Bj门況nstjerne Bj门況nson pyl


Ta lektura, podobnie jak tysi膮ce innych, jest dost臋pna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utw贸r opracowany zosta艂 w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
dacj臋 Nowoczesna Polska.
BJ諶NSTJERNE BJ諶NSON
Py艂
t艂um. nieznany
i
Droga z miasta, do Skogstadu, starego maj膮tku ziemskiego ro贸iny Atlung贸w, w kt贸rym
ponad lesistem wybrze偶em rzeki, przecinaj膮cej grunta, znajdowa艂o si臋 wiele znacznych fa-
bryk, w zwyk艂ych okoliczno艣ciach, nie trwa艂a d艂u偶ej, ni偶 dwie go贸iny, przy dobrej sannie
jednak, zaledwie go贸in臋. Szosa ci膮gn臋艂a si臋 wzd艂u偶 fiord贸w. Jad膮c z miasta, po prawej
stronie mia艂em fiord, po lewej pag贸rkowato roz艂o偶one pola, a mi臋贸y niemi rozrzucone
wille i dwory, w艣r贸d drzew, krzew贸w i kwiecia.
Te pag贸rki dalej przerasta艂y w g贸ry, okalaj膮ce drog臋, kt贸ra tutaj stawa艂a si臋 coraz
pustsz膮 i trudniejsz膮 do przebycia, az w ko艅cu, daleko w g艂膮b fiordu nie by艂o ju偶 nic
wida膰, jeno las i las. Ow las jod艂owy nale偶a艂 w艂a艣nie do posiad艂o艣ci Skogstad, fabryki za艣,
rozstawione ponad rzek膮, wyrabia艂y materya艂y drzewne, i przetwarza艂y je na papier.
Ro贸ina Atlung贸w, pierwotnie 臉頰ncuzka, za czas贸w Hugonot贸w przyby艂a na p贸艂noc,
jako pocho贸膮ca ze stanu niskiego; przez ma艂偶e艅stwa po艂膮czy艂a si臋 ze star膮, arystokra-
tyczn膮 ro贸in膮 Atlung贸w, i z czasem przybra艂a ich nazwisko.
Jecha艂em z przyjemno艣ci膮. Niedawno upad艂 艣nieg. 艢r贸d bia艂ego krajobrazu, powietrza
przesi膮kni臋tego atmosfer膮 艣nie偶n膮, fiord wydawa艂 si臋 zupe艂nie czarnym. Drugi brzeg by艂
niedaleko, ponad nim wznosi艂y si臋 wysokie ska艂y, obecnie te偶 ubielone.
Skoro tylko wjecha艂em w las, zapanowa艂 on ca艂kowicie nad memi my艣lami. Na so-
snach pok艂ad艂y si臋 wielkie p艂aty 艣niegu; przewa偶nie jednak pokryta nim by艂a cz臋艣膰 wschod-
nia; pozosta艂o jednak tyle jeszcze drzew nieosypanych, 偶e ca艂y las w swej bia艂ej szacie, l艣ni艂
ciemnozielonym blaskiem; tu i 贸w贸ie wychyla艂a si臋 uparcie ga艂膮z zupe艂nie zielona.
Wkr贸tce ukaza艂 si臋 i w艂a艣ciwy Skogstad i podw贸rzec. Rzeka szemra艂a zdaleka, w od-
dali widnia艂 szereg czerwonych dach贸w zabudowa艅. Po obu stronach podw贸rza sta艂y do-
my robotnicze, od贸ielone lasem lub parkiem.
Odwr贸ci艂em si臋 teraz od mego towarzysza podr贸偶y  fiordu, i zaje偶d偶a艂em do dworu.
Tam, g贸ie si臋 park ko艅czy艂, zaczyna艂 si臋 ogr贸d, a wzd艂u偶 niego przecho贸i艂a mniej wi臋cej
r贸wna droga. Niegdy艣 by艂 i tutaj las, ale po nim pozosta艂y tylko resztki, tworz膮ce po
obu stronach prze艣liczn膮 alej臋, jednak偶e wielkie, stare drzewa g贸ienieg贸ie ju偶 da艂y si臋
zast膮pi膰 m艂odemi, a ten zagajnik by艂 tak g臋sty, 偶e dw贸r, do kt贸rego doje偶d偶a艂em, chwilami
znika艂 mi z oczu zupe艂nie. Ale ba艣艅 艣nie偶na i tu sz艂a za mn膮.
ii
Wra偶enia, jakie daje nam natura odgrywaj膮 du偶膮 rol臋 w oczekiwaniu tego, co ma nast膮pi膰.
Kobiet臋, ow膮 jasnow艂os膮, kt贸r膮 niegdy艣 wi贸ia艂em, i kt贸r膮 za chwil臋 mia艂em ujrze膰,
wyobrazi艂em sobie w bieli. Po raz ostatni spotka艂em j膮 przed 贸iewi臋ciu laty w Dreznie,
w jej podr贸偶y po艣lubnej. Nosi艂a ona w贸wczas czysto suknie b艂臋kitne, nie wi贸ia艂em jej
nigdy w bia艂ej i nawet przypuszczam, 偶e nie by艂oby jej w tym kolorze do twarzy, a jednak
teraz wi贸ia艂em j膮 ca艂膮 spowit膮 bia艂o艣ci膮.
Pami臋ta艂em j膮 dobrze, a szczeg贸lniej sytuacy臋, w jakiej ich najcz臋艣ciej widywa艂em:
ona sta艂a przy pianinie i 艣piewa艂a, on jej akompaniowa艂; to, co 艣piewa艂a, pewnie by艂o te偶
 bia艂e , jakie艣 hymny szcz臋艣cia i rado艣ci.
By艂a c贸rk膮 duchownego; przyje偶d偶ali w艂a艣nie z probostwa, z sielanki 艣lubnej. Na pro-
bostwie s艂ysza艂em o nich do艣膰 cz臋sto, a przy spotkaniu niejednokrotnie ponawiano pro艣-
b臋, a偶ebym odwie贸i艂 ich, gdy b臋d膮 w tej okolicy.
I teraz w艂a艣nie do nich jecha艂em.
G艂贸wny budynek we dworze, znany jest w Norwegii, jako jeden z najwi臋kszych; 偶aden
z Atlung贸w nie zadawalnia艂 si臋 tem, co zbudowa艂 jego poprzednik, i w ten spos贸b dom,
wraz z ka偶dem nowem pokoleniem wzrasta艂 i wyd艂u偶a艂 si臋.
Ostatni膮 przybudow臋 dokona艂 ju偶 obecny w艂a艣ciciel, i nowe skrzyd艂o by艂o zmoderni-
zowanym gotykiem.
Budynek g艂贸wny otacza艂y inne domy w p贸艂kole. Lawirowa艂em tedy pomi臋贸y zabu-
dowaniami, a偶 wysiad艂szy z sanek, dotar艂em do drzwi wej艣ciowych gotyckiego skrzyd艂a.
W ca艂ym domu nie ujrza艂em 偶ywej duszy, ani nawet psa. Czeka艂em chwil臋 napr贸偶no,
a potem wszed艂em na kurytarz, g贸ie zdj膮艂em kapelusz i palto, a ztamt膮d ju偶 trafi艂em do
jasnego, du偶ego przedpokoju.
I tu nie by艂o nikogo, ale pos艂ysza艂em ju偶 zmi臋szane g艂osy: dwa 贸iecinne i jeden ko-
biecy, albo dwa kobiece i jeden 贸iecinny, tego rozpozna膰 nie mog艂em, pozna艂em za to
od razu pobo偶n膮 pie艣艅 ameryka艅sk膮, kt贸r膮 艣piewali, znan膮 w ca艂ym kraju: skarga ma艂ej
贸iewczynki, kt贸ra ka偶demu jest przeszkod膮, tylko nie Bogu w niebie, kt贸ry przygarnia
do siebie wszystkie, nieszcz臋艣liwe 贸ieci.
Skarga ta brzmia艂a troch臋 obco w tym jasnym pokoju, urz膮贸onym z wyszukanym
gustem.
Zapuka艂em do drzwi i wszed艂em do jednej z najpi臋kniejszych bawialni, jakie kiedy-
kolwiek w kraju wi贸ia艂em. Roztacza艂 si臋 st膮d cudowny widok na fiord i by艂a 艣licznie
urz膮贸ona. Stylowe meble sta艂y na dywanach brukselskich, marmurowe biusty i pos膮gi
wspiera艂y si臋 na wspania艂ych konsolach. Dzwi臋ki owej pie艣ni ksi臋偶ycowej, snu艂y si臋 tu po
k膮tach; cho贸i艂y one z ust kobiety i dw贸ch ch艂opc贸w, z kt贸rych starszy m贸g艂 mie膰 lat
oko艂o siedmiu, m艂odszy sze艣膰 niespe艂na.
Na odg艂os moich krok贸w, kobieta zwr贸ci艂a spojrzenie ku drzwiom i z贸iwiona prze-
sta艂a 艣piewa膰. ieci sie贸ia艂y odwr贸cone ku oknu, wi臋c wej艣cia mego nie zauwa偶y艂y
i 艣piewa艂y dalej.
Starszy ch艂opczyk podobny by艂 do ro贸iny ojca, m艂odszy do matki, obu jednak偶e ob-
darzy艂a ona swemi wielkiemi, cudnemi oczyma. Starszy mia艂 twarzyczk臋 pod艂u偶n膮, wy-
sokie czo艂o, rudawe w艂osy, i piegowat膮 buzi臋, jak ojciec. Ca艂a posta膰 m艂odszego, podobn膮
by艂a do matki, figura nieco naprz贸d pochylona, a g艂owa, dla utrzymania r贸wnowagi w ty艂
przegi臋ta, skutkiem czego usta nawp贸艂 otwarte, no i te same, szare, pytaj膮ce oczy, jasne
w艂osy, spadaj膮ce w lokach na czo艂o, jak u niej.
Obserwacye te robi艂em, gdy 贸ieci, ujrzawszy mnie, podesz艂y do sto艂u, a kobieta, kt贸ra
wraz z niemi 艣piewa艂a, powsta艂a, i zbli偶y艂a si臋 do mnie, widocznie nie wie贸膮c dobrze,
czy jestem jej znajomym, czy te偶 obcym. Gdy jednak us艂ysza艂a moje nazwisko, wyzna艂a
z u艣miechem, 偶e wi贸ia艂a moj膮 fotografi臋 w albumie z podr贸偶y po艣lubnej swoich pa艅stwa.
Obja艣ni艂a mnie te偶, 偶e Atlung jest w fabrykach i dopiero na obiad przyj贸ie do domu, to
jest za go贸in臋, a 偶ona jego posz艂a do domk贸w robotniczych, a偶eby odwie贸i膰 pewnego
staruszka, le偶膮cego na 艂o偶u 艣miertelnem.
Opowiada艂a mi to wszystko dzwi臋cznym, mi臋kkim g艂osem, przypatruj膮c mi si臋 ba-
dawczo. Ja za艣 nie przypuszcza艂em nigdy, a偶ebym m贸g艂 ujrze膰 zst臋puj膮c膮 z ram twarz
Madonny Carla Dolci, i dlatego przypatrywa艂em si臋 jej r贸wnie偶 badawczo. Osada g艂owy,
profil, a nadewszystko oczy i brew, delikatno艣膰 rys贸w i ca艂y wyraz  praw贸iwy Carlo
Dolce!
Wysz艂a, zostawiaj膮c mnie z ch艂opcami, kt贸rymi zaj膮艂em si臋 natychmiast. Starszy mia艂
imi臋 Anto艣 i umia艂 cho贸i膰 na r臋kach, m艂odszy Sztorm; malec w艂a艣nie opowie贸ia艂 mi to
o swoim bracie i o wielu innych jeszcze, cudownych rzeczach; najwidoczniej uwielbia艂 go
i po贸iwia艂. Starszy opowiada艂 mi zn贸w o braciszku, 偶e dosta艂 贸i艣 od ojca w sk贸r臋; Stina
poskar偶y艂a si臋 ojcu: Stin膮 nazywa艂a si臋 偶ywy Carlo Dolci.
Po tym, niezbyt dyplomatycznym wst臋pie do znajomo艣ci, stali ju偶 obaj przy mnie
i opowie贸ieli obaj razem to, co ich obecnie do najwy偶szego stopnia za贸iwia艂o: W jednym
z dwor贸w robotniczych, mieszka Janek, to jest mieszka艂, bo w艂a艣nie teraz jest ju偶 u Pana
Boga. Co贸ie艅 prawie, bawi艂 si臋 tu z niemi na podw贸rzu, im te偶 wolno by艂o cz臋sto cho贸i膰
n t e ne n n Py艂 3
do niego, i jak mog艂em wnosi膰 z opowiadania, wizyty te dla ch艂opc贸w by艂y ziemi膮 obiecan膮
i rajem.
Pewnego wieczoru, przed dwoma tygodniami, ma艂y Janek w艂a艣nie o zmroku mia艂
wraca膰 do domu; to by艂o zanim spad艂 艣nieg, a w parku by艂 staw taki czarny i taki l艣ni膮cy.
Chcia艂 przej艣膰 przez niego, bo mu by艂o bli偶ej, ale tego samego dnia wyr膮bali w艂a艣nie
w nim 贸iur臋, do po艂owu ryb potrzebn膮 i zapomnieli j膮 oznaczy膰, no i ma艂y Janek wpad艂
w ni膮. S艂yszano na podw贸rzu krzyk 贸iecka, ale nie zwracano na to uwagi, bo wiele 贸ieci
krzyczy na podw贸rzu. Ma艂y Janek znikn膮艂, nikt nie wie贸ia艂 g贸ie, a gdy zn贸w l贸d wyr膮bali
na stawie, to go tam znalezli. Ale ch艂opcom nie by艂o wolno go zobaczy膰, za to byli na
pogrzebie razem z 贸ie膰mi ze szko艂y. Nie pochowali go w kaplicy, jak 贸iadka i babci臋,
tylko na cmentarzu. O, to by艂o prze艣licznie! pan nauczyciel 艣piewa艂 basem, stary kasztan
wi贸z艂 Janka; le偶a艂 w bia艂o pomalowanej trumnie, kt贸r膮 ojciec kaza艂 z miasta przywiez膰,
a na trumnie by艂y wie艅ce, kt贸re uwi艂a mama ze Stin膮. Wszystkie 贸ieci dosta艂y ciastka
i jagody, przed pogrzebem, a na pogrzebie 艣piewali wszyscy w艂a艣nie to samo, co 贸ieci
przed chwil膮. Stina ich tego nauczy艂a. Janek by艂 bar贸o biedny, ale teraz ju偶 mu dobrze,
bo jest u Pana Boga, a w ziemi tylko trumna si臋 zosta艂a. A co jest w trumnie? Tak, tam
niema praw贸iwego Janka, bo teraz jest zupe艂nie inny Janek; anio艂ki z nieba przysz艂y, do
niego, do stawu ze wszystkiem, co odt膮d mie膰 ju偶 b臋贸ie, tak, 偶e nie potrzebowa艂 nawet
marzn膮膰 w wo贸ie.
To daleko, daleko 艂adniej by膰 z anio艂kami w niebie, ni偶 tu na ziemi. Tak, to prawda,
Stina tak powie贸ia艂a. Ona te偶 wola艂aby tam by膰 i tylko dla mamusi nie odcho贸i, bo
wtedy mama by艂aby taka sama.
W艂a艣nie w tej chwili ukaza艂a si臋 Stina, prosz膮c 贸ieci, by z ni膮 odesz艂y.
Na lewo od pokoju, w kt贸rym sie贸ia艂em, drzwi sta艂y otworem. S膮贸膮c po p贸艂kach
z ksi膮偶kami, domy艣li艂em si臋, 偶e to biblioteka. Mia艂em wielk膮 ochot臋 przekona膰 si臋, ja-
kie ksi膮偶ki czyta艂 ojciec tych 贸ieci, je偶eli wog贸le co艣 czyta艂. Pierwsza, jak膮 dostrzeg艂em
na biurku obok list贸w, ksi膮g rachunkowych i wzor贸w tkanin fabrycznych, by艂a 贸ie艂em
przyrodniczem Bain'a. W pierwszych rz臋dach na p贸艂kach, sta艂y 贸ie艂a innych angielskich
przyrodnik贸w. Wzi膮艂em pierwsze lepsze do r臋ki i przekona艂em si臋, 偶e istotnie jest czyta-
ne. To si臋 zga贸a艂o z tem, co o Atlungu s艂ysza艂em.
W tej chwili odezwa艂y si臋 贸wonki sanek. Postawi艂em ksi膮偶k臋 na w艂a艣ciwem miejscu
i szybko opu艣ci艂em bibliotek臋. Tymczasem wesz艂a do domu pani jego i stan臋艂a przedemn膮.
iii
Widok m贸j sprawi艂 pani Atlung widoczn膮 przyjemno艣膰, podesz艂a do mnie szybko, poda艂a
mi obie r臋ce i patrzy艂a tak d艂ugo w oczy, a偶 jej zrenice nape艂ni艂y si臋 艂zami. Sprowa贸i艂o je
niew膮tpliwie wspomnienie po艣lubnej podr贸偶y, tych najpi臋kniejszych pewnie chwil w jej
偶yciu. Po co jednak 艂zy?
Nie, nieszcze艣liw膮 by膰 nie mog艂a; zosta艂a tak bar贸o t膮 sam膮, co niegdy艣, 偶e, gdyby
nie bar贸o nieznaczna tusza, nie dopatrzy艂bym najmniejszej zmiany. Wyraz twarzy ten
sam, niewinny i pytaj膮cy. Nawet w艂osy tak samo falowa艂y doko艂a przechylonej g艂owy;
i tak samo usta by艂y nap贸艂 otwarte.
Wygl膮dasz pani tak, jakby艣 nic nie prze偶y艂a od chwili, gdy艣my si臋 po raz ostatni wi-
贸ieli,  by艂y pierwsze moje s艂owa.
Spojrza艂a na mnie z u艣miechem i usiedli艣my tu偶 ko艂o drzwi biblioteki.
Opowie贸ia艂em przyczyn臋 mej podr贸偶y i otrzyma艂em po贸i臋kowanie, 偶e nareszcie pa-
mi臋ta艂em o niej. Odda艂em uk艂ony od ro贸ic贸w, o kt贸rych przez chwil臋 rozmawiali艣my.
Opowiada艂a mi, 偶e w艂a艣nie my艣la艂a o ojcu, tak bar贸o by艂aby pragn臋艂a mie膰 go 贸i艣 przy
sobie, bo w艂a艣nie wraca od umieraj膮cego cz艂owieka. To m贸wi膮c, przybra艂a moj膮 ulubion膮
poz臋, opar艂szy g艂ow臋 nieco przechylon膮 na r臋ce i utkwiwszy oczy w sufit; ma艂y palec od
czasu do czasu przytyka艂a do dolnej wargi. Nie patrza艂a na mnie, pytaj膮c, lub odpowia-
daj膮c, chyba 偶e j膮 co艣 specyalnie zaj臋艂o.
 Czy pan wierzysz w nie艣miertelno艣膰?  spyta艂a nagle; zdumiony tem zapyta-
niem, spojrza艂em na ni膮 i znowu dostrzeg艂em 艂z臋, sp艂ywaj膮c膮 po twarzy, i inne po niej
zape艂niaj膮ce oczy.
n t e ne n n Py艂 4
Odczu艂em w tej chwili, 偶e pytanie to jest tylko dalszym ci膮giem jej my艣li i 偶e dotyczy艂o
sposobu my艣lenia jej m臋偶a; to te偶 odpar艂em zapytaniem:
 Co s膮贸i m膮偶 pani o nie艣miertelno艣ci?
 Nie wierzy w 艣miertelno艣膰 indywidualno艣ci,  odpar艂a;  odra贸amy si臋 w na-
szem otoczeniu, czynach, a szczeg贸lniej w 贸ieciach, ale uwa偶a tak膮 nie艣miertelno艣膰 za
wystarczaj膮c膮.
Patrza艂a w dal, jak przedtem, za艂zawionym wzrokiem; ale w g艂osie jej nie drga艂a naj-
mniejsza nuta niezadowolenia lub goryczy.
 A wi臋c pani m贸wi o takich rzeczach z Atlungiem?
 i艣 ju偶 nie.
 W Dreznie wydawa艂o mi si臋, 偶e pa艅stwo maj膮 jednakie przekonania&
 By艂 w贸wczas pod wp艂ywem mego ojca, a prawd臋 powie贸iawszy, nie wierz臋, 偶eby
sobie zupe艂nie jasno zdawa艂 z tego spraw臋. To tak zwolna przycho贸i艂o.
 Tak, dostrzeg艂em par臋 ksi膮偶ek, kt贸re teraz znalaz艂y miejsce w tych rz臋dach.
 Tak, Albert zmieni艂 si臋.
Powie贸ia艂a to zupe艂nie spokojnie, tylko ma艂y paluszek dotyka艂 ust nerwowo.
 A kt贸偶 si臋 zajmuje wychowaniem 贸ieci?  spyta艂em.
Zdawa艂o mi si臋, 偶e nie ma ochoty odpowie贸ie膰 na to pytanie, przez grzeczno艣膰 jednak
odpar艂a:
 Nikt.
 Nikt?
 Albert chce, 偶eby i nadal tak by艂o.
 Ale偶 droga pani, je艣li si臋 kto艣 nie zajmuje nawet 贸ie膰mi, uczy je tylko czyta膰
i pisa膰, to przecie偶 opowiada im to i owo.
 Tak, jak kto艣 chce; a w艂a艣ciwie robi to Stina.
 A wi臋c to 贸ieje si臋 tylko jakby przypadkowo?
 Zupe艂nie przypadkowo,  odpar艂a prawie oboj臋tnie.
Opowie贸ia艂em jej w kr贸tkich s艂owach rozmow臋 moj膮 z 贸ie膰mi o anio艂kach, o dru-
giem 偶yciu, i zapyta艂em jej, czy to aprobuje.
 Tak, czemu nie?  Spojrza艂a na mnie z prze贸iwn膮 niewinno艣ci膮, ale poniewa偶
nie zaraz jej odpowie贸ia艂em, zwolna twarzyczka jej pokrywa膰 si臋 zacz臋艂a rumie艅cem.
 Je偶eli trzeba im opowiada膰 co艣 koniecznie, to przynajmniej co艣 takiego, co pobu贸a
ich 贸iecinn膮 wyobrazni臋&
 Ale偶 to burzy rzeczywisto艣膰, droga pani, i r贸wna si臋, przyt艂umianiu ich zdolno艣ci
umys艂owych.
 Czyli, 偶e doprowa贸a je do ob艂臋du?
 No, je偶eli nie to, to w ka偶dym razie przeszka贸a w艂a艣ciwemu kierunkowi rozwoju.
 Nie rozumiem pana.
 Je偶eli pani uczy 贸ieci, 偶e 偶ycie doczesne nie jest niczem wobec przysz艂ego, 偶e
istnienie niczem, wobec szcz臋艣cia nieistnienia, 偶e cz艂owiekiem by膰, jest o wiele mniej, ni偶
anio艂em, 偶e 偶ycie o wiele mniej warte od 艣mierci  w takim razie nie jest to w艂a艣ciwa
droga obja艣nienia 贸ieciom, jak maj膮 pojmowa膰 偶ycie, kocha膰 je, jak pojmowa膰 swoje
obowi膮zki obywatelskie, pracy, mi艂o艣ci ojczyzny.
 Ach, tak pan to rozumie, to ju偶 p贸zniej si臋 zrobi.
 P贸zniej, jak ju偶 ca艂y ten y艂 pokryje ich dusz臋?
Pani Atlung zamy艣li艂a si臋 g艂臋boko.
 Dlaczego pan u偶ywasz wyrazu  py艂? Wyobra偶am sobie zaraz, co艣, co ju偶 by艂o, mi-
n臋艂o, a teraz uwolnione z wi臋z贸w rozprasza si臋 i osiada na wszystkich pustych miejscach.
 Zamilk艂a na chwil臋.
 Czyta艂am o pyle, 偶e truj膮ce materye z zepsutych przedmiot贸w zbiera i roznosi je;
ale tego chyba pan nie masz na my艣li?
Nie rozumia艂em, co chcia艂a przez to powie贸ie膰.
 To zale偶y, odpar艂em, na co py艂 pada. U lu贸i zdrowych, powoduj臋 mg艂臋, pos臋p-
no艣膰, tak 偶e zas艂ania jasno艣膰 spojrzenia. Je偶eli za艣 py艂u nikt nie otrz膮艣nie, groma贸i si臋 on
spokojnie na cale grubo艣ci, a偶 machina nie mo偶e ju偶 i艣膰 dalej.
Zwr贸ci艂a si臋 偶ywo do mnie:
 Jak偶e pan na t臋 my艣l wpad艂e艣? czy wi贸ia艂e艣 ile tu le偶y py艂u? Tu, wsz臋贸ie?&
n t e ne n n Py艂 5
Wyzna艂em, 偶e zauwa偶y艂em.
 A jednak Stina nic innego nie robi, tylko obkurza, i ja w pierwszych czasach
naszego ma艂偶e艅stwa nic innego nie robi艂am. Nie rozumiem tego. W domu mojej mat-
ki ci膮gle s艂ysza艂am o kurzu. W ko艂o ojca nawet cho贸i艂a z mokr膮 艣cierk膮. Irytowa艂 si臋
okropnie, 偶e psuje mu ksi膮偶ki i papiery, a ona twier贸i艂a, 偶e nikt tyle, co on, py艂u nie
sprowa贸a. Zaledwie opu艣ci艂 sw贸j gabinet ju偶 by艂a ze 艣cierk膮 i szczotk膮; potem przysz艂a
kolej na mnie. Twier贸i艂a, 偶e ja jestem jak ojciec, za sob膮 kurz wlok臋 i nigdy nie umiem,
nic dobrze okurzy膰. Tem wiecznem okurzaniem by艂am tak zm臋czon膮, 偶e wyszed艂szy za
m膮偶, uwa偶a艂am za raz, 偶e nie potrzebuj臋 sama okurza膰 i mog臋 to innym pozostawi膰, ale
tu myli艂am si臋 jednak. Teraz da艂am spok贸j. To ju偶 nic nie pomo偶e. Widocznie nie mam
zdolno艣ci do obcho贸enia si臋 z py艂em.
Po chwili, ci膮gn臋艂a dalej, zasun膮wszy si臋 g艂臋biej w fotel:
 呕e te偶 pan musia艂 tak偶e o kurzu m贸wi膰!
 Nie dotkn膮艂em pani przecie偶?
 Czy偶 pan mo偶e to przypuszcza膰?  I najnaturalniejszym w 艣wiecie tonem doda艂a:
 Cz艂owiek, kt贸ry prze偶y艂 贸iewi臋膰 lat z Albertem, nie mo偶e si臋 ju偶 nigdy czu膰 do-
tkni臋tym.
Czu艂em si臋 zak艂opotany. Po co si臋 u licha miesza艂em w nieswoje rzeczy. Zamilk艂em.
I ona sie贸ia艂a, a raczej wp贸艂 le偶a艂a, nic nie m贸wi膮c. W ko艅cu jednak us艂ysza艂em s艂owa,
jakby z oddali p艂yn膮ce:
 Ale py艂 motyla jest jednak pi臋kny, i po d艂ugiej chwili, p贸艂g艂osem wyp艂yn臋艂o na
usta jej pytanie:
 Aamanie si臋 promieni& rozmaite 艂amanie promieni&  zatrzyma艂a si臋 nagle,
nadstawi艂a ucha i wsta艂a; us艂ysza艂a kroki Atlunga w przedpokoju. I ja te偶 wsta艂em.
i
Drzwi otwar艂y si臋 szeroko i wszed艂 wysoki, szczup艂y m臋偶czyzna w obszernem ubraniu,
nosz膮cem na sobie 艣lady pracy w fabrykach.
Przymru偶y艂 zlekka oczy, ujrzawszy mnie i po chwili u艣miech zago艣ci艂 na d艂ugiej twa-
rzy. Prze艣liczne bia艂e z臋by zal艣ni艂y i zawo艂a艂 szczerze ucieszony:
 Wi臋c to pan, doprawdy?
U艣cisn膮艂 mi obie r臋ce, a potem obj膮艂 偶on臋 i doda艂:
 Jak to mi艂o, Amelio, nieprawda偶? Przypomina nam nasze pi臋kne drezde艅skie czasy.
I potem serdecznie mnie pyta艂 o zdrowie, o podr贸偶, w ko艅cu zacz膮艂 opowiada膰, cho-
贸膮c po pokoju, o swoich zaj臋ciach, przyczem dotyka艂 coraz to jakiego艣 przedmiotu, i bra艂
go do r臋ki, i trzyma艂, nie tak, jak my, w palcach, ale ca艂膮 d艂oni膮.
呕ona wysz艂a tymczasem i wkr贸tce wr贸ci艂a, zapraszaj膮c nas do sto艂u. Ale w tej w艂a艣nie
chwili Atlung podcho贸i艂 do pianina, g贸ie le偶a艂y otwarte nuty. Zacz膮艂 gra膰, a potem
wiersz za wierszem 艣piewa膰 d艂ug膮 pie艣艅. 呕ona przypomnia艂a mu o je贸eniu, gdy sko艅czy艂.
 Amelio, spr贸bujmy ten duet,  poprosi艂 j膮, i zacz膮艂 akompaniament. U艣miechn臋艂a
si臋 do mnie, stan臋艂a jednak przy nim i zacz臋艂a 艣piewa膰. G艂osy ich, sopran z barytonem,
doskonale si臋 zlewa艂y, i dope艂nia艂y. Kto przez chwil臋 cho膰by nie m贸g艂 zrozumie膰, w jaki
spos贸b zesz艂o si臋 tych dwoje lu贸i, wystarczy艂o aby pos艂ucha艂 ich 艣piewaj膮cych.
Nie by艂o w ich 艣piewie si艂y, ani szko艂y, ani opracowania pojedy艅czych ton贸w i akor-
d贸w, ale odczuwa膰 si臋 dawa艂o doskona艂e odczucie i harmonia melodyi. G艂osy zlewa艂y si臋
w jeden ton, roztaczaj膮c doko艂a szczeg贸lny urok. I 艣piewali wiersz za wierszem, a czem
d艂u偶ej trwa艂a pie艣艅, tem doskonalej.
Kiedy nareszcie sko艅czyli i przeszli艣my do sali jadalnej, a pan domu oddali艂 si臋, aby
da膰 Stinie klucz do piwnicy, zauwa偶y艂em w oczach pani Atlung tylko cichy, pi臋kny wyraz
zadowolenia.
Zasiedli艣my do sto艂u, a po chwili zjawi艂 si臋 Atlung z piwnicy, dok膮d musia艂 sam si臋
uda膰, tak zabru贸ony, 偶e艣my oboje parskn臋li 艣miechem.
Zmieniwszy ubranie i umywszy si臋 zasiad艂 nareszcie do sto艂u, i jad艂 pr臋dko i 偶ar艂ocznie,
a nasyciwszy pierwszy g艂贸d, spyta艂 o ch艂opc贸w: zjedli ju偶, bo nie mogli tak d艂ugo czeka膰.
 Czy pan wi贸ia艂 贸ieci?
n t e ne n n Py艂 6
 Tak, odpar艂em, i wtr膮ci艂em par臋 s艂贸w, o ich naturalnej prostocie i o podobie艅stwie
do obu ro贸in.
 To zle,  wtr膮ci艂 Atlung,  偶e obie ro贸iny maj膮 stosunkowo zanadto rozwi-
ni臋t膮 wyobrazni臋. Jest co艣 mi臋kkiego w tych charakterach i to w艂a艣nie o贸ie贸iczyli nasi
ch艂opcy. Przed dwoma tygodniami np. odegra艂 si臋 tu smutny dramat. Towarzysz zabaw
naszych ch艂opc贸w utopi艂 si臋 w stawie rybnym. Co 贸ieci z tej historyi, naturalnie przy
pomocy Stiny, zrobi艂y, to jest istotnie niepoj臋te. i艣 jeszcze o tem my艣la艂em; w艂a艣ciwie
nic nie powie贸ia艂em, bo w gruncie rzeczy to do艣膰 zabawne i nie chcia艂em Stinie robi膰
wym贸wek, ale jednak to by艂o okropnie g艂upie. Stanowczo, Amelio, lepiej b臋贸ie odda膰
ich do szko艂y, ni偶 pozwoli膰, aby poddawali si臋 tak wszelkim wra偶eniom.
呕ona nie odpowie贸ia艂a. O je贸eniu zn贸w zapomnia艂. Po chwili wzi膮艂 k臋sek, ale w se-
kund臋 ju偶 nie pami臋ta艂, 偶e go trzyma na widelcu. I tak przy obie贸ie sie贸ieli艣my przesz艂o
go贸in臋, przyczem Atlung rozbiera艂 i cytowa艂 Spencera  O wychowaniu , nie bacz膮c na
to, 偶e ja zada艂em mu pytanie, czy go czyta艂, z czego wnosi膰 nale偶a艂o, 偶e sam chyba r贸w-
nie偶 przestudyowa艂em go dok艂adnie. Punkt po punkcie cytowa艂 ust臋py z ksi膮偶ki i robi艂
przytem swoje uwagi. Mi臋贸y innemi te, 偶e je艣li wed艂ug Spencera nauka o wychowaniu
powinna by膰 wprowa贸on膮 do szk贸艂, jako jeden z najwa偶niejszych przedmiot贸w, to jed-
nak偶e, bar贸o wielu nie zdob臋贸ie talentu wychowywania 贸ieci, bo to stanowczo jest
talentem, kt贸ry bar贸o niewiele os贸b istotnie posiada.
On ze swojej strony chcia艂, jak tylko 贸ieci b臋d膮 ju偶 do艣膰 du偶e, pos艂a膰 je do pew-
nej pani, kt贸ra, zdaniem jego, talent ten posiada. M贸wi艂 o tem, jakgdyby to by艂a rzecz
oddawna postanowiona. Z贸iwi艂em si臋, 偶e nie m贸wi艂a mi nic o tem, gdy艣my przed przyj-
艣ciem m臋偶a, m贸wili o wychowaniu 贸ieci.
Naraz Atlung chwyci艂 za zegarek i przypomnia艂 sobie, 偶e musi si臋 jeszcze spotka膰
z Hartmanem, swoim dysponentem, przeprosi艂 mnie i wybieg艂.
Droga do miasta, ko艅mi, z wypoczynkiem, trwa膰 musia艂a kilka go贸in; przypuszcza-
艂em, 偶e zostan臋 nie w por臋, i postanowi艂em po偶egna膰 si臋 po kawie. Pani Atlung przepro-
si艂a mnie, 偶e musi zagl膮dn膮膰 do kuchni, a ja chcia艂em si臋 troch臋 rozejrze膰 po podw贸rku.
Na schodach doszed艂 mnie g艂o艣ny 艣miech 贸ieci, a za nim w 艣lad wymys艂 taki, 偶e nie
mog艂o mi si臋 w g艂owie pomie艣ci膰, 偶eby m贸g艂 by膰 przez 贸ieci pomy艣lany, a c贸偶 dopiero
g艂o艣no na podw贸rzu wypowie贸iany.
Najprz贸d wym贸wi艂 go starszy, a za nim m艂odszy. Ch艂opcy stali na dworze, a wymys艂
贸w tyczy艂 si臋 贸iewczynki, stoj膮cej w szopie i zaj臋tej oczyszczaniem sani.
Po chwili ch艂opcy krzykn臋li drugi wymys艂, gorszy jeszcze, ni偶 poprzedni, a potem
posypa艂y si臋 coraz gorsze wymy艣lania, kt贸rym towarzyszy艂y wybuchy 艣miechu. Jasnem
by艂o, 偶e im kto艣 trzeci podpowiada艂. iewczynka milcza艂a, spogl膮daj膮c tylko na kogo艣,
co sta艂 po za nimi w remizie.
Ztamt膮d dolecia艂y mnie drwinki; i Atlung wyszed艂 ubrany, prowa贸膮c swego konia.
Ch艂opcy, ujrzawszy ojca przel臋kli si臋 bar贸o, bo nagle uprzytomnili sobie te szkaradne
wymys艂y, w艂a艣ciwie po to wypowiadane, aby komu艣 trzeciemu odda膰 z艂膮 przys艂ug臋.
Ojciec krzykn膮艂 g艂o艣no:
 Poczekajcie, niech tylko wr贸c臋 do domu, dostaniecie porz膮dne r贸zgi.
Wsiad艂 w sanie i zaci膮艂 konia. W przejez贸ie dostrzeg艂 mnie i skin膮艂 mi przyjaznie
g艂ow膮.
Ch艂opcy stali przez chwil臋, jak skamienieli. Poczem starszy bie贸 zacz膮艂, jak tylko
m贸g艂 najszybciej, a m艂odszy za nim, wo艂aj膮c z p艂aczem:
 Czekaj, Anto艣, czekaj, zabierz Storma z sob膮!
I znikn臋li za szop膮, ale d艂ugo jeszcze s艂ysza艂em p艂acz m艂odszego.

Straci艂em humor i chcia艂em si臋 po偶egna膰. Ale kiedy wszed艂em do pokoju, pani domu
sie贸ia艂a na wygodnym fotelu w bawialni; zaledwie si臋 pokaza艂em, zagadn臋艂a mnie:
 Co pan my艣li o y Spencera? Czy pan s膮贸i, 偶e teorye jego mo偶na za-
stosowa膰 do praktyki?
Nie chcia艂em wdawa膰 si臋 w dyskusy臋 na ten temat i dlatego odpar艂em tylko:
 Praktyka m臋偶a pani, nie jest w ka偶dym razie w zgo贸ie ze Spencerem.
n t e ne n n Py艂 7
 Praktyka mego m臋偶a?  O ile mi si臋 zdaje nie ma 偶adnej. U艣miechn臋艂a si臋.
 Pani zdaniem, nie troszczy si臋 o 贸ieci?
 O, w tym wzgl臋贸ie podobny jest do wszystkich innych m臋偶czyzn,  bawi膮 si臋
oni tylko czasem 贸ie膰mi, albo je b3膮, je艣li zrobi膮 co艣 takiego, co im si臋 nie podoba.
 Pani s膮贸i, 偶e oboje ma艂偶onkowie jednako s膮 odpowie贸ialni za 贸ieci.
 No, naturalnie. Ale m臋偶czyzni i tu zrobili sobie po贸ia艂 taki, jak im si臋 podoba艂o.
Pragn膮艂em odej艣膰. Spojrza艂a na mnie z贸iwiona i spyta艂a mnie, czy nie chcia艂bym
przynajmniej napi膰 si臋 wpierw kawy?
 Ale prawda,  doda艂a  przecie偶 pan tu niema nikogo, z kim m贸g艂by poroz-
mawia膰.
Nie by艂a ona pierwsz膮 zam臋偶n膮 kobiet膮, kt贸ra czyni艂a przeciw m臋偶owi ukryte wy-
cieczki.
 Pani stanowczo nie ma powodu m贸wi膰 do mnie w ten spos贸b.
 Istotnie; prosz臋 mi darowa膰.
Odpowiedz brzmia艂a troch臋 ponuro; je艣li si臋 nie myl臋 pani domu by艂a blisk膮 p艂aczu.
 Usiad艂em tedy przy niej i zacz膮艂em:
 Mam to uczucie, droga pani, 偶e pani potrzebuje z kim艣 pom贸wi膰, ale ja si臋 do tego
nie nadaj臋.
 Czemu?  spyta艂a.
 Je偶eli ju偶 nie z innego powodu, to cho膰by dla tego, 偶e taka rozmowa musi mie膰
ci膮g dalszy, bo daje wiele do my艣lenia, a ja musz臋 贸i艣 odjecha膰.
 A czy pan nie mo偶e powr贸ci膰?
 Czy pani 偶yczy sobie tego?
Zamilk艂a na chwil臋, poczem odpar艂a zwolna:
 W zasa贸ie znam w 偶yciu tylko jedno wielkie pragnienie, a to do spe艂nienia go,
mo偶e mi by膰 w艂a艣nie potrzebny powr贸t pana.
 O c贸偶 i贸ie, droga pani?
 Tego powie贸ie膰 panu nie mog臋 o ile nie otrzymam obietnicy powrotu.
 W takim razie przyrzekam pani.
 i臋kuj臋.
Przysun膮艂em si臋 do niej i wzi膮艂em j膮 za r臋k臋.
 Co pani ci臋偶y?
 Nie, nie teraz. Jak pan powr贸ci. Musi nam pan dopom贸贸, o ile pan b臋贸ie uwa偶a艂
to za dobre.
 Naturalnie. Przecie偶 ja w wielu wypadkach my艣l臋 tak, jak Atlung. On b臋贸ie si臋
liczy艂 z pani argumentami.
 Nie, z mojem zdaniem on si臋 nie liczy, prosz臋 mi wierzy膰.
 Wi臋c niech si臋 pani o to postara.
 Nie, tak by艂oby najgorzej. U niego wszystko zale偶y od usposobienia.
 Ale偶 prosz臋 pani, przecie偶 wi贸ia艂em, 偶e was 艂膮czy nad wyraz mi艂y stosunek.
 M贸j Bo偶e, tak, bawimy si臋 ze sob膮 cz臋sto i to nawet bar贸o dobrze.
Mia艂em to uczucie, 偶e nie chce, abym na ni膮 patrza艂. Usun膮艂em si臋 tedy: tymczasem
mrok zapada艂 coraz g艂臋bszy.
 Czy pan sobie przypomina nas w Dreznie?
 Tak.
 Byli艣my m艂o贸i i bawili艣my si臋. Zar臋czy膰 si臋  to by艂o bar贸o interesuj膮ce; a wyj艣膰
za m膮偶, mie膰 sw贸j dom, jeszcze bar贸iej. Mie膰 贸ieci jednak  mniej. I oto sie贸臋 tu
w domu, kt贸rym nie potrafi臋 rz膮贸i膰 i mam 贸ieci, kt贸re 偶adne z nas chowa膰 nie umie,
przynajmniej Atlung.
 Przecie偶 pani ma pomoc?
 To jest w艂a艣ciwie mojem nieszcz臋艣ciem.
Chcia艂em si臋 zapyta膰, co przez to my艣li, gdy drzwi jadalnego pokoju otworzy艂y si臋
zcicha. Stina wesz艂a z lampami.
Gdy opuszcza艂a pok贸j, matka zapyta艂a o 贸ieci. Stina odpar艂a 偶e w艂a艣nie szukaj膮 ich,
bo ich niema na podw贸rzu. Pani domu nie zwraca艂a uwagi na jej s艂owa.
 Kto jest Stina?  zapyta艂em, gdy drzwi si臋 za ni膮 zamkn臋艂y.
n t e ne n n Py艂 8
 O, to bar贸o nieszcz臋艣liwe stworzenie; mia艂a ojca p3aka, kt贸ry j膮 bi艂. Potem dosta艂a
m臋偶a p3aka, kt贸ry j膮 te偶 bi艂. Ju偶 nie 偶yje.
 Czy dawno jest ju偶 w domu pa艅stwa?
 Od chwili, jak spo贸iewa膰 si臋 zacz臋艂am pierwszego 贸iecka.
 Ale偶 to okropnie smutna towarzyszka dla pani.
 Naturalnie, 偶e nie jest zabawna.
 By艂oby wi臋c lepiej, 偶eby dom opu艣ci艂a.
 To by艂oby przeciwne tradycyom. Starsza osoba tu w tej ro贸inie musi 贸ieci do-
gl膮da膰, a ta starsza osoba musi w tej ro贸inie do 艣mierci pozosta膰. Zreszt膮 Stina jest dobr膮
i uczciw膮.
Przyniesiono kaw臋. Pani Atlung poda艂a mi fili偶ank臋 i rzek艂a:
 Gdy jecha艂am 贸i艣 rano do umieraj膮cego cz艂owieka, tamt膮 stron膮 parku, wpad艂o
mi na my艣l, 偶e 艣nieg na tych ogo艂oconych z li艣ci drzewach, przedstawia w艂a艣ciwie naj-
pi臋kniejszy obraz na贸iei nie艣miertelno艣ci na ziemi. Nieprawda偶? Taki czysty i贸ie z g贸ry
i taki mi艂osierny.
 Pani s膮贸i, 偶e on z nieba spada?
 Spada na ziemi臋.
 To prawda, ale pocho贸i te偶 z .
Udawa艂a, 偶e nie s艂yszy mojej uwagi i ci膮gn臋艂a dalej:
 M贸wi艂e艣 pan przedtem o pyle, ale偶 ten bia艂y czysty na zmarzni臋tych ga艂臋ziach i na
zielonej ziemi, to przecie偶 jak poezya wieczno艣ci, tak mnie si臋 przynajmniej wydaje.
 A kt贸偶 t臋 poezy臋 stworzy艂?
Wielkie jej oczy spocz臋艂y teraz na mnie, ale nie pytaj膮co, lecz stanowczo.
 Je偶eli niema objawienia na zewn膮trz, to istnieje ono na wewn膮trz. I ka偶dy, kto tak
czuje, posiada je.
Nigdy pi臋kniejsz膮, ni偶 w tej chwili nie by艂a. Naraz us艂yszeli艣my kroki w przedpokoju.
Atlung powraca艂, i za chwil臋, zmieniwszy ubranie, wcho贸i艂 do nas. Spotka艂 dysponenta
swego po dro贸e i za艂atwi艂 z nim interesy.
呕ona wo贸i艂a za nim wzrokiem pytaj膮cym. Albo by艂o jej niemi艂o, 偶e zbyt wcze艣nie
przyjecha艂 i przerwa艂 nam rozmow臋, albo dostrzeg艂a, 偶e jest w z艂ym humorze.
Po chwili opowie贸ia艂 jej, co zasz艂o z 贸ie膰mi; i 偶e obieca艂 im r贸zgi; by艂 wzburzony
i w ko艅cu doda艂, 偶e czego innego potrzeba, ni偶 r贸zeg.
Ona sta艂a nieruchoma. Na twarzy jej malowa艂o si臋 przera偶enie. Obejrza艂a si臋 po po-
koju, jakby oczekiwa艂a czego艣 jeszcze straszniejszego.
 Musz臋 ci to w ko艅cu powie贸ie膰, Amelio, 偶e jutro 贸ieci st膮d wywioz臋,  doda艂
w ko艅cu.
Zwolna osun臋艂a si臋 na sof臋, tak wolno, 偶e zdaje mi si臋, i偶 sama nie wie贸ia艂a, 偶e siada.
Ocz贸w z niego nie spuszcza艂a. Czeg贸艣 bar贸iej bezradnego i niezno艣liwego nie wi贸ia艂em
jeszcze w 偶yciu.
 Kochasz tak bar贸o 贸ieci, Amelio, 偶e pogo贸isz si臋 z tem. Teraz sama wi贸isz do
czego to prowa贸i, 偶e po raz ostatni uleg艂em twoim pro艣bom.
Zdawa艂o mi si臋, 偶e jeszcze jedno s艂owo z jego strony, a zab3e j膮. Czy偶 nie wi贸ia艂
tego? Niewiem, czy odgad艂a moje wsp贸艂czucie, ale nagle spojrza艂a na mnie, wyci膮gn臋艂a
do mnie r臋ce. Rozpaczliwa pro艣ba le偶a艂a w tym ruchu. Zrozumia艂em natychmiast, 偶e to
by艂o jej jedynem pragnieniem, w tem chcia艂a odemnie pomocy. Ukry艂a twarz w d艂oniach
i tak sie贸ia艂a bez ruchu. Niewiem, czy p艂aka艂a, zdaje mi si臋, 偶e si臋 modli艂a. On cho贸i艂
po pokoju, spogl膮da艂 na ni膮, lecz krok jego by艂 coraz pewniejszy.
Drzwi od jadalni otworzy艂y si臋 zcicha. Na progu ukaza艂a si臋 Stina, bledsza jeszcze ni偶
przedtem. Przystan膮艂 i Atlung.
 Co si臋 sta艂o, Stino?  zapyta艂.
Nie odpowie贸ia艂a zaraz, spojrza艂a tylko na swoj膮 pani膮, kt贸ra podnios艂a g艂ow臋.
 Co si臋 sta艂o, Stino?  powt贸rzy艂a.
 Ch艂opcy&  zacz臋艂a i zatrzyma艂a si臋.
 Co ch艂opcy?  powt贸rzyli oboje.
 Niema ich, ani na podw贸rzu, ani na placu. Szukali艣my wsz臋贸ie i w fabrykach.
 G贸ie wi贸iano ich ostatni raz?  zawo艂a艂 Atlung.
n t e ne n n Py艂 9
 Majerowa m贸wi艂a, 偶e wi贸ia艂a, jak ch艂opcy wybiegli z p艂aczem z parku, kiedy pan
obieca艂 im r贸zgi.
 Staw!  wymkn臋艂o mi si臋 z ust.
To nie by艂 wyrzut, o nie, to by艂 okrzyk rozpaczy.
 Stino!  krzykn膮艂 Atlung.
By艂 to krzyk najbole艣niejszy, jaki kiedykolwiek s艂ysza艂em, i wybieg艂 nagle, a za nim
偶ona, wo艂aj膮c go po imieniu.
 Przynie艣cie latarnie,  zawo艂a艂 do lu贸i w jadalni.
Wyszed艂em i ja, i wzi膮wszy kapelusz, zwr贸ci艂em si臋 do Stiny.
 Chodz ze mn膮 i poka偶 g贸ie to jest.
Bez odpowie贸i, nie艣wiadoma mo偶e swych czyn贸w, posz艂a naprz贸d ze z艂o偶onemi jak
do modlitwy d艂o艅mi, szepcz膮c p贸艂g艂osem s艂owa:
 Bo偶e lito艣ciwy! Jezusie zlituj si臋 nad nami! Bo偶e mi艂o艣ciwy!
Tak przeszli艣my podw贸rze, i pop臋贸ili przez ogr贸d do parku.
Zimno nie by艂o, tylko 艣nieg pada艂. Jak we 艣nie szed艂em 艣r贸d mg艂y 艣nie偶nej, za t膮
wysok膮, modl膮c膮 si臋 postaci膮.
Zk膮d mi przysz艂o do g艂owy, 偶eby wskaza膰 na staw, niewiem, ale w takich razach ustaje
wszelki rozs膮dek. Przypomnia艂a mi si臋 rozmowa z 贸ie膰mi o anio艂kach i o biednym Janku.
A je偶eli nie posz艂y nad staw, to mo偶e s膮 g贸iein贸iej; przyjaciel ich Janek, mia艂 dosta膰 贸i艣
skrzyd艂a i p贸j艣膰 do swego ojca; sie贸膮 wi臋c g贸ie mo偶e pod jakiem drzewem i czekaj膮,
a w takim razie zmarzn膮膰 mog膮. I wi贸ia艂em przed sob膮 dwoje 贸ieci, nie mog膮cych
powr贸ci膰 do domu.
Zwierzy艂em si臋 Stinie z moich my艣li, lecz szepn臋艂a mi tylko rozpaczliwie:
 M贸dl si臋 pan ze mn膮, m贸dl si臋 pan!
 O co mam si臋 modli膰? 呕eby ch艂opcy umarli i poszli do nieba i zostali anio艂ami?
Spojrza艂a na mnie przera偶ona, odwr贸ci艂a si臋, i kroczy艂a ju偶 dalej w najg艂臋bszem mil-
czeniu.
Szli艣my przez las, drog膮 prowa贸膮c膮 do stawu o ile uprzytomni艂em to sobie z opowia-
dania ma艂ego Janka, zanim dotarli艣my do niego, musieli艣my przej艣膰 wi臋ksz膮 cz臋艣膰 parku,
do miejsca, w kt贸rem rozlewa艂 si臋 strumie艅 i urz膮贸ona by艂a grobla; 偶eby zn贸w doj艣膰 do
stawu, trzeba by艂o przej艣膰 grobl臋.
Stina sz艂a wci膮偶 naprz贸d, a przeszed艂szy grobl臋 i zobaczywszy oboje ro贸ic贸w na tem
samem miejscu, ukl臋k艂a i p艂aka艂a. Ogarn膮艂 mnie 偶al szczery.
Z za lasu dosz艂y nas g艂osy lu贸i, nadcho贸膮cych z latarkami.
 Niema 贸iury w stawie!  zapewni艂 nareszcie g艂os Atlunga, a w 艣lad za nim,
us艂yszeli艣my okrzyk Stiny:
 Niechaj Pan B贸g b臋贸ie pochwalony!
Nad grobl膮 jednak oboje ma艂偶onkowie stali bez ruchu, trzymaj膮c si臋 w obj臋ciach.
Pobieg艂em do nich. Pani Atlung obejmowa艂a ramionami szyj臋 m臋偶a, a on sta艂 ku niej
pochylony. Zatrzyma艂em si臋 nieopodal, bo co艣 do siebie szeptali. Dopiero oprzytomnieli,
wi贸膮c 艣wiat艂o latarni.
 Co teraz robi膰? G贸ie szuka膰?  odezwa艂 si臋 Atlung. Zbli偶y艂em si臋 i powt贸rzy艂em
zn贸w ro贸icom moje przypuszczenie, czy nie sie贸膮 g贸ie, pod jakiem wielkiem drzewem
i czekaj膮 na lito艣ciwych anio艂贸w.
Atlung zwr贸ci艂 si臋 tymczasem do lu贸i, stoj膮cych ko艂o grobli i zapyta艂, czy 贸ieci
mia艂y jakie p艂aszczyki, gdy ich ostatni raz wi贸iano. Odparli przecz膮co, jak r贸wnie偶 偶e
i czapeczek nie wi贸ieli na ich g艂贸wkach.
艢r贸d lu贸i s艂ycha膰 by艂o g艂o艣ny p艂acz i 艂kanie. By艂o ich tam ze dwu贸iestu. Atlung
zawo艂a艂.
 Musimy ca艂y park przeszuka膰, i okolic臋; zaczniemy od plac贸w roboczych.
Spojrza艂em przed siebie. Masy drzew, pokrytych 艣niegiem, czyni艂y wra偶enie lasu ska-
mienia艂ego.
 Krzykn3 g艂o艣no!  prosi艂a Atlunga 偶ona.
Uszed艂 kilka krok贸w. W艣r贸d ciszy rozleg艂 si臋 g艂os jego:
 Antosiu! Stormie! Chodzcie do tatki, i do mamy. Tatko ju偶 si臋 nie gniewa!
n t e ne n n Py艂 10
Poruszy艂o si臋 powietrze, czy spad艂 艣nieg ostatni w艂a艣nie i pochyli艂 ga艂膮z, czy kto艣 si臋
zbli偶y艂 do niej zbytnio  do艣膰, 偶e Atlungowi w odpowie贸i spad艂 tu偶 p艂at bia艂y z wielkiej
ga艂臋zi i g艂uchy 艂oskot jak echo zadzwi臋cza艂 w ca艂ym lesie.
Ga艂膮z, oswobo贸ona od ci臋偶aru podnios艂a si臋 szybko i istny tuman 艣niegu powsta艂
ponad nami, przy wstrz膮艣nieniu tem bowiem, wszystkie ga艂臋zie zrzuca膰 zacz臋艂y z siebie
bia艂e ci臋偶ary.
Rozleg艂 si臋 chrz臋st i szelest doko艂a nas, i zanim zd膮偶yli艣my zda膰 sobie spraw臋 z tego,
co si臋 贸ieje, naraz s膮siednie drzewo zrzuci艂o 艣nieg ze wszystkich swych ga艂臋zi. Ci艣nienie
powietrza by艂o tak silne, 偶e dwa, pi臋膰, sze艣膰, 贸iesi臋膰, dwa贸ie艣cia drzew z gwa艂townym
ha艂asem oswoba贸a艂o si臋 od ci臋偶aru. Za jedn膮 grup膮 sz艂y inne, jedne za drugiemi, tu偶, ko艂o
nas, przed nami, zdala od nas. Ca艂y las dr偶a艂, z oddali docho贸i艂 grozny odg艂os grzmotu,
wszystko doko艂a sta艂o w bieli mglistych opar贸w.
L臋k ogarn膮艂 nas pocz膮tkowo, na odg艂os pot臋偶nego ryku; zwolna jednak, gdy oddala艂
si臋 od nas i r贸s艂, pot臋偶nia艂, zapomnieli艣my o wszystkiem.
Drzewa sta艂y zn贸w smuk艂e, swobodne, cudnie zielone. My wygl膮dali艣my, jak lu贸ie
ze 艣niegu, wszystkie latarnie pogas艂y.
Zapalili艣my jej na nowo i strz膮sn臋li 艣nieg ze siebie.
 A gdyby tak 贸ieci ten 艣nieg przysypa艂!  z niewymown膮 trwog膮 zawo艂a艂a matka.
Uspokajali j膮, 偶e to w 偶adnym razie zaszko贸i膰 by im nie mog艂o. Najwy偶ej mog艂y
upa艣膰 i nie m贸贸 i艣膰 dalej, w ko艅cu jednak wygrzeba艂yby si臋 niezawodnie.
Nagle Atlung zawo艂a艂:
 Cicho!
Przesz艂o minut臋 nikt nie 艣mia艂 odetchn膮膰, nas艂uchiwali艣my, ale nic nie s艂yszeli艣my,
pr贸cz zdala jeszcze szemrz膮cych ga艂臋zi.
Je偶eli 贸ieci znajdowa艂y si臋 na skraju lasu, to niepodobna by艂o, aby z miejsca, w kt贸rem
si臋 znajdowali艣my s艂yszeli nasze wo艂ania. Po obu stronach wszak by艂y brzegi strumienia,
wy偶sze od grobli, g贸ie艣my si臋 znajdowali.
 Idzmy dalej i szukajmy!  zawo艂a艂 Atlung wzruszony; lecz zanim ruszyli艣my,
prosi艂 o chwil臋 ciszy i zawo艂a艂:
 Antosiu! Stormie! Powr贸膰cie do tatki i do mamy!
Odpowie贸i nie by艂o 偶adnej. Stali艣my jeszcze przez chwil臋 w milczeniu. Cisza. Wzi膮w-
szy 偶on臋 pod r臋k臋, z opuszczon膮 g艂ow膮 pu艣ci艂 si臋 za nami dalej w drog臋.
i
Doszed艂szy do skraju lasu, roz贸ielili艣my si臋, ale w ten spos贸b, by si臋 m贸贸 wzajemnie
wi贸ie膰 i s艂ysze膰.
Zag艂臋biali艣my si臋 w lesie, ale bar贸o wolno, gdy偶 ca艂y 艣nieg z drzew le偶a艂 teraz pod
nami, grub膮 warstw膮, pokrywaj膮c dawniej ju偶 le偶膮cy. W niekt贸rych miejscach by艂 tak
g臋sty, 偶e brn臋li艣my w nim po kolana.
Kiedy艣my, uszed艂szy kawa艂 drogi, zebrali si臋, a偶eby si臋 zn贸w za chwil臋 rozej艣膰, spy-
ta艂em, czy to mo偶ebne, a偶eby dwaj malcy wytrzymali w lesie, gdy si臋 zciemni艂o. Lecz
na to odpowie贸ieli mi wszyscy, 偶e ch艂opcy byli do tego przyzwyczajeni, 偶e ca艂y 贸ie艅,
a nawet wieczorem bawili si臋 zawsze w lesie. Tutaj spotykali innych ch艂opc贸w, co sobie
ze 艣niegu robili lu贸i, budowali fortece, domy, w kt贸rych cz臋sto nawet, wewn膮trz, ze
艣wiat艂em przesiadywali.
Opowiadania te podda艂y nam my艣l, czy ch艂opcy przypadkiem i 贸i艣 czego艣 podobnego
nie zrobili i nie poszli szuka膰 swoich przyjaci贸艂.
Ale nikt nie wie贸ia艂, w jakiej by to stronie by膰 mog艂o, poniewa偶 艣nieg upad艂 bar贸o
niedawno. Ruszyli艣my tedy dalej, ka偶de w swoj膮 stron臋.
Niespo贸ianie, kiedy uszed艂em kilka贸iesi膮t krok贸w, spotka艂em si臋 ze Stin膮; zbli偶y-
li艣my si臋 do siebie. Zauwa偶y艂em, 偶e by艂a w zupe艂nie innem usposobieniu. Spyta艂em jej
o przyczyn臋.
 O!  odpar艂a,  B贸g tak wyraznie do mnie przem贸wi艂! Teraz znaj贸iemy ch艂op-
c贸w! Teraz wiem ju偶, dlaczego to si臋 wszystko sta艂o, wiem tak dok艂adnie!
I jej oczy Madonny ja艣nia艂a jakim艣 blaskiem niepospolitym, a na delikatn膮, blad膮
twarz, wyst膮pi艂 wyraz zachwytu.
n t e ne n n Py艂 11
 C贸偶 to takiego, Stino?
 By艂 pan poprzednio, wzgl臋dem mnie bar贸o surowy, s艂ysza艂am co pan m贸wi艂 pani
o mnie; ale ja to panu przebaczam. M贸j Bo偶e, czy偶 i ja sama nie zgrzeszy艂am? Czy偶 nie
zw膮tpi艂am o Bogu? Czy偶 nie szemra艂am przeciw Niemu? O, drogi Jego s膮 cudowne! Tak
jasno to teraz wi贸臋!
 Ale c贸偶 takiego?
 Co? Pani Atlung od p贸艂 roku prosi Boga o jedn膮 tylko 艂ask臋, a my dopomagali艣my
jej w tem: aby 贸ieci z ni膮 nie roz艂膮czono. M膮偶 ci膮gle jej tem grozi艂. Gdyby nie nieszcz臋艣cie
贸isiejsze, by艂oby si臋 to napewno sta艂o. Ale B贸g j膮 wys艂ucha艂, mo偶e i ja by艂am narz臋贸iem
w jego r臋ku i 艣mier膰 ma艂ego Janka, tak, napewno. Czy偶 pan w膮tpi o tem?
 Ale je偶eli 贸ieci rozchoruj膮 si臋, a stanie si臋 to niew膮tpliwie?
 Wtedy ro贸ice oboje b臋d膮 czuwali nad niemi i nigdy ju偶, nigdy nie przyj贸ie im
do g艂owy rozstawa膰 si臋 z niemi. Przekona si臋 wtedy Atlung, 偶e toby j膮 zabi艂o. Bo ju偶 贸i艣
to wi贸i; tak, tak, przysi膮g艂 jej to uroczy艣cie.
M贸wi艂a to wszystko szeptem, ale pewnym i stanowczym g艂osem.
Rozeszli艣my si臋 znowu, lecz spotykali艣my si臋 cz臋艣ciej, bo przepa艣膰, nad kt贸r膮 szli艣my,
uniemo偶liwia艂a w tej stronie dalsze poszukiwania.
 Brak mi jeszcze jednego wyja艣nienia,  szepn膮艂em Stinie.  Je偶eli kwestya po-
zostania 贸ieci przy matce, zale偶n膮 by艂a od 艣mierci tego nieszcz臋艣liwego 贸iecka, Janka,
w takim razie i ten wielki spadek 艣niegu, kt贸ry przed chwil膮 wi贸ieli艣my, wcho贸i膰 tu
w gr臋 musi, tylko nie mog臋 jeszcze sobie zda膰 sprawy, w jaki spos贸b?
 Spadek 艣niegu? Ale偶 to by艂 chyba czysty przypadek?
 A wi臋c istniej膮 przypadki?
 Tak,  odpar艂a spokojnie.  Przypadek odgrywa nieraz wielk膮 rol臋, ale tu nie
zastanawiam si臋 dlaczego? To przecie偶 wielka 艂aska Boska, 偶e to, co wi贸臋, wi贸ie膰 mog臋,
dlaczeg贸偶 mam 偶膮da膰 wi臋cej?
 Co pan my艣li z tym 艣niegiem?  spyta艂a wreszcie zcicha.
 Powiem wam to, Stino. Pani Atlung, na kr贸tko przed naszem przyj艣ciem do lasu
powie贸ia艂a mi, 偶e na贸ieja nie艣miertelno艣ci spada z nieba na nasze dusze, tak samo bia艂o,
cicho i mi臋kko, jak 艣nieg na nag膮 ziemi臋.
 O, jakie to pi臋kne s艂owa!
 A kiedy ca艂y las dr偶a艂 i strz膮sa艂 z siebie 艣nieg, o, prosz臋, nie gniewajcie si臋, po-
my艣la艂em sobie, 偶e na贸ieja nie艣miertelno艣ci, tak ze strony pani Atlung, jak waszej, i nas
wszystkich opad艂a w wielkiej trwo贸e o 偶ycie 贸ieci. Biegali艣my ze 艂zami w艣ciek艂o艣ci nie-
mal, 偶e 贸ieci oderwane zosta艂y od 偶ycia, albo 偶e wypadki, tu, na ziemi, postawi艂y je
u progu wieczno艣ci.
 O m贸j Bo偶e, tak!
 Ale lu贸ko艣膰, wi贸icie, mia艂a na贸iej臋 nie艣miertelno艣ci przez wiele tysi臋cy lat, bo
jest starsz膮, o wiele starsz膮 od chrze艣c3a艅stwa, a jednak nie post膮pili艣my naprz贸d w tym
kierunku.
 Tak, tak, masz pan s艂uszno艣膰! Ktoby to by艂 pomy艣la艂!  odpar艂a i zamy艣li艂a si臋
g艂臋boko.
 Powie贸ieli艣cie przedtem, Stino, 偶e by艂em surowym wzgl臋dem was, a ja jednak nic
innego nie uczyni艂em, tylko przypomnia艂em wam o tej na贸iei, kt贸r膮 wpoili艣cie w ch艂op-
c贸w. Uczyli艣cie ich bo przecie偶, 偶e jest lepiej, o wiele lepiej u Boga, ni偶 tutaj; 偶e lepiej
dosta膰 skrzyd艂a i zosta膰 anio艂em; bo to jest najszczytniejsze, co 贸iecko osi膮gn膮膰 mo偶e.
Tak, 偶e anio艂y same przyjd膮 i zabior膮 nieszcz臋艣liwe 贸ieci.
 O, jak偶e by艂am nierozwa偶n膮, jak偶e mog艂am!
 Czy偶 nie wierzycie w to sami?
 Naturalnie, 偶e wierz臋. Ale ta my艣l, by艂a cz臋sto w 偶yciu jedyn膮 pociech膮 dla mnie.
I w spos贸b wzruszaj膮cy, opowie贸ia艂a mi, 偶e g艂owa jej nie jest ju偶 tak mocn膮 jak
przedtem, 偶e tyle cierpia艂a i p艂aka艂a, i 偶e jedyn膮 jej pociech膮 jest w艂a艣nie na贸ieja na
lepsze 偶ycie.
Tymczasem rozpaczliwe nawo艂ywania Atlunga powtarza艂y si臋 od czasu do czasu.
I nagle przypomnia艂y nam one okrutn膮 rzeczywisto艣膰, 偶e nie znalezli艣my jeszcze dot膮d
贸ieci, a czem d艂u偶ej to trwa艂o, tem pewniejsi byli艣my, 偶e je艣li ocalimy ich od 艣mierci, to
przynajmniej nie unikn膮 ci臋偶kiej choroby.
n t e ne n n Py艂 12
艢nieg pada艂 ci膮gle, tak, 偶e pomimo ksi臋偶yca ruszali艣my si臋 jak we mgle.
Naraz 艣r贸d mg艂y i ciszy, us艂yszeli艣my jakie艣 g艂osy, ale to nie by艂 krzyk Atlunga; nie
mog艂em odr贸偶ni膰 wyraz贸w, ale zaraz us艂yszeli艣my zn贸w jakie艣 nawo艂ywanie, potem jeszcze
i jeszcze inne, i wreszcie ostatni, wyrazny okrzyk:
 S艂ysza艂am p艂acz ich!
M贸wi艂a to jaka艣 kobieta. Pobieg艂em, inni za mn膮, wszyscy w kierunku, w kt贸rym
g艂os si臋 o贸ywa艂.
Jakkolwiek byli艣my ju偶 bar贸o zm臋czeni tem brni臋ciem po 艣niegu, nowe si艂y wst膮pi艂y
w nas teraz i biegli艣my lekko, jak po g艂adkiej pod艂o贸e. 艢wiat艂o latarni, drgaj膮ce, o艣lepia艂o
nas, nikt nie m贸wi艂, mo偶na by艂o s艂ysze膰 kr贸tkie przyspieszone oddechy.
 Cicho! zawo艂a艂a jaka艣 m艂oda 贸iewczyna, i zatrzyma艂a si臋. Poszli艣my wszyscy za
jej przyk艂adem, bo s艂yszeli艣my ju偶 wyraznie dono艣ny p艂acz 贸ieci, kt贸re czas d艂u偶szy by艂y
same, nikt ich nie s艂ysza艂 i naraz nadcho贸i艂a pomoc.
 O m贸j Bo偶e!  zawo艂a艂 jaki艣 starszy cz艂owiek, kt贸ry zdawa艂 si臋 p艂acz ten rozumie膰.
Szli艣my dalej, ju偶 cokolwiek uspokojeni. Przeszli艣my staw, i kawa艂 lasu, g贸ie drzewa
stanowi艂y r贸wn膮 alej臋.
P艂acz stawa艂 si臋 coraz wyrazniejszy, a w ko艅cu ju偶 us艂yszeli艣my zmieszane z nim g艂osy
pieszczotliwe.
By艂y to g艂osy matki i ojca. Oni dotarli pierwsi.
Gdy艣my byli ju偶 na miejscu, dostrzegli艣my dwie czarne postacie: oboje ro贸ice kl臋-
czeli, przed 贸ie膰mi, tul膮c je do swego 艂ona.
Po za niemi le偶a艂a ca艂a olbrzymia bia艂a masa, na kt贸rej ch艂opcy szukali schronienia.
Gdy艣my si臋 zbli偶yli z latarniami, przekonali艣my si臋, 偶e 贸ieci wygl膮daj膮 okropnie, ca艂e sine,
z opuchni臋temi r膮czkami, i twarzami. Na pieszczoty ro贸ic贸w nie odpowiada艂y wcale,
tylko p艂aka艂y i p艂aka艂y. Wzruszenie panowa艂o og贸lne. Wszyscy prawie, nie wy艂膮czaj膮c
mnie, p艂akali i zawo贸ili.
Atlung wsta艂 pierwszy i wzi膮艂 starszego ch艂opca na r臋k臋, 偶ona za艣 m艂odszego, nie
pozwalaj膮c si臋 w tem nikomu wyr臋czy膰; i obsypuj膮c 贸iecko pieszczotami. Potyka艂a si臋
kilkakrotnie, upad艂a w ko艅cu, lecz 偶adnej pomocy przyj膮膰 nie chcia艂a. I spojrza艂a w niebo,
jakgdyby chc膮c zapyta膰, jak偶e si臋 to wszystko sta膰 mog艂o. Stina podnios艂a 贸iecko, kto艣
inny jej wsta膰 pom贸g艂; ch艂opiec zacz膮艂 zn贸w matki wzywa膰, lecz m膮偶 wzi膮艂 i jego i poszed艂
szybko naprz贸d, pobieg艂a za nimi i 偶ona, obsypuj膮c 贸ieci wraz z m臋偶em pieszczotami.
A kiedy ich tak we mgle 艣nie偶nej wi贸ia艂em p艂acz膮cych i pocieszaj膮cych 贸ieci, po-
mimowoli dawne my艣li zbu贸i艂y si臋 w pami臋ci.
Dwaj biedni malcy chwycili starszych za s艂owo, ku ich wielkiemu przera偶eniu. Gdy-
by艣my mieli prawo tak my艣le膰, to 贸ieci, cho膰 nam tego powie贸ie膰 nie mog艂y, szuka艂y
rzeczywisto艣ci wy偶szej, nad t膮, kt贸r膮 my znamy.
Wierzy艂y w co艣 bar贸iej, ni偶 my, kochaj膮cego, w lepsze, ni偶 nasze, 偶ycie. Z t膮 wiar膮,
艣r贸d 艣niegu i zimna, cudu oczekiwa艂y. Gdy grzmot targn膮艂 powietrzem, zadr偶a艂y mo偶e
w oczekiwaniu  a tylko przez 艣nieg zasypane zosta艂y.
Ilu mia艂y poprzednik贸w?
ii
Natychmiast prawie opu艣ci艂em Skogstad, nie po偶egnawszy si臋 z Atlungami. Do stacyi
dosta艂em konia. 艢nieg pada艂 jeszcze troch臋, ale chmury coraz si臋 rozprasza艂y i 艣wiat艂o
ksi臋偶yca l艣ni艂o coraz ja艣niej. Las wygl膮da艂, jak nar贸d z艂amany i zwyci臋偶ony; ci臋偶ar, kt贸ry
nosi艂, wi臋kszy by艂 ni偶 jego si艂y. Sta艂 jednak偶e cierpliwy, szczyt, przy szczycie, bez ko艅ca;
to by艂 nar贸d czas贸w zamierzch艂ych. I wi贸ia艂em w wyobrazni mojej pokolenia zanik艂e,
艣r贸d mg艂y i py艂u, nie poznaj膮ce si臋 nawzajem, walcz膮ce przeciw sobie, zab3aj膮ce si臋 mi-
nami nawzajem; ale tumany py艂u, zawsze wznosi艂y si臋 ponad niemi. I ja wi贸ia艂em w艣r贸d
nich wszystkich tych, co rany mieli, co umrze膰 musieli. Dostrzeg艂em w艣r贸d nich, tkliwe,
delikatne dusze, kt贸re dokonywa艂y rzeczy najszczytniejszych i najpi臋kniejszych, jak owi
duchowni lekarze egipscy, kt贸rzy chorych i umieraj膮cych ratowali od 艣mierci a na rany
k艂adli lekarstwa mistycznych symboli.
n t e ne n n Py艂 13
Ale stosunki spo艂eczne, naj艣wie偶szej nawet, doby ostatniej, wi贸ia艂em pokryte, gru-
bemi warstwami py艂u. Uwolni膰 偶ycie od nich, znaczy艂oby zburzy膰 ca艂y 贸isiejszy porz膮dek
spo艂eczny.
Obrazy te stawa艂y si臋 coraz bar贸iej m臋cz膮ce; wyp艂yn臋艂y za to z nich, co tylko prze偶yte
chwile; s艂ysza艂em 偶a艂osny, gorzki p艂acz 贸ieci, kt贸re kochaj膮ce ramiona unosi艂y z jednej
warstwy py艂u, w drug膮, jeszcze wi臋ksz膮.
Wydosta艂em si臋 nareszcie z lasu samego i jecha艂em wzd艂u偶 niego drog膮, prowa贸膮c膮
do stacyi na g贸r臋.
Kiedy stan膮艂em nareszcie na miejscu i rzuci艂em okiem na drzewa, ton臋艂y ca艂e w 艣wietle
ksi臋偶ycowem. Wspania艂ym by艂 las w swoim majestacie pi臋kna i powagi.
Widok ten uni贸s艂 mnie i obrazy mojej wyobrazni inn膮 przybra艂y posta膰.
Marzenie wszystkich lud贸w, powsta艂e niesko艅czenie dawno, w przesz艂o艣ci zamierz-
ch艂ej, z przed czas贸w najdawniejszych 贸iej贸w, wy艂aniaj膮ce si臋 w coraz nowych posta-
ciach. A ka偶da nowa oznacza zag艂ad臋 poprzedniej; ka偶da m艂odsza, mniej przez rzeczy-
wisto艣膰 zas艂oni臋ta, pozwala szerzej, swobodniej odetchn膮膰, a偶 wreszcie ostatnie marze艅
szcz膮tki z czasem w nico艣膰 si臋 obr贸c膮. Kiedy偶 si臋 to stanie?
Niesko艅czono艣膰 powraca zawsze, a z ni膮 wszystko, co jest niepoj臋te, ale to ju偶 偶ycia
nie przyt艂acza, nie osypuje go py艂em; nape艂nia raczej pragnieniem oddania si臋.
Sie贸ia艂em zn贸w w saniach, s艂uchaj膮c monotonnego g艂osu 贸wonk贸w. Usn膮艂em.
I zn贸w p艂acz 贸ieci miesza艂 si臋 z ich dzwi臋kiem, i pomimo woli zastanawia艂em si臋, co
b臋贸ie dalej z 贸ie膰mi, i jak nied艂ugo Skogstad podobny stanie si臋 raczej do szpitala.
Jak偶e inaczej my艣la艂em o tej starej sie贸ibie, jad膮c tutaj.
Przypomina艂em sobie to wszystko, gdy dwa miesi膮ce p贸zniej jecha艂em znowu t膮 sam膮
drog膮 z Atlungiem i on opowiada艂 mi o wszystkiem, co po moim wyjez贸ie zasz艂o. Przez
ten czas by艂em za granic膮, a z nim spotka艂em si臋 w mie艣cie. To za艣, co mi opowiada艂,
przytaczam mniej wi臋cej swojemi s艂owami:
ieci dosta艂y zapalenia p艂uc, choroba by艂a niebezpieczna, ale pani Atlung by艂a pewna,
偶e wszystko to, sta艂o si臋 dlatego, a偶eby mog艂a zatrzyma膰 je przy sobie. W lesie ju偶, m膮偶
jej przysi膮g艂, 偶e ich jej nie odbierze. Szcz臋艣cie tedy i spok贸j zapanowa膰 mia艂y w domu.
Zwierzy艂a si臋 te偶 m臋偶owi, 偶e od p贸艂 roku modli艂a si臋, aby Jezus w jakikolwiek spos贸b
temu zapobieg艂. Pomoc w tem mia艂a w ojcu i w Stinie. Wierzy艂a, i偶 wko艂o niej wszystko
sprzymierzy膰 si臋 w tej modlitwie by艂o powinno.
Tak przekona艂a Atlunga i zaj臋艂a go 贸ie膰mi, 偶e nie dostrzega艂 zupe艂nie jak, chor膮 jest
biedna 偶ona. Nie zauwa偶y艂 te偶 tego nikt, z powodu jej niezwykle pogodnego stanu umys艂u
i napi臋cia, jakiem tchn臋艂a ca艂a jej dusza. Wi贸ieli wszyscy, 偶e jest chora i 偶e ma gor膮czk臋,
ale o niebezpiecze艅stwie nikt nie my艣la艂. A贸偶ko, w kt贸rem le偶a艂a matka, przystawili na
jej pro艣b臋 do 艂贸偶eczek 贸ieci.
Pewnego dnia, Atlung przyszed艂szy z fabryki do domu, wszed艂 prosto do pokoju cho-
rych. Osoba piel臋gnuj膮ca ich usn臋艂a, 贸ieci te偶 spa艂y, a poniewa偶 偶ona nie o贸ywa艂a si臋 do
niego, jak zwykle, wi臋c s膮贸i艂 偶e i ona we 艣nie odpoczywa. Pochyliwszy si臋 nad ni膮 z prze-
strachem zobaczy艂, twarz jej cudn膮 zalan膮 艂zami. I teraz dopiero dostrzeg艂, jak strasznie
by艂a zmieniona. Zachwia艂 si臋. Jak偶e m贸g艂 tego dot膮d nie dostrze贸!
 Amelio! Co tobie?  szepn膮艂.
 Wi贸臋 po twojej twarzy, 偶e wiesz dobrze,  odszepn臋艂a.
 Amelio!  zawo艂a艂 i upad艂 przed ni膮 na kolana, z艂amany i zbola艂y.
 Ja nie tak my艣la艂am,  odpar艂a szeptem, ledwie dos艂yszalnym.
 Co takiego? Amelio?
Oczy jej zn贸w zape艂ni艂y si臋 艂zami, podnios艂a na niego swe wielkie cudne oczy.
 Ja nie chcia艂em ich odbiera膰!
Nie 艣mia艂 ju偶 o nic pyta膰, aczkolwiek s艂贸w jej nie rozumia艂 jeszcze. Przypuszcza艂, 偶e si臋
podczas jego nieobecno艣ci co艣 sta膰 musia艂o, co rozstrzygn臋艂o losy jej 偶ycia lub 艣mierci. Ale
rozumia艂, 偶e je偶eli natychmiast nie odej贸ie, to zab3e j膮 wyrazem swej twarzy; odgadnie
wszystko. Pobieg艂 do gabinetu i upad艂 na sof臋. Przywo艂a艂 Stiny.
 Co si臋 tu 贸i艣 rano sta艂o?  spyta艂.
Stina nie umia艂a mu nic powie贸ie膰. Dokt贸r nie by艂, mia艂 nadej艣膰 p贸zniej.
Pozna艂 sam i wybuchn膮艂 p艂aczem. W du偶ym pokoju us艂ysza艂 swoje w艂asne 艂kanie,
i zadr偶a艂 ca艂em cia艂em. Czu艂 to dobrze teraz, 偶e odt膮d sam tu teraz sie贸ie膰 b臋贸ie i tygo-
n t e ne n n Py艂 14
dniami ca艂ymi s艂ysze膰 to 艂kanie. I w bezmiernej t臋sknocie ujrza艂 jej obraz przed sob膮: sz艂a
ku niemu, taka bia艂a i t艂贸maczy艂a mu czego nie rozumia艂. Modli艂a si臋 偶arliwie i gor膮co,
aby jej Pan B贸g z 贸ie膰mi nie roz艂膮czy艂, teraz wys艂uchan膮 zosta艂a, ale okrutnie, bo je ze
sob膮 w krain臋 艣mierci zabierze. Dlatego m贸wi艂a, 偶e nie tak my艣la艂a, 偶e nie chcia艂a ich
z roz艂膮cza膰.
Nad ranem chora usn臋艂a i usp贸koi艂a si臋 po bar贸o ilnej gor膮czce w nocy. Zbu贸iwszy
si臋, by艂a bar贸o os艂abiona. Le偶a艂a z zamkni臋temi oczyma. Podano jej je贸enie, odsun臋艂a
je. Pod wiecz贸r gor膮czka zwi臋kszy艂a si臋. Przeniesiono j膮, z porady lekarza, do drugiego
pokoju. Wyda艂o si臋 jej, 偶e nios膮 j膮 do raju i cichutko nuci膰 pocz臋艂a psalm. Nad ranem zn贸w
usn臋艂a, lecz wkr贸tce nast膮pi艂y jakie艣 straszne b贸le, a potem ju偶 tylko jeszcze straszniejsza
walka ze 艣mierci膮. Atlung trzymaj膮c j膮 za r臋k臋, czuwa艂 przy niej a偶 do ostatniego tchnienia.
Nazajutrz dokt贸r o艣wiadczy艂 mu, 偶e 贸ieci wysz艂y z wszelkiego niebezpiecze艅stwa.
Atlung nie roz贸iela艂 dot膮d 贸ieci od matki, ani na chwil臋; podczas choroby ich czu艂
razem z ni膮, 偶e 偶y膰 b臋d膮. I teraz, kiedy matka mia艂a by膰 z niemi roz艂膮czona, inne uczucie
 rado艣ci, znikn臋艂o, a raczej ogarn臋艂o go przera偶enie, 偶e i tu si臋 pomyli艂a nieszcz臋艣liwa.
Zdawa艂o mu si臋, 偶e ona 偶yje i mo偶e wi贸ie膰, 偶e wszystko jest tylko pomy艂k膮.
Na dworze spotkali艣my obu czarno ubranych ch艂opc贸w, bladych i mizernych. Atlung
zaprowa贸i艂 mnie do grob贸w famil3nych do kaplicy. Zdj臋li艣my kapelusze i podeszli艣my
do trumny, w najg艂臋bszem milczeniu, i w niemem skupieniu opu艣cili艣my kaplic臋.
Powietrze by艂o ciep艂e i 艂agodne. Las pyszni艂 si臋 ju偶 zielono艣ci膮 pod ostatniemi p艂atami
艣niegu, zdala fiord pachnia艂 艣wie偶o艣ci膮.
W powietrzu czu膰 by艂o Maj, chocia偶 znajdowali艣my si臋 zaledwie w po艂owie zimy.
Ten utw贸r nie jest obj臋ty maj膮tkowym prawem autorskim i znajduje si臋 w domenie publicznej, co oznacza 偶e
mo偶esz go swobodnie wykorzystywa膰, publikowa膰 i rozpowszechnia膰. Je艣li utw贸r opatrzony jest dodatkowymi
materia艂ami (przypisy, motywy literackie etc.), kt贸re podlegaj膮 prawu autorskiemu, to te dodatkowe materia艂y
udost臋pnione s膮 na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa  Na Tych Samych Warunkach 3.0 PL.
yr贸d艂o: http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/pyl/
Tekst opracowany na podstawie: Bj鰎nstjerne Bj鰎nson, Py艂, nak艂. i druk Piotra Laskauera i s-ki, 1905.
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl) na podstawie tekstu do-
st臋pnego w serwisie Wikizr贸d艂a (http://pl.wikisource.org). Redakcj臋 techniczn膮 wykona艂a Paulina Choroma艅-
ska, natomiast korekt臋 utworu ze zr贸d艂em wikiskrybowie w ramach projektu Wikizr贸d艂a.
Ok艂adka na podstawie: Claudia Regina CC@Flickr, CC BY-SA 2.0
y y
Wolne Lektury to projekt fundacji Nowoczesna Polska  organizacji po偶ytku publicznego 贸ia艂aj膮cej na rzecz
wolno艣ci korzystania z d贸br kultury.
Co roku do domeny publicznej przecho贸i tw贸rczo艣膰 kolejnych autor贸w. i臋ki Twojemu wsparciu b臋贸iemy
je mogli udost臋pni膰 wszystkim bezp艂atnie.

Przeka偶 1% podatku na rozw贸j Wolnych Lektur: Fundacja Nowoczesna Polska, KRS 0000070056.
Pom贸偶 uwolni膰 konkretn膮 ksi膮偶k臋, wspieraj膮c zbi贸rk臋 na stronie wolnelektury.pl.
Przeka偶 darowizn臋 na konto: szczeg贸艂y na stronie Fundacji.
n t e ne n n Py艂 15


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
GWIEZDNY pyl Solaris txt
PY艁 W ROLNICTWIE
20 Kosmiczna Eskadra Gwiezdny py艂
Py艂 偶elazny
Py艂 krzemionkowy jako niezamierzone 藕r贸d艂o wodoru w betonie
Z艂oty py艂 czyli jak poradzi膰 sobie z potworami ze snu
BHP ROLNICTWO PY艁
Py艂 zbo偶owy nara偶enia
pyl

wi臋cej podobnych podstron