09 marzec






Józef Tischner: Spotkanie - Wokół Marca



Wokół Marca


Czy był Ksiądz w Polsce w marcu 1968
roku?
 
Tak. W moim mieszkaniu przy ulicy św. Marka nie dało się wysiedzieć, bo
aż tam dolatywały gazy i szczypały w oczy. Przyjąłem wtedy, trochę mimo
woli, postawę obiektywnego obserwatora. Wynikała ona nie tyle z
intelektualnych potrzeb, co z tego, że byłem wówczas uwikłany w
przyjaźnie po obu stronach barykady. Z jednej strony byłem wtedy bardzo
blisko z „Tygodnikiem Powszechnym”, który sercem i duszą był po stronie
studentów, a z drugiej strony przyjaźniłem się z Jasiem Szewczykiem,
który miał wówczas okres powrotu do marksistowskiego dogmatyzmu.
 
Czy Szewczyk zaważył w jakiś sposób
na Księdza romansie z marksizmem?

Jasiu Szewczyk był w ogóle specjalistą od romansów. Pod pewnymi
względami był człowiekiem moralnym, ale nie zaliczał do sfery
moralności stosunków między kobietą a mężczyzną. To była jego prywatna
sprawa i ja się w to nie wtrącałem, ale trzeba przyznać, że większość
filozofów marksistowskich była w jakimś sensie komediantami. Byli to
ludzie, którzy stosunkowo najwięcej rozumieli z otaczającej nas wtedy
rzeczywistości, ale przez to rozumienie wypadali szczególnie głupio w
porównaniu z filozofami innych orientacji.
Połowa lat sześćdziesiątych to był okres organizowania dyskusji między
młodymi filozofami w Polsce. Spotykali się więc marksiści z Warszawy z
ingardenowcami z Krakowa, a z KUL-u przyjeżdżali przedstawiciele
metafizyki bytu jako bytu... Na żadnym z tych spotkań nie byłem, ale
wiedziałem, że podczas któregoś z nich Szewczyk, członek PZPR, wygłosił
tezę, iż marksizm to nie jest żadna filozofia, tylko – ideologia.
Natomiast fenomenologia jest nauką i dlatego należałoby połączyć
fenomenologię z marksizmem, a wtedy powstanie prawdziwie naukowa
filozofia. Narobił sobie w ten sposób kłopotów, bo teza, którą
wygłosił, była dla ortodoksyjnych marksistów heretycka. Wiadomo
przecież było powszechnie, że to właśnie marksizm jest nauką, a
fenomenologia nią nie jest. W związku z czym postanowiono albo wylać
Szewczyka z partii, albo zmusić go do złożenia samokrytyki. Dość długo
to trwało, ale w końcu doszło do utworzenia stosownej komisji
(składającej się z bardzo znanych dzisiaj filozofów z UJ, wówczas
członków partii), która miała zbadać stosunek Szewczyka do marksizmu.
Jasiu mi całe to posiedzenie bardzo dokładnie potem opowiadał. Było to
bardzo zabawne słuchać, jak towarzysze nie mogli się między sobą
dogadać. W każdym razie Szewczykowi „za pokutę” kazano pogłębić
znajomość marksizmu poprzez uczestniczenie w seminarium Adama Schaffa w
Warszawie. Problem był jedynie w tym, że był to okres, kiedy Schaff
schodził na pozycje rewizjonizmu, więc posyłanie Szewczyka na jego
seminarium – nawet jeśli było to seminarium dla wykładowców marksizmu z
całej Polski – mogło odnieść skutek odwrotny do zamierzonego.
 
To krakowscy marksiści nie
orientowali się, jakie są aktualne poglądy
głównego ideologa?
 
Nie wiem, w każdym razie Szewczyk zorientował się dość szybko. Nie dość
na tym, zapytał mnie, czy nie chciałbym jeździć z nim na to seminarium.
A ja zamiast od razu powiedzieć „Odpieprz się!”, zrobiłem jakąś głupią
minę i w niedługim czasie przyszło do mnie zaproszenie z Warszawy.
Poszedłem z tym do kardynała Wojtyły, bo pomyślałem sobie, że lepiej,
żeby się dowiedział ode mnie, a nie od kogoś innego, że jeżdżę do
Schaffa. Wojtyła zasiadł głębiej w fotelu i mówi: „Trzeba to
rozważyć...”, a ja mu na to, że nie ma co rozważać, bo ja się już
zgodziłem i właśnie przyszedłem donieść na samego siebie. Dojeżdżałem
na to seminarium przez dwa lata.
 
No i jak tam było?
 
Miałem za sobą już poważne studia nad fenomenologią, więc
marksistowskie dyskusje na temat nominalizmów i przesadnych czy
nieprzesadnych realizmów w ogóle mnie nie wzruszały. Wręcz przeciwnie,
zaczynałem nabierać wstrętu do ich sposobu myślenia, argumentacji.
Natomiast dostrzegłem coś innego, co wzbudziło mój niekłamany podziw.
Zobaczyłem, w jaki sposób marksiści próbują rządzić intelektualną
częścią Polski.
Schaff bardzo dobrze prowadził seminarium, słuchał tego, co ludzie
mówią, prowokował dyskusje, a potem decydował, kto na jakim
uniwersytecie ma wykładać marksizm. W ten sposób powstawały
intelektualne przyczółki władzy na wyższych uczelniach. Filozofię
potraktowano jako „służebnicę pańską”, służebnicę polityki. To było
naprawdę bardzo sprawnie przeprowadzone.
Szewczyk miał łajdacką duszę pełną uroku, to było coś niebywałego.
Bardzo długo się przyjaźniliśmy, potem się trochę od niego oddaliłem.
Gdyby nie to, pewnie razem napisalibyśmy manifest...
 
Czego dotyczący?
 
Manifest pisze się zawsze po to, żeby ocalić ojczyznę. Po Szewczyku
zostały mi dwa tematy: temat pracy i polskości.
 
Tego właśnie nie jestem w stanie
zrozumieć: Szewczyk to marksista,
rewizjonista, moczarowiec, a Ksiądz mówi, że właśnie od niego wziął
Ksiądz temat polskości. Czy nie odegrała w tym swojej roli słabość
Księdza do lekko poplątanych intelektualistów „z duszą”?

Tego nie można tak prosto oceniać: tu białe, tu czarne. A poza tym, w
tej chwili patrzy się na tamte wydarzenia z perspektywy historycznej, a
my byliśmy uwikłani w czas, w bieżącą sytuację, w codzienne wybory.
Żeby móc lepiej zrozumieć to, o czym mówię, trzeba by przeczytać kilka
artykułów Szewczyka. Kluczem do jego myślenia była filozofia narodu i
filozofia pracy Brzozowskiego. Szewczyk marzył o kontynuacji tej myśli.
Ja wcześniej Brzozowskiego nie znałem, dopiero Jasiu mi go pokazał i
dla mnie to też była ważna lektura. Szewczyk zaczął także czytać
Libelta, zrobił wybór jego pism, pisał na ten temat artykuły. Dla niego
romantyzm, tradycja powstańcza były bardzo ważne, sam zresztą brał
udział w powstaniu warszawskim. Wszystko to jakoś mu się razem
kojarzyło, próbował to łączyć.
 
To dość niesamowite, ale jeśli Ksiądz
naprawdę mu ufał...
 
Ufałem mu i dalej mu ufam – teraz, kiedy już nie żyje. To nie był
człowiek, który kłamał, mnie nigdy nie okłamywał, siebie zresztą też
nie. To był naprawdę rasowy filozof (Ingarden go bardzo cenił), ale
zgubił się w polityce, no i miał w życiu pecha – ile razy przyłączył
się do jakiejś siły politycznej, to ona zaraz przegrywała.
 
Wróćmy jeszcze do wydarzeń 1968 roku.
Jak je Ksiądz rozumiał, jak je
przeżywał?
 
Wcale ich nie przeżywałem. Jak już mówiłem, po rozczarowaniu
Październikiem już nigdy nie zaangażowałem się tak emocjonalnie w żadne
wydarzenie polityczne. Patrzyłem na to wszystko, co się działo, jako na
pewien rodzaj teatru. Oczywiście, hasła rewolucji studenckiej były jak
najbardziej słuszne, pragnienie wolności, wybicia się na niepodległość
– też. Ale wtedy niemal każdy, kto zabierał głos, miał rację. Na UJ
powstał wtedy poważny konflikt między Dąmbską i Ingardenem a
Szewczykiem na temat filozofii niezaangażowanej politycznie. Dla mnie
było oczywiste, że trzeba zostać przy filozofii, nawet jeżeli racje
Szewczyka rozumiałem lepiej niż ktokolwiek inny. Zostałem przy
filozofii niezależnej, głęboko przekonany, że w danej chwili potrzebna
jest analiza krytyczna tego, co się w Polsce dzieje.
Właśnie wtedy po raz pierwszy pojawił się problem polskości. Sięgnąłem
po Brzozowskiego, zacząłem myśleć o Norwidzie, jakiś tekst na ten temat
powstawał w mojej głowie. Zacząłem też drążyć drugi temat, który
podsunął mi Szewczyk. Miałem przekonanie, że dopóki rewolucja nie
dotyka sprawy struktury pracy, to nic naprawdę wielkiego z tego nie
będzie. Był to dla mnie tylko pewien rodzaj operetki, rzucanie pięknych
słów na wiatr. Nie robi się rewolucji samymi hasłami.
 
No a ludzie zaangażowani w Marzec –
Księdza koledzy, profesorowie
uniwersytetu, studenci, uczniowie w szkole. Jak ich Ksiądz wtedy
odbierał?
 
Uważałem, że dopóki robotnicy stoją naprzeciw studentów, to nic
zasadniczego nie może się wydarzyć. Patrzyłem na obie strony konfliktu.
Znałem ludzi, którzy w 1968 roku nie tyle stawali się komunistami, ile
robili się bardziej partyjni, niż byli w rzeczywistości. Była bowiem w
PZPR pewna grupa złożona z technokratów, absolwentów AGH, politechniki,
których marksizm w ogóle nie obchodził, ale obchodziło ich to, żeby móc
pracować w fabrykach, budować je, fedrować węgiel itp. I oni szli do
PZPR nie dlatego, że kochali partię, ale dlatego, że kochali fedrować.
Sytuacja w 1968 roku zmusiła ich do tego, żeby poczuli się bardziej
solidarni z partią. Bo partia – w ich oczach – stała po stronie
porządku: pracy dla robotników, tego ich fedrowania. A studenci? Im się
w głowach poprzewracało, chcieli nie wiadomo czego. Jakieś tam Dziady,
jakieś żądania, żeby na uniwersytet wróciło kilku wylanych
profesorów...
Znałem dość blisko takich ludzi, ich dzieci chodziły do mnie na
religię, bywałem w ich domach. Byli wśród nich moi koledzy z liceum w
Nowym Targu, z których część zapisała się do partii. W 1968 roku było
regułą, że wśród studentów ostrością działań wyróżniały się dzieci
partyjnych. Syn mojego kolegi, który był dość wysoko postawioną personą
w Komitecie Wojewódzkim PZPR, „narozrabiał” na uniwersytecie i zgarnęło
go UB. Ojca ostro opieprzyli, więc on, żeby syna nastraszyć,
zapowiedział mu, że jeśli coś takiego jeszcze raz się powtórzy, to on
wyrzuci go z domu, nie da mu jeść, nie da mu na studia. Wtedy jego
towarzyszka partyjna, a moja koleżanka ze szkoły, która sama dzieci nie
ochrzciła, wsiadła na niego: „Jak ty mogłeś swojemu dziecku tak
powiedzieć?! Was było w domu ośmioro, wszyscy byli wierzący, tylko ty
jeden – nie. Czy ty wiesz, co oni musieli przeżywać, kiedy na ciebie
patrzyli, jak nie chodzisz do kościoła, jak się zapisujesz do partii?!
Czy oni ci kiedykolwiek powiedzieli, że cię z domu wyrzucą, że nie
dadzą ci na jedzenie?!”. Taka to była mieszanina socjalizmu z tradycją
rodzinną, z jakimś doświadczeniem polskości...
Były też inne przypadki, nie tyle po drugiej stronie barykady, co
raczej wśród tych, którzy siedzieli na barykadzie okrakiem. Pamiętam
zwłaszcza jedną taką rodzinę, bardzo katolicką. Ojciec zapisał się do
partii, bo go o to poprosili robotnicy. „Będzie chociaż jeden dyrektor
z głową”. W partii mu powiedzieli, że może sobie prywatnie chodzić do
kościoła, że ich to nie obchodzi. No to on chodził, dzieci posyłał na
religię. Przyszedł Marzec i co się dzieje? Jego córka idzie na czele
studenckiej manifestacji, a naprzeciw niej stają robotnicy z fabryki, w
której on jest dyrektorem. Oczywiście, opieprza córkę, że głupoty
robią, że nie tędy droga... Na tym przykładzie bardzo jasno zrozumiałem
– a była to sytuacja klasyczna dla ’68 roku! – że dopóki nie dotknie
się struktur partyjno-robotniczych, struktury pracy, to wszystkie te
hasła i działania będą mało skuteczne.

Więc rok ’68 nie miał większego
znaczenia?
 
Miał bardzo duże. Jego dziedzictwem było powstanie KOR-u, lata
siedemdziesiąte były czasem uświadamiania sobie istoty problemu,
drążenia głębokiego kryzysu, jaki dotknął społeczeństwo. Poza tym po
Marcu dokonało się coś bardzo ważnego: zaczęto włączać do ruchu
opozycyjnego zarówno przedstawicieli inteligencji, jak i robotników.
Brak kontaktu, porozumienia miedzy inteligencją i robotnikami był
największą słabością ’68 roku. Próbowałem to później opisać w Chochole
sarmackiej melancholii.
Wspomnę jeszcze o jednym wydarzeniu. W marcu były moje imieniny. Zawsze
w tym czasie zwiewałem z Krakowa w góry na narty. W 1968 pojechałem,
jak zwykle, na Babią Górę i przez pomyłkę zjechałem do Czechosłowacji.
Nie byłoby wesoło być złapanym na nielegalnym przekraczaniu granicy, a
ja do tego już i tak miałem problem z otrzymaniem paszportu. Co kilka
miesięcy składałem wniosek o paszport, żeby wyjechać do Belgii na
stypendium, i regularnie mi odmawiali. Ale to była taka gra, która nie
miała wielkiego wpływu na moje zachowanie w ’68 roku.





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nr 2 (09 marzec 2009)
09 8 Marzec 2001 Letnisko pełne zwłok
09 marzec
karta pracy egzaminacyjnej probny marzec 09 praktyczny
Med Info marzec 09 artykul
pref 09
amd102 io pl09
2002 09 Creating Virtual Worlds with Pov Ray and the Right Front End
ZARZĄDZANIE WARTOŚCIĄ PRZEDSIĘBIORSTWA Z DNIA 26 MARZEC 2011 WYKŁAD NR 3
Analiza?N Ocena dzialan na rzecz?zpieczenstwa energetycznego dostawy gazu listopad 09
2003 09 Genialne schematy
09 islam
GM Kalendarz 09 hum

więcej podobnych podstron