Otoczenie wobec Polaków
O stosunku do zesłańców miejscowej ludności oraz lokalnych władz
administracyjnych i kierownictw przedsiębiorstw zatrudniających Polaków
wnioskować można przede wszystkim na podstawie relacji samych deportowanych.
To oczywiście nie daje pełnego obrazu, a raczej eksponuje tylko odczucia jednej
strony. Mówić więc można przede wszystkim o tym, jak Polacy odbierali postawy i
zachowania wobec nich, jak utrwaliły się one w ich pamięci. Lektura większej liczby
wspomnień skłania przy tym do przypuszczenia, iż problematyka stosunku do
zesłańców jest jednym z tych obszarów, które szczególnie podatne są nie tyle może
na konfabulacje, ile na przemilczenia i zniekształcenia polegające na pomijaniu bądz
łagodzeniu opisów niektórych zjawisk. Stosunkowo nieliczne są relacje
przedstawiające epizody, w których drastycznie ucierpiała ludzka godność autora, na
szwank narażony został jego honor, był on maltretowany fizycznie lub psychicznie,
zwłaszcza gdy sprawcami tych doświadczeń byli tzw. zwykli ludzie. Jeśli się tego typu
fakty pojawiają, to zwykle ich negatywnymi "bohaterami" są rozmaici funkcjonariusze
systemu radzieckiego. Wspominający, jeśli już piszą czy mówią o traktowaniu
zesłańców w sposób okrutny, poniżający, urągający elementarnym normom
stosunków międzyludzkich, to raczej odnoszą to do całej grupy, a jeśli do jednostki, to
do osoby trzeciej, bardzo rzadko do siebie. Być może decyduje o tym swego rodzaju
zażenowanie, iż było się tak traktowanym, prowadzące nie tyle do wypierania tego z
pamięci, ile do niechęci mówienia o tym. Charakterystyczne, że informacje o takich
właśnie incydentach pojawiają się natomiast w diariuszach, zwłaszcza z pierwszego
okresu zesłania, gdy deportowani stykali się dopiero z takimi czy innymi do nich
odniesieniami.
Wyłaniający się ze wspomnień i nielicznych dokumentów obraz jest w każdym
razie wielce zróżnicowany i złożony. Na ogół pamiętnikarze wyraznie rozdzielali
stosunek do nich ze strony władz i rozmaitych funkcyjnych pracowników instytucji i
przedsiębiorstw radzieckich od stosunku zwykłych ludzi. Nie zawsze podział ten
pokrywa się z dodatnią lub ujemną oceną tego stosunku. Równocześnie dają się
zaobserwować odmienności w opisach zachowań i postaw miejscowej ludności w
zależności od tego, jakiej była ona narodowości. Daleko przy tym do identyczności
opinii zesłańców o danych grupach narodowościowych, co dodatkowo komplikuje
uzyskiwany obraz. W ostatecznym rozrachunku decydowały, jak się zdaje, konkretne
cechy charakterologiczne poszczególnych osób i warunki, w jakich kształtowały się
wzajemne stosunki. Nie bez znaczenia były przy tym zachowania samych Polaków.
Miejscowa ludność była najczęściej wcześniej przygotowywana przez władze na
przyjazd deportowanych z Polski. Prymitywna propaganda plakatowa i ustne
zapowiedzi zwiastowały przybycie "polskich panów", "krwiopijców", "burżujów",
"ciemiężycieli własnego narodu", "wrogów władzy radzieckiej". Aby jeszcze bardziej
zohydzić przybyszów w oczach tubylców, władze uciekały się nawet do
rozpowszechniania informacji o rzekomym zarażeniu polskich rodzin oficerskich
1
chorobami wenerycznymi. Miało to zablokować, a w każdym razie utrudnić kontakty
między zesłańcami, a miejscową społecznością, a przy tym korespondowało z
zaszczepianym obywatelom ZSRR obrazem społeczeństw burżuazyjnych, w których
warstwy posiadające i panujące nie tylko "wysysały krew" z mas pracujących na
podobieństwo jakichś koszmarnych wampirów, ale same przeżarte były zgnilizną
moralną, zepsute do cna.
Starsi ludzie, zwłaszcza jeśli sami doświadczyli zesłańczej tragedii, podchodzili
do tych zapowiedzi często ze sceptycyzmem, choć niejednokrotnie owe
propagandowo kształtowane uprzedzenia odnosiły - przynajmniej na początku -
pewien skutek, wywołując rezerwę, dystans, nieufność, z czasem dopiero
przełamywane w praktyce codziennego kontaktu. Jednak i tam, gdzie pod wpływem
propagandy ujawniły się owe nastroje nieufności i rezerwy, zdarzało się, że po
zmroku, po kryjomu, ktoś zapukał w okno i dał zesłańcom kawałek chleba.
Natomiast znacznie podatniejsza na ową indoktrynację była młodzież. Nie tylko
dawała wiarę zapowiedziom władz, ale czasem uważała za swój obowiązek okazać
niechęć, czy wręcz wrogość przybyłym Polakom. Padały pod ich adresem pogróżki,
wyzwiska, czasem nawet kamienie. Stopień ogłupienia owych młodych ludzi ilustruje
opinia pewnego komsomolca, tak zapisana przez jedną z Polek: "wy wragi, trzeba by
wykopać głęboki dół, wszystkich was władować, polać naftą i spalić, a potem
zasypać". Z drugiej jednak strony polska młodzież dość rychło - przynajmniej w
niektórych miejscowościach - nawiązywała z miejscową bezpośrednie kontakty,
opowiadała o Polsce i własnym życiu w dalekim teraz kraju. Opowieści te były
przyjmowane niekiedy z zaciekawieniem, czasem z powątpiewaniem, tak bardzo
odbiegały od wpojonych sterotypów, ale z niewiarą młodzież radziecka przyjmowała
też opowieści własnych dorosłych o dawnym życiu.
Propagowanemu stereotypowi Polaka-burżuja towarzyszyły zarazem opowieści
o Polsce jako kraju nędzy, głodu i uciemiężenia. Pózniej, w momencie
zadzierzgnięcia się pierwszych kontaktów, rodziło to zabawne pozornie sytuacje: oto
miejscowi zrozumieli już, że to nie żadni "burżuje" przyjechali, lecz głównie kobiety,
starcy i dzieci inteligenckiego, czy wręcz plebejskiego pochodzenia, ale tym bardziej
nie mogli zrozumieć skąd na ich grzbietach futra, porządne ubrania, a na rękach złote
obrączki czy inne jeszcze precjoza, skoro mieli u siebie głodem przymierać.
Stosunek do ludności polskiej podlegał przemianom wraz z ewolucją sytuacji
politycznej i procesem kształtowania się oficjalnych stosunków polsko-radzieckich. W
pierwszym rzędzie dotyczyło to wszelkich przedstawicieli władz, aparatu politycznego
i administracyjnego, funkcjonariuszy państwa i instytucji radzieckich, w tym i
gospodarczych. Pod wpływem owych czynników i propagandy radzieckiej w jakiejś
mierze zmieniały się także postawy i zachowania społeczeństwa radzieckiego.
Niezwykle trudno jednak orzec, kiedy zesłańcy mieli do czynienia z zachowaniami
będącymi demonstracją rzeczywistych postaw, a kiedy z przejawami swego rodzaju
koniunkturalizmu wynikającego po prostu z obawy przed władzą i
podporządkowywania się takim czy innym odgórnym dyrektywom. Początkowo ci,
2
którzy mieli jakąś władzę w ręku byli na ogół do zesłańców nastawieni negatywnie, a
w każdym razie stosunkowo często demonstrowali takie postawy, uważając się
zapewne za wykonawców oficjalnej polityki władz państwowych. Rzecz jednak
znamienna, że o ile w spiecposiołkach północnej Rosji europejskiej i Syberii Polacy
wielokrotnie słyszeli od komendantów i innych funkcjonariuszy, iż przyjechali tam, aby
"zdechnąć", to w odniesieniu do Kazachstanu relacje odnotowują takie zwroty ze
strony przedstawicieli lokalnych władz rzadziej. Zdarzało się jednak, że
przewodniczący kołchozu czy miejscowy szef NKWD oznajmiał zesłańcom, iż są
wrogami narodu i "was na to zdies' priwiezli sztob' wy podochli", że są elementem
niepotrzebnym i szkodliwym i powinno się ich zniszczyć, a tylko humanitarnemu
charakterowi władzy radzieckiej zawdzięczali, iż otrzymali szansę naprawienia swoich
błędów poprzez pracę dla dobra ogółu. Nie zawsze tego rodzaju wypowiedzi były
wyrazem rzeczywistej postawy wobec Polaków. Przykładem może być choćby ów
brygadzista z kołchozu im. Czkałowa w Gieorgiewce, który zapowiedział kobietom
wysłanym do budowy drogi: "Będziecie tak tu pracować, aż się krwią zalejecie i tam
[tu wskazał na cmentarz] będzie wasze miejsce". Okazało się pózniej, że nie był
wcale złym człowiekiem, tylko tak go nauczono odnosić się do Polaków.
Szczególnie złą sławę zyskali funkcjonariusze NKWD. To oni konsekwentnie
niszczyli nadzieje zesłańców na zmianę położenia, zapewniając ich przy każdym
kontakcie, że nigdy już nie wrócą w rodzinne strony, oni swymi wizytami w miejscach
zamieszkania Polaków i ciągłymi wezwaniami do siedzib organów NKWD dawali
deportowanym odczuć, iż są pod nieustanną kontrolą. "Szczególnie dużo zastrzeżeń
mieliśmy do tych "funkcyjnych", do tak zwanej sowieckiej właści" - pisze we
wspomnieniach jeden z deportowanych. - "Ci nam dawali się we znaki. Nastawienie
ich do nas było wrogie, za wszystko, co zrobiło się nie po ich myśli - szykanowano
nas, kazano nam się tłumaczyć po kilka razy, meldować się codziennie po pracy na
NKWD, gdzie trzymano nieraz do północy, po to tylko żeby oświadczyć: - Wy...
Polaczka... wy prychaditie zawtra. I tak dalej. Gnębili nas psychicznie, chcieli nas
rzucić na kolana".
Zdarzały się i przypadki fizycznego znęcania się nad zesłańcami. Np. gdy jedna
z Polek z powodu choroby nie wyszła przez parę dni do pracy, a następnie nie
przedstawiła zwolnienia lekarskiego, została dotkliwie pobita, co w dalszej
konsekwencji przyczyniło się do jej śmierci. Z drugiej strony w relacjach pojawiają się
informacje o publicznie wydanym przez przewodniczącego kołchozu zakazie
wyrządzania zesłańcom jakiejkolwiek krzywdy, a także twierdzenia, iż w czasie całego
pobytu w ZSRR ani razu nie doświadczyli przemocy fizycznej, a nawet nie zostali
zelżeni słownie. To ostatnie należało jednak niewątpliwie do rzadkości. W
społeczeństwie radzieckim zbyt wielu ludzi hołdowało przekonaniu, że słowo nie
zabija i przy lada okazji, a zwłaszcza w stosunku do podwładnych, folgowało
niepohamowanemu językowi, co polskich zesłańców szokowało, niektórzy bowiem
nie dopuszczali nawet myśli, iż z ust człowieka wyjść mogą przekleństwa, które tam
były na porządku dziennym.
3
Na ogół stosunek władz sowchozowych czy kołchozowych, z którymi kontakt
zesłańców był statystycznie najczęstszy, był surowy, oschły, często nieżyczliwy,
bezlitosny. Sprzyjało to gorliwemu, a nawet nadgorliwemu wypełnianiu zadań przez
niższy personel nadzorczy, jakkolwiek wiele tu zależało od osobistych postaw i
predyspozycji tych ludzi. Obok bezwzględnych gorliwców, służbiście realizujących
możliwie najostrzejszy kurs wobec zesłańców, nie dbających w żadnym stopniu o
stworzenie im choćby minimalnych warunków pracy i życia, pojawiali się ludzie
obojętni, egzekwujący po prostu to, do czego zobowiązała ich zwierzchność, nawet
nie zastanawiający się zapewne nad sensem tego, co robili i nad położeniem tych,
nad którymi przyszło im sprawować jakąś cząstkę władzy. Nie można jednak
zapomnieć o tych brygadzistach, majstrach, kierownikach i wyższej kadrze
zarządzającej, którzy starali się - na taką czy inną skalę, w większym czy choćby
bardzo niewielkim stopniu - uczynić los deportowanych lżejszym. Czasem polegało to
na patrzeniu przez palce na niewykonywanie zadań produkcyjnych, tolerowaniu i
tuszowaniu kradzieży, a nawet ułatwianiu ich. Kiedy indziej na znajdowaniu pracy w
sytuacji, gdy faktycznie zatrudnienia dla zesłańców nie było, na przydzielaniu do
lekkiej pracy, ułatwianiu awansu i wyższych zarobków bez koniecznych ku temu
przesłanek, korzystnym rozliczaniu z wykonanej pracy. Wzruszało Polaków choćby
zadbanie przez brygadzistę, by pracujący w stepie zesłańcy mieli wieczorem wodę do
umycia (o co nie było tam łatwo) i przyzwoity nocleg, czy załatwienie przyjęcia
polskiego dziecka do rosyjskiego przedszkola, by w ten sposób wspomóc rodzinę
będącą na skraju wyczerpania. Nie bez znaczenia było wreszcie stwarzanie klimatu
życzliwości, dobrego nastroju.
Wybuch wojny radziecko-niemieckiej spowodował pewną zmianę stosunku do
polskich zesłańców ze strony czynników radzieckich. Polaków uznano w powstałej
sytuacji za czynnik wysoce niepewny, w związku z tym usuwano ich z niektórych
miast, kierując na wieś. W gospodarstwach rolnych pogorszenie się stosunku do
Polaków owocowało m.in. rozdzielaniem matek i dzieci poprzez kierowanie ich do
różnych prac i różnych, niejednokrotnie bardzo oddalonych od siebie ferm, bez
liczenia się np. ze stanem zdrowia. Urzędnicy nastawiali ludność negatywnie do
Polaków. Uważano ich w jeszcze większym stopniu za wrogów, którzy cieszyli się z
porażek radzieckich, co zresztą było faktem. Wśród ludności polskiej pojawiły się
oczekiwanie na zwycięstwo niemieckie nad ZSRR jako na przesłankę wyzwolenia i
powrotu do rodzinnych stron. Skrycie, a czasem nawet jawnie cieszono się z porażek
Armii Czerwonej. Te przejawy radości z wybuchu wojny zostały zle przyjęte przez
miejscową ludność. Okazujących ją Polaków otaczała potem przez pewien czas
"bardzo przykra" atmosfera. Miejscowi czasem nie skrywali także pewnych nadziei na
zmianę swego położenia (zwłaszcza na likwidację znienawidzonych kołchozów) w
wypadku zwycięstwa niemieckiego. Jednak w miarę jak poczęli żegnać
odchodzących na front mężczyzn, a potem otrzymywać wiadomości o ich śmierci,
zmieniały się ich postawy, a nade wszystko pogrążali się w rozpaczy wywoływanej
utratą bliskich czy tylko niepokojem o ich los. O tym, jak kształtowały się stosunki tej
4
ludności z Polakami świadczy fakt, iż ci ostatni niejednokrotnie uczestniczyli w
pożegnaniach odchodzących na front, płacząc na równi z tubylcami.
Bardziej zasadniczą zmianę w stosunku do ludności polskiej przyniósł lipcowy
układ zawarty przez rządy Polski i ZSRR oraz ogłoszona w jego następstwie tzw.
amnestia dla obywateli polskich. Po ogłoszeniu amnestii sytuacja Polaków poprawiła
się: z wrogów politycznych, a co najmniej elementu niepewnego, stali się aliantami,
uznano rząd polski i jego prawo do opiekowania się ludnością polską pozostającą w
Związku Radzieckim, uznano obywatelstwo polskie Polaków. Wraz z tym stosunek do
nich czynników urzędowych musiał się zmienić i faktycznie w wielu wypadkach się
zmienił. Potwierdzają to zarówno relacje samych zesłańców, którzy poczęli być
traktowani uprzejmie, a niekiedy nawet - przynajmniej werbalnie - z demonstracyjną
życzliwością, jak i dokumenty polskich placówek powstałych w Kazachstanie. Wiele
jednak zależało nie tyle od oficjalnej linii politycznej i zaleceń władz centralnych, ile od
postaw konkretnych decydentów. Wielokrotnie zwracali na to uwagę pracownicy
delegatur polskiej ambasady. Oto np. w obwodzie czimkienckim stosunek władz
obwodowych był generalnie raczej niechętny, ale np. dyrektor Gosbanku był życzliwy.
Władze rejonowe, w tym partyjne i NKWD, na ogół odnosiły się do Polaków niezle,
ale w niektórych wypadkach, szczególnie tam, gdzie na ich czele stali Kazachowie,
wrogo, nawet sabotując odgórne polecenia. Stosunek władz obwodowych w
Akmolińsku (wyjąwszy NKWD) był pełen rezerwy, natomiast władze miejskie, a także
kolejowe i sanitarne, były wobec Polaków przyjazne. Również w Karagandzie władze
cywilne odnosiły się do Polaków i polskich placówek z kurtuazją i życzliwością,
okazując chęć niesienia pomocy, za co potem wiele osób utraciło stanowiska i miało
nieprzyjemności. Na fakt, iż stosunek do Polaków był gorszy ze strony
funkcjonariuszy radzieckich narodowości kazaskiej niż rosyjskiej, zwracali uwagę
pracownicy polskich delegatur z innych obwodów. Ocena postawy władz wobec
Polaków wśród nich samych była niejednolita. Oto np. w opinii delegata ambasady w
Kustanaju w całym obwodzie jedynym życzliwym Polakom człowiekiem we władzach
był przewodniczący rady miejskiej w Kustanaju, za co potem przeniesiono go do
podrzędnego rejonu, zaś władze terenowe nawet nie usiłowały stwarzać pozorów
życzliwości. Dyrektorzy sowchozów i przewodniczący kołchozów, a także kierownicy i
nadzorcy na kolei odnosili do Polaków niechętnie i niesprawiedliwie. Zastępca tegoż
delegata natomiast uznał stosunek władz do maja 1942 r. za poprawny.
Po wizycie gen. Sikorskiego w Moskwie i podpisaniu deklaracji polsko-
radzieckiej miały miejsce spektakularne gesty pod adresem polskiej ludności.
Ówczesny ambasador polski w ZSRR informował ministra spraw zagranicznych, iż
natychmiast poprawił się stosunek władz lokalnych, zaopatrzenie w żywność (np. do
Dżambułu i Czimkientu rząd Kazaskiej SRR miał skierować specjalne dostawy kilku
ton tłuszczów). Wyrazem takiego, życzliwego stosunku do ludności polskiej było
zwolnienie obywateli polskich z obowiązku pracy w Boże Narodzenie 1941 r.
Pod wieloma względami ludność polska została zrównana z normalnymi
obywatelami ZSRR. Odzwierciedlało się to w czasie pracy, w wynagradzaniu za nią
5
itp. Z drugiej strony istnieją też świadectwa wskazujące, iż powoływanie się na
amnestię i nowy układ stosunków polsko-radzieckich było bezskuteczne wobec oporu
zarządców najniższych nawet szczebli kołchozowej czy sowchozowej hierarchii. Jeśli
bowiem brygadzista stwierdził, że on w tej sprawie nie dostał żadnej instrukcji, a w
polu brakuje ludzi, to mimo centralnych decyzji, z danego kołchozu wyjechać można
było tylko bez jego zgody i wiedzy, a więc chyłkiem, po kryjomu, ze wszystkimi tego
konsekwencjami. Warto też zwrócić uwagę, że część zesłańców nie zauważyła
żadnych zmian w stosunku do siebie ze strony władz administracyjnych i kierownictw
przedsiębiorstw, w których byli zatrudnieni Polacy.
Równocześnie stopniowo pojawiać się poczęły elementy budzące niechęć i
niezadowolenie radzieckich czynników urzędowych: oto nadeszła pomoc zewnętrzna,
rozbudowywały się polskie placówki opiekuńcze, Polacy starali się organizować życie
kulturalne, religijne, powstawała polska armia, do której ciągnęli zewsząd mężczyzni.
Wśród ludności pomoc otrzymywana przez obywateli polskich wzbudzała zazdrość,
tym bardziej, że niektórzy Polacy chwalili się tą pomocą, obnosili z nią. To
powodowało pogarszanie się stosunku władz do Polaków i polskich placówek,
bowiem podkopywało i rozkładało agitację prowadzoną wśród obywateli ZSRR. W
ślad za tym pojawiło się dążenie czynników radzieckich do ograniczenia działalności
polskich placówek.
Już w 1942 r. stosunek władz do Polaków zmienił się, zaczęto traktować ich
gorzej, ograniczano możliwość poruszania się. Władze kołchozowe obcinały Polakom
normy przydziałów produktów, a nadto utrudniały ich otrzymywanie. Proces ten
szybko się pogłębiał i bez wątpienia był ściśle związany z ewakuacją armii polskiej do
Iranu. Jedna z Polek tak to zapisała: "Tymczasem stała się rzecz straszna: armia
polska opuściła teren Związku Sowieckiego. [...] Amnestia dla Polaków przestała
obowiązywać. Zaczęły się aresztowania i prześladowania. [...] Wszyscy Polacy żyli w
strachu i niepewności. Wstrzymano wszelką pomoc, która była przeznaczona dla nas.
Cofnięto przywilej wolnych od pracy niedziel i świąt. Znowu obowiązywał
osiemnastogodzinny dzień pracy". W relacji tej z pewnością mamy do czynienia z
wyraznym skróceniem perspektywy czasowej, ale pogorszenie się od kwietnia-maja
1942 r. stosunku władz radzieckich do Polaków i polskich placówek wyraznie
dostrzegali także pracownicy tych ostatnich, odnotowujący coraz surowsze
egzekwowanie przymusu pracy (niezależnie od stanu zdrowia, wieku i sytuacji
rodzinnej) i rygorów prawnych wynikających z ustawodawstwa o dyscyplinie pracy,
usuwanie Polaków ze stanowisk pracowników umysłowych, nasilanie się grubiańskich
zachowań ze strony nadzoru w przedsiębiorstwach, a nawet odbieranie prawa do
przydziałów chleba dla tzw. wyżywieńców. W gazetach rosyjskich nasilały się ataki na
Polaków, mnożono oskarżenia wobec nich. Znowu pod ich adresem śpiewano:
"Pomniat psy-atamany, pomniat polskije pany bojewoj dwadcatyj god!" Wyrazem
oddziaływania centralnie sterowanej kampanii antypolskiej były różne lokalne
inicjatywy, jak np. tworzenie w sklepach specjalnej, znacznie wolniej obsługiwanej
kolejki dla Polaków. Z niektórych miast usuwano Polaków w drodze administracyjnej.
6
Zmieniał się także - zapewne nie bez wpływu propagandy i postępowania władz -
stosunek miejscowej ludności: niechętnie patrzono na tych, których mężowie i
synowie opuścili Rosję w tak trudnych chwilach, jak to tłumaczono obywatelom
radzieckim.
Wreszcie na początku 1943 r. przeprowadzono ponowną paszportyzację
połączoną z szeroko zakrojonymi represjami wobec odmawiających przyjęcia
radzieckich dokumentów. 15 stycznia 1943 r. Rada Komisarzy Ludowych ZSRR
podjęła decyzję o przeprowadzeniu paszportyzacji osób posiadających dotąd
obywatelstwo polskie, a więc o powtórnym narzuceniu im obywatelstwa radzieckiego.
9 lutego Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR wydał zarządzenia
regulujące tryb paszportyzacji i określające sankcje za stawianie oporu. Sama akcja
rozpoczęła się wkrótce potem, masowe rozmiary przybierając od marca. Jej
szczegółowe, monograficzne opracowanie wykracza poza ramy analizowanego tu
zagadnienia, przeto wypadnie ograniczyć się tylko do przedstawienia pewnych jej
cech charakterystycznych, istotnych dla obrazu stosunku władz radzieckich do
ludności polskiej w tym okresie.
W poszczególnych osadach dorosłych Polaków wzywano przed oblicze
funkcjonariuszy NKWD, z reguły zaczynając od osób uznawanych z jakichś powodów
za posiadające wpływ w swym środowisku, np. od mężów zaufania ambasady RP.
Odbierano im wszelkie polskie dokumenty, a także zaświadczenia amnestyjne.
Początkowo dość spokojnie namawiano Polaków do przyjęcia paszportów
radzieckich, używając różnorodnych argumentów. Posługiwano się fałszywymi
informacjami o rzekomym przyjęciu obywatelstwa ZSRR przez wszystkich Polaków, w
tym i delegatów i pracowników ambasady, o likwidacji samej ambasady itp.
Równocześnie informowano, iż nieprzyjęcie radzieckich dokumentów tożsamości
spowoduje kary pozbawienia wolności. Wobec odmowy często dawano czas do
namysłu. Gdy takie zabiegi okazywały się bezskuteczne, uciekano się do grózb,
wreszcie zamykano opornych w aresztach NKWD. Tam poddawano ich procedurze
niekończących się, zazwyczaj nocnych, trwających wiele godzin przesłuchań,
polegających na nieustannym powtarzaniu tych samych pytań dotyczących całego
życia zesłańców. Aresztowani przebywali w zatłoczonych celach, o chłodzie i niemal o
głodzie, często w jednej celi z kryminalistami, którzy ich maltretowali i poniżali.
Czasem przesłuchania były połączone z próbami fizycznego wymuszenia decyzji o
przyjęciu obywatelstwa radzieckiego, choć w niektórych relacjach stwierdza się, iż
aresztowanych kobiet nie bito. Na porządku dziennym, zwłaszcza wobec matek z
dziećmi, było uciekanie się do szantażu: grożono, że w wypadku dalszego oporu
Polki wysłane zostaną do obozu, a ich dzieci do radzieckich sierocińców, grożono
także uwięzieniem dzieci. Dawano nawet do zrozumienia, jak tragiczny może być los
dorastających dziewcząt. Z reguły troska o los dzieci wywierała decydujący wpływ na
decyzje matek. Tak długo, jak długo nie miały pewności, że opór doprowadzi do
rozdzielenia ich, tak długo odmawiały swego podpisu. Gdy jednak namacalnie
przekonywały się, iż władze nie cofną się - z bólem kapitulowały, by wrócić do dzieci.
7
Czasem następowało to już w drodze do więzienia. Na ogół tam gdzie były małe
dzieci i osoby wymagające opieki, ostatecznie godzono się na przyjęcie obywatelstwa
radzieckiego. Jakiego rodzaju dylematy przeżywały wówczas polskie matki, targane
sprzecznościami między poczuciem narodowej godności i obywatelskiej lojalności, a
macierzyńską odpowiedzialnością, świadczy wypowiedz jednej z nich, konfrontującej
swoją postawę z poglądami innych, zdecydowanie przeciwnych ugięciu się przed
przemocą władzy: "Ja sama postanowiłam przyjąć paszport, jeśli mi każą i na pewno,
gdy będziemy wracać do Polski, to otrzymam nowe dokumenty. Pewność powrotu nie
opuszczała mnie ani na chwilę. Narazie mając troje dzieci, za które czuję się w pełni
odpowiedzialna, muszę przy nich pozostać. Moja odmowa spowodowałaby więzienie i
zabranie dzieci do sowieckiego domu dziecka i wychowanie ich na komunistów. Do
tego dopuścić mi nie wolno. To nie byłoby pożyteczne dla Polski. Jestem Polką i
matką i tak rozumiem mój macierzyński i patriotyczny obowiązek". Inna Polka, która
pod przymusem podpisała deklarację obywatelstwa radzieckiego, tak opisała swoje
przeżycia: "Wróciłam tak zgnębiona, tak nieszczęśliwa, tak pragnąca raczej śmierci,
niż życia. Sprzeniewierzyłam się Bogu i Polsce, i swemu sumieniu. Wiele dni
spędziłam w jakimś okropnym otępieniu, bez jakiejkolwiek chęci do życia". Bywało
jednak i tak, jak w Mamlutce, gdzie grupa żon oficerów polskich definitywnie
odmówiła przyjęcia paszportów, wskutek czego zostały one uwięzione, a dzieci
wysłano do radzieckich domów dziecka.
Odmawiającym zgody na przyjęcie obywatelstwa wstrzymywano wydawanie
kartek chlebowych i zwalniano z pracy. Oto co pod datą 27 kwietnia 1943 r. zapisał w
swym diariuszu jeden z zesłańców: "Już dwa miesiące nie dostajemy kartek na chleb,
na razie jakoś dajemy sobie radę. Patriotyzm walczy z głodem. Kto zwycięży, czas
okaże".
Opór Polaków starano się złamać także poprzez oddziaływanie na miejscową
ludność: nakazywano jej pod grozbą wysokiej grzywny usuwać z mieszkań Polaków
nie posiadających milicyjnych zaświadczeń z pieczątką NKWD, a jednocześnie
odnawiano im zameldowania, które stawało się możliwe tylko na podstawie
radzieckiego paszportu. Jednakże w tych niezwykle trudnych chwilach właśnie
miejscowi ludzie czasem okazywali represjonowanym Polakom wiele pomocy, mimo
że sami byli przerażeni zachodzącymi wydarzeniami. Jeden z takich przykładów
opisała w swych klasycznych już wspomnieniach Grażyna Jonkajtys-Luba. Gdy
odmawiających przyjęcia paszportów Polaków zamknięto w oddzielnym,
nieogrzewanym pomieszczeniu bez żywności, miejscowa ludność dostarczyła opał i
ułatwiała rodzinom przekazywanie pokarmu uwięzionym.
Opór polskiej ludności był masowy, ale w znacznej mierze po krótszym czy
dłuższym czasie przy zastosowaniu wspomnianych metod został przełamany.
Nierzadko zresztą wpływ na ustępstwa Polaków miały wyrazne zalecenia ze strony
aparatu ambasady.
Ci, którzy ostatecznie się nie ugięli, w większości zostali osądzeni i skazani, a
następnie trafili do więzień i obozów pracy. Wyroki najczęściej opiewały na 2 lata
8
pozbawienia wolności. Wielu z nich za swą nieugiętą postawę zapłaciło ostatecznie
życiem.
"dPaszportyzacjae była dla nas niezwykle okrutną represją, pozbawiającą nas
jakichkolwiek nadziei na powrót do Polski" - zapisała jedna z Polek. - "Codziennie
stawiała się grupa wezwanych kobiet i nie podpisywały, szły do więzienia! W ciągu
kilku dni zamknęli około stu kobiet, niejedna zostawiła na dulicye swoje dziecko lub
dzieci na łasce niekiedy znajomych, ale częściej dlosue. Idąc do więzienia były
pewne, że ich dzieci wrócą, wszak nie będzie nikt miał wątpliwości, że są Polakami!
Faktycznie wielu z tych kobiet już z więzień nie wypuścili, a dzieci trafiły do rosyjskich
domów dziecka".
Po zerwaniu polsko-radzieckich stosunków dyplomatycznych sytuacja wyraznie
się pogorszyła, bowiem Polacy nie tylko ponownie stali się obywatelami radzieckimi,
ale obywatelami drugiej kategorii: zaczęto ich traktować znów jak wrogów i
zesłańców. Być może incydentalnym, ale jakże charakterystycznym przejawem tej
sytuacji był stosunek rosyjskich dzieci do małych Polaków w radzieckim domu
dziecka w aule Urnek: pluto im w twarz i wyzywano od "polskich świń".
Po zerwaniu stosunków polsko-radzieckich wydano ostry zakaz podróżowania
Polaków, odwoływano ich z odpowiedzialnych stanowisk. Ale w poszczególnych
miejscowościach władze posuwały się do znacznie dalej idących form represji i to
nawet już po rozpoczęciu działalności przez ZPP. "Najjaskrawszą ilustracją położenia
obywateli polskich jest pozbawienie od miesiąca w kilku instytucjach w Michajłowce
pracujących tam robotników prawa kupowania chleba po cenach rządowych" -
informowała jedna z komórek tej organizacji w obwodzie dżambulskim. Cała sprawa
miała szerszy wymiar, skoro instancja obwodowa Związku, zwracając się do władz
radzieckich wskazywała, że w 1943 r. położenie ludności polskiej w kołchozach stało
się katastrofalne. Po części było to związane z ogólną sytuacją kołchozów w tym
obwodzie ( o czym była wcześniej już mowa), ale dostrzegano w poczynaniach władz
także element nieprzychylnego stosunku do Polaków.
Wydaje się, że powstanie Związku Patriotów Polskich i 1 Dywizji Piechoty im.
T.Kościuszki, będące wyrazem przejścia przez kierownictwo radzieckie do nowego
etapu gry w sprawie polskiej, w praktyce postępowania wobec ludności polskiej
zmieniło stosunkowo mało, a w każdym razie zmiany te następowały powoli i
nierównomiernie. Rozwój organizacyjny Związku, a wraz z nim zasięg pomocy
materialnej świadczonej na rzecz ludności polskiej, postępowały stosunkowo powoli.
Dla większości ogniw władzy radzieckiej, a tym bardziej dla administracji
gospodarczej niższych szczebli, Polacy od wiosny 1943 r. byli po prostu obywatelami
radzieckimi, w dodatku politycznie podejrzanymi, wobec których należało zachować,
nawet z tendencją do zaostrzania, wszystkie normalne rygory obowiązujące w
państwie. Jeszcze długo po powstaniu ZPP, organizacji oficjalnie aprobowanej i
cieszącej się poparciem Moskwy, lokalne władze odnosiły się do działalności Związku
z nieufnością, uniemożliwiały podejmowanie określonych działań, organizowanie
zebrań ludności polskiej, cenzurowały treści wystąpień działaczy itp., zabraniały
9
prowadzenia działalności kulturalnej i oświatowej, obchodzenia uroczystości
narodowych, usiłując ograniczyć pole działania poszczególnych komórek wyłącznie
do pomocy społecznej. Niekiedy Polacy wręcz obawiali się, że wstąpienie do ZPP
może przynieść negatywne dla nich następstwa.
Wielu zesłańców w swych relacjach wprost stwierdza, iż nie odczuto w żaden
sposób wpływu powstania ZPP na stosunek władz do ludności polskiej. Jednakże
inne relacje wskazują, że jednak takie zmiany miały miejsce, że władze patrzyły na
ludność polską bardziej przychylnym okiem, że stopniowo represje stosowane w
okresie paszportyzacji i zerwania stosunków zelżały, aż do całkowitego ustania.
Postawić można pytanie, czy stosunek władz radzieckich do ludności polskiej
był odmienny w porównaniu ze stosunkiem do innych grup narodowościowych
poddanych deportacjom? Odpowiedz komplikuje fakt, że formalnie obywatele polscy
zesłańcami byli tylko do tzw. amnestii. Bezpośrednio porównywać można stosunek do
nich i do innych grup represjonowanych tylko w odniesieniu do tego okresu.
Wprawdzie zródła radzieckie znane są tylko fragmentarycznie, a inne materiały w
ograniczonym stopniu pozwalają na formułowanie uogólnień, ale analiza zasad, trybu
i zasięgu deportacji innych narodowości oraz ich statusu i losów na zesłaniu skłania
ku hipotezie, że stosunek do ludności polskiej w tym zakresie nie wyróżniał się
niczym szczególnym. Natomiast obywatele polscy, w praktyce przede wszystkim
Polacy, byli jedyną grupą zesłańczą, która w interesującym nas okresie odzyskała
wolność (w omówionym już zakresie) i do której stosunek był w znacznym stopniu
funkcją polityki Kremla w "sprawie polskiej". To powodowało, iż od sierpnia 1941 r. do
końca 1942 r. stosunek władz radzieckich do Polaków, aczkolwiek zróżnicowany
lokalnie, był jednak odmienny niż pózniej np. wobec deportowanych ludów Kaukazu
czy Tatarów krymskich. Mimo powtórnego narzucenia obywatelstwa radzieckiego i
zerwania stosunków polsko-radzieckich ludność polska nie powróciła już do statusu
zesłańczego, choć w wielu przypadkach, zwłaszcza w 1943 r. była traktowana jako
obywatele drugiej kategorii, ale w zasadzie jednak jako obywatele wolni (w radzieckim
sensie tego pojęcia). Mimo więc całego tragizmu losów Polaków w głębii ZSRR nie
można zasadnie twierdzić, iż były na tle innych represjonowanych grup szczególnie
złe, a stosunek władz radzieckich do ludności polskiej wyjątkowo okrutny czy brutalny.
Obowiązywały w tym zakresie - jak się wydaje - powszechnie obowiązujące
radzieckie "standardy".
W odmiennym planie rysował się stosunek do zesłańców ze strony miejscowej
ludności. Egzotyka nowo przybyłych wywoływała ogromne zainteresowanie nimi,
zwłaszcza Kazachów. Pierwsze tego przejawy uwidaczniały się już w momencie
przyjazdu, który często wywoływał zbiegowisko miejscowej ludności. Ów
zgromadzony tłum niejednokrotnie napawał Polaków obawami, jeśli nie wręcz
strachem, gdy wysiadając z ciężarówek czy furmanek spostrzegali wokół siebie
obcych ludzi, o mongolskich rysach twarzy, posługujących się niezrozumiałym,
gardłowym językiem, dziwnie ubranych i nie zawsze demonstrujących zadowolenie z
przybycia zesłańców. Malowniczo, choć nie bez przerysowań, opisał to E.Iwanicki:
10
"Dziś trudno wyobrazić sobie nasz dramat: oto kobieta z dwojgiem małych dzieci
zostaje wyrzucona na udeptany skrawek stepu otoczony jurtami, wśród których
wałęsają się owce, psy i małe stepowe koniki iszaki. Do tej kobiety, zahukanej,
przerażonej, rzuconej na nie znaną ziemię, niczego nie rozumiejącej, biegną ludzie,
ubrani - czerwiec - w kożuchy, w ciepłe baranie czapy, skośnoocy, smagli, mówiący
niezrozumiałym językiem. Powstaje tumult, krzyk, rozlegają się gardłowe
nawoływania. Skromny dobytek - parę węzełków i rower - w mig gdzieś przepada:
nas dotykają dziesiątki rąk, setki palców maca nasze ubranie, a potem przysadzisty,
okutany kożuchem Kazach prowadzi nas do jurty wykonanej ze skór i wojłoku.
Duszno, ostry i dławiący smród skór, zjełczałego masła i ludzkiego potu".
Bywało wszakże i zupełnie inaczej, a pierwsze reakcje tubylców stanowiły
nawet promyk nadziei po koszmarze podróży. Polacy stykali się bowiem także z
oznakami współczucia, ze zrozumieniem ich sytuacji. Zacytujmy jedną z relacji:
"Mieszkańcy kołchozu dalej stoją wokół nas. Widać, że mocno nam współczują,
ubolewają nad naszym losem, nad naszą niedolą. Niektóre kobiety płaczą, widząc
nas zmęczonych". Takie postawy owocowały czasem próbami udzielenia pomocy
zesłańcom, takiego zorganizowania ich pobytu, by po prostu mogli przeżyć. Aktem
pomocy było znalezienie im możliwie najlepszych kwater i pracy. Niekiedy wymagało
to wysiłku od kierownictwa i mieszkańców kołchozu (sowchozu), czasem nawet - jak
np. w kołchozie "Wiesiołyj Trud" w Awramowce - działania wbrew zaleceniom NKWD.
Wielkie zainteresowanie egzotycznymi przybyszami z Polski owocowało
sytuacjami, które opisało wielu pamiętnikarzy, a które na zesłańcach wywarły wielkie,
negatywne, wręcz przygnębiające wrażenie. Stali się oni bowiem obiektem swoistych
"oględzin" ze strony tubylców. "Oględziny" te były tak bezceremonialne i natarczywe,
iż Polacy czuli się jak zwierzęta wystawione na pokaz. "Scena, która się rozegrała
zaraz potem przypominała raczej ogród zoologiczny" - czytamy w jednej z relacji. -
"To nasz pokoik był rodzajem klatki, w której mama i inne panie okrywając się
kołdrami (bo były w nocnych koszulach) stały boso na swoich posłaniach, naprzeciw
drzwi dwuskrzydłowe otwarte na całą szerokość były wypełnione szczelnie głowami
mężczyzn o mongoidalnych rysach. [...] Ludzie ci patrzyli na nas jak byśmy byli
małpami w klatce". Już pierwszego dnia rozpoczynały się "odwiedziny" tubylców,
które trwały nieraz kilka dni, przynosząc zresztą w efekcie rozwinięcie handlu
wymiennego, będącego dla zesłańców zródłem zaopatrzenia w żywność. Zwłaszcza
Kazachowie przychodzili do pomieszczeń zajętych przez Polaków, bez pytania siadali
w kącie izby i długo przyglądali się - często w milczeniu, lub przy bardzo ograniczonej
konwersacji - ich zachowaniu, ich bagażom, nie stroniąc od bezceremonialnego
przeglądania i obmacywania tych ostatnich, przede wszystkim odzieży. Skutkiem
ubocznym owych wizyt - oprócz wspomnianej już wymiany dobytku zesłańców na
żywność - były wszy przynoszone przez gości.
Jak można przypuszczać na podstawie relacji polskich zesłańców, stosunek do
nich kształtował się w różnych osadach rozmaicie, a przy tym ulegał zmianom. Nawet
jeśli początkowo występowała nieufność czy niechęć wynikająca przeważnie z
11
wspomnianej propagandy władz poprzedzającej przyjazd zesłańców, to na ogół
nastroje te ulegały stopniowej zmianie pod wpływem codziennych kontaktów.
Miejscowa ludność przekonywała się, iż Polacy są normalnymi ludzmi, a nie
wynaturzonymi krwiopijcami czy przestępcami. Otwierało to pole dla normalnych - o
ile w takiej sytuacji w ogóle można mówić o normalności - stosunków, kształtujących
się w oparciu o konkretne, bieżące doświadczenia i cechy charakterologiczne stron.
Nie zawsze jednak musiało to prowadzić do stosunków przyjaznych czy choćby
życzliwych. Polscy zesłańcy nie przestawali przecież być swego rodzaju
konkurentami do ograniczonej ilości racjonowanych środków wyżywienia i
zaopatrzenia, nie znikali z zatłoczonych mieszkań itp.
Najłatwiej było o zrozumienie dramatu deportowanych obywateli polskich wśród
ludzi, którzy wcześniej doświadczyli podobnego losu, którzy trafili do Kazachstanu w
wyniku zsyłek z lat trzydziestych, zwłaszcza z Ukrainy. Sporadycznie zdarzało się
trafić do osad zamieszkałych przez Polaków deportowanych z Ukrainy w 1936 r., np.
do Leonidowki w rejonie lenińskim. Można się było porozumieć w ojczystym języku, a
funkcyjni polskiego pochodzenia nawet ich faworyzowali.
Generalnie w osiedlach zamieszkiwanych przez dawniejszych zesłańców już w
momencie przybycia obywateli polskich ujawniały się postawy pełne życzliwości,
najłatwiej było tam o znalezienie przyzwoitej kwatery, o pomoc. Tak np. po przybyciu
do kołchozu "Krasnaja Zwiezda" w obwodzie semipałatyńskim, Polacy otrzymali od
miejscowych mleko, chleb, naftę, mąkę, ziemniaki. Kołchoznicy, sami niezbyt zasobni,
przynosili im po odrobinie mąki w miseczce, po garści ziemniaków. Byli to przeważnie
Ukraińcy wysiedleni spod Charkowa i Kijowa, posługujący się mieszaniną rosyjskiego,
ukraińskiego, kazaskiego i tatarskiego. Doradzali jak się zagospodarować, jak
zbudować dom, piec itp. Podobnie było i w innych miejscach. Jak wiele dla
przerażonych ponurą perspektywą kobiet i dzieci znaczyło pozytywne przyjęcie,
przyjazny gest, otoczenie choćby tylko symboliczną opieką. Oto siedmioro Polaków
rzuconych do Nazarowki zabiera do swego domu miejscowa kobieta samotnie
wychowująca troje dzieci, której mąż pracował w dalekim Magnitogorsku,
przygotowuje kąpiel i raczy kolacją składającą się z barszczu, kaszy, pierogów,
chleba, sera i mleka. Potem codziennie gotuje im posiłki, dzieciom przynosi mleko
prosto od krowy, w dodatku nie domaga się za to zapłaty. A gdy w rewanżu starają się
pomóc jej w gospodarstwie, przyjmuje to w sposób naturalny, traktując ich jak
domowników. Zaznawszy takiego przyjęcia polska zesłanka napisze w swej relacji:
"gdy uświadomię sobie, czym było przyjęcie do własnej jedynej czystej izby, do
swoich trojga małych dzieci, gromady obcych katorżników, brudnych, zawszonych i
wynędzniałych, to wprost trudno znalezć słowa na określenia piękna i szlachetności
charakteru tamtych ludzi. Nigdy nie potrafię spłacić długu, jaki zaciągnęliśmy u Hanki
Piśmakowej". Jak wiele było takich Hanek Piśmakowych? Z pewnością nie była ona
reprezentantką postawy dominującej, ale też nie była odosobniona. Jakże często we
wspomnieniach polskich zesłańców pojawiają się sformułowania w rodzaju: "Nie
mogę złego słowa powiedzieć o ludności tubylczej. Oni przekonali się do nas,
12
uwierzyli, że nie jesteśmy przestępcami - współczuli nam i życzyli powrotu do
ojczyzny", czy: "Jakże bym mogła powiedzieć kiedykolwiek coś złego o tych
Rosjanach - ludziach dz sercem na dłonie pełnym niezwykłego współczucia dla
naszej nędzy i cierpienia". Spotkać można zapewnienia, iż przez cały okres pobytu w
Kazachstanie pamiętnikarz nie doznał żadnej krzywdy czy wrogiego zachowania z
tytułu swej polskiej narodowości, co najwyżej z niegodziwościami ze strony "żulików"
w mieście, czy z dokuczliwością ze strony dzieci. "Na całym świecie nie ma chyba
lepszych ludzi, niż ci Rosjanie czy Ukraińcy z Kazachstanu" - czytamy w innym
pamiętniku. - "Sami wycierpieli więcej od nas, też byli prześladowani, więzieni,
wywożeni, niszczeni, z tym że dłużej od nas, od lat 1929-1931. Dlatego rozumieli nas,
płakali: dMyśmy myśleli, że wy nas oswobodzicie, a wyszło, że my wase. Choć sami
nie mieli wiele, nie raz nie byli zainteresowani w zamianie, nie mając nawet tego
puda, czy pół puda mąki do ofiarowania za koszulę, mimo to gościnnie, a bezpłatnie
przenocowali i dzielili się ostatnim kawałkiem chleba, czy łyżką strawy". Byli biedni,
ale serdeczni i dobrzy, weseli, sami nie mając wiele, często dzielili się z Polakami
żywnością. Czasem odbywało się to w sposób i w okolicznościach wówczas
wywołujących wzruszenie polskich zesłańców, dziś budzący szacunek. Oto jeden z
takich przykładów. W 1943 r. brygada polowa złożona z Rosjan, w której pracowała
także polska zesłanka, nie otrzymywała już wyżywienia, w związku z czym Rosjanie
zabierali prowiant z domu: gotowane ziemniaki, kawałki sera, ogórki itp. Było tego
niewiele, mniej niż potrzebowali do zaspokojenia głodu, ale zawsze coś, podczas gdy
Polka nie miała nic do jedzenia, więc starała się pozostać na stronie. Wtedy jeden z
Rosjan zaproponował pozostałym, by każdy oddał jakiś kawałeczek jedzenia, a
potem z liściem łopianu obszedł wszystkich i nazbierał pożywienia na skromny
posiłek dla Polki. Od tego dnia zawsze znajdowała na liściu łopianu jedzenie dla
siebie.
Miarą dobrych stosunków i zaufania do Polaków były z pewnością przypadki
zwracania się do nich z prośbami natury religijnej, np. o nauczenie modlitwy lub
pieśni, czy nawet o ochrzczenie dziecka.
W wielu wypadkach to właśnie od postawy miejscowej ludności zależał los
Polaków, zwłaszcza w najtrudniejszych dla nich momentach: w obliczu głodu, chorób,
zimna. Nieraz tylko dzięki troskliwości i ofiarności gospodarzy, którzy dzielili się
jedzeniem i odzieżą, udawało się przetrwać ciężkie zimy. "Mieli dla nas tyle
życzliwości i współczucia i dzielili się czym mogli- napisze jedna z zesłanek - ale ich
zasoby ledwie dla nich też starczały i nie można było nadużywać ich dobroci". Ta
powszechność niedostatku wśród miejscowej ludności była najczęściej głównym
ograniczeniem możliwości wsparcia z jej strony. Często podstawową formą pomocy
była raczej życzliwa rada, niż dobra materialne, ale i to miało przecież kolosalne
znaczenie.
Zdarzało się wszelako, iż polscy zesłańcy byli cynicznie wykorzystywani i
oszukiwani przez miejscową ludność. Szczególnie drastyczne przykłady tego typu
zachowań związane były z problemem mieszkaniowym. Oto wynajmowano Polakom
13
nieużywane z jakichś względów pomieszczenia czy domy pozostające w bardzo złym
stanie, pełne insektów, częściowo zrujnowane, a gdy ci doprowadzali je do stanu
użyteczności, byli bezpardonowo usuwani "na bruk". Do takiego samego finału
prowadziła odmowa "sprezentowania" gospodarzom jakieś pożądanej przez nich
sztuki odzieży czy sprzętu. Nie zawsze zresztą do usunięcia z mieszkania potrzebna
była jakakolwiek określona przyczyna.
Niejednokrotnie złożoność międzyludzkich stosunków obserwować można było
w pracy. Tam rysowały się przecież możliwości konfliktów na tle charakteru
wykonywanych zajęć, płacy (zwłaszcza w wypadku robót zespołowych) itp. Polacy
trafiający do Kazachstanu w większości dopiero tam mogli nauczyć się czynności
charakterystycznych dla rodzaju zatrudnienia, jaki stał się ich udziałem. To wpływało
na wydajność, rzutując często nie tylko na ich indywidualne zarobki, ale także na
wyniki brygad i całych przedsiębiorstw, a to już bezpośrednio musiało interesować
miejscową ludność. Brak kwalifikacji, nieumiejętność wykonywania prac dla
miejscowych prostych i banalnych, nieporadność wywoływały często drwiny,
prześmiewki, złośliwe uwagi. Czasem stawało się to powodem niechęci miejscowych
do wspólnej pracy. Ale równolegle, w tych samych środowiskach ujawniały się inne
postawy: starano się pokazać, jak wykonuje się daną pracę, pomóc w niej, czasem
zatuszować błędy i braki czy wręcz oszukać nadzór, by Polacy nie ponieśli kary lub
uszczerbku w wynagrodzeniu.
Bardzo zróżnicowane są opinie na temat stosunku Kazachów do polskich
zesłańców. Z jednej strony pojawiają się, i statystycznie rzecz biorąc przeważają,
informacje, iż ludność kazaska była wobec Polaków bardzo życzliwa, że stosunki z
nią układały się dobrze, że była nastawiona przyjaznie i pełna współczucia dla
Polaków, że odnosiła się do nich nawet lepiej niż Rosjanie. Po przyjezdzie zesłańców
do kazaskiego kołchozu Kazachowie przynosili mleko dla dzieci, starsi
niejednokrotnie nie kryli łez. Gdzie indziej kazaskie rodziny bezinteresownie
opiekowały się dziećmi Polek, gdy te udawały się do pracy.
Z drugiej strony spotykamy się z opinią, że Kazachowie, choć życzliwi, nie
dawali nigdy nic za darmo, ale nie ze złej woli, lecz dlatego, że byli na to zbyt biedni.
Natomiast cierpliwie uczyli Polaków nowego dla nich życia, sami nie rozumiejąc
świata, z którego zesłańcy przybyli. Niejednokrotnie, przy bliższych kontaktach,
Kazachowie skłonni byli podkreślać swoistą wspólnotę losu z Polakami polegającą na
zniewoleniu ich, pozbawieniu własności i ojczyzny. Na tym tle okazywali polskim
zesłańcom wiele współczucia i zrozumienia.
Jeszcze inni pamiętnikarze podkreślają specyfikę obcowania z Kazachami,
czasem trudną dla Polaków do zrozumienia i akceptacji. Bulwersowało zesłańców na
przykład, iż Kazachowie przy wszelkich transakcjach za punkt honoru poczytywali
sobie trochę oszukać, a potem przychodzili z jakimś podarkiem: jajkiem, szklanką
kwaśnego mleka itp. "Nie byli to zli ludzie - napisze autorka jednej z relacji - ale na
pewno trzeba było z nimi pomieszkać, by poznać ich psychikę i mentalność. Lubili
komuś się odwdzięczyć, byli b. gościnni [...] nie pamiętam, by nam robili na złość lub
14
dokuczali - byli to zwykli ludzie, a nie dstalinowcye". Potwierdza to inna deportowana:
"Żaden Kazach nigdy nie skrzywdził mnie, ani nie zrobił mi żadnej przykrości i nie
słyszałam też nigdy o takim przypadku wśród moich znajomych".
Różnice poziomu cywilizacyjnego i obcość kulturowa sprawiały jednak trudność
w nawiązywaniu kontaktów, we wzajemnym zrozumieniu się i porozumieniu, w
rzeczywistym zżyciu się. "Ich stosunek do nas cechowała jakaś życzliwa obojętność"
- pisze inna Polka. - "Bez wymówek akceptowali niską wydajność pracy, z
pobłażliwością uczyli obchodzić się z żarnami czy stępą. Czasami dopytywali o nasze
życie dtam, skąd Was przywiezlie, ale nawet najbardziej uproszczone opowiadanie
przekraczało ich zasób pojęć - byliśmy ludzmi z innej planety, którzy przesunęli się
przez ich wieś". Oddajmy jeszcze głos innemu zesłańcowi, który - mimo
zastosowanej literackiej ornamentyki - chyba trafnie zwrócił uwagę na ten sam
problem: "Przy jakimkolwiek stosunku z tubylcami - Kazachami u podłoża tych
stosunków tkwiło ziarno wspólnego losu [...] Przyjechaliśmy tutaj, bądz co bądz z
Europy [...] Mieliśmy przed sobą tubylców - lud pasterski i koczowniczy do niedawna
[...] Symbolem wybranym przeze mnie dla tego ludu, był knut i dirmeń-żarna, wykuty
w kamieniu dosłownie łupanym, a wygładzonym jedynie na powierzchniach ściernych.
Dwudziestowieczny ożenek paleolitu z neolitem. [...] W takiej to perspektywie
spotykały się na szerokim stepie oko w oko dwie nacje: kazaska i polska. Jedni to
gospodarze ziemi, drudzy - to przybysze nie całkiem oczekiwani. [...] Traktowani
przez Rosjan i Ukraińców w lepszym wypadku z humorem [...] w gorszym z ironią, a
nawet pogardą - stronili od nas, zamknięci we własnym kręgu. Wzajemne poznanie
odkryło ich gościnność. Tego przestrzegali, jak ukrytej wiary w Boga jedynego [...]
Pomimo powszechnego niedostatku pozostały z gościnności warte szacunku ślady.
Wystarczyło zajść w porze posiłku do kazaskiej izby [...] aby zostać godziwie
przyjętym. [...] Prawa stepu wciskały się pomiędzy mieszkańców Lechistanu i
mieszkańców Kazachstanu. Zakazy dotyczyły niewchodzenia sobie w drogę. Każdy
winien był robić co do niego należy, wedle sił".
Z drugiej wszakże strony spotkać się można w relacjach zesłańców ze
stwierdzeniami całkowicie przeciwstawnymi, wskazującymi na pogardliwy stosunek
do Polaków, nastawienie wyłącznie na czerpanie korzyści ze stosunków z nimi, na
brak z ich strony jakiejkolwiek pomocy nawet w bardzo trudnych sytuacjach, jak np.
choroba.
Osobny problem stanowił stosunek Kazachów do polskich kobiet. W wielu
relacjach spotkać można informacje o propozycjach matrymonialnych, jakie składali
Polkom, będącym w stepie zjawiskiem niezwykłym. Kazachów pociągała ich uroda,
dbałość o wygląd, gospodarność. "[...] do kołchozów, w których byłyśmy
porozmieszczane, zaczęły się każdej niedzieli pielgrzymki kawalerów" - wspomina
U.Muskus. - "Przyjeżdżali z miast, aułów i różnych punktów roboczych - Rosjanie,
Kazachy, Tatarzy... oglądali nas z ciekawością i próbowali się zalecać. Widać było, że
starali się nam jak najbardziej przypodobać. Ubrani byli w to, co mieli najlepszego,
przywozili piwo, wódkę i harmonie... Śpiewali nam swoje pieśni, prosili o nasze...
15
zachowywali się w stosunku do nas przyzwoicie i grzecznie. Proponowali
małżeństwo, opowiadali o swoich zarobkach, kwalifikacjach, o możliwości lepszego
życia poza kołchozem i tym podobne... Wcale się na nas nie gniewali, jak
odmawiałyśmy im i nieraz robili nam bezinteresownie małe grzeczności". Ale
oświadczyny bywały też dyktowane chęcią wspomożenia zesłanek, zapewnienia im
lepszych warunków egzystencji przez przygarnięcie pod swój dach, włączenie do
rodziny. Trafiały się one nie tylko pannom, ale i kobietom z dziećmi, o których
wiedziano nawet, że czekają na mężów, pozostających gdzieś w nieznanym, a nawet
otrzymującym listy od swych mężczyzn. Drugim obliczem tej sytuacji były gwałty na
polskich niewiastach. Informacje o nich pojawiają się w zródłach, ale skalę tych
incydentów trudno określić. Relacje pamiętnikarskie ze zrozumiałych względów z
reguły o nich milczą. Pojawiają się w nich natomiast opinie wręcz przeciwne,
wskazujące na szacunek, jakim Polki cieszyły się wśród miejscowych, stwierdzające,
iż nie słyszano na zesłaniu o wypadku zgwałcenia.
Szczególnie ostro, co oczywiste, rysował się stosunek miejscowej ludności,
zwłaszcza młodego pokolenia, do polskich dzieci. One wszak wyjątkowo boleśnie, a
nie zawsze przecież świadomie, przeżywały tragedię całej zbiorowości. Część z nich
we wrześniu 1940 r. trafiła do radzieckich szkół. Wiele zależało od nauczycieli. Oni
wszak mieli decydujący wpływ na klimat, jaki powstał wobec małych Polaków, oni
mogli łagodzić ich nieunikniony stres, bądz go pogłębić. Jak wynika z relacji,
zachowania radzieckich pedagogów były bardzo różne. Odnotowane zostały zarówno
pozytywne, jak i wysoce negatywne. Jedni z troską pochylili się nad małymi
zesłańcami, nie dając im w żaden sposób odczuć, że są kimś gorszym w
uczniowskiej gromadzie. Inni przenosili do szkolnych sal cały ładunek nienawiści do
"polskich panów". Sami szydzili z nowych uczniów, uważali za swój obowiązek
poniżać ich i poniewierać ich godność narodową i zachęcali do tego miejscowe dzieci.
Często spotykaną szykaną było inicjowanie chóralnych śpiewów antypolskich
piosenek, w rodzaju "Komsomolcy mołodcy z dołgimi sztykami, a Polaczki duraki z
gołymi rukami", czy "Pomniat psy atamany, pomniat polskije pany konarmiejskije
naszi klinki". Wzorem takich nauczycieli i przedstawicieli władz szli gorliwcy
komsomolscy, entuzjastycznie podchwytujący antypolskie śpiewy i szyderstwa.
Zdarzały się też przypadki naigrywania się z uczuć religijnych polskich dzieci.
Szczególnie popularne było przeprowadzanie dowodów na nieistnienie Boga, do
którego żarliwie modlili się młodzi Polacy. Nadgorliwi nauczyciele nakazywali
dzieciom prosić Boga o cukierki, a bezskuteczność tych wezwań konfrontowali z
identycznymi prośbami do Stalina, które dzięki przemyślnym zabiegom technicznym
przynosiły owoc. To pozwalało nie tylko ośmieszać Polaków i ich wierzenia, ale nawet
oskarżać ich o szerzenie wrogiej propagandy. Wystarczało, by w szkole był jeden taki
nauczyciel, a przebywanie w niej stawało się dla małych zesłańców pasmem udręk i
zródłem nienawiści do szkolnej instytucji. Propagowanie w szkole negatywnego
obrazu Polski i szyderstwa z "polskich panów" wywoływały czasem wśród polskiej
dziatwy skutek zgoła odmienny od zamierzonego. "Kiedy w szkole wspominano o
dpańskiej Polscee - czytamy w jednej z relacji - dzieci czuły się właśnie tymi panami w
16
pojęciu kulturalnym. Czuły się w nowym środowisku arystokracją, pomimo braku
praw, z którego także dobrze zdawały sobie sprawę. Znam kilka wypadków, gdzie 10-
12-letnie dziecko występowało w obronie Polski, mając przeciwko sobie klasę i
niedelikatnego nauczyciela".
Zachowanie miejscowych dzieci było w dużej mierze funkcją postaw dorosłych:
rodziców i nauczycieli. Przeważnie początkowo pojawiała się normalna skłonność do
złośliwości, naśmiewania się z "nowych", wyraznie różniących się pod wieloma
względami kolegów, a nawet do bójek z nimi. Wiele w tych sytuacjach zależało od
reakcji opiekunów. Tam, gdzie rodzice - sami bliżej poznawszy zesłańców i ich los -
wyjaśniali dzieciom kim są młodzi Polacy i dlaczego znalezli się w kazachstańskich
osiedlach, tam na ogół rychło zjawiska te zanikały i nawiązywały się nici wzajemnej
sympatii, a polskie dzieci uznawane zostawały za "swoich". Gdy rodzice lub
nauczyciele podsycali niechęć wobec "obcych", czy wręcz zachęcali do okazywania
im wrogości, tam - rzecz prosta - stosunki układały się gorzej.
Szacunek rówieśników i grona pedagogicznego polska młodzież zdobywała
osiągnięciami w nauce. Po przełamaniu bariery językowej okazywało się to często
niezbyt trudne w szkołach nie stojących na najwyższym poziomie. Bywało, że zdawał
egzamin fizyczny odpór stawiany zaczepkom miejscowych urwisów.
Nie bez wpływu na postawy Kazachów pozostawały zachowania i obyczaje
Polaków. Dla wyznawców islamu było czynnikiem wybitnie zrażającym spożywanie
przez Polaków wieprzowiny. Nie mogło też służyć dobrym stosunkom
demonstrowanie przez zesłańców przekonania o ich wyższości kulturalnej,
traktowanie miejscowych z góry, jako gorszych, głupszych, co wywoływało odruchy
niechęci, gburowatości czy wręcz chamstwa. Podobny efekt przynosiło
wyładowywanie na nich zrozumiałej skądinąd goryczy i rozpaczy, podczas gdy "donie
nie znali sposobu, aby nam pomóc, a na każdym kroku odczuwali zapewne, że ich
obwiniamy dza niepopełnione winye - i jeszcze obrażamy - więc też się jeżyli i coś w
naszą stronę bełkotali".
Wielowarstwowość i różnorodność stosunków między ludnością polską a
mieszkającymi w Kazachstanie Rosjanami, Kazachami i Ukraińcami w oczywisty
sposób determinowała położenie zesłańców z Polski przede wszystkim w wymiarze
psychicznym, ale miała też - jak wielokrotnie już tu podkreślono - także swoje
znaczenie materialne - warunkowała w dużym stopniu możliwość przetrwania.
Dlatego też trudno spotkać relację zesłańczą, w której tej problematyki się nie
podnosi. Osobiste doświadczenie, wyznaczane zaznaną krzywdą lub życzliwością,
decyduje o kreślonym obrazie, ale w sumie te indywidualne refleksje składają się na
panoramę tak złożoną, jak złożone jest ludzkie życie.
17
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Larkowa Postawy otoczenia wobec inwalidówpostawa polaków wobec i wojnyPolacy i Parlament Europejski Postawy Polaków wobec polskich i europejskich instytucji demokratycznCzłowiek wobec przestrzeni Omów na przykładzie Sonetó~4DBPolska wobec europejskiej polityki energetycznejBunt wobec rzeczywistościNarrator bohater wobec doświadczeń w hitlerowskich oboza~A89Inez Filipiak Przemoc wobec dziecka w rodzinie patologicznej praca4 PAŃSTWO I SPOŁECZEŃSTWO POLSKIE wobec rozpadu systemu wersalskiegowięcej podobnych podstron