nie zobaczą.
Twarzyczka pojaśniała, ale zaraz zmarszczyła się, jakby wyśle-
dził myślami mój brak pewności.
- Słowo - dodałem, tak bardzo pragnąc, żeby to była prawda,
że nawet w to uwierzyłem.
Kiwnął głową i rozluźnił się trochę. Oparł mi głowę na ramie-
niu i z zadowoleniem czekał, wraz ze mną obserwując wznoszące
się nad rafami słońce. Powędrowałem wzrokiem w dół, żeby spoj-
rzeć na dolinę pod nami i rozciągnięty nad nią most, tak bardzo
różny od mostu, który łączy Świrowo i Riverton.
Myślałem o tym, w jak różny sposób ludzie i Hydranie ocenia-
ją wartość raf i jak bardzo różnica ta zależy od odmiennego spo-
sobu ich postrzegania. Dla ludzi rafy były wyłącznie składowi-
skiem biochemicznych substancji, ni mniej, ni więcej tylko sumą
poszczególnych jej składników. Fakt, że ta ostatnia rafa wraz ze
swoim uzdrowiskiem pozostała nietknięta, zakrawa niemal na cud.
Ten cud jednak mógł zdarzyć się tylko dzięki krótkowzroczności
i ksenofobicznym lękom Tau, które nie pozwalały im dowiedzieć
się niczego istotnego na temat kultury Hydran.
Myśląc o cudach, nie mogłem nie przypomnieć sobie tego, co
owo shue uczyniło dla mnie i Joby'ego, jak uwolniło nas z samot-
niczych cel naszego życia. Zastanowiło mnie, ile to już czasu mi-
nęło, odkąd Hydranie na Ucieczce czuli się całością, złączoną i po-
tężniejszą niż suma poszczególnych jej składników... I znów powró-
ciło do mnie pytanie, co by się stało, gdyby cm lirr wróciły do
Ojczyzny. Czy deszcz, który ze sobą przyniosą, mógłby przywrócić
do życia tę pustynię? Czy ich obecność wystarczy, żeby przywró-
cić dawną Wspólnotę, naprowadzić ją na właściwą Drogę? Czy
może jest już za późno, żeby rozpoczynać marsz w kierunku przy-
szłości, na jaką zasługiwali z racji swej przeszłości...
Joby osłaniał oczy przed słońcem, okrążając je grubiutkimi
paluszkami na podobieństwo Waunowej lornetki. Czasem, kiedy
się nudził, pozwalałem mu przez nią popatrzeć i poszukać an lirr.
Nigdy nie udawało nam się żadnego zobaczyć, ale jemu to chyba
nie przeszkadzało.
- Popatrz - odezwał się nagle i wskazał rączką prosto we
wschodzące słońce.
- Co takiego? - Zmrużyłem oczy, próbując wypatrzyć coś in-
nego niż niebo i rafy. Źrenice już zdążyły mi się zwęzić; zwykle ra-
dziły sobie lepiej od ludzkich oczu z wpuszczaniem i zatrzymywa-
niem światła.
- Tam! - Wskazał niecierpliwym gestem, wymachując rącz-
ką, dopóki i ja nie wypatrzyłem z pół tuzina czarnych kropek, jak
słoneczne plamy na tle świtu. Kiedy patrzyłem, plamki powiększa-
ły się z taką szybkością, że natychmiast poczułem rosnący w środ-
ku guz przerażenia. Lecą w tę stronę, prosto na nas, z nienatural-
nie dużą prędkością. To mogło być tylko jedno: oblatywacze Kor-
poracji Bezpieczeństwa. A bez Mii nie mieliśmy żadnych szans,
żeby przed nimi uciec.
- Widzisz, Kocie? - dopytywał się Joby, kiedy znów zaczęło
do mnie docierać, co się dookoła dzieje. -Widzisz? Widzisz?
- Taa - mruknąłem - widzę. - Przytuliłem go mocniej, kiedy
statki przed nami zaczęły nabierać coraz bardziej szczegółowych
kształtów, nie zwalniając lotu. Od znaków odblaskowych bolały
mnie oczy, były chyba jaśniejsze niż samo słońce.
- Tatuś! - zawołał Joby, wymachując rączkami w nagłym za-
chwycie. Przypomniałem sobie, że jego ojciec pracował w Korpo-
racji Bezpieczeństwa, a logo ochrony Tau było teraz wyraźnie wi-
doczne na nadlatujących pojazdach. - Czas wracać do domu? -
zapytał, patrząc na mnie. - Już wszystko jest lepiej?
Tylko że wcale nie przyleciał po niego ojciec. To rzeźnicy Bo-
rosage'a. Stałem zupełnie sparaliżowany, czekając, aż statek na
czele otworzy ogień. Nawet nie poczujemy, wszystko będzie dzia-
ło się za szybko - plazmowy wybuch, który rozerwie nas i rozsypie
nasze atomy w miliard złocistych pyłków kurzu.
- Tak, czas wracać... - szepnąłem. - Trzymaj się mocno.
Zamknąłem oczy, bo bałem się spojrzeć w twarz nadchodzą-
cej śmierci, ale zaraz je otwarłem, bo bałem się też nie patrzeć.
Ale żaden energetyczny wybuch nie zgasił nieba nade mną.
Gapiłem się więc dalej, wrośnięty w miejsce, gdzie stałem, kiedy
statki bojowe zawisły przede mną w powietrzu. Otoczyły pierście-
niem balkon, na którym czekaliśmy, bezradni i bezbronni.
- Tu Korporacja Bezpieczeństwa! - zahuczał potężnie głos znikąd
i zarazem zewsząd, jakby ktoś sądził, że jesteśmy tak samo głusi, jak
oślepieni światłami. - Nie ruszać się z miejsca. Ręce nad głowę.
Powolutku opuściłem Joby'ego na ziemię. Potem powolutku
uniosłem ręce.
Z najbliższego statku wylegli jak wielkie żuki żołnierze
w pancerzach ochronnych i zaczęli zeskakiwać na nasz balkon.
Każda broń skierowana była na mnie. Stałem bez ruchu, ledwie
oddychając. Bałem się, że każde najlżejsze drgnienie może być
ostatnim.
Joby przylgnął mi do nogi, kiedy zobaczył broń i wyczuł na-
stroje w znajdujących się za nią głowach.
- Tatuś...? - zawołał, badając wzrokiem jedną zasłoniętą, ano-
nimową twarz po drugiej.
Chciałem dotknąć go w myślach, jakoś uspokoić, ale wygląda-
ło na to, że umysł mam tak samo sparaliżowany jak ciało. Spróbo-
wałem zatem znaleźć jakieś słowa, lecz urwałem, widząc, że je-
den z uzbrojonych mężczyzn, wciąż jeszcze wylewających się ze
statku, przepchnął się naprzód, upuścił broń i odsłonił twarz.
- Joby! -To był Burnell Natasa. Przypatrywałem się, z jakim
niedowierzaniem podnosi Joby'ego na ręce, a potem cofa się po-
za pierścień wycelowanej we mnie broni. Inny anonimowy korba
bez twarzy wysunął się teraz na czoło i przeszukał mnie, żeby ode-
brać broń, której nie miałem. Jednym szarpnięciem wykręcił mi
ręce do tyłu i spiął kajdankami. Kiedy skończył, jego miejsce za-
jął trzeci - Fahd, pierwszy wśród zbirów Borosage'a.
Kiedy usunął osłonę z twarzy, dostrzegłem cień na wpół zago-
jonej rany po operacji plastycznej, która wciąż jeszcze szpeciła mu
twarz. Nagle przypomniało mi się, co Miya zrobiła z jego bronią,
kiedy ostatnio się widzieliśmy, i co eksplodująca plazma zrobiła
z jego oczyma. Spojrzałem więc w te oczy.
Nowe oczy były zupełnie innego koloru. Zielone. A źrenice
nie były okrągłe, lecz podłużne. Na pewno potrzebny ra^był trans-
plant - ale przecież niekoniecznie taki. Kiedy nasze spojrzenia
spotkały się, uświadomiłem sobie, że zrobił to, żeby za każdym
spojrzeniem w lustro przypominać sobie, jak bardzo nas nienawi-
dzi...
- Gdzie dziewczyna? - rzucił. Tym razem nie miał przy sobie
broni. Opancerzone dłonie zacisnęły się w pięści.
- Co? - zapytałem tępo. Zrozumiałem, że chodzi mu o Miyę...
i że nie wiedzieć jak i kiedy potraktowali nas gazem. Wziąłem
głęboki oddech. - Nie ma.
Opancerzona pięść trzasnęła, zanim zdążyłem zrobić unik,
i rozłożyła na obie łopatki.
- Nie okłamuj mnie, świrze.
Powoli i niezgrabnie usiadłem. W głowie dzwoniło mi od ude-
rzenia, a w uszach od rozpaczliwego krzyku Joby'ego, który wołał
mnie po imieniu. Fahd stał teraz nade mną, zasłaniając światło.
Moja krew poplamiła mu rękawicę.
- Nie... kłamię... - wyjąkałem.
- On nie kłamie, poruczniku - zawołał czyjś głos. - Skanery
wykazały, że reszta budynku jest pusta.
Fahd pochylił się nade mną i dźwignął mnie na nogi.
- A więc ta suka z HARO zostawiła cię, kiedy nas zobaczyła.
- Uśmiechnął się złośliwie.
"Pieprz się" - już miałem powiedzieć, ale w ostatniej chwili
przytomnie ugryzłem się w język.
- Wyszła przed wami - odpowiedziałem. - Po jedzenie. -Wy-
buchnął śmiechem. Zakląłem pod nosem, nienawidząc się za to, że
się w ogóle odezwałem.
- Ona musi tu być. Patrzcie na mojego syna!
Rozpoznałem głos Natasy. Wyciągnąłem szyję, żeby zza Fah-
da choć chwilę popatrzyć na Joby'ego. Przypomniałem sobie, że
Natasa nigdy przedtem go takiego nie widział - jako zdrowe dziec-
ko, normalnie funkcjonujące bez pomocy i wskazówek Mii.
- Jej tu nie ma, Burnell - odezwał się ktoś. Głos wydał mi się
znajomy, ale nie potrafiłem go przyporządkować. Stojące w tle
postacie przesunęły się, a ja w końcu znalazłem pasującą do gło-
su twarz. To był Perrymeade.
- Nie wiem, jak to możliwe, ale... - Podszedł do Natasy i wziął
Joby'ego za rękę, kiedy chłopczyk znów zaczął się do mnie wyry-
wać i wykrzykiwać moje imię. Natasa podszedł bliżej i stanął tuż
przede mną. Przycisnął Joby'ego mocniej, kiedy chłopczyk próbo-
wał wyśliznąć się z jego objęć. Joby wybuchnął płaczem.
(Wszystko w porządku, Joby) pomyślałem, bo już zdołałem
się opanować na tyle, by móc korzystać z telepatii. Ale nic nie
mogłem poradzić na to, że widzi spływającą mi po twarzy krew.
(Teraz nie mogę wziąć cię na ręce.) Poruszyłem skutymi za pleca-
mi dłońmi. (Zostań z tatusiem. Nic ci się nie stanie.)
Joby przestał się wyrywać. Rozluźnił się i przytulił do twardej
skorupy pancerza na ciele ojca, wytarł nos rękawem, ale nie od-
rywał ode mnie wzroku. Natasa także na mnie patrzył, po raz
pierwszy nie unikał mojego spojrzenia.
- Jak to możliwe? - zapytał.
- Dzięki temu miejscu - mruknąłem.
- Jak to możliwe? - powtórzył ostrzej.
- To miejsce... uzdrawia.
Fahd stęknął niecierpliwie. Perrymeade przepchnął się obok
niego i stanął obok Natasy.
- To te rafy, Burnell - rzucił cicho. - Nic innego... Prawda? -
zwrócił się do mnie.
Wpatrywałem się w niego w milczeniu.
- Odpowiadaj, świrze... - Pięść Fahda znów powędrowała
w górę.
Natasa zablokował cios opancerzoną ręką.
- Nie przy moim dziecku - rzucił zimnym jak śmierć tonem.
Popatrzył na mnie jeszcze raz, a jego ciemne oczy, tak bardzo po-
dobne do oczu syna, dołączyły do prośby, którą odczytywałem
w bladym spojrzeniu Perrymeade'a.
- Proszę - odezwał się, tym razem niemalże z pokorą. - Po-
wiedz mi, jak to możliwe...? - Spojrzał znów na Joby'ego, kiedy nie-
dowierzanie do końca zmąciło mu myśli.
- Mówiłem - odparłem ochrypłym głosem; zrobiło mi się
słabo na myśl, że powie o tym żonie, ona - Tau, a w dziesięć mi-
nut później nie będzie już żadnego shue ani uzdrawiania. Bę-
dzie za to najnowszy kompleks wydobywczo-badawczy Tau.
Zniszczą istniejący tu cud, starając się odkryć, na czym polega,
i wyciągnąć zeń jak największe zyski. Nigdy nawet nie pojmą,
co zrobili. ^
Natasa znów popatrzył na mnie z tym pełnym niedowierzania
zdumieniem. Nawet nie dotarło do niego, co maluje się na mojej
twarzy.
- Czy w takim razie... jest już wyleczony?
- Nie - odparłem. - W każdym razie jeśli go teraz zabierzecie.
Miya mówi, że utrwalenie zmian w układzie nerwowym wymaga
dużo czasu. Potrzeba mu więcej czasu.
Fahd znowu stęknął, a na jego twarzy znać było wyraźne
obrzydzenie.
- Miya... - powtórzył Natasa, a rysy jego twarzy nagle stward-
niały. Potrząsnął głową i zaczął zbierać się do odejścia.
- Wszystko zaprzepaścicie! - zawołałem za nim.
- Chodź, Joby - szepnął. - Wracamy do domu. Czeka na nas
mama. - Przeszedł z powrotem za pierścień strażników, niosąc sy-
na w stronę zawieszonych w powietrzu statków. Joby znów zaczął
się wyrywać. Wołał mnie po imieniu i wyciągał do mnie rączki zza
ramienia ojca.
Fahd zagrodził mi drogę i zasłonił widok, zanim zdołałem od-
powiedzieć. Jeszcze raz złapał mnie za poły kurtki.
- Kiedy wróci?
-Kto?
Zdzielił mnie w twarz otwartą dłonią, przytrzymując jednocze-
śnie na miejscu chwytem swoich poprawianych mięśni.
- Ty umysłowy zboczeńcu! Kiedy?
- Nie wiem! - wyjąkałem, starając się opluć mu przy okazji
twarz.
- Już ja ci...
Próbowałem się wykręcić, czując zbliżający się następny cios...
I popatrzyłem w górę, kiedy ku mojemu zdumieniu nie uderzył.
Między nas wszedł Perrymeade. Popatrzyłem w twarz Fahda
i trudno mi było powiedzieć, który z nas był bardziej zaskoczony.
- Przestań - odezwał się Perrymeade tonem rozsądnym i spo-
kojnym, choć w środku czuł coś zupełnie przeciwnego.
Fahd wyrwał mu się jednym szarpnięciem.
- Nie masz tu żadnej władzy - rzucił kwaśno, tonem pełnym
pretensji. Ale już mnie więcej nie bił. - Jeśli naprawdę nic nie
wiesz, chłopcze, już nie żyjesz - mruknął, popychając mnie do
przodu przez podwójny kordon opancerzonych postaci, w stronę
czekającego pojazdu.
(Kocie!)
Aż zaparło mi dech, kiedy ten okrzyk rozdzwonił się w mojej
głowie. To nie był Joby. To była Miya.
(Nie!) pomyślałem szybko. (Nie! Tu jest Tau...) Nie miałem
pojęcia, czemu, u diabła, wróciła tak szybko, czemu akurat teraz?
Ktoś znów pchnął mnie od tyłu. Ciało ruszyło jak robot do
krawędzi balkonu, podczas gdy psycho wymknęła się przez ma-
lenki otworek w czasoprzestrzeni, żeby ją odnaleźć i powiedzieć
"żegnaj".
(Kocie...) To, co chciała mi jeszcze powiedzieć, dotarto do mnie
już tylko jako czyste emocje. Nasza telepatyczna więź zerwała
się, kiedy wpadłem w otwór luku. Wciągnęli mnie na pokład ob-
latywacza. Był już tam Natasa, trzymał Joby'ego na kolanach.
Chłopiec otoczył ramionami kolorową pluszową zabawkę. Pod-
niósł wzrok, jakby wyczuł mnie, jeszcze zanim wszedłem, i oczka
zaszkliły mu się łzami. Czułem, że Miya sięga przeze mnie, żeby
ostatni raz dotknąć jego myśli.
- Mama...? - krzyknął, macając w powietrzu rączkami. Nata-
są chwycił go za te rączki i ściągnął je na dół, lekko marszcząc
brwi. Potem zniknęła i nie pozostał tu już poza mną nikt, kto by
coś z tego rozumiał.
Poczułem ją znów w środku, a kontakt był tak przepełniony
cierpieniem, że omal nie wyrwał mi serca z piersi. Moja koncentra-
cja rozpadła się w kawałki i już zupełnie nie mogłem znaleźć Mii.
Joby znów zaczął zawodzić. Czułem, że się boi i że nic nie rozumie,
kiedy strażnicy zwalili mnie na siedzenie i przypięli pasami.
(Nie płacz, Joby...) Jakimś cudem udało mi się wziąć w garść
na tyle, żeby go przekonać, iż wszystko jest tak jak powinno. (Wra-
casz do domu) dodałem i wreszcie zrozumiałem, skąd Miya czer-
pała siły, żeby go chronić, żeby kryć swoje lęki ze względu na nich
oboje.
Joby usadowił się więc na kolanach Natasy, ściskając kurczo-
wo zabawkę, ale nie spuszczał ze mnie zaczerwienionych od pła-
czu oczu. Natasa także nie odrywał ode mnie wzroku. Wpił gniew-
ne spojrzenie najpierw we mnie, potem w straż, w końcu w Fah-
da i Perrymeade'a, którzy wsiedli na pokład. Zastanawiał się,
czemu, u diabła, musieli wsadzić mnie do tego samego pojazdu co
jego i dziecko, i uznał, że Fahd to łajdak, a Perrymeade - dureń.
W końcu odwrócił od nas wzrok i zaczął po cichu rozmawiać
z Jobym, żeby go uspokoić. Patrzyłem, jak miękną rysy twarzy oj-
ca, który odczuwa ulgę i radosne zdumienie: jego syn żyje, jest ca-
ły i zdrowy... Wszystko z nim dobrze. Przez jedną krótką chwilę bał
Slę> że nie wytrzyma na oczach wszystkich i wybuchnie płaczem.
Nieoczekiwanie znów rzucił mi jedno krótkie spojrzenie.
Zaskoczony, podniosłem wzrok, kiedy obok mnie usadowił się
Perrymeade.
- Co pan tu, u diabła, robi? - mruknąłem.
- To, co do mnie należy - odparł bezbarwnym tonem, nie od-
rywając wzroku od Joby'ego. Ale w głębi ducha pomyślał: Ratuję
wam życie.
Odczułem zaskoczenie, jak nagły policzek. Okręciłem się
gwałtownie na siedzeniu.
- Gdyby od początku robił pan, co do niego należy, nic po-
dobnego by się nie wydarzyło.
Jego twarz stężała w jednej chwili. Patrząc na niego, widzia-
łem Kissindrę w jego rysach, oczach, wspomnieniach. Zanim zdo-
łałem o nią zapytać, wstał bez słowa i przeszedł na dziób, żeby
usiąść koło szwagra. Przeklinałem własną głupotę i żałowałem,
że się w ogóle odezwałem.
Eskadra oblatywaczy wzniosła się długim łukiem ponad rafy,
kierując się z powrotem w stronę Riverton. Przyglądałem się Jo-
by'emu i jego ojcu, widziałem, że chłopiec zaczyna powolutku od-
powiadać na jego niepohamowaną radość. Zaczyna sobie powoli
przypominać, że ten mężczyzna od zawsze stanowił część jego życia.
Pozostali żołnierze dookoła nich, jeden po drugim pozdejmowali
hełmy i rękawice, żeby porozmawiać z ojcem i pobawić się z synem.
Nie byli to zresztą sami mężczyźni, znalazło się i kilka kobiet.
Ich gratulacje, troska, radość płynęły ze szczerego serca. Aż za-
szumiało mi w głowie, kiedy sobie uświadomiłem, że te pozbawio-
ne twarzy maszyny do zabijania, które zdławiły demonstrację Hy-
dran, w rzeczywistości myślą i czują, są ludźmi, przyjaciółmi tego
mężczyzny, są dumni, że wzięli udział w odzyskaniu jego syna.
Teraz prawie mnie nie zauważali. Zakuty w kajdanki, nie sta-
nowiłem zagrożenia i nie byłem Człowiekiem - a nawet człowie-
kiem. Po prostu przestałem istnieć do momentu, kiedy dotrzemy
na miejsce przeznaczenia. Wtedy sobie o mnie przypomną, a ja
gorzko tego pożałuję. Rozparłem się w fotelu, wyraźnie czując
sztywniejącą od siniaków szczękę. Starałem się zaczerpnąć skądś
odwagi, która pomogłaby mi znieść to, co mnie czeka.
Miya jest bezpieczna. Przynajmniej tyle wiedziałem. No i Jo-
bym zajmą się ci, którzy go kochają. Tau jednak go nie zabiło. Nie
miałem pojęcia dlaczego, ale to nie ma znaczenia, skoro jest bez-
pieczny. Czas, który ze sobą dzieliliśmy, dobiegł końca. Wiedzia-
łem, że długo to nie potrwa, więc nie mogę się użalać.
Starałem się skupić myśli na Jobym, na ciepłym, bezpiecz-
nym morzu, które go otaczało, i próbowałem sobie wyobrazić, jak
to jest - mieć ojca, który pospieszyłby mi na ratunek i naprawdę
by mnie odnalazł. Ale nie bardzo mi się udało, bo przecież jednak
nie znalazł.
Jasna mocna nić psychoenergii łącząca mnie z Jobym wyraźnie
zaczynała się rwać. Pozbierałem z powrotem i zogniskowałem my-
śli, sądząc, że to moje uczucia tak ją zniekształciły. Ale już w trak-
cie zdałem sobie sprawę, że chodzi o co innego: pozostawiliśmy już
klasztor za sobą i oddalaliśmy się od strefy cudownego wpływu zło-
żonych tam odpadów. Nieoczekiwanie przypomniałem sobie, że nie
tylko Joby utraci wszystko, co oddały mu rafy - ja także.
(Joby?) Odwróciłem się, żeby poszukać w jego twarzyczce
znaków, że na niego wcale to nie działa. (Joby...?)
Kiedy zawołałem go w myślach, podniósł na mnie oczy, przez
chwilę widać było, że nic nie rozumie. Poczułem, że kiedy próbuje
mi odpowiedzieć, elektrostatyczny szum targa mu myśli, zobaczyłem
też, jak małe ciałko wzdryga się spazmatycznie na kolanach ojca.
Ojciec obrzucił go niespokojnym spojrzeniem. Wyraźnie wy-
czułem u niego paniczny skok adrenaliny, rozpaczliwe wypiera-
nie się faktów, kiedy próbował zignorować to, co się dzieje, jakby
choć chwila zwątpienia z jego strony mogła ponownie wszystko
zmienić. Przecież go ostrzegałem...
Czułem, że Natasa znów na mnie patrzy. Niewypowiedziana
prośba w jego oczach przeszyła mi mózg. Zamknąłem przed nim
myśli jak pięść i odciąłem się całkowicie.
Joby z żałosną skargą wyrzucił rączki przed siebie.
- Kocie! - zawołał mnie po imieniu, wciąż jeszcze wystarcza-
jąco wyraźnie.
Opuściłem wszystkie osłony i zaraz dotarł do mnie jego strach
- Joby czuł, że coś niedobrego dzieje się z nami obydwoma, czuł,
że traci coś, czego nie potrafił nawet nazwać, coś, czego mu nie bra-
kowało, dopóki mu tego nie daliśmy. Coś, co - nawet on o tym wie-
dział - należy mu się od urodzenia...
Wiedziałem aż nadto dobrze, jak się w tej chwili czuje. Szarp-
nąłem się w swoich więzach, ale mając skute z tyłu ręce, nijak
nie mogłem go dosięgnąć. Opadłem więc z powrotem na siedzenie
fotela i skupiłem umysłowe siły, jakie mi jeszcze zostały, wypycha-
jąc z myśli wszystko i wszystkich poza nim. Chciałem chronić go
w ten jedyny sposób, jaki mi jeszcze pozostał, tak długo, jak tyl-
ko będę w stanie. Joby usadowił się z powrotem w ramionach oj-
ca, teraz już spokojny, powiedział nawet słówko czy dwa, kiedy
ojciec o coś go zapytał. Kątem oka widziałem, że obserwuje mnie
Perrymeade, prawie tak jakby zdawał sobie sprawę, co teraz robię.
Czoło przecięły mu pionowe zmarszczki, ale nie mogłem poświę-
cić nawet odrobiny koncentracji, żeby się dowiedzieć dlaczego.
W każdym razie nic nie powiedział, nie zawołał też żadnego kor-
by, żeby przyłożył mi do szyi przylepiec z narkotykiem i wyłączył
psycho na dobre. Zaczerpnąłem głęboko powietrza i skupiłem się
cały na Jobym, chciałem istnieć tylko dla niego. Starałem się za-
chować spokój za nas obu, kiedy świetlne linie łączące w ciemno-
ści posterunki naszych myśli gasły jedna po drugiej. Żadne moje
zdolności nie mogły zmusić jego układu nerwowego, żeby funkcjo-
nował bez pomocy z zewnątrz. Żadną miarą nie mogłem też prze-
konać moich telepatycznych zdolności, by nie zawiodły, kiedy
zwiększy się odległość od klasztoru, a zmniejszy się czas dzielący
nas od wylądowania w Riverton.
W końcu ukazała się pod nami idealna siatka Tau Riverton,
rozciągając się pod nami, kiedy zniżaliśmy lot, kierując się do
punktu naszego ostatecznego przeznaczenia: do kwatery głównej
Korporacji Bezpieczeństwa.
Joby siedział spokojnie oparty o bok ojca, nie ruszał się ani
nie wydawał żadnych dźwięków, ale nadal zachowywał pełną świa-
domość. Pisnął cichutko, kiedy moje oczy odnotowały i rozpozna-
ły budynek przed nami, a myśli przesłały mu związany z tym nie-
oczekiwany wstrząs.
Odwróciłem wzrok od okna i ze wszystkich sił starałem się
skupić na nim swoje zmysły. Resztkami samokontroli powstrzy-
mywałem własny strach, żeby nie zniszczyć tego ostatniego włó-
kienka kontaktu między nami. Oblatywacz wylądował w samym
środku kompleksu budynków Korporacji. Natasa podniósł się i po-
stawił Joby'ego na jego niepewnych nóżkach, podpierając go de-
likatnie.
Czyjaś dłoń zamknęła się twardo na moim ramieniu.
- On już się poci, poruczniku - odezwał się korba, który pood-
pinał mnie z pasów i postawił.
Fahd zatrzymał się na chwilę przede mną i mruknął z cicha:
- Wkrótce będziesz się zlewał krwawym potem, świrze.
Za moimi plecami Joby wydał płaczliwy, miauczący odgłos.
Obróciłem się gwałtownie i zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak wypa-
da ojcu z rąk, kiedy Fahd zniszczył resztki mojej samokontroli,
a przy okazji i jego.
Natasa przykląkł, żeby podnieść z ziemi małe, wstrząsane
drgawkami ciałko syna. Przytulił chłopca do opancerzonej piersi.
- Joby! - wołał. - Joby?! - Jeszcze raz popatrzył na mnie, spoj-
rzeniem domagając się odpowiedzi, których nie znałem, na pyta-
nia, których nie ważył się zadać.
(Joby...!) krzyknąłem w ciszę, w której nie pozostało już żad-
nych świateł - ani śladu jego niesprawnej sieci nerwów, najmniej-
szej w ogóle myśli - żadnego dowodu na to, że wszyscy dokoła mnie
nie przestali tak nagle istnieć. Nawet Fahd, z tymi swoimi oczyma
obcego i wrednym uśmieszkiem na twarzy, stał się w moim odczu-
ciu tak samo martwy jak wystygłe popioły mej wypalonej psycho.
Ale kiedy spojrzałem w jego stronę, uświadomiłem sobie ja-
sno, że to ja jestem trupem, nie on. Uśmiechał się szeroko, jakby
sądził, że to, co maluje się teraz na mojej twarzy, jest wyłącznie
jego zasługą. Szturchnął mnie końcem pistoletu, żebym się od-
wrócił, i trzymając mnie na muszce, wyprowadził na zewnątrz, nie
pozwoliwszy ani razu się obejrzeć. Słyszałem, że Natasa coraz bar-
dziej podnosi głos, starając się wydobyć z syna jakąś reakcję. Sły-
szałem ogólny pomruk troski - to te same głosy, które wypełnia-
ło radosne zadziwienie, kiedy opuszczaliśmy klasztor.
Nagle obok mnie znalazł się Perrymeade. Próbując zwrócić na
siebie uwagę przez barierę hełmów, zawołał:
- Joby... Co się z nim dzieje? Co mu zrobiłeś?
- Nic mu nie zrobiłem! - warknąłem wściekle. - Mówiłem Na-
tasie! Miya też próbowała wam powiedzieć - to tamto miejsce!
Ten klasztor. Ostrzegałem!
- Ledwie udało jej się przeżyć. Gdyby ekipa ratunkowa przy-
była choć trochę później...
Pochyliłem głowę, a po twarzy łzy polały mi się jeszcze obficiej.
- Przykro mi. Tak mi przykro...
- Mówiłem wam, co to za jeden - odezwał się Borosage głosem
ociekającym satysfakcją. - Czy po to zwerbowali cię ci z HARO,
świrze? Żebyś za nich mordował? Żebyś mordował niewinnych lu-
dzi za tych biedniutkich, prześladowanych obcych, którzy sami
sobie z tym nie poradzą?
Przygryzłem wargę, a ból w klatce piersiowej jeszcze się
wzmógł. Nie mogłem spojrzeć Perrymeade'owi w twarz, żeby mu
wyjaśnić, że wszystko to kłamstwa, powiedzieć mu, jak bardzo się
mylili, jak dalece sytuacja wyrwała się spod kontroli. Opuściłem
wzrok na znak, który pozostawił na mnie Borosage - na tę pełną
bąbli, sączącą się dziurę w piersi. Wyglądało to tak, jakby ktoś
próbował wydrzeć mi serce. Poczułem mocniejszy uścisk opance-
rzonych rąk, kiedy ugięły się pode mną kolana.
- Korporacja Bezpieczeństwa wykonała wspaniałą robotę, ra-
tując mojego siostrzeńca - odezwał się Perrymeade do Borosa-
ge^. -Wydaje się, że od samego początku pan wiedział najlepiej,
jak trzeba traktować tych terrorystów. Winien jestem panu prze-
prosiny za to, że kiedykolwiek kwestionowałem pańskie metody.
Borosage wyszczerzył zęby w czymś, co miało uchodzić za
uśmiech. Machnął mi rózgą przed oczyma, aż skurczyłem się w so-
bie, badał przy tym wzrokiem reakcję Perrymeade'a.
- Cieszę się, że pan doszedł do tego wniosku.
Po twarzy Perrymeade'a nie przemknął nawet cień emocji,
pozostawała nieodgadnioną twarzą profesjonalisty, nawet kiedy
zerknął ukradkiem na oparzelinę na mojej piersi.
- Był pan właściwym człowiekiem - jedynym właściwym - ja-
kiemu Tau mogło zlecić opanowanie tej sytuacji - mruknął. Spoj-
rzeniem znów uciekł gdzieś w bok.
- Śmiercionośny - odezwałem się po hydrańsku.
Perrymeade wpił we mnie gniewny wzrok. Nie wiedziałem,
czy reaguje w ten sposób na ton mojego głosu, czy dlatego że nie
wie, co powiedziałem. W końcu popatrzył gdzie indziej.
- Co teraz macie zamiar z nim zrobić?
- Drań odpowiada za terroryzm, porwanie i pół tuzina in-
nych zbrodni przeciwko korporacyjnemu państwu. W dodatku
jakimś cudem udało mu się przemycić poza planetę nielegalny
przekaz...
- Jaki przekaz? - zapytał ostro Perrymeade. - Dlaczego nic mi
o tym nie powiedziano?
- Nie podlegało to pańskim kompetencjom - odparł Borosage
ze złośliwym zadowoleniem. - Ten mały sukinsyn jakoś przedo-
stał się przez nasze programy zabezpieczające. Wysłał wiadomość
federalnym i dał im znać, że wszystko tu było ustawione, żeby
przeprowadzili jeszcze jedno śledztwo. - Spojrzał na mnie, a twarz
wykrzywił mu grymas złości. - Przyślą nam kolejną ekipę - spe-
cjalny oddział śledczy reprezentujący Isplanasky'ego, szefa Robót
Kontraktowych, rany boskie! - Zacisnął pięści.
Perrymeade zaklął pod nosem.
- Tau o tym wiedziało? Kiedy tu będą?
- Przecież nie podadzą nam daty - mruknął Borosage. - Ale
Tau chce, żeby tego kundla uśpić, zanim tu przybędą. - "Uśpić" -
jakby mówił o zwierzęciu.
- Egzekucja? - zdumiał się Perrymeade, jakby nawet jemu
nie przyszło to na myśl.
Borosage zmarszczył brwi.
- Nie. Już i tak stracili przez niego twarz. Zajmiemy się nim
tutaj. Ale przedtem świr wyśpiewa nam wszystko, co wie na temat
HARO.
- Szkoda zachodu. - Perrymeade machnął ku mnie ręką, na-
wet się przy tym nie oglądając. - Nic wam nie powie. Nic godne-
go uwagi. To już nieważne, bo Hydranie zostali pobici, nie chcą
więcej kłopotów, sami też nie będą ich już stwarzać. Dostałem
rozkazy z Tau, że mamy cofnąć wszystkie sankcje i już nie ścigać
terrorystów. Taki zawarliśmy układ. Sam Hań jen przekazał nam in-
formacje, gdzie szukać Joby'ego.
Podniosłem głowę w samą porę, by zobaczyć mdły uśmieszek,
którym dolał oliwy do ognia.
- Tak, tak - mruknął, - Wszystko mi powiedział... Nie mógł
znieść, że jego lud musi tak cierpieć z twojego powodu. - Widocz-
na na jego twarzy satysfakcja przeszła teraz w obrzydzenie.
Borosage wędrował spojrzeniem ode mnie do niego i z powro-
tem. Wyłączył rózgę i zaczął uderzać się nią rytmicznie po udzie.
- To niedobrze. Jestem bardzo zawiedziony. Ale jeśli tak so-
bie życzy zarząd... - Skrzywił się i wzruszył ramionami. - Przecho-
dzimy do drugiej fazy. Fahd, zabierz stąd tego genetycznego śmie-
cia i pozbądź się go. - Wskazał mnie energicznym ruchem pod-
bródka.
Fahd złapał mnie za ramię i przystawił pistolet do skroni,
spojrzeniem badając reakcję Perrymeade'a. Tamtemu opadła
szczęka, ale natychmiast zamknął usta, a oczy zwęziły mu się nie-
bezpiecznie.
Próbowałem się wyrwać, ale nadal trzymało mnie zbyt wielu
strażników.
- Żądam uczciwego procesu! - krzyknąłem. - Jestem obywa-
telem Federacji...
- A gdzie masz bransoletę danych? - zapytał Borosage z leni-
wym uśmiechem. - Gdzie masz na to dowód?
Zamarłem, przypominając sobie natychmiast: na dnie rzeki.
- Mimo wszystko jestem zarejestrowany. Pamiętam swój nu-
mer...
Borosage potrząsnął głową.
- Wyrzuciłeś to wszystko, świrze, kiedy przekroczyłeś rzekę.
Teraz jesteś nikim i nikt nie będzie za tobą tęsknił.
Wpatrzyłem się w ścianę, starając się, żeby moje spojrzenie
było równie puste jak myśli.
Szarpnął mnie znienacka do przodu, tak że zakląłem z bólu.
- Jesteś nikim, świrze. To wszystko. - Puścił mnie. - Fahd. -
Kiwnął głową w stronę drzwi.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Fahd wczepił się ręką
w moje ramię i pchnął mnie w stronę drzwi.
- Czekajcie - odezwał się nagle Perrymeade, i to jedno słowo
osadziło Fahda w miejscu jak śmiertelna pogróżka.
- Co znowu? - warknął Borosage, który nagle stał się podejrz-
liwy.
- Mam pomysł. - Perrymeade wystąpił naprzód z rękoma sple-
cionymi za plecami. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, ale
nie spojrzał mi przy tym w oczy. - Mam lepszy pomysł... Widzicie
tę bliznę na jego przegubie? -Wskazał palcem. - Siostrzenica mó-
wiła mi, że kiedyś był robotnikiem kontraktowym. I ma kwalifika-
cje do pracy z kombinezonem fazowym. Jest młody i zdrowy - po
co go marnować? Zaobrączkujcie go. Wyślijcie go tam, gdzie mój
szwagier jest szefem ochrony. Burnell nie będzie zadawał pytań...
Ten nowy zespół federalnych przyjedzie i pojedzie, a on nie będzie
mógł nic na to poradzić.
Oczy Borosage'a rozszerzyły się ze zdziwienia, jakby nawet
on nie zdołał wpaść na coś tak wrednego.
- Ty pieprzony draniu - rzuciłem.
- Chcę, żebyś żałował, że nie pozwoliłem im cię zabić - mruk-
nął Perrymeade. -1 chcę, żebyś za każdym razem przypominał so-
bie o tym, co zrobiłeś mojej siostrzenicy i rodzinie Joby'ego. -
Zerknął jeszcze raz na Borosage'a.
Ten pokiwał głową.
- Zrób tak - rozkazał Fahdowi. - Każ go zaobrączkować.

26
-Głowy do góry, chłopaki, świeże mięso. - Strażnik wepchnął
mnie przez drzwi do baraku, w którym sypiały obrączki. Po dru-
giej stronie drzwi znajdowała się pochyła rampa, która uciekła
mi spod nóg, zanim zdołałem odzyskać równowagę. Pośliznąłem się
i upadłem. Drzwi zaraz się za mną zamknęły.
Pozbierałem się z wysiłkiem, starając się ukryć ból i oszoło-
mienie, kiedy zobaczyłem, że zbliża się do mnie grupka zacieka-
wionych nieznajomych. Wszyscy mieli na sobie te same spłowia-
łe brunatne kombinezony, jaki i mnie założono. Wszyscy też mie-
li ten sam rodzaj biżuterii - czerwoną obrączkę kontraktową,
wtopioną w ciało. Po raz setny spojrzałem na własny nadgarstek,
otoczony czerwoną pręgą - obrączką i zaczerwienioną, spuchnię-
tą skórą dookoła niej. Kiedy podniosłem wzrok, cały świat dooko-
ła mnie zawirował czerwienią - kolorem wściekłości, kolorem zdra-
dy. Kolorem z moich najgorszych snów.
Natasa nie czekał na mnie, kiedy tu przybyłem. Nawet Tau
musiało mieć na tyle przyzwoitości, żeby dać jemu i żonie kil-
ka dni wolnego, aby mogli nacieszyć się synem. Ale korby z Ri-
verton, które mnie tu dostarczyły, zadbały o to, żeby moje dane
znalazły się w jego osobistym notesie, gdzie poczekają sobie, aż
wróci.
Do tego czasu będą mnie tu traktować jak każdą inną ob-
rączkę - czyli jak żywe mięso. Jednym długim spojrzeniem omio-
tłem całe pomieszczenie i znajdujących się w nim robotników,
starając się skupić myśli na nowej sytuacji, nie wpadać w pani-
kę. Ten barak mieści około trzydziestu ludzi, pewnie to załoga
z jednej zmiany - śpią i pracują według tego samego rozkładu.
Stały tu prycze do spania, a po drugiej stronie sali znajdowały
się drzwi, wiodące najpewniej do toalety. Poza tym już nic, ale
to i tak wiele w porównaniu z tym, gdzie byłem przedtem. W ko-
palniach Górnictwa Federacyjnego spało się na usłanej mata-
mi podłodze.
Większość mężczyzn nawet nie pofatygowała się, żeby pod-
nieść na mnie wzrok. Leżeli na swoich pryczach albo grali w kwa-
draty-kostki, zebrani na tyłach sali. Zbliżała się do mnie tylko
garstka ludzi, tak samo nierealna dla moich rozproszonych zmy-
słów jak wszystko inne dookoła. Ale ich sylwetki wyglądały so-
lidnie jak mur i niemal równie przyjaźnie. Poczułem się, jakby
mnie wrzucono w rejon obcego gangu.
- Jak się nazywasz, mały? - zapytał jeden z nich, ten najwięk-
szy. Pewnie tutejszy numer jeden, sądząc po rozmiarach. Obserwo-
wałem uważnie, jak się rusza: powoli i ociężale. Pewnie lubi ter-
roryzować innych, a polega przy tym na swoich rozmiarach, nie
na umiejętnościach. Doszedłem do wniosku, że dam mu radę, je-
śli będę musiał.
- Kot - odpowiedziałem. W kopalniach nigdy nikogo nic nie
interesowało. Robotnicy byli zbyt wyczerpani, przepracowani
i zbyt chorzy, bo płuca wyżerał im pył radioaktywny. Gówno ich ob-
chodziło, czy inni dookoła żyją, czy umierają.
Tutaj było inaczej. Mógłbym nawet uznać, że lepiej, gdyby
nie to, że patrzyli mi teraz w oczy.
- Patrzcie na jego oczy - odezwał się jeden. - Ma oczy świra...
Inni podeszli bliżej, przypatrując mi się uważnie.
- Co z ciebie za jeden, jakiś mieszaniec?
- Tutaj nie wpuszczają świrów - rzucił ktoś inny. - Nie za-
ufaliby psychotronikowi. Taki świr mógłby sabotować albo szpie-
gować...
- Może jest tutaj po to, żeby szpiegować nas - dodał ten du-
ży. - Wsadzili cię tutaj, żebyś czytał nam w myślach, świrze? Do-
nosił na nas? - Grzbietem dłoni zdzielił mnie mocno w pierś, pro-
sto w ranę, która została mi po rózdze Borosage'a.
Zgiąłem się wpół, sapiąc z bólu, ale natychmiast wyprosto-
wałem się i jeszcze tym samym ruchem władowałem mu pięść
prosto w krtań.
W czasie gdy był zajęty odzyskiwaniem oddechu, zdzieliłem
go kolanem w brzuch, a kiedy zgiął się wpół, poprawiłem złożony-
mi pięściami w kark. Zwalił się na podłogę i już tam pozostał. Sta-
łem nad nim, dysząc ciężko, i śledziłem pełne wahania twarze.
Mieli na sali świra i co teraz poczną z tym fantem? Zerkali po so-
bie niepewnie, zbierając się na odwagę, żeby na mnie ruszyć. Pę-
tla z ludzkich ciał zaczęła się zaciskać - wszyscy już mnie niena-
widzili, choć nawet jeszcze nie znali, a ich ludzkie ręce aż się rwa-
ły, żeby zrobić ze mnie coś, czego bym potem nie rozpoznał
w lustrze.
Czyjaś dłoń zacisnęła się na moim ramieniu.
Okręciłem się oślepiony wściekłością i zmiażdżyłem komuś
butem śródstopie, ładując komuś innemu łokieć w oczodół, a na-
stępnemu wyrywając po drodze garść włosów. Działałem bez zasta-
nowienia, na jednym oddechu - i nic przy tym nie czułem. I każ-
dym ich kolejnym okrzykiem bólu udowadniałem, że jestem takim
samym człowiekiem jak oni.
Kiedy następnych trzech znalazło się na podłodze, łatwiej by-
ło poskromić resztę wzrokiem.
- Nie próbujcie ze mną żadnych pierdoł - rzuciłem drżącym
z wyczerpania głosem. - Następny sukinkot, który mnie dotknie,
zostanie kaleką na resztę życia.
Zaczęli się wycofywać, powoli, nie odrywając wzroku od mo-
jej twarzy. We wszystkich tych oczach z normalnymi, ludzkimi źre-
nicami odbijała się teraz moja wściekłość i strach. Woleli jednak
nie sprawdzać, czy mówię serio.
Ten, który pierwszy mnie zaatakował, poruszył się ciężko na
podłodze, gdzie go zostawiłem. Oparłem mu stopę na karku, potem
naparłem na nią całym ciężarem ciała.
- Gdzie twoja prycza?
Wpił we mnie spojrzenie, w którym czaiła się żądza mordu, ale
mimo wszystko posłusznie wskazał na legowisko przy końcu sali-
- Znajdź sobie inną. - Zdjąłem stopę z karku i przepchnąłem
się przez przyglądające się nam dookoła obrączki.
Podszedłem do jego pryczy i położyłem się, plecami do nich
wszystkich. Skuliłem się dookoła palącego bólu, który przeszy-
wał mnie aż do samych kości, zagryzałem wargi, żeby powstrzymać
jęki, i czekałem, aż ból stępieje na tyle, żebym mógł zacząć myśleć
O czymś innym, o czymkolwiek...
Tylko że nie było nic, o czym miałbym ochotę myśleć. Leżałem,
słuchając przekleństw i śmiechów graczy, przypadkowych strzę-
pów rozmów, aż wreszcie światła pogasły na ciszę nocną. A wtedy
leżałem, nasłuchując kroków, oddechu, szeptu - czegoś, co by mnie
ostrzegło, że chcą się do mnie dobrać... Czegoś, co by mi dowiodło,
że nie jestem tu sam.
Jednak nie przyszli. A ja przez całą noc nie zmrużyłem oka,
tak bardzo starałem się nie czuć bólu...Tak bardzo starałem się go
czuć.
Poszedłem za resztą, kiedy zaczęła się nasza zmiana, automa-
tycznie, półprzytomny z wyczerpania. W myślach byłem zupełnie
sam. Równie dobrze mógłbym być zupełnie sam w całym wszech-
świecie - dopóki ktoś nie pchnął mnie od tyłu, kiedy szliśmy wą-
skim przejściem dwa piętra nad ziemią. Zwaliłem się na barierkę
ochronną, poczułem wstrząs, usłyszałem zgrzyt, kiedy palik wy-
rzucało z otworu, w którym siedział. Rzuciłem się z całej siły
wstecz, całym ciężarem jak najdalej od wygiętej barierki. Złapa-
łem za najbliższy stabilny obiekt - czyjś tułów - żeby odzyskać
równowagę.
- Ty pieprzony świrze! - Obrączka odepchnął mnie na bok,
łokciem wbił mi się w pierś. - Chcesz mnie zabić?
Opadłem na kolana, zgiąłem się wpół na metalowym chodni-
ku, klnąc z bezsilności i bólu. Facet podniósł mnie za przód kom-
binezonu, przy okazji zapięcie puściło.
- Cholera. O jasna cholera. - Gapił się na jątrzącą się ranę,
w którą dopiero co walnął ramieniem. Odwróciła jego uwagę na
tyle, że zdołałem wyrwać się z uchwytu. - Kto ci to zrobił?
- Korporacja Bezpieczeństwa. - Ściągnąłem poły kombinezo-
nu, zapiąłem. Brunatny materiał plamiła ropa sącząca się z rany.
Zmarszczył brwi, potrząsnął głową. Opuścił ręce swobodnie
I odsunął się trochę. Inni gapili się na mnie w ponurym milczeniu.
- Słuchajcie - odezwałem się, starając się opanować drżenie
głosu. - Moja telepatia nie działa. Nie będę czytał wam w my-
ślach. Nie mogę się stąd teleportować, nie mogę zatrzymać wam
serc jedną myślą. W ciągu ostatnich dwóch dni straciłem wszyst-
ko z wyjątkiem życia. Po prostu dajcie mi święty spokój.
Jeden z tych, których sprałem wczoraj wieczorem, wybuchnął
śmiechem. Rozejrzałem się po twarzach, oceniając swoje szansę,
i doszedłem do wniosku, że są raczej niewielkie. Chyba że...
- Mam kwalifikacje do pracy w skafandrze fazowym. Będę
waszym wskazówkowym - dodałem, zgadując, że nikt tutaj nie
przepada za nurkowaniem w rafie bardziej niż tamte obrączki,
które widziałem w Ojczyźnie. W obecnej chwili prawdopodobień-
stwo śmierci podczas awarii skafandra było daleko mniejsze niż
prawdopodobieństwo zadźgania mnie nożem we śnie.
- Tau nie szkoli świrów...
- Nie jestem stąd.
- Co tam za zator? - Przecisnął się do nas strażnik i zajął
miejsce tamtego obrączki obok mnie.
- Pośliznąłem się - odpowiedziałem.
Popatrzył na uszkodzoną barierkę, potem na resztę obrączek,
a potem znów na mnie.
- Szukasz kłopotów, świrze?
- Nie, proszę pana - mruknąłem.
Elektryczna rózga do poganiania, którą nosił przy sobie, po-
wędrowała w górę, tak że jej rozżarzona końcówka patrzyła mi
prosto w twarz.
- Na drugi raz uważaj.
Zmęłłem w ustach przekleństwo i przemknąłem pod nią. In-
ni dokoła mnie też się już ruszali. Nie oglądając się, podążyłem za
nimi.
- Słyszałem o nim - mruknął ten, który mnie pchnął, zerkając
na kogoś drugiego. - To ten facet, co wziął skafander od Sabana,
kiedy spanikował przed federalnymi. Tam w Ojczyźnie, zgadza
się? - zwrócił się teraz do mnie.
Potwierdziłem skinieniem głowy, patrząc mu na ręce, na wy-
padek gdyby zechciał mnie znów uderzyć. Po jakiejś minucie za-
pytałem szeptem:
- Skąd o tym wiesz?
- Przysłali tu część tamtej załogi, żeby uzupełnić niedobory,
kiedy federalni robili tu inspekcję.
- Aha. - Byłem tu niecały dzień, a już wszystkie moje podej-
|rzenia okazały się słuszne. Ci z FKT mają wrócić... Tyle że ja już
Nic nie mogę z tym zrobić.

27
Kolejka zabrała nas głęboko do wnętrza pokładu. Wypuściła nas
w miejscu, które rozpoznałem - na stanowisku wydobywczym we
wnętrzu samej rafy. Poczułem rafę, jeszcze zanim ją zobaczyłem:
jej surrealistyczny, euforyczny taniec przeszył mi zmysły jak świa-
tło błyskawicy. Walczyłem ze wszystkich sił, by zachować instynkt
samozachowawczy, gdyż nie ufałem zanadto nastrojowi, w jakim
się teraz znajdowałem. Aż za łatwo przyszłoby mi stracić głowę
w miejscu, gdzie nikt nie może mnie dosięgnąć... Jeśli poddam
się urokom rafy, będę zgubiony, kiedy tylko włożę na siebie ska-
fander.
Kiedy brygadzista zaczął wywoływać nurków, moja załoga wy-
pluła mnie do przodu jak ślinę. Przynajmniej uwierzyli w to, co im
mówiłem. Miałem nadzieję, że oznacza to także, że dzisiaj w no-
cy uda mi się przymknąć oczy na tyle długo, żeby złapać trochę
snu.
Brygadzista spojrzał na mnie przeciągle, ale tylko dlatego,
że spodziewał się ujrzeć kogoś innego.
- Masz uprawnienia? - zapytał.
- Tak, proszę pana - odparłem.
- Dobra. -Wzruszył ramionami i posłał mnie wraz z innymi po
skafander.
Resztę zmiany spędziłem w wewnętrznej przestrzeni, błądząc
wśród tajemnic myślowych odchodów an lirr. Trzymanie się na
baczności było łatwiejsze, niż zakładałem, bo tym razem wiedzia-
łem już, że mam się spodziewać zupełnie niespodziewanych rze-
czy - oraz dlatego, że te skafandry miały coś w rodzaju sprzężenia
zwrotnego, którego mi nie pokazano, a które pozwalało technicz-
nemu poczęstować mnie elektrycznym wstrząsem, gdybym się
ociągał z wypełnianiem poleceń -.
Zawsze bardzo szybko skoczyłem. Wystarczyło kilka sma-
gnięć, żebym potrafił zmobilizować mózg na czas walki, pozwala-
jąc sobie odczuwać rafy tylko na tyle, żeby nie pozbawić się cał-
kiem wrażeń zmysłowych. Tutaj przynajmniej nadal coś czułem,
nadal byłem żywy...
Tej nocy, kiedy padłem na swoją pryczę i zamknąłem oczy,
dziwne obrazy i nieopisane odczucia nadal grały mi na nerwach
jak upiorny harfista. Nie przeszkadzałem im, dałem przydusić tlą-
cy się w piersi płomień bólu, który dziś był znacznie gorszy niż
wczoraj. Zapadając się coraz głębiej we wspomnienia, widziałem-
-czułem obłoczne wieloryby dryfujące wśród podniebnych prze-
strzeni jak obojętni na wszystko bogowie... Czułem, jak osiadają
dookoła mnie, osnuwają myślami, aż wreszcie sam stałem się tyl-
ko myślą, efemeryczną, ulotną...
Kilka następnych dni minęło bez incydentów. Obrączki w ba-
raku dotrzymywały warunków rozejmu, kiedy ja co zmiana bez
narzekań zakładałem na siebie skafander fazowy.
Nie narzekałem - to była jedyna rzecz, na którą jeszcze mo-
głem tu czekać. Moja przyszłość rysowała się w czarnych barwach.
Nawet gdyby kolejna inspekcja FKT odkryła tu wszystkie niepra-
widłowości, to raczej nie ma szans, żeby dowiedzieli się o nich
ode mnie. Natasa prędzej przerobi mnie na dawcę organów.
Nawet jeśli uda mi się dotrwać do ich wizyty, nic nie pozo-
stało mi z życia. Nurkowanie w rafie to jedyne, dla czego warto te-
raz żyć, szansa na dotknięcie niepoznawalnego, na ożywienie Da-
ru w taki sposób, którego nawet nie potrafię opisać. To, co przeży-
łem podczas pierwszej wyprawy w głąb rafy albo kiedy otoczyły
mnie obłoczne wieloryby, to nie był przypadek. Jeśli nieznane
kiedyś mnie dopadnie i zabije, przynajmniej umrę szczęśliwy.
Moja psycho podarowała mi coś jeszcze, czego zupełnie się nie
spodziewałem: dzięki niej byłem w tej robocie dobry, lepszy od
wszystkich innych nurków, którzy naprowadzali technicznych na
skupiska poszukiwanych przez Tau protoidów. Kiedy tylko udało
mi się wychwycić ogólne wrażenie danego sektora, szybko uczy-
łem się rozpoznawać pewne układy bodźców, jakie wysyła do mnie
rafa, jak również nauczyłem się trafiać do ich źródeł. Przestano
mnie traktować elektrowstrząsami, a zamiast nich zacząłem otrzy-
mywać od techników pochwały. Ich szacunek wydawał mi się
czymś tak samo obcym, jak obco musiały dla nich wyglądać mo-
je oczy.
Szanowali mnie, ale wcale nie zaczęli lubić - jednakże nie
miało to żadnego znaczenia. Wszyscy ci, którzy coś dla mnie zna-
czyli, zostali na zewnątrz, w świecie, który utraciłem razem z wol-
nością: ci, których wciąż jeszcze kochałem, i ci, których nadal nie-
nawidziłem. A także ci, którym wciąż jeszcze byłem coś winien.
Codziennie w drodze na kolejną dniówkę powtarzałem sobie
w myślach ich imiona; zrobiłem z tego coś w rodzaju rytuału, dzię-
ki któremu mogłem się lepiej zakotwiczyć w rzeczywistości, kie-
dy tak stawiałem jedną nogę przed drugą, wlokąc się w ślad za idą-
cym przede mną człowiekiem, który zaprowadzi mnie tam, gdzie
trzeba. Ból w piersiach przeszedł teraz w postać ciągłą, wyżerał mi
na jawie ciało i umysł w każdej minucie, której nie spędzałem za-
mknięty w skafandrze, we wnętrzu rafy.
Tego ranka ocknąłem się spocony. Kręciło mi się w głowie.
Od paru dni nie zaglądałem już do swojej rany, nie miałem odwa-
gi. Powiedziałem sobie: zagoi się, wszystko się zawsze goi, jeśli
tylko minie dość czasu... Wszystko, co nie zabija od razu, tylko
człowieka wzmacnia.
Czyjaś dłoń zamknęła się na moim ramieniu, wyduszając mi
z ust niekontrolowane przekleństwo.
- Ty - odezwał się strażnik, wyciągając mnie z szeregu. - Szef
ochrony chce cię widzieć.
Natasa. Jęknąłem cichutko. Natasa wrócił. I wie o wszystkim.
Nagle znów zakręciło mi się w głowie, znów oblałem się potem.
Poszedłem za strażnikiem, gdzie mi kazano, bo nie miałem
innego wyjścia. Przechodziliśmy przez sektory kompleksu, któ-
rych nigdy przedtem nie widziałem, mijaliśmy załogi wydobywcze,
które już rozpoczęły prace w przydzielonych sobie stanowiskach.
Już samo przechodzenie obok nagiej ściany rafy sprawiało, że za-
czynała się przesączać w moje superwyczulone myśli, jakby mózg
stał się porowaty jak gąbka. Pozwoliłem się wciągnąć, wywlec
umysł z ciała.
- Stać! - krzyknąłem nagle, sam stając jak wryty.
- Co jest? - Strażnik odwrócił się, mierząc we mnie spojrze-
niem i bronią.
- Przerwać prace! - krzyczałem do brygadzisty. - Zaraz wpad-
niecie na wybuchową bańkę.
Usłyszałem jęk wyłączanego sprzętu, bo robotnicy, nie cze-
kając na rozkazy, przestali pracować i obracali się teraz, żeby na
mnie popatrzeć. Brygadzistka zjeżyła się, już chciała nakazać im
powrót do pracy, ale nagle się rozmyśliła. Podeszła bliżej.
- Co tu, do cholery, gadasz o jakiejś wybuchowej bańce? -
Tego właśnie najbardziej obawiały się wszystkie załogi: że wpad-
ną na jakąś niedokończoną myśl, która będzie miała niestabilną
strukturę molekularną. Fazowych nurków było niewielu, nie mo-
gli zbadać dokładnie każdego milimetra podłoża. - Nie da się
przewidzieć... - Nikt tego nie potrafił przewidzieć z absolutną
pewnością, nawet nurkowie i ich technicy. Żaden człowiek.
- Ja mogę - odparłem, podnosząc głowę, żeby mogła zobaczyć
moje oczy.
Zaklęła i zwróciła się do strażnika.
- Świr? Wpuścili tutaj świra?
Strażnik tylko wzruszył ramionami.
- Natasa chce go teraz widzieć.
- Co o tym wszystkim wiesz? - zapytała mnie brygadzistka,
wskazując przy tym na rafę za naszymi plecami. Brzmiało to bar-
dziej jak oskarżenie niż pytanie.
- Jestem nurkiem...
- Ale to nie oznacza, że widzisz przez ścianę, świrze - warknęła.
Wzruszyłem ramionami i zaraz się skrzywiłem, bo zabolało
mnie w piersi.
- W takim razie proszę bardzo - mruknąłem - niczego nie
sprawdzajcie. Tylko najpierw pozwólcie mi odejść, zanim się wy-
sadzicie w powietrze. - Ruszyłem do przodu, a za mną poderwał
się strażnik.
- Ej, ty! - krzyknęła za mną szefowa załogi, ale się nie obej-
rzałem.
Dotarliśmy do kolejnego przystanku kolejki. Kiedy tam cze-
kaliśmy, nasłuchiwałem ciągle, czy nie dobiegnie nas huk wybu-
chu. Nie dobiegł. Sam nie wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy
smucić.
Kolejka zawiozła nas do kolejnego sektora, którego nigdy nie
widziałem; ten wyglądał zbyt przyjemnie, zbyt otwarcie. Wszyst-
ko tutaj mówiło mi jasno, że obrączka, który dotarł aż dotąd, po-
żałuje tego widoku.
Biuro Natasy było otwarte i niestrzeżone. Może nikt nie wy-
obrażał sobie, że na tym poziomie mogą się jeszcze zdarzyć po-
ważne kłopoty. Zaciekawiło mnie, czy las roślin doniczkowych
wzdłuż ściany jest prawdziwy, czy może to tylko udana symula-
cja, podobnie jak wirtualny widoczek za biurkiem. Widoczek nie
był z tego świata.
- Czy życzy pan sobie, żeby miał kajdanki, sir? - zapytał straż-
nik, przyciągając moją uwagę z powrotem do Natasy.
Natasa zaprzeczył bez słowa i wlepił we mnie nieodgadnione
spojrzenie. Jego dłonie spoczywały nieruchomo na blacie biurka.
Z wyrazu twarzy mogłem wnioskować jedynie, że nie uznawał
mnie za duże zagrożenie.
Strażnik wyszedł z biura i zostawił nas samych. Gapiłem się
na Natasę, a i on nie odrywał ode mnie wzroku. W tej chwili mo-
głem myśleć tylko o bólu: o bólu w piersiach, bólu we wspomnie-
niach, o bólu, który wzbierał i przelewał się, aż wreszcie wypełnił
sobą cały świat... Będzie go jeszcze więcej, skoro już zostaliśmy
sam na sam. Uniósł dłoń i wykonał gest, którego nie pojąłem, bo
cały czas spodziewałem się, że sięgnie po broń.
Ktoś przeszedł w tej chwili przez ścianę zieleni - to holo, to
tylko holo - i wszedł do gabinetu. Żona Natasy, matka Joby'ego.
Była sama, miała na sobie fartuch laboratoryjny.
Cofnąłem się o krok, kiedy ją poznałem, i prawie straciłem
równowagę, bo niespodziewanie zawirowało mi w oczach.
Oboje popatrzyli na mnie teraz, jakby się spodziewali, że za
chwilę czmychnę. A ja stałem, przyciskając kolana mocno do sie-
bie, i nie odrywałem od nich wzroku. Ling Natasa zajęła miejsce
obok męża, rzuciwszy mu lekko nachmurzone spojrzenie, które
mogło oznaczać cokolwiek. Perrymeade pewnie kazał Natasie do-
pilnować, żebym za wszystko zapłacił. Jakoś nie wydawało mi się
przedtem, że jego żona zechce się temu przyglądać. Albo i pomóc.
Jakkolwiek się staram, i tak nie udaje mi się ocenić ludzkich po-
stępków należycie nisko.
Stałem więc i czekałem, i prędzej bym skonał, niżbym się ode-
zwał pierwszy. Dłonie zacisnęły mi się kurczowo na luźnych no-
gawkach portek.
- Usiądź, Kocie - odezwała się wreszcie Ling Natasa, kiedy jej
mąż uparcie milczał. Stałem jak odrętwiały. - Chcemy ci tylko za-
dać kilka pytań.
Rozejrzałem się i wypatrzyłem w kącie siedziska przypomina-
jące złożone dłonie. Wycofałem się ku nim powolutku i ostrożnie
usiadłem, starając się przy tym nie spuścić ich z oczu, a przy tym
się nie potknąć, nie okazać słabości. Po obu stronach twarzy spły-
wały mi strużki potu. Otarłem je, odgarnąłem z oczu brudne wło-
sy. Cały cuchnąłem; przyszło mi do głowy, że muszą czuć ten smród
przez szerokość pokoju.
- Chcemy porozmawiać z tobą o naszym synu - odezwał się
wreszcie Burnell Natasa. Dotknął czegoś na swoim biurko-termi-
nalu. Nad blatem pojawił się obraz Joby'ego. Odwróciłem od nie-
go wzrok. - Co z nim zrobiliście, ty i Miya? - W jego głosie nie by-
ło śladu gniewu. - Był... w porządku. A potem... - Spojrzał na żo-
nę. Tego, co pozostało, wystarczyło, żeby i ona mogła zauważyć,
co rafy dały Joby'emu, choć widziała już właściwie tylko samo za-
nikanie.
- Czy... cokolwiek pozostało? - zdołałem wreszcie spytać. -
Czy jest z nim choć trochę lepiej?
Ling Natasa skinęła głową, zaciskając wargi w cienką kreskę.
- Wystarczająco dużo - mruknęła. - Wystarczająco dużo, że-
byśmy my wiedzieli i żeby on wiedział... - Urwała znienacka.
Opadłem na fotel, straciłem na chwilę ostrość widzenia. Ga-
piłem się na obrazek lazurowych mórz i nieba z innego świata za
wirtualnym oknem. Zastanawiałem się, czy zmieniają się tam po-
ry roku, czy ten ich fantastyczny świat w ogóle je miał.
- Jak tego dokonaliście? - zapytała tym razem ona, a wszyst-
kich nas znienacka otoczył realny świat bólu i cierpienia, w któ-
rym zaczynałem tonąć.
- Mówiłeś, że to coś w tamtym miejscu, rafy... - ponaglił mnie
głos Burnella Natasy, kiedy nadal milczałem. - Odpowiedz jej, do
licha! - Zerwał się z fotela.
Żona osadziła go w miejscu gwałtownym gestem, a on opadł
posłusznie z powrotem.
- Boisz się nam powiedzieć? - zapytała. - Dlaczego?
Przyszła mi do głowy jedna odpowiedź, potem druga, trzecia.
W końcu po prostu wyciągnąłem ku niej przegub.
Burnell Natasa ściągnął brwi i patrzył przez dłuższą chwilę na
obrączkę, zanim dostrzegłem w jego oczach zrozumienie. Jego żo-
na nie sprawiała nawet wrażenia zaskoczonej.
- Tego nie ma w aktach - mruknął, odwracając wzrok.
- Tak, zgadza się - powiedziałem i zobaczyłem, że rysy jego
twarzy znów twardnieją.
- Tu chodzi o naszego syna - odezwała się Ling Natasa.
Tu chodzi o moją wolność. Ale nie powiedziałem tego głośno,
a ona ciągnęła:
- Wiemy, że mu pomogłeś... i jak dobrze się nim zajmowałeś.
Wiemy, że też musisz go... kochać. - Odchrząknęła. - Straciliśmy
już Miyę. Jesteś naszą jedyną nadzieją.
Zakryłem twarz dłońmi w nagłym ataku mdłości i zawrotów
głowy, kiedy wywołana strachem adrenalina zaczęła ustępować.
- Powiedziałem wam wszystko, co wiem - wybełkotałem. -
Coś tam w rafach, w Ojczyźnie... usunęło szumy albo dokończyło
mu uszkodzone obwody w mózgu. Nie mam pojęcia jak. Uwolni-
ło moją psycho i... i jego też. - Opuściłem dłonie i spojrzałem na
nich, kiedy cisza zaczęła się przedłużać.
- Joby nie jest psychotronikiem - mruknęła Ling Natasa. -
Nie ma w nim hydrańskiej krwi...
- To ten wypadek - przerwałem jej. - Zanim się urodził... Ra-
fy mu to zrobiły. Jakaś mutacja.
Pobielała gwałtownie na twarzy.
- To niemożliwe - warknął Burnell Natasa.
- Owszem, możliwe - zaprzeczyła osłabłym głosem.
- Wystarczy tylko przestawić kilka genów w odpowiednim
miejscu kodu DNA, bo na tym opiera się cała różnica między... -
"świrem a martwą pałką" - ...Hydraninem a człowiekiem. Ja sam
jestem półkrwi mieszańcem. Gdyby to nie była prawda, nie stał-
bym tutaj.
Gapił się na mnie tak, jakbym znienacka zaczął mówić do nie-
go w obcym języku. Powtórzyłem w myślach swoje słowa, żeby
sprawdzić, czy przypadkiem nie powiedziałem ich po hydrańsku.
Popatrzyli na siebie, a wszystkie znaczenia tego faktu opa-
dły na nich cicho i nieuchronnie jak deszcz snów.
Powoli, niemalże z bólem, Ling Natasa ujęła dłoń męża. Popa-
trzyła na mnie.
- Ten wypadek... rafy... uszkodziły Joby'ego, zanim się jeszcze
urodził. A ty mówisz mi, że rafy mogą go teraz uzdrowić? - Mówiąc
to, kręciła głową, jakby wcale nie pragnęła usłyszeć odpowiedzi.
-To brzmi tak, jakbyś mówił o... Bogu...
- Nie - zaprzeczyłem łagodnie. - Mówię o czymś, co jest ob-
ce. Tau sądzi, że może tak po prostu wkroczyć i rozebrać rafy na
kawałki, odczytać to, co tam znajdzie, jak kod binarny. Ale to nie
ludzie je stworzyli. Ludzie ich nie rozumieją. Grupa robotników
prawie że wyleciała dzisiaj w powietrze, bo o mały włos rozbiliby
wybuchową bańkę...
- Kiedy? - przerwała mi Ling Natasa.
- Kiedy tu szedłem.
Znów wymienili między sobą spojrzenia.
- Skąd to wiesz?
Opowiedziałem jej wszystko.
- Ile takich "wypadków" ma miejsce co roku? Ilu ginie lu-
dzi? - Nie otrzymałem odpowiedzi. Wcale mi zresztą nie była po-
trzebna, widziałem prawdę wypisaną na ich twarzach. - Federal-
jjni przyślą na Ucieczkę następną inspekcję...
Ich twarze zastygły, jakby już o wszystkim wiedzieli.
- Nie wrócą już do tych zakładów - rzuciła prędko Ling Na-
? tasa. - Nawet się tu nie zatrzymają.
- Moglibyście się z nimi skontaktować. Sami wiecie, jaki
wpływ miało niedbalstwo Tau na wasze życie... na Joby'ego. - Sta-
rałem się ze wszystkich sił wykorzenić z głosu ton rozpaczy. - Ke-
iretsu ma oznaczać rodzinę. A rodzina to żywi ludzie, którzy chro-
nią się nawzajem, są lojalni wobec tych, których kochają, a nie wo-
bec jakiejś abstrakcyjnej ideologii. Rządy zmieniają zasady swo-
jej polityki równie często jak wy kody zabezpieczające. Relacje
między ludźmi powinny chyba oznaczać coś więcej, prawda?
Burnell Natasa potrząsnął głową.
- Nie. Tau troszczy się o nas... troszczy się o Joby'ego. Jeśli
zwrócimy się przeciwko nim, stracimy wszystko. Wszystko jedno,
co się stanie z Tau, my i tak przegramy. Nie możemy. - Jeszcze raz
spojrzał na żonę. Trzymała dłonie na podołku, zaciśnięte tak moc-
no, że zupełnie zbielały jej kostki, ale nic nie powiedziała. Sekun-
dy kapały jak łzy.
- W takim razie opowiecie Tau o klasztorze - o tym, że nie-
tknięte rafy w hydrańskiej Ojczyźnie kryją w sobie uzdrowiciel-
ski cud?
- To nasz obowiązek - odparła Ling Natasa bezbarwnym to-
nem. -1 może ten... cud jest jedyną nadzieją dla Joby'ego.
- A co będzie, jeśli Tau zniszczy to, czego szukacie? Już i tak
nie rozumieją połowy z tego, co znajdują. Gdyby było inaczej, sto
lat temu rozdrapaliby rafę do szczętu.
- Co innego możemy zrobić? - zapytał kwaśno Burnell Natasa.
Nie wiedziałem, czy naprawdę tak trudno to sobie wyobra-
zić, czy też jego mózg był dokładnie takim zerem, jak mi się wy-
dawało.
- Moglibyście spróbować współpracować z Hydranami, za-
miast gwałcić ich świat. Wiedzieli o właściwościach tego miejsca,
dlatego zbudowali tam klasztor.
Ling Natasa otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden
dźwięk. Zamknęła je więc z powrotem, a z jej twarzy odpłynął
wszelki kolor. Delikatnie ujęła w dłonie holo Joby'ego. Jej mąż,
wpatrzony w ten obrazek, potrząsnął głową. To się nie może zda-
rzyć - mówiły mi ich twarze, wypełniając się smutkiem i rezy-
gnacją. - Niemożliwe. Równie niemożliwe jak to, że ich syn mógł
swobodnie chodzić i mówić, i że kiedykolwiek będzie znów mógł
to robić.
Tau nie miało szczególnych problemów z uznaniem Hydran za
gorszy gatunek - niepojęty i niebezpieczny - ponieważ byli tak
bardzo podobni do ludzi, że wszystkie różnice natychmiast rzuca-
ły się w oczy. Obłoczne wieloryby i produkt uboczny ich myśli sta-
ły tak daleko poza skalą ludzkich doświadczeń, że ludzie nie mie-
li żadnego punktu odniesienia, według którego mogliby je oce-
niać. Naukowcy Tau byli jak ślepcy, każdy z nich dotykał innej
części nieznanego, a żaden nie zdołał uchwycić wszystkich zna-
czeń tego, co trzymał w ręku.
W pokoju panował upał, a może to tylko we mnie płonęła go-
rączka. Otarłem twarz i starałem się skupić myśli.
- Powiedziałem wam... wszystko... - słowa ciągnęły się powo-
li, ochryple, a w samym środku zdania zapomniałem dalszego cią-
gu. Potrząsnąłem głową.
- Dobrze się czujesz? - zapytała Ling Natasa. Ściągnęła brwi,
a między nimi pojawiły się cieniutkie pionowe linie.
Roześmiałem się, pewien, że to musi być jakiś chory żart.
- Powiedziałem wam wszystko, co wiem - powtórzyłem, stara-
jąc się tym razem dobrnąć do końca zdania. - Muszę wracać do
pracy. Czekają na mnie. - Ledwie ośmieliłem się mieć nadzieję,
że to już koniec rozmowy. Wciąż jeszcze nie byłem pewien, dlacze-
go nie traktują mnie tak jak Perrymeade. Mieli do tego równie do-
bry powód. Może po prostu czekali, aż powiem im to, co chcą wie-
dzieć. Zacząłem się zbierać do wyjścia, choć nie wierzyłem, że
uda mi się dobrnąć choćby do drzwi, zanim ktoś mnie zatrzyma.
Nie udało mi się nawet podnieść z fotela. Nogi ugięły się po-
de mną i nagle znalazłem się na kolanach. Zacząłem się podnosić,
pełen czegoś w rodzaju niedowierzania.
Kiedy się odwróciłem, stała przede mną Ling Natasa z unie-
sioną w górę dłonią. Próbowałem się uchylić, ale ręka Burnella Na-
tasy twardo osadziła mnie w miejscu.
Uniosła dłoń do mojej twarzy, a ja aż skurczyłem się w sobie.
Ona jednak tylko dotknęła czoła. Miała chłodną i suchą dłoń. Od-
sunęła ją szybko, jakbym parzył. Szarpnąłem się jak zwierzę w pu-
łapce, kiedy z surową rzeczowością naukowca - a może matki nie-
pełnosprawnego dziecka - rozpięła mój wyplamiony kombinezon.
Kiedy obnażała ranę, zakląłem, bo jej mąż trzymał mnie tak moc-
no, że już sam nie wiedziałem, co mnie bardziej boli. Usłyszałem,
jak mężczyzna mruczy do siebie coś, co brzmiało jak przekleń-
stwo, a kobieta wciąga gwałtownie powietrze.
- Nie - wybełkotałem, czując na obnażonym ciele gęsią skór-
kę. - O cholera... - dodałem, sam nie wiem, czy na widok rany, czy
dlatego że bałem się, co ona teraz zrobi.
Ling Natasa ściągnęła razem poły kombinezonu i zakryła ra-
nę. Burnell Natasa potrząsnął mnie mocno za ramiona.
- Do diabła - mówił, jakby myślał, że tracę świadomość - prze-
cież nie chcemy zrobić ci krzywdy... - Jednak i tak zadawał mi
przy tym ból.
- To po co tu jestem? - spytałem ochryple.
Na to nic nie odpowiedział.
- Czy ta oparzelina to stąd, z zakładów? - zapytał. ;
Potrząsnąłem głową.
- Borosage... - Poczułem raczej, niż zobaczyłem, że wymie-
niają spojrzenia, a w tych spojrzeniach było coś, czego nie pofa-
tygowali się mi wyjaśnić.
- Weź go do szpitala - mruknęła Ling Natasa do męża. - Za-
nim dostanie wstrząsu septycznego. - Jeszcze raz popatrzyła na
mnie. Wydawało mi się, że dostrzegam w jej oczach coś na kształt
przeprosin, ale może to był tylko żal i to nieprzeznaczony dla
mnie. Zniknęła za ścianą wirtualnej zieleni i już więcej jej nie wi-
działem.

28
Burnell Natasa eskortował mnie do szpitala osobiście. Po drodze
musiał niejeden raz mnie podeprzeć, bo kolana co chwilę odma-
wiały mi posłuszeństwa.
Kiedy weszliśmy, technicy medyczni wybałuszyli na nas oczy,
jakby łatwiej im było uwierzyć w koniec świata niż w to, że szef
ochrony przyprowadza tu chorą obrączkę.
- Dopilnujcie, żeby ta rana została należycie opatrzona - po-
wiedział Natasa. Zostawił mnie siedzącego na krześle.
Opatrzyli mi ranę bez słowa komentarza i bez widocznego za-
skoczenia. Może sporo takich widywali. Leżałem tylko i godziłem
się na wszystko. Myślałem o tym, co mogłem powiedzieć Natasie,
zanim odszedł; sam nie wiedziałem przy tym, czy żałuję, czy raczej
się cieszę, że milczałem.
Wciąż jeszcze leżałem na wpół świadomy pod lampą regene-
racyjną, kiedy do izby chorych weszło dwóch szefów załóg. Zmie-
rzali prosto w moją stronę. Podniosłem się na łokciach i patrzyłem,
jak się zbliżają, nagle znów czujny. Jedną z nich była ta bryga-
dzistka, którą ostrzegłem przedtem przed wybuchową bańką. Dru-
gim był Feng, szef mojej załogi.
- To on? - spytał teraz, wskazując na mnie.
- Tak, to ten. - Pokiwała głową brygadzistka. - Ten świr. Jak
to się stało, że masz w załodze świra?
Zesztywniałem cały, bo przyszło mi do głowy, że musiałem się
jakoś pomylić z tą bańką. A to oznaczało, że znów wpakowałem się
w kłopoty.
- Nowy. Może to jakiś eksperyment. Mnie tam się nigdy nic
nie mówi. - Feng wzruszył ramionami i obrzucił mnie niewidzącym
spojrzeniem. Nie był sadystą, ale nie był też sympatycznym go-
ściem. Nie bardzo miałem ochotę znaleźć się na jego czarnej liście.
- Ixpa mówi, że nieźle sobie radzi ze skafandrem fazowym. - Ixpa
to była główna techniczna od fazowania. W końcu Feng popatrzył
prosto na mnie. - Czy mówiłeś Rosenblum, tej pani tutaj, że zaraz
wpadną na wybuchową bańkę?
Potwierdziłem skinieniem głowy.
- Sprawdziliśmy to. Miałeś rację - odezwała się Rosenblum.
- Skąd o tym wiedziałeś?
- Wyczułem. - Położyłem się z powrotem, bo osłabłem z nagłe-
go poczucia ulgi. - Umiem wyczuwać rafy... - urwałem, bo dotar-
ło do mnie, jak oni teraz na mnie patrzą. Potem spojrzeli na sie-
bie. Sprawa nie wydawała mi się wcale dziwna, dopóki nie zoba-
czyłem, jak dziwnie brzmi dla nich.
- Co ty tu właściwie robisz? - Doszedłem do wniosku, że cho-
dzi jej o zakłady, nie o izbę chorych.
- Pokutuję - odparłem.
Twarz Fenga momentalnie stwardniała.
- Cwaniaczków nie lubię tak samo jak świrów. Odpowiadaj.
- Nie mam pojęcia - mruknąłem, spuszczając wzrok. Nie wie-
działem nawet, jak mam wytłumaczyć im prawdę, jeśli i tak już na
mnie patrzą w ten sposób.
Postali jeszcze z minutę, skrobiąc się za uchem, przestępując
z nogi na nogę. W końcu Rosenblum wzruszyła ramionami.
- To i tak nieważne. Odtąd będziesz naszym kanarkiem w ko-
palnianym szybie, mały. Codziennie będziesz robił specjalne rund-
ki od jednego stanowiska do drugiego. Będziesz je "wyczuwał",
czy co tam, u diabła, z nimi robisz. Upewnisz się, czy bezpiecznie
jest w nich pracować.
Nie miałem pojęcia, co to, u licha, ten "kanarek" - może to coś
w rodzaju mebtaku.
- Dobra - odrzekłem. Im więcej ludzi tutaj będzie miało in-
teres w tym, żebym żył, tym lepiej.
- Myślisz, że ci na górze to potwierdzą? - zapytał sceptycznie
Feng. - Pozwolą, żeby świr włóczył im się po całym kompleksie?
- To nasz świr - odparła Rosenblum i parsknęła śmiechem. -
Poza tym to polecenie Natasy.
- Szefa ochrony?!
Rosenblum potrząsnęła przecząco głową.
- Jego żony. Przyszła do mnie i wypytywała, co ten świr zro-
bił dziś rano.
Feng zaświstał przez zęby.
- Kiedy ten stąd wychodzi? - zawołał do technika.
- Dziś wieczorem - odpowiedział mu ktoś.
- W takim razie od jutra możesz zaczynać swoje rundki -
zwrócił się do mnie Feng. - Ja wszystko poustawiam. - Odwrócił
się i całą uwagę poświęcał już tylko Rosenblum. Żadne z nich nie
zainteresowało się, co mi jest. Może już słyszeli, a może nic ich to
nie obchodziło. Skierowali się do drzwi i wyszli. Żadne z nich nie
podziękowało mi za uratowanie kilku ludzkich istnień.
Ale może zrobiła to za nich Ling Natasa.
Od tego czasu spędzałem całe dnie, chodząc od stanowiska do
stanowiska, brodząc w nowo odkrytych pokładach, żeby nasłuchi-
wać, wyczuwać, wyłapywać obce nastroje sennego opadu. Za po-
mocą swego szóstego zmysłu sprawdzałem wyniki analiz spektro-
graficznych i biochemicznych, tuziny różnych odczytów, które zbie-
rała dla siebie każda z załóg. Raz na jakiś czas trafiałem na bańkę
czegoś paskudnego, od czasu do czasu odkrywałem coś pożytecz-
nego, co leżało zupełnie poza zasięgiem skanerów i sprzęt nie był
w stanie tego zinterpretować. Nic wielkiego - nic tak spektakular-
nego jak to, co wykryłem po drodze do biura Natasy.
Nikomu to nie przeszkadzało, bo oznaczało, że ich praca sta-
ła się odrobinę bezpieczniejsza. Z zadowoleniem odkryłem, że ra-
czej nieczęsto lekceważy się tutaj wielkie anomalie, które mogą
grozić wysadzeniem w powietrze całej pracującej na miejscu eki-
py, ponieważ załogi były nie dość liczne i przeciążone pracą pod
nieustanną presją produkowania finansowych cudów.
Nie wadziła mi praca na dodatkowych zmianach - oznaczało
to więcej czasu, który mogłem spędzić w łonie myśli obłocznych
wielorybów, w świecie, który dzieliłem z Miyą, w świecie, którego
doświadczyć mogą jedynie Hydranie... Oznaczało to także mniej
czasu spędzanego wśród ludzi, którzy postrzegali rafy jak zbiór
komponentów, nic więcej - chemiczny odpad, który należy rozło-
żyć i wykorzystać.
Nie towarzyszyło im owo poczucie nabożnego podziwu, obec-
ności obcego - prawdziwa natura rafy była dla nich tak nienama-
calna, jak oni sami stawali się nienamacalni dla mnie. Spędza-
łem całe dnie na słuchaniu szeptów w głowie raf, ale kiedy wycho-
dziłem z powrotem w realny świat pełen ludzkich twarzy i myśli,
mój umysł robił się natychmiast martwy jak kamień, a włókien-
ka psycho więdły jak zmrożone płatki.
Jadłem, bo musiałem, i z tego samego powodu spałem, ale po-
za tymi dwoma czynnościami cały świat poza rafą z wolna zanikał.
Leżałem na swojej pryczy, a obrazy, które przynosiłem tu ze sobą
po całodziennej pracy, nie chciały mi dać spokoju, pozwalałem
się im więc wsączać w słodkie wspomnienia o Mii - wspomnie-
nia, których nie pozwalałem sobie tknąć, kiedy sondowałem rafę,
gdzie o wszystkim decydowało skupienie. Deszcz snów napełniał
mi głowę obcym morzem, które stopniowo zatapiało obecność
ludzkich głosów.
Inni ustępowali na bok, kiedy ich mijałem, patrząc na mnie
tak, jakby widzieli właśnie ducha. Odzywałem się tylko wtedy,
kiedy musiałem, ale nie zdarzało się to zbyt często, bo nie wie-
działem, czego mógłbym od nich potrzebować. Wszystko, co mi
było potrzebne, odnajdowałem w rafie.
Aż do dnia, kiedy rozpracowywałem stanowisko dla załogi Nie-
bieskich. Sunąłem przez zmieniające się gęstości i kruche płaszczy-
zny przejścia łatwiej, niż dawniej orientowałem się wśród surreali-
stycznych krajobrazów cyberprzestrzeni, aż nagle natrafiłem na
śmiertelną pułapkę. Coś, co smakowało jak kwas, cuchnęło jak
trucizna i dawało mi poczucie, jakbym stąpnął na własny grób...
- Kanarek! Wyłaź w tej chwili. - Zanim zdążyłem zgłosić od-
krytą anomalię, zadźwięczał mi w uszach zniekształcony, bezcie-
lesny głos Ixpy, technicznej, z którą pracowałem.
Dotknąłem podbródkiem płytki mikrofonu wewnątrz hełmu.
- Co? - spytałem ochryple, bo nie wiedziałem, czy nie mam ja-
kichś omamów.
- Wyłaź - powtórzyła.
- Nie. Coś znalazłem. Coś dużego i cuchnącego. Muszę wejść
głębiej...
- Wyłaź w tej chwili, obrączko! - wrzasnął ktoś. To nie była
Ixpa; odkąd Feng mnie do niej przydzielił, nigdy nie zwracała się
do mnie inaczej jak "kanarek". Kiedy zapytałem, co to jest, odpar-
ła "mój mały zdechły ptaszek" i uśmiechnęła się szeroko, jakby to
miał być jakiś żart.
Zakląłem, bo nagły przypływ energii przeleciał mi ostrym bó-
lem przez cały kręgosłup. Był to pierwszy karny wstrząs, jaki do-
stałem od dnia, kiedy założyłem skafander.
- Cholera! Ixpa... - krzyknąłem.
Odpowiedzią był następny wstrząs, tak silny, że zabolały mnie
od niego zęby. Zakląłem i pozwoliłem się wyciągnąć.
Mrugając, wytoczyłem się z rafy w oślepiającą pustkę kom-
pleksu.
- Niech to diabli - mruknąłem, szukając wzrokiem twarzy
Ixpy, jej munduru wśród czekającej na zewnątrz grupy, jak mi
się wydawało, oficjeli.
- Co... - zacząłem, ale zaraz urwałem.
To nie Ixpa stała tam w mundurze technika, tylko ktoś, kogo
widziałem pierwszy raz w życiu. Obok niego stał rozgorączkowa-
ny Protz. Nigdy bym nie przypuszczał, że potrafi się do tego stop-
nia ożywić. Po obu stronach miał strażników, ale nigdzie nie wi-
działem Natasy.
- Ściągaj skafander - rozkazał Protz.
- Co? - Potrząsnąłem głową, nic nie rozumiejąc.
- No już - ponaglił. Strażnicy wycelowali we mnie broń.
- Gdzie jest Ixpa? - zapytałem technika. - Znalazłem wybu-
chową...
- Zamknij się i ściągaj skafander - przerwał mi technik.
Zamknąłem się więc i zacząłem ściągać skafander.
- Ostrożnie, do cholery! - warknął Protz. -To kosztuje fortunę!
Bardzo ostrożnie złożyłem skafander do pojemnika.
Protz machnął ręką i jeden ze strażników zaraz ujął mnie pod
ramię.
- Co się dzieje? - zapytałem, ale mi nie odpowiedział. - O co
chodzi? - krzyknąłem do technika, czując, że tracę poczucie rze-
czywistości, kiedy zaczęli mnie dokądś prowadzić. Techniczny tyl-
ko się przyglądał, wzruszywszy ramionami w odpowiedzi.
Protz i strażnicy zafundowali mi przymusową przejażdżkę ko-
lejką, która zakończyła się spacerem wśród zupełnie nieznanych
mi korytarzy, pełnych jakichś schowków. W końcu przystanęliśmy
przed zamkniętym pomieszczeniem bez okien. To, co znajdowało
się za drzwiami, wymieniono na zakodowanej wywieszce na
drzwiach, której nie potrafiłem odczytać.
Protz ciągle oglądał się przez ramię. Jeden ze strażników przy-
łożył dłoń do zamka, a drzwi zaraz rozsunęły się przed nami. Wpa-
trzyłem się w ciemność przed sobą, która doskonale odzwiercie-
dlała moje myśli. Zanim zdążyłem zareagować, ktoś wepchnął
mnie do środka. Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem jeszcze, że
Protz celuje do mnie z ogłuszacza.
Potem wszystko nagle pociemniało.
I trwało tak bardzo długo. Kiedy się w końcu ocknąłem, w po-
koju nadal panowały ciemności. Serce ścisnęło mi się z lęku, gdy
się zorientowałem, że nawet nie wiem, czy nadal znajduję się tam,
gdzie mnie wtedy zostawili. Macając wkoło siebie, natrafiłem
w końcu na coś przypominającego drzwi. Dłonie miałem wciąż
jeszcze ociężałe i niemrawe, podobnie jak myśli.
Podciągnąłem się i zacząłem walić pięściami w płytę drzwi.
Odpowiedziało mi tylko echo bębnienia. Kiedy ucichło, znów za-
padła absolutna cisza, równie całkowita jak otaczająca mnie ciem-
ność. Drzwi nie obrysowywała najmniejsza szczelina światła, nie
dochodził też do mnie najlżejszy nawet dźwięk z zewnątrz. Pewnie'(
i moje hałasy nie wydostawały się poza te ściany. \.
Obmacałem dookoła framugę drzwi w poszukiwaniu tablicz-
ki, która pomogłaby mi się stąd wydostać, albo przynajmniej
włącznika światła. Ściana dokoła drzwi była cała z idealnie gład-
kiego ceramostopu - gładkiego i zimnego jak lód. Nie dostrze-
głem ani tabliczki dotykowej, ani czujnika ruchu.
- Włączyć światła? - rzuciłem w końcu na próbę.
Dookoła mnie zabłysły światła, ukazując mi wnętrze o wy-
miarach około dziesięciu metrów na dwadzieścia, pełne szafek,
schowków i sprzętu, którego nie potrafiłem nazwać. Nieogrzewa-
ne powietrze przyprawiało mnie o dreszcze, ale było przynajmniej
świeże. Znaczyło to, że nie pozostawiono mnie tu, żebym się udu-
sił albo zamarzł na śmierć. Oparłem się o zimną ścianę i próbowa-
łem się zastanowić, o co w tym wszystkim chodzi.
Po co zjawił się tu Protz? Czy ktoś się w końcu dowiedział, że
Natasa jednak mnie nie zabił i wysłali Protza, żeby się tym zajął?
Ale dlaczego Protza? To bez sensu. Protz to karierowicz i włazidu-
pek. Z ledwością mogłem uwierzyć, że znalazł w sobie dość odwa-
gi, żeby strzelić do mnie z ogłuszacza.
- Cholera... - zakląłem, kiedy uświadomiłem sobie znienacka,
że to może oznaczać tylko jedno: Protz przybył tu razem z prowa-
dzącymi śledztwo federalnymi. Natasa mówił, że mają tu nie przy-
jeżdżać. Ale jeśli byli na tyle sprytni, żeby w ostatniej chwili zmie-
nić ustaloną marszrutę? Wtedy Protz musiałby ich tu przywieźć...
i musiałby mnie tu zamknąć dla pewności, że z nikim nie zdołam
się skontaktować ani że oni nie zdołają dotrzeć do mnie.
Osunąłem się na ziemię i oplotłem ramionami kolana, żeby ja-
koś przetrzymać. Wszystkie końcówki nerwowe były jak przysma-
żone na ogniu. Nie miałem pojęcia, ile czasu mogło upłynąć. Fe-
deralni mogli stąd już dawno odjechać. Natasowie pewnie nie pu-
ścili pary z ust w obawie o bezpieczeństwo Joby'ego, bali się
utracić wsparcie Tau. Nie można mnie w ten sposób uwięzić bez
wiedzy Natasowych strażników.
Przez podłogę, na której siedziałem, przebiegł potężny
wstrząs. Ciężkie maszyny dookoła rozdzwoniły się nagle i rozter-
kotały. Światła zamigotały, pociemniały i zgasły. Coś ciężkiego
zwaliło się na ziemię o dwa metry ode mnie. Z wysiłkiem się pod-
niosłem i zawołałem o pomoc. Mój głos powrócił do mnie odbity
od pół setki płaszczyzn, kiedy w kompletnej ciemności rozpłasz-
czałem się z całych sił na ścianie.
Wróciło światło - ale nie tak jasne jak przedtem.
- Co się tam, do cholery, dzieje! - wrzasnąłem. Odpowiedzia-
ło mi tylko echo. Nie było też więcej wstrząsów, migoczących świa-
teł - nie było słychać nic poza moim urywanym oddechem.
Zakląłem cicho dla dodania sobie otuchy, kiedy przechadza-
łem się nerwowo w wąskim prostokącie przestrzeni między szczel-
nie zamkniętymi drzwiami a maszyną, która zwaliła się na sam śro-
dek pomieszczenia, blokując przejście. To był wybuch. Tylko wy-
buch - i to potężny - mógł wyjaśnić wszystko, co przed chwilą
przeżyłem.
Ogarnięty nagłą niezdrową pewnością zastanawiałem się, czy
to ta anomalia, którą znalazłem w rafie tuż przed tym, jak Protz
zmusił mnie do wyjścia. Myślałem też o tym, co to może znaczyć
dla wszystkich zainteresowanych, w tym i dla mnie. Ciekawe, ile
czasu minie, zanim ktoś sobie przypomni, że siedzę tu zamknięty.
Osunąłem się z powrotem na podłogę i rozpocząłem wyczeki-
wanie.
Pewnie nie trwało to wcale tak długo, jak mi się zdawało, za-
nim ktoś wreszcie otworzył drzwi. Już na pierwszy dźwięk zerwa-
łem się na równe nogi, zamrugałem oczyma oślepiony nagłym bla-
skiem, a dłonie same zwinęły się w pięści.
Nie mam pojęcia, czego się spodziewałem, ale na pewno nie
Burnella Natasy, samego, z pustymi rękoma, z twarzą i mundu-
rem uwalanym czymś, czego nie da się nawet opisać.
Opuściłem ręce.
Zaklął na mój widok, ale w jego oczach malowała się wyłącz-
nie ulga.
- Chodź - rzucił ostro, wskazując głową na korytarz za pleca-
mi. - Jesteś mi potrzebny.
- Tak jest, proszę pana - wymamrotałem, automatycznie
spuszczając wzrok. Obrzucił mnie zaskoczonym spojrzeniem, jak-
by spodziewał się, że zareaguję jak normalny człowiek. Jakby zu-
pełnie zapomniał, gdzie spędzałem czas od naszego ostatniego
spotkania.
- Proszę - dodał niezręcznie. - Kocie.
Wyszedłem za nim ze schowka i ruszyłem korytarzem.
- Co się dzieje? - zapytałem. - Co się stało?
- Mieliśmy wybuch. - Nie ustawał w marszu, ponury jak sama
śmierć.
- W Sektorze 3F. Załoga Niebieskich pracowała przy wydoby-
ciu. Wpadli na wybuchową bańkę. Dużą.
Zatrzymał się gwałtownie, żeby na mnie popatrzeć.
- Skąd wiesz?
- Sam ją znalazłem, tuż przed tym, jak Protz mnie usunął. Są
tu federalni, prawda?
Znów ruszył do przodu, jeszcze szybciej. Starałem się dotrzy-
mać mu kroku.
- Federalni byli dokładnie w tym miejscu, kiedy nastąpił wy-
buch - odparł. - Podobnie jak moja żona.
- O Boże - wyszeptałem. - Czy oni...
- Nie wiem - odparł ciężko. - Nikt nie wie. Nie można się tam
dostać. To, co się zdarzyło, posłało coś w rodzaju potężnego sprzę-
żenia zwrotnego przez naszą sieć energetyczną. Cały podstawo-
wy system podtrzymywania życia działa teraz na awaryjnych ge-
neratorach mocy. Ale reszta pieprzonej infrastruktury spaliła się
na węgiel. Sprzęt nie działa, wszystko trzeba przeprogramować, za-
nim odczyty, które dostajemy, znowu zaczną coś znaczyć. Bóg je-
den wie, ile czasu nam to zajmie. Dlatego potrzebuję ciebie.
Potrząsnąłem głową, niczego nie rozumiejąc.
Złapał mnie za ramiona i osadził w miejscu.
- Bo jesteś... - Świrem. Przełknął to słowo z grymasem. - Te-
lepatą. Psychotronikiem. Sam wiesz najlepiej, do diabła! Mo-
żesz ją... ich znaleźć... - Znów urwał. - Chcę, żebyś uratował mo-
ją żonę.
- Nie mogę... Już tego nie potrafię. - Mnie także głos uwiązł
w krtani, kiedy zobaczyłem zaciętą rozpacz w jego oczach. -
W środku nic mi już nie pozostało. Potrzebny wam prawdziwy psy-
chotronik. Potrzebujecie Mii...
- Nie mam Mii! Ani ty! Też byłeś w tamtym klasztorze. Janos
mi mówił, że klasztor też wywarł na ciebie wpływ, mówił, że przez
całą drogę z powrotem pomagałeś Joby'emu. Coś zostało w Jo-
bym, więc coś musiało zostać i w tobie! - Potrząsnął mną, jakby
chciał wytrząsnąć na wolność moją psycho. - Moja żona wiedzia-
ła, że potrafisz odczytywać rafy!
- To zupełnie co innego, ja...
- Zaufała ci - Bóg jeden wie dlaczego, po tym wszystkim, co
nam zrobiłeś. Zmusiła mnie, żebym ci zaufał. Teraz możesz jej od-
płacić, ty świrze, albo zginąć... - Nagle w jego dłoni pojawił się wy-
celowany we mnie pistolet. Ręka mu drżała.
Popatrzyłem na pistolet, potem na niego. Stałem, nieruchomy
i milczący, aż w końcu trzymająca ogłuszacz ręka opadła, a on spu-
ścił wzrok.
- Przepraszam - mruknął. Popatrzył na swoją broń, jakby nie
miał pojęcia, co tu, do cholery, wyprawia. Jak facet, który zebrał
w bójce zbyt wiele ciosów. Schował broń.
Potarłem twarz.
- Spróbuję - wymamrotałem. Tyle tylko starałem się powie-
dzieć. - Zrobię, co będę mógł. Tylko że nie wiem, czy będę mógł
cokolwiek zrobić. - Jeszcze raz popatrzyłem mu w twarz. - Gdy-
by ktoś kiedyś nie przyłożył mi pistoletu do głowy, pewnie nadal
byłbym telepatą. - Ruszyłem przed siebie i tym razem on szedł
za mną.
Dotarliśmy do przystanku kolejki, a tam już czekał wagon,
który powiózł nas z powrotem w głąb kompleksu. Przez całą dro-
gę nie odezwał się ani słowem. Nie zapytał, jak wylądowałem tam,
gdzie mnie znalazł. Pewnie sam dobrze wiedział. Nawet nie potra-
fiłem sobie wyobrazić, jak musi się czuć z tą świadomością.
Pozwoliłem mu znów wyjść na czoło, dopóki nie dotarliśmy do
miejsca, w którym pracowałem - w każdym razie do tego, co po
nim pozostało. Cały sektor podstemplowanego korytarza prowa-
dzącego do miejsca, gdzie prowadzono prace wydobywcze, leżał
w gruzach. Załogi już pracowały przy usuwaniu zwału, ale z kłót-
ni i miotanych dokoła przekleństw wnioskowałem, że to, co rozwa-
liło programy w całych zakładach, musiało przeprowadzić loboto-
mię całego sprzętu aż do samego dołu.
- Protz... - wyszeptałem. Stał na otwartej przestrzeni za pogrą-
żonymi w morzu pyłu robotnikami Tau i rozmawiał z jakimiś ofi-
cjelami, wskazując na dymiącą ścianę zawału. Przepchnąłem się
w jego stronę. - Protz! - krzyknąłem, zobaczyłem, jak podnosi
wzrok i jak zmienia się na twarzy, kiedy mnie rozpoznał.
Ktoś złapał mnie za ramię, zanim do niego dobrnąłem, ktoś
obrócił mnie w miejscu: to Feng, mój brygadzista.
- Co ty robisz? - zapytał ostro. -1 gdzieś ty się, do cholery, po-
dziewał?
- Byłem zamknięty w składziku - odparłem, nie spuszczając
wzroku.
- Co? - Jego twarz stężała z gniewu. - Miałeś tam być. Miałeś
temu zapobiec, na litość boską!
- Zapytajcie jego. - Wyszarpnąłem się z uchwytu Fenga
i wskazałem na Protza. Otaczające tamtego szyszki podniosły gło-
wy. - Zapytajcie jego! - wrzasnąłem.
Natasa znów zrównał się ze mną i odprawił Fenga machnię-
ciem dłoni, kiedy zobaczył, że cała grupa rusza w naszą stronę. Tyl-
ko Protz pozostał na swoim miejscu. Zobaczyłem, że ociera twarz
rękawem, kiedy odprowadzał ich wzrokiem.
- O co tu chodzi? - zapytał Sandusky, tutejszy szef centrali
operacyjnej. Pamiętałem go z wycieczki, którą odbyłem z pierw-
szą grupką federalnych. Spojrzał najpierw na Natasę, potem na
Fenga, potem na mnie, ale zupełnie mnie nie skojarzył. - Dlacze-
go nie byłeś na swoim posterunku?
Już otwierałem usta, gdy nagle zesztywniałem cały, bo nie
miałem pojęcia, w jaki sposób mam ich wszystkich przekonać al-
bo nawet się wytłumaczyć.
- Protz zarządził, aby oderwano go od pracy właśnie wtedy,
kiedy odkrył tę anomalię... - włączył się Natasa, jakby i jemu to
samo przyszło na myśl. - Suarez i Timebu potwierdzą, że nakaza-
no im go zabrać i odizolować w miejscu, gdzie nie znajdą go fede-
ralni.
- Dlaczego? - zapytał z niedowierzaniem jakiś inny urzędnik.
Natasa zaczerpnął powietrza.
- O to trzeba już spytać samego Protza, sir. - Zerknął na mnie,
usta miał zaciśnięte w wąską kreskę, a spojrzeniem nakazywał
mi, żebym swoich także nie otwierał.
Patrzyłem, jak się odwracają, jakby naprawdę mieli zamiar to
zrobić, widziałem na twarzy Protza wzbierającą panikę.
- W porządku - odezwał się teraz do mnie Natasa. - Czego
będziesz potrzebował?
Żeby wykorzystać swoją psycho - dotarło do mnie dopiero po
dłuższej chwili. Spojrzałem na cały ten ruch i zamieszanie, nie
widziałem tu nic z wyjątkiem ludzi, tak nieróżniących się teraz od
maszyn, jakbym próbował ich zobaczyć wewnętrznym wzrokiem.
Zmusiłem się, żeby patrzeć na nich uważniej niż kiedykol-
wiek przedtem, odkąd trafiłem w to miejsce, otoczony skorupą
żalu, i zacząłem zatracać się w rafach. Patrzyłem, jak się zmaga-
ją, kłócą, pracują rozpaczliwie, żeby ratować przyjaciół i niezna-
jomych, którzy być może już nawet nie żyją. A potem spróbowa-
łem wykluczyć ich z myśli, tak żebym mógł zrobić to, co powinie-
nem zrobić, żeby im pomóc: sięgnąć w tę próżnię, przemierzyć
bezdroże ciemności, żeby znaleźć odległą gwiazdę czyjejś świa-
domości - dotknąć innej ludzkiej myśli.
Wtedy zrozumiałem, dlaczego mój Dar stał się martwy jak
głaz, odkąd tu przybyłem, mimo że Mii tak łatwo było przedtem
sięgnąć mi do myśli, wprost do serca. To nie takie proste rzeczy jak
strach czy poczucie winy nie pozwalały mi korzystać z psycho - to
oni. To ludzie, to inni - martwe pałki, które mnie porzucały, sprze-
dawały, opuszczały i zawodziły, zdradzały raz po raz. Tych kilkoro,
którzy potraktowali mnie przyzwoicie albo nawet dobrze, którzy
w ogóle byli przyzwoici i dobrzy... Ich przyzwoitość prędzej czy
później czyniła z nich samych łatwe ofiary.
Ten Hydranin we mnie zawsze rozpaczliwie potrzebuje czuć
się żywy, złączony z resztą - tak rozpaczliwie, że wciąż jakaś część
mnie gotowa będzie oddać wszystko, wycierpieć wszystko, żebym
tylko mógł odzyskać Dar.
Niemniej Miya miała rację, mówiąc, że człowiek we mnie ni-
gdy nie zdoła w pełni zaufać innej istocie ludzkiej, nawet mojej
własnej ludzkiej cząstce - tej, która zmusiła mnie, bym żył dalej,
kiedy nie miałem już do tego żadnego prawa ani powodu...
Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że Natasa znów coś do mnie
mówi, najpewniej domaga się, żebym odpowiedział mu na pytanie.
- Nie mogę - mruknąłem, potrząsając głową. - Nie tutaj. Nie
w ten sposób.
- No to gdzie? - pytał niecierpliwie. - Czego ci potrzeba?
Wszystko się musi odbyć inaczej. Popatrzyłem na niego, a raczej
przez niego, a głowę miałem pustą jak trup.
- Skafandra fazowego - odrzekłem w końcu. - Muszę wejść
w głąb rafy.
- Sprzęt jest nie do użytku... - odparł, a jego cierpliwość zma-
lała jeszcze bardziej.
- Czy to znaczy, że nawet skafandry nie działają?
Potrząsnął głową.
- Powinny funkcjonować, ale nie ma możliwości utrzymywa-
nia łączności z technikami, nie będą mogli sprawdzać odczytów.
Nikt nie będzie mógł tobą kierować albo wyciągnąć stamtąd w ra-
zie kłopotów.
- Niepotrzebny mi technik. Potrzeba mi... - Powiodłem spoj-
rzeniem po szczątkach ludzkiej techniki i obcego sennego opa-
du, złączonych jak parka kochanków w samobójczym pakcie. -
Tego. Muszę znaleźć się w środku. - Muszę się znaleźć gdzieś, gdzie
chciałbym być.
Patrzył na mnie z twarzą pełną mieszanych uczuć, jakby na-
gle nie był już pewien, czy jestem tylko zwykłym świrem, czy mo-
że faktycznie mi odbiło.
- W porządku - powiedział na koniec, widocznie doszedł do
wniosku, że to i tak nie ma większego znaczenia. - Zaraz ci jakiś
przyniosę. Zaczekaj tutaj. - Wzniósł ręce, jakby chciał przykuć
mnie do miejsca jakimś zaklęciem.
Czekałem obserwując przy okazji, jak szefowie znowu ota-
czają Protza, choć nie byłem w stanie ani słyszeć, co do niego mó-
wią, ani wyczytać im tego z myśli. Nie miałem pojęcia, w którą
stronę przeważy lojalność dla keiretsu: czy szefowie zakładów
obrócą się przeciwko Protzowi, ponieważ on był przyczyną tej ka-
tastrofy, czy może spróbują ukryć własne błędy. Miałem nadzie-
ję, że Natasa wróci, zanim zdołają dojść do ostatecznych wnio-
sków.
Natasa wrócił po chwili z kombinezonem fazowym, rzetelny
jak słowo honoru. Poczuł wyraźną ulgę, widząc, że tkwię na miej-
scu, nie mniej słowny. Włożyłem skafander. Odprowadził mnie aż
do samej ściany zwału, odganiając wszystkich, którzy próbowali
wejść mi w drogę. Kiedy staliśmy przed zwaliskiem, położył mi
dłoń na ramieniu i odwrócił ku sobie. Zawahał się, a potem puścił
mnie bez słowa. Kiwnął głową w stronę ściany i wycofał się.
Kiedy stanąłem twarzą w twarz ze zwaliskiem, wziąłem głębo-
ki oddech, zapominając o wyrazie twarzy Natasy i świecie, do któ-
rego należał. Włączyłem głosem urządzenia skafandra i zobaczy-
łem, że przed oczyma materializują się dane - bezsensowna plą-
tanina przypadkowych znaków i cyfr. Przez chwilę miałem
wrażenie, że zapomniałem, jak się to czyta.
Nie, to tylko skafander. Ostry odłamek zwątpienia nadwątlił
trochę moją pewność siebie, kiedy się przekonałem, że i wewnętrz-
ne systemy w skafandrze zupełnie się pokiełbasiły. Ale przecież
Natasa twierdził, że zdolność do fazowania pozostała nienaruszo-
na, że zepsuło się tylko połączenie z systemem podtrzymującym.
Miałem nadzieję, że wie, co mówi.
Wystawiłem do przodu rękę i patrzyłem, jak migocze, kiedy fa-
zowałem ją przez powierzchnię zwału. Już samo dotknięcie podłoża
rafy przesłało elektryzującą iskrę od ramienia aż do samego mózgu.
Obejrzałem się za siebie ten ostatni raz. W przestrzeni za mo-
imi plecami zrobiło się nienaturalnie cicho. Wszystkie twarze w za-
sięgu wzroku wpatrywały się teraz we mnie wyczekująco.
Wstąpiłem w ziemię strzaskanych snów.
Dokoła mnie zamknęło się ciało i krew organicznej i nieorga-
nicznej materii. Tutaj panowała najprawdziwsza cisza, a nie tylko
cisza wstrzymywanego oddechu. Tutaj ciśnienie było ciśnieniem,
a nie presją cudzych nadziei i lęków. Wchodziłem coraz głębiej
w podłoże, po omacku i powolutku badając drogę, bo odnaleźć
ścieżkę w tej plątaninie porządku i chaosu było znacznie trud-
niej niż kiedykolwiek wcześniej podczas pracy we wnętrzu rafy.
Zdążyłem się już przyzwyczaić do dzikiej nieprzewidywalności
raf, czułem się w skafandrze jak w drugiej skórze. Było w tym coś
ze swobody, kiedy nigdy nie wiedziało się, co się stanie dalej -
tak samo czyste jak ten zachwyt, jaki mnie czasem ogarniał, kie-
dy napotykałem tajemnice, szepczące do mnie głosem, którego
nie usłyszy nigdy nikt oprócz mnie.
Ale tym razem niewiadoma miała w sobie zatory w postaci ba-
rier ze strzaskanego ceramostopu i kompozytu, przegrody z mono-
stali - materii nieorganicznej o takiej gęstości, że wykraczała po-
za skalę fazowania skafandra, a więc nawet dla mnie pozostawa-
ły nie do przejścia. Aż ciężko było uwierzyć, że pokawałkował je
w gruncie rzeczy nie największy wybuch, bo przecież nie była to
eksplozja, która zamieniłaby cały kompleks w dymiący krater.
Chyba że użyte do budowy materiały nie odpowiadały parame-
trom, od samego początku były nie takie jak trzeba... Stanowiły
jeszcze jedną samobójczą pomyłkę, którą Tau swego czasu uzna-
ło za świetny pomysł.
Przepchnąłem się do potrzaskanej belki sufitowej, wybiłem
jak pływak w głąb połyskującej galaretki sproszkowanej rafy
i zdołałem przejść górą. Potem znów przestałem się poruszać, tyl-
ko dryfowałem z rozpędu w głąb rafy, dałem się ogarnąć tej ciszy
i sile, oddzielić od świata, który zostawiłem za sobą. Obecność raf
grzechotała mi w głowie jak kamyczki o okienną szybę, od chwi-
li kiedy ręką dotknąłem ściany. Teraz wreszcie czułem się na tyle
bezpieczny, żeby pootwierać na oścież wszystkie okna w mojej
głowie. Rozluźniłem całe ciało i opróżniłem umysł ze wszystkich
myśli, jakie wniosłem tu z sobą z zewnątrz, dopóki nie pozostały
mi same tylko odczucia i wrażenia...
Cisza wypełniła się światłem, a przy każdym wdechu czułem
zapach muzyki, oczyma śledziłem transcendentne radiacje fal
o niewyobrażalnych długościach, kiedy wszystkie moje zmysły
przelały się w podłoże rafy.
Łatwo było zagubić własną tożsamość, nie mówiąc już o swę-
dzącym ziarenku cudzej rozpaczy, która pchnęła mnie w tę wysu-
blimowaną dal. Przy wielkim wysiłku woli zdołałem jakoś po-
wstrzymać ten świadomościowy krwotok i nakazałem sobie pa-
miętać, kto na mnie liczy.
Joby... Joby straci matkę, jeśli ja zgubię drogę. Ekipa śled-
cza, którą przysłał Isplanasky, żeby zbadała zgniliznę pod war-
stwą kłamstw Tau - nigdy nie będzie miała szans nikomu opowie-
dzieć o tym, co tu odkryła, a ja już do końca życia nie mógłbym
zmrużyć oka, wiedząc, że uprzedzenia i gorycz przeszkodziły mi
w odnalezieniu tych, co zdołali przeżyć.
Jeśli komuś w ogóle udało się przeżyć. Zarzuciłem przed siebie
sieć mojej psycho, skanując powolutku podłoże, i czułem, że wzra-
sta moja samokontrola, kiedy przeszukiwałem metaforyczny ciem-
ny pokój, żeby znaleźć w nim choć najlżejszy ognik ludzkiej myśli.
Ale ten ciemny pokój to był istny dom wariatów, gdzie nic nie sty-
kało się pod właściwym kątem, gdzie schody z węglowodorów złożo-
nych wiodły pod sufit z ceramostopu, drzwi otwierały się na pustkę
albo miały za sobą ścianę - śmiertelna pułapka iluzji dla poszukiwa-
cza, który pozwoli, by uwaga wywędrowała mu odrobinę za daleko.
Ale kiedy zanurzałem się coraz głębiej, drgnęły we mnie sta-
re wspomnienia z czasów, kiedy byłem telepatą - kiedy byłem
w tym dobry między najlepszymi - i jeśli ktokolwiek potrafiłby ich
znaleźć, tym kimś byłem właśnie ja. Jeżeli komuś udało się prze-
żyć, to przecież musi gdzieś tutaj być... gdzieś tutaj... Tam!
Złapałem szybki jak żywe srebro błysk rozjarzonego bólem
umysłu. Kiedy urwał się kontakt, rzuciłem się w ślad za nim, śle-
dziłem go wśród ruin obcych wrażeń, nie popuszczałem, bo nie
mogłem sobie pozwolić na to, by go zgubić teraz, kiedy byłem już
tak blisko...
Tam jest. Kontakt naładował mi zmysły, przesłał łącze psycho-
kontaktu z centrum moich myśli do innego... do jeszcze jednego...
i jeszcze... Pełno przerażenia, bólu, smutku.
Troje. Tylko troje? Ilu ludzi mogło tu wejść? Na pewno
0 wiele więcej niż troje. Nie znałem tych trzech umysłów, ni-
gdy nie byłem w ich wnętrzu, nie mogłem stwierdzić, czy nale-
żały do kogoś, kogo przedtem spotkałem, bo nie znalazłem
w nich ani jednej sensownej myśli. W mózgu dzwoniło mi od
pierwotnych emocji, z których każda mówiła wyraźnie, że ich
czas dobiega końca.
Nie próbowałem łączyć się z nimi telepatycznie, ponieważ
wiedziałem, że wpadliby tylko w panikę. Przylgnąłem do cien-
kiej nitki myślowej, która pozwoli mi ich zlokalizować, a resztą
myśli ruszyłem z powrotem przez przemieszane warstwy rafy, że-
by zamknąć obwód i znaleźć na zewnątrz umysł, który posłuży
mi za kotwicę i pozwoli się stamtąd wydostać.
Znalazłem Natasę - być może dlatego, że stał najbliżej,
a może dlatego, że był jedynym, który chciał, żebym go znalazł.
Czułem, że wzdryga się cały, jakby nasz kontakt był fizyczny.
Kierując się kompasem jego wstrząsu, wróciłem po śladach
przez ten techno-organiczny labirynt, aż wreszcie wypadłem
z powrotem na otwartą przestrzeń.
Natasa złapał mnie i przytrzymał, kiedy skafander się wyłą-
czał. Wciąż jeszcze tkwił w mojej głowie, choć nie z własnej woli,
1 natarczywymi pytaniami rozwiewał czar rafy. (Znalazłeś ich?)
pytał.
- Znalazłeś ich?
(Znalazłeś ich, znalazłeś ich, znalazłeś...) Potrząsnąłem gło-
wą, żeby wyciszyć te echa, podniosłem do góry dłonie i zacząłem
gorączkowo kiwać głową, kiedy dotarł do mnie wyraz jego twa-
rzy. Rozluźniłem hełm i zdjąłem go z głowy.
- Są. Troje ocalało.
- Troje?! - powtórzył. - Do diabła, weszło ich tam dwadzieścio-
ro siedmioro!
Skrzywiłem się i wbiłem wzrok w ziemię.
- A... a moja żona?
- Nie wiem - wymamrotałem. - Nie zdołałem... - Urwałem
czując, że frustracja przekuwa jego żal w gniew. Przerwałem kon-
takt, wyrzuciłem go ze swoich myśli. - Czy chce pan powiedzieć,
że jeśli nie ma wśród nich pańskiej żony, to nie obchodzi pana, czy
ktoś z tych uwięzionych żyje?
Zamrugał oczyma, a na jego twarzy ukazał się teraz zupełnie
inny rodzaj gniewu.
- Nie - odparł. - Oczywiście, że nie. Jak głęboko się znajdują?
- Chwileczkę - odezwał się ktoś za jego plecami. To urzędni-
cy, którzy przedtem rozmawiali z Protzem, zgromadzili się teraz ko-
ło nas. Wciąż jeszcze był z nimi Protz. - Co z tymi ludźmi z FKT?
Czy wszyscy nie żyją?
Nie potrzeba było czytać w myślach, żeby wiedzieć, o co tak
naprawdę pytają. Jeśli federalni zginęli w wybuchu, sprawy nie
wyglądają różowo dlaTau - ale może mimo wszystko uda się to ja-
koś zatuszować. Natomiast jeśli federalni żyją, nie ma szans na
ukrycie błędów - ani tych wielkich, ani tych małych.
- Nie wiem, kto przeżył - odparłem, starając się panować nad
głosem. -Wiem tylko, że w środku znajdują się ludzie, którzy jesz-
cze żyją.
- Skąd ta pewność? - warknął jeden z urzędasów.
- On wie - poparł mnie Natasa głosem nabrzmiałym podejrz-
liwością. - Jest telepatą. - Dookoła nas zaczai zbierać się tłumek
robotników i strażników, czekających na dalsze rozkazy.
- Jest kaleką, do diabła! - wtrącił się Protz. - Nie może czy-
tać w myślach.
- Umie odczytywać rafy - zabrzmiał głos Ixpy. Obróciłem się
i z zaskoczeniem zobaczyłem, że przepycha się ku nam przez tłum.
- Nigdy przedtem nie mieliśmy tu nikogo, kto by to potrafił. Cze-
mu, do jasnej cholery, wyciągnął go pan stąd, kiedy odkrył tę ano-
malię? - Zgromadzeni dookoła nas robotnicy zaszemrali głośno,
ale nie umiałem rozeznać, jakie panują wśród nich nastroje. Ixpa
odwróciła wzrok od Protza, jakby nie spodziewała się od niego
odpowiedzi. - Co mamy dalej robić, proszę pana? - zwróciła się
bezpośrednio do Sandusky'ego, wskazując na mnie ruchem głowy.
- Robimy, co się da. - Sandusky machnął dłonią tak, jakby
rozganiał dym. -Więcej nie damy rady, dopóki nie podłączymy od
nowa sprzętu. - Obejrzał się przez ramię na załogi, nadal starają-
ce się usunąć zwały za pomocą sprzętu, który wypełniał mniej
więcej co trzecie polecenie. - To zajmie całe godziny.
- Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli całe godziny, Sandusky -
odezwałem się.
Popatrzył na mnie, ale nie dlatego że mnie rozpoznał, tylko
dlatego że nie mieściło mu się w głowie, żeby ktoś taki jak ja mógł
się w ten sposób do niego odezwać.
Odwróciłem się z powrotem do Ixpy.
- Czy kiedy mam na sobie skafander, mogę zabrać ze sobą
dodatkowy sprzęt?
- Jaki sprzęt? - zapytała, obrzucając mnie pełnym zwątpienia
spojrzeniem.
- Inne skafandry fazowe, konkretnie trzy.
- No cóż... tak - odparła. Jej twarz natychmiast rozjaśniła się
zrozumieniem. - Tak, czemu nie. Myślisz, że mógłbyś do nich do-
trzeć? Wyprowadzić ich stamtąd?
Wzruszyłem ramionami.
- Chcę przynajmniej spróbować.
Ixpa dała znak jednemu ze stojących za nią robotników.
- Skocz po kilka skafandrów fazowych.
- Poczekaj chwilę... - wtrącił Sandusky, marszcząc brwi. - Nie
możesz tego zrobić.
Wszystkie twarze dookoła zwróciły się w jego stronę.
- Dlaczego nie? - zdziwiła się głośno Ixpa. - Mogłoby się udać.
Sandusky zasznurował wargi. Wyglądał, jakby ktoś postawił go
na gorącym talerzu.
- To zbyt niebezpieczne. Nie chcę ryzykować jeszcze jednego
wypadku... - Wskazał ręką zwalisko, usiłując przy tym wyglądać
tak, jakby rzeczywiście go obchodziło, czy będę żył, czy nie.
- Zgłosiłem się na ochotnika - oznajmiłem. - Chcę zaryzyko-
wać. Mogę do nich dotrzeć.
- Nie wiemy nawet, czy to nasi ludzie przeżyli - zaprotestował
Protz. - Mamy tylko słowo tego mieszańca na dowód, że tam
w środku ktoś żyje.
Sandusky spojrzał zaraz na Protza, usta drgnęły mu nerwowo.
- Przepraszam - wtrącił szybko Natasa. - Czy on mówi, że je-
śli ocalałymi są federalni, dla dobra keiretsu powinniśmy pozwo-
lić im umrzeć? Że tylko dlatego, że nie mamy pewności, kto tam
jest, mamy skazać ich na śmierć?
Szum dokoła nas przybrał na sile.
- Tam w środku jest moja żona, sir - mówił dalej Natasa. - Nie
wiem, czy żyje, czy nie. Ale to nie jest keiretsu - pogrzebać żywcem
naszych tylko dlatego, że mogliby się okazać tymi z zewnątrz...
A ci z zewnątrz mogliby za dużo wiedzieć. Keiretsu oznacza rodzi-
nę.
Sandusky poczerwieniał na twarzy. Jeszcze raz zerknął na
Protza, potem odwrócił wzrok, bo wysłani przez Ixpę robotnicy
przynieśli już skafandry. Ixpa podała mi hełm. Włożyłem go. Bry-
gadzistka wręczyła mi jeden po drugim pozostałe skafandry.
- Nieś je tak blisko ciała, jak tylko zdołasz - pouczyła mnie.
-W ten sposób powinny się zmieścić wewnątrz twojego pola fazo-
wego. - Skłoniła głowę w stronę czekającej na mnie rafy.
Ruszyłem przed siebie, niosąc dodatkowe skafandry, kątem
oka obserwując Sandusky'ego i Protza. Ich spojrzenia wyraźnie
spochmurniały, kiedy dotarłem do połamanej powierzchni rafy.
Ale sam nie wiem kiedy, bez jednego słowa zachęty ze strony Na-
tasy, utworzyła się za mną falanga strażników i robotników, chro-
niąca mnie przed wszelką interwencją keiretsu. Dotarłem do zapo-
ry ze strzaskanych snów i przestąpiłem ją.
Znów pozwoliłem, żeby rafa zalała mi myśli. Tym razem było
łatwiej, bo złość, którą przedtem zabrałem ze sobą w głąb, już się
zdążyła rozwiać; łatwiej, bo już wiedziałem, że zdołam zrobić to,
co do mnie należy.
Kiedy wypełniły mnie całkiem doznania z rafy, spostrzegłem,
że błyszczący ślad mojego kontaktu z ocalałymi wciąż jeszcze ist-
nieje, jak korytarzyk kornika wydrążony w przestrzeni kosmicz-
nej. Z ulgą i niejakim zadziwieniem podążyłem za nim do końca,
nie zatrzymując się nawet na chwilę.
Przepchnąłem się przez ścianę rafy do wnętrza niedużego pę-
cherzyka, gdzie troje ocalałych kuliło się pod przypadkowym
schronieniem z niestrzaskanej ściany kompozytu. Usłyszałem-od-
czułem falę niedowierzania i wstrząsu, kiedy tak wyłoniłem się
przed nimi w zupełnie niesamowity sposób. Skulili się i gapili na
mnie z szeroko otwartymi ustami, jak gdybym był jakąś personi-
fikacją tej katastrofy, która przyszła dokończyć to, czego nie zdo-
łał zrobić wybuch.
- Przyszedłem was stąd wydostać - odezwałem się, starając
się tak dobrać słowa, żeby jak najszybciej przywrócić im rozsą-
dek. Nie miałem pojęcia, jak brzmi dla nich mój głos, czy da się
chociaż rozróżnić poszczególne słowa. Wyciągnąłem ku nim ska-
fandry, żeby mogli je zobaczyć, podczas gdy sam badałem wzro-
kiem ich brudne, oszołomione twarze w poszukiwaniu tej jed-
nej, którą znałem.
Ling Natasy nie było między nimi. Nie rozpoznawałem tu ni-
kogo... Ale jedno z nich miało na sobie resztki munduru FKT.
- Bogu dzięki... - Federalny dźwignął się na nogi, starając się
chronić nienaturalnie wygięte ramię. Twarz pod warstwą krwi
i brudu zupełnie zszarzała z bólu. - Jak? - wyjąkał. - Gdzie...?
- Przysyła mnie Isplanasky - odparłem z uśmiechem.
Zagapił się na mnie w zdumieniu. Pozostałych dwoje nadal ku-
cało i wpatrywało się w nas w bezruchu, jakby zapadli w jakieś
odrętwienie.
- Chodźcie - powiedziałem do nich łagodnie. - Mam dla was
skafandry fazowe. Wyprowadzę was stąd.
Człowiek Isplanasky'ego wziął ode mnie kombinezon i zaczai
go wkładać, podczas gdy ja zająłem się kobietą o pustym spoj-
rzeniu, z naszywkami strażnika na ramieniu. Razem ubraliśmy
w skafander trzeciego ocalałego - obrączkę z wbitym w twarz dłu-
tem, które prawdopodobnie wyłupiło mu oko. Nie był starszy ode
mnie. Starałem się nie patrzeć na jego twarz, starałem się nie wi-
dzieć tego, co oni musieli oglądać cały czas, odkąd tu utknęli: ja-
kaś stopa, jakieś ramię wystające z lawiny gruzu. Sam stałem
w kałuży krwi, która nie należała chyba do nikogo z tej trójki.
Przełknąłem ogarniającą mnie falę mdłości i zmusiłem się do sku-
pienia myśli w ostatniej, rozległej inspekcji, żeby wyszukać in-
nych ocalałych, których przedtem mogłem przeoczyć. Nie znala-
złem nikogo.
- Te skafandry nie funkcjonują prawidłowo - zaprotestował
federalny, kiedy tlen oczyścił mu płuca z pyłu, a mózg zaczai dzia-
łać normalniej. Patrzył przy tym na śmietnik danych na odczy-
tach wewnątrz swego hełmu.
- Wszystko w porządku - odezwałem się, starając się nadać
słowom tak krzepiący ton, jaki potrzebował teraz usłyszeć. - Ja
was wyprowadzę. Musicie tylko iść za mną.
- Twój skafander jest podłączony? - dopytywał się.
- Tak - odparłem, nie patrząc na niego. - Jest podłączony.
Chodźmy. - Wyciągnąłem do niego rękę, a federalny ją złapał.
Sam z kolei wyciągnął drugą rękę i chwycił obrączkę. Strażniczka
ujęła go za drugą dłoń. Ostrożnie pociągnęli go do przodu, kiedy
prowadziłem ich w stronę ściany gruzu. Szedł z nami bezmyślnie
jak robot, ale przynajmniej szedł.
Wkroczyłem znowu w podłoże rafy, wiodąc ich rządkiem za so-
bą. Wypełniło mnie poczucie ulgi, kiedy zobaczyłem przed sobą
rozświetlony myślowy korytarzyk, który pozostawiłem za sobą,
idąc w tę stronę, i który wciąż czekał, żeby zaprowadzić nas z po-
wrotem. Wystarczająco trudno było mi skupić uwagę na pozosta-
łych, kiedy brnęli za mną z wielkim trudem, gdyż ich ruchy spo-
wolniały rany, szok i brak doświadczenia. Więcej niż raz zdarzyło
mi się któreś z nich zgubić, gdy brnęliśmy przez koszmarne bąble
chaotycznych gęstości wśród czegoś, co dla nich było głównie czar-
nym jak atrament strumieniem cząsteczek. Musiałem wciąż so-
bie przypominać, że oni nie odczuwają tego tak jak ja - za każdym
razem, kiedy trzeba było się po któreś wracać, żeby naprowadzić
je na właściwy kierunek.
Teraz nie mogłem się z nimi komunikować, żeby udzielić wska-
zówek lub uspokoić, bo urządzenia łącznościowe w skafandrach
produkowały jedynie nierozpoznawalny szum. Cieszyłem się zresz-
tą, że nie muszę słuchać tego, co mówią. Wiedziałem przecież, jak
się czują, i nie mogłem zrobić nic więcej, jak tylko trzymać się dro-
gi, która wyprowadzi ich z tego koszmaru na światło dzienne. Po-
dróż w tę stronę była jasna i prosta, podróż z powrotem była jak-
by z innego wszechświata, zahaczała o samo piekło. Oddech zaczął
mi się rwać; nie byłem pewien, czy wysiadają mi siły, czy skafan-
der. Wiedziałem tylko, że jeśli wkrótce nie dotrę do drugiego koń-
ca tej mentalnej liny, żadne z nas do niego nie dotrze.
Potem, zupełnie znienacka, znaleźliśmy się na zewnątrz - wy-
szedłem na chwiejnych nogach ze ściany rafy, wlokąc za sobą fe-
deralnego. Pozostali wyszli za nim i runęli na ziemię jak głazy.
Opadłem na kolana w konwulsyjnym ataku kaszlu. Dokoła nas
zaroiło się od robotników i strażników, którzy rzucili się ściągać
nam hełmy i resztę skafandrów i pozostawili mnie zupełnie bez-
bronnego naprzeciw tej masy pozbawionego sensu i spójności ha-
łasu i sprzężenia zwrotnego w moich myślach - zakryłem głowę rę-
koma, rozpaczliwie pragnąc odciąć się od wszystkiego.
Ktoś podniósł mnie i oderwał mi ręce od głowy, pytając:
- Nic ci nie jest?
Skinąłem na oślep głową. Ten ktoś wyprowadził mnie na ze-
wnątrz nadopiekuńczego tłumu. Kiedy w końcu udało mi się otwo-
rzyć oczy, zobaczyłem przed sobą twarz Natasy. Wtedy dopiero
uświadomiłem sobie, dlaczego nie mam ochoty jej oglądać.
- Nie znalazłeś jej - szepnął. Nie zabrzmiało to jak oskarże-
nie ani nawet nie jak pytanie. Na powierzchni smutku głębszego
niż czas rozlała się powoli rezygnacja. - Odeszła.
Przytaknąłem skinieniem głowy, przełykając ciężko ślinę, bo
dławiłem się przytłoczony jego uczuciami.
- Ta trójka, którą wyprowadziłem... to już wszyscy. - Kiwną-
łem głową w stronę ocalałych. - Więcej nie było nikogo.
- Przynajmniej... - Głos mu się załamał. - Przynajmniej nie
cierpiała. - Otarł twarz dłonią, myśląc przy tym: Cierpią ci, co po-
zostali przy życiu. Joby. Ona odeszła, Miya odeszła... Dobry Boże,
co mam teraz począć z Jobym?
Nie wiedziałem, co ma począć, nie wiedziałem też, co mu po-
wiedzieć.
Zaczęli podchodzić do nas inni. Natasa prędko otarł oczy.
Odwróciłem się i zobaczyłem, że stoi przy nas ten federalny,
którego dopiero co uratowałem. Widziałem, że zanim spojrzał na
mnie, dostrzegł zaczerwienione oczy Natasy.
- Chciałem ci podziękować - powiedział głosem ochrypłym
od bólu.
Kiwnąłem głową, choć jego słowa docierały do mnie tylko
częściowo, bo uwagę wciąż zaciemniał mi smutek Natasy. Czułem,
że umysł zaczyna mi się nieodparcie zamykać jak pięść.
- Chciałbym też z tobą porozmawiać. Natychmiast.
- Proszę pana - odezwała się jedna z podtrzymujących go me-
dycznych - natychmiast to trzeba zawieźć pana na izbę chorych,
żeby się przekonać, czy żadna z ran nie zagraża życiu.
Federalny obrzucił ją poirytowanym spojrzeniem, ale się nie
sprzeciwiał. Przerzucił spojrzenie na Natasę.
- Niech lepiej tego robotnika nie spotka żaden nieszczęśli-
wy wypadek, dopóki się z nim nie spotkam. Rozumie mnie pan?
Ciemne oczy Natasy śmiało odpowiedziały na jego spojrzenie.
- Doskonale - odparł.
Federalny pozwolił wtedy medycznym odprowadzić się do ko-
lejki, obejrzał się przy tym raz, jakby się chciał upewnić, czy do-
brze zapamiętał moją twarz albo czy już nie zniknąłem.
Stałem obok Natasy, odprowadzając go wzrokiem wśród mil-
czenia, które było równie bolesne jak długotrwałe. W końcu Na-
tasa wyprostował ramiona, jakby chciał zrzucić z nich brzemię
smutku. Już nie czułem jego myśli, nie mogłem zajrzeć mu do
środka przez oczy. Twarz nie okazywała niczego. Patrzyłem, jak
sięga po coś do pasa ze sprzętem. Wyciągnął to coś ku mnie i za-
cisnął mi na nadgarstku.
Zesztywniałem i już chciałem szarpnąć się w tył, kiedy zdałem
sobie sprawę, że to nie kajdanki. Zobaczyłem błysk światła, po
ramieniu przebiegła mi fala wstrząsu. Kiedy zabrał z powrotem tę
rzecz, na moim ręku już nie było obrączki. Zobaczyłem tylko sze-
roki na dwa palce pasek nagiego, pozbawionego skóry ciała, któ-
ry biegł dookoła przegubu.
- Twój kontrakt został anulowany - oznajmił Natasa.
Popatrzyłem na niego, nie wiedząc, czy bardziej odczuwam
ból, czy zaskoczenie. Ale ani jedno, ani drugie nie dało się porów-
nać z moim niedowierzaniem.
- Może pan to zrobić? - szepnąłem.
Krzywiąc się, wzruszył ramionami.
- Ten kontrakt był nieważny. W ogóle nie powinieneś się tu
znaleźć.
Wziąłem głęboki wdech, potem powoli wypuściłem powietrze
z płuc.
- Co teraz będzie?
Dłoń zamknęła mu się na kolbie pistoletu, a temperatura spoj-
rzenia opadła do zera absolutnego, kiedy przeszukiwał wzrokiem
tłum, żeby wypatrzyć Protza.
- Teraz - odpowiedział - gówno trafi w wentylator. - Wezwał
kogoś bezgłośnie i nagle dwoje strażników zaczęło się przepychać
ku nam przez kłębiący się tłum. Natasa wskazał im na mnie.
- Zabierzcie go do szpitala i zostańcie przy nim.
- Ale nic mi... |
Posłał mi znaczące spojrzenie.
- Każcie opatrzyć mu rękę. Potem dowiedzcie się, gdzie poło-
żyli tego rannego federalnego, i wpakujcie go na łóżko obok.
Strażnicy skinęli głowami. Jeden z nich się uśmiechnął.
- To żaden problem.
- Jak tam Park? - zapytał Natasa. Takie nazwisko wyczyta-
łem na plakietce strażniczki, którą wyprowadziłem.
- Medyczni mówią, że nic jej nie będzie, sir.
- To dobrze - mruknął Natasa i nie podnosząc wzroku, poki-
wał głową.
- Namaste - mruknąłem, a on spojrzał na mnie, nie rozumie-
jąc. Kiedy strażnicy odprowadzali mnie do kolejki, patrzyłem, jak
Natasa zbliża się do Protza. Zanim zdołałem to zobaczyć, znaleź-
li się poza zasięgiem mojego wzroku, ale i tak uśmiechnąłem się
do siebie.

29
Kiedy wreszcie trafiłem do pokoju, który miałem dzielić z fede-
ralnym, był tak naf aszerowany lekami, że nie kontaktował. Wszel-
kie rozmowy będą musiały poczekać. Udało mi się przynajmniej
podsłuchać, że nazywa się Ronin i że wyjdzie z tego.
Znacznie trudniej było mi uwierzyć, że ja z tego wyjdę. Poło-
żyłem się na pustym łóżku, tuląc do siebie okryty sztuczną skórą
nadgarstek, zadowolony, że wreszcie mogę odpocząć, ale wtedy
zmęczenie rozpruło mi resztki świadomości.
Wyrwany gwałtownie ze snu, otworzyłem oczy i dopiero wte-
dy zorientowałem się, że musiałem przespać wiele godzin.
Przy łóżku stał Luc Wauno, rękę wciąż jeszcze trzymał na
moim ramieniu, za które potrząsał, żeby mnie obudzić. Kiedy zo-
baczył, że otwieram oczy, uniósł dłoń w niemym ostrzeżeniu.
- Wauno? - wyjąkałem, siadając. - Skąd się tu, u diabła,
wziąłeś?
Skinieniem głowy wskazał mi sąsiednie łóżko. Stał przy nim
Natasa i pomagał podnieść się Roninowi. Ronin sprawiał wra-
żenie jeszcze bardziej ogłupiałego ode mnie, pewnie pod wpły-
wem lekarstw, ale był już zupełnie na chodzie. Natasa wyglądał
znacznie gorzej od niego - przez długie godziny toczył walkę ze
swoim smutkiem i wyraźnie przegrywał.
- Nie podoba mi się to, co słyszę tam na górze - mówił. - Chcę,
żebyście przeczekali gdzieś w bezpiecznym miejscu, aż dostanie-
cię wsparcie. - Podał Roninowi mundurową kurtkę i spodnie i po-
mógł mu je włożyć.
Kiedy podnosiłem się z łóżka, zerknąłem na kamery ochro-
ny. Zawsze i wszędzie były włączone, także i tutaj.
- Grają z playbacku - wyjaśnił Natasa, który zauważył moje
spojrzenie. - Widać tylko was dwóch, śpiących.
- Dokąd się udajemy? - zapytałem, wytrząsając z myśli ostat-
nie obłoczki snu. - Nigdzie nie jest bezpiecznie...
- Znam jedno takie miejsce - odezwał się Wauno, a jego
uśmiech powiedział mi wyraźnie: Świrowo.
Skinąłem głową, a potem popatrzyłem na Ronina, na jego
bransoletę danych.
- Lepiej będzie, kiedy zostawi to pan tutaj.
Popatrzył na mnie tak, jakbym mu zaproponował, żeby zosta-
wił tu jedno oko.
- Przez nią będą mogli pana wyśledzić. Jeśli Tau dojdzie do
wniosku, że chce zatuszować własne błędy, nigdzie nie będzie pan
z tym bezpieczny.
Jego twarz przybrała oszołomiony i udręczony wyraz, potem
powoli zastąpiło go zwątpienie, wreszcie akceptacja. Ociągając
się, rozpiął bransoletę danych, a potem stał, trzymając ją w dło-
ni, jakby chciał zbadać jej ciężar.
- On ma rację. To jedyny sposób - poparł mnie Natasa.
Krzywiąc się, Ronin upuścił bransoletę na łóżko. Kiedy ru-
szyliśmy do wyjścia, Natasa otoczył go ramieniem, żeby pode-
przeć. W korytarzu czekali strażnicy, którzy eskortowali nas przez
cały labirynt zakładów aż do samego wyjścia.
Nowy transportowiec Wauno stał w tym samym miejscu co
niegdyś stary, na lądowisku przy głównym wejściu do kompleksu.
Po tarczy księżyca przesuwały się chmury... A może było to coś
więcej, co tylko sprawiało wrażenie chmur.
Przy transportowcu stało jeszcze więcej strażników. Pokaza-
li nam uniesione w górę kciuki i odsunęli się, żeby zrobić przej-
ście. Luk otworzył się, a Wauno przejął od Natasy opiekę nad Ro-
ninem i pomógł mu wejść po trapie.
Ruszyłem za nimi, zawahałem się, widząc, że Natasa nie idzie
z nami.
- A co z panem? - zapytałem.
- Nic mi nie będzie. - Głową wskazał na stojących po obu
stronach strażników.
- A jeśli pan się myli? - nalegałem.
- Ronin będzie miał moje zeznania i wszystkie dane. Wauno
wie, jak się do nich dostać. - Uśmiechnął się kwaśno.
- A co będzie z Jobym?
Uśmiech momentalnie zniknął.
- Będzie bezpieczny... - odparł, a wydawało się, że zaraz udła-
wi się własnymi słowami. - Będzie z wami. - I ruszył przez rząd
strażników w kierunku wejścia.
Bez słowa patrzyłem, jak się oddala, aż wreszcie Wauno zawo-
łał mnie po imieniu i kazał mi wsiadać.
Wspiąłem się po trapie i stanąłem obok niego, kiedy luk za-
mykał się z wolna za nami. W słabo oświetlonym wnętrzu transpor-
towca zobaczyłem, że ma przy sobie woreczek z lekami.
- Luc, ja... tak mi przykro - mruknąłem, spuszczając wzrok.
- Ja nigdy...
Wyglądał, jakby nic nie rozumiał, dopóki nie zorientował się, na
co patrzę. Dotknął sfatygowanej skóry woreczka i potrząsnął głową.
- Zostawiłem go tam dla ciebie - odrzekł cicho. - Na wypadek
gdybyś go potrzebował. To wszystko.
Uniosłem na niego pełen niedowierzania wzrok.
- Skąd wiedziałeś, że będę go potrzebował?
- Nie wiedziałem - odparł z lekkim uśmiechem. - Chyba sam
musiał wiedzieć. Taki właśnie jest, czy w to wierzysz, czy nie. -
Wzruszył ramionami i popatrzył mi w oczy. - Wiem, co się stało,
kiedy się rozbiliśmy - rzekł. -To nie była twoja wina. - Zajął swo-
je miejsce w fotelu pilota.
Przełknąłem całe mnóstwo niepotrzebnych słów i odwróci-
łem się, żeby samemu poszukać sobie miejsca. Ronin siedział już
przypięty do fotela. Obok niego zasiadał Perrymeade z Jobym na
kolanach. A zaraz obok nich Kissindra.
Zamarłem w bezruchu.
- Czego tu chcesz? Ty dwulicowy sukin...
- Kocie! - przerwała mi Kissindra, zrywa jljSSięjja nogi. - Za-
mknij się i posłuchaj, co mówię. - Wyszła naprzód, bardzo ostroż-
nie, bo transportowiec już wystartował. Na jej policzku wypatrzy-
łem bladą kreskę blizny, ale poruszała się normalnie, nie była
w żaden sposób okaleczona. W głowie pojaśniało mi od nagłego
błysku absurdalnej ulgi, gniew i cierpienie odebrały mi mowę.
Opadłem w fotel naprzeciw Ronina, jakby wyłączyło mi mózg.
- Wiem, że ten wypadek to nie twoja wina - odezwała się, kie-
dy wbiłem wzrok w ziemię. - Wujek Janos także o tym wiedział.
Podniosłem głowę.
- W takim razie dlaczego...? - Uniosłem w jego stronę oban-
dażowaną dłoń. - Dlaczego mi to zrobił?
Musnęła palcami sztuczną skórę na przegubie.
- Żeby zdobyć dla ciebie więcej czasu, zanim FKT przyśle no-
wą ekipę śledczą. Żeby Borosage cię nie zabił.
Rozdziawiłem usta.
- Myślisz, że żyłbyś teraz, gdyby wujek zostawił cię wtedy
w Korporacji Bezpieczeństwa?
- Nie - odparłem. Jeszcze raz popatrzyłem na Perrymeade'a.
- Naprawdę myślałem, że nienawidzi mnie pan do szpiku kości -
dodałem..- Naprawdę tak myślałem.
- Może wtedy tak było - odpowiedział mi Perrymeade. Wyda-
wało mi się, że po jego twarzy przemknął cień uśmiechu. - Ale
gdyby nie to, Borosage nigdy by mi nie uwierzył.
- Być może zasłużyłem sobie na to - mruknąłem, uciekając
wzrokiem w bok.
- Może od początku miałeś rację we wszystkim, co robiłeś.
Nic nie odpowiedziałem, przez dłuższą chwilę nie mogłem na-
wet na niego spojrzeć. Nierealność sytuacji, w jakiej się znalazłem,
całkowicie nieoczekiwane działania tych ludzi - dla mnie, a przeciw
systemowi kłamstw - zupełnie nie mieściły mi się w głowie.
Kiedy znów podniosłem wzrok, to tylko po to, żeby spojrzeć na
Joby'ego, który siedział nieruchomo na kolanach Perrymeade'a.
Jego oczka nie odrywały się od mojej twarzy, wpatrzone we mnie
jak oczy lalki, aż w końcu zorientowałem się, że to nie przypadek.
- Joby? - zagadnąłem łagodnie. Chłopczyk zamrugał, ale nie
odezwał się ani nie poruszył. Z ciężkim sercem odwróciłem wzrok,
zastanawiając się, czy teraz nie jest mu przypadkiem gorzej niż ,
przedtem. - Dlaczego on tu jest? To może być niebezpieczne...
- Na pewno nie tak, jak pozostawienie tam, gdzie Tau może
łatwo go znaleźć - odpowiedział Perrymeade ponuro. Przypomnia-
łem sobie, co mi mówił Natasa. Zerknąłem na Joby'ego jeszcze
raz i przekonałem się, że i on nie ma na rączce bransoletki.
Potarłem przegub, zaczepiając połamanymi paznokciami
o brzegi sztucznej skóry. Zmusiłem się do cofnięcia ręki, zastana-
wiając się w duchu, czy nadejdzie kiedyś taki dzień, kiedy poczu-
ję się w swoim nowym wcieleniu na tyle bezpiecznie, że przesta-
nę to robić. Choć i przedtem zajęłoby mi dużo czasu, teraz będzie
trwało jeszcze dłużej.
- W takim razie w porządku - odparłem. - Ale co wy dwoje tu
robicie? - Kiwnąłem głową w stronę Kissindry i Perrymeade'a.
- Dodajemy ogniw do łańcucha prawdy, jak mam nadzieję -
odpowiedział mi Perrymeade. - Współpracowałem z FKT, odkąd
się dowiedziałem, że się z nimi skontaktowałeś.
- Skąd pan o tym wiedział? - spytałem zaskoczony.
- Od Hanjena. Hanjen skontaktował się ze mną, jeszcze za-
nim Borosage się wygadał.
- A on skąd wiedział?
- Powiedziała mu Miya - odparła tym razem Kissindra. - A on
opowiedział wujkowi, kiedy zgodził się pomóc Tau cię odnaleźć...
- Odwróciła wzrok od mojej twarzy, jednak tylko na krótką chwi-
lę. - Kocie, ludzie Borosage'a byli już wszędzie po tej stronie rze-
ki. Wdzierali się do domów i niszczyli ludziom mienie. Terroryzo-
wali dzieci w szkołach, bez powodu zabierali do więzienia pacjen-
tów ze szpitala. Nałożyli embargo na dostawy żywności...
Potrząsnąłem w oszołomieniu głową, kiedy sobie uświadomi-
łem, że to naprawdę Hanjen powiedział Tau, dokąd zabraliśmy
Joby'ego. Oddał przybraną córkę w ręce ludzi... Zdradził nas, że-
by ratować swój lud. Tkwił między młotem a kowadłem, i to my sa-
mi go tam wepchnęliśmy.
Perrymeade zwrócił się teraz w stronę Ronina, który przyglą-
dał nam się badawczo jak ktoś, kto znalazł się w samym środku
psychodramy, kiedy miał oglądać serwis informacyjny Indy.
- Panie Ronin - odezwał się Perrymeade z niespodziewanym
wahaniem w głosie. - Ja... nie ma słów, którymi mógłbym wyrazić
swój żal z powodu... śmierci pańskich współpracowników.
ańskich"v
Ronin skinął głową bez słowa. W ciemnych, lekko ukośnych
oczach wciąż jeszcze czaiło się spojrzenie ofiary katastrofy, które
pozostanie w nich jeszcze długo po zniknięciu z twarzy zadrapań
i sińców. Kiedy kiwnął głową, starannie przystrzyżone włosy opa-
dły mu na twarz, ale zdawał się tego w ogóle nie zauważać. Jego
włosy, oczy kogoś mi przypominały... taMingów... raczej Jule, któ-
rej twarzy nie widziałem już od tak dawna, że ciężko mi było do-
kładnie ją sobie przypomnieć.
Sam odgarnąłem z oczu brudne włosy chyba z dziesiąty już raz
w ciągu kilku minut i zerknąłem na Kissindrę. Nie patrzyła w mo-
ją stronę. Ja też odwróciłem wzrok i pomyślałem o Mii. Ludzie
Borosage'a nie dopadli jej w klasztorze, ale nie miałem pojęcia,
co się z nią działo w tym czasie, kiedy pracowałem przy rafach...
Czy będzie na mnie czekać, kiedy dotrę do Świrowa, czy jest bez-
pieczna, czy ciągle jeszcze jest wolna?
- ...dziękuję - mówił do mnie Ronin. Kissindra szturchnęła
mnie ramieniem, a ja zdałem sobie sprawę, że prowadzę właśnie
rozmowę, której wcale nie słucham.
- Za co? - zapytałem.
Sprawiał wrażenie wyraźnie zaskoczonego.
- Za całe ryzyko, na jakie się ważyłeś, żeby prawda wyszła na jaw.
Kiedy na niego patrzyłem, znów przyszły mi na myśl oczy Jule.
Gdyby nie ona i nie uczucia, jakie dla niej żywiłem, nigdy bym nie
spotkał jej ciotki, lady Elnear taMing ani Natana Isplanasky'ego,
który przysłał tu Ronina. Nigdy nie postawiłbym stopy na Uciecz-
ce - nadal byłbym mieszańcem, ulicznym śmieciem ze Starego Mia-
sta Quarro albo po prostu bym nie żył. Nie wydarzyłoby się nic z te-
go, co tu się stało. Zdarzyłyby się za to inne rzeczy, może wcale nie
lepsze. Potrząsnąłem głową i wyjrzałem za okna na pustkę w prze-
braniu nocy.
- Całe to ryzyko - powtórzył Ronin. - Isplanasky opowiadał mi
o tym, jak się poznaliście... - Po twarzy mignął mu cień uśmie-
chu. - Mówił, że wysłałeś mu nielegalny przekaz o sytuacji tutaj.
Powiedział, że styl ci się specjalnie nie zmienił.
Tym razem to ja się leciutko uśmiechnąłem, mając w duchu
nadzieję, że nigdy nie będę musiał się tłumaczyć z tego, jak mi się
udało.
- I to właśnie ty odnalazłeś ocalałych we wnętrzu rafy.
Odruchowo pokiwałem głową, mimo że wcale nie było to py-
tanie.
- Pewnie masz mi wiele do opowiedzenia. Słyszałem już wer-
sję Perrymeade'a. Mam zeznania Natasy. Ale chcę wiedzieć to co
ty, co widziałeś, słyszałeś, czułeś, chcę poznać każdy cholerny szcze-
gół tej sprawy... -Wyciągnął do mnie uniesioną dłoń, odwróconą
wnętrzem ku górze. Zamrugałem z zaskoczenia, kiedy zobaczy-
łem wycelowany w siebie implant urządzenia rejestrującego, jak
źle umieszczone oko.
- Ilu ludzi było w waszej ekipie? - spytałem i zaraz tego po-
żałowałem, bo Ronin obrzucił mnie zaskoczonym, a po chwili prze-
pełnionym żalem spojrzeniem.
- Czworo - odpowiedział słabym głosem, jakby to jedno sło-
wo zawarło w sobie ciężar całej planety. - Czworo...
Nie musiał mi mówić, że to nie byli obcy sobie ludzie. Powoli za-
mknął dłoń, schował rejestrator. Przez długą chwilę o nic więcej
nie pytał, wcale się nie odzywał, jakby nagle uszła z niego cała
sztuczna energia, wywołana przez środki uśmierzające i niedopusz-
czanie do siebie czarnych myśli. Pozostał zagubiony i cierpiący. Kie-
dy znów podniósł na mnie oczy, mrugał rozpaczliwie, ale twarz miał
stężałą z gniewu. Otworzył znów dłoń i czekał, aż zacznę mówić.
Zawahałem się, nie bardzo wiedząc, od czego zacząć.
- Wie pan... o Jobym? - zapytałem, sięgając ze swego fotela
po rączkę dziecka. Wydało mi się, że małe paluszki drgnęły, jakby
chciały się zacisnąć na moich. Popatrzyłem na Perrymeade'a i wy-
ciągnąłem ręce w jego stronę. Zawahał się, ale zaraz podał mi
chłopca. Przytuliłem go mocno, przypominając sobie ciepłe, oddy-
chające rytmicznie małe ciałko. Powolutku, łagodnie przesuwa-
łem małe ramionka, dopóki nie otoczyły mi szyi. Malec wytrzymał,
przytulił się do mnie bez żadnej pomocy.
- Cześć, Joby - szepnąłem ze ściśniętym gardłem. -Tak za to-
bą tęskniłem... - Nie miałem pojęcia, czy mnie słyszy, a co dopie-
ro rozumie. Spróbowałem znaleźć drogę do jego myśli, skoro zna-
lazł się tak blisko mnie, ale wewnętrzna przestrzeń między myśla-
mi ma swoją własną geografię, a żaden z nas nie miał dość
orientacji.
- Perrymeade opowiedział mi o swoich podejrzeniach - ode-
zwał się Ronin łagodnie, niemal z wahaniem. - Czy możesz dodać
do tego coś więcej?
Podniosłem na niego roztargnione spojrzenie, niemal zły, że
mi przeszkadza. Zmusiłem się do przezwyciężenia tego odczucia.
- Mogę panu powiedzieć więcej niż ktokolwiek inny - odpar-
łem i zacząłem od samego początku.
Kiedy skończyłem, Joby spał twardo w moich ramionach, a my
przesuwaliśmy się nad oświetloną kratownicą Riverton. Nie sądzi-
łem, że kiedykolwiek ucieszę się na jego widok i też wcale się nie
ucieszyłem. Ale za głęboką, ciemną szramą, która oznaczała kanion
rzeki, leżały chaotyczne światła na dendrytach uliczek Świrowa.
Odetchnąłem z ulgą, kiedy przelecieliśmy nad rzeką nienie-
pokojeni przez żadne korby. Zacząłem się teraz zastanawiać, do-
kąd też zabierze nas teraz Wauno, skoro Babka nie żyje.
Zabrał nas do Hanjena. Zawiesił transportowiec jakiś centy-
metr nad dachem jego domu, jakby się bał, że konstrukcja bu-
dynku może nie wytrzymać ciężaru. Zaczęliśmy ostrożnie wysia-
dać, pomagając jedni drugim.
Wauno pozostawił swój pojazd w tym nieprawdopodobnym
zawieszeniu i poprowadził nas na wiodące w dół schody. Zastana-
wiałem się, dlaczego przywiózł nas właśnie tutaj, skoro Hanjen już
raz mnie zdradził. Doskonale rozumiałem jego motywy, ale wcale
nie było mi łatwo zaufać mu od nowa. Jednak ufałem Wauno, więc
nie zadawałem pytań.
Kiedy szliśmy przez dach, zauważyłem na nim pozostałości
filarów. I tutaj musiała kiedyś być ta zadaszona wieża do an - wzy-
wania obłocznych wielorybów. Nie pozostało z niej już nic, prócz
tych resztek murarskiej roboty sterczących półkolem jak wyszcze-
rzone zęby. Zdumiało mnie, za Hanjen jej nie zrekonstruował.
Może uważał, że nie ma sposobu, by odzyskać to, co utracił jego
lud wraz z odejściem an lirr, i nie chciał codziennie napotykać
wzrokiem modlitewnej wieży, która została pozbawiona znaczenia.
Hanjen czekał na nas na dole, w tym pokoju, który zapamię-
tałem. Wzdrygnął się lekko, kiedy zobaczył, że wchodzę z Jobym
na ręku. Nie wiem, czy była to reakcja wyłącznie na mój widok,
czy też wyczytał coś z moich oczu. Pokój wyglądał dokładnie tak,
jak go zapamiętałem, pełen eksponatów z przeszłości, która ode-
szła na zawsze.
Przypomniał mi się dzień, kiedy widziałem go po raz ostatni -
kiedy znalazłem się wśród członków HARO, którzy zdołali umknąć
z masakry - przypomniałem sobie, jak trzymając w ramionach po-
zbawione życia ciało Babki, przeklął nas wszystkich za to, co zro-
biliśmy. A ten dzień to był dopiero początek cierpień, jakie z po-
wodu satoh dotknęły całą Wspólnotę... I nawet jeśli nas wtedy nie-
nawidził, miał po temu wszelkie powody, a jego działanie przeciwko
nam wypłynęło z rozpaczliwej konieczności - zrobił to, żeby Boro-
sage nie mógł zmienić ostatnich tlących się węgli w zimny popiół.
Hanjen skłonił się przed nami ceremonialnie i odrywając ode
mnie spojrzenie, odezwał się:
- Namaste. Witajcie w moim domu.
Pozostali odpowiedzieli mu ukłonem, a Wauno i Kissindra
mruknęli namaste równie naturalnie, jakby oddychali. Perry-
meade ukłonił się trochę niezręcznie, kiedy powtórzył jak echo na-
maste - pierwsze hydrańskie słowo, jakie słyszałem z jego ust. Ro-
nin z dużą zręcznością poszedł w ślady reszty. Ja zaś stałem jak
wryty, z Jobym na ręku, nieruchomy i niemy.
- Namaste - usłyszałem czyjś jeszcze głos.
- Miya...? - Odwróciłem się.
Wchodziła do pokoju, patrząc w moją stronę, jakby wiedzia-
ła, co zobaczy, gdzie stoi każde z nas, zanim jeszcze zdążyłem się
odezwać. (Kociejoby...!) Nasze imiona zlały się w jej myślach
w jedno, nabrzmiałe uczuciem. Szła w naszą stronę zupełnie bez-
szelestnie i w milczeniu, jakby się bała, że zaraz możemy znik-
nąć. Ale z każdym krokiem jej uśmiech rozlewał się coraz szerzej.
Kiedy przeszła dzielącą nas przestrzeń, skupiła się i wzięła nas de-
likatnie w krąg własnych myśli.
Moje myśli otwarły się nagle jak szereg pozamykanych okien,
a wtedy tamci dwoje znaleźli się u mnie w środku, dzieląc ten
sam widok.
(Namaste) powiedziałem, wreszcie pojąwszy prawdziwe zna-
czenie tego słowa.
(Tak się o ciebie bałam...) pomyślała, całując mnie iwołając
w myślach moim niewypowiedzianym imieniem.
- Mama...? - mruknął Joby, przecierając oczy, jakby, odna-
lazłszy nas, obudził się z głębokiego snu. - Tato. - Uśmiechnął
się, wszyscy troje uśmiechaliśmy się w tak zupełnie niemożliwy
sposób, w jednym miejscu i o jednym czasie, znów w swoim kie-
szonkowym świecie. Pokój i wszyscy w nim się znajdujący po
prostu przestali istnieć, razem z resztą wszechświata...
Ktoś teleportował się na środek pokoju, prawie na nasze
głowy.
- Naoh! - Nie byłem pewien, ilu z nas wykrzyknęło chórem
jej imię. Ronin wzdrygnął się cały, jakby nigdy przedtem nie
był świadkiem teleportacji. Zresztą, może i nie był.
Popatrzyłem po innych: na twarzach Kissindry, Wauno, Per-
rymeade'a i Hanjena odbijały się różnorodne uczucia.
Zaskoczenie Naoh przeszło w żywą odrazę, kiedy odwróciła
się i zobaczyła, że z Miyą stoję ja i Joby. Jej mentalna bariera
strzaskała kruchą więź między nami, jeszcze zanim zdążyła wy-
rzucić nas wszystkich z myśli. Odwróciła się plecami, chcąc do-
pełnić w ten sposób aktu odrzucenia.
Miya w jednej chwili znalazła się z powrotem w moich my-
ślach. Czułem, jak próbuje stworzyć wyrwę w murze milczenia
siostry, jak chce wymusić na niej przyznanie, że mamy prawo być
razem - i jak jej się to nie udaje.
Przytrzymałem ją w miejscu, jakby chciała przejść na drugą
stronę pokoju.
(Daj spokój) pomyślałem. (To nie twoja wina. Ani nasza. Tyl-
ko jej.)
(To moja siostra...) Miya potrząsnęła głową, wyrywając się
z mojego uchwytu, kiedy jej myśli zaczęły wypełniać wspomnie-
nia z przeszłości. (Naoh mnie potrzebuje. Kogo ma oprócz mnie?
Mogę jej pomóc...) Poczułem, że mi się wymyka.
(Cholera, ona próbowała nas zabić!) Zmusiłem Miyę, by wraz
ze swoimi wspomnieniami wypiła i moje, jak wino z domieszką
krwi. (Ona cię wsysa, jest bes' mód...)
Miya oderwała spojrzenie od niewzruszonych pleców Naoh.
Spojrzała w oczy Joby'emu, mnie - i zderzyła się w nich z lodowa-
tą barierą samokontroli, którą ledwie powstrzymywałem gniew
i strach, że znów utracę ją na rzecz Naoh.
Czułem, ile ją kosztuje uwierzenie mi, uświadomienie sobie
- czego nigdy nie potrafiła zrobić - że ich trwająca całe życie więź
stała się dla Naoh tylko słabością, którą należy wykorzystać...
Poczułem, że jest zdecydowana i pełna goryczy; przyglądała
się, jak Naoh przelatuje płomienistym wiatrem przez myśli wszyst-
kich w tym pokoju, na nas już zupełnie obojętna.
Zesztywniałem cały, kiedy wyodrębniła Ronina. Błyskawicz-
nie znalazła się tuż przy nim i przyparła go do ściany siłą pola te-
lekinetycznego, w ostatniej chwili powstrzymując się od fizyczne-
go kontaktu. Oczy Ronina zaszły mgłą, kiedy wdarła mu się w my-
śli i przetrząsnęła wszystkie wspomnienia aż do samego dnia
narodzin.
- Naoh! - wrzasnąłem wystarczająco głośno, żeby rozbić jej
koncentrację.
Obejrzała się na mnie, a jej spojrzenie mówiło wyraźnie, że gdy-
by tylko mogła, zrobiłaby mi jajecznicę z mózgu. Zwróciła się z po-
wrotem do Ronina, ale tym razem odezwała się do niego na głos.
- A więc przyjechałeś tu z FKT i twierdzisz, że masz dość wła-
dzy, żeby nam pomóc? - Rozmawiała z nim w standardzie, choć
przedtem nigdy tego u niej nie słyszałem. "Oni wszyscy mówią
w standardzie" - powiedział kiedyś Perrymeade. A więc pewnie
i ona, a to, że nigdy go nie używała, było rozmyślną grą polityczną.
Ronin odpowiedział jej skinieniem głowy. Rzucił spojrzenie
na Perrymeade'a, potem na Hanjena - na poły błagalne, na poły
przepełnione niezrozumieniem.
- No to dlaczego tkwisz tutaj, chowając się przed ludźmi jak
mebbet?
Hanjen stał dotąd obok Perrymeade'a. Nagle znalazł się mię-
dzy Roninem a Naoh. Ronin znów rozpłaszczył aię-pupsfc ścianie,
a twarz mu zupełnie pobielała.
- Jest tutaj jako mój gość - oznajmił Hanjen - żeby poznać
bliżej naszą sytuację. A także dla własnego bezpieczeństwa. - Do-
tknął ramienia Ronina, a w tym geście było coś więcej niż tylko
próba fizycznego upewnienia go o swoim poparciu, bo zobaczy-
łem, że Ronin nagle cały się rozluźnia. Hanjen niepostrzeżenie
sięgnął do jego myśli i rozlał spokój na ich wzburzone wody. Pod-
prowadził go potem do miękkiej kanapy po drugiej stronie poko-
ju. Ronin przysiadł na niej nieomal z niechęcią, jakby się bał, że
w każdej chwili może spod niego zniknąć.
Naoh stała z założonymi rękami, pogardliwą drwinę w jej po-
stawie nietrudno było odczytać nawet człowiekowi, a była przy
tym w sposób tak oczywisty zdesperowana, że prawie zrobiło mi
się jej żal. Miała brudne, rozczochrane włosy, a jej ubranie wyglą-
dało tak, jakby w nim sypiała. Twarz miała szczuplejszą i bardziej
surową, niż pamiętałem, usta jeszcze bardziej zacięte, oczy zapad-
nięte głęboko z wyczerpania.
- Wydawało mi się, że mówiłeś, że nie wiesz, gdzie ona jest -
mruknął do Hanjena Perrymeade.
- Bo nie wiedziałem. - Hanjen potrząsnął głową, przenosząc
spojrzenie z Naoh na nas - zwłaszcza na Miyę, a w jego wzroku
można było wyczytać, że nie o wszystkim chce mówić na głos.
Miya spuściła wzrok i nie odpowiedziała. Może zresztą nie
miała innej odpowiedzi.
- Jesteśmy siostrami - rzuciła Naoh zaczepno-obronnym to-
nem, jakby to zawstydzone milczenie Mii było jeszcze jednym cio-
sem wymierzonym w jej samokontrolę. - Jesteśmy dla siebie je-
dyną rodziną, jaka nam obu pozostała, bo ludzie zabili nam ro-
dziców. Jesteśmy ostatnie. Na zawsze - mówiła to wszystko z takim
jadem w głosie, że Hanjen aż się wzdrygnął. - Bez względu na to,
co będzie się działo, ta więź jest mocniejsza od wszystkiego.
- To prawda - odezwała się cicho Miya, patrząc na siostrę
z czymś, co można by wziąć za współczucie. - Jeśli jest w pobliżu,
zawsze o tym wiem... Obie zawsze wiemy. Odkąd umarli nasi rodzi-
ce... - Leciutko, z rezygnacją wzruszyła ramionami, ale kiedy po-
patrzyła na mnie, czułem wyraźnie jej wewnętrzne cierpienie,
płynące ze świadomości, że Naoh bardzo często i bardzo głęboko
naruszała wszystko, co powinna sobą reprezentować taka więź. -
Wiedziała, że mieszkam u ciebie, Hanjenie. A ja wiedziałam, że
nas obserwuje i podsłuchuje.
- Jestem jej sumieniem, Hanjenie - wtrąciła się Naoh. -1 wa-
szym. - Potoczyła spojrzeniem po twarzach Ronina i reszty, omi-
jając wzrokiem jedynie mnie. - Czy to naprawdę ten, który ma was
ocalić? "Skoro ja nie zdołałam" - doczytaliśmy w jej oczach. -
Ten żałosny człowiek o martwym mózgu?
Ronin zesztywniał cały, jakby ten słowny policzek wydobył
zeń resztki życiowej odwagi.
- Może sam nie robię zbyt wielkiego wrażenia... Naoh - ode-
zwał się, krzyżując z nią wzrok. Gestem wskazał swój zniszczony
mundur. - Ale nie jestem sam... i nie jestem bezsilny. Niedbal-
stwo Tau zabiło troje innych, którzy przybyli tu wraz ze mną... -
Urwał. - Ale nie zabili mnie. I zamierzam sprawić, że gorzko tego
pożałują. Na orbicie Ucieczki znajduje się statek Federacyjnej
Komisji Transportu. Mam wystarczająco wiele powodów, żeby się
z nim skontaktować. Chcę zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby
chronić wasz lud, a także naszych robotników kontraktowych, je-
śli tylko podacie mi dostateczną ilość sensownych powodów.
- A jak skontaktuje się pan ze statkiem? - zapytałem, uświa-
domiwszy sobie, że kazaliśmy mu zostawić bransoletę danych w za-
kładach Tau.
- Na mojej bransoletce jest nadajnik. Wszyscy mamy takie,
nazywamy to "przełącznikiem trupa". - Znów urwał, bo to, co
przez długi czas było jedynie sardonicznym żartem, nagle przesta-
ło być zabawne. - Jeśli nie przestawi się go o odpowiedniej porze,
automatycznie przesyła sygnał na statek. Załoga od razu zakłada,
że stało się najgorsze, i powiadamia nasze biuro, a w tym wypad-
ku także Draco. Jednocześnie poślą tutaj jednostkę taktyczną
i błyskawicznie nałożą sankcje. Wszystkie transporty Tau zostaną
wstrzymane, dopóki FKT nie otrzyma satysfakcjonujących wyja-
śnień. - Nie bez powodu Tau, a nawet Draco tak się bały FKT, kie-
dy ta zabierała się do roboty.
Już mówiąc te słowa, Ronin jakby odzyskiwał siły, kiedy ob-
serwował, jak pod ich wpływem zmienia się wyraz twarzy wszyst-
kich obecnych - nie wyłączając Naoh.
- Naoh - zaczęła Miya, a ja czułem, że w duchu modli się, by
w umyśle siostry znalazła się jeszcze choć jedna racjonalna cząst-
ka, do której można by trafić. -To ostatnia szansa na tę przyszłość,
którą staramy się zapewnić naszemu ludowi. Nawet Hanjen rozu-
mie już, jak trzeba teraz widzieć Drogę. - Mówiła przez cały czas
w standardzie, chyba ze względu na Ronina.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała ostro Naoh, marsz-
cząc brwi.
Miya zerknęła w moją stronę.
- Kiedy byliśmy w Ojczyźnie, Bian pokazał mi, w jaki sposób
Dar wiąże nas z an lirr, z tym światem. - Brwi Naoh ściągnęły się
jeszcze mocniej, a ja popatrzyłem na Miyę z zaskoczeniem.
Kontynuowała już w naszych głowach - czuła przy tym wy-
raźną ulgę, że mogła wyzwolić się od słów. Pokazała mi, jak moje
przypadkowe pytanie "A gdyby tak an lirr powróciły?" zapadło jej
w myśli jak ziarenko piasku, a to, co rozpoczęło się jako bolesne
przypomnienie straty, zaczęło okrywać się warstwami hipotetycz-
nych możliwości, aż w końcu ofiarowała Hanjenowi gotową perłę
olśnienia, dar nadziei: możliwość, że kiedy Wspólnota odzyska
utraconą symbiozę z an lirr., odzyska też poczucie własnej warto-
ści. Przy poparciu Ronina można zmusić Tau, żeby przestało ste-
rować migracjami obłocznych wielorybów.
Miya zawahała się, szukając jakiegoś szczegółu, który przewa-
żyłby szalę.
- Naoh - odezwałem się, próbując przerwać jakoś ciszę, sam
nie wiem dlaczego, po tym wszystkim, co mi zrobiła. Chyba tylko
dlatego, że Miya już dość wycierpiała, a moja miłość do Mii jest
znacznie głębsza niż nienawiść do jej siostry. -W kopalniach Tau
Dar pozwolił mi odczytywać rafy tak, jak ludzie nie potrafią. Nie
mając do dyspozycji psycho, ciągle mogą przeoczyć bardzo cenne
znaleziska w rafie. Dzięki temu stałem się dla nich cenny i zdoła-
łem przeżyć. A jeśli ja stałem się dla nich cenny, to samo może do-
tyczyć całej Wspólnoty. Wreszcie mamy coś, co jest im potrzebne.
Możemy to wykorzystać...
- Nigdy nie zdołają nam aż tak zaufać. - Naoh potrząsnęła
przecząco głową, ale przynajmniej raczyła mnie słuchać.
Wzruszyłem tylko ramionami.
- Żyjąc wśród ludzi, nauczyłem się jednej rzeczy: nigdy nie
wolno nie doceniać potęgi chciwości. - Wkazałem ręką na Roni-
na. - Pokaż Roninowi całą prawdę, tak jak to kiedyś pokazałaś
mnie. Pokaż mu dokładnie, czego wasz lud - nasz lud - potrzebu-
je. - Przypomniałem sobie koszmarną wycieczkę po ulicach Świ-
rowa, melinę ćpunów, gdzie spotkaliśmy Navu. - Potem pozwól
mu działać, tak żebyśmy tę pomoc otrzymali.
- Navu - odezwała się Miya, wychwyciwszy z moich myśli echo
jego imienia. - Możemy mu załatwić odpowiednią pomoc, może-
my oczyścić ulice z narkotyków...
- Za późno - przerwała jej Naoh głuchym głosem. - Navu nie
żyje.
Miya wydała taki odgłos, jakby ktoś zdzielił ją w żołądek,
a Joby zajęczał głośno.
- O Boże - wyszeptała, a ludzkie słowa spadły z jej ust prosto
w strzaskaną ciszę. - Jak? Dlaczego?
- Bo razem ze wszystkim innym ustały też dostawy narkoty-
ków, zanim Hanjen wydał was ludziom - odparła Naoh głosem
nadwątlonym żalem. - Nie mógł bez nich żyć, nie mógł żyć z tym,
co musiał czuć. On... zatrzymał sobie serce. A to wszystko przez
was! To twoja wina - twoja i tego półludzkiego mebtakul - Z jej
oczu trysnęły łzy i potoczyły się po policzkach. - Jeśli tak bardzo
chciałaś być człowiekiem, Miyo, czemu nie wzięłaś się do narko-
tyków? Wtedy zrujnowałabyś życie tylko sobie samej!
- A ty byłabyś szczęśliwa, mogąc i mnie je sprzedawać? - wy-
buchła Miya w nagłym porywie gniewu. Współczucie dla siostry
zwiędło i umarło. Joby pisnął cicho, kiedy odrobinę za mocno go
do siebie przycisnęła. - Wcale nie pracowałam dla ludzi dlatego,
że uważałam ich za lepszych od nas! Robiłam to, bo wierzyłam
w nas... I w to, że oba nasze ludy mają Dary, którymi mogą się
dzielić.
Po drugiej stronie pokoju Naoh zesztywniała, podobnie Han-
jen. Przez dłuższą chwilę chwiała się, kiedy słowa Mii rozdarły za-
słonę samooszustwa i postawiły ją twarzą w twarz z nagą prawdą.
Potrząsnęła głową, ale chciała jedynie strząsnąć w ten sposób
z siebie chęć uwierzenia w to, co mówimy. Nie trudziła się odpo-
wiadaniem na zarzut Mii, nie miała też ochoty się bronić. Jeszcze
raz popatrzyła na Ronina.
- Będę się przyglądać, co robisz - oznajmiła w standardzie. -
A jeśli to nie wystarczy... - i zniknęła, pozostawiając w powietrzu
niedokończoną pogróżkę.
Zebrani w pokoju ludzie, a pewnie i Hydranie, jak na znak wy-
puścili wstrzymywany oddech.
- Co ona miała na myśli? - spytał nachmurzony Ronin. - Czy
naprawdę jest niebezpieczna? - Popatrzył pytająco na Hanjena.
- Naoh... - Hanjen gestem wskazał na głowę, wciąż jeszcze
oszołomiony, jak gdyby dowiedziawszy się, że handlowała narko-
tykami, miał trudności ze znalezieniem w standardzie właściwych
słów. - Nie może nikogo poważnie skrzywdzić, bo przy tym skrzyw-
dziłaby samą siebie.
Przypomniałem sobie, czego narobiła tym nawoływaniem do
buntu, a także co zrobiła ze mną. Ale kiedy spojrzałem na Miyę,
odechciało mi się cokolwiek prostować.
W końcu Perrymeade zwrócił się do Konina i oświadczył:
- Będzie pan tutaj bezpieczny... tak samo jak w każdym innym
miejscu na tej planecie. My musimy już wracać na drugą stronę
rzeki, zanim ktokolwiek zauważy nasze zniknięcie. - Zerknął prze-
lotnie na Kissindrę i Wauno, po czym powrócił wzrokiem do skło-
potanej twarzy Ronina. - W sprawach hydrańskiej Wspólnoty Han-
jen, Miya i Kot będą dla pana informatorami najlepszymi z moż-
liwych. Mogą wyjaśnić wszystkie sprawy, których ja... dotąd nie
mogłem zrozumieć. - Spuścił wzrok.
Miya postawiła Joby'ego na ziemi i poleciła mu pomalutku po-
dejść do Perrymeade'a. Czułem jej skupiony wysiłek, kiedy nim
kierowała. Perrymeade przykląkł i przytulił go do piersi.
- Wujek Janos - odezwał się malec, sepleniąc dziecinnie, nie-
mniej dostatecznie wyraźnie. Oparł głowę na ramieniu Perry-
meade^ i mocno go uściskał.
Perrymeade spojrzał na Miyę wzrokiem pełnym czułości, skru-
chy, zagubienia i wdzięczności, że aż ciężko było na niego patrzeć.
- Opiekujcie się nim - mruknął. -Wiem, że będziecie się nim
dobrze opiekować. Dopóki nie będziecie mogli wszyscy bezpiecz-
nie wrócić za rzekę.
Miya skinęła głową z twarzą pełną współczucia.
Kissindra niemal z wahaniem przysunęła się bliżej wuja. De-
likatnym gestem dotknęła ciemnych włosów Joby'ego. Joby pod-
niósł na nią oczka i wymienili się uśmiechami. Odsunęła się, kie-
dy Perrymeade wypuścił chłopca z ramion i mrucząc słowa poże-
gnania, pozwolił mu wrócić do Mii.
Kissindra i Perrymeade odprowadzali malca wzrokiem, aż
wreszcie spojrzeli na mnie i Miyę, a wtedy dotarło do nich, że sto-
imy obok siebie, że się dotykamy.
Wytrzymałem spojrzenie niebieskich oczu Kissindry, mimo
że miałem ochotę odwrócić twarz w inną stronę.
- Przykro mi, Kiss... - mruknąłem, bo nie potrafiłem przeka-
zać jej, co czuję, zwłaszcza w tej sytuacji.
Ale ona tylko się uśmiechnęła i zmieniwszy trajektorię, wy-
lądowała u boku Wauno, a on otoczył ją ramieniem i uśmiechnął
się szeroko.
- W porządku - odparła, obdarzając uśmiechem najpierw je-
go, potem mnie. - Czasem jednak wszystko jakoś samo się układa.
Poczułem, że po twarzy rozlewa mi się szeroki uśmiech ulgi,
rozluźniłem zaciśniętą kurczowo pięść myśli i znów mogłem swo-
bodnie dzielić je z Miyą. Poczułem, że jej ciekawość muska po-
wierzchnię, ale w końcu tylko podniosła Joby'ego i nie zadawała
żadnych pytań.
Wauno poprowadził tamtych z powrotem do wyjścia. Ronin
z daleko większym znużeniem, niż okazałby pięć minut wcześniej,
przyglądał się, jak tamci wychodzą, a my zostajemy. Zastanawia-
łem się, czy wreszcie się przekonał, że naprawdę mamy ze sobą coś
wspólnego. Jednak kiedy pokój opustoszał, pozostawiając naszą
piątkę wśród niezręcznej ciszy, zmęczenie okryło mu myśli żałob-
nym kirem.
Hanjen przysunął się bliżej, wypełniając sobą pustkę, jaka się
wytworzyła. Zdawało się, że odczuwa znużenie Ronina niemalże
tak samo mocno jak on sam - a może po prostu był równie zmę-
czony. On i Miya mieli na sobie długie, workowate tuniki, które
niewątpliwie musiały służyć do spania. Zorientowałem się, że zbli-
ża się świt. Dzień, który ja i Ronin mamy właśnie za sobą, należał
chyba do najdłuższych w jego życiu - i pewnie najgorszych. Zgar-
bił się cały na swojej sofie, wsparł głowę na dłoniach.
Hanjen dotknął jego ramienia i zaczął półgłosem nalegać, by
położył się i odpoczął, zapewniał, że jutro będzie dość czasu na to,
aby omówić wszystkie niesprawiedliwości i żeby się smucić - ju-
tro, bo teraz czas, abyśmy wszyscy odpoczęli...
W niosących pociechę słowach ukryty był podprogowy dotyk
psycho, który miał zaszczepić w jego głowie myśli o wyzdrowieniu,
spokoju i pewności. Znałem ten rodzaj subtelnego dotknięcia,
wiedziałem, czego może dokonać, jak wielkie może mieć znacze-
nie... Ciekawe, jak często Hanjen korzysta z niego w swej działal-
ności rzecznika praw. O ile mi wiadomo, nigdy nie wykorzystywał
go podczas negocjacji z ludźmi. Ciekawe, czy dopiero teraz po raz
pierwszy ma do czynienia z człowiekiem, którego wszystkie uczu-
cia zostały tak kompletnie obnażone. Zerknąłem na Miyę, bo przez
jej myśli przemknęło coś tęsknego i niemal żałosnego. Patrzyła,
jak Ronin kładzie się ha sofie, a Hanjen nakrywa go kocem; dzie-
liłem z nią odległe wspomnienie o tym, że Hanjen i jej udzielał
w ten sam sposób pociechy, kiedy jej własna rana była bolesna
i świeża, a jego myśl i dotknięcie wydawały się uosobieniem do-
broci... Przytuliła mocniej Joby'ego i pogłaskała go po włosach,
mrucząc do siebie coś, czego nie potrafiłem rozpoznać - może pio-
senkę, a może jakąś modlitwę.
Hanjen wreszcie się wyprostował. Popatrzył, jak stoimy obok
siebie, i uśmiechnął się. Nie byłem pewien, czy uśmiecha się, wi-
dząc nas razem, czy dlatego, że stanowimy dowód, że jeszcze nie
zaprzedał duszy ludziom.
- Droga doprowadziła nas w końcu bezpiecznie do domu -
mruknął. - Teraz powinniśmy odpocząć, póki jeszcze mamy gdzie.
- Ziewnął, jakby sam siebie chciał przekonać, że ten odpoczynek już
od dawna mu się należy. Bez słowa udał się do swego pokoju, zosta-
wiając tylko w naszych myślach coś w rodzaju błogosławieństwa.
Miya poprowadziła mnie do pokoju, w którym spałem po-
przednio. Zastanowiło mnie, czy o tym wiedziała.
(Tak) odpowiedziała, a kiedy na nią spojrzałem, zobaczyłem,
że ma łzy w oczach.
Zagryzłem wargi, bo strasznie chciałem ją przytulić, ale zacze-
kałem, aż ułoży Joby'ego w jednym z zawieszonych w pół drogi
między sufitem a podłogą hamaków. Zakołysała nim leciutko, nu-
cąc cicho piosenkę, którą zarówno czułem, jak i słyszałem, kiedy
kołysała go do snu.
Stałem wpatrzony w drugi hamak, przypomniawszy sobie, że je-
dyną noc w tym pokoju spędziłem, śpiąc na podłodze. Nagle dopa-
dła mnie fala takiego wyczerpania, że to, co odczuwałem poprzed-
nio, zaczęło przypominać rześki poranek po przespanej nocy.
Miya zostawiła śpiącego chłopca w hamaku i objęła mnie. Po-
całowała mnie tak, jakby wiedziała - musiała wiedzieć - czego pra-
gnę aż do bólu... Zmęczenie pierzchło jak rozproszony słonecznym
blaskiem cień. Zakręciło mi się w głowie - poczułem się tak, jak-
by ciążenie przestało istnieć, a my unosiliśmy się w powietrze...
Rzeczywiście się unosiliśmy. Tą odrobiną umysłu, która jesz-
cze mogła myśleć logicznie, zauważyłem, że wznosimy się spiral-
nie, razem szybując w stronę drugiego hamaka. Miya opuściła nas
oboje w sprężysty półksiężyc. Ciężar naszych ciał wprawił go w le-
ciutkie kołysanie, kiedy zaczęliśmy się całować, dotykać i wpaso-
wywać, coraz głębiej zapadając się w pożądanie i radosną przy-
jemność, nawzajem w swoje ciała, umysły i dusze...
Po długim czasie, kiedy miejsce spójnych myśli zastępowały
odczucia, spoczęliśmy w końcu spokojnie w miękkich objęciach
hamaka.
(Miya, to co mówiłaś do Naoh o an Lirr - że ich powrót może
się okazać kluczem do przetrwania Wspólnoty - to ja poddałem ci
tę myśl?)
Nie ruszając się, skinęła głową.
(Czasem potrzeba spojrzenia kogoś z zewnątrz, żeby zobaczyć
to, czego nie widzą ci znajdujący się w środku...)
Serce ścisnęło mi się z bólu.
(Co się stało?) pomyślała Miya, kiedy oboje pobledliśmy.
(Kogoś z zewnątrz) powtórzyłem po niej i wbrew woli doda-
łem: (mebtaku.)
(Bian.) Delikatnie musnęła mnie dłonią po policzku. (Żaden
człowiek także tego nie dostrzegł, choć od lat eksploatują rafy, od-
kąd tu przybyli.) Palcami przebiegła po tych nie dość ludzkich
i nie dość hydrańskich rysach mojej twarzy. (Nasheirtah, czy na-
prawdę nigdy nie przyszło ci do głowy, że możesz być lepszy od jed-
nych i drugich?)
- Miya...
Uciszyła mnie, dotykając palcami warg.
(Kiedy pierwszy raz dzieliłam z tobą myśli, tamtego wieczoru,
gdy się spotkaliśmy... Wtedy po raz pierwszy naprawdę uwierzy-
łam, że ludzie i Wspólnota mogą sobie zaufać, przynajmniej na ty-
le, żebyśmy mogli w pokoju dzielić jeden świat. I pomyślałam so-
bie: gdyby tylko coś zdołało ich przekonać, żeby spojrzeli na świat
tak jak ty... tak jak my...) Słowa rozpłynęły się w obrazy klaszto-
ru, raf, sekretów hydrańskiej przeszłości, które badaliśmy razem.
(Od zawsze pragnęłam wierzyć, że oba nasze ludy mogą znaleźć ja-
kąś wspólną płaszczyznę... Ale tylko ty sprawiłeś, że wydało mi się
to całkiem możliwe.) Wyobraziła sobie, jak powinna się teraz roz-
winąć nasza przyszłość. (Jesteśmy teraz razem, Droga doprowa-
dziła mnie z powrotem do niej, a Joby'ego z powrotem do nas
obojga.) Widziała nas razem w klasztorze, w shue, w którym an
lirr myślały o uzdrawianiu, gdzie teraz będziemy mieli dość czasu,
żeby do końca wyzdrowieć... (Teraz już wszystko będzie dobrze.)
(Nie mów tak!) pomyślałem gwałtownie. (Nigdy tak nie mów,
nigdy...)
Odczułem jej zaskoczenie... Czułem, jak chwieje się jej pew-
ność, kiedy przypomniała sobie, że już raz kiedyś tak do mnie
mówiła.
- Jest dobrze - szepnęła z dziką mocą - właśnie że jest! -
Znów mnie pocałowała, głaszcząc po włosach. Ale przecież powie-
działa to na głos. Czułem, że się cofa, leciutko, nie przerywała my-
ślowego kontaktu, ale cofnęła się o krok, jak ktoś, kto stanął za bli-
sko ognia.
Nie próbowałem jej okłamywać, nie śmiałem. Oboje za bar-
dzo zbliżyliśmy się do prawdy tamtej nocy w klasztorze, kiedy oba
umysły niemal stopiły się w jeden w fuzji naszych wspomnień.
Może, jeśli nie zabraknie nam czasu i wiary, wyzdrowiejemy razem
z Jobym. W życiu nigdy raczej nie zbywało mi ani na jednym, ani
na drugim. Przeszłość okradała mnie już zbyt długo, zbyt często,
ze zbyt wielu rzeczy. Za dużo życia spędziłem w strefie wolnego
ognia i nie wiem, czy starczyłoby całej czasoprzestrzeni, żeby za-
mienić tego, kim jestem, w tego, kim mógłbym być...
Zamyśliłem się nad tym, czy kiedykolwiek uda mi się żyć
z kimś innym, skoro nie potrafię żyć z samym sobą.
Miya wprawiła hamak w delikatny ruch, jakby przez to, że
ukołysze nas do snu, mogła powstrzymać upływ czasu z całą jego
nieprzewidywalną siłą. Leżałem bez ruchu w jej ramionach i po-
zwoliłem, by wyczerpanie wytarło z myśli wszystkie pytania, na
które tylko czas może przynieść odpowiedź.

30
Minęło aż dziesięć dni, zanim opadł pył radioaktywny. Dziesięć
dni, podczas których pozostawaliśmy przez cały czas w ukryciu
i napełnialiśmy głowę Ronina wszystkim, co pomogłoby mu zrozu-
mieć sytuację wystarczająco, żeby go przekonać, że Tau powinno
odpowiedzieć za traktowanie obrączek i postępowanie wobec
Wspólnoty. Tych dziesięć dni wystarczyło, żeby przestał podskaki-
wać za każdym razem, kiedy Miya lub Hań jen użyli przy nim psy-
cho. Wystarczyło, żeby przestał się gapić za każdym razem, kiedy
ja i Miya dotknęliśmy się albo kiedy wychodziliśmy rano razem
z tej samej sypialni, albo kiedy widywał nas z Jobym, razem jak
rodzinę. Wystarczyło, żebyśmy - godzina po godzinie, dzień po
dniu - przestali stopniowo odczuwać ten jego dziwny odcień stra-
chu, kiedy życie między świrami i obcymi przestało mu się wyda-
wać nienormalne i obce.
(Teraz wszyscy podążamy tą samą Drogą) szepnęła do mnie
w myślach Miya, przyglądając się Roninowi, który bawił się z Jo-
bym w liczenie. (Nie ma innego wyboru, musi iść z nami.) Kiedy
mu się przyglądałem i wyczuwałem, co myśli, sam już prawie w to
wierzyłem.
Dziesiątego dnia wrócił Wauno, ale tym razem nad jego trans-
portowcem unosił się statek bojowy, a kiedy zszedł po schodach,
po piętach deptały mu korby. Wszyscy podnieśliśmy zastygłe
w przerażeniu spojrzenia i na jedną chwilę zamarliśmy, dopóki
Wauno, Miya i Ronin nie uśmiechnęli się jednocześnie i nie rzu-
ciii z ulgą: "FKT". W końcu i mnie udało się wyjść z wywołanego
widokiem mundurów szoku na tyle, by rozpoznać logo, które na
nich widniało.
Znaczyło to, że jesteśmy bezpieczni i że wreszcie koniec tej ca-
łej historii znalazł się w zasięgu wzroku. Tym razem zjawili się po
to, żeby zabrać Ronina na drugą stronę rzeki, aby mógł wziąć
udział w negocjacjach. Jak mówił Wauno, w Tau wciąż jeszcze sy-
pały się głowy. Na Ucieczce znów pojawił się we własnej szanow-
nej osobie Sand, szef Korporacji Bezpieczeństwa Draco, a z nim
z pół tuzina członków zarządu. Draco ustawiało właśnie zupełnie
nowy zarząd Tau jak pionki w jakiejś grze, a negocjatorzy praco-
wali w gorączkowym pośpiechu, żeby pozałatwiać wszystkie spra-
wy, zanim oba symbiotyczne systemy ekonomiczne uduszą się z po-
wodu embarga transportowego FKT.
Ronin zabrał ze sobą Hanjena. Miya i ja pozostaliśmy na miej-
scu z Jobym i tylko czekaliśmy. Nie widzieliśmy już później żad-
nego z nich, ale Miya i Hań jen utrzymywali stały kontakt myślo-
wy, więc mieliśmy świadomość każdego kolejnego bolesnego mi-
limetra, o jaki posuwały się rozmowy. Przez cały ten czas Naoh
nawiedzała moje myśli jak zły duch. Ciekaw byłem, czy podob-
nie prześladuje i jego.
Wiedziałem, że Naoh była stale obecna w myślach Mii, tak
samo jak byłem pewien, że Miya dzieli się z nią każdym szczegó-
łem, o którym się dowiadywaliśmy. Jednak bez względu na to, co
Miya sądziła o pogróżkach siostry, nie dzieliła tych myśli ze mną.
Nie bez powodu kod genetyczny psychotroników dawał im lepsze
zabezpieczenie przed Darem wraz z możliwością jego wykorzy-
stywania... Pomysł, że życie dla Hydran było znacznie prostsze niż
dla ludzi, okazał się tylko jeszcze jednym moim fantastycznym
snem, który nie wytrzymał światła poranka.
Minął pełny miesiąc, zanim wbito ostatni kwadratowy kołek
kompromisu w ostatnią okrągłą dziurę konieczności: uzyskano
powszechną amnestię dla członków satoh, która pozwoliła nam
wreszcie wyjść z ukrycia i nie bać się, że korby Tau zamordują
nas w biały dzień za to, że za dużo wiemy.
Potem przyleciał jeszcze jeden bojowy statek FKT, żeby
eskortować nas na ceremonię podpisania nowej, poprawionej kar-
ty Tau i traktatu ograniczającego ich autonomię. Ta nowa ugoda
umieszczała ich pod obserwacją FKT na Bóg jeden wie jak długo.
Nigdy bym się nie spodziewał, że kiedyś będę szczęśliwy na widok
przylatujących po mnie sił Korporacji Bezpieczeństwa, ale tym
razem nie miałem żadnych obiekcji.
Kiedy staliśmy na dachu domu Hanjena i już zbieraliśmy się
do wsiadania, nieoczekiwanie pojawiła się Naoh. Otaczające nas
korby zaklęły i zaczęły macać w poszukiwaniu broni.
Naoh uniosła w górę puste dłonie, potem skłoniła się z szacun-
kiem, którym jednak nie zdołała pokryć ani otwartej bezczelno-
ści swego postępowania, ani też kryjącego się pod nią przerażenia.
- Przychodzę ogłosić rozejm - odezwała się swym niezbyt
płynnym, lecz zrozumiałym standardem. - Jeżeli teraz ma nastą-
pić sprawiedliwość, chcę to zobaczyć. - Popatrzyła przy tym na
siostrę; czułem, że dochodzi teraz między nimi do wymiany zdań
z której zostałem całkowicie wykluczony.
- Lecisz z nami, Naoh? - odezwała się w końcu Miya, podając
jej niezbyt pewnie dłoń. Naoh jednak ją przyjęła. Objęły się z bo-
lesną radością, którą wprawdzie wyczuwałem, ale w której nie
brałem udziału.
Ceremonia podpisywania miała miejsce w Aerie, jedynym
względnie neutralnym punkcie, co do którego zdołali się wreszcie
zgodzić negocjatorzy. Dla mnie było to coś w rodzaju zwieńczenia
- cała sprawa kończyła się tam, gdzie się zaczęła.
Kiedy weszliśmy na salę, gdzie odbywało się przyjęcie, zawi-
rowało mi w głowie od potężnego deja vu, bo wśród zbierających
się urzędników w konglomeratowych kolorach zobaczyłem San-
da w paradnym mundurze. Byli tu także Perrymeade i Kissindra
oraz Hanjen z większością Rady Hydrańskiej, wykonujący kolej-
ne sekwencje dyplomatycznego tańca. Nie było żadnych innych
Hydran, z wyjątkiem naszej trójki, która stanowiła reprezenta-
cję satoh.
Nigdzie nie dostrzegłem ważniaków z Tau, przynajmniej na ra-
zie. Wyczułem, że moje zaskoczenie odbija się w myślach Mii, któ-
ra zawahała się u wejścia, niosąc na ręku Joby'ego. Chłopczyk roz-
glądał się dokoła rozszerzonymi ze zdumienia oczyma, chłonąc
widok wszystkich tych ludzi, kolorów, które mieniły się i prze-
mieszczały jak w błonce benzyny na wodzie. "Tatuś!" - zawołał
kiedy wypatrzył po drugiej stronie sali mundur służb bezpieczeń-
stwa. Ale to nie był Natasa, a mój pełen oczekiwania nastrój pry-
snął nagle na widok wielu uzbrojonych strażników niezbyt dys-
kretnie rozstawionych po całej sali. Nie było wśród nich Natasy.
Nie pomógł mi nawet fakt, że mieli na sobie mundury FKT, kiedy
przypomniałem sobie, co oznacza ich obecność.
Miya znów ruszyła przed siebie, kiedy Perrymeade z Hanje-
nem wypatrzyli nas i wyszli nam naprzeciw. Naoh kroczyła za nią
jak cień, rejestrując wzrokiem wszystkie szczegóły sali i przeby-
wających w niej ludzi, a także rozległe okna wyglądające wprost
na rafy, jak oczy drapieżnego ptaka wpatrującego się w Ojczy-
znę, ostatni fragment hydrańskiej kultury i dziedzictwa. Źrenice
miała zwężone, bo czuła się niepewnie, mimo że to, co tu dziś ro-
biliśmy, oznacza, że i ta kultura, i to dziedzictwo staną się mimo
wszystko o wiele bezpieczniejsze, że w przyszłości ktoś, kto popa-
trzy przez okna, będzie już widział inny świat, lepszy.
Ruszyłem za nimi, zmuszając się do każdego kolejnego kro-
ku, bo czułem, że mój umysł nagle i zupełnie perwersyjnie uczy-
nił z ciała centrum, na którym skupiły się oczy wszystkich obec-
nych. Powiedziałem sobie, że to tylko moja wyobraźnia - że dzie-
je się tak dlatego, że tym razem naprawdę wyczuwam ten tłum,
jako że kontakt z rafami i Miyą rzeczywiście zaczął mnie w koń-
cu leczyć.
Niemniej istotnie przyglądało mi się wiele osób, patrzyli na
hydrańskie odzienie, które założyłem z braku innego, na moje ko-
cie oczy w zbyt ludzkiej twarzy... Nagle przestałem czuć się Hydra-
ninem, tak samo jak nie czułem się już człowiekiem... Teraz czu-
łem się po prostu świrem, wybrykiem natury.
Spojrzenie Sanda spoczywało na mnie o wiele dłużej niż resz-
ty. Za nim zobaczyłem lady Gyotis Bintę, jedyną znaną mi perso-
nę z zarządu Draco.
- Zatem - odezwał się Sand, kiedy Perrymeade i Hanjen za-
jęci byli witaniem się z innymi - wygląda na to, że wziął pan so-
bie do serca naszą ostatnią rozmowę.
Zachowałem kamienny wyraz twarzy.
- Może pan w to wierzyć, jeśli panu z tym lepiej - odparłem.
Zesztywniał i na moment w jego oczach błysnęło coś, czego
wołałbym już nigdy więcej nie oglądać. Ale uśmiechnął się tyl-
ko grymasem cierpiętnika, kiedy lady Gyotis wystąpiła zza jego
pleców.
- Nigdy bym nie pomyślała - odezwała się beznamiętnym to-
nem - kiedy spotkaliśmy się ostatnio, że następnym razem ze-
tkniemy się w takich okolicznościach.
- Tak, proszę pani - mruknąłem. - Ja również nie.
- Jakoś mi smutno. To niefortunnie, że sprawy musiały poto-
czyć się w ten sposób.
- To chyba zależy od punktu widzenia - odparłem. - Proszę
pani.
Panowała nad sobą po mistrzowsku, jednak coś na moment za-
błysło jej w oczach. Dłońmi wykonała szereg szybkich gestów, pa-
trząc przy tym na Sanda. On odpowiedział jej w ten sam sposób,
kodem znaków, który był mi zupełnie obcy, bo należał do ich świa-
ta. Wymienili między sobą spojrzenia i jakiś szczególny uśmiech,
którego znaczenia za nic nie mogłem rozszyfrować.
Kiedy lady Gyotis się oddaliła, Sand znów spojrzał na mnie.
- Ciekaw jestem - zaczai - i być może zaspokoi pan moją cie-
kawość: jakie dokładnie ma pan związki z Draco?
- Draco? - zamrugałem zdziwiony, bo to była ostatnia rzecz,
jaką spodziewałbym się usłyszeć. - Nie mam żadnych związków
z Draco. To zbiór zerowy.
- W takim razie pańskie przybycie na Ucieczkę to czysty zbieg
okoliczności, nic więcej.
Odbiegłem spojrzeniem w stronę Mii, która stała obok Han-
jena i Perrymeade'a. Zobaczyłem, jak podaje Joby'ego wujkowi
i jak wszyscy się uśmiechają.
- Nie - mruknąłem. Znów przeniosłem wzrok na niego. - Ale
jeśli pan ma na myśli to, czy pracowałem jako wtyczka federal-
nych - to także nie. Dopóki mnie do tego nie zmusiliście.
Usta jeszcze raz drgnęły mu w grymasie; zdjął z przepływają-
cej obok tacy szklaneczkę z drinkiem i upił łyk, jakby chciał coś
w ten sposób pokazać. Taca podpłynęła do mnie. Wybrałem inny
napój i wychyliłem do dna.
- Rozumiem - odezwał się wreszcie. -W takim razie może ze-
chce mi pan powiedzieć, dlaczego ma pan logo Draco wytatuowa-
ne na... biodrze? - Zerknął przy tym w dół, jakby był w stanie zo-
baczyć je przez ubranie. Ściągnąłem brwi, zastanawiając się w du-
chu, czy te jego podcyberowane oczy rzeczywiście to potrafią.
- Skąd pan to...
- Z pańskich akt robotnika kontraktowego - wszedł mi w słowo.
- To nie jest logo Draco - odparłem, potrząsając głową, nadal
nachmurzony. - To tylko jaszczurka.
- To logo Draco - odparł bezbarwnym tonem. - Sądzi pan, że
nie wiem, jak wygląda?
Parsknąłem śmiechem.
- Nawet nie pamiętam, jak się tam znalazło - odparłem. - Ale
dzięki za informację. Pomyślę o panu za każdym razem, kiedy bę-
dę siadał. - Odwróciłem się do niego plecami i odmaszerowałem.
Skierowałem się w przeciwległy kąt sali, gdzie stała ta garst-
ka osób, przy których chociaż częściowo mogłem się czuć bezpiecz-
ny - przemieszana garstka ludzi i Hydran, a w jej sercu Miya.
Rozmawiała z Kissindrą, razem podniosły głowy, kiedy wyczuły
moje nadejście. Kissindrą uśmiechnęła się i odsunęła, robiąc mi
miejsce przy boku Mii. Przy okazji leciutko musnęła moje ramię.
- Rozmawiałyśmy o rafach - powiedziała, jakby chciała za-
znaczyć, że nie o mnie. - O tym, jak można dowiedzieć się czegoś
więcej o walorach leczniczych klasztoru, nie niszcząc go przy tym.
- Traktat, którego mieliśmy być świadkami, czynił z ostatniej ra-
fy federacyjny rezerwat przyrody, poza prawem do eksploatacji.
Tau bardzo grzmiało nad tym punktem, podobnie jak hucze-
li nad punktem, który wymuszał na nich zaliczenie Hydran do
ludzkiej siły roboczej.
Z doświadczeń Mii i moich wynikało jasno, że choć zmiany
te będą z początku solą w oku ludzkiej części populacji, są nie
tylko sprawiedliwe, ale także słuszne, mądre i wszystkim wyjdą na
dobre. Miałem nadzieję, że pewnego dnia Tau obejrzy się za sie-
bie i zacznie się zastanawiać, dlaczego tak późno na to wpadło.
Szansę na to były wprawdzie niewielkie, ale i tak lepsze niż żad-
ne - tak jak to miało miejsce wcześniej.
- ...o symbiozie między obłocznymi wielorybami a Wspólno-
tą i o interpretowaniu danych - mówiła Kissindrą. Potrzebowa-
łem dobrej chwili na to, żeby się zorientować, iż nadal rozprawia
0 rafach. Teraz urwała. - Będziesz dalej z nami pracować, prawda?
- Tylko spróbuj mnie powstrzymać - odparłem z uśmiechem.
- Dlaczego to tyle trwa? - Za plecami Mii pojawiła się Naoh;
jej dłonie dręczyły rękawy tuniki jak dwa znerwicowane zwierząt-
ka. Przypomniały mi się niespokojne dłonie Mii, kiedy się pierw-
szy raz spotkaliśmy. - Gdzie są ci z Tau? Czy to jakaś sztuczka?
- Nie, oczywiście, że nie - odpowiedział jej Perrymeade. Nie
dokończył, bo jej spojrzenie wyzwoliło w nim jego własne troski
1 wątpliwości.
- Przyjdą - odezwał się Hanjen spokojnym głosem, starając
się przekonać przybraną córkę.
- Gdzie Natasa? - zapytałem, patrząc na Joby'ego, który zado-
wolony siedział na rękach Perrymeade'a. Zerknąłem na Miyę, czu-
jąc wyraźnie, która cząstka siły, myśli i miłości zawsze będzie przy
nim, a która zawsze pozostanie przy mnie. Wyobraziłem sobie, jak
bardzo mogłoby się odmienić życie ludzi i Hydran, gdyby tylko
potrafili otworzyć się na nowe możliwości, które widziałem za każ-
dym razem, kiedy spoglądałem w oczy jej lub Joby'ego.
- Pewnie przyjedzie razem z resztą - odpowiedział Perry-
meade. - Mówiło się, że zostanie nowym administratorem okręgo-
wym na miejsce Borosage'a, skoro tamten dostaje przeniesienie...
- Przeniesienie? - wtrąciła ostro Naoh. Ze spojrzenia, jakim
obrzuciła Miyę, pojąłem, że domaga się wyjaśnień i że nie spodo-
bały jej się, kiedy je otrzymała.
- Idzie do więzienia. Zgadza się? - zapytałem. - Chyba się
z tego nie wykręci? Mamy aż za dużo dowodów na to, co tu wypra-
wiał... - Odwróciłem wzrok od Perrymeade'a, żeby poszukać w tłu-
mie Konina.
- Idzie delegacja Tau - mruknął Perrymeade i szybko się
ulotnił.
Naoh patrzyła za nim z pociemniałą nagle twarzą.
- Naoh... - rzuciła Miya, na poły pytająco, na poły z ostrzeże-
niem. Położyła dłoń na ramieniu siostry, jakby próbowała przy-
wołać ją do rzeczywistości.
Naoh strząsnęła gwałtownie rękę, nawet jej przy tym nie do-
tykając.
Miya wycofała się, ale nie odrywała wzroku od siostrzanej
twarzy.
Natomiast ja przestałem im się przyglądać, kiedy na salę
wkroczył zarząd Tau - tym razem z krwi i kości, nie wirtualny.
Wszystkich widziałem pierwszy raz, z czego byłem bardzo zadowo-
lony. Byli tak samo bezosobowi jak rządek kołków.
Towarzyszył im Borosage. Nadal miał na sobie mundur i do-
wodził ochroną Tau.
Poczułem w gardle dławiące niedowierzanie. Z trudem ode-
rwałem od niego wzrok, mówiąc sobie, że to tylko formalność, bo
żadnym zakichanym cudem nie mógł przecież przeżyć masakry,
w której położył głowy cały zarząd Tau.
Kiedy przechodzili przez salę, patrzył w naszą stronę oczyma
pełnymi nienawiści. Kryjące się za nimi myśli były dla mnie tak
samo nierozszyfrowywalne jak u wszystkich.
- Miya? - zawołałem półgłosem.
Ale wtedy zobaczyłem, że razem z delegacją Tau przybył na
salę Natasa. Wyłamał się z szeregu, a jego surowa, nieskora do
uśmiechu twarz wyraźnie się ożywiła, kiedy wypatrzył Joby'ego
i ruszył w naszą stronę. Miya nie mogła odpowiedzieć, bo całą jej
uwagę pochłonęło spotkanie ojca z dzieckiem.
- Tatusie! - krzyknął Joby, przenosząc uradowany wzrok ze
mnie na Natasę. Natasa uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do
niego ręce, a wtedy Miya całą uwagę poświęciła temu, by to spo-
tkanie odbyło się jak należy. Ja zaś spojrzałem na Naoh i już nie
odrywałem od niej wzroku, bo ona utkwiła swój w Borosage'u. Pa-
trzyła na niego tak, jak ofiara wpatruje się w myśliwego - albo też
jak myśliwy obserwuje ofiarę.
Szyszki z Tau rozlały się w tłumie czekających szyszek z Dra-
co, obserwatorów FKT, członków Rady Hydrańskiej, aż w końcu
wszyscy stali się jedną masą zmiennych kolorów i lojalności. Wita-
li się nawzajem ze sztucznym entuzjazmem tych, którym głęboko
ulżyło. Wszyscy mieli nadzieję, że skończył się dla nich czas próby,
wszyscy starali się wierzyć, że jeśli to nie jest dokładnie ta pozy-
cja, w której chcieliby się znaleźć, i tak jest lepsza niż każda inna.
Zadźwięczał dzwonek sygnalizujący rozpoczęcie ceremonii.
Tłum zaczął podążać w stronę szerokiego wejścia do głównej sa-
li, w której na wystawie najnowocześniejszego sprzętu technicz-
nego czekał tekst traktatu: każda strona wyświetlona na osob-
nym ekranie, a dookoła niej jarzyły się teksty wyjaśnień i odno-
śników jak świetlane aureole.
Oparłem się o filar i przymknąłem oczy. Jakiś zsyntetyzowa-
ny głos, w którym rozpoznałem Konina, zaczai odczytywać na głos
warunki umowy, na wypadek gdyby ktoś z obecnych nie pofatygo-
wał się, żeby przeczytać je wcześniej. Pozwoliłem, by warunki po-
kuty Tau spłynęły po mnie jak potok chłodnej wody, pozostawia-
jąc dziewiczą przestrzeń możliwości. Między zebranymi tu ludźmi
kręcili się wszędzie pismacy Tau oraz reporterzy z Indy, rejestru-
jąc każdy niuans kładzionych właśnie podwalin pod wspólną przy-
szłość ludzi i Hydran, którą mają odtąd dzielić ze sobą, czy im się
to podoba, czy nie.
Sprawdzałem warunki traktatu z umieszczonym w pamięci
wykazem żądań i z każdym kolejnym mój respekt dla Ronina
wzrastał: zdjęcie restrykcji z wymiany technologii między ludźmi
a Hydranami, amnestia dla wszystkich więzionych Hydran, progra-
my rehabilitacyjne i szkoleniowe, kontyngenty zatrudnień w ra-
mach wcielenia Hydran w zasób ludzkich sił roboczych i żadnego
manipulowania magnetosferą dla sterowania podróżami obłocz-
nych wielorybów. Dla robotników kontraktowych bardzo ścisłe re-
gulacje warunków bezpieczeństwa pracy w zakładach Tau, strze-
żone przez inspekcje FKT, ustanowione przy każdym z nich na
czas bliżej nieokreślony.
Tau protestowało, że nigdy nie zdoła przetrwać takich ograni-
czeń, że załamie się im gospodarka. Odpowiedź FKT brzmiała:
próbujcie się zaadaptować lub gińcie od razu. Draco musiało ich
poprzeć, żeby nie stracić twarzy - i żeby nie musieć stawić czoła
kolejnym restrykcjom handlowym w innych częściach swych po-
siadłości. Przyłapane w tak potężne kleszcze, nawet Tau nie zdo-
łało się wykręcić.
Wysłuchiwałem optymistycznych banałów z ust kolejnych
członków zarządu Tau, kiedy jeden po drugim dotykali klawiatu-
ry, poświadczając w ten sposób na wieki swoją aprobatę. Ciekawe,
czy bardzo by się zdziwili, gdyby to wszystko rzeczywiście wyszło
im na dobre.
- Podejrzewam, że uważasz to wszystko za swoją zasługę, kun-
dlu? - odezwał się czyjś głos za moimi plecami.
Obróciłem się i znalazłem się nagle twarzą w twarz z Borosa-
ge'em. Z ledwością opanowałem chęć, by trzasnąć go w gębę, ze-
trzeć z niej chamskie samozadowolenie i wypchnąć go za niewi-
dzialną granicę mojej osobistej przestrzeni.
- Taa - odparłem zamiast tego z uśmiechem. - Faktycznie.
- Powinienem był cię zabić, kiedy miałem okazję - mruknął
z niemal nieporuszonym wyrazem twarzy. Zerknął gdzieś na bok.
- Szkoda, że nie zostaniesz na Ucieczce na tyle długo, żeby zoba-
czyć, co się stanie z twoimi wielkimi ideami...
- Dlaczego niby sądzisz, że nie zostanę? - splotłem ręce na
piersiach i oparłem się z powrotem o filar.
- Będziesz deportowany.
Wessałem oddech przez zęby i przytrzymałem, a w tym czasie
jego słowa paraliżowały mi mózg.
- Coś chyba źle usłyszałeś - odezwałem się w końcu. - To cie-
bie tu nie będzie i nie zobaczysz, jak tu się wszystko układa, bo na-
staną dla ciebie ciężkie czasy, ty sadystyczny, handlujący narko-
tykami gnojku.
Potrząsnął głową, a po twarzy rozlał mu się jak plama wred-
ny uśmieszek.
- Nie ja, mały. Fahd poleci za mnie... Ja stoję. Nie jestem głu-
pi. Znam tych z zarządu i wiedziałem, że ten żałosny dupek Sand
będzie próbował zrzucić całą winę na mnie. Widziałem, do czego
zmierzają. Myśleli, że mogą się mnie pozbyć, ale ja mam swoje
sposoby... - Postukał się w metalową kopułę na głowie. - Mam tu
zarejestrowane takie rzeczy, że nawet sobie nie wyobrażasz. W ogó-
le nie podejrzewali, że o nich wiem. - Zdałem sobie sprawę, że
swoje narkotykowe zyski musiał wydawać na wyposażanie mózgu
w niewy kry walne komputerowe szperacze. - Wiem, gdzie są po-
grzebane wszystkie trupy - i kto kazał je sprzątnąć. Jak myślisz,
dlaczego ciągle tu jestem, mały, kiedy nie ma ani jednego człon-
ka starego zarządu?
Odbiegłem spojrzeniem w stronę ostatniego z tych, którzy
składali podpis na oficjalnym dokumencie przy akompaniamen-
cie sztucznych oklasków. To się naprawdę stało - upierało się coś
w mojej głowie. To się stało i on już nic na to nie poradzi, nie mo-
że już skrzywdzić nikogo z tych, na których mi zależy, nawet mnie...
Przeszukiwałem wzrokiem tłum, żeby natrafić na Perrymeade'a al-
bo Konina. Zamiast tego zobaczyłem Naoh wpatrzoną we mnie
i stojącego obok Borosage'a, jakbyśmy byli północą magnetyczną.
- Wciąż jeszcze ja tu dowodzę - mruknął Borosage. -1 póki
tak będzie, żaden świr nie może czuć się bezpieczny po tej stro-
nie rzeki. To dotyczy też ciebie, mały. Zwłaszcza ciebie... - Uniósł
rękę.
Cofnąłem się o krok, zaciskając pięści, chociaż miałem ocho-
tę dać sobie za to po gębie.
(Borosage...)
Dopiero kiedy ujrzałem, jak jego twarz wypełnia się wściekło-
ścią, uświadomiłem sobie, że usłyszałem to wołanie we własnych
myślach.
Obrócił się na pięcie. Obok nas stała Naoh, źrenice miała jak
dwie kreski.
- Mówiłem ci, nigdy mi tego nie rób, hydrańska suko...
Jej twarz nawet nie drgnęła.
- A więc wciąż jeszcze tu dowodzisz, tak? - spytała tym razem
na głos. - To właśnie jest ludzka Droga - zniszcz wroga, zanim on
zniszczy ciebie.
Uśmiechnął się bezczelnie.
- Dobrze o tym wiesz, moja słodka. Znasz mnie... naprawdę
dobrze. - Sięgnął grubym paluchem do jej policzka. Widziałem, że
Naoh z ledwością powstrzymuje się, by się nie cofnąć. - Teraz ja
jestem bezpieczny, a tobie wybaczą. Będzie tak samo, jak było,
interes jak zwykle, między tobą, mną a twoimi...
Nagły dreszcz przełamał jej samokontrolę.
- Naoh... - szepnąłem. - Nie. -Wydawało mi się, że mnie zigno-
rowała, tylko że naraz odkryłem, że nie mogę się ruszać.
- Nie - odrzekła, nie odrywając od niego wzroku. - Nigdy mi
nie przebaczą. Ale ty nie jesteś bezpieczny... - Poczułem, jak zmie-
nia w sobie ośrodek skupienia, jak natęża moc... Zobaczyłem prze-
rażenie w oczach Borosage'a, kiedy wdarła się do jego myśli i cał-
kowicie je przejęła. W gardle zerwał mu się cichy, wysoki jęk,
z ust pociekła ślina.
(Miya...) zawołałem na oślep, desperacko. (Miya!)
Naoh spojrzała na mnie z roztargnieniem, jakby mnie słysza-
ła, i dziwny uśmieszek zaigrał jej na wargach, zanim wróciła spoj-
rzeniem do Borosage'a.
(Gotowy na śmierć, potworze?) spytała w jego głowie, a zara-
zem jakimś cudem i w mojej. (Poczuj swój mózg... Poczuj, jak każ-
da jego komórka zaczyna...)
- Naoh! - Niespodziewanie między nami znalazła się Miya
i od razu wskoczyła nam w myśli. Zacisnęła ręce na ramionach
Naoh, jakby chciała fizycznie wyrwać jaz tego samobójczego kosz-
maru.
Pięść Naoh wystrzeliła znienacka i trafiła Miyę w sam śro-
dek twarzy. Niespodziewany atak zbił ją z nóg. Naoh wróciła spoj-
rzeniem do Borosage'a, którego twarz pokryła się purpurowymi
cętkami. Wydawał teraz takie dźwięki, jakby ktoś postrzelił go
w brzuch.
Stałem tak i nie byłem w stanie nic zrobić. Miya dźwignęła się
z wysiłkiem, po brodzie spływała jej krew. Obejrzała się w stronę,
gdzie tłum wciąż wykonywał kolejne kroki ludzkiego rytuału. Na-
gle w pustym przejściu pojawiła się jakaś postać - Hanjen.
(Pomóż nam!) krzyknąłem rozpaczliwie, ale nie wiedziałem,
czy w ogóle mnie słyszy. Zobaczyłem, że oczy rozszerzają mu się
gwałtownie, ale w tej samej chwili obok niego pojawił się Sand,
położył mu ciężką dłoń na ramieniu i zaczai coś szeptać do ucha.
Widziałem, jak twarz Hanjena powoli miażdżą nieodczuwalne dla
mnie emocje, kiedy tak stał i przyglądał się nam, ale nie robił
nic, żeby powstrzymać tok wydarzeń.
Miya krzyczała z bólu i frustracji, ale tylko w mojej głowie.
Stała teraz unieruchomiona tak samo jak ja i patrzyła, jak na na-
szych oczach Naoh obraca mózg Borosage'a w galaretę. Widzia-
łem, jak z nosa zaczyna mu cieknąć krew i coś jeszcze ohydniej-
szego. Oczy wywróciły się białkami do góry, ciało szarpnęło się
jak sparaliżowana kukła, a przecież powinno już leżeć w drgaw-
kach na podłodze.
Oczy Naoh zalały się łzami, twarz wykrzywiła się bólem, kie-
dy przyjęła agonię, którą czułem teraz w duszy... Borosage wrza-
snął, a był to okrzyk wyrwany przez śmierć z żywego trupa. Naoh
wrzasnęła wraz z nim, kiedy jego śmierć przelała się w zamknię-
ty obwód, którym nienawiść spięła ich jak oszalałych kochanków.
Poczułem, jak moje serce przystaje, i zorientowałem się, że ja
i Miya także zostaliśmy ujęci w ten obwód...
Zawirowało mi w oczach, a potem nagle ten horror przed na-
szymi oczyma dział się już komuś innemu. Borosage zwalił się na
twarz, nie był już więźniem zemsty Naoh. Kiedy dotknął podłogi,
był już tylko kupą mięsa, leżącą twarzą w rozlewającej się kału-
ży krwi.
Naoh upadła na niego, otwarte szeroko oczy wpatrywały się
w przestrzeń. Źrenice miała jak dwie kałuże ciemności, z nosa
ciekła jej krew.
Zachwiałem się, z trudnością utrzymałem równowagę, kie-
dy niespodziewanie odzyskałem władzę nad własnym ciałem.
Miya ruszyła do mnie na miękkich nogach, by paść mi ze szlo-
chem w ramiona. Ten szloch brzmiał twardo i bezlitośnie, a w my-
ślach płonęło jej to samo białe słońce furii, które zniszczyło jej
siostrę.
- Kocham cię - wybełkotałem, chcąc za wszelką cenę jakoś do
niej dotrzeć. (Kocham cię, Miyo. Nie zostawiaj mnie...)
Podniosła na mnie zupełnie suche oczy, choć piersią wstrzą-
sał jeszcze pełen żalu szloch. Ujęła w dłonie moją twarz. Jej my-
śli wypełniły mnie czułością, pragnieniem, miłością tak czystą
i nieograniczoną, jak gdybyśmy oboje istnieli tylko w naszych du-
szach, spoglądając na świat z góry jak an lirr, niewzruszeni wobec
wszystkiego, co przyziemne, nawet tej krwi, która zbierała się
w kałużę u naszych stóp.
(Słyszę cię, słyszę...) pomyślałem, pełen radości i niedowierza-
nia. Zdałem sobie teraz sprawę, że w tym ułamku sekundy, zanim
Naoh umarła razem z Borosage'em, Miya wyrwała się i ochroniła
nas oboje przed rykoszetem ich śmierci.
Ale teraz skryła twarz na mojej piersi, jakby chciała się
wreszcie pozbyć tego wszystkiego: tej sali, tej potworności i tej
prawdy.
Dokoła nas zbierał się już tłum gapiów i strażników ochrony.
Trzymaliśmy się nawzajem w objęciach, tuliliśmy się do siebie
jak tonący w morzu koszmaru - jak uciekinierzy.
- Co tu się, u diabła, stało? - Teraz znalazł się przed nami
Sand, a jego oburzenie było prawie że wiarygodne. Za jego pleca-
mi z tuzin korb celowało w nas z pistoletów.
- Tak jakbyś nie wiedział - odparłem ochrypłym głosem. -
Jakbyś sam na to nie pozwolił. - Sand posłał mi ostrzegawcze spoj-
rzenie. - Nie żyją. Ona zabiła jego... a to zabiło ją.
- To? - warknął Sand. - Jakie "to"?
- Sprzężenie zwrotne - mruknęła Miya. -Tak właśnie się dzie-
je, kiedy psychotronik zabije...
- To właśnie przydarzyło się mnie - dodałem.
Ale on tylko dalej się na mnie gapił, jedynie leciutkie drże-
nie mięśni twarzy ujawniło mi, że w ostatniej chwili powstrzymał
się, by czegoś nie powiedzieć. Podniósł dłoń, opuścił z powrotem
- pistolety zniknęły, a pierścień strażników cofnął się, zabierając
ze sobą cały ten tłum.
Sand pozostał na swoim miejscu i przyglądał się ciałom Boro-
sage'a i Naoh.
- Rozumiem - mruknął w końcu. - Jest w tym nawet jakaś
przerażająca symetria... - Usta wygięły mu się w tajemniczym
uśmieszku, podobnym do tego, jaki wymienił przedtem z lady Gyotis.
Miya podniosła głowę, wpatrując się w niego gniewnie, jak-
by to, co kryło się za tym uśmiechem, było dla niej całkowicie ja-
sne.
Kiedy Sand napotkał wzrokiem jej spojrzenie, stężał cały, zu-
pełnie jak ona, a na jego twarzy pojawiło się nieoczekiwane uczu-
cie. Tym razem nie miałem najmniejszych kłopotów z rozpozna-
niem: to był strach.
- Nie mam więcej pytań - mruknął i odwrócił się. - Natasa!
- zawołał.
Natasa przepchnął się przez mur oszołomionych twarzy, nio-
sąc na ręku Joby'ego.
- Słucham, sir? - Miał twarz tak samo ponurą i spiętą, jak
pewnie wszyscy dokoła. Stanął jak wryty, jakby chciał uchronić
Joby'ego przed tym widokiem, choć po twarzy Joby'ego widzia-
łem wyraźnie, że osunął się w stan odrętwienia, kiedy Naoh prze-
jęła kontrolę nad Miya. Za jego plecami niczym cień stał Perry-
meade.
Z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu Natasa przysunął
się bliżej, żeby obejrzeć ciała, ogarnęło go tyle sprzecznych uczuć.
Zastanawiałem się, gdzie się podział Hanjen, czy poszedł przeka-
zać wieści członkom Rady Hydrańskiej, czy może nie mógł znieść
tego widoku.
- Mam złą i dobrą wiadomość - odezwał się Sand. -Wygląda na
to, że administrator okręgowy Borosage padł ofiarą samobójczego
ataku ze strony byłej przywódczyni HARO. Wydaje się, że koniec
końców zostanie pan jednak nowym administratorem okręgowym.
To dziwne, prawda, w jaki sposób czasami dokonuje się sprawiedli-
wość? - Zerknął przelotnie na ciała, potem powrócił spojrzeniem do
Natasy i Perrymeade'a. - Ponieważ pan i agent Perrymeade macie
w przyszłości ściśle ze sobą współpracować, sugeruję, żeby zacząć
w tej chwili od zajęcia się ciałami. Oczekuję od was raportu.
Natasa stał jak wmurowany, wpatrując się pustym wzrokiem
w syna. Perrymeade położył dłoń na jego ramieniu i Natasa ock-
nął się nagle.
- Tak jest, sir - mruknął.
Miya uwolniła się z moich objęć.
- Ja zajmę się Jobym - powiedziała miękko, już niemal spo-
kojnym głosem. Jeszcze raz skorzystała z potrzeb Joby'ego, żeby
się pozbierać, skupić się na tej jedynej trwałej rzeczy, jaka nam
w życiu pozostała. Joby zamrugał i wstrząsnął się, kiedy zwróciła
mu władzę nad zmysłami.
Natasa przekazał jej chłopca z niejakim zawstydzeniem, ale
i z wdzięcznością, na oczach wszystkich ludzi i Hydran, którzy wła-
śnie przed chwilą byli świadkami spełnienia się swoich najgor-
szych obaw.
Joby objął ją za szyję i pocałował w policzek, szczęśliwy, obo-
jętny na wszystko inne. Nie miałem pojęcia, skąd, na dziewięć
miliardów imion Boga, Miya czerpie swoją siłę, samokontrolę,
dzięki której pozwala dziecku widzieć i słyszeć świat dookoła, nie
naznaczając go przy tym swym wewnętrznym widzeniem - szkar-
łatem bólu i żałobą czarną jak popiół. Może siłę i kontrolę czerpa-
ła z jego uśmiechu.
Natasa obdarzył uśmiechem ją i Joby'ego, jakby tych dwoje
wystarczyło za dowód, że wydarzenie sprzed chwili to niekoniecz-
nie nasza przyszłość - że każdy dokonany wybór automatycznie
nas czegoś pozbawia, ale też pozwala nam coś zyskać. Ruszył do
przodu, z Perrymeade'em u boku, żeby stawić czoło faktom.
Dwa ciała wciąż jeszcze leżały w plamie czerwieni - niemi
świadkowie tego, do czego prowadzi w końcu nienawiść i uprzedze-
nia. Wzdrygnąłem się z zaskoczenia, kiedy odkryłem, że klęczy
przy nich Hanjen, wpatrzony w pustą twarz i niewidzące spojrze-
nie Naoh. Całym jego ciałem wstrząsał bezgłośny szloch. Trzymał
w dłoniach bezwładną rękę Naoh, jakby wierzył, że jakimś cu-
dem ona wciąż jeszcze czuje jego obecność, jego ból, ojcowską
miłość, której nie zdoła zniszczyć żadna gorycz ani rozczarowa-
nie, ani nawet sama śmierć.
Miya stanęła przy mnie, usłyszałem cichy krzyk, kiedy zoba-
czyła i odczuła Hanjena. Po policzkach spłynęły jej łzy.
Joby położył rączki na jej policzkach.
- Mama smutna? - szepnął. Nagle w jego oczkach zalśniły łzy.
Miya skinęła głową, przygryzając wargę.
Dotknąłem ramienia Joby'ego, dotknąłem myśli Mii, żeby im
udowodnić, że nie są sami, żeby udowodnić to sobie samemu.
Na rozkaz Natasy pojawił się zaraz tuzin strażników, którzy
mieli wynieść stąd ciała. Ale kiedy chcieli dotknąć Naoh, Hanjen
odpędził ich machnięciem ręki. Sam dźwignął ją z ziemi bez wy-
siłku, jakby była małym dzieckiem, i odwrócił się w stronę wyj-
ścia. Strażnicy ustąpili mu z drogi, a Natasa z Perrymeade'em ru-
szyli za nim. Inni strażnicy zajęli się zwłokami Borosage'a. Za ni-
mi wkroczyły na miejsce roboty obsługi, które zajęły się
zmywaniem krwi.
Tłum przyglądał się, jak wychodzą, a potem zaczął zacieśniać
się dookoła nas jak szepczące morze. Ich słowa były równie niezro-
zumiałe jak splątane dziko myśli.
Miya wydała z siebie zdławiony odgłos; poczułem, że smutek,
który przykuwał ją do tego miejsca, zaczyna przechodzić w pani-
kę. Popatrzyła w stronę drzwi, w których zniknęli tamci. Uświado-
miłem sobie, że oboje bezmyślnie zostaliśmy na miejscu, zamiast
ruszyć za nimi, póki mieliśmy okazję.
- Co tu się, do cholery, dzieje? Co się stało? - Poczułem nagle
na ramieniu czyjąś dłoń. Ronin.
Odwróciłem się, żeby na niego spojrzeć, zastanawiając się
w duchu, od jak dawna tu jest i próbuje zwrócić na siebie naszą
uwagę. Z braku słów potrząsnąłem tylko głową, podczas gdy
w środku czułem, że rozpacz Mii zaczyna przybierać fizyczną for-
mę: ten ciąg, zew, początek zmiany, która oznacza teleportację.
(Tak) pomyślałem, zerkając na nią. (Idź. Idź za nimi.)
- Musimy iść... - mruknąłem, starając się skupić uwagę na
Koninie.
- Jeszcze nie teraz - odparł Ronin. Zacisnął dłoń na moim ra-
mieniu. - Najpierw powiecie mi, co tu się stało.
(Idź) powtórzyłem w myślach do Mii. (Idź. Ja się tym zajmę.)
A ona zniknęła, zabierając ze sobą Joby'ego, a pozostawiając mi
w myślach ślad swojej wdzięczności.
Sand i Ronin wytrzeszczyli oczy, bo u każdego wziął górę od-
ruch - jakby w głębi ducha obaj wciąż się obawiali, że i ich coś na-
gle może wyssać z tego świata. Chór głosów dokoła nas wzmógł się
z nagłego zaskoczenia.
Ronin wziął głęboki oddech. Popatrzył na Sanda tak, jakby
chciał mu dać do zrozumienia, że szef ochrony Draco powinien
w tej sprawie robić coś więcej, niż tylko stać z założonymi rękoma.
- Już się tym zajęliśmy - odparł Sand w odpowiedzi na to spoj-
rzenie. - Bardziej się mogę przydać, pozostając tutaj. - Nie wiedzia-
łem, co ma na myśli: ochronę nas czy ochronę interesów Draco.
Ronin wrócił spojrzeniem do mnie, jakby zdawał sobie spra-
wę, że Sand nie udzieli mu żadnej sensownej odpowiedzi.
- Co się tu, do cholery, stało? - zapytał znowu, wskazując ge-
stem znikające nam sprzed oczu plamy, nad którymi krzątała się
cała drużyna robotów-sprzątaczek.
- Nic - mruknąłem. - Nie stało się nic, co nie miało się stać.
- Do diabła! - zirytował się Ronin. -Ta kobieta, Naoh, zabiła
Borosage'a - czy może to on ją zabił?
- To był samobójczy atak - odparł Sand bezbarwnym głosem.
- Zabiła go i umarła. Tak to właśnie wygląda u Hydran. Natural-
nie, zdawała sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji aktu.
- Ale dlaczego? - Ronin potrząsnął głową. - Na litość boską,
przecież właśnie podpisaliśmy nowy traktat. Oddamy im prawa,
o które walczyli. Członkowie HARO zostali objęci amnestią.
- Jej to nie wystarczyło - odparłem.
Z jego twarzy widać było jasno, że sam już nie wie, czy żało-
wać jej jako wariatki, czy mieć do niej żal o taką niewdzięczność.
W końcu jednak pozostało mu na twarzy tylko całkowite niezro-
zumienie mentalności obcych.
- To nie tak trudno zrozumieć - odezwałem się. -Traktaty by-
wały już wcześniej... Puste słowa w pliku. Szliście na kompromi-
sy, żeby dojść do porozumienia, prawda?
- Oczywiście...
- Czy jednym z nich było to, że Borosage pozostanie na stano-
wisku administratora okręgowego?
Ronin potwierdził skinieniem głowy.
- Draco bardzo się przy tym upierało...
Rzuciłem spojrzenie w stronę Sanda.
- Nie wątpię. - Wróciłem wzrokiem do Ronina. - Borosage
był gwarancją, że mimo traktatu tak naprawdę nic się dla nich
nie zmieni. Jak już mówiłem, dla Naoh to było za mało.
- Ależ to był tylko administrator okręgowy... - zaprotestował
Ronin.
- Ale wiedział, gdzie są pogrzebane wszystkie trupy - odrze-
kłem. - I pewnie sam także tam wyląduje.
- Dlaczego mimo wszystko zdecydowała się na coś takiego,
jeśli wiedziała, że sama przy tym zginie? - Ronin bezradnie roz-
łożył ręce.
- Bo... - obejrzałem się na tłum urzędasów, który zaczął już
wyciekać powoli przez szeroki łuk do sali, gdzie na środku traktat
nadal lśnił jak jakiś ołtarz. - Bo nie widziała przed sobą żadnej in-
nej Drogi.
Z jego twarzy wyczytałem jasno, że nadal nic nie rozumie,
ale wcale tego od niego nie wymagałem.
- To dość niefortunne, że ten incydent musiał się zdarzyć aku-
rat podczas podpisywania traktatu. Ale tak naprawdę nie stała
się żadna krzywda nikomu, kto by na nią nie zasługiwał. Wstawi-
my Natasę na miejsce Borosage'a, tak jak sami chcieliście. Ci Hy-
dranie nienawidzili Borosage'a, więc taką zmianę przyjmą z zado-
woleniem. - Po twarzy przemknął mu cień uśmiechu. - Podobnie
chyba jak wszyscy. - Potoczył spojrzeniem po sali, jakby próbował
znaleźć choć jedną osobę, która żałowałaby odejścia Borosage'a.
- Uwolniliśmy się też od niezrównoważonej hydrańskiej awantur-
nicy. Jeżeli brać pod uwagę cel naszego dzisiejszego zebrania, to
rzeczywiście, jak stwierdził Kot, nic się nie stało. - Opuścił wzrok
na znów nieskazitelny dywan.
Ronin zdołał opanować grymas. Patrzyłem, jak wciąga głębo-
ko do środka własny niesmak, dopóki jego twarz nie stała się rów-
nie pusta jak twarz Sanda. Blizny po wypadku ledwie było znać,
ale wiedziałem, że nie może o nich zapomnieć. On w taki sposób za-
rabia na życie - ciekawe, jak może to znieść?
- Rozumiem - powiedział tylko i już więcej się nie odezwał.
- No więc - mówił dalej Sand - jeżeli satysfakcjonują pana
moje wyjaśnienia, to może dołączymy do pozostałych przedsta-
wicieli w sali bankietowej i będziemy świętować dobro, które uda-
ło nam się wspólnie osiągnąć? - Gestem wskazał drzwi, za który-
mi zniknął już cały tłum.
- Chwileczkę - wtrąciłem szybko. - A co z moją bransoletą
danych? - Podniosłem do góry nadgarstek. Pasemko gojącej się
skóry wciąż ukazywało miejsce, w którym wtopiono mi w skórę
niewolniczą obrączkę. Nadal brakowało bransolety, która by ją
zakryła. Ronin miał już swoją bezpiecznie na przegubie, ale nikt
nie wspomniał ani słowem o mojej.
Ronin popatrzył na mój nadgarstek, potem na Sanda.
- Będzie czekała na statku, który pana stąd zabierze - wyja-
śnił Sand.
-Co?
- Tau cofnęło ci wizę - wyjaśnił Ronin, nie patrząc na-mnie.
- Będziesz deportowany.
Z niedowierzaniem potrząsnąłem głową.
- O czym wy mówicie? - Nagle przypomniało mi się, co mówił
Borosage, tuż zanim zaatakowała go Naoh. - To był pomysł Boro-
sage'a. Ale on teraz nie żyje. Ja...
- To nie był tylko pomysł Borosage'a - odparł Ronin, zdecy-
dowawszy się wreszcie spojrzeć mi w oczy. - Kocie - machnął
w powietrzu rozłożonymi dłońmi - niemalże w pojedynkę roz-
kręciłeś machinę zdarzeń, która doprowadziła do ugody i trakta-
tu. To niewiarygodne osiągnięcie. Ale jeśli sądzisz, że to czyni cię
bohaterem w oczach tutejszych ludzi, przemyśl wszystko jesz-
cze raz.
- Których tutejszych ludzi masz na myśli? Ludzi? - rzuciłem
gorzko. - Czy może tylko zarząd Tau albo Draco? Jak myślisz, ko-
go nienawidzą bardziej - ciebie czy mnie?
Ściągnął brwi, zacisnął usta.
- Nie mam wątpliwości, że mnie nienawidzą, ponieważ to ja
reprezentuję siłę sprawczą, która doprowadziła do urzeczywist-
nienia się tych wszystkich zmian. Ale ta siła również mnie chroni.
Tobie nie mogę zagwarantować bezpieczeństwa.
- Wcale cię o to nie proszę - odparłem. - Sam potrafię o sie-
bie zadbać.
Sand parsknął cicho, zerkając z rozbawieniem na nieokrytą
bliznę na moim nadgarstku.
- Pomijając wszystko - odezwał się - ani Tau, ani Draco nie
wezmą odpowiedzialności za twoje bezpieczeństwo, jeśli zosta-
niesz; wręcz mamy podstawy prawne, żeby cię deportować. We-
dług korporacyjnego prawa jesteś winien wszystkiemu - od pu-
blicznego przeklinania po akcję wywrotową. Jeśli pozostaniesz
na Ucieczce, będziemy ścigać cię sądownie. - Wzruszył ramiona-
mi. - Borosage'a spotkała zasłużona kara. A ty uważaj się za szczę-
ściarza.
- Ugoda gwarantuje amnestię wszystkim członkom HARO...
- Ale ty nie jesteś Hydraninem. Jesteś zarejestrowanym oby-
watelem Federacji. Nie odebraliśmy ci bransolety danych, sam ją
straciłeś.
- Służby bezpieczeństwa Tau mnie torturowały! Byłem niele-
galnie przetrzymywany jako robotnik kontraktowy. Jeśli chcemy
sobie pogadać o przestępstwach...
Uniósł dłoń w górę.
- Oszczędź mi tego... i oszczędź sobie. Decyzja już zapadła.
Nie podlega zmianom. A teraz, jeśli zechcą mi panowie wybaczyć.
- Oddalił się i pozostawił nas samym sobie.
Znów odwróciłem się do Ronina.
- Nie mają prawa. Powiedz mu...
W oczach federalnego zobaczyłem głęboki cień.
- Nic nie mogę zrobić. To jeden z tych kompromisów, które
musieliśmy zawrzeć podczas negocjacji nad traktatem. Żeby wy-
czyścić ci papiery z zarzutów Tau, musieliśmy się zgodzić, żebyś
opuścił Ucieczkę.
- Ty sukinsynie. Nie możesz mi tego zrobić.
- Do diabła, złamałeś prawo na tej planecie! - zniecierpliwio-
ny, podniósł głos. - Ocaliłeś mi życie, ale też złamałeś prawo! Zdo-
byłem ci wszystko, czego chciałeś dla Hydran! Ale żeby tego do-
konać, musiałem pójść na kompromis. Tak to jest.
- To mi nie wystarczy. - Łzy zmąciły mi wzrok; popatrzyłem
w inną stronę. Miya...
- Przykro mi - mruknął. - Bardzo żałuję. - Słychać było w je-
go głosie, że tak jak ja myśli teraz o Mii, o Jobym. Widział nas ra-
zem i wiedział, co oni dla mnie znaczą. Rozumiał, jaki to będzie
miało na nas wpływ. I naprawdę było mu przykro. Ale to niczego
nie zmieniało.
- A niech to... - Odwróciłem się, przepełniony cierpieniem
tak nagłym i ostrym, że chciało mi się wyć. Przebiegałem myśla-
mi budynek w poszukiwaniu Mii. Ale zniknęła z mojego umysłu
tak samo, jak zniknęła z tego pomieszczenia, kiedy wszystkie jej
myśli skupiły się wokół śmierci siostry.
Ronin przez chwilę stał w milczeniu za moimi plecami, jakby
czekał, aż odzyskam panowanie nad sobą. A może po prostu tak sa-
mo jak ja nie miał najmniejszego pojęcia, co robić.
W końcu odwróciłem się do niego, bo nie mogłem już dłużej
stać tak samotnie z Roninem krążącym mi za plecami jak zahip-
notyzowany światłem owad. Nie chciałem robić ze swego smutku
żadnego świrowskiego pokazu.
- Muszę znaleźć Miyę - rzuciłem i jakoś udało mi się zacho-
wać spokojny ton, kiedy na niego nie patrzyłem. Ruszyłem w stro-
nę drzwi, do których kierowała się Miya.
- Kocie - zawołał za mną Ronin.
Zatrzymałem się, dłonie zacisnąłem w pięści, ale się nie od-
wróciłem.
- Co znów?
Nagle w powietrzu przede mną pojawił się holograficzny ob-
raz Natana Isplanasky'ego.
- Chciałem ci podziękować - mówił, a jego pozbawiona resz-
ty głowa patrzyła mi prosto w oczy, jakby rzeczywiście mógł mnie
teraz widzieć. - I chciałbym zapytać, czy nie rozważyłbyś przyję-
cia takiej samej pracy, jaką wykonuje Ronin, dla mnie, dla FKT...
Odwróciłem się gwałtownie.
- Wiesz co? Ostatnim razem, kiedy FKT prosiła, żebym dla
nich pracował, też spuściła mnie potem w kanał.
Popatrzył na mnie, niczego nie rozumiejąc.
- Kopalnie tellazjum, na Popielniku. Spisek konglomeratów,
psychotroniczny terrorysta, zwany Quicksilverem. FKT wykorzy-
stała kilkoro psychotroników - i to dosłownie "wykorzystała" -
żeby go obalić. Może pamiętasz.
Pamiętał.
- To byłeś ty? Byłeś jednym z nich?
- Powiedz Isplanasky'emu, że omyłkowo wziął mnie za kogoś,
komu zależy - odparłem, odwracając się z powrotem.
- Opowiadał mi, co zrobiłeś dla lady Elnear taMing - zawołał
Ronin. - A sam wiem, co robiłeś tutaj. Nie sądzę, żeby się mylił.
Znów się zatrzymałem, ale tym razem już się nie odwróciłem.
- Ty też nie zawsze miewałeś rację - rzuciłem ochryple. Prze-
szedłem przez obraz Isplanasky'ego jak przez smugę dymu i sze-
dłem dalej.
- Pomyśl o tym - wołał za mną Ronin. -Tylko o tym pomyśl...
Na siłę rozwarłem zaciśnięte w pięści dłonie. Zdołałem jakoś
dotrzeć do drzwi i przeszedłem na drugą stronę, a tam trzy twa-
rze uniosły się ku mnie jednocześnie z miejsca, gdzie trzy znajo-
me postacie klęczały jak jedna przy ciele Naoh. Natasy już nie by-,
ło, zabrał też ze sobą Joby'ego. Patrząc w twarz Hanjena i Perry-
meade'a, kiedy podnosili się z miejsca, zorientowałem się, że już
wiedzą, jaka czeka mnie przyszłość, a raczej zupełny jej\brak.
Przytłoczyła mnie wina i żal obecne w ich spojrzeniach, prze-
biegł mnie potężny dreszcz. Miya podniosła na mnie wzrok, poczu-
łem, że nie pojmuje, otępiała ze smutku. Złapała mnie za bezsil-
nie zwisającą dłoń i zaczęła brać się w garść, otwierając przede
mną wszystkie zapory miłości, żalu, cierpienia, pragnienia i znów
miłości.
I wtedy wydała z siebie zduszony jęk.
- Nie... - szepnęła, oglądając się z niedowierzaniem na Han-
jena, a potem znów na mnie, kiedy tamten potwierdził skinie-
niem głowy, że to prawda. - Nie, nie! - Rzuciła się na niego. Pal-
cami wpiła się w jego ubranie, w ciało, jakby to były kłamstwa,
które chciała zeń zedrzeć.
Hanjen tylko stał biernie, krzywiąc się, ale nie próbując się
bronić, aż wreszcie przylgnęła do niego, zupełnie odarta z sił i na-
dziei. Odebrałem mu ją i sam wziąłem w ramiona. Długo tulili-
śmy się do siebie.
W końcu poczułem, że obce dłonie delikatnie, acz stanowczo
odrywają nas od siebie.
Oczy Mii spustoszył ból.
- Zostaw nas w spokoju - rzuciła z goryczą. - Naprawdę nie
możesz?
- Miya... - zaczął cicho. -Ten traktat to dla naszego ludu ostat-
nia szansa na przetrwanie. Droga, którą kroczyłem przez całe swo-
je życie, doprowadziła mnie w końcu tutaj - Droga, którą przez tak
długi czas szliśmy wspólnie. Wiem teraz, że i Bian kroczył nią z na-
mi. - Przeniósł wzrok na mnie. - Ja... zrobiłem wszystko, żeby te-
mu zapobiec. Ale mi się nie udało. Oznaczałoby to utratę wszyst-
kiego...
Gwałtownie skinęła potakująco. Wiedziałem, że mu wierzy,
mimo że nie odpowiada, mimo że nigdy mu nie wybaczy.
- Musimy... zatroszczyć się o twoją siostrę - mruknął - zanim
wrócą tu ludzie i będą próbowali zabrać jej ciało. - Zorientowałem
się teraz, że po trupie Borosage'a nie zostało ani śladu. Korby mu-
siały go już stąd wywieźć.
- Co teraz zrobicie? - zapytał niezręcznie Perrymeade. - Czy
mogę wam jakoś pomóc? - Nie zaproponował tego ani mnie, ani
Mii. Nie ważył się nawet spojrzeć nam w oczy. Może w jego mnie-
maniu w żaden sposób nie można nam już było pomóc.
- Zabierzemy ją za rzekę i oddamy ziemi - wyjaśnił Hanjen.
- Wezwę Wauno, żeby zabrał was z powrotem...
- Nie potrzebujemy - przypomniał mu łagodnie Hanjen. -
Niemniej dziękuję, Janos. - Ukłonił się na znak szacunku i tym ra-
zem nie był to tylko pusty gest. - Stałeś się naszym prawdziwym
orędownikiem - i prawdziwym przyjacielem - takim, jakim mia-
łeś być.
- Którym zawsze powinienem być - mruknął Perrymeade,
spuszczając wzrok - i którym tak naprawdę zawsze pragnąłem
być. - Podniósł wzrok i popatrzył na nas.
Odwróciłem się do niego plecami.
- Chcę iść z wami - powiedziałem cicho do Mii. - Pozwól mi
pójść z wami. - Odbiegłem wzrokiem od Mii i Hanjena, żeby spoj-
rzeć na nieruchome ciało Naoh.
- Kocie... - zaczął Perrymeade, a ja, obejrzawszy się, zoba-
czyłem w jego oczach strach, że chcę tam odejść na dobre. Że
mój gniew - albo gniew Mii - może zburzyć delikatną równowa-
gę, teraz kiedy szale ludzka i hydrańska zaczęły się właśnie rów-
noważyć.
- Zamknij się - syknąłem wściekły. - Muszę chociaż się poże-
gnać. Choć tyle musicie mi dać... trochę czasu. Nie będzie żad-
nych kłopotów... - Zerknąłem na Hanjena i Miyę. - Zrobię, co mi
każecie. Ale jesteście mi wszyscy winni przynajmniej tyle.
Perrymeade głęboko zaczerpnął powietrza i skinął głową.
Hanjen powtórzył ten gest z poważną miną, która mogła ozna-
czać wszystko albo nic. Przez chwilę rozmawiał w myślach z Miyą,
a potem powiedział głośno do Perrymeade'a:
- Wrócimy jutro.
Perrymeade przyglądał się w milczeniu, kiedy Hanjen i Miya
zbierali siły do trudnego skoku. Czułem, na ramieniu i w myślach,
zaciskający się mocno uchwyt Mii. Perrymeade i tamten pokój
zniknęli w ciemności.
Nagle staliśmy nad brzegiem rzeki, a nad nami wznosiły się
cieniste rafy. Wytrząsnąłem z myśli resztki ech Aerie, popatrzyłem
na Miyę, a potem zdałem sobie sprawę, że wróciliśmy do shue,
gdzie zabrała nas kiedyś Babka, żebyśmy poszukali odpowiedzi,
które nosiliśmy już głęboko w sobie.
Miya i Hanjen uklękli na kamienistym brzegu przy ciele Naoh
i absolutnie nieruchomi utkwili w nim spojrzenia, jakby się mo-
dlili, lecz jedyny dźwięk, jaki słyszałem, to szum przepływającej
rzeki.
Zrobiłem kilka najzwyklejszych ludzkich kroków, żeby sta-
nąć u boku Mii, i dotknąłem jej lekko.
Nie drgnęła, nie poruszyła się, tylko wyciągnęła rękę i ujęła
moją dłoń. Jednocześnie otworzył się między nami obwód kon-
taktu i poczułem, że do głowy wlewają mi się słowa, wypełniają
myśli pieśnią o tym, co się stało, o smutku, żalu, tęsknocie i wresz-
cie o uldze, że jeszcze jeden cykl na spiralnej Drodze życia dobiegł
końca, a dusza wróciła do punktu wyjścia, sygnalizując w ten spo-
sób początek nowej podróży...
Szpony mojej świeżej, nagłej boleści rozszarpały mi skupie-
nie na strzępy. Popatrzyłem wzdłuż brzegu, zastanawiając się, czy
mają zamiar odbyć podróż łodzią do ukrytego serca rafy... Zaczą-
łem się zastanawiać, w jaki sposób Hydranie grzebią swoich zmar-
łych. W środku świętego miejsca widziałem tylko różne przedmio-
ty, ale ani śladu po ich właścicielach. Ani śladu.
Popatrzyłem w górę, na rafy, potem pod nogi, na ciało Naoh,
wreszcie na Miyę i Hanjena, kiedy ich modlitwy wypełniły mi gło-
wę jak bezgłośne śpiewy aniołów lub przodków. Tym razem znala-
złem dość odwagi, by się im przysłuchać, a ich słowa opadły na
mnie całym ciężarem żałoby.
Senny deszcz wspomnień Mii padał mi w środku cicho i mięk-
ko, aż wreszcie zupełnie straciłem orientację, czy patrzę na nią, czy
też na samego siebie - aż maska śmierci, którą widywałem sekret-
nie, kiedy tylko spojrzałem w lustro, sama stała się lustrem, cień
stał się światłem, a moja twarz - jej twarzą.
(Namaste) szepnął Hanjen. Miya powtórzyła za nim jak echo,
a za nią ja: (Jesteśmy jednością.) Modlitwy za zmarłych dobiegły
końca, a w ciszy, która teraz nastąpiła, myśli rozpalił mi wybuch
psycho, który od środka zupełnie pozbawił mnie wzroku.
Kiedy przejaśniało mi przed oczami, Miya i Hanjen nadal
klęczeli na kamieniach, ale przestrzeń między nimi była już pu-
sta. Naoh zniknęła.
Zanim zdążyłem zapytać, gdzie się podziała, odpowiedź zna-
lazłem tuż przed oczyma: w głębi rafy. Dołączyła do odrzuconych
ciał swoich przodków i odrzuconych snów obłocznych wielorybów.
Tradycja ta musiała mieć swoje znaczenie od tak wielu pokoleń,
że nikt już nie pamięta ilu.
Miya wreszcie podniosła na mnie oczy. Miała jasny wzrok, do-
póki nie spotkał się z moim.
Kiedy teraz na mnie patrzyła, uświadomiłem sobie jasno, że
mogła powstrzymać siostrę. Ochroniła siebie i mnie przed rykosze-
tem żądzy śmierci Naoh. Ale mogła wtedy zrobić więcej. Mogła to
wszystko przerwać, zupełnie tak samo jak mogła powstrzymać
siostrę przed skokiem w przepaść.
A jednak postąpiła inaczej.
Nie pytałem o powody. Równie dobrze jak ona wiedziałem, że
miała prawo dokonać wyboru i że go dokonała.
Dotknęła mojego policzka, a jej oczy znów napełniły się łza-
mi. Uniosłem dłoń i z zaskoczeniem dotknąłem swojej mokrej
twarzy, ścieżek wilgoci piekących na ostrym wietrze. Nie miałem
pojęcia, od jak dawna tam są.
(Namaste) pomyślała, a łzy posypały się jeszcze rzęsiściej.
Hanjen pozostał na swoim miejscu, klęcząc na pustym brze-
gu. Patrzył na nas tylko tyle, ile potrzeba było, bym odczuł, iż czu-
je się winny - i że jest pełen bezsilnej złości na los - a te uczucia
wykluczały możliwość znienawidzenia go za to, co zrobił, toteż nie
miałem nawet tej marnej satysfakcji. Po chwili spuścił głowę i za-
czął się wpatrywać we wzory z otoczaków pod nogami. Nie wiedzia-
łem, czy to końcowa część rytuału, czy po prostu chce nam zapew-
nić odrobinę prywatności, którą zupełnie wykluczała jego obec-
ność.
Nie miało to zresztą żadnego znaczenia, podobnie jak to, że
wie, co czujemy. Liczył się tylko fakt, że jutro muszę opuścić
Ucieczkę, i to bardziej definitywnie od Naoh, a teraz sam nie
wiem, jak mam to znieść.
(Namaste) pomyślałem, a po twarzy łzy lały się strumienia-
mi, ponieważ i to w końcu okazało się kłamstwem.

31
Kiedy'
' wylatywaliśmy z Tau Riverton, wyglądałem przez szerokie
okno transportowca, oglądając przepiękną panoramę raf - stro-
mych zboczy, formowanych erozją szczytów, lśniącej nitki rzeki -
która rozlała się przede mną szeroko, a potem została z tyłu. Przy-
pomniało mi się, że ten sam widok oglądałem, kiedy lecieliśmy
z Firstfall. Wtedy umysł miałem jak pusta tabliczka i tylko podzi-
wiałem krajobraz, nic więcej. Teraz wydawało mi się wręcz niemoż-
liwe, żebym jeszcze kilka tygodni temu był tak naiwny, taki ślepy.
(Kocie...) Usłyszałem Miyę.
(Miya...) pomyślałem, wciąż jeszcze obejmując ją w środku
tak, jak to miałem ochotę zrobić na placu przy czekającym trans-
portowcu, na oczach wszystkich: Hanjena i Perrymeade'a, Sanda
i Natasy. Kissindra trzymała kurczowo rękę Wauno, jakby się ba-
ła, że ta sama niewidzialna siła, która wyrywa mnie teraz z Uciecz-
ki, może następnie położyć łapy na niej.
Był tam i Joby, na rękach u Mii, potem u mnie, a po twa-
rzyczce ciekły mu łzy, kiedy pocałowałem go w czoło i pożegna-
łem. Chciał wiedzieć "Dlaczego?", chciał też wiedzieć "Kiedy
wrócę?", a ja nie mogłem mu nic odpowiedzieć, tak samo jak
nie mogłem zadać Mii tego jednego pytania, które nie opuszcza-
ło mnie przez wszystkie bezsenne godziny ostatniej nocy: "Pój-
dziesz ze mną?".
Bo wiedziałem, że nie pójdzie, nie może... Bo bez względu na
to, jak bardzo potrzebowaliśmy się nawzajem - żeby się uleczyć,
uczynić z siebie całość - Joby potrzebował jej bardziej i oboje do-
brze o tym wiedzieliśmy.
- Nie poprosiłeś, żeby poszła z tobą? - odezwał się w końcu
Wauno, przerywając ciszę po raz pierwszy od startu transportowca.
Potrząsnąłem głową. Uświadomiłem sobie, że musiała do me-
go dotrzeć moja myśl, ale niewiele mnie to obeszło.
- Dlaczego? - zapytał cicho, niemal nieśmiało.
Spojrzałem na niego zaskoczony, bo zadawanie takich pytań
było zupełnie nie w jego stylu.
- Joby - wyjaśniłem w końcu i znów odwróciłem wzrok.
Skrzywił się, jakby zdał sobie sprawę, że sam powinien był na
to wpaść. Po dłuższej chwili odezwał się jeszcze raz:
- To, czego tu dokonałeś - co zapoczątkowałeś - przyniesie
korzyść wszystkim. Z czasem nawet Tau będzie w stanie to doce-
nić.
- Prędzej piekło skuje się lodem - odparłem, mierząc chmur-
nym spojrzeniem puste niebo. - Żaden dobry uczynek nie ujdzie
kary.
- System już na długo przedtem zapomni o twojej osobie.
Większość ludzi ma krótką pamięć. Poczekaj trochę, aż tutaj
wszystko się poukłada. Wtedy możesz wrócić...
- Sieć nie zapomina - odparłem. - Nigdy. - Jeśli kiedykol-
wiek będę próbował postawić stopę na Ucieczce, z pewnością uru-
chomię jakiś alarm w programach zabezpieczających Tau - nawet
ja na tyle znałem się na systemie, żeby to wiedzieć.
(System...) powtórzyło echo w mojej głowie.
Jak duch w maszynie.
(Miya?) pomyślałem, przypominając sobie nagle, co ona po-
trafi - czego sam ją nauczyłem. Jeśli rzeczywiście cofną im ogra-
niczenia w dostępie do techniki, któregoś dnia może znaleźć spo-
sób na to, żeby i myśląca maszyna zapomniała...
Rozdmuchałem ten płomyczek nadziei, starając się go utrzy-
mać wśród pustyni moich myśli. Telepatyczny kontakt z Miyą za-
czął się rwać, kiedy zwiększała się odległość między nami. Wyda-
wało mi się, że z każdym oddechem tracę kolejne błyszczące włó-
kienko z tej nici, aż wreszcie zanikła w szumie krwi płynącej
w moich żyłach.
Wauno już się nie odzywał, a jeśli nawet, to ja go nie słysza-
łem. Patrzyłem, jak ląd pod nami nieustannie się zmienia, nasłu-
chiwałem w szumie myśli jakiegoś śladu Mii, spijałem gorzko-
-słodkie krople tęsknoty.
Ziemia pod nami zaczęła wyglądać zupełnie obco. Mógłbym
właściwie być już na innej planecie, kiedy poczułem, że ostatni pa-
lec myśli Mii wyślizguje się nieuchronnie spomiędzy moich i zni-
ka w bezkresnej ciszy, w której żyją razem wszyscy ludzie.
Dalej patrzyłem w światło dnia, na przepływającą pod nami
powierzchnię Ucieczki, i wciąż szukałem jakiegoś wątłego pobla-
sku tego światła, którego nie zobaczy zwykłe oko.
Wauno w końcu trącił mnie łokciem, a ja zorientowałem się,
że już od dłuższej chwili mnie woła. Popatrzyłem na niego z czymś
w rodzaju niedowierzania, jakbym rzeczywiście zapomniał o jego
istnieniu. Wcisnął mi do ręki lornetkę tropiciela obłoków i wska-
zał na coś dłonią.
Podniosłem lornetkę do oczu i ujrzałem przed sobą an lirr. Su-
nęły na tle tarczy słonecznej, podświetlone dookoła promieniami
jak aureolami światła, a z nieforemnych, wiecznie zmieniających
się ciał lało się całe spektrum kolorów. Zapatrzyłem się na surre-
alistyczny, srebrny deszcz ich porzuconych myśli.
Wtedy przyszło mi do głowy, czy może ta prawda, którą chcie-
li Twórcy przekazać nam - Hydranom i ludziom - i którą mieliśmy
pojmować za każdym spojrzeniem w górę, nie jest przypadkiem
antonimem tej wiadomości, którą zostawili dla nas na Monumen-
cie. Monument to sterylna, niepodlegająca zmianom doskonałość
- pomnik uniwersalnych praw. Niekończąca się metamorfoza ob-
łocznych wielorybów mówi nam, że w naszym życiu nie ma nic
stałego, że w każdej chwili nasz los może się odmienić, a potem
znów się odwrócić...
Wszystko to, co sprawia, że jesteśmy tym, czym jesteśmy, jest
zawsze niematerialne i nienamacalne, przynajmniej w katego-
riach ludzkich... Że jeśli tego nie będziemy dostrzegać, nasze ży-
cie stanie się w końcu niczym innym, jak tylko odrzuconą kupą
niedoszłych planów, niedobudowanych związków, złamanych serc
i zburzonych marzeń. Że koniec końców nasze życie to deszcz
snów. Jedyne dobro, jakiego możemy oczekiwać, to to, że nasz
przypadkowy, odrzucony sen kiedyś, gdzieś może ukoi czyjś ból al-
bo przetrwa w czyjejś pamięci...
Trzymałem lornetkę przyciśniętą do oczu długo po tym, jak
wieloryby zniknęły za horyzontem, długo po tym, jak moje oczy
przestały cokolwiek widzieć. Długo po tym, jak nieprzelane łzy
zupełnie mnie oślepiły, tak że nie widziałem portu gwiezdnego,
który z wolna rósł przed nami w szybie okna, połknął niebo i zie-
mię, niegdyś należącą do innego ludu - świat tak zielony jak jej
oczy.
Ten świat nazwano Ucieczką, ale nie mam pojęcia dlaczego.


Skanowanie Skartaris
Wrocław 2003


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Vinge Joane D Myszołap 01
Vinge Joane D Kocia Łapka
Deszczowa piosenka [cz 1]
Analog 12 72 Vinge, Vernor Original Sin v1 0
Imię deszczu (Opole 2009) Piasek
Pani moich snów Lady Pank
Zeslij deszcz
Brindle Chase My Snow White [nieof]
Animowany Deszcz

więcej podobnych podstron