Zbigniew Nienacki
Raz w roku w Skiroławkach
. 15 .
O tym, jak u doktora zapachniało miętą i piołunem oraz o kobiecie, która
chciała mieć dziecko z Kłobukiem
Psy ujadały koło furtki w bramie - monotonnie, niezbyt zajadle.
Doktor Jan Krystian Niegłowicz odłożył na stół książkę, podniósł się z fotela, w
sieni wzuł filcowe buty i wcisnął na głowę czapkę z borsuka. Miał na sobie gruby
mu szlafrok, ale na ganku wiatr przeniknął go do gołej skóry i ukąsił w twarz
jak dzikie zwierzę. Świecąc latarką, ponieważ noc była mroczna, szedł doktor do
furtki aleją huczących od wiatru świerków i zastanawiał się, kto o tak późnej
porze, w złą pogodę przybył do niego, aby zmącić mu spokój. Czy któraś kobieta
rodzić zaczęła? A może jakiś podróżny zmarzł w drodze do domu, zepsuł mu się
samochód albo dyszel złamał, i szukał pomocy w pierwszej i brzegu zagrodzie?
Za furtką stała kobieta w czarnej chusteczce na głowie i
ramionach, a że była nieruchoma wydawała się czarnym pniem, który raptem wyrósł
za płotem.
- Kim jesteś i czego chcesz? - zapytał.
Do starszych kobiet zwracał się przez "ty", a na "pani" mówił
jedynie do tych, z którymi zdarzyło mu się mieć przyjemność.
Jestem Justyna poryw wichury przyniósł mu trochę syczące imię.
- Nie znam takiej - odparł doktor i ruchem ręki uciszył psy,
które mimo jego obecności od czasu do czasu ujadały na obcą kobietę.
Za Dymitra Wasilczuka wyszłam za mąż i mieszkam po sąsiedzku.
Starego Watsilczuka doktor dobrze znał, gdyż jego dom sąsiadował z zagrodą
Makuchowej. Pochodził z daleka i miał trzech synów, którzy kiedyś pracowali w
nadleśnictwie. Po śmierci starego dwaj synowie wyjechali do pracy w kopalni i
wkrótce dorobili się samochodów. Trzeci, Dymitr, został w Skiroławkach na
maleńkim gospodarstwie, trochę kłusował w lesie i na jeziorne, trochę pracował
na zrębach. Przed dwoma laty przywiózł młodą dziewczynę, ale jej nikomu nie
pokazywał, nawet do sklepu po zakupy nie puszczał. Widywał doktor od czasu do
czasu jakąś kobietę, która kręciła się między domem i małym ogródkiem, ale że
latem czy zimą miała chustkę na głowie, tedy twarzy jej nie zapamiętał.
- Czego chcesz ode mnie, Justyno''
- Dziecka nie mam - odrzekła. - Dwa lata z sobą żyjemy i
dziecka nie noszę.
- To nic. Czekać trzeba i rok jeszcze. A może i drugi rok.
- Dymitr mnie bije. Mówi, że jestem jak suche drzewo, które
wyciąć trzeba.
- Przyjdź jutro do ośrodka zdrowia w Trumiejkach. Dam ci
skierowanie do lekarza w mieście.
Ale - młoda kobieta stała przed bramą jak pień drzewa, który
wyrósł niespodziewanie w jeden wieczór.
- Pan też jest doktorem - rzekła nieco głośniej, bo znowu
zahuczały świerki.
- Są różni doktorzy, Justyno - wyjaśnił łagodnie. - Od bólu
zęba i od bólu głowy. Od bólu w krzyżu i od dzieci. Do miasta ci dam skierowanie
i tam cię zbadają.
Lecz ona stała jak pień drzewa.
Do miasta mnie Dymitr nie puści, a dziś leży w domu pijany. Pan
też jest doktorem. Do rana będę tak stała, aż mnie pan zbada i powie czy na
śmierć zasługuję. Jajek panu przyniosłam cały koszyk. I wypatroszonego koguta.
Mówiła wolno i śpiewnie. I czy może to wiatr w świerkach
sprawił, a może samotność w domu, bo zdało się doktorowi, iż głos jej jest
słodki i zniewalający. Tedy włożył klucz do zamka w furtce i otworzył ją przed
Justyną, a potem powiódł aż na ganek i wpuścił do sieni. Ani myślał ją zbadać,
bo wiedza medyczna mu mówiła, że dwa lata bez dziecka nie dają powodu do
niepokoju. Ale słowa pociechy i nadziei przydawały się każdemu, a jemu też mogło
być miłym słuchanie śpiewnej mowy.
Pod chustką w prawej ręce trzymała koszyk z jajkami i
wypatroszonym kogutem. Kazał jej koszyk zanieść do kuchni, a później wpuścił
kobietę do swego gabinetu, w którym stara Makuchowa co dzień paliła w piecu, tak
jak jej to kiedyś kazał, ponieważ lekarz zawsze, o każdej porze dnia i nocy może
mieć pacjentów.
Był ów gabinet chlubą doktora i jakby źródłem jego ukrytej
siły, skąd czerpał swą wiarę w rozum ludzki i w swój własny talent. W bieli
ścian, parawanu, biurka i szafek lśniących przejrzystymi szybami oczyszczał
swoje myśli i doznawał wtajemniczenia w ludzkie sprawy. Tu miał to swoje
miejsce, gdzie jego wspaniała przeszłość jednocześnie stawała się
teraźniejszością i przyszłością, jakby czas nagle się dla niego zatrzymał. Bo
choć rola takiego jak on lekarza wiejskiego ograniczała się zazwyczaj do
decyzji, gdzie i pod jakim adresem skierować chorego, to przecież nie chciał,
jak inni, swój warsztat lekarski ograniczyć do słuchawek i bloczka z receptami,
bo zdawało mu się, że stałby się wtedy jak cieśla Sewruk, który sprzedał swoje
dłuta, i ośnik, a nawet siekierę. Miał tedy w swym gabinecie i kanapkę ceratową
pokrytą czystym prześcieradłem, i fotel ginekologiczny, aparat do kroplówki,
szafkę z narzędziami chirurgicznymi, aparat do sterylizacji strzykawek i igieł,
lampę kwarcową, wzierniki, lusterko do badań laryngologicznych, a także wiele
innych przyrządów, jak kleszcze wszelakie, lśniące niklem pincety i nożyce. A
choć ich prawie nigdy nie używał, to przecież cieszyły jego oko i wzmacniały
wiarę w siebie, podobnie jak wzmacniały ją księgi lekarskie, oprawione w dermę i
ustawione równiutko na półce. Posiadał też doktor wagę lekarską i wagę dla
niemowląt oraz zamkniętą na klucz szafkę pełną lekarstw. Gdy przyjmował kogoś
prywatnie, lubił mu sam wręczać lek i dopilnować, aby chory brał to, co mu
nakazał. Na ścianie gabinetu znajdowała się podświetlona żarówką szklana tablica
do kontroli wzroku, na biurku sterczał aparat do ciśnienia krwi oraz leżała na
czerwono oprawiona gruba księga, w której, jak mówiono, zapisywał doktor również
sny swoich pacjentów. Wszystkie te przedmioty musiała Makuchowa codziennie
odkurzać bardzo starannie, a gniewał się doktor, gdy znalazł odrobinę kurzu w
biało emaliowanej spluwaczce. Stronami trochę kpili z Niegłowicza niektórzy
lekarze wiejscy, jak choćby pani Jolanta Kuraś, pediatra, która jako lekarz
ogólny przyjmowała w Trumiejkach na przemian z Niegłowiczem, a w swym mieszkaniu
w ogóle żadnego gabinetu nie posiadała. Inni jednak byli zdania, że prawdziwego
kowala poznać po kuźni, szewca po warsztacie, a lekarza po gabinecie. I co tu
dużo gadać, jeśli kogoś w okolicy naprawdę coś rozbolało, to wolał nałożyć drogi
i jechać do Skiroławek, niż iść do pani Kuraś i kłaść się w jej mieszkaniu na
starej wersalce. Kiedyś, gdy przed czternastoma laty zamieszkał w domu swego
ojca, chorążego Niegłowicza, gorszyli się niektórzy ludzie jego poradom i
zaleceniom. Opowiadano, że żonie Józefa Ziętka, drwala, która po piątym dziecku
źle została zeszyta i przyrodzenie miała okropnie duże, przez co mężowi było
nijako z nią sypiać, powiedział doktor: "niewiasta ma jeszcze inne otwory, które
mężczyźnie mogą dać zadowolenie". Ale co konkretnie miał na myśli, tego nikt od
Ziętkowej nie mógł się dowiedzieć, przez co zgorszenie stało się jeszcze
większe. A skoro już większe być nie mogło, tedy stało się mniejsze, a wreszcie
znikło zupełnie. Bo jak się tak przyszło dłużej zastanawiać nad tymi sprawami,
to okazywało się, że w rzeczy samej dobra gospodyni niczego nie powinna
marnować, a drwal Józef Ziętek nie musiał pozostać nieszczęśliwy tylko dlatego,
że jego żonę jakiś kiepski lekarz źle zeszył po porodzie. Z czasem więc zaczęto
w Skiroławkach chwalić swego lekarza i sławę jego roznosić po okolicy. Pisarz
Lubiński opowiadał w największej tajemnicy, że przed wieloma laty młody
Niegłowicz znany był w stolicy jako świetnie zapowiadający się ginekolog,
którego rozchwytywały kobiety. Ale zakochał się w niejakiej Hannie Radek,
kobiecie niezwykłej piękności, która o niego tak była zazdrosna, że zabroniła mu
się w ogóle stykać z innymi kobietami, co zmusiło Niegłowicza do zdobycia
kwalifikacji lekarza chorób wewnętrznych. Doktor jednak wyśmiewał tego rodzaju
legendy, twierdząc, że gdy po tragicznej śmierci żony zdecydował się wrócić do
Skiroławek i zostać lekarzem wiejskim, jego ginekologiczna specjalizacja okazała
się mało przydatna i dlatego przez pięć lat, dwa razy w tygodniu, dojeżdżał do
kliniki w wojewódzkim mieście, aż zdał egzamin internistyczny pierwszego
stopnia. Ludzie jednak w Skiroławkach woleli wierzyć w opowieść pisarza
Lubińskiego, co było jeszcze jednym dowodem, że prawda artystyczna zawsze
tryumfuje. Ci zresztą, którym kiedyś dane było jeden jedyny raz ujrzeć w
Skiroławkach żywą Hannę Radek (bo potem wielu oglądało już tylko alabastrową
urnę na cmentarzu) potwierdzali, że była niezwykle piękna, a dla takiej istoty
nawet taki mężczyzna jak doktor Jan Krystian Niegłowicz mógł zrezygnować z
zaglądania w krok innym kobietom, choć miał ku temu talent i odpowiednie
kwalifikacje.
Zdejmij z siebie chustę i powieś ją na wieszaku. - Powiedział
doktor Niegłowicz do Justyny, gdy znalazła się w jego gabinecie. - Następnie
usiądź wygodnie na tym małym, kręconym taboreciku, który stoi przed moim
biurkiem.
Ujrzał przed sobą doktor młodziutką kobietę o białej cerze z
lekkimi piegami i, co było dziwne przy tak jasnej karnacji skóry, ciemnymi
łukami brwi i czarnymi rzęsami wokół piwnych i smutnych oczu. Czy były one w
rzeczy samej smutne, czy takie się doktorowi zdały, tego nie wiedział. Ale czuł,
że jest w nich coś niezwykłego, jakby ta kobieta patrzyła nie na niego, lecz
obserwowała jakiś smutny pejzaż w nie znanej nikomu krainie. Twarz miała z
wystającymi kośćmi policzkowymi, łagodnie zaokrągloną brodą i dużymi ustami o
wargach spierzchniętych od wiatru. Usta były lekko rozchylone w delikatnym
uśmiechu, który przeczył smutkowi oczu, w szczelinie warg połyskiwała odrobina
śliny i białe zęby z wyraźną szczeliną między górnymi siekaczami. Zadziwił
doktora blask bijący od jej włosów, z pozoru ciemnych, ale przecier rzucających
w koło czerwony refleks. Puszyły się nad uszami i nad czołem, tu i ówdzie
skręcone w pukle. Wydawało się doktorowi, że to nie włosy a czapka jakaś
mechata, z rudą lub czerwoną nitką, która połyskuje odcieniem miedzi i złota.
Konchy małych uszu prześwitywały różowe jak wnętrza delikatnych muszli, do
płaskiego i niewysokiego czoła przylgnęły trzy podobne do półksiężyców kosmyki i
niemal stykały się ze smugami gęstych brwi. Biała szyja wychylała się z jeszcze
bielszego od ciała kaftanika, wyszywanego krzyżykami w jakiś nieczytelny wzór,
gdyż resztę jego krył szary, rozpinany i przodu sweter z grubej wełny. Pod
oczami kobiety dostrzegł doktor głębokie sinawe cienie, które nie tylko mówiły
mu o jej zmęczeniu, trosce lub niewyspaniu, leci przejmowały go jakąś ogromny
tkliwością, jakby jej cierpienie stało mu się niezwykle bliskie i od dawna
znajome. Patrzył na nią i nie widział w niej nic ładnego, a zarazem wydawała mu
się niezwykle piękną. Ogarnął go zmysłowy niepokój, z niezwykłą siłą zapragnął
pójść za jej wzrokiem w ową nieznaną krainę smutku.
Jeszcze raz rzucił na nią spojrzenie i zdziwił się, że jej
twarz i szyja wydały mu się dotąd białe, bo gdy uderzał go w oczy czerwonawy
blask jej włosów, zarazem ta twarz i szyja stawały się różowawe jak wnętrza
uszu.
Przerzucił kartki swej czerwonej książki i ujął w palce
długopis. Pytał i notował odpowiedzi, nie patrząc odtąd na nią i zastanawiając
się, czy nie powinien na tym poprzestać, wypisując skierowanie do szpitala w
mieście. Dwa lata pożycia z mężczyzną to było jednak zbyt mało, aby zechcieli
się tam zająć nią poważnie. Ale tak czy inaczej ogólne badanie wydawało się
konieczne.
Miała dziewiętnaście lat, już dwa lata żyła z mężem.
Miesiączkowała regularnie od trzynastego roku życia, wyraźnie odczuwało
owulacje. Nie przeszła żadnych chorób zakaźnych, matka jej zginęła, gdy miała
trzy lata. A do zamążpójścia wychowywała się u ciotki. Matkę jej zabił ojciec
siekierą, bo przez całe lata nie zachodziła w ciążę, a gdy wreszcie urodziła
Justynę, ojciec wmówił w siebie, że zapłodnił ją szatan. Powiesił się w szpitalu
dla psychicznie chorych.
- Dymitr mówi, że jestem taka sama jak matka. Nie urodzę z nim,
chyba że i mnie szatan zapłodni swoim nasieniem. Ale mnie zapłodni Kłobuk, Śni
mi się co noc, że siedzi na belce w oborze, a potem spada na mnie rano, gdy idę
do obory doić naszą krowę. Boję się go, lecz chce, żeby się to stało.
Mówiła wolno, śpiewnie, spokojnie, jakby opowiadała o sprawach
zwykłych i naturalnych. Wyraz jej oczu nie zmienił się, nie wstydziła się
wyznań, a nawet chyba odczuwała jakąś ulgę, że może się komuś zwierzyć że swych
pragnień. W rozchyleniu ust pojawiło się coś wyzywającego i bezwstydnego.
- A co ci się jeszcze śni`?
- Samolot. Często śni mi się także lecący po niebie samolot.
Widzę go jak się srebrzy, słyszę jego warkot, a potem nagle zaczyna spadać na
naszą zagrodę, na mnie.
- To strach, Justyno. To lęk, że podobnie jak matka nie
zajdziesz w ciążę i Dymitr cię zabije, jak twój ojciec zabił twoją matkę. Ale
chyba wiesz, że szatan nie może zapłodnić kobiety, ani nie może tego zrobić
Kłobuk.
- Wiem - kiwnęła głową. - Ale pragnę mieć dziecko. Dlatego tu
przyszłam.
Bez odrobiny wahania czy wstydu powiedziała mu, że pierwszym i
jedynym mężczyzną, który w nią wszedł, był Dymitr. Lubiła to, co jej robił, lecz
tylko z początku, no, może przez rok. Bo potem powiedział jej, że jest jak pusta
dziupla, w którą można lać nasienie, a i tak nic nigdy w niej nie wykiełkuje. I
odtąd co noc czekała, aż ją napełni nasieniem, pragnęła je w sobie zatrzymać,
ale ono z niej uciekało. Od roku tak się z nią dzieje; wstrzymuje swoją rozkosz,
bo inaczej coś się w niej kurczy i wypycha nasienie, więc tylko leży i czeka,
aby w niej coś pozostało i zaczęło kiełkować. Co noc ma mokre uda i śni o
Kłobuku na belce w oborze. Przedwczoraj zobaczyła tam własnego koguta. Zabiła
go, wypatroszyła i przyniosła doktorowi razem z koszykiem jajek. Teraz prosi,
aby pomógł jej zatrzymać w sobie nasienie.
- Tego nie można zrobić - oświadczył. - Nasienie ma malutkie
nóżki i samo wędruje w głąb kobiety.
- To dlaczego nie wędruje we mnie?
- Nie wiem. Niełatwo wyjaśnić taką sprawę.
- Niech więc pan we mnie zajrzy. Może tam jest jakaś brama
zamknięta obydwoma rękami chwyciła dłoń doktora, w której trzymał długopis
zawieszony nad kartą czerwonej księgi. A potem pochyliła się i szorstkimi od
wiatru wargami przylgnęła do jego palców.
- Uspokój się, Justyno - odrzekł łagodnie i zabrał jej swoją
rękę.
Zaczęła się rozbierać, pośpiesznie rozpinając guziki swetra.
- Zaczekaj chwilę powiedział.
Najpierw zbadał jej ciśnienie krwi, które okazało się
najzupełniej prawidłowe. Tętno zaś miała miarowe, 72 uderzenia na minutę.
Obejrzał jej paznokcie u rąk, potem zajrzał w oczy. Objaw Stellwaga był ujemny,
podobnie jak objaw Graefego i Móbiusa. Postawił krzesło tuż za nią i od tyłu
ujął palcami jej szyję, rozkazując, aby zrobiła głęboki wdech. Przyjrzał się jej
zębom, zajrzał w gardło, naciągnął skórę na policzkach, zauważając odrobinę
zmniejszone napięcie. A gdy tak stał blisko niej, nagle owiał go zapach jej
ciała i włosów - woń szałwii, piołunu i mięty. Jeszcze raz pochylił twarz ku jej
włosom, aby upewnić się czy nie myli go węch, ale zbyt dobrze znał woń suszonych
ziół.
- Pachniesz łąką - stwierdził ze zdziwieniem.
- Bo wczoraj, jak mnie zaczął bić, uciekłam z domu i spałam na
sianie w oborze. A nasze siano jest z tej łąki koło pana, pełne ziół.
- Szałwia, mięta, piołun - przytaknął.
- A najwięcej jest mietlicy i choszczki - podniosła ku
doktorowi swoją twarz oczami już bez smutku, lecz z podziwem, że doktor tak
dobrze zna ich łąkę nad jeziorem. I westchnęła z ulgą, bo skoro doktor zna łąkę,
to może i pozna jej dało tak samo dokładnie.
Starannie układała swoje rzeczy na obrotowym taboreciku.
Sweter, kaftanik wyszywany krzyżykami. szeroką i długą spódnicę z czarnego,
wełnianego materiału, zielonkawe, robione szydełkiem rajstopy, które jej i
majtki zastępowały. Ciało miała różowawe, z gromadką złotych piegów na pełnych
ramionach, klatkę piersiową wysoko sklepioną, piersi duże, nieco obwisłe od
swego ciężaru, brodawki małe i z wąską otoczką o słabej pigmentacji, jak zwykle
u kobiet, które jeszcze nie rodziły. Kąt przeponowo - żebrowy zbliżony był do
prostego, barki szerokie, a gdy weszła na wagę, uwydatniły się duże, wypukłe
pośladki. Nawet na oko odległość między krętarzami wydawała mu się większa niż
szerokość ramion, co znaczyło. że może urodzić dziecko bez żadnych kłopotów.
Włosy na łonie miała czarne i gęste, nie dostrzegł włosów wokół sutek, na piersi
i brzuchu.
- Ważysz za dużo o trzy kilogramy - stwierdził, udając, że nie
dostrzega na jej plecach długich i niemal czarnych krwawych podbiegnięć. To były
sprawy zwyczajne w tych stronach, inne nosiły sińce na piersiach, na szyi, na
brzuchu.
Jej niewielką nadwagę określił według wzoru Lorentza, ale nie
ukrywał przed sobą, że woli kobiety tęższe i na swój użytek przyjmował wzór
Brocka. Nie rozkazał jej od razu zejść z wagi, ale odstąpił na krok i jeszcze
przez chwilę zachwycał się jej tyłem, głębokim wcięciem talii, oraz kształtem
miednicy. Podziwiał delikatne zaokrąglenie dołu pośladków i zaskakująco szczupłe
uda, zwężające się aż do węzłów kolan, łydki niezbyt wydatne i szczupłą kostkę u
stóp dużych, z wyraźnie zaznaczonym podbiciem. Jej włosy znowu połyskiwały
czerwonawo i część swego blasku oddawały plecom, uwydatniając okrągłe dołki nad
pośladkami, przenikając ciało wspaniałą różowością. Takie ciało miała jego żona,
Hanna Radek, ale pomyślał o tym tylko przelotnie, bo od lat nawykł podczas
badania swoje myśli wtłaczać w koryto lekarskiej rutyny.
Wskazał jej kanapkę ceratową, aby usiadła. Nie zakryła dłońmi
łona, jak to niekiedy inne młode kobiety u niego robiły. Jej własna nagość
zdawała się ją samą zaciekawiać. Nie patrzyła zresztą na doktora, ale na swoje
piersi, brzuch i łono, jakby po raz pierwszy w blasku elektrycznego światła
widziała swoje nagie ciało i wierzyła, że za chwilę odkryje w sobie przegrodę,
która zamyka w niej drogę dla nasienia.
Opukując ją zakrzywionym palcem ustalił zakres przylegania płuc
do klatki piersiowej, potem przyłożył ucho do jej pleców, aby wysłuchać szmeru
oddechu. Zadygotała, gdy otarł się o nią swoim całodziennym zarostem, ale dygot
zaraz ustał. Posłusznie oddychała, to płyciej, to głębiej, kaszlnęła kilka razy.
Teraz rozkazał jej położyć się na prześcieradle kanapki. Ustalił granice
stłumienia względnego i bezwzględnego, zbadał tony serca, głośność, miarowość,
dźwięczność, stosunek przerw między tonami. Trochę dłużej niż to być musiało
ucisnął policzkiem spłaszczoną, ale wciąż wypukłą lewą pierś, bezwiednie
doznając przyjemności od ciepła jej ciała i zapachu skóry, delikatnego potu i
woni owczej wełny, która przeniknęła z jej swetra i jakby wessała się w ciało.
Miał zimne końce palców, toteż znowu drgnęła leciutko, gdy
zaczął obmacywać jej dziewczęcy, twardy brzuch. Żołądek, wątroba, okolice
pęcherzyku żółciowego, trzustka i okrężnica - nigdzie najmniejszej bolesności
czy powiększenia.
Jego dłonie i palce wędrowały na odwiecznych szlakach
lekarskich czynności, zagłębiały się w nią, czując sprężystość młodego ciała i
cudowną gładkość skóry, bez najmniejszej skazy, znamienia czy wyprysku. Końce
jego palców rozgrzały się i nagle poczuł ciepło, gdzieś w głębi siebie, jakby w
swym sercu.
- Masz piękne ciało, Justyno - powiedział cicho, przesuwając
swoją dłoń z szorstkiego od włosów łona na niewielką wypukłość brzucha i
zatrzymując ją przy głębokim dołku niedbale kiedyś uciętej pępowiny.
Uniosła nieco głowę z małej poduszki i spojrzała na swój
brzuch, na jego dłoń o długich, lekko rozchylonych w tej chwili palcach, która
leżała na niej jak biała rozgwiazda.
Niewiele kobiet ma tak piękne, gładkie, różowe ciało. Dymitr
nie powinien cię bić. Zostałaś stworzona do pieszczot.
Głowa jej opadła na poduszkę. Patrzyła w sufit, usta jej
rozchylił uśmiech śmielszy niż dotąd, aż błysnęły jej duże zęby.
- Wiem. Bo lubię, gdy się mnie dotyka. Dałabym się zagłaskać na
śmierć - jej stłumiony śmiech odczuł w jej brzuchu, pod swoją dłonią.
Po chwili dodała w zamyśleniu:
- Ale miłość musi dać owoc. A ze mnie wszystko wycieka. Co rano
mam mokre uda.
- Jesteś zdrowa - stwierdził sucho i wstał z kanapki.
Zrozumiała te słowa jako nakaz ubrania się. Gwałtownie usiadła.
Jej oczy pociemniały z gniewu, a usta zacisnęły się w wąską szparkę.
- Przyniosłam panu koguta i kosz pełen jajek. Wszystko ze mnie
wycieka. Jestem jak pusta dziupla!
Po raz pierwszy podniosła głos. Zaskoczyło go, że dał się jej
oszukać. Ujęła go swoją łagodną śpiewnością, a teraz jakby zobaczył w niej kogoś
nowego. Wrzaskliwą, wiejską kobietę, ogarniętą jedynym uczuciem - pragnieniem
macierzyństwa.
Był zły na siebie za słowa o tym, że została stworzona do
pieszczot. Tak naprawdę, żadna kobieta nie została stworzona do pieszczot.
Wszystko czego się o nich kiedykolwiek nauczył, mówiło, że były przede wszystkim
samicami ludzkiego gatunku, u których każdy organ podporządkowany był jednemu
celowi: zapłodnieniu, ciąży, wykarmieniu niemowlęcia. Jeśli miały jeszcze do
spełnienia jakieś funkcje - uczyły w szkołach, rządziły, pisały wiersze - leżało
to już poza zasięgiem zainteresowania ginekologii. I jeśli nawet rację mieli ci,
co powiedzieli, że przeżywana z mężczyzną rozkosz odróżnia samicę ludzką od
samicy małpy, to prawdą było także, iż plemnik zapładniał jajo bez udziału
czyjejkolwiek świadomości, bez pieszczot czy przeżywanej rozkoszy.
- Tam jest fotel - wyjął z szafki gumowe rękawiczki.
Nie wiadomo dlaczego nagle zapragnął, aby w nim dojrzała
mężczyznę, zawstydziła się go choć przez chwilę, a on by musiał przełamać jej
kobiecy wstyd. Ale ona była bezwzględna w swoim pragnieniu odkrycia zamkniętej
bramy do swego wnętrza. Zresztą, skąd mógł wiedzieć, ile godzin nocnych minęło,
zanim zdecydowała się przyjść do niego, choć wiedziała, że będzie się musiała
rozebrać i ukazać obcemu mężczyźnie swoje wnętrze. Może po tysiąc razy
przeżywała swój wstyd, gdy przed uderzeniami pięści Dymitra kryła twarz w
poduszce i brzuchem przywierała do siennika?
Narządy płciowe miała dobrze rozwinięte, mniejsze wargi
wstydliwe były wydatne, różowawoczerwone i tylko łechtaczka, kiedy ją dotknął
palcami, wywoływała odruch lekkiego bólu. Pomyślał, że ten kogut na belce nie
był aż tak niewinny, jak mu to opowiadała, nie zjawił się tylko w snach, ale i w
marzeniu, koił jej pożądanie i tęsknotę. Dwa palce w gumowej rękawiczce wsunął
jej w pochwę, a lewą rękę położył na brzuchu, tuż nad spojeniem łonowym.
Przesunął palce w prawo, potem w lewo, badając stan jajowodów i jajników,
następnie we wzierniku obejrzał błonę śluzową. Była bez nadżerek i upławów
ropnych. Macicę miała bez tyłozgięcia, bez bolęsności, co sprawdził poruszając
jej trzonem.
W pewnej chwili odczuł na sobie spojrzenie jej oczu, zerknął ku
niej i zobaczył na ustach Justyny lekki uśmiech, który wydał mu się tryumfujący,
jakby odniosła nad sobą lub może nad nim jakieś sobie tylko wiadome zwycięstwo.
Zauważywszy, że na nią spojrzał, przymknęła oczy i patrzyła odtąd na niego spod
przymrużonych rzęs, nieruchomo i władczo, jakby posiadłszy tajemnicę jej ciała,
stał się zarazem jej własnością. Lecz było to tylko krótkie, ulotne wrażenie,
które zlekceważył.
- Ubierz się. Jesteś zdrowa i możesz mieć dzieci - rzekł
krótko, zdejmując rękawiczkę.
Nie był w stanie stwierdzić, czy jajowody są drożne. Ale tego
rodzaju badania należało przeprowadzać w specjalistycznej klinice - persuflacja
z kinograficznym zapisem, histerosalpinografia, biopsja błony śluzowej macicy,
leparyskopia i wiele innych skomplikowanych czynności, z których niejedna mogła
być nawet niebezpieczna dla zdrowia i uciekać się do nich należało tylko w
ostateczności.
A ta dopiero dwa lata żyła z mężczyzną. Zresztą, czy statystyki
nie mówią, że tylko w czterdziestu przypadkach na sto wina za brak dziecka kryła
się w kobiecie? Zawsze, zanim skierowało się kobietę na długie i męczące
badania, należało poddać badaniu mężczyznę, co było proste i łatwe.
- Nie znalazłem w tobie żadnych powodów, abyś nie mogła mieć
dziecka - powiedział, siadając znowu za biurkiem. - Jutro lub pojutrze przyślij
do mnie swego męża. Dam mu skierowanie do szpitala, gdzie zbadają jego nasienie.
Odniósł wrażenie, że go nie zrozumiała.
- Przyślij do mnie Dymitra - powtórzył.
- Dymitra? - zdumiała się, zapinając guziki swetra.
- Tłumaczę ci przecież, że wina może być nie w tobie, ale w
nim. Należy go zbadać.
Znowu powędrowała wzrokiem gdzieś w sobie tylko znaną krainę.
Ale przecież jego słowa dotarły do jej świadomości.
- On nie zgodzi się przyjść. Zabije mnie, jeśli mu powiem, że
tu byłam.
Wzruszył ramionami.
- Zrobisz jak chcesz. Lecz jeśli naprawdę zależy ci na dziecku,
przyślij do mnie swego męża.
Pokiwała głową i raptem doktor doznał uczucia, że ta młoda
kobieta po raz trzeci zmienia się w jego oczach. Ujrzał jej roześmiany wzrok,
rzucony mu jak wyzwanie.
- To jednak nie ja. To Dymitr - jej plecy zatrzęsły się od
tłumionego śmiechu.
- Nie powiedziałem tego - Niegłowicz surowo ściągnął brwi, choć
był przyzwyczajony, że podobne rozmowy z prostymi kobietami bywały niekiedy
kłopotliwe. - Wyjaśniłem ci tylko, że należy również i jego zbadać.
- Ja jestem zdrowa. Pan tak powiedział - przestała się śmiać.
Wstał zza biurka, podszedł do wieszaka i podał Justynie
chustkę. A ponieważ ona wciąż jeszcze siedziała na taboreciku, narzucił chustkę
na jej ramiona i znowu od jej włosów zaleciał go zapach szałwii, mięty i
piołunu. Zrozumiała, że każe jej odejść. Wstała i zbliżyła się do doktora.
- Co noc leje we mnie swoje nasienie. Mówi, że jestem jak pusta
dziupla. Ale gdyby ktoś inny we mnie wlał, to brzuch urósłby mi jak beczka.
- Przyślij do mnie Dymitra - powtórzył stanowczo i poczuł się
zmęczony. Narzuciła chustkę na głowę. Oczy miała rozumiane, a usta rozchylone
jak do pocałunku. Ale może to tylko jemu wydawało się, że tak właśnie je
rozchyliła i przez moment dostrzegł w wyrazie jej twarzy nagle objawioną
namiętność. Obróciła się na pięcie i wyszła z gabinetu. Poruszała się pewnie,
jakby w domu doktora była wiele razy. Bez słowa skierowała się do kuchni, wyjęła
jajka z koszyka i ułożyła je w miednicy, która stała na szafce. Oskubanego
koguta przesunęła na stole bliżej okna i chłodu.
Na dworze wciąż huczały świerki, a psy kuliły się na ganku.
Świecąc latarką doktor odprowadził Justynę do furtki.
- Dziękuję - powiedziała na pożegnanie swoim śpiewnym głosem.
Po chwili zniknęła w mroku i wiatr zagłuszył skrzypienie śniegu
pod jej wysokimi bucikami. Niegłowicz wrócił do swego gabinetu, aby zgasić w nim
światło i poczuł woń szałwii, piołunu i mięty.
A ona szła w ciemnościach po leśnej drodze i choć pamiętała. że
latem, tuż obok, mężczyzna bez twarzy udusił małą Haneczkę, to przecież nie
odczuwała ani odrobiny lęku. Miała wrażenie, że wciąż jeszcze po jej nagim ciele
wędrują palce doktora, że wdycha przesycony tytoniem zapach jego oddechu, czuje
jak ostrożnie rozchyla jej koralowy grzebień i szuka przegrody w głębi. Ale nie
znalazł jej, bo była głęboko jego palce w rękawiczkach, jeszcze głębiej niż
wchodzi w nią Dymitr. To on był wszystkiemu winien, z jałowym mleczem nasienia,
głupi i ciemny Dymitr, który co noc lał w nią swoje nasienie i bił potem po
plecach zaciśniętą pięścią. Ofiarowała doktorowi swojego Kłobuka, który czatował
na nią na belce obory. Ciekawe, czy i teraz jeszcze się jej przyśni lub
przyjdzie w marzeniu, skoro ona sama łeb mu ucięła, wypatroszyła, oskubała z
piór i zaniosła do domu doktora.
Mijając rozjarzone światłami okna leśniczówki Blesy aż
zatrzymała się na chwilę koło starej sosny, bo zabrakło jej tchu od
niespodziewanego pożądania. Czuła bowiem znowu zimne i delikatne końce palców
doktora na swoim ciele.
następny
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
15 315Program wykładu Fizyka II 14 1515 zabtechnŁódzkiego z311[15] Z1 01 Wykonywanie pomiarów warsztatowych15 Wykonywanie rehabilitacyjnych ćwiczeń ortoptycznychid24710 15 5815 7 2012ComboFix 15 1 22 2 2015rwięcej podobnych podstron