Kondas Na granicy


Małgorzata Kondas

Na granicy

Która godzina?
Za dwadzieścia dwie pierwsza.
Jeszcze?
Niech pani nie zmienia tematu, panno...
Proszę mi mówić Moniko. Nie przywykłam jeszcze do formy "pani".
Jak sobie życzysz. No, więc jak to było?
Naprawdę chce pan, żebym to wszystko opowiedziała?-
Tak.
W takim razie muszę zacząć od początku. Chociaż nie bardzo wiem... Chyba zacznę od tamtej niedzieli. Miałam wtedy dwanaście lat. Rodzice zabrali mnie na spacer nad rzekę. Był bardzo ładny, wiosenny dzień. Ja wiem, pan myśli, że to, czy dzień był ładny, nie ma tu nic do rzeczy. Może i nie ma, ale wszystko wydawało mi się wtedy takie proste, łatwe i nagle rodzice oświadczyli, że się rozwodzą. Od tamtej pory zostałam zupełnie sama. Nie miałam nawet własnego kąta. O! wiem, można mi zarzucić, że jestem niesprawiedliwa. Właściwie miałam przecież aż dwa pokoje. Pół roku mieszkałam z matką i jej nowym mężem, drugie pół z ojcem i jego żoną. Wszyscy byli dobrzy. Żona ojca przywoziła mi ciuchy z zagranicy, a mąż matki dawał mi ekstra pieniądze. Jedyne, czego nikt dla mnie nie miał to czasu. W szkole koleżanki zazdrościły mi wszystkiego. Próbowałam zaprzyjaźnić się z jedną z nich. Brała ode mnie różne prezenty, a później dowiedziałam się, że mnie obmawia. Odsunęłam się od nich wszystkich. Chłopcy w naszej szkole zachowywali się tak dziecinnie, że nie warto było w ogóle zawracać sobie nimi głowy. Zawsze lubiłam rysować i kiedy trzeba było zdecydować o kierunku studiów zamarzyła mi się Akademia Sztuk Pięknych. Nauka rysunków w szkole, a nawet w ognisku, to oczywiście o wiele za mało. Rodzice nie żałowali pieniędzy i zaczęłam chodzić na lekcje do profesora Cermana. Profesor to brzmi bardzo poważnie, ale każdy, kto zna Krzysztofa, wie, jaki potrafi być miły i bezpośredni. Jak powiedziałam, lubiłam rysować, co wcale nie znaczy, że miałam zielone choćby pojęcie o tym, co robiłam. Dopiero Krzysztof nauczył mnie wszystkiego. Był cudownie cierpliwy, a mnie bardziej zależało na tym, żeby zrobić mu przyjemność, niż na własnym sukcesie. Zresztą, widząc jego obrazy, zdawałam sobie sprawę, że nigdy go nie doścignę, i nawet nie próbowałam.
Na pół roku przed moją maturą Krzysztof zaczął mieć przykrości w Akademii i w końcu musiał z niej odejść.
Byłam załamana. Nie chciałam się uczyć, nie chciałam zdawać matury. Wszystko wydawało mi się bez sensu. Jeżeli takiego człowieka usuwa się z uczelni... to ja nie chcę w niej studiować! Uważałam, że moje miejsce jest przy nim w tych trudnych dla niego chwilach. Wielu, których uważał za swoich przyjaciół, odwróciło się. To straszne, jacy ludzie potrafią być nielojalni! Byłam wtedy z nim przeciwko całemu światu i niczego więcej dla siebie nie pragnęłam. Któregoś wieczora, kiedy później wróciłam do domu, ojciec zainteresował się moimi przygotowaniami do matury. Powiedziałam, że nie mam zamiaru zdawać. Wtedy zaczęło się! Wszyscy czworo namawiali mnie, grozili i prosili. Zabawne. Nie chodziło o mnie, a o prestiż. Bez matury teraz, kiedy każdy musi być co najmniej magistrem! Ojciec obiecał, że jak zdam egzamin i dostanę się na Akademię, wyśle mnie na wakacje do Francji. Nie wiedział, że taki wyjazd bez Krzysztofa wcale nie byłby dla mnie atrakcyjny. Gdyby wtedy Krzysztof nie przystał na ten wspólny wyjazd... Obiecał mi jednak, że pojedziemy razem, a ja zabrałam się bardzo ostro do nauki. Zdałam maturę z wyróżnieniem i wszystkie egzaminy na uczelni poszły mi bardzo dobrze. Zostałam przyjęta.
W trakcie przygotowań do podróży okazało się, że Krzysztof nie może wyjechać. Zatrzymały go ważne sprawy finansowe. Przystąpił właśnie do jakiejś spółki produkcji goździków, czy czegoś w tym rodzaju, i jego obecność w Warszawie była niezbędna. Czyż nie oburzające, że taki człowiek jak on, zamiast rozwijać swój talent, musi zajmować się sprawami tak przyziemnymi? Chciałam zrezygnować z wyjazdu, ale mi nie pozwolił.
Pojechałam więc sama. Paryż wcale mi się nie podobał. Wygląda, jakby zbudował go jeden architekt cały według tego samego planu. Domy, ulice niczym się nie różnią jedne od drugich. Luwr też mnie odrobinę rozczarował. Spodziewałam się znaleźć w nim atmosferę czasów Ludwików, a tu białe ściany, sale pozbawione mebli. Co do obrazów muszę jednak przyznać, że często przystawałam oczarowana, ale znajdowałam i takie, które nie dorównywały malarstwu Krzysztofa. Gdyby Paryż mógł zobaczyć jego płótna, on mógłby obejrzeć świat. Byłam tego pewna. Na lotnisko wyjechał po mnie Stefan, przyjaciel Krzysztofa, i zawiózł mnie do domu matki, który miał być moim przez najbliższe półrocze. W domu nie było jej ani jej męża. Stefan starał się pomagać. Kupił chleb, mleko, był bardzo opiekuńczy. Moje pytania o Krzysztofa jakoś zbywał. Kiedy
usiedliśmy przy herbacie, a ja chciałam mówić o Paryżu, powiedział, że Krzysztof ożenił się. Po jego wyjściu zażyłam całą fiolkę proszków nasennych mojej matki.
Widzisz, do czego prowadzi uleganie chwilowym impulsom!
Nie ma pan racji. Gdybym myślała dłużej, zrobiłabym to samo. Nie chcę żyć w świecie obłudy i fałszu. Jeżeli nie ma ideałów, w jakie chciałabym wierzyć, to ja jestem tu niepotrzebna. Wiem, pan powie, że takie jest życie. Wszyscy starsi tak mówią, a psycholodzy ubierają to tylko w ładniejsze słowa.
Z kim on się ożenił?
. Z czystą przeciętnością. Pomijając nieatrakcyjny wygląd, nie może być w żadnym razie partnerką intelektualną Krzysztofa.
A majątkową?
To ta wspólniczka od szklarni, ale proszę mi wierzyć, on jest intelektualistą i...
Intelektualiści rzadko żenią się z wartościowymi kobietami. Proust twierdzi, że kobieta przeciętna wzbogaca ich świat wewnętrzny znacznie bardziej, niżby to mogła uczynić kobieta inteligentna. Mnie się natomiast wydaje, że chodzi tu raczej o tło, na którym mogą prezentować się korzystniej. Trzeba włożyć sporo wysiłku, żeby błyszczeć przy kobiecie ładnej i mądrej.
A pan?
Co ja?
Dlaczego pan to zrobił? To przecież nie był wypadek prawda?
Nie. To też było samobójstwo. Starannie przemyślane, zaplanowane w każdym szczególe. Przygotowanie go zajęło mi aż dwa lata.
Byłem w twoim wieku albo niewiele starszy, kiedy los się do mnie uśmiechnął. Mój pierwszy prawdziwy koncert stał się od razu moim sukcesem. Sława przyszła dosłownie z dnia na dzień. Posypały się propozycje od najlepszych orkiestr. Okrzyknięto mnie genialnym dyrygentem. Prasa rozpisywała się o koncertach przeze mnie prowadzonych. Pracowałem bardzo ciężko, ale znajdowałem czas na radość, jaką można czerpać z popularności. Każdy następny sukces cieszył mnie jak specjalne wyróżnienie losu, jakbym czuł, że kapryśne szczęście w każdej chwili może się odwrócić. I stało się.
Tamten dzień od samego rana należał do pechowych.
W radiu powtarzaliśmy nagrania kilkakrotnie tak, że ledwie
miałem czas coś zjeść przed koncertem. Byłem zmęczony,
kiedy wchodziłem do Filharmonii, kiedy z niej wyszedłem,
wsiadłem do samochodu zupełnie wyczerpany i przez dobre
piętnaście minut odpoczywałem, zanim zdecydowałem się
włączyć silnik. Gdybym ruszył od razu albo odpoczywał
dłużej...
Późny wieczór, mały ruch. Jechałem szeroką dwupasmową
ulicą, dobrze oświetloną, gdy nagle z bramy wyjechał
samochód. Zderzenie było nie do uniknięcia.
Pozornie miałem szczęście w tym nieszczęściu, bo samochód,
z którym się zderzyłem, był karetką pogotowia. Tylko szybka
transfuzja krwi utrzymała mnie przy życiu zupełnie zresztą
niepotrzebnie. Wiele miesięcy spędziłem w łóżku, a później
parę bardzo długich lat na wózku inwalidzkim.
Pomimo kalectwa próbowałem wrócić do pracy, ale w tym
stanie okazało się to zupełnie niemożliwe. Włożyłem wiele
wysiłku w grę na skrzypcach, rezultaty okazały się jednak
mizerne. Brak mi było również talentu kompozytorskiego. Po
prostu urodziłem się po to, aby być dyrygentem i niczym
innym. Nie potrafiłem nagiąć się do biernej uległości wobec
tego, co mnie spotkało.
Dwa lata temu postanowiłem wrócić niejako do punktu
wyjścia. Popełnienie samobójstwa wcale nie było dla mnie
łatwe technicznie.
Jeszcze przed moim wyjściem ze szpitala żona wynajęła
parter willi w cichej dzielnicy miasta, żebym miał czyste
powietrze i spokój. Może ją krzywdzę, ale podejrzewam, że
moje kalectwo w jakimś sensie jej dogadzało. Byłem
całkowicie na nią skazany, potrzebowałem jej opieki, a ona
miała okazję poświęcać się, co jak mi się wydaje,
satysfakcjonowało ją. Spełniała różne moje kaprysy i wcale
nie zdziwił jej projekt pewnych zmian w domu.
W każdy pogodny dzień wyjeżdżałem wózkiem na taras.
W ten sposób domu nie opuszczałem od lat, a właściwie
nawet nigdy nie oglądałem go od frontu. Żona proponowała
mi wyjazdy na urlop, ale odmawiałem. Nie miałem ochoty
obwozić się z moim kalectwem.
Realizację mojego planu zacząłem od prośby o wykonanie
specjalnej pochylni, która umożliwiłaby mi pokonanie tych
kilku stopni prowadzących od drzwi frontowych do furtki.
Pochylnia musiała być dość stroma, bo było mało miejsca.
W ten sposób jedynie drogę w dół mogłem pokonać
samodzielnie, i to przy zachowaniu ostrożności, żeby nie
nabrać zbyt dużej prędkości. Wykonałem kilka prób i przekonałem się, że pochylnia może całkowicie spełnić przeznaczone jej zadanie. Następnie wymogłem na lokatorach domu, aby nie zamykali furtki. W ten sposób mogłem wyjechać prosto na ulicę. Wąska i zacieniona prowadziła do innych podobnych uliczek, na których nigdy nic się nie działo. Z rzadka i raczej wolno przejeżdżały tylko samochody mieszkańców willi. Jedyny wyjątek stanowiły karetki pogotowia. Tędy właśnie jeździły na sygnałach, wracając do szpitala. Ambulans mogłem widzieć z daleka. jak skręcał w naszą ulicę. Ze stoperem w ręku obliczyłem czas potrzebny na przebycie odcinka od rogu do furtki domu. Okazało się, że wynosi on dokładnie pięćdziesiąt sekund, i co ważniejsze, jest to wielkość stała. Zrobiłem kilka prób zjazdu z pochylni i wyjazdu na jezdnię. Obliczyłem dokładnie, ile trzeba czasu, żeby spotkać się z nadjeżdżającą karetką. Zaczekałem na odpowiedni moment i...
To straszne. Karetka mogła przecież wieźć rodzącą kobietę.
Ale nie wiozła. Tu nie mogło być przypadku. Jedynie w ten sposób mogłem wymazać moje stracone lata kalectwa przez powtórzenie tamtej sytuacji sprzed lat. Wyzwałem los i on o tym wiedział, zaaranżował nasze spotkanie spotkanie samobójców.
- Która godzina?
Przecież doskonale wiesz, że nadal za dwadzieścia dwie pierwsza.
Czy ci ludzie w białych kitlach, tam na dole, ciągle jeszcze próbują nasze ciała przywrócić do życia?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wzory na granice kart kontrolnych
Budowa na granicy działki sąsiada będzie łatwiejsza
Fizyka 1 24?le na granicy ośrodków 2013 r
NST05?la plaska na granicy osrodkow
lady pank na granicy
Na granicy czasu i przestrzeni z Mickiewiczem [Nad wodą wielką i czystą…]
19 ADSORBCJA NA GRANICY FAZ CIAŁO STAŁE CIECZ WYZNACZANIE ADSORBCJI BARWNIKA NA WĘGLU AKTYWNYM
adsorpcja na granicy faz
17 ton marihuany odkryto w tunelu na granicy z Meksykiem
F19?le na granicy o rodk w
Adsorpcja na granicy faz ciało stałe ciecz Wyznaczanie izotermy adsorpcji na węglu aktywnym
Co trzeci Polak na granicy płacy minimalnej
Niesołowski na granicy obłędu
zespoły szybkiej interwencji na granicy Rozp WE 867 07
na poludnie od granicy na zachod od slonca muza?mo

więcej podobnych podstron