Pilcher Rosamunde Wrzesien


Rosamunde Pilcher
WRZESIEŃ

ROSAMUNDE PILCHER
WRZESIEŃ
Przełożył
BOGDAN BARAN
Wydawnictwo Baran i Suszczyński
inter esse
Kraków 1993

Podstawa przekładu:
Rosamunde Pilcher, September, Hodder and Stoughton, Londi
(C) 1990 by Robin Pilcher, Fiona Wynn-Williams, Mark
and Philippa Imrie
(C) for the Polish edition by Inter Esse 1992
Projekt okładki
Piotr Łopalewski
Redaktor
Dariusz Piskulak
ISBN 83-85109-15-3
Wydanie II.
Skład: Wydawnictwo Baran i Suszczyński,
ul. Bracka 15, 31-005 Kraków
Druk: Drukarnia Wydawnicza w Krakowie.
Żarn. 8817/93
Printed in Polcmd

MAJ
Wtorek, trzeci
Na początku maja w Szkocji nastały w końcu ciepłe dni.
Zima trzymała stalowymi palcami o wiele za długo, niechęt-
na do osłabienia okrutnego uścisku. Przez cały czas przenik-
liwy wiatr dął z północnego zachodu, szarpał pierwsze kwia-
ty zawilców i spalał na brązowo żółte trąbki żonkili. Śnieg
mroził wierzchołki wzgórz i leżał w kotlinkach, a farmerzy
zmartwieni opóźnieniem wypasu wieźli ciągnikami resztki
paszy na gołe pola, na których jej malejące sterty walały
się w szałasach o kamiennych ścianach.
Nawet dzikie gęsi, które zwykle odlatywały pod koniec
marca, opóźniały swój powrót do arktycznych siedlisk. Os-
tatni sznur zniknął około połowy kwietnia, niosąc swój
krzyk gdzieś na północ w nieznane niebiosa, frunąc tak wy-
soko, że podobne grotom strzał formacje wydawały się nie
mniej kruche niż pajęczyny na wietrze.
A potem, w ciągu jednej nocy, kapryśny górski klimat
złagodniał. Wiatr zmienił kierunek na południowy, niosąc
wraz z wonią wilgotnej ziemi i kiełkujących roślin błogie
powiewy i dobrą pogodę, którą reszta kraju cieszyła się już
d tygodni. Krajobraz przyodział się w miłą, trawiastą zie-
leń, białe drzewa dzikich czereśni wydobyły się ze swego

pognębienia, nabrały ducha i rozprężały gałęzie we mgle
śnieżnobiałych płatków. Wiejskie ogródki wszystkie naraz
zaczęły pączkować barwami żółty, kwitnący zimą jaśmin,
fioletowy krokus i głęboki błękit podobnych do winogron
kwiatów hiacyntu. Odezwały się ptaki, a słońce po raz pier-
wszy od jesieni zsyłało prawdziwe ciepło.
Każdego ranka, słońce czy słota, Yiolet Aird wędrowała
do wsi po zakupy ze sklepu pani Ishak: kwartę mleka, "Ti-
mesa" i inne drobne artykuły potrzebne do podtrzymania ży-
cia samotnej starszej pani. Tylko niekiedy w otchłaniach zi-
my, gdy śnieg piętrzył ogromne zaspy, a lód stawał się zdrad-
liwy, powstrzymywała się od tego ćwiczenia wyznając za-
sadę, że rozwaga jest lepszą stroną dzielności.
Nie była to łatwa wędrówka. Pół mili stromą drogą wśród
pól, które kiedyś stanowiły park w Croy, posiadłości Ar-
chie'ego Balmerino, a potem trudne pół mili powrotnej
wspinaczki. Miała samochód i z powodzeniem mogła go
użyć, ale jednym z jej przekonań było, że kiedy wślizguje
się starość, a człowiek zacznie używać auta na krótkich tra-
sach, to grozi mu straszne niebezpieczeństwo utraty władzy
w nogach.
W ciągu długich miesięcy zimy musiała na tę wyprawę
zawijać się w warstwy odzieży. Grube kozaki, swetry, nie-
przemakalna kurtka, szal, rękawiczki, wełniany kapelusz na-
ciągnięty głęboko aż po uszy. Tego rana miała na sobie twee-
dową spódnicę i dziergany żakiet. Szła z gołą głową. Słońce
dodawało jej otuchy i energii, wzbudzało poczucie ponownej
młodości, a brak skrępowania więzami odzieży przypominał
jej dziecięce zadowolenie, gdy opadały czarne wełniane
pończochy i czuło się przyjemny powiew chłodnego powie-
trza na gołych nogach.
Wiejski sklep był tego dnia pełen ludzi i musiała chwilę
czekać na obsługę. Nie przeszkadzało jej to, bo miała okazję
do tego, by pogawędzić z innymi klientami, wśród których
każda twarz była jej znajoma, zachwycić się pogodą, zapytać
o czyjąś matkę, poobserwować chłopca, jak z bolesnym na-
mysłem wybiera paczuszkę mieszanki "Doiły", za którą za-
płaci z własnych pieniędzy. Nie spieszył się. Pani Ishak cze-
kała z uprzejmą cierpliwością, aż się zdecyduje. Gdy to wre-
6

szcie uczynił, włożyła mieszankę do papierowej torebki
i wzięła od niego pieniądze.
Nie zjedz wszystkiego naraz, bo powypadają ci ząbki
ostrzegła go. Dzień dobry, pani Aird.
Dzień dobry, pani Ishak. Cóż za piękny poranek!
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, że świeci słoń-
ce. Zwykle pani Ishak, wygnana w ten północny klimat
spod bezlitosnego słońca Malawi, była zakutana w żakiety
i trzymała pod ladą grzejnik parafinowy, do którego tuliła
się, ilekroć nastawała chwila spokoju. Tego rana wyglądała
jednak na znacznie szczęśliwszą. Mam nadzieję, że nie
zrobi się znów zimno.
Nie sądzę. Przyszło lato. A, dziękuję, moje mleko i ga-
zeta. Edie chciałaby pastę do mebli i rolkę papierowego
ręcznika. Ja chyba wezmę ze sześć jaj.
Jeśli ma pani za ciężki koszyk, to mogę podesłać do
pani mojego męża samochodem.
Nie, dam sobie radę, dziękuję serdecznie.
Wędruje pani kawał drogi.
Yiolet uśmiechnęła się.
Ale jakie to dla mnie zdrowe.
Obładowana, raz jeszcze wyruszyła ku domowi, ku Pen-
nyburn. Chodnikiem wzdłuż rzędów niskich domów o ok-
nach migoczących odbitym blaskiem słońca i drzwiach ot-
wartych na świeże, ciepłe powietrze, potem przez bramę
Croy i z powrotem na wzgórze. Była to droga prywatna,
tylny dojazd dużego domu; Pennyburn stało nad nią w jej
połowie, przylegając do niej jedną stroną, od innych stron
otoczone stromymi polami. Dochodziło się schludną dróżką
wśród gęstego bukowego żywopłotu. Z ulgą docierało się
zawsze do zakrętu, by stwierdzić, że nie trzeba już dalej się
wspinać.
Yiolet przełożyła z jednej ręki do drugiej nadmiernie już
ciążący kosz i zaczęła robić plany na resztę dnia. Tego rana
wypadała pomoc Edie, co oznaczało, że Yiolet może wyco-
fać się z domu i zająć ogrodem. Ostatnio nawet dla niej
było za zimno na ogród i powstały spore zaniedbania. Traw-
nik wyglądał na utłamszony długą zimą. Może powinna go
trochę spulchnić i dać mu trochę powietrza. Potem trzeba

by rozwieźć po nowej grządce róż wielką pryzmę troskliwie
odżywianego kompostu. Ta perspektywa napełniła ją poczu-
ciem radości. Nie mogła się już doczekać, kiedy zacznie pra-
cę.
Przyspieszyła kroku. Niemal natychmiast jednakże zoba-
czyła przed frontowym wejściem nieznany jej samochód:
wiedziała już, że ogród będzie musiał poczekać. Gość. Iry-
tujące. Kto to przyszedł? Kto zmusza Yiolet do siedzenia
i pogaduszek, gdy ona chce się wziąć do kopania?
Auto, małe zgrabne renault, nie zdradzało, kim był jego
właściciel. Yiolet weszła do domu kuchennymi drzwiami
i natknęła się na Edie, która przy zlewie napełniała czajnik.
Z wysiłkiem postawiła kosz na stole.
Kto to? spytała samym ruchem warg, czemu towa-
rzyszyły znaczące gesty palcem.
Edie również zniżyła głos.
Pani Steynton. Z Corriehill.
Jak długo już tu jest?
Dopiero chwilę. Powiedziałam jej, żeby zaczekała. Jest
w salonie. Ma jakąś drobną sprawę. Już normalnym gło-
sem Edie powiedziała: Robię właśnie paniom kawę.
Przyniosę, jak będzie gotowa.
Bez ociągania się Yiolet ruszyła do swojego gościa. Ve-
rena Steynton stała przy oknie zalanego słońcem salonu, pa-
trząc na ogród Yiolet. Gdy ta stanęła w drzwiach, odwróciła
się.
O, Yiolet. Tak mi przykro. Czuję się zakłopotana. Po-
wiedziałam Edie, że przyjdę kiedy indziej, ale ona zarzekała
się, że lada chwila wrócisz z wioski.
Była wysoką i szczupłą kobietą około czterdziestki, o nie-
zmiennie bezbłędnej elegancji. Odróżniało ją to od innych
miejscowych kobiet, w większości zapracowanych prowinc-
juszek, które nie miały ani czasu, ani ochoty do zbytniej
troski o własny wygląd. Yerena i jej mąż Angus byli nowi
w tych stronach, mieszkali w Corriehill zaledwie dziesięć
lat. Wcześniej Angus był maklerem w Londynie, ale po ze-
braniu majątku zmęczony tą szczurzą gonitwą kupił Corrie-
hill, odległe o dziesięć mil od Strathcroy, przeniósł się na
północ z żoną i z córką Kąty i zaczął się rozglądać po oko-

licy za jakimś innym, w miarę możności mniej wymagają-
cym zajęciem. W końcu przejął w Relkirk upadły interes
z branży materiałów budowlanych i po paru latach przeob-
raził go w dochodową, kwitnącą firmę.
Yerena również była do pewnego stopnia kobietą sukcesu,
mocno zaangażowaną w pracę biura turystycznego "Zwie-
dzanie Szkocji". W ciągu letnich miesięcy firma rozsiewała
po kraju autobusowy ładunek amerykańskich turystów i or-
ganizowała dla nich płatne pobyty w prywatnych domach.
Również Isobel Balmerino wsiąkła w to zajęcie, a była to
ciężka praca. Yiolet nie znała bardziej wyczerpującego spo-
sobu na zarobienie odrobiny grosza.
Od strony towarzyskiej jednak rodzina Steyntonów oka-
zała się dobrym nabytkiem środowiska, życzliwa i bezpre-
tensjonalna, szczodra w swej gościnności i zawsze gotowa
do ofiary z własnego czasu i trudu przy organizacji świąt,
popisów sportowych i innych imprez służących zbieraniu
funduszy na jakiś cel.
Tak czy owak Yiloet nadal nie umiała odgadnąć celu wi-
zyty Yereny.
Cieszę się, że zostałaś. Przykro byłoby mi cię nie za-
stać. Edie robi nam właśnie kawę.
Powinnam była zatelefonować, ale byłam właśnie
w drodze do Relkirk, kiedy przyszło mi nagle do głowy, że
lepiej skorzystam z okazji i wpadnę. Tak bez namysłu. Mam
nadzieję, że nie masz mi tego za złe?
W żadnym razie z przekonaniem kłamała Yiolet.
Chodź, siadaj. W kominku jeszcze nie napalone, ale...
O, mój Boże, po co kominek w taki dzień? Czy to
nie błogosławieństwo widzieć wreszcie słońce?
Usiadła na sofie, założywszy nogę na nogę. Nogi miała
długie i eleganckie. Yiolet mniej wdzięcznie opadła na swe
szerokie krzesło.
Postanowiła przejść od razu do rzeczy.
Edie mówiła, że masz jakąś sprawę do mnie.
Doszłam do wniosku... że ty jesteś osobą, która może
mi pomóc.
Yiolet przeraziła się, wyobraziwszy sobie jakąś aukcję lub
koncert na cele dobroczynne lub otwarcie ogródka, na kto-

rych będzie musiała wiązać woreczki z herbatą lub dokony
wać uroczystego otwarcia.
Pomóc? spytała omdlałym głosem.
Nie, nie tyle pomóc, co doradzić. Wiesz, chciałabyrr
urządzić tańce.
Tańce!
Tak. Dla Kąty. Niedługo skończy dwadzieścia jeder
lat.
Ale jak ja mogę ci coś doradzić? Nie robiłam tegc
dłużej, niż pamiętam. Powinnaś spytać kogoś bardziej nowo
czesnego. Peggy Ferguson-Crombie albo Isobel na przykład'
Ja sobie pomyślałam... ty masz tyle doświadczenia
Mieszkasz tu dłużej niż ktokolwiek z moich znajomych
Chciałam się dowiedzieć, co o tym myślisz.
Yiolet straciła mowę. Usiłując coś powiedzieć, z ulgą po-
witała wejście Edie niosącej kawę. Edie postawiła tacę m
taborecie obok kominka.
Czy przynieść herbatniki? spytała.
Nie, Edie, myślę, że tak będzie dobrze. Bardzo ci dzię-
kuję.
Edie wyszła. Po chwili z piętra dobiegł hałas odkurzacza
Yiolet nalewała kawę.
Jaką imprezę masz na myśli?
No, wiesz. Tańce szkockie i ludowe.
Yiolet uznała, że nie wie.
To znaczy taśmy na stereo i tańce narodowe w hallu?
Nie. Coś innego. Naprawdę wielkie tańce. W dużyrr
stylu. Z namiotem w ogrodzie...
Rozumiem, że Angusowi nieźle się wiedzie.
Yerena nie zareagowała na to wtrącenie.
...i porządną orkiestrą. Oczywiście, hali też wykorzys-
tamy, ale do wypoczynku. I do przyjmowania gości. Jestem
pewna, że Kąty będzie chciała zrobić disco dla swoich przy
jaciół z Londynu, i trzeba je będzie przygotować. Może
w jadalni. Możemy urządzić ją jako jaskinię, grotę...
Jaskinie i groty, myślała Yiolet. Yerena najwyraźniej od-
rabiała zadanie domowe. Mimo wszystko to doskonały or-
ganizator. Yiolet powiedziała łagodnie:
No, to masz plany.
10

_ A Kąty mogłaby zaprosić wszystkich swoich znajomych
z południa... będziemy musieli oczywiście znaleźć im nocleg...
Rozmawiałaś o tym wszystkim z Kąty?
Nie, powiedziałam tylko tobie. Jesteś pierwszą osobą,
która wie.
Może nie będzie miała ochoty na tańce.
Ależ na pewno będzie miała. Ona zawsze uwielbiała
przyjęcia.
Znając Kąty, Yiolet stwierdziła, że chyba rzeczywiście.
A kiedy by to było?
Sądzę, że we wrześniu. To przecież najlepsza pora.
Wielu ludzi na polowaniach, a każdy ma jeszcze wakacje.
Szesnasty byłby dobrym terminem, bo wtedy większość
dzieci wyjeżdża z powrotem do szkół.
Jest dopiero maj. Do września jeszcze daleko.
Wiem, ale nigdy nie jest za wcześnie na ustalenie ter-
minu i początek załatwiania. Będę musiała zamówić namiot
i akwizytora, wydrukować zaproszenia... Przyszła jej do gło-
wy nowa atrakcyjna idea: A, Yiolet, dobrze byłoby rozwie-
sić lampiony wzdłuż całego dojazdu do domu, nieprawdaż?
Wszystko to brzmiało szalenie ambitnie.
Będziesz miała sporo pracy.
Nie, wcale nie. Amerykańska inwazja się już wtedy
skończy, bo turyści na płatnych kwaterach przestają przyjeż-
dżać z końcem sierpnia. Będę mogła się skupić tylko na
tym. Przyznaj, Yiolet, że to dobry pomysł. Pomyśl, ilu ludzi
będę mogła obsłużyć i uspokoić swoje społeczne sumienie.
Wszystkich za jednym zamachem. Łącznie dodała
z Barwellami.
Chyba nie znam Barwellów.
Nie, nie znasz. To współpracownicy Angusa. Byliśmy
u nich dwa razy na kolacji. Dwa wieczory nudy i ziewania.
Nigdy nie zaprosiliśmy ich w rewanżu, bo nie znamy niko-
go, kto zechciałby spędzić wieczór w tak niesamowicie nud-
nym towarzystwie. A jest jeszcze mnóstwo innych po-
cieszała się. Kiedy o nich przypomnę Angusowi, nie bę-
dzie robił żadnych trudności i podpisze parę czeków.
Yiolet współczuła trochę Angusowi.
Kogo jeszcze chcesz zaprosić?
11

O, wszystkich. Millburnów, Ferguson-Crombiech, Bu'
chanan-Wrightów, starą panią Westerdale i Brandonów!
I Staffordów. Ich dzieci podrosły, można ich więc również
zaprosić. Middletonowie powinni przyjechać z Hampshire
a Luardowie z Gloucestershire. Zrobimy listę. Przypnę kart'
kę papieru do deski w kuchni i ilekroć przyjdzie mi do g
wy nowe nazwisko, zapiszę je. No i oczywiście ty, Yiolet
I Edmund, Yirginia i Alexa. Balmerinowie. Jestem pewna
że Isobel wyda przyjęcie dla mnie...
Nagle wszystko to zaczęło brzmieć dość dziwnie. Uwagę
Yiolet przesunęła się w przeszłość, do zapomnianych epizo
dów, które teraz zaczęły jej się przypominać. Jedno wspo
mnienie przywoływało inne. Powiedziała bezwiednie, "po
winnaś wysłać zaproszenie Pandorze", a potem nie mogłc
dociec, skąd się wzięła ta mimowolna sugestia.
Pandorze?
Siostrze Archie'ego Balmerino. Kiedy się myśl
o przyjęciach, automatycznie przychodzi do głowy Pandora
Ale ty oczywiście jej nie znasz.
Ale dużo o niej wiem. Z jakiegoś powodu na przyje
ciach pojawia się jej imię. Sądzisz, że by przyszła? Nie byle
jej w domu od ponad dwudziestu lat, czy tak?
Owszem. Tak mi tylko przyszło do głowy. Ale dlacze
go nie spróbować? To by było ożywcze dla biednego Ar
chie'ego. A jeśli coś sprowadzi to błędne stworzenie z po-
wrotem do Croy, to tylko atrakcje naprawdę wielkiego balu
A więc popierasz mnie, Yiolet? Sądzisz, że powinnam
z tym ruszyć?
Tak, tak. Jeśli masz na tyle energii i środków, to są-
jlzę, że pomysł jest wspaniały i miły. Da nam coś niezwyk-
łego, czego będziemy mogli wyczekiwać.
Nie mów nikomu, dopóki się nie uporam z Angusem.
Ani słowa.
Yerena uśmiechnęła się z zadowoleniem. Potem wpadh
na jeszcze jeden szczęśliwy pomysł.
To chyba będzie dobra okazja powiedziała do
kupienia sobie nowej sukni.
Yiolet jednakże nie miała takiego problemu.
Ja powiedziała włożę tę czarną aksamitną.
12

Czwartek, dwunasty
Noc była krótka, a on nie spał. Wkrótce nadejdzie świt.
Pomyślał, że powinien spać, bo jest zmęczony, wyczer-
pany. Wycieńczony przez trzy dni przedwczesnych upałów
w Nowym Jorku, dni wypełnione po brzegi: spotkania przy
śniadaniu, obiady w interesach, długie popołudniowe spory
i dyskusje, mnóstwo coca-coli i kawy, dużo przyjęć i póź-
nych powrotów, żałosny brak ćwiczeń i świeżego powietrza.
W końcu udało się, choć nie bez kłopotów. Harvey Klein
to twardy orzech i trzeba było go przekonać, że to jest na-
prawdę najlepsza, wręcz jedyna droga na brytyjski rynek.
Kampania promocyjna, której pełny projekt Noel przywiózł
z sobą do Nowego Jorku, z planem czasowym, szczegółami
i fotografiami, została zaakceptowana i uzgodniona. Mając
umowę w kieszeni, mógł wracać do Londynu. Spakował ba-
gaż, odbył ostatnią rozmowę telefoniczną, wepchnął w ak-
tówkę dokumenty i kalkulator, odebrał telefon (Harvey Klein
z życzeniami bezpiecznej podróży), zjechał na dół, oddał
klucz, klapnął na siedzenie żółtej taksówki i ruszył w stronę
lotniska JFK.
W świetle wieczoru Manhattan jak zwykle wyglądał ba-
jecznie świetliste wieże sięgające w poświatę nieba, ru-
chome rzeki świateł reflektorów. To miasto w swój chaoty-
czny i szczodry sposób oferowało każdą wyobrażalną formę
przyjemności.
Podczas pierwszej wizyty w pełni skorzystał z tych roz-
rywek, ale tym razem nie było okazji do przyjęcia oferowa-
nych form gościnności; doznał nagłego uczucia smutku, że
oto wyjeżdża niezaspokojony, jak gdyby porwano go z ja-
kiegoś imponującego przyjęcia na długo przed tym, nim za-
częło go ono w ogóle cieszyć.
Na lotnisku taksówka zostawiła go przed terminalem linii
brytyjskich. Stał przyzwoicie w kolejce, okazał bilet, rozstał
13

się z bagażem, znowu stał w kolejce do kontroli służb bez-
pieczeństwa, potem skierował się do poczekalni. Kupił butel,
kę szkockiej w sklepie bezcłowym, a w kiosku "News
weeka" i "Avertising Agę". Znalazłszy wolny fotel usiad
omdlały ze zmęczenia i czekał na wywołanie jego lotu.
Dzięki uprzejmości firmy Wenborn and Weinburg podró
żował klasą klubową, a więc przynajmniej miał miejsce dh
swoich długich nóg. Zarezerwował sobie był miejsce prz>
oknie. Zdjął marynarkę, usiadł, zatęsknił do drinka. Pomyś
lał, że byłoby dobrze, gdyby nikt nie usiadł obok niego, ale
ta słaba nadzieja zgasła niemal natychmiast, gdy otyły osób
nik w prążkowanym garniturze zajął to miejsce, poupycha
rozmaite torby i pakunki w schowku pod sufitem i wreszcie
opadł na fotel niczym góra ciasta.
Zajął sporo przestrzeni. Wnętrze samolotu było chłodne
ale on był gorący. Wydobył jedwabną chusteczkę i otarł gęś
te, sterczące brwi. Sięgnął po pas i dość boleśnie szturchną
przy tym Noela łokciem.
Przepraszam. Zdaje się, że dziś mamy pełny ładunek.
Noel nie miał ochoty na rozmowę. Uśmiechnął się, skiną
głową i znacząco otwarł "Newsweeka".
Wystartowali. Podano koktajle, potem kolację. Nie by-
głodny, ale zjadł ją, bo to zabijało czas, a nie było nic in-
nego do roboty. Ogromny 747 brzęczał w górze nad Atlan-
tykiem. Sprzątnięto naczynia po kolacji i zaczął się film
Noel widział go już w Londynie, poprosił więc stewardessę
o whisky and soda. Popijał powoli, kołysząc w dłoni szklan-
kę, odwlekając jej opróżnienie. Światła w kabinie pasażers-
kiej zostały wygaszone i podróżni sięgnęli po poduszki i ko-
ce. Grubas zaplótł dłonie wokół brzucha i momentalnie za-
chrapał. Noel zamknął oczy, ale wtedy odniósł wrażenie, że
są wypełnione piaskiem, więc otwarł je na powrót. Jego
umysł wibrował; od trzech dni pracował pełną parą i teraz
nie chciał zwolnić. Możliwość zapomnienia znikła.
Zastanawiał się, dlaczego nie raduje się z triumfu, skoro
przecież ma na swoim koncie cenny wynik i wraca do domu
z porządnie sfastrygowaną sprawą. Dobra metafora dla Sad-
dlebags. Saddlebags. Jedno z tych słów, które im częściej
powtarzane, tym zabawniej brzmią. To jednak nie było za-
14

bawne. Było niezmiernie ważne nie tylko dla Noela Keelin-
ga, ale i dla Wenborn and Weinburg.
Saddlebags. Spółka o korzeniach w Colorado, gdzie inte-
res ruszył parę lat wcześniej: produkcja wysokiej jakości wy-
robów ze skóry dla hodowców koni. Siodła, uprząż, baty,
lejce i buty jeździeckie, wszystko z prestiżowym znakiem
firmowym w postaci litery "S" wewnątrz podkowy.
Po tym skromnym początku reputacja firmy i zbyt wzros-
ły na terenie całego kraju; konkurencja została w tyle. Firma
rozszerzyła asortyment. Walizki, torby, dodatki do odzieży,
buty, oficerki. Wszystko z najlepszych skór, ręcznie szyte
i ręcznie wykańczane. Ich znak firmowy stał się symbolem
statusu, rywalizując z Guccim i Ferragamo, również co do
cen. Ich sława rosła, a odwiedzający Stany Zjednoczone,
chcąc przywieźć do domu prawdziwie efektowny łup, wy-
bierali torbę lub ręcznie robiony pas ze złotymi okuciami
od Saddlebags.
Potem rozeszły się pogłoski, że Saddlebags wchodzą na
rynek brytyjski małymi ilościami wyrobów przez jeden lub
dwa troskliwie wybrane londyńskie sklepy. Charles Wein-
burg, szef Noela, dowiedział się o tym przypadkiem z czy-
jejś wzmianki na jakimś przyjęciu w Londynie. Następnego
rana wezwał Noela, głównego wiceprezesa i dyrektora do
spraw reklamy.
Słuchaj, Noel, muszę mieć ten kontrakt. W tej chwili
tylko paru ludzi w tym kraju słyszało o Saddlebags; trzeba
zrobić kampanię najwyższego lotu. Mamy fory i jeśli wylą-
dujemy, możemy to złapać, dlatego wczoraj w nocy zadzwo-
niłem do Nowego Jorku i rozmawiałem z prezesem Saddle-
bags, Harveyem Kleinem. Zgadza się na spotkanie, ale chce
mieć pełną prezentację... plany, reklama w mediach, hasła,
wszystko. Materiał na najwyższym poziomie, całe strony
w kolorze. Masz dwa tygodnie. Zatrudnij Dział Artystyczny
i spróbujcie coś wypracować. I znajdźcie na litość boską ja-
kiegoś fotografa, który zdejmie mężczyznę tak, żeby wyglą-
dał jak mężczyzna, a nie jak manekin z wystawy. Jeśli trze-
ba, znajdź jakiegoś gracza w polo. Jak się dobrze sprawi,
to nie dbam o to, ile będziemy musieli mu zapłacić...
15

Upłynęło dziewięć lat, odkąd Noel Keeling podjął prą
w Wenborn and Weinburg. Dziewięć lat to w branży ręki
mowej dużo jak na współpracę z jedną firmą; od czasu <
czasu Noel zdumiewał się nad swoją nieprzerwaną wiern
ścią. Inni, jego rówieśnicy, poszli dalej do innych fin
a nawet otwarli własne agencje. On jednak został.
Powody stałości Noela tkwiły zasadniczo w jego życii
osobistym. Istotnie, po roku czy dwóch pracy w firmie rozj
ważał całkiem serio ewentualność odejścia. Był niespokojny!
niezadowolony i nawet niezbyt zainteresowany pracą. Man
rzyły mu się łąki bardziej zielone: chciał być na własnymi
rozrachunku, porzucić w ogóle reklamę, przejść do handlu|
nieruchomościami lub czymś takim. Mając plany na zrobie-
nie miliona uważał, że nie pozwala mu na to po prostu brak
niezbędnego kapitału. Kapitału jednak nie miał, i frustracja
z powodu straconych okazji i przepuszczonych szans dopro-
wadzała go niemal do szaleństwa.
A potem, przed czterema laty, sprawy odmieniły się gwał-
townie. Był trzydziestoletnim kawalerem i nadal zdecydowa-
nie przedzierał się przez wianuszek przyjaciółek, nie wyob-
rażając sobie, by ten beztroski stan rzeczy miał się kiedyś
skończyć. Nagle jednak zmarła jego matka i po raz pierwszy
w życiu Noel stwierdził, że jest człowiekiem o niejakim ma-!
jątku.
Jej śmierć była tak nieoczekiwana, że popadł w stan szo-
ku, nie mogąc się uporać z nagim faktem, iż odeszła na za-
wsze. Bardzo ją lubił na swój zdystansowany i niesentymen-
talny sposób, ale zasadniczo uważał ją za stałe źródło jedze-
nia, picia, czystych ubrań, ciepłych łóżek i, jeśli tego po-
trzebował, wsparcia moralnego. Szanował jej duchową nie-
zależność i fakt, że nigdy w żaden sposób nie mieszała się
do jego dorosłego prywatnego życia. Równocześnie irytowa-
ło go wiele spośród jej szalonych postępków. Najgorszy był
nawyk otaczania się ludźmi będącymi zwykle na dnie
i w potrzebie. Każdy był jej przyjacielem. Wszystkich ich
nazywała swoimi przyjaciółmi. Noel zaś nazywał ich zgrają
wyzyskiwaczy. Ona ignorowała jego niechęć, a bezrobotne
prządki, samotne wdowy, pozbawione talentu artystki i ak-
torzy bez ról ciągnęli do niej jak ćmy do płomienia świecy.
16
Jej hojność wobec wszystkich i niektórych uważał za bez-
myślną i samolubną, bo wydawało się, że nie ma pieniędzy
do zaoszczędzenia na rzeczy jego zdaniem pierwszej wagi.
Gdy umarła, okazało się, że testament odwierciedla tę
beztroską szczodrość. Większość spadku przypadła w udziale
młodemu mężczyźnie... całkowicie spoza rodziny, którego
wzięła pod swe opiekuńcze skrzydła i któremu z pewnych
powodów chciała pomóc.
Dla Noela był to bolesny cios. Jego uczucia i kieszeń
głęboko cierpiały, trawiła go całkowicie bezsilna zawiść.
Nie można było się wściekać, bo jej już nie było. Nie mógł
się do niej zwrócić, oskarżyć o nielojalność i domagać się
wyjaśnień, co do jasnej cholery ona sobie myśli. Matka zna-
lazła się poza jego zasięgiem. Wyobrażał ją sobie, bez gnie-
wu, za jakąś otchłanią lub nieprzebytą rzeką w blasku słoń-
ca, pośród pól, drzew i czego tam jeszcze, co składało się
na jej osobistą ideę Niebios. Zapewne w swój łagodny spo-
sób śmiała się ze swego syna, jej oczy jaśniały złośliwym
rozbawieniem, jak zwykle niewrażliwe na jego żądania i wy-
mówki.
Tak ogołocony wraz z dwiema jego siostrami, odwrócił
się od rodziny i skupił na jedynym stałym elemencie, jaki
mu w życiu pozostał na pracy. Ku pewnemu swemu za-
skoczeniu i ku zdumieniu przełożonych odkrył, że reklama
nie tylko go interesuje, ale też nadzwyczaj dobrze mu idzie.
Gdy spadek po matce został uporządkowany, a jego część
łupu spoczęła bezpiecznie w banku, młodzieńcze rojenia
o wielkich stawkach i szybkich dochodach zniknęły na za-
wsze. Noel uświadomił sobie, że robienie pieniędzy za po-
mocą czyjejś domniemanej fortuny było całkowicie różne
niż wyjście od własnej. Dbał o bilans konta, jak gdyby to
było dziecko i nie można było narażać jego bezpieczeństwa.
Najskromniej jak można kupił sobie nowe auto i na zasadzie
eksperymentu zaczął wysuwać czułki w poszukiwaniu jakie-
goś nowego miejsca do życia...
Życie zaś płynęło dalej. Młodość jednak się skończyła,
a ono było trudneJ.,Stopniowo Noel dochodził z tym do ładu
odkrywając'rfw&pc&9$Si&, że nie potrafi podtrzymywać swe-
go żalu d(/ma^w Żywiżbłę\ daremnej niechęci było zbyt wy-
i\ n
n l

czerpujące. W końcu, musiał przyznać, nie wyszedł na ty
tak źle. Poza tym brakowało mu jej. Przez ostatnie lata rzad-
ko ją widywał, przebywała w otchłaniach Gloucestershire
a mimo to zawsze była na końcu linii telefonicznej lu1
na końcu długiego dojazdu, kiedy w pewien gorący dzień1
lata stwierdzało się, że ani chwili dłużej nie sposób znieśi
ulic Londynu. Było obojętne, czy przyjeżdżało się na week
end samotnie, czy z pół tuzinem przyjaciół. Zawsze było'
miejsce, życzliwe powitanie, pyszne jedzenie, wszystko lubi
nic do roboty. Migoczące kominki, zapachy kwiatów, gorąc
kąpiele, ciepłe wygodne łóżka, delikatne wina i swobodna]
rozmowa.
Wszystko przeminęło. Dom i ogród sprzedane obcym.
Ciepła woń kuchni i miłe poczucie, że ktoś inny zarządza.
i nie trzeba podejmować najmniejszej decyzji. I przeminęła
jedyna na świecie osoba, wobec której nie trzeba było ni-
czego odgrywać lub udawać. Życie bez niej, choć była tak
irytująca i kapryśna, przypominało życie z wyszarpaną dziu-
rą w środku; odebrało, wspominał to z goryczą, pewne przy-
zwyczajenia.
Westchnął. To wszystko wydawało się tak dawne. Inny
świat. Dokończył whisky i siedział wpatrzony w mrok. Przy-
pomniał sobie siebie czteroletniego, chorego na różyczkę
i noce w czasie choroby, które wydawały się długie jak całe
życie, każda minuta trwała godzinę, a świt był odległy
o wieczność.
Teraz, trzydzieści lat później, oglądał świt. Niebo rozjaśniło
się, słońce wychynęło spod fałszywego horyzontu z chmur,
wszystko poróżowiało, a blask kłuł w oczy. Oglądał przez
okno samolotu ten świt z ulgą, bo przegnał on noc i teraz
znowu jest dzień, a Noel nie musi podejmować prób zaśnię-
cia. Wokół niego ludzie zaczynali się poruszać. Załoga roz-
nosiła sok pomarańczowy i parujące ręczniki do twarzy. Prze-
tarł twarz, poczuł szczeciniasty zarost na brodzie. Inni ogar-
niali się, szukali kosmetyczek, szli się golić do łazienki. Noel
pozostał na swoim miejscu. Ogoli się w domu.
Co też uczynił trzy godziny później. Znużony, brudny
i rozczochrany wydobył się z taksówki i zapłacił kierowcy.
18

Poranne powietrze było chłodne, błogo chłodne po nowojor-
skim, trochę padało, mglista mżawka. W Pembroke Gardens
zieleniły się drzewa, trotuar był mokry. Wciągnął w płuca
tę świeżość i gdy taksówka odjeżdżała, stał przez chwilę
rozważając przeznaczenie tego dnia na własne potrzeby
i przyjście do siebie. Trochę snu, długi spacer. To jednak
było niemożliwe. Praca czekała. Czekało biuro i czekał szef.
Noel wziął torbę i aktówkę, zszedł po schodkach i otworzył
frontowe drzwi.
Nazywało się to mieszkaniem ogrodowym, bo na jego ty-
łach francuskie okna wychodziły na niewielkie patio, przy-
sługującą Noelowi część większego ogrodu tego wysokiego
domu. Pod wieczór padało tam słońce, ale o tej wczesnej
porze patio okrywał cień, a kot z piętra leżał wygodnie zwi-
nięty w jednym z jego wyściełanych krzeseł, najwyraźniej
spędziwszy w nim noc.
Mieszkanie nie było duże, ale pokoje miały spore rozmia-
ry. Salon i sypialnia, mała kuchnia i łazienka. Dla nocują-
cych gości była sofa, zmyślny mebel, który należycie potrak-
towany rozkładał się w drugie podwójne łóżko. Pani Musp-
ratt, która sprzątała u Noela, była tu pod jego nieobecność
i dlatego wszędzie panował ład i czystość, ale też anonimo-
wość i zaduch.
Otwarł francuskie okna i spędził kota. W sypialni rozsunął
zamek walizki i wyjął przybory toaletowe. Rozebrał się
i rzucił poplamione i wymięte ubranie na podłogę. W łazien-
ce wymył zęby, wziął parujący prysznic, ogolił się. Teraz
bardziej niż czegokolwiek potrzebował kawy. Owinięty ręcz-
nikiem podreptał boso do kuchni, napełnił czajnik i włączył
palnik, wsypał kawę do francuskiego ekspresu. Zapach do-
dawał ducha i był smakowity. Gdy kawa się sączyła, wziął
pocztę, usiadł przy kuchennym stole i przeglądał koperty.
Żaden list nie wyglądał na pilny. Znajdowała się tam jed-
nakże lśniąca pocztówka z Gibraltaru. Odwrócił ją. Została
nadana w Londynie, a była od żony Hugh Penningtona,
szkolnego kolegi Noela, który mieszkał w Chelsea.
"Noel, dzwoniłam, ale bez skutku. Jeśli nie odwołasz,
oczekujemy cię na kolacji trzynastego. Między 1930 a 20.
Frak zbędny. Pozdrowienia, Delia".
19

Westchnął. Dziś. Jeśli nie odwołasz. No, cóż, do tego cza-
su być może złapie drugi oddech. I będzie przyjemniej niż
przed telewizorem. Rzucił pocztówkę na stół, dźwignął się
z krzesła i poszedł nalać sobie kawy.
Zamknięty w biurze, na obradach przez większość dnia,
Neol tracił kontrolę nad tym, co działo się za drzwiami. Gdy
wreszcie stamtąd się wynurzył i jechał do domu w porze
największego ruchu, który jeśli był ruchem, to co najwyżej
cherlawego ślimaka, stwierdził, że wiatr przepędził poranny
deszcz i nastał doskonały majowy wieczór. On zaś osiągnął
teraz ów stan poza wyczerpaniem, gdy wszystko jest łatwe,
jasne i dziwnie bezcielesne; perspektywa snu wydawała się
odległa jak śmierć. Zamiast niego jeszcze jeden prysznic,
zmiana ubrania i drink. Potem zamiast jazdy samochodem
spacer do Chelsea. Świeże powietrze i ruch zaostrzyły jego
apetyt na wspaniały posiłek, jaki, miał nadzieję, już na niego
czeka. Prawie zapomniał, kiedy po raz ostatni siedział przy
stole i jadł coś, co nie było kanapką.
Spacer to był dobry pomysł. Noel szedł przez zasypane
liśćmi boczne uliczki, wzdłuż tarasowych posesji i ogrodów,
w których kwitły magnolie, a wisterie wczepiały się we fron-
tony drogich londyńskich domów. Wyszedłszy na Brompton
Road, przekroczył ją obok budynku Michelina i skręci!
w dół na Walton Street. Tam zwolnił kroku, żeby obejrzeć
efektowne wystawy sklepów, dekorację wnętrz i galerię sztu-
ki sprzedającą obrazy o tematyce sportowej, sceny myśliws-
kie i olejne malowidła, na których wierne labradory brną
przez śnieg z bażantami w pyskach. Był Thorburn, którego
chciałby mieć. Stał dłużej, niż zamierzał, po prostu patrząc.
Może zadzwoni jutro do galerii i zapyta o cenę. Po chwili
ruszył dalej.
Gdy dotarł do Ovington Street, było pięć po wpół do ós-
mej. Chodniki były obramowane szeregami aut mieszkań-
ców, środkiem ulicy w górę i w dół jeździło na rowerach
kilkoro starszych dzieci. Dom Penningtonów stał w połowie
tarasu. Gdy Noel się zbliżał, pojawiła się jakaś dziewczyna
i szła chodnikiem w jego stronę. Prowadziła na smyczy ma-
20

jego białego terriera szkockiego i najwyraźniej zmierzała do
skrzynki pocztowej, bo niosła w dłoni list. Przyjrzał się jej.
Miała na sobie dżinsy i szarą trykotową koszulkę, kolor jej
włosów przypominał najlepszą marmoladę, a ona nie była
ani wysoka, ani szczególnie szczupła. W ogóle nie w typie
Noela. Gdy go mijała, spojrzał jednak na nią po raz drugi,
bo wydawała mu się znajoma, ale trudno było stwierdzić,
gdzie mogli się spotkać. Może na jakimś przyjęciu. Te cha-
rakterystyczne włosy...
Spacer zmęczył go i wzbudził bolesną potrzebę drinka.
Mając w perspektywie lepsze rzeczy, zapomniał o dziewczy-
nie, wspiął się po schodkach i nacisnął dzwonek. Przekręcił
gałkę, żeby otworzyć drzwi, gotów do powitań. Cześć, De-
lia, to ja. Przyszedłem.
Nic jednak nie nastąpiło. Drzwi pozostały zamknięte, co
było dziwne i nietypowe. Wiedząc, że Noel ma przyjść, De-
lia na pewno nie zamknęłaby ich na klucz. Zadzwonił jesz-
cze raz. Czekał.
Nadal cisza. Przekonywał sam siebie, że oni na pewno
są, ale podświadomie wiedział już, że nikt nie odpowie i że
tych Penningtonów, niech ich cholera, nie ma w domu.
Dobry wieczór.
Odwrócił się od niegościnnych drzwi. Niżej, na chodniku,
stała tamta klucha i jej pies, w powrotnej drodze od skrzynki
pocztowej.
Cześć.
Chciał pan do Penningtonów?
Zaprosili mnie na kolację.
Nie ma ich. Widziałam, jak odjeżdżali autem.
W ponurym milczeniu Noel przełknął to niepożądane po-
twierdzenie tego, co już wiedział. Zawiedziony i przygnębio-
ny, czuł wielką niechęć do dziewczyny, jak to zwykle bywa,
gdy ktoś przekaże nam jakąś straszną wieść. Pomyślał sobie,
ze rola średniowiecznego gońca nie była chyba zabawna.
Z dużym prawdopodobieństwem można było stracić głowę
lub posłużyć za mięso armatnie jakiejś ogromnej katapulcie.
Czekał, aż dziewczyna sobie pójdzie. Nie odchodziła.
Cholera, pomyślał. Włożył ręce w kieszenie i zszedł do niej
PO schodkach.
27

Zagryzła wargi.
Co za szkoda. To przykre, kiedy zdarzy się coś takiego.
Nie wiem, co się mogło stać. i
Najgorsze powiedziała tonem kogoś zdecydowane-
go szukać jasnych stron sprawy kiedy przyjdzie się
w niewłaściwy wieczór i nie jest się oczekiwanym. Kiedyś
mi się to zdarzyło i był straszny kłopot. Pomyliłam daty.
Zawracanie głowy.
Sądzi pani, że pomyliłem daty.
To się często zdarza.
Ale nie dziś. Rano dostałem kartkę. Trzynastego.
Dziś jest dwunasty powiedziała.
Ależ skąd. Był tego pewien. Jest trzynasty.
Bardzo mi przykro, ale jest dwunasty. Czwartek, dwu-
nasty maja. Mówiła przepraszającym tonem, jak gdyby
ta pomyłka była jej winą. Trzynasty jest jutro.
Jego zamroczony ponczem mózg powoli obrabiał tę infor-
mację. Wtorek, środa... cholera, ona ma rację. Dni mu się
pomieszały, stracił rachubę. Czuł się idiotycznie i dlatego
natychmiast zaczął się tłumaczyć ze swojej głupoty.
Miałem dużo pracy. Podróż samolotem. Byłem w No-
wym Jorku. Dziś rano wróciłem. Ta zmiana czasu zaburza
umysł.
Zrobiła współczującą minę. Jej pies obwąchiwał mu spod-
nie. Cofnął się w obawie przed zmoczeniem. W blasku za-
chodu jej włosy wyglądały zdumiewająco. Miała szare oczy
z zielonymi plamkami i cerę mleczarki rumianą jak brzosk-
winia.
Gdzieś. Ale gdzie?
Zmarszczył brwi:
* Czy my się już gdzieś nie spotkaliśmy?
Tak, rzeczywiście uśmiechnęła się. Jakieś pół
roku temu. Na coctail party u Hathawayów przy Lincoln
Street. Ale tam było z milion ludzi, więc nie ma powodu,
żeby pan miał mnie pamiętać.
Nie, nie pamiętał. Nie była bowiem z tych dziewcząt, któ-
re by zarejestrował, chciał z nimi przebywać czy choćby
rozmawiać. Zresztą przyszedł wtedy na przyjęcie z Yanessą
i większość czasu spędził na pilnowaniu jej i powstrzymy-
22

waniu od poszukiwań innego mężczyzny, który by ją zapro-
sił na kolację.
Och, to nadzwyczajne powiedział. Bardzo mi
przykro. I jak to miło, że pani mnie zapamiętała.
Właściwie to był jeszcze jeden raz. Zamarł w oba-
wie przed kolejną gafą. Pan pracuje w Wenborn and
Weinburg, prawda? Jakieś sześć tygodni temu gotowałam
tam lunch dla dyrekcji. Pan mnie jednak nie zauważył, bo
miałam na sobie biały kitel i roznosiłam talerze. Nikt nigdy
nie patrzy na kucharki i kelnerki. Ma się dziwne uczucie,
jakby się było niewidzialną.
Uświadomił sobie, że to prawda. Czując teraz do niej nie-
co więcej życzliwości, zapytał, jak się nazywa.
Alexa Aird.
Ja jestem Noel Keeling.
Wiem. Zapamiętałam z przyjęcia u Hathawayów, a po-
tem z lunchu. Musiałam rozlokować gości i wypisać nazwis-
ka na kartach.
Noel sięgnął pamięcią do tego dnia i przypomniał sobie
przyjemne szczegóły przygotowanego przez nią posiłku. Wę-
dzony łosoś, doskonale wysmażony kotlet, sałata i cytryno-
wy sorbet. Na samą myśl o tych przysmakach poczuł ślinkę
w ustach. A to przypomniało mu, że jest wściekle głodny.
Gdzie pani pracuje?
U siebie. Jestem wolnym strzelcem. Powiedziała to
z pewną dumą. Noel miał nadzieję, że oszczędzi mu historii
swej kariery. Nie czuł się na siłach stać tam i słuchać. Był
głodny, ale co ważniejsze, chciał się napić. Musi znaleźć
jakąś wymówkę, uwolnić się od niej i pójść. Otwarł usta,
by to zrobić, ale ona przemówiła pierwsza.
. Przypuszczam, że pewnie nie miałby pan ochoty na
dnnka ze mną?
To zaproszenie było tak niespodziewane, że nie odpowie-
dział od razu. Spojrzał na nią, napotkał jej lękliwe spojrzenie
1 uświadomił sobie, że jest nadzwyczaj nieśmiała i że taka
Propozycja wymagała od niej nie lada odwagi. Nie był też
Pewien, czy ona zaprasza go do najbliższego pubu, czy do
jakiegoś lokalu pod arkadami, pełnego jej okolicznych zna-
jornych, z których jeden na pewno mył jej dopiero co włosy.
23

l


Nie ma sensu jej ufać. Był ostrożny.
A gdzie?
Mieszkam dwa domy dalej od Penningtonów. A pan,
jak się wydaje, dojrzał już do drinka.
Dojrzałem. Porzucił ostrożność.
Nie ma nic gorszego niż przyjście gdzieś o niewłaś-
ciwej porze i świadomość, że to z własnej winy.
Co można by wyrazić bardziej taktownie. Ona jest jednak
miła.
Jest pani bardzo miła. Zdecydował się. Bardzo
mi się podoba ten pomysł.
Najbardziej jednak uderzyła go woń. Była mu doskonale
znana. Pasta woskowa, jabłka, ślad zapachu kawy. Może
pot-pourri i letnie kwiaty. Woń nostalgii, młodości. Woń do-
mu, jaki jego matka stworzyła dla swoich dzieci.
Kto był odpowiedzialny za ten szturm wspomnień? I kim
jest Alexa Aird? Pojawiła się okazja do małej pogawędki,
ale Noel nie mógł wydusić z siebie słowa. Może tak było
najlepiej. Stał czekając na rozwój wypadków, pewien, że zo-
stanie zaprowadzony na górę do jakiegoś wynajętego pokoju
z łóżkiem lub skromnego mieszkania na poddaszu. Ona jed-
nak położyła smycz na stole, powiedziała tonem gospodyni
"proszę wejść", i poprowadziła go do pokoju za otwartymi
drzwiami.
Dom był identyczny jak dom Penningtonów, tylko fron-
towe drzwi nie były czarne, lecz ciemnoniebieskie, a obok
w drewnianej donicy stał krzew laurowy. Szła przodem, ot-
warła kluczem drzwi, a Noel wkroczył za nią do wnętrza.
Zamknęła za nim, a potem schyliła się, żeby odpiąć smyczj
psa. Ten natychmiast poszedł pić łapczywie wodę z okrąg-j
łego naczynia, które stało dogodnie u stóp schodów. Miał
napis "PIES".
Zawsze tak pije powiedziała kiedy wchodzi d q!
domu. Chyba mu się wydaje, że był na długim, długim spa-jj
cerze.
Jak się wabi?
Larry.
Pies pił hałaśliwie, wypełniając chłeptaniem ciszę, bo pd
raz pierwszy w życiu Noel Keeling stracił mowę. Zastyg
w pół kroku. Nie był pewien, czego się spodziewał, ale n;
pewno nie tego nagłego wrażenia ciepłej zamożności
wypełnionej dowodami dostatku i dobrego smaku. Był t
wielki londyński dom w miniaturze. Noel miał przed sobź
wąski hali, strome schody, polerowaną poręcz balustrady]
Grube dywany w barwie miodu, zabytkowy stolik-konsol
kwitnąca różowa azalia; lustro w bogato zdobionych ramac
24
Dom był bliźniaczo podobny do domu Penningtonów, ale
i obił tysiąc razy większe wrażenie. Ten pokój, wąski i długi,
ciągnął się od frontu budynku do jego tyłu. Koniec od ulicy
był salonem za duży, żeby go nazwać salonikiem
a przeciwległy kraniec umeblowano jako jadalnię. Tu
francuskie okna wiodły na balkon o balustradzie z kutego
żelaza, jasny od bratków w doniczkach z terakoty.
Wszystko złote i różowe. Zasłony grube jak puchowe koł-
dry zwieszały się ciężkimi fałdami. Sofy i fotele miały po-
krowce z najlepszego perkalu, a na nich leżały rozrzucone
tu i ówdzie koronkowe poduszki. Zagłębienia ścian wypeł-
niała biało-niebieska porcelana, a wydęte biurko bombę stało
otwarte, zawalone listami i papierami swego pracowitego
" taściciela.
Wszystko to było bardzo eleganckie i dojrzałe i w naj-
mniejszym stopniu nie pasowało do tej zupełnie zwyczajnej
' niezbyt atrakcyjnej dziewczyny w dżinsach i trykotowej
koszulce.
Noel odchrząknął.
Co za uroczy pokój.
Tak, miły, prawda? Pan musi być zmęczony. Teraz,
(bezpieczna na swoim terenie, nie wydawała się tak nieśmia-
ła- Różnica czasu jest zabójcza. Kiedy mój ojciec ma
'ecieć z Nowego Jorku, wybiera Concorde, bo nie znosi tych
ncnych lotów.
Jakoś sobie poradzę.

25


to mi naprawdę
powiedział staram się dojść do ładu
ik strasznie się wygłupiłem,
.daj spokój. Napełniła swój kieliszek winem
Poknin mŻe si? zdarzyć' No j Pmyś1' możesz teraz
Jnie oczekiwać jutrzejszego wieczoru. Będziesz wypo-
27
Alexa zaś opiekowała się ich domem, odstraszając wła-
ywaczy. To wyjaśniało, dlaczego była u siebie i mogła
hojnie rozporządzać whisky ojca. Kiedy zjawią się oboje,
opaleni i z prezentami, ona wróci do siebie. Do wspólnego
mieszkania lub tarasowego domku w Wandsworth lub Clap-
'ham.
Ułożywszy sobie to wszystko w głowie Noel poczuł się
lepiej i nabrał sił do dalszej penetracji. Biało-niebieska por-
elana pochodziła z Miśni. Przy jednym z foteli stał koszyk
wypełniony włóczką i na wpół skończoną robótką. Na biur-
u leżało parę fotografii. Czyjś ślub, ktoś trzyma niemowlę,
iknik z termosami w otoczeniu psów. Nikt znany. JedńaA
fotografii zwróciła jego uwagę; podniósł ją do oczu, by
epiej obejrzeć. Obszerna edwardiańska rezydencja, oplecio-
a dzikim winem. Od jednej strony wybrzuszała się oran-
żeria, okna były podnoszone, a na spadzistym dachu two-
zyły rząd pionowych okienek. Schody wiodły do otwartych
'rzwi frontowych, a na szczycie schodów siedziały, posłusz-
ie pozując, dwa stateczne spaniele. W tle bezlistne drzewa,
ieża kościoła i wzgórze.
Ich dom na wsi.
Wracała. Usłyszał jej miękkie kroki, gdy wchodziła po
chodach, troskliwie odłożył fotografię i zwrócił się w stronę
Dziewczyny. Weszła niosąc tacę z wiaderkiem lodu, kieli-
szek do wina, otwartą butelkę białego wina i miseczkę orze-
phów cashew.
A, dobrze, nalał pan sobie. Postawiła tacę na stole
sofą, odsuwając na bok czasopisma. Terierek z pasją po-
val na jej obcasy. Niestety, znalazłam tylko trochę
czechów...
W tej chwili uniósł szklankę
Czego się pan napije?
Ma pani whisky?
Oczywiście. Grouse czy Haig?
Grouse? Nie mógł uwierzyć swemu szczęściu.
Z lodem?
Jeśli jest.
Zejdę do kuchni i przyniosę. Proszę się obsłużyć.,
są szklanki... tutaj jest wszystko. Zaraz wracam...
Wyszła. Słyszał, jak przemawia do psa, potem lekkie k n
ki, gdy zbiegała po schodach w dół. Potem cisza. Pewni
pies pobiegł za nią. Drink. Ruszył w odległy kraniec pokój
gdzie stał godny pozazdroszczenia kredensik, należycie w
pełniony butelkami i karafkami.
Wisiały tu urocze olejne malowidła, martwe natury i sce
ki obyczajowe. Jego oczy błądząc i szacując natrafiły r
srebrnego bażanta na środku owalnego stolika, piękne tac
z czasów króla Jerzego. Podszedł do okna i spojrzał w d
na ogród mały brukowany dziedziniec, róże pnące si
po ceglanym murze i grządka późnych laków. Był tam bia
stół z kutego żelaza i cztery krzesła z kompletu, co przyi
woływało wyobrażenie posiłków na wolnym powietrzu, lei
nich wieczornych przyjęć, chłodnego wina.
Drink. Na kredensiku stało sześć ciężkich szklanic w róv
nym rzędzie. Sięgnął po butelkę Grouse, nalał sobie
szklanki, dodał wody sodowej i wrócił do przeciwległeg
końca pokoju. Pozostawiony samemu sobie i nadal cieką'
jak kot, węszył dookoła. Odchylił delikatną firankę i spójrz)
w dół na ulicę, potem podszedł do półek z książkami, ogli
dał tytuły usiłując znaleźć jakiś klucz do osoby właściciel
tego wyrafinowanego domu. Powieści, biografie, książk
1 o ogrodach, inna o hodowli róż.
pstarczy.
O, biedaku. Wyłowiła garść kostek lodu i wrzuciła
|e d jego szklanki.
1
Przestał się głowić. Dodając dwa do dwóch uzyskał oc/)t
wisty wynik. Dom przy Ovington Street należy do rodzicó
Aleksy. Ojciec prowadzi jakiś interes, na tyle dochodów^
by latać Concorde i zabierać jeszcze z sobą żonę. Uznał,
w tej chwili oboje są w Nowym Jorku. Najprawdopodobniej
po zakończeniu ciężkiej pracy i szeregu posiedzeń polec
na Barbados lub Wyspy Dziewicze, by przez tydzień odpo
czywać w słońcu. Wszystko składało się w logiczną cało:
26

L


częty i pełen życia. Czemu nie usiądziesz? Ten fotel je
najlepszy, duży i wygodny...
Istotnie, był. Co za błogość odciążyć obolałe stopy, ton
wśród miękkich poduszek z drinkiem w dłoni. Alexa usiać
w fotelu naprzeciw niego, tyłem do okna. Pies nagle wsk
czył jej na kolana, zwinął się i zasnął.
Długo byłeś w Nowym Jorku?
Trzy dni.
Lubisz wyjazdy?
Zwykle tak. To powrót jest taki męczący.
I co tam robiłeś?
Opowiedział jej. Wyjaśnił sprawę z Saddlebags i Har
yem Kleinem. Była poruszona.
Ja przecież mam pas Saddlebag. Ojciec przywiózł
go w zeszłym roku. Jest piękny. Bardzo gruby, miękki i p
ręczny.
No właśnie, wkrótce będzie można go kupić w Lo
dynie. Jeśli ma się worek pieniędzy.
Kto robi kampanię reklamową?
Ja. To moja praca. Jestem dyrektorem do spraw reklan
To brzmi bardzo poważnie. Pewnie znakomicie to
bisz. Podoba ci się ta praca?
Noel zastanowił się przez chwilę.
Gdyby mi się nie podobała, nie robiłbym jej dobrze
Tak, absolutnie tak. Nie wyobrażam sobie nic gorsze
niż praca, której się nie znosi.
A ty lubisz gotować?
Tak, uwielbiam. Obok innych rzeczy, bo to tylko jec
spośród tego, co umiem. W szkole byłam strasznie tę
Zrobiłam tylko trzy stopnie. Ojciec dużo mówił o wysłał
mnie do szkoły sekretarek albo na kurs projektancki,
w końcu przyznał, że byłaby to kompletna strata czasu i p
niędzy i pozwolił mi zostać kucharką.
Byłaś na kursie?
O, tak. Potrafię przygotować każdy rodzaj egzotyi
nych potraw.
Zawsze pracowałaś na własną rękę?
Nie, zaczęłam z agencją. Potem pracowaliśmy parar
Ale na własną rękę jest zabawniej. Stworzyłam zupełnie <
28

mały interes. Nie tylko dyrektorskie obiady, ale kolacje
la prywatnych przyjęciach, wesela lub po prostu ładunek
io zamrażarek. Mam małą furgonetkę. Nią wszystko wożę.
Gotujesz tutaj?
_. Przeważnie. Prywatne przyjęcia z kolacją są trochę
bardziej skomplikowane, bo trzeba pracować w cudzej kuch-
ni. A cudze kuchnie to zupełna zagadka. Zawsze biorę z so-
ją własne ostre noże.
Krwiożercze.
Do krojenia jarzyn roześmiała się nie żeby mor-
dować gospodynię. Masz pustą szklankę. Chcesz jeszcze jed-
lego?
Noel uświadomił sobie, że ma i że chce, ale zanim zdążył
ię poruszyć, Alexa już wstała, przenosząc pieska delikatnie
la podłogę. Wzięła szklankę z dłoni Noela i zniknęła za
ego plecami. Do jego uszu dotarło krzepiące pobrzękiwanie.
Szum wody sodowej. Wszystko to było bardzo kojące. Wie-
:zorny wiatr, sącząc się przez otwarte okno, poruszał mgieł-
;ą firanek. Na zewnątrz jakiś samochód zastartował i odje-
hał, a dzieci, które jeździły na rowerach, zostały najwyraź-
liej odwołane do domów i wysłane spać. Niedoszła kolacja
)rzestała być ważna i Noel czuł się trochę jak ktoś, kto
>rnąc przez jałową pustynię, natknął się nagle na bujną oazę
vśród palm.
Chłodna szklanka wsunęła się w jego dłoń.
Zawsze uważałem powiedział że jest to jedna
najprzyjemniejszych ulic Londynu.
Alexa wróciła na fotel i usiadła na nim z podwiniętymi
ogami.
A gdzie ty mieszkasz?
W Pembroke Gardens.
- O, to też urocze. Mieszkasz sam?
Poczuł się zaatakowany znienacka, ale zarazem rozbawiła
0 Jej bezpośredniość. Zapewne pamiętała przyjęcie Hatha-
ayow i Jego psią gonitwę za sensacyjną Yanessą. Uśmiech-
ał się:
Zazwyczaj.
ego wymijająca odpowiedź pozostała bez komentarza.
Masz tam mieszkanie?
29


Pierze dlar3*6^ "i62^1 słoneczne. Alt
wiele
endy s
' ' ' wtó'^^'Dez znaczenia- A w
^on/ M.
XT. y al(do Hornu?
przyjaciół.
- Nie/.aC|hatti .
xc ij Dwfgt^stry Jedna rr ^zka w Londynie, a
w Glouce ,,
- /}/
fa\
it/ xasz.
leie. ^oS
A b/; p iislostry?
;, to nie
starczając^? j^e jj 'ń c^z:as ^wrócić role.
A t/ bą;dzisz dod^-mu^jA weekendy?
Nie^jJzo często ^rac n Zwykle robi się przjj
w sobotę .aćtóriub iuncł^ w nadzielę. Poza tym niq
"-""'-1' loS lkd \weekend
/
mieszka^2
tutaj.
To Vy
'oj rodzinny dom jest M-
Nie.
kirkshire. ,n
Mieszkd/&
Przerwał,
Czy to m
tropem? Przeprasj
Sanforda Cubbena l
-ynarodowy trust. Noel
j strony. Sądziłem, że
,, że
Ale ).
co sądził,
by poszei
ale odnioS^a vrażenie.:" ^.
-On^zkijewEd burg l
wadzi ,ct, Wtófe biu/Q d,
Sanford ^i.lh^ .._...". mi/ v
konał w n1^t
Ach, ,
v ,,- ^ - -~-. , ^
CZy/sty'y^lomysłem. Czy to mozli
ustaleń' PJ\
głupio f **
-j-.pu^ tn\
A' c^i' ci o to z I^ow'\ Jorkiem. Nie, nie. On
po całym 0 lie, -pokio W ^ "8- Niewiele czasu sp(i
w kraju. A "
t . <}ul-iio -y przeiezr s,
tu,boma^ >zkąniesłużWe
m""""" iienak^lai ".. _..
przyjen4"0* Poznaję masę kulinam]
Londyn. Nie przeti
ż^ow> \iie zwykle dzwoni i h
ma czas, z^ wi a ^ na k^lacl ^ Connaught albo do(
ndge'a. Te" "~
pomysłów.
30

^ Myślę, że to powód dobry jak każdy inny, żeby pójść
Claridge'a. Ale... "Me przebywa tu" do kogo na-
||ajten dom?
ilexa uśmiechnęła się niewinnie.
- Do mnie powiedziała.
Aa.... Nie potrafił ukryć tonu zaskoczenia. Pies wró-
|j| na jej kolana. Głaskała go po głowie, bawiła się jego
Wlatyrni, spiczastymi uszami.
-Jak długo tu mieszkasz?
-Jakieś pięć lat. To był dom mojej babki. Matki mojej
Ly. Zawsze byliśmy blisko ze sobą. Zwykle spędzałam
' część wakacji. Kiedy przyjechałam do Londynu na
lii gotowania, ona była wdową i żyła samotnie. Wprowa-
ialam się \viec do niej. A potem, w zeszłym roku, ona zmar-
lnzosta-wiła mi dom.
-Pewnie przepadała za tobą.
-To ja przepadałem za nią. Wywołało to pewne napie-
ra rodzinne. To, że z nią mieszkałam. Ojciec nie uważał
iiza dobry pomysł. Lubił ją, ale sądził, że powinnam być
indziej niezależna. Mieć przyjaciół w moim wieku, zamie-
' i j#k^ś jnną dziewczyną. Ale ja nie chciałam. Bardzo
lanie lubiłam, a babcia Cheriton... Przerwała nagle.
tez dzielącą ich przestrzeń ich oczy spotkały się. Noel nie
tfcwał się, a ona po chwili przerwy dokończyła obojętnie,
jiljdyby nie było to ważne: starzała się. Nie byłoby
pządKu ją zostawiać.
Ponowni^ cisza.
-Cheriton? spytał Noel.
~Tak _^- westchnęła Alexa. Brzmiało to jak przyznanie
iifc jakiej ż potwornej zbrodni.
Rzadkie nazwisko.
-Tak.
Również dobrze znane.
Tak.
-Sir ?To rnoj dziadek. Nie chciałam ci mówić. Wymknęło
i?.
4 więc talcie sprawy. Zagadka rozwiązana. To wyjaśniało
z amoznog^i cenne przedmioty. Zmarły już sir
31

- Jest uroczy, f o ye-j, ->; .
-Jak się nazywa *wój ojciec?
Edmund. Edniufld Aird- ~ Poszła odnieść fotografię.
Odwracając si?spojrz;ała na złoty zegar podróżny, który stał
na środku gzymsu kominka- Powiedziała: Już prawie
wpół do dziewiątej.
O, Boże - spra'wdził czas na swoim zegarku. Rze-
czywiście. Muszę iść.
Nie musisz. TO pnączy, mogłabym coś ugotować, zro-
bić ci kolację.
Propozycja była tak wspaniała i talf kusząca, że Noel czuł
się zmuszony do odrowy protestu. ^
Jesteś bardzo mi ^a' a^e"-
W Pembroke G^rdens na pewno nie masz nic do je-
dzenia. Przecie? dopi^ro co wrociłeś z Nowego Jorku. Dla
mnie to żaden kłopot. Ja to lab'e- z wyrazu jej twarzy
mógł odczytać, że on^ bardzo pragnie, by został. Poza tym
był ogromnie głodny. ' ^arn trocn? czopsów baranich.
To przesądzało spra/wę.
Nie znam więks/ego przysmaku.
Twarz Aleksy pojaś?"^- By*a przejrzysta jak czysta wio-
senna woda.
O, to dobrze. IM^^by171 się za naprawdę niegościn-
11 ą, gdybym cię Wypulciła z pustym żołądkiem. Wolisz zo-
sfać tutaj czy zejżć n^ dół do kuchni i przyjrzeć się goto-
waniu?
Jeśli zostanie w tyr11 fotelu, to zaśnie. Poza tym chciał
szcze poogląda^ dorr1- Podniósł się z fotela.
ZeJdę i przyjrzę ^ gotowaniu.
Rodney Cheriton, twórca światowego imperium finansowi
go, który w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych uczę
niczył w tak wielu przejęciach i fuzjach, że jego nazwisk
niemal nie znikało z kolumn "Financial Times". Ten doi
należał do lady Cheriton, a dobroduszna, prosta kuchareczka
która siedziała skulona w swym fotelu jak pensjonarka, był;
jej wnuczką.
Był jak oniemiały.
No, no, kto by pomyślał?
Zwykle o tym nie mówię, bo wcale nie jestem z te
dumna.
Powinnaś być dumna. To był wybitny człowiek.
Ja go lubiłam. Zawsze był dla mnie bardzo miły. Tył
ko że ja naprawdę nie pochwalam tych licytacji, tych fir
coraz większych i większych. Wolałabym, żeby malały. Lu
bię narożne sklepy i masarnie, w których ktoś miły zna mnii
z nazwiska. Nie znoszę myśli o ludziach połykanych, trać
nych lub czynionych zbędnymi.
Nie sposób posuwać się wstecz.
Wiem. Ojciec ciągle mi to powtarza. Ale mnie to przy
gnębią, kiedy burzy się parę małych domów, a na ich mief
scu powstaje tylko jeszcze jeden biurowiec z czarnymi ot]
nami jak wielki inkubator. Dlatego tak lubię Szkocję. Stratfi
croy, wioska, w której mieszkamy, chyba się wcale ni
zmienia. Tylko pani McTaggart, właścicielka sklepiku, uzn
ła, że jej nogi nie zniosą już stania i wycofała się, a j(
sklep kupili Pakistańczycy. Nazywają się Ishak, są szaleni
mili, a kobiety noszą urocze jasnosrebrzyste stroje,
kiedykolwiek w Szkocji?
Byłem w Sutherland, na rybach nad Oykel.
Jfe.ciu kuchni A^ksy był łatwy do przewidzenia.
góle nie no\voczesna> 'ecz dość prosta i chaotyczna, jak
jyby kształtowała się Przez lata bez żadnego planu. Miała
kamienną podłogę na n'ej leżała jedna lub dwie plecione
maty i stały kredensy- Głęboki zlew pod oknem, za nim wi-
c a mały fragment PosesJi ze schodkami na ulicę. Ścianę
zle\vern pokrywały błękitno-białe duńskie kafelki, które
Pgłniałv fpy ć^:"_, rfiiedzy kredensami. Narzędzia jej pra-
gruba deska do krojenia, szereg
33
Chciałbyś zobaczyć zdjęcie naszego domu?
' Nie przyznał się, że już je dokładnie obejrzał.
Bardzo chętnie.
wvnPł PQKrywai:
ypełma y też ściany
byfy łatwo -
Raz jeszcze Alexa zestawiła psa na podłogę i wstała. Pi
znudzony tym ruchem usiadł na dywaniku sprzed komin
i wyglądał na niezadowolonego. Przyniosła fotografię i w
czyła ją Noelowi.
- Po stosownej chwili powiedział:
Wydaje się bardzo wygodny.
32

tym
c~, - robiła,
robić naprawdę
i siebie, prawdopodobnie dlate-
, o której wiedziała, iż potrafi ją
_ "i? r- Dlaczego P}\ odWca.
^~" sprzgt Ą
a 3. ^ .," ł ł.
nały, że
ogromny
na ogrodnictwie?
wejściu.

tak
jest
zrobienia.


110wa. Nakrań-:" Jdów*a i 0V ^ >m^\
w. .^ ^odfy^^czenia ^V7^^żarj
WleJsfam zwyczaj d ma%o oeJ^' ^ przes^I
1 Pognij

Jnjcow naw^ i ^ nie ,. "^icu^iaw-
^si"^F*W?
-rc&5!H, *oro~~

Jo mi
w Strathcroy
mi, . _. J-
\v
Si|SS,sS-#-
Wyieł, " Slę re*4 Whi,

inęła
CJ
i l
_ paroma hektarami
Śmierci był to już niezwykły teren,
tóryoh goście spacerują po lunchu.
__ >^vę r~J"* druS^ babcię, Vi. Mieszka
Spadku sam"óchodc^4\a> et Aird' ale wszyscy nazywa-
- Teraz ja wspókzi^A O], Się' bażietki ogrzewały, tale-
Parniętarnją Or7., VL\V. matka także nie żyje. Zginęła
""-' , gtfv minłam SZeść lat.

' Pamiętam głównie,
" przed wyjściem
zapach perfum.
- .." utratę matki.
Jogfc być. Miałam kochaną nia-
jarnus,a umarła, wróciliśmy do
1 W Balnaid- Dlatego miałam
35

Czy twój ojciec ożenił się powtórnie?
Tak. Przed dziesięciu laty. Ma na imię Yirginia. DUŻO
młodsza od niego.
Zła macocha?
Nie. Jest miła. Trochę jak siostra. Szalenie atrakcyjn
A ja mam przyrodniego brata imieniem Henry. Ma prawii
osiem lat.
Teraz przyrządzała sałatę. Ostrym nożem kroiła i szatk
wała. Pomidory i selery, drobne świeże grzyby. Dłonie mis
opalone i zwinne, paznokcie krótkie i nie lakierowa
W tych dłoniach było coś bardzo kojącego. Usiłował pr;
pomnieć sobie, kiedy ostatni raz siedział tak, nieco oszot
miony głodem i alkoholem, i patrzył, jak kobieta przygoti
wuje dlań posiłek. Nie potrafił.
Kłopot był w tym, że nigdy nie interesował się kobieta
zadomowionymi. Jego przyjaciółki były zwykle modelka
lub młodymi aktorkami u progu kariery, o ogromnych am-
bicjach i małym rozumku. Wspólna im była aparycja, bo
on lubił dziewczęta bardzo młode, bardzo szczupłe, o drob-
nych piersiach i długich, smukłych nogach. Służyło to dób;
rze jego osobistej rozrywce i satysfakcji, ale nie przydawała
się w sprawach domowych. Zresztą wszystkie one, minv
że wychudłe, były na swoistej diecie i choć zdolne wchł?
niać ogromne i kosztowne porcje w restauracjach, nie by:
zainteresowane wyprodukowaniem najprostszej choćby prze;
kąski we własnym lub Noela domu. j
"Och, kochanie. To takie nudne. Zresztą nie jestem gtocty
na. Zjedz jabłko". f
Od czasu do czasu w życie Noela wkraczała dziewczyn
na tak zadurzona, że chciała resztę swoich dni spędzić tyli
Jco z nim. Wtedy inwestowane było wiele może zbył
wiele wysiłku. Intymne kolacyjki przy gazowym pło
mieniu w kominku, zaproszenia na wieś i eleganckie weeK
endy. Noel wszelako w obawie przed trwałym związkien
wycofywał się, a ofiary, po bolesnym okresie daremnyd
telefonów i oskarżeń wśród łez. znajdowały innych m?2
czyzn i wychodziły za nich. W ten sposób osiągnął wie
trzydziestu czterech lat jako nieustający kawaler. Medytują1
nad swoją pustą szklanką po whisky Noel nie umiał roz
36

trzygnąć, czy wypełnia go to poczuciem triumfu, czy po-
ra__ jsfo Sałata była gotowa. Teraz zaczęła robić przy-
prawę mieszając piękną, zieloną oliwę z oliwek i blady ocet
winny. Do tego różne zioła i przyprawy, od których zapachu
ciekła mu ślinka. Potem zaczęła nakrywać do stołu. Obrus
w czerwono-białą kratę, kieliszki do wina, drewniane młynki
z pieprzem i solą, fajansowy pojemnik na masło. Wyjęła
z szuflady widelce i noże i wręczyła je Noelowi, który uło-
żył je dla dwóch osób. Był odpowiedni moment do nalania
wina, zrobił to więc i podał Aleksie kieliszek.
Wzięła go od niego. W swym fartuchu, pękatej koszulce
trykotowej i z policzkami zaróżowionymi od ciepła rusztu
powiedziała:
Zdrowie Saddlebags.
Z jakiegoś powodu poczuł się bardzo dotknięty.
Twoje zdrowie, Alexa. I dziękuję.
Posiłek był prosty, ale doskonały i spełniał wszystkie
oczekiwania łakomstwa Noela. Czopsy były miękkie, sałata
krucha, ciepły chleb zbierał sos i przyprawę sałaty, a wszyst-
ko spłukiwało delikatne wino. Po paru kęsach żołądek Noela
przestał jęczeć, a on sam poczuł się nieskończenie lepiej.
Nie pamiętam nic równie smacznego.
To żaden specjał.
Ale doskonałe. Dobrał sałaty. Jeśli będziesz po-
tizebować rekomendacji, daj znać.
Ty nigdy nie gotujesz dla siebie?
Nie. Umiem smażyć boczek i jaja, ale jeśli mnie przy-
ciśnie, kupuję gotowe dania w Marks and Spencer i je pod-
grzewam. Gdy jestem zdesperowany, idę wieczorem do Oli-
v, mojej siostry, która mieszka w Londynie, ale ona jest
w kuchni tak samo bezużyteczna jak ja i zwykle kończy się
| jedzeniem czegoś egzotycznego, jak przepiórcze jaja lub
^awior. Przyjemne, ale niezbyt pożywne.
Czy ona jest zamężna?
Nie. To człowiek kariery.
Co robi?
Jest naczelnym redaktorem "Yenus".
37

O jej. Uśmiechnęła się. Ależ my mamy wybi
nych krewnych.
Pożarłszy wszystko, co na stole, Noel czuł się nadal głoc
ny, więc Alexa podała ser i grono bladozielonych bezpes
kowych winogron. Z tym dokończyli resztkę wina. Ale*
zaproponowała kawę.
Zapadał zmrok. Na polu, wśród błękitnego mroku ulic
zapaliły się lampy. Ich blask przeniknął do kuchni, ale póz
tym było prawie ciemno. Nagle Noel ziewnął potężnie. Th
miąć ziewanie usprawiedliwiał się:
Przepraszam. Naprawdę muszę już iść do domu.
Wypij najpierw kawę. Utrzyma cię na nogach, nim si
znajdziesz w łóżku. Wiesz co... może pójdziesz na górę oc
począć, a ja przyniosę ci kawę. A potem zadzwonię po tak
sówkę.
Brzmiało to nad wyraz rozsądnie.
Dobrze.
Ale nawet wymówienie jednego słowa kosztowało go spc
ro wysiłku. Miał świadomość, że układa język i wargi w oc
powiedniej pozycji, by wydać właściwy dźwięk; wiedzia
że albo jest pijany, albo pada na nos z braku snu. Kawa t
świetny pomysł. Oparł dłonie na stole i dźwignął swoje ciai
w górę. Droga po schodach, które wiodły do salonu, by:
jeszcze cięższą próbą. W ich połowie potknął się, ale zdok
jakoś utrzymać równowagę i nie upaść na twarz.
Na górze pusty pokój czekał w puszystym półmroku. Je
dynę oświetlenie pochodziło od lamp ulicznych, któryc
blask odbijał się od mosiężnej zasłony przed kominkier
i kryształowego żyrandola wiszącego w środku sufitu. Szkc
da było rozpraszać kojący mrok przez włączenie światfc
więc nie zrobił tego. W fotelu uprzednio zajmowanym prze
Noela spał pies, więc Noel osunął się w róg sofy. Obudzon
ruchem pies podniósł łeb i patrzył na Noela. W odpowiedz
Noel spojrzał na niego. Pies zmienił się w dwa psy. Noe
był pijany. Nie spał całą wieczność. Teraz też nie zaśni
Nie spał.
Drzemał. Zasypiał i budził się równocześnie. Był w 74'
lecąc z powrotem nad Atlantykiem, obok chrapał jego s?
siad. Szef poleca mu jecjiać do Edynburga, sprzedać Sac
38

, i człowiekowi nazwiskiem Edmund Aird. Słychać by-'
ł akieś głosy, wołanie i krzyk, dzieci jeździły po ulicy na
yerach. Nie, nie były na ulicy, tylko w jakimś ogrodzie.
On sam znajdował się w małym pokoju na poddaszu i spog-
lądał przez judasza w oknie. Liście róży jerychońskiej stu-
kały w szybę. Jego dawny pokój w domu jego matki
w Gloucestershire. Na trawniku toczyła się gra. Dzieci i do-
rośli grali w krykieta. A może był to rounder? Albo base-
ball? Spojrzeli w górę i dostrzegli jego twarz za szybą.
.Zejdź na dół wołali. Zejdź na dół grać". Był zado-
wolony, że go potrzebują. Dobrze jest być w domu. Opuścił
pokój i schodami zszedł do ogrodu, ale krykiet już się skoń-
czył i wszyscy zniknęli. Mniejsza o to. Położył się na trawie,
patrzył w jasne niebo, i wszystko było dobrze. Nic złego
się nie zdarzyło i nic nie uległo zmianie. Był sam, ale wkrót-
ce miał ktoś nadejść. Czekał.
Nowy odgłos. Tykanie zegara. Otworzył oczy. Uliczne lam-
py już nie świeciły,'a mrok ustąpił. To nie był ogród jego
matki, nie jej dom, lecz jakiś obcy pokój. Nie miał pojęcia,
gdzie jest. Leżał na wznak na jakiejś sofie, okryty kocem.
Odsunął jego róg, który łaskotał go w policzek. Spojrzawszy
w górę zobaczył migoczące kropelki żyrandola i przypo-
mniał sobie. Odwróciwszy głowę zobaczył fotel tyłem do
okna; siedziała w nim dziewczyna, jej jasne włosy rysowały
^i? w porannym świetle spoza odsłoniętego okna. Poruszył
się. Ona trwała w bezruchu.
Alexa? odezwał się.
Tak. Nie spała.
Która godzina?
Po siódmej.
Siódma rano?
Tak.
~- Byłem tu całą noc. Przeciągnął się. Zasnąłem.
. ~~ Spałeś, kiedy przyniosłam kawę. Najpierw chciałam
C1? zbudzić, ale potem zdecydowałam, że lepiej nie.
Zamrugał powiekami, spędzając sen z oczu. Zobaczył, że
: le*a nie ma już na sobie dżinsów i trykotów, lecz opina-
jącą ciało białą frotową podomkę. Zawinęła się w pled, spod
rego wyłaniały się jednak bose stopy i gołe nogi.
39

CZERWIEC
Wtorek, siódmy
Byłaś tu całą noc?
Tak.
Powinnaś była się położyć.
Nie chciałam cię zostawiać. Mógłbyś się zbudzjj
i uznać, że powinieneś iść, i w środku nocy nie znaleźć tafc
sówki. Posłałam zapasowe łóżko, ale potem stwierdziłai
że to niepotrzebne. Pozwoliłam ci więc spać.
Schwycił koniec swojego snu, nim go zapomniał. Le?
w ogrodzie matki w Gloucestershire i wiedział, że ktoś na
chodzi. Nie jego matka. Penelope nie żyła. Ktoś inny. Pote:
sen zniknął ostatecznie, pozostawiając go z Aleksą.
Co dziwne, czuł się doskonale, odświeżony i pełen
gii. Zdecydowania.
Muszę wracać do domu.
Wezwać taksówkę?
Nie. Przejdę się. To mi dobrze zrobi.
Jest uroczy ranek. Chcesz coś zjeść przed wyjściem?
Isobel Balmerino jechała swym mikrobusem dziesięć mil
do Corriehill. Była prawie czwarta po południu, początek
czerwca, ale choć drzewa były ciężkie od liści, a pola od
rosnących zbóż, to jednak lato jeszcze nie nadeszło. Powiet-
rze było niezbyt zimne, ale mokre i dżdżyste, i całą drogę
z Croy wycieraczki jej samochodu pracowały. Chmury wi-
siały nisko nad wzgórzami i wszystko tonęło w szarości.
Współczuła zagranicznym turystom, którzy przybyli z tak
daleka, by ujrzeć atrakcje Szkocji, i stwierdzili, że są spo-
wite w mrok i prawie niewidoczne.
Jej pogoda nie przeszkadzała. Tę zawiłą podróż bocznymi
drogami przez okolicę odbywała już tyle razy, iż czasami
przychodziło jej na myśl, że jeśli pozostawi mikrobus same-
mu sobie, to on da sobie radę i jak wierny- koń pojedzie do
Corriehill i z powrotem bez pomocy człowieka.
Dotarła teraz do znajomego skrzyżowania i była prawie
na miejscu. Zredukowała bieg i skierowała mikrobus w oto-
czoną głogami wąską dróżkę. Wiodła ona na wzgórze, i gdy
sobel jechała w górę, mgła gęstniała; przezornie włączyła
wiatła. Po prawej stronie wyłonił się wysoki kamienny mur,
granica posiadłości Corriehill. Jes/r?* ć;*^ mjjj j isobe]
41
Nie, nie jestem głodny. Odsunął koc i usiadł, 01
garnął do tyłu włosy, przesunął dłonią po szczeciniastym
roście na policzku. Muszę iść. Wstał.
Alexa nie starała się go zatrzymać, lecz po prostu zes;
z nim do hallu, otwarła drzwi wejściowe na perłowy, czy:
poranek majowy. Odległy szum ruchu ulicznego dawał
już słyszeć, chociaż gdzieś na drzewie śpiewał ptak; powie
pachniało świeżością. Miał wrażenie, że czuje zapach bzu
Do widzenia, Noel.
Odwrócił się do niej:
Zadzwonię.
Nie musisz.
Czemu nie muszę?
Nie musisz się niczym rewanżować.
Jesteś naprawdę urocza. Pochylił się i ucałował j
brzoskwiniowy policzek. Dziękuję.
* Było mi miło. _ '
Oddalił się. Zszedł po schodach i raźno ruszył chodu
kiem. Na rogu odwrócił się i spojrzał wstecz. Zniknęł;
a błękitne drzwi były zamknięte. Noelowi jednakże wyd?
się, że ten dom z krzewem laurowym spogląda za nim.
Uśmiechnął się do siebie i poszedł w swoją stronę.

dotarła do wielkiej bramy wjazdowej z dwoma domkami do
zorcy. Skręciła pomiędzy nie i auto potoczyło się koleinarq
drogi obsadzonej starymi bukami i obramowanej wysol?
szorstką trawą, która wiosną była złota od żonkili. Żonkil
przekwitły już dawno, a ich zwiędłe główki i liście by}
wszystkim, co pozostało z ich uprzedniej chwały. Którego
dnia pracownik Yereny skosi te łany traktorem i to będzj
koniec żonkili. Do następnej wiosny.
Ze smutkiem stwierdziła nie po raz pierwszy, że im czło
wiek starszy, tym bardziej zajęty, czas płynie coraz szybcie
nowe miesiące brutalnie spychają stare z drogi, a lata wy
ślizgują się z kalendarza w przeszłość. Kiedyś to był czas
Czas na to, by stać, lub siedzieć, i po prostu patrzeć na żon
kile. Lub pod wpływem chwili porzucać zajęcia domów
i przez kuchenne drzwi wychodzić z domu na wzgóra
w wypełnianą głosem skowronka pustkę letniego rana. Lu
wypuszczać się na cały dzień do Relkirk, by kupować bła
hostki, iść z przyjaciółkami na lunch, do winiarni pełnej ciep
łej życzliwości i gwaru rozmów, pełnej zapachu kawy i po
traw, jakich nigdy nie gotowało się dla siebie w domu.
Przyjemności z różnych powodów już chyba niedostępni
Pochyłość drogi znikła. Pod kołami mikrobusu chrzęść
żwir. Dom zamajaczył przez mgłę. Nie było innych aut, q
oznaczało, że pozostali gospodarze zabrali swoich goś
i odjechali. Yerena czeka więc na nią. Isobel miała nadzieji
że bez zniecierpliwienia.
Podjechała pod dom, wyłączyła silnik i wysiadła zanurz;
jąć się w delikatne, wilgotne od mżawki powietrze. Główr
drzwi były otwarte, ukazując obszerny brukowany dziedz
nieć, a za nim przeszklone wewnętrzne drzwi. Na dziedzinę
piętrzyła się wielka ilość drogiego bagażu. Isobel zadrżał
przed tą obfitością większą chyba niż zwykle. Walizy (ogrc
mnę), torby, małe nesesery, worki golfowe, skrzynki i paczi
ozdobione znanymi nazwami wielkich domów handlowycf
(Najwidoczniej robią zakupy). Wszystko opatrzone rzucają
cymi się w oczy przywieszkami "Zwiedzanie Szkocji".
Rozbawiona, przystanęła czytając nazwiska na przywieś^
kach. Mr Joe Hardwicke. Mr Arnold Franco. Mrs Myra Harc
wicke. Mrs Susan Franco. Walizki miały obfitość monogra
42

'w a u rękojeści sterczących z worków golfowych wisiały
Sdetki prestiżowych klubów.
Westchnęła. Znowu się zaczyna. Otwarła wewnętrzne
drzwi.
_ Yerena!
jjall w Corriehill był ogromny, miał dębowe rzeźbione
schody pnące się ku wyższym piętrom i sporo panneaux.
Posadzkę pokrywały dywany, niektóre całkiem pospolite, in-
ne zapewne bezcenne, na środku znajdował się stół, a na
nim różne przedmioty: geranium w doniczce, psia smycz,
mosiężna tacka na listy i masywna, oprawna w skórę księga
gości.
Yerena?
Gdzieś daleko trzasnęły drzwi. Odgłos kroków dobiegł od
strony przejścia do kuchni. Yerena Steynton pojawiła się jak
zwykle wysoka, szczupła, spokojna i doskonale ubrana. Była
jedną z tych kobiet, które zawsze pojawiają się w niewiary-
godnie dobrze dobranych strojach, jak gdyby każdego dnia
spędzały dużo czasu na wybieraniu i dobieraniu swej gar-
deroby. Taka spódnica, taka bluzka, taki kaszmirowy żakiet,
takie buty. Nawet wilgotna czy parna aura, rujnująca fryzury
większości przeciętnych kobiet, nie mogła pokonać uczesa-
nia Yereny, które nie poddawało się najbardziej nieprzyjaz-
nym warunkom i zawsze było schludne i czarujące, jak gdy-
by wyszła ona właśnie spod suszarki. Isobel nie miała złu-
dzeń co do swego wyglądu. Krępa i krzepka jak górski ko-
nik, o różowej i lśniącej cerze i rękach zniszczonych pracą,
]uż dawno przestała się troszczyć o wygląd. Widząc jednak
verenę, zapragnęła naraz znaleźć czas na zmianę swych
truksowych spodni i pocerowanej kamizelki barwy mułu,
tora by}a jej najstarszym przyjacielem.
Isobel!
Mam nadzieję, że się nie spóźniłam.
Nie. Jesteś ostatnia, ale nie spóźniona. Twoi goście są
gotowi i czekają na ciebie w salonie. Państwo Hardwicke
Państwo Franco. Sądząc z wyglądu, nieco bardziej krzepcy
?lz .nasi przeciętni klienci. Isobel poczuła pewną ulgę.
l- oze m?żczyźni będą zdolni udźwignąć własne worki gol-
o\ve. _ A gdzie Archie? Jesteś sama?
43

Musiał pojechać na spotkanie kościelne w Balnaid.
Dasz sobie radę?
Oczywiście.
Bo wiesz, zanim ich zabierzesz, jest mała zmiana pr(
gramu. Wyjaśnię ci to. Chodźmy może do biblioteki.
Isobel posłusznie podążyła za nią, gotowa do przyj mów
nią poleceń. Biblioteka w Corriehill była przyjemnym
mieszczeniem, mniejszym niż większość innych poko
i miała wybitnie męską woń dymu fajki i palonego drey
na, starych książek i starych psów. Woń starego psa poch
dziła od postarzałego labradora, który spał na poduszce obo
spopielałych pozostałości po ogniu na kominku. Uniósł gł
we, zobaczył dwie kobiety, zamrugał z wyższością powi
karni i na powrót ułożył się do snu.
Chodzi o to... zaczęła Yerena i natychmiast ro
dzwonił się telefon na biurku. Powiedziała: Choler
Przepraszam na moment i poszła odebrać. Halo, V
rena Steynton... Tak. Jej głos zmienił się. Pan Abbe
ley. Dziękuję, że pan oddzwonił. Przyciągnęła fot
i usiadła sięgając po pióro i kartkę papieru. Wyglądało
na początek długiego posiedzenia i Isobel poczuła rozpac
bo chciała wracać do domu.
Tak. Och, doskonale. Będziemy potrzebować najwię
szego namiotu i chyba bladożółto-białej wyściółki. I pociło
do tańca. Isobel nastawiła uszu, powstrzymała niecier
liwość i podsłuchiwała bezwstydnie. Termin? Myśleliśn
o szesnastym września. Piątek. Tak, najlepiej, gdyb> p<
wpadł do mnie, to sobie wszystko omówimy. Może b;
przyszły tydzień. Środa rano. Dobrze. A więc będę czek;
na pana. Do widzenia, panie Abberley. Odłożyła sl
chawkę i odchyliła się wstecz w fotelu z wyrazem zadów
lenia z dobrze wykonanej pracy. No, to pierwsza rze<
załatwiona.
A cóż ty teraz planujesz?
Wiesz, Angus i ja mówimy o tym Bóg wie odfc
i w końcu zdecydowaliśmy zaryzykować. Kąty końc:
w tym roku dwadzieścia jeden lat. Chcemy urządzić dla ni
bal.
Święci pańscy, musicie mieć sporo forsy.
44

Nie nieszczególnie, ale to ważne wydarzenie, a my
"~~4mv milionowi ludzi winni rewanż za zaproszenie, więc
Satwimy ich za jednym zamachem.
_ Ale do września jeszcze całe wieki, jest dopiero po-
czątek czerwca
__ Wiem, ale na początek działania nigdy me jest za
wcześnie. Wiesz, jaki jest wrzesień. Isobel wiedziała.
Szkocki sezon, masowy exodus z południa na północ polu-
jących na głuszce. Każdy duży dom wypełniali goście, tańce,
mecze krykieta, szkockie gry towarzyskie i wszelki rodzaj
towarzyskiej aktywności, wszystko zaś kulminowało w wy-
czerpującym tygodniu balów myśliwskich.
Musimy mieć namiot, bo wewnątrz naprawdę nie ma
miejsca na tańce, ale Kąty nalega, by jeden pokój urządzić
jako night club, aby jej koledzy, ci londyńscy yuppies, mogli
się trochę poobłapiać. Potem będę musiała znaleźć jakąś na-
prawdę dobrą regionalną orkiestrę i fachowego akwizytora.
No, ale zorganizowałam przynajmniej namiot. Oczywiście
t\ też otrzymasz zaproszenie. Rzuciła Isobel surowe spoj-
i/enie. Mam nadzieję, że Lucilla przyjdzie.
Trudno było nie zazdrościć trochę Ye-renie, gdy tak sie-
działa planując tańce dla swej córki ze świadomością, że ta
córka pomoże jej i będzie się cieszyć każdą chwilą swojego
srzyjęcia. Jej Lucilla i Kąty Steynton były razem w szkole
i przyjaźniły się w ów bezbarwny sposób dzieci skojarzo-
iych z sobą przez rodziców. Lucilla bowiem była o dwa
ata młodsza od Kąty i miała zupełnie inną osobowość; po
ukończeniu szkoły drogi obu dziewcząt się rozeszły.
Kąty, marzenie każdej matki, ulegle się podporządko-
wywała. Rok w Szwajcarii, potem kurs sekretarek w Lon-
ynie. Po ukończeniu go znalazła sobie wartościową pracę...
cos przy funduszu dobroczynnym... i wraz z trzema nadzwy-
czaJ odpowiednimi przyjaciółkami wynajmowała w Wands-
s orth mały dom. Już dawno zaręczyła się bez wątpienia ze
"spaniałym młodzieńcem imieniem Nigel, Jeremy albo
-/istopher, jej niewinna buzia pojawiła się na okładce
""" y Life", a wesele będzie zapewne tradycyjne: biała
liczne małe druhny i "Chwal ma duszo, Pana Nie-
h'10s".
45

Isobel nie chciała, żeby Lucilla była jak Kąty, ale nieki&
dy, jak w tej chwili, nie mogła nie życzyć sobie, by jej
ga, marzycielska córeczka stała się nieco bardziej zwyczajna
Już jednak jako dziecko Lucilla przejawiała oznaki indywj.
dualizmu i umiarkowanej buntowniczości. Miała lewico
skłonności polityczne i mogła z całą pasją i w mgnieniu o]
zaangażować się we wszystko, co zwróciło jej uwagę. By
przeciw broni atomowej, polowaniu na lisy, zabijaniu
łych fok, zmniejszaniu stypendiów studenckich i sadzeni
okropnych traktów drzew iglastych dla zapewnienia gwiaz
dom popu dochodów zwalnianych z podatku. Zarazem tros
kała się bardzo losem bezdomnych, outsiderów, narkomanóv
i biednych nieszczęśników, którzy stwierdzili u siebie śmier
telne AIDS.
Od wczesnych lat miała namiętnie twórczą i artystyczi
osobowość; po sześciu miesiącach pracy w Paryżu jako
pair przyjęto ją do Studium Artystycznego w Edynbur]
Tam przyjaźniła się z najbardziej niezwykłymi ludźmi,
rych niekiedy przywoziła do Croy. Wyglądali osobliwie,
nie bardziej dziwacznie niż Lucilla, która ubierała się u
fama i nie ceniła sobie wieczorowych sukien z lamo
męskich tweedowych marynarek ani edwardiańskich sznu
wanych botków.
Ukończywszy szkołę artystyczną pozostała w Edynburgu,
ale nie zdołała w żaden sposób znaleźć sposobu zarobię
na utrzymanie. Nikt nie miał ochoty kupować jej niezroz]
miałych obrazów, a żadna galeria nie chciała ich wystaw^
Mieszkając na poddaszu przy India Street, utrzymywała
ze sprzątania cudzych domów. Okazało się to zadziwiaj
dochodowe i gdy zarobiła na podróż przez Kanał, z plecaki
i przyborami malarskimi ruszyła do Francji. Ostatnia wi>
o niej to tyle, że jest w Paryżu i mieszka u jakiejś spotka
na trasie pary. Wszystko to było źródłem wielkiej troski.
Czy wróci do domu? Isobel mogła oczywiście napisać
poste restante, adres otrzymany od córki. Droga Lucil
bądź tu we wrześniu, jesteś zaproszona na bal Kąty Steyt
ton. Było jednak nieprawdopodobne, by Lucilla przywiąz:
wała do tego większą wagę. Nigdy nie lubiła uroczystyd
przyjęć i nie miała nic do powiedzenia dobrze ułożony
46

. jzjencom, których tam spotykała. Mamusiu, to okropni
frajerzy- Mają sieczkę w głowach.
Bvła niemożliwa. Była też urocza, miła, zabawna i prze-
elniona miłością. Isobel niezmiernie jej brakowało.
_ Nie wiem powiedziała z westchnieniem. Nie są-
dzę.
_ Och, kochanie Yerena współczuła jej, co jednak nie
przynosiło ulgi. No, tak czy owak wyślę jej zaproszenie.
Kąty tak bardzo chciałaby ją znowu zobaczyć.
Osobiście Isobel miała co do tego wątpliwości.
_ Czy twój bal spytała to sekret, czy może mogę
o nim mówić?
Nie, oczywiście nie sekret. Im więcej osób wie, tym
lepiej. Może podejmą się wydania kolacji.
Ja wydam kolację.
Ty jesteś naprawdę święta. Mogłyby tak siedzieć
i w nieskończoność robić plany, gdyby Yerena nie przypo-
mniała sobie nagle o pracy. Wielkie nieba, zapomniałam
o tych biednych Amerykanach. Będą się zastanawiać, co się
z nami stało. A wiec słuchaj... chodzi o to ze sterty pa-
pierów na biurku wygrzebała parę kartek wypisanych na ma-
szynie instrukcji że tych dwóch panów spędziło więk-
szość czasu na grze w golfa. Jutro też chcą grać, więc rezyg-
nują z wycieczki do Glamis. Zamówiłam samochód, żeby
zabrał ich z Croy jutro rano o dziewiątej i zawiózł do Gle-
neagles. To samo auto przywiezie ich popołudniową porą,
kiedy skończą grać. Panie natomiast chcą jechać do Glamis,
więc jeśli przywieziesz je tu około dziesiątej, to zabiorą się
z innymi autokarem.
isobel kiwała głową z nadzieją, że niczego nie zapomni.
erena była taka sprawna, we wszystkich sprawach szefowa
^sobeh Firmą "Zwiedzanie Szkocji" zarządzało centralne biu-
o w Edynburgu, ale Yerena była miejscowym agentem. Co
y Z1eń dzwoniła do Isobel z wiadomością, ilu gości może
ekiwać (najwyżej sześcioro, bo więcej miejsca Isobel nie
i la a) Oraz czego poszczególni z nich nie lubią i jakie prob-
y nastręczają ich osobowości.
7nLnUSy zaczynaty się w maju i trwały do końca sierpnia,
trwał tydzień i przebiegał wedle pewnego wzoru.
47

Grupa przybyła z Nowego Jorku zaczynała pobyt w Edyn.
burgu, gdzie spędzała dwa dni na zwiedzaniu okolic i są-
mego miasta. We wtorek autokar wiózł ich do Relkirk, gdzje
posłusznie dreptali wokół Auld Kirk, miejscowego zamku
i ogrodu Narodowej Troski. Potem przewożono ich do Cór
riehill, gdzie Yerena witała ich i sortowała. Z Corriehill za
bierali ich poszczególni gospodarze. Środa była dniem ni
zamek Glamis i malowniczą wycieczkę do Pitlochry
a w czwartek jechali znów autokarem oglądać pogóra
i zwiedzać Deeside i Inverness. W piątek wracali do Edyn
burga, a w sobotę lecieli do domu, na JFK i wszystkie lot
niska na zachód od niego.
Isobel była pewna, że musieli się wtedy znajdować w sta
nie zupełnego wyczerpania.
To Yerena pięć lat wcześniej wciągnęła Isobel do intere
su. Objaśniła jej, o co chodzi, i dała do czytania informato
Agencji. Był pełen patosu:
"Będziesz gościem w prywatnym domu. Doświadczys
gościnności i historycznej chwały najpiękniejszych domó'
Szkocji i znajdziesz przyjaciół wśród prastarych rodów, ja
tam żyją".
Taka hiperbola nieco ubarwiała życie.
Nie jesteśmy prastarym rodem zauważyła Isol
Ale należycie starym.
A Croy nie jest historyczne.
Fragmentami jest. A ty masz masę sypialni. To
najważniejsze. I pomysł o pieniążkach.
To właśnie przekonało w końcu Isobel. Propozycja Ve:
ny zjawiła się w czasie, gdy majątek rodziny Balmerino
pływał w każdym sensie tego słowa. Ojciec Archie'ego, dri
gi lord Balmerino, człowiek najbardziej uroczy i nieprakr
czny, zmarł pozostawiając posiadłość w pewnym nieporzą!
ku. Jego nieoczekiwana śmierć zaskoczyła jego i inny
i dlatego związane z nią sprawy pochłonęły większ1
odziedziczonych dóbr rodziny. Z dwojgiem dzieci, Lucił
i Hamishem, w konwulsjach ich kształcenia, z wielkim i
wygodnym domem, który trzeba było utrzymać, i z pola
które trzeba było uprawiać w jakim takim porządku, młod;
Balmerino stanęli wobec pewnych problemów. Archie b:
48

, owym czasie jeszcze w wojsku. Wstąpił w wieku dzie-
vietnastu lat do Królewskiej Legii Górali Szkockich po pro-
stu dlatego, że nie przychodziło mu do głowy nic innego,
co chciałby robić, i choć podobały mu się lata spędzone
w pułku, nie był opętany pragnieniem sukcesu i wiedział,
że nigdy nie zostanie generałem majorem.
Utrzymanie Croy, życie tam wbrew przeciwnościom stało
się dla nich główną sprawą. Optymistycznie snuli plany. Ar-
chie wycofał się z wojska i będąc jeszcze młodym, znalazł
sobie pewne zajęcie. Nim jednak do tego doszło, był zmu-
szony do ostatniego wypełnienia swej powinności w pułku
i pojechał z nim do Irlandii Północnej.
Pułk wrócił po czterech miesiącach, ale Archie znalazł się
w Croy dopiero osiem miesięcy później. Osiem dni zajęło
Isobel zrozumienie, że pomimo leczenia go jakakolwiek pra-
ca była w owym momencie wykluczona. Zdesperowani roz-
ważali swą sytuację w długie, bezsenne noce.
Mieli jednak przyjaciół. Zwłaszcza Edmunda Airda. Uświa-
damiając sobie powagę sytuacji, Edmund wkroczył i przejął
kontrolę. Znalazł dzierżawcę pól uprawnych i zajął się tere-
nami łowieckimi głuszców. Wraz z Gordonem Gillockiem,
dzierżawcą, doglądał wypalania wrzosowisk i kultywacji po-
gorzeliska, a potem przekazał troskę o to wszystko pewnemu
syndykatowi przedsiębiorców z Południa, zachowując dla sie-
bie prawo do dubeltówki, a dla Archie'ego do strzelby.
Och.
^niknięcie przynajmniej niektórych powodów do obaw
przyniosło Isobel ogromną ulgę, ale dochody pozostały do-
nilaf 'Wym Problemem- Nadal ustniał pewien spadkowy ka-
"' ' a|e w akcjach i papierach, i było to wszystko, co Ar-
. I]nia| do pozostawienia dzieciom. Isobel miała trochę
, Pieniędzy, ale te nawet dodane do wojskowej pensji
l nośc ^ e^ ' ^ renty za sześćdziesiąt procent niespraw-
tvlk ' niC Wystarczaty na wiele. Codzienne wydatki na samo
sta\\ ?rowadzenie domu, żywienie i ubieranie rodziny pozo-
I vere3"', n^eustannyrn źródłem zmartwienia, dlatego sugestia
odDn\v;lJ>OCZąt'<;owo debrana negatywnie, była w istocie
~'~-. na pobożne modły.
spokój, Isobel. Możesz to robić wręcz mimo-
49

A Isobel uświadomiła sobie, że istotnie może. W końc
była wystarczająco nawykła do prowadzenia dużego don
i przyzwyczajona do goszczenia ludzi u siebie. Kiedy
ojciec Arenie'ego, w domu zawsze odbywały się przyję
z okazji polowań, a we wrześniu tańce. W czasie szkolnyd
wakacji Croy wypełniało się kolegami dzieci, a Boże Na
dzenie i Wielkanoc nigdy nie upływały bez całych rodź
zjeżdżających na wspólne święta.
W porównaniu z tym propozycja Yereny nie wygląda
na trudną. Zajmie to tylko dwa dni w tygodniu przez czt<
miesiące lata. Na pewno nie będzie zbyt kłopotliwe. No j
pocieszająca myśl... ten ruch ludzi rozrusza Archie'ego.
moc przy zabawianiu ich da mu zajęcie i poprawi jego
skie samopoczucie.
Nie wiedziała tylko, i to była przykra nauka dla niejj
zabawianie płatnych gości różni się diametralnie od pr
mowania własnych przyjaciół. Nie można się z nimi
spierać, ani siedzieć w pełnym porozumienia milczeniu,
można wpuścić ich do kuchni, żeby obrali ziemniaki
przygotowali sałatę. Sęk w tym, że płacili. Umieszczałoj
gościnność na zupełnie innej płaszczyźnie, bo wymagało
skonałości wszystkiego. Podróże nie były tanie i, jak otv
cię mówiła Yerena, klienci muszą mieć usługi godne ich
larów.
Pewne reguły wydrukowano na specjalnej ulotce instr
tażowej dla gospodarzy. Każda sypialnia musi mieć wła
łazienkę, najlepiej przyległą. Łóżka muszą posiadać kd
elektryczne, a pokoje centralne ogrzewanie. Powinno
w miarę możności być dodatkowe ogrzewanie, najlepiej
tentyczny kominek, a jeśli nie, to elektryczny lub gazov
W sypialniach należy umieścić świeże kwiaty.
(Czytając to Isobel poczuła pewną irytację. Cóż oni sc
wyobrażają? Nigdy nie umieściła żadnego ze swych go
w pokoju nie sprawdziwszy, czy stoją tam na stole świt]
kwiaty).
Potem następowały reguły dotyczące śniadań i koła
Śniadanie ma być obfite i pożywne: sok pomarańczowy,
wa, herbata, wszystko, co dostępne. Wieczorem należy
dać koktajl, a przy kolacji wino. Ten posiłek powinien
50

zysty, świece, kryształy i srebro na stole, i składać się
UrC najmniej trzech dań; po nich kawa i rozmowa. Można
zaproponować inne, nietypowe rozrywki. Trochę muzyki...
może gra na kobzie?
Zamorscy goście oczekiwali ich w salonie Yereny. Yerena
otwarła drzwi.
_ Przepraszam, że tak długo. Trochę spraw organizacyj-
nych powiedziała swym najlepszym, nie znoszącym
sprzeciwu tonem z zebrań komitetu. Już jesteśmy, a to
państwa gospodarz, który zabierze was do Croy.
Salon w Corriehill był obszerny, jasny, o pastelowym wy-
stroju, rzadko wykorzystywany. Dziś jednak z powodu gor-
szej pogody na kracie kominka migotał mały ogień, a wo-
koło na fotelach i sofach siedziało czworo Amerykanów. Dla
zabicia czasu włączyli telewizor i ze zdumieniem oglądali
mecz krykieta. Gdy im przeszkodzono, wstali, ukazali
uśmiechnięte twarze, a jeden z nich uprzejmie wyłączył te-
lewizor.
A teraz prezentacja. Pan i pani Hardwicke, pan i pani
Franco. To państwa gospodyni na najbliższe dwa dni. Lady
Balmerino.
Wymieniając uściski dłoni Isobel zrozumiała, co Yerena
miała na myśli opisując gości z tego tygodnia jako bardziej
krzepkich niż zwykle. "Zwiedzanie Szkocji" z jakichś powo-
dów przyciągało klientów wysoce zaawansowanych wie-
kiem, a niekiedy byli oni nie tylko starzy, ale wręcz wątłego
zdrowia z zadyszką i niedowładem nóg. Te dwie pary
jednakże ledwie przekroczyły wiek średni. Owszem, siwe
w sy, ale tryskający energią i z godną pozazdroszczenia
opalenizną. Państwo Franco byli niskiego wzrostu, pan Fran-
co miał obszerną łysinę, a państwo Hardwicke byli wysocy,
lesnieni i szczupli i wyglądali jak ludzie żyjący na po-
_ " ' maJący dużo ruchu fizycznego.
Isob i iam sie- ze trochę się spóźniłam odezwała się
- \f ' doskonale wiedziała, że nie była spóźniona,
j lo^erriy jechać, kiedy tylko państwo będą gotowi.
I
we UZ yli gotowi. Panie zabrały swoje torebki i piękne no-
Prochowce, i grupka ruszyła przez hali na dziedziniec.
57

\
t^bel pos:;zła otworzyć tylne drzwi mikrobusu; gdy się tyn,
^jmowałaP. mężczyźni dźwigali po żwirowym podjeździe
\Wkie w^nzy> a potem pomogli jej je załadować. (To także
\ha nowość. Zwykle ona i Yerena musiały to robić same)
\\y WSZySstko zostało załadowane, zamknęła drzwi i żary g.
Wała je. Państwo Hardwicke i Franco żegnali się z Yerei
^ _ ja je;dnak powiedziała Yerena zobaczę się je;
l^e iutro # paniami. Mam nadzieję, że golf się uda. Bard;
? państw"11 spodoba Gleneagles.
l Drzwi z';ostaty otwarte i wszyscy wsiedli. Isobel zajęła mi
e za kierfwmca-> zapi?ła pas, włączyła silnik i odjechali.
K _ przy 'kro mi, że taka pogoda. Lata jeszcze w ogóle nij
Heliśmy.
1^ _ Q, n;am to wcale nie przeszkadza. To raczej nam pni
V\) że'p&ni musiała wyjść z domu w taką pogodę i naj
bzić M#my nadzieję, że nie sprawiliśmy kłopotu.
_ Nie zupełnie nie. To moja praca.
_ Lady Balmerino, czy daleko do pani domu?
_ Oko0 dziesięć mil. Proszę mówić mi Isobel.
>l _ Dziękujemy, chętnie. Ja jestem Susan, mój mąż ma n|
\ię Arnold, a państwo Hardwicke to Joe i Myra.
V _ Dzie#si?ć m'ł odezwał się jeden z mężczyzn .
tV>ry kaw^tek-
*
Tak. Zwykle mąż jeździ ze mną w takie podróże,
Y\iś musiał 'ść na spotkanie. Będzie w domu na herl
ięc państw0 S poznają.
_ Czy lrd Balmerino pracuje w biznesie?
J> _ Nie, t nie w interesach. To kościelne spotkanie.
w^ego wiejjskiego kościoła. Musimy zebrać trochę pieni
'Yrobna srPrawa> ale kościół zbudował dziadek męża,
V ma sw?? rodzaju rodzinne zobowiązania wobec nie
\ Znowu padało. Wycieraczki śmigały w tę i wewtę. M1
\zmowa odwróci uwagę gości od tej mizerii.
_ TO państwa pierwsza wizyta w Szkocji?
^ Dwie d^mY' wpadając sobie w słowo jak harmonijny d
Dowiedziały jej ich historię. Panowie już tu bywali, ż
\Vać w gc/^3' a'6 żony towarzyszą im po raz pierwszy,
iba im s?e każdy cal tych miejsc, a w sklepach Edinburr^

ost oszalały. Oczywiście, pada, ale to im nie przeszka-
*P ,yfają nowe prochowce i ustaliły, że deszcz nadał Edin-
burrow wygląd tak historyczny i romantyczny, że one mogą
Wyobrazić sobie Mary i Bothwella jadących razem przez Ro-
yal Mile.
Kiedy skończyły, Isobel spytała je, z jakiej części Stanów
pochodzą.
Stan Nowy Jork. Rye.
Czy to nad oceanem?
Oczywiście. Nasze dzieci żeglują co weekend.
Isobel mogła sobie to wyobrazić. Mogła sobie wyobrazić
dzieci, opalone i ogorzałe od wiatru, pełne witamin, soku
ze świeżych pomarańcz i zdrowia, jak prują przez ocean błę-
kitny niczym krochmal pod wydętym skrzydłem śnieżnobia-
łego żagla. I słońce. Błękitne niebo i słońce. Dzień za dniem
słońce, i można planować tenisa, pikniki i wieczorny ruszt
w ogrodzie bez obawy, że będzie padać.
Takie było lato we wspomnieniach. Bezkresne, pozbawio-
ne celu lato dzieciństwa. Co się stało z tymi długimi, jas-
nymi dniami, pełnymi zapachu róż, gdy do domu szło się
tylko na posiłki, a czasem nawet i to nie? Pływanie w rzece,
leniuchowanie w ogrodzie, gra w tenisa, herbata w cieniu
drzewa, bo wszędzie indziej było zbyt gorąco. Pamiętała pik-
niki na wrzosowiskach migoczących w słońcu, wrzos zbyt
suchy, by rozpalić ognisko, skowronki wysoko na niebie. Co
się stało z jej światem? Jaka kosmiczna katastrofa obróciła
te świetliste dni w tydzień za tygodniem ciemnej i mokrej
pomroki? J J
leg
goda nie była przyczyną, ale czyniła wszystko jeszcze
rszym. Na przykład to, że Archie ma urwaną nogę i że
być miłym dla nieznanych ludzi, bo oni płacą za noc-
now / *^nych sypialniach. Lub nieustające zmęczenie, brak
cilli strJów, troska o czesne Hamisha i nieobecność Lu-
_S ^szała samą siebie, jak mówi z naciskiem:
Prze n,a^ar^z'eJ okropna rzecz dla żyjących w Szkocji.
teeo n Z ?hwile. zapewne ze zdziwienia jej wybuchem, nikt
e kmpntował. Potem odezwała się jedna z

53


Przepraszam. Chodziło mi o deszcz. Jesteśmy nim
znużeni. Miałam na myśli to okropne lato.
Prezbiteriański kościół w Strathcroy, siedziba główn.
szkockiego wyznania, stał imponujący, prastary i dosto
na południowym brzegu rzeki Croy. Można było doń dot
od głównej drogi biegnącej wioską przez wygięty w łuk
mienny most. Kościół był sielsko położony. Teren kością
zbiegał nad wodę trawiasta łąka, na której co wrz
odbywały się zawody o puchar Strathcroy. Dziedziniec .
cioła w cieniu ogromnego buka wypełniały nadwątlone p
czas, pochylone na bok tablice nagrobne, a trawiasta ści _
między nimi wiodła do wrót plebanii. Ona też była soli
i imponująca, zbudowana dla sporych rodzin dawnych
chownych i chlubiąca się godnym podziwu ogrodem peŁ
rosochatych ale płodnych drzew owocowych i staromodn;
róż, które rosły tu za ochroną wysokiego kamiennego mi
Wszystko to, tak uroczo rozlokowane, sączyło aurę beze
sowości, bezpieczeństwa domowego zacisza i bogobojnej
bożności.
W przeciwieństwie do tego mały kościół episkopalny
czym ubogi krewny przycupnął bezpośrednio przy moś
zupełnie w cieniu, dosłownie i metaforycznie, swego ryw.
Główna droga biegła tuż obok, a między nią i kościół
znajdował się pas trawy, którą proboszcz, wielebny Juł
'Gloxby, co tydzień osobiście kosił. Wąska dróżka wio
pochyłością na tył kościoła i do probostwa, które stałoi
nim. Oba budynki były skromnych rozmiarów i biało t]
kowane. Kościół miał małą wieżę z jednym dzwone
a główne wejście otaczał drewniany ganek. Wnętrze bj
równie bezpretensjonalne. Żadnych pięknych ław, marmuj
wej posadzki, żadnych zabytkowych pozostałości. Do ołtal
wiódł zużyty chodnik, a rolę organów pełniła zdyszana
harmonia. Czuć było słabą woń wilgoci.
54

7arówno kościół, jak probostwo wzniósł na przełomie wie-
ierwszy lord Balmerino i przekazał diecezji z niewielką
ma na utrzymanie. Dochody z niej od dawna spadły do ze-
S kongregacja była uboga, a komitet parafialny, który usiło-
ral} wiązać koniec z końcem, musiał szukać pieniędzy.
Kiedy okazało się, że instalacja elektryczna jest nie tylko
wadliwa, ale jawnie niebezpieczna, krach był bliski. Archie
Balmerino zebrał jednakże swe wątłe oddziały, chodził na
posiedzenia komitetów, odwiedził biskupa i zdobył dotację.
Mimo to zbieranie funduszy było nadal konieczne. Wysuwa-
no różne sugestie, dyskutowano je i odrzucano. W końcu
postanowiono zdać się na stary pewnik, kościelną aukcję.
Miała ona nastąpić w lipcu, w wiejskim ratuszu. Będą kramy
z różnościami, rośliny i warzywa, biżuteria i rękodzieło,
i oczywiście herbata.
Dobrano złożony z odpowiednich osób komitet, który
w owo szare, wilgotne czerwcowe popołudnie zebrał się wo-
kół stołu w jadalni Balnaid, domu Yirginii i Edmunda Aird.
O wpół do piątej spotkanie było już skończone, omówiono
zadowalająco interes i sformułowano skromne plany. Obej-
mowały one druk chwytliwych plakatów, pożyczenie pewnej
ilości stołów kozłowych i organizację loterii fantowej.
Proboszcz, pani Gloxby i Toddy Buchanan, który prowa-
Jził hotel garnizonowy w Strathcroy, wyszli już i odjechali
-woimi autami. Zajęty w swoim sklepie ze starociami Der-
t Honeycombe nie mógł przyjść. Pod swą nieobecność
'^tizymał zadanie pokierowania kramem z figurkami.
^ Pozostały tylko trzy osoby. Yirginia i Yiolet, jej teściowa,
-r ZD naJednym końcu długiego mahoniowego stołu, Ar-
<-">;e Balmerino zaś na drugim. Gdy inni poszli, Yirginia
v\ielk a W kuchni> by zrobić hert)atę i przyniosła ją bez
dzba I?J Ceremonii na tacy- Trzy kubki, brązowy czajnik,
7aHarUSZek m'eka i cukiernica. Było to odświeżające i po-
e' a po wytężonej dyskusji miło było się rozluźnić
c, .mżność pogawędki bez ograniczeń dzięki łatwej
Ciaaf1 rdZiny ' Starych Przyjaciół.
M Jeszcze rozmyślali nad aukcją kościelną.
ma s,"1 nadzieJe' że Dermot nie będzie miał nam za złe,
ię 2aJ3ć straganem z figurkami. Może powinienem
55

do niego zadzwonić i dać mu szansę odmowy. Arclj
zawsze zważał na ludzkie odczucia w obawie przed posądj
niem go o forsowanie własnych poglądów.
Yiolet wykpiła ten pomysł.
Oczywiste, że on nie chce. Skarbie, on nigdy się w i
nie angażuje. Zapewne mniej byłby urażony, gdyby dać
zajęcie komuś innemu. W końcu on zna wartość wszystkj
go...
Była wysoką, obszernej postury damą dobrze po siedei
dziesiątce, ubraną w mocno zużyty kostium i wygodne
ciki. Miała siwe, rzadkie włosy zaczesane do tyłu i upij
w mały kok, a jej twarz z wydatną górną wargą i szerol
otwartymi oczyma przypominała pyszczek owcy. Mimo
nie była ani czupiradłem, ani kimś prostym. Wspaniałej p
stury, miała prezencję, a jej oczy były wesołe i bystre, q
rzucając wszelkie podejrzenia o wyniosłość. Teraz mrugj
z rozbawieniem.
...Nawet glinianych piesków z kością w pysku
lamp stołowych ze starej butelki po whisky oklejonej rr
lami.
Yirginia roześmiała się.
Na pewno złapie jakąś wspaniałą okazję za dwadzii
cia pięć pensów i sprzeda ją następnego dnia w swoim sH
pie za niewiarygodną cenę.
Odchyliła się w krześle i przeciągnęła jak jakaś leni'
dziewczyna. Niewiele po trzydziestce, Yirginia Aird b;
blondynką równie szczupłą jak w dniu ślubu z Edmunda
Dziś, nie zważając na oficjalne okoliczności, miała na sd
swój dyżurny uniform z dżinsów, granatowy sweter i lalo
f rowane skórzane mokasyny. Była ładna w śmiały sposób fe
ki, a ta uroda w przypadku jej oczu urastała do piękna,'
były one ogromne i migotały szafirowym błękitem. Mi
delikatną, nie znającą makijażu cerę barwy wspaniałego t
zowego jaja. Drobne nitki zmarszczek wybiegały z kąciK
oczu i tylko to zdradzało jej wiek.
Zaciskała teraz palce i wykonywała okrężne ruchy "|
garstkami jak w jakimś przepisanym ćwiczeniu.
A Isobel zajmie się herbatą. Przestała się
gać. Archie, czemu Isobel nie przyszła?
56


ju
__ Mówiłem ci już... a może nie było cię wtedy w poko-
Musiała pojechać do Corriehill zabrać partię gości z tego
tygodnia.
1_ Tak, oczywiście, zupełnie me myślę. Przepraszam...
przypomniało mi się. Yiolet wyciągnęła kubek.
Dolejesz mi jeszcze herbaty, kochanie? Mogę ją pić, aż
mi wypływa uszami... Spotkałam wczoraj w Relkirk Yerenę
Steynton. Powiedziała mi, że nie muszę już tego trzymać
w sekrecie. Ona i Angus chcą we wrześniu wydać przyjęcie
dla Kąty.
Yirginia zmarszczyła brwi.
Co to znaczy, trzymać w sekrecie?
No, zwierzyła mi się parę tygodni temu, ale prosiła,
żeby nic nie mówić, dopóki ona nie porozmawia o tym
z Angusem. Zdaje się, że go w końcu przekonała.
Mój Boże, co za przedsięwzięcie! Trochę pląsów czy
impreza na pełny gaz?
O, na pełny gaz. Namioty, lampiony i ozdobne zapro-
szenia. Każdy wystrojony od stóp do głów.
Ale zabawa. Yirginia wpadła w entuzjazm, jakiego
Yiolet się po niej spodziewała. To uroczo, kiedy ktoś
wydaje przyjęcie, bo nie trzeba płacić za bilet. Będę miała
należyty pretekst do kupna nowej sukni. Trzeba zawiadomić
ludzi, żeby nie powyjeżdżali. Muszę się dowiedzieć, czy Ed-
mund nie planuje w tym czasie jakiejś podróży do Tokio.
Gdzie on teraz jest? spytała matka Edmunda.
~ O, w Edynburgu. Wróci koło szóstej.
A Henry? Co się stało z Henrym? Czy on nie powi-
'iier^był wrócić już ze szkoły?
~~ Nie. Zatrzymał się po drodze na herbatę u Edie.
* ją rozweseli.
rjia zmarszczyła brwi, nie bez powodu zdziwiona.
było na odwrót, i to Edie pocieszała.
7 Lo się stało?
J'et sPoJrzała na Archie'ego.
OJÓWkarniętasz. tę kuzynkę Edie, Lottie Carstairs? Była po-
cą w. Stratncry w czasie twojego ślubu z Isobel.
~ Stras^ Ją pamieta>n? Jego twarz była pełna grozy.
na kbieta. Kompletna wariatka. Stłukła prawie ca-
57

na
ły serwis do herbaty z Rockingham i ciągle łaziła gdzie nje
trzeba, tam gdzie człowiek najmniej się jej spodziewał. "
dy nie wiedziałem, co skłoniło moją matkę, żeby ją
nić.
Sądzę, że to była awaryjna sytuacja. Ona miała
lata dużo pracy i bardzo potrzebowała pomocy. Zresztą Lot.|
tie wytrwała tylko ze cztery miesiące, a potem wróciła
domu do Tullochard, żeby zostać przy swoich starych rodzj.|
cach. Nie wyszła za mąż...
Nic dziwnego...
...oni teraz oczywiście już nie żyją, a ona mieszkała]
sama. Dziwaczała coraz bardziej. W końcu doszło do tego,
że odwieziono ją do najbliższego szpitala wariatów. Edie loj
jej najbliższa krewna. Odwiedza to biedactwo co tydzieś
A teraz lekarze mówią, że ma się wystarczająco dobrze, b)|
ją wypisać, ale ona nie może oczywiście mieszkać sam
Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Chyba Edie nie zamierza jej przyjąć?
Mówi, że musi. Nie ma nikogo innego. A wiesz, jaka
Edie jest życzliwa... zawsze miała wielkie poczucie odpł
wiedzialności za rodzinę. Krew jest gęstsza niż woda i takie
tam bzdury...
I o wiele wstrętniejsza skomentował oschle Archie
Lottie Carstairs. Nie znam nic gorszego. Kiedy to
być?
Nie wiem. Yiolet wzruszyła ramionami. Moi
w przyszłym miesiącu. Albo w sierpniu.
Yirginia była przerażona.
Ona chyba nie zamierza mieszkać z Edie?
Miejmy nadzieję, że nie. Miejmy nadzieję, że to tyi
czasowe.
A gdzież u licha Edie ją umieści? W tej swojej chał
ma tylko dwa pokoje.
Nie pytałam.
Kiedy ci to powiedziała?
Dziś rano. Kiedy odkurzała mój dywan w jadalni,
uważyłam, że wyglądała na przybitą, więc zapytałam, co
stało. Opowiedziała mi wszystko przy kawie.
Och, biedna Edie. Tak jej współczuję.
58

\ jest święta powiedział Archie.
Na pewno. Yiolet dopiła herbatę, spojrzała na ze-
rek i zaczęła zbierać swoje rzeczy: wielką torebkę, papie-
okulary. Bardzo dobra herbata, kochanie. Ogromnie
odświeżająca. Ale teraz muszę wracać do domu.
_ ja też stwierdził Archie. Z powrotem do Croy
dalej pić herbatę, teraz z Amerykanami.
_ Utoniesz w niej. Kto przyjeżdża w tym tygodniu?
_ Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że nie będą nazbyt
starzy. W zeszłym tygodniu jeden oldboy zamierzał umrzeć
na zawał, nagle, w środku obiadu. Łaskawie jednak przeżył.
To duża odpowiedzialność.
Ależ nie. Najgorzej z tymi, co ślubowali i nie piją.
Wierni Biblii baptyści. Od soku pomarańczowego rozmowa
drętwieje. Masz swoje auto, Vi, czy cię podwieźć?
Zeszła*m pieszo, ale z powrotem na wzgórze wolę pod-
wiezienie.
No to cię zabiorę.
Również on spakował swoje papiery i podniósł się. Przez
moment stał, a potem pewien równowagi ruszył ku nim
przez pokój wyłożony grubym dywanem. Utykał tylko tro-
chę, co było cudem, bo jego prawa noga od kikuta uda
w dół zrobiona była z aluminium.
Na spotkanie przyszedł dziś prosto z ogrodu i tłumaczył
się ze swego stroju, ale nikt nie zwrócił na to zbytniej uwa-
gi, bo Archie wyglądał tak prawie zawsze. Obwisłe sztruk-
sowe spodnie, koszula w kratkę z łatanym kołnierzem i wy-
arta wełniana marynarka, którą nazywał ogrodniczą, choć
nie włożyłby jej żaden szanujący się ogrodnik.
^ irgima odsunęła krzesło i wstała, a Yiolet uczyniła to
nY!?' ^ W'C'e wlmeJ> dostosowując swe ruchy do peł-
. wysiłku kroków Archie'ego. Nie niecierpliwiła się, że-
J z wyjść, a nawet jeśli tak, to nigdy by tego nie okazała,
bo żv /JS' a nawet Jeśli tak> to m'gdy bY teg nie okazała,
sztą ^Wlła don współczucie i była głęboko opiekuńcza. Zre-
kim rnłLt,?0-0'1 Jego narodzin. Pamiętała go chłopcem, dzi-
entu'Zlencem> zlnierzem. Zawsze roześmiany, i ten je-
Zjazm wręcz żądza życia zaraźliwy jak odrą.
jego nieustanną aktywność. Grał w tenisa, tańczył
garnizonowym, niemal unosząc partnerki w górę,
59

prowadził oddział na wzgórze za Croy, a jego długie n
kroczyły łatwo po wrzosach zostawiając innych w tyle.
Wtedy był Archiem Blair. Teraz jest lordem Balmerin
Lord i laird. Właściwe tytuły dla mężczyzny chudego j;
kij, z blaszaną nogą na dodatek. Czarne włosy tu i ówd
bielały, skórę twarzy pokrywała sieć zmarszczek, oczy b
głęboko osadzone i ocienione sterczącymi brwiami.
Dotarł do niej i uśmiechnął się.
No, Vi, gotowa?
Pozbierałam się.
No to ruszajmy... Nagle zatrzymał się w pół kroku
O, Boże, zapomniałem. Yirginia, czy Edmund dał ci ko-
pertę dla mnie? Dzwoniłem do niego wieczorem. To
pilne. Jakiś papier z Komisji Leśnictwa.
Yiolet natychmiast stała się podejrzliwa.
Chyba nie zamierzasz sadzić jodełek?
Nie, chodzi o drogę dojazdową, którą chcą budować
na skraju wrzosowiska.
Yirginia potrząsnęła głową.
Nic mi o tym nie mówił. Może zapomniał. Zobaczra)
na jego biurku w bibliotece. Zapewne tam jest...
Dobrze. Wziąłbym z sobą, jeśli to możliwe.
Powolnym krokiem wyszli z jadalni do hallu. Był on jesz-
cze obszerniejszy, wykładany sosną, o masywnych schodad
z ciężką balustradą, które trzema krótkimi zwrotami wiódł)
na piętro. Stały tu różne niezbyt reprezentacyjne meble. Rzeź-
biona dębowa komoda, stół z opuszczanym blatem i szeZ-
long, który widział już lepsze czasy. Często kładły się *
nim psy, ale teraz był pusty.
Nie pójdę z wami szukać papierów Komisji Leśnict*
oznajmiła Yiolet. Posiedzę tu, dopóki ich nie znaj'
dziecię. I majestatycznie zasiadła na psim łóżku, żeb)
czekać.
Pozostawili ją tam. "Zaraz wracamy". Patrzyła, jak i"
szerokim przejściem, które wiodło do biblioteki i dalej &
salonu, a potem przez oszklone drzwi do wyrafinował^
oranżerii.
Yiolet smakowała swą chwilową samotność w środku
starego domu. Tak dobrze go znała, znała go niemal tak
60

jak daleko sięga jej pamięć. Każdy jego nastrój był jej
jv'jci Każdy skrzyp schodów, każda przywołująca wspo-
ienia woń. W hallu były przeciągi, ale nie przeszkadzały
ffl. już nie dom Yiolet, lecz Yirginii. A mimo to odczuwało
ste g tak samo J3^ zawsze' Jakby Przez te lata nabrał włas-
nego charakteru. Może dlatego, że tak wiele się tu zdarzyło.
Że był przystanią i probierzem jednej rodziny.
Balnaid nie było domem szczególnie starym. W istocie
dom był nawet o kilka lat starszy od Yiolet, a zbudował go
jej ojciec, sir Hector Akenside, człowiek o sporym mająt-
ku. Zawsze uważała, że Balnaid jest trochę jak sir Hector.
Wielkie, życzliwe, szczodre, a zarazem bezpretensjonalne.
W czasie, gdy nowobogaccy dla zadośćuczynienia swej du-
mie budowali sobie ogromne, zadziwiającej szpetoty pomni-
ki z blankami i wieżyczkami, sir Hector skoncentrował swój
wybitny umysł na sprawach mniej spektakularnych, ale nie-
skończenie ważniejszych.
Centralne ogrzewanie, sprawna instalacja, obfitość łazie-
nek i słonecznych kuchni, by służba (a było jej sporo) mogła
pracować w przyjemnym otoczeniu. Od chwili ukończenia
budowy Balnaid nigdy nie wyglądało na źle dostosowane
do swego miejsca. Zbudowane z miejscowego kamienia po
południowej stronie Croy, tyłem do wsi i rzeki, uśmiechało
się fasadą przytulną, a zarazem dostojną.
Ogród był obszerny, pełen krzewów i dojrzałych drzew.
Stanowił on namiętność sir Hectora, który osobiście go za-
planował; uroczyste skwery przechodziły w zagony dzikiej
trawy, żonkili i dzwonków. Koralowe i żółte azalie rosły
nnymi kępami, a koszone ścieżki wiły się zapraszająco,
'ając między wysokimi krzewami różowo i szkarłatnie
Kwitnących rododendronów.
wie a S[dem' ^dzielony odeń rowem znajdował się mniej
niki 6J terenu parkowego, na którym pasły się górskie ko-
sąsiad JefZCZe daleJ' ogrodzone murkiem z kamieni, były pola
na a>, "odowcy owiec. Najdalej zaś wzgórza. Wznosiły się
łv tg nieba dramatyczne jak kurtyna w teatrze. Trwa-
'enierrr Zmien'aJąc sie jednak wraz z porami roku i oświet-
d \vi0 przy^rane śniegiem, fioletowe od wrzosów, zielone
nni'ch paproci, smagane wichrami... Zawsze piękne.
61

Zawsze były piękne.
Yiolet wiedziała to wszystko, bo Balnaid było
jej dzieciństwa, a więc jej światem. Wyrosła wśród tyścian, bawiła się samotnie w tym magicznym ogrodzie,"
wiła rękami pstrągi w rzece, na swym szetlandzkim kuc
jechała przez wieś na samotne wzgórza Croy. W wielo,
dwudziestu dwu lat wyszła w Balnaid za mąż.
Pamięta krótki przejazd do kościoła episkopalnego na tył.
nym siedzeniu rolls-royce'a ojca, z sir Hectorem w cylindry
obok niej. Na tę okazję auto udekorowano jedwabnym
wstążkami. Pomniejszyło to jego dostojność i sprawiło, że
wyglądało ono równie niestosownie, jak czuła się Yiolet
której duże ciało wtłoczono w ogromnie niewygodną bial)
atłasową suknię, a mgła starych rodzinnych koronek z Li-
merick zasnuła jej kształty. Pamięta powrót do Balnaiil
w tym samym drogim pojeździe, ale wtedy nawet dotkliwie
ciasny gorset przestał doskwierać, bo była już, na długo, tli
umfującą żoną Geordie'ego Airda.
Mieszkała nadal w Balnaid i wyprowadziła się dopiero
przed dziesięciu laty, gdy Edmund poślubił Yirginię. Przy-
wiózł ją do Balnaid, a Yiolet zrozumiała, że nadszedł czai
powiedzieć do widzenia i pozwolić starej siedzibie, by po-i
witała nową panią. Przepisała posiadłość na Edmunda i ku-
piła od Archie'ego Balmerino opuszczony dom ogrodniki
Dom nazywał się Pennyburn; tam, w obrębie posiadłości
Croy, urządziła sobie nowe siedlisko. Odnowa i odświeża*
domku radowało ją przez rok, a ogród ciągle jeszcze wy-
magał pracy.
Jestem szczęśliwą kobietą, powiedziała sobie.
Siedząc na zalatującym wonią psów szezlongu, rozglądał*
się wokoło. Zobaczyła zużyty dywan turecki, stare mebk
które znała całe życie. Miło, gdy rzeczy nie zmieniani *
zbytnio. Żegnając Balnaid nie przypuszczała, że tak
się zmieni. Sądziła, że nowa żona Edmunda będzie c
wymieść te wszystkie zakurzone starocie i była szczeń
kawa, co młoda i żywotna jak świeży wiatr Yirginia ti
gnie. Prócz jednak zupełnej przebudowy dużej sypialr
świeżenia salonu odrobiną farby i zamiany starej sp
na pomieszczenie, w którym rzeczowo mruczały zamraz^
62

suszarki i inne pożyteczne luksusy, Yirginia nie zro-
h'ła nic. Yiolet przyjęła to do wiadomości, choć uznała za
sobliwe. W końcu pieniędzy nie brakowało, i uważała za
dziwne, że Yirginię zadowala życie wśród zużytych dywa-
nów, spłowiałych aksamitnych zasłon i starych tapet z cza-
sów króla Edwarda.
Być może wiązało się to jakoś z pojawieniem się Hen-
ry'ego. Po jego narodzinach bowiem Yirginia straciła zain-
teresowanie dla wszystkiego innego i oddała się całkowicie
opiece nad synkiem. Yiolet nie przypuszczała, że jej synowa
okaże się tak macierzyńska. Edmund był prawie ciągle nie-
obecny, matka i dziecko żyli sami, a Yiolet miała w duszy
zastrzeżenia do tego wszechobejmującego oddania i nie-
ustannie dziwiło ją potem, że pomimo takiego wychowywa-
nia Henry wyrósł na tak wspaniałego chłopczyka. Może tro-
chę zbyt uzależnione od matki, ale mimo to nie zepsute,
urocze dziecko. Może...
Przepraszamy, Vi, że czekałaś.
Zaskoczona, zerwała się z miejsca. Odwróciwszy się zo-
baczyła nadchodzących Arenie'ego i Yirginię. Archie dzier-
żył długą brązową kopertę jak z trudem zdobytą chorągiew.
...szukanie zajęło trochę czasu. Chodźmy, odwiozę cię
wreszcie do domu.
domowe
ośmiolatek, z powagą stukał do drzwi Edie
za pomocą mosiężnej kołatki wyobrażającej duszka
"łów ' ^- J">m Sta* w rz?dzie parterowych domów przy
nnrnJl^L Cy.Stratncry> ale by* milszy niż inne, bo kryty
strzechą; na skrawku ziemi między chod-
kroki:
ścianą rosły niezapominajki. Stojąc tam słyszał jej
drzwi i otwarła je.
Zawsze "^^^ ten móJ złV sze1^-
J?go na'1 rozesmiana. Uwielbiał ją, a gdy pytano go
Jiepszych przyjaciół, Edie wychodziła na czoło listy.
63

Była nie tylko wesoła, lecz także pulchna, siwowłosa, z n,,
mieńcami, apetyczna jak świeża obsypana mąką bułeczka.
Jak ci się dziś wiodło?
Zadawała zawsze to pytanie, choć w istocie widziała g0
codziennie w porze obiadowej, bo była kucharką w szkole
i wydawała dzieciom obiad. Fakt, że Edie to robiła, był do-
godny, bo skąpiła mu porcji tego, czego nie znosił, jak rnie-
Jony z przyprawami lub zawiesiste sosy, a hojnie nakładała
tłuczone ziemniaki lub krem czekoladowy.
Dobrze. Wszedł do saloniku, rzucił kurtkę i tornis-
ter na tapczan. Rysowaliśmy. Musieliśmy coś narysować.
Co musiałeś narysować?
Musieliśmy rysować piosenką. Zaczął odpinać
sprzączki torby. Miał pewien problem i spodziewał się, K
może Edie pomoże mu go rozwiązać. Śpiewaliśmy "Pędź
wietrze łódkę Bonnie'ego na skrzydłach jak ptaka przez mo-
rze do nieba", a potem trzeba było narysować obrazek do
tego. Wszyscy rysowali łodzie z wiosłami i wyspy, a ja na-
rysowałem to. Wyjął kartkę, nieco zmętą wskutek są-
siedztwa pantofli i piórnika. Pan McLintock się śmiał,
a ja nie wiem czemu.
Śmiał się? Wzięła od niego rysunek, przyniosła
okulary i nałożyła je. I nie powiedział ci, czemu si?
śmieje?
Nie. Był dzwonek i koniec lekcji.
Edie usiadła na tapczanie, a on obok niej. W milczeniu
oglądali wspólnie jego dzieło. Uważał, że to jeden z najlep-
szych jego obrazków. Piękna łódź tnie błękitną toń, biała
woda pryska spod dziobu, a za sterem układa się śnieżny
ślad. Na niebie mewy, a z przodu łodzi niemowlę owinięte
, w szal. Niemowlę było trudne do narysowania, bo niemow-
lęta mają takie dziwne buzie. Bez nosów i podbródków. Je-
go niemowlę wydawało się przy tym trochę zagrożone, jak
gdyby lada moment miało zsunąć się z łodzi do morza. Póki
co jednak było w niej.
Edie milczała. Henry wyjaśnił jej:
To pędzi łódź motorowa. A to jest chłopiec, który si?
urodził.
Tak, widzę.
64

__ Dlaczego pan McLintock się śmiał? To nie jest śmie-
_ j4iC) nie jest śmieszne. Uroczy obrazek. Tylko że...
no pęd z piosenki nie oznacza szybkiej łodzi. Oznacza, że
łódź płynie bardzo szybko po wodzie, ale to nie łódź moto-
rowa. A chłopcem, który się narodził na króla, był Bonnie
Książę Charlie, i do tego czasu już dorósł.
Wszystko wyjaśnione.
_ Aha odezwał się Henry. Rozumiem.
Oddała mu rysunek.
_ Ale obrazek jest bardzo dobry, i moim zdaniem pan
McLintock bardzo niegrzecznie się zachował, kiedy się roze-
śmiał. Schowaj obrazek do tornistra, zanieś do domu i pokaż
mamie, a Edie pójdzie i zacznie robić herbatę.
Kiedy chował kartkę, podniosła się, odłożyła okulary na
gzyms kominka i wyszła z pokoju przez drzwi prowadzące
do kuchni i łazienki. Były to nowoczesne dodatki, bo gdy
Edie była dziewczynką, chatka składała się tylko z dwu izb:
salonu, zarazem w roli kuchni, i sypialni. Mówiono: pokój
duży i pokój mały. Brak wody bieżącej, drewniana toaleta
na końcu ogrodu. Co dziwniejsze, Edie była jednym z pię-
ciorga dzieci, a więc w tych dwu pokojach mieszkało sie-
dem osób. Jej rodzice spali w skrzyniowym łóżku w kuchni,
nad głowami mieli półkę dla niemowlęcia, a resztę dzieci
stłoczono w drugim pokoju. Pani Findhorn codziennie węd-
rowała dość daleko po wodę z wiejskiej pompy, a kąpiel
odbywała się raz na tydzień w blaszanej wannie przed pie-
cem kuchennym.
bdie, jak was pięcioro mieściło się w sypialni?", pytał
enO' zafascynowany logistyką skąpej przestrzeni. Nawet
umeblowany tylko łóżkiem Edie i jej szafą wydawał się nie-
zwykle małv J J H j
\T "
,.INO, wiesz, nie byliśmy tam wszyscy naraz. Kiedy rodził
j ę .naJmłodszy, mój najstarszy brat pracował już na roli
leS7.kał w chałupie z innymi robotnikami. A potem, kiedy
zynki dorastały, szły na służbę do jakiegoś dużego
To był wielki ból, kiedy musiałyśmy wyjeżdżać, pła-
V> ale dla nas wszystkich nie było tu miejsca, za dużo
żywienia, a mama potrzebowała pieniędzy".
sń 65

Opowiadała mu też inne rzeczy. Jak w zimowe wieczory
tłumili ogień obierzynami z kartofli i siedzieli wokół nieg0
słuchając ojca, który czytał na głos opowiadania Rudyardj
Kiplinga albo Wędrówkę Pielgrzyma. Dziewczynki dziergały
robiły skarpety dla chłopców. Kiedy dochodziły do pięt, skar^
petę brała starsza siostra lub matka, bo ta część robótki była
dla nich zbyt trudna.
Wszystko to składało się na obraz wielkiego ubóstwa, ale
też na obraz przytulnego domu. Rozglądając się wokół, Hen-
ry stwierdzał, że trudno sobie wyobrazić chatkę Edie w jej
dawnej postaci. Teraz była należycie jasna i pogodna, skrzy-
niowe łóżko zniknęło, a na podłodze leżały urocze dywaniki
w esy-floresy. Zniknął też stary piec kuchenny, a na jego
miejscu stał piękny kominek wyłożony zielonymi kafelkami.
Wisiały tam zasłony w kwiaty, był telewizor i stało sporo
ładnych chińskich ozdób.
Wetknąwszy rysunek, Henry zapiął tornister. Pędź wietrze
łódkę. Źle zrozumiał. Często źle rozumie. Uczyli się w szkole
jeszcze innej piosenki. "Hej, ho, me orzechowe dziewczę".
Śpiewając żarliwie z resztą klasy, wyobrażał sobie dziewczę.
Mała Pakistanka jak Kedejah Ishak, ciemna cera i lśniący war-
koczyk, wiosłuje jak szalona przez wietrzne jezioro.
Dopiero mama mu wyjaśniła, że chodzi o gilotynę.
Również zwykłe słowa bywały mylące. Ludzie coś doń
mówili, a on ich słyszał, ale słyszał tylko ich wymów?.
A słowo lub wywołany przez nie obraz zapadały w jego
umysł. Dorośli jadą na wakacje do "Ma Jorku" lub ,,Portu
Galii". Lub do "Gracji". Gracja wydawała mu się przyjem-
nym miejscem. Kiedyś Edie opowiedziała mu o pewnej pani
którą "podciął" ślub córki z przypadkowym, niegodnym jej
człowiekiem. Biedna pani, cała pokaleczona, tygodniami
straszyła go w snach.
Najgorsze jednak było nieporozumienie między nim a F
go babką, które mogło się utrwalić i doprowadzić do nie'
usuwalnego urazu, gdyby matka Henry'ego nie wykrył3
w końcu, o co chodzi, i nie wyjaśniła sprawy.
1
Pewnego dnia po lekcjach poszedł do Pennyburn na hef'
batę u babci Vi. Była wichura, wiatr wył dokoła małego dO'
mu. Siedząc przy ogniu Vi wydała nagle okrzyk irytafśj
66

tała i przyniosła skądeś składany parawan, który rozstą-
piła u przeszklonych drzwi do ogrodu. Henry spytał, czemu
robi, a kiedy mu powiedziała, był tak przerażony, że
orzez resztę popołudnia nie mógł wydusić z siebie słowa.
Kiedy matka przyszła po niego, był uszczęśliwiony jak nig-
dy jej obecnością, ledwie mógł doczekać chwili, gdy nałoży
swoją kurtkę i opuści ten dom, niemal zapomniawszy po-
dziękować Vi za herbatę.
To było straszne. Nie chciał nigdy więcej wracać do Pen-
nyburn, choć wiedział, że powinien, choćby po to, by chronić
Vi. Ilekroć matka proponowała wizytę, tłumaczył się jakoś
lub mówił, że woli iść do Edie. W końcu pewnego wieczoru,
gdy brał kąpiel, matka weszła, usiadła na skraju wanny i za-
częła z nim rozmawiać... skierowała niepostrzeżenie rozmowę
na tę drażliwą sprawę i wreszcie zapytała go wprost, czy ma
powód, dla którego nie chce już chodzić do Vi.
Zawsze ją lubiłeś. Czy coś się stało?
Rozmowa o tym przyniosła mu ulgę.
To jest okropne.
Kochanie, co jest okropne?
Przychodzi z ogrodu i wchodzi do salonu. Vi rozstawia
parawan, ale to może go łatwo przebić. Może ją zranić. Ona
tam nie powinna mieszkać.
Na litość boską! Co wchodzi?
Widział ją. Wielkie nakrapiane nogi, długa nakrapiana
szyja, wielkie żółte zęby, wywinięte wargi, gotowa chwycić
lub ugryźć
~ Straszna żyrafa.
. "enry matka była zdezorientowana czyś ty zwa-
110wał? Żyrafy żyją w Afryce albo w zoo. W Strathcroy nie
ma żadnej żyrafy.
. , ~j^c., w obliczu jej głupoty. Tak po-
ziała. Powiedziała, że ciągnie z ogrodu przez drzwi do
Za"' Pwiedziała mi to-
uśmieh długie milczenie. On patrzył na matkę, ona bez
e\i?" na n!ego swymi jasnobłękitnymi oczyma.
tam
LC*in 1 P Ct ~VŁI T. ^-~ ~-~C - - m-,-*,
zimnv zyra*a- Chodziło jej o przeciąg. Wiesz, straszny,
j Prżeciao
Przeciąg.
powiedziała ci odezwała się w końcu że

67


f
n i
Przeciąg. Nie żyrafa, lecz przeciąg. Tyle hałasu o głu*:
przeciąg. Ośmieszył się, ale czuł tak wielką ulgę, że jeg0
babci nie grożą żadne potwory, iż nie miało to znaczenia.
Nie mów nikomu poprosił.
Muszę wyjaśnić Vi. Ale ona nie powie ani słowa.
Dobrze. Vi możesz powiedzieć. Ale nikomu innemu.
Matka przyrzekła, on wyskoczył z wanny ociekając wodą,
owinął go ogromny włochaty ręcznik, owinęły go ramiona
matki, która objąwszy go mówiła mu, że zaraz go zje na
surowo, tak go kocha, odśpiewali razem "Wyścigi w Camp-
town", a na kolację był makaron zapiekany z serem.
Na podwieczorek Edie usmażyła kiełbaski i placki ziem-
niaczane i otwarła puszkę pieczonej fasoli. Kiedy on torował
sobie drogę przez to przy jej kuchennym stole, ona siedziała
naprzeciw pijąc herbatę. Swój posiłek zje później.
Żując uświadomił sobie, że była mniej rozmowna niż
zwykle. Na ogół przy takich okazjach nie przestawali roz-
mawiać, a on chętnie słuchał wszelkich plotek z doliny. Kto
umarł i ile zostawił, kto porzucił ojca na gospodarstwie i po-
szedł w górę do Relkirk pracować w garażach, która uro-
dziła dziecko i okazała niewiele więcej rozumu niż ono.
Dziś jednak takie skrawki wiadomości doń nie docierały.
Edie opierała na stole swe łokcie z dołeczkami i patrzyła
przez okno na swój długi i wąski ogród za domem.
Pensa za twoje myśli, Edie powiedział powtarzaj^
to, co zwykle ona mówiła jemu, gdy coś go trapiło.
Och, Henry westchnęła głęboko nie wiem, p
prostu nie wiem.
Nic mu to nie mówiło. Gdy jednak nalegał, wyjaśnił3
mu swój kłopot. Ma kuzynkę, która mieszkała w Tullochard-
Nazywa się Lottie Carstairs i nigdy nie była zbyt lotna. N'e
wyszła za mąż. Poszła na służbę, ale i do tego okazała si?
nieprzydatna. Mieszkała z matką i ojcem, dopóki starusZ'
kowie nie umarli, a potem zrobiła się bardzo dziwna i w11"
siała iść do szpitala. Edie powiedziała, że to było załam3'
nie nerwowe. Teraz jednak zdrowieje. Niebawem wyjdz'f
ze szpitala i zostanie u Edie, bo biedactwo nie ma <
pójść.
68

Henry uznał to za fatalny pomysł. Wolałby mieć Edie tyl-
ko dla siebie.
__ jsfje masz przecież wolnego pokoju.
_ Będzie musiała zamieszkać w sypialni.
Był oburzony.
._ A gdzie ty będziesz spać?
Na rozkładance w saloniku.
Była o wiele za tęga na rozkładankę.
_. Czemu Dotty nie może na niej spać?
_ Bo będzie gościem, a poza tym na imię ma Lottie.
_ Długo zostanie?
Zobaczymy.
Henry rozmyślał.
Czy będziesz nadal pracować przy obiadach, pomagać
mamusi i pomagać Vi w Pennyburn?
Na miłość boską, Henry, Lottie nie jest przykuta do
łóżka.
Polubię ją? To było ważne.
Edie brakowało słów.
Och, Henry, nie wiem. To smutne stworzenie. Dzie-
więtnaście szylingów z funta, jak ją nazywał mój ojciec.
Kwiczała jak zarzynane prosię, kiedy jakiś mężczyzna po-
jawił się w drzwiach, a niezdarnal Przed laty pracowała
u starej lady Balmerino w Croy, ale natłukła tyle porcelany,
ze musieli ją zwolnić. Od tego czasu nigdzie nie pracowała.
Henry był przerażony.
Nie możesz pozwolić jej na zmywanie, bo potłucze ci
wszystkie twoje ładne rzeczy.
.7~ ^e moją porcelanę będzie tłukła... ponuro oznaj-
1 a tdie, ale nim Henry mógł uchwycić ten interesujący
\v rozrnowy> Edie zmobilizowała się, przybrała weselszy
> raz twarzy i gwałtownie zmieniła temat. Zjesz jeszcze
CUS/P C2y jesteg ju? gOt5w (j0 SWojego wafelka w cze-
69

Wyłoniwszy się z Archiem i Yirginią z wejściowych
drzwi Balnaid i zstępując po schodach na żwirowany pod-
jazd, Yiolet stwierdziła, że deszcz przestał padać. Było nadal
mokro, ale o wiele cieplej; unosząc głowę czuła na policzku
świeży wiatr wiejący od zachodu. Niskie chmury odpływały
powoli, odsłaniając tu i ówdzie skrawek błękitnego nieba
i przenikliwy, biblijny promień słońca. Może być dziś pięk-
ny letni wieczór ale za późno, żeby ktoś zeń skorzystał.
Stary land rover Archie'ego czekał na nich. Pożegnali się
z Yirginią, Yiolet cmoknięciem policzka synowej.
Pozdrowienia dla Edmunda.
Przekażę mu.
Wgramolili się do auta, oboje z takim samym wysiłkiem,
Yiolet z powodu wieku, Archie z powodu swej metalowej
nogi. Trzasnęły drzwi, Archie włączył silnik i ruszyli. W dół
łukowatym dojazdem do bramy, potem na wąską dróżkę,
która wiodła obok kościoła prezbiteriańskiego, a potem przez
most. Przy głównej drodze Archie zatrzymał się, ale nie było
ruchu, więc wjechał w ulicę, która biegła od krańca do krań-
ca Strathcroy.
Kościółek episkopalny trwał pokornie przycupnięty. Pan
Gloxby kosił przed nim trawę.
Ciężko pracuje zauważył Archie. Mam nadzieję,
że zarobimy na tej kościelnej aukcji jakąś przyzwoitą sumkę.
Dobrze że przyszłaś dzisiaj, Vi. Jestem pewien, że o wiele
bardziej wolałabyś zająć się ogrodem.
Pogoda była tak zniechęcająca, nie miałam ochoty brać
się za moje zielska powiedziała Vi. Można więc było
spędzić dzień na czymś pożytecznym. Zastanawiała się
nad tym przez chwilę. To tak jak kiedy zamartwiamy
się dzieckiem lub wnuczkiem nie mogąc nic poradzić. Idzie
się wtedy szorować podłogę w kuchni. Ostatecznie martwi-
my się nadal, ale przynajmniej kuchnia jest czysta.
70

_ Ty, Vi, chyba nie martw się rodziną? Cóż mogłoby
cię trapić?
Wszystkie kobiety trap ś rodziny oświadczyła
stanowczo Yiolet.
Land rover toczył się dropdół, obok stacji benzyno-
wej, która kiedyś była warszltu cieśli, obok sklepu Isha-
ków. Za sklepem znaj dowala si( otwarta brama, która wiod-
ła do tylnego dojazdu do Cnj Archie zredukował bieg,
wjechał w bramę i zaraz zaafli stromy podjazd. Kiedyś,
nie tak dawno temu, okoliczne teay tworzyły park, na gład-
kich zielonych łąkach pasło siadło z rodowodem, ale te-
raz łąki orano pod zboże, jęczmień i rzepę. Tylko parę oca-
lałych szerokolistnych drzew było świadectwem wspaniałości
tamtych lat.
A ty czym się martwisz!
Yiolet zawahała się. Wiedziilj,ze może zaufać Archie'e-
mu. Był jej tak bliski, jak gjjty był jej synem, bo choć
o pięć lat młodszy od EdmiMo jednak wyrósł razem
z nim, razem spędzali cały si|tzas i stali się najwierniej-
szymi przyjaciółmi.
Gdy Edmunda nie było w Cny, był Archie w Balnaid,
a gdy obu nie było w domu, to ifdrowali po wzgórzach ze
strzelbami i psami, polując nizijące i króliki, pomagając
Gordonowi Gillockowi przy pata wrzosowisk i rekultywa-
cji. Albo pływali łodzią po jeziB, łowili pstrągi w brązo-
wych stawach Croy, grali wltwlub jeździli na łyżwach
po zamarzniętej sadzawce. Itozlączni, mówili wszyscy.
Jak bracia.
Nie byli jednak braćmi i rozlpyli się. Edmund był bys-
try. Dwa razy bardziej niż jegmittligentni przecież rodzice.
Archie zaś miał umysł zupek nakademicki.
Żeglując przez uniwersytet, Inund wypłynął z Cam-
bridge jako doktor ekonomii z ijióżnieniem i natychmiast
znalazł zatrudnienie w preslizoiym banku handlowym
w City.
Archie, w obawie przed mii pracy w City, postanowił
spróbować sił w wojsku. Stul przed Komisją Poborową
1 zdołał jakoś rozstrzygnąć jd na swoją korzyść, bo
czterech starszych oficerów najfiźniej uznało, że skromne
71

wyniki studiów rekompensuje wylewna, życzliwa osobowość
Archie'ego i jego ogromny entuzjazm życiowy.
Odbył Sandhurst, wstąpił do Królewskiej Legii Górali
Szkockich i wysłano go do Niemiec. Edmund został w Lon-
dynie. Zaczął osiągać ogromne sukcesy, czemu nikt się nie
dziwił, a po pięciu latach polował już nań sam Sanford Cub-
ben. W pewnym momencie ożenił się i nawet ten roman-
tyczny epizod przydał blasku jego postaci. Yiolet pamięta,
jak kroczyła długą nawą St Margaret w Westminster ramię
w ramię z sir Rodneyem Cheritonem i wzbudzała w swym
sercu nadzieję, że Edmund poślubia Caroline, bo naprawdę
ją kocha, a nie dlatego, że uwiodła go aura bogactwa, jaka
ją otaczała.
A teraz koło zatoczyło pełny krąg i obaj mężczyźni byli
znów w Strathcroy, Archie w Croy, a Edmund w Balnaid.
Dojrzali mężczyźni w średnim wieku, nadal przyjaciele, ale
już nie bliscy. Zbyt wiele się wydarzyło każdemu z nich,
a nie wszystko z tego było pomyślne. Zbyt wiele lat upły-
nęło jak woda pod mostem. Różnili się: jeden zamożny czło-
wiek interesu, drugi w poszukiwaniu gotówki, w ciągłej wal-
ce o to, by jakoś związać koniec z końcem. Nie dlatego
jednak ich stosunki stały się do pewnego stopnia oficjalne,
ugrzecznione.
Nie byli już sobie bliscy jak bracia.
Yiolet westchnęła głęboko. Archie uśmiechnął się.
No, Vi, nie jest chyba aż tak źle.
Oczywiście, że nie. On ma dość swoich kłopotów.
Ona nie będzie się przejmować swoimi. Martwię się jed-
nak o Aleksę, bo ona wydaje się taka samotna. Wiem, że
robi to, co lubi, i że ma ten swój domek, w którym miesz-
ka, a lady Cheriton zostawiła jej tyle, że to ją zabezpieczy
na resztę życia. Obawiam się jednak, że jej życie towarzys-
kie to zupełna klęska. Sądzę, że ona naprawdę uważa się
za prostą, nudną i nieatrakcyjną dla mężczyzn. Nie wierzy
w siebie. Kiedy wyjechała do Londynu, miałam nadzieję,
że urządzi się jakoś, znajdzie przyjaciół w jej wieku. Ona
jednak po prostu została przy Ovington Street u babki jak
osoba do towarzystwa. Gdyby ż spotkała jakiegoś miłego
mężczyznę, który by się z nią ożenił... Powinna mieć męża,
72

urodzoną
o którego by się troszczyła, no i dzieci. Aleil \j
matką. ^
wszyscy
Archie słuchał współczująco. Lubił Alek'
z jej rodziny. H
Straciła matkę powiedział w l v)
T j - j -uj-Vn\> wczesnym
okresie... może jest to doświadczenie bardzierA . J
, x . , ,., . , Le^aumatyczne,
niż sobie uświadamiamy. Może spowodowa/A . .
. ' j j i ITT ' \ ^e czuie się
odmienna od reszty dziewcząt. W pewien sp \, . J, v
Yiolet zastanawiała się chwilę. ^]l
Tak. Być może. Tylko że Caroline ? Y, . , ,
,, , f , . . J .. . . , Lp My me była
przykładem kochającej matki. Nie spędza'^'. , J
z Aleksą. To Edie zaspokajała potrzebę \pieczeristwa
i uczuć Aleksy. A Edie była i jest.
Ale ty lubiłaś Caroline. /A
O, tak, lubiłam ją. Nie było powodu, ' ^V ...
bić. Byłyśmy w dobrych stosunkach i my śle1'^ \Ł \ H
żoną dla Edmunda. Zachowywała się jednab/c V ur
,.,.,., . , - J i , . , LA, bsobhwą re-
zerwą. Niekiedy jechałam na południe pob//ui\ .
dni w Londynie. Caroline zapraszała mnie, bfpw . i-
wiedziała, że ucieszę się ze spotkania z AM \\ . f.,. ,.'
.,..,;,., . , f .\\ i Edie. No
i ja oczywiście echałam, ale nigdy nie czuła1, NiH ,
j ^ -j TT!- f'cM<ę naprawdę
w domu. Owszem, nienawidzę miast. Uhcffl\\r>mw ; ^^
uliczny sprawiają, że czuję się oblężona.
zachęcającą
fobii. Ale niezależnie od tego Caroline nie
,A j ~j r-
>Y. Kiedy zo-
^silać, żeby
gospodynią. Zawsze czułam się trochę tak, ja
l W'
szkadzała, a rozmawiać z nią było bardzo tn
stawałam z nią sam na sam, musiałam si
to
podtrzymać rozmowę, a sam wiesz, że jak (
gadam każdego. Rozmowa jednak się rwała'A
czenie, które nie było zbyt przyjemne. A ja H,wafam
pełnić to milczenie i tkałam zawzięcie ten^\- , .,'
Spojrzała na Archie'ego. Czy to brzmi \J aywanik-
rozumiesz, co chcę powiedzieć? f Ces me' czy
Tak, rozumiem. Słabo znałem Carolii1/ *\j? DO(jczas
tych niewielu spotkań zawsze czułem, że md \ , ,.
i stopy. p ,* duze r?ce
73
Nawet jednak ta łagodna próba rozbawię1))!6^
wołała uśmiechu na twarzy Yiolet, zajętej prt1
sy- Milczała dumając nad sprawą wnuczki.

Osiągnęli teraz połowę drogi na wzgórze, która wiodła
do Croy, i zbliżyli się do zakrętu w stronę Pennyburn. Nie
było tam bramy, tylko po prostu przestrzeń, na której płot
urywał się po lewej stronie drogi. Land rover skręcił w tę
stronę i Archie jechał około stu jardów po schludnie żwiro-
wanej drodze otoczonej z obu stron pagórkami skoszonej
trawy i porządnym bukowym żywopłotem. U swego końca
droga otwierała się na obszerny dziedziniec z białym dom-
kiem po jednej stronie i podwójnym garażem po drugiej.
Drzwi garażu były otwarte, ukazując auto Yiolet, jak rów-
nież jej taczki, kosiarkę do trawy i obfitość narzędzi ogrod-
niczych. Między garażem a bukowym płotem była suszarnia.
Yiolet zrobiła rano pranie i sznur odzieży kołysał się na ros-
nącym wietrze. Drewniane donice z hortensjami barwy ró-
żowej bibuły otaczały wejście do domu, a wzdłuż jego muru
rósł szpaler lawendy.
Archie podjechał i wyłączył silnik, ale Yiolet nie zabierała
się do wysiadania. Zacząwszy tę rozmowę, nie zamierzała
jej przerwać bez konkluzji.
Tak więc nie sądzę, żeby utrata matki w taki tragicz-
ny sposób była źródłem niepewności Aleksy. Ani nie po-
wtórny ożenek Edmunda i pojawienie się macochy. Nikt nie
jest milszy i bardziej pełen zrozumienia niż Yirginia, a na-
rodziny Henry'ego przyniosły tylko radość. Ani śladu rywa-
lizacji między rodzeństwem. Wzmianka o Henrym przy-
pomniała Yiolet jeszcze jedno dręczące strapienie. A te-
raz gryzę się Henrym. Bo obawiam się, że Edmund będzie
chciał wysłać go do Templehall na stancję. A ja. sądzę, że
on jeszcze nie jest do tego gotów. Jeśli zaś pojedzie, to boję
się o Yirginię, bo Henry jest jej życiem, i oderwanie go od
tiiej wbrew jej woli może ją poróżnić z Edmundem. Jego
tak często nie ma. Czasem cały tydzień w Edynburgu, cza-
sem na drugim końcu świata. Nie służy to życiu małżeńs-
kiemu.
Ale kiedy Yirginia wychodziła za Edmunda, wiedziała,
jak to będzie. Nie zadręczaj się tym, Vi. Templehall jest
dobrą szkołą, a Colin Henderson życzliwym dyrektorem. Ja
bardzo ufam tej instytucji. Hamishowi się tam ogromnie po-
dobało, cieszyła go każda chwila pobytu.
74

Tak, ale twój Hamish jest całkiem inny niż Henry.
W wieku ośmiu lat Hamish dawał sobie już radę sam.
_ Tak nie bez dumy przyznał Arenie. To mały
twardziel.
Yiolet przeraziła nowa straszna myśl.
Archie, oni tam chyba nie biją chłopców? Biją ich?
O niebiosa, nie. Najgorsza kara to siedzenie na drew-
nianym krześle w hallu. Z jakichś powodów napełnia to bo-
jaźnią Bożą najbardziej krnąbrnego dzieciaka.
No, to już przynajmniej coś. Bicie dzieci to barbarzyń-
stwo. I głupota. Kiedy się obrywa od kogoś nielubianego,
przynosi to tylko nienawiść i strach. Sadzanie na twardym
krześle przez człowieka szanowanego, a nawet lubianego ma
nieskończenie więcej sensu.
Hamish spędził na nim prawie cały swój pierwszy rok.
Łobuziak. Och, nie mogę o tym myśleć. O Lottie też
nie mogę myśleć. Teraz muszę się martwić Edie, która się
unieszczęśliwia tą straszną obłąkaną kuzynką. Wszyscy od
tak dawna polegaliśmy na Edie, a zapominamy, że nie jest
już młoda. Mam nadzieję, że to wszystko jej nie załamie.
Cóż, jak dotąd nie. Może jakoś to będzie.
Trudno przecież życzyć śmierci biednej Lottie Car-
stairs, choć to wydaje się jedyną alternatywą.
Spojrzawszy na Archie'ego zauważyła z pewnym zdziwie-
niem, że jest gotów się roześmiać.
Wiesz co, Vi? Przygnębiasz mnie.
Och, przykro mi. Klepnęła go poufale w kolano.
Żałosna stara gaduła ze mnie. Zapomnij o tym. Powiedz,
co u Lucilli?
Wedle ostatnich wieści tkwi gdzieś na paryskim pod-
daszu.
Mówi się, że dzieci są radością. Czasem jednak mogą
przyprawić o najcięższy ból głowy. No, muszę pozwolić ci
na powrót do domu i nie trzymać cię tu^na-pogaduszkach.
Isobel pewnie czeka.
Nie miałabyś ochoty wpaść do Croy na herbatę? Je-
go głos brzmiał wręcz rzewnie. Pomóc w zabawianiu
Amerykanów?
Violet zamarła na samą myśl o tej perspektywie.
75

Archie, nie sądzę, żebym się do tego nadawała. Czy
jestem egoistką?
Wcale nie. Tak mi tylko przyszło do głowy. To po-
szczekiwanie i machanie ogonem czasem mnie zniechęca.
Ale to nic w porównaniu z pracą Isobel.
To musi być strasznie ciężka robota. To dowożenie,
noszenie, gotowanie, nakrywanie do stołu i słanie łóżek!
A potem jeszcze trzeba konwersować. To wprawdzie tylko
dwa wieczory w tygodniu, ale czy nie mógłbyś tego rzucić
i poszukać innego sposobu zarabiania?
Ale jakiego?
Nie od razu. Życzę wam jednak czegoś lepszego. Pew-
nie, nie można cofnąć zegara, ale czasem myślę sobie, jak
miło byłoby, gdyby w Croy nic się nie zmieniło. Żyliby twoi
wspaniali rodzice, wy wszyscy znowu młodzi. Wizyty, auta
na podjeździe, głosy. I śmiechy.
Zwróciła głowę do Archie'ego, ale jego twarz była od-
wrócona. Patrzył na sznury z praniem, jak gdyby serwetki
i powłoczki Yiolet, jej solidny stanik i jedwabne pumpy były
widokiem najbardziej absorbującym na świecie.
Pomyślała: a ty i Edmund najbliższymi przyjaciółmi, ale
nie powiedziała tego.
I Pandora. To niegrzeczne, kochane dziecko. Zawsze
miałam poczucie, że odchodząc zabrała śmiech.
Archie milczał. Potem powiedział "tak" i nic więcej.
Ich porozumienie doznało małego uszczerbku. By je przy-
wrócić, Yiolet zabrała się żywo do wysiadania.
Nie będę cię już zatrzymywać. Otwarła drzwi i wy-
gramoliła się z masywnego starego pojazdu.
Dzięki, Archie, za odwiezienie.
Drobiazg, Vi.
Pozdrów Isobel.
Oczywiście. Do szybkiego Zobaczenia.
Czekała chwilę, aż zawróci auto, i patrzyła za nim, gdy
odjeżdżał, najpierw dróżką, a potem na wzgórze. Czuła się
winna, bo trzeba było z nim pojechać, wypić herbatę z Iso-
bel i pogawędzić grzecznie z nieznanymi Amerykanami. Ale
już za późno, Archie odjechał. Sięgnęła do torebki po klucz
i weszła do domu.
76

Archie wracał sam. Droga stała się bardziej stroma. U jej
początku pojawiły się drzewa, szkocka sosna i wysokie buki.
Za nimi i ponad nimi wzgórze wznosiło się ku niebu, ściany
skał i kamiennych usypisk, spomiędzy których strzelały
w górę kępki kolcolistów i paproci i zdeterminowane młode
srebrne brzozy. Dotarł do drzew; wspiąwszy się na najwyż-
szy swój punkt, droga skręciła w lewo i zaczęła opadać. Bu-
kowa aleja wiodła w stronę domu. Szeregiem kaskad ze
wzgórza spadał strumień i płynął w dół pod sklepionym ka-
miennym mostkiem. Ten strumień to Pennyburn; w niższej
części wzgórza, przepływał przez ogród domu Yiolet Aird.
Pod bukami leżał cień, światło było rozproszone, przejrzy-
ste i zielonkawe. Gałęzie z listowiem tworzyły nad głową
grube sklepienie, dając poczucie jazdy główną nawą jakiejś
ogromnej katedry. A potem aleja skończyła się nagle i uka-
zał się dom, czworościan na zboczu wzgórza z pełnym wi-
dokiem na dolinę u stóp wzniesienia. Wieczorny wiatr wy-
konał swoją pracę, porozrywał chmury na strzępy, przepędził
w górę mgły. Odległe wzgórza, spokojne akry ziemi upraw-
nej oblewał złoty blask słońca.
Nagle Archie odczuł potrzebę paru chwil dla siebie. Był
to egoizm. Spóźniał się już, Isobel czekała na niego i jego
duchowe wsparcie. Odpędził jednak poczucie winy, zatrzy-
mał auto w niewielkiej odległości od domu i wyłączył silnik.
Było bardzo cicho, tylko wiatr szeleścił listowiem, krzy-
czały kuliki. Nasłuchiwał tej ciszy, z odległego pola dobieg-
ło beczenie owcy. I głos Yiolet: Wy wszyscy znowu młodzi.
Wizyty... I Pandom...
Nie powinna była tego mówić. Nie życzył sobie rozgrze-
bywania wspomnień. Nie chciał, by zżerała go ta nieznośna
tęsknota.
Wy wszyscy znowu młodzi.
Myślał o Croy takim, jakie było kiedyś. Myślał o swoich
powrotach do domu ze szkoły w dzieciństwie, z wojska na
urlopie. Pędzi na wzgórze w swym supermocnym sporto-
wym aucie z opuszczonym dachem, wiatr owiewa mu twarz.
z całą młodzieńczą ufnością, że wszystko jest tam ta-
Wie,
kie, jak było przed jego wyjazdem. Z piskiem hamulców
zajeżdża przed dom, psy wyskakują przez otwarte drzwi,

77


szczekają, witają go, ich jazgot przywołuje domowników
i gdy on wchodzi do środka, zbiegają się wszyscy. Ojciec,
matka, majordom Harris, kucharka, pani Harris, i wszystkie
pokojówki, jakie tego dnia pracują.
Archie. Och, kochanie, witaj w domu.
A potem Pandora. Zawsze miałam poczucie, że odchodząc
zabrała śmiech. Jego młodsza siostra. We wspomnieniu ma
trzynaście lat, a już jest piękna. Widział ją, długonogą, jak
zbiega pc schodach prosto w jego rozpostarte ramiona. Wi-
dział ją, jej pełne usta i prowokacyjne, skośne oczy kobiety.
Czuł lekkość jej ciała, gdy okręcał ją w powietrzu. Słyszał
jej głos.
Wróciłeś, ty brutalu, i masz nowe auto. Widziałam
przez okno. Archie, przewieziesz mnie? Pojedziemy sto mil
na godzinę.
Pandora. Stwierdził, że się uśmiecha. Zawsze, nawet jako
dziecko, pobudzała do życia, przynosiła witalność i śmiech
w najbardziej nawet przykrych sytuacjach. Nie mógł zrozu-
mieć, skąd się wśród nich wzięła. Była urodzoną Blair, ale
tak różną od nich pod każdym względem, że mogła być
podrzutkiem.
Pamiętał ją jako niemowlę, jako dziewczynkę, jako ową
wspaniałą długonogą nastolatkę; nigdy nie była grubaskiem,
nie cierpiała na trądzik ani na brak pewności siebie. W wie-
ku szesnastu lat wyglądała na dwadzieścia. Każdy kolega,
jakiego przyprowadziła do domu, był jeśli nie zakochany,
to na pewno zauroczony.
Dla młodych Blairów życie kipiało aktywnością. Goście,
polowania, latem tenis, sierpniowe pikniki w słońcu na fio-
letowych od wrzosu wzgórzach. Pamiętał pewien piknik, gdy
Pandor*a skarżąc się na upał, rozebrała się i naga, nie bacząc
na zdumionych widzów, wskoczyła do jeziora. Pamiętał tań-
ce, Pandorę w sukni z szyfonu odsłaniającej jej opalone ra-
miona, jak wiruje od mężczyzny do mężczyzny przy odbi-
janym i "Księciu Perthu".
Nie ma jej. Nie ma jej od ponad dwudziestu lat. Osiem-
nastoletnia, parę miesięcy po ślubie Archie'ego uciekła z żo-
natym Amerykaninem, którego poznała latem w Szkocji. Po-
płynęła z nim do Kaliforni i została jego żoną. Po okolicy
78

przeszła fala poruszenia i zgrozy, ale państwo Balmerino
cieszyli się taką sympatią i szacunkiem, że traktowano ich
życzliwie i ze zrozumieniem. Niektórzy wyrażali nadzieje,
że ona wróci. Pandora jednak nie wróciła. Nie przyjechała
nawet ani na pogrzeb ojca, ani na pogrzeb matki. Jak gdyby
ugrzęzła w odbijanym bez końca, przerzucała się, kapryśnie
jak zwykle, od jednego nieudanego związku do innego. Roz-
wiódłszy się z Amerykaninem, przeprowadziła się do Nowe-
go Jorku, a potem do Francji, gdzie przez parę lat mieszkała
w Paryżu. Utrzymywała kontakt z Archiem za pomocą rzad-
kich pocztówek z nagryzmolonym adresem, strzępkami wia-
domości i ogromnym krzyżem na oznaczenie całusa. Teraz
zdaje się wylądowała w jakiejś willi na Majorce. Bóg wie,
kto jest jej aktualnym towarzyszem.
Od dawna Archie i Isobel dręczyli się jej losem, a teraz
jemu brakowało jej czasem bardziej niż kogokolwiek innego.
Młodość bowiem minęła, a służba z czasów ojca odeszła.
Państwo Harris byli od dawna na emeryturze, a pomoc
w domu zredukowano do Agnes Cooper, która dwa razy
w tygodniu pięła się z wioski na wzgórze, by pomóc Isobel
w kuchni.
Z posiadłością było niewiele lepiej. Gordon Gillock, dzier-
żawca, mieszkał nadal w swym kamiennym domku z psiar-
niami na tyłach, ale tereny łowieckie głuszców otrzymał
syndykat, a Edmund Aird płacił dzierżawcy. Gospodarstwa
też już^nie było, a teren parkowy zaorano pod zboże. Stary
ogrodnik sterany życiem człowiek, ważny element dzie-
ciństwa Archie'ego umarł, i nikt go nie zastąpił. Jego
cenny, otoczony murem ogród porósł trawą, nie przycinane
rododendrony rozrosły się, a twarda nawierzchnia kortu była
zielona od mchu. Teraz ogrodnikiem z urzędu był Archie,
niekiedy zaś pomagał mu Willy Snoddy z zaniedbanej chaty
na końcu wioski, kłusownik łapiący króliki i łososie, który
od czasu do czasu był chętny do zarobienia paru groszy na
butelkę.
A on sam? Archie podsumowywał. Były podpułkownik
w Królewskiej Legii Górali Szkockich, inwalida ze sztuczną
ngą, renta za sześćdziesięcioprocentowe kalectwo i koszma-
ry nocne. Mimo to dzięki Isobel ciągle w posiadaniu swego
79

dziedzictwa. Croy było nadal jego i z pomocą Bożą będzie
należeć do Hamisha. Choć kaleka z trudem wiążący koniec
z końcem, jest nadal lordem Balmerino z Croy.
Rozbawiło go to nagle. Balmerino z Croy. Taki wspaniały
tytuł i taka śmiechu warta sytuacja. Nie ma sensu zastana-
wiać się, czemu wszystko ułożyło się tak źle, bo on i tak
niewiele może na to poradzić. Nie ma powrotu. Obowiązki
wzywają, lady Balmerino czeka.
Nie wiedzieć czemu poczuł się weselej. Włączył silnik
i przebył krótki żwirowany odcinek drogi do podjazdu przed
domem.
8
Przez większość dnia mżyło, ale teraz pogoda była lepsza,
więc po podwieczorku Henry wyszedł z Edie do jej ogrodu.
Ogród zbiegał do rzeki, między dwiema jabłoniami rozpięty
był sznur do bielizny. Pomógł jej odpiąć zaczepki i włożyć
pranie do wiklinowego kosza, składali też razem prześcierad-
ła, naciągając je, żeby wyprostować fałdy. Potem wrócili do
domu, Edie rozłożyła deskę i zaczęła prasować poszewki,
obrus i bluzkę. Henry obserwował, podobał mu się zapach
gorącego żelazka i sposób, w jaki czyni ono chrupiące wil-
gotne płótno gładkim, lśniącym i sztywnym.
Bardzo dobrze prasujesz powiedział.
Po tylu latach praktyki muszę umieć.
Po ilu latach, Edie?
No... Postawiła żelazko na sztorc i swymi czerwo-
nymi dłońmi z dołeczkami składała powłoczkę. Teraz
mam sześćdziesiąt osiem, a jak pierwszy raz poszłam do pa-
ni Aird, to miałam osiemnaście. Policz sobie.
Nawet Henry umiał to porachować.
Pięćdziesiąt lat.
Pięćdziesiąt lat do dużo, jeśli się je ma przed sobą,
ale kiedy miną, to żaden czas. Człowiek tylko się zastana-
wia, po co żyje.
80

Opowiedz mi o Aleksie i Londynie. Henry nigdy
nie był w Londynie, ale Edie mieszkała tam kiedyś.
Och, Henry, opowiadałam ci już tysiąc razy.
Chciałbym jeszcze raz posłuchać.
No dobrze... Rozprasowała fałdę ostrą jak nóż.
Kiedy twój tatuś był dużo młodszy, ożenił się z panią
imieniem Caroline. Wzięli ślub w Londynie, St Margaret
w Westminster, a my wszyscy pojechaliśmy na tę uroczys-
tość. Mieszkało się w hotelu, który się nazywał "Berkeley".
Cóż to był za ślub! Urocze druhny, wszystkie w białych suk-
niach, istne stadko łabędzi. A po ślubie poszliśmy do innego
bardzo wielkiego hotelu, "Ritz" się nazywał, i byli tam kel-
nerzy we frakach, tacy wspaniali, że można by ich wziąć
za gości weselnych. Był szampan i tyle jedzenia, że nie wia-
domo było, od czego zacząć.
Czy były galaretki?
Galaretki we wszystkich kolorach. Żółte, czerwone
i zielone. Był zimny łosoś, małe kanapki, które można było
jeść rękami, mrożone winogrona obsypane cukrem. A Caro-
line miała suknię z surowego jedwabiu i wspaniały długi
tren, a na głowie brylantowy diadem, który dostała od swo-
jego ojca jako prezent ślubny, i wyglądała jak królowa.
Czy była ładna?
O, Henry, wszystkie panny młode są piękne.
Czy była taka ładna jak mama?
Edie jednak nie uległa.
Była atrakcyjna w inny sposób. Bardzo wysoka, piękne
ciemne włosy.
Lubiłaś ją?
Oczywiście, że lubiłam. Nie pojechałabym do Londynu
opiekować się Aleksą, gdybym jej nie lubiła.
Opowiedz mi o tym.
Edie odłożyła poszewki i zabrała się do obrusa w niebies-
ko-białą kratę.
No więc to było tuż po śmierci twojego dziadka Geor-
die'ego. Mieszkałam nadal w Balnaid i pracowałam dla two-
jej babci Vi. Byłyśmy w domu tylko we dwie i dotrzymy-
wałyśmy sobie towarzystwa. Wiedziałyśmy, że Aleksą się
urodzi, bo Edmund przyjechał na pogrzeb ojca i nam po-
81


wiedział. "Caroline będzie mieć dziecko", powiedział, a dla
twojej babci Vi to była wielka pociecha, ta świadomość, że
choć Geordie'ego nie było już przy niej, to rodzi się nowe
malutkie życie. A potem dowiedziałyśmy się, że Caroline
poszukuje opiekunki do dziecka. Twoja babcia Vi strasznie
się przejęła. Nie mogła znieść myśli, iż jakiś niedouczony
kocmołuch zajmowałby się jej wnuczką, kładłby do jej małej
główki niewłaściwe myśli i nie rozmawiałby z dzieckiem
ani mu nie czytał. Nie myślałam o pojechaniu tam, aż tu
prosi mnie o to twoja babcia Vi. Nie chciałam opuszczać
Balnaid i Strathcroy. No ale... pomówiłyśmy o tym i doszły-
śmy do wniosku, że nic innego nie pozostaje. No i tak po-
jechałam do Londynu...
Założę się, że tatuś się ucieszył, kiedy cię zobaczył.
No, owszem, ucieszył się. No i w końcu łaska boska,
że przyjechałam. Alexa urodziła się bez kłopotów i zdrowa,
ale po porodzie Caroline bardzo, bardzo zachorowała.
Czy miała różyczkę? l
Nie, to nie była różyczka.
Koklusz? *
Nie. Innego typu choroba. Raczej nerwowa. Nazywa
się depresja poporodowa. Strasznie jest to oglądać. Musiała
iść do szpitala na leczenie, a jak ją wypuścili, to była zupeł-
nie do niczego, nawet dzieckiem nie mogła się zająć.
W końcu trochę wyzdrowiała i jej matka lady Cheriton
wzięła ją statkiem na piękną wyspę Maderę. Po miesiącu
czy dwóch na tej wyspie poprawiło jej się.
Czy zostałaś w Londynie sama?
Nie całkiem sama. Była tam miła sprzątaczka, która
przychodziła codziennie, no i od czasu do czasu twój ojciec.
Dlaczego nie wróciłaś do Szkocji do Vi?
W pewnej chwili myślałyśmy, że to się uda. Tak
w odwiedziny. Owego tygodnia był ślub lorda i lady Bal-
merino... tylko że wtedy on się oczywiście nazywał Archie
Blair. Bardzo przystojny młody oficer. Caroline była jeszcze
na Maderze, a Edmund powiedział, że z tej okazji wszyscy
pojedziemy na północ i zamieszkamy w Balnaid. Twoja bab-
cia Vi była strasznie poruszona, kiedy się dowiedziała, że
przyjeżdżamy w odwiedziny. Zdjęła ze strychu łóżeczko
82

dziecięce, wyprała kocyki i odkurzyła stary wózek. I wtedy
Alexa zaczęła ząbkować... to było jeszcze maleństwo i stra-
sznie cierpiało. Płakała całymi nocami, a ja nie byłam w sta-
nie jej uspokoić. Chyba przez dwa tygodnie prawie nie spa-
łam i w końcu Edmund stwierdził, że długa podróż na pół-
noc to za wiele dla nas obu. Miał oczywiście rację, ale ja
się popłakałam, taki przeżyłam zawód.
A Vi też musiała być zawiedziona.
Tak, sądzę, że tak.
Czy tatuś przyjechał na ślub?
O, tak, przyjechał. On i Archie byli starymi, starymi
przyjaciółmi. Musiał tu być. Ale przyjechał sam.
Skończyła prasować obrus. Teraz zajmowała się swoją
najlepszą bluzką, wsuwając czubek żelazka w zakładkę na
ramieniu. Wyglądało to na jeszcze trudniejsze niż prasowa-
nie poszewek.
Opowiedz mi o domu w Londynie.
Och, Henry, nie masz dość tych starych historii?
Lubię o domu.
Dobrze. A więc stał w Kensington, w rzędzie. Bardzo
wysoki i wąski, masa kłopotu. Kuchnie w piwnicy, a pokoje
dziecinne na samym szczycie. Już myślałam, że nigdy nie
przestanę chodzić po schodach. Ale dom był piękny, pełno
cennych rzeczy. I zawsze coś się działo, ludzie dzwonili,
były przyjęcia, wchodzili goście we wspaniałych strojach.
Alexa i ja siedziałyśmy zwykle na podeście schodów i pa-
trzyłyśmy przez balustradę.
Ale nikt was nie widział.
Nie. Nikt nas nie widział. Taka jakby zabawa w cho-
wanego.
I jeździłaś do Buckingham Palące...
Tak, oglądać zmianę warty. Czasem brałyśmy taksów-
kę do Zoo w Regent Park i oglądałyśmy lwy. A kiedy Alexa
była już duża, prowadziłam ją do szkoły i na lekcje tańca.
Było tam trochę małych lordów i lady, a te ich nianie, jakie
zarozumiałe!
Mali lordowie i małe lady, i dom pełen cennych rzeczy,
uznał Henry, miała wspaniałe przeżycia.
Smutno ci było przy wyjeździe z Londynu?
83

Wiesz, byłam smutna, bo to był smutny okres i powód
wyjazdu był taki smutny. Straszna tragedia. Wyobraź sobie
tylko, człowiek jedzie o wiele za szybko, nie zważa na in-
nych i w jednej chwili Edmund traci żonę, a Alexa matkę.
I ta biedna lady Cheriton swe jedyne dziecko, swoją jedyną
córkę. Trup.
Trup. Straszne słowo. Jak trzask nożyczek przy rozcinaniu
wstążki na dwoje ze świadomością, że nigdy, nigdy już nie
złoży się kawałków na nowo.
Alexa się martwiła?
"Martwić się" to nie jest dobre słowo na taką żałobę.
Ale to znaczyło, że możesz wracać do Szkocji.
Tak westchnęła Edie składając bluzkę. Tak,
wróciliśmy. Wszyscy. Twój ojciec do nowej pracy w Edyn-
burgu, Alexa i ja do Balnaid. Powoli zapominało się o tej
tragedii. Smutek to dziwna rzecz, nie musi się go dźwigać
przez resztę życia. Po pewnym czasie kładzie się go na skra-
ju drogi, idzie się dalej i zostawia go tam. Dla Aleksy to
było nowe życie. Poszła do szkoły w Strathcroy, tak jak ty,
i zaprzyjaźniła się ze wszystkimi dziećmi z wioski. A twoja
babcia Vi dała jej rower i szetlandzkiego kucyka. Niedługo
trwało, a już byś nie poznał, że kiedyś mieszkała w Lon-
dynie. No ale kiedy już była na tyle duża, żeby podróżować
sama, to co wakacje jechała na trochę do lady Cheriton. Ty-
le przynajmniej mogliśmy zrobić dla biednej lady.
Prasowanie było skończone. Wyłączyła żelazko i odstawiła
je na kratę kominka, żeby stygło, a potem złożyła deskę. Hen-
ry jednak nie chciał przerywać tej fascynującej rozmowy.
Przed Aleksą opiekowałaś się tatusiem, prawda?
Właśnie. Do chwili, kiedy skończył osiem lat i wyje-
chał do szkoły.
Nie chcę wyjeżdżać do szkoły powiedział Henry.
A, idźże głos Edie ożywił się. Nie zamierzała tole-
rować bezsensownych lamentów. Niby czemu? Mnóstwo
chłopców w twoim wieku, piłka, krykiet, jeden wielki jubel.
Nie chcę nikogo poznawać. Nie chcę mieć przyjaciół.
Nie będę mógł zabrać z sobą Moo.
Edie znała Moo. Moo była kawałkiem atłasu i wełny,
resztką koca z wózeczka Henry'ego. Żyła pod jego poduszką
84

i pomagała mu zasypiać. Bez Moo by nie zasnął. Moo była
dla niego bardzo ważna.
Nie przyznała. Nie mógłbyś zabrać Moo, to na
pewno. Ale nikt nie miałby zastrzeżeń, gdybyś wziął misia.
Ee, misia. Hamish Blair mówi, że tylko małe dzieci
biorą misie.
Hamish Blair mówi głupstwa.
I nie będzie cię tam, żeby mi dawać obiad.
Ożywienie Edie zniknęło. Wyciągnęła dłoń i zmierzwiła
mu włosy.
Mały człowieczku. Wszyscy dorastamy, przeprowadza-
my się. Świat by stanął, gdybyśmy wszyscy tkwili w jednym
miejscu. No spojrzała na zegar czas, żebyś wracał do
domu. Obiecałam twojej mamie, że będziesz koło szóstej.
Trafisz sam, czy chcesz, żebym cię kawałek odprowadziła?
Nie powiedział. Dam sobie radę sam.
Gdy Edmund Aird żenił się po raz drugi, był bliski czter-
dziestki, a jego nowa żona Yirginia miała dwadzieścia trzy
lata. Pochodziła nie ze Szkocji, lecz z Dewonu, była córką
oficera Regimentu Dewonu i Dorset, który wycofał się
z wojska, żeby prowadzić odziedziczoną farmę, spory kawał
ziemi między Dartmoor i morzem. Wychowała się w Dewo-
nie, ale jej matka była Amerykanką, która co lato przemie-
rzała z Yirginią Atlantyk, by spędzać upalny lipiec i sierpień
w swym starym rodzinnym domu. Było to w Leesport na
południowym brzegu Long Island, w wiosce, która poprzez
błękitne wody Great South Bay spoglądała na wydmy Fire
Island.
Dom dziadków był stary, z okapami, obszerny i prze-
wiewny. Przenikał przezeń morski wiatr, poruszając firanka-
mi i wnosząc do wnętrza zapachy ogrodu. Sam ogród był
duży, oddzielony od cichej, ocienionej drzewami ulicy bia-
płotem z palików. Były tam tarasy z meblami służącymi
85

spędzaniu czasu na wolnym powietrzu i rozległe werandy
przesłonięte dla chłodu i ochrony przed owadami. Najprzy-
jemniejsze jednak było to, że dom sąsiadował z miejscowym
klubem, tym ośrodkiem społecznej aktywności z restaurac-
jami i barami, polem golfowym, kortem tenisowym i ogrom-
nym turkusowym basenem.
Był to inny świat niż wilgotny i mglisty Dewon, a to co-
roczne doświadczenie przydało Yirginii ogłady i subtelności,
które zdystansowały ją od jej angielskich rówieśniczek. Jej
nabywane podczas wielkich zakupowych rajdów po Piątej
Alei stroje były proste, ale modne. Jej głos zawierał ślad
uroczej wymowy jej matki, a wracając do szkoły swą piękną
fryzurą blondynki i długimi amerykańskimi nogami wzbu-
dzała podziw i uwielbienie, z drugiej zaś strony nieuchronnie
sporo niechęci i zazdrości.
Wcześnie nauczyła się dawać sobie z tym radę.
Niezbyt zainteresowana nauką, uwielbiała wszelkie formy
aktywności na wolnym powietrzu. Na Long Island grała
w tenisa, żeglowała i pływała. W Dewonie jeździła konno,
a każdej zimy polowała z psami do tropienia lisów. Gdy
dorosła, młodzieńcy kłębili się u jej boku, porażeni "wido-
kiem Yirginii w stroju myśliwskim na wspaniałym koniu lub
śmigającej sprawnie na korcie w białej spódniczce ledwie
zakrywającej pośladki. Na bożonarodzeniowych balach zbie-
rali się jak przysłowiowe pszczoły wokół miodu. Kiedy była
w domu, telefon dzwonił nieustannie, i zawsze do niej. Oj-
ciec narzekał, ale w głębi duszy był dumny. Po pewnym
czasie przestał narzekać i założył drugi telefon.
Po ukończeniu szkoły pojechała do Londynu i uczyła się
pracować na elektronicznej maszynie do pisania. Było to
niesłychanie nudne, ale wobec jej braku jakichś szczegól-
nych talentów i ambicji wydawało się jedynym zajęciem dla
niej. Wynajmowała wspólnie mieszkanie w Fulham i podej-
mowała krótkotrwałe prace, bo w ten sposób mogła je zmie-
niać, gdy pojawiała się jakaś inna miła oferta. Nadal kręcili
się mężczyźni, teraz jednak inni: starsi, bogatsi, czasami żo-
naci. Pozwalała im, by wydawali na nią ogromne sumy, za-
praszali ją na kolacje i dawali jej drogie prezenty. A potem,
gdy wariowali już z pragnienia i oddania, bez uprzedzenia
86

znikała z Londynu by spędzić jeszcze jedno błogie lato
z dziadkami, wziąć udział w przyjęciu w Ibizie, popłynąć
jachtem na zachodnie wybrzeże Szkocji lub być na Boże
Narodzenie w Dewonie.
Podczas jednej z tych nagłych wycieczek poznała Edmun-
da Aird. Był wrzesień i odbywał się prywatny bal myśliwski
w Relkirkshire, gdzie ona przebywała u rodziny swej dawnej
koleżanki szkolnej. Przed balem wydano obfitą kolację, na
którą wszyscy goście ci z domu i inni zaproszeni
oczekiwali zebrawszy się w wielkiej bibliotece.
Yirginia weszła tam ostatnia. Miała na sobie suknię tak
bladej zieleni, że niemal białą, bez ramiączek, ale na jednym
ramieniu spiętą gałązką bluszczu, którego ciemne liście były
z lśniącego atłasu.
Dostrzegła go od razu. Wysoki, stał odwrócony plecami
do kominka. Przez pokój ich oczy spotkały się i patrzyły
na siebie. Miał ciemne włosy przyprószone bielą jak futro
srebrnego lisa. Przywykła do mężczyzn w ich kogucim blas-
ku szkockiego stroju, ale nie spotkała jeszcze żadnego, któ-
ry wyglądałby tak swobodnie i dobrze w tym ozdobnym
ubiorze, pończochach w kratkę, spódniczce i ponurym żakie-
cie barwy butelkowego szkła, opatrzonym srebrnymi guzi-
kami.
...Yirginia, skarbie, jesteś. To gospodarz przyjęcia.
No, kogo znasz, a kogo nie znasz? Obce twarze, nowe
nazwiska. Prawie ich nie słuchała. Wreszcie ...a to Ed-
mund Aird. Edmund, to jest Yirginia, mieszka u nas. Z De-
wonu. Nie musisz z nią teraz rozmawiać, bo umieściłem was
przy stole obok siebie, więc możesz z nią pomówić póź-
niej...
Nigdy wcześniej nie zakochała się tak nagle i tak mocno.
Miewała oczywiście romanse, szalone zaślepienia w daw-
nych dobrych czasach klubu w Leesport, ale nigdy dłuższe
niż parę tygodni. Ten wieczór był zupełnie inny i Yirginia
stwierdziła, że bez żadnej wątpliwości spotkała jedynego
mężczyznę, z jakim chciałaby spędzić resztę życia. Nie trze-
ba było wiele czasu, by uświadomić sobie, że dzieje się jakiś
niewiarygodny cud i że Edmund odczuwa w stosunku do
dokładnie to samo.
87

Świat stał się jasny i piękny. Nie mogło zajść nic złego.
Oszołomiona szczęściem, była gotowa związać swój los
z Edmundem, porzucić zdrowy rozsądek i nudne zasady.
Dać mu życie. Żyć w cieniu, jeśli trzeba, na szczycie góry,
w odrażającym grzechu. Nieważne. Nic nie było ważne.
Edmund jednakże, postradawszy serce, nie chciał stracić
głowy. Objaśnił Yirginii swoją sytuację. Był w końcu sze-
fem szkockiej filii Sanforda Cubbena, człowieka prominent-
nego i bardzo obserwowanego przez media. Edynburg to
małe miasto, a on ma wielu przyjaciół i kolegów z branży
i ceni sobie ich szacunek i zaufanie. Wyłamać się zbyt dras-
tycznie z szeregu i oddać swoje nazwisko na pastwę kolumn
towarzyskich w brukowych gazetach jest nie tylko nieroz-
sądne, ale być może nawet destrukcyjne.
Poza tym musi się liczyć z rodziną.
Z rodziną?
Tak, z rodziną. Byłem żonaty.
Dziwiłoby mnie, gdybyś nie był.
Moja żona zginęła w wypadku samochodowym. Mam
jednak Aleksę. Ma dziesięć lat. Mieszka z moją matką
w Strathcroy.
Lubię małe dziewczynki. Będę o nią bardzo dbała.
Były jednak jeszcze inne przeszkody do pokonania.
Yirginia, jestem o siedemnaście lat starszy od ciebie.
Czy czterdziestolatek nie wydaje ci się zgrzybiały?
Wiek nie ma znaczenia.
Musiałabyś mieszkać w głuszy Relkirkshire.
Owinę się w tartan i włożę kapelusz z piórkiem.
Roześmiał się, ale raczej kwaśno.
Niestety, nie przez cały rok jest wrzesień. Nasi przy-
jaciele miesekają całe mile od siebie, zimy są długie i mro-
czne. Każdy się hibernuje. Obawiam się, że uznasz to życie
za nudne.
Edmund, mam wrażenie, że coś ukrywasz i chcesz się
mnie pozbyć.
Nie, nie. W żadnym razie. Ale musisz znać całą praw-
dę. Żadnych złudzeń. Jesteś tak młoda, tak piękna i żywa,
masz przed sobą całe życie...
Żeby być z tobą.
88

_ To następna sprawa. Moja praca. Jest absorbująca. Du-
żo wyjeżdżam. Często za granicę, niekiedy na dwa lub trzy
tygodnie.
Ale będziesz wracał do mnie.
Była nieugięta, a on ją uwielbiał. Westchnął.
Wolałbym dla dobra nas obojga, żeby było inaczej.
Wolałbym być znowu młody i bez zobowiązań. Wolny do
takiego postępowania, na jakie mam ochotę. Wówczas mog-
libyśmy żyć razem i mieć czas na wzajemne poznanie. I na-
branie zupełnej pewności.
Ja jestem zupełnie pewna.
Istotnie była. Niewzruszenie. Objął ją i powiedział:
No to wszystko na nic. Będę musiał się z tobą ożenić.
Biedaku.
Będziesz szczęśliwa? Tak bym chciał cię uszczęśliwić.
Och, Edmund. Drogi Edmundzie. Czy mogłoby być
inaczej?
Pobrali się dwa miesiące później, pod koniec listopada
w Dewonie. Był to skromny ślub w małym kościele, w któ-
rym Yirginię kiedyś chrzczono.
Koniec początku. Bez żalu. Przypadkowe romanse z pier-
wszym lepszym skończyły się, a ona pożegnała je nie oglą-
dając się za siebie. Była panią Aird, żoną Edmunda.
Po miodowym miesiącu pojechali na północ do Balnaid,
nowego domu Yirginii, i do jej nowej, gotowej już rodziny:
Violet, Edie i Aleksy. Życie w Szkocji było doświadczeniem
bardzo odmiennym od wszystkiego, czego Yirginia wcześ-
niej zaznała, ale starała się przystosować, choćby tylko dla-
tego, że inni robili oczywiście to samo. Yiolet wyprowadziła
się już na dobre i zamieszkała w Pennyburn. Sprawdzała
model nieingerencji. Edie była równie taktowna. Przyszedł
dla niej czas, oznajmiła, by także się wyprowadzić i osiąść
we wsi w chacie, w której się wychowała i którą odziedzi-
czyła po matce. Zrezygnowała ze stałej służby, ale praco-
wała nadal na godziny, dzieląc swój czas między Yirginię
i Violet. "
W tych wczesnych latach Edie była podporą, źródłem do-
skonałej porady i kopalnią ploteczek. To ona, ze względu
89

na Aleksę, uzupełniła wiedzę Yirginii o pewnych szczegó
łach poprzedniego małżeństwa Edmunda, ale później nigdy
już o tym nie wspominała. Było, minęło. Yirginia był
wdzięczna. Edie, stara służąca, która widziała i słyszą}3
wszystko, mogła się okazać muchą w rosole. Tymczasem
stała się jedną z najbliższych przyjaciółek Yirginii.
Z Aleksą trwało to nieco dłużej. Z natury miła, ale za-
mknięta w sobie, miała skłonność do nieśmiałości i chowa-
nia się po kątach. Nie była ładnym dzieckiem, miała przy-
sadzistą sylwetkę, rudawe włosy i białą cerę charakterystycz-
ną dla posiadaczy takich włosów; początkowo była niepewna
co do swego miejsca w rodzinie i wręcz bała się o cokol-
wiek poprosić. Yirginia zrobiła, co tylko umiała. Ta dziew-
czynka była w końcu dzieckiem Edmunda i ważną częścią
ich małżeństwa. Nie może być dla niej matką, ale może być
siostrą. Dyskretnie wydobyła Aleksę z jej kokonu, mówiąc
do niej jak gdyby były w tym samym wieku, bardzo dbając
o to, by nie urazić jej w jakieś obolałe miejsce. Zaintereso-
wała się zajęciami Aleksy, jej rysunkami i lalkami i wcią-
gała ją we wszystkie przedsięwzięcia i wydarzenia. Czasem
było to kłopotliwe, ale najważniejsze, że Alexa nigdy nie
czuła się opuszczona.
Trwało to około pół roku, ale opłaciło się. Nagrodą były
samorzutne zwierzenia Aleksy i jej niezwykłe uwielbienie
i oddanie.
Była więc rodzina, ale byli też znajomi. Powitali ją życz-
liwie, upodobawszy sobie w niej jej młodość, uczucie do
Edmunda, fakt, że Edmund zdecydował się ją poślubić.
Oczywiście państwo Balmerino, ale inni też. Yirginia była
towarzyską dziewczyną nie znoszącą samotności, i oto stwier-
dziła, że ma wokół ludzi, którzy ją akceptują. Gdy Edmund
wyjeżdżał w interesach, co działo się prawie nieustannie, i to
od początku, wszyscy byli ogromnie mili i usłużni, zapra-
szając ją samą, ciągle dzwoniąc dla upewnienia siei że nie
czuje się samotna lub nieszczęśliwa.
Nie czuła się. W głębi duszy niemal zadowalały ją wyjaz-
dy Edmunda, bo w osobliwy sposób potęgowały wszystko:
wyjeżdżał, lecz ona wiedziała, że wróci do niej, i za każdym
jego powrotem małżeństwo z nim było czymś jeszcze lep-
90

szym niż wcześniej. Wypełniała puste dni zajmowaniem się
Aleksą, swoim nowym domem i swymi nowymi znajomymi
i liczyła godziny do powrotu Edmunda. Z Hongkongu.
Z Frankfurtu. Kiedyś zabrał ją z sobą do Nowego Jorku,
a potem wziął tydzień urlopu. Spędzili go w Leesport, a ona
wspominała te dni jako jedne z najlepszych w jej życiu.
No a potem Henry.
Henry zmienił wszystko, nie na gorsze, lecz na lepsze,
jeśli to było jeszcze możliwe. Po Henrym nie chciała już
wyjeżdżać. Nie wyobrażała sobie, że będzie zdolna do takiej
zapamiętałej miłości. Było to coś innego niż kochanie Ed-
munda, ale jeszcze cenniejsze, bo zupełnie nieoczekiwane.
Nigdy nie myślała o sobie jako oddanej matce, nigdy nie
zastanawiała się nad prawdziwym sensem tego słowa. To
małe stworzonko jednak, to małe życie wprawiło ją w nie-
wysłowione zdumienie.
Wszyscy ją drażnili, ale nie dbała o to. Dzieliła się nim
z Yiolet, Edie i Aleksą i akceptowała to, bo w końcu Henry
należał do niej. Patrzyła, jak rośnie, i chłonęła każdą chwilę
jego rozwoju. Raczkował, chodził, wypowiadał słowa, a ona
była zachwycona. Bawiła się z nim, rysowała mu, pilnowała
Aleksy, która woziła go po skwerze w swym starym wózku
dla lalek. Leżeli w trawie i obserwowali mrówki, schodzili
nad rzekę i rzucali kamyki w szybki brunatny nurt. Siedzieli
w zimie przy kominku czytając książki z obrazkami.
Skończył dwa lata. Trzy. Miał pięć lat. Zabrała go na jego
pierwszy dzień w szkole podstawowej w Strathcroy i stała
przy bramie patrząc, jak odchodzi ścieżką w górę do szkol-
nych drzwi. Wszędzie było pełno dzieci, ale żadne nie zwró-
ciło na niego uwagi. Wydawał się w tej chwili szczególnie
mały i kruchy, a ona nie mogła znieść widoku jego odejścia.
Trzy lata później nadal był mały i kruchy, a ona czuła
potrzebę chronienia go większą niż kiedykolwiek. I to była
przyczyna chmury, jaka się zebrała i leżała teraz na skraju
jej osobistego horyzontu. Obawiała się jej.
Od czasu do czasu wyłaniała się sprawa przyszłości Hen-
ry ego, ale Yirginia unikała omawiania jej z Edmundem. On
jednak znał jej pogląd. Od pewnego czasu była cisza. Vir-
to zadowalało, bo uważała, że lepiej nie budzić licha.
91

Nie chciała walki z Edmundem. Nigdy dotąd mu się n[t
sprzeciwiała, bo zawsze chętnie zostawiała ważne decyzje
na jego głowie. Był w końcu starszy, mądrzejszy i nieskoń-
czenie lepiej znał się na wszystkim. Teraz jednak to co in-
nego. Teraz chodzi o Henry'ego.
Może jeśli nie będzie się tym zajmowała, poświęcała temu
uwagi, problem sam zniknie.
Gdy Arenie i Yiolet wyszli i odjechali drogą w dół starym
sfatygowanym land roverem, Yirginia pozostała tam, gdzie
była, przed domem, z uczuciem niespełnienia, braku celu
i zajęcia. Spotkanie w sprawie kościoła zburzyło porządek
dnia, ale było jeszcze za wcześnie, by schować się w domu
i zacząć myśleć o kolacji. Pogoda się poprawiała, zanosiło
się na trochę słońca. Może powinna zająć się nieco ogro-
dem. Rozważyła tę możliwość i odrzuciła ją. W końcu wró-
ciła do wnętrza domu, zebrała kubki do herbaty ze stołu
w jadalni i zaniosła je do kuchni. Spaniele Edmunda drze-
mały w koszykach pod stołem. Usłyszawszy jednak jej kro-
ki, obudziły się i stanęły gotowe do zabawy.
Włożę tylko te naczynia do zmywarki powiedziała
im a potem wyjdziemy sobie trochę. Zawsze rozma-
wiała z psami, a czasem, tak jak teraz, krzepiące było usły-
szeć dźwięk własnego głosu. Obłąkani starzy ludzie mówią
do samych siebie. Czasem nietrudno zrozumieć dlaczego.
W tylnej kuchni, z psami kotłującymi się wokół jej nóg,
zdjęła z wieszaka stary żakiet i wsunęła nogi w kalosze. Po-
tem wyruszyli, psy na przedzie, wysadzaną drzewami drogą,
która biegła wzdłuż południowego brzegu rzeki. Dwie mile
wyżej rzekę przecinał następny most, który wiódł prosto do
głównej drogi, a zatem do wioski. Yirginia minęła jednak
most i szła dalej aż do miejsca, w którym kończyły się drze-
wa i zaczynały wrzosowiska, całe mile wrzosu, trawy i pap-
roci wnikające aż na wzgórza. W oddali pasły się owce. Je-
dyny dźwięk to szum płynącej wody.
Doszła do grobli. Rzeka przelewała się przez jej krawędź,
tworząc przed groblą głęboki staw. Było to ulubione miejsce
do pływania Henry'ego. Usiadła na brzegu, przy którym
w lecie robili pikniki. Psy uwielbiały rzekę. Stały teraz
92

w niej po kolana i piły, jak gdyby nie widziały wody od
miesięcy. Kiedy skończyły, wyszły na brzeg, otrzepując się
gwałtownie. Popołudniowe słońce było ciepłe. Zdjęła żakiet
i siedziałaby tak, zażywając słonecznego ciepła, ale pojawiły
się jak zwykle chmary muszek i zaczęły kąsać, wstała więc,
gwizdnęła na psy i wróciła do dornu.
Była w kuchni robiąc kolację, gdy wrócił Edmund. Miał
być smażony kurczak, a ona drobiła ośródkę na sos chlebo-
wy. Usłyszała samochód, spojrzała ze zdziwieniem na zegar
i stwierdziła, że jest dopiero wpół do szóstej. Wracał bardzo
wcześnie. Jadąc z Edynburga nie docierał zazwyczaj do Bal-
naid wcześniej niż o siódmej lub nawet później. Co się mog-
ło zdarzyć?
Zastanawiając się z nadzieją, że nic złego, skończyła z oś-
rodkami i rzuciła je na patelnię, z mlekiem, cebulą i goździ-
kami. Wymieszała. Dobiegł ją odgłos jego kroków w długim
przejściu od hallu. Drzwi otwarły się, a ona odwróciła się
doń z uśmiechem i lekkim niepokojem.
Jestem obwieścił niepotrzebnie.
Męski obraz jej małżonka jak zawsze napełnił ją zadowo-
leniem. Miał na sobie granatowy garnitur w jasne paski, bla-
doniebieską koszulę z białym kołnierzem i jedwabny krawat
od Diora, który dała mu w prezencie na gwiazdkę. Trzymał
w ręku swą dyplomatkę i po całym dniu pracy i długiej jeź-
dzie wyglądał trochę nieświeżo, ale bez żadnych oznak znu-
żenia. Nigdy nie wyglądał na znużonego i nigdy nie skarżył
się na zmęczenie. Jego matka twierdziła, że nigdy w swym
życiu się nie zmęczył.
Był wysoki, nadal o młodzieńczej figurze i przystojnej
twarzy, spokojnych, osłoniętych powiekami, ledwie zaryso-
wanych oczach. Tylko jego włosy się zmieniły. Niegdyś tak
ciemne, były teraz srebrnobiałe, ale nadal gęste i gładkie.
W osobliwy sposób ta twarz bez określonego wieku w ze-
stawieniu z siwizną czyniła go jeszcze bardziej dystyngowa-
nym i atrakcyjnym niż dawniej.
Czemu tak wcześnie? spytała.
Z pewnych powodów. Zaraz ci wyjaśnię. Podszedł,
y ją pocałować. Spojrzał na patelnię. Ładnie pachnie.
~ chlebowy. Smażony kurczak?
93

Oczywiście.
Rzucił walizeczkę na stół.
A gdzie Henry?
U Edie. Wróci po szóstej. Poszedł do niej na herbatę.
To dobrze.
Co dobrze? zmarszczyła brwi.
.Chciałem z tobą pomówić. Chodź do biblioteki. Zo-
staw ten sos, później dokończysz...
I już wychodził z kuchni. Zdziwiona i zaniepokojona, Vir-
ginia odstawiła patelnię i odłożyła na półkę wielką przy-
krywkę. Potem poszła za nim. Znalazła go w bibliotece, jak
przykucnąwszy przy kominku, przykładał zapałkę do gazety
i podpałki.
Odebrała to jako swego rodzaju krytykę, przed którą musi
się bronić:
Edmund, chciałam zapalić w kominku, kiedy zrobię
sos i obiorę ziemniaki. Dziś był taki dziwny dzień. Całe po-
południe przesiedzieliśmy w jadalni na omawianiu sprawy
kościoła. Nie wchodziliśmy tutaj...
Nieważne.
Papier zapłonął, podpałka potrzaskiwała. Poprawił stos,
brudząc sobie ręce, i stał patrząc na rosnące płomienie. Jego
profil nie wyrażał niczego.
Będzie ta aukcja w lipcu. Usiadła na poręczy fotela.
Mam najgorszą robotę ze wszystkich, zbieranie tanich
różności. Archie chciał jakąś kopertę z Komisji Leśnictwa...
mówił, że wiesz o tym. Znaleźliśmy ją na twoim biurku.
Tak. Rzeczywiście. Zamierzałem ci ją dać.
...och, i jeszcze wspaniała rzecz. Państwo Steynton wy-
dają bal dla Kąty, we wrześniu.
Wiem.
Wiesz?
Jadłem dziś lunch z Angusem Steyntonem w Nowym
Klubie. Mówił mi o tym.
Robią to na całego. Namioty, orkiestra, kelnerzy
i w ogóle. Muszę sobie kupić jakąś wyjątkową suknię...
Zwrócił głowę i spojrzał na nią, a ona umilkła. Miała
wrażenie, że nie słuchał. Po chwili spytała:
Co się stało?
94

._ Wróciłem wcześnie powiedział bo nie byłem po
południu w biurze. Pojechałem do Templehall. Rozmawia-
łem z Colinem Hendersonem.
Templehall. Colin Henderson. Poczuła, że głos więźnie
jej w gardle, które nagle zaschło.
_ Edmund, po co?
_ Chciałem wszystko omówić. Nie byłem zdecydowany
co do Henry'ego, ale teraz mam pewność, że to słuszne.
Co słuszne?
Wysłać go tam we wrześniu.
Do internatu?
Nie mógłby przecież dojeżdżać.
Niepokój ustąpił teraz przed rosnącą falą niepohamowa-
nego gniewu. Nigdy jeszcze nie doznała uczucia takiego
gniewu na Edmunda. Była przy tym wstrząśnięta. Wiedziała,
że jest stanowczy, nawet apodyktyczny, ale nie podstępny.
A teraz wyglądało na to, że oszukał ją za jej plecami. Czuła
się zdradzona, bezbronna, pokonana, zanim zdołała oddać
choćby jeden strzał.
Nie miałeś prawa. Jej głos, ale nie brzmi jak głos
Yirginii. Edmund. Nie miałeś prawa.
Prawa? Uniósł brwi.
Jechać tam beze mnie. Jechać tam nie mówiąc mi
o tym. Ja powinnam tam być, "wszystko omówić", jak ty
to ujmujesz. Henry jest tak samo moim dzieckiem jak
twoim. Jak śmiałeś tak się wymknąć i załatwić wszystko za
moimi plecami, nie mówiąc mi ani słowa!
Nie wymykałem się i właśnie ci mówię.
Tak. Kiedy już po wszystkim. Nie życzę sobie trak-
towania mnie jak kogoś, kto się nie liczy i nie ma nic do
gadania. Dlaczego ty masz zawsze o wszystkim decydować?
Zawsze tak było.
Zachowałeś się podstępnie. Wstała, rękami obejmu-
jąc mocno ramiona, jak gdyby jedynym sposobem na to, by
nie uderzyć męża, było trzymanie rąk pod kontrolą. Zawsze
tek uległa, była teraz tygrysicą walczącą o swe małe.
~~ Wiesz i zawsze wiedziałeś, że nie chcę, żeby Henry szedł
do Templehall. Jest za mały. Za młody. Ty wyjechałeś do
szkoły w wieku ośmiu lat i Hamish Blair tam jest, ale cze-
95

mu miałoby to być jakaś sztywna tradycja dla nas wszyst-
kich? To wysyłanie małych dzieci z domu jest przestarzałe
wiktoriańskie, niedzisiejsze. A co gorsza, niekonieczne. Hen-
ry może z powodzeniem zostać w Strathcroy, dopóki nie
skończy dwunastu lat. Potem może wyjechać do szkoły. T0
byłoby rozsądne. Ale, Edmund, nie wcześniej. Nie teraz.
Patrzył na nią zupełnie zdezorientowany.
Dlaczego chcesz zrobić z Henry'ego jakiegoś odmieńca?
Czemu mają go uważać za dziwaka, który pozostaje w domu
do dwunastego roku życia? Chcesz go upodobnić do amery-
kańskich dzieci, które tkwią w domu, dopóki nie dorosną?
Yirginia była rozwścieczona.
To nie ma nic wspólnego z Ameryką. Jak możesz mó-
wić coś podobnego? Tu chodzi o to, co każda rozsądna, nor-
malna matka czuje w stosunku do swoich dzieci. To ty, Ed-
mund, jesteś na złej drodze. Ale tobie nawet nie przychodzi
do głowy, że mógłbyś się mylić. Zachowujesz się po wik-
toriańsku. Jesteś staroświeckim, upartym szowinistą.
Żadnej reakcji na jej wybuch. Wyraz twarzy Edmunda nie
zmienił się. W takich sytuacjach zachowywał kamienną
twarz o sennych oczach i bez uśmiechu. Yirginia wolałaby
teraz, by zachowywał się naturalnie, impulsywnie, z tempe-
ramentem, by podniósł głos. To jednak nie był styl Edmunda
Airda. W branży znany był jako zimna ryba. Stał nieporu-
szony, skupiony, niewrażliwy na prowokacje.
Myślisz tylko o sobie powiedział.
Myślę o Henrym.
Nie. Chcesz go zatrzymać przy sobie. Chcesz postępo-
wać na swój sposób. Życie ci zawsze sprzyjało. Zawsze po-
stępowałaś wedle swego widzimisię. Rodzice psuli cię i po-
błażali ci. A ja zapewne kontynuowałem to dalej. W pewnej
chwili jednak musimy dorosnąć. Proponuję, żebyś stała się
dorosła teraz. Henry nie jest twoją własnością i musisz po-
zwolić mu na wyjazd.
Nie mogła uwierzyć, że on mówi do niej coś takiego.
Nie uważam go za swoją własność. To jest najbardziej
obraźliwy zarzut. Henry jest samodzielną osobą i to ja go
na takiego wychowałam. Ale on ma osiem lat. Ledwie wy-
szedł z powijaków. On potrzebuje domu. Potrzebuje nas. Po-
96

trzebne mu jest bezpieczne otoczenie, które zawsze miał, po-
trzebna mu jest Moo pod poduszką. Po prostu nie można
go wysłać. Nie chcę, żeby go wysyłać.
Wiem.
Jest za mały.
Musi więc rosnąć.
Będzie rósł beze mnie.
Edmund milczał. Jej gwałtowny gniew opadł i czuła się
teraz zraniona, pokonana i bliska łez. Aby je ukryć, odwró-
ciła się, odeszła do okna i stała tam z czołem opartym
o chłodną szybę. Niewidzącymi oczyma pełnymi łez patrzyła
na ogród.
Zapanowało długie milczenie. A potem, głosem rozsąd-
nym jak zwykle, Edmund zaczął mówić.
Yirginia, Templehall to dobra szkoła, a Colin Hender-
son to dobry dyrektor. Chłopców się nie przymusza, tylko
uczy pracować. Henry może mieć trudne życie. Wszyscy ci
chłopcy będą mieli trudne życie. Wymagające i surowe. Im
wcześniej się z nim zmierzą i nauczą się dawać sobie radę,
tym lepiej. Zaakceptuj to. Dla swojego dobra. Spójrz na to
od mojej strony. Henry jest zbyt uzależniony od ciebie.
Jestem jego matką.
Odbierasz mu samodzielność. To mówiąc, spokoj-
nym krokiem opuścił bibliotekę.

10


W ten złocisty wieczór Henry wędrował do domu. Spotykał
niewielu ludzi, bo była prawie szósta i wszyscy siedzieli
w domach przy podwieczorku. Wyobrażał sobie te smaczne
potrawy. Może zupa, potem danie rybne z łupacza lub czopsy,
a na koniec ciastka i biszkopty popijane mocną, gorącą her-
batą. On sam czuł przyjemną sytość po kiełbaskach. Zanim
jednak pójdzie spać, znajdzie się miejsce na kubek kakao.
Przeciął sklepiony most przez Croy między dwoma koś-
C1ołami. Na szczycie wypukłości przystanął i przechylił się

Wrzesień
97


przez stary kamienny murek, by spojrzeć w dół na rzekę.
Sporo padało, dla rolników zbyt wiele, i rzeka płynęła głę-
boka, niosąc na falach zebrane po drodze strzępy różnych
przedmiotów. Gałęzie drzew i wiechcie słomy. Zobaczył
unoszoną prądem biedną zdechłą owieczkę. W dalszej części
doliny teren stawał się płaski i rzeka zmieniała tam charak-
ter, rozlewała się płynąc wśród pastwisk i pól, od których
spokojne bydło przychodziło wieczorem nad brzeg pić wodę.
Tu jednak rzeka płynęła stromo w dół, skacząc i ześlizgując
się ze skał szeregiem małych wodospadów i głębokich za-
lewów.
Szum Croy to jedno z najwcześniejszych wspomnień Hen-
ry'ego. Wieczorami słyszał go przez otwarte okno sypialni,
co rano budził się na głos rzeki. W górnej części był zalew,
w którym Alexa uczyła go pływać. Z kolegami ze szkoły ba-
wił się często w nabrzeżnym mule, budując zapory i zamki.
Za nim wielki zegar kościoła prezbiteriańskiego wybijał
godzinę sześcioma uroczystymi uderzeniami dzwonu. Henry
z ociąganiem oderwał się od balustrady i poszedł dalej drogą
wzdłuż południowego brzegu rzeki. Górowały nad nią wy-
sokie wiązy, od najwyższych gałęzi dobiegał rejwach kra-
czących gawronów.
Dotarłszy do otwartej bramy Balnaid, spragniony nagle
bycia w domu zaczął biec z tornistrem dyndającym u boku,.
Gdy dotarł przed dom, zobaczył na podjeździe ciemnonie-
bieskie BMW ojca. Wspaniała, nieoczekiwana przyjemność.
Ojciec zwykle nie wracał do domu przed porą snu Hen-
ry'ego. Teraz jednak Henry znajdzie ich w kuchni, jak roz-
mawiają wesoło o nowościach dnia, mama będzie gotować
kolację, a tato pić herbatę.
W kuchni jednak ich nie było. Przekonał się o tym, gdy
tylko wszedł do domu, bo usłyszał głosy zza zamkniętych
drzwi biblioteki. Tylko głosy i zamknięte drzwi, skąd więc
poczucie, że to nie w porządku, że wszystko jest nie tak?
Zaschło mu w ustach. Przebył cicho przejście i stanął za
drzwiami. Chciał wejść i zaskoczyć ich, ale zatrzymał się
nasłuchując.
"...Ledwie wyszedł z powijaków. On potrzebuje domu.
Potrzebuje nas". To mama, mówi głosem, jakiego u niej
98

nigdy nie słyszał, wysokim, jakby miała zamiar się rozpła-
kać, "...nie można go wysłać. Nie chcę, żeby go wysyłać". >
"Wiem". To tatuś.
"Jest za mały".
"Musi więc rosnąć".
"Będzie rósł beze mnie".
Kłócą się. Sprzeczają. Niewiarygodne: mama walczy z ta-
tusiem. Zmartwiały ze zgrozy czekał na dalszy ciąg. Po
chwili ojciec zaczął mówić:
"Yirginia, Templehall to dobra szkoła, a Colin Henderson
to dobry dyrektor. Chłopców się nie przymusza, tylko uczy
pracować. Henry może mieć trudne życie..."
O to więc się sprzeczają. Chcą go wysłać do Templehall.
Do internatu.
"...i nauczą się dawać sobie radę, tym lepiej".
Z dala od kolegów, od Strathcroy, Balnaid, Edie i Vi.
Wspomniał Hamisha Blaira, o tyle starszego, ważniejszego,
okrutnika. Tylko małe dzieci biorą misie.
"...Henry jest zbyt uzależniony od ciebie".
Nie mógł tego już słuchać. Wszystkie dotychczasowe lęki
rzuciły się na niego. Cofnął się spod drzwi biblioteki, a po-
tem, na bezpiecznym terenie hallu, odwrócił się i pobiegł.
Schodami w górę i przejściem do swojej sypialni. Zatrzas-
nąwszy drzwi za sobą, zrzucił tornister i upadł na łóżko,
owijając się narzutą. Sięgnął pod poduszkę po Moo.
Henry jest zbyt uzależniony od ciebie.
A więc wyślą go z domu.
Z kciukiem w ustach, z Moo przyciśniętą do policzka był
na razie bezpieczny. Znalazłszy taką pociechę, nie płakał.
Zamknął oczy.
11
Wykorzystywany tylko na uroczyste okazje salon Croy
tył ogromnych rozmiarów. Wysoki strop i zdobione gzymsy
blałej barwy, ściany pokryte wyblakłym czerwonym ada-
99

maszkiem, wielki turecki dywan, wytarty miejscami, ale na-
dal w żywych kolorach. Stały tam sofy i fotele, niektóre
w pokrowcach, inne z oryginalnym aksamitnym obiciem.
Nic do siebie nie pasowało. Były też stoliki pełne emalio-
wanych pudełek, fotografii w srebrnych ramkach, stert sta-
rych numerów "Wiejskiego Życia". Było sporo ciemnych
olejnych malowideł, portretów i obrazów z kwiatami, a na
stole za sofą stał dzban z chińskiej porcelany z kwitnącym
wonnym rododendronem.
Za wyściełanym skórą podnóżkiem u kominka płonął jas-
no ogień. Dywanik przed kominkiem był wełnisty i biały,
a gdy usiadły na nim mokre psy, zalatywał mocno wonią
owcy. Kominek był marmurowy, z imponującym gzymsem,
na którym stała para złoconych i emaliowanych kandelab-
rów, dwie figurki z miśnieńskiej porcelany i ozdobny wik-
toriański zegar.
Ten zegar, dzwoniąc uroczo wybijał teraz jedenastą.
Wszystkich to zdziwiło. Pani Franco, wystrojona w czarne
jedwabne spodnie i kremową bluzkę z krepy, stwierdziła,
że nie może uwierzyć, iż jest tak późno. Tak żywo się roz-
mawiało, że wieczór minął jak na skrzydłach. Ona musi te-
raz iść spać, jej mąż też, jeśli ma być w formie podczas
golfa w Gleneagles. Z tymi słowy państwo Franco podnieśli
się z foteli. Pani Hardwicke również.
Było wspaniale, i jaka świetna kolacja... Dziękujemy
obojgu państwu za gościnność...
Mówiono sobie "dobranoc". Isobel w dwuletniej zielonej
sukni z jedwabiu, najlepszej, jaką miała, wyprowadziła ich
z salonu, by wskazać im drogę na piętro. Zamknęła drzwi
i już nie wróciła. Archie został z panem Joe Hardwicke, naj-
wyraźniej niechętnym tak wczesnemu zejściu z pola. Joe
Hardwicke usadowił się ponownie w fotelu, gotów na dalsze
co najmniej kilka godzin.
Archie'emu to nie przeszkadzało, był zadowolony, że ma
takie towarzystwo. Joe Hardwicke był jednym z jego lep-
szych gości, inteligentny człowiek o liberalnych poglądach
i wytrawnym poczuciu humoru. W czasie kolacji, przy której
często panowała atmosfera skrępowania, podtrzymywał swo-
bodną konwersację, opowiedział mimochodem parę nie-
100

zmiernie zabawnych historyjek i nieoczekiwanie okazał się
znawcą wina. Omawianie spadkowej piwniczki Archie'ego
trwało przez całe drugie danie.
Teraz Arenie nalał mu strzemiennego, przyjętego przez
Amerykanina z wdzięcznością. Potem napełnił własną
szklankę, dorzucił polano do ognia i zanurzył się w fotelu
z nogami na dywaniku z owczej skóry. Joe Hardwicke za-
czął go wypytywać o Croy. Uważał te stare siedziby za fas-
cynujące. Jak długo jego rodzina tu mieszka? Skąd pochodzi
tytuł? Jaka jest historia domu?
Nie był ciekawski, lecz zainteresowany, Archie zaś z ocho-
tą odpowiadał. Jego dziadek, pierwszy lord Balmerino, był
przemysłowcem o pewnej renomie, a majątek zrobił na gru-
bych tkaninach. W konsekwencji uzyskał godność para i pod
koniec dziewiętnastego wieku kupił Croy i jego ziemie.
Nie było tu wtedy domu mieszkalnego. Tylko wieża
obronna z szesnastego wieku. Mój dziadek zbudował dom
wtapiając weń tę pierwotną wieżę. Chociaż więc tylne frag-
menty są stare, dom jest zasadniczo wiktoriański.
Wydaje się obszerny.
Tak. Dawniej żyło się z rozmachem...
A grunty? ^-~
W większości wydzierżawione. Wrzosowiska wziął
syndykat do polowań na głuszce. Mam przyjaciela, Edmunda
Airda, który tym zarządza, ale ja mam talon w syndykacie
i dołączam, kiedy ruszają. Mam też konia do polowań, ale
to raczej dla przyjaciół. Farma jest oddana w dzierżawę.
Uśmiechnął się. A więc, jak pan widzi, nie mam obo-
wiązków.
To co pan robi?
Pomagam Isobel. Karmię psy i tresuję je, kiedy mogę.
Zajmuję się przewróconymi drzewami, zaopatruję dom
w drewno opałowe. W przybudówce mamy piłę tarczową,
a pewien obwieś przychodzi od czasu "do czasu z wioski mi
pomagać. Koszę trawę. Przerwał. Nie była to właściwa
odpowiedź, ale nic innego nie przychodziło mu do głowy.
Łowi pan ryby?
Tak. Łowię na Croy, jakieś dwie mile w górę od wio-
ski. Jest tam jezioro między wzgórzami. Dobrze jest iść tam
101

pod wieczór. Spuścić łódź. Jest bardzo spokojnie. Zimą, kie-
dy się ściemnia o czwartej, pracuję w warsztacie w piwnicy.
Zawsze jest coś do naprawy. Reperuję bramy, odnawiam bo-
azerie, robię kredensy dla Isobel, zakładam półki. I inne rze-
czy. Lubię pracę przy drewnie. Jest taka pierwotna, uzdra-
wiająca. Może zamiast wstępować do wojska powinienem
był zostać stolarzem.
Był pan w szkockim pułku?
Piętnaście lat w Królewskiej Legii Górali Szkockich.
Dwa lata spędziliśmy w Berlinie wraz z wojskami amery-
kańskimi...
Rozmowa przeszła z Berlina do bloku wschodniego i w ten
sposób do polityki i spraw międzynarodowych. Wypili jeszcze
po jednym, stracili poczucie czasu. Kędy uznali wreszcie swą
dzienną pracę za skończoną, było już po pierwszej.
Zatrzymałem pana usprawiedliwiał się Joe Hardwi-
cke.
Ależ skąd Archie zebrał puste szklanki i odniósł je
na tacę, która stała na dużym fortepianie ...ja nie sypiam
wiele. Im krótsza noc, tym lepiej.
Mam nadzieję... Joe się zawahał że nie uzna
mnie pan za impertynenta, ale widzę, że pan utyka. Miał
pan wypadek?
Nie. Straciłem nogę w Irlandii Północnej.
Ma pan sztuczną?
Tak. Aluminiową. Doskonała konstrukcja. O której
chciałby pan zjeść śniadanie? Ósma piętnaście? Będzie pan
miał wtedy czas na pozbieranie się i dojazd do Gleneagles,
nim przyjedzie samochód. Czy budzić pana rano?
Jeśli można. Koło ósmej. W tym górskim powietrzu
śpię jak zabity.
Archie poszedł w stronę kuchni. Joe Hardwicke chciał si?
zająć tacą z naczyniami. Czy może ją zanieść do kuchni?
Archie był wdzięczny, ale stanowczy.
Nie, nie. Reguły domu. Jest pan gościem. Gość nie
ma prawa kiwnąć palcem.
Wyszli do halłu.
Dziękuję powiedział Joe Hardwicke, stojąc u stóp
schodów.
702

. To ja dziękuję. Dobranoc. Spokojnych snów.
Pozostał u stóp schodów, dopóki Amerykanin nie zniknął,
Archie zaś nie usłyszał, jak otwiera on i zamyka drzwi swo-
jej sypialni. Potem wrócił do salonu, zgasił ogień, ustawił
przesłonę, odsunął ciężkie zasłony, sprawdził, czy okna za-
mknięte. Na zewnątrz ogród tonął w świetle księżyca. Ar-
chie usłyszał sowę. Wyszedł zostawiając tacę w salonie, zga-
sił światło. Przeciął hali w drodze do jadalni. Stół opróżnio-
no z wszelkich śladów kolacji i nakryto do śniadania. Czuł
się winien, bo tradycyjnie było to jego zajęcie, które teraz
Isobel wykonała sama, gdy on siedział i gawędził.
Poszedł do kuchni. Tu również wszystko było w schlud-
nym porządku. Jego dwie suczki, czarne labradory, spały
obok pieca w okrągłych koszach. Obudzone, podniosły gło-
wy. Bang, bang, zastukały ich ogony.
Byłyście na spacerze? zapytał je. Czy Isobel
wyprowadzała was wieczorem?
Bang, bang. Były zadowolone i zaspokojone. Nic do ro-
boty dla niego.
Łóżko. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. Wspiął się po
schodach gasząc po drodze światła. W swej garderobie roze-
brał się. Marynarka na wieczór, mucha, biała koszula ze
spinkami. Buty i skarpetki. Najtrudniej było ze spodniami,
ale umiał zrobić to sprawnie. Wysokie lustro w garderobie
odbijało jego obraz, ale on starał się w nie nie patrzeć, tak
bardzo nie znosił widoku siebie rozebranego. Siny kikut uda,
lśniący metal protezy, śruby i zawiasy, paski i podwiązki,
które ją utrzymywały na miejscu wszystko na wierzchu,
bezwstydne i jakby nieprzyzwoite.
Sięgnął szybko po nocną koszulę, poręczniejszą niż piża-
ma, i wciągnął ją szybko. Wszedł do łazienki, oddał mocz
i umył zęby. We wspólnej, obszernej sypialni nie paliło się
światło, ale przez odsłonięte okna płynął blask księżyca. Iso-
bel spała na swojej połowie szerokiego podwójnego łoża.
Kiedy jednak szedł przez pokój, poruszyła się i zbudziła.
Archie?
Usiadł na swojej połowie łoża.
Tak.
Która godzina?
103

Jakieś dwadzieścia po pierwszej.
Pomyślała chwile.
Rozmawialiście?
Tak. Przepraszam. Powinienem był ci pomóc.
W porządku. Mili są.
Odpinał pasy, wyjmując delikatnie kikut z wyściełanej
skórą panewki. Potem pochylił się, by położyć znienawidzol
na machinę na podłodze obok łóżka. Ułożył porządnie pasyl
by móc rano ją włożyć z możliwie najmniejszym wysiłkiem!
Bez niej czuł się kaleki i dziwnie nieważki, kikut piekł gc
i bolał. To był długi dzień.
Położył się obok Isobel i naciągnął po ramiona chłodne
prześcieradło.
Dobrze się czujesz? Jej głos był senny.
Tak. l
Wiesz, że Yerena Steynton wydaje bal dla Kąty? Wel
wrześniu.
Wiem. Yiolet mi mówiła.
Będę musiała kupić nową suknię.
Tak.
Nie mam w czym chodzić.
Zasnęła na nowo.
Gdy tylko się zaczęło, wiedział, co będzie. Zawsze było
tak samo. Opuszczone, posępne ulice obsmarowane napisa-
mi. Ciemne niebo i deszcz. Miał na sobie kamizelkę kulo-
odporną i prowadził jeden z uzbrojonych land roverów, ale
niezgodnie z przepisami był sam, choć winien mieć kogoś
ze sobą.
Jedynym jego zadaniem było ubezpieczać baraki. Baraki
stanowiły posterunek ulsterskiej policji, gruntownie umocnio-
ny i najeżony bronią. Gdyby się tam dostał przed ich nadej-
ściem, byłby bezpieczny. Oni jednak już byli. Zawsze przy-
chodzili. Cztery postacie przed nim na ulicy, ukryte gdzieś
w deszczu. Nie mieli twarzy, lecz czarne kaptury, i mierzyli
w niego. Sięgnął po pistolet, ale nie było go. Land rover
zatrzymał się. Nie pamiętał, żeby go zatrzymywał. Drzwi
się otwarły, a oni wskoczyli na niego i ciągnęli go na ze-
wnątrz. Może tym razem chcieli go zatłuc rękami. A jednak
104

to samo. Bomba. Wyglądała jak paczka w papierze pakun-
kowym, ale to była bomba. Włożyli ją na tył auta, a on stał
i patrzył na nich. A potem był znów za kierownicą i zaczy-
nał się właściwy koszmar. Miał bowiem wjechać przez ot-
wartą bramę między baraki; bomba wybuchnie i zabije
wszystkich wokół.
Jechał jak oszalały, nie widział nic w strumieniach desz-
czu, ale wkrótce miał być na miejscu. Całe jego zadanie to
wjechać przez bramę, wprowadzić pojazd z bombą do prze-
ciwbombowego dołu, wydostać się jakoś i wiać ile sił, nim
bomba wybuchnie.
Umierał 'z przerażenia, własny oddech huczał mu
w uszach. Brama się otwarła, wjechał na rampę, do przeciw-
bombowego dołu. Jego betonowe ściany rosły wokół niego,
przesłaniając światło. Uciec. Nacisnął klamkę, ale drzwi były
zamknięte. Nie otwierały się, był w pułapce, bomba tykała
jak zegar, śmiercionośna i mordercza, a on był w pułapce.
Zaczął krzyczeć. Nikt nie wie, że on tu jest. Krzyczał dalej...
Obudził się krzycząc jak kobieta, z otwartymi ustami, pot
spływał mu po twarzy... jakieś ramiona go chwyciły...
Archie.
Była obok, trzymając go. Po chwili pociągnęła go delikat-
nie w dół na poduszkę. Pocieszała go jak dziecko cichym
głosem. Całowała jego oczy.
No już,/To był sen. Jesteś w domu. Ja tu jestem. Już
po wszystkim. Obudziłeś się.
Serce biło mu jak młot i spływał potem. Ixżał cicho w jej
objęciach, a jego oddech stopniowo się uspokajał. Sięgnął
PO szklankę z wodą, ale Isobe] uprzedziła go, podając mu
JĄ i odstawiając na stolik, gdy skończył pić.
Kiedy się uspokoił, powiedziała z nutką wesołości w gło-
sie:
Mam nadzieję, że nikogo nie zbudziłeś. Pomyślą, że
cię morduję.
Przepraszam.
Czy to... to samo?
Tak. Zawsze to samo. Deszcz, kaptury, bomba i ten
cholerny dół. Czemu śnią mi się koszmary o czymś, czego
nie było?
705

Nie wiem, Archie.
Chciałbym, żeby się skończyły.
Wiem.
Zwrócił głowę, kryjąc twarz w jej miękkim ramieniu.
Gdyby się skończyły, może mógłbym się znowu z tobą
kochać.

SIERPIEŃ
12
Poniedziałek, piętnasty
Poranna poczta w Croy była ruchomym świętem. Tom
Drystone, listonosz, swą szkarłatną furgonetką przemierzał
w ciągu dnia ogromny teren. Długie, kręte, wąskie drogi
wiodły w doliny, do odległych owczych farm i dalekich gos-
podarstw. Odcięte od świata młode żony z małymi dziećmi
wyglądały jego przybycia rozwieszając na sznurach pranie
w podmuchach chłodnego, świeżego wiatru. Starzy, miesz-
kający samotnie ludzie byli od niego uzależnieni, bo przy-
woził im należności, przystawał na pogawędkę, a nawet
przysiadał u nich na filiżankę herbaty. Zimą zmieniał fur-
gonetkę na land rovera i tylko najgorsza zamieć uniemoż-
liwiała mu dotarcie do wszystkich, żeby doręczyć długo
oczekiwany list z Australii lub nową bluzkę z katalogu Lit-
tlewoods, a kiedy wściekłe północnozachodnie wichury nisz-
czyły linie telefoniczne i elektryczne, był często jedyną dro-
gą komunikacji ze światem.
Z tych powodów każde pojawienie się Toma było zawsze
mile widziane mimo jego surowej twarzy, nietowarzyskości
1 ost;rego języka. Był to jednak pogodny osobnik, urodzony
1 wychowany w Tullochard i dlatego niepodatny na żaden
wPfyw dzikich okolic i żywiołów. Kiedy nie był jeszcze lis-
107

tonoszem, podziwiano go za jego grę na akordeonie; główna
postać miejscowych wieczorków, siedział na podeście ze
szklanką piwa stojącą obok na podłodze i prowadził zespół
przez nieskończony korowód szkockich tańców. Ta chwytliwa
muzyka szła za nim wszędzie, bo doręczając pocztę gwizdał.
Była połowa sierpnia. Poniedziałek. Wietrzny dzień z ob-
fitością chmur. Niezbyt upalnie, ale przynajmniej bez desz-
czu. Isobel Balmerino opięta fartuchem siedziała przy ku-
chennym stole w Croy i skubała sześć głuszców. Upolowane
w piątek, przez trzy dni wisiały w spiżarni z dziczyzną. Po-
winny może wisieć trochę dłużej, ale ona chciała mieć za
sobą to powodujące bałagan zajęcie, a głuszce w zamrażar-
ce, zanim przybędzie następna grupa Amerykanów.
Kuchnia była rozległa, wiktoriańska, pełna wszelkich do-
wodów pracowitego życia Isobel. Kredens wypełniały wy-
szczerbione żeliwne naczynia, deska na notatki obwieszona
była pocztówkami, adresami i notkami z przypomnieniem,
by zadzwonić do hydraulika. Kosze psów stały obok wiel-
kiego czteropalnikowego pieca, a spore bukiety suchych
kwiatów zwieszały się z haków u sufitu, niegdyś używanych
do konserwowania szynek. Nad piecem była opuszczana su-
szarka, na której wieszano przemoczone ubrania po dniu na
wzgórzu lub wyprasowane, niezupełnie jeszcze suche płótno.
Nie było to najlepsze urządzenie, bo jeśli na śniadanie były
ryby, to czuło się je w poszewkach, ale Isobel nie miała
elektrycznej suszarki, więc nie było rady.
Kiedyś, dawno temu w czasach pierwszej lady Balmerino,
ta opuszczana suszarka stała się na długo powodem rodzin-
nych żartów. Stałą kucharką była pani Harris, doskonały fa-
chowiec, ale wolny od troski o jakieś głupie zasady higieny.
Miała zwyczaj trzymać na piecu ogromny żeliwny gar,
w którym gotowały się kości i resztki wszelkich jarzyn, jakie
zdołała zeskrobać z talerza. Z tego robiła swe słynne zupy-
Pewnego razu na polowanie przyjechali goście. Pogoda była
przeraźliwa, więc suszarka nad piecem uginała się od wil-
gotnych marynarek, pumpów, swetrów i grubych pończoch.
W ciągu owych dwu tygodni zupa stawała się coraz lepsza
i lepsza, coraz bardziej smaczna. Goście błagali o przepis.
108

Jak pani ją robi, pani Harris? Ten aromat! Wspaniały". Pani
Harris jednak odmawiała i zadowolona z siebie powtarzała,
że to taka mała sztuczka podpatrzona u matki. Pod koniec
tygodnia myśliwi wyjeżdżali, wtykając spore napiwki w czer-
woną dłoń pani Harris. Kiedy zniknęli, garnek został w koń-
cu opróżniony do wyszorowania. Na dnie leżała wełniana,
niezbyt czysta skarpeta myśliwska.
Cztery ptaki oskubane, zostały dwa. Pierze fruwało po ca-
łej kuchni. Isobel zebrała je uważnie, zawinęła w gazetę,
a zawiniątka wetknęła w czarny plastikowy worek na śmieci.
Rozłożywszy następną gazetę i zabrawszy się do numeru
pięć, usłyszała gwizdanie.
Drzwi kuchennego wejścia otwarły się i wesoły Tom Dry-
stone niemal wpadł na Isobel. Przeciąg wzniósł kłęby pierza.
Isobel wydała jęk rozpaczy, a Tom szybko zamknął drzwi
za sobą.
Widzę, że laird daje pani robotę. Pierze opadło.
Isobel kichnęła. Tom rzucił kupkę listów na kredens. Ha-
mish nie może pani pomóc?
Nie ma go. Pojechał z kolegą na tydzień do Argyll.
Jak poszło w Croy w piątek?
Kiepsko, obawiam się.
W Glenshandra mieli czterdzieści trzy sztuki.
To były pewnie nasze, poleciały za miedzę odwiedzić
kolegów. Napije się pan kawy?
Nie, nie dziś, dzięki. Mam masę ładunku. Okólniki Ra-
dy. No, to znikam...
I wyszedł zaczynając gwizdać, nim jeszcze zatrzasnął
drzwi za sobą.
Isobel dalej wyrywała głuszcom pióra. Miała ochotę przej-
rzeć listy, zobaczyć, czy jest coś ciekawego, ale nakazała
sobie dyscyplinę. Najpierw skończy skubanie. Potem usunie
pierze. Potem umyje ręce i przejrzy pocztę. A potem odda
się krwawemu zajęciu patroszenia ptaków.
Pocztowa furgonetka odjechała. Isobel usłyszała kroki
w przejściu do hallu. Stawiane z wysiłkiem i nierówne. Ka-
mienne schodki przebywane po jednym w krótkich odstę-
Pach czasu. Drzwi otwarły się i stanął w nich jej mąż.
To był Tom?
709

Nie słyszałeś gwizdania?
Czekam na ten list z Komisji Leśnictwa.
Nie przeglądałam jeszcze.
Czemu mi nie powiedziałaś, że oprawiasz te głuszce?
Archie mówił raczej tonem wyrzutu niż poczucia winy.
Przyszedłbym ci pomóc.
Może zechciałbyś je wypatroszyć?
Skrzywił się z niesmakiem. Mógł strzelać do ptaków i ukrę-
cać karki rannym. Mógł, jeśli musiał, je skubać. Dostawał jed-
nak mdłości przy rozcinaniu ich i wyjmowaniu wnętrzności.
Był to zawsze powód małego napięcia między nim i Isobel,
więc szybko zmienił temat. Z góry wiedziała, że to zrobi.
Gdzie poczta?
Położył na kredensie.
Pochylił się, by ją zebrać, zaniósł na drugi koniec stołu
poza zasięg ogólnego bałaganu. Usiadł i przerzucał koperty.
Do diabła. Nie ma. Będą chyba jeździć na łyżwach.
Ale jest list od Lucilli...
O, dobrze, spodziewałam się go...
...i coś wielkiego, sztywnego i grubego, zapewne we-
zwanie od królowej.
Pismo Yereny?
Być może.
Zaproszenie dla nas.
I jeszcze dwa podobne, do przekazania. Jedno dla Lu-
cilli, a drugie zawahał się dla Pandory.
Dłonie Isobel zamarły. Poprzez długi, usłany piórami stół
ich oczy spotkały się.
Dla Pandory? Zapraszają Pandorę?
Najwidoczniej.
Dziwne. Yerena nie mówiła mi, że zamierza zaprosić
Pandorę.
Nie ma żadnego powodu.
Będziemy musieli jej to wysłać. Otwórz nasze, zoba-
czymy, jak wyglądają.
Archie otworzył.
t
Imponujące. Uniósł brwi. Tłoczone, drukowane,
złote brzegi. Szesnasty września. Dość późno je rozsyła, pra-
wda? To już za niecały miesiąc.
110

Miała kłopot. Drukarnia się pomyliła. Wydrukowali za-
proszenie na złej stronie papieru, więc im je odesłała i mu-
sieli robić jeszcze raz.
Jak stwierdziła, że były po złej stronie?
Yerena zna się na takich rzeczach. Ona jest perfekc-
jonistką. Co tam pisze?
Pisze: "Lord i Lady Balmerino. Yerena Steynton.
W domu. Dla Kąty. Bla bla. Tańce o dwudziestej drugiej.
RSVP". Podniósł list w górę. Poruszona?
Nie mając na nosie okularów, Isobel wytężyła wzrok i pa-
trzyła.
Yerena Steynton
W domu
Dla Kąty
Piątek, 16 września 1988

Tańce 22
RSYP
Corriehill, Tullochard,
Relkirkshire



Bardzo poruszona. Będzie wspaniale wyglądać na
kominku. Amerykanie pomyślą, że zaproszono nas na coś
królewskiego. Przeczytaj mi teraz list Lucilli. To o wiele
ważniejsze.
Archie rozciął cieniutką kopertę z francuskim stemplem
i znaczkiem i rozłożył dwie kartki taniego, liniowanego
i bardzo cienkiego papieru.
Wygląda, jakby pisała na papierze toaletowym.
Czytaj.
Paryż. Szósty sierpnia. Drodzy mamo i tato. Przepra-
szam, że tak rzadko pisuję. Nie ma czasu na wiadomości.
To tylko krótka notka dla was o moich poczynaniach. Za
Parę dni wyprowadzariT się i jadę na południe. Podróżuję
autobusem, więc nie obawiajcie się autostopu. Jadę z Au-
stralijczykiem, którego tu poznałam, nazywa się Jeff How-
land. Nie studiuje malarstwa, tylko hoduje owce w Queens-
arm i wybrał się na roczną włóczęgę po Europie. Ma przy-
jaciół w Ibizie, więc może tam pojedziemy. Nie wiem, co
777

zrobimy, kiedy znajdziemy się w Ibizie, ale jeśli będzie oka-
zja do podróży na Majorkę, to czy chcecie, żebym odwie-
dziła Pandorę? A jeśli tak, to przyślijcie mi jej adres, bo
zgubiłam. I trochę brakuje mi gotówki. Czy możecie przy-
słać mi coś w formie pożyczki, dopóki nie przyjdzie moja
nowa działka? Wyślijcie wszystko na c/o Hans Bergdorf,
skr. poczt. 73, Ibiza. Paryż był boski, ale teraz są tu tylko
turyści. Reszta wyjechała w góry i nad morze. Widziałam
wspaniałą wystawę Matisse'a. Mnóstwo całusów, kochani
i NIE MARTWCIE SIĘ. Lucilla. PS. Nie zapomnijcie o pie-
niądzach.
Złożył list i schował do koperty.
Australijczyk odezwała się Isobel.
Hodowca owiec.
Włóczy się po Europie.
Przynajmniej jadą autobusem.
No, cóż, mogłoby być gorzej. Ale że mogłaby odwie-
dzić Pandorę... czy to nie osobliwe? Nie mówimy o Pando-
rze przez całe miesiące i nagle ona wyskakuje wszędzie,
gdzie się zwrócić. Czy Ibiza jest daleko od Majorki?
Niezbyt.
Chciałabym, żeby Lucilla wróciła do domu.
Isobel, to najlepsze lata jej życia.
Nie mogę znieść myśli, że brakuje jej pieniędzy.
Wyślę jej czek.
Tak do niej tęsknię.
Wiem.
Skończyła skubać, pieczołowicie zebrała pierze i wetknęła
je w czarny worek na śmieci. Sześć małych zwłok leżało
w smutnym rzędzie z głowami na ukos i pazurzastymi ła-
pami wzniesionymi wzwyż w pozycji tancerzy. Isobel sięg-
nęła po swój morderczo ostry nóż i bez dalszych ceregieli
wbiła go w pierwsze zwiotczałe ciało. Potem odłożyła nóż
i wsunęła dłoń w rozcięcie. Wyjęła ją, czerwoną od krwi,
ciągnąc długi sznur perłowych, szarawych wnętrzności.
Utworzyły one na gazecie zadziwiająco duży wzgórek. Woń
była przejmująca.
Archie wstał żywo.
772

Pójdę wypisać ten czek. Zebrał pocztę. Zanim
zapomnę. I poszedł do swojego gabinetu, dokładnie za-
mykając za sobą drzwi kuchni, odcinając się od małej sceny
domowej rzezi.
Przy biurku trzymał przez chwilę w dłoni kopertę dla Pan-
dory. Przyszło mu na myśl, żeby do niej napisać. Wetknąć
list od siebie do zaproszenia Yereny. Napisze: będzie bal.
Będzie wesoło. Czemu nie przyjechać do domu na tę okazję,
pobyć z nami w Croy? Tak bardzo chcielibyśmy cię zoba-
czyć. Przyjedź, Pandora. Przyjedź.
Tak jednak pisał już wcześniej, a ona ledwie raczyła od-
powiadać. To na nic. Westchnął i uważnie zaadresował ko-
pertę. Dodał parę znaczków za rozmiar koperty i nalepkę
na przesyłkę lotniczą i odłożył list na bok.
Wypisał imienny czek na Lucillę Blair, sto pięćdziesiąt
funtów. Potem zaczął pisać list do córki.
Croy, 15 sierpnia

Droga Lucillo,


l
Dziękujemy bardzo za wiadomość, którą otrzymaliśmy
dziś rano. Mam nadzieję, że będziesz mieć dobrą podróż na
południe Francji i że masz na tyle pieniędzy, by dotrzeć do
Ibizy, a ja wysyłam ten czek, tak jak prosiłaś. Co do Pan-
dory, to jestem pewien, że ucieszy się ze spotkania z tobą,
ale byłoby dobrze zadzwonić, nim coś zaplanujesz, i powia-
domić ją, że zamierzasz złożyć jej wizytę.
Jej adres brzmi: Casa Rosa, Puerto del Fuego, Majorca.
Nie mam numeru jej telefonu, ale na pewno znajdziesz go
w książce telefonicznej w Palmie.
Przekazuję też zaproszenie na przyjęcie, jakie Steyntono-
wie wydają dla Kąty. Jest już za niecały miesiąc, a ty masz
pewnie inne, lepsze zajęcia, ale wiem, że mama ogromnie
by się ucieszyła, gdybyś mogła przyjechać.
Dwunastego był dobry dzień. Szła nagonka, więc się do-
łączyłem, tylko na rano. Wszyscy byli bardzo uprzejmi, do-
stałem dogodne stanowisko. Był ze mną Hamish, niósł mi
strzelbę i torbę i pomógł staremu ojcu wydrapać się na
113

wzgórze. Edmund Aird strzelał wyjątkowo dobrze, ale pod
koniec dnia były tylko czterdzieści trzy sztuki i dwa zające.
Hamish wyjechał wczoraj z kolegą na tydzień do Argyll.
Wziął z sobą wędkę na pstrągi, ale spodziewa się łowów
na pełnym morzu. Pozdrowienia, moje drogie dziecko. Tato.
Przeczytał tę epistołę, potem złożył ją porządnie. Znalazł
dużą brązową kopertę i umieścił w niej list, czek i zapro-
szenie od Yereny. Zakleił ją, ofrankował i wypisał otrzyma-
ny od Lucilli adres w Ibizie. Zaniósł oba listy do hallu i po-
łożył na stoliku przy drzwiach. Jeśli ktoś będzie jechał do
wioski, to je wyśle.
13
Środa, siedemnasty
Zaproszenie Steyntonów doręczono na Ovington Street
w środę tego tygodnia. Był wczesny poranek. Alexa, boso
i w płaszczu kąpielowym, stała w kuchni czekając, aż za-
gotuje się woda w czajniku. Drzwi do ogrodu były otwarte,
a Larry odbywał w nim swą zwykłą rundę obwąchiwania.
Niekiedy chwytał woń śladów kota i wtedy stawał się bar-
dzo podekscytowany. Poranek był szary. Być może później
wyjdzie słońce i rozproszy mgłę. Usłyszała stuk skrzynki
na listy i spojrzawszy w okno zobaczyła nogi listonosza idą-
cego w dół trotuarem.
Wzięła tacę, włożyła torebki z herbatą do dzbanka. Woda
w czajniku wrzała, Alexa zrobiła herbatę, a potem zostawia-
jąc pieska jego zajęciom poniosła tacę schodami na górę.
Listy leżały na wycieraczce. Żonglując tacą schyliła się, by
je zebrać i wepchnąć do pojemnej kieszeni płaszcza. Szła
dalej w górę, gruby dywan układał się miękko pod jej bo-
symi stopami. Drzwi łazienki były otwarte, zasłony już od-
sunięte. Nieduży pokój prawie w całości wypełniało łoże
odziedziczone przez Aleksę po babce, łoże imponujące, roz-
114

ległe i miękkie, z wysokimi mosiężnymi zagłówkami po obu
stronach. Położyła tacę i wsunęła się pod prześcieradło.
Obudź się powiedziała bo przyniosłam herbatę.
Pagórek po drugiej stronie łoża nie od razu zareagował
na wezwanie. Potem jęknął i uniósł się. Spod przykrycia wy-
łoniło się nagie opalone ramię i Noel zwrócił twarz do niej.
Która godzina? Włosy, bardzo ciemne na białej,
płóciennej poduszce, miał zmierzwione, podbródek szorstki
od zarostu.
Za piętnaście ósma.
Jęknął ponownie, przeczesał palcami włosy. Powiedziała
"dzień dobry" i pochyliła się, żeby ucałować jego nieogolo-
ny policzek. Objął dłonią jej głowę i przybliżył do siebie.
Mruknął:
Wspaniale pachniesz.
Szampon cytrynowy.
Nie. Nie szampon. Ty.
Odsunął dłoń. Uwolniona, Alexa pocałowała go jeszcze
raz i oddała się domowemu zajęciu nalewania mu herbaty.
Zwinął poduszki i uniósł się, by się o nie oprzeć. Był nagi,
o piersi opalonej, jak gdyby właśnie wrócił z jakichś wakacji
w tropiku. Podała mu parujący fajansowy kubek.
Pił powoli, w milczeniu. Poranne przychodzenie do siebie
zajmowało mu sporo czasu i przed śniadaniem rzadko się
odzywał. Było to jedno z jej odkryć na jego temat, jedno
z jego drobnych życiowych przyzwyczajeń. Podobnie jak
sposób, w jaki robił kawę, czyścił buty lub przyrządzał wy-
trawne martini. Wieczorem opróżniał kieszenie, układając
schludnie ich zawartość na toaletce, zawsze w tym samym
porządku. Portfel, karty kredytowe, scyzoryk, bilon, monety
w równych słupkach. Najprzyjemniej było leżeć w łóżku
i obserwować go przy tej czynności, potem patrzeć, jak się
rozbiera, czekać, aż będzie gotów, aż przyjdzie do niej.
Każdy dzień przynosił nową wiedzę, każdy wieczór świe-
że, urocze odkrycie. Sterta wszystkiego, co dobre, rosła tak,
że każda chwila, każda godzina były lepsze od wcześniej-
szych. Życie z Noelem, dzielenie z nim tego błogiego połą-
czenia zacisza domowego z namiętnością pozwoliło jej po
raz pierwszy zrozumieć, dlaczego ludzie w ogóle chcą łą-
115

czyć się w małżeństwa. Było tak, że mogłoby to trwać
wiecznie.
A kiedyś... zaledwie przed trzema miesiącami... uważała
się za w pełni zadowoloną. Sama w domu, tylko Larry do
towarzystwa, zajęta pracą, swymi drobnymi nawykami, cza-
sem wieczór poza domem lub odwiedziny znajomych. Po-
łowiczne życie. Jak mogła to wytrzymać?
Czego oczy nie widziały, tego sercu nie żal. Głos Edie,
donośny i czysty. Pomyślawszy o Edie, Alexa uśmiechnęła
się. Nalała sobie herbaty, postawiła kubek obok siebie i sięg-
nęła do kieszeni po listy. Rozsypała je na puchowej kołdrze.
Rachunek od Petera Jonesa, okólnik o podwójnych szybach,
pocztówka od kobiety z Barnes, która chciałaby trochę sło-
dyczy do zamrażarki, i wreszcie ogromna sztywna biała ko-
perta.
Przyjrzała się jej. Szkocki znaczek. Zaproszenie? Na ślub
zapewne...
Rozerwała kciukiem kopertę i wyjęła kartkę.
O jej! zawołała.
Co to?
Zaproszenie na bal. "Pójdziesz na bal", powiedziała
matka chrzestna wróżka do Kopciuszka.
Noel wyciągnął rękę i wziął je od niej.
Kto to jest Yerena Steynton?
Mieszkają w Szkocji niedaleko od nas. Jakieś dziesięć
mil.
A kto to jest Kąty?
Oczywiście ich córka. Pracuje w Londynie. Być może
ją znasz... Pomyślała przez chwilę i zmieniła zdanie.
Nie. Nie sądzę, żebyś ją znał. Ona zwykle zadaje się
z młodymi gwardzistami... chodzi na wyścigi konne.
Szesnasty września. Pojedziesz?
Nie sądzę.
Dlaczego?
Bo nie chciałabym jechać bez ciebie.
Nie jestem zaproszony.
Właśnie.
Czy powiesz, "Przyjadę, ale z kochankiem"?
Nikt nie wie, że mam kochanka.
776

Nie powiedziałaś rodzinie, że się wprowadziłem?
Jeszcze nie.
Masz jakiś powód?
Och, Noel... nie wiem. Wiedziała jednak. Chciała
wszystko zachować dla siebie. Wraz z Noelem posiadła ta-
jemny magiczny świat miłości i odkryć i bała się, że jeśli
wpuści kogoś z zewnątrz, to wszystko się rozpłynie i dozna
w jakiś sposób uszczerbku.
A przy tym... trzeba było ze smutkiem przyznać... brako-
wało jej zupełnie odwagi cywilnej. Miała dwadzieścia jeden
lat, ale w duchu nadal czuła się lękliwą jak dawniej pięt-
nastolatką. Myśl o ewentualnych reakcjach rodziny przypra-
wiała ją o śmiertelne męki. Wyobrażała sobie dezaprobatę
ojca, zdziwienie i zgrozę Vi i troskę Yirginii. A potem py-
tania.
Ale kto to jest? Gdzie go poznałaś? Mieszkacie razem?
Przy Ovington Street? Czemu dowiadujemy się dopiero te-
raz? Co on robi? Jak się nazywa?
I Edie. Lady Cheriton przewraca się w grobie.
Nie to, żeby nie zrozumieli. Nie są ograniczeni, nie są
hipokrytami. I wszyscy kochają Aleksę tylko ona nie mo-
że znieść myśli, że kogoś z nich zmartwi.
Upiła łyk herbaty.
Nie jesteś już małą dziewczynką powiedział Noel.
Wiem, że nie jestem. Jestem dorosła. Wolałabym nie
być.
Wstydzisz się naszego grzesznego związku?
Niczego się nie wstydzę. Chodzi o... rodzinę. Nie chcę
ich ranić.
Kochanie, będą się czuć o wiele bardziej dotknięci, je-
śli dowiedzą się o nas, zanim zdecydujesz się im powie-
dzieć.
Alexa wiedziała, że ma rację.
Ale jak mogliby się dowiedzieć? spytała.
To jest Londyn. Wszyscy plotkują. Dziwię się, że nic
jeszcze nie doszło do twojego ojca. Posłuchaj mojej rady
i zbierz się na odwagę. Dał jej pusty kubek i szybkiego
całusa w policzek. Sięgnąwszy po szlafrok, przerzucił nogi
Przez krawędź łóżka. A potem napisz, proszę cię, do pani
777

Stęchłoń, czy jak tam ona się nazywa, że chętnie przyje-
dziesz na bal i że przywieziesz ze sobą Czarodziejskiego
Księcia.
Alexa uśmiechnęła się mimo woli.
Pojechałbyś?
Zapewne nie. Tańce plemienne nie są w moim stylu.
To mówiąc wyszedł do łazienki. Niemal natychmiast
Aleksę dobiegł szmer prysznicu.
No więc o co tyle hałasu? Alexa podniosła ponownie za-
proszenie i zmarszczyła brwi. Lepiej żeby cię nie było, po-
wiedziała do niego. Przez ciebie mam sporo kłopotów.

14


m
Poniedziałek, dwudziesty drugi
Tego sierpnia cała wyspa kipiała od niespotykanej fali
upałów. Już poranki były gorące, a w ciągu dnia temperatura
rosła do nieznośnej wysokości, zmuszając wszystkich roz-
sądnych do chowania się na popołudnia w domach, by po-
kładać się bez tchu na łóżku lub zasnąć na jakiejś ocienionej
werandzie. Stare miasteczko na wzgórzach w czasie sjesty
drzemało ciche za opuszczonymi roletami. Ulice były puste,
sklepy pozamykane.
W porcie jednak było inaczej. Za wielu ludzi się tam krę-
ciło, zbyt wiele wydawano pieniędzy, by pielęgnować ten sza-
cowny zwyczaj. Turyści nie chcieli słyszeć o sjestach. Nie
chcieli tracić na sen ani chwili ze swych kosztownych waka-
cji. No i przybysze nie mieli dokąd pójść na odpoczynek.
Przysiadali więc tłumnie, czerwoni i zdyszani, w kawiarniach
na wolnym powietrzu lub błądzili bez celu po klimatyzowa-
nych galeriach z upominkami. Plażę pokrywały palmy para-
soli i półnagie, uwędzone ciała, a przystań wypełniały wszel-
kiego rodzaju łodzie i jachty. Tylko ludzie na łodziach wy-
dawali się wiedzieć, co dla nich dobre. Zwykle kipiące ruch-
liwością jachty i statki kołysały się leniwie na fali w oleistej
118

wodzie, a na pokładach w cieniu płóciennych daszków bez-
władne ciała barwy mahoniu leżały niczym już martwe.
Pandora zbudziła się późno. Przez całą noc wierciła się
i przewracała z boku na bok, aż wreszcie o czwartej nad
ranem zażyła tabletkę nasenną i zapadła w ciężki, pełen
snów sen. Spałaby nadal, ale przeszkodziła jej szczękająca
garnkami w kuchni Serafina. Szczękanie zburzyło sen,
a Pandora po chwili otwarła z wolna oczy.
Śnił jej się deszcz, brunatne rzeki, chłodne, wilgotne za-
pachy i głos wiatru. Głębokie jeziora i mroczne wzgórza
o błotnistych ścieżkach na pokryte śniegiem szczyty. Naj-
ważniejszy jednak był deszcz. Nie deszcz padający prosto,
ulewnie, tropikalnie jak tu, lecz lekko jak mokra mgła. Nad-
chodził w chmurach, zdradliwy jak dym...
Poruszyła się. Obrazy zatarły się, zniknęły. Dlaczego śni
jej się Szkocja? Dlaczego po tylu latach te dawne zimne
wspomnienia wracają, by szarpać ją za rękaw? Może to te
upały bezlitosnego sierpnia, dzień po dniu nieustanne słońce,
kurz i susza, ostre, czarne cienie od księżyca. Człowiek
tęskni za tą delikatną, wonną mgłą.
Odwróciła głowę na poduszce i za przeszklonymi drzwia-
mi, otwartymi przez całą noc, zobaczyła balustradę tarasu,
jaskrawe barwy pelargonii, niebo. Błękitne, bezchmurne, już
stężałe od żaru.
Oparła się na łokciu i sięgnęła przez szerokie, puste łóżko
do stolika przy nim i zegarka. Dziewiąta. Z kuchni nadal ha-
łas. Bulgot zmywarki do naczyń. Serafina daje znać o swej
obecności. A skoro ona tu jest, to Mario jej mąż i ogrod-
nik Pandory na pewno grzebie swoją archaiczną motyką
w ogrodzie. Co wykluczało jakąkolwiek możliwość wczesnej
kąpieli nago. Mario i Serafina mieszkali w starym miasteczku
i przyjeżdżali co rano do pracy na motorowerze Mario, ry-
czącym z całej mocy podczas drogi w górę. Swą hałaśliwą
prymitywną machiną Mario wiózł żonę, która siedziała za nim
z obiema nogami skromnie na jedną stronę, obejmując go
w pasie swymi silnymi, opalonymi ramionami. Co dziwne,
łoskot obwieszczający ich przybycie nie zbudził Pandory, ale
z drugiej strony tabletki działały bardzo skutecznie.
119

Było zbyt gorąco na to, żeby dalej leżeć w tej zmiętej,
skłębionej pościeli. Pandora tkwiła w niej już wystarczające
długo. Odrzuciła cienkie prześcieradło, naga przebyła bosoi
rozległą przestrzeń marmurowej posadzki i weszła do swojej!
sypialni. Odnalazła bikini nie więcej niż dwa kawałki!
chusteczki z węzełkami włożyła je na siebie, a poteml
przeszła z powrotem przez sypialnię, na taras i w dół schod-|
karni, które wiodły do basenu.
Zanurzyła się. Woda była chłodna, ale nie na tyle, by na-l
prawdę orzeźwić. Zaczęła pływać. Wspomniała wejście do J
jeziora w Croy i wyskakiwanie z wielkim wrzaskiem z po-1
wodu zimnych igieł we wszystkich porach obolałego ciała;!
był to ziąb zapierający dech w piersi. Jak mogła pływać!
w wodzie, która była niemal śniegiem? Jak ona, Archie i ca- j
ła reszta mogli się oddawać takim masochistycznym przy-1
jemnościom? Ale jakaż to były zabawa. A potem wychodzi- J
ło się i ociekając wodą wkładało się ciepły sweter, rozpalało l
ogień na kamienistym brzegu jeziora i piekło w ognisku naj-
lepsze na świecie pstrągi. Nigdy potem pstrągi nie smako-
wały tak wyśmienicie jak podczas tych zaimprowizowanych |
posiłków przy ognisku.
Pływała dalej. Tam i z powrotem, w tę i wewtę po długim l
basenie. Znów Szkocja. Teraz nie sen, lecz świadome wspo-
mnienia. I cóż stąd? Niech nadchodzą. Niech ją wiodą od
jeziora w dół torfiastą dróżką wzdłuż strumienia, który spa-1
dał ze wzgórza tworząc po drodze małe stawki, by wreszcie
połączyć się z Croy. Torfiastą woda, brunatna i pienista jak
piwo przelewa się przez skały i spada z pluskiem do głębo-
kich sadzawek z pstrągami kryjącymi się w ocienionych
miejscach. W ciągu wieków strumień wyżłobił sobie małą
dolinkę? której brzegi zieleniły się, osłonięte przed wiatrami
z północy, jasne od dzikich kwiatów. Rosły tam naparstnice,
astry, urocze zielone paprocie i wysokie liliowe osty. Jedno
miejsce było szczególne. Nazywano je Corrie i urządzano
tam wiosenne i zimowe pikniki, gdy północne wiatry były
zbyt zimne na rozpalanie ognisk nad jeziorem.
Corrie. Nie pozwoliła wspomnieniom tam przysiąść, lecz
popędziła je dalej. Dróżka stała się bardziej stroma, wiła się
między wielkimi skałami z granitu starszego niż czas. Ostat-
120

ni zakręt i oto daleko przed nami dolina w słońcu, cienie
chmur płyną po niej, całe jej sielskie piękno jak na dłoni.
Croy wije się lśniącą nitką, za drzewami widać jej dwa łu-
kowate mosty; z tej odległości wioska wygląda jak klocki
na dywanie w pokoju dziecinnym.
Chwila na kontemplację, a potem w dalszą drogę. Ścieżka
obniża się. W perspektywie płot chroniący przed zwierzyną
i wysoka brama. Widać teraz pierwsze drzewa. Szkockie
sosny, za nimi zieleń buków. Potem dom Gordona Gillocka,
pranie pani Gillock powiewa na sznurze, sfora zaalarmowa-
nych psów myśliwskich wybucha kakofonią wściekłego
szczekania.
Dom już blisko. Teraz trakt właściwej, żwirowanej drogi,
która biegnie wśród zabudowań gospodarczych, budynków
z kamienia, stodół i obór. Woń bydła i nawozu. Następna
brama i przejście obok domu z wesołym ogródkiem i ka-
miennym murem oplecionym różą jerychońską. Ogrodzenie
dla bydła. Podjazd obsadzony rododendronami.
Croy.
Dość. Pandora zapędziła swoje kapryśne wspomnienia
z powrotem do szeregu jak nadgorliwe dzieci. Nie chciała
iść dalej. Dość folgowania sobie. Dość Szkocji. Po raz ostat-
ni przepłynęła basen wzdłuż i po płytkich stopniach wyszła
na brzeg. Kamienie pod jej bosymi stopami były już gorące.
Ociekając wodą wróciła do domu. W łazience wzięła prysz-
nic, umyła włosy, włożyła świeżą sukienkę, luźną i bez rę-
kawów, najbardziej przewiewny strój, jaki miała. Opuściła
łazienkę i przeciąwszy przedpokój weszła do kuchni.
Serafina.
Serafina odwróciła się znad zlewu, przy którym pilnie czyś-
ciła wiaderko omułków. Była niską, przysadkowatą kobietą
o ciemnej cerze, krzepkich gołych nogach wciśniętych w es-
padryle i ciemnych włosach zaplecionych na karku. Ubierała
się na czarno, bo była w nieustającej żałobie. Ledwie zakoń-
czyła jedną po dziadku, babce lub dalekim krewnym, a już
następny z jej rodu rozstawał się ze światem i Serafina wra-
cała do żałoby. Czarne suknie wyglądały dokładnie tak samo,
ale^jakby dla podkreślenia ich posępności jej fartuszki i far-
były niezmiennie jaskrawe i bajecznie wzorzyste./-
727

Serafina była związana z Casa Rosa. Poprzednio praco-
wała przez piętnaście lat u angielskiej pary, która zbudowała
tę willę. Kiedy przed dwoma laty wskutek niepewnego zdro-
wia i nacisków rodziny niechętnie wrócili do Anglii, poszu-
kująca jakiegoś lokum Pandora kupiła od nich tę posiadłość.
Zrobiwszy to stwierdziła, że przejęła w spadku Serafinę
i Mario. Początkowo Serafina nie była pewna, czy chce
pracować u Pandory, a Pandora miała zastrzeżenia do Se-
rafiny. Nie była ona zbyt atrakcyjna i często miewała hu-
mory. Zdecydowały się jednak na miesiąc próby, a miesiąc
wydłużył się do trzech, potem do roku i sprawa w dogodny
sposób ułożyła się sama bez potrzeby uzgadniania czegokol-
wiek.
Seńora. Buenos dias. Pani wstała.
Po piętnastu latach u poprzednich pracodawców Serafina
mówiła dość dobrze po angielsku. Pandora była wdzięczna
za tę łaskawość losu. Mówiła biegle po francusku, ale hisz-
pański był dla niej zamkniętą księgą. Mówiło się, że jest
łatwy ze względu na szkolną łacinę, ale wykształcenie Pan-
dory nie obejmowało łaciny, a ona nie zamierzała uczyć się
teraz języka.
Jest jakieś śniadanie?
Na stole. Ja przynoszę kawę.
Stół znajdował się na tarasie, górującym nad podjazdem.
Był tu cień i panował chłód od wiatru znad morza. Prze-
chodząc przez salon, Pandora spostrzegła książkę na stoliku
do kawy. Był to wielki, drogi tom, przysłany jej na urodziny
prezent od Archie'ego. Kolodziejstwo szkockie. Wiedziała,
czemu jej to przysłał. Nigdy nie przestał wabić jej w swój
prosty i łatwy do rozszyfrowania sposób do powrotu do do-
mu. Dlatego nawet nie otwarła książki. Teraz jednak przy-
stanęła zaintrygowana. Kołodziejst\vo szkockie. Znowu Szko-
cja. Czy ten dzień jest skazany na nostalgię? Uśmiechnęła
się do siebie, do tej słabości, która ją nagle opadła. Czemu
nie? Schyliła się, wzięła książkę i zabrała na taras. Obierając
pomarańczę, położyła tom na stole i otwarła.
Była to rzeczywiście książka na stolik do kawy, przezna-
czona do oglądania. Rysunki piórkiem, piękne mapy i prosty
tekst. Kolorowe zdjęcia wyskakiwały z każdej strony.
722

Srebrne piaski Morar. Ben Yorlich. Wodospady Dochart.
Stare nazwy brzmiały przyjemnie, jak turkot bębenków.
Zaczęła jeść pomarańczę. Sok kapał na stronice, a ona
ścierała go niedbale, zostawiając plamy. Serafina przyniosła
kawę, ale Pandora nie podniosła głowy, cała pochłonięta lek-
turą.
Tu rzeka po długiej i spokojnej podróży wybucha nagle
wściekłą furią, spadając gwałtownymi kataraktami białej
piany szerokim, skalistym korytem, dostarczając niezapom-
nianego widoku szalejących wód. Bieg nurtu przerywają po-
rośnięte drzewami wysepki, z których jedna była miejscem
spoczynku zmarłych z rodu MacNab; baldachim wspaniałych
drzew przydaje otoczeniu niezwykłego uroku.
Nalała sobie kawy, odwróciła stronę i czytała dalej.
Kołodziejstwo szkockie zajęło ją na cały dzień. Przeniosła
książkę od śniadania na szezlong nad basenem, a po lunchu
zabrała ją z sobą do łóżka. Do podwieczorku przeczytała
całą. Zamknąwszy tom, rzuciła go na podłogę.
Było teraz chłodniej, ale upał i tak jej dziś nie dokuczał.
Wstała z łóżka i poszła jeszcze raz popływać, potem włożyła
białe bawełniane spodnie i błękitno-białą bluzkę. Uczesała
się, wyszminkowała usta, wyjęła kolczyki i złotą bransolet-
kę. Białe sandały. Spryskała się perfumami. Buteleczka już
się kończyła. Musi kupić nową. Perspektywa zakupu tego
drobnego luksusu napełniła ją uczuciem przyjemności.
Pożegnała się z Serafina i wyszła przed dom, a potem
schodami w dół do stojącego w garażu samochodu. Wsiadła
do auta i zjechała krętą drogą ze wzgórza na szeroką szosę
wiodącą do portu. Zaparkowała auto przed pocztą i weszła
do środka po listy. Włożyła je do swego kosza na rzemy-
kach, a potem zostawiwszy samochód poszła powoli nadal
zatłoczonymi ulicami, przystając przed wystawami, by obej-
rzeć sukienkę, ocenić jakiś wspaniały koronkowy szal. We-
szła do perfumerii i kupiła flakonik Poison, potem wędro-
wała dalej w stronę morza. Dotarła w końcu do rozległego,
otoczonego palmami bulwaru, który biegł wzdłuż plaży. Pod
koniec dnia plaża wydawała się równie tłoczna jak zazwy-
723

czaj, ludzie tłumnie leżeli na piasku i nadal jeszcze pływali.
W oddali surfingowe żagle chwytały wieczorny wiatr, sunąc
po wodzie jak ptasie skrzydła.
Usiadła w kawiarence, której kilka pustych stolików stało
na chodniku. Przyszedł kelner, zamówiła kawę i koniak. Po-
tem, oparta na niewygodnym metalowym krześle, przesunęła
okulary słoneczne na wierzch głowy, sięgnęła do koszyka
i wyjęła listy. Jeden z Paryża. Jeden od prawnika w Nowym
Jorku. Pocztówka z Wenecji. Odwróciła ją. Emily Richter,
nadal w Cipriani. Wielka sztywna biała koperta, adresowana
do Croy i przeadresowana pismem Archie'ego. Otwarła ją
i z niedowierzaniem, a potem z pewnym rozbawieniem czy-
tała zaproszenie od Yereny Steynton.
W domu
Dla Kąty
Nadzwyczajne. Jak gdyby dotarło do niej wezwanie z in-
nej epoki, z innego świata. A mimo to ze świata, który
wskutek dziwnego zbiegu okoliczności, miłego lub nie, za-
mieszkiwała przez cały dzień. Poczuła się niepewnie. Czy
to jakiś omen? Czy ma się tym przejąć? A jeśli to omen, to
czy ona w ogóle wierzy w omeny?
W domu dla Kąty. Pamiętała inne zaproszenia, "sztywnia-
ki", jak ona i Archie je nazywali, wystawione na kominku
biblioteki w Croy. Zaproszenia na garden party, mecze kry-
kieta, tańce. Zwłaszcza na tańce. We wrześniu był tydzień,
w czasie którego prawie się nie spało, zadowalając się chwi-
lami ukradkowej drzemki na tylnym siedzeniu auta lub na
słońcu, gdy inni grali w tenisa. Pamiętała garderobę pełną
sukni bafowych i siebie, jak skarży się ciągle matce, że nie
ma w czym chodzić. Wszyscy już widzieli jej zimnobłękitną
atłasową, bo nosiła ją już na Północnych Spotkaniach, a po-
za tym pewien człowiek wylał na nią szampana i plama nie
chce zejść. A różowa? Oderwał się rąbek i ramiączko się
poluzowało. Na co matka, najbardziej oddana i cierpliwa
z kobiet, zamiast poradzić Pandorze nitkę z igłą i naprawę
różowej sukni, pakowała córkę do auta i jechały do Relkirk
lub Edynburga, by cierpieć tam męki kaprysów Pandory,
124

wlec się od sklepu do sklepu, dopóki nie zostanie wreszcie
upolowana najpiękniejsza i nieuchronnie najdroższa
spośród sukien.
Ależ psuto Pandorę, jakże ją uwielbiano, jak hołubiono.
A w zamian...
Odłożyła blankiet i spojrzała na morze. Kelner przyniósł
kawę i brandy na małej tacce. Podziękowała i zapłaciła. Pi-
jąc gorzką, czarną, gorącą kawę Pandora obserwowała żagle
windsurfingu i powolny strumień przechodniów. Z nieba
zsuwał się wieczór i może nabrało barwy płynnego złota.
Nie wróciła. Własna decyzja. Niczyja inna. Nie ścigali jej,
ale zawsze byli w kontakcie. Ciągle listy, zawsze pełne mi-
łości. Po śmierci rodziców przypuszczała, że listy ustaną,
ale nie ustały, bo wkroczył Arenie. Szczegółowe opisy po-
lowań, wieści od jego dzieci, wiejskie plotki. Zawsze to sa-
mo zakończenie. "Brak nam ciebie. Może przyjedziesz na
parę dni? Tak dawno cię nie widzieliśmy".
Z przystani wypłynął jacht, cicho pracując silnikiem, do-
póki nie oddalił się od plaży na tyle, by wypełnić żagle wia-
trem. Leniwie obserwowała jego drogę. Widziała go, ale jej
wewnętrzne oko wypełniały obrazy Croy. Jej myśli raz jesz-
cze wybiegły w przód i tym razem nie powściągnęła ich,
lecz pozwoliła im biec. Do domu. Schodami do frontowych
drzwi. Drzwi stoją otworem. Nic jej nie zatrzymuje. Może
wejść...
Ostrym ruchem odstawiła filiżankę. O co chodzi? Prze-
szłość jest zawsze złota, bo pamięta się tylko dobre chwile.
A ciemna strona wspomnień? Zdarzenia, które lepiej zosta-
wić tam, gdzie są, zamknąć jak smutne pamiątki w kufrze,
zatrzasnąć wieko, przekręcić klucz w zamku. Poza tym prze-
szłość to ludzie, nie miejsca. Miejsca bez ludzi są jak dwor-
ce bez pociągów. Mam trzydzieści dziewięć lat. Nostalgia
pozbawia teraźniejszość energii, a ja jestem za stara na nos-
talgię.
Sięgnęła po brandy. W tym momencie jakiś cień między
mą a słońcem położył się na stoliku. Zaskoczona, uniosła
wzrok ku twarzy mężczyzny, który stał obok niej. Ukłonił
się lekko.
Pandora.
725

Och, Carlos! Czemu się tak podkradasz?
Byłem w Casa Rosa, ale nie zastałem nikogo. Jak wi-
dzisz, ty nie odwiedzasz mnie, więc ja muszę odwiedzać
ciebie.
Tak mi przykro.
Poszedłem więc do portu. Pomyślałem sobie, że gdzieś
tu cię znajdę.'
Byłam na zakupach.
Mogę się przysiąść?
Oczywiście.
Przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw niej. Był wy-
soki, w wieku około czterdziestu pięciu lat, odświętnie ubra-
ny w koszulę, krawat i lekką marynarkę. Miał ciemne włosy
i oczy i nawet w ten duszny wieczór wyglądał chłodno
i rześko. Mówił nienaganną angielszczyzną, a wyglądał, jak
zawsze uważała Pandora, niczym Francuz. W istocie zaś był
Hiszpanem.
Był też niezmiernie atrakcyjny. Uśmiechnęła się. Powie-
działa:
Zamówię ci brandy.
15
Środa, dwudziesty czwarty
Yirginia Aird otwarła sobie plecami wahadłowe drzwi
u Harroda i wyszła na ulicę. W sklepie upał i rejwach stał
się nie do zniesienia. Na zewnątrz było niewiele lepiej.
Dzień był wilgotny, powietrze ciężkie od spalin, a ludzki
tłum przyprawiał o klaustrofobię. Na Brompton Road był
spory ruch, a chodniki pokrywała powolna rzeka ludzi. Yir-
ginia zapomniała już, że miejskie ulice mogą pomieścić tyle
ludzi. Należało przypuszczać, że niektórzy z nich to londyń-
czycy zaprzątnięci swoimi codziennymi sprawami, ale ogól-
ne wrażenie mówiło, że jest to jakaś powszechna imigracja
ze wszystkich stron świata. Turyści i przybysze. Przybyszów
726

mnogość ponad wszelkie wyobrażenie. Szli wysocy jasno-
włosi studenci z plecakami. Całe rodziny Włochów lub mo-
że Hiszpanów, dwie Hinduski w jasnych sari. I oczywiście
Amerykanie. Moi rodacy, pomyślała sarkastycznie Yirginia.
Można ich było od razu rozpoznać po strojach i obfitości
sprzętu fotograficznego, jakim byli obwieszeni. Pewien olb-
rzym miał nawet na głowie kapelusz cowboyski.
Było wpół do piątej po południu., Robiła zakupy przez
cały dzień i teraz dźwigała łupy, reklamówki i pakunki.
Piekły ją stopy. Stała jednak nadal, bo nie zdecydowała jesz-
cze, co będzie robić dalej.
Istniały dwie ewentualności.
Albo wróci natychmiast, pierwszym środkiem transportu,
jaki się nawinie, do Cadgwith Mews, gdzie bardzo wygodnie
mieszkała u swej przyjaciółki Felicity Crowe. Otrzymała
klucze, więc nawet gdy w domu nie było nikogo Felicity
na zakupach lub ze swym jamnikiem na spacerze po ogro-
dach Yirginia mogła się dostać do środka, zrzucić buty,
zrobić sobie herbatę i nieprzytomna z wyczerpania paść na
łóżko. Perspektywa takiego przebiegu wydarzeń była ogrom-
nie kusząca.
Albo też pojedzie na Ovington Street i zaryzykuje odwie-
dzenie Aleksy. To jest rzecz, którą powinna zrobić. Alexa
nie ciążyła wprawdzie jej sumieniu, ale nie było mowy
o powrocie do Szkocji bez kontaktu z pasierbicą. Usiłowała
już to zrobić, dzwoniąc poprzedniego wieczoru od Felicity,
ale nikt nie odpowiadał i Yirginia odłożyła słuchawkę u-
znawszy, że przynajmniej raz Alexa wybrała się na jakąś
bibkę. Dzwoniła też dziś rano, w porze obiadowej, a potem
od fryzjera, gotując się pod suszarką. Nadal nikogo. Czyżby
Alexa opuściła Londyn?
W tym momencie patrzący w przeciwną stronę mały Ja-
pończyk wpadł na nią i jedna z jej paczek poleciała na zie-
mię. Przepraszał ją bardzo na swój grzeczny japoński spo-
sób, podniósł pakunek, otrzepał z kurzu, zwrócił, ukłonił się,
uśmiechnął, uchylił kapelusza i poszedł w swoją stronę.
Dość. Podjechała taksówka, ktoś wysiadł i nim ktoś inny
zdążył ją zająć, zrobiła to Yirginia.
Dokąd, skarbie?
727

l
Zdecydowała się.
Ovington Street. Jeśli Aleksy nie ma w domu, wró-
ci tą samą taksówką do Felicity. Podjąwszy tę drobną de-
cyzję, poczuła się lepiej. Otwarła okno, rozsiadła się wygod-
nie, zastanawiała się nad zdjęciem butów.
Podróż była krótka. Gdy taksówka skręciła w Ovington
Street, Yirginia pochyliła się do przodu wypatrując auta Ale-
ksy. Jeśli ono jest, to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa
także Alexa jest w domu. Było biała furgonetka z czer-
wonym pasem stała na jezdni przed błękitnymi drzwiami.
Co za ulga. Poprosiła kierowcę, który zatrzymał się na środ-
ku ulicy:
Mógłby pan chwilę poczekać? Sprawdzę tylko, czy
ktoś jest.
W porządku, skarbie.
Zebrała zakupy i wygramoliła się z auta, weszła po scho-
dach i nacisnęła dzwonek. Usłyszała szczekanie Larry'ego
i uspokajający go głos Aleksy. Zostawiła paczki na schodach
i otwarłszy torebkę wróciła zapłacić kierowcy.
Alexa była w kuchni, radząc sobie dzielnie z pozostałoś-
ciami po swej codziennej pracy przywiezionymi z powrotem
z Chiswick w bagażniku furgonetki. Rondle, plastikowe po-
jemniki, drewniane misy na sałatę, noże, trzepaczka do jajek
i karton po winie pełen brudnych szklanek. Gdy wszystko
będzie już czyste, wysuszone i ustawione, ona pójdzie na
górę, zdejmie wyplamioną bawełnianą spódnicę i bluzkę,
weźmie prysznic, a potem włoży zupełnie świeży zestaw
strojów. Potem zrobi sobie herbatę... lapsang suczong z plas-
terkiem cytryny... weźmie Larry'ego na małą przechadzkę,
a potem zacznie myśleć o kolacji. Wracając z Chiswick
wpadła do sklepu rybnego i kupiła tęczowego pstrąga, przy-
smak Noela. Usmaży rybę z migdałami. I może...
Zobaczyła taksówkę, która nadjeżdżała powoli ulicą.
Stojąc przy zlewie, miała ograniczoną widoczność. Tak-
sówka zatrzymała się. Kobiecy głos. Stuk wysokich obca-
sów po chodniku. Płucząc pod kranem kieliszek do wina.
Alexa czekała nasłuchując. Potem rozległ się dzwonek u jej
drzwi.
128

Larry, który nie znosił dzwonka, zaczął gwałtownie szcze-
kać. Alexa zaś, tak zajęta i zapracowana, niechętnie przyję-
ła zakłócenie jej krzątaniny i była podobnie niezadowolo-
na. "Och, cicho, ty głupku". Odstawiła kieliszek, zdjęła far-
tuch i poszła na górę sprawdzić, kto przyszedł. Miała na-
dzieję, że to nic ważnego. Otwarła drzwi stercie wyglądają-
cych na kosztowne pakunków. Taksówka zawróciła i odje-
chała. I...
Otwarła usta ze zdumienia. Jej macocha. Wystrojona na
Londyn, ale mimo to od razu rozpoznawalna. Miała na sobie
czarną sukienkę, szkarłatny żakiet i skórzane lakierki, a jej
włosy, świeżo po wizycie u ekskluzywnego z pewnością
eksperta, reprezentowały jakiś nowy styl, zaczesane do tyłu
i związane ogromną kokardą z czarnego aksamitu.
Jej macocha. O wspaniałej prezencji, ale nie zapowiedzia-
na i zupełnie nie oczekiwana. Konsekwencje tego faktu po-
zostawiły w głowie Aleksy tylko jedną myśl.
Noel.
Yirginia.
No, nie umieraj z wrażenia. Zatrzymałam taksówkę,
bo obawiałam się, że cię nie ma. Ucałowała Aleksę.
Robiłam zakupy wyjaśniła niepotrzebnie i pochyliła
się, by podnieść pakunki. Alexa z wysiłkiem zebrała się
w garść i zaczęła pomagać.
Nie wiedziałam nawet, że jesteś w Londynie.
Tylko na dzień lub dwa. Rzuciły wszystko na stół
w hallu. I nie pytaj mnie, czemu nie dzwoniłam, bo wy-
dzwaniam bez przerwy. Myślałam już, że wyjechałaś.
Nie. Alexa zamknęła drzwi. My... ja wczoraj
byłam na kolacji, a dziś cały dzień pracowałam. Właśnie
zmywam. Dlatego tak okropnie wyglądam.
Wyglądasz wspaniale. Yirginia przyglądała się jej.
Schudłaś?
Nie wiem. Nigdy się nie ważę.
Jak poszło przy pracy?
O, lunch na dziewięćdziesiąte urodziny jakiegoś sta-
ruszka. W Chiswick. Uroczy dom, tuż nad rzeką. Dwadzieś-
cia osób gości, sami krewni. Dwoje prawnuczków.
~~ Co im podałaś?

5 W,
729


Zimnego łososia i szampana. To zamówili. I tort uro-
dzinowy. Ale dlaczego nie dałaś znać, że przyjeżdżasz?
Och, nie wiem. Przyjechałam tak sobie, dla kaprysu.
Po prostu poczułam, że muszę się przewietrzyć dzień lub
dwa. Dziś cały czas jestem na zakupach.
To widać. Podoba mi się twoje uczesanie. Pewnie jes-
teś zmęczona. Wejdź dalej i daj odpocząć nogom.
To wszystko, czego mi trzeba. Zdejmując żakiet
Yirginia weszła do pokoju, rzuciła żakiet byle gdzie, pode-
szła do największego fotela, zapadła weń, zsunęła buty i po-
łożyła stopy na podnóżku. Bosko.
Alexa stała i patrzyła na nią. Jak długo zamierza tu zo-
stać? Po co?
Dlaczego nie zamieszkałaś u mnie? Dzięki Bogu,
że nie zamieszkała, ale trzeba było zadać to oczywiste py-
tanie.
Wprosiłabym się oczywiście, ale obiecałam Felicity
Crowe, że jak tylko przyjadę do Londynu, zamieszkam
u niej. Wiesz, to moja przyjaciółka od dzieciństwa. Byłaby
moją druhną, gdybym miała druhny. Rzadko się widujemy,
ale jeśli już, to gadamy i chichoczemy bez ustanku.
A więc z tym w porządku.
Gdzie ona mieszka?
W uroczym domku w Cadgwith Mews. Ale muszę po-
wiedzieć, że nie jest tak piękny jak ten.
Chciałabyś może... herbaty?
Nie, nie rób sobie kłopotu. Wystarczy coś zimnego.
Mam puszkę coli w lodówce.
Świetnie.
Ja... zaraz przyniosę.
Zostawiła Yirginię i zeszła do kuchni. Otwarła lodówkę
i wyjęła puszkę coli. Yirginia przyjechała i trzeba być chłod-
ną i rzeczową. Chłód i rzeczowość to niezbyt mocne punkty
Aleksy. Tu na dole ślady obecności Noela były skąpe. Wi-
siała tu jego marynarka i wełniana czapka. W salonie leżał
"Financial Times". To wszystko. Na górze jednak było ina-
czej. Jego rzeczy leżały wszędzie, a łóżko w ewidentny spo-
sób było pościelone dla dwóch osób. Próby ukrycia tego nie
mają sensu. Jeśli Yirginia pójdzie na górę...
130

Była w zupełnej rozterce. Z jednej strony może to naj-
lepszy sposób załatwienia sprawy. Nie planowała niczego,
a stało się, i oto Yirginia tu jest. Poza tym Yirginia jest
młoda i ściśle biorąc nie jest krewną. Można mieć nadzieję,
że zrozumie, a może nawet zaaprobuje. W końcu miała całą
masę mężczyzn, nim wyszła za tatusia. Mogłaby przemówić
za Aleksą, to najlepsza osoba do przekazania wieści, że nie-
śmiała i wstydliwa Alexa nie tylko znalazła sobie mężczyz-
nę, ale przyjęła go do swego serca i swego domu i otwarcie
z nim żyje.
Z drugiej strony, jeśli to zrobi, to sekret zniknie i będą
chcieli, żeby się z nimi dzielić Noelem. Żeby o nim mówić
i żeby umożliwiać im kontakt z nim. Wyobrażała sobie ojca,
jak przyjeżdża do Londynu i dzwoni. "Wezmę was do Cla-
ridge'a na kolację". Na samą myśl o tym ugięły się pod nią
kolana, ale wiedziała, że ostatecznie potrafiłaby sprostać ta-
kiej sytuacji. Nie wiadomo tylko, jak zareagowałby Noel.
Czy poczuje się w jakiś sposób naciskany? Byłoby to fatal-
ne, bo po trzech miesiącach życia z nim, poznawszy kap-
ryśne strony charakteru innego człowieka, Alexa wiedziała,
że jest to właśnie ta rzecz, jakiej Noel nie znosi.
Straciwszy całkowicie głowę, Alexa uczyniła ogromny
wysiłek odzyskania rozsądku. Nic tu nie można poradzić,
powiedziała sobie głosem Edie. Niech się po prostu dzieje,
co się ma dziać. Wspomnienie Edie dodało jej nieco otuchy.
Zamknęła drzwi lodówki, wzięła szklankę i poszła na górę.
Przepraszam, że tak długo. Yirginia paliła. Myś-
lałam, że rzuciłaś.
Rzuciłam, ale znowu zaczęłam. Nie mów ojcu.
Alexa otwarła colę, nalała i podała szklankę Yirginii.
O, cudowne. Świetne. Umierałam z pragnienia. Czemu
w tych sklepach jest tak gorąco? Czemu wszędzie tyle ludzi?
Alexa wtuliła się w róg sofy.
Turyści. Całe godziny jechałam z Chiswick. I włożyłaś
buty nieodpowiednie do zakupów. Trzeba wkładać tenisów-
ki.
Tak, wiem. Szaleństwo, prawda? Strojenie się na przy-
jazd do Londynu. To chyba nawyk.
~- Co kupiłaś?
737

Ciuszki. Zasadniczo coś na przyjęcie u Steyntonów.
Widzę, że dostałaś zaproszenie.
Jeszcze nie odpowiedziałam.
Oczywiście pojedziesz?
Ja... nie wiem... Będę wtedy dość zajęta.
Ależ musisz przyjechać. Liczymy na ciebie...
Alexa zmieniła temat:
Jaką suknię sobie kupiłaś?
. Bajeczną. Rodzaj woalu, biała, kilka warstw, wszędzie
czarne cętki. Cieniutkie ramiączka. Będę musiała się lepiej
opalić.
Gdzie ją znalazłaś?
U Caroline Charles. Pokaże ci przed wyjściem. Tylko,
Alexa, postaraj się przyjechać. To będzie wrzesień, więc
przyjdą wszyscy, będzie wielki bal.
Zobaczę. A co u taty?
W porządku. Yirginia odwróciła się, żeby zgasić
papierosa w popielniczce. Alexa czekała na rozwinięcie tego
zwięzłego stwierdzenia, ale Yirginia milczała.
A Henry?
Też świetnie.
Czy obaj są w domu?
Nie. Edmund mieszka przez ten tydzień w Edynburgu,
a Henry wziął swój śpiwór i wyniósł się do Pennyburn do
Vi. Zabrałam go na lato do Dewonu. Spędziliśmy tam trzy
tygodnie, bardzo się udały. Pierwszy raz w życiu jeździł
konno, podobały mu się zwierzęta na farmie i łowienie ryb
z moim ojcem. Znowu pauza, niezbyt pogodna, czy też
tak się tylko Aleksie wydało? Potem Yirginia mówiła dalej:
Chciałam go 'zabrać do Stanów. Nagle zatęskniłam do
Leesport i Long Island. Ale dziadkowie wybrali się w dłuż-
szą podróż, więc nie było sensu jechać.
Oczywiście. Jakieś auto ruszyło i popędziło ulicą.
A co się dzieje w domu?
Och, niewiele. Jak zwykle. W lipcu była aukcja na
rzecz kościoła, na instalację elektryczną. Było tyle pracy,
że sobie nie wyobrażasz, a zarobiliśmy raptem ze czterysta
funtów. Uważałam, że szkoda było trudu, ale Archie i pro-
boszcz wydawali się zupełnie zadowoleni. Henry wygrał
132

na loterii butelkę wina z rabarbaru. Chce ją dać Vi na uro-
dziny.
Szczęśliwa Vi. Co u niej? A Edie?
O, Edie. Z nią to dopiero problem. Nie słyszałaś?
Brzmiało to groźnie.
O czym?
Ta jej straszna kuzynka u niej mieszka. Przyjechała
w zeszłym tygodniu, a Edie już teraz ma obłęd w oczach.
Obraz Edie z obłędem w oczach wystarczył, żeby w Alek-
sie serce zamarło.
Jaka straszna kuzynka?
Virginia opowiedziała jej dość szczegółowo historię Lottie
Carstairs. Alexa była wstrząśnięta.
Pamiętam oboje Carstairsów. Byli bardzo starzy, mie-
szkali w wiejskim domu na wzgórzu po drodze z Tullo-
chard. Czasem przychodzili w niedzielę do Strathcroy na
obiad do Edie.
Właśnie.
Mieli takie małe, rozklekotane auto. Dwoje małych
staruszków na przedzie, a wielka gamoniowata córka z tyłu.
No cóż, tych dwoje małych staruszków już nie żyje,
a gamoniowata córka straciła rozum. Delikatnie mówiąc.
Alexa była oburzona.
Ale dlaczego Edie ma się nią zajmować? Edie ma do-
syć zajęć i bez takich zobowiązań.
Tak właśnie jej wszyscy mówiliśmy, ale ona nie słu-
chała. Uważa, że ta biedna dusza nie ma dokąd pójść. Tak
czy owak, w zeszłym tygodniu przywieźli ją karetką i odtąd
jest u Edie.
Ale chyba nie na zawsze? Wróci pewnie do swojego
domu?
Miejmy nadzieję.
Widziałaś ją?
Czy widziałam? Chodzi po wiosce i wszystkich zaga-
duje. I nie tylko po wiosce. Kiedyś poszłam z psami w górę
grobli, siedziałam sobie tam na brzegu, aż tu nagle po-
czułam się nieswojo, odwracam się, a tu Lottie skrada się
za mną.
Upiorne.
733

Właśnie, upiorne. Edie nie może jej upilnować. Ale
to jeszcze nic. Ona wychodzi wieczorami i błądzi po okoli-
cy. Moim zdaniem jest nieszkodliwa, ale myśl, że zagląda
przez okna, wystarczy, żeby przerazić każdego.
Jak ona wygląda?
Nie wygląda na obłąkaną. Raczej na trochę dziwną.
Bardzo blada cera, oczy jak guziki. I zawsze uśmiechnięta,
co robi ją jeszcze bardziej upiorną. Przymilna. To jest chyba
właściwe słowo. Edmund i Archie Balmerino mówią, że za-
wsze była taka. Pracowała kiedyś w Croy jako pokojówka.
Lady Balmerino nie mogła chyba znaleźć nikogo innego. Vi
mówiła, że było to w okresie ślubu Archie'ego z Isobel. Ar-
chie twierdzi, że ilekroć otwarło się drzwi, czaiła się za nimi
Lottie. A potem natłukła tyle porcelany, że lady Balmerino
ją zwolniła. Tak więc, jak widzisz, jest to w sumie pewien
problem.
Zadzwonił telefon.
Oj, a któż to pochłonięta dramatem w Strathcroy
Alexa zareagowała niezadowoleniem. Niechętnie wstała
i podeszła do biurka odebrać.
Halo?
Pani Alexa Aird?
Przy aparacie.
Pewnie mnie pani nie pamięta... Moira Bradford... by-
łam na kolacji u Thomsonów w zeszłym tygodniu i... chcia-
łabym...
Praca. Alexa usiadła, sięgnęła po notes, pióro, kalenda-
rzyk.
...gdzieś koło października, ale byłoby lepiej ustalić
wszystko już teraz...
Cztery dania, dwanaście osób. Może, zasugerowała pani
Bradford, Alexa zorientowałaby ją ogólnie w kosztach?
Alexa słuchała, odpowiadała na pytania, robiła notatki.
Wyczuła, że za jej plecami Yirginia wstaje i kieruje się do
drzwi. Obejrzała się. Gestami i ruchem warg Yirginia prze-
kazała, "ja tylko do toalety...", i zanim Alexa mogła jej po-
wiedzieć, by weszła do garderoby i nie wydrapywała się po
schodach, już jej nie było.
...oczywiście mój mąż zajmie się winem.
134

Słucham?
Powiedziałam, mój mąż zajmie się winem.
...a tak, oczywiście... przepraszam, czy ja mogłabym
do pani zadzwonić?
A czy nie możemy załatwić wszystkiego teraz? Wola-
łabym. I druga sprawa to obsługa kelnerska. Czy ma pani
kogoś, czy podaje pani sama?
Yirginia poszła na górę. Wszystko zobaczy, wyciągnie
oczywiste wnioski, domyśli się prawdy. W osobliwy sposób
Alexa poczuła zrezygnowaną ulgę. Inne uczucia nie miały
sensu, bo było za późno na przeciwdziałanie.
Odetchnęła głęboko. Powiedziała możliwie najbardziej
energicznym głosem.
Nie, nie mam nikogo. Ale proszę się nie obawiać, bez
trudu dam sobie radę sama.
Yirginia w pończochach pięła się na górę stwierdzając jak
zwykle, że jest to jeden z najmilszych domków w Londynie.
Tapety i białe ściany nadają mu świeżość, a grube dywany
i nadzwyczaj obfite zasłony czynią go przytulnym. Na pięt-
rze drzwi sypialni i łazienki były otwarte. Weszła do łazien-
ki i dostrzegła, że Alexa ma tutaj nowe zasłony, pikowany
perkal w liście i ptaki. Podziwiając je rozejrzała się wokół
w poszukiwaniu innych oznak odnowy.
Nie było ich, ale jej wzrok przykuły pewne nieoczekiwane
przedmioty, a ich możliwy sens wyparł wszystkie inne myśli
z jej głowy. W kubku stały dwie szczoteczki do zębów.
Przybory do golenia na szklanej półce, drewniana miseczka
z mydłem i pędzel do golenia. Flakonik płynu po goleniu
Antaeus od Chanela taki sam jak Edmunda. Na brze-
gu wanny leżała ogromna gąbka, a z kurka zwieszała się
kulka mydła na sznureczku. Na haczykach za drzwiami wi-
siały dwa płaszcze kąpielowe, jeden wielki, w niebiesko-bia-
łe pasy, drugi mniejszy i biały.
Zapomniała, po co zabrnęła na górę. Wyszła z łazienki
na podest. W dole panowała cisza. Rozmowa zapewne już
skończona, nie było słychać głosu Aleksy. Spojrzała na
drzwi sypialni, wyciągnęła rękę, pchnęła je i weszła. Ujrzała
Jozko z dwiema poduszkami, koszula nocna Aleksy porząd-
135

nie złożona po jednej stronie, błękitna męska piżama po
drugiej. Na stoliku przy łóżku tykał cicho budzik podróż-
ny w świńskiej skórze. To nie był budzik Aleksy. Wzrok
Yirginii omiótł pokój. Srebrne szczotki na toaletce, jedwab-
ne krawaty zwieszają się z lustra. Rząd męskich bu-
tów. Drzwi szafy, zapewne przez zapomnienie, były otwar-
te. Ujrzała rząd garniturów na wieszakach, a na komo-
dzie ułożone jedna na drugiej, nienagannie wyprasowane ko-
szule.
Skrzypnęły schody za nią. Odwróciła się. Alexa stała tam
w swym poplamionym bawełnianym stroju; wyglądała pra-
wie tak, jak zawsze wyglądała. A jednak inaczej. "Schud-
łaś?", zapytała ją przedtem Yirginia, ale teraz stwierdziła,
że to nie dieta jest odpowiedzialna za to nieokreślone pro-
mieniowanie Aleksy, jakie zauważyła już w chwili spotka-
nia.
Ich spojrzenia skrzyżowały się, spojrzenie Aleksy było
spokojne. Nie odwróciła głowy. Nie było w nim winy ani
wstydu, a Yirginia była zadowolona z Aleksy. Ma dwadzieś-
cia jeden lat. Długo to trwało, ale zdaje się, że w końcu
dorosła.
Stojąc tam, przypomniała sobie Aleksę jako dziecko; kie-
dy ją poznała, była ogromnie nieśmiała, niepewna, bała się
odezwać. Yirginia, nowa żona jej ojca, postępowała z naj-
większą ostrożnością, dobierała słów, zawsze świadoma pu-
łapek impulsywnego mówienia lub niewłaściwych posunięć.
Teraz też.
W końcu Alexa odezwała się pierwsza. Powiedziała:
Szłam ci powiedzieć, żebyś skorzystała z garderoby na
dole.
Przepraszam. Nie chciałam być wścibska.
Nie ma potrzeby. Wszystko widać.
Nie chciałaś, żebym wiedziała?
Dowiedziałabyś się i tak.
Chcesz porozmawiać?
Jeśli masz ochotę.
Yirginia wyszła z sypialni i zamknęła za sobą drzwi.
Chodźmy na dół powiedziała Alexa to ci opo-
wiem.
136

Nie byłam jeszcze siusiu. I nagle otie wybuchnęły
śmiechem.
Nazywa się Noel Keeling. Spotkałair* go na ulicy.
Przyszedł na kolację do ludzi nazwiskiem Pe*nmngton, mie-
szkają o parę domów stąd, ale pomylił daty, wiec nie
co robić.
ale przelotnie,
w jego firmie
Czy zobaczyłaś go wtedy po raz pierws^
O, nie, widzieliśmy się już wcześniej,
Na pewnym coctail party, a potem robiłam
lunch dla dyrektorów.
Co on robi?
Dział reklamy. Wenborn and Weinburg--
Ile ma lat?
może mowie
' opisać. Nig-
potem, żeby
i:
niewłaściwego
L razu, jaki jest
w nocy nie
do siebie. Wy-
potem
Trzydzieści cztery. Twarz Aleksy przybrała rozma-
rzony wyraz dziewczyny, która wreszcie ~~ ~:-
o ukochanym. On jest... och, nie potrafię j
dy nie umiałam opisywać ludzi.
Zapadła chwila ciszy. Yirginia czekała,
skłonić Aleksę do dalszej relacji, powiedziała -
A więc przyszedł na Ovington Street
dnia.
Tak. I był wyczerpany. Widać było od
zmęczony. Przyleciał właśnie z Nowego
spał i wyglądał tak kiepsko, że zaprosiłam go
piliśmy trochę, potem zrobiłam kolację. Czc?OPsY- A
zasnął na sofie.
Widać nieszczególnie go zabawiałaś.
Och, Yirginia, mówiłam ci. Był zmęczo~ony-
Przepraszam. Mów dalej.
A następnego wieczoru miał być na koi* acji u Penning-
tonów, więc wpadł najpierw na chwilę z wieJslkim bukietem
róż dla mnie. W charakterze podziękowania. /*^A parę wieczo-
rów później poszliśmy na kolację No i odftłtąd poszło jak
lawina.
Słowo "lawina" nie wydało się Yirginii od bdpowiednie dla
lwliCZnOŚCi' Powiedziała Jednak "rozumiem",
ba H weekend pojechaliśmy na jeden dzień # "a wieś. Było
0 ciePło i bezchmurnie, wzięliśmy Larry*i'y'ego i wędro-
137

waliśmy całe mile przez Downs, w powrotnej drodze zjed-
liśmy kolację, a potem poszliśmy do jego mieszkania na ka-
wę. A potem... no... było strasznie późno... i...
Spędziłaś noc z nim.
Tak.
Yirginia sięgnęła po następnego papierosa i zapaliła go.
Zgasiwszy zapalniczkę, powiedziała:
A rano nie żałowałaś?
Nie. Nie żałowałam.
Czy to był... pierwszy raz?
Tak. Ale nie musiałaś chyba o to pytać?
Och, kochanie, tak dobrze cię znam.
Było z tym trochę kłopotu. Bo nie chciałam, żeby się
sam przekonał. Nie mogłam udawać. To byłoby jak udawa-
nie, że się świetnie pływa, a potem skok do wody i się tonie.
Nie chciałam utonąć. Więc mu powiedziałam. Byłam pewna,
że uzna mnie za strasznie pensjonarską i pruderyjną.
A wiesz, co on powiedział? Powiedział, że to jest dla niego
jak jakiś naprawdę wspaniały i nieoczekiwany dar. I rano
obudził mnie otwieraniem szampana z wielkim hukiem
i strumieniem piany. Siedzieliśmy w łóżku i piliśmy. A po-
tem...
Przerwała, najwyraźniej brakło jej tchu i słów.
Dalsza lawina?
No, sama wiesz. Byliśmy ciągle razem, to znaczy
w wolnych chwilach. I po pewnym czasie stało się śmieszne,
gdy pod koniec wieczoru rozjeżdżaliśmy się w przeciwne
strony albo pożyczaliśmy sobie nawzajem szczoteczki do zę-
bów. Zaczęliśmy się więc zastanawiać. On ma bardzo przy-
jemne mieszkanie w Pembroke Gardens i ja chętnie bym
się tam przeniosła, ale nie mogłam zostawić tego domu bez
opieki, kiedy jest tu 'tyle cennych rzeczy babci Cheriton.
Z tego też powodu nie chciałam go nikomu wynajmować.
Był to pewien dylemat, ale właśnie wtedy Noel spotkał swo-
ich przyjaciół, którzy akurat się pobrali i szukali czegoś do
wynajęcia, dopóki nie znajdą stałego lokum. Odstąpił im
więc swoje mieszkanie i przeprowadził się do mnie.
Jak długo tu już jest?
Jakieś dwa miesiące.
138

A ty nie puściłaś pary z ust.
To nie to, żebym była wstydliwa albo skryta. Po prostu
wszystko to było tak niewiarygodnie cudowne, chciałam za-
chować to dla nas dwojga. To należało jakoś do czaru.
Czy on ma rodzinę?
Jego rodzice nie żyją, ale ma dwie siostry. Jedna jest
zamężna i mieszka gdzieś w Gloucestershire. Druga jest
w Londynie.
Poznałaś ją?
Nie i właściwie nie chcę. Ona jest dużo starsza od No-
ela i trochę mnie przeraża. Pracuje jako redaktor naczelny
"Yenus", strasznie wpływowa.
No więc czy ty chcesz, żebym w domu coś mówiła?
Jak uważasz.
Byłoby na pewno lepiej rozważała Yirginia po-
wiedzieć Edmundowi, zanim dowie się od innych. By-
wa często w Londynie, a sama wiesz, jak ludzie plotkują.
Zwłaszcza mężczyźni.
Noel też tak uważa. Czy mogłabyś powiedzieć tacie?
I Vi? Czy to ci sprawi kłopot?
W żadnym wypadku. Vi jest zdumiewająca. Nad wszy-
stkim przechodzi do porządku. A co do twojego ojca, to
obecnie jest mi wszystko jedno, co mu powiem.
To znaczy? Alexa zmarszczyła brwi.
Virginia wzruszyła ramionami. Ona też zmarszczyła brwi.
Kiedy to robiła, delikatne linie jej twarzy pogłębiały się i nie
wyglądała już tak młodo.
Sądzę, że ty też możesz wiedzieć. Nie żyjemy obecnie
w najlepszej harmonii. Jesteśmy poróżnieni, żadnych ostrych
słów, ale swego rodzaju zimna uprzejmość.
Ale... Alexa zapomniała o Noelu i starała się pojąć.
Nigdy jeszcze nie słyszała Virginii mówiącej o ojcu tak
chłodnym tonem, nie pamiętała nawet, by kiedykolwiek się
kłócili. Virginia uwielbiała go, zgadzała się ze wszystkim,
co zaplanował, ze wszystkimi jego propozycjami. Panowała
między nimi wyłącznie pełna miłości harmonia, widoczne
zauroczenie sobą nawzajem i gdy byli razem, zawsze sły-
chać było nawet zza zamkniętych drzwi dużo śmiechu
1 Wesołych rozmów. Wydawało się, że nigdy im nie braknie
739

tematów do rozmowy, a stabilność ich małżeństwa była jed-
nym z powodów, dla których Alexa przyjeżdżała do domu
do Balnaid, ilekroć tylko trafiał jej się urlop. Lubiła być
z nimi. Już sama myśl, że nie mogą się porozumieć, nie
rozmawiają ze sobą, nie kochają się, była nie do zniesienia.
Może już nigdy nie będą się ponownie kochać. Może się
rozwiodą... ...to niepojęte. Co się stało?
Yirginia dostrzegłszy, że cała radość spłynęła z twarzy
Aleksy, poczuła się winna i zrozumiała, że powiedziała za
dużo. Po prostu rozmawiając o Noelu zapomniała, że Alexa
jest jej pasierbicą, i pozwoliła sobie mówić o swoich prob-
lemach bez ogródek i chłodno, jak gdyby zwierzała się ja-
kiejś starej i bliskiej przyjaciółce. Rówieśnicy. Alexa jednak
nie była rówieśnicą.
No, nie bądź taka przerażona powiedziała szybko.
Nie jest znów tak źle. Po prostu Edmund nalega, żeby
wysłać Henry'ego do szkoły z internatem, a ja tego nie chcę.
Ma dopiero osiem lat i moim zdaniem jest za mały. Edmund
znał mój pogląd, ale zorganizował wszystko bez porozumienia
ze mną, i ja poczułam się bardzo dotknięta. Doszło do tego,
że nie możemy już nawet o tym rozmawiać. Nie wspomina-
my o powodach tego sporu. Oboje się zawzięliśmy i tak to
wygląda. Między innymi dlatego zabrałam Henry'ego do De-
wonu. On wie, że ma wyjechać do szkoły, i wie, że się na
siebie gniewamy. Staram się go zabawić i robić z nim wszys-
tko tak, jak robiłam dotąd. Nie przychodzi mi nawet do gło-
wy, żeby powiedzieć przy nim choć słowo przeciw Edmun-
dowi. Wiesz sama, jak on uwielbia ojca. Ale nie jest łatwo.
Biedny mały Henry.
Właśnie. Pomyślałam sobie, że dzień lub dwa z Vi
dobrze mu zrobi. Wiesz, jacy to kumple. Tak więc pod pre-
tekstem nowej sukni i wizyty u ciebie przyjechałam do Lon-
dynu na parę dni. Właściwie to nowa suknia mi niepotrzeb-
na, ale zobaczyłam ciebie i jak się sprawy mają, a więc war-
to było.
Ale musisz wrócić do Balnaid.
Tak. Może jakoś się ułoży.
Przykro mi. Ale rozumiem. Wiem, jaki potrafi być ta-
to, kiedy już coś postanowi. Jak ceglany mur. On tak pra-
140

cuje. Myślę, że to jedna z pnycz/^ljego sukcesów. Ale
kiepsko jest, kiedy się stoi po drng^1 tronie płotu i ma si<;
własny punkt widzenia. ba(
Otóż to. Myślę czasem, że był^^ardziej ludzki, gdy-
by choć raz w życiu coś sfuszerowal n:^ógłby wtedy uznać,
że można się pomylić. Ale jak dotąd a ^ nie nastąpiło.
W pełnym porozumieniu patrzyły'' ielk,| siebie z przygnębie-
niem. Potem Alexa powiedziała bez' - blkiego przekonania:
Może Henry polubi szkołę, W L Już się w niej znaj-
dzie.
'bra nas wszystkich
ibym się, gdybym
Bardzo, że będzie jej
irażam sobie ciebie
Och, bardzo bym chciała. Dla
Zwłaszcza dla dobra Henry'ego Ctf
była w błędzie. Obawiam się jedna'
nienawidził.
No a ty...? Och, Yirginia. Nie'
bez Henry'ego. e
To jest właśnie kłopot. Ja tez ^le*
Sięgnęła po następnego papierosa' iała^lexa uznała, że przy-
szedł czas na jakieś konstruktywne o , 'fłanie.
Po tym wszyst-
ciebie? Szkocką?
Napijmy się czegoś powediL cj &
kim kieliszek dobrze nam zrobi Co
Yirginia spojrzała na zegarek mn
Powinnam iść. Felicity oczekuj" j^nie z kolacją.
wiedzieć tacie, jeśli
:ić, jak ci się spo-
Jest jeszcze masa czasu. NO L jtausisz poczekać na
Noela. Powinien wkrótce nadejść- "w ; idź, proszę, skoro
iii? n nim miac.^ ia^ri,;Q ^', wpi $ , ''wiedzieć tacie, ieśli
lerd^.
już o nim wiesz. Będzie ci łatwej
poznasz Noela i będziesz mogła sW
dobał.
lat
cu-
Yirginia uśmiechnęła się. AlewrH^^wadzieścia jeden
i jest teraz kobietą o pewnym doswi"1 ^zeniu, ale nadal
downie naiwną. z
te
No dobrze. Ale nie przesadzaj^
Noel kupił kwiaty u kwiaciarki f ^iżu biura- Goździki,
groszek pachnący i mgiełkę gipsoĄzac^ie zamierzał kuP-
wać kwiatów, ale dostrzegł je prze*'1 c^c> wspomniał Alek-
sę i wrócił spojrzeć jeszcze raz KW' { z Jiarka chciała już iść
do domu i sprzedała mu dwie wujzaC ^za cenę jednej. Dwa
bukiety wyglądały efektownie.
747

Mieszkając przy Ovington Street, co wieczór wracał teraz
z biura do domu pieszo. Miał okazję rozprostować kości,
a zarazem droga nie była na tyle daleka, by go męczyć po
całodziennej pracy. Miło było skręcić u końca ulicy ze świa-
domością, że oto tu jest teraz jego dom.
Życie z Aleksą, jak stwierdził, miało wiele zalet, bo oka-
zała się ona nie tylko uroczą, uległą kochanką, ale też naj-
mniej wymagającą towarzyszką. Początkowo Noel obawiał
się, że może stać się zaborcza i zazdrosna o każdą jego
chwilę spędzoną z dala od niej. Miał już takie doświadcze-
nia, doprowadzały go one do poczucia, że ma młyński ka-
mień u szyi. Alexa jednak była inna, wspaniałomyślna i wy-
rozumiała, gdy wieczorem musiał zaprosić na kolację jakie-
goś zamorskiego gościa lub dwa razy na tydzień zagrać
w swoim klubie w sąuasha.
Wiedział, że kiedy on otwiera błękitne drzwi, ona już tam
jest, czekała na szczęk jego klucza w zamku, a teraz biegnie
z kuchni po schodach, żeby go przywitać. On odpocznie
przy drinku, weźmie prysznic, zje wspaniałą kolację, potem
obejrzy dziennik lub posłucha muzyki. A w końcu nakłoni
Aleksę do pójścia spać.
Przyspieszył kroku. Jednym susem pokonał schody, żon-
glując kwiatami, by sięgnąć do kieszeni spodni po klucz.
Dobrze naoliwione drzwi odchyliły się cicho do wewnątrz,
a on usłyszał od razu głosy zza otwartych drzwi salonu. Naj-
wyraźniej Alexa ma gościa. Niezwykłe, bo odkąd Noel
wprowadził się na Ovington Street, zdecydowanie unikała
przyjmowania kogokolwiek w domu.
...chciałabym, żebyś została na kolacji mówiła. Za-
mknął djzwi, starając się zrobić to bezszelestnie. Czy nie
możesz zadzwonić do Felicity i wytłumaczyć się jakoś?
Stół w hallu był zasłany czyimiś drogimi zakupami. Po-
stawił teczkę na podłodze.
Nie, to byłoby niegrzeczne. Jakaś kobieta. Przysta-
nął na chwilę, by sprawdzić swój wygląd, uginając kolana
przed owalnym lustrem. Przygładził włosy dłonią.
Jest smażony pstrąg z migdałami...
Wszedł przez otwarte drzwi. Alexa siedziała na sofie ty-
łem do niego, ale jej gość dojrzał go od razu i ich oczy
142

spotkały się. Miała najbardziej niezwykłe niebieskie oczy,
jakie kiedykolwiek widział, a ich jasny blask był wyzywa-
jąco zimny.
_ Cześć powiedziała.
Alexa poderwała się na nogi.
_ Noel. Nie słyszałam, że wszedłeś. Była zaróżowio-
na i wyglądała trochę nieporządnie, ale niezmiernie uroczo.
Dał jej kwiaty i przystanął, by ucałować ją w czubek głowy.
_ Za głośno mówiłaś powiedział i zwrócił się do ko-
biety, która już stała, wysoka i rewelacyjnie jasnowłosa,
w zwiewnej czarnej sukience i z ogromną czarną aksamitną
kokardą z tyłu głowy. Dzień dobry. Jestem Noe! Keeling.
Yirginia Aird. Uścisk jej dłoni był mocny, przyjaz-
ny, i jak mu się wydało, odmienny niż blask w jej świetlis-
tych oczach. Zrozumiał, że Alexa się zwierzała, i że ta uro-
cza istota jest w pełni au fait z ich sytuacją. Teraz on miał
pomóc.
I jest pani...?
Moją macochą, Noel wtrąciła szybko Alexa, co
oznaczało, że jest trochę pobudzona i towarzysko nieco
śmielsza. Właśnie przyjechała ze Szkocji na zakupy.
Wpadła do mnie znienacka. To była wspaniała niespodzian-
ka. Och, jakie piękne kwiaty. Jesteś kochany. Zanurzyła
w nich nos i wciągnęła z lubością powietrze. Czemu goź-
dziki przywodzą mi zawsze na myśl sos chlebowy?
Noel uśmiechnął się do Yirginii.
Ona zawsze myśli tylko o jednym. O jedzeniu.
Pobiegnę i wstawię je do wody. Noel, wzięłyśmy sobie
drinka.
Właśnie widzę.
Napijesz się z nami?
Tak, chętnie, ale nie trudź się, sam sobie naleję.
Dzierżąc bukiet Alexa poszła w stronę kuchni. Zostawszy
sam na sam z Yirginią, Noel zwrócił się do niej.
Proszę usiąść. Nie chciałem przeszkadzać. Usiadła,
z W(lziękiem układając swe długie nogi. Kiedy pani przy-
jechała do Londynu? Na długo?
virgirua wyjaśniła. Nagła decyzja, zaproszenie od starej
przyjaciółki. Miała głęboki głos z interesującym śladem
143

amerykańskiej wymowy. Usiłowała dodzwonić się do Alek-
sy, ale bezskutecznie. W końcu po prostu wpadła i zasko-
czyła Aleksę.
Kiedy to mówiła, Noel przygotowywał sobie drinka. Przy-
niósł go teraz do miejsca, w którym siedziała, i usadowił się
w fotelu naprzeciw niej. Ona ma, stwierdził, wyjątkowe nogi.
A kiedy pani wraca do Szkocji?
Ach, może jutro. Albo pojutrze.
Słyszałem, jak Alexa zapraszała panią do pozostania
na kolacji. Byłoby miło.
Dziękuję, ale jestem już umówiona. Będę musiała za-
raz pójść, ale Alexa życzyła sobie, żebym została, dopóki
pan nie wróci. Jej oczy są lśniące jak szafiry, nie mru-
gają. Chciała, żebym pana poznała. Jest wspaniale
bezpośrednia, nie owija spraw w bawełnę. Postanowił spros-
tać jej wyzwaniu.
Rozumiem, że Alexa wyjaśniła naszą sytuację.
Tak, owszem, mam pełny obraz.
Cieszę się. To ułatwi życie nam wszystkim.
Jakieś trudności?
W żadnym razie. Sądzę tylko, że miała kłopoty ze
swoim sumieniem.
Zawsze miała z nim kłopoty.
Martwiła się trochę swoją rodziną.
Rodzina bardzo wiele dla niej znaczy. Otrzymała dziw-
ne wychowanie. W jednych sprawach jest zupełnie dojrzała,
w innych nadal jak dziecko.
Noel zdziwił się, że to słyszy. Na pewno zdawała sobie
sprawę, że sam już to stwierdził. Powiedział:
Nie chciała nikogo zranić.
Poprosiła mnie, żebym powiedziała ojcu.
To chyba świetny pomysł. Nakłaniałem ją do tego.
Uśmiechnął się. Sądzi pani, że stanie z pejczem u na-
szych drzwi?
Nie sądzę. Yirginia sięgnęła po torebkę, wyjęła pa-
pierosa i zapaliła go złotą zapalniczką. To nie jest czło-
wiek ulegający emocjom. Myślę jednak, że powinien pan
możliwie najszybciej go poznać.
To nie ja się temu opierałem.
144

Patrzyła na niego przez chmurę dymu z papierosa.
_ Myślę, że najlepiej byłoby, gdybyście przyjechali do
Balnaid. My wszyscy będziemy wówczas przy was i Alexa
będzie miała jakieś duchowe wsparcie.
Uświadomił sobie, że jest zapraszany na pobyt tam u nich.
W tym solidnym starym edwardiańskim domu z psami,
oranżerią i polami wokół. Alexa opowiadała mu dość dużo
i z entuzjazmem o urokach Balnaid. Ogród, pikniki, mały
braciszek, babcia, stara niania. Objawiał uprzejme zaintere-
sowanie, ale niewiele więcej. Nie wydawało się, by było to
miejsce, w którym dzieje się coś zabawnego, a największy
lęk Noela to obawa, że jako gość w cudzym domu wpadnie
w pułapkę i będzie się nudził.
Teraz jednak, naprzeciw Yirginii Aird, stwierdzał, że jego
uprzedzenia wobec Balnaid robią szybkie "w tył zwrot". Ta
elegancka i subtelna kobieta o hipnotyzujących oczach i uro-
czym akcencie zza Atlantyku nie może przecież być nudna.
Wystarczająco spostrzegawcza, by zostawić człowieka z "Ti-
mesem", jeśli mu tego potrzeba, ale zarazem gospodyni
z tych, które potrafią ni stąd, ni zowąd wymyśleć jakieś no-
we, zabawne zajęcie lub zwołać grupę towarzyskich przyja-
ciół na zaimprowizowanego drinka. Jego wyobraźnia prze-
szła do innych przyjemności. Zapewne można łowić ryby.
I chodzić na polowania. Z tego akurat niewielki pożytek,
bo Noel nigdy nie strzelał. Niemniej...
To miło powiedział że mnie pani zaprasza.
Najlepiej zrobić to bardzo ostrożnie... tak jakby był ja-
kiś powód waszego przyjazdu. Zastanawiała się przez
chwilę, a potem jej twarz rozjaśniła się. Oczywiście. Tań-
ce u Steyntonów. Cóż bardziej naturalnego niż to? Wiem,
że Alexa nie jest zdecydowana, czy pojechać, ale...
Powiedziała, że nie pojedzie beze mnie, a ja oczywiś-
cie nie mam zaproszenia.
~ To żaden problem. Pomówię z Yereną Steynton. Przy
takich okazjach zawsze brakuje mężczyzn. Będzie zadowo-
lona.
Trzeba by przekonać Aleksę.
nek
to mówił, wróciła Alexa niosąc różowo-biały dzba-
swobodnie ułożonym upominkiem od Noela.
145

Obmawiacie mnie za plecami? Postawiła dzba-
nek na stole za sofą. Czy nie wyglądają uroczo? Noel,
jesteś taki miły. Kiedy dostaję kwiaty, czuję si$ wyjątko-
wa. Bawiła się przez chwilę goździkiem, potem porzu-
ciła bukiet i wróciła w róg sofy. O czym przekonać
Aleksę?
O przyjeździe na tańce u Steyntonów powiedziała
Yirginia i przywiezieniu z sobą Noela. Załatwię mu za-
proszenie. A potem możecie pobyć trochę w Balnaid.
Ale może Noel nie chce jechać.
Nigdy nie mówiłem, że nie chcę.
Mówiłeś! oburzyła się Alexa. Kiedy przyszło
zaproszenie, powiedziałeś, że tańce plemienne nie są w two-
im stylu. Myślałam, że to ostateczne.
Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym.
A więc pojechałbyś?
Oczywiście tylko jeśli zechcesz mnie zabrać.
Alexa potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
Ależ Noel, to będą tańce plemienne. Szkockie. Zniósł-
byś to? Jeśli ich nie znasz, to żadna zabawa.
Coś tam umiem. Kiedyś łowiłem ryby w Sutherland
i pewnego wieczoru w hotelu była hulanka, skakaliśmy jak
dzikusy, a ja, jeśli dobrze pamiętam, skakałem z najlepszymi
wśród tamtych. Parę kieliszków whisky wystarczy mi do po-
zbycia się hamulców.
No roześmiała się Yirginia jeśli to wszystko
przekroczy możliwości biednego mężczyzny, to na pewno
znajdzie się tam klub nocny i disco, będzie mógł pójść tam
poszaleć. Zdusiła papierosa. Co ty na to, Alexa?
Zdaje się, że nie mam wiele do gadania. Wszystko
ustaliliście'oboje między sobą.
W takim razie nasz problem rozwiązany.
Jaki problem?
Noel przypadkowo poznaje Edmunda.
A, rozumiem.
Nie trap się tak. To świetny plan. Spojrzała na ze-
gar, odstawiła szklankę. Muszę iść.
Noel wstał.
Czy mogę cię dokądś odwieźć?
146

_ Nie. Jesteś miły, ale jeśli znajdziesz mi taksówkę, to
już będzie wspaniale.
Kiedy wyszedł zająć się tym, Yirginia włożyła z powro-
tem buty, poprawiła swe piękne uczesanie, sięgnęła po szkar-
łatny żakiet. Zapinając guziki uchwyciła zalęknione spojrze-
nie Aleksy i uśmiechem dodała jej odwagi.
_ Nie martw się tym. Załatwię wszystko, zanim jeszcze
zjawisz się w domu.
Ale ty i tato. Nie kłóćcie się już, dobrze? Nie mog-
łabym znieść atmosfery niechęci i waszej irytacji na siebie
nawzajem.
Oczywiście, nie będziemy. Zapomnij o tym. Przede
wszystkim nie powinnam była ci mówić. Będzie wspaniale.
A twój przyjazd pocieszy mnie po wyjeździe Henry'ego do
szkoły.
Biedny chłopczyk. Nie mogę o tym myśleć.
Ja też nie. Ale chyba niewiele możemy na to poradzić.
Ucałowały się. Dziękuję za drinka.
Dziękuję za wizytę. I że byłaś taka cudowna. Ty... lu-
bisz go, prawda?
Myślę, że jest super. Odpowiesz na zaproszenie?
Oczywiście.
Alexa, i kup sobie jakąś wystrzałową suknię.
16
Czwartek, dwudziesty piąty
Edmund Aird wprowadził swe BMW na parking lotniska
w Edynburgu w chwili, gdy samolot z Londynu wynurzył
s'ę z chmur i ustawił do lądowania. Edmund bez pośpiechu
znalazł miejsce, wysiadł z auta i zamknął drzwi na klucz,
obserwując jak zwykle zbliżanie się samolotu. Rozplanował
wszystko w czasie w sposób dokładny i to dało mu poczucie
sporej satysfakcji. Stanie i czekanie na coś lub kogoś nie-
lerpliwiło ż- Każdy moment jest cenny, a stanie w miejscu
147

bezczynnie przez pięć minut udręczało go i przyprawiało
o poważną frustrację.
Przebył parking, przekroczył jezdnię, wszedł do budynku
portu lotniczego. Samolot z Yirginią na pokładzie wylądował.
Grupa ludzi stała wokół czekając, by powitać przyjaciół lub
krewnych. Tworzyli zróżnicowany zespół, jedni w stanie dzi-
kiego podniecenia, inni zupełnej obojętności. Młoda matka
z trojgiem małych dzieci kłębiących się u jej kolan straciła
cierpliwość i dała klapsa jednemu z nich. Dziecko zawyło
z oburzenia. Karuzela transportera bagażu zaczęła się obracać.
Edmund stał bawiąc się drobnymi w kieszeni spodni.
Edmund.
Odwrócił się i zobaczył człowieka znanego z lunchów
w Nowym Klubie.
Cześć.
Czekasz na kogoś?
Na Yirginię.
Ja przyszedłem odebrać córkę z dwojgiem dzieci.
Przyjeżdżają na tydzień. Idą gdzieś na wesele i dziewczynki
będą druhnami. Przynajmniej samolot się nie spóźnił. W ze-
szłym tygodniu wsiadłem w Heathrow na ten o trzeciej,
a wystartowaliśmy o wpół do szóstej.
Tak, wiem. Szaleństwo, co?
Drzwi na szczycie schodów otwarły się, zaczęły schodzić
pierwsze grupki pasażerów. Jedni szukali kogoś, kto wyszedł
im na spotkanie, inni wyglądali na zagubionych i strwożo-
nych pod nadmiernym ciężarem bagażu. Szła typowa co do
ilości grupa przedsiębiorców wracających z londyńskich kon-
ferencji i spotkań, niosąc swój pełny ekwipunek teczki,
parasole, zwinięte gazety. Jeden trzymał bezwiednie w dłoni
pęk czerwonych róż.
Edmund obserwował ich, wyczekując Yirginii. Jego wy-
gląd wysokiego mężczyzny w eleganckim garniturze, jego
zachowanie, grube powieki i rysy bez określonego wyrazu
nie zdradzały niczego i ktoś obcy, kto by go obserwował,
nie wykryłby oznak wewnętrznej niepewności. W rzeczywis-
tości bowiem Edmund nie był pewien ani swego zadowole-
nia z powrotu Yirginii, ani jej reakcji, gdy zobaczy go sto-
jącego tutaj.
148

Od owego wieczoru, kiedy zapoznał ją ze swoim za-
miarem wysłania Henry'ego do szkoły, stosunki miedzy Ed-
mundem i Yirginią były mocno napięte. Nigdy wcześniej
się nie kłócili, nigdy nie spierali, i on, choć był człowie-
kiem, który mógł z powodzeniem egzystować bez aprobaty
innych, miał już dość tego wszystkiego, tęsknił do rozejmu,
do tego, by ta dzieląca ich zimna uprzejmość wreszcie się
skończyła.
Nie miał zbytniej nadziei. Gdy tylko szkoła podstawowa
w Strathcroy ogłosiła wakacje, Yirginia zabrała Henry'ego
na trzy długie tygodnie do Dewonu do swoich rodziców. Ed-
mund miał nadzieję, że ta długa separacja zaleczy jakoś rany
i zakończy zły humor Yirginii, ale wakacje spędzone w to-
warzystwie jej ukochanego synka tylko wzmocniły jej po-
stawę i Yirginia wróciła do Balnaid równie chłodna i nie-
przystępna jak uprzednio.
Przez pewien ograniczony okres Edmund mógłby to zno-
sić, ale wiedział, że chłodna atmosfera między nim i Yir-
ginią nie uszła uwadze Henry'ego. Stał się on niekomuni-
katywny, skłonny do płaczu o byle co i jeszcze bardziej niż
dotąd przywiązany do swej bezcennej Moo. Uważał za przy-
kre, iż jego syn nadal nie potrafi zasnąć bez tego obrzyd-
liwego skrawka starego kocyka. Od szeregu miesięcy suge-
rował Yirginii, by oduczyła Henry'ego od Moo, ale Yirginia
najwyraźniej ignorowała jego radę. Teraz, na trzy tygodnie
przed wyjazdem Henry'ego do Templehall, będzie musiała
to zrobić.
Po nieskuteczności przerwy na wakacje w Dewonie
i wskutek frustracji zdecydowaną nieprzystępnością Yirginii
Edmund rozważał ewentualność wszczęcia następnej awan-
tury ze swą młodą żoną i zaprowadzenia w ten sposób po-
rządku. Uznał jednak, że pogorszyłoby to tylko sytuację.
W aktualnym stanie swego ducha Yirginia była zdolna do
tego, by spakować rzeczy, ruszyć do Leesport na Long
Island i zamieszkać u swych ukochanych dziadka i babki,
którzy wrócili już z podróży. Będą ją tam hołubić i psuć
jak dotychczas i głośno zapewniać, że to ona ma rację,
a Edmund to potwór o kamiennym sercu, zdolny do wysła-
nia małego Henry'ego jak najdalej od niej.
149

Edmund powstrzymał się więc od tego zamysłu i posta-
nowił przetrwać burzę uczuć. Nie zamierzał wcale zmieniać
zdania lub iść na ustępstwa. To miało być sprawą Yirginii.
Kiedy oznajmiła, że wyjeżdża na parę dni do Londynu,
przywitał te wiadomość z ulgą. Jeśli parę dni rozrywki i za-
kupów nie przywróci rozsądku jej umysłowi, to nic tego nie
uczyni. Henry, powiedziała mu, zostanie u Vi. On zaś może
robić, co mu się podoba. Umieścił więc psy w psiarni
u Gordona Gillocka, zamknął Balnaid i spędził tydzień
w swym mieszkaniu przy Moray Place.
Te parę dni samotności nie ciążyło mu. Oczyścił po pros-
tu umysł ze wszystkich domowych problemów, pogrążył się
w pracy i radował możliwością spędzania długich i owoc-
nych dni w swoim biurze. Rozeszła się też szybko wieść,
że Edmund Aird jest sam w mieście. Superatrakcyjni męż-
czyźni zawsze są w cenie, zaczęły więc napływać zaprosze-
nia na kolacje. W czasie nieobecności Yirginii ani raz nie
spędził wieczoru w mieszkaniu.
Twarda prawda była jednak taka, że kochał żonę i bardzo
mu nie odpowiadało to napięcie, które kładło sią między ni-
mi jak zatęchłe bagno. Czekając na nią miał szczerą nadzie-
ję, że czas spędzony na londyńskich rozrywkach przywrócił
jej rozsądek.
Dla dobra jej samej. Nie miał bowiem zamiaru żyć pod
chmurą jej niechęci i toczyć walki o każdy dzień; zdecydo-
wał już, że zostanie w Edynburgu i nie wróci do Balnaid,
jeśli ona nie zmięknie.
Yirginia pojawiła się prawie na końcu. Stanęła
w drzwiach i zaczęła schodzić w dół. Zobaczył ją od razu.
Miała nową fryzurę i nieznany mu, na pewno zupełnie nowy
strój. Czarne spodnie, szafirowo-niebieska bluzka i ogromnie
długi, sięgający niemal do kostek prochowiec. Obok swej
torby podróżnej niosła parę lśniących, ekstrawaganckich pa-
kunków i toreb, tworząc reprezentatywny obraz eleganckiej
kobiety prosto z gigantycznej orgii zakupów. Wyglądała
przy tym olśniewająco i na o dziesięć lat młodszą.
I była jego żoną. Uświadomił sobie nagle, jak ogromnie
mu jej pomimo wszystkiego brakowało. Stał nieporuszony,
ale czuł bicie własnego serca.
150

Dostrzegła go i przystanęła. Ich spojrzenia spotkały się.
Te jej błękitne, promieniujące oczy. Przez długą chwilę po
prostu patrzyli na siebie. Potem ona uśmiechnęła się i pode-
szła do niego.
Edmund wziął długi, gietoki oddech, w którym nierozdziel-
nie połączyły się ulga, zadowolenie i fala młodzieńczej rado-
ści życia. Londyn, jak widać, dokonał swej sztuki. Wszystko
bądzie dobrze. Poczuł, że twarz rozciąga mu w odpowiedzi
bezwiedny uśmiech i ruszył ku Yirginii, by ją powitać.
Dziesięć minut później byli z powrotem w aucie, bagaż
Yirginii został upchniętybagażniku, drzwi były zamknię-
te, pasy zapięte. Sami i razem.
Edmund sięgnął po kluczyki, obracał je w dłoni.
Co chcesz teraz robić' spytał.
A co proponujesz?
Możemy pojechać prosto do Balnaid. Albo do miesz-
kania. Albo zjeść kolację w Edynburgu, a dopiero potem
wracać do Balnaid. Henry jest nadal u Vi, jesteśmy więc
zupełnie wolni.
Wolałabym iść na kolację, a potem jechać do domu.
A więc zróbmy tai - Wsunął kluczyk w stacyjkę,
włączył silnik. Zarezerwowałem stolik u Rafaelliego.'
Wyjechał spomiędzy aut na zatłoczonym parkingu, za-
trzymał się przy bramie, zapłacił. Wydostali się na szosę
Jak Londyn?
Upał i tłumy. Ale wesoło. Spotkałam masę ludzi by-
jam na czterech przyjęciach, a Felicity załatwiła bilety na
uucha opery. Wydałam mnóstwo pieniędzy, zemdlejesz kie-
dy przyjdą rachunki.
Kupiłaś suknię na balSteyntonów?
Tak. U Caroline Charles. Naprawdę bajeczna kreacia.
Byłam też u fryzjera.
Zauważyłem.
Podoba ci się?
K20 Szykowna- Imvy Paszcz.
Piradło przyJechałam i> Londynu, czułam się jak czu-
z Drowincji. Trochę, poszalałam. Włoski. W Strath-
rnało użyteczny, ale nie mogłam się oprzeć.
757

Roześmiała się. Jego Yirginia ze swym uroczym tempe-
ramentem. Był pełen błogiego zadowolenia i przyrzekał so-
bie, że będzie o tym pamiętał, gdy nadejdzie nieuchronny
rachunek od American Express.
Widzę powiedziała że będę musiała częściej jeź-
dzić do Londynu.
Widziałaś się z Aleksą?
Tak i mam ci mnóstwo do opowiedzenia, ale odłożę
to do kolacji. Jak Henry?
Dzwoniłem wieczorem przed paru dniami. Jak zwykle
ma tam używanie. Vi zaprosiła Kedejah Ishak na herbatę
do Pennyburn, zbudowali tamę na strumieniu i puszczali łód-
ki z papieru. Był bardzo zadowolony, że zostaje na jeszcze
jedną noc u Vi.
A ty? Co ty robiłeś?
Pracowałem. Chodziłem na kolacje. Miałem bardzo to-
warzyski tydzień.
Spojrzała nań z ukosa.
Chętnie wierzę powiedziała bez urazy w głosie.
Jechał do Edynburga starą drogą na Glasgow i gdy dojeż-
dżali, miasto pod ogromnym, stalowym niebem wyglądało
szczególnie imponująco, podobne romantycznemu sztychowi.
Szerokie ulice zieleniły się od bujnych drzew, w niebo wbi-
jały się ostre szczyty dachów i wież, a nad wszystkim góro-
wał zamek na skale, chorągiew masztu łopotała na wietrze.
Zbliżając się do Nowego Miasta wjechali między uroczo
rozlokowane tarasy z czasów króla Jerzego i przestronne uli-
ce. Elewacje były wszędzie odnowione i budynki ze swym
klasycznymi oknami, portykami i okienkami nad wejściem
miały w wieczornym świetle kolor miodu.
Krążąc po jednokierunkowych ulicach Edmund znajdował
drogę w labiryncie ukrytych uliczek, skręcił wreszcie w wąs-
ką brukowaną ulicę i zaparkował na skraju chodnika przed
małą włoską restauracją. Po drugiej stronie ulicy stał jeden
z wielu pięknych kościołów Edynburga. Wysoko na wieży
nad masywnym łukiem wejścia wskazówki złotego zegara
zmierzały do godziny dziewiątej i gdy Edmund i Virginia
wysiadali z auta, dzwony zegara odezwały się nad dachami,
wybijając godzinę. Wypłoszone z wysokich gniazd stadka
752

aołębi wystrzeliły w górę z furkotem. Kiedy przebrzmiało
ostatnie uderzenie dzwonu, usiadły ponownie, jak gdyby za-
wstydzone swym głupim przestrachem.
_ Można by pomyśleć powiedziała Yirginia że
przywykły do hałasu. Znudziły się.
_ Nie widziałem jeszcze znudzonych gołębi, a ty?
__ No, chyba nie.
Ujął ją za ramię i poprowadził przez chodnik, a potem
przez drzwi. Wewnątrz restauracja była mała, skąpo oświet-
lona, czuć było woń kawy, czosnku i smacznego śródziem-
nomorskiego jadła. Lokal był dość ruchliwy, większość sto-
lików była zajęta, ale główny kelner dostrzegł ich natych-
miast i pospieszył przez salę ich przywitać.
Dobry wieczór, panie Aird. Dobry wieczór pani.
Dobry wieczór, Luigi.
Stolik państwa gotowy.
Stolik, który Edmund specjalnie sobie zastrzegł: w rogu,
wciśnięty pod okno. Krochmalony różowy obrus z adamasz-
ku, różowe adamaszkowe serwety, róża w smukłej wazie.
Uroczo, przytulnie, uwodzicielsko. Doskonałe otoczenie do
zakończenia wojny.
Świetnie, Luigi. Dziękuję. A Moet Chandon?
Bez problemu, panie Aird. Jest w lodzie.
Pili chłodnego szampana. Yirginia opowiadała o swych
poczynaniach towarzyskich, wystawach plastycznych, na ja-
kich była, koncercie w Wigmore Hali.
Zamawiali w swobodny sposób. Zrezygnowali z ravioli
i tagliatelli, a wybrali w zamian pasztet z kaczki i zimnego
łososia Tay.
To po co przyszliśmy do włoskiej restauracji, przecież
tego łososia możesz mieć w domu?
, Bo me ma na świecie nic równie smacznego, a po sza-
leństwach Londynu mam dość narodowych kuchni.
Nie będę pytał, z kim chodziłaś na kolacje.
Ani ja ciebie uśmiechnęła się.
Bez pośpiechu zajadali doskonały posiłek, kończąc na
świeżych malinach w gęstej śmietanie i na brie o ściśle wła-
ściwej gęstości. Opowiedziała mu o wystawie w Burlington
use, planach Felicity Crowe kupna wiejskiej chaty w Dor-
753

set i usiłowała mu objaśnić, z pewną ilością zaciemniających
szczegółów, fabułę Ducha opery. Edmund, który zresztą znał
tę fabułę, słuchał z głębokim zainteresowaniem, bo po prostu
było cudownie mieć ją z powrotem, słuchać jej głosu, słu-
chać, jak dzieli się z nim swoimi przyjemnościami.
W końcu ich talerze były opróżnione, przyniesiono kawę,
czarną i wonną, parującą w cienkich filiżankach, a do niej
talerzyk miętowych czekoladek cienkich jak opłatki.
Większość stolików była już pusta, goście rozeszli się do
domów. Tylko jeszcze jedna para siedziała pijąc brandy.
Mężczyzna palił cygaro.
Moet Chandon został opróżniony, tkwił do góry dnem
w wiaderku z lodem.
Napijesz się brandy?
Nie. Już ani kropli niczego.
Ja bym się napił, ale muszę prowadzić.
Ja mogę prowadzić.
Potrząsnął głową.
Nie muszę pić brandy. Odchylił się w krześle.
Opowiedziałaś mi wszystko, ale nadal ani słowa o Aleksie.
Zachowałam to na koniec.
Czy to zatem jakaś dobra wieść?
Sądzę, że dobra. Nie wiem, co o tym powiesz.
Sprawdź więc.
Nie będziesz nazbyt wiktoriański?
Nie sądzę, żebym kiedykolwiek był.
Bo Alexa ma kogoś. Wprowadził się do niej. Mieszka
z nią w domu przy Ovington Street.
Początkowo Edmund milczał. Potem spokojnie zapytał:
Kiedy to się stało?
Chyba w czerwcu. Nie powiedziała nam, bo obawiała
się, że to nas zmartwi albo że ją potępimy.
Czy uważa, że on nam się nie spodoba?
Nie. Myślę, że jej zdaniem on by się tobie bardzo spo- j
dobał. Chodzi tylko o to, że nie była pewna, jak ty to przyj-1
miesz. Dała mi więc zadanie: mam ci powiedzieć.
A ty go poznałaś?
Tak. Ale przelotnie. Wypiliśmy razem drinka. Nie było
czasu na więcej.
154

__ Spodobał ci się?
_. Tak, owszem. Jest bardzo przystojny, bardzo miły. Na-
zywa się Noel Keeling.
Filiżanka Edmunda była pusta. Złapał spojrzenie Luigiego
i poprosił o dolewkę. Potem mieszał kawę w zamyśleniu,
ze spuszczonym wzrokiem, a jego przystojna twarz była nie-
przenikniona.
_ Co o tym myślisz? spytała Yirginia.
Podniósł na nią wzrok ł uśmiechnął się.
_ Myślę, że myślę, iż myślałem, że to nigdy nie nastąpi.
Ale cieszysz się, że nastąpiło?
Cieszę się, że Alexa znalazła kogoś, kto lubi ją na tyle,
by mieć ochotę na spędzanie z nią czasu. Byłoby łatwiej dla
wszystkich, gdyby przybrało to mniej dramatyczny obrót, ale
dziś to chyba nieuchronne, że młodzi mieszkają razem i wy-
próbowują się, zanim podejmą jakąś ważką decyzję. Upił
łyk parzącej kawy, odstawił filiżankę. Rzecz w tym, że
z niej jest tak nadzwyczajnie prostoduszne dziecko.
Edmund, ona już nie jest dzieckiem.
Trudno uważać Aleksę za cokolwiek innego.
Musimy.
Zdaję sobie z tego sprawę.
Ona chciała, żebym ci wszystko powiedziała. Prosiła
mnie o to, ale ja mam dziwne poczucie, że strasznie się boi
ujawnienia tej tajemnicy.
Co twoim zdaniem powinienem zrobić?
Nic nie musisz robić. Ona przywiezie go do Balnaid
we wrześniu na weekend z tańcami u Steyntonów. A my
będziemy się zachowywać możliwie najostrożniej... tak jak-
by on był starym kolegą z lat dziecinnych lub ze szkoły.
Nie sądzę, żebyśmy mogli więcej zrobić. A reszta zależy
od nich.
Czy to twój pomysł, czy Aleksy?
Mój powiedziała Yirginia nie bez dumy.
Co za mądra dziewczyna z ciebie.
Edmund, opowiedziałam jej też o innych sprawach. Że
paru tygodni nie jesteśmy w najlepszej przyjaźni.
To chyba eufemizm roku.
opiła w nim swój jasny wzrok. Powiedziała:
755

Ja nie zmieniłam zdania. Nie zmieniłam postawy. Nie
chcę, żeby Henry wyjeżdżał, uważam, że jest za mały i że
ty popełniasz wielki błąd, ale wiem, że Henry'ego przygnę-j
bia ta zła atmosfera, i dlatego uznałam, że musimy przestać!
myśleć o sobie i zacząć myśleć o dzieciach. O Henrymf
i Aleksie. Bo Alexa powiedziała, że jeśli nadal będziemy
się na siebie gniewać, to ona nie przyjedzie z Noelem, bo
nie zniesie złej atmosfery między nami. Przerwała cze-
kając na jakąś uwagę Edmunda. On jednak milczał, więc
mówiła dalej. Myślałam o tym wszystkim. Usiłowałam
wyobrazić sobie, jak wracam do Leesport i stwierdzam, że
dziadkowie tłuką się nawzajem po łbie, ale to było niewyob-
rażalne, i tak samo powinno być w naszym przypadku dla
Henry'ego i Aleksy. Edmund, ja się nie poddaję. Nigdy nie
będę myśleć tak jak ty. Czego jednak nie można wyleczyć,
to trzeba przetrwać. Poza tym brakowało mi cię. Nie lubię
samotności. W Londynie żałowałam, że cię nie ma przy
mnie. Oparła łokcie na stole, podbródek na dłoniach.
Jak więc widzisz, kocham cię.
Po chwili Edmund powiedział:
Przykro mi.
Przykro ci, że cię kocham?
Potrząsnął głową.
Nie. Przykro mi, że pojechałem do Templehall i usta-
liłem wszystko z Colinem Hendersonem bez porozumienia
z tobą. Powinienem był być bardziej oględny. To była za-
rozumiałość.
Nigdy nie słyszałam dotąd, żebyś przyznawał się do
błędu.
Mam nadzieję, że nie będziesz musiała więcej tego
słyszeć. To przykre. Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń
w swoją. A więc rozejm?
Pod jednym warunkiem.
Tak?
Żeby kiedy nadejdzie ten straszny dzień i biedny Hen-
ry będzie musiał jechać do Templehall, nie domagać się ani
nie oczekiwać ode mnie, bym go odwiozła. Chyba nie znios-
łabym tego fizycznie. Może w przyszłości, kiedy przywyknę
do bycia bez niego. Ale nie pierwszy raz.
756

Ja becl20.
" Robiło si^j późno*. Drugipara wyszła, a kelnerzy stali usi-
łując zachov^a.,ć pobory, ztiie marzą o tym, by również Ed-
mund i Virgiria sobie poal i pozwolili im zamknąć lokal.
Edmund poprosił o rachek i czekając nań odchylił się
w krześle, si^g11^ ^ kitseni marynarki i wydobył mały
pakiecik owiń ięty w grul)biały papier i czerwono zalako-
wany.
_ To dla ciebie. Płżył przedmiot na stole między
nimj Prezesnt na powitane w domu.
17
Jeśli Henry nie mógł ht\v domu, w Balnaid, to najlep-
sze było przeć howanie u Vi W Pennyburn miał własną sy-
pialnię, mały pokój nad dawnym frontowym wejściem,
z wąskim oknem na ogródjolinę i wzgórza w oddali. Z te-
go okna, jeśli ;się trochę wthylił, mógł nawet widzieć Bal-
naid, na wpół ukryte wśróJdrzew za rzeką i wsią. A rano,
gdy się budził i siadał nafeku, mógł patrzeć, jak wscho-
dzące słońce wyciąga na pilą długie palce wczesnego blas-
ku, i słuchać śpiewu kosajióry miał gniazdo u wierzchołka
starego krze wut czarnego ta nad strumieniem. Vi nie lubiła
czarnych bzó\w, ale ten jęk zostawiła, bo Henry mógł się
nań łatwo wspainać. W tenrtaśnie sposób wykrył gniazdo
kosa.
Pokoik był Tnały, maleftijak pokój dla lalek albo kre-
dens, ale stanowiło to własne część jego uroku. Było tam
miejsce na łóż.ko, komodę i wiszące nad nią lustro, ale na
nic więcej. Par^ haczykowi drzwiach pełniło rolę gardero-
by, a nad zagłsówkiem fóżk zamocowano małą lampkę, co
pozwalało Henny'emu czytatw łóżku, jeśli miał ochotę. Dy-
wan był niebieski, a ścian) białe. Na ścianie wisiał miły
obrazek przedstawiający gAdnę pełną dzwonków, a zasło-
ny były białe w pęki polnjtl kwiatów.
757

Była to jego ostatnia noc z Vi. Jutro wróci jego matka,
odbierze go i zawiezie do domu. To były dziwne dni, bo
szkoła w Strathcroy rozpoczęła semestr zimowy i wszyscy
jego koledzy wrócili na zajęcia. Przeznaczony do Templehall
Henry nie miał więc z kim się bawić. Nie przeszkadzało
mu to jednak. Na prawie całe poranki przychodziła Edie,
a Vi miała zawsze pełno pomysłów, jak rozbawić i rozerwać
małego chłopca. Pracowali razem w ogrodzie, uczyła go ro-
bić ciastka, a wieczorami wyjmowała układankę, z którą
wspólnie się zmagali. Pewnego popołudnia przyszła po lek-
cjach na herbatę Kedejah Ishak, budowali tamę na strumie-
niu i ogromnie się zamoczyli. Innym razem Henry i Vi
wzięli z sobą lunch na piknik nad jeziorem i zebrali kolekcję
dwudziestu czterech dzikich kwiatów. Pokazała mu, jak su-
szyć je między kartkami bibułki i grubych książek, a gdy
były gotowe, przytwierdzała je w starym zeszycie kawałkami
taśmy klejącej.
Zjadł kolację, wziął kąpiel i siedział teraz w łóżku czyta-
jąc książkę z biblioteki Enid Blyton pod tytułem Słynna piąt-
ka. Usłyszał, jak w hallu zegar wybił ósmą, a potem kroki
Vi zastukały ciężko na schodach, co oznaczało, że Vi idzie
powiedzieć mu dobranoc.
Drzwi jego pokoiku były otwarte. Odłożył książkę i cze-
kał, aż Vi wejdzie do środka. Weszła, wysoka, duża i ma-
sywna, i usadowiła się wygodnie w nogach łóżka. Skrzyp-
nęły sprężyny. Henry tkwił już w śpiworze, ale ona otuliła
jeszcze śpiwór kocem, a Henry stwierdził, że to jedno z naj-
milszych uczuć, gdy ktoś siedzi na krawędzi łóżka i opatula
człowiekowi nogi. Dawało mu to poczucie wielkiego bez-
pieczeństwa.
Vi'miała na sobie jedwabną bluzkę z broszką u kołnie-
rza i miękki wrzosowobłękitny żakiet i przyniosła ze so-
bą okulary, co oznaczało, że była gotowa, jeśli on zechce,
przeczytać na głos jeden czy dwa rozdziały ze Słynnej
piątki.
Jutro o tej porze powiedziała będziesz z powro-
tem w swoim łóżku. Ale nam było dobrze, prawda?
Tak. Przypomniał sobie wszystkie wspólne zabawy.
Może nie należało chcieć powrotu do domu i zostawiać jej,
158

ale przynajmniej wiedział, że ona jest bezpieczna i szczęś-
liwa w swoim małym domu. Chciałby mieć to samo poczu-
cie w stosunku do Edie.
Ostatnio Henry przestał odwiedzać Edie, bo bał się Lottie.
Było w niej coś wiedźmowatego, te jej dziwne mroczne
oczy, które nigdy nie mrugały, jej niezdarne, niewytłumaczal-
ne ruchy i nieustające gadanie, zbyt nieskładne, by nazwać
je rozmową. Zwykle Henry nie miał najmniejszego pojęcia,
o czym ona mówi, a wiedział, że Lottie męczy Edie. Edie
powiedziała mu, żeby był miły dla Lottie, a on robił, co
mógł, ale w rzeczywistości nienawidził jej i nie mógł znieść
myśli o Edie zamkniętej z jej budzącą strach kuzynką i zmu-
szonej z nią przestawać dzień po dniu.
Od czasu do czasu widywał w gazetach nagłówki o bied-
nych ludziach zamordowanych siekierą lub nożem i był pe-
wien, że Lottie, jeśli ją sprowokować lub się jej sprzeciwić,
jest w pełni zdolna do zaatakowania kochanej Edie może
późną nocą, w mroku i zostawienia jej, martwej i za-
krwawionej, na podłodze w kuchni.
Zadrżał na tę myśl. Vi spostrzegła to.
Coś cię trapi? Duch przeszedł nad twoim grobem.
Ta uwaga była wątpliwą pociechą.
Myślałem o kuzynce Edie. Nie lubię jej.
Och, Henry.
Edie nie jest z nią bezpieczna.
Szczerze mówiąc, Henry Vi zrobiła minę mnie
też nie bardzo to cieszy. Myślę, że to wielka próba dla Edie.
Rozmawiamy o jej kuzynce rano przy kawie. Lottie jest na
pewno bardzo męcząca, ale poza tym, że Edie jest znerwi-
cowana przez jej zachowanie, to moim zdaniem, nic Edie
me grozi. Nic z tego, o czym myślisz.
Nie mówił jej, o czym myśli, ale ona wiedziała. Vi za-
wsze wie takie rzeczy.
Będziesz się o nią troszczyć, prawda, Vi? Nie dopuś-
cisz do niczego złego?
7~ N*e' oczywiście, że nie. Postaram się widywać z Edie
codziennie i trzymać rękę na pulsie. Zaproszę też kiedyś
Łonie na herbatę, to da Edie chwilę wytchnienia.
Jak myślisz, kiedy Lottie się wyniesie?
759

Nie wiem. Kiedy jej się polepszy. Te rzeczy wymagają
czasu.
Edie była taka szczęśliwa w tym swoim domku. A te-
raz nie jest ani trochę szczęśliwa. I musi spać na wersalce.
To straszne nie mieć dostępu do własnego pokoju.
Edie jest bardzo dobra. Lepsza niż większość z nas.
Robi ofiarę dla swej kuzynki.
Henry przypomniał sobie Abrahama i Izaaka.
Mam nadzieję, że Lottie nie zrobi ofiary z Edie.
Vi roześmiała się.
Puszczasz wodze fantazji. Nie zasypiaj ze strapieniem
na temat Edie. Pomyśl, że jutro znowu zobaczysz mamę.
Tak. To było o wiele lepsze. Jak sądzisz, o któ-
rej przyjedzie?
No, jutro będziesz miał pracowity dzień z Willym
Snoddy i jego łasicami. Myślę, że koło podwieczorku. Kiedy
wrócisz, ona już będzie.
Czy twoim zdaniem przywiezie mi z Londynu jakiś
prezent?
Na pewno.
Może i tobie przywiezie.
O, ja nie oczekuję prezentu. Zresztą niebawem moje
urodziny, więc wtedy coś dostanę. Zawsze daje mi coś
szczególnego, coś, czego nieświadomie bardzo pragnęłam.
Kiedy masz urodziny? Henry zapomniał.
Piętnastego września. Dzień przed przyjęciem u Steyn-
tonów.
Czy urządzisz piknik?
Vi zawsze organizowała piknik na swoje urodziny. Wszys-
cy spotykali się w górze nad jeziorem, rozpalali ogniska
i piekli kjełbaski, a Vi przynosiła w wielkim pudle swój tort
urodzinowy i kiedy go kroiła, wszyscy stali wokół i śpiewali
"Sto lat". Raz był to tort czekoladowy, innym razem poma-
rańczowy. W zeszłym roku był pomarańczowy.
Pamiętał zeszły rok. Pamiętał zimny dzień, świst wiatru
i przelotne deszcze, które jednak nie zgasiły niczyjego en-
tuzjazmu. W zeszłym roku dał Vi obrazek, który namalował
flamastrami, a matka oprawiła i zaopatrzyła w podkładkę
jak prawdziwy obraz. Vi powiesiła go sobie w sypialni.
160

W tym roku da jej butelkę wina z rabarbaru, którą wygrał
na loterii podczas aukcji na rzecz kościoła.
W tym roku... Powiedział:
_ \V tym roku mnie nie będzie.
_ Tak. W tym roku będziesz w szkole.
_ Czy nie mogłabyś urządzić urodzin wcześniej, żebym
mógł przyjść?
_ Och, Henry, urodzin nie można tak przesuwać. Ale bez
ciebie to nie będzie już to samo.
Opiszesz mi w liście, jak się wszystko odbyło?
Oczywiście, że tak. A ty będziesz pisał do mnie. Bę-
dzie mnóstwo rzeczy, o których będę chciała się dowiedzieć.
Nie chcę jechać powiedział.
Pewnie. Spodziewam się, że nie chcesz. Ale twój tato
uważa, że powinieneś jechać, a on prawie zawsze wie naj-
lepiej.
Mamusia też nie chce, żebym jechał.
To dlatego, że tak cię kocha. Wie, że będzie jej cię
brakowało.
Uświadomił sobie, że po raz pierwszy rozmawia z Vi
o swoim wyjeździe. Henry bowiem nie chciał o tym nawet
myśleć, a cóż dopiero rozmawiać, Vi zaś nigdy nie podnios-
ła tego tematu. Gdy jednak zaczęli o tym mówić, stwierdził,
że czuje się spokojniejszy. Wiedział, że może Vi powiedzieć
wszystko, i wiedział też, że ona nikomu nie powtórzy.
Kłócili się powiedział. Spierali się ze sobą.
Tak przyznała Vi. Wiem.
Skąd wiesz?
Może jestem stara, ale nie głupia. A twój ojciec jest
moim synem. Matki wiedzą wiele o swoich synach. Rzeczy
dobre i rzeczy mniej dobre. Nie przestają przez to kochać
synów, ale trochę więcej rozumieją.
To było straszne, kiedy byli dla siebie tacy niemili.
Na pewno.
_ Nie chcę jechać do szkoły, ale nienawidzę tego, że się
na Slebie gniewają. Po prostu nienawidzę. W domu jest
Przez to jak podczas choroby.
Henry westchnęła Vi jeśli chcesz wiedzieć, co
ym wyślę, to powiem ci, że oni oboje są bardzo krót-
6 Wl2esień 767

kowzroczni i samolubni. Nie mogłam jednak nic mówić, bo
to nie moje sprawy. Jednej rzeczy matce nie wolno. Nie
wolno się wtrącać.
Chciałbym iść jutro do domu, ale... Patrzył na nią
nie dokończywszy zdania, bo właściwie nie wiedział, co
chce powiedzieć.
Vi uśmiechnęła się. Gdy się uśmiechała, jej twarz fałdo-
wała się w tysiąc zmarszczek. Położyła swą dłoń na jego
dłoni. Jej dłoń była ciepła, sucha i szorstka od pracy w ogro-
dzie.
Jest takie stare powiedzenie, że rozstania zbliżają.
Twoi rodzice byli przez parę dni osobno, sami, mieli czas
na przemyślenia. Jestem pewna, że oboje uświadomili sobie,
jak bardzo się mylili. Widzisz, oni oboje bardzo się kochają,
a jeśli się kogoś kocha, to chce się być z nim, blisko niego.
Chce się mieć możność zwierzeń, wspólnego śmiechu. Jest
to prawie tak ważne jak oddech. Na pewno sami to stwier-
dzą. I jestem też pewna, że wszystko będzie jak dawniej.
Vi, jesteś naprawdę pewna?
Naprawdę pewna.
Brzmiało to tak przekonywująco, że Henry też nabrał ta-
kiego poczucia. Co za ulga. Jak gdyby ogromny ciężar spadł
mu z serca. W tym stanie rzeczy wszystko wygląda lepiej.
Nawet perspektywa opuszczenia domu i rodziców i zesłania
do internatu w Templehall straciła nieco na okropności. Nic
nie mogło być równie złe jak myśl, że jego dom nigdy już
nie będzie taki, jaki był. Pokrzepiony i pełen wdzięczności
i miłości do swej babci, wyciągnął ramiona, a gdy pochyliła
się, objął ją ściskając mocno za szyję i wyciskając mocne
pocałunki na jej policzku. Kiedy cofnął ręce, zobaczył, że
Vi ma lśniące i błyszczące oczy.
Czas spać powiedziała.
Był do tego gotów, nagle ogarnięty sennością. Leżąc na
wznak na poduszce, sięgnął pod nią po Moo.
Vi roześmiała się z niego, kpiąc łagodnie.
Po co ci ten stary kawałek kocyka? Jesteś już dużym
chłopcem. Umiesz piec ciastka, układać układanki i pamię-
tasz nazwy wszystkich tych dzikich kwiatów. Sądzę, że po-
radzisz sobie bez Moo.
762

Henry zmarszczył nos.
_ Ale nie dziś, Vi.
_ Dobrze. Nie dziś. Ale może jutro.
_ Tak ziewnął. Może.
Pochyliła się, żeby go pocałować, a potem wstała z łóżka.
Sprężyny znów skrzypnęły.
Dobranoc, moja owieczko.
Dobranoc, Vi.
Wyłączyła światło w jego pokoju i wyszła zostawiając ot-
warte drzwi. Mrok był miękki, wietrzny i pachniał wzgórza-
mi. Henry obrócił się na bok, zwinął w kłębek i zamknął
oczy.
18
Piątek, dwudziesty szósty
Kiedy przed dziesięciu laty Violet Aird kupiła Pennyburn
od Archie'ego Balmerino, stała się właścicielką smutnego
szarego domku, którego jedyną zaletą był widok z niego
i mały strumień spływający ze wzgórza wzdłuż zachodniej
granicy posesji. Od tego strumienia dom wziął nazwę.
Stał on w środku posiadłości Archie'ego, na zboczu wzgó-
rza, które wznosiło się nad wioską, a dotrzeć tam można
było tylnym dojazdem do Croy, potem zaś koleinami dróżki
wśród ostów, ogrodzonej koślawymi słupkami i porwanym
drutem kolczastym.
Ogród rozciągał się na pochyłości po południowej stronie
domu. Również ogród otoczony był zbutwiałym płotem i re-
sztkami drutu, a składał się z małego skwerku do suszenia
bielizny, zachwaszczonego warzywnika i przykrych pozosta-
sci po hodowli kur chylące się do ziemi kurniki, dużo
siatki ogrodzeniowej i pokrzywy wysokie do piersi.
om był zbudowany z ciemnego kamienia; dach o szarej
achowce i kasztanowa farba swym smutnym stanem doma-
y się remontu. Betonowe schodki wiodły z ogrodu do
763

frontowych drzwi, a wnętrze zawierało małe, mroczne po-
koje, wstrętne podarte tapety, woń wilgoci i nieustanne ka-
panie zepsutego kranu.
Całość posesji była tak nieatrakcyjna, że po pierwszych
oględzinach Edmund Aird usilnie namawiał matkę do porzu-
cenia pomysłu zamieszkania tam i zaczął rozglądać się za
czymś innym.
Yiolet jednak upodobała sobie ten dom. Przez kilka lat
był on pusty, co tłumaczyło jego zaniedbany stan, ale mimo
pleśni i mroku miał przyjemną aurę. No i ten strumyk spły-
wający ze wzgórza przez teren obok domu. A także widok.
Oglądając dom Violet przystawała co pewien czas, by wyj-
rzeć oknem przez przetarty fragment zakurzonej szyby i zo-
baczyć wioskę w dole, rzekę, dolinę, odległe wzgórza. Nie
znajdzie domu z takim widokiem. Widok i strumień urzekły
ją, i nie posłuchała rady syna.
Doprowadzenie wszystkiego do porządku było ogromną
przyjemnością. Zajęło sześć miesięcy, w czasie których Yio-
let grzecznie odrzuciwszy zaproszenie Edmunda, by po-
została w Balnaid do chwili, aż będzie mogła się wprowa-
dzić do swojej nowej siedziby biwakowała w przyczepie
kempingowej wypożyczonej przez nią z parkingu o parę mil
w górę doliny. Nigdy dotąd nie mieszkała w czymś takim,
ale ten pomysł zawsze intrygował jej cygańskie skłonności,
skorzystała więc teraz z okazji. Przyczepa stanęła za domem
obok betoniarek, beczek, łopat i stert gruzu, a przez otwarte
drzwi Yiolet mogła pilnować robotników i wyskakiwać na
pogawędkę ze świętej cierpliwości architektem, gdy tylko
wyśledziła jego auto pnące się drogą w górę. Przez pierwszy
i drugi miesiąc tego życia wagabundy z wyboru było jeszcze
lato i Jedyne zagrożenie stanowiły muchy i, podczas desz-
czu, nieszczelny dach. Gdy jednak zaczęły wiać zimowe
wiatry, przyczepa drżała pod ich podmuchami i kołysała się
na swych prowizorycznych cumach jak łódka w czasie bu-
rzy. Yiolet uznała to za ekscytujące i rozkoszowała się ciem-
nymi wietrznymi nocami. Leżała w koi, o wiele za krótkiej
i za wąskiej dla tak postawnej damy, nasłuchiwała świstu
wiatru i obserwowała chmury płynące po zimnym niebie
w blasku księżyca.
164

Nie spędzała jednak całego czasu na ganieniu i chwaleniu
budowniczych. Dla Yiolet ważniejszy nawet niż dom był
o^ród. Jeszcze nim robotnicy wzięli się do pracy, ona za-
trudniła człowieka z traktorem, który usunął stare słupki pło-
tu i porozrywany drut. Zasadziła w zamian bukowy żywo-
płot po obu stronach drogi i wokół swego kawałka ziemi.
Po dziesięciu latach żywopłot nadal był niewysoki, ale za
to gruby i gęsty, miał sporo liści i dzięki temu stanowił dob-
re schronienie dla ptaków.
W obrębie żywopłotu posadziła drzewa. Po wschodniej stro-
nie szpilkowe. Nie jej ulubione, lecz szybko rosnące i zdolne
zatrzymać najgorsze z zimnych wiatrów. Po stronie zachodniej,
wokół strumienia, znajdowały się rosochate czarne bzy, wierzby
i dwie białe czereśnie. U stóp ogrodu roślinność miała być nis-
ka, żeby nie przesłaniała widoku. Rosły tam azalie i zagonami
wiosennych kuleczek w bujnej trawie pięciorniki.
Były dwa łuki grządek z kwiatami, jedna z bylinami, jed-
na obsadzona różami, między grządkami zaś rozciągał się
obszerny trawnik. Leżał on na pochyłości i koszenie trawy
wymagało pewnej zręczności. Yiolet kupiła elektryczną ko-
siarkę, ale Edmund ponownie zainterweniował uznawszy, że
Yiolet może przez nieuwagę przeciąć kabel i doznać pora-
żenia prądem, zatrudnił więc Willy'ego Snoddy, żeby przy-
chodził raz na tydzień i kosił za Yiolet. Yiolet świetnie wie-
działa, że Willy o wiele gorzej niż ona potrafi obsługiwać
skomplikowane urządzenia, ale dla świętego spokoju zgodzi-
ła się na ten układ. Od czasu do czasu powalony morder-
czym kacem Willy w ogóle nie przychodził i wtedy Yiolet
z radością i skutecznie sama kosiła trawę.
Nie wspominała jednak o tym Edmundowi ani słowem.
Przeobraziła również dom, odwracając go tyłem do przo-
u i powiększając ciasne i nieproporcjonalne pokoje. Główne
wejście znajdowało się teraz od strony północnej, a dawne
rontowe drzwi przybrały postać przeszklonych drzwi ogro-
dowych, które wiodły bezpośrednio do salonu. Zburzyła be-
onowe schody, a na ich miejscu stanęły półkoliste stopnie
s arych kamieni, uratowanych ze zburzonej tamy. Spo-
i? zy szczelin wyrastały obrecja i wonny tymianek, które
nadepnięte wydawały wspaniały zapach.
165

Po dłuższym namyśle Yiolet doszła do wniosku, że nie
zniesie ciemnej barwy kamiennych murów Pennyburn, ze-
skrobała wiec farbę i pomalowała ściany na biało. Okna
i framugi drzwi otrzymały czarną barwę, co nadało fasadzie
domu wygląd jakiejś pomarszczonej i przysadzistej istoty.
Dla upiększenia zasadziła glicynię, ale ta po dziesięciu la-
tach sięgała jej ledwie do ramion. Kiedy osiągnie dach, Yio-
let zapewne nie będzie już na świecie.
W wieku siedemdziesięciu siedmiu lat lepiej chyba trzy-
mać się roślin jednorocznych.
Brakowało tylko oranżerii. W Balnaid zbudowano ją wraz
z domem. Swe istnienie zawdzięcza ona woli matki Yiolet,
lady Primrose Akenside, kobiety niezbyt nawykłej do prze-
bywania poza murami domu. To właśnie lady Primrose
uznała, że jeśli już musi żyć w szkockiej głuszy, to oranżeria
jest absolutnie konieczna. Niezależnie od faktu, że służy ona
zaopatrzeniu domu w warzywa i winogrona, jest to miejsce,
w którym można przebywać, gdy świeci słońce, ale zarazem
wieje kłujący wiatr. Każdy wie, że takie dni występują za-
dziwiająco często podczas zimowych, wiosennych i jesien-
nych miesięcy. Lady Primrose wszelako również wiele let-
nich miesięcy spędziła w swej oranżerii, przyjmując przyja-
ciół i grając w brydża.
Yiolet lubiła oranżerię w Balnaid dla mniej towarzyskich
powodów, ceniąc sobie ciepło, spokój i woń wilgotnej ziemi,
paproci i frezji. Gdy pogoda była zbyt kiepska na prace
w ogrodzie, zawsze można było podłubać przy czymś
w oranżerii, a poza tym trudno o lepsze miejsce na poobied-
nią sjestę i krzyżówkę z "Timesa".
Tak, brakowało jej oranżerii, ale po namyśle uznała, że
Penrfyburn jest zbyt małe i zbyt skromne na tak ekstrawa-
gancki przydatek. Dom wyglądałby pretensjonalnie i głupio,
a ona nie chciała kalać w ten sposób swego nowego do-
mostwa. A poza tym nie było zbytnim cierpieniem siedzieć
w osłoniętym od wiatru i słonecznym ogrodzie i tam roz-
wiązywać krzyżówkę.
Była teraz w ogrodzie i przez całe popołudnie podwiązy-
wała michałki, nim pojawią się jesienne wiatry i je powala.
766

Tego dnia dała o sobie znać jesień. Nie było zimno, ale rze-
śko i czuło się w powietrzu charakterystyczną rzeźwą woń.
Rolnicy żeli zboże, a odległy terkot kombajnów na górskich
łanach jęczmienia świadczył o porze roku i osobliwie po-
krzepiał. Niebo było błękitne, ale pełne chmur przywiewa-
nych z zachodu. Mrugający dzień, jak mówili starzy wieś-
niacy, bo słońce to kryło się, to wyłaniało.
W odróżnieniu od innych ludzi Yiolet nie biadała nad
końcem lata i perspektywą długiej mrocznej zimy. "Jak ty
możesz mieszkać w Szkocji? pytano ją czasem. Po-
goda jest taka nieobliczalna, tyle deszczu, chłód". Yiolet jed-
nak nie mogłaby żyć nigdzie indziej i nigdy nie tęskniła do
wyjazdu. Kiedy żył Geordie, dużo razem podróżowali. Zwie-
dzili Wenecję i Istambuł, przemierzali galerie sztuki we Flo-
rencji i Madrycie. Pewnego razu podjęli archeologiczną wy-
prawę do Grecji, kiedy indziej znów żeglowali wzdłuż fior-
dów Norwegii na północ aż po krąg polarny i słońce świe-
cące o północy. Bez Geordie'ego jednak nie czuła żadnej
ochoty na zagraniczną podróż. Wolała pozostawać tu, gdzie
jej korzenie były głębokie, pośród stron znanych od dzieciń-
stwa. Pogodę ignorowała, nie dbając o to, czy jest mróz,
śnieg, deszcz, wiatr lub upał, jeśli tylko mogła wyjść z domu
i wtopić się w nią.
Znajdowało to wyraz w jej cerze, ogorzałej i pomarszczo-
nej jak u starego wieśniaka. Cóż jednak w wieku siedem-
dziesięciu siedmiu lat znaczy parę zmarszczek? Drobne
koszta energicznej i aktywnej starości.
Podniosła ostatnią kępkę, skręciła ostatni kawałek drucika.
Skończone. Cofnęła się na trawnik, by obejrzeć swoje dzie-
10. Paliki widać, ale kiedy michałki trochę się rozrosną, to
je zakryją. Spojrzała na zegarek. Prawie wpół do czwartej.
estchnęła, jak zwykle niechętna przerywaniu pracy
v^ ogrodzie i powrotowi do domu. Zdjęła jednak rękawice
stał"0 r C na taczki' Ptem zebrała narzędzia, jeden pozo-
earJyn l ?W<^ drutu * Pwiozła całY ładunek za dom do
w którym wszystko zostało schludnie ustawione, by
' "i następny dzień pracy.
^do domu kuchennymi drzwiami, zdjęła kalosze
żakiet na haczyku. W kuchni napełniła czajnik
767

Kiedy wróciłaś?
Wczoraj wieczór, samolotem. Edmund czekał na mnie
w Turnhouse, potem pojechaliśmy do Edynburga na kolację
u Rafaelliego, a potem do Balnaid.
Mam nadzieję Yiolet utkwiła w Yirginii surowe
spojrzenie że wykorzystaliście ten czas na uzgodnienie
waszych poglądów.
Yirginia zrobiła zażenowaną minę.
Och, Vi. Czy to było aż tak widać?
Tylko ślepy by nie zauważył. Nic nie mówiłam, ale
chyba uświadamiacie sobie, że Henry bardzo się przejmuje,
kiedy ty i jego ojciec jesteście poróżnieni.
Henry mówił ci o tym?
Tak, mówił. Jest bardzo przygnębiony. Uważa wyjazd
do Templehall za zły, ale to, że ty i Edmund skaczecie sobie
do oczu, jest ponad jego siły.
Nie skakaliśmy sobie do oczu.
Lodowata uprzejmość jest jeszcze gorsza.
Tak. Bardzo mi przykro. Ale pogodziliśmy się. To nie
znaczy, żecoś się zmieniło. Edmund nie zmieni swojej de-
cyzji, a ja nadal uważam to za wielki błąd. W każdym razie
zawarliśmy rozejm. Uśmiechnęła się i pokazała szczupły
nadgarstek otoczony szeroką złotą bransoletką. Dał mi
to po kolacji. Prezent na powitanie. Mam więc powściągnąć
swój zły humor.
To wielka ulga dla mnie. Udało mi się wytłuma-
czyć Henry'emu, że odzyskacie rozsądek i znowu bę-
dziecie przyjaciółmi. Jestem wdzięczna wam obojgu,
bo nie mam teraz poczucia, że go nabrałam. Jemu
potrzeba dużo wsparcia, Yirginia. Poczucia bezpieczeńst-
wa.
Och, Vi, czyż ja nie wiem?
I jeszcze jedno. Bardzo martwi się o Edie. Boi się Lot-
tie. Uważa, że Lottie może jakoś skrzywdzić Edie.
Tak powiedział? Yirginia zmarszczyła brwi.
Rozmawialiśmy o tym.
Uważasz, że ma rację?
Dzieci są spostrzegawcze. Jak psy. Rozpoznają zło
tam, gdzie my, dorośli, możemy go nie dostrzec.
170

__ Vi, zło to za wiele powiedziane. Ona mnie też przy-
orawia o dreszcz, ale zawsze uważałam, że jest tylko nie-
szkodliwą przygłupą.
_ Sama nie wiem powiedziała Yiolet. Obiecałam
jednak Henry'emu, że będziemy zważać na rozwój sytuacji.
Jeśli zacznie o tym z tobą rozmawiać, wysłuchaj go i staraj
się uspokoić.
Oczywiście.
No, to tyle. Dokonawszy niezbędnych ustaleń, Yio-
let skierowała rozmowę -w weselsze rejony. Opowiedz
mi o Londynie. Kupiłaś suknię? Co jeszcze robiłaś? Widzia-
łaś się z Aleksą?
Tak. Yirginia pochyliła się, by dolać sobie herbaty
z dzbanka. Tak, kupiłam sobie suknię i widziałam się
z Aleksą. O tym właśnie chciałam z tobą porozmawiać. Po-
wiedziałam już Edmundowi.
Yiolet zamarła. Cóż u licha znów się dzieje?
Czy jest zdrowa?
Jak najzdrowsza. Yirginia odchyliła się w fotelu.
W jej życiu jest mężczyzna.
Alexa ma kawalera? Toż to wspaniała wiadomość! Już
zaczęłam uważać, że temu drogiemu dziecku nie przydarzy
się już nic ekscytującego.
Vi, oni mieszkają razem.
Przez chwilę Yiolet milczała.
Mieszkają razem?
Tak. I nie opowiadam szkolnych historyjek. To ona
sama prosiła mnie, żeby ci powiedzieć.
A gdzie oni mieszkają?
Przy Ovington Street.
Ale... Yiolet, poruszona, szukała słów. Ale... jak
długo to trwa?
Jakieś dwa miesiące.
Kto to jest?
Nazywa się Noel Keeling.
Co robi?
Pracuje przy reklamie.
Ile ma lat?
W moim wieku. Przystojny. Naprawdę miły.
777

W wieku Yirginii. Straszna myśl przyszła Yiolet do gło-
wy.
Mam nadzieję, że nie jest żonaty?
Nie. Kawaler do wzięcia.
A Alexa?
Alexa promieniuje szczęściem.
Sądzisz, że się pobiorą?
Nie mam pojęcia.
Czy jest dla niej dobry?
Tak myślę. Widziałam go tylko przez chwilę. Wrócił
z biura i usiedliśmy wszyscy na drinka. Przyniósł Aleksie
kwiaty. Nie wiedział, że przyszłam, więc nie kupił ich, żeby
zrobić na mnie wrażenie.
Yiolet umilkła, usiłując uporać się z tą zdumiewającą no-
wością. Mieszkają razem. Alexa żyje z mężczyzną. Dzieli
z nim łoże, dzieli z nim życie. Bez ślubu. Ona tego nie po-
chwala, ale własne poglądy najlepiej zachować dla siebie.
Najważniejsze, żeby Alexa wiedziała, że cokolwiek się zda-
rzy, może na nich wszystkich liczyć.
Co powiedział na to Edmund?
Niewiele wzruszyła ramionami Yirginia. Na pew-
no nie poleci do Londynu z nabitym rewolwerem. Myślę
jednak, że jest zatroskany, już choćby z tego względu, że
Alexa jest stosunkowo zamożna... ma ten dom i pieniądze
ze spadku po lady Cheriton. Spore, jak twierdzi Edmund.
Obawia się, że ten młody człowiek poluje na jej pie-
niądze?
To tylko przypuszczenie, Vi.
Ty go poznałaś. Co o nim myślisz?
Spodobał mi się...
' Ale masz zastrzeżenia?
Jest taki przystojny. Zimny. Jak powiedziałam, miły.
Nie jestem pewna, czy mu ufam...
O Boże.
Ale to tylko moje odczucie. Mogę się całkowicie my-
lić.
Co mamy robić?
Nic. Alexa ma dwadzieścia jeden lat, sama musi roz-
strzygnąć.
172

Yiolet wiedziała, że tak jest. Tylko że Alexa... tak daleko
stąd. W Londynie.
Gdybyśmy tylko mogli się z nim spotkać. Wszystko
stałoby się przez to bardziej normalne.
W pełni się z tobą zgadzam, i spotkasz się z nim.
_ Yiolet spojrzała na synową i dostrzegła jej uśmiech i za-
dowolenie kota nad miską mleka. Obawiam się, że wmie-
szałam się w ich sprawy i zaczęłam przemawiać jak matka.
Porozmawiałam z nimi i zgodzili się wyruszyć razem na
północ w weekend przyjęcia u Steyntonów. Zamieszkają
w Balnaid.
O, co za mądry pomysł! Yiolet miała ochotę ucało-
wać Yirginię, tak była uradowana. Mądra dziewczyna
z ciebie. Najlepszy sposób załatwienia wszystkiego bez
zbędnego hałasu.
Tak właśnie to sobie wyobrażałam. Nawet Edmund się
zgadza. Musimy jednak być bardzo uważni, taktowni i za-
chowywać się jakby nigdy nic. Żadnych znaczących spoj-
rzeń ani aluzyjnych uwag.
Chodzi ci o to, żebym nie wspomniała o ich małżeńs-
twie? Yirginia skinęła głową. Yiolet zastanawiała się
przez chwilę. Wiesz, chciałabym. Jestem na tyle nowo-
czesna, że wiem, kiedy trzymać język za zębami. Ale miesz-
kając razem, młodzi ludzie sami stwarzają takie trudne sy-
tuacje. Utrudniają je nam. Jeśli będziemy za wiele oczeki-
wać od tego młodzieńca, pomyśli sobie, że wywiera się pre-
sję na niego, wróci i złamie serce Aleksie. A jeśli nie bę-
dziemy traktować go należycie serio, Alexa uzna, że go nie
akceptujemy, i to złamie jej serce.
Nie byłabym tego taka pewna. Ona bardzo dorosła. Ma
o wiele więcej wiary w siebie. Zmieniła się.
Nie zniosłabym, gdyby Alexa poczuła się skrzywdzo-
na.
Obawiam się, że nie możemy już jej ochronić. Sprawy
Poszły za daleko.
Tak przyznała Yiolet, czując się niejako upomnia-
ną. Nie czas na trwożne uczucia. Jeśli ma się komukolwiek
przydać, musi zachować rozsądek. Masz zupełną rację.
Musimy wszyscy...
773

1
Na dalszy ciąg nie było już czasu. Usłyszały, jak otwie-
rają się wejściowe drzwi i zamykają z trzaskiem.
Mamusia!
Wrócił Henry. Yirginia odstawiła filiżankę i zapominając
o Aleksie zerwała się z miejsca. Ruszyła do drzwi, ale Hen-
ry był już przy niej, zaróżowiony z podniecenia i ze zmę-
czenia biegiem pod górę.
Mamusia!
Wyciągnęła ramiona, a on całym sobą wpadł w jej ob-
jęcia.
19
Sobota, dwudziesty siódmy
Na przyjęciach często pytano w dobrej wierze Edmunda,
czy długie dojazdy ze Strathcroy do Edynburga i z powro-
tem są dla niego wysiłkiem do zniesienia, to codzienne kur-
sowanie rano i wieczorem w dni, kiedy pracuje w Edynbur-
gu. W istocie jednak przebywane mile były dla Edmunda
niczym. Powrót do Balnaid i swej rodziny był dlań ważniej-
szy niż wysiłek, jakiego to wymagało, i tylko późna służ-
bowa kolacja w Edynburgu, wczesny samolot następnego
dnia lub nieprzejezdne drogi zimą nakazywały mu zostać
w mieście i spędzić noc w mieszkaniu przy Moray Place.
Poza tym lubił jazdę autem. Jego samochód był mocny
i bezpieczny, a droga przecinająca Forth i wiodąca przez
Fife do Relkirk, stała mu się znajoma jak wierzch własnej
dłoni. Minąwszy Relkirk, wjeżdżał na lokalne drogi, które
wymagały maksymalnie wolnej jazdy, ale mimo to cała po-
dróż rzadko zajmowała mu więcej niż godzinę.
Wykorzystywał ten czas na pozbycie się pod koniec dnia
napięć związanych z podejmowaniem decyzji i na skupienie
się na licznych innych, choć równie absorbujących stronach
swego pracowitego życia. Zimą słuchał radia. Nie wiadomo-
ści lub dyskusji politycznych... miał ich dość już w chwili,
174

dv porządków^biurko i zamykał poufne dokumenty... lecz
Trójki, koncer"t0^ muzyki klasycznej i sztuk dla wyrobione-
go odbiorcy. JPrzez resztę roku, gdy dni były dłuższe i nie
jeździł już w *rm>ku, znajdował wiele przyjemności i ukoje-
nia w zwykłej obserwacji krajobrazu zmieniającego się wraz
z porami roku1. Orka, siewy, zieleń drzew, pierwsze młode
owieczki na polach, coraz bardziej złote zboża, ludzie obie-
rający maliny na długich wąskich poletkach, żniwa, jesienne
liście, pierwsz>e śniegi.
Teraz, w t&n nieco wietrzny wieczór, była pora żniw.
Krajobraz koił i urzekał. Pola i rolników oblewało kapryś-
ne słońce, al^ powietrze było tak przejrzyste, że każda
skałka i kotlinka odległych wzgórz dawała się dostrzec
z zadziwiając^ ostrością. Na wzgórza spływał blask, odbi-
tym światłem dotykając ich wierzchołków, rzeka wzdłuż
drogi lśniła i s-krzyła się, pokryte chmurami niebo było bez-
kresne.
Czuł się bardziej zadowolony niż przez długi czas dotąd.
Wróciła odzys-kana Yirginia. Jego prezent dla niej był naj-
skromniejszą rzeczą, jaką mógł poprzeć swe przeprosiny za
to, co powiedział w dniu ich starcia, kiedy zarzucił jej, że
odbiera Henry *ertiu samodzielność, chce zatrzymać go przy
sobie z egoistycznych pobudek, myśli tylko o sobie. Przyjęła
bransoletkę z wdzięcznością i życzliwością, a jej autentyczna
radość z prezentu była równie miła jak wybaczenie.
Poprzednieg0 \vieczoru po kolacji u Rafaelliego wiózł ją
do domu w BaJnąd przez krajobraz pogrążony w półmroku,
pod chorągwią niezwykłego nieba, różowawego na zacho-
dzie i upstrzonego jak przez jakiś gargantuiczny pędzel czar-
nymi chmurami-
Wrócili do zupełnie pustego domu. Nie pamiętał już, kie-
dy zdarzyło si^ to po raz ostatni, a ich powrót nabrał przez
to szczególnego charakteru. Żadnych psów, żadnych dzieci,
tylko ich dwojć- 2ajął się bagażem, potem wziął dwie whis-
*y do ich sypialni, usiadł na łóżku i patrzył, jak Yirginia
C1"jozpakowuje- Nie było powodu do pośpiechu, bo cały
nc, miły mrok należały do nich. Potem wziął prysz-
don^~8ilUa ^e~S,2ła do wanny- Pachnąca i chłodna przyszła
mego i kocrwH się zadowoleni i szczęśliwi.

775


i Wiedział, że nadal leży między nimi kość niezgody. Yir-
ginia nie chciała utracić Henry'ego, a Edmund był zdecy-
dowany go wysłać. Póki co jednak przestali warczeć nad tą
kością, a była nadzieja, że przy odrobinie szczęścia zostanie
ona pogrzebana i zapomniana.
Można też było oczekiwać innych pozytywnych rzeczy.
Dziś wieczór po tygodniu rozłąki zobaczy swego synka. Bę-
dzie wiele do opowiedzenia i wiele do słuchania. A za parę
dni wrzesień i Alexa przywiezie swego przyjaciela.
Rewelacja Yirginii na temat Aleksy zaskoczyła Edmunda,
zdezorientowała go, choć nie zaszokowała i nie wzbudziła
dezaprobaty. Uwielbiał swoją córkę, znał jej liczne zalety,
ale przez ostatni rok czy dwa życzył sobie nieraz w duchu,
by wyjęła palec z buzi i zaczęła dorośleć. Prostota, nieśmia-
łość, niezgrabna figura dwudziestojednoletniej osoby fraso-
wały go. Przywykł do otoczenia eleganckich, światowych
kobiet (nawet jego sekretarka była rewelacyjna) i wyrzucał
sobie swoją niecierpliwość i irytację na Alekse. Teraz jednak
ona sama znalazła sobie przyjaciela, i to przystojnego, jeśli
wierzyć Yirginii.
Może powinien zająć bardziej twarde stanowisko. Nigdy
jednak nie imponował mu obraz siebie jako surowego ojca,
i ludzka strona tej sytuacji trapiła go bardziej niż moralna.
Jak zwykle w obliczu problemu zamierzał postąpić wedle
własnych zasad. Działać pozytywnie, planować negatywnie,
niczego nie oczekiwać. Najgorsze, co może się zdarzyć, to
krzywda wyrządzona Aleksie. Byłoby to dla niej przeraża-
jące, nowe doświadczenie, ale przynajmniej wyjdzie z niego
bardziej dojrzała i miejmy nadzieję silniejsza.
Wjechał do Strathcroy, gdy zegar wybijał siódmą. Z uczu-
ciem przyjemności wyobraził sobie powrót do domu. Będą
już psy, wyzwolone od psiarni przez Yirginię, Henry będzie
w wannie lub przy kolacji w kuchni. Usiądzie przy Henryrn
jedzącym te swoje sztabki rybne, beefburgera czy inne ok-
ropności, jakich ten sobie zażyczył, wysłucha opowieści
o wszystkim, co się Henry'emu zdarzyło przez ostatni ty-
dzień, popijając przy tym sporego i mocnego drinka z dżinu
i toniku.
776

Przypomniał sobie, że tonik się skończył. Barek został za-
niedbany i źródło tego cennego produktu wyschło. Edmund
zamierzał przystanąć i kupić karton toniku przed wyjazdem
z Edynburga, ale zapomniał. Minął most do Balnaid, prze-
jechał wioskę i zatrzymał się pod sklepem Pakistańczyków.
Wszystkie inne sklepy już dawno zamknęły swoje drzwi
i okiennice, ale Pakistańczycy, zdawałoby się, nigdy nie za-
mykali. Jeszcze długo po dziewiątej wieczór sprzedawali
wszystkim chętnym kartony mleka, chleb, pizzę i mrożonki.
Wysiadł z auta i wszedł do sklepu. Kręcili się tam już
inni klienci, napełniając zawartością półek druciane koszyki
samotnie lub w towarzystwie pana Ishaka. To pani Ishak
ukłoniła się Edmundowi zza lady. Była urodziwą kobietą
o ogromnych oczach otoczonych czernionymi rzęsami. Tego
wieczoru miała na sobie jedwabny strój barwy masła i bled-
szą żółtą jedwabną chustę upiętą wokół głowy i ramion.
Dobry wieczór, panie Aird.
Dobry wieczór, pani Ishak, jak samopoczucie?
Bardzo dobrze, dziękuję za pana troskę.
Co u Kedejah?
Ogląda telewizję.
Słyszałem, że była któregoś popołudnia w Pennyburn
u Henry'ego.
Tak, to prawda, i wróciła do domu, o, niebiosa, cała
mokra.
Budowali tamy roześmiał się Edmund. Mam na-
dzieję, że się pani nie zirytowała.
Ależ skąd. Świetnie się bawiła.
Pani Ishak, chciałbym trochę toniku. Jest?
Oczywiście. Ile butelek panu trzeba?
Ze dwa tuziny.
Jeśli pan zechce poczekać, przyniosę z magazynu.
Dziękuję.
Wyszła. Edmund cierpliwie czekał na jej powrót. Z tyłu
odezwał się jakiś głos.
Pan Aird.
yi tak blisko, wręcz tuż za plecami, że Edmund aż się
PO erwał. Odwrócił się gwałtownie i stanął twarzą w twarz
"zynką Edie Lottie Carstairs. Odkąd przyjechała mieszkać
777

z Edie, spojrzał na nią raz czy dwa, gdy rozglądał się po
wiosce, ale starał się jej unikać i nie zetknąć się z nią. Teraz
wyglądało na to, że zapędziła go do narożnika i że nie ma
ucieczki.
Dobry wieczór.
Pamięta mnie pan? Mówiła niemal nieśmiało. Ed-
mund nie był zachwycony tak bliskim z nią kontaktem. Mia-
ła bladą, bezkrwistą cerę, silnie zaznaczony wąsik nad górną
wargą, włosy barwy i faktury waty szklanej, a pod
dziko sklepionymi brwiami oczy barwy rodzynków, okrągłe
i patrzące bez mrugania powiekami. Poza tym wyglądała
dość normalnie. Była ubrana w bluzkę, spódnicę, zielony ża-
kiet upiększony lśniącą broszą i buty na wysokich obcasach,
na których chwiała się lekko, wciągając Edmunda do roz-
mowy. Byłam u lady Balmerino, a teraz mieszkam
z Edie Findhorn. Widziałam pana w wiosce, ale nie było
okazji pogawędzić...
Lottie Carstairs. Musi mieć teraz prawie sześćdziesiąt lat,
a mimo to nie zmieniła się zbytnio od czasu, gdy pracowała
w Croy i u każdego wywoływała niewysłowioną złość i iry-
tację swym podkradaniem się i zjawianiem w najmniej ocze-
kiwanej i pożądanej chwili. Arenie zawsze twierdził, że ona
podsłuchuje pod drzwiami, i ciągle otwierał drzwi znienacka
w oczekiwaniu, że przyłapie Lottie przycupniętą z uchem
przy dziurce od klucza. Popołudniami, jak Edmund pamiętał,
paradowała w brązowej sukience z muślinowym fartuszkiem.
Muślinowy fartuszek był pomysłem Lottie, nie lady Balme-
rino. Archie mówił, że to dlatego, iż chciała okazać goto-
wość do usługiwania. Brązowa sukienka miała plamy pod
pachami, a jedną z najgorszych rzeczy u Lottie była jej woń.
Rodzina skarżyła się gwałtownie, Archie zaś zażądał, by
matka podjęła jakieś kroki w celu naprawy sytuacji. Albo
zwolnić tę cholerną babę, albo zapewnić odrobinę osobistej
schludności. Biedna lady Balmerino wszelako, mając na gło-
wie ślub Archie'ego, wszystkie łóżka pełne gości i przyjęcie
w Croy zaplanowane na wieczór tego wielkiego dnia, nie
czuła się na siłach do zwolnienia pokojówki. Była przy tym
zbyt łagodnego serca, by posłać po Lottie, stanąć przed nią
i powiedzieć jej, że śmierdzi.
775

Wobec tego ataku odwołała się do słabych wymówek:
_ Muszę mieć kogoś do sprzątania pokoi i słania łóżek.
_ Sami będziemy ścielić.
_ Biedactwo, ma tylko jedną sukienkę.
_. To kup jej nową.
_ Może jest trochę znerwicowana.
_. Nie na tyle, żeby się nie myć. Daj jej jakiś środek na
nerwy.
_. Nie jestem pewna, czy to coś da. Może... na święta...
dam jej trochę talku?
Nawet jednak ta skromna akcja nic nie dała, bo wkrótce
po weselu Lottie upuściła tacę i stłukła porcelanę z Rockin-
gham, a lady Balmerino musiała w końcu ją zwolnić. Około
Bożego Narodzenia Lottie opuściła Croy. Teraz, w potrzasku
sklepu pana Ishaka, Edmund zastanawiał się, czy ona nadal
wydaje tę niemiłą woń. Wolał nie ryzykować sprawdzenia.
Dyskretnie cofnął się od niej o krok lub dwa.
Tak powiedział tonem możliwie najbardziej przy-
jaznym. Oczywiście, że panią pamiętam...
To były czasy w Croy! Kiedy Archie żenił się z Iso-
bel. O jej, cóż to były za czasy. Pamiętam, jak pan przyje-
chał na wesele z Londynu i przez cały tydzień pomagał przy
wszystkim lady Balmerino.
Dawne czasy.
- Wszyscy byli tacy młodzi. Lord i lady Balmerino tacy
dobrzy i mili. Słyszałam, że Croy się zmieniło, i to nie na
lepsze. No, ale na każdego mogą przyjść ciężkie czasy.
Smutno było, kiedy umarła lady Balmerino. Zawsze była
bardzo dobra dla mnie. Moi rodzice zmarli. Znał ich pan,
prawda? Chciałam z panem pomówić, ale nie było pana we
wsi. I wy byliście młodzi. Archie miał obie nogi... kto by
pomyślał, że mu odstrzelą nogę! W życiu nie słyszałam nic
tak śmiesznego...
' Pni Ishak, niech pani szybko wraca. Pani Ishak, bła-
gam, szybko.
~ ...Edie opowiada mi wszystko o was; martwię się
- ie, utyła, to niezdrowe dla serca. Młodzi byliście wszys-
- a Pandora! Fruwała z miejsca na miejsce jak bąk.
779

Ale się zmarnowała, co? Dziwne, że nigdy nie odwiedziła
domu. Zawsze myślałam, że wróci na Boże Narodzenie, ale
nie. I żeby nie przyjechać na pogrzeb lady Balmerino, no,
przepraszam, nie chcę się wyrażać, ale moim zdaniem to
było po prostu niechrześcijańskie. No, ale ona zawsze była
trochę niepewna... pod różnymi względami... my to oboje
wiemy, no nie?
W tym momencie wybuchnęła obłąkańczym śmiechem
i łupnęła Edmunda przyjaźnie, ale dość boleśnie w ramię.
Jego natychmiastową odruchową reakcją było oddać jej, wal-
nąć ją w ten jej głupi, wścibski nos. Wyobraził sobie, jak
nos wgniata się w twarz, składa jak akordeon. Wyobraził
sobie nagłówki w miejscowych gazetach. "Ziemianin z Rel-
kirkshire pobił kobietę ze Strathcroy w wiejskim sklepie".
Wetknął ręce z zaciśniętymi pięściami do kieszeni spodni.
...a pana żona była w Londynie? Pięknie. Chłopczyk
u babuni. Widuję go czasem. Chudzielec, prawda? Ed-
mund czuł, że krew napływa mu do twarzy. Zastanawiał się,
jak długo będzie mógł panować nad sobą. Nie pamiętał, że-
by ktoś wpędził go w taki atak bezsilnej wściekłości.
...mały jak na swój wiek, moim zdaniem... słabiutki...
Przepraszam, panie Aird, że tak długo. Cichy głos
pani Ishak powstrzymał wreszcie potok bezrozumnych złoś-
liwości Lottie. Pani Ishak, niech Bóg błogosławi jej dobre
serce, przybyła na ratunek, niosąc przed sobą jak monstran-
cję karton butelek toniku.
O, dziękuję, pani Ishak. I od razu: Proszę po-
zwolić, ja wezmę. Podszedł uwolnić ją od ciężaru.
Czy mogłaby pani zapisać to na mój rachunek? Mógł
bez trudu zapłacić gotówką, ale nie chciał przebywać tam
ani cłiwili dłużej nad potrzebę.
Oczywiście, panie Aird.
Dziękuję. Karton był już w jego rękach. Trzymając
go odwrócił się, by porzucić towarzystwo Lottie i uciec.
Lottie jednak ruszyła wcześniej i nie było jej już. Nagle
i zaskakująco po prostu zniknęła.
180

20
Wtorek, trzydziesty
_ Ta twoja ciocia zawsze mieszkała na Majorce?
_ Nie. Jest tu od jakichś dwu lat. Wcześniej mieszkała
w Paryżu, wcześniej w Nowym Jorku, a jeszcze wcześniej
w Kaliforni powiedziała Lucilla.
Prawdziwy obieżyświat.
Tak. Można by ją tak nazwać, tylko że jej się to za-
wsze nieźle opłacało.
Jak wygląda? spytał ze śmiechem Jeff.
Nie wiem, bo nigdy jej nie widziałam. Kiedy ja przy-
szłam na świat, jej już nie było, wyszła za jakiegoś bardzo
bogatego Amerykanina i mieszkała w Palm Springs. Zawsze
uważałam, że musi być najpiękniejszą kobietą świata.
Grzeszna i wyrafinowana jak w tych starych sztukach z lat
trzydziestych, kiedy to mężczyźni padali przed taką kobietą
jak kręgle, a ona była zawsze bezwstydnie wyzywająca.
Czmychnęła w wieku osiemnastu lat. Szalenie odważna de-
cyzja. Ja bym nie była taka dzielna. No i ona by ta piękna.
Czy nadal jest?
Nie widzę powodu żeby nie. W końcu ma dopiero
około czterdziestki, jeszcze nie z górki. W jadalni Croy wisi
jej portret. Namalowano go, gdy miała jakieś czternaście lat
i już wtedy była przebojowa. Zdjęcia też są, wszędzie,
w ramkach albo w starych albumach, do których mój dzia-
dek wklejał fotografie. Lubiłam deszczowe popołudnia, bo
mogłam spędzać je nad tymi starymi albumami. A kiedy lu-
zie rozmawiali o niej, nawet jeśli na początku wyrażali
dezaprobatę, że taka bezmyślna i że nie dba o swoich ro-
dnnW't0 ^ochdzili potem do przypomnienia jakiejś aneg-
o Pandorze i wszystko kończyło się śmiechem.
ZY była zaskoczona, kiedy cię usłyszała przez tele-
181

Oczywiście, że tak. Ale raczej mile zaskoczona niż
przerażona. To od razu widać. Na początku nie mogła uwie-
rzyć, że to ja. A potem powiedziała, "Oczywiście, że wpad-
nij. Jak najszybciej. I zostań, ile zechcesz". Potem objaśniła
mi drogę i odłożyła słuchawkę. Lucilla uśmiechnęła się.
Jak więc widzisz, co najmniej tydzień mamy z głowy.
Wynajęli auto, małego seata, najtańszego, jaki był, i je-
chali teraz w poprzek wyspy przez płaską, intensywnie upra-
wianą okolicę z rozsianymi tu i ówdzie wiatrakami, których
skrzydła obracały się powoli. Było popołudnie, szosa przed
nimi migotała w upalnym słońcu. Po lewej, daleko i mgliś-
cie, rysował się łańcuch nieprzebytych zdawałoby się gór.
Po drugiej stronie gdzieś poza polem widzenia rozciągało
się morze. Dla przewiewu otwarli wszystkie okna auta, ale
wiatr był gorący, pełen kurzu i suchy. Jeff kierował, a Lucil-
la siedziała obok z kawałkiem papieru, na którym wypisała
objaśnienia, jakie Pandora dała jej przez telefon.
Zadzwoniła do Pandory z Palmy po przybyciu tego rana
wraz z Jeffem łodzią z Ibizy. Spędzili w Ibizie tydzień, za-
trzymawszy się u Hansa Bergdorfa, kolegi Jeffa. Hans był
malarzem i to jego domu trzeba było szukać. Stał na samym
szczycie starówki, w obrębie wiekowych murów obronnych.
Odnaleziony wreszcie, okazał się bardzo malowniczy. Miał
grube mury i biały tynk, ale był prymitywny ponad wszelkie
wyobrażenie. Widok z jego wystającego kamiennego balko-
nu ogarniał całą panoramę starówki, nową część miasta, port
i morze, ale nawet ta przyjemność nie równoważyła faktu,
że wszelkie gotowanie trzeba było robić na miniaturowej
maszynce gazowej, a woda bieżąca pochodziła wyłącznie
z jednego kranu z zimną wodą. W rezultacie Jeff i Lucilla
byli ^trasznie brudni, by nie rzec cuchnący, a pękate plecaki
na tylnym siedzeniu auta zawierały nieświeże, wybrudzone
i przepocone ubrania. Lucilla, która nigdy nie traciła czasu
na troskę o swój wygląd, zaczęła marzyć o wymyciu wło-
sów, a zrozpaczony Jeff przestał się golić. Broda rosła mu
jasna jak jego włosy, ale rzadka i rozwichrzona, upodabnia-
jąc go raczej do jakiegoś degenerata niż Wikinga. Oboje
przedstawiali sobą tak odstręczający widok, że dziw, iż czło-
wiek od samochodów zgodził się wynająć im seata. Lucilla
182

dostrzegła wyraz pewnej podejrzliwości na jego twarzy, ale
Teff wyjaj plik peset, a tamten, z gotówką w dłoni, nie bar-
dzo mógł odmówić.
_ Mam nadzieję powiedziała Lucilla że Pandora
ma pralkę.
_ Wystarczyłby mi basen.
_ W basenie nie wypierzesz ubrań.
Założymy się?
Lucilla wyglądała przez otwarte okno samochodu. Do-
strzegła, że góry przybliżyły się, a roślinność nabrała buj-
ności. Rosły tam sosny, a przez otwarte okna wraz z kurzem
wpadała woń rozgrzanej żywicy. Dojechali do skrzyżowania
z drogą główną. Zatrzymali się, by przepuścić ruch. Drogo-
wskaz głosił "Puerto del Fuego".
No, jesteśmy na dobrej drodze. Co teraz?
Pojedziemy na Puerto del Fuego, ale za jakąś milę mu-
simy skręcić w lewo. Jest to boczna droga w kierunku na
"Cala San Torre". Fala samochodów przejechała. Korzys-
tając z tego Jeff ostrożnie włączył się do ruchu po głównej
szosie. Jeśli znajdziemy się w porcie, to znaczy, że prze-
jechaliśmy.
Pewnie tak będzie.
Czuła teraz woń morza. Pojawiły się domy, nowy blok,
garaż. Minęli stadninę z mizernym poletkiem, na którym usi-
łowały się paść smutne, kościste konie.
Biedactwa powiedziała litościwa Lucilla, ale wzrok
Jeffa był utkwiony w szosie.
Jest drogowskaz. Cala San Torre.
To tu!
Skręcili w spaloną słońcem wąską drogę i znaleźli się na-
gle w pełnym zieleni krajobrazie, zupełnie odmiennym od
płaskiego, rozległego terenu, po którym dotąd jechali. Para-
sole sosen rzucały na drogę cień upstrzony plamkami słońca,
a od walących się zagród dobiegało zadowolone gdakanie
kur i beczenie kóz.
77 Nagle zrobiło się uroczo zauważyła Lucilla. O,
spójrz na to słodkie oślątko.
Pilnuj mapy, dziewczyno. Jak teraz?
Uicilla posłusznie zajrzała do zapisków.
183

Teraz ostry zakręt w prawo, a potem w górę do ostat-
niego domu na samym wierzchołku.
Dojechali do skrzyżowania dróg. Jeff zredukował bieg
i skręcił. Seat, wydając odgłosy, jak gdyby miał lada chwila
zagotować się niczym czajnik, parł z wysiłkiem stromą
i krętą drogą. Stały tam domy, obszerne wille ledwo widocz-
ne za zamkniętymi bramami i bujnymi ogrodami.
To właśnie powiedziała Lucilla pośrednicy na-
zywają wymarzonym sąsiedztwem.
To znaczy snobistycznym?
Powiedziałabym, kosztownym.
Ty też tego zaznasz. Twoja ciocia musi być ładowana.
Rozwiodła się w Kaliforni stwierdziła Lucilla, a jej
głos sugerował, że dalszy komentarz jest zbędny.
Po około stu metrach i paru dalszych serpentynach osiąg-
nęli cel swojej podróży. Casa Rosa. Grawerowana ozdobnie
nazwa była umieszczona w wysokim kamiennym murze i łat-
wo widoczna pomimo płaszcza mesymbryanthemum o różo-
wych kwiatach. Brama była otwarta. Głęboko wpuszczony
w ziemię podjazd wspinał się do drzwi garażu. W garażu stał
jeden samochód, a drugi efektowny ciemnoczerwony mer-
cedes w cieniu rosochatej oliwki. Jeff wyłączył silnik. By-
ło bardzo cicho. Potem Lucilla usłyszała szmer wody, jakby
z fontanny, i odległy, delikatny dźwięk owczych dzwonków.
Góry były teraz bardzo blisko, rysowały się ich białe, jałowe
szczyty i zbocza poniżej, srebrzyste od gajów oliwnych.
Z ulgą wydobywali się powoli z auta, rozprostowując po-
kryte potem członki. Tu, na górze, wiał wiatr znad morza,
chłodny i rześki. Rozglądając się wokół Lucilla stwierdziła,
że Casa Rosa stoi na skalistym wzniesieniu nad nimi, a do
^głównego wejścia prowadzą schody. Podstawki stopni wy-
łożono błękitno-białymi kafelkami, a wzdłuż całych schodów
stały doniczki z geranium. Całość spowijały potoki bugen-
wili, rosły tam też róża chińska i ołowik, i plątanina lazu-
rowego wilca. Powietrze przesycały zapachy kwiatów zmie-
szane z wilgotną wonią świeżo nawodnionej gleby.
Było to tak zdumiewające, niepodobne do wszystkiego,
czego dotychczas doświadczyli, że przez chwilę oboje stali
w osłupieniu. W końcu Lucilla szepnęła:
184

_ j^jg miałam pojęcia, że tu będzie aż tak wspaniale.
_ j^ dobrze, ale nie możemy tak stać przez cały dzień.
_____ j^jg _ Miał rację. Lucilla zwróciła się ku schodom
. oosz}a pierwsza. Nim jednak wstąpiła na nie, ciszę prze-
rwał ostry stuk obcasów spieszących przez taras nad nimi.
_ Kochani! Jakaś postać pojawiła się na szczycie
schodów z ramionami rozpostartymi na powitanie. Usły-
szałam samochód. Jesteście. Trafiliście. Gratuluję. Cudownie
was widzieć.
Pierwszym wrażeniem Lucilli na widok Pandory była jej
niematerialna szczupłość. Wyglądała na tak eteryczną, jakby
lada chwila miała ulecieć w powietrze. Obejmowanie jej
przypominało trzymanie w objęciach małego ptaka. Miało
się obawy, że zbyt silny uścisk złamie ją na pół. Jej włosy
były kasztanowej barwy, zaczesane na skroniach do tyłu
i opadające falami loków na ramiona. Lucilla przypuszczała,
ze Pandora nosiła taką fryzurę, kiedy miała osiemnaście lat,
a potem nie czuła potrzeby zmiany uczesania. Oczy Pandora
miała ciemnoszare, ocienione smolistymi rzęsami, a usta wy-
datne i urocze. Na prawym policzku tuż nad kącikiem warg
zaznaczała się mała ciemna plamka, zbyt zmysłowa, by na-
zwać ją pieprzykiem. Pandora miała na sobie jasnoróżowy
jak kwiaty chińskiej róży komplet z bluzki i spodni, złoty
naszyjnik, a w uszach złote kolczyki. Pachniała... Lucilla
znała ten zapach. Poison. Usiłowała kiedyś go używać, ale
me mogła rozstrzygnąć, czy podoba jej się, czy nie. Czując
go u Pandory nadal nie była pewna.
Wiedziałabym, że ty jesteś Lucilla, nawet gdyby mi
nikt nie powiedział. Jesteś tak podobna do Archie'ego...
- Wydawało się, że w ogóle nie dostrzega nieświeżego wy-
glądu, wybrudzonych szortów i niechlujnych trykotowych
koszulek. Jeśli zaś dostrzegła, to nie dawała nic po sobie
poznać. A ty to pewnie Jeff... Wyciągnęła dłoń o ró-
żowy^ paznokciach. To cudownie, że przyjechałeś z Lu-
jął jej dłoń w swą ogromną łapę i nieco oszołomiony
J_P*'1_taniem i olśniewającym uśmiechem powiedział:
Miło mi panią poznać.
185

Jesteś z Australii! natychmiast rozpoznała jego wy-
mowę. Bosko. Chyba jeszcze nigdy nie gościłam tu
Australijczyka. Okropnie wam się jechało, prawda?
Nie. Zupełnie nie. Tylko ten upał.
Tęsknicie pewnie do drinka...
Może wypakujemy z auta nasz bagaż?
To później. Najpierw drink. Chodźcie, jest mój znajo-
my. Przedstawię was.
Lucilla wpadła w popłoch. Pandorze było wszystko jedno,
ale oni w swej aktualnej postaci z pewnością nie nadawali
się do przedstawiania w towarzystwie.
Pandora, jesteśmy strasznie brudni...
E, tam, nieważne. Jemu to nie będzie przeszkadzać...
Odwróciła się i poprowadziła ich, pozostawało im więc
tylko iść za nią długim, cienistym i przewiewnym tarasem,
na którym stały wyściełane żółtymi poduszkami białe trzci-
nowe fotele, a w wielkich błękitno-białych porcelanowych
donicach palmy. Nie zostanie długo i chciałabym, żebyś-
cie go poznali...
Skręcili za róg domu i w ślad za stukającymi obcasami
Pandory wyszli na oślepiające słońce. Lucilli brakowało zo-
stawionych w aucie okularów. W słonecznym blasku do-
strzegła obszerny, otwarty taras, ocieniony markizą i wyło-
żony marmurem. Płytkie schody wiodły z tarasu do rozleg-
łego ogrodu wypełnionego kwitnącymi drzewami i krzewa-
mi. Ścieżki wśród traw wyłożono kamiennymi płytami, które
otaczały też seledynowy, gładki jak szyba basen. Już na sam
jego widok Lucilli zrobiło się chłodniej. Na powierzchni wo-
dy unosił się dmuchany materac, dryfując z podwodnym
prądem wokół filtru.
, Na drugim końcu ogrodu dostrzegła zakryty w połowie
przez chińską różę następny dom, mały, parterowy, ale usta-
wiony swoim małym tarasem w stronę basenu. Basen ocie-
niała wysoka sosna parasolowa, a za krawędzią dachu domu
widać było już tylko roztopiony żarem błękit nieba.
No, Carlos, są, przyjechali bez problemów. Moje ob-
jaśnienia nie były chyba tak mylące, jak się obawialiśmy.
Na szczycie podestu w cieniu markizy znajdował się ni-
ski stolik. Stały na nim szklanki i wysoki dzbanek. Popiel-
186

. ]<:a okulary słoneczne, książka w miękkiej oprawie. Stały
tam dalsze trzcinowe fotele z żółtymi poduszkami, i gdy się
bliżali, z jednego spośród nich podniósł się mężczyzna
\ stał z uśmiechem, czekając na prezentację. Był wysoki,
ciemnooki i bardzo przystojny. Lucilla, kochanie, to mój
przyjaciel Carlos Macaya. Carlos, to Lucilla Blair, moja sio-
strzenica. I Jeff...?
Howland pomógł jej Jeff.
_ Australijczyk. Wspaniale, prawda? No, a teraz usiądź-
my wszyscy i napijmy się czegoś dobrego. Tu jest herbata
z lodem, ale mogę poprosić Serafinę, żeby przyniosła coś
mocniejszego, jeśli macie ochotę. Colę? Wino? Roze-
śmiała się. A może szampana? O, to dobry pomysł. Ale
może trochę za wczesna pora. Zostawmy sobie szampana
na później.
Zapewnili ją, że herbata z lodem w zupełności wystarczy.
Carlos podsunął fotel Lucilli i usadowił się obok niej. Jeff
jednak, który mógł wchłaniać słońce jak jaszczurka, oparł
się o balustradę tarasu, a Pandora przysiadła na niej obok
niego kołysząc nogami; jeden z jej sandałów na wysokim
obcasie wisiał zaczepiony u palca stopy.
Carlos Macaya napełnił herbatą szklankę i podał ją Lu-
cilli.
Przyjechała pani z Ibizy?
Tak, dziś rano łodzią.
Długo państwo tam byli? Jego angielski był dos-
konały.
Tydzień. U znajomego Jeffa. To był uroczy dom, ale
strasznie prymitywny. Dlatego wyglądamy tak nieświeżo. Bo
jesteśmy brudni. Przepraszamy.
rzemilczał to uśmiechnąwszy się tylko ze zrozumieniem.
A przed Ibizą?
lo ~'Ja byłam W Paryżu- Tam spotkałam Jeffa. Miałam ma-
łai^f' ań6. k^ ty'e do oglądania i tyle zajęć, że nie zrobi-
m ",."n_ , p0st?p?w
wszy?
Nie.
to cudowne miasto. Była pani tam po raz pier-
łam już wcześniej. Spędziłam tam trochę czasu
żeby się uczyć języka.

187


A jak się państwo dostali z Paryża do Ibizy?
Zamierzaliśmy autostopem, ale w końcu wsiedliśmy
w autobus. Jechaliśmy z przerwami, zatrzymywaliśmy się
w gites, spędzaliśmy czas na zwiedzaniu. Katedry, chateaia
z winnicami, tego typu rzeczy.
Nie traciła pani czasu. Spojrzał na Pandorę, która
gawędziła z Jeffem obserwującym ją bacznie, jak gdyby by-
ła jakimś dziwnym okazem flory lub fauny, dotąd zupełnie
mu nie znanym. Pandora mówi, że spotykacie się dziś
po raz pierwszy.
Tak przyznała Lucilla z wahaniem. Ten człowiek
jest zapewne aktualnym kochankiem Pandory, nie czas więc
ani miejsce na opowieści o młodzieńczych wyczynach Pan-
dory i jej późniejszym stylu życia. Ona była zawsze za
granicą. To znaczy, mieszkała za granicą.
A pani dom jest w Szkocji?
Tak. W Relkirkshire. Tam mieszkają moi rodzice.
Chwila ciszy. Wypełniła usta herbatą. A pan był w Szkocji?
Nie. Studiowałem parę lat w Oxfordzie (to wyjaśnia
jego angielski) ale nie udało mi się znaleźć czasu na wy-
prawę do Szkocji.
My ciągle chcemy, żeby Pandora nas odwiedziła, ale
ona nigdy nie przyjedzie.
Może nie lubi chłodu i deszczu.
Chłód i deszcz nie jest ciągle. Tylko czasem.
No tak roześmiał się. Wspaniale, że przyjechała
pani dotrzymać jej towarzystwa. No, ale... Odsunął man-
kiet jedwabnej koszuli i spojrzał na zegarek. Był to piękny
i niezwykły zegarek, podziałkę tworzyły mikroskopijne wi-
zerunki chorągiewek sygnalizacyjnych, a utrzymywała go na
nadgarstku ciężka złota bransoleta. Lucilli przyszło na myśl,
że to prezent od Pandory. Chorągiewki mówią być może
w kodzie żeglarskim "kocham cię" ...na mnie już czas.
Mam nadzieję, że mi pani wybaczy, ale mam trochę pracy...
Oczywiście...
Pandora wstał ponownie muszę iść.
Oj, kochanie, co za szkoda. Poprawiła sandał i ze-
skoczyła z balustrady. W każdym razie poznałeś moich
gości. Odprowadzimy cię.
188

Proszę sobie nie robić kłopotu.
Muszą i tak wyjąć bagaże. Umierają z pragnienia, żeby
się rozpakować i popływać. Chodź... ujęła go pod ramię.
Wszyscy ruszyli w stronę jego samochodu, który czekał
w cieniu pod oliwką. Nastąpiły pożegnania, Carlos pocało-
wał Pandorę w dłoń i usiadł za kierownicą mercedesa.
Włączył silnik, Pandora cofnęła się. Zanim jednak odje-
chał, powiedział:
Pandora.
Tak, Carlos?
Powiedz mi, jeśli zmienisz zdanie.
Nie odpowiedziała od razu, potem potrząsnęła głową.
Nie zmienię zdania powiedziała do niego.
Uśmiechnął się, z rezygnacją wzruszył ramionami, jak
gdyby dobrodusznie uznawał jej decyzję. Włączył bieg i ski-
nąwszy im dłonią na pożegnanie, odjechał przez bramę,
w dół wzgórza, poza zasięg ich wzroku. Stali, dopóki odgłos
silnika nie ucichł całkowicie. Słychać było już tylko plusk
wody z tej niewidocznej fontanny, dźwięk owczych dzwon-
ków.
Powiedz mi, jeśli zmienisz zdanie.
O co Carlos prosił Pandorę? Przez moment Lucilla roz-
ważała myśl, że zaproponował jej małżeństwo, ale niemal
natychmiast ją odrzuciła. Była zbyt prozaiczna dla takiej
subtelnej i wspaniałej pary. Bardziej prawdopodobne, że
chciał ją namówić na jakąś romantyczną podróż na Seszele
albo otoczone palmami plaże Tahiti. A może po prostu za-
praszał ją na kolację, a ona nie miała ochoty pójść.
Tak czy owak, Pandora nie zamierzała im tego wyjaśniać.
Carlos odjechał, a ona klasnąwszy cicho w dłonie rzuciła
się w wir spraw praktycznych.
No. Do roboty. Gdzie wasz bagaż? To wszystko? Żad-
nych waliz, kufrów ani pudeł na kapelusze? Ja biorę więcej,
kiedy wyjeżdżam na jedną noc. No, chodźmy...
Znów szybkim krokiem ruszyła schodami w górę, a oni
znów poszli za nią, Lucilla ze swą skórzaną torbą, Jeff
z dwoma pękatymi plecakami.
lak mieściłam was w domu gościnnym. Możecie się czuć
u Sleie i być zupełnie niezależni. Ja rano nie bardzo
789

jestem na chodzie, więc śniadanie róbcie sobie sami. Lodów-
ka jest pełna, kawa i wszystko w kredensie. Byli z p0.
wrotem na tarasie. Dacie sobie radę?
Oczywiście.
Kolację zrobimy może o dziewiątej. Po prostu coś na
zimno, bo ja nie gotuję, żeby nie ryzykować życiem, a Se-
rafina, moja służąca, wieczorem idzie do domu. Ale ona
wszystko nam przygotuje. Przyjdźcie o wpół do dziewiątej
na drinka. Teraz pójdę się trochę zdrzemnąć, więc was zo-
stawię, a wy się jakoś rozlokujcie. Później będę chyba pły-
wać, nim się przebiorę do kolacji.
Wizja Pandory ubranej w coś jeszcze wspanialszego niż
jej różowy jedwabny komplet przypomniała Lucilli dokucz-
liwą kwestię odzieży.
Pandora, my nie mamy się w co przebrać. Prawie
wszystko jest brudne. Jeff ma czystą koszulę, ale nie wy-
prasowaną.
Kochanie, pożyczyć wam coś?
Jakiś trykot?
Oczywiście, też rozum u mnie. Powinnam była zapro-
ponować. Poczekajcie chwilę.
Czekali. Zniknęła za szerokimi przeszklonymi drzwiami,
zapewne od jej sypialni, i niemal natychmiast wróciła niosąc
granatową jedwabną bluzkę w pióropusze cekinów.
Weź to. Jest strasznie wulgarna, ale zabawna. Możesz
ją zatrzymać, jeśli chcesz, nie chodzę w niej. Rzuciła
bluzkę w stronę Lucilli, a Lucilla złapała. No. a teraz
jazda, i zakopujcie się w swoim gniazdku. Jeśli czegoś wam
potrzeba, to dzwońcie przez wewnętrzny telefon, a Serafina
wam wszystko przyniesie. Przesłała dłonią pocałunek.
O wpół do dziewiątej. Pa na razie.
I zniknęła, zostawiając Lucillę i Jeffa własnym sprawom.
Lucilla dumała jednak jeszcze, delektując się tym, co ich
oczekiwało.
Jeff, nie do wiary. Mamy cały dom dla siebie.
No to na co czekamy? Jeśli za dwie minuty nie wejd?
do basenu, to eksploduję.
Lucilla ruszyła pierwsza i poprowadziła ich schodami
w dół i przez ogród. Mały dom oczekiwał ich już. Przekro-
190

] taras i otwarli drzwi do salonu. Zasłony były zaciąg-
CZ>te i Lucilla poszła je odsunąć. Światło wpłynęło do wnęt-
m? W pobliżu dostrzegła mały teren, zadaszony fragment
oarodu. . .
"_ Mamy nawet własne miejsce do opalania się!
Był tam otwarty kominek wypełniony drwami. Ponadto
parę wygodnych foteli, taca z napojami i szklankami, stolik
do kawy z ułożonymi równo stertami czasopism i ściana peł-
na półek z książkami. Otwarłszy inne drzwi, znaleźli dwie
sypialnie z podwójnymi łóżkami i wspaniale przestronną ła-
zienkę.
_ Ta sypialnia jest chyba najlepsza. W każdym razie
większa. Jeff zrzucił plecaki na kafelkową podłogę, a Lu-
cilla znów odsunęła zasłony. Widać stąd morze. Ot-
warła drzwi szafy, zobaczyła rzędy wieszaków, poczuła za-
pach lawendy. Powiesiła na wieszaku pożyczoną bluzkę,
która zawisła w szafie zupełnie samotna.
Jeff zdjął trampki i zabrał się do zdejmowania koszulki.
Urządzaj się tu do woli. Ja idę pływać. Dołączysz się?
Za chwilę.
Wyszedł. W chwilę później usłyszała plusk, gdy skoczył
do basenu, i wyobraziła sobie jedwabisty błogi dotyk zimnej
wody. To jednak później. Najpierw musi wszystko zbadać.
Po szczegółowej inspekcji dom gościnny Pandory okazał
się doskonale wyposażony, a Lucilla była pełna podziwu dla
tak drobiazgowej zapobiegliwości. Ktoś... ale któż, jeśli nie
Pandora... pomyślał o wszystkim, czego gość mógłby zapra-
gnąć lub potrzebować, od świeżych kwiatów i nowych at-
rakcyjnych książek po zapasowe koce na chłodną noc i ter-
moror do okładów na chore dziecięce brzuszki. Łazienka
miała wszelkie rodzaje mydła, perfum, szamponu, płynu po
" h K mleczka kosmetycznego i olejku do kąpieli. Leżały
& v\ he ręczniki kąpielowe i maty łazienkowe, a na
lŁ'acn od wewnętrznej strony wisiały dwa obszerne śnież-
e Płaszcze kąpielowe.
vszy ten luksus, udała się przez salon na poszuki-
i zawi * stwierdziła, że jest ona olśniewająco schludna
ramiki T' -emne drewniane kredensy pełne hiszpańskiej ce-
' lsmełcych patelni, rondelków i całą batterie de cui-
191

sine. Jeśli się zechce ale Lucilla nie chciała to można
przygotować kolacje na dziesięć osób. Był piec elektryczny
piec gazowy, zmywarka i lodówka. Otwarła lodówkę i obok
produktów na obfite śniadanie znalazła tam dwie butelki wo-
dy Perrier i butelkę szampana. Drugie drzwi wiodły poza
kuchnię. Otwarła je i znalazła... o radości... małą pralnię
z pralką, elektryczną suszarką, deską do prasowania i żelaz-
kiem. Widok tych swojskich rzeczy ucieszył ją bardziej niż
wszystkie inne luksusy razem wzięte. Teraz bowiem może
nareszcie być czysta.
Nie tracąc czasu zabrała się do pracy. Wróciła do łazien-
ki, rozebrała się, nałożyła jeden z płaszczy kąpielowych
i zaczęła rozpakowywanie. Polegało ono na wyrzuceniu
zawartości plecaków na podłogę sypialni. Na dnie swego
plecaka znalazła kosmetyczkę, szczoteczkę do zębów i grze-
bień, szkicownik, parę książek i kopertę od ojca z cze-
kiem od niego, listem od niego i zaproszeniem na tańce
od Yereny Steynton. Wyjęła je z koperty i ustawiła na pus-
tej toaletce. Ma trochę pozaginane uszy, ale nadaje, stwier-
dziła, pokojowi pewien indywidualny charakter, tak jakby
Lucilla umieściła na nim swoje nazwisko i uznała go za
własny.
Lucilla Blair
Yerena Steynton
W domu
Dla Kąty
Dlaczego wydawało się to takie śmieszne? Roześmiała
się. Inne życie, inny odległy świat. Zebrała naręcze brudnych
skarpet, szortów, dżinsów, spodni i koszulek i skierowała
się do pralni. Nie troszcząc się o sortowanie tych rzeczy
(matka dostałaby szału, gdyby zobaczyła czerwone skarpety
razem z białymi koszulami, ale matki z jej pouczeniami w
nie ma, więc wszystko jedno), Lucilla zapełniła pojemnik
pralki, wlała płyn, zatrzasnęła drzwiczki i włączyła program-
Popłynęła woda, bęben zaczął się obracać, a ona cofnęła się
i obserwowała to z taką rozkoszą, jakby to był jakiś uprag-
niony program w telewizji.
792

P tern rzuciła obok resztę brudnej odzieży, znalazła swoje
bikmi i dołączyła do Jeffa w basenie.
pływała długo. Po pewnym czasie Jeff wyszedł na brzeg
i ułożył się w słońcu, żeby wyschnąć. Przepłynąwszy basen
eszcze dwa razy stwierdziła, że Jeff zniknął, poszedł do domu.
Wydobyła się z basenu, wycisnęła wodę ze swoich długich
ciemnych włosów. Wróciła do domu. Znalazła go w sypialni,
wyciągniętego na jednym z łóżek. Wyglądał, jakby zamierzał
zasnąć. Nie chciała, żeby zasypiał. Powiedziała, "Jeff?", i dłu-
gim susem znalazła się na nim, przywierając do jego ciała.
Jeff.
No?
Mówiłam ci, że jest piękna.
Kto?
Pandora oczywiście. Jeff nie zareagował od razu.
Był senny, niemal już zasypiał i nie miał ochoty na rozmo-
wę. Jego ciało wydawało woń chloru i wody z basenu.
Nie sądzisz, że jest piękna?
Pewnie, seksy babka.
Uważasz, że jest seksy?
Dla mnie trochę za stara.
Nie wygląda staro.
I trochę za chuda.
Nie lubisz chudych pań?
Nie. Lubię kobiety z dużymi balonami i pulchnym ku-
perkiem.
Lucilia, która odziedziczyła figurę po ojcu i była wysoka,
szczupła i prawie bez piersi, walnęła Jeffa pięścią.
Nie możesz lubić.
~ u ~~ roześmiał si? co masz na myśli?
wiesz, co mam na myśli.
Przyciągnął jej twarz i ucałował donośnie.
Teraz dobrze?
~ Powinieneś się ogolić.
A niby po co?
o moja twarz będzie niedługo wyglądać jak czysz-
^Papierem ściernym.
tam.
7 \Vrzs,len
ii7"! .przestan? cię całować. Albo będę cię całował
=azie nie widać.
193

Umilkli. Słońce osuwało się z nieba; wkrótce, dość nagle
zapadnie zmrok. Lucilla wspomniała szkockie letnie zmierz-
chy, które trwały aż do północy.
Nie wydaje ci się powiedziała że są kochanka-
mi? Że przeżywają namiętną miłość?
Kto?
Pandora i Carlos Macaya.
Nie wiem.
Szalenie przystojny.
Tak. Elegancik.
Sądzę, że jest miły. Taki ciepły. Łatwo się z nim roz-
mawia.
Auto ma fajne.
Nie bądź ograniczony. Jak sądzisz, o co on ją prosił?
Znowu?
Powiedział: "Powiedz mi, jeśli zmienisz zdanie".
A ona: "Nie zmienię zdania". Musiał ją o coś prosić. Musiał
chcieć od niej, żeby coś z nim robiła.
No, cokolwiek to było, nie wyglądała na przejętą.
Lucilla nie była jednak usatysfakcjonowana.
Jestem pewna, że to było coś ogromnie ważnego. Ży-
ciowy zwrot dla nich obojga.
Masz wybujałą wyobraźnię. Bardziej prawdopodobne,
że chciał umówić się na tenisa.
Może. W głębi duszy Lucilla nie była jednak prze-
konana. Westchnęła, a westchnienie obróciło się w ziewnię-
cie. Być może.
O wpół do dziewiątej byli gotowi do spotkania z Pandorą,
a Lucilla uznała, że pomimo jej obaw nie wyglądają najgo-
rzej. Oboje wzięli prysznic, wyszorowali się i teraz ich ciała
pachniały miło dobrym szamponem. Jeff uporządkował bro-
dę nożyczkami do paznokci, a Lucilla wyprasowała jego je-
dyną czystą koszulę i ze sterty na podłodze pralni wydobyła
najprzyzwoitsze z jego dżinsów.
Sama zaś umyła swe długie ciemne włosy i wyszczotko-
wała je, naciągnęła czarne leginsy i zapinała teraz pożyczoną
bluzkę. Gruby jedwab kładł się na jej nagiej skórze przyjem-
nym chłodem, a ozdoby z cekinów, jeśli spojrzeć w lustro
194

ez półprzymknięte oczy, nie wyglądały tak rozpaczliwie,
Pr -e: sję początkowo wydało. Może wpłynęło na to oto-
Ja jo jakiego nie nawykła. Może przestrzeń ogromnego
"ksusii pomogła przeboleć taką drobną wulgarność. Było
to interesujące zjawisko, chciałaby je przedyskutować bar-
dziej dogłębnie, ale teraz nie było na to czasu.
_ NO chodź powiedział Jeff. Już pora. Muszę się
napić.
Ruszył do drzwi, a ona podążyła za nim, upewniwszy się
najpierw, że wszystkie światła w domu są wygaszone. Była
pewna, że Pandorze byłoby wszystko jedno, nawet gdyby
paliły się wszystkie lampy, ale wychowana przez oszczędną
szkocką matkę Lucilla miała we krwi takie drobne domowe
zasady, jakby jej podświadomość była zaprogramowanym
komputerem. Uważała to za dziwne, bo późniejsze przestrogi
spłynęły po niej jak woda po kaczce. Również interesująca
sprawa warta namysłu w wolnej chwili.
Za drzwiami wkroczyli w niebieską noc, jasną od gwiazd,
miękką i ciepłą jak aksamit. Ogród pachniał oszałamiająco,
basen był oświetlony, lampy paliły się wzdłuż kamiennych
płyt ścieżki. Lucilla słyszała jednostajny świergot cykad,
a z domu Pandory dobiegały dźwięki muzyki.
Rachmaninow. Drugi koncert fortepianowy. Może i banal-
ny, ale doskonały na taki śródziemnomorski wieczór. Pan-
dora zadbała o wystrój i teraz oczekiwała ich na tarasie le-
żąc w szezlongu z kieliszkiem na stoliku obok.
No, jesteście! zawołała na ich widok. Otwarłam
już szampana. Nie mogłam dłużej czekać.
Wspięli się po schodkach i zanurzyli w krąg światła
wokół ich gospodyni. Miała ona teraz na sobie coś czarne-
go i pajęczego, na nogach zaś złote sandałki włożone na
Zapach Poison był nawet silniejszy niż woń

trar7l"rOSZę' ^ scmudni- Nie rozumiem, czemu się tak
sisz i1SCleK Siebie- Lucilla> bluzka leży na tobie bosko, mu-
psiako'' C zatrzymać- N. bierzcie fotele i siadajcie. O,
i nr7vnC''Zapmnialam kieliszków. Lucilla, kochanie, skocz
Barek -jest tuż za drzwiami, znajdziesz
Przynieś,
tam wsz i udieK-jest tuz za drzwiami, znajdziesz
Y ko. W lodówce jest druga butelka bąbelków, ale

795


niech tam zostanie, dopóki nie skończymy tej. Jeff, ty usiądź
tu koło mnie. Opowiedz mi o wszystkim, co ty i Lucilla
robiliście...
Lucilla zostawiła ich i posłusznie ruszyła szukać kielisz-
ków do wina. Weszła do wnętrza przez szerokie drzwi
z draperią. Barek był tuż obok, miał postać obszernego kre-
densu wypełnionego wszystkim, czego ludzka istota mogłaby
potrzebować do przyrządzenia drinka. Wzięła z półki dwa
kieliszki do wina, ale nie wróciła od razu na taras. Po raz
pierwszy znalazła się we wnętrzu domu Pandory. Była
w pokoju tak obszernym i efektownym, że na chwilę zapom-
niała, po co tu weszła. Wszystko w chłodnych kremowych
barwach, tu i ówdzie roziskrzone plamami jaskrawych ko-
lorów. Lazurowe i turkusowe zasłony, a w kwadratowej
szklanej wazie wielki bukiet koraloworóźowych lilii. Zręcz-
nie podświetlone wnęki prezentowały zbiór figurek z porce-
lany miśnieńskiej i emalię z Battersea. Szklany stolik do ka-
wy wypełniały książki i czasopisma, kwiaty, srebrne pudełko
na papierosy. Kominek zdobiły blgkitno-białe kafelki, a nad
nim wisiała martwa natura z kwiatami. Na drugim końcu
pokoju stół również szkło przygotowany do kolacji,
na nim świece, kryształy i znowu kwiaty; zdumionym
oczom Lucilli wydało się to wszystko raczej dekoracją teat-
ralną niż pokojem, w którym się mieszka. Są tu jednak,
uświadomiła sobie, także dowody życia. Otwarta książka
rzucona na sofę, niedokończona robótka, zostawiona pod rę-
ką na wolną chwilę. Były tam tez fotografie. Archie i Isobel
w dzień swego ślubu. Dziadkowie Lucilh, urocza para sta-
ruszków w wełnianych strojach, stoją przed Croy ze swymi
psami u nóg.
Te przejawy tęsknoty ogromnie poruszyły Lucillę. Właś-
ciwie nie spodziewała się ich, nie posądzając zapewne Pan-
dory o zdolność do ulegania temu uczuciu. Teraz wyobraziła
sobie Pandorę, która wozi je wszędzie ze sobą, przez swe
kapryśne związki i burzliwe życie nomada. Widziała ją. jak
rozpakowuje walizkę w domach Kaliforni, hotelowych sy-
pialniach, apartamentach Nowego Jorku i Paryża. A teraz
Majorka. Pieczęć swej przeszłości i tożsamości składa w ko-
lejnym tymczasowym domu.
196

/Nie widać było żadnych fotografii mężczyzn, właścicieli
ch apartamentów, którzy zajmowali tyle miejsca w życiu
Pandory, ale może miała ich zdjęcia w sypialni).
Ciepłe podmuchy wpadały przez otwarte w mrok okna,
Rachmaninow wydobywał się z niewidocznego stereo,
ukrytego za złotym okratowaniem. Solo fortepianowe sączy-
ło tony czyste jak krople deszczu. Z tarasu dobiegał cichy
szmer swobodnej rozmowy, głosy Pandory i Jeffa brzmiały
spokojnie i życzliwie.
Także na kominku stały fotografie i Lucilla przemierzyła
pokój, by je dokładniej obejrzeć. Olśniewająca stara lady
Balmerino w płaskim berecie z piórem, zapewne podczas
otwarcia wiejskiego święta. Archie i Edmund Aird, obaj bar-
dzo młodzi, siedzą w łódce na skraju jeziora, ich wędki i ko-
szyki na ryby leżą na ławkach łódki. I wreszcie portret ze
studia fotograficznego jej samej i Hamisha: Lucilla w su-
kience z cienkiego płótna, a Hamish, pulchne niemowlę, na
jej kolanach. Zapewne Archłe wysłał to zdjęcie Pandorze
z jednym ze swych listów, a ona oprawiła je w srebro i usta-
wiła na honorowym miejscu. Zatknięte za tę srebrną ramkę
tkwiło tam zaproszenie, którego kształt natychmiast wydał
się Lucilli znajomy.
Pandora Blair
Yerena Steynton
W domu
Dla Kąty
Jak miło, pomyślała w pierwszej chwili. A potem: śmiesz-
ne. Strata papieru, strata znaczka, bo było absolutnie niemoż-
liwe, żeby Pandora przyjęła. Opuściła Croy w wieku osiem-
nastu lat i nie wróciła. Oparła się wszystkim namowom, naj-
pierw rodziców, potem swego brata, i zdecydowanie trzyma-
się z dala od domu. Mało prawdopodobne, by właśnie
ereme Steynton udało się to, czego nie dokonała własna
rodzina Pandory.
Lucilla!
Idę...
~~ Co ty tam robisz?
797

Lucilla dołączyła do nich na tarasie, przynosząc apąc kieliszki
Przepraszam. Myszkowałam po tym pięknyifnym pokoju
i słuchałam muzyki...
O, kochanie, lubisz Rachmaninowa? To jedenstien z moich
najbardziej ulubionych. Jest trochę zbanalizowanrs any, ale ja
chyba lubię zbanalizowane rzeczy.
Ja też przyznała się Lucilla. Piosenki v i i w rodzaju
"O, uroczy księżycu" albo "Barkarola" po prostu i JJ mnie roz-
czulają. I niektóre stare nagrania Beatlesów. Mam m je wszys-
tkie w domu w Croy. A kiedy się czuję naprawdę^ de kiepsko,
to włączam taśmę z "Roiły in Oban" Fiddlersów w i od razu
czuję, że samopoczucie mi się poprawia, idzie w w w górę jak
rtęć w termometrze, kiedy się ma gorączkę. Ci kooorochani sta-
ruszkowie i mali chłopcy w spódniczkach i koszul.lu.ulach i bez
końca szkockie melodie, jakby nie umieli ani nnn nie chcieli
przestać. Zwykle sama zaczynam tańczyć i skaczę pqż po pokoju
jak idiotka.
Nigdy cię nie widziałem odezwał się Jeftfoeff ska-
czącej jak idiotka.
Jak będziesz się mnie trzymał należycie długuugo, to zo-
baczysz. Ale serio, Pandora, twój dom to najpioąpiękniejsze
miejsce pod słońcem. A nasz dom gościnny jeszaiest wprost
wspaniały.
Dość miły, prawda? Miałam szczęście, że dib drapnęłam
to wszystko. Ludzie, którzy tu wcześniej mieszkali ilali, musieli
wrócić do Anglii. Ja akurat szukałam jakiegoś lo oi lokum. To
miejsce jakby na mnie czekało. Jeff, nalej, proszę, ,?na...
A meble? Także są twoje?
O, kochanie roześmiała się Pandora ja i są nie mam
mebli, ledwie parę drobiazgów, które zebrałam podobodczas mo-
ich wędrówek i wlokę je za sobą. Większość meblld=bli przeję-
łam razem z domem, ale oczywiście prawie wszystlte stko zmie-
niłam. Sofy były ohydnie błękitne, był dywan vw/ w skręty-
Szybko się tego pozbyłam. Razem z domem przejepejęłam tez
Serafinę, a jej mąż zajmuje się ogrodem. Brak mi i iii tylko ja-
kiegoś małego pieska, ale na Majorce pieski zwyl^ykle gin^
zastrzelone z wiatrówki przez młodzież albo dostaJBttają klesz-
czy, albo zostają ukradzione lub przejechane. Tak x więc nie
198

nsu __ Wszystkie kieliszka były teraz wypełnione po
,egi Pandora uniosła swój.
1T To za wasze zdrowie i za miebiosa, które was tu przy-
;. JK, jeff opowiedział mi wszystko o waszej podróży
przez Francję. To musiało być fascynujące. I widzieliście
Chartres, to dopiero przeżycie. Chciałabym usłyszeć jeszcze
więcej, wszystkie szczegóły, ale najpierw o najważniejszym,
o domu, o moim nieocenionym ^Arenie, o Isobel i Hamishu.
Hamish musi być teraz ogrominy. Ci nudni Amerykanie
u Isobel. Dowiaduję się wszysttkiego o was z listów Ar-
chie'ego, jeśli nie pisze mi o najnowszym polowaniu na
głuszce lub o rozmiarach łososia, którego złowił tydzień
wcześniej. To cud, że on może tyle zrobić z tą straszną pro-
tezą. Powiedz mi, co jest z jego nogą?
Tak wiele to on wcale nie może zrobić wyznała
jej wprost Lucilla. Pisze do c iebie takie pozytywne listy,
bo nie chce cię martwić. A jego noga to zupełnie nic. Metal
i kropka. Lepiej już nie będzie, SL my modlimy się, żeby nie
było gorzej.
Biedak. Co za bestie ta IRA. Jak oni mogli coś takiego
zrobić, i to właśnie Archie'emu.
Oni nie strzelali akurat do niego, Pandora. Czekali za
granicą, żeby zaatakować brytyjjski oddział, a on przypad-
kiem w nim się znalazł.
Wiedział, że tam są? Czy może była to zasadzka?
Nie wiem. A gdybym zapytała, nie powiedziałby mi.
Nie chce o tym mówić. Z nikim nie chce o tym mówić.
Czy to dobrze?
Nie sądzę, ale niewiele mo.żerny zrobić.
.~~ Nigdy nie był zbyt wymoiwny. Najwspanialszy czło-
w'e', ale już w dzieciństwie za\*vsze zachowywał wszystko
i ki d NiC wiedzieliśmy naiwet, ze stara się o Isobel,
Ie y powiedział naszej mamie , że chce się żenić z Isobel,
z mama o mało nie umarła ze :zdumienia, bo kojarzyła go
sytuŁ 7 mną kobietą' Tak CZV owak' dostosowała się do
łos uJ1 rfwsze do wszystkiego się dostosowywała... Jej
kieliszek _ilczała Przez chwalę, potem szybko opróżniła
^eranw Je^' zosta* cośjeaszcze w tej butelce, czy ot-
199

Lucilla dołączyła do nich na tarasie, przynosząc kieliszki
Przepraszam. Myszkowałam po tym pięknym pokoju
i słuchałam muzyki...
O, kochanie, lubisz Rachmaninowa? To jeden z moich
najbardziej ulubionych. Jest trochę zbanalizowany, ale ja
chyba lubię zbanalizowane rzeczy.
Ja też przyznała się Lucilla. Piosenki w rodzaju
"O, uroczy księżycu" albo "Barkarola" po prostu mnie roz-
czulają. I niektóre stare nagrania Beatlesów. Mam je wszys-
tkie w domu w Croy. A kiedy się czuję naprawdę kiepsko,
to włączam taśmę z "Roiły in Oban" Fiddlersów i od razu
czuję, że samopoczucie mi się poprawia, idzie w górę jak
rtęć w termometrze, kiedy się ma gorączkę. Ci kochani sta-
ruszkowie i mali chłopcy w spódniczkach i koszulach i bez
końca szkockie melodie, jakby nie umieli ani nie chcieli
przestać. Zwykle sama zaczynam tańczyć i skaczę po pokoju
jak idiotka.
Nigdy cię nie widziałem odezwał się Jeff ska-
czącej jak idiotka.
Jak będziesz się mnie trzymał należycie długo, to zo-
baczysz. Ale serio, Pandora, twój dom to najpiękniejsze
miejsce pod słońcem. A nasz dom gościnny jest wprost
wspaniały.
Dość miły, prawda? Miałam szczęście, że drapnęłam
to wszystko. Ludzie, którzy tu wcześniej mieszkali, musieli
wrócić do Anglii. Ja akurat szukałam jakiegoś lokum. To
miejsce jakby na mnie czekało. Jeff, nalej, proszę, szampa-
na...
A meble? Także są twoje?
O, kochanie roześmiała się Pandora ja nie mam
mebli, ledwie parę drobiazgów, które zebrałam podczas mo-
ich wędrówek i wlokę je za sobą. Większość mebli przeję-
łam razem z domem, ale oczywiście prawie wszystko zmie-
niłam. Sofy były ohydnie błękitne, był dywan w skręty.
Szybko się tego pozbyłam. Razem z domem przejęłam też
Serafinę, a jej mąż zajmuje się ogrodem. Brak mi tylko ja-
kiegoś małego pieska, ale na Majorce pieski zwykle gin3
zastrzelone z wiatrówki przez młodzież albo dostają klesz-
czy, albo zostają ukradzione lub przejechane. Tak więc nie
198

_ Wszystkie kieliszki były teraz wypełnione po
sensu. ;
Pandora uniosła swój.
__ To za wasze zdrowie i za niebiosa, które was tu przy-
wi
dłv Jeff opowiedział mi wszystko o waszej podróży
ICL Francję. To musiało być fascynujące. I widzieliście
Chartres to dopiero przeżycie. Chciałabym usłyszeć jeszcze
więcej, wszystkie szczegóły, ale najpierw o najważniejszym,
o domu, o moim nieocenionym Arenie, o Isobel i Hamishu.
Hamish' musi być teraz ogromny. Ci nudni Amerykanie
u Isobel. Dowiaduję się wszystkiego o was z listów Ar-
chie'ego, jeśli nie pisze mi o najnowszym polowaniu na
głuszce lub o rozmiarach łososia, którego złowił tydzień
wcześniej. To cud, że on może tyle zrobić z tą straszną pro-
tezą. Powiedz mi, co jest z jego nogą?
_ Tak wiele to on wcale nie może zrobić wyznała
jej wprost Lucilla. Pisze do ciebie takie pozytywne listy,
bo nie chce cię martwić. A jego noga to zupełnie nic. Metal
i kropka. Lepiej już nie będzie, a my modlimy się, żeby nie
było gorzej.
Biedak. Co za bestie ta IRA. Jak oni mogli coś takiego
zrobić, i to właśnie Archie'emu.
Oni nie strzelali akurat do niego, Pandora. Czekali za
granicą, żeby zaatakować brytyjski oddział, a on przypad-
kiem w nim się znalazł.
Wiedział, że tam są? Czy może była to zasadzka?
Nie wiem. A gdybym zapytała, nie powiedziałby mi.
Nie chce o tym mówić. Z nikim nie chce o tym mówić.
Czy to dobrze?
Nie sądzę, ale niewiele możemy zrobić.
Nigdy nie był zbyt wymowny. Najwspanialszy czło-
wiek, ale już w dzieciństwie zawsze zachowywał wszystko
dla siebie. Nie wiedzieliśmy nawet, że stara się o Isobel,
i kiedy powiedział naszej mamie, że chce się żenić z Isobel,
to mama o mało nie umarła ze zdumienia, bo kojarzyła go
z zuPełnie inną kobietą. Tak czy owak, dostosowała się do
uacJ1- Zawsze do wszystkiego się dostosowywała... Jej
kieł5 UC1Chł' Milczaia przez chwilę, potem szybko opróżniła
ie iszek. Jeff, zostało coś jeszcze w tej butelce, czy ot-
ieramy następną?
799

Butelka nie była jednak jeszcze pusta i Jeff napełnił kie-
liszek Pandory, potem dolał Lucilli i sobie. Lucilli zaczynało
się robić lekko nie tylko na sercu, ale i w głowie. Zastana-
wiała się, ile Pandora zdążyła wypić, nim przyszli. Może to
szampan sprawił, że tyle mówi.
A powiedz mi... zaczęła znowu co wy dwoje
zamierzacie dalej robić?
Jeff i Lucilla spojrzeli po sobie. Planowanie nie było ich
najmocniejszą stroną. Połowa przyjemności to działanie pod
wpływem chwili.
Właściwie to nie wiemy odezwał się Jeff. Jedno
pewne to to, że z początkiem października muszę wracać
do Australii. Mam rezerwację u Quantas na trzeciego.
Skąd lecisz?
Z Londynu.
A więc będziesz musiał pojechać do Anglii.
Tak.
Lucilla pojedzie z tobą?
Znów spojrzeli na siebie.
Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym powiedziała Lu-
cilla.
A więc jesteście wolni. Wolni jak wiatr. Możecie je-
chać, gdzie oczy poniosą. Świat jest waszą muszlą. Wy-
konała szeroki gest dłonią, rozlewając nieco szampana.
Tak zgodził się ostrożnie Jeff. Sądzę, że tak.
No to zastanówmy się. Lucilla, chcesz planować ze
mną?
Ale co?
Czy myszkując, wedle twojego określenia, po moim
salonie, zauważyłaś na kominku to wielkie, pretensjonalne
zaproszenie?
Od Yereny Steynton? Tak.
Jesteś zaproszona?
Tak. Tato przesłał mi zaproszenie, dostałam je w Ibi-
zie.
Jedziesz?
Ja... właściwie jeszcze się nie zastanawiałam.
A mogłabyś pojechać?
Nie wiem. A co?
200

___ Bo.. _. Odstawiła kieliszek. Myślę, że ja pojadę.
Szok wywołany tym oznajmieniem wytrącił Lucillę ze
przyjemnego oszołomienia i wprawił ją w stan zimnej
eźwości. Patrzyła na Pandorę z absolutnym niedowierza-
niem, a Pandora patrzyła na nią, jej szare oczy o wielkich
czarnych źrenicach jaśniały dziwnym podnieceniem, jakby
rozkoszując się wyrazem oszołomienia i niewiary, jaki udało
jej się wywołać na twarzy Lucilli.
_ Pojechałabyś?
Czemu nie?
Z powrotem do Szkocji?
No a dokąd?
Na tańce do Yereny Steynton? To było bez sensu.
Powód jak każdy inny.
Ale dotychczas nie przyjeżdżałaś. Tato prosił cię i bła-
gał, a ty nie przyjeżdżałaś. Tak mi mówił.
Kiedyś trzeba zacząć. Może właśnie teraz jest odpo-
wiedni moment. Wstała nagle, odeszła od stołu i stanęła
patrząc na ogród. Trwała tak przez chwilę w zupełnym mil-
czeniu, jej sylwetka rysowała się w świetle padającym znad
basenu. Suknia i włosy falowały na wietrze. Potem odwró-
ciła się do Jeffa i Lucilli, opierając się o balustradę. Powie-
działa teraz zupełnie innym głosem: Tyle myślałam
o Croy. Właśnie ostatnio wiele o nim myślałam. Ono mi
się śni, a ja się budzę i zaczynam wspominać rzeczy, o któ-
rych nie myślałam od lat. A potem przyszło zaproszenie.
Jak twoje, Lucilla, przekazane z Croy. Wywołało milion
wspomnień radości, jakich zaznaliśmy podczas tych śmiesz-
nych tańców i balów myśliwskich. Goście w domu, na
wzgórzach trzaskają strzelby, a co wieczór ogromna kolacja.
Nie mogę pojąć, jak moja biedna mama dawała sobie z na-
mi radę. Uśmiechnęła się do Lucilli, a potem do Jeffa.
- No i przyjechaliście wy dwoje. Dzwonią z Palmy i spa-
dają jak grom z jasnego nieba. Lucilla taka podobna do Ar-
cnie'ego. Znaki. Lucilla, wierzysz w znaki?
Nie wiem.
w
nóżku
~~ Ja też nie. Ale jestem pewna, że mając szkocką krew
pyłach, powinniśmy. Wróciła na fotel i usiadła na pod-
z twarzą blisko twarzy Lucilli. Pod powłoką urody
201

Lucilla mogła dostrzec piętno lat na uroczych rysach Pan,
dory: zmarszczki wokół oczu i ust, papierowa cera, ostry
zarys żuchwy. No, wiec planujmy. Zaplanujemy coś ra-
zem? Czy macie coś przeciw takiej propozycji?
Lucilla spojrzała na Jeffa. Potrząsnął głową.
Nie, nie mamy powiedziała.
A wiec zrobimy tak. Zostaniemy tu przez tydzień, my
troje, a wy będziecie używać życia do woli. Potem weźmie-
my mój samochód i popłyniemy promem do Hiszpanii. Po-
tem będziemy jechać przez Hiszpanie i Francje nie spiesząc
się i korzystając z przyjemności podróży. W Calais przepra-
wimy się do Anglii. I skierujemy się na północ, do Szkocji,
do domu. Z powrotem do Croy. Och, Lucilla, powiedz, że
to cudowny pomysł.
Na pewno zupełnie nieoczekiwany na tyle tylko
Lucilla mogła sią zgodzić, ale Pandora, nawet jeśli zauwa-
żyła pewien brak entuzjazmu w jej głosie, to nie dała tego
po sobie poznać. Na fali swego podniecenia zwróciła się do
Jeffa. A ty? Jak ci się to podoba? A może uważasz, że
straciłam rozum?
Nie.
Pojechałbyś z nami do Szkocji?
Jeśli ty i Lucilla tego chcecie, to z wielką przyjemnoś-
cią.
No to wszystko załatwione! Triumfowała. Za-
mieszkamy wszyscy w Croy z Isobel i Archiem i pójdziemy
na to urocze przyjęcie u Steyntonów.
Ale Jeff nie jest zaproszony zauważyła Lucilla.
O, to żaden problem.
I nie będzie miał w co się ubrać.
Pandora wybuchnęła śmiechem.
* Kochanie, nie sprawiaj mi zawodu. Myślałam, że jes-
teście nieżyciowymi artystami, a wy nic tylko martwicie si?
o stroje! Nie rozumiesz, że stroje są nieważne? Nic nie jest
ważne. Liczy się tylko to, że wracamy do domu, razem. Po-
myśl tylko, co za radość nas czeka. A teraz musimy to
uczcić! Poderwała się z fotela. Doskonały moment
na otwarcie tej drugiej butelki szampana!

WRZESIEŃ
21
Czwartek, ósmy
Siedząca przy maszynie do szycia Isobel Balmerino
przyszyła ostatnią naszywkę z nazwiskiem, HAMISH
BLAIR, do ostatniej nowej chusteczki, odcięła nitkę, zło-
żyła chusteczkę i położyła ją na stercie odzieży spiętrzonej
na stole obok. Wszystko gotowe. Pozostały tylko te części
garderoby, które wymagają ręcznego przyszycia naszywek...
getry do rugby, płaszcz i szary pulower z kołnierzem polo,
to jednak można zrobić w wolnej chwili, wieczorem przy
kominku.
Nie miała takiej porcji naszywek od czasu pierwszego wy-
jazdu Hamisha do Templehall, cztery lata temu, ale on pod-
czas letnich wakacji urósł do tak alarmujących rozmiarów,
ze musiała zawlec go do Relkirk i z listą szkolnej odzieży
zacząć wszystko od nowa. Zgodnie z jej przewidywaniami
wyprawa okazała się przykra i kosztowna. Przykra, bo Ha-
mish nie chciał wracać do szkoły, nie znosił zakupów, nie
znosił nowych ubrań i ogromnie bolał nad pozbawieniem
=o całego dnia wakacyjnej wolności. Kosztowna zaś, bo re-
sz h nWe mundurki można było nabyć tylko w najlep-
dom h na^droższycn sklepach. Płaszcz, sweter polo i getry
8 Y to już było sporo, ale pięć nowych par ogromnych
203

skórzanych butów przekraczało niemal wytrzymałość Isobel
i jej konta.
Aby pocieszyć Hamisha, kupiła mu lody, ale on pożarł je
ponuro i bez zadowolenia i wrócili do Croy wzajemnie sobie
niechętni i milczący. Po powrocie Hamish natychmiast wy-
szedł z domu z wędką na pstrągi i wyrazem twarzy, który
ogłaszał, że niecnie go sponiewierano. Isobel została sarna
i musiała dźwigać pakunki i pudła na górę, gdzie rzuciła je
na podłogę swojej garderoby, zamknęła drzwi i poszła do
kuchni gotować wodę na herbatę i przyrządzać kolację.
Straszne przeżycie wydania mnóstwa tak trudno osiągal-
nych pieniędzy przyprawiło ją niemal o mdłości, a nie-
wdzięczność Hamisha dołożyła swoje. Obierając kartofle po-
żegnała się w duchu z marzeniami o kupieniu sobie nowej
sukni na tańce u Steyntonów. Musi wystarczyć ta stara
z granatowej tafty. W poczuciu roli uciemiężonej ofiary roz-
ważała ewentualność odświeżenia sukni odrobiną czegoś bia-
łego u kołnierza.
To wszystko jednak zdarzyło się dwa tygodnie wcześniej,
a teraz był już wrzesień. To zaś z szeregu powodów popra-
wiało sytuację. Najważniejszy był ten, że do następnego ma-
ja miała spokój z płatnymi gośćmi. "Zwiedzanie Szkocji"
zamknęło interes na zimę, pożegnawszy ostatnią grupę Ame-
rykanów z ich bagażem, upominkami i tartanowymi czap-
kami. Znużenie i przygnębienie, prześladujące Isobel przez
całe lato, zniknęły niemal natychmiast, wyparte przez poczu-
cie wolności i świadomość, że ona i Archie znów mają Croy
dla siebie.
To jednak nie wszystko. Urodzona i wychowana w Szko-
cji, doświadczała rokrocznie tego ożywienia nastrojów, gdy
sierpień odpływał z kalendarza i można było zaprzestać uda-
wania, że trwa nadal lato. Niekiedy istotnie nadchodziła pora
podobna wcześniejszym i trawy schły z braku deszcZu>
a złote wieczory spędzano na podlewaniu róż, groszku pach-
nącego i rzędów młodej sałaty w warzywnikach. Bardz
często jednak czerwiec, lipiec i sierpień były tylko długi01
mokrym testem na przetrwanie, opartym na frustracji i r0z~
czarowaniu. Szare niebo, zimne wiatry i deszcz
204

dzić nawet entuzjazm świętego. Najgorsze były te po-
h urnę i parne dni, gdy człowiek z rozpaczy chował się
c "tomu j rozpalał w kominku, a wtedy niebo natychmiast
W rzejaśniało i późnym popołudniem słońce świeciło ośle-
Tająco nad mokrym ogrodem, zbyt boleśnie spóźnione, by
L komukolwiek przydać.
To lato sprawiło szczególny zawód, a Isobel z perspek-
tywy czasu uświadomiła sobie, że całe tygodnie ciemnych
chmur i braku słońca mocno przyczyniły się do jej złego
samopoczucia i fizycznego wyczerpania. Powitała pierwsze
przymrozki i z satysfakcją odłożyła bawełniane bluzki i spó-
dnice, raz jeszcze wracając do swych ulubionych starych
tweedów i szetlandów.
Wrzesień w Relkirkshire był jednakże szczególny nawet
po pięknym lecie. Pierwsze lekkie przymrozki oczyszczały
powietrze i krajobraz nabierał silniejszych i bogatszych
barw. Głęboki błękit nieba odbijał się w jeziorze i rzece,
a po zwiezieniu zżętych zbóż pozostały złote rżyska.
W przydrożnych rowach rosły dzwonki, a wonne wrzosy
u szczytu kwitnienia barwiły wzgórza fioletowymi plamami.
Ale najważniejsze, że wrzesień oznaczał rozrywki. Okres
wytężonej działalności towarzyskiej, zanim nad wszystkimi
zamknie się mrok długiej zimy, kąśliwy chłód i zaśnieżone
drogi izolują rozproszone grupy i uniemożliwią jakąkolwiek
formę kontaktu. Wrzesień oznaczał ludzi. Znajomych. Wtedy
bowiem Relkirkshire wracało do siebie.
Pod koniec lipca kończyła się w zasadzie coroczna inwa-
zja rodzin na wakacjach, zwijano namioty, a turyści odjeż-
dżali u wożąc przyczepy kempingowe. W zamian sierpień
przynosił mniejszy napływ z Południa stałych gości, któ-
i^y"krCznie PrzYJezdzali do Szkocji uprawiać sporty i po-
""'"c. Puste przez większość roku domki myśliwskie oży-
. a ich właściciele po podróży na północ w rangę rove-
7y!adWanych P brzegi w?dkami' strzelbami, dziećmi,
toiatkami. przyjaciółmi, krewnymi i psami z radością
obejmowali Je na powrót w posiadanie.
AmerxWCOWe domostwa także pękały w szwach, ale nie od
które hW lub Płatnych gości, lecz od młodych rodzin,
pochodząc stąd musiały się przenieść na południe do
205

pracy w Londynie, a o tej porze roku przyjeżdżały na waka
cje do domu. Wszystkie sypialnie były zajęte, poddas?
przekształcone w prowizoryczne przechowalnie tabunó&
wnucząt, a skromne łazienki pracowały na nadgodziny Prz*
gotowywano, gotowano i pochłaniano co dnia ogromne f
lości jedzenia przy jadalnianych stołach rozłożonych do
maksimum.
A potem wrzesień. We wrześniu nagle wszystko ożywało
jak gdyby jakiś niebiański reżyser skończył odliczanie i na'
cisnął guzik. Hotel Dworcowy w Relkirk ze zwykle wikto-
riańsko ponurego przeobrażał się w wesołe, zatłoczone
miejsce spotkań starych przyjaciół, a Hotel Garnizonowy
w Strathcroy, wynajęty przez syndykat przedsiębiorców, któ-
rzy płacili Archie'emu przyzwoite pieniądze za przywilej od-
strzału głuszców na jego wrzosowiskach, brzęczał jak ul od
ruchu i wesołych rozmów.
W Croy zaproszenia stały na kominku biblioteki, dając
przegląd wszelkich form życia towarzyskiego. Wkładem Iso-
bel w powszechną wesołość był coroczny lunch w postaci
bufetu przed Igrzyskami Strathcroy. Archie był Naczelni-
kiem Igrzysk i na ich otwarcie przewodził paradzie miejs-
cowych osobistości, które taktownie zwalniały krok by do-
stosować go do jego kroku. Na tę ważną uroczystość Archie
wkładał swój szkocki wojskowy beret i przypinał miecz.
Swoje powinności pełnił z wielką powagą, a pod koniec
dnia rozdawał nagrody nie tylko za grę na kobzie lub
tańce szkockie, ale też za najlepiej zrobiony sweter z ręcznie
uprzędzionej wełny, najlżejsze ciasto biszkoptowe i naj-
smaczniejszy dżem truskawkowy.
Isobel trzymała swą maszynę do szycia w starej szwalni
Croy głównie dla wygody, ale również dlatego, że był to
jej ulubiony i najbardziej prywatny zakątek. To niewielkie,
lecz wystarczające pomieszczenie miało okna na zachód
w stronę pola do krykieta i drogi nad jezioro i w słoneczne
dni wypełniało je słońce. Zasłony były z białej bawełny,
podłogę pokrywało brązowe linoleum, a wzdłuż ścian stały
malowane na biało komody z całym zasobem prześcieradeł,
ręczników, zapasowych koców i świeżych narzut. Solidny
206

'ł na którym mieściła się maszyna do szycia, przydawał
S i-ównież przy krojeniu i szyciu ubrań, a deska do praso-
ania i żelazko stały w pogotowiu. Panowała tu zawsze mi-
ła dziecięca woń wypranego płótna i lawendy, której wo-
reczki Isobel upychała między sterty poszewek, co w nie-
mały sposób kształtowało niezwykłą aurę bezczasowości
i spokoju tego pomieszczenia.
Dlatego skończywszy z naszywkami nie zerwała się od
razu na nogi, lecz pozostała na swoim twardym krześle,
z łokciami opartymi o stół i wspartym na dłoniach podbród-
kiem. Widok z otwartego okna ukazywał za drzewami naj-
bliższe, łagodne wierzchołki wzgórz. Wszystko spływało zło-
tym blaskiem słońca. Zasłony poruszały się na wietrze, a ten
sam powiew wprawiał w drżenie liście srebrnych brzóz
w odległej części pola do krykieta.
Jeden z liści opadł, dryfując jak mały latawiec.
Było wpół do czwartej, w domu nikogo. Wewnątrz pano-
wała cisza, ale od gospodarstwa dobiegał stuk młotka
i szczekanie psa. Po raz pierwszy w swoim życiu miała czas
dla siebie, żadna sprawa ani osoba nie wymagały jej uwagi.
Nie pamiętała już, kiedy po raz ostatni znalazła się w takiej
sytuacji, a jej myśli cofnęły się do dzieciństwa, młodości
i leniwych, błahych radości pustych dni.
Skrzypnęła deska w podłodze. Gdzieś trzasnęły drzwi.
Croy. Stary dom z własnym tętnem. Jej dom. Pamiętała jed-
nak dzień sprzed ponad dwudziestu lat, gdy Archie przypro-
wadził ją tu po raz pierwszy. Miała dziewiętnaście lat, grano
w tenisa, a w jadalni podano podwieczorek. Isobel, ani pięk-
ną, ani majętną córkę Angusa, adwokata, oszołomiły rozmia-
ry i dostojność tego miejsca, a także urok i wyrafinowanie
przyjaciół Archie'ego, którzy, jak się zdawało, znali się
oskonale. Zakochana już beznadziejnie w Archiem, nie
mogła pojąć, dlaczego zadał on sobie trud zaproszenia jej
wraz z innymi. Lady Balmerino również była zdezoriento-
wana. ale uprzejma i posadziła Isobel przy stole obok siebie,
roszcząc się 0 jej udział w rozmowie.
>'ia tam jednak inna dziewczyna, długonoga blondynka,
i dFa S?raw^a^a wrażenie, że zawłaszczyła już Archie'ego,
a to wyraźnie do zrozumienia reszcie towarzystwa,
207

przekomarzała się z Archiem i chwytała przez stół jeg0
wzrok, jak gdyby dzielili milion sekretów. Archie, zdawała
się wszystkim mówić, należy do niej i nikt inny nie ma do
niego prawa.
Ostatecznie jednak Archie zdecydował się poślubić Isobel.
Jego rodzice, przebywszy fazę zdumienia, z radością przyjęli
Isobel do rodziny nie jak żonę Archie'ego, lecz jak nową
córkę. Miała szczęście. Państwo Balmerino, subtelni, pogod-
ni, gościnni, niepraktyczni i w ogóle uroczy, cieszyli się po-
wszechnym uwielbieniem i Isobel nie była tu wyjątkiem.
Od gospodarstwa dobiegł teraz odgłos uruchamianego trak-
tora. Kolejny liść opadł na ziemię. Isobel wydało się, że
mogłoby teraz nastąpić popołudnie z tych, jakie miały miej-
sce dawno temu, jak gdyby czas przesunął się wstecz. Po-
południe, w czasie którego psy szukały cienia, koty wygrze-
wały się na okiennych parapetach, wystawiając do słońca
kosmate brzuszki. Wspomniała panią Harris, jak holując za
sobą którąś z młodszych pokojówek wyłania się z kuchni
i zmierza do ogrodu, by napełnić miskę ostatnimi malinami
lub zbierać pokryte puszkiem morele, zgarniając ich słodycz,
nim dobiorą się do nich pszczoły.
Całe Croy takie, jakie było kiedyś. Nikt nie wyjechał.
Nikt nie umarł. Żyło nadal tych dwoje drogich staruszków,
matka Archie'ego w ogrodzie przy różach, odcina zwiędłe
kwiaty i znajduje czas na pogawędkę z jakimś ogrodnikiem
grabiącym zakurzoną ścieżkę; ojciec Archie'ego ucina sobie
drzemkę w bibliotece, zasłoniwszy twarz jedwabną chustecz-
ką. Isobel ma tylko tam pójść i ich znaleźć. Wyobraziła so-
bie, że to robi, schodzi po schodach, przecina hali i staje
w otwartych drzwiach wejściowych. Widzi, jak lady Balme-
rfno w swym ogrodowym słomkowym kapeluszu nadchodzi
z ogrodu niosąc koszyk zwiędłych róż i ich płatków. Gdyby
jednak lady podniosła wzrok i ujrzała Isobel, zmarszczyłaby
brwi nieco zdezorientowana, bo Isobel w średnim wieku by-
łaby dla niej czymś niezwykłym jak duch...
Isobel!
Podniesiony głos wdarł się w jej marzenia. Uświadomiła
sobie, że ów głos odezwał się już wcześniej kilkakrotnie,
ale nie dotarł do jej świadomości. Z niechęcią wróciła do
208

zywistości, odsunęła krzesło i wstała. Więcej niż pięć
rZeut spokoju to zdaje się za dużo szczęścia. Wyszła z po-
^'u i korytarzem dziecinnym dotarła do szczytu schodów.
Wychyliwszy się przez barierę, ujrzała w dole na środku hal-
i sylwetkę Yereny Steynton, która weszła przez otwarte
drzwi frontowe.
Isobel!
Tu jestem.
Yerena odchyliła głowę w tył i spojrzała w górę.
Już myślałam, że nikogo nie ma.
_ Tylko ja. Isobel zaczęła schodzić w dół. Archie
zabrał Hamisha i psy na krykieta do Buchanan-Wrightów.
Jesteś zajęta? Sama Yerena wyglądała na zajętą.
Jak zwykle była ubrana nienagannie i szykownie i na pewno
dopiero co odwiedziła fryzjera.
Robiłam Hamishowi naszywki do szkoły. Odrucho-
wo Isobel podniosła rękę do głowy, jak gdyby ten gest mógł
poprawić jej zmierzwioną fryzurę. Ale już skończyłam.
Możesz mi poświęcić chwilę?
Oczywiście.
Mam ci mnóstwo do opowiedzenia, a oprócz tego
dwie prośby. Zamierzałam dzwonić, ale byłam cały dzień
w Relkirk i potem, w drodze do domu, pomyślałam sobie,
że o wiele prościej i sympatyczniej będzie po prostu wpaść.
Napijesz się herbaty?
Za chwilę. Nie ma pośpiechu.
Chodźmy usiąść. Isobel poprowadziła gościa do sa-
lonu, nie dla jego wspaniałości, tylko dlatego, że był po pro-
stu pełen słońca, a biblioteka i kuchnia znajdowały się o tej
porze dnia w cieniu. Okna były otwarte, w pokoju panował
chłód, a wielki bukiet pachnącego groszku, zerwanego rano
przez Isobel i ustawionego w starej wazie na zupę, wypełniał
powietrze swoim zapachem.
"~ O mój Boże Yerena opadła w róg sofy i wyciąg-
n uSWe dłużie nogi w eleganckich butach. Co za dzień
na krykieta! W zeszłym roku lało jak z cebra i w środku
Popołudnia trzeba było zbierać bramki, bo zalało dołki. Czy
Wie ?roszek? Al?ż kolory! Mój się w tym roku nie udał.
sz' Ja wprost nie znoszę Relkirk w ciepłe popołudnie.
209

Na chodnikach kłębią się grube matki w dżinsach i pchają
wózki. Ma się wrażenie, że te wszystkie dzieci wyją.
Znam to uczucie. A jak sprawy?
Doszła już do wniosku, że Yerena chce z nią pomówić
o tańcach, i nie myliła się.
Och... Yerena natychmiast przybrała dramatyczny
wyraz twarzy, jęknęła niczym z bólu i zamknęła oczy.
Zaczynam się zastanawiać, jak w ogóle przyszło mi do
głowy, żeby wydawać przyjęcie. Czy ty wiesz, że na połowę
zaproszeń nie ma jeszcze odpowiedzi? Ludzie są tacy bez-
myślni. Chyba zostawiają je na kominku i czekają, aż one
umrą ze starości. Przez to nie sposób organizować kolacji
i szukać noclegów dla gości.
Ja bym się nie martwiła Isobel usiłowała przybrać
uspokajający ton. Pozwoliłabym działać im na własną rę-
kę.
Ale to oznacza, skrajny chaos.
Isobel uważała, że nie, ale Yerena była perfekcjonistką.
Pewnie tak. To straszne. Z najwyższą nieśmiałością
odważyła się zapytać: Czy Lucilla już odpowiedziała?
Nie odparła szorstko Yerena.
Przesłaliśmy jej twoje zaproszenie, ale ona tyle podró-
żuje, że mogła go nawet nie dostać. Przysłała nam jakiś nie-
zbyt dokładny adres w Ibizie, ale od czasu jej wyjazdu z Pa-
ryża nie mamy żadnych wiadomości od niej. Chciała odwie-
dzić Pandorę.
Od Pandory też nic nie mam.
Dziwiłoby mnie, gdyby było inaczej. Ona nigdy na nic
nie odpowiada.
Natomiast przyjeżdża Alexa Aird, i to z przyjacielem.
Wtesz, że Alexa znalazła sobie chłopaka?
Vi mi mówiła.
Nadzwyczajne. Ciekawa jestem, jak on wygląda.
Yirginia mówi, że klasa.
Czekam niecierpliwie, żeby go zobaczyć.
Kiedy przyjeżdża Kąty?
W przyszłym tygodniu. Dzwoniła wczoraj wieczór.
I to jest właśnie moja pierwsza prośba do ciebie. Czy ty
masz kogoś na nocleg po tańcach?
210

Tak dotąd nikogo. Hamish będzie z powrotem w szko-
I Tezy będzie Lucilla, tego nie wiem...
e>_ ^ zatem czy byłabyś tak miła i przyjęła bezdomnego?
Kąty opowiedziała mi o nim wczoraj. Poznała go na jakimś
rzyieciu i spodobał się jej. To Amerykanin, chyba prawnik,
ale ]ego żona właśnie zmarła, a on przyjechał tu trochę od-
począć. On tak czy owak przyjeżdża na pogranicze Szkocji
i Kąty uznała, że byłoby miło wysłać mu zaproszenie. Nie
możemy go umieścić w Corriehill, bo mamy już komplet
znajomych Kąty, a Toddy Buchanan nie ma wolnego pokoju
w Hotelu Garnizonowym, pomyślałam więc sobie, że może
ty mogłabyś go przyjąć. Zgodzisz się? Ja nic o nim nie
wiem prócz paru szczegółów o śmierci jego żony, ale jeśli
Kąty go lubi, to nie sądzę, żeby był jakoś szczególnie uciąż-
liwy.
Biedak. Oczywiście, że może przyjechać.
I przyjmiesz go? Jesteś urocza. Zadzwonię wieczorem
do Kąty i powiem jej, żeby mu powiedziała, że ma się skon-
taktować z tobą.
Jak się nazywa?
Jakoś tak zabawnie. Plucker. Albo... Tucker. O, chyba
tak. Conrad Tucker. Czemu Amerykanie mają zawsze takie
osobliwe nazwiska?
Oni zapewne roześmiała się Isobel uważają za
dziwne nazwisko Balmerino. I co jeszcze się zdarzyło?
Zupełnie nic. Namówiliśmy Toddy'ego Buchanana, że-
by się zajął jedzeniem, poprowadził bar i przygotował coś
w rodzaju śniadania. Nie wiadomo czemu pokolenie Kąty
jest zawsze szaleńczo głodne o czwartej nad ranem. A ko-
chany Tom Drystone organizuje zespół muzyczny.
No tak, nie byłoby balu bez naszego listonosza gwiz-
dały na podium. Będzie też disco?
Tak. Robi je pewien młodzieniec z Relkirk. Załatwia
wszystko. To jego towar. Psychodelik i wzmacniacze. Ależ
HJle ^s'cot' stracn pomyśleć. Zawieszamy też lampiony
wzdłuż dojazdu. Pomyślałam sobie, że tak będzie bardziej
estynowo, a jeśli wieczór będzie ciemny, to ludzie łatwiej
znajdą drogę.
Lampiony to cudowne. Pomyślałaś o wszystkim.
211

charz to był istny bydlak. Nigdy w życiu nie byłam taka
zmęczona, wstawałam o piątej rano, spałam na poddaszu
z łosiem.
To w końcu zwróciło uwagę Yiolet.
Lottie, z łosieml
To chyba był łoś. Taka wypchana głowa. Na ścianie.
Za duża na jelenia. Pan Gilfillan był misjonarzem w Afryce
Można by się dziwić, że misjonarz będzie chodził i zabijał
łosie, no nie? Na Boże Narodzenie mieli pieczoną gęś,
a mnie dali tylko kawałek zimnej baraniny. Słowo daję. Nie
daliby nikomu nawet kapki ze swojego nosa. Poddasze było
takie wilgotne, moje ubrania ciągle mokre, dostałam zapa-
lenia płuc. Przyszedł doktor, pani Gilfillan odesłała mnie do
domu, nigdy się tak nie cieszyłam, że wracam. Miałam
w domu kota. Puszek. Ten był szybki. Otwierał drzwi spiżar-
ni i dalejże do śmietany; kiedyś znaleźliśmy w śmietanie
zdechłą mysz. A Ginger miała kociątka, półdzikie, podrapały
mojej mamie ręce... ona nie lubiła zwierząt. Nie znosiła psa
mojego ojca...
Siedziały, dwie stare kobiety, na ławce w dużym parku Rel-
kirk. Przed nimi płynęła rzeka ciężka od wezbranej wody i brą-
zowa od torfu. Rybak, po biodra w wodzie, zwijał linkę swej
wędki na łososie, dopóki nie stwierdził, że nie ma nic na ha-
czyku. Za rzeką widniały obszerne wiktoriańskie domy, ukryte
w rozległych ogrodach z trawnikami schodzącymi nad wodę.
Tu i ówdzie stały zacumowane łodzie. Po rzece pływały kacz-
ki. Jakiś człowiek z psem idąc rzucił garść okruchów i kaczki
kwacząc i kłócąc się podpływały, by je schwycić.
...doktor powiedział, że miała wylew i że to nerwowe.
Chciałam iść na ochotnika, jak się zaczęła wojna i w ogóle,
no ale wtedy nie miałby kto zostać z moją matką. Ojciec
poza domem to pracował, hodował piękne tulipany, a w do-
mu to tylko usiadł, buty zdjął i tyle... nie widziałam czło-
wieka, który by tyle zjadł co on. Małomówny, czasem przez
cały dzień słowem się nie odezwał. Łapał w sidła króliki-
Dużo jadł królików, my też. Jasne że to było dawniej. Teraz
to paskudne...
Obiecawszy Henry'emu, że na któreś popołudnie uwolni
Edie od Lottie, Yiolet miała niespokojne sumienie, dopóki
214

decydowała, że raz kozie śmierć i zaprosiła Lottie do
nie z zvstwa przy zakupach w Relkirk i na herbatę. Posłusz-
to*zabra}a Lottie z chatki Edie, wpakowała ją do swojego
""t i zawiozła do miasta. Na tę okazję Lottie wystroiła się
^co miała najlepszego, beżowy płaszcz z krempliny i ka-
elusz jak strzecha. Niosła ogromną torebkę i stukała swoimi
butami na wysokich obcasach. Od chwili, gdy wsiadła do
auta. nie przestawała mówić. Mówiła, gdy krążyły po Marks
and Spencer, mówiła, gdy stały w kolejce po świeże jarzyny,
mówiła, gdy przemierzały zatłoczone ulice w poszukiwaniu
czegoś, co Lottie nazywała "szmuklernią".
_ Lottie, szmuklerni już chyba nie ma...
Jest jedna, trochę dalej tą ulicą... a może następną?
Mama zawsze przychodziła po wełnę do szydełkowania.
Nie wierząc w powodzenie, Yiolet pozwalała się wodzić
w koło, i cierpiała coraz bardziej z upału i zmęczenia nóg.
Poczuła irytację i zarazem ulgę, gdy Lottie w końcu znalazła
sklep. Był bardzo stary, zakurzony i pełen kartonowych pu-
deł zawierających szydełka, jedwabne hafty i przestarzałe
wzory do szydełkowania. Staruszka za ladą wyglądała jak
dopiero co zbiegła z domu starców i potrzebowała kwadran-
sa, by znaleźć to, czego zażyczyła sobie Lottie, czyli jard
gumki do wciągania. W końcu wydobyła to z szuflady peł-
nej osobliwych guzików, drżącymi rękami zapakowała do
papierowej torebki i wzięła pieniądze. Wyszły obie na chod-
nik, Lottie triumfowała.
A mówiłam, mówiłam piszczała do Yiolet. Nie
wierzyła mi pani, co?
Skończyły zakupy przed porą podwieczorku, więc Yiolet
zaproponowała spacer po parku. Wróciły do auta, upchnęły
zaicupy w bagażniku, i ruszyły przez prowadzący nad rze-
? szerofa pas murawy. Yiolet usiadła z determinacją na
Pierwszej z brzegu ławce.
znalaz?dpOCZniJmy trchę ~ Powiedziała do Lottie i tak oto
miała y Alf bok siebie w złotym blasku słońca, a Lottie
miała nadal mnóstwo do powiedzenia.
DSVĆ miłePItal Królewski' tam byłam, widać za drzewami.
Doktor bvf mieJsce' ale nie mogłam znieść pielęgniarek.
y mez8rszy, ale chyba jakiś student, nie wyob-
275

rażam sobie, żeby coś umiał, choć udawał, że umie. ĄU
ogród piękny, tak jak w krematorium. Chciałam, żeby marne
kremować, ale ksiądz powiedział, że chciała spocząć przy
moim ojcu na cmentarzu w Tullochard. Choć nie wiem
skąd mógł wiedzieć więcej niż ja.
Może twoja matka mu powiedziała...
Bardziej prawdopodobne, że sam tak postanowił, za-
wsze lubił się wtrącać...
Yiolet spojrzała za rzekę na Szpital Królewski wysoko na
wzgórzu; jego ceglane wieżyczki i portale prześwitywały zza
otaczających go bujnych drzew.
Szpital powiedziała istotnie ma urocze położe-
nie.
Tam dopiero są doktorzy. Stać ich na wszystko.
Jak on się nazywał spytała ostrożnie Yiolet ten
młody lekarz, który się tobą opiekował?
Doktor Martin. Był jeszcze drugi, doktor Faulkner, ale
on mnie nie leczył. To doktor Martin powiedział, że mogę
wyjść i zamieszkać u Edie. Chciałam pojechać taksówką,
ale podstawili ambulans.
Edie jest bardzo życzliwa.
Ona to miała wygodne życie. Niektórym się szczęści.
Co innego mieszkać w wiosce, a co innego w głuszy na
szczycie wzgórza.
Może mogłabyś sprzedać dom rodziców i przenieść się
do wioski?
Lottie zignorowała jednak tę sensowną sugestię i mówiła
dalej, jak gdyby jej nie słyszała. Yiolet przyszło do głowy,
że Lottie jest bardziej przebiegła, niż wszyscy przypuszczają.
Martwi mnie, że taka gruba. Kiedyś dostanie ataku ser-
ca, tyle tego ciała na sobie nosi. I ciągle fruwa po świecie,
a to do pani, a to do pani Yirginii, nigdy nie posiedzi spo-
kojnie, nie pogada, telewizji nie obejrzy. Powinna czasem
pomyśleć o sobie. Mówiła mi, że Alexa przyjeżdża na bal
u Steyntonów. Przywozi przyjaciela. To miło, prawda? Ale
musi pani uważać, wszyscy mężczyźni są tacy sami, jak tyl-
ko dostaną, czego chcieli...
Lottie, o co ci chodzi? głos Yiolet brzmiał ostro.
Lottie zwróciła na nią swe ciemne, okrągłe oczy.
276

_ No, wiadomo, Alexa nie jest biedna. Starej lady Che-
. nie'brakowało grosza. Czytam gazety, wiem wszystko
rlttej rodzinie. Trochę gotówki, a już chłop łypie na młodą
dziewczynę.
Yiolet poczuła przypływ bezsilnej złości, który zrodził się
kby odzieś w jej piętach, dotarł do policzków i zabarwił
ie na czerwono. Złości na bezczelność Lottie, ale złości bez-
silnej, bo w końcu Lottie wypowiadała jedynie to, czego ca-
ła rodzina Aleksy po cichu się obawiała.
_ Alexa jest bardzo ładna i bardzo kochana. To, że jest
też niezależna, nie ma żadnego związku z przyjaciółmi, ja-
kich sobie dobiera.
Lottie jednakże zignorowała tę uwagę lub jej nie zrozu-
miała. Z krótkim chichotem potrząsnęła głową.
Nie byłabym taka pewna. No i to londyńczyk. Sied-
lisko poszukiwaczy pieniędzy. Yuppie dodała z nacis-
kiem, wymawiając to słowo, jak gdyby oznaczało coś od-
rażającego.
Lottie, ty chyba nie wiesz, co mówisz.
Te dziewczyny są wszystkie takie same. Zawsze tak
było, zobaczą jakiegoś przystojniaka i dalejże za nim jak te
suki. Zadrżała nagle, jak gdyby emocje związane z myślą
o tym przeniknęły do wszystkich nerwów jej ganglionów.
Potem wyciągnęła dłoń i zacisnęła ją na nadgarstku Yiolet.
A to stworzenie, Henry. Widuję go czasem. Mały, praw-
a. Przychodzi do Edie i słowem się nie odezwie. Czasem
wydaje mi się dziwny. Na pani miejscu bym się martwiła.
Inny niż reszta chłopców...
danki k^CKle Palce byty osobliwie silne, chwytały jak kaj-
T' 8orszona Yiolet doznała nagłego uczucia przeraże-
-r -~i^i uuiiiaia uagiwgu uc^uwia jji^i.-iai.u-
J samej chwili przeszła obok dziewczyna pchająca
Yiolet" P Zlec^'em. 'l zdrowy rozsądek przybył na ratunek
ale wS -t-PdP.OWiadał-"eJ' by wyrwać sie> wstać i uciec>
wózek z dzieckiem
bied-
na Lottie
W końcu to
nować nad
mieszkanie
._, życie nie rozpieszczało, r.__,_r.
trustrącji seksualnych, a Lottie przestała pa-
J^ irhaginacją. I jeśli Edie może znieść
Przetrwali ^ SWJą kuzynką, to Yiolet potrafi spokojnie
jedno popołudnie

277


rażam sobie, żeby coś umiał, choć udawał, że umie. ĄI
ogród piękny, tak jak w krematorium. Chciałam, żeby mame
kremować, ale ksiądz powiedział, że chciała spocząć przv
moim ojcu na cmentarzu w Tullochard. Choć nie wiem
skąd mógł wiedzieć więcej niż ja.
Może twoja matka mu powiedziała...
Bardziej prawdopodobne, że sam tak postanowił, za_
wsze lubił się wtrącać...
Yiolet spojrzała za rzekę na Szpital Królewski wysoko na
wzgórzu; jego ceglane wieżyczki i portale prześwitywały zza
otaczających go bujnych drzew.
Szpital powiedziała istotnie ma urocze położe-
nie.
Tam dopiero są doktorzy. Stać ich na wszystko.
Jak on się nazywał spytała ostrożnie Yiolet ten
młody lekarz, który się tobą opiekował?
Doktor Martin. Był jeszcze drugi, doktor Faulkner. ale
on mnie nie leczył. To doktor Martin powiedział, że mogę
wyjść i zamieszkać u Edie. Chciałam pojechać taksówką,
ale podstawili ambulans.
Edie jest bardzo życzliwa.
Ona to miała wygodne życie. Niektórym się szczęści.
Co innego mieszkać w wiosce, a co innego w głuszy na
szczycie wzgórza.
Może mogłabyś sprzedać dom rodziców i przenieść się
do wioski?
Lottie zignorowała jednak tę sensowną sugestię i mówiła
dalej, jak gdyby jej nie słyszała. Violet przyszło do głowy,
że Lottie jest bardziej przebiegła, niż wszyscy przypuszczają.
Martwi mnie, że taka gruba. Kiedyś dostanie ataku ser-
oa, tyle tego ciała na sobie nosi. I ciągle fruwa po świecie,
a to do pani, a to do pani Yirginii, nigdy nie posiedzi spo-
kojnie, nie pogada, telewizji nie obejrzy. Powinna czasem
pomyśleć o sobie. Mówiła mi, że Alexa przyjeżdża na bal
u Steyntonów. Przywozi przyjaciela. To miło, prawda? Ale
musi pani uważać, wszyscy mężczyźni są tacy sami, jak tyl-
ko dostaną, czego chcieli...
Lottie, o co ci chodzi? głos Yiolet brzmiał ostro.
Lottie zwróciła na nią swe ciemne, okrągłe oczy.
276

No władomo, Alexa nie jest biedna. Starej lady Che-
~~~ ^'brakowało grosza. Czytam gazety, wiem wszystko
ritten rodzinie. Trochę gotówki, a już chłop łypie na młodą
dZViolet poczuła przypływ bezsilnej złości, który zrodził się
kbv "dzieś w jej piętach, dotarł do policzków i zabarwił
^e na czerwono. Złości na bezczelność Lottie, ale złości bez-
silnej bo w końcu Lottie wypowiadała jedynie to, czego ca-
ła rodzina Aleksy po cichu się obawiała.
_ Alexa jest bardzo ładna i bardzo kochana. To, że jest
też niezależna, nie ma żadnego związku z przyjaciółmi, ja-
kich sobie dobiera.
Lottie jednakże zignorowała tę uwagę lub jej nie zrozu-
miała. Z krótkim chichotem potrząsnęła głową.
Nie byłabym taka pewna. No i to londyńczyk. Sied-
lisko poszukiwaczy pieniędzy. Yuppie dodała z nacis-
kiem, wymawiając to słowo, jak gdyby oznaczało coś od-
rażającego.
Lottie, ty chyba nie wiesz, co mówisz.
Te dziewczyny są wszystkie takie same. Zawsze tak
było, zobaczą jakiegoś przystojniaka i dalejże za nim jak te
suki. Zadrżała nagle, jak gdyby emocje związane z myślą
o tym przeniknęły do wszystkich nerwów jej ganglionów.
Potem wyciągnęła dłoń i zacisnęła ją na nadgarstku Yiolet.
A to stworzenie, Henry. Widuję go czasem. Mały, praw-
da? Przychodzi do Edie i słowem się nie odezwie. Czasem
wydaje mi się dziwny. Na pani miejscu bym się martwiła.
Inny niż reszta chłopców
T " ł '
ale
nować
Jej kościste palce były osobliwie silne, chwytały jak kaj-
danki. Zgorszona Yiolet doznała nagiego uczucia przeraże-
nia. Instynkt podpowiadał jej, by wyrwać się, wstać i uciec,
eJ samej chwili przeszła obok dziewczyna pchająca
p dzieckiem i zdrowy rozsądek przybył na ratunek
na Lot ażenie i złość zniknęły. W końcu to tylko bied-
rzyło ^ sta*rs' której życie nie rozpieszczało, przyspo-
gryzot i frustracji seksualnych, a Lottie przestała pa-
swoją imaginacją. I jeśli Edie może znieść
Przetrwać ' !f SW0^ą kuzynka- to v'olet potrafi spokojnie
Jeano popołudnie.
277

Uśmiechnęła się. Powiedziała:
To dobrze, Lottie, że się troskasz o Henry'ego, ale on
jest zupełnie normalnym chłopcem, zdrowym jak rydz. No
obróciła nieco dłoń, spoglądając na zegarek, i poczuła,
że palce Lottie zwalniają swój obłąkany uścisk i wycofują
się. Yiolet bez pośpiechu sięgnęła po torebkę ...czas już
chyba pójść i poszukać jakiegoś miłego miejsca na zjedzenie
podwieczorku. Czuję się porządnie głodna. Uwielbiam ryby
i chipsy. A ty?
23
Piątek, dziewiąty
Jeśli Isobel znużona codziennymi zajęciami swego praco-
witego życia wycofywała się niekiedy do szwalni, to jej mąż
znajdował ukojenie w warsztacie. Mieścił się on w podpo-
ziomie Croy, pełnym przejść o kamiennych posadzkach
i słabo oświetlonych piwnic. Stał tu stary piec, rozpanoszony
smrodliwy potwór z wyglądu tak ogromny, że mógłby na-
pędzać statek, i wymagający ciągłej uwagi, kontroli i wiel-
kich ilości koksu. Wykorzystywano też parę innych pomiesz-
czeń na skład nie używanej porcelany, zbędnych mebli,
węgla, drewna i bardzo już przetrzebionych zapasów wina.
Zwykle jednak było to zapuszczone miejsce pełne pajęczyn
i najeżdżane co roku przez rodziny polnych myszy.
Warsztat był obok kotłowni, co oznaczało przyjemne
ciepło, i miał duże, zakratowane jak w więzieniu okna, które
wychodziły na południe i zachód i zapewniały wystarcza-
jącą ilość światła do rozpogodzenia wnętrza. Ojciec Ar-
chie'ego, zręczny w rękach, wszystko tu urządził, ciężkie
ławy, półki na narzędzia, uchwyty oraz imadła. Tu właśnie
stary człowiek lubił majsterkować, naprawiał zepsute za-
bawki swoich dzieci, usuwał rozmaite usterki, jakie nie-
uchronnie się pojawiały w obrębie domu, i preparował włas-
ne muchy na łososia.
218

jego śmierci warsztat stał przez parę lat pusty, niewy-
zystany, zapomniany i pokrywał się kurzem. Kiedy jed-
v Archie wrócił do Croy po ośmiu miesiącach pobytu
szpitalu, z wysiłkiem dostał się na dół po kamiennych
schodach, przekuśtykał wzdłuż odpowiadającego echem ko-
rytarza i objął warsztat w posiadanie. Pierwsze, co wchodząc
ujrzał, to złamany fotel, którego tylne nogi nie wytrzymały
ciężaru jakiegoś korpulentnego użytkownika. Zniesiono ten
fotel do warsztatu jeszcze za życia starego lorda Balmerino.
Zaczął on naprawę, ale nie zdążył jej skończyć i tak oto
fotel pozostał tam, zapomniany i bezużyteczny.
Archie stał tam przez pewien czas i patrzył na ten grat.
Potem zawołał Isobel. Przyszła. Pomogła mu usunąć brud,
pajęczynę, mysie odchody i sterty starych trocin. Przepędzo-
no pająki, pozbyto się garnków ze stwardniałym na kamień
klejem stolarskim, stert pożółkłych gazet, starych puszek far-
by. Isobel wymyła okna i zdołała je jakoś otworzyć, wpusz-
czając do wnętrza trochę świeżego powietrza.
W tym czasie Archie przetarł i naoliwił stare doskonałe
narzędzia, dłuta i młotki, piłki i heble, ustawił je w ordynku
na półkach. Wykonawszy to, usiadł i wypisał listę potrzeb-
nych mu rzeczy, a Isobel pojechała do Relkirk i kupiła je.
I wtedy mógł zabrać się do pracy i skończyć to, co zaczął
jego ojciec.
Siedział teraz na tej samej ławie, popołudniowe słońce
zaglądało przez górną połowę okna, a on kończył grunto-
wanie rzeźby, nad którą już miesiąc lub dwa od czasu do
czasu pracował. Wysoka na około dziesięć cali, przedsta-
wiała dziewczynę siedzącą na głazie z psem wspinającym
się na jej kolana. Dziewczyna miała na sobie sweter
i plisowaną spódniczkę, wiatr rozwiewał włosy dziewczyny.
Była to w zasadzie Kąty Steynton i jej pies. Yerena dała
Archie'emu fotografię córki zrobioną rok wcześniej na
wrzosowisku, a on na tej podstawie narysował szkic rzeź-
by. Kiedy podkład wyschnie, pomaluje ją, naśladując
możliwie najwierniej przytłumione barwy fotografii. A po-
tem da rzeźbę Kąty w prezencie na dwudzieste pierwsze
urodziny.
279

Gotowe. Odłożył pędzel i odchylił się w krześle, by roz-
prostować obolałe kości i spojrzeć na dzieło znad półksię-
życów swoich okularów. Nigdy dotąd nie podejmował próby
uporania się z komplikacjami postaci siedzącej, na dodatek
kobiecej i był nadzwyczaj zadowolony z wyniku. Dziewczy-
na i pies tworzyli uroczą kombinację. Jutro pomaluje. Z sa-
tysfakcją myślał o ostatnich pociągnięciach.
Z góry dobiegł go słaby dźwięk telefonu. Był ledwie sły-
szalny, a tu on i Isobel od miesięcy rozmawiali o potrzebie
zainstalowania drugiego dzwonka w piwnicy, żeby Archie
mógł usłyszeć telefon, będąc sam w domu. Nic nie zrobili,
on jest teraz sam w domu i zastanawia się, jak długo już
telefon dzwoni i czy jemu wystarczy czasu, by wyjść na
górę i podnieść słuchawkę, nim rozmówca straciwszy na-
dzieję odłoży swoją. Chciał dać sobie spokój, ale telefon
dzwonił nadal. Może coś ważnego. Odsunął krzesło i ruszył
powoli korytarzem i schodami na górę, by zaspokoić to nie-
szczęsne urządzenie. Najbliższy aparat był w kuchni; nadal
dzwonił ostro, gdy Archie dotarł do kredensu i podniósł słu-
chawkę.
Croy.
Tatuś!
Lucilla! Serce zabiło mu mocniej z radości. Sięgnął
po krzesło.
Gdzie ty się podziewasz? Telefon dzwoni od godziny.
Na dole w warsztacie. Usiadł, odciążając nogę.
Ach, tak, przepraszam. Mamy nie ma?
Nie. Poszła z Hamishem na jeżyny. Lucilla, skąd ty
dzwonisz?
Jestem w Londynie. Nie zgadniesz, skąd dzwonię. Nie
zgadniesz* ani za tysiąc lat.
No to lepiej mi powiedz.
Z Ritza.
A cóż ty tam robisz?
Nocuję. A jutro jedziemy dalej. Wieczorem będziemy
w domu.
Archie zdjął okulary; czuł jak uśmiech radości rozciąga
mu twarz.
Co to znaczy "jedziemy"?
220

_- Jeff Howland i ja. No ł... uważaj... Pandora.
__ Pandora1.
_ Wiedziałam, że cię zaskoczę...
_ Ale co Pandora robi z wami?
_ jedzie do domu. Mówi, że na tańce do Yereny Steyn-
ton ale ja podejrzewam, że zobaczyć znowu Croy i was
wszystkich.
Jest tam teraz?
_ Nie. Odpoczywa. Dzwonię ze swojego pokoju. Jest tu
tylko Jeff. Tyle mam wam do opowiadania, ale może nie
teraz, bo to wszystko takie skomplikowane...
Archie nie pozwalał jednak wymknąć się jej i tą wymów-
ką.
Kiedy przyjechałaś do Londynu?
Dziś rano. Przed południem. Jechaliśmy przez Hiszpa-
nię i Francję autem Pandory. Zdumiewające dni. Potem
wcześnie rano wsiedliśmy na prom i przypłynęliśmy do Lon-
dynu. Ja byłam gotowa jechać dalej na północ, ale Pandora
chciała trochę odetchnąć, więc przyprowadziła nas tutaj. Na-
legała. A o rachunek się nie martw, bo to ona płaci. Opłaciła
całą podróż od chwili, gdy opuściliśmy Palmę. Benzynę, ho-
tele, wszystko.
Jak... Głos mu się załamał. To śmieszne, niemęskie
tak się poddawać uczuciom. Spróbował ponownie: Jak
jej się wiedzie?
Wspaniale. Jest strasznie miła. Mnóstwo zabawy. Och,
tatusiu, cieszysz się, że ją wiozę do domu, prawda? Czy dla
mamy to nie za wiele? Pandora nie jest zbyt udomowiona
i sądzę, że nie kiwnie nawet palcem, żeby w czymś pomóc,
ale ona jest tak poruszona tym, że was znowu zobaczy. Chy-
ba będzie dobrze, prawda?
Więcej niż dobrze, moja najdroższa. To chyba jakiś
cud. J
I nie zapomnij, Jeffa też wiozę.
Czekamy na niego.
No to do jutra.
O której?
77 Około piątej? Ale nie martwcie się, jeśli będzie małe
opóźnienie.
227

Nie będziemy.
Nie mogę się już doczekać.
Ani ja. Jedź ostrożnie, kochanie.
Jasne. Przesłała mu odgłos pocałunku setkami mil
kabla i odłożyła słuchawkę.
Archie siedział nadal na twardym kuchenym krześle
z brzęczącą słuchawką w dłoni. Lucilla i Pandora. Jadą do
domu.
Odłożył słuchawkę na widełki. Brzęczenie ustało. Stary
kuchenny zegar tykał z wolna. Archie siedział jeszcze przez
chwilę, potem wstał, opuścił kuchnię i poszedł korytarzem
do swego gabinetu. Usiadłszy przy biurku, otwarł szufladę
i wyjął klucz. Tym kluczem otworzył inną, mniejszą szuf-
ladę. Wyjął pożółkłą kopertę adresowaną dużym, dziecię-
cym pismem Pandory do komendantury Królewskiego Re-
gimentu Górali Szkockich w Berlinie. Na stemplu data 1967.
Koperta zawierała list, ale nie wyjmował go, by czytać, bo
znał treść na pamięć. Oznaczało to, że nie było przeszkód
w podarciu go na kawałki lub wrzuceniu do ognia wiele lat
temu, tyle tylko że on nie mógł się zdecydować na znisz-
czenie listu.
Pandora. Wraca do Croy.
Z oddali dobiegł odgłos samochodu, narastając i zbliżając
się do domu od głównej drogi. Odgłos maszyny nie pozos-
tawiał wątpliwości. Isobel wiezie mikrobusem Hamisha
ż wyprawy na jeżyny. Archie włożył kopertę na powrót do
jej szuflady, zamknął, raz jeszcze zostawił klucz i wyszedł
im na spotkanie.
Isobel wjechała mikrobusem za dom, zatrzymała auto na
dziedzińcu i kiedy Archie wrócił do kuchni, oni już tam by-
li, je^o żona z synem, otwarli drzwi na oścież i wtoczyli
się z triumfem, dźwigając ogromne kosze wypełnione po
brzegi ciemnymi owocami. Po buszowaniu w gąszczu jeżyn
oboje wyglądali okropnie, brudni, ubłoceni i, jak z czułością
stwierdził Archie, podobni do pary gałganiarzy.
Ilekroć spojrzał na Hamisha, doznawał lekiego wstrząsu
zdziwienia, bo chłopiec rósł tego lata jak młode drzewo
i z dnia na dzień stawał się wyższy i większy. Mając dwa-
naście lat dorównywał wzrostem matce, a jego przetarty na
222

ch sweter z trudem obejmował dwoje umięśnionych
ł n Koszula wysunęła mu się ze spodni, fioletowy sok
dłonie i wargi, a obfite włosy barwy kukurydzy
gwałtownie domagały się przycięcia. Patrząc na niego, Ar-
chie pękał z dumy.
_ Cześć, tato. Rzuciwszy kosze na kuchenny stół Ha-
mish jęknął. Umieram z głodu.
_ Tv zawsze umierasz z głodu.
Również Isobel postawiła swój ładunek.
_ Hamish, przez całe popołudnie pożerałeś jeżyny.
_ Miała na sobie swe workowate sztruksy i koszulę dawno
temu wyrzuconą przez Archie'ego. Nie możesz być głod-
ny.
Mogę. Jeżynami się nie zapcham. Hamish skiero-
wał się do kredensu, w którym stały pudełka z ciastem. Ha-
łaśliwie usunął wieko i sięgnął po nóż.
Archie podziwiał żniwo.
Wspaniale wam poszło.
Zebraliśmy chyba z trzydzieści funtów. Nigdy jeszcze
nie widziałam takiego urodzaju. Poszliśmy na drugą stronę
rzeki, tam gdzie pan Gladstone hoduje swoje tulipany. Za-
rośla na miedzach uginają się od owoców. Isobel przy-
sunęła sobie krzesło i usiadła. Oddam życie za filiżankę
herbaty.
Mam dla ciebie nowiny powiedział Archie.
Rzuciła nań szybkie spojrzenie, zawsze bojąc się najgor-
szego.
Dobre?
Najlepsze zapewnił Archie.
Ale kiedy ona dzwoniła? Co powiedziała? Czemu nie
nuTd ""k naS wcześnieJ? ogromnie podniecona Isobel
żarł 3Wała Archie'emu czasu na odpowiedź. Czemu nie
dornić?M d naS Z Palmy alb Z FrancJi' żeby nas Pwia"
jeźdź jleJ.sza powiadomienie, najważniejsze, że przy-
cowałiT' hmieszka^ w Ritzu. Lucilla chyba nigdy nie no-
znalp7- W r^lu- Pandora jest niepoważna. Mogli spokojnie
Pan? SkromnieJszeg-
an ora zapewne nie zna niczego innego.
223

I zostaną na tańce? Przywozi bodowej ^ec? Sądzisz
że naprawdę przekonała Pandorę do przyjaz^11'. fo niezwyk-
łe, że po tych wszystkich latach właśnie I/UC!'U się udało
Będę musiała przygotować wszystkie sypia ^. Będziemy
mieć sporo gości, bo przyjeżdża też ten AmerVkanin, zna-
jomy Kąty. A, i jedzenie. Mamy chyba jesz^ze Jakieś bażan-
ty w zamrażarce...
Siedzieli teraz przy stole i pili herbatę- . ^esperowany
z głodu Hamish nastawił czajnik i zaparzy* ^' Kiedy jego
rodzice rozmawiali, ustawił na stole trzy ^ki, pudełka
z ciastkami i herbatnikami i bochenek chlefa n^ drewnianej
desce. Przyniósł też masło i słoik ogórków ^onych. Ak-
tualnie Hamish przepadał za nimi i kładł }ć na co popadło.
Robił sobie właśnie kanapkę, ciemny ogórek cieknący przez
dwie wielkie pajdy chleba.
...czy opowiadała ci o Pandorze? C/^ ^ ogóle coś
o niej mówiła?
Niewiele. Wydawała się zadowolona z^z^cia.
Och, jak ja bym chciała z nią pomówi^-
Możesz to zrobić jutro.
Mówiłeś jeszcze komuś, że przyjeżdżaj3-'
Nie. Tylko tobie.
Będę musiała zadzwonić do Vereny i P^iedzieć jej,
że przybędzie jej troje gości. Yirginii też musz^ powiedzieć.
No i Vi.
Arenie sięgnął po dzbanek i napełnił pon^w% swój ku-
bek.
Pomyślałem sobie, że dobrze byłoby z^PrQsić wszyst-
kich Airdów na lunch w niedzielę. Co i*a.^ powiesz?
W końcu nie wiemy, jak długo Pandora zost^1116' a przyszły
tydzień będzie jak cyrk z trzema arenami, N^^stko naraz.
Niedziela byłaby niezła.
Świetny pomysł. Zadzwonię do Yirgi/111' I zamówię
polędwicę u rzeźnika.
Hamish mlasnął i sięgnął po następny kaw ^ piernika.
...a jeśli będzie ładny dzień, możemy z#?ra5 w krykie-
ta. Przez całe lato nie graliśmy. Będziesz r^11151^ przyciąć
trawę. Odstawiła kubek ruchem kogoś bi^^go się do
pracy. No, muszę zrobić galeretk? z tyci/* Je^yn i przy-
224

.ać wszystkie sypialnie. Żebym tylko nie zapomniała
Szwonić do Yirginii...
L __ ja to zrobię powiedział Archie. Zostaw to mnie.
Isobel jednakże postawiwszy na piecu wielki rondel do
aalaretek, w którym zaczęły bulgotać jeżyny, poczuła, że
pęknie, jeśli nie podzieli się z kimś tymi niezwykłymi no-
winami, znalazła więc czas, by zadzwonić do Yiolet. Za
pierwszym razem Pennyburn nie odpowiadało, więc Isobel
zadzwoniła ponownie pół godziny później.
Halo.
Vi, Isobel mówi.
A, witaj, kochanie.
Jesteś zajęta?
Nie. Siedzę tu z drinkiem w dłoni.
Ależ, Vi, jest dopiero wpół do szóstej. Czyżbyś sięgała
do butelki?
To wyjątkowo. Miałam najbardziej wyczerpujący dzień
w życiu, obwoziłam Lottie Carstairs po Relkirk i byłam
z nią na podwieczorku. No nic, mam to już z głowy; na
ten tydzień wykonałam normę dobrych uczynków. Uzna-
łam jednak, że zasłużyłam sobie na dużą whisky z wodą
sodową.
Na pewno. Może nawet na dwie. Słuchaj, Vi, zdarzyło
się coś niezwykłego. Luciłla dzwoniła z Londynu, przyjeż-
dża jutro i wiezie z sobą Pandorę.
Wiezie kogo!
Pandorę. Archie jest wniebowzięty. Wyobraź sobie.
Przez dwadzieścia lat usiłował ściągnąć ją do Croy, a ona
teraz naprawdę przyjeżdża.
Nie mogę uwierzyć.
XT'
me wiary godne, prawda? Przyjdź na lunch w niedzielę,
o zobaczysz ich wszystkich. Zapraszamy też innych Air-
z mmi.
- j, j j -..
~~ WsPaniale, przyjdę. Tylko... Isobel, dlaczego ona tak
"^zdecydowała się wrócić? To znaczy Pandora.
Nie mam pojęcia. Luciłla mówiła coś o przyjęciu
^eyntonów, ale to chyba dość słaby powód.
Nadzwyczajne. Ja... ja... ciekawe, jak wygląda.
s Wrzesień ?2^

Nie wiem. Zapewne super. Tyle że to już trzydzieści
dziewięć lat, więc pewnie ma parę zmarszczek. W każdym
razie wkrótce same się przekonamy. Vi, muszę lecieć. Robię
galaretkę z jeżyn i może się rozgotować. Czekamy na ciebie
w niedzielę.
Dziękuję, to milo. Nie mogę się doczekać spotkania
z Lucillą...
Galaretka z jeżyn wzywała jednak Isobel.
Pa, Vi i rozłączyła się.
Pandora.
Vi odłożyła słuchawkę, zdjęła okulary i przetarła zmęczo-
ne oczy. Była zmęczona już wcześniej, ale nowiny Isobel,
przekazane z taką radością, wywołały w niej poczucie ob-
lężenia. Tak jakby stawiano jej niewykonalne warunki i do-
magano się życiowych decyzji.
Odchyliła się do tyłu na oparcie fotela i zamknęła oczy,
zapragnęła towarzystwa Edie, swej starej i najdroższej przy-
jaciółki, mogłaby się jej zwierzyć, porozmawiać z nią i do-
znać pocieszenia. Edie była jednak w swej chacie, miała
Lottie na głowie i nawet telefon nie wchodził w grę, bo Lot-
tie nasłuchiwała każdego słowa i wyciągała własne niebez-
pieczne wnioski.
Pandora. Ma teraz trzydzieści dziewięć lat, ale ponieważ
Viołet widziała ją po raz ostatni osiemnastoletnią, pozostała
w jej wyobraźni ową czarującą nastolatką. Jak ktoś zmarły.
Ludzie zmarli nie starzeją się, pozostają w pamięci takimi,
jakimi niegdyś byli. Archie i Edmund doszli do wieku
średniego, ale nie Pandora.
Zabawne. Wszyscy starzeją się z jednakową szybkością
jak łydzie na lotniskach unoszeni przez ruchomy chodnik.
Pandora miała trzydzieści dziewięć lat i jeśli wierzyć donie-
sieniom, jej życiu obcy był spokój i ład. Doświadczenia zo-
stawiły swój ślad, wykreśliły linie zmarszczek, popsuły cerę.
przytłumiły połysk owych niezwykłych włosów.
Było to jednak prawie niewyobrażalne. Violet westchnę-
ła, otwarła oczy, sięgnęła po drinka. Nie, to na nic. Mu-
si się wziąć w garść. Ta sytuacja jej nie dotyczy. Nie bę-
dzie podejmować żadnych decyzji, bo nie ma o czym-
Będzie po prostu, robić nadal to, co zawsze robiła, czyli
226

rwować, udawać, że nie widzi, a uwagi zachowywać
dla siebie.
Wracając do Balnaid z Edynburga o siódmej wieczorem,
Edmund Aird wszedł przez frontowe drzwi w chwili, gdy
zaczął dzwonić telefon. Stojąc w hali u czekał przez chwilę,
ale gdy nikt nie odbierał, położył teczkę na stole i wszedł
do biblioteki, by usiąść przy swoim biurku i podnieść słu-
chawkę.
Edmund Aird.
Edmund. Tu Archie.
Jak się masz, Archie.
Isobel prosiła mnie, żebym do was zadzwonił. Chciała-
by zaprosić ciebie, Yriginię i Henry'ego do nas na lunch
w niedzielę. Zaprosiliśmy też Vi. Moglibyście przyjść?
O, to miło z jej strony. Myślę, że tak... sekundę...
Sięgnął do kieszeni po terminarzyk, położył go na biurku
i kartkował. Jeśli o mnie chodzi, to w porządku, ale ja
właśnie wróciłem i nie rozmawiałem jeszcze z Yirginią. Czy
mam jej poszukać?
Nie, nie rób sobie kłopotu. Zadzwoń, jeśli nie będzie-
cie mogli przyjść; jeśli nie zadzwonicie, będziemy was ocze-
kiwać za kwadrans pierwsza.
Z przyjemnością przyjdziemy. Edmund zawahał się.
Czy jest jakaś szczególna okazja, czy to tak bez powodu?
Nie powiedział Archie, ale zaraz poprawił się:
To znaczy, tak, jest. Jutro wraca Lucilla...
No to wspaniała wieść.
Przywozi z sobą pewnego Australijczyka.
Hodowcę owiec?
Właśnie. A także Pandorę.
Edmund jakby w zamyśleniu zamknął terminarzyk. Miał
n granatową oprawkę ze złotymi inicjałami Edmunda w ro-
gu. Edmund dostał go na gwiazdkę od Yirginii.
Pandorę?
f J-^ciU a i hodowca owiec mieszkali u niej na Ma-
Wrócili wszyscy razem przez Hiszpanię i Francję,
czek ran dotarli do Londynu. Archie przerwał, jakby
aJąc na jakąś uwagę Edmunda. Edmund jednak milczał,
227

więc po chwili Archie kontynuował: Przekazałem jej za_
proszenie od Vereny Steynton, może uznała, że zabawnie
byłoby wrócić do domu na bal.
Powód dobry jak każdy inny.
Tak. Znowu milczenie. A wiec, Edmund, w nie
dzielę?
Tak, oczywiście.
Chyba że zadzwonicie wcześniej.
Cieszymy się bardzo. Dzięki za telefon.
Odłożył słuchawkę. W bibliotece i całym domu panowała
cisza. Przypuszczał, że Yirginia i Henry gdzieś wyszli i że
jest zupełnie sam. To poczucie samotności narastało, stawało
się dręczące. Stwierdził, że wytęża słuch, spragniony wspar-
cia dźwiękiem czyjegoś głosu, brzękiem naczyń, szczeka-
niem psa. Nic. Potem zza otwartego okna dobiegł długi, bul-
goczący krzyk kulika lecącego nisko nad polami za ogro-
dem. Obłok zakrył słońce, powiało chłodem. Włożył termł-
narzyk do kieszeni, przygładził włosy dłonią, poprawił kra-
wat. Musi się napić. Wstał, wyszedł z pokoju i ruszył na
poszukiwanie żony i syna.
24
Sobota, dziesiąty
Nigdy jeszcze nie wracałam do domu w takim stylu
powiedziała Lucilla.
A jak wracałaś? Jeff prowadził. Siedział za kierow-
nicą przez całą ich długą podróż na północ.
Pociągami ze szkoły. Albo jakimś gruchotem z Edyn-
burga. Raz leciałam z Londynu, ale to było jeszcze w czasie,
gdy tato był w wojsku i za mój bilet płaciło Ministerstwo
Obrony.
Było wpół do czwartej, sobotnie popołudnie i jeszcze tyl-
ko dwadzieścia mil drogi. Jechało im się wygodnie. Zosta-
wili za sobą autostradę, minęli Relkirk i znajomą krętą dróg?
225

athcroy i do domu. Rzeka dotrzymywała im towarzys-
d a przed nimi w oddali rozciągały się wzgórza. Powiet-
tWa było czyste, nad głową bezmiar nieba, świeży wiatr
fZdzierał się przez otwarte okna upojny jak młode wino.
W T ucilla nie mogła wprost uwierzyć w pomyślność losu.
W Londynie padało, w środkowej części Wyspy siąpiło, led-
wie jednak wjechali na teren Szkocji, ujrzała, jak chmury
ustępują, rozpraszają się, odpływają na wschód i Szkocja wi-
ta ich błękitnym niebem i drzewami, które lada chwila staną
się złote. Lucilla uznała to za niezwykle uprzejme ze strony
jej rodzinnego kraju i czuła się tak zadowolona, jakby to
ona osobiście dokonała tej cudownej przemiany, ale rozmyśl-
nie nie komentowała ich szczęścia ani nadzwyczajnej sce-
nerii. Na tyle dobrze znała Jeffa, że wiedziała już, iż nie
ceni on egzaltacji, a nawet czuje się nią zakłopotany.
Wyjechali rano o dziesiątej, opuścili Ritza obserwując, jak
dostojni portierzy ładowali do ciemnoczerwonego mercedesa
Pandory jej imponujący bagaż i ich mizerne plecaki. Pan-
dora zapomniała o napiwkach dla portierów, więc Lucilla
musiała zrobić to za nią. Wiedziała, że Pandora jej nie zwró-
ci, ale po nocy w pełnym luksusie z kolacją i śniadaniem
do pokoju uważała, że może zrobić przynajmniej tyle.
Początkowo Pandora usiadła na przednim siedzeniu swego
wspaniałego auta otulona płaszczem z norek, bo po upałach
sierpnia na Majorce czuła potrzebę schronienia w ciepłym
okryciu. Nie spodziewała się chłodu i deszczu. Kiedy Jeff
wywoził ich z miasta walcząc z zatłoczonymi ulicami, by
dotrzeć w końcu do autostrady, ona produkowała z siebie
nieustający strumień chaotycznej paplaniny. Potem umilkła
i oglądała przez okno uciekające szare krajobrazy podczas
jazdy autostradą z prędkością osiemdziesięciu mil na godzi-
? ycier" vki pracowały, ogromne ciężarówki wzniecały
c mury - dającej \\idocznos~r błotnistej wody i nawet
^ ^ * i przyznać, że jo^t K;r.l/o nieprzyjemnie.
. '"' -.ale wstrętnie I\niJora wtuliła się ieszcze
głębie,;-. SU(Jje futro
Ni li? tak' A1C l JUŻ niedaleko-
ra ch ' '} Przystan?u przed przydrożną restauracją. Pando-
a zjechać z autostrady i szukać jakiegoś miejsco-

wego pubu, najchętniej krytego strzechą, w którym moglj^y
usiąść przy kominku i popijać whisky i piwo imbirowe. Lu.
cilla wiedziała jednak, że jeśli pozwolą sobie na takie roz-
rywki, to nie wrócą do Croy.
Nie mamy czasu. Pandora, to nie jest Hiszpania ani
Francja. Nie mamy czasu na przyjemnostki.
Skarbie, dlaczego przyjemnostkil
No bo tak. A ty zaczniesz pogawędkę z barmanem
i utkniemy tam na dobre.
Dlatego zatrzymali się w tej restauracji przy autostradzie,
co okazało się tak nieprzyjemne, jak Lucilla się obawiała.
Kolejka z tackami po kanapki i kawę, potem siedzenie na
pomarańczowych plastikowych krzesłach przy laminowanych
stołach wśród irytujących rodzin z niesfornymi dziećmi, pun-
ków w pornograficznych koszulkach i muskularnych kierow-
ców ciężarówek; wszyscy oni wydawali się zadowoleni
z otoczenia odrażających talerzy z rybą i chipsami, przed-
miotów o niemiłych barwach i filiżanek z herbatą.
Po lunchu Pandora i Lucilla zamieniły się miejscami; Pan-
dora rozsiadła się na tylnym siedzeniu i natychmiast zasnęła.
Spała teraz nadal, co oznaczało, że umknęło jej dramatyczne
przekroczenie granicy, przejaśnienie i cudowna ekscytacja
powrotem do domu.
Jechali przez małe miasto.
Gdzie jesteśmy? spytał Jeff.
Kirkthornton.
Chodniki były pełne ludzi na zakupach w to sobotnie po-
południe, ogrody miejskie rozjaśnione daliami. Starzy ludzie
siedzieli na ławkach ciesząc się ciepłem. Dzieci lizały lody.
Nad wartką rzeką wyginał się wysoki łuk mostu. Ktoś węd-
kował. Droga wiodła na wzgórze. Owinięta w płaszcz Pan-
dora spała skulona jak dziecko ze zrolowaną kurtką Jeffa
w roli poduszki pod głową. Kosmyk jasnych włosów opadł
jej na twarz, czarne rzęsy rysowały się na tle jej wystających
kości policzkowych.
Sądzisz, że powinnam ją zbudzić?
Jak uważasz.
To był jej styl, jej sposób zachowania w ciągu całej tej <
długiej podróży z Palmy przez Hiszpanię i Francję. Wybu-
230

aktywności, rozmowności, dużo
chv niezwykłej energii,
rmfichu i nagłe pomysły.
musimy zobaczyć tę katedrą. To tylko dziesięć
kilometrów w bok.
c óirrcie na tę wspaniałą rzekę. Może by przystanąć na
chwilę i'wykąpać się nago? Nikt nie zobaczy.
O patrzcie, minęliśmy przeuroczą kafejkę. Zawróćmy
i chodźmy na drinka.
Drink zaś rozwijał się w długi leniwy lunch, a Pandora
wdawała się w rozmowę z każdym w zasięgu jej uszu. Na-
stępna butelka wina. Kawa i koniak. A potem... koniec. Śpi.
Mogła zasnąć dosłownie wszędzie i choć czasem było to
kłopotliwe, oznaczało przynajmniej, że przestanie mówić,
a Lucilla i Jeff nauczyli się cieszyć z tych chwil wytchnie-
nia. Lucilla nie była pewna, czy bez nich przetrwaliby po-
dróż. Jazda z Pandorą przypominała trochę jazdę z jakimś
żywotnym dzieckiem lub psem zabawna, ale też szalenie
wyczerpująca.
Mercedes piął się zboczem. Na szczycie odsłonił się kra-
jobraz o wspaniałych widokach. Buki, pola, gdzieniegdzie
gospodarstwa, pasące się owce, daleko w dole rzeka, odległe
wzgórza okryte puszkiem i fioletowe jak dojrzałe śliwki.
Jeśli teraz jej nie zbudzę, to będzie spać i po przyjeź-
dzie do domu. To jeszcze jakieś dziesięć mil.
No to zbudź ją.
Lucilla wyciągnęła rękę, położyła dłoń na miękkim futrze
Pandory i potrząsnęła lekko.
Pandora.
Mm.
- Pandora. Potrząsnęła ponownie. Obudź się. Do-
jeżdżamy Niedługo dom.
,~~ Co^ Oczy Pandory otwarły się. Patrzyły martwo,
ezonentowane, nieprzytomne. Zamknęła je ponownie,
lewnęla, poruszyła się, przeciągnęła. Ależ mi się dobrze
spało. Gdzie jesteśmy?
Dojeżdżamy do Capie Bridge. Dom już blisko.
1 .blisko? Croy blisko?
1 rozejrzyj się. Ominęła cię najlepsza część po-
1y tam chrapałaś.
237

Nie chrapałam. Ja nie chrapię. Po chwili podniosła
się z wysiłkiem i usiadła, odgarniając włosy z twarzy i Otu.
lając się, jakby jej było zimno. Znów ziewnęła, wyjrzała
przez okno. Zamrugała powiekami. Jej wzrok pojaśniał.
Ależ... my już dojeżdżamy!
Mówiłam ci.
Trzeba było mnie zbudzić parę godzin temu. I już nie
pada. Jakie słońce. Zielono. Już zapomniałam tę zieleń. Cóż
za powitanie. "Kaledonio, srogi świecie, poetyczne przyjmij
dziecię". Kto to napisał? Jakiś stary głupek. Nie jest sroga,
tylko niezwykle piękna. To miło, że wygląda tak uroczo.
Sięgnęła do torebki po grzebień, uczesała włosy. Luster-
ko, szminka. Obficie Poison. Muszę ładnie pachnieć dla
Archie'ego.
Nie zapomnij o jego nodze. Nie oczekuj, że wybiegnie
ci na spotkanie i porwie cię w ramiona. Gdyby cię porwał
w ramiona, pewnie upadłby na plecy.
A czy ja coś mówię? Spojrzała na swój mały zega-
rek z brylantami. Wcześnie przyjechaliśmy. Zapowiada-
liśmy się na piątą, a nie ma jeszcze czwartej.
Świetne tempo.
Drogi Jeff. Pandora poklepała go z uznaniem po
ramieniu, jakby głaskała psa. Sprawny kierowca.
Zjeżdżali teraz w dół. U stóp pochyłości pokonali stromy
garb Capie Bridge, skręcili w lewo i znaleźli się u wlotu
doliny. Pandora pochyliła się w przód.
Ależ to zdumiewające. Tu się chyba absolutnie nic nie
zmieniło. W tej chacie mieszkali ludzie nazwiskiem Miller.
Byli strasznie starzy. On był pasterzem. Teraz pewnie już
nie żyją. Mieli pszczoły i sprzedawali miód wrzosowy. Ojej,
chyba musimy stanąć, bo chce mi się siusiu. Nie, oczywiś-
cie, że mi się nie chce. Wydawało mi się. Jeszcze raz
poklepała Jeffa w ramię. Jeff, ty znowu milczysz. Nie
mógłbyś się zdobyć na jedno słówko podziwu?
Jasne uśmiechnął się. Pięknie tu.
Więcej nawet. To jest teraz nasz kraj. Balmerino
z Croy. Naprawdę porusza serce, jak bicie bębnów. Powin-
niśmy nosić pióra na czapkach i jakiś kobziarz powinien
gdzieś tu przygrywać. Lucilla, czemu o tym nie pomyślałaś?

bvło to przygotować. Po dwudziestu latach tyle przy-
Ilimmej mogliście dla mnie zrobić.
J___ przykro mi bardzo roześmiała się Lucilla.
Rzeka znów zbliżyła się do szosy, brzegi zieleniły się od
sitowia, na łąkach za rzeką pasło się bydło fryzyjskie.
W słońcu rżyska prezentowały się jak złote dywany. Mer-
cedes przebył zakręt i oto ukazała się wioska Strathcroy. Lu-
cilla ujrzała skupisko szarych kamiennych domów, pionowy
dym z kominów, wieżę kościoła, miłe grupy starych, cienis-
tych buków i dębów. Jeff zwolnił do przyzwoitej prędkości,
minęli pomnik na cześć ofiar wojny, mały kościół episkopal-
ny i wjechali w długą główną ulicę.
_ Nowy sklep. Głos Pandory brzmiał niemal oskar-
życielsko.
Tak. Prowadzą go państwo Ishak. Pakistańczycy. Uwa-
żaj, Jeff, to tu... skręć w prawo... przez bramę...
Nie ma parku! Nie ma już parku. Wszystko zaorane.
Pandora, przecież wiesz. Tatuś pisał cl o tym.
Chyba zapomniałam. Dziwnie to wygląda.
Jechali w górę tylną drogą. Wzgórze wyrastało przed ni-
mi, spienione wody Pennyburn pluskały i kłębiły się pod
kamiennym mostkiem. Potem alejka...
Jesteśmy powiedziała Lucilla i przechyliła się przez
ramię Jeffa, by całą dłonią nacisnąć klakson.
W Croy rodzina Lucilli starała się wypełnić czymś długie
popołudniowe godziny oczekiwania. Isobel była na górze
kończąc pracę przy sypialniach gości, sprawdzając, czy są
czyste ręczniki, i układając bukiety na toaletki i kominki.
Hamish zdecydował, że weźmie psy na spacer, zniknął po
lunchu i dotąd się nie pojawił. Archie zaś, lord Balmerino,
tyi w jadalni i nakrywał do kolacji.
dostał w końcu do tego zmuszony. Czekanie na coś lub
gos nie było jego mocną stroną i wraz z upływem dnia
awał się coraz bardziej niespokojny, niecierpliwy i zde-
nerwowany. Nie mógł znieść myśli o swoich bliskich, któ-
nzy Przemierzają mordercze mile autostrady, jego wyobraź-
jt atw Przedstawiała sobie okropne szczegóły karambo-
zgniecionej blachy i martwych ciał. Sporo czasu spędził
233

l
spoglądając na zegar, podchodząc do okna na najdalszy Od-
głos samochodu i nie mógł spokojnie usiedzieć ani chwili
Isobel podrzuciła mu pomysł skoszenia trawnika, ale on od-
mówił, bo chciał mieć pewność, że będzie na miejscu, kiedy
auto stanie przed domem. Wycofał się do gabinetu, usiad}
z "The Scotsman", ale nie mógł się skupić ani na doniesie-
niach, ani na krzyżówce. Odłożył gazetę i znów zaczął się
błąkać bez celu.
W końcu Isobel, która miała już dość męża plączącego
się jej pod nogami, straciła cierpliwość:
Archie, jeśli nie możesz usiąść i czekać, to rób coś
użytecznego. Możesz nakryć do kolacji. Czyste podkładki
i serwetki są na kredensie. I poszła zirytowana na górę,
zostawiając go z tym zajęciem.
Nie miał nic przeciw nakrywaniu do stołu. W przeszłości
robił to Harris, nie było więc w tym nic niemęskiego. A kie-
dy przyjeżdżali amerykańscy płatni goście, nakrywanie do
kolacji było stałym zajęciem Archie'ego, który czerpał pew-
ną przyjemność z wykonywania go z wojskową sumiennoś-
cią, noże i widelce precyzyjnie obok siebie, serwety zwinięte
w kółkach.
Kieliszki do wina wyglądały na nieco zakurzone, wyjął
więc ściereczkę i właśnie je polerował, gdy usłyszał samo-
chód jadący pod górę. Serce mu załomotało. Spojrzał na ze-
garek, była czwarta. Za wcześnie. Odłożył kieliszek i ście-
reczkę. To nie mogą być...
Dźwięk klaksonu, długi uparty sygnał, rozdarł popołudnio-
wą ciszę i rozwiał jego niepewność.
Typowy znak Lucilli.
Nie mógł iść szybko, ale szedł tak szybko, jak mógł.
Przez jadalnię, do drzwi.
Isobel.
Wejściowe drzwi były otwarte. Przecinał hali, gdy poja-
wiło się auto, grzmiący wielki mercedes, spod którego kół
żwir pryskał na wszystkie strony.
Isobel! Już są.
Dotarł do drzwi, ale nie dalej. Pandora była szybsza niż
on, wypadła z auta. nim się jeszcze na dobre zatrzymało,
i pobiegła przez podjazd ku niemu. Pandora o tych samych
234

ch rozwianych włosach i tych samych długich, paję-
czych nogach.
_ Archie!
Miała na sobie futrzany płaszcz niemal do kostek, który jed-
ak nie przeszkodził jej brać po dwa stopnie schodów, a on,
"hoć nie mógł jak dawniej porwać jej z ziemi i okręcić w koło,
'ak zwykł to robić, gdy była dzieckiem, to jednak miał nadal
sprawne ramiona, które czekały na nią w pogotowiu.
droga, prosta, gościnna, niezmienna Isobel
_ dała Pandorze najlepszą z sypialni. Mieściła się ona we
frontowej części domu, miała wysokie, podnoszone okna
zwrócone na południe w stronę podnóża góry i dalej w stro-
nę doliny i rzeki. Meble były w dużym stopniu te, które
Pandora pamiętała z czasów swej matki. Dwa wysokie mo-
siężne zagłówki o szerokości małego podwójnego łóżka.
Wyblakły dywan w róże i zdobiona toaletka z szeregiem
szufladek i ruchomym lustrem.
Dawne zasłony jednak zniknęły, a na ich miejscu zawisła
ciężka kremowa draperia z lnu. Tej zamiany dokonano za-
pewne ze względu na płatnych gości ze Stanów. Nie po-
chwaliliby na pewno wytartego perkalu z wyblakłą od słońca
lamówką. Również dla nich sąsiadującą garderobę zamienio-
no na łazienkę. Pokój nie zmienił się zbytnio, bo Isobel
wstawiła tam po prostu wannę, sedes i umywalkę, a pozo-
stawiła dywaniki, przeładowane półki i wygodny fotel.
Pandora zamierzała się rozpakować. "Rozpakuj się i roz-
gość", powiedziała jej Isobel. Wraz z Jeffem wynieśli bagaż
Pandory na górę. (Ze względu na nogę Archie nie mógł
nieść bagażu. Pandora postanowiła nie myśleć o Archiem.
ego siwe włosy przyprawiły ją o wstrząs, poza tym nie wi-
^ziała jeszcze mężczyzny tak chudego). "Wykąp się, jeśli
cesz. Jest mnóstwo ciepłej wody. Potem zejdź na dół na
Ka. Kolacja będzie około ósmej".
jak d |Cjnak było kwadrans wcześniej, a Pandora zdołała
flakon V Przenieść kosmetyczkę do łazienki i wyłożyć parę
Poison r na marmurow?Ł półkę. Swe pigułki i lekarstwa,
mei M' " d kąPieli> kremy i mleczka. Wykąpie się póź-
j- me teraz.
235

Teraz musi przekonać samą siebie, że naprawdę jes(
w domu. Z powrotem w Croy. Było to jednak trudne, bo
w tym pomieszczeniu nie czuła sią kimś zadomowionym
Była gościem na pewien czas, przelotnym ptakiem. Porzu-
cając swe flakoniki wróciła do sypialni, do okna, wychyliła
się przez nie z łokciami na parapecie, zaczęła oglądać często
wspominany widok i upewniać się, że to wszystko nie jest,
nie jest snem. Trochę to trwało. No a co się stało z jej włas-
nym pokojem, który należał do niej od dzieciństwa? Zdecy-
dowała pójść i sprawdzić.
Opuściła sypialnię, podeszła na skraj schodów, przystanę-
ła. Od kuchni dobiegały miłe domowe dźwięki i przytłumio-
ne głosy. Lucilla i Isobel przygotowują kolację i zapewne
rozmawiają o Pandorze. Niech sobie mówią. Jej to nie prze-
szkadza, wszystko jedno. Przebyła podest i otwarła drzwi
dawnego pokoju jej rodziców, który teraz był pokojem Ar-
chie'ego i Isobel. Ujrzała ogromne podwójne łoże, u jego
stóp szezlong, rzucony sweter Isobel i nieporządnie ustawio-
ną parę butów. Ujrzała fotografie rodzinne, srebro i kryształy
na toaletce, książki przy łóżku. Dała się czuć woń pudru do
twarzy i wody kolońskiej. Miłe, niewinne zapachy. Zamknę-
ła drzwi i poszła dalej korytarzem. Znalazła dawny pokój
Archie'ego z plecakiem i kurtką Jeffa na środku dywanu.
Następny pokój... Lucilli. Nadal pełen ulubionych drobiaz-
gów licealistki... plakaty na ścianie, chińskie ornamenty, ma-
gnetofon, gitara z zerwaną struną.
I wreszcie jej własny pokój. Jej dawny pokój. Może sypia
tu Hamish? Nie znała jeszcze Hamisha. Ostrożnie nacisnęła
klamkę i otwarła drzwi. Nie Hamish. Nikt w ogóle. Żadnego
właściciela. Nowe meble, nowe zasłony. Żadnego śladu po
Pandorze.*
Co oni zrobili z jej książkami, płytami, strojami, dzien-
nikami, zdjęciami... z jej ty cierni Upchnęli zapewne wszys-
tko na strych, a pokój został odarty z tapet, opróżniony, po-
malowany, wytapetowany na nowo i wyposażony w ten
piękny nowy, błękitny, dobrze dobrany dywan.
Tak jakby Pandora przestała istnieć i była już duchem.
Nie ma sensu pytać o przyczynę, bo jest ona zupełnie
oczywista. Croy należy do Archie'ego i Isobel i żeby to
236

stanowiło atrakcyjną ofertę, wszystkie pokoje muszą
dobrym stanie. A Pandora sama zrezygnowała, wyje-
rhawczy po prostu na zawsze.
Stojąc tam myślała o tych ostatnich beznadziejnych tygod-
. c)l kjeciy odchodziła od zmysłów z rozpaczy, o której
nie mogte rozmawiać. Ta beznadziejność uczyniła ją okrut-
ną i była okrutna dla dwojga najbardziej przez siebie ko-
chanych ludzi, odburkiwała ojcu, ignorowała matkę, całymi
dniami w złym humorze, i zatruwała życie także im.
W tym pokoju spędzała całe godziny leżąc z twarzą na
poduszce, a jej adapter grał raz za razem najsmutniejsze pio-
senki, jakie znała. Matt Monro mówił jakiejś kobiecie "O-
dejdź". A Judy Garland rozdzierała duszę utworem "Męż-
czyzna który odszedł".
Coraz trudniej tą drogą
Samotnie wędrować,
Gdy rozpacz cię strawi,
On się pojawi...
Głosy.
Kochanie, chodź na lunch.
Nie będę jeść lunchu.
Powiedz, co cię trapi.
Zostaw mnie w spokoju. To nic nie da, jeśli ci powiem.
I tak nie zrozumiesz...
Ujrzała znowu twarz matki, zdezorientowaną i szalenie
dotkniętą. Czuła wstyd. W wieku osiemnastu lat powinnam
więcej wiedzieć. Uważałam się za dorosłą i doświadczoną,
tymczasem wiedziałam o życiu mniej niż dziecko. Jakże dłu-
go trwało, mm to stwierdziłam.
Za długo, za późno. Wszystko skończone. Zamknęła
zwi i poszła dalej rozpakowywać'bagaż.
oświ " ' dbie?ła kor>ca. Wszyscy sześcioro siedzieli przy
Isobel -ŚWieCami stole * zaJadali przygotowany przez
tuczne *Spam,ały urczysty posiłek. Gdyby nie zabito akurat
go cielca, miałaby kłopoty z urządzeniem uczty.
237

Chłodnik, pieczony bażant, creme brulee i znakomity Ser
Stilton, a do tego wszystkiego najlepsze wino, jakie Archie
znalazł w przetrzebionej piwniczce swego ojca.
Teraz była prawie dziesiąta i Isobel w towarzystwie Pan-
dory trudziła się w kuchni zmywaniem garnuszków i rondli
noży z kościanymi rękojeściami i naczyń do jarzyn rze-
czy zbyt dużych do zmywarki. Pandora miała pomagać, ale
po wytarciu dwóch noży i umieszczeniu trzech rondli w nie-
właściwym kredensie odłożyła ścierkę, zrobiła sobie kubek
neski i usiadła, żeby ją wypić.
Przy kolacji rozmawiano bez przerwy, bo było wiele do
wysłuchania i do opowiedzenia. Przygody Lucilli i Jeffa
podczas ich autobusowej wyprawy z Paryża na południe
Francji, ich życie bohemy w Ibizie, a wreszcie błogość Ma-
jorki i Casa Rosa. Isobel była przejęta słuchając, jak Lucilla
opisuje tamtejszy ogród.
Ależ ja bym chciała to zobaczyć.
Powinnaś przyjechać. Poleżeć w słońcu i poleniuchc
wać. i
Isobel leży na słońcu i leniuchuje? roześmiał siej
Archie. Żartujesz chyba. Ani się obejrzysz, a ona już|
między grządkami i wyrywa chwasty.
U mnie nie ma chwastów powiedziała Pandora.
A potem domowe nowiny. Pandora chciała znać najdrob-
niejsze. O Vi, Airdach, Gillockach, Willym Snoddy. Czy
Archie jest jeszcze w kontakcie z państwem Harris? Z trwo-
gą słuchała historii o Edie Findhorn i jej kuzynce Lottie.
Mój Boże! Ta wampirzyca. Chyba nie ma zamiaru'.
wrócić między nas. Dobrze że mnie ostrzegliście. Kiedy
zobaczę, będę przechodzić na drugą stronę ulicy.
Opowiedziano jej o rodzinie Ishaków wygnanych z Ma-
lawi i przybyłych do Strathcroy bez grosza przy duszy.
...ale mieli jakichś krewnych w Glasgow, którzy już.:
zupełnie dobrze sobie radzili, i z ich finansową pomocą uda-
ło im się przejąć sklep z czasopismami pani McTaggart. Nie
poznałabyś go teraz. To prawdziwy supermarket. Nie sądzi-
liśmy, że przetrwa, ale myliliśmy się. Oni są pracowici jak
mrówki, chyba w ogóle nie zamykają tego sklepu i interes ^
kwitnie. My ich lubimy. Są bardzo pomocni i mili.
238

, dalej w stronę nieco znaczniejszych sąsiadów rodzi-
R Irnerino, co oznaczało mieszkańców w promieniu dwu-
!! stu mil: Buchanan-Wrightów, Ferguson-Crombiech, no-
ch lokatorów z Ardnamoy, których córka wyszła za mąż,
Tsyn został prawdopodobnie maklerem w city i zbiera mi-
l0Każdy szczegół był ważny. Jedynym tematem, jakiego
niczym na zasadzie cichej umowy w ogóle nie podejmowa-
no, była Pandora i jej losy przez ostatnie dwadzieścia jeden
lat.
Ona nie zwracała na to uwagi. Była z powrotem w Croy
i na razie tylko to się liczyło. Kapryśne lata utraciły realność
jak życie kogoś innego, a ona, otoczona rodziną, była szczę-
śliwa, że może te lata odesłać w zapomnienie.
Siedząc przy kuchennym stole popijała kawę i obserwo-
wała Isobel przy zlewie, jak szoruje brytfannę. Isobel miała
czerwone gumowe rękawice na rękach i błękitno-biały far-
tuszek na swej ładnej sukience, a Pandora pomyślała sobie,
że jest to wyjątkowa kobieta, która z pokorą pracuje nie ba-
cząc na fakt, że reszta rodziny się wymknęła, a ona została
sama przy sprzątaniu pozostałości posiłku.
Po kolacji bowiem reszta towarzystwa rozproszyła się. Ar-
enie z jakąś wymówką zszedł na dół do warsztatu. Hamish,
któremu obiecano pieniężną gratyfikację, zgodził się wyko-
rzystać późny zachód słońca i skosić trawę na terenie do
krykieta. Poszedł to robić z ochotą, a Pandora była bardzo
przejęta. Nie uświadamiała sobie tylko, jak bardzo przejęty
był Hamish nią samą. Wizyta ciotki nie zapowiadała szcze-
gólnych atrakcji. Hamish wyobrażał sobie kogoś typu Vi
o siwych włosach i w sznurowanych botkach i doznał
wstrząsu jak nigdy dotąd, gdy przedstawiono go Pandorze.
"Per. Jak gwiazda filmowa. Nad swoją porcją bażanta wy-
? J3^ sbie, że przedstawia ją kolegom z klasy w Temp-
enall. Może tato mógłby ją przywieźć na jakiś mecz. Akcje
amisha wśród kolegów niepomiernie by wzrosły. Zastana-
sie, czy ona lubi rugby.
Isobel, uwielbiam Harnisha.
a też. Mam nadzieję, że nie wyrośnie za bardzo.
239

H
Będzie szalenie przystojny. Upiła nieco kawy
A jak ci się podoba Jeff?
Jeff, zapewne czując przesyt dwoma tygodniami żeńskie-
go towarzystwa i nienawykły do wytwornego życia, zabrał
Lucillę do Hotelu Garnizonowego w Strathcroy na ożywczy
kufel piwa w krzepiącym otoczeniu mężczyzn.
Wydaje się miły.
Szalenie miły. A podczas tej długiej jazdy ani raz nie
stracił cierpliwości. Choć trochę lakoniczny. Sądzę, że wszy-
scy Australijczycy są silni i milczący. Właściwie to nie
wiem. Nigdy nie spotkałam żadnego innego.
Czy sądzisz, że Lucilla się w nim kocha?
Nie, nie sądzę, oni są po prostu... okropne sformuło-
wanie... bardzo dobrymi przyjaciółmi. Poza tym ona jest
jeszcze młodziutka. Trudno myśleć o stałym związku mając
dziewiętnaście lat.
Masz na myśli małżeństwo?
Nie, skarbie. Nie małżeństwo.
Isobel milczała. Pandorze przyszło do głowy, że może po-
wiedziała coś niewłaściwego i podjęła bardziej zabawny
a mniej drażliwy temat.
Isobel, wiem, o kim mi jeszcze nie opowiedziałaś.
Dermot Honeycombe i Terence. Czy oni dalej prowadzą
sklep ze starociami?
O jej. Isobel odwróciła się do niej znad zlewu.
Czy Archie ci nie pisał? Smutna historia. Terence umarł.
Jakieś pięć lat temu.
Nie do wiary. Co zrobił biedny Dermot? Znalazł sobie
innego miłego młodzieńca?
Nie, nie. Był załamany, ale pozostał wierny. Sądziliśmy,
że opuści Strathcroy, ale nie; wszystko robi sam. Nadal pro-
wadzi ten sklep, mieszka w ich chatce. Czasem zaprasza Ar-
chie'ego i mnie i częstuje nas małymi porcyjkami szalenie
smacznych rzeczy w zabawnych sosach. Archie zawsze wraca
do domu okropnie głodny i zjada przed snem zupę albo płatki.
Biedny Dermot. Muszę go odwiedzić.
Bardzo się ucieszy. Ciągle pyta o ciebie.
Mogłabym kupić u niego jakiś bibelot dla Kąty Steyn-
ton na urodziny. O tym też nie rozmawialiśmy. To znaczy
240

'cach. Skończywszy wreszcie, Ispbel zdjęła swe gu-
l e rękawice, położyła je na suszarce zlewu i usiadła
Tok swej szwagierki. Czy będziemy mieć dużo gości?
__ Nie. Tylko my. Hamisha nie będzie, bo wraca do szko-
!v i jakiś smutny Amerykanin, którego Kąty poznała
w Londynie i użaliła się nad nim. Yerena nie ma dla niego
miejsca, więc zamieszka tu.
_ jj0 proszę! To miło. Mężczyzna dla mnie. Dlaczego
smutny?
- Właśnie umarła mu żona.
O, Boże, mam nadzieję, że nie będzie zbyt ponury.
Gdzie zamieszka?
W twojej dawnej sypialni.
To załatwiało sprawę.
A wieczór w dniu tańców? Gdzie będzie kolacja?
Myślę, że tu. Poprosimy Airdów i Vi, żeby do nas do-
łączyli. Przyjdą jutro na lunch, porozmawiam wtedy z Vir-
ginią.
Nie mówiłaś.
O czym, że przychodzą na lunch? No więc teraz mó-
wię. Dlatego Hamish kosi trawnik na terenie do krykieta.
Urocza rozrywka na popołudnie, wszystko ustalone.
W co się ubierzesz na tańce? Masz nową suknię?
Nie. Brakło mi pieniędzy. Musiałam kupić Hamishowi
pięć nowych par butów do szkoły...
Ależ, Isobel, musisz mieć nową suknię. Pojedziemy ją
kupić. Dokąd pojechać? Do Relkirk. Zrobimy sobie dzień
wychodnego...
Pandora, powiedziałam ci... naprawdę mnie nie stać.
Uch, skarbie, pozwól mi przynajmniej zrobić ci mały
prezent. Tylne drzwi otwarły się i wszedł Hamish, który
tvnr!>,rZ<^ zmrkiem skończył koszenie i był teraz w swym
stanie wilczego głodu. Pomówimy o tym póź-
przygotował sobie coś na ząb. Płatki Weetabix,
doko' ,n^eka> żarść herbatników czekoladowych. Pandora
Ch h SWą kaWę' odstawila kubek- Ziewnęła.
Hro, póJde si? położyć. Jestem zmęczona. Wstała.
Dobranoc. Hamish
241

Nie podjęła próby pocałowania go i Hamish poczuł mie-
szaninę ulgi i zawodu.
Czy znajdę Archie'ego w warsztacie? Zejdę tam tylk0
na dwa słowa. Pochyliła się i ucałowała Isobel. Tobie
też dobranoc, kochanie. Tu jest bosko. Wspaniała kolacja
Do zobaczenia rano.
W piwnicy zajęty i skupiony Archie pracował przy silnej
żarówce z szerokim abażurem, która dawała jasny krąg
światła na stole warsztatu. Malowanie figurki Kąty i jej psa
było trudne, ale zabawne. Wzorek na spódnicy, faktura swet-
ra, subtelne, o zróżnicowanej barwie pasemka jej włosów,
wszystko to stanowiło wyzwanie angażujące całą jego zręcz-
ność.
Odłożył jeden sobolowy pędzel i wziął inny, potem usły-
szał, że nadchodzi Pandora. Jej krok dawał się nieomylnie
rozpoznać, gdy schodziła od kuchni po kamiennych scho-
dach, a także gdy jej wysokie obcasy stukały na kamiennej
posadzce źle oświetlonego korytarza. Przerwał pracę, by
spojrzeć, i zobaczył, jak drzwi się otwierają i wychyla się
zza nich głowa Pandory.
Przeszkadzam.
Nie.
Mój Boże, jak tu ponuro. Nie mogłam znaleźć wyłącz-
nika. Jak w lochu. Ale muszę powiedzieć, że solidnie tu pra-
cujesz. Znalazła jakieś krzesło i usiadła obok Archie'ego.
Co robisz?
Maluję.
To widzę. Jaka urocza figurka. Skąd ją wziąłeś?
Zrobiłem ją powiedział nie bez dumy.
' Zrobiłeś? Archie, jesteś wspaniały. Nie wiedziałam, że
masz takie zdolności.
Prezent dla Kąty na urodziny. To ona. Ze swoim psem.
Uroczy pomysł. Nie robiłeś dawniej takich rzeczy. Za-
wsze tato sklejał nasze zabawki i stłuczoną porcelanę. Byłeś
na kursie albo czymś takim?
Tak. Po tym, jak zostałem ranny... poprawił się:
jak straciłem nogę i wyszedłem w końcu ze szpitala, wy-
słano mnie do Headley Court. To jest wojskowy ośrodek
242

re
hlitacyjny dla ludzi, którzy zostali inwalidami. Okale-
w taki czy inny sposób. Zakładają tam sztuczne koń-
Nogi, ręce, dłonie, stopy. Dostaje się wszystko, czego
powiekowi brakuje. Oczywiście w granicach rozsądku.
A potem przez parę miesięcy trwa piekło nauki właściwego
użytkowania tych rzec/y.
__ Nie brzmi to życzliwie.
_ Nie było źle. I zawsze znalazł się jakiś nieszczęśnik
jeszcze bardziej poszkodowany.
_ Ale żyjesz. Nie zginąłeś.
No tak.
_ Czy to bardzo przykre mieć metalową nogę?
Lepsze niż brak jakiejkolwiek nogi, a i tak mogło być.
Nie wiem nawet, jak to się stało.
Lepiej nie wiedzieć.
Czy to było takie koszmarne?
Wszelka przemoc jest koszmarna.
Zakazany teren. Wycofała się.
Przepraszam... mów dalej.
Ja... kiedyś... Stracił wątek. Zdjął okulary, potarł
powieki palcami. Kiedyś... byłem bardziej ruchliwy,
uczyli mnie obsługi piły na pedały. Terapia zajęciowa i dob-
re ćwiczenie dla nogi. No i potem już poszło...
W porządku. Niebezpieczny moment szczęśliwie za nimi.
Skoro Archie nie chce mówić o Irlandii Północnej, to Pan-
dora nie będzie nalegać.
Naprawiasz wszystko jak tato?
Owszem.
A ta urocza figurka? Jak bierzesz się do czegoś takie-
go / Od czego zaczynasz?
Od kawałka drewna.
Jakiego?
!atv~ TU UŻyiem buka- Buka z Cry. z żał?zi złamanej przed
tu pZez Wlchurę. Przyciąłem ją piłą do graniastego kształ-
1 z boku1 Zrbiłem dwa szkice ze zdjęcia, widok od przodu
\valka d tem Przemosłem pierwszy szkic na przód ka-
u/na o j_.. na jego boczną stronę. Rozumiesz?
e.
wyciąłem kształt piłą pasową.
Potem

243


Co to jest piła pasowa?
Piła pasowa to piła pasowa. Elektryczna i zabójczo os-
tra, więc nie bi.w się nią.
Nie zamierzam. I co potem?
Zaczynam rzeźbić. Strugać.
Czym?
Dłutkiem rzeźbiarskim. Scyzorykiem.
Jestem zdumiona. Czy to twoja pierwsza praca?
W żadnym razie, tyle tylko, że najtrudniejsza ze
względu na kompozycję. Siedząca dziewczyna i pies. To
było dość trudne. Wcześniej robiłem stojące figury. Głów-
nie żołnierzy w mundurach różnych formacji. Szczegóły
do mundurów znalazłem w albumie z biblioteki taty. To
ta książka podsunęła mi pomysł. Jeśli narzeczony jest
przypadkiem w wojsku, wychodzą z tego dobre prezenty
ślubne.
Masz tu jakieś próbki do pokazania?
Tak. Jest jedna. Wstał z krzesła, podszedł do szafy,
wyjął pudełko. Nie dałem tej, bo nie byłem z niej zado-
wolony, zrobiłem inną. W każdym razie tak to wygląda...
Pandora wzięła od niego figurkę żołnierza i obracała ją
w dłoniach. Był to wizerunek oficera pułku Black Watch
wykonany w najdrobniejszych szczegółach od butów do
spódniczki i czerwonego grzebienia na czapce khaki. Wydał
jej się doskonały i poczuła niewysłowiony podziw dla nie-
spodziewanego talentu Archie'ego, dla tej precyzji i nieza-
przeczonego artyzmu.
Chcesz powiedzieć również niewiarygodne że
rozdajesz te rzeczy? Archie, jesteś szalony. One są piękne.
Niepowtarzalne. Ludzie zza Atlantyku rozdrapaliby takie pa-
miątki. Próbowałeś je kiedykolwiek sprzedać?
Nie Archie wydawał się zaskoczony takim pomys-
łem.
Myślałeś o tym?
Nie.
l
Poczuła przypływ siostrzanej irytacji.
Jesteś beznadziejny. Zawsze byłeś skończonym niedo-
rajdą, ale to już szczyt wszystkiego. Isobel urabia sobie ręce
po łokcie, żeby zapracować na życie tym strumieniem Arne-
244

i
ry
'W u was, a przecież ty mógłbyś trzaskać te rzeczy
lajątek. .
Poza tym tych rzeczy nie da się trzaskać.
7aimują sporo czasu.
1_ No to znajdź kogoś do pomocy. Przyjmij ze dwóch
ludzi Otwórz mały domowy interes.
___ Nie mam tu na dole dosyć miejsca.
_ Ą w stodołach? Są puste. Albo w którejś stajni?
_ Trzeba by tam wszystko przebudować, wyposażyć,
podłączyć prąd, zapewnić warunki bhp, zabezpieczyć przed
pożarem.
No więc co?
_ To, że te sprawy wymagają forsy. Ona zaś na tych
gruntach jakoś nie obrodziła.
Nie mógłbyś wziąć kredytu?
Na kredyty też nie ma tu urodzaju.
Trzeba spróbować. Och, Archie, nie bądź taki bezna-
dziejny. Więcej inicjatywy. Mnie się wydaje, że to najwspa-
nialszy pomysł.
Pandora, ty zawsze miałaś wspaniałe pomysły.
Wziął od niej żołnierza i schował z powrotem do pudeł-
ka- Ale co do Isobel masz rację. Pomagam, jak tylko
mogę, ale zdaję sobie sprawę, że ona ma za dużo na swojej
głowie. Przed Irlandią myślałem o jakiejś pracy dla siebie...
jako ajent lub coś takiego. Nie wiem, kto mógłby mnie za-
trudnić, ale nie chciałem opuszczać Croy i to była chyba
jedyna rzecz, jaką mógłbym robić... Jego głos, jakby za-
dumany, cichł stopniowo, aż umilkł.
Ale teraz nauczyłeś się nowego fachu. Tego tutaj. U-
jawniły się twoje ukryte talenty. Trzeba ci tylko odrobiny
Przedsiębiorczości i mnóstwa determinacji.
- i mnóstwa pieniędzy.
dwie C Powiedziała z wyraźną irytacją czy masz
r^i jedną, nie możesz tak po prostu pozbyć się
to z doświadczenia?
\ie j e' Pandora roześmiała się i potrząsnęła głową,
uważam -T\? ostatnia- do głoszenia kazań. Po prostu tak
porzuciła spór, ziewnęła, przeciągnęła się
245

prostując palce. Jestem zmęczona. Przyszłam powiedzjp-
ci dobranoc. Idę do łóżka.
Życzę ci miłych snów.
A ty?
Chciałbym to dokończyć. Potem każdą wolną chwile
będę mógł spędzać z tobą.
Jesteś kochany. Pochyliła się, żeby go pocałować
Cieszę się, że jestem w domu.
Ja też.
Podeszła do drzwi, otwarła je, zawahała się i odwróciła
do niego.
Archie?
Tak?
Często się nad tym zastanawiałam. Czy dostałeś ten
list, który wysłałam ci kiedyś z Berlina?
Tak.
Nie odpowiedziałeś na niego.
Zanim się zdecydowałem, co napisać, ty pojechałaś już
do Ameryki i było za późno.
Powiedziałeś Isobel?
Nie.
A... komuś innemu?
Nikomu.
Rozumiem. Uśmiechnęła się. Airdowie przycho-
dzą jutro na lunch.
Wiem. Zaprosiłem ich.
Dobranoc, Archie.
Dobranoc.
Wieczór zmienił się w noc. Dom cichł, w miarę jak słabł
rozpęd kolejnego pracowitego dnia. Hamish oglądał przez
pewien czas telewizję, potem poszedł na górę. Isobel nakrył3
w kuchni do śniadania ostatnia praca dnia potem wy-
puściła psy na ostatnią rundę obwąchiwania ciemnego ogro-
du, w którym zaalarmowała je woń królika-rabusia. Pogasiła
światła i także poszła się położyć. Nieco później Jeff i Lucil-
la wrócili z wioski. Weszli przez tylne drzwi. Archie usły-
szał ich głosy nad głową w hallu. Potem cisza.
Skończył po północy. Następnego dnia emalia będzie su-
cha. Sprzątnął, nakrył wiekami słoiczki farby, wymył pędzla
246

światlo i zamknął drzwi. Powoli poszedł mrocznym
Zga rzem, a potem schodami w górę na swój nocny ob-
k-H który nazywał układaniem domu do snu. Sprawdził
Ch H w drzwiach i rygle w oknach, przesłony przed komin-
fmi i gniazdka elektryczne. W kuchni zastał śpiące psy.
Napełnił szklankę wodą i wypił. Potem poszedł na górę.
Nie skierował się jednak od razu do swojego pokoju.
Przechodząc korytarzem dostrzegł smugę światła w szczeli-
nie u spodu drzwi pokoju Lucilli. Zapukał i otworzył je. Za-
stał ją w łóżku, czytającą przy świetle lampki.
Lucilla.
Podniosła wzrok, założyła czytaną stronę i odłożyła książ-
kę.
_ Myślałam, że już od dawna jesteś w łóżku.
Nie, pracowałem. Usiadł na skraju jej łóżka. Do-
brze się bawiłaś wieczorem?
Tak, było wesoło. Toddy Buchanan był jak zwykle
w dobrej formie.
Chciałem ci powiedzieć dobranoc i podziękować.
Za co?
Za przyjazd do domu. Za przywiezienie Pandory.
Jego dłoń leżała na kołdrze. Nakryła jego dłoń swoją. Iso-
bel nosiła nocne koszule z białego płócienka obszytego ko-
ronką, ale Lucilla miała na sobie trykotową koszulkę z "Ra-
tujmy puszcze Amazonii" na ukos przez pierś. Jej długie
ciemne włosy kładły się jedwabiście na poduszce; Ar-
chie'ego wypełniało uczucie miłości do córki.
Nie zawiodłeś się? spytała.
Czemu miałbym się zawieść?
. ~ Często kiedy coś się ziści po latach oczekiwań, dozna-
je się rozczarowania.
Nle czuję się rozczarowany.
~ Una jest piękna.
Tak S^aS2nie chuda' nie sądzisz?
wsz\stk Z nie^ nie zostało- Ale ma lyle energii, że
~~ TO znaczy że co?
3- Dużo śpi, ale kiedy się zbudzi, to od
obrotach. Na więcej niż pełnych, powiedzia-
247

łabym. Przebywanie z nią przez cały czas naprawdę \vyCZt
puje. A potem flaczeje i ma się wrażenie, że tylko sen DO
trafi doładować jej baterie.
Zawsze taka była. Pani Harris mówiła: "Ech, ta Pan.
dora. Albo wysoko w chmurach, albo głęboko w kupie gn0.
ju".
Maniacko-depresyjna.
Aż tak źle to nie.
Ma takie skłonności.
Zmarszczył brwi. A potem zadał pytanie, które tkwiło mu
pod czaszką przez cały wieczór:
Chyba nie zażywa narkotyków?
Och, tatusiu.
Pożałował od razu, że wspomniał o swoich obawach.
Pytam, bo sądzę, że ty wiesz więcej o tych sprawach
niż ja.
Na pewno nie jest ćpunem. Ale może zażywa czasem
coś dla podtrzymania się na chodzie. Wielu tak robi.
Ale chyba nie jest nałogowcem?
Tatusiu, nie wiem. Ale martwienie się Pandorą do ni-
czego nie prowadzi. Musisz ją zaakceptować taką, jaka jest.
Tę osobę, jaką się stała. Ciesz się nią. Śmiej się jak naj-
więcej.
Sądzisz, że ona... jest szczęśliwa na Majorce?
Takie stwarza wrażenie. Czemużby nie? Boski dom,
ogród, basen, dużo pieniędzy...
Ma jakichś przyjaciół?
Ma Serafinę i Mario, który zajmuje się jej...
Nie to miałem na myśli.
Wiem. Nie, nie poznaliśmy jej przyjaciół, więc nie
wiem, czy ich ma, czy nie. Właściwie nie poznaliśmy niko-
go. Z wyjątkiem pewnego pana. Był tam w dniu, w którym
przyjechaliśmy, ale potem już go nie widzieliśmy.
Sądziłem, że mieszka z jakimś kochankiem.
Może to on jest jej kochankiem, a nie pojawił się w1?"
cej ze względu na nas. Archie milczał, Lucilla uśmiech-
nęła się. Tatusiu, tam jest inny świat.
Tak, tak. Wiem.
Objęła go za szyję, przyciągnęła i ucałowała.
248

_ Nie wolno ci się martwić powiedziała.
_- Nie będę.
_ Dobranoc, tatusiu.
_ Dobranoc, kochanie. Niech ci Bóg sprzyja.

25


Niedziela, jedenasty
Niedzielny poranek. Pochmurny, bardzo cichy, ukołysa-
ny cotygodniowym bezwładem szkockiego szabasu. W nocy
padało, powstały kałuże na poboczach dróg, a ogrody ocie-
kały wodą. W Strathcroy domy drzemały, zasłony pozosta-
wały zaciągnięte. Powoli mieszkańcy zaczynali się budzić,
wstawali, otwierali drzwi, palili w kominkach, parzyli her-
batę. Pióropusze dymu wyrastały pionowo z kominów. Wy-
prowadzano psy, trzaskały furtki, myto auta. Pan Ishak ot-
warł swój sklep, by sprzedawać poranne bułki, mleko, pa-
pierosy, niedzielne gazety i wszelkie inne towary, jakich ro-
dzina mogła potrzebować do przetrwania tego pustego dnia.
Z wieży kościoła prezbiteriańskiego rozlegał się dźwięk
dzwonu.
W Croy Hamish i Jeff znaleźli się na dole najwcześniej
ze w, szystkich i sami przygotowali sobie śniadanie. Jajka na
boczku, kiełbaski i pomidory, sterty grzanek, marmolada
j miód, a do picia wielkie filiżanki bardzo mocnej herbaty,
isobel która zeszła na dół później, zastała brudne naczynia
obok zlewu i kartkę od Hamisha.

Droga mamo. Jeff
chciał
dv
i ja wzięliśmy psy nad jezioro. On
je zobaczyć. Wrócimy około wpół do pierwszej. Kie-
la befsztyki.

Isobel
niu
piła ją myśląc o obiera-
smietanv n ^ieniu deseru. Rozważała, czy wystarczy
mus. Zjawiła się Lucilla, a na końcu Archie

249


ubrany w swój porządny wełniany garnitur, bo przypada.
la jego kolej czytania ewangelii w kościele. Ani żona
ani córka nie wyraziły ochoty towarzyszenia mu. Wobec
perspektywy dziesięciorga gości na lunchu miały pełne ręce
roboty.
Pandora przespała poranek i pojawiła się dopiero kwad-
rans po dwunastej, kiedy cała trudna praca w kuchni została
już wykonana. Stało się jednak od razu jasne, że nie próżno-
wała, lecz pilnie pracowała nad swoim wyglądem: malowa-
nie paznokci, mycie głowy, makijaż, chmura Poison. Miała
na sobie dżersejową sukienkę w jasne brylanciki, tak delikat-
ną, zwiewną i elegancką, że musiała być włoska. Odkrywszy
Lucillę w bibliotece, zarzekała się, że spała całą noc, ale
z wyraźną ulgą zatonęła w głębinach fotela i chętnie przyjęła
kieliszek sherry.
W Pennyburn Vi siedziała w łóżku, piła swą wczesnopo-
ranną herbatę i planowała rozkład dnia. Powinna chyba pójść
do kościoła. Jest wiele spraw do wymodlenia. Po namyśle
odrzuciła ten zamiar. Raczej sobie pofolguje. Zostanie tu,
gdzie jest, i będzie gromadzić energię. Skończy czytać książ-
kę, a potem, po późnym śniadaniu, usiądzie przy biurku nad
spóźnionymi rachunkami, funduszem emerytalnym i tym
niezrozumiałym żądaniem Urzędu Skarbowego. Na lunch
jest zaproszona do Croy. Edmund, Yirginia i Henry zabiorą
ją po drodze i wywiozą na wzgórze.
Myślała o tym raczej z niepokojem niż z radością; wyj-
rzawszy przez okno oceniła pogodę: całą noc deszcz,' ale
teraz mokro, cicho i parno. Może później się przejaśni. Taki
dzień jak ten potrzebuje przejaśnienia. Dla pociechy, zdecy-
dowała, włoży swoją szarą wełnianą. Dla dodania sobie od-
* wagi nową chustę.
W Balnaid Yirginia poszła szukać Henry'ego.
Henry, przyjdź się przebrać.
Leżał na podłodze w swoim pokoju, budując rakiet?
z klocków lego, i nie chciał, żeby mu przeszkadzano.
Po co mam się przebierać?
Bo idziemy na lunch i nie możesz iść w takim stanie.
250

__ Dlaczego nie mogę?
H Bo masz brudne dżinsy, brudną koszulkę i brudne bu-
ty cały jesteś brudny.
__- Czy mam się stroić!
_ N^ aie musisz włożyć czystą koszulkę, czyste dżinsy
i czyste tenisówki.
__ A skarpety?
__ Czyste skarpety.
Westchnął z przygnębieniem.
Czy mam złożyć lego?
_ Nie, oczywiście, że nie. Zostaw wszystko, gdzie jest.
No chodź, bo tatuś zacznie się niecierpliwić.
Zaprowadziła marudera do jego sypialni, usiadła na łóżku
i zdjęła Henry'emu koszulkę.
Będą jeszcze jakieś dzieci?
Hamish.
On się nie będzie ze mną bawił.
Henry, odgrywasz takiego głupka przed Hamishem.
Gdybyś się nie zachowywał jak głuptas, chętnie by się z to-
bą bawił. Zdejmij dżinsy i trampki.
Kto jeszcze będzie?
My. I Vi. Państwo Balmerino. I Lucilla, bo właśnie
przyjechała z Francji. Jej przyjaciel. Ma na imię Jeff. No
i Pandora.
Kto to jest Pandora?
Siostra Archie'ego.
Znam ją?
Nie.
A ty ją znasz?
Nie.
Tatuś ją zna?
H ni*' Zna Ją z dzieciństwa. Vi też ją zna.
_____ ^laczego ty jej nie znasz?
o od bardzo dawna mieszka za granicą. Mieszkała
^meryce. Dopiero teraz wróciła do Croy.
Ameryki "^a b^a malutka, kiedy ona wyjechała do
Zy Pandra zna twojego dziadka i babcię z Leesport?
257

Nie. Oni mieszkają na Long Island, a Pandora była
w Kaliforni. To po przeciwnej stronie Stanów.
Czy Edie ją zna?
Tak. Edie też zna ją od dziecka.
Jak wygląda?
Boże święty, Henry, nigdy jej nie widziałam, więc nie
wiem. Ale może widziałeś w Croy zdjęcie z jadalni? Takiej
ładnej dziewczyny? No, to jest Pandora w młodości.
Może nadal jest ładna.
Lubisz ładne panie.
No, na pewno nie lubię brzydkich. Wykrzywił
twarz udając potwora. Jak ta Lottie Carstairs.
Yirginia nie mogła powstrzymać śmiechu.
Wiesz co, Henry Aird, ty mnie wykończysz. No, daj
mi swoją szczotkę do włosów, a potem idź umyć ręce.
Yirginia! zawołał Edmund z dołu schodów.
Już idziemy!
Czekał na nich, ubrany na tę okazję w garnitur z szarej
flaneli, szkocką koszulę, klubowy krawat, niebieski kaszmi-
rowy pulower, kasztanowe lakierki od Gucciego.
Możemy iść.
Podszedłszy doń, Yirginia ucałowała go.
Jaki pan przystojny, panie Aird. Wie pan o tym?
Ty też nie wyglądasz najgorzej. Chodź, Henry.
Wsiedli do BMW i pojechali. W wiosce zatrzymali się
na chwilę, Edmund wszedł do sklepu pana Ishaka i wyłonił
się z grubym rulonem niedzielnych gazet. A potem dalej do
Pennyburn.
Vi usłyszała, jak nadjeżdżają, i była już gotowa, zamyka-
jąc właśnie frontowe drzwi. Edmund wychylił się z siedze-
rnia, by otworzyć jej drzwi auta, a ona usiadła obok niego.
Henry uznał, że Vi wygląda bardzo szykownie i powiedział
jej to.
Dziękuję Henry. To jest ta piękna chusta, którą twoja
mama przywiozła mi z Londynu.
Wiem. Mnie przywiozła kijek do krykieta i piłkę.
Pokazywałeś mi.
A dla Edie przywiozła żakiet. Edie się bardzo podoba.
Mówi, że chowa go na najlepsze okazje. Jest różowoniebieski-
252

_ Lilaróż poprawiła go Yirginia.
__ Lilaróż _ powtórzył sobie to słowo, bo brzmiało przy-
"*erMÓcny samochód zostawił w tyle Pennyburn i pędził
W Przyjechawszy ujrzeli przed domem starego land rovera
Archie'ego. Gdy Edmund zatrzymał obok i rodzina Airdów
wysypała się z auta, w otwartych drzwiach wejściowych po-
jawił się idący ich przywitać Archie. Weszli na schody.
No, jesteście.
_ Archie, wyglądasz bardzo uroczyście powiedział
Edmund. Mam nadzieję, że nie jestem nieodpowiednio
ubrany.
Byłem w kościele. Czytałem ewangelię. Zamierzałem
się przebrać w coś mniej sztywnego, ale skoro już jesteście,
to nie ma czasu. Musicie mnie zaakceptować w tej postaci.
Vi. Yirginia. Miło was widzieć. Cześć, Henry, dzień dobry.
Jak się masz? Hamish jest w sypialni i przygotowuje się.
Ma na podłodze w pokoju dziecinnym rozłożony tor wyści-
gowy. Może chcesz pójść i zobaczyć...
Ta uczyniona mimochodem propozycja była zręczna
i przykuła uwagę Henry'ego zgodnie z przewidywaniem Ar-
chie'ego. Nie obawiał się on o swego syna, któremu wytłu-
maczono, że przyjdzie Henry i że należy życzliwie odnosić
się do tego małego gościa.
Henry'emu zaś wystarczyła tylko chwila, by uznać, że
w sytuacji, gdy nie ma nikogo innego w pobliżu, Hamish
może być zupełnie dobrym towarzystwem, nawet jeśli Henry
jest o cztery lata młodszy. No i Henry nie miał toru wy-
ścigowego. Tor mieścił się wśród rzeczy, które Henry za-
mierzał wypisać na liście gwiazdkowej.
Twarz mu pojaśniała. Powiedział "dobrze" i ruszył szyb-
w schodami w górę, zostawiając dorosłych własnym spra-
Sprytnie mruknęła Vi jakby do siebie. A potem:
Uu było na mszy?
Szesnaście osób, łącznie z proboszczem.
. Fwmnam była przyjść robić tłum. Będę mieć wyrzuty
sumiema przez resztę dnia...
253

Są też dobre wieści. Biskupowi się poszczęściło i traf.}
na ślad jakiegoś zapomnianego powiernictwa, założonego
przed wielu laty. Uważa, że zdoła wycyganić sporą sumkę
co pokryłoby koszty instalacji...
Czy to nie wspaniale?
No ale powiedziała Yirginia mnie się wydawało
że temu miała służyć aukcja...
Przeznaczenie funduszy możemy zmienić...
Edmund milczał. Ten długi poranek poświęcił rozmyślnie
na drobne i nieistotne sprawy, które jednak od paru tygodni
domagały się załatwienia. Pisanie listów, płacenie rachun-
ków, odpowiedź na pytania księgowego. Teraz czuł rosnące
zniecierpliwienie. W przeciwległym końcu szerokiego kory-
tarza podwójne drzwi biblioteki były zapraszająco otwarte.
Marzył o dżinie z tonikiem, ale Archie, Yirginia i Vi stali
u stóp schodów, zajęci problemami kościoła. Edmunda one
niezbyt zajmowały i zawsze bardzo uważał, by nie dać się
w nie wciągnąć.
...oczywiście, potrzeba nam nowych klęczników.
Vi, opłata za koks do kotłowni jest pilniejsza niż nowe
klęczniki...
Wyglądało na to, że jego żona i jego matka zapomniały
o właściwym powodzie przybycia do Croy. Przysłuchiwał
się tłumiąc irytację. A potem przestał słuchać. Inny dźwięk
przykuł jego uwagę. Z biblioteki dobiegł stuk wysokich ob-
casów. Spojrzał ponad głową Virginii. Zobaczył, jak wyłania
się Pandora.
Rozglądając się, oceniając sytuację, przystanęła w otwar-
tych drzwiach. Przez rozległą przestrzeń, która ich dzieliła,
jej wzrok napotkał wzrok Edmunda. On zaś zapomniał
o zniecierpliwieniu i stwierdził, że przez mózg przebiegają
mu słowa, jak gdyby nagle poproszono go o sprawozdanie,
a on gwałtownie wyszukiwał i zarzucał odpowiednie przy-
miotniki, za pomocą których miał opisać ten przypadek:
starsza, szczuplejsza, wychudzona, elegancka, mondaine, nie-
moralna, doświadczona. Piękna.
Pandora. Dostrzegłby ją, wypatrzył, rozpoznał w każ-
dym miejscu świata. Nadal te szeroko otwarte, uważne
oczy, wydęte wargi i prowokująca muszka w kąciku ust nad
254

wargą- Figura, budowa ciała pozostały po tylu latach
gOItknięte, obfitość kasztanowych włosów nadal młodzień-
"czuł że twarz mu martwieje. Nie mógł się uśmiechnąć.
Jak gdyby był psem myśliwskim wystawiającym ptaka, jego
znieruchomienie i milczenie dotarły jakoś do innych. Ich
uwaga zmieniła przedmiot, głosy ucichły. Vi odwróciła
głowę.
Pandora.
Kościół i jego sprawy poszły w kąt. Vi oderwała się od
Virginii i ruszyła przez wyfroterowany parkiet wyprostowa-
na, z rozpostartymi ramionami, pękata skórzana torebka dyn-
dała na rzemyku u łokcia.
Pandora, moje najdroższe dziecko. Co za radość. Co
za przyjemność znowu cię zobaczyć.
...ależ, Isobel, nie możesz przyjąć nas wszystkich na
kolacji. Jest nas o wiele za dużo.
Nie. Jeśli dobrze liczę, będzie jedenaście osób. To tyl-
ko o jedną więcej niż teraz.
Czy Verena nie obarczyła cię lokatorami?
Tylko jeden pan...
Znany jako "Smutny Amerykanin" wtrąciła Pandora
bo Isobel nie pamięta, jak się nazywa.
Biedny człowiek odezwał się Archie od czoła stołu.
Wygląda na osądzonego, nim się jeszcze pojawił.
\vo
żyć
Czemu jest smutny? spytał Edmund sięgając po
swoją szklankę z piwem. W Croy nigdy nie podawano do
lunchu wina. Nie była to kwestia oszczędności, lecz tradycji
sięgającej rodziców i dziadków Archie'ego. Archie zachował
!vń vLUWaŻał Za rozsa-dną. Wino wywołuje u gości gadulst-
1 "nność, a niedzielne popołudnie ma jego zdaniem słu-
uzytecznych rozrywek na wolnym powietrzu, nie do
ma w fotelu nad gazetami.
Isobel ^podobnie wcale nie jest smutny stwierdziła
ale ost ^est kardzo sensownym, wesołym facetem,
iechał ? i? owdowiał> podróżuje od kilku miesięcy i przy-
_ V, ' y odPocząć.
verena go zna?
255

Nie. Kąty tak. Współczuła mu i poprosiła Yerenę, żeby
mu wysłała zaproszenie.
Mam nadzieję powiedziała Pandora że on me
jest zbyt surowy i poważny. Wiecie sami, jacy oni są. Po-
kazać im kanalizacje, a zaraz wpadną w ekstazę. Będą się
zaklinać, że to bardzo interesujące, i pytać, kiedy to zbudo-
wano.
Pandora roześmiał się Archie a kiedyż ty poka-
zywałaś Amerykaninowi kanalizację?
Och, skarbie, nigdy. To tylko drobny przykład.
Siedzieli wokół stołu w jadalni. Miękki rostbef, doskonale
wysmażony i różowy w środku został wśród wyrazów uzna-
nia zjedzony ze świeżą fasolą i groszkiem, pieczonymi kar-
toflami, sosem chrzanowym i mięsnym, lekko podprawio-
nym czerwonym winem. Byli teraz przy jeżynowym musie
Isobel i cieście owocowym w gorącym syropie, które spły-
wało świeżą śmietaną.
Na zewnątrz dzień jak zmienna kobieta przestał się chmu-
rzyć i bez wyraźnych powodów zdecydował się rozjaśnić.
Podniósł się wiatr, odświeżając powietrze. Co pewien czas
plamy słońca kładły się na polerowanym stole, migocąc na
srebrach i szklankach z rżniętego szkła.
Jeśli wszyscy mamy przyjść na kolację Yirginia
stanowczo sprowadziła rozmowę do rzeczy istotnych to
musisz mi pozwolić, żebym ci pomogła. Zrobię przekąski
albo deser, albo coś innego.
Będę bardzo wdzięczna zgodziła się Isobel. Bo
na cały poprzedni dzień pójdę do Corriehill pomóc Yerenie
przy kwiatach.
, Ależ to będą moje urodziny Vi była wręcz oburzo-
na. Dzień mojego pikniku.
Wiem, Vi, bardzi mi przykro, ale po raz pierwszy od
lat nie będę mogła przyjść.
Mam nadzieję, że inni nie zrezygnują. Ty, Virginia,
chyba nie musisz iść i układać kwiatów, co?
Nie. Właśnie proszono mnie o pożyczenie najwięk-
szych donic i wazonów. Ale mogę je zabrać do Corriehill
w środę.
Kiedy przyjeżdża Alexa? spytała Lucilla.
256

___ W czwartek rano. Będą z Noelem jechać nocą. Noel
je może wcześniej. I oczywiście przywiozą psa Aleksy.
A więc oni, Vi, będą na pikniku.
_ Powinnam zacząć sobie to wszystko zapisywać po-
wiedziała Vi bo stracę rachubę i przygotuję za dużo je-
dzenia albo za mało. Pochyliła się w przód i przez stół
zajrzała Henry'emu w oczy. Henry miał ponury wyraz twa-
rzy. Nie podobało mu się, że wszyscy mówią o urodzinach
Vi wiedząc, że jego wtedy już nie będzie. Vi powiedziała:
_ Dwa wielkie kawały tortu urodzinowego wyślę do Tem-
plehall. Jeden dla Henry'ego i jeden dla Hamisha.
_ No, żeby tylko z tortu nie zrobiła się marmolada
_ Hamish wyskrobywał talerz po ciastku z syropem.
Mama wysłała mi kiedyś ciasto i krem wyciekł z paczki,
i gospodyni się rozzłościła. Wyrzuciła wszystko na śmietnik.
Wstrętna stara gospodyni współczuła mu Pandora.
Obrzydliwa. Mamusiu, mogę dostać jeszcze?
Tak, ale najpierw rozdaj innym.
Hamish wstał i zabrał się do tego, nosząc po dwa talerze.
My mamy drobny problem odezwała się Lucilla.
Wszyscy spojrzeli na nią, ciekawi jaki, ale niezbyt zatros-
kani. Jeff nie ma nic do ubrania. To znaczy, na tańce.
Wszystkie oczy zwróciły się teraz na Jeffa, który w czasie
posiłku nie brał zbytniego udziału w rozmowie. Wydawał
się nieco strapiony i z zadowoleniem przywitał Hamisha,
który zjawił się u jego boku z dokładką deseru. Odwrócił
się, by zanurzyć łyżkę w tym, co zostało jeszcze z musu
jeżynowego.
Kiedy opuszczałem Australię, nie myślałem, że zostanę
zaproszony na jakąś uroczystość. Poza tym nie miałem
w Plecaku miejsca na garnitur.
Wszyscy rozważali ten problem.
Pożyczyłbym ci swój powiedział Archie tylko
ze^am w nim chodzę.
__ 7?fu*u' Jeff się w twój nie zmieści.
__ V,rby coś wypożyczyć. Są takie firmy w Relkirk...
__ PJZ' tat0' one S?ł strasznie drogie.
przez stół na Australijczyka.
Edmund3^"1 ~~ sPkorniał Archie. Nie wiedziałem.
257

Jesteś mojego wzrostu. Pożyczę ci coś, jeśli pozwolis
Słysząc to Yiolet oniemiała. Siedziała obok syna i tera
zwróciła głowę, by na niego spojrzeć. Wydawało się, ze n-
był świadom jej przenikliwego spojrzenia, a jego spokojm,
i pozbawiony uśmiechu profil nie wyrażał niczego. Zastano-
wiwszy się nad tym niegodnym matki zdziwieniem, uświa-
domiła sobie, że nie oczekiwała od Edmunda takiej uprzej-
mej i spontanicznej propozycji.
Ale dlaczego? Był jej synem, dzieckiem Geordie'ego
Wiedziała, że w ważnych sprawach był szczodry zarów-
no jeśli chodzi o czas, jak o pieniądze troskliwy i uważ-
ny. Yiolet mogła zwrócić się do niego i robiła to wiele
razy pewna, że nie będzie szczędził trudu, by rozwiązać
problem lub pomóc jej w podjęciu decyzji.
W drobnych sprawach jednakże... z drobnymi było ina-
czej, drobne gesty, czułe słowa, banalne podarunki, które ko-
sztują parę groszy i krótką chwilę, ale są ważne z powodu
intencji, jakie wyrażają. Jej wzrok powędrował przez stół
w stronę Yirginii i ciężkiej złotej bransolety wokół jej nad-
garstka. Edmund dał jej tę bransoletę Yiolet wolała nie
myśleć, ile kosztowała jak tubkę kleju, by załatać ich
poróżnienie. O ileż jednak byłoby lepiej, gdyby się w ogóle
nie pokłócili i oszczędzili sobie w ten sposób wielu tygodni
złego samopoczucia.
A teraz on chce wyświadczyć przysługę Jeffowi Lucilli-
Nie sprawiło mu to trudności, zaoferował się tak spontanicz-
nie, że Yiolet wspomniała Geordie'ego. To powinno było
sprawić jej przyjemność, tymczasem napełniło ją smutkiem,
bo nie pamiętała, kiedy po raz ostatni rozpoznała patrząc
na Edmunda jakąś cechę odziedziczoną po jego subtelnym
ojcu.
Jeff zaś wydawał się równie zdezorientowany jak ona.
Nie. Jakżebym mógł. Wypożyczę coś w firmie.
Przecież nie obdzieram się ze skóry. Mam w Balnaid
parę zapasowych rzeczy. Możesz przymierzyć, zobaczyć, ja*
leżą.
Ale czy pan nie będzie ich potrzebował?
Ja będę owinięty w spódniczkę jak bułka w folię.
Lucilla natomiast czuła głęboką wdzięczność.
255

Edmund, jesteś kochany. Co za ulga. Teraz muszę już
, sama znaleźć coś dla siebie.
Isobel i ja jedziemy do Relkirk poszukać ozegoś atrak-
. o _ odezwała się Pandora. Może zabierzesz się
__ Chętnie _ ku zaskoczeniu wszystkich podziękowała
Lucilla. Ich zaskoczenie było jednak krótkotrwałe. Tam
w Relkirk jest wspaniały targ ze straganem pełnym strojów
z lat trzydziestych. Jestem pewna, że coś tam znajdę.
_ O, tak powiedziała jej matka. Tego i ja jestem
pewna.
_ Tato, ty brutalu! Wrzuciłeś mnie w rododendrony.
Chciałem cię usunąć z drogi.
Nie musiałeś mnie spychać tak daleko.
Musiałem. Jesteś zbyt zręcznym graczem, żeby się krę-
cić koło bramki. Yirginia, ty podejdź tutaj.
Którą łodyżkę masz na myśli?

czasu
zypiaia.
Laniem
Po kawie lunch Isobel w przyjaznej atmosferze rozproszył
się. Chłopcy, porzuciwszy tor wyścigowy, poszli bawić się
w domku na drzewie Hamisha i huśtać się na trapezie. Iso-
bel zabrała Vi, żeby jej pokazać swą rabatę... nie tak wielką
ani imponującą jak dawniej, ale nadal rzecz, z której była
dumna i którą pokazywała, wzbudzając powszechny podziw.
Archie, Yirginia, Lucilla i Jeff postanowili wykorzystać wy-
niki pracy Hamisha i toczyli zawziętą walkę podczas gry
<.v krykieta. Edmund i Pandora usiedli na starej wiszącej ław-
ce na szczycie trawiastej pochyłości i obserwowali ich.
chmr Się przyJemne' wietrzne popołudnie. Warstwy
h TW] Wsie h H ^^ błękitu i kiedy zaświeciło słońce, stawało
dora w łClepł' Mim to przed wyjściem do ogrodu Pan-
menrze i f garderoby starą kurtkę myśliwską Archie'ego,
makalne khaki z wełnianą podszewką. Schowana
usiadła z podwiniętymi nogami. Od czasu do
id odpychał się nogą od ziemi, by rozkołysać
skrzyniałoV' ymagała ona naoliwienia i niemiłosiernie
spomiędzy rododendronów:
259

Nie mogę znaleźć tej cholernej piłki, pokaleczyłam się
o gałęzie.
Za chwilę zauważył Edmund zacznie fruwać ro-
dzinne pierze.
Zawsze tak było. Śmiertelna walka.
Milczeli, kołysząc się lekko w przód i w tył. Yirginia za-
machnęła się na piłkę, która poleciała co najmniej cztery
jardy poza miejsce wskazane przez Archie'ego.
Och, Archie, przepraszam.
Za mocno uderzyłaś.
Nic powiedział Edmund nie jest tak oczywiste
jak oczywista uwaga.
Pandora milczała. Skrzyp, skrzyp, jęczały zawiasy.
Obserwowali w milczeniu, jak Jeff uderza piłkę.
Edmund, czy ty mnie nienawidzisz? spytała.
Nie.
Ale gardzisz mną? Nie cenisz mnie?
Dlaczego niby?
Bo tyle narobiłam zamieszania. Uciekłam z żonatym
mężczyzną takim starym, że mógłby być moim ojcem. Nie
zostawiłam ani słowa wyjaśnienia, złamałam serce rodzicom,
nie wróciłam. Wywoływałam wstrząs i zgrozę w całej oko-
licy.
Naprawdę tak było?
Wiesz przecież. ^
Nie było mnie tutaj. Ą
A, tak. Byłeś w Londynie.
Nigdy się nie dowiedziałem, czemu zniknęłaś.
Byłam beznadziejna. Nie wiedziałam, co począć ze
swoim życiem. Archie ożenił się z Isobel i brakowało mi
go. Nie było dokąd się zwrócić. A potem pojawiła się mała
rozrywka, wszystko wydawało się takie wspaniałe i dorosłe.
Podniecające. Moje ja potrzebowało podniet i on mi ich do-
starczył.
Jak go poznałaś?
Och, na jakimś przyjęciu. Miał żonę Glorię z końską
twarzą, która jednak szybko się zwinęła, gdy zobaczyła. ku
czemu sprawy zmierzają. Pojechała na Marbellę i tam zo-
stała. To był jeszcze jeden powód do wyjazdu do Kalifom1-
260

illa z włosami pełnymi liści wyłoniła się spomiędzy
rododendronów i wróciła do gry.
__ Kto już przeszedł przez bramkę, a kto me?
Ławka powoli przestawała się kołysać. Edmund popchnął
ja i zaczęła znowu. Skrzyp, skrzyp.
_ A ty jesteś szczęśliwy? spytała Pandora.
Tak.
Ja chyba nigdy nie byłam.
Przykro mi.
_ Podobała mi się zamożność, ale szczęśliwa nie byłam.
Tęskniłam do domu, brakowało mi psów. Wiesz, jak się na-
zywa człowiek, z którym uciekłam?
_ Chyba nigdy mi nie mówiono.
Harald Hogg. Potrafisz sobie wyobrazić ucieczkę
z człowiekiem o nazwisku Harald Hogg? Pierwsze, co zro-
biłam po rozwodzie, to zmieniłam nazwisko z powrotem na
Blair. Nie zachowałam więc jego nazwiska, ale za to więk-
szość jego pieniędzy. Dobrze jest się rozwodzić w Kaliforni.
Edmund milczał.
A potem, kiedy już było po wszystkim, i gdy zmieni-
łam nazwisko z powrotem na Blair, wiesz, co zrobiłam?
Nie mam pojęcia.
Pojechałam do Nowego Jorku. Nigdy tam wcześniej
me byłam, nie znałam nikogo. Zamieszkałam w najlepszym
hotelu, jaki znalazłam, potem ruszyłam przez Piątą Aleję
i stwierdziłam, że stać mnie na wszystko, co zechcę kupić,
a siebie. I nic nie kupiłam. To pewien rodzaj szczęścia,
co. Edmund? Wiedzieć, że można kupić wszystko, co się
zechce, i stwierdzić, że nie chce się niczego.
A teraz jesteś szczęśliwa?
Jestem w domu.
~ Czemu nie wracałaś?
Marn
mnie i, "^ -Wiem- Z Jakichś powodów. Lucilla i Jeff
r7vwieźli. Chciałam zobaczyć Archie'ego. No i ta
Pokusa przyjęcia u Yereny Steynton.
że Yerena Steynton nie ma z tym wie-

261
A1e to przyjemny pretekst.
Wrciłaś, kiedy umarli rodzice.

To niewybaczalne, prawda?
Pandora, ty to powiedziałaś, nie ja.
Nie miałam dość odwagi, nie miałam dość odporności
Nie mogłam znieść pogrzebów, grobów, kondolencji. Nje
mogłabym znieść nikogo. Śmierć jest ostateczna, a młodość
urocza. Nie mogłabym znieść faktu, że wszystko to skończo-
ne.
A na Majorce jest ci dobrze?
Tam też jestem w domu. Tyle lat, a dopiero Casa Rosa
jest domem, który rzeczywiście należy do mnie.
Wracasz?
Przez cały czas tej rozmowy nie patrzyli na siebie. W za-
mian z wytężoną uwagą obserwowali grających w krykieta.
Teraz jednak on odwrócił twarz ku niej, a ona zwróciła gło-
wę ku niemu i jej niezwykłe oczy w obwódce grubych czar-
nych rzęs spojrzały w jego oczy. Może dlatego, że tak ze-
szczuplała, wydały się Edmundowi większe i bardziej lśniące
niż kiedykolwiek.
Dlaczego pytasz? powiedziała.
Nie wiem.
Ja też chyba nie wiem.
Oparła głowę na wyblakłej prążkowanej wyściółce i sku-
piła swą uwagę z powrotem na krykiecie. W tej fazie ich
rozmowa wyglądała na zakończoną. Edmund patrzył na żo-
nę. Stała na środku zielonego trawnika, pochylona nad swo-
im młotkiem, gdy Jeff szykował się do trudnego uderzenia.
Miała na sobie bluzkę w kratę i krótką niebieską spódniczkę
z bawełny, jej długie, gołe nogi były brązowe, a płócienne
tenisówki bardzo białe. Zgrabna, szczupła, roześmiała si?
z nieudanej próby Jeffa przerzucenia piłki przez bramkę,
, promieniując witalnością, jaką Edmund kojarzył z lśniącym'
stronnicami czasopism reklamujących odzież sportową, z?"
garki Rolex lub olejek do opalania.
Yirginia. Moja miłość, mówił sobie. Moje życie. Słowa
były jednak nie wiedzieć czemu puste jak nigdy nie wyko-
nywane zaśpiewy, a on poczuł w sobie rozpacz. Pandora
uparcie milczała. Nie potrafił sobie wyobrazić, o czym ona
mogła teraz myśleć. Zwrócił głowę ku niej i stwierdził, ze
prawie zasnęła.
262

rozmowy z nim. Poczuł upokorzenie i rozba-
Atra zarazem, a ta zdrowa reakcja na jej perfidię pozwo-
^"oddalić na chwilę ponure poczucie, że zawisł nad prze-
paścią.

26


Poniedziałek, dwunasty
Poniedziałek był jednym z dni, w których Edie pomagała
rano Yirginii w Balnaid, a Yirginia była bardzo zadowolona
z tego układu. Nigdy nie lubiła poniedziałków, kiedy to
weekend się kończył, a Edmund znowu ją opuszczał, ubrany
w swój miejski garnitur wychodził z domu o ósmej rano,
by dostać się do Edynburga i biura przed godzinami szczytu.
Po wyjściu Edmunda robiło się pusto, przygnębiająco, mdło,
i tylko z pewnym wysiłkiem można było wrócić do codzien-
nego życia i zmagać się z nudą rzeczy niezbędnych do sa-
mego utrzymywania domu na chodzie. Trzask kuchennych
drzwi jednakże, gdy wchodziła Edie, czynił od razu wszyst-
ko bardziej znośnym. Świadomość, że Edie jest. Było z kim
porozmawiać, pożartować, był ktoś do odkurzenia biblioteki
i zebrania odkurzaczem psiej sierści z dywanu w hallu.
częk naczyń w kuchni brzmiał krzepiąco. Edie zmywa po
śniadaniu, napełnia pralkę tygodniową porcją brudów i roz-
mawia z psami.
nv~~ n'e właźcie mi Pd nogi, bo wam rozdepczę ogo-
szedł
i Virginia swym poniedziałkowym zwyczajem
' ich dużym podwójnym łóżku. Henry po-
uu wiośle' H ^ama dała mu pięć funtów, a on ruszył
słodyczy l )Viedzić Panią Ishak i kupić odpowiednią ilość
do TenipiehH d ' biszkPtow> Jaka- wolno mu było zabrać
w> starczyć d f odpowiedmm pojemniku i jaka miała mu
'yle pienięd semestru. Nigdy dotąd nie otrzymał
y na słodycze i ta nowość odwróciła na pewien
263

czas jego uwagę od faktu, że następnego dnia po raz pjer
szy opuszcza dom. Osiem lat i już wyjazd. Zgoda, że n'~
na zawsze. Yirginia wiedziała Jednak i* i^-> --
nie
na-
__ -~.". ^Mcm mt i już wyjazd. Zgoda, że
na zawsze. Yirginia wiedziała jednak, że kiedy ujrzy g0 _
stępnym razem, będzie to już inny Henry, bo zobaczy, be"
dzie robił i pozna rzeczy zupełnie oderwane od życia ieg0
matki. Jutro wyjeżdża. Pierwszy dzień dziesięciu lat stałej
rozłąki z rodzicami i domem. Początek dorastania. Z dala
od niej.
Złożyła poszewki. Zostało im obojgu tylko dwadzieścia
cztery godziny. W czasie weekendu zdecydowanie oddaliła
od siebie myśl o jego nieuchronnym wyjeździe, udawała
przed samą sobą, że wtorek nigdy nie nadejdzie. Domyślała
się, że Henry robił to samo, i jej serce krwawiło nad jego
niewinnością. Gdy poprzedniego wieczoru przyszła powie-
dzieć mu dobranoc, przygotowała się na odparcie wybuchu
płaczu i lamentów. Koniec weekendu. Nasz ostatni weekend.
Nie chcę jechać do szkoły. Nie chcę być bez ciebie. Henry
jednak opowiedział jej po prostu, że podobała mu się zaba-
wa z Hamishem, że zwieszał się za jedną nogę z jego tra-
pezu, a potem, znużony całodziennym bieganiem, niemal na-
tychmiast zasnął.
Rozciągnęła zmarszczki prześcieradeł i zaczęła praso-
wać. Postaram się, powiedziała sobie, żeby miał dziś spo-
ro przyjemności. A potem przetrwam jakoś wtorek. Kiedy
już Edmund zabierze Henry'ego, kiedy już odjadą i nie bę-
dę słyszeć auta, pomyślę o jakiejś rozrywce i jakimś zaję-
ciu. Pójdę odwiedzić Dermota Honeycombe i poświęcę
szereg godzin na wyszukiwanie prezentu dla Kąty Steyn-
ton. Jakaś porcelana, zabytkowa lampa albo może coś ze
starego srebra. Napiszę długi list do dziadka i babci. Upo-
rządkuję bieliźniarkę, przyszyję guziki do koszul Edmunda..-
A potem wróci Edmund i kiedy już najgorsze będzie za na-
mi, zacznę liczyć dni do pierwszego weekendu Henry'ego
w domu.
Zwinęła brudną pościel i wyrzuciła ją na korytarz, potem
pozbierała rozrzucone części garderoby i buty, wygładziła
poduszkę. Zadzwonił telefon. Podeszła odebrać, usiadła na
krawędzi świeżo posłanego łóżka.
Balnaid.
264

Yirginia?
To Edmund. Kwadrans po dziewiątej ra-

n' Jesteś w biurze?
^ Tak przyszedłem dziesięć minut temu. Yirgima, posłu-
h,7 Muszę lecieć do Nowego Jorku.
Niezbyt się tym przejęła. Podróże do Nowego Jorku wy-
padały mu dość często.
Kiedy?
Zaraz. Dziś. Łapię pierwszy samolot do Londynu. Wy-
latuję z Heathrow po południu.
Ale...
Będę w Balnaid w piątek przed przyjęciem. Prawdo-
podobnie około szóstej wieczorem. Wcześniej nie będę
mógł.
To znaczy... Trudno jej było pojąć, co on mówi.
To znaczy, że będziesz tam cały tydzień?
Tak.
Ale... pakowanie... ubrania... Śmieszne, bo przecież
wie. ze w mieszkaniu przy Moray Place ma drugą szafę,
ubrania, koszule i bieliznę na każdą stolicę i każdy klimat.
Tutaj to zrobię.
Ale... Wreszcie dotarły do niej konsekwencje jego
słów. On nie może mi tego zrobić. Okno sypialni było ot-
warte, a powietrze, które przez nie wpływało, nie było
chłodne, ale zgarbiona nad telefonem Yirginia drżała. Wi-
działa, jak kostki zaciśniętych na słuchawce palców stają się
coraz bielsze. Jutro powiedziała. Wtorek. Zabierasz
Henry'ego do Templehall.
Nie mogę.
Obiecałeś.
Muszę lecieć do Nowego Jorku.
Nikt
\ŚYue k_oś inny Pled- Nie ty.
J a.
nie może. Wybuchła panika i to muszę być

To
Powiedziałeś, że zabierzesz Henry'ego.
że to jedyna rzecz, jakiej nie mogę zrobić.

bardzo
mnie.
nie zalez> ode

Ale to, co się tu stało,

265


Wyślij kogoś innego do Nowego Jorku. Jesteś szefem
Wyślij podwładnego.
Właśnie dlatego, że jestem tym, kim jestem, muszę le-
cieć.
Jesteś tym, kim jesteś! Słyszała własny głos, wy-
soki i sarkastyczny. Edmund Aird. Nie myślisz o ni-
kim oprócz siebie i niczym oprócz tej twojej cholernej
pracy. Sanford Cubben. Nienawidzę tego Sanforda Cubbe-
na. Wiem, że nie jestem wysoko na twojej liście preferen-
cji, ale myślałam, że Henry jest trochę wyżej. Obiecałeś nie
tylko mnie, ale i Henry'emu. Czy to dla ciebie nic nie zna-
i' czy?
i, Niczego nie obiecywałem. Powiedziałem tylko, że go
odwiozę, a teraz okazuje się, że nie mogę.
L Uważam to za przyrzeczenie. Gdybyś coś takiego
przyrzekł w interesach, dałbyś sobie uciąć głowę, byleby te-
go dotrzymać.
Yirginia, bądź rozsądna.
Nie będą rozsądna! Nie będę tu siedzieć i słuchać two-
[ ich napomnień o rozsądku. I nie będę wysyłać dziecka do
|f szkoły, do której w ogóle nie chcę go wysyłać. To tak jak
zaprowadzić psa do uśpienia. Nie będę tego robić!
Krzyczała jak przekupka, ale nie zważała na to. Głos Ed-
munda pozostał jednak jak zwykle zimny i beznamiętny.
W takim razie proponuję zadzwonić do Isobel Balme-
rino i poprosić ją, by zabrała Henry'ego. Odwozi Hamisha.
Będzie miała dość miejsca dla Henry'ego.
Jeśli sądzisz, że wcisnę Henry'ego Isobel...
Wobec tego musisz odwieźć go sama.
Edmund, ty draniu. Uświadamiasz to sobie, prawda?
Zachowujesz się jak samolubny zimny drań.
Gdzie jest Henry? Chciałbym z nim pomówić przed
wyjazdem.
Nie ma go powiedziała Yirginia ze złośliwą satys-
fakcją. Kupuje słodycze u pani Ishak.
Więc jak wróci, to niech zadzwoni do mnie do biura.
Sam sobie do niego zadzwoń. Z tym pożegnalnym
warknięciem trzasnęła słuchawką, kończąc tę żałosną rozmo-
wę.
266

Te, podniesiony głos dotarł do kuchni.
JP- to sj? dzieje? spytała fcdie odwracając się od
~"u gdy Yirginia wpadła z twarzą jak chmura grado-
\ naręczem brudnej pościeli i zmierzała przez kuch-
Wa ku otwartym drzwiom pokoju gospodarskiego, gdzie
cisnęła swój ciężar w kierunku pralki. Coś nie w porząd-
ku9
_ Wszystko. Yirginia przyciągnęła sobie krzesło
i usiadła z założonymi rękami i wyrazem buntu na twarzy.
_ Dzwonił Edmund, leci dzisiaj do Nowego Jorku. Zaraz.
I nie będzie go cały ten tydzień, a obiecał mi... Edie, obiecał
mi... że odwiezie jutro Henry'ego do szkoły. Powiedziałam
mu, że to jedyna rzecz, jakiej nie zrobię. Nie podobał mi
się w ogóle pomysł z tym Templehall, a jedyny powód, dla
którego się w końcu zgodziłam, był taki, że Edmund obiecał
odwieźć jutro Henry'ego.
Edie nie wiedziała, co to nadmierny temperament. Powie-
działa z namysłem:
No, jeśli się jest ważnym przedsiębiorcą, to takie rze-
czy muszą się zdarzać.
Tylko Edmundowi. Inni potrafią żyć bez takiego cho-
lernego egoizmu.
Nie chcesz sama odwieźć Henry'ego?
Nie, nie chcę. To ostatnia rzecz na świecie, jaką chcia-
łabym robić. To nieludzkie ze strony Edmunda oczekiwać
tego ode mnie.
Wyż) mając ścierkę Edie rozważała ten problem.
~- Czy nie mogłabyś poprosić lady Balmerino, żeby za-
brała g0 z Hamishem?
Wirginia, Pełna swojego cierpienia, nie ujawniła, że Ed-
mund zrobl} już tę sensowną propozycje
7 Nie wiem. po namyśle: Chyba mogłabym
Przyznała ponuro.
Isobel ma wiele zrozumienia. Sama przez to przeszła.
dziś "^ ' 3 nie' ^a Edie było oczywiste, że nie ma
szans na powiedzenie czegoś słusznego.
nigdy nie bv} iar" UZenie czeSś słusznego. Hamish
a Jeżo jedyn rtenrY- Hamisha można wysłać na księżyc,
dZenla C zmartwienie będzie, kiedy następna pora je-

267


No, niby tak. Ale na twoim miejscu pomówiłabym
z Isobel. Po co się zadręczać, jeśli nie ma innego wyjścja
Czego...
Wiem, Edie. Czego nie zmożesz, przetrwaj w pokorze
No właśnie powiedziała ze spokojem Edie i poszła
napełnić czajnik wodą. Filiżanka herbaty wydawała się na
miejscu. W chwili napięć nie ma nic nad filiżankę dobrej
gorącej herbaty.
Pili ją, gdy wrócił Henry z torbą wypchaną zakupami.
Mamusiu, zobacz, co mam! Wysypał zawartość na
kuchenny stół. Popatrz, Edie. Mars, Smarty, mleczna
Cadbury, gumisie, ciastka Jaffa, Rolo, a pani Ishak dała mi
na pożegnanie lizaka. Za lizaka nie musiałem płacić, to chy-
ba mogę go zjeść teraz?
Edie przeglądała jego zdobycz.
Mam nadzieję, że nie zamierzasz zjeść tego wszystkie-
go naraz, bo nie zostanie ci wtedy ani jeden ząb w buzi.
Nie. Rozwijał już lizaka. To są zapasy na długo.
Furia Yirginii zdążyła, już osłabnąć. Objęła Henry'ego
i powiedziała świadomie pogodnym tonem:
Tatuś dzwonił.
Po co? Polizał.
Musi lecieć do Ameryki. Dziś. Po południu wylatuje
z Londynu. Nie będzie więc mógł zabrać cię jutro do szkoły.
Ale pomyślałam sobie, że...
Henry przestał lizać. Uczucie przyjemności zniknęło z je-
go twarzy i zwrócił ogromne pytające oczy na matkę.
Zawahała się, a potem podjęła znowu:
Pomyślałam sobie, że zadzwonię do Isobel i zapytam
ją, czy nie zabrałaby cię z Hamishem...
Przerwała. Jego reakcja była jeszcze gorsza, niż się spo-
dziewała. Lament i natychmiastowy potok łez...
Nie chcę jechać z Isobel...
Henry...
Wyrwał się z jej objęć i rzucił lizaka na podłogę.
Nie pojadę z Isobel i Hamishem. Chcę jechać z mamą
albo z tatusiem. Jak byś się czuła na moim miejscu, gdy-
byś...
Henry.
268

tatą9
musiała wyjeżdżać z ludźmi, którzy nie są mamą ani
Jesteś bardzo niedobra dla mnie...
__ Ja cię odwiozę.
A Hamish będzie się puszył, bo on jest starszakiem,
i nawet się nie odezwie. To nieuczciwe.
Z rozdzierającym płaczem odwrócił się i pobiegł do drzwi.
Henry, ja cię odwiozę...
Jego jednak już nie było, dał się słyszeć tupot nóg po
schodach do świątyni jego sypialni. Zaciskając zęby Yirginia
zamknęła oczy, chciałaby też zamknąć uszy. Oto jest. Zabój-
czy trzask drzwi jego sypialni. Potem cisza.
Otwarła oczy i napotkała wzrok Edie po drugiej stronie
stoiu. Edie wydała głębokie westchnienie.
O, jejku, jejku powiedziała.
Taki to świetny pomysł.
Biedna duszyczka. Jest zdenerwowany.
Yirginia wsparła łokieć na stole i przeczesała włosy pal-
cami. Sytuacja przerastała jej siły.
Tego mi jeszcze brakowało powiedziała. Zdawała
sobie sprawę, i Edie też, że takie stany Henry'ego, choć rzad-
kie, na całe godziny pozostawiają go rozdrażnionym i draż-
liwym. Chciałam, żeby to był dobry dzień, a nie przykry.
Nasz ostatni wspólny dzień. A teraz Henry spędzi go we
łzach i mnie będzie o wszystko obwiniał. Tak jakby mało
było przykrości. Ten cholerny Edmund. Edie, co ja mam
robić?
A może odezwała się Edie ja bym przyszła po
południu i wzięła Henry'ego? Ze mną nie jest taki. Skoń-
czyłaś już pakowanie? No to ja je skończę i zrobię te wszys-
tkie drobiazgi, co tam trzeba, a on też przy tym będzie i ja-
kosjDrzyjdzie do siebie. Potrzeba mu dziś spokoju.
ch. Edie Yirginia była pełna wdzięczności.
Zrobiłabyś to?
nu~~ TZaden problem- Tylko musze skoczyć do domu, dopil-
7 nn 1C' PrzygtuJę jej kolację, ale koło drugiej będę
*- pu\\ rotern.
_ sama zrobić sobie kolacji?
pala rodimŻe'- ^ narbi zawsze takiego bałaganu, przy-
' robi chlew z kuchni, wolę sama przygotować.

269


Och, Edie Yirginia czuła skruchę. Ty tyle m
bisz. Przepraszam, że na ciebie krzyczałam.
Dobrze, że było na kogo krzyczeć. Wstała na swe
obrzmiałe nogi. No, musze iść, bo w tym tempie nic nie
zwojujemy. Idź na górę i pogadaj z Henrym. Powiem mu
że może spędzić popołudnie ze mną i że mam dużą ochotę
zobaczyć któryś z jego pięknych obrazków.
Zgodnie z przypuszczeniem Yirginia znalazła Henry'ego
pod narzutą i z Moo.
Henry, tak mi przykro powiedziała. Szlochając roz-
paczliwie, nie odpowiadał. Przysiadła na krawędzi łóżka.
To był głupi pomysł. Nie powinnam była nawet ci o nim
mówić. Oczywiście że nie pojedziesz z Isobel. Pojedziesz
ze mną. Ja cię odwiozę samochodem.
Czekała. Po chwili Henry odwrócił się na plecy. Twarz
miał obrzmiałą i mokrą od łez, ale wyglądało na to, że prze-
stał płakać.
Nie chodzi mi tak bardzo o Hamisha powiedział
ale o ciebie.
Będę tam. Może zabierzemy Hamisha z nami. Byłoby
miło. Oszczędzimy Isobel podróży.
Dobrze pociągnął nosem.
Po lunchu wróci Edie. Powiedziała, że chciałaby spę-
dzić popołudnie z tobą. Chce, żebyś jej coś narysował.
Spakowałaś moje flamastry?
Jeszcze nie.
Wyciągnął ręce, a ona uniosła go i przygarnęła, kołysząc
delikatnie i wyciskając pocałunki na czubku jego głowy. Po
chwili wydobył się spod narzuty, znaleźli chusteczkę i Henry
wysiąkał nos.
Dopiero wtedy przypomniała sobie o życzeniu Edmunda.
Tatuś chciał, żebyś do niego zadzwonił. Jest w biurze.
Znasz numer.
Henry poszedł dzwonić do jej sypialni, ale Yirginia po-
wiedziała mu za późno i Edmund już wyjechał.
Pokój dziecinny był cichy i ciepły. Słońce sączyło si?
przez szerokie okna, a wiatr stukał w szyby pędami wisterii-
Henry siedział przy dużym stole na środku pokoju i rysował-
270

'edziała we wnęce przy oknie i przyszywała do no-
? S'k roet Henry'ego ostatnią etykietkę z nazwiskiem.
wycn s ^ ?^e wkłaciała SWe najstarsze ubrania i far-
Ra"'te 0 popołudnia jednakże wystroiła się całkiem elegan-
1 to 'i miała na sobie swój żakiet lilaróż. Henry był dumny,
bo wiedział, że ona chowa go na najlepsze okazje. Gdy tyl-
ko przyszła, rozłożyła deskę i wyprasowała całe poranne
oranie Leżało teraz w równej stercie, sztywne i poskładane,
na drugim końcu stołu i wydawało przyjemną woń.
Henry odłożył flamaster i szperał w piórniku, wywołując
odgłosy skrobania.
Do licha powiedział.
Co serduszko?
Szukam pióra. Narysowałem ludzi z dymkami z ust
i chcę napisać, co mówią.
Poszukaj w torebce Edie. Jest tam pióro.
Jej torebka leżała na fotelu przy kominku, była wielka,
ze skóry, wypchana ważnymi rzeczami: grzebień, pękata
portmonetka, książeczka emerytalna, pocztowa książeczka
oszczędnościowa, karta kolejowa, karta autobusowa. Nie
miała auta, musiała więc wszędzie jeździć autobusem. Dla-
tego nosiła z sobą rozkład jazdy, małą broszurkę "Przedsię-
biorstwo Autobusowe Relkirkshire". Szperający w poszuki-
waniu pióra Henry natknął się na nią. Wydało mu się nagle,
że może to być sensowna i użyteczna rzecz dla niego. Edie
zapewne ma w domu drugą.
Spojrzał na Edie. Z pochyloną siwą głową zajmowała się
szyciem. Wyjął broszurkę z jej torebki i wsunął w kieszeń
swoich dżinsów. Znalazł pióro, zamknął torebkę i wrócił do
swojego zajęcia.
Co chciałbyś na podwieczorek? spytała teraz Edie.
Makaron z serem odrzekł.
Sklep ze starociami Dermota Honeycombe stał na końcu
wiejskiej ulicy, za główną bramą Croy, u stóp łagodnego
wzniesienia między drogą a rzeką. Kiedyś była tu wiejska
kuźnia, a dom, w którym mieszkał Dermot, należał do ko-
a a. Chata Dermota była szalenie malownicza. Miała
rzwi donice z begoniami, okiennice w oknach i grubą
277

strzechę na dachu. Sam sklep zaś zachował w dużym ston
niu stary wygląd: ściany z ciemnego kamienia i poczernia
łe belki. Na zewnątrz brukowany dziedziniec, na którym
kiedyś stały cierpliwe wiejskie konie, czekając na podku-
cie, a dziś Dermot ustawił tam symbol swojego sklepu, stary
drewniany wóz pomalowany na niebiesko z wypisa-
nym ozdobnie na jego boku DERMOT HONEYCOMBE.
ANTYKI. Wóz przyciągał wzrok i przysparza) okazjonal-
nych klientów. Nadawał się też do przywiązywania psów.
Yirginia zapięła, smycze na obrożach spanieli i zawiązała
końce smyczy wokół szprych wozu. Psy usiadły, patrząc
z wyrzutem.
Zaraz wracam powiedziała do nich. Zamachały ki-
kutami swoich ogonów, a ich wzrok nakazywał jej czuć się
jak morderczyni, ale ona zostawiła je i przemierzywszy dzie-
dziniec weszła do dawnej kuźni. Dermot siedział tu w swej
zasłanej papierami klatce biura. Rozmawiał przez telefon,
ale dostrzegł ją zza szyby, podniósł rękę i sięgnął do wy-
łącznika.
W sklepie zapaliły się cztery zwisające żarówki, rozjaś-
niając nieco półmrok, ale niezbyt wiele. Wnętrze zasłane by-
ło wszelkiego rodzaju rupieciami. Krzesła piętrzy)/ się na
stołach, na komodach. Stały wielkie szafy. Leżały maślnice,
rondle do konfitur, stosy niezrównanej porcelany, mosiężne
przesłony przed kominki, narożne kredensy, karnisze, po-
duszki, zwoje aksamitu, wytarte dywaniki. Panowała woń
wilgoci i stęchlizny, a Yirginia poczuła lekki dreszcz emocji.
Odwiedziny Dermota były zawsze swoistą loterią, bo nigdy
się nie wiedziało Dermot też nie co się przypadkiem
wyłowi.
Przesunęła się w przód, prześlizgując się wśród stosów
mebli, zważając na nierówności podłogi. Czuła się już trochę
wesefsza. Szperanie to krzepiąca terapia i Yirginia pozwoliła
sobie na zapomnienie Edmunda, porannego koszmaru i na-
stępnego dnia.
Prezent dla Kąty. Jej wzrok błądził. Oceniała komodę,
szeroki fotel. Szukała znaku firmowego na pogniecionej
srebrnej łyżce, grzebała w pudełku starych kluczy i mosięż-
nych klamek, kartkowała dostojne szczątki jakiejś księgi.
272

lśniący dzbanek na śmietanę, starła kurz poszukując
i pęknięć. Nie było.
''podszedł do niej Dermot, który skończył rozmowę.
__ Cześć, skarbie.
_- Dermot. Cześć.
__ Szukasz czegoś konkretnego?
_ prezentu dla Kąty Steynton. Uniosła lśniący dzba-
nek_ _ To jest ładne.
_ Miłe, prawda? Ogród Edenu. Uwielbiam ten ciemny
błękit gencjany. Był zaokrąglonym gładkolicym doj-
rzałym mężczyzną, ale osobliwie pozbawionym określo-
nego wieku. Policzki miał różowe, a kędzierzawe, blade
włosy zwiewne jak kwiat mniszku. Nosił wyblakłą zieloną
marynarkę sztruksową o wypchanych czymś kieszeniach,
a na szyi miał zawadiacko zawiązaną apaszkę w czerwone
cętki. Jesteś dziś drugą osobą, która szuka czegoś dla
Kąty.
Kto tu jeszcze był?
Pandora Blair. Zajrzała rano. To wspaniale widzieć ją
znowu. Nie mogłem uwierzyć, kiedy weszła. Zupełnie jak
dawniej. Po tylu latach!
Byliśmy wczoraj na lunchu w Croy. Yirginia przy-
pomniała sobie poprzedni dzień i stwierdziła, że był dobrym
dniem z tych, które wszyscy będą pamiętać w późnym wie-
ku, kiedy nie zostanie już wiele do roboty poza wspomina-
niem. To było wtedy, kiedy Pandora wróciła do domu z Ma-
jorki, była też Lucilla i jakiś miody Australijczyk. Nie pa-
miętam, jak się nazywał. Graliśmy w krykieta. Edmund
1 "a'idora siedzieli na wiszącej ławce, i Pandora zasnęła,
a my wszyscy żartowaliśmy z Edmunda, że taki nudny.
~ Tam poznałam Pandorę.
~- A, tak. Zdumiewające. Jak te lata płyną.
~~ Co kupiła dla Kąty? Nie mogę mieć tego samego.
~~ Lampę. Chińska porcelana, a ja zrobiłem do niej aba-
żur Biały jedwab, lamówka z najbledszego różu. Potem wy-
PI isrny kawę i rozmawialiśmy o nowinach. Bardzo ją za-
muc!ła wiadomość na temat Terence'a.
"J, na pewno. Yirginia obawiała się, że z oczu Der-
0 a zaraz popłyną łzy, więc powiedziała szybko: Der-
275

mot, chyba wezmę ten dzbanek. Kąty będzie go mieć na
śmietanę albo na kwiaty, jest dość ładny sam w sobie.
Nie znajdziesz nic przyjemniejszego. Ale zostań jesz-
cze. Rozejrzyj się...
Chciałabym, ale prowadzę psy na spacer. W powrotnej
drodze zabiorę dzbanek i wypiszę ci czek.
W porządku. Wziął od niej dzbanek i poprowadził
ją okrężną drogą do wyjścia. Idziesz na piknik Vi
w czwartek?
Tak. Alexa też tam będzie. Przywozi przyjaciela na
tańce.
O, pięknie. Całe miesiące nie widziałem Aleksy. Roz-
glądam się za kimś, kto by poprowadził za mnie sklep tego
dnia. Jeśli nie znajdę, to zamknę. W żadnym razie nie o-
puszczę pikniku Vi.
Mam nadzieję, że będzie pogoda.
Wyszli ze sklepu na słońce. Wyczuwszy ich psy zasko-
wyczały radośnie, zerwały się na nogi, szarpiąc smycze.
A co u Edmunda? spytał Dermot.
Leci właśnie do Nowego Jorku.
Nie do wiary! Coś takiego! Za skarby świata nie
chciałbym mieć takiej pracy.
Szkoda twojego współczucia. On ją uwielbia.
Odwiązała psy, pomachała Dermotowi dłonią na pożegna-
nie i poszła przed siebie, zostawiając za sobą ostatnie rozsiane
luźno chaty Strathcroy. Jeszcze pół mili i dotarła do mostku
na rzece w zachodnim krańcu wioski. Most był stary, o stro-
mej wypukłości, przechodzili kiedyś po nim poganiacze byd-
ła. Po drugiej stronie kręta, ocieniona drzewami dróżka towa-
rzyszyła meandrom rzeki wiodąc z powrotem do Balnaid.
Na szczycie mostu przystanęła, by uwolnić psy i pozwolić
im pobiegać. Wystrzeliły od razu z nosami pełnymi woni
królików, by zanurkować w gęstwinę ciernistych krzewów.
Co pewien czas, jakby dla dowodu, że nie marnują czasu,
poszczekiwały jak na polowaniu albo wyskakiwały z wyso-
kich zarośli, a ich uszy fruwały jak futrzane skrzydła.
Virginia pozwalała im biegać. Były to myśliwskie psy Ed-
munda, cierpliwie tresowane, zmyślne i posłuszne. Jeden
gwizd i wrócą do niej. Stary most był przyjemnym miejscem
274


i niuchowania. Kamienny mur był ciepły od słońca, opar-
a nim ramiona i patrzyła w dół na płynącą torfowo-
!f natną wodę. Niekiedy bawiła się tu z Henrym w zabawę
Kubusia Puchatka, rzucali z mostu patyczki i biegli na drugą
stron? wyglądać pierwszego, zwycięskiego patyczka. Czasem
patyczki w ogóle się nie pojawiały, utkwiwszy w jakiejś nie-
widocznej przeszkodzie.
Jak Edmund.
Sama, tylko w towarzystwie rzeki, czuła się wystarczająco
silna, by myśleć o Edmundzie, który w tej chwili leci zapew-
ne nad Atlantykiem do Nowego Jorku, odciągany jak mag-
nesem od swej żony i syna właśnie w chwili, gdy tak bardzo
potrzeba go w domu. Ten magnes to jego praca; Yirginia
poczuła taką zazdrość, urazę i samotność, jak gdyby wyje-
chał spotkać się z kochanką.
Było to dziwne, bo nigdy nie czuła zazdrości o kobiety,
nigdy nie torturowała się wizjami niewierności podczas dłu-
gich okresów ich rozstania, gdy Edmund przebywał w od-
ległych miastach na drugim końcu świata. Kiedyś drażniąc
się z nim powiedziała, że nie dba o to, co on robi, jeśli
tylko ona nie musi na to patrzeć. Ważne jedynie, by zawsze
wracał do domu. Dziś jednak trzasnęła słuchawką i nie po-
żegnała się z nim, a potem zapomniała, aż zrobiło się za
późno, przekazać Henry'emu wiadomości od ojca. Przed po-
czuciem winy zasłaniała się swymi zranionymi uczuciami.
To jego wina. Niech się zastanowi. Może następnym razem
będzie...
Wyszło się na spacer, co?
ma myśl
stawi
^ Głos pojawił się jak spod ziemi. O, Boże, pomyślała Yir-
gmia, odczekała parę sekund, a potem odwróciła się powoli.
Lottie stała zaledwie o kilka stóp od niej. Wyłoniła się zza
pochyłości mostu, przyszedłszy tą samą co Yirginia drogą
0 wioski, cichaczem, bezszelestnie. Czy dostrzegła Yirginię
ulicy, obserwując ją z okna Edie, po czym sięgnęła po
ki!dJ 0krPny beret * zielony żakiet i ruszyła za nią? Czy
tem y yir^n*a kyła u Dermota, ona czekała w ukryciu, a po-
tna m* xi ^P6"1 Wirginii poza zasięgiem jej słuchu? Już sa-
yła upiorna. Czego ona chce? Dlaczego nie zo-
w spokoju? I dlaczego obok irytacji Yirginii cza-
275

iło się jak duch jakieś złowróżbne przeczucie, jakaś zapn
wiedź grozy?
Śmieszne. Zebrała się w garść. Urojenia. To tylko sprag-
niona towarzystwa kuzynka Edie. Z pewnym wysiłkiem Vir-
ginia przybrała życzliwy wyraz twarzy.
Lottie, co ty tu robisz?
Zawsze powtarzam, że do świeżego powietrza każdy
ma prawo. Patrzy pani na wodę? Podsunęła się w stronę
Yirginii, by tak jak ona oprzeć ręce na murku. Nie była jed-
nak tak wysoka jak Yirginia, musiała więc stanąć na palcach
i wyciągnąć szyję.
Widać jakieś ryby?
Nie patrzyłam na ryby.
Była pani u pana Honeycombe, prawda? Ten to ma
śmiecia. Większość nadaje się tylko do ogniska. No, ale każ-
dy ma swoje gusta. Jeśli chodzi o mnie, to spaceruję, tak
samo jak pani. Sama, mówiła mi Edie przy kolacji. Edmund
pojechał do Ameryki.
Tylko na parę dni.
To niezbyt ładnie. W interesach, co?
Z innego powodu by nie pojechał.
O, ho, ho, to tylko pani tak myśli. Widziałam dziś ra-
no Pandorę Blair. Chuda, Matko Boska! Jak strach na wrób-
le. A te włosy! Wyglądają mi na farbowane. Zawołałam na
nią, ale mnie nie widziała. Miała ciemne okulary. Mogłyśmy
sobie pogwarzyć o dawnych czasach. Byłam w Croy, wie
pani, pokojówką. U starej lady Balmerino. To była kochana
pani. Współczułam jej, że ma taką córkę nicpotem. To był
okres przed weselem. Lord i lady Balmerino, ale wtedy to
oni byli Archie i Isobel. W czasie wesela w Croy były wie-
czorem tańce. To dopiero bal. Stało tyle ludzi, że nie było
gdzie się obrócić. Jasne, pani Harris była kucharką, stara
lady Balmerino nie musiała gotować. Było trochę zalecanek,
ale to już pewnie pani opowiedzieli.
Tak odezwała się Yirginia, usiłując obmyśleć spo-
sób ucieczki od tego niepożądanego potoku słów.
Ledwo skończyła szkołę, ta Pandora, ale umiała parę
sztuczek, ja pani mówię. Chłopy. Jadłaby ich na śniadanie
i wypluwała przeżutych. Prawdziwa mała kurewka.
276

uśmiechała się, jej plotkarski niespójny ton niemal wy-
uznanie, więc to stare słowo zaskoczyło Yirgmię i ka-
jej powiedzieć ostro:
Lottie, nie powinnaś tak mówić o Pandorze.
_ O nie powinnam! Lottie uśmiechała się nadal.
_ Niemiło słuchać prawdy? Wszyscy mówią, miła Pandora
wróciła. Ale na pani miejscu nie cieszyłabym się tak. Tu
pani mąż. A tu ona. Kochali się, Edmund i Pandora. Dlatego
wróciła, niech pani zapamięta moje słowa. Dla niego wró-
ciła. Ona osiemnastka, Edmund żonaty i ojciec małego dzie-
ciaczka, ale to im nie przeszkadzało. Nie przeszkodziło mu
wskoczyć do jej łóżka. To było w czasie wesela. Wszyscy
tańczyli. Ale oni nie. O, nie. Byli na górze i myśleli, że
nikt nie widzi. Ale ja widziałam. Ja wszystko widzę. Ró-
żowe plamy wykwitły na bladożółtych policzkach Lottie, jej
guzikowate oczy przypominały parę gwoździ wbitych
w oczodoły. Poszłam za nimi. Stałam przy drzwiach. By-
ło ciemno. Słyszałam. Nigdy jeszcze nie słyszałam czegoś
takiego. Rozumie pani, o co chodzi? Ten Edmund to zimna
ryba. Nigdy nie dał po sobie poznać. Ani słowem nie wspo-
mniał. Tak jak cała reszta. Oni wszyscy wiedzieli. Pewnie,
to było oczywiste. Edmund wrócił do Londynu, a Pandora
dąsa się w sypialni, twarz opuchła od łez, nic nie je. A jak
się odnosiła do matki! No, mieli coś na sumieniu. Dlatego
właśnie lady Balmerino mnie zwolniła. Nie chciała mnie
tam. Za dużo wiedziałam.
Ciągle uśmiechnięta. Rozgrzana podnieceniem. Obłąkana.
Virginia powiedziała sobie, muszę zachować absolutny spokój.
Lottie powiedziała wymyślasz to wszystko,
chowanie Lottie z zaskakującą szybkością uległo zmia-
O, naprawdę? Uśmiech zgasł na jej twarzy. Cofnęła
iakh OC* ^""Sinii i stanęła w wyzywającej postawie,
m y bie miałY podjąć fizyczną walkę. To dlaczego pa-
"o "T-tak nagle zabrał sie i Pleciał do Ameryki? Niech
odn ' S?^ta' J3^ wróci, a wątpię, czy panią ucieszy jego
'diotk Z ^e Pan^ co' za^ pani. Bo on zrobi z pani
lady N' ^^ Sam -^ zrkił z pierwszej żony, tej biednej
- Je ma w nim ani krzty przyzwoitości.
277

A potem nagle koniec. Wytoczywszy swój jad, Lottie za
padła się w siebie. Policzki zbladły. Ściągnęła wargi, strąci}a
pyłek z żakietu,wetknęła kosmyk swych włosów pod beret
przyklepała. Jej twarz przybrała wyraz błogości, jak gdyby
wszystko było już w porządku, a ona zadowolona z wygią.
du.
Kłamiesz powiedziała Yirginia.
Lottie potrząsnęła głową i roześmiała się krótko.
Niech pani spyta kogoś z nich.
Kłamiesz.
Niech pani sobie mówi. Kije i kamienie połamią mi
kości...
Nic nie powiem.
Lottie wzruszyła ramionami.
No to o co tyle hałasu?
Nic nie powiem, a ty kłamiesz.
Serce waliło jej w piersi, kolana drżały. Odwróciła się od
Lottie i zaczęła odchodzić; szła równo, bez pośpiechu, wie-
dząc, że Lottie obserwuje, zdecydowana nie stać się źródłem
jej satysfakcji. Najtrudniejsze to wytrzymać i nie oglądać
się. Pod jej czaszką roiło się od strasznych wizji, z przera-
żeniem myślała, że lada chwila poczuje na plecach ciężar
ciała Lottie, która pociągnie ją na ziemię z ową nieludzką
siłą szponiastego potwora z dziecięcych koszmarów.
Nic jednak nie nastąpiło. Dotarła do przeciwległego brze-
gu rzeki i poczuła się nieco bezpieczniej. Przypomniała so-
bie o psach i ściągnęła wargi, żeby na nie zagwizdać, ale
usta i wargi miała zbyt wyschnięte, by się to udało, musiała
więc spróbować jeszcze raz. Ledwo słyszalny dźwięk, owoc
wysiłku, ale spaniele Edmunda miały dość nieudanych ło-
wów na króliki i pojawiły się niemal natychmiast, parły do
niej przez paprocie, wlokły za sobą źdźbła trawy, a kolczaste
gałązki jeżyny wplątały im się w pierzaste kudły.
Była zadowolona jak nigdy z ich widoku, wdzięczna im
za ich natychmiastowe posłuszeństwo.
Dobre pieski. Zatrzymała się, by je pogłaskać.
Dobrze, że jesteście. Czas do domu.
Pobiegły przodem wzdłuż dróżki. Zostawiając most za so-
bą, Yirginia kroczyła za nimi świadomie niespiesznym kro-
278

Pozwoliła sobie obejrzeć się dopiero na zakręcie rzeki,
taeme dróżka skręcała między drzewa. Tam przystanęła
h ' zała się. Most było jeszcze widać, ale po Lottie ani
S Uniknęła. Koniec. Yirginia wykonała głęboki wdech i wy-
puściła powietrze z odgłosem skowytu przerażenia. Bo prze-
ażenie zwyciężyło, zupełnie zapomniała o dzbanku na śmie-
tanę. Nie wstydząc się tego, pomknęła do domu. Biegła do
Edie, do Henry'ego, do świątyni Balnaid.
Z powrotem do początku.
Klamiesz.
O drugiej nad ranem Yirginia jeszcze nie spała, szeroko
otwartymi, piekącymi ze zmęczenia oczyma wpatrywała się
w miękki mrok. Wierciła się i przewracała z boku na bok,
raz było jej za gorąco, raz za zimno, zmagała się z twardymi
poduszkami. Co pewien czas wstawała z łóżka, błądziła
w nocnej koszuli po domu, przynosiła sobie szklankę wody,
wypijała, ponownie usiłowała zasnąć.
Daremnie.
Po drugiej stronie łóżka, po stronie Edmunda, spał spokoj-
nym snem Henry. Buntowniczo łamiąc jedną z najsurow-
szych reguł Edmunda, Yirginia położyła syna spać obok sie-
bie. Od czasu do czasu, jakby dla upewnienia się, wyciągała
rękę, żeby go dotknąć, poczuć jego delikatny oddech, ciepło
ciała przez flanelę prążkowanej piżamki. W tym ogromnym
łożu wydawał się mały jak niemowlę, jakby życie ledwie
się w nim tliło.
Jadłaby ich na śniadanie i wypluwała przeżutych. Praw-
dziwa mata kurewka.
Nie mogła wyrzucić z pamięci tej przeraźliwej sceny. Sło-
wa Lottie płynęły i płynęły, raz za razem jak jakaś zaryso-
wana stara płyta, zużyta przez ciągłe odtwarzanie. Piekielne
Ko bCZ UStanku' bez żadneg zakończenia.
ocnali się. Edmund żonaty i ojciec małego dzieciaczka.
ginii Und 1 Pandora- Jeśli tak ty*0- to w każdym razie Yir-
W s ni . n'e Przyszłoby do głowy takie podejrzenie.
te ^ nauvności nie szukała dowodów, nie odczytała ukry-
naczenia obojętnych słów Edmunda, jego zachowania
279

jakby nigdy nic. "Pandora jest w domu", powiedział jej r
biąc sobie drinka i idąc do lodówki szukać lodu. "Zostaliśmy
zaproszeni do Croy na lunch". A Yirginia powiedziała, fn
miło", i poszła smażyć Henry'emu befsztyki na kolację. Pgn_
dora była po prostu błądzącą po świecie młodszą siostrą Ąr_
chie'ego, która wróciła z Majorki. A kiedy doszło do wiel-
kiego powitania, nie zwróciła szczególnej uwagi na braterski
pocałunek, jaki Edmund złożył na policzku Pandory, na ich
śmiech i łatwo zrozumiały ładunek uczuciowy jego powita-
nia. A później tego dnia Yirginię bardziej zajmowała sra
w krykieta niż pytanie, o czym to rozmawiali Edmund
i Pandora, obserwując grę z wiszącej ławki.
A jakież to ma znaczenie, o czym rozmawiali? Bądź roz-
sądna. I cóż z tego, że przydarzył im się dziki i namiętny
romans z finałem w łóżku Pandory? W wieku osiemnastu
lat Pandora musiała być rewelacyjna, Edmund zaś był na
pewno u szczytu swej męskości. Dziś są inne czasy, cudzo-
łóstwo zwie się teraz seksem pozamałźeńskim. Poza tym by-
ło to dawno temu. Ponad dwadzieścia lat. Edmund nie zdra-
dził Yirginii, lecz swą pierwszą żonę, Caroline. A Caroline
już nie żyje. Tak więc bez znaczenia. Nie ma się czym
przejmować. Nie ma czym...
Oni wszyscy wiedzieli. Mieli coś na sumieniu. Nie chciala
mnie tam. Za dużo wiedzialam.
Kto wiedział? Czy Archie wiedział? Isobel? Vi? I Edie?
Bo jeśli wiedzą, to będą obserwować, bojąc się może. iż
wszystko zacznie się od nowa. Będą obserwować Edmunda
i Pandorę. I Yirginię, a ich oczy będą pełne niewymownego
współczucia. Czy będą się martwić o Yirginię, jak martwili
się o Caroline? Czy umówili się między sobą jak spiskowcy.
że ukryją prawdę przed drugą żoną Edmunda? Bo jeśli tak.
to Yirgyiia była oszukiwana, i to przez najbliższych jej i naj-
bardziej zaufanych ludzi.
To dlaczego pani mąż tak nagle zabral się i poleciał do
Ameryki? Zrobi z pani idiotkę, tak samo jak zrobił z P'elV'
szej żony, tej biednej lady.
To było najgorsze. To budziło największe wątpliwości-
Edmund wyjechał. Czy naprawdę musiał to zrobić tak nagle-
czy też Nowy Jork był po prostu pretekstem do opuszczenia
280

yirginii w celu zyskania czasu na przemyślenie
vch problemów? Jego problemy polegają na tym, że
Wf3h Pandorę, zawsze ją kochał, a teraz ona wróciła, piękna
k a ,C7P a Edmund znowu jest w potrzasku małżeństwa
jak zawsze,
1 Edmund miał pięćdziesiąt lat, był w okresie podatnym na
i kąje j kryzysy średniego wieku. Nie należał do ludzi
okazujących uczucia, i zwykle Yirginia nie miała pojęcia,
o czym on myśli. Jej niepewność urosła do przerażających
rozmiarów. Może tym razem on przetnie więzi i ucieknie,
zostawiając Yirginię wśród ruin jej małżeństwa i życia. Zo-
stawi ją i Henry'ego na rumowisku tego, co ona kiedyś uwa-
żała za absolutnie niezniszczalne.
Nie sposób o tym myśleć. Odwróciła się, kryjąc twarz
w poduszce, odpędzając straszną perspektywę. Nie uzna jej.
Nie pozwoli, by była prawdziwa.
Łonie, kłamiesz.
Tu więc dotarliśmy. Z powrotem do początku.
27
Wtorek, trzynasty
Deszcz był rzęsisty, nieustanny i niepożądany. Zaczął pa-
dać przed świtem; Yirginia zbudziła się na jego odgłos i po-
czuła ogromną rozpacz. Jakby mało było przykrości w tym
a nym dniu, także żywioły zwracają się przeciw niej. Mo-
Przestanie padać. Bogowie jednak nie sprzyjali ludziom
" nadal, strumyki wody spływały monotonnie
cały długi poranek i wczesne
wPół do piątej, jechali do Templehall. Ponie-
dan kufri,"11^3 Z Sbą dwóch chł0PCow i cały ich maj-
^ zostawiła P.udełka- kMerki, piłki do rugby i tornistry
munda. wołernWJh "^ aUt W ^aiata i Jecnała subaru Ed-
roboczym z napędem na cztery koła, używa-
281


ez-
nym przez Edmunda do jazdy terenowej luhr> na wzgó>.
Nie nawykła do kierowania tym wehikułem, . a jego obc *
i jej niepewność wzmagały tylko poczucie daresmności i "
nadziejności, jakie prześladowało ją już prawie e dobę.
Pogoda była fatalna. Resztki jasności zniknę =ły z nieba, ;
chała z włączonymi światłami, a wycieraczki pi~acowały pa}na
parą. Opony syczały na mokrej szosie, inne aut.ra i ciężarowy
wyrzucały fontanny zasłaniającej widok brudncej wody. \tyj_
dzialność była prawie zerowa, co sprawiało przykrość, (,0
w normalnych warunkach droga z Relkirk do Teemplehall by\a
wyjątkowo malownicza wiodła przez żyzne s pola, wzdłuż
szerokiej, majestatycznej rzeki słynącej z łososi., obok rozleg-
łych posiadłości ze statecznymi domami w oddsali.
Gdyby mogli to obserwować, atmosfera z pe^wnością stała-
by się swobodniejsza. Wskazywanie pięknych miejsc, poka-
zywanie jakichś odległych szczytów dałoby "Wirginii temat
do pogawędki. Starała się wcześniej wciągnąćc Hamisha do
żywej rozmowy w nadziei, że oderwie to Henrxy'ego od jego
milczenia i przygnębienia i że on też się włóczy. Hamish
jednakże był w złym nastroju. Świadomość, że swoboda let-
nich wakacji skończyła się, była wystarczającco przykra, ale
jeszcze gorsza była konieczność powrotu do szl koły w towa-
rzystwie nowego. Niemowlaka. Podróż z niemoT'Wlakiem była
poniżej godności Hamisha, który modlił się, byy nie natrafić
na jakiegoś rówieśnika, który byłby świadkiem n jego upoka-
rzającego przyjazdu. Nie zamierzał opiekować 5 się HenryW
Aird, o czym krzykliwym głosem powiadomił sswoją matk?'
gdy ta pomagała mu ściągnąć bagaż ze schodóvw Croy i usi-
łowała przygładzić szczotką jego okropną krótle^ą fryzurę.
W związku z tym postanowił nie wdawać się ę w konwer-
sację i szybko powstrzymał próby Yirginii, odpowiadając s^"
rią niechętnych mruknięć. Zrozumiała i odtąd \wszyscy troje
pogrążyli się w grobowym milczeniu.
Dlatego Yirginia zaczęła żałować, że zabrała tego niezn^"
śnego chłopaka; niech Isobel sama sobie odw-^ozi swojeg0
ponurego synalka. Pod jego nieobecność jednabk Henry
buchnąłby płaczem, szlochałby przez całą podfiróż i
się w Templehall mokry od łez i w stanie nieodj
do wymogów jego nowej, dramatycznej przyszłoości.
282

a wydała się Yitjinii nie do zniesienia. Nienawi-
JeJ" W0lZpOWjedziała sobie Jest nawet gorzej, niż przypusz-
^ t?g Nieludzkie, piekielie, nienaturalne. A będzie jeszcze
CZa a bo nadejdzie chwila, gdy będę musiała pożegnać
eao i odjechać, i zostawić go stojącego tam, samot-
ao' pcTśród obcych. Nieiawidzę Templehall, nienawidzę
dyrektora, a Hamisha Blaii chętnie bym udusiła. Nigdy do-
tąd nie musiałam robić czegoś tak nienawistnego. Nienawi-
dzę deszczu, całego tego systemu kształcenia, Szkocji, Ed-
munda.
_ Jedzie ktoś za nami. Chce nas wyprzedzić odezwał
się Hamish.
_ To niech do cholery poczeka powiedziała Yirginia
i Hamish zamilkł.
W godzinę później jectóa tą samą szosą pustym autem
w przeciwnym kierunku.
Po wszystkim. Henryko nie ma. Czuła się jak sparali-
żowana. Martwa, jak gdy ty koszmar rozłąki z nim pozbawił
ją tożsamości. Teraz nie lędzie myśleć o Henrym, bo jeśli
zacznie, to wybuchnie płtzem, a łzy w połączeniu z pół-
mrokiem i nieustannym deszczem mogą sprawić, że wpadnie
swoim subaru do rowu alb najedzie jakąś dziesięciotonową
ciężarówkę. Wyobrażała sobie zgrzyt blachy, jej ciało jak
złamana lalka frunie na pobocze, migają światła, wyją ka-
retki i radiowozy.
Nie będzie myśleć o Hnrym. Ta część jej życia zakoń-
zona^Ale co się dzieje 2jej życiem? Co ona tu robi? Kim
Ni h 1 wraca do dtau' który stoi mroczny i Pusty?
croYAl H r^0 d d%u" Nie chciała wracać do Strath'
ne/o i Jechać? BO jakiegoś miejsca doskonale pięk-
- ' mihon mi1 d ArcHe'ego i Isobel, Edmunda, Lottie
Do słoiica5 spokoju i braku obowiązków,
na- a ona b H rym 'u^e będą jej mówić, że jest cudow-
ruszką ? znowu ^ofa, miast czuć się stuletnią sta-
ną Kennedy' "JedziE na lotnisko, wsiądzie w samolot
dzie padać NaT 1^? ,liksówk4 do Leesport. Tam nie bę-
jesienna pogoda, niebo
283

jest błękitne, liście są złote, a przez Cieśninę napływa ożv
czy wiatr znad Atlantyku. Niezmienne Leesport. Szerok'
Wice, skrzyżowania, sklep żelazny i drugstore, przed nim
dzieci jeżdżą na rowerkach. Dalej Ulica Portowa. Płoty, cie
Wste drzewa i spryskiwacze na trawnikach. Ulica schodzi
i)ad wodę, w przystani jachty, las masztów. Drzwi do klubu
^ potem dom babci. Babcia w ogrodzie, udaje, że grabi lis.'
cie, ale w rzeczywistości popatruje na auto, żeby znaleźć
się na chodniku, kiedy ono podjedzie.
O, kochanie, jesteś. Miękki, pomarszczony polj.
^ek, zapach White Linen. Tyle czasu. Jak podróż? Cóż
'b za radość cię zobaczyć!
Wewnątrz inne zapachy. Woń palonego drewna, olejku do
^pałania, cedru, róż. Plecione dywaniki i wyblakłe pokrowce
\ meble. Bawełniane zasłony wydęte wiatrem zza otwar-
Vch okien. Z tarasu nadchodzi dziadek z okularami zsunie-
Vmi na czubek głowy i "New York Timesem" pod pachą...
Gdzie moje serduszko?
v W półmroku przed nią pojawiło się teraz skupisko świateł.
\lkirk. Powrót do rzeczywistości; Yirginia stwierdziła, że
,\si się tu zatrzymać na chwilę. Musi iść do toalety, od-
Vieżyć się. Znajdzie jakiś bar, wypije drinka, znowu po-
Aije się człowiekiem. Potrzebowała ciepła, cukierkowej at-
A)sfery baru i przytłumionych świateł. Nie ma po co spie-
rVć się do domu, bo nie ma do kogo się spieszyć. Swego
Alzaju wolność. Nikogo nie obchodzi, jak późno wróci, ni-
^go nie obchodzi, co będzie robiła.
^ Wjechała na teren starówki. Brukowane ulice były mokre,
j ^szcz lśnił w świetle latarni, chodniki zapełniali kupujący
z Pracownicy w kaloszach i płaszczach nieprzemakalnych,
jv Parasolami i torbami, wszyscy pośpiesznie wracali w do-
We zacisze przy kominku i herbacie,
g Poszła do Hotelu Królewskiego, bo go znała i wiedziała,
w\ie znaleźć damską toaletę. Był to staromodny budynek
}a Centrum, nie miał więc swojego parkingu. Yirginia znalaz-
Sl) miejsce po przeciwległej stronie ulicy i zaparkowała tam
h^aru pod kapiącym drzewem. Gdy zamykała drzwi, przed
w ^elem zatrzymała się taksówka. Wysiadł z niej mężczyzna
brochowcu i tweedowym kapeluszu. Zapłacił kierowcy
28^

i z
nika
w dłoni wszedł po schodach, które wiodły z chod-
^obrotowych drzwi. Znikł. Yirginia przepuściła auta,
"""* u przebiegła jezdnie i weszła za nim do środka.
2 Pr)arnska toaleta była w przeciwległej części foyer, a męż-
czyzna zatrzymał się przy recepcji. Zdjął kapelusz i strząsał
f niego krople deszczu.
_ Recepcjonistka była pochmurną dziewczyną
o pełnych różowych ustach i kędzierzawych włosach koloru
słomy.
_ Dobry wieczór. Mam tu zarezerwowany pokój. Dzwo-
niłem z Londynu jakiś tydzień temu.
Amerykanin. Głos ochrypły, ale ton nieco podwyższony.
Coś w tym głosie przyciągnęło uwagę Yirginii, jak gdyby
jakaś dłoń szarpnęła ją za rękaw. W pół drogi do foyer przy-
stanęła, by spojrzeć na mężczyznę. Ujrzała od tyłu wysoką,
barczystą postać, ciemne włosy przyprószone siwizną.
Przepraszam, jakie nazwisko pan wymienił?
Nie wymieniłem, ale nazywam się Conrad Tucker.
A, tak. Zechce pan tu podpisać...
Conrad powiedziała Yirginia.
Zaskoczony, odwrócił się do niej. Patrzyli na siebie
z dzielącej ich odległości. Conrad Tucker. Starszy, siwiejący.
Ale Conrad. Te same ciężkie okulary w rogowych opraw-
kach, ta sama trwała opalenizna. Przez moment jego twarz
pozostawała bez wyrazu, potem powoli zaczął się na niej
zjawiać pełen niedowierzania uśmiech.
Yirginia.
Nie do wiary...
No nie. Coś takiego.
Rozpoznałam twój głos.
~ Co ty tu robisz?
Ponura dziewczyna nie była zbyt zadowolona.
\!rZepraSZarn' sir' czy zechce pan podpisać?
Mieszkam tu niedaleko.
Nie wiedziałem
- A ty?
r-jak
Zatrzymałem się...
nura.
płacił? odezwała się znowu po-
Kartą kredytową czy czekiem?

285


Wiesz co powiedział Conrad do Yirginii to be
nadziejne. Daj mi pięć minut i spotkajmy się w barze
napijemy się czegoś. Możesz? Masz chwilę czasu?
Tak, mam czas.
Ja zajmę pokój, umyję się i zejdę do ciebie. Może bvr
tak? y
Za pięć minut.
Nie później.
Toaleta, luksusowo urządzona, była na szczęście pusta
Yirginia otrzepała z wody swój stary Barbour, weszła do
ubikacji, a teraz stała przed lustrem oglądając swe odbicie,
niesłychanie zbita z tropu tym zdumiewającym, nieoczeki-
wanym spotkaniem z Conradem. Conrad Tucker, którego nie
widziała i od którego nie miała żadnych wieści przez dwa-
naście lat. Tu, w Relkirk. Przyjechał z Londynu, ale po co,
tego nie potrafiła sobie wyobrazić. Wiedziała tylko, że nigdy
jeszcze tak jej nie ucieszyło spotkanie znajomej twarzy, bo
nareszcie miała z kim porozmawiać.
Nie była ubrana na towarzyskie okazje, wyglądała pro-
wokacyjnie w dżinsach, starym kaszmirowym swetrze
i z chustką wokół szyi. Reszta też nie lepsza. Włosy
w strączkach od deszczu, twarz bez makijażu. Widziała
zmarszczki na czole i w kącikach ust i ciemne sińce pod
oczami, skutek bezsennej nocy. Sięgnęła po torebkę, wyjęła
grzebień, poprawiła włosy, zaczesała je do tyłu i oplotła
frotką.
Conrad Tucker.
Dwanaście lat. Miała wtedy dwadzieścia jeden. To było
tak dawno i tyle się od tego czasu zdarzyło, że z pewnym
trudem przypominała sobie szczegóły tego wyjątkowego lata.
Poznali się w klubie w Leesport. Conrad był prawnikiem,
prowadził interes w Nowym Jorku ze swym wujem. Miał
mieszkanie gdzieś przy Wschodnich Pięćdziesiątych, ale do
jego ojca należał stary dom w Southampton i Conrad przy
jechał stamtąd do Leesport grać w jakichś zawodach teni-
sowych.
To pamięta. Jak grał? To już przepadło w odmętach cza-
su. Yirginia pamiętała tylko, że oglądała mecz i kibicowała
286

dowi a potem on ją dostrzegł i zaprosił na drinka,
Conu!.ło dokładnie to, o co jej chodziło.
tn KVło dokładnie to
' n mnie szukała w torebce szminki, ale znalazła perfu-
my i skorzystała z nich.
Xo było przyjemne lato. Conrad zjawiał się w Leesport
rawie co weekend, a na plaży Fire Island o północy od-
bywały się pikniki z pieczeniem wołu. Grali dużo w tenisa,
żelowali starą łodzią dziadka po błękitnych wodach Zatoki.
Pamiętała sobotnie wieczory w klubie, taniec z Conradem
na rozległym tarasie z niebem pełnym gwiazd nad głową,
gdy zespół grał "Twarze miłości".
Kiedyś, w środku tygodnia, ona i babcia pojechały do
miasta, zamieszkały w Golony Club, zrobiły zakupy i poszły
na show. Conrad zadzwonił, zabrał ją na kolację do Les Ple-
iades, a potem poszli do Cafe Carlyle i do późna w noc
słuchali Bobby Shorta.
Dwanaście lat. Całe lata świetlne temu. Wzięła torebkę
i płaszcz, wyszła z toalety i schodami skierowała się w górę
do baru. Conrad jeszcze się nie pojawił. Zamówiła sobie
whisky and soda, kupiła papierosy i zaniosła drinka na pusty
stolik w rogu sali.
Wypiła jednym haustem połowę drinka, poczuła od razu
ciepło, błogość i trochę więcej sił. Dzień jeszcze się nie
skończył, ale przynajmniej daje jej chwilę wytchnienia i nie
jest już sama.
Conrad powiedziała ty zaczynaj.
Czemu ja?
Bo zanim powiem choć słowo, muszę wiedzieć, co ty
b - ,sz-,Co cie Przyniosło do Szkocji, do Relkirk? Musi
wyc Jakieś togiczne wyjaśnienie, ale nie potrafię go sobie
~ W zasadzie uśmiechnął się to nic nie robię.
długie wakacje. Niezupełnie urlop, raczej dłuższą prze-
rwę.

Jesteś
prawnikiem w Nowym Jorku?

287
Pucujesz u wuja?
le- Jestem teraz na wierzchołku.

No, proszę. I co?
No więc... wyjechałem około sześć tygodni temu p
dróżuję po Anglii, mieszkam u różnych znajomych. Som
set, Berkshire, Londyn. Potem pojechałem na północ i Da
dni byłem w Kelso u pewnej dalekiej kuzynki mojej matk'
Wspaniałe miejsce. Ile ryb! Wyjechałem dziś po południu
Przyjechałem tu pociągiem.
Na długo zostajesz w Relkirk?
Tylko dziś. Jutro rano wynajmuję auto i jadę na pói-
noc. Biorę udział w jakimś przyjęciu.
A gdzie ono jest?
W miejscu zwanym Corriehill. Ale będę mieszkat
w innym domu, w Croy. U...
Wiem przerwała Yirginia. U Archie'ego i Isobel
Balmerino.
Skąd wiesz?
Bo to nasi najlepsi przyjaciele. Mieszkamy w tej samej
wiosce, Strathcroy. I... ty znasz Kąty Steynton, prawda?
Poznałem ją w Londynie.
To ty jesteś ten Smutny Amerykanin. Yirginia po-
wiedziała to bez zastanowienia, zanim zdążyła ugryźć się
w język.
Słucham?
Conrad, przepraszam cię. Nie powinnam była tego mó-
wić. Po prostu nikt nie pamiętał twojego nazwiska. Dlatego
właśnie nie wiedziałam, że to ty przyjeżdżasz.
Nie miałem z tobą kontaktu.
Byliśmy w niedzielę na lunchu u Balmerino. Isobel
wspomniała mi wtedy o tobie.
Wiedziałem potrząsnął głową Conrad że wyszłaś
za Szkota, ale nic więcej. Nie przyszłoby mi do głowy, ze
spotkamy się w ten sposób.
No więc jestem żoną pana Edmunda Aird. Prz)'"aJ'
mniej uważam, że jestem. Zawahała się. Conrad, nie chcia-
łam tego powiedzieć. To znaczy, "Smutny Amerykanin'. '
prostu Isobel nic chyba o tobie nie wiedziała. Tylko tyle. ze
Kąty poznała cię w Londynie. I że twoja żona zmarła.
Conrad trzymał szklankę z whisky. Obracał ją w dłoń'
patrząc, jak wiruje bursztynowy płyn. Po chwili powiedzia
288

Tak. To prawda
Bardzo mi przykro
ał na nią. Powiedział:

H Czy mogę spytać, co się stało?
__ Miała leukemię. Długo była chora. Dlatego wyjecha-
łem. Po pogrzebie.
Jak miała na imię /
Mary.
Jak długo byliście małżeństwem?
Siedem lat.
Masz dzieci?
Córkę. Emily. Ma sześć lat. Jeste teraz z moją mamą
w Southampton.
Czy wyjazd... czy to przyniosło ci ulgę?
Zobaczę po powrocie.
Kiedy wracasz?
W ciągu przyszłego tygodnia. Wysączył resztkę
drinka i wstał. Przyniosę jeszcze po jednym.
Patrzyła nań, gdy stał przy barze, zamawiając i płacąc dru-
gą kolejkę, i usiłowała dociec, czemu jest on tak ewidentnie
amerykański, mimo że nie żuje gumy ani nie obnosi się
z krótką fryzurą. Może to sprawa jego sylwetki, barczystych
pleców, wąskich bioder, długich nóg. A może stroju. Lśniące
lakierki, spodnie, koszula od Brooks Brothers, niebieski szet-
land, dyskretnie opatrzony symbolem Ralpha Laurena.
sób.
Miły
na, że'
10 Wrzes
Słyszała, jak poprosił barmana o orzeszki. Zrobił to cicho
' uPrzeJmie, a barman wyjął paczuszkę i wysypał zawartość
na mały spodek; Yirginia przypomniała sobie, że Conrad
bv kt Pdnosił Słos i zawsze życzliwie odnosił się do oso-
benz m" W CZymŚ usługiwała- Do pracowników stacji
Na stT^iu' barmanów> kelnerów, taksówkarzy, portierów.
brudna7}, Zynie' który wynosił śmieci J wykonywał całą
wrażenie b ę "* przystani w Leesport- Conrad robił duże
brzmiak> n Zada}.sobie trud poznania jego imienia, które
^ńK ement, i zawsze zwracał się do niego w ten spo-
Pomyślała o jego zmarłej żonie; była pew-
musiało być szczęśliwe, i czuła złość na
289

los. Dlaczego tragedia dotyka swym żądłem par, które n
mniej na to zasługują, a innym nic się nie dzieje? Sied J
lat. To niezbyt długo. No ale przynajmniej ma córeczkę p
myślała o Henrym i poczuła zadowolenie, że Conrad m
dziecko.
Wracał do stolika. Przywołała uśmiech na swoją twarz
Whisky miała bardzo ciemną barwę.
Chciałam wypić tylko jednego powiedziała. pro.
wadzę auto.
Dokąd?
Jakieś dwadzieścia mil.
Chcesz zadzwonić do męża?
Nie ma go w domu. Jest w Nowym Jorku. Pracuje
u Sanforda Cubbena. Nie wiem, czy obiło ci się o uszy.
Chyba słyszałem. A twoja rodzina?
Jeśli przez rodzinę rozumiesz dzieci, to w domu nie
ma też rodziny. Mam jedno dziecko, chłopczyka, i właśnie
dziś po południu zostawiłam go w szkole na pierwszy se-
mestr. Tak spędziłam ten okropny dzień. Najokropniejszy
dzień w moim życiu. Dlatego tu przyszłam. Pójść do toalety
i zebrać odwagę przed dalszą jazdą. Nawet dla niej samej
brzmiało to dramatycznie.
Ile lat ma twój chłopiec?
Osiem.
O, Boże! W jego głosie zabrzmiało współczucie,
co było dla Yirginii pocieszające. Nareszcie bratnia dusza,
ktoś, kto myśli tak jak ona.
To jeszcze małe dziecko. Nie chciałam, żeby wyjeż-
dżał, i walczyłam o to ze wszystkich sił. Ale jego ojciec
się zawziął. Że tradycja. Dobra, stara, sztywna brytyjska tra-
jiycja. On uważa, że to dobrze, i nawet chciał sam odwieźć
Henry'ego. Musiał jednak polecieć nagle do Nowego Jorku.
Wypadło wiec na mnie. Nie wiem, kto z nas bardziej roz-
paczał, Henry czy ja. Nie wiem, komu z nas bardziej współ-
czuć.
A jak Henry to zniósł? To znaczy rozstanie. Pożegna-
nie.
Conrad, nie wiem. Uczciwie mówię, że nie wiem- To
była najszybsza akcja, jaką można sobie wyobrazić. Ułarnk1
290

, Anj chwili na łzy. Ledwie zatrzymałam auto, a już
sekuandło dw6ch krzepkich facetów, otwarli bagażnik i wyjęli
W^k baeaż na wózek. A potem gospodyni... dość młoda i ła-
H wzięła Henry'ego pod ramię i wprowadziła do środka.
Chyba się nawet nie obejrzał. Stoję tam z otwartymi ustami,
przygotowana na scenę, aż tu zjawia się nagle dyrektor, po-
trząsa moją dłonią i mówi: "Do widzenia, pani Aird". No
to wsiadłam z powrotem do auta i pojechałam. Wiesz, czu-
łam się jak martwy kurczak na taśmie fabrycznej. Czy po-
winnam była się bronić?
Nie, nie sądzę. Myślę, że dobrze zrobiłaś.
Trudno byłoby lepiej. Westchnęła, dopiła whisky,
odstawiła szklankę. Przynajmniej żadne z nas nie miało
okazji do kompromitacji.
Sądzę, że o to właśnie chodziło. Uśmiechnął się.
Tobie jednak nadal potrzeba, jakiejś pociechy. Może zje-
my razem kolację?
...nigdy nie sądziłam, że b ędę mieszkać w Szkocji. Za-
wsze było to dla mnie miejsce, do którego przyjeżdża się
pod koniec lata na te osobliwe: bale myśliwskie, ale nigdy
kraj na resztę życia...
Hotel Królewski nie chlubił się zbyt dobrą kuchnią, ale
y tu ciepło i miło, a mrok ii strugi deszczu na zewnątrz
me zachęcały do wędrówki po -wietrznych ulicach w poszu-
iwanui jakiegoś bardziej wyrafinowanego miejsca. Zjedli
żonę ,rosoł * zajmowały ich teraz steki, cebula, sma-
wybr 2ieKmm, ' * mieszana suroówka. Na deser można było
Kelner^ Smietane. z owocarmi lub różne odmiany lodów.
Ka zapewniła ich, że bitaa śmietana jest "bajdzo dób-
Cortrac1
P'ła je z dużeUUW" Win' C mŻe był błSdem' bo Virg"a
den sposób ^ehszka, mówi iła więcej niż zwykle i w ża-
rad bowiem ^e,mżła Przestać.. Nawet gdyby chciała. Con-
"iał oznak zn Hz^cz^wym słuichaczem i ciągle nie przeja-
zenia. Przeciw;-nie, wydawał się zafascyno-
Aleksie w ^mundzie ' Jeż pierwszej żonie,
^pomniała o IHenrym, Balnaid, o ich tam-
297

tejszym życiu, nieopisanie wprost prowincjonalnym, a jedn t
w biegu spraw.
Co tam się dzieje?
Nic, zupełnie. To po prostu mała mieścina przy drodze
do innych miejsc. A jednak wszystko. Wiesz, jakie są małe
społeczności. Mamy pub i szkołę, sklepy, dwa kościoły
i uroczego pedała, który sprzedaje starocie. Ma się wrażenie
że ciągle coś się dzieje. Aukcja, otwarcie ogrodu, zawody
szkolne. Brzmiało to nadzwyczaj nudno.
Brzmi to nadzwyczaj nudno powiedziała.
Wcale nie. Kto tam mieszka?
Ludzie z wioski, Balmerino, ksiądz z żoną, proboszcz
z żoną i Airdowie. Archie Balmerino to laird, co oznacza,
że posiada wieś i tysiące akrów ziemi. Croy jest ogromne,
ale wcale nie arystokratyczne, a Isobel także nie. Isobel pra-
cuje ciężej niż każda kobieta, jaką znam, co w Szkocji ozna-
cza już dużo, bo kobiety są tu nieustannie zajęte. Jeśli nie
prowadzą wielkich domów, wychowują dzieci lub pracują
w ogrodzie, to organizują wielkie imprezy na cele dobro-
czynne lub zajmują się jakimś domowym interesem. Prowa-
dzą na przykład sklepy farmerskie, w których sprzedają swo-
je produkty, lub suszą kwiaty, hodują pszczoły, odnawiają
stare meble albo robią przepiękne zasłony.
Czy nigdy nie mają czasu na rozrywki?
Rozrywki owszem, ale nie takie, jak na Long Island
czy choćby w Dewonie. W sierpniu i we wrześniu wszystko
zaczyna wrzeć, prawie co wieczór jest przyjęcie, poza tym
bale myśliwskie, polowania i tak dalej. Przyjechałeś we wła-
ściwej porze, choć nie spodziewałeś się chyba tak ponurych
wieczorów jak ten. Potem zaś przychodzi zima i wszyscy
'się hibernują.
Jak spotykasz się z przyjaciółkami?
Bo ja wiem. Starała się sobie to uświadomić. - Tu
jest inaczej niż gdzie indziej. Żyjemy o wiele mil od siebie
i nie ma życia klubowego. To znaczy nie ma lokalnych klu-
bów jak w Stanach. Puby też nie są takie jak na Południu.
Kobiety nie chodzą do pubów. Są oczywiście kluby golto^e-
ale zwykle nastawione na mężczyzn, kobiety są wręcz nie-
pożądane. Można jechać do Relkirk i tam spotkać się ze
292

. a ale większość życia towarzyskiego toczy się w pry-
zna]omą. domach Lunche dla dziewcząt, kolacje dla par.
vvatny<* ___."",, ; ;aV mńu/Uam ip.H7ip.mv rrtprHyipśri
wszyscy i, jak mówiłam, jedziemy czterdzieści
Str01aUx) "więcej/Z tego między innymi powodu zimą życie
,,.._, - " . - . ....
mil
lub bardziej zamiera. Ludzie wtedy uciekają. Jadą na
Jamajkę, jeśli ich stać, lub do Val-d'Isere na narty.
___ A ty co robisz?
Mnie zima nie przeszkadza. Nie znoszę wilgotnego la-
ta ale zimy są piękne. Jeżdżę na nartach w górnej części
doliny. Jest tam teren narciarski, jakieś dziesięć mil od Strath-
croy, parę wyciągów i dobrych zjazdów. Jedyny problem,
że kiedy spadnie dużo śniegu, to nie można podjechać drogą
w górę. To właściwie udaremnia wyprawę.
Jeździłaś dawniej konno.
Polowałam. To był dla mnie cały sens konnej jazdy.
Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Balnaid, Edmund
powiedział, że mogę tam trzymać parę koni, ale poza sezo-
nem polowań nie miało to sensu.
Czym więc wypełniasz czas?
Dotychczas powiedziała wypełniałam go Hen-
rym. Patrzyła przez stół na Conrada z chmurą rozpaczy
w oczach, bo tym jednym pytaniem dotknął całości jej prze-
czuć. Henry wyjechał, oderwany od niej wbrew jej woli. Od-
bierasz mu samodzielność, powiedział jej Edmund, a ona po-
czuła się szalenie dotknięta i zirytowana, ale odbieranie mu
samodzielności i matczyna opieka była jej codziennym za-
jeciem i największą radością.
Pozbawionej Henry'ego pozostawał tylko Edmund.
p, J ~*j ^c?^ jr'\_/,njoiawai \.yIR.U u/umuuu.
Jork ZaŚ był W Nowym Jorku. a Jeśli nie w Nowym
mei rad łWC Frankfurde< w Tokio lub w Hongkongu. Daw-
a sobie z ^mi rozstaniami na długo po części z te-
że.na pociechę i do towarzystwa był zawsze
stało(ć Tm^01 zaś także dlatego, że w pełni ufała w siłę,
Teraz jedt Edmunda' gdziekolwiek mógłby być.
"a iawie"2 '" WątPliwści i straszne wizje koszmarów
tair's. ta wariarT011^ nCy Padty J3 ponownie. Lottie Cars-
Wledziała V'ir '" ale może nie taka znow wariatka... opo-
czata Edmundn-UDZeCZy' -jakich ona nigdy by nie P^yP1152-
1 Pandora Blair. Dlaczego on tak nagle za-
293

brat się. i poleciał do Ameryki? Zrobi z pani idiotkę
samo jak zrobił z pierwszej żony, tej biednej lady.
Nagle stało się to ponad jej siły.
Ze zgrozą stwierdziła, że usta jej drżą, a oczy ma pe}n
łez. Conrad obserwował ją zza stołu, a jej na chwilę przyszła
do głowy szalona myśl, by mu się zwierzyć, wyrzucić z sie-
bie cały lęk swej przygnębiającej niepewności. Potem jednak
łzy napłynęły jej do oczu i jego twarz rozmyła się w mokra
mgłę, a Yirginia pomyślała: cholera, zalałam się. Na szczęś-
cie zaraz jej przeszło, niebezpieczna pokusa znikła. Nie mo-
że o tym powiedzieć nikomu, bo jeśli powie, to wypowie-
dziane głośno słowa mogą obrócić się w prawdę. Sprawić,
że się to urzeczywistni.
Przepraszam. Głupia jestem. Pociągnęła mocno no-
sem, sięgnęła po chusteczkę, ale nie mogła jej znaleźć. Con-
rad podał jej swoją, białą, czystą i świeżo wyprasowaną, ona
zaś skinęła głową w podziękowaniu i wytarła nos. Jestem
zmęczona i przygnębiona powiedziała. Usiłowała obrócić
to w żart. Trochę się też zalałam.
Nie możesz sama pojechać do domu powiedział.
Muszę.
Przenocuj tu i wróć rano. Weźmiemy pokój dla ciebie.
Nie mogę.
Czemu?
Łzy napłynęły ponownie.
Muszę wracać do psów.
Nie śmiał się z niej. Powiedział:
Zostań jeszcze przez chwilę. Zamów kawę. Ja muszę
zadzwonić.
Odłożył serwetę, odsunął krzesło i wyszedł. Yirginia wy-
' tarła twarz, ponownie wyczyściła nos, rozejrzała się po sań
z obawą, czy ktoś nie zauważył jej nagłej ochoty do płaczu.
Inni goście byli jednak zajęci swoim posiłkiem, żując fleg-
matycznie smażoną rybę lub zanurzając łyżki w "bajdzo do-
bjej" bitej śmietanie. Łzy na szczęście odpłynęły. Podeszła
kelnerka zabrać talerze.
Smakował pani stek?
Tak, znakomity.
Życzy pani sobie deser?
294

Raczej nie, dziękuję. Zamówimy natomiast kawę.
"~~ iosła kawę i Yirginia piła już czarną, niezdrową
. PrZy,makującą jak z plastikowej butelki, kiedy wrócił Con-
C'd Przysunął sobie krzesło i usiadł. Spojrzała nań pytająco,
a on powiedział:
__ Wszystko załatwione.
__ Co załatwione?
Zrezygnowałem z pokoju i wynajmu auta na jutro. Od-
wiozę cię do Strathcroy. Zawiozę do domu.
Pojedziesz do Croy?
Nie. Oczekują mnie dopiero jutro rano. Mogę pójść
do tego pubu, o którym mówiłaś.
_ Nie, nie możesz, bo nie będą mieli pokoju. Wszystko
zajęte przez gości, którzy przyjechali polować na głuszce
na wrzosowiskach Archie'ego. Po raz ostatni pociągnęła
nosem, dopiła kawę. Możesz się zatrzymać w Balnaid.
Zostać na noc. Łóżka w pokoju gościnnym są przygotowane.
Spojrzała na niego i w odpowiedzi na wyraz jego twarzy
powiedziała: Nie ma problemu ale nawet mówiąc to
wiedziała, że jest.
Conrad prowadził w ciemności. Przestało padać, jak gdy-
by w niebie brakło wody, ale wiatr był nadal południowo-
zachodni, nadal było wilgotno, a na niebie kłębiły się chmu-
ry. Szosa pięła się w górę, wiła i spadała w dół, we wgłębie-
niach gruntu stała woda z przepełnionych rowów. Owinięta
w swój Barbour Yirginia wspomniała poprzednią podróż tą
rogą, wieczór, kiedy to Edmund odebrał ją z lotniska i jedli
dem ' * Edynburżu- Niebo było wtedy artystycznym cu-
śwlartłaU7' szarości- Teraz mrok by* pnury i groźny.
kół Str th . gsPdarstw rozsianych po zboczach wo-
odleptp ; y nie dawaty wiele pociechy i wydawały się
vfrlinmeSiągalne >k gwiazdy.
^r|inia ziewnęła.
N,eeŚniPią? ~~ dezwał sie Conrad-
1 Poczuła niT tylk nadmiar wina- Otwarła okno
Pn> subaru ^^ chłodny' wilgotny, mszysty powiew.
bieg) Pr2ecia"łSy,CZały na mkrej nawierzchni, z mroku do-
Cląg}y krzyk kulika.
295

To odgłos powrotu do domu powiedziała.
Pewnie mieszkasz gdzieś na odludziu.
Już prawie dojechaliśmy.
Ulica wioski była pusta. Nawet pan Ishak zamkną} j
sklep, a światło sączyło się jedynie spoza zaciągniętych n
słoń. W taki wieczór ludzie siedzą w domach, oglądają te
lewizję, parzą herbatę.
Skręćmy w lewo, przez ten most.
Przebyli rzekę, skręcili w drogę pod drzewami, dotarli do
otwartej bramy i dojazdu, który prowadził pod dom. Zgodnie
z przewidywaniem wszystko spowijała ciemność.
Conrad, nie podjeżdżaj od frontu. Zatrzymaj tu, z tyłu.
Kiedy jestem sama, nie wchodzę przez główne wejście.
Mam klucz do tylnego.
Zatrzymał, wyłączył silnik. Przy zapalonych jeszcze reflek-
torach wysiadła i poszła otworzyć tylne drzwi, sięgnęła do
wnętrza i zapaliła światło. Psy usłyszały samochód, czekały,
a teraz okazywały radosne podniecenie jej powrotem, kłębiąc
się u jej stóp i wydając krótkie powitalne odgłosy z głębi
gardeł.
No, no, dobre pieski. Przykucnęła, żeby je pogłas-
kać. Przepraszam, że tak długo mnie nie było. Pewnie
sobie myślałyście, że już nie wrócę. No, biegnijcie zrobić
siusiu, a ja dam wam przed snem pyszne herbatniki.
Popędziły radośnie w mrok, oszczekały obcą postać wy-
łaniającą się z subaru, podeszły ją obwąchać, człowiek po-
klepał je i przemówił do nich, a one uspokojone pobiegły
między drzewa.
Yirginia szła zapalając dalsze światła. Duża kuchnia drze-
mała, piec był ciepły, lodówka mruczała cicho do siebie-
Nadszedł Conrad ze swoją walizką.
Czy mam wstawić auto?
Nie trzeba. Może zostać na noc na dziedzińcu. WyjmU
tylko kluczyki...
Już wyjąłem... Położył je na stole.
W tym jasnym świetle przyglądali się sobie nawza-
jem i Yirginia poczuła się nagle owładnięta śmieszny^11
zawstydzeniem. Żeby je pokonać, stała się czynna i gospo-
darna.
296

To co napijesz się czegoś? Do poduszki Edmund ma
\t słodowej whisky na takie okazje.
_ Czuję się dobrze.
_ Ale napijesz się?
_- Tak, chętnie.
_ Przyniosę. Zaraz wracam.
Kiedy wróciła niosąc butelkę, był już bez płaszcza i ka-
pelusza, a psy przybiegłszy z wieczornej wycieczki leżały
p,zy piecu zwinięte na swych woreczkach fasoli. Conrad
przykucnąwszy zaprzyjaźniał się z nimi, przemawiał łagod-
i delikatnie gładził ich wysoko sklepione, rasowe łby.
nie
Gdy weszła Yirginia, wstał.
Zamknąłem drzwi wejściowe na klucz.
_ O, dobrze. Dziękuję. Właściwie to często zapominamy
o tym. W Strathcroy chyba nie istnieje problem złodziei czy
bandytów. Postawiła butelkę na stole, przyniosła szklan-
kę. Najlepiej sam sobie nalej.
Nie dołączysz się?
Nie, Conrad potrząsnęła głową z wyrazem żalu.
Na dziś mam dosyć.
Nalał do szklanki alkoholu i dopełnił ją zimną wodą
z kranu. Yirginia karmiła psy herbatnikami. Psy brały je
grzecznie, nie rzucając się na nie, i żuły z uznaniem...
Piękne spaniele.
~ To psy myśliwskie Edmunda, bardzo dobrze ułożone.
Muszą być takie, skoro Edmund się nimi opiekuje. Her-
oatniki zostały zjedzone. Jeśli zechcesz wziąć drinka
niS_na górę powiedziała to pokażę ci twoją sypial-
walizk ia Jego Płaszcz i kapelusz, Conrad zabrał swoją
Jrodz ^ ' Wysz^ z kuchni, Yirginia prowadziła, gasząc po
w gór2 SWlatła' Krytarzem, przez duży hali i schodami
Co za uroczy dom.

się to podoba.
frontową część domu. Otwarła drzwi,
kandelabru"pT- wszystko zajaśniało zimnym blaskiem
kJ był rozległy, posiadał łóżko z wysokimi
^paliła
nuty a na K "a dle stary zeżar dziadka odmierzał mi-
n> Pokój wycS Wykłac!zinie nie słychać było kroków. Wol-
światł0

297


mosiężnymi zagłówkami i mahoniowy zestaw Wiktoria -
kich mebli, które Vi zostawiła Yirginii. Gdy się wchód $
ło znienacka, pokój ukazywał bezosobową twarz, n02k
wiony kwiatów i książek. Powietrze było przy tym gesf
i duszne.
Obawiam się, że nie wygląda to zachęcająco. _ R2u
ciła jego kapelusz i płaszcz na krzesło i poszła otworzyć
wysokie podnoszone okno. Wieczorny wiatr wdarł się do
środka, poruszył zasłonami. Conrad podszedł do niej i oboje
wychylili się patrząc w aksamitny mrok. Światło zza okna
rzucało szachownicę cienia na żwir pod frontowym wejś-
ciem, ale wokół panowała ciemność.
Odetchnął głęboko. Powiedział:
Wszędzie taki czysty, miły zapach. Jak świeża woda
wiosną.
Musisz mi uwierzyć na słowo, ale oglądamy cudowny
widok. Zobaczysz rano. Za ogrodem są pola i wzgórza.
Od drzew obok kościoła zahukała sowa. Yirginia zadrżała
i odsunęła się od okna.
Chłodno powiedziała. Czy mam zamknąć?
Nie. Zostaw otwarte. Jest zbyt pięknie, żeby zamykać.
Zaciągnęła ciężkie zasłony w taki sposób, by nie zosta-
wiały prześwitu.
Łazienka jest za tymi drzwiami. Poszedł sprawdzić.
Powinny tam być ręczniki, zawsze jest ciepła woda, jeśli
chciałbyś wziąć kąpiel. Zapaliła lampki na toaletce i przy
łóżku, a potem wyłączyła zimny blask kandelabru. Wysoki
pokój stał się od razu przytulniejszy, a nawet intymny-
Niestety nie ma prysznica. Wyposażenie jest niezbyt no-
woczesne.
, Wyszedł z łazienki, gdy Yirginia zdejmowała ciężką na"
rzutę, odsłaniając pękate kwadratowe puchowe poduszki
w lnianych powłoczkach w kwiaty. Jest koc elektryczny,
możesz go sobie włączyć. Złożyła narzutę i odłożyła na
bok. No, gotowe.
Nie miała już czym zająć swych rąk, swej uwagi. Stan?'a
twarzą w twarz z Conradem. Przez chwilę oboje milcz6'1-
Jego oczy za ciężkimi rogowymi oprawkami nie były pogo"-
ne. Widziała jego surowe rysy, głębokie zmarszczki po obu
298

ust Nadal trzymał w dłoni szklankę, ale teraz po-
stawić ją na stolik przy łóżku. Patrzyła nań, kiedy
SZea'bii"i przypomniała sobie, jak jego dłoń delikatnie głas-
to,rjeb pSa Edmunda. Miły mężczyzna.
_. No, Conrad, może być tak? Niewinne pytanie, ale
uz gdy je zadawała, słowa zaczęły ważyć.
_ Bo ja wiem powiedział.
Nie ma problemu, powiedziała mu, ale miała świadomość,
ze problem towarzyszył im przez cały wieczór i teraz nie
można już było go nie dostrzegać. Nie było sensu robić uni-
ków. Są dwojgiem dorosłych ludzi, a życie stało się piekłem.
Jestem ci wdzięczna powiedziała. Potrzebowa-
łam pociechy.
Ja potrzebuję ciebie...
Marzyłam o Leesport. O powrocie do babci i dziadka.
Nie mówiłam ci tego.
Tamtego lata, kiedy się w tobie zakochałem...
Wyobrażałam sobie, jak tam jadę. Taksówką z lotnis-
ka. A wszystko było jak dawniej. Drzewa, skwery i woń
Atlantyku przywiewana od strony Zatoki.
Wróciłaś do Anglii...
Potrzebowałam kogoś, kto mówiłby mi, że jestem
wspaniała. Że wszystko robię dobrze. Nie chciałam być sa-
ma.
Cholernie podle się czuję...
To dwie planety, prawda, Conrad? Zderzają się i roz-
chodzą. Na całe lata świetlne.
- --bo cię pragnę.
, o co to, skoro już za późno? Dlaczego wszystko musi
niemożliwe?
Jiie jest niemożliwe.
c "' si? skończyło. Młodość się skończyła. Jest
P,"a od chwili, gdy się ma własne dziecko,
"agnę Clę
Nie f Stfm JUŻ młoda- Inny człowiek.
^sPaemzkobi
Tak,',.._."
powiedziała.
"aJ spokój, r"j
Wr

299


Ogród stał nieporuszony. Bez ruchu trwały kapiące r- .
rododendronów. W pewnej chwili jakaś postać wysunp}a C'e
na wąską ścieżkę wśród krzewów, zostawiając ślady ^
mokrej trawie, wgłębienia po wysokich obcasach. "a

28
A
czternasty
i
Isobel siedziała przy kuchennym stole, piła kawę i robiła
listy. Była niestrudzonym twórcą list i te małe spisy rzeczy
do zrobienia, żywności do kupienia, posiłków do przygoto-
wania, telefonicznych rozmów do odbycia, jak również włas-
nych spraw w rodzaju: rozsadzić róże, albo: okopać gladiole,
wisiały przypięte do deski w kuchni wraz z pocztówkami
od znajomych i dzieci i adresem człowieka, który ma umyć
okna od zewnątrz. W tej chwili pracowała nad trzema lis-
tami. Na dziś, jutro i piątek. Wskutek paru spraw życie stało
się nagle bardzo złożone.
Napisała: "Kolacja dziś wieczorem". W zamrażarce są
udka kurze. Usmaży je lub w jakiś sposób upiecze.
Napisała: "Wyjąć kurze udka. Obrać ziemniaki. Wyłuskać
fasolę".
"Jutro" było bardziej skomplikowane, bo goście uda-
dzą się w trzy różne kierunki. Sama Isobel będzie prz?Z
większość dnia w Corriehill, pomagając Yerenie i jej gru-
pie pań układać kwiaty i dekorować jakoś ten ogromny na-
miot.
/ Napisała: "Sekatory. Sznurek. Drut. Przecinaki do drutu.
Gałęzie buka. Gałęzie jesionu. Ściąć wszystkie dalie".
Trzeba było jednakże pomyśleć też o urodzinowym p'*"
niku Vi nad jeziorem i o polowaniu Archie'ego, bo jutr
przez Creagan Dubh pójdzie nagonka na głuszce, co ozna-
cza, że on dołączy do innych.
Napisała: "Bułki i szynka dla Archie'ego. Piernik. Jabłk3-
Ciepła zupa?"
300

j
hodzi o piknik Vi, to Lucilla, Jeff, Pandora i Smut-
JeŚl' erykanin zechcą zapewne pójść, co oznacza spory
n> H7iał dóbr przez Croy.
M isała: "Kiełbaski do pieczenia u Vi. Zrobić parę bef-
ków Sałatka z pomidorów. Bagietka. Dwie butelki wina.
f7eść puszek piwa".
Dolała sobie kawy, przeszła do piątku. "Jedenaście osób
i kolacji", napisała, potem podkreśliła te słowa i siedziała
"ozważając: głuszce czy bażanty? Bażant "Teodora" jest e-
fektowny, pieczony z selerem i boczkiem i podawany z so-
sem z żółtek i śmietany. Oprócz tego, że efektowny, bażant
Teodora" daje się przygotować wcześniej, co uwalnia od
sporej części pracy w ostatniej chwili, gdy goście popijają
koktajle.
Napisała: "Bażant Teodora". Otwarły się drzwi i wszedł
Archie.
Isobel nawet nie podniosła głowy.
Lubisz bażanta "Teodora", prawda?
Nie na śniadanie.
Nie chodzi mi o śniadanie, tylko o kolację w dniu
przyjęcia.
A czemu nie pieczone głuszce?
Bo trudno je podawać. Te kawałeczki na ostatnią
chwilę, grzanki do obkładania i sos do ucierania.
No to pieczone bażanty?
Ten sam problem.
- Czy bażant "Teodora" to ten, co wygląda jak chory?
i z~ł rChę tak' ai*e m8ę g .wcześniej przygotować
HeZh W góle Przygtować glowyl
Co na śniadanie?
Archie W Piekarniku-
~ Co Pdszedł do Pieca i otworzył drzwiczki.
Płatki i cm? SWlęto! Boczek, kiełbaski, pomidory. A gdzież
Mamy 3ne -Jaja?
nalał
baski i pornidoSC1' Zawsze daJemY gościom boczek, kieł-
bok; naini "_?ry' Przyniósł sobie talerz do stołu i usiadł
kawy, sięgnął po grzankę i masło.
301

Wydawało mi się powiedział że w piątek /
czór przychodzi do pomocy Agnes Cooper. le~
Przychodzi.
Czemu nie może upiec bażantów?
Bo nie jest kucharką. Jest pomy waczką.
Możesz jej zaproponować gotowanie.
Dobrze. Zaproponuje. Będziemy mieć na kolację raje.
lonego, bo tylko to potrafi ta biedaczka.
Napisała: "Wyczyścić srebrne świeczniki. Kupić osiem ró-
żowych świec".
Po prostu chciałbym, żeby bażant "Teodora" nie wy-
glądał na chorego.
Jeśli powiesz przy gościach, że wygląda jak chory, to
natychmiast poderżnę ci gardło nożem do owoców.
A jakie będą zakąski?
Wędzony pstrąg?
Archie odgryzł pół kiełbaski i żuł ją w zamyśleniu.
A deser?
Sorbet pomarańczowy.
Wino białe czy czerwone?
Może po parę butelek tego i tego. Albo szampan.
Przez resztę wieczoru będziemy pić szampana. Chyba lepiej
zostać przy nim.
Nie mam szampana.
Zamówię dziś skrzynkę w Relkirk.
Jedziesz do Relkirk?
Och, Archie! Isobel odłożyła pióro i patrzyła na
męża z wyrazem zupełnej rezygnacji. Czy ty nigdy nie
słuchasz, co do ciebie mówię? Jak myślisz, po co się tak
wystroiłam w co mam najlepszego? Tak, jadę dziś do Rel-
kirk. Z Pandorą, Lucillą i Jeffem. Jedziemy na zakupy.
' Co będziesz kupować?
Sporo rzeczy na piątkowy wieczór. Nie powiedzia-
ła, że nową suknię, bo nie była jeszcze zdecydowana na te
ekstrawagancję. Potem idziemy na lunch do Winiarni.
a potem wracamy do domu.
Przywieziesz mi naboje?
Przywiozę ci wszystko, co zechcesz, tylko zrób mi I's"
tę.
302

A wi?c ja nie muszę jechać. Jego głos pobrzmiewał
goleniem. Arenie nie znosił zakupów.
Nie możesz jechać, bo musisz tu być, kiedy przyjedzie
"tny Amerykanin. Przyjedzie z Relkirk wynajętym autem.
Tzna się go spodziewać około południa. I nie rób żadnych
spacerów,
bo stanie przed pustym domem, pomyśli sobie,
nie jest oczekiwany, i odjedzie z powrotem.
"__ Małe zmartwienie. Co mam mu dać na lunch?
__ W spiżarni jest zupa i pasztet.
_- A gdzie ma spać?
W dawnym pokoju Pandory.
Jak on się nazywa?
Nie pamiętam.
No to jak mam go powitać? Bądź pozdrowiony Smut-
ny Amerykaninie. Archie'emu wydało się to zabawne.
Powiedział niezmiernie głębokim głosem: Wielki Wódz
Cieknący Nos przemawia widlastym językiem.
Za dużo telewizji oglądasz. Na szczęście i ją to
rozbawiło. Pomyśli, że przyjechał do domu wariatów.
Niewiele będzie brakowało. O której ruszacie do
Relkirk?
Około wpół do jedenastej.
Lucilla i Jeff są już chyba na nogach, ale Pandorę le-
piej wyciągnij z łóżka, bo będziesz na nią czekać jeszcze
o czwartej po południu.
-TUŻ to zrobiłam powiedziała Isobel. Pół godziny
temu.
No to pewnie wróciła do łóżka i śpi dalej.
usłyszeli
hallu.
łYs?^1!^ nie była Ledwie Archie skończył mówić, gdy
of"'" jej wysokich obcasów w korytarzu od strony
smiana t otwarły się, a ona wpadła do kuchni z roze-
właśnie
J?J ro^awlenia
D W^Zą' obfrtość jej włosów jaśniała jak płomień.
myśleliście1 dbry'.dzień dobry. Juz jestem, założę się,,
bek głowy 'ZC ^ Śpię' Ucałowała Archie'ego w czu-
re flanelo USlac^a bok niego. Miała na sobie ciemnosza-
dziergarie o^' Spodn'e i bladoszary sweter w różowe
m- Ono \vł -lec ' a w r?ce trzymała jakieś czasopis-
"ak się okazało, było główną przyczyną
Zapomniałam już o tym cudownym pi-
303

semku. Tato kupował je co miesiąc. "Pismo Właśc
Ziemskich". leli
Dostajemy je nadal. Nikt nie odwołał prenumeraty
Znalazłam ten egzemplarz w swojej sypialni. P0 prost
fascynujące, pełno wstrząsających artykułów o czymś, co s'"
nazywa Chrząszczowa Chmura, i jak niezmiernie dobry
trzeba być dla borsuków. Zaczęła przerzucać stronice
Isobel nalała jej kawę. O, wspaniale, dziękuję, kochana
A najlepsze są ogłoszenia na końcu. Posłuchajcie tego-
"Sprzedaż. Utytułowana dama odstąpi bieliznę. Brzoskwinio-
woróżowe pumpy dyrektoriat i jedwabne trykoty. Prawie
nieużywane. Oferty".
Archie przełknął swój kawałek grzanki.
Do kogo mamy pisać?
Skrytka pocztowa. Czy to dlatego, że jest utytułowana,
przestała nosić bieliznę?
Może ktoś umarł domyślała się Isobel. Jakaś sta-
ra ciotka. A ona dostała to w spadku.
Niezły spadek. Ja myślę, że przeżywa kryzys średniego
wieku i zmieniła imaż. Zastosowała dietę, straciła masę kilo-
gramów i nabrała lekkości. Przerzuciła się teraz na atłasowe
kombinacje z koronkowym obrąbkiem, i jego lordowska
mość nawet się nie spodziewa, co zobaczy. O, inne cudowne
ogłoszenie. Posłuchaj, Archie. "Praca poszukiwana. Syn far-
mera dużej urody. (Czy to znaczy, że farmer jest dużej uro-
dy, czy syn?) Trzydzieści lat. Doświadczenie przy drenażu.
Prawo jazdy. Lubi polowania i rybołówstwo". No, pomyśl
tylko! Oczy Pandory rozszerzyły się. Ma dopiero trzy-
dzieści lat i już umie prowadzić auto. Archie, jestem pewna,
że ogromnie by ci się przydał. "Doświadczenie przy drena-
żu". Mógłby doglądać twojej instalacji. Kurków pływako-
wych i tak dalej. Daj mu szansę i zgłoś się.
Nie, raczej nie.
Czemu nie?
Archie zastanawiał się.
Za dużo umie.
Ich wspólne wyczucie śmieszności dało znać o sobie
i brat i siostra zaczęli chichotać. Obserwująca ich Isobel K'
wała głową nad tym idiotycznym wybuchem wesołości, a e
304

iv duchu
był
zdziwiona i uradowana. Od przyjazdu Pandory
nastroju tak dobrym, jakiego Isobel nie widzia-
ód lat i gdy teraz siedział przy stole nad śniada-
"rozpoznawała w nim na nowo tego atrakcyjnego i nie-
zabawnego mężczyznę, w którym zakochała się po-
nau dwadzieścia lat temu.
Pandora nie była idealnym gościem. Od strony życia do-
mowego był z nią straszny kłopot, Isobel spędziła dużo cza-
su sprzątając po niej słała jej łóżko, sprzątała jej łazienkę,
układała garderobę i prała jej rzeczy. Isobel wybaczała jej
jednak wszystko, bo wiedziała, że to ona jako siostra wy-
wołała tę cudowną przemianę Archie'ego, i za to mogła być
jej tylko wdzięczna, bo Pandora przywróciła Archie'emu
młodość i jak powiew świeżego wiatru do Croy przyniosła
z powrotem śmiech.
Grupa zakupowa stopniowo się zbierała. Uporawszy się
z ogromnym śniadaniem przygotowanym przez Isobel, Jeff
poszedł wyprowadzić mercedesa Pandory z garażu i podje-
chał przed front domu. Isobel dołączyła uzbrojona w kosze
na zakupy i nieodłączne listy. Potem wśród oparów Poison
zjawiła się Pandora w swych norkach i ciemnych okularach.
Był to wietrzny dzień z przebłyskami słońca, wszyscy sta-
li na wietrze i czekali na Lucillę. Przyszła wreszcie, wywo-
łana przez ojca, a potem wypuszczona przezeń drzwiami,
jak wypuszczał zwykle swe psy. Zawróciła jednak, żeby się
pożegnać, objęła go i ucałowała, jakby miała go już nigdy
sami0*' 3 Ptem Zbiegła Ze schodow z rozwianymi wło-
Przepraszam, nie wiedziałam, że czekacie.
nach bvł mmla.na sobie stare. sprane dżinsy, łaty na kola-
wvmietayhZja1kieg mate"ału w czerwone kropki. Do tego
rękawach p mana bluzka obficie wyszywana i o luźnych
rzanej kam ll ^^ wystawała sPod bardzo krótkiej skó-
al4da ialc H kl 2 frędzlami. Matka uznała, że córka wy-
D1P co zgwałcona przez Siuksa.
glosie słycha kCiZy "ie zechciałabyś się przebrać? W jej
Mamuś' r2zalenie.
dzinsy. KuniłTmWłaŚnie się Pobrałam. To moje najlepsze
je na Majorce, kiedy byłam u Pandory.
HHalTl 1C na AjTo;rt_~_ i_- t i r*

305


A, tak, dobrze. Wsiedli do auta. x ^cprasza
Lucilla. Głupio z mojej strony.
Dotarłszy do Relkirk, po znalezieniu miejsca do parków
nią grupa podzieliła się, bo Lucilla i Jeff chcieli odwiedza'
sklepy ze starociami i poszperać na słynnym targu ulicznym
Spotkamy się na lunchu w Winiarni powiedziała
im Isobel. O pierwszej.
Czy zarezerwowałaś stolik?
Nie, ale powinniśmy znaleźć miejsce.
Dobrze. No to chodźmy. Odeszli przez brukowany
plac. Patrząc za nimi Isobel ujrzała, jak Jeff objął ramieniem
szczupłe plecy Lucilli. Zdziwiło ją to, bo wydawał jej się
dotąd młodzieńcem wprost uderzająco skrytym.
No, to mamy ich z głowy powiedziała Pandora to-
nem niesfornego dziecka, które uwolniwszy się od dorosłych
jest gotowe do jakiejś psoty. Gdzie są sklepy z konfek-
cją?
Pandora, ja nie jestem jeszcze zdecydowana...
Idziemy kupić ci suknię na tańce i po sprawie. Prze-
stań patrzeć z taką udręką, bo to ma być mój prezent dla
ciebie. Jestem ci go winna. Spłacam dług.
Ale... czy nie powinnyśmy zrobić najpierw ważnych
zakupów? Jedzenie na piątek i...
Co może być ważniejszego niż nowa suknia? Całe nu-
dziarstwo zostawmy na popołudnie. No, przestań już tu ster-
czeć i się zastanawiać, bo stracimy dzień. Prowadź nas we
właściwą stronę...
No to... jest tu McKay... powiedziała niepewnie Iso-
bel.
Żadnych ponurych domów towarowych. Czy nie rna
*tu czegoś ekskluzywnego i drogiego?
Tak, jest, ale nigdy tam nie byłam.
No więc czas zacząć. Chodź.
A Isobel, nagle poczuwszy beztroskę i przyjemną ochot?
do grzechu, porzuciła swe kalwinistyczne skłonności i posz>a
za Pandorą.
Sklep był wąski i długi, o grubej wykładzinie, obwieszony
lustrami i pachnący miło niczym jakaś wspaniała kobieta-
Były jedynymi klientkami i gdy wchodziły przez
306

a spotkanie wyszła im kobieta, która wstała zza god-
drzwl' "dzjwu inkrustowanego biureczka. Była ubrana do
n?g Pale miała na sobie strój, w którym Isobel z radością
chodziłaby na przyjęcia.
__ Dzień dobry.
Powiedziały jej, czego szukają.
Jaki pani ma rozmiar?
__ 0 _ Isobel była już oszołomiona. Chyba dwunas-
tkę. A może czternaście.
__ Q, nie. Fachowe oko oceniało wymiary Isobeł. Iso-
bel miała nadzieję, że jej trykot nie rozciągnął się. Jestem
pewna, że dwunastkę. Suknie balowe są tam, jeśli zechcą
panie podejść.
Poszły za nią do tylnej części sklepu. Odsunęła zasłonę
i pokazała otwarte szafy pełne wieszaków z wieczorowymi
sukniami. Jedne krótkie, inne długie, jedwabne i aksamitne,
lśniący atłas, szyfon i woal, wszelkie możliwe piękne kolory.
Zaszczekała wieszakami wzdłuż poręczy.
To są dwunastki. Ale oczywiście jeśli życzy pani sobie
coś w innych rozmiarach, pokażę pani inne.
Mamy mało czasu powiedziała Isobel. Jej wzrok
skierował się ku ciemnym strojom. Ciemne kolory nie sta-
rzeją się i zawsze można zmienić ich wygląd przez drobne
dodatki. Był tam brązowy atłas. I granatowy jedwab w prąż-
.', A moze czarna. Zdjęła czarną krepę z obszywanymi gu-
zikami i podeszła do lustra, by przyłożyć do ciała... może
trochę przypomina strój guwernantki, ale Isobel pomyślała
! ile lat będzie jej dobrze służyć... Usiłowała odczytać
" ale nie miała okularów.
jest przyjemna.
J* ledW SpJrzala-
rea wieś"06!/-0'6 czarna- * me czerwona. Odepchnęła sze-
"isobel^0W' a Ptem chwyciła Jeden- Zobacz, ta.
Pe. spojrzaT2^6 trzymaJąc apatycznie w rękach czarną kre-
bie wyobra '"~~ na naJPilniejszą suknię, jaką mogłaby so-
mem czerni-10 ?za5'rowo^?kitny tajlandzki jedwab z odcie-
gotał jak sjy.8 ^ światło przesuwało się po materiale, mi-
cześć b\}a 0oZy Jakiegoś egzotycznego owada. Dolna
..rnmn" miaja ha]kę a dgkolt był głęboki Rę.
307

kawy zakończono u łokci wąskimi lamówkami z tego są
go jedwabiu, a podobna lamówka biegła wzdłuż rąbka suk &
Nie ważąc się nawet pomyśleć, że taki strój mógłby n'
leżeć do niej, Isobel spoglądała na wąską talię.
Nie zmieszczę się.
Przymierz.
Wyglądało na to, że straciła wolę. Za zasłoną przebieralni
zrzuciła wierzchnią odzież jak przed jakąś ofiarą z ciała
"Teraz". Została w biustonoszu i trykocie, a obfitość szep-
czącego jedwabiu z wolna osuwała się na nią przez głowę
rękawy objęły ramiona, zamek...
Wciągnęła powietrze, ale niepotrzebnie. W talii była opię-
ta ciasno, ale mogła oddychać. Sprzedawczyni poprawiła
plecy, rozprostowała spódnicę, cofnęła się, by ocenić efekt.
Isobei widziała się całą w lustrze i było to jak oglądanie
innej osoby. Kobieta z innej epoki zstąpiła spomiędzy ram
osiemnastowiecznego portretu. Rąbek sukni zamiatał podło-
gę, sztywny jedwab układał się w lśniące fałdy. Rękawy nie-
pomiernie cieszyły oko, a głęboki dekolt eksponował atuty
Isobel, czyli ładne, pulchne ramiona i zaokrąglenia piersi.
Owładnięta pożądaniem, usiłowała pozostać praktyczna.
Jest za długa.
Przy wysokich obcasach nie będzie stwierdziła Pan-
dora. A ten kolor nadaje twoim oczom barwę atramentu.
Isobel spojrzała w lustro i przyznała jej rację. Przyłożyła
jednak dłonie do swych opalonych i zaniedbanych poli-
czków.
Moja twarz w ogóle nie pasuje.
Kochanie, bo nie masz makijażu.
I włosy.
' Zrobię ci fryzurę. Pandora zmrużyła oczy. Prz>'"
dałaby ci się biżuteria.
Mogę założyć kolczyki Balmerino. Brylantowe krop'e
z perłami i szafirami.
Oczywiście. Świetnie. A naszyjnik perłowy mojej ma-
my? Masz go jeszcze?
Jest w banku.
Wyjmiemy go po południu. Isobel, jest ci w tym "" '
nie. Każdy mężczyzna na sali zakocha się w tobie. Nie
308

znaleźć nic lepszego. Odwróciła się i uśmiech-
na ^Hstojącej w milczeniu, ale zadowolonej sprzedawczy-
n?t"L Weźmiemy ją.
m q knia została rozpięta, delikatnie zdjęta i zabrana do za-
nikowania.
Pandora! Isobel zaszeptała gwałtownie, sięgając po
a halkę z Marks and Spencer. Nie zapytałaś nawet
ocenę.
Kto musi pytać o cenę, tego nie stać odszepnęła
Pandora i zniknęła. Rozdarta między podniecenie i poczucie
winy Isobel została, żeby włożyć bluzkę i spódnicę, zapiąć
żakiet i zasznurować buty. W czasie, gdy to robiła, został
wypisany czek, usunięto etykietkę z ceną, a wspaniałą suk-
nię spakowano do pudła.
Sprzedawczyni otwarła im drzwi.
Bardzo dziękuję powiedziała Isobel.
Cieszę się, że znalazła pani coś dla siebie.
Cała transakcja nie zajęła więcej niż dziesięć minut. Pan-
dora i Isobel stały w słońcu na chodniku.
Naprawdę, tak ci dziękuję...
Och, nie ma za co...
Nigdy w życiu nie miałam takiej sukni...
No więc czas, żebyś miała. Zasługujesz na to...
Pandora...
Pandora jednak nie chciała już słuchać. Spojrzała na ze-
garek.
Dopiero za kwadrans dwunasta. Co teraz kupimy?
Czy nie wydałaś już dość pieniędzy?
u Boże, nie, ja dopiero zaczęłam. Co Archie włoży
na Przyjęcie? Spódniczkę?
"ęty PWH iść chodnikiem.
~ 'N i p r^j-ł
MÓ\M czasu utraty nogi nie wkłada spódniczki.
nienr7x " okropna metalowa noga na wierzchu to
Oltośc \X7J- "
narkę wtozy po prostu swoją wizytową mary-
Pandora ,""",
Ależ
marynarce
M w miejscu jak wmurowana.
już od lat.
Balrnerino nie może iść na szkockie tańce

309


Zirytowana przeszkodą w ruchu gruba kobieta z j^
kiem powiedziała "przepraszam" i starała się przecisnąć rr/~
dzy nimi. Pandora nie zauważała jej.
Czemu nie nosi tartanowych spodni?
Nie ma takich.
Dlaczego nie?
Isobel usiłowała uświadomić sobie, czemu to oczywiste
rozwiązanie nie zlikwidowało problemu przed laty, i uznała
że wraz z nogą Archie stracił całą dumę i zadowolenie
z własnego wyglądu. Wygląd jakby przestał się liczyć. Poza
tym elegancka odzież kosztuje, a zawsze wydawało się, że
są większe potrzeby.
Nie wiem.
Ale on zawsze wyglądał na tańcach tak rozkosznie.
I na dodatek wiedział o tym. W starej marynarce będzie wy-
glądał jak przesiębiorca lub kelner na pół etatu. Albo co gor-
sza jak Anglik. No, chodź, kupimy mu coś efektownego.
Znasz jego rozmiar?
Nie pamiętam. Ale jego krawiec go zna.
Gdzie ten krawiec?
Na sąsiedniej ulicy.
Będzie miał tartanowe spodnie? Gotowe?
Sądzę, że tak.
No to na co czekamy? I Pandora już była w ruchu,
parła do przodu z rozwianymi połami swych norek. Dźwi-
gająca pudło Isobel musiała podbiegać, by dotrzymać jej
kroku.
Ale jeśli nawet znajdziemy jakieś spodnie, to z czym
będzie je nosił? Nie może włożyć marynarki.
Tato miał bardzo piękny aksamitny smoking. Blada
f zieleń butelkowa. Co się z nim stało?
Jest na strychu.
No to go znajdziemy. O, ależ wspaniale. Wyobraź so-
bie tylko, jak dostojnie będzie wyglądał nasz kochany Ar-
chie.
Znalazły starego krawca przy jego warsztacie na zapiej0
sklepu Szkocka Odzież Męska na Wszystkie Okazje. Kieo)
weszły, podniósł głowę znad zwiniętej beli tweedu, zobaczy
Isobel, odłożył nożyce i powitał ją szerokim uśmiechem-
310

T ady Balmerino.
" Dzień dobry, panie Pittendriech. Pamięta pan moją
^gierkę, Pandorę Błair?
SZ c'uszek spojrzał na Pandorę znad swoich okularów.
I^Tak, pamiętam. Ale to było dawno temu. Była pani
,tedy małą dziewczynką. Przez stół wymienili uścisk
jłonl Bardzo miło panią widzieć znowu. A jak jego lor-
dowsica mość, lady Balmerino?
__ Bardzo dobrze.
_ Może chodzić po wzgórzach?
Niezbyt daleko, ale...
_ panie Pittendriech przerwała niecierpliwa Pandora
przyszłyśmy kupić mu prezent. Tartanowe spodnie. Pan
zna jego rozmiar. Pomoże nam pan coś wybrać?
Ależ oczywiście. Z przyjemnością. Porzucając swe
zajęcie, wstał od stołu i poprowadził kobiety z powrotem
do sklepu, gdzie olśniewała wzrok obfitość tartanu, skórza-
nych toreb na przód spódniczki, sztyletów w pończochach,
pończoch w szachownicę, żabotów z koronką, butów ze
srebrnymi sprzączkami i brosz z górskiego kryształu.
Pan Pittendriech uważał oczywiście sprawę za nieco po-
niżej swej godności.
Czy nie byłoby lepiej, gdybym uszył spodnie jego lor-
dowskiej mości? On nigdy nie kupował gotowej odzieży.
Mamy mało czasu po raz drugi tego dnia powie-
działa Isobel.
H n2"'' Zatem ma to b)^ tartan wojskowy, czy rodzinny?
^ O, rodzinny stwierdziła stanowczo Pandora. Po-
^on Jest taki ładny.
odpowiedniej pary zajęło dłuższą chwilę,
trwało odmierzanie dla upewnienia się, że
są właściwe. W końcu pan Pitendriech

nie
T*
moścPara bardzo odpowiednia dla jego lordows-
będzfe^L"16 ? Za wąskie? ~ rozważała Isobel. Bo
tego
łożyć na protezę.
;- że powinny być dobre.
stwierdziła Pandora bierzemy je.
311

Panno Blair, a szarfa?
Wie pan, założy szarfę ojca. Uśmiechnęła się ^
niego. Ale może jakąś ładną nową białą koszulę z baweł
ny?
Następne pakunki, następne czeki. Znów na chodniku
Czas na lunch oznajmiła Pandora i obie, zadowo-
lone z siebie nawzajem, ruszyły w stronę Winiarni. Wszedł-
szy przez obrotowe drzwi do tego popularnego miejsca spot-
kań, zaznały pierwszego w tym dniu niepowodzenia. Nie
było Lucilli ani Jeffa, większość stolików była zajęta, a po-
zostałe miały tabliczki "zarezerwowane".
Potrzebujemy stolik dla czterech osób powiedziała
Pandora do kobiety o wyniosłej minie za wysokim biurkiem.
Czy państwo rezerwowali?
Nie, ale chciałybyśmy stolik dla czterech osób.
W takim razie obawiam się, że musicie państwo za-
czekać, aż coś się zwolni.
Pandora otwarła usta, żeby coś powiedzieć, ale zanim zdą-
żyła to zrobić, zadzwonił telefon na biurku i kobieta odwró-
ciła się, by podnieść słuchawkę.
Winiarnia.
Za jej plecami Pandora szturchnęła Isobel i jakby nigdy
nic poszła w stronę zarezerwowanego pustego stolika przy
oknie. Stanąwszy obok niego, wsunęła dyskretnie tabliczkę
"zarezerwowane" do kieszeni płaszcza. Zręczny i fachowy
ruch ręki. Potem rozsiadła się wygodnie, położyła obok to-
rebkę i pakunki, rzuciła norki na poręcz krzesła i sięgnęła
po menu.
Przerażona Isobel stanęła nad nią.
Pandora, nie możesz...
Mogę. Wstrętny babsztyl. Siadaj.
Ale ktoś to zarezerwował.
nie
A my zajęłyśmy. Posiadanie to dziewięć dziesiąty^
prawa własności. W obawie przed awanturą Isobel
hala się nadal, ale Pandora przestała na to zważać, wiec
mając wyboru usiadła naprzeciw swej przeraźliwie
czej szwagierki. O, tu są koktajle. Możemy zjeść i sałatę albo omlet aux fines herbes.
Ta kobieta się wścieknie.
312

_ Nie znoszę koktajli, a ty? Może mają szampana? Za-
nvramv kiedy nas tu znajdzie.
f o też niemal natychmiast nastąpiło.
__ Przepraszam panią, ale ten stolik jest zarezerwowany.
__ O naprawdę? Spojrzenie Pandory było łagodne
i niewinne. Ale tu nie ma tabliczki.
Stolik jest zarezerwowany, a tabliczka była.
__ To gdzie ona może być? Pandora wyciągnęła szyję,
żeby zajrzeć pod stolik. Na podłodze nie ma.
' Przepraszam, ale zechcą panie zwolnić stolik i pocze-
kać.
Przepraszam, ale nie zwolnimy i nie poczekamy. Czy
przyjmie pani zamówienie, czy raczej przyśle kelnerkę?
Kark kobiety poczerwieniał jak indycze korale. Poruszała
żuchwą w milczeniu. Isobel współczuła jej.
Wie pani dobrze, że na stoliku była tabliczka rezerwa-
cji. Szef postawił ją sam dziś rano.
Pandora uniosła brwi.
Ach, więc jest szef? Zechce pani pójść do niego i po-
wiedzieć mu, że lady Balmerino tu jest i chciałaby zamówić
lunch.
Zażenowana Isobel czuła, że policzki jej płoną. Przeciw-
niczka Pandory wyglądała tak, jakby miała zamiar się roz-
płakać. W jej oczach malowało się upokorzenie.
Szefa teraz nie ma stwierdziła.
cn~.^7^&C, też pan' tu zarz4dza i zrobiła pani wszystko,
ii kelnerkę i

balon. W milczeniu, zbierając roz-
a kobieta, zmiażdżona taką obojętną władczością,
zwiotczał'^1"26- f}1*^6' 'ecz w końcu uległa, jej gniew
Proszoną
odejść.
zacisniętymi ustami odwróciła się, żeby
byt;
zeb.v nam przJedn Bardzo proszę przekazać barmanowi,
ma. Uśrniech0t?Wał butelkę najlepszego szampana, jaki
Koniec zarzut" ^ promiennie- Ochłodzoną.
Przestała się rumW'-kniec sPrzeczki- Po wszystkim. Isobel
Powiedziała jesteś bezwstydna.

313


Wiem, skarbie.
Biedna kobieta. O mało się nie rozpłakała.
Głupia stara cholera.
I jeszcze ta lady Balmerino...
To właśnie zadziałało. Ci ludzie to najbardziej przera
zające snoby.
Nie było sensu jej besztać. To cała Pandora, hojna, ko
chająca, roześmiana... i bezwzględna, jeśli coś stoi jej na
drodze. Isobel potrząsnęła głową.
Wpędzasz mnie w rozpacz.
Och, kochana, nie złość się już. Miałyśmy takie boskie
przedpołudnie; przez resztę dnia będę się zachowywać przy-
zwoicie i przydźwigam całe twoje zakupy jedzenia. O, zo-
bacz, idą Lucilla i Jeff. Niosą jakieś torbiska. Co oni mogli
kupować? Pomachała im dłonią o czerwono lakierowa-
nych paznokciach. Tu jesteśmy! Dostrzegli ją i pode-
szli. Jeff, zamówiłyśmy szampana, więc proszę cię, nie
nudź, że wolisz raczej puszkę Fostera.
Nad szampanem opowiedziały Lucilli i Jeffowi przyciszo-
nym tonem i ze skrywaną uciechą historię zarezerwowanego
stolika.
Lucilla była rozbawiona, ale zarazem wstrząśnięta nie
mniej niż jej matka, Isobel zaś uradował ten fakt.
Pandora, to straszne. A co będzie z tymi nieszczęśni-
kami, którzy naprawdę zarezerwowali ten stolik?
To problem tej baby. Nie martwcie się, upchnie ich
gdzieś.
Ale to jest okropnie nieuczciwe.
Jesteś naprawdę niewdzięczna. Gdyby nie moja szybka
akcja, stalibyśmy wszyscy w kolejce i bolałyby nas nogi-
A poza tym ona była dla mnie nieuprzejma. Nie lubi?, i3*-
mi się mówi, że nie mogę mieć czegoś, na co mam ochot?-
Pozostawiony sobie Archie, któremu żona zabroniła opu-
szczać teren domu, postanowił wypełnić czas oczekiwań'
na przybycie gościa sprzątaniem pierwszych spadłych lisc1'
które pokryły skwer za żwirowanym podjazdem. Potem m
że znajdzie jeszcze czas na skoszenie trawy, żeby wszystK
wyglądało należycie przed przyjęciem w piątek
314

arzystwie samych tylko psów wyprowadził z garażu
VV WW ogrodowy i zabrał się do pracy. Labradory, które
że zostaną zabrane na mały spacer, usiadły obok ze
spojrzeniem, ale już nadciągała rozrywka, bo led-
UArchie zrobił kilka rund, gdy przez główny podjazd nad-
*ćhał land rover i przebywszy teren dla bydła zatrzymał
się o parę metrów od Archie'ego.
Był to Gordon Gillock, dzierżawca Croy, ze swymi dwo-
ma spanielami na tylnym siedzeniu auta. Z obu stron land
rovera wybuchła natychmiast kakofonia szczekania, ale
wszystkie cztery psy zostały szybko uciszone przez kilka
zwykłych rozkazów Gordona i zaraz wrócił spokój.
Archie zatrzymał maszynę i wyłączył silnik, ale pozostał
na swoim miejscu, bo siedzenie ciągnika było równie dob-
rym miejscem do rozmowy jak każde inne.
Cześć, Gordon.
Dzień dobry, milordzie.
Gordon był gibkim i żylastym Szkotem tuż po pięćdzie-
siątce, ale przez swe czarne włosy i ciemne oczy wyglądał
na dużo młodszego. Przyjechał do Croy jako jeden z dzier-
żawców w czasach ojca Archie'ego i odtąd był już ciągle
zatrudniany przez rodzinę. Dziś miał na sobie swój roboczy
ubiór, czyli koszulkę polo i ozdobiony muchami na ryby weł-
niany kapelusz, który zaznał już wielu lat wietrznej pogody.
w dni polowań jednakże wkładał koszulę, krawat, pumpy
1 czapkę myśliwską z tej samej wełny i był o wiele lepiej
ubrany niż większość dżentelmenów na wrzosowisku.
^kąd jedziesz?
7:Z.Klrkthornton, sir. Zwiozłem na dół do pośrednika
"escdziesiąt ptaków
Dostałeś dobrą cenę?
~~ Niezłą.
H ^ b?dzie jutro?
A'rd nie !Cj,spraWie właśnie jestem, sir. Na słówko. Pana
Wiem ? Jest.w Ameryce.
'A Creagan Di KK?0* d mme przed wyJazdem- Strzelamy
~ T^iL'
trzeba przejść p^WneJ dlmie. Wydaje mi się, że najpierw
uash, a potem inną drogą Rabbie's Naup.
315

A po południu? Spróbujemy na Mid Hill?
Ptaki
Jak pan sobie życzy, sir. Ale proszę pamiętać, ze
są dzikie. Będą szybko przefruwać nad zaroślami i
będzie dobrze się wysilić.
Czy oni wiedzą, że odpowiadają za zniesienie
kich trafionych sztuk na dół? Nie zostawiać żadnych nie d
bitych. Nie chcę tam mieć zostawionych rannych ptaków
żeby zdychały.
Tak, tak, oni wiedzą. Poza tym tego roku jest pare
dobrych psów.
Chodziłeś w poniedziałek. Jak ci poszło?
Było trochę wiatru i dużo wody. Potem pojawił się
orzeł i myszołów i wystraszyły głuszce. Albo nie wstawały
w ogóle, albo leciały we wszystkie strony. Było jednak tro-
chę porządnego strzelania. Mieliśmy sześćdziesiąt cztery
sztuki.
Żadnego jelenia?
A, tak, duże stado. Widziałem ich łby na tle nieba na
Sneck Baląuihidder.
A co z tym uszkodzonym mostem nad Taitnie?
Obejrzałem go, sir. Zapadł się przez te deszcze i wez-
braną wodę.
Dobrze. Nie chcemy, żeby panowie z Londynu zażyli
kąpieli. A naganiacze na jutro?
Mam szesnastu.
A na flankach? Podczas ostatniej nagonki dużo ptaków
się wymknęło przez złe oflankowanie.
Tak, było jakichś dwóch ladaco. Ale na jutro mam syna
dyrektora szkoły i Willy'ego Snoddy. Dzierżawca uchwy-
cił spojrzenie Archie'ego i obaj uśmiechnęli się. To staO
łajdak, ale wyjątkowy flanker. Gordon zdjął kapelusz, P0;
drapał się w kark i z powrotem włożył kapelusz. Wczoraj
wcześnie rano byłem w górze nad jeziorem. Złapałem go ta
z tym jego starym kundlem, kiedy wyciągał z wody pańsw
go pstrąga. On tam przychodzi też wieczorami, wykorzys(UJ
porę, kiedy ryby podchodzą pod powierzchnię.
Widziałeś go?
Przekrada się boczną drogą od wioski, ale widy*3
go czasem.
316

radon, ja wiem, że on kłusuje, tutejszy policjant też
l on to robił przez całe życie i teraz nie przestanie.
"a to nie mówię. Poza tym Archie uśmiechnął się
r n o zamkną, to stracimy flankera.
__ To prawda, sir.
___ A jak z pieniędzmi dla naganiaczy?
__ Byłem dziś rano w banku, sir, i wyjąłem.
__ Wygląda na to, Gordon, że wszystko dobrze zorgani-
zowałeś. Bardzo dziękuję, że wpadłeś. No to do jutra...
Gordon odjechał ze swymi psami, Archie zaś dalej sprzą-
ta) liście. Już niemal kończył, gdy usłyszał następny sa-
mochód na drodze w górę od wioski i uznał, że tym razem
to najprawdopodobniej Smutny Amerykanin swym wyna-
jętym autem. Diabelnie chciałby wiedzieć, jak ten choler-
ny facet się nazywa. Jeszcze raz zatrzymał ciągnik, wyłą-
czył silnik i gdy ostrożnie stawał na obu nogach, auto
podjechało doń alejką i mógł stwierdzić, że to subaru Ed-
munda, a więc znowu nie Smutny Amerykanin. Za kie-
rownicą była Yirginia, ale obok niej siedział jakiś męż-
czyzna. Subaru zatrzymało się, a gdy zesztywniały Ar-
chie zaczął iść ku nim, oni wysiedli z auta i zbliżyli się do
niego.
Yirginia.
__ Cześć, Archie. Przywiozłam ci twojego gościa.
Zdezorientowany Archie zwrócił się do nieznajomego.
czo TdbrZe zbudowany> przystojny, choć nieco znisz-
ny. Już nie młody, w ciężkich rogowych okularach.
-Conrad Tucker, Archie Balmerino.
pj mezczyźni uścisnęli sobie dłonie,
^rzepraszam... powiedział Archie sądziłem że
Pan sam, wynajętym autem.
^ lerzałem, ale...
naJbardziej Wyjaśnię przerwała Yirginia. Archie, to
raJ \vieczoreleZWyWy p.rzyPadek- Spotkałam Conrada wczo-
111 zwąd Zna W Relkirk' w Hotelu Królewskim. Ni stąd,
kiedy byliśmy"1^ Slę-d lat" Poznaliśmy się na Long Island,
zamierzał. przv""U,UZ1' Zamiast więc nocować w hotelu, jak
WszYsrk-,, ,.yjechał ze mną do Balnaid i został.
1 jasne.
iz.vstko
Zamipr-/-,! 'OdZl. Zamiast \\ńl^f nr>/~r>u;o/< MI Vi/->t*ln iaU

317


Ależ co za szczęśliwe spotkanie i jaki dobry p0m
Potem Archie dodał, wyjaśniając Conradowi: _ Ząb
ne jest to, że moja żona albo nie znała, albo zapomni T
pańskiego nazwiska i dlatego Yirginia nie wiedziała, że ?
pan jest naszym gościem. Czasem zdarzają nam się tak
nieporozumienia.
To miło, że zechcieli mnie państwo przyjąć.
Tak czy owak... Archie zawahał się żałując, te nie
ma Isobel ...wszystko świetnie. Chodźmy. Proszę wejść
Jestem teraz sam, bo reszta pojechała na zakupy. Conrad
masz jakiś bagaż? Która godzina? Za kwadrans dwunasta.'
Słońce jeszcze wysoko, ale możemy chyba wypić dżin z to-
nikiem.
Nie, Archie powiedziała Yirginia, a jej głos brzmiał
jakby nerwowo i obco. Archie spojrzał na nią uważniej
i pod jej opalenizną dostrzegł bladość i podkrążone oczy.
Wyglądała na przygnębioną, co go zmartwiło, ale zaraz
przypomniał sobie, że ledwie wczoraj musiała odwieźć Hen-
ry'ego do Templehall i zostawić go tam. To wszystko wy-
jaśniało.
Współczuł jej i powiedział łagodnie:
Czemu nie? To ci dobrze zrobi.
Chętnie zostałabym, ale muszę wziąć coś do Corriehill
dla Yereny. Wazony na kwiaty. Tego typu rzeczy. Jeśli po-
zwolisz, pojadę raczej do domu.
Jak sobie życzysz.
Zobaczymy się jutro na pikniku Vi.
Mnie nie będzie. Poluję. Ale Lucilla, Jeff i Pandora
zabiorą z sobą Conrada.
Conrad wydobył swój bagaż z auta Yirginii i stał czekaj^
na rozwój wypadków. Yirginia podeszła doń i pocałowała g-
Do jutra, Conrad.
Dzięki za wszystko.
Było wspaniale.
Wróciła do subaru i odjechała z powrotem miedzy drze
i w dół wzgórza. Kiedy zniknęła, Archie zwrócił się do g
c*a'
Jak to miło, że znasz już Yirginię. No, chodźmy. P
każę ci twoją sypialnię...
318

ierwszy po schodach ku drzwiom i do wnętrza do-
Conrad postępował za nim, zwalniając odpowiednio
mu
do
nierównego kroku swego gospodarza.
7 Dowrotem w Balnaid, w swym schowku ogrodniczym,
fzukując d/banków, urn, mis, starych waz na zupę, Vir-
Pnia błogosławiła domowe zajęcia. W tej chwili nie chciała
bezczynnych rąk ani niezajętego umysłu. Zwłaszcza nieza-
lęteeo umysłu. Zebrała swój dobytek, dodała szpilki, zwinęła
trochę sznurka, potrzebnego do podwiązywania ciężkich wie-
rzchołków bukietów. Zrobiwszy dwa lub trzy kursy, wynios-
ła wszystko do subaru i ułożyła schludnie w tyle auta.
Zarazem robiła plany. Jutro wczesnym rankiem Alexa,
Noel i pies Aleksy przyjadą po nocnej podróży z Londynu.
Będą w Balnaid na śniadaniu. Kiedy wrócę z Corriehill, po-
wiedziała sobie, przygotuję sypialnie dla Aleksy i Noela. Sy-
pialnie. Nie sypialnię. W Londynie sypiali razem w podwój-
nym łóżku, ale Yirginia wiedziała, że jeśli da im podwójne
łóżko w Balnaid, Alexa będzie zażenowana i jeszcze bar-
dziej zakłopotana niż jej ojciec.
Jutro. Będzie myśleć o dniu jutrzejszym. O dzisiejszym
me będzie myśleć, o wczorajszym też nie. Ani o ostatniej
nocy. To już minęło. Z tym koniec. Skończone. Nic nie mo-
że ulec zmianie, nic się nie zmieni.
Kiedy upora się z łóżkami, zrobi konkurencję Isobel
1 Przygotuje listy, odwiedzi panią Ishak i dokona wielkich
rnin!!!lTrZeba będzie wyprowadzić psy. Potem mogłaby
Albo ciasteczka na
zapadnie wieczór, potem noc
duszTlTd'1-5 QIUg'ie samotne dni w poszukiwaniu bratniej
domu Be/FH ^ W SWym pustym łożku' w swym Pustym
Aleksę t M ,munda> tez Henry'ego. Ale poranek przyniesie
Pójdzie lepi i W ^ towarzystwie wszystko na pewno
znośne. J' Zyc'e wyda się mniej niemożliwe i bardziej
wolne miejsced^0rriehi11' WŚrÓd wielkieg zamętu znalazła
na żwirowanym &^ JakieŚ mikroousy * ciężarówki stały
opanowane prze podJezdzie, a wnętrze domu wydawało się
2 armi? robotników, tak jakby rodzina właś-
379

l\
Co ty tu robisz? Tym razem Yirginia nie star
się ukryć irytacji w głosie. Była zdumiona, ale i wściekł
Czego chcesz? a~
Po prostu czekam na panią. Chciałam zamienić słó
ko.
Nie masz prawa wchodzić do mojego domu.
Powinna pani nauczyć się zamykania drzwi.
Patrzyły na siebie przez stół.
Jak długo tu jesteś?
O, jakieś pół godziny. Gdzie jeszcze była? Co ro-
biła? Czy węszyła po domu Yirginii, poszła na górę, otwie-
rała szafy, szuflady, dotykała ubrań Yirginii? Pomyślałam
sobie, że skoro drzwi są otwarte, to pani zaraz wróci. Pew-
nie, psy szczekały, ale szybko je uspokoiłam. One rozpozna-
ją przyjaciela.
Przyjaciel.
Lottie, wyjdź stąd natychmiast. I bardzo cię proszę,
nie przychodź bez zaproszenia.
O, jaka jaśnie pani. Moje towarzystwo nie dla takich
pań, co?
Proszę wyjść.
Pójdę, kiedy powiem, co mam do powiedzenia.
Nie masz mi nic do powiedzenia.
Tu się pani właśnie myli, pani Aird. Mam pani mnós-
two do powiedzenia. Strasznie była pani przejęta, kiedy si?
spotkałyśmy na tym moście podczas spaceru. Nie podobało
się, co powiedziałam, prawda? Zauważyłam. Nie jestem głu-
pia.
Opowiadałaś nieprawdę.
A niby po co miałam to robić? Nie mam powodu
kłamać, bo prawda jest wystarczająco czarna. Nazwałam
Pandorę Blair kurewką, a pani zacięła usta, jakbym powie-
działa coś nieprzyzwoitego, bo pani to niby taka czysta
i niewinna.
Czego ty chcesz?
Nie chcę widzieć zła i nierządu zagrzmiała Lotl
niczym szkocki kaznodzieja przepowiadający swym wierny
wieczne potępienie. Grzesznych mężczyzn i kobiet. L
bieżności...
322

. pleciesz
bzdury przerwała jej rozwścieczona Yirgi-

nia-
to
bzdury, tak? Lottie była znów sobą. A czy
iTrlura kiedy pani męża nie ma, pozbywa się pani chłop-
sprowadza do domu kochanków i wpuszcza ich do
,-ka? __ To nie do zniesienia. Ona coś wymyśla. Karmi
wa obłąkaną pokraczną wyobraźnię własnymi fantazjami.
L Aha, wiedziałam, że to panią uciszy. Żona pana Aird,
też coś.'Nie lepsza niż ulicznica.
Yirginia zacisnęła dłonie na krawędzi stołu. Powiedziała
zimnym i spokojnym głosem:
Nie wiem, o czym ty mówisz:.
A teraz kto kłamie, jeśli wolno spytać? Z dłońmi
splecionymi na kolanach Lottie pochyliła się do przodu, jej
osobliwe oczy wpatrywały się w Virginię. Cera Lottie była
woskowa jak świeca, a słaby cień wąsików ciemniał nad
górną wargą. Byłam tu, pani Ai rd. Zniżyła głos i mó-
wiła teraz przyciszonym tonem osoby opowiadającej histo-
rię o duchach w sposób możliwie najbardziej przerażają-
cy. Byłam pod tym domem, kiedy przyjechała pani
wczoraj wieczór. Widziałam, jak pani wraca. Widziałam,
jak pani zapala światła i idzie na górę ze swoim oblu-
bieńcem. Widziałam was w oknie sypialni, wychylaliście się
jak para kochanków i szeptaliście ze sobą. Widziałam, jak
zaciągacie zasłony i zamykacie się: ze swoją żądzą i cudzo-
łóstwem.
~ Nie miałaś prawa chodzić po moim ogrodzie. Tak jak
,ne masz Prawa przebywać w moim domu. To się nazywa
'ruszenie prywatności; jeśli zechcę, to zadzwonię na poli-
cję.

Policję.
Pew
w
Lottie zachichotała. Dobre miejsce.
mervrp n C,lekawi' co sie dzeje, kiedy pan Aird jest
dorze'' M -f rakował go pani? Myślała pani o nim i Pan-
wiać co-> M i nich' Prawda? Zaczęła się pani zastana-
Lottie h kmU wierzyć-
.\ on ni u' Żebyś stąd natychmiast wyszła.
d?-ieje. lezbyt się ucieszy, kiedy się dowie, co tu się
~~ Idź ^bie. Już.
323

l
!\
Jedno jest pewne. Nie jest pani lepsza niż inni i n-
ma co przekonywać mnie o niewinności, bo sama twarz na
nią zdradza...
Yirginia straciła w końcu cierpliwość. Przez zaciśnięte ze
by krzyknęła do Lottie:
Wynoś się! Wyciągnęła rękę, wskazując drzwi
Wynoś się i nigdy nie wracaj, ty zasrany babsztylu.
Lottie umilkła. Siedziała nieporuszona. Zza stołu patrzyła
na Yirginię wzrokiem pełnym nienawiści. Napięta jak struna
Yirginia czekała, co się stanie. Jeśli Lottie uczyni jakiś ruch,
żeby jej dotknąć, przewróci ten ciężki stół na starą wariatkę
i rozgniecie ją jak chrabąszcza. Daleka jednak od zamysłów
fizycznej przemocy, Lottie miała na twarzy wyraz głębokie-
go zadowolenia. Jej oczy jarzyły się. Jej występ był za-
kończony, osiągnęła, co zamierzała. Bez pośpiechu wstała
i dokładnie zapięła guziki żakietu. No powiedziała
to ja już pójdę. Pa, pa, pieski, miło było was poznać.
Yirginia obserwowała ją, jak wychodzi. Lottie stukała
żwawo wysokimi obcasami na kuchennej podłodze. W ot-
wartych drzwiach przystanęła, by się obejrzeć.
Było bardzo miło. Na pewno jeszcze wpadnę.
I wyszła, zamykając cicho drzwi za sobą.
W swej małej kuchni w Pennyburn Yiolet stała przy stole
w fartuchu i zdobiła urodzinowy tort. Sam tort, wielki i trój-
warstwowy, zrobiła Edie, ale Yiolet miała go przyozdobić.
Zrobiła polewę z masy czekoladowej i za jej pomocą połą-
czyła trzy warstwy ze sobą. Teraz to, co zostało z lepkiej.
gęstej masy, rozprowadzała po powierzchni tortu. Nie była
fachowcem od zdobienia ciast i kiedy skończyła, tort rnia'
'dość prymitywny wygląd i najbardziej przypominał zaorane
pole, ale gdy wetknie w polewę parę jasnych Smarties i do-
da jedną świeczkę, bo na tyle sobie pozwalała, to całość
nabierze należycie świątecznego wyglądu.
Cofnęła się, by obejrzeć gotowy tort, i zlizała z palco^
parę kropel polewy. W tym momencie usłyszała auto jadące
pod górę, a potem w stronę jej domu. Wyjrzała przez okno
i stwierdziła z zadowoleniem, że jej gościem jest Yirgin13-
Yirginia mieszkała osobno i Yiolet zawsze cieszyła się. S^
324


, owa wpadała nieoczekiwanie, bez zapowiedzi, bo zna-
^ f "to że chciała przyjść. A dzisiejszy dzień jest szcze-
CZLe ważny, bo będą miały czas usiąść i pogawędzić, Yio-
S zaś dowie'się wszystkiego o Henrym.
Poszła umyć ręce. Usłyszała, jak frontowe drzwi otwarły
się i zamknęły.
'Vi!
_ jestem w kuchni. Wytarła dłonie, zaczęła zdejmo-
wać fartuch.
_Vi!
Yiolet rzuciła fartuch i wyszła do hallu. Jej synowa stała
u stóp schodów i Yiolet mogła od razu stwierdzić, że coś
jest bardzo nie w porządku. Yirginia była blada jak papier,
jej jaśniejący wzrok był twardy, a oczy lśniły jak od po-
wstrzymywanych łez.
Kochanie. Co jest? spytała zaniepokojona.
Vi, muszę z tobą pomówić. Jej głos był opanowa-
ny, ale pełen zdenerwowania. Była bliska płaczu. Muszę
ci coś powiedzieć.
Oczywiście. Chodź. Wejdź i usiądź... Objęła Yir-
ginię ramieniem i zaprowadziła do salonu. Usiądź tu. Po-
siedź spokojnie przez chwilę. Tu nam nic nie przeszkodzi
Virginia zapadła w głęboki fotel Vi, oparła głowę na po-
duszce, zamknęła swe piękne oczy i niemal natychmiast je
otwarła.
Henry miał rację powiedziała. Lottie Carstairs
jest zła. Ona nie może tu zostać. Nie może mieszkać z Edie.
Musi wyjechać.
i usiadła przy kominku w swym krześle o szerokich po-
ręczach.
~- Virginia, co się stało?
^ Boję się __ powiedziała Yirginia.
fte zrobi krzywdę Edie?
Nie Edie. Mnie
___ ^wiedz, o co chodzi.
\Ve' ni&, bardzo wiem' Jak zaczać-
Jej sp^Stko- od Początku.
bie> czvnisJny gł?s Poskutkował. Yirginia zebrała się w so-
wyraźny wysiłek w celu zapanowania nad sobą
325

violet westchnęła^ -edziała w zupełnie innym duchu.
-' te Tprawda. Wiedzieliście.
- A *'v rlinia nie wiedzieliśmy. Domyliśmy się tyl-
- Nie, Virgn > rozmawiało się nigdy o tym
i mówienia sensownie i obiektywnie. Usiadła prosto
nęła włosy do tyłu, przycisnęła palce do policzków, ^ ^'
by już płakała i teraz ocierała łzy. ^ ^
Nigdy jej nie lubiłam powiedziała. Tak jak -L
z nas jej nie lubił i nie był szczęśliwy, że mieszka z ^
Ale tak jak wszyscy uważałam, że jest nieszkodliwa. tó'
Yiolet przypomniała sobie własne zastrzeżenia do Lott'
I przypływ strachu, jakiego doznała siedząc z Lottie nad nt
ką w Relkirk, gdy na jej nadgarstku zacisnęła się dłoń Lottie
o palcach silnych i twardych jak kajdanki.
A teraz uważasz, że się myliliśmy?
W przeddzień wyjazdu Henry'ego do szkoły... w po-
niedziałek... zabrałam psy na spacer. Poszłam do Dermota
kupić coś dla Kąty, a potem przez zachodni most. Lottie
zjawiła się jak spod ziemi. Śledziła mnie. Powiedziała mi,
że wy wszyscy wiecie, wszyscy, ty, Archie, Isobel i Edie.
Powiedziała, że wiecie.
O, dobry Boże, jęknęła w duchu Yiolet. Spytała:
Yirginia, co wiemy?
Wiecie, że Edmund i Pandora Blair się kochali. Byli
kochankami.
A skąd Lottie to wie?
Pracowała w Croy w okresie ślubu Archie'ego z Iso-
bel. Podczas wesela były tańce, prawda? Powiedziała, że
w czasie przyjęcia poszła za nimi na górę i podsłuchiwała
pod drzwiami sypialni Pandory. Mówiła, że Edmund był żo-
naty i miał dziecko, ale to'hie miało znaczenia, bo kochał
się w Pandorze. Mówiła, że wszyscy to wiedzieli, bo rzucało
się w oczy. I że nadal są w sobie zakochani i dlatego Pa"'
dora wróciła.
Było gorzej, niż Yiolet się obawiała, i po raz pierw5^
w życiu zabrakło jej słów. Co tu powiedzieć? Jak pocieszyć-
Jak wydobyć jedno ziarnko pociechy z tych błotnistych gł?1"
skandalu bełtanych przez obłąkaną, która w swym żałosny
życiu nie ma nic do roboty oprócz przysparzania
, _" _ _ __ _ ~- j -r -- r ~ j ~jr * . i ja
Z niewielkiej dzielącej je odległości spojrzały na sie .
Wzrok Yirginii był błagalny, bo jedyne, czego chciała,
zapewnienia ze strony Yiolet, że cała ta historia jest steki
kłamstw.
326


ale
micnty. nie rozmawiało się nigdy o tym
owy wali się tak, jakby nic s me stało.
A i HiacTeeo1' - Był to krzyk rozpaczy, - Dlaczego
" nit nie pfwiedział? Wyszłam za Edm a, Jestem je-
"""* nikt nie p _ ^ ważąc, że się me dowiem? I to
~~ > jest coś w rodzaju zdra-
Sńne dziecko, za małe i niedorosłe do pr^ _
_ Yireinia jak mieliśmy ci to powiedzieć? Nikt me miał
nawet pewności. Po prostu podejrzewaliśmy, a tacy ludzie
jak my wmiatają te rzeczy pod dywan W nadziei, że tam
zostaną. Ona miała osiemnaście lat, a Edmund znał ją od
dziecka. Ale on był w Londynie, ożenił s? i miał Aleksę,
przez całe lata nie widział Pandory. A potem przyjechał na
wesele Archie'ego i ją tam spotkał. Już flie dziecko, tylko
najbardziej ponętne, zepsute, apetyczne stworzenie, jakie tyl-
ko może być. Ja sądzę, że ona zawsze k00!* się w Ed-
mundzie. Kiedy się znowu spotkali, było to jak wybuch fa-
jerwerku. Widzieliśmy ten fajerwerk, ale odwracaliśmy się,
żeby nie patrzeć. Nie mogliśmy nic zrobić, co najwyżej
mieć nMzieję, że sam się wypali. Nie wygi A na to, żeby
miał szansę przetrwania, Edmund miał obowiązki w Londy-
ne. Żonę, dziecko, pracę. Po weselu wyjechał z powrotem
do swoich zajęć.
Czy chętnie wyjeżdżał?
fiolet wzruszyła ramionami.
Po Edmundzie trudno cokolwiek pOZBć Pamiętam,
jak go żegnałam w Balnaid, on już w sam<*dzie, ja mó-
cól r"- "d vvidzenia" i mam zamiar powiedzieć jeszcze
czv'ra "SmieSZnega W rodzaju "przykro n? lub "czas le-
nł'im ny> ' albo "zaPmnisz o Pandorze", alekońcu stra-
am odwa * nic nie powiedziałam.
lora?
JeJ niat1?^ W kryzys nastlatek. Łzy, humory, depresja.
1 ufała, była ogromnie przygina, ale, Yir-
327

l
ginia, co mogłyśmy zrobić? Co każda z nas mogła zr łv-
Sugerowałam, żeby wysłać gdzieś Pandorę na pewien c ^
na jakiś kurs albo do Paryża czy Szwajcarii. Mimo os' ż
nastu lat była pod wieloma względami jeszcze bardzo
i jakiś wartościowy program... nauka języka albo
z dziećmi... mógł wyleczyć ją z depresji. Dałby jej
wość kontaktu z młodzieżą i zapomnienia o Edmundzie
ją zawsze ogromnie rozpieszczano, a jej matkę przerażały
te humory. Nie wiem, czy o tym rozmawiali. Wiem tylko
że Pandora przez miesiąc czy dwa snuła się po Croy zatru-
wając wszystkim życie do niemożliwości, a potem zwinęła
się z tym okropnym Haraldem Hoggiem, bogatym jak Kre-
zus i w takim wieku, że mógłby być jej ojcem. No i taki
był tragiczny koniec Pandory.
Do teraz.
Tak. Do teraz.
Zmartwiła cię wiadomość, że wraca?
Tak. Trochę.
Sądzisz, że nadal się kochają?
Yirginia, Edmund kocha ciebie. Yirginia milczała.
Yiolet zmarszczyła brwi. Przecież wiesz.
Są różne rodzaje miłości. A czasem, kiedy jej napraw-
dę potrzebuję, mam wrażenie, że Edmund nie jest zdolny
jej dać.
Nie rozumiem.
Pozbawił mnie Henry'ego. Powiedział, że odbieram
mu samodzielność. Że chcę zatrzymać Henry'ego jako swoją
własność, zabawkę, którą chcę się bawić. Prosiłam i błaga-
łam i w końcu pokłóciłam się z Edmundem, ale nic nie po-
mogło. Jakbym mówiła do ściany. Vi, ściany nie kochaj^
To nie jest miłość.
Nie uważam tak, ale w sprawie Henry'ego jestem P
twojej stronie. Ale to też jego dziecko i ja naprawdę wierz?'
że Edmund robi, co jego zdaniem jest dla Henry'ego naJ
lepsze.
A teraz on pofrunął sobie do Nowego Jorku \vłasnl
w czasie, gdy był mi naprawdę potrzebny. Odwiezienie "e
ry'ego do Templehall i zostawianie tam tej okruszyn^1
najgorsza rzecz, jaką musiałam w swoim życiu zrobić-
328

.Tak
__ powiedziała Vi w zamyśleniu. Tak, wiem.
^j yiolet rozważała przykrą sytuację, przebiegała
^Uir'r treść tego, co sobie dotąd powiedziały. Nagle
"< ^d miła sobie drobną niejasność. Yirginia powie-
UŚWf to się zdarzyło w poniedziałek. A ty przychodzisz
fSi Było coś jeszcze?
!L Och Yirginia zagryzła wargę. Tak. Tak, było.
Znowu Lottie? Yiolet ledwie odważyła się spytać.
Tak. Lottie. Widzisz, Yi... pamiętasz ostatnią niedzielę,
lunch w Croy i nasze żarty z Isobel na temat jej gościa,
Smutnego Amerykanina? No więc kiedy wracałam z Tem-
plehall,"zatrzymałam się w Hotelu Królewskim, żeby pójść
do toalety, i spotkałam go tam. To mój znajomy. Dobry zna-
jomy. Nazywa się Conrad Tucker, graliśmy razem w tenisa
w Leesport przed dwunastu laty.
To była najprzyjemniejsza nowina, jaką Yiolet usłyszała
od chwili przyjścia Yirginii.
O, to niezwykle miło powiedziała.
Zjedliśmy razem kolację, a potem wydało mi się bez
sensu, żeby on zostawał w Relkirk, skoro następnego dnia
miał jechać do Croy, więc wrócił ze mną do Balnaid i prze-
nocował. Odwiozłam go rano do Croy i zostawiłam z Ar-
chiem. Potem pojechałam do Corriehill z wazonami na
kwiaty dla Yereny. A potem wróciłam do domu i zastałam
Lottie w kuchni.
W kuchni Balnaid?
wala
iak. Czekała na mnie. Powiedziała... że poprzedniego
jeczoru była w Balnaid, stała w ogrodzie, na deszczu
ła nas"?801' ^^ Conrad * Ja przyjechaliśmy. Obserwowa-
ła na/262 0^na' ^as*ony nie były zaciągnięte. Obserwo-
*' Jak ldziemy na górę... Yirginia dostrzegła prze-
ojrzeme Yiolet, otwarła usta i zamknęła je ponow-
ecizmła w końcu: Nazwała mnie dziwką. Con-
Jest w?"1' PotSPiała Zbieżność i nierząd...
J?st obłąkana.
się jak u dzie k glnia na8le załamała się, twarz skurczyła
czkach. -_ VlC ' .łzy wypełniły jej oczy i spłynęły po poli-
1 Ja już nie mogę. Nie zniosę tych wszystkich
329
oczach V,N U|.S1irWy^e(:hać ^ Pwie to Edmundowi. Na

okropności. Ona jest jak wiedźma i bardzo mnie nie
dzi... Nie wiem, czemu mnie nienawidzi... aw'-
Sięgnęła po chusteczkę, ale nie mogła jej 2nal -,
więc Yiolet podała jej swoją, koronkową z cienkiego n}^'
na, mało przydatną do tamowania takiego przypływu ro?'
lenia.
Jest zazdrosna. Zazdrosna o normalne szczęśliwe ?v
cię... Co do Edmunda, to jak my wszyscy będzie wiedział
że to tylko stek kłamstw.
Ale właśnie nie płakała Yirginia. To prawda
To jest właśnie koszmarne. To prawda.
Prawda?
Spałam z Conradem. Poszłam z nim do łóżka, bo mia-
łam na to ochotę, chciałam, żeby mnie kochał.
Ale dlaczego!
Och, Vi. Chyba mieliśmy na to ochotę.
Było to rozpaczliwe wyznanie i patrząc na swą zapłakaną
synową Yiolet poczuła przypływ współczucia. To, że właś-
nie Yirginia doszła do czegoś takiego, było jasnym dowo-
dem stanu, do jakiego zostało doprowadzone jej małżeństwo.
Po namyśle wydawało się to w pełni zrozumiałe. Ten męż-
czyzna, Conrad Tucker czy jak się tam zwał, stracił właśnie
żonę. Yirginia, w zamęcie spowodowanym decyzjami Ed-
munda, straciła swego ukochanego syna. Są starymi przyja-
ciółmi. Poszukując pociechy człowiek zwraca się do starych
przyjaciół. Ona jest kobietą godną pożądania, zmysłową i at-
rakcyjną, a nieznajomy Amerykanin zapewne przystojnym
mężczyzną. Mimo to jednak Yiolet jak niczego na świecie
pragnęła, by to się nie stało. A jeszcze bardziej wolałaby
o tym nie wiedzieć.
, Jedno było dla niej jasne jak słońce.
Nie możesz o tym mówić Edmundowi stwierdziła-
Yirginia wytarła nos w mokrą chusteczkę.
To wszystko, co masz mi do powiedzenia?
Tylko to jest ważne.
Żadnych wyrzutów? Żadnego potępienia?
To nie są moje sprawy.
To było złe.
Ale w tych warunkach zrozumiałe.
330

f


. _ Yirginia zsunęła się z fotela na kolana,
x, mr/i ukryła twarz na jej wydatnej piersi. Tak
objęta VIOICL
mlViolefp0ołożyła dłoń na jej głowie.
__ jesteśmy tylko ludźmi powiedziała ze smutkiem.
Trwały tak przez chwilę, znajdując pociechę we wzajem-
bliskości, szloch Yirginii ucichł stopniowo. Odsunęła się
odJViolet i'przykucnęła na piętach. Wytarła nos gestem
oznaczającym koniec płaczu.
_ Vi, jest jeszcze jedno powiedziała. Kiedy wróci
Edmund i skończą się tańce, chciałabym pojechać na trochę
na Long Island. Pobyć z babcią i dziadkiem. Muszę się stąd
wyrwać. Chciałam wyjechać już parę miesięcy temu, ale się
nie udało, a teraz, kiedy nie mam Henry'ego, pora wydaje
się odpowiednia.
A Edmund?
Mógłby... mieszkać z tobą.
Kiedy chcesz jechać?
W przyszłym tygodniu?
Czy to rozsądne?
Ty oceń.
Pamiętaj tylko, że od rzeczywistości nie uciekniesz, tak
samo jak od poczucia winy.
Ta rzeczywistość to Edmund i Pandora?
Ja tego nie powiedziałam.
Ale tak myślisz, prawda? Dopiero co mówiłaś mi, że
ona zawsze się w nim kochała. A ja jestem pewna, że jest
eraz nie mnieJ Piękna niż w wieku osiemnastu lat. I dzielą
wsn CS' CZegja nie mSę dzielić z Edmundem, tysiące
pommen młodości. Co dziwne, one są zawsze najtrwalsze
1 najważniejsze.
ieste. ważna i moim zdaniem nie powinnaś teraz
niej
Daw
1 zostawiał
Sle- co on
co on robi,
a to nie zważałam. Kiedy musiał wyjechać
samą, nie czułam zazdrości i nie martwiłam
robi. Powiedziałam mu, że nie dbam o to,
tem. Ale te*""" Warunkiem że nie muszę na to patrzeć. Żar-
być tego śwlaHi? ^C Zait' "*e^ ma s*ę co^ zdarzyć, nie chcę

331


Yirginia, nie doceniasz swoich przyjaciół. Sądzis?
Arenie będzie stał z boku i przyglądał się bezczynnie1? 2e
Jeśli Edmund coś zamyśla, Archie mu nie przeszkód
Pandora nie zostanie w Croy na stałe. '
Ale jest tam teraz. I to "teraz" stanowi mój problem
Nie lubisz jej?
Jest urocza.
Ale jej nie ufasz?
W tej chwili nie ufam nikomu, a najmniej sobie. Chce
się wycofać, przemyśleć wszystko, spojrzeć z perspektywy
Dlatego chcę jechać do Stanów.
Nadal uważam, że nie powinnaś jechać.
Chyba jednak muszę.
Wyglądało na to, że wszystko zostało już powiedziane
Yiolet westchnęła.
W takim razie nie mówmy już o tym. Musimy nato-
miast być praktyczne i obmyśleć kroki. Jedna rzecz jest zu-
pełnie jasna, Lottie musi wyjechać. Z powrotem do szpitala
Prowokuje nieszczęścia, a ja boję się o Edie. Natychmiast
się tym zajmę. Proponuję, żebyś w czasie, kiedy będę dzwo-
nić, umyła twarz, uczesała włosy i przyniosła moją butelkę
brandy z kredensu w jadalni i parę szklanek. Wypijemy so-
bie coś leczniczego, wzmocnimy się i poczujemy lepiej.
Yirginia zrobiła, co jej polecono. Kiedy opuściła pokój.
Yiolet wstała z krzesła i podeszła do biurka. Znalazła numei
Szpitala Królewskiego w Relkirk, wykręciła i poprosiła
o połączenie z doktorem Martinem. Po chwili wywoływania
go przez telefonistkę znalazł się na linii.
Doktor Martin?
Yiolet wyjaśniła dość obszernie, kim jest i jaki ma zwią-
zek z Lottie Carstairs.
Panie doktorze, wie pan, o kim mówię?
Tak, oczywiście.
Obawiam się, że ona nie nadaje się do przebywania p
za szpitalem. Zachowuje się nadzwyczaj bezrozumnie, dręcz,
i prześladuje ludzi. Dla panny Findhorn, u której miesz _
jest to moim zdaniem naprawdę zbyt duże obciążenie. ^
nie jest młoda, a Lottie jest dla niej zbyt uciążliwa.
Tak. Głos doktora wyrażał namysł. Rozumiem-
332

vdaje się pan zaskoczony.
"""" NT Vnie jestem zaskoczony. Oddałem ją pod opiekę
pndhorn bo uważałem, że powrót do codziennego
panny domowego pomoże jej odzyskać swego rodzaju nor-
zyc,'a ść Ale było pewne ryzyko.
m __ Wydaje się, że to ryzyko się nie opłaciło.
_ Tak, mam tego świadomość.
_ Czy weźmie ją pan z powrotem pod swoją opiekę?
Tak, oczywiście. Porozmawiam z siostrą oddziałową.
Czy byłaby pani w stanie przywieźć pannę Carstairs do szpi-
tala? To na pewno lepsze niż przysyłanie karetki. I proszę
przywieźć z sobą pannę Findhorn. Będzie potrzebna jako
najbliższa krewna pacjentki.
Oczywiście. Będziemy u pana dziś po południu.
W razie kłopotów proszę o wiadomość.
Naturalnie przyrzekła Yiolet i odłożyła słuchawkę.
Świadomość, że dylemat kuzynki Edie jest rozwiązywany
i ze Lottie prawdopodobnie wróci do szptala w Relkirk jesz-
cze tego popołudnia, wpłynęła lepiej niż łyk najlepszej bran-
dy Yiolet na przywrócenie Yirginii równowagi.
Kiedy ją zabierasz?
Teraz powiedziała Yiolet. Zdążyła już zmienić buty
i zapinała żakiet.
A jeśli Lottie nie zechce pojechać?
Zechce.
-A jeśli dostanie w aucie ataku i będzie próbowała cię
Będzie ze mną Edie i ją powstrzyma. To dla kochanej
die v!lelka u'ga. Nie będzie mieć zastrzeżeń.
___ ^jechałabym z tobą, ale...
__ 7*V f} musisz trzymać się z dala.
^dzwonisz, kiedy będzie po wszystkim?
oczywiście.
la Ja -^D^J u a siebie- ~ Virginia objęła Yiolet i ucałowa-
violet b\! Ję' ^ocnarn cie> a nigdy ci tego nie mówię.
c'e"'a-'^uŁ,
Drog"ieddPrUSZOna' ale m'ała inne rzeczy na głwie-
ramieniu nl Zleclco bezwiednie poklepała Yirginię po
P'anu,ac in* -,1:- z Lottie j Edie_ _ Do zoba.
333

Oczywiście. Alexa i Noel też będą.
Alexa i Noel. Następni członkowie rodziny, następni ?
jomi. Tyle ludzi, tyle potrzeb, decyzji, spraw do rozwiązan-
Jutro kończę siedemdziesiąt siedem lat, uświadomiła soh'
Yiolet i zdziwiła się, że nie siedzi spokojnie w fotelu
kółkach w koronkowym czepku na głowie. Sięgnęła po to
rebkę, znalazła kluczyki od samochodu, otwarła frontowe
drzwi. Alexa i Noel.
Wiem powiedziała. Nie zapomniałam.
Obawiała się jakiejś okropnej awantury z Lottie, ale oka-
zało się to zupełnie bezbolesne. Zastała Lottie w fotelu Edie
przed telewizorem. Wyglądała na raczej skwaszoną. Yiolet
chciała wymienić z nią parę uprzejmości, ale Lottie była
o wiele bardziej zajęta otyłą kobietą na ekranie, która po-
kazywała, jak zrobić marszczony abażur z kawałka starej ta-
pety. Przez kuchenne okno Yiolet dostrzegła w ogrodzie
Edie, która rozwieszała swą dzienną porcję prania. Podeszła
do niej i przyciszonym głosem, by nie usłyszała jej kuzynka,
opowiedziała, co zostało postanowione i załatwione.
Edie, która o tej porze dnia wyglądała na bardziej zmę-
czoną, wydawała się teraz bliska płaczu.
Ale ja nie chcę jej odsyłać powiedziała.
Edie, to już staje się nieznośne dla nas wszystkich. Dla
ciebie zawsze było to za dużo, a teraz ona zaczęła prześla-
dować Yirginię i rozgłaszać bardzo przykre plotki. Wiesz,
co mam na myśli.
Oczywiście, że Edie wiedziała, ale rozumiały się bez słów.
Bałam się przyznała Edie.
Edie, ona jest chora.
Powiedziałaś jej?
Jeszcze nie.
Co jej powiesz?
Po prostu, że doktor Martin chce ją zbadać. Zatrzymać
w szpitalu w Relkirk dzień lub dwa.
Wścieknie się.
Nie sądzę.
Edie rozwiesiła resztę prania, schyliła się, by podnieść pus"
ty kosz na bieliznę. Zrobiła to tak, jakby ważył cała
jakby dźwigała wszystkie strapienia świata.
334

Powinnam była jej pilnować - powiedaała.
' jakże mogłabyś to zrobić?
Sama jestem winna , . .
' r.kt nie zrobiłby więcej od ciebie uśmiechnęła się
__ chodź Wypijemy herbatę, potem powiem jej,
o co chodzi, a ty spakujesz jej walizkę.
Poszły razem przez długi ogród z powrotem do chaty.
Czuję się powiedziała Edie jak morderca. To
moja kuzynka, a ja sprawiłam jej' zawód.
__ To ona sprawiła tobie zawód, Edie. Nie zawiodłaś jej.
Tak jak nigdy nikogo z nas.
O szóstej wieczorem cały ten niesmaczny epizod był za-
kończony, Lottie po raz drugi tkwiła w szpitalu w Relkirk
pod opieką życzliwej siostry oddziałowej i niewiarygodnie
młodzieńczego doktora Martina. Na szczęście nie miała za-
strzeżeń, kiedy Yiolet ujawniła jej swe zamiary, wyraziła
po prostu nadzieję, że doktor Faulkner poświęci jej nieco
więcej uwagi, a potem podniosła głos, by przypomnieć Edie
o spakowaniu jej najlepszego zielonego żakietu.
W towarzystwie siostry oddziałowej podeszła nawet do
drzwi szpitala i pomachała życzliwie dłonią na pożegnanie,
gdy Yiolet uwoziła Edie aleją przygnębiająco oficjalnego
ogrodu, który Lottie uważała za piękny.
Edie, nie trap się nią. ^_
Muszę.
Zrobiłaś, co mogłaś. Jak święta. Zawsze możesz ją od-
wiedzic. To przecież nie koniec.
Co za biedactwo.
doTobtrZebna-^ fachowa Pieka- A ty masz inne rzeczy
?aba\\ i ^ teraz zapomnieć o tym i sama się trochę
urodzinach0 "^ ^"^ Żadnych smutnych min na moich
przez chwilę, potem spytała: "Ozdobiłaś
dzi'a ją obok'J 1mawiać sPrawę pikniku i gdy Yiolet wysa-
wróciła do P Wiedziała' że najgorsze jest za nimi.
westchnienie ,^nnyburn' weszła tylnymi drzwiami i wydała
stał nadal na t l ^ ZnÓW była W domu- Tort urodzinowy
siem lat NI^H tam' gdzie 8 zostawiła. Siedemdziesiąt
z'wnego, że czuje się skrajnie wyczerpana.
335

Polewa zrobiła się za twarda na Smarties, trzeba wie
zostawić, jaka jest. Umieściła tort w blaszanym pudełku ^
tem poszła do salonu, zrobiła sobie dużą, mocną whisky
soda, usiadła przy biurku i odbyła ostatnią w tym dniu i
życiowo ważną rozmowę. ' e
Szkoła Templehall.
Dobry wieczór. Mówi Yiolet Aird. Jestem babką Hen
ry'ego Airda, chciałabym rozmawiać z dyrektorem.
To jest sekretariat dyrektora. Czy coś mu przekazać?
Nie, obawiam się, że nie.
Dyrektor jest w tej chwili zajęty. Może mógłby od-
dzwonić do pani?
Nie. Chciałabym rozmawiać z nim teraz. Może zechce
pani go odnaleźć i powiedzieć mu, że czekam.
Sekretarka zawahała się, a potem powiedziała z ociąga-
niem:
Dobrze. Ale to może potrwać parę minut.
Będę czekać powiedziała wyniośle Yiolet.
Czekała. Po dłuższym czasie usłyszała kroki na podłodze
bez wykładziny.
Dyrektor.
Pan Henderson?
Tak.
Tu Yiolet Aird, babka Henry'ego Airda. Przepraszam
za kłopot, ale chodzi o ważną rzecz, o to, żeby przekazał
pan Henry'emu wiadomość ode mnie. Zrobi pan to?
Jaka to wiadomość? Jego głos brzmiał dość niecier-
pliwie, a może nieco gniewnie.
Proszę mu powiedzieć, że Lottie Carstairs wróciła do
szpitala i nie mieszka już z Edie Findhorn.
To wszystko? zapytał z niedowierzaniem.
Tak, to wszystko.
I to jest ważne?
Życiowo ważne. Henry bardzo się martwił o pan"?
Findhorn. Poczuje ogromną ulgę, kiedy się dowie, że LotW
Carstairs już u niej nie mieszka. Ciężar spadnie mu z serca-
W takim razie lepiej sobie zapiszę.
Tak chyba będzie lepiej. Powtórzę panu. Co te
uczyniła, podnosząc głos i mówiąc dobitnie, jakby dyreK
336

był g
DO
cień- LOTTIE CARSTAIRS. WRÓCIŁA
I NIE MIESZKA JUŻ. Z EDIE FIND-

- powiedział dyrektor, dając dowód
._ jasu" i j-~ , r
czeaoś w rodzaju poczucia humoru
11 powie pan to Henry'emu, tak?
__ Zaraz mu przekażę.
Jest pan bardzo uprzejmy. Przepraszam, że pana tru-
dziłam. Zamierzała spytać o Henry'ego, jak on się czuje,
ale zrezygnowała. Nie chciała, żeby ją uznano za starą nu-
dziarę _ Dobranoc, panie Henderson.
_ Dobranoc, pani Aird.
Na końcu długiej wspinaczki, tam gdzie pospiesznie wy-
równana spychaczem droga osiągała szczyt Creagan Dubh,
Archie zatrzymał land rovera, obaj mężczyźni zeszli w dół
i przystanęli oglądając wspaniały widok.
Przybyli tego popołudnia z Croy traktem wśród gospo-
darstw i opłotków, wzdłuż jeziora, a potem w górę na pust-
kowia wzgórz. Teraz Zachodnia Dolina leżała za nimi dale-
ko w dole, wody jeziora były błękitne niczym turkus. Przed
mmi główna dolina Creagan schodziła w dół szeregiem kot-
lin i odnóg do miejsca, w którym kipiące wody wąskiego
potoku lśniły jak jasna nić w zmiennym blasku słońca. Ku
północy pofalowany krajobraz odchodził w nieskończoność.
światło było kapryśne, ciągle zmienne, odległe szczyty ocie-
kTd na mgła> a chmury kładłysi?na nich Jak powto-
\vał grodach Cry było przyjemnie ciepło, słońce spły-
trze Ł"62 Złte UŚCie ' tylk słaby wiatr chłodził Pwie-
było cias Wysokości Jednak, do jakiej dotarli, powietrze
chodni wS e ^ Woda ze strumienia, a kłujący północnoza-
drzew i -^ * ^ przez odslni?te wrzosowiska pozbawione
mu na drodze innyh przeszkód' ^e mogłyby stanąć
podane
Juz od De\>^f^_ty^ ^and rovera i jego dwa psy, oczekujące
czasu tej chwili, wyskoczyły na ziemię,
żałosne płaszcze przeciwdeszczowe, brudne
0 grubej wełnianej podszewce.
337

l\
wałyby je takie czy inne intensywne uprawy lub uprawa l
sów na cele przemysłowe. a"
Czy sadzenie drzew to taka zła rzecz?
To delikatna sprawa. Naszym rodzimym drzewem jest
szkocka sosna, nie świerk sitka z Norwegii ani nie sosna
lodgepole z Ameryki Północnej. I wszystko zależy od tego
jaką się prowadzi gospodarkę leśną. A gęste zadrzewię-'
nie świerkiem sitka niszczy tereny wylęgu górskich pta-
ków, bo nie założą one gniazda na dziewięciuset jardach
tego świerka. Za dużo żyje tam drapieżników, lisów i wron
Nie chodzi mi tylko o głuszce, to samo dotyczy brodź-
ca, złotej siewki i kulika. I innej zwierzyny leśnej. Owa-
dów, żab, żmij. A także roślin. Dzwonków, trawy weł-
nianki, rzadkich mchów i grzybów, bagiennego złotogłowu.
Właściwie uprawiane wrzosowisko to arsenał racjonalnej
ekologii.
Ale czy obraz bogatego faceta, który chodzi po wrzo-
sowisku i łupie do ptaków, nie jest w tym kontekście
śmieszny?
Oczywiście, że tak. Tłusty arystokrata ładuje strzelbę
dziesięciofuntowymi banknotami. Ten obraz chyba zanika,
bo nawet najbardziej niedojrzali politycy zaczynają sobie
uświadamiać, że więź między miejscowym sportem a zacho-
waniem tradycji jest ogromnej wagi, jeśli podstawowy eko-
system Szkocji ma przetrwać.
Zapadło milczenie. Niepostrzeżenie cisza wypełniała się
drobnymi odgłosami, tak jak spływająca woda wypełnia pus-
te naczynie. Poświst i łopot wiatru. Szept odległego potoku,
biegnącego w dół strumienia wody. Po drugiej stronie doliny
rozsiane na wzgórzu owce skubały trawę, przesuwały się,
beczały. Gdy dźwięki te wypełniały ciszę, Conrada, który
czuł się dobrze ze swym towarzyszem, ogarnęło ukojenie,
spokój duszy, o którego istnieniu już zapomniał.
Może to niedobrze. Może po tym, co zaszło poprzedniej
nocy, nie powinien czuć się wyzwolony od wyrzutów sumie-
nia i poczucia winy. Jego sumienie jednak drzemało, a na-
wet było zadowolone z siebie.
"Cholernie podle się czuję powiedział Yirginii i
cię pragnę".
340

I czuł się
winien, zmagając się z fizycznym pragnieniem
h nią się z cudzą żoną za plecami jej męża w jego do-
k Nie zdołał jednak stłumić tego pragnienia, zwłaszcza
"^ stało się w pełni jasne, że Yirginia odczuwa potrzebę
g dechy i miłości równie wielką jak on sam. Dla niego była
Pnoc radosnej ulgi po miesiącach dobrowolnego celibatu.
Dla niej zaś być może było to złagodzenie samotności
i ostatni poryw traconej młodości.
Po przyjeździe poprzedniego wieczoru do Balnaid ogarnę-
ła ją nieśmiałość, trzymała Conrada na dystans tą swoją
skrzętnością gospodyni, świadoma zagrożenia jak młode
zwierzę. Dziś rano jednak była spokojna. Obudził się późno,
bo spał głębiej niż przez szereg ostatnich miesięcy, i nie
zobaczył jej obok siebie. Ubrał się, zszedł na dół i stwier-
dził, że Yirginia przygotowuje w kuchni śniadanie, parzy ka-
wę, rozmawia z dwoma spanielami. Nadal była blada, ale
o wiele mniej napięta; powitała go uśmiechem. Nad jajecz-
nicą na boczku rozmawiali o banałach, a on szanował jej
powściągliwość. Może było lepiej, że żadne z nich nie wda-
wało się w analizę serca ani nie usiłowało racjonalizować
wydarzeń poprzedniego wieczoru.
Przygoda na jedną noc. Dla Yirginii tym to chyba było.
Conrad nie miał pewności. On sam czuł po prostu ogromną
wdzięczność do losu, że zetknął ich razem w chwili, gdy
oboje mieli obolałe, samotne dusze i bardzo siebie nawzajem
potrzebowali. Sprawy potoczyły się swoim trybem w sposób
naturalny jak oddech.
ci.
Nie ma czego żałować. Nie trapił się zbytnio o Yirginię.
H h fames siebie' to wiedział tylko, że przed dwunastu
rt Yv ""r ,ni^ zakocnany, a teraz nie miał zbytniej pewnoś-
zmieniło.
PO niebie.
Km
przykuł jego wzrok. Pojawił się myszołów, płynął
zaczął opadać spiralnym lotem. W sekundę
wrzosów w połowie wzgórza poderwało się
ów i zdumiewająco szybko pofrunęło z wiat-
- MPł ObaJ m?zczyzni obserwowali je.
my wi "a.em nadzieję _ powiedział Archie że zobaczy-
Naeont 6J ,Ptaków- Będziemy polować w tej dolinie jutro.
a pJdzie Przez wypaleniska.
341

Ty też będziesz?
Tak. To mogę jeszcze robić, o ile dostanę dolne WVD
lenisko. Niewielu rzeczy tak żałuję jak tego, że nie mogę j
chodzić po wzgórzach. To były najlepsze czasy, brało się p J|
przyjaciół i z pół tuzina psów. Teraz to już przeszłość.
Conrad wahał się. Spędzili razem większość dnia, ale
Conrad, nie chcąc okazać się ciekawskim lub nietaktownym
nie poruszał tematu widocznej ułomności Archie'ego. Teraz
jednak chwila wydawała się stosowna.
Jak straciłeś nogę? spytał jakby mimochodem.
Archie obserwował myszołowa.
Postrzał.
Wypadek.
Nie. Nie wypadek. Myszołów zawisł, zanurkował,
poderwał się z powrotem w górę, u dzioba kołysała się jego
zdobycz, mały królik. Incydent w Irlandii Północnej.
Coś ty tam robił?
Byłem żołnierzem. Byłem ze swoim pułkiem.
Kiedy to się stało?
Siedem, osiem lat temu. Myszołów znikł. Archie
zwrócił twarz do Conrada. Wojsko jest teraz w Irlandii
Północnej już dwudziesty rok. Czasem myślę, że świat już
zapomniał, jak długo trwa ten krwawy konflikt.
Dwadzieścia lat to dużo.
Pojechaliśmy powstrzymać przemoc, utrzymać pokój.
Przemocy nie powstrzymaliśmy, a pokój nadal wydaje si?
odległy. Zmienił pozycję, zdjął okulary, wsparł się na
łokciu. W lecie mamy płatnych gości ze Stanów. Dajemy
im nocleg, organizujemy rozrywki, poimy winem, karmimy
i konwersujemy. Podczas tych rozmów często pojawia si?
temat Irlandii Północnej i nieuchronny żart, że Irlandia Pół-
nocna jest brytyjskim Wietnamem. Nauczyłem się szybko
zmieniać temat i mówić o czym innym.
Nie miałem tego na myśli. To znaczy tego o Wietna-
mie. Nie byłbym tak zarozumiały.
A ja nie chciałem być agresywny. Spojrzał na Con-
rada. Byłeś w Wietnamie?
Nie. Noszę okulary od ósmego roku życia, więc nie
zostałem zakwalifikowany.
342

Walczyłbyś, gdyby cię nie zwolnili?
Sfie wiem Conrad potrząsnął głową. Ale mój brat
-Jł Wstąpił do marynarki. Pływał na krążowniku. Zginął.
Vo za bezwzględna, krwawa, niepotrzebna wojna. No,
'każda wojna jest taka. W Irlandii Północnej zaś najbar-
dziej niepotrzebna, bo problemy mają korzenie w przeszłoś-
Z a nikt nie chce ich wyrwać i wyrzucić, i zasiać coś przy-
zwoitego i nowego.
__ przez przeszłość rozumiesz Cromwella?
Cromwella, Wilhelma Orańskiego, bitwę pod Boyne,
czarno-brunatnych i młodych ludzi, którzy podejmowali
strajki głodowe i umierali. I dawne, gorzkie wspomnienia,
bezrobocie, segregację, tereny zamknięte i nietolerancję re-
ligijną. I najgorsze ze wszystkiego, niemożność logicznego
podejścia do sytuacji.
Jak długo tam byłeś?
Trzy miesiące. Miało być cztery, ale kiedy batalion
wracał do domu, ja byłem w szpitalu.
Co się stało?
Mnie czy batalionowi?
Tobie.
Odpowiedzią Archie'ego było głębokie i niechętne wymo-
wne milczenie. Patrząc nań Conrad stwierdził, że jego uwa-
gę ponownie przykuł jakiś odległy ruch na przeciwległym
wzgórzu. Jego profil był ponury, na pozór zastygły wskutek
koncentracji. Conrad wyczuł, że jego towarzysz nie chce
o tym mówić i szybko wycofał się z pytania.
Przepraszam.
Dlaczego?
H ^yszedłem na ciekawskiego. Nie chciałem.
7" W Porządku. To był pewien incydent. To eufemizm
Każd\
nią Zn rdWanie' mordowanie' zasadzki, różne okaleczc-
ie Vfłnasz to słowo na co dzień z wieczornych wiadomości.
pnAW Irlandii Północnej. A ja byłem jego ofiarą.
" ""' na służbie?
K\\ ati
na służbie, moja funkcja nazywała się oficer

Czyt
-. jak tam jest.
sobie / L Się takich incydentach, ale mimo to trudno
w>obrazić. iak tam Wt

343


'
Mówią, że to ładny kraj. Conrad chciał powiedz
"Nie to miałem na myśli", ale powstrzymał się od tej uw^'
i pozwolił Archie'emu kontynuować. Niektóre części /*'
landii Północnej są bardzo piękne. Czasami musiałem opus^
czać służbowo Kwaterę na większość dnia, odwiedzać JPH
nostki na stanowiskach po całej okolicy. Niektóre z granicz"
nych były w oblężonych fortach przerobionych ze starych
posterunków policyjnych, można się było tam dostać tylko
helikopterem, bo na drogach groziły zasadzki. Loty nad kra-
jem były wspaniałe. Byłem tam wiosną i wczesnym latem
Fermanagh i jeziora, góry Mourne. Umilkł na chwilę ki-
wając głową. Chociaż trzeba sobie uświadamiać, że scho-
dzą nie tylko do morza, ale i na nieużytki. Granica.
Czy to tam byłeś?
Tak. W samym ich sercu. Też inny kraj. Bardzo zie-
lony, małe pola, kręte polne drogi, pierwiosnki i strumienie.
Słabe zaludnienie. Małe gospodarstwa rozsiane tu i ówdzie,
niewielkie obejścia, wokół zepsute maszyny, rdzewiejące
stare auta i traktory. Ale wszystko sielskie. Kojące. Czasem
nie mogłem połączyć tych okolic z tym, co się działo.
Musiało być trudno.
Było dobrze. Trzymaliśmy się razem. Przebywanie
w oddziale to trochę jak życie wśród rodziny. Kiedy się ma
rodzinę przy sobie, można sobie poradzić prawie ze wszyst-
kim.
Archie ponownie umilkł. Granitowe wzniesienie było nie-
wygodnym miejscem odpoczynku i zaczęło mu doskwierać.
Zmienił nieco pozycję, odciążając nogę. Młodszy pies po-
ruszył się gotów do akcji i Archie pogłaskał delikatnie jego
łeb.
Czy mieliście swoje koszary? spytał Conrad.
Tak. Jeśli zarekwirowane zakłady odzieżowe nazwać
koszarami. Wszystko było dość prymitywne. Żyliśmy zf
drutem kolczastym, blachą falistą i workami z piaskiem, rzad-
ko widywaliśmy światło dzienne i mieliśmy mało okazji do
ćwiczeń. Pracowaliśmy na jednym piętrze, szliśmy na 0*
jeść i na górę spać. Ritz to nie był. Miałem ordynansa-o-
chroniarza, który wszędzie ze mną chodził, i nawet w cy w1'
nym ubraniu byliśmy uzbrojeni.
344

II
się w stame oblężenia. Nigdy nas nie zaatakowano,
'ała ciągle groźba zasadzki lub napaści, więc czło-
al? ifbvł przygotowany na wszelkie możliwe sposoby zmia-
wiea z powierzchni ziemi policyjnego lub wojskowego es-
mblishmentu. Jeden z tych sposobów polegał na tym, żeby
ść uzbrojonego land rovera, załadować go materiałem
obuchowym i zmusić faceta za kierownicą do wjazdu
przez otwartą bramę koszar, a kiedy stanie, wysadzić ładu-
nek na odległość. Zdarzyło się to raz czy dwa, ale wynale-
ziono pewien sposób przeciwdziałania. Mocny betonowy ot-
wór ze stromą rampą. Chodziło o to, żeby wjechać w otwór,
a potem uciekać ile sił w nogach i wrzeszczeć dla ostrzeże-
nia jak wariat, zanim ten cały kram wyleci w powietrze.
Zniszczenia były wprawdzie i tak spore, ale na ogół oby-
wało się bez ofiar.
~ Czy tobie to się zdarzyło?
^ Nie, mnie się nie zdarzyło. Miewam koszmary na te-
mat tych cholernych dołów przeciwbombowych, ale nigdy
teżo nie doświadczyłem. Dziwne, prawda? No ale trudno
0 Wyjaśnienie poczynań własnej podświadomości.
Teraz Conrad porzucił swoje skrupuły co do bycia cieka-
wskim.
^ A więc co się zdarzyło?
Archie objął młodego psa, który usiadł, by położyć łeb
spowitym w wełnianą tkaninę kolanie swego pana.
ty ^~ To było na początku czerwca. Wszędzie słońce i kwia-
niu arzył si? wówczas incydent na granicy, na skrzyżowa-
D\v W Pbhżu Keady. Zakopali bombę w kanale pod drogą.
by-a uzbrojone pojazdy, nazywaliśmy je "prosiakami", od-
Za^ ^. Patrol graniczny, czterech ludzi w każdym prosiaku.
roz został uruchomiony zza granicy. Jednego prosiaka
zo$erwało na kawałki i wszystkich czterech ludzi też. Drugi
nyprz^_; Jednym z rannych był dowódca sierżant, który wezwał
^radio Kwaterę. Byłem w pokoju operacyjnym, kiedy
wiadomość i szczegóły. W takich wypadkach ze
bezpieczeństwa nie podaje się przez radio żad-
ile każdy w batalionie miał swój kod, numer
identyfikacyjnych. Kiedy więc sierżant podał nam
345

numery, wiedziałem dokładnie, kto zginął, a kto jeszcz
Wszyscy oni byli moimi ludźmi. 2
Twoimi ludźmi?
Mówiłem już, byłem komendantem grupy admin
cyjnej raczej niż bojowej. Oznaczało to, że dowodziłem
nalistami, kwatermistrzem, kasą i kobziarzami. "c
Kobziarzami? Conrad nie mógł ukryć tonu nied
wierzania. Chcesz powiedzieć, że mieliście tam orkiestrę''
Ależ oczywiście. Kobziarze są ważną częścią każdego
szkockiego pułku. Grają na pobudki i apele, sygnał o zacho-
dzie słońca przy uroczystych okazjach, zapewniają muzykę
na dancingach i poważnych koncertach, a także na wieczor-
kach w kasynach oficerów i sierżantów. Grają też utwory
żałobne na pogrzebach. "Leśne kwiaty". Najsmutniejsza me-
lodia świata. Ale niezależnie od tego, że każdy kobziarz
i werblista należy ściśle do batalionu, to jest również żoł-
nierzem służby czynnej wyćwiczonym do obsługi karabinu
maszynowego. Paru spośród tych ludzi padło ofiarą pułapki.
Znałem ich wszystkich. Jeden z nich to chłopak nazwiskiem
Neil MacDonald, dwadzieścia dwa lata, syn głównego dzier-
żawcy w Ardnamore, to tam wyżej, u początku naszej doliny
za Tullochard. Po raz pierwszy usłyszałem go, jak grał na
Igrzyskach Strathcroy, kiedy miał jakieś piętnaście lat. Zgar-
nął wtedy wszystkie nagrody, a ja zaproponowałem mu, by
kiedy dorośnie, wstąpił do pułku. A tamtego dnia słuchając
kodów dowiedziałem się, że nie żyje.
Conradowi nie przychodziła do głowy żadna stosowna
uwaga, więc rozsądnie nic nie powiedział. Zapadło milcze-
nie, które jednak nie było przykre, a po chwili Archie, nie-
przymuszany, kontynuował.
Na wypadek takich wydarzeń zawsze w pogotowiu są
Powietrzne Siły Reakcyjne. Dwie cegły ludzi...
Cegły?
Dwie grupy żołnierzy i helikopter Ryś gotowi i cz?
kający na start. Tego dnia kazałem sierżantowi zostać i P
leciałem z nimi zamiast niego. Było nas w helikopterz
ośmiu, pilot i pokładowy, pięciu Szkotów i ja. Dotarlisnx
do celu w niecałe dziesięć minut. Kiedy się tam znale2
zaczęliśmy krążyć, żeby zobaczyć, co dokładnie się
346

iał
buchowy, który zupełnie zniszczył pierwszego
w szosie dziurę wielkości krateru, i drugi
prS-aScwS'w nim tyłkiem do góry. Wszędzie wokół strzę-
pr i hv kawałki sieci maskującej, ciała, ubrania, płonące
py Dużo dymu, płomieni, smród płonącej gumy, paliwa
OPnhy I żadnego śladu ruchu. Śladu czegokolwiek lub ko-
Sponownie Conrada zdumiała oczywista jego zdaniem nie-
spójność. . . .
To znaczy nie było miejscowych ludzi, farmerów czy
chłopów, którzy by usłyszeli wybuch i przybiegli zobaczyć,
co się stało?
Nie było. Nikogo. W tej stronie świata nikt nie zbliża
się do takich rzeczy, oczywiście jeśli nie chce w ciągu ty-
godnia być martwy lub mieć przestrzelonych kolan. Nie było
nikogo, tylko dym i te jatki.
Obok drogi był pas trawy, na którym helikopter wylądo-
wał, a my wysiedliśmy. Naszym bezpośrednim zadaniem by-
ła obserwacja terenu i wydobycie rannych, kiedy helikopter
wrócił do bazy po oficera medycznego i jego chłopców. Led-
wie jednak helikopter wystartował, a my mieliśmy czas się
uformować, dostaliśmy się pod ostrzał z broni maszynowej
zza granicy. Czekali na nas. Obserwowali i czekali. Trzech
z moich Szkotów zginęło na miejscu, jeden dostał w pierś,
a ja w nogę. Poszła w drobny mak.
Kiedy wrócił helikopter z oficerem medycznym, zosta-
em wraz z nąjciężej rannymi zabrany do szpitala w Belfaś-
'e- Sierżant nie dotrwał, zmarł po drodze. W szpitalu ucięli
te ngę P^wyżej kolana. Leżałem tam kilka tygodni, a po-
- wrocem do Anglii, żeby zacząć długą rehabilitację,
wróciłem do Croy zwolniony w stopniu podpuł-
y~i
chube T-, Usiłował zliczyć w pamięci ofiary, ale stracił ra-
v ^rezygnował.
Nic^D C tCn incydent,osiągnął? spytał.
brytyjsldch N"^ W szos*e- Śmierć paru dalszych żołnierzy
S1? do te; ";._:astePnego dnia rano IRA oficjalnie przyznała
? Złość?
347

Dlaczego? Że straciłem nogę? Że muszę kuśtykać
tej aluminiowej maszynerii? Nie. Cóż, byłem żołnierzem "*
gularnej armii. Dać się posiekać na strzępy przez nieprzejeri
nanego wroga to jedna z postaci ryzyka w życiu żołnierz
Ale równie dobrze mogłem być zwykłym cywilem, facetem
który usiłuje zapewnić spokój swojemu życiu. Może starym
ojcem, który idzie do Enniskillen opłakiwać swego poleg-
łego syna w święto zakończenia I wojny światowej i kończy
pod zwałami gruzu. Chłopcem, który zabrał swoją dziewczy-
nę na drinka do pubu w Belfaście i widzi, jak ona frunie
do nieba dzięki bombie w samochodzie-pułapce. Mogłem
być żołnierzem na przepustce w nieodpowiednim aucie
miejscu i czasie, zawleczonym przez tłum na jakieś odlu-
dzie, rozebranym, skatowanym nocą niemal na śmierć
i w końcu zastrzelonym.
Conrad wzdrygnął się. Zagryzł wargę wstydząc się włas-
nej wrażliwości.
Czytałem powiedział. Zbierało mi się na wymio-
ty-
Bezmyślna, bezcelowa, krwawa przemoc. A są jeszcze
inne, jakie nie dostają się do gazet, nie są światu znane.
Wiesz, kiedyś jakiś człowiek wszedł do pubu na piwo. Po
prostu zwykły młody człowiek, tyle tylko, że zdarzyło mu
się należeć do IRA. Jeden z tych, z którymi pił, powiedział,
że byłoby zabawnie, gdyby przestrzelił komuś kolana. Nigdy
jeszcze tego nie zrobił, ale po trzech piwach był gotów spró-
bować. Dostał pistolet, opuścił pub i poszedł do pobliskiego
bloku. Zobaczył dziewczynę, która wracała do domu od
przyjaciela. Schował się w korytarzu i kiedy nadeszła, chwy-
cił ją i przewrócił. Potem przestrzelił jej oba kolana. DzieW"
czyna nigdy już nie będzie chodzić.
Taki sobie incydent. Ale prześladuje mnie, bo to mog'a
być córka każdego, to mogła być moja Lucilla. Jak wi?c
widzisz, nie czuję goryczy ani złości. Po prostu jest mi rz'
paczliwie żal ludzi z Irlandii Północnej, zwykłych przyz*0"
itych ludzi, którzy usiłują urządzić sobie jakoś życie, a wy-
chowują swoje dzieci w tym strasznym, nieustannym cien>u
krwi, zemsty i strachu. I żal mi całej rasy ludzkiej, bo jes'
takie bezsensowne okrucieństwo uznaje się za normę, to n'
348

rzyszłości dla nas wszystkich. To jest przerażające,
widz? P ". u;_ un jot- Hziecko nadal mam koszmary, które
się o
, bo jak dziecko nadal mam koszmary, które
przerażają'i sprawiają, że budzę się z krzykiem. Ale
111111 zcze coś gorszego. Neil MacDonald. Dwadzieścia
Jest Jj"a j trup. Nic nie zostało z jego ciała, nic, co można
h aoarzebać. Jego rodzicom nie została nawet pociecha po-
bu i erobu do odwiedzenia. Znałem Neila jako dobrego
żołnierza, ale pamiętam go jako chłopca, który stał na po-
dium Igrzysk Strathcroy i grał na kobzie wojskowe melodie.
Pamiętam ten dzień, trawa, rzeka, wzgórza w słońcu, a on
ze swoją grą był częścią tego wszystkiego. Po prostu chło-
piec. Całe życie miał przed sobą i stał tam grając te cudow-
ne melodie.
Nie możesz obwiniać się o jego śmierć.
To przeze mnie został żołnierzem. Gdybym się nie
wmieszał, żyłby do dziś.
Nie, Arenie. Jeśli miał wstąpić do twojego pułku, zro-
biłby to bez twojej zachęty.
Tak sądzisz? Trudno mi być fatalistą. Chciałbym nim
być, bo wtedy mógłbym zostawić w spokoju jego ducha
i przestać zadawać sobie pytanie dlaczego. Dlaczego ja mam
być tu na szczycie Creagan Dubh, widzieć, oddychać, doty-
kać, czuć, gdy Neil MacDonald jest martwy?
To jest zawsze najgorsze dla tych, co zostali.
Archie zwrócił głowę i spojrzał na Conrada. Przez dzie-
lącą ich niewielką przestrzeń ich oczy spotkały się. Potem
Archie powiedział:
~ Twoja żona zmarła.
trwało,
nie
leukemię. Patrzyłem, jak umiera. Długo to
. 'ez cały ten czas czułem żal i gorycz, bo to
byłem "mierałem- A kiedy umarła, nienawidziłem siebie, bo
~~ T.v też.
prostu się ^ Ze l c^a nieuchronna reakcja. Trzeba po
wystkie tetym Uprać- Wymaga to czasu. W końcu jednak
znajdują roz sarnooskarżycielskie i drążące duszę kwestie nie
cholernie płnl^^'3' ^ w^c> Jak wy Brytyjczycy mówicie,
nawet je stawiać,
milczenie. Potem Archie uśmiechnął się.
349

Tak. Masz rację. Cholernie głupio. Zwrócił t
w górę i obserwował niebo. Masz rację, Conrad. _ ^
bo ciemniało. Siedzieli już bardzo długo, robiło się Zlrn 6"
Może zaczniemy wracać do domu. Muszę się wyt}um
czyć. Przez chwilę zapomniałem chyba, że ty musisz upór -
się z własnym dramatem. Mam nadzieję, że uwierzysz m
kiedy ci powiem, że nie przywiozłem cię tu dla obciążania
swoimi kłopotami.
Pytałem o nie z uśmiechem przypomniał Archie'e-
mu Conrad. Uświadomił sobie, że zmarzł i zesztywniał od
siedzenia, tkwiąc na tym twardym i niegościnnym miejscu
Wstał z wysiłkiem, rozprostowując nogi. Spoza skalnej za-
słony wiatr uderzył weń, kłując go w policzki, odwijając ko-
łnierz. Zadrżał lekko. Psy, wiercąc się w przeczuciu jakiejś
aktywności i myśląc już o kolacji, usiadły i wpatrywały się
pełnym nadziei wzrokiem w twarz Archie'ego.
Istotnie. Ale zostawmy to teraz i nie mówmy już wię-
cej o tym. Dobrze, wy łakome psiska, zabiorę was do domu
i nakarmię. Wyciągnął rękę. Conrad, staruszku, pomóż
mi wstać, dobrze?
Opuścili wzgórza i jechali wolno do domu główną doliną
w dół a więc z powrotem do Croy. Kiedy wchodzili
przez frontowe drzwi, zegar dziadka obok schodów wybijał
połowę godziny. Wpół do siódmej. Psy były wygłodniałe.
Już dawno minęła pora ich kolacji, poszły więc prosto do
kuchni. Archie zajrzał do biblioteki, ale nie zastał tam ni-
kogo.
Co chciałbyś teraz robić? spytał swego gościa.
Jadamy zwykle około wpół do ósmej.
Jeśli pozwolisz, pójdę na górę i rozpakuję bagaż.
wezmę prysznic.
Świetnie. Korzystaj z każdej łazienki, która jest <
wolna. I zejdź na dół, kiedy będziesz gotów. Jeśli nadal m
kogo nie będzie, znajdziesz tacę z drinkami w bibliotek-
Obsłuż się. Czuj się swobodnie.
To bardzo miło Conrad ruszył w górę po schodac
a potem odwrócił się. Dziękuję za dzisiejszy dzień, w
wyjątkowy.
Może to raczej ja powinienem tobie dziękować.
350

oszedł dalej w swoją stronę. Archie podążył za
Cn nalazł w kuchni Lucillę i Jeffa przy zlewie i przy
psaml ' boie w fartuchach i o zapracowanym, ale zadowo-
pieCU" Jladzie Lucilla odwróciła się znad garnka, w któ-
lon>m \vycii
^TatS^Wróciłeś. Gdzieś ty był?
__ Na wrzosowiskach w górze. A wy dwoje co robicie?
_ Kolację.
Gdzie mama?
_ Poszła się wykąpać.
Dasz za mnie psom jeść?
Oczywiście. Żaden problem... Wróciła do miesza-
ma _ Ale muszą chwilę poczekać, bo sos mi się skluszczy.
Pozostawił ich przy tym gotowaniu, zamknął drzwi, wró-
cił do biblioteki, nalał sobie whisky z wodą sodową i ze
szklanką w dłoni powędrował schodami w górę na poszuki-
wanie żony.
Znalazł ją w kąpieli, zanurzoną w wonnej pianie i jak
zwykle zabawną w swym czepku w niebieskie i białe krop-
ki.
Archie. Archie usiadł wygodnie na pokrywie sede-
su. Gdzie ty byłeś?
Na szczycie Creagan Dubh.
Musiało tam być bosko. Czy Smutny Amerykanin się
pojawił?
r i . " smutny. Bardzo dobry kompan. Na-
>v a się Conrad Tucker i okazał się starym znajomym Vir-
wierzę! To znaczy, że oni się znają? Co za nie-
co \\ prz>padek- ! Jaki szczęśliwy. Nie będzie się czuł ob-
A tohZnanym mu domu' ~ Usiadła i sięgnęła po mydło.
'" oczywiście się spodobał?
'y człowiek. Wyjątkowo miły.
ulga. Co on teraz robi?

Bo
sobie tak
w Piątek. Czy

Ani on, ani Jeff nie
i, że dziś po kola-
357

cji można by zrobić mały kurs? Jeśli poduczą się jecjn
czy dwóch tańców, będą przynajmniej mogli jakoś w}ącz^
się do zabawy.
Czemu nie? Dobry pomysł. Poszukam jakichś na^ra'
Gdzie Pandora?
Chyba ma dość. Wróciłyśmy dopiero około piątej. Ąr
chie, czy ona mogłaby pójść z tobą jutro na wzgórza? Mó-
wiłam jej o pikniku Vi, ale ona powiedziała, że woli raczei
spędzić dzień z tobą. Chce posiedzieć z tobą w zaroślach
i pogawędzić.
Dobrze, pod warunkiem, że nie będzie zbytnio hałaso-
wać. Dopilnuj, żeby się ciepło ubrała.
Pożyczę jej moje zielone spodnie i Barbour.
Dopił whisky. Ziewnął. Był zmęczony.
Jak zakupy? Przywiozłaś mi naboje?
Tak. I szampana, świece i tyle produktów, że można
by wyżywić wygłodzoną armię. No i mam na tańce nową
suknię.
Kupiłaś sobie suknię?
Nie, nie kupiłam. Pandora mi ją kupiła. Suknia jest
absolutnie piękna, nie mogłam się dowiedzieć, ile kosztu-
je, ale chyba majątek. Ona wydaje się strasznie bogata.
Czy ja powinnam jej pozwalać na taką ekstrawagancję i hoj-
ność?
Jeśli chciała dać ci suknię, to nie było sposobu ją po-
wstrzymać. Zawsze uwielbiała dawać prezenty. Ale to było
miłe. Czy mogę zobaczyć tę suknię?
Nie, dopiero w piątek, kiedy moja uroda wprawi ci?
w zdumienie.
Co jeszcze robiłyście?
, Jadłyśmy obiad w Winiarni... Wyciskając gabfó
Isobel zastanawiała się, czy opowiedzieć Archie'emu o Pa'
dorze i zarezerwowanym stoliku, ale zdecydowała, że nie.
bo wiedziała, że Archie by to zganił. A Lucilla kupa
sobie sukienkę w kramie na rynku.
O, Boże, na pewno ma pełno pcheł.
Nakłoniłam ją do oddania jej do pralni. Ktoś będzi?
musiał jechać po nią w piątek rano do Relkirk. Ale najbaf
dziej ekscytującą nowinę zostawiłam na koniec. Bo Pando
352

7Pnt także tobie. Jeśli podasz mi ręcznik, to wyjdę
kUpiłanvTci go pokażę.
1 W prezent dla mnie? Podał jej ręcznik, usiłując sobie
~~h azić co u licha jego siostra mu przywiozła. Miał na-
W'V r że'nie złoty zegarek, obcinacz do cygar lub spinkę
f'krawata bo tych rzeczy nie używał. Tak naprawdę to
notrzebował tylko nowego pasa na naboje...
Isobel skończyła się wycierać, zdjęła czepek, potrząsnęła
cłową, sięgnęła po swój jedwabny szlafrok, zawiązała pasek.
c _ Chodź, zobacz. Wstał z pokrywy sedesu i poszedł
za nią do ich sypialni. To.
Leżało na łóżku. Tartanowe spodnie, nowa biała koszula
jeszcze w celofanie, czarna atłasowa szarfa i zielony aksa-
mitny smoking ojca, od jego śmierci nie widziany przez Ar-
chie'ego.
Skąd on się wziął?
Był na strychu, w naftalinie. Powiesiłam go nad wan-
ną, żeby znikły zmarszczki. A spodnie i koszula są od Pan-
dory. Wyczyściłam ci też wyjściowe buty.
Ale po co to wszystko? zdumiał się.
Na piątek wieczór, ty ciamajdo. Kiedy powiedziałam
Pandorze, że nie możesz nosić spódniczki i pójdziesz na
przyjęcie do Yereny w marynarce, była wstrząśnięta. Powie-
działa, że będziesz wyglądał jak kelner. Poszłyśmy więc do
pana Pittendriecha i on pomógł nam wybrać te. Podniosła
spodnie. Czy nie są boskie? Och, Archie, przymierz to
wszystko, me mogę się już doczekać, żeby zobaczyć, jak
;j ilości nowej garderoby było ostatnią
chciałby akurat w tej chwili robić, ale
"erca , * tak tym podekscytowana, że nie miał
słusznie OW1Ć- Odstawił więc szklankę na toaletkę i po-
~ Koszul ZdeJmować swe stare wełniane ubranie.
mozesz zabrudZ'StaW' N'C będziemy wyjmować nowej, bo
pet>- No. jU2 Z1' ZdeJmiJ buty i te śmierdzące stare skar-
M? zamkami To Wciągnął nowe spodnie. Isobel zajmowała
szuh ' w ogóle f ami' upychała rogi jego niebieskiej ko-
weciła się wokół niego, jakby ubierała dziec-
r/t-"Men
353

ko przed wizytą. Zamocowała szarfę, zawiązała mu wy1-
we buty, potrzymała aksamitną marynarkę smokingu w~
nął ramiona w rękawy o jedwabnej podszewce, a Isobel *
wróciła go ku sobie i zapięła pętelki przy guzikach.
No, gotowe. Przygładziła mu dłonią włosy. -_ TJ.
się przejrzeć.
Nie wiedzieć czemu czuł się głupio. Bolał go kikut A
chie marzył o gorącej kąpieli, ale powędrował posłusznie
w stronę szafy Isobel; środkowe skrzydło miało lustro na
całą wysokość. Przeglądanie się w lustrze nie było jego ulu-
bionym zajęciem, bo odbicie wydawało mu się zawsze ka-
rykaturą dawnego, tak wychudł i posiwiał, tak bardzo był
pozbawiony wdzięku w swym nędznym ubraniu, tak dzi-
waczny z tą niezdarną, znienawidzoną nogą.
Nawet teraz, w obliczu dumnego zeń wzroku Isobel, spoj-
rzenie na siebie wymagało nieco wysiłku. Uczynił to jed-
nak, a efekt nie był zły. Wyglądał nieźle. Właściwie
wspaniale. Spodnie, długie i o wąskich nogawkach, bez-
błędnie skrojone i zaprasowane na ostry kant, miały w sobie
coś wojskowego. A wspaniały, bogaty aksamit smokingu
miał dokładnie ten właściwy charakter znoszonej dżentel-
meńskiej elegancji, wyblakła zieleń nawiązywała do nici
w tartanie.
Isobel doprowadziła już wcześniej do porządku jego wło-
sy, ale teraz on przygładził je ponownie i zaczął oglądać
inne fragmenty swego znakomitego odbicia. Rozpiął smo-
king, żeby podziwiać atłasowe lśnienie szarfy owijającej Je'
go chudy tors. Z powrotem zapiął smoking. Spojrzał same-
mu sobie w oczy i uśmiechnął się krzywo, widząc siebie
napuszonego jak jakiś marny kogut.
Co sądzisz? odwrócił się do żony.
Wyglądasz zdumiewająco.
Lady Balmerino wyciągnął do niej ręce zatanc ,
pani walca ze mną? .
Podeszła do niego, a on przyciągnął ją do siebie i P
policzek na jej głowie, tak jak zwykli tańczyć przed )
szalejąc w nocnych klubach. Przez cienki jedwab szlan
jego ręce czuły jej ciało, jeszcze rozgrzane kąpielą, łutd \
bioder, wąską kibić. Jej miękkie piersi bez stanika wspi?
354

a ona cała pachniała przyjemnie wonnym myd-
51?
tem uwali się lekko noga za nogą, kołysząc się w obję-
STtańcząc najlepiej, jak mogli, w rytm muzyki, którą
słyszeli.
cos- spytał w tej chwili pilnego do
załatwienia?
__ Chyba nie.
Żadnej kolacji, żadnego karmienia psów, skubania pta-
ków, pielenia grządki?
Nie.
Ucałował jej włosy.
To chodź ze mną do łóżka.
Milczała, Archie zaś gładził dłonią jej plecy. Po chwili
odsunęła się od niego, spojrzała mu w twarz, a on ujrzał jej
ciemnobłękitne oczy lśniące od łez.
Archie...
Proszę, chodź.
A inni?
Wszyscy zajęci. Zamkniemy drzwi. Zawiesimy "Nie
przeszkadzać".
A... koszmary?
Koszmary są dla dzieci. Za starzy jesteśmy, by pozwo-
lić snom na przeszkadzanie w miłości.
Zmieniłeś się. Zmarszczyła brwi, jej twarz pełna
była zdumienia. - Co się stało?
Pandora zrobiła mi prezent?
~~ Nie Coś innego.
cie~~CrePdkałem człowieka- ktory me wysłuchał. Na szczy-
i ptaków8h" Dubh> tylk W towarzystwie wiatru, wrzosu
__ Q Ir,aenzdki. kto by przeszkadzał. I ja mówiłem.
~~ Tak.
2 wsz'ystko.'
- Takmb'e' strzePach ciała i poległych Szkotach?
- TakNei'U MacDonald? i o koszmarze?

355


Ale ty to mówiłeś mnie. Mnie opowiadałeś I
nic nie pomogło. r
111.
To dlatego, że ty jesteś częścią mnie. Obcy to
nego. Jest obiektywny. Wcześniej nikt taki się nie trafi) T
ko krewni albo starzy przyjaciele, którzy znali mnie .'
moje życie. Za bliscy. de
Archie, koszmar nadal istnieje. On nie odejdzie
Może i nie. Ale też być może stracił kły.
Skąd ta pewność?
Moja matka mówiła: Strach zapukał do drzwi, Wiara
poszła otworzyć, ale nikogo nie było. Zobaczymy. Kocham
cię nad życie i tylko to jest ważne.
Och, Archie. Jej łzy popłynęły, a on je scałowywal,
rozwiązał pasek jej szlafroka i wsunął dłoń pod miękki jed-
wab, pieszcząc jej nagie ciało. Zbliżył usta do jej ust, a jej
wargi rozchyliły się...
Spróbujemy?
Teraz?
Tak. Teraz. Zaraz. Kiedy tylko uwolnisz mnie od tych
cholernych spodni.
29
Czwartek, piętnasty
Obudziwszy się o piątej, Yirginia czekała na świt. By
czwartek, siedemdziesiąte ósme urodziny Vi.
* Zgodnie z obietnicą Vi zadzwoniła poprzedniego wieczo^
tuż przed dziennikiem o dziewiątej. Lottie jest znów w szp
talu w Relkirk, powiedziała Virginii. Wcale nie Prze-^|
szybko się z tym pogodziła. Edie jest trochę rozstrojona.
dzięki perswazji uznała to, co nieuchronne. Vi zadzwoń
też do Templehall i poleciła dyrektorowi zapewnić H
ry'ego, że nie musi się już niepokoić o swoją ukocn
Edie. Okropny epizod wreszcie dobiegł końca. Virginia m
wyrzucić go z pamięci.
356

wzbudziła w Yirginii mieszane uczucia. Najważ-
, wdzięczność i ogromna ulga. Mogła teraz spo-
rnej5^ b^ ć w mrok, spać spokojnie w tym wielkim, pus-
kojme pat ^ pOCZUciii pewności, że żaden gul nie stra-
tym dcTeUmnościach ogrodu, stoi, obserwuje, czeka, żeby za-
sz>' w ć Lottie nie wróci, jest zamknięta, a wraz z nią jej
SSpfeczne tajemnice. Yirginia była wolna od niej.
Czuła wszelako pewien niepokój. Nieznośna była mysi
o rozstroju Edie, która musiała przyznać się do porażki, o jej
niechęci do oddawania swej kuzynki raz jeszcze pod facho-
wą ale bezosobową opiekę szpitala.W głębi duszy jednak
Edie musiała poczuć pewną ulgę, już choćby z tego powodu,
że została uwolniona od odpowiedzialności niemal nie do
udźwignięcia i nie musiała już wysłuchiwać nieskończonego
potoku słów Lottie.
I wreszcie Henry, wobec którego Yirginia miała poczucie
winy. Wiedziała, co on myśli o Lottie i jak się bal o Edie,
a mimo to rozsądny pomysł telefonu do szkoły w ogóle nie
przyszedł jej do głowy; uświadomiła sobie, że pożałowania
godną przyczyną było to, iż Henry umknął jej uwadze, tak
bardzo była zajęta sobą i wydarzeniami ostatnich dwu dni.
Najpierw Edmund i Pandora. Teraz Conrad.
Conrad Tucker. Tu w Szkocji, w Strathcroy, już część
otoczenia Balmerino i ważna postać wśród dramatis perso-
nae najbliższych dni. Obecność Conrada zmieniła wszystko.
Wowme Ją, tak jakby odsłonił się przy nim jakiś niespodzie-
z
noc
Kochar "^^ aSpCkt M osobowości- SPała z Conradem.
c a i się z namiętnością, która miała więcej wspólnego
P rzebą pociechy niż z pożądaniem, była z nim, spędziła
Choćby to8 ramionach- Akt niewierności, cudzołóstwo,
nie żało\\ "azwać naigorszym na świecie słowem, Yirginia
Nic nin~
^ > rzutów
ze w
Vi była',,-,"d ty'"1 mÓWiĆ Edlmmdowi-
chą. Było o'4 r^ starusz'<;a-> a wyznanie odpustem, nie skru-
P zeniesipniem tak zwanego grzechu na inną oso-
w ten sposób winy. Ten zupełny brak
-HSU Don :askoczył jednak Yirginię, która poczuła,
dorosła, nie fjj "lch dwudziestu czterech godzin jakby
ycznie, ale wewnętrznie. Przypominało to
357

pauzę we wspinaczce na jakieś strome zbocze i czas
panie tchu, odpoczynek, zachwyt szerszą perspektywa3 ^a"
przyniósł ten trud. ' Ja*3
Od bardzo dawna zadowalało ją, że jest po prostu m
Henry'ego, żoną Edmunda, członkiem rodziny Airdów
istnienie określał klan, a cały jej czas, całą energię i m[] -.
pochłaniała troska o domowe ognisko. Teraz jednak Ale^
była dorosła, Henry wyjechał, a Edmund...? W tej chw'1
miała wrażenie, że straciła z oczu Edmunda. Została tylko
ona. Yirginia. Jednostka, byt z przeszłością i przyszłością
spiętymi przez mknące lata małżeństwa. Wyjazd Henry'eo
nie tylko zakończył pewien etap, ale i ją wyzwolił. Nic jei
nie powstrzyma przed rozwinięciem skrzydeł, przed lotem
Cały świat jest jej.
Odwiedziny Long Island, od miesięcy tylko półświadome
marzenie, były teraz możliwe, rzeczywiste, a nawet koniecz-
ne. Cokolwiek sądzi Vi, czas jechać, a jeśli potrzeba uzasad-
nienia, to będzie nim podeszły wiek jej babki i dziadka i jej
gwałtowna potrzeba ujrzenia ich, nim staną się zbyt starzy,
by cieszyć się jej towarzystwem, nim staną się chorzy
i zniedołężniali, nim umrą. To było uzasadnienie. Właściwy
powód jednakże wiązał się bardzo z Conradem.
On tam będzie. Będzie w pobliżu. W mieście lub w Sout-
hampton, ale nie dalej niż zasięg telefonu. Będą razem.
Człowiek, którego jej dziadkowie znali i lubili. Miły męż-
czyzna. On nie wyjeżdża nagle, nie łamie obietnic, nie za-
wodzi, kiedy jest najbardziej potrzebny, ani nie kocha innej
kobiety. Pomyślała sobie, że dla przetrwania związku zaufa-
nie jest ważniejsze niż miłość. Aby się z tym wszystka"
uporać, potrzeba jej czasu i przestrzeni, swego rodzaju prz-
rwy, w czasie której wycofa się i oceni sytuację. Potrzebo-
wała pociechy i wiedziała, że znajdzie ją w towarzyst^1
tego, który zawsze był jej przyjacielem, a teraz jest kocha"
kiem. Kochankiem. Ambiwalentne słowo, pełne znaczę
Raz jeszcze wsłuchała się w swoje sumienie, oczekując o
wiązkowego przypływu poczucia winy, ale nie stwierdź
niczego prócz swego rodzaju pewności, krzepiącej siły- J .
gdyby Conrad dał jej nową szansę, nowy smak młopełnię nowej wolności. Wszystko jedno. Wiedziała tylK-
358

ma
ie tego uchwycić, zanim jej to ucieknie na za-
zarniar s \ ?esport cze.aiu, . . _ ,
ho to miejsce, które nigdy się nie zmienia. Czuła won
mone, DO powietrza, widziała szerokie ulice za-
ipao lCSlC'|ilu& f
szkarłatnymi liśćmi, dym z pierwszego ognia
, uroczo unoszący się w górę z kominów bia-
ź okapami i szybujący w ciemnobłękitne niebo
LoneTsTand w porze babiego lata.
Wspominała spędzany tam czas. Po Święcie Pracy dzieci
z powrotem w szkole, prom na Fire Island już nie kursuje,
nadbrzeżne bary zamknięte. Dziadek jednakże nie wyciągnął
jeszcze z wody swej małej motorówki, wielkie plaże Atlan-
tyku są w pobliżu. Wydmy czesane przez wiatr, bezkresne
piaski zasłane skorupami mięczaków i opatrzone lamówką
grzmiących fal. Czuła na policzkach ten rozprysk piany. Wi-
działa siebie, niczym z wielkiej odległości, jak idzie przez
mielizny, jej sylwetka rysuje się na tle wieczornego nieba,
obok Conrad...
I oto Yirginia stwierdziła, że mimo wszystko uśmiecha
się, nie z romantycznej lubości, lecz zdrowo naigrawając się
z samej siebie. Była to bowiem wizja nastolatki jak z jakiejś
telewizyjnej reklamy. Słyszała tę mdłą muzyczkę, głęboki
poważny męski głos nakłaniający ją do używania jakiegoś
szamponu, dezodorantu czy ekologicznego proszku do pra-
nia. To za łatwe przepłynąć ten dzień na obłoku fantazji.
v*r tym rZCCZ' iz sny na Jawie są Prawem tylko młodych,
arci PO prostu nie mają czasu do tracenia na fantazje. Za
^ajęć, za dużo spraw, za dużo do organizowania. Tak
:a" raz- Życie, nieustanne i wymagające, żąda jej
da i~Dom 'rydowanie wyrzuciła z myśli Leesport i Conra-
ma przvih - Aleksie- Najważniejsza jest Alexa. Alexa
*cześmej T d Balnaid za godzinę lub dwie. a miesiąc
tv *t ynie Virginia obiecała coś Aleksie.
cić. Draw^-TJJS ~ prosiła A1exa. Nie będziecie się kłó-
^ie zniosłabym nieprzyjemnej atmosfery...
,v\viscie, że nie zapewniła ją Yirginia.
, 0b>W nie nT " Będzie wspaniale...
b.v nie robić z te łamać' a ona miała na lyle godności,
eJ wyjątku. Edmund wróci do domu w pią-
359

łlf
tek. Zastanawiała się, czy przywiezie jej nową złota
soletkę, i miała nadzieję, że nie, bo teraz nie iylko
leżał między nimi jak kość niezgody, ale leżała też
wiedza Yirginii o sobie i o mężu. Przeczuwała, że nic ' "
nie będzie znów proste i łatwe, lecz że ona będzie uze względu na Aleksę. Była to w zasadzie kwestia przetrw^
nią najbliższych paru dni. Przedstawiała sobie szereg nrz "
szkód: przybycie Aleksy, piknik Vi, powrót Edmunda, koła
cja u Isobel, tańce u Yereny, wszystkie do wzięcia jedna po
drugiej bez śladu rzeczywistych odczuć. Żadnych wątpliwo-
ści, żadnego pożądania, żadnych podejrzeń, żadnej zazdrości
I będzie po wszystkim. Kiedy wyjadą wrześniowi goście
i życie wróci do normy, wolna od obowiązków Yirginia za-
cznie planować wyjazd.
Czekała na świt zapalając co pewien czas lampkę przy
łóżku, by sprawdzić, która godzina, ale o siódmej miała już
dość tego bezcelowego zajęcia i z ulgą opuściła swoje łóżko
z rozgrzebaną pościelą.
Odsunęła zasłony i ujrzała blady błękit nieba, ogród pełen
długich, porannych cieni i lekką mgłę rozsnutą nad polami.
Gdy słońce przesunie się wyżej, rozproszy mgłę, a przy
odrobinie szczęścia może się trafić dzień naprawdę ciepły.
Doznała pewnej ulgi. Nie zniosłaby, gdyby właśnie dziś
powitały ją chłód, szarość i deszcz. I to nie tylko dlatego,
że i bez dodatkowych przykrości była w wystarczająco
kiepskim nastroju, ale też dlatego, że jakiekolwiek rzucą
się na nich żywioły, urodzinowy piknik Vi i tak dojdzie do
skutku. Vi bowiem była wielbicielką tradycji i nie dbała
o to, że goście kulą się pod parasolami, chodzą w kaloszac
i smażą wilgotne kiełbaski nad dymiącym, mokrym ognis-
kiem. Tego roku najwyraźniej unikną takich masochistycz-
nych przyjemności.
Yirginia zeszła na dół, zajęła się psami i zaparzyła ne
batę. Pomyślała o przygotowaniu śniadania, ale porzuciła
pomysł i wróciła na górę ubrać się i pościelić łóżko. Us
szała samochód, pospieszyła do okna, nic nie dostrzegła-
pewne ktoś przejechał przez bramę w drodze na dół. .j
Wróciła do kuchni i zrobiła kawę. O dziewiątej zadzw
telefon, skoczyła odebrać w oczekiwaniu jakichś wyjasnl
360

iacei w budce telefonicznej gdzieś przy auto-
od Aleks^vSła to jednak Yerena Steynton.
stradzie- vy przepraszam, że tak wcześnie. Wstałaś już?
__ cz^niaj dzień. C/y ty masz może adamaszkowe ob-
i duże. Zapomnieliśmy o nich, a Toddy Bucha-
nan oczywiście nie może ich załatwić.
__ Mam chyba ze sześć, ale muszę sprawdzić. Należały
do Vi; zostawiła je przy przeprowadzce.
Czy są naprawdę długie?
Bankietowe. Używała ich na przyjęciach.
A czy byłabyś tak kochana i przywiozła je dziś rano
do Corriehill? Zabrałabym je sama, tylko że będziemy wszys-
cy układać kwiaty i po prostu nie mam ani jednej chwili
wolnej.
Yirginia była rada, że Yerena nie widzi jej twarzy.
Tak, tak, przywiozę powiedziała ochoczo, jak tylko
zdołała. Ale nie mogę przyjechać, nim nie pojawi się
Alexa z Noelem, a ich jeszcze nie ma. A potem muszę iść
na piknik do Vi...
To świetnie... po prostu podrzuć je nam. Jestem ci sza-
lenie wdzięczna. Jesteś kochana. Znajdź Toddy'ego i daj mu
je... i do zobaczenia jutro, jeśli nie wcześniej. Pa, pa...
Odłożyła słuchawkę. Yirginia westchnęła z rezygnacją,
bo ostatnią rzeczą, na jaką miała tego ranka ochotę, była
jazda dziesięć mil do Corriehill i z powrotem. Po latach
czaińwT SzkcJi Przywykła jednak do miejscowych zwy-
amw * jeden z nich polegał na tym> by w cnwjjj stre.
>wać wszystkie ręce także cudze i uśmie-
tac niedogodności. Zdawała sobie sprawę, że orga-
to wolałahCW Zallcza się do sytuacji stresujących, ale mimo
rusach d Y' ZCby Verena nieco wcześniej pomyślała o ob-
mku \vłozv'ł'brUSy" W notesie PrzY telefonie. Z myślą o pik-
asu, gdy sj Wielkiego kurczaka do piekarnika. Może do
go na porer?! Uplecze ' wystygnie, przyjedzie Alexa i potnie
Telpf Porcje.
ie'eton 7nA", _ ,
ł- Tym razem Edie.
mnie na piknik?
367

l
Tak, oczywiście. Zabiorę cię po drodze. Edie
przykro z powodu Lottie. ' ^
Tak powiedziała lakonicznie Edie, jak to zw \.
robiła, gdy j:oś ją bardzo trapiło, a ona nie chciała o t
mówić. Źle to zniosłam. Yirginia nie była pewna
Edie źle zniosła konieczność wyjazdu Lottie, czy udział'V'^
ginii w całej tej przykrej sprawie. O której mam być e "
towa?
Muszę pojechać do Corriehill z obrusami, ale postaram
się być u ciebie koło dwunastej.
Alexa już przyjechała?
Nie, jeszcze nie.
Wyobrażając sobie śmierć i zniszczenie, Edie natychmiast
się zaniepokoiła.
O jej, chyba nic im się nie stało?
Na pewno nie. Może jest duży ruch.
Te drogi mnie po prostu przerażają.
Nie martw się niczym. Przyjadę po ciebie w południe;
o tej porze już będą.
Yirginia nalała sobie następny kubek kawy. Zadzwonił te-
lefon.
Balnaid.
Yirginia.
To Vi.
Wszystkiego najlepszego.
Powiodło mi się z tą pogodą, prawda? Czy
przyjechała?
Jeszcze nie.
Myślałam, że do tego czasu już będą.
Ja też, ale jeszcze się nie pokazali.
Nie mogę się doczekać tego kochanego dziecka,
przyjedziecie wszyscy wcześniej do Pennyburn, wypijern-
kawę i pogawędzimy przed drogą na wzgórze?
Nie mogę Yirginia wyjaśniła sprawę obruso
Nawet nie wiem, gdzie ich szukać.
Są na górnej półce twojej bieliźniarki. owinięte w nie.
bieską bibułkę. Z Yereną zawsze kłopot. Czemu wcześni
nie pomyślała, żeby cię o to poprosić?
Ma chyba sporo na głowie.
362

kiedy tu przyjedziecie?
~~- -nią zastanawiała się i układała plan.
Wvśle Noela i Aleksę do Pennyburn w subaru. Małym
~~ oiadę do Corriehill i po drodze z powrotem zabiorę
^ J _ _ j" n^łłfii/Knrn A nnt^m i?an5iVnifa.m\/ cip.Hif*
aHtem zawiozę ją do Pennyburn. A potem zapakujemy siebie
r/eczy na piknik do subaru i pojedziemy dalej.
1 1_ Świetny z ciebie organizator. To pewnie dlatego, że
masz matkę Amerykankę. I zabierz koce, dobrze? I kieliszki
do wina dla was. Pod "obrusy" Yirginia zapisała "koce,
kieliszki do wina". Będę czekać na Noela i Aleksę około
jedenastej.
Mam nadzieję, że nie będą zbyt zmęczeni.
O, nie będą zapewniła ją żywo Vi. Są młodzi.
Noel Keeling był stworzeniem miejskim, urodzonym
i wychowanym w Londynie, spędzał życie wśród ulic, wy-
jeżdżając na weekendy do okolicznych coraz mniej wiejs-
kich hrabstw. Niekiedy wypuszczał się dla przyjemności da-
lej, leciał do Costa Smeralda czy Algarve, zapraszany do
jakiegoś domu wraz z grupą gości na golfa, tenisa lub żeg-
lowanie. Zwiedzanie, oglądanie kościołów lub chateaux, po-
dziwianie wielkich obszarów winnic nie mieściły się w jego
pojęciu rozrywki i gdy proponowano coś takiego, zwykle
znajdował wymówkę, żeby tego uniknąć, i spędzał czas
w ten sposób, że leżał nad basenem lub jechał do najbliż-
szego miasta, by oglądać świat spod markizy baru na trotu-
arze. r J

przed laty przybył do Szkocji z kolegami na
odłowu łososia, leciał samolotem z Londynu do In-
-' skąp inny członek grupy rybackiej zabrał go do Oy-
tern przez ł- Pada}o przez całą drogę do hotelu, a po-
lach lekkich6"^ -1C'h pobytu' P^estawało w rzadkich chwi-
Cle brą20wVchrZe^aŚnień mgieł' które odslaniafy sPre Poła"
nie\Mele po" H pozbaw'onych drzew wrzosowisk i bardzo
Miał zrń7r,;""..
brane wody, dvK^0ra W wodzie rzeki, zarzucając w wez-
wspomnienia z tego tygodnia. Co-
y. Każdy zaś wieczór
towarzystwie na jedzeniu sporych ilości
363

l
smacznych szkockich potraw i piciu jeszcze większych ']
whisky. Przyroda tych okolic nie zapisała się w ogóle u,^'
go pamięci. Je~
Teraz jednak, za kierownicą swego volkswagena golfa
ostatnich milach ich długiej podróży uświadamiał sobie *
jest nie tylko na znajomym gruncie, ale i na zaskakujący C
terenie.
"Znajomy grunt" miał metaforyczny sens. Był doświad-
czonym gościem, spędził szereg lat w roli uczestnika week-
endowych wizyt, i bynajmniej nie po raz pierwszy jechał
do nie znanego mu domu mieszkać wśród obcych. W mi-
nionych latach wypracował sobie weekendową hierarchie,
gwiazdki za wygodę i przyjemności. Teraz, starszy, zamoż-
niejszy i z dużą ilością przyjaciół i znajomych, mógł być
bardziej wybredny i rzadko doznawał zawodu.
Wszelako właściwie prowadzona gra ma własne ustalone
reguły. Tak więc w swej walizce tkwiącej w bagażniku miat
nie tylko wieczorową marynarkę i zestaw garderoby na wieś,
ale też butelkę Famous Grouse dla gospodarza i ogromne
pudełko ręcznie robionych czekoladek Bendicksa dla gospo-
dyni. Ten weekend wymagał też prezentów urodzinowych.
Dla babki Aleksy na siedemdziesiąte ósme urodziny lśniące
pudełeczka mydła i olejku kąpielowego od Floris typowe
prezenty Noela dla starszych pań, zarówno mu znanych, jak
nie znanych; dla Kąty Steynton, której nie znal, oprawiona
w ramę rycina ze smutnookim spanielem trzymającym w pys-
ku martwego bażanta.
Tak oto, niosąc dary, wypełniał reguły.
"Zaskakujący teren" był rzeczą fizyczną, zdumiewająco
pięknym hrabstwem Relkirkshire. Nie spodziewał się tak bo-
, gatych, kwitnących posiadłości, tak zielonych pól, wzorów"
ogrodzonych i pełnych stad imponującego bydła. Nie spo'
dziewał się bukowych alei, przydrożnych ogrodów pełnyc
kwiatów w takiej liczbie i o takich barwach. Jadąc nocą.-
miał przed sobą światła wbijające się w ciemny i mgl's -
świt, ale teraz słońce dokonało swego dzieła i szarość usW
piła porannej, jasnej przejrzystości. Mieli za sobą Relk'r '
droga była pusta, pola złote od ściernisk, rzeki migotały- P'
procie nabierały szafranowo-żółtej barwy, niebo było ogi"0
364

kryształowo czyste, nieskażone dymem, smo-
'n0,Wuet^nym okropieństwem z ręki człowieka. Było to
czasie do na pozór minionego już świata. Czy
,wrót w
2iern
jakłPiTdykolwiek taki świat? Czy też może znał go kiedyś
n orostu zapomniał o jego istnieniu?
' fanie Bridge. Przebyli rzekę głęboko w dole pod mmi,
otem skręctli za drogowskazem "Strathcroy". Nadal pełne
ukosił wzgórza rozciągały się po obu stronach wąskiej krę-
tej "szosy. Ujrzał rozsiane gospodarstwa, człowieka pędzące-
cro stadko owiec przez zielone pastwiska w górę na bardziej
surowe łąki. Alexa siedziała obok Noela z Larrym na kola-
nach. Larry spał, lecz Alexa była w widoczny sposób na-
pięta od z trudem tłumionego podniecenia wizytą w domu.
Stan szczęśliwego oczekiwania trwał u niej właściwie już
od tygodni, liczyła dni w kalendarzu, przycięła włosy, kupiła
prezenty i odwiedzała sklepy w poszukiwaniu nowej sukni.
Okazało się to bezowocnym zajęciem, porzuciła więc sklepy
na rzecz firmy wypożyczającej wspaniałe kreacje za-
chwyciła się uroczym mini błyszczącym od cekinów, ale
wraz z miłą pracownicą wypożyczalni doszły do wniosku,
ze nie ma nóg do mini, i dała się namówić na tradycyjną
atę, surowy jedwab w kwiaty, a Noel uznał, że wygląda
w niej uroczo i romantycznie. Przez ostatnie dwa dni była
niezwykle czynna przy sprawach na ostatnią chwilę: pako-
j\ała bagaż ich obojga, prasowała koszule Noela, rozmrażała
o owkę, dała zapasowe klucze sąsiadom na wypadek wła-
^aniia wandali i bandytów. Wszystko to wykonywała z wi-
7n"~i zapałem i energią dziecka, a Noel traktował jej
aktywność z życzliwą wyrozumiałością, nie udając
'" ~J zuwatak samo.
gdy mieli już za sobą długą podróż, słońce
iewy Wpad , z rozległego i czystego nieba, świeże po-
niah się 23 ka^2 otwarte okno, a nowe widoki odsła-
zaraźliv,e \ ^ ,ym Mkr?tem, jej podniecenie stało się nagle
czuc'e szczęści6 ,Wypełniło zabawne uniesienie nie po-
Zyczneg0 dóbr'o' PrzYpływ niemal równie miłego fi-
0(3 klerown]CV 'g S,amPoczucia. Impulsywnie oderwał dłoń
nakr>''ą ją swoją Zyl ją na kolanie Aleksy, a ona od razu

365


Nie mówię ciągle powiedziała ,jak tu pięknie"
bo brzmiałoby to zbyt banalnie.
Tak.
Powrót jest zawsze szczególny, ale teraz bardziej niż
zwykle, bo ty jesteś ze mną. Tak sobie właśnie pomyślałam.
Jej palce splotły się z jego palcami. Nigdy jeszcze
tak nie było.
Będę się sprawował stwierdził z uśmiechem naj-
lepiej jak potrafię i postaram się w tym wytrwać.
Kocham cię powiedziała Alexa, wychyliła się i po-
całowała go w policzek.
Pięć minut później byli na miejscu. Wjechawszy do wios-
ki przebyli następny most i otwartą bramę i pojechali w gó-
rę podjazdem. Ujrzał skwery, kępy rododendronów i azalii,
prześwit na wzgórza po południowej stronie. Zatrzymał auto
przed znanym mu już z fotografii Aleksy domem, teraz sto-
jącą przed nim rzeczywistością, solidną i masywną, z wy-
soką oranżerią po jednej stronie. Pnącze Yirginii, przybie-
rające właśnie karmazynowy kolor, oplotło framugę otwar-
tych frontowych drzwi; zanim Noel zdążył wyłączyć silnik,
dwa spaniele już tam były, ale nie w posłusznych pozach
na szczycie schodów; pędziły ku przybyszom z rozgłośnym
szczekaniem i powiewającymi uszami, by zbadać tych no-
wych. Brutalnie obudzony Larry odpłacał za to ujadając
z ramion Aleksy, która wysiadała z auta.
Niemal natychmiast za psami pojawiła się Yirginia
w dżinsach i białej bluzce bez kołnierzyka i wyglądała rów-
nie szykownie jak w swych wyrafinowanych londyńskich
stronach, kiedy Noel widział ją po raz pierwszy i dotąd je-
dyny.
Alexa. Kochanie. Już myślałam, że nie przyjedziecie.
Objęcia i uściski. Rozprostowując obolałe ramiona i nogi,
Neol obserwował to życzliwe powitanie. I Noel. Yir-
ginia zwróciła się ku niemu. Jak to miło cię widzieć.
Również i on został ucałowany, co było przyjemne.
Jak się jechało, okropnie, prawda? Alexa, nie zniosę tego
hałasu. Postaw Larry'ego na ziemi, niech się zaprzyjaźniają
w ogrodzie, bo inaczej zasiusia mi wszystkie dywany. Cze-
mu tak późno? Czekam na was od paru godzin.
366

__ Zatrzymaliśmy się w Edynburgu na śniadanie wy-
, ., Aiexa. Noel ma tam znajomych, Delię i Caluma
iTbertsonów. Mieszkają w uroczym domku przerobionym
stajen na tyłach Moray Place. Obudziliśmy ich rzucając
1 mv]canii w okno, oni zeszli do nas, otwarli nam i zrobili
aiecznicę na boczku, i wcale nie byli źli, że ich zbudziliś-
my Powinnam była zadzwonić do ciebie, ale nie pomyśla-
łam o tym. Przepraszam.
Nieważne. Ważne, że jesteście. Ale nie ma chwili do
stracenia, bo macie być u Vi o jedenastej i wypić z nią ka-
wę, zanim wszyscy ruszymy w górę na piknik. Spojrzała
na Noela z pewnym współczuciem. No, wpadłeś, bieda-
ku, ale Vi nie może się doczekać was obojga. Zniesiesz to?
Nie jesteś zbyt zmęczony po tej długiej jeździe?
Zupełnie nie zapewnił ją. Prowadziliśmy na
zmianę, a kto nie .siedział za kółkiem, mógł spać...
Otwarł bagażnik swojego auta i Virginia uniosła brwi.
Boże, ile bagażu. No, wleczmy to wszystko do domu...
Był w swojej sypialni, pozostawiony tam z bagażem, żeby
się rozgościł. Przez otwarte drzwi dobiegały go głosy Aleksy
i Virginii, które nadal miały sobie mnóstwo do powiedzenia.
Od czasu do czasu rozlegał się śmiech. Podszedł do drzwi,
żeby je zamknąć, bo doznał nagle potrzeby chwili samotno-
ści, zanim stanie wobec nowych wyzwań. Dowiedział się,
ze rna jechać subaru. Był jakiś problem z obrusami, ale on
1 pyiieXa pJada- na kawe do jej babki, a potem Virginia
i die do nich dołączą i cała grupa ruszy w górę na uroczys-
sów7""Ztbał urdzinowy prezent dla Vi, szczotkę do wło-
0 eJrzeć łazienkę. Ujrzał tam długą na siedem stóp
^. a perspektywa nie odstraszała go, przeciwnie, z niecierp-
OuSC,'ą oczekiwał wszystkiego, co miał przynieść dzień.
sw ar. wau'zkę i zaczął ją chaotycznie opróżniać. Powiesił
tle vm!!"Clr0,Wą marynarkę w wysokiej wiktoriańskiej sza-
Przybory toaletowe. Położył szczotkę na toaletce i po-
obejrzeć ł '
^ysoki 1 y16 mosiężne kurki, marmurową podłogę,
Schludni UStra'" Pucnate białe ręczniki kąpielowe ułożone
na P*ce nad grzejnikiem. Po nocnej jeździe czuł
367

się znużony i brudny, więc odruchowo odkręcił kiirk'
ko się rozebrał i wziął najszybszą, najbardziej gorąca
w swym życiu. Bardzo odświeżony, ubrał się i Za
czystą koszulę podszedł do okna obejrzeć przyjemny w
za granicami ogrodu. Pola, owce, wzgórza. Z tej ciszy",
dobył się przejrzysty zew kulika. Narastał i cichł, a N ^
nie słyszał jeszcze tak nawiedzonego, wabiącego głosu
Yirginia Aird była na wpół Amerykanką, młodą, żyw
i szykowną. Kiedyś podczas służbowej podróży do Stanów
Noel zatrzymał się w domu kolegi, który mieszkał w stanie
Nowy Jork. Dom przypominał rancho, stał wśród skwerów
które łączyły się ze skwerami sąsiada, i był zaprojektowany
z uwzględnieniem przede wszystkim wygody i łatwości
utrzymania go. Centralnie ogrzewany, doskonale obmyślany
i wyposażony we wszelkie możliwe nowoczesne urządzenia,
powinien był stanowić najwygodniejsze miejsce na świecie
do spędzenia zimowego weekendu. Wszystko to jednak byto
bezużyteczne, bo gospodyni, choć urocza, nie miała naj-
mniejszego pojęcia o przyjmowaniu gości. Mimo kuchni jak
marzenie nigdy nic nie gotowała. Co wieczór ubierali się
i szli do miejscowego klubu na kolację, a jedynymi potra-
wami, jakie wyłaniały się z owej kuchni, były smażone jaja
i hamburger z kuchenki mikrofalowej. Nie koniec na tyra.
W salonie był kominek, ale na palenisku stały doniczki
z kwiatami, i zamiast przyjemnego ognia rozkosznie wygod-
ne kanapy i fotele miały za ogniskową telewizor; niedzielne
popołudnia spędzano oglądając futbol, którego reguł i zasad
Noel nie mógł pojąć. W sypialni miał drugi telewizor, a są-
siadująca z nią łazienka była świetnie wyposażona w prysz'
nic, gniazdka na maszynkę do golenia, nawet bidet, ale naj-
, większy z granatowych ręczników ledwie zakrywał przy0"
dzenie, i ta drobna niedogodność sprawiła, że Noel gwałtow-
nie zatęsknił za wygodą własnych ogromnych, białych, _s"
chych ręczników kąpielowych. Najgorsze jednak były
zatoki z powodu spania w ogrzanym pokoju, którego
nie chciały się otworzyć.
Wypominanie tych niedogodności byłoby grubiańsW^
i niewdzięcznością, bo gospodarze byli ogromnie mili, ale
nigdy jeszcze nie wyjeżdżał znikąd z równie wielką ulgą-
368

się odezwał. Spokój. I... odwrócił się z po-
i, upychając koszulę za dżinsy... wspaniały
ński dostatek. Taki jak przy Ovington Street, ale
a męską skalę. Wielka łazienka, stworzona dla
na masyvvnpostawnych mężczyzn. Monstrualne ręczniki, cięż-
odsuwane za pomocą jedwabnych sznurków.
kl? ^iaTznów o Yirginii i stwierdził, że choć nie obawiał
^""powtórki swego pobytu w podmiejskiej Ameryce, nie
oczekiwał, że Yirginia będzie gospodynią domu, który, jak
się zdaje, urządzono i umeblowano przed pięćdziesięciu laty
i który od tego czasu się nie zmienił.
Akceptował to jednak. Czuł się jak w domu. Podobała
mu się atmosfera tego miejsca, solidność i wygoda, miła
woń wiejskiego domostwa, blask pasty na dobrze pielęgno-
wanych meblach, kruchość świeżej pościeli, aura życia ro-
dzinnego. Wkładając czyste skarpety i gruby sweter i cze-
sząc włosy stwierdził, że pogwizduje. Spojrzał na siebie
w lustrze i uśmiechnął się do swego odbicia. Już teraz za-
czynał się bawić.
Kiedy był już gotów, z prezentem dla Vi opuścił swoją
sypialnię, zszedł na dół i idąc w stronę kobiecych głosów
znalazł się w kuchni Yirginii. Choć nie jak marzenie, to jed-
nak duża, przytulna i pełna nie tylko słońca, ale i zapachu
świeżej kawy. Alexa pokroiła fachowo zimnego kurczaka
i wkładała porcje do plastikowego pudełka, a Yirginia, teraz
w fartuszku na swoich dżinsach, napełniała kawą termos.
Z_ZwWlł S'ę Nel> odstawila dzbanek i nakręciła stoper.
^ Wszytko w porządku? spytała Noela.
Uardziej niż w porządku. Wziąłem kąpiel i jestem te-
<~" na wszystko.
ze
I?f.rezent dla vi? Włóż go do tego dużego pudła,
ł to karton po produktach
iony już pakunkami o osobliwych
J Dutelk?-
clelnejlC>joyeiTo?Vino z rabarbaru. Wygrał je na aukcji koś-
1 reszte, dacie t v^ ^ domem- Wstaw moze to Pudło
10 Vi, kiedy dotrzesz z Aleksą do Pennyburn.
369

Noel wziął urodzinowe pudło i poniósł je przez k
i otwarte tylne drzwi. Na dziedzińcu za domem czekał ^
baru, krzepki wehikuł z napędem na cztery koła, załadowSU
już w tylnej części rozmaitymi rzeczami. Dla Noela pj^
oznaczał kanapkę zjadaną gdzieś w polach lub ewentua]
dobrze dobrany kosz od Fortnuma z szampanem do uroczy'6
tego otwarcia na łąkach Clyndebourne. Przygotowania na t
dzień wydawały się jednakże zakrojone na skale manewrów
wojskowych. Koce, parasole, wędki, kosze na ryby, torby, na.
pierowy worek węgla drzewnego, inny podpałki, ruszta i klesz-
cze, miski dla psów, butelka wody, puszki piwa, koszyk pe-
łen plastikowych jasnych talerzy i plastikowych kieliszków
do wina. Była tam rolka ręczników papierowych, nieprzema-
kalne okrycia, aparat fotograficzny Aleksy, lornetka.
Wstawił do auta pudło prezentów, a gdy to robił, przyszła
Alexa niosąc następny kosz, a w nim termos z kawą, pudeł-
ko kurczaka na zimno, parę kubków, smycze dla psów
i gwizdek.
Wygląda na to powiedział do niej że będziemy
obozować co najmniej dwa tygodnie.
Musimy być przygotowani na wszystko. Wziął od
niej kosz i znalazł dla niego miejsce w rogu. Jedźmy
już. Jesteśmy spóźnieni.
A co z psami?
Pojadą wszystkie z nami. Będziemy musieli upchać je
tu z całym tym majdanem.
Czy nie mogą usiąść na tylnym siedzeniu?
Nie, bo na wzgórze pojedzie pięć osób, ani zaś Vi.
ani Edie nie są zbyt szczupłe.
Możemy wziąć też moje auto.
Możemy, ale nie zajedziemy nim daleko. Sam zoba-
czysz drogę. Jest stroma i bardzo nierówna. Tylko to auto
może nią jechać.
Noel troszczył się o swojego volkswagena, więc dyskusja
na tym się skończyła. Trzy psy zostały zebrane, załadowane
i zatrzaśnięto im drzwi przed nosem. Miały zrezygnowane
miny. Alexa i Noel wdrapali się na przednie siedzenia, Noe
usiadł za kierownicą. Yirginia, nadal w fartuchu, przysza
ich odprawić.
370

kwadrans po dwunastej powiedziała.

__ wokół domu, przez bramę, przez most. Gdy
szy ' "Hyił Alexa przekazywała mu najświeższe miejs-
Soel prowaazn, n
Tatuś jest w Nowym Jorku. Dowiedziałam się wszyst-
cowe
7 'kiedy kroiłam kurczaka. Tatuś ma wrócić jutro, bę-
Sfwięc na przyjęciu. A Lucilla Blair jest w Croy... wró-
ciła z Francji... i Pandora Blair. Jest siostrą Archie'ego Bal-
merino, poznasz więc je obie.
Czy będą na pikniku?
Spodziewam się. Choć co do Pandory, to nie wiem.
Bardzo chciałabym ją poznać, bo nigdy jej nie widziałam.
Słyszałam tylko o niej. Jest czarną owcą w rodzinie Balme-
rino, ma cudownie wątpliwą reputację.
Brzmi interesująco.
No, nie podniecaj się. Jest co najmniej dziesięć lat star-
sza od ciebie.
Zawsze lubiłem dojrzałe panie.
Nie wiem, czy "dojrzała" to właściwe słowo w stosun-
ku do Pandory. W Croy jest jeszcze człowiek nazwiskiem
Conrad Tucker. Amerykanin, stary przyjaciel Yirginii. Czy
to me nadzwyczajne? A biedna Yirginia musiała sama od-
wieźc Henry'ego do szkoły, bo taty nie było. Powiedziała,
że to było naprawdę straszne i że nie chce o tym mówić.
Nie ma jeszcze wiadomości od Henry'ego, więc nie wiemy,
jak. mu się wiedzie. Ona mówi, że nie chce dzwonić do dy-
reKtora i nvtań *"v, ;.; nie uznali za natrętną _ Jechali
Ł . ' J J J Ł "W U?jllUl.l Z-.C4. 11 CL LI ł^/HlC^. J \^^ l li*, ł. l
NJP r,^!ej unc^- Nie wiem, czemu ona nie dzwoni.
m, dlaczego nie mogłaby, jeśli ma ochotę, po-
; Henrym. Skręć tu w lewo, Noel, przez tę bra-
ićrze. To już Croy. Posiadłość Archie'ego Bal-
Przed tań^"y ^St dziś na Polowaniu' ale Jutro idziemy
Droaa ^ ^ nich na kolacJe' wiec poznasz go wtedy...
teren parków S1Tę.!tromo wśrod Pól, które kiedyś stanowiły
horyzoncie \J' ,c^e buków nabierały barwy złota, a na
!esiennemu n28}?1^ wznosiły swe wierzchołki ku jasnemu
bvł 7a^6 U' ^omimo ciepła słońca wiał ostry wiatr
* zadowolony z g^^ swetra
377

i
Teraz skręcamy w tę dróżkę. Dawniej była nanr
zaniedbaną, zrujnowaną dróżką do chatki starego ogrodn'i-
ale Vi wszystko tu urządziła po kupieniu tego miejsca
Archie'ego. Jest zapamiętałą ogrodniczką. Opowiadałam0
już. Ale spójrz na jej perspektywę. Oczywiście, jest wys/
wioną na wiatry, ale teraz, kiedy bukowy płot urósł jP
f ' JC$1
lepiej...
Mały dom stał oślepiająco biały w blasku słońca, w ogro-
dzie o zielonych trawnikach i jasnych grządkach kwiatów
Gdy Noel zajechał przed wejściowe drzwi, te otwarły się
i wyłoniła się postawna i dorodna pani, żeby ich powitać
rozłożyła ramiona, a porywisty wiatr rujnował jej siwą fry-
zurę. Miała na sobie bardzo starą wełnianą spódnicę, żakiet,
skarpety i ciężkie buty. Wyskoczywszy z auta Alexa niemal
natychmiast została porwana w mamucie objęcia swej babki.
Alexa. Moje drogie dziecko, co za radość cię widzieć.
Najlepsze życzenia urodzinowe.
Siedemdziesiąt osiem lat, moja droga. Czy to nie stra-
szne? Stara jak Matuzalem. Ucałowała Aleksę, a potem
zaczęła obserwować znad jej głowy, jak nadchodzi Noel.
okrążając przód subaru. Ich oczy spotkały się i patrzyły na
siebie. Spojrzenie Yiolet było spokojne i jasne, surowe, ale
życzliwe. Podsumowuje mnie, pomyślał Noel. Przywofaf
swój najbardziej otwarty uśmiech.
Dzień dobry. Jestem Noel Keeling.
Yiolet uwolniła Aleksę i wyciągnęła rękę. On ujął fi
w swoją, zdrowy uścisk, dłoń ciepła i sucha, silne pa'ce
Nie była piękną staruszką, chyba nigdy nie była piękna, a'e
w jej zniszczonych rysach Noel dostrzegał dużo żywotności
i mądrości, a bruzdy na jej twarzy wyglądały jak wyżłobiona
r przez śmiech. Jego życzliwość do niej, natychmiastowe
i głębokie porozumienie z nią były instynktowne; wiedzie-
że należy ona do ludzi, którzy choć zdolni do nieprzeje
nanej wrogości, mogą też stać się najwierniejszymi i najb#
dziej stałymi przyjaciółmi. Od razu zapragnął mieć J3 P
swej stronie.
A potem ona powiedziała coś dziwnego.
Czy my się już kiedyś nie spotkaliśmy?
Nie sądzę.
372

nazwisko. Keeling. Coś mi świta. Wzruszyła
" Pana uściła jego dłoń. Nieważne. Uśmiechnęła
ramionaml^.erdzi}; że nawet jegu nigdy nie była piękna, to
sl?1 a K H fizycznie bardzo pociągająca. Jak to miło,
kl?dy7Sviechał pan nas odwiedzić.
Z? Ii Chciałbym złożyć pani życzenia urodzinowe. Mamy
nndlo prezentów dla pani.
__ Wnieście je do środka. Później je otworzę.
Wrócił do auta, otwarł drzwi, uciszył psy, wydobył uro-
dzinowe pudło, zamknął drzwi z powrotem. W tym czasie
Alexa i jej babka zniknęły we wnętrzu domu, więc Noel
poszedł za nimi do małego przedpokoju, a potem do prze-
wiewnego salonu pełnego światła i z przeszklonymi drzwia-
mi, za którymi rozciągał się widok na uroczy ogród starszej
pani.
Proszę postawić pudło tutaj! Nie otworzę go jeszcze,
bo chcę posłuchać wszystkich waszych nowin. Alexa, kawa
i filiżanki, czy zechcesz przynieść mi tacę? Alexa znikła,
żeby to zrobić. A więc, Noel... nie mogę nazywać cię
panem Keeling, bo dziś się tak nie robi, a ty nazywaj mnie
Yiolet... gdzie chciałbyś usiąść?
On jednak nie chciał siadać. Jak zwykle w nowym oto-
czeniu chciał się pokręcić, powęszyć, poczuć atmosferę. Był
to uroczy pokój o bladożółtych ścianach, jasnych perkalo-
wych zasłonach w róże i kremowych dywanach dopasowa-
nych do boazerii. Wiedział, że Yiolet Aird nie mieszkała tu
siedziby.
z
ugo. i we wszystkim była świeżość i lekkość, dowód nie-
, *nej, renowacji, ale jej meble, obrazy, bibeloty, książki
ed7^vl"ajWyraźnieJ Przeniosły się z nią z poprzedniej
"wne Balnaid. Fotele i sofa miały pokrowce
płótna, a hebanowy gabinet za otwartymi doń
Porcelany F tO Sam koralowe płótno i zawierał kolekcję
Uzrok pad ł"1 RSe' Gdziekolwiek Noel spojrzał, jego
^ewiórcze^k" h WartŚCiOWe lub Praktyczne przedmioty,
zapasy orzech ^ starszeJ pani zgromadzone wokół niej jak
tu recznie robi^' a^ące Parcie rzeczy z całego życia. Były
na Zasł0na nr "H Pduszki' pleciony kosz na drwa, mosięż-
ni do minkiem> miech do ognia, pudełko
0 szycia, mały telewizor, sterty czasopism,
375

wazy z drobiazgami. Również poziome powierzchni
zapełnione małymi i dekoracyjnymi przedmiotami Em P
wane pudełka, wazony świeżych kwiatów, miedziana
pełna liliowych wrzosów, fotografie w srebrnych rarnk '^
małe zestawy porcelany miśnieńskiej. >
Przyglądała mu się. On spojrzał na nią i uśmiechną} Sl
Postępujesz powiedział wedle zasad Willjam
Morrisa.
To znaczy"?
co
Masz w swoim domu tylko to, co użyteczne, lub
uważasz za piękne.
Skąd to znasz? spytała rozbawiona.
Od mojej matki.
Staroświeckie zasady.
Ale nadal żywe.
W jej kominku płonął słaby ogień. Na gzymsie kominka
stała para psów ze Staffordshire, a wyżej...
Zmarszczył brwi i podszedł bliżej, by przyjrzeć się obra-
zowi. Było to olejne malowidło przedstawiające dziecko na
łące pełnej jaskrów. Łąkę okrywał cień, ale w głębi poza nią
słońce oświetlało skały, morze i odległe figury dwóch star-
szych dziewcząt. Iluzja światła i koloru zwróciła jego uwagę
nie tylko dlatego, że promieniowała ciepłem, ale dlatego, że
technika, wierne oddanie trójwymiarowości, rzuciła mu sif
w oczy znajoma jak twarz zapamiętana z dzieciństwa.
To na pewno on. Noel nie musiał nawet czytać podpisu-
by się przekonać.
To Lawrence Stern powiedział zdumiony.
Proszę, co za erudycja. Lubię go bardziej niż w szystk
inne.
Jak go zdobyłaś? spytał zwracając twarz do niej-
Wyglądasz na zdziwionego.
Bo jestem. To rzadkość.
Dał mi go przed wielu laty mój mąż. Był w Londyn'e
Zobaczył go w oknie galerii, wszedł i kupił mi go nie ^
cząc na to, że musiał zapłacić o wiele więcej, niż bv -
stać. ^
I
Lawrence Stern był moim dziadkiem powie
Noel.
374

Twoim dziadkiem? - zmarszczyła brwi.
Tak Ojcem mojej matki.
","tH t Urwała, nadal ze zmarszczonymi
Twoiei rnauu.-.. ...... .,
a potem nagle uśmiechnęła się, jej zdziwienie zmk-
twarz przybrała wyraz zadowolenia. A więc stąd
twoje nazwisko! Noel Keeling. Znałam ją... poznałyś-
my się... Ale co się stało z Penelope?
Zmarła cztery lata temu.
_- To straszne. Taka miła osoba. Widziałyśmy się tylko
raz. ale...
Przerwał im powrót Aleksy z kuchni Yiolet z tacą, na
której stał dzbanek z kawą, filiżanki, a pod nimi spodki.
_ Alexa, to po prostu niezwykłe! Wyobraź sobie, Noel
me jest dla mnie całkiem obcy, bo kiedyś poznałam jego
matkę... i bardzo się polubiłyśmy. Zawsze miałam nadzieję,
ze się jeszcze spotkamy, ale jakoś się nie złożyło...
Na tym odkryciu, tej rewelacji, tym zbiegu okoliczności
w nadzwyczaj małym świecie skupiła się uwaga wszystkich.
Piknik i urodziny poszły na chwilę w zapomnienie, a Alexa
i Noel siedzieli pijąc aromatyczną kawę i słuchając z wiel-
kim zainteresowaniem opowieści Vi.
Wszystko to stało się przez Rogera Wimbusha, port-
recistę. Kiedy Geordie wrócił z wojny, z obozu jenieckiego
' poszedł z powrotem do pracy w Relkirk, postanowiono,
ze jako szef firmy powinien dla potomności mieć portret,
i mes k ł Rgerowi Wimbushowi. Przyjechał do Balnaid
zawhf U "aS; portret by* malowany w oranżerii, a potem
nadal t"rCzyście w Pkoju Zarządu w biurze. O ile wiem,
zmarł R! W'S'' Bardz sie zaPrzyjaźniliśmy i kiedy Geordie
szen.e na f^ "aplSał m' bardzo miły list * Przysłał zaPr-
jeździłam dYStTawę Portrecistów w Burlington House. Rzadko
dług'ej podró ynU' ale uznałam' że ta okazja warta jest
' P ^'"ysttón?" WięC pJechaIam' a Rger czekał na mnie
Panie Jedna h ł" Prowadził. I od razu dostrzegł te dwie
Clotka- którą On tWJą matką' Noe1' a druea cnyba JeJ star^
"lć maą przvi Przyprowadza na wystawę, żeby jej spra-
marszczona alftmn?SĆ- Bardzo stara kobieta, chuda i po-
"Tskająca energią...
375

Ciotka-babka Ethel powiedział Noel, bo ni
to być nikt inny.
Właśnie. Oczywiście. Ethel Stern, siostra Ławrę
Sterna.
Zmarła przed paru laty, ale kiedy żyła, szalenie
wszystkich rozbawiała.
Mogę sobie to wyobrazić. A więc Roger i twoja matka
przyjaźnili się od lat. Zdaje się że on był u niej lokatorem
szereg lat wcześniej, gdy jeszcze jako student bez grosza
przy duszy przebijał się przez życie. Bardzo serdecznie się
przywitali ze sobą, a potem przedstawili nas sobie, dowie-
działam się o pokrewieństwie z Lawrence'em Sternem i po.
wiedziałam twojej matce o tym obrazie. Dobrze się rozumie-
liśmy, obejrzeliśmy już wszystkie portrety, więc zapadła de-
cyzja o wspólnym lunchu. Ja miałam na myśli restaurację,
ale twoja matka nalegała, żebyśmy poszli do niej i tam
zjedli lunch.
Oakley Street.
Otóż to. Oakley Street. Wymawialiśmy się, że to za
duży kłopot dla niej, ale ona nie zważała na nasze obiekcje
i w końcu wszyscy czworo znaleźliśmy się w taksówce i je-
chaliśmy do Chelsea. To był piękny dzień. Pamiętam dokład-
nie. Bardzo ciepły i słoneczny, a wiecie, jaki Londyn po-
trafi być piękny na początku lata. Jedliśmy lunch w ogro-
dzie, który był duży, bardzo bujny i tak uroczo pachniały
w nim bzy, że czułam się jak w innym kraju, może na po-
łudniu Francji albo w Paryżu, drzewa tłumiły odgłos miejs-
kiego ruchu, a wszystko tonęło w słońcu i cieniach. Był tam
przyjemnie ocieniony taras ze stołem i krzesłami ogrodowy-
mi, siedzieliśmy tam wszyscy pijąc schłodzone wino, g<|>
twoja matka krzątała się w kuchni na parterze i wyłania'3
się co pewien czas, żeby zamienić parę słów, dolać na
wina, rozłożyć obrus na stole albo porozkładać noże i wjcJe
ce.
Co jedliście? spytała Alexa zafascynowana rozta
czanym przez Vi obrazem.
Zaraz, niech pomyślę. Pamiętam, że było to pyszn '
Bardzo dobrze przyrządzone i pyszne. Chyba zimna zu?
gazpacho i chrupiący domowy chleb. I sałata. I
376

Była też misa brzoskwiń, które ona zerwała
Francuski6 sery- drzewa po(j murem w przeciwległej części
tamtego " t&m cale popołudnie. Nie mieliśmy innych
Ogr0du. WY. naw?t mieliśmy) to poszły w zapomnienie. Go-
zą!ęC' a J}ywały jak popołudnie w czasie jakiegś mglistego
dZmyemne20 snu. A potem, pamiętam, Penelope i ja zosta-
jmy przy stole Ethel ' R8era' ktorzy pili kawę i koniak
T a^ili gauloise'y; oprowadziła mnie po ogrodzie i pokazała
wszystkie jego atrakcje. A po drodze rozmawiałyśmy do
utraty tchu, ale trudno byłoby mi powiedzieć o czym. Chyba
opowiadała mi o Kornwalii, swym dzieciństwie w niej, o do-
mu, jaki mieli, i życiu, jakie wiedli przed wojną. Wszystko
to wydawało mi się bardzo odmienne od mojego życia.
I kiedy przyszła pora pożegnania, nie chciałam, żeby się to
kończyło. Nie chciałam się żegnać. A kiedy wróciłam do
Balnaid i Strathcroy, ten obraz, który zawsze uwielbiałam,
nabrał jeszcze głębszego znaczenia, bo znałam córkę Law-
rence'a Sterna.
Nie spotkałaś jej już więcej? spytała Alexa.
Nie. To smutne. Tak rzadko jeździłam do Londynu,
a ona potem przeprowadziła się chyba na wieś. Straciłyśmy
kontakt. To głupio i bezmyślnie z mojej strony tracić kontakt
z kimś, kogo tak lubiłam i kto był mi tak bliski.
Jak wyglądała? w naturalny sposób zafascynowana
tym nieoczekiwanym wejrzeniem w życie rodzinne Noela
Alexa była spragniona szczegółów. Vi spojrzała na Noela.
"- Ty powiedz poleciła mu.
u ," Jednak nie umiał. Rysy, oczy, wargi, uśmiech, włosy
cztere h l"' W ^^ SpSÓb "ie Potrafiłby ich Pisać- Po
ciepło śmSJ Żyda beZ matki ZOStaly mu JeJ obecność> JeJ
wanie' n szczodrość, przekora, jej szaleńcze postępo-
*ania! wsWyZerpany róż obfitości goszczenia i obdarowy-
i nieuroczvst>mnienie Vi dawneg lunchu, spontanicznego
żadnego wrSt.816 W takim stylu' ze vi nie zapomniała
Street tak ż\w przywołało dawne czasy przy Oakley
wszystkim ćoV(f' t6 Nel Pczuł ukłucie tęsknoty za tym
nav-et czasu K aktował Jako tak naturalne, nie znajdując
r^ U) DV TO Hr\/-ii^^

377


Nie potrafię.
Vi spojrzała mu w oczy. A potem, jakby rozpoznaws
i uznawszy jego problem, nie nalegała więcej. Zwróciła ^
do Aleksy. ?
Była wysoka i bardzo atrakcyjna, powiedziałabym, r>i?i
na. Miała ciemno-siwe włosy zaczesane do tyłu i spięte
w kok szyldkretowymi szpilkami. Jej oczy były ciemne, bar-
dzo duże i lśniące, cera gładka i opalona, jakby ciągle prze-
bywała poza domem jak Cyganka. Nie ubierała się w żad-
nym razie modnie czy szykownie, ale trzymała się bardzo
godnie i to przydawało jej wielkiej elegancji. Miała w sobie
ogromny ładunek... radości. Niezapomniana kobieta.
Zwróciła się ponownie do Noela: A ty jesteś jej synem.
Coś podobnego. Jakie życie potrafi być dziwne. Wydaje się,
że jak człowiek ma siedemdziesiąt osiem lat, to już nic go
nie zaskoczy, a tu zdarza się coś takiego i wtedy ma się
wrażenie, że świat dopiero co się zaczął.
Jezioro na Croy leżało ukryte wśród wzgórz trzy mile na
północ od domu i było dostępne tylko prymitywną, bardzo
stromą drogą, która pięła się ostrymi serpentynami ku wrzo-
sowiskom.
Nie był to naturalny zbiornik wodny. Dawno temu dolina
ta, otoczona od północy wzgórzami i spiętrzoną bryłą Crea-
gan Dubh, była miejscem zupełnie odludnym, siedliskiem
orłów i jeleni, rysi, głuszców i kulików. W Croy istniały
jeszcze stare sepiowe fotografie doliny w jej dawnej postaci
z biegnącym przez nią strumieniem o stromych brzegach,
na których rosło sitowie, a obok strumienia ruiny małego
domu, z obór i owczarni pozostały tylko pozbawione dachu,
zpiszczone resztki granitowych murów. Potem jednak pierw-
szy lord Balmerino, dziadek Archie'ego, dysponujący for-
tuną i zamiłowany łowca pstrągów, postanowił stworzyć so-
bie jezioro. Zbudowano więc tamę, potężną jak bastion, wy-
soką na dwanaście stóp albo więcej i na tyle szeroką, by
mógł po niej przejechać powóz. Na wypadek powodzi tama
miała śluzy, które po jej ukończeniu zamknięto, chwytając
strumień w pułapkę. Powoli wody przybywało, a bezużytecz-
ne koryto pozostało. Wskutek wybrzuszenia tamy zbliżając
378

wzmesie-
obszar je-
się
nią
było ujrzeć wodę dopiero z ostatniego
"1którego ukazywał się nagle cały rozległy
Z wie mile długości i mila szerokości. Zależnie od
i roku lśniło ono błękitem w słońcu, pokrywało
fV QIllw * v**- - *.
P łowianoszarymi falami lub leżało ciche jak szklana tafla
^wieczornym świetle, a blady księżyc odbijał się w zwier-
W dle jego powierzchni, łamanej niekiedy przez pluskające
ryby.
Zbudowano przystań o mocnej konstrukcji i na tyle dużą,
by pomieściła dwie łodzie, z dodatkowym pomieszczeniem
po jednej stronie na pikniki w złą pogodę. Nie tylko jednak
rybacy przychodzili nad jezioro. Całe pokolenia dzieci uwa-
żały je za swoje miejsce. Owce pasły się na sąsiednich
wzgórzach, a krótko przycinana trawa, która schodziła nad
samą wodę, stanowiła doskonały teren pod namioty, do gry
w piłkę i meczów krykieta. Członkowie rodzin Blair i Aird
wraz z młodymi znajomymi uczyli się łowić pstrągi z brze-
gów jeziora i robili pierwsze pływackie kroki w jego lodo-
watej wodzie; wiele szczęśliwych dni upłynęło na budowie
tratw oraz imitacji canoe, które wyprowadzone przez nieus-
traszonych wioślarzy na głęboką wodę, nieuchronnie tonęły.
Przeładowane subaru pracując wszystkimi czterema koła-
mi i kierowane przez Yirginię grzmiało z maską skierowaną
w niebo na ostatnim odcinku drogi. Po półgodzinie wielkiej
niewygody jadący z tyłu Noel postanowił, że odbędzie tę
podróż pieszo. Yirginia chciała prowadzić, bo jak słusznie
stwierdziła, ona zna drogę, a on nie, Yiolet zaś równie
słusznie otrzymała miejsce obok Yirginii z tortem uro-
dzinowym w wielkim pudle na kolanach. Z tyłu było kieps-
a Edie Findhorn, o której Noel tyle słyszał, okazała się
obietą o pokaźnych wymiarach i zajmowała tak wiele miej-
sca, ze musiał wziąć Aleksę na kolana. Kuliła się na nich,
JeJ ciężar rósł coraz bardziej i groził jego udom zupełnym
retwieniem, ponieważ jednak każda nierówność drogi
prawiaia, że Alexa tłukła głową o dach auta, Noel uznał
' "lePuszczalne dołączanie do jej skarg swoich.
Cro -dwa Przystanki. Jeden przed wielkim domem
gdzie Yirginia wysiadła, żeby sprawdzić, czy grupa
379

,\
Balmerino z gośćmi już wyjechała. Drzwi były jednak
mknięte, a dom pusty, więc najwyraźniej już pojechali D a
gi przystanek był po to, żeby otworzyć i zamknąć wja?ri
i tam Aleksa wypuściła dwa spaniele, które przez resztę dr
gi biegły za wolno jadącym autem. Noel chciałby, żeby j ;e
mu pozwolono biec razem z nimi, ale było już trochę 2
późno na taką sugestię.
Wydawało się bowiem, że dojeżdżają, Yiolet wyjrzała
przez okno.
Rozpalili ognisko! oznajmiła.
Alexa wykręciła się w bok, zwiększając jeszcze niewygo-
dy Noela.
Skąd wiesz?
Widzę dym.
Musieli przynieść własną podpałkę powiedziała
Edie.
Może rozpalili wrzosem odezwała się Alexa. Al-
bo pocierali drewienka. Mam nadzieję, że Lucilla nie zapo-
mniała klucza do przystani. Noel, możesz tu łowić.
Na razie chciałbym tylko odzyskać czucie w nogach.
Przykro mi. Czy jestem taka ciężka?
Nie, zupełnie nie. Tyle tylko, że zdrętwiały mi stopy.
Może masz gangrenę.
Zapewne.
To idzie błyskawicznie, rozchodzi się w mgnieniu oka
na całe ciało.
Edie była oburzona.
Alexa, na litość boską, co ty wygadujesz.
Och, przeżyje powiedziała beztrosko Alexa. Po-
za tym już dojeżdżamy.
, Istotnie. Szatańska droga obniżała się, wstrząsy ustały.
subaru toczyło się chwilę po gładkiej trawiastej pochyłości.
po czym stanęło. Yirginia wyłączyła silnik. Noel otworzył
natychmiast drzwi, delikatnie wysadził Aleksę i podążył za
nią. Stanął rozprostowując obolałe nogi, oszołomiony inwaz-
ją światła, powietrza, jasności, błękitu, wody, przestrzeni,
zapachów, wiatru. Było chłodno... chłodniej niż w dole pod
osłoną doliny, ale widok tak go oszołomił, że prawie nie
poczuł zimna. Był pod takim wrażeniem jak po ujrzeniu
380

, i i wspaniałości Croy. Nie przypuszczał, że jezioro
ellCStak rozległe i tak piękne i trudno było mu ogarnąć
C ten ogromny fragment krajobrazu, wzgórza i wrzo-
Z należą do jednego człowieka. Wszystko było na tak
skalę, tak obfite, bogate. Rozglądając się wokół, do-
NV'C"1 budynek przystani o zawiłych ozdobach nad oknami,
stojącego o kilka metrów dalej land rovera, prowizoryczną
konstrukcję rusztu nad ogniskiem, z którego w czyste po-
wietrze unosiła się już smuga dymu.
Na kamienistym brzegu ujrzał dwóch mężczyzn poszuku-
jących drewna na opał. Usłyszał zew głuszców wysoko na
wzgórzu nad sobą, a potem z dalekiej odległości, z jakiejś
innej doliny trzaski strzelb.
Reszta też już wysiadła z auta. Alexa otwarła tylne drzwi
i wypuściła swojego pieska. Dwa spaniele Yirginii jeszcze
się nie pojawiły, ale zapewne zaraz to zrobią. Yiolet zmie-
rzała już do przystani, a zza otwartych drzwi wyłoniła się
jakaś dziewczyna.
Cześć zawołała. Jesteś już. Vi, wszystkiego naj-
lepszego!
Dokonano wzajemnej prezentacji i gdy ta drobna praca
została zakończona, każdy zajął się swoją robotą, a Noel
zrozumiał, że na te okazje o ustalonej tradycji istniał pewien
dobrze uporządkowany rytuał. Rozładowano subaru, rozpa-
lono ogień za pomocą patyków i węgla drzewnego. Z bu-
dynku przystani wyniesiono dwa duże rozkładane stoły, usta-
wiono je w pobliżu i nakryto dużymi obrusami w kratkę.
Jedzenie, talerze, sałatki, szklanki znalazły się na stołach,
a wrzosach rozłożono koce. Dwa spaniele bez tchu i z wy-
wieszonymi językami pojawiły się na wzniesieniu i powlok-
^ prosto w stronę wody, ochłodziły łapy, napiły się łapczy-
P. ' syta, a potem padły na ziemię wyczerpane. Edie
j hom w wielkim białym fartuchu rozpakowała kiełbaski
yKi i gdy \vesiel drzp.wiw 7ar/ał zamieniać się, w nn-
_ ., węgiel drzewny zaczął zamieniać się w po-
zabrała się do smażenia. Dym gęstniał. Od żaru jej ró-
Slw Pllczki różowiały jeszcze bardziej, a wiatr burzył jej
ci Q.^ żaty kolejne samochody, wyrzucając dalszych goś-
warto wino i wszyscy stanęli w koło z kieliszkami

381


w dłoniach lub sadowili się na rozłożonych tartanowycli t
cach. Słońce nadal świeciło.'Potem na wzgórzu pojawili "
Julian Gloxby, proboszcz Strathcroy, z żoną i Derrnot R ?
neycombe. Ponieważ nikt z nich nie miał pojazdu zdolne?
przyjechać od Croy, odbyli tę drogę pieszo i wyglądali n
porządnie zmęczonych, pomimo butów do chodzenia po go
rach i lasek. Dermot miał plecak, z którego wyjął ^1
wkład w biesiadę, sześć przepiórczych jaj oraz butelkę wina
z bzu.
Lucilla i Alexa stały przy stole i smarowały masłem bu-
łeczki, owo słodkie białe pieczywo obowiązkowe na każdym
szkockim pikniku. Yiolet odpędzała osy od tortu, a pies A-
leksy ukradł gorącą kiełbaskę i sparzył sobie pysk.
Przyjęcie było w pełnym toku.
Zrobię ci prezent powiedziała Yirginia. Zaczęła wy-
rywać jedno źdźbło sitowia po drugim z kępy szuwarów
u brzegu.
Co chcesz mi zrobić? spytał Conrad.
Czekaj i patrz, to zobaczysz.
Po posiłku i kawie oderwali się od innych, przeszli przez
tamę, a potem skierowali się w górę wschodniego brzegu
jeziora, gdzie wiatry i wysoka woda utworzyły w ciągu lat
torfiaste nabrzeże i wąską plażę z kamyków. Nikt nie po-
szedł za nimi i jeśli nie liczyć dwóch spanieli z Balnaid,
byli sami.
Stał cierpliwie i patrzył na nią. Z kieszeni swych sztruk-
sowych spodni wyjęła strzęp owczej wełny, zdjętej z drutów
kolczastych ogrodzenia. Skręciła ją w nić, którą przewiązała
sitowie. Rozłożyła łodygi i zaczęła je pleść i składać, a one
obracały się jak szprychy koła. Spod jej palców wyłonił się
mały koszyczek, który po ukończeniu był wielkości filiżanki.
Kto cię tego nauczył? spytał zafascynowany.
Vi. A ją nauczyła w dzieciństwie stara wyplataczka.
No, gotowe. Zatknęła ostatni koniec łodygi i uniosła ca-
łość w górę, żeby mu ją pokazać.
Jaki uroczy.
Napełnię go teraz mchem i kwiatami i będziesz miał
ozdobę na twoją toaletkę.
382

. j sję w koło, dostrzegła mech rosnący na skale,
gozejrza nokcjamj j umieściła w koszyczku. Szli po-
wvr\va ag vij.ginja przystawała niekiedy, by zrywać dzwon-
*0'a łazki wrzosu lub łodyżki trawy i dołączać je do swego
k); ^turowego dzieła. Uznawszy je wreszcie za zakończone,
wręczyła mu je.
_L proszę. Memento, Conrad. Pamiątka ze Szkocji.
Jest naprawdę uroczy wziął od niej koszyczek.
* Dziękuję. Ale mnie nie potrzeba pamiątek, bo nie zamie-
rzam niczego zapominać. Niczego.
_ yj takim razie powiedziała lekko możesz go
wyrzucić.
Tego nie zrobię.
_ A więc wstaw go do kubka z wodą, to nie zwiędnie.
Możesz zabrać go z sobą do Ameryki. Musisz go jednak
schować w kosmetyczce, bo celnik się przyczepi, że przy-
wozisz zarazki.
Może raczej to wysuszę, będzie wieczne.
Tak, może tak.
Szli dalej pod wiatr. Małe brązowe fale wybiegały na
brzeg, a po wodzie dryfowały łagodnie dwie rybackie łodzie,
rybacy milczeli skupieni, zajęci swoimi linkami. Yirginia
przystanęła, pochyliła się po płaski kamyk i rzuciła go
sprawnie, a on odbił się sześć razy, nim zatonął.
Kiedy wracasz? spytała.
Proszę?
Kiedy wracasz do Stanów?
Zarezerwowałem lot na przyszły czwartek.
^ukaia następnego kamyka.
F]Może Polecę z tobą powiedziała. Znalazła, rzuciła.
Q S , ^iknął od razu. Wyprostowała się, zwróciła ku
radowi. Wiatr zwiał jej włosy na policzki. On patrzył
* JeJ niezwykłe oczy
Dlaczego?-SpytaL
0 Prostu czuję potrzebę wyjazdu.
uy się zdecydowałaś?
? tym już od paru miesięcy.
ie Jest odpowiedź na moje pytanie.
e- Wczoraj. Zdecydowałam się wczoraj.
383

Jaki był mój udział w tej decyzji?
Nie wiem. Ale to nie chodzi tylko o ciebie. O Edm
da i Henry'ego też. O wszystko. Wszystko się na mnie w r
Potrzebuje czasu dla siebie. Potrzebuję dystansu, spojrzeń'
z pewnej odległości, ujęcia wszystkiego w perspektywie
Dokąd chcesz jechać?
Do Leesport. Do starego domu. Do dziadka i babci
Czy ja mam być w pobliżu?
Jeśli chcesz. Mam nadzieję, że będziesz.
Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji.
Tak sądzisz?
Będziemy się ślizgać po dość kruchym lodzie.
Nie musimy wychodzić na środek. Możemy trzymać
się brzegu.
Nie sądzę, żebym tego chciał.
Ja też nie mam pewności w tej mierze co do siebie.
Twój mąż i twoja rodzina zostaną za oceanem, a ja
nie będę chciał czuć się jak podlec, ale zapewne zacznę się
tak zachowywać.
Jestem przygotowana na to ryzyko.
W takim razie nic już nie powiem.
Właśnie to chciałam od ciebie usłyszeć.
Poza tym, że lecę Panamem o jedenastej przed połud-
niem z Heathrow.
Zobaczę, czy dostanę ten sam lot.
Najgorsze w starości, stwierdziła Yiolet, jest to, że poczu-
cie szczęścia umyka w najbardziej nieodpowiednich chwi-
lach. Powinna teraz być szczęśliwa, a nie jest.
Teraz było popołudnie jej urodzin i wszystko przebiegało
znakomicie. Żadna kobieta nie mogła oczekiwać więcej. Sie-
działa oparta o wysokie nad jeziorem wrzosy i pomimo zło-
wieszczego wyglądu sinych chmur, jakie zbierały się na za-
chodzie, słońce świeciło nadal, spływając z czystego jesien-
nego nieba. Daleko w dole, choć wyraźnie widoczny jak
przez odwrotny koniec teleskopu, piknik zajmował się swo-
imi sprawami, grupki rozproszyły się do własnych zajęć.
Dwie łodzie spłynęły na wodę. Z jednej łowili ryby Julian
Gloxby i Charles Ferguson-Crombie, Lucilla i jej młody
384

l Australijczyk z drugiej. Dermot oddalił się samot-
fać dzikich kwiatów. Yirginia i Conrad Tucker prze-
- -;ZUN tarne i teraz widać ich było, jak ramię w ramię
SZl' Paskim brzegiem po drugiej stronie jeziora. Towarzyszą
ldąr\va spaniele Edmunda. Od czasu do czasu oboje przy-
'm jakby pogrążeni w rozmowie, lub pochylają się po płas-
ki kamyk i posyłają go, by ślizgał się i skakał po lśniącej
wodzie. Inni woleli pozostać tam, gdzie byli, siedzą wokół
esztek ogniska, leniuchują na słońcu. Edie i Alexa usiadły
razem. Pani Gloxby, rzadko widywana na stojąco, przyniosła
z sobą robótkę i książkę i teraz korzysta z zacisznego miej-
sca.
Uszu Yiolet dobiegały drobne dźwięki. Świst wiatru, pod-
niesiony głos, plusk wioseł, krzyk ptaka. Niekiedy dawał się
słyszeć trzask strzelb z odległej doliny, niesiony przez wiatr
zza wierzchołka Creagan Dubh.
Wszystko jak należy, a jednak ciężko jej na sercu. To
dlatego, mówiła sobie, że za dużo wiem. Za wiele przyjmuję
zwierzeń. Powinnam nie wiedzieć i dzięki temu być szczęś-
liwa. Powinnam nie zdawać sobie sprawy, że Yirginia
i Conrad Tucker... ten przystojny i atrakcyjny Ameryka-
nin... są kochankami. Że Yirginia popadła w pewien kryzys,
że po wyjeździe Henry'ego może zrobić coś okropnego.
Powinnam nie wiedzieć, że Edie nadal boleje nad biedną
Lottie.
A zarazem są pewne niejasności, które wolałaby rozstrzyg-
nąć. Powinnam ufać, że Alexa nie dozna zawodu, że Henry
me zadręcza siebie swą mamą. Powinnam dokładnie wie-
iec' co dzieje się w nieprzeniknionym umyśle Edmunda.
iodd a-Edmund> Virginia, Alexa, Henry i Edie. Miłość
kom anif n--ą radść> ale mogą też perfidnie przywiązać
beżu"5 ień do szyi- A najgorsze było to, że czuła się
m D0 nie mogła zrobić absolutnie nic, żeby po-
WeS h rZWiązaniu ich Problemów.
sobie to Y?ła Westcnmeme bYło donośne i uświadomiwszy
rządku et Z Pewnym wysiłkiem przywołała się do po-
m?żcz\ Przy a*a Pogodny wyraz twarzy i zwróciła się do
Powied^ ł? leżał bok nieJ wsParty na łokciu-
ziała Pierwszą rzecz, jaka jej przyszła do głowy.
3S5

\
Uwielbiam kolory wrzosowiska, bo przypominają
najpiękniejszą wełnę. Wszystko czerwonawobrązowe i fiJ^
towe, modrzewiowa zieleń i torfowy brąz. A piękną weł6"
uwielbiam, bo przypomina mi wrzosy. Jak doskonale mądrz?
ludzie potrafią naśladować naturę.
Czy naprawdę o tym rozmyślasz?
Nie był naiwny. Potrząsnęła głową.
Nie przyznała. Myślałam... że to nie to samo
Co nie to samo? spytał Noel.
Yiolet nie była pewna, czemu on poszedł za nią. Nie za-
praszała go, żeby przyłączył się do niej, ani nie sugerowała,
że mógłby jej towarzyszyć. Po prostu zaczęła iść w górę,
a on ruszył obok niej, jak gdyby się wcześniej umówili. Pięli
się razem, Yiolet prowadziła wąską owczą ścieżką przystając
niekiedy, by podziwiać rozszerzający się widok, oglądać lot
głuszców, zerwać gałązkę białego wrzosu. Dotarłszy na
wierzchołek, usiadła dla złapania tchu, a on ułożył się obok
niej. Poruszyło ją, że wybrał jej towarzystwo, i jej rezerwa
wobec niego znów nieco osłabła.
Widząc go bowiem po raz pierwszy, była ostrożna. Choć
gotowa polubić młodego człowieka, którego wybrała miłość
Aleksy, zajęła mocno obronną pozycję, zdecydowana nie
ulegać pozornemu blichtrowi uroku na pokaz. Jego szczere
spojrzenie, wysoka postać, jasne i inteligentne błękitne oczy
nieco zbiły ją z tropu, a fakt, że był synem Penelope Kee-
ling, jeszcze bardziej pomieszał jej szyki. To był dalszy
przyczynek do chmury na jej dniu, bo Noel powiedział jej,
że Penelope nie żyje, a ona nie wiedzeć czemu nie mogła
się z tym pogodzić. Pełna żalu do siebie za swoje zaniedba-
nie, wiedziała, że tylko siebie może winić za fakt, że nie
nawiązała potem kontaktu z tą witalną i fascynującą kobietą.
A teraz było już za późno.
Co nie to samo? nalegał łagodnie.
Zebrała rozbiegane myśli.
Mój piknik.
To wspaniały piknik.
Ale inny. Niepełny. Brak Henry'ego, Edmunda, Isobel
Balmerino. Po raz pierwszy nie ma jej na moich urodzinach,
ale musiała jechać do Corriehill, żeby pomóc Yerenie Steyn-
386

układaniu kwiatów na jutrzejsze tańce. A mój ko-
ln W łv Henry jest teraz w szkole na co najmniej dzie-
ch?M t i kiedy będzie mógł wrócić, ja będę już pewnie
sięć/stóp pod ziemią. Mam nadzieję, że będę. Osiem-
SZ?SC at osiem lat to wiek prawie niewyobrażalny. Za dużo.
RZ'f może uzależnienie od własnych dzieci. Tylko tego się
_1 Trudno mi wyobrazić sobie ciebie zależną od kogokol-
wiek.
. Starość przychodzi w końcu do każdego z nas.
Umilkli. Cisza przyniosła im zza wzgórz kolejną serię od-
ległych, rzadkich wystrzałów.
_ Przynajmniej tym się dziś chyba wiedzie uśmiech-
nęła się Yiolet.
Kto to poluje?
Chyba członkowie syndykatu, który tu teraz jest.
A z nimi Archie Balmerino. Odwróciła się z uśmiechem
do Noela. A ty polujesz?
Nie. Nigdy nawet nie miałem swojej strzelby. Nie
wziąłem takiego wychowania. Dorastałem w Londynie.
W tym cudownym domu przy Oakley Street?
Tak.
Byłeś szczęśliwym młodzieńcem.
To wstyd potrząsnął głową ale nie uważałem
się za szczęśliwego. Posłano mnie do dziennej szkoły i uwa-
żałem to za bardzo surowe, a matkę nie stać było na oddanie
mnie do Eton albo Harrow. A w okresie, kiedy miałem pójść
o szkoły, mój ojciec odszedł i ożenił się z inną kobietą.
ie brakowało mi go właściwie, bo ledwie go znałem, ale
W M;"1Ś osobliwy sposób to się ciągle jątrzyło.
'" marnowała na niego współczucia. Powiedziała nato-
myśląc o Penelope Keeling:
^amotnej kobiecie nie jest łatwo utrzymać rodzinę.
'-dy dorastałem, nie miałem takiego wrażenia.
__ ,. rześmiała się, doceniając jego szczerość.
two mMłodość traci się na młodych. Ale ty lubiłeś towarzys-
T l
mif>u, -a ' Wszern- Ale czasami wybuchały najbardziej zdu-
miewające kłótnie. Zwykle o pieniądze.
387

O to zwykle kłócą się rodziny. Ale ja nie wyobr
sobie, żeby cierpiała na materializm. ani
iór
Wręcz przeciwnie. Miała własną filozofie życia i 2K--
truizmów na domowy użytek, z którymi występów ł*
w chwilach napięć lub w środku jakiejś naprawdę przykr *
sprzeczki. Jednym z nich było, że szczęście tworzy \vieicJ
szość tego, co się ma, a bogactwo większość tego, co si
miało. Brzmiało to sensownie, ale nigdy nie zrozumiałem
do końca tej logiki.
Może potrzeba ci było czegoś więcej niż mądrych stów
Tak. Potrzeba mi było. Tego, żebym nie czuł się jak
wyrzutek. Chciałem być częścią innego życia, mieć inne za-
plecze. Establishment. Stare domy, stare rodziny, stare na-
zwiska, stare pieniądze. Wychowano nas w wierze, iż pie-
niądze się nie liczą, ale ja wiedziałem, że tylko one się liczą,
jeśli ma się ich dużo.
Nie pochwalam, ale rozumiem powiedziała Yiolet.
Trawa po drugiej stronie wzgórza jest zawsze bardziej
zielona, taka już ludzka natura, że tęskni do tego, czego nie
może mieć. Pomyślała o domku-klejnocie Aleksy przy
Ovington Street i finansowym zabezpieczeniu odziedziczo-
nym po jej macierzyńskiej babce i poczuła lekki przypływ
niepokoju. Najgorsze jest to mówiła dalej że kiedy
zdobędzie się tę zieloną trawę, często stwierdzamy, że tak
naprawdę to w ogóle jej nie pragnęliśmy. Umilkła na
chwilę i zmarszczyła brwi. Powiedz mi powiedziała
nagle, zmierzając prosto do sedna rzeczy co ty o nas
wszystkich myślisz?
Noel był zaskoczony tą bezceremonialnością.
Ja... ja nie bardzo miałem czas, żeby sobie wyrobie
opinię.
Bzdura. Oczywiście, że miałeś. Czy sądzisz na przy-
kład, że stanowimy establishment, jak ty to nazywasz? Czy
uważasz, że jesteśmy bardzo wielcy?
Roześmiał się. Być może tym rozbawieniem ukrywał za-
kłopotanie. Nie była pewna.
Nic nie wiem o wielkości. Ale musisz przyznać, że
żyjecie na dość dużą skalę. Żeby osiągnąć ten styl życia na
Południu, trzeba być dziesięciokrotnym milionerem.
388


_ Ale to jest Szkocja.
~~ NO właśnie.
^ A wiec uważasz, że jesteśmy wielcy.
Nie. Po prostu inni.
nym
HNoel, nie inni. Zwykli. Najzwyklejsi z ludzi, którym
R-a dał przyzwoity majątek i życie w tym niezrównanym
t CD Są tu tytuły, posiadłości, wielkie domy i pewien feu-
dalizm, ale jeśli zeskrobać wierzchnią warstwę z każdego
nas, cofnąć się o jedno czy dwa pokolenia, to trafi się na
skromnych dzierżawców, młynarzy, pasterzy, ubogich wieś-
niaków. Szkocki system klanowy był niezwykły. Nie było
się niczyim służącym, tylko członkiem rodziny. Dlatego
przeciętny Szkot nie idzie przez życie z zadrą w sercu. Ma
swoją godność. Ma poczucie, że nie jest gorszy, a może na-
wet o wiele lepszy. Również rewolucja przemysłowa i wik-
toriańskie pieniądze stworzyły z ciężko pracujących rzemieśl-
ników ogromną i zamożną klasę średnią. Archie jest trzecim
lordem Balmerino, ale jego dziadek zrobił pieniądze na tka-
ninach, a wychował się na miejskich ulicach. Mój ojciec za-
czął jako bosonogi syn dzierżawcy z Isle of Lewis. Był jed-
nak obdarzony rozumem i talentem do książek, a jego am-
bicja zapewniła mu stypendia, a w końcu studia medyczne.
Został chirurgiem, prosperował i osiągnął wielkie zaszczyty,
katedrę anatomii na Uniwersytecie w Edynburgu i tytuł
kmghta. Sir Hector Akenside. Głośne nazwisko, prawda? On
jednak pozostał człowiekiem skromnym i bezpretensjonal-
n \; t-i-i 'Hit-
uiatego nie tylko go szanowano, ale i kochano.
A twoja matka?
Moja matka pochodziła z zupełnie innego środowiska.
Martę PrZyznać' ze ona ty*3 dść wielka. Lady Primrose
która Z frb\ła i^y:,ączn*e z własnej winy kompletnie zubożała. Matka
o upiet hZ Pi?kna' Słyneła z urody- Drobna' elegancka,
Jej szc , srebrnoblond włosach, co sprawiało wrażenie, że
zwróci} P a -SZyJa 2łamie się pod ich ciężarem. Mój ojciec
miast sięl1^ UWagę na Jakimś balu czy przyjęciu i natych-
chała al ^e s^ze> by ona kiedykolwiek go ko-
inteligenc-0n, ^ kimś, i to majętnym, a ona miała na tyle
Ji, by wiedzieć, co dla niej korzystne. Jej rodzina,
389

\
choć z trudem to akceptowała, nie wysunęła zastrzeżeń
li chyba radzi, że pozbywają się dziewczyny. -
Czy byli szczęśliwi?
Sądzę, że tak. Chyba bardzo dobrze do siebie pasów
li. Mieszkali w wysokim i pełnym przeciągów domu
Heriot Rów i tam ja się urodziłam. Moja matka uwielbia)
Edynburg i całe jego życie towarzyskie, odwiedziny przyja
ciół, teatr i koncerty, bale i przyjęcia. Mój ojciec pozostał
jednak wielbicielem wsi i jego serce było wśród wzgórz
Zawsze uwielbiał Strathcroy i co lato przyjeżdżał na swój
doroczny urlop z wędką. Kiedy miałam pięć lat, kupił zie-
mię na południe od rzeki i zbudował Balnaid. Nadal praco-
wał, a ja byłam w szkole w Edynburgu, wiec Balnaid było
po prostu domem letniskowym, swego rodzaju domkiem
myśliwskim. Dla mnie to był raj, spędzałam tam lato. Kiedy
ojciec odszedł na emeryturę, osiadł w Balnaid. Matka uwa-
żała to za poroniony pomysł, ale on się uparł, a ona w koń-
cu wykorzystała to najlepiej jak umiała. Wypełniła dom goś-
ćmi, zapewniając sobie czwartego do brydża i przyjęcie co
wieczór. Zatrzymaliśmy jednak dom przy Heriot Rów, i kie-
dy deszcz padał nieustannie lub wiały ostre zimowe wiatry,
ona zawsze znalazła jakiś powód, żeby wrócić do Edynbur-
ga, ruszyć do Włoch lub na południe Francji.
A ty?
Mówiłam ci już. Dla mnie to był raj. Byłam tylko
dzieckiem, dla mojej matki wielkim rozczarowaniem, bo by-
łam nie tylko strasznie duża i gruba, ale i mało rozgarnięta.
Górowałam nad moimi rówieśnikami, na zajęciach z tańca
zupełna klapa, bo żaden chłopiec nie chciał być moim part-
nerem. W środowisku Edynburga sterczałam jak chory palec,
w Balnaid jednak mój wygląd nie był ważny i mogłam tarn
być sobą.
A twój mąż?
Mój mąż? Ciepły uśmiech Violet odmienił jej zni-
szczone rysy. Moim mężem był Geordie Aird. Wiesz,
poślubiłam najdroższego przyjaciela, a pod koniec trzydzies-
tu lat małżeństwa on nadal był moim najdroższym przyja-
cielem. Niewiele kobiet może to powiedzieć.
Jak go poznałaś?
390

Podczas polowania, na wrzosowiskach Creagan Dubh.
"" 'ec został zaproszony na polowanie z lordem Balme-
jjój JC -eważ moja matka bawiła gdzieś nad Morzem
""-H emnym, więc poprosił mnie o towarzystwo. Polowanie
Sf oim ojcem było dla mnie zawsze największą przyjemnoś-
l\z ogromnie się starałam być przydatną, nosiłam jego torbę
z nabojami i siedziałam cicho jak mysz w jego kryjówce.
__ I Geordie też polował? spytał Noel.
Nie, Noel. Geordie był naganiaczem. Jego ojciec, Ja-
mie Aird, był głównym leśnikiem lorda Balmerino.
_ Wyszłaś za syna gajowego? Noel z trudem ukrywał
zdziwienie, ale w jego głosie pobrzmiewał też podziw.
_ Tak. Trochę jak lady Chatterley, prawda? Ale zapew-
niam cię, że to nie było nic z tych rzeczy.
A kiedy to się stało?
Na początku lat dwudziestych. Miałam dziesięć lat,
a Geordie piętnaście. Doszłam do wniosku, że to najpięk-
niejszy chłopiec, jakiego widziałam, i kiedy nadeszła pora
piknikowego lunchu, zabrałam swoje kanapki do miejsca,
gdzie siedzieli gajowi i ludzie z nagonki i jadłam je z nim.
Można by rzec, iż zarzuciłam na niego sieci. Od tego czasu
był moim przyjacielem, ja byłam jego cieniem, wziął mnie
pod swoje skrzydła. Nie byłam już sama. Byłam z Geor-
diem. Spędzaliśmy razem całe dnie, zawsze poza domem.
Uczył mnie łowić łososie i chwytać pstrągi. Niekiedy wędro-
waliśmy całe mile, a on pokazywał mi ukryte dolinki, w któ-
rych pasły się jelenie, i wysokie szczyty, na których miały
gniazda orły. Po dniu na wrzosowiskach zabrał mnie do sie-
' do małego domku, w którym mieszkali jego rodzice...
a teraz mieszka Gordon Gillock, dzierżawca Arenie'ego...
P ni Aird nakarmiła mnie podpłomykami i bułeczkami i na-
ewała mi mocną czarną herbatę ze swojego najlepszego,
lśniącego czajnika.
~~ ^zy twoja matka nie miała zastrzeżeń do tej przyjaźni?
adze, że była zadowolona, iż ma mnie z głowy. Była
Pewna, ze krzywdy sobie nie zrobię.
N'C2y Geordie poszedł w ślady ojca?
chło ^ ^ m^ Jc^ec b^ zdolnym i chętnym do nauki
pcern, w szkole dobrze mu szło. Mój ojciec mobilizował
391

domu, wakacji i podróży, jakie razem odbędziemy tai,
i , i- -i-.,- -r> i -^' ^ lat-
byśmy oboje mieli zyc wiecznie. Byłam więc zupełn'
skoczona, kiedy stwierdziłam, że nagle Geordie zaczął ^
nać. Stracił apetyt, stracił na wadze, skarżył się na iJi&S~
dolegliwości i bóle. Początkowo, aby nie ulec panice ^
wiłam sobie, że to jakieś kłopoty z trawieniem, skutek je
długich lat w obozie jenieckim. Wezwano jednak w końc
lekarza, a potem specjalistę. Zabrano Geordiego do szpitala
w Relkirk na coś, co w tej fazie nazywało się eufernistycz-
nie "testami". Specjalista przedstawił mi wynik tych testów
Siedział naprzeciw mnie za biurkiem pełnego słońca gabi-
netu, był bardzo miły, a kiedy skończył mówić, podzięko-
wałam mu serdecznie, wstałam, wyszłam z pokoju i powęd-
rowałam przez długie korytarze wykładane gumą do miejsca,
w którym w bocznej salce leżał Geordie wsparty na podusz-
kach, w wysokim szpitalnym łóżku. Przyniosłam mu narcyze
z Balnaid, ułożyłam je w wazoniku z dużą ilością wody,
żeby nie zwiędły. Ale Geordie umarł dwa tygodnie później.
Był tam ze mną Edmund, ale jego żona Caroline nie. Uro-
dziła właśnie dziecko i była chora. Świadomość, że przycho-
dzi na świat Alexa, była jedną z rzeczy, które mnie wspie-
rały w tym strasznym, ponurym czasie. Geordie odszedł, ale
przybywało nowe małe życie i odciskało pieczęć na więzach
ciągłości. To jeden z powodów, dla których Alexa tak wiele
dla mnie znaczy.
Ty dla niej też wiele znaczysz powiedział po chwili
Noel. Tyle mi o tobie opowiada.
Yiolet milczała. Podniósł sią wiatr, przeczesywał trawę.
Niósł ze sobą woń deszczu. Spojrzała i dostrzegła ptyna.ce
od zachodu chmury, które przesłaniały wzgórza i okrywały
1 cieniem ich dolne partie.
Mieliśmy doskonały dzień powiedziała. Mam
nadzieję, że nie uważasz go za stracony. Mam nadzieję, ze
cię nie nudziłam.
Ani przez chwilę.
Zaczęłam od wybadywania cię, a skończyłam na opo-
wiadaniu historii własnego życia.
Czuję się wyróżniony.
Alexa nadchodzi powiedziała.
394

się
strzepując źdźbła trawy z rękawów swetra.
Uni
Rzeczywiście.
sy
Serwowali ją, jak się zbliża, pnąc się stromą ścieżką
ł dzieńczą szybkością i energią. Miała na sobie dżinsy
memnoniebieski sweter, wiatr zmierzwił jej bladorude wło-
policzki były różowe od wiatru, słońca i wysiłku wspi-
^'czki Wygląda, pomyślała Yiolet, niedorzecznie młodo.
Poczuła natychmiast, że musi mówić.
la miałam szczęście. Wyszłam za mężczyznę, którego
kochałam. Tak bym chciała, żeby Aleksę też to spotkało.
_ Noel odwrócił z wolna głowę i ich spojrzenia spotkały
się _ Yirginia powiedziała mi, żebym zachowała wszystko
dla siebie i nie wtrącała się. Ale ty chyba już wiesz, jak
bardzo ona cię kocha. Nie zniosłabym widoku jej krzywdy.
Nie zamierzam wywierać na ciebie nacisku, ale chciałabym,
żebyś był uważny. I jeśli masz ją zranić, to teraz, zanim
nie będzie za późno. Chyba lubisz ją na tyle, aby tak po-
stąpić?
Jego twarz nie miała wyrazu, ale jego spojrzenie było
spokojne. Po chwili powiedział:
Tak, tak, oczywiście.
Na więcej, być może szczęśliwie, nie było już czasu. Ale-
xa znalazła się w pobliżu, przebyła ostatnie kilka jardów
w ich stronę i zapadła we wrzos u boku Noela.
^ O czym wy tu rozprawiacie? Siedzicie tu już całe wie-
rnn7 Ch' tym ' owym powiedziała bagatelizującym
l'em jej babka.

mnie, żeby ci powiedzieć, że czas chyba się
a obiecał' -vV ^erSuson-Crombie idą na jakieś przyjęcie,
wiezienie dP^-WU ^Xby 'l Dermotwi Honeycombe pod-
robi
^aprawdę czarne.
tym niedługo zacznie padać, niebo
S4 wyciągane Zgdziła si? Violet. Zobaczyła, że łodzie
Juz ^stawali Z Woc^1 Ktoś zgasił ognisko, a jej goście
chać. ' ZWlJal1 koce, ładowali auta. Tak, czas je-
J?J Pomóc.Sl? podnosić, ale Noel poderwał się pierwszy, by

395


Dziękuję, Noel. Strząsnęła okruchy wrzosu ze
grubej wełnianej spódnicy, rozejrzała się raz jeszcze w
koło. Wokoło na cały rok. Chodźmy. ' (
Poszła pierwsza ścieżką w dół wzgórza.
- - ""lusa z Alek.
._ r^t, ..uwiię z wyschłymi wargami, samotny i sfnjs.
trowany, w obcym łóżku, nieznanej sypiałni o oknach szeroko
otwartych na ciemną i wietrzną noc bez świateł i jadących
aut, w czasie której jedynym dźwiękiem był szmer wiatru
w górnych gałęziach drzew. Wspomniał z utęsknieniem Lon-
dyn, Ovington Street, gdzie egzystował nH "> -
CZOnv un/'T'~"'*~
Noe! obudził się w mroku z uczuciem gwałtownego nra
nienia. I jeszcze czegoś bardziej dręczącego. Po namyśl
stwierdził, że to narastająca fizyczna potrzeba miłości z AJejr
są. Leżał przez chwilę z wyschłymi wargami, samotny i sfrus.
trowany, w obcym łóżku, nieznanej sypialni n ^i~~ -
otwartych r>=> ~-~
, .... uji a^mer wiatru
.~j ~,. 6cuf.?iacn drzew. Wspomniał z utęsknieniem Lon-
dyn, Ovington Street, gdzie egzystował od paru miesięcy oto-
czony wygodami i troskliwością. Gdy budził się w Londynie
spragniony, wystarczyło wyciągnąć rękę, by natrafić na
szklankę źródlanej wody z plasterkiem cytryny, stawianą tam
dla niego co wieczór przez Aleksę. Jeśli nad ranem odczul
pożądanie, wystarczyło odwrócić się w puchowym łożu, wy-
ciągnąć rękę i przygarnąć Aleksę. Obudzona, nigdy nie była
zła albo zbyt śpiąca wobec jego zabiegów, lecz odpowiadała
delikatną namiętnością, której ją nauczył, i chlubiła się nowo
odkrytą wiedzą, ufna w swą atrakcyjność.
Te rozmyślania w ogóle nie pomagały. Nie mogąc dłużej
znieść pragnienia, zapalił w końcu lampkę i wyszedł z łóżka.
Podążył do łazienki, odkręcił kurek z zimną wodą i napełnił
kubek do mycia zębów. Woda była lodowata i czysta, miała
słodkawy posmak. Opróżnił kubek i napełnił go ponownie,
a potem wrócił do sypialni i stanął w świszczącym przeciągu
patrząc w gęsty mrok.
Wypił jeszcze trochę. Jego pragnienie zostało zaspokojo-
^ne, ale ta inna potrzeba tkwiła w nim nadal. Świeża woda
i Alexa. Przyszło mu na myśl, że te dwie podstawowe ko-
nieczności, które w tej chwili są bardziej palące niż cokol-
wiek innego w życiu, w osobliwy sposób odwierciedlają si?
nawzajem. Przymiotniki wypełniły jego świadomość. Czysta,
miła, przejrzysta, dobra, niewinna, nieskażona. Stosowały się
zarówno do żywiołu, jak do dziewczyny. A potem finalna
afirmacja. Życiodajna.
396

z tego, że to jego zasługa, iż rozkwitła ona
nastolatki w samoświadomą kobietę odkry-
z nieZQiUeśtJ dziewicą, należało do najbardziej zdumiewają-
C'e'h] rozbrajających doświadczeń jego życia ale też
C i iał że było to dwukierunkowe i że był odbiorcą wiel-
r^iTdaru miłości, życzliwości i nie wymagającej akceptacji,
bo rhoć obdarzona ziemskimi skarbami, nie wszystkie jej
rzymioty były materialne. Życie z Aleksą stanowiło dobrą
pauzę w jego życiu, jedną z najlepszych, i cokolwiek się
stanie w przyszłości, wiedział, że będzie zawsze wspominał
je z wdzięcznością.
A co ma się stać? W tej chwili jednak nie chciał tego
rozważać. Czuł potrzebę skupienia się na chwili obecnej
na Aleksie. Ona śpi teraz w swoim łóżku, w swej sypial-
ni z dzieciństwa, ledwie o parę metrów od niego, przez po-
dest i korytarzem. Mógłby pójść na poszukiwanie jej, otwo-
rzyć i zamknąć cicho jej drzwi, wsunąć się między przeście-
radła obok niej. Ona zrobi mu miejsce, odwróci się doń, jej
ramiona już czekają na niego, jej ciało już się dla niego
budzi...
Rozważał przez chwilę taki przebieg akcji, a potem zre-
zygnował, choć, zapewnił sam siebie, nie ze wzniosłych,
lecz raczej z praktycznych powodów. Wiedział z doświad-
czenia jak łatwo zgubić się w nieoświetlonych korytarzach
obcych domów, i nie miał ochoty zostać zdemaskowanym
szmat "T SChowku na szczotki obok odkurzacza i starych
- tu w Balnaid nie mógł się nawet tłumaczyć po-
^yjscia do toalety, bo miał doskonałą łazienkę na
użytek.
że pomijając ten brak możliwości tłu-
waża czvTłK0arZUCa^ąC bardzieJ żodne racJe> nadal mz~
szukiwanie A v "* tyle zdetermiriowany> bY PJŚĆ na P-
Panowała tu & Miało to coś wspólnego z tym domem.
czył próg au atr^0sfera> którą poczuł od razu, gdy przekro-
skradania ZyCia rodzinneg> ^óra po prostu wykluczała
południu na w ^ ^^ korytarz- Długa rozmowa z Vi po
Balnaid. Wyda ^^ jeszcze bardziej wzmocniła jego obraz
^ało się, ze wszystkie pokolenia, które tu ży-

397


są tutaj
._,, oct tuiaj nadal, mieszkają, żyją i oddychają, zajmują
swoimi codziennymi sprawami, obserwują, a może i os ,, S'?
ją. Nie tyle Alexa i Yirginia, co Yiolet i jej krzepki \^'
chany Geordie. A przed nimi starcy, sir Hector i la^.. - "
rosę Akenside, mocno ol^"-"*: -
...t *
. , , ,wici j jej krzepk. UKn
__v v-.v,rosę Akenside, mocno okopani, o surowych zasadach i na 1< i
władający domem pełnym ludzi, dzieci w pokojach dzieci '*
nych, gości w pokojach gościnnych, pokojówek chrapiącyc),
na poddaszu. Był to ten rodzaj trwałego domostwa, do kto
rego Noel jako chłopiec uwięziony w Londynie pragnął na-
leżeć. Uporządkowany, zamożny styl życia ze wszystkimi
ponadto przyjemnościami rozrywek na wolnym powietrzu.
Tenis i pikniki na jeszcze większą skale niż to, co miało
miejsce minionego popołudnia. Kucyki, strzelby, wędki i od-
dani pomocnicy i gajowi, tylko czekający na to, by popro-
wadzić młodego dżentelmena.
Jadąc rano do Strathcroy z Aleksą obok siebie, oszołomio-
ny krajobrazem, barwami i roziskrzonym powietrzem, dozna)
poczucia, że w jakiś sposób wraca do przeszłości, do świata
kiedyś mu znanego, ale zapomnianego. Teraz przyznawał,
że nie znał tego świata, ale odkrywszy go, niechętnie go
opuszczał. Po raz pierwszy w życiu miał poczucie przyna-
leżności.
A Alexa?
Słyszał głos Violet. Jeśli masz ją zranić, to teraz, zanim
nie będzie za późno.
Te słowa brzmiały dlań złowieszczo. Być może jest już
za późno, co oznacza, że dotarł już do szczytu swego związ-
ku z Aleksą i wobec ostrzeżenia Vi dźwięczącego mu
w uszach nadszedł czas się rozliczyć. Nim weekend dobieg-
nie końca, trzeba będzie coś zdecydować.
Widział siebie niczym z wielkiej odległości, jak błądź1
po .tym szczycie w obliczu życiowej decyzji, którą pójść
ścieżką. Może wrócić tą, którą przyszedł, co oznaczało po-
rzucenie Aleksy, pożegnanie jej, próbę wyjaśnień, pakowanie
się, wyprowadzkę z Ovington Street, powrót do mieszkania
na parterze w Pembroke Gardens, dogadanie się ze swoimi
lokatorami, poinformowanie ich, że muszą sobie poszukać
innego lokum. Oznaczało powrót do dawnego życia, ponow-
ne wejście w towarzyski obieg. Odwiedzanie znajomych,
398

barach, jadanie w restauracjach, szukanie
spotka"1* ^ teiefonicznych numerów tych wszystkich wy-
vv książka knych kobieti karmienie ich, słuchanie ich ga-
chud Oznaczało wyjazdy na wieś w piątkowe wieczory,
dania m w niedzielę wieczorem uciążliwy powrót do Lon-
Lnfpo zatłoczonych drogach.
Westchnął. Robił to jednak dotąd i me było powodu, żeby
nie miał robić nadal.
Inna możliwość, inna ścieżka prowadziła w dalszy zwią-
zek. I wiedział, że dla Aleksy i wszystkiego, co reprezen-
towała, tym razem musiałoby to być na dobre. Życie z wzię-
tą na siebie odpowiedzialnością małżeństwo i zapewne
dzieci.
Być może już czas. Trzydzieście cztery lata, a ciągle opę-
tany niepewnością niedojrzałości. Podstawowe, głęboko za-
korzenione obawy klekotały nad nim swoimi kośćmi niczym
grupa ponurych szkieletów zaczajona w jakimś zapomnia-
nym schowku. Być może już czas, ale ta perspektywa napeł-
niała go grozą.
Zadrżał. Dosyć. Wiatr się wzmagał. Podmuch zastukał ot-
wartą ramą okna. Stwierdził, że przemarzł na kość, ale zim-
ne powietrze jak lodowaty prysznic uspokoiło ostatecznie je-
go niezaspokojoną namiętność. Rozwiązywało to przynaj-
mniej jeden problem. Wrócił do łóżka, wszedł pod koc
i zgasił światło. Długo leżał nie śpiąc, a gdy w końcu zasnął
ponownie, decyzja nadal nie była podjęta.
30
Piątek. s-
Relkirk. Gdy0^1 PadaĆ wkrotce P tym, jak Edmund minął
północ, Ze \VzgrSa zaczęla Pia-ć sie w górę, kierując się na
krpelki wilg^?rZJ;!padla mżla i na przedniej szybie osiadły
tygodnia deszcz -t y* wycieraczki. Był to pierwszy od
' Ja oglądał, bo Nowy Jork jarzył się ciep-
399

łem późnego lata, stonce odbijało się od szklany h
flagi furkotały na wietrze pod Rockefeller Center n H*'6*1
radowali się resztką letniego ciepła wyciągnięci na ł- 2afHe
w Central Park, zgromadziw?v <'-'--'
^U-.* <
- - -^ u" szklanych
_.". iuijvuicy na wietrze pod Rockefeller Center n H
radowali się resztką letniego ciepła wyciągnięci na ł ^
w Central Park, zgromadziwszy wokół siebie swój sk
dobytek w torbach i zawiniątkach. ^
Edmund prze'niósł się z jednego świata w drugi w C'
jednego dnia. Nowy Jork, lotnisko Kennedy'ego, Conco!f
Heathrow, Turnhouse, a teraz z powrotem do ?*- e
W normalnych w/o-""-1---1
^_ .".ctia w drugi w :
^_,.~few unia. iNowy Jork, lotnisko Kennedy'ego, Conc
Heathrow, Turnhouse, a teraz z powrotem do Strathcro
W normalnych warunkach wpadłby jeszcze do
w Edynburgu, ale tego wieczoru były tań^ n
i dlateeo "->'"* :- '
-^iue
_ ^., .juiiuamych warunkach wpadłby jeszcze do bjn
w Edynburgu, ale tego wieczoru były tańce u Steyntonów
i dlatego wolał jechać prosto do domu. Wydobycie jegfl
szkockiego stroju zabierze trochę czasu, a jest też możliwe
że ani Yirginia, ani Edie nie pamiętały o wyczyszczeniu
srebrnych guzików jego marynarki i kamizelki, i w takiej
sytuacji będzie musiał sam się do tego zabrać.
Tańce. Najprawdopodobniej nie pójdą spać przed czwartą
rano. Póki co stracił własne poczucie czasu i czuł pewne
znużenie. Nie ma jednak nic, czego kieliszek whisky by nie
rozproszył. Jego zegarek nadal wskazywał czas nowojorski,
ale zegar na desce rozdzielczej mówił mu, że jest wpół do
szóstej. Dzień jeszcze się nie skończył, ale niskie chmury
zmniejszały widoczność. Włączył światła.
Capie Bridge. Mocny samochód mruczał na zakrętach wąs-
kiej drogi przez dolinę. Asfalt lśnił w deszczu, bazaltowe
skały spowijała mgła. Otwarł okno i wdychał chłodne, nie-
zrównane powietrze. Myślał o spotkaniu z Aleksą. Myślał
o braku Henry'ego. Myślał o Yirginii...
Ich napięty rozejm, obawiał się, upadł, a ich końcowa roz-
mowa przed jego wyjazdem do Nowego Jorku była szcze-
gólnie przykra. Yirginia wyładowała się na nim przez tele-
fon, oskarżyła go o egoizm, bezmyślność, łamanie obietnic.
Nip chciała słuchać jego w pełni rozsądnych wyjaśnień
i w końcu rzuciła słuchawką. Chciał rozmawiać z Henrym,
ale ona albo zapomniała o tym, albo rozmyślnie nie przeka-
zała mu życzenia ojca. Może po pięciu dniach bez niego
jej wzburzenie osłabnie, ale Edmund nie miał wielkich na-
dziei. Poprzednim razem boczyła się, jakby byli dziećmi-
Jego ratunkiem była Alexa. Wiedział, że dla Aleksy Vir-
ginia przybierze najżyczliwszy wyraz twarzy, jeśli trzeba.
400

to ł*dzie
, uczucie
swoją rolę przez cały weekend, udając radość
kował Bogu za tę przynajmniej drobną łaskę.
wyłonił się drogowskaz. "Strathcroy". Zwolnił,
Z \ bieg, przejechał most obok kościoła prezbiter-
zredukowa ^^ ^ wysokimi gałęziami wiązów, na któ-
' VIP f o i drogą p^" "jt,- c,,-- --c-- , - -
hkrakały gawrony, dotarł do otwartej bramy Balnaid,
" Dom Nie skierował się do frontowych drzwi, lecz wje-
hał na dawny dziedziniec obory i tam zatrzymał swoje
BMW Tylko samochód Yirginii stał w garażu, a prowadzą-
ce do kuchni tylne drzwi były otwarte. To jednak nie mu-
siało oznaczać, że ktoś jest w domu.
Wyłączył silnik i czekał w nadziei, że jeśli nawet zza
drzwi nie wybiegnie uradowana rodzina, żeby go przywitać,
to przynajmniej zostanie jakoś powitany przez psy. Panowała
jednak cisza. Wyglądało na to, że nie ma nikogo.
Wydobył się ciężko z auta, poszedł otworzyć bagażnik
i wyjąć swój bagaż. Walizkę, pękatą skórzaną teczkę, pro-
chowiec, żółtą reklamówkę ze sklepu bezcłowego. Była peł-
na butelek szkockiej i dżinu i pakunków z francuskimi per-
fumami dla żony, córki, matki. Wniósł to wszystko do środ-
ka, z dala od deszczu. Kuchnia była ciepła, wysprzątana,
porządna, ale pusta, jedyny ślad po jego psach to ich nie
zajęte kosze. Piec pomrukiwał do siebie. Z kurka cicho ka-
pały krople do zlewu. Położył walizkę i płaszcz na podłodze,
podszedł do zlewu, żeby dokręcić kurek. Kapanie ustało. Na-
ciszY Vał mnyCh dźwięków' ale nic nie zakłócało panującej
w dłoni opuścił kuchnię i poszedł korytarzem,
przez hali. Tam zatrzymał się na chwilę, czekając
kaf Nirame QrzW1' k"*1' żłos' inna osobe- ^ary zeSar
"rubv dv tym' Poszedł dalej, w salonie jego kroki tłumił
" Tu też l' tworzy1 drzwi do biblioteki.
na sofie n me była UJrzal gładkie i Pekate poduszki
suchv buki"tStyvkminek' równ?l sterte "Wiejskiego Życia",
^ kwiatów o wyblakłych barwach, zakurzonych
i 'hł rte okno wpuszczało silny strumień
zamknąć^okno neg powietrza- Położył teczkę i poszedł
leżała schludnaPtem Wrocił do swojego biurka, na którym
sterta tygodniowej poczty, czekającej na
401

Lfl'
otwarcie. Przerzucił parę kopert, ale stwierdził, że
nic do pilnego rozpatrzenia. le ^
Zadzwonił telefon. Edmund podniósł słuchawkę.
Balnaid.
Zabrzęczało, zahuczało, a potem cisza. Pewnie ktoś
kręcił zły numer. Odłożył słuchawkę i nagle poczuł, ze
zniesie ani chwili dłużej ponurej aury pustego pokoju. Eih
lioteka Balnaid bez płonącego kominka do towarzystwa bw
jak człowiek bez serca i było to do zniesienia tylko w nai
bardziej upalne dni lata. Znalazł zapałki, podpalił papier
w palenisku, odczekał, aż podpałka zaczęła trzaskać, dorzu-
cił drew. Płomienie wzniosły się w stronę komina, ogrzewa-
ły i oświetlały, niosły życie. W ten sposób powitał sam sie-
bie i poczuł się nieco lepiej.
Patrzył przez chwilę na płomienie, potem ustawił przesło-
nę i wrócił do kuchni. Wyjął whisky i dżin i wstawi} do
kredensu, a potem zaniósł walizkę i reklamówkę na górę.
Jego krokom towarzyszyło tykanie zegara dziadka. Przebył
podest i otworzył drzwi małżeńskiej sypialni.
Edmund.
Jest tutaj, była w domu przez cały czas. Siedziała przy
swojej toaletce i malowała sobie paznokcie. Pokój, obszerny
i kobiecy zdominowany przez ogromne podwójne łoże
okryte staroświeckim białym płótnem z koronką był
w stanie nietypowego dlań zamętu. Leżały tam porozrzuca-
ne buty, sterta złożonej garderoby tkwiła na fotelu, szafa
była otwarta na oścież. Na zaczepionym o drzwi szafy wie-
szaku wisiała nowa suknia Yirginii, kupiona w Londynie
specjalnie na dzisiejszy wieczór. Pozbawiona swej zawartoś-
ci szatka z warstw jakiegoś cienkiego materiału zdobionego
confetti czarnych plamek wyglądała nieco smutno i bezbarw-
jiie.
Ich snnirw"0 ~JJ

umyte włosy za-
Henry zawsze mówił,
że nikogo nie ma.
kręciła .. ^giuu
że nadają jej w;
Wróciłeś, .me sryszałai
Stanąłem obok garażu.
402

valizkę do swojej garderoby i postawił ją na pod-
/ 'e<*o strój na wieczór leżał na pojedynczym łóż-
todze- Cały^c pończochy, sztylet, koszula, kubrak i kami-
ku Spod"1 '. lśnjły niczym gwiazdy, podobnie jak srebr-
ne ?uf-j J " . i
Wrócił do sypialni.
__ Wyczyściłaś mi guziki.
To Edie.
Bardzo miło. Podszedł do niej i pochylił się, żeby
ją pocałować. Prezent dla ciebie położył pudełko na
toaletce.
O, wspaniale. Dziękuję. Skończyła malować paznok-
cie, ale lakier jeszcze nie wysechł. Siedziała z rozłożonymi
palcami, dmuchając na nie co chwilę, by szybciej schły.
Co w Nowym Jorku?
W porządku.
Nie spodziewałam się, że wrócisz tak wcześnie.
Złapałem wcześniejszy samolot.
Jesteś zmęczony?
Nie będę, jeśli się napiję. Usiadł na krawędzi łóżka.
Czy z telefonem coś nie w porządku?
Nie wiem. Zadzwonił jakieś pięć minut temu, ale tylko
raz, a potem przestał.
Odebrałem na dole, tylko że nikt się nie odezwał.
o~ Zdarzyło się to już dziś raz czy dwa. Chyba przerwało
~~ Zgłosiłaś to?
~~ Nie. A powinniśmy?
^r^fJ? PźnieJ- Oparł się o stertę poduszek
Jak ci się wiodło?
^ Henry9
Nic
dzwoniłam _W'ern. Henrym. Nikt nie dzwonił i ja nie
chłodny. _ Po pJrza^a na niego, a jej jasny wzrok był
Jest najlepsze Jnyslałam sobie, że wydzwanianie tam nie
. A więc w pełńeZg0dne chyba z tradycją,
jednak pOra ^ ' Jasne. że mu nie wybaczyła. Nie była to
jmowanie rękawicy i kolejną sprzeczkę.

403


\
rze,
-- """" Jcunać z Isobel wi
la z sobą. Hamish był w okropnym },u ^
. __".., ^c*, całą drogę nie odezwał się ani słów"0'
i cały czas padało. Poza tym było uroczo. eni
Nie zabrał chyba z sobą Moo?
Nie, nie zabrał Moo.
Dzięki Bogu. A Alexa?
Przyjechała wczoraj rano, z Noelem.
Gdzie są teraz?
Chyba poszli z psami na spacer. Po lunchu mieli jechać
do Relkirk, żeby odebrać z pralni sukienkę Lucilli. Mieliśmy
SOS z Croy. Zapomnieli o sukience, a są wszyscy tak zajęci
przygotowaniami do kolacji, że nikt nie ma czasu jechać.
A co jeszcze się zdarzyło?
Co jeszcze się zdarzyło? Vi urządziła piknik. Byliśmy
na usługi Yereny jak niewolnicy, a kuzynka Edie wróciła
do szpitala.
Edmund uniósł nieco głowę, jak zaalarmowany pies na-
stawia uszu. Yirginia, której paznkocie należycie wyschły
i stwardniały, wzięła przywiezioną przez męża paczuszkę
i zaczęła rozrywać celofanowe opakowanie.
Wróciła?
Tak. Otwarła pudełko i wyjęła kanciasty i pojemny
flakonik z aksamitną wstążką wokół zatyczki. Odkręciła J4
i zwilżyła szyję. Cudowne. Fendi. Jak to miło. Marzyłam
o tych perfumach, ale były dla mnie za drogie.
Kiedy to się stało?
Co, Lotcie? Och, parę dni temu. Stała się tak nieznoś-
na, że interweniowała Vi. Nie powinni byli jej wypuszczać.
Ona jest chora.
Co takiego zrobiła?
Ach, gadała. Wtrącała się. Robiła szkodę. Nie dawała
mi spokoju. Ona jest zła.
Co mówiła?
Virginia odwróciła się z powrotem do lustra i zaczęła po-
woli zdejmować lokówki. Układała je na szklanym blacie
toaletki. Patrzył na jej profil, linię jej podbródka, łuk jej uro-
czej szyi.
404

iOYV"T chcesz wiedzieć?
rtielpJtaibyni, gdybym nie chciał.
brze Mówiła, że ty i Pandora Blair byliście kochan-
przed laty, w okresie ślubu Archie'ego z Isobel, kiedy
, }a pokojówką w Croy. Zawsze mówiłeś, że podsłu-
Lhwała pod drzwiami. Zdaje się, że robiła to dobrze. Opi-
,a mi wszystko dość przekonywująco. Bardzo była poru-
saona Naładowana, można by rzec. Powiedziała, że to
^twojego powodu Pandora uciekła z żonatym mężczyzną
Uie wróciła do domu. Że to wszystko twoja wina. A/teraz...
_ Jedna ^ lokówek była uparta i Yirginia zaczęła ją szar-
pać, żeby ją zdjąć, wplątaną w jej włosy barwy zboża.
_ '..teraz mówi, że to dla ciebie Pandora wróciła do Croy.
Nie na dzisiejsze tańce. Nie do Archie'ego. Tylko do ciebie.
Chce zacząć wszystko od nowa. Odzyskać cię.
Jeszcze jedno szarpnięcie i lokówka została zdjęta, a oczy
Yirginii zwilgotniały od bólu. Edmund patrzył na nią, z tru-
dem mogąc znieść cierpienie, jakie sobie zadawała.
Przypomniał sobie, jak kiedyś wieczorem spotkał Lottie
w sklepie pani Ishak i jak go tam przenicowała. Czuł obrzy-
dzenie wobec jej przykrej obecności. Pamiętał jej oczy, bla-
dą cerę, wąsik i bezsilną złość, jaka nim miotała do tego
stopnia, że był bliski utraty panowania nad sobą i wyrzą-
dzenia poważnej krzywdy jej ciału. Wspomniał ówczesne złe
przeczucia. Zasadne przeczucia, bo wyglądało na to, że się
sprawdziły.
Kłamie powiedział zimno.
Łdmund. naprawdę?
Wierzysz jej?
"~ Nie wiem...
~~ Wirginia...
na lokówk" ~~ ^ PrzYpływie rozpaczy wyszarpnęła następ-
tem odwró^/7110^ "ią We własne odbicie w lustrze, a po-
Nie potrafi Mę d Edmunda- Nie wiem- Nie wiem-
Dlaczeeo nYł V tym myśleć prosto. I nie obchodzi mnie.
znar7^;~ uatoby mnie obchodzić? PÓ7 tn ma dla mnie. 7a
znaczenie że"J- ""Ue obchodzić? Coz to ma dla mnie za
romans? Dja y -1 ^ndora Blair mieliście kiedyś namiętny
ma absolutnie"1"16 l Wszystko tonie w mrokach czasu i nie
mc wspólnego ze mną. Wiem tylko, że zda-
405

rzyło się to, kiedy byłeś już żonaty, żonaty z Caroline
łeś ojcem dziecka. Prosta sprawa, że nie daje mi to u
niego poczucia bezpieczeństwa. ^
A więc nie wierzysz mniel
Czasami wydaje mi się, że nawet cię nie znam
To już po prostu śmieszne.
Dobrze, niech więc będzie śmieszne. Na nieszcześ '
jednak nie możemy wszyscy być tak zimni i obiektywni i \
ty. I jeśli jest to śmieszne, uznaj to za ludzką słabość, cho'
nie sądzę, żebyś w ogóle wiedział, co to znaczy.
Zaczynam sobie uświadamiać, że wiem aż za dobrze
Mówię o nas, Edmund. O tobie i mnie.
W takim razie może odłożymy tę rozmowę do chwili,
gdy będziesz trochę mniej zirytowana.
Nie jestem zirytowana. I nie jestem już dzieckiem, nie
jestem twoją matą żoneczką. Ta chwila jest równie dobra
jak każda inna, żeby ci powiedzieć, że wyjeżdżam na pe-
wien czas. Wracam na Long Island, do Leesport, żeby pobyć
trochę z dziadkiem i babcią. Mówiłam o tym Vi. Ona uwa-
ża, że możesz zamieszkać u niej. Zamkniemy dom. Ed-
mund milczał. Spojrzała na niego i zobaczyła jego pozba-
wioną wyrazu twarz pokerzysty, nieruchome przystojne rysy,
nieprzeniknione oczy za powiekami. Nie okazywał cierpienia
ani irytacji. Nie przerwała ciszy, oczekując jego reakcji na
jej oznajmienie. Na jeden szalony moment wyobraziła sobie,
jak on pozbywa się swojej rezerwy, podchodzi do niej, bie-
rze ją w ramiona, okrywa pocałunkami, kochają się...
Kiedy to zaplanowałaś?
Łzy napływały jej do oczu, ale zacisnęła zęby i odpędziła
Je-
Myślałam o wyjeździe już od miesięcy. Zdecydowałam
sję ostatecznie, kiedy wyjechał Henry. Bez Henry'ego me
ma sensu tu tkwić.
Kiedy wyjeżdżasz?
Mam rezerwację na Panam z Heathrow w czwartek ra'
no.
W czwartek? To prawie za tydzień.
i za-
Wiem. Odwróciła się z powrotem do lustra,
z włosów ostatnią lokówkę, <''"*~

zczesywać splątane loki. Jest jednak powód, który
cz^af-esz tera/ poznać, bo jeśli ja ci nie powiem, to inni
& m t Zdarzyła się dziwna rzecz. Pamiętasz, jak zeszłej
P0*1. , jsobel powiedziała nam, że przyjeżdża do niej jakiś
me Zaiomy Amerykanin? Okazało się, że to Conrad Tucker,
"aliśmy się przed laty w Leesport.
. . Smutny Amerykanin.
__ Tak. On rzeczywiście jest smutny. Jego żona zmarła
niedawno na leukemię, a on został z córeczką. Był tu
w okolicy miesiąc albo dłużej, ale w czwartek wraca do Sta-
n?W _ Odłożyła grzebień i odgarniając połyskliwe, czyste
włosy z twarzy zwróciła się znów ku Edmundowi. To
chyba dobry pomysł powiedziała żeby odbyć tę pod-
róż razem.
Czy to jego pomysł, czy twój?
Czy to ma znaczenie?
Nie. Nie sądzę, żeby miało. Kiedy zamierzasz wrócić?
Nie wiem. Mam bezterminowy bilet.
. Nie powinnaś wyjeżdżać.
Edmund, to brzmi złowrogo. Czy to ostrzeżenie?
Ty uciekasz.
Nie. Po prostu korzystam z wymuszonej na mnie wol-
ności. Bez Henry'ego jestem tu jak w więzieniu, muszę się
uporać z pozbawieniem mnie dziecka, a tego nie mogę robić
, . aJ- Potrzebuję czasu na przemyślenie. Na przyjście do sie-
a stanie się sobą. Musisz choć raz w swoim życiu
^pojrzeć na sytuację z cudzej perspektywy. W tym przypad-
,...," .JeJ- I może spróbujesz mi uwierzyć, że postępuję
"czciw,e wobec ciebie.
\ve
ce- a Potem
Po ty h m zdziwiony> gdybyś postąpiła inaczej.
lówir' 7 słovvacn wyglądało na to, że nie ma już o czym
otwartymi oknami mglisty jesienny wieczór zapa-
zesny mrok. Yirginia zapaliła lampę na swej toalet-
n.v Z
p Wstała i poszła zasunąć ciężkie perkalowe zasło-
1 zarri>kaneriH '^ USZU ^obiegły jakieś dźwięki. Otwieranie
-\"oelC A?W'' szczekanie psów, podniesione głosy.
~~ Zejdę1 *a powiedziała. Wrócili ze spaceru.
nie ~~ Mus"3 d0*' ~~ Wstał, przeciągnął się, stłumił ziewa-
Zę Slę napić. Ty też chcesz drinka?
407

\
\
Później.
Skierował się do drzwi.
O której mamy być w Croy?
Wpół do dziewiątej.
Możesz się napić w bibliotece, nim wyjedziemy.
Nie ma ognia.
Rozpaliłem.
Opuścił pokój. Nastawiwszy uszu Yirginia usłyszała, jafc
przechodzi przez podest, schodzi w dół. A potem głos Alek-
sy:
Tatuś!
Cześć, kochanie.
Zostawił drzwi otwarte. Poszła je zamknąć, a potem wró-
ciła do toaletki z zamiarem zrobienia czegoś ze swoją twa-
rzą. Łzy jednak, trzymane tak długo na wodzy, wypełniły
jej oczy, przelały się, spłynęły po policzkach.
Siedziała i patrzyła w swe zapłakane odbicie. ,
Lokalny autobus przystając i ruszając toczył się prze/ po-
grążone w półmroku okolice. Opuszczając Relkirk był pełen,
wszystkie miejsca były zajęte, a kilku pasażerów stało. Jedni
wracali do domu z pracy, inni z zakupów. Wiele osób znało
się nawzajem, uśmiechali się do siebie i rozmawiali wsia-
dając. Być może jeździli razem codziennie. Był tam czło-
wiek z owczarkiem. Pies siedział między jego kolanami
i patrzył mu uparcie w oczy. Człowiek nie musiał płacić za
bilet dla psa.
Henry siedział z przodu tuż za kierowcą. Tkwił ściśnięty
przy oknie, bo jakaś ogromnie gruba kobieta wybrała sobie
miejsce obok niego.
No co, pieszczoszku powiedziała rozsiadając się.
jej masywne pośladki zepchnęły go na bok, a pękate uda
zajęły większość miejsca. Miała z sobą dwie wypchane tor-
by, jedną z nich ułożyła sobie u stóp, a drugą na kolanach.
Z torby wystawał seler i jasnoróżowy celuloidowy wiatra-
czek. Henry uznał, że wiezie go do domu dla swojeg0
wnuczka.
Miała okrągłą, sympatyczną twarz, trochę podobną "O
twarzy Edie, a spod ronda obszernego kapelusza spoglądały
408

życzliwe oczicy. Kiedy jednak przemówiła do Henry'ego, on
jej nie odpovwiedział, po prostu odwrócił się do okna i zaczai
przez nie wy _ glądać, choć prócz deszczu nie było nic widać.
Miał na so>bie swe szkolne rajstopy i buty, nowy wełniany
płaszcz, o wcielę nań za duży, i kask do rugby. Kask był
dobrym ponx ysłem, i Henry czuł dumę z siebie, że o nim
pomyślał. By^ł granatowy i bardzo gruby, naciągnął go sobie
na głowę głęboko jak terrorysta i widać było tylko oczy.
To była jego maska, bo nie chciał być rozpoznany.
Autobus posuwał się z wolna, podróż trwała już prawie
godzinę. Co mniej więcej milę stawali gdzieś na skrzyżo-
waniach lub przy samotnych chatach, żeby kogoś zabrać.
Henry observ^vował, jak przybywa wolnych miejsc, pasaże-
rowie zbieralj swój dobytek i wysiadali jeden po drugim,
by ostatni odcinek drogi do domu odbyć pieszo. Gruba ko-
bieta obok niiego wysiadła w Kirkthornton, ale nie musiała
iść, bo wyjec^hał po nią mąż w małej furgonetce. Wstając
z miejsca pcowiedziała do Henry'ego "Pa, pieszczoszku".
Uznał to za r> -ardzo miłe, ale znów nie odpowiedział. Niełat-
wo coś powie^dzieć, gdy się ma ochraniacz na ustach.
Raz jeszczss ruszyli dalej. W autobusie było już tylko pół
tuzina ludzi. Silnik zgrzytał, gdy pięli się na wzgórze od
miasteczka z rrynkiem, a na szczycie wzgórza zrobiło się zu-
pełnie mgliście. Kierowca włączył światła, żywopłoty z gło-
gu i pochylone od wiatru buki wyrastały przed nimi z mroku
spowite w mgłę jak widma. Henry myślał o pięciu milach
między Capie Bridge i Strathcroy, które będzie musiał prze-
być pieszo, ł>o w Capie Bridge musi wysiąść z autobusu.
Ta perspektyv=va trochę go przestraszyła, ale nie za bardzo,
bo znał drogę ^ trudny fragment już minęli, a on był już pra-
wie na miejsc u.
W Pennybuarn Yiolet przygotowywała się do wymogów
nadchodzącego wieczoru.
Nie pamiętała już, kiedy po raz ostatni zaproszono ją na
tańce, a w wi^ku siedemdziesięciu ośmiu lat trudno oczeki-
wać zaproszenia na następne. Dlatego postanowiła wykorzys-
tać tę okazję do ostatka. Pojechała więc po południu do
Relkirk, gdzie fachowo umyto jej i uczesano włosy. Oddała
409

. pam
.Tak.
-Tu
się też w ręce manicurzystki; miła dziewczyna spędziła spos^^a SP-
ro czasu na wydłub/waniu ziemi spod paznokci Yiolet i po Jofet i po-
rządkowaniu jej zaniedbanych naskórków.
Po tym małym seansie upiększania wpadła do bania ^ banku
i wyjęła ze swego sejfu zniszczone skórzane pudełko, któm^0' które
zawierało brylantowy diadem lady Primrose. Nie był on duf )' on du-
ży i trzeba go było zamocowywać na gumce, ale Yiole'^ Violet
przyniosła go do domu, wyczyściła starą szczoteczką do zę;jp-3do zę-
bów zanurzaną w nierozcieńczonym dżinie. Była to domow;<"t:2|)rnowa
metoda podpatrzona dawno temu u pani Harris. Metoda byhl^c^ byla
skuteczna, ale Yiolet wydawało się to jednak wielkim mar-tn111 mar~
notrawstwem dżinu.
Potem wyjęła z szafy swą suknię balową, co najmnie/P - aJmniej
piętnastoletni czarny aksamit. Czarna koronka pod szyją tro-rt. 3)4 tro-
chę się odpruła i wymagała igły i nitki, a jej wieczorowe* --Zorowe
buty, czarny atłas z guzami diamante, ukazywały po przyj-fl8* Przyj-
rzeniu im się parę wąsów w pobliżu palców, wzięła więc*r~a więc
nożyczki do paznokci i zrobiła porządek.
Po dokonaniu tego wszystkiego pozwoliła sobie na trochę ad 'fochę
relaksu. Miała się zjawić w Croy o wpół do dziewiątej, byłt'!'^)' był
więc czas na to, by nalać sobie ożywczej whisky z wodą i';- wodą
sodową i posiedzieć przy ogniu przed dziennikiem telewizyj- fs^izyj-
nym, a potem Woganem. Podobał jej się Wogan. Lubiła jego Młła JeS
pogodny irlandzki urok, jego przymilność. Tego wieczoru ~~~"
robił wywiad z jakąś młodą gwiazdą popu, która z jakiegoś
powodu zaangażowała się w walkę o zachowanie wiejskich
żywopłotów. Ludzie są naprawdę nadzwyczajni, stwierdziła
Yiolet patrząc na młodego człowieka o fryzurze punka
i z kolczykiem w uchu, rozprawiającego o zakładaniu gniazd
przez trznadle.
tef-
Poterfi skończył się Wogan, a zaczął quiz. Czworo ludzi
miało określać wartość różnych staroci, które przed nimi sta-
wiano. Yiolet na własną rękę włączyła się w zgadywanie
i była przekonana, że jej odpowiedzi są o wiele bardziej traf-
ne niż kogokolwiek innego. Zaczęła się już dobrze bawić,
gdy zadzwonił telefon.
;vy-
Co za męka. Czemu to paskudztwo dzwoni zawsze w naj-
mniej odpowiednim momencie? Zdjęła okulary, wstała z wy-
godnego krzesła, ściszyła telewizor i podniosła słuchawkę.
410

doktor Martin. Ze szpitala w Relkirk.
tak.
u .Aird, obawiam się, że mamy drobny kłopot. Pan-
na carsiairs zniknęła.
__ Zniknęla? Brzmiało to tak, jakby chodziło o jakąś
okropną sztuczkę magiczną, zawierało obraz eksplozji, kłę-
bów dymu i Lottie obróconej w niebyt. Jak to możliwe,
żeby zniknęła?
Poszła sobie. Wyszła na spacer do ogrodu z inną pac-
jentką. Nie wróciła.
Ależ to po prostu straszne.
Naszym zdaniem najzwyczajniej wyszła przez bramę.
Zawiadomiliśmy oczywiście policję. Jestem pewien, że nie
może być daleko. Prawdopodobnie wróci tu sama. Była dość
zadowolona, uczestniczyła w terapii i nie sprawiała żadnego
kłopotu. Nie ma powodu, żeby nie wróciła. Uznałem jednak,
że powinienem pani powiedzieć...
Yiolet przyszło do głowy, że doktor Martin jest człowie-
kiem bardzo słabym.
Może trzeba było lepiej się nią opiekować?
Pani Aird, mamy tu za dużo pacjentów i za mało per-
sonelu. Robimy w tych warunkach, co możemy, ale mniej
chorym pacjentom, któych uważamy za w jakimś stopniu
f ych troszczyć się o siebie, zawsze dawano pewien za-
kres swobody.
Co więc teraz zrobimy?
me zrobimy. Uznałem tylko, jak już mówiłem, że
pani wiedzieć, co się stało.
rozmawiał pan z panną Findhorn, jej najbliższą
_ \VSZC^e n'e' ^olałem najpierw porozumieć się z panią.
- taklm razie ja powiem pannie Findhorn.
m bardzo zobowiązany.
ze Lott r0'" ~~ Violet zawahała si- ~ Czy sądzi
Y? tle Carstairs będzie starała się wrócić do Strath-
croy?
411

C r^ ,_
JP&
3 2.
er ni
3 o N-
"2'tt" "
'a t-
o o
P3 N
^Ss-
to
K>
' 2!
O\'
cr
o
er
o
N
,6=
ex
s 15.
^ r*i ?*
> r^ 2. o- Ł s?
^ig-fs:?
? n. Jg ," a S. '
S"
om
TO
O
3
et
N-
TO
ł-u X
-?
ii-
K-P&,
63
1 O,
N\
>-> N
*ź to
O CX
3 S
TO ^
OQ O
O 3
S." " g fw -
W N O M
' < o S o-
5 K- ex ą>
N
TO
"8
o:<-.
3 N n>
a- ">
o ^ r^
"&S
o' 5.
n
3
'3^3
K> o a>
fsl
3 ??* 3
3. ex
l_y r^y
3 O -g
T3 t3 3
&! 03 C
2. g
o S
^as
3 S
:<ż:.">
n, O k
N
n>
>" <^i f
CL es s
^g
R *
S-^'N
^ 3. b
o 01
N ,_,
N.'
o
a e.
TO" F
o >TJ
TO
i?5l?J
o
B3
cn
TO
3
TO
tu'
ż3
w c
.^S:
ftJ O)
O **
2 N.
c 2
>a S"
|3
38.
Y SL s B o a 3
3 ? Ł ^ o ?T w
o- te TO a 3 * ~i
^ j-, r* a CL- =!
o g. ;*
<Ł O
" ;
i 3 3-a
} O W
J N- N 3
f g. J=
3 a
I-11
N
E
TO
O
ex
Co
TO
n
I
P3
? ?
o
&
o
g"
O
O
o
a <
O ?B
cr &
TO'
N *Q ^
rS -V ""
f ż
g.^
$00
^o.K.
Ł "-t CD
*=' N o-
S5 f =:
c
o
o
3
TO'
cr
-sfss^
:g?ć r&
Q- ?^ S S. TO'
^ V- tó S "
O f 3 O^ TO
s.^ l^ r
g
o Jj" S
ex
łU
3
S
3
S"**'
^^
E " ż-5:
?l*r
'o
l n
a;
3
o
f II'
^ ".f
S 2
ex
es' to
5:
1 o
' i?
. K>
c
o'
KO.S-S
-i O S v
i-J- rS. f\-, J_S
itt
a
TO"
c
/v
tu
^< o
g* i
ż
EJ 3 N
3 c
N-
re E'
3 5
^
f
O)
5
"o
n>
^T-
P


zrezygnowana i już w stanie irytacji rzuciła słu-
widełki, a potem znów ją podniosła i wykręciła
nUc regionalne tańce, komik w spódniczce opowiadał
nrn(7rsni) **^& . , ii i i -i
bliwe historie. Siedziała z tacą na kolanach, jedząc ko-
s ze smażonych kurzych udek, chipsów i gotowanego
roszku. Na deser zostało jej jeszcze w lodówce trochę szar-
lotki. Tego wieczoru jadła późno. Jedną z zalet samotnego
na powrót mieszkania było to, że mogła jeść o dowolnej
porze, nie stała już nad nią Lottie dopytując się, kiedy bę-
dzie coś do jedzenia. Były też inne zalety. Jedną z nich sta-
nowiła cisza. I możliwość wypoczynku we własnym łóżku
bez rozkładania tej niewygodnej wersalki. Ta możliwość naj-
bardziej przyczyniła się do regeneracji jej energii i dobrego
samopoczucia. Nadal czuła się winna powrotu biednej Lottie
do szpitala, ale nie ulegało wątpliwości, że życie bez Lottie
było o wiele łatwiejsze.
Zadzwonił telefon. Odstawiła tackę i wstała, żeby odebrać.
Tak?
Edie.
Dobry wieczór, pani Aird uśmiechnęła się.
- Edie... Stało się coś niedobrego. Edie rozpoznała
to^od razu po sposobie, w jaki pani Aird wymówiła jej imię.
Edie, właśnie rozmawiałam z doktorem Martinem ze
szpitala. Lottie wywędrowała. Nie wiedzą, gdzie jest.
DOW i PCZuła' że serce podchodzi jej do gardła. Po chwili
jej do 4 " ^ Boże"' * było to wszystko, co przyszło
daleko"8!^1 ^ "a PlicJi ' są raczeJ Pewni> że nie odeszła
doktor Martin zgadza się ze mną, że istnieje
^bieństwo, iż ona wróci do Strathcroy.
sobie jakieś pieniądze? spytała zawsze
ze bez s\vnTp??' ^ myślałam o tym. Ale jestem pewna,
Tak. To m ie odeJdzie daleko-
torebki i trzym^ VC" Lottie była przywiązana do swej
mmku R;BJ Ją obok siebie nawet siedząc przy ko-
edactvvo-Coś musiało ją poruszyć.
413

Tak.


Nie"Edie^' " ~ż/"^dogodności. Ssfta ',nie Chciałaby stać s
coś Dostań,: . SZtą Wledzlała orł rfa,"" .S


n " ona przyjdzie / ,7, Dle te^ "ie wybaczę
, . : Policja jest po^Sm r"16 dm Puy^ ?'
N^e. Nie moge si' ? 2e PrzW'adę?
zpo^enieS.^ dO "ICh dod^onić. Coś ^ chyba
^/^

7ełosiła pani do Awarii?
-" r"6 cze nie. Zadzwoniłam od razu do ciebie.
-"" ^ , ze t0 ja zadzwonię na Awarie i powiem, że nu-
"" nie zgłasza. Muszą być w domu. Przygotowują się
rner sl? .
d_f Dobrze, Edie. Zadzwoń na Awarie. I przyrzeknij mi,
potem pojedziesz do Balnaid. Masz tam ciągle swój po-
koi a Yirginia zrozumie. Wyjaśnij jej, co się stało. Jeśli bę-
dą jakieś niedogodności, to miej pretensje do mnie. Przepra-
szam, że jestem taka dyktatorska. Ale nie miałabym dziś
ani chwili przyjemności, gdybym wiedziała, że jesteś u sie-
bie.
_ Wydaje mi się, że to jest wiele hałasu o nic, ale od
jednej nocy w Balnaid nie umrę.
Dziękuję, kochana Edie. Dobranoc.
Udanego przyjęcia.
Edie odłożyła słuchawkę. .A potem, żeby nie zapomnieć,
podniosła ją ponownie i zadzwoniła na Awarie, żeby zgłosić
usterkę. Odebrał życzliwy głos, który powiedział, że spraw-
dzi i oddzwoni.
Lottie zniknęła. Co teraz będzie? Okropna była myśl, że
Lottie wędruje gdzieś sama, może przestraszona i zagubiona.
Co ta głuptaska sobie myśli? Czemu nie siedzi na swoim
miejscu, pod opieką życzliwych ludzi? Jakie znowu szaleń-
stwo strzeliło jej do głowy?
Edie pojedzie do Balnaid, ale nie zaraz. Jej tacka ze styg-
nącymi resztkami kolacji czeka. Skończy jeść, umyje naczy-
nia wysprząta kuchnię, dosypie koksu do pieca. Potem wło-
ży koszulę nocną do swej skórzanej torby i wyruszy w dro-
estchnęła z rezygnacją. Ta Lottie to naprawdę udręka,
eczywiście wywraca wszystkim życie do góry nogami.
i prze ?nownie z taca- na kolanach, ale kurczak wystygł
es ał być smaczny, i nawet szkocki program nie mógł
Pognać jej uwagi*
/ nri\ii -,_ i ^
niesprawny,
rano.
onił telefon. Znów odstawiła tacę i wstała,
Bal~~~T*" Człowiek z Awarii powiedział, że numer
n wydaje się niesprawny, ale mechanik wpadnie

415


Edie podziękowała mu. Nic wiecei n'
rytarz przed ich sypialnią ^ PWiekach' ' wyszedł na ko.
:SSSr?^*^
Pień za stopniem. ^^3. ^Ustradae ^P'"'

ie kurtyny,
wejście postaci


\
ciowy, wysprzątani Y"J*~" ^C"? W Uie" Wielki nal] wej-
posaz^nia" S ynwV ^7^ " ^T ZWykfeg0 ^
W ogromnym komTnku 0 r T" ' Zach?cające oblicze'
Płonęły drwa a Sńf - J,ZezbloneJ cz?śc' "ad gzymsem
odtó^? swej i^^S1..21^^ tf*iego dywanu
ii efektow-
z owocami,
w ciągu popołudnia.
'cono za burtę
i rzadkiej
Jodniecenia, zapo-
lej oszczędności wyrzu-
dom oddaje się rozko-

Urodziny, Boże Narodzenie, bale
rodziców...

zaręczyli si?.
myśliwskie, srebrne wesele

416
ia to brwi, r."rv__ ,,"r.
to jego największa słabość. Można bez

zeć wstecz, ale spoglądanie wstecz to zajęcie dla
n nie jest stary. On nawet nie ma jeszcze pięć-
i 3. t) 11 J i~t 11
ch,
star)''
dla Hamisha.
dziesi^iu
d w udziale po .
m le łańcucha stanowi siła jego najsłabszego ogniwa.
A n5 sam Koszmary Irlandii nie opuszczą go do końca ży-
ale widma i sny uspokoiły się; wreszcie i teraz, gdy go
Cia't,nia nic eo już nie tłumaczy. Nadszedł czas końca
nie trapi4) ""- 6J,, i "L' i* u i '
wahań trzeba zacząć budowę jakichś praktycznych planów
na temat jego spadku, członków rodziny i ich przyszłości.
Za długo zwlekał i nie może już tracić następnych lat. Nie
bardzo wie, co zrobi, ale coś zrobi. Weźmie kredyt i uru-
chomi wytwórnię; którą Pandora uznała za tak świetny po-
mysł. Lub zacznie hodować owoce, maliny i porzeczki na
przemysłową skalę. Lub założy hodowlę ryb. Możliwości
jest sporo. Wystarczy tylko się zdecydować i coś przedsięw-
ziąć.
Przedsięwziąć. Słowo to brzmiało dlań krzepiąco. Poczuł
znów coś ze swej dawnej, młodzieńczej ufności. Poczuł, że
najgorsze ma za sobą i że nic już nie będzie równie złe.
Zszedł po schodach do jadalni. On i Pandora nakryli do
stołu tak, jak się to zawsze robiło na uroczyste okazje, gdy
służył jeszcze Harris i chętnie objaśniał młodemu rodzeńst-
wu Blair tajniki poprawnej i tradycyjnej procedury. Zajęło
im to większość popołudnia, Archie polerował cienkie jak
banki mydlane kieliszki do wina, Pandora zwijała nakroch-
malone białe serwety i wkładała je w kółka; każda serweta
miała ozdobną koronkę i literę B.
"az krytycznym okiem oceniał ich pracę. Wynik był
stołu ninł Cztery Ci5żkie srebrne świeczniki zdobiły środek
bo i 'tn ł 6n kominka lśnil i migotał na srebrze i szkle,
pełnić w K drwa> a Jeff Hwland miał za zadanie na-
jącej sos^h6 ^^ m drewno. Zapach suchej i trzaska-
długość p0\: ciePfy i aromatyczny. Archie przebył całą
w ił"\videlecJU' SPraw^za* rozmieszczenie zastawy, tu popra-
wolony nr7' , ulePszył nieco położenie solniczki. Zado-
ZnalJta^A ^ kUchnL
tego wieczoru Agnes <-'0oPer' która przyszła z wioski pomóc
gnes przychodziła zwykle do pracy w swo-
14 Wrzesień
417

\
im dresie i trampkach, ale dziś miała na sobie pod fartuch
swą najlepszą turkusową sukienkę z krempliny, odwleny!"
też fryzjerkę. k
Stała przy zlewie zajęta dziwnymi rondlami, ale odwrócił
się na odgłos jego kroków.
Dobry wieczór, Agnes. Wszystko w porządku?
Wszystko pod kontrolą. Pilnuję casserole, a jak lady
Balmerino mi powie, to nałożę na talerze wędzonego pstrą.
ga.
Dobrze, że przyszłaś nam pomóc.
Po to tu jestem. Spojrzała nań z pewnym podzi-
wem. Nie pogniewa się pan, że powiem, ale wygląda
pan fantastycznie.
O, dziękuję, Agnes. Poczuł się nieco zakłopotany
i żeby to ukryć, zaproponował jej drinka.
Może napijesz się sherry?
Agnes również trochę się stropiła.
O. Dobrze. Bardzo chętnie.
Sięgnęła po ręcznik i wytarła ręce. Archie wziął szklankę
i butelkę Harvey's Bristol Cream. Nalał jej obfitą porcję.
Proszę...
Dziękuję bardzo panu lordowi... Uniosła szklankę
gestem toastu. No to za dobrą zabawę i po kobiecemu
upiła odrobinę, ściągając wargi z wyrazem uznania dla dob-
rego trunku. Sherry jest wspaniałe powiedziała. Jak
ja to mówię, daje zawsze piękne rumieńce.
Zostawił ją w kuchni i przez jadalnię i hali poszedł do
bawialni. Też ogień na kominku i kwiaty, łagodne światło,
ale żadnych gości. Jego domownicy, jak się zdaje, zajmują
się jeszcze sobą. Taca z alkoholami stanęła na wielkim for-
tepianie. Rozważał sytuację. Przez resztę wieczoru będą pić
* szampana, ale on ma ochotę na szkocką. Nalał sobie drinka,
potem zrobił następnego i z dwoma szklankami ostrożnie
ruszył po schodach na górę.
Na piętrze spotkał się z córką, która paradowała w bie-
liźnie.
Lucilla! napomniał ją.
Ona jednak była bardziej przejęta jego widokiem niż on
jej-
418

tatusiu, wyglądasz pięknie. Naprawdę roman-
Lord Balmerino w pełnym rynsztunku. Czy
. Boże,
p l 2UUHA*-" ^-"~ - r -j -j - ~ - - ~ - - j
l' spodnie? Boskie. Też bym chciała mieć takie. I sta-
fO J' i _ * " Jl/-rt T^\/-\cil^r\noI'łr f^l-Mtiło rrt~i c-\\r\Tm n o m m
10 moking dziadka. Doskonały. Objęła go swym nagim
r-v s < i wycisnęła pocałunek na jego świeżo
i
^mieniem za szyję
tolonym policzku. A jak pięknie pachniesz. Gładki, wy-
Sony i rozkoszny. Dla kogo te drinki?
" _- Pomyślałem sobie, że lepiej się upewnię, czy Pandora
nie śpi. Czemu biegasz bez ubrania?
_ Właśnie szłam pożyczyć halkę od mamy. Ta moja no-
wa sukienka jest trochę przezroczysta.
Lepiej się pospiesz. Jest za pięć wpół do dziewiątej.
_ Ja już jestem gotowa. Poszła w stronę drzwi sypial-
ni rodziców. Mamusiu! Będę musiała włożyć halkę...
Archie przebył podest i skierował się do drzwi pokoju goś-
cinnego. Z wnętrza dobiegały słabe dźwięki muzyki, co
oznaczało, że Pandora włączyła radio, ale niekoniecznie, że
nie śpi. Przełożył obie szklanki do jednej dłoni, zastukał dla
formalności w drzwi i otwarł je.
Pandora?
Nie była w łóżku, lecz na łóżku, leżała zawinięta w srebr-
ny szlafrok z koronką. Garderoba rozrzucona po całym po-
koju, powietrze ciężkie od zapachu owych dziwnych perfum,
które tak nieodłącznie związały się z jej osobą.
Pandora.
Otwarła swe piękne szare oczy. Miała już makijaż i jej
grube rzęsy były ciężkie od tuszu. Dostrzegła go i uśmiech-
nęła się.
Nie śpię powiedziała.
Przyniosłem ci drinka.
na
szklankę na jej stoliku obok lampki i przysiadł
1 łóżka. Radio mruczało samo do siebie, muzyka
^zna brzmiała jakby z bardzo daleka.
__ j k miło powiedziała.
rozs\DUZ ZaS ZeJść na doł- JeJ Połyskujące włosy leżały
a ona i"? poduszce> Jak gdyby żyły własnym życiem,
tak etery wydawała się tak wątła, tak niematerialna,
T/ fZna' że natychmiast poczuł zatroskanie.
Jesteś zmęczona?

419


Nie. Po prostu rozleniwiona. Gdzie reszta?
Isobel robi sobie makijaż, Lucilla biega w majtk
i pożycza halkę od mamy. Jak dotąd nie ma śladu po ż j
nym z mężczyzn.
To jest zawsze przyjemna chwila, prawda? Tuż pn^
przyjęciem. Czeka się i słucha nostalgicznych melodii. pa
miętasz tę? Bardzo ładna. Trochę smutna. Nie pamiętam
słów.
Słuchali razem. Saksofon tenorowy grał melodię. Archie
zmarszczył brwi, usiłując przypomnieć sobie słowa. Utwór
cofnął go o dwadzieścia lat do Berlina i jakiegoś balu wojs-
kowego. Kluczem był Berlin.
Coś o długim czasie od maja do grudnia.
Tak, oczywiście. Kurt Weill. "Lecz dni stają się krót-
kie, gdy nadchodzi wrzesień". A potem jesienne liście, dni
uciekają i nie ma czasu na grę oczekiwania. Szalenie przej-
mujące.
Usiadła, układając sobie poduszki za głową. Sięgnęła po
drinka, Archie zaś ujrzał jej drobny nadgarstek, palce z la-
kierowanymi na czerwono paznkociami, tak delikatne, blade
i pokryte błękitnymi żyłkami, że wydały mu się niemal prze-
zroczyste.
Będziesz zaraz gotowa? spytał.
Będę. Muszę tylko włożyć sukienkę i zasunąć zamek.
Upiła nieco whisky. O, wspaniała. Postawi mnie na
nogi. Nad skrajem szklanki jej oczy wydawały się o-
gromne. Archie, wyglądasz zdumiewająco. Przebojowo
jak dawniej.
Agnes Cooper powiedziała, że wyglądam fantastycznie-
Co za komplement. Kochanie, ja nie spałam. Po pros-
tu rozmyślałam sobie o wczorajszym dniu. Wszystko by-
ło takie doskonałe. Tak jak dawniej. My dwoje. Siedzi-
my sobie w zaroślach i mamy czas pogadać. Albo i nie
pogadać, wedle uznania. Może za dużo mówiłam, ale dwa-
dzieścia lat to dużo do opowiadania. Czy to było bardzo
nudne?
Nie. Rozbawiłaś mnie. Ty mnie zawsze rozbawiałaś.
I to słońce, i błękitne niebo, i piski ptaków, trzaski
strzelb i biedne małe głuszce spadają z nieba. I te wszystkie
420

.esld Czyż to nie był szczęśliwy dzień? Jak najpięk-
^/prezent.
n ] Tak powiedział.
"" Miło pomyśleć, że takie dni jeszcze wrócą. Nie mijają
na_^ Musimy się zmienić. Odrzucić ten nieznośny rodzinny
wyk tycia przeszłością.
__ To była taka świetna przeszłość, trudno nią nie żyć.
Zresztą o czymże jeszcze można myśleć?
O dniu dzisiejszym. Wczorajszy jest martwy, a jutrzej-
szego jeszcze nie ma. Mamy tylko dzisiejszy.
Tak.
Pociągnęła znów ze szklanki. Milczeli. Zza zamkniętych
drzwi dobiegły odgłosy jakiegoś ruchu. Jakieś drzwi otwarły
się i zamknęły. Potem głos Lucilli:
Conrad. Jak ty elegancko wyglądasz. Nie wiem, gdzie
tatuś, ale zejdź na dół, my zaraz do ciebie przyjdziemy...
Mam nadzieję powiedział Archie że włożyła hal-
kę Isobel.
Conrad to taki dżentelmen, że nawet gdyby Lucilla by-
ła całkiem nago, udawałby, że nie widzi. Miły Smutny Ame-
rykanin. Byłoby straszne, gdyby się nudził.
Musisz z nim zatańczyć.
Pokręcę się z nim przy "Pięknym białym sierżancie"
i zapoznam go z wszystkimi krokami, gdy będziemy się po-
ruszać po sali. Jedno mnie tylko trochę smuci. Ty nie bę-
dziesz mógł tańczyć.
Nie przejmuj się tym. W ciągu tych lat opanowałem
sztukę błyskotliwej konwersacji...
rzerwano im w końcu, gdy Lucilla otwarła drzwi i wsu-
tegłowę, by zajrzeć do wnętrza.
Przepraszam, że się tu pakuję, ale jest kryzys. Tatusiu,
me umie zawiązać muchy Edwarda. Miał na szyi muchę
'Q raz w życiu, ale ona była gotowa na gumce. Chciałam
nomoc, ale nic z tego, zupełna klapa. Możesz przyjść
Poradzić?
Oczywiście.
wzywały. Potrzebowano go. Spokojne chwile
Ucałował Pandorę. "Do zobaczenia". Potem wstał
421

i wyszedł za Lucillą. Pandora, pozostawiona samą dOD-
powoli drinka. P'Jaii>
Te cenne dni spędzę Z tobą.
Piosenka skończyła się.
Mając szkocką krew w żyłach, Yiolet zawsze uparcie 7
pewniała, że nie jest przesądna. Przechodziła pod drabinami
nie przejmowała się piątkiem trzynastego, nie odstukiwata
w nieheblowane drewno. Kiedy pojawiało się coś w rodzaju
omenu, mówiła sobie zdecydowanie, że to zapewne pozy.
tywny znak, i oczekiwała dobrych wiadomości. Dziękowała
Bogu, że nie obdarzył jej lub pokarał jasnowidzeniem.
Lepiej nie wiedzieć, co przyszłość niesie.
Załatwiwszy się z Edie i wydusiwszy z niej tę obietnicę,
spodziewała się końca swych lęków i powrotu spokojnego
umysłu. To jednak nie nastąpiło i Yiolet wróciła do swego
fotela przy kominku w stanie poważnych obaw. Co tu było
nie tak? Dlaczego od razu poczuła nieokreślony, przyczajony
lęk? Spowita w swój stary szlafrok, siedziała pochylona do
przodu, wpatrzona w ogień, poszukując zasadniczej przyczy-
ny tego nagłego uczucia chłodu, tego niepokoju, który jak
jakiś ciężar głęboko zaległ jej na sercu.
Niedobrze było usłyszeć, że Lottie jest na wolności i węd-
ruje nie wiadomo gdzie, ale, co zabawne, fakt, że nie może
się dodzwonić do Balnaid i porozmawiać z Edmundem, nie-
pokoił ją o wiele bardziej. Nie była to tylko frustracja z bra-
ku kontaktu. Często podczas zimowych zamieci Yiolet by-
wała odcięta w Pennyburn od świata przez dzień lub dwa,
ale ta izolacja zupełnie jej nie martwiła. Rzecz w tym, ze
awaria nastąpiła w tak nieodpowiedniej chwili. Jak pod dzia-
łaniem jakiejś nieposkromionej, złej siły.
* Nie była przesądna. Nieszczęścia jednakże niezmiennie
chodzą trójkami. Najpierw Lottie, potem zepsuty telefon. Co
teraz?
Pozwoliła wyobraźni sięgnąć do nadchodzącego wieczoru
ze świadomością, iż zawiera on prawdziwe pole minowe
możliwego skandalu. Po pierwsze aktorzy dramatu, który go-
tował się przez ostatni tydzień, zejdą się razem, zgromadzeni
wokół stołu jadalni Croy. Edmund, Yirginia, Pandora, Con-
422

A i xa i Noel. Wszyscy na różny sposób z niepokojem
ra(i' poszukujący utraconego szczęścia, tak jakby można
w hjo odnaleźć niczym złoty skarb na końcu tęczy z bajki.
Je, Lja jednak na to, że ich wysiłki doprowadziły do nie-
Dębnego odkopania schowka na destrukcyjne uczucia.
fwiść nieufność, egoizm, chciwość i niewierność. Także
cudzołóstwo. Tylko Alexa, jak się zdaje, jest nadal nieska-
żona. Dla Aleksy to tylko cierpienie miłości.
Przepalone polano zapadło z sykiem w podłoże z popiołu.
Zakłócenie. Yiolet spojrzała na zegar i z przerażeniem stwier-
dziła, że siedziała medytując bardzo długo, bo było już pięt-
naście po ósmej. Spóźni się do Croy. W normalnych oko-
licznościach przejęłaby się tym, bo była fanatykiem punktu-
alności, ale tego wieczoru, wobec tylu spraw, nie miało to
wielkiego znaczenia. W ciągu około kwadransa nikomu nie
będzie jej brakować, a Isobel wprowadzi gości do jadalni
nie wcześniej jak o dziewiątej.
Uświadomiła też sobie, że najmniej ochoty ma właśnie
na wychodzenie z domu. Uśmiechy, pogawędka, ukrywanie
własnych przeczuć. Nie chciała opuszczać bezpiecznego por-
tu swego domowego zacisza, swego miejsca przy kominku.
Coś gdzieś się czaiło i jej kruchy ludzki instynkt nakazywał
jej zaryglować drzwi i pozostać bezpiecznie w środku, sie-
dzieć przy telefonie i czuwać.
Me była jednak przesądna.
Pozbierała się jakoś, wstała z fotela, zastawiła przesłoną
dogasający ogień i poszła na górę. Wykąpała się szybko
1 ubrała na przyjęcie. Jedwabna bielizna i czarne jedwabne
but1"?01^' szacowna suknia z czarnego aksamitu, atłasowe
u Y- Upięła włosy, a potem wzięła diadem i zamocowała
z t T Jłosacn' Przytwierdziwszy z pewnym trudem gumkę
teczk emu- Przypudrowała nos, wzięła koronkową chus-
szedłsż SPriryskała swą osobe odrobiną wody kolońskiej. Pod-
ła oe^ wyskiego lustra krytycznym okiem obserwowa-
no dost' efC-t' U^rzala dużą * te^ą matrone> dla któreJ sł-
Duża Jna wydawa* si? najżyczliwszym z opisów.
Zmęczeń' ^^ * Stara' ^aS^e Pczuła się bardzc zmęczona.
w lustro ^ r!)i dziwne rz?czy z wyobraźnią, bo patrząc
jrzała obok siebie niewyraźną sylwetkę innej ko-
423

biety. Niezbyt urodziwa, ale bez zmarszczek, ciemnowło
pełna szalonej ochoty życia. To ona sama w swojej najh ^
dziej ulubionej karmazynowej sukni balowej z atłasu. Oh t
tej innej kobiety stał Geordie. Przez chwilę złuda trwał
tak realna, że można by jej dotknąć. Potem zbladła i znikła'
i Violet została sama. Od lat nie czuła się tak sama. Nie
było jednak czasu na to, by stać i użalać się nad sobą. Cze-
kali na nią inni ludzie, jak zawsze domagając się jej towa-
rzystwa, jej uwagi. Odwróciła się od lustra, sięgnęła po swój
futrzany płaszcz i włożyła go, wzięła torebkę i wyłączyła
światła. Na dole wyszła przez kuchenne drzwi i zamknęła
je za sobą. Wieczór był ciemny i wilgotny od. opadającej
mgły. Weszła do garażu i wsiadła do auta. Oferowano jej
zewsząd podwiezienie, ale ona wolała sama pojechać do
Croy; po kolacji sama pojedzie do Corriehill. W ten sposób
będzie całkowicie niezależna od wszystkich i będzie mogła
wrócić do domu, kiedy tylko zechce.
Trzeba zawsze wychodzić z przyjęcia w chwili, gdy się
człowiek najlepiej bawi.
Była to jedna z maksym Geordie'ego. Myśl o Geordiem,
jego drogi głos w jej uszach dodały jej nieco otuchy. W ta-
kich chwilach nie miała poczucia, że jest on gdzieś daleko.
Jakże by go teraz rozbawiła, siedemdziesięcioośmioletnia,
wystrojona w aksamit, brylanty i futro, w drodze swym za-
błoconym autem na... coś podobnego... na bal.
Jadąc pod górę, obserwując drogę w objęciach strumienia
światła reflektorów auta, przyrzekła coś Geordie'emu.
Wiem, kochany, że to śmieszna sytuacja, ale to już ostatni
raz. Jeśli po tym wieczorze ktoś będzie tak miły, by zaprosić
mnie na tańce, to ja odmówię. Powiem, że naprawdę jestem
o wiele za stara.
*
Henry maszerował. Zapadł mrok i drobny deszcz moczył
Henry'emu twarz. Rzeka Croy dotrzymywała mu towarzys-
twa, płynąc wzdłuż krętej drogi. Nie widział rzeki, ale przez
cały czas był świadom obecności ruchliwej wody, jej plusku
na płyciznach, które zstępowały w dół szeregiem małych
stawków i wodospadów. Pokrzepiała go ta świadomość, że
Croy płynie obok. Inne odgłosy dobiegające jego uszu były
424

. ffle ale samotność dziwnie je potęgowała. Wiatr poru-
zn3- v 'gałęziami drzew, samotny zew kulika. Jego kroki
S ałv ogłuszająco. Chwilami słyszał jakby inne kroki za
^ to na pewno echo jego kroków. Inna możliwość jest
^przerażająca, by ją rozważać.
Minęły go tylko trzy auta jadące z Capie Bridge w jego
tronę, w górę doliny. Kiedy stwierdzał, że zbliżają się
światła auta, kulił się w rowie i krył, dopóki auto nie
przejechało, mijając go z sykiem opon na mokrej drodze.
Nie chciał, żeby go widziano, nie chciał też być podwożo-
ny. Wsiadanie do obcych aut było nie tylko strasznie nie-
bezpieczne, ale całkowicie zakazane, a na tym etapie swej
długiej podróży Henry nie zamierzał narażać się na ryzyko,
ze wywiozą go gdzieś, dokąd on nie chce jechać, i zamor-
dują.
Kiedy jednak był o niecałą milę od Strathcroy i widział
już światła wioski migocące w mroku jak powitalne gwiaz-
dy, skorzystał z okazji podwiezienia. Wielka dwuplatformo-
wa ciężarówka do przewozu owiec wypełzła drogą za nim,
a on jakoś nie zdążył wskoczyć do rowu, zanim złapały go
światła. Już mijając Henry'ego, samochód zwalniał. Zatrzy-
mał się gwałtownie, kierowca otworzył drzwi swojej wyso-
kiej kabiny i czekał, aż Henry podejdzie. Spoglądając w dół
i przebijając wzrokiem gęsty mrok, dojrzał patrzącą nań
twarz Henry'ego w kasku.
Cześć, synku. Był to wielki, krzepki mężczyzna
w wełnianej czapce. Znany typ człowieka. Nikt obcy. Henry
odnosił już wrażenie, że ma nogi miękkie jak gotowany ma-
aron, i nie był pewien, czy zdoła przebyć ten ostatni frag-
ment drogi do Strathcroy.
Cześć.
Dokąd to wędrujesz?
Do Strathcroy.
~- Uciekł ci autobus?
wydawało się to dobrym wyjaśnieniem,
tak skłamał Henry.
Podwieźć cię?
Tak, bardzo proszę.
No to wskakuj.
425

cej
'. Pod,.
_ ..jfjuy waży} nie^
^ ..^ muwia, na kolana wielkiego mężczyzny, a potem
siedzenie obok. Szoferka była ciepła, przytulna i bardzo br
na. Czuło się zaduch, zastarzałą woń naniW^---
na podłoH^f la-i-i-
_ ._-t"^j-iiiy, a p
__..,w uuuis.. szoferka była ciepła, przytulna i bardzo br "i
na. Czuło się zaduch, zastarzałą woń papierosów i OWl
na podłodze leżały papierki po słodyczach i wypalone zana|C
ki, ale Henry'emu to nie przeszkadzało, dobrze bowiem by)
tam siedzieć w towarzystwie innego człowieka i ze świado
mością, że nie trzeba już dalej wędrować.
Kierowca zatrzasnął drzwi, włączył bieg i ruszyli.
Skąd idziesz?
Z Capie Bridge.
To kawał drogi na taki deszcz.
Tak.
Mieszkasz w Strathcroy?
Jadę tam w odwiedziny. Henry zdecydował
uprzedzić dalsze pytania i sam zapytał:
A pan gdzie był?
W Relkirk na targu.
Dużo miał pan owiec?
Taak.
To pana owce?
Nie, ja nie hoduję owiec. Ja tylko wożę. '
Gdzie pan mieszka? \
W Inverness. 3f
Czy jedzie pan tam teraz? '
Tak, tak.
To daleko.
Możliwe, ale lubię sypiać we własnym łóżku.
zakręt
ulica wioski.
Wycieraczki śmigały w tę i wewtę. Przez czysty fragment
szyby Henry obserwował, jak zbliżają się światła Strathcroy.
'Potem minęli znak ograniczenia prędkości do trzydziestu
mil, a potem pomnik ofiar wojny. Jes707p *"--
i ukazała się niknąca w mroku i"
Gdzie mam cię wyrzucić?
Może tutaj, dziękuję panu.
Transporter owiec raz jeszcze gwałtownie się
Może być tu? Mężczyzna wychylił
Henry'emu drzwi.
426

-Tak, oczywiście. Dziękuję panu. Był pan bardzo
^ No, uważaj na siebie.
^Dobrze. Zsunął się na drogę z dużej wysokości.
^ Dobranoc.
_ Dobranoc, synku.
Trzasnęły drzwi. Wielki pojazd ruszył w swoją stronę,
Henry stał i patrzył, jak odjeżdża, czerwone tylne światła
mrugały jak życzliwe oczy. Odgłos silnika cichł w mroku,
a gdy umilkł, zrobiło się bardzo cicho.
Zaczął iść znowu, przemierzając pustą ulicę. Czuł się
skrajnie zmęczony, ale to nic, bo jest już prawie na miejscu.
Wiedział dokładnie, dokąd zmierza i co zrobi, bo swe tajne
plany ułożył z największą możliwą uwagą i troską. Przemyś-
lał każdą ewentualność i nie zostawił miejsca na przypadek.
Nie szedł do Balnaid ani do Pennyburn, lecz do Edie. Do
Balnaid nie idzie dlatego, że nikogo tam nie zastanie. Mama,
tata, Alexa i jej przyjaciel będą w Croy na kolacji u państwa
Balmerino przed tańcami u pani Steynton. Nie idzie też do
Pennyburn, bo także Vi jest w Croy. Ale nawet gdyby wszys-
cy byli w domu, to on i tak pójdzie do chaty Edie, bo jest
tam Edie.
Bez Lottie. Straszna Lottie jest z powrotem w szpitalu.
Pan Henderson przekazał mu tę nowinę, a ulga wywołana
świadomością, że Edie jest znów bezpieczna, dodała Hen-
ry emu odwagi i przyspieszyła jego ucieczkę. Świadomość,
ze ma bezpieczną kryjówkę, zmieniała postać rzeczy. Edie
weźmie go w ramiona, nie będzie pytać, zrobi mu dużo ka-
^ao. Edie go wysłucha. Zrozumie. Będzie po jego stronie.
iedy ona go poprze, inni na pewno wezmą pod uwagę
.' co ona będzie mieć do powiedzenia, i nie będą źli na
mego. F
trz sklepie pani Ishak nadal paliło się światło, ale Henry
padk" S*? PrzeciwneJ strony ulicy, żeby pani Ishak przy-
roz:a15m ż nie dostrzegła. Reszta ulicy tonęła w mroku,
Zza t^ ty^ P17'62 zasłonięte okna domów wzdłuż ulicy,
dźwięk ^en cl uszu Henry'ego dobiegały stłumione
1 "luzyki z telewizorów. Edie pewnie siedzi w fotelu,
telewizję i TObi na drutach.
427

\
429
Zbliżył się do jej krytej strzechą chatki wciśniętej m'
domy sąsiadów. Okno jej saloniku było ciemne, co ozn
to, że nie ogląda telewizji. Światło płynęło jednak jas ?a
strumieniem z okna sypialni i wyglądało na to, że Edie
pomniała zaciągnąć zasłony. a"
Miała też inne, koronkowe firanki, ale przez nie rno?
było zaglądać. Henry podszedł do okna i zajrzał, robią
osłonę z dłoni po obu stronach twarzy, jak to widział u do
rosłych. Firanki przesłaniały nieco wnętrze, ale Henry od ra-
zu dostrzegł Edie. Stała plecami do niego przy swej toaletce
Miała na sobie nowy żakiet lilaróż i chyba puder na twarzy
Być może wychodzi. Ubrana w swój najlepszy żakiet lila-
róż...
Złożył pięść i zastukał w szybę, żeby zwrócić jej uwagę.
Odwróciła się gwałtownie od lustra i podeszła. Światło gór-
nej lampy oświetlało jej twarz i jego serce ścisnął skurcz
strachu, bo z Edie stało się coś strasznego. Miała inną twarz,
martwe czarne oczy i usta czerwone od szminki, wysmaro-
wane niczym krwią. Inne włosy, a policzki blade jak pa-
pier...
To Lottie.
Te martwe oczy. Wstręt silniejszy niż strach oderwaf
go od okna. Wycofał się na drugą stronę ulicy poza stref?
żółtego światła, które kładło się na mokrym chodniku.
Wszystkie znużone członki jego ciała drżały, a serce tłukło
mu się w piersi, jak gdyby usiłowało wyskoczyć. Skamie-
niały ze strachu, pomyślał, że pewnie już nigdy nie odzyska
władzy w nogach. Bał się o siebie, ale przede wszystkim
o Edie.
Lottie coś jej zrobiła. Jego najgorsze koszmary stały si?
prawdą, urzeczywistniły się. Lottie udało się jakoś przekraśc
z powrotem do Strathcroy i napaść Edie znienacka. Edie le-
'ży gdzieś w chacie. Może na podłodze w kuchni, w kałuży
krwi z tasakiem w karku.
Otwarł usta, by wzywać pomocy, ale zdołał wydobyć
z siebie tylko drżący, cichy szept.
A teraz Lottie była już przy oknie, podniosła firankę, żeby
wyjrzeć na ulicę, przyciskała do szyby swą straszną twarz.
Zaraz pójdzie do drzwi i go dopadnie.
428


Zmuś
do ruchu, wycofał się, potem od v .
swoie nogi u , J *' F 'tocił
" , i ,ti lakims okropnym, koszmarnym, .
Biegł iak v }. . ,,,-,, , , j .,taie,
, poD<"6" . ,&. j Ap si? nie obudzi. W uszach dudni),
ale teraz wiedział, ze Qddech fi }o mu tmdno odd) mu
-* **> ' *"$* powietrze owiało mu głowę i pol^
., ClllOOnc r . . ji i i-ZKl.
i^ków do prania, płatków zboż\lvv.
nvmi pudełkami
i tanich ofert. ,
Pobiegł do pani IsP** '
IM' . , ., ,ig i oto u rżał przed sobą schron,,
iinwsł rozjaśnił mu PJT T , , . . - , ,, taie.
Limysi i j . ishak zastawione jak zwykle
Tasne okna sklepu pa11, ' . J . J . \rw-
jasne u* F r ^triw do orania płatków zbozk
Długi dzień pani ^shak dobiegał końca. Jej mąż, ^
. ~ 7ml<-nał w maeazynie. edzie Q._.._
czywszy dzienną ork^ zniKnąi w magazynie, gdzie
czór gromadził całą ?otow^ l f**& w sejfie.
shak była wcześniej f Połkach' u/tawiała puszki i
ty, zapełniając uby^1 P sprzedanych towarach
z miotłą w dłoni sprała podłogę.
Kiedy drzwi otwa^ Sle tak nażle 1 gwałtownie, ^
się zdziwiła. Spojrzał znad miotły' JeJ brwi umosły 'i( nad
czarnymi jak węgiel oczyma, a jej zdziwienie wzrósł, ,
zobaczyła, kto to prz>yszedl-
Henrii.
zmartwił ubiór niż s^n sameż Henry'eż
J* popiół stał tam Przez moment- mm zatrzasnął
drzwi i podparł je pl ecami.
Henrii _ Pan^ I80^ odstawiła miotłę. Co
ło? on jednak z iP*aku tchu nie mSł mówić.
go nie jesteś w szk
Poruszał ustami.
~~ Edie nie żyje.
l>m razem z
~~ Edie me żyje.
~~ Ale...
^eriry zalał się łza^rt11- Pani Ishak wyciągnęła ramion^ jjgn_
r>' rzuci} się vv me. TjTKlekła przy nim, przyciskając go(( swe-
odzianej w ;edwab piersi i obejmując dłońmi jego głoi
Ledwie go słyszała. A potem ^
lowu,
Wyglądał straszni^ w zabłoconym wełnianym pl^,
0 dwa numery za dużym' z opadającymi rajstopami i^ ^
brudzonych ziemią t>utach. Panią Ishak jednakże ^T
zmartwił nKi^r ni? stan samego Henry'ego. Bez tchu,, ,J

l
- ł U
_ - ~ja isiiaKOw używała w r<
mowacn między sobą. Henry słyszał już kiedyś te miejd
dźwięki, gdy pani Ishak pocieszała Kedejah lub sadzała
na kolanach, by ją obsypać pieszczotami. Nie rozumiał ^
słowa, ale i on doznał pocieszenia, pani Ishak zaś pachniała
wspaniale piżmem, a jej urocza różowa tunika była przyjem.
nie chłodna pod jego policzkiem.
Musi jednak <>' ""'-1-
Nie mruknęła. Nie. To nieprawda. A K-
on płakał dalej, histerycznie twierdząc, że prawda, usif0\v
go uspokoić przemawiając doń w katczi, tym intymnym n'
pisanym dialekcie, jakiego rodzina Ishaków używała w' &
mowach miedzy sobą. Henry słyszał już kiedyś te - '
dźwięki, gdy pani Ishak pocieszała Kedfia^ i-->-
na kolana^ i~-
_""^.a LUI11K3 C
Objęć
.~ ^uiuuna pod jego policzkiem.
Musi jednak jej wytłumaczyć. Wysunął się z jej
i patrzył w jej zakłopotaną i strapioną twarz.
Edie nie żyje.
Nie, Henry.
Tak, nie żyje. Uderzył ją lekko piąstką w ramię,
zirytowany jej głupotą.
Dlaczego tak sądzisz?
Lottie jest w jej domu. Zabiła ją. Ukradła jej żakiet.
Pani Ishak przestała wyglądać na zakłopotaną. Jej twar
stężała. Zmarszczyła brwi.
Widziałeś Lottie?
Tak. Jest w sypialni Edie i...
Pani Ishak wstała.
Szamsz! zawołała na męża głosem silnym i naglącym.
O co chodzi?
Chodź szybko. Pojawił się. Pani Ishak wyjaśniała
mu długim strumieniem katczi. On pytał, ona odpowiadała.
Wrócił do magazynu i Henry usłyszał odgłos wykręcanego
numeru.
Pani Ishak przyniosła krzesło i posadziła na nim Henry'e-
go. Uklękła obok i trzymała go za ręce.
* Henrii powiedziała nie wiem, co tutaj robisz.
ale posłuchaj mnie. Pan Ishak telefonuje na policję. Przyjadą
radiowozem, złapią Lottie i zabiorą z powrotem do szpitala-
Są zawiadomieni, że opuściła szpital bez zezwolenia, i mą|3
jej szukać. No, rozumiesz to?
Tak, ale Edie...
Delikatnymi palcami pani Ishak ocierała łzy, spływające
po policzkach Henry'ego. Końcem swej różowej szyfonowej
430


wora nosiła upiętą wokół swych połyskujących
fy> Łów wytarła mu mokry nos.
WłOSOW, j "", -j ._ ""."W
,zarfy
;ch
czar-
")W v* j ŁŁ"ŁŁ* *" -j
ny
jest w Balnaid powiedziała. Nocuje tam
"j" Jest bezpieczna.
dZHenry patrzył w milczeniu na panią Ishak bojąc się, że
me mówi mu prawdy.
__ Skąd wiesz? spytał w końcu.
__ Bo po drodze wpadła do mnie, żeby kupić wieczorną
oazetę. Powiedziała mi, że twoja babcia, pani Aird, mówiła
fej o Lottie i że pani Aird nie chciała, żeby Edie została
sama w swojej chacie.
Vi też się bała Lottie?
_ Nie bała się. Pani Aird się nie bała. Martwiła się
o swoją drogą Edie. Jak więc widzisz, wszystko w porządku.
Nic ci nie grozi.
Z zaplecza sklepu dobiegał głos pana Ishaka mówiącego
do telefonu. Henry nadstawił ucha, ale nie mógł uchwycić
słów. Potem pan Ishak przestał mówić i odłożył słuchawkę.
Henry czekał. Pan Ishak stanął w drzwiach.
W porządku? spytała pani Ishak.
Tak. Zadzwoniłem na policję. Wyślą radiowóz. Powi-
nien być w wiosce za jakieś pięć minut.
Czy wiedzą, dokąd jechać?
Tak. Wiedzą. Spojrzał na Henry'ego i starał się
uśmiechem dodać mu odwagi. Biedny chłopiec. Nieźle
się przestraszyłeś. Ale już po wszystkim.
Byli bardzo mili. Pani Ishak klęczała nadal, trzymając
Henry'ego za ręce, a on przestał drżeć. Po chwili spytał:
Czy mogę zadzwonić do Edie?
P , Nie. Nie można, bo wasz telefon w Balnaid się zepsuł.
le zi>siła to przed wyjściem z domu, ale powiedzieli,
ch%m.0gą s*5 tym zająć dopiero jutro rano. Ale poczekamy
Hn R-fi^j^ c* cś ciepłego do picia, a potem pójdę z tobą
" ""'J i spotkasz swą Edie.
Jest
teraz Henry nabrał przekonania, że Edie napraw-
wkróf JSt W ^a^na^' czeka na niego, a świadomość, że
mu drżeaJ\ZbaCZy' była czymś niezwykłym. Czuł, że usta
był zbvt ma^emu dziecku, a do oczu napływają łzy, ale
y zmeczony, by jakoś z tym walczyć. Pani Ishak
431

przemówiła do niego i ponownie wzięła go w swe jedwah
i wonne objęcia, a on płakał długo. "e
W końcu przeszło mu, jeśli nie liczyć paru kłopotliwy
szlochów. Pan Ishak przyniósł mu kubek gorącej czekolad
bardzo słodkiej, brązowej i musującej, a pani Ishak zrobił
mu kanapkę z dżemem.
Powiedz mi odezwała się pani Ishak, gdy Henrv
czuł się już silniejszy i przyszedł nieco do siebie bo jesz.
cze nie odpowiedziałeś na moje pierwsze pytanie. Dlaczego
nie jesteś w szkole?
Z palcami zaciśniętymi wokół gorącego kubka Henry pat-
rzył w jej ciemne i lśniące oczy.
Nie podobała mi się powiedział. Uciekłem.
Wróciłem do domu.
Zegar na kominku wskazywał za dwadzieścia dziewiątą,
gdy Edmund wszedł do bawialni Croy. Spodziewał się, że
będzie pełna ludzi, ale zastał tylko Archie'ego z nieznajo-
mym mężczyzną, którego drogą prostej eliminacji uznał za
Smutnego Amerykanina Conrada Tuckera, główną przyczynę
nowego sporu Edmunda z Yirginią.
Obaj mężczyźni olśniewali swym wieczorowym strojem,
tak eleganckiego Archie'ego Edmund nie widział od lat. Sie-
dzieli przy kominku w dobrej komitywie, ze szklankami
w dłoni. Conrad Tucker zajmował fotel, a Archie przysiad)
plecami do ognia na podnóżku. Gdy drzwi się otwarły, prze-
rwali rozmowę, spojrzeli, zobaczyli Edmunda i wstali.
Edmund.
Przepraszam za nasze spóźnienie. Mieliśmy dramat.
Jak widzisz, żadne spóźnienie. Jak dotąd nikt si? n>e
pojawił. A gdzie Yirginia?
Poszła na górę powiesić płaszcz. Alexa i Noel zaraz
będą. W ostatniej chwili Alexa postanowiła umyć włosy
i kiedy wyjeżdżaliśmy, jeszcze je suszyła. Nie wiem, czemu
nie pomyślała o tym wcześniej.
Takie one są zrezygnowanym tonem Archie dał
wyraz swemu wieloletniemu doświadczeniu'. Edmund, nie
znasz jeszcze Conrada Tuckera.
Nie, chyba nie. Dobry wieczór.
432

dali sobie ręce. Amerykanin był wzrostu Edmunda
okiej budowy. Jego wzrok zza ciężkich rogowych oku-
1 ^L patrzył na Edmunda ze spokojem, a Edmund poczuł
'^rozdarty rzadką u siebie niepewnością.
\v CTł?bi jeg duszy bowiem, pod powłoką dobrego wy-
howania i dobrych manier tliła się złość i zawiść w stosun-
ku do tego mężczyzny, tego Amerykanina, który pojawił się
za plecami Edmunda, przypomniał Yirginii jej młodość, a te-
raz z zimną krwią planował powrót do Stanów z nią żoną
Edmunda do towarzystwa. Uśmiechając się grzecznie do
życzliwej twarzy Conrada Tuckera, Edmund rozważał ewen-
tualność zwinięcia dłoni w pięść i walnięcia w ten prosty
i opalony nos. Myśl o wywołanym spustoszeniu, krwi i si-
niakach napełniła go skrytą satysfakcją.
Z drugiej strony jednakże wiedział, że w innych warun-
kach byłby to człowiek z tych dających się natychmiast po-
lubić.
Przyjazny wyraz twarzy Conrada Tuckera odzwierciedlał
minę Edmunda.
Naprawdę miło pana poznać. Niech cię cholera.
Archie zmierzał do tacy z trunkami.
Edmund. Małą whisky?
Dziękuję, chętnie.
Gospodarz sięgnął po Famous Grouse.
Kiedy wróciłeś z Nowego Jorku?
Koło wpół do szóstej.
Jak podróż? spytał Conrad.
, ^k sobie. Trochę kłopotów, parę dobrze dobranych
s ow, Podobno jest pan starym przyjacielem mojej żony?
esn spodziewał się wytrącić tamtego z równowagi, to się
prze iczyi. Conrad Tucker nie dał niczego po sobie poznać,
^kazał zmieszania.
m,, stotnie. Chadzaliśmy na potańcówki w naszej odległej
roztrwomonej młodości.
Nad ze lecicie razem do Stanow-
so ch^ ZadneJ reakcJi- Jeśli Amerykanin miał poczucie, że
[0 ą Przygwoździć, to nie okazywał tego. Powiedział tyl-
ży ma rezerwację na ten sam lot?
433

- Na to wygląda.
-Nie ' '
- ..^uucucin. Ale to wspaniale. W pojedynkę
długa podróż. Prosto z Kennedy'ego pojadę do centrum al
będę jej towarzyszył przy wyjściu i bagażach, a potem znai-
de jakiś środek transportu do Leesport.
To byłoby miło z pana strony.
Archie podał Edmundowi drinka.
Conrad, nie wiedziałem, że masz takie plany. Nie wie-
działem nawet, że Yirginia zamierza jechać do Stanów...
Chce odwiedzić swoich dziadków.
A kiedy ty wyjeżdżasz?
Zostanę tu do niedzieli, jeśli pozwolisz, a wylecę
z Heathrow w czwartek. Potrzebny rni dzień lub dwa
w Londynie na parę interesów.
Jak długo jest pan tutaj? spytał Edmund.
Parę miesięcy.
Mam nadzieje, że się panu podobało.
Dziękuje. Było bardzo miło. i
Cieszę się. Edmund uniósł szklankę. Zdrowie.
W tym momencie przerwało im pojawienie się Jeffa How-
landa, który rozwiązawszy wreszcie problem muchy skoń-
czył się ubierać i zszedł na dół. Najwyraźniej czuł się skrę-
powany w obcym sobie stroju i jego twarz miała wyraz le-
kiego zażenowania, gdy wkraczał do pokoju, ale w rzeczy-
wistości wyglądał nader efektownie w ubraniu, które wraz
z Lucillą wynalazł w garderobie Edmunda. Edmunda rozba-
wiło, że Jeff zdecydował się na kremową marynarkę nabytą
w Hongkongu podczas kryzysu. Okazała się chybionym za-
kupem, bo Edmund włożył ją tylko raz.
Jeff.
Młody człowiek wykręcił szyję i poprawił ciasny kołnie-
rzyk sztywnej wieczorowej koszuli.
Nie przywykłem do tych rzeczy powiedział.
Czuję się jak prawdziwy elegant.
Wyglądasz wspaniale. Chodź, napij się czegoś. Pijemy
whisky, zanim zjawią się kobiety i zażądają szampana. '
Jeff rozluźnił się trochę. Zawsze czuł się lepiej w wyłącz-
nie męskim towarzystwie.
Czy znajdzie się puszka Fostera?
434

1 całą pewnością. Na tacy. Obsłuż się.
Tjff rozluźnił się jeszcze bardziej, sięgnął po puszkę, na-
łnił wysoką szklankę. Powiedział do Edmunda:
Pe^_ f0 miło, że zechciał mnie pan wyekwipować. Bardzo
iestem zobowiązany.
_ Cieszę się. Marynarka leży doskonale. Elegancka, ale
me nazbyt uroczysta.
Tak właśnie powiedziała Lucilla.
Miała zupełną rację. A ty wyglądasz w niej o wiele
lepiej niż ja. la wyglądałem jak podstarzały barman... taki,
co to się do niczego nie nadaje i nie umie nawet przyrządzić
wytrawnego martini.
Jeff uśmiechnął się, łyknął solidnie, potem rozejrzał się
w koło.
A gdzie dziewczyny?
Dobre pytanie odezwał się Archie. Bóg je-
den wie. Przysiadł ponownie na podnóżku, nie wi-
dząc powodu, by stać dłużej, niż musi. Wkładają swe
wieczorne szaty, jak sądzę. Lucilla szuka bielizny, Pando-
ra postanowiła iść do łóżka, a Isobel wpadła w popłoch
z powodu swoich butów. Zwrócił się do Edmunda.
Ale ty wspomniałeś, że mieliście dramat. Co się stało
w Balnaid?
Edmund opowiedział mu.
Nasz telefon ogłuchł, to jedno. My możemy dzwonić,
ale do nas nie można. Zostało zgłoszone i rano ktoś przyj-
dzie zająć się naprawą. To jednak najmniejszy kłopot. Edie
zjawiła się ni stąd, ni zowąd z koszulą nocną w torbie i wieś-
cia., ze Lottie Carstairs jest znów na wolności. Opuściła szpi-
tal^ Relkirk i odtąd jej nie widziano.
a cholerna kobieta Archie pokiwał głową z roz-
e yczemem sprawia więcei kłopotu niż suka z cieczką.
K|edy to się stało?
do V 1? W*em' Chyba dziś po południu. Doktor zadzwonił
z Baln^ri ^ zawiadomić- Potem Vi usiłowała się połączyć
kłoniła alC beZ skutku- Zadzwoniła więc do Edie i na-
Cn to* c^- Puszczenia na noc chaty i przyjścia do nas.
1% zrobiła.
1 chyba nie uważa tej wariatki za niebezpieczną?
435

Nie wiem. Ja osobiście sądzę, że jest zdolna ni
do wszystkiego, i jeśli Vi nie wysłałaby Edie do Bal "^
to pewnie ja bym to zrobił. W każdym razie Alexa zost
ją zamkniętą z psami do towarzystwa. Ale to zajmie troc^'
czasu, jak łatwo sobie wyobrazić. ?
Drobiazg. Załatwiwszy kwestie domowe, Archi
zmienił temat na bardziej zajmujący i ważny. Edmund
brakowało nam cię wczoraj. To był wielki dzień. Sześćdzie-
siąt siedem sztuk, a ptaki fruwały jak wiatr...
Violet przyjedzie ostatnia. Wiedziała, że jest ostatnia, bo
gdy podjeżdżała do Croy żwirową alejką, dostrzegła pięć in-
nych pojazdów, które już tam stały. Land rover Archie'ego,
mikrobus Isobel, BMW Edmunda, mercedes Pandory
i volkswagen Noela. Trochę jak etap wyścigu myśliwskie-
go, stwierdziła, i ogromnie duży ruch jak na tylko dwie ro-
dziny.
Wysiadła z auta, podciągnęła swą długą suknię, by nie
zamokła, i ruszyła do frontowych drzwi. Otwarły się, gdy
wchodziła po schodach, i zobaczyła, że Edmund czeka już
na nią, stojąc w jasnym świetle hallu. Srebrnowłosy, w spód-
niczce, kubraku i spodniach w szachownicę wyglądał jeszcze
bardziej dostojnie niż zwykle, i Yiolet pomimo wszystkich
tych swoich przeklętych trosk potrafiła przez chwilę odczuć
matczyną dumę, a ulga, że wreszcie ma go przy sobie, na-
pełniła ją uczuciem wdzięczności do losu.
O, Edmund.
Usłyszałem twoje auto. Ucałował ją.
Co ja przeżyłam. Weszła do środka, on zamknął
za nią drzwi i podszedł pomóc jej przy zdejmowaniu futra.
Twój telefon. Nie działa...
' W porządku, Vi. Panujemy nad sytuacją. Jutro rano
przyjdą naprawiać...
Położył futro na krześle, a Vi rozprostowywała swą ob-
szerną aksamitną suknię i poprawiała koronkową kryzę na
ramionach.
Dzięki Bogu. A moja droga Edie? Jest w Balnaid?
Tak. Cała i zdrowa. Ale ty wyglądasz na przejęta.-
Przestań się teraz martwić, bo nie będziesz się dobrze bawić.
436

Trudno się nie martwić. Ta nędzna Lottie. Jedno nie-
" >cje po drugim. No, ale ty jesteś już w domu, to naj-
5ZCZ?ieisze. Strasznie się chyba spóźniłam?
rtSZ Dziś wszyscy się spóźniają. Isobel dopiero co się po-
ia No, chodź, wypij kieliszek szampana, poczujesz się
J wiele lepiej.
__ Czy mój diadem trzyma się prosto?
_ Doskonale. Wziął ją za ramię i poprowadził do ba-
wialni.
Ja uważam powiedziała Pandora że Yerena
o czymś zapomniała. Powinniśmy wszyscy dostać karneciki
z ołóweczkami w nich...
To dowodzi odezwał się Archie jak długo cię
tu nie było. Karneciki należą już do przeszłości...
To wielka szkoda. One zawsze zapewniały połowę za-
bawy. Potem się je zachowywało przewiązane wstążeczką
i rozmyślało o straconych beaux.
Owszem zauważyła Isobel jeśli się było towa-
rzyskim motylem z masą wielbicieli. Mniej przyjemnie, jeśli
nikt się nie zgłaszał z prośbą o taniec.
Jestem pewien powiedział Conrad ze swoistą trans-
atlantycką galanterią że tobie nigdy się to nie zdarzyło.
O, Conrad, jesteś bardzo miły. Czasem jednak zdarzał
się taki fatalny wieczór, kiedy się miało pryszcz na nosie
albo okropną suknię.
Co wtedy robiłaś?
w tobie
~ Chowałam się ze wstydu w damskiej toalecie. W "Dla
panbyło zawsze pełno smutnych podpieraczek ścian...
CM" DaPnne Brownfield wtrąciła Pandora. Ar-
jalTd ^ hyba pamichałam a matka ubierała ją zawsze w taką białą sieć... ko-
e w t^u,~ j_ szaienstwa j rumieniła się jak rak, ile-
' n^ ;|ednak miał więcej miłosierdzia.
__ doskonale grała w tenisa.
Pokoi Wesłe kiJki hokejowe zakpiła Pandora,
po prawe[rZ Wał głosami' a teraz śmiechem. Siedząc
ręcej Archie'ego z kieliszkiem szampana we wnę-
437

trznościach, czuła się już nieco mniej zdenerwowana chała żartów Pandory, ale tylko jednym uchem, bo bard ""
zajmująca od słuchania była obserwacja. Tego wieczoru '^
dalnia Croy przedstawiała wspaniały spektakl. Długi sto} h j
przygotowany do uroczystości jak okręt wojenny, obładow
ny lśniącym srebrem, sztywnym płótnem, zielono-złotą p0r
celaną, migoczącymi kryształami. Srebrne bażanty stały na
środku, a wszystko iluminowały płomienie kominka i świec
To nie dziewczęta cierpiały zauważył Noel. Dja
chłopca karnety były szalenie ograniczające. Żadnej szansy
na rozpracowanie pola, a kiedy się trafiło na jakieś atrak-
cyjne dziewczę, było już za późno, żeby się nim zająć...
Gdzie ty zdobyłeś takie doświadczenie? spytał Ed-
mund.
Robiłem objazd jako debiutant, ale te czasy dzięki Bo-
gu minęły...
Jedli wędzonego pstrąga z kawałkami cytryny, cienkim
ciemnym chlebem i masłem. Lucilla krążyła wokół stołu na-
lewając białe wino. Yiolet wydało się, że Lucilla rozszab-
rowała apteczkę. Jej kupiona na pchlim targu suknia była
ze stalowoszarego woalu i bez rękawów, zwisała prosto z jej
kościstych ramion i spływała przez kolana szeregiem nicia-
nych koronek. Była tak okropna, że powinna wyglądać od-
rażająco, ale nie wiedzieć czemu wyglądała prawdziwie uro-
czo.
A inni? Yiolet rozsiadła się wygodnie w krześle i obser-
wowała ich ukradkiem znad okularów. Bliska rodzina, starzy
przyjaciele, nowi przyjaciele spotkali się na tej długo ocze-
kiwanej uroczystości. Starała się nie dostrzegać ukrytych
napięć, choć czuła, jak elektryzują atmosferę niczym druty
pod napięciem, i patrzeć obiektywnie. Widziała pięciu męż-
c,zyzn, dwaj przybyli z innych stron świata. Różny wiek,
różne kultury, ale wszyscy zadbani, ogoleni i wystrojeni od
stóp do głów. Widziała pięć kobiet, każda na swój sposób
piękna.
Kolory opadły jej oczy. Balowe suknie z ciemnego jed-
wabiu lub kwiecistego perkalu. Yirginia chłodna i wyrafino-
wana w czerni i bieli, Pandora eteryczna jak driada w szy-
fonie barwy zieleni morskiej. Widziała klejnoty. Spadkowe
438

perły
i diamenty Isobel, srebrny i turkusowy łańcuch wokół
zunłej szyi Pandory, błyski złota od uszu Yirginii i jej
^daarstka. Widziała twarz Aleksy śmiejącą się z jakiejś
P /aei Noela, który siedział naprzeciw. Alexa nie miała na
obie biżuterii, ale jej bladorude włosy lśniły jak płomień,
brzoskwiniową twarz rozświetlała miłość...
Naraz wszystko prysło. Yiolet jest zbyt zajęta nimi, by
pozostać obiektywną, oglądać ich dalej obojętnym okiem ob-
ce^o. Jej serce trwożyło się o Aleksę, taką wrażliwą i nie-
skomplikowaną. A Yirginia? Spojrzała przez stół na swoją
synową, nic między dwojgiem nie znalazło rozwiązania. Vir-
gmia bowiem była tego wieczoru nadzwyczaj ożywiona.
Roztaczała wokół siebie blask, a jej błękitne oczy jaśniały
niebezpiecznym światłem.
Nie mogę zakładać najgorszego, mówiła sobie Yiolet. Mu-
szę po prostu mieć nadzieję na najlepsze. Sięgnęła po swój
kieliszek i upiła łyk wina.
Pierwsze danie zostało zjedzone. Jeff wstał, by podjąć rolę
majordoma i zebrać talerze. Kiedy to robił, Arenie zwrócił
się do Yirginii.
Yirginia, Edmund mi mówił, że jedziesz do Stanów
odwiedzić dziadków.
Owszem! Jej uśmiech był nader żywy, oczy szero-
ko otwarte. To wielka radość. Nie mogę się już docze-
kać, kiedy zobaczę te kochane stare stwory.
A więc mimo ostrzeżeń Yiolet zdecydowała się. To osta-
teczne, oficjalne. Świadomość, że potwierdziła się najgorsza
z J^obaw, przygnębiła Yiolet.
A więc jedziesz? Nie starała się nawet ukryć tonu
dezaprobaty w głosie.
, ^ Vi. Jadę. Mówiłam ci już. Teraz to już wszystko
rażę ^ WyJezdzam w czwartek, Conrad i ja podróżujemy
me vTrZ -C^'ilę Vi milczała. Ich oczy spotkały się. Spojrze-
J-fi^l był wyzywaJ4ce i zdecydowane.
vir_. J W2ruszyła swym nagimi opalonymi ramionami.
cita się z ^ "^ Wienx Mam bezterminowy bilet. Zwró-
Powrotem do Archie'ego. Zawsze chciałam za-
439

Ifc
brać ze sobą Henry'ego, ale skoro nie ma go teraz z na
zdecydowałam, że mogę też jechać sama. To dziwne uczu '
robić co się chce. Żadnych obowiązków. Żadnych więzów 6
A Edmund? spytał Arenie.
Och, Vi zajmie się Edmundem zamiast mnie _ D0
wiedziała beztroskim tonem Yirginia. Zrobisz to, Vi?
Oczywiście. Stłumiła w sobie ochotę, by złapać
swą synową za ramiona i potrząsnąć nią tak, aż jej zadzwo-
nią zęby. To żaden kłopot.
Na to Virginia odwróciła się od nich obojga i zaczęła roz-
mawiać z Noelem.
...mój dziadek miał młodego poddzierżawcę nazwis-
kiem Donald Buist. Dwudziestoletni, dorodny i krzepki chło-
pak...
Byli teraz przy drugim daniu, bażancie "Teodora" dzieła
Isobel. Jeff roznosił talerze z jarzynami, a Conrad Tucker
napełniał kieliszki do wina. Nakłoniony przez Pandorę Ar-
chie opowiadał klasyczną rodzinną anegdotę, która jak his-
toria pani Harris i myśliwskiej skarpety stała się z biegiem
lat często powtarzaną rodzinną historyjką. Rodziny Blair
i Aird słyszały ją już wiele razy, ale dla nowo przybyłych
Arenie dał się namówić do opowiedzenia jej raz jeszcze.
...był świetnym dzierżawcą, ale miał pewną słabość
i w rezultacie każda dziewczyna w promieniu dwudziestu
mil zachodziła nieszczęśliwym trafem w ciążę. Córka ow-
czarza z Ardnamore, córka rzeźnika ze Strathcroy, nawet po-
kojówka mojej babki zasłabła kiedyś podczas lunchu, gdy
niosła suflet czekoladowy.
Przerwał. Zza zamkniętych drzwi prowadzących do spi-
żarni i kuchni dobiegł wyraźny głos telefonu. Zadzwonił
dwa razy, a potem umilkł. Agnes Cooper zajęła się tym za-
kłóceniem opowieści. Archie podjął ją ponownie.
Wreszcie wkroczyła moja babka i wymogła na dziad-
ku, żeby się zabrał do Donalda Buista. Posłano więc po nie-
go, a on posłusznie przyszedł do biura dziadka na przykrą
rozmowę. Mój dziadek wymienił z pół tuzina kobiet, które
były w ciąży lub urodziły bękarty młodzieńca, i w końcu
wyraził ochotę dowiedzenia się, co sam Donald Buist ma
440

wiedzenia i jak tłumaczy swoje zachowanie. Zapadło
d". milczenie, Donald się namyślał, aż w końcu wystąpił
broną- "No bo, sir, ja mam rower!"
1 Gdy śmiech umilkł, od drzwi spiżarni dobiegło pukanie.
Merna! równocześnie drzwi otwarły się i wychyliła sią zza
nich głowa Agnes Cooper.
_- przepraszam, że przeszkadzam, ale dzwoni Edie Find-
horn, chce rozmawiać z panią Yiolet Aird.
Nieszczęścia chodzą trójkami.
Yiolet natychmiast poczuła chłód, jak gdyby otwarte
drzwi wpuściły nie tylko Agnes, ale i mrożący, lodowaty
przeciąg. Wstała tak gwałtownie, że przewróciłaby swoje
krzesło, gdyby Noel nie wyciągnął ręki, by je złapać.
Zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na nią, ich twarze od-
zwierciedlały jej zatroskanie.
Proszę mi wybaczyć... powiedziała i zawstydziła się
drżenia w swoim głosie ...zaraz wracam.
Odwróciła się i odeszła od stołu. Agnes trzymała przed
nią otwarte drzwi, Yiolet minęła je i skierowała się do dużej
kuchni Isobel. Agnes szła za nią, ale to nie miało znacze-
nia... prywatność była w tym momencie najmniej ważna. Te-
lefon stał na kredensie. Wzięła słuchawkę.
Edie.
Och, pani Aird...
Edie, co jest?
Przepraszam, że wyciągam panią z kolacji...
Jest tam Lottie?
~7 Z Lottie w porządku, pani Aird. Miała pani rację.
wróciła do Strathcroy. Przyjechała autobusem. Poszła do
mojej chaty. Weszła przez tylne drzwi...
w
Ciebie tam nie było?
~- Nie, nie było mnie. Byłam tu w Balnaid.
Dzięki Bogu. Gdzie ona teraz jest?
Par> Ishak zadzwonił na policję i oni przyjechali
c minut małą pandą i ją zabrali.
^ Wiec gdzie jest teraz?
^ powrotem w szpitalu...
ka} zucie ulgi odebrało Yiolet siły. Drżały jej kolana. Szu-
zrokiem krzesła, ale w zasięgu ręki nie było żadnego.
441

Widząc to \gnes Cooper przyniosła krzesło i Violet mo
odciążyć nogi. ^
Edie, a tobie nic nie jest?
W porządku, pani Aird. Umilkła. Yiolet czekał
Było coś jeszcze. Zmarszczyła brwi.
Jak pan ishak dowiedział się o Lottie? Zobaczył ją?
Nie. Niezupełnie. Znów długa pauza. Widzi pa-
ni, to jeszcze nie wszystko. Trzeba to powiedzieć Edmun-
dowi. On i Virginia muszą wrócić. Jest tu Henry. Uciekł ze
szkoły, pani 4jrcj. Wrócił do domu.
Edmund jechał bardzo szybko przez deszcz i mrok z Croy
w dół do wiosjd. Yirginia z podbródkiem zanurzonym w fut-
rzanym kołnierzu płaszcza siedziała obok niego, patrząc
przed siebie na pracującą wycieraczkę szyby. Milczała. Nie
dlatego, że nie t>yjo o czym mówić, lecz dlatego, że tak bar-
dzo oboje się od siebie oddalili, a sytuacja, w jakiej się zna-
leźli, była tak vstrząsająca, że nie było jak tego wypowie-
dzieć.
Krótka jazda zajęła ledwie parę minut. Przejechali przez
bramę Croy i Znaleźli się na wiejskiej ulicy. Jeszcze około
sto jardów, potem przez most. Drzewa, otwarta brama, Bal-
naid. Wreszcie Virginia przemówiła.
Nie możesz się na niego złościć powiedziała.
Złościć? . Nie mógł wprost uwierzyć, że jest tak bez-
myślna.
Nie odezwała się więcej. Wjechał BMW na tył domu, za-
ciągnął gwałtownie hamulec, wyłączył silnik. Wysiadł z auta
przed nią, wszed}pierwszy do domu, gwałtownie otwierając
drzwi.
Byli w kuchni. Edie i Henry, siedzieli przy stole. Czekali
.Henry spojrzał w stronę drzwi. Twarz miał bardzo blada-
a oczy rozszerzone lękiem. Ubrany w szary szkolny sweter
wydawał się żałosne mały i bezbronny.
Jak on u diabła ocjbył sam taką daleką podróż? Ta myśl
błysnęła w umyśle Edmunda i znikła.
Cześć, Henry powiedział.
(
Henry wahał się przez chwilę, a potem zsunął się z krzes-
ła i rzucił ku ojcu, Edmund uniósł go w ramiona; wydało
442

się.
fltf
że chłopiec nic nie waży, jest lekki jak niemowlę.
j. mj0na Henry'ego ogarnęły jego szyję, czuł, jak policzek
potnieje mu od łez Henry'ego.
i- Henry. Yirginia stanęła obok niego. Po chwili Ed-
d postawił Henry'ego delikatnie na podłodze. Uścisk
Henry'ego osłabł. Henry zwrócił się ku matce, a Yirginia
ednym wdzięcznym ruchem nie bacząc na odświętną suknię
J0padła na kolana i ogarnęła go miękkim, futrzanym obję-
ciem. Ukrył twarz w jej kołnierzu.
Kochanie. Kochanie. Już dobrze. Nie płacz. Nie
płacz...
Edmund zwrócił się do Edie. Wstała i oddzieleni wyszo-
rowanym kuchennym stołem stali naprzeciw siebie w mil-
czeniu. Ona znała go przez całe jego życie, on był jej
wdzięczny, bo w jej oczach nie było wyrzutu.
Przepraszam powiedziała.
Za co, Edie?
Zepsułam wam przyjęcie.
Nie bądź śmieszna. Jakież to ma znaczenie. Kiedy on
przyszedł?
Jakiś kwadrans temu. Pani Ishak go przyprowadziła.
Czy ktoś dzwonił ze szkoły?
Telefon nie działa. Nie można się dodzwonić.
A tak, oczywiście. Zapomniał o tym. Jest więc parę
rzeczy do załatwienia, parę praktycznych spraw nadzwyczaj
pilnych. W takim razie muszę zatelefonować.
Opuścił ich, Henry ciągle płakał. Przez cichy dom prze-
szedł do biblioteki, zapalił światło, usiadł przy swoim biur-
ku, wykręcił numer do Templehall.
Templehall.
~~ Czy to dyrektor?
Przy aparacie.
Colin, tu Edmund Aird.
7~ 7~ Od tamtej strony linii dotarło westchnienie wy-
aznej ulgi. Edmund zdążył pomyśleć, że biedak musiał spo-
Slę namęczyć przy próbie kontaktu z nimi. Wydzwa-
mam^ Państwa jak orWny.
~ Henry jest u nas.
zięki Bogu. Kiedy się pojawił?
443

Przed kwadransem. Nie znam szczegółów. Sarni
ro co wróciliśmy. Byliśmy na kolacji. Tam się dowi
liśmy.
Zniknął tuż po ciszy nocnej. O siódmej. Od tego c?
usiłowałem się do państwa dodzwonić. su
Nasz telefon wysiadł. Nie można odebrać.
W końcu sam to stwierdziłem. Wówczas zadzwoniłem
do twojej matki, ale ten numer też nie odpowiadał.
Była na tym samym przyjęciu.
Czy Henry jest zdrów?
Wydaje się, że tak.
Jak on u licha dostał się do domu?
Nie mam pojęcia. Jak już mówiłem, dopiero co wszed-
łem. Nie rozmawiałem z nim jeszcze. Chciałem najpierw po-
mówić z tobą.
Jestem zobowiązany.
Przykro mi, że spotkał cię taki kłopot.
To ja powinienem się tłumaczyć. Henry jest twoim sy-
nem, a ja za niego odpowiadałem.
Czy ty nie wiesz Edmund usiadł wygodniej w krze-
śle czy coś szczególnego nie spowodowało jego ucieczki?
Nie, nie wiem. Nie wie też żaden ze starszych chłop-
ców. Ani nikt z personelu. Nie wyglądał ani na szczęśliwe-
go, ani na nieszczęśliwego. Nowy chłopiec potrzebuje za-
wsze tydzień lub dwa na urządzenie się i adaptację do no-
wego życia, na uznanie zmiany i nieznanego otoczenia. Ja
oczywiście obserwowałem go, ale on nie przejawiał żadnych
oznak, że podejmuje taką dramatyczną akcję.
Miał głos równie zmartwiony i zdumiony jak sam Ed-
mund.
Tak. Tak, rozumiem powiedział Edmund.
Dyrektor zapytał z wahaniem:
Czy odeślesz go nam z powrotem?
Czemu pytasz?
Zastanawiam się, czy chcesz, żeby wrócił.
A jest jakiś powód, żeby nie wracał?
Z mojej perspektywy nie ma absolutnie żadnego. To
bardzo miły chłopiec i jestem pewien, że zrobiłbym cos
z niego. Ja osobiście chętnie powitam go z powrotem w ^^'
444

iii, ale... Urwał, a Edmund miał wrażenie, że stą^
najtaktowniej dobierać słowa ...ale, Edmund, cza-
do Templehall przyjeżdżają chłopcy, którzy istotnie nie
opuszczać domu. Henry nie był u mnie na tyle dłu-
sie mógł upewnić w tej mierze, ale sądzę, że to
z takich dzieci. Nie chodzi o to, że nie jest odpowied-
mo"duży, rzecz raczej w tym, że on nie jest przygotowany
do wymogów życia w szkole z internatem.
Tak. Tak, rozumiem.
Przemyśl to przez dzień lub dwa. Niech Henry zosta-
nie u was, dopóki się nie zdecydujesz. Pamiętaj, że napraw-
dę chciałbym, żeby wrócił. Nie chcę zrzucać z siebie od-
powiedzialności ani wycofywać się z własnych zobowiązań,
ale poważnie proponuję ci ponowne przemyślenie sytuacji.
I co potem?
Niech wróci do miejscowej szkoły. To porządna szko-
ła, a on jest należycie przygotowany. Kiedy będzie miał
dwanaście lat, pomyślisz o tym znowu.
Mówisz mi to samo, co moja żona mówi mi od roku.
Przykro mi. Ale po namyśle sądzę, że ona ma rację.
Sądzę też, że nam obu należy się krytyka i że obaj się po-
myliliśmy...
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, uzgodnili, że zadzwonią
do siebie za parę dni, i zakończyli rozmowę.
o jedno z takich dzieci. On nie jest przygotowany do wy-
w szkole z internatem. Obaj się pomyliliśmy.
się
To było to słowo, które łomotało jak
w kawał drewna. Twoja żona ma rację, a ty
tego słowa, jego konsekwencji, zajęło
- m\ślaUę Zasu' Siedział przy biurku, powoli oswajając się
czeńie ^e, poPehuł rozpaczliwą pomyłkę. Nie było to ćwi-
Po chwTt0reg0 by nawykł' zajęło mu więc trochę czasu.
Przebył pokó:lednak .WStal Dostrzegl> że kominek wygasł.
ru- Kiedy SuV dołoży* ^rew J3^ Juz wcześniej tego wieczo-
Płonuenie On fwno zaJ^ło si? i znów błysnęły krzepiące
Zastał tu snr blblioteke i wrócił do kuchni.
nym. Znowu sa^y-na powrot w stanie mniej więcej normal-
Edle ^parzyła hK PrZy Stle' Henry na kolanach matki-
erbate' a Henry'emu zrobiła kakao. Yirginia
445

nadal była w futrzanym płaszczu. Gdy wszedł, ws
spojrzeli na niego, a on dostrzegł, że łzy Henry'egó obesch?
i na jego policzki wróciło trochę kolorów. ^
Edmund przybrał pogodny wyraz twarzy.
No, gotowe... Zmierzwił dłonią włosy chłoń
i przyciągnął sobie krzesło. Dostanę trochę herbaty?
Co robiłeś? spytał Henry.
Rozmawiałem z panem Hendersonem.
Czy był bardzo zły?
Nie, nie był zły. Trochę zmartwiony.
Bardzo mi przykro powiedział Henry.
Opowiesz nam o tym?
Tak, oczywiście.
Jak się dostałeś do domu?
Henry upił dalszy łyk parującego, słodkiego kakao, a po-
tem odstawił kubek na stół.
Wsiadłem w autobus stwierdził.
Ale jak wyszedłeś ze szkoły?
Henry objaśnił. Zrobił to w śmiesznie prosty sposób. Kie-
dy przyszła pora pójścia do łóżka, ubrał się pod kocem, a na
wierzch włożył koszulę nocną. Po zgaszeniu świateł udał,
że chce pójść do toalety. W łazience był duży wentylator,
za którym miał schowany płaszcz. Zamienił koszulę nocną
na płaszcz, a potem wyśliznął się z okna na schody przeciw-
pożarowe. Zszedł na tylny podjazd i do szosy, po której
kursowały autobusy.
Długo czekałeś na autobus? spytała Yirginia.
Tylko chwilę. Wiedziałem, że będzie jechał.
Skąd wiedziałeś?
Miałem rozkład jazdy. Spojrzał na Edie. Wzią-
łem go kiedyś z twojej torebki. Schowałem sobie.
A ja się zastanawiałam, gdzie ten mój mały rozkład jazdy-
Ja go wziąłem. Wyszukałem autobus do Relkirk i w)e"
działem, że przyjedzie. I przyjechał.
A czy po drodze nikt cię nie pytał, co robisz zupełnie
sam?
Nie. Miałem na głowie kask do rugby, to była moja
maska, tylko oczy było widać. Nie wyglądałem jak chłopie0
ze szkoły, bo nie miałem szkolnej czapki.
446

Czym zapłaciłeś za bilet? spytał Edmund.
"" Vi dała mi na pożegnanie dwa funty. Nie oddałem ich
"kole Schowałem do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
SZ łem tam także rozkład jazdy, żeby nikt go nie znalazł.
__ i dojechałeś do Relkirk?
__Tak. Do stacji autobusowej. Robiło się ciemno i mu-
,atem znaleźć inny autobus, taki który jedzie przez Capie
Bndge. Był też autobus do Strathcroy, ale nie chciałem nim
lechać, bo mógłby mnie zobaczyć ktoś, kto mnie zna. A ten
autobus to było trudno znaleźć, bo stało tam mnóstwo auto-
busów, musiałem czytać nazwy z przodu każdego. Ale zna-
lazłem, tylko że musieliśmy dosyć długo czekać, aż ruszy.
Gdzie wysiadłeś z autobusu?
Mówiłem już. W Capie Bridge. A potem szedłem.
Szedłeś z Capie Bridge? Yirginia spojrzała zdumio-
na na swojego syna. Ależ, Henry, to pięć mil...
Nie szedłem całą drogę przyznał. Wiem, że nie
wolno mi jeździć z obcymi, ale pod koniec drogi podwiózł
mnie taki bardzo miły pan transporterem owiec. Dowiózł
mnie do Strathcroy. A potem... Jego głos, dotąd wyraźny
i pewny, zaczął znowu drżeć. A potem... Jego wzrok
skierował się na Edie.
Edie przejęła inicjatywę.
Nie płacz, skarbeczku. Nie będziemy o tym mówić,
jesh nie chcesz...
Ty im opowiedz.
'^opowiedziała więc, w sposób najbardziej praktyczny
nY> ale nawet to nie pozbawiło grozy strasznego
Henry'ego. Na słowa o Lottie policzki Yirginii
do czubkPrZyClągnęla HenrY'ego do siebie, przytuliła twarz
zasłaniała^?0 giWy i Zakryła mu oczy dlonią' jak gdyby
pialnię Edie Zawsze Wldok Lottie Carstairs, która przez sy-
nem. zrnierza do okna, by sprawdzić, kto stoi za ok-
Kołysała go jak niemowlę. To nie-
Podobnego. Żeby coś podobnego tobie się
Och,
sKchane...
zdarzyło.
Edmund.
wstrząśnięty, miał nadal spokojny głos.
I co
ro\\nie

447


Spokojny ton głosu ojca dodał Henry'emu nieco
Wysunął się wzburzony z objęć Yirginii.
Poszedłem do pani Jshak. Jej sklep był jeszcze ot
a ona zamiatała podłogę. Była bardzo miła. Pan Ishak
dzwonił na policję i oni przyjechali na sygnale i z n,ph;;
kim światłem, które błyskało. pafr7vH^.. -
A rv-vtv>~ '-' '
otwarty
za-
.... ~"~f*nlshak~za
_- ~~ i/uucję i om przyjechali na sygnale i 2 niebies
kim światłem, które błyskało. Patrzyliśmy na nich ze sklen
A potem, kiedy auto policyjne odjechało z powrotem do Re]
kirk, pani Ishak włożyła płaszcz i przyszliśmy tu oboje Za
dzwoniła dzwonkiem, bo drzwi były zamknięte, i potem za-
szczekały psy, i wyszła Edie. Sięgnął po kakao, opróżni}
kubek i odstawił go na stół. Myślałem powiedział
że ją zamordowała! Lottie miała na sobie żakiet lilaróż
i wargi całe czerwone, więc myślałem, że zabiła Edie...
Buzia mu się skurczyła. To wszystko przekraczało jego
siły. Rozpłakał się znowu, a oni pozwolili mu płakać, Ed-
mund nie mówił mu, żeby był mężczyzną, tylko po prostu
siedział patrząc na swego małego szlochającego synka z ros-
nącym podziwem i rosnącą dumą. Bo oto ośmioletni Henry
nie tylko uciekł ze szkoły, ale i dokonał tej ucieczki z pew-
ną klasą. Zaplanował całą akcję z niezwykłą odwagą, prze-
zornością i premedytacją. Okazał się przygotowany na każdą
sytuację i pokonało go tylko to fatalne i nieszczęśliwe po-
jawienie się wstrętnej Lottie Carstairs.
Wreszcie łzy przestały płynąć. Henry się wypłakał. Ed-
mund podał mu swoją czystą lnianą chusteczkę, a Henry sie-
dział i wycierał nos.
Chyba powinienem teraz iść spać powiedział.
Oczywiście uśmiechnęła się do niego Yirginia-
Chcesz się najpierw wykąpać? Na pewno jest ci zimno
i czujesz się bardzo brudny.
Tak, dobrze.
, Zszedł z jej kolan. Jeszcze raz wytarł nos, podszedł do
ojca, żeby mu oddać chusteczkę. Edmund wziął ją, przyciąg-
nął go do siebie i ucałował w czubek głowy.
Jeszcze jednego nam nie powiedziałeś stwierdził'
Henry spojrzał na niego. Czemu uciekłeś?
Henry namyślał się. Potem wyjaśnił:
Nie podobało mi się tam. Złe się czułem. Jakbym był
chory. Z bólem głowy.
448

T v __ powiedział po chwili Edmund. Tak, rozu-
T Potem dodaał z wahaniem: Wiesz co, staruszku,
-" ^dzłeSz z Ediie na górę wziąć kąpiel. Mamusia i ja
**** P iść na to przzyjęcie, ale najpierw zadzwonię do Vi
ITlUSimy ipi że ieste 5Ś w świetnej formie, a zanim pójdziesz
i PWiemv dziemy ci jeszcze powiedzieć dobranoc.
SpaC'KVrze Hennry podał rękę Edie i oboje ruszyli ku
drzwiom. Po' drodze odwrócił się jeszcze. - Przyjdziecie,
prawda?
,o wyjściu Henry 'ego Yirginia pozostała na twardym ku-
chennym krześle w s stanie kompletnego załamania. Nie mu-
lałaTuż ukrywać sszoku i napięcia, a pod jej makijażem
Edmund w,dział tw^arz bladą i ściągniętą; jej oczy pociem-
niały i me jarzyły s się już dotychczasową wesołością tego
wieczoru. . , . . ,
Wyglądała na znuflżoną Wstał, wziął ją za rękę i pociągnął
W -"chodź powiedział, wyprowadził z kuchni i zawiódł
korytarzem do pustJtej biblioteki. Podsycony przezeń ogień
płonął nadal i wtyrrm dużym, ciemnawym pokoju było ciep-
ło. Ciepło ucieszyłoa ją. Podeszła do kominka, usiadła obok
na taborecie i wyciągnęła ręce w stronę ognia. Jej długa
wielowarstwowa stuuknia spływała wokół niej na podłogę,
a kołnierz futrzaneggo płaszcza wspierał jej głowę o kształt-
nym profilu.
Wyglądasz jlJak wyjątkowo zamożny Kopciuszek.
Spojrzała nań z cieniem uśmiechu. Napijesz się?
Potrząsnęła głoW*ą.
" Nie. Nie ma l potrzeby.
Podszedł do biurka, zapalił lampkę i wykręcił numer do
Croy. Odebrał ArcM-hie.
Archie. Tu Edmund.
" ^ co z HenryiTn1?
W porządku, - Miał trochę przeżyć, ale nie mów nic Vi.
Powiedz Jej po pj-Tostu, ze iest przy nim Edie i że kładzie
się spać
li ^'^eń 449

Czy wy wrócicie tutaj?
Edmund spojrzał na swoją żonę, która siedziała tyłem
niego, jej postać rysowała się na tle ognia.
Nie, chyba nie powiedział. Pojedziemy nr(Xf
do Corriehill i tam się z wami spotkamy.
Dobrze. Powiem innym. Do zobaczenia, Edmund
Cześć.
Odłożył słuchawkę, wrócił do ognia i stał tam, jedną noea
wspartą o przesłonę, z ręką na gzymsie kominka, tak ja]<
jego żona patrząc w ogień. Milczenie jednak, jakie teraz pa-
nowało, nie było już wrogie, lecz stanowiło pokojową wspó-
lnotę dwojga ludzi, którzy przeżywszy razem kryzys, nie po-
trzebowali słów.
To Yirginia przerwała milczenie.
Przepraszam powiedziała.
Za co przepraszasz?
się
Przepraszam, że to powiedziałam. W aucie. Żebyś
nie złościł. To było głupie. Powinanm była wiedzieć, że v
nigdy nie złościłbyś się na Henry'ego.
Przeciwnie, jestem z niego dumny. Świetnie sobie radził.
Musiało mu być bardzo źle.
Sądzę, że czuł się zagubiony. Myliłem się. To ty mia-
łaś rację. Colin Henderson też tak powiedział. On nie jest
jeszcze przygotowany do szkoły z internatem.
Nie możesz winić za to siebie.
...._"vlłi^ z. twojej strony.
Nie, to nie wspaniałomyślne. Jestem ci wdzięczna,
możemy zakończyć kłótnip cnt-wi"
To wspaniałomyślne z twojej strony.
. "^-"""'-'uiyMnE
możemy zakończyć kłótnie
Cieszmy S1? raczki nfcs^yefm- ^nymy o tym.
bezpieczny. ę Henry emu stało i że jest
Bo
i niszczenie si?
Nie, to nie wnam-oł--^

on sobie
pani Ishak. Schronił
co się tym trapić.
450

rozsądnie. Poszedł do
alarm. Edmund, nie ma

,je odpowiedział. Po chwili odszedł od ognia i usiadł
ffll wielkiej sofy, wyciągając przed siebie swe obciąg-
c czerwono-biały tartan długie nogi w butach ze srebr-
w
mi guzami. Płomień kominka migotał na polerowanych
fl'zikach \ zdobionym klejnotami wierzchu jego torby.
"' Musisz być wyczerpany powiedziała.
Tak. To był długi dzień. Przetarł oczy. Musimy
jednak porozmawiać.
Porozmawiamy jutro.
_ Nie. To musi być teraz. Nim będzie za późno. Powi-
nienem był powiedzieć ci to dzisiaj, kiedy wróciłem, a ty
zaczęłaś mi opowiadać o Lottie. O Lottie i jej gadaniu, jej
plotkach. Powiedziałem, że kłamie, ale to niezupełnie praw-
da.
Chcesz mi opowiedzieć o Pandorze głos Yirginii
brzmiał chłodno, z rezygnacją.
Trzeba to zrobić.
Kochałeś się w niej.
Tak.
Boję się jej.
Czemu?
Bo jest taka piękna. Tajemnicza. Nigdy nie wiadomo,
co sobie myśli, kiedy tak paple bez przerwy. Nie mogę sobie
wyobrazić, co się dzieje w jej głowie. I ona znała cię już,
zanim ja cię poznałam, więc czuję się odstawiona na bok
i niepewna. Edmund, po co ona przyjechała do Croy? Czy
ty wiesz, po co przyjechała?
Potrząsnął głową.
Nie.
Obawiam się, że ona nadal się w tobie kocha. Nadal
C1? pragnie.
Nie.
~ Skąd możesz wiedzieć?
Dla m tywy Pandory, jakiekolwiek są, nie mają znaczenia.
K zano16 tylk ty sie liczysz. I Alexa. I Henry. Zdaje się,
Ki HU tych Podstawowych sprawach,
linę. Miał? ^chałeś sie w Pandorze, byłeś żonaty. Z Caro-
. S dziecko. Czy wtedy było naprawdę inaczej?
to oskarżenie, a on je uznał.
451

Tak. I byłem niewierny wobec obu. Ale Caroline
była podobna do ciebie. Obawiam się, że nie zrozumiałah K '
gdybym usiłował ci wyjaśnić, dłaczego właściwie się 2 '
ożeniłem. Wiązało się to jakoś z ówczesną atmosferą tv h
dziarskich Jat sześćdziesiątych, byliśmy młodzi i panował
aura jakiegoś niespokojnego materializmu. Ja wtedy się nrze
bijałem, robiłem pieniądze, wchodziłem w londyńskie śro-
dowisko. Ona była częścią moich ambicji, częścią tego, cze-
go pragnąłem. Jej rodzice byli ogromnie bogaci, ona byfe
jedynaczką, a ja gorąco pragnąłem bezpieczeństwa urządzo-
nego życia i odbitego blasku sukcesu.
Ale kochałeś ją?
Edmund potrząsnął głową.
Nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tym zbytnio.
Wiem tylko, że wspaniale było na nią patrzeć, tak niezwykle
elegancką, typ kobiety, za którą wszyscy się oglądają, któ-
ra budzi pewną zawiść. Lubiłem pokazywać się z nią. By-
łem z niej bardzo dumny. Strona fizycznej miłości w tym
naszym związku nie przebiegała gładko. Nie pamiętam
dokładnie, kiedy wszystko zaczęło się psuć. Sądzę, że wi-
na była obopólna, ale ona była dziwną dziewczyną. Sto-
sowała seks jako nagrodę, a chłód jako karę. Nie minął jesz-
cze rok, a ja już sypiałem dość często w swojej garderobie,
kiedy zaś stwierdziła, że jest w ciąży z Aleksą, nie było
radości, tylko łzy i wymówki. Nie chciała dziecka, bo bała
się porodu, ale z biegiem czasu okazało się, że miała peł-
ne prawo do obaw. Po urodzeniu Aleksy popadła w depres-
ję ponatalną, która trwała miesiącami. Była długo w szpi-
talu, a kiedy mogła już podróżować, jej matka zabrała ja
na Maderę, żeby tam spędziła zimę. Wczesnym latem te-
go samego roku Archie ożenił się z Isobel. Był moim naj-
starszym, najbliższym przyjacielem. Rzadko się kontak-
towaliśmy, odkąd wyjechałem do Londynu, ale miałem
być na jego weselu. Wziąłem tydzień urlopu i pojecha-
łem do domu. Miałem dwadzieścia dziewięć lat. Wróci-
łem do Strathcroy sam. Mieszkałem tu w Balnaid z Vi,
ale Croy było pełne gości i życia i w pierwszy dzień po
przyjeździe poszedłem odwiedzić Archie'ego i wpadłem
w wir zabaw.
452

o ,ła tam Pandora. Nie widziałem jej przez pięć lat. Miała
'aście i^ skończyła szkołę, skończyła z dzieciństwem.
05 ,ern ją od dziecka. Była częścią mojego życia, zawsze
Niemowlę w wózku, dziewczynka zawsze z Archiem
tU e mną, nieustanna psotnica. Zepsuta diabelnie, kapryśna,
' edobra, ale niezwykle urocza i kochana. Zobaczyłem ją
nowu i stwierdziłem, że się nie zmieniła. Jedyna zmiana
to to, że dorosła. Zobaczyłem ją, jak idzie do mnie przez
hali Croy, widziałem jej oczy, uśmiech, długie nogi i aurę
zmysłowości wokół niej, tak przemożną, że niemal widzial-
ną. Objęła mnie za szyję, pocałowała w usta i powiedziała:
"Edmund, ty okropny. Dlaczego nie poczekałeś na mnie?"
Tylko tyle. A ja poczułem się, jakbym tonął i głębie za-
mknęły się nad moją głową.
Byliście kochankami.
Ja jej nie uwiodłem. Miała dopiero osiemnaście lat,
ale dziewictwo straciła już wcześniej. Nie było trudno prze-
bywać razem. Tyle się działo, tylu ludzi kręciło się po do-
mu, że nikomu nas nie brakowało, gdy wychodziliśmy sami.
Ona kochała się w tobie.
Tak mówiła. Mówiła, że od zawsze, od czasu, gdy by-
ła małą dziewczynką. Fakt, że się ożeniłem, tylko jaw tym
utwierdził. Nigdy jej nie odmówiono niczego, na co miała
ochotę, i kiedy starałem się przemówić jej do rozsądku, za-
krywała uszy rękami, zamykała oczy i nie chciała słuchać,
mogła uwierzyć, że ją opuszczę. Nie mogła uwierzyć,
ze nie wrócę.
Wesele było w sobotę. Musiałem wracać do Londynu
w niedzielę po południu. W niedzielę rano poszedłem z Pan-
nel ^ WZgórze drg3 do Jeziora. Zatrzymaliśmy się w Cor-
stó * p y''śmy si? na trawie, strumień pluskał u naszych
testów IłZekonywałern Ja., że muszę jechać, ona płakała, pro-
obiec ? a ' tU^a S^? do mme> aż w końcu, żeby ją uspokoić,
kocharn"^^' ^ wrce> ze będę pisał, powiedziałem, że ją
dość od szystlcie te cholerne głupstwa, kiedy się nie ma
wagi bvć ażf' ^^ Z czymś skończyć. Kiedy nie ma się od-
nie"r7vioKSl nym' Ki?dy nie można się zdobyć na zniszcze-
X s marzeń.
Och-, Edmund.
453

Narobiłem takiego cholernego zamętu. Byłem vv
nym tchórzem. Wracałem do Londynu i gdy byłem już ?'
leko, zacząłem się nienawidzić za to, co wyrządziłem Ca ^
linę i Aleksie, i za to, co robi? z Pandorą. Po "^- a
Londynu postanowiłem nanrsa^ J~
że całv ten ^;~~J <
-f^wu u
fch dni, który
,/rł!^"_ r ,. -^

II
\
l
^ -- "Ul
.._ "zwgicm wręcz uwierzyć, ze
^__ u,v LU m^. Byłem twardogłowym przedsiębior-
cą, nie jakimś rozmarzonym romantykiem, którego potrafi
zwalić z nóg przelotne erotyczne zauroczenie. Stawka byh
zbyt wysoka. Moja praca. Sposób życia, dla którego wypru-
wałem sobie żyły. Alexa. Myśl o utracie Aleksy była nie i
do wyobrażenia. I Caroline. Ostatecznie moja żona. Wróciła
z Madery, opalona, w dobrej formie, wyleczona. Przebyliś-
my razem zły okres, ale wyłanialiśmy się po drugiej stronie.
Znów byliśmy razem, i nie czas było burzyć to wszystko.
Podjęliśmy tę nić życia, wątek i osnowę wygodnego mał-
żeństwa.
A Pandora?
XT- '
-.j*'-* ^Mutne
SewSBtSfcJ3*=S
3r?'--SS"~"ś=s
"S3^s":"-;:x"s-'-'=-'
454
li

^Oczywiście. '*
^ Powiedziałeś Caroline? .
^ Nigdy-
_ Byłeś z nią szczęśliwy?
__ Nie. To nie była kobieta dająca szczęście. Szło jakoś,
bo staraliśmy się, żeby jakoś szło, tacy byliśmy. Ale jakie-
kolwiek uczucie miłości miało kruche podstawy. Żałuję, że
me byliśmy szczęśliwi. Byłoby łatwiej pogodzić się z jej
śmiercią, gdybyśmy mieli dobre życie, a ja miałbym pew-
ność, że nie była to tylko szukał odpowiednich słów
strata dziesięciu dobrych lat.
Wyglądało na to, że nie ma już nic do powiedzenia.
Z dzielącej ich odległości mąż i żona patrzyli na siebie,
a Yirginia widziała osłonięte powiekami oczy Edwarda pełne
rozpaczy i smutku. Wstała ze swego niskiego taboretu i po-
deszła, by usiąść obok niego. Dotknęła palcami jego ust.
Ucałowała go. Wyciągnął ramię i przytulił ją.
A my? spytała.
Nie wiedziałem, jak to może być, dopóki nie spotka-
łem ciebie.
Szkoda, że nie powiedziałeś mi tego wszystkiego
wcześniej.
Wstydziłem się. Nie chciałem, żebyś wiedziała. Dał-
bym sobie uciąć rękę, gdybym mógł zmienić przeszłość. Ale
nie mogę, bo już się stała. Jest częścią mnie, zostanie ze
mną na zawsze.
Rozmawiałeś o tym z Pandorą?
Nie. Prawie jej nie widziałem. Nie było okazji.
Musisz jej to wyjaśnić.
Tak.
~- Myślę, że nadal jest ci bardzo droga.
~ Tak. Ale stanowi część minionego życia. Nie tego,
które jest teraz.
cieT kh ZiSZ' ^ zawsze ci? kochałam. Gdybym nie kochała
neooa dzo' nie mógłbyś doprowadzić mnie do tak żałos-
czfowi k1" Ale teraz' kied7 uświadarmam sobie, że jesteś
reszta^ lem'- s*a^ym i robiącym takie same głupstwa jak
że mn' ^^ ^ naw?t lepiej. Widzisz, nie miałam poczucia,
Potrzebujesz. Sądziłam, że jesteś zupełnie samowy-
455

Potrzebną


a lekki
to-


yc.
głowę
1 westchnął.
na


Powiedzieć,
' Edie...
fzyjdę.
koszmarów.


___ Nie wiem.
^ jeśli będziesz miał koszmary, Edie jest na dole.
H Tak. Wiem.
__ Przyślę ci tatusia.
Wstała i poszła w stronę- drzwi.
__ Bawcie się dobrze powiedział Henry.
__ Dziękuję, skarbeczku. Postaramy się. Wyszła. Ed-
mund zajął jej miejsce.
__ No, Henry, znowu jesteś w domu.
_ Przepraszam za tę szkołę. Naprawdę było mi tam źle.
Tak. Wiem. Zdaję sobie z tego sprawę. Pan Henderson
też.
Nie będę musiał tam wracać, prawda?
Nie sądzę. Musimy się dowiedzieć, czy szkoła w Strath-
croy przyjmie cię z powrotem.
Myślisz, że się nie zgodzą?
Nie wydaje mi się. Będziesz znów z Kedejah.
To dobrze.
Dobranoc, staruszku. Nieźle sobie poradziłeś. Dumny
jestem z ciebie.
Oczy Henry'ego zamykały się. Edmund wstał i poszedł
do wyjścia. U otwartych drzwi zatrzymał się jednak, odwró-
cił i z pewnym zdziwieniem uświadomił sobie, że sam ma
wilgotne oczy.
Henry?
Tak?
Masz przy sobie Moo?
Nie odrzekł Henry. Już jej nie potrzebuję.
16 \V
Na polu Yirginia stwierdziła, że deszcz ustał. Nadbiegł
ą s wiatr, chłodny i świeży jak śnieg, poruszył mrok, spra-
nia} ^ Wysokie wi3zy obok Balnaid zaszeleściły, zaskrzy-
nad'32 y' b Wiatr PrzeP?dził chmury na wschód, a niebo
kiern im'i Zy.Ste ' bezkresne> usiane brylantowym blas-
dmuch na gwiazdozbiorów. Miły, chłodny i czysty po-
się przvWieWał ^ policzki- Odetchnęła głęboko i poczuła
enębien WrCOria d ^^ Znużenie minęło, a także przy-
> złość, niechęć, zagubienie. Henry był w domu
457
rzesień

i zostanie w domu, a Edmund powróci} do niej na w'
sposobów. Była młoda i wiedziała, że wygląda pięknie w
strojona szykownie na przyjęcie, miała ochotę przetańc?^-
całą noc.
Jechali śladem jasnej smugi reflektorów, wąskie wiejsk'
drogi wiły się za autem. Gdy zbliżali się do Corriehill, wie6
czorne niebo kąpało się w odbitym blasku reflektorów skie-
rowanych na front domu. Podjechawszy bliżej, ujrzeli rzędy
lampionów Vereny rozwieszone między drzewami wzdłuż
całego długiego dojazdu, a ponadto co dwadzieścia jardów
jasne płomienie pochodni w kępach trawy.
BMW minęło ostatni zakręt i dom odsłonił pełnię swej
chwały, rysując się na ciemnym tle nieba. Wyglądał niezwyk-
le imponująco i godnie.
Musi się czuć dziś naprawdę dobrze.
Co?
Corriehill. Jak pomnik. Ku pamięci wszystkich kolacji,
przyjęć weselnych, tańców i balów, jakie musiał poznać
w ciągu swych dziejów. I chrztów. No i pogrzebów. Ale
głównie przyjęć.
Trzy jasne reflektory były skierowane wzwyż i oświetlały :
Corriehill od piwnic po kominy. Z tyłu stał namiot, oświet-
lony od wewnątrz jak teatr cieni. Zdeformowane sylwetki
poruszały sią na tle białego ekranu. Usłyszeli odgłosy mu-
zyki. Najwyraźniej tańce były już w pełni rozkwitu.
Inny reflektor zwieszał się z drzewa po lewej stronie do-
jazdu, oświetlając duży dziedziniec. Jak okiem sięgnąć stały
tu w równych rzędach auta. Z mroku wynurzyła się postać
z pochodnią. Edmund stanął i otworzył okno. Człowiek
z pochodnią zatrzymał się, by zajrzeć do środka. Hughie
McKinnon, stary człowiek do wszystkiego Steyntonów, za-
angażowany na ten wieczór do roli parkingowego i już zio-
nący wonią whisky.
Dobry wieczór, sir.
Dobry wieczór, Hughie.
O, to pan, panie Aird! Przepraszam, nie poznałem auta.
Jak się pan ma, sir? Pochylił się nieco bardziej, by spoj-
rzeć na Yirginię i opary whisky napłynęły nową fala.-
I pani Aird. Jak się pani wiedzie?
458

Bardzo dobrze, dziękuję, Hughie.
fo świetnie, świetnie powiedział Hughie. Strasz-
e spóźniacie. Reszta waszej grupy była tu już godzinę
nie s.
temu.
Zatrzymano nas niestety.
No, nie szkodzi. Noc jest długa. Teraz tak, sir za-
kończywszy uprzejmości, stał się rzeczowy jeśli chce pan
podwieźć szanowną małżonkę przed dom i wyrzucić ją tam,
to proszę potem tu wrócić, ja tu będę i pomogę panu zapar-
kować tam. Jego pochodnia zakołysała się gdzieś w stro-
nę pola, a on czknął dyskretnie. I dopilnuję, żebyście się
państwo bawili jak nigdy.
Cofnął się. Edmund zamknął okno.
Wątpię, żeby Hughie przetrwał wieczór.
Przynajmniej jest centralnie ogrzewany. Nie umrze
z przeziębienia.
Auto pojechało dalej i stanęło przed frontowym wejściem
za dużym audi o tablicy rejestracyjnej z nazwiskiem; audi
wyrzucało swój ładunek bardzo młodych chłopców i dziew-
cząt; wszyscy byli zarumienieni i roześmiani po jakiejś prze-
dłużonej i obfitej kolacji. Yirginia poszła za nimi po scho-
dach, a Edmund pojechał odszukać Hughie'ego i zaparko-
wać auto.
, w dłoniach
z koszarów
Weszła do wnętrza i znalazła się w wirze światła, ciepła,
muzyki, woni kwiatów, zieleni, dymu płonących drew, pod-
niesionych głosów pozdrowień, śmiechu i ożywionych roz-
mów. Idąc powoli schodami w górę, patrzyła przez balu-
? w dół na karnawałową scenę. Wszędzie ludzie. Wielu
oka a' lnni bcy, przybyli ze wszystkich stron kraju na tę
młrJ?- m'en migotał w wielkim kominku, a wokół niego
mężczyźni w spódniczkach i garniturach stali z drin-
' rozmawiali. Dwóch z nich było oficerami
s/knrł ~ w Relkirk, olśniewali barwami swych galowych
Zjladnychmundurów-
^abierr^ H'' ^tóreJ drzwi udrapowano ciemnobłękitnym jed-
muzyki' c eża* odgłos mocnych uderzeń dyskotekowej
przez te d lą^- strumień dwukierunkowego ruchu płynął
ku. a \vvt^*V- ^Wawi chłopcy z partnerkami znikali w mro-
sie inni młodzieńcy, rozgrzani i spoceni jak
459

po zakończeniu jakiejś szybkiej gry w squasha, dziewr
zaś rozmyślnie obojętne, przeczesywały paJcami zmierz v'"
ne włosy i sięgały po papierosa. Przytłumione światło i ^'
kiniowy wystrój najwyraźniej rodziły pewne erotyczne ern
cje. -
Na jednej z sof strzegących wejścia do biblioteki siedź
stary generał Grant-Palmer w spódniczce i z nieprzystojn
rozstawionymi kolanami. Rozmawiał ze starszą kobieta
z wielkim kuprem, której Yirginia nie mogła sobie przypom-
nieć. Obok nich przechodzili inni, zmierzając do biblioteki
a przez nią do namiotu przed domem. "Yirginia.'", zawołał
do niej, dostrzegłszy ją, jakiś mężczyzna.
Pomachała mu dłonią i uśmiechnęła się idąc dalej po
schodach. Weszła do sypialni z napisem "Panie" na
drzwiach, zrzuciła płaszcz i położyła go na stercie innych
okryć już spiętrzonych na łóżku. Podeszła do lustra, by
uczesać włosy. Za nią otwarły się drzwi łazienki i stanęła
w nich jakaś dziewczyna. Miała włosy blade i delikatne jak
puch mniszku i czarne jak u pandy oczy. Yirginia już chcia-
ła jej zwrócić życzliwą uwagę, że nieopatrznie wepchnęła
spódnicę w pumpy, gdy uświadomiła sobie, że dziewczyna
ma na sobie obfitą suknię balową. Z żalem, że nie ma tu
Edwarda, by mogli się razem ucieszyć tą pomyłką, wygła-
dziła szybko fałdy na sukni, schowała grzebień do torebki
i wyszła z pokoju.
Edmund czekał na nią u podnóża schodów. Wziął J4 za
rękę.
W porządku?
Muszę ci opowiedzieć coś uroczo zabawnego. Zapar~
kowałeś auto?
Hughie znalazł mi miejsce. Chodź, zobaczmy, co si?
dzieje.
* Widziała to wszystko już wcześniej, w dniu, w którym
dostarczyła swoje wazony na kwiaty, gdy namiot stał pusty
i niedokończony i pełno było robotników. Teraz wszystko
wyglądało inaczej, ukazywały się wyniki miesięcy planów.
obaw i ciężkiej pracy Yereny. Corriehill, stwierdziła Yirgi-
nia, zostało na ten wieczór wyjątkowo udekorowane. Przejś-
cie z biblioteki do namiotu zaczynało się od kamiennych
460

,?W do ogrodu. U ich sczytu i spodu stały urny z wiel-
\ ścią zieleni i białych chryzantem, a oświetlające je la-
^ l chwiały się w lekkim przeciągu pod rozpiętą markizą.
H wierzchołka schodów, w naturalnym punkcie widoko-
przystanęli, by z pewnym zdumieniem i podziwem
odądać scenę, jaka się przed nimi rozgrywała.
Wysokie słupy namiotu przeobrażono w prawdziwe drze-
va ze snopów jęczmienia i gałęzi buka i jesionu o szkar-
łatnych owocach. Wysoko nad głowami wisiały cztery
migoczące kandelabry. W przeciwległym końcu wzniesio-
no podest i ozdobiono go srebrnymi balonami; siedział na
nim Tom Drystone ze swoim zespołem, wygrywając szkoc-
ki "Taniec żołnierzy". Tom z akordeonem siedział jako
prowadzący w środku, a wokół niego skupili się inni. Pia-
nista, dwóch kobziarzy i młody chłopak z zestawem bęb-
nów. W swych białych kubrakach i tartanowych spod-
niach prezentowali się efektownie, a Tom dostrzegłszy Vir-
ginię mrugnął do niej okiem i skinął głową. Jego wysoka,
pełna po brzegi szklanka z piwem stała przy nim na podeś-
cie.
Grupy tańczących w rytm szkockiej muzyki krążyły w ko-
ło i wiły sią splatając ramiona, zmieniając partnerów, klasz-
cząc i przytupując w zgodzie z hipnotycznym pulsem mu-
zyki. W środku jednej grupy znajdował się ogromny mło-
dzian, który dawał indywidualny popis. Był mocarny jak
miotacz kulą lub oszczepnik, ale tego wieczoru całą swą
energię przelał w taniec. Z powiewającą spódniczką, ramio-
nami uniesionymi wysoko nad masywne barki i koszulą wy-
suwającą się spod szkarłatnej kamizelki dawał z siebie wszyst-
Jego umięśnione nogi młóciły podłogę, gdy z szaleń-
1 okrzykami wykonywał wysokie podskoki.
uważał stwierdził Edmund zrobi
Jeśli nie bę<- '
krzywdę.
dości,
wręcz
namiotu.
S
rozdepcze którąś z dziewcząt.
" jednak były nim zachwycone, piszczały z ra-
w górę lub okręcane jak frygi. Yirginia
ż któraś pofrunie jak lalka wysoko pod dach
zwrócił jej uwagę Edmund.
461
'Pjrz na Noela

Yirginia skierowała wzrok w stronę wskazaną przez '
palec, dostrzegła Noela i wybuchnęła śmiechem. N0el ^
w środku grupy i najwyraźniej stracił orientację i nie ,
dział, co ma począć dalej. Niezrażona tym Alexa chichocz "
usiłowała skierować go w stronę następnej partnerki, któr
wyraźnie nie miała ochoty na współpracę i wyglądała n
znudzoną.
Rozglądali się za innymi. Znaleźli Vi, Conrada i Pandorę
Jeffa i Lucillę tańczących w dużym kręgu. Partnerem Vi by)
emerytowany członek Izby Lordów z Edynburga, o połowę
mniejszy od Vi i być może jedyny w tym towarzystwie star-
szy niż ona. Vi, choć tak duża i tęga, w tańcu poruszała się
lekko jak piórko, wdzięcznie przechodząc od partnera do pa-
rtnera i nie myląc kroku. W chwili gdy na nią patrzyli, za-
jęła z powrotem miejsce w kręgu, a do środka wsunęły się
dwie inne kobiety, by tańczyć razem. Vi spojrzała ponad
ich głowami i dostrzegła Edmunda i Virginię, jak trzymając
sią za ręce stali u wierzchołka kamiennych schodów.
Na chwilę jej pogodna, zarumieniona twarz zachmurzyła
się. Uniosła brwi z pytającym, lękliwym wyrazem. W od-
powiedzi Edmund triumfalnym gestem uniósł w górę ich
splecione ręce. Zrozumiała. Jej rysy rozjaśnił uśmiech. Tem-
po żwawej muzyki wzrosło, Vi i stary sędzia spletli ramiona,
by tańczyć dalej, a Violet obróciła nim tak potężnie, że omal
nie pofrunął na swych pajęczych nogach.
Wreszcie Wielki Łańcuch, ostatni zwrot, długi akord ca-
łego zespołu i taniec był zakończony. Natychmiast rozległ
się aplauz dla grajków, oklaski, okrzyki, tupanie. Tańczący,
rozgrzani, bez tchu i spoceni, wołali o jeszcze. Donośne gło-
sy domagały się bisu, następnego tańca.
, Violet jednakże miała już dosyć. Przeprosiwszy partnera,
opuściła go i przez podłogę do tańca ruszyła ku oczekują-
cym jej Edmundowi i Virginii. Oni zaś wychodząc jej na
spotkanie zeszli ze schodów; Violet objęła swoją synową.
Nareszcie jesteście. Tak się martwiłam. Czy wszystko
w porządku?
Wszystko, Vi.
Henry?
Cały i zdrowy.
462

. , t przygwoździła Edmunda surowym wzrokiem.
^ ?dmund. Ty go nie odeślesz z powrotem?
_ jqje sądzę, żebym się odważył pod takim spojrzeniem.
Nie potrzymamy go trochę w domu.
L- O dzięki Bogu. Nabrałeś rozsądku. I to w paru spra-
wach, jeśli się nie mylę. Widać to choćby po was samych.
__ Otwarła torebkę, wyjęła chusteczkę i otarła perełki potu
czoła. _ Ja oznajmiła mam już dosyć. Wracam do
domu.
Ależ, Vi zaprotestował Edmund jeszcze z tobą
nie zatańczyłem.
_ A więc muszę cię rozczarować, bo ja już idę. Miałam
wspaniały wieczór, wspaniałą kolację i tańczyłam szkockie
tańce. Sztuczka się udała. Nadal świetnie się bawię, jest
więc odpowiednia pora, by zakończyć wieczór.
Była nieugięta.
Jeśli pozwolisz ofiarował się Edmund to wypro-
wadzę twój samochód i podjadę pod drzwi.
To byłoby miło. Pójdę na górę i wydobędę swój
płaszcz. Ponownie ucałowała Yirginię. Mamy tyle
spraw do omówienia, ale teraz ani pora, ani miejsce. Taka
jestem szczęśliwa z waszego powodu. Dobranoc, kochani.
Bawcie się dobrze.
Dobranoc, Vi.
Po chwili poszukiwań Edmund dopadł wreszcie Pandorę
w bawialni, po której jednej stronie ustawiono długi bar,
a sofy i fotele rozstawiono w dogodne do rozmów grupy.
Było tu dość cicho, choć nie sposób było w pełni uciec od
oskotu muzyki z namiotu i z disco. Stanąwszy w drzwiach
i^161^2^' że szereS gści Vereny zdecydowało się przecze-
taniec lub dwa, aby złapać oddech i czegoś się napić,
dziewczęta siedziały na podłodze... dobra pozycja,
'Y patrzeć w oczy towarzyszących im młodzieńców. Jed-
dziewcząt zwróciła już uwagę Edmunda, bo miała
mu ą' P0^'1^ cekinami sukienkę, najkrótszą, jaką zdarzyło
się ^^ Widzieć' ledwie zakrywającą majteczki. Dowiedział
dno b fSt dawną koleżanką szkolną Kąty, w co wprost tru-
y o uwierzyć. Prowokacyjne cekiny i bezkresne nogi
463

w czarnym jedwabiu nie bardzo się zgadzały z hokejowy
kijkami. *
Odnalazł wreszcie Pandorę, wciśniętą w róg sofy bljcu
ognia i pogrążoną w rozmowie z jakimś mężczyzną, pj
mund skierował się ku nim, a ona wyczuła jego obecnos"
i odwróciła głowę, gdy nadchodził.
Edmund.
Pójdziesz zatańczyć?
O, skarbie, jestem wyczerpana. Skakałam w górę
i w dół jak jo-jo.
A więc na disco. Grają "Kobietę w czerwieni".
Boska melodia. Edmund, znasz Roberta Bromwella,
prawda? Tak, oczywiście, że znasz, bo on poluje w twoim
syndykacie. Ależ ze mnie idiotka.
Robert, przepraszam, czy pozwolisz, że ją uprowadzę'
Tak, oczywiście... Miał pewne kłopoty z uniesie-
niem się z sofy, bo był tyleż dobrze zbudowany co okazały.
Zresztą czas, żebym poszukał swojej żony. Mam z nią
zrobić jakiś krok klanu Hamilton. Nie mam pojęcia, jak to
wygląda, ale chyba lepiej stawię się do raportu...
Bardzo dobry drink... podziękowała mu niejasno
Pandora.
Cieszę się.
Patrzyli, jak odchodzi. Przez zatłoczony pokój i drzwi. Po-
tem Edmund bezwstydnie zajął jego miejsce.
O, skarbie, jesteś paskudny. Sądziłam, że chcesz tańczyć.
Biedak. Zapewne musiał się sporo natrudzić, żeby cię
mieć dla siebie, a ja mu wszystko popsułem.
Mnie niczego nie popsułeś. Nie masz jeszcze drinka.
Na razie robię sobie przerwę. Już dziś za wiele wypi-
łem.
Biedactwo, miałeś takie straszne przeżycia. Jak się
czuje Henry?
Jak na to, co przeszedł, znakomicie.
To piekielna odwaga uciec ze szkoły. W ogóle piekiel-
na odwaga uciec skądkolwiek.
Ty to zrobiłaś.
Och, skarbie, czy musimy do tego wracać? Sądziłam,
że przestaliśmy już o tym mówić.
464

Chciałbym cię przeprosić.
H Za to, że o tym mówisz?
H Nie. Za wszystko, co się stało. Za swoje postępowanie.
d cj g0 nie wyjaśniłem, a teraz chyba za późno na wy-
J _ rpak ._ powiedziała. Chyba troszkę za późno.
Nie wybaczyłaś mi?
Och, Edmund, ja nikomu nie wybaczam. Nie jestem
aż tak dobra, żeby wybaczać ludziom. W moim słowniku
nie ma słowa "wybaczyć". Jak mogłabym wybaczać, skoro
\v swoim życiu ja sama tak bardzo unieszczęśliwiłam tyle
osób?
To nie ma nic do rzeczy.
Jeśli chcesz o tym rozmawiać, to bądźmy obiektywni.
Powiedziałeś mi, że będziesz pisał, będziesz ze mną w kon-
takcie, będziesz mnie zawsze kochał, a żadnej z tych obiet-
nic nie dotrzymałeś. Nie było w twoim stylu łamać obietnice
i nie mogłam pojąć...
Gdybym do ciebie napisał, to tylko żeby ci powie-
dzieć, że moje obietnice były bez pokrycia i że się wycofuję.
Odkładałem to bardzo długo, a gdy się wreszcie zebrałem
na odwagę, było za późno... W ten sposób znalazłem łatwe
wyjście.
To było przykre. Sądziłam, że ty nigdzie nie szukasz
łatwego wyjścia. Sądziłam, że znam cię bardzo dobrze,
i dlatego tak bardzo cię kochałam. Nie mogłam uwierzyć,
ze ty mnie nie kochasz. Pragnęłam cię. To było głupie. Ale
przez całe życie pozwalano mi na wszystko, czego chciałam,
awano mi to. Niemożność zdobycia czegoś, na co miałam
ochotę, była nowym, okrutnym doświadczeniem. Nie uzna-
am go- Wierzyłam, że zdarzy się cud, że wszystko, co ty
robiłeś, wyjazd do Londynu, ślub z Caroline, Alexa, można
v magiczny sposób unicestwić, rozmyć, wmieść pod dywan,
o za naiwność. No ale miałam tylko osiemnaście lat i nie-
zbyt wiele rozumu.
77. PrzVkro mi.
do niego, dotknęła palcami jego policzka.
Dai s v~~ "11U^ siebie za zamęt, jaki spowodowałam?
POKÓJ. Jestem z natury destrukcyjną materią. Wiemy

465


l
to oboje. Jeśli nie ty, to byłby zapewne ktoś inny. Ą "ri
nie trafił się Harald Hogg, śmierdzący bogactwem i dysz
żądzą, to na pewno znalazłabym innego, równie niernoT
wego mężczyznę, z którym bym uciekła. Nie byłbyś ze m '"
szczęśliwy. Caroline też chyba cię nie uszczęśliwiała AI^
teraz, z Yirginią, moim zdaniem jesteś wreszcie szcześli\vv
A więc i ja jestem.
Co jeszcze cię uszczęśliwia?
Nawet gdybym wiedziała, nie powiedziałabym ci.
Czemu wróciłaś do Croy?
Och, kaprys. Odruch. Chciałam was wszystkich znowu
zobaczyć.
Zostaniesz?
Nie sądzę. Zbyt niespokojnie, skarbie.
Mam przez to poczucie winy.
Dlaczego?
Nie wiem. Tyle mamy powodów.
Ja też je mam. Ale moje są inne.
Nie chciałbym, żebyś była sama.
Tak jest lepiej.
Należysz do nas wszystkich. Zdajesz sobie z tego spra-
wę?
Dziękuję. To najmilsza rzecz, jaką mógłbyś mi powie-
dzieć. Chciałabym, żeby tak było. Żeby tak zostało. Po-
chyliła sią i ucałowała go w policzek, a jego zmysły poru-
szyła jej bliskość, poruszył dotyk jej warg, zapach jej perfum.
Pandora...
No, skarbie, dość się już nasiedzieliśmy... Nie sądzisz,
że powinniśmy pójść i poszukać innych?
Było po pierwszej w nocy i zabawa sięgnęła szczytu, gdy
Noel Keeling nie czując się zdolny ani chętny do radzenia
sobie z zawiłościami tańca zwanego "Książę Perthu", został
porzucony i opuszczony, zdecydował więc, że musi się od-
świeżyć jakimś płynem, i skierował się do baru. Zaoferowa-
no mu szampana, ale ponieważ miał wysuszone podniebie-
nie, poprosił o szklankę lodowatego piwa. Podniósł ją już
do ust i upił spory, odświeżający łyk, gdy nagle u jego boku
pojawiła się Pandora Blair.
466

Od kolacji prawie jej nie widział, czego można było żało-
' bo uważał ją za atrakcję i chyba najbardziej efektowną
^zabawną kobietę, jaką zdarzyło mu się spotkać w ciągu
długiego czasu.
_- Noel.
Przyjemnie jest zostać wypatrzonym. Natychmiast odsta-
wił szklankę i zrobił miejsce Pandorze, a ona zajęła pusty
stołek barowy obok i zasiadłszy uśmiechnęła się doń kon-
spiracyjnie.
Mam prośbę powiedziała.
Oczywiście. Napijesz się?
Sięgnęła po pełny kieliszek szampana i wypiła go jak wo-
dę.
Roześmiał się.
Byłaś tu przez ten wieczór?
Oczywiście.
Co to za prośba?
Chyba pójdę już do domu. Odwieziesz mnie?
Noel był trochę zaskoczony. Tego nie oczekiwał.
Ale czemu chcesz już wracać?
Jestem już wystarczająco długo. Tańczyłam ze wszys-
tkimi, wypowiedziałam wszystkie słuszne myśli, a teraz tęs-
knię do swojego łóżka. Poprosiłabym Archie'ego, żeby mnie
zabrał, ale on spędza czas bardzo wesoło, zamknął się
w biurze Angusa Steyntona ze starym generałem Grant-Pal-
merem i butelką Glen Morangie, szkoda byłoby psuć mu
zabawę. A reszta podskakuje w namiocie przy tańcach ple-
miennych. Nawet Conrad, nasz miły Smutny Amerykanin.
Dziwię się, że wie jak.
- W środę wieczorem Archie i Isobel zorganizowali
w Lroy krótki kurs i uczyli nas, ale nie sądziłam, że tak go
0 WezTT>ie. Noel, odwieziesz mnie? Czy to bardzo okropna
prośba?
~~ Nie. oczywiście że nie. Oczywiście, że cię odwiozę.
no
Mam auto, ale nie mogłabym teraz prowadzić, na pew-
zasnęłabym po drodze i wylądowała w rowie. A inni bę-
cieli się dostać do domu. Mogłabym więc zostawić im

Odwi
cię swoim autem.

467


- - "wei
^ ^-..""^uuujiiej nikt nie zauważy jego
nieobecności. Czekał na nią u stóp schodów i z rozbawię
niem stwierdził, że znajduje się w miłym stanie rozmaitych
przeczuć, tak jakby on i Pandora umawiali się na jakąś mała
sekretną schadzkę o być może romantycznych skutkach. P0
namyśle uznał, że to ona jest tego przyczyną, zapewne
oddziałuje tak na każdego mężczyznę, na którego zwróci
uwagę.
jestem gotowa. Zbiegła ze schodów otulona w swe
długie zmysłowe norki. Wzięła go pod rękę i wyszli, po
schodach w dół i przez żwirowany podjazd. Trawa na dzie-
dzińcu była zimna i mokra, a ziemia grząska, więc zaofia-
rował się, że weźmie ją na ręce i przeniesie do auta, ale
ona roześmiała się tylko, zdjęła swe skąpe sandałki i szła
obok niego boso.
Stary Hughie znikł, ale zlokalizowali w końcu golfa No-
ela. Uruchomił dmuchawę dla ogrzania jej stóp.
Włączyć muzykę?
Niekoniecznie. Może przeszkadzać gwiazdom,
/cofał, zawrócił, wyjechał z Corriehin ^..,;
onarni /^;-~j-
WK^r^"MSS^-8,aZ,om
^^JL^?^?2??
Jestem gotowa. 7k;--*~ -
"ywm, zawrócił, wyiechał T" ^ iazdom-
ampionami dojazdem, a potem L T"^" oś^tlonym
.SŁ-^-^ttSK
?r*^^.*^^*
Zaczęła mówić.
Urocze Drzvierip r\A
* ^wykle bywVa?aw?t^e^szfw-1 k0"Ca- Tak-, jak
^ młodzi, mieliśmy tale w r '? temu' ki<% MŚ-
1 "rodziny. Cudown^ B^z m^ ?* BŻe ^odzenie
teraz będzie tam lepiej Nie beri ^ WrÓClć do Croy, bo
"je się lepiej. Znów jes sobą ?' ^ Pnurz^ ^
***y okres, ale prz^J^**1* ** straszny, kosz-
Milczała przez chwilę sSaŁTłUpnłł SI? Z nm'
niego, jej włosy leżały rozvDan g Wą odwróconą od
468 yP3ne M mi^ futerku jej

krycia. Patrzyła przez okno, za którym przesuwała się po-
zbawiona świateł pusta droga,
po chwili powiedziała:
__ Wrócisz do Croy, Noel?
__ Dlaczego pytasz?
__ Może pytam o coś innego. Może pytam o Aleksę.
O co mnie pytasz? Był czujny.
_ Wydaje mi się, że się wahasz, zastanawiasz. Nie
wiesz, co robić.
Zaskoczyła go jej spostrzegawczość.
Czy rozmawiałaś z Vi?
_ Skarbie, ja nigdy z nikim nie rozmawiam. Nie o waż-
nych sprawach.
Alexa to ważna sprawa.
Tak myślałam. Widzisz, mam dziwne poczucie, że ty
i ja jesteśmy dość podobni. Ja tak naprawdę to nigdy nie
wiedziałam, czego chcę, a kiedy to otrzymywałam, stwier-
dzałam, że w rzeczywistości nie jest mi to potrzebne. Bo ja
szukałam czegoś, co nie istnieje.
Czy mówisz o konkretnym człowieku, czy o sposobie
życia?
O jednym i drugim. Czyż nie wiążą się z sobą? I o do-
skonałości. Ostatecznej. Ale ona się nie realizuje, bo nie ist-
nieje. Miłość nie polega na poszukiwaniu doskonałości, lecz
na wybaczaniu strasznych błędów. Wszystko to sprawa kom-
promisu. I rozpoznania chwili, w której przychodzi czas na
decyzję, czy idę na ryby, czy zdejmuję przynętę.
Kocham Aleksę powiedział Noel ale nie jestem
niej zakochany. Zastanowił się nad tym stwierdzeniem
i uśmiechnął. Wiesz, nigdy wcześniej nie wypowiedzia-
nego na gtos. Ani do siebie, ani do nikogo. Ani o nikim.
^ Co się czuje, kiedy się to mówi?
, 7~ rzerażenie. Boję się składać obietnice, bo nigdy nie
>^rni na tyle przyzwoity, by ich dotrzymywać.
, to najgorszy z powodów robienia czegoś lub nie-
ooś'e"la niczego. Jest negatywny. Tak jak nierobienie cze-
c ' o co ludzie na to powiedzą. Pandora, nie możesz tak
Co ludzie powiedzą! Tak jakby to miało zna-
to na nic. Musisz znaleźć lepszą wymówkę.
469

No dobrze, a taka? Bez zobowiązań dysponuję wfa
nym życiem.
Owszem, dopóki jesteś młody. Ale wolni mężczyzn'
jeśli nie uważają, bardzo często kończą jako samotni i żałoś
ni starzy kawalerowie. Zaprasza się ich na przyjęcia dla wy-
pełnienia liczby gości. A potem jadą sami do pustego miesz-
kania i mogą wziąć do łóżka tylko wiernego pieska.
Wesoła perspektywa.
Masz tylko jedno życie. Drugiej szansy nie będzie. Jeś-
li coś naprawdę dobrego prześliźnie ci się między palcami,
to przepada na zawsze. I potem resztę życia spędza się na
poszukiwaniu tego... od jednej przygody do innej. W końcu
przychodzi dzień, w którym stwierdzasz, że to wszystko na
nic. Daremne. Po prostu strata czasu i wysiłku.
Jaka więc jest odpowiedź?
Nie wiem. Nie jestem tobą. Sądzę, że trochę odwagi
i dużo wiary. Zastanawiała się przez chwilę. Mówię
jak dyrektorka na rozdaniu nagród. Albo polityk. "Zabierz-
my się do pracy i patrzmy w przyszłość, bo tamtędy wiedzie
nasza droga". Roześmiała się. "Głosujcie na Blair,
uwolni was od betonu".
Jesteś za kompromisem powiedział.
Jej śmiech umilkł.
Są gorsze rzeczy. Dopiero dziś wieczorem poznałam
Aleksę, ale patrzyłam na nią przy kolacji... patrzyłam na
was, na jej twarz pełną miłości. Ona potrafi dawać. To
szczere złoto.
Ja to wszystko wiem.
No więc ja już nic nie mówię.
Znów milczenie i już tylko krótki odcinek drogi. Długa
dolina, wygaszone światła Strathcroy, świeciły tylko rzadkie
lampy uliczne. Wnętrze auta bardzo się nagrzało. Noel uchy-
lił okno, poczuł na twarzy świeży powiew i usłyszał szum
rzeki płynącej wzdłuż szosy.
Dotarli do pierwszych chat, do bramy Croy, do głównego
dojazdu. Zredukował bieg, wjechał pod górę. Dom czekał na
nich z ciemnymi oknami. Tylko land rover Archie'ego stał
samotnie przed wejściowymi drzwiami. Noel zatrzymał auto,
wyłączył silnik. Noc była cicha, poruszał się tylko wiatr.
470

Tpsteśmy w domu.
~~~ ' 'ła się do niego z uśmiechem pełnym wdzięczności.
^Byłeś naprawdę kochany. Mam nadzieję, że nie zepsu-
"""" i zabawy. I przepraszam, jeśli się wtrąciłam.
łanLCNie bardzo wiem, dlaczego mi to powiedziałaś.
_-Może wypiłam za dużo szampana. Pochyliła się
j ucałowała go w policzek. Dobranoc, Noel.
Czy drzwi będą otwarte?
Oczywiście. Zawsze są.
Odprowadzę cię.
_ Nie. Powstrzymała go dłonią na jego ramieniu.
_ Tjam sobie radę. Nie idź za mną. Wracaj do Aleksy.
Wysiadła z auta i zatrzasnęła drzwi. W świetle reflekto-
rów przebyła żwirowany teren i wstąpiła na schody. Patrzył
na nią. Otwarła wielkie drzwi, odwróciła się, by mu skinąć
głową, wsunęła się do wnętrza. Drzwi zamknęły się. Znik-
nęła.
Nawet Tom Drystone nie mógł grać wiecznie. Po dwóch
dzarskich rundach "Księcia Perthu", zakończywszy niezbyt
szkockie tony "Dziecięcia które porzuciłem", wydobył ze
swego akordeonu długi, zdyszany akord, odstawił instrument
na podłogę, wstał i ogłosił przez mikrofon, że on i jego ko-
ledzy idą teraz na kolację. Pomimo donośnych jęków roz-
paczy i paru niezbyt życzliwych uwag zabrał się z podestu
i poprowadził swych spoconych grajków w stronę dobrze
zasłużonych odświeżających napojów.
W zapadłej ciszy opuszczeni tancerze stali przez chwilę
zdezorientowani, ale niemal natychmiast zaatakowały ich
smakowite zapachy smażonego boczku i zaparzonej kawy,
które napłynęły od strony domu. To przypomniało towarzys-
twu, że od paru godzin nic nie jadło, i zaczął się ogólny
wymarsz w stronę pożywienia. Gdy jednak namiot powoli
pustoszał, jakiś młody człowiek z własnej inicjatywy albo
przysłany przez Yirginię wyszedł na podest, zajął miejsce
za fortepianem i zaczął grać.
Wirginia... Była już w połowie kamiennych scho-
dów prowadzących do domu. Odwróciła się i ujrzała za sobą
Conrada. Zatańczysz ze mną?
471

Me


^"Poc^em;n,.. ącV
'anie
rze miłości", Povv''edzia, * mehdl1 ^ forte.
rr"m;"_, Ze te"

A
'"^R--
;o
na
tał
.to.


jest moim życiem. Straciłam go z oczu, ale
wrócili jesteśmy razem.
__ Naprawdę cieszę się z twojego powodu.
___ Nie czas teraz wyjeżdżać i zostawiać go.
__ To szczęściarz.
Nie, nie szczęściarz. Po prostu wyjątkowy.
__ To również miły facet.
_ Conrad, przykro mi. Cokolwiek czujesz, nie chcę, że-
byś uważał, że cię wykorzystałam.
_ Myślę, że oboje wykorzystaliśmy siebie nawzajem. Za-
spokoiliśmy nasze potrzeby. O właściwej porze znalazła się
właściwa osoba. W każdym razie dla mnie była to właściwa
osoba. Ty.
Ty także jesteś wyjątkowy. Wiesz o tym, prawda? Prę-
dzej czy później spotkasz kogoś. Kogoś tak niezwykłego jak
ty. Ona nie zajmie miejsca Mary, bo będzie mieć własne
miejsce. I będzie mieć wszelkie powody, by je zająć. Musisz
o tym pamiętać. Ze względu na siebie i twoją córeczkę.
W porządku. Pozytywne podejście.
Nie chcę, żebyś był smutny.
Koniec ze Smutnym Amerykaninem.
Och, nie przypominaj mi! Co za głupstwo palnęłam.
Kiedy cię znowu zobaczę?
O, wkrótce. Przyjedziemy do Stanów, Edmund i ja.
Niebawem. Zejdziemy się wtedy wszyscy razem.
Oparła głowę na jego ramieniu. "Czuję oczarowanie, tros-
kę i zmieszanie". Ostatnie dźwięki melodii wysączyły się
z fortepianu.
Kocham cię powiedział.
Ja też odrzekła Yirginia. Było wspaniale.
wracał do Corriehill. Wiatr wiał przez otwarte okna,
sz Zanurzal się znow między wzniesienia, a Noel nie spie-
na A(\*' ^amomść była dziwnie kojąca, mała przestrzeń
2xv,.,ec^' w której można zebrać jedne myśli, a innym po-
kaset'0 "^ Rdzenie. Opuszczając Croy, zamierzał włączyć
ciszv% Ptem zrezYgnował z tego, bo nagle zapragnął
rac s' ZK tym wydawało sie wręcz bluźnierstwem wdzie-
Je w bezkresny, gęsty mrok z łoskotem rocka.
473

<** *?-* - pa^:^L-C t
~ - Fwuyc srV ""uij
cydow/an,-,. .. uzvyazac nrnh/^.. 0eJ niedv n,v _ '

-l
r ;n
Jest toT wsze af SClą' ' 2C POC2U^ ^żeno
Wocił myśJfl H A , Wcami,
dnra .., -^3 "O Ajfitc,, *,

ze sobą nawzajem. Wspomniał Balnaid i znów do-
ZWlfdziwnego poczucia, że jest to miejsce, do którego on
^.a- sprawa w Aleksie.
Teraz ku zdziwieniu Noela włączyła się jego matka.
Sjeście tworzy większość tego, co się ma. Donośny i pew-
v "siebie ton głosu Penelope dźwięczał mu w uszach, nie
dopuszczając sprzeciwu, głosząc prawo jak zawsze, gdy była
o czymś mocno przekonana.
Co więc miał?
Odpowiedź była żałośnie prosta. Dziewczynę. Nieskomp-
likowaną i niezbyt piękną. Właściwie zaprzeczenie każdej
z kobiet, jakie przewinęły się wcześniej. Dziewczynę, która
go kocha. Nie dla rozrywki; nigdy nie zadręcza go żądania-
mi. Ze stałością, która płonie jasno jak spokojny płomień.
Wspomniał parę ostatnich miesięcy, podczas których miesz-
kał z Aleksą w jej domku przy Ovington Street, i szeregi
przypadkowych obrazów wpłynęły swobodniej w obręb jego
świadomości. Zaskoczyło go to, bo jego podświadomość nie
wiedzieć czemu nie ujawniała owych bogatych i material-
nych rzeczy, które przyciągnęły jego uwagę owego tak od-
ległego w czasie wieczoru, kiedy Alexa zaprosiła go do sie-
bie na drinka. Obrazy, meble, książki i porcelana, piękne
tace na kredensie i dwa srebrne bażanty na środku stołu ja-
dalni. Widział natomiast smakowite i domowe przedmioty.
Misa świeżych jabłek, bochenek świeżo upieczonego chleba,
wazon pełen tulipanów, blask wieczornego słońca na mie-
dzianych rondlach, które wisiały w kuchni.
I mnę dobre rzeczy, które ze sobą dzielili. Kiri te Kanawa
w Covent Garden, Tatę Gallery w weekendy. Niedzielne
obiady u San Lorenzo. Seks. Pomyślał o kojącym spacerze
z iura do domu wieczorami, o tym, jak skręca w Ovington
ree i wje, że ona tam jest i czeka na niego.
teo v! le mia1' Alekse- Tam- Czekającą na niego. Tylko
eo chciał. Tylko to się liczy. Nad czym więc u diabła jesz-
załvsię zastanawia? Czego u diabła szuka? Pytania te oka-
< . się nagle tak nieistotne, że nawet nie trudził się próbą
obmyślenia odpowiedzi.
Perspektywa przyszłości bez niej była niewyobrażalna.
475

n.
Wiedział już, że przebył szczyt i jest na ścieżce zaan
żowania. Na dobre i złe. Dopóki śmierć nas nie rozfąr
Te groźne słowa nie przerażały go już jednak. Stwierd/j
raczej, że wypełnia go niecodzienne i nieoczekiwane poczi
cię sensu i uniesienie.
I pragnienie działania. Nie ma już powodu do zwłoki
W zamian nowa niecierpliwość. Stracił już dość czasu. Ode-
tchnął głęboko, dodał gazu. Silnik zareagował i auto popę-
dziło na wzgórze. Drogą do Corriehill.
Jego matka nadal była gdzieś w pobliżu.
Dobrze powiedział słyszałem cię. Postawiłaś na
swoim. Biorę się do roboty. Powiedział to na głos,
a wiatr porwał mu słowa od ust i cisnął wstecz. Już jadę!
krzyknął Noel. Było to zapewnienie dla nich obu, jego
zmarłej matki i jego żywej miłości.
Pierwsi goście zaczęli wracać z tańców do domu. Światła
ich aut widać było z daleka, oddalały się od Corriehill po-
między drzewami i przez imponującą bramę. Jadąc pod górę
w stronę budynku, Noel minął parę takich aut; na szerokim
podjeździe było sporo miejsca, a także czasu na przekoma-
rzanki, kpiące uwagi ze spóźnionego przybycia Noela na bal
i że lepiej późno niż wcale.
Wracający do domu byli widać w świetnych humorach.
Ponieważ odwrót już się zaczął, Noel nie trudził się par-
kowaniem w polu, lecz postawił auto na skraju żwirowanego
podjazdu w pobliżu frontowych drzwi. Kiedy szedł po scho-
dach, pojawiła się para starszych ludzi, przystanął więc z bo-
ku, by potrzymać drzwi i ich przepuścić. Staruszek podzię-
kował mu dwornie, a potem ujął troskliwie żonę pod ramię
i pomógł jej zejść. Noel patrzył na nich, jak schodzą ostroż-
aie, pogrążeni w rozmowie. Słyszał ich śmiech. Starzy co
prawda, ale i oni byli rozradowani, dobrze się bawili, a teraz
wracali razem do^domu. Dopóki śmierć nas nie rozłączy,
pomyślał znowu. Śmierć jednakże to po prostu część życia,
a liczy się jego żywa strona.
Wszedł do środka, żeby szukać Aleksy. Nie było jej na
disco ani w bawialni. Wyłaniając się z bawialni usłyszał
swoje imię.
476

ał sję> odwrócił i ujrzał dziewczynę, której nie zo-
H7 rrnalnie przedstawiony, ale o której wiedział, że to
i/a i Steynton, bo wskazała mu ją Alexa. Dziewczyna była
włosa i bardzo szczupła, jej fizjonomia stanowiła
kwintesencję, angielskości: piękna cera, twarz pociągła, błę-
k'tne oczy i wąskie usta. Miała na sobie suknię ze śliskiego
atłasu dokładnie tej samej barwy co oczy. Trzymała za rękę
niecierpliwego młodzieńca, który pałał żądzą wciągnięcia jej
do pulsującej stroboskopowym światłem jaskini disco.
O, cześć.
Ty jesteś Noel Keeling, prawda? Przyjaciel Aleksy?
Nie wiedzieć czemu Noel poczuł się trochę głupio.
Owszem.
Jest w namiocie. Ja jestem Kąty Steynton.
Tak, wiem.
Tańczy z Torąuilem Hamilton-Scottem.
O, dziękuję. Zabrzmiało to trochę zbyt zdawkowo,
więc Noel dodał taktownie: Cudowne przyjęcie. Chyba
dobrze się bawisz? Dziękuję za zaproszenie.
W porządku. Wspaniale... już ją odciągano od nie-
go ...że mogłeś przyjechać.
żałował
\v
w
Przeszedł kelner z tacą kieliszków pełnych szampana. No-
el zręcznie zdjął w biegu jeden, a potem ruszył przez bib-
liotekę do namiotu. Muzyka osiągnęła crescendo, bo zespół
był przy drugiej turze tańca i krok z każdą chwilą stawał
się szybszy. TJ wierzchołka schodów Noel przystanął, by ro-
zejrzeć się za Aleksą, i pomimo niecierpliwości poszukiwa-
a JeJ oszołomił go widok, jaki się przed nim roztaczał,
oel nie był wielkim zwolennikiem tańca, zwłaszcza szkoc-
^ego, ale atmosfera naelektryzowała sią i nie można już by-
^ rn"rOWaĆ tego ladunl|cu- Także jego zawodowe, twórcze
r"y^bezwiednie odpowiadały na ten wzrokowy atak wi-
kręgów barw i ruchu na jego zmysły; niezmiernie
może tego sfotografować. Ten taniec miał
agresywną symetrię, która przypominała mu
u p ,,- -eSś często powtarzanego wojskowego capstrzy-
f ni oga w namiocie jęczała, gdy setka par stóp łupała
rytmicznie, a środek każdego z pierścieni był wirem,
477


Alexa.
ft'ekielny


__ Wyjaśnię ci. Chodźmy się czegoś napić... Chwy-
za rękę, pociągnął stanowczo ku wyjściu, a ona zdą-
C1 rzucić przez ramię podziękowanie młodemu żołnie-
Z" wi ale nie opierała się władczemu marszowi Noela.
Wyprowadził ją z namiotu, powiódł przez bibliotekę; szu-
kając spokojnego miejsca zdecydował, że najlepsze będzie
półpietro.
__ Ale, Noel, myślałam, że idziemy na drinka.
Za chwilę.
_ Prowadzisz mnie do damskiej toalety.
Nie, nie.
Półpietro było ciche i słabo oświetlone. Przysiadł na sze-
rokich, okrytych tureckim dywanem schodach i pociągnął
ją w dół do siebie, ujął w dłonie jej głowę i całował gorące,
zarumienione policzki, brwi, oczy, a potem miłe, rozchylone
usta, tłumiąc w ten sposób jej śmiech i protesty.
Trwało to długo. Oderwali się wreszcie od siebie. Po
chwili powiedział:
Patrzyłem, jak tańczysz, i to mi wystarczyło.
Noel, nie rozumiem.
Ani ja uśmiechnął się.
Co się stało?
Odwiozłem Pandorę do Croy.
Nie wiedziałam, gdzie jesteś.
Kocham cię.
Szukałam cię, ale...
Chciałbym być z tobą zawsze.
Jesteś ze mną.
Dopóki śmierć nas nie rozłączy.
Rzuciła nań szybkie spojrzenie, nieledwie przestraszona.
Och, Noel.
Proszę.
Ależ to na zawsze.
vpomniał dwoje staruszków, jak ramię w ramię ruszają
w mrok do domu. Razem.
od h Nigdy jeszcze nie czuł się tak ufny, wolny
ci v pewien- Alexa, kochanie, posłuchaj, ja proszę
479

1 PrzyiaciM rodzice, jch ", 'a> conrad, jeff "*ł by/,-

wała fiolkę z tabletkami głęboko do kieszeni swego
J za z norek, a potem pogasiwszy dokładnie światła
^łaSZCknawszy drzwi swej sypialni, zeszła po schodach do
' Za<' Ini Przekręciła główny kontakt i ogromny kandelabr
cy w środku sufitu rozsypał się na tysiąc fragmentów
W'nieiące?0 kryształowego blasku. Również tu kominek
iTemal wygasł, ale pokój był nadal ciepły, swojsko pod-
iszczony i znany ze swymi ścianami pokrytymi karmazy-
nowym adamaszkiem, na których wisiały stare portrety
i olejne malowidła znane Pandorze przez całe życie. Jakże
drogie było jej to wszystko. Zniszczone fotele i sofy, źle
dobrane poduszki, mały zielony aksamitny podnóżek, na któ-
rym siadywała jako dziecko, gdy jej ojciec czytał jej coś,
nim poszła spać. I fortepian. Mama grała na nim wieczora-
mi, a Pandora i Arenie śpiewali stare pieśni. Szkockie pieśni.
Pieśni o wierności, miłości i śmierci... prawie wszystkie sza-
lenie smutne.
Ye banks and braes of bonnie Doon,
How can ye bloom sae fresh and fair...
Miło byłoby grać jak mama. Pandora jednak szybko znu-
żyła się lekcjami gry, a jej łagodna matka jak zwykle po-
zwoliła jej robić, co chciała. Nigdy się więc nie nauczyła.
Jeszcze jedna rzecz, której można żałować. Jeszcze jedna
stracona okazja do radości.
Podeszła do fortepianu, podniosła wieko i z wahaniem od-
wróciła jednym palcem stronicę nut.
Długi długi czas
maja do grudnia
' dni stają się krótkie...

raz.
Fałszywy ton, jeszcze

481
...krótkie
nadchodzi wrzesień.
WątpliweJ wartości koncert.

Zatrzasnęł ^^^
Ąa"/^ >s, ""w-fetE^ W,
iWer "J2, "3-m sie 7'"Ł Ni" m my ' O-g/o-
5 S2er*', Pre


hie jak opiekuńcze ramiona. To był kraj Pandory.
^ i o w sercu przez te stracone lata, a teraz wróciła na
^'S 3 To była rzeczywistość. Mrok, uczucie przynależności.
"eSo bezpiecznie i przytulnie jak w łonie.
Jesteście moim łonem, powiedziała do wzgórz. Wracam
/do łona. Zaczęła śpiewać.
Ye banks and braes of bonnie Doon,
H ów can ye bloom saefresh and fair...
Jej głos, słaby, ochrypły i fałszujący, rozbrzmiewał samot-
nie niczym krzyk kulika. Banalne. Może coś pogodnego.
Och, czarny kotek nasiusiał białemu do oka.
Zawalał biały: " Oślepłem na amen ".
"Przepraszam, sir, za siusianie do oka,
Ale nie wiedziałem, że pan za mną stanie".
Dotarcie do jeziora zajęło jej trochę czasu, ale czas się
nie liczył, bo nie było teraz pośpiechu, napięcia, zagrożenia.
Wszystko się uobecniało, nic nie zostało zapomniane. Poja-
wiały się i znikały znajome widoki. Jednym z nich była Cor-
ne. Wspomniała Edmunda, a potem nie myślała już o nim.
Stwierdziła w końcu, że zbliża się do jeziora, bo wyboje
znikły, teren stał się bardziej płaski, a koła land rovera za-
częły się gładko toczyć po bujnej trawie.
W zasięgu reflektorów odsłoniły się ciemne wody, prze-
ciwległy brzeg był niewidoczny, roztapiał się we wrzosowis-
ach. Dostrzegła czarny zarys budynku przystani, blady sierp
kamienistego brzegu.
. yłączyła silnik i światła, sięgnęła po butelkę szampana
w mn!k-na traWie- Obcasy JeJ sandalów pogrążyły się
Owi 'j torfie> górskie powietrze było bardzo zimne.
chuja? a S1? szcze^nieJ norkami i stała przez chwilę, nasłu-
brzeżWhT Słyszała świst wiatru, plusk wody na przy-
rosły n amykach, odległy szum wysokich sosen, które
UW P'Zeciwległym krańcu tamy.
wodę i l ?a się' bo było tak. J^ zawsze było. Zeszła nad
Sladła na torfiastym brzegu nad wąską plażą. Po-
483

u dentysty.


V


^ myśl błądziła n~-_. , tała
(inar to._
tu i

a
M
Ar
_.. i 7ric,t_ , CŁ'' llC rna r7acn j ~ "'">-uijaia
iS^F^SSŁfftte^2^

ły
482


v kleiły się do nagich pleców; zaczęła płynąć, ale jej
ona były słabe, a nogi spętane pokładami ciężkiego od
ram,1 szyfonu. Może mogłaby się od niego uwolnić, ale była
zbyt zmęczona... zawsze zbyt zmęczona... by uczynić ten
wysiłek. _ . ., .
Na pewno łatwiej unosić się po prostu na fali.
Wzórza tonęły teraz w mroku, ale były w pobliżu, i to
pocieszało.
Zawsze zmęczona. Tylko się troszeczkę zdrzemnę.
Ze zdziwieniem i radością ujrzała nocne niebo pełne
siwiazd. Odchyliła w tył głowę, by w nie spojrzeć, i ciemna
woda opłynęła jej twarz.

31


Sobota, siedemnasty
Było wpół do szóstej rano, gdy Archie Balmerino spojrzał
na zegarek, uświadomił sobie porę i niechętnie uniósł się
z totela, w którym siedział, spokojnie sącząc ostatnią whisky
i gawędząc z młodym Jamie Ferguson-Crombiem.
Bal był zakończony. Nie widać było Isobel ani gości Ar-
ie eg> zespół muzyczny poszedł do domu, a namiot stał
pusty. Tylko z disco nadal dobiegała muzyka i Archie zaj-
rzawszy dostrzegł kołyszące się w mroku dwie lub trzy pary,
\vide-Wyżlądały' Jak gdyby tańcz?icy zasnęli na stojąco. Nie
"losy0 AŻ był gosPdarzy- z kuchni słychać było jakieś
pot y' Arcnie zamierzał pójść na poszukiwanie Yereny, ale
z ser^ rzmyślil się- Czas teraz do domu, rano napisze list
Q , . " r^^Ł-iyiwjweUllCHl.
parkingu1 N' ZSZedł P schodach i skierował się w stronę
ś\vit. Uśw Zaczynala Jaśnieć, niebo szarzało. Wkrótce
portu. Inni mił Sbie' ze może nie znalezć środka trans-
niem zannJ^^^ stPniowo do Croy mogli z powodze-
mec o Archiem i nie zostawić mu żadnego środ-
Dostrzegł jednak mikrobus Isobel stojący sa-
485

rc
ty
Pr
ko
48'.
rnotnie na środku pola i już wiedział, że ona o nim nie
pomniała. Poczuł wdzięczność do niej za tę jej przezornos"
Oddalał się od CorriehilL Pochodnie wypaliły się, a Igm
piony wygaszono. Uświadamiał sobie, że jest trochę zawja
ny, ale czuł zarazem, że ma w pełni jasny umysł. Jechał
powoli, ze skupioną uwagą, świadom, że jeśli zdarzy się
co mało prawdopodobne, że zatrzyma go policja, to nie uda
mu się oszukać balonika. Z drugiej strony jednak jeśli spotka
jakiegoś policjanta, to pewnie młodego Boba McCrae ze
Strathcroy, a Bob w żadnym razie nie chciałby karać lairda
mandatem za jazdę w stanie nietrzeźwym.
Bardzo niedobrze, ale to jeden z przywilejów, pomyślał
kwaśno, miejscowego ziemiaństwa.
To był niezły bal. Bawił się dobrze przez cały czas. Spot-
kał wielu starych przyjaciół, nawiązał szereg nowych zna-
jomości. Pił znakomitą whisky, zjadł doskonałe śniadanie
z jajecznicy na boczku, kiełbasek, czarnego budyniu, grzyb-
ków, pomidorów i grzanek. I czarnej kawy. Dlatego zapew-
ne czuł się tak trzeźwy i żwawy.
Tylko tańce musiał sobie darować. Czerpał jednak wielką
przyjemność z oglądania niektórych i słuchania skocznej
muzyki. Rozrzewnił się tylko przy Księciu Perthu, bo jest
to taniec, w którym tradycyjnie partnerami są mąż i żona,
i było trochę przykro patrzeć, jak inny mężczyzna okręca
Isobel. Nieważne, ona i Arenie przewinęli się parę razy
przez disco, i było to bardzo romantyczne i przyjemne,
twarz przy twarzy jak dawniej.
Słońce wyłoniło się zza horyzontu na wschodzie, gdy
skręcił w główny dojazd do Croy i wspiął się na wzgórze.
Podjazd przed domem był pusty. Nie było land rovera. Po-
czciwy Jeff odstawił go pewnie do garażu.
Wysiadł z mikrobusu i wszedł do domu. Fizycznie był
bardzo zmęczony i kikut bolał go piekielnie, jak to się zwy-
kle działo, gdy zbyt długo wspierał się na nim. Powoli,
uczepiony poręczy, piął się po schodach. W sypialni znalazł
uśpioną Isobel. Ślady jej wieczornej finezji tworzyły na pod-
łodze małą ścieżkę. Buty, trykoty, piękna ciemnoniebieska
suknia porzucona na sofie stojącej u stóp łóżka. Biżuteria
leżała na toaletce, torebka na krześle. Usiadł na krawędzi
486

i obserwował jej sen. Miała jeszcze tusz na rzęsach,
1 losy zmierzwione. Po chwili pochylił się i pocałował ją,
l Tną nawet się nie poruszyła
Zostawił ją śpiącą, wszedł do swej garderoby i zaczął po-
li zdejmować ubranie. W łazience odkręcił kurki i gorąca
woda wypełniła powietrze parą. Usiadł na pokrywie sedesu,
odpiął wiązania i swą metalową nogę i położył nieporęczne
urządzenie na macie. Potem z wykształconą w ciągu lat
sprawnością wszedł do gorącej kąpieli.
Moczył się długo, odkręcając kurek z gorącą wodą, ile-
kroć kąpiel groziła stygnięciem. Wymył się, ogolił, umył
2łowę. Zamierzał pójść do łóżka, ale rozmyślił się. Jest no-
wy dzień, można więc równie dobrze już nie spać.
Ubrany w stare sztruksy i bardzo stary i gruby sweter
z kołnierzem, zszedł do kuchni. Psy czekały nań gotowe
do porannego wyjścia. Nastawił czajnik. Kiedy tu wróci,
zrobi sobie herbatę. Poprowadził psy przez hali i fronto-
we drzwi. Popędziły podjazdem na skwer, węsząc za króli-
kami, które kręciły się tu nocą. Stał na szczycie schodów
i obserwował biegające psy. Była siódma, słońce pięło się
w górę nieba. Czysty poranek, tylko parę jasnych chmur pły-
nęło na zachodzie. Śpiewały ptaki i było tak cicho, że sły-
szał, jak gdzieś daleko w dolinie rusza samochód i jedzie
przez wieś.
Jeszcze inny dźwięk. Kroki po żwirze, od strony ogrodze-
nia dla bydła. Spojrzał w tym kierunku i z pewnym zdzi-
wieniem zobaczył jedyną w swoim rodzaju postać Willy'ego
oddy, który ze swym kundlem u nogi zmierzał w jego
s ronę. Willy, występny jak zwykle, w swym kaszkiecie,
szaliku i starej marynarce o wypchanych kieszeniach kłu-
sownika. J r j
-- Willy Archie szedł mu na spotkanie, zstępując po
c odach. Co ty tu robisz? Śmieszne pytanie, bo dos-
nale wiedział, że o tej porze Willy Snoddy robi tylko jed-
ą^ecz> i to wcale nie dobrą.
jeo a- Stary otworzył usta i zamknął je z powrotem.
__*? oczy napotkały wzrok Archie'ego i uciekły w bok.
a byłem... byłem nad jeziorem... ja i pies... ja...
487

Archie
^tó~.**-
eir
..^ i^eKaf. Willy włożył ręce do kieszeni i 2arg
wyjął. Nagle jego pies, poczuwszy coś, zaczął skomleć. \\
ly przywołał go do porządku i pacnął w łeb, aJe Archie '<
przebiegł dreszcz po grzbiecie i stężał cały w jakimś'
raźliwym przeczuciu.
No, o co chod/i? spytał ostro.
mówiłeś..

aasSSftiaswSS

go.


"^j matJca. LuciJ]
Jestem nK"^_ lę"
A
rr
Pr
ko
ŁSK^*-^
S-of^rS^głowęwpoduszk,
r^ak , otwarła OC2yP Sbef7 !,' Ptem od^cŁ
: dłorną na koszuice Luc l% ' S1Sdziah ^rawedz,
znanie. Obudź <
Jestem obudzona'
fagnęła się. Zarnr

2 niechęcią.
mnie bu-
mi.


488


_ Która godzina?
__ pziesiąta.
Dziesiąta. Och, mamusiu, chciałam spać do lunchu.
^ Wiem. Przykro mi.
I ucilla powoli przychodziła do siebie. Zasłony były od-
uni?te i poranne słońce zaglądało w przeciwległy kąt po-
k iu Spojrzała na matkę zaspanym wzrokiem. Isobel była
ubrana, miała na sobie pulower i spodnie, ale jej fryzura
hvła w nieładzie, jak gdyby Isobel nie znalazła czasu na
więcej niż przeciągnięcie grzebieniem po włosach. Wyraz
jej twarzy wydawał się napięty. Jest pewnie zmęczona. Brak
jej snu. Nikt z nich jednak nie położył się przed czwartą.
Nie uśmiechała się jednak. To nie było dla niej typowe.
Czy coś nie w porządku? zmarszczyła brwi Lucilla.
Kochanie, musiałam cię obudzić. Tak, coś nie w po-
rządku. Coś się stało. Coś tragicznego. Muszę ci powiedzieć.
Musisz być dzielna. Oczy Lucilli rozszerzył lęk. To
Pandora... Głos Isobel łamał się. Och, Lucilla, Pan-
dora nie żyje...
Nie żyje. Pandora nie żyjel
Nie. Instynktowną reakcją było zaprzeczenie.
Niemożliwe.
Tak, kochanie.
Lucilla rozbudziła się zupełnie, wstrząs przepędził resztki
senności.
Ale kiedy? Noel Keeling odwiózł Pandorę z tańców
do domu. Jak? Wyobraziła sobie Pandorę jak ducha,
eżącą bez ruchu w swoim łóżku. Może atak serca.
Ale nie martwa. Nie Pandora.
~~ Lucilla, ona się utopiła. Przypuszczamy, że się utopiła
rozmyślnie.
- Rozmyślnie? Wizja była zbyt przerażająca, by ją
pojąć.
W
wie
jeziorze. Wzięła land rovera taty. Musiała pojechać
górę. Obok domu Gordona Gillocka, ale Gillocko-
nie słyszeli. Brama wjazdowa była zaryglowana,
zamknąć ją za sobą.
17 W
edSara Ut0nęła- Lucilla przypmniała sobie Pandorę, jak
We Francji płynie nago pod prąd jakiejś głębokiej
489
rzesień

n
^>
Pr
^ro
mi.
To
uia utonęła ?an , c wcnodzą ^amałe
i^^sste
r^^tri?-^r^r^
Kaprys. Ale nad ???* Po^, do ,dtd ^0^'
-ceybr;^^^^es2tjcaw]najt
p -a Idedy WeS2ji,m , "*' Jak ^atnią
_- Opowiedz nri co Olcryła ni"i sobieraj Stely Źa'
IsobeJ wzięła T "' .f0 się stało nn" ^ raiona.
- Wnirr1 Luc'Ue za ręJcę. PWle^iała.
złowić
swoim
ze
^rzucone pr2ez
'iel. J
Potem
A potem
"V, że mo-
-j cia-
--iv. oiecmy wm "-^CK..
sobie
od^anaz;;;2uejejp^rotudo
była
Usiała o
490

ro tatuś zrobił? spytała.
""" 'eszcze spałam. Obudził mnie. Poszliśmy do pokoju
~~~" a w zlewie w łazience był rozbity flakonik perfum.
Pan ., ': spaść. Zlew był pełen stłuczonego szkła, a pokój
^ełniał zapach, bardzo silny, jak narkotyk. Odsunęliśmy
w^ zas}ony i otwarliśmy okna, a potem stwierdziliśmy, że
trzeba szukać jakiejś odpowiedzi. Nie było wielkich poszu-
kiwań, bo ona zostawiła na biurku kopertę z listem do tatu-
sia w środku.
Co napisała?
_ Niewiele. Tylko, że przeprasza. I... coś o pieniądzach.
O domu na Majorce. Pisała, że jest zmęczona i że nie może
już dalej walczyć. Ale nie podała żadnego powodu. Musiała
być bardzo nieszczęśliwa, a nikt z nas o tym nie wiedział.
Nikt nie miał najlżejszych podejrzeń, najmniejszego pojęcia,
co się dzieje w jej duszy. Gdybym ja wiedziała. Powinnam
była być bardziej spostrzegawcza, mieć więcej współczucia.
Mogłam z nią porozmawiać... pomóc...
Jak mogłabyś to zrobić? W żadnym razie nie możesz
siebie obwiniać. Oczywiście, że nie wiedziałaś, co Pandora
myśli. Nikt nigdy nie wiedział, co ona myśli.
Sądziłam, że byliśmy sobie bliscy. Sądziłam, że ja by-
łam jej bliska...
I bylaś. Tak jak tylko kobieta mogła być bliska Pan-
dorze. Jestem pewna, że cię lubiła. Ale nie wydaje mi się,
zęby ona kiedykolwiek pragnęła zbliżenia z ludźmi. To chy-
ba była jej obrona.
Nie wiem. Isobel była najwyraźniej rozkojarzona
^oszołomiona. Pewnie tak. Jej uścisk dłoni Lucilli
napędem na cztery koła. Przyjechał też
jezioro...
Kto
zrnocnił się. Muszę ci powiedzieć resztę. Zaczerp-
zad dla usPkJenia- Kiedy znaleźliśmy list, tatuś
nościTdlłna Plicję d Relkirk- Wyjaśnił, co się stało, trud-
tvlko [ Jazc*em. drogę nad jezioro. Przysłali nie ambulans,
iii.. rovera z naoedem na c?.terv koła. Przviechał też
Policyjny.
Pojechał?
WlHy.
I Conrad Tucker. Conrad pojechał z ni-
JUż wtedy i ofiarował się, że pojedzie z tatusiem.
Jego strony, bardzo miły człowiek, bo Archie nie
491

A
ro
ty
Pr;
ko\
482
chciał, żebym ja jechała, a ja nie mogłam znieść myśl;
byłby sam. '!
A gdzie oni teraz są?
Nie wrócili jeszcze z Relkirk. Mieli ją zabrać, C\A
do szpitala w Relkirk. Sądzę, że do kostnicy.
Czy będzie dochodzenie?
Tak. Zbadają okoliczności wypadku.
Kiedy tatuś i Conrad wrócą?
Może koło wpół do jedenastej albo dwunastej. BeA
na pewno głodni, bo przed wyjazdem nie mieli czasu J
śniadanie. Przygotuję im coś, kiedy wrócą. A na razie., j
wstała pójdę i zacznę sprzątać jadalnię. Stół jest jesz-
cze pełen resztek z wczorajszej kolacji.
Wydaje się to wieki temu, prawda? Daj spokój. Jefi
i ja sprzątniemy później albo sprowadzimy Agnes z wioski..
Nie, wolałabym coś robić. Kobiety są w szczęśliwszej
sytuacji niż mężczyźni. W takich ponurych chwilach jak ta,
zawsze znajdą jakieś zajęcie dla swoich rąk, choćby to byioj
tylko mycie podłogi w kuchni. Mycie kieliszków i polero-
wanie sreber też będzie odpowiednie...
Lucilla była sama. Wstała z łóżka i ubrała się w -~.....
dżinsy
umyć
i sweter. Uczesała szczotką włosy, weszła do łazienki umyć
zęby i twarz. Flanela wchłonęła gorącą wodę, przyciśnięta
do powiek i policzków. Ciepła woda oczyściła i odświeżyła
jej twarz. Lucilla pobiegła schodami na dół.
Jeff siedział przy kuchennym stole z kubkiem kawy i &'
lerzem boczku i kiełbasek. Spojrzał na wchodzącą, przełknąi
odłożył nóż i widelec i wstał. Podeszła do niego, a on objfl
ją i stali tak przez chwilę. W jego silnych ramionach byf
, ciepło i bezpiecznie, a gruba owcza wełna jego swetra wy'
dawała przyjazną i znajomą woń. Z pomieszczenia pr^
kuchni dobiegał odgłos płynącej wody, brzęk szkła. Isobe'
była już w wirze pracy.
Jeff milczał. Po chwili rozdzielili się. Przywołała uśrniecn
wdzięczności za tę pociechę, przysunęła sobie krzesło i Ll"
siadła z łokciami na wymytym do czysta stole.
Zjesz coś? spytał.
Nie.
492

poczujesz się lepiej, kiedy coś wrzucisz.
" Nie mogłabym jeść.
~~~,. to kawy. Podszedł do pieca i napełnił kubek,
~~~ -Acł ffo i postawił przed nią. Potem usiadł znowu i wró-
nr/yniosi c^ r
L do swoich kiełbasek.
Upiła nieco kawy. Powiedziała:
Cieszę się, że spędziliśmy z nią ten okres.
Taak.
__ I że wróciła z nami do domu.
Tak, dobrze się stało. Wyciągnął rękę i ujął jej
dłoń. _ Lucilla powiedział ja chyba wyjadę.
_ Wyjedziesz? Patrzyła nań z niedowierzaniem.
Dokąd?
Wiesz, dla twoich rodziców to nie jest najlepsza pora,
zęby mieć obcego pod dachem...
Ale ty nie jesteś obcy...
Wiesz, co mam na myśli. Powinienem spakować ple-
cak i ruszać w drogę...
Ależ ty nie możesz-.. Sama myśl o tym przeraziła
Lucille. Nie możesz nas tak zostawić... Mówiła pod-
niesionym głosem, więc Jeff zaczął ją łagodnie uciszać,
świadom obecności Isobel za otwartymi drzwiami. Nie
chciał, żeby jego gospodyni słyszała tę rozmowę. Lucilla
zniżyła głos do namiętnego szeptu. Nie możesz mnie
opuścić. Nie teraz. Jeff, jesteś mi potrzebny. Nie poradzę
sobie z tym koszmarem, jeśli będę sama.
~~ Czuję się intruzem.
Nie jesteś nim. Nie jesteś. Och, proszę cię, nie wyjeż-
Uległ wobec jej błagalnego Sp0jrzenia.
Ale r,ukrzf-.Jeśli będę mógł w czymś pomóc, to zostanę.
bo 2 --'"* od wszystkiego nie mogę zostać na dłużej,
__ Początkiem Października muszę wracać do Australii.
ak. Wiem. Ale nie mów o wyjeździe od nas już dzi-
siaj.
esh chcesz, możesz się zabrać ze mną.
Bucham?

To znanW1^' Że Jeśli cncesz, to możesz się zabrać ze mną.
"ciy, do Australii.

493


A
ro
ty
ko\
482
Palce Lucilli zacisnęły się wokół kubka.
Co ja bym tam robiła?
Bylibyśmy razem. Ciągle. W domu moich rodzicŁ
jest mnóstwo miejsca. Jestem pewien, że byliby ci bar^
życzliwi.
Dlaczego proponujesz mi to teraz?
To chyba dobry pomysł.
A co będę robić w Australii?
Co zechcesz. Możesz pracować. Malować. Być %
mną. Możemy sobie znaleźć jakieś osobne miejsce dla %
Jeff... nie bardzo wiem, czego ty ode mnie oczekuje^
Niczego. Po prostu poszerzam zaproszenie.
Ale... to przecież nie tak. Ty i ja. Nie na zawsze.
Moglibyśmy spróbować.
Och, Jeff. Czuła, jak jakaś kula rośnie jej w ganili,
a oczy są po brzegi pełne łez, co było śmieszne, bo nie pi-
kała z powodu Pandory, a teraz rozżaliła się, bo Jeff k
taki kochany, chce ją zabrać z sobą do Australii, a ona nit
pojedzie, bo go nie kocha, i wie, że on nie kocha jej.
No już, nie płacz.
Sięgnęła po papierowy ręcznik i hałaśliwie wytarła nos,
Bo ty jesteś taki kochany. Chciałabym jechać. Ali
nie teraz. Teraz muszę być tutaj. Zresztą tak napr^
to ty nie chciałbyś, żebym si? plątała po twoim don
I beze mnie będziesz miał dość spraw. Wrócisz do P*
cy, do swojego życia, urządzisz się... Ponownie w:
nos i zdobyła się na blady uśmiech. ...i w ogóle ja
ba nie jestem odpowiednią osobą dla ciebie. Kiedy
z kimś zwiążesz, co na pewno nastąpi, to będzie to j
urocza Australijka. Opalona laska z pulchną pupą i
balonami...
Pociągnął ją delikatnie za ucho.
To nie jest zabawne powiedział. Uśmiechał się
nak.
To najmilsze zaproszenie powiedziała jakie
dykolwiek otrzymałam. A ty jesteś najbardziej kocha
chłopcem, jakiego znam. Było nam wspaniale od chwili, ;
się poznaliśmy w Paryżu. Kiedyś rzeczywiście przyjadą
Australii i będę oczekiwała od ciebie wielkiego
494

nyonych dywanów, triumfalnej parady, wszelkich wygód.
Teraz jednak... na stale... nie mogę pojechać.
_ C5Ż, jeśli zmienisz zdanie, propozycja jest aktualna...
Dokończył śniadanie, odłożył nóż i widelec na talerz i od-
ASJ wszystko do zlewu. Z jadalni dobiegał teraz dźwięk
odkurzacza. Jeff przemierzył kuchnię i zamknął drzwi. Wró-
cił do stołu i usiadł naprzeciw Lucilli.
Nie lubię się wtrącać powiedział i to nie mój
interes, ale czy Pandora nie zostawiła jakiegoś listu?
Tak, zostawiła. Dla taty. Na biurku w swoim pokoju.
_ Czy napisała, czemu zamierza popełnić samobójstwo?
Nie. Chyba nie.
A co sądzi twoja mama?
W tej chwili jest zbyt oszołomiona, żeby coś sądzić.
A więc nie ma widocznego powodu?
Żadnego.
A ty co myślisz?
Nie mam zdania, Jeff. Jego milczenie zwróciło jej
uwagę. A co? Ty masz?
Zastanawiam się właśnie. Pamiętasz tego faceta, któ-
rego spotkaliśmy pierwszego dnia w willi? Carlosa Macayę?
Carlosa? Tego uprzejmego przystojnego pana
o uroczych manierach i z efektownym zegarkiem. Oczy-
wiście. Nie mogła zrozumieć, czemu nie pomyślała
o nim wcześniej. Jeff. Sądzisz, że on coś wie?
Zapewne nie. Ale to widać, że on był blisko z Pan-
dorą. Może mu się zwierzyła. Powiedziała mu coś, czego
my nie wiemy...
Lucilla przypomniała sobie to zagadkowe zdanie, jakie
7na^|?s wYpowiedział do Pandory opuszczając willę... Daj mi
"""Jeśli zmienisz zdanie, powiedział. A ona na to: Nie
\'f zdania. Lucilla i Jeff rozważali tę rozmowę i doszli
'e Carlos i Pandora mieli na myśli coś zupełnie
odwołany mecz tenisa albo odrzucone zapro-

*\^Masz rację. Sądzę, że byli sobie bardzo bliscy.
sowie. Może on coś wie...
Wet jeśli nie, a byli tak zaprzyjaźnieni, to trzeba mu
-. ipći;
co się stało.
Powiedzieć.

495


ro|
fy
Pn
A
ko\
482
rrta-
Tak. Było to w pełni uzasadnione. Ale jak
my mu powiedzieć?
Zadzwonić do niego.
Nie znamy numeru.
Pandora musiała go mieć w notatniku... założę się, ie
znajdziemy tam jego numer.
Tak. Masz rację. Oczywiście.
Jeśli mamy dzwonić, to lepiej teraz, nim wróci twój
ojciec i Conrad i kiedy twoja matka jest zajęta. Czy jest
jakiś aparat, z którego można swobodnie rozmawiać?
Nie ma. Chyba że z sypialni mamy. Skorzystamy z te-
lefonu przy jej łóżku...
No to chodź. Wstał. Zróbmy to zaraz.
Isobel nadal odkurzała. Wyszli z kuchni i przedostali się
cicho po wyłożonych dywanem schodach. Lucilla poprowa-
dziła ich korytarzem do sypialni Pandory. Weszli do środka
i zamknęli drzwi.
Pokój, z nieposłanym łóżkiem i sporą ilością kobiecych
przedmiotów, był wyziębiony. Wszystkie okna były otwarte,
wiatr wydymał zasłony. Zapach perfum jednakże, zapach
Poison, nadal pokrywał wszystko całunem.
Nigdy nie wiedziałam powiedziała Lucilla i nie
mogłam rozstrzygnąć, czy lubię te perfumy, czy ich nie znoszę.
Skąd taka silna woń?
Rozbiła flakonik w zlewie. Rozejrzała się, dostrzeg-
ła cienki szlafrok rzucony na łóżko, torebkę Pandory, szaf?
pełną jej strojów, pełny kosz na śmieci, zapełniony blat to-
aletki, dziwne buty na dywanie.
Te buty z drogiej hiszpańskiej skóry, na wysokich obca-
sach, niepraktyczne, były w pewien sposób najbardziej oso-
biste i uderzające wśród tego, co tu pozostało, nie mogłyby
bowiem należeć do nikogo innego prócz Pandory.
Lucilla zastanawiała sią nad czymś.
Jej kalendarzyk powiedziała. Gdzk znajdziemy
jej kalendarzyk?
Znaleźli go na biurku obok bibularza. Był duży, w skó-
rzanej oprawce, miał złote inicjały Pandory i początkowa
i końcową kartkę z florenckiego papieru. Lucilla usiadła,
przesunęła palcem po indeksie i otwarła na literze M.
496

jyfadernoiselle, sklep odzieżowy.
Maitland, lady Letitia.
Mendoza, Philip i Lucia.
Macaya...
Carlos Macaya. Siedziała nieruchomo, patrząc w kartkę.
Milczała.
_ Znalazłaś? spytał Jeff po chwili.
Tak.
Coś nie w porządku?
_ jeff spojrzała na niego. Jeff, to lekarz.
_ Lekarz? Zmarszczył brwi. Pokaż.
_ Tu wskazała. "Macaya, dr Carlos i Lisa". Lisa
to pewnie żona. Jeff, czy to był lekarz Pandory?
Zapewne. Zobaczymy. Spojrzał na zegarek. Jest
wpół do jedenastej. Na Majorce będzie wpół do dziewiątej.
Zastaniemy go w domu. Jest sobota rano. Najprawdopodob-
niej złapiemy go w domu.
Lucilla wstała z kalendarzykiem w dłoni. Opuścili pokój
Pandory i przeszli do sypialni rodziców Lucilli; w ten nie-
rzeczywisty poranek zamętu również tu łóżko nie było jesz-
cze posłane. Telefon stał na stoliku nocnym. Jeff znalazł
książkę telefoniczną i wyszukał kierunkowy do Hiszpanii,
a Lucilla cyfra za cyfrą wykręciła uważnie długi i złożony
numer.
Czekali. Różne brzęczące odgłosy. A potem sygnał. Lucil-
la wspomniała poranek na Majorce, śródziemnomorskie słoń-
ce silne już o tej porze, niebo jasne, obiecujące kolejny go-
r3cy i bezchmurny dzień.
Hola? Kobiecy głos.
Odch
Pani... z gardłem Lucilli było coś nie w porządku.
zaczęła jeszcze raz. Pani Macaya? Senora
Macaya1?
~Sf?
~- fzepraszam, czy mówi pani po angielsku?
__ ^ak< trochę. Kto to?
świadomZyWam si? Lucilla Blair. Chciała być spokojna,
ej, ChV<: powiła powoli i wyraźnie. Dzwonię ze Szko-
mu? ałabym rozmawiać z pani mężem. Czy jest w do-

497


pr.1
482
Tak, jest. Uno momento...
Położyła słuchawkę. Kroki oddalały się, stukając na kafel-
kach podłogi. Lucilla usłyszała z daleka wołanie kobiety
"Carlos!". A potem kilka niezrozumiałych zdań po hisz-
pańsku.
Czekała. Wyciągnęła rękę i Jeff ujął jej dłoń w swoją.
Podszedł.
Doktor Macaya.
Och, Carlos, tu Lucilla Blair. Siostrzenica Pandory
Blair. Poznaliśmy się w jej domu w sierpniu. Przyjechałam
z Palmy ze swoim przyjacielem, a ty byłeś tam na herbacie.
Pamiętasz?
Ależ oczywiście, że cię pamiętam. Jak się masz?
W porządku. Dzwonie z domu ze Szkocji. Carlos,
przepraszam za pytanie, ale czy ty byłeś lekarzem Pandory?
Tak. A o co chodzi?
Bo... bardzo mi przykro, ale obawiam się, że mam bar-
dzo smutne wieści. Bo ona nie żyje.
Przez chwilę milczał. Potem zapytał:
Jak umarła?
Utonęła. Utopiła się. Wzięła wszystkie tabletki nasen-
ne, a potem weszła do wody i utonęła. Dziś w nocy...
Znów cisza. Potem Carlos Macaya powiedział:
Rozumiem.
Czy to wszystko, co miał do powiedzenia?
Nie wydajesz się zaskoczony.
Lucilla, jestem wstrząśnięty tą wiadomością. Ale nie-
zupełnie mnie ona zaskoczyła. Obawiałem się bardzo, że coś
takiego może się zdarzyć.
Dlaczego?
Wyjaśnił jej.
Przez hałas odkurzacza Isobel usłyszała, że land rover Ar-
chie'ego wraca z Relkirk, znany warkot starej maszyny do-
biegał od wioski, a potem z alei. Wyłączyła odkurzacz; jego
hałas zamierał z wolna. Wyjrzawszy przez okno, zobaczył^
jak land rover przejeżdża obok z Conradem za kierownicą.
Zostawiła odkurzacz na środku podłogi i wyszła im na
spotkanie. Przez frontowe drzwi i schodkami w dół na pod-
498

, gbąj mężczyźni wysiadali już z land rovera, Archie
J no utykał, co nigdy nie było dobrym objawem. Podeszła
T ' objęła go i ucałowała. Twarz miał trupio bladą, szarą
ze zmęczenia i bardzo zimną.
__ Wróciliście powiedziała. Chodźmy.
Wzięła go pod ramię, Conrad podążył za nimi, wspięli się
na schody i weszli do domu. Spojrzawszy na Amerykanina
Isobel dostrzegła także u niego oznaki znużenia. Odłożyła na
później pytania i zajęła się sprawami praktycznymi.
Na pewno jesteście wyczerpani i głodni. Nic jeszcze nie
przygotowałam, bo czekałam na wasz przyjazd, ale to nie po-
trwa długo. Po zjedzeniu czegoś poczujecie się obaj lepiej.
To brzmi roztropnie powiedział Conrad, ale Archie
potrząsnął głową.
Isobel, za chwilę. Muszę najpierw zadzwonić. Muszę
zawiadomić Edmunda Airda, ich telefon jest już chyba
sprawny.
Kochanie, to przecież może poczekać...
Nie. Podniósł dłoń. Wolę mieć to za sobą. Wy
idźcie. Przyjdę za chwilę.
Isobel otwarła usta, żeby protestować, ale zreflektowała
się i nic nie powiedziała. Archie odwrócił się i powoli,
z wysiłkiem poszedł przez hali w kierunku swojego gabine-
tu. Conrad i Isobel patrzyli nań w milczeniu. Usłyszeli, jak
zamykają się za nim drzwi.
Spojrzeli po sobie. Isobel powiedziała:
Chyba chce być przez chwilę sam.
To zrozumiałe. Conrad miał na nogach parę poży-
czonych zielonych kaloszy i starą marynarkę Archie'ego.
wę miał odsłoniętą, oczy za ciężkimi okularami pełne
współczucia.
32 SZy to by* bardzo okropne? spytała.
przvk Pwiedział łagodnym tonem. Tak. Bardzo
23 ^dzie ją znaleźliście? . '
___ ^m gdzie ją zobaczył Willy. Koło śluzy. *
jak clłuo na"- ~ Spróbowała jeszcze raz: To znaczy,
"go tam była?
P^ godzin.
Tylko
499

Tak. Tylko parę godzin. Nie na tyle długo, by Wv
stąpiły zmiany, przykra woń, gnicie. Dobrze, że \Viliv
ją tak szybko znalazł i że pojechałeś z Archiem i przywio?
łeś go z powrotem. Nie potrafię powiedzieć, jaka jestem ci
wdzięczna...
Przynajmniej tyle mogłem zrobić.
Tak. Niewiele można tu zrobić, prawda?
Niezbyt wiele.
No, cóż... Temat jak na razie był wyczerpany. Śnia-
danie. Na pewno jesteś strasznie głodny.
Owszem. Najpierw jednak, jeśli można, zrzucę te buty
i umyję ręce.
Oczywiście. Będę w kuchni.
Lucilla i Jeff zniknęli, poszli dokądś. Isobel wyjęła patel-
nię, kiełbaski, boczek, pomidory i jaja. Włożyła grzanki do
opiekacza, zaparzyła kawę, nakryła do stołu dla dwóch osób.
Gdy przyszedł Conrad, śniadanie było prawie gotowe. Na-
pełniła filiżankę kawą i postawiła przed nim.
Wypij, póki gorąca. Muszę jeszcze tylko usmażyć ci
jajko. Jakie ma być? Słoneczną stroną do góry? Tak to się
mówi w Ameryce?
Tak się mówi. Isobel...
Odwróciła się od pieca.
Tak?
Chyba wyjadę dziś po południu. Masz dość problemów
i bez zagranicznych gości w domu.
Była przerażona.
Ależ ja myślałam, że wyjedziesz dopiero jutro!
Wezmę taksówkę, pojadę do Turnhouse...
Och, Conrad, proszę cię, nie miej poczucia, że musisz
Wyjechać...
Nie czas teraz na gości...
Nie uważam cię za zwykłego gościa. Uważam ci? za
przyjaciela. I będzie mi bardzo przykro, jeśli będziesz uwa-
żał, że musisz nas opuścić dzień wcześniej. Ale jeśli ty wo-
lisz wyjechać, potrafię to zrozumieć.
Nie chodzi o to, że wolę...
Rozumiem. Masz na względzie nas. Ale widzisz, w tej
chwili nam jest raźniej z przyjaciółmi. Na przykład dziś ra-
500

Cóż my byśmy zrobili bez ciebie? I jestem pewna, ż;e
Archie będzie chciał cię zatrzymać. Przynajmniej na jeszcze
iedna nc-
_ Jeśli naprawdę tak uważasz, to chętnie zostanę.
_- Naprawdę tak uważam. A kiedy mówię, że uważatn
cię za przyjaciela, to też naprawdę tak myślę. Przyjechały
do Croy jako obcy, nikt z nas cię nie znał ani nic o tobie
nie wiedział. Ale teraz, ledwie po kilku dniach, mam poczę-
cie, jakbyśmy się znali całe życie. Mam nadzieję, że przy-
jedziesz jeszcze kiedyś nas odwiedzić.
Chciałbym. Dziękuję.
_ I możesz przywieźć uśmiechnęła się Isobel SWQ-
ją córeczkę. To dobre miejce dla dzieci.
No, ostrożnie. Wezmę cię za słowo.
Isobel fachowym ruchem rozbiła jajko nad patelnią.
Kiedy wracasz do swojej córeczki?
W czwartek.
A Yirginia leci z tobą?
Nie. Teraz ma z powrotem Henry'ego. Odwołuje re-
zerwację i zadzwoni do swoich dziadków, żeby im wszystko
wyjaśnić. Być może wiosną wybierze się z Edmundem, to
wtedy się wszyscy spotkamy.
To dla niej zawód. Ale może właśnie lepiej. Przyjem-
niej spędzić wakacje z mężem. Pochyliła się, by wziąć
J?go talerz z niskiego pieca, dodała jajko do pagórka jad}a>
które już tam leżało, i postawiła talerz przed Conradem.
; No, a teraz zwijaj się przy tym, jak mawia mój syn Ha-
Ch ~~ SPJrzala na zegar. Co ten Archie tam robi?
yba zaniosę mu kawę. Nie pogniewasz się, jeśli zosta-
niesz sam?
Nie, jest mi tu świetnie. Wygląda to na najlepsze śtiia-
flaie, jakie w życiu jadłem.
Zasłużyłeś na nie powiedziała Isobel.

Jowi,
siedział przy swoim biurku w fotelu swego ojca,
2go rzeczy. Pokój był zwrócony ku zacho-
w ten jasny poranek słońce tu nie zaglądało,
wyczerpany zmęczeniem i rozpaczą czekał ptzez
czas na przypływ odwagi, by podnieść słucha^]^
501

N>
rc
fy^:
Pr|
ioi
482
wykręcić numer Balnaid i porozmawiać z Edmundem Ąlr.
dem.
Od chwili, gdy Willy Snoddy zdołał wreszcie znaleźć sfo.
wa do wypowiedzenia swych strasznych wieści, Archie do-
świadczał umysłowego paraliżu, który wykluczał jakiekol-
wiek żywe działanie. Niczym lunatyk pod wpływem kosz-
maru wykonywał pewne ruchy, o których wiedział, że trzeba
je robić.
Obudzenie Isobel, żeby była przy nim, stanowiło naj-
pilniejszą sprawę. Tylko z Isobel mógł dzielić swą roz-
pacz. Poszli razem do sypialni Pandory; panował tam cha-
rakterystyczny bałagan, jak gdyby ona dopiero co wyszła
z pokoju. To Isobel rozsunęła ciężkie zasłony i otwarła ok-
na, by uwolnić pokój od duszącej woni roztrwonionych per-
fum. To Isobel odkryła kopertę na biurku i podała ją Ar-
chie'emu.
Razem też przeczytali ostatni list Pandory.
Potem nieunikniona, bolesna procedura. Telefon na policję
i nieskończone zdawało się czekanie, aż zjawi się urzędowy
pojazd z lekarzem policyjnym. Długa jazda nad jezioro, nie-
znośnie wolna wspinaczka stromą i wyboistą drogą. Okrop-
na, ponura operacja wydobycia z jeziora martwego ciała
siostry.
Ironią sytuacji "była jego bezradność.
Ledwie uporał się ze wspomnieniami z Irlandii, a już los
przytłaczał go nowym koszmarem. Widokiem Pandory, którą
jak przemoczoną lalkę prąd wyrzucił pod śluzą. Twarz bez-
krwista, mokre włosy owinięte wokół szyi jak srebrne nici.
Białe ramiona, szczupłe i dryfujące jak pobielone gałązki,
suknia wplątana w połamane gałęzie i sitowie.
* Jakże wspaniale byłoby, gdyby niemożliwe stało się moż-
liwe, a on mógłby na zawsze wymazać ten widok z pamięci.
Westchnął i przysunął do siebie jej list. Gruby niebieski
papier z adresem Croy i niezgrabnym pismem Pandory, koś-
lawym jak u dziecka. Cień uśmiechu dotknął jego ust, bo
przypomniał sobie, że ona nigdy nie troszczyła się o właś-
ciwe wyuczenie się danej rzeczy i w rezultacie ledwie umia-
ła pisać.

502


Piątek wieczorem.
., drogi Archie. Poszłam kiedyś na pogrzeb i tam pe-
en człowiek wstał i odczytał coś miłego o zmarłych,
którzy po prostu wymykają się do sąsiedniego pokoju i że-
by nie smucić się ani ich nie żałować, tylko dalej śmiać
się z tych samych starych dowcipów. Jeśli przypadkiem
urządzisz mi przyjemny chrześcijański pogrzeb (kto wie,
możesz się tak rozzłościć, że rzucisz mnie po prostu na
stertę kompostu Isobel), to byłoby miło, gdyby ktoś prze-
czytał to o mnie.
Odłożył list i niewidzącym wzrokiem patrzył znad oku-
larów na przeciwległą ścianę. Osobliwe, że znał fragment,
który Pandora miała na myśli. Znał go, bo czytał go na głos
w kościele na pogrzebie własnego ojca. (Pandora o tym nie
wiedziała, bo nie było jej tam wtedy). A nawet, chcąc zrobić
to bezbłędnie i nie spartaczyć swej uczuciowej powinności,
przeczytał sobie wcześniej ten fragment szereg razy i w e-
fekcie nauczył się go na pamięć.
Śmierć jest niczym. Nie liczy się. Ja się tylko wymknęłam
do sąsiedniego pokoju. Nic się nie stało. Wszystko zostaje
tak, jak było. Ja jestem ja, ty jesteś ty i dawne życie, któ-
rym tak chętnie razem żyliśmy, pozostaje nietknięte, nie-
zmienione. Czymkolwiek byliśmy dla siebie nawzajem, je-
steśmy tym nadal. Nazywaj mnie moim dawnym imie-
niem. Mów o mnie lekko, jak to zawsze robiłeś. Nie zmie-
maj tonu. Nie zmuszaj się do uroczystej albo smutnej po-
stawy. Śmiej się tak, jak śmialiśmy się zawsze z żarcików,
które się nam obojgu podobały. Baw się, uśmiechaj, myśl
0 mnie, módl się za mnie. Niech moje imię będzie w do-
mowym obiegu jak dotychczas. Niech będzie wymawiane
z wysiłku, bez widma cienia na nim. Życie znaczy
Wszystko to, co zawsze znaczyło. Jest w nim absolutna
1 nieprzerwana ciągłość. Czymże jest ta śmierć, jeśli nie
znikomym zdarzeniem? Dlaczego mam znikać z pamięci,
? znikam z oczu? Ja tylko czekam na was przez pewien
okres, gdzieś bardzo blisko, tuż za rogiem. Wszystko dob-
503

1 A
i) r<\
s
fy]
482
r
Wszystko dobrze.
Tylko że stary lord Balmerino nie odebrał sobie życia.
Archie, okazałam się bardzo praktyczna i rozsądna i spo.
rządziłam testament. Wszystkie swoje doczesne dobra zo-
stawiłam tobie. Skontaktuj się z moim nowojorskim adwo-
katem. Nazywa się Ryan Tyndall, znajdziesz jego adres
i numer telefonu w moim kalendarzyku. (Ryan jest szale-
nie miły). Wiem, że pieniądze wypływały mi jak woda,
ale w banku powinno być jeszcze sporo, oprócz tego tro-
chę akcji, a nawet mała posiadłość w Kaliforni. No i oczy-
wiście dom na Majorce. Możesz z nim zrobić, co ze-
chcesz, sprzedać albo zatrzymać. (Urocze wakacje dla cie-
. bie i Isobel). Cokolwiek jednak zrobisz, wierz mi, że dro-
ga Serafina i Mario to przyzwoici ludzie.
Mam nadzieję, że przeznaczysz część tych pieniędzy na
przebudowę stajni lub stodoły na warsztaty i zaczniesz
produkować te swoje udatne drewniane ludziki i sprzeda-
wać je z niezłym zyskiem po całym świecie. Wiem, że to
potrafisz. Trzeba się tylko zmobilizować. A jeśli przeraża
cię organizacyjna strona tej sprawy, to Edmund na pewno
ci pomoże i poradzi.
Kochany, tak mi strasznie przykro. Po prostu wszystko
nagle tak się skomplikowało i wymaga tyle wysiłku, że ja
nie mam już sił, by walczyć. Nigdy nie byłam zbyt wy-
trwała ani odważna.
To było dziwne życie.
Uwielbiam was oboje i pozdrawiam was.
Pandora
f Edmund na pewno ci pomoże i poradzi.
Znów Edmund.
Pomyślał o tym innym liście, który leżał w szufladzie je-
go biurka. Wziął kluczyk, otworzył ją i wydobył list. Koper-
ta poczty lotniczej, obdarta i pomięta, zaadresowana do nie-
go w Berlinie, stempel z 1967 roku.
Rozłożył dwie cienkie kartki zabazgrane tym samym nie-
zgrabnym pismem. Rozwinął je.
504

Kochany Archie. Wesele było urocze i mam nadzieję, że
ty i Isobel jesteście szczęśliwi, spędziliście miły miesiąc
miodowy i jesteście szczęśliwi w Berlinie, ale, och, tak
0ii was brak. Wszystko jest okropne, bo ci, których ko-
cham, wyjechali. Nie mam z kim porozmawiać. Z mamą
i tatusiem nie mogę, bo to chodzi o Edmunda. Nie dziwi
cię to na pewno, bo musiałeś wiedzieć. Nie wiem, jak mo-
głam nie zdawać sobie z tego sprawy, ale musiałam go
kochać od zawsze, bo kiedy go znowu zobaczyłam parę
dni przed weselem, uświadomiłam sobie, że nie było i nie
będzie nikogo innego. A koszmarne, tragiczne, nieznośne
jest to, że on ma już żonę. Ale my się kochamy. Mogę to
napisać dużymi literami. MY SIĘ KOCHAMY. Nie wolno
mi jednak nikomu o tym mówić, bo on jest żonaty z Caro-
line, ma dziecko i w ogóle. Wrócił do niej, ale jej nie
kocha. Archie, on kocha mnie, a ja tkwię tu bez niego,
no i ty jesteś mi taki potrzebny, ale jesteś w Berlinie. Po-
wiedział, że będzie pisał, ale wyjechał miesiąc temu, a ja
nie dostałam od niego ani słowa, nie mogę sobie z tym
poradzić i nie wiem, co robić. Wiem, że to niedobrze bu-
rzyć małżeństwo, ale ja tego nie robię, bo miałam Edmun-
da na długo przed nią. Wiem, że nie możesz mi pomóc,
ale musiałam o tym komuś powiedzieć. Nigdy nie przy-
puszczałam, że w Croy można być tak samotną, jestem
okropna dla mamy i taty, ale nie mogę się powstrzymać.
Nie zostanę tutaj. Boję się, że zwariuję. Tylko tobie mogę
powiedzieć. Pozdrowienia i łzy, Pandora.
Dotychczas uważał tę młodzieńczą rozpacz za niezmiernie
przejmującą. Teraz, w świetle porannej tragedii, nabrała jesz-
cze większej wagi. Zakrył oczy dłonią. Drzwi za nim otwar-
ty się
_~~ Archie. To Isobel. Przyniosłam ci trochę kawy.
~~ Nie odwrócił się. Zza jego ramion postawiła przed nim
biurku parującą, wonną filiżankę, a potem objęła go za
W? i pochyliła się, by przycisnąć swój ciepły policzek do
Jggo policzka.
Czemu tak długo? Co robisz?
Czytam. Odłożył list.
505

To ten list powiedziała z wahaniem który Pa
dora ci przysłała po naszym ślubie. n~
Tak. '
Nie wiedziałam, że go zachowałeś. Archie, po co?
Nie miałem serca podrzeć go i wyrzucić.
Co za smutek. Biedne dziewczątko. Dzwoniłeś już dn
Edmunda? J ao
Nie. Jeszcze nie.
Nie wiesz, co powiedzieć?
Nie wiem, co myśleć.
Może ona nadal go kochała. Może dlatego wróciła do
domu. A potem zobaczyła go z Yirginią, Aleksą i Henrym
i uświadomiła sobie, że to daremne.
Wypowiadała jego własne obawy, jego własne ukryte lęki
On me mógł ich wypowiedzieć i słysząc Isobel, jak mówi
to wszystko na głos, wydobywa na światło dzienne ich
wspólne podejrzenia, czuł wdzięczność i uwielbienie wobec
jej nieustraszonego zdrowego rozsądku. Teraz bowiem mogli
o tym mówić.
Tak przyznał. Tego się obawiam.
Ona była taką czarodziejką. Zawsze urocza Hojna
i zabawna. Ale, Archie, potrafiła być bezwzględna Jeśli
czegoś chciała, była bezwzględna w drodze do tego. Jeśli
oddała czemuś swoje serce, inni ludzie przestawali się li-
czyć. v
Wiem. To była nasza wina. My ją zepsuliśmy, pobła-
żaliśmy jej... F
Chyba nie sposób było inaczej...
Miała dopiero osiemnaście lat, kiedy zdarzył im się
ten romans. Edmund miał dwadzieścia dziewięć. Był żonaty
i,był ojcem. Wiem, że to Pandora się na niego rzuciła, ale
on zamiast się wycofać, zapomniał o swoich obowiązkach,
wyrzucił je na wiatr. Ona była jak ogień, a on jeszcze go
podsycił; w efekcie nastąpił wybuch.
Rozmawiałeś o tym z Edmundem?
Nie. Kiedyś mogłem. Ale nie po tym. To przez niego
uciekła. Przez niego nie wróciła.
Archie, ty mu nigdy nie wybaczyłeś, prawda?
Nie. Nigdy przyznał ponuro.
506

Czv dlatego teraz się wahasz? Dlatego nie zadzwoniłeś
do_^ jegii nasze domysły są słuszne, to nie chciałbym zrzu-
cać takiego ciężaru winy na najgorszego swojego wroga.
C __ Arenie, to nie jest twój...
Przerwała nagle i uniosła głowę nasłuchując. Zza za-
mkniętych drzwi dobiegł odgłos kroków w hallu.
Mamo! To Lucilla.
Jesteśmy w gabinecie.
Drzwi otwarły się gwałtownie.
Mogę wejść? Nie przeszkadzam?
Nie, kochanie, oczywiście że nie. Wejdź.
Lucilla zamknęła drzwi za sobą. Wyglądała, jakby płaka-
ła, ale osuszyła łzy. Archie wyciągnął do niej rękę, a ona
ujęła jego dłoń i pochyliła się, żeby ucałować go w policzek.
Tak strasznie mi przykro powiedziała. Usiadła na
skraju biurka twarzą do rodziców. Mam wam coś do po-
wiedzenia. To bardzo przykre, mam nadzieję, że was nie
przygnębi...
Coś o Pandorze?
Tak. Odkryłam, dlaczego to zrobiła. Patrzyli na cór-
kę wyczekująco. Widzicie... ona miała nieuleczalnego ra-
ka.
Jej głos brzmiał cicho, ale spokojnie i pewnie. Isobel spoj-
rzała w twarz Lucilli i przez młodzieńcze rysy dostrzegła
wielką wewnętrzną siłę i zrozumiała, że jej córka w wieku
dziewiętnastu lat nagle dojrzała. Dziecko odeszło na zawsze.
Lucilla już nigdy nie będzie na powrót jej dzieckiem.
Raka?
Tak.
Skąd wiesz?
me
u ~7\Kiedy Jeff i ja pojechaliśmy na Majorkę pomieszkać
nieJ, tego popołudnia, kiedy się zjawiliśmy, był tam u niej
Q Wlek nazwiskiem Carlos Macaya. Opowiadałam ci, tato,
że t"1' bardzo atrakcyjny i Jeff i ja byliśmy przekonani,
0 iei aktualny kochanek. Ale okazało się, że nie. Był jej
To Jeff sobie o nim przypomniał i zaproponował,
do niego zadzwonili, bo może wie coś, czego my
:mY- Znaleźliśmy jego nazwisko i numer telefonu
507

rc
ty
ko\
482
w jej kalendarzyku i dopiero wtedy stwierdziliśmy, te to
lekarz, a nie po prostu przyjaciel. Zadzwoniliśmy więc na
Majorkę i porozmawialiśmy z nim.
Czy on się nią zajmował?
Tak. Ale on chyba uważał to za dość trudne i nie-
wdzięczne zajęcie. Uświadomił sobie, że coś jest nie w po-
rządku, kiedy ona zaczęła tak chudnąć, ale musiał długo
przekonywać ją do zgody na badanie. Nawet wtedy nie
przychodziła na umówione terminy. Kiedy w końcu udało
mu się sprowadzić ją do jego gabinetu, była chora już od
długiego czasu. Odkrył guz na piersi. Wziął próbkę i wysłał
do szpitala w Palmie do diagnozy. Guz był złośliwy i mógł
się rozprzestrzenić. Poszedł więc do Pandory i powiedział
jej, że musi iść na operację, mastekotomię, a potem na che-
moterapię. To właśnie powiedział jej, kiedy Jeff i ja zjawi-
liśmy się. Ale ona po prostu odmówiła. Powiedziała, że nic
nie zmusi jej do operacji i do późniejszego leczenia, do che-
moterapii radiologicznej. Nie mógł dać jej gwarancji pełnego
wyleczenia... choroba była chyba zbyt zaawansowana... ale
powiedział jej, że jeśli będzie się upierać, to nie pożyje dłu-
go-
Czy miała bóle?
Niewielkie. Brała leki. Dość silne środki odurzające.
Dlatego ciągle była taka zmęczona. Nie cierpiała chyba
zbytnio, ale oczywiście później byłoby bardzo źle.
Rak. Archie wypowiedział to słowo i miało ono
w sobie ton ostateczności. Koniec. Podwójna kreska pod ko-
lumną liczb. Nie wiedziałem. Nie miałem najlżejszych
podejrzeń. Powinniśmy byli zauważyć. Nic z niej nie zosta-
ło. Powinniśmy byli wiedzieć...
Och, tatusiu...
Dlaczego nam nie powiedziała... Moglibyśmy pomóc...
Nie moglibyście pomóc. A ona nigdy by ci nie powie-
działa. Czy ty nie rozumiesz, że ona tylko tego nie chciała,
żeby ktoś z was się dowiedział. Po prostu chciała być znowu
w Croy i żeby wszystko było jak dawniej. Wrzesień. Przy-
jęcia, małe wyprawy na zakupy do Relkirk, ludzki ruch
w domu pełnym gości. Żadnego smutku. Rozmów o umie-
raniu. I to jej daliście. Tańce u Yereny były dla Pandory
508

konałym pretekstem do powrotu i zrobienia tego, co mo-
jSzdaniem zamierzała już od dawna.
___ czy doktor to wiedział?
_- Nie na pewno. Ale powiedział, że nigdy by jej nie po-
zwolił na tę podróż przez Hiszpanię i Francję, gdyby nie
było z nią mnie i Jeffa.
_ Ale przeczuwał, co ona zamierza?
Nie wiem. Nie mogłam o to pytać. Ale sądzę, że tak.
Bardzo dobrze ją znał. I chyba bardzo ją lubił.
_ jak on mógł jej pozwolić odezwał się Archie że-
by tak po prostu wyjechała?
_ Nie możesz obwiniać Carlosa. Zrobił wszystko, co
mógł, żeby ją nakłonić do pójścia do szpitala, do skorzys-
tania z jedynej szansy, choćby słabej. Ale ona się po prostu
uparła.
A więc przyjechała do domu umrzeć?
Tak to nie. Przyjechała, żeby pobyć z wami, być
w Croy. Zapewnić nam wszystkim trochę rozrywki i uro-
czych prezentów i rozbawić nas. Wróciła do swojego dzie-
ciństwa i miejsc, które pamiętała i uwielbiała. Dom, dolina,
wzgórza, jezioro. Jeśli sobie to uświadomić, zrobiła coś bar-
dzo odważnego. No ale to wam niczego nie ułatwia. Przykro
mi. Nie chciałam wam mówić. Po prostu mam nadzieję, że
to ułatwia trochę zrozumienie. Lucilla umilkła i zamyśliła
się. Potem powiedziała głosem, który wcześniej tak silny,
teraz zaczął drżeć. Tyle że zrozumienie nic tu nie daje.
- Isobel ujrzała, jak jej twarz kurczy się niczym u dziecka,
|zy przepełniają jej oczy i spływają po policzkach. Była
aka dobra dla mnie i Jeffa... tak się świetnie razem bawiliś-
y- a teraz to jakby z życia nas wszystkich uciekło świat-
doniu.
deszładh kchanie ~~ Isobel nie mSła na to Patrzeć. Po-
plecv -^ T llił obieła ramionami jej chude i zgarbione
na., ale J^ dob. Tak mi przykro. Byłaś bardzo dziel-
e ni" jesteś sama, bo nam wszystkim będzie jej bra-
T K ^C musimy dziękować Bogu, że wróciła do
Przywiozą- -by straszne. gdybyśmy już jej nie ujrzeli.
ko.". s Ją nam z powrotem, nawet jeśli tylko na krót-

509


N
ro
fy
kow
482
Po chwili Lucilla uspokoiła się i przestała płakać. Isobel
podała jej chusteczkę, a Lucilla wytarła nos.
Już raz dziś beczałam powiedziała i miałam na-
dzieję, że więcej nie będę. Bo Jeff prosił mnie, żebym z nim
pojechała do Australii, ale ja nie pojadę. Z jakiegoś głupiego
powodu rozpłakałam się...
Och, Lucilla...
Zostanę trochę w domu. Jeśli ty i tatuś pozwolicie mi
plątać się wam pod nogami.
Niczego bardziej nie pragniemy.
Ani ja.
Lucilla uśmiechnęła się blado do matki, zdecydowanym
ruchem wytarła nos i wstała.
Zostawię was tutaj powiedziała. Ale, tatusiu,
przyjdź, proszę, wkrótce zjeść śniadanie. Zaraz poczujesz się
lepiej.
Przyjdę obiecał jej.
Skierowała się ku drzwiom.
Sprawdzę, czy tych dwóch głodomorów nie pożarło
całego boczku. Uśmiechnęła się. Przyjdź szybko.
Przyjdę, moja droga. I dziękuję.
Wyszła zostawiając Isobel sam na sam z Archiem. Po
chwili Isobel odsunęła się od Archie'ego i podeszła do
wysokiego okna. Widać było za nim ogród, teren do
krykieta i starą wiszącą ławkę, która skrzypiała. Słońce nie
dotarło jeszcze do trawnika, nadal wilgotnego od nocnej ro-
sy. Ujrzała srebrne brzozy, których linie stały się złote.
Wkrótce liście zaczną spadać, a gałęzie zostaną na zimę na-
gie.
Biedna Pandora powiedziała. Chyba ją rozu-
miem.
Spojrzała na wzgórza, na niebo i dostrzegła, że zbierają
się chmury na deszcz, ciągnąc od zachodu. Rano cudnie,
deszcz w południe. Mijała najlepsza część dnia.
Archie.
Tak?
To oczyszcza Edmunda, prawda?
Tak.
Odwróciła się od okna. Patrzył na nią. Uśmiechnęła się.
570

__ Chyba powinieneś już do niego zadzwonić. Już czas
mu wybaczyć. Archie, to już skończone.
Edie, bez tchu po wspinaczce na wzgórze, spieszyła drogą
do Pennyburn.
Dziwne, że w sobotę. Sobota to jeden z tych niewielu dni
tygodnia, które Edie zachowuje dla siebie, zajmuje się swym
domkiem, pracuje trochę w ogródku, jeśli jest pogoda, sprzą-
ta w kredensach, piecze ciasto. Tego rana, ponieważ świeciło
słońce, rozwiesiła długi sznur prania, a potem powędrowała
ulicą do pani Ishak kupić parę rzeczy do jedzenia i gazetę.
Kupiła też "Przyjaciela Ludu" i bombonierkę dla Lottie, bo
zamierzała wsiąść po południu w autobus do Relkirk i po-
jechać w odwiedziny do swej biednej kuzynki. Miała wy-
rzuty sumienia z powodu Lottie, ale też była trochę zła, bo
Lottie zwinęła jej nowy liliowy żakiet. Policja oczywiście
nie wiedziała, że to nie jej, ale Edie była zdecydowana go
odzyskać. Musi go porządnie wyprać, zanim go ponownie
włoży. Biedna Lottie. Może oprócz czasopisma i bombo-
nierki Edie przyniesie z ogródka parę michałków, żeby oży-
wić bezosobowy oddział. Nie po to, żeby ktoś jej dziękował
za trud, ale dla uspokojenia własnego sumienia. Nie można
opuścić biednej duszyczki Lottie tylko dlatego, że tak jej
się nie powiodło.
Wszystko dobrze zorganizowane.
Kiedy jednak gotowała zupę na obiad, wpadł Edmund.
jzyjechał do Edie prosto z Pennyburn. Wcześniej był
m ry- Przywiózł straszne wieści, po których wszystkie
paTsi ^ottie wyfrunęły Edie z głowy, a jej dzień rozsy-
p0vu'5 na kawałki. Pozbierała te okruchy i poskładała na
jąc\ ' a^e teraz miaty mny kształt. Dziwny. Przygnębia-
rał> Slę5'Vała czasem w gazetach o rodzinach, które wybie-
dzm\ d"13 n*ewuin3 przyjemną przejażdżkę, może w odwie-
3rą Zna-]0mycri. a może po prostu żeby się nacieszyć
dutostrąjem' l icn życie ucinał nagle wypadek kraksa na
iazd\ Nvzle' martwi ludzie za kierownicą, potrzaskane po-
to Dr7v^dłuz szosy. Czuła się teraz jeśli nie jak uczestnik,
yrnniej jak świadek takiego nieszczęścia i stała tam

511


ro
ty
pa
/
kov
482
otoczona przez wraki, wiedząc tylko, że musi coś
żeby pomóc.
Powiedziałem mojej matce wyjaśnił Edmund
Ona jest teraz sama. Prosiłem ją, żeby przyszła do BaK
naid zjeść z nami lunch i spędzić u nas dzień, ale odmówj}a
Powiedziała, że chce być sama.
Pójdę do niej.
Byłbym wdzięczny. Jeśli jest ktoś na świecie, z kim
chciałaby być, to tylko ty.
Edie zdjęła więc z pieca garnek zupy, włożyła płaszcz
i wyjściowe buty. W swej pojemnej torebce umieściła
okulary i robótkę, potem zamknęła dom i ruszyła do Pen-
nyburn.
Teraz już tam była. Weszła do kuchni. Wszystko wy-
sprzątane. Tego rana pani Aird sama umyła naczynia po
śniadaniu i poustawiała je. Wysprzątała nawet podłogę.
Pani Aird! Położyła torebkę na stole i, nadal w pła-
szczu, przemierzyła przedpokój i otwarła drzwi do salonu.
Była tam. Siedziała bez ruchu w fotelu przy zimnym
kominku. Nie szydełkowała, nie robiła swego dywanika, nie
czytała gazety po prostu siedziała. W pokoju było zimno.
Poranek, początkowo tak słoneczny, zachmurzył się i bez
ciepła słońca płynącego przez okna było dziwnie niemiło.
Pani Aird.
Yiolet odwróciła ku niej głowę, a Edie doznała wstrzą-
su, bo po raz pierwszy w życiu ujrzała Vi starą, zagubioną,
zdezorientowaną, nawet niepewną. Przez chwilę patrzyła
w otępieniu, jakby nie poznawała Edie. Potem jej wzrok roz-
jaśnił się i twarz przybrała wyraz bezmiernej ulgi.
O, Edie.
Tak, to ja. Edie zamknęła drzwi za sobą.
Ale co ty tu robisz?
Edmund wpadł do mnie. Powiedzieć o Pandorze. Co
za historia. Powiedział, że jest pani sama. I że przydałoby
się jakieś towarzystwo...
Edie, tylko ty. Nikt inny. Chciał mnie zabrać do Bal-
naid. To miło. Ale ja jakoś nie czułam się w nastroju. Nie
czułam się na siłach. Wobec własnych dzieci trzeba zawsze
robić dobrą minę i odgrywać rolę pocieszycielki. A ja mam
572

że straciłam energię do pocieszania kogokolwiek,
"jutro będzie lepiej.
Edle rozejrzała się w koło.
__ Strasznie tu zimno.
_ Rzeczywiście. Nie zauważyłam. Yiolet spojrzała na
_ Wcześnie dziś wstałam. Wszystko zrobiłam,
popiół, ułożyłam drwa i wszystko. Tylko nie
rozpaliłam. . _
Jedną chwilkę. Edie rozpięła płaszcz i położyła
go na fotelu, potem uklękła na dywaniku, wspierając swe
obfite kształty na pulchnych kolanach i sięgnęła po zapałki.
Papier chwycił. Drwa, mały pagórek węgla. Zamigotały pło-
myki.
Edie powiedziała Yiolet siedzę tu i wstydzę się.
Powinnam była być bardziej spostrzegawcza. Powinniśmy
byli zauważyć, że Pandora jest chora, może umierająca. Ona
była tak strasznie chuda. Po prostu skóra i kości. Powinniś-
my byli sami dostrzec, że coś jest nie w porządku. Ale ja
byłam tak zaabsorbowana własną rodziną, że nawet nie myś-
lałam o Pandorze, Może gdybym była mniej zajęta sobą,
wyczułabym, że jest niedobrze. Westchnęła i wzruszyła
ramionami. No ale ona była taka jak zawsze. Piękna, za-
lotna, zabawna. Czarująca.
Zawsze miała charakter.
Edie wzięła parę drew i ułożyła je na płonącym jasno
węglu. Potem z pewnym wysiłkiem' uniosła się z kolan
i usiadła w fotelu naprzeciw Yiolet. Miała na sobie swą naj-
lepszą wełnianą spódnicę i żakiet z szetlandzkiej wełny
\vv ałvyCh koloracn> a jej poczciwa twarz była różowa od
a Edk Wędrówki Pd górę. Teraz, kiedy płonął ogień,
ooc7nł S1? la obok P drugiej stronie dywanika, Yiolet
_zuta się ogrzana i już nie tak rozbita.
jaceao n]S v m Powiedziała Edie tonem kogoś powtarza-
' Tak B'~~ ^ l WUly Snoddy Ją znalazł?
z>cm bedV y Willy- Jestem pewna, że po takim prze-
" __ R!?Zle Plł P^ez wiele dni.
Edie potrStraSZna rzecz- Ale żeby odbierać sobie życie...
ktoś robi cn/,ąS,nęła 8łowa- Nie mogę zrozumieć, kiedy
V-U!> takiego.
513

IV
ro
ty
Pn
4
kov
482
Edie, musimy zrozumieć, bo inaczej nigdy jej nie \w
baczymy...
...ale ci Balmerino. I mała Lucilla. Czy ona nie pomyś
lała o nich?
Na pewno pomyślała. Ale w ogóle to niewiele myślała
o innych, tylko o sobie. I była taka ładna, atrakcyjna dla
mężczyzn. Drobne przygody zawsze były namiętnością
jej życia. Żeby to zrozumieć, trzeba sobie wyobrazić jej
przyszłość, tak jak ona ją widziała. Chora, okaleczona przez
operację, walczy z chorobą, traci swoje piękne włosy, staje
się nieatrakcyjna. Ogień sięgał teraz wlotu kominka. Vio-
let wyciągnęła ręce, żeby je ogrzać. Nie. Edie, ona nie
mogłaby się zmagać z tym wszystkim. Nie w takiej samot-
ności.
A Edmund? spytała Edie.
Nie miały przed sobą tajemnic. Było to krzepiące uczucie.
Edie, to ty z nim rozmawiałaś.
Niewiele mówił.
Mnie powiedział sporo. Jest oczywiście wstrząśnięty
sprawą Pandory tak jak my wszyscy, ale moim zdaniem nie
bardziej niż reszta z nas. Sądzę, że da sobie radę, bo ma
teraz Yirginię, Aleksę i Henry'ego. Kochany mały Henry.
A kto wie, może nawet Noela Keelinga. Przeczuwam, że
wkrótce Noel stanie się członkiem rodziny.
Naprawdę?
Edie, to tylko przeczucie. Poczekamy, zobaczymy.
Edmund mówił mi też, że weźmie trochę urlopu. Chce spę-
dzić nieco czasu z Yirginią i Henrym, no i oczywiście musi
być w najbliższym czasie pod ręką, żeby wesprzeć Ar-
chie'ego Balmerino. Będzie wiele spraw. Dochodzenie po-
wypadkowe jest nieuniknione, a jak już to przejdzie, nastąp'
pogrzeb i to całe smutne i rozdzierające serce załatwianie
różnych spraw. A jak już będzie po wszystkim, Edmund
i Archie planują wyjazd na ryby, może do Sutherland
I wiesz, z tego jestem zadowolona. Zawsze kochałam Ed-
munda, ale ostatnio stwierdziłam, że niezbyt go lubię. Teraz
wszystko się zmieniło. Może on uświadomił sobie, że drob-
ne sprawy są w życiu czasem nieskończenie ważniejsze niż
wielkie. Pocieszająca jest świadomość, że z tej przeraźliweJ
514

zebnej tragedii wyszła przynajmniej jedna dobra
T /e Archie i Edmund są znowu jak dawniej dob-
rzecz. i> L . .
przyjaciółmi-
l~Voii długo to trwało zauważyła Edie, prozaiczna
zwykle i nie obawiająca się mówić, co myśli. Ponad
dwadzieścia lat.
__ Tak Ale Edmund zachował się bardzo źle. Chyba wie-
my to obie.
Edie milczała przez chwilę, a potem skomentowała tylko
jedn>m zdaniem:
Matka Aleksy to była bardzo zimna lady.
Niewiele to usprawiedliwiało, ale Yiolet była jej wdzięcz-
na za tę lojalność wobec Edmunda.
_ Cóż, Edie, ty to wiesz najlepiej. Mieszkałaś z nimi
w Londynie. Znałaś ich życie lepiej niż ktokolwiek z nas.
Miła dziewczyna, ale zimna.
Mały złocony zegar Yiolet na gzymsie kominka wybił go-
dzinę. Pierwsza. Edie spojrzała nieco zaskoczona. Ależ ten
czas leci.
No proszę powiedziała. Już pierwsza. Pewnie
chce pani coś zjeść. Pójdę do kuchni i zobaczę, co tam jest.
Wczoraj zostawiłam w spiżarni garnek z duszoną wołowiną.
Odgrzeję ją. Dla nas dwu to aż za dużo. No, to jak? Może
zjemy tutaj przy ogniu?
Chętnie _
isiaj
Z największą ochotą. I może po kieliszku sherry na
rozweselenie? Edie cmoknęła z dezaprobatą, ale uśmiech-
nęła się. Wstała i ruszyła w stronę drzwi. Ale ty, Edie,
zostaniesz u mnie( prawda? Spędzimy razem popołudnie
o dawnych czasach.
dz
powiedziała Edie. Nie mam ochoty być
Przyniosłam sobie też robótkę.
Póki
n, QUv chwili Yiolet usłyszała brzęk naczyń w kuch-
^eranie i zamykanie drzwi spiżarni. Krzepiące, przy-
.ztyu*!!^-'^51^3 trzymając się gzymsu kominka, do-
nie opuściła jej kolan. Za zegarem ujrzała
SI? ^>aiełv'-'viore stało tu Juz od wielu tygodni. Rogi trochę
- y l Papier pokrył sadzą z kominka.

515


482
Yerena Steynton
W domu
Dla Kąty
Wyjęła je zza zegara, przeczytała po raz ostatni, potem
podarła na kawałki i rzuciła w ogień. Skrawki zapaliły się
spłonęły, obróciły się w popiół, znikły.
Podeszła do drzwi ogrodowych, otwarła je, zeszła n0
schodkach na pochyły trawnik. Słońce schowało się, po nie-
bie żeglowały szare chmury i było bardzo zimno. Zimniej
niż bywało jesienią. Wrzesień dobiegał końca, wkrótce za-
czną się zimowe wichury.
Zeszła na skraj ogrodu, stanęła nad przerwą w żywopło-
cie, patrząc ku południu na niezrównany widok. Dolina, rze-
ka, odległe wzgórza: dzień bez słońca, ponury, ale piękny.
Jak zawsze. Nigdy nie znużą jej te dni. Nigdy nie znuży jej
życie.
Wspomniała Pandorę. I Geordie'ego. Geordie, gdziekol-
wiek jest, będzie strzegł Pandory. Pomyślała o Edie i po
raz pierwszy uświadomiła sobie okropną ewentualność, że
jej najdroższa przyjaciółka umrze przed nią, a jej nie zosta-
nie żadna rówieśnica, nikt, do kogo mogłaby się zwrócić
po pociechę, nikt do rozmowy i wspólnych wspomnień mi-
nionych dni.
Zaczęła się modlić. "Wiem, że jestem okropną egoistką,
ale pozwól mi odejść przed Edie, bo bez niej nie dam sobie
rady z życiem. Nie poradzę sobie ze starością".
Jakiś dźwięk dobiegł jej uszu. Gdzieś z wysoka, znad pły-
nących chmur. Odległy krzyk i gęgot, złowrogi i zarazem
znany. Powrót dzikich gęsi. Nie słyszała ich od czasu, gdy
p"od koniec wiosny odleciały na północ. Spojrzała w niebo,
wysilając wzrok, żeby je dostrzec. I wtedy chmury rozstąpiły
się na chwilę, a ona ujrzała ptaki, pojedynczy klucz w dro-
dze na południe, forpoczta tysięcy, które już były w podró-
ży-
Wcześnie przyleciały. Wyruszyły późno, a wracają wcześ-
nie. Może będzie bardzo zimno. Może będzie ostra zima.
Ona jednak przeżyła już wiele ostrych zim i ta nie będzi?
gorsza. A nawet będzie lepsza, bo miała dziwne poczucie,
576

ze
swoją rodzinę, i wiedziała, że razem ród Air-
ic v~j- . j dość siły, by pokonać wszelkie przeszkody,
dów będzie m .^ ^ drodze TQ bylo najważniejsze.
jakie los po ^ nąjwiększa siła. jej rodzina, która
WspólnotŁ ^ pJrzeszłość i nie zapomina nigdy o tym, że
"rtQWia jest już w drodze.
-iła się i ujrzała Edie stojącą w otwartych
Ch Zakryła swą porządną spódnicę jednym z fartu-
nu J Yiolet, a wiatr rozwiewał jej siwe włosy.
Proszę przyjść na obiad. ^
Yiolet uśmiechnęła się, uniosła dłoń.
_ Idę Edie. Poszła... najpierw powoli, a potem żwa-
wo trawnikiem pod górę do domu. Już idę.

N
ro
ty
Pn
4
ko\
482
l\
TREŚĆ
Maj ..............
........... 5
Czerwiec ...........
........... 41
Sierpień ............
........... 107
Wrzesień . .
........... 203

?i


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
polityka społeczna 2 wrzesień 2011
26 25 Wrzesień 1999 Śmiercionośny bumerang
wyniki zaliczenia metody fiz 16 Wrzesień 2011
08 wrzesień
Laissez Faire wrzesien 2006
LDEP wrzesień 2008 klucz
Sprawdzian 1 wrzesień e mat
LEK wrzesień 2013 wersja I (dopisane pytanie 34)
22 24 Wrzesień 1999 Uderzenie w Grozny
27 27 Wrzesień 1999 Co po nalotach
IPN Paweł Kosiński – Wrzesień 1939
Winylosep płynny wrzesień2007

więcej podobnych podstron