JOAN D. VINGE
MYSZOŁAP
TOM 1
MYSZOŁAP
Poczułem, jak wzbiera we mnie przeraże-
nie. To wszystko zmieniało się w istne szaleń-
stwo. Zerknąłem szybko przez ramię. Obok
mnie przepływały plamy światła i cienia, tań-
czyły między filarami i ścianami jak odbicia na
wodzie, żyjące swoim własnym życiem.
Odwróciłem się, tknięty nagłym przeczu-
ciem zagrożenia, na ułamek sekundy, nim
moje oczy pochwyciły jakieś poruszenie.
Z mroków korytarza wypadły dwa cienie i rzu-
ciły się na mnie. Ujrzałem pomarańczowy roz-
błysk, pochwyciłem obraz kolorowych pasów
na czyimś kombinezonie. W tej samej chwili
poczułem na karku zimne ukłucie nicości:
żmijka jakiegoś preparatu odnalazła moje żyły
i przedostała się do krv/i. Dalej nie było już nic.
Joan D. Vinge
MYSZOŁAP
Tom I
Przełożył Andrzej Leszczyński
To dla ciebie, chłopcze.
Dobrze wiesz, kim jesteś.
(Z przyklejoną na miejscu pojaśniałą twarzą
Martwymi oczyma wetkniętymi w czaszkę
Sercem nieboszczyka przykręconym w piersi
Strzępami wnętrzności zszytymi do kupy
Z poszarpanym mózgiem w stalowym czerepie)
Robi krok do przodu,
jeszcze jeden
i jeszcze...
Ted Hughes
Boimy się prawdy, obawiamy szczęścia,
lękamy się śmierci i siebie nawzajem.
Ralph Waldo Emerson
Jeśli chce się zrozumieć kota, trzeba sobie u-
zmysłowić, że ma on swoje zdolności, swój
punkt widzenia, a nawet własną moralność.
Lilian Jackson Braun
PROLOG
Ktoś mnie śledził. Owo przeczucie, a raczej świadomość,
niczym dotyk lodowatej dłoni upiora na moim karku, towa-
rzyszyła mi przez całe popołudnie. Poznałem to w ten sam
sposób, jak czasami zdarzało mi się jeszcze czynić inne rze-
czy, zbierać okruchy informacji na podobieństwo fragmen-
tów piosenki wyławianej z szumu eteru. Po raz pierwszy do-
padło mnie na bazarze orbitalnego kosmodromu. Stałem pod
wielobarwną markizą kramu z wyrobami jubilerskimi, a cie-
mnoskóra kobieta o długich palcach wkłuwała mi w ucho
kolczyk.
- Nie będzie booleć - szeptała z jakimś dziwnym akcen-
tem, równie uderzającym jak woń pieczonego mięsa dolatu-
jąca z sąsiedniego stoiska. - Proszę stać spokojnie. Nie będzie
booleć... - mówiła jakby do dziecka albo turysty. Bolało, ale
nie za bardzo. Zresztą byłem turystą, jak wszyscy tutaj, co
jednak wcale nie oznaczało, że czułem się tu równie obco.
Drgnąłem, lecz ból ukłucia szybko minął. Za to w ułamku
sekundy, kiedy mój umysł wypełniła nieskończona biała pu-
stka, gdy czekałem na następną falę bólu, zetknąłem się
z czymś innym: jakby z dotknięciem, z szumem, jaki towa-
rzyszył penetrowaniu mego umysłu przez czyjąś świadomość
- nawet nie czyjąś, ale jakąś: obojętną, cierpliwą, bezosobo-
wą. Uniosłem szybko głowę i popatrzyłem dokoła, jedno-
cześnie odskakując od sprzedawczyni, która wycierała mi
krew z ucha. Nie spostrzegłem jednak niczego szczególnego,
nikogo znajomego, nikogo, kto zwracałby na mnie specjalną
uwagę. Wokół mnie przelewał się tłum w krzykliwych stro-
jach, ludzie o bałwochwalczych spojrzeniach, tacy sami jak
ci, którzy każdego wieczora kręcili się po Starówce...
Potrząsnąłem głową, żeby odpędzić wizje z przeszłości,
nasuwające się półprzeźroczystą kliszą na obraz teraźniejszoś-
ci. Nadal zdarzało mi się to dość często - niespodziewanie za-
czynałem się czuć, jakbym śnił na jawie, jakbym nie wiedział,
kim jestem i gdzie się znajduję. Ciężki kolczyk z zielonym
agatem na druciku stuknął mnie w policzek.
- Drrrugi...? - zapytała kobieta, sięgając do gabloty.
Pospiesznie wmieszałem się w tłum, pozwalając się nieść
ulicą zalewaną potokami światła sztucznego słońca.
Kiedy raz poczułem to coś, co sięgało do mojego umysłu,
nie mogłem się uwolnić od tego wrażenia - owego szmeru
przypominającego bezdźwięczną pieśń, który jak haczyk za-
czepił się w mej jaźni. Próbowałem przekonać samego siebie,
że to jedynie wytwór wyobraźni, że mój okaleczony mózg od-
czuwa coś w rodzaju złudnego doznania bólu w amputowanej
kończynie. Ale to nie pomogło, owa świadomość była silniej-
sza ode mnie. To coś trzymało się mnie kurczowo podczas
wędrówek krętymi, oszałamiającymi przepychem uliczkami,"
które próbowały ukryć fakt, że wszystkie wiodły w koło -
w stronę wielkiego ocienionego kompleksu muzealnego i da-
lej, do jadłodajni i hotelu, gdzie pomieszczenia dla ludzi wy-
kończone były na srebrno. Śledziło mnie i tylko mnie, było
zestrojone z elektrycznym kodem wywoławczym mojego
mózgu i trzymało się tego namiaru. Pomyślałem o powrocie
na pokład Darwina, lecz nawet ściany statku by mnie nie
ochroniły. Do cholery, nie istniał żaden powód, dla którego
ktoś miałby mnie śledzić! Może to jakaś pomyłka, ktoś inny
miał się znaleźć pod obserwacją, lecz echo impulsu... Jeśli
zaś chodziło o mnie, komu mogłoby na tym zależeć? Dlacze-
go po prostu nie spotkał się ze mną? W jakim celu śledzono
moje kroki pośród tłumu ludzi spędzających tu urlop, ubra-
nych w kolorowe ciuchy...
- Kocie! Hej, Kocie!
Odwróciłem się, unosząc pięści, mimo że rozpoznałem ten
tfłos. Ręce lepiły mi się od potu. Rozprostowałem dłonie, po-
ruszałem palcami.
Była to Kissindra Perrymeade - kilka ciemnych warkoczy
spadało na koszulę w kolorze khaki, a przyjazny uśmiech od-
słaniał rząd białych zębów.
Zatrzymałem się i czekałem, aż podejdzie bliżej, niesiona
opływającym mnie dokoła tłumem.
- Cześć, Kissy. - Skrót jej imienia zawsze pobudzał mnie
do śmiechu. Wcisnąłem ręce do kieszeni dżinsów. - Cóż za
miłe spotkanie! - rzekłem i od razu tego pożałowałem.
Czyżby? - to pytanie było wypisane na jej twarzy; jak przy
każdym naszym spotkaniu towarzyszyła mu dziwna miesza-
nina wstydu i wysiłków, aby nie gapić się na moją twarz. Stą-
paliśmy razem po powierzchniach kilku planet, wraz z pię-
cioma setkami pozostałych studentów Uniwersytetu Latają-
cego, ale jak dotąd nie zawiązała się między nami nić
przyjaźni, w każdym razie traktowałem ją jak resztę grupy.
Kissindra studiowała eksternistycznie, tak więc podchodzi-
łem z rezerwą do nawiązania bliższych kontaktów. Natomiast
to, że była bogata, piękna i często wodziła za mną wzrokiem,
jeszcze pogarszało sytuację. Pociągało ją to, co dla innych
stanowiło powód do unikania mnie. Mówiłem inaczej niż in-
ni, ubierałem się także inaczej. Poza tym pochodziłem z innej
planety. W moich oczach widniały wydłużone szparki źrenic,
a rysy twarzy, jak w wypadku każdego mieszańca, niezbyt
odpowiadały ludzkim kanonom urody. Nigdy nie rozmawia-
łem z nikim na ten temat, lecz aż za dobrze zdawałem sobie
z tego sprawę.
A jednak to wszystko, na co inni tylko kłapali szczękami
jak dobre pułapki na myszy, wzbudzało zainteresowanie Kis-
sindry. Dobrze wiedziałem, że nieraz szkicowała rysikiem
mój profil na marginesach swych błyszczących notatników,
jakbym miał w sobie nie mniej piękna niż obiekty i krajobra-
zy, które tak pieczołowicie utrwalała - podczas gdy inni za-
szczycali je pobieżnym spojrzeniem i natychmiast wyrzucali
z pamięci. Nie mam pojęcia, za kogo mnie brała, bo gdyby
znała prawdę, na pewno nie chciałaby mnie znać - a ta świa-
domość dodatkowo pogarszała mój nastrój, ilekroć się spoty-
kaliśmy.
Lecz teraz, gdy coś nieludzkiego przywarło do mojego
umysłu, ucieszyłem się na widok znajomej twarzy - tym bar-
dziej, że była to właśnie Kissindra, chociaż uśmiechała się nie
całkiem szczerze. Zauważyłem, że również miała na sobie
dżinsy, których na statku nie nosił nikt poza mną - uchodziły
za strój roboczy, stanowiły symbol ubóstwa i pospolitości.
Pamiętam, że moją uwagę przyciągnął fakt, iż zaczęła je nosić
po pierwszym spotkaniu ze mną.
- Czy coś się stało? - zapytała, obrzucając mnie uważnym
spojrzeniem.
Potrząsnąłem głową, częściowo tylko w odpowiedzi.
- Bo powiedziałem, że cieszę się, że cię widzę? - Patrzy-
łem ponad jej ramieniem, przeszukując wzrokiem całą ulicę.
Wziąłem ją pod rękę. Spięła się, lecz nie cofnęła ręki. -
Chodź, polecimy gdzieś. Chciałbym się stąd wynieść. Obe-
jrzymy coś ciekawego. - Przyszło mi na myśl, że gdybym
opuścił stację orbitalną na kilka godzin, mógłbym pozbyć się
natręta śledzącego mnie przez pomyłkę.
- Czemu nie - odparła uśmiechając się. - Skoro masz
ochotę. To niesamowite... - urwała nagle, jakby uświadomiła
sobie, że nie powinna za dużo mówić. W każdym razie tak to
wyglądało.
Większość studentów na Darwinie stanowili znudzeni bo-
gacze, którzy marzyli jedynie o długich wakacjach. Ale było
wśród nich kilka osób rzeczywiście pragnących się czegoś na-
uczyć. Właśnie do nich należała Kissindra. Ja chyba też.
- Leci ci krew z ucha - powiedziała.
Uniosłem rękę i dotknąłem kolczyka, przypomniawszy so-
bie o nabytku.
- Kupiłem go właśnie. To podobno relikwia.
Zmarszczyła brwi.
_ Nie przejmuj się - rzekłem. - Na pewno nią nie jest.
Mnie też się nie podobało, że ludzie tak po kawałeczku
okradali tę planetę z zabytków. Nie przywiązywali do tego
wai. Skoncentrowałem się i zacisnąłem palce mojego umy-
słu w pięść; tyle zawsze mogłem zrobić, nawet jeśli nie potra-
fiłbym zadać ciosu. Towarzyszący mi obcy szum ucichł. Przy
odrobinie szczęścia mogło to oznaczać, że dla tego, kto mnie
śledził, w tej chwili przestałem istnieć. Ale stan taki przypo-
minał wstrzymanie oddechu.
Poszliśmy do muzeum i zjechaliśmy dziesięć poziomów
na dół, do obszernej, tonącej w półmroku jaskini, gdzie na
gładkiej ceramicznej platformie stały szeregi podobnych do
opalizujących żuków wahadłowców, gotowych przetranspo-
rtować takich jak my ciekawskich na powierzchnię globu. Na
znajdującej się tysiąc kilometrów pod nami planecie, którą lu-
dzie nazwali Pomnikiem, nie odkryto ani jednej budowli
przypominającej ziemskie konstrukcje. Cała planeta była
chronionym obiektem Federacji... była tworem sztucznym,
powstałym przed tysiącami lat i umieszczonym na orbicie
wokół przygasłej pomarańczowej gwiazdy, z dala od cywili-
zowanych regionów.
Kosmodrom wielkości małego miasteczka, którym był
w rzeczywistości, krążył po odległej orbicie. Mniej więcej
połowę jego powierzchni zajmował kompleks muzealny, bę-
dący zarazem centrum badania wymarłej rasy, która zbudo-
wała Pomnik. W dziesiątkach pokoi znajdowały się znalezio-
ne na planecie przedmioty, a każdy przedmiot nasuwał pyta-
nia, na które nie było odpowiedzi. Druga część stacji
orbitalnej służyła obsłudze turystów, z zysków finansowano
prace naukowe.
Kiedy wyszliśmy z cienia korytarza między dźwigające
ciężki strop filary, trzy wahadłowce uniosły się równocześnie
w powietrze i z cichym szumem, przypominającym łopot
niewidzialnych skrzydeł, pomknęły łukiem ku wrotom śluzy.
W odległym końcu lądowiska spolaryzowane ściany stacji
ukazywały czerń kosmicznej pustki usianą gwiazdami. W ro-
gu widać było delikatną pomarańczową poświatę bezimien-
nego słońca Pomnika, który w dole obracał się bezgłośnie.
Ludzie, z braku lepszego określenia, nazwali jego budowni-
czych mianem Twórców. Rasa Twórców zniknęła na długo,
zanim ludzkość uwolniła się z okowów grawitacji i rozpełzła
po Galaktyce niczym karaluchy. Nikt nie wiedział, co się stało
z ich cywilizacją, panowała jednak zgodna opinia, że zniknę-
ła ona bezpowrotnie, a pozostał po niej tylko tajemniczy Po-
mnik. Nawet władze Federacji podzielały tę opinię.
- Co chciałabyś obejrzeć? - zapytałem Kissindrę, kiedy
szliśmy w górę, by stanąć na końcu długiej kolejki turystów
i studentów zgłaszających swe życzenia przy wejściu na lą-
dowisko. Niewiele mnie obchodziło, dokąd polecimy, byle
tylko trzymać się z dala od tego, kto mnie śledził. Można było
zamówić krótką kilkugodzinną wycieczkę, jak też parodnio-
wą wyprawę w dowolny rejon globu. Planeta nie była duża,
miała około trzech i pół tysiąca kilometrów średnicy, lecz
grawitację zbliżoną do ziemskiej. Stanowiła fenomen, które-
go eksperci od ksenologii nie potrafili wyjaśnić: z jakichś po-
wodów planeta skonstruowana przez obcych doskonale od-
powiadała wymaganiom człowieka. Albo Twórcy musieli
być człekokształtni, albo też chcieli tym sposobem przekazać
jakąś informację. Istniała przecież rasa Hydran tak bliskich
ludziom, że różnice wydawały się nieistotne nawet na pozio-
mie genetycznym. Byłem tego żywym dowodem. Natomiast
to, co zostało po Hydranach, było żywym dowodem, że ludz-
kość nie zwracała uwagi na żadnych obcych.
- No cóż... - Kissindra zacisnęła wargi i popatrzyła na
umieszczony wysoko nad naszymi głowami ekran, po którym
przesuwały się reklamowe widoczki, a jaskrawożółte cyfry
na dole pokazywały czas trwania wycieczki oraz jej koszt. -
Podobno w Jaskiniach Podbiegunowych można spotkać naj-
lepsze przykłady synestetyki... Ale gdybyś chciał ponurko-
wać. .. - Spojrzała na mnie. Miała na myśli całonocną wyprawę.
- Doskonale - odparłem. - Jak sobie życzysz.
Wysiłek izolowania własnego umysłu sprawił, że na czoło
wystąpiły mi krople potu. Skupiłem wzrok na twarzy Kissin-
dry, koncentrując się ponownie. Kissindra patrzyła śmiało,
miała błękitne oczy barwy morskiej toni; jej wargi rozchyliły
się nieco. Uświadomiłem sobie, jak bardzo mi się podoba.
Miałem ochotę ją pocałować.
Zerknęła na kolorowy ekran, potem na panoramę za ścianą
i znów popatrzyła na mnie. Zaczerwieniła się.
- Tylko że... - mruknęła - obiecałam Ezrze, że zjemy ra-
zem kolację.
- Nie ma sprawy - odparłem, spoglądając w bok. - Wy-
bierzemy się innym razem. Teraz weźmy coś krótszego... -
Znów popatrzyłem jej w oczy; czułem się przy niej jeszcze
gorzej niż zwykle. Złożyłem ręce na piersi i przycisnąłem
spocone dłonie łokciami do boków. Byliśmy już blisko wejścia.
- Dobra, może...
- Kissindra!
Obróciła się gwałtownie, usłyszawszy za plecami głos
Ezry. Zerknąłem przez ramię -jej chłopak gnał po platformie
w naszą stronę- Zawsze poruszał się tak, jakby za chwilę miał
runąć jak długi. Rzadko kiedy odklejał przytwierdzone do
skóry na głowie elektrody. Kiedy dopadł nas, jego twarz była
purpurowa - Kissindry zresztą również, chociaż z innych po-
wodów.. . A może nie? Wkrótce miałem się o tym przekonać.
- Co ty tutaj robisz? - spytał, próbując bezskutecznie na-
dać głosowi spokojne brzmienie.
- Badam - odparła, może nieco za głośno.
- Co badasz? - Obrzucił mnie wzrokiem.
- Pomnik! Sądziłam, że jeszcze pracujesz nad swoją kom-
pilacją...
- Byłem w centrum rozrywkowym i ujrzałem cię przez
okno...
- I co z tego?
- Jak to? A kiedy masz zamiar pójść ze mną na obiad, Kis-
sy? - Jego głos wybijał się ponad otaczający nas szmer roz-
mów. - W następnym wcieleniu? - Zacisnął zęby i zadarł gło-
wę, jakby demonstrował czarną szczecinę zapuszczanej brody.
- Ezra... - syknęła Kissindra, przyciskając swój notatnik
do piersi mocno zaciśniętymi pięściami. - Jesteś taki staro-
świecki.
- Troje - rzuciłem do mikrofonu przy wejściu. - Studenci.
- Podsunąłem pod fotokomórkę pasek identyfikatora. - Złote
Wrota.
Stacja orbitalna przesuwała się właśnie ponad oknem Zło-
tych Wrót. Wybrałem krótką podróż - taką, którą wszyscy
mieliśmy szansę przeżyć. Minąłem wejście, metalowe pode-
szwy moich butów zazgrzytały na ceramicznej płycie lądowiska.
Po kilku sekundach usłyszałem za plecami postukiwania
dwóch par drogich magnetyków, czemu towarzyszyła stłu-
miona rozmowa. Wsiadłem do najbliższego wahadłowca
i zająłem miejsce, Kissindra wybrała fotel po prawej stronie.
Ezra potrzebował aż minuty na podjęcie decyzji - usadowił
się na siedzeniu po lewej. Drzwi zasunęły się; ekranik wy-
świetlił współrzędne celu podróży. Wahadłowiec tak delikat-
nie uniósł się w powietrze, że prawie nie czułem ruchu, i łu-
kiem poszybował w kierunku śluzy. Rozparłem się wygodnie
w fotelu, nim jeszcze minęliśmy wrota i zaczęliśmy opadać
ku planecie. Wyciągnąłem nogi i powolutku, etapami
rozluźniłem pięść, w którą zaciśnięty był mój umysł.
Ni^; wyszedłem poza zasięg tamtego. Odetchnąłem i za-
mknąłem oczy. Bez trudu przekonałem siebie, że to tylko po-
myłka. Albo wytwór mojej wyobraźni. Paranoja nie była mi
obca, dopadała mnie czasami, kiedy czułem się jak oszukany
wybryk natury, gdy zamykałem oczy i miałem przed sobą je-
dynie bezdenną ciemność... Otworzyłem szybko oczy, za-
mrugałem i popatrzyłem w iluminator. W miarę opadania Po-
mnik rósł za szybą jak nadmuchiwany balon. Gdybym się
skupił na tym widoku, żołądek pewnie podjechałby mi do
gardła. Przypomniałem sobie, że nie jestem sam; zerknąłem
na Kissindrę, potem na Ezrę. Jakbym dla nich nie istniał. Po-
chyleni, nadal kłócili się jadowitym szeptem.
- ...nie mogę nic na to poradzić, muszę się zgodzić, nie
mam ejdetycznej pamięci jak ta tutaj chodząca encyklope-
dia. .. - Wskazał mnie palcem, omal nie wydłubując mi oka.
- Ezra...
Ponownie spojrzałem w iluminator. Byliśmy prawie na
miejscu, wahadłowiec wszedł w atmosferę i zmieniał traje-
ktorię, by dostarczyć nas do punktu przeznaczenia. Amorty-
zatory nie działały jak należy. Kissindra i Ezra umilkli, mó-
wienie stawało się coraz trudniejsze. Dziwnym sposobem
owe niewygody wpłynęły na poprawę mojego nastroju.
Pod nami rozciągała się powierzchnia planety, przypomi-
nała wielkie malowidło ujawniające w miarę zbliżania się co-
raz więcej szczegółów. Zapatrzyłem się na ten widok, żeby
nasycić nim oczy, i uśmiechem skwitowałem własne myśli.
To było po prostu piękne. Czasami, w podobnych sytuacjach,
czułem, jakbym miał przetransplantowany mózg, jakbym żył
w ciele obcej istoty. Nie pomagała mi nawet świadomość, że nie
można udowodnić realności niczego, co odbierają nasze zmysły.
Musnąłem kolczyk w uchu i poczułem ból; obróciłem
w palcach zimny twardy kamień. Nigdy przedtem nie nosi-
łem błyskotek - nie lubiłem ich, gdyż wywoływały ten rodzaj
zainteresowania, od którego robiło mi się niedobrze. Któregoś
ranka, jeszcze w Starówce, po przebudzeniu stwierdziłem, że
mam na pośladku tatuaż, lecz łatwo go było ukryć pod ubra-
niem. Dzisiaj, decydując się na kolczyk, chciałem sobie udo-
wodnić, że nie muszę już pozostawać w cieniu - chciałem
przegnać z pamięci tę smutną prawdę, którą uzmysławiałem
sobie przy każdym spojrzeniu na stan mojego konta: w mo-
mencie, gdy skończą się zajęcia uniwersyteckie na tej plane-
cie, będę goły, zostanę bez grosza przy duszy. Zaczerpnąłem
głęboko powietrza, pokonując przygniatający mnie ciężar,
i spojrzałem przed siebie.
Bez względu na to, w którym miejscu globu się ląduje, wi-
doki zapierają dech w piersi. Z delikatnym śpiewnym szu-
mem przecinaliśmy atmosferę przypominającą satynę. Znów
odniosłem wrażenie, że ten świat został stworzony przez arty-
stę, a raczej tysiące artystów, którzy potraktowali planetę jak
bryłę gliny, zagruntowane płótno czy instrument muzyczny.
Otaczało nas piękno doskonałe, dorównujące wspaniałości
brylantu, nieruchome, nie zmącone przez żaden przejaw życia
- nie było tu roślin, ptaków, owadów. Przynajmniej na razie.
Krajobraz za szybą przestał uciekać do tyłu, luk otworzył
się z cichym szumem. Wysiedliśmy, rozprostowując kości.
Na żółtym, omywanym wiatrem płaskowyżu panowała nie-
naturalna cisza. Opodal stało kilka innych wahadłowców, a w
ich sąsiedztwie kręciła się gromadka ubranych w krzykliwe
stroje turystów. Docierały do nas ich głosy, lecz dziwnie stłu-
mione i piskliwe, jakby ludzie ci znajdowali się dużo dalej.
Słońce zachodziło. Czerwonawy blask zalewał piaskowce
i można było odnieść wrażenie, że wzgórza zostały wykona-
ne z mosiądzu. Gdybym nie znał prawdy, mógłbym przysiąc,
że tylko działanie czasu i erozja nadały im tak niesamowite
kształty. Lecz jeśli przyjrzało się czemukolwiek z bliska,
choćby drobnemu kamykowi, wszędzie można było dostrzec
- stanowiące jakby nie rozszyfrowany przekaz - ślady dzia-
łalności potężnego umysłu, który stworzył to wszystko przed
wiekami.
Odwróciłem się i odszedłem kilka kroków od wahadłowca.
Gdy rozejrzałem się dokoła, poczucie ogromu tego świata
i przytłaczająca otchłań bezdennego nieba zaparły mi dech
w piersi. Zdawało mi się, że nie mam się gdzie schronić... za-
wsze doznawałem czegoś podobnego w zetknięciu z bezmia-
rem otwartej przestrzeni. Zmusiłem się, żeby nie zamknąć
oczu; lekki wiatr rozwiewał mi włosy. Wziąłem głęboki od-
dech. Obok mnie stanęli Kissindra i Ezra, nie spierali Się już.
- Och... - rozbrzmiały ich westchnienia.
Niewielkie słońce tego zadziwiającego świata widoczne
stąd było w prześwicie olbrzymiego kamiennego łuku zwane-
go Złotymi Wrotami; odnosiło się wrażenie, jakby czas za-
trzymał się, został uwięziony w tej jednej chwili. Pod czarną
sylwetką mostu przenikały jaskrawe, ucięte niczym lancetem
promienie światła. Wiatr przybrał nieco na sile, wzbijając
w górę białawe obłoki pyłu; był już dobrze słyszalny: z góry
spadały wysokie, wibrujące tony powietrza przelatującego
przez gigantyczny kamienny rezonator. Dźwięk ten odczułem
w głębi piersi, jakby niewidzialna dłoń sięgnęła, by wyrwać
mi serce. Ruszyłem przed siebie, zapominając o ludziach, ca-
łym świecie, oślepiony i głuchy na wszystko...
Jazgot brzęczyka poraził mnie i osadził w miejscu. Stałem
na krawędzi urwiska, na granicy platformy widokowej. Cof-
nąłem się o krok, usiłując zapomnieć o drażniącym nerwy
alarmie. Zamarłem tuż przy linii dzielącej dwa światy, łowiąc
wszelkie odgłosy... Po minucie kucnąłem i w kurzu odcis-
nąłem ślad mojej dłoni. Uniosłem gładki kulisty kamień wiel-
kości pięści, po chwili obróciłem go i odłożyłem z powrotem;
nadal pasował do otoczenia. Przeniknął mnie dreszcz, zawo-
dzenie wiatru potęgowało jeszcze wrażenie chłodu.
- W jakim celu oni to zbudowali? - zapytała cicho Kissin-
dra. Zwracała się bardziej do wiatru niż do mnie. Dopiero te-
raz spostrzegłem, że stała tuż obok. - Czyżby tylko po to, że-
by na wieki utrwalić to piękno...?
- To obiekt rytualny - wtrącił Ezra - część dużego kom-
pleksu związanego z jakimś kultem. - Była to odpowiedź, ja-
ką słyszało się zawsze, ilekroć człowiek stawał przed niezwy-
kłym wytworem obcej kultury. Znaczyło to, że nawet eksper-
ci nie mają zielonego pojęcia o przeznaczeniu obiektu
i prawdopodobnie nigdy go nie rozszyfrują.
- Nie - rzekłem, podnosząc się i wycierając ręce o noga-
wki dżinsów. - To naprawdę jest pomnik.
- Czemu poświęcony? - spytała Kissindra, unosząc wyso-
ko brwi. Ezra popatrzył na mnie.
- Śmierci - odparłem, czując zarazem, jak zimno i strasz-
nie brzmi to słowo. - Szczątki, okruchy różnych planet - oto
z czego jest zbudowany. Dlatego też nie ma tutaj żadnych
form życia.
Słońce chowało się już za skaliste turnie. Coraz źimniejszy
wiatr zaczynał przenikać do szpiku kości.
- Kto ci to powiedział? - Kissindra dotknęła mojego ra-
mienia.
- Słucham? - Obejrzałem się i miast jej oczu, dostrzegłem
dwa błyszczące odblaski czerwonego słońca.
- Kto...?
Pokręciłem głową. Moje myśli przepływały coraz wolniej,
ociężale niczym roztopione szkło.
- Nie wiem. Pewnie też słyszał to od kogoś...
- Nie zetknęłam się jeszcze z podobną teorią. - Potrząsnę-
ła głową, lecz wcale nie oznaczało to niedowierzania. Ponow-
nie zapatrzyła się ponad morzem skał, napinając wszystkie
mięśnie z podniecenia.
- Sam to wymyślił - mruknął Ezra, nie mając nawet od-
wagi powiedzieć mi to w twarz. Kissindra zaczęła półgłosem
nagrywać na zawieszonym u szyi dyktafonie jakieś spostrze-
żenia. Obejrzała się na mnie.
Nadal czując się tak, jakbym dostał po głowie, pochyliłem
się; nie chciałem, żeby cokolwiek spostrzegła. Wyciągnąłem
nóż z pochewki umieszczonej po wewnętrznej stronie chole-
wy buta i wyprostowałem się. Sięgnąłem do kieszeni tuniki,
wyjąłem kupiony po południu jajowoc, oparłem się o spię-
trzone głazy i zacząłem go obierać, starając się, by nie drżały
mi dłonie. Wreszcie uniosłem wzrok.
Wyglądali jak para sześciolatków, z których powoli odpły-
wa paniczny strach. Stali z rozdziawionymi ustami, jak gdyby
nigdy przedtem nie widzieli ostrza noża.
- Nie wymyślam podobnych rzeczy - oznajmiłem, lecz gdy
ujrzałem ich energiczne potakiwanie głowami, pożałowałem
tego. Nie miałem pojęcia, skąd wiedziałem to, co powiedzia-
łem im o tym miejscu; nie mogłem sobie przypomnieć, bym
wiedział to przedtem. Jedyne, czego w tym momencie byłem
całkowicie pewien, to poczucie mego wyobcowania. Zawsze
byłem dla nich obcym i tak już miało pozostać.
Schowałem nóż.
- Na razie. - Obrzuciłem Kissindrę i Ezrę szybkim spo-
jrzeniem i ruszyłem w stronę wahadłowca; tamci stali jak wryci.
- Kocie... - zawołała nagle Kissindra cichym głosem.
Zatrzymałem się i odwróciłem.
- Czy ty...? - Zacisnęła wargi. - Czy naprawdę potrafisz
czytać w moich myślach?
Więc o to chodziło! Wiedziała, że jestem psionem, że pły-
nąca w mych żyłach hydrańska krew czyni ze mnie obcą isto-
tę. Ale nie wiedziała wszystkiego... prawdopodobnie nawet
nie chciała tego wiedzieć.
- Nie - odparłem. - Nie potrafię.
Odszedłem nie oglądając się.
Na pokładzie wahadłowca zjadłem obiad. Gdy wkładałem
tackę do pojemnika na odpadki, dostrzegłem sporą grudkę
herki przeżutą przez któregoś z pasażerów. Nawet wyciąg nie
radził sobie z intensywnym zapachem narkotyku. Obok leżał
kamf. Sięgnąłem już po niego... ale cofnąłem rękę. Zbyt wie-
le wspomnień... Może pomnik śmierci wcale nie został dale-
ko w dole pode mną, może tkwił głęboko w mym umyśle...
To było znacznie prostsze wytłumaczenie niż to, że jakimś
dziwnym sposobem posiadłem wiedzę dotyczącą tej planety.
A może po prostu miałem mniejsze niż inni kłopoty z odczy-
taniem podtekstów zawartych w każdym kawałku Pomnika?
To przypuszczenie nie było pozbawione podstaw. Twórcy
mogli przecież bardziej przypominać Hydran niż ludzi. W ni-
czym nie zmieniło to jednak wrażenia, że jestem śledzony -
przybierało ono teraz wręcz na sile. Najpierw ten dziwny
szmer, potem Kissindra, a teraz... Przypomniałem sobie, że
właśnie zmierzam wprost w elektroniczną sieć namiarową.
Ludzie, przez których miałem zapaskudzone całe życie,
wciąż na mnie polowali, tak jak czynili to wo^cc całej rasy
Hydran... Dosyć! Przestań się zachowywać jak złodziej prze-
mykający chyłkiem w ciemnościach. - Rozprostowałem pal-
ce i wydobyłem je z otworów, które wyrobiłem w pianolicie
poręczy fotela.
Przez resztę drogi powrotnej trzymałem umysł zamknięty,
jakbym wstrzymywał oddech. Kiedy wylądowaliśmy, znala-
złem się znów w doskonale aseptycznych klimatyzowanych
dokach w podziemiach muzeum. Masywne ceramiczno-beto-
nowe ściany lądowiska otaczały mnie niczym mury fortecy.
W zasięgu głosu znajdowało się jakieś pół setki ludzi, ale nikt
nie zwracał na mnie zbytniej uwagi. Ruszyłem przed siebie,
uruchamiając ogłupiałe receptory mojego mózgu tylko na ty-
le, na ile to było konieczne. Wsłuchałem się: nic - nie dopadł
mnie bezdźwięczny szmer namiaru... jak gdyby na zawsze
pozostał tam, na ulicach. Zatraciłem swoje zdolności telepa-
tyczne przed trzema laty, lecz mój mózg potrafił czasami pła-
tać przeróżne figle.
Wzruszyłem ramionami i podążyłem za grupą turystów
wykładanym płytkami chodnikiem w kierunku wyjścia.
W tworzących istny labirynt korytarzach podziemnej części
muzeum nasze kroki rozlegały się głośnym echem. Dotarli-
śmy wreszcie do wind wynoszących turystów z powrotem na
poziom zewnętrzny. Cały czas szedłem z tą grupą, starając się
pozostawać w uspokajającej bliskości ściany.
Nagle stanąłem jak wryty, nie wierząc własnym oczom. Na
murze przed sobą, we wnętrzu namalowanego sprajem kośla-
wego serca, dostrzegłem swoje imię. KOT. KOT I JULE.
Ktoś wpadł na mnie i zaklął pod nosem, lecz nic mnie to nie
obchodziło. Nawet nie zauważyłem, kiedy wszyscy mnie mi-
nęli; nie docierało do mnie, że stoję samotnie, gapiąc się na
ten znak, i ciężko oddycham. Poczułem, jak wzbiera we mnie
przerażenie. To wszystko zmieniało się w istne szaleństwo.
Zerknąłem szybko przez ramię. Obok mnie przepływały pla-
my światła i cienia, tańczyły między filarami i ścianami jak
odbicia na wodzie, żyjące swoim własnym życiem.
Odwróciłem się, tknięty nagłym przeczuciem zagrożenia,
na ułamek sekundy, nim moje oczy pochwyciły jakieś poru-
szenie. Z mroków korytarza wypadły dwa cienie i rzuciły się
na mnie. Ujrzałem pomarańczowy rozbłysk, pochwyciłem
obraz kolorowych pasów na czyimś kombinezonie. W tej sa-
mej chwili poczułem na karku zimne ukłucie nicości: żmijka
jakiegoś preparatu odnalazła moje żyły i przedostała się do
krwi. Dalej nie było już nic.
1
Kiedy się ocknąłem, rozpoznałem, że jestem na pokładzie
statku, chociaż nigdy dotąd nie widziałem takich pomiesz-
czeń. Leżałem na wysłanej pianolitowym materacem składa-
nej koi w kajucie, której nawet nie mógłbym pomylić z moją
klitką czy jakimkolwiek innym pokoikiem na Danvinie.
Ostatnim moim wspomnieniem były wielobarwne pasy na
kombinezonie Służb Bezpieczeństwa Syndykatu; otaczające
mnie teraz szarozielone ściany z falistej blachy, nienaturalnie
ascetyczne biurko z samotnym krzesełkiem, szafka na ubra-
nia, łóżko - to wszystko z daleka zalatywało wojskiem.
Musiałem zostać porwany przez jakiś patrol ochrony... Ta-
kie wytłumaczenie nie miało najmniejszego sensu, a przecież
znalazłem się tutaj. Spróbowałem usiąść i ku memu wielkie-
mu zaskoczeniu udało mi się to. Nie byłem związany ani
przytwierdzony do koi. Brakowało mojego noża. Obmacałem
kark i zerwałem plaster, który tam znalazłem. Nie ulegało
wątpliwości, że uśpiono mnie, choć teraz nie miałem kłopo-
tów z formułowaniem myśli.
Zdążyłem ledwie stwierdzić, że drzwi kajuty są zamknięte,
kiedy nagle otworzyły się, jakby tylko czekano na moje prze-
budzenie. Weszli dwaj mężczyźni, prawdopodobnie ci sami,
którzy mnie pojmali. Jeden miał ciemną skórę, drugi był bia-
ły. Ich twarze zasłaniały gumowe maski, nosili srebrzystosza-
re kombinezony robocze. Stanęli tuż za drzwiami, jakby cze-
kali na coś w napięciu. Przemknęło mi przez myśl, czy przy-
padkiem nie dopasowywali sobie zarówno twarzy, jak i kom-
binezonów do wykonywanego zadania. Zamarłem na widok
emblematów na ich piersiach: powyżej pasków identyfika-
cyjnych widniały symbolizujące promieniste słońce znaczki
Transportu Centauryjskiego. Doznałem nagłego zawrotu gło-
wy. Nie wiedziałem jeszcze, o co tu chodzi, zyskałem jednak
pewność, że nie zaszła pomyłka. Nie wróżyło to nic dobrego.
Ogarnęła mnie dzika furia pomieszana ze strachem. Poderwa-
łem się na nogi.
- Co tu się dzieje...?
Szybko usiadłem z powrotem, kiedy żołądek podjechał mi
do gardła.
- Cholera!
Teraz już wiedziałem, dlaczego mnie nie związano, nie było
to potrzebne. Zastosowany środek powodował -1.. .olnegokaca.
Mężczyźni o bliźniaczych twarzach pop 'trzyli na siebie
i uśmiechnęli się, bardziej z ulgą niż z rozbawieniem. Pode-
szli bliżej, jak gdyby przedtem bali się do mnie zbliżyć.
- W porządku, odmieńcu - rzekł jeden z nich. - Szef
chciałby się z tobą zobaczyć.
Chwycili mnie pod ręce i prawie wywlekli z kajuty. Żało-
wałem, że zjadłem tylko skromny obiad, gdyż teraz obrzygał-
bym ich od stóp do głów.
Znajdowaliśmy się na pokładzie jakiegoś małego patro-
lowca; w każdym razie nie musieli mnie holować daleko. We-
pchnęli mnie w drzwi innej kabiny i cisnęli na kanapę.
Pomyliłem się: to nie był patrolowiec, lecz nieseryjny pry-
watny statek jakiejś szychy. Wryglądało to tak, jakbym nagle
znalazł się w zupełnie innym świecie.
- Oto on, proszę pana. Jest bezpieczny - odezwał się za
moimi plecami któryś ze strażników. Domyśliłem się, że nie
chodzi im o moje bezpieczeństwo, lecz o to, że byłem
niegroźny.
Myliłem się... i miałem rację. "Szefem" okazał się dowód-
ca Sił Bezpieczeństwa Transportu Centauryjskiego. Siedział
w głębokim, pstrokatym, rozkładanym fotelu za doskonale
czarną półkulą biurka, spoglądając na mnie przez całą dłu-
aość pomieszczenia. Jego twarz przypominała klingę noża:
wąska, ostra, zimna jak stal... Nie nosił brody, tylko wysoko
na kościach policzkowych widniały plamy zarostu sprawiają-
ce wrażenie, że rozrośnięte brwi otaczają jego oczy. Te zaś by-
ły tak ciemne, że niemal czarne. Miał na sobie kompletny
mundur: stalowoszary hełm z centauryjskim emblematem
oraz insygniami dowódcy i tradycyjny garnitur ze srebrzyste-
go tweedu, którego każda fałdka przy poruszeniu rozrzucała
wielobarwne refleksy. Nigdy przedtem nie widziałem tak bi-
jącego w oczy stroju. Fakt, iż mężczyzna był w mundurze,
oznaczał, że albo nie dba o konsekwencje, albo chce zrobić na
mnie wrażenie. Tak czy inaczej, nie potrafiłem tego sensow-
nie wyjaśnić.
Spojrzałerc , Jx>k, gdyż gapił się na mnie bez zmrużenia
powiek. Wyglądano na to, że siedzimy we wnętrzu kuli zna-
jdującej się w otwartej przestrzeni. Tuż ponad lewym ramie-
niem szefa, niczym latająca lampka, wisiało słońce Pomnika.
Nie mogłem dostrzec samej planety. Spojrzałem w dół, lecz
na szczęście podłoga zakryta była dywanikiem - szafirowym,
z wyhaftowanym pośrodku złotym emblematem Centaura.
Czemu nie? Przywarłem plecami do oparcia kanapy, czeka-
jąc, aż mój żołądek osiągnie przynajmniej częściowy stan
równowagi. Wreszcie, zachowując ostrożność, wycedziłem:
- Czego... ode mnie... chcecie?
- Nazywasz się Kot. Ja jestem Braedee. - Czarne punkciki
oczu wbijały się we mnie niczym obiektywy kamer. - Jestem
dowódcą Służb Bezpieczeństwa Transportu Centauryjskiego.
Czy wiesz, co to oznacza?
Oznaczało to, że w całym syndykacie nie było nikogo wy-
ższego rangą, może poza członkami rady nadzorczej. Ozna-
czało to również, że jest on najbardziej godnym zaufania
człowiekiem w organizacji. A także najgorszym przeciwni-
kiem dla kogoś, kto odważyłby się wejść mu w drogę. Musiał
dostać polecenie schwytania mnie, pewnie od zarządu. Czyż-
by więc znali prawdę o mnie? W panice zacząłem wymyślać
jakieś chaotyczne teorie. Pokręciłem głową w odpowiedzi.
W pomieszczeniu było chłodno, zimny pot spływający mi po
bokach wywoływał dreszcze.
- Oznacza to, że nie spotykam się z byle kim. A także... -
drgnął mięsień na jego twarzy - że potrzebny nam jest... -
znowu tik - telepata. - Jeszcze jeden tik. - Zaraz wyjaśnię, do
czego.
Najpierw doznałem zaskoczenia, potem ulgi, wreszcie
zmieszania i wściekłości. Wciągnąłem powietrze przez zaciś-
nięte zęby.
- Nie. - Dotknąłem ręką głowy, wbijając wzrok w teleo-
biektywy oczu tamtego. - Nie. Dopóki... nie zrobicie... coś
z tym...
- Ten środek osłabia zdolności psioniczne, kłopoty z wy-
mową są jedynie skutkiem ubocznym. Ale twoja percepcja
działa bez zakłóceń. Nie ma zresztą powodu, byś się odzywał,
dopóki nie skończę.
- Mam cię... w dupie! - Wstałem i skierowałem się ku
drzwiom. Dwaj agenci zablokowali przejście. Odwróciłem
się z powrotem w stronę Braedeego.
- Zrób... coś!
Gdyby wiedzieli, czego można po mnie oczekiwać, zrozu-
mieliby, że nie grozi im z mojej strony ani trochę większe nie-
bezpieczeństwo, niż ze strony dowolnego martwiaka zgarnię-
tego z ulicy. A nawet mniejsze, gdyż ja nie mógłbym ich za-
bić. Sądząc jednak po wyrazie twarzy szefa, gotów był za
chwilę zlać się ze strachu. Musiał być śmiertelnie przerażony,
skoro przedsięwziął aż takie środki bezpieczeństwa. Im wię-
cej ktoś ma do ukrycia, tym bardziej nienawidzi psionów.
Ale Braedee tylko pokręcił głową.
- Centauryjskiej radzie nadzorczej przewodniczy pan
Charon taMing - rzekł. - To z jego rozkazu mam trzymać cię
pod działaniem środków odurzających.
TaMing! Zesztywniałem na dźwięk tego nazwiska.
- Jego też... mam w dupie! - powiedziałem, starając się
ukryć swoje zaskoczenie.
Braedee gapił się na mnie przez dobrą minutę; pewnie roz-
patrywał możliwe rozwiązania, pamiętając bez przerwy
0 niewidzialnej pięści Centaura, która gotowa była opaść
1 zgnieść nas obu. Z jego oczami coś było nie w porządku; nie
chodziło tylko o sposób, w jaki na mnie patrzył, nie wiedzia-
łem jednak, co mi nie pasuje.
- Dostaniesz antidotum - rzekł w końcu - jeśli zgodzisz
się poddać skanowaniu.
Myślał, że się przestraszę.
Dłonie odruchowo zacisnęły mi się w pięści, lecz szybko
rozprostowałem palce. Skinąłem głową i usiadłem z powro-
tem. Jeden ze strażników podszedł i położył mi na głowie sia-
teczkę ze srebrzystych mci. Wzdrygnąłem się, lecz zacis-
nąłem mocno powieki, kiedy poczułem na skórze ukłucia
i mrowienie, jakby setki owadów zaczęły łazić mi po twarzy.
Siłą powstrzymywałem się przed zerwaniem siatki z głowy;
kiedy po raz pierwszy poddawano mnie badaniu, musieli
mnie mocno związać. Teraz przynajmniej wiedziałem, czego
się spodziewać. Od czasu zabójstwa przechodziłem tak wiele
testów i różnych terapii, że nauczyłem się już jakoś z tym żyć.
Zacisnąłem mocno zęby, próbując nie stawiać oporu - a ra-
czej stawiać jak najmniejszy, nie mogłem bowiem walczyć
z odruchami. Tak więc robaczki pożerały mój mózg na obiad,
a gdzieś za ścianą skaner wypluwał tysiące bezsensownych
danych o mojej rozbitej psychice.
Nie trwało to nawet minuty, chociaż subiektywnie minęło
dobre pięćdziesiąt lat. Siateczka spadła mi na nogi. Zrzuciłem
ją i kopnąłem w kąt, miałem ochotę jeszcze splunąć.
Braedee patrzył szklanymi oczyma - nie na mnie, ale prze-
ze mnie. Zerknąłem przez ramię, lecz za mną widniała jedy-
nie naga ściana.
- Miała rację - mruknął. - Twój profil jest... Zresztą po-
patrz sam. - Teraz wreszcie spojrzał na mnie.
Nie zauważyłem, żeby się poruszył, lecz widoczne za nim
słońce zniknęło nagle, a na tle rozgwieżdżonej czerni popły-
nęły czerwone, niebieskie i zielone świetliste linie mojego
profilu psychicznego. Wszystkie dane przedstawione zostały
symbolicznie - tak by były zrozumiałe dla ludzi, którzy za-
wsze starali się szukać najprostszych rozwiązań. Moim
oczom ukazał się koniec skanu,-dowód na to, że w niczym nie
różniłem się od martwiaków, co było efektem wytworzonej
przeze mnie bariery umysłowej, której sam nie potrafiłem
przełamać. u
- Widziałem... to już... Ś
Rysunek zniknął, a słońce, które nagle pojawiło się z po-
wrotem, oślepiło mnie nieco.
- W porządku - rzekł Braedee. - Naklejcie mu plaster.
Jeden ze strażników podszedł do mnie i zakleił drobną ran-
kę na moim karku kawałkiem plastra.
- Proszę to trzymać przez dwanaście godzin - powiedział
- rrrS^ej może nastąpić regres.
l" Skinąłem głową, lecz odczekałem jeszcze minutę, nim po-
nownie spróbowałem się odezwać.
- Dobra, martwiaku. - Mój głos był nadal piskliwy i drżą-
cy, ale nie miałem już kłopotów z wymową. - Możesz teraz
opowiedzieć swoją bajeczkę. Lepiej, zęby była sensowna.
Jego wargi wygięły się odrobinę, jakbym go rozbawił, lecz
po chwili zacisnął je ponownie. Złożył dłonie na kształt trój-
kąta i oparł je o krawędź biurka.
- Byłeś kiedyś dość luźno... związany... z panią Jule ta-
Ming, która należy do rodziny założycielskiej Transportu
Centauryj skiego.
- Byłem jej przyjacielem - wtrąciłem. - I sądzę, że nadal
nim jestem.
Zmarszczył brwi, jakby zaskoczyły go te słowa, a może
tylko dlatego, że mu przerwałem. W powietrzu za nim poja-
wiła się nagle moja twarz - nieco młodsza, trochę szczuplej-
sza, kręcone jasnoblond włosy, ciemna cera, zielone oczy
i wąskie szparki źrenic. Poniżej kilka opadających linii miało
obrazować całą historię mego życia. Brak żyjących krew-
nych... wpis w kartotece kryminalnej... zaburzenia psionicz-
ne...
- Wiemy o tobie wszystko... także o znajomości z panią
taMing i doktorem Siebelingiem, jej mężem - mówił dalej
z zachmurzonym czołem. - O ich Centrum Badań Psionicz-
nych, o twoich... usługach świadczonych Zarządowi Trans-
portu Federacji. - Można było odnieść wrażenie, że słowa
z trudem przechodzą mu przez gardło, jakby krztusił się wy-
mową każdego z nich.
- Niesamowite. Gotów jestem się założyć, że w ZTF do-
znaliby szoku, gdyby dowiedzieli się, ile wy wiecie. - Poło-
żyłem się, opierając na łokciu, i podkurczyłem nogę, kładąc
but na kanapie. Strażnik podszedł szybko i zepchnął moją no-
gę na dywan.
- Ten plaster na twoim karku da się odkleić równie łatwo,
jak został przyklejony. - Braedee wbijał we mnie nieruchome
spojrzenie. Uświadomiłem sobie, że do tej pory jeszcze ani ra-
zu nie mrugnął. Ciekaw byłem, czy on w ogóle jest żywy.
Zakląłem pod nosem, poczułem się głupio, że odezwałem
się choć słowem. Znów obleciał mnie strach. Nikt przy zdro-
wych zmysłach nie odważyłby się włazić w drogę tak wiel-
kiemu syndykatowi jak centauryjski, a tym bardziej mu py-
skować. Przecież do tej pory wystarczał sam widok munduru,
bym dostawał mdłości. Za dużo miałem w życiu do czynienia
z gliniarzami, żebym nie zdawał sobie sprawy, że skoro już
wpadłem im w łapy, to z pewnością znajdą na mnie sposób.
Przecież nikt poza nimi nie wiedział, gdzie się w tej chwili
znajduję. A mogli u mnie wywołać trochę gorsze rzeczy niż
kłopoty z wymową.
- W porządku - mruknąłem, nie patrząc mu w oczy. -
Czego ode mnie chcecie?
- Jak już powiedziałem, potrzebny nam telepata. - Roz-
parł się w fotelu, wyraźnie rozluźniony. Jego marynarka roz-
błysła niczym kolorowe lampiony, kiedy nabierał powietrza.
- Pani Jule poleciła nam ciebie, stwierdziła, że pomimo mło-
dego wieku odznaczałeś się... wybitną inteligencją i... lojal-
nością. - Poruszył się. Wyglądało na to, że wierzy w zasłysza-
ną opinię mniej więcej w takim stopniu, w jakim mi ufał. Jed-
nak fakt, że kazał mnie porwać, świadczył o tym, że albo
uwierzył Me, albo nie miał innego wyjścia. A może i jedno,
i drugie.
Przywołałem w pamięci obraz twarzy Jule; szczegóły zo-
stały nieco zamazane, zwłaszcza gdy próbowałem się na nich
skoncentrować. Znowu zalała mnie fala palącego jak rozża-
rzone węgle zdumienia: po co Jule miałaby cokolwiek mówić
o mnie swojej rodzinie? Czego oni mogli chcieć od psiona?
Jule była psionem, tak jak ja. Właśnie z tego powodu niechęt-
na odmieńcom rodzina zamieniła jej życie w piekło do tego
stopnia, że Jule próbowała zerwać wszelkie kontakty z bliski-
mi. Lecz krew to nie woda, poza tym rodzina taMingów miała
bardzo długie ręce. Nie umieli pogodzić się z tym, że mieliby
stracić coś, co należało do nich, nawet jeśli to cci nie było po-
zbawione wad. Nie pozwolili jej odejść.
- Musieliście się posunąć aż do porwania?
- A czy zgodziłbyś się pójść z nami dobrowolnie?
Zastanawiałem się przez chwilę.
- Nie.
Jego brwi powędrowały w górę, jak gdyby to, co powie-
dział, wystarczyło za całe wyjaśnienie.
- To serce wymalowane na ścianie w muzeum... Czyżby-
ście naprawdę...?
Pokręcił głową.
- Pani Jule zaproponowała, żeby zrobić coś... niezwykłe-
go, by przyciągnąć twą uwagę.
Uśmiechnąłem się krzywo i ruchem głowy wskazałem ob-
raz w powietrzu za nim.
- Na nic się wam nie przydam. Utraciłem zdolności. -
Sposób, w jaki mnie tu sprowadzili, mówił mi wystarczająco,
co by mnie czekało, gdybym zgodził się zostać telepatą syn-
dykatu. Nie umiałem sobie zresztą wyobrazić, by mogło ist-
nieć coś, czego oni chcieliby ode mnie, a co ja z chęcią bym
dla nich zrobił.
_ Sam wywołałeś tę blokadę umysłową. - Skrzywił się
nieco, chyba nie mieściło mu się w głowie, że czyjaś śmierć
może spowodować, iż jakaś część osobowości pragnęłaby je-
dynie zakopać się w mrocznej norze i nigdy więcej nie wy-
chodzić na światło dzienne. Miał zresztą rację: to po prostu
trudno było sobie wyobrazić. - Zmiany są w pełni odwracal-
ne. Pani Jule stwierdziła, że praca dla nas może być dla ciebie
dobrą terapią.
Pokręciłem głową.
- Nie wierzę w to.
Spochmurniał. Miał prawo przypuszczać, że będę kłamał;
mnie nie stać było na podobny luksus.
- Mam zarejestrowaną wiadomość od pani Jule - rzekł. -
Spodziewała się, że będziesz nieufny.
Pochyliłem się do przodu.
- Chcę to zobaczyć.
- Jak będę gotów. - Moja podobizna na niewidzialnym
ekranie za nim rozpłynęła się i ponownie pojawiło się słońce.
- Najpierw mnie wysłuchaj. To, co chcemy ci zaproponować,
ma niewiele wspólnego z rutynową pracą służby bezpieczeń-
stwa. Byłbym głupcem, gdybym uważał, że nasza robota mo-
że interesować kogoś takiego jak ty. Zresztą nie pasowałbyś
do nas. - Uśmiechnąłem się; on zachował powagę. - Ta spra-
wa dotyczy wyłącznie rodziny taMingów. Dokonano kilku
zamachów na życie jednego z nich: pani Elnear. Do tej pory
udawało nam się ją ochronić, nie potrafimy jednak znaleźć
przyczyny tych ataków.
- Mam rozumieć, że jest ona tak wspaniałą istotą ludzką,
że po prostu nie może mieć żadnych wrogów? - zapytałem
z przekąsem.
Znowu zmarszczył brwi.
' - Wręcz przeciwnie. Można by wymienić setki przyczyn
takiego działania wrogów Centaurian... a więc i jej wrogów.
Akcje pani Elnear jednoczą Centaurian z ChemEnGenem. -
Jakby to miało mi coś mówić. - Jako wdowa po panu Kelwi-
nie, zajmuje jego miejsce w radzie nadzorczej, jest także
głównym udziałowcem spółki leasingowej wiążącej z nami
ChemEnGena. Ponadto broni naszych interesów na forum
Zgromadzenia Federacji.
- Aha! - Musiała być albo całkiem niezwykłą kobietą, al-
bo zwykłym pionkiem. Miałem wrażenie, że potrafiłbym od-
gadnąć prawdę. - I chcecie, żebym odnalazł przyczynę, dla
której ktoś pragnie jej śmierci? - Nie potrafili sobie z tym po-
radzić ich agenci, więc ktoś doszedł do wniosku, że mnie do-
pisze szczęście.
Szef skinął głową.
- Otrzymasz stanowisko doradcy, będziesz jej towarzy-
szył we wszystkich podróżach. Pani Jule stwierdziła, że wy-
korzystując swoje... zdolności do ochrony innej osoby, mo-
żesz równocześnie poprawić swój stan.
Wyprostowałem się.
- Tylko że ta osoba musiałaby dla mnie coś znaczyć,
a mnie gówno obchodzi los pani Elnear czy interesy Transpo-
rtu Centauryjskiego. - Pokręciłem głową; powoli odzyskiwa-
łem pewność siebie. - Z drugiej strony przeszedłem tyle za-
biegów, że można by nimi obdzielić ludność niejednej plane-
ty, a wciąż nie potrafię kontrolować moich zdolności psi.
Kiedyś chyba świetnie bym się nadawał do wykonania tego
zadania, ale te czasy już minęły. Jeśli rzeczywiście zależy
wam na bezpieczeństwie pani Elnear, znajdźcie kogoś innego.
Nie odpowiedział od razu, dopiero po chwili mruknął:
- Istnieją odpowiednie środki chemiczne, zdolne przeła-
mać twoją barierę, zniszczyć opór psychiczny. Możemy je dla
ciebie zdobyć.
Wbiłem wzrok w dywan.
- Wiem o tym - odparłem cicho. Po chwili uniosłem gło-
wę. - Są także środki, po których można chodzić w kółko
przez wiele dni, mając złamane obie nogi.
. Zaczął stopniowo poruszać palcami, wybijając jakiś rytm
na krawędzi czarnego biurka; okazywał w ten sposób znie-
cierpliwienie. Kiedy spojrzał na mnie, jego wargi zaciskały
się w wąską linię.
- Centaur potrafi się odwdzięczyć za twoje usługi.
Pokręciłem głową.
_ Przykro mi, ale mam co robić. Właśnie mi przeszkodzi-
liście. Proszę mnie odstawić z powrotem na Darwina. -
Wstałem z kanapy.
- Jak sobie życzysz. - Braedee odchylił się na oparcie fo-
tela i z trzaskiem stawów wygiął palce. - Ale stan twojego
konta jest opisany niewielką trzycyfrową liczbą, a pod koniec
teo semestru będziesz znowu musiał opłacić czesne. Co wte-
dy zrobisz? - Nie interesowała go odpowiedź; to pytanie było
jak ostrze noża przyłożonego mi do żeber. - Widzisz? - dodał
z uśmiechem. - My naprawdę wiemy o tobie wszystko.
Znowu ogarnęła mnie wściekłość i poczucie bezsilności.
Od trzech lat nie mogłem liczyć na żaden kredyt, nie byłem
nawet klasyfikowany, po prostu nie istniałem dla ogólnoga-
laktycznej sieci, która śledziła poczynania i zasoby finansowe
wszystkich zasługujących na uwagę osób - od dnia ich naro-
dzin do śmierci. Nie zarobiłem ani grosza od chwili, gdy za-
rząd Federacji za moje "usługi" przelał mi na konto sumę, na
widok której poczułem zawrót głowy; otwierała się przede
mną cała galaktyka, nie byłem jednak na tyle głupi, by sądzić,
że te pieniądze starczą mi na zawsze. Całe życie spędziłem na
dnie rynsztoka, istniało mnóstwo rzeczy, które chciałem po-
znać, i nie mniej takich, o których wolałbym zapomnieć; pra-
gnąłem zapoznać się z tym, za czym zawsze tęskniłem. Właś-
nie dlatego zapisałem się na Uniwersytet Latający, choć był
tak strasznie drogi.
- Nie umiesz odpowiedzieć? - wtrącił Braedee, chcąc wy-
wrzeć na mnie presję. - Naprawdę sądziłeś, że te drobne okru-
chy przywilejów wystarczą, by przygotować cię do życia
w wysoce stechnizowanym społeczeństwie? - IvTimo woli,
tak jak on, zaciskałem zęby. Na jego wargach znów pojawił
się ironiczny uśmieszek. -Świetnie wiem, że mniej więcej od
trzech lat nie miałeś żadnego zajęcia... Oczywiście, po pew-
nym czasie i douczeniu stałbyś się w jakimś stopniu użytecz-
ny, chociaż twój absolutny brak umiejętności znalezienia się
w społeczeństwie nie pozwoliłby ci na osiągnięcie choć tro-
chę znaczącej pozycji. A przecież nie jesteś głupcem... Masz
zdolności psioniczne, z daleka można poznać w tobie Hydra-
nina. Chyba nie muszę ci mówić, co to oznacza.
Poczułem, że się czerwienię.
- Nie muszę pracować dla syndykatu. - Próbowałem po-
konać ogarniający mnie strach, mający całkiem rzetelne pod-
stawy. Wystarczająco kiepski był sam status psiona. Wszyscy
ludzie o tych zdolnościach mieli w sobie geny hydrańskie,
lecz u większości z nich nie ujawniały się one w rysach twa-
rzy; rzadko można było łatwo poznać mieszańca.
- Oczywiście, że nie. Jest wiele różnych zajęć. Wiesz do-
brze, że biura werbunkowe zawsze poszukują chętnych...
Zakryłem dłonią zaciśniętą pięść, jakbym chciał ukryć
swoją nagość; zakryłem zresztą to miejsce, gdzie stara blizna
znaczyła ślad po wszczepionym niegdyś w skórę znaczku
więziennym. Nie miałem go już od dawna. Poczułem pod pal-
cami twardą, ciepłą powierzchnię identyfikatora, mojego
własnego.
- Nic z tego, łachudro. Możesz mnie skreślić. - Wstałem
po raz kolejny.
Nagle w powietrzu za nim pojawiła się twarz Jule - powię-
kszona, tak wyraźna, że mógłbym jej dotknąć. Szare, lekko
skośne oczy spoglądały wprost na mnie. Była blada, wyglą-
dała na zmęczoną i strapioną... Taka piękna...
- Kocie - powiedziała, a jej wargi ułożyły się w ledwie
dostrzegalny uśmiech, jak gdyby i ona mnie widziała. Mimo-
wolnie uśmiechnąłem się do niej, choć wiedziałem, że tego
nie zobaczy. Ostatni raz spotkaliśmy się przed dwoma laty
i teraz jej widok wywołał kłucie w sercu, jak czasem wzrusza
nas znana, przywołująca wspomnienia piosenka. Ciekaw by-
łem, jak długo jeszcze jej urok miał aż tak na mnie oddziaływać.
- Nie jestem pewna, czy postępuję słusznie - rzekła, zerk-
nęła w bok na kogoś i znów popatrzyła na mnie. - Mówiłam
im, że powinieneś sam dokonać wyboru, bo inaczej nic z tego
nie wyjdzie. - Odsunęła pasemko kruczoczarnych włosów,
które spadło jej na twarz. W tle widać było zieleń poruszane-
go wiatrem listowia i smugę rozproszonego światła słonecz-
nego. Poczułem muśnięcie wiatru na policzku, dotarły do
mnie zapachy wilgotnej ziemi i świeżych kwiatów. Ktoś, kto
utrwalił ten przekaz, zrobił wszystko, żeby wyglądał jak naj-
bardziej realistycznie. Możliwe, że nagrywali to w Ogrodach
Wiszących w Quarro. Po raz pierwszy w życiu poczułem tę-
sknotę za domem; Dlaczego nie zrobili tego w Centrum Ba-
dań Psionicznych, w śmierdzącej, hałaśliwej i tonącej w pół-
mroku Starówce? Może tam było to niewykonalne, a może
nie chcieli rozbudzać moich wspomnień. Tyle że te automa-
tycznie odżyły w mej pamięci.
- Opowiedzieli mi o Elnear. - Oczy Jule zwęziły się. - Nie
rozumiem tego... lecz gdybyś mógł jej pomóc, Kocie, gdybyś
zechciał... zrób to. Proszę. Ona jest jedyną... - Ponownie
zerknęła w bok. - Ona jedna z całej rodziny nie odtrąciła
mnie. - Po jej twarzy przemknął cień, ni to rzucony przez li-
ście, ni to wywołany starymi urazami. Kiedy znów spojrzała
na mnie, jej oczy były zarazem zimne i rozmarzone. - To do-
bra kobieta. Potrzebuje kogoś, na kim mogłaby polegać. Na
pewno zaufałaby tobie, tak jak ja ci ufałam. Ja... - Teraz na-
prawdę się uśmiechnęła. - Tęsknię za tobą.
Uniosła jeszcze dłoń na pożegnanie i obraz zniknął.
Odniosłem wrażenie, że w kajucie zrobiło się zimno i pu-
sto, jak gdyby naprawdę stąd wyszła. Przypomniałem sobie,
że nie jestem sam; spojrzałem na Braedeego, który wbijał
wzrok w moją twarz, chcąc wyłowić najdrobniejszą zmianę
w jej wyrazie. Miałem na końcu języka prośbę o powtórne
odtworzenie nagrania, lecz powstrzymałem się; tego byłoby
już za wiele. W porządku, pomyślałem, zrobię to dla ciebie.
Pozwoliłem sobie na to, gdyż ona nie mogła odczytać tej myśli.
- Prosiła mnie, abym nie mówił ci tego - rzekł Braedee -
ale Centrum, które prowadzi razem z mężem, znajduje się na
krawędzi bankructwa.
Uśmiechnąłem się krzywo.
- Czy ty zawsze posuwasz się o jeden krok za daleko?
- Żeby cię przekonać. - Nie zabrzmiało to jak pytanie.
Popatrzyłem na słońce, gdzie jeszcze przed chwilą był ob-
raz Me.
- Nigdy się nie dowiesz, jak bliski byłeś tego, żeby mnie
stracić na zawsze. Któregoś dnia zrobisz ten jeden krok za da-
leko na krawędzi przepaści.
Uśmiechnął się.
- Zrobię to dla Me - wyjaśniłem - co nie znaczy, że za
darmo. Potrzebuję pieniędzy, potrzebuje ich także Centrum.
Proszę przygotować umowy, wtedy zdecyduję, czy propono-
wana suma wystarczy.
- Oczywiście. Dostaniesz coś teraz, a resztę później, kiedy
wykonasz zadanie. Ustalimy szczegóły, jak tylko wyląduje-
my na Ziemi.
- Na Ziemi!? - Zatkało mnie, jakbym dostał pięścią w żo-
łądek.
- To przecież rodzinna planeta taMingów - odparł, rozba-
wiony - a oni są bardzo konserwatywni.
- Rodzinna... - Ogarnęła mnie jakaś dziwna tęsknota.
Spojrzałem na czubki swych butów, a po chwili znowu na
niego. - Wiesz co, Braedee? Chyba minąłeś się z powoła-
niem. Powinieneś zostać szantażystą.
Pokręcił głową.
- Musisz się jeszcze wiele nauczyć o polityce, chłoptasiu.
2
Kiedy tylko Braedee skończył mnie przekonywać, że nikt
nie jest wolny, a zwłaszcza ja, machnął dłonią w kierunku
drzwi, niczym prestidigitator na scenie. Obejrzałem się; nie
zaskoczył mnie specjalnie widok osoby, która się pojawiła.
Była to szczupła ciemnowłosa kobieta przypominająca tan-
detną lalkę - odnosiło się wrażenie, że pod eleganckim stro-
jem zamiast żywej istoty znajduje się szmaciana kukiełka.
Nosiła emblemat syndykatu w postaci broszki spinającej
bluzkę pod szyją. Nie był to jednak symbol Centaura.
Klasnąłem kilka razy ostentacyjnie w dłonie.
- To naprawdę wspaniałe - rzekłem, spoglądając na Brae-
deego. - Czy potrafisz także wywoływać zwierzęta?
Jeden ze strażników zachichotał. Braedee zmierzył go
swymi ślepiami i natychmiast zapadła cisza.
- Oto Mez Jardan, osobista asystentka pani Elnear -
przedstawił ją suchym, oziębłym tonem. - Idź z nią. Wprowa-
dzi cię w twoje obowiązki doradcy pani Elnear. Później zno-
wu się spotkamy. - Zabrzmiało to bardziej jak groźba niż
obietnica.
Skinąłem głową i podniosłem się, zbierając w sobie odwa-
gę, by spojrzeć kobiecie w oczy. Musiałem pochylić głowę,
gdyż sięgała mi zaledwie do ramienia i nosiła pantofle bez
obcasów.
- Oddaję się w twoje ręce - rzekłem.
Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani na jotę; wyglądała tak,
jakby czuła w powietrzu smród zgnilizny.
Poszedłem za nią do obszernej jadalni. Wzdłuż ścian ciąg-
nęły się kanapy o obiciach koloru cielistego, pośrodku stał
okrągły metalowy stół, a wokół niego przytwierdzone mag-
netycznie do podłogi krzesła. Nie wyglądało to zbyt komfor-
towo. Kobieta usiadła na krześle i obejrzała się na mnie.
- Wiem już, jak zachowywać się przy stole - powiedzia-
łem, stojąc w przejściu.
- Wątpię. - Złożyła ręce na piersiach. Miała piskliwy, nie-
mal dziecięcy głosik. - Mamy nie za dużo czasu, a ty niewiele
wiesz o świecie, w którym się znajdziesz.
- O Ziemi? - Wszedłem dalej i usiadłem obok niej.
- Nie. Miałam na myśli świat polityki.
Oparłem się wygodnie, odepchnąłem od podłogi i ustawi-
łem obrotowe krzesło tak, by mieć ją przed sobą.
- Znów to magiczne słowo.
Twarz lalki poczerwieniała nieco.
- Posłuchaj... Mów do mnie Mez... Kocie - rzekła z ocią-
ganiem, jakby nad wyraz nie pasowało jej moje imię. - Ob-
serwowałam twoje zachowanie podczas spotkania z Braede-
em. Nie zrobiło na mnie wrażenia. Jesteś dość mocny w gę-
bie, nie wydaje mi się jednak, byś miał równie lotny umysł.
Mam zamiar udzielić ci paru informacji, a ze względu na oko-
liczności muszę się ograniczyć do operowania słowami. Będę
się powtarzała tak długo, aż wszystko zrozumiesz. Możesz mi
przerywać, żeby zadać pytanie, postaraj się jednak, żeby py-
tania były krótkie i zwięzłe.
Wzruszyłem ramionami; poczułem się trochę urażony.
- Nie będziesz musiała powtarzać. Zwykle chwytam
wszystko w lot.
Kąciki jej małych ust powędrowały w dół.
- Przekonasz się sama - dodałem, pochylając się ku niej.
Zaczerpnęła głęboko powietrza.
- Dobra. Zaczniemy od podstaw... - Powtórzyła to, co
Braedee powiedział mi już o pani Elnear i jej małżeństwie,
które połączyło ją z rodziną taMingów. - Została podpisana
przedślubna umowa o nieinterferencji, ale po śmierci pana ta-
Mingowie zaczęli... żywo interesować się polityką ChemEn-
Gena... - Jej głos stwardniał, jak gdyby chciała w tym miej-
scu dodać coś od siebie. Wiedziała jednak, równie dobrze jak
ja, na czyim statku się znajduje. Agenci mieli świetną pamięć.
- Pani Elnear znajduje się pod ciągłą ochroną Centauryjskich
Służb Bezpieczeństwa od czasu... tamtych wypadków. -
Dłonie, które do tej pory trzymała nieruchomo na krawędzi
stołu, teraz złączyła w uścisku - pewnie żeby ukryć ich drże-
nie. Zyskałem nagle pewność co do jednego: lojalność Mez
Jardan w stosunku do jej pani była tak samo bezgraniczna, jak
nienawiść do Centaurian. Z widocznym wysiłkiem zapano-
wała nad dłońmi i ułożyła je spokojnie, jedną na drugiej, na
brzegu stołu. Spojrzała na mnie z ukosa.
- I co?
Zacząłem powtarzać wszystko, słowo po słowie.
Jej oczy rozszerzyły się na moment, lecz szybko powróciła
chmurna, naburmuszona mina.
- Jesteś zwarty na krótko?
Dotknąłem ręką głowy.
- Wyssałem to z mlekiem matki. Wszystko hurtem.
Gapiła się jak sroka w gnat.
- Urodziłem się z tym. Większość telepatów ma takie
zdolności, zwłaszcza jeśli je trochę rozwinie. - Ja nad nimi
popracowałem, ponieważ znacznie ułatwiały mi naukę. Pa-
mięć miałem wyśmienitą. Zdecydowanie gorzej szło mi
o czymś zapomnieć.
Bardziej poczułem, niż zauważyłem, że spięła się wewnę-
trznie, jakby każda komórka jej ciała miała ochotę odsunąć się
ode mnie jak najdalej.
- Jestem psionem. - Drgnęła wyraźnie. - Telepatą. Lepiej,
żebyś się z tym oswoiła.
- Nie prosiliśmy o twoją pomoc - syknęła. - To Centau-
rianie wpadli na ten pomysł. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz po-
trzeba Elnear, jest jasnowidz taMingów, który będzie ją szpie-
gował.
Powiedziała "Elnear", a nie "pani Elnear". Musiała być
czymś więcej niż tylko asystentką. Może nawet przyjaciółką.
- Miałaś za zadanie mnie wybadać? - spytałem.
- Po części. - Odwróciła głowę. - W każdym razie jeste-
śmy zmuszeni cię zaakceptować. Co najwyżej mogę postarać
się poprawić twoją prezencję. - Położyła nacisk na "postarać
się". - Nie wszyscy z rodziny taMingów będą wiedzieli, że
jesteś psionem. Uważają, że wyjechałam po prostu, by
znaleźć nowego doradcę osobistego. Twoja poprzedniczka
została bowiem struta. - Wyraz jej twarzy odzwierciedlał już
nie troskę, lecz cierpienie.
- Wjaki sposób?
- Kremem śmietankowym, który miał być dla Elnear, ale
ona zostawiła deser, gdyż nie lubi kremów. Clara omal nie
umarła, jej stan jest nadal ciężki...
- Trucizna w deserze? To dość prymitywne - wtrąciłem.
Może liczyli na zaskoczenie? - Jak sądzisz, kto mógłby pra-
gnąć jej śmierci?
- Nie wiem. - Pokręciła głową i spuściła wzrok. - Po pro-
stu nie wiem. Braedee niemal każdego dnia wymyśla nowe
teorie, ale one wszystkie są tak samo prawdopodobne... To-
warzyszę pani od dwudziestu pięciu lat i nigdy do tej pory nie
zdarzyło się coś takiego.
- Mówisz tak, jakby to było wielkie zaskoczenie. Zawsze
mi się zdawało, że syndykaty poświęcają połowę zarobionej
forsy na walkę między sobą. - Wiele godzin spędziłem nad
książkami od czasu, gdy Jule nauczyła mnie czytać, a i po
wstąpieniu na uniwersytet przywiązywałem wagę do pozna-
wania mechanizmów rządzących Federacją;-chciałem się do-
wiedzieć, jak do tego doszło, że jestem tym, kim jestem, i ja-
kie jest moje miejsce w świecie. Wiele można wywnioskować
z faktów i zestawień danych, o takich rzeczach nigdy nie pi-
sze się jednak otwarcie.
Mez rozchmurzyła się nieco.
- Owszem, w tym środowisku występują... - urwała
i znowu popatrzyła w bok. - Lecz Elnear nie jest taka. Ona
wierzy w ciągłe doskonalenie się ludzkości, działa wyłącznie
dla dobra ogółu...
- To już wystarczy, żeby pewni ludzie pragnęli jej śmierci.
Błyskawicznie obróciła siew moją stronę.
- Posłuchaj, dewiancie. Jeśli kiedykolwiek odważysz się
powiedzieć coś podobnego przy niej, to ja sama...
- Hej! - krzyknąłem, nie pozwalając jej dokończyć. -
W porządku, Mez Jardan, załóżmy, że jesteś bezwzględną su-
ką, a twoja pani przeklętą świętoszką. Może lepiej powiedz
mi, co mam robić, i skończmy z tym.
Ponownie rozprostowała dłonie.
- Właśnie miałam powiedzieć, że... pani Elnear uważa za
swoje powołanie działalność w Zarządzie Transportu Federa-
cji, w niezależnym Wydziale Walki z Narkotykami...
Narkoagentka! Nie dość, że ważna figura w syndykacie, to
jeszcze święta, a w dodatku narkoagentka... Wszystko, co do
tej pory słyszałem o pani Elnear, sprawiało, że miałem coraz
mniejszą ochotę ją poznać, nie mówiąc już o ochronie jej ży-
cia... Nie odezwałem się jednak słowem.
- Była tak zaangażowana w pracę wydziału i tak skutecz-
nie działała na jego rzecz, iż ZTF rozpatruje jej kandydaturę
na członka Rady Bezpieczeństwa.
Gwizdnąłem cicho. Braedee nie wspominał o tym. To pra-
wie tak, jakby świętą miano uczynić bogiem. W Radzie Bez-
pieczeństwa, która decydowała o całej polityce ZTF, zasiada-
ło jedynie dwanaście osób. A ZTF sprawował przecież kon-
trolę nad całym handlem międzygwiezdnym.
- Jak sam widzisz, masz wejść w najwyższe sfery, między
ludzi z rządu, a o zachowaniu wśród nich pewnie niewiele ci
wiadomo. Może i zdołasz ich przekonać, że stanowisz ochro-
nę osobistą i w jakimś stopniu pełnisz rolę doradcy; może taka
podwójna funkcja zamaskuje twój... brak kompetencji do-
radczych. Ale pod żadnym pozorem nie wolno ci nikomu
zdradzić, że jesteś psionem.
- Dlaczego?
- To chyba oczywiste. Jeśli w ogóle ma być z ciebie jakiś
pożytek w poszukiwaniu tego, kto nastaje na życie pani Elne-
ar, to twoje zdolności muszą pozostać tajemnicą.
- To nie będzie takie proste. - Wskazałem wąskie szparki
źrenic moich oczu. Mnóstwo ludzi wiedziało, co to oznacza.
- Braedee się tym zajmie - odparła.
Uśmiechnąłem się prawie tak, jakbym miał tik nerwowy.
- Odda mi swoje? - Jego oczy wyglądały jeszcze dziw-
niej. Przyszło mi na myśl, że chyba zostawia je na stoliku, gdy
kładzie się spać. - To w jakimś stopniu cyber, prawda?
- Oczywiście, że tak. Czy sądzisz, że bez udoskonalenia
mógłby zostać szefem Służb Bezpieczeństwa?
- Wygląda raczej normalnie. Zauważyłem jedynie pewne...
- Tylko głupiec afiszowałby się ze swoimi umiejętnościami.
Zastanowiłem się przez chwilę.
- Według mnie to zależy od wykonywanej pracy.
- Nie zajmujemy się zwalczaniem gangów ulicznych -
odparła.
Nie byłem tego taki pewien, lecz nie chciałem się spierać.
Wiedziałem, że syndykaty zezwalały swoim pracownikom
tylko na okresowe odświeżanie pamięci, pomijając wymogi
zadań specjalnych. Im wyższe ktoś zajmował stanowisko,
tym bardziej mógł być udoskonalony. Dobrej roboty nie po-
winno być widać, ale jeśli władało się taką potęgą, można by-
ło sobie pozwolić na popisywanie się nią.
- Pracownicy syndykatów wolą nie afiszować się ze swoi-
mi zmianami biologicznymi. Ludzie wciąż jeszcze czują się
zagrożeni z ich strony.
- Owszem. - Sam miałem okazję się o tym przekonać. -
Zauważyłem - dodałem, wskazując na swoją głowę.
Lecz ona nie zwróciła na mnie uwagi, sięgnęła do skórza-
nej torby, z którą się nie rozstawała, i wyjęła plik hologra-
mów. Popchnęła je po stole w moją stronę.
- Oto ludzie, z którymi będziesz się stykał; musisz na-
uczyć się ich rozpoznawać.
Nie potrafiłem uwierzyć, że nie miała lepszych sposobów
na przedstawienie mi ich sylwetek. Możliwe, że Braedee jej
to utrudniał. Odnosiłem wrażenie, iż nie była mile widzianym
gościem na tym statku.
Sięgnąłem po pierwsze zdjęcie i spojrzałem na nie.
- Członkowie rodziny - powiedziała. Trudno było tego
nie zauważyć. Holo przedstawiało mężczyznę w średnim
wieku, lecz jego podobieństwo do Jule było tak wielkie, że
przeszył mnie dreszcz. Brałem zdjęcia po kolei i unosiłem da
światła. Ludzie byli holografowani to z profilu, to en face,
jedni zdumieni, inni ziewający, uśmiechnięci albo zachmu-
rzeni - uchwyceni w przypadkowych momentach, jakby wy-
rwani z czasu. Aż za wiele twarzy- nosiło rysy bliźniaczo
przypominające Jule.
Jardan wymieniała kolejno imiona, gdy tylko sięgałem po
następne zdjęcie. Nawet nie musiała mi mówić, kto z nich był
obcy i został członkiem rodziny przez małżeństwo.
Po raz pierwszy ujrzałem ojca Jule, jej dziadka, babkę, ku-
zyna. .. a także brata. Nie wiedziałem nawet, że ma brata. Był
do niej niezwykle podobny. Gdy tak raz za razem spogląda-
łem na niewiele tylko odmienione oblicza Jule, palce zaczęły
mi dygotać, jakby stopniowo cierpły.
- Dlaczego oni wszyscy są tak bardzo do siebie podobni?
Wyglądają zupełnie jak...
- Jak kto?
- Jak Jule.
Przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie szklanym wzro-
kiem, wreszcie sobie przypomniała.
- Ach, tak - mruknęła, kwitując widocznie niezbyt,przy-
jemne wspomnienia. -Jak już się pewnie przekonałeś, Trans-
port Centauryjski jest swego rodzaju unikatem: nadal zarzą-
dzają nim potomkowie założycieli. To niezwykle rzadkie zja-
wisko, zwłaszcza że działają od ponad trzystu lat.
- Dlaczego zatem przypominają klony? Chyba nie biorą
ślubów we własnym gronie... - Starannie ułożyłem zdjęcia
z powrotem w stosik.
- Bardzo dokładnie kontrolują przekazywanie swego ma-
teriału genetycznego. W każdym nowym pokoleniu dopusz-
czają tylko minimalny udział genów pochodzących z zew-
nątrz. Starannie dobierają profil psychologiczny według
wzorców, które przyniosły im sukces w przeszłości, ale natu-
ralnie zwracają też uwagę na podobieństwo zewnętrzne. To
część ich metod kontroli... ich mistyka, jeśli wolisz.
Genetyczne kazirodztwo. Pomyślałem o Jule - psionie
i empatyczce o zdolnościach teleportacyjnych, która przyszła'
na świat w tej rodzinie od wieków przyglądającej się swemu
lustrzanemu odbiciu. Stanowiła pomyłkę, błąd, omal nie do- *
prowadziło jej to do szaleństwa. Ciekaw byłem, jak mogło do
tego dojść. Raz jeszcze spojrzałem na stosik hologramów.
- Nie ma tu zdjęcia matki Jule? - zapytałem. Jule nosiła
rysy ojca. Niewiele wiedziałem ojej najbliższej rodzinie, nie
słyszałem jednak nic dobrego o ojcu. Automatycznie zacieka-
wiło mnie, jak wyglądała jej matka.
- Pani Sansu nie żyje.
Położyłem na wierzchu stosu hologram, który trzymałem
ciągle w ręku. Zmierzyłem plik wzrokiem i nagle zrozumia-
łem, że brakowało tu jeszcze jednego zdjęcia.
- A gdzie jest Elnear?
- Pani Elnear - poprawiła mnie Jardan. - Masz mówić
"pani Elnear", ewentualnie "madam".
Skrzywiłem się.
- Więc gdzie jest zdjęcie "pani"?
- Nigdy jej nie widziałeś?
Pokręciłem głową. Przyszło mi na myśl, że za chwilę okaże
się w dodatku gwiazdą trywizji.
Wyciągnęła jeszcze jeden hologram, tym razem z kieszeni
marynarki, i wręczyła mi go z jakimś zdumiewającym respe-
ktem, którego nie okazała przy poprzednich zdjęciach.
Ująłem hologram delikatnie w dwa palce i uniosłem go do
oczu.
- To ona? - zapytałem, sam dziwiąc się po co.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nic. Tylko... - Pani Elnear nie była wcale podobna do
reszty taMingów, co przyjąłem z ulgą. Wyglądała bardzo...
-pospolicie. Na pierwszy rzut oka była po pięćdziesiątce, mia-
ła pociągłą twarz, zdecydowanie za dobre zęby, bezbarwne
włosy i ciastowatą, rozlazłą figurę. Ubranie leżało na niej tak,
jakby pożyczyła je od kogoś. Uniosłem wzrok na Jardan; do-
strzegłem urazę w jej oczach i przełknąłem cisnące się słowa.
- Ona wcale nie jest... piękna. To znaczy... Cholera, przecież
ich stać na wszystko, prawda? Mogą dokonać zmian, jeśli coś
im się nie podoba, stać ich na utrzymywanie wszystkich orga-
nów w stanie idealnym, mogliby nawet się odmładzać, no nie?
Bez trudu pokonaliby otyłość czy chudość, starzenie się...
- Pani Elnear uważa, że znalazła lepsze wykorzystanie
swojego czasu i pieniędzy niż zaspokajanie własnej próżności.
- Aha. - Spojrzałem po raz ostatni na zdjęcie, na ściągnię-
tą twarz zmęczonej i zatroskanej pani Elnear, która zamarła
w momencie odwracania się do mnie tyłem, po czym odda-
łem hologram z powrotem.
Mez niemal z czcią wsunęła go do kieszeni i wyrównała
stosik pozostałych zdjęć, zostawiła go jednak między nami na
stole niczym mur graniczny. Zaczęła mówić, jak mam się za-
chowywać. Przedstawiła moje obowiązki służbowe, opisała
odwieczny rytuał kłamstw i krętactw ludzi na pozór odnoszą-
cych się do siebie z szacunkiem, a w rzeczywistości szukają-
cych sposobności, by wbić nóż rywalowi w plecy. Przestawi-
łem mój mózg na mechaniczną rejestrację i zacząłem rozmy-
ślać o czymś innym... o tym, żejak bezwolna kukła dałem się
owinąć syndykatowi wokół palca. Pomyślałem o tym, że zo-
baczę Ziemię, o Kissindrze Perrymeade, która zapewne są-
dziła, że zniknąłem z jej powodu... o ile w ogóle zauważyła
moje zniknięcie. Zapomniałem, gdzie się znajduję, i zaśmia-
łem się w głos.
- Czy ty mnie słuchasz? - Głos Jardan przypominał ude-
rzenie w twarz.
Uniosłem głowę i zamrugałem. Powtórzyłem słowo w sło-
wo kilka jej ostatnich zdań.
- Nie martw się - dodałem. - Nawet gdybym usnął, zapa-
miętam wszystko.
Zacisnęła wargi.
- A czy zrozumiałeś z tego cokolwiek?
Zmarszczyłem brwi, nienawidziłem bowiem takich po-
uczań, tym bardziej że byłem zmuszony do ich wysłuchiwa-
nia. Poza tym nie miałem najmniejszej ochoty przyznawać,
że zapewne miała rację.
- To tak, jakbym czytał instrukcję obsługi aparatu, którego
nawet nie widziałem na oczy. wszystko jest pozbawione sen-
su, dopóki nie będę mógł tego dotknąć. Gdyby nasunęły mi
się jakieś pytania, zwrócę się z nimi do pani.
- Braedee! - wrzasnęła, podrywając się z krzesła. Szef po-
jawił się w wejściu, nim jeszcze stanęła na wyprostowanych
nogach.
- W tym także jesteś bardzo dobry - zauważyłem gorzko.
- Skończyłam z nim - oznajmiła Mez. Zabrzmiało to tak,
jakbym nie miał już żadnego wyboru poza piecem kremato-
ryjnym.
- Wręcz przeciwnie. - Braedee pokręcił głową.
Mez zmarszczyła brwi.
- Nigdy mu się nie uda!
- Uchodzić za człowieka? - Braedee obrzucił mnie uważ-
nym spojrzeniem. Prawdopodobnie przeanalizował całe spe-
ktrum, łącznie z promieniami Roentgena, dzięki którym obe-
jrzał mój szkielet.-Napewno się uda, gdy janad nim popracuję.
- Nie o to mi chodziło.
- Mniejsza z tym. A ty... - wskazał na mnie - chodź ze
mną.
Usłuchałem. Zaprowadził mnie do pomieszczenia, które
wyglądało na jego prywatne laboratorium. Nie robiło oszała-
miającego wrażenia: zielone ściany, aseptyczne kafelki, mnó-
stwo dość dziwnej na pozór aparatury, ale nic takiego, co mo-
głoby człowieka przerazić. Ja jednak wiedziałem, kim on jest,
i domyślałem się, co potrafi; pewnie w ścianach było co naj-
mniej tyle ukrytych czujników, ile w jego ciele.
- Siadaj - powiedział. - Mam zamiar zrobić coś z twoimi
oczami. - Ruchem głowy wskazał stołek przed czymś, co wy-
glądało na wielki skaner.
- Nie narzekam na oczy - odparłem.
- Przestań się wygłupiać. - Popchnął mnie w kierunku
stołka.- Wyglądasz jak mutant.
- Potrzebne mi tylko jakieś przysłony... - Zgarbiłem ra-
miona, oglądając się na drzwi.
- Chcę zbadać budowę twojego oka. - Usiadł naprzeciw-
ko, czekając na mnie.
Powoli opadłem na stołek i przycisnąłem twarz do wizjera.
- Patrz na pierścienie.
Wewnątrz panowała absolutna ciemność. Po chwili poja-
wiły się koncentryczne pierścienie zawieszone w próżni ni-
czym tarcza strzelnicza. Przyglądałem się im przez dłuższą
chwilę, wytężając wzrok, a kiedy nic się nie stało, odczułem
ulgę.
Nagle coś mnie poraziło - nie był to ani błysk, ani żar, ani
ukłucie, lecz coś jakby wszystko naraz. Szarpnąłem się do ty-
łu i klnąc pod nosem, ukryłem twarz w dłoniach.
- Cholera! Coś ty mi zrobił?
- Sam się przekonaj - odparł.
Przed okienkiem aparatu pojawiła się lustrzana tafla; spo-
jrzałem na swoje odbicie. Długie szparki źrenic zaczęły się
odmieniać na moich oczach w okrągłe otwory, a zieleń tęczó-
wek znikała jak gdyby pod warstwą narastających kryształów.
- Prosty zabieg molekularny - wyjaśnił. - Przysłony ocz-
ne spowodowałyby, że w półmroku gorzej byś widział. Były-
by niewygodne, a poza tym łatwe do wykrycia. Ta zmiana nie
jest trwała, ale możesz mieć to na stałe.
Uniosłem wzrok na niego, zapominając na chwilę o patrzą-
cych na mnie z lustra niemal doskonale ludzkich oczach
i zdumionym wyrazie mej twarzy.
- Dlaczego uważasz, że chciałbym się upodobnić do czło-
wieka? - W moim głosie znów pojawiło się drżenie.
Nie odpowiedział.
- Dobrze byłoby też skorygować nieco rysy twojej twa-
rzy... - urwał i popatrzył na mnie. - Nie mamy jednak czasu
na takie zabawy. Myślę, że to wystarczy; jest wśród nas tylu
egzotyków, że powinieneś wyglądać zupełnie normalnie.
Westchnąłem głośno i obrzuciłem wzrokiem ciągnące się
wzdłuż ścian pozamykane szafki. Pewnie mógłby zamienić
całą moją twarz w bezkształtną maskę, korzystając z ukryte-
go tutaj sprzętu.
Braedee uśmiechnął się, widocznie lubił trzymać ludzi
w niepewności.
- Mez Jardan wprowadziła cię we wszystko, co uważała
za istotne... - W jego głosie czuło się wyraźną ironię. Bez
wątpienia Jardan go nienawidziła. - Teraz ja przedstawię ci
informacje, które będą naprawdę potrzebne. Umiesz korzy-
stać ze standardowych przekaźników?
- Jasne - odparłem, jakbym nic innego nie robił przez całe
życie.
Pchnął po stole w moim kierunku zaprogramowany już
przekaźnik; wszystko było przygotowane, zaplanował niemal
każdy mój krok. Ostrożnie uniosłem aparat. Zawsze odnosi-
łem wrażenie, że przekaźnik można zgnieść dwoma palcami,
chociaż wiedziałem dobrze, iż niektórzy nosili przekaźniki
w kieszeniach całymi dniami. Ułożyłem metalową siateczkę
na włosach, odczekałem jeszcze chwilę, porządkując myśli,
po czym przycisnąłem elektrody do czoła, szykując się na nie-
spodziewane zetknięcie z obrazem. Kiedyś miałem poważne
kłopoty z używaniem przekaźników, ponieważ mój umysł
odrzucał wprowadzane informacje niczym intruza. Gdy
w końcu nauczyłem się z nich korzystać, okazało się, że chło-
nę wiadomości jak gąbka. Używałem ich niemal przez cały
rok, gromadząc różnorodne fakty.
Tym razem otrzymałem sporą dawkę wiadomości o po-
wstaniu syndykatów i utworzeniu Zarządu Transportu Fede-
racji. Większość z nich potwierdzała jedynie to, co już wie-
działem - o bezwzględnej rywalizacji sięgającej jeszcze cza-
sów przedkosmicznych na Starej Ziemi. Przejęcie przez ZTF
kontroli nad dystrybucją telhassium, a tym samym nad całą
komunikacją i lotami kosmicznymi, było równoznaczne
z wtykaniem nosa we wszystkie sprawy transportu; najsil-
niejszą bronią było stosowanie embarga na dostawy paliwa
dla tych rządów, które okazywały nieposłuszeństwo. Naciski
na którykolwiek z syndykatów pociągały za sobą koszty dla
Transportu Centauryjskiego. Dlatego Centaurianie tak bardzo
nienawidzili ZTF i uważali go za swego wroga numer jeden.
Ale Transport Centauryjski borykał się także z innymi pro-
blemami - dalsza część przekazu ukazana była w nieco in-
nym, jakby bardziej osobistym świetle. Poznałem szczegóły
wojny podjazdowej, wciąż zmieniające się przymierza, któ-
rych głównym celem było Potrójne G, największa spośród
rywalizujących z Centaurem kompanii, zawsze szukająca
sposobności do obrzucenia przeciwnika błotem. Chwytano
się wszelkich środków: przetrzymywania towarów do czasu
wygaśnięcia terminu umowy na transport, zamachów bombo-
wych, wskutek których attache handlowy nie przybywał na
umówione negocjacje i nie docierał w ogóle donikąd. Migały
mi obrazy dryfujących statków z podziurawionymi burtami
i rozdętych ciał martwych ludzi, widoki spustoszeń, jakie mo-
że poczynić jedna ampułka biotoksyn wśród załogi, oraz ła-
dunku organów do transplantacji - dowody toczącej się bez-
względnej walki.
Wreszcie pokazano mi panią Elnear i jej kontakty z ZTF -
powiązania kłujące Centaurian w oczy, do których szefowie
syndykatów odnosili się z wyraźną niechęcią. Elnear miała
rywala do miejsca w Radzie Bezpieczeństwa, który cieszył
się chyba nawet silniejszym poparciem syndykatu. Wię-
kszość organizacji gotowa była na wszystko, byle tylko Elne-
ar nie zasiadła w Radzie - wszystko, co wyłączyłoby ją z gry,
wliczając w to nawet morderstwo...
Cały przekaz trwał niespełna minutę; przypominał liczącą
około setki kawałeczków układankę, przedstawiał domysły
Centaurian na temat potencjalnego zabójcy pani Elnear. Mu-
siało minąć sporo czasu, zanim te kawałki złożą się w moim
mózgu w jakąś większą całość, ukazującą wyraźnie pewne
szczegóły... Ale już teraz miałem przeczucie, że w tej łami-
główce brakowało mi kilku kawałków. Nie miałem odwagi
zapytać o nie -jeszcze nie teraz.
Zdjąłem z głowy przekaźnik i chciałem go odłożyć.
- Zatrzymaj go - powiedział Braedee. - Odtwarzaj ten
przekaz tak często, jak będziesz potrzebował, dopóki nie za-
poznasz się ze wszystkim.
- Już się zapoznałem - odparłem. Większość ludzi miała-
by kłopoty z przyjęciem tak dużej ilości informacji w tak
krótkim czasie; musieliby kilkakrotnie odtwarzać zapis.
- Naprawdę wszystko pamiętasz? - zapytał. W jego gło-
sie, obok ciekawości, zabrzmiało wyzwanie. - Tak szybko?
Tym razem ja odpowiedziałem uśmiechem.
Bez słowa wziął ode mnie przekaźnik.
- W twojej kajucie czekają już stosowne ubrania. Prze-
bierz się teraz. I nałóż to na włosy... - Pchnął w moim kierun-
ku tubkę jakiegoś preparatu. - Postaraj się jakoś je ułożyć.
Nikt już nie nosi takiej fryzury.
Zerknąłem jeszcze raz na swoje odbicie, a następnie popa-
trzyłem na Braedeego. Trudno było powiedzieć, czy on
w ogóle ma jakieś włosy. W zdumieniu uniosłem brwi.
- Moim zadaniem jest dbać o wszystko, co konieczne -
wyjaśnił. -1 tak będzie wystarczająco dużo kłopotów, byś nie
wywoływał sensacji za każdym razem, gdy otworzysz usta.
Staraj się mówić jak najmniej.
Sięgnąłem po tubkę i wstałem ze stołka.
- Zaczekaj - rzekł, po czym znieruchomiał na tak długo,
że poczułem się nieswojo. Wyciągnął wreszcie małą paczusz-
kę w przezroczystym plastiku oznaczoną jedynie kilkunasto-
ma wielobarwnymi punkcikami. - Jeszcze nie skończyliśmy.
Weź to...
Narkotyki. Usiadłem z powrotem, czując w głowie pustkę.
Mimowolnie zacisnąłem mocno dłonie, niczym speszone
dziecko kurczowo trzymające się krawędzi stołu. Te niezwy-
kle kosztowne plasterki ze środkami działającymi przez skórę
miały przywrócić mi zdolność posługiwania się Darem...
Miały przełamać moją barierę, pozwolić mi dotknąć innego
umysłu i ogrzać się przy jego cieple bez efektów ubocznych
- bez tego bolesnego echa przedśmiertnej męki, które ośle-
piało mnie za każdym razem, gdy próbowałem nawiązać kon-
takt, i skutkiem czego musiałem trwać w lodowatych cie-
mnościach, nie mogąc zapomnieć. Ale ból miał mi chyba to-
warzyszyć, otępiać mnie już zawsze. Nie miałem szans
uwolnić się od niego.
Byłem pół-Hydraninem, a przecież zabiłem człowieka.
Gdyby płynęła we mnie tylko hydrańska krew, siebie także
bym zabił. Rozwiniętym zdolnościom psionicznym mózgu
hydrańskiego niezbędny był mechanizm psychicznego sprzę-
żenia zwrotnego. Jeśli można było myślą zabić, musiał istnieć
jakiś odruch powstrzymujący. Zwykłym ludziom, którzy nie
mieli zdolności psionicznych, nie było to potrzebne. Dlatego
właśnie Hydranie przegrali w tej konfrontacji. Ja byłem w po-
łowie człowiekiem, odziedziczyłem tylko część zdolności
hydrańskich, a więc także ograniczony mechanizm obronny.
Sprzężenie zwrotne nie zabiło mnie, lecz uwięziło na zawsze
w pułapce bez wyjścia. Jedyne lekarstwo stanowił dla mnie
czas - czyste bandaże świeżych wspomnień i bezpieczne do-
świadczenia odkładające się warstwami nowej skóry. Dotych-
czas nie odczułem jeszcze pozytywnych skutków takiej kuracji.
Przy użyciu odpowiednich środków, które oddziaływałyby
tylko na wybrane obszary mojego mózgu, mógłbym korzy-
stać ze zdolności telepatycznych, nie słysząc dzwonków alar-
mowych. Lecz -jak powiedziałem to już Braedeemu - prę-
dzej czy później musiałbym za to zapłacić, czyniąc coraz wię-
ksze spustoszenie, aż by mnie to na dobre wykończyło. Czy
miałem jednak jakiś wybór? Potrzebne mi były pieniądze.
Poza tym bardzo pragnąłem znów poczuć ten ogień. Krew
nabiegła mi do twarzy, w gardle miałem kłąb goryczy, spot-
niałe palce lepiły się.
- Masz typowe fizjologiczne reakcje nałogowca - rzekł
Braedee. - Czy to naprawdę aż tak wiele dla ciebie znaczy?
- Nie jesteś nawet w stanie sobie tego wyobrazić, mar-
twiaku - szepnąłem, sięgając po paczuszkę.
Braedee cofnął dłoń.
- A co z efektami ubocznymi, o których sam mówiłeś,
chociażby o tym "maszerowaniu na złamanych nogach"?
- To nie ma znaczenia. Później będę się tym martwił...
Zrobię wszystko, czego sobie życzysz, tylko daj mi to. -Wy-
ciągnąłem rękę dalej.
- Jak przybędziemy na miejsce - odparł, marszcząc brwi.
- Teraz! Potrzebuję trochę czasu, żeby się z tym oswoić,
odzyskać kontrolę... No już! - Zacisnąłem dłoń w pięść.
Zawahał się, uważnie wpatrując w moją twarz i odczytując
reakcje. Wątpliwości, kpina, wyrachowanie -jego mina mog-
ła wyrażać to wszystko albo zupełnie co innego; nie mogłem
go rozgryźć. Wreszcie położył paczuszkę na stole i cofnął rę-
kę. Sięgnąłem po nią szybko.
- Nie pokazuj tego nikomu, zwłaszcza wtedy gdy bę-
dziesz ich używał. Jeden plaster wystarczy ci na jeden ziem-
ski dzień. Zdobędę następne, gdybyś potrzebował.
Mechanicznie skinąłem głową, nie słuchałem go.
- Jeśli będziesz jeszcze czegoś potrzebował, skontaktuj się
z Jardan lub moimi asystentami. Nie wprowadzaj ich
w szczegóły... - urwał na chwilę. - A gdybyś kiedykolwiek
próbował czytać w moich myślach, dowiem się o tym i zabiję
cię.
Dopiero teraz spojrzałem na niego. Nie odezwałem sięjed-
nak ani słowem, wstałem i wyszedłem z laboratorium. Nim
pokonałem pół długości korytarza do mojej kabiny, miałem
już za uchem przyklejony jeden z plastrów.
3
Lot na Ziemię miał w sobie pewne cechy... powrotu do do-
mu. Nieważne, że Ziemia już przed wiekami przestała być
centrum Federacji, że stała się podrzędnym, trwającym
w stagnacji światem - żywym muzeum; że Rada Federacji
zbierała się tutaj tylko z uwagi na tradycję. Nieważne, że pra-
wdziwą stolicą, miejscem, gdzie wszystko brało swój począ-
tek, było Ardattee, glob, na którym spędziłem całe swoje ży-
cie. .. Nie liczyło się także, iż miałem zbyt wiele cech hydrań-
skich, by czuć się na dobre człowiekiem, i zbyt wiele było we
mnie z człowieka, by można mnie zwać Hydraninem. Przy-
czyna tkwiła znacznie głębiej, pod grubą warstwą urazów,
wspomnień i wrażeń, a ów sentymentalizm nawet dla mnie
samego był zaskoczeniem.
Od czasu opuszczenia kompleksu Transportu Centauryj-
skiego zachowywałem milczenie - chłonąłem wszystko roz-
szerzonymi oczyma. Cała planeta od kilku wieków stanowiła
Dystrykt Handlu Federalnego i znajdowała się pod bezpo-
średnią kontrolą ZTF. Ze względu na rzesze turystów usiana
była setkami kosmodromów, ale większość instytucji zajmu-
jących się handlem i transportem nadal skupiała się w mieście
zwanym N'yuk, gdzie miały swoje siedziby najważniejsze
agendy syndykatów. W N'yuk zbierało się zgromadzenie Fe-
deracji, na gruncie neutralnym, w olbrzymim kompleksie
mieszczącym ponadto Radę Bezpieczeństwa ZTF oraz dowó-
dztwa wszystkich jej służb. Spędziłem na statku Braedeego
pięć długich minut pod przekaźnikiem, zapoznając się z tym
wszystkim.
N'yuk leżało na wybrzeżu głównego kontynentu, podobnie
jak Quarro, w którym się wychowałem, tyle że nie na półwy-
spie, lecz na kilku wysepkach. Najważniejszy kosmodrom,
a zarazem kopleks centauryjski, zajmował największą wyspę,
Longeye. Centrum Potrójnego G mieściło się na sąsiedniej
wyspie, zwanej Stat. Wzdłuż wybrzeża kontynentu, na prze-
strzeni wielu kilometrów niegdyś najbardziej zanieczyszczo-
nego regionu planety, ciągnęły się ambasady różnych syndy-
katów, przypominające bądź to dziwne gruzły kryształów,
bądź fantazyjne fortece. Jak każde inne wielkie miasto obszar
ten był nadal silnie zanieczyszczony, lecz w zupełnie inny
sposób - zanieczyszczony informacyjnie.
Braedee wsadził mnie razem z Jardan do skoczka i wysłał
nas w głąb wyspy do posiadłości rodzinnej.
- Będziemy w kontakcie - rzekł na pożegnanie i szybko
wśliznął się niczym ryba do wody z powrotem do własnego
świata.
Zostałem sam na sam z Jardan i moimi myślami. Mez nie
odzywała się przez dłuższy czas, podziwiając czerwono-żół-
to-zielony krajobraz przesuwający siępod nami. Sądziłem, że
wszystko tu będzie niebieskie, ponieważ błękit był kolorem
Federacji; wszyscy pracownicy ZTF w Starówce, w Quarro,
nosili na kombinezonach niebieskie znaczki. W oddali, gdzie
ocean łączył się z niebem, widać było tak nieskazitelny błękit,
jak go sobie zawsze wyobrażałem. Ale ląd pod nami wyglą-
dał, jakby był skąpany w ogniu.
Na Jardan nie robiło to żadnego wrażenia. Myślami błądzi-
ła gdzieś daleko, rozważając setki możliwych konsekwencji
owego nieszczęścia i upokorzenia, które sprowadzała. Zie-
mia była dla niej jedynie tym, po czym się stąpa...
Z pewnym wysiłkiem oderwałem się od czytania jej myśli.
Jedna część mojego umysłu chłonęła wspaniałe widoki za ok-
nami, podczas gdy druga zupełnie niezależnie śledziła jej roz-
myślania, zbierając przypadkowe obrazy, jakie wypływały na
powierzchnię świadomości... jak gdyby żerując na ich real-
ności. Świat wokół mnie znowu ożył, ponownie otaczały
mnie istoty z krwi i kości, niepostrzegalne dla mojego umysłu
przez ostatnie trzy lata - istoty oddychające, myślące, odczu-
wające.
Jakże trudno przychodziło mi teraz pamiętać, że przecież
przez większą część życia nie wykorzystywałem Daru, nie
wiedziałem nawet, że jestem telepatą. Moja matka była Hy-
dranką. Kiedy miałem kilka lat i ledwie zdawałem sobie spra-
wę z otaczającej mnie rzeczywistości, została zamordowana
na ulicy Starówki. Głęboko odczułem i przeżyłem jej śmierć,
co wpłynęło na blokadę moich zdolności psionicznych.
Później przez długie lata żyłem w osamotnieniu, jak każdy
martwiak, nie pamiętając nawet, że kiedyś miałem kogoś bli-
skiego, kto się mną opiekował. Większość czasu spędzałem
naszprycowany do nieprzytomności, uciekałem przed ży-
ciem, które mnie ominęło - przed rolą żywego trupa, którą tak
czy inaczej odgrywałem. Właśnie wtedy znaleźli mnie poszu-
kujący psionów agenci ZTF i wyciągnęli z rynsztoka. Doktor
Ardan Siebeling poskładał moją jaźń do kupy i nauczył mnie,
jak z niej korzystać, a Jule taMing przekazała mi, jak wielką
ma ona wartość. Później ZTF wykorzystał nas jako pionki
w swoich rozgrywkach i gdy doprowadziłem do śmierci czło-
wieka, sam umarłem po raz drugi, ale tym razem dobrze pa-
miętałem, co tracę.
Teraz miałem swój Dar z powrotem, a świadomość, że nie
będę mógł go zatrzymać na zawsze, dodatkowo podnosiła je-
go wartość. Bardzo pragnąłem nawiązać kontakt z umysłem
Jardan, podzielić się z nią, dać jej... poznać smak tajemnicy,
dla niej niedostępny, dać jej odczuć to, co ja czułem, spoglą-
dając przez okno na krajobraz - gdyż były to zbyt głębokie
wrażenia, by można je przekazać głupio brzmiącymi słowa-
mi. Po tym, gdy'doznało się bezpośredniego kontaktu z in-
nym umysłem, wszystkie słowa zdawały się głupie i puste.
Uniosła nagle głowę, a w jej ciemnych oczach pojawiła się
wściekłość, podejrzenie i poczucie winy zarazem.
- Czytasz moje myśli?
- Co takiego? Nie... - skłamałem, nieświadomie odczytu-
jąc żarliwą nienawiść, jaka pojawiła się w jej mózgu. Przy-
szło mi na myśl, że być może posunąłem się za daleko, szybko
zrozumiałem jednak, że nie dałem jej niczego odczuć, ani na
chwilę nie uwolniłem się spod kontroli. To tylko zwyczajny
strach martwiaka rozbudził tę nienawiść, lęk przed tym. że
mogę wiedzieć, co ona o mnie myśli.
- Braedee powiedział mi, że dał ci środki, abyś mógł...
- Nie korzystałem z nich jeszcze - odparłem najspokoj-
niej, jak tylko umiałem. Gdybym wyznał jej prawdę, wpadła-
by w panikę, a byliśmy sami dość wysoko w powietrzu. Bóg
jeden wie, do czego mogła się posunąć.
Popatrzyła na mnie. Dostrzegłem i wyczułem jednocześ-
nie, że uspokoiła się nieco.
- Nie martw się, i tak nie mógłbym odczytać wszystkich
twoich myśli. To naprawdę wymaga sporej koncentracji. Ja
nie jestem w tym najlepszy. - Mówiłem szczerze, wcale nie
byłem w tym dobry, na pewno nie tak jak kiedyś... Nie cho-
dziło tylko o to, że wyszedłem z wprawy; środki, które dał mi
Braedee, także nie były najlepsze. Powszechnie dostępne spe-
cyfiki jedynie hamowały reakcje chemiczne, które ja odczu-
wałem jako ból, przerażenie i mękę za każdym razem, gdy
próbowałem skorzystać z Daru. Ale plastry zawierały także
inne środki mające blokować moje traumatyczne centra czu-
ciowe i zwierać na krótko obwody psi każdorazowo, gdybym
spróbował posunąć się za daleko. Ja i tak wiedziałem, że gdy-
bym chciał za wiele, dotarłbym do ściany mojej blokady, na-
wet mając dwa plastry: nie były na tyle silne. Braedee nie
chciał, bym wykorzystywał wszystkie swoje możliwości -
byłbym zbyt niebezpieczny. Jeśli tak miało to wyglądać dalej,
to nie widziałem żadnego powodu, dla którego chciał zatrud-
nić właśnie mnie. Możliwe, że i u niego, jak u większości lu-
dzi, wziął górę strach.
Wbrew ostrzeżeniom próbowałem bardzo ostrożnie odczy-
tać jego myśli. To prawda, że posiadał zabezpieczenia przed
wszystkimi rodzajami fal elektromagnetycznych, chyba na-
wet energia psi mogła uruchomić alarm. Nie byłem jednak na
tyle ciekawy, by dać się z tego powodu zabić.
Ponownie wyjrzałem za okno.
- Nigdy nie sądziłem, że zobaczę Ziemię. Nie spodziewa-
łem się takich widoków.
- A czego się spodziewałeś? - zapytała Jardan po dłuższej
chwili. W jej głosie czułem wyraźną ulgę.
- Błękit... - Popatrzyłem na lawendowoniebieskie góry
wyrastające na horyzoncie, a potem znów w dół, na wierz-
chołki drzew. - Nie spodziewałem się ujrzeć takiego bogac-
twa kolorów.
- No cóż, świat nie jest jednobarwny.
Spojrzałem na nią.
- Chyba nie - odparłem, a w mojej pamięci odżyły obrazy
Ardattee: Starówki, Quarro. Mój świat był jednobarwny.
Kiedy popatrzyła mi w oczy, znowu spochmurruała. Wpa-
trywała się we mnie, oceniała na nowo mój wygląd - koszulę
z wysokim kołnierzem, luźną, zebraną w pasie zieloną kurtkę
oraz spodnie. Ten prosty strój musiał być dość kosztowny, po-
za tym leżał na mnie jak szyty na miarę. Może i był? Na ręka-
wie, niczym piętno, nosiłem emblemat Centaurian.
- Coś ty zrobił z włosami? - zapytała.
Powstrzymałem odruch przygładzenia ich.
- Braedee stwierdził, że tak będzie lepiej. - Zużyłem całą
tubkę żelu, który dostałem od niego, dzięki czemu skręcone
loki sterczały teraz posklejane w sztywne pasemka. Pamięta-
łem, że coś takiego było modne w Starówce tuż przed moim
wyjazdem.
Westchnęła głośno, jakby miała ochotę zakląć.
- Łajdak - mruknęła.
Usadowiłem się głębiej w fotelu, nie próbując nawet docie-
kać, którego z nas miała na myśli.
Nie odzywała się już więcej, ja także milczałem.
Minęło nieco ponad pół godziny od startu z centauryjskie-
go kosmodromu, kiedy skoczek zaczął schodzić w dół. Oce-
niłem, że przebyliśmy jakieś trzysta kilometrów. Zaskoczyła
mnie ilość otwartej przestrzeni - znajdowaliśmy się przecież
nad silnie zurbanizowanym wschodnim wybrzeżem. Do-
strzegałem pojedyncze zabudowania oraz niewielkie miaste-
czka, które wyglądały ni mniej ni więcej jak tych kilka baz
syndykatów, które widziałem na innych planetach. Lecz poza
tym Ziemia w niczym nie przypominała innych światów. Zre-
sztą syndykaty nie sprawowały tutaj władzy. Aż trudno było
uwierzyć, że nikt nie chciał tu mieszkać. Ludzie przenosili się
tam, gdzie czekały duże pieniądze, tutaj osiedlali się tylko ci,
którzy zdobyli już majątki.
Skoczek kierował się ku dolinie o dość stromych zboczach.
O ile na szczytach gór widać już było jesień, o tyle w głębi
doliny panowała jeszcze pełnia lata. Z powietrza dolina wy-
glądała jak wymoszczona grubym zielonym dywanem. Po
obu stronach srebrzystej wstążki rzeki płynącej dnem stały
rozrzucone domy - coraz większe i bogatsze, w miarę jak le-
cieliśmy.
- Który z nich jest domem taMingów? - zapytałem, prze-
rywając wreszcie milczenie.
- Wszystkie - odparła. - Cała dolina jest ich prywatną
własnością.
Pokręciłem głową.
- I to im wystarcza?
- Mają wiele innych posiadłości, tu, na Ziemi, na Ardat-
tee, wszędzie, gdzie prowadzą działalność. - Nie raczyła na-
wet spojrzeć na mnie. Mówiła dziwnie gardłowym głosem;
uniosła dłoń i musnęła centauryjski emblemat, który nosiła na
łańcuszku.
Chrząknąłem.
Skoczek wylądował miękko na środku dziedzińca, który
rozpostarł się pod nami. Znajdowaliśmy się na tyłach budyn-
ku wyglądającego tak, jakby wyrósł z tej ziemi i stanowił nie-
odłączną część zbitej masy drzew i krzewów, jakie go otacza-
ły. Wzniesiono go z drewna i kamieni. Niewielkie okna, po-
dzielone listwami na mniejsze fragmenty i zawierające po
kilka szyb, zdawały się śledzić nas w milczeniu, kiedy wy-
siedliśmy z pojazdu i stanęliśmy na spękanych kamieniach
starożytnego dziedzińca. Było późne popołudnie, podwórze
przecinały wydłużone cienie, lecz czyste, pachnące powietrze
niosło o wiele więcej ciepła, niż się spodziewałem. Liście
drzew błyszczały żywą zielenią. Kwitnąca winorośl wspinała
się po drewnianej kracie i sięgała wysoko, uczepiona kamien-
nej ściany. Przygarbiony starszy mężczyzna w roboczym far-
tuchu cierpliwie i niemal bezgłośnie naprawiał ogrodzenie rę-
cznym laserem. Uniósł głowę i popatrzył na nas, zdumiony;
wrócił do pracy, kiedy Jardan skinęła mu głową. Na krótko
w jej postawie, która od chwili naszego pierwszego spotkania
przypominała zaciśniętą pięść, pojawiło się nieco łagodności.
W końcu wróciła do domu, wylądowała na swoim podwórku.
- Ten dom wygląda tak, jakby stał tu od zarania dziejów -
powiedziałem.
- Liczy sobie pięćset osiemnaście lat - odparła niemal od-
ruchowo. Po chwili spojrzała na mnie, znowu przypominała
zaciśniętą pięść. - To prywatna rezydencja pani Elnear,
a ostatnio pani przebywa tutaj niemal przez cały czas. Każdy
członek rodziny posiada swój dom, według własnego wybo-
ru. Ja też tu mieszkam. I ty będziesz.
Z cichym szumem skoczek uniósł się za nami w powietrze,
pewnie odlatywał do jakiegoś baraku, by nie szpecić krajo-
brazu. Można było teraz odnieść wrażenie, że cofnęliśmy się
o pięćset lat w przeszłość, do innej, przedkosmicznej epoki.
Nie dostrzegłem żadnych śladów systemów ochrony, wie-
działem jednak, że automaty skoczka musiały odpowiedzieć
prawidłowo na kilkadziesiąt wezwań radiowych, a inne urzą-
dzenia zapewne tylko czekały, by zawrócić nas z drogi, gdyby
któraś z odpowiedzi okazała się nieprawidłowa. Im więcej
miało się pieniędzy i pełniejszego szukało odosobnienia, tym
grubszy musiał być pancerz ochronny. Wiele rzeczy prawdo-
podobnie nie uległo żadnej zmianie w ciągu tych pięciuset lat.
Jardan ruszyła w kierunku drzwi, weszła po szerokich ka-
miennych schodach na ocieniony winoroślą taras. Zarzuciłem
na ramię torbę zawierającą kilka przedmiotów, do których za-
biania zmusił mnie Braedee, i podążyłem za nią.
Wewnątrz panował półmrok, źrenice moich oczu nie były
tak czułe jak poprzednio. Po dłuższej chwili spostrzegłem
jednak, że niepotrzebnie się martwiłem. Minęliśmy obszerny
hol pachnący oleistym drewnem, weszliśmy po trzeszczą-
cych schodach i podążyliśmy długim korytarzem. Dom oka-
zał się większy, niż sądzi leni. Jardan zatrzymała się wreszcie
przed zamkniętymi drzwiami i spojrzała na mnie. Stanąłem
tuż przed nimi, ale drzwi nie otworzyły się. Po chwili Jardan
odepchnęła mnie na bok i otworzyła je ręcznie, spoglądając
jak na głupka, który spodziewał się obecności takiego samego
automatu, jakie instalowano we wszystkich drzwiach na świecie.
- To będzie twój pokój.
Spojrzałem ponad jej ramieniem. Sypialnia... Łoże oto-
czone istnym lasem rzeźbionych poręczy mogło bez trudu po-
mieścić cztery osoby. Sam pokój zdawał się ciągnąć w nie-
skończoność, zapełniały go toaletki, stoliki, krzesła oraz wie-
le innych sprzętów, których nawet nie umiałem nazwać.
Jedynie terminal we wnęce pod oknem nie mógł sobie liczyć
tyle lat co reszta domu. Ruszyłem przed siebie, moje buty
ugrzęzły w grubym dywanie, pokrytym jaskrawym kwieci-
stym wzorem. Sufit znajdował się na wysokości co najmniej
trzech metrów. Rzuciłem torbę na łóżko, które zafalowało,
jakby wypełniała je galareta. Powoli usiadłem obok torby,
czując pod dłonią gładki i chłodny materiał kapy. Poczułem
się nagle bardziej niż zagubiony. Jardan wciąż stała przy
drzwiach. Zdobyłem się na uśmiech.
- Cóz, trochę tu ciasno, ale jakoś wytrzymam.
Żadnej reakcji; nie miała w ogóle poczucia humoru. Wska-
zała niewielką płytkę w ścianie przy wejściu.
- Gdybyś czegoś potrzebował, tutaj masz końcówkę kom-
putera obsługi. Jest poza tym kilka osób służby.
Skinąłem głową.
- Masz jakieś pytania?
Pokręciłem głową.
- Pewnie chciałbyś teraz odpocząć...
- Nie. - Wstałem. - Najpierw obowiązki.
Po jej twarzy przebiegł skurcz.
- Dobrze, chodźmy przywitać się z panią.
Odbierałem jej wątpliwości jak bezgłośny wrzask. Moje
własne obawy dzielnie im wtórowały, kiedy wychodziłem za
nią z pokoju. Nie chciałem jednak zostawać sam w tej sypialni.
Pani Elnear siedziała na przeszklonej werandzie. Złotawe
i jakby nasycone zielenią promienie słoneczne przesączały
się przez wysokie okna. Za pomocą zestawu laserowego ma-
dam utrwalała widoczną stąd panoramę, częściowo przesło-
niętą przez liście winorośli. Rysunek nie był dobry, ale nie
spodziewałem się... Właściwie sam nie wiem, czego się spo-
dziewałem.
Odwróciła się na dźwięk naszych kroków. Obrzuciłem
spojrzeniem jej smutną, zasępioną twarz, dokładnie taką jak
na zdjęciach, jej niezgrabną sylwetkę oraz skromne ubranie.
Madam uśmiechnęła się na widok Jardan i nagle jakby stała
się zupełnie kimś innym. Miała najpiękniejszy uśmiech, jaki
kiedykolwiek widziałem, potrafił oślepić równie łatwo jak ja-
skrawe słońce.
- Philipa, wróciłaś... - Nagle ujrzała mnie i uśmiech znik-
nął. - A ten... młody człowiek został przysłany przez Braede-
ego. To przyjaciel Jule. - Nawet w jej głosie było jakieś nie-
zwykłe śpiewne drżenie wyrażające niezdecydowanie. Cie-
plejsze tony pojawiły się tylko wtedy, gdy wymawiała imię
Jule. Wpatrywała się we mnie, jakby nie mogła oderwać
wzroku. - Telepata - dodała.
Patrzyła wprost na mnie, więc skinąłem tylko głową, ale
Jardan wymierzyła mi tęgiego kuksańca w bok.
- Tak, proszę pani - odparłem. - Madam, nazywam się
Kot.
- Kot... ? - Uniosła w górę brwi, jakby czekała na nazwisko.
- Po prostu Kot. - Wzruszyłem ramionami i zerknąłem na
Jardan. - Madam - dodałem.
- Och... - Uśmiechnęła się, ale to był już zupełnie inny
uśmiech. Powinna wyciągnąć do mnie rękę albo wykonać in-
ny przyjazny gest; widocznie nie mogła zdobyć się na coś po-
dobnego: jakbym miał zaiskrzyć pod jej palcami czy też kon-
takt z psionem mógł być zaraźliwy.
Pierwszy wyciągnąłem dłoń, bardziej jak wyzwanie, niż
znak przyjaźni.
Uścisnęła ją. Miała ciepłą, silną rękę.
- Nigdy przedtem nie spotkałam Hydranina. - Nie mogła
się powstrzymać.
- Pół-Hydranina - poprawiłem - półczłowieka...
Większość ludzi unikała kontaktów z mieszańcami, każdy
bowiem wolałby raczej mieć za syna debila niż istotę o kocich
oczach. A przecież kiedyś ludzie tak bardzo się cieszyli, że nie
są osamotnieni we wszechświecie. Chyba tamte czasy należa-
ły do bardzo odległej przeszłości.
Wodniste policzki madam nieco poczerwieniały.
- Proszę wybaczyć mi moją... obcesowość i zakłopotanie.
Nic do ciebie nie mam, po prostu nie przywykłam do obecno-'
ści telepaty w moim otoczeniu. Musi minąć trochę czasu... -
Cofnęła się o krok; jej ręce dziwnie bezsilnie zwisły wzdłuż
boków.
Wątpiłem, by kiedykolwiek mogła się z tym oswoić. Raz
jeszcze wzruszyłem ramionami, próbując uwolnić się od tego
niewidzialnego ciężaru, który coraz bardziej odczuwałem na
swych barkach.
Jardan podeszła i stanęła u boku Elnear. Szepnęła jej coś,
czego nie mogłem usłyszeć: poinformowała ją, że jestem bez-
silny bez środków chemicznych i że w chwili obecnej nie
mogę czytać w ich myślach.
- Nieprawda. Mogę - wtrąciłem. - Okłamałem cię.
Potrząsnęła głową, a w jej oczach pojawiła się lodowata furia.
Elnear delikatnie położyła dłoń na jej ramieniu.
- Uspokój się, Philipa - mruknęła. Popatrzyła na mnie,
oczekując na wyjaśnienia.
- Centaurianie wynajęli mnie, bym pomógł panią chronić.
Jardan mówiła prawdę: niewiele potrafię bez specyfików. Po-
myślałem, że im prędzej przystąpię do realizacji zadania, tym
lepiej. A jeśli pani nie będzie mogła się z tym pogodzić, to już
pani sprawa. - Spojrzałem na twarze obu kobiet. - Gdyby to
mnie próbowano zamordować, na pewno cieszyłbym się
z każdej pomocy, madam. - Ale ona pewnie wolałaby silnego
chłopa niż takiego odmieńca jak ja.
Elnear skinęła głową, lecz wyraz jej twarzy nie uległ zmianie.
Ruszyła przed siebie, nie zdejmując dłoni z ramienia Jardan, jak
gdyby obawiała się, że możemy sobie skoczyć do oczu.
- Chodźmy, Philipo. Już pora na obiad. Muszę się prze-
brać. Proszono mnie, żebym spotkała się z resztą rodziny
w Pałacu Kryształowym. Nie mogłam odmówić. Czy zgo-
dzisz się mi towarzyszyć?
Minęły mnie, a następnie wyszły, rozmawiając cicho, jak-
bym w ogóle przestał dla nich istnieć.
Stałem w miejscu, spoglądając, jak sylwetki obu kobiet
maleją w głębi korytarza. Zostawiły mnie bez słowa, nie
obejrzały się nawet. Odniosłem wrażenie, że to ja robię się co-
raz mniejszy i mniejszy, przytłoczony dławiącą pustką ol-
brzymiego domu. Prawie tak, jakby dały mi do zrozumienia,
że do ich powrotu mam stąd zniknąć.
(Przecież ja się wcale o to nie prosiłem!)
Odwróciły się jak na komendę, kiedy mój przekaz dotarł do
nich. Spoglądały rozszerzonymi oczyma, przyciskając palce
do skroni. Przez dobrą minutę stały nieruchomo. Wreszcie pa-
ni Elnear powoli ruszyła ku mnie; Jardan chwyciła ją za ra-
mię, lecz madam uwolniła się z jej uścisku. Zatrzymała się
w wejściu, uniosła rękę i oparła się o pomalowaną na biało
drewnianą futrynę; rękaw zsunął jej się do łokcia. Stała tak,
patrząc na mnie z niedowierzaniem, drugą rękę wciąż przyci-
skała do skroni.
- Chodź z nami - powiedziała w końcu. - Oczywiście, że
powinieneś udać się razem z nami na obiad. Musisz poznać
całą rodzinę, jesteś przecież moim nowym doradcą...
Przez dłuższą chwilę nie mogłem uwierzyć własnym
uszom. Wreszcie zmusiłem mięśnie do pracy. Kiedy stanąłem
obok niej, miałem pewnie nie mniej zdumioną minę niż Elne-
ar. Podążyliśmy razem; korytarz przed nami był pusty.
- Na jakich warunkach wynajął cię Braedee? - zapytała,
nie zwróciwszy uwagi na zniknięcie Jardan.
Przedstawiłem jej szczegóły umowy.
- Na twoim miejscu przepuściłabym warunki kontraktu
przez program kontrolujący zgodność z prawem, zanim co-
kolwiek podpiszesz - powiedziała obojętnym tonem. -
Ostrożności nigdy za wiele.
- Zrobię to - odparłem. - Dziękuję. - Skinąłem głową
i uśmiechnąłem się.
Odpowiedziała niewyraźnym uśmiechem, patrząc nieru-
chomym wzrokiem przed siebie.
4
To był naprawdę Pałac Kryształowy. Przypominał oświet-
loną od wewnątrz rzeźbę z lodu usytuowaną nad brzegiem
rzeki i wzbudzającą refleksy na wodzie. Ziemskie słońce
schowało się już za górami na zachodzie i kiedy stanęliśmy na
schodach pałacu, cała dolina tonęła w błękitnym półmroku.
Pałac Kryształowy kojarzył mi się z centrum syndykatu
w Quarro, był jednak zbudowany ze szkła oraz stali i musiał
sobie liczyć co najmniej tyle lat, ile dom Elnear. Madam po-
wiedziała, że został przeniesiony w dolinę z jakiegoś innego
miejsca na Ziemi, podobnie jak reszta tutejszych rezyden-
cji... i wszystko, co podobało się taMingom oraz miało war-
tość. Niektórzy ludzie kolekcjonowali zabytki, taMingowie
zaś w nich mieszkali. Kiedy szliśmy roziskrzonymi odblaska-
mi światła korytarzami, stwierdziłem, że moje zmysły zaczy-
nają być przeładowane. W tym domu czułem się jak we śnie...
nikt normalny nie byłby w stanie tu mieszkać.
Szedłem kilka kroków za panią Elnear - nie dlatego że Jar-
dan powiedziała mi, iż tak należy; po prostu nie miałem zie-
lonego pojęcia, co miałbym robić innego. Miałem wrażenie,
jakbym przedzierał się przez pole minowe. Elnear założyła
długą, luźną i workowatą tunikę sięgającą za kolana, a pod
szyją miała dziesiątki sznurów drogich kamieni - nie wyglą-
dała elegancko, ale z pewnością bogato. Jardan szła tuż obok
niej. Wiedziałem, ze minie co najmniej pół godziny, zanim
będą gotowe do wyjścia po tym, jak przemówiłem do nich
w myślach. Elnear nawet słowem nie nawiązała do tamtej
chwili, ale nie ostrzegła mnie również, bym nie robił tego
więcej. Traktowała mnie dokładnie jak nowego asystenta:
wyjaśniała, proponowała, pokazywała okolicę w czasie na-
szej podróży przez dolinę. Nie mówiła o tamtym, gdyż chyba
mnie polubiła, poza tym raczej nie lubiła przykrych niespo-
dzianek. W każdym razie dobrze jej szło maskowanie swoich
uczuć, co stanowiło nieodłączną część gier toczonych w jej
świecie. Nie miała wyboru, zachowywała się więc tak, jak-
bym był normalny. Biorąc pod uwagę moją sytuację, odczu-
wałem wdzięczność, że trafiłem na tak dobrego gracza.
Wnętrze Pałacu Kryształowego musiało niegdyś stanowić
jedną gigantyczną salę. Ciekaw byłem, do czego kiedyś słu-
żyła ta budowla. TaMingowie podzielili ją na piętra i pokoje,
zrobili z niej szklany ul. Ściany, sufity i podłogi przepuszcza-
ły światło, można je było jednak spolaryzować, czyniąc nie-
przezroczystymi.
- Jesteśmy w pierwotnej rezydencji rodu, któremu Este-
van taMing dał początek, gdy wrócił na Ziemię. Był założy-
cielem Transportu Centauryjskiego i zbił fortunę w systemie
Centaura. - Elnear wciąż służyła mi za przewodnika, jakby
odczytywała pytania z moich oczu. - Teraz mieszka tu mój
szwagier... ojciec Jule. W pałacu wychowało się tak wiele
pokoleń, że każdy byłby zmęczony, oglądając wciąż te same
cztery ściany. - Spojrzała w bok; przez kilka doskonale prze-
jrzystych ścian można było dostrzec wstęgę rzeki.
- Dlaczego nie wynieśliście się stąd? - zapytałem i niemal
w tej samej chwili poczułem się jak głupiec.
- Z uwagi na tradycję - wyjaśniła spokojnie. - TaMingo-
wie to bardzo uparta rodzina; nie lubią, kiedy wydarzenia to-
czą się własnymi torami.
Nie odezwałem się więcej; pomyślałem o Jule. Zbliżali-
śmy sięjuż do gorącego źródła wielu skłębionych myśli, które
poczułem zaraz po wejściu do pałacu. Elnear powiadomiła
mnie, że w dzisiejszym obiedzie uczestniczyć będzie liczniej-
sze niż zazwyczaj grono, ponieważ miało się właśnie odbyć
zwoły wane co kwartał posiedzenie rady Centaurian. Dryfują-
cy w powietrzu automat, który prowadził nas przez ten lu-
strzany labirynt, zniknął nagłe za drzwiami w spolaryzowa-
nej na perłowoszaro ścianie.
Odegrał kurant, kiedy tylko weszliśmy do sali, po czym od-
płynął w bok.
- Dziękuję - powiedziała Elnear, chociaż była to jedynie
maszyna.
W pomieszczeniu było dwadzieścia - trzydzieści osób.
Kilka głów obróciło się w naszym kierunku, gdy troje zatrzy-
maliśmy się w wejściu. Poczułem, jak Elnear spina się we-
wnętrznie, niczym pływak mający skoczyć do zimnej wody.
- Ciocia! Ciocia! - piskliwy dziecięcy okrzyk przedarł się
przez pomruk głosów dorosłych mówiących o relacjach, gło-
sowaniach i fuzjach przedsiębiorstw. Spomiędzy nóg ludzi
wyskoczyła mała dziewczynka z długimi czarnymi włosami
i ruszyła biegiem przez salę. Kierowała się na Elnear jak po-
cisk sterowany podczerwienią i po chwili zawisła u brzegu jej
tuniki, popiskując z radości.
- Talitha! - Na twarzy Elnear wykwitł uśmiech zdolny
chyba odmienić cały świat. Zanurzyła palce w ciemnych wło-
sach dziewczynki tulącej się do jej nogi. - Jak się czuje moje
ukochane maleństwo?
- Mam nowe buciki - odparła Talitha. - Widzisz? - Unios-
ła w górę nóżkę, demonstrując coś, co przypominało wielkie-
go włochatego żuka w czerwonym kapeluszu.
- Wspaniałe! - rzekła Elnear. - Coś takiego! Pokaż je Phi-
lipie.
Talitha obróciła się podskokiem, jedną nóżkę wciąż trzy-
mając w górze, gdy nagle dostrzegła mnie. Zastygła w zdu-
mieniu i po chwili ukryła twarz w fałdach tuniki Elnear. Mi-
nęła dobra minuta, nim zza materiału wyjrzało jedno szare
oczko, a potem drugie.
- To mój nowy doradca, Talitho. - Elnear poklepała ją po
ramieniu. - Nazywa się Kot.
Dziewczynka zerknęła na mnie spod czarnej połyskującej
grzywki.
- Ja mam dwa koty - oznajmiła. - Nazywają się Blunder
i Calamity. Mam cztery latka. - Wyciągnęła przed siebie dłoń
z wyprostowanymi czterema paluszkami.
- To piękne imiona - odparłem. W twarzy Talithy również
dostrzegłem rysy Jule, która musiała wyglądać chyba dokład-
nie tak samo, gdy była mała. Pewnie nawet nie znały się z Ta-
lithą. - Przypominasz mi swoją kuzynkę, Jule.
Śmiesznie zmarszczyła nosek.
- My nie rozmawiamy o Jule - szepnęła, kładąc palec na
wargach. - Ona jest zła.
Spojrzałem na Elnear.
- Nie, skarbie, ona nie jest zła - wyjaśniła Elnear spokoj-
nie, nie patrząc na mnie. - Ona jest tylko... nieszczęśliwa.
Ale już czuje się lepiej.
- Daric mówi, że ona jest zła...
- Talitha! - Tym razem był to głos chłopca.
Uniosłem wzrok i spostrzegłem go. Wyglądał na jedena-
ście lat, miał takie same połyskliwe czarne włosy i szare, lek-
ko skośne oczy.
- Och! Cześć, ciociu! - Podszedł bliżej, a Elnear objęła go
ramieniem. Chłopiec cmoknął ją w policzek. - Mama powie-
działa, że nie przyjedziesz dzisiaj. Tak strasznie się nudziłem,
jakbym spadał w bezdenną czarną jamę. Czy moglibyśmy
spać w twoim domu? Nie znoszę pałacu - dodał posępnym
głosem i szybko zerknął przez ramię.
- Zobaczymy - odparła Elnear. - Zapytam waszą mamę.
- Niespodziewanie znów się uśmiechnęła. Obróciła chłopca
twarzą do mnie. - To jest Kot. Przywitaj się z nim.
- Naprawdę? - Obrzucił mnie od stóp do głów spojrze-
niem rozszerzonych oczu. - Tak się nazywasz? Rety! Masz
wystrzałową fryzurę!
- Dokładnie to samo pomyślałam - mruknęła Jardan.
- Pokażesz mi, jak się tak uczesać? Ile masz lat? Czy jesteś
kochankiem cioci?
- Jiro...! - Elnear uniosła otwartą dłoń, jakby chciała za-
Icryć chłopcu usta, lecz zaraz opuściła ją z powrotem. - Kot
jest moim nowym doradcą.
- Ach, tak... - Chłopak wzruszył ramionami. - Mimo
wszystko musisz mi pomóc w zrobieniu takiej fryzury -
rzekł, mierząc mnie wzrokiem. - Obiecałeś. Chodź, Talitha,
spróbujemy znaleźć mamę. Też chciałabyś zostać u cioci, pra-
wda? - Odciągnął popiskującą siostrę na bok.
- Należałoby mu trochę natrzeć uszu - oznajmiła cicho
Jardan, kiedy dzieci się oddaliły.
Elnear wygładziła fałdy tuniki.
- No cóż, w tej rodzinie wcale niełatwo być młodym...
ani starym. - Spojrzała na mnie ukradkiem, jakby trochę nie-
śmiało. - Oto zetknąłeś się z nowym pokoleniem taMingów,
budowniczych imperium. Chyba teraz poradzisz sobie z po-
zostałymi.
Podążyłem za nią w stronę ludzi stojących grupkami wokół
zastawionego stołu. Było ich zbyt wielu i zanadto podobnych
do siebie: rodzice i dzieci, ciotki i wujkowie, siostrzeńcy
i bratankowie - przedstawiciele co najmniej sześciu pokoleń.
Ale nikt, nawet z tych najstarszych, nie wyglądał równie staro
jak Elnear. Także ci, którzy zupełnie nie byli podobni do ta-
Mingów, prezentowali się aż nazbyt pięknie, nosili wspaniałe
stroje i klejnoty, od ich blasku niemal bolały oczy. Mówili
półgłosem o rzeczach, których nie rozumiałem, i myśleli
o czymś, czego nawet nie chciałem znać...
Wszyscy byli tak bardzo żywi, tak realni, myśleli i odczu-
wali... nie tylko mnie otaczali, czułem ich w głębi duszy -
zfych, wesołych, spiętych, znudzonych, zadowolonych, prze-
straszonych. Zapomniałem już, co to znaczy być otwartym
przez cały czas; zapomniałem, jak ściśle trzeba się kontrolo-
wać. Czułem, jakbym wpadł głową w sam środek tłumu po
trzech latach spędzonych w osamotnieniu. Moje nerwy były
napięte do granic wytrzymałości.
Kiedy nikt na mnie nie patrzył, sięgnąłem za ucho, zerwa-
łem przyklejony tam plaster i rzuciłem go na podłogę. Teraz
nie zostawało mi nic innego, jak korzystać w pełni, dopóki
uśpione środkami chemicznymi centra nerwowe w moim
mózgu nie zbudzą się ponownie, dopóki nie powróci czarny
proch bezimiennego cierpienia; dopóki moje zdolności psi
nie staną się brzemienne od żaru zbyt wielu otaczających
mnie myśli... Szedłem u boku Elnear, zderzając się niczym
głuchoniemy szaleniec z falami coraz to innych umysłów.
Nikt jednak nie zwracał na mnie uwagi, nawet madam. Tra-
ktowała mnie jak kaleka kulę, należało coś powiedzieć - lu-
dziom, którym nie miała nic do powiedzenia.
Stanęliśmy w końcu przed kolejnym taMingiem, przystoj-
nym mężczyzną w przetykanym srebrną nitką surducie z bro-
szką z rubinem wielkości oka. Z wyglądu miał jakieś trzy-
dzieści pięć lat, lecz były to jedynie pozory, staliśmy bowiem
przed ojcem Jule.
- Pan Charon taMing. a to Kot - powiedziała Elnear - mój
nowy doradca...
- Ach, tak. My się już znamy - rzekł ojciec Jule.
Spojrzałem na niego, zdumiony; on musiał wiedzieć, znał
prawdę o mnie: odmieniec Jule. Przewodniczący rady Cen-
taurian był właśnie tym człowiekiem, który mnie wynajął.
- Proszę robić to, co do ciebie należy, i nic poza tym,
a wszystko będzie w porządku, chłopcze - rzekł z uśmie-
chem, który całkowicie mijał się ze słowami.
Spojrzałem w bok, mnąc w palcach poły mojej kurtki. Po-
winienem chyba jakoś odnaleźć wyjście z tej sali...
- Rozumiemy się...?
Kiedy nie odpowiedziałem, coś zacisnęło się na moim ra-
mieniu, na tyle mocno, by wyglądało to na przypadkowy gest.
To była jego dłoń. A w gruncie rzeczy nie dłoń, tylko coś, co
ją przypominało, obciągniętego imitującą skórę powłoką -
musiało stanowić wręcz zbędny dodatek, nie używany na co
dzień. Szarpnąłem się w jego uścisku, który na pozór nie po-
winien sprawiać mi bólu.
- Tak, proszę pana. - Z trudem wydusiłem z siebie słowa,
rozcierając ramię. - Jest pan dokładnie taki, jak mi opisała.
- Kto? - Zerknął szybko na Elnear.
- Me.
Znów popatrzył mi w oczy, ale tym razem nie uciekłem ze
spojrzeniem. Twarz mu pociemniała. Odwrócił się nagle i od-
szedł bez słowa.
- Nie próbuj z nim takich zagrywek - powiedziała Jardan.
- Przegrasz.
- Jakich zagrywek? - spytałem, ponieważ nie prowadzi-
łem żadnej gry.
- Ze mną też nie próbuj - syknęła Elnear. Przyglądała mi
się, a w jej myślach pojawiło się coś, czego nie chciałbym
usłyszeć.
Odwróciłem się szybko i zahaczyłem o róg stołu zastawio-
nego wymyślnymi daniami; przewrócił się kryształowy kie-
lich, wino pociekło po moich spodniach. Zakląłem pod nosem
- ktoś zmarszczył brwi, ktoś inny się zaśmiał. Udawałem, że
nic się nie stało, nic się nie działo, że po prostu miałem ochotę
coś zjeść. W życiu nie widziałem takiej ilości jedzenia, nie
rozpoznawałem żadnej znajomej potrawy.
Sięgnąłem po coś na oślep.
- Świnia - mruknęła tuż za moimi plecami Jardan. Nagle
jakby na stole pojawiły się same odpadki, ich widok i zapach
wywołał u mnie mdłości. Cofnąłem się o krok. Miałem wra-
żenie, że goście w tej samej chwili stracili ochotę do jedzenia.
Powtarzałem sobie w duchu, że to wszystko za chwilę do-
biegnie końca...
Automat wiszący w powietrzu gdzieś pośrodku sali znów
odegrał kurant.
- Nareszcie! - mruknęła Elnear, jak gdyby chciała podkre-
ślić, że tylko na to czekała. - Obiad!
Otworzyłem usta, lecz szybko je zamknąłem. Znów wchło-
nął nas tłum.
Elnear popatrzyła na mnie zdziwiona.
- Wyglądasz tak, jakbyś oczekiwał, że będziesz jedyną
atrakcją tego wieczoru - szepnęła. - Głowa do góry! Tutaj na-
prawdę podają dobre jedzenie.
Skrzywiłem się, mając nadzieję, że potraktuje ów grymas
jak uśmiech.
- Ciocia...! - Ponownie zjawili się Jiro i Talitha, ciągnąc
za sobą czarnowłosą kobietę.
Jule. Ledwie powstrzymałem się przed wymówieniem jej
imienia na głos. Sięgnąłem do niej, lecz to nie był umysł Jule;
przyjrzałem się dokładniej i dostrzegłem także pewne różnice
w rysach twarzy. Ta kobieta była nawet ładniejsza - chociaż
jej figura odznaczała się dziwnie miękkimi kształtami, jakże
różnymi od twardej, prostej sylwetki Jule. Poza tym miałem
wrażenie, że ona nawet nie zdawała sobie sprawy, iż może ist-
nieć taki rodzaj udręki, jaki przeżywała Jule. Lecz mimo
wszystko podobieństwo było tak uderzające, że serce zabiło
mi mocniej.
- Mama powiedziała, że możemy zostać u ciebie! - wy-
krzyknął triumfalnie Jiro. - Wszystko załatwione!
Za nimi pojawił się Charon taMing. Spoglądał na plecy ko-
biety, a ściągnięte brwi i opuszczone kąciki ust świadczyły
o zasępieniu.
Kobieta wykonała dłońmi kilka szybkich, potajemnych ge-
stów, formułując jakieś pytanie. W Starówce także wykształ-
cił się swoisty język gestów, ale był różny od tego i nie mo-
głem nic odczytać.
Elnear uśmiechnęła się do dzieci - na poły macierzyńsko,
na poły pobłażliwie^
- Oczywiście - odparła cicho. - Wiesz, że zawsze jesteś
u mnie mile widziana, Lazuli.
- To moja mama - uwieszona u ręki Lazuli Talitha niespo-
dziewanie zwróciła się do mnie.
Nie spuszczając wzroku z twarzy jej matki, skinąłem głową.
- Będziemy mieli małego braciszka! - zaszczebiotała Ta-
litha. - Na pewno będzie podobny do mnie.
Odruchowo omiotłem spojrzeniem sylwetkę Lazuli. Miała
na sobie dopasowaną suknię połyskującą jak kamienie księ-
życowe; nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie
spodziewała się dziecka.
Pochwyciła moje spojrzenie i uśmiechnęła się.
- Zapłodnienie in vitro. Kto by się teraz trudził w ten spo-
sób...
Pospiesznie spojrzałem w bok. Oczy Charona taMinga
wwiercały się we mnie, a jego twarz jeszcze bardziej spoważ-
niała. Popatrzyłem nad jego ramieniem, nie miałem nawet
pewności, czy nie robię nic złego przyglądając się innym go-
ściom.
- Oczywiście chodziło mi o ciążę. - Dźwięczny śmiech
Lazuli spowodował, że natychmiast przeniosłem na nią wzrok.
- A nie o seks - pospiesznie wtrącił Jiro. - Mama lubi
seks, prawda?
- Jiro! - zganiła go cicho i pobladła, chociaż spodziewa-
łem się rumieńca. - I co ja mam z tobą począć...?
- Proszę mu znaleźć dziewczynę - mruknąłem, a Jardan
błyskawicznie pociągnęła mnie do tyłu, jakbym mógł ich
czymś zarazić.
Kiedy się obejrzałem, Charon trzymał ramię chłopca tą
swoją ręką, zgniatając je w dłoni. Jiro zacisnął wargi, lecz na-
wet nie pisnął. Odwróciłem głowę.
Ktoś przyglądał się nam z krzywym uśmieszkiem. Rozpo-
znałem brata Jule, Darica. Musiał przyjść dopiero teraz. Jego
zwyczajny służbowy garnitur wyraźnie odróżniał się od wie-
lobarwnych odświętnych strojów reszty gości. Towarzyszyła
mu kobieta -jego kobieta, sądząc po sposobie, w jaki przyci-
skał ją do siebie. Na jej widok oczy niemal wyszły mi z orbit.
O ile jego strój w porównaniu z resztą rodziny wyglądał jak
uszyty w odległej przeszłości, o tyle jej musiał pochodzić
z przyszłości.
Była egzotykiem: w jej ciele dokonano takich zmian, które
miały na celu jedynie przyciągać uwagę ludzi. Miała srebrzy-
stą, połyskującą w świetle skórę. Srebrnobiałe włosy rozcho-
dziły się na boki powyżej oczu barwy miedzi i spadały na ple-
cy. Nawet paznokcie u rąk błyszczały srebrzyście. Była okry-
ta holo - spowita w abstrakcyjne wielobarwne, nieustannie
zmieniające się rysunki, na ułamek sekundy odsłaniające róż-
ne fragmenty jej ciała... Każdemu jej ruchowi towarzyszył
śmiech, na pozór nieodłącznie związany z falującymi kolora-
mi. Sprawiała wrażenie, jakby elektryzowanie swoją obecno-
ścią wszystkich w sali, zmuszanie ich do szeptów na jej te-
mat, wywoływanie rumieńców wstydu i plotek przekazywa-
nych gestami rąk było jedyną treścią jej życia. Nie potrafiłem
zrozumieć, co może łączyć tę kobietę z takim mężczyzną.
- Jezu, czy to nie jest prawdziwa... - urwałem, kiedy do-
tarło do mnie, że mówię na głos, a pani Elnear obrzuciła mnie
karcącym spojrzeniem. Poczułem, że tkwiąca we mnie napię-
ta sprężyna ścisnęła się jeszcze bardziej. Stwierdziłem, że już
ani chwili dłużej nie dam rady myśleć o tym, jak się zachowy-
wać i co mówić wśród tych ludzi.
- Ma na imię Argentynę - wyjaśniła szeptem Elnear, nie
pytając nawet, co miałem na myśli. - Jest... towarzyszką Da-
rica, do tego artystką, symbaktorką, jak mi się zdaje. - W jej
głosie wyczuwałem więcej podziwu niż dezaprobaty.
Oderwałem w końcu wzrok od Argentynę i spojrzałem na
Darica. Nadal przyglądał się nam z dziwnym uśmieszkiem,
jakby oceniał nasze reakcje. Na mój widok uniósł wysoko
brwi. Szybko odwróciłem głowę.
Zanim miałem okazję zadać następne głupie pytanie, tamci
zniknęli, a ja znalazłem się przy stole. Usiadłem, Jardan zaję-
ła miejsce po mojej lewej stronie, Elnear po prawej. Spod pół-
kolistej pokrywy na moim talerzu unosiła się para, na drugim
talerzu leżały bułki, owoce i tofu, ułożone na kształt planet
krążących wokół słońca. Sięgnąłem po coś znanego.
- Nie ruszaj niczego! - syknęła Jardan.
Cofnąłem rękę. Nikt nie zaczynał jeść, wszyscy spoglądali
w stronę szczytu stołu, gdzie siedział pan Teodor, najstarszy
spośród członków rady. Wyglądał na pięćdziesiątkę, w rze-
czywistości był cztery razy starszy; dawało się to poznać po
jego ruchach i powolności. Specjaliści potrafili cofnąć zegar
procesów komórkowych, ale nie dało się do końca oszukać
czasu, w każdym razie jeszcze nie teraz. Mężczyzna wykonał
dłońmi jakieś rytualne gesty, które wszyscy powtórzyli. Sięg-
nął wreszcie po jedzenie, a reszta poszła w jego ślady.
Uniosłem zaparowaną pokrywę z talerza i szarpnąłem się
do tyłu, aż krzesło pode mną pojechało ze zgrzytem po pod-
łodze. Na talerzu leżało coś martwego. Srebrzyste oczko spo-
glądało na mnie spomiędzy różnobarwnych kawałków błysz-
czących od sosu, który z kolei przypominał breję pełną szczu-
rzych bobków.
- Co ci się stało? - mruknęła Jardan.
- To jest martwe! - Spojrzałem na jej talerz, na identyczne
zabite stworzenie.
- Mam rozumieć, że wolisz jeść je żywe? - spytała ironi-
cznie. Uniosła jedno z kilku leżących przed nią srebrnych na-
rzędzi, wydłubała nim kawałek martwego ciała, włożyła do
ust i zaczęła gryźć.
- Nigdy nie jadłeś świeżej ryby? - Odwróciłem się na
dźwięk głosu Elnear.
- Pewnie, że jadłem... - Zmarszczyłem brwi. To nie mog-
ła być ryba.
- Chodzi mi o naturalnie wyhodowaną rybę. - Ruchem
głowy wskazała swój talerz. - Jest znacznie smaczniejsza od
klonowanej. Spróbuj.
Popatrzyłem na rybę, a następnie na leżące obok talerza
narzędzia podobne do narzędzi chirurgicznych. Nie było tam
pałeczek, sięgnąłem więc po widelec.
- Nie - szepnęła Jardan. - Zacznij od zewnątrz. - Pokaza-
ła mi trochę inny widelec.
Ten, który trzymałem, wysunął mi się z palców i zadzwonił
o brzeg talerza. Sięgnąłem po wskazany i wbiłem go w rybę
koło ogona. Włożyłem kawałek mięsa do ust, starając się po-
wstrzymać torsje.
Elnear miała rację, to pożywienie było wyśmienite. Unio-
słem głowę, chcąc jej to powiedzieć, lecz ona pogrążona była
w rozmowie z kimś. Zająłem się jedzeniem. Gdy uniosłem
głowę ryby, Jardan szturchnęła mnie i wytrąciła mi ją z rąk.
Dopiero teraz spostrzegłem, że wiele osób gapi się na mnie...
Uświadomiłem sobie,.że w trakcie obiadu mój umysł niepost-
rzeżenie się wyłączył. Brat Jule siedział niemal na wprost
mnie, z jego warg nie znikał krzywy uśmieszek. Był młodszy
od Jule, co oznaczało, że nie mógł mieć dużo więcej lat ode
mnie, lecz dziwnym sposobem wyglądał na co najmniej dwu-
krotnie starszego. Miał identyczne jak pozostali ciemne wło-
sy, te same oczy... gdybym jednak nie wiedział, że jest jej
bratem, nikt by mnie nie przekonał o istnieniu tak bliskiego
pokrewieństwa.
Zerknąłem w bok, czując, że znów się czerwienię. Argen-
tynę siedziała obok niego, śmiała się głośno, kiedy obsypywał
pocałunkami jej szyję i szeptał jej coś do ucha, prawdopodob-
nie na mój temat. Puściła do mnie oko, kiedy spostrzegła, że
się jej przyglądam. Szybko odwróciłem głowę, mając ochotę
zapaść się pod ziemię. Uciekając przed wzrokiem Argentynę
i całej reszty gości, sięgnąłem po dzbanek, chcąc napełnić
swój kielich.
I wtedy to się stało. Kiedy uniosłem go nieco, jakaś niewi-
dzialna siła pochwyciła dzbanek, pragnąc wyrwać go z mojej
dłoni. Umysł instynktownie się przeciwstawił: palce ścisnęły
mocno uchwyt, nim dzbanek zdążył mi uciec. Niezmiernie
powoli przyciągnąłem go do siebie, mierząc spojrzeniem każ-
dy milimetr pokonywanej przestrzeni. Drugą dłoń zacisnąłem
na kielichu, napełniłem go, po czym odstawiłem dzbanek na
miejsce. Gdy unosiłem kielich do ust, odczułem to ponownie:
kryształowe naczynie skoczyło do przodu, ledwie zdołałemje
utrzymać. Omal nie skruszyłem w palcach nóżki; zakrztusi-
łem się, kilka kropel czerwonego wina spadło mi na kurtkę.
Wypiłem cały trunek trzema łykami i odstawiłem kielich na
stół. Odchyliłem się na oparcie krzesła, z całej siły zaciskając
pod stołem dłonie w pięści.
Ktoś bawił się mną za pomocą energii psi... ktoś obecny
w tej sali. Mój wzrok prześlizgiwał się wzdłuż stołu z jednej
twarzy na drugą, ale wszystkie były niezwykle podobne do
siebie - maski, z których nie dało się nic odczytać. Zakląłem
pod nosem. Odkleiłem wcześniej plaster, sądząc, że tu nic
nam nie grozi, że w tym gronie Elnear nie musi się nikogo
obawiać... że powinienem martwić się wyłącznie o własną
skórę. Wszyscy siedzący razem ze mną przy stole mogli
uchodzić za nieco zwariowaną rodzinkę ekscentryków o nie-
mal identycznych, jakby klonowanych twarzach, a przecież
miałem przed sobą wiele jakże ważnych, często bezwzględ-
nych i dysponujących potęgą osobistości Federacji. To oni za-
rządzali Transportem Centauryjskim - a teraz ja byłem pion-
kiem w ich rękach. Spoglądałem na sam czubek piramidy,
która zmiażdżyła całe moje życie... gdybym kiedykolwiek
jeszcze miał o tym zapomnieć, byłby to ostatni mój błąd.
Wiedziałem teraz, że ktoś z nich także jest psionem.
Wydawało się to wręcz niemożliwe: jakim sposobem nie
rozpoznany przez nikogo psion mógł należeć do tej rodziny?
Jule musiała wynieść się z domu, omal nie postradała zmy-
słów z powodu nieokiełznanej siły psi, z którą przyszła na
świat. Mówiła mi przecież, że nie ma nikogo podobnego... że
nikt w rodzinie nie wiedział, dlaczego ona urodziła się odmie-
niona. Lecz to, co mi się przydarzyło, nie było płodem mojej
wyobraźni, nie był to też przypadek. Jak do tej pory świetnie
mi szło udawanie frajera, choć nawet się o to nie starałem. Ale
komuś z tego grona to nie wystarczało; ktoś pragnął do szczę-
tu upokorzyć nowego chłoptasia. Pewnie nawet bym nie spo-
strzegł, że powodem nie jest moja niezręczność... Aleja róż-
niłem się od reszty martwiaków. Ten ktoś o przewrotnym po-
czuciu humoru musiał się chyba teraz zastanawiać, dlaczego
ów trik spełzł na niczym. Spojrzałem na Elnear.
Obejrzała się, w jej wodnisto błękitnych oczach widać było
napięcie.
- Chcesz mnie o coś zapytać?
Zerknąłem szybko na stół.
- Ach... czy mogę wziąć pani bułeczkę, madam?
Bez słowa popchnęła talerzyk w moją stronę i odwróciła
głowę.
Nie powiedziała mi, że czekają nas jeszcze trzy zmiany dań.
W dalszym ciągu skubałem powoli jedzenie, żeby nie
uchodzić za jeszcze większego dziwaka. Nic więcej się nie
wydarzyło. Miałem wrażenie, że minęło dobrych kilka go-
dzin, nim ludzie wokół mnie zaczęli wstawać od stołu. Kiedy
i ja się podniosłem, niespodziewanie stanął przede mną brat
Jule - znalazł się tak blisko, że omal nie wpadłem na niego.
Kosztowało mnie sporo wysiłku udawanie, że wcale nie
chciałem. Obok Darica stanęła połyskująca niczym miraż Ar-
gentynę.
- A więc to jest twój nowy doradca, Elnear? - rzekł Daric
ze znudzoną miną. - Gdzieś ty znalazła takiego typa?
- Znam pańską siostrę - powiedziałem.
- Wiele osób zna moją siostrę. Nie sądzę, żeby to był je-
dyny powód, którym się kierowałaś, prawda, Elnear? - Mó-
wił tak beznamiętnym głosem, że trzeba było dłuższej chwili,
by dotarło do mnie znaczenie jego słów.
Zanim ja czy Elnear zdążyliśmy wykonać choćby naj-
mniejszy gest, odezwała się Jardan:
- Pański ojciec go wybrał. Ze względów bezpieczeństwa.
- Naprawdę? - Znowu spojrzał na mnie ze skwaszoną mi-
ną. - A jakież to specjalne zdolności kwalifikują cię do tak
ważnego zadania?
Przez chwilę miałem nieodpartą ochotę kopnąć go w jaja.
Zamiast tego ująłem go pod rękę i odnalazłem węzeł nerwo-
wy pod łokciem. Nacisnąłem mocno.
- Nie uznaję gry fair - oznajmiłem.
Daric sapnął i zbladł, otworzył usta, lecz nic nie powie-
dział. Argentynę spoglądała na nas z wyrazem twarzy, które-
go nie sposób opisać. Wszyscy wstrzymali oddech, nie wyłą-
czając mnie, gdy nagle uzmysłowiłem sobie, czego się dopu-
ściłem: zadałem ból taMingowi!
Twarz Darica pokryła nagle fala czerwieni.
- Dobrze... - szepnął, wyszarpując rękę z,mojego uści-
sku. - To było wręcz doskonałe. - Oczy zapłonęły mu jakimś
dziwnym blaskiem," przez chwilę brałem jego słowa za dobrą
monetę. Zaczął się odwracać, lecz jeszcze raz popatrzył na
mnie. - Jesteś pierwszą interesującą osobą, jaką kiedykolwiek
Elnear przyprowadziła do tego domu. - Zasalutował mi na
pożegnanie i ciągnąc za sobą Argentynę, oddalił się szybko
dumnym krokiem, który za grosz nie pasował do faceta ubra-
nego tak jak on.
Obejrzałem się na Elnear i Jardan, czując, że miękną mi nogi.
- Na Dziewięć Milionów Imion Boga, jak ci się zdaje,
co...? - zaczęła Jardan, lecz Elnear powstrzymała ją ruchem
dłoni.
- To jego sprawa - rzekła, jakby nieco zdziwiona.
Nagle u jej boku pojawił się Jiro, tuż za nim stanęła zdysza-
na Lazuli trzymająca na rękach Talithę, która zasnęła gdzieś
w trakcie drugiej zmiany nakryć. Ruszyliśmy razem przez
tłum - taMingowie znowu zbierali się w gromadki i przegru-
powywałi niczym okruchy materii po gwiezdnej eksplozji.
Niespodziewanie Elnear potknęła się; byłaby upadła, gdybym
nie szedł bliżej, niż powinienem, i nie podtrzymał jej. Podzię-
kowała, bardziej zmieszana niż wdzięczna. Nie było w tym
nic znaczącego, poza tym, że nie dostrzegłem żadnej przy-
czyny, dla której Elnear miałaby się potknąć.
Kiedy wróciliśmy w końcu do domu, poszedłem natych-
miast do mojego pokoju i przykleiłem sobie kolejny plaster.
Dość szybko przekonałem się, że reszta domowników poło-
żyła się już spać... i pojąłem, że chyba nie będzie mi dane
zmrużyć oka tej nocy. Czułem się tak, jakbym nie wiedział,
gdzie się znajduję i jaka jest pora dnia czy roku. Mój umysł
miotał się niczym szczur uwięziony w klatce, co rusz powra-
cając do wydarzeń minionej półtorej doby, do informacji, któ-
rymi naszpikował mnie Braedee, łowiąc każdy przypadkowy
urywek marzeń sennych osób przebywających w sąsiednich
pokojach. Wszystko to nie dawało mi zapomnieć, że otacza
mnie przytłaczająca cisza sypialni niemal tak wielkiej, jak ca-
ły standardowy dom, że leżę sam w łóżku mogącym pomie-
ścić czworo ludzi, gapiąc się w mrok nie swoimi oczyma... że
jestem całkowicie zagubiony, boję się czegokolwiek dotknąć,
coś zjeść, a nawet powiedzieć, gdyż wszystko jest nie tak, jak
powinno...
Podciągnąłem kolana pod brodę, nakryłem głowę kołdrą,
starając się uciec przed ciemnością tego świata, gdzie nie było
nic oprócz tej ciemności, nic z dobrze znanego mi świata, i le-
żałem tak, roztrzęsiony.
Uspokoiłem się dopiero po dłuższym czasie, rozluźniłem
napięte mięśnie, odrzuciłem kołdrę i wstałem. Wysikałem się
i jedząc owoc, który przedtem wsunąłem do kieszeni, otwo-
rzyłem przeszklone drzwi wychodzące na wąski balkon. U-
jrzałem rozgwieżdżone, pokryte milionami świetlnych iskier
niebo - tę martwą, czarną nicość, o wiele rozleglejszą, potęż-
niejszą i puściejszą, niż można to sobie wyobrazić.
W jednej chwili odnalazłem układ gwiazd, konstelację na-
zwaną Orionem - rozpoznałem ją na podstawie wspomnień
Jule. Dla mnie tutejsze niebo było zupełnie obce, podobnie
jak każde, które widziałem, nawet to nad Quarro. Wychowa-
łem się w zadymionej Starówce, nad którą nigdy nie świeciły
gwiazdy.
Stojąc tak na balkonie, uświadomiłem sobie, że nie jestem
już jedyną czuwającą osobą w tym domu. Pochwyciłem
błysk czyichś myśli, ktoś tak jak ja wpatrywał się w niebo,
w te same gwiazdy i tę samą czarną pustkę, niewidoczny dla
moich oczu, lecz postrzegany przez umysł... myśli, tak jak
moje, błądzących po równie obcym dla tej osoby nieboskło-
nie. Pozwoliłem sobie nieco głębiej sięgnąć do tego nie strze-
żonego umysłu; odczytałem wątpliwości i tęsknotę, niejasny
lęk, wspomnienia o śmierci, zagubieniu i pustce... tak głębo-
ki smutek, że niemal natychmiast utraciłem kontakt, gdyż od-
czuwałem go jak ból. Już zetknąłem się z tym umysłem - nie
spodziewałem się odnaleźć w nim tego typu odczuć. To była
pani Elnear.
Spojrzałem na swoje dłonie zaciśnięte kurczowo na porę-
czy balkonu. Zadrapania na kostkach odcinały się srebrzysto-
białymi liniami w świetle księżyca. Przypomniałem sobie, jak
przed naszym pierwszym spotkaniem sądziłem, że Elnear ma
wszystko, czego dusza zapragnie: pieniądze, władzę, rodzinę.
A mimo to czuła się zagubiona, bezradna, uwięziona pośród
biegu zdarzeń, którego nie umiała kontrolować, otoczona
przez wrogów i nieznajomych. Nigdy bym nie przypuszczał,
że ktoś taki jak ona, mieszkający w takim domu, może odczu-
wać aż tak wielką bezsilność... niemal tak głęboką jak moja.
Rozprostowałem palce, ręce zwisły mi bezwładnie wzdłuż
boków... Raz jeszcze sięgnąłem do jej umysłu, tak delikatnie,
by jedynie nawiązać kontakt, a nie ingerować.
Zaczekałem, aż odeszła od okna i wróciła na palcach do
łóżka, myśląc bez przerwy o swojej samotności. Ale bolesna
świadomość własnego losu przygasła nieco, stała się dla niej
na tyle znośna, by znowu mogła spróbować zasnąć.
Ja też wróciłem do łóżka, położyłem się i w końcu zapad-
łem w sen.
5
Jakieś trzy sekundy po wschodzie słońca ktoś wtargnął
w mój sen niczym błyskawica.
- Ty jeszcze śpisz...?
To był Jiro taMing. Głos mu się załamał i ostatnie słowo
wypowiedziane zostało o jakąś oktawę wyżej.
- Nie, już nie śpię. - Uniosłem głowę z poduszki. Czułem
się jak po przepiciu. - Czego chcesz?
- Obiecałeś pomóc mi zrobić taką fryzurę jak twoja. Poza
tym to, co zrobiłeś Daricowi, to był znakomity chwyt. Chcę,
żebyś mnie tego nauczył. Dlaczego śpisz bez piżamy?
- Jezu! - Pozwoliłem głowie opaść z powrotem na podu-
szkę. - Jestem piekielnie zmęczony.
Pociągnął mnie za palec.
- Pracujesz dla Centaurian, więc musisz wypełniać moje
rozkazy.
Usiadłem na tyle szybko, że nie zdążył odskoczyć. Chwy-
ciłem go za rękę, tuż powyżej łokcia.
- Chcesz poznać ten chwyt, który zastosowałem Darico-
wi...?
Szczęka mu opadła. Szarpnął się, próbując u,wolnić, i omal
nie padł na dywan, gdy go puściłem.
- Wynoś się, do diabła, z mojego pokoju!
Zaczął cofać się w stronę wyjścia, a jego myśli wypełnił
barani podziw i przerażenie. Zamknął za sobą drzwi.
Opadłem na łóżko i próbowałem ponownie zasnąć, lecz
dawka adrenaliny we krwi była zbyt duża. Przypomniałem
sobie, gdzie jestem i z jakiego powodu. Po chwili wstałem
i powlokłem się do łazienki. Przez dłuższy czas stałem pod
prysznicem, chcąc kłującą w skórę wodą rozmasować mięś-
nie i rozjaśnić myśli.
Kiedy wyszedłem, zatrzymałem się przed lustrem. Moje
oczy nadal wyglądały obco. Fryzura się nie zmieniła przez
noc, posklejane kosmyki dalej sterczały na wszystkie strony.
Przeciągnąłem dłonią po włosach - całkiem niezła szczotka.
Ciekaw byłem, czy będę musiał ogolić głowę, żeby się tego
pozbyć.
Wróciłem do sypialni, wciąż czując się trochę nieswojo.
Zacząłem grzebać w przywiezionych ciuchach, wzdrygając
się na samo wspomnienie o nich - na widok znaku Centaura
oraz tego, co on dla mnie oznaczał.
- Skąd masz tyle blizn na plecach...? Jesteś najmitą? Bra-
łeś udział w wojnie?
Uniosłem głowę. W drzwiach stał Jiro i gapił się na mnie.
- Nie... Owszem, coś w tym rodzaju. - Chwyciłem pier-
wszą koszulę, jaka wpadła mi w ręce, i wsunąłem w nią głowę.
- Chciałbym być taki jak ty - rzekł z rozmarzonym wzro-
kiem.
- Wcale byś nie chciał. - Głupi maty bękart.
- Czy to tatuaż...?
- Tak.
- Dlaczego masz wytatuowany na pośladku emblemat
dracoński?
Spojrzałem na wdrapującą mi się po biodrze niebieską ja-
szczurkę z wielkim kołnierzem piór czy też płomieni wokół
głowy. Nigdy nie miałem okazji przyjrzeć się rysunkowi na
tyle dokładnie, by ocenić, czy są to pióra, czy płomienie.
- To wcale nie jest emblemat Draco.
- Jak to nie? Smok na tle korony słonecznej...
- To zwykła jaszczurka. - Dojrzałem między ubraniami
tubkę żelu, który dał mi Braedee. Sięgnąłem po nią i cisnąłem
w kierunku Jira. - Trzymaj. Nałóż to na włosy i poczekaj, aż
stężeje. - Miałem nadzieję, że w ten sposób się go pozbędę.
Ale Jiro wszedł śmiało do pokoju i skierował się do łazienki,
jakby był u siebie. Ubrałem się do końca najszybciej, jak
umiałem.
- Hej! To jest do kitu...! - Wytknął głowę zza drzwi ła-
zienki, gdy już zamierzałem wyjść na korytarz.
Stanąłem i obejrzałem się. Jego długie do ramion włosy
zwisały, posklejane, zasłaniając mu oczy na podobieństwo
czarnej firanki. Zacisnąłem mocno wargi, żeby nie parsknąć
śmiechem.
- Masz t\ długie włosy.
Zebrał je "tonią i odgarnął do tyłu, zezując w górę.
- I co ja mam teraz zrobić?
Wzruszyłem ramionami.
- Z. tnij je - poradziłem i wyszedłem z pokoju.
Wszyscy jeszcze spali, łącznie ze służbą. Zszedłem na dół,
starając się nie robić hałasu: chciałem przez chwilę być sam.
Po krótkich poszukiwaniach odnalazłem kuchnię, niemal tak
wielką jak salon handlowy. Za to czyściejszą. Głodny chodzi-
łem nerwowo od jednego automatu do drugiego, wypróbowu-
jąc wszystkie systemy, i te pracujące na gorąco, i te na zimno,
aż wreszcie otrzymałem to, na co miałem ochotę. Drzwi
w przeciwległym końcu sali prowadziły na niewielkie pod-
wórze. Wyszedłem na zewnątrz, usiadłem na drewnianej ław-
ce i siorbiąc kawę, zasłuchałem się w śpiew ptaków - czeka-
łem na słońce czy cokolwiek, co miało się wydarzyć.
- Jestem głodna. - Odebrałem wyraźnie skłębione chaoty-
cznie myśli dziecka, zanim jeszcze usłyszałem te słowa.
Uniosłem głowę i ujrzałem Talithę, która wyszła na podwór-
ko, zawinięta w koc; na nogach miała swoje kosmate żuczki.
- Zwróć się do swojej mamy - odparłem, przysięgając
w duchu, że nie będę służącym dla każdego taMinga, który
raczy mnie zauważyć.
- Ona jeszcze śpi. - Dziewczynka stanęła przede mną, za-
krywając rogiem koca buzię.
- Więc poproś brata, on już nie śpi.
- To Jiro mnie obudził.
Westchnąłem.
- Mnie również.
- Powiedział, że nie zjadłam wczoraj swojego deseru... -
W jej szarych oczkach pojawiły się nagle łzy. - Powiedział,
że dlatego nie dostałam deseru, bo byłam niegrzeczna i zasnę-
łam przy stole. To on zjadł mój deser.
Podniosłem się, kiedy fala ociekającego łzami smutku
przetoczyła się przez mój umysł.
- Twój brat jest niedobry. Proszę. - Sięgnąłem do kieszeni
i wyjąłem batonik z orzechami, który schowałem po wczoraj-
szym obiedzie. - Zostawiłem swój deser dla ciebie. Ale naj-
pierw zjedz to. - Wskazałem talerzyk z resztką dania, które
przygotowałem sobie w kuchni.
Spojrzała rozszerzonymi oczyma. Wdrapała się na ławkę,
usiadła i zaczęła jeść, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Jesteś moim specjalnym przyjacielem, prawda?
- Oczywiście. - Uśmiechnąłem się i pogłaskałem ją po
głowie. Możliwe, że mówiła to samo wszystkim, ale to już nie
miało znaczenia. Jej słowa sprawiły mi wielką przyjemność.
Poszedłem do kuchni i zacząłem szykować drugą porcję śnia-
dania.
Wyczułem nagle czyjeś zaskoczenie, tak silne, że niemal
graniczące z wściekłością. Odwróciłem się i spostrzegłem
panią Elnear stojącą w drzwiach. Nie spodziewała się zastać
tu kogokolwiek, a już najmniej właśnie mnie.
Kiedy ujrzałem jej minę, spróbowałem ukazać skruchę
w wyrazie mej twarzy, jakbym podkradał żywność, a nie
zwyczajnie szykował posiłek. Zmusiłem się, by spojrzeć jej
w oczy i nie zapominać, że mam prawo chociażby do zjedze-
nia śniadania.
- Bardzo wcześnie wstałeś, Mez Kocie - rzekła, nie pró-
bując nawet ukryć niezadowolenia.
- Pani również - odparłem; nic innego nie przychodziło
mi do głowy. - Madam.
- Zawsze wstaję bardzo wcześnie. - Weszła wolno i za-
programowała dla siebie filiżankę herbaty. - Bardzo cenię so-
bie te chwile samotności, nim wzejdzie słońce, zanim wszy-
scy zaczną się kręcić po domu i mi przeszkadzać. - Stała ty-
łem do mnie, lecz świetnie wyczuwałem zjadliwość
w każdym jej słowie. - Ty też zawsze wstajesz o tej porze?
- Nie,- madam. Wolę noc, przywykłem już do tego. - Dru-
ga porcja śniadania wysunęła się ze szczeliny podajnika.
Sięgnąłem szybko po talerz, żeby nie musieć jeszcze raz pa-
trzeć na nią. Czułem na plecach jej badawcze spojrzenie. -
Nie miałem zamiaru wstawać tak wcześnie. Ale nie mogłem
spać, chyba nie przywykłem jeszcze do tutejszego rytmu dnia
i nocy. Z drugiej strony nie spodziewałem się, że spotkam pa-
nią o tak wczesnej porze.
- Tak? Dlaczego?
- Wczoraj wieczorem, kiedy nie mogłem zasnąć, a pani...
- zacząłem niemal odruchowo, lecz urwałem. Za późno, chy-
ba odgadła, co miałem na myśli. Skryła twarz pod maską obo-
jętności, lecz w jej głowie zakotłowało się, jakbym ujrzał ją
nagą.
Odstawiłem z powrotem talerzyk.
- Może powinienem wrócić do łóżka... - rzekłem, czując
dziwną frustrację; miałem wrażenie, że oto doszczętnie zruj-
nowałem to zaufanie, które poczęło rodzić się między nami
wczoraj. Nie oglądając się ruszyłem w stronę drzwi.
- Bądź gotów, proszę, polecieć ze mną do miasta za trzy
godziny. Wybieram się dzisiaj do mojego wydziału - oznaj-
miła chłodnym, zrezygnowanym tonem. - Powiedziano mi,
że masz jechać ze mną.
- Dobrze, madam. - Skinąłem głową, nadal obrócony ty-
łem, marząc jedynie o tym, by się stąd wynieść. Gdy wyszed-
łem na korytarz, doleciał mnie okrzyk Talithy:,
- Ciociu, spójrz! Dostałam deser!
O wyznaczonej porze zszedłem na dół. Pani Elnear i Jar-
dan stały już w holu, ramię przy ramieniu. Sprawiały wraże-
nie, jakby czekały na przybycie wroga- czyli na mnie. Odru-
chowo zmarszczyłem brwi.
Skoczek - znacznie przestronniejszy i wygodniejszy,
a także bardziej bezpieczny od tych, którymi do tej pory lata-
łem - skierował się ku wybrzeżu i już wkrótce na horyzoncie
zaczęło wyrastać N'yuk strzelające w górę spośród otaczają-
cej je niskiej zabudowy, niczym samotny masyw górski; skła-
dały się na nie liczące setki lat wieżowce różnych korporacji,
zakotwiczone na wysepce leżącej między dwiema rzekami.
Ponad nurtem rzek przerzucone były łuki mostpw.
Wkrótce połknęła nas połyskująca mętnie masa budowli,
polecieliśmy w dół ku wylotowi ulicy i dalej w głąb systemu
nerwowego. W podziemnym lądowisku przesiedliśmy się do
mniejszego pojazdu, który zaraz po tym, jak Elnear zaprogra-
mowała cel podróży, pomknął przezroczystym tunelem. Je-
chaliśmy to w dół, to w górę, podążając wyznaczoną trasą,
prowadzeni przez jakiś program zarządzający, który manew-
rował tysiącami taksówek niczym żongler pracujący z szyb-
kością światła. Migały mi przed oczyma frontony sklepów,
biur i restauracji. Ludzie zajmowali się tu niemal wszystkim,
spędzali całe życie, związani grawitacją, a także obecnością
agend rządowych, które większość społeczeństwa uważała za
równie anachroniczne i niepotrzebne jak wyrostek robaczko-
wy. Gdzieś w tym natłoku budowli zbierało się zarówno
Zgromadzenie Federacji, jak i Rada Bezpieczeństwa ZTF,
niezmordowanie z sobą rywalizujące.
Gdzie indziej, w tym rzeczywistym, ukrytym sercu miasta,
znajdował się mózg, który kierował tym wszystkim, począ-
wszy od komunikacji, a na przepływie danych skończywszy:
w czymś, co było gwiazdą pierwszej wielkości w całej Gala-
ktyce, a co zwano Siecią Federacji. Jeden doskonały kryształ
telhassium, nie większy od mojego kciuka, zdolny był pomie-
ścić wszelkie informacje, przetworzyć przyprawiającą o za-
wrót głowy ilość bitów, powstrzymując cały system tego mia-
sta od naturalnej śmierci pod lawiną danych. A przecież trze-
ba było kilku tysięcy liczb do wyznaczenia parametrów skoku
nadprzestrzennego tylko jednego statku startującego z głów-
nego kosmodromu. Jedynie telhassium zawdzięczano dostęp
do tak olbrzymiej mocy obliczeniowej, taniej i zarazem ła-
twej w obsłudze... a dopóki ZTF sprawował kontrolę nad
rozdziałem tego materiału, dopóty Rada posiadała wpływ na
wszelkie wydarzenia w obrębie Federacji.
W końcu dotarliśmy do kompleksu budynków rządowych.
Kiedy taksówka zwolniła, dostrzegłem, że ze wszystkich
ekranów i tablic informacyjnych spogląda na mnie, niczym
wielkie, błyszczące oko, błękitny znak ukazujący powoli wi-
rującą Ziemię, której Zarząd Handlu Federacji doprawił
skrzydła i przyjął za swój emblemat. Znaleźliśmy się w wy-
kładanej dywanem sali kontrolnej służb ochrony. Pani Elnear
i Jardan czekały cierpliwie, podczas gdy dwukrotnie spraw-
dzono mój pasek identyfikacyjny, prześwietlono na wszelkie
sposoby, zdjęto wzór siatkówki oka i odciski palców, sholo-
grafowano z każdej strony, wreszcie wszystkie dane zostały
zarejestrowane i wciągnięte do kartoteki.
Szefowie ZTF nie godzili się na najmniejsze nawet ryzyko
- nie mogli sobie na to pozwolić. Członkowie Rady poruszali
sienie uzbrojeni w zbitej betonowej dżungli miasta, a już sam
ten fakt wystarczył, żeby dostać fioła na punkcie ochrony.
Przynajmniej wyobraźni nie można było odmówić władzom
ZTF. Nie miałem pewności, czy choć pchle udałoby się prze-
śliznąć przez ten kordon, nie dostrzeżonej przez jeden z setek
czujników, z których dane analizowane były przez urządze-
nia zajmujące wiele pięter nad nami. Mimo wszystko ucie-
szyłem się, kiedy po zakończeniu kontroli do rejestrów ZTF
popłynęły pozytywne w wydźwięku dane... tym bardziej, że
miały one w jakimś stopniu zrównoważyć informacje o kry-
minalnej przeszłości. Mój pasek identyfikatora przestał wre-
szcie pokazywać kod istoty bezosobowej: zostałem rzeczywi-
stym pracownikiem Sieci Federacji. Mogłem się teraz mar-
twić jedynie o to, że trudno mi będzie znów stać się
niewidzialnym i że zbyt wiele osób miało dostęp do wszy-
stkich moich danych.
Kiedy w końcu zostałem sprawdzony i na zawsze uwiecz-
niony w rejestrach służb bezpieczeństwa, wmieszaliśmy się
w strumień ludzi podążających w głąb labiryntu korytarzy.
Znowu poczułem się kompletnie zagubiony; nie znosiłem te-
go uczucia. Ludzie wyprzedzali nas po obu stronach -jechali
na rowerach, czasem także z doczepionymi wózkami, w czół-
nach poduszkowych, a nawet na wrotkach. My podążaliśmy
pieszo, gdyż Elnear nie dowierzała wszelkim urządzeniom.
Przywołałem w pamięci wygląd wnętrza jedynego komple-
ksu ZTF, w którym do tej pory przebywałem: pomieszczeń
Służb Bezpieczeństwa Korporacji w Starówce oraz centrum
dyspozycyjnego Prac Najemnych, gdzie rozpoczęła się moja
bezpowrotna podróż do piekła. Tam wszystko przypominało
więzienie. Natomiast budynek, w którym się znajdowaliśmy,
nie wywoływał żadnych skojarzeń. Jedynie emblemat Fede-
racji, który zdobił wszystko i wszystkich, był taki sam. Imitu-
jące rzeczywistość otoczenie zapełniały jak w każdej kwate-
rze syndykatu silnie odbijające światło powierzchnie, od któ-
rych migotania bolały oczy.
Posuwaliśmy się po obrzeżu samego centrum władzy. Za-
cząłem rozróżniać coraz to nowe barwy kombinezonów
urzędników - nie widziałem dotychczas takiej różnorodności
w jednym miejscu. Co prawda, nigdy tutaj nie byłem. Pani
Elnear nie miała na ubraniu żadnego emblematu, natomiast
Jardan wciąż nosiła pod szyją ten sam znaczek, inny od sym-
bolu Centaurian. Wreszcie zapytałem ją, co to za emblemat -
choćby tylko po to, żeby przerwać milczenie. Spojrzała na
mnie z niemym wyrzutem.
- A cóż cię to może obchodzić? - mruknęła.
Stanąłem w miejscu.
- Czy uważasz, że naprawdę chodzi mi tylko o to, żeby
włamać się do twojego lub jej umysłu? - Wskazałem panią
Elnear, która szła w przodzie, zajęta rozmową z kimś noszą-
cym znak ZTF. Wypełniając rozkaz Braedeego, sięgnąłem do
jego umysłu, odczytałem imię, nazwisko oraz strzępy chaoty-
cznych myśli. Miałem zapamiętywać wszystkich, z którymi
Elnear będzie rozmawiała, i utrwalać w pamięci temat roz-
mowy - na wypadek gdyby kryło się za tym coś, czego ja nie
umiałbym rozszyfrować. Drobna cząstka umysłu Elnear nie-
ustannie kierowała swą uwagę na mnie, przez co każde słowo,
jakie padało z jej ust, było aż do bólu wyważone.
- Nie pochlebiaj sobie - dodałem.
Jardan zacisnęła wargi.
- Przecież współpracuję z tobą...
- Nie, pracujesz dla Centaurian.
Zerknąłem na emblemat widniejący na mojej marynarce.
- A może sama mi powiesz, do cholery, dla kogo właści-
wie pracujesz?
- To znak ChemEnGena - oznajmiła tonem pełnym wy-
zwania, po czym przypomniała mi, że pani Elnear dysponuje
pakietem kontrolnym akcji i zasiada w radzie nadzorczej
ChemEnGena. Ale radę tę, a więc także szefa Jardan, kontro-
lowali Centaurianie. W tej samej chwili zrozumiałem, co
przedstawia jej wisiorek: palec wytknięty prosto w twarz każ-
dego taMinga, który stanąłby przed nią.
- To całkiem efektowne - rzekłem, lecz Jardan nie uśmie-
chnęła się. Uciekłem wzrokiem przed jej natrętnym spojrze-
niem.
Elnear zatrzymała się i odwróciła, czekając na nas -jedno-
cześnie nasłuchiwała. Ciekaw byłem, na ile nienoszenie emb-
lematu stwarza jej pozory wolności. Przecież w zasadzie tu
pracowała, jak powiedziała Jardan. Schowałem plaster w kie-
szeni kurtki, podchodząc bliżej.
Jakaś część mojego mózgu niczym radar łowiła myśli osób
znajdujących się przed i za nami, kiedy ruszyliśmy dalej.
Wmawiałem sobie, że szukam czegoś podejrzanego, wiedzia-
łem jednak, iż tak jak ślepiec, który nagle odzyskał wzrok,
sięgam do umysłów ludzi tylko dlatego, że znów mogę to ro-
bić. Niemal każdy tutaj był zainteresowany czyjąś śmiercią,
ale nikomu nie chodziło o Elnear. Poza tym nie trafiłem na ni-
kogo aż tak zdesperowanego, by myślał o zabiciu kogokol-
wiek w tym budynku. Nie oznaczało to jeszcze, ze Elnear mo-
że się tu czuć całkowicie bezpieczna. Braedee przysięgał, że
jego ochroniarze widzieli tutaj człowieka mierzącego do niej
z pistoletu strzałkowego.
Dotarliśmy w końcu do pomieszczeń Wydziału Walki
z Narkotykami i do gabinetu Elnear usytuowanego głęboko,
w samym sercu rozległego kompleksu biur ZTF. Spojrzałem
na znaczek wydziału umieszczony nad drzwiami tuż obok
emblematu ZTF - olbrzymie czarne skrzydła otaczające gala-
ktykę. Wątpiłem, by komukolwiek znak ten kojarzył się z po-
czuciem bezpieczeństwa. Po tym, jak zetknąłem się z umysła-
mi członków Zarządu Federacji, miałem wrażenie, że przez
omyłkę mój mózg używany był do czyszczenia toalet. Po-
zwoliłem wewnętrznemu radarowi wyłączyć się i znalazłem
chwilę odprężenia. Dwa dni temu byłem gotów zrobić wszy-
stko, byle tylko odzyskać swój Dar... Jakże łatwo usunąłem
wtedy z pamięci fakt, że każda umiejętność ma swoje dobre
i złe strony.
- Jesteś dziś nadzwyczaj spokojny - odezwała się do mnie
Jardan, gdy weszliśmy do środka. Przezroczyste drzwi powo-
li zasuwały się za naszymi plecami.
- Wykonuję swoje zadanie - odparłem. Ruszyłem za nią
w stronę prywatnego gabinetu Elnear, ignorując zdumione
spojrzenia kilku obecnych tu techników.
- Elnear! - dobiegł mnie czyjśokrzyk z korytarza. Odwró-
ciłem się i w szczelinie rozsuwających się z powrotem drzwi
ujrzałem Darica taMinga. Sięgnąłem błyskawicznie w jego
kierunku i pochwyciłem strzępy myśli. Szybko przerwałem
kontakt: Daric cuchnął. Należał do rodziny, lecz nikt by mnie
nie zmusił, bym po raz drugi na ślepo dotknął jego umysłu.
Wczoraj wieczorem nie mogłem przeniknąć jego blokady,
lecz w tej chwili zdołałem odczytać nawet więcej, niż było mi
potrzebne. Tym bardziej nie mogłem uwierzyć, że jest on bratem
Jule. Z drugiej strony cała rodzina uważała Jule za obłąkaną.
Daric przecisnął się między mną i Jardan, jakbyśmy
w ogóle nie istnieli, i szybkim krokiem pomaszerował do ga-
binetu Elnear, która na jego widok wsunęła się za antyczne
metalowe biurko - widocznie miała nadzieję, że tej przeszko-
dy kuzyn nie pokona. Z niechęcią pomyślała, że nie może za-
trzymać intruza, który wtargnął do jej sanktuarium.
- O co chodzi, Daric?
- Głosujemy dzisiaj, Elnear. Chciałem ci tylko przypo-
mnieć. Przybędziesz, rzecz jasna: Centaur bardzo liczy na po-
parcie ChemEnGena, jak zawsze. - Dobrze wiedział, że Elne-
ar nie zapomni i że będzie głosowała zgodnie z ich życze-
niem. Po prostu lubił mącić spokojną wodę.
- Oczywiście - odparła Elnear siadając. Jej mina wyraźnie
dawała do zrozumienia, że powinien już iść. - Do widzenia,
Daric.
- Do zobaczenia, Elnear. - Odwrócił się na pięcie; jego ru-
chy były wciąż aż nazbyt energiczne, tak jak poprzedniego
wieczora. Ruszył do wyjścia. Usunąłem mu się z drogi i zro-
biłem to niepotrzebnie, gdyż stanął i popatrzył na mnie spode
łba. - Cześć, nowy doradco - rzekł, jakby dopiero teraz mnie
zauważył. - Jak się czujesz pierwszego dnia pracy? Mogę się
założyć, że to dla ciebie fascynujące.
Nie odpowiedziałem.
- Co z tobą? - Rozłożył szeroko ręce. - Możesz mówić
szczerze, jesteś wśród przyjaciół.
Wzruszyłem ramionami.
- Wszystko w porządku. - Naumyślnie zapomniałem do-
dać "proszę pana".
Nie zwrócił na to uwagi.
- Tylko "w porządku"? - zapytał, bawiąc się zdecydowa-
nie lepiej niż ja. - A propos, skąd pochodzisz?
- Z Ardattee, z Quarro - odparłem, nie patrząc mu w oczy.
Był wyraźnie zaskoczony.
- Z Ośrodka...? Nic dziwnego, że to wszystko nie robi na
tobie wrażenia. Musisz mi opowiedzieć o swoim świecie. Czy
tam naprawdę przestały obowiązywać reguły zachowania
przy stole? - Wbijał we mnie wzrok, chciał mnie zdenerwo-
wać. Włożyłem w to całą swoją energię, lecz powstrzymałem
krew nabiegającą mi do twarzy. - No cóż, baw się dobrze na
Ziemi. Masz okazję zapoznać się z całą historią ludzkości...
o ile moja ciotka zostawi ci choć trochę wolnego czasu na roz-
rywki. - Obejrzał się na Elnear. - Wypożycz mi go na któryś
wieczór, Elnear. Moi przyjaciele będą się zabijać, żeby go zo-
baczyć. .. Och, przepraszam. Wybacz mi to sformułowanie. -
Ruszył szybko w stronę drzwi, jakby obawiał się, że ktoś mo-
że mu zepsuć dobry humor.
Wszedłem za Jardan do gabinetu. Za nami, w przejściu, za-
migotał ekran ochronny. Jardan stanęła u boku Elnear, mru-
cząc coś pod nosem; nie starałem się podsłuchiwać, usiadłem
na parapecie okna. W rzeczy samej nie było to okno, lecz ob-
raz holograficzny, który znakomicie naśladował widok na
otwarte morze. Zapatrzyłem się na błyszczące w słońcu
grzbiety fal w oddali. Świetnie rozumiałem, dlaczego Elnear
lubiła tę panoramę.
Po chwili obejrzałem się na panią Elnear i Jardan - powie-
trze stało się tak gęste od złych przeczuć, że niemal trudno by-
ło oddychać. Czułem się jak bicz na dziateczki. W głowie kot-
łowały mi się różne słowa, które miałem ochotę powiedzieć
o Daricu, lecz spychałem je z powrotem na dno świadomości.
- Co by się stało, gdyby głosowała pani nie po myśli ta-
Mingów? - zapytałem. - Madam - dodałem, kiedy Jardan
spojrzała na mnie szybko.
Elnear westchnęła i rozejrzała się dokoła, jak gdyby szuka-
jąc jakiegoś zagubionego drobiazgu.
' - No cóż... - odparła, nadal błądząc wzrokiem, jakbyśmy
rozmawiali o rysiku. - Ten problem zostawiam twojej
wyobraźni, Mez Kocie. - Chciała mi dać do zrozumienia, że
sam znalazłbym odpowiedź, gdybym ruszył mózgownicą,
lecz w jej głosie zabrzmiało coś ponad chęcią zaspokojenia
mojej ciekawości. Pomyślała, że z pewnością przechwycono
by patenty ChemEnGena, a jego sieć podzielono by na drob-
ne kawałeczki i wrzucono w paszczę zawsze nienasyconego
Wolnego Rynku... W każdym razie taką perspektywę przed-
stawił jej Charon, przewodniczący rady nadzorczej Centaura,
a nie było żadnych podstaw, by wątpić w jego słowa.
Elnear odsunęła się od biurka, usadowiła wygodnie w pia-
nolitowym fotelu i popatrzyła na mnie. W jej oczach ujrzałem
coś, czego dotychczas nie zauważyłem. Przypomniałem so-
bie nagle, co mówiłem Braedeemu o szantażystach i co on mi
odpowiedział na temat polityków.
- Czy naprawdę aż tak bardzo obchodzi to panią? - zapy-
tałem. - Na tyle, żeby pozwolić się szantażować?
- Tak. - Skinęła głową. - Obchodzi. - Nie powiedziała
jednak, z jakiego powodu.
Zerknąłem na Jardan.
- O ile pamiętam, Jardan mówiła mi o jakimś kontrakcie
o nieinterferencji, który podpisała pani przed ślubem.
- Brałam go za dobrą monetę. - Jej myśli przepełnił smu-
tek nie mający wiele wspólnego z zaufaniem i zdradą, lecz
szybko minął, nim zdążyłem poznać jego przyczynę. - Dopó-
ki żył mój mąż, wszystko było w porządku. Ale po jego
śmferci... Cóż, chyba pamiętasz, że radziłam ci dokładnie
sprawdzić treść kontraktów podpisywanych z taMingami...?
- Czy to znaczy, że pani nie sprawdziła? - zapytałem, zdu-
miony, zsuwając się z parapetu.
- Wygląda na to, że niezbyt dokładnie. Oni zatrudniają
chyba najlepszych doradców prawnych w całej Federacji.
Spuściłem głowę.
- Chyba nie myśli pani... że ktoś z ChemEnGena posu-
nąłby się w desperacji do zamachu na pani życie?
Jardan sprężyła się jak kotka, lecz Elnear pokręciła głową.
- Tylko ja mogę im zapewnić ratunek przed całkowitą
utratą niezależności. Nie, uważam, że to niemożliwe.
Skinąłem głową.
- Sądzę, że wszystko tu działa na podobnych zasadach. -
Nie oczekiwałem odpowiedzi, zaczynałem rozumieć wiele
rzeczy.
Elnear uśmiechnęła się szeroko.
- Na pewno nie w tym wydziale - odparła, jak gdyby
emblemat ZTF widniejący nad drzwiami jej gabinetu miał ja-
kimś sposobem zabezpieczyć ją przed machinacjami.
- Na jakiej podstawie przypuszcza pani, że ta instytucja
działa na innych zasadach niż cała reszta? - Wskazałem dło-
nią drzwi i urzędujących za nimi pracowników. - Przecież to
tylko wydział, jeszcze jedno narzędzie w rękach Rady Bez-
pieczeństwa do stosowania nacisku na szefów syndykatów
i dyktowania im warunków. A czym ZTF różni się od syndy-
katów? Kontroluje rynek telhassium, zarządza Pracą Naje-
mną. Prowadzi takie same rozgrywki, podobny szantaż.
- Jak na kogoś, kto nie spędził tu jeszcze nawet jednego
dnia, formułujesz dość surowe opinie - odparła spokojnie,
wyczułem jednak jej zniecierpliwienie oraz irytację, które
zdawały się kłuć mnie w boki. Na moich oczach Elnear uległa
ponownej przemianie: z niezdecydowanej, próżnej, starzeją-
cej się kobiety przeistoczyła się w urzędnika zaangażowane-
go w swoją pracę. - Jeśli masz zamiar dalej dla mnie praco-
wać, musisz lepiej poznać nasze spojrzenie na wszystkie
sprawy. - Ruchem dłoni wskazała mi krzesło. Usiadłem. -
Pozwól, że na początek powiem kilka słów o społeczności,
w jakiej żyjemy - zaczęła. - Większość ludzi uważa, że nadal
rządzą nimi istoty żywe. Sądzęjednak, że są w błędzie. Przez
wiele stuleci krążyły obawy, że maszyny staną się mądrzejsze
od człowieka i że czeka nas los dinozaurów. Lecz nikt nie za-
uważył, że po drodze weszliśmy na kolejny szczebel drabiny
ewolucyjnej... - Międzygwiezdni kupcy. Dalej wyłuszczała
swoje ulubione teoryjki na temat zasad działania Federacji.
Uważała, iż żaden człowiek czy nawet rada nadzorcza nie po-
siadają obecnie władzy nad największymi syndykatami.
Wręcz przeciwnie, ludzie stali się narzędziami dla syndyka-
tów, takimi samymi jak systemy identyfikacyjne czy sieci in-
formacyjne, których naczelnym zadaniem było utrzymywa-
nie przy życiu więzów międzyplanetarnych.
- Pani naprawdę w to wierzy? - zapytałem, starając się nie
dać jej do zrozumienia, co ja sądzę o tym wszystkim.
Skinęła głową.
- Nie tylko ja, liczne studia potwierdzają prawdziwość te-
go obrazu. Nikt nie ma absolutnej pewności, nikt do tej pory
nie nawiązał bezpośredniego kontaktu z siecią informacyjną.
Lecz jestem przekonana, że syndykaty stały się nowym, ewo-
luującym typem istot i tylko dzięki nim żywe stworzenia mo-
gą pokonywać przestrzeń kosmiczną.
Przestrzeń kosmiczną ludzi Pomyślałem o Hydranach
i sieci energii psi, na której opierała się ich cywilizacja.
- Syndykaty przypominają lwy i tygrysy nowej ery - kon-
tynuowała - bezwzględne, pozbawione moralności drapież-
niki. Ich przemiany prowadziły w kierunku wypełnienia ni-
szy ewolucyjnej w systemie superekologicznym zwanym Fe-
deracją, a ich tryb życia i poziom operacji mutował
w zależności od funkcji. Niektóre dążyły do silnego rozrostu,
by przy pomocy zaledwie garstki stworzeń będących niegdyś
\ ludźmi zbudować całą ogromną sieć. Ale większość poszła
> w innym kierunku, wykorzystując miliony jednostek ludz-
kich jako poszczególne komórki swych superorganizmów.
Syndykaty dbają o pojedyncze komórki dopóty, dopóki te od-
powiadają ich potrzebom - o jedne lepiej, o inne gorzej. Za-
wsze jednak wymagają bezwzględnego posłuszeństwa, takie-
go samego jak ludzkie ciało żąda od swoich komórek. Każda
zdrada oznacza śmierć lub coś równoznacznego. Wszelkie
indywidualności czy działania ludzi, które pozostają poza ob-
szarem zainteresowania syndykatu, są nie dostrzegane.
Zerknąłem na swój pasek identyfikacyjny. Sam byłem nie
dostrzegany przez dłuższy czas - nie miałem łatwego życia.
- Możemy oceniać syndykaty jedynie z ludzkiego punktu
widzenia - kontynuowała - a już z pewnością nie wolno nam
oczekiwać, że będą traktowały jednostki ludzkie jak równe
sobie. ZTF stanowi jedynie niezależny system zdolny do
działania na tym samym poziomie co syndykaty. - Nie spusz-
czała oczu z mojej twarzy nawet wtedy, gdy patrzyłem w dół.
- Od stuleci zajmuje się właśnie wypełnianiem pustych
miejsc, zabezpieczaniem praw poszczególnych jednostek lu-
dzkich. ZTF zapewnia stałą równowagę, jest w pewnym sen-
sie stowarzyszeniem ludzi mającym za zadanie ochronę na-
szego, nie będącego już dominującym, gatunku. Właśnie to
jest naszym zadaniem i z tego też powodu zdecydowałam się
na współpracę z zarządem.
Uniosłem głowę. To wszystko brzmiało tak pięknie jak
przemowa... Bo była to przemowa, którą ona musiała powta-
rzać po raz kolejny. Dobrze jej to szło, potrafiła wiarygodnie
tłumaczyć - widocznie sama wierzyła w każde słowo. Może
z jej punktu widzenia było to prawdą, ale ZTF, który ona zna-
ła, nie był tym, który ja znałem. Udało mi się przetrwać na
marginesie, i wcale nie dlatego, że ZTF cokolwiek uczynił
dla mnie. Kilkakrotnie stałem się obiektem zainteresowania
ZTF, a to, co dla mnie zrobili, za każdym razem wpływało
ujemnie na moje życie.
- Myślę, że muszę się jeszcze wiele nauczyć - rzekłem,
słowa te paliły mnie w gardle jak wymiociny.
Odchyliła się do tyłu i zasępiła; nie przywykła chyba do tak
zdawkowych odpowiedzi. Obrzuciła mnie uważnym spojrze-
niem, badając ton mego głosu, moją minę, postawę, w ogóle
wszystko.
- Głosowanie jest o czwartej - rzekła do Jardan, po czym
odwróciła się w stronę biurka i zapatrzyła w jego blat. - Nie
chcę przeglądać raportów, wiem już, jak należy głosować. Ale
przedtem chciałabym się zająć swoimi sprawami. Czy mogła-
byś, Philipo, zadzwonić do Sarumo i zapytać, co się stało
z danymi dotyczącymi Potrójnego G? A potem to, co zwykle:
podania, które trzeba odrzucić, znaleźć wykręty, odesłać...
gdy dojdziesz do tego miejsca, zabierz Mez Kota i pokaż mu,
co ma robić. Niech przynajmniej zapracuje na swoje utrzyma-
nie. - Spojrzała na mnie raz jeszcze, już bez marsowej miny.
- Tak, madam - odparłem, niemal z ulgą. Cieszyłem się
perspektywą jakiegoś zajęcia, zamiast bezczynnie siedzieć aż
do zdrętwienia pośladków w oczekiwaniu na Braedeego, któ-
ry zakomunikuje mi, że na dzisiaj jestem wolny.
Jardan skinęła głową i ruszyła do wyjścia. Zatrzymała się
jeszcze przed migoczącym ekranem ochronnym.
- Czy da sobie pani radę... sama? - Siłą powstrzymała się
od wskazania mnie ruchem głowy.
Spojrzenie Elnear powędrowało w ślad za wzrokiem Jar-
dan. Za każdym razem, kiedy patrzyła na mnie, przebiegał ją
lekki dreszcz, jak gdyby moja twarz ją przerażała.
- Chyba tak - odparła nieco gardłowym głosem. - Znajdę
dla niego jakieś zajęcie. - Pomyślała, że gdyby wynikło coś
niespodziewanego, będzie mogła mnie użyć jako chłopca na
posyłki...
- Nic z tego - odparłem.
- Słucham? - Na jej twarzy malowało się widoczne zdu-
mienie.
- Odesłanie mnie nic nie da. Musiałbym się znaleźć napra-
wdę daleko. Jeśli tylko będę chciał wiedzieć, co się tu dzieje,
dowiem się wszystkiego. Proszę posłuchać, to naprawdę nie
ma znaczenia... -urwałem, zanim jeszcze jej sprzeciw obja-
wił się zaciśnięciem warg. - Sama pani powiedziała, że nie
wyznaję się w tym wszystkim. Nie interesuje mnie, czym się
pani zajmuje.
- Lecz interesuje to Centaurian - wtrąciła Jardan.
Pokręciłem głową.
- Wiem jedynie, że zależy im na tym, żeby pani przeżyła
i kontynuowała swoją pracę. A mnie zależy wyłącznie na pie-
niądzach.
Elnear westchnęła i ruchem dłoni nakazała Jardan odejść.
Ekran ochronny zasnuł się z powrotem, odcinając nas od re-
szty świata.
- Proszę tego więcej nie robić - oznajmiła Elnear.
- Czego?
- Wiesz dobrze.
Odczytywania myśli i udzielania na głos odpowiedzi- Ski-
nąłem głową.
- Proszę mi wybaczyć.
Jej wargi wygięły siew krzywym uśmiechu, oznaczającym
ni to rozbawienie, ni to udrękę.
- Wiesz co? Czasami kiedy zwracasz się do mnie per "pani"
brzmi to tak, jakbyś... wołał za mną na skrzyżowaniu ulic.
Zadzwonił telefon, odwróciła się szybko do aparatu.
Czekałem spokojnie, aż skończy rozmowę z człowiekiem,
którego twarz pojawiła się na ekranie. Dostrzegłem dziwne
ruchy jej lewej dłoni opartej o krawędź konsoli... jakby sto-
sowała bezpośredni przekaz nerwowy. Zaskoczyło mnie, że
i ona posiada pewne udoskonalenia. Mogłem jednak odczy-
tać całość tej informacji bezpośrednio z mózgu, który prze-
twarzał i wysyłał dane oraz gromadził odebrane wiadomości,
prowadząc łączność na jakimś odrębnym poziomie, całkowi-
cie niezależnym od rozmowy toczonej przez istoty pragnące
nadal uchodzić za ludzi - te same, które darzyły psionów nie-
nawiścią, nazywając ich wybrykami natury... A przecież oni
musieli sztukować swoje ciała i zastępować połowę mózgu
sztucznymi biostrukturami tylko po to, by osiągnąć zaledwie
marną namiastkę zdolności, z jakimi każdy psion przychodził
na świat.
Odwróciłem głowę, omiotłem spojrzeniem gabinet Elnear,
stos dokumentów na biurku - równie nieporządny jak ona sa-
ma - kryształowy wazon z zasuszonymi kwiatami, dyktafon,
dziwnie małe książeczki, pieczęć służb bezpieczeństwa ozna-
czoną kodem kropkowym, ręcznie robiony wazonik... stare
hologramy Talithy, Jira oraz nie znanego mi mężczyzny, bez
wątpienia taMinga. Stwierdziłem, że jest to zapewne wizeru-
nek jej zmarłego męża. Konsola łączności, której używała,
wyglądała jak obciągnięta czarnym jedwabiem - o ile się zo-
rientowałem, choć niewiele zdążyłem zauważyć, było to zu-
pełnie obce mi urządzenie.
Po drugiej stronie gabinetu, pod obracającym się powoli
rzeźboobrazem, stał terminal starszego typu, z pulpitem sen-
sorowym i elektrodami - prawdopodobnie przygotowany dla
doradcy lub kogoś takiego jak Jardan. Podniosłem się z krzes-
ła, gdy Elnear skończyła rozmowę.
- Czy nie ma pani nic przeciwko temu, bym skorzystał
z tamtego terminalu, madam? - zapytałem, wskazując go ręką.
- Do czego chcesz go użyć?
- Czy można wywołać na nim plan N'yuk?
Skinęła głową, uradowana, że nie musi się mną kłopotać
przez jakiś czas. Wykonała drobny ruch ręką i terminal ożył.
- Włącza się na hasło "błysk" - powiedziała i spojrzała na
mnie, lekko zmieszana, jakby po raz pierwszy usłyszała
brzmienie tego słowa.
- "Błysk" - powtórzyłem z obojętnym wyrazem twarzy,
podszedłem do terminalu i usiadłem przed nim, żeby wywo-
łać mapę. Po chwili miałem plan przed sobą. Przytknąłem
elektrody do czoła i tak ustawiłem szybkość przepływu infor-
macji, żeby dokładnie rozumieć wszystko, co utrwalało się
w mej pamięci. To była bardzo dobra mapa, zawierała liczne,
nakładane na siebie plansze: schemat podziemi, najważniej-
sze punkty orientacyjne, plan rozmieszczenia restauracji, do-
mów modlitewnych, gabinetów stomatologicznych... Zapo-
znawszy się z tym wszystkim, mogłem poruszać się po mie-
ście jak tutejszy. A w każdym razie zlikwidowałem jedną
z przyczyn mojego poczucia zagubienia.
Znalazłem pewien obszar na mapie, który świecił się jedno-
stajnym blaskiem... Rejon w południowej części miasta nosił
nazwę Deep End. Linie ulic urywały się tu na krawędzi pustki,
w żadnym fragmencie opisu nie znalazłem wyjaśnienia, co
się tu stało. Fakt, że obszar ten został wymazany na mapie,
stanowił ostrzeżenie: jeśli się tam udasz, będziesz zdany wy-
łącznie na siebie. Nie było tam tego, co zaznaczano w stre-
fach syndykatów, a także w Dystryktach Handlu Federalne-
go: otwartych przestrzeni, grodzi bezpieczeństwa, luków
awaryjnych... magazynów żywności. Do takich obszarów
należała Starówka. Domyślałem się już, co można znaleźć
w Deep End. Miałem tylko nadzieję, że nie będę zmuszony
się tam udać.
Prześledzenie myślami całego planu miasta zajęło mi le-
dwie dziesięć minut. Kiedy uniosłem głowę, Elnear pogrążo-
na była we własnej pracy, chyba udało jej się nawet zapo-
mnieć o mojej obecności. Zacząłem przeglądać inne informa-
cje bazy danych i wybrałem kilkanaście zestawów, które
wydawały mi się interesujące bądź użyteczne, głównie doty-
czące zajęć codziennych doradcy ważnej osobistości. Chcia-
łem zaprogramować równoległy transfer, lecz okazało się, że
"błysk" mógł przekazywać jednocześnie tylko trzy strumie-
nie informacji. Przelanie do pamięci wybranych wiadomości
zajęło mi kolejne dwadzieścia minut.
Sprawdziłem następnie programy trywizji, szukając cze-
goś dla odprężenia i zabicia czasu. Nawet oglądanie trywizji
było dla mnie nauką po wyrwaniu się ze Starówki. Najpierw
przejrzałem najbardziej tandetne programy sieci Federacji,
które widzowie pewnie oglądali równie mechanicznie, jak
jedli. Dość szybko jednak stwierdziłem, że dzięki trywizji
mogę nauczyć się rzeczy, których nigdy nie znajdę w bankach
danych, na przykład dotyczących sposobu, w jaki ludzie ma-
jący godziwą pracę i pod dostatkiem jedzenia odnoszą się do
siebie nawzajem. W dość brutalny sposób zdążyłem się już
przekonać, jak wielkie mam braki w tej dziedzinie..
Przybywając tu, narażałem się jeszcze bardziej na skutki
mojej ignorancji i nieudolności... Na tę myśl poczułem
skurcz żołądka. Próbowałem odegnać od siebie te przykre
skojarzenia i skoncentrować się na obrazie, gdy w powietrzu
przede mną migały fragmenty różnych programów trywizji.
Nie potrafiłem wręcz uwierzyć w ilość kanałów, które Elnear
abonowała: od programów publicznych do pięciokrotnie
droższych od innych zapewniających pełnię doznań sensory-
cznych. Większość kanałów subskrypcyjnych nadawała tylko
propagandę korporacji, wykorzystując wszelkie możliwości
przekazywania informacji i wzajemnych ostrzeżeń między
syndykatami. Lecz trafiały się także programy eksperymen-
talne, transmitujące niezwykłe obrazy, dźwięki i inne dozna-
nia, które wywoływały w moim mózgu takie reakcje jak wi-
zje narkotyczne.
W końcu przełączyłem terminal na kanał publiczny, nie
czując się na siłach odbierać tak silne wrażenia. I tak dosyć
miałem natłoku obrazów i dźwięków...
- Dosyć - powiedziałem na głos, unieruchamiając w po-
wietrzu przede mną jakąś gadającą głowę. Nie miałem ochoty
na czyjekolwiek przemowy, zaczynałem odczuwać brak snu.
Lecz w wyświetlanej przed mymi oczyma twarzy było coś
dziwnego, co powodowało, że nie mogłem oderwać od niej
wzroku. Odnosiłem wrażenie, że chciałbym gapić się na nią
bez końca.
Był to mężczyzna o niezwykle harmonijnych rysach, miał
chyba najładniejszą twarz, jaką kiedykolwiek widziałem. Od-
chyliłem się na oparcie fotela, spoglądając na obraz, a po
chwili zacząłem wsłuchiwać się w jego słowa.
- .. .1 wierzę, że porzucając dom rodzinny i wyruszając do
gwiazd, zatraciliśmy coś więcej niż tylko nasze poczucie toż-
samości - mówił. - Zatraciliśmy także zrozumienie naszej
wyjątkowości w oczach Boga. Syndykaty stały się dla nas
symbolem nieba, gdzie się zaspokaja wszystkie nasze fizycz-
ne potrzeby i daje możliwość spędzenia całego życia, od na-
rodzin do śmierci, w absolutnym komforcie. Zbyt łatwo zapo-
mnieliśmy, że kiedyś istniały dla nas wyższe cele, które wiod-
ły od jednego sukcesu do drugiego na tej drodze, gdzie inne
stworzenia przegrały...
- Chciwość! - mruknąłem, zdegustowany. Religijny ma-
niak przemawiał chyba na zlecenie jakiegoś syndykatu. Świę-
ta wojna. Miałem ochotę przełączyć kanał, lecz słuchałem na-
dal; nie dlatego że podobało mi się to, o czym mówił, ale nie
umiałem w sobie rozbudzić niechęci do tego człowieka. Nie
chodziło nawet o jego wygląd, lecz o sposób, w jaki przema-
wiał - otwartość, żarliwość i szczerość, z jaką nakazywał
oglądającym go ludziom ,.widzieć człowieczeństwo, które
ich łączy, kiedy spoglądają w twarz obcego..."
Łatwo jest przybrać minę odpowiednią do słów, co prele-
gent skwapliwie stosował. Nie można jednak na zawołanie
wywołać charyzmy, z tym trzeba się urodzić. Gapiłem się na
niego, zafascynowany, odczuwając w głębi ducha coś w ro-
dzaju zawiści.
- Mez Kocie! - Głos Jardan wdarł się w moje myśli, aż
podskoczyłem. - Czym ty się zajmujesz? - spytała, patrząc na
obraz migoczący w powietrzu przede mną.
- Niczym. - Wyłączyłem terminal i wzruszyłem ramionami.
- Wizytator Stryger - rzekła. - Nie sądziłam, że jego wy-
stąpienia mogą przypaść ci do gustu.
Zmarszczyłem brwi.
- Dlaczego? Czy to pani przyjaciel?
Pogardliwie wydęła wargi.
- To lider Ruchu Odrodzenia i zagorzały aktywista dzia-
łań na rzecz humanitaryzmu.
- Wszystko jedno- odparłem.
Nie zareagowała; kazała mi pójść ze sobą. W sali ogólnej
przedstawiła mnie personelowi. Wszyscy kiwali głowami
i mruczeli coś pod nosem, spoglądając na mnie z wyraźnym
niedowierzaniem. Zaciekawiło mnie, jaki był poprzedni do-
radca Elnear, sądziłem bowiem, że zupełnie niepodobny do
mnie.
Jardan zleciła mi głupią robotę, którą wykonałem. Wresz-
cie Elnear opuściła swój gabinet, by udać się na posiedzenie
Zgromadzenia. Jardan i ja poszliśmy z nią aż do oszklonej ga-
leryjki obserwacyjnej, to znaczy najdalej, dokąd wpuszczano
ludzi spoza Rady. Sala posiedzeń wyglądała dokładnie tak,
jak przedstawiano ją w środkach przekazu: była długa i wy-
soka, ozdobiona emblematem promienistego słońca w oto-
czeniu dziewięciu planet, założycieli Federacji. Większość
syndykatów nienawidziła tego znaku, odnosiła się z pogardą
nawet do samej nazwy Federacji, gdyż oznaczała ona nad-
miernie scentralizowaną władzę. Teraz była to jedynie trady-
cja, chociaż zawzięcie zwalczana, podobnie jak atakowany
był Status Federacji, w myśl którego ZTF mógł prowadzić
swą własną, niezależną od syndykatów politykę.
Ustawione w kształcie litery U rzędy siedzeń wznosiły się
przed umieszczonym wysoko fotelem przewodniczącego Ra-
dy Bezpieczeństwa i zdolne były pomieścić tysiąc przedsta-
wicieli syndykatów. Fakt, że mój umysł znowu pracował, je-
dynie nasilał wrażenie realności poruszających się w dole
i zajmujących miejsca członków Zgromadzenia. Gdybym
miał słuchawkę w uchu, mógłbym usłyszeć, o czym tam mó-
wiono - poznać argumenty, zarzuty i usprawiedliwienia, ko-
alicje tworzone do stoczenia którejś z nie kończących się roz-
grywek. Większość danych, jakie przyswoiłem sobie tego
ranka w gabinecie Elnear, dotyczyła właśnie prac Zgroma-
dzenia.
Jedynym tematem dzisiejszych obrad były konflikty mię-
dzy syndykatami. Rada Bezpieczeństwa starała się pełnić rolę
mediatora, lecz nie za bardzo się angażowała w sprawy...
przynajmniej takie można było odnieść wrażenie. Członko-
wie Rady nie byli nawet obecni na sali posiedzeń osobiście.
Początkowo nie zwróciłem na to uwagi poprzez natłok myśli
wielu obecnych w dole osób. Kiedy jednak skoncentrowałem
się na postaciach, stwierdziłem, że są to jedynie projekcje
holograficzne.
- Dlaczego ich nawet tam nie ma? - zapytałem Jardan.
- O czym ty mówisz?
- O Radzie Bezpieczeństwa. Przecież to hologramy, a nie
żywe istoty.
Spojrzała na mnie, zdumiona. Widocznie chciała zapytać,
skąd o tym wiem, ale ugryzła się w język; Chyba odgadła prawdę.
- Ze względu na bezpieczeństwo - odparła.
- To dlatego nazywają się Radą Bezpieczeństwa? - Nim
jeszcze dokończyłem zdanie, pojąłem, że trzeba było trzymać
język za zębami. Nie, nie dlatego!
- Nie, nie dlatego! Oszczędź mi swoich dowcipów - rzu-
ciła, odwracając głowę.
Spojrzałem ponownie na salę posiedzeń. Z tego miejsca
można było odnieść bardzo dziwne wrażenie: zdawało się, że
w dole nic się nie dzieje, że panuje tam niezmącona cisza. Ca-
łą debatę prowadzono bezgłośnie, posługując się jakimiś dzi-
wacznymi, wręcz indywidualnymi metodami porozumiewa-
nia się. Ciekaw byłem, co też się tam dzieje; tu, na galerii, nie
sposób było tego pojąć.
Jardan wskazała mi Elnear, siedzącą bez ruchu w jednym
ze środkowych rzędów i oczekującą na swoją kolej w głoso-
waniu. Interesowało mnie, czy większość tak zwanych neu-
tralnych ugrupowań podobnie jak Elnear podejmowała decy-
zje pod presją znacznie potężniejszych frakcji. Przypomnia-
łem sobie wszystko, co usłyszałem od niej na temat syndyka-
tów, i kiedy na tablicy poczęły ukazywać się liczby przedsta-
wiające wynik głosowania, wrażenie, że na sali dzieje się coś
niezwykle doniosłego, natychmiast mnie opuściło. Elnear
miała chyba rację: setki osób, które zasiadały wokół niej, były
zaledwie pionkami - ustami, przez które syndykaty załatwia-
ły swoje sprawy. Jakim więc sposobem jej głos miał być tak
znaczący, szczególnie dla Centaurian...? Odszukałem wzro-
kiem Darica taMinga siedzącego w pierwszym rzędzie. Im
dalej znajdowały się fotele od podwyższenia prezydium, tym
mniej były wygodne. Formalnie głosy wszystkich przedsta-
wicieli syndykatów były równoważne, jednak niektóre miały
większą wagę.
Nad tym wszystkim z dumą sprawowała władzę zasiadają-
ca na podwyższeniu Rada Bezpieczeństwa: ustanawiała pra-
wa ZTF i toczyła swoje własne rozgrywki, których głównym
celem było przeciwstawienie się woli jakiejś frakcji w Zgro-
madzeniu. Zgromadzenie mogło, co prawda, odrzucić
uchwałę Rady Bezpieczeństwa, lecz do tego potrzebowało
dwóch trzecich głosów, a w sytuacji, kiedy syndykaty skakały
sobie do oczu, uzyskanie tak wielkiej jednomyślności możli-
we było jedynie w wypadku głosowania przeciwko jakiemuś
nadzwyczaj niepopularnemu projektowi. Rada stanowiła
mózg ZTF, a Elnear kandydowała do zajęcia miejsca w jej
gronie. Ciekaw byłem, ile satysfakcji oczekiwała po takim
awansie. A może chodziło jej tylko o to, by znaleźć się na in-
nej pozycji?
Głosowanie dobiegło końca. Zamrugałem szybko, uzmy-
słowiwszy sobie, że od dłuższego czasu bez zmrużenia po-
wiek wpatruję się w tablicę wyników, a mój umysł w pośpie-
chu przetrawia informacje, które wtłoczyłem w pamięć tego
ranka.
- Kto zwyciężył? - spytałem, gdyż same liczby niewiele
mi mówiły; nie wiedziałem, za czym głosowano.
- To nie ma znaczenia - odparła Jardan, podnosząc się
z miejsca.
- Kosmiczne! - mruknąłem.
Nachmurzyła się.
Na dole spotkaliśmy się z Elnear i ruszyliśmy z powrotem
przez labirynt korytarzy. Twarz madam była jeszcze bardziej
posępna niż do tej pory.
- Pani Elnear! - rozległ się czyjś okrzyk za naszymi plecami.
Obejrzałem się, sondując tłum niejako podwójnym zesta-
wem oczu i uszu. Nie dostrzegłem nikogo znajomego... mu-
siał to być ktoś znany Elnear i Jardan. Po chwili ujrzałem zdą-
żającego w naszym kierunku niskiego, szczupłego mężczy-
znę; rozpychał ludzi na boki, chociaż musiał zauważyć, że
Elnear stanęła i czeka na niego. Nagle uświadomiłem sobie,
że ja też go znam: to jego pogadankę obserwowałem w trywi-
zji. Nikt inny nie mógł mieć takiej twarzy.
- Wizytator Stryger - powiedziała Elnear, skinąwszy
z ociąganiem głową.
- Pani Elnear - rzekł, zatrzymując się tuż przed nami.
W jednej chwili pojawiło się wokół niego kilkunastu ludzi:
zapewne jego obstawa. - Dostrzegam w tym rękę Boga, że
spotkaliśmy się tu przypadkowo...
Przypadkowo, dobre sobie. Ze zdumienia zakłuło mnie
w dołku. Stryger ledwie łapał oddech, musiał pędzić za nami
całą drogę od sali posiedzeń. Przyjrzałem mu się. Nawet bez
pomocy kamery rysy jego twarzy zdawały się bez zarzutu.
Cera, włosy, oczy - wszystko było niemal doskonałe, aż wy-
tężałem wzrok, by znaleźć w jego obliczu jakąś skazę... wy-
glądało jednak na to, że bezskutecznie. Pewnie musieli mu ro-
bić operacje w stanie nieważkości. Mimo to nadal nie spusz-
czałem z niego oczu.
Zmusiłem się, aby spojrzeć na Elnear, lecz nie zwracałem
uwagi na jej słowa. Pospolitość jej rysów sprawiła, że poczu-
łem się jak wyrwany ze snu; spostrzegłem, że ona także musi
cierpieć, patrząc na twarz Strygera. Szybko uciekła spojrze-
niem gdzieś w dal, starając się zapomnieć o jego obecności,
słuchała go tylko...
- ...o zbliżającej się debacie przed oficjalnym ogłosze-
niem - mówił. - Mam nadzieję, że nie potraktuje pani tego
nieprzychylnie, gdyż oboje będziemy zabierać głos dla popar-
cia tej.samej sprawy... ale czy nie pomyślała pani, że jej za-
sady mogą być zanadto bezkompromisowe? Poza tym gdyby
Federacja zdjęła kontrolę nad obrotem pentryptyną, ChemEn-
Gen miałby szansę na pokaźne zyski... gdyż to on, o ile do-
brze pamiętam, posiada patent kontrolny na całą grupę środ-
ków z rodziny pentatryptofenów.
Pentryptyną.! Mówił o narkotyku, który w Starówce roz-
prowadzano pod nazwą "bliss".
Elnear zamrugała i przekrzywiła głowę. Chyba nie spo-
dziewała się usłyszeć czegoś takiego z ust Strygera.
- Jeśli chodzi o ścisłość, wizytatorze, zawsze byłam prze-
ciwna "zdejmowaniu kontroli". Jak panu wiadomo, będę
w tym wystąpieniu reprezentowała Wydział Walki z Narko-
tykami...
Ciekaw byłem, dlaczego Elnear zwraca się do niego tak
oficjalnie. Domyśliłem się, że ów szumny tytuł Stryger mu-
siał sam sobie nadać.
Jego brwi uniosły się w górę, jakby dla okazania zdumie-
nia, ale w rzeczywistości nie był ani trochę zdziwiony. Spo-
glądałem na niego, coraz bardziej zmieszany, gdyż absolutnie
nic mi w nim nie pasowało.
- Cóż, widocznie zostałem źle poinformowany... - Ude-
rzył się dłonią w czoło, patrząc na Elnear wzrokiem świetnie
udającym zakłopotanie. - Ale z pewnością nikt, kto tak jak
pani od dawna poświęca się walce o prawa jednostki, nie mo-
że być przekonany, że jest coś złego w rozszerzaniu zastoso-
wań tych środków. Statystyki podają, że w ciągu ostatnich
kilku miesięcy popełniono tutaj, w N'yuk, setki przestępstw
kryminalnych... Udowodniono przecież, że pochodne penta-
tiyptofenu są bezpieczne i skutecznie hamują odruchy agre-
sji, wpływając także na zmniejszenie innych tendencji do
aspołecznych zachowań. Te xt&ctj już dawno powinny zo-
stać wytępione. Od pewnego czasu jestem głęboko przekona-
ny, że dysponujemy odpowiednimi środkami, a brak nam tyl-
ko woli, by całkowicie zapanować nad przestępstwami kry-
minalnymi.
Elnear uniosła otwartą dłoń i delikatnie pokręciła głową.
- Tu nie chodzi o to, że się z panem nie zgadzam, wizyta-
torze Stryger. Wręcz przeciwnie. Sądzę jednak, że powszech-
na dostępność i niska cena tych środków mogą szybko dopro-
wadzić do ich nadużywania. Pochodne pentryptyny są rów-
nież bezpiecznym i działającym skutecznie środkiem, za
pomocą którego syndykaty mogłyby nielegalnie sprawować
kontrolę nad ludnością, wmawiać będącym pod wpływem na-
rkotyków mieszkańcom, że ich życie jest wspaniałe, podczas
gdy faktycznie byłoby inaczej. Obawiam się, że liczne syndy-
katy skorzystałyby z tej sposobności, odebrały ludziom wol-
ność wyboru, oferując w zamian bezmyślną wdzięczność.
Stryger skinął głową. Błysk zrozumienia w jego oczach
wyjątkowo był prawdziwy.
- Oczywiście, ma pani rację. Nigdy nie miałem czegoś po-
dobnego na myśli. Będę akcentował, że zdjęcie kontroli nie
może doprowadzić do nadużywania...
Elnear raz jeszcze z ubolewaniem pokręciła głową.
- Obawiam się, że nasze ostrzeżenia czy przestrogi nie za-
trzymają powodzi, jaka nastąpi po zburzeniu tamy. Nie jestem
dostatecznie przekonana o silnej woli jednostki, a chciała-
bym. - Spojrzała mu prosto w twarz.
Ja również zagapiłem się na niego. Jego skóra i włosy od-
znaczały się dziwnym złotawym blaskiem, dzięki czemu
zwyczajne, pospolite ubranie zdawało się jaśniejsze niż
w rzeczywistości. Z wyglądu miał jakieś trzydzieści pięć lat -
wiek dość młody, ale już odpowiedzialny - choć zapewne fa-
ktycznie był o wiele starszy. Ściskał w garści długą drewnia-
ną laskę, w połowie tak grubą jak ręka w nadgarstku, do pew-
nej wysokości pokrytą jakimś ornamentem, który sprawiał
wrażenie pisma, lecz nie byłem w stanie rozpoznać słów.
- Gdyby wszyscy posiadali tak silną wolę jak pani, ma-
dam Elnear, nie byłoby potrzeby w ogóle o tym wspominać.
- Uśmiechnął się ze szczerym uznaniem. Miał duże błyszczą-
ce oczy, a jego głos przypominał szemranie wody w strumie-
niu. Raz jeszcze sięgnąłem do jego umysłu: tylko po to, żeby
się upewnić.
Odwrócił się w moją stronę. Uświadomiłem sobie nagle, że
uważnie przyglądał mi się kątem oka w trakcie rozmowy.
- Proszę mi wybaczyć... - rzekł do Elnear, jak gdyby do-
piero teraz zwrócił na mnie uwagę. - Kim pan jest?
- To mój nowy doradca - rzekła Elnear, z wyraźną ulgą
przyjmując zmianę tematu rozmowy, a także fakt, że Stryger
odwrócił od niej wzrok.
- Naprawdę? - Obrócił na mnie badawcze spojrzenie,
zdając się wyraźnie unikać mojego wzroku. - Pańskie rysy
sprawiają wrażenie dość nietypowych... Czy w pańskich ży-
łach nie płynie hydrańska krew, młody człowieku? - Wresz-
cie spojrzał mi prosto w oczy; wyglądał na usatysfakcjono-
wanego widokiem moich zielonych tęczówek.
Ja natomiast poczułem wstręt, kiedy ujrzałem, co było
w jego oczach.
- Nie - odparłem, zamierzając się odwrócić.
- Chwileczkę... - Chwycił mnie za ramię, obracając z po-
wrotem. - Nie chciałem pana obrazić. Chodzi o to, że przez
dłuższy czas żywo interesowałem się Hydranami. Niezwykle
rzadko bywam nieuprzejmy. - Pośrednio nazwał mnie kłam-
cą. Wysunął koniec języka i przejechał nim tam i z powrotem,
zwilżając wargi.
- Proszę zabrać swą rękę - rzekłem cicho - albo połamię
panu palce.
- Kocie... - wtrąciła Jardan piskliwym głosem, a zawarte
w nim ostrzeżenie podziałało na mnie niczym kubeł zimnej
wody.
Stryger puścił moje ramię, ale nie mogłem się uwolnić od
jego wzroku. Nawet gdy się odwrócił do Elnear, nadal zezo-
wał na mnie. Ktoś go musiał na mnie nasłać. Gonił za nami
i zaaranżował to spotkanie jedynie po to, by mi się przyjrzeć.
Hydrańska krew.
Kiedy wreszcie znowu spojrzał na Elnear, chyba nadal
miał przed sobą mnie i patrzył na nią okrągłymi ze zdumienia
oczyma.
- Oczywiście - mruknął, jak gdyby przed kimś się tłuma-
czył. - Nikt z pani pozycją nie pozwoliłby sobie na zatrudnia-
nie psiona.
Wbiłem wzrok w tył jego głowy, wniknąłem w nią i zajrza-
łem w gniazdo robactwa znajdujące się dokładnie tam, gdzie
powinien mieć mózg. Był stuprocentowym człowiekiem.
Zaczął rozmawiać z Elnear o mało znaczących szczegó-
łach zakończonej niedawno debaty. Nie słuchałem go: zbyt
głośno rozlegało się w mej głowie brzęczenie dochodzące
z jego umysłu. I on nazywał siebie człowiekiem religijnym,
był całkowicie przekonany, że poznał naturę Boga oraz boski
punkt widzenia na porządek tego świata... Ci wszyscy, którzy
otaczali go półkolem i z nieludzką cierpliwością oraz życzli-
wością czekali, aż skończy, zapewne także wierzyli, iż po-
siadł całą wiedzę. Stryger ponownie spojrzał na mnie, jak
gdyby nie mógł oderwać wzroku, a moje oczy wciąż skłania-
ły się ku zdradzie, pragnąc podziwiać jego rysy, chociaż wie-
działem już, co się za nimi kryje. Ciekaw byłem, czy takie sa-
mo wrażenie wywierał na każdym, mimo że obawiałem się
poznać odpowiedź na to pytanie.
Wreszcie skończył rozmowę. Po raz ostatni zerknął na
mnie i oddalił się korytarzem, na niewidzialnym postronku
ciągnąc za sobą swoich wyznawców. Zbyt długo wbijałem
wzrok w jego plecy, gdy się bowiem odwróciłem, musiałem
podbiec kilka kroków, aby dogonić Jardan i Elnear.
- Czego ten łajdak naprawdę chciał...? - zapytałem.
Obie kobiety obejrzały się na mnie, zaskoczone, niemal
przerażone.
- To by! wizytator Stryger - wyjaśniła Elnear - przywódca
Ruchu Odrodzenia, niezwykle popularnego, przedkosmicz-
nego i fundamentalistycznego ugrupowania religijnego. Jego
wystąpienia trywizyjne mają bardzo wielu odbiorców. Na
twoim miejscu nigdy nie mówiłabym o nim jak o... tak jak ty
go nazwałeś. - Obejrzała się na mnie powtórnie, przybierając
wyraz dezaprobaty, jak gdybym nie wyczuwał jej dostatecz-
nie. - Uczynił więcej dla ludzi pokrzywdzonych i wyzyski-
wanych niż ktokolwiek inny. Posiada szczególny dar przema-
wiania w obronie ludzkich praw.
- Wiem o tym... madam. Widziałem go w trywizji. Ale co
on tutaj robi?
- Prawdopodobnie szuka sprzymierzeńców - wtrąciła
szorstko Jardan. - Bez jego zaangażowania nikt nie rozważał-
by możliwości zdjęcia kontroli nad obrotem pentryptyną.
Stryger ma ogromne wpływy, dzięki czemu jego kandydatura
do miejsca w Radzie Bezpieczeństwa także jest brana pod
uwagę.
Omal nie stanąłem jak słup soli. Zmusiłem mięśnie do pra-
cy i poszedłem dalej.
- W wielu sprawach mamy różne zdania - dodała Elnear,
patrząc pod nogi, jak gdyby poczuwała się do winy - nie wąt-
pię jednak, że Stryger jest utalentowanym reformatorem,
i ufam w jego intencje. To bardzo głęboko wierzący człowiek.
- I nienawidzi psionów - odparłem, spoglądając na nią. -
A jak głęboko pani jest wierząca... ?
Odwróciła głowę. Żadne z nas nie odezwało sięjuż więcej,
szliśmy dalej w milczeniu.
- Mam przyjaciela - zakomunikowałem w końcu plecom
obu kobiet - który powiedział kiedyś: "w krainie ślepców
jednooki musi zostać ukamienowany". - Nie zareagowały. -
On też był psionem. Już nie żyje.
Elnear stanęła i odwróciła się.
- Mez Kocie - rzekła z naciskiem - co chciałeś przez to
powiedzieć?
Wzruszyłem ramionami.
- Nic - odparłem, czując, że kąciki moich ust wędrują
w dół. - Zupełnie nic.
6
Chyba naprawdę niczego mi tak nie było trzeba do szczę-
ścia jak spotkania ze Strygerem. Ale gdy wróciliśmy do po-
siadłości taMingów, naprzeciw lądującego skoczka wyszedł
komitet powitalny: Jiro i jego matka. Oboje wyglądali na za-
sępionych. Jeden rzut oka wystarczył, bym znał powód: Jiro
obciął włosy.
- Elnear, chciałabym zamienić z tobą słowo... - oznajmi-
ła przez zaciśnięte zęby Lazuli. Jej dłonie zaciskały się na ra-
mionach Jira niczym szpony sępa. - Na temat twojego doradcy.
Stałem, gapiąc się na ścianę i czekając, aż skończą rozmo-
wę. Jiro wyglądał tak, jakby potwór mający zaledwie kilka
zębów próbował mu obgryźć włosy z głowy. Musiał zrobić to
sam. Jemu się chyba podobało, natomiast matce nie, dlatego
Jiro zwalił wszystko na mnie.
- Może będzie lepiej, jak wrócimy do Pałacu Kryształo-
wego... - mówiła Lazuli; sądząc po jej głosie, wściekłość
powoli mijała.
- Nie ma mowy - przerwała Elnear, której zmieszanie po-
woli przeradzało się w złość: Miała za doradcę odmieńca,
a co gorsza - kretyna. Nie mogła mnie zwolnić, nie mogła
usprawiedliwić ani nawet wyjaśnić...
- Mez Kocie! Masz się od tej pory trzymać z dala od Jira
i Talithy. Nie wolno ci nawet z nimi rozmawiać. Zrozumiałeś?
Spojrzałem na Jira, który wyglądał zza pleców matki z mi-
ną wyrażającą skruchę. Przeniosłem wzrok na Elnear.
- Tak, madam. - Odwróciłem się i poszedłem w kierunku
wejścia do domu.
- Mez Kocie...! - Głos Elnear zatrzymał mnie na miejscu.
- Sądzę, że jesteś winien pani Lazuli przeprosiny.
Odwróciłem się, zaciskając zęby tak mocno, że pomyśla-
łem, iż nigdy już nie zdołam otworzyć ust. Ale gdy spojrza-
łem na Lazuli, w błękitnawym zmierzchu ujrzałem nagle Jule
- rozzłoszczoną, nieszczęśliwą, zakłopotaną... **
- Przepraszam - powiedziałem. Przepraszam, Jule.
Poszedłem w kierunku domu.
Przez cały wieczór siedziałem w swoim pokoju, nie mając
nawet ochoty na kolację.
- Cześć, Kocie.
Odwróciłem się szybko od okna, skrywając myśli;
w otwartych gwałtownie drzwiach stanął Jiro.
- Jezu! Trzymaj się ode mnie z daleka.
- Jak ci się teraz podobają moje włosy? - Uśmiechnął się
od ucha do ucha, zaglądając w głąb pokoju; nie zdecydował
jeszcze, czy przyszedł tu ponaigrawać się ze mnie, czy też
przeprosić.
Odwróciłem się z powrotem, oparłem o szybę i zapatrzy-
łem w ciemności, ignorując go; w przeciwnym razie musiał-
bym go udusić.
- Wszyscy mają fioła na twoim punkcie.
Obejrzałem się przez ramię.
- Wynoś się stąd, ty mała kreaturo!
- Co to jest "kreatura"?
- Taki mały, kłamliwy oszust, za którego błędy muszą pła-
cić inni.
- Nie wolno ci mówić do mnie w ten sposób!
Zaśmiałem się; nie obchodziło mnie, co mogą ze mną zrobić.
- Powiedz swojej matce. Niech mnie wyleją.
- Nie trzeba było mówić, żebym ściął sobie włosy. To
przez ciebie wpadłem w kłopoty.
Spojrzałem na niego.
- Jak jesteś aż tak głupi, żeby brać na serio ironiczne uwa-
gi, to nie moja wina.
Spuścił wzrok.
- Wiedziałem, że nabijasz się ze mnie... - Przeciągnął
dłonią po włosach. - Nie obchodzi mnie to.
- Więc się wynoś. - Ruszyłem w jego kierunku, gotów po-
móc mu wyjść z pokoju.
Jedną rękę ukrywał za plecami. Teraz wyciągnął ją gwał-
townie: trzymał w dłoni pistolet.
Stanąłem w pół kroku i wstrzymałem oddech.
- Proszę - rzekł. - Przyniosłem ci to.
- Po co? - zapytałem pełnym napięcia tonem.
- Bo chcę, żebyś mnie lubił - odparł, nie podnosząc głowy.
- Ajak nie, to mnie zabijesz?
- Skąd! To laser do strzelania do tarczy. Myślałem, że mo-
że chciałbyś potrenować, że nauczyłbyś mnie, jak... - Pod-
szedł bliżej, wyciągając rękę.
Wziąłem od niego broń i cisnąłem ją w kąt pokoju.
- Jak ci się, do cholery, zdaje: kim ja jestem?
Spojrzał na mnie okrągłymi ze zdumienia oczyma.
- Sam mówiłeś, że byłeś najmitą...
- Najmita to ktoś taki, kto zjadłby nawet gówno za parę
groszy. Nie ma w tym nic zabawnego.
- Philipa powiedziała, że masz ochraniać ciocię. Ilu ludzi
zabiłeś w swoim życiu? - Wpatrywał się we mnie uporczy-
wie, nie docierały do niego żadne argumenty.
Gdzieś w głębi mojego umysłu rozwarła się czarna, bezden-
na czeluść. Zajrzałem w głąb, czekając na falę przerażenia,
ale nic takiego nie poczułem...
- Jednego - odparłem. - I to o jednego za dużo. - Za-
brzmiało to strasznie pusto. Popatrzyłem mu prosto w oczy,
a następnie wyprowadziłem go z pokoju na korytarz, za-
mknąłem drzwi i przekręciłem zamek. Położyłem się na łóż-
ka, próbując opanować drżenie dłoni, i czekałem.
Kiedy w całym domu zapadła cisza, pogasły światła i prze-
stałem wyczuwać fale czuwających umysłów, podszedłem do
automatu obsługi i wywołałem skoczka. Wyśliznąłem się na
zewnątrz i stanąłem na kamiennym dziedzińcu. Gdy byłem
już gotów zrezygnować i ruszyć na piechotę, ujrzałem po-
jazd, który bezgłośnie opadał przy mnie na ziemię.
Nie byłem pewien, czy zdołam nim sterować, lecz posłusz-
nie wykonywał polecenia. Usadowiłem się w fotelu i zapro-
gramowałem lot do N'yuk.
- Zmywam się - mruknąłem, spoglądając na malejącą
w dole rezydencję taMingów. Pokazałem im na pożegnanie
wyprostowany środkowy palec.
To wszystko od samego początku to był chybiony pomysł
- i oni mnie nie potrzebowali, i ja nie potrzebowałem ich.
Miałem zamiar udać się do miasta i znaleźć jakąś pracę, obo-
jętne jaką. Każde zajęcie wydawało mi się lepsze od tego. Za-
głębiłem się w fotelu, nawet stąd mogłem dostrzec świetlistą
łunę ponad odległym wybrzeżem.
Wkrótce skoczek zaczął opadać w stronę zabudowań. Nie
miałem pojęcia, gdzie wyląduje - nie obchodziło mnie to.
Pode mną rozciągał się rzęsiście oświetlony, tonący w wielo-
barwnej tęczy kompleks budowli - aż raził w oczy. Wyglądał
jak... Przywołałem w pamięci automatycznie wtłoczony tam
plan miasta. Omal nie poderwałem się z miejsca, zaciskając
z całej siły dłonie na poręczy.
- Cholera! - Skoczek osiadał pośród zabudowań kosmo-
dromu centauryjskiego.
Kiedy tylko drzwi się rozsunęły, ujrzałem Braedeego cze-
kającego na mnie z założonymi rękoma i uśmiechem przy-
klejonym do twarzy. Światło padające od dołu nadawało jego
postaci nieludzki wygląd. Skoczka natychmiast otoczyło kil-
kunastu uzbrojonych po zęby strażników. Przemknęło mi
przez myśl, że chcą mnie zabić, pozorując samobójstwo.
Powoli wysiadłem i stanąłem przed Braedeem.
- Zmywam się! - bez mrugnięcia okiem powtórzył me
słowa, wysuwając palec w moją stronę. Poczułem, że się
czerwienię.
- Dobrze słyszałeś. - Starałem się nie dać po sobie poznać
ogarniającego mnie poczucia bezradności. - Czego ty chcesz
ode mnie? Przecież wiesz o wszystkim, co się tam dzieje. -
Skrzywiłem się, ruchem głowy wskazując skoczka.
- Ale nie wiem, co się dzieje wewnątrz ZTF.
- Chcesz mi powiedzieć, że tracisz ją z oczu, kiedy tylko
wejdzie do biur wydziału? - spytałem, zaskoczony.
Nie odpowiedział.
- Cóż, to twoje zmartwienie. - Pokręciłem głową. - Trze-
ba było posłuchać Jardan, miała rację, ja się do tego nie nadaję
i właśnie postanowiłem zerwać...
- Jesteś mi potrzebny. Zostaniesz dopóty, dopóki cię nie
zwolnię.
- Nie możesz mnie zatrzymać. - Nie zdołałem się opano-
wać i zerknąłem na skoczka. - Jestem wolnym obywate-
lem. .. - Uniosłem w górę dłoń i wyciągnąłem ku Braedeemu
pasek identyfikatora.
Lecz wyświetlacz nic nie pokazywał.
Serce skoczyło mi do gardła. Opuściłem rękę, wybrałem
przypadkowy kod, potrząsnąłem paskiem i postukałem
w niego palcami - wszystko na nic. Splotłem dłonie przed sobą..
- Włącz go z powrotem!
Pokręcił głową, nie przestając się uśmiechać.
- Nie możesz mi tego zrobić! - Nie miałem nawet pojęcia,
że coś takiego jest możliwe. - To nielegalne!
- Jesteś teraz pracownikiem Centaura. W zamian za ten
przywilej pozbawiliśmy cię niektórych praw.
- Niczego do tej pory nie podpisywałem...
- Ale twoja ustna zgoda została nagrana. Reszta to tylko
formalność.
- Niech cię szlag trafi!
Obejrzałem się na dziesiątki rzęsiście oświetlonych centau-
ryjskich doków. Praca trwała tu nawet w środku nocy. Wiatr
niósł tysiące różnych odgłosów - szum maszyn, dźwigów,
głosy nawołujących ludzi - a także zapach ozonu i rozgrzane-
go metalu. Stałem, zupełnie nie wiedząc, co począć; wspo-
mniałem te czasy, kiedy byłem dla nich niewidzialny.
- A teraz powiedz mi o wszystkim, co dzisiaj widziałeś.
I kogo widziałeś. Mów wszystko.
Opowiedziałem mu - kiedy tylko zdołałem wydobyć z sie-
bie głos. Jednocześnie, z każdym słowem, narastało we mnie
przeczucie, że robię coś złego. Braedee wyglądał na znudzo-
nego, zniecierpliwionego albo po prostu nie obchodziło go to,
o czym mówię, lecz nie z tego powodu czułem sięjak zdrajca.
Nawet gdybym w ten sposób miał zapewnić bezpieczeństwo
pani Elnear, to zdawało mi się, że okradam ją z czegoś. Nie
miałem jednak innego wyjścia. Nie widziałem też powodu,
dla którego miałbym się tym przejmować.
- Zatem poznałeś już wizytatora Strygera? - wtrącił nagle
Braedee. - Co o nim myślisz?
Powiedziałem szczerze.
Wybuchnął śmiechem.
- To zdumiewające! Dlaczego właśnie ty musisz być jedy-
ną znaną mi osobą, która nie uważa go za interesującego?
- Bo on nienawidzi odmieńców.
- Aha. - Skinął głową. - A ty jesteś odmieńcem.
- A z jakiego powodu ty go nie lubisz? - zapytałem, do-
myślając się jego opinii.
- Sądzę, że jest niebezpieczny. To fanatyk. Posługuje się
takim rodzajem charyzmy, że nawet na trzeźwo myślących
ludziach robi nieodparte wrażenie... Poza tym ma zbyt wielu
popleczników.
- Mówisz o tych neofitach? - Przypomniałem sobie gro-
madkę ludzi, którzy z błyszczącymi oczyma łazili krok
w krok za Strygerem.
Uśmiech Braedeego przypominał grymas na twarzy trupa.
- Chodzi mi o syndykaty. Nikt inny nie skupia na sobie aż
tyle uwagi i nie ma takiej władzy nad środkami przekazu jak
on, a przecież działa sam. Dobrze wiem, czego chcą ci, którzy
go popierają. Nie jestem tylko pewien, czy on wciąż pamię-
ta... W rzeczywistości chciałbym się jedynie dowiedzieć, co
oni mają zamiar zrobić, gdyby zdarzyło się coś nieprzewi-
dzianego.
- A ZTF? Czyżby naprawdę chcieli mu dać to miejsce
w Radzie...?
Wzruszył ramionami.
- ZTF nie jest ani trochę bardziej zainteresowany nie ist-
niejącym ideałem niż ktokolwiek inny. Każdy z zasiadają-
cych w Radzie Bezpieczeństwa był kiedyś pionkiem w czy-
ichś rękach. Czy grasz w szachy?
- Nie - odparłem, nie wiedząc nawet, co to pojęcie oznacza.
- Myślałem, że grywasz. - Skinął głową w stronę czekają-
cego za mymi plecami skoczka. - Wracaj do domu. Prześpij
się i wykonuj dalej swoje zadanie.
- A co z kontraktem?
- Chcesz go mieć już teraz?-zapytał.
- Jak cholera, ważniaku!
- Znajdziesz go rano w swoim terminalu. Sądzę, że wa-
runki będą ci odpowiadały. -W jego głosie zabrzmiała kpina.
Ciekaw byłem, co go aż tak rozbawiło.
- Zrobisz coś z moim identem? - Wyciągnąłem ku niemu
pasek identyfikatora.
- Włączę go, kiedy uznam, że na to zasługujesz.
Odwróciłem się, zaciskając zęby. Nie chciałem dawać mu
więcej satysfakcji ponad to, co już otrzymał. Lecz zatrzyma-
łem się nagle, przypomniawszy sobie o czymś.
- Kto jest tym drugim psionem?
- Co takiego?
- Oprócz Jule jest jeszcze ktoś. Nie poinformowałeś mnie
0 tym...
- Gdzie?! - Pokonał dzielącą nas odległość jednym sko-
kiem.
- Wśród taMingów... - Miałem ochotę cofnąć się, choć
1 tak nie miałbym się gdzie schować. - Wczoraj wieczorem
przy obiedzie ktośpróbował oddziaływać na mnie energią psi.
Chwycił za koszulę na mojej piersi.
- Nigdy więcej nie próbuj ze mną takich sztuczek. Wiem
wszystko o rodzinie i mam pewność, że to absolutnie niemo-
żliwe!
Wytrzymałem jego natarczywe spojrzenie do czasu, aż
mnie puścił.
- Ty naprawdę w to wierzysz - mruknął. Zerknął na swoją
dłoń i poruszał palcami, jak gdyby nie mógł się pogodzić
z tym, że zaledwie przed chwilą gotów był skręcić mi kark. -
Jeszcze jeden telepata?
Pokręciłem głową.
- Tek... telekinetyk.
- Co się wydarzyło?
- Drobiazg, nic szczególnego. Chciał mnie ośmieszyć na
oczach całej rodziny. Pewnie nikt poza mną nawet nie spo-
strzegł jego ingerencji.
Zmarszczył brwi, widocznie nie umiał się oswoić z faktem,
że jednak nie wie wszystkiego. Niespodziewanie jego twarz
zmieniła się w obojętną maskę, a myśli odpłynęły w dal. Po
sekundzie jego oczy znowu ożyły.
- Potrafisz powiedzieć, kto to był?
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
- Ja... nie miałem wtedy plastra. Myślisz, że to mogłoby
mieć coś wspólnego z panią...?
- Nie - przerwał stanowczo, nim zdążyłem dokończyć
zdanie, i wykrzywił usta. - Musiałeś się pomylić.
- Na pewno nie.
- Zapomnij o tym. Twoim celem jest pani Elnear, skon-
centruj się na niej. - Zaczął mnie popychać, tak że nie zostało
mi nic innego, jak wsiąść z powrotem do skoczka. Oparłem
dłoń na krawędzi drzwi i zanurkowałem do środka.
- Nie sądzę...
- Właśnie tak - powiedział. - Nie ty jesteś od myślenia.
Zagłębiłem się w fotelu. Drzwi zamknęły się, skoczek
uniósł się w powietrze, zabierając mnie znów do posiadłości
taMingów. Byłem już prawie na miejscu, kiedy przypadkiem
zauważyłem, że mój identyfikator ponownie działa. Włączą
go, kiedy uznam, ze na to zasługujesz- Ś Ś
Minąłem dziedziniec i wszedłem do domu pani Elnear naj-
ciszej, jak umiałem. Wróciłem na linię startu, jak w złym śnie.
Kładłem się do łóżka, zadając sobie pytanie, kiedy naprawdę
będę mógł się obudzić.
- Mez Kocie... czy mogę z tobą porozmawiać?
Następnego ranka z kolei Lazuli taMing zastała mnie bez
spodni. Uniosłem w zdumieniu głowę, nie słyszałem, kiedy
weszła do pokoju. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że
przed zaśnięciem zapomniałem przykleić sobie kolejny pla-
ster. Pani Lazuli otworzyła drzwi bez pukania, nim zdążyłem
wykonać choćby jeden ruch.
Stała teraz, gapiąc się na mnie, niemal tak samo zdumiona
jak ja, choć oprócz rozszerzonych oczu żaden szczegół jej mi-
ny nie odzwierciedlał zmieszania.
Nie odwróciła wzroku; stałem nieruchomo, ze zwieszony-
mi bezradnie rękoma, i spoglądałem na nią. Miała na sobie
długą powiewną suknię, która unosiła się wokół jej ciała ni-
czym śnieżny pył, jakby nie podlegała prawom grawitacji.
Dopiero po chwili sięgnąłem szybko po spodenki i wciąg-
nąłem je na siebie.
- Madam? - odezwałem się nieco gardłowym głosem.
Domyślałem się już, od kogo Jiro nauczył się manier.
Z drugiej strony byłem tu jedynie pracownikiem i mogłem
w jej oczach niczym nie różnić się od mebli... od krzesła czy
łóżka. Zerknąłem pospiesznie na łóżko i znów popatrzyłem
na nią. Zamrugała, chyba dopiero teraz spostrzegła moje
zmieszanie.
- Może będzie lepiej, jak przyjdę później...
- Nie, nic się nie stało. - Wzruszyłem ramionami, sięgając
po spodnie. Po co miałem jej mówić o rzeczach oczywistych.
- Chciałam tylko przeprosić... - Uczyniła niepewnie krok
w głąb pokoju.
Uśmiechnąłem się.
- Teraz będę już pamiętał, żeby zamykać drzwi, madam.
Zaczerwieniła się, wykonała taki ruch, jakby chciała od-
wrócić się i wyjść.
- Nie... To znaczy tak, oczywiście... Czuję się jak głu-
piec. - Zaśmiała się tym samym dźwięcznym głosem, na któ-
ry zwróciłem uwagę wczorajszego wieczoru. - Chciałam tyl-
ko powiedzieć... - Spojrzała mi w oczy. - Jiro wyznał mi dziś
rano, że to nie twoja wina. Mówię o jego włosach. - Uśmie-
chnęła się krzywo, wskazując czubek swojej głowy i spiętrzo-
ne na kształt zwojów czarnego jedwabiu włosy. - Przepra-
szam. Sama nie wiem, co powiedzieć. Musiałeś pomyśleć, że
my... Cóż... - Wzruszyła ramionami. - Jestem pewna, że
w duchu użyłeś niewybrednych określeń.
Uśmiechnąłem się mimo woli.
- Tak, madam, kilku... Ale zdaje się, że już o nich zapo-
mniałem.
Sądziłem, że teraz wyjdzie, lecz nadal stała bez ruchu. Zło-
żyła ręce, obejmując łokcie dłońmi, i spojrzała w okno.
- To wszystko nie jest takie proste. W wielu wypadkach
sama nie wiem, co mam z nim począć, zwłaszcza wtedy, gdy
wraca jego ojczym. Brakuje mu prawdziwego domu, brakuje
mu ojca...
- Skąd przyjechaliście? - zapytałem, chcąc zmienić te-
mat.
- Z Eldorado... To w systemie Centaura. Zamieszkaliśmy
na Ziemi, dlatego że zostałam członkiem rady nadzorczej
Centaurian.
Ciekaw byłem, dlaczego mówi o tym nieznajomemu. Mo-
że dlatego że w jej rodzinie pozycja zależała wyłącznie od
własnego wyboru.
- Co się stało z jego ojcem?
Uniosła na mnie spojrzenie błyszczących oczu.
- Nie wiem. Odszedł od nas trzy lata temu. Charon i ja je-
steśmy małżeństwem niewiele ponad rok. Przekonywał mnie,
że ten związek będzie znakomitym interesem dla kompanii.
W ten sposób znalazłam się w gronie rady... na miejscu ku-
zynki Jule. - Uniosła brodę nieco do góry, kiedy spostrzegła
wyraz mojej twarzy. - Zresztą Jiro i Talitha będą mieli teraz
prostszą drogę do zajęcia należnych im miejsc.
Zamknąłem usta i przełknąłem ślinę. Lazuli wyszła za
Charona taMinga, ojca Jule. Była kuzynką Jule, a zarazem jej
macochą.
- Jest pani do niej bardzo podobna... - Fakt, że powie-
działem coś oczywistego, w niczym nie zmniejszył panujące-
go napięcia.
Przywołałem w myślach obraz Charona, przewodniczące-
go rady nadzorczej Transportu Centauryjskiego. Przypomnia-
łem sobie sposób, w jaki na mnie patrzył, mając jednocześnie
przed oczyma jego żonę.
- Chciałem powiedzieć, że znam Jule, jesteśmy przyja-
ciółmi. Co się stało z pierwszą żoną pana Charona?
Lazuli odwróciła głowę. Przez chwilę widziałem w jej
oczach tę samą pustkę, jaką kiedyś ujrzałem w oczach Jule.
- Ona była... Miała pewne powiązania z Potrójnym G.
Wszyscy sądzili, że ich małżeństwo doprowadzi do połącze-
nia kompanii. Zginęła kilka lat temu, w wypadku. - Z trudem
przychodziło jej mówienie o tym; w jej świecie nie było miej-
sca dla wypadków.
Pomyślałem o płodzie wyposażonym już w odpowiedni
zestaw genów, który rozwijał się w probówce w jakimś labo-
ratorium. Przypomniałem sobie dotyk dłoni Charona; zacie-
kawiło mnie, jak ona może znosić dotyk tej ręki. Nie powie-
działem jednak nic.
- Jiro spędza większość czasu w centrum nauczania. Jed-
nak za każdym razem, kiedy przyjeżdża do domu i spotyka-
my się wszyscy, sprawia wrażenie coraz... coraz... To bar-
dzo. .. trudne. Przepraszam. - Popatrzyła na mnie i machnęła
ręką. - Najpierw cię znieważyłam, a teraz zanudzam...
- Ależ skąd, madam. Przynajmniej nie muszę rozmyślać
o moich własnych problemach. - Wydąłem wargi.
Uśmiechnęła się.
- Byłeś bardzo miły. Może i ty kiedyś opowiesz o swoich
problemach, dając mi możliwość pomyślenia o kimś innym,
a nie ciągle o sobie.
Nie wiedziałem, co ma na myśli. Zbliżyła się i bardzo deli-
katnie dotknęła mojego ramienia, po czym odwróciła się przy
wtórze szelestu zwiewnej białej materii i wyszła. Musnąłem
palcami to miejsce, gdzie mnie dotknęła.
Wszystko było w porządku, dopóki przyglądała mi się, do-
póki rozmawialiśmy. Ale wystarczyło jedno dotknięcie
i już... Jęknąłem i zacząłem się ubierać. Strasznie dużo czasu
zajęło mi wciągnięcie spodni.
Starając się nie myśleć o dotknięciu macochy Jule, przy-
kleiłem sobie świeży plaster i wywołałem w podręcznym ter-
minalu mój kontrakt z Centaurianami. Braedee dotrzymał
słowa, tekst czekał gotowy. Ale odebrałem kontrakt jak kubeł
zimnej wody. Wiedziałem już, co Braedeego tak rozbawiło.
Patrzyłem na przesuwający się na ekranie dokument i nie ro-
zumiałem połowy zawartych w nim słów, które w dodatku
poprzetykane były odnośnikami do jakichś przepisów. Wy-
drukowałem go, wepchnąłem do kieszeni, po czym zszedłem
na dół.
Wszyscy już zjedli śniadanie. W ośmiokątnej, wykładanej
boazerią jadalni z długimi haftowanymi zasłonami w oknach
było cicho i pusto. Prawie pusto. Podszedłem do stołu.
- Zostaw to - poleciłem robotowi o srebrzystym korpusie
zbierającemu resztki z talerzy. Szturchnąłem go i szybko wy-
cofał się do swojej kryjówki. Sposób, w jaki ci ludzie marno-
trawili żywność, należałoby uznać za przestępstwo. Wypiłem
z napełnionej do połowy filiżanki kawę, do której ktoś wsypał
za dużo słodziku, sięgnąłem po talerzyk z nie tkniętymi ko-
rzennymi rogalikami i zjedzonym do połowy jajkiem, doło-
żyłem kawałek zimnej wędzonej ryby oraz trochę owocowej
sałatki, usiadłem na wyściełanym krześle i zacząłem jeść.
Po chwili do jadalni weszła pani Elnear z pustą filiżanką
w dłoni. Zamarła w pół kroku.
Sięgnąłem przez stół, uniosłem dzbanek z herbatą i wy-
ciągnąłem w jej kierunku. Bez słowa podeszła do mnie i po-
zwoliła napełnić sobie filiżankę.
- Dziękuję. - Nie spuszczała z oczu stojącego przede mną
talerzyka. - Mez Kocie - rzekła miękkim głosem - nikt
w tym domu nie musi zjadać resztek. Proszę, zawsze jest pod
dostatkiem świeżej żywności... - Machnęła dłonią w kierun-
ku drzwi do kuchni.
- Nie, madam - odparłem. - Nie zawsze.
Spojrzała na mnie, jakby nie zrozumiała. Wzruszyłem ra-
mionami i ugryzłem kawałek rogalika.
- Nigdy nie byłem wybredny, jeśli chodzi o jedzenie, ma-
dam.
Westchnęła ciężko i wyszła z jadalni.
7
Tego ranka nie polecieliśmy do N'yuk, spotkaliśmy się na-
tomiast w holu z Lazuli i wyruszyliśmy skoczkiem w głąb
doliny. Jardan powiadomiła mnie, że udajemy się na spotka-
nie rady nadzorczej Centaura. Nie odzywałem się; nie miałem
pojęcia, po co zadawali sobie trud informowania mnie
0 czymkolwiek, skoro nie miałem wyboru. Siedziałem obok
Lazuli, gdyż żadna z pozostałych kobiet nie chciała zająć
miejsca obok mnie. Lazuli miała na sobie szarosrebrną gar-
sonkę, a ten prosty strój jeszcze bardziej upodabniał ją do Ju-
le, jednocześnie przydając rysom jej twarzy miłej dla oka
miękkości. Wyglądała przez okno, jakby w ogóle nie zdawała
sobie sprawy z mojej obecności. A przecież pamiętała, tak jak
1 ja; w jej umyśle trwał żywy obraz mojej nagiej sylwetki.
Zetknięcie z tym wspomnieniem było dla mnie jak tortura, na
zmianę lodem i rozpalonym żelazem.
Skoczek osiadł na dziedzińcu posiadłości robiącej wraże-
nie starszej od wszystkich domów, które do tej pory ogląda-
łem w dolinie taMingów. Położona była najdalej, niemal na
samym końcu doliny, przycupnięta niczym pustelnia na ska-
listym żlebie nad rzeką. Woda przelewała się tu z rykiem
przez kamienny próg, jakby w samobójczym pędzie, i spada-
ła w białą kipiel lezącego nisko w dole i tonącego w mroku
granitowego łoża.
Wnętrze budynku przypominało jedno gigantyczne dzieło
sztuki. Łukowate sklepienia pokrywały freski obrzeżone fan-
tazyjnymi stiukami, a białe marmurowe kolumnady prowa-
dziły ku szklistym wstęgom schodów o złotych balustrad-
kach. Na ścianach wisiały portrety dawno zmarłych ludzi
w dziwacznych strojach; rzeźbione popiersia nie znanych mi
osób stojące w holu nasuwały skojarzenia z odciętymi głowa-
mi wrogów taMingow. O ile przemierzając korytarze Pałacu
Kryształowego, czułem się źle, o tyle teraz, idąc na posiedźc-
ie i nie rady nadzorczej syndykatu, miałem wszystkiego dość.
Ktoś taki jak ja nie powinien w ogóle odwiedzać podobnych
miejsc, nie powinien nawet wiedzieć o ich istnieniu.
Nie umiałem zdobyć się na pytanie, czyj to dom. Wydoby-
wając odpowiedź z myśli Elnear, czułem się jak złodziej.
Owa rezydencja należała do pana Teodora, tego samego, któ-
ry siedział u szczytu stołu podczas obiadu w Pałacu Kryszta-
łowym - głowy rodziny, najstarszego spośród taMingow.
Braedee czekał na nas w jednym z nie kończących się ko-
rytarzy. Wyczułem, że na mój widok ogarnia go głęboka saty-
sfakcja: wciąż byłem na posterunku. Witał się z wszystkimi,
jakby to on był tu gospodarzem. Zresztą może i był podczas
posiedzeń rady Centaurian. Zaprowadził zebranych pod
drzwi sali konferencyjnej, jak gdyby nikt nie znał drogi,
i otworzył drzwi, wpuszczając wszystkich do środka. Mnie
jednak zastąpił drogę i odciągnął na bok, kiedy chciałem
wejść z całą grupą.
- On wkrótce dołączy, pani Elnear - rzekł, gdy madam od-
wróciła się i zmarszczyła brwi. - Muszę mu przekazać kilka
nowych instrukcji.
Jej twarz pozostała zachmurzona, widocznie Elnear nie
wierzyła w to wytłumaczenie. Odwróciła się i weszła do sali.
- Tędy. - Braedee zaprowadził mnie do innego pokoju.
- O co chodzi? - spytałem, zatrzymując się na wprost nie-
go. Widok munduru służb bezpieczeństwa i wspomnienia
z ostatniej nocy sprawiły, że spiąłem się wewnętrznie, patrząc
mu w oczy. - Rany boskie! Nie masz nic lepszego do roboty
niż stawiać mnie w kłopotliwej sytuacji?
Błyskawicznie uniósł rękę i zdzielił mnie po twarzy. Za-
chwiałem się i uchwyciłem krawędzi stołu. Coś z trzaskiem
spadło na podłogę.
- Nie jesteś tu nikim ważnym - rzekł - więc zachowuj się
poprawnie. - Spojrzał w dół na okruchy kryształu połyskują-
ce na podłodze dokoła moich butów. Rozgniótł jeden z wię-
kszych kawałków obcasem i popatrzył mi w twarz. - Wartość
tej wazy zostanie potrącona z twoich poborów.
Potarłem dłonią policzek i zerknąłem na niego z zakłopo-
taniem.
- W dzisiejszym posiedzeniu weźmie udział dwóch wy-
słanników Potrójnego G, podobnie jak przedstawiciele in-
nych firm związanych z Centaurem czy też podlegających
mu - powiedział. - Chcę, żebyś wysondował ich myśli,
zwłaszcza reprezentantów Potrójnego G. Muszę wiedzieć, co
naprawdę sądzą o toczącej się dyskusji.
- Chwileczkę - powiedziałem - nie do takich zadań zosta-
łem zaangażowany. Nie będę szpiegował dla Centaura...
Spojrzał na mnie, aż cofnąłem się mimo woli. Nie zrobił mi
jednak nic, rzekł tylko:
- Twoim zadaniem jest ochrona pani Elnear. Ponieważ na-
dal nie wiemy, kto nastaje na jej życie, musimy korzystać
z każdej sposobności odkrycia motywów kierujących ludźmi,
z którymi się spotyka. Potrójne G jest naszym głównym ry-
walem, to wszystko.
Brzmiało to sensownie, ale nie wierzyłem ani jednemu sło-
wu, podobnie jak on. Bałem się czytać w jego myślach, stojąc
z nim twarzą w twarz. Tyle jednak potrafiłem sam wydeduko-
wać: miałem ochraniać panią Elnear, lecz on mógł mnie zmu-
sić, bym przy okazji wybadał nastroje rywali, ja zaś nie mia-
łem wystarczającego rozeznania, żeby poznać, kiedy odczytam
coś podejrzanego. Byłem dla niego idealnym narzędziem,
mogłem sobie wybić z głowy, że będzie się trzymał z dala ode
mnie.
- Chcę znać poglądy wszystkich, którzy nie należą do rady
Centaurian. Rozumiesz?
- Wszystkich? Nawet pani Elnear?
- Zwłaszcza jej!
Spojrzałem mu w oczy.
- Pewnie dla jej własnego dobra?
- I twojego - odparł miękkim głosem, po czym ruchem
głowy pokazał mi drzwi.
Spuściłem wzrok i pokiwałem głową. Ominąłem rozsypa-
ne okruchy szkła i wyszedłem z pokoju.
Powlokłem się do sali posiedzeń. Kiedy ekran ochronny
wyłączył się, ujrzałem pomieszczenie o długości pięćdziesię-
ciu metrów, którego sklepienie zdobiły tańczące aniołki. Po-
wietrze miało błękitnosrebrzysty odcień; światło przesączają-
ce się przez wysokie i wąskie okna wyglądało jak blask pły-
nący z innej epoki. Ciekaw byłem, do czego ludzie mogli
wykorzystywać tę salę przed wiekami - prawdopodobnie do
czegoś zupełnie innego niż teraz. Spojrzałem w stronę stołu
zajmującego cały środek sali. A może służyła do tego same-
go: do zasypywania kłamstwami i drwinami oraz wzajemne-
go wygryzania się... Pewne rzeczy nigdy nie ulegną zmianie.
Kiedy wszedłem do środka, usłyszałem łomot i dostrze-
głem czyjąś głowę znikającą za odległym krańcem długiego
biało-złotego stołu. Siedzący tam ludzie obracali się w fote-
lach, wstawali, wyciągali ręce. Ktoś upadł. Błyskawicznie za-
cząłem wzrokiem i myślami szukać Elnear. Mój umysł odna-
lazł ją pierwszy.
Zajmowała jeden z bogato rzeźbionych foteli z wysokim
oparciem, bliżej wyjścia. Stała pochylona do przodu, spoglą-
dając w kierunku zamieszania. Jardan siedziała na fotelu tuż
za nią, w drugim rzędzie, wśród miejsc przeznaczonych dla
doradców i pomocników. Wzdłuż ścian stali strażnicy w tę-
czowych kombinezonach. Kilku z nich ruszyło do przodu, re-
szta jednak została na miejscu z kamiennymi wyrazami twa-
rzy. Byli tu tylko na pokaz, prawdziwe środki bezpieczeństwa
należały do tych rzeczy, których nie można ani dotknąć, ani
zobaczyć.
Usiadłem obok Jardan.
- Co się stało?
- To jeden z ambasadorów Potrójnego G - mruknęła. -
Zdaje się, że siadając nie trafił na fotel...
W jej myślach odczytałem, że nikt z ludzi spotykających
się na tego typu posiedzeniach nie powinien popełniać takich
błędów. Usłyszałem szepty i jednocześnie wyczułem rozba-
wienie siedzących przy stole członków rady Centaurian. Po-
trójne G w tej jednej chwili straciło wiele ze swej powagi.
Jardan odwróciła głowę i spojrzała na mnie.
- Domyślam się, że Braedee jedynie przypomniał ci
o twoich obowiązkach - rzekła, odwracając moją uwagę od
Potrójnego G.
- Owszem - mruknąłem.
Popatrzyłem wzdłuż stołu i odnalazłem wzrokiem Lazuli
siedzącą obok Darica... swego pasierba. Wcale nie wygląda-
ła na starszą od niego; ciekaw byłem, ile naprawdę ma lat. Da-
ric szepnął coś do niej i Lazuli roześmiała się głośno. Przy
stole siedziało może trzydzieści osób. Dwadzieścia stanowiło
radę nadzorczą Centaurian, reszta, tak jak Elnear, reprezen-
towała pomniejsze kompanie, w ten czy inny sposób powią-
zane z Centaurem. Naliczyłem przy stole jedenastu taMin-
gów. Dysponowali zatem większością głosów. Coś w ich po-
stawie i sposobie poruszania się mówiło mi, że nawet na
chwilę nie zapominali o tym fakcie. Wyróżniali się, nawet
siedząc pośród innych ludzi - nie tylko swoim uderzającym
podobieństwem... Popatrzyłem na starego Teodora, który za-
siadał w radzie dłużej niż ktokolwiek inny i miał piastować
swoje stanowisko aż do śmierci... Spostrzegłem babkę Ju-
le... kilka ciotek i kilku wujków, dalszych krewnych. Lazuli
zajmowała miejsce prawnie należące się Jule - zajmowała je
per procura już od lat, po tym jak Jule opuściła dom rodzinny.
Spojrzałem na Charona siedzącego u szczytu stołu, tak da-
leko od wysłanników Potrójnego G, jak tylko mógł. On także
zaszczycił mnie spojrzeniem, od którego przeszył mnie lodo-
waty dreszcz. Braedee widocznie przekonał go, że skoro już
mnie zatrudnili, to powinni wykorzystywać. Mimo to, prze-
bywając w jednym pomieszczeniu ze mną, czuł się cholernie
zakłopotany. Zrozumiałem nagle, że w rzeczywistości Brae-
dee wybrał mnie, gdyż realizował swój własny plan, Charo-
nowi zaś to się nie podobało. Charon, jak nikt inny, poświęcał
się ciałem i duszą Centaurowi. Gdyby moja obecność spowo-
dowała jakiekolwiek kłopoty, nie ja jeden bym za to zapłacił.
Raz jeszcze omiotłem spojrzeniem siedzących przy stole ludzi.
- Co robią tu wysłannicy Potrójnego G, skoro uważa się
1j ich za wrogów? - zapytałem Jardan.
- Chodzi o zachowanie kontaktu - odparła. - Obie kom-
panie wysyłają przedstawicieli na posiedzenia konkurentów.
Mają o wiele więcej wspólnego niż tylko ten sam potencjalny
rynek zbytu na swoje usługi...
A jedni i drudzy nienawidzą ZTF. Skinąłem głową.
- Rozumiem..,. - rzekłem.
Popatrzyła na mnie dziwnie. Nie odpowiedziałem na to.
Odwróciła głowę i pochyliła się do przodu, aby szepnąć coś
Elnear.
Przypomniałem sobie nagle, że Braedee informował mnie
o tym, iż Elnear zajmuje w radzie miejsce po zmarłym mężu.
Oznaczało to, że dysponowała dwoma głosami.
- W jaki sposób madam może zasiadać w radzie centau-
ryjskiej? - zapytałem, gdy Jardan skończyła rozmowę. -
Przecież nie należy do taMingów.
- Tylko dlatego że nie odnaleziono ciała jej męża - odpar-
ła szeptem. Zabieg formalny: wszyscy wiedzieli, że on nie żyje,
ale nikt nie mógł tego dowieść. To miejsce należało się jej per
procura dożywotnio, bądź do momentu wyjaśnienia zagadki.
Skrzywiłem się, żałując, że zadałem to pytanie. Gdy Cha-
ron poprosił zebranych o uwagę, odchyliłem się na oparcie
krzesła; przypomniałem sobie, że nie taMingowie mieli być
obiektem mojego zainteresowania. Dwaj przedstawiciele Po-
trójnego G siedzieli przy końcu stołu sztywno niczym posągi;
spięci, ze ściągniętymi twarzami, próbowali odzyskać god-
ność utraconą wskutek chwili nieuwagi. Ten, który podniósł
się z ziemi, wyglądał, jakby mełł w ustach przekleństwa. Był
pewien, że ktoś zrobił to specjalnie, nie umiał jednak powie-
dzieć, jak do tego doszło.
W głowach obu wysłanników podejrzliwość, nienawiść,
uraza i szacunek mieszały się niczym olej z wodą, pokrywa-
jąc kożuchem nieczystości wszystkie ich myśli oraz wypo-
wiadane przy stole słowa, które docierały do ich uszu. O ile
zdążyłem się przekonać, jeśli Potrójne G miało coś wspólne-
go z zamachami na życie pani Elnear, żaden z nich nic o tym
nie wiedział.
Spojrzałem na panią Elnear, wyczuwając jej napięcie,
a także rąbek uwagi skierowany nieodmiennie ku mojej oso-
bie. Miała ochotę poinformować wszystkich, kim jestem,
a jednocześnie czuła do siebie pogardę, że nie ma odwagi te-
go uczynić. Zakląłem w duchu pod adresem tego łajdaka
Braedeego, który komplikował mi zadanie. Bałem się nawet
pomyśleć o tym, co by się stało, gdyby choć jeszcze jedna
osoba albo wszyscy w tej sali dowiedzieli się, kim naprawdę
jestem. Większość syndykatów nie korzystała z pomocy tele-
patów, głównie dlatego iż ludzie zanadto się bali, że sami zo-
staną wysondowani - czy to przez agenta innej firmy, czy
własnej. Potrójne G prawdopodobnie ogłosiłoby świętą woj-
nę, gdyby dowiedziało się, co tu robię. Ich służba bezpieczeń-
stwa zabiłaby mnie przy pierwszej sposobności, nawet gdyby
nie mieli przeciwko mnie żadnych dowodów.
Skoncentrowałem się ponownie i zamknąłem oczy, próbu-
jąc robić wrażenie znudzonego i nie przyciągać zanadto ni-
czyjej uwagi. Na forum rady odczytywano właśnie raport do-
tyczący działań podjętych w celu zagęszczenia sieci łączno-
ści w jakimś newralgicznym sektorze. Przedstawiciele
Potrójnego G z uwagą łowili każde słowo, a w ich umysłach
narastała powoli niema fala zawiści. Jeden z nich rozmyślał
o rodzącej się wrogości lokalnego rywala do tworzonej w tym
sektorze sieci Potrójnego G. Sądził, że najlepszym rozwiąza-
niem byłoby wchłonięcie owej firmy przez Potrójne G - ku
kompletnemu zaskoczeniu Centaurian...
I oto ja miałem wyciągnąć ów projekt na światło dzienne.
Pojąłem, że Centaurianie nie mieli zamiaru na tym forum dys-
kutować o żadnych zamierzeniach mogących być zaskocze-
niem dla konkurentów. Ten raport miał służyć jedynie wyson-
dowaniu zamiarów Potrójnego G. Przeniosłem swą uwagę na
kolejne siedzące przy stole osoby, aż wreszcie ponownie
zetknąłem się z umysłem Elnear. Rozmyślała o paradoksach
porozumiewania się przy tym stole, jak i w całej Federacji;
o tym, że mimo postępu technicznego, dzięki któremu osiąg-
nięto tak wiele, nadal nie istniał żaden prosty sposób bezpo-
średniej łączności między systemami gwiezdnymi. Członko-
wie rady, przedstawiciele różnych syndykatów, miliony po-
słańców przemierzały cały obszar Federacji; wyposażeni
w sztuczną pamięć i układy elektroniczne, utrzymywali przy
życiu światową Sieć informacyjną. Centaurianie radzili sobie
znacznie lepiej od innych syndykatów, gdyż poza granicami
układów planetarnych traktowali łączność jako jeszcze jeden
towar, którym można handlować. Ale przepływ informacji ni-
czym krew krążył w sieciach wewnątrzsystemowych i gdyby
ktokolwiek zdołał odciąć jego dopływ, nawet Centaur w cią-
gu tygodnia zostałby na lodzie.
Przerwałem kontakt i oczyściłem swoje myśli. Ciekaw by-
łem, czy Elnear kiedykolwiek zaprząta sobie głowę tak przy-
ziemnymi problemami, jak chociażby wybór fasonu obuwia.
Może nie. Może właśnie dlatego tak się ubierała..'. Raz jesz-
cze moje myśli powędrowały wzdłuż stołu, omijając Centau-
rian, odczytując i automatycznie rejestrując wszystko, co
znajdowałem w umysłach pozostałych osób - bez względu na
wagę tego i znaczenie. Byłem przyzwyczajony do obecności
biologicznych systemów alarmowych, zdziwiło mnie więc,
że nikt nie posiadał urządzeń zdolnych wykryć energię psi.
Z tego powodu nie poczułem się jednak ani trochę lepiej. Rola
telepaty w korporacji przypominała udział w grze "Ostatnia
szansa", popularnej w Starówce... grze samobójców.
Wyprostowałem się, przypominając sobie wydarzenia
wczorajszego dnia. Daric mówił coś na temat wizytatora Stry-
gera. Dwaj wysłannicy Potrójnego G pochylili się do przodu
przy odległym końcu stołu, okazując nagły wzrost zaintereso-
wania.
- .. .Znaczenie Strygera w niezależnych środkach przeka-
zu nadal wzrasta - mówił Daric - w związku z jego wystąpie-
niem w sprawie zniesienia kontroli. Podobnie jak i twoje, El-
near... - Wykrzywił się w uśmiechu, jakby chciał dać jej do
zrozumienia, iż wie znacznie więcej niż ona. Może i tak było.
Jego wzrok przesunął się wzdłuż stołu, aż spoczął na mnie,
zatrzymał się na moment, by wreszcie powędrować dalej, ku
przedstawicielom Potrójnego G. - Wygląda na to, że Rada
Bezpieczeństwa czeka na wynik głosowania nad projektem
zniesienia kontroli, zanim podejmie decyzję o obsadzeniu
wolnego miejsca. Ponieważ, jak wszyscy wiemy, członkowie
Rady są nieco odizolowani od realnego życia, prawdopodob-
nie potraktują tę sprawę jako rodzaj testu do zbadania nastro-
jów czy też sprawdzenia, który z kandydatów ma silniejszą
osobowość i wywiera większy wpływ na opinię publiczną. -
Ponownie uśmiechnął się, spoglądając na Elnear. Nie musia-
łem na nią patrzeć, by wyczuć jej irytację. - Oczywiście,
w takim wypadku o wyborze zdecyduje całe Zgromadzenie,
a można sądzić, że takie rozwiązanie ma dziwne, wręcz ma-
giczne znaczenie dla ZTF.
Z odrazą pomyślałem, że Stryger mógłby zająć miejsce
w Radzie Bezpieczeństwa. Czy ci kretyni naprawdę nie wi-
dzieli, co on sobą reprezentuje? Przypomniałem sobie słowa
Braedeego, ale w niczym nie wpłynęły one na moje odczucia.
Daric pochylił się nad stołem, spoglądając na reprezentan-
tów Potrójnego G.
- Proszę mi powiedzieć, ambasadorze Ndala, czy Potrójne
G nadal waha się w sprawie zniesienia kontroli?
- Potrójne G nie tyle się waha, panie Daric, ile szczegóło-
wo rozważa wszelkie konsekwencje - odparł Ndala. - Chyba
nie trzeba tu nadmieniać, że Centaurianie uzyskaliby olbrzy-
mie dochody ze zniesienia kontroli nad dystrybucją tego nar-
kotyku z uwagi na prawa kontrolne ChemEnGena. Owe do-
datkowe dochody mogłyby z łatwością zostać wykorzystane
do walki z konkurencją.Daric wzruszył ramionami.
- Lecz... mogłyby także wpłynąć na złagodzenie naszego
stanowiska i pewne rozluźnienie naszej sieci... zwłaszcza
gdybyście nas poparli w głosowaniu w Zgromadzeniu. Poza
tym powinniście patrzeć na sprawy z szerszej perspektywy.
My nie jesteśmy waszymi wrogami. To szczera prawda, mi-
mo że nasze ścieżki czasem się krzyżują.
Przedstawiciel Potrójnego G odchylił się na oparcie fotela
i popatrzył przez długość stołu na Charona.
- Być może otrzymamy jakieś wytyczne po powrocie do
ambasady - mruknął.
To było kłamstwo. Ci dwaj wiedzieli już, że mają głosować
za zniesieniem kontroli, mimo że nie byli bezpośrednio zain-
teresowani dystrybucją specyfiku. Pragnęli zwycięstwa Stry-
gera. Chcieli sięjednak przekonać, na jaki kompromis gotowi
byli pójść Centaurianie...
- Uznajmy tę sprawę za zamkniętą - rzekł Charon, spoglą-
dając na mnie przelotnie. Jego słowa były równie pewne, jak
pewnie ja się czułem.
Siedząca przede mną Elnear westchnęła ciężko. Podobnie
jak wszyscy zdawała sobie sprawę, że nawet gdyby miała za
sobą ZTF, jeśli chodzi o głosowanie w sprawie zniesienia
kontroli, to jednak Stryger miał również popleczników. Jej
przekonanie, że należy głosować przeciwko projektowi, było
tak głęboko zakorzenione, że nawet nie mogłem wysondować
jego przyczyn. Myślała nawet o tym, żeby wycofać swoją
kandydaturę do miejsca w Radzie Bezpieczeństwa, chociaż
bardzo pragnęła znaleźć się w jej gronie, gdyby takie posunię-
cie mogło przeciągnąć na jej stronę tych, którzy chcieli głoso-
wać za zniesieniem kontroli jedynie w celu udzielenia popar-
cia Strygerowi. Zdawała sobie jednak sprawę, że to wszystko
nie jest aż tak proste.
Mimo wszystko uważała Strygera za porządnego człowie-
ka; sądziła, że może być równie cenny w Radzie jak ona. Mo-
że nawet lepszy. Nie mogła uwierzyć, że Stryger jest tylko
pionkiem w rękach niektórych polityków, takim samym jak
Braedee, choć wykonującym zupełnie inne funkcje. W rzeczy
samej nic nie wiedziała o Strygerze; nie uwierzyła mi, w każ-
dym razie nie przywiązywała żadnej wagi do tego, co jej po-
wiedziałem. Podziwiała i ceniła jego wiarę w Boga i dobroć
ludzkiej natury. Sądziła, że jedynie przypadkowo jego prze-
konanie o tym, iż pentryptyna może być środkiem do rozwią-
zania czyichś problemów, odpowiadało interesom tak wielu
syndykatów...
Zagłębiłem się w fotelu; zaczynałem odczuwać ból głowy
- albo ze zmęczenia, albo z depresji. Osobistości obecne na
sali były na tyle scyberowane, by móc bez przerwy dotrzymy-
wać kroku biegowi zdarzeń w międzygwiezdnych imperiach.
Nie miały jednak żadnego sposobu na dostrzeżenie tego, co
dzieje się za ich plecami. Wtedy gdy naprawdę miało to zna-
czenie, były takimi samymi martwiakami jak cała reszta. Nie
umiałem jednak ocenić, czy ta myśl rozczarowała mnie, czy
przyniosła mi ulgę.
Wreszcie posiedzenie dobiegło końca, choć nie oznaczało
to końca moich obowiązków. Wszyscy przeszli do sąsiednie-
go pomieszczenia o sklepieniu uginającym się pod ciężarem
białych oraz pozłacanych stiukowych kwiatów, gdzie na sto-
łach czekało przygotowane jedzenie i napoje. Byłem głodny,
ale tym razem nie tknąłem niczego. Nie miałem ochoty lyzy-
kować. Patrzyłem tylko i słuchałem, trzymając się blisko El-
near, jak ode mnie oczekiwano. Jardan początkowo nie odstę-
powała mnie na krok, kiedy się jednak przekonała, że nie rzu-
cam się najedzenie i z nikim nie rozmawiam, zostawiła mnie
samego.
Byłem tylko doradcą, nie zaczynałem z nikim rozmowy
i nikt się do mnie nie odzywał. Przysłuchiwałem się, jak
śmiertelni bogowie Federacji rozważają sposoby przekrada-
nia się za plecami ZTF i włażenia do kieszeni czyichś spodni,
dyskutują o tym, jak bardzo pentryptyna przydałaby się do
skończenia z rozruchami na planecie Belkego... w jakim sto-
pniu debata przed głosowaniem wpłynęła na obniżenie pro-
dukcji.. . jaka szkoda, że ZTF kurczowo trzyma się praktyki
konsultacji ze związkami zawodowymi... Czasem dobre ra-
dy, oskarżenia i plotki wypowiadano jednym tchem.
Popatrzyłem na wysokiego blondyna, który wypluł przeżu-
tą herkę na podłogę; po chwili ktoś inny w nią wdepnął. Rany,
on ma jeszcze gorsze maniery ode mnie! Ale maniery nie od-
grywały chyba większej roli, jeśli się było bogatym, podobnie
jak nic nie obchodzili bogatych ludzie biedni. Tych, którzy
mieli coś do stracenia, i tych wiedzących, jak należy się za-
chowywać, łączyły jedynie biliony na kontach. Odruchowo
musnąłem palcami emblemat na rękawie.
Za mną rozbrzmiał trzask, śmiech i przekleństwa. Odwró-
ciłem się szybko, gdyż przez moment miałem wrażenie, że
odbierałem czyjąś uwolnioną energię psi. Nie byłem jednak
pewien. Ktoś upuścił talerzyk zjedzeniem - to chyba jeszcze
nic nie oznaczało; może wypił za dużo albo był zdenerwowa-
ny. .. Skoncentrowałem się, przypomniawszy sobie, że w tym
towarzystwie przebywa psion-żartowniś, gotów ponownie
zadrwić ze mnie. A może domyślił sięjuż, dlaczego poprzed-
ni numer mu nie wyszedł? Może dlatego nie chcieli mnie wy-
puścić z rąk, że sami mieli coś do ukrycia? Może z tego po-
wodu próbowano jedynie głupich dowcipów, w których trudno
dostrzec ingerencję sił psi? A może po p >stu zdecydowano
się dać mi spokój? Wątpiłem w to jednak. Braedee kazał mi
zapomnieć o tej sprawie. Lecz to, o czym on nie chciał sły-
szeć, nadal mi zagrażało. Zacząłem sondować myśli lu-
dzi ...
- Mez Kocie.
Odwróciłem się, przede mną stała pani Lazuli. Zamruga-
łem szybko.
- Tak, madam?
- Wyglądasz, jakbyś spał na stojąco.
Pospiesznie zerwałem kontakt myślowy.
- Skądże, proszę pani. Po prostu... och, wykonuję swoje
zadania. - Cholera! Po coś to powiedział! - To znaczy...
- Nie ma sprawy. Wiem, że nie miałeś nawet czasu na je-
den głębszy oddech, nim znalazłeś' się w wirze zajęć. Musisz
się tu chyba czuć obco.
Zaskoczyła mnie protekcjonalność w jej głosie, zresztą
wyczułem ją także w myślach. Ale nikt inny nie zdobył się na
to, nie podszedł i nie zagadnął mnie. W gruncie rzeczy miała
rację.
- Tak, madam, nawet bardzo obco. - Fakt, że patrząc na jej
twarz, za każdym razem widziałem rysy Jule, działał na mnie
niezwykłe uspokajająco. Pomagało mi to trwać w przekona-
niu, iż cała ta sprawa musi do czegoś doprowadzić.
Charon patrzył na nas z zachmurzonym czołem. W ułamku
sekundy sięgnąłem do jego umysłu, odczytując zazdrość, po-
dejrzliwość, rozczarowanie... nienawiść - to ostatnie w sto-
sunku do mnie, pozostałe do małżonki. Wyczuwałem jego bo-
lesną niepewność przy każdym spojrzeniu w jej kierunku; nie
ożenił się z nią z miłości, lecz ze względów politycznych,
i wiedział, że Lazuli nie darzy go uczuciem. Patrząc na nią, on
także widział Jule... swoją córkę, tyle ze bez skazy. To właś-
nie było powodem jego zaniepokojenia i nieufności, do czego
nawet nie miał odwagi się przyznać; uważał, że na widok cór-
ki powinno było się odczuwać coś zupełnie innego. W głębi
jego duszy wciąż tliło się uczucie, które powinno wygasnąć
dawno temu...
Odwróciłem głowę, czując ciarki na skórze.
- Co powiedziałeś? - zapytała Lazuli.
Nie odzywałem się przecież ani słowem.
- Nic, madam - odparłem, nie mając pewności, czy nie "
mruknąłem czegoś nieświadomie. - Gdzie jest Jiro? - Zmie-
niłem temat, gdyż musiałem dać nieco odpocząć moim my-
ślom. Nie zauważyłem nigdzie Jira, ale gdybym miał wska-
zać żartownisia posługującego się energią psi, moje pierwsze
podejrzenia padłyby na niego.
Lazuli pokręciła głową.
- Chciał przyjść, żeby obserwować posiedzenie, ale się nie
zgodziłam. Musiał ponieść jakąś karę za to, że mnie okłamał.
Miałem na końcu języka, że takie dzieci uczą się kłamać
już od kołyski, zostawiłem to jednak dla siebie. Swoją drogą,
może wcale nie został ukarany za kłamstwo, lecz za to, że
w końcu powiedział prawdę. Zerknąłem raz jeszcze na Cha-
rona i ujrzałem, że podąża w naszym kierunku.
- Proszę mi wybaczyć, madam... - Skłoniłem głowę
i szybko się oddaliłem.
Przecisnąłem się przez tłum ku Elnear. Stała w ustronnej
alkowie, rozmawiając z wujem Jule, Salvadorem, dwukrotnie
starszym od niej, choć wyglądał na tyle lat co ona.
- Mez Kocie - rzekła Elnear, przywołując mnie, gdy tylko
się zbliżyłem. Sprawiała wrażenie przemęczonej, a czuła się
jeszcze gorzej. - Myślę, że powinniśmy już wracać. Czeka
mnie jeszcze sporo pracy.
Wyczuwałem jej delikatny niepokój i ogromną ulgę, że
wreszcie mogła uwolnić się od tego grona rodzinnego i że bę-
dąc tu, przez cały czas nie sprawiłem jej żadnego kłopotu.
Skinąłem głową, odczuwając jeszcze większą ulgę. Obok sta-
nęła Jardan, chyba po raz pierwszy nie patrzyła na mnie spode
łba.
- Dzięki Bogu - szepnęła.
W tej samej chwili za jej plecami wyrósł Daric taMing
z wielkim kryształowym kielichem pełnym jakiegoś trunku.
Popatrzył na nas, oczy mu już błyszczały. Spojrzałem odważ-
nie na niego, wiedziałem bowiem, że tym razem nie dałem
mu żadnych powodów do kpin.
- Byłeś dzisiaj bardzo grzecznym chłopcem, nowy dorad-
co... - rzekł. Uczynił taki ruch, jakby chciał pójść dalej, lecz
stanął w pół kroku i obejrzał się, wykrzywiając usta w uśmie-
chu. - Czy wiesz, że masz rozpięty rozporek?
Spojrzałem w dół, podobnie jak wszyscy; wiedziałem, że
to niemożliwe, zażartował tylko... Nie, to nie był żart. Musia-
łem przy nich zapinać rozporek.
8
Nazajutrz pojechaliśmy z panią Elnear do jej wydziału, na-
stępnego dnia również. Nim się obejrzałem, minął tydzień
mojego pobytu na Ziemi, choć dla mnie trwało to o wiele dłu-
żej. Nie zdarzyło się nic specjalnego, poza tym, że zostałem
prawdziwym doradcą. Przetrawiłem dane, które wtłoczyłem
do pamięci pierwszego dnia, i zacząłem je wykorzystywać.
Za każdym razem, gdy siadałem przed terminalem, wybiera-
łem kolejną porcję informacji. Fakt, że czasami wiedziałem
lepiej od Jardan, jak coś zrobić, kiedy indziej zaś nie miałem
pojęcia, czy to, co mi przekazywała, mam wyrzucić do śmie-
ci, czy się tym najeść, nie spotykał się już z tak bezlitosną kry-
tyką, jak na początku. Obrzucała mnie jeszcze czasami zdu-
mionym spojrzeniem, lecz zdarzało się to zdecydowanie rza-
dziej. Pani Elnear udawało się nawet zapomnieć o mojej
odmienności i czasami patrzyła na mnie, nie wzdrygając się
przy tym.
Któregoś dnia w porze lunchu wywołałem program kon-
troli prawnej, przepuściłem przez niego mój kontrakt z Cen-
taurianami i zarejestrowałem go. Wałęsałem się po kładkach
ponad ulicami i pasażach miasta w sąsiedztwie budynków
Rady Federacji. Dziwaczna mieszanina starego i nowego, za-
okrąglonych, to znów ostrych jak brzeg noża krawędzi, ka-
mienia, stali i ceramoplastu, szkła i kompozytu powodowała,
że czułem się niczym w trzewiach jakiegoś zmutowanego,
prehistorycznego skorupiaka krystalicznego. Poszczególne
poziomy przywodziły na myśl warstwy osadów historycz-
nych, a wszędzie dookoła czuło się szalone tętno życia przy-
pominające rytm serca, które pompowało strumienie rzeczy-
wistości we wszystkie wolne przestrzenie tego stwora. Kupi-
łem sobie nowe dżinsy, prosto spod igły, ale nie miałem
odwagi ich założyć.
Nie wydarzyło się nic specjalnego, poza tym, że musiałem
widywać się z bratem Jule, Darikiem, o wiele częściej, niż
miałem na to ochotę. Często spotykałem także Lazuli.
Domyślałem się powodów, dla których razem z dziećmi
zamieszkała w domu Elnear, a nie w Pałacu Kryształowym,
tak jak powinna. Nie miało to nic wspólnego ze mną, lecz owa
świadomość ani trochę nie pomagała mi znosić ich obecności.
Unikałem Jira i jego siostry, tak jakbym uciekał przed ulicz-
nym gangiem, zresztą mniej więcej z tych samych przyczyn.
Unikałem także ich matki, o ile tylko było to możliwe, nie
mogłem jednak w ogóle się z nią nie spotykać, chyba że za-
mknąłbym się w pokoju i zagłodził na śmierć. Za każdym ra-
zem, gdy się widywaliśmy, wyczuwałem, że myśli o mnie. Ja
również o niej myślałem. Miałem przed oczyma jej twarz,
kiedy czekałem w nocy na telefon od Braedeego. Byłem jed-
nak świadom, że zaprzątanie sobie głowy żoną Charona ta-
Minga jest bezsensowne.
Każdego wieczoru, kiedy domownicy już spali, nad konso-
lą w moim pokoju materializował się duch Braedeego, które-
mu musiałem opisywać wszystko, co widziałem i słyszałem.
Powtarzałem sobie w głębi serca, że nic mnie to nie obchodzi;
bo czyż miało to dla mnie jakiekolwiek znaczenie?
Pod koniec drugiego tygodnia na tyle dawałem sobie radę
z rutynowymi zajęciami w gabinecie pani Elnear, że każda
moja czynność nie powodowała już alarmu całego systemu
czy głupich min pracowników. Czasami nawet udawało mi
się zapomnieć, że nie jest to zwyczajna, uczciwa praca...
- Mez Kocie! - odezwała się nagle Elnear z drugiego koń-
ca pokoju. - Czy nie masz nic lepszego do roboty?
Studiowałem "Wasze Sprawy", przekaz Niezależnej Agen-
cji Informacyjnej, szukającej w tragicznym wypadku statku
kosmicznego taniej sensacji. Wszystko było wyłączone poza
wizją: nie miałem ochoty słuchać wrzasków ludzi i wąchać
smrodu spalonych ciał. Niezależne stacje przykładały wielką
wagę do rzetelności przekazów, gdyż nie otrzymywały dota-
cji z budżetów syndykatów; w ich postawie wyczuwałem
dziwną mieszaninę honoru i mazgajstwa, co mi się nawet
w jakimś stopniu podobało.
Wyłączyłem obraz i odwróciłem się.
- Wszystko jest już wprowadzone do sieci z wyjątkiem
streszczenia komisji, czekam jeszcze na uzupełnienie danych.
Geza obiecał uporać się z tym jak najszybciej.
- A co ze sprawozdaniami...?
- Puściłem te, które dostałem od pani, i przygotowałem
pozostałe do przejrzenia.
Milczała przez dobrą minutę, próbując znaleźć coś, czym
mogłaby mnie zająć, ale widocznie nic nie wymyśliła.
- Kocie - rzekła w końcu cicho, spuszczając wzrok -
przyznaję, że pod wieloma względami mnie zaskoczyłeś. Da-
jesz sobie świetnie radę z obowiązkami doradcy, zwłaszcza że
nie posiadałeś żadnych kwalifikacji do tego stanowiska. Mó-
wię szczerze, zdumiewasz mnie.
Uśmiechnąłem się. Odpowiedziała mi uśmiechem i pochy-
liła się nad swoimi papierami.
Spostrzegłem, że przeglądając na ekranie zapisy z ostatniej
nocy, pobladła nieco. Do gabinetu weszła Jardan, ekran
ochronny zamigotał za jej plecami.
- O co chodzi? - zapytała, odpowiadając widocznie na
wezwanie Elnear, którego nie słyszałem. Kilka dni temu do-
szedłem do przekonania, że była kimś więcej niż asystentką
Elnear i moją opiekunką. Czuwała nad wszystkimi sprawami
bieżącymi, musiała zatem mieć tyle udoskonaleń, by sobie
z tym poradzić. Tylko jej Elnear wierzyła bez zastrzeżeń.
- Popatrz na to. - Elnear przełączyła jakiś tekst na mój ter-
minal, kasując obraz agencji informacyjnej. Odchyliłem się
na oparcie fotela; Jardan czytała ponad moim ramieniem.
Obejrzała się na Elnear; ściągnęła mi kabłąk z głowy i przy-
tknęła elektrody do czoła. Zdążyłem tylko zauważyć, że
w tekście powtarza się nazwa "Potrójne G".
- Potrójne G zostało wyłączone... ? - mruknęła Jardan, jak
gdyby zetknęła się z czymś jeszcze mniej prawdopodobnym
niż możliwość uśmiechnięcia się do mnie. - Przecież wczoraj
rozmawiałaś z Suezainem. Jakim sposobem Centaurianie
mogli się dowiedzieć o przepisach rozproszenia...?
- Nie mam pojęcia. Zachowałam wszelkie środki...
Poczułem nagle, że spojrzenia dwóch par oczu wwiercają
się w moją głowę, a umysły obu kobiet podchwyciły tę samą
myśl. Siedziałem sztywno, gapiąc się w ekran. Nie padło jed-
nak żadne pytanie, widocznie uznały, że nie ma o co pytać. Ja
również się nie odzywałem.
Elnear ociężale podniosła się z miejsca i sięgnęła po mary-
narkę.
- Muszę iść teraz na spotkanie z Isplanaskym, Philipo.
Przekaż tę sprawę Lingpowi, a Geza niech kończy pracę Ko-
ta... - Spojrzała na mnie, zrezygnowana. Musiałem iść ra-
zem z nią, czy jej się to podobało, czy nie. W tej sytuacji nie
miała na to najmniejszej ochoty.
Ruszyliśmy -jak zawsze na piechotę- korytarzami w głąb
budynku ZTF. Elnear przemierzała siedem - osiem kilome-
trów w ciągu dnia. Mnie to nie przeszkadzało, dziwiłem się
tylko, że jej to nie męczy. Znaleźliśmy się w sali, gdzie w tle
za umieszczonymi w polach ochronnych przedmiotami wy-
glądającymi na obiekty muzealne umieszczono holograficzne
obrazy historii Ziemi. Zapewne przygotowano to wyłącznie
na pokaz, na użytek turystów, którzy zasilali ziemski budżet.
Przywykłem już do nieokreślonego wyglądu pomieszczeń
biurowych i widok ten zdumiał mnie. Po namyśle jednak do-
szedłem do wniosku, że należało oczekiwać czegoś podobne-
go: ZTF głosił, że jest przedstawicielem całego rodzaju ludz-
kiego, musiał zatem przygotować coś, co można było wysta-
wić na widok publiczny.
Elnear szła przede mną, lawirując pośród tłumu turystów
wędrujących i gapiących się lub stojących w grupkach. Stara-
łem się dotrzymać jej kroku, lecz mój wzrok kierował się to ku
niewiarygodnemu miniaturowemu krajobrazowi wyrzeźbio-
nemu w gigantycznej bryle nefrytu... to znów w stronę holo-
gramów miasta przed i po zniszczeniu wybuchem jądrowym,
zajmujących całą ścianę... czy też kryształu bez skazy wy-
tworzonego w stanie nieważkości i zamkniętego w przezro-
czystej kuli...
- Kocie! - Głos Elnear rozbrzmiał jak smagnięcie biczem.
- Jeśli masz ochotę pozwiedzać - rzekła, kiedy zbliżyłem się
do niej - zrób to, proszę, w chwilach wolnych od zajęć.
- Nie wiedziałem, że jest tu aż tyle do oglądania... ma-
dam. - Odwróciłem głowę i omiotłem spojrzeniem ścienną
mozaikę.
- Więc teraz już wiesz - odparła, lecz jej irytacja szybko
mijała. Popatrzyła w ślad za moim spojrzeniem, by spraw-
dzić, co tym razem przykuło moją uwagę. - Portret rodzinny
całej ludzkości - dodała.
Mozaika przedstawiała grupę trzydziestu osób: starych,
młodych, różnej płci, wzrostu i koloru. Kiedy zerknąłem na
nią, nie mogłem oderwać wzroku, dopóki nie obejrzałem do-
kładnie wszystkich postaci. Ten, kto ponad czterysta lat temu
wykonał tę mozaikę, w zadziwiający sposób uchwycił nastro-
je ludzi.
- Pierwotnie zdobiła ona salę posiedzeń rządu starego
świata, jeszcze przed nastaniem Federacji - wyjaśniła Elnear
- i miała na celu przypominać odizolowanym narodom, że łą-
czy je człowieczeństwo... gdyż dziwnym sposobem ciągle
o tym zapominano. - Mówiła tak, jakby nie była pewna, czy
nasz obecny ustrój jest lepszy, czy gorszy od tamtego, ale wy-
czytałem w jej myślach, że teraz przynajmniej ludzie nie
mordują się nawzajem tak często i na tak wielką skalę.
Raz jeszcze spojrzałem na twarze postaci. Rysy niektórych
jeszcze bardziej różniły się od pozostałych, niż moje od Elne-
ar, ale nikt z tej grupy nie wyglądał na Hydranina, nikt nie był
podobny do mnie. Pod mozaiką widniały słowa jakiegoś języ-
ka ery przedkosmicznej.
- Co tam jest napisane?
- "Traktuj innych tak, jak chciałbyś, żeby oni traktowali
ciebie" - przeczytała.
Milczałem, Elnear ruszyła dalej i podążyłem za nią. Nie-
mal czułem na plecach spojrzenia postaci z mozaiki.
Nie wiedziałem, kim jest Isplanasky, póki nie dotarliśmy
na miejsce, a nie chciałem czytać w myślach Elnear: głowę
miałem zbyt zaprzątniętą tym, co zdarzyło się w jej gabinecie.
Dopiero gdy stanęliśmy przed wejściem, zerknąłem na napis
na ścianie nad drzwiami: "Natan Isplanasky, Dyrektor Opera-
cyjny Służb Pracy Najemnej". Miałem wrażenie, że pętla za-
ciska mi się na szyi. Minąłem drzwi, jakbym szedł na ścięcie.
Isplanasky urzędował na jednym z górnych pięter, w jego
pokoju było prawdziwe okno. Należało się tego spodziewać,
był przecież dyrektorem największego"! najbardziej dochodo-
wego wydziału ZTF, jeśli nie liczyć kopalni telhassium. Jego
prywatny gabinet był ogromny, a okno wychodziło na spię-
trzone wieżyce miasta.
- Elnear...! - Isplanasky podniósł się z wielkiego czerwo-
nego fotela o dziwacznie rzeźbionych poręczach. Ruszył ku
nam z na wpół przymkniętymi powiekami, jakby wyrwany ze
"snu. Widocznie był-podłączony do systemu, musiał mieć cho-
lernie dużo udoskonaleń. - Boże, jak to miło cię zobaczyć po
tak długim czasie! Odnoszę niekiedy wrażenie, że na zawsze
zostałem zagrzebany w sieci i wszyscy o mnie zapomnieli. -
Potrząsnął głową, przetarł oczy i zamrugał szybko. - Cieszę
się, że złożyłaś mi wizytę osobiście.
Był ubrany na czarno, tak jak służby porządkowe Pracy
Najemnej, chociaż jego strój bardziej przypominał garnitur
niż mundur i dobrze na nim leżał. Wyglądał na standardowe
czterdzieści lat, był mocno zbudowany, ale nie gruby, miał
brązową skórę, długie czarne włosy, zebrane w ogonek, oraz
gęstą skołtunioną brodę. Poruszał się tak, jakby od wielu dni
nie wstawał ze swego fotela.
- Dobrze wiesz, Natanie, że wykorzystałabym każdą oka-
zję do spotkania się z tobą. - Elnear zaszczyciła go swym roz-
brajającym uśmiechem, na co Isplanasky odpowiedział jej
tym samym, ukazując silnie kontrastujące z czarnym zaro-
stem białe zęby. Byli tylko przyjaciółmi, nic więcej... Za to
prawdziwymi przyjaciółmi. Elnear uważała go za wspaniałe-
go faceta, choć nie mniejszym podziwem darzyła Strygera. -
Poza tym potrzebujesz kogoś, kto od czasu do czasu by ci
przypomniał, żebyś wyszedł na świeże powietrze.
- Kto to jest? - zapytał Isplanasky nieco zachrypniętym
głosem i uśmiechnął się do mnie.
Kiedy Elnear mnie przedstawiła, podszedł bliżej, uścisnął
mi dłoń i nie omieszkał nadmienić, jakie to mam diabełne
szczęście, będąc pomocnikiem jednego z najlepszych pra-
cowników wydziału. Nie odpowiedziałem, czułem się jak
sparaliżowany. Próbowałem myślami dotrzeć do mrocznych
głębin jego umysłu, gdzie mógłbym znaleźć wyjaśnienie, jak
dyrektor największej centrali niewolniczej w całej Federacji
może się uśmiechać tak jak on. Tyle że nie mogłem tam do-
trzeć mimo pełnej koncentracji... Zaczynałem czuć się nie-
swojo. Możliwe, że nie potrafiłem w pełni wykorzystać mo-
żliwości psi, że byłem częściowo ślepy, używając środków
dostarczonych mi przez Braedeego.
Isplanasky nalał Elnear herbaty, mnie zaś wręczył butelkę
piwa, a drugą otworzył dla siebie, jakbyśmy urządzali sobie
piknik na dachu świata. Na butelce z brązowego szkła widniał
napis: "Istnieje od roku 1420"'. Uniosłem ją i pociągnąłem
spory łyk tysiącletniego piwa. Było znakomite, lecz za szyb-
ko się skończyło.
- Nie podoba mi się pomysł publicznej debaty ze Stryge-
rem... - rzekł Isplanasky do Elnear. Uniosłem wzrok. -
Śmierdzi mi tu czyjąś ingerencją. Zbyt wiele syndykatów pra-
gnie zniesienia kontroli...
- Tak, to prawda. - Elnear skinęła głową i pociągnęła łyk
herbaty. - On ma dobre chęci, lecz uważa mnie za naiwną.
Używając jego słownictwa, gotów byłby dogadywać się
z diabłem, tylko dlatego że wierzy w istnienie aniołów.
Isplanasky uśmiechnął się.
- Podobnie jak ty i ja, chociaż oboje jesteśmy cyniczni aż
do szpiku kości.
Rozsiadłem się na stojącej pod oknem kanapie, przysłu-
chując się, jak rozmawiają o Strygerze, jakby był on tylko
niegroźnym dziwakiem. Któregoś dnia, mając kilka minut,
podłączyłem się do sieci i wydobyłem stamtąd wszystko na
jego temat. Wysłuchałem przemówień i zbadałem jego życio-
rys. Stryger od początku głosił wiarę w Boga, był przewodni-
czącym Światowej Rady Ekumenicznej w Gadden; a jednak
nie zawsze był fanatykiem. Wszystkie informacje o nim
z dawnych lat wskazywały, że jako skromny kaznodzieja żył
z datków i działał na rzecz poprawy warunków życia ludzi.
Potem miał widzenie religijne - przynajmniej tak twierdził
- kiedy wskutek upadku stracił na kilka minut przytomność.
Od tamtego czasu się zmienił; przybył na Ziemię, żeby stu-
diować religię ery przedkosmicznej, gdyż w swym widzeniu
dowiedział się, że czeka tu na niego Autentyczna Boska Prawda.
Podróże międzygwiezdne udowodniły, że Ziemia nie jest
pępkiem wszechświata, a zetknięcie z Hydranami potwier-
dziło, że ludzie nie są osamotnieni. Religia uległa głębokim
przemianom, wręcz narodziła się od nowa; jej wyznawcy gło-
sili równość wszystkich istot żywych i praktykowali tak, by
nikomu nie wchodzić w drogę, zwłaszcza syndykatom, które
wymagały od ludzi bezwzględnej lojalności.
Ale Strygerowi marzyła się dawna świetność religii opartej
na twierdzeniu, że istnieje gdzieś Bóg prawdziwy, roztaczają-
cy opiekę nad swymi wybrańcami - to znaczy ludźmi, bo
przecież nie Hydranami. Nie udało mi się dociec, kiedy ani
z jakiego powodu zaczął tak bardzo nienawidzić Hydran. Pil-
nie zważał, by nigdy na ten temat nie mówić, nie był na tyle
głupi. Wiedział także, że ci, na których poparciu mu zależało,
również nie są głupi. Inni prawdopodobnie nienawidzili Hy-
drań tak jak on, lecz w tym czasie niedobitki społeczności hy-
drańskiej znajdowały się już pod ścisłą kontrolą któregoś
z syndykatów, bądź zostały "rozlokowane" w takich slum-
sach jak Starówka, skąd nie wydostawały się krzyki o ludo-
bójstwie.
Stryger zaczął podróżować, gromadząc poparcie oraz fun-
dusze, a jego wystąpienia w obronie praw człowieka roz-
brzmiewały w całej Sieci, transmitowane z jednej planety na
drugą. W wieku pięćdziesięciu trzech lat był już sławny. Co
do jednego miałem rację: wyglądał wtedy zupełnie inaczej.
Przeszedł tak wiele operacji plastycznych, że trudno go było
rozpoznać na starych zdjęciach. Mówił na temat godności
i doskonałości człowieka, nie scyberowanego, nie zmienio-
nego - takiego, jakim stworzył go Bóg. Ale krok po kroku
Stryger sam zajmował miejsce Boga, czyniąc z siebie wykal-
kulowany ideał ludzkiej doskonałości.
I oto po latach udało mu się przekonać zarówno szefów
syndykatów, jak i całą Radę Bezpieczeństwa, że jest niemal
tak doskonały jak we własnym mniemaniu. Udało mu się
dojść do perfekcji w grze na dwa fronty - dwaj wrogowie
w tych samych jego słowach słyszeli dokładnie to, co każdy
z nich chciał usłyszeć. Do czegoś takiego trzeba było mieć
niezwykły spryt, talent, a przede wszystkim wzbudzać sobą
taki rodzaj zaufania, jaki ludzie przyjmowali bez żadnych za-
strzeżeń. Niewątpliwie Stryger miał talent: zdołał skupić wo-
kół siebie bardzo wielu ludzi, jego Ruch dysponował znacz-
niejszymi finansami niż wiele syndykatów. Stryger mógł so-
bie kupić wszystko, czego by zapragnął, bez względu na cenę.
Ale jego to nie interesowało. Pakował większość pieniędzy
w sieć instytucji charytatywnych działających na rzecz ludzi
z marginesu. Widziałem zbudowane z tych pieniędzy schro-
niska w Starówce... Czasem nawet z nich korzy łłem.
Przeżyłem ciężkie chwile, kiedy dowiedziałem się o tym
wszystkim. Nie miałem pojęcia, jak to ocenić; przychodziło
mi do głowy, że być może moje osądy nie są słuszne. Gdyby
Strygerowi chodziło tylko o rozgłos, poprzestałby na fundu-
szach zbieranych w trakcie swych podróży. Wiedziałem jed-
nak, że pieniądze i sława mają dla niego drugorzędne znacze-
nie. Zależało mu na władzy. Bardzo pragnął zająć miejsce
w Radzie Bezpieczeństwa i wszystko wskazywało na to, że
chce wykorzystać głosowanie nad wolnym rynkiem pentryp-
tyny do osiągnięcia swego celu. Coś nieustannie pchało go,
aby sięgać coraz wyżej i wyżej, nie miało to jednak nic
wspólnego z wiarą. Czasami wpatrywałem się w tę twarz
o idealnych rysach i zachodziłem w głowę, co też może się
ktyć za spojrzeniem tych przenikliwych oczu...
Odwróciłem się, żeby popatrzeć przez okno, uciekając my-
ślami od obrazu Strygera. Musiałem na chwilę zamknąć oczy,
kiedy ujrzałem, jak wysoko się znajdujemy. Zacisnąłem dło-
nie na krawędzi kanapy, czekając, aż miną nieprzyjemne do-
znania. Pokrycie kanapy na dotyk i zapach przypominało pra-
wdziwą skórę. Przesunąłem po nim dłonią tam i z powrotem.
- ... jeśli w ten sposób zdobędzie jeszcze większe popar-
cie, znajdziemy się w kłopotach - mówił Isplanasky. - Wię-
kszość członków Zgromadzenia już teraz jest za zniesieniem
kontroli. Pomijając fakt, że jesteś najlepszą kandydatką do
miejsca w Radzie, Stryger sprawia wrażenie zupełnie nie
przygotowanego do takich obowiązków. Nie jest nawet scy-
berowany. Jak sam powtarza: "Na miłość boską, to wbrew na-
turze!'"
- Właśnie: "na miłość boską"! - Elnear odchyliła się na
oparcie fotela, zadarła głowę i popatrzyła w sufit. - On napra-
wdę wierzy, że Bóg kieruje jego poczynaniami. Sam wiesz, że
zawsze usiłowałam robić to, co uznawałam za słuszne, co tak-
że można by nazwać wypełnianiem woli bożej. Ale czasami
nie mogę się powstrzymać od myśli... Nadchodząca debata
nie daje mi spokoju, śni mi się po nocach, budzę się, spierając
sama ze sobą.
- Możesz mi wierzyć, dobrze wiem, co czujesz. - Isplana-
sky powędrował znów niestrudzenie do barku. - Jeśli syndy-
katy zaczną stosować pentryptynę na swych obywateli...
- Ty możesz stracić pracę - wtrąciłem.
ZTF wynajmował robotników kontraktowych na każde żą-
danie syndykatów, które wykorzystywały ich zazwyczaj do
prac, jakich mieszkańcy danej planety nie chcieli wykony-
wać. Nikt nie zadawał zbędnych pytań. Najmici pracowali
również w kopalniach Federacji, wydobywając telhassium
z wnętrza wypalonej gwiazdy, zwanej Żużlem w Koloniach
Kraba.
- Nie to mnie martwi - rzekł Isplanasky, nadal się uśmie-
chając. - Mam podobne poglądy jak pani Elnear. Zarządzam
Pracą Najemną, gigantyczne rzesze moich podwładnych będą
narażone na masowe stosowanie narkotyku przez syndykaty.
Wierzę, że należy walczyć w obronie godności i wolnej woli
ludzi, że prawa jednostki powinny być chronione za wszelką
cenę. Nie chciałbym, żeby podlegający mi ludzie byli źle tra-
ktowani, nie mając w dodatku możliwości obrony.
- Czy to znaczy, że chcesz zostawić swych niewolników
na pastwę losu, by żarli wszelkie gówno, jakim raczą nakar-
mić ich syndykaty, i nie mieli nawet dostępu do narkotyku,
który pozwoliłby im zapomnieć? - spytałem. - Dopóki jesz-
cze ktokolwiekxjest gotów zapłacić ci dziesięciokrotnie mniej
za ich czas niż...
Uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Skądże znowu! Działam w ZTF, bo Praca Najemna fun-
kcjonuje jako samowystarczalna humanitarna instytucja dają-
ca szansę tym wszystkim, którzy nie mają praw obywatel-
skich żadnego syndykatu. Stwarzamy im szansę, możliwość
ponownego startu, a także wyszkolenia. "Praca Najemna bu-
duje światy." - Wskazał dłonią wiszący za nim na ścianie
emblemat.
Spojrzałem mu w oczy; albo był największym hipokrytą,
jakiego kiedykolwiek spotkałem, albo patologicznym kłamcą.
- Dobrze się czujesz? - zapytał.
- Ilu niewolników musiałeś obedrzeć ze skóry, żeby po-
kryć tę kanapę? - syknąłem.
- Na Dziewięć Miliardów Imion Boga! -jęknął. - Jesteś
anarchistą, synu, czy tylko alkohol uderzył ci do głowy?
Odpiąłem identyfikator, tak że spadł na dywan. Uniosłem
dłoń i pokazałem szeroką białą szramę. Isplanasky nie wie-
dział, o co mi chodzi.
- Pracowałem kiedyś dla ciebie - wyjaśniłem.
Jego brwi powędrowały w górę.
- Wygląda jednak na to, że mimo tak ciężkich przeżyć nie
ucierpiałeś zanadto - rzekł suchym, zjadliwym tonem.
Sięgnąłem już za siebie, żeby wyciągnąć koszulę ze spod-
ni, kiedy desperacja i wściekłość Elnear poraziły mnie ni-
czym prąd. Spojrzałem na nią, z jej oczu wyczytałem niedo-
wierzanie.
- Madam,ja...
- Tak, oczywiście. Możesz już iść. - Odprawiła mnie ru-
chem dłoni. - Wracaj do biura, później porozmawiamy. - Je-
szcze nie słyszałem aż takiej groźby w jej głosie. Nie chciała
przyjąć żadnych wyjaśnień. Przeprosiła Isplanasky'ego pół-
głosem, wyłowiłem tylko kilka słów: - .. .nie czuje się najle-
piej...
Wyszedłem z pokoju, odprowadzany spojrzeniami dwóch
par oczu. Wspomnienia wciąż napływały, nie istniało miej-
sce, gdzie mógłbym się od nich uwolnić.
Wlokłem się korytarzami, przeklinając siebie w duchu za
głupotę, gdy niespodziewanie ujrzałem przed sobą twarz
szczerzącego zęby w uśmiechu Darica taMinga.
- Witaj, giermku. Gdzież twoja dama w białej zbroi?
Cholera! Trafiłem na ostatnią osobę w całym wszechświe-
cie, z jaką miałbym ochotę się zobaczyć. Wzruszyłem ramio-
nami, nie miałem nawet pewności, o co mnie zapytał. Prze-
mknęło mi przez myśl, że on spędza całe dnie, wałęsając się
po korytarzach w poszukiwaniu kolejnych ofiar.
- Zdaje się, że ona miała być zawsze przy tobie - rzekł,
idąc krok w krok obok mnie. - Albo odwrotnie. Przecież za to
ci płacą. Mam rację?
- Nie dzisiaj - odparłem, mimo woli zaciskając pięści.
- "Proszę pana."
- Słucham? - Spojrzałem na niego.
- Masz mówić "proszę pana"... Zdaje mi się, że nie mo-
żesz sobie tego wbić do głowy, prawda? Wiesz, co Elnear mó-
wi o tobie za twoimi plecami? "Można go ubrać jak człowie-
ka, ale nie sposób zabierać go wszędzie ze sobą."
- Sądziłem, że "proszę pana" używa się wtedy, gdy chce
się komuś okazać szacunek.
Milczał przez dobrą minutę, widocznie nie mógł uwierzyć
własnym uszom. Wreszcie wybuchnął gromkim śmiechem.
- Wiesz co, Kocie? Zaczynam cię podziwiać. Nic cię nie
obchodzi, co o tobie myślimy... A może jesteś aż tak naiwny,
że nie zdajesz sobie sprawy, co możemy z tobą zrobić?
Poczułem dreszcz chłodu, kiedy dotarło do mnie znaczenie
jego słów. Szedłem jednak dalej, wbijając spojrzenie w czub-
ki swoich butów.
- Jule nigdy nie wspomniała nawet słowem, że ma brata.
Prychnął z pogardą.
- Nie dziwi mnie to. Zawsze mną gardziła, bo jestem nor-
malny. Kiedyś, gdy byliśmy dziećmi, próbowała mnie zabić,
chciała mnie zepchnąć z balkonu w naszym domku na Ardattee.
Uniosłem głowę i zmarszczyłem brwi. Daric nadal uśmie-
chał się do mnie.
- Widocznie miała ważny powód. - Spuściłem wzrok
i przyspieszyłem kroku.
Ale on nie ustępował, trzymał się mnie jak pies po wbiciu
zębów w nogawkę. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi, by-
łem jednak przekonany, że to wszystko do czegoś ma prowa-
dzić. Nasze spotkanie nie było przypadkowe, lecz nie umia-
łem znaleźć przyczyny. Może brał narkotyki, a może zacho-
wywał się w ten sposób tylko dlatego, że należał do rodziny
taMingów.
- A swoją drogą, co tak bardzo zainteresowało cię w mojej
siostrze? Większość normalnych ludzi uważa psionów za od-
rażających. Świadomość, że oni mogą grzebać w twoich my-
ślach czy nawet spowodować wstrzymanie akcji twego ser-
ca. .. Rozumiesz. Chyba że ktoś znajduje w tym przyjemność,
spotyka się przecież nekrofilów albo ludzi, którzy lubią być
oszczywani...
Obróciłem się gwałtownie, unosząc zaciśniętą pięść. Nie
zważałem na to, że kilkudziesięciu naocznych świadków
i chyba jeszcze więcej obserwatorów służby bezpieczeństwa
będzie się przyglądało praniu po pysku członka Zgromadzenia.
- Wiem, kim jesteś - wtrącił szybko. - Ty też do nich na-
leżysz.
Ręka opadła mi bezsilnie.
- Co takiego? - zapytałem. - Ktoś ci powiedział, że jestem
telepatą?
- Bo tak jest. To wszystko wyjaśnia. - Wbijał spojrzenie
swych szarych oczu w moją twarz. - Jesteś psionem! Mój oj-
ciec wynajął psiona! - Zaśmiał się głośno i piskliwie, po
czym klepnął się dłonią w czoło. - Na Boga, nie mogę w to
uwierzyć!
- Kto ci powiedział? - Poczułem, że wściekłość, jaka
mnie zwykle ogarniała na jego widok, przybiera jeszcze na si-
le, gdy pojąłem, że mnie przechytrzył.
- Ojciec. - Wzruszył ramionami, jakby miało to oznaczać,
że Charon taMing rozpowiada o mnie na lewo i prawo. - Po
prostu nie mogłem w to uwierzyć!
Ja także nie mogłem. Najwyżej dotarły do niego jakieś
plotki, a resztę musiał wydobyć spośród zastrzeżonych infor-
macji.
- Po tym, jak Jule wyniosła się z domu, byłem pewien, że
gdyby jakikolwiek psion pojawił się w zasięgu jego wzroku,
zostałby na miejscu spopielony - powiedział. - Widocznie
Braedee ma większą siłę perswazji, niż sądziłem. Albo wie
o nas znacznie więcej, niż nam się wydaje.
- Nie jestem psionem, przynajmniej dla większości ludzi
tutaj. Braedee chce zachować to w ścisłej tajemnicy, przekażę
mu, że znasz prawdę. - Miałem nadzieję, że tym sposobem
zamknę mu usta.
- Zachowam twoją tajemnicę dla siebie. - Na twarzy Da-
rica pojawił się nagle dziwny grymas. - Czy... nie wstyd ci
czasem, że jesteś psionem? Nie miewasz ochoty pozbyć się
swego mózgu? Jule tego pragnęła. Sposób, w jaki wszyscy ją
traktowali... - Dostrzegłem w jego oczach błyski lęku: rów-
nie dobrze on mógł się znaleźć na miejscu siostry.
- Mówisz o sobie?
Zmarszczył brwi i skrzywił się jeszcze bardziej.
Podążyłem korytarzem, nareszcie sam.
9
Następnego ranka czekałem o zwykłej porze i w zwykłym
miejscu, ale nikt nie nadchodził. To nie było podobne do Jar-
dan i Elnear. Nic mi nie było wiadomo, by ktokolwiek z do-
mowników oprócz mnie nie znosił poranków. Oparłem się
o poręcz schodów, zamknąłem oczy i czekałem. Nie minął mi
jeszcze uporczywy ból głowy, który zacząłem odczuwać
wczorajszego popołudnia; przechodził tylko na krótko po za-
życiu środków uśmierzających i nieodmiennie wracał. Kotło-
wało mi się od tego w żołądku, nie miałem nawet ochoty na
śniadanie. Spoglądałem bez przerwy na zegarek, licząc upły-
wające minuty, aż wreszcie przyszło mi do głowy, że mogły
pojechać beze mnie. Ten wniosek spowodował tylko nasile-
nie bólu - tak głowy, jak i żołądka. Zacząłem przeczesywać
telepatycznie wszystkie pomieszczenia, aż wreszcie trafiłem
na myśli Jardan, która przebywała gdzieś w głębi domu.
Poszedłem w jej kierunku. Siedziała w saloniku, popijając
kawę, jak gdyby delektowała się dniem wolnym od zajęć.
- Już późno - powiedziałem.
Obrzuciła mnie lodowatym spojrzeniem.
- Nie. - Pokręciła głową. - Pani Elnear uczestniczy dziś
rano w posiedzeniu rady ChemEnGena.
- Beze mnie?
- Jest w swoim gabinecie. - Jardan wskazała głową w od-
powiednim kierunku. - To zwykła formalność, madam nie
musi uczestniczyć w posiedzeniu osobiście. - Pewnie, całą
władzę skupiała w swych rękach rada Centaurian. - Przez re-
sztę dnia będzie przygotowywała się do jutrzejszej debaty.
- Aha. - Przemknęło mi przez myśl, żeby wrócić na górę
i położyć się do łóżka. - Dziękuję, że mnie powiadomiłaś.
- Chociaż wcale bym się nie zdziwiła, gdyby po wczoraj-
szych wydarzeniach wyrzuciła cię. - Odwróciła głowę w kie-
runku okna.
- Może miałem...
- Związanego i zakneblowanego.
Przełknąłem to, co chciałem jej powiedzieć.
- Udław się tymi bzdurami! - rzuciłem i wyszedłem z sa-
loniku.
Po powrocie na górę zdjąłem kombinezon centauryjski,
włożyłem nowe dżinsy i starą koszulę, po czym zbiegłem na
dół i wyszedłem na świeże powietrze. Minąłem dziedziniec
i ruszyłem w stronę leżących nad rzeką pól - nie byłem tam
jeszcze. Na otwartej przestrzeni poczułem się znacznie gorzej
niż zazwyczaj, zmuszałem się do robienia kolejnych kroków,
które oddalały mnie od kamiennej budowli.
- Kocie! Kocie!
Obejrzałem się i spostrzegłem Talithę machającą do mnie
ręką. Wyłoniła się zza rogu, dosiadając największego psa, ja-
kiego kiedykolwiek widziałem, prowadzonego na smyczy
przez nianię.
- Spójrz na mnie! - krzyknęła tak głośno, że chyba było ją
słychać na innej planecie. - Chcesz się przejechać razem ze mną?
Ona się nazywa Pantofelek, bo ma na nogach małe białe buciki!
Niania zmarszczyła brwi i próbowała uciszyć dziewczyn-
kę. Wielki, kudłaty, biało-brunatny stwór o pysku pokrytym
gęstą skołtunioną sierścią zatrzymał się tuż obok mnie, gdy
niania szarpnęła za smycz. Cofnąłem się o krok. Nie intereso-
wało mnie, czy ta kobieta ma jakieś imię, była po prostu nia-
nią: ubierała się nieodmiennie na szaro i zawsze miała taki
wyraz twarzy, jakby przeżuwała coś strasznie gorzkiego. Te-
raz była nie mniej skrzywiona.
- Dzień dobry - rzekła takim tonem, jakby nie wierzyła,
że może być dobry.
- Chodź, zmieścimy się razem - zaproponowała ponow-
nie Talitha, spoglądając na mnie z nadzieją w oczach. - Pra-
wda, nianiu?
- Pantofelek da radę unieść was oboje - stwierdziła obo-
jętnym głosem niania.
- Nie, dziękuję. - Pokręciłem głową. - Nie lubię psów.
- Ona nie jest psem - powiedziała Talitha. - To kucyk. Nie
można jeździć na psach.
- Aha.
- Wracajmy, Talitho. Zmęczyło mnie już to chodzenie.
Chyba dość się najeździłaś. - Niania szarpnęła za uzdę, chcąc
-zawrócić kucyka w stronę domu.
- Nie! Nie! - Talitha zachwiała się w siodle i zrobiła taką
minę, jakby miała zaraz zacząć płakać. - Nie objechaliśmy
nawet całego domu. Proszę...
- Nie.
Spoglądałem za nimi, a mieszanina znudzenia niani oraz
bezsilnego rozczarowania Talithy przypominała w mojej gło-
wie zapach starego metalu.
- Ja się nią zajmę przez jakiś czas - powiedziałem.
Niania zawróciła kucyka z pochlipującym jeźdźcem
i szybko wetknęła mi w dłoń koniec rzemienia, abym przy-
padkiem się nie rozmyślił.
- Proszę - rzekła. - Tylko ostrożnie, on gryzie.
Skrzywiłem się.
- Pantofelek ani razu mnie nie ugryzł - wtrąciła Talitha.
Niania skierowała się w stronę domu, unosząc ze sobą za-
pach starego metalu.
Zerknąłem na kucyka i sięgnąłem do jego umysłu, odczy-
tując owe dziwaczne, przesuwające się niczym chmury na
niebie płaszczyzny zwierzęcych doznań. Nie odnalazłem
w nich ani strachu, ani złości... tylko zadowolenie i ufność.
Rozluźniłem nieco dłoń, w której trzymałem rzemień. Z tego
miejsca można było dostrzec Pałac Kryształowy. Uderzyły
mnie w oczy promienie słońca wiszącego nad ścianą gór.
Nieco bliżej, po lewej stronie, zobaczyłem inny budynek.
- Czyj to dom? - zapytałem od niechcenia.
- Darica - odpowiedziała Talitha.
Natychmiast pożałowałem, że zadałem to pytanie. Spo-
jrzałem w prawo, w kierunku rzeki leniwie płynącej szerokim
korytem. Ruszyłem ku niej, ciągnąc za sobą kucyka. Cieszyłem
się, że nie muszę sam przemierzać otwartej przestrzeni. Wkrótce
doszliśmy nad rzekę, gdzie przystanąłem pod drzewem.
- Cześć, Kocie!
Uniosłem głowę, zdumiony.
Jiro szybował ku nam pośród szumu sztucznych skrzydeł.
Kucyk przestraszył się, szarpnął, Talitha pisnęła. Sięgnąłem
pospiesznie do umysłu zwierzęcia, pobudziłem odpowiednie
ośrodki i szybko uspokoiłem kucyka.
Jiro wylądował obok nas, a gdy opuścił ręce, skrzydła zło-
żyły się wzdłuż jego boków.
- Widziałeś mnie? Latałem jak ptak... -Uniósł jedną rękę
i pomachał błoniastym skrzydłem.
- Jiro! - odezwała się Talitha. - Przestraszyłeś mojego ku-
cyka.
- Och... - Wzruszył ramionami. - Przepraszam, Tally.
Ale czy nie są cudowne? Dostałem je od cioci, Charon powie-
dział, że nie da mi takich, bo to niebezpieczne.
Przyszło mi na myśl, że Elnear łudziła się, iż Jiro skręci
kark i będzie o jednego taMinga mniej na świecie. Zdawałem
sobie jednak sprawę, że prawdziwy powód był zupełnie inny.
Ona nie umiałaby nienawidzić tych dzieci, nie potrafiłaby
czuć pogardy dla taMingów. Ciekaw byłem, co czuła do tego,
którego poślubiła... Jiro miał na sobie strój ochronny, a na
głowie hełm - widocznie Elnear musiała kupić cały komplet.
- Dlaczego jesteś tak dziwnie ubrany? - zapytał.
- Jak to: dziwnie? - Spojrzałem na siebie.
- Jakbyś był wyzerowany. - Czyli bez pieniędzy.
Zmarszczyłem brwi.
- Dlaczego zawsze mówisz to, co ci ślina na język przy-
niesie, i nie zastanawiasz, czy nie jest to przypadkiem głupie?
Wydął pogardliwie wargi.
- Za to ty jesteś mocny w gębie. Słyszałem, co wypaliłeś
Isplanasky'emu.
Obejrzałem się. Talitha tkwiła nieruchomo na grzbiecie ku-
cyka, który stępionymi zębami próbował wyrywać soczystą,
zieloną trawę, i śpiewała w kółko to samo: "kocham mego
kucyka, kocham mego kucyka..." W jej umyśle i w mózgu
kucyka nie było już nawet śladu strachu. Z powrotem popa-
trzyłem na Jira.
- Jak to jest: nigdy nie widziałem, byście rozmawiali ze
sobą, a tak dobrze orientujecie się w sprawach innych ludzi?
Gapił się na mnie rozszerzonymi oczyma.
Wzruszyłem ramionami, próbując strącić narastającą iryta-
cję.
- Czasami ogarnia mnie wściekłość, bo wszyscy wokół
sprawiają wrażenie, jakby niczego nie rozumieli. - Miałem
do czynienia z najgorszym rodzajem martwiaków, którzy są-
dzili, że zjedli wszystkie rozumy, a w rzeczywistości nie wie-
dzieli nic i nie zadawali sobie nawet trudu, by zmienić ten
stan rzeczy. - Czasem mówię o czymś, bo po prostu nie widzę
innego wyjścia.
- Ja także. - Spojrzał na mnie, a w jego oczach pojawiły
się dziwne błyski. Sięgnąłem do umysłu tego odmiennego,
skrytego pod maską pozorów dziecka. - Ja również czasami
nie widzę innego wyjścia. - Przełknął ślinę.
Przypomniały mi się słowa Lazuli... uświadomiłem sobie
także, iż jego ojczymem jest Charon taMing. Położyłem mu
delikatnie dłoń na ramieniu.
- Rozumiem - odparłem.
Uśmiechnął się trochę niepewnie.
- Mama powiedziała, że na pewno musisz być dobrym
CŁłowiekiem, ponieważ Charon tak bardzo cię nienawidzi.
Zaśmiałem się mimo woli. Nie odzywałem się przez dłuż-
szy czas, a w mojej głowie kotłowały się różne, nawzajem
sprzeczne myśli.
- Gdzie jest twoja matka?
- W Pałacu Kryształowym, z Charonem. - Skrzywił się. -
Ciocia twierdzi, że Charon to imię jakiegoś przewoźnika ze
starożytnej legendy, który dostarczał ciała zmarłych do piekła.
Zaśmiałem się ponownie.
- Pewnego dnia dostanie ode mnie psa z trzema głowami.
- Ja chcę zobaczyć psa z trzema głowami! - krzyknęła Ta-
litha, zsuwając się z siodła na ziemię.
- Nie mam go jeszcze, podfruwajko - rzekł Jiro. - A gdzie
jest twoja matka?
Spojrzałem na niego, zaskoczony.
- Nie żyje.
Zrobił smutną minę.
- A twój ojciec?
- Nie wiem.
- Ja też nie wiem, gdzie jest mój ojciec... - Chwycił Talit-
hę za rękę, przyciągnął do siebie i mocno przycisnął wyrywa-
jącą się siostrę. - Czy sądzisz, że jeśli czegoś się bardzo prag-
nie, to się to stanie?
Pokręciłem głową i spojrzałem na leniwy nurt rzeki.
- Nie pozwól, żeby coś się stało cioci.
Przytaknąłem.
- Ja też chcę latać. - Talitha dotknęła skrzydeł Jira.
- Jesteś za mała. - Puścił ją, odepchnął od siebie i zaczął
rozpinać szelki uprzęży. - Proszę, ty spróbuj... - Wyciągnął
skrzydła w moim kierunku. - Tu są silniczki, nawet nie trzeba
machać rękoma.
Popatrzyłem na niebo. Miałem wrażenie, że na chwilę
mózg i żołądek zamieniły mi się miejscami na samą myśl
o lataniu.
- Nie, dziękuję.
Wzruszył ramionami i cisnął skrzydła na ziemię.
- Dobra, w takim razie zajmijmy się czymś innym.
Przeszył mnie dreszcz.
- Rany! Przecież zaraz je połamiesz!
- Ciocia kupi mi następne - rzekł, ściągając z siebie kom-
binezon i hełm.
Talitha kręciła się po łące, zbierając białe i czerwone kwiat-
ki, i śpiewała jakąś własną piosenkę. Usiadłem pod drzewem
i oparłem się plecami o szorstką korę. Otoczyły mnie przy-
jemne, znajome zapachy. Kucyk parsknął, wciąż skubiąc trawę.
- Chcesz się pościgać? Moglibyśmy wziąć konie... - Jiro
stanął przede mną, miał na sobie jaskrawoczerwoną koszulkę
i krótkie spodenki.
- Nie umiem jeździć konno. - Wzruszyłem ramionami.
- To pościgajmy się na skuterach wodnych...
- Nigdy tego nie robiłem.
Wyczuwałem, jak narasta w nim rozdrażnienie.
- Możemy popływać... - Machnął ręką w stronę rzeki. -
To proste.
- Nie umiem pływać. - Spuściłem głowę i zacząłem pal-
cem na piasku rysować linie.
- A czy wiesz w ogóle, że istnieje coś takiego jak rozry-
wka...?
Spojrzałem na niego. Stał przede mną z pięściami oparty-
mi na biodrach i marsową miną.
- Nie, chyba nie wiem. - Pochyliłem z powrotem głowę.
- Aleja wiem. - Zrzucił z siebie ubranie i ruszył biegiem
w stronę rzeki.
Przyglądałem się, jak skoczył w nurt, zanurkował, a potem
zaczął pływać, młócąc wodę silnymi, pewnymi ruchami, jak-
by znalazł siew swoim żywiole, niczym ryba. Siedziałem pod
drzewem, łowiąc okruchy jego myśli, w których radość
z przebywania w wodzie i pływania brzmiała dla mnie jak
ironiczny śmiech. -
- Proszę. - Talitha wetknęła mi przed nos garść pełną za-
kurzonych kwiatków. - To dla ciebie. Dlaczego nie idziesz
popływać razem z Jirem?
- Nie umiem. - Niezgrabnie wyjąłem bukiet z jej dłoni,
kilka kwiatków spadło na ziemię. Pozbierała je i wetknęła mi
w rękę.
- Dla ciebie. A te dla mamy, dla cioci i dla mojego kucy-
ka. .. - Pokazała mi większy bukiet, który trzymała w drugiej
rączce, i położyła go ostrożnie przy mojej nodze. - Nie ruszaj
ich - dodała takim tonem, jakby to ona była dorosła, a ja miał-
bym cztery latka. - Możemy wejść tak jak Jiro do wody. Po-
mogę ci.
Rozgięła moje palce, wyjęła kwiatki i położyła obok tam-
tych, przez cały czas trzymając się mojego ramienia.
- Przypuszczam, że ty także umiesz pływać - powiedzia-
łem, wstając z ziemi.
- Och, nie. - Pokręciła głową. - Mam tylko cztery lata.
Kiedy będę dużą pięciolatką, nauczę się pływać. Może gdybyś
ty miał pięć lat, też umiałbyś pływać.
- Może.
Zeszliśmy nad wodę, która jeszcze metr od błotnistego
brzegu była przejrzysta, ukazując leżące na dnie kamienie
i kręcące się wśród nich małe rybki. Dalej dno musiało opa-
dać bardziej stromo, gdyż widok przypominał szarawobrązo-
wą płytę ustępującą miejsca niebieskozielonemu odbiciu nie-
ba na powierzchni. Talitha weszła do wody po kolana i zaczę-
ła ją z piskiem rozchlapywać, płosząc ryby. Z ociąganiem
zrzuciłem buty i podwinąłem nogawki spodni, po czym
wszedłem za nią. Woda była dość chłodna, ale dzieci zdawały
się tego nie odczuwać. Zacisnąłem zęby i pozwoliłem Talicie
wciągnąć się nieco dalej, czując, jak muł na dnie przeciska się
między moimi palcami stóp, a nurt przy krawędzi głębszej
wody omywa skórę na nogach. Nie umiałem ocenić, czy mi
się to podoba. Stanąłem, gdy zimna woda sięgała mi już do
kolan.
Jiro zawołał nas i pomachał ręką. Talitha zachichotała
i chlapnęła w jego kierunku. Kropelki wody przypominały
deszcz. Słońce świeciło mocno i grzało w plecy, powietrze
pachniało świeżością, a falujące odbicie w połyskliwym
zwierciadle wody powiedziało mi, że się uśmiecham... Mia-
łem wreszcie jeden dzień dla siebie. Nagle ogarnęła mnie tak
silna fala strachu, że aż wstrzymałem oddech. Złodziej!
Wyszedłem z wody, usiadłem na brzegu, dysząc ciężko,
i próbowałem ocenić dystans pomiędzy mną a czymś, co
miało więcej wspólnego z przyglądaniem się dzieciom bara-
szkującym w rzece niż z dotykiem zimnej wody omywającej
skórę czy mulistym dnem, które czułem pod stopami... Mia-
łem to samo uczucie, kiedy wchodziliśmy do zamku nad ur-
wiskiem: wrażenie, że nie mam prawa tu przebywać, nie mam
nawet prawa wiedzieć o istnieniu podobnych miejsc.
Słońce grzało coraz mocniej, zaczynałem się pocić. Po
chwili rozwarłem pięści, rozluźniłem mięśnie ramion
i zdjąłem koszulę. Delikatny wiatr szybko osuszył mi skórę
i ochłodził mnie nieco. Sięgnąłem po kilka rozgrzanych ka-
myków tworzących wokół mnie dziwaczną mozaikę. Za-
cząłem je kolejno wrzucać w zimny nurt, spoglądając na krę-
gi tworzące się na wodzie: delikatne fale, które załamywały
się jedna na drugiej, nakładały się na siebie i topniały niczym
myśli utrzymujących kontakt osób.
Talitha również wyszła na brzeg i usiadła obok mnie. Za-
częła lepić babki z piasku. Po minucie Jiro wyskoczył spod
wody niczym jakiś potwór, aż przestraszona Talitha krzyknę-
ła, i pobiegł po swoje ubrania. Po drodze chwycił jakiś ka-
mień i cisnął nim poziomo, a ten zatańczył na wodzie, jakby
nic nie ważył. Ja także rzuciłem kamieniem, lecz mój natych-
miast zatonął.
Jiro kucnął obok mnie.
- Powiedz mi, co ci się najbardziej w życiu podobało.
Spojrzałem na niego. Trzy następne kamienie wpadły do
wody i zatonęły, podczas gdy starałem się ułożyć w myślach
właściwą odpowiedź. Nie mogłem mu przecież opowiedzieć
o tym, jakie zabawy były popularne w Starówce.
- Czy widziałeś kiedyś głowę komety?
- Jasne. Sam mam cztery, każdą w innym kolorze.
Skrzywiłem się.
- Miałem kiedyś jedną, byłem wtedy niewiele starszy od
ciebie. To było niesamowite. Starówka jest trochę podobna do
N'yuk, tyle że zamknięta, nie ma tam nieba. Zakryło ją Quar-
ro, rozrastając się szybko, jak wszystkie nowe miasta. Więc
w Starówce jest ciemno, nawet w ciągu dnia. Tamtejszy świat
ma jakieś dziesięć metrów wysokości. Właśnie tam, na uli-
cach... - Ukradłem nadajnik z wystawy sklepowej rozbitej
podczas gaszenia pożaru, ale tego mu nie powiedziałem. Wte-
dy nie wiedziałem nawet, co to jest. Ale gdy dotknąłem prze-
łącznika, z pudełka wyskoczyła wielka, skwiercząca kula
światła i pomknęła niczym rakieta w stronę dachu świata. - To
było tak, jakbym chciał zatrzymać ją przy sobie... - Spojrza-
łem na chwilę w słońce, ale szybko spuściłem głowę. - Jak-
bym próbował trzymać ją na uwięzi... - Przypomniałem so-
bie, jak odbijała się od nierównej podstawy Quarro, miotała
między ścianami budynków, sypiąc iskry, i oświetlała tonącą
w półmroku ulicę niczym schwytana w pułapkę gwiazda. Po
jakimś czasie przestałem się gapić i pojąłem, że mogę kontro-
lować jej lot za pomocą dźwigienek. Była mi całkowicie po-
słuszna, to skakała w górę, to opadała spiralami, kreśląc
w moich oczach ogniste rysunki. - Wszyscy wychodzili na
ulicę, żeby popatrzeć na nią, przynosili mi jedzenie i piwo,
krzyczeli: "Trzymaj ją jeszcze!" To było najlepsze widowi-
sko, jakie oglądałem, jakie wszyscy mogli podziwiać. Czu-
łem się niemal jak bohater, dając ludziom to bezpłatne świetl-
ne przedstawienie... - Przypomniałem sobie moje pragnie-
nie, żeby trwało to wiecznie.
Ale gdzieś po godzinie ktoś zainteresował się, skąd taki ob-
dartus jak ja ma taką zabawkę, i dał znać glinom. Wsadzili
mnie za kradzież. Przez następne cztery miesiące spędzałem
noce w wysokiej na metr klitce przypominającej trumnę, a w
ciągu dnia czyściłem kible lub łaziłem na czworaka i szoro-
wałem szczotką świetliste chodniki Starówki, mając zapiętą
na szyi obrożę radionamiernika. Tylko to zdawało się trwać
całą wieczność.
Zapłaciłem nieproporcjonalnie wysoką cenę. Nawet teraz
wspomnienia nie były zbyt przyjemne, chociaż od lat już
o tym nie myślałem. Sam się zdziwiłem, że tak dobrze wszy-
stko pamiętam. Byłbym chyba nie mniej zdumiony, gdyby
ktoś mi wtedy powiedział, że któregoś dnia będę siedział tutaj,
oddalony o pięćset lat świetlnych, nad brzegiem rzeki w słoń-
cu, pilnując dzieci bogaczy.
- Jeśli to jest twoje najprzyjemniejsze wspomnienie, to
dlaczego nie wyglądasz na szczęśliwego? - rzekł Jiro. Wąt-
pliwości, zmieszanie i rozczarowanie przemykały przez jego
myśli jakby na skutek reakcji łańcuchowej.
- To było bardzo dawno temu. - Wzruszyłem ramionami
1 wstałem. - Dlaczego tu jest tak gorąco? Zdawało mi się, że
nadchodzi zima. - Na odległym zboczu doliny drzewa płonę-
ły wszystkimi odcieniami jesieni, jak ogarnięte ogniem, ale
tu, w głębi, otaczała nas żywa zieleń i było ciepło.
- To część całego systemu - odparł Jiro, podnosząc się
z ziemi. Nałożyłem buty. - Rozumiesz: wszelkie zabezpie-
czenia i w ogóle. Tu nigdy nie jest ani bardzo gorąco, ani bar-
dzo zimno. Wszyscy to lubią. Tu, w dole, także nigdy nie pa-
da śnieg.
Pokręciłem głową, uśmiechając się krzywo. Jeśli komuś
zamarzyło się spędzić życie wśród nie kończącego się letnie-
go popołudnia, wystarczyło tylko powiedzieć...
- A gdybyście mieli ochotę na śnieg?
- Wtedy można się przenieść do szałasu.
Nie chciałem się już dopytywać, co to jest.
- Chodźmy do domu Darica, jest tam Argentynę...
- Nie, dziękuję. - Chyba nikt wewszechśw ivue nie zmu-
siłby mnie do złożenia wizyty Daricowi.
- Ależ ona jest sławna! Nie chcesz jej poznać?
Niczego więcej nie potrzebowałem. Pokręciłem głową, za-
pinając kołnierzyk koszuli.
- Chodźmy, Talitho. Zaprowadzę cię do domu:'
Podniosła się zrezygnowana i pozwoliła posadzić się na
grzbiecie kucyka. Jiro z posępną miną założył swoje skrzydła.
- Dostanie ci się, Tally - rzekł. - Spójrz, co zrobiłaś. -
Wskazał jej zabrudzone błotem ubranko, po czym spojrzał na
mnie, jakby to była moja wina. Talitha zrobiła nadąsaną minę.
Jiro pobiegł kilka kroków, skoczył w górę i wzbił się w po-
wietrze niczym latawiec. Przez jakiś czas krążył nad nami,
kiedy szliśmy przez puste pole, wreszcie skręcił w stronę do-
mu Darica. Było mi go trochę żal, ale nie na tyle, aby zmienić
zdanie.
Zaprowadziłem Talithę z powrotem. Na nasz widok
z ogrodowego fotelika jak cień uniosła się niania. Obrzuciła
uważnym spojrzeniem zabłocone ubrania.
- Moja panienko...! - zawołała.
W wejściu na werandę stanęła Lazuli, osłaniając dłonią
oczy.
- Mamo! Mamo! - krzyknęła Talitha i zaczęła podskaki-
wać w siodle z tak promiennym i tak niewinnym uśmiechem,
że niemal przestałem czegokolwiek żałować.
Lazuli spojrzała na córkę, potem na mnie i wyczułem, że
próbowała zebrać w sobie złość, ale była w zbyt dobrym na-
stroju.
- Coraz bardziej skłaniam się ku przypuszczeniu, że jesteś
anarchistą - powiedziała do mnie.
W ten sam sposób nazwał mnie wczoraj Isplanasky. Prze-
niknął mnie dreszcz.
- Chodźmy, nianiu. - Lazuli obejrzała się na opiekunkę. -
To tylko odrobina Wota. Naprawdę nie ma się czym niepoko-
ić... - Zaskoczyła mnie wyraźna ironia w jej głosie. Nawet
ona nie wiedziała, jak ma zareagować.
Niania westchnęła ciężko i poprowadziła podskakującą
i kołyszącą się Talithę w stronę domu.
- Jiro poleciał do pana Darica, madam - wyjaśniłem, żeby
nie sądziła, że go utopiłem.
Lazuli obróciła się w moją stronę. Obrzuciła spojrzeniem
bukiecik na wpół zwiędłych kwiatków w mojej dłoni i w tej
samej chwili kucyk skubnął sporą ich część. Wyszarpnąłem
kwiaty z jego pyska.
- Czy to dla mnie? - zapytała, po części uszczypliwie, po
części z zaskoczeniem.
- Och... tak. - Wcisnąłem bukiecik w jej dłoń. - Od Talithy.
Wzięła kwiaty i nie spuszczając ze mnie oczu, uniosła je do
twarzy i powąchała. W jej oczach pojawił się cień rozczaro-
wania. Zamrugała.
- A także ode mnie - dodałem, gdyż poczułem się nagle
jak ostatni osioł.
- Bardzo dziękuję - odparła, uśmiechnęła się i wetknęła
bukiecik za pasek swej wzorzystej tuniki, spod której widać
było zgrabne nogi. Kiedy wyjmowała rzemień z mojej ręki,
jej palce musnęły przelotnie moją dłoń. - Daj mi to. Wyglą-
dasz, jakbyś za wszelką cenę chciał się go pozbyć... Świetnie
dajesz sobie radę z dziećmi i cieszę się, że mogłeś poświęcić
im trochę czasu. - Zaczęła odciągać Pantofelka w bok, cały
czas patrząc mi w oczy. Chciała, żebym poszedł razem z nią.
Poszedłem.
- To bardzo miłe dzieciaki - rzekłem, ponieważ musiałem
coś powiedzieć, a także dlatego, iż nagle pojąłem, że to pra-
wda. Smutne dzieciaki. Ale tego nie powiedziałem. Stwierdzi-
łem w duchu, że dorastają tylko po to, by zająć swoje miejsca
w radzie nadzorczej Centaurian.
Szliśmy obok siebie, Lazuli milczała.
- Tak bardzo je kocham - odezwała się w końcu, lecz mia-
łem wrażenie, że te słowa z trudem przeszły jej przez gardło.
- Czasami zaczynam tracić perspektywiczne spojrzenie, kie-
dy... jestem przytłoczona. Nie chciałabym któregoś dnia
obejrzeć się i zobaczyć, że straciłam je bezpowrotnie. Gdy
o tym pomyślę, gdy staram się wyobrazić sobie życie bez
nich, to czuję, że nie zniosłabym tego. - W jej myślach poja-
wił się wizerunek pierwszego męża. - Czasami patrzysz na
mnie takim dziwnym wzrokiem, Kocie. - Zerknęła na mnie,
zakłopotana i zmieszana.
Zamrugałem i pokręciłem głową.
- Tylko dlatego że czasami wydaje mi się pani tak bardzo
podobna do Me, madam.
- Och, Jule... - Odwróciła głowę i stanęła. Z bocznych
drzwi w kamiennym murze wyszedł ktoś ze służby i zabrał
kucyka. - Ona wyszła za mąż, prawda? - Spojrzała na mnie
pytającym wzrokiem, jak gdyby sama chciała móc odczytać
moje myśli. - Za innego psiona?
- Tak, madam. - Przypomniałem sobie, że ona przecież
nie wie, kim jestem, a patrząc na mnie, widzi jedynie twarz
obcego człowieka.
- Nie nazywaj mnie "madam" - rzekła łagodnym tonem.
- Czuję się przez to taka stara. Mów mi po imieniu.
Skinąłem głową, niezdolny wykrztusić z siebie nawet jed-
nego słowa. Jej uśmiech powiedział mi, że domyśliła się tego.
- Czy przejdziesz się ze mną kawałek? Mamy taki piękny
dzień, a nikt z domowników nie zażywa ruchu.
- Z wyjątkiem pani Elnear - odparłem.
Zaśmiała się.
- Podoba mi się twój sposób myślenia.
Ciekaw byłem, czy powiedziałaby to samo, gdyby znała
prawdę, tak jak Jule.
- Czy dobrze znałaś Jule?
- Nie. - Pokręciła głową. - Prawie wcale. Tylko słyszałam
0 niej różne rzeczy... - Pewnie same złe. - Biedne stworze-
nie. - Pomyślała zaś, że teraz kuzynka musi być znacznie
szczęśliwsza, przebywając wśród takich jak ona.
- Niepotrzebna jej niczyja litość.
Lazuli zerknęła na mnie.
- Przepraszam. Bardzo cię obchodzi los Jule, prawda?
Skinąłem głową, wciąż nie mogąc wydusić z siebie jej
imienia.
- Ty ją... kochałeś, prawda?
Moją głowę wypełniły, przenikając się nawzajem, irytacja
1 przykre wspomnienia.
- To moja najlepsza przyjaciółka - odparłem szczerze.
Przynajmniej częściowo szczerze. Kiedyś spojrzałem na nią
i zapragnąłem posiąść jej ciało, sądziłem, że to właśnie jest
miłość. Ale potem miałem możność obcować z jej myślami.
Siebeling nauczył mnie wielu rzeczy, ożywił moją energię
psi, ale prawdziwy dar otrzymałem od Jule. To ona poskładała
mnie w całość, ona spowodowała, że zmieniłem zdanie na te-
mat kobiet, mężczyzn oraz siebie samego. Aż w końcu zrozu-
miałem, że nie kocham jej tak jak Siebeling... że jedyne, cze-
go rzeczywiście pragnąłem i potrzebowałem, to jej przyjaźń.
Poczułem, że ciekawość Lazuli zanika, nadal jednak trzy-
mała dłoń na moim ramieniu. Wciąż za bardzo przypominała
mi Jule... choć była na tyle inna, że nie czułem się całkowicie
bezpieczny. Szliśmy chodnikiem w cieniu wysokiego ka-
miennego muru, ukryci przed wzrokiem ludzi.
- To wymaga wiele... odwagi, żeby przebywać tak blisko
kogoś, kogo większość ludzi się boi - powiedziała.
Zdusiłem w sobie bezgłośny śmiech.
- To ona bardziej lękała się was wszystkich. Miała do tego
znacznie więcej powodów.
Lazuli nie odzywała się przez jakiś czas, zastanawiała się
nad tym, czy dobrze mnie zrozumiała, czy może specjalnie
nie dopowiedziałem wszystkiego do końca. Czułem, że jej
palce zaczynają się ślizgać po moim odsłoniętym spoconym
ramieniu. Upał dawał się nam obojgu we znaki. Wyczułem
nagle, że Lazuli robi się dziwnie spięta, a nie ma to nic wspól-
nego z naszą rozmową. Ja także poczułem owo napięcie, nim
jeszcze zrozumiałem jego przyczynę.
- Czy coś się stało? - zapytała w końcu.
Pokręciłem głową.
- Nie... Dokucza mi ból głowy. To mija, to znów wraca.
Wszystko w porządku.
Poprowadziła mnie ku drewnianej ławce stojącej u wejścia
do ogrodu i poprosiła, bym usiadł. Powietrze wypełniało tu
bzyczenie owadów.
- Czasami, kiedy pomasuje się skronie... o,, tutaj... -
mruknęła.
Poczułem na spoconym czole dotyk jej palców, które za-
częły się z wolna poruszać, zataczając kółka... Jej twarz, jej
włosy, tak dobrze mi znane, jej wargi niemal dotykające mo-
ich, zapach kwiatów i rozgrzanej słońcem skóry... Nie mo-
0łem oderwać od niej oczu, gdyż pojąłem nagle, do czego
zmierza.
_ Czy tak lepiej? - spytała cicho. Cofnęła palce i nagle
zrobiło się gorzej.
- Tak - wymamrotałem.
Uniosła znów dłoń i dotknęła białej blizny nad moim le-
wym okiem. Opuściła rękę i po chwili musnęła wielką zygza-
kowatą szramę na moich żebrach.
- Masz piękne ciało - powiedziała - ale niezbyt o nie
dbasz. Musisz się o nie zatroszczyć, gdyż będzie ci potrzebne
przez wiele lat.
- Tak, wiem. - Moja głowa przestała być jedynym ogni-
skiem bólu.
- Za młodu człowiek sądzi, że wszystko będzie trwało
wiecznie. - Spojrzała w bok.
- Nie - odparłem. - Ja wiem, że nie będzie trwało... La-
zuli...
- Kocie!
Odwróciłem się szybko i spojrzałem w górę. Elnear stała
na balkonie swego gabinetu i patrzyła w dół, prosto na nas.
- Czy mógłbyś przyj śq tu zaraz?
Poderwałem się na nogi, rozrywając ów zaklęty kokon,
w którym czas się zatrzymał, a moje myśli odpłynęły. Zosta-
wiłem Lazuli przy ławce i poszedłem w stronę domu, ogląda-
jąc się co jakiś czas, aż wreszcie zmusiłem się, by nie odwra-
cać więcej głowy.
Wbiegłem po schodach i znalazłem się w chłodnym, toną-
cym w półmroku holu. Zamrugałem szybko i ruszyłem
w stronę gabinetu Elnear. Ale moje myśli zostały zagubione
gdzieś tam, pośród ścieżek ogrodu. Nie wiedziałem, co usły-
szę od Elnear, a co gorsza, nie miałem nic na swoje uspra-
wiedliwienie.
- Madam? - rzekłem zachrypniętym głosem, zatrzymując
się w drzwiach.
Elnear odwróciła się od okna i zrobiła kilka kroków; wi-
działem tylko ciemną sylwetkę na tle jasnego prostokąta okna
i nie mogłem dostrzec wyrazu jej twarzy. Ale czułem wszystko.
- Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiesz zadanie, które
masz tu do spełnienia - powiedziała, wyjątkowo zapominając
o swoim wyszukanym stylu. - Ale na pewno do twoich obo-
wiązków nie należy wkraczanie w życie prywatne naszej ro-
dziny. Nie pozwolę, żebyś używał swojej... telepatii - w jej
ustach zabrzmiało to niemal wulgarnie - do pozyskiwania
względów dzieci czy też zatroskanej kobiety, która sama nie
wie, czego chce.
Poczułem, że się czerwienię.
- Ja nie... - urwałem, zrozumiawszy, że nie ma sensu ni-
czego tłumaczyć. Nawet szczera prawda nie miałaby dla niej
żadnego znaczenia. I to było właśnie najgorsze ze wszystkie-
go. - Nie rozumiem... - wycedziłem w końcu.
- Czego nie rozumiesz?
Rozdzielał nas długi stół o blacie inkrustowanym
w gwiazdki, a także nieprzebyty mur złości, pogardy i strachu.
- Jak Jule mogła myśleć, że pani ją kocha? Prosiła mnie
o pomoc dla pani, ponieważ, jak mówiła, jest pani jedyną oso-
bą darzącą ją uczuciem. Tylko dlatego tu jestem... Dlatego że
ona mnie poprosiła. A pani przecież nienawidzi jej tak samo,
jak cała reszta.
Poruszyła ustami. Chciała obarczyć mnie winą za ten ból,
który nagle wypełnił jej serce, lecz nie mogła się na to zdobyć.
Odwróciła głowę i popatrzyła na coś w drugim końcu poko-
ju... na zdjęcie męża.
- Jule była taka bezradna... - powiedziała bardzo cicho,
niemal szeptem - taka zagubiona... Bardzo potrzebowała ko-
goś, kto kochałby ją bez względu na... - Z powrotem spojrza-
ła na mnie, a w jej umyśle mimowolnie pojawił się nagle ob-
raz mnie takiego, jakim ujrzała mnie po raz pierwszy, kiedy
stałem sam pośrodku zalanego słońcem gabinetu. - Jule była
zupełnie inna.
Odwróciłem się nieco zbyt energicznie, gdyż chciałem jak
najprędzej stąd wyjść. Połą koszuli zaczepiłem o wyciągniętą
dłoń posągu stojącego przy drzwiach. Szarpnęło mną, usły-
szałem dźwięk dartego materiału, zapinka pod szyją odsko-
czyła, duży strzęp koszuli spadł na dywan. Schyliłem się
i podniosłem go, klnąc pod nosem: oddarłem niemal cały
przód koszuli.
- Kocie! - Głos Elnear osadził mnie na miejscu równie
skutecznie jak ręka posągu.
Wyprostowałem się, zaciskając dłoń na strzępie materiału.
Nie miałem odwagi spojrzeć jej w oczy.
- Jak... Kto ci to zrobił na plecach?
- Nikt. - Uczyniłem krok do przodu.
- Kocie!
- Proszę zapytać Isplanasky'ego. - Odwróciłem się w jej
stronę. - Przecież bez szwanku wyszedłem z Pracy Naje-
mnej, prawda? To znaczy, że nic złego się nie stało moim ple-
com. - Zarzuciłem resztki koszuli na ramiona i zawiązałem
supeł pod szyją, zakrywając tym sposobem blizny.
- Czy to się stało w trakcie twojej służby w Pracy Naje-
mnej? - W zasadzie nie było to pytanie. - Słyszałam, że nie-
które syndykaty bardzo źle traktują najemników - dodała. -
ZTF stara się opracować...
- Właśnie ZTF mi to zrobił. - Przypomniałem sobie, co
czułem, kiedy rozwścieczony strażnik skierował na moje na-
gie plecy strugę płynnego ognia... potem jeszcze raz i jesz-
cze... - W Kopalniach Federacji, w Koloniach Kraba...
Gdyby nie Jule, która zapłaciła za mnie karę za zerwanie kon-
traktu, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Czterdzieści pięć procent
ludzi nie dożywa terminu zakończenia kontraktu, ale takie in-
formacje zapewne do pani nie docierają.
Przez dłuższy czas wpatrywała się we mnie, zaciskając
dłoń na oparciu fotela... Patrzyła na mnie i przetrawiała'
w myślach moje słowa, patrzyła i myślała... jak gdyby ujrza-
ła nagle kwadrat o pięciu bokach.
- Rozumiem teraz, dlaczego odezwałeś się wczoraj w ten
sposób - powiedziała w końcu. - Nie pojmuję jednak, jak
mogło do tego dojść. Natan nigdy by nie pozwolił...
- To pani słowa. Nie ludzie zarządzają ZTF, ono rządzi się
samo. Isplanasky wcale nie nadzoruje Kopalni Federacji...
nie kieruje nawet Pracą Najemną, w każdym razie w takim
samym stopniu co ja.
- Ale przecież ZTF istnieje tylko po to, by zapewnić wa-
runki bytu... wygnańcom - oznajmiła, jak gdyby w ogóle nie
rozumiała tego, o czym mowa - a nie po to, by przyczyniać
się do dalszych cierpień. Po co mielibyśmy z jednej strony
wyzyskiwać innych, a z drugiej prowadzić bezwzględną wal-
kę z wyzyskiem? - W jej umyśle nie pojawił się nawet cień
zrozumienia; jej własne spojrzenie na swoją pracę tak dalece
przesłaniało świat, że nie potrafiła niczego dojrzeć.
- Czy jada pani mięso? - zapytałem.
Popatrzyła na mnie, zdumiona.
- Owszem, jadam.
- A jednak uważa się pani za istotę wysoce moralną, pra-
wda? Kocha pani zwierzęta, lubi się z nimi bawić i nigdy nie
kopnęłaby pani psa na ulicy. Jak zatem może pani usprawied-
liwić spożywanie mięsa?
- Ja... - Jej twarz poczerwieniała. - Muszę jeść, żeby żyć.
- Jule nie jada mięsa.
Odwróciła głowę i opuściła ręce, rozcapierzając palce. Cie-
kaw byłem, kto z nas jest bardziej zaskoczony tą rozmową.
- W porządku - odparłem. - Może i ZTF uważa się za fo-
rum głęboko moralne, pani sama nazwała je Stowarzysze-
niem Ludzi działającym na rzecz ludzi. Ale on także musi
jeść, a mięso jest najbardziej dostępnym pożywieniem.
Uniosła dłoń i zanurzyła palce we włosach.
- To twój punkt widzenia, Kocie - mruknęła po chwili. -
Zresztą dobrze umotywowany. Porozmawiam z Natanem na
ten temat przy najbliższej okazji.
- Czy pani naprawdę sądzi, że to coś zmieni?
Jej twarz zachmurzyła się na mgnienie oka.
- Jak wiadomo, istoty rozumne zmieniają zdanie, nawet
na tak dużą skalę. Lecz potrzebny jest im bodziec, chociażby
tego typu informacja.
- Czy ten sam powód skłonił panią do wzięcia udziału
w debacie? - Stwierdziłem, że nie ma się czym martwić, sko-
ro nadal wierzy, iż pragnienia i poglądy jednostek mają jesz-
cze jakiekolwiek znaczenie. Może to wyjaśniało także, dla-
czego zależało jej na miejscu w Radzie Bezpieczeństwa; mo-
że miała znacznie ważniejsze powody niż jedynie chęć
zdobycia władzy albo uwolnienia się od taMingów. - Naprą--
wdę sądzi pani, że istnieją jeszcze sposoby osiągnięcia tego,
by pani głos się liczył?
- Chyba tak. - Skinęła głową, chociaż teraz nie była już
wcale o tym przekonana, nie miała nawet pewności, czy na-
dal pragnie zasiąśćw Radzie. Podeszła z powrotem do okna;
jej złość minęła już bez śladu. Poruszała się wolno, jakby nie
miała sił. Chciała, żebym sobie poszedł. Ja też miałem na to
ochotę, lecz coś trzymało mnie na miejscu; nie mogłem wy-
puścić z rąk tej niewidzialnej, łączącej nas liny, gdyż oboje
nie wiedzieliśmy, jak uchwycić ją mocniej.
Popatrzyła w dół, na ogród, stała w pełnym świetle słońca.
Lazuli zniknęła z pola widzenia, ale nadal tkwiła w umyśle
Elnear.
- Jak się czuje Jule? - zapytała. - Jak wygląda teraz jej ży-
cie z doktorem Siebelingiem? Czy jest wreszcie szczęśliwa?
- Przypuszczam, że nie bardziej szczęśliwa niż wszyscy. -
Przeszedłem przez pokój i stanąłem obok niej na balkonie, ale
nie za blisko. - Mieszka z Siebelingiem w niewielkim domku
w górnym Quarro. Zawsze jest tam pełno zabłąkanych zwie-
rząt... Jule nie potrafi wygnać stworzenia, które potrzebuje
pomocy, a doktor jedynie patrzy uważnie pod nogi i kwituje
to uśmiechem. - Ja byłem pierwszą ofiarą, która znalazła tam
schronienie. Po tym, jak doktor oswoił się z moją obecnością,
przestał się czemukolwiek dziwić. - Siebeling jest dla niej
bardzo dobry, tworzą zgodną parę. Założyli Centrum w Sta-
rówce, gdzie pomagają innym psionom poskładać swe życie
do kupy, tak jak uczynili to sami... i jak pomogli mnie.
- Bardzo się cieszę - odparła szczerze.
Wyczułem, że jej myśli odnalazły cichą przystań: obraz
uśmiechniętej Jule pomagającej innym tak samo się uśmie-
chać. Może mimo wszystko była jeszcze jakaś nadzieja, choć-
by dla niej samej... Spojrzała na mnie pytającym wzrokiem.
- Czy była pani kiedyś w Quarro, madam? - Zadałem po-
spiesznie to pytanie, by ona nie zdążyła zadać swojego, na
które odpowiedzi nie chcieliśmy oboje usłyszeć.
- Tak, wielokrotnie. Mam tam dom.
- I odwiedzała pani tamtejsze Ogrody Wiszące? - Miałem
wreszcie sposobność odwrócić od niej wzrok i popatrzeć na
leżący w dole ogród. Kiedy po raz pierwszy ujrzałem Ogrody
Wiszące, mając szesnaście czy siedemnaście lat, nie mogłem
uwierzyć, że mam przed sobą twór natury, nie wierzyłem na-
wet w jego realność. Pamiętałem te jaskrawe kolory, niewia-
rygodne wprost formy i zbyt intensywny zapach różnych
kwiatów. Ogrody otaczały studnię komunikacyjną, jedyny
korytarz wiodący do Starówki. Przez całe życie miałem je tuż
nad głową, lecz poza zasięgiem.
- To piękne miejsce - odparła Elnear -jeden z najwspa-
nialszych ogrodów, jakie widziałam w życiu.
- Tutaj również jest pięknie. Czasem, kiedy na to patrzę,
wracam myślami do... Quarro. - Nie mogłem wydusić z sie-
bie słowa "rodzinnego".
- Naprawdę? - Spojrzała na mnie, zdziwiona, po czym
przeniosła wzrok na swój ogród. - Chyba naprawdę trzeba na
niego spojrzeć oczyma obcej osoby, by zauważyć jego piękno.
- Czy kiedykolwiek spoglądała pani przez krawędź Ogro-
dów Wiszących?
- Przez krawędź? - spytała, starając się odnaleźć we
wspomnieniach to, o czym mówię.
- W głąb Zbiornika, na Starówkę.
- Nie. - Pokręciła głową.
- Chyba naprawdę trzeba mieszkać wiele lat w jakimś
miejscu, by dobrze znać jego brzydotę.
- Owszem. - Z jej umysłu zniknął obraz ogrodu, na który
patrzyła. Ogarnęła ją fala smutku, która pochłonęła wszystkie
myśli, aż Elnear przygarbiła się; pożałowałem tego, co jej po-
wiedziałem. - Muszę wracać do pracy.
Miała na myśli przygotowanie się do debaty ze Strygerem,
obronę swojego przekonania, że ZTF nie jest skorumpowany
- zerknęła na mnie przelotnie - a co za tym idzie uczynienie
kolejnego kroku w stronę miejsca w Radzie Bezpieczeństwa,
kroku, który oddalałby ją od taMingów, od Centaura, od całej
tej pułapki, w jaką zmienił się jej świat.
- Wybacz mi, proszę...
- Madam. - Odwróciła się na dźwięk mego głosu. - Nie-
nawidzę Centaurian niemal tak samo, jak pani... - rzekłem jej
prosto w oczy. - Chcę, żeby pani o tym wiedziała. Braedee
nie dowie się ode mnie niczego, czego pani by sobie nie ży-
czyła.
Przypomniała sobie nagle, jak mówiłem jej o prawdziwym
powodzie, dla którego zgodziłem się pracować dla niej; wre-
szcie dotarło to do niej. Spuściła głowę i zaczęła nieświado-
mie przesuwać różne przedmioty na biurku: statuetkę dzie-
cka, szklaną kulę z uwięzionym w jej wnętrzu nasionkiem
dmuchawca... Przez chwilę przyglądałem się kuli, gdyż przy-
pominała mi coś, co kiedyś miałem: pewien hydrański obiekt
pełen tajemniczych obrazów, który promieniował dziwnym,
niemal ożywionym ciepłem, gdy trzymało się go w dłoni...
Ale to było co innego; na biurku leżała zimna szklana kula,
której wnętrze nigdy się nie zmieniało. Tak jak wspomnienia.
Elnear uniosła głowę i pochwyciła moje spojrzenie. Od-
wróciłem się, nie patrząc jej w oczy, i bez słowa wyszedłem
z gabinetu.
10
Pewien włóczęga powiedział mi kiedyś: "Ciesz się, zawsze
może być gorzej". Miał absolutną rację.
Debata nad projektem zniesienia kontroli nad dystrybucją
narkotyku została wyznaczona na popołudnie następnego
dnia. Dotarłem na miejsce około południa, przed Jardan i El-
near, którymi zajmowali się agenci ochrony, ludzie Braedee-
go. Musiałem wykłócić się z nim, żeby pozwolił mi uczestni-
czyć. Nie wiem, czy z powodu nowiny, że Daric zna prawdę
o mnie, czy zajścia w gabinecie Isplanasky'ego, czy też jedy-
nie z wrodzonego lęku przed psionami, usiłował mi wmówić,
że nie jestem potrzebny, przynajmniej do czasu wystąpienia
Elnear. W końcu ustąpił, tak jak ktoś, kto przestaje polować
na muchę, doszedłszy do wniosku, że nie warto na nią tracić
czasu.
Przenośne studio Niezależnej Agencji Informacyjnej roz-
łożyło się we wnętrzu historycznego obiektu w samym cen-
trum N'yuk. Była to kamienna budowla o grubych ścianach,
która służyła przed Odrodzeniem za dom modlitwy. Ponie-
waż trudno było liczyć na to, że w czasie dyskusji na przykład
rozwali się przy lądowaniu frachtowiec, ci z Agencji chcieli
zapewnić widzom jakieś widoki oprócz samych twarzy dys-
kutantów, gdyby te ich znudziły. Kiedy wszedłem do środka,
odniosłem wrażenie, że znalazłem się wewnątrz kalejdosko-
pu. Wysokie łukowate okna w bocznych ścianach składały się
z tysięcy połączonych ze sobą kawałków barwionego szkła,
ukazując fragmenty obrazów raju stworzone z czystego
światła. Ekipa try wizyjna oświetliła je tak, by uzyskać jak naj-
lepsze efekty, i w stojącym powietrzu nad podwyższeniem
przecinały się tęczowe smugi.
Ta debata przed kamerami stanowiła pomysł Strygera, lecz
jej realizacja była możliwa tylko dzięki Agencji, która nawet
zapłaciła za prawo wyłączności. Do udziału w programie za-
proszono wiele osobistości, które szarzy obywatele niezbyt
często mogli oglądać - przynajmniej w sytuacji, kiedy ci mu-
sieli po prostu wypowiadać się na głos, a nie przesyłać infor-
macje tylko sobie nawzajem znanymi sposobami. Mimo
wielkiego poparcia finansowego, jakie otrzymał Stryger, ce-
ny za retransmisję musiały być astronomiczne, a w każdym
razie realizatorzy programu mieli taką nadzieję. Tysiące stacji
łączących milion odrębnych systemów gwiezdnych syndyka-
tów w jedną olbrzymią Sieć dbały przede wszystkim o rozry-
wkę dla swych odbiorców, ale wykorzystywały ponadto oka-
zję, by liczne, nazbyt podejrzliwe wobec siebie syndykaty
mogły - niejako pod białą flagą - utrzymywać ze sobą łącz-
ność, a także przekazywać informacje do pozostałej części
Galaktyki.
Debatę prowadził Shander Mandragora, jeden z najpopu-
larniejszych prezenterów, którego nawet ja znałem. Komen-
tował wszystkie sprawy, jakie poruszano w Zgromadzeniu
Federacji. Inni komentatorzy reprezentujący tak liczne sieci
syndykatów, że o istnieniu większości z nich nawet nie wie-
działem, kręcili się po całym studiu już od świtu. Ich myśli za-
przątała podejrzana wspaniałomyślność Agencji, która po-
zwoliła wszystkim sieciom prywatnym opatrzyć transmisję
własnym znakiem.
Speców try wizyjnych łatwo było odróżnić - wyznawali za-
sadę: "Jeśli coś mam, to się tym chwalę". Chełpliwie parado-
wali ze swoim sprzętem cybernetycznym, z wmontowanym
trzecim okiem, ukrytą w dłoni kamerą czy też aparatem reje-
strującym wszelkie doznania zmysłowe. Podobnie jak człon-
kowie ulicznych gangów, lubili wyróżniać się spośród tłumu.
Dzięki udoskonaleniom posiadali nadzwyczajną moc przy-
pominającą energię psi, lecz ich zdolności były potrzebne
syndykatom, więc traktowano ich zupełnie inaczej, nikt nie
nazywał ich odmieńcami. Patrząc na nich i widząc swobodę,
z jaką poruszali się na własnym terytorium, odczuwałem pe-
wien rodzaj zawiści.
Po jakimś czasie zaczęli pojawiać się ludzie biorący udział
w debacie. Poza Strygerem i Elnear, głównymi aktorami tej
szczególnej audycji, mieli wziąć udział: Isplanasky z ramie-
nia ZTF, trzech członków Zgromadzenia reprezentujących
różne frakcje syndykatów oraz kilku szefów służb ochrony.
Pierwszy pojawił się Stryger - z nieodłączną laską, otoczony
przez gromadę wiernych lizidupków. Pojąłem, że "wizytator"
miało znaczyć "poszukiwacz". Może dlatego nie rozstawał
się ze swą laską, traktował ją jak symbol wiecznej wędrówki.
Wielobarwne światło wpadające przez okna tylko podkreślało
jego urodę. Nie było nawet cienia wątpliwości, że ma zamiar
uczynić z tej debaty swój wielki dzień. Był w swoim żywiole.
Przyszło mi do głowy, że nawet wybór miejsca spotkania na-
leżał do niego.
Natychmiast odnalazł mnie w tłumie, jak gdyby wiedział,
że mu się przyglądam, i czuł moją nienawiść czy też fascyna-
cję. Odszukał mnie wzrokiem i niemal w tej samej chwili po-
czułem silną, wręcz trudną do zniesienia falę ufności w siebie.
Stanął w miejscu i uniesieniem laski dał pozostałym znak
do zatrzymania się. Grupa przerwała powolny pochód, nato-
miast Stryger nie spuszczał ze mnie oczu.
(Wiem, że mnie słuchasz-ŚŚ) Słowa emitowane przez umysł
nie wyczulony na kontaktowanie się z Darem brzmiały
niewyraźnie i bezpostaciowo, były jednak zrozumiałe. Stry-
ger machnął laską w moim kierunku, jakby udzielając mi bło-
gosławieństwa, i uśmiechnął się: chciał mi ddć do zrozumie-
nia, że zna mój sekret.
(Dziękuję ci, chłopcze. Jesteś dla mnie odpowiedzią na
moje modlitwy.) Uśmiechnął się jeszcze szerzej, jak niewinna
panienka, chociaż mnie to przypominało poderżnięte gardło.
Miałem straszną ochotę użyć na nim telepatii, odczytać pra-
wdziwe znaczenie tych słów, ujrzeć grymas na jego twarzy,
poczuć niechęć, wstręt, nienawiść - cokolwiek innego niż to,
co starał się po sobie pokazać. Ale jego ufność w siebie była
autentyczna; skierowałem uwagę w inną stronę. Wreszcie
Stryger odwrócił głowę i poszedł dalej, a ja mogłem się
wmieszać w tłum techników, umykając jak ostatni tchórz.
W kilka minut później przybyły Elnear oraz Jardan i naty-
chmiast otoczył je tłum reporterów witających w ten sposób
wszystkich gości. Zająłem miejsce w rogu, niedaleko Elnear,
próbując być nie zauważony, spokojnie odczytywać myśli
kręcących się wokół niej komentatorów. Elnear, podobnie jak
inni goście, miała ochronę osobistą, lecz mimo wszystko wy-
pełniałem swoje zadanie. Od czasu do czasu Jardan nakazy-
wała mi coś przynieść czy też komuś dostarczyć, wydając po-
lecenia głosem przypominającym świst stalowego pejcza.
Widocznie spodziewała się, że znów popełnię jakieś głu-
pstwo. Kiedy do Elnear podszedł Isplanasky, żeby wymienić
kilka ostatnich uwag, spojrzał na mnie tak, jakbym miał za
chwilę eksplodować. Gdy jednak odchodząc mijał mnie, rzekł
cicho:
- Chcę się później z tobą zobaczyć. - Nie odczytałem
w tym żadnej groźby.
Wreszcie wszystkie przygotowania dobiegły końca. Usa-
dowiłem się obok Jardan na jednej z twardych wiekowych ła-
wek, w otoczeniu ochroniarzy, wszelkiego typu pomocników,
reporterów i osób towarzyszących. Siedzący na podwyższe-
niu uczestnicy debaty zdawali się unosić na półkolistej smu-
dze światła, która otaczała podium, zanurzeni w wielobarw-
nej łunie tworzącej tło. Ciekaw byłem, czy widzowie zdołają
skoncentrować się na czymś poza efektami świetlnymi. Mów-
cy zmuszeni byli walczyć o ich uwagę.
Ale robili to znakomicie. Usiadłem wygodniej, przysłu-
chując się kolejnym wypowiedziom i podziwiając gadające
głowy, które starały się nadać jakiś realny kształt intencjom
oraz zarządzeniom bezosobowych systemów ekonomicz-
nych. Mówcy dobrani zostali bez zarzutu; bez względu na to,
jak odnosili się do projektu zniesienia kontroli nad pentrypty-
ną, czy nazywali ją przekleństwem, czy błogosławieństwem,
czy też nic nie znaczącym krokiem w Wielkim Biegu Histo-
rii, mówili z niezwykłym przekonaniem. Wszyscy oni, moc-
no udoskonaleni, byli podłączeni do systemów Mandragory,
który mógł elektronicznie kontrolować szczerość wypowie-
dzi, a tym samym widzowie mieli możność obserwować, na
ile wiarygodne jest to, co słyszą. Nawet wypowiedź Isplana-
sky'ego okazała się szczera, niemal bez zarzutu.
Wreszcie na placu boju pozostali tylko Elnear i Stryger,
rywalizujący ze sobą o miejsce w Radzie Bezpieczeństwa.
Nikt tego do tej pory otwarcie nie powiedział, ale wszyscy
wiedzieli: zarówno reporterzy, którzy czekali na okazj.ę zada-
nia przygotowanych zawczasu pytań, jak i członkowie Zgro-
madzenia Federacji oraz samej Rady Bezpieczeństwa. Wszy-
scy z wytężoną uwagą śledzili, jakie wrażenie mówcy zrobią
na ludziach, jakie poparcie zdobędą w Zgromadzeniu, kiedy
dojdzie do głosowania nad projektem zniesienia kontroli.
Specjalna komisja Zgromadzenia wciąż jeszcze badała przy-
puszczalne efekty takiego posunięcia, lecz zarówno Elnear,
jak i wszyscy zainteresowani wiedzieli, że za kilka dni zosta-
nie ogłoszona pozytywna opinia komisji. W chwili obecnej
wszystkie dane wskazywały na to, że Zgromadzenie zatwier-
dzi ów projekt.
Gdy Isplanasky skończył swoją mowę, Mandragora oddał
głos Elnear, która omiotła spojrzeniem zebranych, jakby ko-
goś szukała, lecz chyba oślepiały ją reflektory. W końcu spo-
jrzała na Mandragorę.
- Brałam wczoraj udział w niezwykłej dyskusji - zaczęła
- z kimś, kto na moje twierdzenie, że poszczególne jednostki
ludzkie nie mają już żadnego wpływu na przyszłość Federa-
cji, że losem nas wszystkich rządzą wyłącznie kaprysy mię-
dzygwiezdnego handlu, zapytał, po co w takim razie chcę
wziąć udział w tej debacie...
, Zaskoczony, pochyliłem się do przodu. Jardan zerknęła na
mnie, wyraźnie poirytowana.
- Odpowiedziałam, że wystąpię dzisiaj, ponieważ jestem
przekonana, że nawet w skali Zgromadzenia Federacji czy
syndykatu obejmującego kilka systemów gwiezdnych można
coś zdziałać, jeśli dysponuje się dostatecznie ważkimi argu-
mentami i zainteresuje się odpowiednio szeroką opinię publi-
czną. Wiem, że bardzo wielu obywateli jest zainteresowanych
możliwością wpływu na pracę nawet tak gigantycznych sy-
stemów; każdy ma prawo wyrazić swą opinię w ogólnodostę-
pnej sieci i chcę, aby wszyscy to zrobili, niezależnie od poglą-
dów, jedynie po to, by udowodnić siłę swego głosu, o ile zde-
cydują się skorzystać z tej sposobności.
Wczoraj ta osoba zadała mi wiele innych pytań, trudnych
pytań, dotyczących moich przekonań. Federacja widziana
oczyma mego rozmówcy okazała się zupełnie inna niż ta, któ-
rą ja znam. Dzięki tej rozmowie przekonałam się, jak łatwo
jest zlekceważyć problem z pozoru nie dotyczący nas bezpo-
średnio; jak bardzo jest to zwodnicze i jak niebezpieczne.
Usłyszałam na koniec, że trzeba naprawdę dobrze znać jakieś
miejsce, by dostrzec jego brzydotę... Cóż, dosyć dobrze
znam biochemię.
Przysłuchiwałem się dalej, jak przedstawiała miliardom
widzów swoją wizję tego, do czego może doprowadzić prostą
drogą zniesienie kontroli nad produkcją tych specyfików. Nie
omieszkała wspomnieć, że zasiada w radzie nadzorczej syn-
dykatu, który posiada najważniejsze patenty na produkcję
owych środków, i że ChemEnGen (a także Centaurianie, cho-
ciaż nie powiedziała tego wprost) odniósłby duże zyski ze
zniesienia kontroli. Oznajmiła wszem i wobec, że nie może
się zgodzić z obietnicami zachowania wszelkich środków
bezpieczeństwa, gdyż zbyt dobrze wie, ile są warte takie
obietnice. Powtórzyła słowa Isplanasky'ego, lecz jej wypo-
wiedź była o wiele bardziej przekonywająca, jak gdyby nie
chodziło tu wyłącznie o poglądy, lecz była to sprawa jej życia
i śmierci. Przemawiała do miliardów widzów, jakby to byli
jej najbliżsi, jej dzieci...
Jardan siedziała obok mnie w milczeniu, ze wzrokiem u-
tkwionym w Elnear, i pomimo jaskrawego oświetlenia jej
twarz promieniała dumą. Wszyscy mówcy byli znakomici, lecz
Elnear sprawiała wrażenie genialnej, oryginalnej - najlepszej.
Ale nie był to koniec. Kiedy Mandragora oddał głos Stry-
gerowi, spojrzałem na niego, podobnie jak wszyscy obecni na
sali i widzowie przed odbiornikami. Sprawiał wrażenie, jak-
by cała reszta oprócz niego przestała istnieć, jego twarz zda-
wała się promieniować blaskiem przyćmiewającym ilumina-
cję, uzewnętrzniając żar jego przekonań oraz poglądy mocy,
która miała przemówić jego ustami. Gdyby nawet to miejsce
nie zostało wybrane zgodnie z jego wskazówkami, i tak nie
miałoby to już znaczenia. Zaczął mówić mocnymi, prostymi
słowami, nie wspominając w ogóle o Bogu czy potępieniu;
chciał udowodnić słuchaczom, że nie jest fanatykiem i wystę-
puje w imieniu wszystkich, a nie jakiegoś syndykatu.
Starałem się nie słuchać tego, co mówił, i nie patrzeć na
niego; moje spojrzenie prześlizgiwało się tylko po otoczeniu,
po niezwykłych oknach, nieodmiennie przyciągane przez ob-
licze Strygera - po części dlatego, że nie mogłem wzbudzić
w sobie nienawiści do niego, a po części, podobnie jak ostat-
nim razem, gdyż nie mogłem oderwać od niego wzroku. Mo-
żliwe, że moją uwagę przykuwała ta jego bezgraniczna uf-
ność w siebie, a może żarliwość fanatyka, która stała się jego
cechą. W każdym razie obserwowałem, jak wprowadza po-
woli widzów w tę drugą, mroczną stronę życia, którą zaklinał
się, że rozumie, jakby faktycznie cokolwiek o niej wiedział...
o zabijaniu, żeby utrzymać się przy życiu; o kradzieży, by
uniknąć śmierci głodowej; o tych groszach zarobionych cięż-
ką pracą i wydanych na zakup narkotyków, które pomogłyby
zapomnieć o tym, jak trudno było je zdobyć... Mówił o tym,
że te specyfiki pomogą wnieść trochę światła w umysły
wszelkich dewiantów, zboczeńców i psionów (wypowiedział
to jednym tchem, jakby wcale nie czuł nienawiści do psio-
nów, traktując ich tak samo jak morderców czy gwałcicieli) -
tych wszystkich, którzy bez przerwy wypełzali z różnych za-
kamarków, by napastować uczciwych obywateli, zakłócać
rytm pracy owej idealnej maszyny cywilizacyjnej, podczas
ady w zasięgu ręki znajdowały się środki do zmiany tego sta-
nu rzeczy. Jego głos wszedł w wyższe rejestry, oczy zapłonę-
ły blaskiem, wyczuwałem jednak, że mimo tego nakręcania
spirali wciąż znakomicie panuje nad sobą.
Wskaźnik elektroniczny na monitorze kontrolnym nic nie
pokazywał, widzowie nie mogli ocenić szczerości tej wypo-
wiedzi. Nie jest scyberowany, jak powiedział Isplanasky, nie
można go było zatem podłączyć do systemu realizatorów pro-
gramu. Lecz fakt ten zamiast skłaniać ku przypuszczeniom,
że Stryger ma coś do ukrycia, nasuwał wniosek, że on jest
ponad wszystkim, że jest tak cholernie czysty, iż nie musi ni-
komu udowadniać swojej szczerości.
- ...Pani Elnear wyraziła niepokój, że zniesienie kontroli
nad produkcją tych narkotyków może prowadzić do nad-
użyć...
Spojrzałem na niego, usłyszawszy imię Elnear.
- Ja jednak wierzę, że tym sposobem jedynie pozbawimy
nielegalnych zysków tych ludzi, którzy już teraz na tym zara-
biają, kryminalistów sprzedających potajemnie na czarnym
rynku niewielkie ilości owych specyfików po astronomicz-
nych cenach. A przecież w interesie niemal nas wszystkich
leży wprowadzenie takich praw, dzięki którym ci kryminali-
ści nie będą mogli czerpać zysków. Korzyści finansowe po-
winni odnosić ci, którzy wykorzystają te narkotyki w taki
sposób, w jaki powinny być one używane, czyli jak najbar-
dziej moralny.
Sugerowanie, jak uczyniła to pani Elnear, że użycie tych
specyfików w celach zgodnych z przykazaniami Boga może
być czymś złym, należy chyba uznać za nieporozumienie.
Twierdzenie, iż sieci syndykatów zaspokajających wszystkie
nasze potrzeby są gorsze od żerujących na nas kryminalistów,
muszę określić jako nieodpowiedzialne. Zawsze wierzyłem
w uczciwość pani Elnear prowadzącej nieustającą krucjatę ku
budowie bardziej zhumanizowanego społeczeństwa.
Ale teraz muszę pani zadać jedno pytanie, pani Elnear. -
Odwrócił się w jej stronę, burząc całkowicie porządek debaty,
gdyż to Mandragora po skończeniu dyskusji miał zadawać
pytania. - Czy nie ochrania pani tak naprawdę w naszym
społeczeństwie dewiantów, tych wszystkich degeneratów,
którymi, według pani słów, gardzi pani w równym stopniu
jak ja?
Elnear spojrzała na niego, zdumiona i zaskoczona.
- Oczywiście, że nie. Jestem pewna, że świetnie pan rozu-
mie, że nie o to mi chodzi.
- Dotarło do mnie, pani Elnear, że w chwili obecnej wśród
pani grupy przybocznej znajduje siępsion, półkrwi Hydranin,
telepata. Czy to prawda?
Elnear poczerwieniała. Na chwilę odwróciła wzrok od twa-
rzy Strygera i omiotła spojrzeniem widzów. Elektroniczny
wskaźnik na monitorze rozbłysł i zaczął szybko zmieniać ko-
lory.
- Cóż... owszem, to prawda, ale... - Siedząca obok mujc
Jardan zaklęła pod nosem. Kiedy zerknęła na mnie, poczułem
wzbierającą w niej złość.
- Z jakiego powodu zatrudnia pani kogoś z grupy znanej
ze swej niestabilności, z tego, że rodzi wielu kryminalistów
i wywiera ujemny wpływ na całą naszą społeczność? Nie mu-
szę chyba nikomu przypominać, jaki los czekałby naszą Fe-
derację, gdyby niecałe trzy lata temu psionowi i renegatowi
zwanemu Quicksilverem udało się przejąć kontrolę nad Ko-
palniami Federacji...
- Nie wierzę, iż można całą grupę obarczać odpowiedzial-
nością za postępki kilku jej przedstawicieli - odparła Elnear.
Szybko odzyskiwała pewność siebie. - Prześladowania przez
władze Federacji psionów, zarówno Hydran, jak i ludzi, mają
już długą historię. Zawsze twierdziłam, że jednostki należy
oceniać według indywidualnych możliwości.
- Ajednak osobnik zajmujący stanowisko pani osobistego
doradcy był przestępcą. Czy wiadomo pani, że należał on do
grupy konspirującej z terrorystą Quicksilverem w celu opa-
nowania kopalni telhassium i zdobycia okupu?
Elnear wzdrygnęła się, przez chwilę siedziała z na wpół
otwartymi ustami.
- Nie, nic mi o tym nie wiadomo.
- Ma on na swym koncie również takie przestępstwa, jak
napaść, kradzież i handel narkotykami, czyli dość typowy ze-
staw...
Ja także cicho zakląłem. Jak on się, do cholery, o tym do-
wiedział? Te dane nie figurowały w ogólnie dostępnych reje-
strach. Z jego słów można było wnioskować, że jestem zdraj-
cą, a to było podłe kłamstwo. Chciałem powiedzieć o tym
głośno Elnear, obwieścić całej Federacji...
Zacząłem się podnosić, lecz Jardan chwyciła mnie za ramię
i posadziła na miejscu.
- Spływaj! - syknęła. Niemalże czułem, jak wściekłość
przepływa poprzez jej palce i moje ramię aż do umysłu. - Za-
nim narobisz jeszcze więcej kłopotów.
- Ależ to kłamstwo...
- Zamknij się, głupcze!
Pociągnęła mnie w stronę drzwi, a w jej myślach odczyta-
łem koszmarną wizję tego, co by się stało, gdyby zebrani wo-
kół nas reporterzy rzucili się na mnie niczym sfora dzikich
psów.
- Trudno mi uwierzyć, że dysponując tak rozwiniętymi
środkami bezpieczeństwa, nie zasięgnęła pani informacji
o tej osobie - ujadał dalej Stryger. - Jak mogła pani ocenić, że
ktoś taki będzie odpowiedni na to stanowisko? Chyba że ist^
niały jakieś inne przyczyny...
Nie chciałem się spierać z Jardan, z opuszczoną głową
podążyłem za nią w stronę drzwi. System kontrolny przy wy-
jściu sprawdził nasze karty i drzwi się otworzyły.
- Zaistniały pewne niezwykłe okoliczności... - usłysza-
łem jeszcze Elnear, a narastająca w niej panika zalała mój
umysł na równi ze wzbierającym podnieceniem tłumu. Drzwi
zamknęły się za nami, głos Elnear umilkł w pół zdania i oto-
czyła nas cisza.
W zimnym betonowym tunelu ulicy nie było nikogo, tylko
wysoko w górze przesuwały się barwne plamy świateł. Wido-
cznie Służba Bezpieczeństwa odcięła dostęp do wszystkich
poziomów sąsiadujących z miejscem debaty. Jardan stanęła
zaraz za drzwiami, obróciła się i nim zdążyłem zareagować,
uderzyła mnie.
- Do cholery, Jardan... -jęknąłem.
- Niech cię szlag trafi! - Spostrzegłem, że w jej płonących
wściekłością oczach zbierają się łzy. - Najgorsze jest to, że
Stryger ma całkowitą rację na temat psionów!
- Zaczekaj chwilę... - I poczułem dziwne szczypanie
w oczach, choć byłem tylko rozczarowany.
Nie wiadomo, skąd pojawił się skoczek, posłusznie odpo-
wiadając na wezwanie. Na drzwiach widniał znak ChemEn-
Gena. Jardan wskoczyła de środka i próbowała zatrzasnąć mi
drzwi przed nosem, lecz otworzyłem je szarpnięciem. Wpu-
ściła mnie, ale tylko dlatego że uzmysłowiła sobie, o ile go-
rzej dla Elnear byłoby zostawić mnie tu na pastwę reporterów.
Zagłębiła się w fotelu, wbijając łokcie w pianolitową wy-
ściółkę. Z głośniczka popłynął zawodzący głos: "Proszę za-
programować kurs, proszę zaprogramować kurs..." Wreszcie
Jardan wcisnęła kilka klawiszy.
- Cholera! - powiedziałem. - Przecież to wina Strygera,
a nie moja!
Obróciła się ku mnie, szybko wycierając łzy z policzków.
- Gdybyś nie istniał, on nie mógłby jej nic zrobić! Nic!
Wszystko, co powiedział o tobie, to prawda, czyż nie tak? -
Zacisnęła palce w pięść.
- Nie, on wszystko przekręcił. Nie jestem zdrajcą...
- I nie masz zapaskudzonej kartoteki?
- Owszem, ale... - Nikt nie miał się o tym dowiedzieć, nie
była to moja wina... Pokręciłem głową. Teraz nie miało to już
znaczenia. Stałem się przyczyną klęski Elnear w tej dyskusji,
a może też w głosowaniu i wyborze do Rady... Przeze mnie
utraciła wolność, a może stracił ją także każdy psion. Tylko
dlatego że był psionem; odpowiedzią na modlitwy Strygera.
Zamknąłem oczy, zatkałem uszy dłońmi, zacisnąłem wargi
i wstrzymałem oddech... Starałem się zdusić w sobie chęć
wrzeszczenia na cały głos. Poczułem nagle tak silny ból, jak-
by ktoś zaciskał mi pętlę na głowie. Ból mijał jednak powoli
i zacząłem stopniowo odzyskiwać kontrolę nad sobą. Po
chwili wziąłem kilka głębszych oddechów i otworzyłem
oczy.
Jardan siedziała sztywno w fotelu i gapiła się na mnie, jak
gdyby miała przed sobą szaleńca. Opuściłem ręce i ścisnąłem
mocno dłonie między kolanami, by powstrzymać ich drżenie.
Wreszcie Jardan odwróciła głowę; gorąco pragnęła, byśmy
znaleźli się już u celu i żebym zniknął jej z oczu.
Skoczek przemykał bezgłośnie tunelami ulic, nie kończącą
się siecią srebrzystych, szarych, niebiesko-zielonych i złota-
wych stalowych oraz betonowych korytarzy. Posuwaliśmy się
jakby arteriami zasuszonego owada uwięzionego w burszty-
nie technicznej cywilizacji ku jakiemuś przeznaczeniu, o któ-
rym nie miałem zielonego pojęcia. Mieliśmy wrócić do kom-
pleksu ZTF po zakończeniu debaty, miałem jednak wrażenie,
że lecimy gdzie indziej. Ciekaw byłem, na ile pytań Elnear
musiała teraz udzielić odpowiedzi i jak długo się tłumaczyć.
Aż spociłem się na myśl o tym, że banda krwiożerczych re-
porterów mogłaby rzucić mi się do gardła. Stwierdziłem, że
Jardan musiała znaleźć jakiś sposób, by ukryć mnie przed nimi.
W końcu wlecieliśmy do szerokiego tunelu, który wielkim
łukiem łączył oba brzegi rzeki na zachodnim krańcu miasta.
Zabudowa była tu znacznie gęściejsza, wzdłuż korytarza
ciągnęły się biurowce i domy mieszkalne. Skoczek zanurko-
wał w wejście jednego z nich i podążając elektrycznym tro-
pem jak pies myśliwski, opadł na taras położony wysoko nad
rzeką. Byliśmy w rezydencji taMingów; przypomniałem so-
bie, że właśnie tu po zakończeniu debaty miało się odbyć
przyjęcie na cześć Elnear. Teraz zapowiadało się raczej na
stypę. Największym zmartwieniem Elnear dzisiejszego wie-
czoru miało być uniknięcie tłumu gości.
Kiedy przemierzaliśmy wyłożony czymś gładkim, czar-
nym i połyskliwym taras, nie mogłem zmusić się, aby zerk-
nąć w dół, wzdłuż gładkiego, przeszklonego zielono-czarne-
go frontonu budynku. Spojrzałem w górę wzdłuż krzywizny
ściany i odniosłem równie nieprzyjemne wrażenie. Wszed-
łem w ślad za Jardan przez wysokie lakierowane drzwi do
wnętrza mrocznego holu. Z oddali dotarły do nas oklaski
i szmer stłumionych rozmów. Niewyraźnie wyczuwałem
podniecenie wielu umysłów szykujących się na atrakcje dzi-
siejszego wieczoru. Lecz tutaj, zaraz przy wejściu, nie było
nikogo, panował spokój.
Jardan spojrzała na mnie twardo i z całej siły zacisnęła dłoń
na moim ramieniu.
- Chodź ze mną, nic nie mów!
Poprowadziła mnie w głąb budynku, unikając spotkania
z'kimkolwiek; wjechaliśmy windą trzy, cztery piętra w górę.
Wprowadziła mnie do niewielkiego umeblowanego pokoiku
mającego służyć chyba za gabinet, chociaż po zatęchłym po-
wietrzu domyśliłem się, że nie był używany.
- Zamknij drzwi. Z nikim nie rozmawiaj, dopóki nie zjawi
się tu madam. Rozumiesz?
Skinąłem głową; po chwili zostałem sam. Stałem na środ-
ku pokoju, rozglądając się dokoła, nie miałem nawet siły, że-
by się poruszyć. Pomieszczenie było tak samo wąskie i wyso-
kie jak cały wieżowiec, w przeciwległej ścianie widniało wąskie
wysokie okno. Na zewnątrz zapadał zmierzch. Na powierzchni
wody zapalały się pierwsze odbicia świateł, lecz głębokie ka-
niony ulic nadal tonęły w mroku. Pokój wypełniały dziwnie
pojaśniałe, jakby pokryte nalotem pleśni meble.
Bałem się cokolwiek dotknąć, żeby nie rozsypało się
w moich rękach niczym próchno, lecz po jakimś czasie po-
czułem zmęczenie. Podszedłem do okna i usiadłem na brzegu
krzesła. Nie docierały tu żadne dźwięki. Spoglądałem na ob-
ce, błyszczące rojowisko miasta oraz szaroniebieską wstęgę
rzeki płynącej w dole. Jeszcze kilka godzin temu zapewne
oceniłbym tę panoramę jako piękną, ale teraz miałem wraże-
nie, że wszystko uległo zmianie.
Zacząłem wspominać te czasy, kiedy rozgrywały się naj-
ważniejsze wydarzenia w moim życiu, kiedy miałem pod do-
statkiem żywności na cały tydzień; kiedy martwiłem się tylko
tym, żeby na własną rękę sprzedać wszystkie kradzione rze-
czy i rozliczyć się z handlarzem; kiedy moim jedynym pro-
blemem było znalezienie jakiegoś ciepłego schronienia na
noc. Wszystko wtedy było proste: życie albo śmierć... Po-
chyliłem się i oparłem pękającą z bólu głowę na rękach. Wte-
dy nie musiałem zadawać sobie pytania, dlaczego ludziom
wystarczy jeden rzut oka na mnie, aby poczuć nienawiść.
Czekałem tak w bezruchu. Niebo za oknem powoli cie-
mniało, świat pogrążał się w mroku, aż w końcu dzień ustąpił
nocy. Wreszcie drzwi pokoiku otworzyły się i do środka we-
szła Elnear.
11
Usłyszałem stłumione głosy ludzi przechodzących koryta-
rzem, lecz umilkły szybko, gdy Elnear zamknęła drzwi.
Wstałem i w tej samej chwili z niewidocznych szczelin
w ścianach zaczęło się sączyć światło. Elnear stała bez ruchu,
spięta, wbijając we mnie wzrok. A ja wszystkimi zmysłami
chłonąłem emanujące z niej rozwścieczenie i świadomość
zdrady. Nie odnalazłem w niej żadnych ludzkich, ciepłych
uczuć... takich jak zrozumienie, sympatia czy chociażby żal.
Mogłem sobie to wybić z głowy.
- Mam nadzieję, że Centaurianie będą zadowoleni - po-
wiedziała w końcu. - Twoja obecność w moim życiu zmieni-
ła dzisiejszą debatę w klęskę. Teraz z pewnością przegramy
w nadchodzącym głosowaniu... - Oznaczało to również, że
straciła szansę na miejsce w Radzie Bezpieczeństwa; nie mu-
siała nawet tego mówić. - Wszystko przez ciebie. - Tego też
nie musiała mówić, lecz powiedziała.
Zerknąłem na niebo przybierające coraz głębszy odcień
granatu i znów popatrzyłem na nią. W takim oświetleniu by-
liśmy dobrze widoczni, nie mieliśmy się gdzie ukryć. Nie od-
powiedziałem, wbiłem wzrok w podłogę.
- Zazwyczaj jesteś dużo mocniejszy w gębie. - W jej gło-
sie pojawił się ton, jakiego nigdy dotąd nie słyszałem. - Czyż-
byś nie miał zamiaru się bronić? Zawsze wciągałeś mnie
w dyskusje. Dobry sabotażysta, jak sądzę, umie świetnie za-
maskować swą działalność. Myślę, że wykonałeś już swoje
prawdziwe zadanie, bo chyba przysłano cię tylko po to, żebyś
mnie szpiegował.
Uniosłem głowę.
- To nie... Nie po to się tu znalazłem, do diabła! Nie moja
wina, że Stryger tak bardzo nienawidzi psionów. Przecież nie
zdradziłem się przed nim!
- Ale mogłeś przynajmniej powiedzieć mi prawdę - od-
parła chłodno - choćby tylko tyle, że masz kryminalną prze-
szłość.
- Nie jestem... - Pokręciłem głową. - Stryger wszystko
przekręcił. Zostałem uniewinniony, mam czystą kartotekę.
Zapisy uległy skasowaniu i nikt nie może mieć do nich dostę-
pu. Nie mam pojęcia, jak mu się udało to odkryć...
- Każdy może dotrzeć do wszelkich informacji, jeśli ma
odpowiednie dojścia, a on ma z pewnością. - Zrzuciła chustę
z ramion na kanapę. Zaczęła chodzić nerwowo tam i z powro-
tem, od czasu do czasu zerkając na mnie. - Najgorsze ze
wszystkiego jest to, że publicznie zostałam oskarżona o kon-
spirowanie z kryminalistami, jakbym pragnęła utrzymania
kontroli nad tymi narkotykami jedynie w celu spuszczenia na
całą ludzkość plagi degeneratów i socj opatów. - Uderzyła
otwartą dłonią w stół. - Musiałam z nim dyskutować i przy-
jąć jego punkt widzenia, inaczej wyszłabym na kłamcę i hipo-
krytę.. . Musiałam przyznać, rzecz jasna, że zachowania prze-
stępców i dewiantów powinny znaleźć się pod ścisłą kontro-
lą...
- Takich jak psiony? Czy nie wystarczy, że nie mogą zdo-
być żadnej pracy? Czy nie wystarczy, że są likwidowani, kie-
dy tylko złapie się ich na wykorzystywaniu energii psi do ce-
lów przestępczych? Stryger chce, żeby byli likwidowani już
w chwilę po urodzeniu, tylko z tego powodu walczy o znie-
sienie kontroli nad pentryptyną, tylko dlatego marzy mu się
miejsce w Radzie Bezpieczeństwa. Mógłby wówczas poza-
mykać nas wszystkich w ośrodkach odosobnienia i ustana-
wiać takie przepisy, by nie wolno nam było nawet oddychać
- głos mi się załamał. Mówiłem o tym, co stało się już z Hy-
dranami, co stało się z moją matką, a teraz Stryger pragnął, by
spotkało to każdego, kto miał choćby jeden gen psi w zesta-
wie chromosomów. Wiedziałem, do czego dąży... Wiedzia-
łem. Opanowałem drżenie głosu. - Powiedziała pani dzisiaj,
że psion zasługuje na takie samo traktowanie jak każdy inny
obywatel. Sądziłem, że pani w to wierzy. A przecież można
było przycisnąć Strygera, przeciwstawić mu się...
Ale po tym, jak nazwał mnie kryminalistą i zdrajcą, Elnear
straciła wszelką ochotę do dyskusji. Stryger miał rację. Takie
same odczucia, tę samą niechęć i pogardę odczytywałem
w myślach Jardan.
- Sam ściągnąłeś na siebie nieszczęście.
- Połowa z tego, co o mnie powiedział, to kłamstwa. Pani
mu uwierzyła, nie żądając nawet żadnych dowodów. Wczoraj
sądziłem, że pani... - Mimo woli dłonie zacisnęły mi się
w pięści. - Dlaczego?
- Ponieważ to, co powiedział o psionach, to prawda! -
syknęła. - Jesteście psychicznie niezrównoważonymi socjo-
patami, szkodzicie tak samo sobie, jak i ludziom, wśród któ-
rych żyjecie. - Myślała o Jule i o mnie, jedynych psionach,
z jakimi kiedykolwiek się zetknęła. Operowała stereotypem:
psion to bez wyjątku krętacz, odmieniec, psychiczny; i ja,
i Jule pasowaliśmy do tego. - Może rzeczywiście lepiej by
było, gdyby... wasza moc znalazła się pod jakąś kontrolą. -
Teraz ona nie miała odwagi spojrzeć mi w oczy. Część jej
świadomości twierdziła, że nie byłoby to słuszne ani spra-
wiedliwe, że stanowiłoby zaprzeczenie wszystkiego, o co do-
tychczas z takim przekonaniem walczyła. Nie umiała się jed-
nak przyznać do tego... a poczucie winy jedynie pogłębiało
niechęć do mnie.
- Właśnie to próbują robić Jule i Siebeling - rzekłem, siłą
powstrzymując się przed sięgnięciem do jej umysłu i pokaza-
niem jej, jak to naprawdę wygląda. Miałem wrażenie, że
uczyniłbym rzecz najgorszą z możliwych. - Uczą psionów,
jak panować nad swym Darem. Właśnie tę wiedzę Siebeling
przekazał mnie, a wcześniej Jule; nauczył mnie, jak się za-
chowywać, żeby nie przysparzać nikomu kłopotów. Nie jeste-
śmy zwierzętami...
- Gdyby wszyscy z was potrafili w pełni panować nad
swymi umiejętnościami, zaczęlibyście je wykorzystywać
przeciwko sobie nawzajem. Ta moc przypomina najsilniejszy
ze wszystkich narkotyk. Byłeś przecież związany z tym terro-
rystą Quicksilverem. - Oczy jej rozbłysły, kiedy znów zacy-
towała Strygera. - Doprowadziłby do upadku ZTF, rozbił całą
Federację na kawałki, gdyby go nie powstrzymano...
- A jakim sposobem, według pani, powstrzymał go ZTF?
Nie odpowiedziała; nie znała prawdy.
- Wykorzystano psionów, Siebelinga, Jule, mnie i garstkę
innych. Wtedy poznałem Jule. Tym się właśnie zajmowali-
śmy w kopalniach na Żużlu. Proszę zapytać Jule...- Nic nie
wiedziała o tej sprawie, pamiętała jedynie, podobnie jak
wszyscy, że pewien terrorysta, psion, omal nie doprowadził
w pojedynkę do rozpadu Federacji. - Quicksilver nie działał
przecież sam, nie był oszalałym, wszechmocnym Bogiem,
popierało go wiele syndykatów, a także takie osobistości jak
Srryger, a jednak udało nam się go powstrzymać - Jule, Sie-
belingowi i mnie. - Uniosłem w górę dłoń zaciśniętą w pięść.
. - Sam zabiłem Quicksilvera; całym sobą odczuwałem jego
agonię. Właśnie dlatego nie mogę teraz w pełni korzystać
z mojej energii psi bez środków, które "pomagają mi zapo-
mnieć o tamtych przeżyciach. - Mimo woli łzy popłynęły mi
z oczu, stało się to tak szybko, że nie zdołałem ich powstrzy-
mać. Piekły mnie na policzkach niczym kwas, tak jak wtedy,
przed laty, w momencie zabójstwa, kiedy zrozumiałem, co
zrobiłem - i jemu, i sobie; kiedy zajrzałem w głąb swego
umysłu i dostrzegłem tę ogromną pustkę, którą z pomocą te-
lepatii i pistoletu uczyniłem z drugiego człowieka, tę straszli-
wą ranę bluzgającą nienawiścią i przerażeniem, ranę, która
miała się nigdy nie zabliźnić; kiedy pojąłem, że zniszczyłem
Dar mający stanowić o całym moim życiu, że znalazłem się
ponownie w punkcie wyjścia, ślepy i osamotniony, nie mając
dokąd pójść. Otarłem dłonią łzy, tłumiąc w sobie szloch... W
głowie czułem pustkę.
Elnear wpatrywała się we mnie z jakąś przerażającą fascy-
nacją, jak ktoś słuchający krzyków człowieka palonego żyw-
cem gdzieś w zaułkach Starówki. Jeśli miała jeszcze jakieś
wątpliwości, czy wszyscy odrnieńcy są na wpół obłąkani, do-
wiodłem właśnie, że tak. Cofała się powoli w stronę drzwi.
- Sądzę - mruknęła, wodząc dłonią po ścianie w poszuki-
waniu przycisku - że twoja praca dla taMingów dobiegła
końca. Z pewnością dokonałeś bardzo wiele. - W jej głosie
znowu pojawiły się wściekłość i frustracja. Pstryknął zamek
w drzwiach. - Pod żadnym pozorem nie wolno ci schodzić do
zebranych na dole gości. Dziś tego budynku strzeże moja
własna służba bezpieczeństwa. Dostaną rozkaz, żeby cię usu-
nąć siłą, gdybyś się tam pokazał.
Wyszła z pokoju. Drzwi zamknęły się za nią z cichym szu-
mem i znowu zostałem sam. Usiadłem i patrzyłem przez łzy
na zapadające za oknem ciemności. Oczy znowu mnie zapie-
kły od powracającej fali bólu. Poderwałem się na nogi, niemal
po omacku odnalazłem przy biurku pojemnik na śmieci
i zwymiotowałem. Poczułem się nieco lepiej, ale drżenie dło-
ni nie ustępowało jeszcze przez dłuższy czas.
Położyłem się na kanapie; czułem, jak skóra na policzkach
naciąga się w miarę wysychania łez. Nie miałem pojęcia, co
mi się stało: może byłem chory albo przemęczony, a może
znów to się zaczynało. Objawy: umysł ingerował w funkcjo-
nowanie ciała, ponieważ otępiony narkotykami, nie mógł po-
żreć sam siebie. Powinienem to odczytać jako ostrzeżenie,
żeby natychmiast przestać, na miłość boską! Musnąłem pal-
cami plaster przyklejony za uchem. Przecież zostałem przed
chwilą wylany z roboty! Wszyscy znali moją tajemnicę, po co
miałem jeszcze trzymać to świństwo, próbować chodzić na
połamanych nogach...
Chwyciłem palcami za róg plastra. A co z Elnear? Ktoś na-
dal mógł próbować ją zabić, nic się przecież nie zmieniło.
- Daj sobie spokój... - mruknąłem, lecz ani trochę mi to
nie pomogło, tyle że poczułem się głupio. Zrujnowałem jej
życie. Czego zatem miałem oczekiwać, podziękowań? Z dru-
giej strony to Braedee mnie zaangażował i tylko on mógł
mnie zwolnić. Może powinienem zaczekać? Potrzebowałem
przecież pieniędzy, potrzebowałem także...
Dźwignąłem się nieco w górę i oparłem głowę na stercie
poduszek, czując, jak złość powoli przeradza się we mnie
w bezsilną zawiść. Poczułem narastający szum bliskiej obe-
cności wielu gości zbierających się gdzieś na niższych pię-
trach.
Elnear powiedziała kiedyś, że nienawidzi przyjęć i uważa
je za stratę czasu. Do dzisiejszego musiała się prawdopodob-
nie odnosić z jeszcze większą niechęcią. Przypomniałem so-
bie jednak, że kiedyś, sięgając do jej umysłu, odnalazłem
w zakamarkach wspomnienia z czasów, kiedy uwielbiała mu-
zykę, tańce i miłe towarzystwo... kiedy upajała się winem
i śmiechem, a każde słowo zapadało jej w pamięć niczym
błyszczący brylancik, każde doznanie oddziaływało na wszy-
stkie jej zmysły równocześnie; czas, kiedy była zakochana...
Bezwiednie zacząłem się zastanawiać, jak to jest, kiedy
można mieć wszystko, czego dusza zapragnie, nawet szczę-
ście. Dla niej szczęście nie trwało długo, przeminęło tak jak
wszystko. Pomyślałem, że chociaż tej jednej nocy mógłbym
zasmakować tego... Nie, tej nocy każde wspomnienie byłoby
po prostu wykradzione.
Pozwoliłem mej energii psi prześliznąć się po powierzchni
tych setek umysłów, niby zebranych razem, a jednak na za-
wsze osamotnionych, nawet przy takiej okazji jak dziś. Łowi-
łem przypadkowe fragmenty wszelkich doznań... Czyjeś
spojrzenie omiatające piękną kobietę w sukni wyszywanej
klejnotami; delikatny smak plasterka owocu kisk oblanego
czekoladą; zapach róż pomieszany z wonią egzotycznych ka-
dzideł; pulsowanie muzyki; dotkliwy ból i zarazem gorące po-
żądanie, gdy jakieś pomalowane na czerwono paznokcie wbi-
ty się w skórę czyichś, a zarazem moich pleców. To takie proste:
oni wszyscy byli ślepi... Zatopiłem się w ich przyjemno-
ściach, pogrążyłem bez pamięci w fantazjach, stając się boga-
tym i sławnym, znanym i szanowanym... psionem!
Poderwałem się na kanapie, pozbywając w jednej chwili
wszystkich marzeń, i próbowałem myślami znów trafić na tę
furtkę, którą przypadkiem otworzyłem. Działałem na ślepo,
poza wszelką kontrolą, nie próbowałem nawet osłaniać mo-
ich myśli, nie przypuszczałem bowiem, że któryś z tych mar-
twiaków mógłby cokolwiek spostrzec. Ale ten, którego natra-
fiłem, nie był martwiakiem - był mężczyzną, fylko tyle zdo-
łałem stwierdzić z całą pewnością, zanim zdjęty nagłą paniką
odciął mi dostęp. Szukałem go, zarzuciłem telepatyczną sieć
na owo morze gwiazd błyszczących w ciemności, jakim wy-
dawało mi się przyjęcie na dole. Nie znalazłem go jednak,
ukrył się gdzieś w próżni rozdzielającej na zawsze owe
gwiazdy. Miał dość skromne możliwości, mniej więcej takie
jak moje, lecz znakomicie potrafił się maskować.
Po jakimś czasie zaniechałem poszukiwań, oparłem się
znów na poduszkach i ponownie zacząłem łowić wrażenia.
Szło mi to całkiem nieźle, zresztą Braedee nie życzył sobie,
bym grzebał się w sekretach rodziny... Zapach rozgrzanego
ciała i perfum; czyjeś upokorzenie, które przeniknęło mnie ni-
czym wstrząs elektryczny; niegroźne żarty; syntezatorowa
muzyka...
Otworzyły się drzwi pokoju.
Poderwałem się błyskawicznie, sądząc, że wróciła Elnear;
nie chciałem, by mnie zastała przy czymś takim. Był to jednak
Daric. Zdumiony, zamarł w pół kroku, jakby ostatnią rzeczą
na świecie, którą spodziewał się tu zobaczyć, był drugi czło-
wiek czy też ja. Zaśmiał się, lecz zaraz umilkł jak zakneblo-
wany.
- Cześć, witaj! - Wszedł do pokoju, a w każdym jego ru-
chu dawało się odczuć dziwne napięcie. - A więc tutaj cię wy-
gnano. .. ? Jak słyszałem, Kot został dzisiaj wysadzony z siod-
ła. - Uniósł brwi, jakby oczekiwał mojej reakcji na żart, któ-
rego nie zrozumiałem. - Teraz wszyscy znają twoją
tajemnicę, nigdzie nie będziesz bezpieczny. Zostałeś nazna-
czony, a wszyscy reporterzy rozpoczęli polowanie na taką
gwiazdę. Biedna ciocia jest pewnie gotowa wypruć ci flaki
i zrobić z nich struny do skrzypiec!
Pochyliłem się do przodu i wbiłem obie pięści w oczy,
gdyż znów zaczął mi dokuczać ból głowy.
- Nie chciałem ci przeszkadzać, pewnie znakomicie się tu
bawisz, ukryty na górze, w samotności, podczas gdy tuż
obok, niemal na wyciągnięcie ręki, odbywa się przyjęcie stu-
lecia. - Usłyszałem, że wszedł dalej i stanął tuż obok mnie. -
Czyżby nie przyniesiono ci nawet gorącej herbatki-pocieszy-
cielki i kilku okruszyn? To nie do pomyślenia! Ale cóż, gdy
ona się tak wspaniale bawi...
- Jezu! -jęknąłem. - Jesteś naprawdę skończonym dup-
kiem! - Uniosłem głowę.
Odwrócił się i spojrzał na mnie, ale chyba tak naprawdę
mnie nie widział.
- Masz rację. - Na jego twarzy odmalowało się zdumie-
nie, jakby po raz pierwszy zobaczył swoje odbicie w lustrze.
- Potrafisz błyskawicznie ocenić charakter człowieka, ale to
chyba cecha wszystkich telepatów. - Wykrzywił wargi w iro-
nicznym uśmiechu.
Zakląłem pod nosem i poderwałem się na nogi. Nie miałem
zamiaru być obiektem jego drwin. Ruszyłem ku wyjściu, nie
wiedząc nawet, dokąd mógłbym pójść. Miałem tylko jedno
pragnienie: wynieść się stąd jak najszybciej.
- Kocie! Zaczekaj!
Stanąłem i odwróciłem się. Jego oblicze stało się najlepszą
imitacją ludzkiej twarzy, jaką do tej pory u niego widziałem.
Pochylił głowę na bok. *~"\
- Posłuchaj, strasznie mi przykro. Rzeczywiście zrobiłem
z siebie idiotę. Masz absolutną rację, a jeśli mam być szczery,
trudno byłoby to samo powiedzieć o kimkolwiek z obecnych
w tym gmachu, nie wyłączając mnie. - Uniósł obie ręce
w górę w przepraszającym geście. - Nie odchodź. Co myślisz
o rozejmie? Nie będę się z ciebie nabijał, jeśli obiecasz, że ni-
komu nie powiesz prawdy.
Czułem, jak moja twarz tężeje, jakbym czekał na następny
policzek. Nie odpowiedziałem.
Daric odwrócił się do mnie tyłem i włożył rękę w rzeźbę
umieszczoną na ścianie. Zagłębił ramię aż po łokieć i po
chwili wyciągnął małą ceramiczną szkatułkę. Postawił ją na
biurku.
- To moje specyfiki - wyjaśnił.
Z krzywym uśmieszkiem otworzył pudełko i pokazał mi
zawartość, czekając na moją reakcję. Kiedy nadal się nie od-
zywałem, wyciągnął ze środka zszywkę plastrów zawiniętych
w plastikowe etui oznakowane kolorowymi kropkami i za-
czął je odrywać jeden po drugim. Wkrótce całe jego czoło
zdobiły zielone i niebieskie plastry, a pod rozpiętym kołnie-
rzem szarej tuniki miał na szyi podwójny rząd żółtych i czer-
wonych.
- No, teraz znacznie lepiej.
- Mam nadzieję, że wiesz, do cholery, co robisz - odezwa-
łem się w końcu. - Nie mam zamiaru zeskrobywać cię z pod-
łogi, jeśli przedawkujesz.
Parsknął pogardliwie.
- Jasne, że wiem... No, co z tobą? Słyszałem, że kiedyś
zdobyłeś w tym spore doświadczenie. Poczęstuj się. - Wska-
zał ruchem dłoni do połowy opróżnione opakowanie.
Pokręciłem głową.
- Nie używam już tego. - Kiedyś próbowałem wszystkie-
go, co udało mi się kupić. Miałem nadzieję znaleźć ten jeden
środek, który mógłby zapełnić we mnie pustkę powstałą po
eksplozji czegoś nieokreślonego, który zabrałby z mego życia
ból nieodłącznie związany z każdym wyjściem na ulicę. Mia-
łem szczęście, że w ogóle przeżyłem. Nie potrzebowałem już
żadnych narkotyków... Poczułem nieodparte pragnienie
sięgnięcia za ucho i zerwania tkwiącego tam plastra, a może
tylko zdobycia pewności, że on nadal tam jest. Ale nie ruszy-
łem nawet palcem.
Daric popatrzył na mnie, zdumiony i zaskoczony. Próbo-
wałem odczytać, co dzieje się w jego umyśle. Odnalazłem tę
samą, cuchnącą mieszaninę ironii i czarnego humoru, w głębi
nudny podkład ledwie kontrolowanego napięcia, strzępy nie-
chęci i pogardy... Jego umysł przypominał dżunglę, którą nar-
kotyki wzmacniające wszelkie doznania zmysłowe zapełniły
gąszczem przypadkowych wrażeń. Nie potrafiłem odczytać
niczego więcej, nawet posuwając się do granic możliwości
mojej osłabionej psychiki.
Daric westchnął, a na jego twarzy pojawił się uśmiech czy-
stej przyjemności.
- Dużo lepiej...
Wyglądał na człowieka, któremu właśnie odjęto nóż przy-
stawiony do gardła. Wyraźnie czułem jego odprężenie. Nie
miałem wątpliwości, że często korzystał z narkotyków. Przy-
glądałem się spokojnie, jak chowa pudełko z powrotem
w skrytce.
- Nie mam zamiaru siedzieć tu dłużej i oglądać to przed-
stawienie odartej z pierza kury, w jakie zmieniło się przyjęcie
na dole. Możesz mi wierzyć, niczego nie straciłeś. To nic in-
nego jak okrutna, bezsensowna i dość nudna zabawa w opraw-
ców i niewiniątka. W "Czyśćcu" odbywa się moje własne
przyjęcie, Argentynę przygotowała nowy występ, tylko na
dzisiejszy wieczór. Wybieram się tam teraz. Będą wszyscy
moi przyjaciele. Nie chciałbyś pójść ze mną? - Jego oczy roz-
błysły niespodziewanym blaskiem. - Chodź, będziesz sensa-
cją wieczoru!
Zamrugałem i spojrzałem na niego, nie wierząc własnym
uszom. Pokręciłem głową.
- Nie mogę.
Jego brwi powędrowały w górę.
- Dlaczego? Boisz się, że reporterzy pożrą cię żywcem?
Nikt sienie dowie, dokąd pojechaliśmy, będziesz bezpieczny.
Ogarnęło mnie niezwykłe podniecenie na myśl, że mogę
się uwolnić z tego więzienia, poczuć się żywym i potrzeb-
nym, choćby tylko na jeden wieczór.
- Ja... powinienem tu zostać. Muszę wykonać swoje za-
danie. Braedee...
- Braedee? - Zaśmiał się. - Naprawdę sądzisz, że Braedee-
go obchodzi, co teraz zrobisz? Myślisz, że obchodzi to Elne-
ar? Uważasz, że ktoś mógłby ją zamordować pośród tłumu
gości? Poza tym wszyscy zostali dokładnie prześwietleni,
szukano wszelkiej broni. - Podszedł do mnie i zacisnął dłoń
na moim ramieniu. - Nie jesteś im potrzebny - dodał cicho. -
Nie traktuj siebie aż tak poważnie, nikt nie podchodzi do tego
w ten sposób.
Szarpnięciem wyrwałem się z jego uścisku.
Wzruszył ramionami. Błysk pogardy, który pojawił się
w jego oczach, szybko zniknął.
- Rób, co chcesz. Siedź i pogrążaj się w smętnych rozwa-
żaniach, jakbyś rzeczywiście był kimś znaczącym. - Odwró-
cił się i ruszył w stronę drzwi. - Dałem ci szansę...
- W porządku, idę z tobą.
Obrócił się szybko i uśmiechnął.
- Obiecuję ci, że tej nocy nigdy nie zapomnisz. Na pewno
nie chcesz jakichś środków?
- Nie, dziękuję - odparłem. Miałem wszystko, czego mi
było trzeba.
12
Wyszedłem za Darikiem z pokoju i ruszyliśmy przez labi-
rynt pustych korytarzy; zjechaliśmy na dół windą dla służby,
prześliznęliśmy się obok wejścia do sali pełnej światła, hałasu
i ruchu, po czym znów pogrążyliśmy się w ciemnościach i ci-
szy. Wyczuwałem, że idąc przede mną, Daric się uśmiecha,
a jego zadowolenie rozbrzmiewało w mej głowie cichym
brzęczeniem, które dość skutecznie koiło bolesne pulsowanie
w skroniach. W końcu znaleźliśmy się w podziemnym gara-
żu, gdzie stało kilka prywatnych skoczków oczekujących na
ludzi, którzy zapragnęliby szybko się stąd wynieść.
Kiedy tylko wyszliśmy z windy do tonącego w półmroku
garażu, ktoś wysunął się zza filaru. Zakląłem pod nosem
i szarpnąłem się do tyłu, ale Daric zaśmiał się i pociągnął
mnie dalej.
- Jiro! - zawołał. - Widzę, chłopie, że udało ci się im na-
wiać. Spójrz, kogo przyprowadziłem do towarzystwa.
Jiro wszedł w krąg światła. Jego włosy wciąż sterczały na
wszystkie strony, a połowa twarzy pokryta była krwistą farbą.
Miał na sobie marynarkę z brokatu, w której brakowało jed-
nego rękawa, pod spodem zaś podartą koszulę i wystrzępioną,
sięgającą kolan tunikę. Potrzebowałem dobrej minuty, by po-
jąć, że nie był ofiarą jakiegoś wypadku. Jego szeroki od ucha
do ucha uśmiech natychmiast zniknął na mój widok. Statycz-
ny szum podniecenia zastąpiła nieprzenikniona czerń nie-
pewności z jaskrawymi rozbłyskami zwątpienia i ciekawo-
ści. On też wiedział, podobnie jak cała reszta.
- Kocie... - Zgarbił nieco ramiona. - Czy ty... chodzi mi
o to, czy naprawdę jesteś odmieńcem. Czy... wiesz... czy po-
trafisz cały czas czytać w moich myślach? - Jego ciemne
oczy silnie błyszczały.
- Pewnie, on zna każdy twój sekret, prawda, Kocie? -
mruknął Daric.
- Nie - odparłem najspokojniej, jak umiałem. - Nie je-
stem odmieńcem, tylko psionem. Poza tym - dodałem, igno-
rując śmiech Darica - nie czytam przez cały czas w twoich
myślach, nie jesteś na tyle interesujący.
Jiro zmarszczył brwi. Daric, śmiejąc się bez przerwy, wy-
ciągnął mnie na otwartą przestrzeń. Jiro cofnął się o krok, kie-
dy go mijałem, po czym ruszył za nami, niemal depcząc mi
po piętach, jakby próbował coś udowodnić samemu sobie. We
wnętrzu skoczka poczułem się straszliwie przytłoczony, jak
gdyby obok mnie usiadło moje drugie ja.
Skoczek wysadził nas niedaleko wejścia do "Czyśćca",
prywatnego klubu Argentynę. Byłem szczęśliwy, że w czasie
podróży mogłem zobaczyć choć kawałek Deep Endu. Wy-
siedliśmy w łunie setek różnych holoneonów rozświetlają-
cych ciemność nad nami, przestępując jakiegoś zaprawione-
go, który leżał w rynsztoku. Jiro zakrztusił się dymem ze
śmietnika płonącego gdzieś w głębi ulicy. Banda obdartusów
ze złotymi zębami i stereotatuażami odprowadziła nas spo-
jrzeniami, gdy podążaliśmy chodnikiem. Nie spodziewałem
się, że ujrzę tu coś tak wspaniałego: kopuła ochronna miasta
spadała wielkim łukiem do zatoki i zagłębiała się w dno, od-
graniczając mnóstwo wolnej przestrzeni. Klub Argentynę
znajdował się tuż przy jej krawędzi. Czarna ściana wody
wznosiła się tu do połowy wysokości kopuły, przesłaniając
gwiazdy na olbrzymiej połaci nieba.
Nie miałem pojęcia, jak może wyglądać klub prowadzony
przez kochankę Darica taMinga. Z zewnątrz nie wyróżniał się
niczym szczególnym. Była to stara betonowa budowla
w kształcie sześcianu, po frontowej ścianie pełzał niczym śle-
pa dżdżownica holograficzny czerwony napis "Czyściec".
Daric przyspieszył kroku na czarnych od brudu płytach chod-
nika, czując się tu jak u siebie w domu, po czym wbiegł po
szerokich schodkach ku wejściu do klubu. Musnął palcami
zardzewiałe żelazne drzwi, uruchamiając ukryty czujnik.
Szedłem za nim, trzymając się blisko Jira, który tryskał mło-
dzieńczą, nieco nerwową energią. Emanowała z niego tak sil-
na ekscytacja, iż miałem wrażenie, że był pod wpływem na-
rkotyków, lecz gdy sięgnąłem do jego umysłu, ten był czysty
i klarowny. Widocznie Daric nie złożył swemu przyrodniemu
bratu tej samej oferty co mnie. Wiedziałem, że Jiro lubi Ar-
gentynę, ale zdumiało mnie, iż Daric zabrał ze sobą dzieciaka
do Deep Endu. Argentynę była symbaktorką i tak jak prestidi-
gitatorów, należało ją oglądać na żywo. Jiro twierdził, że jest
sławna, a to znaczyło, iż musiała występować w większych
i znacznie lepszych lokalach niż ten.
Rzeźbione drzwi uchyliły się nieco, a kiedy pilnujący ich
człowiek rozpoznał Darica, otworzył je szerzej. Z wnętrza
doleciał głośny śmiech i silna woń cynamonu.
- Witajcie w "Czyśćcu"! - Niespodziewanie pojawiła się
przede mną czyjaś twarz albo maska z chytrym uśmieszkiem.
Za nią odnalazłem tak słabą emanację umysłu ludzkiego, że
nie potrafiłbym nawet powiedzieć, czy była to kobieta, czy
mężczyzna i w jakim wieku. - Nie całkiem niebo i nie cał-
kiem piekło...! - Oddech tej osoby zalatywał herką. Z wiru-
jącej, przezroczystej, jakby utkanej z żółtego i złotawego
światła materii wysunęła się ręka, chwyciła mnie za ramię
i pociągnęła do środka śladem Jira, który był już w połowie
korytarza. - To twój pierwszy raz, kochasiu?
Nie wiedziałem, czy to pytanie było skierowane do mnie,
czy do Jira. A może do nas obu? Jeśli Argentynę chodziło
o to, by nie wpuszczać nikogo pozbawionego poczucia hu-
moru, to wybrała chyba dobry sposób.
Częściowo ślizgając się, częściowo idąc niepewnie, zeszli-
śmy po rampie pogrążonej w ciemności i znaleźliśmy się na-
gle w samym środku domu wariatów. Stanąłem, zdumiony.
Daric zdążył już zanurkować w tłum, krzycząc i machając rę-
koma. Ludzie skupili się wokół niego jak opiłki lgnące do
magnesu; zewsząd nawoływano go.
Stałem u podnóża pochylni, z umysłem zaciśniętym ni-
czym pięść do samoobrony, Jiro tymczasem zanurkował
w skłębioną masę ciał śladem Darica. Próbowałem rozeznać
się w tym wszystkim; gigantyczną salę klubu, przypominają-
cą odrapane, nieregularne wnętrze macicy, wypełniały jaskra-
we światła i natarczywa muzyka, której niewidoczne ciosy
próbowały zgruchotać ściany i tłum ludzi. Goście przypomi-
nali dziwną zbieraninę porwanych i przeniesionych w jedno
miejsce osób z różnych epok, odległych światów i wszelkich
możliwych warstw społecznych. Mieli na sobie koronki i bro-
katy, stroje z prawdziwej skóry i łachmany, klejnoty, łańcu-
chy, baterie, rzeczy z plastiku, skóry, włosów i kości. W swo-
im kombinezonie syndykatu poczułem się jak kretyn. Garni-
tur Darica wyglądał tak nieodpowiednio, że doskonale pasował
do tego towarzystwa. Goście obejmowali Darica, całowali
i klepali po plecach. Spostrzegłem kilka osób nie należących
do tego grona. Byli to znudzeni ważniacy, którzy tak jak Daric
uciekli przed odpowiedzialnością, starając się ze wszystkich
sił dopasować do tej zbieraniny. Mnie można było chyba do
nich zaliczyć.
Zerknąłem za siebie. Przy wejściu stali dwaj bramkarze -
groteskowi olbrzymi z wykształconymi sztucznie wielkimi
skorupami pancerzy, które czyniły z nich ludzi wręcz niezni-
szczalnych. Przy ścianie po lewej stronie siedziało trzech
mniej lub bardziej rozebranych mężczyzn w basenie wypeł-
nionym zieloną galaretą, rozchlapując ją na zgromadzony do-
koła tłum gapiów. Czterej skrzelodyszni, bezpłciowi egzoty-
kowie zwijali się w podwodnym balecie we wnętrzu wielkiej
szklanej kuli przesuwającej się nad głowami ludzi. Jeden
z nich przytknął dłoń do ścianki i popatrzył na mnie. Powoli
wyciągnąłem rękę, by dotknąć jego palców, lecz on błyskawi-
cznie cofnął dłoń, kiedy tylko musnąłem powierzchnię szkła,
i odpłynął w głąb, skręcając się z bezgłośnego śmiechu. Dwa
czarne, sczepione razem psy zaczęły warczeć i szczerzyć zę-
by, gdy mijałem je, idąc w stronę parkietu. Ludzie tańczyli na
środku sali, podskakiwali i skręcali się niczym ogarnięci
przez płomienie, inni odpoczywali na wzorzystych podusz-
kach, siedząc przy niskich stolikach zastawionych jedzeniem
i napojami. Nie było tu nic, czego bym do tej pory nie widział,
ale nigdy nie spotkałem tego wszystkiego w jednym miej-
scu. .. W Starówce istniały jeszcze bardziej zwariowane klur
by niż ten, ale nigdy nie dysponowałem na tyle wysokim kre-
dytem, żeby mnie wpuszczono za próg.
W odległym końcu sali znajdowało się podwyższenie, pu-
ste teraz, stanowiło jedyny fragment klubu, gdzie nic się nie
.działo. Muzycy siedzieli rozrzuceni po całym pomieszczeniu,
a każdy śpiewał i grał co innego, dedykując swój utwór włas-
nemu audytorium. Kilka różnego typu syntezatorów wykony-
wało zupełnie odmienne utwory, a jednak wszystko dziwnie
współbrzmiało ze sobą, tworząc jakiś scalony rodzaj muzyki,
w której zmienne rytmy mieszały się niczym w kotle... To
była ta symbiotyczna sztuka Argentynę. Nigdy nie słyszałem
czegoś tak dobrego. Nie dostrzegłem jednak nigdzie Argenty-
nę, widocznie nie wykonywała jeszcze swej świetlnej pieśni.
To ona musiała być duszą klubu, ona zaprojektowała wszy-
stkie efekty, które tak znakomicie do siebie pasowały.
Wmieszałem się w tłum tancerzy, dając się ponieść pulsu-
jącym rytmom. Kiedy, mijając silne strumienie wielobarw-
nych świateł, ruszyłem na poszukiwanie Darica lub Jira,
w oczach zaczęło mi się mącić. Nagle zostałem oślepiony,
a kiedy odzyskałem wzrok, ujrzałem czarno-biały obraz.
W tej części sali nie widać było żadnych kolorów. Spojrzałem
w dół na siebie, a po chwili rozejrzałem się dokoła. Za mną
wszystko było jak dawniej kolorowe. Zrobiłem krok do przo-
du i minąłem tę granicę rzeczywistości; sam stałem się czar-
no-biały, jak całe moje otoczenie. Cofnąłem się, nie byłem
przygotowany na to, że utracę zdolność widzenia kolorów.
Ktoś niespodziewanie wcisnął mi szklankę w dłoń; jak
spod ziemi wyrósł Daric otoczony kilkoma egzotyczkami
uczepionymi jego ramion.
- Proszę, Kocie, zrób coś. Obiecałem wszystkim, że poka-
żesz coś ciekawego...
Wziąłem z jego rąk szklankę wypełnioną błękitnym paru-
jącym płynem. Tak długo grzebałem w jego myślach, aż zy-
skałem pewność, że nie dodał niczego do napoju. Pociąg-
nąłem łyk.
- Gdzie jest Jiro? Nie powinieneś go zostawiać samego.
Lepiej było w ogóle go tu nie przyprowadzać.
Jedna z kobiet posłała mi pocałunek wytatuowanymi na
zielono wargami. Daric zaśmiał się.
- Mój Boże, mówisz zupełnie jak ciotka! A ja myślałem,
że jesteś jeszcze w jakimś stopniu dzikusem, że będziesz się
tu czuł jak u siebie. Może przestań prawić mi morały...
- Ja się nim zajmę... - Jedna z kobiet puściła ramię Darica
i ruszyła w moim kierunku. Cofnąłem się, lecz nagle czyjaś
dłoń zaczęła gładzić moje pośladki. Odskoczyłem do przodu;
kobieta, której pośrodku czoła wyrastał róg, zarzuciła mi ra-
miona na szyję. W jej dłoni spostrzegłem coś długiego i bez-
kształtnego, było to szaroróżowe i wiło się.
- To wsysak - szepnęła. - Czy wiesz, co on potrafi...? -
Wyciągnęła rękę, chcąc mi wsunąć to coś za koszulę.
Pozwoliłem, by nie kontrolowana fala mojego obrzydzenia
runęła na jej umysł. Kobieta wrzasnęła i rzuciła się do tyłu.
Daric nawet nie próbował jej złapać. Klapnęła ciężko na pod-
łogę i zamrugała ze zdumienia.
- Niech cię cholera... - mruknęła pod nosem. Podniosła
wsysaka i pospiesznie umknęła na czworakach pośród lasu
nóg. W zgromadzonym wokół Darica tłumie rozległy się po-
mruki, zabrzmiały pojedyncze oklaski.
- A nie mówiłem?! - wykrzyknął Daric. - Co znaczy siła
umysłu!
Obróciłem się w jego stronę.
- Nie przywykłem do towarzystwa takich krętaczy jak
ty... nocnych wędrowców z grubymi portfelami, którzy uda-
ją kogoś innego. Sądzisz, że to tylko wspaniała zabawa, ale je-
steś w błędzie. Nie chcę, żeby Jirowi stała się krzywda. Gdzie
on jest?
Daric skrzywił się.
- Znowu mówisz mi prawdę, to wbrew regułom. - Uniósł
w górę ręce, spostrzegłszy moje zaciśnięte dłonie. - Jest bez-
pieczny, poszedł za kulisy do Argentynę. Ona się nim zaopie-
kuje lepiej niż niania, będzie się czuł niemal jak w ekstazie.
Uspokój się. - Wzruszył ramionami. Tłum wokół niego
przypominał mozaikę kalejdoskopu: skóra, koronki, półnagie
ciała, futra. - Oto twoja publiczność, Kocie. Wszystko się do-
skonale składa... Właśnie dziś stałeś się sławny niczym
gwiazdor trywizji. Możesz świętować ten dzień wśród ludzi,
którzy dobrze rozumieją, co to znaczy być innym, odmień-
cem...
Skrzywiłem się i upiłem nieco napoju ze szklanki. Daric
poprowadził mnie przez tłum ku stolikowi stojącemu tuż przy
podwyższeniu.
- To mój prywatny stolik, dla gości honorowych. - Chwy-
cił mnie za ramiona i obrócił. - Będziesz stąd świetnie widział
występ Argentynę. Siadaj... - Popchnął mnie na stos koloro-
wych poduszek i objął ramieniem. Twarz mu poczerwieniała,
oczy silnie błyszczały, wyglądał tak, jakby dostał gorączki.
Ekscytacja, pożądanie i duma - nagłym impulsem dotarło do
mnie, że chodziło mu o udowodnienie mieszkańcom Deep
Endu, że mimo swojego srebrzystoszarego garnituru jest ta-
kim samym wyrzutkiem jak oni. Aż trudno było uwierzyć, że
motorem jego podwójnego życia jest gorące pragnienie ze-
msty. Wprowadzenie Argentynę do posiadłości rodzinnej sta-
nowiło jedynie zewnętrzny wyraz tych sekretnych dążeń,
a jednocześnie wskazówkę dla wszystkich z rodziny, że gdy-
by spróbowali wniknąć w niego głębiej, odkryliby takie taje-
mnice, na które w ogóle nie byli przygotowani. W ciągu dnia
bez zarzutu odgrywał rolę osobistości z zarządu syndykatu,
ale była to tylko poza, niczym nie różniąca się od roli taniego
gwiazdora, jaką odgrywał tutaj w ciągu nocy. Ciekaw byłem,
jaki jest ten prawdziwy Daric, gdzie się ukrywa... i czy cokol-
wiek kryje się pod tą jego maską.
Pozostałe miejsca wokół stołu zostały zajęte, nim jeszcze
zdążyłem odstawić szklankę, i zewsząd popłynęły pytania:
- Czy to prawda, że psiony... Powiedz mi, co... Odczytaj
moje myśli...! Co jest twoją dumą...? Jak to się czuje...?
Pozwoliłem, aby do mojego umysłu popłynęła ich nienasy-
cona ciekawość i pożądliwe oczekiwanie tej chwili, gdy moje
myśli wtargną w ich świadomość... Nawet strach może być
przyjemnością, tak jak nowy rodzaj narkotyku.
Napój sprawił, że rozluźniłem się nieco i udało mi się na-
wet przekonać samego siebie, że nikt w tym gronie nie odczu-
wa nienawiści, nie chce uciekać przede mną i nie śmieje się
ze mnie w duchu. Tutaj przynajmniej wiedziałem, z kim mam
do czynienia, nie musiałem zwracać bacznej uwagi na to, co
robię, na każde słowo, na ton głosu... Po raz pierwszy od
dłuższego czasu mogłem się odprężyć. Odpowiadałem na ich
pytania - najpierw na głos, a gdy spostrzegłem, że nie o to im
chodziło, zacząłem przesyłać odpowiedzi telepatycznie -po-
woli, delikatnie, żeby nikogo nie spłoszyć. Chichotali i chwy-
tali się za głowy niczym dzieci. Daric uśmiechał się tylko
z dumą, nie zadawał żadnych pytań.
- Odczytaj moje myśli - powtórzyła szeptem siedząca
obok mnie kobieta o skórze pokrytej błyszczącymi łuskami.
Oblizała wargi rozdwojonym językiem.
(Nie potrzebuję.) Uśmiechnąłem się, odpowiedziała
uśmiechem. Opróżniłem szklankę i niemal w tej samej chwili
pojawiły się przede mną dwie następne. Sięgnąłem po droż-
dżówkę z mięsem ze stojącej pośrodku stolika tacy zapełnio-
nej różnymi zakąskami, po czym wbiłem w nią zęby, nie
przestając się uśmiechać. Naprzeciwko mnie jakiś łysy, obśli-
niony grubas w skórzanej kurtce z łatek garściami wpychał
do ust jedzenie i mlaskał, z trudem łapiąc oddech. Zdążył już
ogołocić połowę tacy ze swojej strony. Przyglądałem mu się
przez dłuższą chwilę, zapomniałem nawet, że zamarłem
w bezruchu z pełnymi ustami. Przeniosłem wzrok ponad jego
ramieniem ku sąsiedniej stercie poduszek. Nie udało mi się
rozpoznać płci, ale siedzący tam dwaj osobnicy systematycz-
nie ściągali z siebie ubrania, jakby zrywali kolejne łupiny
z cebuli. Czyjeś dłonie spoczęły na moich plecach, poczułem
ucisk na karku i ramionach, a następnie kciuki nagniatające
mi skórę wzdłuż kręgosłupa. Było mi dobrze, pozwoliłem
ściągnąć z siebie kurtkę, nie oglądając się nawet.
Ludzie wokół mnie zmienili się po raz kolejny, musiałem
odpowiadać na następne pytania. Wypiłem kilka drinków
i zjadłem nieco z tacy, która sprawiała wrażenie nie dającej
się opróżnić. Czułem się coraz lepiej. W snach marzyłem
o tym, żeby znaleźć się w centrum zainteresowania ludzi z ta-
ką fantazją, poczuć się równym... Pozwoliłem sobie na cał-
kowite odprężenie, niemal poczułem je fizycznie, jakby moje
kości stały się miękkie, a całe ciało odpłynęło w siedmiu kie-
runkach naraz. Mój umysł zaczął żeglować niczym po morzu,
kołysany ciepłymi, leniwymi falami akceptacji, gdzie jedy-
nym napięciem było podniecenie seksualne i nie istniał żaden
rodzaj strachu.
Po chwili zza sceny wybiegł w podskokach Jiro. Rzucił się
na poduchy obok nas, dysząc ciężko, i z twarzą poczerwienia-
łą z podniecenia zwinął się w kłębek u boku Darica. Niemal
w tej samej chwili muzyka, na którą przestałem już zwracać
uwagę, zmieniła się, tak że wszyscy skierowali wzrok ku pod-
wyższeniu. Czas jakby zatrzymał się na moment i oto scena
nie była już pusta. Nad nią pojawiła się błyszcząca czarna sieć
przypominająca dzieło jakiegoś zmutowanego krwiożercze-
go pająka. Miotały się w niej ludzkie ofiary - kilku nagich
mężczyzn, którym z ran ściekały strumyki krwi. Powietrze
wypełnił zapach ozonu. Zamknąłem oczy i ogarnąłem scenę
telepatycznie; odkryłem, że mamy przed sobą muzyków, któ-
rzy do tej pory koncertowali w różnych częściach klubu. Na-
wet teraz, uwięzieni w pajęczej sieci, wykonywali jakiś
utwór, skręcając się jednocześnie w agonalnych konwulsjach
powiązanych z pulsującym rytmem muzyki.
Usłyszałem, że Jiro wstrzymał oddech; ze zmarszczonym
czołem próbował odgadnąć, czy ma przed sobą rzeczywisty
widok. Wiedział, że to tylko inscenizacja, ale nie miał pewności.
- To tylko przedstawienie - wyjaśniłem.
Skinął głową, jeszcze bardziej zmarszczył czoło i odgarnął
włosy spadające mu na oczy.
- Wiem o tym. - Zgarbił ramiona i ponownie zapatrzył się
na scenę, gdzie wzdłuż sieci zaczęła sunąć błyskawica.
Nie wiadomo skąd pojawiła się Argentynę, schodziła po
pajęczynie w dół niczym jakaś okrutna bogini śmierci. Jej
głowę otaczała srebrzystobiała kula włosów. Czarne łuski
skórzanego stroju rozchyliły się na podobieństwo płatków
kwiatu, a zwoje ciemnego jedwabiu zsunęły się po jej nagim
ciele, chwytane pr/e/ wyciągające się jak po litość ręce ofiar.
Kiedy dotknęła stopami desek, zaczęła śpiewać. Uwolniła się
z sieci i ruszyła w najeżonych kolcami butach wzdłuż krawę-
dzi sceny, wyciągając srebrzyste ramiona w stronę tłumu. Po-
dziwiałem jej majestatyczny krok, nie mogłem oderwać od
niej wzroku; wręcz nie potrafiłem oddzielić jej od rytmu, któ-
ry z każdym krokiem wsączał się we mnie wszystkimi porami
skóry, czy też od wibrującego w powietrzu głosu; nie umia-
łem odróżnić słów piosenki, nawet gdy poczułem, że wgryza-
ją się bezpośrednio w mój mózg, jak kwas wżerający się
w szkło...
.. .pieśń o mężczyznach i kobietach, pieśń o wojnie, w ciele
i poza ciałem...
W miarę jak śpiewała i tańczyła, jej ciało zaczęło wydymać
się i falować, jak gdyby tkwiący w niej potwór usiłował wy-
dostać się na zewnątrz. Muzyka przybierała na sile, a jej
wspaniała figura rozdarła się. Błyszczące ramiona zadygotały
i opadły jak balon, z którego spuszczono powietrze, korpus
otworzył się niczym kokon...
...o wchodzeniu w cudzą skórę, czyż to naprawdę stanowi
jakąś różnicę?... Po chwili obok czarnych skórzanych spodni
0 wąskich nogawkach, silnie rozszerzających się ku górze,
1 wysokich butów pojawił się siwowłosy mężczyzna o sre-
brzystej skórze mocno błyszczącej od potu. Uzbrojony po zę-
by, wyciągnął w kierunku widzów zakutą w stal pięść. Jego
głos był głosem Argentynę...
... Czy nadal będziemy prowadzili wojnę ?
Obrócił się i za nim ukazała się nagle Argentynę - samotna,
bezbronna, z uniesionymi w górę rękoma, jak gdyby próbo-
wała powstrzymać idącego ku niej mężczyznę siłą woli...
Broń wysunęła mu się z ręki, jego pierś zaczęła falować
i wkrótce pękła, ukazując krwistoczerwony aksamit. Twarz
mężczyzny wykrzywiła się w straszliwym grymasie i przy
ogłuszającej muzyce z ust wysunęła mu się ręka... Jego ciało
eksplodowało jak porcelanowa figurka zrzucona z dużej wy-
sokości.
Srebrzystowłosa kobieta w czerwonej aksamitnej sukni
wyśliznęła się niczym wąż, zrzucając z siebie skórę mężczy-
zny. Otrząsnęła się, a opadłe na podłogę pozostałości odrzuci-
ła nogą w bok. Przyglądałem się, jak Argentynę podchodzi do
Argentynę falującej niczym wzburzone morze. Gdy się mija-
ły, podobne do lustrzanych odbić, obie uniosły w górę ręce,
przesłały sobie nawzajem pocałunek i zaraz rozbrzmiała
ostatnia część pieśni...
.. .jeśli jesteś kobietą, a ja mężczyzną... dzisiaj wieczorem
po drugiej stronie życia...
Tłum zawył, chóralny aplauz przybierał na sile jak słońce,
które ma wybuchnąć nową. Argentynę pojawiała się i znikała,
mijając smugi syntezowanej rzeczywistości, by wreszcie, po-
śród okrzyków i braw, wraz z cichnącą muzyką i przygasają-
cą iluminacją pojawić się niewiadomym sposobem w prze-
strzeni, która nagle rozwarła się między Darikiem a mną.
Gapiłem się na nią, nie mogąc uwierzyć, że faktycznie sta-
nęła obok mnie. Ona także obrzuciła mnie spojrzeniem i za-
mrugała, jakby usiłowała sobie przypomnieć, gdzie już mnie
widziała. Dotarło do niej nagle to, o czym wszyscy wiedzieli
- kim naprawdę jestem.
- Argentynę... wspaniała... - mruknął Daric. Objął ją ra-
mionami, zasypując pocałunkami jej wargi, szyję, piersi; oka-
zywał tak wielkie uczucie do niej, do tego wszystkiego, czym
była i co przed chwilą zademonstrowała, że nikt spośród obe-
cnych nie mógł mieć wątpliwości, co ich łączy. Nie opierała
mu się, przywarła do niego całym ciałem i oddała pocałunek
w taki sposób, jakby był on jeszcze jednym elementem za-
kończonego przed chwilą występu; wciąż promieniował od
niej biały żar energii przedstawienia. To, co mój otępiały
umysł odnalazł w jej myślach, zaskoczyło mnie nie mniej niż
cały jej występ: gorąco go pragnęła, chciała poczuć jego war-
gi na swoim ciele, tonęła w rozkoszy przedłużającego się po-
całunku.
Przyglądałem się im, tak jak wszyscy dokoła, a żar energii
Argentynę wciąż płonął we mnie, przeistaczał się, zmieniał
i przybierał na sile. Czułem podniecenie Darica, a także moje
własne. Powoli docierało do mnie, że odkryłem właśnie cały
szereg nowych doznań, niedostępnych dla tych, którzy teraz
spoglądali na nas. Łakomie syciłem się nimi, nie mogąc się
opanować, choć przez cały czas miałem świadomość, że oni
oboje o tym wiedzą i pragną, bym poznał te uczucia... że
czerpią z tego dodatkową przyjemność.
W końcu oderwali się od siebie, wywołując kolejną falę ap-
lauzu i wycia. Jiro gapił się z otwartymi ustami, zagubiony
w pół drogi między zauroczeniem a przerażeniem. Daric
spojrzał mi w oczy i nadal obejmując Argentynę ramieniem,
uśmiechnął się.
- Jak ci się podobał występ? - zapytał. Wiedziałem, że nie
miał na myśli tego, co oglądałem na scenie.
Odpowiedziałem uśmiechem, rozpierając się wygodniej na
stercie poduszek. Odbierałem teraz wrażenia docierające
z całej sali, zbierałem je systematycznie: ruch, ciepło, napię-
cie, nieokiełznane emocje... czułem, jak wędrują ścieżkami
kontaktu, aż mój umysł zapłonął niczym gwiazda. Skierowa-
łem wąskie strumyczki tego surowego, złożonego ognia
w stronę Darica i Argentynę, ku umysłom wszystkich ludzi
przy stoliku; dałem im bezpośrednio odczuć to wszystko, cze-
go ja doznawałem. Rozległy się westchnienia i chichoty, ci-
che okrzyki niedowierzania i nagle spojrzenia wszystkich
oczu skierowały się na mnie. Chcieli więcej. Nawet grubas
naprzeciwko przestał się obżerać i uniósł na mnie wzrok.
Otworzyłem się całkowicie, zrywając wszelkie blokady, i po-
czułem, że kontakt nawiązuje się i zapętla. Daric zaśmiał się
histerycznie. Czułem, że gorąco pragnie utrzymać tę zakaza-
ną więź, którą jego przerażenie zmieniało w rodzaj nieczystej
żądzy...
Przerwałem z nim kontakt i w tej samej chwili przypo-
mniałem sobie o Jirze. Siedział bez ruchu, oddychał ciężko
i gapił się na mnie. Był jeszcze bardzej od Darica przerażony
moją reakcją. Usilnie starał się jednak wyglądać na zadowo-
lonego, tak jak reszta.
Chciałem odezwać się do niego, lecz nagle Argentynę ode-
pchnęła Darica, podeszła do mnie i zajrzała mi w oczy, jakby
po raz pierwszy dostrzegła moją obecność.
- To było niewiarygodne - mruknęła. Zaśmiała się i od-
rzuciła z czoła kosmyk srebrzystych włosów. Czułem, jak
rozkoszne doznania dziwnym dreszczem wędrują wzdłuż jej
kręgosłupa i jak mile łaskoczą ją wrażenia myśli odwróco-
nych na drugą stronę; odbierałem jej pragnienie, bym jeszcze
raz telepatycznymi palcami dotknął jej umysłu. Musnąłem ją
obrazem, zadrżała.
- Jestem skończona - rzekła cichym, pieszczotliwym gło-
sem. - Przypominasz jedwab, który przy bliższym kontakcie
okazuje się papierem ściernym. To doświadczenie zostanie
w mej pamięci do końca życia. Zniszczyłeś mnie tym jednym
dotknięciem... - Wyciągnęła rękę i musnęła dłonią mój poli-
czek. Miał to być tylko żartobliwy gest, lecz Daric przycisnął
ją do siebie i odciągnął do tyłu. Obejrzała się na niego, bar-
dziej rozbawiona niż zła, odsuwając czubkiem buta na wyso-
kim obcasie najbliższą poduszkę. - To ty go tu przyprowa-
dziłeś, kochany, więc pozwól nam nacieszyć się nim. Tu, na
Ziemi, o wiele rzadziej mamy możność kontaktu z psionami
niż ty, który podróżujesz po świecie.
- Dlaczego? - zapytałem. Dopiero po chwili uprzytomni-
łem sobie, że nie ma w tym nic dziwnego, gdyż tutejsi telepa-
ci nie byli dla nich zapewne tak interesujący jak ja.
- Jesteśmy na Ziemi - odparł Daric, wykrzywiając się
w złośliwym uśmiechu. - Psion jest tu uważany za... nienor-
malnego. - Wzruszył ramionami. - Nie wolno im się tu osied-
lać, mogliby zarazić innych. - Odwrócił głowę, bojąc się
spojrzeć mi w oczy; nie chciał, bym poznał jego fobie.
Moja wściekłość wyrwała się spod kontroli i runęła falą na
zewnątrz, trafiając najpierw w niego. Ludzie przy stole od-
skoczyli do tyłu, ktoś jęknął, rozległy się nerwowe śmiechy.
Daric przetarł oczy i potrząsnął głową, wreszcie spojrzał na
mnie. Po tym, co odnalazłem w jego wzroku, powinienem był
natychmiast wynieść się stamtąd, lecz przyjemne, ciepłe od-
czucie akceptacji przez innych stłumiło we mnie złość i nie-
chęć. Nie mogłem zapanować nad swoimi myślami, a co gor-
sza, nie potrafiłem zachować ich tylko dla siebie... Mało
mnie obchodziło, że dzieje się coś złego.
- Czy byłeś kiedykolwiek podłączony? - zapytała Argen-
tynę, pochylając się do mnie. Jej oczy koloru miedzi silnie
błyszczały. - Czy miałeś kontakt z obwodami symbu? Nie
chciałbyś spróbować? - Robić to, co ona: muzyka, obrazy,
tworzenie zbiorowych halucynacji opartych na wyobraźni ar-
tysty. Pokręciłem głową. - To duża rzecz - dodała. - Byłbyś
niesamowity. Mógłbyś przekazywać ludziom dodatkowe
wrażenia do tego, co by widzieli i słyszeli, uzupełniłbyś ich
doznania.
- Nie. To byłoby już tworzenie ogniska, a to nielegalne -
odparłem spokojnie. - Nie wolno nam tego robić. - Nawet ja
o tym wiedziałem. - Jeśliby mnie złapano, zostałbym zlikwi-
dowany.
- Gdybym mogła wywołać taki efekt, choćby tylko raz -
powiedziała - zapłaciłabym każdą cenę.
- Ale to nie ty narażałabyś swój mózg.
Wzruszyła ramionami, a jej czarny skórzany strój złożony
jakby z płatków kwiatu zmienił się nagle w przejrzysty je-
dwab. Zamrugałem, nie bardzo wiedząc, co ona naprawdę ma
na sobie... Obraz, który mimo woli powstał w mojej głowie,
przedarł się na zewnątrz. Rozbrzmiały chichoty, Argentynę
uśmiechnęła się.
- Dość dokładnie - powiedziała.
Daric znowu się nachmurzył, ale po chwili pocałował ją
w szyję i powiedział:
- Argentynę, Jiro chciałby z tobą zatańczyć, tylko nie ma
odwagi prosić cię o to.
Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na Jira.
- Cudownie - stwierdziła, a jej stopy zrobiły się szkliste.
Wzięła Jira za rękę. Ten bez słowa podniósł się i podążył za
nią w stronę parkietu. Popatrzyłem za nimi i dostrzegłem pod
cienkim jedwabiem wyrobione mięśnie zawodowej tancerki,
wreszcie zniknęli mi z oczu. Zostawiłem jednak cienką nić
łączącą mój umysł z myślami Argentynę.
Kiedy się odwróciłem, żarłoczny grubas wsunął sobie pal-
ce do gardła, zwymiotował do wiadra stojącego obok na pod-
łodze, a po chwili zaczął jeść od nowa. Obok Darica, niczym
piach włażący w każdą szczelinę, pojawili się kolejni goście.
Zerknąłem na groteskowego olbrzyma, który stanął tuż przy
mnie. Cały przód klatki piersiowej miał zastąpiony przezro-
czystym plastikiem, widać było krew pulsującą w żyłach, po-
ruszające się wilgotne czerwone i szare organy, drgające
mięśnie. Spojrzał na mnie, nie mniej zdziwiony.
Coś wilgotnego i ciepłego owinęło się wokół mojego ucha,
po czym wsunęło do środka. Odskoczyłem. Obok mnie klę-
czała kobieta z długim, rozdwojonym na końcu językiem.
Wyciągnęła go z mojego ucha i oblizała wargi, choć i tak by-
ły wilgotne i błyszczące, dłońmi zaczęła wodzić po mojej
skórze na piersi. Miała żółtozłote oczy o źrenicach w kształ-
cie długich, wąskich szparek, takich jak moje - tyle że jej
oczy specjalnie tak zmieniono, ja zaś teraz miałem źrenice
zmienione tak, by przypominały ludzkie.
Cienka warstwa łusek okrywających jej skórę silnie odbi-
jała światło, sprawiając wrażenie pokrytych śluzem. Unio-
słem dłoń i musnąłem jej twarz. Łuski okazały się suche i cie-
płe, o wiele delikatniejsze w dotyku, niż sądziłem. Jej kuszą-
ce wargi rozchyliły się nieco. Uniosłem się do klęczek i poca-
łowałem ją; jej język wsunął mi się w usta w taki sposób, jak-
by był częścią mnie samego, i zaczął penetrować wszystkie
zakamarki. Nie przerywaliśmy pocałunku; poczułem twarde,
gorące pulsowanie między nogami. Usłyszałem gdzieś przy
stole stłumiony jęk.
Chciałem oderwać się od kobiety i spojrzeć na Darica, lecz
pochwyciłem jedynie jego protekcjonalny uśmieszek i do-
strzegłem, że ktoś stanął za nim, obejmując go rękoma w pa-
sie... Zostałem pociągnięty do przodu, kobieta objęła mnie
mocno ramionami i ułożyła się na poduszkach. Długie, zwin-
ne palce błyskawicznie rozpięły mi koszulę, a jej paznokcie
przejechały mi po skórze, aż poczułem pieczenie. Sięgnąłem
w dół, wsunąłem dłonie przez otwory w bluzce i ścisnąłem
jej piersi; wyprężyła się, westchnęła z rozkoszy i odchyliła
w tył; musnąłem wargami jej skórę i chwyciłem w usta sutek.
Wokół nas zaczęło się nagle poruszenie, wszyscy tulili się
do siebie i układali na poduszkach, odczuwając moje podnie-
cenie, jaz kolei zacząłem łowić strzępy ich doznań prześliz-
gujące się po nitkach telepatycznego kontaktu do mego umy-
słu, aż wszyscy stopiliśmy się w jedno falujące morze...
- ... nie... przestawaj...
Zaczynałem tonąć.
Jeszcze czyjeś ręce sięgnęły do mnie, potem następne.
Ściągnięto ze mnie koszulę, głaskano po całym ciele. Po
chwili zdjęto ze mnie także spodnie, usłyszałem stłumione
chichoty i jęki rozkoszy na widok mojej erekcji. Język pokry-
tej łuską kobiety znów znalazł się w moich ustach, wnikał
głębiej. Coś mokrego, pachnącego słodyczą wylano mi na
brzuch, ktoś zaczął to zlizywać...
Nagle obok mnie znalazł sięDaric; uśmiechał się, oddychał
płytko i szybko; sięgnął po moją dłoń. Wpychał sobie do ust
kolejno wszystkie palce, w końcu zacisnął zęby na skórze
między kciukiem i palcem wskazującym, aż popłynęła krew.
Z krzykiem wyszarpnąłem rękę. Jak echo wokół rozległy się
podobne krzyki. Daric jęknął, puścił mnie i odsunął się, kiedy
poczuł w głowie także mój ból. Po chwili zbliżył się ponow-
nie i wylał na moją nagą pierś szklankę mrożonego napoju.
Znów jęknął, poczuwszy mój ból, i zaraz zaśmiał się...
Chciałem usiąść, ale zostałem ściągnięty w dół; otaczał
mnie gąszcz ciał, twarzy... Byłem ssany, głaskany, całowany
i szczypany. Po chwili znów kości miałem jak z gumy i bez-
wolny, dałem się wciągnąć w tę przyjemną kipiel.
Coś ciepłego i bezkształtnego spadło mi na pierś. Podnio-
słem głowę i ujrzałem wsysaka leżącego w kałuży gęstego
syropu. Dysząc ciężko, spoglądałem, jak stworzenie zaczyna
pełznąć mi po brzuchu. Rozległy się śmiechy. Oni czekali na
to, a ja omotany ich żądzą, oszołomiony żarem pożądania,
mogłem tylko patrzeć, chociaż rodził się we mnie krzyk.
Dziesiątki rąk przytrzymywały mnie na poduszkach, ludzie
zdawali się upijać sokiem mojego pożądania i kwasem obrzy-
dzenia.
- Jezu! - Ujrzałem nad sobą twarz Argentynę. - Co ty, do
cholery, wyprawiasz?! - Spoglądała w dół, a jej oczy powoli
się rozszerzały, w miarę jak zaczynała wszystko rozumieć.
W nagłym przebłysku złowiłem obraz tego, co widziała ze
swego miejsca, a zaraz po nim do mego mózgu wtoczyła się
fala jej niedowierzania, obrzydzenia, podniecenia, złości,
podniecenia, niedowierzania, podniecenia, obrzydzenia...
Próbowałem się podnieść, kierowany jej wściekłością,
uwolnić się z tego obezwładniającego, przygniatającego cię-
żaru, który tłumił moją wolę równie skutecznie jak sterta
ciał... Ale nie mogłem.
- Argentynę... - Daric zbliżył się do niej na kolanach, na
wpół'rozebrany, i wyciągnął ręce. - Chodź, przekonasz się,
jak to naprawdę smakuje...
Argentynę kopnęła go z całej siły w żołądek, aż Daric zgiął
się wpół. Odwróciła się, chcąc odejść. Skrzywiłem się na wi-
dok Jira, który stanął obok niej. Argentynę zdzieliła go po
twarzy.
- Trzymaj się od tego z dala! Wynoś się stąd! - Odwróciła
się z powrotem w moją stronę, przeszła nad Darikiem, roz-
garnęła półnagie ciała, pochyliła się i ściągnęła ze mnie wsy-
saka, po czym rzuciła go na podłogę. - To mój klub i ja tu daję
przedstawienia! Zabierajcie swoje ciuchy i wynoście się stąd,
gównojady! - Dała kilka kopniaków.
Poczułem w głowie rozbłyski bólu niczym wybuchy
w wielkiej kałuży błota. Jęknąłem, obróciłem się na brzuch
i wcisnąłem w poduszki.
- Ty... - Argentynę chwyciła mnie za ramię i obróciła
twarzą do światła- wciągaj swoje zasrane gacie, odmieńcu!
Takie orgie możesz sobie urządzać gdzie indziej.
Z trudem podciągnąłem spodnie; próbowałem zebrać się
do kupy, ale moje myśli wypływały ze mnie całkowicie poza
kontrolą, jakbym miał biegunkę.
- Nie mogę...
- Na pewno możesz! - Zacisnęła mi pasek spodni, aż jęk-
nąłem, a następnie podniosła koszulę i cisnęła mi nią w twarz.
Nie byłem w stanie usiąść, udało mi się jedynie dźwignąć
na ręce i kolana. Teraz odbierałem wyłącznie jej odczucia,
jakbym w umyśle nie miał już miejsca na własne myśli, nie
mógł dokonać wyboru i podjąć żadnej decyzji.
- Nic na to... nie poradzę. -Potrząsnąłem głową, lecz nie-
wiele to pomogło.
Stała nade mną, wbijając spojrzenie w moje plecy. Czu-
łem, jak przeniosła wzrok i spostrzegła coś, a po chwili wbiła
palce w mój kark niczym sęp. Plaster!
- Nie, zaczekaj... - Uniosłem dłoń, lecz mój plaster nadal
tkwił za uchem. Usiadłem, kierując ku niej wzrok. Obracała
w palcach inny plaster. Skrzywiła się, po czym rzuciła go na
podłogę. "Wyzwalacz" - środek, który likwidował zahamo-
wania, burzył samokontrolę, robił z człowieka istotę zdolną
do wszystkiego... Czułem, jak jej złość powoli mija; nie
chciałem tego, pragnąłem, by poczuła moją wściekłość.
- W porządku - rzekła miękko. - Chyba faktycznie nie
miałeś na to żadnego wpływu. - Wyciągnęła rękę i pomogła
mi się podnieść. - Wiesz, co się stało? Ktoś ci przykleił nar-
kotyk. - Skinąłem głową. - Sądzę, że za kilka minut będziesz
gotów nakopać komuś w dupę. W każdym razie powinieneś.
Puściła moją rękę i odwróciła się. Daric, skrzywiony, także
stanął na nogach. Argentynę błyskawicznie uniosła nogę, lecz
zatrzymała kolano tuż poniżej jego krocza.
- Nie - powiedziała jadowitym tonem. - Za bardzo by ci
się to podobało, gnoju. To ty dałeś mu narkotyk, prawda? I na-
puściłeś na niego tę bandę uliczników... - Wskazała ruchem
dłoni gromadę ludzi zbierających się z podłogi i kompletują-
cych ubrania.
Wzruszył ramionami i zrobił minę niewiniątka, jak dzie-
ciak schwytany na gorącym uczynku.
Sztywnymi, niezręcznymi palcami zapiąłem koszulę; nie
mogłem nigdzie znaleźć kurtki. Wbijałem nieruchomo wzrok
w podłogę, gdyż wszystkie oczy dookoła natarczywie wpa-
trywały się we mnie, wszystkie umysły...
- Chodź - Argentynę zwróciła się do mnie. W jej głosie
znów pojawiły się łagodne tony. Wzięła mnie za rękę i po-
ciągnęła.
Ujrzałem Jira; był zwrócony do mnie plecami. Kiedy wre-
szcie spojrzał na mnie, nie potrafiłem rozpoznać, co dzieje się
w jego umyśle. Możliwe, że on także tego nie wiedział. Znów
wbiłem wzrok w ziemię.
Argentynę drugą rękę położyła mu na ramieniu i poprowa-
dziła nas obu w stronę wyjścia.
- Daric! - zawołała.
Ten ruszył za nami, przepychając się przez tłum na parkie-
cie. Szedł powoli, z ociąganiem, jakby wleczony przez Ar-
gentynę na niewidzialnym sznurze.
Kiedy wyszliśmy z klubu, w głowie zaczęło mi się nieco
przejaśniać, chyba pomagała fizyczna bariera ścian oddziela-
jących nas od tych natrętnych oczu i umysłów. Zaczerpnąłem
głęboko chłodnego nocnego powietrza pachnącego wilgocią
i dymem. Skoczek, którym tu przylecieliśmy, opadł ku nam
z jakiegoś miejsca postoju, przywołany przez Darica. Wylą-
dował na środku ulicy, płosząc przechodniów, i rozsunął
drzwi. Stałem, gapiąc się na pojazd, zacząłem mieć dreszcze
w mokrej i lepkiej od syropu koszuli. Chciałem zdecydować,
co powinienem teraz zrobić... podjąć decyzję, zanim ktokol-
wiek uczyni to za mnie.
Argentynę odwróciła się szybko, kiedy Daric wyszedł
z klubu, a bramkarz z hukiem zatrzasnął za nim drzwi. Znów
była ubrana w skórę, tym razem od stóp do głów, jakby wy-
bierała się na wycieczkę w góry. Mimo woli zaciekawiło
mnie, co bym poczuł, gdybym teraz nawiązał z nią kontakt...
gdybym odczytał jej myśli... Błyskawicznie zacisnąłem
umysł w pięść i tym razem udało mi się go utrzymać. Prze-
można ulga przeniknęła mnie dreszczem niczym wstrząs ele-
ktryczny, uświadomiłem sobie, że stopniowo odzyskuję pano-
wanie nad moj ą energią psi... Ale wraz z ulgą przyszło niedo-
wierzanie, a po chwili poczucie zdrady i furia. Odwróciłem
się w stronę Darka.
Lecz Argentynę była pierwsza, a z jej twarzy całkowicie
zniknął wyraz opanowania, jaki widziałem w klubie, ustępu-
jąc miejsca wściekłości.
- Ty łajdaku! - wycedziła drżącym głosem. - Ty gnido!
Jak mogłeś zrobić coś takiego w moim klubie? Jak mogłeś
zrobić to mnie? I jemu... - Machnęła ręką w stronę Jira. -
...Albo jemu? - Pokazała na mnie. Jiro stał przy mnie jak
wmurowany. Ludzie przechodzili obok, starając się nie zwra-
cać na nas uwagi. - Co cię skłoniło do tego parszywego... ? -
urwała, a w jej oczach pojawiły się łzy. - Dlaczego pozwalam
ci, żebyś tak mnie traktował...? - Uniosła nieco ręce, jakby
miała zamiar go uderzyć. Obok wyraźnej wściekłości wyczu-
wałem w niej ten rodzaj bólu, który mogło spowodować tylko
jedno uczucie...
Daric stał bez ruchu, jego umysł przepełniało podobne
cierpienie, pozwalał obrzucać się błotem, nienawidząc, ko-
chając ją, samego siebie...
- Przepraszam - bąknął w końcu, kiedy Argentynę za-
brakło już przekleństw i sił do obrzucania go błotem. - Prze-
praszam. .. - powtórzył z taką pokorą, jakby i ona należała do
taMingów, a on niczym się nie różnił od tego zaprawionego,
który wciąż leżał nie opodal twarzą w rynsztoku.
_ Wracaj do domu! Wracaj do tego świata, do którego na-
leżysz! - Machnęła ręką, odwracając się do niego plecami. -
Nie wpieprzaj się więcej w moje życie... - Zabrzmiało to zło-
wieszczo, chociaż wypowiedziane zostało półgłosem. Spo-
jrzała na mnie. Odgarnęła włosy z czoła i tak natarczywie
wbijała we mnie wzrok, że musiałem odwrócić głowę. - Nic
ci nie jest? - zapytała. Jej niepokój o mnie zabrzmiał niczym
skarga.
Poczułem, że kąciki ust opadają mi w dół jak w grymasie
bólu.
- W każdym razie nie emanuję już telepatycznie wszy-
stkim na wszystkich... Nie, nic mi nie jest. -Wzruszyłem ra-
mionami i skinąłem głową. - Do tej pory seks mnie nie zabił,
więc chyba i teraz przeżyję.
Uśmiechnęła się krzywo.
- Jasne - odparła. - Zdaje się, że przynajmniej ty podcho-
dzisz do tego normalnie. - Uniosła dłoń i przelotnie musnęła
palcami moją pierś. - Czy dasz radę zabrać tych gówniarzy do
domu? Chyba tylko ty wiesz, gdzie jest ich właściwe miejsce.
- Obejrzała się na Darica, potem na Jira.
Skinąłem głową i mechanicznie uśmiechnąłem się, choć
wcale nie było mi do śmiechu.
Zrobiła taki ruch, jakby chciała się odwrócić, ale tylko jej
ciało poruszyło się - myślami została na miejscu... Niespo-
dziewanie podeszła do mnie, objęła mnie ramionami i poca-
łowała, mocno i żarliwie, wbijając mi paznokcie w plecy. Po
chwili puściła mnie, cofnęła się o krok, uśmiechnęła szczerze
i obrzuciła mnie spojrzeniem błyszczących oczu.
- Teraz już wiesz, dlaczego musiałam cię stamtąd wyrzu-
cić. - Ruchem głowy wskazała wejście do klubu i zaczerpnę-
ła głęboko powietrza. - Pamiętaj o tym, jeśli to ci w czymś
pomoże. _
Podeszła do Jira, uklękła i przytuliła go mocno. Chłopak
stał sztywno, milczący.
- Och, dzieciaku - mruknęła, spoglądając w bok. - Cza-
sem w życiu trzeba przełknąć gorzką pigułkę. Jeśli musisz ją
połknąć, lepiej wziąć ją od kogoś, kogo choć trochę obchodzi
twój los... Świetnie tańczyłeś. No, idź już! - Popchnęła go
lekko w stronę skoczka. Jiro wsiadł do środka, tak samo bez-
wolny jak ja zaledwie kilka minut temu.
Przeszła obok mnie, niemalże trącając mnie biodrem. Mi-
jając Darica, który spoglądał to na nią, to na mnie, powiedziała:
- To twoja wina.
Powiódł za nią wzrokiem jak wygłodzony wilk. Drzwi
"Czyśćca" otworzyły się, kiedy tylko stanęła na pierwszym
stopniu schodów, a po chwili z trzaskiem zamknęły się za nią.
Czekałem, aż Daric znów popatrzy na mnie. Byłem gotów
obić mu pysk, gdybym dostrzegł w jego oczach cokolwiek
przypominającego drwinę. Lecz jego myśli miały ten sam ko-
lor co nawierzchnia ulicy - wypełniały je pożądanie, wście-
kłość i desperacja. Odwróciłem się do niego plecami i wsiad-
łem do skoczka.
Po dłuższej chwili on także wdrapał się do środka, żeby
zawieźć nas z powrotem do centrum miasta. Jiro siedział sku-
lony w kącie, jak najdalej ode mnie i Darica. Spuściłem gło-
wę, nie miałem ochoty patrzeć przez okno wznoszącego się
pojazdu. Odczuwałem ból w dłoni, obejrzałem ją. Przy odro-
binie światła, jaka docierała z leżących w dole ulic, ujrzałem
ciemną strużkę zakrzepłej krwi w miejscu, gdzie Daric wbił
zęby w moje ciało. Skoncentrowałem się na tym, żeby poko-
nać ból, a zarazem nie myśleć o tym, w jaki sposób powstała
rana.
Kiedy uniosłem wzrok, Daric gapił się na moją dłoń, jak
głodujący człowiek na nie dojedzony kawałek mięsa. Tyle że
teraz nie pragnął już sprawić mi bólu, odczuwał go sam... W
chwili, kiedy Argentynę go opuszczała, mogłem tłumaczyć
ów ból tym, co działo się w jego głowie. Lecz teraz był całko-
wicie opanowany.
- Czy masz jakieś choroby, o których powinienem wie-
dzieć? - zapytałem.
Skrzywił się, popatrzył na mnie pustymi oczyma i odwró-
cił wzrok.
Westchnąłem i odchyliłem głowę na oparcie fotela.
- Dlaczego ona pocałowała cię w taki sposób? - zapytał
Jiro cichym, oskarżycielskim głosem.
Spytał mnie, jakby go to naprawdę obchodziło; nie Darica,
lecz mnie. Mnie... Pokręciłem głową.
- Zapytaj Darica. - Uniosłem bolącą dłoń i wskazałem mu
przyrodniego brata.
Nie powtórzył pytania, wcisnął się tylko głębiej w róg sko-
czka, próbując uciec przed zakłopotaniem i odrazą, które wy-
pełniały jego myśli, a każde spojrzenie na nas jedynie pogłę-
biało te uczucia. Daric nie odezwał się; jeśli w ogóle potrafił
żałować tego, co zrobił, to wyrzuty sumienia jeszcze nie dały
o sobie znać.
Wiedziałem, że Jiro potrzebuje pomocy, a słowa były tu na
nic. Zacząłem już nawiązywać z nim kontakt, kiedy stwier-
dziłem, że to również nic nie da. Gdybym próbował mu teraz
pomóc, od razu domyśliłby się prawdy. Zakopałem się więc
w pokładach własnego obrzydzenia i wycieńczenia, zosta-
wiając go jego myślom. Nagle przypomniałem sobie, gdzie
wylądujemy za kilka minut. Usiłowałem zlekceważyć fakt,
że ostatecznie ja zostanę obwiniony za to wszystko, co się wy-
darzyło.
13
Wracałem z Darikiem korytarzami biurowca i czułem się
jak człowiek nie mogący obudzić się ze złego snu. Przyjęcie
na cześć Ełnear trwało jeszcze, lecz goście zajmowali już tyl-
ko jeden pokój. Daric zanurkował w pierwsze oświetlone
drzwi, zza których dochodziły hałasy, i natychmiast zniknął
w tłumie, zostawiając mnie z Jirem na korytarzu. Popatrzy-
łem za nim; kiedy ujrzałem, z jaką łatwością się uśmiecha
i przybiera zwykłą dla siebie maskę, odczułem ulgę przemie-
szaną z zazdrością. Jiro stał, niepewnie szurając nogami; nie
chciał zostać ze mną, ale ogarniało go przerażenie na myśl
o konieczności stawienia czoła całej rodzinie... a zwłaszcza
ojczymowi.
- Ruszaj - powiedziałem cicho, kładąc mu dłoń na ramie-
niu. - Nie zrobiłeś przecież nic złego. - Ty również... rzekłem
w myślach do siebie, chyba po raz setny.
On jednak nie wierzył, podobnie jak ja. Wyrwał siei wpadł
biegiem między zgromadzonych w pokoju gości, nie obejrza-
wszy się nawet. Stałem w korytarzu, jeszcze bardziej przera-
żony perspektywą spotkania z tymi ludźmi niż on, przypomi-
nając sobie wszystko, co zdarzyło się dzisiejszego popołudnia.
Miałem wrażenie, że było to milion lat temu, dla uczestników
przyjęcia minęło zapewne niewiele czasu. Delikatnie sięg-
nąłem do umysłów tych ludzi, szukając kogoś z zarządu lub
Elnear. Miałem przeczucie, że ona wciąż jeszcze tu jest. Moż-
na jej było przypisać wiele cech, ale z pewnością nie tchórzo-
stwo. Ciekaw byłem, jak wyglądało to przyjęcie po naszym
wyjeździe, czy dla niej to popołudnie było równie nieprzy-
jemne jak dla mnie i cóż mogło to oznaczać przed naszym ko-
lejnym spotkaniem.
Omiotłem salę wzrokiem. Zaskoczyło mnie, że zgroma-
dzeni tu ludzie wyglądali tak normalnie. Dostrzegłem kilku
egzotyków z piórami zamiast włosów czy perkalem w miej-
sce skóry, ale mogła to być równie dobrze tylko charakteryza-
cja. Nikt nie wyglądał na takiego, co przed chwilą wrócił ze
świata zmarłych, obnosząc na wierzchu swoje wnętrzności.
Mogłem wśród nich uchodzić za człowieka... Gdybym tu zo-
stał, pewnie mógłbym się dobrze bawić i zaliczyć ten wieczór
do najlepszych w całym swoim głupim życiu. Powinienem
był tu zostać.
Nie wiedziałem, co miałbym odpowiedzieć, gdyby ktoś
mnie zagadnął. Pewnie znów strzeliłbym głupstwo. Przywar-
łem plecami do ściany - bezpieczny, poza zasięgiem ich
wzroku - poczułem się nagle niezwykle zmęczony. Oto mia-
łem przed sobą elitę tego świata, najbogatszych, najpotężniej-
szych, ludzi sukcesu. Oni nie musieli demonstrować swoich
udoskonaleń, nie musieli imponować wszystkim, którzy od-
ważyliby się na nich spojrzeć - tylko po to, by zaakcentować
swą obecność. Ich jedyny problem stanowiło przekonywanie
siebie nawzajem, ża nadal są ludźmi, chociaż pół głowy wy-
pełniają im układy biocybernetyczne, a pół duszy każdego
z nich jest martwe...
A może dotyczyło to całych mózgów? Mój umysł wzdryg-
nął się, kiedy dotknął czyjejś świadomości tak pustej jak sko-
rupka po jajku. Odnalazłem go wzrokiem. Był to normalnie
wyglądający, nieznajomy mężczyzna, wędrujący ze szklane-
czką w dłoni między grupkami gości. Chodził równie bezce-
lowo jak wszyscy pozostali, odpowiadał na pytania, jeśli zo-
stał zagadnięty, po czym ruszał dalej... Po co? Wniknąłem
głębiej w ten mroczny obszar, gdzie powinien znajdować się
jego umysł. Nie musiałem zachowywać ostrożności, i tak nie
mógł mnie wyczuć. Wszystko zdawało się w porządku. Owa
szara, pofałdowana masa komórek zawierających całą skom-
plikowaną magię, czyniącą z człowieka istotę rozumną, była
na miejscu, lecz u niego stanowiła tylko kupę białka. Tkwiło
tam coś jeszcze, co zarządzało jego odruchami i nakazywało
udzielać odpowiedzi... Był zaprogramowany. Nic więcej. To,
co imitowało jego umysł, było tylko czyimś biosoftem.
Żołądek podszedł mi do gardła. Elnear! Gdzie ona, do cho-
lery, mogła się podziewać? Miałem dziwne przeświadczenie,
że nadal znajduje się w tym pokoju, a ten facet czeka tylko na
odpowiedni moment, kiedy tłum nieco zrzednie. Odnalazłem
ją. Stała w drugim końcu sali, prowadząc nic nie znaczącą
rozmowę z nie znanym sobie człowiekiem. Ręce miała zało-
żone na piersi, obejmując dłońmi łokcie. Wyczułem jednak,
jak bardzo jest spięta, jakby musiała stąpać po kawałkach szkła.
Wszedłem do pokoju i ruszyłem między gości, kierując się
na jej umysł. To było tak jak nocna działalność w Starówce...
Mógłbym z zamkniętymi oczyma okraść połowę obecnych
w tej sali, a oni o niczym by nie wiedzieli.
Nagle chwycono mnie pod ręce. Byli to kobieta i mężczy-
zna, których nigdy przedtem nie widziałem, o ściągniętych,
surowych twarzach z przyklejonymi uśmieszkami.
- Jak to miło cię widzieć! Wspaniale, że przyszedłeś...
Ich palce zacisnęły się na moich ramionach tak mocno, że
gdybym nie stanął, pewnie wyrwaliby mi ręce z barków. Po-
patrzyłem na nich, penetrując jednocześnie ich umysły... Taj-
niacy! Poczułem się tak, jakbym dostał po pysku. Zrozumia-
łem jednak, że byli to ludzie Elnear, ci, którzy mieli nie wpuścić
mnie na przyjęcie. Wiedzieli, że domyśliłem się i odczytałem
prawdziwe znaczenie ich słów.
- Posłuchajcie - rzekłem - muszę porozmawiać...
- Spójrz na jego rękę, Adson. Biedaku, coś ty sobie zrobił?
Chodź, kochasiu, opatrzymy ranę...
(Tylko nie rób żadnych scen, pętaku! Chodź z nami...!) Od-
wrócili mnie i pociągnęli w stronę drzwi.
Dojrzałem nagle Lazuli, ona także mnie spostrzegła. Ode-
brałem w ułamku sekundy widok tego, jak wyglądałem w jej
oczach: bez kurtki, w koszuli z pourywanymi guzikami i wy-
stającej ze spodni.
- Dokąd...? - Tajniacy tak mocno ścisnęli mi ręce, że mu-
siałem z całej siły zagryźć usta, aby nie krzyczeć.
(Zabierzcie mnie do Braedeego albo wszyscy w tym poko-
ju usłyszą, co mam do powiedzenia!) Ich uścisk osłabł nieco,
jakby dotknęli rozpalonego żelaza.
- Muszę się z nim zobaczyć - powiedziałem na głos, sta-
rając się zachować spokój. Lazuli ruszyła w naszym kierun-
ku. - To bardzo ważne, dotyczy pani Elnear.
Lazuli zmarszczyła brwi i powiodła spojrzeniem po tłumie
gości.
- Kocie, nie wiesz, gdzie jest Jiro? - zapytała. - Nie wi-
działam go już od...
- Zaprowadzimy cię do Braedeego - mruknął mężczyzna
tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Chodź.
- Jirowi nic się nie stało - zawołałem przez ramię. - Wy-
jaśnię wszystko później. - Stwierdziłem jednak w duchu, że
nie wiem ani jak, ani kiedy, ani co, do cholery, miałbym jej
wyjaśnić. '
Braedee czekał na nas w ciemnym korytarzu, tuż za
drzwiami.
- Braedee, musisz...
- Co znowu? - Jego usta wykrzywiły się w charakterysty-
cznym, pełnym drwiny uśmieszku. - Najpierw chciałeś uciec,
a teraz siłą trzeba cię odciągać od pani Elnear?
Dwaj ochroniarze ChemEnGena spoglądali na niego tak,
jakby mieli przed sobą jadowitego węża.
- Pani Elnear rozkazała, by trzymać go dzisiaj z dala od
gości - rzekła posępnym głosem kobieta.
- Nikt mnie o tym nie powiadomił. - Oczy Braedeego
zdawały się ogarniać całą naszą trójkę, lecz wbijały się w mo-
ją twarz. - Kto cię skaleczył w rękę?
- Sam się ugryzłem, podczas obiadu. Zamknij się i posłu-
chaj mnie, do cholery! W tym pokoju jest ktoś obcy, człowiek
o martwym umyśle...
Głośny śmiech Braedeego rozbrzmiał echem w korytarzu.
- Prawie wszyscy tutaj są martwiakami, to żadna tajemnica.
- Cholera, mówiłem dosłownie! To zupełny truposz, ste-
rowany czyimiś obwodami. W jego ciele nie ma nikogo. -
Otarłem dłonią czoło. - Sądzę, że on coś knuje.
Braedee szybko odwrócił głowę, jakbym mówił od rzeczy.
- Pokaż mi go - odezwał się po chwili.
Tajniacy zesztywnieli, widocznie chcieli zagrodzić nam
wejście do sali.
- On nie może tam wrócić. Polecono nam...
- On pracuje dla mnie - rzekł Braedee - a wy nie. Tutaj ja
rozkazuję i dotyczy to w równym stopniu wszystkich obe-
cnych w tym budynku. - Nagle w cieniu za jego plecami wy-
rośli jak spod ziemi dwaj gliniarze w mundurach Centaurian.
- Zejdźcie mi z drogi!
Ochroniarze ChemEnGena puścili mnie. Stali jak słupy so-
li, kiedy obróciłem się i nie czekając na Braedeego, ruszyłem
do sali. Stanąłem w wejściu i zacząłem penetrować myślami.
Znalazłem Elnear, tym razem znacznie bliżej, w towarzy-
stwie Darica i Lazuli. Odwróciłem od niej uwagę: nie chcia-
łem wiedzieć, o czym rozmawiają. Próbowałem ponownie się
skoncentrować.
- Tam - wskazałem.
Truposz był w drugim końcu sali, lecz z wolna przesuwał
się w stronę Elnear, wciąż dziwnie się uśmiechając. Skuliłem
się w myślach.
- Zabierzcie go stąd! Powstrzymajcie go! Grożą kłopo-
ty...
Braedee patrzył na obcego i Bóg jeden wie jakie impulsy
przepływały w systemie, z którym połączony był jego układ
nerwowy.
- To ważny gość. W żadnym wypadku nie możemy
skrzywdzić tego człowieka ani kogoś, kto steruje jego ciałem.
Pije coś niegroźnego. - Zerknął na mnie. - Ale ty chyba wy-
piłeś za dużo. Na miłość boską, zrób coś z tą koszulą! - Za-
czął się odwracać.
- Braedee! - Chwyciłem go za rękę.
Wyszarpnął ją.
- Nigdy więcej tego nie rób - mruknął, gładząc rękaw
munduru. Po chwili odszedł majestatycznym krokiem.
Zakląłem, wszedłem do sali i ruszyłem w stronę Ełnear.
Pierwszy spostrzegł mnie Daric i położył dłoń na jej ramie-
niu. Elnear nie dostrzegła jego uśmiechu; odwróciła się do
mnie. Lazuli także popatrzyła w tę stronę. Odebrałem
poddźwiękowe wezwanie Elnear skierowane do służb ochro-
ny. Zmarszczyła brwi, kiedy pozostało bez odzewu.
- Madam - rzekłem pospiesznie, kiedy tylko zbliżyłem się
na tyle, bym nie musiał krzyczeć - proszę, madam... - Nie
miałem odwagi nawiązać z nią kontaktu, wiedziałem, jak by
zareagowała. Spostrzegłem, że chodząca kukła zatrzymała się
kilka metrów za nią, kierując swój pusty uśmieszek do mnie.
Po chwili zerknęła w stronę Elnear i pociągnęła duży łyk na-
poju ze szklanki.
Elnear, zniecierpliwiona biernością strażników, wysłała
wezwanie do Jardan. W jej umyśle coś pośredniego pomiędzy
zaniepokojeniem a przerażeniem przypominało ściśniętą
mocno sprężynę. Błyskawicznym spojrzeniem obrzuciła mo-
je ubranie zaplamione syropem i skrzywiła się z odrazą.
- Mez Kocie... - rzekła doskonale opanowanym, spokoj-
nym głosem. - Co ty tutaj robisz?
- Sądzę, że jest pani w niebezpieczeństwie, madam. Nie
ma czasu na wyjaśnienia. Proszę, czy zechciałaby pani pójśJ
ze mną? - Sięgnąłem po jej rękę.
- A gdzie jest moja ochrona? - Elnear zeszty wniała, przy-
ciskając ręce do boków. - Co się tutaj wyprawia?
- Prawdopodobnie chce ci złożyć relację z wieczoru spę-
dzonego w "Czyśćcu". - Daric uśmiechnął się szyderczo. -
Właśnie opowiadałem, jaki to świetny sport uprawiasz.
Krew nabiegła mi do twarzy.
- Zamknij się, szumowino!
Lazuli marszczyła brwi. Ludzie odwrócili głowy w naszą
stronę, złowiłem jakieś szepty.
- Wyjaśnię wszystko, co tylko będę mógł, jeśli zgodzi się
pani pójść ze mną, madam. - Chwyciłem ją za rękę i pociąg-
nąłem do siebie. - Przysięgam, nie sprawię żadnych kłopo-
tów. .. - Spostrzegłem Jardan, która zmierzając ku nam, prze-
szła obok truposza. Omal nie wytrąciła mu szklanki. Jednym
desperackim ruchem wlał w siebie resztę napoju, spoglądając
na nas. Napój! Kukła zrobiła krok do przodu, kiedy spostrzeg-
ła, że chcemy odejść... Jego napój!
(Na ziemię!)
(O, cholera...)
Popchnąłem Elnear na stojących obok siebie Darica i La-
zuli, powalając wszystkich na podłogę. Sam wylądowałem na
wierzchu, uderzając się boleśnie o ich łokcie i kolana. W tej
samej chwili nieznajomy eksplodował.
Huk był tak silny, że miałem wrażenie, iż ktoś przebił mi
bębenki. Zwaliły się na mnie ciała, przygniatając mnie cięża-
rem. Leżałem przez jakiś czas, próbując złapać oddech; stara-
łem się rozpoznać, czy wszechobecny ból pochodzi z mojego
ciała, czy z zewnątrz, czy któryś z wrzasków i jęków wydo-
był się z mego gardła i czy to, co spływa mi po twarzy, to mo-
ja krew. Odbierałem wszystko jakby w zwolnionym tempie -
dźwięki, ruchy ludzi i towarzyszące im doznania. Zdawało
mi się, że runęła na mnie fala powodziowa, wciągając mnie
w głębiny.
Wreszcie ktoś zaczął usuwać przygniatający mnie ciężar;
zostałem odciągnięty na bok, niczym zwłoki. Zamrugałem,
próbując coś dojrzeć - mundury, emblematy Centaura,
krew... Po moim ramieniu ześliznęła się czyjaś ręka - ode-
rwana od barku. Spadła z pluskiem w wielką kałużę krwi na
podłodze. Ujrzałem Lazuli i usłyszałem.jej przeraźliwy
wrzask; rozpoznałem Darica, milczącego i oszołomionego;
odnalazłem Elnear: leżała z zamkniętymi oczyma... Moją
głowę wypełniało tyle bólu, przerażenia i szoku, że nie byłem
w stanie tego wszystkiego znieść.
W polu mego widzenia ukazał się Braedee. Chwycił mnie
pod brodę i uniósł mi głowę do góry.
- Słyszysz mnie?
- Nie - wymamrotałem, wtykając sobie palce do uszu. Ja
również miałem ochotę krzyczeć. Próbowałem zebrać w so-
bie siły, żeby odizolować mój umysł, odciąć się od tego stra-
szliwego hałasu...
Braedee zajrzał mi w oczy.
- Do cholery, chłopcze, skąd wiedziałeś...?
Zakląłem na głos i pokręciłem głową.
- Przecież mówiłem ci, mówiłem... - Tylko tyle potrafi-
łem z siebie wydobyć. Zresztą nie potrzebował innej odpo-
wiedzi.
14
Bomba w ciele człowieka zabiła troje ludzi, na szczęście
nie Elnear. Zniszczenia były ogromne, około dwudziestu
osób zostało przewiezionych do szpitala, w tej liczbie także
ja, chociaż najgorszym zadaniem było oczyszczenie mnie
z resztek zabitych. Zostałem dokładnie prześwietlony, a z ra-
mienia wyjęto mi odłamek kości, który wbił mi się w ciało ni-
czym pocisk. Wypuszczono mnie, podrapanego i na pół ogłu-
szonego, lecz poza tym nic mi nie dolegało, w każdym razie
jak na kogoś, z kogo trzeba było zdrapywać porozrywanych
ludzi.
Kiedy wychodziłem z gabinetu zabiegowego, mogłem
wreszcie przejrzeć na oczy. Włożyłem czyste ubranie, które
pojawiło się nie wiadomo skąd, otworzyłem drzwi i chwyci-
łem się futryny, niczym rażony piorunem.
Wiedziałem, że jestem w szpitalu i że musi to być jeden
z lepszych szpitali, jeśli wziąć pod uwagę klientelę, lecz po-
mieszczenie, w którym się znalazłem, mogło równie dobrze
stanowić hol najdroższego hotelu w N'yuk. Miłe dla oka zie-
lone ściany, umeblowanie napawające błogim spokojem, gru-
be dywany, przyćmione światło, muzyka tak cicha, jakby od-
bierana tylko podświadomie. Żadnej aseptycznej bieli, żadnej
ceramiki czy hałasu; nic nie wskazywało na to, że ktoś tu mo-
że cierpieć lub potrzebować pomocy. Wnętrze uderzało swoją
nierealnością. Mimo to gromadka ludzi siedzących na mięk-
Iciej kanapie przypominała garstkę rozbitków ściśniętych na
małej łodzi ratunkowej. Nikt nie miał na sobie wykwintnych
strojów, które nosili jeszcze przed godziną.
Lazuli obejmowała ramieniem Jira, siedziała z twarzą po-
bladłą i ściągniętą, widocznie naszpikowana tymi samymi
środkami uspokajającymi, które chcieli dać również mnie.
Odmówiłem, miałem dość narkotyków jak na jeden dzień.
Daric siedział naprzeciwko niej, na samym brzegu fotela, jak-
by miał cierń wbity w tyłek. Skrzywił się na mój widok, ale
tym razem nic nie powiedział. Wszyscy obecni w holu nale-
żeli do taMingów. Rozpoznałem jeszcze dwie osoby, w tym
także Charona; nie było nikogo spoza rodziny - z wyjątkiem
mnie.
A także Braedeego, który stał pośrodku kręgu osób i pra-
wdopodobnie zadawał pytania. A może odpowiadał na nie?
Nie przysłuchiwałem się jego słowom, nie miałem także
ochoty odbierać tego, co on czuł - w każdym razie nie w tej
chwili. Psychicznie znajdowałem się jeszcze w dość kie-
pskim stanie, udało mi się z mozołem, kawałek po kawałku,
wznieść mentalny mur, który oddzielił mnie od otaczających
przejawów agonii. Bałem się zburzyć go tak szybko.
Zastanawiałem się, czy moja obecność w tym szpitalu nie
jest pomyłką, kiedy zostałem zauważony. Braedee gestem na-
kazał mi się zbliżyć i rzekł szybko coś, czego nie zrozumia-
łem. Podszedłem i zająłem miejsce w kręgu taMingów, czu-
jąc skierowane na siebie spojrzenia wszystkich. Bardzo
chcieli się dowiedzieć, kim naprawdę jestem, a ja nie miałem
ochoty w tym gronie jednoznacznie określać swojej osoby.
Omiotłem ich wzrokiem, po czym spuściłem głowę i obliza-
łem wargi.
- Dziękujemy ci - powiedziała cicho Lazuli.
Zerknąłem na nią. Uśmiechnęła się do mnie i przeczesała
palcami nastroszone włosy Jira. Przytuliła go mocniej do sie-
bie, nie spuszczając wzroku ciemnych oczu z mojej twarzy.
Inni także zaczęli się uśmiechać, padły kolejne słowa podzię-
kowań. Charon taMing nie odezwał się nawet słowem; jego
oblicze przypominało zastygłą maskę.
Popatrzyłem na Darica. On także siedział z marsową miną,
jakby naśladował ojca.
- Proszę bardzo - rzekłem, spoglądając mu w oczy.
Nie wytrzymał i odwrócił głowę. Byłem już gotów pomy-
śleć, że jest mu wstyd, zwaliłem to jednak na karb mojej
wyobraźni.
- Gdzie jest Elnear? - zapytałem i dopiero po chwili
uświadomiłem sobie, że zapomniałem powiedzieć "pani", ale
tym razem nikt sienie skrzywił. Możliwe, że ocaliwszy jej ży-
cie, zyskałem prawo do zapomnienia, choćby tylko ten jeden
raz. - Czy nic jej nie jest?
Braedee usiadł na kanapie, na wyciągnięcie ręki ode mnie,
i skinął głową.
- Dzięki twojej... lojalności. - W jego głosie wyczułem tę
samą rezerwę, która uderzyła mnie podczas naszego pier-
wszego spotkania, jak gdyby podobne słowa z trudem prze-
chodziły mu przez gardło. Przeciągnął palcem po krzy wiźnie
łuku brwiowego i wzdłuż dolnej powieki. Był to najwyraź-
niejszy objaw zdenerwowania, jaki do tej pory u niego wi-
działem.
Przyszło mi na myśl, że zapewne widział więcej zabitych
ludzi, niż chciałby się do tego przyznać. Ciekaw byłem, co
powiedział taMingom i czy przyznał się, że nie chciał mnie
wysłuchać. Nie odezwałem się jednak.
- Siedzi przy Philipie - wyjaśniła Lazuli.
Uniosłem głowę, przypomniawszy sobie nagle, że Jardan
mijała nieznajomego właśnie wtedy, kiedy ten wychylał
szklankę.
Lazuli skinęła głową, jakby odczytała pytanie w mym
spojrzeniu.
- Została... poważnie ranna. - Zaczerpnęła głęboko po-
wietrza, starając się zapanować nad swym głosem. - Mó-
wią... że nie wiadomo, czy... - urwała i zamrugała szybko,
jakby została nagle oślepiona.
Skrzywiłem się. Zerknąłem znowu na Braedeego, który
siedział z zaciśniętymi wargami.
- Czy mogę z nią porozmawiać? Z panią Elnear, rzecz jas-
na. Muszę jej coś... powiedzieć.
Braedee zmarszczył brwi.
- Mam kilka pytań dotyczących tego, co stało się dziś wie-
czorem - wtrącił Charon taMing. - Chciałbym, żebyś odpo-
wiedział, zanim dokądkolwiek pójdziesz. - Jego głos był
równie lodowaty jak oczy.
Pokręciłem głową, patrząc mu prosto w twarz.
- Nie dzisiaj - odparłem, nie spuszczając wzroku. Unio-
słem się powoli, byłem jeszcze cały obolały. - Jestem choler-
nie zmęczony. Chcę się tylko zobaczyć z panią Elnear, a po-
tem pójść spać. Jutro odpowiem na wszystko.
Spiął się wewnętrznie. Po raz pierwszy dostrzegłem u nie-
go przejaw jakichś uczuć; chyba nie mógł uwierzyć własnym
uszom. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, odezwała się
Lazuli.
- Oczywiście, Kocie. Zaprowadzę cię do niej, a potem...
- Zerknęła na Charona i znów popatrzyła na mnie. - Może
będziesz tak miły i zabierzesz nas do domu. - Wstała i po-
ciągnęła Jira za rękę.
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem, czując żar rozlewa-
jący się po mojej twarzy.
- Tak, madam.
- Lazuli! - Charon chwycił ją za ramię. - Zostajemy dziś
na noc w mieście.
Kobieta pobladła jeszcze bardziej, lecz szybko rumieniec
wrócił na jej policzki.
- Nie - powiedziała. - Jeśli chcesz, możesz udawać, że nic
się nie stało, ale nie przede mną i nie przed Jirem. - Wyrwała
się z jego uścisku i podeszła do mnie. Chłopak ruszył za nią,
zerkając nerwowo przez ramię.
Charon uniósł się nieco, lecz zaraz usiadł z powrotem,
przygwożdżony spojrzeniami zgromadzonych osób.
- Dobrze. W takim razie zobaczymy się jutro. - Spoglądał
to na swą żonę, to na mnie.
Lazuli zadarła nieco głowę buntowniczo. Końcami palców
musnęła moją rękę. Spostrzegłem, że Charon zauważył ten
gest i nie spodobało mu się to, co zrobiła. Nie mogłem jednak
nic na to poradzić i bez słowa wyszedłem za nią.
Elnear siedziała samotnie w sąsiednim pomieszczeniu,
które także niezbyt przypominało poczekalnię szpitalną. Żal,
przerażenie i wyczerpanie - to wszystko wyczytałem z jej
twarzy, nie miałem odwagi sięgnąć do jej umysłu. Siedziała
plecami do wielkiej szyby z ciemnego szkła. Początkowo są-
dziłem, że to lustro, lecz gigantyczne okno wychodziło na salę.
chirurgiczną; Elnear mogła przez nie patrzeć do środka, ale
nie musiała tego robić: była tak blisko Jardan, jak to było tyl-
ko możliwe.
- Elnear... - rzekła cicho Lazuli, zmierzając w jej stronę.
Madam uniosła głowę i z jej oczu szybko zniknął wyraz
cierpienia. Podniosła się nieco chwiejnie, wyciągnęła ręce na
powitanie Lazuli i Jira, uściskała ich, a następnie wskazała
miejsca na kanapie.
Zrobiłem krok do tyłu, poczułem się jak intruz. Elnear
spojrzała na mnie zaczerwienionymi oczyma, chociaż nie by-
ło w nich już łez. Utkwiła we mnie spojrzenie błękitnych
oczu i wpatrywała się tak długo, że zacząłem żałować, iż tu
przyszedłem. Wreszcie opuściła rękę opartą na biodrze i wy-
ciągnęła ją ku mnie.
Niepewnie zrobiłem parę kroków i stanąłem przed nią.
Uścisnąłem jej dłoń, a Elnear drugą rękę położyła mi na ra-
mieniu, nakazując mi usiąść obok siebie.
- Czuję... - rzekła i zamilkła na dłuższą chwilę, jakby
wyjątkowo miała kłopot ze znalezieniem właściwych słów. -
Czuję, że mam wobec ciebie tak wielki dług wdzięczności, iż
jakiekolwiek słowa podziękowania czy nawet przeprosin by-
łyby tak puste, że mógłbyś je odebrać jak zniewagę. - Spo-
jrzała na moją dłoń, po czym uniosła wzrok. - Jestem ci bar-
dzo wdzięczna za to, co zrobiłeś. Dzięki Bogu nic ci się nie
stało. Poza tym jest mi tak strasznie przykro, Kocie...
Odwróciłem głowę, tłumiąc szaleńczy śmiech, który nara-
stał we mnie. Próbowałem się opanować, lecz mimo to z mo-
jego gardła popłynął zduszony jęk, przypominający bardziej
okrzyk cierpienia. Zakryłem usta dłonią i kilka razy zaczerp-
nąłem głęboko powietrza, aż zyskałem pewność, że mogę
znów spojrzeć Elnear w oczy z poważną miną.
Cała trójka patrzyła na mnie, lecz nikt nie wyglądał na
zdziwionego. Możliwe, że po tym, co nas spotkało, wszystko,
co robiliśmy, wydawało się normalne. Zerknąłem w bok na
ciemną szybę, usilnie starając się dojrzeć, co dzieje się po dru-
giej stronie.
- Mnie także jest przykro, madam, z powodu... - ski-
nąłem głową w stronę okna - Philipy. - Zabrzmiało to równie
bezsensownie i pusto jak przed chwilą jej słowa, lecz mimo
to poczułem ulgę.
Skinęła głową, a na wspomnienie tego, co dzieje się za szy-
bą, jej oczy zaszły łzami.
- Mają tutaj najlepszy sprzęt, Elnear - odezwała się Lazu-
li, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Potrafią dokonać wielu rze-
czy. Możesz być pewna, że zrobią wszystko, co w ich mocy.
- Tak, wiem. - Elnear westchnęła. Znów oparła zaciśnięte
mocno pięści na biodrach.
- Czy nie chcesz wrócić razem z nami do domu?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie, zaczekam tutaj. Nie ruszę się stąd, dopóki nie będę
pewna, że... wszystko jest w porządku.
Lazuli skinęła głową i wstała powoli; spojrzała na mnie. Ji-
ro także się podniósł. Wstałem i zaczekałem, aż oboje znajdą
się przy drzwiach. Zerknąłem na Elnear.
- Madam... powiedziałem pani całą prawdę. Nigdy i w
żadnej sprawie nie okłamałem pani. A to wszystko, co mówił
Stryger o moich przestępstwach w Starówce... robiłem to je-
dynie w celu utrzymania się przy życiu. Nic więcej.
Odwróciłem się i wyszedłem za Lazuli z pokoju. Nie wie-
działem, zresztą nie obchodziło mnie to, czy te słowa znaczy-
ły dla niej choć odrobinę więcej niż poprzednio i czy w ogóle
zapadły jej w pamięć. W każdym razie musiałem jej to po-
wiedzieć.
Kiedy szedłem za Lazuli i Jirem korytarzami centrum me-
dycznego, zrozumiałem, że wszyscy spotykani tu ludzie nosi-
li emblematy Centaura lub Centauryjskie identyfikatory.
- Czy ten szpital także jest waszą własnością? - zapyta-
łem.
Lazuli, która do tej pory się nie odzywała i nawet nie obe-
jrzała na mnie, teraz zerknęła przez ramię, wyrwana z rozmy-
ślań.
- To tylko tak wygląda. - Zaśmiała się nieco gardłowo,
jakby wciąż tkwiła na krawędzi mrocznej otchłani. - Centau-
rianie w znacznym stopniu sfinansowali budowę tego skrzyd-
ła i w zamian otrzymaliśmy długoterminowe prawo wyko-
rzystania niektórych pomieszczeń do własnych celów.
- Skrzydło taMingów? - mruknąłem i zaśmiałem się.
Lazuli odpowiedziała uśmiechem; na jej policzki wypłynął
lekki rumieniec.
- Wszystkie większe syndykaty postępują tak samo, ze
względów... bezpieczeństwa. - Odwróciła głowę, a głos
uwiązł jej w gardle. Zwolniła nieco kroku, aż znaleźliśmy się
w jednej linii. Mocno ściskała dłoń Jira, ten zresztą się nie
wyrywał.
Zjechaliśmy windą do garażu. Zaledwie kilka kroków
dzieliło nas od wygodnego, przytulnego wnętrza skoczka,
gdzie moglibyśmy się rozluźnić. Ten dzień, dla mnie, dobie-
głby wreszcie końca.
Kiedy drzwi windy się rozsunęły, najpierw ujrzałem Dari-
ca. Był oblężony, wokół niego niczym rój much nad padliną
kręciła się gromada reporterów.
- Jezu! - szepnąłem. - Kto ich tu wpuścił?
- To miejsce publiczne. - Lazuli rozejrzała się na boki,
szukając drogi ucieczki.
- Dajcie mi spokój! Ja nic nie wiem na ten temat! - Daric
wściekle wymachiwał rękoma. - Zapytajcie jego! - Odwrócił
się, wskazując na mnie. - Z nim powinniście rozmawiać, to
wasz bohater! - Zanurkował w bok i biegiem rzucił się ku
wyjściu.
Reporterzy ruszyli w naszą stronę. Otoczyli nas błyskawi-
cznie, przyparli do ściany, wyciągając ręce z wmontowanymi
kamerami i reflektorami; kilku z nich skierowało swe trzecie
oko na mnie.
Nagle ci, którzy znajdowali się najbliżej, zostali odrzuceni
do tyłu, jakby ktoś prysnął im w oczy środkiem na pluskwy,
a chór głosów ucichł, gdy znaleźliśmy się wewnątrz szczelne-
go kokonu pola.
- Kocie - mruknęła Lazuli - nie musisz z nimi rozma-
wiać, wciąż jesteśmy podłączeni do centauryjskiego systemu
bezpieczeństwa.
Zasłoniłem twarz ramieniem, gotów zrobić unik i zmykać
śladem Darica. Niespodziewanie dotarło do mnie, o co chcie-
li pytać reporterzy: nie chodziło im o dzisiejsze popołudnie,
lecz o wydarzenia wieczorne.
Powoli opuściłem rękę, tuż przed sobą ujrzałem twarz
Shandera Mandragory. Zauważyłem, że uciszał wszystkich
na poziomie poddźwiękowym.
- Wszystko w porządku - rzekłem do Lazuli. - Mogę się
z nimi spotkać, chcę im coś powiedzieć. - Nagi) zastrzyk ad-
renaliny, która przedostała się do mojej krwi na widok repor-
terów, dodał mi odwagi.
Lazuli nie wyglądała na uszczęśliwioną. Głosy reporterów
niespodziewanie znów dotarły do moich uszu: zniknęła dzie-
ląca nas ściana.
- .. .młody psion, kontrowersyjny doradca pani Elnear Ly-
ron-taMing - mówił Shander Mandragora, odpychając swego
kolegę łokciem. - Jesteś dziś bohaterem. - Uśmiechnął się do
mnie, szczerze i po przyjacielsku, usiłując zrobić dobre wra-
żenie. Miał na sobie coś w rodzaju elastycznej zbroi, podob-
nie jak inni. Ciekaw byłem, czy osłony miały chronić ich
przed sobą nawzajem, czy przed ich ofiarami. - Powiedz
nam, jak udało ci się ocalić panią Elnear oraz kilku innych
członków rodziny taMingów przed bombą zegarową w ciele
człowieka. - Spoglądał mi prosto w oczy, jego tęczówki mia-
ły kolor szafiru. Stał tak blisko, że niemal się dotykaliśmy,
i wyglądał prawie tak dobrze jak w trywizji: szczupły, świet-
nie zbudowany, przystojny. Przypomniałem sobie, że kiedyś
marzyłem, by zostać kimś takim jak on, a sypiałem wówczas
na zapleśniałym materacu w jednym z pomieszczeń budynku
przeznaczonego do zburzenia. - Czy korzystałeś z siły swego
umysłu?
Znów poczułem, że ogarnia mnie ten sam szaleńczy
śmiech. Zdusiłem go w sobie, próbując w myślach ułożyć ja-
kąś sensowną odpowiedź. Nie mogłem oderwać oczu od obie-
ktywu kamery umieszczonej pośrodku czoła Mandragory,
przypominał nieco zmętniały klejnot tej samej barwy co jego
tęczówki, emanował magnetyczną siłą przyciągania wzroku
- niemal taką samą jak wylot lufy pistoletu.
- Cóż... ja... - Poczułem nagle suchość w gardle wywo-
łaną obawami, że powiem coś źle. Przełknąłem ślinę. - Tak,
wykorzystałem mój... Dar. - Starałem się nie okazać zmie-
szania, używając tej nazwy. - Zauważyłem, że z umysłem
jednego z gości jest coś nie w porządku. On... nie był już
człowiekiem, był maszyną. Wiedziałem, że muszę ostrzec pa-
nią Elnear, zdążyłem w ostatniej chwili.
- Z jakiego powodu dziś wieczorem śledziłeś umysły go-
ści? - zapytał Mandragora i zamrugał szybko, jakby nie mógł
pojąć, jaką pełniłem rolę. - Czy zawsze śledzisz wszystkich
w swoim otoczeniu?
- Nie. - Pokręciłem głową, uśmiechem kwitując osłupie-
nie malujące się na jego obliczu. - To bardzo ciężka praca. Ja
wykonywałem tylko swoje zadanie. Kontrolowałem tłum, by
wiedzieć, czy wszystko w porządku. To jeden z powodów,
dla których mnie zaangażowano.
- Czy mam rozumieć, że pełniłeś rolę osobistego szpiega
pani Elnear... ? - Przed twarzą Mandragory pojawiła się nagle
czyjaś dłoń, tym razem obiektyw kamery spojrzał na mnie
z czubka palca. Nieco wyżej dostrzegłem wytatuowany emb-
lemat jakiegoś syndykatu, którego nie zdążyłem rozpoznać.
- Nie! - Zdusiłem przekleństwo, które cisnęło mi się na
wargi. Przyszło mi na myśl, że ta dłoń należy do reportera sie-
ci informacyjnej Strygera.
- Miałeś szpiegować dla Centaurian? - zapytał reporter
Potrójnego G.
- Zostałem wynajęty do ochrony pani Elnear, ponieważ
ktoś próbował ją zabić. Omal nie udało się to dziś wieczorem.
- Dlaczego pani Elnear nie powiedziała nam dzisiaj o tym
w swojej replice? - Przed sobą miałem znowu twarz Shande-
ra Mandragory, a za jego plecami rozległ się czyjś jęk.
Wzruszyłem ramionami i zmarszczyłem brwi.
- Możliwe, że po prostu nie miała ochoty informować
0 tym całej Galaktyki.
- Pani Elnear... - wtrąciła Lazuli czystym, dźwięcznym
głosem - nie chciała, by oglądający ją ludzie odczuli, że wy-
korzystuje swoje osobiste problemy do pozyskania ich sym-
patii. Uważała, że jej argumenty są na tyle mocne, iż wystar-
czą same za siebie.
Uśmiechnąłem się z wdzięcznością, gdy kamery oraz zain-
teresowanie reporterów zwróciły się w stronę Lazuli.
- Pani Lazuli taMing - oznajmił Mandragora, poznając ją
1 odczytując dane z podłączonego banku pamięci. - Także
przeżyła dzisiejszą tragedię. Czy ma pani jakieś podejrzenia
co do osoby, która dokonała zamachu na życie pani Elnear?
- Nie. - Lazuli pokręciła głową. - Nie mam żadnych po-
dejrzeń. - Czułem, że mimo tej sztucznej, aroganckiej maski
członka zarządu przeszył ją dreszcz.
- Jak się czuje pani Elnear? Dlaczego jeszcze nie wyszła?
- ktoś zawołał, uprzedzając Mandragorę.
- Czuje się dobrze, nie ucierpiała. - Lazuli musiała pod-
nieść głos, żeby zwrócić na siebie uwagę. - Jej serdeczna
przyjaciółka została poważnie ranna i pani Elnear czeka na
wiadomości o stanie jej zdrowia.
- Dlaczego nie ostrzegłeś wszystkich? - Ktoś znowu na-
skoczył na mnie. - Dlaczego nie sprowadziłeś służb ochrony?
Nie mogłem dojrzeć, czyj emblemat nosił ten reporter.
- Bo... nie miałem czasu. - Sam nie wiedziałem, dlaczego
kryję Braedeego.
- Czemu nie próbowałeś go obezwładnić? Jak mogłeś do-
puścić do tego, by zginęli ludzie? Miałeś możliwość po-
wstrzymać go siłą swego umysłu!
- Nic podobnego, jestem tylko telepatą, to wszystko.
W dodatku niezbyt dobrym. Nie jestem Bogiem ani też poli-
cjantem.
- Byłeś jednak kryminalistą. Dlaczego pani Elnear zatrud-
niła zdrajcę związanego z terrorystą? Czemu przebywasz na
wolności? Wizytator Stryger nazwał cię...
- Wiem, jak mnie nazwał! - Odsunąłem na bok jedną ka-
merę, lecz w jej miejsce pojawiły się trzy inne. - On jest
kłamcą! - Obróciłem się twarzą do Mandragory, do jego obie-
ktywu. - To ty pozwoliłeś dzisiaj Strygerowi oskarżyć panią
Elnear! - krzyknąłem. To prawda, mógł tak pokierować deba-
tą... - Jezu! Sam nie mogę w to uwierzyć... Nie pracowałem
dla Quicksilvera, ja go zabiłem! Czy ktokolwiek z was wie
o tym? Jak, do cholery, możecie wiedzieć o mnie wszystko,
a nie znacie tego faktu?
- Chcesz powiedzieć, że należałeś do jego grupy terrory-
stycznej i wydałeś go w ręce ZTF? - zawołał. Głupi łajdak!
- Do cholery, zabiłem go w samoobronie! A także po to,
by ocalić przyjaciół i uratować wasze śmierdzące telhassium.
Nie jestem zdrajcą, pracowałem dla ZTF. Macie głowy nabite
faktami, dlaczego więc nie sięgniecie po te informacje? By-
łem wśród tych cholernych bohaterskich psionów. Przynaj-
mniej do czasu, aż trzeba było wymienić ich nazwiska... tak
jak dziś. Ale wtedy mnie to nie obchodziło, gdyż po dokona-
niu zabójstwa przeżyłem poważne załamanie nerwowe. Za-
wsze się tak dzieje, kiedy telepatycznie popełnione zostanie
morderstwo... - Musiałem przerwać, żeby zaczerpnąć po-
wietrza. Dokoła zaległa martwa cisza. -1 myślę, że to nadal
nic nie znaczy, jeśli jest się zarówno psionem, jak i bohate-
rem.
Po chwili padły dalsze pytania, ale było już za późno. Zna-
jdowałem się w połowie drogi do skoczka, a Lazuli i Jiro szli
tuż za mną.
Pojazd odgrodził nas od reporterów i po chwili wystarto-
wał, zaprogramowany przez Lazuli. Kiedy tylko wylecieli-
śmy z garażu, z głośnika popłynął mechaniczny głos:
- Pani Lazuli, wykryłem pięć aparatów podsłuchowych
ukrytych w strojach pasażerów.
- Unieszkodliwić je - rozkazała spokojnym głosem.
Zdawało mi się, że wyczuwam falę energii ukierunkowaną
na zniszczenie obwodów elektronicznych.
Lazuli czekała w milczeniu, aż wreszcie głos oznajmił:
- Wykonane.
Dopiero teraz zagłębiła się w pianolitowym fotelu i ukryła
v twarz w dłoniach. Po chwili opuściła ręce i złączyła je na
brzuchu w geście bezsilności.
- Założyli nam podsłuch? - spytałem z niedowierzaniem.
, Skinęła głową. W świetle mijanej latarni spostrzegłem łzy
błyszczące jej na policzkach. Jiro zerknął na nią, a kiedy ujrzał
płaczącą matkę, jego wargi także zaczęły drżeć. Wkrótce i je-
mu popłynęły z oczu łzy, ukrył twarz w sukni matki.
Przełknąłem ślinę. Izolowałem mój umysł w obawie, że za
chwilę i ja się rozpłaczę.
- Przepraszam - mruknąłem, dopiero teraz zrozumiawszy,
jak wiele musiało ją kosztować zachowanie wobec reporte-
rów spokoju, dumnego oblicza - jedynie po to, by osłaniać
mnie i Elnear. - Nie wiedziałem, że... - Zacisnąłem dłonie
w pięści, lecz po chwili rozprostowałem palce; byłem zbyt
zmęczony, by ulec wściekłości. Czułem ból w całym ciele,
w każdym nerwie. Żałowałem teraz, że nie połknąłem wszy-
stkiego, co mi dawano w centrum medycznym.
- Nic się nie stało - skłamała. - Jestem do tego przyzwy-
czajona. - Wyprostowała się w fotelu i wytarła oczy. -To by-
ła po prostu ta ostatnia rzecz, to jedno zdarzenie za dużo. Oni
nie mają prawa postępować w ten sposób wobec ciebie, a po-
średnio także wobec Elnear... Nie mają prawa! - Pociągnęła
nosem. - Tylko tyle potrafią...
- Wiem, że wszyscy reporterzy działający dla syndykatów
kłamią - powiedziałem, starając się dobierać słowa. - Nie
miałem jednak pojęcia, że ci niezależni są takimi samymi
dupkami.
Skrzywiła się, a Jiro uniósł głowę z jej ramienia i spojrzał
na mnie, jakby nie mógł uwierzyć, że ktoś może używać ta-
kiego słownictwa w rozmowie z jego matką.
- Przepraszam, madam. - Spojrzałem przez okno na
wschodzący wielki księżyc i leżący w dole pogrążony w mro-
ku świat. Przez chwilę przypominało mi to inną planetę.
- Nie przepraszaj - rzekła. - To tylko dość niecodzien-
ne... - Zmarszczyła brwi; jej myśli skierowały się w inną
stronę. - Nasi fachowcy od łączności powinni byli się tym za-
jąć i przekazać do Sieci całą prawdę. Sama nie wiem, dlacze-
go nikt się tym nie zainteresował.
Spojrzałem na nią, uzmysłowiwszy sobie nagle, że prze-
cież ona wie o mnie to co wszyscy - prawdę, a także wiele
kłamstw. Sprawiała wrażenie, jakby dla niej nie miało to żad-
nego znaczenia.
- Madam. - Nie chciałem mówić jej po imieniu, gdyż Jiro
wciąż patrzył na mnie dziwnym wzrokiem. - Czy dziś wie-
czorem w szpitalu Braedee mówił coś na temat tego, co
0 mnie wygadywał Stryger?
Pokręciła głową.
- Nikt go nie zapytał?
- Zrobił to pradziadek Hwang - wtrącił Jiro - ale Charon
zbagatelizował sprawę, powiedział, że to nie ma znaczenia
1 że wszystko układa się znakomicie.
- Znakomicie? - Zmarszczyłem czoło, zastanawiając się,
co on, do cholery, przez to rozumiał. Byłem jednak zbyt zmę-
czony, aby próbować czegokolwiek dociec. - Nie jestem
zdrajcą - dodałem.
Lazuli spojrzała na mnie. Jej twarz w świetle księżyca wy-
glądała niezwykle poważnie.
- Nigdy cię za takiego nie uważałam.
- Dlaczego?
Spuściła szybko głowę i wzruszyła ramionami.
- Nie zachowujesz się jak zdrajca. - To nie była szczera
odpowiedź, ale dałem już temu spokój.
- Czy Daric opowiadał coś pani i madam Elnear?
Zrobiła zdziwioną minę, jakbym zapytał o coś zupełnie
niestosownego.
- Powiedział, że zabrał ciebie i Jira na występ Argentynę.
Zaznaczył, że tobie przedstawienie podobało się jeszcze bar-
dziej niż Jirowi. Zbeształam go, że zabiera chłopaka wszędzie
ze sobą i nie powiadamia mnie nawet. - Znowu w macierzyń-
skim geście otoczyła syna ramieniem.
Zerknąłem na Jira, ciesząc się, że skrywa nas półmrok.
- Nigdy już i nigdzie nie wybiorę się z Darikiem - rzekł
twardo Jiro głosem pełnym złości i rozczarowania. Spojrzał
szybko na mnie i zaraz odwrócił głowę.
- Dlaczego?-spytała Lazuli.
- Bo on jest kreaturą - odparł Jiro.
Palce Lazuli poruszyły się błyskawicznie w jakimś krótkim
bezgłośnym pytaniu. Jiro pokręcił głową. Lazuli spojrzała na
mnie. Poczułem skurcz żołądka w obawie, że za chwilę spyta
mnie, co się naprawdę stało. Nie zapytała jednak. Resztę po-
dróży spędziliśmy w milczeniu.
Kiedy wylądowaliśmy przed domem, pomogłem Lazuli
zaprowadzić Jira do jego pokoju. Zaczekałem chwilę, aż po-
łoży go do łóżka; stałem oparty o futrynę, nie mogąc ruszyć
ręką ani nogą. Gdy Lazuli zgasiła światło w pokoju i wycho-
dziła na korytarz, usłyszałem, że Jiro zawołał moje imię.
Spojrzałem na nią i gdy skinieniem głowy zgodziła się,
wszedłem do środka.
- Kocie... ? - zapytał Jiro zmęczonym głosem.
- Tak, słucham. - Gdy moje oczy przystosowały się do
ciemności, w odrobinie światła padającego z korytarza do-
strzegłem jego twarz. On chyba nie mógł mnie widzieć.
- Pewnie myślisz, że jestem skończonym głupkiem, pra-
wda?
- Nie. - Uśmiechnąłem się. - Tylko szczęściarzem, ale ni-
czyje szczęście nie trwa wiecznie.
- Ocaliłeś ciocię Elnear, tak jak obiecywałeś. Uratowałeś
także moją mamę... - Głos mu się załamał, oczy wypełniły
łzami. - Dam ci wszystko, co zechcesz. Mam takie rzeczy, ja-
kich nigdy nie widziałeś...
Bez słowa odwróciłem się i ruszyłem w stronę wyjścia.
- Kocie...?
Przystanąłem.
- Bałem się ciebie dziś wieczorem i brzydziłem się tobą.
- Wiem o tym.
- Ale teraz już się nie boję.
Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej.
- To dobrze.
Kiedy wyszedłem na korytarz, Lazuli spojrzała na mnie
pytająco.
- Chciał mi tylko podziękować.
Skinęła głową, zawahała się i po chwili położyła dłoń na
mym ramieniu.
- Kocie...
- Pani to już zrobiła. Dobranoc, madam. - Odwróciłem się
i odszedłem korytarzem, póki nie było za późno. Wbiegłem
po schodach i skierowałem się do swojego pokoju. Padłem na
łóżko, zrzuciwszy z siebie ubranie.
Nie mogłem jednak zasnąć. Leżałem w ciemnościach,
a mijające sekundy rozbrzmiewały w mej głowie jak odgłos
kapiącej wody. Czułem, że każdy centymetr mego wyciągnię-
tego ciała skręca się, wije i dygocze, niczym szarpnięta stru-
na. Kiedy zamykałem oczy, pojawiały się rzeczy, jakich abso-
lutnie nie miałem ochoty oglądać. Gdy zaś otwierałem oczy,
świadomość mego ciała w pustym łóżku i pustym pokoju tyl-
ko powiększała straszliwe poczucie osamotnienia.
Nagle drzwi pokoju otworzyły się cicho i ktoś wszedł do
środka. W smudze księżycowego blasku dostrzegłem zarys
sylwetki w jasnej, długiej koszuli nocnej... Jule. Iskierka
światła tląca się w dłoni pomagała kobiecie odnaleźć drogę
w ciemności.
- Lazuli... - Dźwignąłem się na łokciach, czując, jak koł-
dra zsuwa się z mych ramion obandażowanych pianoskórą.
Nie powinnaś tu przychodzić nie rób mi tego tak bardzo cię
pragnę... Bałem się przemówić, nie wiedziałem, która z tych
rzeczy wyrwie mi się z gardła.
Położyła miniaturową lampkę na nocnym stoliku i stała,
spoglądając na mnie. Kruczoczarne włosy spadały jej na ra-
miona, a w tym nikłym oświetleniu jej skóra miała kolor bur-
sztynu. Uniosła ręce i zaczęła rozpinać perełki guzików noc-
nej koszuli.
- Zaczekaj... - szepnąłem ze ściśniętym gardłem.
Zamarła w bezruchu, wpatrując się we mnie.
- A co z... Charonem? - Spuściłem głowę, nie wiedząc,
kogo się bardziej obawiać: jej czy siebie. - Gdyby ktokolwiek
się dowiedział...
W jej oczach nagle pojawiły się łzy.
- Proszę... - szepnęła drżącym głosem. - Chyba nie
chcesz, żebym cię błagała. Potrzebuję kogoś, nie chcę być dzi-
siaj sama.
Uniosłem rękę. Chwyciła ją w dłonie i pocałowała, siada-
jąc na łóżku. Pełen niedowierzania rozluźniłem umysł, który
od chwili eksplozji trzymałem zaciśnięty kurczowo w pięść,
i pozwoliłem mu wypełnić się jej myślami, jej emocjami.
Omal nie zginęła dziś wieczorem... A jednak była żywa, tak
bardzo żywa, że każdy nerw jej ciała dygotał z pożądania. Nic
sięjuż dla niej nie liczyło, ani Charon, ani dzień jutrzejszy, ani
to, kim ona jest, a kim ja. Potrzebowała czyjejś czułości, to
wszystko. Chciała, żebym wziął ją w ramiona, ja, a nie ktoś
inny. Ponieważ ilekroć spoglądała mi w oczy, czytała w nich,
jak bardzo i ja tego pragnę...
Drżącymi rękoma ułożyłem ją obok siebie, jej włosy mus-
nęły mój policzek; odnalazłem jej usta i pocałowałem ją. Po
chwili odsunąłem się, lecz nie miałem odwagi spojrzeć jej
w oczy; ja też czułem pożądanie... Nie wiedziałem jednak,
co robić. Nieraz bywałem już z kobietami, ale dotychczas za-
wsze łączyły nas jedynie pieniądze. Nie znając swych imion,
nie patrząc sobie w twarze, robiliśmy to, co było do zrobienia
- bez głębszych doznań i bez większej nadziei. Nigdy, nawet
w najdzikszych sennych fantazjach, nie miałem takiej kobie-
ty: pięknej, nietykalnej, która naprawdę mnie pragnęła, któramiała prawo
oczekiwać czegoś, czego ja nie potrafiłbym jej
dać. Strach, że nie będę umiał zaspokoić jej pragnień, okazał
się nagle nie do pokonania.
Lazuli jednak ujęła mą dłoń, tak delikatnie, jakby uważała
mnie za dziewicę, i położyła ją na swej piersi. Odnalazłem
guziczki nocnej koszuli i niezgrabnie, drżącymi palcami do-
kończyłem to, co ona zaczęła. Śliski materiał zdawał się umy-
kać mi z dłoni, jakby żył własnym życiem, a spod jedwabiu
wyłoniło się ciało Lazuli - ciepłe, płonące pożądaniem. Prze-
szył mnie dreszcz, kiedy poczułem miękkość jej skóry, a ona
przycisnęła swe biodra do moich. Położyłem się na niej, obej-
mując ją ramionami. Wszystko poszło zbyt łatwo, biorąc pod
uwagę wydarzenia dzisiejszego dnia... Zbyt łatwo.
Przywarła do mnie, rozchylając usta i czekając na pocałun-
ki; jej wargi przypominały płatki kwiatu zaraz po deszczu.
Mógłbym całować je bez końca, zagubić się bez pamięci, od-
czuwając jej rozkosz... Zawsze chciała być całowana w ten
sposób, całowana i całowana bez końca... Jej pożądanie roz-
palało moje myśli. Powoli, kolistymi ruchami wodziła po
mnie dłońmi: po białych bliznach okrywających moje plecy,
po cienkiej skórze na żebrach, po biodrach. Wyśliznąłem się
z niej, pieszcząc dłońmi jej piersi; przesunąłem rękę, mus-
nąłem palcami krągłość jej bioder, aż wreszcie dotknąłem tej
rozgrzanej, pożądliwej doliny między jej nogami.
Jęknęła cicho i poruszyła biodrami, pozwalając mi wnik-
nąć głębiej w owo tajemne miejsce; odbierałem przekaz jej
umysłu, tak samo otwartego i płonącego żądzą jak jej ciało.
Podążyłem za głosem tych szeptów, wciąż głębiej i głębiej,
poznając wszelkie odcienie tego słodkiego bólu, pragnienia
i narastającej z każdą sekundą rozkoszy. Nigdy nie kochałem
się z kobietą, korzystając ze swego Daru - nie wiedziałem,
jak się to odczuwa, jak podwójnie odbiera się każdą ekstazę,
jak rozkosz kobiety przenika własną; każde dotknięcie jej cia-
ła sprawiało mi taką samą przyjemność jak pieszczoty jej pal-
ców przesuwających się po mojej skórze. Nagle zniknął
wszelki strach, że nie będę potrafił dać jej tego, czego oczeki-
wała. Teraz dokładnie znałem jej pragnienia...
Zasypałem pocałunkami jej szyję, ramiona, piersi... jak-
bym działał zgodnie z jej wskazówkami, wypełniał z narasta-
jącym pośpiechem jej każde, nie wypowiedziane życzenie.
Oddech Lazuli zmienił się w krótki, urywany spazm; jęknęła
i zaczęła dygotać, a w jej umyśle jak przez mgłę pojawiła się
świadomość tego, co robię. Zdumienie, rozkosz, pożądliwe
pragnienie, narastający lęk...
Jej dłonie, które mnie przytulały i pieściły, nagle zaczęły
mnie odpychać. Odsunąłem się, dysząc ciężko, lecz to nagłe
rozłączenie trwało tylko, póki żar jej nie zaspokojonego pra-
gnienia nie wypalił do końca strachu. Wtedy zacząłem od po-
czątku. Tym razem byłem ostrożniej szy, nie reagowałem na
każde jej życzenie, w każdym razie nie za szybko; świadomie
przeciągałem wszystko, chcąc dać jej odczuć, że wciąż istnie-
ją pewne tajemne obszary znane wyłącznie jej - przynajmniej
wśród jej myśli. Uspokajałem ją, niemal usypiałem swoimi
pieszczotami, aż w końcu moje usta dotknęły tego miejsca,
gdzie tak bardzo pragnęła poczuć dotyk czyichś warg...
Narastająca fala jej rozkoszy dosięgnęła krawędzi i przela-
ła się, ogarniając ją, ogarniając mnie, przenikając każdy nerw
mego ciała, aż wreszcie nie byłem w stanie dalej panować
nad sobą. Znów przywarłem do niej biodrami, odnalazłem to
miejsce płonące tak silnym pożądaniem i wszedłem w nią,
głęboko, w tę najbardziej skrytą część, gdzie teraz była goto-
wa mnie wpuścić. Zacząłem się poruszać, odczuwając siebie,
odbierając wrażenie jej wnętrza, oszołomiony doznaniami.
Ona również zaczęła poruszać biodrami i tym razem to we
mnie narastała fala, unosząc się do niewiarygodnej wysoko-
ści; wreszcie eksplodowała - we mnie, na zewnątrz - i runęła
ścieżkami nawiązanego kontaktu wprost w jej nie przygoto-
wany umysł. Znów poczułem jej ekstazę, narastającą i zde-
rzającą się z moimi odczuciami, by wreszcie zlać się w jed-
ność. Zamknąłem usta Lazuli pocałunkiem, by powstrzymać
jej krzyk; odwzajemniła go, coraz mocniej i mocniej, dopóki
z naszego wspólnego płomienia nie pozostało nic poza gorą-
cym popiołem.
Kiedy leżeliśmy objęci ramionami, poczułem na twarzy
łzy - nie wiedziałem jednak: jej czy moje. Tuliliśmy się do
siebie, aż pierwszy brzask rozjaśnił mrok nocy. Dopiero wte-
dy zmorzył nas sen.
15
Kiedy się obudziłem, słońce stało już dość wysoko, ale mój
umysł pogrążony był w półśnie. Westchnąłem i sięgnąłem rę-
ką poprzez smugę światła, by dotknąć jej ciepłej skóry, a za-
razem poczuć jej myśli. Ale łóżko było puste, a telepatycznie
zetknąłem się z umysłem kogoś zupełnie obcego.
Poderwałem się, zmieszany; przeszył mnie dreszcz na wi-
dok nie znanego, umundurowanego mężczyzny stojącego
przy moim łóżku. Ochroniarz obrzucił mnie spojrzeniem
oczu bez wyrazu.
- Szef oraz mister Charon chcą rozmawiać z tobą na temat
wczorajszych wydarzeń.
Lazuli... Ugryzłem się w język, żeby nie zadać pytania, za-
nim sam nie znajdę na nie odpowiedzi. Me. Nie dostrzegłem
nawet jej śladu, nie odnalazłem także niczego w jego my-
ślach. Chodziło im o zamach, o nic więcej. Jeśli tamten nawet
spostrzegł moje poczucie winy czy nagłe odprężenie, nie po-
winien zawracać sobie tym głowy. Jego umysł ukierunkowa-
ny był jednostronnie.
- Oczywiście. Proszę dać mi tylko trochę czasu.
Kiedy się ubierałem, zaciekawiło mnie, z jakiego powodu
wysłali gońca, zamiast po prostu mnie wezwać. Może nagle
podwoili środki bezpieczeństwa? A może po prostu chcieli
mnie przestraszyć?
Przechodząc obok lustra w łazience, pochwyciłem jakiś
zielony rozbłysk. Zatrzymałem się, odwróciłem głowę i spoj-
rzałem na swoje odbicie. W uchu coś mi silnie błyszczało.
Uniosłem rękę, musnąłem to palcami, uśmiechając się jedno-
cześnie. To nie był ten sam kolczyk, który nosiłem poprze-
dnio - zielony kamyk przy każdym ruchu głowy rzucał silne
rozbłyski jak kocie oko. Domyśliłem się natychmiast, kto mi
go założył. Przykleiłem sobie plaster za uchem i wróciłem do
sypialni.
Pierwszą rzeczą, którą ochroniarz zrobił, kiedy zszedłem
na dół, było zerwanie mi plastra. Takie miał rozkazy od Brae-
deego. Efekty oddziaływania narkotyku miałem jeszcze od-
czuwać przez jakieś pół godziny; widocznie chcieli, żebym
był ślepy i głuchy, nim dolecimy do miasta. Ochroniarz wy-
rzucił plaster do kosza, a ja nie zadałem sobie trudu powiado-
mić go, że mam jeszcze drugi - za drugim uchem.
Wróciliśmy do N'yuk, do biurowca taMingów. Trudno by-
ło poznać, że zginęły tu wczoraj trzy osoby i przelało się wie-
le krwi. Przeszedłem za ochroniarzem przez salę, gdzie to się
wydarzyło, lecz wszystko było tu nieskalanie czyste: ściany,
dywan, meble. Co prawda, niektóre sprzęty wyglądały nieco
inaczej, niż je pamiętałem, lecz mimo wszystko świetnie pa-
sowały do tego wnętrza. Mimo to poczułem mrowienie.
Braedee i Charon taMing czekali na mnie w sąsiednim po-
mieszczeniu, nie większym od więziennej celi, co jeszcze
bardziej wpłynęło na moje samopoczucie. Kiedy przekroczy-
łem próg, poczułem w głowie dotyk jakichś nieludzkich ma-
cek, lecz owo wrażenie szybko minęło. Zrozumiałem błyska-
wicznie: byliśmy w szczelnie izolowanym pokoju, tak naje-
żonym systemami ochrony, że telepatycznie odczułem ich
działanie. Stanąłem, zakłopotany. Braedee podniósł się z ka-
napy. Charon pozostał na miejscu; siedział sztywno, wpatru-
jąc się we mnie. Zmusiłem się, aby spojrzeć mu w oczy, sta-
rając się jednocześnie nadać mej twarzy tak bezosobowy wy-
raz, jak tylko potrafiłem. Usiłowałem nie dać po sobie
poznać, że spędzenie nocy z czyjąś żoną należy do rzeczy,
w których nie mam wieloletniego doświadczenia.
- Dlaczego tak mi się przyglądasz? - warknął.
- Bez powodu, proszę pana. - Obejrzałem się na Braede-
ego, który stał przy drzwiach.
- Siadaj - rzekł, wskazując mi krzesło.
Spojrzałem w tym kierunku, ciesząc się, że nie muszę pa-
trzeć na któregoś z nich. Moje myśli jednak skierowane były
ku Charonowi; odczuwałem niemal tak silne zaniepokojenie,
jakiego on się po mnie spodziewał - z najróżniejszych powo-
dów. Nie byłem jednak ani głuchy, ani ślepy. Spośród gąszczu
jego udoskonaleń wyłowiłem żywe zainteresowanie tym, czy
usiądę na krześle. Z trudem opanowałem chęć obejrzenia się
na niego. W zamian wbiłem wzrok w krzesło, które wskazał
mi Braedee. Wyściełane, szaroniebieskie, z wysokim opar-
ciem - z pozoru nie było w nim nic szczególnego. Lecz czło-
wiek, który by na nim usiadł, zostałby porażony, i to w naj-
bardziej czułe miejsce.
Niedowierzanie osadziło mnie na miejscu. Po co...? Pu-
łapka! Gdyby moje zdolności psi były nieczynne, tak jak tego
chcieli, powinienem podejść do krzesła i usiąść; widzieliby,
jak wyskakuję w górę. Natomiast gdybym mógł czytać w my-
ślach Charona, poznałbym prawdę...
Braedee spojrzał na mnie uważnie. Skoncentrowałem się
na wszystkich funkcjach ciała, mając nadzieję, że moja reak-
cja ich zadowoli. Zachowując usilnie spokój, ruszyłem przed
siebie i podszedłem do krzesła. Udało mi się nie wziąć głębo-
kiego oddechu, kiedy na nim siadałem.
To nie był blef. Zerwałem się, klnąc na głos, kiedy wstrząs
elektryczny dosięgnął moich pośladków.
- Co, do cholery...?! - wrzasnąłem, jakbym o niczym nie
wiedział. Jednego nie musiałem udawać: wściekłości. - To
miał być jakiś głupi żart? - Spojrzałem na Braedeego i po-
trząsnąłem rękoma.
Ten stał bez ruchu z rękoma założonymi za siebie. Nie
drgnął nawet, a to oznaczało, że pomyślnie przeszedłem test.
Charon rozsiadł się wygodnie na kanapie; rozluźnił się, po-
zbywając się podejrzeń, zadowolony tak jak Braedee.
- To nie był żart, sprawdzaliśmy cię - wyjaśnił spokojnie
Braedee. - Zrobiliśmy ci test.
- Na co? - spytałem, marszcząc brwi.
- Czy możesz czytać w naszych myślach.
- Cholera! Może wy macie tutaj głowy - rzekłem, rozcie-
rając pośladki - ale ja mam swoją na karku. - Udowodniłem to,
kiwając głową w jego kierunku. - Czyje to krzesło? Darica?
Skrzywił się.
- Siadaj... Obiecuję, że to się już nie powtórzy.
- Sam sobie tu usiądź - odparłem. Wiedziałem, że mówi
prawdę, aleja straciłem już wszelką ochotę do siadania.
Wzruszył ramionami i usiadł na tym samym krześle. Nic
się nie stało.
- A swoją drogą, dlaczego mam występować przed wami
w roli martwiaka? - zapytałem.
- Mister Charon sobie tego życzył - wyjaśnił Braedee,
zerkając na taMinga.
Odwróciłem się i także popatrzyłem na niego. Tym razem
było mi znacznie łatwiej.
- Sądziłem, że płaci pan za to, abym przez cały czas był na
posterunku. - Ciekaw byłem, czy nie mógł się pogodzić z fa-
ktem, że mógłbym grzebać w jego myślach, czy też faktycz-
nie miał coś do ukrycia. Miałem zamiar poznać prawdziwą
przyczynę, zanim wyjdę z tego pokoju.
Jego gniew zalał mnie falą żaru.
- Płacę ci za to, byś wykonywał nasze polecenia - rzekł. -
To my będziemy zadawali pytania, a ty masz na nie odpowia-
dać. Grzecznie. - Rzucił Braedeemu szybkie spojrzenie mó-
wiące wyraźnie, że tamten pozwala mi na zbyt wiele, i po-
średnio nakazujące mi zamknąć się. Przypomniałem sobie, co
zrobił Braedee przed posiedzeniem rady. Wówczas także nie
dał mi dojść do słowa, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem cze-
goś, co mogłoby zniszczyć jego karierę. W każdym razie po-
sunął się nieco za daleko.
- Dobrze, proszę pana - odparłem, spostrzegłszy pięść
scyberowanej ręki Charona. Nie musiałem czytać w jego my-
ślach, żeby odgadnąć, co miał ochotę nią zrobić. Nawet świa-
domość tego, że zawdzięcza mi ocalenie jego rodziny i Elne-
ar, nie wpłynęła na jego stosunek do psionów, a być może na-
wet stał się bardziej zawzięty. Podszedłem do kanapy i usiad-
łem: poza krzesłem było to jedyne miejsce do siedzenia.
Odsunąłem się jak najdalej od Charona. Kanapa wyściełana
była czymś tak miękkim, że zafalowała pode mną jak woda.
Miałem trochę kłopotów z utrzymaniem równowagi.
- Czego chce się pan dowiedzieć? - zapytałem.
- Czytałeś wczoraj wieczorem w myślach tego zama-
chowca - rzekł.
Chociaż nie było to pytanie, przytaknąłem ruchem głowy.
- Zauważyłeś coś, co wzbudziło twoje podejrzenia, a co
zupełnie uszło uwagi wszystkich systemów bezpieczeństwa.
Co to było?
Zerknąłem na Braedeego, który wpatrywał się we mnie ze
ściągniętą twarzą. Widocznie nie powiedział im o niczym.
Wśliznąłem się do jego umysłu, przemknąłem pod syczącym
rusztowaniem układów cybernetycznych, nad zbyt klarowny-
mi strumieniami połączeń biosoftu, i bardzo ostrożnie sięg-
nąłem w głąb. Wiedział, że nikomu nie powiedziałem o tym,
co zrobił - albo raczej czego nie zrobił - wczoraj wieczorem.
Liczył na to, że nadal go będę krył, chociaż nie znał powodów
mojego zachowania. Ja zresztą także ich nie znałem... Wy-
myślił sobie, że oczekuję czegoś w rewanżu. '
Uzmysłowiłem sobie, że ma rację. Musiałem wykombino-
wać, czego mógłbym od niego chcieć.
- Ktoś pozbawił go umysłu - powiedziałem. - Został
przeprogramowany, miał udawać człowieka, którym już nie
był. Został zmieniony w... martwą biologiczną maszynę. -
Na samą myśl o tym, co mu zrobiono, tak silnie zacisnąłem
szczęki, że aż rozbolały mnie zęby. - Kto to był? - Biedny łaj-
dak.
- Centauryjski urzędnik średniego szczebla. - Charon ma-
chnął ręką, odsuwając wspomnienie o martwym człowieku,
jakby wyrzucał do kosza nieaktualną prognozę pogody. - Nikt
ważny. - Zerknąłem na niego i szybko odwróciłem wzrok. -
Ważne jest to - ściszył głos do tego stopnia, że trzeba się było
wsłuchiwać - kto mu to zrobił.
Na jego twarzy odmalowało się coś; był zły, sfrustrowany,
bezsilnie wściekły, żądny odwetu. Poddali analizie każdy mi-
limetr szczątków ludzkiej bomby, lecz niczego nie odkryli.
Charon musiał się dowiedzieć prawdy - nie dlatego że zginęła
jedna czy kilka osób, w dodatku w takich okolicznościach, że
na samo wspomnienie człowiekowi zbierało się na wymioty.
To, co zrobiono i w jaki sposób, nie obchodziło go nawet
w połowie tak bardzo jak fakt, komu to zrobiono: Centauro-
wi... jemu osobiście.
- Nie mam pojęcia, kto to mógł zrobić - odparłem zdecy-
dowanie zbyt miękkim głosem.
Pochylił się ku mnie, wbijając we mnie spojrzenie.
- Musisz wiedzieć, penetrowałeś jego umysł. Kto nim ste-
rował? Kto go przysłał?
Pokręciłem głową.
- Powiedziałem już, że nie wiem! Ktokolwiek to zrobił,
zadbał o to, by nie zostawić odcisków palców.
- Czy on mówi prawdę? - Charon zwrócił się do Braedee-
go, a ten skinął głową.
Zmarszczyłem brwi.
- On nawet nie wiedział, kogo ma szukać. Był tak usta-
wiony, że gdy jego oczy zarejestrowały cel, musiał wypić ten
napój. O niczym nie wiedział, dopóki nie ujrzał... - Jej, Elne-
ar. Przywołałem w myślach tę chwilę, kiedy stał obok nas
i zmuszał się do wychylenia szklanki, nim Elnear zdąży
odejść. Gdyby tylko Jardan zdołała wytrącić mu szklankę.
Gdybym zrozumiał wcześniej, co się święci, zanim było za
późno.
- Wiedziałeś, że chodzi o jego napój? - zapytał, przycią-
gając z powrotem moją uwagę.
Skinąłem głową.
- Wiedziałem, ale było już za późno. Zauważyłem, że
zmuszał się do wypicia...' - Spojrzałem na Braedeego. - Do-
myśliłem się tego, ale nie miałem już czasu, żeby go po-
wstrzymać, mogłem jedynie pchnąć wszystkich na podłogę.
Co on, do cholery, miał w tej szklance? - A ty powiedziałeś,
że to niegroźny napój. Powstrzymałem się, żeby nie wykrzy-
czeć mu tego w twarz.
- Zwykłe wino z kilkoma cząsteczkami ceboriku - odparł
Braedee, zaciskając wargi. - Wyglądało to zupełnie
niegroźnie. Zresztą takie było, dopóki nie skatalizowało
LDA, które miał w żołądku. Wtedy nastąpiła eksplozja.
- To wiem, widziałem. - Spuściłem głowę i przełknąłem
ślinę.
- Czy to znaczy, że zupełnie nic nie umiesz nam powie-
dzieć na temat organizatorów zamachu? - zapytał Charon.
Zawahałem się, przeszukując pamięć w poszukiwaniu cze-
goś, co mogłem przeoczyć, potraktować jako nieważne.
W końcu zaprzeczyłem ruchem głowy.
- Nie, proszę pana. Powiedziałem wszystko. Po prostu
w jego umyśle nie było nic, co mógłbym zapamiętać.
Charon zaklął i obrócił się w stronę Braedeego.
- I co teraz? Do diabła, jesteśmy w kropce! Ja muszę znać
odpowiedź! Obiecywałeś, że wszystko będzie w porządku,
a nie było. Powinęła ci się noga, Braedee, przez ciebie omal
nie straciliśmy Elnear. Z zabitej nie będziemy mieli żadnego
pożytku... - Podniósł się; sprawiał wrażenie, jakby coś go
gryzło w ciało.
Braedee zerknął na mnie i nachmurzył się, jakby ogarnął
go lęk, że za dużo usłyszę... Za dużo? O czym? Spojrzał na
Charona, przybierając obojętny wyraz twarzy.
- Psion wypełnił swoje zadanie, proszę pana - oznajmił,
kładąc nacisk na każde słowo, jak gdyby ironicznie. Dopiero
po chwili zdałem sobie sprawę, że mówi o mnie. -Tak jak za-
kładaliśmy, wypełnił lukę w naszych systemach bezpieczeń-
stwa, której nie można było zlikwidować w żaden inny spo-
sób. Tylko dlatego pani Elnear jest nadal bezpieczna - nie:
przy życiu, lecz: bezpieczna - a także pański pasierb i żona.
- Wyliczał, jakby chodziło o jego osobiste zasługi. - Zamach
przygotowany był tak, że nie dało się nic wykryć. Niewielu
naszych rywali dysponuje takimi możliwościami, zakładając,
że to ktoś z nich maczał w tym palce.
- Na przykład Potrójne G.
- Ich przedstawiciele nic o tym nie wiedzieli - wtrąciłem.
- To niczego nie dowodzi - mruknął Braedee. - Zresztą
zamach był zbyt wymyślny jak na służbę bezpieczeństwa Po-
trójnego G.
- Każdy może wynająć specjalistę - odparłem. - Wielu
oferuje swoje usługi na czarnym rynku. Gotowi są zabić każ-
dego i w dowolny sposób. Nie wymaga to zbyt wielkiej
wyobraźni. - W tej samej chwili uzmysłowiłem sobie coś, co
mną wstrząsnęło. Poprzednie zamachy na Elnear były tak
prymitywne, jakby stanowiły głupie kawały. Nie mogły się
równać z bombą w ciele człowieka.
- To niemożliwe - rzekł chłodno Charon. - Żadna rada
syndykatu nie poszłaby na coś takiego.
Zaśmiałem się, lecz natychmiast przestałem, kiedy obaj
spojrzeli na mnie. Nie mogli się z tym pogodzić: mieli własne
armie, szpiegów, zabójców, sądzili, że nie będzie im potrzeb-
ny nikt z zewnątrz.
- Myślicie, że jeśli się organizuje zamach samemu, ma się
większą satysfakcję? - Ich oczy się zwęziły. - Zwróćcie uwa-
gę, że ten zamach był zupełnie inny niż wcześniejsze. Możli-
we, że przestali działać na własną rękę i zwrócili się do kogoś
z dużo większym doświadczeniem.
Spojrzeli na siebie. Poddźwiękowa wymiana zdań świad-
czyła wyraźnie, że wiedzą, iż się mylę. Wiedzieli! Skąd mogli
mieć tę pewność! Spróbowałem wniknąć głębiej w umysł
Charona.
- Co myślisz o najemnikach z czarnego rynku? - mruk-
nął, nie spuszczając oczu z Braedeego. - Sądzisz, że ktoś
z nich...?
- Wątpię - odparł Braedee. Całkowicie odzyskał opano-
wanie: nie wydałem go, nie musiał się zatem martwić o Cha-
rona, a jedynie o mnie. - Im powinno zależeć na tym, żeby
utrzymać kontrolę nad produkcją narkotyków, a przecież o to
samo chodzi Elnear.
Charon skinął głową, pomyślał natomiast, że Elnear jest
tylko pionkiem w tej sekretnej wojnie syndykatów. Wciąż za-
stanawiał się, kto i w jakim celu chciał zyskać nad nim prze-
wagę. Zaczynała ogarniać go panika, nie miał pojęcia, kim
jest jego przeciwnik, ale świetnie zdawał sobie sprawę, że ten
zamach nie miał nic wspólnego z poprzednimi. Wniknąłem
ałębiej; w jego umyśle nie było nawet cienia wątpliwości...
Braedee odwrócił głowę w moją stronę i obrzucił mnie
uważnym spojrzeniem.
- Co się z tobą dzieje? - zapytał.
- Ze mną? - Zamrugałem, pospiesznie zbierając myśli.
Braedee skrzywił się.
- Przecież nie mówię o sobie.
- Ja... po prostu się zastanawiam. - Obaj zachowywali się
tak, jakby po raz pierwszy o tym myśleli, jakby nigdy przed-
tem nie rozmawiali o zamachach.
- Więc spróbuj to robić, nie rozdziawiając tak szeroko gę-
by. - Znów popatrzył na Charona. - Co z nim? - To znaczy,
ze mną.
Charon z zachmurzonym czołem zerknął na mnie.
- Powiedział nam już wszystko, co wiedział. Odeślij go. -
Spoglądał mi prosto w oczy, traktował mnie tak, jakbym nie
potrafił zrozumieć prostego polecenia.
- Nie o to mi chodziło - rzekł Braedee. - Pytałem, czy ma-
my nadal korzystać z jego usług.
Charon spojrzał na niego i zacisnął mocno wargi, widocz-
nie mając na końcu języka odmowę.
- Mówisz poważnie? - W jego głosie niedowierzanie
mieszało się z ironią.
- Tak, proszę pana, zwłaszcza po tym, czego dokonał
wczoraj wieczorem. Nadal go potrzebujemy. Tylko jego fun-
kcja musi ulec zmianie.
- Na miłość boską! Przecież wczoraj wieczorem udzielił
także wywiadu reporterom. Nie widziałeś porannych wiado-
mości...?
Wstrzymałem oddech, a przez myśl przemknęło mi, że
muszę wyglądać jak ostatni kretyn.
- Chciałem jedynie pomóc pani Elnear, proszę pana. Po
tym, co Stryger nakłamał na mój temat, sądziłem, że jeśli po-
mogę wszystkim zrozumieć prawdę...
- Chciałeś pomóc?! - Podniósł dłoń zaciśniętą w pięść.
Wcisnąłem się głębiej w róg kanapy, kiedy niepohamowana
fala jego wściekłości runęła na mój otwarty umysł. Oglądał
wiadomości i sądził, że naprawdę jej pomogłem, ale to była
ostatnia rzecz, na której mu zależało. Chciał, by żyła... ale
poniżona, załamana i pokonana. Chciał ją mieć w garści. - Ty
uliczny bękarcie! - Rozluźnił dłoń i opuścił rękę.
- To jeszcze jeden powód, żeby go zatrzymać, przynaj-
mniej do głosowania - wtrącił Braedee. - Teraz nie wygląda-
łoby to najlepiej.
Przestałem ich słuchać, kiedy nagle zrozumiałem wszy-
stko. Wcale nie mieli zamiaru korzystać z moich usług do
czasu odkrycia, kto usiłuje zabić Elnear. Nikt nie nastawał na
jej życie. Oni sami sfingowali te ataki - Centaur, Braedee;
zgodnie ze wskazówkami rady i Charona. Chcieli jedynie
wytrącić Elnear z równowagi, przestraszyć i uzależnić od sie-
bie oraz własnych służb bezpieczeństwa - tylko po to, by
zmusić ją do zaakceptowania mnie. Okłamywali i ją, i mnie.
Przez cały czas chodziło im o to, bym ją szpiegował, tak jak
się tego obawiała.
Co więcej, świetnie wiedzieli, że Stryger nienawidzi psio-
nów. Specjalnie wystawili mnie i pozwolili mu strzelać jak do
kaczki. A wszystko po to, by mieć pewność, że Elnear zosta-
nie poniżona i pokonana w debacie, że przegra w głosowa-
niu, straci miejsce w Radzie...
Tyle że ktoś dowiedział się o zamachach na jej życie i wy-
korzystał to, przypuszczając własny atak. Nie wiedział za-
pewne, że wcześniejsze próby były sfingowane. W ten spo-
sób odpowiedzialność za zabójstwo miała spaść na Centau-
rian.
- W takim razie rób z nim, co chcesz - rzekł Charon, ru-
szając w stronę drzwi. - Mnie zależy jedynie na rezultatach.
Tylko pilnuj go i trzymaj z dala ode mnie.
Musiał przejść tuż obok mnie, wychodząc z pokoju. Ob-
rzucił mnie uważnym spojrzeniem i stanął w pół kroku, jakby
dostrzegł coś podejrzanego.
- Skąd masz ten kolczyk?
Potrząsnąłem głową. Uniosłem rękę i poczułem pod palcami
gładką, śliską powierzchnię szlifowanego szkła. Zamarłem.
- Ten...? Kupiłem go na ulicznym straganie.
Mruknął coś i poszedł dalej. Drzwi zamknęły się za nim
z cichym szumem i zostałem sam na sam z Braedeem.
- W porządku - rzekł. - Czego chcesz?
- Co? - Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Potarłem oczy,
gdyż ciągłe napięcie wywoływało pieczenie pod powiekami.
- Dobrze wiesz, o czym mówię. - Z rękoma założonymi
za siebie zrobił dwa kroki w jedną stronę, potem dwa w dru-
gą. Przez cały czas nie spuszczał mnie z oka. - Co chcesz za
to, że nie piśniesz nawet słowa o wczorajszym wieczorze?
Zaśmiałem się.
- Ach, o to chodzi.
Stanął.
- Co się, do cholery, z tobą dzieje? - Przyszło mu do gło-
wy, że chyba naprawdę zwariowałem.
Uniosłem na niego spojrzenie.
- Wykorzystałeś mnie - powiedziałem. - Łajdaku, wyko-
rzystywałeś mnie przez cały czas! Ty i wszyscy taMingowie!
Aż do wczoraj nie było żadnego spisku na życie pani Elnear.
To była twoja robota, chciałeś przy mojej pomocy pozbyć się jej.
Gapił się na mnie rozszerzonymi oczyma.
- Skąd o tym wiem? - To pytanie zacytowałem dosłownie
z jego myśli. - A jak ci się zdaje, martwiaku?
Pobladł ze strachu i wściekłości. Spojrzał na krzesło, na
którym obaj siedzieliśmy.
- Nic z tego, Braedee.
Ponownie spojrzał na mnie.
- Przez cały czas czytałeś w naszych myślach. A jednak
usiadłeś. Dlaczego?
- Daj spokój - odparłem. - Ty byś tego nie zrobił na moim
miejscu?
Raz jeszcze spojrzał na krzesło.
- Nie sądziłem, że to możliwe. - Miał na myśli to, że prze-
chytrzyłem jego detektory kłamstwa, lub też fakt, że się aż tak
bardzo pomylił.
Naprawdę wierzył, że jestem tchórzem i głupcem, zwy-
kłym punkiem i zastraszonym odmieńcem. Nie ma zagroże-
nia, nie ma sprawy.
- Niespodzianka - powiedziałem.
Spostrzegłem nagle, że wsuwa dłoń pod marynarkę mun-
duru po ukryty tam pistolet. Przez chwilę nie mógł się zdecy-
dować, czy ma mnie puścić żywego, czy zabić na miejscu...
Siedziałem, czekając na jego decyzję. Dłonie lepiły mi się
od potu. Przyszło mi do głowy, że mogłem bardziej pomylić
się w ocenie jego niż on w ocenie mnie.
W końcu wyciągnął rękę: byłem mu potrzebny. Stał z mar-
sową miną, sądząc, że znam wszystkie jego myśli. Zauważy-
łem jednak, że rozluźnił się nieco i odwołał alarm całego sy-
stemu. Uniósł odrobinę ramiona, jakby chciał nimi wzruszyć.
- Zatem wiesz już wszystko. Powtórzę więc moje pytanie:
czego chcesz?
Westchnąłem.
- Co byś powiedział na przeprosiny? - mruknąłem. Cie-
kaw byłem, czy zdobędzie się na to. Nie przeprosił. - Chcesz,
żebym dla ciebie pracował, teraz już na dobre. Nie chcesz, że-
by pani Elnear zginęła, i wierzysz, że mogę się wam przydać,
by pomóc zachować ją przy życiu. Właśnie to przekazałeś
Charonowi, prawda?
Powoli skinął głową.
- Tego właśnie chcę - powiedziałem.
Wyglądał na zdumionego.
_ Po co?
Skrzywiłem się.
- Czy chcesz usłyszeć jeszcze coś, czego się nauczyłem
przy was? Jedyną ważną różnicą między osobistością w ro-
dzaju Charona i takim ulicznym szczurem jak ja jest ilość lu-
dzi, którzy wierzą w opowiadane przez was kłamstwa. Nie
chcę się czuć jak wasza dziwka, a tak bym się właśnie czuł,
gdybym teraz odszedł. Chcę skończyć tę robotę, zwłaszcza te-
raz, gdy nabrała ona realnych kształtów.
Oczy mu się zwęziły.
- To brzmi dość rozsądnie. - Nie wiedział już, za kogo ma
mnie uważać, i to go najbardziej niepokoiło.
- Ale to będzie cię kosztowało.
Uśmiechnął się z ulgą. Tego chyba oczekiwał.
- Tak myślałem. Rada Centaurian podwoi sumę figurującą
w twoim kontrakcie.
- Wszystkie sumy, tę na Centrum także.
- Oczywiście. - Skinął głową.
- I to zaraz.
Odwrócił głowę, przez dłuższą chwilę patrzył w bok, wre-
szcie spojrzał na mnie.
- Zrobione.
- Sprawdzę, jak tylko wrócę do domu. - Siedzenie na tej
gąbczastej kanapie zaczynało przyprawiać mnie o utratę
zmysłów. Wstałem i otrząsnąłem się. - Co stało się z ludźmi
z ochrony osobistej Elnear? - Miałem na myśli tę parę, jedy-
nych świadków tego, że ostrzegałem go tuż przed zamachem.
- Nie zadawaj pytań, na które odpowiedzi nie chciałbyś
usłyszeć. - Założył ręce na piersi, przyglądając mi się uważ-
nie. - Myślisz, że wykombinowałeś już, jak rozegrać tę partię,
co? Bo wpadły ci w ręce główne części układanki? - Powoli
pokręcił głową. - Wierz mi, chłopcze, dopisało ci jedynie
szczęście nowicjusza. Nie przeciągaj struny. - Miał na myśli
fakt, że zachowałem się jak głupiec i nie wydałem go, kiedy
miałem po temu okazję. Gdyby nie doszedł do wniosku, że
jednak mnie potrzebuje, po wczorajszej eksplozji miałby
miejsce jeszcze jeden tragiczny wypadek.
Wytarłem dłonie o nogawki spodni.
- Jest jeszcze jedna rzecz, którą powinieneś dla mnie zrobić.
Zmarszczył brwi.
- Jaka?
- Potrzebuję silniejszych środków.
- Nie. - Jakieś drzwi w jego umyśle zatrzasnęły się z hu-
kiem.
- Jestem wciąż w dużym stopniu otumaniony, Braedee.
To, co mi dałeś, nie wystarcza. Jeśli naprawdę oczekujesz mo-
jej pomocy, muszę być zdolny zrobić wszystko, co będzie
trzeba. - Założyłem ręce na brzuchu. - Poza tym zaczynam
mieć symptomy...
- Nie mogę dać ci nic silniejszego, rada na to nie zezwoli.
Cholernie długo musiałem walczyć o zgodę na te narkotyki.
- Na pewno potrafisz, jeśli chcesz. Jeśli pani Elnear zgi-
nie, Centaurianie stracą ChemEnGena, a ty będziesz skoń-
czony. To chyba znacznie ważniejsze od tego, co pan Charon
myśli o psionach.
- Nie mogę tego zrobić.
- Jesteś mi to winien. Zdobędziesz dla mnie te środki.
- Nie mogę. - Pokręcił głową. - Chyba nawet sobie nie
wyobrażasz, jak trudne zadanie stawiasz przede mną. Prze-
cież nie chodzi o coś, co można dostać na każdym rogu. Cha-
ron kontroluje wszystko, co ma związek z twoją osobą... Po-
za tym chyba naprawdę nie rozumiesz, jak bardzo nie w smak
mu twoja obecność tutaj.
Wykrzywiłem się, mocniej zaciskając ręce.
- Dobra, będziesz je miał - rzekł po chwili. - Dam ci wol-
ną rękę. Jeśli uda ci się gdzie indziej zdobyć potrzebne specy-
fiki, nie będę cię zatrzymywał.
Pokiwałem głową, zdumiony.
- Pani Elnear wciąż przebywa w szpitalu, ma nadzieję, że
pojawisz się tam. Chyba nie muszę ci mówić, że masz trzy-
mać gębę na kłódkę, prawda?
- Nie, raczej nie - odparłem z ociąganiem.
Skinął głową w kierunku drzwi, a te otworzyły się automa-
tycznie. Odwróciłem się i ruszyłem ku wyjściu, szczęśliwy,
że mogę wreszcie opuścić ten pokój.
- Jeszcze jedno.
Zatrzymałem się.
- O co chodzi?
- Ten kolczyk. Na twoim miejscu zdjąłbym go natych-
miast, a już na pewno nie nosiłbym go przy Charonie.
Zakryłem kolczyk dłonią.
- Dlaczego? - Nie potrafiłem do końca powstrzymać
drżenia głosu. - To jedynie kawałek szkła.
Pogardliwie wydął wargi.
- To prawdziwy szmaragd, głupcze!
Patrzyłem na niego, wciąż zakrywając kolczyk.
- Co takiego?
Widocznie Braedee zauważył, że coś jest nie w porządku.
Obrzucił mnie spojrzeniem i pokręcił głową.
- Kłamałeś co do jego pochodzenia. Jest oznaczony ko-
dem rejestru taMingów. Należy do pani Lazuli.
Ręka opadła mi bezsilnie. Odwróciłem się i wyszedłem.
Czułem na plecach jego wzrok, przemierzając pustą, dla mnie
ciągnącą się prawie w nieskończoność salę.
16
Kiedy wszedłem do centrum medycznego, Ełnear wciąż
siedziała w prywatnej poczekalni. Ale teraz sprawiała wraże-
nie zupełnie inne niż wczoraj, kiedy się rozstawaliśmy. Phili-
pa będzie żyła. To było wypisane na jej twarzy, dominowało
w jej myślach.
- Jak ona się czuje? - Zadałem mimo to pytanie: chciałem,
żeby sama mi o tym powiedziała.
- Wyjdzie z tego, będzie żyła. - Wstała, zaszczycając
mnie tym swoim uśmiechem, dzięki któremu czułem się tak,
jakby nagle padł na mnie promień słońca. Elnear uśmiechała
się do mnie! Po spotkaniu z Braedeem i Charonem ten
uśmiech był jak główna wygrana na loterii. W tej chwili pew-
nie wyskoczyłbym nawet przez okno, gdyby mnie o to popro-
siła. Jej uśmiech zniknął nagle. - Powiedziano mi, że zostałeś
ranny...
Dotknąłem ramienia; nie odczuwałem już bólu, nawet
mnie to zaskoczyło.
- Nic wielkiego - odparłem, a po chwili przypomniałem
sobie: - Madam. Cieszę się z dobrych wieści. - Na pewno cie-
szyłem się mniej niż ona, zresztą powiedziałem to głównie
z uwagi na nią. - Widziała ją pani?
Pokręciła głową.
- Nie, wciąż jest podłączona do aparatu intensywnej tera-
pii. Zostanie tam do czasu, aż procesy rekonstrukcji dobiegną
końca. Lekarze stwierdzili, że potrwa to kilka tygodni. - Głos
miała nieco zachrypnięty. - Oczywiście, trwa w zawieszeniu,
nie będzie zatem wiedziała, że czuwałam przy niej. - W głębi
jej duszy tlił się jednak drobny żal z tego powodu. - W każ-
dym razie będzie miała spokój, nie zostaną jej żadne wspo-
mnienia tej... męki.
- To szczęście mieć taką przyjaciółkę jak pani - rzekłem,
przypomniawszy sobie, co się stało z ludźmi, którzy nie mieli
takich przyjaciół: oddanych i bogatych. Dotknąłem ponownie
swojego ramienia, spoglądając na przeciwległą ścianę ozdo-
bioną freskiem, który przedstawiał falującą w nieskończo-
ność wodę.
Elnear spojrzała na mnie, zdumiona.
- Czy rozmawiałeś z Braedeem? - zapytała.
Skinąłem głową. Usiadłem obok niej na długiej sofie, gdyż
poczułem nagły przypływ zmęczenia.
- Wygląda na to, że pomyliłam się w ocenie Centaurian.
Braedee miał chyba rację, mówiąc, jak bardzo będę cię po-
trzebowała.
Starałem się zachować obojętny wyraz twarzy.
- Tak, madam. Chyba tak.
- Czy wciąż myślisz o wczorajszym zamachu? - spytała,
próbując coś wyczytać z mojej twarzy. - O Strygerze, o całej
tej... niesprawiedliwości?
Myślałem o dzisiejszej rozmowie, ale skinąłem głową,
gdyż na dźwięk imienia Strygera moje myśli skierowały się
ku wczorajszym wydarzeniom. Spojrzałem na nią, powtarza-
jąc w duchu to ostatnie słowo: niesprawiedliwość.
- Tak - rzekła, odpowiadając na pytanie, którego nawet
nie musiałem zadać. - Widziałam poranne wiadomości.
Zaśmiałem się.
- Przespałem je. - Charon także wspominał o porannych
wiadomościach Niezależnej Agencji Informacyjnej. - Musia-
ło wypaść nieźle. - W każdym razie chyba lepiej, niż się spo-
dziewałem. - Wygląda na to, że jestem jedyną osobą w Gala-
ktyce, która jeszcze tego nie widziała.
- Mam nadzieję. - Uśmiechnęła się znowu, lecz tym ra-
zem gorzko. - Chciałabym, żeby ten przekaz dotarł do wszy-
stkich. Chcesz go teraz zobaczyć? Mogę go przywołać na
ekranie.
Skinąłem głową i monotonny fresk zniknął nagle ze ściany.
W jego miejsce pojawił się obraz, który błyskawicznie zaczął
się przybliżać. Nagle stanął przede mną Shander Mandragora.
Patrzył mi prosto w oczy, powtarzając wczorajsze wiadomo-
ści. Tylko na podstawie tego, że telepatycznie nie wyczuwa-
łem obecności jego umysłu, mogłem stwierdzić, że jest to
trójwymiarowy obraz telewizyjny. Chociaż - po tym, co wi-
działem wczoraj wieczorem - niczego to nie dowodziło.
Oczekiwałem ponurych zdjęć z zamachu bombowego, chcia-
łem już odwrócić głowę, okazało się jednak, że to reportaż
z debaty między Elnear i Strygerem. Sceny z przenośnego
studia wypływały przed Mandragorę, jakby dokonywał on
projekcji własnych wspomnień. Możliwe, że tak było. Patrzy-
łem spokojnie, jak Stryger wygaduje kłamstwa na mój temat.
Ciekaw byłem, po co Elnear pokazuje mi ten fragment.
Nagle zobaczyłem siebie samego "obalającego zarzuty" -
odżyły w mej pamięci sceny wczorajszego dnia, znów stałem
przyciśnięty do ściany obok Lazuli i Jira, otoczony przez re-
porterów. Spuściłem głowę, nie chciałem tego oglądać.
Ale Elnear położyła mi dłoń na ramieniu i delikatnie mną
potrząsnęła, zmuszając do spojrzenia na ekran.
- Zabiłem go w samoobronie! - krzyknęło moje odbicie,
patrząc mi prosto w oczy. - A także po to, by ocalić przyjaciół
i uratować wasze śmierdzące telhassium. Nie jestem zdrajcą,
pracowałem dla ZTF...
Nie usłyszałem dalszych słów, moja postać zniknęła
z ekranu. Pojawił się znów Mandragora, opowiadając, w jaki
sposób Niezależna Agencja "dokonała oceny obu sprzecz-
nych wersji zdarzenia".
- Oto archiwalny zapis - rzekł z kamienną twarzą. -
Niech przemówi sam za siebie.
Odsunął się na bok i zniknął, a ja wyprostowałem się na so-
fie, skupiając całą uwagę na ekranie. Ujrzałem coś, czego nig-
dy przedtem nie widziałem: oryginalną taśmę pochodzącą
z okresu po zabójstwie Quicksilvera. Jeden z urzędników ko-
palni, którego pamiętałem, człowiek o nazwisku Tanake, re-
lacjonował, w jaki sposób psion i recydywista Quicksilver
wraz z bandą terrorystów omal nie przejął kontroli nad kopal-
niami telhassium. Przedstawiona przez niego wersja wyda-
rzeń nie zgadzała się z moimi wspomnieniami, ale rozbieżno-
ści nie były zbyt wielkie.
Na zakończenie podziękował siłom zbrojnym ZTF za to,
że "zdecydowały się walczyć z ogniem ogniem"; przyznał też
przed całą Federacją, że jedynie dzięki psionom działającym
potajemnie wewnątrz grupy terrorystycznej udało się po-
wstrzymać Quicksilvera, gdyż tylko oni mogli tego dokonać,
w bezpośrednim starciu telepatów z telepatami.
Sceneria zmieniła się jak pod wpływem nagłego podmuchu
wiatru i oto spoglądałem gdzieś z góry na biały, zimowy
krajobraz Quarro... Jule i Siebeling stali obok siebie na bal-
konie, udzielali wywiadu - przeżywali swoje pięć minut
chwały. Sprawiali wrażenie niezbyt zadowolonych, ale robili
dobrą minę do złej gry. Komentator przedstawiał obszernie
status zawodowy Siebelinga oraz powiązania rodzinne Jule,
jak gdyby chciał w ten sposób czegoś dowieść. Spoglądałem
na nich i słuchałem ich, mając jednocześnie wrażenie, że od-
dycham mroźnym, ostrym powietrzem tamtego zimowego
dnia. Mówił głównie Siebeling, tak jak zawsze; miał w tym
wprawę. Jule rzadko zabierała głos, wiedziałem jednak, że
wyżywała się w pisaniu wierszy. Siebeling przedstawił syl-
wetkę Derę Cortelyou, telepaty syndykatu, który pierwszy
przełamał moje bariery mentalne i zmusił moją psychikę do
otwarcia się. To był nasz przyjaciel, który zginął tam, na Żu-
żlu, z ręki Quicksilvera. Potem Siebeling zaczął mówić
o mnie, wyjaśniał, dlaczego nie ma mnie razem z nimi i cze-
mu powstrzymanie Quicksilvera było w głównej mierze moją
zasługą...
Próbowałem sięgnąć do tego miejsca, gdzie był mój umysł
w tamtych dniach, lecz nie mogłem. Ogarnęło mnie przeraże-
nie, jakbym doznał nagle lęku wysokości.
- .. .przeżyłem poważne załamanie nerwowe. - Na ekra-
nie znowu pojawiła się moja twarz. - Zawsze się tak dzieje,
kiedy telepatycznie popełnione zostanie morderstwo... -
Uniosłem głowę i popatrzyłem na siebie: zaszczutego i udrę-
czonego niczym zwierzę w klatce. -1 myślę, że to nadal nic
nie znaczy, jeśli jest się zarówno psionem, jak i bohaterem.
Spoglądałem, jak moje odbicie odwraca się i znika. W jego
miejsce pojawił się znów Mandragora i podsumował znane
już wszystkim informacje: o mnie, o pani Elnear oraz o "nie-
pełnych danych" Strygera. Zabrakło jedynie podziękowań,
ale wszelkie głupie pytania, jakie padły wczoraj, zostały wy-
kasowane. Mimo wszystko dostałem to, o co mi chodziło.
Może Mandragora nie był aż takim łajdakiem.
Elnear siedziała rozparta na kanapie, z rękoma założonymi
na piersiach i spoglądała na mnie wzrokiem pełnym zdumie-
nia, a zarazem podziwu.
Pokręciłem głową. Obraz rozpłynął się, zabierając ze sobą
fragmenty przeszłości.
- Sam widzisz - powiedziała Elnear. - Prawda w końcu
wyszła na jaw.
Obróciłem się w jej stronę.
- Sądzi pani, że to naprawdę może zatrzeć złe wrażenie,
o które postarał się Stryger?
- Na pewno. Czyżbyś w to nie wierzył?
- To zaledwie jedna z wersji tamtych wydarzeń. Kłam-
stwa zawsze mają większą wymowę. - Wzruszyłem ramiona-
mi. - Nawet to, co pani widziała, to jeszcze nie jest cała pra-
wda. Owszem, nie skłamali... ale prawda jest bardziej złożo-
na. - Pomyślałem o Centaurianach. Wtedy oni stanowili dla
mnie nieodłączną cząstkę prawdy, tak samo zresztą jak teraz.
Mieli swój udział w spisku syndykatów popierających Quick-
silvera. Ciekaw byłem, ilu ludzi w całej Galaktyce oprócz
mnie wie jeszcze o tym. Me znała prawdę. Może nawet ktoś
by jej wysłuchał. Ale ona nie miała odwagi ujawnić tych fa-
któw, w myśl zasady, że krew to nie woda.
Elnear siedziała bez ruchu, zmęczona, lecz zadowolona.
Myślała, że zna już całą prawdę o tym, co zdarzyło się w ko-
palniach Federacji na Żużlu. Myślała także, że zna całą pra-
wdę o tym, co dzieje się wokół niej.
Nie mogłem dopuścić, żeby utwierdziła się w tym przeko-
naniu. Powinna wiedzieć wszystko o poczynaniach Centau-
rian, gdyż inaczej nie miała szans na zwycięstwo, na uwolnie-
nie się od nich. Przypomniałem sobie, gdzie się znajdujemy,
a także z jaką łatwością wczoraj wieczorem reporterom udało
się założyć nam podsłuch. Tutaj nie mogłem jej niczego po-
wiedzieć.
- Madam, nie jadłem jeszcze śniadania. A pani? Jadąc tu-
taj, widziałem kilka poziomów wyżej stołówkę...
Spojrzała, zaskoczona tą nagłą zmianą tematu. Uzmysło-
wiła sobie nagle, jak bardzo jest wycieńczona i głodna.
- Tak, oczywiście... Nie miałam nic w ustach od wczoraj-
szego popołudnia. Zresztą i tak nic bym nie przełknęła. -
Uśmiechnęła się krzywo. - Nie musimy jednak stąd wycho-
dzić, mogę zamówić dania tutaj.
- Jedzenie szpitalne? - zapytałem krzywiąc się. Cholera!
- Wolałbym raczej porcję spaghetti.
- Możemy zamówić wszystko, czego sobie zażyczysz -
odparła, nadal się uśmiechając. - Naprawdę masz ochotę na
spaghetti?
Zapomniałem, co to znaczy być taMingiem... Założyłem
nogę na nogę i zacząłem wybijać palcami na kolanie nerwo-
wy rytm. Głowę oparłem o ścianę i zapatrzyłem się w sufit.
Najdelikatniej, jak tylko potrafiłem, pod ścisłą kontrolą na-
wiązałem z nią kontakt i wkroczyłem między jej myśli.
(Madam) - pomyślałem. Przeszył ją dreszcz, oczy jej się
rozszerzyły.
(Proszę się nie bać... Muszę z panią porozmawiać. Na
zewnątrz.)
Przez dłuższą chwilę mrugała szybko, jakby ktoś skierował
jej prosto w oczy strumień silnego światła. W końcu chyba do
niej dotarło.
- Zresztą... - mruknęła - zdaje się, że masz rację. Nie mo-
gę siedzieć tu bez końca. Czekają na mnie obowiązki. Teraz,
kiedy wiem, że Philipa wyjdzie z tego... - Podniosła się, od-
powiadając na moją prośbę jak lunatyk.
Wkrótce wsiedliśmy do przywołanego przez nią skoczka
i polecieliśmy znów do kompleksu ZTF. Przeszliśmy wszy-
stkie etapy kontroli, wkraczając w głąb systemu, który powi-
nien zapewniać maksimum dyskrecji. Nie skierowaliśmy się
jednak do jej biura. Elnear zaprowadziła mnie do restauracji
dla członków Zgromadzenia, na taras zwieńczający starożyt-
ną wieżę. W ogrodzie na dachu budowli, pod koronami
drzew, poustawiano niewielkie stoliki. Spoglądając na ze-
wnątrz, można było podziwiać, ułożone prawie jak geologi-
czne, warstwy struktur tworzących miasto, a przy tym nadal
czuć wokół siebie otwartą przestrzeń i wiszące nad głową
bezchmurne niebo. Miałem jednak świadomość, że nad nami
znajduje się monomolekularna, wręcz niematerialna ścianka
kopuły ochronnej. Najwyższe budynki sięgały aż do niej, za-
razem wspierając ją niczym gigantyczna kolumnada.
Elnear zamówiła lunch. Czekając na kelnera, pokazywała
mi zabytkowe budowle, jak gdyby w tej chwili nic ważniej-
szego nie zaprzątało i jej, i moich myśli. Niektóre zabytki po-
wstały osiemset lat przed rozpoczęciem ery kosmicznej,
a przecież znajdowaliśmy się w jednym z młodszych miast
na Ziemi. Przypomniałem sobie budynki Starówki, które
uważałem za bardzo stare. Przez stulecia dokonywano tu licz-
nych przeróbek, tak że teraz nawet trudno było powiedzieć,
jak wyglądała pierwotnie architektura tamtej epoki. Wśród
najbardziej charakterystycznych zabytków znajdowała się
budowla w kształcie odwróconego stożka stojąca na ściętym
wierzchołku o długości boku najwyżej kilkunastu metrów.
- To jedna z pierwszych budowli z kompozytu - wyjaśni-
ła Elnear, kiedy ją o to zapytałem. - Architekci w tamtych
czasach odznaczali się pewną... ekscentrycznością. - Uśmie-
chnęła się.
Przyniesiono nam lunch, ułożony tak, jakby miał być wy-
stawiany w galerii. Obawiałem się wręcz tknąć cokolwiek
z tego dzieła sztuki, ale byłem zanadto głodny, by długo mu
się przyglądać. Wszystko smakowało jeszcze lepiej, niż wy-
glądało. Patrzyłem z żalem, jak ostatnie kawałki pasztetu
w formie płatków kwiatu znikają z mojego talerza. Pomyśla-
łem przez chwilę, że z łatwością bym do tego przywyknął...
Spojrzałem na Elnear.
Przyglądała mi się takim wzrokiem, jakby oceniała, czy bę-
dzie ze mnie dobry model dla malarza.
- Madam... - powiedziałem, naprężając każdy mięsień
mego ciała; przyszło mi na myśl, że być może znowu zrobi-
łem z siebie głupka. Uważałem, że Jardan wtłoczyła mi tak
wiele podstawowych wiadomości o etykiecie, że mogłem
swobodnie jeść w miejscu publicznym.
- Nie jest żadną przesadą, że nazwano cię bohaterem po
tym, czego dokonałeś wczoraj wieczorem - rzekła. - A także
to, że twoją działalność na Żużlu dla Federacji określono mia-
nem aktu heroizmu. Wiem, że nie działałeś tam sam, ale
wszystko zależało od ciebie. Zasługujesz...
Odwróciłem głowę.
- Nie, to wcale nie było tak - wtrąciłem, przerywając jej
w pół słowa.
- A jak ty byś to nazwał?
- Przetrwaniem - odparłem. - Robiłem to wszystko jedy-
nie po to, aby przeżyć. Zabiłem Quicksilvera, dlatego że on
chciał zabić mnie. Nie miałem wyboru. Nie było w tym nic
z heroizmu, absolutnie nic. - Zmarszczyłem brwi i spuści-
wszy głowę, zapatrzyłem się na swoje odbicie w lustrzanym
blacie stolika.
- W jaki sposób zostałeś włączony do tej operacji, dzięki
której został on unieszkodliwiony?
Aż do wczoraj Elnear nie wiedziała, że Jule brała udział
w tej akcji; a do dziś chyba jeszcze w to nie wierzyła... Za-
czynałem jednak rozumieć przyczyny tej ślepej ignorancji,
z jaką się spotykałem. Na skutek naszej działalności Centau-
rianie omal nie stracili wszystkiego, a przecież jeden z nas
należał do ich rady. Musieli dołożyć wszelkich starań, by ob-
niżyć znaczenie, a nawet nie dopuścić do ujawnienia niektó-
rych informacji. A przecież nie tylko oni byli uwikłani w tę
aferę. Może nawet to, że Shander Mandragora nie znał fa-
któw, było efektem czyichś działań.
Spojrzałem ponownie na Elnear; patrzyła na mnie z sza-
cunkiem i szczerym zainteresowaniem, nic więcej. Zaśmia-
łem się i pokręciłem głową.
- Jak... ? Przypadkiem. Kiedy ukrywałem się przed pewną
bandą, gliniarze zgarnęli mnie za to, że wykołowałem urzęd-
ników Pracy Najemnej. Zbadali moją energię psi; przeprowa-
dzali wówczas testy na wszystkich aresztowanych, gdyż ZTF
poszukiwał psionów. Uważa się psionów za kryminalistów,
więc był to najlepszy sposób wyłowienia ich. - Uśmiech-
nąłem się i spuściłem głowę. - Wtedy poznałem Jule, ona by-
ła już w tej grupie kierowanej przez Siebelinga. Oficjalnie by-
ła to grupa specjalnej terapii, a Siebeling za pieniądze ZTF
nauczał nas, jak korzystać ze swego Daru. ZTF liczył na to,
że uda nam się unieszkodliwić Rubiya...
- Rubiya?
- Quicksilvera... Na imię miał Rubiy - powiedziałem, nie
bardzo wiedząc, dlaczego obchodziło mnie jego imię, pod-
czas gdy nikt go nie pamiętał. - Zdawali sobie sprawę, że bę-
. dzie chciał zwerbować ludzi, a żadnym innym sposobem nie
można było przeniknąć do jego bandy. Ktoś doszedł do wnio-
sku, że nawet jeśli on odkryje prawdę i wykończy kilku od-
mieńców, nie będzie to wielką stratą...
Elnear zamrugała.
- Myszołap - mruknęła.
- Słucham?
- Tak się czasami nazywa ludzi wykorzystywanych przez
innych jako narzędzia do brudnej, niebezpiecznej roboty.
- Ach, tak. - Skinąłem głową. - To nawet pasuje. Zresztą
zdało egzamin. Rubiy wybrał czworo spośród nas i wysłał ra-
zem ze swoimi ludźmi na Żużel, byśmy spróbowali uniesz-
kodliwić ochronę kopalni.
Elnear odwróciła głowę, zmieszana.
- Skoro pracowałeś w tajemnicy dla ZTF, więc w jaki spo-
sób...? - W jej pamięci pojawiło się wspomnienie blizn po-
krywających moje plecy.
Dotknąłem ramienia i skrzywiłem się.
- Jak już powiedziałem, prawda nigdy nie jest tak prosta.
Siebeling i ja... Na początku stosunki między nami nie ukła-
dały się dobrze. Wyrzucił mnie z grupy i odesłał z powrotem
do,Pracy Najemnej. Tam odnalazł mnie i zwerbował Rubiy,
a następnie wysłał do kopalni. Byłem jego wtyczką. - Świat
przed mymi oczyma skrył się we mgle, ustępując miejsca
wspomnieniom tamtych dni i tego, co mi zrobiono. Przypo-
mniałem sobie, że pragnąłem wtedy zwycięstwa Rubiya, a on
bardzo na mnie liczył. - Rubiy był gotów dać mi wszystko,
czego bym zapragnął, gdybym tylko otworzył mu drogę do
kopalni. Ufał mi, gdyż sądził, że jesteśmy do siebie bardzo
podobni: wewnętrznie martwi. Czasami nawet ja w to wie-
rzyłem.
Mylił się jednak. Zamrugałem, usuwając sprzed oczu bo-
lesne wspomnienia.
- Czemu tego nie zrobiłeś? - zapytała Elnear, wpatrując
się we mnie.
Spuściłem głowę. Talerz ze zjedzoną do połowy porcją
zdawał mi się halucynacją. Pokręciłem głową.
- Z powodu Jule. Ona nauczyła mnie czegoś, o czym na-
wet Siebeling nie wiedział. Zaszczepiła we mnie przekona-
nie, że nadal jestem żywy, że wciąż obchodzi mnie los drugiej
osoby. - Nie podnosiłem głowy. - Wtedy myślałem, że cho-
dziło jej o mnie i o nią. Ciekaw też byłem, skąd mogła aż tak
dobrze mnie znać.
Elnear milczała przez jakiś czas.
- A swoją drogą, dlaczego pani wyszła za taMinga? - spy-
tałem w końcu. - Dlaczego dopuściła pani, by oni mieli nad
panią aż tak wielką władzę? Zmusili panią do małżeństwa?
Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się niewyraźnie, zrozu-
miawszy, że ja robiłem w dużym stopniu to samo co ona.
- Och, nie - odparła. - Nie byłam do niczego zmuszana.
Poślubiłam Kelwina z własnej woli, on również tego pragnął.
Byłam wtedy znacznie młodsza... - Nie chodziło jej o wiek
w dosłownym sensie. - Bardzo go kochałam. Czego więcej
było mi potrzeba... ? - Sądziła, że w ten sposób zabezpieczy
własne interesy. Nie brała pod uwagę jego szybkiej śmierci.
- Jak on zginął?
- To się zdarzyło na Dandrosie, kiedy załatwiał jakieś in-
teresy centauryjskie. Wystąpił poważny błąd infrasystemu...
Szczegóły nie mają znaczenia. Znaleziono dowody sabotażu.
- Odwróciła głowę, mocno zaciskając dłonie na krawędzi sto-
łu. - To było krótko po śmierci matki Jule.
- A co się z nią stało?
- Była uzależniona od narkotyków. - Elnear wciąż patrzy-
ła w bok. - Stwierdzono przypadkowe przedawkowanie. Ale
od czasu, kiedy rodzina dowiedziała się, że Jule jest... jest...
- (ułomna), odczytałem w jej myślach nasuwające się mecha-
nicznie słowo - psionem, zrodziły się podejrzenia, oskarżenia
o manipulacje genetyczne, o fałszowanie kart dziedziczno-
ści...
- Chce pani powiedzieć, że to taMingowie ją zabili? -
spytałem, przypomniawszy sobie, że Lazuli w ogóle nie
chciała rozmawiać na temat matki Jule, pierwszej żony Cha-
rona.
Elnear wzruszyła ramionami.
- Niczego nie udowodniono... w żadnym z tych wypad-
ków. Matka Jule miała powiązania z Potrójnym G, małżeń-
stwo z Charonem powinno było załagodzić pewne napięcia.
Rozpatrywano wzajemną wymianę niektórych dóbr w tym
samym systemie planetarnym, kiedy zmarł Kelwin.
- Zatem ona była zakładnikiem. -A może i sabotażystką.
Elnear uniosła głowę, była niemal wstrząśnięta.
- Może, w jakimś sensie. - Jej oczy się zwęziły. - A czyż
my wszyscy nie jesteśmy zakładnikami fortuny?
- Możliwe zatem, że pani mąż musiał umrzeć za to, co ona
zrobiła. - Nie byłem już taki pewien, czy chciałbym przywy-
knąć do tego życia.
- Możliwe. - Wstała powoli, jakby po części pragnęła,
bym zostawił ją w spokoju; ale z drugiej strony chciała kon-
tynuować tę rozmowę, pragnęła tego.
- Jak dawno temu miało to miejsce?
- Szesnaście lat - odparła szybko. Przypuszczałem, że
mogła wymienić dokładną ilość miesięcy, dni... sekund.
- A więc mógł za tym stać Charon.
Odwróciła się, zaciskając z całej siły dłonie. (Mógł się za
tym kryć Charon.) Owa myśl skrystalizowała się w jej umyśle
niemal w tej samej chwili, kiedy ja powiedziałem to na głos.
- Nie - odparłem, ujrzawszy jej zmarszczone czoło - nie
pani pierwsza o tym pomyślała.
Zacisnęła wargi, próbując ukradkiem otrzeć łzy z kącików
oczu. Usiadła ponownie; jej umysł był tak otwarty, tak bez-
bronny.
- Od piętnastu lat przez cały czas pragnę tylko jednego -
odezwała się po chwili, tak cicho, że miałem wrażenie, iż
wyraźniej odbieram jej myśli - wyjaśnienia tej sprawy. - Jej
praca, spuścizna, całe jej życie związane było z tym, co dla
niej miało podstawowe znaczenie: próbami powstrzymania
Centaura i taMingów od zabrania jej wszystkiego, co posia-
dała, co stanowiło po śmierci męża o jej życiu. Gdyby umar-
ła, Centaurianie straciliby wszystkie jej aktywa, gdyż była
bezdzietna; świetnie zdawali sobie z tego sprawę. Nie dziwi-
łem się teraz, że nie miała ochoty się odmładzać po śmierci
Kelwina... ale nie życzyła sobie bynajmniej zostać ofiarą
morderstwa. Bardzo łatwo dała się przekonać, że ktoś nastaje
na jej życie, zwłaszcza że nie miała żadnej pewności, czy
śmierć bliskich osób była spowodowana czynnikami natural-
nymi. Z jej twarzy, poważnej i skupionej, odczytałem, że jest
wreszcie gotowa wysłuchać to, co chciałem jej przekazać.
- O czym miałeś zamiar mnie powiadomić?
Zerknąłem w bok na stłoczone masy szkła i betonu, czując
się nagle zakłopotany. Może faktycznie ów taras był równie
dobrze strzeżony, jak biura na dole, ja jednak w to nie wierzy-
łem. Braedee co prawda obiecał, że da mi spokój, ale jemu nie
można było ufać. Nie chciał, aby Elnear poznała prawdę. Bóg
jeden raczył wiedzieć, czy ktoś nie obserwuje nas z ukrycia.
Powtarzali, że ignorancja oznacza szczęście. Im więcej do-
wiadywałem się o tym świecie, tym bardziej byłem przygnę-
biony. Nikomu nie mogłem ufać, z wyjątkiem samego siebie.
(Madam...) bardzo ostrożnie skierowałem ku niej w my-
ślach, mamrocząc zarazem coś pod nosem, na wypadek gdy-
by ktoś nas podsłuchiwał. (Muszę mieć pewność. Proszę nie
mieć mi tego za złe...) Siedziała spięta; tylko ja wiedziałem,
że w jej głowie dzieje się coś, czego nikt postronny nie mógł
spostrzec. Kiedy zyskałem pewność, że znowu jest gotowa,
nawiązałem kontakt, formułując przekaz najostrożniej, jak
umiałem. (Madam... nikt nie próbował pani zabić, aż do
wczorajszego wieczora.)
Wzdrygnęła się, zaskoczona i zmieszana. Ponownie zacze-
kałem, aż w jej głowie ustanie burza przemykających obra-
zów, aż weźmie górę niedowierzanie, a zarazem jej umysł
oczyści się na tyle, by mogła mnie zrozumieć.
(Odkryłem to dziś rano, sondując Charona; w ten sam spo-
sób, w jaki teraz pani dowiaduje się ode mnie.) Zamrugała
szybko, jakby niezbyt przytomna. Skinęła jednak głową, da-
jąc mi znak, że rozumie i gotowa jest dalej mnie słuchać.
(Centaurianie uknuli to wszystko, by dostać panią, prze-
straszyć i objąć swoją kontrolą.) Znów jej myśli zapełniły się
obrazami, lecz teraz czerpała z nich informacje, w jaki spo-
sób i po co sfingowano zamachy. Zaczynałem już nawiązy-
wać nowy kontakt, kiedy naglfe Elnear uświadomiła sobie, że
to wszystko był to jeszcze jeden element nękającej ją wojny
podjazdowej, tyle że bardziej brutalny. Centaurianie tym bar-
dziej starali się zyskać nad nią władzę, im bardziej ona próbo-
wała się od nich uwolnić.
(Wykorzystali mnie, żebym szpiegował dla nich, madam,
tak jak się pani obawiała... Poza tym wystawili mnie na cel
Strygerowi.) Skrzywiłem się, odebrawszy jej myśl, że została
zdradzona. {Myszolap) powtórzyłem bezwiednie w myślach.
Tak mnie nazwała i tym w rzeczywistości byłem. (O niczym
nie wiedziałem, wykorzystali mnie.) Pozwoliłem, by odczuła
trochę mej złości, gdyż byłem już zmęczony ciągłymi potę-
pieniami. Centaurianie oszukali także mnie... nie pierwszy
raz. (Centaur uczestniczył w spisku popierającym Rubiya;
0 mało nie zginąłem z jego ręki. Wyszli jednak z tego z pod-
niesionym czołem. Jeśli nienawidzę ZTF za to, co spotkało
mnie na Żużlu, to o wiele bardziej nienawidzę Centaura...)
Przedstawiłem jej swoje motywy, aż wreszcie zaczęła wie-
rzyć, że nie robiłem tego z własnej woli.
(Ale wczorajszy wieczór wszystko zmienił.) Teraz przed-
stawiłem jej całą resztę; wskazałem zagrożenie, które zniena-
cka się pojawiło, i wyjaśniłem, że Centaurianie wcale nie pra-
gnęli jej śmierci. Przekazałem, że nawet w opinii Charona
mogę być teraz pożyteczny i że nie mam zamiaru odejść, do-
póki nie doprowadzę sprawy do końca, póki ona nie będzie
bezpieczna, a sytuacja się nie wyklaruje.
Patrzyła na mnie rozszerzonymi oczyma, nie odczuwając
już ani zdumienia, ani złości, jakby opuściły ją wszelkie emocje.
- Dziękuję - mruknęła w końcu, chociaż nie to chciała mi
powiedzieć. Wdzięczność była ostatnią rzeczą, o jakiej my-
ślała, dowiedziawszy się prawdy. A jednak...
Wyciągnęła rękę, jakby po omacku; potrzebowała auten-
tycznego, rzeczywistego kontaktu z drugim człowiekiem,
a w jej myślach nie było nawet cienia wątpliwości, że jestem
takim samym człowiekiem jak ona. Na pewno istniały lepsze
sposoby udowodnienia tego, nie miałem jednak czasu zasta-
nawiać się nad tym, poddałem się i uścisnąłem jej dłoń,
akceptując ów gest porozumienia. Po chwili wstałem od stołu
1 spojrzałem na nią raz jeszcze. Próbowałem się uśmiechnąć.
- Madam, muszę teraz załatwić pewną sprawę. Nie wiem,
jak długo mi to zajmie.
- Co to za sprawa? - spytała; znowu opanowała ją podej-
rzliwość.
Pokręciłem głową.
- Muszę znaleźć coś, co nam pomoże.
- W wyjaśnieniu tego, co się naprawdę wydarzyło wczoraj
wieczorem?
- Mam nadzieję... Proszę jednak nie pytać więcej - wtrą-
ciłem szybko. Zacisnęła wargi i zmarszczyła czoło. Chciała,
abym jej w pełni ufał, nie potrafiła uwierzyć, że może istnieć
coś takiego, o czym naprawdę nie powinna wiedzieć.
Odwróciłem się, lecz przystanąłem jeszcze.
- Jak bardzo, według pani, Strygerowi zależy na zajęciu
miejsca w Radzie Bezpieczeństwa?
Spoglądała na mnie przez dłuższą chwilę, wreszcie pokrę-
ciła głową.
- Nie sądzisz chyba, że on mógłby próbować mnie za-
bić...? - W jej głosie odczytałem tak silne zdumienie, że
omal nie wybuchnąłem śmiechem.
- Braedee, w przeciwieństwie do mnie, nie wierzy, aby
bombę w ciele człowieka mógł skonstruować wynajęty spe-
cjalista. Nie potrafił wskazać syndykatu, który działałby na
własną rękę. Uważa też, że duma nie pozwoliłaby syndyka-
tom wynająć mordercy z czarnego rynku. Zapewne wie pani,
które z nich popierają Strygera. One także uważają go za my-
szołapa, ale Stryger nie zdaje sobie z tego sprawy. Chce zająć
miejsce w Radzie z tego samego powodu co pani: żeby uwol-
nić się od nacisków syndykatów. Bardzo pragnie mieć
w swych rękach władzę. Uważam, że gotów byłby nawet po-
sunąć się do morderstwa, byle tylko osiągnąć swój cel.
Raz jeszcze pokręciła głową, uśmiechnęła się słabo i za-
częła wstawać od stołu.
- Bardzo dobrze pojmuję twój tok rozumowania, Kocie.
Zapewniam cię jednak, że wizytator Stryger może do upadłe-
go walczyć o własne cele, może nawet jest w nim coś z fana-
tyka, ale na pewno nie jest on złym człowiekiem.
- A przecież posłużył się kłamstwami, prawda? Oczernił
i panią, i mnie na oczach wszystkich, przed samym Bogiem,
byle tylko dopiąć swego...
- Działał w dobrej wierze. Utrzymuje, że został wprowa-
dzony w błąd.
- Dlaczego pani go broni? - zapytałem.
Nie odpowiedziała.
- Czy naprawdę uważa go pani za lepszego od siebie? -
Opuściłem rozłożone szeroko ręce. - Madam - dodałem -
kiedyś spotkałem kogoś podobnego. Ten człowiek zgarnął
mnie z ulicy w Starówce i zafundował mi pierwszy przy-
zwoity posiłek chyba od tygodraa. A kiedy jadłem, tłumaczył
mi, jaką to złą i wynaturzoną istotą jest każdy psion, tylko
dlatego że natura obdarzyła go zdolnościami... - Powstrzy-
mywałem rodzący się we mnie śmiech. Nie wiedziałem wte-
dy, o czym on mówi, po co mi to wszystko tłumaczy, wbijając
w moje zielone oczy spojrzenie swoich długich, wąskich
źrenic. - A potem zaprowadził mnie do wynajętego pokoju
i stłukł na kwaśne jabłko.
Oparła się o krawędź stolika i otworzyła usta, nie bardzo
wiedząc, co ma powiedzieć.
- Dlaczego? - mruknęła w końcu cicho. - Dlaczego nie
uciekłeś?
- Ponieważ właśnie za to mi zapłacił - odparłem. Wyszed-
łem z restauracji.
17
- Witaj! - powiedziała Argentynę, kiedy ujrzała mnie
przed drzwiami. - Nie spodziewałam się, że cię tu jeszcze zo-
baczę. W każdym razie nie tak szybko. - Jej srebrzyste brwi
powędrowały w górę, jakby w niemym pytaniu, otworzyła
jednak szerzej drzwi "Czyśćca". - Tylko nie mów mi, że do-
kucza ci samotność.
Nadal zagradzała sobą wejście. Stanąłem na schodkach,
czując się nagle o wiele bardziej zakłopotany niż kiedykol-
wiek.
- Owszem, chciałbym się czuć osamotniony. Jest tu Daric?
Zaśmiała się i przeciągnęła dłonią po włosach.
- Jeszcze jest dzień? - Wychyliła się zza drzwi i spojrzała
w niebo. - On przychodzi tu tylko nocami.
- To pasuje. - Wcisnąłem obie ręce głęboko w kieszenie.
- Chcesz się z nim zobaczyć?
- Nie.
- I nie przyszedłeś tutaj, żeby mnie przymknąć, inaczej nie
byłbyś sam. W czym więc mogę ci pomóc? - Ziewnęła. Mię-
dzy palcami trzymała częściowo wyssanego kamfa. Pojąłem
nagle, że ziewnęła w taki sam sposób jak zwierzęta: instyn-
ktownie szczerząc kły. Ziewała ze zdenerwowania, a może
również ze strachu, jaki odczuwała podobnie jak ja. Stała mi
się przez to bliższa, mogłem na nią patrzeć, nie mając wraże-
nia, że mózg mi puchnie.
Ściana wody sięgała do wysokości kopuły, lecz wyżej widać
było jasne, czyste niebo. Zapamiętana przeze mnie mapa do-
prowadziła mnie aż tu, pod ścianę kopuły. - Plan miasta koń-
czy się tutaj. - Zresztą żaden plan nie zawierał takich infor-
macji, jakie były mi potrzebne.
- Masz zamiar iść głębiej w Deep End? - Spojrzała na
mnie zdumionym wzrokiem. - Sam? Po co?
Teraz, kiedy już wiedziałem, co to za miejsce, nie uśmie-
chało mi się tam zapuszczać.
- Wolałbym nie iść, ale nie mam też zamiaru rozmawiać
o tym na ulicy. - Ruchem głowy wskazałem tłumy przechod-
niów za moimi plecami.
Argentynę odsunęła się na bok, pozwalając mi wejść do
środka.
- Przepraszam, dopiero co wstałam. Zawsze potrzebuję
trochę czasu, żeby się rozbudzić. - Uśmiechnęła się krzywo.
- Jest bardzo wcześnie, rozumiesz.
Odpowiedziałem uśmiechem, wchodząc.
- Rozumiem cię doskonale. Sam tego doświadczałem.
- Czyżbyś był wykonawcą? - zapytała.
- Kimś w tym rodzaju.
- Musiałeś być chyba nie najgorszy. - Poprowadziła mnie
korytarzem, a potem w dół pochylni. Miała na sobie luźny
szlafrok, uszyty chyba ze starej kapy. Większość kolorów by-
ła już dawno wyblakła; nosiła pewnie ten szlafrok tylko dla-
tego, że nie mogła się z nim rozstać.
Zerknąłem na swój schludny, dopasowany uniform centau-
ryjski.
- Nie z własnej woli - odparłem.
Klub był niemal pusty, wypełniony szarością przesącza-
jącego się skądś światła słonecznego. Tylko w ciemnych ką-
tach paliło się kilka słabych lampek, pozwalających paru trut-
niom dokończyć porządki po ostatniej nocy. Obszerne pomie-
szczenie sprawiało wrażenie zupełnie innego niż to, w którym
byłem wczoraj. Na scenie, przy niewielkim pustym stoliku le-
żała grupka osób, skulonych, przypominających rozrzucone
sterty łachmanów. Wyglądali tak, jakby przedawkowali. Roz-
poznałem odtwórców symbu Argentynę.
- Mamy próbę - wyjaśniła Argentynę, ruchem głowy
wskazując scenę.
Mnie zaś się zdawało, że wszyscy bardziej cierpią na gi-
gantycznego kaca.
- Wczorajsze przedstawienie było naprawdę niewiary-
godne - rzekłem, przypomniawszy sobie różne rodzaje mu-
zyki zlewające się w jedno doskonałe tło dźwiękowe i zgrane
z rytmem efekty świetlne, które mogły przyprawić o zawrót
głowy... Przypomniałem sobie nagle, kim jest Argentynę,
i znów poczułem zakłopotanie.
Zerknęła na mnie, chcąc uczynić uwagę na temat mojego
wczorajszego występu, lecz gdy spojrzała mi w oczy, powie-
działa tylko:
- - Cieszę się, że ci się podobało. Przynajmniej masz jakieś
miłe wspomnienia z wczorajszego wieczoru. - Spuściła gło-
wę, a jej myśli wypełniło zmieszanie i resztki wściekłości na
Darica. - Wczoraj nie była tu zwykła publiczność, mieliśmy
prywatne przyjęcie. Chcę, żebyś o tym wiedział. - Miało to
znaczyć, że coś podobnego nie zdarzy się już nigdy więcej.
Nie skomentowałem tego.
- Widzę, że nie jesteś zbyt rozmowny - rzekła, chcąc prze-
rwać milczenie.
Przytaknąłem ruchem głowy.
- Na pewno nie chciałbyś się włączyć do naszego obwo-
du? - Wdrapała się na scenę i wyciągnęła ku mnie rękę. Nie
była to oferta, którą składała często i to każdemu. Odebrałem
to jako przeprosiny, a także coś więcej.
Wszedłem za nią, coraz bardziej zdumiony. Niemal w tej
samej chwili, kiedy pomyślałem o potraktowaniu jej propo-
zycji serio, zaczął narastać we mnie lęk. Pokręciłem głową.
- Nie mam żadnych uzdolnień.
- Skąd możesz wiedzieć, jeśli nie próbowałeś? Możemy
cię podłączyć we własnym gronie, nikt się o tym nie dowie.
To potrwa tylko chwilę i nie będzie bolało. - Odgarnęła ręką
włosy, pokazując mi umieszczone na karku gniazdko tej sa-
mej barwy co ciało. Wciąż nie potrafiła zapomnieć tego, co
czuła wczoraj wieczorem. - Nie chciałbyś się przekonać... ? -
Wyraźnie zależało jej na tym, by włączyć mnie do obwodu
większej grupy i spróbować wykorzystać moje zdolności. Jej
oczy barwy miedzi spoczęły na mnie, jakby chciała mnie
ośmielić. Obejrzałem się na resztę grupy, ciekaw byłem, co
oni o tym myślą.
- Może... któregoś dnia, nie dzisiaj. - Wzruszyłem ramio-
nami. W tej chwili miałem zbyt wiele na głowie. Poza tym dla
niej to mogło być zupełnie bezpieczne. Ale gdyby skanery
służby bezpieczeństwa ZTF wykryły nasze połączenie, znala-
złbym się w nie lada kłopotach. - To, co pokazałaś wczoraj
wieczorem, było niemal doprowadzone do perfekcji. Niepo-
trzebny ci psion, skoro potrafisz sama dokonywać takich rze-
czy.
Energicznie potrząsnęła głową, jakby chciała odrzucić mój
komplement.
- To hologramy, tanie triki. Mogę sobie to wyobrażać, nie
potrafię jednak tak oddziaływać na ludzi, by widzieli to samo,
przeżywali, nawet jeśli mają przed sobą iluzję. Przecież ty
wiedziałeś, że to nie było naprawdę...
Uśmiechnąłem się.
- Tak, ale zapomniałem. I chyba o to chodzi, prawda? Po-
trafisz sprawić, że ludzie zapominają, że to nie jest realne.
Wzruszyła ramionami, jakby nudziły ją pochlebstwa.
Kilku członków grupy zaczęło bić brawo i gwizdać na mój
widok, gdy podeszliśmy bliżej. Poczułem, że się czerwienię;
sądziłem, iż robią to z powodu wczorajszych wydarzeń
w klubie. Ale jeden z nich powiedział:
- Ty jesteś Kot, widziałem cię w porannych wiadomo-
ściach. - Inni potwierdzili, kiwając głowami.
Zdumiona Argentynę obróciła się w moją stronę.
- Co się stało? - Przyszło jej na myśl, że popełniłem jakieś
przestępstwo i teraz szukam w jej klubie schronienia.
- Po tym, jak go stąd wyrzuciłaś, uratował życie twojemu
osiłkowi i gromadzie innych ważniaków. Jakiś zamachowiec
wysadził się w powietrze i przerobił na sałatkę mięsną w tej
norze taMingów - wyjaśniła flecistka, składając mi ceremo-
nialny ukłon. Była ubrana w długą metaliczną suknię, przy-
pominającą giętkie flety, które miała w miejsce palców jednej
z ręki.
- Daric...? - zaczęła Argentynę, a w jej głowie pojawiła
się mieszanina winy, strachu, zdumienia. - Daric... Nic mu
się nie stało?
Beznamiętnie skinąłem głową.
- Ty go uratowałeś? - powtórzyła.
- Przez przypadek. - Za moimi plecami ktoś się roześmiał.
- Zostałem wynajęty do ochrony pani Elnear, on tylko znalazł
się w pobliżu.
Argentynę spoglądała na mnie z mieszanymi uczuciami.
- O Boże! - mruknęła i odwróciła głowę. - Dlaczego on
sam mi tego nie powiedział...?
- Nadal oczekujesz po nim ludzkich odruchów? - spytał
jeden z wykonawców, noszący na piersi klawiaturę sensoro-
wą. - Sądzisz, że będzie cię traktował jak człowieka?
- Och, zamknij się, Jax! - wybuchnęła Argentynę. - Pytał
cię kto?
Miałem wrażenie, że pomimo jej srebrzystej skóry i sre-
brzystych włosów jest w niej więcej z człowieka niż w Dari-
cu... może nawet znacznie więcej, niż Argentynę chciałaby
się do tego przyznać.
- Zawsze uważałem Darica za osobę enigmatyczną -
wtrącił ktoś inny. - Nie martw się o niego, może teraz nieco
zmężnieje. - Ów uśmiechnął się, pokazując wyjątkowo dłu-
gie białe zęby, kontrastujące z siną cerą i gęstą brodą, której
koniec nosił wetknięty za pasek spodni. Na ramieniu miał
dziwny instrument, przypominający worek pełen wielobarw-
nych iskierek światła.
- Od kiedy to wstajesz tak wcześnie, Nocnik? - spytała
Argentynę zjadliwym tonem.
Mężczyzna wzruszył ramionami; miał podkrążone oczy.
- Wstaję? W ogółe się nie kładłem.
Argentynę uśmiechnęła się krzywo i uniosła ramiona, jak-
by chciała zrzucić ciężar z barków.
- No cóż - zwróciła się do mnie, pocierając dłonią poli-
czek - dziękuję ci mimo wszystko, nawet gdybym miała dzię-
kować za nic. Powiedz mi, czego szukasz. Jeśłi to mamy, do-
staniesz.
Obrzuciłem spojrzeniem całą grupę i znów popatrzyłem
na nią.
- Jesteśmy jedną rodziną - wyjaśniła. - Poza tym ich nie-
łatwo wprawić w zdumienie. - Podeszła do krawędzi sceny,
usiadła i zaczęła machać w powietrzu bosymi stopami.
Wykonawcy zaczęli się podnosić. Nie chcąc się wyróżniać,
ja również usiadłem.
- Potrzebne mi pewne narkotyki.
Argentynę skrzywiła się niemal niedostrzegalnie. Wyciąg-
nęła kamfa z ust i popatrzyła na niego.
- Dlaczego nie zwrócisz się z tym do Darica?
Teraz ja się skrzywiłem.
- Z dwóch powodów. Drugi jest taki, że on z pewnością
nie ma tego, czego potrzebuję.
Zmarszczyła brwi.
- Aż tak głęboko włazisz? Szukasz specyfików działają-
cych bezpośrednio? - Wyglądała na zdumioną.
Pokręciłem głową,
- Nie, tylko trudnych do zdobycia. Chodzi mi o topalazę
AC.
Spojrzała na mnie, unosząc brwi.
- Co to jest? Nigdy nie słyszałam tej nazwy.
- Dzięki temu mogę korzystać z mojej energii psi.
- Potrzebujesz do tego narkotyków? - spytała. - Sądzi-
łam, że to twoja zdolność wrodzona.
- Owszem. - Wyjaśniłem wszystko, najprościej, jak umia-
łem.
- Aha - mruknęła, kiedy skończyłem. Podciągnęła kolana
287
pod brodę i objęta nogi rękoma. - Dlaczego Centaurianie ci
tego nie dostarczą?
- Charon taMing nienawidzi odmieńców, a siostra Darica,
Me, jest psionem. Dlatego on się mnie boi.
- Ciebie? - zaśmiała się.
- Mam się czuć obrażony? - zapytałem.
- Och, nie, skądże. - Machnęła ręką. - Jezu, widziałeś
Charona...?
- Wiele razy.
- Więc powinieneś rozumieć, dlaczego się śmieję... Chcą,
żebyś odegrał dla nich przedstawienie, ale nie dostarczają ci
sprzętu. Mam rację?
- Właśnie. - Skinąłem głową. - Braedee obiecał, że nie
będzie mi przeszkadzał w zdobyciu ich na własną rękę.
- Naprawdę chcesz wypalić sobie mózg do końca? Tak
bardzo ci na nich zależy? Nie możesz zgrywać głupka, a po-
tem zgarnąć forsę?
Zastanawiałem się przez chwilę, mierząc ją wzrokiem.
- Adlaczego ty kręcisz z Darikiem? Tylko dla forsy? - Za-
brzmiało to nieco bardziej złośliwie, niż zamierzałem.
(Odpieprz się...) odczytałem równocześnie z błyskiem
w jej oczach. Rozchmurzyła się szybko.
- Nie, wcale nie. On nie jest taki, jak mogłoby się zda-
wać... - urwała, przypomniawszy sobie wczorajszy wieczór.
- A może i jest? Ale nie wtedy, kiedy zostajemy sami. -Mi-
mo woli zacisnęła dłoń. - Zależy mi na nim...
- Kochasz go - powiedziałem na głos to, czego ona nie
mogła z siebie wydusić; powiedziałem nie dlatego, że mnie to
bardzo interesowało, lecz po prostu nie mogłem w to uwierzyć.
Spojrzała na mnie, jakby nieco urażona.
- Czasami... A jeśli nawet, to co? To nie twoja sprawa,
chłoptasiu.
- Wiem - odparłem.
Przez chwilę myślała o tym.
- A tobie zależy na pani Elnear?
Skinąłem głową.
- Tak. Chyba tak - odparłem, nieco zaskoczony. Pomyśla-
łem mimowolnie o Lazuli i jej dzieciach. Musnąłem palcami
tkwiący w mym uchu kolczyk ze szmaragdem, lecz szybko
opuściłem rękę.
- Pani Elnear chciałaby zmienić cały wszechświat - po-
wiedziała Argentynę. - A ty?
- Ja jestem jego cząstką.
Zaśmiała się.
- Dobry jesteś, bawidamku. - Podniosła się i spojrzała na
swoją grupę. - Nie mam pojęcia, do kogo się zwrócić. Czy
ktoś z was wie, gdzie można by znaleźć to, czego on potrze-
buje?
Ten, który nie zmrużył oka przez całą noc, wzruszył ramio-
nami. Inni przecząco kręcili głowami.
- My staramy się nie używać narkotyków - wyjaśniła Ar-
gentynę, jakby chciała się usprawiedliwić. - One spowalniają
refleks. - Popatrzyła na swe bose stopy i podrapała się po gło-
wie. - Daric zna się na tym znacznie lepiej niż ktokolwiek
z nas. Wczoraj wieczorem miałeś najlepszy przykład tego, jak
umiejętnie potrafi je dobrać do sytuacji. Czasami sam używa
mocnych środków, załatwia też wiele rzeczy dla przyjaciół...
- Martwiło ją to, że Daric za często używa narkotyków, do te-
go zbyt silnych. - Jeśli nie chcesz się do niego zwracać, po-
wiem ci, z kim rozmawiać i gdzie szukać tego człowieka. Nie
mogę jednak obiecać, że będzie on to miał; może odeśle cię
do kogo innego. Ale mówiąc szczerze... - ponownie spojrza-
ła na mnie - ja najpierw spytałabym Darica, nawet gdybym
go nienawidziła. Wiesz chyba, że są poważne powody, dla
których Deep End nie figuruje na planach miasta. Tutaj rządzi
czarny rynek, a on posługuje się odmiennymi prawami.
Skinąłem głową, wydymając wargi.
- Tak, wiem. Sam wychowałem się w podobnym miejscu.
Znam sposób myślenia tutejszych ludzi, a jeśli będzie mi to
potrzebne, zdołam także odczytać ich myśli.
- Nie wszystkie miejsca są do siebie podobne - rzekła.
Głęboka bruzda na jej czole świadczyła wyraźnie, że martwi
się czymś. - Ale skoro sam tego chcesz...
Nie odpowiedziałem. Wzruszyła ramionami.
- Nie możesz iść dalej w tym ubraniu. Zabiją cię, nim po-
konasz sto metrów. Chodźmy na zaplecze, dobierzemy coś
stosowniejszego.
Poprowadziła mnie przez scenę, dalej korytarzem, wresz-
cie otworzyła jedne z drzwi. Weszliśmy do pomieszczenia
przypominającego wnętrze sklepu z odzieżą, którego właści-
ciel wpadł w szał. Ubrania leżały w stertach, wisiały na ha-
kach, wieszakach, gwoździach sterczących ze ścian.
- Znajdź sobie coś - rzekła Argentynę, czyniąc zaprasza-
jący gest.
W powietrzu unosił się zapach stęchlizny. W całym życiu
nie widziałem takiej ilości ciuchów.
- Mógłbyś się tu przebrać za dowolnie wybraną postać.
Szata czyni człowieka... Możesz nawet zostać kobietą, jeśli
masz ochotę. - Z uśmiechem rzuciła we mnie długą, luźną
suknią. Pokręciłem głową i odłożyłem suknię na bok. - Her-
mafrodytyzm jest ostatnio w modzie - powiedziała - wyglą-
dałbyś zupełnie nieźle.
- Zabiłbym się w tym, gdybym musiał uciekać. - Sięg-
nąłem po obszerną żółtawobrązową bluzę od dresu i rozpo-
starłem ją. Na piersi było wydrukowane wielkie koło, a w je-
go wnętrzu widniały litery jakiegoś przedkosmicznego alfa-
betu. - Takie rzeczy były dość popularne w Quarro jakieś pięć
lat temu. Moda wraca co jakiś czas... - rzekłem, ściągając
kurtkę i koszulę.
- Może któregoś dnia ten napis będzie coś znaczył - mruk-
nęła, przekopując inną stertę ubrań. - Quarro, powiadasz? -
spytała, zaciekawiona. - Musi być z ciebie niezły gagatek.
Zaśmiałem się krótko, wkładając bluzę. JJyła długa i roz-
ciągnięta, za to nie krępowała mi ruchów.
- Przez większość czasu, jaki tam spędziłem, byłem
szczęśliwy, mając co włożyć na grzbiet.
- Aha... - Znalazła kapelusz z piórami i włożyła go na
głowę. - Wszyscy jesteśmy biedakami, zwłaszcza w boga-
tym mieście.
- Ja o tym nie wiedziałem.
Spojrzała na mnie.
- W Starówce, jeśli nie miało się otwartego kredytu, nie
można było nawet opuścić miasta. Na dobrą sprawę nigdy nie
widziałem Quarro.
Skrzywiła się, a w jej myślach niespodziewanie zagościł
chłód.
- Ja byłabym takim samym biedakiem wszędzie - powie-
działa. - Właśnie dlatego chciałam mieć ten klub. Kiedy mija
moje pięć minut sławy, pragnę mieć miejsce, gdzie mogę czuć
się jak w domu. - Odczytałem, że nagle wspomniała swoją
rodzinę. Ojciec wyrzucił ją z domu tego samego dnia, kiedy
ujrzał jej srebrzystą skórę.
Pokiwałem głową, myśląc o Jule i Siebelingu.
- Rozumiem cię - odrzekłem. Wybrałem brązowe tryko-
towe spodnie i ciężką skórzaną kurtkę. Miałem nadzieję, że
ochrom mnie nieco, gdybym wpadł w tarapaty... Nie, gdy-
bym wpadł w kłopoty, nie ocaliłaby mnie nawet zbroja. - Od
jak dawna jesteś z Darikiem?
- Mniej więcej od półtora roku. Spotkałam go zaraz po
tym, jak odnieśliśmy pierwszy sukces i zaczęliśmy dawać
przedstawienia ponad linią wody. - Spoglądała na mnie, ale
przed oczyma miała sceny z przeszłości. - Występowaliśmy
w ekskluzywnym prywatnym klubie, na samej górze, tuż pod
gwiazdami. Wszyscy goście cieszyli się taką czy inną sławą,
a przyszli jedynie po to, by nas podziwiać. To była niezapo-
mniana noc. Później, po przedstawieniu, podszedł do mnie
Daric, wręczył mi srebrzystą różę i rzekł: "Czekałaś całe ży-
cie właśnie na mnie. Zaraz ci pokażę dlaczego". - Przed oczy-
ma miała teraz jego postać z owej pamiętnej nocy. młodego,
przystojnego, bogatego i pewnego siebie. Odtwarzała w my-
ślach sposób, w jaki na nią patrzył, jakby nigdy nie widział
kogoś równie pięknego. Przypomniała sobie, jak doszło do te-
go, że uwierzyła, iż w jego słowach nie ma za grosz fałszu...
Odwróciłem głowę; żałowałem, że zadałem to pytanie.
- Jak ci się podoba jego rodzina?
Jej myśli natychmiast wróciły do teraźniejszości,
a uśmiech zniknął.
- Lubię ich tak samo jak oni mnie. Ale też boję się ich cho-
lernie.
Pokręciłem głową.
- Kiedy zobaczyłem cię u jego boku, sprawiałaś wrażenie,
jakbyś świetnie się bawiła, grając im na nerwach.
Argentynę uniosła rękę i ukłoniła się lekko.
- Przecież jestem aktorką. To był tylko fragment przedsta-
wienia, kochany. Daricowi podobało się o wiele bardziej niż
mnie. - Przestała się uśmiechać. - Pamiętam ciebie tamtego
wieczoru. Wyglądałeś, jakbyś przeżył szok, jakbyś rozbił
swój statek, lądując na wrogiej planecie.
- Bo tak było - odparłem.
- Żal mi cię było; do czasu, aż zadarłeś z Darikiem. Wtedy
pomyślałam, że jak na rozbitka nieźle sobie radzisz.
Spuściłem głowę.
- Tak, to jedyna rzecz, która mi jako tako wychodzi.
- Kocie - rzekła. Spojrzałem na nią. - Zwróć się do Dari-
ca. On zdobędzie to, czego potrzebujesz. Mogę nawet zapytać
w twoim imieniu, jeśli chcesz. Przynajmniej tyle jest ci wi-
nien.
Pokręciłem głową.
- Nie mogę mu ufać. - Zwłaszcza teraz, gdy zbyt dużo
wiedziałem już o polityce.
- Wiem, co o nim myślisz. - Szybkim ruchem zerwała
z głowy kapelusz i cisnęła go w bok. - Masz rację, on jest po-
pieprzony. Ale mimo wszystko w głębi duszy jest człowie-
kiem. ..
- Właśnie tego się obawiam.
Zadarła dumnie głowę.
- Aha - mruknęła po chwili. - Sądzisz, że nie możesz ufać
nikomu z nas, prawda? Uważasz, że wszyscy jesteśmy tak sa-
mo zepsuci, ponieważ umiesz czytać w naszych myślach
i wszędzie znajdujesz nasze małe, brudne sekrety...
Zerknąłem w dół i sięgnąłem po parę grubych rękawic.
- Nie, nie myślę tak... - Spojrzałem na nią, zakładając rę-
kawice. - W każdym razie staram się tak nie myśleć.
- Nikt nigdy nie traktował mnie tak jak Daric. - Pomyślała
o tym, co dla niej zrobił, co jej ofiarował. Miała wszystko,
czego zapragnęła. Tak jak myślałem, to on zorganizował dla
niej ten klub, a potem przekazał go jej na własność.
- Chodzi ci o to, że nie traktuje cię jak gówno w rynszto-
ku? - Wzruszyłem ramionami. - No pewnie, dlaczego miałby
to robić? Jesteś piękna, sławna, a jego rodzina uważa cię za
wyrzutka. Jesteś wszystkim, czego mu potrzeba.
- Co ty możesz wiedzieć o jego potrzebach? - spytała,
marszcząc brwi. - Sam zaczynasz traktować mnie z góry.
Uniosłem głowę.
- Czyżby Daric zrobił coś szlachetnego dla kogokolwiek
oprócz ciebie?
Zerknęła w bok, sięgając do wspomnień.
- Dla dziewczyny - odparła po chwili zastanowienia, za-
pewne nieco dłuższej, niż tego pragnęła. - Jakiś czas temu
przyprowadził tu dzieciaka, młodą dziewczynę, którą ktoś
ciężko pobił. - Skrzywiła się nieco. - Powiedział, że znai;izł
ją na ulicy i nie mógł jej tam zostawić. Poprosił nas o pomoc,
więc się nią zajęliśmy. - Oparła dłonie na biodrach, jakby
oczekiwała gratulacji z mojej strony. - Na pewno nie kiero-
wał się niczym innym jak zwykłym ludzkim współczuciem.
Odczytałem z jej myśli dziwny wygląd tej dziewczyny,
przypominała nędzarza, ubrana była w brudne szmaty... mia-
ła twarz egzotyczki: zielone oczy z wydłużonymi szparkami
źrenic, jakby dokonano na niej kosztownej operacji kosmety-
cznej...
- Była psionem - wyjaśniłem. - Na podstawie tego, jak
wyglądała, sądzę, że była psionem.
- Kto? - Argentynę potrząsnęła głową. - Mówisz o tej
dziewczynie? - Nie zapytała, skąd wiem, jak ona wyglądała.
Spojrzała na mnie z ukosa, tak jak każdy martwiak, słysząc
z mych ust odpowiedź na nie zadane pytanie. - Może i tak.
- Nie zrobiła nic...? Nie używała swej energii psi?
- Nie zauważyłam. - Znowu pokręciła głową. - Bardzo
krótko była z nami. Daric przyprowadził ją w środku nocy,
dziewczyna była w szoku. Nie mogła nawet iść o własnych
siłach. Opatrzyliśmy jej rany i położyliśmy do łóżka w jed-
nym z pokoi. Kiedy zajrzałam tam następnego ranka, już jej
nie było. Nie widziałam jej nigdy więcej. Daric pytał o nią,
naprawdę przejmował się jej losem.
Daric taMing w roli opiekuna odmieńca! Nie miałem poję-
cia, co nim, do cholery, kierowało. Możliwe, że dziewczyna
przypominała mu Jule... Przecież nienawidził Jule. Przyszło
mi do głowy, że to on sam mógł tak pobić tę dziewczynę.
- Mimo wszystko nie mogę mu zaufać. Przyrzeknij mi, że
nie powiesz mu o mojej wizycie.
Westchnęła.
- Jeśli to dla ciebie takie ważne, to czemu miałabym ci sta-
wać na drodze? - Obrzuciła spojrzeniem moje ubranie. -
W tym chcesz iść dalej? Mając taki wybór... - Zatoczyła ręką.
Nie odpowiedziałem. Moje myśli zaprzątała zaginiona
dziewczyna z zielonymi oczami, do tego stopnia przerażona,
że pragnęła jedynie stąd uciec. Ciekaw byłem, czy lepiej ode
mnie znała powód, dla którego wszyscy nią pomiatali. Możli-
we, że taki powód był po prostu niezrozumiały...
- Kocie - rzekła Argentynę. Stała tuż przede mną, chociaż
nie zauważyłem, żeby się poruszyła.
Zdumiony, odsunąłem się o krok. Przypomniałem sobie, że
mówiła coś o moim ubraniu.
- Dziękuję za te ciuchy - mruknąłem. - Powiedz mi tylko
jeszcze, kogo mam szukać, a zaraz się stąd wyniosę i nie będę
traktował cię z góry.
- Przedtem powinniśmy cię jeszcze trochę ucharakteryzo-
wać... - stwierdziła. Uświadomiłem sobie, że z jakiegoś po-
wodu zależy jej na zyskaniu na czasie. Chyba naprawdę się
obawiała, że zaraz po wyjściu z klubu zostanę skrócony
o głowę.
Odwróciłem się, rozdrażniony.
- Nie. - Wskazałem dłonią swoje przebranie. - Wiem, co
robię. - Zawahałem się i obróciłem wjej stronę z uśmiechem.
_ Mimo to dziękuję, że w ogóle cię to obchodzi.
Uśmiechnęła się z rezygnacją.
- I to jest moje przekleństwo. - Okręciła mi głowę długą
zieloną szarfą i zawiązała olbrzymi węzeł. - Chodźmy -
rzekła, ruchem głowy wskazując drzwi.
18
Tunel metra łączący pod dnem zatoki N'yuk z wyspą o na-
zwie Stat liczył sobie niemal trzysta lat. Początkowo na tym
odcinku nie było żadnych przystanków, ale z czasem, gdy za-
brakło przestrzeni na lądzie, miasto zaczęło się rozrastać po
dnie w głąb mrocznych wód oceanu. Obecnie cały obszar
między dwiema wyspami zajmowało jakby odrębne miasto;
z mułu dennego, który wykorzystywany był do uzyskiwania
tlenu, wyrastały kopuły ochronne przypominające ikrę gigan-
tycznej ryby.
Nikomu na dobrą sprawę nie była potrzebna ta część mia-
sta, więc podobnie jak Starówka wypełniła się ona wyrzutka-
mi, straceńcami i narkomanami - najróżniejszymi ludźmi,
którzy prześlizgiwali się przez oka w sieci syndykatów - albo
z wyboru, albo dlatego że nie dawali sobie rady i nie mogli
znaleźć nikogo, kto by im pomógł.
Obecnie metro zatrzymywało się po drodze. Wysiadłem na
trzecim przystanku. Chcąc wydostać się na powierzchnię,
musiałem wdrapać się po schodach cuchnących uryną, liczą-
cych jakieś trzysta stopni, winda bowiem nie działała. Wielka
otynkowana hala stacji nie wyglądała najgorzej. ZTF dbał tu
0 porządek, podobnie jak w całych Dystryktach Handlu Fe-
deralnego. Troszczono się o wygląd pomieszczeń, w prze-
ciwieństwie do szumowin, które pozostawiono samym sobie
1 nikt się nimi nie interesował. Wszędzie w Galaktyce utrzy-
mywano takie skupiska zdesperowanej, niewykształconej si-
ły roboczej; żerowały na nich rozmaite bandy sprzedające
syndykatom niewolników do wszelkiego rodzaju brudnej ro-
boty.
Przekroczyłem zdychającego psa, który leżał, dysząc cięż-
ko, u szczytu zalewanych strumieniami światła schodów, i ro-
zejrzałem się po ścianach pokrytych napisami oraz kupach
śmieci, mimo woli zaciskając dłonie w kieszeniach kurtki.
Nie miałem ochoty niczego dotykać, żeby ten brud nie przy-
lgnął do mnie, nie skalał mnie. Poczułem skurcz żołądka na
wspomnienie dawnych czasów, kiedy sam byłem jednym
z mieszkańców takich dzielnic. Nie wiedziałem wówczas,
gdzie kończy się warstwa brudu, a zaczyna moja skóra, zre-
sztą wcale mnie to nie obchodziło...
- Cholera! - mruknąłem.
Stanąłem i oparłem się ramieniem o ścianę, zbierając w so-
bie odwagę. Zdawałem sobie sprawę, że zbyt długo przeby-
wałem wśród taMingów; zbyt mocno zatarła się już we mnie
świadomość tego, kim naprawdę jestem - zaczynałem już
z tego powodu odczuwać do siebie niechęć. Musiałem coś na
to poradzić. Postawiłem kołnierz kurtki i ruszyłem przed sie-
bie. Miałem wrażenie, że czuję zapach mułu z dna morza - ta-
ki sam gorzki zapach stęchlizny, jaki łowiłem czasami w Sta-
rówce, kiedy poryw wiatru przynosił woń morza. Wiedziałem
jednak, że od dna oddziela mnie monomolekularna ścianka
kopuły ochronnej i warstwa kompozytu. Po prostu działała
moja wyobraźnia, która usiłowała osłabić wszechobecny
smród potu i uryny.
Znalazłem się w miejscu, którego szukałem: na placu Wol-
nego Rynku. Argentynę i jej grupa opisali mi go szczegóło-
wo, uzupełniając nawzajem swoje relacje, aż w mym umyśle
powstała na tyle szczegółowa mapa, na ile to było możliwe.
Gąszcz ulic wokół stacji metra stanowił tutaj serce czarnego
rynku, którego dewiza brzmiała: "Wszystko, czego potrzebu-
jesz". Agenci gotowi zapewnić wszelkiego rodzaju usługi, na
które wciąż istniało zapotrzebowanie, choć syndykaty nie
przyznawały się do tego otwarcie, krążyli po całym placu po-
śród ludzi poszukujących takich usług oraz nędzarzy znajdu-
jących się tu tylko dlatego, że nie mieli się gdzie podziać.
Przyglądałem się tym tłumom i nagle zamarłem. W stronę
wejścia do stacji szedł ktoś, kogo natychmiast rozpoznałem.
Stryger! Ubrany był w długi płaszcz i towarzyszyła mu grup-
ka ludzi, zupełnie innych niż ci, których przedtem widziałem
w jego otoczeniu. Nikt nie zwracał na niego szczególnej uwa-
gi. Ukryłem się za odrapanym kioskiem i przyjrzałem Stryge-
rowi, gdy przechodził obok. Sięgnąłem do jego umysłu: by-
łem ciekaw, czego, do cholery, może on szukać w takim miej-
scu. Miałem nadzieję, że sprowadziły go tu jakieś brudne
sprawy.
Obejrzał się za siebie; odczuwał żal, a zarazem zadowolę- ,
nie... Tylko tyle udało mi się odczytać. Po drugiej stronie pla- %
cu znajdował się jeden z przytułków finansowanych przez
niego, zatem Stryger przybył do Deep Endu wyłącznie
w swoich interesach - musiał się przekonać na własne oczy,
jak funkcjonuje jego ośrodek. To był jedyny powód, dla któ-
rego się tu zjawił. W jego myślach nie było nic poza tym - ani
wspomnienia o głosowaniu w Zgromadzeniu, ani o miejscu
w Radzie, ani o ludobójstwie... Spoglądałem, jak znika
w wejściu do stacji metra, i ogarnęło mnie dziwne odrętwie-
nie. W tej chwili jedynym jego pragnieniem było czynienie
dobra. Może jednak tliło się w nim coś, co wciąż pchało go ku
temu. Próbowałem ujrzeć go w wyobraźni takim, jakim wi-
dzieli go wszyscy: dysponującego wielką potęgą i zbierające-
go pieniądze tylko po to, by czynić dobro.
Poczułem się parszy wie. Wysunąłem się z ukrycia i wszed-
łem między ludzi.
Handlarze, którzy znajdowali się w obskurnych straganach
czy po prostu siedzieli na chodniku, obłożeni żywnością i in-
nymi towarami, bardzo utrudniali ruch pieszym. Ich gardłowe
okrzyki i płynąca zewsząd muzyka zagłuszały zadawane pół-
głosem pytania i równie ciche odpowiedzi transakcji, jakie tu
przeprowadzano. Argentynę ostrzegała mnie, że czasami po-
jawiają się tu gliniarze - jedynie na pokaz - ale nie dostrze-
głem ani jednego. Wszystko wyglądało tak jak w Starówce:
władze dbały tu jedynie o pozory, świadomie trzymały się
z dala od tych głębin. Można tu było robić wszystko pod wa-
runkiem, że nic nie przedostawało się na światło dzienne.
Wyciągnąłem lewą rękę z kieszeni i chwyciłem za róg koł-
nierza: znak, że poszukuję narkotyków. Zmusiłem się. by
trzymać rękę tak przez cały czas, gdy wchodziłem w tłum dzi-
waków, handlarzy i bezdomnych. Dostrzegłem innych klien-
tów, którzy zachowywali się podobnie jak ja; niektórzy mieli
skórę białą jak pergamin. Wędrowali z rękoma założonymi za
siebie, zaciśniętymi na nadgarstku drugiej ręki, ułożonymi
w różny sposób na biodrze - wszystko to stanowiło informa-
cję dla handlarzy. Jeśli nie znało się tych znaków, można tu
było chodzić godzinami i nie znaleźć żadnego kontaktu. Sto-
sowane tutaj znaki różniły się od tych, które ja znałem, lecz
różnice nie były wielkie. Mijając innych klientów, sięgałem
do ich myśli, sprawdzałem znaczenie odpowiednich sygna-
łów i utrwalałem je w pamięci. Jeśli nawet popełniałem jakiś
drobny błąd, nikt nie powinien zwrócić na to uwagi... Mi-
nąłem człowieka wielkości konia prowadzącego na łańcuchu
półnagiego nędzarza.
Co jakiś czas podchodzili do mnie handlarze, oferując mi
zwyczajne, tandetne specyfiki. Wszyscy kręcili głowami, kie-
dy mówiłem, czego potrzebuję. Wszyscy znali nazwiska lu-
dzi, na których Argentynę radziła mi się powoływać - tych,
z którymi Daric prowadził transakcje - nikt jednak nie umiał
mi powiedzieć, gdzie ich szukać. Niektórzy handlarze odwra-
cali się na pięcie i odchodzili w pośpiechu, jakbym był bombą
zegarową; inni zachowywali milczenie i obiecywali spraw-
dzić. Powinienem był się domyślić, że nikt z nich nie zechce
mi uwierzyć na słowo; nie mogli czytać w moich myślach.
Daric zwykle spotykał się z handlarzami w "Czyśćcu", jak
poinformowała mnie Argentynę - w pół drogi między ich
światem a swoim - nie zdobyłby się nigdy na to, by osobiście
zjawić się w tym tłumie. Mogłem więc jedynie czekać, mając
nadzieję, że któryś z rekinów zainteresuje się i przyśle po
mnie.
Chodziłem, lawirując między kieszonkowcami, żebrakami
i handlarzami usiłującymi wcisnąć mi towar, którego nikt nie
chciał. Przyczepił się do mnie jakiś wychudzony chłopak
z zaropiałym nosem i straszną blizną przez pół twarzy ciąg-
nący jeszcze chudszą małą dziewczynkę. Szarpał mnie za rę-
kaw i błagał:
- Proszę, panie, bardzo proszę...
Daremnie próbowałem się od niego uwolnić. Sięgnąłem do
kieszeni po żetony, które zawsze nosiłem przy sobie od czasu,
kiedy przestałem być takim jak on ulicznikiem. Dałem mu
pełną garść. Zniknął w pośpiechu, lecz nim zdążyłem zrobić
krok, na jego miejscu pojawił się inny i jeszcze inny, i nastę-
pny - dopóki nie opróżniłem kieszeni do cna. Kiedy ujrzeli, ,,
że nie mam już nic więcej, szybko zniknęli w poszukiwaniu
nowych frajerów z kieszeniami pełnymi żetonów, uwalniając
mnie od swojego natręctwa. Istniały potrzeby, których nie da-
ło się w żaden sposób zaspokoić, nawet jeśli dysponowało się
nieograniczonym kredytem.
Zerknąłem na identyfikator i zakląłem, kiedy ujrzałem, ,
która godzina. Popatrzyłem w górę, ale tutaj nie było nic wi- 'tr
dać. Wysoką kopułę nade mną ze wszystkich stron otaczało' i
morze. Sztuczne niebo jaśniało ciemnozielonym blaskiem
światła ulicznych latarń. Znajdowało się o wiele wyżej, niż
można się było tego spodziewać w takim miejscu. Ciekaw
byłem, jak Deep End wygląda z góry dla tych dziwnych stwo-
rzeń pływających w nurtach oceanu. W każdym razie miałem -
jeszcze na ręku swój identyfikator, a w takim tłumie należało f
to uznać za osiągnięcie. Mój dodatkowy zatrzask zdał egza- j
min; wiedziałem, jak łatwo jest niepostrzeżenie rozpiąć
standardowy.
Stanąłem u wylotu ulicy, oparłem się o latarnię i zacząłem
machać ręką, która mi zdrętwiała od ciągłego ściskania brze-
gu kołnierza. Byłem zmęczony i rozdrażniony; każda mijają-
ca sekunda stanowiła dowód, że zmierzam donikąd. W głębi
którejś z uliczek, za drzwiami lepiej strzeżonymi od niejednej
ambasady syndykatu, w tajemnym laboratorium ktoś właśnie
przygotowywał to, czego mi było trzeba, ktoś inny zaś czekał,
aby mi to dostarczyć. Ciekaw byłem, dlaczego nikt mnie nie
powiadomił. Może istniał jakiś powód, o którym nie wiedzia-
ła nawet Argentynę, a dla którego nie mogłem dostać tego, na
czym mi zależało. Może popełniłem jakiś błąd, naruszyłem
tajemnicę, wpadłem w kłopoty...
Powinienem był to sprawdzić; jeśli miałem rację, zagłębia-
jąc się w te niesamowite, zielone ulice, zrobiłem najgorszą
z możliwych rzeczy. Może i zwróciłem na siebie uwagę wła-
ściwych ludzi, lecz równie dobrze mógł się mną zaintereso-
wać ktoś inny. Dlaczego, do cholery, niczego nie można było
załatwić w prosty sposób...? Głowa mnie rozbolała, za-
cząłem masować skronie palcami.
- Hej, ty, w grubych portkach! Chodź z nami. Dostaniesz
wszystko, czego będziesz chciał, albo jeszcze więcej...
Uniosłem głowę i odskoczyłem do tyłu, ujrzawszy przed
sobą grupę wymalowanych dziwek. Intensywny zapach skóry
i feromonowych perfum wywołał u mnie skurcz żołądka.
Jedna z dziwek przyparła mnie do słupa i sięgnęła zakutymi
w żelazo palcami do mojego krocza.
- Lubisz mocną zabawę, co, dziecinko? - Ścisnęła w dłoni
moje jaja. - My też!
Zakląłem z bólu i walnąłem ją w rękę.
- Wynoś się. Nie szukam seksu, potrzebne mi coś innego.
- To dlaczego sygnalizowałeś o seks, słudziutki? - Unios-
ła dłoń do czoła i zaczęła naśladować moje masowanie skro-
ni. Błyskawicznie chwyciła mnie za klapy kurtki. - Już rozu-
miem. Chcesz się zgrywać na trudnego do zdobycia...
Przyciągnęła mnie do siebie i uderzyła w twarz.
Oddałem jej; za późno zrozumiałem, że popełniam błąd.
Wszystkie ruszyły na mnie. Dłońmi w skórzanych rękawi-
cach lub owiniętymi łańcuchami przycisnęły mnie do słupa,
a przywódczyni walnęła mnie raz, drugi, trzeci... Oszołomio-
ny, usiadłem na kupie śmieci. Banda rozstąpiła się, przywód-
czyni zaś sięgnęła do przewieszonej przez piersi starożytnej
łuski po pocisku, wyciągnęła szminkę i uśmiechając się sze-
roko, otworzyła ją, po czym namalowała grubą krechę na moich
ustach. Odwróciła się i wraz z całą bandą zniknęła w tłumie.
Dźwignąłem się na nogi i wytarłem twarz rękawem. Syk-
nąłem, zahaczywszy guzikiem o rozciętą wargę. Na ciemnej
skórze kurtki został ślad szminki i krew. Tłum przechodził
obok mnie, jakby nic się nie stało. Faktycznie, nic sienie stało.
- Hej, dzieciaku! - Przede mną wyrósł mocno zbudowany
brodaty mężczyzna; chciałem przejść obok niego, lecz zata-
rasował mi drogę. Był o pół głowy wyższy ode mnie i dwa ra-
zy szerszy; ubrany w ciemne luźne ciuchy. Spiąłem się, są-
dząc, że może to być kolejna pomyłka. Próbowałem odtwo-
rzyć w pamięci jakiś mój gest mogący przyciągnąć uwagę
niewłaściwej osoby. Mężczyzna jednak zaśmiał się na widok
mojej zdumionej miny albo na widok śladu szminki.
- Słyszałem, że szukasz Venka.
- Owszem - odparłem, starając się nie dać po sobie po-
znać, jak wielką poczułem ulgę. To był właściwy człowiek,
znał Venka, pracował dla niego.
- Hę to jest dla ciebie warte?
Uniosłem rękę, pokazując mu na nadgarstku, że dysponuję
kredytem.
- Będzie mu się to opłacało - rzekłem.
- Po co chcesz się z nim zobaczyć?
- To sprawa osobista. - Musiał znać odpowiedź, starał się
jedynie zachować pozory.
- Skąd mam wiedzieć, czy Venk będzie umiał ci pomóc?
- Nie rezygnował. Chciał wiedzieć, skąd znam jego szefa.
Wytarłem krew cieknącą z wargi.
- Przysłał mnie Daric taMing. Chcesz dobić targu czy nie?
- Chodź ze mną. - Odwrócił się i ruszył, zanim zdążyłem
cokolwiek powiedzieć.
Podążyłem za nim. Musiałem bacznie uważać, by nie stra-
cić go z oczu w tłumie. Szedł dość szybko, jakby nie obcho-
dziło go to, czy nadążam za nim -jakbym ja go potrzebował
bardziej niż on mnie. Pewnie miał rację. Ale kątem oka wciąż
sprawdzał, czy idę za nim, chociaż starał się, bym tego nie do-
strzegł - w dodatku nawiązał poddźwiękowy kontakt z kimś,
kto znajdował się przed nami.
Oddalaliśmy się od stacji metra i placu. Szliśmy jedną
z mrocznych uliczek, gdzie na zapleczach jasno oświetlo-
nych, wypełnionych hałasem lokali czekali różnego rodzaju
specjaliści. Odetchnąłem z ulgą, że udało mi się ujść z ży-
ciem, lecz to uczucie szybko wygasło, kiedy tylko przestałem
słyszeć za plecami gwar ludzkich głosów.
Zdałem sobie sprawę, że plac Wolnego Rynku otaczało ja-
kieś niewidzialne pole - niewykry walne, postrzegane jedynie
podświadomie, wlewające w duszę dziwne poczucie zagroże-
nia, które miało za zadanie trzymać obcych z dala od tego
miejsca. Na ulicy nie zobaczyłem nikogo spoza Deep Endu,
z setek okien nasze kroki śledziły widoczne i niewidoczne
oczy. Obcy! - zdawały się szeptać szare ściany budynków
z prefabrykatów, wznoszących się wysoko w płonące dziwa-
czną łuną niebo, jakby czekały tylko, by runąć na nas z wyso-
kości pięćdziesięciu metrów. W górze jaśniała słabo sieć linii
stanowiąca odwrotność linii nieba i morza, przypominała
wielką elektryczną sieć na ryby, choć jej zadaniem było od-
dzielanie nas od ryb...
Poczułem, że napięcie przygniata mnie niczym ciężar, aż
trudno mi było oddychać... Uświadomiłem sobie, że nie jest
to wytwór mojej wyobraźni.
- Hej! - zawołałem.
Przewodnik zwolnił i obejrzał się na mnie.
- To nie jest droga do Venka. Dokąd mnie prowadzisz?
Wzruszył ramionami.
- Zgodnie z poleceniem Venka. Chce się spotkać z tobą
w dole, przy śluzach.
- Śluzach? - powtórzyłem, wydobywając obraz tego
miejsca z jego myśli. Było to na samym krańcu Deep Endu>
gdzie nurkowie mogli wychodzić na zewnątrz kopuły w celu
dokonywania napraw oraz doglądania morskich farm. Tam
też wyrzucano na zewnątrz śmieci. Odczytałem również, że
Venk naprawdę miał tam być i czekać na mnie; tak powie-
dziano przewodnikowi, a on w to wierzył. - Po co?
Wzruszył ramionami.
- Venk nie mówił, po co. - Ruszył dalej.
Bez słowa podążyłem za nim. Tam. gdzie wyrzucano na
zewnątrz śmieci. Cała ta sprawa śmierdziała, z każdym kro-
kiem czułem się gorzej. Miałem ochotę zawrócić, ale było już
za późno. Szliśmy dalej. Skoczki i tramwaje naziemne mijały
nas bezszelestnie, a przechodnie patrzyli na nas z tym wię-
kszym zdumieniem, im bliżej znajdowaliśmy się końca ulicy.
Jaśniejący łuk nieba opadał w dół; wreszcie wyszliśmy na
coś w rodzaju nabrzeża. Unosił się tu bardzo wyraźny zapach
morza, wzdłuż ściany ciągnął się szereg iluminatorów: od
niewielkich, jednoosobowych, po olbrzymie panoramiczne
okna wychodzące na jednostajnie zielone głębiny. Już z dale-
ka ujrzałem dziwaczne cienie poruszające się na zewnątrz ko-
puły - mieszkańców tych wód bądź nurków pracujących na
dnie. Wzrokiem można było sięgnąć jedynie tak daleko, gdzie
docierał blask bijący z wnętrza kopuły. Miałem jednak wra-
żenie, że dalej w mętnej wodzie dostrzegam światełka. Wido-
cznie istniały tam inne przykryte kopułami światy, należące
do ludzi, którzy pragnęli jeszcze większego odosobnienia lub
poczucia bezpieczeństwa, niż mógł im zaoferować Deep End.
Nabrzeże u wylotu ulicy było puste - zbyt puste. W zasię-
gu wzroku przy wielkich rampach przeładunkowych i otwar-
tych bramach magazynów nic się nie poruszało. Dopiero po
dłuższej chwili namierzyłem telepatycznie samotną postać
czekającą u wejścia do jednej z hal. Venk powoli wyszedł
nam naprzeciw; otaczała go delikatny poświata osobistego
pola ochronnego. Wreszcie stanęliśmy twarzą w twarz. Wy-
czułem nagle, że rozpoznał moje rysy.
- Widziałem cię w trywizji - szepnął. Ciekaw byłem, dla-
czego mówi tak cicho. - Daric przysłał cię do mnie? - zapytał
z dziwnym akcentem.
- Zgadza się - rzekłem, sięgając do jego umysłu. Ciarki
przeszły mi po skórze, kiedy spostrzegłem, jaki obraz krysta-
lizuje się za jego oczyma... Cholera! - Potrzebuję trochę...
- Nie - szepnął, po czym wytarł nos.
Mój przewodnik stał jakiś metr ode mnie. Odwrócił się,
gdy tylko Venk zaczął unosić rękę...
Kopnąłem go błyskawicznie w przedramię w tej samej
chwili, kiedy z rękawa wypadł strumień białego światła. Po-
czułem pieczenie skóry na boku, laser wypalił mi dziurę
w kurtce. Kopnąłem Venka jeszcze raz, w krocze, ale trafiłem
stopą na pancerz ochronny. Rzuciłem się na niego całym cię-
żarem i powaliłem go na ziemię - nie spodziewał się tego, wi-
docznie sądził, że będę uciekać. Z hukiem walnął głową
o płyty chodnika. Dopiero teraz skoczyłem na nogi i rzuciłem
się do ucieczki - byle dalej od samotnej postaci, jaśniejącej
niczym duch na wyludnionym nabrzeżu, i od wszystkich gro-
mów, jakie Venk mógłby ściągnąć mi na głowę.
Dopadłem wylotu uliczki, zachłystując się ze szczęścia.
Nie zauważyłem, by człowiek Venka miał naprowadzacz
podczerwony. Dostrzegłem czekający na pętli tramwaj i z
krzykiem rzuciłem się w jego kierunku. Ten jednak szarpnął,
potoczył się ulicą i zaczął nabierać szybkości, ja zaś zostałem
na lodzie. Zwolniłem kroku, dysząc ciężko i klnąc pod no-
sem. Nieliczni przechodnie patrzyli na mnie takim wzrokiem,
jakbym był przezroczysty albo napiętnowany. Znikali w zauł-
kach, w sieniach: byle dalej ode mnie. Pobiegłem ulicą; serce
łomotało mi w piersi. Sięgnąłem telepatycznie przed i za sie-
bie w poszukiwaniu prześladowców. Ciekaw byłem, jak dale-
ko uda mi się dotrzeć. Zastanawiało mnie także, z jakiego po-
wodu dostawca Darica chciał mnie zabić. Próbowałem sobie
przypomnieć, czy już kiedyś czułem się aż tak głupio i czy
kiedykolwiek aż tak się bałem. Nie sądziłem, żeby odważyli
się załatwić mnie na środku ulicy, nawet tu. Do cholery, by-
łem przecież gwiazdą trywizji! Zawsze jednak mogli zagnać
mnie gdzieś, skąd nie byłoby ucieczki. Potem czekałyby na
mnie śluzy...
Za sobą-wyczuwałem obecność umysłów trzech ścigają-
cych mnie osób. W przodzie było trzech innych, którzy mieli
odciąć mi drogę. Zanurkowałem w boczną uliczkę, gdy tylko
spostrzegłem, że cienie zaczynają nabierać realnych kształ-
tów. Miałem wrażenie, jakbym pływał w zielonej poświacie
i coraz głębiej zanurzał się w senny koszmar. Boże, jak znik-
nąć im z oczu?! Usłyszałem własny nerwowy chichot, kiedy
jakaś część mego umysłu niesiona do góry w bąbelku paniki
wyrwała się poza ramy rzeczywistości.
Zauważyłem wąską smugę światła sączącego się przez le-
dwie uchylone drzwi. Rzuciłem się w tamtą stronę, nie dbając
o to, co może mnie czekać po drugiej stronie. Wpadłem na
coś... a raczej na kogoś, omal nie powalając na ziemię czło-
wieka w długiej, luźnej białej szacie.
- Och... - jęknąłem, w jakimś stopniu odczuwając ulgę.
Spotkanie wyznawców. Moje oczy wyłowiły z półmroku ja-
kieś obiekty kultu ustawione na ołtarzu oraz gromadkę postaci
ubranych na biało; byli zaskoczeni moim nagłym wtargnię-
ciem, rzucili się w moim kierunku.
Pośród przekleństw i jęków sięgnęły po mnie czyjeś ręce,
zaczęto mnie obmacywać, krępować, aż wreszcie zostałem
uwięziony - rozciągnięty, rozpostarty między nimi, unieru-
chomiony. Zabłysło oślepiające światło. Ujrzałem nad sobą
pokryte tatuażami twarze, które nie mogły należeć do wy-
znawców jakiejś religii. Zacząłem się szarpać i dostałem silny
cios w żołądek. Puścili mnie, a ja osunąłem się bez siły na zie-
mię. Skulony, usłyszałem chóralne zawodzenia, z których po
chwili wyłoniły się słowa:
- Sakrament! Świeże wino do kielichów Duszopijcy... -
Brzęknęły otwierane noże sprężynowe.
Ktoś chwycił mnie za włosy; szarpnięciem odciągnięto mi
głowę do tyłu. W świetle zabłysły ostrza noży celujących
w moją pierś. Wyrzuciłem w górę ręce i poczułem ostry ból
w dłoni. Wrzasnąłem, na twarz pociekły mi krople własnej
krwi.
Tuż przy moim uchu rozległ się wystrzał z paralizatora,
szarpiąc każdym moim nerwem. W jednej chwili rozbrzmiały
głośne okrzyki, przekleństwa, a liczba otaczających mnie
osób nagle się podwoiła. Odziani w białe sutanny, z imieniem
Duszopijcy na ustach, rozproszyli się w ciemnościach. Leża-
łem na ziemi, pośród gąszczu osłoniętych ciemnymi pance-
rzami nóg. Postawiono mnie na nogi; uliczna banda, przed
którą uciekając wpadłem w ślepą uliczkę, teraz odbiła mnie
z rąk fanatyków.
19
Kiedy wywlekali mnie z powrotem na ulicę, udawałem, że
nie jestem zdolny stanąć na własnych nogach; powtarzałem
sobie w duchu, że przy pierwszej sposobności spróbuję im na-
wiać. ..
W mrocznym cieniu budynku u wylotu ulicy ktoś na nas
czekał. Nie otaczała go poświata, nie miał pola ochronnego,
zatem nie mógł to być Venk, który został na nabrzeżu.
- Witaj, Kocie! - odezwał się mężczyzna.
Ci dwaj, którzy mnie wlekli, zatrzymali się, tak że ów męż^
czyzna mógł spojrzeć na mnie - i ja na niego. Znał mnie i są-
dził, że ja go również znam. Jego głos wydawał mi się dziw-
nie znajomy, byłem jednak pewien, że nigdy przedtem nie wi-
działem tej twarzy. W jego dłoni rozbłysła miniaturowa
lampka, ukazując mi nagle szczegóły jego wyglądu. Był
w średnim wieku, miał brązową skórę, długi nos i twarde nie-
przeniknione oczy pod grzywą prostych ciemnych włosów.
Nosił takie same osłony jak pozostali; uniósł maskę na czubek
głowy, bym mógł go rozpoznać. Srebrzyste kółko w jego le-
wym nozdrzu rzucało refleksy.
- Poznajesz mnie teraz?
Pokręciłem głową; przed oczyma miałem wciąż widok no-
ży wymierzonych w moją pierś...
- Nie - mruknąłem, zadając sobie pytanie, dlaczego nie
zabije mnie od razu, pozbywając się kłopotów.
Wykrzywił wąskie usta w uśmiechu. Powoli uniósł rękę
i ściągnął rękawicę pokrytą ćwiekami. Jego nadgarstek ota-
czała szeroka biała blizna, niemal identyczna jak moja.
- A teraz?
Zamknąłem oczy, wsłuchując się w szmer jego umysłu.
Mikah. Z niedowierzaniem popatrzyłem mu w oczy. Kiedy
go widziałem ostatni raz, obaj nosiliśmy na rękach pierście-
nie, po których pozostały te blizny.
- Mikah... - Nigdy nie miałem okazji oglądać jego zdro-
wej, rozpogodzonej twarzy, nie pokrytej sinym nalotem ra-
dioaktywnego pyłu czy też wykrzywionej z bólu. Pracowali-
śmy razem, choć nie byliśmy przyjaciółmi. W kopalniach
zbyt szybko człowiek zmieniał się w bezwolną kukłę, by war-
to było podejmować wysiłki nawiązania bliższej znajomości.
Lecz Mikah był świadkiem mej ucieczki, on zaś został tam,
z wyrokiem śmierci. Wyraz jego twarzy tamtego dnia tak głę-
boko wrył się w moją pamięć, że przez jakiś czas śnił mi się
po nocach.
- Co ty tutaj robisz? - zapytałem cienkim i piskliwym,
niemal dziecięcym głosem.
- Nie domyślasz się jeszcze? - zapytał, jakbym nie zrozu-
miał puenty dowcipu. - Do cholery, dzieciaku, postanowiłem
czuwać nad twoim bezpieczeństwem. - Podszedł bliżej, wrę-
czył lampkę jednemu z mężczyzn i spojrzał na mnie z góry. -
Poprawili ci oczy, co? - Uśmiechnął się szerzej na widok gry-
masu wykrzywiającego mi wargi. Chwycił mnie ostrożnie za
zranioną rękę i uniósł ją, nie dbając o to, że krew ścieka mu
po ubraniu.
Zakląłem głośno, ujrzawszy swoją ranę. Nóż nadal tkwił
wbity w dłoń, ostrze przeszło na wylot. Światło lampki zmie-
niło kolor na złoty, miałem wrażenie, że zanurzam się w płyn-
nym miodzie.
Mikah ponownie spojrzał mi w twarz, lecz jego ciemne
oczy nie były już twarde i nieprzeniknione, a uśmiech zniknął.
- To ty... - rzekł, kręcąc głową - ty spłaciłeś mój kontrakt
i przesłałeś pieniądze do centrum medycznego, by oczyścili
mi płuca. Zostało później jeszcze trochę i miałem z czym wy-
startować. .. - Jego palce mocniej zacisnęły się na mojej ręce.
- Nigdy nie powiedziałeś mi, dlaczego to zrobiłeś. Dlaczego?
Po co...?
Skrzywiłem się; rozluźnił uścisk. Nie odpowiedziałem, nie
byłem w stanie wymyślić na poczekaniu niczego sensownego.
Ponownie zwiększył uścisk, aż jęknąłem, drugą zaś ręką
chwycił rękojeść noża.
- Spójrz na mnie - powiedział.
Uniosłem głowę. W tej samej chwili wyszarpnął nóż z mo-
jej dłoni.
Przed oczyma zawirowały mi czerwone plamy, wrzas-
nąłem, lecz szybko zdusiłem jęk bólu, gdyż spoglądało na
mnie kilku mężczyzn, dla których takie widoki nie były ni-
czym nowym. Kilkakrotnie odetchnąłem głęboko, Mikah zaś
ściągnął rękawicę z mojej okaleczonej dłoni.
Kiedy przejrzałem na oczy, spostrzegłem, że lekko kiwa
głową, kąciki jego ust uniosły się w niewyraźnym uśmiechu.
Cisnął okrwawioną rękawicę na ziemię. Bez słowa w jakimś
symbolicznym geście oparł czubek wyciągniętego przed
chwilą noża na swojej dłoni.
- Nikt nigdy nie zrobił nic dla mnie - szepnął, wpatrując
się intensywnie we mnie. - Nawet nikt z mojej rodziny. Tylko
ty. - Zacisnął zęby i pchnął nóż, aż w zagłębieniu dłoni poja-
wiła się krew. Ujął moją dłoń i zacisnął mocno palce, obie ra-
ny zetknęły się, moja i jego krew popłynęły jednym strumy-
kiem.
- Wszystko, czego będziesz potrzebował. Możesz mnie
prosić o wszystko. Rozumiesz, bracie?
Skinąłem powoli głową. Puścił moją rękę. Zdjął jedną
z kolorowych chust, które nosił pod szyją, i owinął ją ciasno
wokół mojej dłoni. Drugą chustą owinął sobie rękę. Spuści-
łem głowę.
- Chciałbym usiąść - mruknąłem.
Uśmiechnął się.
- Załatwione. - Objął mnie ramieniem w pasie i poprowa-
dził do głównej ulicy, a następnie kilkadziesiąt metrów,
w stronę baru. Jego ludzie szli za nami i po bokach, byli
rozluźnieni, rozglądali się jednak uważnie na wszystkie stro-
ny. Powoli zaczynało do mnie docierać, że musieli bez za-
strzeżeń wykonywać rozkazy Mikaha.
- Ktoś próbuje mnie zabić... - powiedziałem, potrząsając
głową, gdy Mikah skręcił ku drzwiom jasno oświetlonego, za-
pełnionego ludźmi lokalu.
Odpowiedział uśmiechem.
- Możesz być spokojny.
- Nie mówię o nich... - Ruchem głowy wskazałem za-
ułek, z którego wyszliśmy. - Ktoś inny.
Mikah prychnął.
- Widzę, że nie traciłeś tu czasu. - Popchnął mnie w kie-
runku wejścia. - Możesz być spokojny - powtórzył, kiedy
zwaliłem się bezwładnie na ławkę przy pierwszym wolnym
stoliku. - Masz teraz Rodzinę. - Wskazał towarzyszących mu
ludzi, a ci pokiwali głowami.
Usiadł naprzeciwko mnie przy stoliku z laminatu, oparł się
na łokciach i spokojnym głosem zamówił drinki u wmonto-
wanego w ścianę mechanicznego kelnera.
- Jezu... - mruknąłem zachrypniętym głosem - skąd, do
cholery, się tu wziąłeś? - W barze nie było zimno, lecz prze-
niknął mnie silny dreszcz.
Machnął ręką.
- Cóż, urodziłem się tutaj, teraz tu pracuję. Wykorzysta-
łem resztkę kredytu, który mi zostawiłeś, żeby się wkupić do
Rodziny. - Zaśmiał się. - A czego się spodziewałeś, że wstą-
pię do ZTF?
Skrzywiłem się i pokręciłem głową.
- Tu znalazłem perspektywy awansu. - Ruchem głowy
wskazał sąsiedni stolik, przy którym jego ludzie zaczynali
grać w kości. - Mam teraz swą własną Rodzinę. - Ze ściany
wysunęły się zamówione drinki. Popchnął jeden kubek w mo-
ją stronę.
Pokręciłem głową, dostrzegłszy biały nalot szronu na kra-
wędzi naczynia.
- Wypij - rzekł. - To zwykły bikarb.
Z wdzięcznością wypiłem cały napój.
- W czym się specjalizujesz? - zapytałem; przyszło mi do
głowy, że być może niepotrzebnie.
- Zajmuję się wszystkim, co przynosi zysk. - Wzruszył ra-
mionami. - Głównie ochroną.
Zastanowiłem się przez chwilę.
- To jeszcze nie wyjaśnia, dlaczego znalazłeś się w rym
miejscu, by uratować mi życie. Nigdy nie dopisywało mi ta-
kie szczęście.
Zaśmiał się.
- Widziałem cię w porannych wiadomościach, bohaterze.
- Jednym haustem wypił połowę zawartości swego kubka. -
Kiedy tylko się dowiedziałem, że przebywasz na Ziemi, ru-
szyłem twoim śladem. Chciałem... spłacić dług. Nie sądzi-
łem, że tak szybko będę miał ku temu okazję.
- Kim są ci zwariowani łajdacy?
- To rozpruwacze... banda fanatyków. Pożarliby twoje
serce, dosłownie.
Odwróciłem głowę, czując, że krew odpływa mi z twarzy.
- Argentynę mówiła mi, że jestem dupkiem. - Objąłem
poranioną dłoń. Szok mijał powoli; miałem wrażenie, że
mam pełną garść rozżarzonych węgli, których nie mogę wy-
rzucić. Z wysiłkiem ostudziłem receptory bólu w moim móz-
gu. - Sądziłem, że znam tutejsze reguły.
- Argentynę? Ta symbaktorka? Znasz ją?
Uniosłem głowę, gdy poczułem narastające w nim nie kon-
trolowane podniecenie, które szybko skryło się pod maską
obojętności. Wciąż funkcjonującą cząstką mego umysłu po-
jąłem, że wywarłem na nim silne wrażenie.
- Trochę.
Odchylił się do tyłu i oparł o ścianę, jakby nie chciał dać
nic po sobie poznać.
- Te jej układy grupowe są wspaniałe.
- Owszem - mruknąłem. - Jest znakomita. - Przywołałem
w myślach twarz Argentynę, chcąc uspokoić się nieco.
Wzruszył ramionami.
- Lubię jej przedstawienia, ale ona nie jest w moim typie.
Zdumiony, uniosłem głowę.
- Nie wyglądasz na takiego, co nie może.
Zaśmiał się.
- Aha, nie lubisz kobiet. - Zrozumiałem, co oznaczał zu-
pełny brak emocji, kiedy myślał o niej.
- Nie w łóżku... Ty też masz z tym problemy? - Zachmu-
rzył się na widok wyrazu mej twarzy.
- Nie. - Pokręciłem głową. - Jestem odmieńcem, czemu
miałbym kogokolwiek krytykować...? Zastanawiam się tyl-
ko, dlaczego nigdy nie próbowałeś mnie poderwać, gdy pra-
cowaliśmy razem w kopalni. - Dotarło do mnie w pełni, jak
bardzo się różniliśmy. Nawet nie znałem jego nazwiska, o ile
miał jakieś. Spojrzałem na swą dłoń: krew zaczynała przesą-
czać się przez materiał chusty. Byliśmy braćmi krwi. Przeszył
mnie dreszcz.
- Byłem tam zbyt zmęczony i otumaniony. - Spojrzał na
mnie, wykrzywiając usta w niewyraźnym uśmiechu. - Poza
tym ty również nie jesteś w moim typie, odmieńcu. - Nie było
w tym żadnej ironii, po prostu mówił szczerze. Ufał mi jed-
nak, nie musiałem nawet sięgać do jego umysłu, by to poznać.
Pamiętał, co dla niego zrobiłem. - A więc spotkaliśmy się
wreszcie - rzekł. - Co, do cholery, robisz tu, na dole, poza
szukaniem wymyślnych sposobów popełnienia samobój-
stwa"? Wyglądałeś tak, jakbyś miał wszystko, czego ci potrze-
ba, gdy widziałem cię dziś rano na ekranie. Osobista ochrona
ważnej figury, sympatyczne zajęcie, o ile uda się komuś je
zdobyć.
- Mam problem z narkotykami. Nie chodzi mi o zwyczaj-
ne... - dodałem, ujrzawszy jego zmarszczone brwi. Wyjaśni-
łem mu wszystko. O ile prościej by było, gdybym mógł prze-
kazywać informacje bezpośrednio do mózgu drugiego czło-
wieka, gdyby nie rozdzielała nas bariera strachu.
- I Venk próbował cię skasować, kiedy powiedziałeś mu,
że przysłał cię Daric taMing? - zdziwił się Mikah.
Skinąłem głową.
- Rozpoznał mnie, oglądał wiadomości. - Próbowałem
znaleźć w tym wszystkim jakiś sens. Przeczuwałem, że stano-
wi to kolejny krok na mojej drodze. Jak do tej pory jednak fa-
kty wydawały się nie mieć ze sobą żadnego związku.
Mikah potarł dłonią czoło.
- Nic nie rozumiem, żebym skonał. Przecież Venk nie jest
wariatem. Jeśli próbował cię zabić, to musiał mieć ważny po-
wód. - Spojrzał na swój opróżniony do połowy kubek i uniósł
wzrok na mnie. - Chcesz, żebym się dowiedział, o co tu chodzi?
- Tak. Zwłaszcza że to może być coś ważnego. - Zawaha-
łem się. - Poza tym...
- Zdobyć dla ciebie te narkotyki? - Uśmiechnął się. -
Chcesz wzmocnić swoje zdolności? - Opróżnił kubek i cisnął
go w otwór zsypu w ścianie pod tablicą kelnera. - Chodź.
Zwykła woda sodowa ci nie wystarczy. Lepiej zaprowadzę cię
do doktora.
- Nie potrzebuję...
- Nie chodzi mi o zwykłego lekarza. - Uśmiechnął się
krzywo. - Mówię o Doktorze Śmierci. Prowadzi tajne labo-
ratorium.
Skrzywiłem się.
- Naprawdę nazywa się DeAth, ale to przezwisko lepiej do
niego pasuje. - Podniósł się.
- Niepotrzebna mi trucizna - rzekłem cicho. Pomyślałem,
że może jednak było inaczej.
- Szkoda, bo u niego dostałbyś każdy rodzaj. Zaopatruje
większość liczących się Rodzin we wszystkie specyfiki po-
trzebne do wykonywania zleceń. - Czarny rynek też miał
swoich rekinów, ale praca dla nich miała znacznie bardziej
osobisty charakter. Mikah dał znak swym ludziom. - To naj-
lepszy specjalista, powinien coś znaleźć dla ciebie.
Podążyłem za nim, lecz Mikah zatrzymał się przy automa-
cie telefonicznym przed drzwiami. Stanąłem z boku. Wybrał
jakiś kod, a gdy na ekranie ukazał się dziwaczny symbol, wy-
brał następny kod. Teraz na ekranie pojawił się krótki napis:
DOKTOR OCZEKUJE. Mikah obejrzał się na mnie.
- Nie sposób się z nim zobaczyć bez wcześniejszej zapo-
wiedzi wizyty.
Pojechaliśmy metrem kilka przystanków w głąb Deep En-
du, a następnie tramwajem aż do opustoszałego skrzyżowa-
nia. Budynki były tu nieco bardziej zadbane, a ulice czyściej-
sze, wyglądały znacznie przytulniej niż te, które otaczały plac
Wolnego Rynku. Zjawiali się tu pewnie tylko tacy ludzie, któ-
rzy szli prosto do określonego celu. Poszliśmy ulicą, Mikah
zatrzymał się przy szóstym z kolei domu, przed ciemnymi
drzwiami. Po obu stronach wejścia widniał na ścianie bogaty
roślinny ornament z czarnymi żelaznymi liśćmi.
Mikah wbiegł śmiało po schodkach, dając mi znaki, bym
szedł za nim. Jego ludzie rozproszyli się po ulicy. Patrzyłem,
jak się oddalają, i z całego serca pragnąłem, żeby zostali
w pobliżu.
Mikah stał bez ruchu przed czarnymi frontowymi drzwia-
mi. Doszedłem do wniosku, że nie musimy pukać, by wie-
dziano, że tu jesteśmy.
Po minucie drzwi otworzyły się i weszliśmy do środka.
Nikt na nas nie czekał. Ruszyliśmy powoli długim koryta-
rzem o lustrzanych ścianach.
- Przechodzimy kontrolę - wyjaśnił Mikah. Mało mnie
jednak obchodziło, kto czy co obserwuje nas zza tych ścian.
Przy końcu korytarza otworzyły się kolejne drzwi i oto
znaleźliśmy się w tajnym laboratorium Doktora Śmierci.
- Witajcie! - rozległ się przyjazny okrzyk i spomiędzy mi-
kroskopów, sterowanej elektronicznie aparatury chemicznej
oraz ekranów komputerów, którymi zastawione było całe po-
mieszczenie, ktoś wyszedł nam naprzeciw. Dostrzegłem tak-
że tęgą kobietę znikającą w drzwiach w przeciwległym końcu
sali. Stanął przed nami przysadzisty mężczyzna o okrągłej
twarzy, ubrany w fartuch laboratoryjny. Jego łysina błyszcza-
ła w jaskrawym świetle. Miał dwie pary oczu, przy czym te
dodatkowe przypominały oczy owada albinosa: były jak dwa
błyszczące, starannie oszlifowane rubiny. Uśmiechnął się pro-
miennie do Mikaha i złożył przed sobą osłonięte dziwnie
połyskującymi rękawicami dłonie.
- Co mogę dla was zrobić, chłopcy? - spytał, uśmiechając
się szeroko niczym ideał sprzedawcy sklepowego. -Wykonu-
jecie jakieś zadanie dla Rodziny?
Nigdy bym nie pomyślał, że tak wygląda Doktor Śmierć.
Mimo woli gapiłem się na niego. Spodziewałem się ujrzeć ko-
goś bardziej odpowiadającego temu przezwisku, a nie czło-
wieka, który mógłby prowadzić jakiś spokojny bar, sypiąc na
lewo i prawo dowcipami. Niezwykłe były tylko jego oczy.
- Ech... -zacząłem.
- Potrzebna mu topalaza AC - wtrącił Mikah. - Dostanie-
my ją u pana?
- Topalaza AC? - powtórzył DeAth, unosząc nie istnieją-
ce brwi. - Do czego, na Boga, mu to potrzebne? Czyżby
chciał zebrać w sobie odwagę do popełnienia masowego mor-
derstwa?
Mikah nie odpowiadał.
- Chcę być zdolny... zachowywać się jak człowiek - wy-
jaśniłem.
DeAth spojrzał na mnie. Zdumienie uzewnętrzniało się
głęboką bruzdą między tymi owadzimi oczyma.
- To chyba najbardziej niejasna odpowiedź, jaką kiedy-
kolwiek słyszałem. Tak, wiem, "to nie twój interes, starusz-
ku". Sądzę jednak, że to wstyd, gdy przychodzi do mnie mło-
dzieniec z wyraźnym zamiarem zrujnowania sobie życia.
Cóż, ja się zajmuję wytwarzaniem środków, a jak ty je wyko-
rzystasz, to twoja sprawa. - Sięgnął błyskawicznie do stojącej
obok klawiatury sensorowej i wybrał jakiś kod. - Towar jest
gotowy, jeśli ty masz pieniądze. - Można by rzec, że napra-
wdę sprzedawał mi narkotyki z ciężkim sercem.
Zamrugałem szybko, kiedy zobaczyłem na ekranie cenę.
Skinąłem jednak głową. Sięgnąłem do swojego identyfikato-
ra i przelałem odpowiednią sumę na jego konto.
- Zaraz przyjdę. - Odwrócił się i podreptał w stronę drzwi,
w których przed chwilą zniknęła kobieta.
Uczyniłem niepewnie krok, obawiając się, że może znik-
nąć i nie pojawić się już, ale Mikah chwycił mnie za ramię.
- On zaraz wróci - mruknął. - Niczego nie dotykaj. Labo-
ratorium jest uzbrojone.
Stanąłem więc, szykując się na długie oczekiwanie. DeAth
wrócił jednak po chwili, jakby tylko wyjrzał za drzwi. Wy-
ciągnął w moim kierunku opakowanie plastrów.
Sięgnąłem po nie, opanowany tak nagłą potrzebą zdobycia
ich, że na moment zapomniałem o mojej skaleczonej dłoni.
DeAth błyskawicznie cofnął rękę.
- Oj...! - rzekł, krzywiąc się na widok przesiąkniętego
krwią materiału, który osłaniał moją ranę.
Ciekaw byłem, czy zawsze reagowałby w ten sposób, gdy-
by musiał oglądać, co jego specyfiki robią z ludźmi... Cho-
ciażby coś takiego jak wczorajsze przyjęcie Elnear. Wcisnął
mi pakunek w drugą rękę.
- Idź, proszę, zanim zapaskudzisz mi cały dywan. Do wi-
dzenia. - Ruchem rąk zapędził nas z powrotem do lustrzane-
go korytarza i wewnętrzne drzwi zasunęły się z cichym szu-
mem.
W uszach mi dzwoniło, kiedy pospiesznie rozerwałem
opakowanie, wyjąłem jeden z oznaczonych krwistoczerwoną
kropką plastrów i przykleiłem go sobie. Mikah patrzył, jakby
miał przed sobą wariata.
- Lepiej zajmij się tą raną w dłoni - rzekł.
Wzruszyłem ramionami, chowając opakowanie narkoty-.
ków do kieszeni kurtki. Nie miałem ochoty zaprzątać sobie
głowy raną.
- Nie martw się, wszystko będzie w porządku... - Za kil-
ka minut miały runąć wszelkie bariery w moim umyśle, a ja
powinienem odzyskać swą moc bez ograniczeń.
Mikah zatrzymał się i obrócił mnie twarzą do lustra. Spo-
jrzałem w nasze odbicia powielane w nie kończący się sze-
reg. Potrząsnął moim ramieniem.
317
- Słyszałeś, co powiedziałem? - Jego głos był niemal tak
twardy jak pięść. Chwycił moją okaleczoną rękę i przycisnął
ją do powierzchni lustrzanej ściany, aż syknąłem z bólu. -To
naprawdę paskudna rana. Zajmij się nią, odmieńcu.
Mruknąłem i pokiwałem głową, gdy ból rozjaśnił moje
myśli.
- Słyszę. - Zaczerpnąłem głęboko powietrza i spojrzałem
mu prosto w oczy. Musiał mi uwierzyć.
Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. Te otworzyły się
szybko, jakby chciały nas wyrzucić na zewnątrz.
- To, co się wydarzyło wczoraj wieczorem na przyjęciu
pani Elnear, wygląda mi na robotę najemnika - powiedzia-
łem, kiedy znaleźliśmy się na ulicy. - Czy DeAth zajmuje się
również takimi rzeczami?
Mikah skinął głową.
- Tak. To była zręczna robota, pasowałaby do niego. - Od-
wrócił głowę, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że nie ma
zamiaru o tym dalej rozmawiać. Wokół nas jak spod ziemi
wyrośli jego ludzie.
- Mógłbyś się tego dowiedzieć?
Spojrzał na mnie.
- Nie wiem. Spróbuję coś wyniuchać.
- Chcę się dowiedzieć, z jakiego powodu ktoś stąd chciał-
by się jej pozbyć i kto za to płaci.
Mikah skinął głową.
- Dobra.
Poszliśmy dalej w milczeniu. Odprowadzili mnie do stacji
metra.
- Będziemy w kontakcie - rzekł Mikah. - Uważaj na sie-
bie, bracie.
Uniosłem w górę zakrwawioną dłoń w geście obietnicy,
a także pożegnania. Ludzie Mikaha rozstąpili się przede mną.
Nie pamiętałem już, kiedy czułem się aż tak dobrze.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Vinge Joane D Deszcz snówVinge Joane D Kocia Łapkat informatyk12[01] 02 101r11 012570 01introligators4[02] z2 01 nBiuletyn 01 12 2014beetelvoiceXL?? 01012007 01 Web Building the Aptana Free Developer Environment for Ajax9 01 07 drzewa binarneAnalog 12 72 Vinge, Vernor Original Sin v1 001 In der Vergangenheit ein geteiltes Land Lehrerkommentarwięcej podobnych podstron