TW Nr 21 - Wedkarskie poczatki
Może
warto pomyśleć z perspektywy czasu o początkach wędkowania- jakie
błędy robiliśmy, co prześlepiliśmy... Spojrzmy za siebie - opłaci
się z pewnością. Każdy autor otrzyma od wydawcy 3 woblery
Kendik!
NR 21 21
WRZEŚNIA
Wydawca: KROKUS ska z o.
o. oraz Zespół - Łódź i Wałcz
Wspomnienia początków nie zawsze są budujące.
I rzecz bynajmniej nie dotyczy okresu dziecięctwa. Pierwsze przygody
ze spławiczkiem na ogół kojarzą się bardzo dobrze. Mnie, na przykład
dziadek stawiał nad zatoczkami pełnymi uklejek, czy na piaseczku nad
kiełbiową płańką i miał mnie z głowy.
Spinningować zaczynałem na Bugu, w czasach, kiedy nie było tam jeszcze
kolonii letnich domków, więc kłusownicy łowili wyłącznie na własne
potrzeby. Ograniczali się przy tym do bobrowania po starorzeczach.
"Duża rzeka" darzyła więc i szczupakiem, i sandaczem. Można
było się spinningiem zarazić, zakazić...
Jak się potem okazało, spinningistą się nie staje tylko przez to,
że ryby akurat biorą. Bo co z tego, że na rozkładzie miałem kilkadziesiąt
drapieżników, skoro łowiłem je wyłącznie w moim rogu obfitości. Wobec
Wisły, Narwi, a szczególnie wobec jezior, byłem bezradny jak PZW wobec
kłusoli.
Spinning powędrował do piwnicy, a ja znów tłukłem leszcze i brzany
na gruntówę z bardzo ciężkim ołowiem dennym i ganiałem za wzdręgami
po jeziornych zatoczkach Bełdanów.
Wróciłem do tej metody wraz ze zmianą technologii i pierwszymi kijami
o pustych ściankach. Znów Wisła - ale nauczyciel pod bokiem, niesamowity
łowca boleni i kleni. Znów kilka dziesiątków ryb. I znowu inna rzeka,
inny kraniec Polski...
Powrót bezradności, na nic wiślane doświadczenie, skoro nie było tu
główek i innych urządzeń hydrotechnicznych. Dopiero po kilku tygodniach
pierwsze efekty.
Tym razem bez nauczyciela... I konstatacja - można samemu dla siebie
nim być, pod warunkiem, że w końcu ryb się zacznie szukać, robactwa
przez ryby jedzonego, a nie - jak ja kiedyś - cudownych przynęt i
metod. (jaj)
NABITY W TEORIĘ
Dawno temu, w dzieciństwie, kiedy pod kierunkiem
ojca zaczynałem swoją wedkarską przygodę, obserwowałem ówczesnych
spinningistów. Posiadali sprzęt, o którym mogłem tylko pomarzyć. Kiedy
szczytem moich finansowych możliwości była własnoręcznie wykonana
bambusówka - oni przechadzali się z kijami z włókna szklanego, według
ówczesnej mody spinningowej długimi na 1,8 metra i kosztującymi bajońskie
sumy.
Wędkowałem jedynie na jeziorze, więc
to, co zapamiętałem, wyglądało tak: spinningista rzucał daleko dużą
wahadłówką, wyjmował papierosa, zapalał i po włożeniu zapalonego do
ust, zaczynał ściągać. Często na końcu wisiał szczupal lub sporym
- taki do kilograma - okoń. Gruba żyłka i mocny kij pozwalały na spokojne
wyciągnięcie każdej z zainteresowanych blachą ryb.
Kiedy nastał w Polsce kapitalizm, postanowiłem
po długiej przerwie
wrócić do wędkarstwa.
Zacząłem od tego, co umiałem - czyli spławiczka.
Potem zapragnąłem zrealizować swoje marzenia z dzieciństwa. Kupiłem
sobie na bazarku na Twardej niedrogi kijek Balzera o ciężarze wyrzutowym
do 30g, kołowrotek DAM Quick, kilka blaszanych przynęt i pojechałem
z córkami nad jezioro Pomorze.
Większość czasu - ze względu na dzieci
- spędzaliśmy ze spławiczkiem. Czasem udawało mi się wyrwać na trochę
i pobiczować wodę. Naturalnie, przeczytałem przedtem mnóstwo literatury,
m. in. o tym jak nawijać żyłkę na kołowrotek, aby się nie plątała...
W tym okresie zyskałem uznanie w ludzkich oczach jako osoba o nieludzkiej
wręcz cierpliwości - bo co trzeci mniej więcej rzut cierpliwie rozplątywałem
wielgachny kłąb żyłki z okolic kołowrotka. Jedyny mój sukces przez
dwa tygodnie, to niewielki okonek, który uwiesił się małego meppsa.
Kiedyś, w pochmurny i wietrzny
dzień poszedłem porzucać na pomost koło kąpieliska. Rzucałem godzinę
- bez efektu - gdy młodszej córce zachciało się iść do toalety. Zostawiłem
więc spinning pod opieką starszej, dziewięcioletniej córki i odchodziłem
już w kierunku kawiarni. Zatrzymał mnie okrzyk: Tatooo, ratunku!
Błyskawicznie wróciłem na pomost. Okazało
się, że córka postanowiła zapolować, zarzuciła i na obrotówkę połakomił
się spory okoń. Krzyczała, bo bała się, że sobie nie poradzi...
Z tego okresu został mi pomarańczowy
twister kupiony w sklepie w Sejnach. Nigdy nic na niego nie złapałem,
używam go do gruntowania i rozpoznawania nowego akwenu. Ciekawe, że
dotąd go jeszcze nie urwałem?
Następnego lata
wybrałem się, znowu z córkami, nad jezioro Wałpusz. I znowu królował spławiczek.
Ale mojego brata, który towarzyszył nam podczas tych wakacji, bardziej
ciągnęło do spinningu. Co rano wybierał się z kolegą pontonami na
polowanie.
Kiedyś popłynęli po obiedzie - a wrócili
po zmroku. Okoliczne domki obiegła wieść, że mieli szczupaka. Potwór
ów mierzył pół metra i wyglądał na naprawdę poważną zdobycz...
Do końca turnusu zdarzały się mojemu
bratu jakieś niewymiarowe maluchy, ale ja dalej nic nie miałem. Kładłem
to na karb niecierpliwego towarzystwa na łodzi. Sądziłem, że po prostu
płoszymy zwierzynę, stukając niepotrzebnie wiosłami o burty.
Nad Wałpusz wróciliśmy jesienią tamtego
roku z dwoma pontonami. Bywało różnie. O porannej wyprawie na całkowicie
zamglone jezioro mógłbym wiele napisać... Myśle, że zrozumieć, co
czułem, może tylko ktoś, kto znalazł się w pontonie we mgle, na środku
jeziora, w ciepłym ubraniu i ciężkich gumowych butach, bez kompasu
czy GPS-a. Ale mniejsza o to - jakoś się uratowałem...
Popołudnie dnia następnego wynagrodziło
nam z nawiązką nieudany poranek. Wiał silny wiatr z południowego zachodu
i zasuwaliśmy ile sił wiosłami, aby dopłynąć tam, gdzie, naszym zdaniem,
siedziały szczupale. Na kotwicy nie można było ustać, więc dryfowaliśmy
rzucając, a potem znów wiosłowaliśmy.
Wreszcie ok. 17-tej wiatr osłabł i zaczęły
się brania. Próbowałem różnych technik,
znanych mi z literatury.
W końcu postanowiłem spróbować techniki dżigowej.
Rzuciłem kolorowym twisterkiem, pozwoliłem mu opaść na dno i zacząłem
ściągać szarpnięciami. W pewnym momencie pociągnąłem mocno i zobaczyłem
z oddali szczupaczka na powierzchni wody, podążającego za moją przynętą.
Wtedy myślałem, że szczupal ją po prostu gonił. Dziś, bogatszy o nowe
doświadczenia, sądzę, że miałem go przez chwilę na haku i po prostu
mi się zerwał.
Jakiś czas póżniej, rzucając srebrzystym
ripperkiem z czarnym grzbietem sprowokowałem innego szczupala do ataku.
Byłem wtedy wprost nabity artykułami Kolendowicza i Szymańskiego o
spinningowaniu, więc sądziłem, że prawdziwy spinningista nie używa
podbieraka, bo to nie honor i że ryby trzeba podbierać ręką. Oczywiście,
za pierwszym razem może się to nie udać... Ja ucapiłem bestię za grzbiet
i nawet nie zauważyłem, jak mi się obrócił w ręku. Krew (moja) się
polała, ale zdobyczy nie wypuściłem. Pocięte palce szczypały - ale
nic to.
Kiedy zajmowałem sie szczupakiem, odłożyłem
na chwilę wędkę. Kiedy spojrzałem w ślad za uginającą się szczytówką,
zauważyłem sporego okonka usiłującego połknąć nadwyrężonego ripperka,
zwisającego na końcu żyłki. Odpędziłem
intruza i zacząłem rzucaćtą cudowną, jak mi się wydawało, przynętą.
Przez kilkanaście minut miałem branie okonia, jedno za drugim. Przypadkiem
wstrzeliłem sie w stado.
Tego dnia złapałem jeszcze jednego szczupaka.
Mniejszego, ale na dwa razy większą przynętę - długą i wąską wahadłówkę
Daiwa. Okazało się, że z wynikiem 54 cm. zostałem zwycięzcą wyprawy.
Sądziłem wtedy, że wiem już, o co chodzi w spinningu.
Później przyszły rzeki. Te dopiero
rzuciły mnie na kolana.
Najpierw była Wkra. Oprócz małych szczupaczków,
obdarzyła mnie pierwszym w życiu boleniem. Wędrowałem sobie od Pomiechówka
prawym brzegiem w kierunku ujścia. W pewnym momencie wyszedłem z krzaków
na wewnętrzną stronę zakrętu. Pod moim
brzegiem widać było piaszczystą łachę, a wysoka skarpa na przeciwko
i bystry nurt świadczyły o większej głębokości pod przeciwległym brzegiem.
Rzuciłem małą srebrną obrotóweczką z
oczkiem na skrzydełku. Ponieważ nie wiedziałem nic o ewentualnych
zaczepach, ściągałem szybciej niż zwykle - aby o nic nie zaczepić.
Na granicy nurtu i płycizny coś łupnęło, wywinęło młynka i pociągnęło
żyłkę z prądem. Wystraszony żywiołowością ataku odpuściłem rybie i
zobaczyłem jak podpłynęła na płytką wodę pod moim brzegiem. Już chciałem
włazić w adidasach do wody po moją zdobycz, ale najpierw postanowiłem
ją trochę podciągnąć.
Okazało się, że boleń nie ma ochoty
na dalszą walkę. Dał się spokojnie ściągnąć i wyjąć bez walki. Wróciłem
do domu ok. 2-giej w nocy, obudziłem żonę i kazałem sobie zrobić zdjęcie
z wielką, 54. centymetrową rybą w ręku.
Krzysztof Michalak
All rights reserved, teksty, rysunki i zdjęcia powierzone przez autorów
do publikacji wyłącznie na tych stronach internetowych
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Nowa broń USA w godzinę zniszczą każdy cel na ziemikazdykazdy moze szkolicRaport homeopatia Każdy powinien to przeczytać!ZA KAŻDY UŚMIECH TWÓJwięcej podobnych podstron