Jorge Luis Borges
POWSZECHNA HISTORIA NIKCZEMNOŚCI
Przelożyli:
Stanisław Zembrzuski
Andrzej Sobol -Jurczykowski
Prószyński i S-ka Warszawa 1999
Tytuł oryginału:
"Historia universal de la infamia" (1935)
Maria Kodama y Emece Editores, SA., 1989 Ali rights reserved
Podstawa wydania: Jorge Luis Borges,
"Obras completas", t.1, Emece Editores, 1989
Projekt okładki: Dorota Elbanowska
Ilustracja na okładce:
Aleksandra Kucharska-Cybuch
Konsultant wydania: Adam Elbanowski
Redaktor prowadzący serię i opracowanie merytoryczne:
Maria Domańska
Redaktor techniczny: Elżbieta Babińska
Korekta: Anna Sidorek Bronisława Dziedzic-Wesolowska
Skład: Agnieszka Dwilińska
ISBN 83-7180-906-9
Wydawca:
Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
Druk i oprawa:
Zakłady Graficzne ATEXT S.A. 80-164 Gdańsk, ul. Trzy Lipy 3
Prolog do pierwszego wydania
Próbki prozy narracyjnej, które składają się na tę książkę, powstawały w
latach 1933-1934. Wywodzą się, jak sądzę, z moich nieustannych lektur
Stevensona i Chestertona, a nawet z pierwszych filmów von Sternberga i być
może z pewnej biografii Evarista Caniego. Jest w nich nadmiar pewnych
chwytów, jak heterogeniczne zestawienia, nagłe zerwanie ciągłości, sprowadzenie
całego życia jakiegoś człowieka do dwóch czy trzech scen. (Ten sam zamiar
przyświeca również opowiadaniu "Człowiek z przedmieścia"). Nie są, nie usiłują
być, psychologiczne.
Co do przykładów magii, jakie zamykają tom, nie mam wobec nich innego
prawa niż prawo tłumacza i czytelnika. Czasami przypuszczam, że dobrzy
czytelnicy są w większym jeszcze stopniu szczególnymi łabędziami ciemności niż
dobrzy autorzy. Nikt nie zaprzeczy, że utwory przypisane przez Valery'ego
bardziej niż doskonałemu Edmondowi Teste posiadają wyraź-
PROLOG DO PIERWSZEGO WYDANIA
nie mniejszą wartość niż utwory jego żony i przyjaciół. Czytanie, w każdym razie,
jest czynnością późniejszą niż pisanie: bardziej zrezygnowaną, bardziej kurtuazyjną,
bardziej intelektualną.
J. L. B. Buenos Aires, 27 maja 1935
Prolog do wydania z 1954 roku
Powiedziałbym, że barok jest stylem, który świadomie wyczerpuje (czy pragnie
wyczerpać) swoje możliwości i który graniczy ze swą własną karykaturą. Na próżno
Andrew Lang w latach osiemdziesiątych XIX wieku pragnął naśladować "Odyseję"
Pope'a; dzieło to było już jej parodią i parady ślą nie zdołał jej prześcignąć. Barok to
nazwa jednego z sylogizmów; wiek XVIII zastosował ją do określonych nadużyć
architektury i malarstwa wieku XVII, ja powiedziałbym nadto, że barokowy jest końcowy
etap każdej sztuki, gdy ta ujawnia i niszczy własne środki. Barok jest intelektualny, i
Bernard Shaw oświadczył, że wszelka praca intelektualna jest humorystyczna. Humor
ten jest niezamierzony w dziele Baltasara Graciana, zamierzony, czy świadomy, w dziele
Johna Donne'a.
Już sam przesadny tytuł tego zbioru głosi jego barokową naturę. Złagodzenie
jednak byloby tu równo-
- 7 -
PROLOG DO WYDANIA Z 1954 ROKU
znaczne ze zniszczeniem, dlatego wolę, tym razem, powołać się na sentencję
"quod scripsi, scripsi" (Jan XIX 22) i wydrukować te teksty ponownie, po upływie
dwudziestu lat, bez zmian. Są one nieodpowiedzialną rozrywką człowieka nieśmiałego,
który nie odważył się na pisanie opowiadań i który zabawiał się fałszowaniem i
przeinaczaniem (czasami bez uzasadnienia estetycznego) cudzych historii. Od tych
wieloznacznych próbek przeszedł do pracowitego ułożenia bezpośredniej relacji
"Człowiek z przedmieścia" którą podpisał imieniem dziadka swojego dziadka,
Francisco Bustos; zdobyta ona niezwykle i nieco zagadkowe powodzenie.
Można zauważyć, że do tego tekstu, o podmiejskim kolorycie, wstawiłem kilka
stów z języka literackiego. Uczyniłem tak dlatego, że cwaniak z przedmieścia ma
aspiracje do kultury, czy też dlatego (ta przyczyna wyklucza poprzednią, ale może
właśnie ona jest prawdziwa), że cwaniacy są jednostkami i nie zawsze mówią jak
Cwaniak, który jest figurą platońską.
Doktorowie Wielkiego Wehikułu nauczają, że rzeczą główną we Wszechświecie
jest próżnia. Mają rację w tym, co dotyczy tej niewielkiej części świata, jaką jest ta książ-
ka. Zaludniają ją szafoty i piraci, a wyraz "nikczemność" ogłusza w tytule, ale pod tą
wrzawą nic się nie kryje. Nie jest niczym innym niż pozorem, niż rodzajem obrazów,
dlatego właśnie może chyba się podobać. Czło-
- 8 -
PROLOG DO WYDANIA Z 1954 ROKU
wiek, który ją napisał, był może nieszczęśliwy, ale bawił się pisząc; oby jakieś
odbicie tej przyjemności dotarto do czytelników.
Do części "Et caetera" włączyłem trzy nowe utwory.
J. L. B.
Powszechna historia nikczemności
I inscribe this book to S. D.: English, innumerable and an Angel. Also: I offer her
that kernel ofmyselfthat I have saved, somehow - ihe central heart that deals not in
words, traffics not with dreams and is untouched by time, by joy, by adversities.*
* Dedykuję tę książkę S.D.: Angielce, istocie niewymiernej - anielskiej. Ofiarowuję
jej też rdzeń mojego ja, który jakoś udało mi się ocalić najważniejszą cząstkę serca,
która nie zajmuje się słowami, nie frymarczy marzeniami i pozostaje nie tknięta przez czas,
radość i przeciwności losu. (Przyp. tłum.)
Przerażający wybawiciel Lazarus Moreli
Praprzyczyna
W 1517 roku ojciec Bartłomiej de las Casas użalił się nad losem Indian, których
wyniszczano w pracowitym piekle antylskich kopalni złota, i zaproponował cesarzowi
Karolowi V przywóz Murzynów, aby ich wyniszczać w pracowitym piekle antylskich kopalni
złota. Owej dziwnej odmianie filantropii zawdzięczamy nieskończenie wiele: bluesy z Nowego
Orleanu; paryski sukces urugwajskiego doktora-malarza Pedra Figariego; ludową prozę także
urugwajskiego Vicente Rossiego; mityczną wielkość Abrahama Lincolna; pięćset tysięcy
zabitych w wojnie domowej między stanami Południa i Północy; trzy miliardy trzysta tysięcy
dolarów wydanych na renty i emerytury wojskowe; posąg legendarnego Falucho;
pojawienie się słowa "lincz" w trzynastym wydaniu Słownika Akademii Hiszpańskiej;
porywający film "Dusze czarnych"; szarżę na bagnety generała So-
12
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
lera na czele jego "Mulatów" i "Czarnych" pod Cerrito; śniady wdzięk pani X;
Murzyna, który zabił Martina Fierro; nieszczęsną rumbę "Manisero";
aresztowany i więziony w lochu napoleonizm Toussainta Louverture; zgodne
współżycie religii krzyża i węża na Haiti; krew kóz zarzynanych maczetą kapłana wudu; poezję
kubańską; habanerę - matkę tanga; candombe'.
Ponadto: karygodne i wspaniałe życie okrutnego wybawiciela, Lazarusa Morella.
Miejsce
Ojciec Wód, Missisipi, najbardziej rozległa rzeka świata, była sceną godną tego
niezrównanego łotra. (Rzekę odkrył Alvarez de Pineda, a pierwszym podróżnikiem na jej
wodach był Hernando de Soto, były konkwistador Peru, który skracał był długie miesiące
więzienia królowi Inków Atahualpie, ucząc go gry w szachy. Umarł i wody tej rzeki posłużyły
mu za grób).
' Autor nawiązuje m. in. do czytelnych dla Argentyńczyków postaci i wydarzeń. Tak
np. Falucho to argentyński ciemnoskóry żołnierz z okresu walk o niepodległość, który - do-
stawszy się do niewoli hiszpańskiej wolał zginąć niż zaprzeć się ojczyzny; Martin Fierro to
narodowy bohater argentyński, a candombe - dawny taniec ludowy pochodzenia afrykańskie-
go. (Przyp. dum.)
13
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
Missisipi jest rzeką o szerokim tonie: w swej nieskończoności jest siostrą Parany,
Urugwaju, Amazonki i Orinoko. Jest to rzeka-Mulatka, ponad czterysta ton błota niesionego
przez jej wody znieważa rokrocznie Zatokę Meksykańską. Tyle czcigodnego i prastarego
świństwa zbudowało deltę, gdzie olbrzymie błotne cyprysy rosną na wydzielinach kontynentu
w bezustannym rozkładzie i gdzie labirynty z błota, zdechłych ryb i sitowia rozszerzają granice
swego cuchnącego królestwa. W dół rzeki, na wysokości Arkansas i Ohio, wlecze się
piaszczysta nizina. Zamieszkuje ją żółtawe plemię wynędzniałych ludzi, ze skłonnością do
febry, spoglądających chciwie na kamień i żelazo; wokół nich bowiem nie ma nic poza pia-
skiem i drzewem, i mętną wodą.
Ludzie
W początkach dziewiętnastego wieku (data, o którą nam chodzi) rozległe plantacje
bawełny rozciągające się po obu brzegach byty uprawiane przez Murzynów pracujących od
świtu do zachodu słońca. Spali w drewnianych chatach, na ubitej ziemi. Poza stosunkiem
matka-dziecko pokrewieństwa były umowne i mętne. Mieli, co prawda, imiona, ale mogli
obejść się bez nazwisk. Nie umieli czytać. Drżącym dyszkantem podśpiewywali w
angielszczyźnie
14
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
o rozwlekłych samogłoskach. Pracowali w szeregach, ugięci pod batem nadzorcy.
Uciekali, a mężczyźni o gęstych brodach wskakiwali na piękne konie i puszczali ich śladem
ogromne wilczury.
Do mętnego osadu prymitywnych nadziei i afrykańskich lęków dołożyli słowa Pisma:
byli więc chrześcijanami. Śpiewali głęboko i tłumnie: Go down Moses. Missisipi służyła im za
wspaniały obraz nędznych wód Jordanu.
Właścicielami owej spracowanej ziemi i owych Murzynów byli łapczywi i leniwi
panowie o wspaniałych czuprynach, którzy zamieszkiwali przestronne domostwa, budowane
frontem do rzeki, z nieodzownym pseudogreckim portykiem z białej sosny. Dobry niewolnik
kosztował ich do tysiąca dolarów i nie wytrzymywał długo. Poniektóry okazywał nie-
wdzięczność; zapadał na byle jaką chorobę i umierał. Trzeba było z niepewnego elementu
wyciągnąć jak największą korzyść. Dlatego też trzymali niewolników na polu od świtu do
zachodu słońca i dlatego też wymagali od ziemi corocznych plonów bawełny, tytoniu lub
cukru. Ziemia, miętoszona i męczona ową niecierpliwą gospodarką, wyczerpywała się po
kilku latach: bezładna i błotna pustynia wkraczała na teren plantacji. W opuszczonych
folwarkach, na obrzeżach miast, wśród gęstych zarośli trzcin i wśród podłych, zabagnionych
ziem mieszkali tak zwani
15
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
poor whites biała hołota. Byli rybakami, koniokradami, łowcami nieokreślonych
zwierząt. Żywili się niekiedy wyżebraną u Murzynów resztką kradzionej strawy i zachowywali
w swoim poniżeniu jedyną dumę - posiadania krwi bez plamki, bez cienia domieszki. Lazarus
Moreli był jednym z nich.
Człowiek
Dagerotypy Morella, reprodukowane niekiedy przez amerykańskie czasopisma, nie są
autentyczne. Ten brak prawdziwych wizerunków człowieka tak pamiętnego i stawnego nie jest
chyba przypadkiem. Można z całym prawdopodobieństwem przypuścić, że Moreli oparł się
srebrzystej płytce głównie po to, by nie zostawiać niepotrzebnych śladów, tworząc jed-
nocześnie pożywkę dla tajemnicy i legendy... Wiemy skądinąd, że za młodu nie byt specjalnie
obdarzony przez naturę i że oczy ustawione zbyt blisko siebie oraz wąskie, jednowymiarowe
usta nie zjednywały mu sympatii. Lata późniejsze nadały mu ten szczególny majestat
towarzyszący szpakowatym włosom oraz śmiałym i bezkarnym zbrodniarzom. Był starym
arystokratą z Południa pomimo nędznego dzieciństwa i haniebnego życia. Pismo Święte nie
było mu obce, a gdy zdarzało mu się wygłaszać kazanie, robił to ze szczególnym
przekonaniem. Widziałem Lazamsa Mo-
16
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
rella na ambonie - pisze właściciel domu gry z Baton Rouge, Luizjana - słuchałem
jego budujących słów i widziałem, jak łzy napływały mu do oczu. Wiedziałem, że jest to
bezbożnik, złodziej niewolników i morderca urągający Bogu, ale moje oczy także płakały.
Mamy też dobre świadectwo o tych wylewach świątobliwej czułości, które pozostawił
nam sam Moreli. Otworzyłem Biblię na chybił trafił, znalazłem stosowny werset z listów
świętego Pawia i mówiłem godzinę i dwadzieścia minut. Crenshaw i towarzysze też nie
tracili czasu, uprowadzili bowiem wszystkie konie moich nabożnych słuchaczy.
Sprzedaliśmy je w stanie Arkansas, z wyjątkiem jednego rączego gniadosza, którego
zostawiłem dla siebie. Co prawda, Crenshaw miał na niego chętkę, ale zdołałem go
przekonać, że nie miałby z konia pożytku.
Metoda
Kradzież koni w jednym stanie i sprzedawanie w innym to proceder uboczny w
zbrodniczej karierze Morella, ale stanowił pierwowzór metody, która obecnie zapewnia mu
poczesne miejsce w Powszechnej Historii Nikczemności. Metoda ta jest jedyna w swoim
rodzaju, nie tylko dzięki specyficznym okolicznościom, które ją wyznaczyły, ale także dzięki
nieodstępnej podłości, dzięki zgubnemu kupczeniu na-
2. Powszechna.. 17
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
Dzieją, dzieki stopniowemu rozwojowi, który przywodzi na myśl powolne narastanie
okropności w koszmarnym śnie. Al Capone i Bugs Moran obracają ogromnymi kapitałami i
usłużnymi kulomiotami w wielkim mieście, lecz interesy ich są prostackie. Walczą o monopol,
i to wszystko...
Jeśli chodzi o ludzi, Moreli miał ich pod swoimi rozkazami około tysiąca. Wszyscy byli
zaprzysiężeni. Dwustu wchodziło w skład Wysokiej Rady, która podejmowała decyzje
wykonywane przez pozostałych ośmiuset. Ryzyko spadało na podwładnych. W wypadku
niesubordynacji oddawano ich w ręce oficjalnej sprawiedliwości lub też wrzucano do rzeki o
bystrym nurcie i gęstej wodzie, z nieodłącznym kamieniem uwiązanym u nóg. Byli to często
Mulaci. Ich zbrodnicza misja przedstawiała się, jak następuje: Rozjeżdżali się - z niedbałą
ostentacją pobłyskując pierścieniami dla wzbudzenia szacunku - po rozległych plantacjach
Południa. Wybierali jakiegoś nieszczęsnego Murzyna i proponowali mu wolność. Namawiali
go, by uciekł od swego pana, aby oni z kolei mogli sprzedać go na jakąś inną odległą planta-
cję. Przyrzekali mu pewien procent od ceny sprzedaży i pomoc w powtórnej ucieczce.
Wówczas -powiadali - przemycą go do stanu, gdzie nie istnieje niewolnictwo. Pieniądz i
swoboda; brzęczące srebr-
18
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
ne dolary i wolność na dodatek trudno było wymyślić coś bardziej ponętnego.
Niewolnik decydował się na ryzyko pierwszej ucieczki.
Naturalną drogą była rzeka. Łódź, ładownia rzecznego parowca, barka, ogromna tratwa
z nadbudówką na rufie lub z napiętą płachtą z brezentu; miejsce nie miało znaczenia; ważna
była świadomość, że jest się w ruchu, że jest się poza niebezpieczeństwem, na
niezmordowanej rzece... Sprzedawali go na inną plantację. Uciekał ponownie, kryjąc się wśród
gęstych trzcin lub na wysokich, zarośniętych brzegach. Wówczas zjawiali się jego straszni
dobroczyńcy (których już wówczas zaczynał podejrzewać), wspominali o jakichś
nieokreślonych wydatkach związanych z ich procederem i oświadczali, że muszą sprzedać go
po raz drugi i ostatni. Zapewniali, że przy następnym spotkaniu uzyska należną mu część
pieniędzy z obu transakcji oraz wolność. Murzyn pozwalał się sprzedać, pracował przez
pewien czas i przedsiębrał ostatnią ucieczkę, narażając się na pościg sfory zajadłych psów i na
okrutną chłostę. Powracał zlany potem, brocząc krwią, słaniając się z niewyspania i rozpaczy.
Ostateczna wolność
Należy jeszcze rozważyć prawną stronę całego procederu. Ludzie Morella
przetrzymywali Murzy-
19
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
na, dopóki właściciel nie obwieścił publicznie o ucieczce i nie wyznaczył nagrody dla
znalazcy. Każdy wówczas mógł zatrzymać takiego niewolnika, pozostając w zgodzie z
prawem, późniejsza sprzedaż była więc nadużyciem zaufania, lecz nie była kradzieżą. Zwra-
canie się w podobnych wypadkach do oficjalnych organów sprawiedliwości było bezcelowe
(i oznaczało tylko niepotrzebne wydatki), gdyż żadnych późniejszych odszkodowań z reguły
nie płacono.
Wszystko to razem wzięte stanowiło rękojmię bezkarności, z jednym małym wyjątkiem:
Murzyn mógł się wygadać, z samego oszołomienia wolnością lub choćby z czystej
wdzięczności mógł wszystko wypaplać. Parę szklanek wódki wypitych w burdelu w El Cairo,
Illinois (gdzie sukinsyn, co urodził się niewolnikiem, przepuściłby dolary, które nie wiadomo z
jakiej racji mieliby mu dać), i po sekrecie. W owych latach ludność północnych stanów była
agitowana przez abolicjonistów - zbieraninę niebezpiecznych wariatów, którzy kwestionowali
prawo własności, walczyli o zniesienie niewolnictwa i nakłaniali Murzynów do ucieczki. Moreli
nie miał nic wspólnego z tego rodzaju anarchistami. Nie był przecież Jankesem, był białym z
Południa, białym z dziada pradziada, i miał nadzieję wycofać się z interesów, być panem,
posiadać całe mile plantacji bawełny i pochylone szeregi własnych niewolników. Z jego
doświadcze-
20
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
niem nie było mowy o żadnym niepotrzebnym ryzyku.
Zbiegły niewolnik oczekiwał wolności. Wówczas mroczni Mulaci Morella przekazywali
sobie rozkaz -często za pomocą nie postrzeżonego gestu - i uwalniali go od wzroku, słuchu,
dotyku, od dnia, od nikczemności, od czasu, od dobroczyńców, od litości, od powietrza, od
psów, od wszechświata, od nadziei, od potu i od jego własnego ciała. Strzał z pistoletu, cios
nożem od dołu albo uderzenie w głowę, i żółwie oraz ryby rzeki Missisipi otrzymywały
ostatnią wiadomość.
Katastrofa
Interes prowadzony przez zaufanych ludzi musiał rozwijać się pomyślnie. W
początkach 1834 roku około siedemdziesięciu niewolników zostało już "uwolnionych" przez
Morella, a wielu innych sposobiło się, by pójść ich śladami. Obszar, na którym działano,
powiększał się i przyjęcie nowych ludzi okazało się konieczne. Pomiędzy nowo
zaprzysiężonymi znalazł się młodzieniec z Arkansas nazwiskiem Virgil Stewart, który swoim
okrucieństwem szybko zwrócił na siebie uwagę. Młodzieniec ten był bratankiem właściciela
plantacji, który postradał wielu niewolników. W sierpniu 1834 roku Stewart złamał przysię-
21
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
gę, zdradzając Morella i innych. Dom Morella w Nowym Orleanie otoczyła policja.
Moreli - nie wiadomo, czy przez niedopatrzenie, czy też za dużą łapówkę - zdołał uciec.
Minęły trzy dni. Moreli ukrywał się w starym domu o wielu patiach obrośniętych
bluszczem, na ulicy Toulouse. Zdaje się, że jadał niewiele i spacerował boso po obszernych,
ciemnych pokojach, paląc zamyślone cygara. Przez domowego niewolnika wysłał dwa listy do
miasta Natchez i jeden do Red River. Czwartego dnia weszło do domu trzech mężczyzn,
którzy prowadzili z nim rozmowę aż do świtu. Piątego dnia, w chwili gdy zaczęło zmierzchać.
Moreli wstał, kazał przynieść sobie brzytwę i ostrożnie zgolił brodę. Ubrał się i wyszedł.
Przemierzył w beztroskim spokoju północne przedmieście, a znalazłszy się w szczerym polu,
pomnożył kroki, pospieszając wysokim brzegiem rzeki.
Miał plan wymagający obłędnej zuchwałości. Zamierzał posłużyć się ostatnimi ludźmi,
wśród których mógł znaleźć posłuch: usłużnymi niewolnikami z Południa. Byli świadkami
ucieczek swoich towarzyszy i nie widzieli, by któryś z nich powrócił. Wierzyli więc, że tamci
uzyskali wolność. Plan Morella polegał na wznieceniu w kilku stanach buntu niewolników,
zdobyciu i splądrowaniu Nowego Orleanu i zajęciu przez zbuntowane siły całego teryto-
22
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
rium. Moreli, rozbity i na skraju przepaści po niedawnej zdradzie, zamyślał dać
odpowiedź na skalę kontynentu; odpowiedź, w której zbrodnia przechodziła własne granice,
identyfikując się z wolnością i z historią. Skierował się w tym celu do Natchez, gdzie czuł się
najpewniej. Zacytuję jego własny opis tej podróży:
Cztery dni szedłem, zanim zdobyłem konia. Piątego dnia zatrzymałem się nad
rzeczką, żeby odpocząć i nabrać wody na dalszą wędrówkę. Siedziałem na pniu,
spoglądając w stronę pustej drogi, kiedy zobaczyłem zbliżającego się jeźdźca na karym
koniu, który przedstawiał się wcale nieźle. Od razu postanowiłem zabrać konia. Wstałem,
podniesieni swój piękny bębenkowy pistolet i kazałem mu zsiąść. Kiedy zsiadł, złapałem
lejce w lewą rękę, wskazałem rzeczkę i powiedziałem, by szedł w tamtą stronę. Przeszedł ze
sto jardów i zatrzymał się. Kazałem mu się rozebrać. Powiedział wtedy: "Jeżeli już chcesz
mnie zabić, pozwól mi pomodlić się przed śmiercią". Odpowiedziałem, że nie mam czasu na
słuchanie jego modłów. Upadł na kolana i wtedy wpakowałem mu kulę w kark. Jednym
ciachnięciem rozprułem mu brzuch, wypatroszyłem i utopiłem w rzeczce. Potem przejrzałem
kieszenie, znalazłem czterysta dolarów i trzydzieści siedem centów i sporo papierów, których
nie miałem czasu czytać. Jego długie nowiusieńkie buty byty w sam raz dla mnie. Moje byty
bardzo zniszczo-
23
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
ne, więc zatopiłem je w rzeczce. W ten sposób zdobyłem konia, który by f mi
potrzebny, żeby dojechać do Na-tchez.
Przerwanie
Moreli jako przywódca zbuntowanych Murzynów, którzy marzą, by go powiesić;
Moreli powieszony przez czarną armię, której pragnął przewodzić - z bólem muszę wyznać, iż
historia Missisipi nie skorzystała z tych wspaniałych możliwości. Zresztą na przekór wszelkiej
sprawiedliwości poetyckiej (lub też poetyckiej symetrii) nawet rzeka, która była świadkiem
jego zbrodni, nie stała się jego grobem. Drugiego stycznia 1835 roku Lazarus Moreli umarł na
zapalenie płuc w szpitalu w Natchez, gdzie figurował w rejestrze jako Silas Buckley.
Rozpoznał go jeden z pacjentów na sali ogólnej. Drugiego i czwartego stycznia wybuchły
sporadyczne bunty niewolników na niektórych plantacjach, zostały jednak stłumione bez
większego rozlewu krwi.
Nieprawdopodobny oszust Tom Castro
Nadaję mu to nazwisko, pod tym bowiem mianem poznały go ulice i domy
Talcahuano, Santiago de Chile i Valparaiso około roku 1850, i wydaje się, że powinien
przybrać jeszcze raz to imię, właśnie teraz, gdy powraca w te strony Ameryki, choć już tylko
w charakterze zjawy i dostarczyciela rozrywki w sobotnie wieczory'. W księdze metrykalnej
miasta Wapping figuruje jako Arthur Orton i wpisany jest pod datą siódmego czerwca 1834
roku. Wiemy, że był synem rzeźnika, że jego dzieciństwo zaznało mdłej nędzy, właściwej
robotniczym dzielnicom Londynu, i że poczuł tak zwany zew morza. Nie ma w tym nic
niezwykłego. Run away to sea - ucieczka w morze, stanowi tradycyjny angielski sposób na
wyłamanie
' Przenośnia ta pozwala mi przypomnieć czytelnikowi, że przedstawiane tu życiorysy
niegodziwców ukazywały się w sobotnim dodatku pewnej popotudniówki. (Przyp. aut.)
25
NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO
się spod ojcowskiej władzy i pewnego rodzaju bohaterskie wtajemniczenie. Nauki
geograficzne patronują takim eskapadom, a zaleca je nawet Pismo Święte ("Którzy się pławią
na morzu w okrętach, pracujący na wodach wielkich: ci widują sprawy Pańskie i dziwy jego
na głębi". Psalm CVII). Otton uciekł od swego nędznego przedmieścia koloru brudnej róży i
wypłynął okrętem na ocean, i przyjrzał się z rozczarowaniem Krzyżowi Południa, i zbiegł ze
statku w porcie Valparaiso. Był spokojnym, cichym kretynem. Według praw logiki mógłby (i
powinien) umrzeć z głodu, jednak nieokreśloną pogodą ducha, jowialnością, wiecznym
uśmiechem i bezgraniczną łagodnością pozyskał sobie pewną rodzinę nazwiskiem Castro i
przyjął to nazwisko za swoje. Z owego amerykańskiego fragmentu jego historii nie pozostał
żaden ślad, jego wdzięczność nie malała jednak z biegiem czasu: w roku 1861 spotykamy go
w Australii, wciąż pod tym samym nazwiskiem - Tom Castro. W Sydney poznał czarnego
lokaja, niejakiego Bogle'a. Bogle nie był piękny, ale posiadał ten szczególny spokój,
monumentalność i solidność, właściwą dziełom architektury i Murzynom po pięćdziesiątce,
nieco ociężałym i władczym. Posiadał także inną jeszcze cechę, której pewne dzieła z
dziedziny etnografii odmawiają ludziom jego rasy: pomysłowość bliską genialności.
(Zetkniemy się z tym nieco póź-
26
NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO
niej). Był to mężczyzna pełen przyzwoitości i skromności, z pradawnymi afrykańskimi
żądzami stępionymi przez długie obcowanie z kalwinizmem. Poza okresami, w których
nawiedzał go bóg (zajmiemy się tym nieco później), był zupełnie normalny - z jednym małym
wyjątkiem: cierpiał na wstydliwą i długotrwałą bo jaźń, która zatrzymywała go na
skrzyżowaniach ulic, zmuszając do niespokojnych spojrzeń na wschód i zachód, na północ i
południe, w trwodze przed niespodziewanym pojazdem, który mógłby położyć kres jego
dniom.
Orton ujrzał go pewnego wieczoru na pustym skrzyżowaniu ulic w Sydney, w chwili
gdy wyzwalał w sobie decyzję, by przejść na drugą stronę i stawić czoło wyimaginowanej
śmierci. Przyglądał mu się przez jakiś czas, po czym podał mu ramię i w zadziwieniu przeszli
obaj nieszkodliwą jezdnię. Od owej chwili, należącej do dawno zmarłego wieczoru, został
ustanowiony protektorat niepewnego swego losu i monumentalnego Murzyna nad opasłym
głuptasem z Wapping. We wrześniu 1865 roku przeczytali obaj w miejscowej gazecie
rozpaczliwe ogłoszenie.
Ubóstwiany nieboszczyk
Pod koniec kwietnia 1854 roku (w tym samym czasie kiedy Orton powodował wylewy
chilijskiej go-
27
NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO
ścinności, tak szerokiej jak chilijskie patia) zatonął na wodach Atlantyku parowiec
"Mermaid", w drodze z Rio do Liverpoolu. Na liście zaginionych znalazł się Roger Charies
Tichborne, oficer angielski wychowany we Francji, pierworodny syn jednej z najstarszych
katolickich rodzin Anglii. Rzecz nie do wiary - śmierć młodego Anglika, mówiącego po
angielsku z wyśmienitym francuskim akcentem, któremu zazdroszczono paryskiej inteligencji,
gracji i erudycji, stalą się epokowym wydarzeniem w życiu Ortona, który nigdy na oczy go nie
widział. Lady Tichborne, przerażona i zbolała matka Rogera, nie chciała uwierzyć w śmierć
syna i dawała rozpaczliwe ogłoszenia do gazet o najszerszym zasięgu. Jedno z takich ogłoszeń
wpadło w miękkie, żałobne ręce czarnego Bo-gle'a, w którego głowie narodził się genialny
plan.
Dobre strony rażącej niezgodności
Tichborne byt smukłym dżentelmenem, raczej skrytym, o ostrych rysach, smagłej
twarzy, czarnych prostych włosach, żywych oczach i o nieznośnie pedantycznym sposobie
mówienia; Orton był wylewnym prostakiem, miał ogromny brzuch, zupełnie nieokreślone rysy
twarzy, nieco piegowatą cerę, kędzierzawe brązowe włosy, nieskończenie zaspane oczy oraz
nieobecny i mglisty sposób mówienia.
28
NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO
Bogle odkrył, że obowiązkiem Ortona jest wsiąść na pierwszy statek płynący do
Europy i spełnić nadzieje lady Tichborne, podając się za jej syna. Plan był szaleńczo naiwny.
Dam prosty przykład. Gdyby w 1914 roku ktoś chciał dowieść, że jest cesarzem Niemiec,
pierwszą rzeczą, którą by podrobił, byłyby podkręcone do góry wąsy, sparaliżowane ramię,
władczy mars na czole, szary płaszcz, pikielhauba i pierś obwieszona orderami. Bogle miał
umysł bardziej subtelny: przedstawiłby kajzera bez wąsów, bez wojskowych rekwizytów, z
lewą ręką cieszącą się jak najlepszym zdrowiem. Przenośnia nie jest zresztą potrzebna; wiemy
z całą pewnością, iż nowy Tichborne prezentował się jako rozlazły szatyn, z uprzejmym
uśmiechem idioty i z kompletną ignorancją w zakresie francuszczyzny. Bogle zdawał sobie
sprawę, że dostarczenie doskonałego sobowtóra wytęsknionego Rogera Charlesa
Tichborne'a było rzeczą niemożliwą. Wiedział także, iż wszelkie podobieństwa, które można
było osiągnąć, posłużyłyby tylko do uwydatnienia pewnych nieuniknionych rozbieżności. Zre-
zygnował więc z podobieństwa w ogóle. Zrozumiał, że ogromna niedorzeczność roszczenia
będzie dowodem wykluczającym jakąkolwiek myśl o fałszerstwie, nikt bowiem nie
zaniedbałby w sposób tak rażący najprostszych dowodów tożsamości. Nie wolno nam też
zapominać o wszechmocnej współpracy cza-
29
NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO
su; czternaście lat na południowej półkuli i ciężki los mogą zmienić człowieka.
Istniała jeszcze jedna istotna przyczyna takiego postępowania: powtarzające się wciąż,
niedorzeczne ogłoszenia lady Tichborne wskazywały na jej niezachwianą pewność, że Roger
Charles jeszcze żyje, i na wolę rozpoznania swego syna.
Spotkanie
Tom Castro, uległy jak zawsze, napisał do lady Tichborne. Aby ugruntować swoją
tożsamość, powołał się na wiarygodne świadectwo dwóch pieprzyków na lewej piersi i na
zdarzenie z dzieciństwa - tak smutne, ale tym samym tak pamiętne - kiedy to został
napadnięty przez rój pszczół. List był krótki i -podobnie jak jego autorzy - nie przejawiał
specjalnych skrupułów ortograficznych. W okazałej samotności paryskiego hotelu wytworna
dama czytała list raz i drugi ze łzami szczęścia, i w ciągu paru dni odnalazła w pamięci
wspomnienia, o które prosił jej syn.
Szesnastego stycznia 1867 roku Roger Charles Tichborne wkraczał do tegoż hotelu. Z
należnym szacunkiem, w przyzwoitej odległości, podążał za nim jego służący, Ebenezer
Bogle. Zimowy dzień był pełen słońca; znużone oczy lady Tichborne przesłaniały łzy.
Murzyn otworzył okna na oścież. Światło za-
30
NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO
stąpiło maskę: matka rozpoznała marnotrawnego syna i padli sobie w ramiona. Teraz,
kiedy miała go naprawdę przy sobie, mogła już obejść się bez pamiętnika i bez listów, które
przysyłał jej z Brazylii: były to jedynie ukochane odblaski jego osoby, którymi karmiła swą
samotność czternastu ponurych lat. Zwracała mu je z dumą: nie brakowało ani jednego.
Bogle uśmiechał się dyskretnie: dobroduszny upiór Rogera Charlesa zyskiwał pełną
dokumentację.
Ad maiorem Dei gloriam
Radosne to rozpoznanie - które wypełnia jak gdyby pewną tradycję klasycznej tragedii -
powinno uwieńczyć tę historię, zapewniając szczęście, lub co najmniej możliwość takiego
szczęścia, trzem osobom:
prawdziwej matce, apokryficznemu i łagodnemu synowi oraz konspiratorowi
wynagrodzonemu opatrznościową apoteozą swojego kunsztu. Los (taka jest nazwa, którą
nadajemy nieskończonemu i bezustannemu działaniu tysięcy splatających i rozplatających się
spraw) rozwiązał to jednak w inny sposób. Lady Tichborne zmarła w roku 1870, a krewni
wytoczyli Ortonowi proces o uzurpację tożsamości. Obce były im łzy i samotność, nieobca
natomiast chciwość, nigdy też nie uwierzyli w tego grubego półanalfabetę, który tak nie w
porę objawił się w Australii w cha-
31
NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO
rakterze marnotrawnego syna. Orton miał poparcie niezliczonych wierzycieli, którzy
rozstrzygnęli, że ma on pozostać Tichborne'em, aby mógł ich spłacić.
Mógł także liczyć na przyjaźń adwokata rodziny, Edwarda Hopkinsa, i antykwariusza,
Francisa J. Baigenta. To jednak nie wystarczało. Bogle pomyślał, że na to, by zwyciężyć w tej
trudnej grze, trzeba zdobyć przychylność jakiegoś silnego nurtu opinii publicznej. Wziął
cylinder i elegancki parasol i wyszedł w poszukiwaniu natchnienia na ulice Londynu. Było
pod wieczór: Bogle włóczył się aż do chwili, gdy księżyc o barwie miodu podwoił się w
czworokątnej wodzie miejskich fontann. Jego bóg nawiedził go. Bogle przywołał dorożkę i
kazał zawieźć się do domu antykwariusza Baigenta. Antykwariusz wysłał długi list do
"Timesa", w którym zapewniał, że domniemany Tichborne jest bezwstydnym oszustem. List
podpisał ojciec Goudron z Towarzystwa Jezusowego. Wiele innych listów, nie mniej
katolickich, zostało wysłanych w ślad za pierwszym. Skutek był natychmiastowy: dobrzy
ludzie odgadli, że sir Roger Charles jest ofiarą nikczemnej zmowy jezuitów.
Wehikuł
Sto dziewięćdziesiąt dni trwał proces. Około stu świadków zeznało pod przysięgą, że
oskarżony jest
32
NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO
Tichbome'em; pomiędzy nimi było czterech dawnych towarzyszy broni z szóstego
regimentu dragonów. Zwolennicy jego mówili wciąż o bezsensowności zarzutów o uzurpację;
dowodzili, że domniemany uzurpator postarałby się przecież upodobnić do młodzieńczych
portretów Tichborne'a. Poza tym rozpoznała go lady Tichborne, a jest rzeczą oczywistą, że
matka nie mogła się mylić. Wszystko było na dobrej drodze albo na dość dobrej drodze do
chwili, kiedy przed sądem zjawiła się w charakterze świadka dawna kochanka Ortona. Bogle
nie wzruszył się tym perfidnym zagraniem "rodzinki"; wziął cylinder i parasol i wyszedł na
ulice Londynu błagać o trzecie nawiedzenie. Czy nastąpiło, nie dowiemy się nigdy. Niedaleko
Primrose Hill dosięgnął go koszmarny pojazd, który ścigał go z oddali lat. Bogle ujrzał, jak
pędzi wprost na niego, krzyknął, ale nie znalazł ratunku. Rzuciło go gwałtownie o bruk.
Rozbiegane kopyta roztrzaskały mu czaszkę.
Widmo
Tom Castro był widmem Tichborne'a. Było to
widmo dość marne, ale mieścił się w nim duch Bo-gle'a. Gdy doniesiono mu, że Bogle
zginął, widmo obróciło się wniwecz. Ciągnął dalej swoje kłamstwa, lecz bez przekonania,
popadając w rażące sprzeczności. Łatwo było przewidzieć koniec.
3. Powszechna..
33
NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO
Dwudziestego siódmego lutego 1874 roku Arthur Orton {alias Tom Castro) został
skazany na czternaście lat ciężkich robót. W więzieniu dał się lubić; była to jego specjalność.
Za nienaganne sprawowanie skrócono mu wyrok o cztery lata. Kiedy nie stało tej ostatecznej
gościnności - gościnności więzienia - włóczył się po wioskach i miastach Zjednoczonego
Królestwa, organizując małe odczyty, w których głosił swą niewinność lub potwierdzał swą
winę. Jego skromność i chęć podobania się były tak niezachwiane, że wiele razy zaczynał od
własnej obrony, a kończył na przyznaniu się, służąc niezmiennie upodobaniom publiczności.
Zmarł drugiego kwietnia 1898 roku.
Wdowa Cing, herszt piratów
Kobieta-pirat może obudzić w nas wspomnienia raczej niewygodne, związane z
wyblakłą operetką, w której subretki poprzebierane za korsarzy tańczą wśród tekturowych
mórz. A jednak istniały kobiety parające się korsarstwem; kobiety obznajomione z rzemiosłem
żeglarskim, z rządami nad rozbestwioną załogą i ze ściganiem i łupieniem statków o wysokich
burtach.
Jedną z nich była Mary Read, która oświadczyła pewnego razu, że piractwo nie jest dla
byle kogo, i aby uprawiać je z godnością, trzeba być, tak jak ona, mężczyzną całą gębą. W
prostackich początkach jej kariery, kiedy nie była jeszcze kapitanem, któryś z jej kochanków
został znieważony przez głównego zabijakę na statku. Mary wyzwała go na pojedynek i wal-
czyła na dwie ręce, według starego obyczaju wysp Morza Karaibskiego: w lewej pistolet, na
którym nie zawsze można było polegać, w prawej zaś wierna
35
WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW
i nieodzowna szabla. Pistolet zawiódł, lecz szabla spisała się jak należy... Około 1720
roku niebezpieczną karierę Mary Read zakończyła hiszpańska szubienica w Santiago de la
Vega na Jamajce.
Drugą kobietą-piratem na tych samych wodach była Annę Bonney, olśniewająca
Irlandka o wysokich piersiach i włosach barwy ognia, która nieraz ryzykowała życie przy
abordażu statków. Była ona towarzyszem broni Mary Read i wreszcie - jej towarzyszem na
szubienicy. Na owej imprezie także i jej kochankowi, kapitanowi Johnowi Rackam, przypadła
w udziale zaciskająca się pętla. Annę - wzgardliwa - rzuciła mu wówczas szorstkie
napomnienie, nieświadomie parafrazując słowa Aiszy do Boabdiła:
"Gdybyś się bił jak mężczyzna, nie wieszaliby cię jak psa'".
Znamy jeszcze inną kobietę-pirata, los był dla niej bardziej łaskawy, a lata jej życia
dłuższe. Uprawiała swoje rzemiosło na wodach Azji, od północnych krańców Morza Żółtego
aż po graniczne rzeki Annamu. Mówię o mężnej wdowie Cing.
Kiedy Boabdii, ostatni emir Grenady, zapłakał, opuszczając zdobyte w 1492 r. przez
Hiszpanów miasto, jego matka Aisza rzekła: "Gdybyś bil się jak mężczyzna, nie płakałbyś te-
raz jak kobieta". (Przyp. tłum.)
36
WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW
Lata nauki
Około 1797 roku udziałowcy licznych flotylli pirackich, operujących na wspomnianym
już morzu, ustanowili konsorcjum i powołali na stanowisko admirała niejakiego Cinga,
człowieka sprawiedliwego i wypróbowanego. Cing zajął się tak gorliwie i przykładnie
przybrzeżnym rozbojem, że przerażeni mieszkańcy poczęli wysyłać do cesarza błagalne dary
obficie skropione łzami, z prośbą o pomoc. Ich żałosne błagania zostały wysłuchane:
otrzymali rozkaz podpalenia swoich wiosek, zapomnienia o rybackim rzemiośle, przesiedlenia
się w głąb kraju i wyuczenia nie znanej im sztuki zwanej rolnictwem. Rozkaz został wykonany
i zawiedzeni napastnicy znajdowali odtąd jedynie opustoszałe wybrzeże. Zostali tym samym
zmuszeni do zajęcia się rabunkiem statków handlowych: forma łupiestwa bardziej jeszcze
szkodliwa niż poprzednia, gdyż stwarzała trudności w handlu morskim. Rząd cesarski nie
zawahał się ani na chwilę i rozkazał dawnym rybakom porzucić pług i bawoły i powrócić do
wioseł i sieci. Ci jednak - pomni na dawne przerażenie - zbuntowali się. Władze obrały więc
inną drogę i admirał Cing został mianowany Wielkim Koniuszym Dworu. Cing był
zdecydowany dać się przekupić. Udziałowcy w czas się o tym zwie-
37
WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW
dzieli, a ich czcigodne oburzenie znalazło swój wyraz w talerzu zatrutych gąsienic,
przyrządzonych z ryżem. Przysmak okazał się zgubny, dawny admirał, a świeżo upieczony
Wielki Koniuszy, oddał ducha bóstwom morskim. Wdowa, przemieniona pod wpływem
podwójnej zdrady, zwołała piratów, objawiła im całą zagmatwaną rzeczywistość i wezwała do
odrzucenia kłamliwej łaski cesarza, na równi z usługami niewdzięcznych udziałowców o
trucicielskich skłonnościach. Zaproponowała im łupiestwo na własną rękę i obranie nowego
admirała. Wybór padł na nią. Była to kobieta o obfitym ciele, uśpionych oczach i szczerbatym
uśmiechu. Jej poczernione, naoliwione włosy błyszczały mocniej niż oczy.
Pod spokojnymi rozkazami wdowy Cing statki wyszły w morze.
Organizacia
Nastąpiło trzynaście lat metodycznie planowanej przygody. Na piracką flotę wdowy
Cing składało się sześć flotylli; każda z nich miała flagę innego koloru: czerwoną, żółtą,
zieloną, czarną i fioletową. Istniała wreszcie flaga węża, do której miał prawo statek flagowy.
Kapitanowie nazywali się: Ptak i Kamień;
Pogromca Porannej Wody; Klejnot Załogi; Fala o Wielu Rybach i Wysokie Słońce.
Regulamin, uło-
38
WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW
żony osobiście przez wdowę Cing, odznacza się bezapelacyjną surowością, a jego styl,
celny i lakoniczny, odrzuca zwiędłe kwiaty retoryki, które nadają oficjalnemu stylowi
chińskiemu odcień śmieszności i majestatu, a którego kilka niepokojących fragmentów przy-
toczymy nieco później. Przepisuję poniżej niektóre z paragrafów regulaminu:
Wszystkie rzeczy przeniesione ze statków nieprzyjacielskich złożone będą w specjalnym
magazynie i wciągnięte tam do rejestru. Piąta część zdobyczy wniesionej przez każdego
pirata będzie mu później oddana; reszta pozostanie na składzie. Naruszenie mniejszego
rozkazu równa się śmierci.
Kara za opuszczenie stanowiska bez specjalnego zezwolenia będzie publiczne
przedziurawienie uszu. Powtórne popełnienie takiego czynu karane będzie śmiercią.
Stosunek z kobietami uprowadzonymi z lądu jest zabroniony na górnym pokładzie,
dozwolony wyłącznie na pokładach dolnych, zawsze jednak za pozwoleniem dyżurnego
oficera. Naruszenie niniejszego zakazu równa się śmierci.
Informacje udzielone przez jeńców głoszą, że strawa piratów składała się głównie z
sucharów, specjalnie tuczonych szczurów i gotowanego ryżu. Wiadomo poza tym, że w dzień
bitwy pijali alkohol z domieszką prochu. Karty i szulerskie kości do gry, kielich, fan-t'an,
wizjonerska fajka opium i lataren-
39
WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW
ka urozmaicały długie godziny. Dwie szable, którymi posługiwano się jednocześnie,
były ulubioną bronią. Przed abordażem skraplano policzki i ciało wywarem z czosnku - był to
niezawodny talizman przeciw porażeniom ze strony ognistych ust.
Załoga żeglowała ze swymi żonami, kapitan zaś posiadał mały harem złożony z pięciu
lub sześciu kobiet, które bywały zmieniane po każdym zwycięstwie.
Mówi Cia-c'ing, młody cesarz
W połowie 1809 roku ogłoszono cesarski dekret, z którego pozwolę sobie
przetłumaczyć pierwszą część i ostatnią. Zaznaczam, że wielu krytykowało jego styl:
trudzie, nieszczęśni i szkodliwi; ludzie, którzy depczą chleb; ludzie, którzy nie słuchają
głosu sierot i nawoływań poborców podatkowych; ludzie, którzy noszą na bieliźnie
wizerunki feniksa i smoka; ludzie, którzy przeczą prawdzie drukowanych ksiąg; ludzie,
którzy pozwalają, by ich łzy płynęły w kierunku Północy, tamują szczęście naszych rzek i
zakłócają dawne bezpieczeństwo naszych mórz. Dniem i nocą, na nietrwałych i uszko-
dzonych statkach, stawiają czoło burzom. Zamiary ich nie grzeszą szlachetnością: nie są i
nigdy nie byli prawdziwymi przyjaciółmi żeglarza. Nie tylko nie przyjdą mu z pomocą, lecz
napadają nań z drapieżną podnietą i czę-
- W -
WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW
stują go zniszczeniem, okaleczeniem lub śmiercią. Gwałcą więc istotne prawa
Wszechświata; przeto rzeki wychodzą ze swego koryta, zatapiane są wsie i pola, dzieci
zwracają się przeciw rodzicom i zakłócony jest porządek pory deszczowej i suchej...
...Nakazuję ci zatem wymierzenie sprawiedliwości, Admirale Kuo Lang. Nie
zapominaj, że laska przynależy cesarzom i pychą ze strony podwładnego byłaby chęć
posłużenia się nią. Bądź okrutny, bądź sprawiedliwy, bądź władczy, bądź zwycięski!
Zdanie o uszkodzonych okrętach było, oczywiście, kłamstwem. Miało podnieść na
duchu wyprawę Kuo Langa. W dziewięćdziesiąt dni później flota wdowy Cing spotkała się z
siłami Państwa Środka. Prawie tysiąc okrętów zmagało się od wschodu do zachodu słońca.
Mieszany chór dzwonów, bębnów, wystrzałów armatnich, przekleństw, gongów i wróżb
towarzyszył walce. Siły cesarza zostały rozbite. Ani wzbraniana łaska, ani zalecane
okrucieństwo nie znalazły zastosowania. Kuo Lang dopełnił - pomijanego zazwyczaj przez
naszych pokonanych dowódców - obrzędu samobójstwa.
Trwoga na brzegach Siciangu
Wówczas sześćset dżonek wojennych i czterdzieści tysięcy zwycięskich piratów
dumnej wdowy Cing
41
WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW
wpłynęło na rzekę Siciang, mnożąc pożary i straszne festyny, po których zwiększała się
liczba sierot na prawym i na lewym brzegu rzeki. Wiele wsi zostało zrównanych z ziemią. Z
jednej tylko uprowadzono ponad tysiąc ludzi. Sto dwadzieścia kobiet, które schroniły się w
chaotycznym gąszczu sitowia i ryżowisk, zdradził niepohamowany płacz dziecka. Zostały
później sprzedane w Makao. Daleki pogłos łez i żałoby, towarzyszący tym łotrostwom,
dobiegł uszu Cia-c'inga, Syna Nieba. Niektórzy historycy twierdzą jednak, że głos ten wywarł
na nim mniejsze wrażenie niż klęska jego wyprawy karnej. Faktem jest natomiast, że
zorganizował on drugą wyprawę, bogatą w sztandary, w marynarzy, żołnierzy, ekwipunek i
prowianty, we wróżbitów i astrologów. Dowództwo objął tym razem Ting Kuej. Obładowana
ciżba statków wpłynęła na deltę Siciangu i odcięła od morza flotę piracką. Wdowa
przygotowała się do walki. Wiedziała, że będzie to bitwa trudna, bardzo trudna, prawie
beznadziejna; dnie i noce grabieży i lenistwa osłabiły jej ludzi. Bitwa się nie zaczynała. Słońce
bez pośpiechu wstawało i kładło się na drżącym przybrzeżnym sitowiu. Ludzie i miecze
czuwali. Godziny południowe stawały się coraz cięższe, a wieczory nie miały końca.
42
WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW
Smok i lisica
Mimo to wyniosłe stada leniwych i lekkich smoków wypływały w powietrze ze statków
cesarskiej floty i osiadały miękko na wodzie i na wrogich pokładach. Były to lotne
konstrukcje z papieru i bambusa, podobne latawcom. Ich srebrzysta lub czerwona po-
wierzchnia powtarzała wciąż te same znaki. Wdowa badała z niepokojem owe jednostajne
meteory i odczytywała znaki. Była to rozwlekła i niejasna bajka o smoku, który zawsze
osłaniał lisicę, pomimo jej niewdzięczności i ciągłych przestępstw. Zwężał się księżyc na
niebie, a smoki z papieru i bambusa co wieczór przynosiły tę samą historię, w niemal nie
zmienionej wersji. Wdowa niepokoiła się i popadała w zamyślenie. Kiedy księżyc wypełnił się
na niebie i w czerwonej wodzie, historia wyraźnie zmierzała ku końcowi. Nikt nie był w stanie
przewidzieć, czy na lisicę spadnie bezgraniczne przebaczenie, czy bezgraniczna kara, ale
wiadomo było, że zbliża się nieunikniony koniec. Wdowa zrozumiała. Rzuciła swoje dwie
szable do wody, uklękła na łodzi i kazała płynąć do oflagowanego statku cesarskiej floty.
Był wieczór; niebo było pełne smoków - tym razem żółtych. Wdowa powtarzała
szeptem jedno i to
43
WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW
samo zdanie. "Lisica wraca pod skrzydło smoka" powiedziała, wchodząc na pokład.
Apoteoza
Kronikarze zanotowali, że lisica otrzymała przebaczenie i zajęła się w leniwie płynących
latach starości przemytem opium. Przestała nazywać się wdową; przyjęła imię, które brzmi w
tłumaczeniu: Blask Prawdziwej Nauki.
Od owego czasu pisze kronikarz - okręty odzyskały spokój. Cztery morza i
niezliczone rzeki staty się bezpiecznymi i szczęśliwymi drogami.
Wieśniacy mogli sprzedać miecze i kupić woły do pracy na polach. Złożono ofiary,
wznoszono modły na szczytach gór i weselono się podczas dnia, śpiewając za parawanem.
Dostawca nikczemności Monk Eastman
Ludzie naszej Ameryki
Rzuceni na tło niebieskich murów lub na tło nieba stopionego z horyzontem, dwaj
mężczyźni, przyodziani w dostojną czerń, tańczą na damskim obcasie bardzo poważny taniec
- taniec jednakowych noży, aż do chwili kiedy z ucha wytryska czerwony goździk, nóż
bowiem wszedł w człowieka, który zamyka swą poziomą śmiercią ten taniec bez muzyki.
Mężczyzna, który pozostał na placu, pogodzony z losem, poprawia kapelusz na głowie i
poświęca resztę lat na opowiadanie o owym tak czystym pojedynku. Oto cała historia naszej
nikczemności, wraz ze szczegółami. Historia zabijaków nowojorskich jest bardziej zawrotna i
bardziej toporna.
45
DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN
Ludzie tamtej Ameryki
Historia band nowojorskich (objawiona w roku 1928 przez Herberta Asbury w
przyzwoitym tomie O czterystu stronach in octavo) ma w sobie coś z chaosu i okrucieństwa
barbarzyńskich kosmogonii i zawiera wiele z ich gigantycznych bezradności: piwnice
dawnych piwiarni przemienione na mieszkania dla Murzynów, rachityczny, trzypiętrowy
Nowy Jork, bandy łotrów, jak Swamp Angels (Bagienne Anioły), które myszkowały w
labiryncie kanałów kloacznych; albo Daybreak Boys (Chłopcy Poranka), do których należeli
młodociani dziesięcio- i jedenastoletni mordercy; samotni i zuchwali Pług Ugiies (Brzydale w
Cylindrach), narażający się na śmieszność sztywnymi, wywatowanymi kapeluszami na głowie
i wypuszczoną na wierzch koszulą, której szerokie fałdy rozwiewał podmiejski wiatr -ale z
patką w prawicy i z pistoletem; Dead Rabbits (Zdechłe Króliki) - łotry, którzy rozpoczynali
bójki, gromadząc się pod znakiem zdechłego królika zatkniętego na kiju; ludzie tacy jak
Johnny Dolan alias Dandy - znany z natłuszczonego loka opadającego mu na czoło, z lasek z
rączką w kształcie małpiej główki i ze sprytnego, miedzianego aparaciku, którym posługiwał
się - nakładając go na duży pa-
46
DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN
lec - w celu wydłubania oczu przeciwnikowi; i tacy jak Kit Burns, który jednym
ciachnięciem szczęk odgryzał łeb żywemu szczurowi; i tacy jak Blind Danny Lyons,
jasnowłosy chłopiec o bezdennych, martwych oczach, utrzymanek trzech ulicznic, które
uprawiały swój proceder z dumą - bo dla niego;
szeregi domów pod czerwoną latarnią, jak owe domy prowadzone przez siedem sióstr
z New England, które przeznaczały na biednych dochód z wigilii Bożego Narodzenia; lokale,
gdzie odbywały się walki wygłodniałych szczurów i psów; chińskie domy gry;
kobiety - jak wielokrotna wdowa Red Norah, którą popisywali się i którą kochali
wszyscy mężczyźni z bandy Gophers; jak Lizzie the Dove, która okryła się żałobą po
egzekucji Danny'ego Lyonsa, zanim Gentle Maggie poderżnęła jej gardło w walce o miłość
zabitego i ślepego mężczyzny; bunty - jak ów z roku 1863, który trwał cały tydzień i podczas
którego podpalono sto budynków i mało brakowało, by bandy zawładnęły miastem; walki
uliczne, w których człowiek gubił się jak na morzu, aż zostawał zadeptany na śmierć; złodzieje
i truciciele koni, jak Yoske Nigger - składają się na tę chaotyczną historię. Jej najznakomitszy
bohater to Edward Delaney alias William Delaney, alias Joseph Marvin, alias Joseph Morris,
alias Monk Eastman, przywódca tysiąca dwustu ludzi.
47
DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN
Bohater
Owe kolejne finty (żałosne jak maskarada, na której nie wiadomo, kto jest kim) pomijają
jego prawdziwe nazwisko - jeżeli przypuścimy, że coś takiego w ogóle istnieje. Wiadomo
jednak, że w urzędzie stanu cywilnego w Williamsburg (Brooklyn) zapisany jest jako Edward
Ostermann. Nazwisko zostało później zamerykanizowane i brzmiało: Eastman. Warto
zanotować, choć może wydać się to nieco dziwne, że ów niespokojny bandyta pochodził z
rodziny żydowskiej. Był synem właściciela koszernej restauracji, w jakiej mężczyźni o
rabinackich brodach mogą bez trwogi spożywać wykrwawione i po trzykroć czyste mięso
cieląt zarżniętych podług prawa. Mając dziewiętnaście lat - około 1892 roku - otworzył z
pomocą ojca ptaszarnię. Podpatrywanie zwierząt, uchwycenie chwili, kiedy podejmują swoje
małe decyzje, i przyglądanie się ich niezbadanej naiwności stanowiło namiętność, która nie
opuściła go aż do śmierci. W późniejszych latach przepychu, kiedy pogardliwie odrzucał
cygara piegowatych sachems z Tammany i kiedy zajeżdżał do najelegantszych burdeli
automobilem przypominającym bękarta gondoli, założył drugi sklep, który gościł sto
rasowych kotów i ponad czterysta gołębi, nie prze-
48
DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN
znaczonych oczywiście na sprzedaż. Kochał każde zwierzę z osobna i miał w zwyczaju
obchodzić pieszo swoją dzielnicę z jednym uszczęśliwionym kotem na ręku i z innymi, które
ambitnie za nim podążały.
Był to człowiek pokraczny i monumentalny. Szyję miał krótką jak u byka, pierś
niezwyciężoną, ręce wojownicze i długie, złamany nos; twarz - pomimo wypisanej bliznami
biografii - była mniej ważna niż całe ciało, a nogi krzywe jak u jeźdźca lub marynarza. Mógł się
obejść bez koszuli i bez surduta; nigdy jednak - bez małego cylindra na olbrzymiej głowie. Pa-
mięć o nim nie zanika. Prototyp umownego gangstera filmowego przedrzeźnia raczej
Eastmana niż niezbyt męskiego, gąbczastego Ala Capone. O Wolheimie mówią, że został
zaangażowany w Hollywood z powodu podobieństwa do Monka Eastmana, który obchodził
swoje przestępcze włości z błękitnie upierzonym gołębiem na ramieniu, jak byk paradujący z
wróblem na grzbiecie.
Około roku 1894 rozmnożyły się w Nowym Jorku dansingi. W jednym z nich Eastman
czuwał nad porządkiem i spokojem. Głosi legenda, że przedsiębiorca początkowo nie chciał
go przyjąć; wówczas Monk pokazał swoje umiejętności, sprawiając rzetelne lanie dwóm
olbrzymom nie kwapiącym się do odstąpienia mu swego zajęcia. Pracował tam do roku
49
DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN
1899, w pojedynkę, wzbudzając postrach i szacunek. Za każdym razem gdy uspokoił
awanturnika, nacinał nożem karb na brutalnej pakę. Pewnego wieczora zwróciła jego uwagę
błyszcząca łysina, która pochylała się nad kuflem piwa, i jednym uderzeniem pozbawił ją
świadomości. "Brakowało mi nacięcia do okrągłej pięćdziesiątki!" -wykrzyknął.
Dojście do władzy
Począwszy od roku 1899 Eastman przestał zadowalać się sławą. Objawił ambicje
polityczne i stał się szarą eminencją ważnego nowojorskiego okręgu wyborczego. Opłacały
go domy pod czerwoną latarnią, właściciele melin, ulicznice i złodzieje, których nie brakowało
w owym ponurym księstwie. Komitety polityczne korzystały z jego usług na równi z przed-
siębiorcami prywatnymi. Oto jego honoraria: obcięcie ucha - 15 dolarów, przetrącenie nogi -
19, postrzelenie w nogę - 25, rana nożowa - 25, i 100 dolarów za całą operację. Niekiedy, by
nie tracić wprawy, Eastman osobiście przeprowadzał jakiś zabieg.
W zatargu granicznym (niejasnym i pełnym zadrażnień, podobnie jak zatargi, dla
których trudno znaleźć odpowiedni paragraf prawa międzynarodowego) znalazł się naprzeciw
Paula Kelly, słyn-
50 -
DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN
nego szefa sąsiedniego gangu. Strzały i potyczki między patrolami obu band
wytyczyły pewną granicę. Eastman przekroczył ją któregoś poranka i wówczas rzuciło
się na niego pięciu drabów. Swoimi zamaszystymi rękami goryla, pomagając sobie
pałką, rozłożył trzech; zdołano mu jednak wpakować dwie kule w brzuch i myśląc, że
nie potrzebuje więcej, pozostawiono na ulicy. Eastman wziął w garść gorejącą ranę i
przeszedł pijanymi krokami do szpitala. Życie, szalona gorączka i śmierć walczyły o
niego przez kilka tygodni, lecz jego usta nie splamiły się zdradą i nie wydał nikogo.
Kiedy wyszedł, na mieście zaczęła się wojna, która kwitła wśród ciągłej strzelaniny aż do
dziewiętnastego sierpnia 1903 roku.
Bitwa pod Rivington
Około stu bohaterów, niewiele różniących się od fotografii, które więdną w archiwach
policji; stu bohaterów przesiąkniętych dymem papierosów i alkoholem; stu bohaterów w
słomianych kapeluszach o różnobarwnych wstążkach; stu bohaterów nadwerężonych - jedni
mniej, drudzy bardziej - przez wstydliwe choroby, próchnicę zębów, zaburzenia funkcjonalne
dróg oddechowych albo nerek; stu bohaterów tak nieistotnych i tak wspaniałych jak ci spod
Troi
51
DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN
albo Junin* rozegrało tę okrytą mrokiem bitwę w cieniu arkad kolei nadziemnej.
Przyczynę stanowiła danina wymuszona przez gangsterów Kelly'ego od właściciela domu gry,
który był kumem Monka Eastmana. Jeden z bandytów został zabity i strzelanina, która się
rozpętała z tego powodu, przeistoczyła się w bitwę niezliczonych rewolwerów. Pod osłoną
wysokich filarów mężczyźni o wygolonych policzkach strzelali w milczeniu, stanowiąc
centrum zastygłego w przerażeniu kręgu pojazdów, wypełnionych niecierpliwymi posiłkami, z
artylerią koltów w garściach. Cóż odczuwali aktorzy owego przedstawienia? Najpierw (wydaje
mi się) nieokrzesaną pewność, że nierozmyślny trzask stu rewolwerów zniszczy ich w prze-
ciągu kilku minut, później (wydaje mi się) nie mniej wątpliwą pewność, że jeśli pierwsze salwy
nie położyły ich pokotem, są niezniszczalni. Wiadomo natomiast na pewno, że walczyli
żarliwie, pod osłoną żelaza, cementu i nocy. Policja interweniowała dwa razy i dwa razy
została przepędzona. Z pierwszym brzaskiem walka zamarła, jak gdyby była nocną
nieprzyzwoitością lub zjawą. Pod wielkimi arkadami
? Junin miejscowość na płaskowyżu peruwiańskim, gdzie w 1824 r. rozegrała się
jedna z decydujących bitew w wojnie o niepodległość hiszpańskiej Ameryki. O
wyniku tej bitwy przesądził atak kawalerii dowodzonej przez Isidora Suareza,
pradziada Borgesa. (Przyp. tłum.)
52
DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN
z betonu zostało siedmiu ciężko rannych, cztery trupy i martwy gołąb.
Gmach trzeszczy
Powiatowi politycy, dla których pracował Monk Eastman, dementowali każdą
wiadomość o istnieniu podobnych band albo wyjaśniali, że są to jedynie towarzystwa
rozrywkowe. Niedyskretna bitwa pod Rivington zaniepokoiła ich. Zaprosili szefów obu band,
by zmusić ich do zawieszenia broni. Kelly (który znał się na rzeczy i wiedział, że żadne kolty
tak nie pomogą w zatuszowaniu sprawy przed policją jak właśnie politycy) przyjął propozycję
z miejsca. Eastman (z całą pychą swojego zwierzęcego ciała) pragnął dalszego strzelania i
walki. Z początku konsekwentnie odmawiał, aż zagrożono mu więzieniem. W końcu dwaj
dostojni bandyci spotkali się w barze, każdy z cygarem w ustach, z prawicą na rewolwerze i z
baczną chmarą popleczników wokół siebie. Powzięli bardzo amerykańską decyzję:
postanowili powierzyć rozwiązanie kwestii własnym pięściom. Kelly był znakomitym
bokserem. Pojedynek odbył się w starym baraku i byt raczej cudaczny niż dramatyczny. Stu
czterdziestu obecnych tam widzów stanowili faceci w przekrzywionych melonikach i kobiety
o nietrwałych, monumentalnych fryzurach. Ciągnęło się to
53
DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN
dwie godziny i skończyło zupełnym wyczerpaniem obu przeciwników. Nie minął
tydzień i suche trzaski wystrzałów dały się słyszeć ponownie. Monk został aresztowany po
raz nie wiadomo który. Jego protektorzy opuścili go z westchnieniem ulgi; sędzia
przepowiedział mu dziesięć lat. Przepowiednia się spełniła.
Eastman przeciw Niemcom
Gdy zakłopotany Monk opuszczał Sing-Sing, tysiąc dwustu bandytów, których miał
ongiś pod swoimi rozkazami, znajdowało się w rozsypce. Nie potrafił ich skupić z powrotem
wokół swojej osoby i zrezygnowany począł działać na własną rękę. Ósmego września 1917
roku wywołał burdę uliczną. Dziewiątego postanowił wziąć udział w innej burdzie i zaciągnął
się do piechoty.
Mamy dane o niektórych jego poczynaniach na wojnie. Wiemy, że był zagorzałym
przeciwnikiem brania jeńców do niewoli i że pewnego razu (posługując się tylko kolbą
karabinu) uniemożliwił ten pożałowania godny proceder. Wiemy, że zdołał uciec ze szpitala
polowego, aby wrócić do okopów. Wiemy, że odznaczył się w bitwie pod Montfaucon.
Znamy wyrażoną przez niego później opinię, że dansingi na Bowery są straszniejsze od
wojny europejskiej.
54
DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN
Tajemniczy, acz logiczny finał
Dwudziestego piątego grudnia 1920 roku świt odkrył ciało Eastmana na jednej z
głównych ulic Nowego Jorku. Dostał pięć kuł. Szczęśliwie nie znający śmierci kot, jak
najbardziej pospolity, okrążał go z niejakim zakłopotaniem.
Bezinteresowny morderca Bill Harrigan
Krajobraz Arizony przede wszystkim; obraz ziemi Arizony i Nowego Meksyku; ziemi z
dostojnym podkładem złota i srebra; ziemi zawrotnej i napowietrznej; monumentalnej wyżyny
o lekkich barwach; ziemi o białym blasku szkieletu pozostawionego przez drapieżne ptaki.
W tym krajobrazie postać - Billy the Kid; jeździec przygwożdżony do konia; chłopak o
twardych pistoletach, które ogłuszają pustynię; nadawca niewidzialnych kuł, które zabijają na
odległość, jak w bajce.
Pustynia z żyłami rud metalicznych, jałowa i połyskująca, i ten prawie dzieciak, który
umierając w dwudziestym pierwszym roku życia winien był sprawiedliwości ludzkiej
dwadzieścia jeden śmierci, "nie licząc Meksykanów".
56
BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN
Lata nauki
Około 1859 roku człowiek, który ku chwale i trwodze miał później nosić imię Billy the
Kid, urodził się w ciasnej nowojorskiej suterenie. Powiadają, że wyszedł z umęczonego
brzucha jakiejś Irlandki; wychował się jednak między Murzynami. W tym chaosie
specyficznego smrodu i kędzierzawych głów cieszył się owym pierwszeństwem, wynikającym
z faktu posiadania piegów i rudych włosów. Wzrastał w pysze z powodu koloru swej skóry,
wymizerowany, nieokiełznany i nieokrzesany. W wieku dwunastu lat należał do szajki Swamp
Angels (Bagiennych Aniołów) - niebiańskich duchów, które operowały w świecie kanałów
ściekowych. W noce o zapachu wędzonej mgły wynurzali się z cuchnących labiryntów, podą-
żali śladami jakiegoś niemieckiego matrosa, rozkładali go uderzeniem kamienia i obdzierali
nawet z bielizny, by powrócić do swojego królestwa. Przewodził im szpakowaty Murzyn, Gaś
Houser Jonas, znany także jako truciciel koni.
Czasami z poddasza garbatego domu w dzielnicy portowej wychylała się jakaś kobieta,
wysypując tumany popiołu z kubła na głowę niebacznego przechodnia. Przechodzień machał
rękami i zaczynał się dusić. W tejże samej chwili obskakiwały go Bagien-
57
BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN
ne Anioły i wciągały przez okno do piwnicy, gdzie przetrząsano mu kieszenie i
zdzierano ubranie.
Takie były lata nauki Billa Harrigana, przyszłego Billy'ego the Kida. Nie stronił od fikcji
tanich teatrzyków; lubił chodzić na kowbojskie melodramaty (być może bez cienia przeczucia,
że są to symbole i znaki jego własnego losu).
Go west!
Jeżeli przepełnione teatrzyki na Bowery (gdzie przy najmniejszym opóźnieniu
publiczność krzyczała: "Do góry tę szmatę!") wystawiały melodramaty o jeźdźcu i pistolecie
bębenkowym, przyczyny były jasne: Ameryka chorowała wówczas na gorączkę Zachodu. Za
zachodzącym słońcem kryło się złoto Kalifornii i Nevady. Za zachodzącym słońcem kryła się
siekiera ścinająca ogromne cedry;
babiloński pysk bizona; wysoki cylinder i liczne łoża Brighama Younga; obrzędy i
gniew czerwono-skórego człowieka; przejrzyste powietrze pustyni, niezmierzony step i ten
pierwotny krajobraz, którego obecność przyspiesza bicie serca jak obecność morza. Zachód
wzywał. W owych latach słychać było bezustanny, rytmiczny turkot; tysiące Amerykanów
jechało na Zachód. W owej kontynentalnej procesji znalazł się około roku 1872 Bill Harrigan,
58
BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN
wiecznie przyczajony w ucieczce przed prostokątem więziennej celi.
Zdmuchnięcie Meksykanina
Historia (która podobnie jak pewien reżyser filmowy lubuje się w nagłym przerywaniu
akcji) przedstawia nam teraz obraz niebezpiecznej tawerny, położonej na wszechmocnej
pustyni jak na pełnym morzu. Czas: pewna żarliwa noc 1873 roku; dokładne miejsce akcji:
Liano Estacado (Nowy Meksyk). Ziemia jest tutaj nienaturalnie płaska, za to na niebie piętrzą
się chmury, pełne przepaści, rozpadlin i szczytów, w które wdziera się burza albo księżyc. Na
ziemi: biały szkielet krowy, wycie i ślepia kojotów w ciemności, smukłe konie i wydłużony
odblask światła tawerny. Wewnątrz, oparci łokciem o ladę, zmęczeni muskularni mężczyźni
piją podniecający alkohol i pokazują wielkie srebrne monety z wizerunkiem węża i orła. Jakiś
pijak śpiewa, nie zwracając na nic uwagi. Wielu mówi językiem, w którym często powtarza się
głoska "s", a który jest pewnie hiszpańskim, ludziom tym bowiem okazuje się pogardę. Bill
Harrigan, rudy szczur podziemny, należy do tych pijących. Wykończył dwie szklanki trunku i
właśnie zamierza prosić o następną, być może dlatego, że nie ma przy sobie już ani centa.
Przytłaczają go ci ludzie pu-
59
BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN
styni, są straszni, gwałtowni, szczęśliwi, nienawistnie obeznani z rozhukanym bydłem i z
końmi. Zapada nagle zupełna cisza, zakłóca ją tylko rozstrojony śpiew pijaka. Wszedł oto
Meksykanin o olbrzymim cielsku, z twarzą starej Indianki, w ogromnym kapeluszu i z dwoma
pistoletami po bokach. W twardej angielszczyźnie życzy dobrego wieczoru wszystkim
jankeskim sukinsynom, którzy przyszli się tu zabawić. Nikt nie podejmuje wyzwania. Bill
zapytuje o świeżo przybyłego i objaśniają go bojaźliwym szeptem, że ów "Dago" to Belisario
Villagran rodem z Chihuahua. Zaraz potem słychać strzał. Kryjąc się za żywą palisadą
wysokich mężczyzn. Bill strzela do intruza. Szklanka wypada z rąk Villagrana, a potem pada
on sam. Nie trzeba mu drugiej kuli. Nie patrząc nawet na okazałego trupa, Bill ciągnie dalej
rozmowę. "Czyżby? - cedzi przez zęby' - a ja jestem Bill Harrigan z Nowego Jorku". Pijak nie
przestaje śpiewać.
Zbliża się apoteoza. Bill raczy podać rękę tym, którzy pragną jej uścisku, i przyjmuje
pochlebstwa, wiwaty i whisky. Ktoś pozwala sobie zauważyć, że na rewolwerze Billa brak
karbów, i proponuje zaznaczyć śmierć Villagrana. Billy the Kid przyjmuje nóż od
nieznajomego, ale powiada, że "nie warto zaznaczać Meksykanów". To jeszcze, zdaje się, nie
wystarcza.
* Is that so? - he drawled. (Przyp. aut.) - W -
BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN
Owej nocy Bill rozkłada swoją derkę przy trupie i śpi ostentacyjnie aż do świtu.
Morderstwa tak sobie
W chwili owego fortunnego wystrzału (w wieku czternastu lat) rodzi się Billy me Kid
bohater, a umiera skryty i nieznany Bill Harrigan. Chłopaczek babrzący się w kloakach i
rzucający kamieniami awansuje na zabijakę pogranicza. Nauczył się jeździć, nauczył się
siedzieć na koniu prosto, według zwyczaju jeźdźców z Wyoming lub Teksasu, bez przechy-
lenia w tył, właściwego Kalifornii i Oregonowi. Nie upodobnił się nigdy do legendy, którą o
nim tworzono, niewiele mu jednak brakowało. W kowboju zostało coś z nowojorskiego
lumpa; nienawiść, którą czuł niegdyś do Murzynów, wyładowywał na Meksykanach; mimo to
swoje ostatnie słowa - niecenzuralne - powiedział po hiszpańsku. Wyuczył się wędrownego
rzemiosła poganiaczy. Wyuczył się czegoś trudniejszego: dowodzenia ludźmi. Obie te
umiejętności były mu pomocne przy kradzieży bydła. Czasami porywały go gitary i burdele
Meksyku.
Z zatrważającą trzeźwością bezsennych nocy organizował tłumne orgie, trwające
okrągłe cztery doby. Pod koniec zabawy, kiedy miał już dosyć, kulami płacił rachunek i
odjeżdżał. Dopóki nie zawiódł go
61
BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN
palec na cynglu, był najgroźniejszym (i być może najbardziej niczyim i najbardziej
samotnym) człowiekiem pogranicza. Garrett - jego przyjaciel, a zarazem szeryf, który go
później zabił - powiedział mu kiedyś: ,Ja uczyłem się strzelać, polując na bizony". "Ja zaś
strzelając do ludzi" - odparł miękko Bill. Szczegóły nie są nam znane, wiemy jednak, że miał
na swoim koncie dwadzieścia jeden śmierci, "nie licząc Meksykanów". Przez siedem
ryzykanckich lat uprawiał wielkopański zawód - odwagę.
Późnym wieczorem dwudziestego piątego lipca 1880 roku Billy the Kid przejechał
galopem na swoim kasztanku główną (i jedyną) ulicą Fortu Sumner. Upał byt nie do
wytrzymania, nie zapalono więc lamp; komisarz Garrett, siedzący w bujanym fotelu przed
drzwiami, wyjął rewolwer i strzelił, trafiając Billa w brzuch. Kasztanek popędził dalej; jeździec
zwalił się na piaszczystą ulicę. Garrett strzelił po raz drugi. Ludzie (wiedząc, że rannym jest
Billy the Kid) pozamykali drzwi i okiennice. Agonia była długa i bluźnier-cza. Kiedy słońce
sięgało zenitu, podeszli do niego i zabrali mu broń; człowiek był martwy. Zauważyli to dziwne
podobieństwo do starego rupiecia, właściwe wszystkim nieboszczykom.
Ogolono go, wciągnięto nań garnitur robiony na miarę i wystawiono go na postrach i na
pośmiewisko w oknie najlepszego sklepu.
62
BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN
Mężczyźni na koniu lub w dwukołowej bryczce przybywali z najdalszych zakątków
stanu. Trzeciego dnia był już tak zmieniony, że trzeba było użyć szminki i różu. Czwartego
zaś dnia pochowano go z radością.
Nietaktowny mistrz ceremonii Kotsuke no Suke
Niegodziwiec, którym się obecnie zajmiemy -nietaktowny mistrz ceremonii Kotsuke no
Suke - to ów nieszczęsny funkcjonariusz, który spowodował poniżenie i śmierć księcia z
Wieży Ako i nie chciał umrzeć, jak przystoi samurajowi, gdy przyszła chwila należnej zemsty.
To człowiek, któremu wszyscy ludzie winni są wdzięczność, pobudził bowiem do życia
bezcenne uczucia lojalności i był mroczną, choć nieodzowną przyczyną nieśmiertelnego
przedsięwzięcia. Około stu powieści, monografii, prac doktorskich i oper upamiętniło ów
czyn, nie mówiąc już o niezliczonych wizerunkach na porcelanie, na żyłkowatym lapis-lazuli i
na lace. Służy mu nawet obrotna i wszechstronna taśma filmowa, gdyż "Doktrynalna opowieść
o czterdziestu i siedmiu kapitanach" - taka jest bowiem właściwa nazwa - stanowi niewyczer-
pane źródło inspiracji dla kinematografii japońskiej. Opracowana w najdrobniejszych
szczegółach gloria,
64
NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE
którą wyrażają owe dzieła, jest więcej niż usprawiedliwiona: jest po prostu
niezaprzeczalna.
Piszę tę opowieść według relacji A. B. Mitforda, który odrzuca wszelkie dywagacje
mające na celu stworzenie egzotycznej atmosfery i kieruje swą uwagę wyłącznie na
rozwój'wydarzeń. Owa nieobecność" orientalizmu pozwala przypuszczać, że jest to bez-
pośredni przekład z japońskiego.
Rozwiązana wstążka
Wiosną - dawno już minioną - roku 1702 znakomity pan z Wieży Ako mial przydać i
ugościć cesarskiego wysłannika. Dwa tysiące trzysta lat uprawiania kurtuazji (część ich
zapewne jest mitologiczna) skomplikowały aż do udręki ceremoniał gościnności. Wysłannik
reprezentował osobę cesarza, był jednak raczej aluzją do niebiańskiej osoby lub jej symbolem:
subtelności tej nie należało przeceniać ani też nie doceniać. Aby zapobiec częstokroć
zgubnym omyłkom, zjawił się w charakterze mistrza ceremonii wysoki urzędnik dworu z Edo,
wyprzedzając o kilka tygodni właściwego wysłannika. Z dala od dworskich wygód i skazany
na przymusowe letnisko, które musiało wydać mu się zesłaniem, Kira Kotsuke no Suke
udzielał lekcji z wielką niechęcią. Jego profesorski ton sięgał niekiedy zniewagi. Uczeń zaś, pan
z Wieży
5. Powszechna..
65
NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE
Ako, starał się nie zwracać uwagi na owe drwiny. Nie umiał znaleźć na nie odpowiedzi,
a dyscyplina nie pozwalała mu na gniew. Pewnego poranka rozwiązała się wstążka ciżemki na
stopie mistrza i ten polecił ją zawiązać. Pan z Wieży wykonał polecenie pokornie, acz nie
posiadając się z wewnętrznego oburzenia. Nietaktowny mistrz ceremonii zwrócił mu uwagę,
że tylko cham mógł zawiązać tak niechlujnie węzeł. Pan z Wieży wyjął miecz i machnął nim
tylko raz. Mistrz uciekł z czołem ledwo przekreślonym cienką nitką krwi... W jakiś czas
później trybunał wojskowy ogłosił wyrok przeciw winnemu zranienia, skazując go na
samobójstwo. Na głównym dziedzińcu zamku pana z Wieży Ako wzniesiono drewnianą
platformę i pokryto ją czerwonym suknem, i na niej ukazał się skazaniec, i podano mu sztylet
ze złota i kamieni, i przyznał się publicznie do winy, i dwoma rytualnymi cięciami otworzył
sobie brzuch, i zmarł jak samuraj, a bardziej oddaleni widzowie nie ujrzeli krwi, sukno bowiem
było czerwonego koloru. Siwy i skupiony mężczyzna wyjął miecz i ściął mu głowę; był to
asystujący przy ceremonii radca Kuranosuke.
Symulowany brak honoru
Zamek pana z Wieży Ako został skonfiskowany; jego kapitanowie rozproszeni; jego
rodzina rozbita
66
NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE
i zrujnowana; jego imię okryte hańbą. Powiadają, że w pierwszą noc po samobójstwie
czterdziestu siedmiu jego kapitanów zebrało się na naradę na szczycie pobliskiej góry, gdzie
precyzyjnie zaplanowali to, co stać się miało w rok później. Pogłoska wydaje się wątpliwa;
pierwsze kroki zostały zapewne poczynione z nieodzownym opóźnieniem, a tajne zebrania nie
odbywały się na trudno dostępnym szczycie górskim, lecz w leśnej kaplicy: niepozornym
budyneczku z białego drewna, z prostokątną skrzynką, która zawiera lustro jako jedyną
ozdobę wnętrza. Łaknęli zemsty, a zemsta wydawała się im nieosiągalna.
Kira Kotsuke no Suke, znienawidzony mistrz ceremonii, zamienił swój dom w twierdzę,
a jego palankin otaczała zawsze chmara łuczników i szermierzy. Zatrudnił nieprzekupnych,
tajnych i skrupulatnych szpiegów. Nikt nie był śledzony z taką bacznością i trudem jak
mniemany przywódca mścicieli, radca Kuranosuke. Radca spostrzegł to przypadkiem i na
tym właśnie fakcie oparł plan zemsty.
Przeniósł się do Kioto, miasta niezrównanego w całym cesarstwie, jeśli chodzi o barwy
jesieni. Począł odwiedzać domy gry, burdele i spelunki. Nie bacząc na swoje siwe włosy
otoczył się ulicznicami, poetami, a nawet ludźmi gorszego jeszcze gatunku. Pewnego razu
wyrzucono go z szynku i przebył noc, leżąc pod progiem i wymiotując.
67
NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE
Rozpoznał go pewien przechodzień rodem z Sat-suma i peten smutku i gniewu odezwał
się w te słowa: "Azali nie jest to ów radca księcia z Wieży Ako;
ów Kuranosuke, który panu swemu pomógł wyzbyć się życia i który, miast zemsty
szukać, oddaje się lubieżnym rozkoszom i hańbi imię swoje? O, nikczemniku, niegodnyś
miana samuraja!"
I plunął mu w twarz, i kopnąwszy go, odszedł. Gdy szpiedzy donieśli mu o tym,
Kotsuke no Suke poczuł wielką ulgę.
Były radca nie poprzestał na tym. Opuścił żonę i dzieci i sprawił sobie kochankę w
jednym z burdeli: potworna niegodziwość, która rozweseliła serce i rozwiała obawy
nieprzyjaciela. Mistrz ceremonii oddalił przeszło połowę strażników.
Jednej ze strasznych nocy zimy roku 1703 czterdziestu siedmiu kapitanów spotkało się
w opuszczonym ogrodzie w okolicy Edo, nieopodal mostu i fabryki kart do gry. Szli, niosąc
sztandary księcia z Wieży Ako. Zanim przystąpili do ataku, powiadomili sąsiadów, by nie
obawiali się uzbrojonej grupy, gdyż bojowe przedsięwzięcie będzie miało na celu jedynie
wymierzenie sprawiedliwości.
68
NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE
Blizna
Pałac mistrza ceremonii zaatakowały dwie grupy. Radca dowodził pierwszą z nich: tą,
którą przypuściła atak na drzwi frontowe; na czele drugiej stał jego najstarszy syn, który nie
miał jeszcze skończonych szesnastu lat i który zginął tejże samej nocy. Historia przekazała nam
wiele obrazów owego koszmarnego snu na jawie: ryzykowne i chwiejne zejście po sznurowych
drabinkach; głos bębna wzywający do ataku; zamieszanie wśród obrońców; łucznicy ukryci na
tarasach; strzały adresowane do żywotnych organów człowieka; porcelanowe cacka
zniesławione krwią; gorączka śmierci, która później staje się lodem; wyuzdanie i nieporządek
towarzyszący walce. Dziewięciu kapitanów zginęło; obrońcy byli nie mniej waleczni i nie
chcieli się poddać. Nieco po północy wszelki opór został złamany.
Kira Kotsuke no Suke, sromotna przyczyna cnej zemsty, nie ukazał się jednak.
Przeszukali wszystkie kąty, przetrząsnęli pałac i stracili już nadzieję odnalezienia go, kiedy
radca zauważył, że prześcieradła w łożu są jeszcze ciepłe. Wznowili poszukiwania i odkryli
wąskie okno zasłonięte lustrem z brązu. W dole, na mrocznym podwóreczku stał człowiek
ubrany na biało. W jego prawej ręce drżał miecz. Gdy kilku kapita-
69
NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE
nów zeszło ku niemu, człowiek ów poddał się bez walki. Na jego czole widniała cienka
kreska blizny: stary rysunek mieczem wykonany przez pana z Wieży Ako.
Wówczas krwawi kapitanowie rzucili się do stóp niegodziwca i oświadczyli mu, iż są
oficerami księcia z Wieży, który za jego przyczyną stracił imię i życie, i błagali go, by popełnił
samobójstwo, jak przystało samurajowi.
Na próżno pozostawili mu tak godziwe wyjście z niezręcznej sytuacji. Służalcze serce
mistrza nie dato się przekonać; mąż ów nie znał godności. Nad ranem musieli poderżnąć mu
gardło.
/
Świadectwo
Kiedy zemsta została już spełniona (bez gniewu, bez wzruszenia i bez żałości),
kapitanowie skierowali się ku świątyni, która zawierała relikwie ich pana.
Niosą w kociołku niewiarogodną głowę Kiry Kotsuke no Suke i trzymają przy niej na
zmianę straż. Przechodzą wsie i prowincje w szczerym świetle dnia. Ludzie błogosławią ich i
płaczą. Książę Sendai pragnie ich ugościć, lecz odpowiadają mu, że pan czeka na nich już od
dwu lat. Przybywają nad ciemny grób i składają w ofierze głowę nieprzyjaciela.
Sąd Najwyższy ogłasza wyrok. Jest to wyrok, jakiego oczekiwali: przyznaje im
przywilej samobój-
70
NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE
stwa. Korzystają z niego wszyscy kapitanowie, niektórzy w żarliwym skupieniu, by
spocząć obok swojego pana. Dorośli i dzieci przychodzą modlić się nad grobem mężów tak
wiernych i walecznych.
Człowiek rodem z Satsuma
Wśród pielgrzymów, którzy napływają ze wszystkich stron, jest młody mężczyzna,
zmęczony i okryty kurzem, przybyły pewnie z daleka. Pada na kolana przed posągiem radcy
Kuranosuke i mówi pełnym głosem: "Widziałem ciebie, gdy leżałeś u progu burdelu w Kioto, i
nie przypuściłem, żeś dążył do pomszczenia swego pana, i pomyślałem, żeś jest żołnierzem
bez wiary, i plunąłem ci w twarz. Przyszedłem, by dać ci satysfakcję". Powiedziawszy to,
popełnił harakiri.
Kapłan wzruszył się tak pięknym przykładem męstwa i kazał pochować go w tym
samym miejscu, gdzie leżą zwłoki kapitanów.
Taki jest koniec historii czterdziestu siedmiu wiernych mężów - chociaż historia ta nie
ma końca; my bowiem, którzy nie znamy być może wierności, lecz nigdy nie tracimy nadziei
okazania jej w potrzebie, będziemy nadal czcić ich pamięć słowami.
Zamaskowany farbiarz Hakim z Merwu
Angelice Ocampo
Jeśli się nie mylę, istnieją cztery tylko oryginalne źródła wiadomości o Al-Mukanna,
Zakrytym Proroku (dokładniej: zamaskowanym) z Chorasanu; są to: a) fragmenty "Historii
kalifów" zachowane u Baladhuricgo, b) "Podręcznik giganta, czyli Księga dokładności i
poprawności" oficjalnego historyka dynastii Abbasydów, Ibn abi Tair Tarfura, c) stary
rękopis arabski pod tytułem "Unicestwienie róży", zawierający krytykę nikczemnych,
heretyckich poglądów wyłożonych w "Tajemnej róży" albo "Ukrytej róży", która była księgą
kanoniczną Proroka, d) kilka monet bez wizerunku znalezionych przez inżyniera Andruzowa
podczas budowy kolei zakaspijskiej. Monety te zostały złożone w Gabinecie Numizmatycz-
nym w Teheranie, są na nich perskie dystychy, które zawierają streszczenie lub odmienną
wersję
72
ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU
pewnych wersetów z "Unicestwienia". Oryginalną "Różę" można uważać za zaginioną,
gdyż rękopis, znaleziony w roku 1899 i opublikowany nierozważnie przez "Morgenlandisches
Archiv", został uznany za apokryf przez Horna, a nieco później przez sir Percy Sykesa.
Rozgłos, jakim imię Proroka cieszy się na Zachodzie, zawdzięczamy rozgadanemu
poematowi Moore'a, pełnemu melancholii i tęsknych westchnień irlandzkiego konspiratora.
Szkarłatna purpura
W 120 roku hidżry, a 736 krzyża człowiek imieniem Hakim, któremu inni ludzie owego
czasu i owej przestrzeni mieli nadać później miano Zakrytego, urodził się w Turkiestanie.
Ojczyzną jego było starożytne miasto Merw, z ogrodami, winnicami i łąkami spoglądającymi
smętnie w kierunku pustyni. W południe dzień jest biały i olśniewający, czasem tylko
zaciemniony tumanami pyłu, który dusi ludzi i osiada białą warstwą na czarnych gronach.
Hakim wychował się w tym steranym mieście. Wiadomo nam, że brat jego ojca
wyuczył go rzemiosła farbiarzy: sztuki, którą parają się fałszerze oraz ludzie bezbożni i
zmienni, a która inspirowała pierwsze klątwy w początkach jego fenomenalnej kariery.
73
ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU
Twarz moja jest ze złota (powiada w słynnym fragmencie "Unicestwienia"), lecz byt
czas, kiedy gotowałem purpurę, a następnej nocy zanurzałem wełnę nieczesaną, a trzeciej
nocy nasycałem przygotowaną wetnę i władcy wysp dziś jeszcze wodzą spory o tę krwawą
tkaninę. Tak oto grzeszyłem za lat młodości mojej i przeinaczyłem prawdziwe barwy
stworzonych rzeczy. Anioł mówił mi, że owce nie posiadają barwy tygrysa; Szatan mówił
mi, że Wszechmocny pragnie, by ją posiadały, i posługuje się moją wiedzą i moją purpurą.
Teraz wiem, że zarówno Anioł, jak i Szatan mijali się z prawdą, albowiem barwa jest rzeczą
godną odrazy.
W 146 roku hidżry Hakim zniknął ze swego ojczystego miasta. Znaleziono zniszczone
kotły i beczki, a także miecz z Szirazu i miedziane zwierciadło.
Byk
Pod koniec miesiąca szaban roku 158 powietrze pustyni było bardzo przejrzyste i
ludzie spoglądali na zachód, wyczekując ramadanu, który zwiastuje post i umartwienie. Byli to
niewolnicy, żebracy, wędrowni handlarze, złodzieje wielbłądów i pomniejsi złoczyńcy.
Oczekiwali znaku, siedząc w milczeniu opodal bramy karawanseraju na drodze do Merwu.
Urzekł ich zachód słońca, a barwa zachodu była barwą piasku.
74
ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU
W głębi oszałamiającej pustyni (jej słońce powoduje gorączkę, a jej księżyc dreszcze)
ujrzeli trzy nadchodzące sylwetki, które wydały im się bardzo wysokie. Wszystkie trzy miały
kształty ludzkie, środkowa jednak miała głowę byka. Kiedy powstali i wyszli im naprzeciw,
zobaczyli, że idący pośrodku człowiek nosi na twarzy maskę, a jego towarzysze są niewido-
mi.
Ktoś (jak w baśni z "Księgi tysiąca i jednej nocy") zapytał o przyczynę owego dziwu.
"Oślepli - rzekł człowiek w masce - albowiem ujrzeli moją twarz".
Lampart
Kronikarz dynastii Abbasydów wspomina, że człowiek z pustyni, którego głos był
nadzwyczaj słodki i łagodny albo wydawał się taki w zestawieniu z okropną maską, powiedział
im, że oczekują znaku miesiąca pokuty; on jednak przybywa, by głosić nowinę całego życia w
pokucie i śmierci w przekleństwach. Powiedział im, że nazywa się Hakim syn Osmana i że w
roku 146 ery Wywędrowania wstąpił do jego domu pewien mężczyzna, który po uprzednim
obmyciu rąk i modlitwie uciął mu głowę mieczem i zaniósł ją do nieba. Spoczywając w prawej
dłoni mężczyzny (a był nim anioł Gabriel), głowa jego znalazła się przed obliczem Pana, który
powierzył mu misję
75
ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU
proroczą i nauczył go stów z tak niepamiętnych czasów, iż samo ich powtórzenie
spaliłoby usta, i przydał mu blasku nie do zniesienia dla oczu śmiertelnika. Dlatego właśnie jest
zmuszony nosić maskę. Kiedy wszyscy ludzie na ziemi wyznawać będą nowe prawo, oblicze
zostanie odsłonięte i wszyscy będą mogli wielbić je bez obawy: tak jak wielbią je już teraz
niebiescy aniołowie. Ogłosiwszy swą misję, Hakim polecił wzniecić świętą wojnę - dżihad - i
przygotować się na śmierć w obronie swej wiary.
Niewolnicy, żebracy, wędrowni handlarze, złodzieje wielbłądów i pomniejsi złoczyńcy
odmówili mu swej wiary; ktoś krzyknął: "opętaniec", ktoś inny: "kłamca".
Jeden z obecnych przywiódł lamparta; był to egzemplarz tej smukłej i krwiożerczej
rasy, którą górale perscy tresują na swój użytek. Lampart urwał się z łańcucha. Poza
prorokiem w masce i jego dwoma towarzyszami wszyscy uciekli w popłochu. Kiedy wrócili,
zwierzę było ociemniałe. Wobec lśniących i martwych oczu ludzie oddali cześć Hakimowi i
uznali jego nadprzyrodzoną moc.
Zakryty Prorok
Nadworny dziejopis Abbasydów opowiada - bez zbytniego zapału - o postępach
poczynionych przez
76
ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU
Hakima w Chorasanie. Prowincja ta, wstrząśnięta do głębi żałosnym losem i śmiercią na
krzyżu swego najsławniejszego bohatera, przyjęła z niesłychanym zapałem doktrynę
Jaśniejącego Oblicza i złożyła mu w daninie swą krew i swoje złoto. (Hakim już wówczas
zamienił zwierzęcą maskę na poczwórną zasłonę z białego jedwabiu, naszytą drogocennymi
kamieniami. Emblematyczną barwą rodu Banu Abbas była czerń; Hakim wybrał białą barwę -
najbardziej sprzeczną i wieloznaczną - dla Ochronnej Zasłony, dla proporców i turbanów).
Kampania zaczęła się jak najlepiej. Po prawdzie, w "Księdze dokładności" sztandary kalifa
zwyciężają zawsze i wszędzie, niemniej jednak najczęstszym skutkiem owych zwycięstw jest
degradacja generałów i porzucanie twierdz nie do zdobycia: inteligentny czytelnik wie przeto,
co o tym sądzić. Pod koniec miesiąca radżab roku 161 sławne miasto Niszapur otworzyło
przed Zakrytym swoje żelazne wrota; w następnym roku Astara-bad spełniło tę samą
powinność. Działalność wojskowa Hakima (podobnie jak i innego, szczęśliwszego Proroka)
ograniczała się do modlitwy o wysokich tonach, niesionej do stóp samego bóstwa z grzbietu
rudego wielbłąda w niespokojnym sercu bitew. Wokół niego świstały strzały, nie raniąc go
jednak nigdy. Zdawał się szukać niebezpieczeństw: kiedy pewnej nocy kilku szkaradnych
trędowatych zjawiło się nie-
77
ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU
opodal pałacu, rozkazał ich przywieść, złożył pocałunek na ich twarzach i podarował
im monety srebrne i złote.
Trud rządzenia przekazywał sześciu lub siedmiu najwierniejszym. Był zwolennikiem
medytacji i spokoju; harem złożony ze stu czternastu oślepionych kobiet starał się
zadośćuczynić potrzebom jego boskiego ciała.
Odrażające zwierciadło
Jeżeli tylko słowa ich nie idą przeciw prawej wierze, islam toleruje objawionych
powierników Boga;
nawet gdy okazują się niedyskretni lub groźni. Prorok korzystałby zapewne z owej
pobłażliwej tolerancji, gdyby nie jego poplecznicy, jego zwycięstwa i straszna złość kalifa - a
był nim Muhammad al-Mahdi - które zmusiły go do herezji. Rozłam ten spowodował jego
ruinę; zanim to jednak nastąpiło, zmuszony był określić zasady swojej personalnej religii, nie
pozbawionej jednakże wpływów rozmaitych przedislamskich wierzeń.
U podstaw kosmologii Hakima znajduje się widmowy, nienazwany Bóg. Bóstwo to jest
tak okazałe, iż nie ma początku ani imienia, ani oblicza. Jest to Bóg niezmienności i bierności;
jednakże obraz jego istoty rzuca dziewięć cieni, które zniżając się do czy-
78
ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU
nu, stworzyły i urządziły dla siebie niebo. Z owego pierwszego kręgu najwyższych
demiurgów pochodzi drugi krąg twórców, którzy dali początek niższemu niebu; jest ono
symetrycznym odzwierciedleniem pierwszego i oba pełne są potęgi, tronów i aniołów. Ów
drugi krąg dał początek trzeciemu, niższemu kolegium władców i tak dalej, aż do dziewięćset
dziewięćdziesiątego dziewiątego nieba. Pan najniższego nieba jest tym, który nami rządzi - jest
on cieniem cieni jeszcze innych cieni - a posiadany przez niego ułamek boskości dąży do
zera.
Ziemia, którą zamieszkujemy, jest omyłką, niestosowną parodią. Zwierciadło i ojcostwo
są odrażające, gdyż ją pomnażają i umacniają. Zasadniczą cnotą jest obrzydzenie. Dwie drogi
(prorok dawał pełną swobodę wyboru między jedną a drugą) prowadzą do tej najwyższej
cnoty: wstrzemięźliwość i rozwiązłość - nadmierne rozkosze cielesne lub też absolutny ich
brak.
Raj i piekło Hakima byty nie mniej rozpaczliwe. Tym, którzy przeczą Słowu, którzy nie
uznają Zdobnej Klejnotami Zasłony i Oblicza (powiada przekleństwo zachowane w "Ukrytej
róży"), przyrzekam wspaniale piekło, albowiem każdy z nich będzie władcą dziewięciuset
dziewięćdziesięciu dziewięciu ognistych królestw; a w każdym królestwie dziewięćset
dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych gór, a na każdej górze dziewięć-
79
ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU
set dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych wież, a w każdej wieży dziewięćset
dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych pięter, a na każdym piętrze dziewięćset dziewięćdziesiąt
dziewięć postań z ognia; na każdym postaniu leżeć będzie on, a wraz z nim dziewięćset
dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych postaci, które mieć będą jego twarz i jego głos i które
torturować go będą przez wieczność. W innym miejscu potwierdza: W życiu doświadczacie
cierpień jednego data, po śmierci zaś cierpieć będziecie w niezliczonych ciałach naraz. Raj
jest nieco mniej konkretny: Jest tam ciągła noc i są baseny z kamienia, a szczęściem owego
raju jest to osobliwe szczęście towarzyszące pożegnaniom, wyrzeczeniu i ludziom, którzy
wiedzą, że śpią.
Oblicze
W 163 roku ery Wywędrowania, a piątym Jaśniejącego Oblicza Hakim został otoczony
w mieście Sanam przez wojska kalifa. Nie brakowało żywności ani męczenników; oczekiwano
ponadto niezawodnego wsparcia ze strony anielskich zastępów. W ten sposób schodził im
czas, kiedy przerażająca wieść obiegła zamek. Rozeszło się, iż cudzołożna kobieta z haremu,
w chwili gdy dusili ją eunuchowie, krzyczała, że prorokowi brak serdecznego palca u prawej
ręki, a reszta palców jest bez paznokci. Wiadomość ta
80
ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU
przedostała się do wiernych. W pełnym słońcu, na najwyższym tarasie, Hakim modlił
się do najbliższego bóstwa o zwycięstwo lub widomy znak. Z głowami w służalczym
pochyleniu - jak gdyby biegnąc przeciw deszczowi - dwóch kapitanów zdarto mu z twarzy
wyszywaną klejnotami zasłonę.
W pierwszej chwili się wzdrygnęli. Obiecane oblicze Apostoła, oblicze, które znalazło
się przed Bogiem, było rzeczywiście białe; białe białością plamistego trądu. Twarz była tak
rozdęta i niesamowita, że zdała im się maską. Nie miała brwi; dolna powieka prawego oka
zwisała na starczym policzku; ciężkie grona wrzodów narastały na ustach; nieludzki, wyżarły
nos przydawał zwierzęcości całemu obliczu.
Głos Hakima podjął próbę ostatniego kłamstwa. "Wasz okropny grzech nie pozwala
wam ujrzeć mojego blasku..." - zaczął mówić.
Nie słuchali i przebili go włóczniami.
6. Powszechna..
Człowiek z przedmieścia
Dla Enrique'a Amorima
I mnie pan będziesz mówić o nieboszczyku Franciscu Real? Znałem go, choć to nie
była jego dzielnica, bo on działał na przedmieściu, więcej na północ, tam gdzie jezioro
Guadalupe i koszary. Widziałem go na oczy wszystkiego trzy razy, i to nawet jednej i tej
samej nocy, ale to była noc, której nie zapomnę, bo jak tu zapomnieć, kiedy właśnie owej
nocy przyszła do mojej chałupy Lujanera - przyszła, bo tak się jej spodobało - a Rosendo
Juarez opuścił Arroyo, żeby więcej nie powrócić. Panu to jest faktycznie brak tego
doświadczenia, żeby wiedzieć, co to za nazwisko, ale ja panu powiem: Rosendo Juarez,
inaczej Zabijaka, to był najcięższy chłop w całej Villa Santa Rita. Chłopak, co umiał
obchodzić się z nożem i należał do ludzi pana Nicolasa Paredes, a ten znowu był jednym z
zaufanych Morela. Bywało, przyjedzie do bur-
82
CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
delu, na gniadoszu, wysztafirowany jak jaki książę i pełno srebrnych monet naszytych
na uprzęży, a wszystkie chłopy i wszystkie psy do niego, panie, z szacunkiem, a i baby też;
każdemu było wiadomo, że miał na sumieniu dwóch zadźganych ludzi, a nosił wysoki
kapelusz z cieniutkim rondem na wysmarowanej czuprynie; a i szczęście mu sprzyjało, jak to
mówią. My, chłopaki z Santa Rita, tośmy go naśladowali we wszystkim, nauczyliśmy się
nawet pluć tak jak on. Ale przyszła wreszcie taka nocka, kiedy okazało się naprawdę, kto to
jest Rosendo Juarez.
Dziwne, bo dziwne, ale historia tej pamiętnej nocy zaczęła się od dorożki. Od takiej
nieprzyzwoitej dorożki z czerwonymi kołami, pełniusieńkiej ludzi, co jechała w podskokach
po tych ulicach - a błoto tylko co obeschło - i tak między te czerwone domy i zachwaszczone
ogródki, i dwóch w niej siedziało, na czarno, z gitarami, i dalej śpiewać i raban robić, a ten na
koźle opędzał się tylko batem od psów bezpańskich, co karemu pod kopyta właziły, i jeden
miał na sobie poncho i siedział między nimi jak trusia, a to byt właśnie ten słynny Koniokrad,
a przyjechał, żeby się bić, a i zabić, jak dobrze pójdzie. Ciepła była nocka, jakby ją kto
pobłogosławił; dorożka miała budę złożoną i tych dwóch z gitarami tam siedziało, jakby na
jakim pochodzie, chociaż pusto było na ulicy. To był początek tego wszystkiego, co się
polem
83
CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
stato, ale o tym tośmy się dowiedzieli później. Myśmy byli, ze wszystkimi chłopakami,
od wczesnej godziny w tym lokalu u Julii; to był taki barak z cynkowej blachy pomiędzy
szosą na Gaunę i rzeczką. Widać go było już z daleka przez to światło, które biło od bez-
wstydnej, czerwonej latarni, a hałas i muzyka od razu uświadamiały gościa, co to za interes.
Julia, choć baba nieuczona, ale była bardzo zaradna i uważająca, tak że nie brakowało ani
picia, ani kobit, jak się należy. Ale jak chodzi o Lujanerę - a to była kobita Ro-senda - to
żadna inna się do niej nie umywała. Teraz ona już dawno ziemię gryzie i czasem wydaje mi się,
że całkiem o niej zapomniałem, ale oglądałem ją na własne oczy i powiadam panu, trzeba ją
było widzieć, kiedy miała te swoje młode lata. Jak ją kto zobaczył, to i o spaniu zapominał.
Alkohol, zabawa, kobity, czasem jakie wyzwisko, które człowiekowi Rosendo w gębę
rzucił, albo szturchnięcie, które przyjmowało się jak od starszego brata: rzecz w tym, że tak
jakoś dobrze mi wtedy było. Podłapatem kobitę, jak się patrzy, wydawało mi się, że mi w
tańcu myśl zgaduje... Tango robiło z nami, co tylko chciało, zgarniało nas do kupy, rozrzuca-
ło po kątach i znowu nas jakby zapraszało do tańca. Takeśmy się bawili jak we śnie, kiedy ni
stąd, ni zowąd wydało mi się, że muzykanci jakby zaczęli głośniej grać. A to wcale nie
muzykanci, tylko ci z gitarami
84
CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
w dorożce i ich granie tak się mieszało z naszym, i było ich słychać coraz bliżej. A
potem wiatr, który to przyniósł, skręcił w drugą stronę, i znowu tylko na te wygibasy w tańcu
zacząłem uważać. Po długiej chwili zaczęli się dobijać do drzwi i jakiś głos - taki bardziej
pański - coś tam krzyknął, jakby rozkaz. Zaraz zrobiło się cicho, mocne pchnięcie w drzwi, i
ten człowiek znalazł się w środku. Był podobny do swojego głosu.
Myśmy nie wiedzieli jeszcze, że to Francisco Real, ale widać było, że to ktoś: facet
wysoki, tęgi w barach, calutki na czarno, tylko szal, zdaje się, popielaty, przerzucony przez
ramię. A twarz, pamiętam, miał kanciastą i taką trochę indiańską.
Uderzyły mnie te drzwi, kiedy je popchnięto. I z samego rozpędu skoczyłem do niego,
i zaiwaniłem go lewą w gębę, a prawą sięgnąłem po nóż, ostry jak brzytwa, który noszę
zawsze w marynarce, w specjalnej kieszeni pod lewą pachą. Ale na nic się to nie zdało. Facet,
żeby odzyskać równowagę, wyprostował ręce i odgarnął mnie na bok, jakby zawadę jaką z
drogi usuwał. Zostałem za jego plecami, pochylony, i jeszcze rękę trzymałem pod marynarką
na niepotrzebnym nożu. Poszedł naprzód, jak gdyby nigdy nic. Szedł, wyższy niż wszyscy ci,
których rozgarniał na boki, i jakby nikogo nie widział. Pierwsi - same chłystki, co gały tylko
umieli wybałuszać -roztworzyli mu się jak wachlarz, szybciutko. Ale dłu-
85
CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
go to nie potrwało. Tam dalej czekał już na niego Anglik i zanim facet zdążył go
odsunąć, przygotował się i trzasnął go kantem dłoni w rękę. Jak to zobaczyli, to zaraz
wszyscy na niego. Lokal miał ładnych parę metrów i przepychali go tak prawie od końca do
końca, jak jakie bydlę; nic, tylko gwizd, spluwanie i szturchańce. Najpierw dali mu kilka razy
pięścią; a potem, jak zobaczyli, że się nie broni, to walili go już otwartą dłonią albo swoimi
ciężkimi szalami, dla draki. A swoją drogą, tak jakby go chcieli zostawić całego dla Rosenda,
który nawet się nie poruszył, tylko stał oparty plecami o ścianę i na razie słowa nie powie-
dział. Dopalał szybko papierosa, jakby przeczuwał, co będzie. A Koniokrad przepchał się już
przez tę całą hałastrę, co nabijała się z niego na potęgę. Wygwizdali go, opluli, obili, a on -
nic; dopiero jak stanął przed Rosendem, puścił parę z gęby. Wpierw mu się przyjrzał, przetarł
rękawem twarz i tak zaczął:
-Ja jestem Francisco Real i przychodzę z północy. Ja jestem Francisco Real, po
przezwisku Koniokrad. Nie powiedziałem ani słowa, jak ci gówniarze rękę na mnie podnieśli,
bo ja szukam mężczyzny, co portek od parady nie nosi. Powiadają, że w tych stronach jest
taki jeden, co umie robić nożem i nie boi się nikogo, i nazywają go Zabijaka. Chciałbym go
zobaczyć, żeby mnie, bidnemu sierocie, pokazał, co to jest mężczyzna.
86
CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
Skończył gadkę i oczu z niego nie spuszcza. A już w prawej ręce majcher mu świeci,
widać miał go zawczasu w rękawie. Wszyscy, którzy go popychali, zrobili teraz duże koło i
takeśmy na nich dwóch patrzyli, a cicho było, jakby kto makiem posiał. Nawet ślepy Mulat,
co przygrywał na skrzypcach, obrócił się w naszą stronę.
Tak właśnie było, słyszę za sobą jakieś szuranie. Oglądam się, a to sześciu albo
siedmiu ludzi stoi we drzwiach, i to byli widocznie ludzie Koniokrada. Najstarszy, z gębą
jakby wygarbowaną, ze szpakowatym wąsem i taki więcej wsiowy, postąpił parę kroków i
onieśmieliło go tyle światła i tyle kobit czy co, bo z wielkim namaszczeniem zdjął kapelusz. A
reszta w gotowości przy drzwiach patrzała tylko spode łba, czy wszystko odbywa się
regulaminowo.
I co się stało Rosendowi, że nie zgniótł jeszcze tego pyszałka jak pluskwy? Milczał,
jakby się zaciął, głowę tylko spuścił i tyle. A papieros - nie wiem, czy go wypluł, czy mu sam
z gęby wypadł. Wreszcie coś tam bąknął, ale tak cicho, żeśmy go z drugiego końca nie
dosłyszeli. Wyzwał go Francisco Real po raz drugi, a on drugi raz odmówił. Wtedy
najmłodszy z tych, co stali pode drzwiami, wziął i gwizdnął. Lujanera z nienawiścią zmierzyła
go wzrokiem i przepchała się, z tym swoim warkoczem na plecach, przez całe tałałajstwo,
prościutko do swojego chłopa; pode-
87
CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
szła, sięgnęła mu ręką za pazuchę, wyciągnęła nóż i podała, mówiąc te słowa:
- Zdaje mi się, Rosendo, że będziesz go potrzebował.
Na wysokości głowy ciągnęło się podłużne okno, dla przewiewu, które wychodziło na
rzekę. Rosendo złapał się za nóż oburącz, potem przesunął palcem po ostrzu, jakby go nie
poznawał. I raptem uniósł się na palcach, przechylił w tył i nóż poleciał jak strzała przez to
okno, do rzeczki. Mnie jakby kto zimną wodą oblał.
- Nie wybebeszę cię, boby mnie obrzydliwość wzięła - powiedział tamten i podniósł
rękę, żeby go przez łeb zdzielić.
Wtedy Lujanera uwiesiła mu się na szyi, popatrzyła tymi swoimi oczami i powiedziała z
wściekłością:
- Zostaw go. I pomyśleć, żeśmy go mieli za mężczyznę.
Real przez chwilę nie wiedział, co robić, a potem objął ją, jakby na zawsze, i krzyknął
muzykantom, żeby dalej ciągnęli swoje tanga i milongi, a nam wszystkim, żebyśmy wrócili do
zabawy. Milonga poszła jak ogień, od końca do końca. Real tańczył z wielką powagą,
przyciśnięty do kobity, bo już była jego. Jak przetańczyli do drzwi, to krzyknął:
- Dajcie, panowie, przejście, bo kobita mi na rękach usypia.
88
CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
Powiedział i poszli, policzek przy policzku, jakby ciągle jeszcze tańczyli, jakby ich
tango wymiotło za drzwi.
Dobrze nie wiem, ale chyba aż się zaczerwieniłem z tego wstydu. Zrobiłem parę kółek z
jakąś dziewczyną i zostawiłem ją na środku lokalu. Skłamałem, że to przez ten upał i ścisk, i
przemknąłem się pod ścianą do wyjścia. Ładna była nocka. Zresztą jak dla kogo. Zaraz za
rogiem stała dorożka, a gitary sterczały na tylnym siedzeniu, że wyglądało, jakby tam kto
siedział. Głupio mi się zrobiło, jakby nas nie było stać nawet na to, żeby im gitarę zahaczyć. I
pomyślałem sobie: co my właściwie jesteśmy warci? Wziąłem goździk, który miałem za
uchem, i wrzuciłem go do kałuży, i tak się na niego zapatrzyłem, jakbym już chciał zapomnieć
o wszystkim. Akurat wtedy ktoś dał mi łokciem w bok i od razu jakby-mi się lepiej zrobiło. A
to był Rosendo, uciekający chyłkiem z przedmieścia.
- Czego się pętasz pod nogami, gówniarzu - burknął i poszedł dalej. Może chciał na
kimś złość wyładować, a może w ogóle nic myślał, co mówi. Poszedł brzegiem rzeczki, tam
gdzie najciemniej, więcej go już nie zobaczyłem.
Zostałem sam i tak patrzę na ten kawałek świata, gdzie człowiek życie przeżył: tyle
nieba, że aż się ma dość, ta rzeczka, co się w dole szarpie, jakby czemu
89
CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
poradzić nie mogła, parę koni, droga nie brukowana, piece, gdzie chleb pieką - i
pomyślałem sobie, że człowiek wyrósł na tym gnoju i na tym błocie jak jaki chwast do niczego
nieprzydatny. Bo i cóż z takiego śmiecia mogło wyróść? Tylko tacy jak my; do gadania
owszem, ale żeby tak do czego innego... Do przechwałek, do krzyku - i tyle. A potem
pomyślałem, że nie, że im bardziej pieska dzielnica, tym bardziej człowiek powinien mieć ten
swój honor. Śmiecie? Powój akurat kwitnął i jak wiatr powiał, to pełno było tego zapachu. A
muzykanci jakby powariowali, od ich grania wszystko wokół aż drgało. Śliczna była nocka.
Tyle gwiazd, że się od tego we łbie mąciło -jedne na drugich. A ja się tak szarpałem ze sobą,
że niby mnie to wszystko nic a nic nie obchodzi, ale nie mogłem ścierpieć ani tego, że
Rosendo stchórzył, ani że tamten takiego chojraka odstawiał. A i kobitę nawet na tę noc sobie
podłapał. Na te i na wiele innych - pomyślałem - a może i na zawsze, bo Lujanera jak za kim
poszła, to na amen. Kto wie, w którą oni stronę mogli pójść, ale daleko chyba nie zaszli. A
może już robią swoje w jakim rowie.
Jak wróciłem, zabawa szła w najlepsze. Wszedłem cichaczem i od razu wlazłem w naj-
większy ścisk. Zobaczyłem, że kilku z naszych się ulotniło, a ci z północnej dzielnicy tańczyli
razem z innymi. Popychania ani wyzwisk nie było; wszy-
90
CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
scy niby to z szacunkiem, ale ostrożnie. Muzykanci grali, jakby im się spać chciało, a
kobity, co tańczyły z tymi obcymi, jakby wody w usta nabrały.
Ja wiedziałem, że się coś stanie, ale nie to, co przyszło.
Najpierw usłyszeliśmy na dworze kobitę i jej płacz, a zarazem potem głos, któryśmy już
znali, choć teraz był spokojniejszy, zanadto spokojny, jakby nic z tego świata.
- Wchodź, mała. -1 potem znowu płacz. Potem znowu głos, niecierpliwy, jakby się nie
mógł pohamować: - Ty suko przeklęta, otwieraj, kiedy ci mówię! Otwieraj! - Otworzyły się te
drzwi rozchybotane i weszła Lujanera, ale sama. Weszła jak przymuszona, jakby ją kto z tyłu
batem poganiał.
- Upiór jaki ją przysłał czy co? - powiedział Anglik.
- Nieboszczyk, synu - powiedział Koniokrad. Gębę miał, jakby był pijany. Wszedł, a
myśmy mu zrobili przejście jak przedtem, postąpił chwiejnie parę kroków - wysoki i nie
widzący nikogo - i zwalił się na ziemię, od razu, jak słup. Jeden z tych, co z nim przyszli,
obrócił go na plecy i podłożył mu poncho pod głowę. Jak go poruszyli, to zobaczyliśmy
krew. Miał szeroką ranę na piersi; na podłodze stała już kałuża krwi, a czerwona chustka, którą
miał na szyi, nasiąkła tak mocno, że aż czarna się zrobiła.
91
CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
Tej chustki tom nie widział przedtem, bo ją szal zasłaniał.
Jedna z kobit przyniosła spalone szmaty i wódkę na pierwszy opatrunek. Widać było,
że chłop już mówić nie będzie. Lujancra tak patrzała na niego jak suka bezpańska, tylko ręce
jej zwisały po bokach. Wszyscyśmy czekali, co też ona powie, aż wreszcie przemogła się i
zaczęła mówić. Powiedziała, że jak tylko wyszli z Koniokradem i poszli na łączkę, naszedł ich
jakiś nieznajomy i wyzywa go jak szalony, i że jak się zaczęli bić na noże, to Koniokrad dostał
tę ranę i ona przysięga, że nie wie, kto to był, ale że nie Rosendo. Kto by tam jej uwierzył?
A facet na podłodze już ledwie dychał. I pomyślałem sobie, że temu, co go tak
urządził, to chyba ręka nie drgnęła. Ale chłop był twardy. Kiedy zastukał, to Julia akurat
częstowała nas matę i tykwa przeszła dookoła, i wróciła do moich rąk, jak on ducha wyzionął.
"Twarz mi nakryjcie", poprosił cichutko, kiedy poczuł, że już z nim koniec. Tylko ambicja mu
została i nie chciał, żebyśmy patrzyli, jak się będzie wykrzywiał w konaniu. Ktoś mu położył
na twarz wysoki czarny kapelusz. I umarł pod tym kapeluszem, ani pisnął. Dopiero kiedy
miechy przestały mu chodzić w górę i w dół, odważyli się zdjąć ten kapelusz. Wygląd miał
sfatygowany, jak każdy nieboszczyk; to był jeden z najodważniejszych chłopów, i nie
92-
CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
tylko w swojej dzielnicy, bo także dalej na południe, u nas i jeszcze dalej, i jak
zobaczyłem, że nie puszcza pary i nic rusza się już, to i cała złość mnie odeszła.
- Zęby umrzeć, nie trzeba nic więcej, tylko życia - wyraziła się jedna z kobit, a druga
dodała:
- Tak się facet stawiał, a teraz to i od much się opędzić nie potrafi.
Wtedy ci jego towarzysze zaczęli szeptać między sobą i dwóch powiedziało głośno:
- Kobita go zabiła.
I jeden jej krzyknął w twarz, że to ona, i zaraz wszyscy ją otoczyli. Ja już zapomniałem,
że powinienem być ostrożny, i podskoczyłem do nich jak ukłuty. Mało się nie wywaliłem jak
długi z tego pośpiechu. Poczułem, że wszyscy na mnie patrzą. Powiedziałem, jakbym z nich
kpił:
- Popatrzcie na tę kobitę. Gdzie by ona miała tę siłę i tę pewność ręki, żeby jemu nóż
wsadzić pod żebro. -1 rzuciłem im jeszcze, ważniak nad ważnia-ki: - Kto by to przypuszczał,
że nieboszczyk, podobnież taki król w swojej dzielnicy, skończy tak marnie, i to w takim
zabitym miejscu, gdzie się nic nie dzieje, chyba że kto obcy przyjdzie nas wyrwać z tej nudy i
położy się jak ta szmata.
Nikt się nie odezwał, widać stchórzyli. W tej ciszy usłyszeliśmy gdzieś daleko tętent
końskich kopyt. To była policja. Jeden mniej, inny więcej
93
CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
- żaden wolał się z nią nie spotykać i zaraz uradzili, że najlepiej przeciągnąć trupa do
rzeczki. Pamięta pan to okno, przez które Rosendo nóż wyrzucił? Właśnie tamtędy przerzucili
ciało. Kilku go podniosło, wyciągnęli mu wszystko co do grosza, ktoś mu nawet uciął palec z
sygnetem. Złodziejską naturę trzeba mieć, żeby tak obrać biednego nieboszczyka, jak go już
ktoś mocniejszy wykończył. Rozbujali go i ta woda, co wszystko zabiera, wzięła i jego. Już
nie wiem, czy wypatroszyli go, żeby nie wypłynął, bo wolałem nie patrzeć. Ten ze
szpakowatym wąsem nie spuszczał ze mnie oka. Lujanera skorzystała z zamieszania i znikła.
Kiedy gliny weszły się rozejrzeć, zabawa odchodziła jakby nigdy nic. Ten ślepy Mulat
takie habanery wyciągał na skrzypcach, że dzisiaj już ani marzyć o czymś podobnym. Na
dworze zaczęło się rozjaśniać. Słupy na wzgórku sterczały samotne i niepotrzebne, bo
cienkich drutów jeszcze nie było widać.
Poszedłem sobie spokojnie do chałupy, do której miałem z jakie pięć minut drogi.
Zobaczyłem w oknie światełko, które zaraz zgasło. Mówię panu: jakżem to tylko zobaczył,
od razu przyspieszyłem kroku. I wtedy, panie Borges, wyjąłem jeszcze raz ten krótki majcher,
ostry jak brzytwa, co go zawsze nosiłem tutaj, w marynarce, pod lewą pachą, i obejrzałem go
dokładnie ze wszystkich stron, i był jak nowy, czysty, nie było na nim ani śladu krwi.
Et caetera
Dla Nestora Ibarry
Teolog po śmierci
Aniołowie donieśli mi, że gdy umarł Melanchton, został mu przydzielony na tamtym
świecie dom pozornie taki sam, jaki miał on na ziemi. (Dzieje się tak prawie ze wszystkimi
nowo przybyłymi do wieczności i dlatego sądzą oni, że nie umarli). Sprzęty domowe były
takie same: stół, biurko z szufladami, biblioteka. Gdy Melanchton obudził się w tym miesz-
kaniu, podjął swoje literackie prace, jakby nie był wcale nieboszczykiem, i pisał przez kilka
dni na temat zbawienia poprzez wiarę. Jak to było w jego zwyczaju, nie wspomniał ani
słowem o nabożności. Aniołowie zauważyli to pominięcie i wysyłali różne osoby, aby go o
nie wypytały. Melanchton rzekł im: "Wykazałem niezbicie, że dusza może się obejść bez
nabożności i że aby dostać się do nieba, wystarczy wiara".
95
ET CAETERA
Mówił im o tym przepełniony pychą i nie wiedział, że już nie żyje i że miejscem jego
pobytu nie jest niebo. Gdy aniołowie usłyszeli tę mowę, opuścili go.
Po kilku tygodniach meble zaczęły rozpływać się jak widma, aż stały się niewidzialne,
prócz fotela, stołu, kart papieru i kałamarza. Ponadto ściany pomieszczenia poplamiły się
wapnem, a podłoga żółtą farbą. Jego własne ubranie stało się bardziej zgrzebne. Pisał jednak
w dalszym ciągu, ale ponieważ trwał przy negowaniu znaczenia nabożności, przeniesiono go
do podziemnej pracowni, gdzie znajdowali się inni, podobni mu teologowie. Byt tam więziony
przez kilka dni i zaczął wątpić w swą tezę, toteż zezwolono mu na powrót. Odzienie jego było
z surowej skóry, ale usiłował wyobrazić sobie, że to, co działo się poprzednio, było zwykłą
halucynacją, i w dalszym ciągu wychwalał wiarę, a krytykował nabożność. Pewnego wieczora
poczuł chłód. Zaczął wtedy przemierzać dom i stwierdził, że pozostałe pokoje to nie są już
pokoje z jego mieszkania na ziemi. Jeden przepełniony był nieznanymi przyrządami; drugi tak
się zmniejszył, że nie można było do niego wejść; inny się nie zmienił, ale jego okna i drzwi
wychodziły na wielkie wydmy. Pokój w głębi pełen był osób, które wielbiły go i które mu
powtarzały, że żaden teolog nie jest tak uczony jak on. Uwielbienie to sprawiło mu przy-
jemność, ale ponieważ niektóre z tych osób nie mia-
96
ET CAETERA
ły twarzy, a inne wydawały się martwe, poczuł do nich w końcu wstręt i stał się
podejrzliwy. Wtedy postanowił napisać pochwałę nabożności, ale stronice dziś zapisane,
nazajutrz okazywały się zatarte. Działo się tak, ponieważ układał je bez przekonania.
Przyjmował liczne wizyty niedawno zmarłych ludzi, ale wstyd mu było pokazywać się
w tak plugawym pomieszczeniu. Aby przekonać ich, że jest w niebie, wszedł w porozumienie
z pewnym czarownikiem z pokoju w głębi, a ten zwodził ich pozorami splendoru i świetności.
Gdy tylko goście odchodzili, zjawiała się ponownie nędza i wapno, a czasami nieco
wcześniej.
Ostatnie wieści o Melanchtonie mówią, że mag i jeden z ludzi bez twarzy unieśli go na
wydmy i że teraz jest czymś w rodzaju służącego u demonów.
(Z księgi "Arcana coelestia" Emanuela Swedenborga)
Sala posągów
W pierwszych dniach było w królestwie Andaluzyjczyków pewne miasto, w którym
mieszkali ich królowie i które zwało się Lebtit lub Ceuta, lub Jaen. W mieście tym znajdowała
się potężna twierdza, której brama o dwóch skrzydłach była nie po to, aby nią wchodzić
7. Powszechna..
97
ET CAETERA
ani nawet wychodzić, ale po to, aby utrzymywać ją w zamknięciu. Za każdym razem,
gdy jakiś król umierał i inny król dziedziczył jego wysoki tron, dodawał on własnymi rękami
nowy zamek do bramy, aż zebrały się dwadzieścia cztery zamki, po jednym od każdego kró-
la. Wówczas zdarzyło się, że pewien zły człowiek, który nie pochodził z królewskiego domu,
zdobył władzę i zamiast dołożyć kolejny zamek zażądał otwarcia wszystkich dwudziestu
czterech, aby mógł zobaczyć, co kryje się w tej twierdzy. Wezyr i emirowie błagali go, by
tego nie czynił, i ukryli przed nim żelazny pęk kluczy, i powiedzieli mu, że łatwiej jest dołożyć
jeden zamek niż wyłamać dwadzieścia cztery, ale on powtarzał z zadziwiającym uporem:
"Chcę obejrzeć, co kryje ta twierdza". Wówczas zaofiarowali mu tyle bogactw, ile mogli
zgromadzić, w stadach, w chrześcijańskich idolach, w srebrze i złocie, ale on nie chciał
ustąpić i otworzył bramę swoją prawą ręką (która będzie wiecznie płonąć). Wewnątrz byli
przedstawieni Arabowie w metalu i w drewnie na swych rączych wielbłądach i źrebakach, w
turbanach, które opadały falami na plecy, i z szablami zawieszonymi na pasach, i z prostymi
włóczniami w prawicach. Wszystkie te postacie stanowiły bryły i rzucały cienie na podłogę, i
ślepiec mógł je rozpoznać za pomocą samego dotyku, i przednie nogi koni nie dotykały
ziemi, i nie przewracały się one, jakby stanęły dęba. Wielkie przerażenie wywołały
98
ET CAETERA
w królu te wspaniałe figury, a jeszcze większe - panujący wśród nich porządek i
doskonała cisza, wszystkie bowiem patrzyły w jedną stronę, którą był zachód, i nie słychać
było żadnego głosu ani żadnej surmy. To było w pierwszej sali zamku. W drugiej znajdował
się stół Sulejmana, syna Dauda - niech obaj dostąpią zbawienia! - wycięty w jednym kamieniu
szmaragdowym, którego kolorem, jak wiadomo, jest zieleń, a którego właściwości są nie do
opisania, choć prawdziwe, uspokaja on bowiem burze, utrzymuje w cnocie swojego
nosiciela, odpędza biegunkę i złe duchy, rozstrzyga pomyślnie spory i stanowi wielką pomoc
w połogu.
W trzeciej znaleźli dwie księgi: jedna była czarna i nauczała o właściwościach metali,
talizmanów i dni, jak również o sporządzaniu trucizn i odtrutek; druga była biała i nie zdołano
odczytać jej nauk, chociaż pismo było wyraźne. W czwartej znaleźli globus, na którym były
królestwa, miasta, morza, zamki i niebezpieczeństwa, każde nazwane swoim prawdziwym
imieniem i dokładnie wyobrażone.
W piątej znaleźli zwierciadło kolistego kształtu, dzieło Sulejmana, syna Dauda - niechaj
obaj dostąpią zbawienia! - którego cena była ogromna, gdyż było zrobione z różnych metali, i
ten, kto przeglądał się w jego tafli, widział twarze swoich rodziców i swoich dzieci, od
pierwszego Adama aż do tych, co usły-
99
ET CAETERA
szą Trąbę. Szósta pełna była eliksiru, którego jedna tylko kropla wystarczała, aby
zamienić trzy tysiące uncji srebra w trzy tysiące uncji złota. Siódma wydała im się pusta i była
tak długa, że najzręczniejszy spośród łuczników, wystrzeliwszy swą strzałę przy drzwiach, nie
zdołałby dosięgnąć jej głębi. Na ostatniej ścianie zobaczyli wyrytą straszliwą inskrypcję. Król
przyjrzał się jej i zrozumiał, a mówiła ona w ten sposób: "Jeśli czyjaś ręka otworzy bramę tego
zamku, wojownicy z krwi i kości, podobni do wojowników z metalu u wejścia, zawładną
królestwem".
Wypadki te wydarzyły się w roku osiemdziesiątym dziewiątym hidżry. Zanim dobiegł
on kresu, Tank zawładnął tą fortecą i strącił owego króla, i sprzedał jego żony i dzieci, i
spustoszył jego ziemie. W ten sposób rozprzestrzenili się Arabowie po królestwie Andaluzji,
pełnym figowców i nawodnionych łąk, gdzie nie cierpi się z pragnienia. Co się tyczy
skarbów, fama głosi, że Tarik, syn Zijada, przekazał je swemu panu, kalifowi, który ukrył je w
jakiejś piramidzie.
(Z "Księgi tysiąca i jednej nocy", noc 272)
Historia o dwóch, którzy śnili
Historyk arabski Al-Iszaki przekazuje takie oto zdarzenie:
100
ET CAETERA
"Opowiadają ludzie godni wiary (ale tylko Allah jest Wszechwiedzący i Potężny, i
Miłosierny, i nie zasypia), że żył w Kairze pewien człowiek posiadający bogactwa, ale tak
wielkoduszny i szczodry, że utracił je wszystkie prócz domu swojego ojca, i był zmuszony
pracować, żeby zarobić na chleb. Pracował tak ciężko, że pewnego wieczoru zmorzył go sen
pod figowcem jego ogrodu, i ujrzał we śnie ociekającego wodą człowieka, który wyjął z ust
złotą monetę i rzekł mu: Twoje szczęście jest w Persji, w Isfahanie; idź je odnależć.
Następnego ranka obudził się i podjął długą podróż, i stawił czoło niebezpieczeństwom
pustyń, okrętów, piratów, bałwochwalców, rzek, dzikich zwierząt i ludzi. Dotarł wreszcie do
Isfahanu, ale w murach tego miasta zaskoczyła go noc i ułożył się do snu na dziedzińcu
meczetu. W pobliżu meczetu stał dom i sprawił Bóg Wszechmogący, że banda złodziei
przeszła koło meczetu i wtargnęła do domu, i jego mieszkańcy, którzy spali, zostali obudzeni
hałasem, jaki czynili złodzieje, i zaczęli wzywać pomocy. Sąsiedzi również podnieśli krzyk, aż
kapitan straży tej dzielnicy przybył ze swymi ludźmi, i złodzieje uciekli przez taras na dachu.
Kapitan kazał przeszukać meczet, znaleziono w nim człowieka z Kairu i wymierzono mu taką
chłostę bambusowymi kijami, że był bliski śmierci. Po dwóch dniach odzyskał przytomność
w więzieniu. Kapitan kazał go
101
ET CAETERA
przyprowadzić i rzekł: Kim jesteś i gdzie jest twoja ojczyzna? Ten odpowiedział:
Pochodzę ze sławnego miasta Kairu i moje imię jest Muhammad al-Maghrebi . Kapitan
spytał: Co cię przywiodło do Persji? Zapytany postanowił mówić prawdę i odrzekł:
Jakiś człowiek w moim śnie kazał mi wyruszyć do Isfahanu, gdyż tu miało znajdować
się moje szczęście. Jestem oto w Isfahanie i widzę, że owo szczęście, jakie mi obiecał, to ta
chłosta, którą tak szczodrze mi wymierzyłeś*.
Na te słowa kapitan roześmiał się tak, aż pokazał zęby mądrości, i rzekł w końcu:
Człowieku głupi i łatwowierny, trzy razy śnił mi się dom w Kairze, w głębi którego znajduje
się ogród, a w ogrodzie zegar słoneczny, a za zegarem słonecznym figowiec, a za figowcem
fontanna, a pod fontanną skarb. Nie dałem najmniejszej wiary temu kłamstwu. Ty zaś, synu
mulicy i demona, błąkałeś się z miasta do miasta, powodowany tylko wiarą w twój sen.
Żebym cię więcej nie spotkał w Isfahanie. Weź te monety i odjeżdżaj*.
Człowiek wziął monety i powrócił do ojczyzny. Spod fontanny w swoim ogrodzie
która była fontanną ze snu kapitana* wykopał skarb. Tak Bóg pobłogosławił go,
wynagrodził i wywyższył. Bóg jest Szczodry, Niezbadany".
(Z "Księgi tysiąca i jednej nocy", noc 351)
10
ET CAETERA
Niedoszły czarownik
Był w Santiago pewien dziekan, który usilnie pragnął nauczyć się sztuki magii. Usłyszał,
że don Ułan z Toledo znał ją lepiej niż ktokolwiek, i udał się do Toledo, aby go odszukać.
W dniu, kiedy przybył, skierował się wprost do domu don Ulana i zastał go zajętego
czytaniem w ustronnym pokoju. Ten przyjął go życzliwie i poprosił, aby nie wspominał o celu
swojej wizyty, dopóki nie zjedzą obiadu. Wskazał mu chłodny pokój i powiedział, że cieszy
się bardzo z jego przyjazdu. Po obiedzie dziekan przedstawił powód odwiedzin i poprosił, by
nauczył go wiedzy magicznej. Don Ułan powiedział, że zgaduje, iż jest on dziekanem, człowie-
kiem o dobrej pozycji i obiecującej przyszłości, ale obawia się, iż później dziekan o nim
zapomni. Dziekan uspokoił go i zapewnił, że nigdy nie zapomni tej łaski i że zawsze będzie na
jego rozkazy. Gdy już omówiono tę sprawę, don Ułan wyjaśnił, że wiedzy magicznej można
się nauczyć tylko w odosobnionym miejscu, i biorąc go za rękę, zawiódł do przyległego
pokoju, gdzie na podłodze znajdował się wielki żelazny pierścień. Przedtem powiedział
służącej, by przygotowała kuropatwy na kolację, ale by nie wstawiała ich do pieca, zanim jej
to poleci. Pociągnęli ra-
103
ET CAETERA
zem za pierścień i zeszli po schodach z gładko obrobionego kamienia, aż w końcu
dziekanowi wydało się, że tak długo schodzili, iż koryto rzeki Tag znajduje się już nad nimi. U
stóp schodów byta cela, za nią biblioteka, a dalej rodzaj gabinetu z magicznymi przyrządami.
Zaczęli przeglądać księgi i wtedy weszli dwaj ludzie z listem do dziekana, napisanym przez
biskupa, jego wuja, który oznajmiał mu, że jest ciężko chory i by nie zwlekał, jeżeli chce go
zastać przy życiu. Dziekana bardzo rozdrażniły te wieści, po pierwsze ze względu na niemoc
jego wuja, po drugie dlatego, że musiał przerwać studia. Postanowił napisać parę słów
usprawiedliwienia i wysłał je biskupowi. Po trzech dniach przybyli ludzie w żałobie z na-
stępnymi listami do dziekana, z których wynikało, że biskup zmarł, że wybierano następcę i że
pokładano nadzieję w łasce boskiej, iż to on zostanie wybrany. Mówili też, by nie zadawał
sobie trudu i nie przyjeżdżał, jako że byłoby lepiej, gdyby wybrano go pod jego nieobecność.
Po dziesięciu dniach przybyli dwaj giermkowie, wspaniale ubrani, którzy rzucili się do
jego stóp i całowali jego dłonie, i pozdrowili go jako biskupa. Kiedy don Dian to zobaczył,
zwrócił się z wielką radością do nowego prałata i rzekł, że składa dzięki Panu, iż tak dobre
wieści zawitały do jego domu. Potem poprosił go o wakujący dziekanat dla jednego ze swoich
104
ET CAETERA
synów. Biskup powiedział, że przeznaczył dziekanat dla własnego brata, ale że
postanowił mieć don Ulana w swych łaskach i żeby pojechali razem do Santiago.
Udali się we trzech do Santiago, gdzie przyjęto ich z honorami. Po sześciu miesiącach
przybyli do biskupa wysłańcy papieża, który ofiarowywał mu arcybiskupstwo Tolosy,
pozostawiając w jego rękach mianowanie następcy. Kiedy don Ułan dowiedział się o tym,
przypomniał mu dawną obietnicę i poprosił o ten tytuł dla swojego syna. Arcybiskup powie-
dział, że przeznaczył biskupstwo dla własnego stryja, brata swojego ojca, ale że postanowił
mieć go w swych łaskach i żeby pojechali razem do Tolosy. Don Ułan nie miał innego wyjścia
jak się zgodzić.
Udali się we trzech do Tolosy, gdzie przyjęto ich z honorami i mszami. Po dwóch
latach przybyli do arcybiskupa wysłannicy papieża, który ofiarowywał mu kapelusz
kardynalski, pozostawiając w jego rękach mianowanie następcy. Kiedy don Ułan dowiedział
się o tym, przypomniał mu dawną obietnicę i poprosił o ten tytuł dla swego syna. Kardynał
powiedział, że przeznaczył arcybiskupstwo dla własnego wuja, brata swojej matki, ale że
postanowił mieć go w swych łaskach i żeby pojechali razem do Rzymu. Don Ułan nie miał
innego wyjścia jak się zgodzić.
Udali się we trzech do Rzymu, gdzie przyjęto ich z honorami, mszami i procesjami. Po
czterech latach
105
ET CAETERA
umart papież i nasz kardynał został wybrany na tron papieski. Gdy don Ułan
dowiedział się o tym, ucałował stopy Jego Świątobliwości, przypomniał mu dawną obietnicę i
poprosił o kapelusz kardynalski dla swojego syna. Papież zagroził mu więzieniem mówiąc, że
wie dobrze, iż jest on tylko czarownikiem i w Toledo był mistrzem sztuk magicznych. Nie-
szczęsny don Ułan powiedział, że wróci do Hiszpanii, i poprosił o coś do jedzenia na drogę.
Papież nie spełnił tej prośby. Wówczas don Dian (którego twarz odmłodniała w dziwny
sposób) powiedział głosem, który nie drżał:
- Będę więc musiał zjeść kuropatwy, które poleciłem przygotować na dzisiejszy
wieczór.
Pojawiła się służąca i don Ułan powiedział, aby je upiekła. Przy tych słowach papież
znalazł się w podziemnej celi w Toledo, już tylko jako dziekan Santiago, i poczuł się tak
zawstydzony swoją niewdzięcznością, że nie wiedział, jak prosić o wybaczenie. Don Ułan
powiedział, że wystarcza mu ta próba, odmówił mu poczęstunku i odprowadził go aż na
ulicę, gdzie życzył mu szczęśliwej podróży i pożegnał z wielką uprzejmością.
(Z "Księgi Patroniusza" infanta don Juana Manuela, który wzorował się na arabskiej
książce "Czterdzieści poranków i czterdzieści wieczorów")
106
ET CAETERA
Atramentowe zwierciadło
Historia wie, że najokrutniejszym spośród gubernatorów Sudanu byt Jakub Chorowity,
który wydał kraj na tup nieprawości poborców egipskich i który umarł w jednej z komnat
swojego pałacu czternastego dnia księżyca barmahat w 1842 roku. Niektórzy sugerują, że
czarownik Abd al-Rahman al-Masmu-di (którego imię można przetłumaczyć jako Sługa
Miłosiernego) zamordował go, używając sztyletu czy też trucizny, ale śmierć naturalna jest
bardziej prawdopodobna, jako że zwano go Chorowitym. W każdym razie kapitan Richard
Francis Burton rozmawiał z tym czarownikiem w 1853 roku i opowiada, że przekazał mu on
to, co przytaczam:
"To prawda, że cierpiałem niewolę w zamku Jakuba Chorowitego w wyniku spisku,
który uknuł mój brat Ibrahim przy nielojalnej i nieskutecznej pomocy wodzów murzyńskich z
Kordofanu, którzy go zdradzili. Mój brat zginął pod mieczem na krwawej skórze
sprawiedliwości, ale ja rzuciłem się do znienawidzonych stóp Chorowitego i powiedziałem,
że jestem czarownikiem i jeżeli daruje mi życie, pokażę mu obrazy i zjawy jeszcze
cudowniejsze niż Fanus al-chajjał (magiczna latarnia). Ciemięzca zażądał natychmiastowego
dowodu. Poprosiłem o trzcinowe
107
ET CAETERA
pióro, nożyczki, duży arkusz weneckiego papieru, róg pełen atramentu, piecyk, kilka
ziaren kolendry i uncję będźwinu. Pociąłem arkusz na sześć pasków, zapisałem zaklęcia i
inwokacje na pierwszych pięciu, a na ostatnim następujące słowa, które znajdują się w
chwalebnym Koranie: 0djęliśmy twą zasłonę i widok twoich oczu jest przejmujący').
Następnie narysowałem magiczny kwadrat na prawej dłoni Jakuba i poprosiłem go, aby zgiął
ją, tworząc wgłębienie, i wlałem w nią krąg atramentu. Zapytałem, czy dostrzega wyraźnie
swoje odbicie w kręgu, i odpowiedział, że tak. Powiedziałem, żeby nie podnosił oczu.
Zapaliłem będźwin i kolendrę i spaliłem inwokacje w piecyku. Poprosiłem, żeby wypowiedział
imię postaci, którą pragnie oglądać. Pomyślał i powiedział, że dzikiego konia,
najpiękniejszego, jaki kiedykolwiek pas] się na pastwiskach okalających pustynię. Spojrzą) i
zobaczył zieloną i spokojną łąkę, a później zbliżającego się konia, zwinnego jak lampart, z
białą gwiazdą na czole. Zażądał ode mnie całego stada tak doskonałych koni jak ten pierwszy i
ujrzał na horyzoncie szeroką chmurę pyłu, a potem stado. Zrozumiałem, że mojemu życiu nie
zagraża niebezpieczeństwo.
Gdy tylko pojawiało się światło dnia, dwaj żołnierze wchodzili do mojego więzienia i
prowadzili do komnaty Chorowitego, gdzie czekało już na mnie kadzidło, piecyk i atrament.
W ten sposób żądał, a ja
108
ET CAETERA
ukazywałem mu kolejno wszystkie obrazy świata. Ten martwy już teraz człowiek,
którego nienawidzę, miał w swoim ręku to wszystko, co widzieli umarli i widzą żywi: miasta,
klimaty i królestwa, na jakie dzieli się ziemia; skarby ukryte w jej wnętrzu; okręty, które prze-
bywają morze; instrumenty muzyki, chirurgii i wojny; kobiety pełne wdzięku; gwiazdy stałe i
planety; kolory, jakich używają niewierni, aby malować swoje nienawistne obrazy; minerały i
rośliny z sekretami i właściwościami, jakie w sobie kryją; srebrne anioły, które żywią się
hołdem, jaki oddają Panu; rozdawanie nagród w szkołach; posągi ptaków i królów kryjące się
w sercu piramid; cień rzucany przez byka, co podtrzymuje ziemię, i przez rybę, co znajduje
się pod bykiem; pustynie Boga Miłosiernego. Ujrzał rzeczy niemożliwe do opisania, jak ulice
oświetlone gazem i jak wieloryb, który umiera, kiedy słyszy krzyk człowieka. Pewnego razu
rozkazał, bym pokazał mu miasto, które zwie się Europa. Pokazałem mu najważniejszą z jego
ulic i wydaje mi się, że właśnie w tej rwącej rzece ludzi, wszystkich ubranych na czarno i wielu
w okularach, zobaczył po raz pierwszy Zamaskowanego.
Postać ta, czasami w stroju sudańskim, czasami w mundurze, ale zawsze z chustą na
twarzy, zaczęła od tej chwili pojawiać się w wizjach. Była zawsze obecna i nie zgadywaliśmy,
kto to taki. Obrazy atramentowego zwierciadła, na początku krótkotrwałe
109
ET CAETERA
i nieruchome, stały się teraz bardziej złożone; wykonywały niezwłocznie moje polecenia
i tyran dostrzegał je wyraźnie. W istocie zazwyczaj to nas wyczerpywało. Innym źródłem
znużenia był okrutny charakter scen. Pojawiały się tam wyłącznie kary, szubienice,
okaleczenia, rozkosze kata i okrutnika.
W ten sposób doszliśmy do świtu czternastego dnia miesiąca barmahat. Atramentowy
krąg został już przygotowany na dłoni, będźwin wrzucony do ognia, inwokacje spalone.
Byliśmy sami. Chorowity zażądał, żebym ukazał mu nieodwołalną i słuszną karę, gdyż jego
serce owego dnia pragnęło ujrzeć jakąś śmierć. Ukazałem mu żołnierzy z werblami, rozpo-
startą cielęcą skórę, ludzi zadowolonych z widowiska, kata z mieczem sprawiedliwości.
Zdziwił się, gdy go ujrzał, i rzekł: To Abu Kir, ten, który zgładził twojego brata Ibrahima, ten,
który dopełni twego przeznaczenia, gdy zostanie mi dana umiejętność wywoływania tych
obrazów bez twojej pomocy. Kazał przyprowadzić skazańca. Kiedy go przyprowadzono,
zmienił się na twarzy, gdyż był to nieodgadniony człowiek w białej chuście. Rozkazał, aby
zanim zostanie stracony, zdjęto mu maskę. Rzuciłem się do jego stóp i powiedziałem: 0
królu czasu, o istoto i sumo wieku! Ten człowiek nie jest taki jak inni, gdyż nie znamy jego
imienia ani imienia jego rodziców, ani imienia miasta, które jest jego ojczyzną, toteż nie
ośmielę
110
ET CAETElA
się go dotknąć, aby nie popaść w grzech, z którego będę musiał zdać rachunek*.
Zaśmiał się Chorowity i w końcu przysiągł, że weźmie winę na siebie, jeżeli jest w tym wina.
Poprzysiągł to na miecz i na Koran. Wówczas rozkazałem, aby rozebrano skazańca i aby
związano go na rozpostartej cielęcej skórze, i aby zerwano mu maskę. Polecenia te wykonano.
Przerażone oczy Jakuba mogły ujrzeć wreszcie tę twarz - która była jego własną. Przepełnił go
strach i szaleństwo. Unieruchomiłem jego drżącą dłoń moją dłonią, która nie drżała, i kazałem
mu patrzeć dalej na ceremonię jego własnej śmierci. Był opętany przez zwierciadło: nawet nie
próbował podnieść oczu czy wylać atramentu. Kiedy miecz spadł w wizji na zbrodniczą
głowę, jęknął głosem, który nie wzbudził we mnie litości, i potoczył się na ziemię martwy.
Niech chwała będzie AHahowi, który nie umiera i który trzyma w swym ręku dwa
klucze: nieograniczonego Wybaczenia i nieskończonej Kary".
(Z książki "Tne Lake Regions of Equatorial Africa", R. F. Burtona)
Dubler Mahometa
Ponieważ w umyśle muzułmanów pojęcia Mahometa i religii są nierozerwalnie związane,
rozkazał
111
ET CAETERA
Pan, aby w niebie przewodził im zawsze duch, który odgrywa rolę Mahometa. Ów
wysłannik nie zawsze jest ten sam. Pewien mieszkaniec Saksonii, którego za życia wzięli do
niewoli Algierczycy i który nawrócił się na islam, pełnił kiedyś tę funkcję. Ponieważ
poprzednio był chrześcijaninem, opowiadał im o Jezusie i powiedział, że nie był on synem
Józefa, ale synem Boga, i okazało się konieczne zastąpienie go. Miejsce pobytu tego zastępcy
Mahometa wskazuje pochodnia, widoczna tylko dla muzułmanów.
Prawdziwy Mahomet, który ułożył Koran, nie jest już widzialny dla swych adeptów.
Powiedziano mi, że na początku im przewodził, ale że zamierzał nad nimi zapanować i zesłano
go na Południe. Pewna gmina muzułmańska została podburzona przez demony i uznała
Mahometa za Boga. Aby uśmierzyć niepokój, sprowadzono Mahometa z piekieł i pokazano
go. Wówczas go ujrzałem. Podobny był do duchów obleczonych w ciało, które nie
postrzegają samych siebie, i twarz jego była bardzo ciemna. Zdołał wymówić te słowa: ,Ja
jestem waszym Mahometem", i natychmiast się rozpłynął.
(Z "Vera christiana religio", 1771, Emanuela Swedenborga)
Spis źródeł
Przerażający wybawiciel Lazarus Moreli
"Life on the Mississippi", by Mark Twain, New York 1883.
"Mark Twain's America", by Bernard Devoto, Boston 1932.
Nieprawdopodobny oszust Tom Castro
"The Rncyclopaedia Britannica", eleventh edition, Cambridge 1911.
Wdowa Cing, herszt piratów
"The History of Piracy", by Philip Gosse, London 1932.
Dostawca nikczemności Monk Eastman
"The Gangs of New York", by Herbert Asbury, New York 1927.
Bezinteresowny morderca Bill Harrigan
"A Century of Gunmen", by Frederick Watson, London 1931.
"The Saga of Billy the Kid", by Walter Noble Burns, New York 1925.
Nietaktowny mistrz ceremonii Kotsuke no Suke
"Tales of Old Japan", by A.B. Mitford, London 1912.
Zamaskowany farbiarz Hakim z Merwu
"A History ofPersia", by Sir Percy Sykes, London 1915. "Die Yernichtung der Rose".
Nach dem arabischen Urtext ubertragen von Alexander Schulz, Leipzig 1927.
8. Powszechna., - W -
Spis pis treści
Prolog do pierwszego wydania ............. .5
Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski
Prolog do wydania z 1954 roku ............. .7
Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski
POWSZECHNA HISTORIA NIKCZEMNOŚCI
Przełożył Stanisław Zembrzuski
Przerażający wybawiciel Lazarus Moreli ..... .12
'Nieprawdopodobny oszust Tom Castro ..... .25
Wdowa Cing, herszt piratów .':............ .35
Dostawca nikczemności Monk Eastman ..... .45
Bezinteresowny morderca Bill Harrigan ..... .56
Nietaktowny mistrz ceremonii Kotsuke no Suke 64
Zamaskowany farbiarz Hakim z Merwu ..... .72
Człowiek z przedmieścia ................. .82
ET CAETERA
Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski
Teolog po śmierci ...................... .95
Sala posągów .......................... .97
Historia o dwóch, którzy śnili ............ .100
Niedoszły czarownik .................... 103
115
SPIS TREŚCI
Atramentowe zwierciadło ............... .107
Dubler Mahometa ......................111
SPIS ŹRÓDEŁ ....................... .113
1
1
1
2
1
3
1
4
1
5
1
6
1
7
1
8
1
106
1
9
1
10
1
11
1
12
1
13
1
14
1
15
1
16
1
17
1
18
1
19
1
20
1
21
1
22
1
23
1
24
1
25
1
26
1
27
1
28
1
29
1
30
1
31
1
32
1
33
1
34
1
35
1
36
1
37
1
38
1
39
1
40
1
106
1
106
1
41
1
42
1
43
1
106
1
44
1
45
1
46
1
106
1
47
1
106
1
48
1
49
1
50
1
51
1
52
1
53
1
54
1
55
1
56
1
57
1
58
1
59
1
60
1
61
1
62
1
63
1
64
1
65
1
66
1
67
1
68
1
69
1
70
1
71
1
72
1
73
1
106
1
74
1
75
1
76
1
77
1
78
1
79
1
80
1
81
1
82
1
83
1
84
1
85
1
86
1
87
1
88
1
89
1
90
1
91
1
92
1
93
1
94
1
95
1
96
1
97
1
98
1
99
1
100
1
101
1
102
1
103
1
104
1
105
1
106
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Borges Powszechna historia nikczemnościpoemas borgesJorge Luis Borges Pierre Menard, autor Don KichotaJ L Borges Historia de dos que soĄaronBorges, Bioy & Ocampo Antologia de la literatura fantastica ReseĄaBorges Jorge Luis, Deutsches RequiemBorges J Powszechna historia nikczemnosciJ L Borges El árbol de los amigosBorges, Jorge Luis Jorge Luis Borges Las ruinas circularesBorges Powszechna historia nikczemnościNuestro Circulo 695 BORGES Y ELAJEDREZ 19 de diciembre de 2015J L Borges Momentosborges powszechna historia nikczemnosciJ L Borges El amenazadoBorges Księga istot zmyślonychBorges NieznajomyBorges NieznajomyJorge Luis Borges Cuaderno San Martinwięcej podobnych podstron