Jamek Patterson
NOCNY KLUB
Prolog
Noc detektywa
Long Beach, Nowy Jork, marzec 1986
Ta noc, kiedy postrzelono Johna Stefanovitcha, była niezwykle mroźna, a gwiazdy świeciły na zimowym niebie jaśniej niż kiedykolwiek.
Krótko po północy Stefanovitch stąpał ciężko po skrzypiącym, mocno zamarzniętym chodniku z desek w Long Beach. Nucił „Dziewczynę z plaży", jedną z tych okropnych piosenek popularnych w miejscowościach nadmorskich, które na ogół przywoływały mu uśmiech na usta.
Skupiony, ostrożnie rozglądał się po cichej, piaszczystej, nadmorskiej dzielnicy.
Grobowy Tancerz był w pobliżu. Stefanovitch czuł to przez skórę. Miał chyba jakiś szósty zmysł, paranormalny dar. Ten drań, którego tropił niemal od dwóch lat, był tak blisko, że Stefanovitch dostał gęsiej skórki.
W końcu wrócił na Florida Street, odludny zaułek, w którym umówił się ze swoimi detektywami. Dotarł tam dziesięć minut przed czasem, więc żeby uporządkować myśli, poszedł drewnianym chodnikiem na spacer w stronę New York Avenue.
Zebrała się cała drużyna: czternastu detektywów do spraw narkotyków. Połączona ekipa okręgu Nassau i Nowojorskiego Wydziału Policji. Każdy z policjantów zaangażowanych do akcji przeciwko Grobowemu Tancerzowi został wybrany po długim namyśle.
Stefanovitch zaczął się witać, poklepując kolegów po plecach, gawędząc to z tym, to z innym.
Nie wywyższał się, chociaż był porucznikiem. Może nigdy nie był z siebie szczególnie dumny; nie uważał w każdym razie, żeby otrzymanie dystynkcji porucznika miało jakieś szczególne znaczenie. A może pojmował świat w inny sposób i był bardziej cyniczny niż którykolwiek z podległych mu detektywów.
Chodził ubrany w wytartąkurtkę z czarnej skóry, włożoną na szarąbluzę z kapturem. W tym stroju, przy wzroście metr osiemdziesiąt pięć wydawał się bardzo wysportowany i silny. Pognieciony, czarny filcowy kapelusz przykrywał ciemne, kręcone, niesforne włosy. Oczy Stefanovitcha miały chłodny, ciemnobrązowy odcień, który stawał się cieplejszy, gdy policjant kogoś polubił. Ludzie mówili, że Stefanovitch wygląda jak zblazowany amant filmowy, a on wcale się o to nie obrażał. Uważał, że w obecnych czasach zblazowani amanci filmowi rządzą światem.
Klapy bagażników otworzyły się niemal bezgłośnie w naelektryzowanej ciemności Florida Street. Pojawiły się magnum trzysta pięćdziesiąt siedem, dubeltówki dwunastki - broń przydziałowa w Nowojorskim Wydziale Policji i w okręgu Nassau - oraz ładownice pełne amunicji.
Wydawało się, że nadmorska dzielnica za chwilę wyleci w powietrze.
Ta akcja antynarkotykowa miała być większa niż słynny Francuski Łącznik. Aż dwieście kilogramów; ponad półtora miliona dawek dla dwustu pięćdziesięciu tysięcy nowojorskich narkomanów.
Przygotowywali atak na Alexandre'a St.-Germaina, drania zwanego Grobowym Tancerzem, człowieka, który przez ostatnie dwadzieścia dwa miesiące był obsesją Stefanovitcha. To też nie było sprawą przypadku. Stefanovitchowi zawsze przydzielano najważniejsze sprawy narkotykowe w Nowojorskim Wydziale Policji. Miał talent i uwielbiał wyzwania. Przez kilka ostatnich lat był w wydziale człowiekiem od „poważnych zadań". Liczono się z nim.
Stefanovitch w końcu zwrócił się do swojego zastępcy. Detektyw nazywał się Misiek Kupchek i ważył sto trzydzieści kilo.
- Jesteś gotowy, Charlie Chanie?
- Ach, mędrzec nigdy nie jest gotowy, żeby spacerować nocą po ciemnym zaułku. - Kupchek uśmiechnął się jak korpulentny chiński detektyw z filmu.
- Pieprz się, Charlie - odparł Stefanovitch.
John i Anna Stefanovitch, Brookłyn Heights
Kilka godzin wcześniej Stefanovitch i jego żona Anna byli na kolacji w eleganckiej restauracji „River Cafe", wtulonej pod most brookłyński.
Po kolacji wrócili do swojego mieszkania w Brookłynie i zakradli się na kryty basen na dachu. Był zamykany o dziewiątej, ale Stefanovitch miał klucz. Przyniósł magnetofon i tańczyli na dachu w rytm bluesa Roberta Craya i do muzyki romantycznego Brazylijczyka, Laurindo Almeidy.
- Łamiemy prawo, którego przysięgałeś bronić - szepnęła Anna przytulona do jego policzka. Była taka miękka i tak przyjemnie było ją trzymać w ramionach. I wspaniale tańczyła wolne rytmy, elegancka i namiętna.
- To kiepskie prawo. Nie daje się stosować - odszepnął Stefanovitch.
- Ale z ciebie policjant. Nie masz szacunku dla władzy.
- Żebyś wiedziała. Znam zbyt wiele osób z kręgów rządzących. Zaczął rozpinać sukienkę Anny, zieloną jak jej oczy i złocistą jak włosy. Materiał pod jego palcami sprawiała wrażenie najdelikatniejszego jedwabiu.
- Teraz w dodatku chcesz mnie obnażyć w miejscu publicznym? - Anna uśmiechnęła się lekko.
- Może... na początek. Mam jeszcze ochotę na popełnienie kilku innych przestępstw.
Zrzucili z siebie wieczorowe stroje, popływali trochę, a potem dryfowali rozmarzeni w oświetlonym promieniami księżyca basenie, pod szklanym dachem i błyszczącymi gwiazdami.
Przy Annie Stefanovitch bywał cudownie romantyczny. Nauczył się ją zaskakiwać: tuzin róż przysłanych do szkoły podstawowej, w której Anna uczyła czwartą klasę; wypad na weekend na narty do Vermont; złote kolczyki, które przez godzinę sam wybierał w domu towarowym Saksa.
Wyciągnął ręce i przyciągnął j ą do siebie w głębokim końcu basenu. Zielone, urzekające oczy Anny były mądre i pełne ciepła. Jej ciało lśniło w świetle księżyca. Uosabiała marzenie, które nosił w sobie od czasów szkolnych. Pasowali do siebie idealnie.
- Czasami trudno mi uwierzyć, że tak bardzo cię kocham - szepnął, dysząc lekko. - Anno, kocham cię bardziej niż wszystkie inne rzeczy w moim życiu razem wzięte. Zginąłbym bez ciebie. To smutne, ale prawdziwe.
- Nie takie znowu smutne, Stef.
Kochali się w niebieskozielonej wodzie basenu, najpierw delikatnie, a potem z pasją. W środku najzimniejszego od lat marca.
W tej chwili John Stefanovitch był pewien, że posiada wszystko, czego kiedykolwiek oczekiwał od życia. Dopadniecie St.-Germaina zwieńczyłoby dzieło.
Grobowy Tancerz, Long Beach
Alexandre St.-Germain opuścił eleganckie przyjęcie wydane w apartamencie przy Piątej Alei na Manhattanie dopiero po pomocy. W spotkaniu brali udział przede wszystkim bankierzy i najlepsi maklerzy z Wali Street oraz ich żony - starannie wyselekcjonowane młode laleczki. Przygrywał bardzo dobry zespół czarnych muzyków, którzy zdecydowanie nie pasowali do tego miejsca.
Natomiast St.-Germain pasował doskonale. Był wytworny i bardziej błyskotliwy niż każdy z tych bankierów; bogaty i szanowany europejski inwestor z nieograniczonym kapitałem...
Teraz Grobowy Tancerz zbliżał się do Long Beach Island. Jechał ciemnym sportowym samochodem. Kilka ostatnich tygodni uważał za szczególnie udane. Tworzył strategię, która miała zdecydowanie zmienić oblicze przestępczości zorganizowanej. Miał poparcie finansowe, zarówno w Nowym Jorku, jak i za granicą. Musiał jedynie dopilnować, żeby w ciągu kilku następnych, najważniejszych miesięcy wszystko poszło dobrze.
Przeszkadza mi tylko jeden człowiek, pomyślał przejeżdżając przez most prowadzący do Long Beach. Detektyw Stefanovitch postanowił możliwie najbardziej utrudnić - ba, wręcz uniemożliwić - życie St.-Germaina w Ameryce. Był w tym mistrzem, wytrwały i bystrzejszy niż większość policjantów. Już spowodował więcej kłopotów i zamieszania, niż St.-Germain mógł znieść.
Dwukrotnie wyśledził St-Germaina w Europie. Wystawił ekipy obserwujące jego mieszkanie przy Central Park West. Pewnego wieczom udał się za St.-Germainem do „Le Cirque" i praktycznie przesłuchał właściciela restauracji, Sirio Maccioniego.
To pragnienie zwycięstwa wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, walki z wiatrakami, zdawało się być amerykańską specjalnością. St.-Germain widział na własne oczy, jak na początku lat siedemdziesiątych Amerykanie ponieśli sromotną klęskę w Azji Południowo-Wschodniej. Teraz, w Nowym Jorku, też odniosą porażkę. Stefanovitch rzucał mu wyzwanie, a na to St.-Germain nie mógł sobie pozwolić.
Jego sportowy samochód w końcu wjechał do Long Beach i St.-Germain nacisnął mocno na pedał gazu. Dzisiaj ktoś dostanie porządną nauczkę.
John Stefanovitch, Long Beach
Czternastu detektywów z okręgu Nassau i z Nowojorskiego Wydziału Policji szło jeden za drugim, tworząc nierówne linie po obydwu stronach Ocean View Street w Long Beach.
Minęli czterdziestoletnie domy i kilka irlandzkich barów przy wąskiej ulicy. Gdzieniegdzie stała budka, w której sprzedawano pizzę, albo rozlatujący się sklepik, zabity deskami na zimę.
- Przydałby się kawałek pizzy - rozmarzył się nagle Kupchek. - Z salami, z cebulą i z podwójnym serem.
- A mnie by się przydał partner zdrowy na umyśle - szepnął w odpowiedzi John Stefanovitch.
Dotarli do jeszcze węższej uliczki o nazwie Louisiana. Po jej obu stronach stały zaparkowane samochody, powgniatane i zardzewiałe, podobnie jak ociekające wilgocią domki plażowe.
Na samym końcu ulicy detektywi weszli w ostry zakręt, który rozszerzał Się pod koniec. Po obu jego stronach stały, jak wieże strażnicze, dwa wielkie domy letniskowe.
Stefanovitch wiedział o St.-Germainie wszystko: że był obecnie postacią numer jeden w światku narkotykowym w Europie, największym dostawcą narkotyków, jaki działał w ciągu ostatnich lat; że w niektórych częściach świata jest znany jako biznesmen, uczciwy finansista i inwestor- co znacznie utrudnia przyłapanie go na gorącym uczynku. Wiedział, że St.-Germain i jego organizacja wkraczają na teren Stanów Zjednoczonych; że St.-Germain opracował skomplikowany, niezwykle sprawny system kontroli przestępczości zorganizowanej w Europie, znany pod nazwą „prawo ulicy".
Prawo ulicy odnosiło się zarówno do przestępców, jak i do policji. Zawierało surowe przepisy i wszyscy je znali. Rozprawiano się bezlitośnie z szefami konkurencyjnych grup przestępczych, jak również z policjantami, prokuratorami, a nawet z sędziami, którzy popadli w konflikt z systemem St.-Germaina.
Zwyczajowymi formami kary były morderstwo i sadystyczne tortury. Powszechnie stosowano zemstę na przyjaciołach i członkach rodziny. Alexandre St.-Germain twierdził, że nie ma zamiaru żyć według zasad słabeuszy.
Tej nocy Stefanovitch i podlegli mu detektywi z wydziału narkotyków łamali prawo ulicy. Przygotowywali atak na dużą amerykańską wytwórnię narkotyków, należącą do St.-Germaina.
Wzrok Stefanovitcha przyciągnęło nagle coś po lewej stronie ślepej ulicy. Zgasły światła w stojącym tam domu.
- Z lewej. Widziałeś? - szturchnął go Misiek Kupchek.
Wszyscy zatrzymali się w pół kroku.
Wiatr od oceanu gwizdał im za plecami niemal złowieszczo.
- Co to było? - szepnął Kupchek. - Mam nadzieję, że to po prostu ktoś, kto bardzo późno udał się do łóżeczka.
- Nie wiem. Uważaj. - Stefanovitch powoli uniósł swojego remingtona. Zrobiło mu się niedobrze, pierwsza oznaka napływającej adrenaliny.
Świecący poprzez drzewa księżyc okrywał wszystko dziwną, czamo-białą mozaiką.
- Hej, detektywi! A to dopiero pieprzona niespodzianka, co? - zagrzmiało znienacka.
- Hej!... Tutaj!
Inne głosy odezwały się po drugiej stronie wąskiej uliczki. W ciemnościach kryło się kilku mężczyzn.
- Nie! Tutaj, sukinsyny!
Oślepił ich rząd zapalonych nagle latarek. Jasne snopy krzyżowały się we wszystkich kierunkach.
I zaraz po obydwu stronach ulicy rozpoczęła się strzelanina - śmiertelna mieszanka hałasu i oślepiającego światła.
- Na ziemię. Wszyscy na ziemię! - wrzasnął Stefanovitch, zwalniając bezpiecznik. Nacisnął spust i poczuł, jak jego ciało zaczyna działać automatycznie.
- Na ziemię! - powtórzył strzelając do snopów świateł. - Wszyscy na ziemię!
Na ulicy wybuchło pandemonium. Detektywi krzyczeli i przeklinali. Stefanovitch w końcu padł na brzuch. Nie mógł złapać oddechu. Pomyślał o Annie. Może już nigdy jej nie zobaczy.
Przycisnął się do zamarzniętego betonu. Nie wiedział, czy go trafili, czy nie. Naprawdę nie wiedział. Nos miał pełen odoru oleju napędowego i benzyny.
Stefanovitch pełznął na brzuchu, aż znalazł się pod tylną częścią zaparkowanego samochodu. Czołgając się, poharatał sobie dłonie i kolana. Gdzie, u diabła, są posiłki? Co teraz robić
Przedostał się do drugiego zaparkowanego samochodu. Po drodze uderzył głową o podwozie. Zaklął. Płuca bolały go okropnie. Wciąż słychać było strzały z broni półautomatycznej.
Przez chwilę leżał, kryjąc się pod trzecim zaparkowanym samochodem.
Zastanawiał się, czy powinien tam pozostać. Samochód miał tak niskie zawieszenie, że Stefanovitch ocierał się twarzą o ziemię. W głowie miał zamęt.
Czwarty samochód był zaparkowany bardzo blisko trzeciego, bok w bok. Stefanovitch wytężał słuch, oczekując dźwięku syren policyjnych.
Nic. Nikt w dzielnicy nie powiadomił policji.
Nadal czołgał się od samochodu do samochodu. Jak najdalej od zabójców i od masakry. Czy wiedzą, gdzie jest? Czy ktoś go widział?
Przestał liczyć, pod iloma samochodami przeszedł. Był zupełnie zdrętwiały z zimna.
Ostatni samochód stał na rogu Ocean View. Głosy zamachowców cichły na końcu ulicy. Musi chwilę odpocząć, zanim poderwie się na nogi i zacznie uciekać.
W końcu zerwał się spod ostatniego samochodu.
Zaczął biec najszybciej jak mógł, kierując się w lewo.
Był odrętwiały i zlany lodowatym potem - dosłownie i w przenośni. Jednak biegł i nikt go nie gonił. Uciekał zygzakiem, czując się jak pocisk wystrzelony spod ziemi.
Wszystko było jakieś nierealne. Jego buty nigdy tak głośno nie stukały o chodnik. Oddychanie sprawiało mu ból.
„Tylko biegnij dalej".
Ta myśl przepełniała mu umysł. Pozwalała mu wytrwać.
Nie liczyło się nic innego.
W końcu zobaczył boczną uliczkę, w której on i jego ludzie zaparkowali samochody. Mustangi i camaro, stingraye i BMW stały przed nim, ciche i puste.
Stefanovitch skręcił za róg, we Florida Street. Dostrzegł swoją czarną furgonetkę. „Zawołaj pomoc", zabrzmiało mu w głowie.
Biegnąc, starał się wydobyć kluczyki z kieszeni. W końcu usłyszał w oddali wycie syreny.
Ubranie, przeniknięte wiatrem i mokre od potu, było lodowato zimne w dotyku. Z włosów kapała mu woda.
Usłyszał głośny huk wystrzału pięć metrów od furgonetki. Rozległ się bezpośrednio za nim. Dźwięk eksplozji przeszył mu czaszkę. Poczuł ją aż we wnętrznościach.
Pierwszy strzał trafił go w prawy bok. Tak łatwo było to powiedzieć - postrzał w bok.
John Stefanovitch okręcił się, jakby go potrąciła pędząca ciężarówka; dorosły równie łatwo potrafi obrócić małe dziecko.
Drugi strzał eksplodował niemal równocześnie z pierwszym i rozszarpał lewą stronę kręgosłupa Stefanovitcha. Odpryśnięty fragment kości przebił się przez ciało jak poroże jelenia zawieszone na ścianie.
W rzeczywistości pocisk odbił się w ciele rykoszetem, wirując jak podłużny kształt pod wodą. Następnie wypadł, przebijając bok i pozostawiając wielką dziurę.
Strzał w plecy.
Stefanovitch leżał twarzą w dół. Połową ciała spoczywał na zapiaszczonym, lodowatym chodniku.
Oczy mu zwilgotniały, wydawało się, że płacze. Chciał się przeczołgać w bezpieczne miejsce, chciał coś zrobić, ale nie mógł się poruszyć nawet o milimetr.
Ukryty strzelec w końcu wynurzył się z cienia. Podszedł i stanął nad ciałem rozpostartym jak orzeł w locie. Przyglądał mu się przez długą, cichą chwilę.
Stefanovitch słyszał oddech tego człowieka, wyczuwał jego nieludzki spokój... Słyszał też dokładnie, co strzelec robi. Nagle wszystko stało się jasne i oczywiste. Za chwilę miał stać się świadkiem - i ofiarą - zabójstwa.
Miał usłyszeć, jak morderca wkłada do komory trzeci pocisk; jak nieruchomieje na długą chwilę, wstrzymując oddech, i jak oddaje kolejny strzał.
Ostatni strzał. Prosto w plecy Stefanovitcha.
Potem Grobowy Tancerz oddalił się od swego byłego prześladowcy.
Alexandre St.-Germain, Brookłyn Heights
Alexandre St.-Germain prowadził lśniącego, granatowego porsche turbo carrera. Wewnątrz majaczyła czarna skóra rękawiczek i przyćmione czerwone światełka na desce rozdzielczej. Jedynym dźwiękiem był odgłos opon pędzących po jezdni - zupełnie jakby ktoś zrywał taśmę klejącą z nierównej powierzchni.
Nauczka, pomyślał prowadząc. Światu jest potrzebna nauczka. Taka nauczka szczególnie przyda się detektywowi, który go ścigał, który tak uparcie deptał mu po piętach przez dwa lata.
Budynek mieszkalny, przed którym St.-Germain w końcu zaparkował samochód, wyglądał nieciekawie. Zbudowany z wypłowiałej czerwonej cegły, wznosił się na dziewiętnaście, a może dwadzieścia pięter. Było to takie miejsce, gdzie matki zrzucają dzieciom z okna pieniądze zawinięte w folię, żeby ich pociechy mogły kupić lody.
Grobowy Tancerz wszedł do budynku za czarną kobietą, która, sądząc po białych, miękkich butach i pończochach widocznych spod płóciennego płaszcza, była zapewne pielęgniarką.
Korytarz na piętrze, na którym wysiadł z windy, wyglądał jak wszystkie inne korytarze w tym budynku. Duszące, kuchenne zapachy przygotowywanych kolacji. Stukanie w rurach centralnego ogrzewania. Jasnoniebieskie ściany, sfatygowany, niebiesko-czamy chodnik.
Alexandre St.-Germain zadzwonił do drzwi oznaczonych numerem 9B. Dzwonił natarczywie, siedem razy.
W końcu z wnętrza dobiegł kobiecy głos, głuchy i odległy.
- Chwileczkę. Już idę. Kto tam?
Ciemnoniebieskie drzwi z numerem 9B otworzyły się. Wyraz twarzy Anny Stefanovitch natychmiast zdradził zaskoczenie.
- Coś się stało Stefowi - powiedziała. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu.
- Tak. A teraz coś się stanie tobie.
Nie bolało. Anna usłyszała głuchy, stłumiony odgłos wystrzału oddanego z odległości mniejszej niż metr. Zobaczyła, jak jasny strumień światła oświetla korytarz jakby błysnął flesz fotograficzny. Nie żyła, zanim upadła na podłogę przedpokoju.
Alexandre St.-Germain, Grobowy Tancerz, opuścił budynek równie pewnie, jak do niego wkroczył.
Część pierwsza
Grobowy Tancerz
Isiah Parker, Sto Dwudziesta Piąta ulica, czerwiec 1988
Stragan „Pomarańczowy Juliusz", stojący na rogu Sto Dwudziestej Piątej ulicy i bulwaru Fredericka Douglassa, miał przynajmniej jedną przewagę nad wieloma innymi sklepami w tej okolicy - szeroki widok na ulicę. Na zmieniającą się, coraz bardziej podupadającą dzielnicę; na zamurowane i porzucone budynki, takie jak Blumstein, ostatni dom towarowy w Harlemie, czy Loews Victoria, teraz obydwa zamknięte. Na hotel „Teresa", gdzie kiedyś zatrzymał się podczas pobytu w Nowym Jorku Fidel Castro, a w którym teraz mieściły się biura. Na teatr „Apollo", gdzie grywał Basie i Bessie Smith, Bili Eckstein i Ellington - swego czasu zamknięty, a teraz ponownie otwarty. Któż mógł wiedzieć, na jak długo?
Isiah Parker stał za pomalowaną na jasny kolor ladą „Pomarańczowego Juliusza". Wycierał ją pracowicie, chłonąc jednocześnie fascynujący widok Sto Dwudziestej Piątej ulicy. Pomyślał, że nędza i ubóstwo nigdy dotąd nie były tak interesujące. Nie miał pojęcia, dlaczego tak się dzieje.
Usłyszał, jak właściciel straganu woła do niego:
- Hej, człowieku, głuchy jesteś, czy co? Dwa pieprzone Juliusze bananowe. Isiah Parker nie był głuchy. Ba, odkrył ostatnio, że słuch ma jako zając. Przypominał zawodowego sportowca, który czujnie wychwytywał z hałasu obelgi i drwiny na jego temat padające z trybun. Parker przez chwilę rozważył możliwość przerobienia twarzy szefa na koktajl „Pomarańczowy Juliusz". Zrezygnował z tego jednak, przynajmniej na razie.
- Tak, proszę pana. Dwa Juliusze, już podaję - wymamrotał w stronę klienta.
- Dwa Juliusze bananowe.
- Tak, proszę pana. Dwa Juliusze bananowe. Jedną chwilę. Przez cały ten czas skupiał uwagę na ulicy. Obserwował chylącą się ku ruinie estakadę, na której wspierały się tory prowadzące na nowojorski Dworzec Centralny.
Czekał na tę chwilę prawie cały tydzień... a teraz nie był pewien, na co powinien zwrócić uwagę. Tak więc przyglądał się niezwykle uważnie, przygotowując Juliusze: kruszony lód, świeży banan, specjalny słodki proszek z firmy patronackiej, który jego zdaniem miał okropny, słodko-kwaśny smak.
Nagle Isiah Parker przestał mieć wątpliwości, czemu się przygląda. Dwaj handlarze byli na tyle nieostrożni, że zdołał dostrzec transakcję. Przez króciutką chwilę widział zielony błysk dolara na ulicy.
- Hej ty, Parker. Parker! - usłyszał ponownie
- Hej ty, człowieku - odparował Parker. - Zamknij się, do cholery. Zamknij jadaczkę, zrozumiano?
Być może po raz pierwszy w życiu władczy szef „Pomarańczowego Juliusza" naprawdę się zamknął. W wyrazie twarzy Parkera było coś, co kazało go traktować poważniej niż zwykłego sprzedawcę.
Nagle Isiah Parker przeskoczył nad ladą, sprężyście jak naładowany energią dziki kot.
Próżniacy, których kilku jak zwykle kręciło się bezczynnie po sklepiku z sokami, widzieli, jak wybiegł przez odrapane drzwi z pleksiglasu. Trzymał wymierzony w niebo i kamienne dachy pobliskich budynków, rewolwer kalibru dwadzieścia dwa.
Jeden z handlarzy kokainą po drugiej stronie Sto Dwudziestej Piątej ulicy zauważył biegnącego w jego stronę Parkera.
Cholera, pomyślał Parker. Handlarz narkotykami i jego kumpel nagle rzucili się pędem wzdłuż bulwaru Frederika Douglassa. Na Sto Dwudziestej Piątej ulicy skierowali się prosto na wschód. Potem na południe. Potem znów na wschód.
Jakiś taksówkarz zatrąbił na nich ze złością. Parker mocno uderzył dłonią w maskę żółtej taksówki. „Nie pozwalaj, żeby ktokolwiek na ulicy ci podskoczył" - to była lekcja, której nauczył się w Harlemiejuż dawno temu.
Biegł najszybciej jak mógł. Biegł bez opamiętania, jak jakiś podkręcony ćpun albo złodziej. Bieganie było - dawniej i w innych okolicznościach - jego ulubionym zajęciem. Wykonywał je na tyle dobrze, że dostał stypendium lekkoatletyczne do college'u w Teksasie. W tym college'u nauczył się trochę panować nad swoim gniewem, a w każdym razie lepiej go ukrywać, maskować gadaniem.
Mając trzydzieści pięć lat, wciąż potrafił biegać. Może nie był to już rekordowy sprint na sto metrów, ale nadal potrafił biec szybciej niż ci dwaj żałosni handlarze narkotykami, którzy właśnie usiłowali sprzedać działkę koki czternastoletnim dzieciakom.
Szybciej niż te dwie beznadziejne kupy gnoju, które paradowały po Harlemie bez szacunku dla nikogo i dla niczego. Jakby ważne było tylko zarabianie na smutku tutejszych ludzi, na ich potrzebie zdobycia cienia nadziei i bezbolesnej ucieczki.
Biegnąc, Parker zaczął się uśmiechać. W obecnych czasach mieszkańcy Harlemu mieli dziwne poczucie humoru. Jeden z handlarzy narkotykami musiał nadwerężyć mięsień, bo zaczął kuleć i złapał się za lewy pośladek. A to ci heca.
Isiah Parker przemknął obok handlarza narkotykami, jakby ten stał na bocznicy. Mijając faceta, mimochodem walnął go w skroń kolbą pistoletu. Handlarz wpadł do rynsztoka w swoich eleganckich ciuchach.
Parker był niemal pewien, że drugi z handlarzy to Pedro Cruz, kolumbijski kowboj, który przez kilka ostatnich miesięcy pętał się w okolicach Sto Dwudziestej Piątej ulicy. Pedro Cruz potrafił biegać naprawdę szybko.
Jakby na potwierdzenie tego faktu Parker poczuł, jak w piersi eksploduje mu ogień. Serce waliło jak młot i zaczynały boleć wszystkie mięśnie. To już osiem przecznic. Człowieku, kiedy w końcu się zmęczysz?
Kilka osób stojących wzdłuż Sto Dwudziestej Czwartej rozpoznało Parkera. Mieszkał w tej dzielnicy od dawna. Wielu znało Isiaha. A jeszcze więcej osób znało jego brata Marcusa.
Ale to jeszcze nie znaczyło, że mają ochotę zatrzymać handlarza, którego Parker ścigał. Spróbuj w Harlemie złapać faceta, który wygląda na Latynosa, a możesz stracić życie albo wdać się w jeszcze większe tarapaty.
Poza tym fajnie było oglądać takie sceny pościgu w leniwe, letnie popołudnie. To lepsze niż film z Sylwestrem Stallone w kinie Loews.
Sto Dwudziesta Czwarta przypominała cmentarzysko starych, zużytych plymouthów, chevroletów i fordów. Kilku chłopaków z sąsiedztwa zaczęło klaskać w dłonie, dopingując wyścig odbywający się w to gorące i ospałe popołudnie. Chyba nikogo nie obchodziło, jak doszło do tego pościgu.
W końcu Parker niemal się zrównał z kolumbijskim handlarzem narkotykami. Spojrzał na niego, jakby chciał go wyprzedzić, a nie schwytać.
Handlarzem rzeczywiście był Pedro Cruz. Brodaty Kolumbijczyk nawet nie zamierzał przybrać przerażonego wyrazu twarzy. Usiłował wykombinować, w jaki sposób wydobyć broń, jednocześnie nie przerywając biegu.
Prawą ręką gorączkowo grzebał pod łopocącą połą nylonowej kamizelki, która osłaniała gołą, brązową skórę jego torsu.
W końcu wyprzedził Cruza długimi krokami.
Wydawało się, że Parker nagle zaczął dryfować do tyłu w czasie i w przestrzeni...
Uniósł ramiona, zgiął je w łokciach i z całej siły wyrżnął handlarza w podbródek.
Cruz przewrócił się, wykonując skomplikowane, potrójne salto. Upadł niezgrabnie pod rozlatującym się płotem, tak pełnym dziur, że każdy w dzielnicy mógł wchodzić na podwórko i z niego wychodzić, kiedy tylko chciał.
Isiah Parker był zadowolony, że nie postrzelił handlarza narkotyków. Wyciągnął rewolwer i wycelował w zgarbionego, wścibskiego stróża, który siedział na pobliskim ceglanym ganku. Stróż skulił się ze strachu i próbował się wycofać.
- Jestem oficerem policji - powiedział Parker dysząc ciężko. - Proszę zadzwonić na dziewiętnasty posterunek...
Stróż uśmiechnął się szeroko, jakby przed chwilą wygrał „Familiadę" albo „Koło fortuny". Pomaszerował do wnętrza budynku i zadzwonił na policję. Lubił oglądać dobre pościgi, wszystko jedno, czy na ekranie telewizora, czy też przed własnym gankiem. Przynajmniej pod tym względem Harlem wciąż był niezły.
O trzeciej po południu nowojorski tajny detektyw Parker wciąż był ubrany w koszulkę firmową „Pomarańczowego Juliusza" i w poplamiony sokami fartuch. Gdzieś zgubił swój skórzany kapelusz. Szkoda, bo był całkiem ładny.
Ten dziwny strój sprawiał, że Parker przypominał normalnego człowieka pracy. Dzięki niemu mógł czuć się częściąjakiejś podupadłej dzielnicy. Wszystko jedno jakiej.
Jego dzielnica znajdowała się w południowym Harlemie, pomiędzy Broadwayem i Ósmą Aleją Zachodnią. Parker stał na rogu, lizał włoskiego loda o smaku pomarańczowym i obserwował otoczenie. Rejestrował drobiazgi, które będzie musiał zapamiętać dziś wieczorem, w noc zemsty.
W końcu Isiah Parker udał się z powrotem na dziewiętnasty posterunek w Harlemie i pozostał tam na służbie do szesnastej trzydzieści.
Dziewięćdziesiąta Dziewiąta Zachodnia ulica, północ
W najbardziej na południe wysuniętej części Harlemu letnia noc była lepka, gorąca i cuchnąca. Kilka przecznic dalej całe rodziny spały na schodach przeciwpożarowych i na dachach kamienic czynszowych.
Podniszczony czarny ford escort stał zaparkowany w połowie drogi pomiędzy Riverside Drive i Aleją West End, przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej ulicy. Skuleni w samochodzie trzej mężczyźni czekali w ciemnościach.
Dwadzieścia po dwunastej ich czujność i cierpliwość zostały nagrodzone.
- To oni. Są tutaj. Niebieski mercedes - odezwał się cicho w escorcie mężczyzna o nazwisku Jimmy Burke. Wyprostował się za kierownicą. Wykonał gest w stronę kamienicy, którą mężczyźni w escorcie znali pod nazwą „Zachęta".
Czteropiętrowa kamienica kryła się w cieniu wyższych i potężniejszych budynków mieszkalnych. Gwarantowała dyskrecję i była mało podejrzana, bo jej lokalizacja w połowie kwartału bloków pozwalała gościom na przybywanie i opuszczanie jej bez zwracania na siebie uwagi.
Ciemnoniebieski, długi mercedes limuzyna zatrzymał się przed eleganckim budynkiem. Stromy podjazd z szarego kamienia prowadził do dwuskrzydłowych dębowych drzwi, oświetlonych staroświeckimi lampami gazowymi.
Z limuzyny wysiedli dwaj mężczyźni w ciemnych wizytowych garniturach. Dokładnie rozejrzeli się po ulicy i dopiero wtedy pozwolili trzeciemu pasażerowi wysiąść w nocny mrok.
- Dwaj ochroniarze... Kierowca. Jedno, co pewne, to że podróżuje z minimalną ilością bagażu.
Jeden z mężczyzn w escorcie leżał przed chwilą wyciągnięty na całą długość tylnego siedzenia. Isiah Parker pochylił się do przodu. Miał krótko przycięte czarne włosy i gładko ogoloną, przystojną twarz. Jego smukłe, dobrze umięśnione ciało sugerowało, że zawodowo uprawiał sport, ale Parker zawsze twierdził, że to raczej dzięki kolorowi jego skóry niektórzy sądzili, iż był kiedyś koszykarzem.
- Damy temu śmieciowi jakąś godzinę, żeby odpoczął i odprężył się - powiedział Parker spokojnym głosem. - Wtedy wejdziemy. Włącz radio, Jimmy. Braciszkowie z Dziewięćdziesiątej Dziewiątej ulicy posłuchają trochę muzyki. Ba da da di. Załatwimy sprawę porządnie.
Alexandre St.-Germain, „Zachęta"
Alexandre St.-Germain wylądował na szczycie świata i zdawał sobie z tego sprawę. Iluż ludziom udało się odnieść taki sukces w jednej dziedzinie, a co dopiero w dwóch? Ilu ludzi miało otwartą drogę do gabinetów prezesów na Wali Street, a jednocześnie do prywatnych domów Anthony'ego (Joe Battersa)
Accardo czy Carmine'a Perisco?
St.-Germain rozumiał niebezpieczeństwo próżności. Wielokrotnie widział jej skutki. Ale wiedział też, że jest mądrzejszy od innych. Więcej czytał, znacznie więcej doświadczył. Zdobył na Sorbonie wykształcenie z zakresu ekonomii i biologii. Jednak zawsze wolał szkołę mocnych ciosów.
W wieku dwudziestu dwóch lat znany był w Marsylii jako Mercedes. To imię znali chyba wszyscy w lokalnym półświatku. Już wtedy miał tę szczególną właściwość: równie swobodnie kupował i sprzedawał narkotyki w dokach, jak obracał się wśród bogaczy i ich bezcennych jachtów. Alexandre St.-Germain miał klasę. Był wyjątkowo przystojny, obdarzony nieodpartym urokiem. Nauczył się wykorzystywać te cechy, otwierały mu drzwi na całym świecie.
W Trypolisie był znany jako Rzeźnik - działał jako główna skrzynka kontaktowa przy transakcjach sprzedaży broni, zawieranych między Syrią i Libią. Służył każdemu mordercy, byleby był gotów zapłacić za najwyższą jakość usług.
Teraz ten człowiek o wielu różnych twarzach, różnych imionach, różnych stylach życia był znany był policji jako Grobowy Tancerz.
A więc to jest „Zachęta", pomyślał St.-Germain idąc przez obszerny hol, a następnie przez luksusowy salon na parterze. Z uśmiechem oglądał bogato umeblowane wnętrza klubu przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej Zachodniej. Wspaniale rzeźbione, podwójne drzwi. Zimne marmurowe posadzki. Na ścianach de Kooning, Pissarro, Klee. Z pokoju muzycznego przechodziło się do obrośniętego roślinami solarium.
Panował tu styl eklektyczny. Gdzieniegdzie art deco. Nieco włoskiego renesansu. Elementy galijskie, jak bufet z czasów Ludwika XVI stojący w korytarzu i kilka starych francuskich rycin.
Był tam barek wyposażony w kryształowe karafki, butelki taittingera, wina reńskie, świeże limonki i cytryny, lód, który wyglądał jak kolekcja diamentów. Świeże kwiaty, ułożone w piękne bukiety, zdobiły długi stół.
Wszędzie stały prześliczne kobiety i młodzi chłopcy. Grzecznie wypowiadali słowa powitania i kłaniali się nisko, przywodząc mu na myśl modeli na paryskim pokazie mody. Niektórzy przesadzili z makijażem, a ich twarze wyglądały jak oblicza przebiegłych, miejskich dzikusów.
Wiedział, że klientami tego klubu byli niektórzy z najbardziej szanowanych ludzi na świecie. Przesadna elegancja pozostałych była próbą sprostania ich bogactwu i poczuciu stylu, być może próbą stłamszenia poczucia winy amerykańskiej klasy średniej, zamaskowania faktu, że był to bardzo drogi burdel, jeden z najlepszych na świecie.
Wysoka, czarna modelka powiodła St.-Germame'a pod ramię po mahoniowych schodach na piętro. Schody zdobił barwny chodnik. Modelka była smukła i długonoga, nieskazitelnie piękna.
Poczuł leciutki dreszczyk oczekiwania. Zastanawiał się, jakie niespodzianki przygotowano dla niego dzisiaj.
Alexandre St.-Germain otworzył ciężkie dębowe drzwi sypialni na piętrze. Kobieta idąca przy jego boku zniknęła cicho i niepostrzeżenie.
Dwie kobiety w sypialni były wyjątkowej urody, jeszcze piękniejsze niż dziewczyna, która wprowadziła go na górę, piękniejsze od wszystkich pracownic „Zachęty", jakie dotychczas widział. Wyglądały jak młodziutkie, niewinne amerykańskie piękności.
Jak na razie, nieźle. Nawet bardzo dobrze.
- Jem 'appelle Kay - odezwała się jedna z nich.
- Bienvenue a Allure. On nous a choisies de vous saluer, de dire bonjour... II y a d'autres jeunes filles, si vous desirez.
- Nie, nie chcę żadnych innych kobiet - odparł St.-Germain po angielsku. - Obie jesteście bardzo piękne.
Dziewczyna, która odezwała się pierwsza, Kay, miała ciemne włosy, ale niezwykle jasną karnację. Jej skóra wyglądała jak pokryta delikatnym pudrem. Miała wspaniałą oprawę oczu. Róż podkreślał jej kości policzkowe. Włosy zaczesała na jedną stronę.
Mówiąc, gestykulowała wyraziście smukłymi rękami, a ciepły uśmiech zdawał się szczery. Dobra, bardzo dobra. Nawet jej francuski był nienaganny.
- Ja jestem Kimberły. Kim. - Druga dziewczyna, młodsza od Kay, wyglądała na nieśmiałą. Miała nie więcej niż osiemnaście lat i długie blond włosy, które sięgały jej prawie do kości ogonowej.
Do St.-Germaina, który stał bez ruchu w otwartych drzwiach, dotarł kwiatowy zapach drogich perfum. W „Zachęcie" wszystko było perfekcyjne, dokładnie tak jak sobie życzył.
Apartament był pełen kryształów, włoskich marmurów, dywanów, w których nogi tonęły po kostki, obrazów i mozaik. Z ukrytych głośników płynęła stłumiona muzyka - lekkie tango w rockowej aranżacji, modne ostatnio w nocnych klubach. Na chromowo-szklanym stoliku leżały narkotyki. Atmosfera była zdecydowanie seksowna, ale jednocześnie romantyczna.
Ciemnowłosa Kay miała na sobie sukienkę od Hermesa z długim rozcięciem z boku, przez które widać było srebrne wzory na pończochach. Suknia podkreślała płynność ruchów kobiety, każde zaokrąglenie ciała, każdy jego szczegół.
Kimberły też miała długie nogi, jędrne, kształtne piersi ze sterczącymi sutkami i lśniącą opaleniznę. Jej wieczorowa sukienka pochodziła od Givenchy lub Yves St. Laurenta. Miała pantofle na cienkich, wysokich obcasach i elegancki makijaż.
Alexandre St.-Germain uśmiechnął się i ukłonił. Nawet gdyby sam zadbał
o każdy szczegół, efekt nie mógł być lepszy.
Trzej mężczyźni z escorta wiedzieli, który przycisk wcisnąć, gdy już weszli do holu „Zachęty". Nie wiedzieli natomiast, jak się dostaną do apartamentu.
Ochrona założyła, że wejdą przez otwarte okno wychodzące na ogród lub zakradną się od strony piwnicy. Obydwa te założenia były mylne.
Weszli przez dwuskrzydłowe, dębowe drzwi frontowe.
Byli ubrani w prochowce, czapki z daszkiem i sportowe buty, a jednak wkroczyli do holu, jakby czuli się właścicielami „Zachęty".
Każdy z nich trzymał w rękach uzi.
Dwie dziewczyny zaczęły rozbierać Alexandre' a St.-Germaina. Pracowały powoli i czule, jak improwizujący zespół taneczny.
Ich palce wygrywały mu gamy na kręgosłupie. Potem te same palce jak delikatne pędzelki muskały jego pośladki, ramiona i genitalia. Ten kunsztowny rytuał przywodził mu na myśl najlepsze gejsze w Kioto.
Świetnie wyglądał bez ubrania; miał jędrne, muskularne ciało. W Nowym Jorku pracował nad kondycją pod nadzorem prywatnego trenera; to samo robił przez całe lata w Londynie. Tak jak wszystko, czym dysponował, jego ciało było bliskie ideału.
St.-Germain wstał nagle. Ruchem ręki odgonił dziewczyny. W jednej chwili jego oczy stały się zimne i bez wyrazu. Znów pogrążył się we własnych myślach. Któż mógł wiedzieć, co działo się w jego głowie?
Bez słowa szybko przeciął sypialnię i wszedł do łazienki. Drzwi zamknęły się za nim, a ze środka doleciał odgłos wody lejącej się pełnym strumieniem.
Trzej mężczyźni - Jimmy Burkę, Aurelio Rodriguez, Isiah Parker - rozdzielili się na parterze „Zachęty".
Dwaj ochroniarze oglądali telewizję i łatwo było ich unieszkodliwić. Właściwie na razie wszystko szło zbyt łatwo.
Gdy Alexandre St.-Germain wrócił, dwie prostytutki zrozumiały, że tego wieczoru to on będzie dyktował reguły gry.
Miał na twarzy czarną skórzaną maskę, zgodnie z bieżącymi wymogami mody w świecie udziwnionego seksu nowojorskiego. Suwaki na policzkach przypominały nierówne blizny. Z czoła i podbródka wystawały polerowane metalowe ćwieki.
To był Grobowy Tancerz, taki jakim widzieli go inni; egzotyczny i tajemniczy.
Narkotyki, które zażył po przybyciu, zaczynały działać. Bełkotliwie odpowiadał obu dziewczynom, a jego słowa miały coraz mniej sensu.
Muskularne ciało Alexandre'a St.-Germama natarto drogimi olejkami. Wysoko nad głowami, na suficie falował i migotał układ lustrzanych wzorów. Cienie tańczyły i łączyły się ze sobą.
Jeden śliski od olejku palec wsunął mu się do odbytu, drugi znalazł się w jego ustach.
Nagle coś poszło źle. W rozkosz wtargnęły dźwięki zupełnie do niej nie pasujące.
- Co to za odgłosy?
Teraz już usłyszeli je wyraźnie. Za drzwiami, w korytarzu. Zaczęły się od ciężkich kroków... które, najpierw coraz bliższe, później zdawały się oddalać. I głosy. Kilka głosów. Wszystko działo się zbyt szybko.
St.-Germain usiadł wyprostowany i czujny, ale jednocześnie zaplątany w jedwabne prześcieradła i poduszki, w gmatwaninę gołych nóg i ramion, jedwabnych pończoch i podwiązek porozrzucanych po całym łóżku.
Dziewczyny uklękły obok i otworzyły ze zdziwienia usta.
- Kto tam? Kto jest za drzwiami? - dopytywał się St.-Germain. Drzwi sypialni otworzyły się z impetem i wpadł przez nie mężczyzna trzymający pistolet maszynowy. Większą część jego twarzy zasłaniała czarna czapka z daszkiem. Przyjął postawę strzelca wyborowego.
- Co... Jesteś z Nocnego Klubu? - odezwał się Alexandre St.-Germain, całkowicie tracąc zimną krew. Nawet jego głos brzmiał jak należący do kogoś innego. - Jesteście z Nocnego Klubu? - wrzasnął ponownie.
- Wynoście się stąd. Obydwie - odezwał się do prostytutek mężczyzna z bronią.
W panice uciekły z ozdobionej lustrami sypialni, potykając się o siebie nawzajem, gdy usiłowały sforsować drzwi.
W tej samej chwili ogień z broni półautomatycznej niemal oderwał głowę Alexandre'a St.-Germaina. Zaskoczony szef przestępczości europejskiej poleciał z impetem na kremowobiałą ścianę sypialni.
- Z Nocnego...? - padł ostatni, bełkotliwy krzyk.
John Stefanovitch, Dziewięćdziesiąta Dziewiąta Zachodnia, druga nad ranem
Sen.
To te powracające senne koszmary, które pojawiają się zwykle nad ranem, pomyślał John Stefanovitch. Znów go naszły.
Spocił się tak, że sportowa koszula khaki była zupełnie mokra. Serce waliło mu pod oblepiającym ciało materiałem. Miał potworne mdłości i czuł, że w każdej chwili może nie wytrzymać.
Opony jego furgonetki zapiszczały, gdy dodał gazu i potoczył się w dół wzgórza, wjeżdżając na Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Zachodnią.
Niecałe czterdzieści minut wcześniej obudził go nerwowy głos jego przełożonego z wydziału zabójstw...
- Przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej Zachodniej doszło do morderstwa. Wygląda to na robotę zawodowców. Posłużyli się bronią półautomatyczną, może uzi... To Alexandre St.-Germain.
- Jak to Alexandre St.-Germain? O czym ty mówisz? - spytał Stefanovitch. Miał senny głos, bo jeszcze się do końca nie obudził.
- On nie żyje. Ktoś dopadł dzisiaj to ścierwo. Pomyślałem, że chciałbyś o tym wiedzieć, Stef.
Gdy Stefanovitch dotarł na Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Ulicę, bez trudu dostrzegł swojego partnera Miśka Kupcheka. Zauważył go, gdy furgonetka powoli zjeżdżała ze stromego wzgórza w stronę parku Riverside. Trudno byłoby nie zauważyć tego wielkoluda - miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył sto trzydzieści kilo.
- Mieszkam w Ridgewood w New Jersey - powiedział Kupchek na powitanie. W ten sposób chciał dać partnerowi do zrozumienia, że choć miał do przejechania prawie pięćdziesiąt kilometrów, dotarł na miejsce zbrodni na górnym Manhattanie przed Stefanovitchem.
Stefanovitch był zbyt zajęty, żeby obrażać się na Miśka. Gmerał na tylnym siedzeniu furgonetki, co powodowało odgłosy, jakby ktoś buszował pośród garnków i rondli w zagraconej kuchni.
- Nie zadzwonili do mnie od razu - powiedział w stronę tylnego siedzenia. - To chyba oczywiste.
- Czasami zachowujesz się jak obłąkany dupek. Naprawdę, Stefanovitch. Zmień sposób myślenia.
- To nie obłęd. Zadzwonili do mnie dopiero wtedy, gdy się dowiedzieli, że nie znajdą nikogo innego, żeby go tu ściągnąć. Uważali, że ja sobie z tym nie poradzę.
Stefanovitch w końcu otworzył drzwi furgonetki i z impetem wystawił specjalnie zaprojektowany, ważący zaledwie jedenaście kilogramów wózek inwalidzki na Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Zachodnią.
Następnie przechylił się przez przedni fotel, starając się nawet nie mrugnąć, gdy ostry ból przeszył mu dolną część kręgosłupa.
Jedną ręką trzymając się drzwi, otworzył ten superlekki, składany wózek i usiadł w nim z łoskotem. Cała operacja zajęła mu mniej niż dwadzieścia sekund. Taką właśnie miał średnią.
- Jezu, stajesz się coraz wolniejszy. Myślałem, że były farmer, jak ty, do tej pory nauczył się robić to w okamgnieniu.
Kupchek wciąż gderał i zrzędził stojąc na chodniku. Stefanovitch zauważył, że partner jest spięty. Kupchek był jego zastępcą prawie od czterech lat, jeszcze zanim został przeniesiony do wydziału zabójstw. Nauczył się nie pomagać Stefowi, chyba że było to absolutnie konieczne albo Stefanovitch o to wyraźnie poprosił.
Stefanovitch ruszył po chodniku, nie zwracając uwagi na drwiny Kupcheka. Obydwie ręce miał mocno zaciśnięte na gumowych obręczach kół wózka. Srebrzysty, matowy pojazd zdawał się frunąć, poruszając się szybciej, niż można by sądzić po jego wyglądzie.
Stefanovitch kierował się ku ogólnemu zamieszaniu, tam gdzie pulsowały koguty pół tuzina samochodów policyjnych, świecąc niebieskim i czerwonym światłem. Zamęt jaskrawych kolorów sprawił, że musiał zmrużyć oczy.
- Ilu zabitych jest w środku, oficerze? - Stefanovitch w końcu zatrzymał się przed dobrze utrzymaną kamienicą z brązowej cegły. Zadał to pytanie policjantowi niezbyt pewnie spoglądającemu, który stał na straży u podnóża schodów.
Młody funkcjonariusz rozpoznał porucznika Stefanovitcha z wydziału zabójstw. Kontrowersyjny powrót Johna Stefanovitcha do czynnej służby omawiano w ubiegłym roku w telewizji i na łamach miejskich gazet. Od tego czasu opinia, jaka panowała o nim w wydziale policji, zmieniła się z „ostry" na „zdecydowany i pomylony" i w końcu na „po prostu samobójca".
- Chyba trzech, proszę pana. Dwóch na parterze. Mają podcięte gardła. Jeden na piętrze. Jest tam sam koroner.
- Wielkie rzeczy - odezwał się Misiek Kupchek jakby mimochodem. - Ja sam też tu jestem, prawda? I jest tutaj sam porucznik Stefanovitch.
Kupchek nagle wyjął Stefanovitcha z wózka i wziął go na ręce. Na ten zaskakujący i zupełnie nieoczekiwany widok młody policjant nie pozwolił sobie nawet na mrugnięcie, nie mówiąc o uśmiechu.
- Nie stój tak, weź wózek porucznika Stefanovitcha - rzucił Kupchek w stronę funkcjonariusza, który skwapliwie wykonał polecenie.
- Uważaj na towar - powiedział Stefanovitch, wnoszony po frontowych schodach jak worek ziarna. Choćby nie wiadomo jak racjonalnie starał się to sobie tłumaczyć, takie przenoszenie było dla niego poniżające. Sprawiało, że czuł się jak dziwoląg. Tak, to odpowiednie słowo. Dokładnie tak się czuł. I tak samo musiało się czuć wiele osób w wózkach inwalidzkich.
- Halo, proszę przepuścić porucznika - krzyknął Kupchek tubalnym głosem.
Stefanovitch i Misiek Kupchek przeszli przez gromadę techników zazwyczaj zatrudnianych na miejscu zbrodni i skierowali się do wnętrza ceglanej kamienicy. Wokół rozbrzmiewał znany brzęk broni i kajdanek.
Policjanci kłaniali się i mruczeli słowa powitania. Wszyscy zdawali się znać Stefanovitcha i Kupcheka. W każdym razie wyciągali szyje, żeby ich zobaczyć.
Na piętrze Kupchek ponownie posadził Stefanovitcha w fotelu.
- Dzięki za transport - powiedział Stefanovitch.
- To należy do moich obowiązków. Poza tym pomaga mi utrzymać formę.
- Misiek, chcę, żebyś obudził ludzi z Piątej Strefy Zabójstw - powiedział nagle Stefanovitch do Kupcheka. - Z Szóstej też.
- Chcesz może, żebym zadzwonił do programu „Dzień dobry Ameryko"?
- Przejrzyj wszystkie samochody pomiędzy Dziewięćdziesiątą i Sto Dziesiątą Ulicą. Potrzebne nam będą numery rejestracyjne. Dowiedz się, kto mógł parkować na ulicy dziś późnym wieczorem. Mam nadzieję, że znajdziesz kogoś, kto coś widział. Niech obudzą dozorców we wszystkich budynkach przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej... Sprawdź, czy otwierano wieczorem jakieś garaże. Znajdź mi jakiegoś świadka. Misiek. To też pomoże ci utrzymać formę.
Dwie prostytutki, które były z Alexandrem St.-Germainem, zatrzymano do przesłuchania. Czekały w salonie na pierwszym piętrze.
Z korytarza Stefanovitch dostrzegł bardzo piękną dziewczynę, taką, która potrafiłaby złamać serce od pierwszego wejrzenia. Siedziała w drogiej jedwabnej sukience, z twarzą ukrytą w dłoniach.
Nawet w stanie szoku zadziwiała urodą. Z włosami ściągniętymi do tyłu i związanymi czerwoną satynową wstążką nie wyglądała jak panienka zatrudniona w „Zachęcie". Prędzej przypominała dziewczynę z pięknie utrzymanej posiadłości w Westchester albo nad rzeką Connecticut.
- Nazywa się Kimberły Victoria Manion - poinformował go Kupchek. - Trochę modelka, trochę aktorka. Tutaj, w „Zachęcie", wykonuje tylko zlecenia specjalne. Nazywa je randkami. Tak powiedziała, Stef. Pochodzi z Lincoln w Nebrasce.
- Powinna była zostać w Nebrasce - stwierdził Stefanovitch.
- Druga nazywa się Kay Whitley.
Druga dziewczyna czekająca w salonie jeszcze bardziej spodobała się Stefanovitchowi. Przebrała się już w żółtą sukienkę, kremowe pończochy i drogie, eleganckie buty na wysokich obcasach.
- Pochodzi z Poughkeepsie. Wszystkim swoim klientom opowiada, że jest z Bostonu. Ma bardzo ładny akcent.
Stefanovitch w końcu wszedł do salonu, a kiedy się odezwał, jego głos brzmiał niemal kojąco.
Obydwie kobiety podniosły wzrok. Były równie zdziwione widokiem wózka inwalidzkiego jak faktem, że siedzi w nim przystojny i dobrze zbudowany mężczyzna.
- Nazywam się John Stefanovitch. Jestem porucznikiem wydziału zabójstw.
Ten mężczyzna z przypinanym krawatem to starszy detektyw Kupchek. Jak już wiecie, doszło tutaj do zabójstwa. Właściwie do trzech zabójstw. Obydwie jesteście koronnymi świadkami.
Dziewczyny przytaknęły, nie odzywając się. Na policzkach Kimberły Mansion widniały rozmazane smugi tuszu. Stefanovitch współczuł jej, ale doszedł do wniosku, że prawdopodobnie jest twardsza, niż się wydaje.
Jak się okazało w ciągu kolejnych dwóch godzin, miał rację. Obydwie były twarde.
Gdy sesja pytań i odpowiedzi dobiegła końca, była czwarta nad ranem. Stefanovitch dowiedział się nie tyle, ile potrzebował. Brakowało mu opisu sprawców, nawet nie mógł dokładnie ustalić ich liczby. Ani jak się dostali do „Zachęty".
Stefanovitch odwrócił się w wózku i odezwał się do Kupcheka:
- Chciałbym zobaczyć miejsce, w którym go zastrzelili. Misiek. Odsuwał ten finałowy moment, ale nadszedł czas. Jego partner skinął głową, choć nie wydawał się uszczęśliwiony decyzją Stefanovitcha.
- Wciąż pracuje tam jeszcze ekipa medyczna. Furgonetka koronera jest zaparkowana na ulicy. Spisałem beaucoup notatek, Stef. Zostaw to.
- Powiedz im, żeby zrobili sobie dziesięć minut przerwy. Muszę obejrzeć sypialnię. Jak wygląda. Jak on wygląda.
- Po co chcesz tam iść? Zrobiłem tyle notatek, że wystarczyłoby do napisania drugiej części Zbrodni i kary. Tamci są w trakcie robienia szkiców sytuacyjnych. Potrzebne ci to?
John Stefanovitch wyjechał z salonu, nie odzywając się więcej do Kupcheka.
Gdy już znalazł się w korytarzu, zdał sobie sprawę, że jest bardziej wyczerpany niż sądził. Zaschło mu w ustach. Ciężar bezwładnych nóg ciągnął go w dół i sprawiał, że się garbił.
Stefanovitch wjechał do głównej sypialni o wysokim sklepieniu i zamknął za sobą ciężkie drewniane drzwi.
Alexandre St.-Germain leżał na łóżku obok rozpiętej szarej torby na zwłoki. Grobowy Tancerz jest tutaj, pomyślał John.
W końcu jednak Stefanovitchem wstrząsnęła świadomość brutalnego zabójstwa. Coś chwyciło go za gardło. Ktoś dopadł Grobowego Tancerza przed nim.
Po obydwu stronach klatki piersiowej St.-Germaina sterczały zgruchotane kości. Głowa i większa część szyi nieboszczyka były dosłownie poszatkowane pociskami z broni maszynowej. Ciało sprawiało wrażenie zbezczeszczonego, mniejszego niż za życia, a już na pewno mniejszego niż dawna sława. Na jednym z palców szefa gangu tkwił nietknięty ogromny pierścień z diamentem i onyksem. Diament miał co najmniej piętnaście karatów i był pięknie oszlifowany.
Prawdopodobnie w chwili śmierci Alexandre St.-Germain potwornie cierpiał. Stefanovitch znał to uczucie. Sam doświadczył wszelkich takich doznań oprócz wytchnienia, które niesie moment śmierci. John zbliżył się do łóżka, na którym wciąż leżały udrapowane srebrzyste satynowe prześcieradła.
Myślami przeskakiwał w czasie tak szybko, że nie nadążał porządkować obrazów pojawiających się w jego głowie.
Choć tkwił wciąż w kamienicy w West Side, część Johna Stefanovitcha znalazła się w Long Beach dwa lata temu. Jeszcze inna jego część tuliła w ramionach żonę, szlochając z bezsilności. Pamiętał dotyk Anny. Pamiętał zapach jej ulubionych perfum. Bal de Versailles. Te wspomnienia nie zblakły. Czasami ich wyrazistość niosła ukojenie, a czasami była okropną torturą.
Cała duchowa udręka i fizyczne cierpienie, jakich doznał w ciągu ostatnich dwóch lat, skumulowały się w tej jednej chwili. Czuł nieopisany gniew, który aż palił w sercu.
Stefanovitch pochylił się w wózku ostrożnie, żeby z niego nie wypaść i nie znaleźć się w sytuacji, która wymagałaby pomocy drugiej osoby. Wpatrywał się w szczątki Alexandre'a St.-Germaina, Grobowego Tancerza, z diamentowym, wartym milion dolarów pierścieniem, na palcu.
I wtedy zrobił coś, co miało tkwić mu w pamięci długo po tym, jak rozpłyną się wszelkie inne wspomnienia.
John Stefanovitch pochylił się i splunął na zakrwawione zwłoki St.-Germaina.
- Witam w piekle - wyszeptał, nie poznając własnego głosu. - Gnij w pieprzonym piekle!
Gdy się odwrócił, żeby opuścić pokój, w drzwiach stał Misiek Kupchek. Detektyw zmarszczył brwi i powoli pokręcił głową.
- Wszystko w porządku, Stef? Zobaczyłeś już wszystko, co chciałeś?
Sarah McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica
O czwartej tego ranka znana pisarka Sarah McGinniss poczuła silny ból wgryzający się w delikatne ścianki żołądka. To był ten sam tępy ból, który odczuwała za każdym razem, gdy musiała o tej porze zwlec się z łóżka. Stękała głośno niczym chory z telewizyjnej komedii.
Co dzień rano między czwartą i czwartą trzydzieści Sarah zmuszała się, żeby wstać i pisać, zanim obudzi się jej mały synek Sam i zacznie się domagać francuskich grzanek albo gofrów, jakby takie rarytasy stanowiły normalne śniadanie wszystkich amerykańskich chłopców.
Tego ranka była wyjątkowo zmęczona. Choć bardzo się starała, zupełnie nie mogła w nocy spać.
Parząc drugi dzbanek kawy, na przemian zerkała na zrobione przez nią niegdyś ziarniste, czamo-białe zdjęcia Alexandre'a St.-Germaina i rzucała puste spojrzenia przez kuchenne okno, na wyludnioną Sześćdziesiątą Szóstą Wschodnią.
Obok zdjęć na bufecie kuchennym leżał siedmiusetstronicowy maszynopis na temat przestępczości zorganizowanej. Nosił roboczy tytuł Klub. W książce opisywała St.-Germaina, który usiłował wprowadzić świat podziemia w nową epokę. Godzinę temu dostała telefon od przyjaciela z UPI z informacją, że St-Germain nie żyje. Sarah wciąż nie rozwiązała jednego problemu: jak jeden człowiek może pogodzić życie szefa przestępczego gangu i znanego biznesmena? Teraz nigdy już go nie rozwiąże.
Czasami, gdy poranna robota przychodziła jej z trudem, na górze strony pisała: „Bądź tam". Dzięki temu widziała i czuła wszystko tak, jakby tkwiła w scenie, którą usiłowała opisać.
Ktoś zamordował Alexandre'a St.-Germaina, pomyślała. Bądź tam.
Sarah chodziła po kuchni nie przestając się dziwić, jak daleko zaszła w tak krótkim czasie. Trudno sobie wyobrazić, że niecałe pięć lat temu była reporterką, a właściwie pismakiem pracującym dla „Times-Tribune" w Palo Alto w Kalifornii.
Wraz z mężem Rogerem przeniosła się do Palo Alto z San Francisco, gdzie pisywała dla „Chronicie". Przeprowadzili się, ponieważ Roger dostał posadę wykładowcy literatury stosowanej w Stanford.
Pomysł pozostania w San Francisco tylko z tego powodu, że Sarah miała dobrą posadę w „Chronicie", nawet nie przyszedł Rogerowi do głowy. W końcu zgodziła się na przeprowadzkę, przede wszystkim dlatego, że chciała mieć dziecko, a Palo Alto wydawało się doskonałym miejscem do wychowania potomka.
Wiosną tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku Sarah napisała swój najlepszy, jak dotąd, artykuł - jadowity, przejmujący, liczący dziewięć tysięcy słów materiał o korupcji w szpitalach pomocnej Kalifornii. Był wynikiem jej wściekłości, kiedy odkryła powszechną korupcję szerzącą się wśród zaopatrzeniowców szpitali i niektórych lekarzy.
Dwudziestotrzyletnia pielęgniarka Jeanne Galetta przeczytała ten trzyczęściowy artykuł w „Times-Tribune". Spodobał jej się styl, a także umiejętność Sarah przedstawienia istoty sprawy w bardzo prosty sposób. Pielęgniarka postanowiła skontaktować się z autorką artykułu w sprawie, która nie dawała jej spokoju.
Jeanne Galetta od niedawna była zatrudniona w jednym z prywatnych domów opieki w Palo Alto. Miesiąc wcześniej pracowała jeszcze w posiadłości Cavanaugh w pobliskim Woodside. W ciągu dziesięciomiesięcznej znajomości z Agnes Cavanaugh, przykutej do łóżka pięćdziesięciolatki, Jeanne Galetta nabrała przekonania, że dwie córki tej zamożnej kobiety trują własną matkę.
Agnes Cavanaugh doznała rozległego zawału i zmarła wkrótce po pierwszej rozmowie, podczas której pielęgniarka podzieliła się z Sarah swoimi podejrzeniami. Zażądano autopsji i przeprowadzono ją. W ciele Agnes znaleziono cyjanek.
Z powodu popularności zamożnej rodziny Cavanaugh seria artykułów Sarah na ten temat, która pojawiła się w „San Francisco Chronicie", została również kupiona przez United Press. Dwie córki Cavanaugh zostały oskarżone o zabójstwo pierwszego stopnia i w końcu skazane przez sąd w Palo Alto.
Sarah od samego początku zdawała sobie sprawę z siły oddziaływania tego materiału. Zebrała wywiady z członkami rodziny i z przyjaciółmi zmarłej w pokaźną książkę, której zdecydowała się dać tytuł Matczyna dobroć. Gdy sprawa sądowa została zamknięta, miała do napisania jeszcze tylko dwa rozdziały.
Matczyną dobroć wydano drukiem następnej jesieni. Książka przerosła oczekiwania wydawcy niemal natychmiast, odnosząc wielki sukces w Kalifornii i na całym Dalekim Zachodzie. W końcu została najlepiej sprzedającą się książką reporterską, a na jej podstawie nakręcono krótki serial telewizyjny, który odniósł sukces i zebrał pochlebne recenzje.
Bajka skończyła się niemal równie niespodziewanie, jak się zaczęła. Rozpadła się jak papierowy samolocik w tunelu powietrznym. Miesiąc po tym, jak o Sarah napisano w magazynach „Time" i „People", Roger ją zostawił.
Przyznał, że nie mógł znieść, gdy traktowano go jak „męża Sarah McGinniss". Wyznał jej również, że na uniwersytecie jest pewna dwudziestotrzyletnia studentka ostatniego roku, która go „pociesza". Sarah dowiedziała się później, że owa studentka ostatniego roku pomagała Rogerowi wytrwać już wtedy, gdy ona była w ciąży.
Im więcej Sarah dowiadywała się na temat przyjaciółki Rogera ze Stanford, tym większa złość ją ogarniała. Gdy robił doktorat i potem, kiedy zdecydował, że wyjeżdżają z San Francisco, poświęciła dla niego wszystko, co się dla niej liczyło. A teraz on okazał, że dla niej nie potrafi poświęcić choćby cząstki siebie. Mówił o niej „Shana Alexander z Palo Alto". Bardzo śmieszne. Do licha z nim.
Następnego lata przeprowadziła się wraz z Samem do Nowego Jorku, trochę z powodu zbierania materiału do swojej nowej książki, ale przede wszystkim dlatego, że zdawała sobie sprawę, iż musi znaleźć się jak najdalej od wszystkiego, co łączyło się z jej małżeństwem. Nie chciała, żeby cokolwiek jej o nim przypominało.
Najbardziej ze wszystkiego pragnęła teraz napisać dobrą książkę. Chciała pokazać, że Matczyna dobroć nie była jednorazowym osiągnięciem. A szczególnie zależało jej, żeby z każdą stroną powstającej książki zapominać twarz Rogera.
Tego czerwcowego poranka paliła papierosa, na którego końcu zawisł długi słupek popiołu. Było bardzo źle - znów papierosy i dwa dzbanki kawy codziennie do południa. Sarah usiadła cicho i wpatrywała się w pustą kartkę wkręconą w starą maszynę marki Smith-Corona.
Na górze pustej strony napisała „Bądź tam". Ale dzisiaj nie było to takie proste.
John Stefanovitch, „Zachęta"
Niemal każdy samochód z automatyczną skrzynią biegów da się przerobić tak, by służył osobie niepełnosprawnej. W przypadku Stefanovitcha te przeróbki były zupełnie proste i sam je nadzorował.
By móc znowu prowadzić samochód, potrzebował jedynie ręcznej przepustnicy. Najciężej było nauczyć się zapominać o przyswojonych przez lata odruchach stóp za każdym razem, gdy musiał zahamować albo przyspieszyć. Wciąż nad tym pracował. Nowojorskie ulice były ciekawym terenem do nauki. Gdy Stefanovitch skręcił w Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Zachodnią ulicę, zauważył, że trzypiętrowa kamienica, w której mieści się „Zachęta", jest doskonale utrzymana.
Przez kilka minut siedział w samochodzie i obserwował ulicę, a przede wszystkim ten elegancki budynek z lat trzydziestych. Chciał uspokoić zamęt panujący w głowie, zanim wejdzie do środka.
Odbył już dzisiaj swój regularny trening w siłowni, a następnie spędził kilka godzin psychicznej udręki w komendzie głównej Nowojorskiego Departamentu Policji. Niemal wszystko, co miało związek z zabójstwem St.-Germaina, gmatwało się coraz bardziej.
Około jedenastej odwiedził prosektorium w komendzie głównej. Chciał jeszcze raz zobaczyć martwego gangstera. Wciąż nie rozumiał motywu strzelaniny, a bez motywu nie mogło być rozwiązania.
Zwłoki leżały pomiędzy innymi ofiarami zabójstw z całego Nowego Jorku. Grobowy Tancerz sprawiał bardzo niepozorne wrażenie pośród rzędów metalowych wózków i ubranych w zielone kombinezony patologów, uzbrojonych w ostre skalpele i obojętny wyraz twarzy.
Szef patologii Thomas Yamada zdecydował, że sam zajmie się St.-Germainem. Właśnie gmerał we wnętrzu trupa, a stenograf policyjny pracowicie notował.
- Jego jądra ważą trzydzieści trzy i pół grama - odezwał się Yamada do Stefanovitcha, gdy ten podjeżdżał do wózka. - Przeciętnie. - Wzruszył ramionami. Sprawiał wrażenie rozczarowanego.
- Tylko tyle masz dla mnie, Tommy? - spytał Stefanovitch. Nie był w nastroju do odbioru czarnego humoru Yamady.
- Powiem ci, jeśli dowiem się czegoś jeszcze. To nie była czysta robota. Wygląda na zemstę. Ktoś bardzo nie lubił tego drania. Ktoś oprócz ciebie, Stef.
Gdy już jako tako uporządkował myśli, Stefanovitch sięgnął na tylne siedzenie furgonetki po wózek. W uszach brzmiał mu hymn „Naprzód, żołnierze Chrystusa". Faktycznie, naprzód.
Kay Whitley zastał w tym samym salonie, w którym przesłuchiwał ją minionej nocy czy raczej wczesnym rankiem. Najwyraźniej „zapomniała" mu powiedzieć o kilku szczegółach, więc musieli się spotkać ponownie.
Kupchek i jeszcze jeden detektyw z wydziału zabójstw, Harold Lee Friedman, snuli się po salonie. Wyglądali jak obłudni żałobnicy podczas czuwania przy zwłokach. Nikt nic nie mówił.
Kay Whitley wyglądała jeszcze bardziej olśniewająco bez egzotycznego makijażu, który nosiła po nocy spędzonej z St.-Germainem. Była ubrana w niebieski wełniany sweter, modną koszulę od Claude'a Montany i obcisłe, spłowiałe dżinsy. Wytarte botki z czarnej skóry sięgały jej do ud. Słońce, wpadające przez okna z tyłu, otulało ją ciepłym blaskiem.
Tym razem Stefanovitch chciał porozmawiać z nią sam na sam. Musieli osiągnąć jakieś porozumienie. Poprosił Miśka Kupcheka i drugiego detektywa, żeby wyszli z pokoju.
Gdy zostali sami, ta luksusowa dziwka zrobiła coś, co zdumiało Stefanovitcha. Nie mówiąc ani słowa pochyliła się i delikatnie położyła mu rękę na nadgarstku.
Czuł miękkość i ciepło jej ciała i nie miał pojęcia, do czego ona zmierza.
- Zanim zaczniemy, poruczniku, chcę podziękować panu za minioną noc - powiedziała. - Wiem, że mógł pan być znacznie bardziej niesympatyczny. Przykro mi, że nie wspomniałam o kilku sprawach.
- Może powinienem był zachować się bardziej twardo. - W tej chwili Stefanovitch zdołał powiedzieć tylko tyle. Czuł się oszołomiony urodą dziewczyny i absolutnie zbity z tropu.
- W każdym razie przykro mi. - Wycofała dłoń, ale nie spuszczała z niego wzroku. Policzki się jej zaróżowiły. Jeśli to była gra, to bardzo dobra. - Najpierw musiałam przemyśleć wiele spraw, aby zdecydować, po której stronie stoję.
- Kupchek powiedział, że ma pani coś dla mnie - odezwał się w końcu Stefanovitch. - Cokolwiek mi pani teraz zaofiaruje, mogę to uznać za chęć zawarcia pokoju. Zobaczymy.
- Dobrze, poruczniku. - Kay wskazała lustro, które zajmowało połowę jednej ze ścian salonu. - Zacznijmy od tego.
Wstała i podeszła do lustra. Nachyliła się i wcisnęła metaliczną plakietkę u podstawy szklanej tafli, następnie znów się wyprostowała i nacisnęła górny prawy róg szkła.
Lustro otworzyło się jak wahadłowe drzwi. Stefanovitch wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, co znajduje się za nim.
Kay włączyła światło i wtedy dojrzał co trzeba. Zdecydowanie była to propozycja zawarcia pokoju.
Za lustrem ukryto mały pokoik, jakieś dwa na trzy metry. Stefanovitch wjechał tam za dziewczyną. Gwizdnął cicho, gdy znalazł się w środku.
- Stąd mogli filmować wszystko, co działo się w trzech głównych sypialniach - powiedziała Kay, odpowiadając tym samym na dwa ż jego pytań.
Stefanovitch pokiwał głową rozglądając się po pokoju. Natychmiast zaczął notować w pamięci szczegóły, dopasowując je do znanych mu faktów.
Zobaczył dwie lśniące nowością, czarne kamery Sony. Jedna ściana była zastawiona stosami kaset wideo. Setki kaset w czarnych pudełkach. Historia „Zachęty" utrwalona w erotycznych filmach? Pełna wideoteka czułych i wzruszających chwil?
Następnie zadał pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów.
- Czy ubiegłej nocy to pomieszczenie było wykorzystywane? - Nie mogło być nic bardziej pomocnego w ujęciu mordercy niż sfilmowane zabójstwo.
- Nie wiem, poruczniku. Nie przypominam sobie, żebym zeszłej nocy widziała tutaj Johnny'ego. Johnny D. to facet, który zazwyczaj obsługuje kamery. Jest jednym z kierowników.
- Ale istnieje możliwość, że to, co zdarzyło się zeszłej nocy, zostało sfilmowane przez Johnny'ego D.?
- Oczywiście... Często nas filmowano. Czasami informowali nas, że tak będzie, kiedy indziej nie. Pewnie chcieli w ten sposób trzymać nas w ryzach. Właściwie to nawet odnosiło skutek. Nigdy nie było wiadomo, kto patrzy albo dlaczego patrzy.
Misiek Kupchek wrócił do salonu. Stanął w drzwiach pokoiku - olbrzymi kształt górujący nad wózkiem Stefanovitcha trochę jak wielki brat, trochę jak przyjazny goryl.
- Hmm... Co my tutaj mamy? Sfilmowali ich zeszłej nocy? - spytał marszcząc czoło. - Popatrz na te wszystkie taśmy. Co to jest, nowojorski festiwal filmów pornograficznych?
Stefanovitch zerknął na niego.
- Nie wiemy, czy filmowali zeszłej nocy. Lepiej sprowadź tutaj znowu techników z laboratorium.
- Może napastnicy też tu bywali.
- To też sprawdzimy. Tymczasem spakujmy kasety i wyślijmy je do komendy głównej. Potrzebna nam będzie prywatna salka kinowa. Nie chcę, żeby ktokolwiek się o tym dowiedział, póki sami nie przejrzymy chociaż części tych kaset.
Stefanovitch spojrzał jeszcze raz na Kay. Pomyślał, że to już nie ta dziewczyna z wielkiego miasta, pewna siebie i elegancka, którą spotkał zeszłej nocy. Wciąż się zmieniała i nie mógł jej rozgryźć.
- Mamy wobec ciebie dług - odezwał się do niej w końcu. - Możesz teraz iść do domu. Jednak, jak to mówią w filmach, nie próbuj opuszczać miasta. Będziemy w kontakcie.
John Stefanovitch i Misiek Kupchek, Dziewięćdziesiąta Dziewiąta Zachodnia ulica
Stefanovitch i Misiek opuścili „Zachętę" po południu. Usiedli w furgonetce Stefanovitcha i patrzyli, jak jaskrawe czerwone słońce zachodzi nad New Jersey. Popijali piwo Miller, którego kupili na spółkę sześć puszek w drogim sklepie na Broadwayu.
Gdy tak siedzieli i rozmawiali, Stefanovitch uświadomił sobie, jak bardzo jest uzależniony od Miśka. Jeśli on stanowił głowę, to Misiek był ciałem ich obydwu. Tylko że Misiek też miał głowę. I uliczny spryt. Był sprytny i był dobrym przyjacielem.
Kupchek odwrócił się na przednim siedzeniu i poklepał Stefanovitcha po ramieniu. Klepanie przypominało uderzenia kowalskiego młota, ale Stefanovitch nawet nie mrugnął.
- Ale z ciebie macho. - Kupchek wymierzył ostatnie, niemal śmiertelne klepnięcie i zmarszczył brwi. - Ona ci się podoba, co?
- Kto mi się podoba? - spytał Stefanovitch. W okrągłej, dobrodusznej twarzy Miśka było coś, co prowokowało Johna. Uwielbiał robić albo mówić rzeczy, dzięki którym ta twarz zmieniała się jak na zamówienie. Bawiło go to.
- Kto? Ta stara, gruba kobieta, która czeka na autobus na Riverside Drive!... Kay Whitley, a któżby inny?
- Och, przestań. Myślisz, że utkwiła mi w głowie luksusowa dziwka? Tylko dlatego, że jest jedną z najładniejszych kobiet w Nowym Jorku? Ma dwadzieścia pięć lat. Idealne ciało.
Misiek Kupchek znów zabrał się do poklepywania Stefanovitcha.
- Jest bardzo drogą, pieprzoną kurwą. I, jak na razie, jednym z dwóch naszych świadków.
- Co ty powiesz, Sherlocku. Przestań mnie stukać w ramię. Odbijesz sobie rękę.
- Niezły z ciebie twardziel, jak na niedorajdę w wózku inwalidzkim. Jestem pod wrażeniem.
- Moja fizykoterapeutka uśmiechnęłaby się, może nawet dwa razy, gdybyś jej powiedział, że odżywają mi niektóre mięśnie. Nazywa się Beth Kelley. Też ma nienaganne ciało.
- Kolejna ważna osoba w twoim życiu? Ładna ta twoja osobista terapeutka?
Stefanovitch najpierw się uśmiechnął, a potem wybuchnął śmiechem. Misiek uwielbiał plotkować na wszystkie tematy.
- Zdecydowanie ładniejsza ode mnie.
- Więc w czym problem? Chodzisz z nią? Spotykasz się z kimś, Stef? Najbardziej pożądany z nowojorskich kawalerów na wózkach inwalidzkich.
- Nie zaczynaj. Wracaj do domu, do New Jersey. Spędź trochę czasu z JoAnn i z dzieciakami, póki masz okazję. Zanim ta afera z St.-Germainem nie nabierze rozpędu... Hej! Dokąd idziesz, do cholery? Nie skończyliśmy piwa ani rozmowy?
- Jadę do domu, do New Jersey, spędzić trochę czasu z JoAnn i z dzieciakami. Chociaż raz w życiu masz zupełną rację. Na wszystko przychodzi czas. Dobranoc, Stef.
- Dobranoc, Misiek - zawołał Stefanovitch za potężną sylwetką, kroczącą wzdłuż Dziewięćdziesiątej Dziewiątej ulicy w stronę znajomego niebieskiego kombi z nalepkami przesłaniającymi całą tylną szybę.
Stefanovitch powoli dokończył piwo, siedząc w furgonetce... Skoro już pytasz, to wcale nie jest tak świetnie, pomyślał. Z nikim się nie spotykam. I jestem zdenerwowany tym dochodzeniem.
Muszę znaleźć kogoś, z kim mógłbym porozmawiać, albo pewnego dnia eksploduję... Tak, Kay Whitley mi się podoba. Nie, nie mam zamiaru zrobić nic głupiego. Przynajmniej nie sądzę... Jeśli chcesz znać prawdę, nie bardzo mogę.
Czy teraz jestem wystarczająco szczery, Misiek?
John Stefanovitch, lunapark na Coney Island
Od kilku miesięcy John Stefanovitch planował, że tego popołudnia zrobi sobie wolne. Nie miał zamiaru pozwolić, żeby cokolwiek, nawet dochodzenie w sprawie zabójstwa St.-Germaina, mu w tym przeszkodziło. O czwartej pospieszył do swojego mieszkania po drugiej stronie miasta, przy Osiemdziesiątej Pierwszej ulicy. Dzisiejszy wieczór należał do niego.
Po strzelaninie w Long Beach musiał znaleźć mieszkanie w śródmieściu. To zadanie bardziej niż cokolwiek innego uświadomiło mu, jaki rodzaj rozrywki gwarantuje wózek inwalidzki.
Znalazł w końcu nowoczesny wieżowiec na Upper East Side. Była to dzielnica, której nigdy naprawdę nie lubił. Wybór tego mieszkania wynikał wyłącznie z faktu, że jest przykuty do wózka.
Żona właściciela budynku przeszła wylew i sama musiała teraz żyć w wózku inwalidzkim. Ta tragedia uczuliła jej męża na położenie mieszkańców miasta skazanych na życie w wózkach. We dwójkę przystosowali każdą drogę i wejście do budynku do potrzeb kogoś korzystającego z wózka.
Późnym popołudniem Stefanovitch zdrzemnął się półtorej godziny. Następnie ponownie wsiadł do furgonetki i ruszył na Coney Island.
Około siódmej dotarł na jeden z rozległych parkingów lunaparku. Już kilkaset osób zebrało się na specjalnie zabezpieczonym terenie, który został wyłączony z ruchu ulicznego. Stefanovitch nigdy nie widział tylu ludzi na wózkach inwalidzkich.
Jego superszybki wózek został ulepszony przez ojca i brata Nelsona, mieszkającego w Pensylwanii. Podarowali mu tę wyścigówkę w listopadzie. Ważyła jedynie dwanaście funtów. W przeciwieństwie do staromodnych wehikułów, które wyglądały tak, że jeżdżący na nich ludzie rzeczywiście sprawiali wrażenie kalekich, wózek Johna był lśniący i pomalowany na czarno.
Brat i ojciec Stefanovitcha zauważyli, jak wjeżdżał furgonetką na parking. Podbiegli do niego, gdy wyciągał wyścigówkę z tylnego siedzenia. Przyjechali aż z Pensylwanii, żeby popatrzeć, jak się ściga.
- Spójrz na to - Nelson wyciągnął pogniecioną, jaskrawą koszulkę, która najwyraźniej miała stanowić prezent z okazji dzisiejszego doniosłego wydarzenia.
- W którym wyścigu startujesz, Stef? - spytał ojciec, gdy skierowali się w stronę placu wyścigowego.
Cały parking zajmowały ofiary wypadków, obezwładniających chorób i wojen, szczególnie wietnamskiej. Wszyscy dzisiaj byli niezwykle podnieceni. Stefanovitch również.
- Biorę udział w „cudownej mili". Może wigorem nadrobię braki w technice i doświadczeniu. Niektórzy z tych facetów są niesamowici. Kobiety zresztą też.
Podjechał do nich przystojny mężczyzna o wypłowiałych na słońcu blond włosach i jasnej brodzie. Widać było, że wiele przebywa na powietrzu. Stefanovitch poznał Pierce'a Oatesa podczas pierwszych wyścigów, pięć miesięcy temu. Ku ogólnemu zaskoczeniu John dotarł wtedy na metę jako trzeci z dziesięciu startujących, z których większość stanowili weterani wyścigów. Natychmiast pochwycił szacujący go wzrok Pierce'a Oatesa.
- Pokażesz mi dzisiaj prawdziwy wyścig, co? - Pierce miał szeroki, ujmujący uśmiech. Jego wyścigówka była czerwona jak wóz strażacki i wyglądała na szybką.
- Zrobię, co będę mógł. Tato, Pierce Oates. To jest mój ojciec Charles Stefanovitch. I starszy brat. Nelson. Przyjechali aż z Pensylwanii. Cała moja rodzina jest taka stuknięta. Zawsze zawzięcie kibicuje bliskim. To samo się dzieje podczas konkursu na wypieki w Pilisbury, gdy moja matka wystawia swoje anielskie ciasto.
- To kapitalne. Fantastyczne. Przyjechali specjalnie, żeby zobaczyć, jak ci dokopię? - Uśmiech Pierce'a wydawał się zupełnie beztroski mimo tego, co przeszedł.
- Jak się masz, Pierce? Miło cię poznać. - Charles Stefanovitch wymienił uścisk dłoni z mężczyzną na wózku inwalidzkim. - Jeśli wygrasz ze Stefem, to na następnych wyścigach będziesz musiał włożyć koszulkę od Nelsona.
- To już wy starczająca zachęta. - Muskularny, opalony Pierce Oates wydał głośny okrzyk radości i roześmiał się. Potem odjechał, by porozmawiać z innymi zawodnikami.
- Jest nieco zbyt wylewny, ale fajny - powiedział Stefanovitch do ojca i brata. - Niektórzy z tych facetów to wspaniali sportowcy. Aż trudno pojąć, przez co przechodzą, żeby się tu znaleźć. Nawet nie potraficie sobie tego wyobrazić.
Charles Stefanovitch pochylił się nad synem, by nikt nie usłyszał tego, co ma mu do powiedzenia. Ojciec Stefanovitcha był cichym mężczyzną, który nigdy w życiu nie powiedział Stefowi, że go kocha. Nie potrafił używać takich słów. Wysoki i szczupły, górował nad placem. Jego syn kiedyś miał podobną sylwetkę.
- Po prostu postaraj się pojechać jak najlepiej, Stef. Niczego więcej nie można wymagać... Wygraj, żeby zasłużyć na koszulkę od Nelsona. - Staruszek uśmiechnął się szelmowsko.
Kolejnych dwadzieścia minut zajęło ustawienie uczestników „cudownej mili" na linii startu. Stefanovitch dostrzegł Pierce'a kilka stanowisk dalej. Zaśmiali się obydwaj i pokazali sobie palcami symbol zwycięstwa. Wiedział, że Pierce szykuje się, żeby skopać mu tyłek, pokonać go z kretesem w czterech okrążeniach wyścigu.
Zapamiętał dwie rzeczy, które Pierce powiedział mu o wyścigach, gdy spotkali się po raz pierwszy. Po pierwsze, należy obserwować jedynie lidera, nikogo więcej. W przeciwnym razie można utknąć pośród tych powolniejszych i ukończyć wyścig poza klasyfikacją.
Po drugie, różnica pomiędzy pierwszym a dalszymi miejscami sprowadza się do jak największej płynności popychania wózka. Stefanovitch pracował nad tym niemal co wieczór w parku Gracie Square, a nawet podczas pracy, na ulicach Nowego Jorku.
Nagle wystrzelił pistolet startera i piętnastu mężczyzn na wózkach ruszyło z linii startu z zadziwiającą prędkością i zręcznością.
Był to dla Johna pierwszy wyścig tej klasy, więc chciał zająć godziwą pozycję. Dzięki męczeńskim sesjom w siłowni jego ciało dawało mu szansę wygrania z innymi zawodnikami. Niedługo miał się przekonać, jak dużą szansę.
Z początku prowadzenie objął czarny chłopak w ognistoczerwonej koszulce i białym daszku przeciwsłonecznym. Pędził wzdłuż toru jak strzała. Stefanovitch zastanawiał się, czy chłopak długo wytrzyma takie tempo. Miał wątpliwości i nie mylił się.
W drugim okrążeniu czarny zawodnik spadł na drugą pozycję, potem na trzecią. Stefanovitch trzymał się swojego miejsca, mniej więcej pośrodku startujących.
Nowy lider jechał na niskim wózku, który wyglądał jak mydelniczka.
Pierce Oates był teraz na trzeciej pozycji i poruszał się niezwykle płynnie. Sprawiał wrażenie, jakby przez cały dzień mógł się ścigać w tym tempie.
Trzecie okrążenie było fizycznie i psychicznie trudniejsze, nawet na środkowej pozycji. Ramiona Stefanovitcha, napięte od wysiłku, stwardniały jak skała od bicepsów po palce.
Poczuł przypływ paniki. Najwyraźniej tracił siły. Zastanawiał się, jak trzymają się pozostali. Sam szarpał wózkiem, zamiast go popychać, podczas gdy inni sprawiali wrażenie spokojnych i rozluźnionych.
Wyprzedził go kolejny zawodnik, łysiejący, szczupły mężczyzna z jasnoniebieskim napisem „Igrzyska Stokes-Manville" na koszulce. Stokes-Manville to były ważne wyścigi międzynarodowe, rozgrywane co roku w Anglii. Skoro ten facet brał w nich udział, musi być dobry w tym, co robi.
Stefanovitch zrezygnował z płynności. Ręce stwardniały mu niemal na kamień. Ból rozprzestrzeniał się jak ogień.
Jeśli jeszcze chce mieć szansę, musi teraz coś zrobić. O ile w ogóle istnieje jakaś szansa.
Ruszył do ataku na początku czwartego okrążenia. Poczuł ostry przypływ adrenaliny i złapał drugi oddech. Powodowała nim duma lub strach, a może jedno i drugie. Palce jakiejś potężnej, niewidzialnej ręki sprawiły, że znów płynnie popychał wózek.
Wyprzedził faceta z napisem „Stokes-Manville".
Potem czarnego chłopaka, który pędził jak pocisk i prowadził na początku.
Pierce Oates wychodził teraz na prowadzenie. Sprawiał wrażenie niepokonanego. Jechał płynnie, naprawdę płynnie!
Najszybsze, ostatnie okrążenie najlepszemu wózkowi wyścigowemu powinno zająć jakieś pięćdziesiąt pięć sekund. John na treningach dokonywał tego nieraz. Przeciętny czas na jedną milę wynosił od trzech minut czterdziestu pięciu sekund do czterech minut.
Ból w ramionach był rozdzierający. Paliło go w piersi.
Tłum wrzeszczał, kibicując wszystkim zawodnikom. Ludzie byli naprawdę zaangażowani. To uczucie było wspaniałe, dodające sił i zupełnie nieoczekiwane.
Każdy oddech ranił Stefanovitchowi płuca. Czuł, jakby coś rozdzierało mu pierś.
Musi zacząć działać. Nie wiedział, ile jeszcze miał siły, co pozostało z „drugiego oddechu".
Nie spuszczał wzroku z żółtej koszulki Pierce'a Oatesa, okrywającej twarde mięśnie jego pleców.
Wszystko zależy od płynności, przypomniał sobie raz jeszcze. Liczyła się tylko płynność.
Przemykały twarze kibiców po obydwu stronach. Wzrok Stefanovitcha znieruchomiał, utkwiony w żółtej koszulce mknącej kilka metrów przed nim.
Ktoś polał go wodą i było to wspaniałe uczucie. Prysznic ukoił płonący w nim ogień. Tylko na kilka sekund, ale wystarczyło. Stefanovitch wracał do świata żywych.
Obydwie ręce były jak z kamienia, ale jego leciutki wózek dostał skrzydeł. Płynność ruchów nie mogła być bardziej idealna.
Ramiona Johna i popychane kółka stanowiły całość. Wszystkie katusze w siłowni w końcu przynosiły rezultaty.
Prawie dogonił Pierce'a. Prawie.
Dokładnie tak wyobrażał sobie wyścig, gdy trenował co wieczór w Nowym Jorku. Tylko, że teraz nie mógł prześcignąć współzawodnika.
Wraz z Pierce'em pędzili ku linii mety i największemu tłumowi kibiców. Niemal się zrównali. Obydwaj mieli wiele metrów przewagi nad trzecim i czwartym zawodnikiem.
Jednak John nie mógł wygrać z Pierce'em. Nie dawał rady wyprzedzić Pierce Oatesa. Po prostu nie potrafił tego zrobić.
Ale nie mógł też pozwolić, żeby Pierce wygrał z nim. Teraz już nie mógł do tego dopuścić.
- Ręka... Daj mi tę cholerną rękę! - wrzasnął nagle do niego Pierce.
Stefanovitch nie rozumiał. Nagle pojął.
Wyciągnął rękę, dotykając dłoni Pierce'a, łącząc się z nim.
Obydwaj przepłynęli linię mety, ściskając się za ręce jak członkowie jednej drużyny. Na Boga, byli członkami jednej drużyny. Chłopaki na wózkach.
John miał wrażenie, że coś rozsadza mu głowę. Nie czuł się tak od czasu wydarzeń w Long Beach, przed strzelaniną.
Dostrzegł pośród tłumu swojego ojca i brata. Staruszek się uśmiechał, ale przez łzy. Przez trzydzieści pięć lat wspólnego życia John nigdy nie widział, żeby ojciec płakał. Na żadnych rodzinnych ślubach, chrzcinach czy pogrzebach - nigdy, aż do tej chwili.
Pierce Oates też go objął. Wszystko będzie dobrze. Chociaż przez jeden wieczór Stefanovitch czuł się jak dawniej.
Isiah Parker, East Side
Było nieco po wpół do dziesiątej i przemieszczający sięjednostajnym tempem ruch na Trzeciej Alei wyraźnie malał. Isiah Parker i Jimmy Burke czekali przed zamkniętą księgarnią Doubleday na rogu Pięćdziesiątej ulicy.
Obydwaj byli ubrani w beżowe płócienne garnitury. Wyglądali jak wszyscy inni biznesmeni, których tłumy wylewały się z wysokich śródmiejskich biurowców. Isiah Parker uważał, że złodziej ubierający się jak poważny urzędnik prawdopodobnie nigdy nie zostałby schwytany na Manhattanie. W każdym razie nie zostałby zatrzymany i przesłuchany przez gliniarzy.
Gdy w końcu dostrzegł cadiiiaca limuzynę, który zbliżał się do wymyślnej markizy przed restauracją „Smith & Wollensky Steak House" przy Trzeciej Alei, odsunął od siebie wszelkie myśli. Skoncentrował się jedynie na tym, czego miał dokonać w ciągu najbliższych dziewięćdziesięciu sekund,
- Idziemy - szepnął do stojącego obok Burke'a. - Jesteśmy biznesmenami z East Side. Właśnie zjedliśmy smaczną kolację. Jeśli zrobimy to dobrze, nikt nas nie zapamięta. Jesteśmy niewidzialni.
Po dwóch stekach i kilku koktajlach w restauracji w East Side John Traficante i consigliere James O'Toole czuli, że żyją. Traficante, pierwszy zastępca szefa nowojorskiej mafii, był również znany w świecie przestępczym jako John-ny Anioł. Anioł Śmierci. Przezwisko wynikało prawdopodobnie z liczby popełnionych przez niego morderstw, jeszcze w czasach, kiedy dorastał w gangsterskich dzielnicach Howard Beach, a potem Canarside w Brookłynie. Traficante był ulubionym mordercą rodziny Lucchese. Awansował na coraz wyższe pozycje, ale wciąż wykonywał mokrą robotę. Pośród jego ofiar był sędzia federalny, kilku nowojorskich policjantów, dziennikarz jednej z gazet i liczni potencjalni świadkowie, w tym kobiety i dwoje małych dzieci na Long Island.
O'Toole, prawnik, otworzył przeszklone mahoniowe drzwi. Wyszli z restauracji i minęli parę czekającą pod markizą na taksówkę. Caesar DeCicco, ich ochroniarz-kierowca, już otwierał przednie drzwi limuzyny należącej do Traficante.
- To dobry chłopak - powiedział Traficante o swoim czterdziestosiedmio-letnim ochroniarzu. - Lojalny jak oswojony wąż.
Jakiś kretyn w wizytowym garniturze szedł jak ślepy Trzecią Aleją. Wpadł na O'Toole'a, po czym otarł się o kupiony u Gucciego garnitur Traficante.
- Hej... hej, powoli. Pali się? - uniósł się gangster.
- Przepraszam. Proszę mi wybaczyć. Przepraszam - odparł Isiah Parker.
Uzi pojawiło się jakby znikąd.
Padła krótka seria i postawny ochroniarz DeCicco upadł, odbijając się od bagażnika cadillaca.
Para zmierzająca do taksówki rzuciła się na ziemię. Kobieta zaczęła piskliwie krzyczeć. Kelnerzy w restauracji przyglądali się tej scenie z przerażeniem.
Maitre d'hôtel padł na podłogę.
Przed pociętą sinymi żyłkami twarzą Traficante pojawił się colt magnum.
- Zabójca gliniarzy - syknął do niego Isiah Parker. - Ścierwo.
Magnum wystrzeliło dwukrotnie. Strzały niemal oderwały głowę gangstera od korpusu.
Parker rzucił pistolet tam, gdzie stał. Wraz z Jimmym Burke'em szybko, lecz spokojnie odeszli Pięćdziesiątą Wschodnią do czekającego buicka skylarka. Dwaj detektywi z Nowojorskiego Departamentu Policji zniknęli w jego wnętrzu i samochód odjechał.
Niewidzialni.
John Stefanovitch, komenda główna policji
Nieco po ósmej rano Stefanovitch minął podwójnie oszklone drzwi frontowe i wjechał do głównego holu komendy głównej policji. Na kolanach miał dwie złożone gazety, „New York Times" i „Post". Wiadomości były złe. ZASTRZELONY SZEF MAFII! TRWA WOJNA GANGÓW. Doskonały nastrój zdobyty na Coney Island, prysnął bez śladu.
Dział audiowizualny zainstalował używany i zniszczony wideoodtwarzacz w przytulnej salce przesłuchań w pobliżu jego gabinetu. Piętnaście po ósmej oglądał już pierwszą z kaset, które odkryli w „Zachęcie".
Oglądając taśmę, Stefanovitch wciąż myślał o słowach St.-Germaina, które usłyszały obie prostytutki. „Jesteście z Nocnego Klubu?" Od lat krążyły opowieści o organizacji, która nosiła nazwę Nocny Klub. Podobno była to niewielka grupa szefów świata przestępczego, którzy kontrolowali przestępczość zorganizowaną na całym świecie. Dokładny skład Klubu pozostawał tajemnicą.
Czyżby to tajemniczy Klub zorganizował śmierć St.-Germaina i Traficante? Kto wydawał rozkazy w Nocnym Klubie? Co może być zarejestrowane na kasetach z „Zachęty"?
Stefanovitch postanowił obejrzeć te taśmy w samotności. Nie miał pojęcia, co mogło być na nich utrwalone, ale nie chciał, żeby ktoś był przy tym, gdy się dowie. Postacie ze świata kryminalnego? Potężni biznesmeni nowojorscy? Ludzie filmu? Politycy? Członkowie Nocnego Klubu?
Im mniej osób wiedziało, co jest na taśmach, tym mniej skomplikowane i upolitycznione będzie dochodzenie w sprawie zabójstw.
Sarah McGinniss siedziała w taksówce. Podczas gdy samochód pędził autostradą West Side, usiłowała przejrzeć część swoich notatek na temat Alexandre'a St.-Germaina
Większość posiadanego przez nią materiału dotyczącego St.-Germaina zebrał pewien niezwykły szperacz, były członek Zespołu Specjalnego do spraw Przestępczości Zorganizowanej. Z tych danych wynikało między innymi, że w dzisiejszych czasach wiele kobiet angażujących się w prostytucję na najwyższym szczeblu nie było profesjonalnymi dziwkami. Przeważnie próbowały sił w bardziej szlachetnych zawodach, jako modelki, aktorki, urzędniczki w biurach pośrednictwa pracy, sekretarki w agencjach producentów filmowych.
Według dostępnych źródeł, bogacze nie musieli się specjalnie wysilać, żeby zapewnić sobie seks. W „Mortimerze" w Nowym Jorku albo w „Chasen" lub w „Spago" w Los Angeles szef kelnerów często dysponował listą dostępnych kobiet... i mężczyzn. To samo dotyczyło ekskluzywnych hoteli. Takie burdele jak „Zachęta" funkcjonowały w całym kraju: w Los Angeles, Miami, San Francisco, Las Vegas, Houston, Dallas, a nawet w Cincinnati, Cleveland i mniejszych miastach.
Sarah w końcu zamknęła teczkę z notatkami. O wpół do dziewiątej taksówka dotarła do celu w śródmieściu. Sarah wyskoczyła z samochodu i pospieszyła do komendy głównej policji.
Sprawdziła nazwisko, które zapisała w notesie - porucznik John Stefanovitch.
- Cholera. O co chodzi. Misiek?
Ledwo pierwsze postacie ukazały się na ekranie, gdy do zaciemnionego pokoju wszedł Misiek Kupchek i przerwał oglądanie filmu. Stefanovitch wyłączył odtwarzacz.
- Powiedziałem ci, że chcę to obejrzeć sam.
Brwi na pulchnej twarzy Kupcheka podjechały do góry.
- Słyszałem, słyszałem. Powtarzałeś sześć razy, więc chyba zrozumiałem. Chcesz oglądać w samotności te świńskie filmy.
- Więc o co chodzi? Muszę przed obiadem przejrzeć około stu godzin nagrań. Kupchek bawił się drobnymi monetami w kieszeniach workowatych szarych spodni, które wyglądały jak portki bezdomnego. Z kieszeni białej koszuli wystawał mu plastikowy piórnik. Kupchek ubierał się mniej więcej równie starannie jak faceci, którzy kręcili się obok jego domu, w pobliżu budki bukmachera. Wszystkie jego ubrania wyglądały, jakby pożyczył je od kogoś, kto okres swojej świetności przeżył podczas Wielkiego Kryzysu.
- Chciałem ci tylko przekazać wiadomość, którą odebrałem z recepcji w holu. Idzie tu Sarah McGinniss. Pani McGinniss ma zezwolenie komisarza na przejrzenie tych filmów. Pisuje książki dokumentalne. Najwyraźniej jest to przysługa za jakieś poufne informacje na temat St.-Germaina. Jak ci się to podoba?
- Coś o tym słyszałem. Kapitan wspominał mi o niej. Posłuchaj, nie ma mowy, żeby jakaś reporterka, pisarka, wszystko jedno za kogo się podaje...
Stefanovitch przerwał w pół zdania. Nie miał wyboru. Jakaś kobieta - prawdopodobnie Sarah McGinniss - właśnie weszła do pokoju.
- Dzień dobry - powiedziała przyjemnym, niskim głosem. - Poruczniku Stefanovitch, jestem Sarah McGinniss. Ta pisarka, o której pan właśnie wspominał.
W jakiś sposób Stefanovitchowi udało się ukryć zdenerwowanie. Zdołał się uśmiechnąć i wymamrotał słowa powitania w stronę szczupłej, ciemnowłosej kobiety stojącej przy drzwiach. Nie tak efektowna jak Kay Whitley, była jednak atrakcyjna. Z pewnością nie tego się spodziewał, gdy usłyszał, że ma przyjść jakaś pisarka.
- Misiek, czy mógłbym pozostać na chwilę sam z panią McGinniss?- spytał. Kupchek powoli wycofał się z pokoju. Ręce trzymał w kieszeniach i wypychał językiem policzek jeszcze mocniej niż zwykle. Zamknął za sobą drzwi z demonstracyjnym trzaskiem.
- Czy mogłabym coś powiedzieć, zanim pan zacznie, poruczniku?
- Raczej nie. - Stefanovitch westchnął i potrząsnął głową. Rozumiał, że w jej przypadku musi być po prostu uparty. - Niech mnie pani posłucha. Oboje jesteśmy zajęci. Pani pisze swój tekst, swoją książkę. Ja prowadzę paskudne, skomplikowane dochodzenie w sprawie zabójstwa. Dochodzenie, które jest dla mnie szczególnie... trudne.
- Poruczniku Stefanovitch, może jednak...
- W tej chwili nie chcę się mieszać do nowojorskiej polityki. Podoba mi się to, co pani robi. Czytałem Matczyną dobroć. Ale te taśmy stanowią część dochodzenia w sprawie zabójstwa. Nie obchodzi mnie to, co może mi pani powiedzieć na temat Alexandre'a St.-Germaina. Proszę, niech pani odejdzie.
- Podoba mi się sposób, w jaki pan to wygłosił, poruczniku. Szczególnie pochlebstwa na temat mojej książki. - Gdy Sarah w końcu zdołała dojść do głosu, w jej oczach pojawiły się wesołe błyski. - Problem polega na tym, że nie jestem pewna, czy pańskie słowa mają jakieś znaczenie.
- Mało mnie obchodzi, co...
- Ja pana wysłuchałam, poruczniku. Czy mógłby pan grać uczciwie? - Sarah uśmiechnęła się. Wydawało się, że to starcie lekko ją rozbawiło. - Po pierwsze, taśmy są w gestii komisarza policji, a nie w pańskiej. Po drugie, komisarz jest zainteresowany posiadanym przeze mnie materiałem na temat Alexandre'a St.-Germaina, a szczególnie na temat Nocnego Klubu. Obiecuję, że nie będę wchodziła panu w drogę, poruczniku, o ile pan nie będzie wchodził w drogę mnie.
Sarah zdjęła starą, niebiesko-różową wiatrówkę. Pod nią miała spłowiałą koszulę, spodnie khaki i zdeptane tenisówki. Strój był wygodny i niewątpliwie odpowiedni na długą, ciężką sesję w komendzie głównej policji.
- Moment. Chwileczkę. Proszę się tu nie rozgaszczać. - John Stefanovitch podjechał w jej stronę wózkiem. - Niech pani posłucha- powiedział. - Albo przejrzę te taśmy sam i dochodzenie w sprawie zabójstwa będzie trwało dalej... albo pani obejrzy te taśmy i całe dochodzenie zostanie wstrzymane do chwili, gdy pani skończy.
- To pana wybór. - Sarah wzruszyła ramionami. - Jeśli chce pan poczekać, nie mam nic przeciwko temu.
Usiadła na jednym z drewnianych krzeseł w zagraconym, zakurzonym i nieprzyjemnym gabinecie. Pokój był niewielki, miał nie więcej niż trzy na cztery metry. Widywała większe garderoby i przyjemniejsze budki telefoniczne.
Po chwili wstała, podeszła do wąskiego kontuaru i nalała sobie filiżankę kawy.
- Może napije się pani kawy? - zaproponował Stefanovitch z drugiego końca gabinetu.
- Dziękuję, już piję. - Sarah wzięła do ust łyk napoju i zastygła nad styropianowym kubkiem. - Boże, to rozpuszczony popiół. Sam pan sobie robi kawę? Czy to w ogóle jest kawa?
- Sam sobie robię kawę i tak się składa, że lubię mocną. Jak mawiał mój ojciec, od tego rosną włosy na piersi. Nie oczekiwałem towarzystwa. Nikogo nie zapraszałem. Okay, niech pani sobie ogląda te taśmy.
Stefanovitch włączył odtwarzacz. Na ekranie monitora ukazały się dwa nagie ciała. Stosowny sposób przerwania tej konwersacji.
- Świetne. Naprawdę wspaniałe. - Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak się wkurzył. To dochodzenie faktycznie działało mu na nerwy. Nie mógł też przestać dokuczać tej kobiecie.
- Myślę, że na ogół ogląda pani filmy pornograficzne w domu.
- Czasami w domu. - Sarah zaczynała się dobrze bawić. Przynajmniej, jak jej się zdawało, wygrywała większość potyczek. - Również hotele z płatną telewizją są do tego odpowiednie. Od czasu do czasu wpadam też do kina porno przy Dziewiątej Alei.
John Stefanovitch wwiercał się wzrokiem w ekran telewizora. Dokładał wszelkich starań, by skupić się na migających obrazach.
Taśmy z „Zachęty" były równie dosadne jak filmy pokazywane przy Dziewiątej Alei w Nowym Jorku, na ulicy Zeedijk w Amsterdamie czy Peeperbahn w Hamburgu. Ale istniała pewna istotna różnica. Na tych taśmach nikt nie udawał.
Na ekranie telewizora pozowała uwodzicielsko egzotyczna blondynka, która wyglądała na osiemnaście, najwyżej dziewiętnaście lat. Rozkładała się na skraju małżeńskiego łoża, udrapowanego złocistymi prześcieradłami. Młoda prostytutka, szczupła i wąska w talii, była równie zachwycająca jak każda z modelek z „Vogue" lub „Cosmopolitan".
Pod cieniutką jak mgiełka nocną koszulą widać było zarys piersi. Duże, brązowe oczy miała delikatnie podkreślone kredką, włosy zaś spięte z boku i przytrzymane piękną spinką z kości słoniowej. John pomyślał o Kay Whitley i o Kimberły Manion, i o tym, jakiej perfekcji wymagano w „Zachęcie".
Skąd oni brali takie piękne kobiety? Sarah McGinniss też się nad tym zastanawiała. Co to wszystko miało wspólnego z zabójstwem Alexandre'a St-Germaina? Z planowaną właśnie światową wojną gangów? Z zastrzeleniem Johna Traficante na Trzeciej Alei? Z Nocnym Klubem?
Oglądając te sceny, doszła do wniosku, że łatwo sobie wyobrazić, jak by wyglądał wysokobudżetowy film pornograficzny. Zaczynała czuć zażenowanie. Chwilę później była już mocno speszona.
Z lewej strony ekranu do sceny wkroczył zadbany, siwowłosy mężczyzna, mniej więcej pięćdziesięcioletni. Usiadł obok blondynki na łóżku.
Sarah uznała, że mężczyzna z pewnością uczęszczał na siłownię. Poza tym wyglądał na bogatego ważniaka. Srebrzyste włosy, jeszcze mokre, miał zaczesane równo do góry. Nosił biały, krótki szlafrok. Sarah pomyślała, że powinna robić notatki.
- Nie miałam nikogo od trzech tygodni - odezwała się blondynka. Głos miała subtelny i melodyjny. Lekko krzywy uśmiech dodawał jej tylko uroku. Sutki nabrzmiały pod cienką tkaniną koszuli.
- Bardzo mi się podobasz, jak zwykle. Podobało mi się ubranie, które dzisiaj dla mnie włożyłeś. Przyglądali ci się wszyscy w Chanterelle, mężczyźni i kobiety. Zauważyłeś to, Gerardzie?
Starszy pan uśmiechnął się i wyglądało na to, że dziewczynie udało się rozdąć jego ego do niesłychanych rozmiarów. Obok łóżka leżały drogie włoskie mokasyny.
- Gdzie spędziłaś wakacje? - spytał.
- Och, pojechałam na wyspę St. Bart. Zafundowałam sobie absolutne lenistwo. Moja przyjaciółka ma tam willę na wzgórzach.
Blondynka poruszała się z kocim wdziękiem. Pewnie brała lekcje tańca, a może nawet tańczyła zawodowo. Słychać było cichy szelest jej koszuli, odgłos jedwabiu ocierającego się o ciało. Sarah wyobraziła sobie, że ktoś kiedyś płacił za jej lekcje tańca. Ta myśl napełniła ją smutkiem. Co za strata.
Dziewczyna przylgnęła do pleców starszego pana i zaczęła masować mu pomarszczone skronie dłońmi o paznokciach w kolorze jaskrawego cynobru. Westchnął pod jej dotykiem.
Po kilku minutach masażu nieoczekiwanie wyszła z sypialni. Muzyka w tle była przyciszona i zmysłowa. Zadbano o każdy szczegół. Czy w przypadku Alexandre'a St.-Germaina było podobnie? Czy zawsze tak to wyglądało w „Zachęcie"?
Młoda kobieta wróciła ze srebrzystym pudełkiem, które wyglądało jak pojemnik na tabletki. Każde z nich wybrało inną pigułkę spośród wielu, które znajdowały się w pudełku. Najwyraźniej już wcześniej stosowali podobne praktyki. Śmiali się teraz, zadowoleni jak dzieci, którym pozwolono dłużej nie kłaść się spać.
Stefanovitch słyszał o kilku bardzo drogich, ekskluzywnych burdelach nowojorskich. Więc tak one wyglądały.
- On wziął quaalude - powiedział. - Nie wiem, co zażyła dziewczyna.
Stojąc przed srebrzystowłosym, prostytutka powoli zsunęła ramiączka koszuli ze szczupłych, nakrapianych piegami ramion. Jedwabna koszula zwinęła się wokół jej talii, obnażając piersi, niewidoczne jednak dla kamery.
Następnie sięgnęła pod szlafrok mężczyzny. Sarah poczuła, że w końcu dotarło do niej znaczenie słowa „kurtyzana". Sprawy, o których czytała jedynie w raportach policyjnych, nabierały kształtu.
- Naprawdę mi ciebie brakowało, Gerardzie - odezwała się blondynka, scenicznym szeptem.
- Dotknij siebie na dole. - Starszy mężczyzna nagle spokomiał. Powoli zaczął się onanizować.
„Dotknij siebie na dole". Sarah w myślach przedrzeźniała mężczyznę. Była na niego wściekła, że wykorzystuje tę młodą dziewczynę. Gdy w Kalifornii dowiedziała się o kochance swojego męża Rogera, czuła się zdradzona i wykorzystana. Czuła też, że ponosi część winy za to, że go utraciła.
- Jesteś pięknym, pięknym mężczyzną. Takim eleganckim. Wszystko robisz z niezwykłą klasą, Gerardzie. Nie mówię tego tylko dlatego, że... wiesz.
Sarah widziała, że siwowłosy mężczyzna za wszelką cenę pragnie uwierzyć w słowa dziewczyny. Miała ochotę wtrącić się do prowadzonej na ekranie rozmowy. Scena była niezwykle poruszająca. W drugim końcu małego pomieszczenia Stefanovitch chrząknął z zażenowaniem.
- Mam cukierki eukaliptusowe na gardło, poruczniku - odezwała się Sarah. Zasługiwał na każdą złośliwość, jaka mogła jej przyjść do głowy.
Stefanovitch poczuł, że oblewa się rumieńcem. Mimo to o mało się nie roześmiał. Sarah McGinniss była bystra i dowcipna.
- Po pigułkach ich ciała stały się prawdopodobniej bardziej wrażliwe -powiedział w końcu.
- Zażywał pan quaalude?
- Raz czy dwa - odparł Stefanovitch. Zmarszczył brwi, bo wyobraził sobie, jak Sarah jego słowa wykorzystuje w książce. „Liczni, a może prawie wszyscy nowojorscy oficerowie policji mieli doświadczenia z narkotykami".
- Teraz chcę cię rozebrać do końca. - Głos srebrzystowłosego zamienił się w niski, ochrypły szept.
- Jeszcze nie. Nie spiesz się... Gerardzie. Możemy zrobić coś jeszcze lepszego. Dobrze?... Ufasz mi?
- Oczywiście. Cokolwiek zechcesz. - Nagle zaczął się zachowywać jak stary człowiek. Stracił pewność siebie.
Blondynka wstała z łóżka i odeszła dwa kroki.
Powoli i zmysłowo naciągnęła z powrotem ramiączka koszuli. Długimi paznokciami przesunęła po nogach wywołując przeciągły chropowaty dźwięk.
Stefanovitchowi przypomniało się kilka odważnych filmów hollywoodzkich. „Gorączka ciał". „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy" w nowej wersji. W porównaniu z tym, co teraz oglądał, tamte filmy były powściągliwe i pruderyjne.
A przecież jeszcze do niczego nie doszło. To jedynie gra wstępna... Ale to się działo naprawdę. Bez aktorów czy aktorek udających uczucia.
Nocny Klub? Stefanovitch zastanowił się znowu. Co to takiego ten Nocny Klub? Co miał z tym wszystkim wspólnego? Czy to członkowie Klubu dopadli Alexandre'a St.-Germaina?
A może ktoś prześladował członków Klubu? To by spowodowało odwrócenie kierunku dochodzenia.
Blond dziwka zwróciła się profilem do kamery. Czy wiedziała, że są filmowani? Przez jej pracodawców czy przez kogoś innego? Rozchyliła rubinowe, wilgotne wargi. Jej piersi nabrzmiały. Jeśli rzeczywiście udawała, musiała być doskonałą aktorką, o wiele za dobrą, by grać w tym filmie. Potarła brodawki, aż zesztywniały. Jedną ręką sięgnęła pod zwiewną, białą koszulę. Stała na palcach, podbicie rysowało się delikatnym łukiem.
Nagle srebrzystowłosy zaczął łkać. Po raz pierwszy w życiu stracił panowanie nad sobą. A wyglądał, jakby nie był do tego przyzwyczajony. Stefanovitch był niemal pewien, że ten starszy pan jest kimś ważnym, kogo powinien znać.
Czy wiedział o Nocnym Klubie? Czy blond dziwka o nim wiedziała? Czy ktokolwiek z gości odwiedzających „Zachętę" znał odpowiedzi na te pytania?
W małym gabinecie nie było słychać żadnych innych odgłosów oprócz tych, które dochodziły z ekranu.
Od kilku minut Stefanovitch nie patrzył na Sarah McGinniss.
- Dwa tysiące dolarów za noc - odezwał się w końcu. Czuł, że musi coś powiedzieć, aby przerwać napięcie.
- Jest bardzo sprytna - odezwała się Sarah McGinniss ze swojego miejsca. - Nie pozwala mu się dotknąć.
Sarah McGinniss, lotnisko międzynarodowe Kennedy'ego
- Tatuś! Tatuś! - zwołał Sam. Głos dziecka brzmiał radością i oczekiwaniem.
W tym momencie Sarah skrzywiła się. Poczuła ból, ostry i przejmujący, niemal obezwładniający. Roger zmierzał ku nim poprzez aerodynamiczny, karmazynowo-niebieski terminal linii TWA. Wygładzał nieistniejące zagniecenia na sztruksowej sportowej marynarce i spodniach. Tatuś wrócił do domu.
Jego twarz jak zwykle sprawiała wrażenie nerwowej i szczupłej. W końcu uśmiechnął się i pomachał do Sama, wyciągając obie ręce wysoko ponad głowę.
Sarah odetchnęła głęboko. Uśmiech Rogera przypomniał jej, jak było między nimi na samym początku, właściwie przez prawie sześć lat. Przypomniała sobie, jaki Roger potrafi być czarujący i zabawny, gdy jest w odpowiednim nastroju. W dodatku niewątpliwie był dobrym ojcem, prawdziwym kochającym tatusiem, aż do chwili, gdy od nich odszedł.
- Cześć, króliczku. - Roger natychmiast wziął Sama na ręce. Oczami wyobraźni Sarah widziała tę scenę setki razy. Zauważyła, że Sam im się przygląda, wciąż usiłując zrozumieć, co mogło zajść między mamą i tatą dwa lata temu. Sarah też starała się to pojąć.
- Jak się masz, Sarah? - Roger w końcu zauważył jej obecność. - Jesteś opalona i ślicznie wyglądasz - sam sobie odpowiedział na to grzecznościowe pytanie. - Ty też, brzdącu. Podoba ci się dom letniskowy mamy?
- Jasne. Fajny jest. Pojedziesz tam z nami? - spytał Sam, popatrując to na matkę, to na ojca, by sprawdzić, jaka będzie ich reakcja na to niewinne pytanie.
- Cóż, nie wiem. Zobaczymy, kolego, ale wydaje mi się, że i tak będziemy mieli co robić. Planowałem zabrać Sama do moich rodziców, na północ stanu -zwrócił się Roger do Sarah.
Nie było to pytanie, tylko informacja. Roger miał spędzać z Samem dwa tygodnie latem i dwa w czasie świąt Bożego Narodzenia. Ojciec mógł go zabierać, dokąd chciał. Gdy wczoraj zadzwonił do Sarah, zasugerował, że może nawet byłoby dobrze, gdyby Sam z nim wyjechał, skoro ona pracuje nad potencjalnie niebezpiecznym materiałem.
Sarah zwróciła uwagę, jak Roger przemawia do Sama, używając słów „króliczku", „brzdącu", „kolego". Ona musiała bardzo uważać, żeby przy pisaniu nie użyć dwukrotnie w zdaniu tego samego słowa. Teksty Rogera uznała za żenujące. Dziwiło ją, jak trudne stają się te rzadkie spotkania.
- Pamiętasz, jak jeździłeś do Batavii? - spytała Sama. Ze ściśniętego gardła z trudem wydobyła głos.
- Oczywiście, że Sam pamięta - odparł jego ojciec.
- Jasne. Tam mieszka dziadziuś i babcia. Zimą bywa tam czasami parę metrów śniegu. Mama nazywa to miejsce Bawarią Zewnętrzną.
- Od razu widać, że jest pisarką. Cóż za wyobraźnia.
Sarah nie chciała jeszcze rozstawać się z synem, więc cała trójka prowadziła radosną, choć nic nie znaczącą pogawędkę przed kioskiem, gdzie sprzedawano ubezpieczenia lotnicze.
Pomachali sobie w końcu na pożegnanie obiema rękami, na swój własny, żartobliwy sposób. Uśmiechnęli się, jakby to nie było nic wielkiego.
Sarah w końcu zmusiła się, żeby się odwrócić. Ruszyła w stronę lotniskowego parkingu i swojego samochodu.
Zauważyła, że przygryza wargę. W końcu zaczęła płakać. Gorące łzy płynęły jej po policzkach, spływały na szyję i w dekolt bluzki. Rozmazał jej się tusz, ale było jej wszystko jedno, chociaż ludzie patrzyli.
Jakaś kobieta w końcu się zatrzymała i spytała, czy wszystko w porządku, czy nie potrzebuje pomocy.
Sarah wyjaśniła jej nieskładnie, że po prostu zachowuje się niemądrze - jej były mąż ma prawo do spędzenia dwóch tygodni z ich synkiem, a ona już tęskni za Samem.
Kobieta przytuliła ją ze współczuciem i pogłaskała lekko po ramieniu. Sarah wiedziała, że nowojorczycy potrafią czasami zachowywać się tak współczująco. Uznała to za niezwykle wzruszające. Wiedziała, że w jakiś dziwny, dręczący sposób wciąż kocha Rogera. W tej chwili uświadomiła sobie właśnie, że z nim skończyła. Że jej życie musi toczyć się dalej.
Czuła się jednak samotna jak nigdy w życiu. Dzieląc się swym smutkiem z obcą kobietą na lotnisku Kennedy'ego, zdała sobie z tego sprawę. Pozostał jej tylko Sam, a teraz nie miała nawet jego.
Później tego samego ranka wkroczyła do komendy głównej policji. Trochę się bała, co będzie. Nie chciała, tak jak wczoraj, sprzeczać się z porucznikiem Stefanovitchem, ale musiała obejrzeć inne taśmy, być może wszystkie.
Na szczęście dotarła jako pierwsza do małego gabinetu bez okien, gdzie dzień wcześniej zainstalowano odtwarzacz wideo i monitor.
Uprzejma sekretarka otworzyła gabinet. Sarah rozgościła się w miarę możności w obozie wroga. W ciągu następnych kilku minut opracowała system przeglądania taśm.
Krótko po południu drzwi gabinetu otworzyły się powoli. Sarah podniosła wzrok znad pliku trzymanych w dłoni notatek. Przybył porucznik Stefanoyitch.
Zawahał się, zanim wjechał do pokoju. Dzisiaj wyglądał jakoś inaczej, prawie jak prawdziwy policjant. Miał na sobie brązową sportową marynarkę z tweedu, zieloną koszulę khaki, luźne spodnie i wysoko sznurowane buty.
- Nie wiedziałem, że pani tu jest. - Uśmiechnął się. Zachowywał się nawet dość uprzejmie.
- Wyłączam fonię, gdy przeglądam na przewijaniu -wyjaśniła Sarah ciszę panującą w pokoju.
- Znalazła pani coś ciekawego w przejrzanym materiale? - spytał Stef. Uniosła notes pełen porannych zapisków.
- Wszystko notuję. Widziałam na filmach całą paradę bossów zorganizowanego świata przestępczego, porządnych biznesmenów, mnóstwo znanych postaci z show-biznesu, szczególnie z Los Angeles i z Nowego Jorku. Zrobiłam też kawę - poinformowała Stefanovitcha, zanim wypiła kolejny łyk. Zauważyła, że porucznik nadal zachowuje się uprzejmie.
Nawet się roześmiał.
- Śmieje się pan ze mnie. - Zmarszczyła brwi. - Przecież postępuję według zasad ustalonych przez pana.
- Nie śmieję się. Tylko że jest pani taka poważna. Poważna reporterka.
Tym razem Sarah się uśmiechnęła.
Kątem oka wciąż widziała nagie ciała tańczące na ekranie telewizora.
- Poruczniku, pochodzę ze Stockton w Kalifornii. Zna pan Stockton? Farmy, napływowi robotnicy sezonowi. Moja rodzina utrzymywała się ze zbierania cebuli i fasoli i z pielenia sałaty. Mnie się jakoś udało wyrwać. Dostałam pracę w gazecie. Jak mawiał Red Smith, zarabiam na życie, obsługując maszynę do pisania. Pieniądze i sława po prostu mi się przytrafiły. Miałam szczęście. Natknęłam się na doskonały materiał.
- I napisała pani świetną książkę. To nie była kwestia szczęścia. To dlatego, że była pani taka poważna.
John Stefanovitch przyjrzał się wreszcie Sarah McGinniss nieco dokładniej. W jej uśmiechu była nieświadoma słodycz. Policzki miała lekko zaróżowione, chyba z zawstydzenia. Zdziwiło go, że jest taka delikatna.
- Sarah, niech pani posłucha. - Stefanovitch był pełen skruchy. - Przepraszam, że wczoraj zachowałem się jak gnojek. Musiałem się tak zachować, zmusiła mnie do tego sytuacja. Czasami trochę przesadzam.
- Może faktycznie trochę - uśmiechnęła się Sarah. W małym pokoiku na kilka chwil zapanowała cisza. Ołówek, który Sarah trzymała w dłoni, stukał lekko w sztywną podkładkę pod notes.
- Jest pan głodny? Bo ja tak. Może byśmy poszli coś przegryźć? Zna pan restaurację Forliniego? Idziemy, poruczniku.
Po drodze do restauracji w Małej Italii, dzielnicy zamieszkałej przez Włochów, Stefanovitch wsunął zwinięty banknot dolarowy ulicznemu żebrakowi, dziwakowi ubranemu w czerwcu w ciężki, czarny, postrzępiony płaszcz.
- Zawsze jest pan taki hojny? - spytała Sarah.
Stefanovitch wymamrotał coś o kuchniach polowych i że od czasu do czasu trzeba zrobić dobry uczynek. Sarah nie drążyła tematu, jednak dziwnie ją poruszył widok tego charyzmatycznego mężczyzny w wózku inwalidzkim, pomagającego stukniętym ulicznikom.
W restauracji Forliniego szef kelnerów powitał Sarah wylewnym uśmiechem i szarmanckim, niemal uwodzicielskim uściskiem dłoni.
- Ach, la bella signora, jak miło znów panią widzieć!
Od czasu, gdy zaczęła pracować nad nową książką i spędzać tyle czasu w śródmieściu, w komendzie głównej policji przy Foley Square, Forlini stał się jedną z jej ulubionych knajpek. Często tu jadała obiady. Niektórzy kelnerzy pamiętali jaz poprzednich wizyt. Szef kelnerów zaprowadził ich do stolika w rogu i przyjął zamówienie na napoje. Pospieszył do baru.
Sarah przyprowadzała tam już innych policjantów i zawsze to ona płaciła rachunek. Kobiety płacące za obiad to było w Małej Italii wciąż niezwykłe zjawisko, wysoce podejrzane.
- Niech mi pani opowie o pracy dla gazet - odezwał się Stefanovitch, gdy kelner odszedł. - Od czasu do czasu mam okazję spotykać paru całkiem dobrych dziennikarzy. Chłopaki z „Timesa", z „New York Daily News". Wybrała sobie pani twardy zawód... ta cała rywalizacja.
- Na zachodnim wybrzeżu nie ma aż takiej konkurencji. Może trochę tam, gdzie zaczynałam, w San Francisco. Z pewnością nie w Palo Alto.
Sarah nigdy nie lubiła mówić o sobie, nawet kiedy już jej książka odniosła sukces. Teraz też nie bardzo chciała się zwierzać.
- Może pan zacznie? - zaproponowała. - Niech mi pan powie coś o sobie, poruczniku. Będę musiała napisać o panu w mojej książce. Już trochę napisałam.
- Opisała pani to, co zaszło wczoraj? - Stefanovitch zakaszlał i klepnął się
w pierś.
- Oczywiście. Piszę każdego ranka. - Miała teraz figlarną minę. Już nie była poważna. Może dlatego wydała mu się znacznie ładniejsza niż wczoraj. Oczy błyszczały jej mocno.
- Jak wypadłem w tym materiale, który pani napisała dzisiaj rano?
- Dokładnie tak jak się pan zachowywał. Hardy, dość nieprzyjemny facet. Niech pan nie zapomina, że to pan kazał mi porzucić powagę. - Roześmiali się oboje. Zaczynało być trochę lepiej.
Przyniesiono im drinki, a szef kelnerów jak zwykle zaproponował różne specjalności zakładu. Stefanovitch wybrał kalmary z mozarellą i befsztyk z sosem pomidorowym. Wciąż nie mógł okiełznać swojego apetytu, tak samo jak przyzwyczaić się do życia na wózku. Sarah zdecydowała się na makaron z krewetkami, a jako przystawkę wybrała melon z szynką prosciutto.
- Z początku myślałam, że pan też jest dość poważny - wyznała Sarah. Mówiąc, przekrzywiła głowę na bok. Efekt był zniewalający. - Czy mam rację?
Stefanovitch pomyślał, że stara się go rozgryźć, jakby przeprowadzała z nim wywiad. Uznał to za ciekawe wyzwanie, z którym musiał sobie poradzić.
- Chyba już nie ufam pierwszym wrażeniom - odparł. - W dzisiejszych czasach ludzie zbyt często udają. Mamy na świecie nadmiar dobrych aktorów.
- Teraz znów mówi pan jak typowy glina - stwierdziła Sarah.
- Jestem gliną, więc mówię jak glina. Chce pani posłuchać faceta z Minersville w Pensylwanii? Chłopaka z portowego miasta? Potrafię grać różne role, przybierać dowolną postać. W każdym gliniarzu musi być coś z parodysty.
Widząc, że John Stefanovitch staje się coraz bardziej ludzki, Sarah postanowiła zaryzykować. Jednak potem, w powrotnej drodze, zastanawiała się, czy na pewno miała prawo zadać te pytania.
Nachyliła się ku niemu i przytrzymała jego wzrok swoim.
- Niech mi pan powie coś o swoim życiu przed postrzałem, poruczniku. Pana żona miała na imię Anna, prawda? Była nauczycielką?
Stefanovitch poruszył się niespokojnie w wózku. Podniósł kieliszek z winem, ale nic nie wypił. Lekko obracał go w palcach.
Sarah zauważyła, że wprawiła go w zakłopotanie.
- Tak, miała na imię Anna. Właściwie Anna Maddalena. Poznaliśmy się w Ashiand w Pensylwanii, gdy wyszedłem z wojska. Służyłem w marynarce
cztery lata.
- Niech mi pan opowie o Annie. - Sarah mówiła spokojnym, budzącym zaufanie głosem. Podświadomie zawsze potrafiła skłaniać ludzi do zwierzeń. Może dlatego, że umiała słuchać.
- Sądzę, że... hmm... No więc, gdy dorastałem, biegając od baru do baru, jak to młodzi ludzie, chyba się zastanawiałem, na czym polega prawdziwa miłość. Skąd wiadomo, że człowiek się naprawdę zakochał?
Był znacznie bardziej otwarty, niż oczekiwała. Niemal jakby od dawna pragnął z kimś porozmawiać.
- Skąd wiadomo, że to jest uczucie na całe życie? - ciągnął dalej. - Miałem szczęście. Przez cztery lata nie czułem wątpliwości co do hierarchii wartości w moim życiu. Najpierw Anna. Następnie praca. Zawsze w tej kolejności.
Sarah zauważyła, że Stefanovitch zacisnął dłonie. Miał ręce człowieka ciężko pracującego. Splótł palce tak mocno, że aż pobielały mu kostki.
- Tak się złożyło, że pasowaliśmy do siebie idealnie. Chyba się nawzajem uzupełnialiśmy. Gdy dowiedziałem się, że Anna nie żyje... Nie wiem, jak opisać to uczucie. Pustka. Poczucie nicości. Coś się we mnie rozsypało. Nawet... nawet nie wiem, jak to pani powiedzieć.
Sarah wychwyciła w jego głosie jakąś twardość.
- Koniec wywiadu - oznajmił. - W porządku?
Na jego twarzy malował się bezbrzeżny smutek. Odwrócił wzrok pełen bólu, ale zmusił się, żeby ponownie na nią spojrzeć.
Sarah się zawstydziła. Wyraz jego oczu spowodował, że ona też poczuła żal. Zaskoczyło ją to.
- Przepraszam. Dawno o tym nie rozmawiałem. - Uśmiechnął się do niej. Sarah po raz pierwszy pomyślała ciepło o Johnie. Teraz rozumiała znacznie lepiej, dlaczego jest taki, jaki jest, i żałowała, że wtargnęła w jego wspomnienia. Zauważyła, że ona też bezwiednie zaciska dłonie.
- Nie, nie. To ja przepraszam. Pewnie nikt nigdy nie zadawał panu takich osobistych pytań. Przepraszam. Bardzo mi przykro. Naprawdę.
Stefanovitch nagle wyciągnął rękę ponad stołem, starannie omijając kieliszki. Odporny facet, pomyślała Sarah.
- W końcu jakoś się dogadamy - powiedział.
Sarah wciąż czuła się zażenowana swoim wypytywaniem. Ujęła wyciągniętą dłoń Stefanovitcha i uścisnęła ją.
Spojrzała mu w oczy i poznała, że mówi szczerze. Może miał rację, może nie należało wierzyć pierwszemu wrażeniu.
- Niech mi pani opowie, co tam dzisiaj było na tych świńskich filmach - poprosił w końcu.
Isiah Parker, „Cin-Cin"
Jedyną oznaką, że budynek numer sześćset czterdzieści dziewięć przy Spring Street nie jest kolejnym brudnym i ponurym magazynem, był niepozorny niebieski neon. Widniało na nim tylko jedno słowo: BAR.
Z ulicy nie było widać ani nazwy tego przybytku, „Cin-Cin", ani niczego, co by przyciągało uwagę. Nic nie wskazywało, że wewnątrz tej ponurej rudery znajduje się jeden z najlepszych klubów nowojorskich.
Isiah Parker oparł się o siatkę ogrodzenia po drugiej stronie ulicy, naprzeciw wejścia do klubu.
Już ponad godzinę obserwował, co się dzieje przy drzwiach.
System selekcji w „Cin-Cin" opierał się na pieniądzach, wyglądzie oraz na zasadzie „kogo znasz i z kim się kochasz". Dwaj przebrani za punków odźwierni byli aroganccy i bezduszni. Współcześni rasiści, pomyślał Parker przyglądając się ich pracy. Wybierali co jakiś czas jedną czy dwie osoby, które wpuszczali do środka, innych pogardliwie odsyłali.
O trzeciej nad ranem Isiah przekroczył brukowaną ulicę. Jako człowiek odpowiednio ubrany i interesujący, został wpuszczony do „Cin-Cin". W granatowej francuskiej bluzie, luźnych, czarnych spodniach karateki, czarnych butach do kostek i z diamentowym kolczykiem w prawym uchu wyglądał jak swój człowiek.
Parker znał specyfikę klubu „Cin-Cin". Najlepsze były tutaj piątkowe wieczory. Tak jak poniedziałki były najlepsze w „Heartbreak", środy w „Area" i tak dalej.
Co parę metrów stali muskularni bramkarze. Byli to przeważnie faceci trenujący podnoszenie ciężarów, wcale nie tacy twardzi, jakby się wydawało.
Kłębiący się tłum był typowy dla modnego klubu. Komercyjni muzycy i wyselekcjonowani artyści z Soho. Wzięte modelki, projektanci, słynni sportowcy, śmiecie z dzielnicy Queens, oficerowie śledczy w przebraniu, których zresztą Parker natychmiast poznał.
Zastanawiał się, jak tacy ludzie mogli tworzyć miejską cyganerię. Zaczynali się bawić o pierwszej lub drugiej i ciągnęli to często aż do ósmej lub dziewiątej rano. Potem śniadanie w „Mooniighter" lub „Empire Diner". A po śniadaniu?
Wokół dużego baru o kształcie podkowy jak zwykle kłębiła się masa ciał. Mężczyźni i kobiety byli w większości ubrani na czarno - czarne kozaki, czarne buty i skarpety, czarne skórzane kamizelki, czarne golfy i spodnie. Niektórzy z nich bez mrugnięcia okiem wydawali czterysta dolarów na parę czarnych wojskowych butów w pobliskim Comme des Garcons.
Nieliczni indywidualiści byli ubrani w wodewilowe kostiumy, spiczaste buty z Londynu, dodatki od Betsey Johnson. Niektóre policzki lub czoła zdobiły tatuaże.
Brat Isiaha Parkera stwierdził kiedyś, że nowojorscy ludzie nocy żyją według rock'n'rolla. Marcus miał na myśli, że oni naprawdę żyją według słów rock'n'rollowych piosenek, że to nie jest udawanie. Taki był ich świat.
Parker odszedł od baru i poczuł, że jego ciało zaczyna reagować na muzykę; grano przede wszystkim europejskie disco, kompletnie nieznane utwory. Dominowały grupy z Holandii i Niemiec, z Włoch, Szwecji i Norwegii. Rzadziej słychać było muzykę amerykańską - eksperymentalne grupy, takie jak Husker Du, Blow Monkeys albo Fine Young Cannibals.
- Chcesz zatańczyć? Zatańcz ze mną, okay? - Do Parkera podeszła wysoka, szczupła czarna kobieta, ubrana w dopasowaną czarną sukienkę ze skóry z suwakami przy szyi i na piersiach. Stroju dopełniał kapelusz z woalką od Pomes Segli.
W „Cin-Cin" podrywali zarówno kobiety, jak i mężczyźni, ale częściej kobiety. Parker wolałby być na luzie, ale nie chciał się dziś rzucać w oczy.
- Jasne, zatańczmy.
Poszli na parkiet i zaczęli się ruszać.
- Dobrze tańczysz. Gładko. Ładnie - szepnęła z uśmiechem, gdy piosenka dobiegła końca. - Muszę iść do toalety. Chcesz pójść avec mofi
- Nie teraz. Może później.
- Dobra. No to ciao. Dzięki za taniec. Podoba mi się twój kolczyk. Pasuje do ciebie.
- Ciao.
Parker ruszył dalej. Dziewczyna była ładna, przynajmniej w tym oświetleniu, ale dziś nie mógł się angażować.
Przeszedł do mniejszego, bardziej kameralnego pomieszczenia. Wszystko było tu pomalowane na wściekle różowy kolor. W ściany wmontowano śmieszne, upozowane flamingi.
W różowej sali zebrało się paru właścicieli klubów i parę grubych ryb. Znany tenisista mówił coś donośnym głosem do podobnie słynnego piosenkarza rockowego. Jego żona, modelka, siedziała obok.
Idąc przez salę, Isiah Parker nie mógł przestać myśleć o swoim bracie. W dobrych czasach przychodził do „Cin-Cin" razem z Marcusem. Przypomniał sobie klitkę koło kuchni, gdzie wśród rur wodociągowych paliło się trawkę.
Zauważył, że w sali zbierają się kumple Olivera Bamwella. Grupa Bamwella obejmowała największe terytorium ze wszystkich gangów narkotykowych. Kontrolowali Harlem, Bedford-Stuyvesant i większość Soho. Surowo pilnowali, żeby nikt nie wdzierał się na ich teren. Prawdopodobnie Bamwell był powiązany z Alexandrem St.-Germainem. Przystąpił do rozrastającego się syndykatu, opanowującego ostatnio Stany Zjednoczone. Do Nocnego Klubu.
Parker dostrzegł Olivera Bamwella, który wygodnie przycupnął przy barze. Ten wart dwieście milionów gangster był ubrany w beżową zamszową marynarkę o sportowym kroju, jedwabną koszulę i kremowe spodnie. Oliverowi Bamwellowi podobały się białe kobiety. Gdy Parker sobie o tym przypomniał, natychmiast wrócił myślami do „Zachęty", która kojarzyła mu się z seksem.
Dwa efektowne kociaki mówiły coś szeptem do Bamwella. Jedna bawiła się jego złotym naszyjnikiem. Miała długie, niespokojne palce. Isiah Parker pomyślał, że na pewno jest nafaszerowana narkotykami.
Było kilka możliwości i Parker zaczął je dokładnie rozważać. Musiał jakoś wyprowadzić Bamwella z różowej sali.
Zdecydował się pracować przy najgorszym założeniu - że ochroniarze już go zauważyli. Może pamiętali go z czasów, kiedy wpadał do „Cin-Cin" ze swoim bratem.
Nagle szczegóły przestały mieć znaczenie. Oliver Bamwell oddzielił się od grupy i skierował do wyjścia. Parker widział, jak omówił coś ze swoimi ochroniarzami, po czym odesłał ich mchem dłoni. Pewnie uważał się za silnego faceta ze środkowego Harlemu, faceta, który działa pewnie i czysto. Jeśli tylko chciał, mógł występować w pojedynkę. Zawsze i wszędzie.
Isiah Parker wyszedł z sali barowej za potężnym handlarzem narkotyków. W „Cin-Cin" łatwo było nie rzucać się w oczy, wystarczyło trzymać się parę metrów z tyłu.
Oliver Bamwell skręcił do czamo-białego korytarza prowadzącego do toalet.
Isiah Parker poszedł za nim. Starał się nie myśleć o tym, co będzie musiał zaraz zrobić. Nie mógłby sobie dać rady z takimi myślami. Pomyślał, że znowu jest żołnierzem i przypomniał sobie dawne czasy w Kambodży i w Wietnamie.
Zobaczył, jak Bamwell znika za jedynymi drzwiami. Wszedł do damskiej toalety, w której na ogół było równie wiele mężczyzn, co kobiet.
Damska toaleta w „Cin-Cin" była bardziej zatłoczona niż parkiet czy bar. Zapach drogich perfum zmieszany z alkoholem tworzył owocowy, egzotyczny aromat.
Oliver Bamwell przysiadł na skraju jednej ze lśniących, porcelanowych umywalek i dowcipkował z kilkoma dziewczynami o wyzywającym wyglądzie.
Parker zauważył mocno wymalowane twarze, odęte usta dziewczyn, Olivera Bamwella stukającego jamajskim cygarem o blat stolika, wreszcie zapalającego je.
Rękawiczki są teraz w modzie.
I stroje od Azzedine Alaia.
Wszystko w kolorach czarnym i białym.
Armani wciąż jest popularny wśród co bardziej konserwatywnych mężczyzn.
Tani szyk ciągle ma naśladowców.
Z zakamarków ogromnej łazienki dochodziły dziwne, chrapliwe odgłosy. Chyba nie odbywał się tam żaden akt seksualny, chociaż Parker wiedział, że zdarzały się one dość często w kabinach dla pań. Była za piętnaście czwarta, wciąż wcześnie. Noc wydawała się bardzo obiecująca.
Oliver Bamwell przeszedł w końcu do mniejszego pomieszczenia, gdzie znajdowały się wszystkie kabiny i kilka dodatkowych umywalek.
Parker poruszał się teraz zdecydowanie. Rejestrował niemal wszystko, co się działo w łazience. Poszedł za Bamwellem.
Przez chwilę mogło się wydawać, że dwaj mężczyźni tańczą w łazience sambę. Wyglądało to tak, jakby wyższy czarny mężczyzna, Parker, musiał po prostu wyminąć Bamwella, żeby szybko wejść do toalety.
- Ty kupo gówna. Handlujesz narkotykami - syknął do niego. - Handlarz!
Z początku Oliver Bamwell pomyślał, że Parker wymierzył mu cios pięścią w żołądek. W jego oczach pojawił się ból i zaskoczenie.
Gdy spojrzał w dół, zobaczył sztylet wbity w brzuch i tryskający spod niego strumień krwi. Wokół był zamęt i zamieszanie. Bamwell nie mógł uwierzyć, że zaatakowano go tutaj, w łazience.
Isiah Parker spiesznie wyszedł z zatłoczonej damskiej toalety. Spod płaszcza upuścił nóż na podłogę.
Nie odczuwał niczego szczególnego. Spokojnie wyszedł na korytarz. Oliver Bamwell sprzedawał heroinę i inne narkotyki tysiącom mężczyzn, kobiet i dzieci na ulicach Harlemu. Teraz Parker chciał myśleć tylko o tym. Tylko to chciał wiedzieć.
Ważne było, żeby jak najszybciej wydostać się z „Cin-Cin". Dotrzeć do windy, do drzwi i na ulicę.
- Ktoś tam jest bardzo chory. Hej, powiedzcie im, że ktoś w toalecie zachorował. Chyba mocno przedawkował - mówił wszystkim, którzy chcieli go słuchać.
Co bardziej nabuzowani gwizdali i klaskali. Inni przyjmowali to spokojnie. Wiadomość szybko rozeszła się po sali. Ktoś przedawkował w damskiej toalecie. Umarł tam jakiś facet.
Parker poczekał, aż towarowa winda będzie jechała w dół. Starał się upodobnić do paru facetów opuszczających w tym czasie klub. Rockowa muzyka grzmiała ogłuszająco.
Gdy Isiah Parker w końcu wyszedł na ulicę, niczego nie odczuwał. Może tylko zimno w żołądku.
Znalazł się znów na Spring Street, w niebieskich i czarnych cieniach rzucanych przez neon „Cin-Cin". Skulił się i zwymiotował pod płotem. Pomyślał: „Jestem mordercą".
Niecałe pół godziny później John Stefanovitch jechał tą samą skrzypiącą windą w górę, żeby obejrzeć ciało Olivera Bamwella.
Niewidzialny.
John Stefanovitch, komenda główna policji
Stefanovitch spędził cały dzień, pracując samotnie w komendzie głównej. Podobało mu się, że ma jaki taki spokój. Z Ekipą Specjalną do spraw Przestępczości Zorganizowanej współpracowało już ponad sześćdziesięciu oficerów śledczych ze wszystkich dzielnic Nowego Jorku. Codziennie odbywały się odprawy, składano sprawozdania komisarzowi i kilku kapitanom z różnych posterunków.
W poniedziałek mieli przyjechać do Nowego Jorku goście z Interpolu, Sco-tland Yardu i z francuskiej Surete. W ubiegłym tygodniu doszło do podobnych zabójstw w Palermo, w Amsterdamie i Londynie, a przecież, jak utrzymywała londyńska policja, przestępczość w tym mieście nie stanowiła problemu.
W niedzielę rano, piętnaście po szóstej, czarna furgonetka Johna Stefanovitcha wjechała do tunelu Queens Midtown. Minęła tunel i rząd budek, gdzie pobiera się opłatę za przejazd, po czym ruszyła na wschód autostradą Long Island Expressway. Niebo, jeszcze różowe na wschodzie, zaczynało nabierać soczystej niebieskiej barwy, pięknej i spokojnej.
Przez całe półtorej godziny świat Stefanovitcha był taki, jak powinien. Czuł lekkie, przyjemne łaskotanie, płynące przez całe ciało i odczuwalne nawet w nogach.
Piętnaście po siódmej dojechał na przedmieścia East Hampton na Long Island. W jadłodajni „Gilly's Wharfside" zjadł kiełbaskę domowej roboty i omlet z cheddarem oraz, jak zwykle w niedzielę, przejrzał „Timesa": wiadomości, sport, rubrykę teatralną, kronikę tygodnia, kącik czytelnika i dodatek.
Kiedy w nowojorskim szpitalu dochodził do siebie po ranach postrzałowych, czterdzieści pięć niedziel pod rząd wertował „Timesa" od deski do deski. Czytał też setki książek - beletrystykę i pozycje naukowe, więcej niż zdołał przeczytać przez pierwsze trzydzieści lat swojego życia. Jedną z jego ulubionych była powieść Fredericka Exleya Zapiski kibica, o stukniętym nauczycielu szkoły średniej, który cały swój czas poświęcał na czytanie niedzielnego „Timesa" i oglądanie meczów futbolowych drużyny Giants. Facet w każdą sobotę jechał kilkadziesiąt kilometrów od domu, zatrzymywał się w motelu i pił na umór. W niedzielę pił jeszcze więcej, czytał „Timesa" i oglądał bezsensowne programy w telewizji. Zawsze robił to w jakiejś anonimowej, podupadłej dziurze, gdzie nikt nie wiedział, kim jest. Potem wracał do domu, żeby w poniedziałek znów uczyć w szkole.
Po śniadaniu Stefanovitch wjechał do East Hampton. Mijał wygodne stare domy, nie wyróżniające się niczym szczególnym. Przed jego oczami przesuwały się rozległe trawniki klubu golfowego Maidstone po prawej stronie drogi. Potężny budynek klubu tkwił nad oceanem niczym forteca.
Kilometr za polem golfowym zaczęły się bramy okazałych letnich rezydencji. Długie, kręte podjazdy prowadziły przez miniaturowe wydmy, za którymi dyskretnie wyrastały domy letniskowe.
Jadąc wzdłuż plaży Stefanovith kipiał radością. Nastawił na pełny regulator radio w samochodzie, tak że muzyka stała się niemal fizycznie obecna. Śpiewał razem z Tiną Tumer jej piosenkę „Prywatny tancerz". Otworzył obydwa okna z przodu i morska bryza przewiewała jego brązowe włosy.
Do domu, którego szukał, prowadził niedługi podjazd, który na końcu rozszerzał się, tworząc półkole przeznaczone do parkowania samochodów. Sam budynek był kryty podniszczonym szarym gontem z białymi krawędziami. Wszystkie framugi okien starannie pomalowano na biało. Na jasnoniebieskie okiennice padało słońce.
Stefanovitch wpadł w lekką panikę. Sarah McGinnis mówiła przecież o altance na plaży.
Sarah siedziała na werandzie i czekała na jego przyjazd. Może zresztą siedziała tam bez konkretnego powodu.
Ustalili, że spotkają się w niedzielę, by przejrzeć jej notatki dotyczące Alexandre'a St.-Germaina, Olivera Bamwella i Johna Traficante. Chcieli poszukać powiązań zamordowanych kryminalistów z postaciami z kaset wideo lub może z ludźmi figurującymi w dokumentach Sarah. Zmiana komendy policji na dom letniskowy wydawała się dobrym pomysłem. Stefanovitch doszedł do wniosku, że przypomina to trochę rozgrywanie meczu rewanżowego na boisku przeciwnika.
Sarah, ubrana w jasnożółtą plażową sukienkę, trzymała na kolanach parujący kubek. Znów wyglądała inaczej. Ładniej i jednocześnie bardziej beztrosko.
- Dzień dobry, poruczniku. - Wstała i podeszła do samochodu. Jej bose, szczupłe stopy lekko stąpały po lśniącym białym żwirze i pokruszonych muszelkach, którymi pokryty był podjazd. Żółtą sukienkę plażową wydymała lekko morska bryza. Stefanovitch zauważył każdy szczegół.
- Dzień dobry pani. - Uśmiechnął się jak domokrążca. - Gdzie jest wejście dla służby?
- Niech pan sobie oszczędzi ironii, poruczniku. Kiedy moja książka odniosła sukces, zyskałam możliwość wyboru. Mogłam zainwestować w jakieś centrum handlowe, na przykład w Bloomington w Indianie. Albo w taki dom. Doszłam do wniosku, że dom da mi więcej satysfakcji niż udziały w sklepach.
Stefanovitch przytaknął. Przyglądał się uważnie nadmorskiej posiadłości i jej otoczeniu.
- Pokażę panu, gdzie będziemy pracować. Proszę za mną. Ruszył za nią chodnikiem z jasnego drewna, prowadzącym na brzeg oceanu. Był słoneczny dzień. Przejrzyste powietrze pachniało solą, a niebo miało jaskrawoniebieski kolor. Nad głowami pikowały szare i białe mewy, jakby ktoś rzucał im garściami okruchy. Gdzieś w oddali słychać było dźwięk liny uderzającej o maszt.
Na werandzie za domem Sarah ustawiła długi drewniany stół, ocieniony niebieską markizą i zawalony papierami.
Stefanovitch wyobraził sobie Sarah, jak siedzi tu i pisze książki.
- Gdzie chciałby pan zainstalować swóją pracownię? - z trudem przekrzykiwała świst wiatru. - Pomyślałam, że może na werandzie.
- Weranda będzie w sam raz. W taki dzień jak dzisiaj bije na głowę komendę policji. Ale żarty na bok, tu jest naprawdę wspaniale.
- Naprawdę dziękuję.
Czytał kiedyś w wywiadzie zamieszczonym w gazecie, że Sarah McGinniss bardzo ciężko pracuje. Podobno poświęca się bez reszty swemu małemu synkowi i pisarstwu i nigdy by nie pozwoliła, żeby coś jej odebrało jedną z tych dwóch rzeczy.
Tej niedzieli do drugiej po południu Stefanovitch zdążył się przekonać, że to, co o niej czytał, było prawdą. Oczy go paliły, głowa mało nie pękła, cały zdrętwiał od zbyt długiego siedzenia w jednym miejscu.
Jednak nie okazał po sobie zmęczenia. Sarah wspomniała coś o obiedzie, ale udał, że nie zwrócił na to uwagi. Następnie poświęciła kolejne półtorej godziny na robienie notatek, odczytywanie długich oświadczeń sądowych, przeglądanie materiałów poszlakowych w takiej ilości, jaką Stefanovitch przewertował przez wszystkie lata prowadzenia dochodzeń w wydziale zabójstw.
Prawo ulicy... miażdżąca prawda o światowej przestępczości zorganizowanej w połowie lat osiemdziesiątych... Sarah McGinniss wszystko to bardzo dokładnie zbadała.
We wszystkich dokumentach przewijał się Alexandre St.-Germain.
W czasach swojej młodości, ale także bardzo niedawno, ubiegłej wiosny, Grobowy Tancerz udowodnił, że jest najbardziej brutalnym i mściwym bos-sem świata przestępczego. Za przystojną twarzą i pełnym osobistego uroku sposobem bycia krył się psychopata. Czy dlatego zamordowano St.-Germaina? Czyjego metody były zbyt drastyczne? Czy kogoś zaniepokoił lub rozgniewał? Ale kogo? Kto grał główną rolę w Nocnym Klubie? Kto był potężniejszy niż St.-Germain?
Grobowy Tancerz lubił mokrą robotę i sam dokonał wielu drastycznych mordów. Traktował je jak przerażającą „nauczkę" dla tych, którzy nie chcieli mu się podporządkować.
W Maroku pewnemu handlarzowi narkotyków i jego dwóm przyjaciółkom obcięto głowy, zmasakrowano twarze, pocięto brzytwą genitalia.
Pięciu młodych policjantów wyleciało w powietrze, gdy jak co tydzień grali w karty w Los Angeles.
Dwie córki sędziego z Rzymu zostały uprowadzone z prywatnej szkoły, a następnie zgwałcone i zamordowane. Młodsza miała dwanaście, a starsza czternaście lat.
Podłożono bombę w zachodnioniemieckim szpitalu, żeby dopaść prawnika biorącego udział w pewnej rozprawie.
Zdetonowano bombę w londyńskim klubie nocnym. Czternaście osób zabitych, w tym jedenaście młodych kobiet.
Tyle nauczek, a wszystkie przerażające i starannie przemyślane. To dlatego prawo ulicy było tak skuteczne. Ale teraz ktoś nie chciał zaakceptować starych zasad. Kto to mógł być? Co się zmieniło tak nagle?
Wystarczy rozwikłać zabójstwo Grobowego Tancerza, a wszystkie inne tajemnice same się rozwiążą.
Stefanovitch był tego niemal pewien.
Dokumenty Sarah McGinniss zawierały znacznie więcej.
Gdy tymczasowo przestało działać tzw. Francuskie Połączenie przez Marsylię, mafia sycylijska skierowała większą część handlu narkotykami na teren Stanów Zjednoczonych. Doszło do bardzo gwałtownych czynów skierowanych przeciwko włoskim sędziom i członkom parlamentu, którzy walczyli z przestępczością zorganizowaną. Prawo ulicy.
Tylko w ciągu ostatnich dziesięciu lat zamordowano na Sycylii ponad stu policjantów i sędziów. Włochy nadal były krajem o największej na świecie czarnej strefie w gospodarce, economia sommersa.
W ciągu ostatnich lat Nocny Klub doprowadził do negocjacji pomiędzy Sycylijczykami i grupą marsylską. Klub załatwił mafii powiązania z legalnymi firmami we Francji i we Włoszech. Włoski przedstawiciel związków zawodowych stwierdził w telewizji, że coraz trudniej jest odróżnić, kto jest dobry, a kto zły.
Stefanovitch czytał dalej teksty źródłowe.
Na mocy porozumienia bossów przestępczości zorganizowanej z różnych krajów, najprawdopodobniej zrzeszonych w Klubie, Kolumbijczycy przenieśli handel heroiną na grunt amerykański. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym roku zamordowano ministra sprawiedliwości i dwunastu sędziów za ich wysiłki, by wzmóc kontrolę handlu narkotykami w Kolumbii i w Peru. W górach zabito dwunastu policjantów do spraw narkotyków, przeszkolonych w Stanach Zjednoczonych.
W listopadzie tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego grupa kolumbijskich zamachowców dopuściła się nawet ataku na pałac sprawiedliwości w Bogocie. Wdarli się na czwarte piętro, gdzie sędziom przedstawiano właśnie prośbę Stanów Zjednoczonych o ekstradycję przemytników narkotyków. Zamachowcy na miejscu zabili dwunastu sędziów. Ogółem podczas tego krwawego ataku zginęło dziewięćdziesiąt pięć osób. Znów prawo ulicy.
Japońska Yakuza też przyłączyła się ostatnio do międzynarodowego kartelu i rozpoczęła działalność poza własnym krajem. Alexandre St.-Germain brał udział w negocjacjach. Był to pierwszy wypadek, gdy Yakuza współpracowała z ludźmi z zewnątrz. W tym samym czasie Nocny Klub zaangażował się mocno w spekulacje na giełdzie tokijskiej.
Według notatek Sarah, tym razem przestępczość faktycznie była doskonale zorganizowana.
Tajwańska banda „Zjednoczony bambus" działa z powodzeniem w Houston, Miami, Los Angeles, San Francisco, Nowym Jorku, na Filipinach, w Arabii Saudyjskiej, Syrii, Hongkongu i Japonii. Podobno „Zjednoczony bambus" osiągnął porozumienie z Alexandre'em St.-Germainem tuż przed jego śmiercią.
O trzeciej Stefanovitch spojrzał na zegarek i zmęczony osunął się głębiej w fotel. Sarah dostrzegła to i roześmiała się.
- Bardzo mi przykro. Niezła ze mnie gospodyni, co? Sama jestem przyzwyczajona do pracy przy biurku i do czytania całych tomów materiałów. Założe się, że umiera pan z głodu. Mam w kuchni zachomikowane różne rarytasy. Kupiłam je na taką właśnie okazję. Gdzie chciałby pan zjeść?
Stefanovitch popatrzył na wąski błękitny pasek oceanu, widoczny nad oślepiającą bielą wydmy.
- Może na molo? Wydaje mi się, że tam byłoby bardzo przyjemnie. Pomogę pani przygotować jedzenie.
- Jasne, nie ma sprawy. Na molo będzie doskonale. Jeśli ma pan ochotę się wykąpać, w domu są zapasowe kąpielówki, ręczniki i tak dalej. Ja też się chyba przebiorę.
Uśmiechnęła się do Stefanovitcha.
- Niech się pan czuje jak u siebie. Dobrze, poruczniku? Koniec z Wersalem.
Odeszła, żeby się przebrać i przygotować obiad. Stefanovitch obejrzał sobie przestronny parter domu.
Znalazł przebieralnię, w której odkrył cały zestaw wdzianek plażowych i kąpielówek. Kilka z nich najwyraźniej należało do synka Sarah, Sama. Był wdzięczny, że Sarah nie uznała za konieczne oprowadzać go ani narzucać się z przesadną troską. Największą zmorą było dla niego, że ludzie zawsze chcieli „pomagać" niepełnosprawnym - z wyjątkiem tych chwil, kiedy ich pomoc była faktycznie niezbędna.
Piętnaście minut później Stefanovitch miał na sobie luźne, szare spodnie od dresu i mocno znoszoną zieloną koszulkę z napisem „Boston Celtics". Przyszło mu do głowy, że wygląda jak typowy gliniarz nowojorski, który wygrzewa się na Riwierze Irlandzkiej. No, może nie taki typowy.
Podążył ścieżką na molo, z którego rozciągał się widok na wydmy. Popatrzył sobie na falujący w oddali ocean, po czym wrócił do domu, żeby wziąć nakrycia potrzebne do obiadu. Starał się na coś przydać; od czasu postrzału stało się to psychologiczną koniecznością.
W końcu usłyszał, że Sarah nadchodzi od strony domu. Odwrócił się i zobaczył, że niesie tacę z obiadem.
Teraz, gdy miała na sobie prosty, czarny, jednoczęściowy kostium, widać było, że ciało ma szczupłe i seksowne. Rozpuściła włosy, rozczesała je i upięła za uchem wiśniową spinką.
- Ładny kostium. - Tylko na taki komentarz sobie pozwolił. Poczuł się dziwnie zmieszany.
Czuli się na tyle dobrze we własnym towarzystwie, że jedząc prawie nie rozmawiali. W końcu Sarah zaczęła opowiadać o swoim synku. Słuchając jej, Stefanovitch doszedł do wniosku, że między Sarah i jej byłym mężem nie wszystko się jeszcze skończyło. Nie zachęcał jej do zwierzeń na ten temat. W końcu nie powinno go to obchodzić.
Gdy skończył kanapkę przykrytą grubą warstwą sałatki z krabów, zauważył, że Sarah wpatruje się w morze, zatopiona w swoim własnym świecie.
- O czym pani myśli? - zapytał ją. - Mam nadzieję, że nie o pracy, co? Sarah zwróciła ku niemu twarz. Zobaczył w niej tę miękkość, która niekiedy się pojawiała, usuwając intelekt na dalszy plan.
- Nie. Właściwie nie. Czy mogę panu zadać poważne pytanie?... Jezu, znów zaczynam. Jeszcze jedno z moich słynnych pytań.
- W porządku.
Sarah zabrała się do resztek swojej sałatki.
- Mógłby mi pan powiedzieć coś o swoich nogach? Naturalnie pod warunkiem, że to pana nie krępuje. Wciąż ma pan w nich czucie, prawda?
- Czasami więcej, niż bym chciał - odparł Stefanovitch i uśmiechnął się nieznacznie. - Namawiają mnie na pewną operację. Podobno jest szansa osiem do dziesięciu, że byłbym po niej sparaliżowany od szyi w dół. Chyba nie bardzo mi się podoba taka perspektywa. Mojemu lekarzowi, a nawet trzem różnym specjalistom również się ona nie podoba. Nie jest to nadzieja, której należałoby się chwytać. Ale tak, mam trochę czucia w nogach.
Przez chwile oboje się nie odzywali, siedząc pośród wydm pod przejrzystym błękitnym niebem. Sarah zerknęła na Stefanovitcha. Był teraz zupełnie inny niż mężczyzna, z którym miała do czynienia tego pierwszego ranka w komendzie policji. Otaczała go jakaś specyficzna aura. Fakt, że poruszał się na wózku inwalidzkim, jeszcze wzmagał to wrażenie.
Intuicyjnie wyczuwała, że przekroczyła barierę, którą ustawił pomiędzy sobą i światem zewnętrznym. Zaczynało ją ciekawić, jaki był przed wypadkiem.
- Takie same szansę miała drużyna Metsów w ubiegłym roku - odezwała się w końcu Sarah. Często mówiła takie głupstwa do Sama. Może ostatnio zbyt mało czasu spędzała z dorosłymi?
Spojrzała na wodę, która wydawała się zachęcająco zimna.
- Z oceanem chyba bym sobie nie poradził - powiedział Stefanovitch. - Nie dałbym rady przejechać wózkiem przez ten piach. Ale niech pani idzie. Ja się tutaj czymś zajmę...
- Pan Samowystarczalny - zakpiła. Stanęła na trzeszczących deskach molo. W końcu ruszyła truchtem ku lśniącemu, niebieskiemu morzu.
Ładnie wygląda z tyłu, pomyślał Stefanovitch, obserwując biegnącą Sarah. Te kalifornijskie dziewczyny! Najlepsza była wiśniowa spinka. No, przynajmniej prawie najlepsza.
Okłamywałby sam siebie, gdyby twierdził, że Sarah go nie urzekła. Ale nie da się ponieść. Takie fantazjowanie było zbyt bolesne i zbyt śmieszne. Zaklął w duchu.
Nie spuszczał jej z oczu, aż dotarła do morza. Obserwował każdy jej krok.
Słońce zapalało na powierzchni oceanu miliony diamentów. Linia załamującej się fali wyglądała jak delikatny kołnierz z białej koronki.
Sarah porwała tę koronkę niemal idealnym skokiem do wody. Mimo podjętego przed chwilą rozsądnego postanowienia, John poczuł ukłucie w sercu. Ona była taka normalna... i tak przyjemnie było przebywać w jej towarzystwie. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak ktoś mógłby ją zostawić, a przecież najwyraźniej zrobił to jej mąż.
Około wpół do piątej oboje wrócili do roboty. Ustalili, że zanim skończą, muszą przejrzeć wszystkie notatki.
Obserwując Sarah McGinniss przy pracy, Stefanovitch zrozumiał, jak to się stało, że odniosła sukces jako dziennikarka i pisarka. Miała niezwykłą umiejętność skupiania się na jednej sprawie i oddawanie się jej bez reszty, przynajmniej tak to teraz wyglądało. Sarah zdawała się nie zwracać uwagi na zagrożenia wynikające z pisania Nocnego Klubu.
W ciągu następnej godziny od oceanu coraz częściej dolatywały popołudniowe rześkie powiewy. Stefanovitch pomyślał, że od lat nie znajdował się tak blisko piasku, wiatru, oceanu, że dawno nie było mu tak dobrze.
Zupełnie stracił poczucie czasu i z zaskoczeniem stwierdził, że zrobiło się ciemno. Zegarek pokazywał dwudziestą pierwszą.
- Mieszka pani naprawdę w pięknym miejscu - odezwał się w końcu. Odsunął się od stołu i podjechał do barierki werandy, skąd roztaczał się widok na morze.
Sarah podeszła i usiadła obok niego na bielonej balustradzie. Jej profil, który przy każdym świetle przyciągał uwagę, na tle księżyca i nocnego nieba był po prostu prześliczny.
- Wciąż nie dociera do mnie, że to wszystko jest moje. Dom. Ten pagórek, z którego widać słońce i morze.
Przestań się na nią gapić, pomyślał Stefanovitch, słuchając Sarah. Zachowujesz się, jakbyś nigdy przedtem nie przebywał w towarzystwie pięknej kobiety.
Działy się z nim dziwne rzeczy. Czuł podniecenie, nadciągającą przygodę, miał wrażenie, że zdarzy się coś przyjemnego.
- Posłuchaj, Stef, mam w lodówce homary. Zrobiło się dość późno, ale jeżeli obiecasz zjeść ze mną kolację, to moglibyśmy jeszcze trochę popracować.
- Jeśli pozwolisz mi coś ugotować, poważnie zastanowię się nad tą propozycją.
- Możemy zorganizować w kuchni pracę zespołową. - Sarah uśmiechnęła się i uniosła kciuk.
Stefanovitch później nie bardzo wiedział, jak do tego doszło. Czy to on zaczął, czy Sarah, czy oboje.
Pochylił się w tej samej chwili, gdy Sarah zeskakiwała z balustrady. Znaleźli się bliżej siebie niż zamierzali, i jakoś tak wyszło, że ich usta się spotkały. Całowali się niepewnie jak dzieciaki, które doświadczają tego po raz pierwszy.
Sarah przerwała pierwsza i zrobiła krok do tyłu, ku barierce werandy.
- Przepraszam. To było... Przepraszam, Stef - wyjąkała.
Najwyraźniej była równie zmieszana jak on. A on był okropnie speszony.
- Eee... Nic się nie stało. Po prostu księżyc roztacza swoją magię - wykrztusił Stefanovitch.
Ruszył za Sarah do kuchni. Przez chwilę nie odzywali się w ogóle do siebie, ale powoli wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Cóż, popełnili błąd. To się czasami zdarza.
Przygotowania do kolacji przerwał dzwonek telefonu.
Dzwonił Misiek Kupchek z nowymi informacjami dla Stefanovitcha w sprawie dochodzenia.
Stefanovitch doszedł do wniosku, że Misiek jest niezwykle podekscytowany. Rozmawiając z Nowym Jorkiem patrzył, jak Sarah krząta się w kuchni. Zdawało mu się, że wciąż czuje na ustach jej pocałunek.
- Stef! Jesteś tam? Słyszysz mnie? - pytał Kupchek.
- Tak, słyszę. - Wrócił do rozmowy telefonicznej.
- Stef, chyba coś mamy.
Skupił się na głosie Miśka w słuchawce.
- Znaleźliśmy kogoś, kto był w „Zachęcie" tej nocy, gdy zastrzelono Alexandre'a St.-Germaina. Twierdzi, że rozpoznałby jednego z zamachowców, a może nawet powie nam, kto się za tym kryje. Mówi, że powinniśmy się przygotować na dużą niespodziankę. Że nas to zaszokuje. Mam się z nim spotkać dziś wieczorem, potem przyjadę do ciebie. Powiedzmy o jedenastej. Mam przeczucie, że to przełom.
Stefanovitch wyliczył, ile czasu zajmie mu droga na Manhattan. Powiedział Miśkowi, że będzie w swoim mieszkaniu o wpół do jedenastej.
- No to wszystko ustalone. - Wzruszył ramionami i wrócił do kuchni. Czuł podniecenie po tej rozmowie telefonicznej.
- Kto to był? - Sarah w każdej ręce trzymała dwufuntowego homara.
- Obowiązki, Sarah. Dzwonił mój partner. W końcu znalazł trop w sprawie zabójstwa St.-Germaina. To ważne. Muszę wracać do miasta.
Gdy Stefanovitch wyjechał na Dune Road, poczuł ból w sercu. Zdawał sobie sprawę, do czego dopuścił: Sarah McGinniss zupełnie go zauroczyła. Jak na kogoś, kto jest dumny ze swojego zdrowego rozsądku, zachował się doprawdy idiotycznie.
Podczas trwającej półtorej godziny jazdy do Nowego Jorku nie mógł przestać myśleć o Sarah. Była taka zwyczajna i prostolinijna. Zachwycił go nawet sposób, w jaki mówiła o swoim synku Samie. I ten pocałunek na werandzie.
Gdy John Stefanovitch ujrzał wreszcie zimną, jaskrawo oświetloną panoramę Manhattanu, wrócił myślami do Nocnego Klubu, czymkolwiek miał się on okazać.
Zastanawiał się, co uda się odkryć Miśkowi Kupchekowi. Jego partner obiecywał, że szykują się szokujące doniesienia w sprawie zabójstwa St.-Germaina. Cóż, wkrótce się dowie. Misiek zawsze dotrzymywał słowa.
Misiek Kupchek, Central Park
Misiek Kupchek wszedł do Central Parku bramą z czarnego kamienia od Sześćdziesiątej Trzeciej ulicy. Już nieraz widział, jak skomplikowane sprawy zabójstw rozwiązywały się nagle w prosty sposób. Miał nadzieję, że tak będzie również w tym wypadku. I że to dziś wieczorem nastąpi przełom.
Potężny detektyw przemknął się w stronę ślizgawki Wollmana, gdzie miał się spotkać z tajemniczym świadkiem zabójstwa w „Zachęcie". Wchodząc do podziemnego przejścia pod obwodnicą parku, spojrzał na zegarek. Siedem metrów nad nim taksówki i prywatne samochody jechały na pomoc Manhattanu.
Było jedenaście minut po dwudziestej drugiej, miał więc cztery minuty, by dojść na miejsce spotkania. Misiek pogwizdywał cicho znanego bluesa. Był przekonany, że śledztwo wkroczy teraz na nowe tory. Ale dlaczego ma się to odbywać w samym środku Central Parku? W nocy?
Kupchek urodził się na Manhattanie czterdzieści dwa lata temu. Michael Christopher Kupchek, z rogu West End Avenue i Sto Szóstej. Pamiętał Central Park z czasów, gdy nikt by się tamtędy nie odważył chodzić po zmroku - nawet potężny detektyw z koltem magnum w kaburze pod pachą. Teraz wieczorami ludzie w parku biegali lub jeździli na rowerach. O ironio, to ten nieudacznik John Lindsay uczynił park bezpiecznym miejscem. Lindsay zainstalował żółte, sodowe lampy uliczne, prawdopodobnie dlatego, że ładnie się prezentowały widziane z eleganckich mieszkań na górnych kondygnacjach budynków przy Piątej Alei.
Kupchek był niemal w połowie długości podziemnego przejścia, gdy usłyszał przed sobą czyjś głos:
- Kupchek?
- Kim jesteś? - Misiek zatrzymał się natychmiast. Instynktownie sięgnął do kabury pod pachą. Wysilił wzrok, żeby dostrzec w ciemności sylwetkę rozmówcy.
- Szukam faceta o nazwisku Kupchek. - Głos brzmiał dziwnie głucho. Odbijał się echem o wilgotne, kamienne ściany.
Tym razem Kupchek ostrożnie wyciągnął rewolwer.
- Chyba go znalazłeś - krzyknął w odpowiedzi w ciemność. - To ja jestem Kupchek.
W tym momencie dostrzegł jakiś ruch. Z lewej strony, z głębi tunelu dobiegł go szelest liści czy może papieru.
- Co się tak miotasz? - zawołał. - Kim jesteś? Co masz mi do powiedzenia? Wyjdź, to porozmawiamy.
Nagle w tunelu błysnęła broń, ale nie był to rewolwer Kupcheka. Rozległ się głuchy strzał, typowy dla pocisków dum-dum. Jeden, a zaraz potem drugi.
Kupchek zatoczył się i chwycił za pierś. O Boże, pomyślał. Matko Przenajświętsza.
Nigdy dotąd nie czuł takiego bólu. Dwukrotnie go postrzelono: raz w Bedford-Stuyvesant i raz w Long Beach. Ale to było nieporównywalne.
Miał wrażenie, że ktoś mu miażdży klatkę piersiową. Poczuł zimną wilgoć.
Ból ciął jak nożem jego ciało. Kręciło mu się w głowie. Pomyślał, że upadnie tutaj, w tym czarnym jak smoła tunelu.
Drugi pocisk eksplodował mu w piersi. Kolejny nabój dum-dum.Od siły uderzenia zaczęło go mdlić. Jak to możliwe, że mały, metalowy pocisk tak łatwo przebija się przez mięśnie i kości?
Misiek Kupchek uczynił coś nieoczekiwanego. Zadziałał instynktownie, bo jedyną jego świadomą myślą była chęć przetrwania. Rewolwer wystrzelił po raz trzeci, ale niecelnie.
Nagle Kupchek ruszył prosto na atakującego mężczyznę, minął go i wybiegł z tunelu długimi susami.
I w tym momencie rozpoznał strzelca. To był gliniarz. Znał go. A więc zwabił go tu i strzelał do niego inny policjant.
W głowie mu szumiało, gdy na wpół przytomny wdrapywał się na strome wzgórze, które zdawało się całe pokryte ciernistymi krzakami i ostrymi kamieniami.
Płuca wypełniała mu krew. Biegnij, tylko biegnij, mówił do siebie.
Ostatkiem sił dotarł do ławki na przystanku autobusowym przy Central Park South. Musiał usiąść, choć wiedział, jak ryzykuje. Strzelał do niego inny gliniarz.
Wokół Kupchekawe wszystkich kierunkach migały światła samochodów. Chciał kogoś zawołać, ale kto miałby mu pomóc? Ludzie spacerujący beztrosko wokół parku? Goście hotelu Plaża, turyści, kobiety z sąsiedztwa, które wyszły na spacer z psami? Nagle Miśka ogarnęła złość, przede wszystkim na siebie. Wstał z trudem. Zachwiał się, ale ruszył w stronę ulicy i jasnych świateł jadących samochodów.
Zatrzymał taksówkę, wchodząc przed maskę pojazdu, który już zjeżdżał do bazy. Na Central Park South zapiszczały hamulce. Kierowcy zaczęli krzyczeć przez otwarte okna.
Kupchek pokazał taksówkarzowi odznakę, żeby uniknąć przejechania.
- Jedź, gdzie ci każę. Sprawa policyjna - wybełkotał.
Krew kapała mu na sportową marynarkę, na buty, na siedzenie taksówki.
John Stefanovitch, Osiemdziesiąta Pierwsza Wschodnia ulica
Stefanovitch dotarł do swojego mieszkania wcześniej niż się spodziewał.
Mógł jeszcze poćwiczyć przez jakieś dwadzieścia minut, może nawet wykonać kilka ćwiczeń według Nautiiusa. Zaniedbywał gimnastykę od czasu, gdy rozpoczęło się dochodzenie.
Gdy otworzyły się drzwi windy, Stefanovitch poszukał w kieszeni kluczy. Wjechał na korytarz.
Zatrzymał wózek. Dobry Boże, nie... to niemożliwe! W głowie coś mu eksplodowało.
Misiek!
Leżał jak worek, oparty o drzwi mieszkania Stefanovitcha. Na policyjnej koszuli nawet z tej odległości widoczna była plama krwi.
Kupchek rozpostarł ramiona i usiłował się uśmiechnąć, gdy zobaczył zbliżającego się Stefanovitcha. Miał szklisty wzrok, a źrenice uciekały mu w głąb czaszki. Wyglądał bardzo źle.
Stefanovitch ruszył korytarzem najszybciej jak mógł. Żołądek wywrócił mu się do góry nogami.
Gdy zbliżył się jeszcze trochę, dostrzegł, że jest naprawdę źle. Wiedział to zresztą od razu.
- Gorzej niż myślałem - wyszeptał Misiek. Stefanovitch zsunął się z wózka, usiadł na podłodze i przytulił przyjaciela. „Och, proszę", szeptał w nim jakiś głos.
- Nie próbuj mówić. Sprowadzę pomoc. Leż i nie ruszaj się - powiedział Stefanovitch.
Misiek Kupchek na kilka chwil zamknął oczy. Otworzył je i spróbował coś powiedzieć, ale wydobył z siebie tylko chrapliwy szept:
- Kocham cię, Stefanovitch... - zdołał wykrzusić. Tylko tyle!
Leżał teraz zupełnie nieruchomo. Jego oddech był coraz słabszy, aż nagle ustał. Tak po prostu.
Och, proszę, niech to nie będzie prawda, krzyczał głos w głowie Stefanovitcha. Boże, błagam.
Szepnął do ciała, które trzymał w ramionach:
- Kocham cię. Misiek. Chryste, Misiek, nie rób mi tego. Stefanovitch został zupełnie sam.
Część druga
Szósta dzielnica
Isiah Parker, Hartem
Isiah Parker chodził ulicami Harlemu bez strachu. To była jego dzielnica. Starał się o niczym nie myśleć. Z ciemności dobiegały czyjeś głosy i szepty. Małolaty sprzedające narkotyki w suzuki samurajach, którą to markę upodobali sobie ostatnio młodzi handlarze; niemowlę płaczące w kamienicy czynszowej z arkuszami blachy zamiast szyb; transakcje kokainowe dokonywane na rogu każdej ulicy.
Idąc, wspominał swojego brata; te półtora roku, kiedy Marcus był mistrzem bokserskim; szokujące zabójstwo, a następnie na wpół tylko prawdziwe artykuły o tej tragedii w każdej gazecie.
Pogrzeb odbył się w Harlemie. To było trzydziestego grudnia, pół roku temu. Gdy Parker teraz o tym myślał, wydawało mu się, że zdarzyło się to Bóg wie jak dawno.
Siedział w wielkiej kaplicy Momingside, czekając, aż ucichną żałobnicy opłakujący jego brata. Wydawało mu się, że stoi poza własnym ciałem, że obserwuje tę nierealną scenę z jakiegoś innego wymiaru.
W końcu zabrzmiał jego głos, najpierw cicho, potem czysto i donośnie, bez akompaniamentu. Śpiewał tak samo podczas mistrzowskiej walki brata w Madison Square Garden. Kogóż tam nie było! Bill Cosby i Ali, Don King, Dustin Hoffman i Jesse Jackson. Przed walką dużo pisano w prasie, że Marcus i Isiah Parker są sobie wyjątkowo bliscy. Jednak wspaniały baryton Isiaha Parkera był dla wszystkich odkryciem. W jakiś dziwny sposób wywołał więcej wzruszeń niż sama walka.
Tego ranka w kaplicy Momingside głos Parkera wywołał łzy. Jego śpiew nigdy przedtem nie był piękniejszy ani bardziej melodyjny.
Szlochali mężczyźni i kobiety w kaplicy. Płakali obojętni obserwatorzy; również tysiące ludzi zgromadzonych na Momingside Drive, niektórzy ubrani w powłóczyste muzułmańskie szaty.
W tej śmierci było coś strasznie niesprawiedliwego. Marcus Parker miał w chwili zabójstwa dwadzieścia cztery lata. Był symbolem tylu nadziei, tylu marzeń, pochowanych teraz w Harlemie... Ktoś za to zapłaci, przysiągł sobie Isiah Parker podczas tych ostatnich obrządków w kaplicy Momingside. I ktoś już zaczynał płacić.
To dopiero początek.
Dwa dni po zabójstwie Olivera Bamwella Parker zatrzymał się przy pustej budce telefonicznej na rogu Sto Dwudziestej Piątej ulicy. Musiał być pewien tego, co miał zamiar uczynić.
- Tu Isiah Parker - odezwał się, gdy ktoś odebrał telefon. Rozmówca po drugiej stronie zawahał się; dochodziła szósta rano, ale w końcu obudził Człowieka. Parker usłyszał głos:
- Miałem się z tobą skontaktować. Lepiej nie rozmawiać przez telefon, Isiah. Gdzie możemy się spotkać?
- Jedź do pracy pociągiem na New York Central, jak zwykle - odparł Parker. - Ale dzisiaj wysiądź na stacji przy Sto Dwudziestej Piątej. Będę czekał. Nie martw się, nikt cię tu nie zna. Nikt nie zobaczy nas razem. Przynajmniej nikt, kto ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie.
Parker odwiesił słuchawkę. Ruszył dalej Sto Dwudziestą Piątą w kierunku zachodnim, mijając zasłonięte blachą witryny sklepów i teatr Apollo.
Idąc, doszedł do wniosku, że podoba mu się pomysł, żeby tym razem spotkać się z Człowiekiem tutaj, w Harlemie. Wcześniej widzieli się dwukrotnie w dużych, zatłoczonych barach w śródmieściu.
Mieli też spotkanie w miejscowości, w której Człowiek mieszkał, w Mamaroneck.
O wpół do ósmej Parker spacerował po starym drewnianym peronie przy Sto Dwudziestej Piątej ulicy. Przejechało kilka pociągów podmiejskich z niedalekiego Connecticut i Westchester, kierujących się do dworca Grand Central. Tory przechodziły nad bogato udekorowaną poczekalnią z początków stulecia.
Peron górował nad środkowym Hariemem, roztaczał się z niego widok na rzekę Hudson i na New Jersey Palisades. Tego ranka jasno świeciło słońce, oświetlając wyludnione budynki i ulice w dole.
Isiah Parker miał słabość do wspaniałych dworców kolejowych. Gdy dorastał, rodzice zabierali jego i brata na jednodniowe wycieczki pociągiem - na pomoc stanu w Góry Niedźwiedzie, do West Point, do Newburgha, czasami do New Paltz albo do rezerwatu zwierząt w Catskill.
W końcu na stację wjechał, buchając parą, podmiejski pociąg z Westchester. Ze srebrzystoniebieskich wagonów wysiadło kilku kupców o zdesperowanym wyglądzie.
Większość pasażerów nie kwapiła się, żeby spojrzeć na nędzę Harlemu. Nie chcieli mieć do czynienia z czarnymi matkami i ich dziećmi śpiącymi na ulicach, z jedenasto i dwunastoletnimi narkomanami, z miejskimi planami odbudowy, które spaliły na panewce. Zwłaszcza nie o wpół do ósmej rano.
W końcu z jednego z wagonów wysiadł mężczyzna, z którym Isiah Parker chciał się spotkać. Rozejrzał się niepewnie po ciemnym peronie. Był starannie ubrany w granatowy garnitur, który na Sto Dwudziestej Piątej uchodził za strój wizytowy.
Isiah Parker pokazał się Człowiekowi. Wyszedł zza słupa ogłoszeniowego, na którym widniała reklama musicalu zatytułowanego „Tajemnica Edwina Drooda", i pomachał ręką.
Teraz szedł po rozklekotanych schodach, trzymając się trzydzieści metrów przed Człowiekiem. Poczerniałe od sadzy stopnie wiodły do głównego budynku stacji, wiktoriańskiej poczekalni, która niewiele się zmieniła przez dziesięciolecia.
Wzdłuż brudnych ścian biegły te same żelazne poręcze, nad głową unosiły się te same bogate sztukaterie. Na ścianach i na wyblakłych, czerwonych budkach telefonicznych leżał prawdopodobnie ten sam kurz. Żaden telefon nie działał.
Na niebieskich drzwiach po lewej stronie od automatów telefonicznych widniał napis DLA PANÓW. Parker podszedł do drzwi i nacisnął ciężką srebrną klamkę.
Toaleta za drzwiami była zupełnie pusta, nawet w tej godzinie szczytu.
Parker na wszelki wypadek sprawdził cuchnące kabiny. Nie zastał żadnych ćpunów wstrzykujących sobie poranne dawki ani włóczęgów śpiących na sedesach.
Człowiek wszedł do toalety kilka sekund po Parkerze.
Podszedł do jednego z popękanych pisuarów i zrobił z niego użytek. Potrafił dobrze wykorzystywać czas. Przez lata Parker nauczył się, że biali są w tym doskonali.
- Jak się masz, Isiah? - Rzeczowy ton Człowieka tak rozgniewał Parkera, że o mało tego nie okazał. Przychodząc tutaj. Człowiek chciał sobie z niego zażartować. Znalazł nowy sposób na poniżanie: „Jedź i porozmawiaj z Parkerem. Uspokój tego czarnucha".
- Miałem ciężki okres. - Parker usiłował stłumić gniew, nie okazać, co naprawdę myśli.
- Wiem. - Człowiek był zastępcą komisarza policji nowojorskiej. Nazywał się Charles Mackey. Parkera poznał, gdy go odznaczano za największą liczbę aresztowań wśród handlarzy narkotyków na Manhattanie. To było trzy lata temu;
- Jeśli to może być jakieś pocieszenie - powiedział Człowiek - zbliżamy się do końca. Ten następny krok jednak jest dla nas ważny, Isiah, bardzo ważny. Po nim nasza mała, prywatna wojna będzie naprawdę skończona. Potem inni będą wykonywali za nas robotę. Już tak się dzieje na świecie...
- Kiedy się do mnie zwróciłeś - przerwał Parker - powiedziałeś, że nie będzie się to różniło od zwyczajowej pracy tajniaka. A jednak jest inaczej. Tracę orientację. Nie wiadomo, po czyjej stronie stoję.
Zastępca komisarza policji wysłuchał go i pokiwał głową. Parker przypomniał sobie, że Mackey zawsze potrafił słuchać niczym rabin.
- Stoisz po właściwej stronie, Isiah. Po stronie aniołów. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Jaki mieliśmy wybór, do diabła? Czy w ogóle dali nam wybór?... Przestrzegali tego cholernego prawa ulicy. Kolumbijczycy mieli swoją własną odmianę tego prawa. Tak samo Włosi, Cosa Nostra. Co mogliśmy zrobić w odwecie? No powiedz, co?
- Mogliśmy ich postawić przed sądem.
- Nawet nie zgromadzono by ławy przysięgłych. W zeszłym roku zginęło dziewięciu nowojorskich gliniarzy. Prawo ulicy działało doskonale. Nie mieliśmy wyboru. Wiesz o tym.
Parker wpatrywał się w wilgotne, niebieskie oczy Charlesa Mackeya. Z jakiegoś powodu zawsze ufał temu człowiekowi, chociaż był on biały. Teraz jednak coś go niepokoiło.
Coś było nie tak z Człowiekiem. Coś było nie tak z jego tajnymi zadaniami. Po stronie aniołów? Parker już nie był tego taki pewien.
- Czy wiesz, kto zamordował twojego brata, Marcusa? Wiesz, kto zbezcześcił jego zwłoki? - ciągnął Charies Mackey gniewnym tonem. - Czy znasz odpowiedź na te pytania?
- Tak, wiem, kto zamordował mojego brata.
- Jesteś tego pewien? Nie masz żadnych wątpliwości?
- Jestem pewien.
- A czy widziałeś, żeby któraś z podobnych spraw trafiła przed sąd przysięgłych? Odpowiem za ciebie: żadna! Od dziesięciu lat nowojorski departament policji prowadzi samobójczą walkę z gangami. Niemal stu policjantów zginęło na służbie. Tylko że do tej pory nie pozwalano nam walczyć oko za oko, ząb za ząb. Naszym zadaniem było zacząć taką walkę.
Charies Mackey położył dłoń na ramieniu Isiaha Parkera. Starszy mężczyzna wydał się nagle zmęczony.
- Masz moje słowo, że to się niedługo skończy. Masz słowo komisarza. To ostatni raz. Alexandre St.-Germain. Traficante. Oliver Bamwell. Jeszcze jeden i kończymy z tym. Rozwiązujemy nasz zespół.
Parker pokiwał głową, ale w końcu uśmiechnął się. Nie miał wyboru, musiał zaufać Mackeyowi.
- Zawiadomisz mnie o szczegółach? Kto to jest? Kiedy ruszamy znowu?
Charies Mackey przez chwilę wyglądał, jakby się modlił. Po chwili wyciągnął rękę i uścisnął Parkerowi dłoń.
- Jaki mieliśmy wybór? - powtórzył szeptem.
Zastępca komisarza Mackey wyszedł z podziemnej toalety i pospieszył z powrotem na górę, gdzie wsiadł do następnego pociągu podmiejskiego jadącego w stronę centrum.
Parker nie wyszedł zaraz za nim. Odczekał jeszcze dobre kilka minut. Jeszcze raz, pomyślał stojąc w pustej publicznej toalecie, jeszcze raz i kończymy z tym.
John Stefanovitch, Ridgewood, New Jersey
Misiek Kupchek umarł w sali intensywnej terapii w szpitalu Lenox Hill, jednym z najlepszych w mieście. Stefanovitch pojechał tam ze swoim nieprzytomnym przyjacielem pędzącą na sygnale karetką pogotowia. Siedział przy nim, aż dostał oficjalną informację, że Misiek nie żyje.
Kiedy do nowojorskiego szpitala trafia policjant w stanie krytycznym, na ogól zajmują się nim najlepsi lekarze i pielęgniarki, robiąc wszystko, co w ich mocy, żeby ocalić rannego funkcjonariusza. Tym razem nikt z nich nic nie mógł zrobić. Przygnębienie personelu oddziału intensywnej terapii było oczywiste, co Stefanovitcha jednocześnie wzruszało i denerwowało.
Dwudziestego ósmego czerwca wyjeżdżał z Nowego Jorku autostradą West Side Highway, a następnie szerokim dwupoziomowym mostem Waszyngtona, kierując się na północ. Świat wydawał mu się pokręcony, obcy i nierealny.
Dlaczego Kupchek? Czego Misiek się dowiedział? Co było brakującym elementem? Te pytania rozlegały się w głowie Johna nieustannie i bardzo głośno, jak w zakończeniu filmu Hitchcocka Człowiek, który zbyt wiele wiedział... tylko że Stefanovitch nie wiedział zbyt wiele.
Kierował się do Ridgewood w New Jersey, gdzie miał się odbyć pogrzeb Kupcheka. Uczestnictwo w tej ceremonii wydawało mu się najgorszą rzeczą, jaka spotkała go w życiu.
Gdy dojechał do drogi numer siedemnaście, przypomniał sobie szczęśliwsze czasy, kiedy Misiek i jego żona JoAnne za wspólne dochody kupili dom w Jersey. Misiek służył wtedy w policji od trzech czy czterech lat. Niedawno powiedział Stefowi, że wartość domu wzrosła z sześćdziesięciu do niemal czterystu tysięcy dolarów. W tej samej dzielnicy mieszkał kapitan drużyny Yankees. Stefanovitch wybrał się w maju do Kupcheków z wizytą. Były gigantyczne steki pieczone na ruszcie, trzymający do końca w napięciu mecz NBA i zbyt wiele piw corona, żeby mógł wrócić samochodem do domu. Uwielbiał rodzinę Miśka. A oni uwielbiali jego. Było mu tak cholernie ciężko, naprawdę.
Gdy Stefanovitch mijał centra handlowe pomocnego Jersey, przypomniał sobie życie w innym miasteczku, w Pensylwanii, gdzie się wychował. W dzień pogrzebu Miśka przez jego umysł przemykały różne, dobre i złe wspomnienia. Farma rodziców. Garkuchnia, w której gotowano zupę dla ubogich. Przeróżne obrazy, zmieniające się jak w kalejdoskopie.
Jego dziadek był kierowcą w dużej piekarni niedaleko Minersville. Przez wiele lat George Stefanovitch jeździł zdezelowaną ciężarówką przez Góry Catawissa, na swoje tereny, do kilku maleńkich wiosek. Uwielbiał śpiewać podczas tej jazdy, chociaż okropnie fałszował.
Pewnego ranka, gdy Stef pomagał mu w rozwiezieniu zamówień, staruszek przekazał wnukowi swoją receptę na szczęście. Opowiedział mu, że w czasach młodości było mu zupełnie wszystko jedno, czy, gdy dorośnie, zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, czy będzie kopał rowy. Ważne było jedno:
- Każdego ranka, gdy się jedzie przez góry do pracy - oświadczył wnukowi - trzeba śpiewać, trzeba się cieszyć, że codziennie wyrusza siew drogę. Tak jak ja w tej rozklekotanej ciężarówce. Jestem szczęśliwy, Stef.
Stefanovitch nigdy nie zapomniał tej rady. Zauważył, że - świadomie lub nie - na ogół śpiewał jadąc do pracy, lub przynajmniej nucił razem z samochodowym radiem. Zupełnie nie wiedział z jakiego powodu, ale kochał tę pracę.
Pomyślał, że jeśli przetrwa ten dzień, to przetrwa wszystko.
Gdy zjechał z drogi numer siedemnaście, ujrzał śnieżnobiałe wieże kościoła rysujące się na tle Ridgewood. Po obu stronach wiejskiej drogi królowały majestatyczne wiązy, dęby i lipy. Przy samym kościele roiło się od granatowych mundurów. Jasnozielony, pięknie utrzymany trawnik również był nimi usiany. Wszystko wyglądało tak idyllicznie, że Stefanovitcha na chwilę zemdliło.
Pogrzeby policyjne bywały po części widowiskiem, po części małomiasteczkową paradą, a po części tragikomedią. Na czole i na karku Stefanovitcha pojawiły się kropelki potu. Zebrał siły, żeby wysiąść z furgonetki i rozłożyć wózek.
Usłyszał kolumnę motocykli, które miały wziąć udział w pogrzebie. Huk silników obco zabrzmiał w tym miejscu. John pomyślał, że gdyby to było możliwe, Misiek wniósłby go do kościoła.
W końcu skierował wózek w stronę kaplicy przez wysypany tłuczniem parking. Słońce nad wysokimi iglicami kościoła wyglądało jak popękana żarówka. Stefanovitch był zupełnie zdrętwiały.
Gdy tak jechał, rozpoznało go kilku policjantów. Ściskali mu dłoń i mamrotali jakieś miłe słowa, by zaraz pogrążyć się w swoim osobistym smutku. Niektórzy przytaczali anegdoty z życia Miśka Kupcheka.
Granatowe mundury były wszechobecne, niczym na uroczystości rozdania dyplomów w akademii policyjnej. Nawoływano przez głośniki, żeby ludzie wchodzili do kościoła na mszę.
Gdy Stefanovitch wszedł do przedsionka, zdenerwowało go, że nie może dojrzeć ołtarza. Poczuł się jeszcze gorzej, niż gdy był na zewnątrz.
Ktoś lekko stuknął go w ramię.
Odwrócił się na wózku i zaskoczony zobaczył za sobą Sarah McGinniss. Przyjechała na pogrzeb do New Jersey. To jakoś podtrzymało Stefanovitcha na duchu.
Sarah pochyliła się ku niemu. Pochwycił delikatny aromat jej perfum. Fizyczna bliskość przypomniała Stefanovitchowi dzień, kiedy pracowali razem w domku letniskowym na Long Island.
- Przykro mi, Stef - powiedziała kościelnym szeptem. - Tak mi przykro, że straciłeś przyjaciela.
Odniósł wrażenie, że na chwilę opuścił go emocjonalny niepokój, smutek po starcie bliskiej osoby. Odczuł w tym momencie swoistą akceptację śmierci Kupcheka.
- Dziękuję, że zadałaś sobie trud, by przyjechać z tak daleka - mruknął. Sarah wyciągnęła szyję, patrząc na coś, czego oczywiście on nie mógł dostrzec. Czuł się bezsilny jak dziecko. Przypomniał sobie czasy, kiedy był małym chłopcem w Pensylwanii i nie mógł dojrzeć, co się dzieje w głębi tajemniczego, wypełnionego zapachem kadzideł kościoła.
- Wiesz co, wybrałeś sobie tutaj nie najlepsze miejsce. - Sarah znów się schyliła, przybliżając się do niego. - Mogę ci w czymś pomóc?
- Tak, chyba możesz. Bardzo by mi odpowiadało na tę okazję miejsce w loży, trochę bliżej ołtarza.
Sarah zaczęła popychać jego wózek przez gęsty i oporny tłum policjantów.
Fakt, że to był John Stefanovitch, partner Kupcheka, pomagał rozszczepić ścianę granatowych mundurów. W końcu Stefanovitch dojrzał główny ołtarz.
- Taki wózek nieźle zdaje egzamin na lotniskach - powiedział z uśmiechem. - To jest jedna z dobrych stron kalectwa i bardzo chętnie ją wykorzystuję. - Sarah znalazła dla nich miejsce z przodu. Usiedli przy ciężkich drewnianych drzwiach z metalowymi okuciami, prowadzących do zakrystii.
Tył koszuli Stefanovitcha był mokry od potu. Na plecy i ramiona dmuchała mu chłodem klimatyzacja. Nie miało to żadnego znaczenia.
Już nigdy nie zobaczy Miśka. To się liczyło. Ilu prawdziwych przyjaciół można mieć w życiu? Czterech, pięciu? Jeśli się ma szczęście. A teraz jeden z jego przyjaciół odszedł.
Po kilku minutach trąbka zagrała pierwsze, znane i napawające grozą dźwięki capstrzyku. Zaczynał się pogrzeb Miśka Kupcheka.
Po pogrzebie Stefanovitch i Sarah McGinniss razem opuścili kościół. Pojechali furgonetką Stefanovitcha do domu Kupcheka. Sarah przyjechała do Ridgewood z przedstawicielem biura komisarza policji, więc i tak ktoś musiał ją odwieźć.
Najstarszy syn Miśka Mike Junior miał dopiero piętnaście lat, ale już wyglądał jak postawny zawodnik futbolu z drużyny uniwersyteckiej. Niemal pod każdym względem przypominał ojca, zarazem ociężały i pełen wdzięku. Gdy Stefanovitch ściskał Mike'a Juniora, nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać. Rozmawiając z chłopakiem o niczym, rozpaczliwie chciał dać do zrozumienia synowi Miśka, jak bardzo jest mu bliski.
Później Stefanovitch i JoAnne ponad godzinę rozmawiali w kuchni. Pili glenliveta z jednej szklanki, przytuleni do siebie, próbując znaleźć ukojenie, nawet zaśpiewali starą polską piosenkę miłosną z wesela JoAnne i Miśka.
Stefanovitch obiecał Sarah, że ją odwiezie do Nowego Jorku. Gdy w końcu wjechali na drogę numer siedemnaście i skierowali siew stronę mostu Waszyngtona, było już po piątej.
Na moście utknęli w potężnym korku. Samochody stały w kolejce przeszło kilometr przed budkami, gdzie pobierano opłaty. Po raz pierwszy tego dnia zaczęli rozmowę o dochodzeniu w sprawie zabójstw; zastanawiali się, czego mógł się dowiedzieć Kupchek tej nocy, której został zabity i z kim się wtedy spotkał. Żadne z nich nie miało siły długo ciągnąć rozmowy.
W mieście Stefanovitch wjechał w Piątą Aleję. Sarah poprosiła, żeby skręcił w lewo w Sześćdziesiątą Szóstą. Jej mieszkanie znajdowało się pomiędzy alejami Park i Madison.
- To tutaj. Ta zielona markiza - powiedziała kilka chwil później. Stefanovitch zatrzymał samochód przed przedwojennym budynkiem z so-czystozieloną markizą nad wejściem. Przed drzwiami stał portier, zwany Jaś Pomagier. W holu widać było przez otwarte drzwi ogromne biurko recepcji. Elegancki budynek.
- Proszę, wstąp do mnie na chwilę. Nie udawaj twardego nowojorskiego gliniarza. Nie teraz, nie dzisiaj. Wypijesz ze mną drinka, Stef? Proszę.
Sarah nie dała Stefanovitchowi szansy na odmowę. Przez otwarte okno zawołała portiera, który już zdążał do samochodu, przecierając po drodze okulary w metalowej oprawce.
- Panie McGoey, proszę zająć się samochodem detektywa Stefanovitcha. Znajdzie pan dla niego miejsce?
- Oczywiście, proszę pani. Żaden problem.
W salonie Sarah dominował wiejski kominek z polnych kamieni. Rozpaliła ogień. Z początku wydawało się to dziwne - ciepło wydzielane przez płomienie i włączony klimatyzator - ale aromatyczna woń dębu i sosny szybko przeniknęła pokój i stworzyła miłą atmosferę.
Zaczęli rozmawiać. Ze znacznie mniejszą rezerwą niż w domku letniskowym dzielili się spostrzeżeniami i zabawnymi opowieściami.
Stefanovitch w końcu opowiedział jej o swoim dzieciństwie w krainie kopalń, o trzyletniej włóczędze po świecie, o tym, jak trafił do marynarki wojennej i o czterech latach małżeństwa z Anną. Sarah z kolei dowcipnie i bez owijania w bawełnę mówiła o swoim dorastaniu w Stockton w Kalifornii. Bardzo to się Stefanovitchowi podobało. Opowiadała, jak chodziła do szkoły, pieliła cebulę i zbierała wiśnie. Pracowała w meksykańskiej kawiarni, w McDonaldzie, w łodziami Baskin-Robbins, a nawet przez jeden dzień, a właściwie przez cztery i pół godziny, jako domokrążna sprzedawczyni encyklopedii w Oakland.
Stefanovitch nagle doszedł do wniosku, że nie umiałby zaprzyjaźnić się z kobietą. Pomyślał, że większość mężczyzn wciąż nie byłaby do tego zdolna - choćby nawet deklarowali, że jest inaczej.
Sarah przyniosła mu kolejną szklankę irlandzkiej whisky, drugą lub trzecią, a może nawet czwartą. Stefanovitch spojrzał na zegarek. Nie mógł uwierzyć, że już tak późno. Dwadzieścia po dziesiątej. Czyli siedział w jej mieszkaniu i rozmawiał z nią od ponad czterech godzin.
Sarah zauważyła, że zerknął na zegarek. Nagle w salonie zrobiło się zbyt cicho.
- Bardzo potrzebowałem dzisiaj z kimś porozmawiać - odezwał się Stefanovitch. - Miałaś rację.
Zakręcił trzymaną w ręku szklanką, usłyszał stukot kostek lodu. Był zdenerwowany i zdawał sobie sprawę, że Sarah to pewnie zauważyła. Jednak nie mógł teraz rozmawiać o swoich uczuciach. Jeszcze nie. Szczególnie nie dzisiaj.
- Dziękuję, Sarah. Muszę jechać do domu i trochę się przespać - powiedział w końcu.
Isiah Parker, Marłem
Isiah Parker był ubrany tak, żeby nie zwracać na siebie uwagi na ulicy. Miał na sobie stary sweter, spłowiałe czarne sztruksy i zniszczone adidasy z wysokimi cholewkami. Stanowił współczesną wersję Niewidzialnego człowieka Raipha Ellisona.
Nie mógł spać w swoim położonym na ostatnim piętrze mieszkaniu przy Sto Szesnastej ulicy. Przez głowę przelatywało mu zbyt wiele różnych myśli, przeważnie okropnie denerwujących. Czy naprawdę stał po stronie aniołów? Im więcej o tym myślał, tym mniejszą miał pewność.
Tak wyraźnie widział twarz brata w obskurnym hotelu „Edmonds" w Bowery. Pamiętał wszystko z tamtego dnia.
To się wydarzyło pół roku temu. Miał akurat wolny dzień. Gdy dostał tę wiadomość, pospieszył do śródmieścia na piąty posterunek, który mieścił się w starym budynku dworca przy Elizabeth Street. Z „piątki" pojechał samochodem policyjnym do Bowery.
Przed zapuszczonym hotelem „Edmonds" kręciło się przynajmniej z pół tuzina policjantów. Na całej długości Grant Street spali bezdomni i włóczędzy. Gromadzili się na rozpadających się schodach, na żelaznych kratownicach, spod których docierała odrobina ciepła z tuneli metra.
Jakiś czarny z potężną grzywą włosów wyszedł chwiejnym krokiem zza rogu. Usiłował myć szyby samochodów, które zatrzymywały się na światłach. Jakimś cudem po jego zabiegach szyby były jeszcze brudniejsze.
Parker w końcu pochylił głowę i ruszył w stronę hotelu z pokojami na godziny. Co Marcus robił w takim miejscu? Skąd się wziął tutaj, na końcu świata? Jakim cudem to się mogło przytrafić jego bratu?
Musiał przejść nad dwoma bezdomnymi śpiącymi na schodach przed hotelem. Zatrzymał się w brudnej klatce schodowej.
Nogi się pod nim ugięły i ciężko usiadł na schodach. Podparł brodę dłońmi i zapłakał. Nie mógł złapać oddechu... ponieważ wiedział.
Z jakichś przyczyn jego brat zmarł niedaleko tych zniszczonych schodów; w jakiś tajemniczy sposób champion wagi średniej w boksie skończył życie w hotelu z pokojami na godziny w Bowery. Jak to możliwe? Jak to się mogło stać?
Parker wstał z trudem i zaczął powoli wchodzić po schodach. Miał przed sobą jeszcze dwa piętra, ale odór był już nie do wytrzymania.
Na szczycie schodów podszedł do Parkera policjant w masce gazowej.
- Lepiej niech pan to włoży, zanim pan tam wejdzie - powiedział.
Isiah Parker wszedł w otwarte drzwi, ignorując dobrą radę. Rzucił okiem na brudny, zapuszczony pokój. Wszystko pokrywał czarny tłusty osad.
Wszedł do pokrytej sadzą łazienki. Pracował tam specjalista od odcisków palców i fotograf z komendy głównej. Obydwaj policjanci mieli na sobie maski gazowe i sięgające łokci plastikowe rękawiczki.
Nagie ciało jego brata, posiniaczone i połamane, leżało w wannie twarzą do góry. Skóra Marcusa w niektórych miejscach była czarna, w innych fioletowa. Od szyi w górę jego brat był blady jak duch.
- Wpakowali w niego chyba z tonę towaru - odezwał się jeden z techników policyjnych. - Musieli mu wstrzykiwać narkotyki przez kilka dni. Jakby chcieli, żeby posłużył za jakiś przykład.
Medyk był kompletnie niewrażliwym facetem, którego Parker znał z widzenia. Odezwał się stłumionym głosem:
- Zszedł od tych narkotyków. Serduszko mu trzasnęło. Nie wytrzymało takiej dawki.
Złamane serce, pomyślał Parker. Jego brat Marcus, zawsze taki dumny i silny, umarł w Bowery z powodu złamanego serca.
Teraz, stojąc na Dziewięćdziesiątej Szóstej ulicy, Parker przypominał sobie scenę z hotelu „Edmonds". Czasami jeszcze w różnych miejscach te obrazy nawiedzały go jak atakujące ptaki. Czy kiedykolwiek potrafi zapomnieć hotel „Edmonds"? Widok i zapach tej przerażającej łazienki?
Isiah Parker popatrzył na południe, wzdłuż szerokiej, opustoszałej promenady Broadwayu. W końcu dostrzegł ludzi, na których czekał na rogu ulicy.
Jimmy Burke i Aurelio Rodriguez właśnie wysiadali z czarnego samochodu zaparkowanego przed McDonaldem i Dunkin Donuts. Trzej detektywi musieli omówić następne kroki; porozmawiać o ostatniej akcji, tej najważniejszej ze wszystkich.
Po stronie aniołów? - zastanowił się znowu Parker.
John Stefanovitch, komenda główna policji
Stefanovitch nie cierpiał na paranoję - naprawdę ścigało go wielu ludzi. Wokół kaset wideo z „Zachęty" wybuchło dużo wrzawy. W najpopularniejszych czasopismach pojawiały się niewybredne plotki sugerujące, że w sprawę są zamieszani przedstawiciele rządu i znani biznesmeni. Gazety w Miami, Detroit, Los Angeles i San Francisco wypełniały artykuły o seksklubach działających w tych miastach.
W końcu Stefanovitch skontaktował się z młodym montażystą filmowym z nowojorskiego uniwersytetu. Potrzebował fachowca, by pomógł mu skrócić te taśmy do kilkugodzinnego materiału.
Stefanovitch poznał Gregory'ego Weinschenkera, gdy filmowiec zbierał materiały do dokumentu na temat policjantów patrolujących ulice West Village. Natychmiast go polubił. W przeciwieństwie do wielu swoich uniwersyteckich kolegów, Weinschenker nie uważał przeciętnego policjanta ani za sadystę, ani tępego funkcjonariusza. Weinschenker wiedział na ten temat więcej z własnych doświadczeń. Jego brat i ojciec byli gliniarzami - uczciwi ludzie wykonujący ciężką pracę, której nikt inny nie chciałby się podjąć.
Stefanovitch i Weinschenker zaszyli się w pokoiku w suterenie komendy głównej. W dzień Weinschenker sam przeglądał taśmy. Zgrywał filmy, na których pojawiali się nowi klienci, i fragmenty dialogów, które mogły mieć znaczenie dla śledztwa.
Dla Stefanovitcha ważniejsze było lepsze zrozumienie Nocnego Klubu.
W kartotece policji znajdowały się dowody na istnienie Klubu, ale nikt nie wiedział, kto do niego należy - szczególnie ze sfer biznesu i rządu.
Powstało więcej pytań niż odpowiedzi, co było typowe dla większości dochodzeń policyjnych. Kim mogli być ci morderczy szefowie świata przestępczego, działający na całym świecie? Z jakiego powodu robili to, co robili?
Czy te zabójstwa w ogóle miały powiązania z Klubem? A przede wszystkim dlaczego zamordowano St.-Germaina? Kto będzie następny? Kto ustala listę ofiar?
Codziennie o osiemnastej Stefanovitch schodził do salki filmowej. Przy kawie i kanapkach z delikatesów przeglądał zmontowane taśmy. Na ogół pracował potem z Weischenkerem do wczesnych godzin rannych.
Podzielili klientów na cztery kategorie: znane postacie ze świata rozrywki, świata przestępczości zorganizowanej, ze świata biznesu i polityki oraz niezidentyfikowanych.
Pewnego wieczoru, bardzo już późno, Weinschenker podszedł do Stefanovitcha i usiadł obok niego.
- Hej, gdy to już się skończy, czy mam powiedzieć swojemu staruszkowi i bratu, że zostałem wcielony do
policji nowojorskiej? Opowiedzieć im, jak mnie przetrzymywano przez trzy tygodnie w piwnicy komendy głównej policji? Ale ich zatka. Nie wspominając o kolegach ze szkoły filmowej, którzy uważają mnie za obywatela Czwartej Rzeszy.
- Nikomu nie powinieneś mówić, co jest na tych taśmach. Nie zapominaj, co się stało z Miśkiem
Kupchekiem. Tutaj, na dole, możemy się z tego naśmiewać, tak szybciej upływa czas, ale to wcale nie jest śmieszne. Szczególnie dla tych ludzi, którzy są na taśmach.
Wienschenker opadł na reżyserskie krzesło. Stefanovitchowi zrobiło się go żal, ale wiedział, że byłoby mu jeszcze bardziej żal, gdyby Weinschenkerowi coś się stało, ponieważ wiedział zbyt wiele.
John pochylił się nagle w stronę ekranu.
- Chwileczkę, Greg... Możesz to cofnąć? - spytał. - Przewijaj, aż powiem stop.
- Chcesz, żebym zaznaczył coś do katalogu?
- Jeszcze nie. Przewiń. Tutaj. Obejrzymy od tego momentu. Stefanovitch wytężał wzrok, żeby pochwycić każdy szczegół odtwarzanego ponownie obrazu. Prostytutka na ekranie była piękna jak wszystkie inne -profesjonalna modelka, początkująca aktorka filmowa albo przyszła gwiazda Broadwayu.
- Co tu widzisz, do cholery, Stef? Naprowadź mnie.
- Patrz przez chwilę. Zaraz będzie, chyba w tym miejscu. Tak, mam rację. Już.
Klient wciąż był ubrany. Siedział na skraju łóżka w drogim garniturze biznesmena. Stefanovitch wiedział, kim jest ten mężczyzna.
- Nawet ja wiem, kto to jest. To Nicky Wilson - stwierdził Weinschenker z krzywym uśmieszkiem.
- Masz rację. I zapomnij, że kiedykolwiek widziałeś Nicky'ego na którejś z tych taśm.
- Tak jest. A kto to właściwie jest Wilson?
- Tak trzymać. Podgłoś trochę.
- Tak jest. A siebie pewnie mam ściszyć?
Stefanovitch czuł, jak wali mu serce. Na taśmie pojawiło się to, czego szukał.
- Posłuchaj tego, Greg. Chyba w tym miejscu.
- A potem mam zapomnieć, że kiedykolwiek to słyszałem?
- Właśnie.
„Jesteś piękna, ale pewnie sama o tym dobrze wiesz. Czy dlatego zachowujesz się tak wyniośle?" - odezwał się mężczyzna na filmie. Nicky Wilson. Wilson był szefem narkotyków w Harlemie oraz większości prostytutek, do czasu, gdy prokurator okręgowy dziewięć miesięcy temu położył kres jego działalności. Wtedy Harlem przejął Oliver Bamwell.
„Wiele osób mówi to samo o tobie, Nicky" - odparła dziewczyna. Wilson roześmiał się. „Tak? Uważam, że trochę arogancji nie zaszkodzi".
„Teraz powinnam cię rozebrać - wyszeptała. - Czas na zabawę... Bardzo, bardzo powolną".
- Powinna dostać Oscara za tę rolę - skomentował Greg Weinschenker.
„Co to znaczy «powolna zabawa»? „Co ty właściwie knujesz?" - spytał Wilson.
„Godzinę może potrwać... samo rozbieranie".
„Planujesz jakieś inne rozrywki na czas, gdy będziemy się rozbierać? Zawsze chętnie się uczę czegoś nowego".
Dziewczyna otworzyła płytką szufladę w jasnym stoliku nocnym. Wyjęła małe czarne puzderko, które wyglądało bardzo kosztownie.
Weinschenker spojrzał na Stefanovitcha. Nucił motyw przewodni z filmu Obława. Widzieli to samo czarne puzderko firmy Halliburton na innych taśmach. Zawierało wyposażenie do domowego przygotowywania kokainy.
Wilson mówił teraz głosem o oktawę niższym i mniej wyraźnie. Stefanovitch musiał wsłuchać się dokładniej. Podszedł bliżej telewizora.
To był fragment, którego szukał.
„Myślą o wszystkim, prawda?... Nocny Klub... Oni naprawdę myślą o wszystkim".
- Bingo - uśmiechnął się dumnie Weinschenker. Wyciągnął rękę i poklepał Stefanovitcha po ramieniu.
- Puść to jeszcze raz. Ten mały fragment, Greg. Puść mi go kilka razy. „...jakieś inne rozrywki...? ...Myślą o wszystkim, prawda?... Nocny Klub... Oni naprawdę myślą o wszystkim".
Jeszcze ktoś w „Zachęcie" mówił o Nocnym Klubie.
- Puszczaj to w kółko, Greg. Ten jeden cholerny fragment.
Sarah McGinniss, więzienie federalne Danbury
Pierwszego lipca Sarah McGinniss odbyła nieoczekiwaną podróż na północ, do Connecticut. Pojechała tam nocą i sama.
Wszystko się bezustannie zmieniało. Nierozwikłana tajemnica miała coś wspólnego z nierządem i skupiała wokół siebie bogatych i wpływowych mężczyzn. A także odwieczne gry, które uwielbiali prowadzić.
Sarah przy swojej pracy miała okazję przyjrzeć się mężczyznom ze strony na ogół niedostępnej dla innych kobiet. Wtargnęła w ich sekretne domeny - policję, biznes, rząd, wojsko, zorganizowaną przestępczość. Mężczyźni od lat dominowali w Białych Domach, Pentagonach, pałacach i burdelach. Zawsze chodziło o to samo. Dążyli do władzy, potrzebowali dreszczyku emocji, a gnała ich do tego brutalna, pierwotna fascynacja przemocą. A teraz Sarah McGinniss też była w to wplątana.
Sarah wyjechała z Nowego Jorku mniej więcej kwadrans przed północą. Ruszyła swoim land roverem na pomoc niemal pustą autostradą West Side Highway, która zupełnie opustoszała, gdy Sarah minęła światła mostu Waszyngtona. Policzyła, że dotrze do więzienia federalnego w Danbury nieco po pierwszej.
Sarah poznała Nicky'ego Wilsona, gdy tylko Stefanovitch pokazał jej film. Kilkakrotnie przeprowadzała z Wilsonem wywiady, zbierając materiały do Klubu. Wilson prowadził interesy z Alexandrem St.-Germainem. Był niegdyś najpotężniejszym czarnym szefem przestępczości zorganizowanej w Nowym Jorku.
Jeden z wywiadów odbył się w Danbmy, więc naczelnik Glen Thomas przypomniał ją sobie, gdy zatelefonowała. Komisarz policji, który czytał poprzednie wywiady, uznał, że Sarah będzie odpowiednią osobą do spotkania z Wilsonem. Przynajmniej istniała szansa, że nie ściągnie niepotrzebnej uwagi. Poza tym pisarka była jedną z niewielu osób, z którymi Wilson zgodził się rozmawiać.
Monumentalna sylwetka więzienia Danbury ukazała się w końcu na tle oświetlonego księżycem nieba. Po bokach gmachu świeciły złowieszczo reflektory, obejmując punktowym światłem drzewa i drogi otaczające zakład. Nic nie zakłócało nocnej ciszy.
Sarah dwukrotnie odwiedzała więzienie federalne, ale nie w nocy i nie w takich okolicznościach jak dzisiaj. Droga wjazdowa prowadziła pomiędzy masywnymi kamiennymi słupkami. Rząd niewysokich, gęstych zimozielonych krzewów odgradzał drogę od rozległego trawnika, rozpościerającego się po drugiej stronie. Land rover posuwał się wzdłuż eleganckiego podjazdu, aż dotarł do siatkowego ogrodzenia, które niebawem ustąpiło miejsca ogrodzeniu z kutych prętów. Podjazd kończył się rondem. Na betonowej ścianie widniały tabliczki z oznaczeniami służbowych miejsc parkingowych.
Sarah zupełnie zaskoczyło odosobnienie i absolutna sterylność więzienia nocą. Nicky Wilson nalegał, żeby ich spotkanie odbyło się już po wyłączeniu świateł. W ten sposób żaden inny więzień nie mógł zobaczyć gościa.
Naczelnik Thomas odprowadził ją do sali widzeń, która znajdowała się w centralnym budynku z kremowego kamienia. Sarah wyjęła notes, w którym miała listę przygotowanych pytań. Usłyszała, jak stalowe zasuwy otwierają się, po czym zamykają ponownie.
Spojrzała jeszcze raz na pytania, które miała zamiar zadać Nicky'emu Wilsonowi. Nagle on sam pojawił się przed nią w celi widzeń.
Nie było przegrody z pleksiglasu. Nie było krat, które oddzielałyby ich od siebie. Sarah nie była w żaden sposób chroniona.
Mogło się to wydać paradoksalne, ale Wilsona nie uznawano za niebezpiecznego więźnia. Niemal nikt w Danbury nie miał takiego statusu, wliczając w to szefów mafii, którzy wydali nakazy wykonania dziesiątek zabójstw.
- Zawsze przygotowana, co, kochanie? - Przez usta Murzyna przemknął uśmiech. Wskazał na notes Sarah.
Kilka ostatnich miesięcy więzienia drastycznie go zmieniło. Wilson był teraz wymizerowany, a w kręconych czarnych włosach widniały plamy siwizny. Miał na sobie luźną koszulę w afrykańskie wzory, wypuszczoną na cienkie szare spodnie, i modne europejskie mokasyny. Nicky Wilson nie wyglądał już jak król narkotyków Nowego Jorku i większości Wschodniego Wybrzeża.
Gdy Sarah go poznała, trwał jego proces o morderstwo. Sarah znalazła się wśród paru dziennikarzy, z którymi zgodził się rozmawiać. Zanim proces dobiegł końca, napisała o nim dwa długie artykuły.
- Cześć, Nicky. Mam wrażenie, że nieźle mi poszło, gdy rozmawialiśmy ostatnim razem, ale masz rację, zawsze jestem przygotowana. Mam już spisane pytania.
Wilson roześmiał się.
- No to pisz: „Białe media chciały, żeby Murzyn odpokutował za grzechy znarkotyzowanej Ameryki. Chciano pokazać, że przestępczość zorganizowana jest już trupem". Sama mi powiedz, czy teraz, gdy Nicky Wilson siedzi za kratkami, przestępczość zorganizowana rzeczywiście jest trupem?
Nicky uśmiechnął się i pochylił na metalowym krześle w stronę Sarah. Był tak blisko, że gdyby wyciągnął ręce, mógł ją chwycić. To była jedna z rzeczy, które mu się w niej podobały: nigdy nie okazała przed nim strachu.
Gdy przy Foley Square w Nowym Jorku toczył się proces, Sarah codziennie była obecna na posiedzeniach sądu, usiłując zrozumieć Wilsona. Był zaskakująco elokwentny jak na kogoś, kto zakończył edukację na poziomie siódmej klasy. Zastanawiał się nawet, czy nie bronić się samemu podczas rozprawy.
Zawsze zachowywał się wobec Sarah uprzejmie. To właśnie ze względu na swój styl stał się ulubieńcem nowojorskiej prasy - morderca i handlarz narkotykami, który pojawia się na ekskluzywnych przyjęciach na Manhattanie i w najlepszych restauracjach.
Sarah pomyślała znów o taśmach z „niebieskiej listy"; dziwna mieszanina przestępców ze śmietanką towarzyską. O co tu chodzi? Co to znaczy?
- Więc co cię sprowadza do mojego wielkiego domu za miastem? Czemu zawdzięczamy to nocne spotkanie?
- A jak ci się wydaje, dlaczego tu jestem? - spytała Sarah.
Nicky Wilson znów się uśmiechnął. Zawsze lubił prowadzić z Sarah potyczki słowne. Złożył palce przed twarzą w strzelistą wieżę.
- No dobrze... Strażnik wyszedł z sali, co oznacza, że chcesz rozmawiać o czymś poważnym. To jedna rzecz, jaką zauważyłem. Chodzi ci pewnie o to, że w różnych punktach świata dochodzi do bardzo gwałtownych aktów przemocy. W Nowym Jorku, w Detroit, Los Angeles, w całej Europie. Wiem coś o wojnach gangów, ale niezbyt wiele. Już nie. Właśnie skończyłem czytać doskonalą książkę, Sarah... Nieznośna lekkość bytu. Czy teraz jestem zrehabilitowany?
Sarah słuchała cierpliwie. Zawsze potrafiła słuchać, jak przystało na dobrą dziennikarkę. Zanim ponownie spotkała się z Nickym Wilsonem, jeszcze raz przeczytała całą jego kartotekę więzienną.
- Nie wiem więcej niż ty na temat wojny gangów i tych wszystkich zamachów - ciągnął Wilson. - Jedna z rodzin mafijnych, ze starej linii mafijnej w New Jersey, wyznaczyła milion dolarów nagrody za głowę tego, kto zlikwidował Grobowego Tancerza. Alexander St.-Germain był nieśmiertelny, Sarah. Nikt nie powinien był go tknąć. Szefowie się denerwują.
- Nie słyszałam o tym - stwierdziła Sarah. - Widzisz, wciąż masz dobre informacje. Jednak miałeś rację mówiąc, że chcę porozmawiać o czymś poważnym. Mam kilka pytań.
Nicky Wilson wyjął angielskiego papierosa silk cut.
- Zawsze lubiłem nasze rozmowy. Nawet te prowadzone tutaj. Mam czas niczym nieograniczony. Poproszę o pytania. - Wilson skorzystał z zapalniczki Cartiera, która nie pasowała do tej surowej celi widzeń.
- Pierwsze pytanie brzmi, czy nadal masz ikrę.
Oczy Wilsona błysnęły i odszukały wzrok Sarah.
- Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, to słucham.
- Mogę pomóc ci się stąd wydostać, jeśli zechcesz współpracować w prowadzeniu dochodzenia w sprawie zabójstwa Alexandre'a St.-Germaina i Olivera Barnwella.
Ciałem Wilsona wstrząsnął dreszcz. Zacisnął dłonie w pięści. Sarah zdała sobie sprawę, że ma teraz przed sobą prawdziwego Nicky'ego Wilsona.
- Chcemy, żebyś obejrzał pewne taśmy wideo - dodała. - W „Zachęcie" nakręcono wiele filmów. Myślę, że klienci na ogół nie wiedzieli, że są filmowani.
Wilson nie odezwał się. Z wyjątkiem leciutkiego drżenia podbródka nie było po nim widać żadnego wrażenia.
- Chcemy, żeby ktoś rozpoznał niektóre osoby, ale przede wszystkim potrzebne nam są powiązania. Wiemy o sędziach federalnych i o ważnych politykach, którzy bywali w „Zachęcie". Także o ludziach ze świata rozrywki i wpływowych biznesmenach. Sam tam byłeś, Nicky.
- Nigdy nie byłem w „Zachęcie" - powiedział Nicky stanowczo.
- Widziałam cię na jednej z taśm, Nicky. Oglądałam te filmy kilka razy.
Nicky Wilson wpatrywał się w Sarah. Siedzenie w odległości pół metra od mordercy było jednak dziwnym i dość przerażającym doświadczeniem. Sarah patrzyła w oczy Wilsona, które były jak małe lusterka. Obserwowały ją. Niczego nie zdradzały.
W końcu Wilson odezwał się znowu:
- Lepiej już idź. Jeśli tego ode mnie chciałaś, to niepotrzebnie przejechałaś taki szmat drogi.
Sarah zdecydowała się nacisnąć, chociaż mina Nicky'ego Wilsona nakazywała j ej się wycofać.
- Mogę ci pomóc, Nicky. Co to jest Nocny Klub? „Myślą o wszystkim, prawda... Nocny Klub". Tak powiedziałeś w „Zachęcie". Kto tworzy Nocny Klub, Nicky? Co się dzieje? Kto kogo zabija?
Nicky Wilson podniósł się nagle i zawołał w głąb korytarza, gdzie czekał strażnik:
- Chcę wrócić do swojej celi. Idziemy. Dalej, człowieku, rusz się.
Sarah chciała powstrzymać Nicky'ego. Wiedział coś o Klubie, to pewne. Mógł im przynajmniej wskazać kierunek działania.
- Możesz do mnie dzwonić na Manhattan. Przyjadę. Pewni ludzie są gotowi ci pomóc - powiedziała Sarah.
Nicky Wilson patrzył w stronę strażnika. Nagle odwrócił głowę. Już nie był uśmiechnięty ani łagodny.
- Przemyśl sobie coś, kochanie. Zastanów się, dlaczego wysłali akurat ciebie. Bo wiedzieli, że z tobą porozmawiam? Może i dlatego. Jakiż to artykuł masz dla nich napisać?... Dalej, człowieku, odprowadź mnie do celi - ponaglił Wilson strażnika. - Pod żadnym pozorem nie chcę tej pani więcej widzieć.
Nocny Klub: Kioto, Londyn, Berlin Zachodni
Nigdy nie było czegoś takiego.
Klub. Tajne stowarzyszenie, które obejmowało cały świat
W Kioto w Japonii potężny członek Yakuzy z zaangażowaniem celebrował piękną i egzotyczną, odwieczną ceremonię picia herbaty. Gejsza delikatnie mieszała mętny, zielony płyn cieniutką bambusową pałeczką. Poruszała mieszadłem dokładnie w takim tempie, żeby powstały drobne pęcherzyki powietrza, których pojawienie się było dowodem, czy zadanie wykonuje mistrz czy amator.
Gejsza skłoniła się dwukrotnie i wręczyła małą porcelanową czarkę wysokiemu, siwowłosemu Japończykowi. Podnosząc do ust kruche ryżowe ciasteczko, jeszcze raz przeczytał wiadomość, którą dostarczono mu w jego prywatnym ogrodzie. Na wskazującym palcu prawej dłoni miał pierścień z onyksem i diamentami, identyczny jak ten, który Alexandre St.-Germain nosił w „Zachęcie".
Potężny przywódca Yakuzy wstał od stołu i przeszedł do dalszych pomieszczeń. Kolej na masaż i inne zabiegi relaksujące, wykonywane przez gejszę. Nocny Klub niedługo miał się znowu spotkać.
W Londynie szanowany członek parlamentu rozmyślał o ciężkich czasach w mahoniowej sypialni wspaniałego mieszkania z oknami wychodzącymi na Parliament Square i na Tamizę. Wspominał Alexandre'a St.-Germaina i tych kilka miesięcy, które Grobowy Tancerz spędził w Newman Passage pod numerem piątym, przejmując kontrolę nad narkotykami w całej Anglii. St.-Germain przywodził mu na myśl najgorszych gangsterów amerykańskich z lat trzydziestych. Chciał przerosnąć życie i niemal mu się to udało.
Członek parlamentu miał własne zdanie co do tego, kto jest odpowiedzialny za brutalne morderstwa w Nowym Jorku, dla którego to powodu zwoływano nadzwyczajne spotkanie Klubu. Jego źródło informacji, dawny zastępca St.-Germaina w Europie, lada chwila przybędzie do Nowego Jorku na pokładzie concorde'a. Jeśli sprawy w Stanach potoczą się dobrze, jutro o tej porze będą już wszystko wiedzieli.
W Berlinie Zachodnim komisarz policji po raz ostatni przeczytał ważną wiadomość z Ameryki. Wytarł okulary w srebrnej oprawce chusteczką wyciągniętą z kieszeni na piersi eleganckiego ciemnego garnituru.
- Schmutzig - wymamrotał. - Sehr schmutzig. - Nie wiadomo było dokładnie, czy ten komentarz odnosi się do okularów w srebrnej oprawce czy do ważnej wiadomości z Klubu.
Wiadomość dotarła do wszystkich dwudziestu członków i wszyscy zamierzali natychmiast udać się do Nowego Jorku... a następnie w inne, na razie tajne miejsce.
Żaden z tych bogatych i potężnych mężczyzn nie wiedział, dlaczego jedzie, ale każdy z nich miał zamiar się stawić. Wszyscy nosili pierścienie z onyksem i diamentami, które oznaczały przynależność do Klubu.
Sarah McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica
Od czasu gdy Sam wyjechał ze swoim ojcem, mieszkanie Sarah na Manhattanie wydawało się nieznośnie duże i puste.
Odkryła, że brakuje jej bałaganiarskich śniadań, które jadali z Samem, spacerów po okolicy, poświęcanych na długie rozmowy, planowania kolacji, filmów w rodzaju Gwiezdnych wojen i podejmowania decyzji, w którą grę planszową zagrają przed snem. W „Chińczyka"? W „Pułapkę na myszy"? W „Eurobiznes"? Na którą propozycję oczy Sama błyszczą najmocniej?
Wciąż nie mogła się nadziwić, jak bardzo odpowiada jej rola matki, a przynajmniej matki Sama. Kiedyś twierdziła, że nie wie, co to takiego tradycyjne uczucia macierzyńskie, ale teraz była zachwycona tym doświadczeniem.
Tęskniła do Sama w każdej wolnej chwili, więc starała się te chwile ograniczać do minimum. Nie było to trudne, gdyż dochodzenie w sprawie Nocnego Klubu zaczynało się toczyć pełną parą.
Wieczorem trzeciego lipca rola Sarah w śledztwie jeszcze się umocniła. Nieco po dziesiątej zadzwonił telefon w jej gabinecie. Oczekiwała wiadomości od Sama i Rogera.
- Halo? Tak. Mówi Sarah McGinniss... Dobrze... Tak, mogę to zrobić... W porządku... Czy może pan mu przekazać wiadomość? - ciągnęła dalej. - Proszę mu po prostu powiedzieć, że wszystko, czego chce, może być załatwione.
Sarah odłożyła słuchawkę, ale od razu podniosła jaz powrotem.
Zadzwoniła do Stefanovitcha. Była szansa, że jeszcze pracuje w komendzie głównej.
W końcu odebrał telefon w swoim gabinecie.
- Stefanovitch.
- McGinniss... Pomyślałam, że może cię złapię. Posłuchaj, tym razem mam dobre wieści.
- Chyba mam ochotę na jakieś dobre nowiny. Przed chwilą była tutaj Kimberły Manion. Dostała kontrakt na zdjęcia w reklamówkach renomowanego domu mody tylko dlatego, że pracowała w „Zachęcie". Niezłe, co?
- Nicky Wilson znów nabrał ochoty, żeby się ze mną spotkać, Stef. Dzisiaj w nocy. Zadzwonił, że chce się umówić na spotkanie.
- Jak do tego doszło? Myślałem, że cię przepędził z Connecticut.
- Bo tak było. Ale teraz najwyraźniej chce zawrzeć jakąś umowę, a przynajmniej porozmawiać. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. - Po drugiej stronie słuchawki zapanowała cisza. Po chwili zabrzmiał głos Stefanovitcha: - Nie potrzebujesz przypadkiem towarzystwa? Jeśli tak, to jestem do dyspozycji.
- Piszę o prawdziwych zbrodniach, marszałku Dillon. Zajmuję się tym już od sześciu lat - odparła Sarah. - Nic mi nie będzie.
- Posłuchaj, Sarah, Misiek Kupchek też zajmował się tym od wielu lat. Tak mu się przynajmniej wydawało. To co innego. Oni nie respektują żadnych zasad. Sarah nie odezwała się. Musiała to przemyśleć.
- Pozwól, że pojadę z tobą do Danbury - nalegał Stefanovich. - Pozwolę ci ze mnie kpić. Możemy śpiewać w samochodzie harcerskie piosenki.
- Stef, ale ja... W porządku. Będę u ciebie za jakieś dwadzieścia minut.
Pół godziny później jechali we dwójkę autostradą West Side Highway, a potem skręcili w stronę Saw Mili. Sarah zdała sobie po drodze sprawę, że jest strasznie zdenerwowana. Złapała się na tym, że bez przerwy patrzy w lusterko wsteczne.
Wypatrywała świateł reflektorów samochodu, który mógłby ich śledzić. Spodziewała się pościgu. To było dowodem, jak bardzo ta sprawa stała się absurdalna i niekontrolowana. Ciągle nawiedzała ją myśl, że gdy dotrą do Danbury zastaną tam zamordowanego Nicky'ego Wilsona.
Nigdy nie przepadała za thrillerami, a teraz... przemoc powiązana z Klubem Nocnym była zupełnie nieprzewidywalna: makabryczne zabójstwa Alexandre'a St.-Germaina, Traficante i Bamwella, fatalna śmierć Miśka Kupcheka. Dlaczego Nicky Wilson nagle zmienił zdanie i postanowił z nią porozmawiać?
Naczelnik Thomas przywitał ich w tym samym budynku, w którym Sarah widziała się ostatnio z Wilsonem. Thomas wyglądał jak niezdarny nauczyciel fizyki w liceum. Zbyt wysoki i za szczupły, nosił garnitur z brązowego tweedu, co najmniej o numer za duży. Chociaż był prawie łysy, przedziałek w jego szaroblond włosach stanowił idealnie prostą linię.
- Idziemy do szpitala - poinformował Sarah i Stefanovitcha, gdy wymienili uściski dłoni.
Sarah wstrzymała oddech.
- Co mu się stało? - spytała. Naczelnik Thomas pokręcił głową.
- Nic się nie stało. Przenieśliśmy go do szpitala na jego własną prośbę. Twierdzi, że ma bóle w klatce piersiowej. Sądzę, że na czas waszych odwiedzin chciał się znaleźć w bezpieczniejszym miejscu.
Wnętrze szpitala więziennego składało się z kilku małych pokoików, symetrycznie rozmieszczonych po obu stronach korytarza, z pokojem pielęgniarek w środku. Dyżurkę pielęgniarek chroniła szyba z pleksiglasu. Wszystko dookoła było lśniąco czyste, uporządkowane i schludne, a także zaskakująco komfortowe. W porównaniu z większością zakładów karnych, Danbury przypominało klub towarzyski. Wśród pensjonariuszy systemu więziennictwa federalnego mówiło się o nim „hotel Plaza".
Thomas poprosił Stefanovitcha, żeby poczekał w pokoju pielęgniarek, po czym zabrał Sarah do sali na końcu korytarza.
Jedyne oświetlenie salki szpitalnej stanowiła lampka nocna. Nicky Wilson siedział w snopie światła.
- Naprawdę mam bóle w piersiach - oświadczył Sarah, gdy ta stanęła w drzwiach.
- Bez bólu nie ma sukcesów. - Jej uśmiech był nieco wymuszony.
- Będę za drzwiami - oświadczył naczelnik Thomas. Spojrzał na Sarah i odszedł kilka kroków w głąb korytarza.
- Z kim rozmawiałaś o naszym spotkaniu? - spytał ją Wilson natychmiast. Odsunął lampkę i jego twarz pogrążyła się w cieniu.
- Wie o tym komisarz policji. Wiedzą w biurze gubernatora. - Sarah usiadła na jedynym krześle stojącym w ciasnym pokoiku.
- Nikomu więcej o tym nie mów.
Sarah kiwnęła głową. Nie miała zamiaru sprzeczać się z Nickym Wilsonem.
- Kiedy mnie wysłuchasz, zrozumiesz dlaczego. Może nawet zrozumiesz więcej, niż byś chciała, i domyślisz się, dlaczego w końcu zdecydowałem się porozmawiać z tobą, a nie z kimś innym. - Już po raz drugi Wilson zaprosił do więzienia właśnie Sarah, a nie kogoś innego.
Słuchała Wilsona przez następne czterdzieści pięć minut. Przyznała mu później rację: jakaś część Sarah żałowała, że musi słuchać tego, co wielki boss świata kryminalnego ma jej do powiedzenia.
- Jestem małym pionkiem w grupie, która tworzy najbardziej wpływowy związek przestępczy na świecie. Wcale się nie oszukuję, jestem małym pionkiem. Pracuję dla nich. Ten związek czasami jest określany jako Nocny Klub - powiedział na wstępie Nicky Wilson. - Nazywa się tak, ponieważ zebrania klubu odbywają się zawsze w największej tajemnicy i późno w nocy. Po północy. Członkowie klubu są na ogół anonimowi, nie znają ich nawet szefowie świata przestępczego. Są to ludzie, którzy bardzo strzegą swojej prywatności. Niektórzy z nich lubią kobiety, niektórzy kochają hazard i na spotkaniach domagają się tego rodzaju rozrywek.
Wszystko tu działa jak w zegarku. Przez ostatnie dziesięć lat ten syndykat był odpowiedzialny za prowadzenie wszelkich poważniejszych akcji związanych z przestępczością zorganizowaną na świecie. Mówię o naprawdę zorganizowanych akcjach, nie o jakiś drobiazgach, rozróbach ulicznych. Ten syndykat doprowadzał do ugody i rozstrzygał spory pomiędzy grupami z różnych krajów.
Jego członkowie podejmowali decyzje, kto powinien prowadzić daną akcję, szczególnie gdy w grę wchodziła kwestia podziału Trzeciego Świata. Już samo to mogło doprowadzić do wojen gangów przez całą końcówkę lat siedemdziesiątych. Tak się nie stało. Dzięki syndykatowi.Roczny zysk... nie obrót, ale zysk klubu utrzymuje się w granicach sześćdziesięciu pięciu miliardów dolarów. Przez ostatnich dziesięć lat ta kwota systematycznie rośnie. Gdy się zastanowić, jak ten świat naprawdę działa i ile znaczy taka suma, zaczyna się doceniać potęgę syndykatu i rozumieć powód obecnego zamieszania. Doszło do jakiegoś zamachu stanu. Jakiegoś poważnego zamachu stanu, którego oni sami nie mogą sobie wytłumaczyć. Wczoraj czy przedwczoraj postanowiono zwołać zebranie nadzwyczajne. Poszły o tym słuchy po całym świecie. Chcą porozmawiać na temat tych zabójstw. Prowadzą swoje własne śledztwo. Wykorzystują policję na całym świecie, żeby prowadziła dochodzenie na ich użytek. Rozumiesz, co mówię?
Sarah rozumiała, przynajmniej tak jej się wydawało. Wilson twierdził, że związek swobodnie wykorzystywał pewne siły policyjne, może nawet rządowe. Jak to było możliwe?
- Mogę ci powiedzieć, gdzie się odbędzie to zebranie nadzwyczajne. Znam miejsce. Mógłbym cię do nich doprowadzić, proszę bardzo... ale pod jednym warunkiem. Musisz mnie stąd wyciągnąć. Bo oni tego nie zrobią. Wyparli się mnie.
Sarah wpatrywała się w Nicky'ego Wilsona bez słowa. On też milczał. W końcu powiedziała mu, że tak jak obiecała podczas pierwszego spotkania - może go wyciągnąć z Danbury; zapewniono ją, że jest to możliwe. Musi tylko opowiedzieć wszystko, co wie na temat Nocnego Klubu.
Stefanovitch, Atlantic City, New Jersey
Stefanovitch miał dwie i pół godziny na przemyślenia, jadąc swoją furgonetką na południe stanu. Potrzebny mu był ten czas, by uporządkować informacje, które uzyskał w ciągu dwóch tygodni trwania dochodzenia.
Działo się coś ważnego. Miało dojść do spotkania Nocnego Klubu i Stefanovitch wiedział gdzie. Do Stanów Zjednoczonych przyjechało już ponad dwunastu szefów świata przestępczego z całego świata.
Popołudnie było piękne. Jesienny wietrzyk łagodnie owiewał zielone pagórki południowego Jersey. Patrząc na ten pejzaż, Stefanovitch poważnie się zastanawiał nad sensem życia w Nowym Jorku i nad sensem swojej pracy.
Z jakiejś przyczyny Atlantic City zawsze doprowadzało Stefanovitcha do stanu nerwowowego niepokoju. Z tego kurortu New Jersey emanowała jakaś ponura desperacja. Powodował to w pewnej mierze wszechwładny tutaj, pozbawiony gustu blichtr: jaskrawe recepcje z nadmiarem złoceń i czerwieni, jak we włoskiej restauracji, żyrandole ze sztucznego kryształu, które wisiały nawet w łazienkach, bożonarodzeniowe dekoracje w środku lata.
Po obydwu stronach autostrady Garden State zaczęły się pojawiać jaskrawe reklamy. Można się z nich było dowiedzieć, że największa szansa na wygraną istnieje w kasynie „Harrah", w przystani. Albo w „Golden Nugget". Albo w „Sands". Darmowy parking miał być zachętą, by przegrać w kasynie setki czy nawet tysiące dolarów.
Inna nachalna reklama głosiła, że w Balsy jest elegancka restauracja w stylu kontynentalnym. Dyrekcja „Golden Nugett" chwaliła się, że występują u nich Steve Wynn i Frank Sinatra. W kasynie „Caesar" grali Slotbusters.
Stefanovitch wiedział, że w Atlantic City i w Vegas są dwa rodzaje graczy. Dowiedział się o tym od innego gliniarza, który sam był godnym pożałowania, nałogowym hazardzistą. Jedni to samotnicy, którzy wchodzili do kasyna, żeby uciec z zatłoczonego deptaka, schronić się przed upałem albo przed zrzędliwym współmałżonkiem. Drudzy natomiast to showmani, którzy egzystowali dzięki tłumom i blichtrowi.
Ofiarą kasyn padali głównie showmani. Byli to na ogół mężczyźni i kobiety, którzy odnieśli sukces bez niczyjej pomocy i mieli swoje własne, przynoszące zyski firmy. Ci ludzie dysponowali naprawdę wielkimi pieniędzmi i byli gotowi przegrać dowolną sumę po to tylko, żeby wszyscy widzieli, jak grają. Logika postępowania graczy-showmanów nie mieściła się Stefanovitchowi w głowie, ale to wszystko było doskonale wykorzystywane przez potężnych właścicieli kasyn. Atlantic City istniało dla potrzeb graczy-showmanów.
Dzielnica, którą jechało się nad morze, stanowiła labirynt pustych działek budowlanych, zabitych dyktą budynków, zaniedbanych apartamentów i domów czynszowych. Na Arctic Avenue w pobliżu dworca autobusowego Atlantic City stał rządek rozbrykanych i zaniedbanych prostytutek. Pomachały radośnie w stronę przejeżdżającej furgonetki Stefanovitcha. Odmachał im.
Doszedł do wniosku, że nazwy ulic wypisane na tablicach miały sprawiać, by przybysze czuli się tu bezpiecznie i swojsko. Pochodzisz z południa i oto mamy dla ciebie dobrą, starą aleję Kentucky albo Tennessee. A przecież jesteś daleko na północy, w Atlantic City, w miejscu, gdzie odbywają się wybory Miss America prowadzone przez Berta Parksa. Tylko że teraz aleje Tennessee, Delaware, Illinois wyglądały jak najbardziej zapuszczone miejsca świata. Przypominało to Times Square, ale Times Square nie reklamował się jako nadmorski kurort.
Aleje Pacific i Atlantic były już zdecydowanie w lepszym stylu. Na ulicy przeważali zamożni turyści w pastelowych, swobodnych strojach.
W końcu na horyzoncie wyłonił się hotel „Tropicana".
Za nim „Bally's Park Place".
I „Caesar's", gdzie drobni gracze czuli się jak w domu.
„Harrah's Boardwalk".
„Golden Nugget".
„Trump Plaza", który dla Stefanovitcha stanowił dowód, że Donald Trump wierzy w tych, co przegrywają.
Dalej przy deptaku stał „Resort Intemational", gdzie odbywały się często turnieje nadawane w sieci ESPN albo w „Szerokim świecie sportu" ABC.
„Caesar's Boardwalk Regency".
„Boardwalk Spade".
Były też starsze hotele, ulokowane kilka przecznic od deptaka. Zachowało się kilka oryginalnych małych pensjonatów z werandami długimi na pół przecznicy, z zielonymi, drewnianymi fotelami bujanymi, które zdawały się żyć własnym życiem; ich konserwatywni właściciele wyglądali tak, jakby tkwili tutaj od początku dwudziestego wieku.
Teraz w Atlantic City rezydował Nocny Klub. Syndykat zbierze się w „Trump Plaża", pomyślał Stefanovitch, dojeżdżając do deptaka w powolnym ruchu popołudniowego sznura samochodów.
Podjechał do frontowego wejścia „Tropicany". Wręczył chłopakowi parkingowemu dziesięć dolarów i poprosił go, żeby samochód był w pogotowiu. Nie miał zamiaru pokazywać swojej przepustki, żeby mu okazano specjalną troskę. Nikt nie mógł wiedzieć, że policja nowojorska i FBI znajdują się w Atlantic City.
- Musi pan podstemplować tę kartę w kasynie, proszę pana. Wtedy nie zapłaci pan za parking. Jestem do drugiej i w każdej chwili mogę przyprowadzić samochód, proszę pana.
- Dzięki. Mam nadzieję, że dziś wieczorem dopisze mi szczęście - stwierdził Stefanovitch. Uśmiechnął się do usłużnego dzieciaka, który już zauważył wózek na tylnym siedzeniu.
- Pomóc panu z tym, proszę pana?
- Nie trzeba. Dziękuję.
- To po Wietnamie, proszę pana?
- Nie. Po wizycie w sklepie przy Czternastej ulicy. - FBI i policjanci zajęli przylegające do siebie apartamenty na dziewiętnastym piętrze „Tropicany". Zarejestrowali się jako dyrektorzy, którzy przybyli na konferencję zorganizowaną przez Thompson Electronics, firmę, która kupiła RCA.
Gdy pojawił się Stefanovitch, do drzwi podszedł David Wilkes z FBI. W środku musiało się już znajdować ze czterdziestu detektywów i policjantów. Teleksy i komputery IBM pracowały na równie dużych obrotach jak automaty do gry w kasynie na dole.
- Jezu Chryste - jęknął Stefanovitch, wjeżdżając do zatłoczonego apartamentu. - Tu jest gorzej niż w kasynie.
Uścisnęli sobie z Wilkesem dłonie. Wilkes był przyjacielem policji nowojorskiej i prawdziwym profesjonalistą: zawsze przygotowany, pedantycznie dokładny, nie miał do niczego i do nikogo pretensji. Wilkes odznaczał się również subtelnym poczuciem humoru, co było niezwykłe w wypadku faceta z FBI.
- Uważasz, że tylu pomocników ci wystarczy? - Stefanovitch rozejrzał się po zatłoczonym apartamencie z ironicznym uśmiechem.
- Mam za mało swoich ludzi, a za dużo wszystkich innych. - Wilkes pochodził z Wirginii i mówił miękkim akcentem. - Najwięcej jest z departamentu policji w Atlantic City. To tak jakby otrzymać pomoc od policyjnych oddziałów posiłkowych - ciągnął. - Te chłopaki z policji stanowej New Jersey świetnie by się spisały, gdyby chodziło o zabezpieczenie koncertu Bruce'a Springsteena.
John Stefanovitch wyjrzał przez lśniące, wielkie okna wychodzące na „Trump Plaża".
- A co z naszymi przyjaciółmi, którzy zatrzymali się u Trumpa? Kogo do tej pory zauważyliście? Ciekawa ekipa?
- Och, jasne. Na razie z tuzin grubych ryb i trzy razy tyle ochroniarzy. Prowadzimy rejestr i przepuszczamy tę listę przez główny komputer w Waszyngtonie. Łącza komputerowe, Stef, nie ma nic lepszego. W apartamentach na samej górze „Trump Plaża" pojawiły się rzesze pięknych kobiet. Mają tu naprawdę niezłe panienki.
- Tak, od samego początku kręciły się w tej sprawie różne damy. Wątpię, żeby to był przypadek, że wszystko zaczęło się w „Zachęcie".
- Świat wciąż się toczy dzięki seksowi. Wiesz, kiedyś marzyłem o takiej akcji. A ty?
Stefanovitch nadal patrzył na deptak w Atlantic City, na „Trump Plaża" i po prostu w dal.
- Kiedyś... tak. Ale od dwóch lat już nie - odpowiedział w końcu. - Jest takie miejsce, które nazywa się Long Beach. Tam była moja akcja życiowa. Nie spełniła moich oczekiwań.
- Uważam, że oficjalne spotkanie jeszcze się nie zaczęło. Szefowie wciąż przybywają. To podniecające uczucie, gdy te wszystkie grube ryby się tu zjawiają... gdy się ich tylu widzi w jednym miejscu.
- Tak. A będzie jeszcze lepiej. Zjadą tu wszyscy. I my też będziemy na miejscu. Trochę mi to przypomina kościelne potańcówki. Kiedyś na coś takiego chodziłem.
Isiah Parker, Atlantic City
Isiah Parker zarejestrował się w „Trump Plaza" pod fałszywym nazwiskiem. Detektywi Jimmy Burke i Aurelio Rodriguez zamieszkali w innych hotelach przy deptaku; Burke w „Bally's", a Rodriguez w „Resorts Intemational". Czekali na ostatnie zadanie: na nazwisko... albo na nazwiska.
W „Trumpie", w pokoju z widokiem na morze, Parker rozpakował czarny worek marynarski, w którym miał robocze ubranie i potrzebne przedmioty. Sprawdził i wyczyścił swoją dwudziestkędwójkę, rewolwer przydziałowy z nowojorskiego departamentu policji. Późnym popołudniem przymocował lekką naramienną kaburę. Podczas pracy na dole, w recepcji, beżowa sztruksowa marynarka miała zakrywać broń.
Jeszcze raz miał brać udział w tajnej akcji. Kto, do licha, jest jej celem? Skąd ta tajemnica utrzymywana do ostatniej chwili?
Charles Mackey obiecał skontaktować się z nim po dwudziestej trzeciej. W „Trump Plaża" znajdował się już tuzin ważnych szefów gangów. Przybyli tu z powodu niedawnych zabójstw w Nowym Jorku, w Palermo, Londynie i Hongkongu; A dlaczego on tu się znalazł?
Łatwo było zniknąć w przelewającym się tłumie na parterze „Trumpa". Parker okazał niedbałe zainteresowanie maszynami do gry, gdzie szybko stracił garść żetonów po dwadzieścia pięć centów i po dolarze. Przeszedł do stolików, przy których grano w kości i w blackjacka. Włóczył się od niechcenia, jakby nie miał żadnego celu, jak przystało na normalnego faceta na wakacjach.
Był pewien, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Jednocześnie zauważył kilku ochroniarzy „Trumpa". To było dość trudne zadanie: wyłuskać z tłumu jednego po drugim i zapamiętać ich twarze.
Parker zauważył latynoskiego kelnera wchodzącego do małej windy na półpiętrze. Gdy pusta winda zjechała ponownie, wsiadł do niej i pojechał do piwnicy.
Wiedział, że sztuka przebywania w miejscu, w którym się nie powinno przebywać, polega na sprawianiu wrażenia, jakby obecność tam była zupełnie naturalna. Gdy mijał kuchnię hotelową, zza wahadłowych drzwi wytoczył się wózek pełen jedzenia. Parker poszedł krok w krok za starszym, tęgim czarnym kelnerem, który kiwał się na boki przy każdym kroku.
- Czy tu na dole jest gdzieś siłownia dla panów? - spytał kelnera, który spojrzał na niego zdziwionym.
- Tak, proszę pana. Siłownie dla panów i dla pań. Proszę iść przed siebie. To będzie po prawej stronie.
- W apartamentach na górnym piętrze chyba jest jakieś przyjęcie? - ciągnął Parker niedbale.
Kelner odwrócił wzrok i milczał. Dopiero po kilku krokach odezwał się znowu:
- Ci dżentelmeni lubią wydawać pieniądze, to pewne. I każdy z nich jest tutaj na koszt firmy. Wie pan, co to znaczy? Za darmochę. To muszą być ważni faceci.
- Odnoszę wrażenie, że w hotelu panuje napięta atmosfera.
- Latem tak jest przez cały czas. Muszę spadać. Nie wygląda pan na kogoś, kto musi korzystać z siłowni.
Parker roześmiał się. Stał teraz z kelnerem przy windach dla personelu. Trochę przeciągnął strunę. Zapalił papierosa.
- Więc na górze są ważni faceci, co? Pewnie pana przeszukują, kiedy pan wchodzi do apartamentu? Wie pan, sam kiedyś brałem udział w czymś takim. W Las Vegas. Jak byłem w wojsku. Służyłem w Fort Sills w Okłahomie.
- A, w Fort Sills. Nie przeszukują mnie. Nie boją się takiego starego tłuściocha jak ja. Dają niezłe napiwki. Nawet ci faceci, którzy dla nich pracują, dają dobre napiwki. W czymś takim na pewno pan nie brał udziału.Winda w końcu przyjechała i starszy kelner wepchnął do niej wózek, a potem wszedł sam. Parker pomachał do niego niedbale. Kelner nie zadał sobie trudu, żeby odwzajemnić gest.
Isiah Parker odwrócił się od windy i skierował do jednego z siedmiu tuneli, które biegły pod hotelem. Zastanawiał się nad sprawami, o których zdążył się dowiedzieć krążąc po „Trump Plaża" i zadając pytania.
Po pierwsze, do apartamentu na najwyższym piętrze prowadziła prywatna winda. Windy były strzeżone, a straż zmieniała się co dwie godziny. Następna zmiana miała nastąpić o dwunastej. Na ostatniej kondygnacji znajdował się oddzielny bar, którego zawartość uzupełniano dwa razy dziennie. Można by tam dotrzeć również schodami przeciwpożarowymi, które były wprawdzie mocno strzeżone, ale prawdopodobnie łatwiej dałoby je opanować niż windę.
Hotel „Trump Plaza" był pełen gości. Donald Trump kupił ten hotel od Harraha i przebudował z jedną myślą: by przejąć pięć tysięcy zaciekłych hazar" dzistów, którzy grali w „Golden Nugget" i w „Caesar's". Ulepszył program rozrywkowy, zatrudniając zamiast Norma Crosby'ego i Mitzi Gaynor Dianę Ross i Franka Sinatrę. Dla najważniejszych graczy, którzy chcieli być traktowani jak gwiazdy filmowe odwiedzające hotel-kasyno, zbudowano sześćdziesiąt pięć luksusowych apartamentów. Oczywiście członkowie syndykatu zaliczali się do najważniejszych gości.
Całe zastępy hotelowych kelnerów jeździły obsłużyć gości najwyższego piętra przynajmniej z pół tuzina razy w ciągu ostatnich ośmiu godzin. Parker teraz musiał się dowiedzieć, kogo ma dosięgnąć. Który z szefów świata przestępczego stanowi cel?
Zastanawiał się, kto podejmuje ostateczną decyzję, i to może nawet w tej chwili.
Tuż po dwudziestej drugiej Isiah Parker w końcu wyszedł z hotelu. Powędrował zatłoczonym deptakiem na pomoc, w stronę miejsca, gdzie kiedyś znajdowało się słynne Stalowe Nabrzeże.
Cały czas poruszał się wraz z tłumem. Tak było bezpieczniej. Księżyc wiszący nad oceanem miał żółty, maślany odcień i świecił wyjątkowo jasno. Stalowoszara woda z odbijającym się w niej księżycem wyglądała wspaniale, ale dziś Parker nie mógł się skupić na podziwianiu widoku.
Kolorowy plakat reklamujący hotel „Bally's" donosił z dumą, że w sobotę wystąpi tam Diana Ross. Parker był kiedyś jej wyjątkowo napalonym fanem. Od jakiegoś czasu takie rzeczy nie miały dla niego znaczenia.
Teraz liczyła się tylko tajna akcja. Parker wiedział, że przydzielono mu to zadanie ze względu na okropną śmierć brata. Charles Mackey i komisarz policji wykorzystywali go, ale przynajmniej tego nie kryli.
W Atlantic City mieli się zebrać najważniejsi szefowie mafii, a on w ciągu najbliższej doby miał zlikwidować jednego z nich.
Ale którego?
I jak miał tego dokonać?
Gdy Parker dotarł do „Resorts mtemational", ostatniego staroświeckiego hotelu przy deptaku, był odrętwiały ze zmęczenia. Ziewnął, aż coś trzasnęło mu w szczęce.
Miał już wracać do „Trumpa", gdy dostrzegł coś, co nim wstrząsnęło. Ukrył się szybko się w salonie gier. Ciarki przeszły mu po plecach. Przygotował się na najgorsze.
Deptakiem od strony „Trump Plaża" podążał policjant, którego znał z widzenia. Poruszał się szybko na wózku inwalidzkim.
W Atlantic City przebywał porucznik John Stefanovitch z wydziału zabójstw. Funkcjonariusz prowadzący dochodzenie w sprawie zabójstw Alexandre'a St.-Germaina i Olivera Bamwella spędzał tutaj weekend. Isiah Parker wątpił, żeby Stefanovich przyjechał popływać.
John Stefanovitch, „Tropicana"
Stefanovitch zrobił sobie półgodzinną przerwę. Chciał odpocząć od obserwacji prowadzonych w „Tropicanie". Wyjechał na deptak, żeby rozjaśnić myśli oraz zaspokoić ciekawość, jak też teraz wygląda Atlantic City.
Dwadzieścia minut później wrócił do „Tropicany", odświeżony i gotów dalej prowadzić obserwację. Przebrał się w czystą koszulę, skropił wodą kolońską i czekał. Zawsze to czekanie.
Apartament hotelowy w „Tropicanie" przypominał siedzibę partii politycznej podsumowującą katastrofalne wyniki wyborów. Wszystkie meble odsunięto od okien. Rozmaite niezwykle pożyteczne rzeczy, jak chromowane lampy nocne, fotele, stoliki ze szklanymi blatami, zostały złożone na dwóch stosach pod ścianami.
Ludzie z FBI, wyposażeni w potężne lornetki, siedzieli na ustawionych rzędem krzesłach z jadalni i obserwowali apartamenty na najwyższym piętrze „Trump Plaża". Zużyte kubki po kawie i tłuste opakowania od kanapek poniewierały się po całym pokoju, ale najwięcej leżało ich wokół krzeseł.
Federalni nie tylko obserwowali bezczynnie apartamenty na szczycie „Trump Plaża". Spotkanie syndykatu miało być rejestrowane przy użyciu kamer i aparatów fotograficznych oraz czułych mikrofonów kierunkowych. Nie zaczęło się jeszcze dziać nic szczególnego. Reszta bossów świata przestępczego miała dotrzeć dopiero jutro rano. Był między nimi prawowity następca tronu z Europy i Król Królów na Wschodzie, który mieszkał w Makau.
Stefanovitch wrócił na swoje miejsce przy jednym z przyciemnionych panoramicznych okien. Założył potężne czarne słuchawki i zaczął przysłuchiwać się rozmowom gangsterów w sąsiednim budynku.
Zasadzki są najgorszym z policyjnych doświadczeń, rozmyślał słuchając nakładających się na siebie, elektronicznych sygnałów i strzępów rozmów. Siedzi się i czeka. Człowieka ogarnia uczucie, jakby zamieniał się w zimny kamienny słup. A może tym razem będzie trochę inaczej?
Zasadzka w Atlantic City, przynajmniej teoretycznie, była spełnieniem marzenia każdego policjanta. Wyglądało to tak, jakby cała ta sytuacja została przygotowana specjalnie dla nich, żeby mogli sobie posłuchać rozmów prowadzonych między największymi gangsterami świata.
W jakiś sposób wszystko to było zbyt łatwe, co niepokoiło Stefanovitcha. Martwiło to również Davida Wilkesa z FBI i prawdopodobnie nie dawało spokoju żadnemu z czuwających tutaj agentów czy policjantów.
Nocny Klub po drugiej stronie Texas Avenue znajdował się w odległości osiemdziesięciu, może stu metrów od nich. Niemal jakby specjalnie tak to zaaranżowano, by policja mogła sobie siedzieć i słuchać. Ale dlaczego? Nie wiadomo.
Stefanovitch słuchał z zamkniętymi oczami tych wszystkich obcych, gardłowych głosów. Był to dziwny dźwięk.
W końcu zdjął słuchawki i powiesił je sobie na szyi.
Coś nie dawało mu spokoju. Nie mógł dojść co.
Może dlatego, że zasadzka wydawała się zbyt idealna. I ta informacja od Nicky'ego Wilsona... To było zbyt ładne, zbyt czyste, jak symulowana akcja na zajęciach w akademii policyjnej.
Nagle Stefanovitch uprzytomnił sobie, kiedy i gdzie miał takie uczucie. Te same niepokojące myśli i serce walące jak młotem.
Czuł się zupełnie tak samo, jak podczas tej mroźnej nocy w Long Beach, na chwilę przedtem, zanim wpadł w pułapkę.
Sarah McGinniss, „Tropicana"
Sarah przyjechała do Atlantic City na wgniecionym tylnym siedzeniu jasnoniebieskiego buicka należącego do departamentu policji. Zamierzała obejrzeć sobie akcję Appalachia II, jak nazywano tę operację w komendzie głównej policji.
Około dwudziestej drugiej trzydzieści dojechali w okolice promenady w Atlantic City i ruszyli lśniącą Pacific Avenue.
Za Brighton samochód skręcił i zatrzymał się niemal na betonowych słupkach przy zaśmieconym, obskurnym wejściu dla pracowników i dostawców na tyłach „Tropicany".
Jeden z detektywów siedzących na przednim siedzeniu wyskoczył z samochodu i pospieszył otworzyć przed Sarah drzwi. W nowojorskim departamencie policji wciąż służyli dżentelmeni.
- Bardzo przepraszam za ten brud. To wejście służbowe - usprawiedliwił się policjant. - Boją się, że ktoś mógłby panią rozpoznać.
- Rozumiem, Frank - odparła. - Nie pierwszy raz będę wchodzić do hotelu tylnym wejściem. I pewnie nie ostatni. Dzięki za podwiezienie i za towarzystwo.
Sarah pojechała na górę windą dla personelu. Nie żałowała, że ominęła palmy w doniczkach i sztuczny błękitny wodospad w recepcji „Tropicany". Może przy innej okazji.
David Wilkes porzucił towarzystwo mężczyzn w szarych garniturach i powitał ją w wejściu do pokoju obserwacyjnego. Gdy Sarah wymieniała uścisk dłoni z pracownikiem FBI, zauważyła Stefanovitcha.
Miał na uszach czarne słuchawki i obserwował budynek Trumpa, jak doświadczony gracz na wyścigach. Zdawał się w swoim żywiole.
Sarah już dwukrotnie miała okazję spotkać Wilkesa, gdy zbierała materiały do Klubu. Napisała dwa rozdziały na temat jego Komisji do spraw Przestępstw.
Lubiła tego człowieka. Twardo stąpał po ziemi.
Rozmawiając z Wilkesem, Sarah przyjrzała się otoczeniu. Widziała ruch wewnątrz budynku Trumpa, po drugiej strome ulicy. Sprawiało to wrażenie, jakby dwa zespoły przygotowywały się do spotkania z niewyjaśnionego powodu.
- Tutaj, w apartamentach, szyby są ze szkła odblaskowego. Dlatego między innymi wybraliśmy to miejsce. Nie widzą nas. Wykorzystujemy specjalne mikrofony kierunkowe, więc nie doszukają się też żadnych pluskiew. Na razie
idzie nieźle.
- To niesamowite, że obserwujecie coś, czego nie powinniście widzieć.
- Wszystko układa się lepiej, niżbym oczekiwał. Udało nam się sprowadzić najlepszy sprzęt podsłuchowy. Właściwie... to aż za dobrze. Sarah w końcu wskazała na drugą stronę pokoju.
- Jest tam ktoś, kogo znam. Przywitam się z nim.
- W porządku. Ja jednak bym się nie przyznawał do znajomości z tym leniem.
Chwilę później Sarah podeszła do Stefanovitcha i zdjęła mu z głowy słuchawki.
- Czy to ty przysłałeś mi osobiste zaproszenie, żebym mogła to zobaczyć? Jeśli tak, to chcę ci podziękować.
Stefanovitch powoli odwrócił siew wózku. Tym razem, dla odmiany, uśmiechał się.
- No, jest już kronikarz, to chyba możemy zaczynać. Przysuń sobie tamto krzesełko. Możesz tu siedzieć i oglądać Nocny Klub w akcji. Tak naprawdę wygląda czuwanie.
Sarah wzięła najbliższe krzesło i postawiła obok Stefanovitcha.
- A więc to się dzieje naprawdę, co?
- No cóż... Są tu wszyscy. To musi być Klub. Tino Deluna z Miami. Ten Hsu-shire z Hongkongu. Daniel Steinberg z Londynu i z Paryża. Wszyscy wielcy ludzie mafii. Nie wiem, co będzie dalej.
Sarah szybko przekonała się, że „czuwanie" przypomina chińskie tortury.
Po raz pierwszy zrozumiała, na czym polega policyjna zasadzka. Po trzech i pół godzinie siedzenia, podczas których przysłuchiwała się banalnym i niewybrednym rozmowom w „Trump Plaża", miała dość.
Szwendała się bez celu po apartamencie „Tropicany". Pogadała trochę z Wilkesem, potem wróciła do Stefa. Rozmawiali o wszystkim - o mafijnych ojcach chrzestnych i o nocy, kiedy Stefanovich widział przy Stalowym Nabrzeżu nurkującego konia, co było dla niego niezapomnianym przeżyciem.
- Tak wyglądały rozrywki rodzinne w czasach, gdy jeszcze istniały rodziny - skomentował.
Sarah podszkoliła się przez ten czas w czuwaniu - potrafiła teraz lepiej nasłuchiwać, lepiej się koncentrować - ale kilka minut po trzeciej postanowiła położyć się na chwilę na jednej z kozetek w przyległym apartamencie. Stefano-vitch właśnie objął kolejną dwugodzinną wachtę. Zdawał się czerpać siły z tego, co słyszał w „Trump Plaza". I tak od czasów nocnej strzelaniny w Long Beach cierpiał na bezsenność.
Siedząc przy odblaskowym, panoramicznym oknie w „Tropicanie", Stefa-novitch nastawiał mikrofon na różne kierunki. Mafiosi nie rozmawiali o niczym, co warte było nagrywania. Znów zaczął się zastanawiać. Coś w tym zebraniu nadal go niepokoiło.
Około czwartej nad ranem Sarah pojawiła się znowu. Odwrócił się, kiedy dotknęła jego ramienia.
Owinięta w brązowy hotelowy koc, sprawiała wrażenie zaspanej i zadowolonej. Odżyły wspomnienia z jej domku nad morzem.
- Czy ty nigdy nie śpisz? - zapytała. Stefanovitch potrząsnął głową.
- Nie dzisiaj.
- To dziwne. Teraz wszystko tam wydaje się takie spokojne.
- W tamtym hotelu tkwi większość ludzi, którzy organizują przestępczość na świecie. Nie może tam być zbyt spokojnie.
Po drugiej stronie, na najwyższej kondygnacji, trwała rozmowa pomiędzy kilkoma szefami mafii. Przybyli z różnych stref czasowych i najwyraźniej nie mieli zamiaru iść spać, żeby pozbyć się zmęczenia wywołanego różnicą czasu.
Stefanovitch przewertował stertę fotografii. Na odwrocie każdego zdjęcia widniało nazwisko i krótki opis.
Jeden z ochroniarzy „Trump Plaży" przeszedł przed oknem. Zatrzymał się nagle. Miał ogromne, sumiaste wąsy, trochę jak prezenter telewizyjny Gene Shalit, tyle że pokryta głębokimi dziobami twarz ochroniarza była znacznie mniej przyjazna.
Sumiasty Wąs zdawał się wpatrywać prosto w „Tropicanę". Patrzył tuż ponad miejscem, w którym siedzieli Stefanovitch i Sarah.
- Nie widzi nas - wyszeptał Stefanovitch. Jednak nie mogli pozbyć się wrażenia, że ochroniarz im się przygląda.
- Coś widzi. Zastanawiam się, co się dzieje w głowach tych ludzi? To przecież do nich się najpierw strzela.
- Jakoś nie mogę wzbudzić w sobie współczucia.
Stefanovitch ziewnął i potrząsnął głową. Zaczynało go ogarniać zmęczenie. Na samym początku wachty.
- Dlaczego się nie położysz? - spytała Sarah. - Ja cię zastąpię. Idź. Już się zupełnie rozbudziłam.
- Wygląda na to, że oni też nie mają zamiaru iść spać. Zamówili więcej jedzenia - powiedział Stefanovitch i ziewnął znowu. - Mój dziadek nazywał takich ludzi obibokami. A teraz oni rządzą światem. Obiboki.
Po drugiej stronie w apartamencie na najwyższym piętrze pojawili się dwaj kelnerzy hotelowi ubrani w białe marynarki. Jak zwykle przynieśli srebrne tace, dzięki którym potrawy dostarczane do pokojów nie stygły.
Za kelnerami wszedł ten sam ochroniarz, który wcześniej stał przy panoramicznym oknie. Powrót Sumiastego Wąsa.
- To śmieszne, jak człowiek po jakimś czasie zaczyna się identyfikować z ludźmi, których obserwuje podczas czuwania - uśmiechnął się Stefanovitch.
- Ja bym się chętnie zidentyfikowała z jakimś śniadaniem. Nie jadłam kolacji. Jaja na szynce! Mmm, pycha. A tamto, co to jest? Parówki? Jezu, jak to wspaniale wygląda.
Obsługa hotelu systematycznie zdejmowała potrawy z tac. Kelnerzy dostarczający posiłki do pokojów uwielbiali tę czynność. Zdejmujemy pokrywkę. A oto czerwona różyczka w wazoniku.
Stefanovitch przypomniał sobie, że sam też nie jadł. Przestępstwo to dochodowy interes. Przypomniał sobie scenę z Francuskiego łącznika. Gene Hack-man stoi na zimnie przed jakąś elegancką francuską restauracją na Manhattanie, a Żabojad Numer Jeden wraz z kolegą siedząw środku i pochłaniają wszystko, co znajduje się w zasięgu wzroku.
Jeden z kelnerów podszedł do rzędu panoramicznych okien. Zdawało się, że spojrzał na „Tropicanę". A może światło świtu miało właściwość, która pozwalała mu przejrzeć na wylot szyby „Tropicany"?
- Myślisz, że coś odkryli? - spytała Sarah.
- Nie sądzę...
Nagle Stefanovitch podskoczył na wózku.
- Nie! Hej! Nie rób tego, półgłówku. Hej. Hej! Kelner w „Trump Plaza" zaciągał kotary.
- Cholera - wymamrotał Stefanovitch. Nastawił głośniej odbiór w słuchawkach.
- Odczep się od tych zasłon, kretynie. - Sarah podeszła do panoramicznego okna. Przytknęła nos do szyby. - Co teraz mówią? Jak apetycznie wyglądają omlety i nowalijki?
Stefanovitch wsłuchiwał siew głosy płynące ze słuchawek. Naprawdę rozmawiali o jedzeniu.
Nagle w apartamencie w „Trump Plaza" ktoś wrzasnął. W słuchawkach zabrzmiało to przerażająco.
- Co do... - wycedził Stefanovitch.
Ktoś w apartamencie po drugiej stronie krzyczał:
- O Boże, nie! Nie!
Rozległy się strzały. W słuchawkach rozbrzmiewałyechem głośne krzyki.
Stefanovitch zerwał słuchawki z głowy.
- Ktoś właśnie zaatakował apartament w „Trump Plaza”! - wrzasnął.
Sarah pobiegła po Davida Wilkesa.
Stefanovitch nie poruszał się tak szybko od dwuch lat. Serce mu waliło. Nic nie rozumiał.
Wsiadł do pierwszej windy. Ludzie z FBI z zaskoczonymi minami przypinali pistolety. David Wilkes w rozpiętej koszuli był z nimi. Wciąż miał zaspane oczy. Winda zatrzymała się i federalni ruszyli prz recepcję „Tropicany”. Stefanovitcha pozostawili samemu sobie. Ruszył do przodu tak szybko, że jego wózek prawie oderwał się od podłogi.
Gdy znalazł się przed hotelem, w twarz uderzyła go chłodna bryza od oceanu. Był cały mokry od potu: szyja, włosy, plecy koszuli. Kiedy dotarł na drugą stronę Texas Avenue, przypomniał sobie o krótkofalówce.
- Tu Stefanovitch. Co się dzieje, do diabła?
Żadnej odpowiedzi.
Dotarł do szklanych drzwi bocznych, prowadzących do „Trump Plaza”. Dwaj strażnicy blokowali wejście.
- Nie wolno tu wchodzić - warknął jeden z nich.
- Policja! - Stefanovitch błysnął odznaką.
Wpuścili go, jeszcze bardziej zdezorientowani niż on.
W holu roiło się od przerażonych postaci odzianych w szlafroki i piżamy, napływających do recepcji. Ludzie wymieniali się informacjami: „Na górze była strzelanina!" „Nie, to pożar". „Mówię ci, że to pożar w tej cholernej kuchni.
Stefanovitch odszukał ekspresową windę do apartamentów na ostatniej kondygnacji. W windzie znów spróbował skorzystać z krótkofalówki:
- David? David? - krzyczał.
Od Wilkesa nie było żadnej odpowiedzi. Co on zastał na górze? Dlaczego nie odpowiadał? Co tam się stało?
Otworzyły się wyciszane drzwi windy. Stefanovitch rozpoznał gryzący zapach kordytu. Wjechał przez otwarte drzwi apartamentu. Cały pokój zaścielały trupy. Przerażająca scena.
Nocny Klub.
Isiah Parker, „Trump Plaża"
Na stoliku przy łóżku Isiaha Parkera zadzzadzwonił telefon. Parker uchylił powieki i sięgnął do słuchawki.
- Isiah! Ktoś zaatakował apartament w „Trump Plaza" - usłyszał. Rozpoznał głos Jimmy'ego Burke'a.
- Powtórz!
- Wtargnęli z bronią półautomatyczną. W całym hotelu pełno agentów FBI i glin - ciągnął Burke.
- Kto i gdzie wtargnął z bronią półautomatyczną? O czym ty mówisz?
- Musimy spływać z Atlantic City. Powinniśmy wyjechać oddzielnie, tak jak przyjechaliśmy. Zajmę się Aureliem.
- Dobra, rozumiem - odparł Parker. Wydawało mu się, że Burke mówi z sensem, choć nie był pewien.
W końcu wyskoczył z łóżka, pomknął do łazienki hotelowej i wsadził głowę pod kran, by zimna woda go rozbudziła.
Potwierdzały się jego najgorsze obawy i podejrzenia. Dlaczego Charles Mackey do niego nie zadzwonił? Co z Burke'em i z Aureliem Rodriguezem? Jak ktoś inny mógł zaatakować „Trump Plaza"? I kto to był?
Dziesięć minut później Parker był jednym z kilkuset gapiów stojących przed „Trump Plaza". Wielu z nich wciąż miało na sobie pidżamy. Niektórzy włożyli buty, inni byli boso. Wszyscy mieli przerażone twarze.
W alejach Missisipi i Arkansas tłoczyły się radiowozy i karetki pogotowia. Nieoznakowane samochody policyjne stały we wszystkich bocznych uliczkach.
Parker przyjrzał się zablokowanemu wejściu do „Trump Plaza". Spojrzał na ostatnie piętro, gdzie wszystkie szyby wyleciały od strzelaniny.
Desperacko usiłował odgadnąć, co się stało. Zaskoczyło go, że nigdy nie został mu wyjawiony cel jego działania w Atlantic City. Zastępca komisarza Mackey, nie zadzwonił po dwudziestej trzeciej, jak kilkakrotnie obiecywał.
Ludzie na deptaku rozmawiali między sobą przerażeni, ale nie bez czarnego humoru. Sytuacja była dość przewrotna; przypominała program telewizyjny „Sobotnia noc na żywo".
- Kogo, do diabła, zastrzelili? - spytał grubas w jaskrawym szlafroku. - Pieprzonego Wayne'a Newtona?
- Wayne'a Newtona? Powinni go byli zastrzelić po tym przedstawieniu, które wystawił wczoraj wieczorem w „Caesar's".
Parker zaczął się pomału wycofywać z niespokojnego, falującego tłumu. Po drodze zauważył porucznika Johna Stefanovitcha, jak opuszczał budynek „Trump Plaża", popychając wózek ze wściekłym zdecydowaniem. Sprawiał wrażenie oszołomionego i wyczerpanego.
Co się stało? Parker zszedł z deptaka po stromych kamiennych schodach. Musiał zacząć trzeźwo myśleć. Nie ma nic lepszego niż trzeźwe myślenie i logika.
Usłyszał cichy jęk, pełen strachu i niepewności. Trwało kilka sekund, zanim sobie uświadomił, że to jego własny głos.
Dotknął rewolweru ukrytego pod marynarką. Szedł dalej niesamowitą ulicą, pełną dziwnych kształtów. Z trudem dostrzegał paliki znaków drogowych, hydranty, puszki na śmieci, karoserie zaparkowanych samochodów, rozchwiane zarysy drzew.
Okazało się, że nie potrafi sobie poradzić z własnym szokiem. Przynajmniej nie w tej chwili. Usiłował sobie wszystko uporządkować
Pracował jako tajniak. Czekał na specjalne rozkazy z Nowego Jorku, bezpośrednio z komendy głównej. Ktoś uderzył na „Trump Plaza". Kto? Szok wciąż działał w systemie nerwowym Parkera, wysyłając coraz nowe fale adrenaliny. Bezustannie odtwarzał w myślach rozmowę telefoniczną z detektywem Jimmym Burke'em.
„Ktoś zaatakował apartament w «Trump Plaza»!" - mówił Jim.
Ból ścisnął mu żołądek. Parker był zbyt wyczerpany, by się kontrolować. Przeszedł wzdłuż Indiana Avenue do następnej przecznicy i wszedł w ciemny zaułek pomiędzy budynkami czynszowymi. Zaułek cuchnął uryną i butwiejącymi śmieciami. Parker wyjął kieszonkowy dyktafon. Musiał to gdzieś zarejestrować.
Zaczął mówić roztrzęsionym, niepewnym głosem. Czuł się, jakby popadał w obłęd. Ale czy to był obłęd? Dlaczego Mackey nie zadzwonił?
- Rejestr przebiegu obserwacji. Godzina czwarta trzydzieści nad ranem. Mówi detektyw Isiah Parker... Ktoś przed chwilą zaatakował apartament w „Trump Plaza". Wydarzyło się to około trzydziestu minut temu.
Policjanci z Nowego Jorku i agenci FBI wkroczyli do hotelu około czwartej nad ranem. Jak, do diabła, dotarli tam tak szybko? Skąd się wzięli w Atlantic City?
- Oficer Burke, Rodriguez i ja opuszczamy Atlantic City - rzucił do dyktafonu.
Zatrzymał się u wylotu zaułka i rozejrzał po Indiana Avenue. Ulica była dziwnie spokojna, szczególnie w porównaniu z zamieszaniem trwającym zaledwie cztery przecznice dalej.
Nagle w górze ulicy coś się poruszyło.
Ten niespodziewany ruch kazał Parkerowi znieruchomieć.
Ktoś szedł po chodniku, niemal dokładnie obok miejsca, gdzie Parker zaparkował samochód. Nie był jeszcze pewien, kto to taki. Wytężał w ciemności wzrok. Gardło miał suche i obolałe.
To mogą być ludzie mieszkający w sąsiedztwie, pomyślał. Albo jakiś uliczny ćpun czy inny świr. Odór z zaułka dopadł Parkera aż tutaj.
Bezszelestnie wycofał się między domy i przeszedł spiesznie czterdzieści czy pięćdziesiąt metrów do Illinois, ulicy biegnącej równolegle do Indiana Avenue. Chciał dotrzeć z powrotem do Indiana, ale za plecami mężczyzny, który dłubał przy jego audi.
Parker spojrzał w następny zaułek.
Znów zobaczył jakiś ruch. W cieniu znajomym łukiem poruszył się czerwony ognik papierosa.
Z przodu, po lewej stronie...
Na końcu zaułka widać było wyraźną sylwetkę człowieka, który czekał obok samochodu Parkera. Był w odległości zaledwie dwudziestu, trzydziestu metrów.
Z podupadłego baru o przecznicę dalej padało nikłe światło. Neonowa poświata wystarczyła, by Parker stwierdził, że to mężczyzna.
Znów zaczął się powoli przesuwać do przodu. Był już o dziesięć metrów od tego człowieka. Wyciągnął swoją dwudziestkędwójkę. Kto to był, u diabła, ta postać majacząca w zaułku?
- Stój! Nie ruszaj się! - zawołał w końcu.
Cień padł na ziemię i przyjął profesjonalną postawę strzelecką.
- Tu Parker - krzyknął Isiah, zdradzając swoją tożsamość.
Człowiek nie zwrócił na to uwagi. Strzelił i nabój ze świstem minął Parkera.
Parker intuicyjnie pociągnął za spust. I jeszcze raz. Obydwa strzały były niecelne.
- Nie strzelaj, Isiah. Nie strzelaj, na miłość boską! Parker rozpoznał ten głos i zatkało go. Czuł się jak sparaliżowany strachem. To był Jimmy Burke. Jego własny partner strzelał do niego z premedytacją. Burke nagle rzucił się do ucieczki. Parker mógł strzelić, ale nie zrobił tego. Zbyt wiele było znaków zapytania. Zresztą nawet gdyby chciał, nie potrafiłby strzelić do Burke'a.
Popędził wzdłuż zaułka za Jimmym. Ze zmęczenia przed oczami pojawiły mu się mroczki i częściowo przesłoniły pole widzenia.
Zatrzymał się nagle, gdy zobaczył przed sobą ciało: ciemny kształt skulony obok pojemników na śmieci.
Było wystarczająco dużo światła, by przyjrzeć się twarzy leżącego człowieka. Czupryna czarnych, kręconych włosów, długi, haczykowaty nos, dwie czarne dziury w czole. Aurelio Rodriguez został zamordowany.
Noc znów rozdzierały syreny policyjne. Parker poczuł wielki zamęt w głowie, a w końcu zaczął biec. Potykając się, uciekał przed policją czy przed kimkolwiek, kto go ścigał.
Zniknął w ciemności Atlantic City. Minął New York Avenue, Baltic Avenue. Strach i poczucie bezsilności sprzed kilku minut zaczynały się zmieniać w gniew.
John Stefanovitch, Minersville, Pensylwania
Był świadkiem masakry. Słyszał okropne krzyki śmierci. Spokojnie, nie przesadzaj, mówił Stefanovitch do siebie. Niech wszystko się najpierw uspokoi, wtedy spróbujesz to uporządkować. Na końcu krętej drogi, zza brudnej przyczepy do przewozu węgla, za którą jechali przez kilka ostatnich kilometrów, widać było dom rodziców Stefanovitcha. Niebo nad rozległymi polami Pensylwanii, nie tak bardzo oddalonej od Atlantic City, było ciemnoszare, niespokojne, ale w jakiś dziwny sposób piękne.
- To tam, ta farma po prawej stronie - przerwał Stefanovitch trwającą od kilku minut ciszę.
Musisz odpocząć, pomyślał znowu.
Uciec od Atlantic City, od śmierci i chaosu.
Nie będzie za późno, jeśli zaczniesz jutro, jeśli spróbujesz zrozumieć...
- Więc naprawdę jesteś chłopakiem z farmy - powiedziała Sarah sennym szeptem. Było tuż po drugiej nad ranem.
- Tak, szanowna pani. Oto R&G Stefanovitchów. Ten skrót oznacza Rolnictwo i Górnictwo. Skromne początki.
Na stuletniej farmie wszyscy spali; wszyscy poza Stinkiem. Stink był biało-brązowym mieszańcem owczarka szkockiego. Niegdyś pilnował gospodarstwa, teraz jednak był już na emeryturze. Miał przyjazny, inteligentny pysk i łagodne brązowe oczy. Stefanovitch przywołał go gwizdnięciem.
Stink coraz szybciej merdał ogonem. Krążył wokół Stefanovitcha i Sarah, jakby byli zwierzętami domowymi, które należy zapędzić do stada.
- Leżeć, Stink. Znów moczyłeś się w strumyku za domem, co? Pies cieszył się z przyjazdu Stefanovitcha, ale wyraźnie był zdezorientowany wózkiem inwalidzkim - obcym elementem w zestawieniu ze znajomą twarzą i głosem. Stink nigdy się do tego nie przyzwyczaił.
- Wejdźmy do środka. Może uda nam się trochę przespać - Stefanovitch odezwał się w końcu do Sarah. - Jutro poznasz wszystkich domowników. Uspokój się teraz, powiedział znów do siebie.
Zapomnij o Klubie.
Sarah dowiedziała się wszystkiego o rodzinie Stefanovitcha przy niedzielnym śniadaniu. Wysłuchała opowieści o słynnej kuchni polowej dla ubogich, którą Isabelle i Charles Stefanovitch prowadzili na farmie przez dwadzieścia pięć lat i którą nadal uruchamiali, gdy ktoś w okolicy potrzebował gorącej strawy.
Ojciec Stefa opowiadał zabawne historie o nim i o jego bracie Nelsonie, jak dorastali w małym miasteczku, obydwaj doskonali sportowcy, idole rówieśników. Ich wrażliwość na cudzą biedę i nieszczęście bierze się stąd, że od najmłodszych lat mieli obowiązki związane z prowadzeniem kuchni dla ubogich.
Jednak największym odkryciem dla Sarah była wzruszająca i niezwykła wzajemna miłość matki i ojca Stefa. Nigdy czegoś takiego nie widziała, szczególnie między ludźmi w ich wieku. Najwyraźniej byli dla siebie najbliższymi przyjaciółmi, nie mieli przed sobą tajemnic i kochali się szczerze.
- Czy oni kiedykolwiek się kłócą? - spytała Sarah, gdy wraz ze Stefano-vitchem jeździli przed południem po okolicy
- Raz, gdy byliśmy mali, mama wyprowadziła się do swojej siostry. Była tam dwa tygodnie. Określiła to jako zaległy urlop. Jednak na ogół się nie kłócili. Moi rodzice to niesamowici ludzie.
- Więc co się stało z tobą? - zapytała Sarah z szerokim uśmiechem. Włosy spięła z tyłu głowy, a jej ubranie w sam raz by pasowało do rąbania drzewa.
Wyglądała jak miejscowa piękność.
- Ludzie zawsze zadają to pytanie. Widocznie odziedziczyłem wszystkie ich złe cechy, a nie te dobre. Tak narozrabiałem, że skończyłem jako nowojorski gliniarz. Niektórzy uważają, że to forma karnej służby na rzecz społeczeństwa. Co gorsza, wcale tego nie żałuję.
W niedzielne południe Sarah i Stef zabrali się z powrotem do pracy, zaczynając od dyskusji o wydarzeniach w Atlantic City. Dochodzenie musiało trwać dalej, jakoś posuwać się do przodu. Przynajmniej po dobrze przespanej nocy mogli trzeźwo myśleć. W przerażającej masakrze dwunastu szefów świata przestępczego zostało zamordowanych z zimną krwią. Przez kogo? Z jakiego powodu?
To dziwne, ale w niedzielę wieczorem Stefanovitcha dopadła chandra - stan ducha, którego nie rozumiał i z którym nie wiedział, jak sobie radzić.
Usiłował popracować trochę dłużej na zabudowanej tylnej werandzie z widokiem na silosy i szopę na drewno. Wraz z Sarah wciąż wracali do tego samego pytania - kto mógł odnieść korzyści ze strzelaniny w Atlantic City?
To pytanie bez odpowiedzi stało się przewodnim motywem dochodzenia.
Kto zyskał na tych zabójstwach?
Stefanovitcha bolały plecy, a w nogach czuł nieprzyjemne mrowienie. Od wielu dni nie ćwiczył. Pomyślał, że musi się udać na długi spacer; „pobiegać" po znajomych polach, tak jak to robił przez dwadzieścia kilka lat życia. Czuł potrzebę biegu do utraty tchu, aż rozbolą go płuca, aż nogi odmówią mu posłuszeństwa.
- Co się dzieje? Hej, wszystko w porządku? - Sarah w końcu dostrzegła jego dziwny nastrój, trwające od godziny poszukiwanie odosobnienia.
- Chyba muszę się przejść. Sam - powiedział Stefanovitch ni stąd, ni zowąd.
Nie mógł biec, musiał jechać wózkiem. Zapadał się cały jego świat. Dochodzenie. Powrót do domu. Sarah. Nie mógł sobie z tym poradzić.
- Słucham? - W pierwszej chwili Sarah wydawało się, że źle zrozumiała. - Stef?
Stefanovitch zaczerwienił się i zaczął popychać wózek w kierunku wyjścia z werandy.
- Muszę iść, Sarah.
W jego głowie panował chaos. Czuł się jak ktoś ciężko chory. Ale chodziło przede wszystkim o jeden niemożliwy do rozwiązania problem, z którym nie wiedział, jak sobie poradzić... Zanadto polubił Sarah, a w głębi duszy wiedział, że taki związek nie ma najmniejszych szans.
Nie mógł tego znieść. Pewnie nikt, kto nie jest uniemchomiony na wózku inwalidzkim, nie zrozumiałby go. Ale nic nie mógł na to poradzić. Musi natychmiast uciec. To uczucie opanowało go jak przypływ klaustrofobii w ciasnym korytarzu. Było nieznośne i niemożliwe do wytłumaczenia Sarah ani rodzicom.
Sarah mogła go zatrzymać, ale nawet nie próbowała.
Pozwoliła Stefowi zanieść jego rzeczy do furgonetki. Patrzyła, jak żegna się z rodzicami, przepraszając, że wyjeżdża tak niespodziewanie. Tak, to było prawdziwe życie; nie codzienna opera mydlana, którą przeżywa większość rodzin.
Sarah została na farmie na noc. Chciała porozmawiać z Isabelle i z Charlesem o ich życiu w Pensylwanii. Wytłumaczyła sobie, że jest jej to potrzebne jako materiał do książki. Rano wróci do Nowego Jorku.
- Dobrze znam Johna - odezwała się do niej w końcu Isabelle Stefanovitch w jasno oświetlonej kuchni, gdzie spędziły we dwie całe godziny, rozmawiając i sącząc portwajn. - Nigdy by nie zranił w taki sposób twoich uczuć, gdyby mógł się zachować inaczej. Nie zrobiłby tego celowo, Sarah. On musi być czymś bardzo przejęty.
- Wiem - odparła Sarah. Wydawało jej się, że wie, o co chodzi. Mogła sobie wyobrazić, co się działo w jego głowie.
Jednak niewątpliwie czuła się zraniona i też nic na to nie mogła poradzić.
W tym czasie, gdzieś na autostradzie Pensylwania Tumpike, Stefanovitch prowadził furgonetkę, dociskając pedał gazu do samej podłogi.
Zakochał się i nie umiał sobie z tym poradzić.
Zmusił się, żeby przez resztę drogi na Manhattan myśleć jedynie o Nocnym Klubie. Przerażające krzyki, które słyszał w Atlantic City, towarzyszyły mu w długiej drodze do domu.
Kto wydał rozkaz przeprowadzenia tej masakry? Co się stało z Nocnym Klubem?
Musiał odpowiedzieć na te pytania. Nie widział końca tej szalonej układanki.
Część trzecia
Nocny Klub
Lotnisko międzynarodowe Kennedy'ego, szósta rano
Wszystko, co mogło się zmienić, zmieniło się o szóstej rano w poniedziałek jedenastego lipca.
Wszystkie wydarzenia, począwszy od pierwszych zabójstw w „Zachęcie", ujrzały światło dzienne, a mieszkańcy miasta już następnego dnia rano chciwie słuchali i czytali o nowych faktach tej historii.
Rękaw dla pasażerów w terminalu Air France na lotnisku Kennedy'ego był wyłożony puszystym chodnikiem w odcieniach jasnego cynobru i granatu. Według przyjętych na lotniskach standardów można to było uznać za luksus, ale dobrze pasował do nowobogackich typów, którym służył. Długi korytarz wypełnił się dobrze ubranymi pasażerami, wysiadającymi z concorde'a. Trwający dwie godzin i pięćdziesiąt pięć minut lot z Paryża stanowił nadal niezwykłe osiągnięcie.
Jednym z ostatnich pasażerów, którzy wysiedli z zatłoczonej maszyny, był człowiek, który teoretycznie nie mógł nią w ogóle lecieć...
Z samolotu wysiadł Alexandre St.-Germain.
Grobowy Tancerz. Jak najbardziej żywy.
Był elegancko ubrany, odpowiednio do swojego wizerunku biznesmena. Beżowy garnitur i łososiowa koszula zostały uszyte na miarę; czarne półbuty wykonano z miękkiej, włoskiej skóry, podobnie jak teczkę, którą trzymał w ręku. Twarz St.-Germain miał mocno opaloną, a faliste blond włosy starannie zaczesane do góry. Oczy nie zdradzały żadnych fizycznych ani psychicznych dolegliwości; niczym ciemne, lśniące kamienie nie ujawniały niczego, co działo się poza nimi.
Na nowojorskim lotnisku czekał na Grobowego Tancerza czarny helikopter ze złotymi pasami. St.-Germain musiał się nisko pochylić, gdy wsiadał do ciasnego kokpitu. Omiótł wzrokiem wykonane ze szkła i lśniącego metalu przyrządy nawigacyjne.
Zauważył Jimmy'ego Burke'a z nowojorskiego departamentu policji, który siedział z tyłu, w lewym rogu maszyny. St.-Germain uśmiechnął się porozumiewawczo, lekko przechylając na bok głowę.
- Cześć, Jimmy B. Wróciłem cały i zdrowy. Tęskniłeś za mną?
Helikopter ruszył, zostawiając za sobą wczesnoporanny ruch na lotnisku. Dwaj mężczyźni zaczęli rozmawiać po raz pierwszy od kilku dni.
- Atlantic City nie mogło pójść lepiej. - Burke był nastawiony entuzjastycznie, jak zawsze. Uśmiechnął się rozbrajająco. Czuł się jak obiecujący szef ulicznego gangu we wschodniej części Brookłynu. Jak wielu jego miejscowych kumpli, spełnił patriotyczny obowiązek i pod koniec lat sześćdziesiątych wstąpił do armii. Poznał Alexandre'a St.-Germaina w Wietnamie Południowym. Natychmiast zaczął dla Grobowego Tancerza przemycać i sprzedawać narkotyki.
St.-Germain odwzajemnił uśmiech.
- Starzy szefowie, ci, którzy nie potrafili zaakceptować nowego ładu, odeszli. Mamy otwartą drogę do wprowadzenia koniecznych zmian. Nowy porządek zapanuje nie tylko w Nowym Jorku, ale również w Rzymie, w Paryżu, w Londynie i w Tokio.
Burke przytaknął.
- Wszyscy, których zdanie się liczy, obwiniają policjantów, tak zwane oddziały śmierci. Jednym z powodów jest fakt, że oddziały śmierci rzeczywiście od dawna istnieją w nowojorskim departamencie policji. Mówiłem panu o tych formacjach. Gdy to przeciekło do gazet, cała reszta poszła gładko.
- Tak, media bywają bardzo pomocne. A co z innymi, którzy brali w tym udział? Z detektywami Rodriguezem i Parkerem?
Burkę starał się nie zdradzić lęku, który go nagle ogarnął. Przygotował się na to pytanie, ale nie na przenikliwość spojrzenia Alexandre'a St.-Germaina.
- Jeden z nich nie żyje. Aurelio Rodriguezem zająłem się w Atlantic City. Z Parkerem mamy mały problem. Uciekł.
- Co to znaczy uciekł?
Oczy Alexandre'a St.-Germaina zamieniły się w ciemne kamyki, a nozdrza się rozszerzyły; na chwilę przystojna twarz stała się niemal brzydka i nagle postarzała.
- Udało mu się wydostać z Atłantic City. Zachowuje się, jakby nic tam się nie stało. Nawet nie próbował się ze mną skontaktować.
- A zatem wydarzenia w Atlantic City mogły potoczyć się lepiej - stwierdził St.-Germain groźnie wysuwając brodę. - Cóż, to pewnie nic takiego. Nic, czym musielibyśmy się zająć bezzwłocznie. Zostawmy to... na razie. Zostawmy pana Parkera.
Tego samego popołudnia jacht Alexandre'a St.-Germaina ciął drobne fale niedaleko od City Island. Na pokładzie, gdzie St.-Germain odbywał spotkanie z Cesarem i Rafaelem Montoya, potężnymi handlarzami narkotyków z Kolumbii, wiała ożywcza bryza.
Na jachcie słychać było piosenkę U2. Rewolucyjne frazesy - Bono opłakujący Irlandię i inne przegrane sprawy.
Obydwaj bracia Montoya byli pod wrażeniem stylu i zachowania Grobowego Tancerza. Jednak żaden z nich tego nie okazywał. Byli synami jednego z bossów zabitych w Atlantic City, ale to nie miało znaczenia. Sami zgodzili się wpędzić własnego ojca w pułapkę. Rozmowy odbywające się tego popołudnia miały doprowadzić do podziału łupów na terenie Ameryki Południowej z uwzględnieniem interesów nowego Klubu.
Alexandre St.-Germain wyjął z kieszeni koszuli okulary słoneczne i włożył je.
- Więc jak się mają sprawy w Bogocie? - spytał braci Montoya.
- Como siempre - odparł Rafael. - Mówiłem ci wiele miesięcy temu, że mój ojciec już się nie liczy. Już wtedy nic nie znaczył dla wpływowych ludzi. - Rafael Montoya skończył uniwersytet w Miami, ale przede wszystkim zdobył wykształcenie w dżunglach i w górach swojego kraju. Miał dwadzieścia sześć lat, był o rok starszy od brata.
W tym spotkaniu było jednak coś zabawnego. St.-Germain uśmiechnął się.
- Wiesz, że światem rządzą teraz tacy jak my - powiedział. - Może zawsze tak było.
- A jacy my jesteśmy? - spytał Rafael, który w Miami zrobił dyplom z filozofii.
- Jesteśmy psychopatami. - Alexandre St.-Germain wzruszył ramionami, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. - Nikt nas nie rozumie. Nie potrafią wczuć się w psychikę ludzi, którzy działają bez sumienia. Starają się nas zrozumieć, ale im to nie wychodzi.
- Ja mam rodzinę - tym razem odezwał się Cesar Montoya. Miał okrągłą twarz dziecka, która odzwierciedlała jego mentalność. - I mam sumienie. Mam go więcej, niżbym chciał.
St.-Germain spokojnie wziął krewetkę ze stojącego przed nim półmiska.
- Tak sądzisz? To dobrze. Cesarze. Ja nie mam rodziny ani żadnych innych związków. Troszczę się tylko o siebie. Wiesz, nawet lubię mokrą robotę. W wieku dwudziestu lat zostałem mordercą. Jestem psychopatą. Znasz takie słowo? Psicopata? Rozumiem, że jestem potworem.
Brodaci bracia Montana spojrzeli po sobie, po czym obydwaj się roześmiali. Tego dnia byli ubrani w białe lniane garnitury i skórzane sandały. Same sandały kosztowały więcej, niż wynosiła średnia roczna płaca w ich kraju.
- Nadszedł czas na wielkie zmiany - ciągnął Alexandre St.-Germain. Chociaż mówił do braci, wydawało się, że patrzy poza nich. Równie dobrze mogłoby ich tam nie być.
- Planowaliśmy wszystko bardzo starannie od pięciu lat. Do momentu wydarzeń w Atlantic City prawie nie było rozlewu krwi. Inni członkowie Klubu, bankierzy, politycy nie lubią zabójstw. Wolą sądy. W Nowym Jorku, w Rzymie, Londynie, na Dalekim Wschodzie, w Bogocie ambitnym prokuratorom okręgowym i innym prawnikom udostępniano odpowiednie informacje. W ten skuteczny sposób znacznie przerzedziły się szeregi dawnych członków syndykatu. Rozumiecie to? Potem nastąpiło Atlantic City. W kilka chwil zebraliśmy plon całych lat pracy. Dawne imperium przestępczości zostało zburzone, a teraz powstaje zupełnie nowe. Wznoszę toast, by nam się powodziło lepiej. Rafael Montoya uniósł kieliszek z białym winem.
- Gratuluję zwycięstwa.
- To nasze wspólne zwycięstwo - odparł gospodarz, nadal patrząc poza twarze dwóch kolumbijskich handlarzy narkotyków.
Bracia Montoya uśmiechnęli się znowu, zupełnie jakby odczuli ulgę słysząc ostatnie słowa. „Nasze wspólne zwycięstwo". Więc jednak otrzymają teren, który wcześniej należał do ich ojca. Nocny Klub powziął decyzję.
St.-Germain poczęstował braci obiadem i przez następną godzinę rozmawiał z nimi o bardzo ważnych sprawach. Ciekaw był, jakie są ich plany na przyszłość, jak będzie się rozwijał w Ameryce Południowej narkotykowy interes. Sprawiał wrażenie, jakby chciał się od nich wszystkiego dowiedzieć.
Słuchając ich myślał, że Rafael i Cesar Montoya to najgorszy, najniebezpieczniejszy rodzaj socjopatów. Byli krwiożerczymi bestiami, a uważali się za spokojnych ojców rodzin. Pomogli mu przygotować śmierć własnego ojca, który z kolei, cóż za ironia losu, pomógł mu przygotować to popołudniowe spotkanie.
Mokra robota. Tak, lubił ją. Rozbijanie w pył największych świętości było dla niego swoistą rozrywką. Jego prawdziwym relaksem. Psicopata.
Broń ukryta za paskiem Alexandre'a St.-Germaina była mała, ale wystarczająca. Wszystko się skończyło, zanim zdążyło się na dobre zacząć. Dwa strzały w głowę oddane na pokładzie luksusowego jachtu. Bracia Montoya nie żyją. Idealny przykład prawa ulicy.
Byli zbyt rozwydrzeni, by kontrolować Amerykę Południową czy choćby Kolumbię. Ich ojciec zdawał sobie z tego sprawę. Alexandre St.-Germain też był tego świadomy.
Byli staromodnymi gangsterami, a nie biznesmenami. Nie mieli przyszłości w Nocnym Klubie... w nowym Klubie.
John Stefanovitch, komenda główna policji
John Stefanovitch zawsze starał się sprostać wymogom życia, akceptować jego dobre i złe strony. To przez tę filozofię bez przerwy gdzieś gnał, starając się pochłonąć jak najwięcej życia w jak najkrótszym czasie.
Zeszłej nocy spał zaledwie dwie godziny. O czwartej nad ranem obudził się zesztywniały i spocony. Następną godzinę przesiedział skulony przy ciemnym oknie wychodzącym na Drugą Aleję i myślał. Czuł się jeszcze bardziej zagubiony i niepewny siebie niż w ciągu ostatnich dwóch lat.
Wciąż nie rozumiał, co zaszło w Atlantic City. Jak mogli znajdować się tak blisko „Trump Plaza" i dopuścić do tych zabójstw?
Nocny Klub? Kto nim kierował, jeśli nie sami szefowie świata przestępczego? Kto zlecił strzelaninę w „Trump Plaza"?
Pozostawała jeszcze sprawa Sarah McGinniss. Tak, to był na swój sposób największy i najbardziej palący problem. Dlaczego uciekł od niej w Pensylwanii? Bał się, że jest dla Sarah tylko rozrywką? Nie, to nie była do końca prawda... A może w głębi duszy czuł, że na nią nie zasługuje, że nie jest jej wart? To było z pewnością bliższe prawdy. Tak bliskie, że na myśl o tym poczuł ból.
To po prostu nie miało szans powodzenia. Stefanovitch był tego zupełnie pewien, podobnie jak tego, że jest to jeden z najboleśniejszych wniosków, do jakich doszedł w życiu.
O dziewiątej rano szóste piętro komendy głównej kipiało ludzką aktywnością. Podobnie jak piętra siódme i ósme, szóste również było podzielone na wydziały. Gabinety przy zewnętrznych ścianach budynku, klitki oddzielone od siebie metalowymi ściankami, przynajmniej miały okna. W każdej klitce wystarczało miejsca akurat na kanapę, biurko i dwa krzesła. Stefanovitch minął swój gabinet, nawet nie zajrzawszy do środka.
Spóźnił się kilka minut na odprawę u komisarza. Kapitan Donald Moran przedstawiał właśnie analizę wydarzeń w Atlantic City. Wokół stało z tuzin gliniarzy wysokiej rangi. Słuchali uważnie, z kamiennymi twarzami i wyglądali tak samo źle, jak Stefanovitch się czuł.
- Dzisiaj rano zmarł Vincent Poppo. To siedemnasta ofiara śmiertelna Atlantic City. Santo Striga i Sammy Chum pewnie też nie przeżyją. Prasa snuje domysły, ale też nie wie na pewno, kto przeprowadził zamach w „Trump Plaża". To, co pisząw gazetach... że policyjne oddziały śmierci... to kompletna bzdura. Nie wiemy, dlaczego Aurelio Rodriguez znajdował się w Atlantic City. Możliwe, że należał do ekipy, która napadła na „Trump Plaża", ale nie dlatego, że był policjantem.
Stefanovitch nie miał na to ochoty, ale w końcu musiał poinformować zebranych o postępach śledztwa.
- Nie mam zbyt wiele do powiedzenia - oznajmił. - Staramy się współpracować z FBI i z policją w Atlantic City. Sprawdzają po kolei wszystkie hotele przy deptaku. Powołano specjalne zespoły detektywów, które pracująw Newark, w Filadelfii, w Miami i tutaj, w Nowym Jorku.
Stefanovitch czuł się wyjałowiony, sfrustrowany i wiedział, że to po nim widać. Nie powiedział zebranym, że FBI i miejscowa policja związali mu w Atlantic City ręce. Miał dość sporów i rozgrywek kompetencyjnych, dlatego wyjechał z Atlantic City w sobotę wieczorem. Nurtowały go pytania: dlaczego dopuszczono do masakry? Dlaczego odsunięto od śledztwa nowojorski departament policji? To była kolejna rzecz pozbawiona sensu.
Następnie zabrał głos Herbert Winfieid, przełożony Stefanovitcha.
- Jesteśmy pewni, że kimkolwiek był ten, kto dokonał ataku na „Trump Plaża", doskonale zdawał sobie sprawę z naszej obecności w „Tropicanie" - zaczął. - Jeden z napastników tuż przed strzelaniną zaciągnął zasłony. Czyżby zbieg okoliczności? Nie mamy zatem taśm wideo z nagraniem strzelaniny. Taśmy audio wskazują, że żaden z zamachowców nie powiedział podczas napadu ani słowa. Kolejny zbieg okoliczności? Na taśmach słychać krzyki szefów mafii, odgłosy strzałów. A napastnicy nie odzywają się w ogóle.
Gdy poniedziałkowa odprawa dobiegła końca, Stefanovitch był jedną z pierwszych osób, które wyszły z sali. Zaskoczyło go, że nie pojawił się tam komisarz. Dlaczego? W dodatku do śledztwa w sprawie Atlantic City przydzielono zbyt mało zespołów. Coś się zmieniło.
Stefanovitch wrócił do swojego gabinetu na piętrze wydziału zabójstw i zapalił górne światło. Rozległ się charakterystyczny, towarzyszący rozpalanym jarzeniówkom brzęk. Nienawidził tego pieprzonego dźwięku, nienawidził wszystkiego, co było mechaniczne.
Nagle zamarł. Zauważył człowieka siedzącego na krześle za jego biurkiem.
Mężczyzna miał kaburę z brązowej skóry, przymocowaną na koszulce z napisem „PAL", co oznaczało organizację policyjną niosącą pomoc nowojorskim dzieciom.
- Witam, poruczniku Stefanovitch - odezwał się mężczyzna na krześle. Nie pofatygował się, żeby wstać.
Detektyw Isiah Parker przyszedł z wizytą.
Isiah Parker, Police Plaża Numer Jeden
- Nazywam się Isiah Parker. Pracuję w wydziale narkotyków w północnych dzielnicach miasta. Na dziewiętnastym posterunku. Spotkaliśmy się już kilka razy. Nie wiem, czy mnie pan pamięta.
Stefanovitch zamknął za sobą drzwi. Nawet nie wiedział dlaczego.
- Jasne. Jak się masz, Isiah? Kilka razy widziałem walki twojego brata. Doskonały bokser.
- Tak, był dobrym bokserem. Dziękuję. - Parker pochylił się, opierając łokcie na kolanach. Sprawiał wrażenie, jakby miał zbyt długie ręce i nogi, jednak w mchach był jakiś niewymuszony wdzięk. Stefanovitchowi przypomniało się, że Parker był kiedyś znanym biegaczem.
Parker z powagą i w ciszy zapalił papierosa. Nie odrywał wzroku od oczu Stefanovitcha. Zdawał się szukać jakiegoś sygnału, który by mu powiedział, kim jest ten porucznik z wydziału zabójstw i czego się po nim spodziewać.
W końcu Parker skrzyżował ramiona na piersi i zaczął spokojnym głosem, zupełnie jakby opowiadał przyjacielowi o wczorajsze randce:
- Zamach na Alexandre'a St.-Germaina przeprowadziło trzech policjantów, poruczniku. Byłem jednym z nich. Również ja zlikwidowałem tego śmiecia Traficante, a tydzień później dosięgnąłem Olivera Bamwella. Przykro mi, ale chyba nie żałuję żadnego z tych czynów. - Zaciągnął się papierosem. - Muszę teraz z kimś porozmawiać na temat wielu rzeczy, które się ostatnio wydarzyły. Między innymi o tym, co miało miejsce w Atlantic City.
Mały gabinet w komendzie głównej nagle wypełniła cisza. Na zewnątrz słychać było normalne odgłosy policyjnej działalności: dzwoniły telefony, warczały maszyny do pisania i kopiarki.
Stefanovitch przyglądał się człowiekowi przed sobą. Parker był rosłym mężczyzną, sprawiał nawet wrażenie potężniejszego od swojego brata. Miał wielkie dłonie i muskularne ramiona - sylwetka robotnika budowlanego lub górnika.
Stefanovitch znał opinię o Isiahu Parkerze. Kariera bokserska brata ściągnęła na niego uwagę, ale nawet przedtem Parker był znany w nowojorskim departamencie policji. Stefanovitch przypomniał sobie, że Parker zajął kilka lat temu pierwsze miejsce pod względem liczby aresztowań na Manhattanie. Miał opinię twardziela i wszystko wskazywało, że jest porządnym gliną. Był arogancki i uparty, ale może miał ku temu powody.
Pod pewnymi względami jego kariera policyjna przypominała karierę Stefanovitcha, chociaż w gruncie rzeczy bardzo się od siebie różnili - niczym Sto Dwudziesta Piąta ulica w Harlemie od Main Street w Minersville w Pensylwanii.
- Chyba muszę się trochę cofnąć w czasie, żeby pan to zrozumiał - powiedział Parker. Jego głos nadal brzmiał swojsko i sympatycznie, jakby opowiadali sobie wzajemnie historyjki policyjne w Blamey Stone.
- Miałem właśnie to zasugerować - zgodził się z nim Stefanovich. - Postaram się nie przerywać zbyt często. Proszę, śmiało.
- Chciałbym powiedzieć najpierw wszystko, co wiem. Potem może mi pan zadawać pytania... Prowadziłem śledztwo w sprawie zabójstwa mojego brata mimo wyraźnego nakazu z góry, żebym tego nie robił. To jest mój poważny problem: nie potrafię do końca podporządkować się rozkazom, poruczniku.
- Rozumiem to. Kilka razy miałem podobne problemy. - Stefanovitch uśmiechnął się. - Może nawet więcej niż kilka razy.
Niezależnie od tego, co Isiah Parker miał na sumieniu, Stefanovitch go polubił. Wiązało ich jakieś braterstwo, jak gliniarza z gliniarzem. Ten człowiek wydawał się szczery. Może Stefanovitch oceniał Parkera mniej krytycznie przez to, co się stało z jego bratem, chociaż wydawało mu się, że nie.
- Mój brat wszedł na szczyt dzięki temu, że związał się z nowojorską mafią. Powiedział mi, że to była jedyna droga. Nie wiem, może miał rację. Oni w zamian oczekiwali rozmaitych przysług.
- Jakich przysług?
- Chcieli kontrolować Marcusa. Chcieli mieć go na własność. Mówić mu, z kim ma walczyć i gdzie ma walczyć. Po jakimś czasie Marcus się sprzeciwił. Nie za dobrze potrafił słuchać rozkazów innych.
- Faktycznie, twój brat nie wyglądał na takiego.
- To trwało może rok. Większość najlepszych walk odbywa się poza ringiem, poruczniku. Pewnego dnia przywieźli go do Bowery, do hotelu „Edmonds" i tam zamordowali. Prawo ulicy. W gazetach i w telewizji podano, że mój brat zginął prawdopodobnie wskutek przedawkowania. Marcus zawsze był bohaterem szarych ludzi, uosobieniem ich marzeń. Pokazywał, że można je zrealizować. Nie wiem, czy potrafi pan to zrozumieć? Ludzie w Hariemie żyją marzeniami. Muszą marzyć.
- Chyba trochę rozumiem. Sam pochodzę z zapadłej wsi, gdzie mieszkają sami górnicy i rolnicy. Tam też wszyscy żyją mrzonkami. Na ogół marzą o piłce nożnej i o szybkich samochodach. Niemal każdy chce żyć gdzie indziej i być kimś innym. Nie wyłączając mnie.
- Gdy dowiedziałem się, co się stało - mówił dalej Parker - jak Marcus naprawdę zginął, coś we mnie pękło... Udałem się do komisarza policji, bez przerwy nachodziłem kapitana Nicolo w wydziale narkotyków. Pragnąłem oczyścić imię Marcusa. Sądzę, że chciałem to zrobić przede wszystkim dla siebie. Ludzie uważali, że mój brat był jeszcze jednym ćpunem - sportowcem. To mnie bolało. Wciąż mnie boli.
Stefanovitch nie musiał słuchać dalej, rozumiał, co Parker czuł. W złości detektywa było coś znajomego. Gdy usiłował prowadzić dochodzenie w sprawie pułapki w Long Beach, wdał się w taką samą karuzelę wirującą wewnątrz departamentu.
- Śmierć brata stała się dla mnie obsesją. Przestałem się zajmować czymkolwiek poza nią. Gdy podejmowałem inną sprawę, pracowałem nad nią byle jak. Nie mogłem spać. Żyłem w swoim własnym świecie. Nawet nie rozmawiałem o tym ze swoim partnerem.
- Czy ktoś w departamencie zaoferował pomoc? - zainteresował się Stef.
- Tak, Nicolo. Nawet mi pomógł, na swój sposób. Wysłał mnie do pewnego psychoanalityka w śródmieściu. Mogłem myśleć jedynie o tym, jak zamordowali Marcusa. Jak codziennie wstrzykiwali mu większą dawkę.
- Taką sztuczkę stosowano podczas wojny w Wietnamie - powiedział Stefanovitch.
- Rozmawiałem z kilkoma ćpunami w mojej dzielnicy. Powiedzieli mi, jakie to uczucie, jak mój brat cierpiał przed śmiercią. Grobowy Tancerz lubił torturować swoje ofiary. Jak pan wie, Alexandre St.-Germain był psychopatycznym rzeźnikiem.
Isiah Parker odchylił się na tylnych nogach krzesła. Wyjął kolejnego papierosa i zapalił, mówiąc dalej.
- W lutym zostałem wezwany przez szefa detektywów. Byłem gotów o wszystkim porozmawiać. Myślałem, że będzie mnie karmił bzdurami: wie pan, najpierw herbatka i wyrazy współczucia, a potem reprymenda, że albo się pozbieram, albo mam się wynieść z policji. Jasna sprawa. Szef detektywów Schweitzer był kiedyś moim rabinem. Poruczniku...
- Mów mi Stef. Albo John, jak wolisz. - Stefanovitch wyciągnął rękę nad biurkiem i uścisnął dłoń Parkera. - Co tam, do diabła.
- W gabinecie Schweitzera zdarzyło się coś, czego się nie spodziewałem. Teraz dochodzę do ciekawego fragmentu. Właśnie o tym chciałem porozmawiać.
- Słucham z uwagą.
- Szef powiedział mi, że słyszał, iż od śmierci brata mam kłopoty. Powiedział, że mam się tym nie przejmować, że wszystko się ułoży. Wiesz, to bystry facet. Był bardzo rzeczowy. Zaskoczył mnie, ponieważ spodziewałem się czegoś innego.
- Sądziłeś, że skopie ci tyłek, i wydawało ci się, że po części sobie na to zasłużyłeś?
- Właśnie. Schweitzera czasami trudno rozgryźć. Przynajmniej zna prawo ulicy: chroń swój tyłek i tyłek swojego partnera. Długo rozmawialiśmy w jego gabinecie. Głównie on słuchał. Schweitzer naprawdę potrafi słuchać.
- A ty opowiadasz ciekawe rzeczy.
- Zadał mi dziwne pytanie. Zainteresował się, czy kiedykolwiek słyszałem o oddziałach śmierci wśród policjantów.
Stefanovitch poczuł, że czerwienieje.
- A słyszałeś?
- Tak. Wiedziałem o kilku przypadkach, gdy ktoś upoważnił pewnych detektywów, żeby sprzątnęli jakąś osobę. Wiedziałem o istnieniu oddziałów śmierci.
Stefanovitch słuchał Isiaha Parkera i kiwał głową. Ta rozmowa zaczynała przybierać niezwykły wymiar. Do tej pory wszystko układało się w logiczną całość. Miał wrażenie, że Parker mówi prawdę. Stefanovitch też słyszał o oddziałach śmierci w departamencie policji. One istniały naprawdę, choć John słyszał, że wykorzystuje sieje tylko po to, by dopaść zabójców policjantów.
- Jakieś dwa tygodnie później Schweitzer spotkał się ze mną w barze „Trumpets" w hotelu „Hyatt". Nalegał, żeby to było poza biurem. Tego wieczoru był w dobrym nastroju. Rozluźniony. Wypiliśmy kilka kolejek i wtedy wyjawił, o co mu chodzi.
- To będzie coś ciekawego, mam rację?
- Zgadza się. Masz rację. Schweitzer powiedział, że ma zamiar zorganizować oddział. Że otrzymał rozkaz bezpośrednio z komendy głównej policji. Powiedział, że wielu... Powiedział, że trwa partyzancka walka z gangami ulicznymi. W ciągu roku zginęło dziewięciu policjantów. Kazał mi to przemyśleć. Po prostu przemyśleć. Żadnego przymusu.
- Jasne, żadnego przymusu, poza tym, że teraz wiesz, iż ktoś w komendzie głównej policji organizuje grupy przestępcze. Żadnego przymusu. Po prostu masz dokonać kilku niewinnych zabójstw przy współudziale innych policjantów.
Parker uśmiechnął się. Ironia Stefanovitcha chyba przypadła mu do gustu.
- Po raz trzeci spotkaliśmy się w Mamaroneck, w domu zastępcy komisarza, Mackeya. Pięknym, starym domu. Mackey był bardzo skupiony i poważny. Mówił o etyce zawodowej, a przy okazji przedstawił nam masę niezbitych dowodów, ilu gliniarzy zginęło za łamanie prawa ulicy. Stwierdził, że departament nie jest w stanie podjąć żadnych kroków, działając zgodnie z prawem. Mafia stosuje partyzanckie taktyki, po czym jej członkowie ukrywają się, wykorzystując system sądownictwa i drogich adwokatów. Nie było sposobu, by departament wygrał. Mafia zabija gliniarzy, sędziów, świadków, każdego, kto im się nie spodoba. Jeśli w ogóle zostaje wniesione oskarżenie, wynajmują najlepszych prawników i wykręcają się od odpowiedzialności.
- Czy sprawa doszła do wyższych sfer niż Schweitzer i Mackey?
- Tydzień później odbyło się kolejne spotkanie. Też w Westchester. Poznałem pozostałych członków zespołu. Detektyw Jimmy Burke walczył w Wietnamie i był zastępcą szefa Południowego Manhattanu. Detektyw Aurelio Rodriguez pracował w wydziale narkotyków w Queens. Jego partner został zabity kilka miesięcy wcześniej. Znałem Aurelia. Chciał się zemścić, podobnie jak ja. Poinformowano naszą trójkę, że sam komisarz Sugarman zatwierdził ten oddział specjalny. Brzmiało to niemal tak, jakby to był plan Sugarmana.
Stefanovitch poczuł, że robi mu się zimno.
- Wiedzieliście o aprobacie komisarza Sugarmana?
- Jasne. Mackey cały czas cytował słowa komisarza. Chciał, żebyśmy poczuli się pewniej. Potem spotykaliśmy się już tylko z Mackeyem. Wyznaczał nam cele. Alexandre St.-Germain. Traficante. Ollie Bamwell. Wszystko było świetnie zorganizowane. Nawet prowadziliśmy rejestr obserwacji przed i po zamachu. Zapisywaliśmy harmonogram tajnych działań.
- Masz jeszcze ten rejestr? - Stefanovitch zaczął notować. - Chyba go się nie pozbyłeś?
Parker uśmiechnął się.
- Oczywiście, że go zostawiłem. Leży spokojnie w sejfie. Moja przyjaciółka ma klucz, na wypadek gdyby zdarzyło się jakieś nieszczęście. Nigdy do końca nie ufałem swoim partnerom, szczególnie Burke'owi.
Stefanovitch przetarł oczy. Wierzył w to, co słyszał, ale nie mógł uwierzyć, że to słyszy.
- Spotkałem się z Mackeyem jeszcze raz. Prawie dwa tygodnie temu - powiedział Parker. - Poinformował mnie o Atlantic City.
- Masz opis tego spotkania? Na piśmie? - Serce Stefanovitcha zaczynało bić szybciej. Dochodzili do tego, co najważniejsze.
- Podczas ostatniego spotkania z zastępcą komisarza Mackeyem... miałem na sobie podsłuch. Sam go zainstalowałem. Jak powiedziałem, czułem się bardzo niepewnie
- Jezu Chryste. Zainstalowałeś podsłuch na spotkanie z Chariiem Mackeyem?
- Taśma jest w sejfie, o którym ci wspomniałem. Zupełnie bezpieczna.
- Zaczynam rozumieć, jak udało ci się doprowadzić do tylu aresztowań wśród handlarzy narkotyków. Powiedz mi więcej o Atlantic City. Wszystko, co wiesz.
Parker milcząc zapalił kolejnego papierosa. Zdawał się rozważać w myśli to, przez co przeszedł, a może to, co go jeszcze czeka.
- W Atlantic City mieliśmy zamieszkać w oddzielnych hotelach. Ja zatrzymałem się w „Trump Plaza". Burke zamieszkał w „Bally's", Aurelio Rodriguez był w „Resorts".
Parker opowiedział o zamieszaniu i dezorientacji po strzelaninie w „Trump Plaza".
- Zauważyłem cię na deptaku - przerwał mu Stefanovich. - Wydaje mi się, że widziałem też w tłumie Mackeya. Cóż za zbieg okoliczności, prawda?
- Potem Burke usiłował mnie zabić. Czekał na mnie przy moim samochodzie... Rodriguez już wtedy nie żył. Ktoś nas wystawił. Ktoś nas wrobił, poruczniku. Nawet nie mam pojęcia kto. Mackey i Burkę? Sam komisarz?
- Czym się teraz zajmujesz, Isiah?
- Przez ostatnich kilka dni sprawdzałem, co robi mój kumpel Burke. Poprosiłem kilku przyjaciół o przysługę. Okazało się, że Burke poznał St.-Germa-ina w Azji południowo-wschodniej. Pracował tam dla niego. Powinieneś wiedzieć jeszcze o jednym. Głównie dlatego tu przyszedłem, poruczniku.
Parker przerwał. John Stefanovitch czekał, aż znów zacznie mówić.
- Wydaje mi się, że to Burke mógł zamordować twojego partnera, Kupcheka. Sądzę też, że niektórzy ludzie, którzy brali udział w zasadzce w Long Beach, byli nowojorskimi gliniarzami.
Sarah McGinniss, hotel „Waldorf-Astoria"
Jej światem zaczynał rządzić obłęd. Sarah nie mogła przestać o tym myśleć i właściwie była to prawda.
Wpadła biegiem, naprawdę biegiem, przez eleganckie główne wejście do „Waldorf-Astorii" od strony Park Avenue. Popędziła po szerokich marmurowych schodach. W końcu znalazła się w luksusowo urządzonej, wyściełanej kwiecistym dywanem recepcji, która ciągnęła się przez cały budynek aż do
Lexington Avenue.
Omiotła wzrokiem otoczenie i skupiła się na charakterystycznych obiektach: pozłacanej plakietce na drzwiach sali „Hilton"; na wejściu do słynnej sali „Empire", gdzie niegdyś do muzyki Franka Sinatry i Benny'ego Goodmana tańczyli członkowie klubu miłośników kawy; na salonie koktajlowym, zwanym „Peacock Alley".
Wnętrze hotelu było niewątpliwie bogate, ale jednocześnie w dobrym guście. Zastosowano w nim różne rodzaje marmuru i odpowiednio dobrane gatunki drewna.
Waldorf wydawał się niemal idealnym miejscem do tego, co miało tu nastąpić. Przecież był to hotel królów i prezydentów, czyż nie? Właśnie w takim hotelu powinny zawiązywać się najbardziej skomplikowane intrygi.
Sarah musiała odszukać Stefanovitcha.
Dzwonił do niej do domu, ale akurat odprowadzała Sama do szkoły. Zostawił wiadomość, że w „Waldorfie" zostanie wygłoszone jakieś oświadczenie na temat Alexandre'a St.-Germaina. Stef nic poza tym jeszcze nie wiedział. Nikt nic nie wiedział. Wiadomość była tak zaskakująca, że Sarah natychmiast po jej odebraniu ruszyła do hotelu położonego w śródmieściu. Gdzie ten Stefanovitch?
Czuła się odrętwiała, z trudem łapała oddech ze zmęczenia. Policzki jej płonęły.
W końcu dostrzegła go po prawej stronie recepcji. Był wystrojony w marynarkę, koszulę i krawat. Dobrze wyglądał i przyciągał wzrok wielu mijających go osób.
- Przyjechałam natychmiast, gdy odebrałam twoją wiadomość - powiedziała Sarah, podchodząc do niego. Mówiąc to uświadomiła sobie, jak bardzo poczuła się zraniona wtedy w Pensylwanii. Aż do tej chwili nie zdawała sobie z tego sprawy.
Wyczuł to.
- Trudno mi przychodzi przepraszanie - powiedział. - Ale przepraszam. Powinienem był spróbować to wyjaśnić, jednak po prostu nie byłem pewien, co się ze mną dzieje. Przykro mi, Sarah.
Musnął rękaw jej sukienki. Nawet ten minimalny kontakt fizyczny przypominał Sarah, ile znaczyła dla niej ta dziwna znajomość.
Popatrzyła mu w oczy, ale się nie odezwała. Wiedziała, że nie jest to ani właściwe miejsce, ani czas.
- Powinniśmy porozmawiać, gdy to się skończy. Jak najszybciej. - Szybko odwróciła twarz od Stefanovitcha, by uniknąć spojrzenia tych zniewalających brązowych oczu. - Wiesz, dokąd mamy pójść? Gdzie to się ma odbyć?
- W sali Księcia Windsoru, na czwartym piętrze. Jest tam już mnóstwo ważnych osobistości. Trochę im się przyjrzałem, zanim przyjechałaś.
- No to dołączmy do nich - zaproponowała Sarah. - Zobaczymy, o co tu chodzi.
W sali zgromadziło się już ponad stu dziennikarzy - z różnych telewizji, z gazet i czasopism całego świata. Byli tam wszyscy, którzy się liczyli spośród sieci amerykańskich, stacje zza Żelaznej Kurtyny, przedstawiciele wszystkich krajów Ameryki Łacińskiej. Wszędzie wisiały złociste draperie, ściany pokrywał złoty adamaszek. Kanapy i sofy były w stylu chippendale. Sarah zauważyła paru znajomych dziennikarzy. Tak, to będzie duża sprawa. Największa od bardzo dawna. I zostanie ujawniona tutaj, w eleganckiej sali Księcia Windsoru.
Z prostego podwyższenia, ustawionego przed rzędem wyściełanych krzeseł, wystawał bukiet mikrofonów. Obok Sarah spostrzegła wpływowego nowojorskiego prawnika Mortona Jamesa. Domyśliła się, że to jego firma przygotowała to wszystko. To ją rozgniewało. Morton James należał do grupy określanej w Nowym Jorku jako „Chciwcy". Był przestępcą z klasą: kołnierzyk ze spinką, błękitna krew, czarne serce.
Nocny Klub. Te słowa dźwięczały w głowie Sarah jak znana melodia. W tej sprzeczności było coś denerwującego: komfortowa sala w „Waldorf-Astorii" i to, co miało w niej nastąpić. No właśnie: co miało nastąpić? Co Morton James chciał obwieścić prasie?
Stefanovitch na swoim wózku przedzierał się przez tłum reporterów przejściem po prawej stronie. Znalazł dwa miejsca w połowie długości sali.
Dochodziło wpół do dwunastej; o tej godzinie miała rozpocząć się konferencja prasowa. Jeszcze nic się nie wydarzyło. Do sali nadal napływali dziennikarze.
Grupa prawników z firmy Jamesa skupiła się wokół srebrnego termosu z kawą, który wyglądał jak kosztowny samowar. Sarah czuła się jak uczestniczka zebrania akcjonariuszy bogatej firmy. Denerwowało ją to. Wszystko sprawiało wrażenie doskonale przygotowanego; wszystko było bardzo drogie, odpowiednie, wzbudzające szacunek.
Prawnik Morton James stał za podestem i wystającymi z niego mikrofonami. Co za nadęty, zadowolony z siebie gnojek. Doskonały przykład kompletnego kołtuna.
- Dzień dobry - przywitał zebranych głosem miękkim jak jedwab. - Chciałbym wszystkim podziękować za przybycie na tę konferencję prasową.
Konferencję prasową? Więc to ma być konferencja prasowa? - pomyślała Sarah. Nie mogła powstrzymać uśmiechu.
W tym momencie przez masywne, dębowe drzwi w drugim końcu sali wszedł Alexandre St.-Germain.
Stefanovitchowi żołądek wywrócił się do góry nogami, a serce zaczęło walić tak głośno, że chyba usłyszeli to stojący obok. Morderca, którego tropił ponad pięć lat, szedł w stronę podium.
Grobowy Tancerz miał na sobie tradycyjny garnitur biznesmena, podobny do tego, w jaki ubrany był jego adwokat. Włosy zaczesał gładko do góry, co nadawało twarzy jeszcze bardziej surowy wyraz. Grobowy Tancerz po postu nadzwyczajnie pasował do wytwornej sali konferencyjnej hotelu „Waldorf-Astoria".
Alexandre St.-Germain podszedł do mikrofonów. Był bardzo spokojny i zupełnie rozluźniony. Sarah nagle poczuła, że nie może oddychać.
Stefanovitch dotknął jej ręki i poczuł, jak przeleciała między nimi jakby iskra elektryczna. Sarah zastanawiała się, jak on się musi czuć, przebywając z St.-Germainem w tym samym pomieszczeniu.
- Przekażę państwu informacje, które powinny wyjaśnić moje nagłe, szeroko opisywane zniknięcie kilka tygodni temu - zaczął Alexandre St.-Germain głośno i wyraźnie. - Otóż tamtego wieczoru otrzymałem wiadomość, że z powodu prowadzonych przeze mnie działań finansowych w Europie i w Stanach Zjednoczonych przygotowuje się zamach na moje życie. Zostałem wywieziony z Nowego Jorku, zanim doszło tutaj do strzelaniny. Okazało się, że było to niezbędne posunięcie, które ocaliło mi życie. Z lotniska Kennedy'ego poleciałem do mojego domu w pobliżu Nicei, gdzie byłem bezpieczny. Wszyscy słyszeliśmy o zamachach na ludzi interesu w ciągu ostatnich kilku lat. Gdy dotarłem do celu podróży we Francji, dowiedziałem się o tragicznych wydarzeniach, jakie miały miejsce w Nowym Jorku. Ustalono wówczas, iż powinienem pozostać w ukryciu, aż dowiem się czegoś więcej o tamtej napaści. Odkryłem, że dwie korporacje europejskie, w których mam znaczne udziały. Ferro i Maldo-Scotti Industries, były infiltrowane przez członków syndykatu, który ma powiązania z lewicowymi terrorystami. Wczoraj Surete aresztowała kilka osób zaplątanych w ten nieudany zamach na moje życie. Dzięki temu odzyskałem poczucie bezpieczeństwa i wróciłem, by dalej prowadzić interesy w Nowym Jorku.
W tym momencie Alexandre St.-Germain zauważył pośród słuchaczy Stefanovitcha. Zmierzył go zimnym i obojętnym spojrzeniem, dając mu do zrozumienia, jak mało dla niego znaczy. „Wróciłem, by dalej prowadzić interesy w Nowym Jorku. Ty się zupełnie nie liczysz".
- W tej samej chwili - kontynuował St.-Germain - na konferencji w Europie ujawniane są wszelkie gwarancje bezpieczeństwa mojej firmy. Wszystkie informacje, które będą państwu potrzebne. Z powodu rozgłosu, jaki zyskała ta sprawa, uznaliśmy taki sposób przekazywania wiadomości za uzasadniony, a nawet konieczny... Teraz chętnie odpowiem na państwa pytania.
Alexandre St.-Germain bez problemu stawił czoło pytaniom, nie uciekając się do pomocy swoich prawników. Nabierał coraz większej pewności siebie i odpowiadał niemal bez zastanowienia.
Łatwo można było go wziąć za prezesa wielkiej firmy. Doskonałym przygotowaniem wyraźnie podbił dziennikarzy. Śmiali się z jego błyskotliwych dowcipów, podziwiali jego styl, wyrafinowany i subtelny.
Alexandre St.-Germain po prostu wzbudzał szacunek. Nie zachowywał się jak Grobowy Tancerz, nawet nie wyglądał jak Grobowy Tancerz - postać ze świata przestępczego, którą Sarah sfotografowała kiedyś na Piątej Alei. I dlatego nigdy nie był równie niebezpieczny.
Stefanovitch odwrócił się ku Sarah. Był wyraźnie zdenerwowany i tak spięty, że prawie nie mógł mówić.
- Chodźmy - szepnął w końcu. - Słyszałem już dosyć. Dłużej tego nie wytrzymam.
Grobowy Tancerz żył. Wszystko zaczynało się od początku.
Alexandre St.-Germain, przystań przy Siedemdziesiątej Dziewiątej ulicy
Teraz zapanuje zupełnie nowy ład. Z nieprawdopodobnego chaosu dawnych struktur mafii wyłoni się nowy porządek. Wprowadzi się go wszędzie, gdzie jest to potrzebne: w Stanach Zjednoczonych, we Włoszech, w Niemczech, w Anglii, Francji, Holandii, Hiszpanii, w całej Japonii, w Hongkongu i w pozostałych krajach Wschodu. We wszystkich najważniejszych miastach i krajach świata podstawą przestępczości zorganizowanej będą od teraz szacunek i anonimowość.
Nocny Klub będzie funkcjonował niczym międzynarodowa firma, niemal jak ponadnarodowy rząd. Nie ma w nim miejsca dla gangsterów, dla nieprzewidywalnych donów i bossów, skoro gra toczy się o setki miliardów dolarów. Konieczne jest silne kierownictwo lokalne i jeszcze silniejsza kontrola centralna.
Dziś wieczorem odbędą się liczne wystawne przyjęcia, zupełnie takie, jakie wydałaby każda licząca się firma po zwycięstwie nad konkurencją.
Jutro zaczną się uporządkowane inwestycje. Na giełdach całego świata przygotowano pół tuzina legalnych aktów przejęcia; w każdym wielkim mieście rozpracowano możliwości związane z rynkiem nieruchomości.
Luksusowy jacht Alexandre'a St.-Germaina nosił nazwę „Sztormowy jeździec". Stał zacumowany tam gdzie zwykle, w przystani przy Siedemdziesiątej Dziewiątej ulicy.
Goście zaczęli przybywać już od wpół do dziesiątej. Skupili się na tylnym pokładzie, gdzie nienaganny personel od Williama Poiła serwował wszystkie rodzaje drinków, owoce morza, kawior, wędliny i różne egzotyczne przysmaki.
Zespół muzyczny grał europejskie disco, brazylijskie samby, nieco tracący myszką punk rock. Wśród gości Alexandre'a St.-Germaina byli nowojorscy artyści, ich otyli mecenasi, starzy maklerzy ze wschodu, dyrektorzy międzynarodowych korporacji, broadwayowscy aktorzy i aktorki, muzycy; nie zabrakło przedstawicieli żadnej z grup, których obecność uświetnia zwykle ważne imprezy. Niepodzielnie panowała atmosfera władzy, bogactwa i prestiżu.
Alexandre St.-Germain czuł się pomiędzy rozbawionymi gośćmi zupełnie swobodnie. Wybrał jasnoszary garnitur, nie rzucający się w oczy i elegancki. Rozumiał rolę, jaką odgrywał dzisiejszego wieczoru: musiał pomóc zaprowadzić nowy porządek i wybrać w nim dla siebie dobre miejsce. Już dawno temu odkrył, że w społeczeństwie liczy się jedynie fasada, to co widać. Ta prawda dotyczyła zarówno jego jachtu, jak i świata kryminalistów w Marsylii. Różnica pomiędzy tymi dwoma światami polegała na tym, że jeden z nich funkcjonował dzięki oszukiwaniu innych, a drugi dzięki oszukiwaniu samego siebie.
Szanowni goście z nieodłącznym wyrazem powagi na twarzach uważali, że St.-Germain jest dowcipny, szarmancki i przystojniejszy, niż mówiono. Łatwo ulegli przekonaniu, że krążące o nim opowieści to wyolbrzymione przez prasę bzdury. Niemożliwe, żeby ten dżentelmen z Europy mógł robić takie rzeczy, o jakie go oskarżano.
Szacunek, przypominał sobie przez całą noc St.-Germain. Byłą to maska, którą z łatwością przywdziewał; jedno z jego najlepszych przebrań.
Późnym wieczorem stanął na pokładzie obok Jimmy'ego Burke'a. Burke przez kilka dni bardzo starannie przygotowywał pojawienie się St.-Germaina w Nowym Jorku. Teraz obydwaj obserwowali wystawne przyjęcie, skryci w cieniu padającym na drugi pokład „Sztormowego jeźdźca".
- Towarzyska śmietanka Nowego Jorku - stwierdził Alexandre St.-Ger-main. - Zauważ, że w rozmowach większości Amerykanów rzadko zdarza się jakakolwiek treść. Brak im głębi myślenia i elementarnej wiedzy. Wiedzą tył- A ko, jak robić pieniądze, a i ten temat znają połowicznie.
St.-Germain spojrzał na główny pokład i wycelował palec w tańczącą tam wysoką, piękną blondynkę. Odczuwał potrzebę uczynienia czegoś mniej szacownego. Czegoś tylko dla siebie.
- Wiesz, która mi się podoba? Ta blondynka w niebieskiej sukience. Dobra jest. Nie znasz jej przypadkiem?
- Mogę się dowiedzieć, kto to jest.
- Dowiedz się i przyprowadź ją. Jest najpiękniejsza ze wszystkich obecnych kobiet. Powiedz jej to. Powiedz jej, że bardzo chciałbym ją poznać.
Kiedy ostatni goście odeszli nad ranem, młoda blondynka, Susan Paladino, została na jachcie. Nie była w stanie wyjść o własnych siłach z eleganckiej kabiny.
Było jej ciepło i miło w tym luksusowym pomieszczeniu. Miała problem ze ściągnięciem sukienki przez głowę. Pod tym skąpym niebieskim łaszkiem od Azzedine'a nie miała nic więcej. Chciała poznać na dzisiejszym przyjęciu kogoś ważnego i interesującego. Tylko nie była pewna kogo.
Susan Paladino była senna, ale w tej kabinie należącej do Alexandre'a St.-Germaina czuła się też seksowna i cudownie ważna. Przepełniała ją odurzająca świadomość, jak długą drogę przebyła z rodzinnego Buffalo. Teraz była kimś, naprawdę kimś.
Wspaniała kajuta zdawała się wirować wokół niej. Przyjemnie było tu czekać na jego powrót. Alexandre St.-Germain. Przystojny. Blondyn. Bardzo, bardzo bogaty... I Susan Paladino. Bardzo, bardzo naga.
Spróbowała usiąść, ale nie udało jej się. Chciała coś powiedzieć, lecz przekonała się, że nie może wydobyć głosu.
Jakim cudem tak się upiła? Nigdy przedtem nie doprowadziła się do takiego stanu. Czuła się oddzielona od rzeczywistości, od własnego ciała.
Nagle dostrzegła w kabinie Alexandre'a St.-Germaina i jeszcze kilku innych mężczyzn. Nie odezwał się do niej. To dziwne. Hej! Hej! Czy oni ją słyszą?
Spróbowała się uśmiechnąć, ale nikt nie odwzajemnił uśmiechu.
Jakiż on jest teraz inny. Jaki interesujący i prowokacyjny, i jaki piękny z tymi długimi jasnymi włosami.
Dlaczego się nie uśmiechasz. Złotowłosy? - chciała powiedzieć. Nie bierz wszystkiego na poważnie, bo zepsujesz wieczór nam obojgu. Dlaczego się nie odzywasz?
Usiadł w fotelu po drugiej stronie pokoju. Długie nogi przewiesił przez poręcz. Bez słowa patrzył, jak inni mężczyźni wykorzystują Susan Paladino. Grobowy Tancerz tylko patrzył. Później się przyglądał, jak wstrzykują jej kokainę, czystą, niemal dziewięćdziesięcioprocentową.
Nic nie mogło się równać z tym zakazanym dreszczem emocji, z patrzeniem, jak ktoś umiera, szczególnie gdy jest to piękna, przerażona kobieta. Była to jedna z ostatnich zakazanych rzeczy w świecie, w którym podobno żadne tabu już nie istniało. St.-Germain wiedział, że za takie wrażenia członkowie Klubu płacili fortuny…
Narkotyk spowodował u Susan Paladino konwulsje trwające kilka minut. Z medycznego punktu widzenia dostała zawału. W pewnej chwili wyglądała, jakby przeżywała orgazm - i właśnie wtedy umarła. Jakiż to poeta zachwycał się takim widokiem? Czy nie Lord Byron? Obserwując tę śmierć, Alexandre St.-Germain podniecił się. Jak zwykle.
Wyrzucili ciało kobiety gdzieś w okolicach Sandy Hook. Susan Paladino pogrążyła się w ciemnych morskich falach. Do talii i kostek przyczepiono jej balast. Nikt jej nie znajdzie aż do wiosny, o ile w ogóle...
Kolejny taniec Grobowego Tancerza.
Sarah McGinniss i John Stefanovitch, East Hampton
Sarah napisała początek najważniejszego rozdziału Klubu, na którym, być może, oprze konstrukcję całej książki.
Siedziała przy starym biurku szkolnym, ustawionym pod mansardowym oknem jej nadmorskiego domu. Patrzyła częściej na drogę niż na morze, obserwując nadjeżdżające samochody. Pisała również po to, żeby odciągnąć uwagę od okna.
Zostali zaproszeni wszyscy, którym mogliśmy zaufać - pisała - może nawet powierzyć nasze życie. Do domu w East Hampton ściągnęliśmy siedmiu mężczyzn i dwie kobiety z listy, która początkowo obejmowała dwadzieścia osób. Samo jej zredukowanie było ciężkim zadaniem.
Zaczęli przyjeżdżać za piętnaście siódma rano. Jako pierwszy przybył David Wilkes z Waszyngtonu. Razem ze Stefanovitchem przygotowaliśmy wszystko na tyle dobrze, na ile pozwoliły okoliczności. Żadne z nas do końca nie wierzyło w to, co zdecydowaliśmy się zrobić. Wiedzieliśmy jedynie, że trzeba podjąć jakieś kroki.
Stefanovitch nie miał wątpliwości; musiał znowu zacząć ścigać Alexandre'a St.-Germaina. Nie miał wyboru. Żadnego.
Stefanovitch zajął się rozpaleniem ognia w salonie. Starał się nie myśleć o tym, co tu się działo, o tym, że St.-Germain żyje.
Wykorzystał dębowe i sosnowe trociny, które Sarah przywiozła wiosną z Vermontu. Po dwudziestu minutach w domu unosił się miły, żywiczny zapach, jak w Nowej Anglii w mroźny jesienny poranek. Atmosfera była zdecydowanie przyjemna, sielska i przytulna, jak w wiejskiej gospodzie.
Stefanovitch zauważył, że na dworze w dalszym ciągu leje. Ponure niebo miało kolor tektury, napierało na ziemię i obejmowało uściskiem ocean. Sam biegał po wydmie wjaskrawożółtym sztormiaku. Był obdarzony niezwykłą pogodą ducha. Świetny chłopak. Zdawał się obojętny na wszystko, co się działo wokół niego, na potencjalne niebezpieczeństwo.
Stefanovitch wrzucił do ognia ostatnie polano i zauważył, że trzęsą mu się ręce. Dręczyło go wciąż to samo pytanie: czy dobrze dobrali ludzi? Czy można zaufać każdemu członkowi tej grupy?
Poprzedniego wieczoru wykonali wraz z Sarah niezbędne telefony. Zapadła decyzja o spotkaniu. Dom w East Hampton wydawał się dobrym miejscem, równie bezpiecznym jak każde inne.
Sarah w końcu zeszła na dół. Stała przy zalanym deszczem oknie i rozmawiała z Isiahem Parkerem. Stefanovitch pokazał jej wcześniej dane personalne detektywa, które udało mu się skopiować w komendzie głównej. Przez dwanaście lat służby w departamencie Parker był świetnym policjantem, ale jednocześnie otaczała go jakaś tajemnica.
- Chyba powinniśmy zacząć - stwierdził w końcu Stefanovitch. - Jesteśmy już wszyscy.
Zaczęli zajmować miejsca wokół starego dębowego stołu w jadalni. Pokój był pełen antyków i wesołych bibelotów, które Sarah skupowała na Wschodzie i w Kalifornii. Nie wystarczyło to jednak, by poprawić nastrój panujący w pokoju.
Przybyło troje prawników z biura prokuratora okręgowego, mężczyzna i dwie kobiety. Usiedli obok siebie. Stefanovitch znał ich wszystkich od dawna. Stuart Fischer był od kilku lat prawą ręką prokuratora okręgowego.
David Wilkes przyleciał poprzedniego wieczoru. Natychmiast przyjął zaproszenie. Wydawał się w pełni świadomy problemów z kontynuacją śledztwa w Atlantic City, z tajemniczym ograniczeniem sił policyjnych do niego użytych.
Stanieya Kahna z „New York Timesa" zaprosiła Sarah. Dziennikarz przyjął zaproszenie, nie domagając się odpowiedzi na wszystkie trudne pytania.
David Hale i Terry Marshall z Nowojorskiego Oddziału Specjalnego do spraw Przestępczości Zorganizowanej siedzieli już przy stole. Podobnie John Keresty z Amerykańskiego Urzędu Celnego. Jak dotąd nikt z nich nie wiedział, po co zostali zaproszeni, poza tym, że miało to coś wspólnego ze zmartwychwstaniem Alexandre'a St.-Germaina.
Sarah stała, podczas gdy inni w milczeniu zajmowali miejsca. Tego ranka nawet drobne szczegóły zdawały się mieć wielkie znaczenie. Nadmorski dom sprawiał wrażenie chłodniejszego niż zwykle.
- Chciałabym zacząć od najważniejszego - powiedziała Sarah. - Z powodów, które staną się oczywiste w miarę kontynuowania tego spotkania, zdecydowaliśmy się na odbycie go tutaj, a nie w komendzie głównej policji. Z tych samych powodów nie zwołaliśmy go w biurze prokuratora okręgowego ani w biurach „Timesa" przy Czterdziestej Trzeciej ulicy.
Skinęła głową w stronę dziennikarza z „Timesa", który wydawał się lekko zdezorientowany.
- Jeśli w tym, co powiem, doszukacie się jakichś oznak obłędu, cóż... zapewne będziecie mieli rację. Po prostu nie wiem, komu w departamencie policji możemy zaufać - oświadczyła Sarah. Przerwała, żeby znaczenie jej słów dotarło do wszystkich. - Podobnie jest w biurze prokuratora okręgowego. I w „Timesie". A także w Ministerstwie Skarbu i w FBI. Czy kogoś pominęłam? Rozumiem, że przyciągnęłam waszą uwagę?
- Całkowicie - odezwał się Staniey Khan zza złożonych dłoni. Sarah obserwowała krąg skupionych twarzy. Nikt z tych ludzi nie wydawał się szczególnie zaskoczony tym, że oto znalazł się w gronie ludzi godnych zaufania. To było zrozumiałe. Natomiast fakt, że prawie wszyscy inni okazali się tego zaufania niegodni, był obezwładniający.
Na podłodze z desek zaszurało krzesło. Generalnie jednak panowała cisza.
- Nie bardzo wiem, od czego zacząć - ciągnęła Sarah. - Może cofnę się do początku...
Stefanovitcha nawiedziło niepokojące uczucie deja vu. To już kiedyś było i mocno się na tym sparzył. St.-Germain wciągnął go w pułapkę. Zamordował mu żonę. John w końcu odezwał się ze swojego miejsca przy stole:
- Zebraliśmy się tutaj po to, żeby omówić możliwość działania zgodnie z ich prawem. Nie tylko zgodnie z prawem ulicy. To nie jest takie proste. Mówimy o niepisanych prawach dyrektorów międzynarodowych korporacji na całym świecie. O prawach stosowanych przez rządy i junty wojskowe. O prawach superbogaczy, którym się wydaje, że stoją ponad zwykłym prawem. Musimy porozmawiać o syndykacie zbrodni, zupełnie nowym syndykacie. Nazywa się on Nocny Klub. Jest uosobieniem tego, czym stała się przestępczość zorganizowana.
Późno po południu, gdy wszyscy wyjechali, Sarah i Stefanovitch usiedli na pomoście nad wodą. Burza w końcu minęła. Przez zasłonę chmur przebijał blady krążek słońca.
Najpierw przez dwadzieścia minut rozmawiali o spotkaniu, które właśnie dobiegło końca. Czy to był szalony pomysł? Raczej nie. Przynajmniej sądząc po reakcjach uczestników, a szczególnie po pytaniach, które padły na zakończenie spotkania. Nowy Nocny Klub wzbudził niepohamowane zainteresowanie wszystkich zaproszonych.
- Może przez chwilę powinniśmy porozmawiać o czymś innym - zasugerował w końcu Stefanovitch. - Sarah, naprawdę jest mi przykro z powodu tego, co zaszło w Pensylwanii - wyznał, zanim opuściła go odwaga.
- To już przeszłość. - Sarah wzruszyła ramionami. - I sama nie wiem, czy dokładnie zrozumiałam, co się stało. - Nie mogła się powstrzymać, żeby tego nie dodać.
- Ja chyba rozumiem - stwierdził Stefanovitch. - Tylko nie wiem, czy potrafię ubrać to w odpowiednie słowa.
Sarah się nie odezwała. Czuła, że Stef zrobi to po swojemu... albo nie zrobi w ogóle.
Spojrzała mu w oczy - głębokie, brązowe, najczęściej smutne.
Zdawała sobie sprawę, że miałaby wielką ochotę odpędzić ten smutek. Nie wiedziała, czy to możliwe, czy w ogóle ma sens, czy byłoby dobre dla nich obojga. Wiedziała jedynie, że muszą odpocząć od Nocnego Klubu i od Alexandre'a St.-Germaina.
- Po wypadku kilka razy próbowałem się z kimś związać - odezwał się Stefanovitch. Mówiąc, patrzył na dzieci bawiące się w wodzie przy brzegu. - Raz była to kobieta z Gramercy Square Park, o której ci wspomniałem, pielęgniarka o nazwisku Pat Beccaccio. Naprawdę pragnąłem się do niej zbliżyć, ale nie mogłem pozbyć się bólu. Tkwił we mnie jak drzazga. Bałem się, Sarah. Im bardziej kogoś potrzebowałem, tym bardziej się bałem. Jeździłem do Gramercy Park, mając nadzieję, że ona przyjdzie tam po pracy. Myślałem o niej dużo w ciągu dnia. Gdy ujrzałem jakąś wysoką kobietę o ciemnych włosach, serce zaczynało mi walić, bo myślałem, że to może być ona. Kiedy nie przychodziła do parku, czułem się rozczarowany i zraniony... Wyobrażałem sobie, że nie przyszła, bo nie chciała się ze mną spotkać, nie zamierzała zadawać się z kaleką.
Sarah poczuła, że zaczyna rozumieć psychikę Johna. Czy było dobrze, czy źle, Stef trzymał się swojego staromodnego kodeksu honorowego. Ten kodeks był zarejestrowany na stałe w jego umyśle. Prawdopodobnie nie pozbędzie się go do końca życia.
Podobają mi sienie tylko jego oczy, myślała słuchając go. Podoba mi się ta blizna, która biegnie jak ząbkowane ostrze noża w poprzek jego brwi. Jedno oko wydawało się przez to lekko zapadnięte, co nadawało twarzy charakteru. Zwierzył jej się, że dostawał cięgi podczas meczów koszykówki w szkole średniej. Rozumiała teraz, że mógł prowokować swoim zachowaniem, żeby spuścić mu manto.
- Nie wiem, czy rozumiesz coś z tego, co mówię, Sarah. Nie potrafiłem zmusić się, żeby zadzwonić do Pat Beccaccio i zaprosić ją na randkę. Czasami siedziałem w nocy sam w mieszkaniu, z ręką na słuchawce, i nie mogłem wykręcić numeru. Nie chcę, żebyś mnie żałowała. Sam siebie nie żałuję. Chcę tylko, żebyś wiedziała, co we mnie rośnie od dłuższego czasu.
- Trochę rozumiem - powiedziała w końcu Sarah. Nagle zapragnęła go dotknąć, przytulić i poczuć, jak on przytulają. Ale nie zrobiła tego. Pozwoliła mu mówić.
- To brzmi nieprawdopodobnie w ustach gliniarza, ale ciebie też się bałem. Bałem się ciebie. Bałem się, że mnie odrzucisz właśnie w chwili, kiedy zaczynałem coś czuć.
- Może to dobrze? Może wraca coś ważnego?
Sarah podeszła bliżej. Czuł zapach jej perfum, delikatny i kwiatowy. Wszystko wydawało się nierealne, podobnie jak wiele innych wydarzeń, jakie ostatnio miały miejsce.
Tym razem to Sarah była zmieszana, to jej wirowało w głowie. Nie wiedziała, kto zaczął...
Pocałunek był słodszy, delikatniejszy, czulszy, niż się spodziewała. Właśnie. Stefanovitch zawsze potrafił ją zaskoczyć.
Nie wiedziała, czy to dla nich dobre, czy absolutnie niewłaściwe. W tej chwili nie była pewna swoich uczuć. Lekko kręciło jej się w głowie. Nie, nie lekko, mocno. Była pewna tylko jednej rzeczy: że chce całować Stefanovitcha, że chce, by ją tulił i że sama pragnie go przytulić. Poza tym nie była pewna niczego.
Nagle Sarah wzmocniła pocałunek, aż spotkały się ich zęby. Przywarła do niego całym ciałem.
- Myślę, że to przełamało lody. - Stefanovitch pierwszy odzyskał mowę.
- Przynajmniej teraz wiesz, co do ciebie czuję. Nie musisz już się domyślać. Bardzo mi się podobasz, Stef. - Sarah uśmiechnęła się. - Podobałeś mi się od pierwszego dnia, gdy cię poznałam w komendzie głównej policji.
Nocny Klub, Nowy Jork
Alexandre St.-Germain przybył do Centrum Handlu Światowego kilka minut przed ósmą. Wielu najpotężniejszych ludzi świata przyjechało tego ranka do Nowego Jorku, żeby się z nim spotkać. Zebrali się na górze, w wytwornych gabinetach dyrektorskich na osiemdziesiątym szóstym piętrze.
Syndykat zbrodni miał właśnie rozpocząć działalność. Tylko, że to już nie był prawdziwy syndykat zbrodni; była to federacja firm, rządów i polityków.
Wpływowi.
Szanowani.
Niewidzialni.
Teraz było ich dwudziestu siedmiu. Zebrali się na osiemdziesiątym szóstym piętrze Centrum Handlu Światowego...
Stara gwardia przestępczości zorganizowanej już nie istniała. Wszystko uległo zmianie w Atlantic City. W grę wchodziło za dużo pieniędzy, zbyt ważne wpływy polityczne, by można było zaufać szefom mafii. Co roku na stół wykładano sześćdziesiąt pięć miliardów dolarów. Taki był dochód z przestępczości zorganizowanej na całym świecie - kwota wystarczająca na spłatę długów państwowych dużych krajów.
Sześćdziesiąt pięć miliardów dolarów. Zysku, nie obrotu.
Ewolucja organizacji trwała właściwie od dziesięciu lat. Najpierw dokonała się w Europie Zachodniej, następnie na Dalekim Wschodzie, w końcu w Stanach Zjednoczonych, gdzie mafia była najsilniejsza, a rząd miał powiązania sięgające bardzo daleko.
Dawny Klub obejmował jedynie starą gwardię przestępczości - potężnych, ale niekonsekwentnych donów i bossów. Alexandre St.-Germain zaczął nadawać tej organizacji nowy kształt. Do Klubu przyjęto „doradców" z Wall Street i z całej Europy. Tylko St.-Germain działał i w starych, i w nowych strukturach.
Teraz „doradcy" i Alexandre St.-Germain stanowili Klub.
Gdy winda posuwała się w górę Centrum Handlu Światowego, w głowie St.-Germaina rozbrzmiewały słowa przemówienia. To będzie moje drugie oficjalne wystąpienie w ciągu ostatnich dwóch dni, pomyślał. Cena szacunku.
„Rozejrzyjcie się wokół - chciał powiedzieć dostojnej grupie zebranych w sali z widokiem na nowojorski port. - Pomyślcie o różnicach pomiędzy starym i nowym ładem. Zarabiamy miliardy dolarów wygłaszając mowy, uczestnicząc w spotkaniach biznesowych, biorąc udział w komitetach wyborczych i w politycznych kolacjach. Jakże to się różni od dawnych syndykatów. Jak ważne jest to dla wspomagania światowego przepływu gotówki.
Przez dwadzieścia dni byłem martwy. Tak jak martwy jest stary porządek. Od dzisiaj będziemy prowadzili interesy w bardziej zorganizowany sposób. Światowe rządy są ograniczane ich własną polityką wewnętrzną; absurdalnymi, niemal przedpotopowymi sposobami prowadzenia interesów. My nie mamy takich ograniczeń. Jesteśmy najsprawniejszą, najbogatszą! najpotężniejszą organizacją rządzącą na świecie.
Naszym zadaniem będzie utrzymanie pod ścisłą kontrolą światowych rynków gospodarczych. W Nowym Jorku. W Londynie. W Los Angeles. W Paryżu. W Sao Paulo. We Frankfurcie. W Rzymie. W Amsterdamie. W Tokio. W Hongkongu. W miastach, z których pochodzicie. W przyszłości zajmiemy się kontrolą Trzeciego Świata.
Rozejrzyjcie się i pomyślcie o tym. Nikt nie może nas powstrzymać przed osiągnięciem tego, czego pragniemy".
O ósmej Alexandre St.-Germain otworzył energicznie szklane drzwi prowadzące do zalanej promieniami słońca sali konferencyjnej. Czekali na niego w ciszy, w elegancko urządzonym pomieszczeniu.
Członkowie klubu zajęli miejsca po dwóch stronach owalnego, lśniącego stołu konferencyjnego. Mężczyźni byli przeważnie ubrani w ciemne, drogie garnitury, kobiety w kostiumy o tradycyjnym kroju. Od tych ludzi pachniało pieniędzmi. Prawdziwymi pieniędzmi i nieograniczonymi wpływami.
Ku zaskoczeniu Alexandre'a St.-Germaina, dwadzieścia siedem osób wstało, gdy tylko wszedł. Stali i klaskali. Nowo utworzony Nocny Klub został zaprzysiężony.
Wieczorem ciemnoniebieski cadillac zatrzymał się przed wejściem do budynku pod numerem dziesiątym przy Siedemdziesiątej Czwartej Wschodniej ulicy, dwie kamienice od Central Parku. Długa limuzyna zaparkowana przed kamienicą w stylu federalnym nie była widokiem niezwykłym. Przed numerem dziesiątym zatrzymywało się dużo drogich samochodów, nawet jak na dzielnicę prestiżowych fundacji, ambasad i konsulatów.
Frontowe drzwi kamienicy, wykonane z kutego żelaza, w końcu się otworzyły. Wyszły z nich cztery niezwykle piękne, bardzo młode dziewczyny. Rozmawiały i śmiały się, idąc do czekającej limuzyny.
Cadillac bezszelestnie wyjechał na pomocną część Park Avenue i przyspieszył, wjeżdżając na FDR.
Podczas jazdy do Westchester poproszono dziewczęta, by zakryły oczy maseczkami do spania z czarnej satyny.
Alexandre St.-Germain, Bedford Hiiis
W wykładanej ciemną boazerią bibliotece posiadłości w Westchester Alexandre St.-Germain bawił się kubańskim cygarem, które pasowało kolorem do mahoniowych ścian. Wystrój wnętrza przywodził na myśl londyńskie kluby:
Boodles, Brooke's, Savile, ale szczególnie Hurlingham na Fulham.
Rodowe fortuny.
Wytworny przepych.
Szacunek.
Biblioteka służyła jako miejsce zebrań grupy Eastem Establishment, która kontrolowała większość amerykańskiego systemu bankowego oraz przemysł komunikacyjny i, na ile to było możliwe w wypadku Amerykanów, główne operacje na Wall Street. Czterej stali członkowie tej grupy należeli również do Nocnego Klubu.
Temat dzisiejszego zebrania był niezwykle ważny - ceny ropy i paliw grzewczych na Zachodzie. Nikt nie chciał, żeby doszło do niepotrzebnej paniki czy też załamania gospodarczego podczas nadchodzącej zimy. Wszyscy zebrani zgodzili się co do jednego: to była decyzja zbyt złożona i delikatna, by powierzyć ją politykom i biurokratom w Waszyngtonie, czy gdziekolwiek indziej na świecie.
Gdy około pomocy mężczyźni szybko opuszczali bibliotekę, Alexandre St.-Germain poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Potężny makler z Wali Street Wilson Seifer chciał z nim porozmawiać na stronie.
- Będzie impreza. Prywatna. Dołączysz do nas?
Seifer poprowadził St.-Germaina korytarzem o ścianach zawieszonych wspaniałymi arrasami przedstawiającymi średniowieczne herby. Nad głowąjak bezcenne naszyjniki wisiały żyrandole Baccarat.
Pokój, do którego weszli, oświetlały złote i czerwone płomienie z kamiennego kominka.
Dziewczęta ustawiono w równym szeregu, jak w szkole, przed buzującym ogniem. Ich naga skóra i długie włosy lśniły pięknie w blaskach płomieni. Najstarsza z nich wyglądała na szesnaście lat. Najmłodsza mogła być dwunastolatką.
Były nagie i wygolone między nogami. Każda z nich miała na twarzy czarną, satynową maseczkę.
Rodowe fortuny, pomyślał Alexandre St.-Germain i musiał stłumić śmiech.
Szacunek, w rzeczy samej.
To, co w Klubie było najlepsze, nigdy się naprawdę nie zmieniało.
John Stefanovitch, Czterdziesta Trzecia Wschodnia ulica
Stefanovitch denerwował się, czekając na rogu Czterdziestej Trzeciej Wschodniej.
Wsłuchiwał się w kakofonię dźwięków, zaczynającą się o wpół do siódmej rano - codzienne jękliwe odgłosy ruchu na Manhattanie. Popijał sok z kartonika, gdy pojawiła się w końcu Beth Kelley.
- Dawno się nie widzieliśmy, Stef - powiedziała na powitanie jego fizykoterapeutka. - Ile to już czasu, dziewięć dni?
- Pewnie tak, ale kto by je tam liczył. - Stefanovitch wzruszył ramionami. Na twarz wypełznął mu rumieniec.
- Dziewięć dni i ani słowa. Nawet żadnej widokówki. - Terapeutka uśmiechnęła się blado. Czuła się zraniona i rozczarowana. Bardzo dużo zainwestowała w rehabilitację Stefa; ponad rok doświadczenia i wysiłku.
- Kartka jeszcze nie doszła? Rany, ta nasza poczta. Uśmiech Beth Kelley stał się szerszy.
- Jak tam twoje nogi? Jestem pewna, że bardzo się wzmocniły - stwierdziła szyderczo. - Górne części ud, a szczególnie łydki.
Wiedział, że z nogami jest fatalnie. Trudno mu było uwierzyć, że mógł stracić tyle siły przez tak krótki okres bez ćwiczeń.
- Prowadzę sprawę. To wielki, zagmatwany węzeł. Beth Kelley nie skomentowała tego.
- Wchodzisz? Czy przyszedłeś tylko się pożegnać?
- Wchodzę, wchodzę. Przyszedłem, żeby poćwiczyć... jeżeli przyrzekniesz, że będziesz dla mnie miła.
Kelly tego również nie skomentowała. Odwróciła się i weszła do siłowni przed Stefanovitchem.
Dziesięć minut później Stefanovitch zmagał się z ciężarami i wydawało mu się niepojęte, że kiedyś był w stanie je podnosić. Ociekał potem, a w udach czuł palący ból. Wiedział, że musi ćwiczyć zarówno z powodów emocjonalnych, jak i fizycznych. Trzeba znaleźć jakieś ujście dla napięcia. Będę chodził, zaczął sobie powtarzać raz po raz. Będę chodził. Tak jak w dzieciństwie, w Pensylwanii, mruczał pod nosem, jakby w ten sposób mógł osiągnąć to, co chciał. Będę chodził.
- Cholera, będę chodził!
Słowa wykrzyczane przez Stefanovitcha odbiły się w siłowni głośnym echem. Wszyscy ćwiczący nagle znieruchomieli.
Ciężkie sztangi zawisły niebezpiecznie w powietrzu, inne opadły z głośnym, metalicznym dźwiękiem. Ludzie od aerobiku, faceci świrnięci na punkcie sylwetki, ubrani w niebieskie dresy trenerzy - wszyscy wpatrywali się w niego. Cała uwaga skupiła się na mężczyźnie w wózku inwalidzkim.
Nagle zaczęli klaskać. To, co Stefanovitch wykrzyczał ponad hałasem panującym w siłowni, trafiło do tej grupy zakochanych we własnym ciele kulturystów.
- Masz, kurwa, rację, Stefanovitch! - krzyknął ze swojego wysokiego stołka przy bieżni Howie Cohen, muskularny kierownik siłowni.
Po okrzyku Cohena buchnął śmiech. Uśmiechali się nawet atleci o ponurych twarzach. Potem znów rozległy się normalne jęki i postękiwania jak przy zadawaniu tortur. Wszystko wróciło do normy.
Pewnie, że będę chodził, pomyślał Stefanovitch, prężąc się i podnosząc z jękiem swój ciężar. A w dodatku przeżyję ten tydzień.
John Stefanovitch i Isiah Parker, Central Park West
O wpół do dziewiątej Stefanovitch usiadł obok Isiaha Parkera z przodu zielonego policyjnego samochodu. Sączyli ledwo ciepłą kawę i jedli kanapki wyciągnięte z brązowych papierowych toreb. Tego dnia mieli wprowadzać w życie plan ułożony w nadmorskim domku Sarah. Starali się zbytnio nie zastanawiać, jakie będą jego konsekwencje.
- Lepiej być nie może - odezwał się Isiah Parker, przedrzeźniając telewizyjną reklamę piwa. Był równie cyniczny jak Stefanovitch. Niemal tak jak Misiek Kupchek.
Stefanovitch przyglądał się automatowi z gazetami po drugiej stronie Central Park West. Wkładano właśnie do środka poranną edycję „New York Timesa". Wielka ciężarówka „Timesa", pomalowana na kolor nieba, zaparkowała na środku ulicy jak samochód do przeprowadzek.
Jakiś nowojorski szaleniec napisał na bokach automatu do sprzedaży gazet czerwonym i czarnym sprayem: KŁAMSTWA! BZDURY! PROPAGANDA! Stefanovitch zdecydował, że nie jest zwolennikiem ulicznych artystów. Tylko patrzeć, jak zaczną się dobierać do prywatnych samochodów. Wyobraził sobie jakiegoś nowojorskiego nieszczęśnika przemierzającego ulice samochodem z napisem „Pepe 122", czy „Louis 119" w poprzek maski.
Jednak tego ranka czuł się związany z tym, kto napisał KŁAMSTWA! i BZDURY! Niektóre gazety ogólnokrajowe pisały KŁAMSTWA i BZDURY o tym, co naprawdę stało się w „Trump Plaza" wAtlantic City. KŁAMSTWA i BZDURY były symbolem naszych czasów.
Gdy poranne słońce wstało nad Central Parkiem, Stefanovitch i Parker zaczęli rozmawiać. Gadali jak gliniarz z gliniarzem: na luzie, beztrosko i na każdy temat. Mówili o swoich początkach w policji. O strachu i plugastwie, które zawładnęły ulicami Nowego Jorku. Nadal próbowali się wyczuć nawzajem, ostrożnie szukali u siebie słabych punktów, ale także spraw, które ich łączą.
- Ukończyłem Akademię Policyjną w siedemdziesiątym szóstym. Wtedy każdy miał własne zdanie na jeden temat - powiedział Stefanovitch i napił się kawy.
- Na jaki temat? - Parker, ubrany w wygniecioną karmazynowo-białą koszulkę z napisem „Viva Mandela" i czarną skórzaną kamizelkę, starał się sprawiać wrażenie odprężonego i beztroskiego.
- Wszyscy chcieli zostać w policji tylko dwadzieścia lat, dostać zagwarantowaną emeryturę, a potem kupić przynoszący zyski bar na Florydzie albo na Coney Island. Ale każdy twierdził, że chce przez ten czas przyczynić się do tego, by w tym mieście żyło się trochę lepiej.
Isiah Parker roześmiał się. Gdy on kończył Akademię dwa lata wcześniej, karmiono ich takimi samymi bzdurami.
- Zawsze mówili, że pewnego dnia zostaniesz komisarzem. Należało mieć koneksje. Rabin w komendzie głównej policji? Czemu nie? Stefanovitch potrząsnął głową. Teraz on się zaśmiał.
- Wiesz, jak to jest. Gliniarze lubią wymyślać o sobie różne historyjki. Ja na przykład jednym zdaniem mogę ci powiedzieć, o co mi chodzi. Lubię ulicę, lubię pracę w mieście. Tak jak teraz. Ciągle im to powtarzam w komendzie głównej. Jednak oni zupełnie nie mogą sobie wyobrazić gliniarza na wózku patrolującego ulice.
- Od ulicy faktycznie można się uzależnić - musiał się zgodzić Parker. - Ludzie z zewnątrz, z kimkolwiek byś nie rozmawiał, nie rozumieją tego. Rozumieją to tylko gliny. Tylko gliniarz może wysłuchać drugiego gliniarza i nie uznać, że jest on szurnięty.
Powoli minęło kolejne piętnaście minut obserwacji. Potem pół godziny... Nagle Stefanovitch pokazał coś przez brudną szybę samochodu.
- No to go mamy. Przynajmniej mam taką nadzieję. Nadjeżdża jego samochód.
Długa niebieska limuzyna zatrzymywała się właśnie przy znaku zakazu postoju, przed markizą pod numerem osiemdziesiątym piątym przy Central Park West. Z limuzyny zaczął wysiadać barczysty szofer w opiętej czarnej liberii.
- Marco Gualdi - odezwał się Stefanovitch. - Współpracownik pana St-Germaina z Sycylii. Chyba grali w tej samej drużynie bocci, czy coś takiego.
Postawny kierowca stanął przed luksusowym budynkiem przy Central Park West, zapalił papierosa i zaczął gawędzić z portierem. Stefanovitch zauważył, że śmieją się półgębkiem, w charakterystyczny sposób, modny wśród nowojorskiej służby wyższego szczebla.
Czuł, że wraca mu umiejętność prowadzenia obserwacji. Tak, lubił pracę w policji i na ulicach. Może to był ciąg dalszy dobroczynnej kuchni polowej, którą prowadzili jego rodzice? Jakaś donkiszotowska potrzeba czynienia dobra? Nie wiedział dlaczego, ale podobało mu się to. Po prostu odpowiadało mu życie gliniarza.
- To może być nawet zabawne - odezwał się z uśmiechem do Parkera. - Nie masz nic przeciwko, żebym się tą sprawą zajął sam? Zrobię dobry początek. Isiah Parker oparł długie nogi o dolną część deski rozdzielczej. Spojrzał na Stefanovitcha przez ciemne okulary.
- Proszę bardzo. Ledwo krzykniesz, zaraz tam będę.
Stefanovitch z uśmiechem otworzył drzwi od swojej strony, a następnie tylną klapę samochodu.
Płynnym ruchem wyciągnął lekki wózek wyścigowy i ustawił go na chodniku. Wykorzystanie wyścigówki do pracy było czymś nowym. Lekko go to podniecało.
W pracy gliniarza na ulicach Nowego Jorku jest coś, co przenika do szpiku kości. Stefanovitch myślał o tym, gdy rozkładał wózek. Może fakt noszenia broni? Może bezpośrednia władza, w dodatku zgodna z prawem? Odpowiedzialność za życie i śmierć?... W każdym razie to uczucie było mu w tej chwili potrzebne i właśnie po nie wyruszał.
Stefanovitch powoli ruszył Central Park West w stronę zaparkowanej limuzyny.
Właśnie miał przejechać na drugą stronę Siedemdziesiątej Siódmej Zachodniej ulicy, skąd zostało jeszcze pół przecznicy do samochodu Grobowego Tancerza, gdy Alexandre St.-Germain pojawił się w drzwiach eleganckiej kamienicy pod numerem osiemdziesiąt pięć.
Na Central Park West rozbrzmiewały klaksony. Brzęknęła pokrywa studzienki kanalizacyjnej.
Grobowy Tancerz był już na chodniku. Szedł sprężystym krokiem, przystojny i elegancki w szytym na miarę, ciemnoszarym garniturze. Ręką dał znak kierowcy, żeby wsiadł do samochodu. Gdy wyszedł spod markizy, po jego bokach pojawili się jeszcze dwaj ochroniarze.
W Siedemdziesiątą Siódma wjechała bladoczerwona cysterna. Zasłoniła Stefanovitchowi widok limuzyny i Alexandre'a St.-Germaina.
- Sukinsyn. Hej. Wynoś się - powiedział Stefanovitch głośno, do nikogo w szczególności.
Serce zaczęło mu walić. Czoło miał rozpalone, pokryte kropelkami potu. Od limuzyny i Alexandre'a St. Germaina wciąż dzieliło go trzydzieści metrów.
Nagle uświadomił sobie, że nie zdoła dotrzeć tam na czas. W żaden sposób.
- Cholera, cholera - zaklął głośno.
Pulchna kobieta stojąca na chodniku spojrzała na niego, zauważyła wózek i powstrzymała reakcję. Wszyscy tak robili i to go doprowadzało do furii.
Dłonie Stefanovitcha wpiły się w twardą, czarną gumę, którą były pokryte obręcze kół. Wózek zjechał z krawężnika i ruszył na jezdnię mimo czerwonego światła, mimo samochodów skręcających sznurem w Siedemdziesiątą Siódmą.
- Hej! - krzyczał, zupełnie ignorując pojazdy. Poruszał się tak szybko, na ile pozwalał wózek. - Hej! Hej!
Koła wyścigowego wózka podskakiwały na każdej szczelinie chodnika. Było to niebezpieczne; wózek był tak lekki, że mógł się wywrócić.
- Hej, ty!... Hej! Hej!... Grobowy Tancerzu!
Dwaj ochroniarze znieruchomieli. Wyraźnie nie wierzyli w to, co widzą przed sobą, ale nie mogli oderwać oczu od tego dziwnego zjawiska.
Obydwaj wsunęli dłonie pod marynarki, dotykając broni. Co to, do diabła, za rzecz, która sunie ulicą?
Alexandre St.-Germain powoli odwrócił się i zaczął wsiadać do limuzyny. Widać było blond włosy, gładką, przystojną twarz. Grobowy Tancerz był zaledwie kilka metrów od Stefanovitcha.
St.-Germain wyprostował się. Patrzył na chodnik, na zbliżającego się dziwnie szybko mężczyznę na wózku.
Stefanovitch czuł, jak wzrok Grobowego Tancerza przewierca mu czaszkę. Trudno było mu się opanować, czuł się napięty do granic wytrzymałości. Tak długo czekał na tę chwilę. Teraz, gdy nadeszła, zdawała się dziwnie nierealna.
- Tak, ty. Do ciebie mówię - krzyknął znowu.
Już nie mógł się powstrzymać. Zbyt dużo adrenaliny, zbyt dużo emocji.
Przestał działać instynkt samozachowawczy i zdrowy rozsądek. Zrobiło się niebezpiecznie. Jezu, ten St.-Germain był po prostu przystojnym blondynem. Wyglądał na przyzwoitego faceta.
W głowie Stefanovitcha rozbrzmiewał niemy krzyk. Chodziło mu nie o zemstę, a o elementarną sprawiedliwość. Na przykład na początek mógłby rozwalić temu skurwysynowi łeb.
Gdy wózek był już blisko, Alexandre St.-Germain odezwał się w końcu. Mówił niskim, spokojnym głosem, jakby zwracał się do nieznośnego dziecka.
- Czy to na mnie pan tak krzyczy? - spytał.
- Tak. Jestem John Stefanovitch z policji nowojorskiej.
- Tak? O co chodzi?
- Widzieliśmy się kilka lat temu. Pamiętasz? To było krótkie spotkanie w zaułkach Long Beach. Na pamiątkę podarowałeś mi ten wózek.
Stefanovitch kurczowo zaciskał ręce na poręczach. Poniosło go i zdawał sobie z tego sprawę. Jednak nie mógł się powstrzymać. Nie było sposobu, żeby z tego zrezygnował.
- Nigdy nie udało mi się podziękować ci osobiście, zobaczyć się z tobą ot tak, oko w oko. A jest kilka powodów, dla których chciałem się z tobą spotkać.
Grobowy Tancerz przerwał mu.
- Cóż, więc spełniło się twoje marzenie. Niestety nie mam dziś dla ciebie czasu. Idę na ważne spotkanie. Nie musisz mi dziękować za prezent, ten z Long Beach. Wygląda na to, że niedługo możesz zasłużyć na następny.
Alexandre St.-Germain zaczął wsuwać długie ciało do lśniącej limuzyny.
Jakaś dłoń chwyciła go za ramię, gniotąc drogą marynarkę. Stefanovitch wyciągnął St.-Germaina na zewnątrz.
Ochroniarze ruszyli ku niemu, ale St.-Germain powstrzymał ich ruchem dłoni. Szyję i policzki miał purpurowe, nabrzmiałe krwią. Jasne włosy potargały się podczas szarpaniny, małe kosmyki sterczały na boki.
- Weź rękę z mojego ramienia - rozkazał Stefanovitchowi. - Znałeś zasady i zdecydowałeś się je złamać. Chciałeś brać udział w wielkiej grze, w głównej lidze.
- To były twoje pieprzone zasady - krzyknął Stefanovitch. - Teraz poznasz moje zasady.
Trzymał Grobowego Tancerza z całej siły. Nie można się już było wycofać.
- Niezależnie od tego, co jeszcze się wydarzy, zamkniemy cię, skurwielu. Zamknę cały Nocny Klub. Dostanę cię.
Stefanovitch puścił Alexandre'a St.-Germaina i obrócił wózek w podskoku, tak jak robią to dzieciaki na deskorolkach.
Był odwrócony plecami do Alexandre'a St.-Germaina i do ochroniarzy. Wózek piszczał i skrzypiał, zupełnie jakby z niego szydził, jakby wyśmiewał jego rozpaczliwą próbę powrotu do życia ulicznego gliniarza.
Isiah Parker wciąż siedział na przednim siedzeniu, wparty nogami w deskę rozdzielczą. Wyglądał, jakby nie ruszył się z miejsca od odejścia Stefanovitcha.
Gdy Stefanovitch zbliżył się do samochodu, zobaczył, że Parker bije mu brawo. I śmieje się. To był pierwszy prawdziwy śmiech, jaki Stefanovitch zobaczył u tego czarnego detektywa, cholernie fajny śmiech.
- Było naprawdę nieźle. Dobrze zacząłeś rozgrywkę z tym facetem. Podobało mi się, jak dałeś mu do zrozumienia, co jest grane. Teraz ciebie też musi zabić.
Serce Stefanovitcha biło tak głośno, że słyszał je poprzez głos Parkera. Myślał, że właściwie nie dba o to, co się z nim stanie.
Jednak czuł się cudownie, jakby fruwał. Jakby go wypuszczono z więzienia o zaostrzonym rygorze, gdzie gnił powoli, marniał, umierał ze starości w wieku trzydziestu pięciu lat.
Wszystko zaczynało się od początku.
Może to będzie zemsta na St.-Germainie i Klubie.
Może w końcu doczeka się sprawiedliwości.
Chyba że - ale Stefanovitch nie umiał sobie tego wyobrazić - żyją w świecie, gdzie na sprawiedliwość nie ma już miejsca.
Sarah McGinniss, Hogan Square 1
Musiała napisać Klub, najlepiej jak umiała. Ta książka stała się jej obsesją. Sarah skupiła na niej całą swoją energię. Najważniejsze było tak udokumentować fakty, żeby ludzie, w nie uwierzyli, choć w niektóre trudno było uwierzyć.
Stuart Fischer zaproponował, żeby przyszła na Hogan Square, gdzie miało się spotkać kilku ludzi. Zebranie odbywało się na poddaszu biura prokuratora okręgowego.
Sarah przekonała Fischera, żeby jej pozwolił przynieść magnetofon. Chciała też robić notatki. Dokumentacja była naprawdę ważna.
- Niech każdy zajmie krzesło i rozgości się w tym przytulnym gniazdku - zwrócił się Stuart Fischer do niewielkiej grupy, zebranej w prowizorycznym biurze. Strych na dziesiątym piętrze został umeblowany, choć dość skąpo, kiedy biuro prokuratora okręgowego prowadziło w osiemdziesiątym szóstym roku tajne śledztwo, dotyczące nowojorskiego wydziału policji. Nie było tu luksusów, ale dało się wytrzymać.
- Mam dla was nieoczekiwanie dobre wiadomości. Znów ścigamy Alexandre'a St.-Germaina.
Podeszli bliżej do Fischera, a w sali zapanowała cisza. Młodzi prawnicy najwyraźniej byli w szoku.
Sarah przyglądała się młodemu asystentowi, który przysiadł na parapecie pokrytym niszczącą się farbą. Z jego ust, ukrytych pod sumiastym wąsem, wydobyło się coś w rodzaju warknięcia.
Kilku innych odwróciło wzrok. Zapanował nastrój podobny do atmosfery spotkania w domu Sarah w East Hampton. Powiało grozą.
- Gdy w zeszłym roku przygotowaliśmy sprawę przeciwko St.-Germainowi, oskarżano nas, być może słusznie, że jesteśmy zbyt konserwatywni. Nie obchodzą mnie zbytnio grzechy przeszłości, chcę wam jednak oświadczyć, że tym razem konserwatyzm nie będzie problemem.
Fischer zerknął na Sarah, która była jedyną osobą rozumiejąca dokładnie, co on ma na myśli.
- Chcę, żeby to było zupełnie jasne - ciągnął Fischer. - Chcę, żebyście dokładnie zrozumieli, co mówię. Jeśli uważacie, że oto szykuję osobistą wendetę przeciwko Alexandre'owi St.-Germainowi, to znaczy, że wyraziłem się zrozumiale. Bo tym właśnie się zajmiemy. Ktoś ma pytania?
Nie było pytań. Jeszcze nie. Tylko kompletne zaskoczenie, że znów będą ścigać Alexandre'a St.-Germaina.
- Dziś skontaktujemy się z szefami najważniejszych firm: z FBI, z policją francuską i włoską, z Urzędem Celnym, z kilkoma dyrektorami Ministerstwa Skarbu. Już rozmawiałem z Urzędem Podatkowym. Podjęli wyzwanie. Zrozumieli, że tym razem możemy dopaść tego drania.
W końcu odezwała się jedna z asystentek, efektowna blondynka, najwyżej dwudziestosiedmioletnia.
- Urząd Podatkowy dokona konfiskaty mienia i zajęcia kont bankowych St.-Germaina? I firm, których jest właścicielem? Czy na tym będzie polegało pójście na całość?
Fischer przytaknął. Uśmiechnął się do młodej blondynki.
- Tak, właśnie na tym będzie polegało pójście na całość, Louise.
Sarah skrzętnie notowała. Próbowała opisać atmosferę zebrania. Jakoś nikt nie żartował, jak zwykle bywało. Asystenci dokładnie rozumieli, co oznacza wytoczenie sprawy szefowi mafii, takiemu jak St.-Germain; jak skrupulatnie i dokładnie musi być ona przygotowana.
- Idziemy na całość. - Fischer jeszcze raz to podkreślił. - Tym razem ruszymy dwoma kanałami. Wykorzystamy przeciwko St.-Germainowi Akt o Przestępczości Ciągłej... i ADOS.
Prawnik siedzący na parapecie gwizdnął z podziwem. Paru innych też w końcu pozwoliło sobie na uśmiech, na wymianę szybkich spojrzeń dodających otuchy. Teraz rozumieli. To naprawdę była wendeta.
- Zaprosiłem was tutaj na prywatną odprawę. Będziemy działali w sześcioro, jako bardzo tajna ekipa. Nie unikniemy kontaktów z innymi agencjami i departamentami, ale tylko my będziemy mieli pełen obraz sprawy. Mamy sporo dowodów na St.-Germaina, niektóre liczą sobie aż dziesięć lat. To może dla niektórych stanowić ciągłą działalność przestępczą.
Fischer roześmiał się i Sarah zauważyła, że jego dobry nastrój pomału udziela się innym. To było chytre: najpierw ich zaszokować, a potem rozluźnić. Po wyjściu z biura przy Hogan Square wszystkim urosną skrzydła. Stuart Fischer był znakomitym prawnikiem i wspaniale potrafił motywować ludzi. Sarah pomyślała, jak to dobrze, że wraz ze Stefanovitchem postanowili zwrócić się do niego, a nie do prokuratora okręgowego, który im się zupełnie nie podobał.
Wszystko miała w notatkach. Umieści to w Klubie.
- St.-Germain skorzysta z usług firmy prawniczej James, Henry and Friends - ciągnął Fischer. - Jak zwykle będą mieli przewagę liczebną. Dlatego chcę wysunąć dwa oddzielne oskarżenia. Takie postępowanie jest całkowicie zgodne z prawem. Tak podeszłaby do tego mała, dobra firma prawnicza. Pierwszy atak przypuścimy już jutro po południu. Nieważne, jakie to będzie oskarżenie, coś ostrego i niechby nawet kontrowersyjnego. Gdy ekipa Jamesa będzie tym zajęta, wejdziemy z ADOS-em. Damy im popalić. Na razie wszyscy rozumieją?
- Świetny plan - odezwał się młody z wąsikiem ze swojego siedziska na parapecie. - Tylko jedno pytanie... czy zdarzyło się już kiedyś, żeby mafia sprzątnęła cały personel biura prokuratora okręgowego?
W sali zagrzmiał śmiech. Tym razem, dla odmiany, zwrócono się do nich, by zrobili coś, do czego byli przeznaczeni: by wnieśli oskarżenie w majestacie prawa.
Sarah wodziła wzrokiem po pokoju na poddaszu i po twarzach młodych adwokatów. Chciała zapamiętać wszystko, reakcję każdego z nich.
Fischer znów się odezwał, tym razem bez uśmiechu.
- Odpowiadam na wasze pytanie. Owszem, sprzątnęli cały personel biura prokuratora okręgowego. W Bogocie, w Kolumbii. Siedemnaścioro ludzi. Tak więc, panie mecenasie, mieliśmy już precedens.
Śmiech w gabinecie zamarł. Sarah zapamiętała na zawsze miny tych młodych prawników.
Chciała pomóc, jak umiała - mogła robić wszystko, nawet drobne rzeczy, O których nikt pewnie nie będzie pamiętał.
Sarah spędziła cały ranek siedemnastego lipca i większość popołudnia rozmawiając przez telefon z Urzędem Celnym.
Następnie zadzwoniła do Scotland Yardu.
W końcu spędziła godzinę z jednym z najlepszych reporterów CBS. Uznała to za zaciskanie pętli. Tylko nie była pewna, na czyjej szyi jest ta pętla. Wciąż przypominały jej się miny młodych prawników.
Kluczem do wszystkiego jest cierpliwość. Nękanie da wyniki, tylko będzie wymagało czasu. Nie było innego sposobu, żeby dopaść Alexandre'a St.-Germaina i Klub.
John Stefanovitch i Isiah Parker, komenda główna policji
Stefanovitch i Isiah Parker następnego wieczoru wyszli bardzo zmęczeni z komendy głównej. Stefanovitch, popychając wózek wzdłuż deptaka, spojrzał na postrzępione obłoki pędzące po niebie. Czuł się podobnie jak te chmury:
rozdzierany przez niewidzialne siły.
- Biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, idzie lepiej, niż mogliśmy się spodziewać - odezwał się w końcu do Parkera. - Ale co knuje St.-Germain? Dlaczego przyjmuje to wszystko z takim spokojem?
- Zastanawia się, jak pokonać tę drobną przeszkodę. Już nieraz był ścigany przez prawo. Teraz czeka, aż zrobimy jakiś błąd.
- Zachowuje się, jakby wiedział, jaki to będzie błąd.
- Może wie. Już przez to przechodził.
- Wydaje mi się również, że facet chce zachować twarz. Udaje niesłusznie oskarżonego, porządnego biznesmena, którego nikt nie rozumie.
- Tak, to możliwe. To by wyjaśniało niektóre sprawy.
Zarówno Stefanovitch, jak i Parker wiedzieli, że policja nowojorska częściej stosowała nielegalne nękanie, niż mogłoby to wynikać z doniesień mediów. Istniały działania na dużą i na małą skalę. Stefanovitch sam widział, jak detektywi wsypywali cukier do baku cadiiiaca należącego do mafii. Widział, jak wepchnięto szmatę do rury zaparkowanego przy Times Square cadillaca seville jakiegoś alfonsa. Gliniarze zdawali sobie sprawę, że większość ulicznych bossów wyrzuca do kosza mandaty za niewłaściwe parkowanie albo utrudnianie ruchu, ale w komputerach znajdowały się szczegółowe dane. Wystarczyło, żeby detektyw wykonał odpowiedni telefon, a samochód handlarza narkotykami, który drwił z mandatów, odprowadzano na miejski parking. Skutkiem było mnóstwo biurokratycznych czynności i zdenerwowanie, które czasami prowadziło do popełnienia błędu.
Jeśli chodzi o poważniejsze molestowanie, z policją zawsze współpracowały miejskie agencje ochrony środowiska. Ich pracownicy mogli zamknąć za rozmaite uchybienia fabrykę należącą do mafii albo ich ulubioną restaurację w Małej Italii - z powodu much, odchodów gryzoni w kuchni, wadliwej wentylacji czy chociażby niewłaściwego oznaczenia toalet. Istniał jeszcze największy przyjaciel policjantów. Akt o Działalności Organizacji Skorumpowanych. Ta specjalna ustawa godziła bezpośrednio w przestępczość zorganizowaną. ADOS pozwalał policjantom blokować konta bankowe podejrzanych, rekwiro-wać ich samochody, motorówki, nawet zajmować domy czy siedziby firm. I takie właśnie działania zastosowali wobec St.-Germaina.
Przy wejściu na parking Stefanovitch i Parker zatrzymali się i podali sobie ręce. Odnowiła się emocjonalna więź między nimi, która pojawiła się kilka dni wcześniej w gabinecie Stefanovitcha. Obydwaj byli przyzwyczajeni do długich obserwacji. Ta mogła być arcydziełem.
Stefanovitch wstrzymał się od powiedzenia tego, co nasuwało mu się na myśl: „Uważaj na swój tyłek w drodze do domu".
- Dobranoc, Isiah - powiedział. - Jutro jest nasz dzień. W twarzy Parkera, dobrze widocznej w świetle księżyca, było coś, co dodawało otuchy.
- Dobrze mi się z tobą pracuje, Stefanovitch. Nigdy nie zapomnę, jak wyciągnąłeś'tego skurwysyna z limuzyny.
Do tej pory Stefanovitchowi też dobrze się pracowało z Parkerem. Isiah rozumiał, że chodzi o dorwanie Alexandre'a St.-Germaina; o schwytanie Grobowego Tancerza za wszelką cenę.
Dwaj policjanci w końcu się rozstali. Odeszli w swoje własne rewiry ciemności i tajemnicy.
Sarah McGinniss i John Stefanovitch, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica
Sarah i Sam czasami zachowywali się jak stare małżeństwo. Układy między nimi przypominały serial Dziwna para w wersji z końca lat osiemdziesiątych.
Wieczorem co najmniej przez piętnaście minut omawiali sprawę kolacji. W końcu zdecydowali się na Ulubioną Pizzę Raya, butelkę jabłecznika, ciastka domowego wypieku i film Spielberga zatytułowany Goonies.
Nie obejrzeli nawet połowy filmu, ponieważ zaczęli gadać o pobycie Sama z Rogerem na północy stanu. Sam zapytał Sarah, czy kiedykolwiek zejdzie się z tatą. Powiedziała mu, najdelikatniej jak umiała, że raczej nie. Wydawało jej się, że przyjął to do wiadomości.
Sarah musiała wciąż powstrzymywać się od komentarzy, gdy słuchała opowieści Sama na temat dwóch tygodni spędzonych z ojcem. Roger ustępował wszystkim zachciankom syna, nie stawiając mu żadnych ograniczeń. Zachował się zupełnie beznadziejnie.
- Twój ojciec to świetny facet - stwierdziła Sarah kładąc Sama do łóżka około dziesiątej. - On bardzo cię kocha. Sam. - To pewnie była prawda. Któż by nie kochał Sama?
Chłopiec był taki wrażliwy. Miał smutne oczy.
- O co chodzi. Sam?
- Tata mnie kocha - zaczął Sam. - Ja też go kocham. Ale, mamo...
- Jestem przy tobie. - Sarah pochyliła się. Pocałowała Sama w policzek, przytuliła go czule.
- Kocham cię. Tęskniłem za tobą codziennie w czasie tej wycieczki. Przyrzeknij, że mnie nie zostawisz, dobrze?
Wyciągnął do niej szczupłe ręce i Sarah z trudem powstrzymała się od płaczu. Nagle pożałowała, że nie da się rozwikłać problemów, które stanęły pomiędzy nią i Rogerem. Sam zasługiwał na to, żeby mieć ojca.
Gdy Sam już leżał w łóżku, Sarah wzięła się za porządki. Gdyby nie jej gospodyni Annie Leigh, mieszkanie nie różniłoby się od nory zamieszkiwanej przez dwóch kawalerów.
Sarah zbyt często zasypiała w ubraniu na kanapie. Równie często grywała z Samem w gry planszowe przy włączonym telewizorze. Późnymi nocami ćwiczyła w swoim pokoju na starej gitarze Fendera, grając utwory Rya Coodera i Muddy'ego Watersa. Nauczyła się grać bluesa na Placu Waszyngtona w Stockton.
Kręcąc się po domu doszła do wniosku, że bardzo lubi Stefanovitcha. Kilka tygodni wcześniej nie wydałoby jej się to możliwe.
Interesował ją do tego stopnia, że gdy zadzwonił z komendy głównej policji i spytał, czy może przyjechać na chwilę, zgodziła się, chociaż była zmęczona. Teraz nie mogła się doczekać jego przybycia.
Sarah nie potrafiła do końca określić swoich uczuć względem Stefanovitcha. Jedno wiedziała na pewno: że lubi przebywać w jego towarzystwie bardziej niż w czyimkolwiek. Ciągle ją zaskakiwał, odkrywał swoje nieznane strony.
Stefanovitch wiedział rzeczy, które ją bardzo interesowały. Czasami opowiadał o swojej pracy w policji, kiedy indziej o polityce światowej. Zdarzało się też, że ni z tego, ni z owego snuł własne teorie na temat gotowania lub zaczynał mówić o psychologii dziecięcej czy sztuce współczesnej. Czytał więcej od niej. Lubił muzykę klasyczną, jazz i rock. Znał kreatorów mody, a nawet nazwiska najlepszych modelek z Nowego Jorku i z Paryża. Powiedział jej, że policjanci często bywają oczytani i mają szerokie zainteresowania. Po prostu tak się złożyło, że zostali policjantami.
Co ważniejsze, John Stefanovitch uważał, że Sarah jest piękna fizycznie i duchowo - a jej takie zapewnienia były teraz niezwykle potrzebne. Musiała znowu uwierzyć w siebie.
Gdy się pocałowali w domku nad morzem, Sarah zakręciło się w głowie. Nie czuła się tak od lat i odkryła, że bardzo jej tego brakowało. Bardziej niż sądziła.
Polerowane dębowe drzwi windy rozsunęły się hałaśliwie. Sarah uśmiechnęła się na widok Stefanovitcha. To przypominało randkę. Ile osób w ich wieku umawia się w dzisiejszych czasach na randki? Nagle doszła do wniosku, że chyba bardzo dużo.
Najwyraźniej przebrał się po pracy. Gęste ciemne włosy miał starannie uczesane, bladoniebieską koszulę wyprasowaną. Tkwiło w nim coś z wieśniaka z Pensylwanii, ale jednocześnie szczypta cynizmu Manhattanu. I był zdecydowanie przystojny, nawet na wózku.
- Cześć, Stef. - Nagle poczuła się zawstydzona, co zdarzało się, ilekroć zastanawiała się nad ich sytuacją. - Jak poszło?
- To był długi dzień, ale jednocześnie chyba dobry początek. - Zwekslował na bezpieczny temat pracy. Ona również.
- Jak tam Isiah Parker? Jak się z nim pracuje? - spytała. Zadała to pytanie trochę dla podtrzymania konwersacji, choć naprawdę chciała się tego dowiedzieć.
- Dogaduję się z nim znacznie lepiej niż z tobą pierwszego dnia. - Stefanovitch uśmiechnął się. - Lubię go, bo chce dorwać St.-Germaina. Brat był mu bardzo bliski... ale nie tylko o to chodzi. Jest jeszcze coś, o czym Parker nie chce mówić.
Sarah nagle uprzytomniła sobie, że prowadzą tę rozmowę w przedpokoju, gdzie łatwo można by było ich podsłuchać.
- Wejdziemy do środka?
- Ładnie tu, owszem, ale chodźmy. A gdzie Sam Triumfator, zwycięzca trzech turniejów i trzech mistrzostw świata? Nie śpi jeszcze?
- Poszedł spać jakąś godzinę temu. Napijesz się ze mną drinka? Mam ochotę na kieliszek wina.
Podobała mu się ubrana w dżinsy, w spłowiałą koszulę kowbojską i boso.
- Jeżeli się napiję, to na pewno usnę.
- Nie ma sprawy. Mogę ci też dać coś do jedzenia.
Sarah zrobiła omlet z serem i ziołami i otworzyła butelkę chateau margaux. W kuchni, gdzie siedzieli, panował spokój, jakże miły po długim, nerwowym dniu. Gdy omlet się smażył, Stefanovitch zjadł ostatnie domowe ciastko.
- Doszedłem do punktu, w którym przestaje się sypiać. Znasz takie uczucie? - powiedział, gdy pochłonął omlet i wypił pół butelki wina.
- Znam, ponieważ właśnie przez to przechodzę. Jeszcze jeden omlet? Więcej wina? Ciastko?
- Wszystko.
- Naprawdę? - Sarah otworzyła szeroko oczy. Światło z lampy nad głową odbijało się w jej włosach.
Przytaknął i uśmiechnął się. Czuł się znowu prawie jak człowiek. Omlet z serem i wino o północy... coś wspaniałego. Nie jadał tak od bardzo dawna. Jakaś część jego życia wracała do normalności. A jego to przerażało.
Zjadł dokładkę i siedział teraz przy stole z błogim uśmiechem na twarzy.
- Piękna, utalentowana i gotuje jak czarodziejka. Gdzie kryje się pułapka? Co z nią jest nie tak?
Sarah westchnęła i lekko zmarszczyła brwi.
- Jest rozwiedziona. Ma małe dziecko, które potrzebuje mnóstwa miłości i uwagi.
- I co jeszcze? Sam nikomu by nie przeszkadzał. Przynajmniej nikomu, kto jest cokolwiek wart.
- Czasami potrafi być pracoholiczką, co dla niektórych oznacza zbytnie skoncentrowanie się na własnej osobie.
- Ale to nie wszystko, prawda?
- Och, sama nie wiem. Stefanovitch, chcesz iść ze mną dzisiaj do łóżka? - Nagle zabrakło jej tchu. Powiedziała to. Nie było odwrotu. Zdziwiła go ta nagła zmiana nastroju.
- Sądzisz, że w tej chwili to dobry pomysł?
- Nie mam pojęcia. Po prostu mam na to ochotę.
Jak we śnie wyszli z kuchni i udali się do sypialni. Świat wydawał się dziwnie zamglony. Przez panoramiczne okna świecił księżyc. Zaczęli się rozbierać. Czuli się trochę nieswojo. Milczeli pogrążeni każde we własnych myślach.
Niezgrabnie rozpinając bluzkę, Sarah myślała: „Chcę się z nim kochać". Wypełniało ją uczucie ciepła, zupełnie jakby ogrzewał ich księżyc zza szyby. Bardzo go pragnęła. Już od dawna.
Podeszła do Johna i pocałowali się, a pocałunek był równie słodki jak ten nad morzem. Tak, pomyślała Sarah, właśnie o to chodziło.
- Czy to nie będzie dla ciebie problemem? - szepnęła z ustami przy jego policzku. Wreszcie się zdecydowała zadać to kłopotliwe pytanie. Nie chciała popędzać Stefa ani go zmuszać. Chciała, żeby oboje tego pragnęli.
- Nie. Gdy zostałem ranny, myślałem, że stracę... możliwości. Jednak tak się nie stało... to znaczy, wiesz, co mam na myśli... Reaguję jak trzeba.
Sarah zrozumiała to doskonale po pierwszych dziesięciu minutach spędzonych w łóżku. Stef miał najdelikatniejszy dotyk, jaki można sobie wyobrazić. Głaskał ją opuszkami palców po plecach i ramionach, muskał twarz i szyję, a potem przesunął ręce niżej.
Zastanawiała się, czy zawsze był taki delikatny, taki zupełnie inny, niż się spodziewała.
Taki czuły i ciepły.
Gdy już się ze sobą oswoili, zahamowania zaczęły znikać jedno po drugim jak warstwy zimowej odzieży.
Sarah usiadła okrakiem na kochanku. Z podziwem patrzyła na jego młodzieńcze ciało, muskularne i twarde - płaski brzuch, szczupłe ręce i ramiona. Był silny, ale jakże ostrożnie jej dotykał.
Całowała jego pierś, delektując się świeżym i czystym zapachem ciała.
Gdy Stef delikatnie masował jej plecy i szyję, stopniowo się odprężała.
- Jesteś wspaniały w łóżku. Gdzie się tego nauczyłeś?
- Na tylnych siedzeniach starych samochodów w Minersville. W kinie dla zmotoryzowanych w Middleview. Na parkingu przed liceum.
- Nie, Stef. Kłamiesz. - Pocałowała go znowu.
- Kiedyś byłem zakochany, pamiętasz? Położyła mu palec na wargach.
- Uwielbiam, jak mnie dotykasz - szepnęła w ciemności.
- Wszystko będzie dobrze. Nie mamy się czego bać - powiedział.
- Byłam przerażona, gdy szliśmy do sypialni.
- Ja też, Sarah - Stefanovitch uśmiechnął się i zaczerwienił. Cieszył się, że ona tego nie widzi w ciemności.
- Ale już nie. Już się nie boję.
- Ja też nie. No, może trochę.
- Kochaj mnie, Stefanovitch. Uwielbiam, jak mnie dotykasz. Naprawdę uwielbiam to.
John Stefanovitch, port nowojorski
Nękanie trwało nazajutrz od samego rana.
To był jedyny sposób, by dostać St.-Germaina.
Dwunastometrowa motorówka przewiozła prawie tuzin funkcjonariuszy Amerykańskiego Urzędu Ceł i Agencji Antynarkotykowej, a z nimi Stefanovitcha, do frachtowca o nazwie „Osprey". Ten turecki statek stał zacumowany na końcu portu, obok latami morskiej Ambrose.
Kapitan Mohammed Rowzi cichaczem klął na los, przeglądaj ąc pięciostronicowy dokument, opatrzony oficjalnym stemplem Wydziału Celnego przy Ministerstwie Skarbu. Z pokrytych białym nalotem warg marynarza zwisał papieros bez filtra, który niemal cały zmienił się w popiół. Nad głowami krążyły wrzeszczące mewy.
Kapitan Rowzi angielski znał kiepsko, ale wystarczająco, by pojąć, że on i jego statek wpadli w poważne tarapaty.
Intuicyjnie czuł, że najwięcej kłopotów przysporzy mu ponury porucznik siedzący przed nim na wózku inwalidzkim.
- Co znaczyć ten papier? - Kapitan Rowzi skrzyżował obie ręce na szerokiej piersi, a dokumenty łopotały na wietrze. Rozmawiając z policjantami, starał się udawać, że zupełnie nie wie o co chodzi.
- To jest prosty nakaz sądowy - powiedział Stefanovitch niewinnie. - Oznacza to, że Urząd Celny otrzymał wiarygodną informację od departamentu policji lub innej instytucji. Podejrzewa się, że pański statek przewozi kontrabandę, przede wszystkim narkotyki. Agencja Antynarkotykowa i celnicy mają prawo przeszukać pańską jednostkę. Mają również prawo przejąć narkotyki czy inne przemycane przedmioty, jeśli je znajdą. Mogą również zniszczyć ładunek na miejscu. To jest inspektor McManus. Rewizja to jego działka. Może będzie mógł panu powiedzieć coś więcej.
Stefanovitch spojrzał na oficera Amerykańskiego Urzędu Celnego Barry'ego McManusa, z którym pracował już kilka razy. Najdziwniejsze w tym przedstawieniu, pomyślał, to że jest ono jak najbardziej zgodne z prawem, a nawet godne pochwały.
Kapitan Rowzi gniewnie popatrzył Stefanovitchowi w oczy.
- Papier ma żadne znaczenie! - stwierdził i chciał się odwrócić.
- Cieszę się, że pan tak uważa. - Stefanovitch wzruszył ramionami. - Mam tylko nadzieję, że właściciele ładunku znajdującego się na pokładzie też tak sądzą. Inspektorze McManus, może pan przeszukać statek.
Sześciu inspektorów z Nowojorskiego Urzędu Celnego przystąpiło ochoczo do pracy. Zaczęli rewizję od odkrycia kilku drewnianych skrzyń wypełnionych tureckimi papierosami, ceramiką i podrabianymi orientalnymi dywanami.
Następnie inspektorzy starannie przejrzeli księgi statku, sprawdzając linijka po linijce list przewozowy z faktyczną zawartością ładowni. Doszukali się zwyczajowych rozbieżności, ale potraktowali je bardzo poważnie. Rewizja była hałaśliwa jak impreza sylwestrowa w Pekinie.
Pięć godzin później John Stefanovitch, inspektor Barry McManus i bardzo nieszczęśliwy kapitan Rowzi znów się spotkali w małej, brudnej kajucie kapitana.
Za otwartymi drzwiami stał mundurowy policjant z karabinem przy piersi. Kapitan frachtowca został aresztowany. Heroina wartości kilku milionów dolarów, dobrze strzeżona, znalazła się na dziobie jednej z policyjnych motorówek.
- Nic nie wiem o narkotyki. Ktoś wniósł narkotyki na mój statek - protestował kapitan Rowzi wyniośle, ale jednocześnie nerwowo i nieprzekonująco. - Siedemnaście lat jestem kapitan statku.
Barry McManus potrząsnął głową. Wykazywał ślad współczucia, ale przede wszystkim biurokratyczną niezłomność. Jego twardy wzrok wystarczał, by doprowadzić do płaczu mocnych mężczyzn. Nieraz się to zdarzyło w karierze McManusa.
- Chcemy porozmawiać z właścicielami ładunku, który macie na pokładzie. - Stefanovitch przedstawił kapitanowi frachtowca swój ą kartę przetargową. - Wydaje mi się, że wyraziłem się jasno.
Turecki kapitan pokręcił głową zrezygnowany. Jego koszulę khaki pokrywały od góry do dołu plamy potu. Ciasna kajuta cuchnęła jak stajnia.
- Podałem nazwę. Star of Panama Company - powiedział znowu, akcentując tak dobitnie, że aż pryskała mu ślina. - Star of Panama Company.
- Tak. The Star of Panama Company jest właścicielem statku. Ale nie ładunku. Nie heroiny, kapitanie Rowzi. Już to przerabialiśmy. Tyle widzimy z listu przewozowego.
- Kapitanie Rowzi - wtrącił inspektor McManus. - Zgodnie z prawem przeszukaliśmy pańską jednostkę i znaleźliśmy heroinę. Znaleźliśmy również przewożoną legalnie ceramikę, papierosy, maszynowo tkane dywany, stare monety. Teraz cały ten ładunek jest zagrożony. Cały. Czy pan rozumie, co mówię?
Kapitan zgarbił się jeszcze bardziej i wciągnął głowę w ramiona.
- Nic nie wiem o narkotyki - powtórzył.
Stefanovitch popatrzył na inspektora Urzędu Celnego, po czym wrócił spojrzeniem do Rowziego.
- Niech mu pan powie, inspektorze. Chyba powinien o tym wiedzieć. Właściciele też powinni wiedzieć. Właściciele ładunku.
- Na mocy Aktu ADOS - oświadczył McManus kapitanowi statku - rozkazałem swoim ludziom zniszczyć ładunek pańskiego statku. Wszystko, co znajduje się na pokładzie. Cały ładunek. Wszystko, co przywiózł pan do Nowego Jorku.
Kapitan Rowzi nie mógł uwierzyć własnym uszom. Czy ci policjanci poszaleli? Nigdy nie niszczono całych ładunków statków. Oczy o mało nie wyskoczyły mu z orbit. Słyszał ciągle groźne angielskie słowa: heroina... zniszczyć... ładunek.
- Nie! Co powiedzieć właścicielom?
Stefanovitch pochylił się na wózku. Odór czosnku i potu płynący od Rowziego był obezwładniający.
- Możesz powiedzieć panu St.-Germain i jego przyjaciołom, że na mocy prawa federalnego nie otrzymają rekompensaty za poniesioną stratę. Powiedz im też, że to wszystko jest zgodne z prawem. Takie jest pieprzone prawo... Nasze prawo. I to dopiero początek.
Stefanovitch skierował wózek do drzwi, ale zatrzymał się i odwrócił.
- I proszę mu przekazać pozdrowienia od porucznika Stefanovitcha. Jesteśmy starymi przyjaciółmi, pan St.-Germain i ja. Tak, starymi przyjaciółmi.
O wpół do dziewiątej wieczorem Stefanovitch lawirował pomiędzy stolikami w zatłoczonym klubie „Lotos" przy Sześćdziesiątej Szóstej Wschodniej. „Lotos" tuż po otwarciu znany był jako miejsce spotkań ludzi ze świata literatury. Obecnie stanowił jedno z ulubionych miejsc załatwiania interesów i wystawnych przyjęć służbowych.
Tego wieczoru główną salę wypełnili uczestnicy jednej z setek kolacji „na cześć", których każdego wieczoru pełno jest w Nowym Jorku.
Alexandre St.-Germain przemawiał do zebranych z mównicy z ciemnego drewna. Oddał hołd osobie, na cześć której wydano to przyjęcie, jak również ludziom interesu na całym świecie. W tym temacie był biegły.
Stefanovitch zatrzymał się ze swoim wózkiem przy jednym ze stołów, by wysłuchać przemówienia Grobowego Tancerza.
Przy okazji obserwował St.-Germaina i innych liderów biznesu. Zastanawiał się, ilu z nich prowadziło legalne międzynarodowe interesy. Czy któryś z nich był członkiem Nocnego Klubu? Wszyscy sprawiali wrażenie ludzi poza wszelkimi podejrzeniami, wyniosłych i kryształowo czystych.
Stefanovitch ruszył dalej. W końcu nieważne, po co tu przyszedł.
Przypominał sobie bolesne sceny z Long Beach w noc zasadzki. Przypominał sobie Annę; jej śmierć tamtej marcowej nocy.
Gdy dotarł do mównicy, odezwał się na tyle głośno, by przekrzyczeć hałas panujący w sali.
- St.-Germain! - zawołał głośno. - Mam dla ciebie nakaz stawienia się przed sądem przysięgłych na mocy pogwałcenia Aktu o Ciągłej Działalności Przestępczej. Wręczam ci go tutaj, w obecności samych wiarygodnych świadków.
Rozmowy w sali ucichły natychmiast. Kelnerzy przestali podawać do stołów. Sztućce zamarły w pół drogi do ust. Twarz St.-Germaina poczerwieniała. Pewnie ze wstydu.
Stefanovitch nie spuszczał wzroku z tego handlarza narkotykami i mordercy. Nikt w sali nie wyglądał na członka Nocnego Klubu. Ale teraz już nic nie było takie, jakim się wydawało.
Stefanovitch spokojnie wyjechał z jadami klubu „Lotos". Dopadnie Alexandre'a St.-Germaina. Był tego pewien.
Prosto z klubu pojechał do domu. Czuł się lepiej niż kiedykolwiek od czasu trwania dochodzenia w sprawie St.-Germaina. Instynkt podpowiadał mu, że postępują właściwie. Jak do tej pory.
Wziął prysznic, wytarł się i otworzył butelkę piwa. Zadzwonił do Sarah i powiedział jej, co zaszło w klubie „Lotos". Chciał z nią porozmawiać o wszystkim, co się zdarzyło, ale wiedział, że nie powinien. Był zbyt zmęczony. Nie nadawał się dziś na niczyjego towarzysza.
W końcu zasnął na kanapie, zerkając jednym okiem na Chinatown, z Jackiem Nicholsonem w najwspanialszej w życiu i najbardziej hipnotycznej roli.
Jakiś czas później zadzwonił telefon gdzieś przy wezgłowiu kanapy. Stef obudził się, ale nie do końca.
Pokój wyglądał jakoś dziwnie. Okno znajdowało się po niewłaściwej stronie łóżka. Paliły się wszystkie światła i odbijały w szybie. W końcu uświadomił sobie, że leży na kanapie w salonie, a nie w sypialni.
Sięgnął do telefonu, przy okazji o mało nie zrzucając go z półki. Wiedział, że to może być tylko Sarah.
- Cześć, mówi Stef. - Udawał nagranie na sekretarce. - Gdy usłyszysz sygnał, powiedz mi, że ostatnia noc nie była snem. Która godzina? Cześć.
Po drugiej stronie słuchawki panowała dziwna cisza.
Tak absolutna, że porównywalna do przebywania w kompletnej czerni. Jakby się wpadło do głębokiego tunelu lub dryfowało ku niezgłębionym tajnikom śmierci.
Przez małe dziurki w słuchawce w końcu popłynął głos. Stefanovitch słuchał, a serce zaczęło mu bić szybciej.
- Chciałbym, żebyś wiedział jedno, Stefanovitch. Sam ją zastrzeliłem. Osobiście wykonałem tę robotę. Stałem w korytarzu twojej żałosnej kamienicy w Brookłyn Heights. Gdy otworzyły się drzwi, strzeliłem. Resztę na pewno możesz sobie wyobrazić. Na razie dobranoc.
John Stefanovitch i Isiah Parker, Central Park West
„Chciałem, żebyś wiedział jedno"...
„Sam ją zastrzeliłem"...
„Resztę możesz sobie wyobrazić"...
Od tego telefonu w głowie Stefanovitcha nie ustawał nieznośny łomot.
Wstał o czwartej. O wpół do siódmej na Czterdziestej Trzeciej Wschodniej ulicy czekał na otwarcie centrum sportowego.
Przynajmniej raz Beth Kelly była miła podczas ćwiczeń. Dopingowała go, ale nie starała się złamać. Powstrzymywała się, bo wyraz twarzy Stefa świadczył, że ktoś go mocno zranił.
Przed ósmą Stefanovitch i Isiah Parker siedzieli w samochodzie na Central Park West i czekali, aż Alexandre St.-Germain wyłoni się ze swojej limuzyny. Obława, prawdziwa obława miała zacząć się znowu. Może będzie to jej ostatni etap.
Grobowy Tancerz załatwił Stefanovitcha jednym telefonem.
Po tej rozmowie Stef nie mógł zasnąć. Leżał z otwartymi oczami, rozpamiętując miesiące bólu i cierpienia po zamordowaniu Anny i po strzelaninie w Long Beach.
„Chciałem, żebyś wiedział jedno... Sam ją zastrzeliłem".
Czekał ponad dwa lata. Teraz chciał sprawiedliwości, pragnął zemsty za wszystko, co się stało.
Gdy był dzieckiem, w Minersville uczył pewien ksiądz. Aby wytłumaczyć dzieciom pojęcie nieskończoności, kazał uczniom sięgać myślami do samego początku czasu. To zawsze przyprawiało Stefanovitcha o ból głowy. Niezależnie od tego, jak daleko się cofnął myślą, nawet o miliardy lat, nigdy nie mógł dotrzeć do początku nieskończoności.
Stefanovitcha ogarnęło teraz to samo obezwładniające uczucie. St.-Germain kpił sobie z niego, wolny i arogancki. Grobowy Tancerz ustawił się ponad prawem, poza jakimkolwiek systemem moralnym.
„Gdy otworzyły się drzwi, strzeliłem".
„Resztę na pewno możesz sobie wyobrazić".
- Coś się dzisiaj spóźnia. Pewnie je chrupki czekoladowe na śniadanie - odezwał się w końcu Isiah Parker.
Stefanovitch opowiedział mu o telefonie od St.-Germaina. Isiah zauważył, że nim to wstrząsnęło. On też ostatnio miał same bezsenne noce. Spał najwyżej dwie, trzy godziny. Całkowicie oddał się sprawie, którą przygotowywali przeciwko St.-Germainowi. Uważał ją za koło ratunkowe dla siebie.
- Jak sądzisz, dlaczego do mnie zadzwonił? - spytał Stefanovitch. - Dlaczego teraz? Co się, u diabła, dzieje?
- Może nie wytrzymał napięcia. Wczoraj narobiłeś mu cholernego wstydu. Przedtem potraktowałeś go przed domem jak śmiecia. Jest dumny. Wiedziałem to od razu, gdy spojrzałem mu w oczy.
- Nie, jest jeszcze coś. Coś związanego z tym telefonem.
- Nie sądzę. Chciał pokazać, że to on wciąż trzyma stery.
- Może rzeczywiście znów je przejmuje - stwierdził Stefanovitch. Oczy miał utkwione w odległym o trzydzieści metrów samochodzie Grobowego Tancerza.
Niebieska limuzyna nadal czekała przed kamienicą. Silnik pracował, dym leniwie pykał z rury wydechowej. Taksówki czy prywatne samochody podjeżdżając musiały parkować przed lub za wszechpotężną limuzyną.
Na zegarku Stefanovitcha, który dostał od ojca opuszczając Minersville, ósma trzydzieści zmieniła się w dziewiątą. Stary czasomierz Bulova wciąż chodził dokładnie.
Coś się działo. Instynkt gliniarza podpowiadał Stefanovitchowi, że teraz, gdy on razem z Isiahem Parkerem obserwuje kamienicę St.-Germaina, coś się odbywa w innym wymiarze. Wymiarze St.-Germaina. Wymiarze Nocnego Klubu.
- To zaczyna być zbyt rutynowe - odezwał się w końcu. - Ta obserwacja. Może właśnie to nie daje mi spokoju. Jest już dziesięć po dziewiątej. Nigdy nie wychodził tak późno. Limuzyna czeka. Co chcesz zrobić?
Isiah Parker otworzył drzwi samochodu i wyszedł na Central Park West, wpuszczając do wnętrza uliczny hałas.
- Tym razem ja pójdę. Założę się, że zmuszę tego dupka szofera, żeby opuścił szybę limuzyny.
- Ja też się założę, że ci się to uda.
Isiah Parker ruszył w stronę długiej limuzyny. Energicznym krokiem szybko pokonał dzielącą go od niej odległość. Jego ciemne okulary zdawały się odbijać spojrzenia przechodniów.
Mocno zapukał w drzwi kierowcy. W lustrzanej szybie limuzyny Parker widział siebie i samochody przemykające ulicą. W końcu szyba się opuściła.
Isiah Parker uśmiechnął się i nachylił do szofera. Była to typowa konfrontacja nowojorskiego gliniarza z ulicznym bossem z New Jersey, jakie codziennie zdarzają się na ulicach. Kierowca, ubrany w czarną liberię, uśmiechał się zza ciemnych okularów marki Ray-ban, jak zwykle zadowolony z siebie.
- Gdzie jest Grobowy Tancerz, dobry człowieku? Twój szef spóźni się dziś do pracy - powiedział Parker.
Kierowca chrząknął i wzruszył ramionami. Był to gest typu „co cię to obchodzi", który Isiahowi Parkerowi nieszczególnie przypadł do gustu.
- Pan St.-Germain już poszedł do pracy, ale zostawił dla ciebie wiadomość. Uprzedził, że wy dwaj, gliniarze z drogówki, możecie mi wlepić mandat. Kazał mi go podrzeć na waszych oczach. Powiedział, że macie swoje prawa, a on ma swoje. Kazał powiedzieć tobie i twojemu kolesiowi kalece, że zabawa się dopiero zaczyna. To dopiero początek, Dicku Tracy.
Kilka chwil później zatrzeszczało radio w policyjnym samochodzie Parkera i Stefanovitcha. Coś się stało. Grobowy Tancerz naprawdę ruszył do pracy.
Alexandre St.-Germain, Nowy Jork
Alexandre St.-Germain jechał tego ranka przez miasto w absolutnej ciszy. Zastanawiał się nad działaniami, jakie podjął ostatnio: przerwa w pozyskiwaniu powszechnego szacunku; sprzeniewierzenie się nowym zasadom Klubu, zakładającym dążenie do niewidzialności.
Stefanovitch zbyt długo deptał mu po piętach. Raz już jakimś cudem uniknął śmierci; skończył w wózku inwalidzkim. Ale uparty gliniarz i tak nie dawał za wygraną.
Publicznie obraził St.-Germaina. Spowodował konfiskatę ładunku heroiny z frachtowca, nękanie na mocy ustawy ADOS, inne poważne kłopoty kilku ostatnich tygodni. Nie można tego tolerować.
St.-Germain miewał już do czynienia z nadgorliwymi policjantami. Czasami kierowała nimi potrzeba zemsty; czasami najzwyklejsza uczciwość. Ale w wypadku Stefanovitcha to było chyba coś więcej.
St.-Germain poprosił Jimmy'ego Burke'a, żeby sprawdził tego porucznika z wydziału zabójstw. Burke skopiował dane z centrali policji. Te dane przedstawiały przeszłość i teraźniejszość Stefanovitcha. Był oficerem marynarki, dwukrotnie uhonorowany medalami na Bliskim Wschodzie. Do policji nowojorskiej wstąpił w siedemdziesiątym szóstym i szybko zyskał sobie opinię doskonałego śledczego. Miał świetne warunki fizyczne i wszystko wskazywało, że jest uczciwy. Przełożeni go lubili i szanowali. Nawet przykuty do wózka, był uznawany za jednego z lepszych oficerów w departamencie policji. Stefanovitch wciąż był gwiazdą.
Z akt wynikały jasno dwie rzeczy: facet wydawał się bystry jak na policjanta i nieustępliwy w wypełnianiu obowiązków zawodowych. W pewien sposób był bardzo staromodnym gliniarzem, niemal anachronicznym. Wydawało się, że ma obsesję na punkcie dobra i zła. Stosował kodeks moralny i etykę zawodową z ubiegłego stulecia.
St.-Germain naprawdę nie miał wyboru.
Prawo ulicy musiało znów zadziałać.
Sarah i Sam McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica
Sarah wciąż miała swoją gwarancję spokoju: nić zdrowego rozsądku, która przewijała się przez jej życie.
Sam stał pod zieloną markizą ich kamienicy i rozmawiał ze swoim najlepszym kolegą Austinem, siedmiolatkiem z tej samej dzielnicy. Sarah stała z boku. Było jeszcze zbyt wcześnie, by iść do szkoły, która znajdowała się tuż za rogiem, przy Park Avenue.
Teraz miło wytracali ostatnie wolne minuty. Sam gawędził z Austinem o baseballu i zabawkach; Sarah odnawiała niezobowiązujące sąsiedzkie kontakty z innymi mieszkańcami kamienicy. Patrząc na Sama pomyślała, że życie, jakie ostatnio prowadzi, jest zupełnie nierealne.
- Lepiej już chodźmy - zawołała w końcu do syna.
Pożegnał się z przyjacielem, proponując, żeby po szkole spotkali się w uliczce za kamienicą i rozegrali mecz piłki nożnej. Dozorca na ogół pozwalał im się tam bawić, chyba że pracował przy rurach wodociągowych, które malował lub skrobał prawie co drugi tydzień.
Sarah z synem poszli Sześćdziesiątą Szóstą ulicą na wschód, w stronę Park. Matka kątem oka obserwowała Sama.
Czasami zachowywał się jak mały, ciekawski ptaszek, który beztrosko bada otoczenie gniazda. W rzeczywistości znał niemal każdy centymetr kwadratowy ich osiedla. Zawsze zauważał pojawienie się nowej twarzy albo nowego zwierzęcia domowego, nawet kwiatów na krzewach derenia rosnących przy płocie.
Tego ranka był jakby przygaszony i Sarah sądziła, że wie dlaczego. Zbyt wiele czasu poświęcała dochodzeniu i książkom. Sam nie mówił tego, ale czuł się odsunięty.
- Wszystko w porządku? Powiedz matce prawdę - odezwała się w końcu.
- W porządku. Nic mi nie jest.
Sarah objęła Sama ramieniem.
- Wiesz co? Nie wierzę ci. Kłamiesz, mały biały człowieku.
Sam zachichotał. Na ogół udawało jej się zmusić syna do uśmiechu. Pomyślała, że jeśli trochę z nim pożartuje. Sam otrząsnie się z przygnębienia.
- Mówiłam ci już, jak się cieszę, że wróciłeś? Nie pamiętam. Mówiłam ci to już. Sam?
Sam znów się roześmiał.
- Najwyżej jakieś sto razy, mamo.
- Ile razy z tych stu mi uwierzyłeś? Raz?
Sam śmiał się teraz bez przerwy. To był ich wielki atut, potrafili się śmiać niemal ze wszystkiego.
- Może byśmy pojechali w niedzielę nad morze? Przyrzekam, że nie będę pracować. Zrobię wafle ze świeżymi truskawkami. Popływamy trochę. Pogramy w piłkę. Popuszczamy chiński latawiec. Obejrzymy kilka naszych ulubionych filmów na wideo.
Wzięła Sama za rękę.
- A Stef? Też pojedzie z nami nad morze?
Sarah nie spodziewała się tego pytania, choć nie była całkowicie zaskoczona.
- Chcesz, żeby Stef przyjechał? - spytała.
- Chcę, on jest fajny. Jesteśmy przyjaciółmi.
- To dobrze. Ja też bym chciała, żeby przyjechał.
Wciąż trzymając się za ręce skręcili w Park Avenue. Ruch na Park był jak zwykle szalony. Samochody jechały zderzak przy zderzaku, pędząc ku porannej chwale.
Na chodniku panował okropny ścisk. Mężczyźni w jasnych letnich garniturach; energiczne kobiety w drogich kostiumach lub klasycznych sukienkach.
Jakiś mężczyzna w lekkim beżowym garniturze stał na rogu Sześćdziesiątej Szóstej ulicy. Wydawał się zagubiony i oszołomiony. Nowy Jork potrafił być dla przybyszów horrorem. Gdy Sarah i Sam mijali mężczyznę, zwrócił się do nich.
- Trzecia Aleja?... Przepraszam, czy pani wie, w którą to jest stronę? Chyba mi się pomieszało.
Sarah uniosła rękę, żeby pokazać na wschód, na drugą stronę Central Parku, gdy nagle mężczyzna ją uderzył.
Nieoczekiwany cios w pierś zupełnie ją sparaliżował. Upadła tyłem na chodnik. Zabrakło jej powietrza w płucach. Nie mogła złapać tchu, nie mogła krzyczeć o pomoc. Poczuła w plecach okropny ból.
Mężczyzna w beżowym garniturze podniósł Sama z chodnika... Zupełnie jakby go przytulał. Chłopiec nie wiedział, jak się wyzwolić z obcych objęć. Usiłował się wyrwać, ale nie miał siły, żeby rozluźnić uścisk mężczyzny.
- Hop, mały.
Mężczyzna powiedział to na tyle głośno, żeby słyszeli go inni przechodnie.
- No już, chłopcze, wsiadaj z tatusiem do samochodu. Jedziemy. Jedziemy na wyścigi.
Ten człowiek się śmiał i łaskotał Sama... żeby dzieciak nie mógł krzyczeć. Mówił z niemieckim akcentem. Kto to był? Co się działo? Sarah wciąż nie mogła złapać tchu. O Boże, nie... Mogło się wydawać, że chłopiec wije się pod wpływem łaskotek... a ten człowiek udawał jego ojca.
Sarah łapczywie chwytała powietrze, ale wciąż nie mogła wydobyć głosu. Czuła się bezsilna, jak w koszmarnych snach, podczas których traciła Sama. Napastnik zaniósł Sama do oczekującego czarnego samochodu. Tylko tyle była w stanie zauważyć leżąc na ziemi. Może to było BMW? Audi? Nie miała pewności... A ten niemiecki akcent?
Samochód ruszył powoli, znikając w gęstym tłoku porannego ruchu.
Sarah, wciąż oszołomiona, spróbowała wstać z chodnika.
Ludzie zebrali się wokół niej; próbowali jej pomóc, choć nie rozumieli co się stało.
Latałyjej mroczki przed oczami. Nachylające się nad nią twarze zlały się w jedną.
W końcu Sarah wrzasnęła na całą Park Avenue. Wszyscy ci ludzie spieszący do pracy usłyszeli niewiarygodne słowa:
- Proszę, pomóżcie mi! Niech ktoś mi pomoże! Porwali mojego synka!
John Stefanovitch, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica
Sarah czekała w swoim mieszkaniu na policję, ale pragnęła zobaczyć Stefanovitcha. Nie mogła powstrzymać szlochu.
Po raz setny podeszła do okien w salonie i nadaremnie wpatrywała się w Sześćdziesiątą Szóstą ulicę. Trzymała się jakoś tylko dzięki odrętwieniu, jakie ją ogarnęło.
Chciała wmówić sobie, że zajście z Samem i z tym mężczyzną na Park Avenue to jakaś straszna pomyłka, ale wiedziała, że to nieprawda.
Zadzwonił dzwonek u drzwi. Przyjechała policja.
Na Sześćdziesiątej Szóstej ulicy wciąż nie było samochodu patrolowego. Detektyw i policjant przyszli piechotą z pobliskiego komisariatu. Detektyw trzymał w dłoni podkładkę do pisania z czarnej skóry i długopis. Wyglądał, jakby zamierzał wystawić mandat. Nie było to najbardziej współczujące podejście do kogoś, komu porwano dziecko.
- Pani synka nie było dziś w szkole? - spytał detektyw. - Nazywam się Cirelli - dodał.
- Nie chodzi o to, że nie było go w szkole. Został porwany z ulicy. Przy mnie. Zawsze razem chodzimy do szkoły. - Sarah wyrzuciła z siebie potok słów. - Jakiś mężczyzna w beżowym garniturze uprowadził Sama czarnym samochodem. To było chyba BMW. Przewrócił mnie. - Znów się rozpłakała. Nic na to nie mogła poradzić.
Otyły, rumiany detektyw spojrzał na nią, wyraźnie oburzony jej płaczem.
- A może wysłała pani dzisiaj chłopca do szkoły samego? To się często zdarza.
Sarah osłupiała. Była przyzwyczajona do inteligentnych policjantów. Zapomniała, że nie wszyscy są tacy. Przezwyciężyła chęć uderzenia tego człowieka i nawrzeszczenia na niego.
- Oczywiście, że nie. Detektywie Cirelli, ta sytuacja jest dla mnie niewyobrażalnie ciężka. Dlaczego pan jeszcze utrudnia? Byłam z Samem. Byłam ze swoim synem, gdy to się stało.
- Dobrze, pani McGinniss. Proszę spróbować się odprężyć. Czy może pani opisać chłopca? To chłopiec, tak?
- Tak, ma siedem lat. Waży niecałe dwadzieścia pięć kilogramów. Nie jestem pewna, ile ma teraz wzrostu. Ma ciemne włosy, niezbyt długie. Był niedawno z ojcem u fryzjera.
- Czy ojciec chłopca jest tutaj? - spytał detektyw Cirelli.
- Nie, jesteśmy rozwiedzeni.
- Może to ojciec zabrał chłopca? To znaczy, chciałem spytać, czy wystąpiły jakieś spory w sprawie opieki nad dzieckiem?
Znów rozległ się dzwonek przy drzwiach. Tym razem był to Stef. Wjechał do środka, a Sarah przytuliła się do niego mocno. Stefanovitch nie musiał słuchać jej opowieści. Już wiedział. Rozumiał to doskonale... Prawo ulicy.
Detektyw i policjant z dziewiętnastego posterunku w końcu sobie poszli. Stefanovitch i Sarah siedzieli objęci w salonie.
W końcu Stefanovitch głośno przełknął ślinę i powiedział:
- Robimy w tej chwili wszystko co można. Musisz mi uwierzyć, Sarah.
- Stef, a gdybyśmy to wszystko odkręcili? - Wymówiła te słowa bardzo ostrożnie. Wyczuł, że ona zna już odpowiedź.
- Moglibyśmy spróbować, ale nie sądzę, żeby St.-Germainowi i jego ludziom sprawiło to jakąkolwiek różnicę. Złamaliśmy prawo ulicy. Musimy obmyślić jakiś inny sposób na odzyskanie Sama. I obmyślimy, Sarah. Znajdziemy Sama. Zrobimy to, co musimy.
Alexandre St.-Germain, Rynek Hunts Point
Na skrzyżowaniu Randall Avenue i Halleck Street w Bronksie, droga kończy się ślepo na kompleksie budynków, w których mieści się targowisko Hunts Point.
Budynki mają kształt widelca z czterema zębami. Każdy „ząb" mieści w sobie sześć magazynów. Wewnątrz jest dosyć miejsca dla ciężarówek, ramp rozładunkowych, stoisk i prywatnych biur właścicieli. Ciężarówki z żywnością wjeżdżają przez plac, gdzie pobiera się opłatę, późnym wieczorem, na ogół pomiędzy dwudziestą trzecią i pierwszą w nocy. Szczyt działalności targowiska przypada pomiędzy trzecią i piątą nad ranem, kiedy to kupujący przyjeżdżają na rynek, parkują samochody i robią zakupy w swoich ulubionych stoiskach. Wprawdzie dla bezpieczeństwa Wydział Portów i Dworców wymaga od każdego dowodu tożsamości, ale nie ma problemu ze zdobyciem go na miejscu.
Dwudziestego czwartego lipca granatowy mercedes-limuzyna Alexandre'a St.-Germaina bezszelestnie poruszał się wzdłuż stoisk i platform przeładunkowych na skraju targowiska. Grobowy Tancerz był wyjątkowo podniecony... jak na niego.
Była za dziesięć czwarta nad ranem. Stoiska działały już od kilku godzin.
Lśniąca limuzyna nikogo nie dziwiła wśród tych obskurnych stoisk i przyczep. Właściciele eleganckich sklepów i restauratorzy z Manhattanu często przyjeżdżali na rynek drogimi samochodami.
Alexandre St.-Germain zauważył ciemnobrązowy samochód już z daleka. Wiedział, że siedzi w nim część ekipy, która przeprowadziła atak w Atlantic City. Europejscy najemnicy.
Gdy limuzyna podjechała bliżej, przednie i tylne drzwi samochodu otworzyły się.
Do limuzyny wsiedli trzej mężczyźni, ubrani w koszule rozpięte pod szyją i sportowe marynarki. Jeden, mimo upału, nosił jasnobrązową skórzaną kurtkę.
- Witamy, signore. Piacere de vederla. Jak się pan miewa w ten przyjemny nowojorski poranek? - przemówił jeden z nich twardym głosem, w którym jednak wyczuwało się szacunek. Mężczyzna był Sycylijczykiem. Jego mocno wysunięta szczęka zdawała się uniemożliwiać uśmiech, a skóra miała zielonkawobrązowy odcień. Nazywał się Salvatore Crisci, ale w Europie znany był jako Cacciatore, Myśliwy.
Cacciatore był zabójcą, którego St.-Germain wykorzystał kilka razy w Europie. Przed wydarzeniami w Atlantic City nigdy nie był w Stanach Zjednoczonych. Cacciatore gardził Amerykanami, choć nie miał nic przeciwko amerykańskim pieniądzom.
Drugi z mężczyzn, którzy wsiedli do limuzyny, był Niemcem. Nazywał się Franz Engelhardt. Przygotował i przeprowadził w Europie ponad dwadzieścia zamachów bombowych. Lata temu jego ulubionym narzędziem był ręcznie wykonany sztylet o dziewięciocalowym ostrzu. W Rzymie nadano mu przydomek Arrotino, Ostrzałka. To właśnie Engelhardt porwał Sama McGinnissa na Park Avenue.
Trzecim członkiem grupy był Jimmy Burke, nowojorski detektyw, który poznał St.-Germaina w Wietnamie.
Obaj Europejczycy i Burke, mimo imponujących sylwetek i aroganckich twarzy, wyraźnie czuli respekt przed St.-Germainem. Unikali niepotrzebnego kontaktu z jego przenikliwym wzrokiem. Stawili się tutaj, żeby zdać relację, ale też żeby słuchać.
- Śledziliśmy Stefanovitcha i Parkera przez kilka dni - odezwał się Cacciatore zaskakująco piskliwym głosem. Był homoseksualistą o ekstrawaganckich upodobaniach. Włosy, ufarbowane na pomarańczowoczerwony kolor, upinał w wysoki kok. Nosił wyjątkowo obcisłe spodnie i ostry makijaż. Te ekstremalne efekty, zastosowane świadomie, pomagały stworzyć mylne wrażenie. Cacciatore mówiąc mocno gestykulował.
- Kupowałem paczkę papierosów. Stałem tuż obok Stefanovitcha w małym sklepiku przy Osiemdziesiątej Czwartej ulicy. Mogłem go wtedy dorwać, ale kazał nam pan czekać. Parker mieszka u swojej dziewczyny. To modelka ze wschodniego Manhattanu.
Alexandre St.-Germain odwrócił głowę i popatrzył na ruchliwe, wczesnoporanne targowisko. Panował nad swoim gniewem. Nieoczekiwanie poczuł się swojsko w tym otoczeniu. Zapach owoców i serów przypominał mu młodość i poranki na ulicach Marsylii.
Zastanawiał się nad losem Stefanovitcha. Pozostali członkowie Klubu życzyli sobie, żeby zignorował tego policjanta. Żeby był cierpliwy... Ale on już dłużej nie chciał czekać. Ze Stefanovitchem trzeba się rozprawić. Ten gliniarz był zdecydowany na wszystko i cholernie pomysłowy. Pewnego dnia mogło mu dopisać szczęście.
- Zróbcie to teraz. Nie obchodzi mnie, co na to powie reszta Nocnego Klubu. Nie obchodzi mnie ich klubowe prawo rodem z Harvardu. Zróbcie to od razu!
John Stefanovitch i Sarah McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica
Ani ona, ani Stefanovitch nie spali tej najdłuższej i najgorszej nocy w życiu Sarah. Nigdy wcześniej nie była tak świadoma różnorodnych dźwięków rozlegających się w jej mieszkaniu. Spojrzała na zegarek i zobaczyła, że jest dwadzieścia po czwartej. Myślała, że jest piąta albo wpół do szóstej. Czas ciągnął się jak guma.
Na noc w mieszkaniu został detektyw z komisariatu dzielnicowego. Czekał przy telefonie na górze.
Ostatni raz telefon dzwonił przed pomocą. To był Roger, który w końcu dodzwonił się do niej z Kalifornii po tym, jak dziesiątki razy usiłowała się z nim połączyć. Był bardzo poruszony i zmartwiony, ale jednocześnie słyszała w jego głosie oskarżenie: to wszystko z powodu przeprowadzki Sarah do Nowego Jorku, „gdzie takie rzeczy się zdarzają".
O wpół do ósmej przyszła Annie Leigh, gosposia. Annie była życzliwą i troskliwą kobietą z St. Martin. Była u Sarah i Sama od czasu, kiedy przeprowadzili się do Nowego Jorku niemal dwa lata temu. Annie Leigh kochała Sama jak własnego syna. Sarah musiała ją pocieszać, uspokajać i o mało się załamała pod tym dodatkowym ciężarem emocji.
Później Stefanovitch usiłował zjeść śniadanie. Siedział przy stole w kuchni, skubał bułkę i sączył kawę. Telefon wciąż nie dzwonił. Kuchnia, jak całe mieszkanie, nagle stała się obca, jakby nigdy przedtem tu nie był.
- To jest takie nierealne, Stef. Takie okropne. Nie mogę uwierzyć, że to się stało. Dlaczego nie byłam ostrożniejsza? Powinnam była wiedzieć, że to się może wydarzyć. - Sarah w ogóle nie mogła jeść.
- Przestań. Nie mogłaś przewidzieć. - Stefanovitch sięgnął nad stołem i ujął jej dłoń. Chciał pomóc, ale nie umiał. Dopilnował tylko, żeby podjęto wszelkie możliwe działania.
- Wkrótce policja da nam znać o wynikach wczorajszych przesłuchań mieszkańców dzielnicy. Może trafili na coś, co nam pomoże. Od czego przynajmniej będziemy mogli zacząć.
Stefanovitch polecił, żeby protokół przesłuchań przyniesiono mu do mieszkania Sarah, gdy tylko go spiszą. O dziesiątej detektyw Cirelli w końcu przyniósł kopię. W protokole zamieszczono szkic sytuacyjny z tego, co zapamiętała Sarah, plus kilka szczegółów dodanych przez innych świadków. Detektyw Cirelli okazał się pomocny jak zwykle.
Był również pamięciowy portret przestępcy: biały mężczyzna, trzydzieści pięć do czterdziestu lat, ubrany w beżowy letni garnitur.
Wyglądał jak tysiące biznesmenów, którzy codziennie rano maszerują Park Avenue. Sarah sądziła, że mógł być Niemcem, więc zwrócili się do Urzędu Imigracyjnego, by sprawdzili wszystkich, którzy ostatnio przybyli z tego kraju.
Dla zabicia czasu Sarah i Stefanovitch przeczytali wszystkie oświadczenia przechodniów, którzy podczas porwania znaleźli się na Park Avenue albo na Sześćdziesiątej Szóstej ulicy. Niektórzy zauważyli mężczyznę niosącego „synka" i „bawiącego się z nim", kiedy wsadzał go do samochodu.
Żaden ze świadków nie był świadom, że ogląda scenę porwania. Na końcu każdego oświadczenia widniały duże litery RN, co oznaczało „rezultat negatywny".
Tyle osiągnęli przez ostatnie dwadzieścia dni. Rezultat negatywny w sprawie pierwszej strzelaniny w „Zachęcie"; rezultat negatywny w sprawie masakry w „Trump Plaza" w Atlantic City. Teraz to. Alexandre St.-Germain zawsze był górą. Jakimś cudem nigdy nie tracił kontroli nad wydarzeniami.
Przez resztę poranka i wczesne popołudnie horror, jaki przeżywała Sarah, stawał się coraz trudniejszy do zniesienia.
W południe Sam wracałby ze szkoły... Piętnaście po dwunastej on i Sarah jedliby obiad, przygotowany w przerwie pisania. Ale dzisiaj Sama nie było. Cisza i pustka panujące w mieszkaniu były nie do wytrzymania.
Sarah w końcu zajrzała do sypialni Sama. Stefanovitch poszedł tam z nią. Szybko zrozumiała, że była to najgorsza rzecz, jaką mogła zrobić. Znów zaczęła płakać. Nigdy nie była tak roztrzęsiona, nigdy nie czuła się taka... wypalona. Drżała ze zdenerwowania.
Rzeczy Sama wypełniały wesoły pokoik. Rękawica baseballowa, owinięty taśmą kij hokejowy, starannie poskładane ubrania. Na parapecie leżała jego ulubiona książka z dzieciństwa, Harold i fioletowa kredka. Te przedmioty zdawały się ją oskarżać. Nigdy nie uważała się za histeryczkę... ale też nigdy dotąd nie straciła syna.
- Odzyskamy Sama - wyszeptał Stefanovitch. Jednak nie był tego już taki pewien.
Zaczynał rozumieć Alexandre''a St.-Germaina. Przekonał się, że do tej pory nie doceniał tego człowieka. St.-Germain z wrodzoną pedanterią zrobi wszystko, by wygrać - popełni każdą zbrodnię, zleci dowolne morderstwo, uczyni najbardziej nieprzewidywalny ruch. Właśnie tak to miało wyglądać: nieprzewidywalne posunięcia. Jeden ohydny czyn za drugim. Grobowy Tancerz był psychopatycznym mordercą. Nie odróżniał dobra od zła; nie miał sumienia, gardził moralnością i nie istniał żaden zgodny z prawem sposób, by go powstrzymać... Alexandre St.-Germain zwyciężał z nimi za każdym razem. Grobowy Tancerz wygrał wszystko, co było do wygrania. Tacy ludzie, jak on mieli teraz całkowitą kontrolę nad światem. Pasożyty.
Isiah Parker, Siedemdziesiąta Czwarta Wschodnia ulica
Isiah Parker odnosił wrażenie, że przez ostatnich kilka dni ktoś go śledzi. Nie udało mu się zobaczyć tych, którzy deptali mu po piętach, ale kilkakrotnie czuł ich obecność.
Kręcił się późną nocą po swojej starej dzielnicy w Harlemie. Zaczął od Sto Dziewiętnastej ulicy; szedł na zachód przez Momingside Park, który roił się od handlarzy heroiną i innymi specyfikami. Nastoletni handlarze wykorzystywali teraz pagery, którymi się nawzajem ostrzegali. W jednym kwartale ulicznym naliczył dwanaście punktów sprzedaży heroiny.
Szedł dalej Broadwayem w stronę Dziewięćdziesiątej Szóstej, do tak zwanych dzielnic uszlachetnionych, które młodzi biali zaczynali nazywać Sohar, co oznaczało południowy Harlem.
Co chwila jakiś przechodzień machał ręką do Parkera. Ludzie wiedzieli, że jest gliną, ale on i jego brat Marcus byli częścią tej dzielnicy od tak dawna, że to nie miało znaczenia.
Isiah Parker uśmiechnął się do kilku znajomych z sąsiedztwa. Innym ukazywał twarz chłodną i bez wyrazu. Wiedział, jak podchodzić do ziomków z okolicy. On i Marcus zawsze potrafili grać przed uliczną publiką.
Gdy zdał sobie sprawę, że długo nie będzie się mógł tak ukrywać, ogarnął go wewnętrzny chłód. Chętnie ożywiłby znów w sobie ten gniew, który kierował nim przez kilka ostatnich miesięcy, ale mu się nie udawało. Musi go wyzwolić, przynajmniej jeszcze jeden raz.
Najlepsze posunięcia - ciągła obserwacja z samochodów, inne formy nękania - nie robiły na St.-Germainie wrażenia. St.-Germain już nieraz staczał walne bitwy. Przetrwał wojny gangów w Rzymie, w Paryżu, Amsterdamie i Makau; zawsze o krok lub o kilka kroków przed innymi, w tym także przed policją.
Isiah Parker wstąpił do kawiarni przy Sto Szóstej ulicy, po drugiej stronie szerokiego Broadwayu, przy kinie „Olympia". Usiadł przy barze z parującym kubkiem gorzkiej czarnej kawy i z pączkiem posypanym cukrem. Obserwował ulicę, ale nie dostrzegł nic, co by go zaniepokoiło,
Pomyślał, że teraz wszystkie kawiarnie są prowadzone przez ludzi ze Wschodu. Nowojorczycy uważali Chińczyków i Koreańczyków za „dobrych, małych pracowników", ale kawę to oni robili paskudną. Jednak stopniowo eliminowali czarnych.
Żaden z dwóch koreańskich barmanów nie przywitał się z nim. Oni pewnie też gardzili czarnymi. Parker mimo to zostawił im napiwek i wrócił na ulicę.
Coś miało się wkrótce wydarzyć. Coś się szykowało. Zaczęło się od uprowadzenia syna Sarah McGinniss i od nocnego telefonu do Stefanovitcha. Gdy Parker myślał o tych wydarzeniach, wyobrażał sobie, jak ktoś podchodzi do niego i strzela mu w plecy. To się wydawało teraz niemal nieuniknione.
Nie chciał ryzykować, że ktoś może go śledzić. By zgubić ewentualny ogon, pojechał metrem ze Sto Trzeciej ulicy do skrzyżowania Siedemdziesiątej Drugiej Zachodniej i Broadwayu.
Wsiadł jako ostatni do zatłoczonego wagonu pociągu, w którym brzęczało jak w ulu. Na następnym przystanku wyskoczył nieoczekiwanie i wskoczył ponownie na sekundę przed zamknięciem elektrycznych drzwi.
W końcu był prawie pewien, że nikt go nie śledzi. Na rogu Siedemdziesiątej Drugiej i Broadwayu złapał taksówkę i pojechał na drugą stronę Manhattanu, do East Side.
Zatrzymał taksówkę w Central Parku. Wysiadł i resztę drogi przebył piechotą.
Nikt go nie śledził. Albo byli w tym tak dobrzy, że nie miał szans się zorientować.
O wpół do dwunastej przycisnął zaśniedziały mosiężny dzwonek w przygnębiającym, prawie ciemnym korytarzu kamienicy w East Side. Po chwili zadzwonił po raz drugi. W ponurym holu nie działał domofon. Pozostała po nim jedynie zardzewiała puszka.
Przed północą Parker leżał już w łóżku modelki o nazwisku Tanya Richardson.
Spotykał się z nią, z przerwami, od kilku miesięcy. W tym mieszkaniu w East Side czuł się bezpieczny. Niemal nikt nie wiedział o nim i o Tanyi. Tym, którzy o niej wiedzieli, Parker mógł ufać...
O wpół do drugiej nad ranem Parker leżał w łóżku z otwartymi oczami i myślał o wszystkim, co trzeba jeszcze zrobić, by dopaść St.-Germaina. Miał już chyba obsesję na tym tle. W końcu zdecydował się pójść na spacer i jeszcze raz się rozejrzeć. Może potem będzie mógł zasnąć.
Wstał z łóżka najciszej, jak potrafił. Był to bogato zdobiony mebel z białymi słupkami i zagłówkiem, zdobionymi złotem. Zatrzeszczały sprężyny, ale Tanya się nie poruszyła. Parker pocałował jej długą szyję, pogładził ciemne włosy i wyszedł.
Przed domem ostre światło latami ulicznych odbijało się od gładkich powierzchni i kłuło w oczy. Ten blask w pierwszej chwili go oślepił.
Ruszył Drugą Aleją, ulubionym miejscem ludzi samotnych. Minął bar „White Way", który mimo póżnonocnej pory wciąż był pełen.
Skręcił za róg w Siedemdziesiątą Czwartą ulicę.
Szedł nachylony, patrząc przez okna samochodów zaparkowanych wzdłuż ulicy. Jego wzrok wciąż przyzwyczajał się do światła.
Nagle dostrzegł to, czego szukał... i czego nie chciał znaleźć. W głowie zabrzmiał mu głośny sygnał alarmowy.
W „Goodfellow's", popularnej restauracji z barem na rogu Drugiej Alei, siedzieli dwaj mężczyźni. Parker obserwował ich co najmniej przez minutę, żeby nie mieć wątpliwości.
Był pewien, że tego z czerwonymi włosami już dzisiaj widział. Śledzili go jednak.
Nie widzieli, jak nadchodził Drugą Aleją. Byli zbyt zajęci obserwacją kamienicy, w której powinien był spać ze swoją dziewczyną. Tak, najwyraźniej wpatrywali się w kamienicę. Grobowy Tancerz miał swoich wywiadowców.
Isiah Parker przeszedł na drugą stronę Siedemdziesiątej Czwartej ulicy. Minął kilka par, które spędzały noc, odwiedzając okoliczne restauracje i bary. Poruszał się jednak szybciej niż inni.
Wśliznął się do „Goodfellow's", trzymając w pogotowiu złotą odznakę detektywa.
- Jestem oficerem policji. Nie ruszaj się. Nikogo nie wpuszczaj. Capisce? - powiedział cicho, ale zdecydowanie do irlandzkiego ochroniarza, który stał przy drzwiach i witał gości.
- Tak, tak. W porządku, rozumiem.
Parker widział głowy i ramiona dwóch szpicli. Siedzieli za szybą z pleksiglasu przytwierdzoną do baru, od strony domu Tanyi. Psy gończe.
Obydwaj byli ubrani w ciemne sportowe marynarki o europejskim kroju. Parker był pewien, że mieli pod nimi ukrytą broń.
Postawny ochroniarz przy drzwiach nie ruszał się. Najwyraźniej był bystrzejszy, niż na to wyglądał. Pozostali goście nachylali się nad tłustymi hamburgerami, twardymi stekami i zwiędłymi sałatkami. Z klimatyzatora na posadzkę z czerwonych kafli kapała woda.
Parker wyjrzał zza ozdobionego sztukaterią białego filaru i pochylił się bardzo szybko. Z kabury mocno przytwierdzonej do prawej nogi wyjął rewolwer.
Właśnie w tej chwili dostrzegł go morderca, którego zwano Myśliwym.
Jego prawa ręka zniknęła pod marynarką. Był szybki i zwinny jak na tak potężnego faceta. Większość policjantów nie doceniała umiejętności takiego typka z pomarańczowoczerwonym kokiem.
W porównaniu z nim dmgi bandzior poruszał się jak w zwolnionym tempie. Ale i on miał zamiar zabić, mimo że bez synchronizacji z partnerem.
Isiah Parker strzelił najpierw do Cacciatore.
Trafił go i Włoch połową ciała wypadł przez okno restauracji. Jego drogie czarne buty znalazły się nagle na stole, a głowa zawisła za oknem wychodzącym na Siedemdziesiątą Czwartą ulicę. Wyglądał jak skoczek z trampoliny, który znieruchomiał w locie.
Z rewolweru Parkera wydobył się następny błysk.
Drugi morderca upuścił broń, która upadła z głośnym brzękiem. Zaraz potem on też padł niezgrabnie na podłogę.
Pierwszy strzał otarł się o twarz Parkera. Palił go lewy policzek. Klienci restauracji wrzeszczeli i usiłowali wydostać się na Drugą Aleję, poza zasięg nieoczekiwanej strzelaniny.
- Jestem oficerem policji - oznajmił Parker wszystkim, którzy mogli go słyszeć. - Już dobrze! Wszystko w porządku. Już wszystko w porządku.
Jednak nie wszystko było w porządku i Isiah Parker o tym wiedział.
Alexandre St.-Germain chciał ich załatwić. Z jakiegoś powodu czekał do tej pory - ale teraz ruszył pełną parą.
John Stefanovitch i Sarah McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica
- Dobry wieczór, pani McGinniss. Dobry wieczór panu.
- Witam pana, panie Sullivan - odpowiedziała Sarah portierowi, który pełnił służbę w korytarzu przy wejściu do budynku. Pan Sullivan wyznał kiedyś Sarah, że pracuje w tym budynku od ponad pięćdziesięciu pięciu lat. Uważał lokatorów za własną rodzinę, chociaż niektórzy byli mu bliżsi niż inni.
- Przepraszam, że pytam, ale czy pani coś wie? Czy ma pani jakieś wieści o Samie?
Troska wyczuwalna w głosie starego portiera obudziła w Sarah bolesne wspomnienia. Ileż to razy w takie wieczory wraz z Samem zatrzymywali się, żeby porozmawiać z panem Sullivanem, zanim udali się do swojego mieszkania?
Trochę dlatego, że ojciec Sama nigdy tu nie mieszkał, ale chyba głównie z tego powodu, że Sam był wyjątkowo sympatyczny i kontaktowy, portier i jego żona traktowali go jak własne dziecko. Sarah zresztą również tak traktowali.
- Nie, jeszcze nic nie wiadomo - odparła Sarah. - Jak tylko czegoś się dowiem, od razu pana powiadomię, panie Sullivan.
Wiekowy portier odsłonił rząd niewiarygodnie białych zębów, niezbyt pasujących do bujnej siwej czupryny.
- Życzę wam spokojnego wieczoru, o ile to jest możliwe w takich okolicznościach. Pomodlę się za was dziś wieczorem.
- Miły staruszek - szepnął Stefanovitch i poszli przez marmurowy hol w stronę wind. Stef bardzo by chciał odciągnąć myśli Sarah od Sama. Potrzeba jej było snu, inaczej niedługo nie będzie się do niczego nadawała. Po raz pierwszy od czasu, kiedy jąpoznał, wyglądała okropnie - na nieszczęśliwą i wyczerpaną.
- W mojej dzielnicy, w Yorkville, mieszka pełno portierów, którzy pracują w śródmieściu - powiedział. - Rodziny przekazują sobie ten zawód z pokolenia na pokolenie. Zdarzało się, że posady portierów na Manhattanie przekazywano na mocy testamentu.
Sarah musiała się w końcu uśmiechnąć.
- Lubisz wszelkie uliczne ploteczki, prawda? Jesteś takim socjologiem-amatorem, ale wcale niezłym.
- Park Avenue to też ulica - powiedział Stefanovitch i mrugnął do niej. - Zaczynam się przyzwyczajać do tutejszego stylu życia.
Gdy dojechali na piętro, gdzie mieszkała Sarah, zatrzymali się w pustym korytarzu, żeby się pocałować. Sarah delikatnie ujęła w dłonie twarz Stefanovitcha. Może to sobie wmawiała, ale wydawało się, że jego oczy nie są już tak bezbrzeżnie smutne.
Te brązowe oczy były jak okna duszy Johna Stefanovitcha....
Nagle uświadomiła sobie, jak bardzo by ją zmartwiło, gdyby ich przygoda zakończyła się, zanim się jeszcze na dobre zaczęła.
A przecież mogło tak być. Złamali prawo ulicy. Zaatakowali Alexandre'a St.-Germaina i Nocny Klub.
Twarz Stefanovitcha płonęła, gdy się tak przytulali w korytarzu. Stał się ostatnio całkowicie uzależniony od Sarah.
W końcu się rozdzielili. Sarah usiłowała znaleźć klucz do mieszkania, grzebiąc w torebce.
- Jesteś pisarką. Powiedz coś inteligentnego, żeby przerwać ciszę - odezwał się Stefanovitch.
- Nie mogę znaleźć tego cholernego klucza.
Śmiali się, wchodząc do mieszkania. Przyniosło im to ulgę, ponieważ ostatnio tak rzadko się uśmiechali. Ciężkie drewniane drzwi zatrzasnęły się za nimi. Szczęknął zamek.
Cyfrowy zegar z radiem w sypialni Sarah zatrzymał się siedemnaście minut po trzeciej nad ranem.
Nagle ustał niemal niesłyszalny, elektryczny szum gdzieś w mieszkaniu. Ucichł warkot lodówki i zniknęła podświetlana tarcza starego kuchennego zegara z napisem „Pepsi-cola numer jeden".
Sarah poruszyła się lekko. Przysunęła się do Stefanovitcha, ale się nie obudziła.
W budynku wyłączono elektryczność.
Na dole w holu nocny portier klął na przestarzałą instalację. Jego plany spędzenia nocy na stawianiu kabały, czytaniu książki i krótkich drzemkach legły w gruzach.
Schody przeciwpożarowe prowadzące na wszystkie kondygnacje, na dach i do piwnicy rozjaśnił snop światła silnej latarki. W podskakującym świetlnym krążku pojawił się w końcu korytarz piątego piętra. Teraz smuga światła padła na okazałe drewniane drzwi mieszkania Sarah McGinniss.
W korytarzu rozległy się szepty. Trzy postacie przycupnęły obok siebie za snopem światła.
W świetle pojawiło się kółko, na którym wisiało kilka ślepych kluczy. Jeden za drugim klucze wsuwały się do zamka.
Któryś z kolei zaczął się powoli przekręcać...
Sarah była pewna, że usłyszała coś za drzwiami sypialni. Ten dźwięk był inny niż normalne nocne odgłosy, jakie zawsze rozlegały się w mieszkaniu. Zdziwiła się, że ten cichutki szmer w ogóle ją zbudził.
Coś było nie tak.
Otworzyła szeroko oczy, ale wokół niej panowała absolutna ciemność. Przez chwilę pomyślała, że wciąż jeszcze śpi.
Potrzeba jej było kilku sekund, by przyzwyczaić oczy do ciemności. W końcu odróżniła zarysy wielkich okien sypialni. Z ulicy docierały odgłosy klaksonów i pneumatycznych hamulców autobusów, ale z mieszkania nie docierał żaden dźwięk.
Sarah zaczęła szukać zegara.
Gdzie on jest? Nie widziała go na małym stoliku.
Zdawało jej się, że usłyszała skrzypnięcie podłogi. Czy ten odgłos dobiegł z przedpokoju?
A może to deska pod dywanem w salonie? Ktoś był w mieszkaniu.
Oddychała urywanie, jakby nie mogła dostarczyć płucom wystarczającej ilości powietrza.
Skupiła się na słuchaniu... słuchaniu... słuchaniu tego, kto... tego, co...
Była przekonana, że coś się dzieje w mieszkaniu. Chciała krzyknąć, spytać, kto tu jest. To nie były tylko nocne lęki... Ktoś naprawdę chodził po mieszkaniu.
O Boże. Była odważna, ale nie potrafiła stawić czoła nieznanemu.
Kto to jest? Alexandre St.-Germain? Grobowy Tancerz? Przypomniała jej się ta dziwna, nieprawdopodobna noc i poranek w Atlantic City... Te niespodziewane zabójstwa. Jak oni się tu dostali?
- Stef? - szepnęła najciszej, jak mogła. Przesunęła się, żeby dotknąć jego ramienia.
Niebyło go.
- Stef?...
- Słyszę ich. - Głos dobiegł do niej z odległości metra, z lewej strony. Siedział w wózku. Przeniósł się w drugi koniec sypialni, daleko od Sarah. Na kolanach trzymał rewolwer.
- Idź i zamknij się w łazience. - W jego głosie wyraźnie było słychać rozkazujący ton. - Jeśli ktokolwiek chociaż dotknie drzwi łazienki, zacznij krzyczeć najgłośniej, jak potrafisz, i nie przestawaj niezależnie od tego, co się będzie działo.
- Stef?... Jak sądzisz, kto to jest?
- Nie wiem. Proszę, idź do łazienki. Tutaj będzie strzelanina.
John Stefanovitch usłyszał jęk sprężyn, a następnie lekkie kroki Sarah na dywanie.
Wiedziała, co się dzieje... zdawała sobie sprawę, że w sypialni za chwilę dojdzie do wymiany ognia. Tym razem nawet nie próbowała go przekonywać.
Stefanovitch usiłował jednocześnie manewrować wózkiem i uspokoić oddech. Zastanawiał się, jak sobie poradzi w takiej sytuacji...
Nie przypuszczał, że ten intruz w mieszkaniu Sarah tak bardzo wytrąci go z równowagi. Ogarnęła go wściekłość, pokonując częściowo strach.
Ilu ich było? Czy wejdą do sypialni strzelając? Może podpełzną do łóżka i strzelą z małej odległości?
Jak zachowałby się Alexandre St.-Germain? Należało przestrzegać prawa ulicy. Tylko tyle. Trzeba dać światu kolejną nauczkę.
„Chciałem, żebyś wiedział jedno... Sam ją zastrzeliłem".
„Stałem w korytarzu twojej żałosnej kamienicy"...
Nagle Stefanovitch ujrzał w wyobraźni to, co wydarzyło się tamtej nocy. W jednej okropnej, przerażającej chwili zobaczył wszystko; niewyobrażalną grozę, gdy morderca stukał do drzwi jego domu. Strach, jaki Anna musiała przeżywać w swoich ostatnich chwilach.
Okropna cisza sprawiała, że Stefanovitch czuł się jak zamknięty w próżni.
Sarah stała w łazience, a przez głowę przelatywały jej setki sprzecznych myśli. Czuła się odrętwiała, bezużyteczna. To nie może się dziać naprawdę, powtarzała sobie bezustannie. Nie mogła pogodzić się ze świadomością, że oni naprawdę weszli do mieszkania.
Wciąż wracała jedna myśl: „Alexandre St.-Germain jest w moim mieszkaniu. Grobowy Tancerz jest tutaj".
Nie mogła zapanować nad oddechem. Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Poczuła mdłości. Chyba zaraz zwymiotuje.
Tak strasznie chciała zawołać o pomoc. Już miała zacząć krzyczeć, ale Stef przecież kazał jej siedzieć cicho, dopóki nie będą usiłowali wejść do łazienki.
Sarah stała zupełnie bez ruchu. Czuła się wykończona.
Niezidentyfikowane odgłosy w przedpokoju ucichły. Słychać było jedynie klaksony i startujące z przystanku autobusy na Madison Avenue.
Stefanovitch był przekonany, że zamachowiec... czy też zamachowcy... jest za drzwiami sypialni i nasłuchuje, zanim wtargnie do środka... zanim zacznie się szaleństwo.
Ilu może ich tam być? Co można zrobić, żeby ich powstrzymać? Wiedział, że nic. I to było najgorsze.
Czy Alexandre St.-Germain też tu jest? Stefanovitch chciałby znać odpowiedź na to pytanie.
Żałował, że w sypialni jest tak ciemno. Pomyślał o odsunięciu zasłon, ale teraz było już za późno. Nie ośmieli się wywołać hałasu, by nie stracić swojej przewagi - na razie nie wiedzieli, że nie śpi i czeka na nich.
Znów zaskrzypiała deska w podłodze.
Serce uderzało mu o żebra niczym młot pneumatyczny.
Rozległ się głośny trzask.
Otworzyły się drzwi sypialni.
Wchodzili.
Stefanovitch podniósł rewolwer na wysokość twarzy.
Przelotnie pomyślał, że prawie od dwóch lat do nikogo nie strzelał. Nigdy zresztą nie przyzwyczaił się do strzelania do ludzi.
Przypuszczał, że to mogą być ci sami ludzie, którzy napadli na „Trump Plaza" z półautomatycznymi karabinami. Jeśli mieli broń maszynową, nie było nadziei, nie było ucieczki. Ani dla niego, ani dla Sarah.
Alexandre St.-Germain sam zaczynał od pracy na ulicach, rozmyślał Stefanovitch. Zabijał w Marsylii, w Paryżu, w miejscu zwanym Long Beach. Zapewne sprawiało mu to przyjemność; mokra robota zawsze mu się podobała. Czy St.-Germain pofatygował się tu osobiście?... Zaryzykowałby aż tak? Co kierowało tym draniem we wszystkich jego poczynaniach?
Rozbłysnął snop światła z mocnej latarki.
Stefanovitch starał się zebrać myśli. Skoncentruj się, mówił do siebie.
Odruchowo chciał się comąć, uciec od myszkującej smugi światła, ale nie było dokąd.
Usłyszał charakterystyczny szczęk odblokowywanego pistoletu. Tak, z pewnością był to pistolet.
Ilu ich jest? - zastanowił się znowu. Pytania bez odpowiedzi. Najważniejsze pytania w jego życiu. I w życiu Sarah.
Czy już wszyscy weszli do sypialni? Zachowywali się cicho, jak szczury żerujące w ciemności. Ciałem Stefanovitcha wstrząsnął dreszcz.
Błysnęła druga latarka. W jej promieniu pojawiło się puste łóżko. Już wiedzą, że nikt w nim nie śpi.
John Stefanovitch wystrzelił w stronę pierwszej latarki. Celował kilkanaście centymetrów ponad źródłem światła.
Mężczyzna krzyknął, zraniony i zaskoczony nieoczekiwaną zasadzką. Padł na podłogę z głuchym łoskotem.
Druga latarka natychmiast zgasła.
Rozległy się stłumione głosy. Mężczyźni rozmawiali w obcym języku.
Stefanovitch nie miał pojęcia, co się dzieje w całkowitej ciemności.
Pomyślał, że raczej zostaną w sypialni, niż wycofają się do przedpokoju. Jak szczury zmierzające nocą do ciemnej nory. A on i Sarah są uwięzieni w tej norze.
Słyszał szuranie butów po dywanie, szelest ubrań ocierających się o meble.
Po chwili w pokoju znów zapanowała martwa cisza. Jakby nikogo w nim nie było.
Sypialnia była pogrążona w niemal całkowitej ciemności, ale wzrok Stefanovitcha w końcu zaczął się do niej przyzwyczajać.
Wydawało mu się, że widzi niewyraźne zarysy mebli. Ten kształt tam, to chyba... toaletka Sarah. Ale może po prostu wiedział, gdzie stoi toaletka. Widzi czy pamięta? To bardzo istotna różnica.
Widział ciemny obrys drzwi prowadzących do przedpokoju... i chyba lustro wiszące na drzwiach łazienki.
Nagle ujrzał przesuwające się po ścianach cienie.
Zabrakło mu powietrza w płucach. Musiał się wyprostować, by złapać oddech.
Czy go widzą?
Zastanawiał się, czy ich wzrok przyzwyczaił się do ciemności. To pytanie
opanowało mu myśli.
Przez lustro na drzwiach łazienki przesunęła się jakaś postać.
Kształt poruszał się bardzo szybko... biegł w lewą stronę.
Stefanovitch musiał wykonać dwie czynności niemal w tym samym momencie: strzelić i odsunąć się. Strzelaj w lewo, tuż obok drzwi z lustrem, odjeżdżaj wózkiem w tej samej chwili...
Rewolwer w jego dłoniach ożył. Chwilę później lewą ręką odepchnął się mocno od ściany sypialni. Włożył w ten ruch całą siłę ramienia.
Drugi morderca odbił się od ściany z głuchym łoskotem i upadł.
Latarka! Mało brakowało, żeby Stefanovitch wypowiedział to słowo głośno. A przecież został przynajmniej jeszcze jeden.
Może ten ostatni nie miał latarki? Może to sam wielki drań?
Przerażeni lokatorzy kamienicy zaczęli krzyczeć za ścianami swoich mieszkań. Jakaś kobieta wrzeszczała gdzieś blisko, prawdopodobnie na tym samym piętrze eleganckiej kamienicy.
Teraz i Sarah zaczęła wzywać pomocy. Oparła się plecami o zamknięte drzwi łazienki, a obiema stopami o porcelanowy chłód wanny.
- Wezwijcie policję! Niech ktoś wezwie policję! Proszę, wezwijcie policję! - wrzeszczała Sarah, najgłośniej jak umiała.
Huk wystrzału zabrzmiał w sypialni jak armatni wystrzał.
Ciałem Johna Stefanovitcha targnął ból, jakby ktoś uderzył go toporem. Rzuciło nim gwałtownie w lewo, o mało nie wypadł z wózka.
Jeden z zamachowców znajdował się za nim.
Trzeci?
Czwarty?
Poczuł takie samo palenie jak wtedy, w Long Beach. Jakby ogień trawił mu prawą stronę pleców. Nie był w stanie stłumić cichego jęku.
Z luty pistoletu znów błysnął ogień. Z tyłu.
Teraz bolała go też głowa. Potworny, obezwładniający ból. Przed oczami pojawiły mu się mroczki, a między nimi jasny, świetlisty tunel. Było znowu tak jak w Long Beach.
W tym momencie z impetem otworzyły się drzwi łazienki i ukazała się Sarah. Jej sylwetka odcinała się ostro od ściany. Nagle zniknęła z powrotem w środku.
Co ona robi?
- Sarah, nie! - wrzasnął Stefanovitch najgłośniej, jak potrafił. Nagle jakiś szklany przedmiot rozbił się o ścianę sypialni, obok szafy. Znów brzęk tłuczonego szkła. Rzucała z łazienki jakimiś przedmiotami, żeby odciągnąć ich uwagę. Próbowała pomóc, jak mogła.
- Sahar?
Zamachowiec strzelił ponownie, tym razem na oślep, w stronę łazienki.
- Sarah? Sarah?... Sarah!
Stefanovitch wycelował w stronę, gdzie pojawił się ostatni błysk. Ręce mu się trzęsły, więc ścisnął rewolwer mocno w obydwu dłoniach. Opanowała go dzika wściekłość.
Obydwa strzały były niecelne.
Kilka sekund później włączyły się znowu wszystkie urządzenia elektryczne i światła w budynku. W pierwszej chwili wywołało to szok.
Stefanovitch zobaczył, jak trzeci zamachowiec wymyka się przez drzwi sypialni. A więc było tylko trzech... Czy ten ostami to Alexandre St.-Germain? - Stefanovitch nie wiedział.
- Stef? - usłyszał krzyk Sarah. Po chwili pojawiła się w uchylonych drzwiach sypialni. - Nic ci nie jest? Jesteś ranny?
- Wszystko w porządku - powiedział, nie chcąc, by Sarah wiedziała, że go postrzelili. Miał kłopoty z oddychaniem.
Ktoś walił głośno w drzwi mieszkania. Przez ściany słychać było stłumione krzyki.
- Nic się pani nie stało? Pani McGinniss! Pani McGinniss! Stefanovitch wytężył wszystkie siły i ruszył wózkiem. Nie miał wyboru.
Wyjechał z sypialni, ruszył przedpokojem w stronę drzwi wejściowych i w końcu na korytarz.
Gdy już zaczął się poruszać, było znacznie lepiej... dopóki nie pochylał się za bardzo w lewo. Kiedy to robił, nagły ból, wbijający się w plecy jak nóż, stawał się nie do zniesienia.
Winda stała na piątym piętrze. Prawdopodobnie on i Sarah byli ostatnimi, którzy skorzystali z niej wieczorem... Ostatni zamachowiec musiał zejść schodami przeciwpożarowymi, którymi tamci się tu dostali. Stefanovitch pojechał windą.
Hol na dole szybko zapełniał się lokatorami. Stefanovitcha powitał rząd oszołomionych, przerażonych twarzy.
Przepchnął się przez falujący tłum. Nie zwracał uwagi na nic, co działo się wokół niego, na całe to zamieszanie. Interesował go wyłącznie trzeci morderca.
- Otwórz drzwi - krzyknął do portiera. Jeszcze sobie potrafię radzić w terenie, myślał. To było pocieszające.
Gdy wytoczył się na zewnątrz, uderzył w niego wilgotny upał. Odszukanie zamachowca nagle wydało się beznadziejne. Już dawno nie czuł się tak bezsilny.
Nagle ktoś oddał strzał z zaułka, jakieś kilkanaście metrów od Stefa. Strzelający nie zatrzymał się, żeby spojrzeć za siebie. Ruszył pędem w stronę Madison Avenue.
Stefanovitch natychmiast popędził za nim Sześćdziesiątą Szóstą ulicą. Czy to Grobowy Tancerz?
Gdy Stefanovitch dotarł do rogu Madison, spostrzegł, że uciekający utyka.
A zatem też był ranny.
Stefanovitch skręcił w Madison i skierował się za mordercą na południe, stopniowo nabierając prędkości. Wózek zeskoczył z niskiego krawężnika na rogu i znalazł się na jezdni Madison Avenue.
Gładka nawierzchnia pozwalała na znacznie szybszą jazdę. Będzie mógł się rozpędzić... jak na wyścigach.
Stefanovitch nie spodziewał się, że o trzeciej nad ranem na ulicach jest tyle samochodów. Bary nowojorskie zaczynano zamykać właśnie o trzeciej i ruch o tej porze się wzmagał. Po Madison pędziły żółte taksówki i inne wozy, jakby prosto na niego.
Kierowcy widzieli mężczyznę w wózku inwalidzkim jadącego pod prąd... szaleńca odzianego w szlafrok. Uciekł ze szpitala? Nawet w Nowym Jorku taki widok był dość zaskakujący.
Stefanovitch wyciągnął spod szlafroka rewolwer i zaczął strzelać wzdłuż
Madison.
Płynnie popychaj wózek, przykazał sobie, nie wiedząc, czy ma jakąkolwiek szansę zmniejszenia dystansu dzielącego go od uciekiniera.
Samochody zaczęły gwałtownie zjeżdżać na bok, żeby uniknąć zderzenia z wózkiem. Wyjące klaksony podkreślały stwarzane przez Stefanovitcha zagrożenie.
Czy ten człowiek przed nim to Alexandre St.-Germain? Stefanovitch z tej odległości nie był w stanie tego stwierdzić. Musiał się zbliżyć. Starał się teraz przypomnieć sobie wszystko, czego się nauczył na wyścigach.
Gdy uniósł głowę, żeby znów spojrzeć na uciekającego człowieka, zauważył, że się do niego zbliża. W piersi go paliło, ale zbliżał się. Po troszeczku. Miał dreszcze. Czuł pod sobą wilgoć i wiedział, że to jego własna krew, pompowana z każdym uderzeniem serca.
Płynnie! - powtarzał sobie.
Płynnie!
Patrz tylko na lidera wyścigu.
Nic innego nie istnieje.
Zamachowiec zatrzymał siei zaczął odwracać. Z odległości niecałych trzydziestu metrów mierzył do Stefanovitcha, który zbliżał się z zawrotną prędkością, stając się coraz lepszym celem.
John Stefanovitch szybkim mchem uniósł rewolwer, tracąc przy tym panowanie nad wózkiem. Nieważne, przemknęło mu przez myśl.
Strzelił, zanim zdążył to uczynić przeciwnik. Potem Stefanovitch już nic nie widział, bo jechał prosto na drzwi żółtej taksówki, która wpadła w poślizg i znajdowała się teraz tuż obok niego.
Odbił się z impetem od taksówki i natychmiast uderzył w niego czerwony sportowy samochód o niskim zawieszeniu.
Na całej długości Madison wyły klaksony. Stefanovicha otaczały samochody jak rozzłoszczony rój metalowych pszczół; ocierały się o niego, desperacko usiłując go nie rozjechać.
Wózek wzbił się nagle do lotu. Stefanovitch zawsze chciał coś takiego przeżyć. Była to jedna z jego powracających fantazji: po prostu odlecieć.
Tylko że ten lot, prawdziwy lot, napawał go przerażeniem.
Wiedział, że nie uda mu się sprawić, by wózek wylądował na kołach. Leciał niemal bokiem do ziemi, do rozmytej nawierzchni ulicy. Do tego upadnie na złą stronę, tę, z której został postrzelony.
Stefanovitch nie mógł uczynić nic, by to zmienić. Mógł jedynie poddać się tej sytuacji.
Uderzył o ziemię i na chwilę stracił przytomność. Nie był pewien, czy zemdlał przed czy po upadku. Najpierw opadł lewym barkiem, później policzkiem, a dopiero potem całym ciałem. Wózek toczył się dalej z zawrotną szybkością.
- To nie jest St.-Germain! - To była pierwsza rzecz, jaką usłyszał, kiedy się ocknął. - To Burke. Nie żyje, Stef. Dopadłeś Burke'a.
Ta informacja powoli torowała sobie drogę do mózgu Stefanovitcha. Chyba wiedział już przedtem, kogo ściga. Widział Jimmy'ego Burke'a przez ułamek sekundy z rozszalałego wózka. Burke był przedtem w Long Beach, a teraz w mieszkaniu Sarah. Oczywiście, Alexandre St.-Germain nie pofatygował się osobiście. Nawet by o czymś takim nie pomyślał.
Sarah była tu przy nim, na środku Madison Avenue. A prócz niej tłum policjantów i sanitariuszy z karetek pogotowia.
Jakaś postać w białej wizytowej koszuli i w spodniach od smokinga przyglądała mu się z góry przez okulary w drucianej oprawce. Lekarz? Stefanovitch miał taką nadzieję...
- Cieszę się, że nic ci się nie stało - szepnął do Sarah, uśmiechając się krzywo. Czuł się okropnie dziwnie, leżąc tak na ulicy... słabo i bezsilnie, a jednocześnie spokojnie.
Wydawało mu się, że ma zupełnie zdrętwiałą twarz. Tak samo zresztą jak całe ciało, poskręcane jak połamana lalka, którą ktoś wyrzucił na Madison Avenue na pasie dla autobusów.
W końcu mrugnął do Sarah, ale powieki miał tak ciężkie, że oczy mu się zamknęły.
Głowa opadła lekko na prawą stronę i dotknęła białej linii na jezdni. Piętnaście metrów dalej, na Madison Avenue, leżał przewrócony na bok smutny wrak wózka Stefanovitcha.
Sarah McGinniss, Milion, Nowy Jork
Ogarniające ją przerażenie nie chciało ustąpić.
Od wielu dni Sarah zastanawiała się, czy to nie są objawy szaleństwa. Bezustanne napięcie towarzyszące jej przez kilka ostatnich tygodni musiało w końcu odnieść skutek. Jednocześnie czuła, że jej zmysły znów zaczynają działać sprawnie, jakby przejście przez ogień strzelaniny jakoś je oczyściło.
Ilekroć zasnęła, budziła się nagle, przerażona koszmarnymi obrazami, rodzącymi się w jej głowie. Mózg pulsował tępym bólem, podobnie jak całe ciało. Sarah schudła ponad pięć kilogramów.
Była wymizerowana i przybita. Nie mogła wymazać z pamięci tych okropnych chwil. Powracały wciąż w obsesyjnych wspomnieniach.
Sarah była w nowojorskim szpitalu chyba ze dwanaście razy. Nikt nie mógł, a może nie chciał jej powiedzieć, jaki jest naprawdę stan Stefanovitcha. Dostawała wymijające, uprzejme odpowiedzi, ale wiedziała, że nikt nie mówi jej prawdy. Nie mogła się nawet dowiedzieć, czy Stef będzie żył.
Nie było też żadnych wiadomości o Samie. Wolała nie myśleć, jakie są tego powody. Zamknęła pewne rejony świadomości jak pokoje w zbyt wielkim domu w środku zimy.
Alexandre St.-Germain znów chyba zniknął z Nowego Jorku. Policja nie potrafiła do niego dotrzeć, choć bardzo chciała go przesłuchać.
Prasa codzienna zamieszczała mnóstwo artykułów na temat strzelaniny w mieszkaniu Sarah. Zdjęcia jej i Stefanovitcha pojawiły się na pierwszych stronach prawie wszystkich gazet. Przypominało to scenariusz filmu Hitchcocka.
Zadzwonili w środę, wczesnym rankiem, trzy dni po ataku na jej mieszkanie. Była to krótka rozmowa, której policja nie mogła zlokalizować.
Sarah odebrała telefon w przedpokoju. Najpierw była cisza, a po chwili usłyszała kulturalny głos:
- Chcemy, żebyś wiedziała, że twój synek czuje się dobrze... jest bezpieczny. Nie spadł mu nawet włos z głowy.
Połączenie zostało przerwane.
Sarah oparła się o ścianę. To było ponad jej siły. Czuła ból jak przy ataku serca, zaczęły drżeć jej ręce, a potem całe ciało.
Kto dzwonił? Dlaczego odłożył słuchawkę? Co miały znaczyć słowa „Twój synek czuje się dobrze"?
Nie mieli jej już czego zabrać, więc po co dzwonili? Sam nie mógł czuć się dobrze.
Czy telefonowano z polecenia St.-Germaina? Co Klub miał z tym wspólnego? Nie mogła zrozumieć motywów ich działania.
Przez resztę nie kończącego się dnia Sarah nie odchodziła od telefonu dalej niż na parę kroków. W pewnej chwili dostrzegła swoje odbicie w lustrze w przedpokoju i doznała szoku. Wymizerowana twarz, sine worki pod oczami, szare, jakby zakurzone włosy. Czego jeszcze od niej chcą? Gdzie jest synek?
Nikt nie zadzwonił. Przez następną dobę przeżywała tortury niepewności.
Doprowadzenie jej do takiego stanu było najwidoczniej zamierzone. Ale co dalej? Jaki mieli w tym cel?
Sarah nie mogła wyjść z mieszkania, żeby nie natknąć się na dziennikarzy, którzy koczowali na Sześćdziesiątej Szóstej ulicy jak banda podstarzałych gangsterów. Nie chcieli dać jej spokoju i w końcu Sarah zrozumiała, jak czują się ofiary tragedii osaczone przez prasę. Dziennikarze nie mieli żadnych skrupułów; bez ceremonii jątrzyli jej otwarte rany. Sarah nigdy nie polowała na dziennikarskie sensacje, ale zdawała sobie sprawę, że niewiele ją różni od tych ludzi. Dopiero teraz dowiedziała się, jak to jest być po drugiej stronie; jak się czuje osaczony, o którym „czytelnicy powinni wiedzieć".
Gdy kiedyś ofuknęła natrętnych dziennikarzy, przypomnieli jej, że kto, jak kto, ale ona powinna ich zrozumieć. Odparła, że rozumie, ale oni powinni też zrozumieć ją.
Tego popołudnia jeszcze raz odwiedziła szpital. Stefanovitch właśnie został poddany poważnej operacji.
Jedno ją podtrzymywało na duchu: Stefa leczył wspaniały lekarz, znakomity fachowiec Michael Petito, który nigdy się nie poddawał. Ale też nigdy nie okłamywał rodziny chorego. Oświadczył Sarah, że nie wie, czy porucznik Stefanovitch z tego wyjdzie.
W końcu przynajmniej ktoś powiedział jej prawdę.
- Chcemy, żebyś coś dla nas zrobiła, Sarah... Jeśli to zrobisz, odwieziemy twojego synka do domu.
Ten drugi telefon był równie nagły i nieoczekiwany jak pierwszy. Za każdym razem Sarah przypominał się człowiek, który porwał Sama na Park Avenue. Ten moment był wciąż żywy w jej pamięci.
- Dobrze, czego chcecie? Proszę - wychrypiała do słuchawki. Wiedziała, że niepotrzebnie się łudzi, ale była zupełnie zdesperowana...
Ten telefon, w piątek rano, przerwał Sarah rzadką godzinę snu. Starała się skoncentrować, zrozumieć i zapamiętać każdy szczegół, każde usłyszane słowo.
Głos po drugiej stronie słuchawki powiedział jej dokładnie, co ma robić i jakie będą konsekwencje, jeśli tego nie zrobi. Wszystko zostało przedstawione bardzo jasno.
Na koniec rozmówca postarał się ją pocieszyć:
- Nie musisz się martwić o synka. Chcemy, żebyś go odzyskała, ale to zależy od ciebie. Jeśli podejmiesz z nami współpracę, to tak jakby już był w domu... Nie chcemy więcej ściągać na siebie uwagi.
A więc wszystko zależało od Sarah. Jakie to proste. Miała instrukcje, których należało się trzymać. Nieważne, czy ufała swojemu rozmówcy. Nie miała wyjścia, musiała się zgodzić.
Jadąc na pomoc, w stronę miejscowości Milton położonej na pomocy stanu Nowy Jork, Sarah już nie miała wątpliwości. Od początku była w tym prosta i wyraźna logika. Znała wszystkie zasady; musiała tylko się do nich stosować zgodnie ze wskazówkami.
„Nie chcemy więcej ściągać na siebie uwagi".
Zawsze były to ich zasady.
Zawsze.
Maleńka osada Milton, choć mieszkało tam jeszcze parę osób, przypominała wschodnią wersję miasteczka-widma. Ze zrujnowanych domów płatami odpadała farba. Fundamenty osiadały wszędzie. W całym Milton zapadały się ganki.
Podwórka były zawalone mechanicznymi rupieciami: rdzewiejącymi lodówkami, karoseriami samochodów, poskręcanymi i powyginanymi częściami, które nie wiadomo do czego kiedyś służyły.
Gdy Sarah zbliżyła się do rzeki Hudson, pejzaż trochę się zmienił. Pojawiły się większe domy, wyglądające jak wiejskie posiadłości. Ptaki śpiewały na drzewach, wśród których przeważały klony, wiązy i wiekowe iglaki.
Co jakiś czas spoza drzew widać było rzekę - jaskrawoniebieską, piękną i obojętną.
Zgodnie ze wskazówkami, Sarah zaparkowała land rovera na zarośniętym podjeździe, na którym stała tablica z kutego żelaza, głosząca, że posiadłość należy do niejakiego J. Kamerera.
Dom był biały, dość zrujnowany, pokryty łuszczącą się farbą, ale zręczny fachowiec mógł mu jeszcze przywrócić dawną świetność.
Duży trawnik, mocno zarośnięty, był najwyraźniej latem strzyżony raz czy
dwa.
Dlaczego kazano jej tu przyjechać? Czy to tutaj trzymają Sama? - zastanawiała się Sarah. Wysiadła z land rovera.
- Halo - krzyknęła. - Halo! Jest tu ktoś? - Jej głos zabrzmiał dziwnie ostro w tej letniej ciszy, wypełnionej tylko bzyczeniem owadów i świergotem ptaków.
Gdy tu jechała, oszołomienie, które nie mijało od czasu telefonu, działało jak środek uspokajający. Teraz nagle zdała sobie sprawę, jaki dobry stanowi cel, stojąc tak i rozglądając się wokół. Gdzie tu mogą trzymać Sama? - huczało jej w głowie.
- Halo!... Halo!... Jest tu ktoś? -zawołała Sarah jeszcze raz. Wciąż żadnej odpowiedzi.
Miała niepokojące wrażenie, że ktoś ją obserwuje.
Co jakiś czas samotny samochód przejeżdżał krętą drogą, która przywiodła ją do domu J. Kamerera. Nie znała nikogo o takim nazwisku.
W końcu Sarah zdecydowała się zrobić, co jej kazano. Powoli wróciła do land rovera, żeby wyjąć przywiezioną paczkę. Tego właśnie od niej chcieli. To była najtrudniejsza część zadania. Trudniejsza niż sądziła.
Podeszła z powrotem do samochodu. Przystanęła na chwilę, żeby się uspokoić. Starała się głęboko oddychać.
Na przednim siedzeniu leżały jej notatki dotyczące Klubu. Ostatnie egzemplarze. Wszystkie kopie zostały zniszczone.
Sarah wzięła stertę papierów w ramiona, ostrożnie, niczym chore zwierzątko.
Rozumiała, że stanowi dla tych łajdaków drobną przeszkodę, nic więcej. Nie chcieli, żeby jej książka została wydana. To by stawiało ich w złym świetle. O to chodziło. O oszczędzenie Nocnemu Klubowi kompromitacji. Oni muszą zachować szacunek... i niewidzialność.
Te ich cholerne zasady.
Była niemal pewna, że ktoś ją obserwuje. Gdzie trzymają Sama? Och, Sam, gdzie jesteś, kochanie?
Może tutaj, w tym domu, pełnym ponurych zakamarków i ciemnych kątów?
Sarah poczuła, że kręci się jej w głowie, rozpalonej od letniego upału. Sójki nadal śpiewały na drzewach. Świerszcze i inne owady brzęczały jak prąd w przewodach.
Sarah nasłuchiwała, jakby spodziewała się usłyszeć inny dźwięk. Głos małego chłopca wołającego jej imię.
Ruszyła niepewnym krokiem w stronę wielkiego, zrujnowanego domu. Owady brzęczały wokół jej głowy. Dzięcioł stukał w drzewo: stuk-puk, stuk-puk. Nie było słychać nic więcej.
A więc to już koniec? - zastanawiała się prawie na głos. Czy to miał być koniec tego wszystkiego?
Czy Alexandre St.-Germain i Nocny Klub wygrali pod każdym względem? Zawsze wygrywali.
Sarah miała ochotę krzyczeć.
Przyniosła im dwa lata badań i ciężkiej pracy pisarskiej. Uczyniła tak, jak jej kazali.
Ich ostrzeżenie było zupełnie jasne: jeśli istnieją jakieś kopie, jeśli te notatki zostaną w jakiś sposób zrekonstruowane i opublikowane, wie, jakie poniesie konsekwencje.
Jadąc z powrotem do Nowego Jorku, pomyślała, że nigdy nie czuła się tak przygnębiona, tak kompletnie wypalona. Może teraz to już się skończy. Może się skończy.
Sarah McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica
Czterdzieści osiem godzin po podróży na północ Sarah powoli, bez celu, powłócząc nogami posuwała się na zachód Sześćdziesiątą Szóstą ulicą, w stronę Park Avenue.
Gdy tamtego popołudnia wyjechała z Milton, przepełniała ją radosna nadzieja. Ale teraz miała jej coraz mniej. Zrobiła dokładnie to, co jej kazali; postąpiła według ich zasad, a oni ją zawiedli.
Czego jeszcze od niej chcieli? Gdzie jest teraz Sam? Czy wciąż żyje?
Odkrywała pozytywne strony tego, że nie miała teraz nad czym pracować. Nie było książki, nie było zbierania materiałów. Spacerując tak po okolicy, Sarah po raz pierwszy od miesięcy dostrzegała zwykłe rzeczy: ukośne promienie słońca odbijające się od twardej nawierzchni; kolorowe kwiaty na obrzeżach chodnika;
nową włoską restaurację z obiecującym menu wystawionym za szybą.
Problem tkwił w tym, że nie miała się swoimi obserwacjami z kim podzielić. Potrząsnęła głową, żeby odpędzić tę myśl.
Ujrzała ciemnoszarego mercedesa jadącego powoli w jej stronę, jakby nadaremnie szukał miejsca do parkowania.
Poczuła, jak robi jej się zimno, chyba setny raz w ciągu ostatnich kilku tygodni.
Ani na chwilę nie spuszczała wzroku z jadącego samochodu. Na przednich siedzeniach siedzieli dwaj mężczyźni: postawni, w ciemnych garniturach.
Przez chwilę Sarah miała ochotę wbiec po kamiennych schodach i ukryć się w kamienicy, którą właśnie mijała. Czy teraz polowali na nią?
Wszystko odbywało się w zwolnionym tempie.
Sarah miała przeczucia co do tego samochodu. Bez żadnego logicznego uzasadnienia uznała, że jadą po nią. Ale dlaczego? Oddała im wszystko, nad czym pracowała. Odtwarzanie tego zajęłoby jej ponad rok i książka nigdy już nie byłaby taka dobra.
Szary samochód zatrzymał się tuż obok Sarah. Zamarła. Stuknęły automatyczne zamki i otworzyły się tylne drzwi.
Z mercedesa wysiadł wysoki siwowłosy mężczyzna. Patrzył prosto na nią, a w jego wzroku było coś zagadkowego. Najwyraźniej nie obchodziło go, czy Sarah go rozpozna. Wiedział, że trzyma ją w szachu.
W swoim eleganckim garniturze wzbudzał szacunek.
- Pani McGinniss? - spytał, a ona przytaknęła bez słowa. Nie mogła mówić; nie chciała mówić. - To wszystko się w ogóle nie zdarzyło - powiedział mężczyzna. - Proszę to zrozumieć. Nie chcemy o tym czytać w gazetach. Naprawdę by się nam to nie spodobało.
W następnej sekundzie Sarah przestała zwracać uwagę na to, co on mówi, i na całe otoczenie.
Zobaczyła. Sama, któremu ktoś pomagał wysiąść z samochodu. To było dziwnie nierealne, jakby patrzyła na fotografię, która ożyła. Nigdy jeszcze nie była tak oszołomiona. Nigdy.
- Mamusiu, mamusiu! - krzyknął Sam. Nagle przestraszyła się, że pozwolą jej go zobaczyć, a potem zabiorą z powrotem.
Zamiast tego puścili chłopca, a on pobiegł prosto w jej wyciągnięte ramiona. Szary samochód pojechał dalej wąskimi kanionami ulic, aż w końcu zniknął, jakby nigdy go tu nie było, jakby nic się nie wydarzyło.
Ale skoro nic się nie wydarzyło, to dlaczego ona i Sam płaczą na środku ulicy?
Nocny Klub, Beverly Hilis, Kalifornia
Dyskretnie ukryta pomiędzy wzgórzami i kanionami północnej części Bulwaru Zachodzącego Słońca podmiejska dzielnica Bel Airjest niemal w całości zabudowana rezydencjami, do których dojazd prowadzi przez masywne bramy, strzeżone czasami przez prywatną policję.
Pośród pokrytych bujną roślinnością, niskich pagórków przycupnął hotel „Bel Air" - klasyczny, wspaniały, unikatowy: imponujący ogród, zasłane płatkami kwiatów ścieżki, łabędzie.
Niemal wszystko w tym kalifornijskim hotelu jest piękne i najlepsze, wszystko zasługuje na podziw.
W pierwszym tygodniu listopada tego roku, niezwykle słonecznym i ciepłym jak na tę porę roku, nie było w „Bel Air" wolnych pokoi ani apartamentów dla biznesmenów, dyrektorów studiów filmowych i gwiazd ekranu, zwykle zatrzymujących się w tym hotelu.
Liczące dziewięćdziesiąt pokoi ustronie zostało zarezerwowane na nadzwyczajne spotkanie. Przybyli na nie dyrektorzy, szefowie rządów i wojskowi wysokiej rangi, w liczbie dwudziestu siedmiu. Spotykali się każdego ranka przy śniadaniu podawanym w Sali Ogrodowej, wykorzystywanej zwykle na kosztowne przyjęcia weselne i wystawne barmicwy. Kolację jadali w hotelowej restauracji, która również została zarezerwowana na pięć dni.
Rozmowy w „Bel Air" nie różniły się od dyskusji prowadzonych zazwyczaj pośród członków Klubu, choć trudno byłoby je określić jako rozmowy robocze.
Omawiano ważny temat narkotyków, które obecnie stały się biznesem dającym obrót dwudziestu trzech miliardów dolarów rocznie, przy sześćdziesięciopięcioprocentowej stopie zysku.
Omawiano udzielanie i branie pożyczek, określanych niegdyś jako kredyty rekinów. Ta działalność bankowa opiewała na czternaście miliardów dolarów, przy dziesięciu miliardach zysku.
Omawiano prostytucję, dającą przy obrocie półtora miliarda dolarów czterdzieści procent czystego zysku.
No i hazard - około dwunastu miliardów netto, z czego połowa to czysty zysk.
Pewnego wieczoru, przy kolacji, dyskutowano o tym Jak Kubańczycy przejmują hazard w Nowym Jorku, Baltimore i w Filadelfii.
Nigeryjczycy i Pakistańczycy ostatnio zajmowali się handlem heroiną, jak również nową dziedziną fałszowaniem kart kredytowych. Jak to się działo, że grupy etniczne miały swoją stałą specjalizację? Nikogo z członków Klubu to nie obchodziło.
Obchodziły ich własne zyski - około sześćdziesięciu miliardów dolarów rocznie.
Podczas tego tygodnia w południowej Kalifornii wprowadzono ulepszenia w kanałach dystrybucji, ustalono zmiany w piramidalnym systemie zarządzania, co miało wpłynąć na interesy we wszystkich ważniejszych krajach świata. Modernizowano metody niezmienne od tysiąca lat. Na samym szczycie nowej struktury stał teraz dyrektor generalny. Pod nim działał główny dyrektor operacyjny, radca generalny i w końcu pozostali dyrektorzy.
Dwudziestu siedmiu członków Klubu przejęło całkowitą kontrolę nad działalnością przestępczą.
Udało im się stworzyć z przestępczości zorganizowanej jedną z najpotężniejszych i najbogatszych firm na świecie. Osiągali zyski jedenastokrotnie wyższe od IBM, przy czym nie mieli konkurencji dla swoich produktów.
Na walnym zgromadzeniu w Kalifornii brakowało tylko jednego ważnego członka Klubu. Nie było Alexandre'a St.-Germaina. Nie zaproszono go celowo, jednak był tematem ważnych rozmów prowadzonych w hotelu.
Dotyczyły one sposobu prowadzenia działalności, różnic między starym i nowym sposobem załatwiania interesów, szacunku i anonimowości. Grobowy Tancerz wrócił do swoich dawnych, brutalnych taktyk. Ostatnio w Nowym Jorku właśnie w tym stylu usiłował przeprowadzić swoją wolę: poprzez strzelaninę i to nieszczęsne porwanie, w które Klub w końcu musiał ingerować. Była jeszcze sprawa zaginionej młodej kobiety, Susan Paladino.
Alexandre St.-Germain był niezbędny w początkowej fazie planu obalenia starej gwardii świata przestępczego. Doskonale rozumiał interesy i politykę, miał instynkt Machiavelliego. Niektórzy członkowie Klubu byli nim zachwyceni, zwłaszcza ci, których wprowadził do tej organizacji. Ale teraz? Coś trzeba zrobić z Grobowym Tancerzem.
Wczesnym rankiem szesnastego listopada Dawid Wilkes wprowadził agentów FBI i członków departamentu policji Los Angeles na teren hotelu „Bel Air". Trzy tuziny policjantów i agentów po cywilnemu i w mundurach rozbiegło się bezszelestnie pośród pięknie zaprojektowanych ogrodów.
Poranne słońce odbijało się w karabinach i pistoletach różnego kalibru. Szczęknęły zamki, budząc łabędzie i zapędzając wietnamski i meksykański personel do szaf i do kilku wolnych pokoi.
Jeden z członków Klubu został aresztowany podczas porannego pływania. Innego zatrzymano, gdy uprawiał jogging na pobliskiej Bellagio Road. Większość po prostu wyrwano ze snu.
Nalotem dowodził Wilkes z FBI, ale w zespole znajdował się również Stuart Fischer z nowojorskiego biura prokuratora okręgowego. McGinniss i Stefanovitch towarzyszyli ekipie duchem.
Ta akcja była punktem kulminacyjnym czteromiesięcznego planowania i niezwykłej współpracy, nie tylko pomiędzy agendami w Stanach Zjednoczonych, ale i na całym świecie. Znani członkowie Klubu już kilka tygodni przed kalifornijskim spotkaniem znajdowali się pod obserwacją. Dokumenty konieczne do wysunięcia oskarżenia zapełniały kilka pomieszczeń w biurach Wilkesa w Waszyngtonie. Kopie złożono w magazynie w New Jersey i, dla bezpieczeństwa, w komendzie głównej Interpolu w Europie.
Akt ADOS odczytano po kolei dwudziestu siedmiu dżentelmenom, a następnie ich kosztownym adwokatom.
Tyle zostało z szacunku; Klub nie zdążył stać się organizacją cywilizowaną i dyskretną. Policja w końcu poznawała zasady ich gry. A przede wszystkim jedną zasadę - strzelać, by zabić.
Alexandre St.-Germain, Centrum Handlu Światowego
Za dziesięć ósma rano, a on jest sam. Bardziej sam niż kiedykolwiek w życiu. Czyja mam tendencje samobójcze? - zadał sobie pytanie Parker. Nie potrafił na nie jednoznacznie odpowiedzieć.
Szybko przemierzył sterylną marmurową przestrzeń holu Centrum Handlu Światowego. Przy windach wziął jeszcze jeden głęboki wdech, żeby się opanować... i przygotować.
Wyciągnął niewielki pistolet maszynowy typu ingram spod czarnej marynarki.
To się wydarzyło tak szybko, że i tak nikt nie zdążyłby zareagować. Mężczyzna pchający wózek z wyrobami piekarniczymi zwrócił uwagę ochroniarzy dopiero w ostatniej chwili.
- Niech nikt się nie rusza. Przede wszystkim wy dwaj. Nie ma sensu udawać bohaterów. Chyba nie chcecie umierać dla tego żałosnego gówna.
Alexandre St.-Germain rozpoznał Parkera w tej samej chwili, gdy ten wyciągnął półautomatyczną broń. Parker dotarł do drzwi windy równocześnie z St.-Germainem i jegoświtą.
Plan był prosty, a jego realizacja nie wymagała niemal żadnego wysiłku. Musiał taki być, żeby się powiódł.
Parker popchnął St.-Germaina do windy, przyciskając czarną lufę ingrama do jego gardła.
- Nic się nie bój - odezwał się do Grobowego Tancerza. - Wszystko jest okay. Już my o to zadbaliśmy. Tym razem nikt nie działa na dwa fronty.
Alexandre St.-Germain wyciągnął przed siebie ręce, by powstrzymać własnych ludzi.
- Ja się tym zajmę - powiedział. - Sam to załatwię. Drzwi zasunęły się bezszelestnie. Parker i St.-Germain znaleźli się w windzie twarzą w twarz. Sami.
- Jestem pewien, że możemy się dogadać - odezwał się bardzo cicho St.-Germain.
- Zamknij się, łajdaku.
Parker wcisnął guzik oznaczony numerem sto osiem, najwyższe piętro wieżowca. Tam, na górze, znajdowała się platforma obserwacyjna, z której zwykli ludzie mogli za opłatą oglądać Nowy Jork, New Jersey, Connecticut i całą okolicę.
Numery mijanych pięter pojawiały się na wyświetlaczu. Stalowe liny windy jęczały.
Isiah Parker przyglądał się uważnie, jak wyskakują cyfry: trzydzieści siedem, trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć. Nagle wcisnął przycisk bezpieczeństwa. Winda zakołysala się lekko, po czym stanęła. W środku rozległ się dzwonek alarmowy, głośne zawodzenie raniące uszy.
- Myślałeś, że wszystko masz pod kontrolą - powiedział Parker. Dotykał pistoletem piersi St.-Germaina. Czuł się wyzuty z wszelkich uczuć, oddzielony od reszty świata.
- Najwidoczniej tak nie jest. - Grobowy Tancerz nie zrezygnował z aroganckiego tonu.
- Wybiłeś konkurencję co do nogi... jakbyś zwolnił dawną radę nadzorczą. Co miało się dziać dalej?
Z twarzy Alexandre'a St.-Germaina niewiele można było wyczytać. Miał zimne, obojętne oczy wilka i wydawał się skoncentrowany wyłącznie na sobie.
- Spotykałem już takich policjantów jak ty. Wiele razy - odezwał się w końcu. - Bardzo niewiele wiesz o życiu, chociaż wydaje ci się, że znasz je doskonale. Oszukiwanie samego siebie może być bardzo niebezpieczne.
Isiah Parker uśmiechnął się do St.-Germaina.
- Powiedziano mi coś jeszcze. Przez dziesięć dni szpikowałeś mojego brata narkotykami. Uzależniłeś go. Bawiłeś się nim, trułeś go powoli... Zadawałeś mu ból. To miała być nauczka, prawda?
St.-Germain pokręcił głową.
- W twojej historii brakuje kilku elementów... Twój brat był uzależniony, zanim go dopadliśmy. Oczywiście ilekroć odczuwał potrzebę, korzystał z naszych usług. Był szalony, przygnębiony i pod koniec bardzo niebezpieczny. Powinieneś był to wiedzieć. Tylko że ty sam brałeś kokainę. I to, o ile wiem, w dużej ilości.
Isiah Parker oparł się o ścianę windy. Uśmiechnął się smutno. Znowu nie trafił w dziesiątkę. Alexandre St.-Germain wciąż wygrywał.
W windzie zaczął dzwonić telefon alarmowy, bardzo głośny w małej kabinie.
Parker sięgnął do tyłu i zdjął słuchawkę z widełek.
- Tak? - odezwał się.
- Kto mówi? - usłyszał w słuchawce. - Kto do diabła jest w tej windzie?
- Alexandre St.-Germain. I jego przyjaciel. Mamy teraz konferencję.
Isiah Parker odwiesił słuchawkę. Czuł się dziwnie, ale wiedział, że teraz nie może sobie pozwolić na dekoncentrację. Zdjął słuchawkę z widełek i puścił ją luźno.
- Więcej telefonów nie będzie - powiedział do St.-Germaina. - Nie pogadasz sobie z nikim.
Machnął bronią w lewo, pokazując miejsce w kącie.
- Usiądź sobie. Grzecznie i powoli osuń się w dół ściany. Gdzie kupujesz garnitury, chłopie? W Bamey's Boystown? Jesteś najlepiej ubranym mordercą w mieście.
Parker usłyszał wycie samochodów policyjnych nadjeżdżających na sygnale. Przeciągły dźwięk jeszcze podkreślał nierealność tej chwili.
- Kto wie, może zdołają cię uratować - powiedział cicho. - Może coś wymyślą. Więc usiądź i się odpręż. Zastanówmy się, jak to się skończy. Zgadnij pierwszy. Podobno jesteś bystry.
Czas w windzie płynął powoli. Pół godziny. Godzina. Wszystko zgodnie z planem. Parker niejednokrotnie brał udział w takich akcjach po drugiej stronie, w oddziałach policji. Wiedział, jak będą reagować tam na dole. Potrafił to przewidzieć.
Obaj ociekali potem. Ktoś odciął w windzie dopływ powietrza. Pierwsze mądre posunięcie policji nowojorskiej.
Wszystko działo się powoli, niczym we śnie. Parker myślał o Marcusie, przypominał sobie spędzone z nim chwile. W swojej dzielnicy byli bohaterami i to było wspaniałe uczucie. Wrócił myślami do czasu, gdy jego brat był mistrzem bokserskim. Gdy się już weszło na szczyt, człowiek dostawał skrzydeł; wydawało mu się, że jest kimś wyjątkowym. Ludzie patrzyli na Marcusa i nabierali przekonania, że też mogą się wyrwać z Harlemu. Że można stąd uciec. A potem człowiek siedzący na podłodze windy zniszczył te marzenia.
Policjanci pilnowali windy na dole i nad nimi, na czterdziestym piętrze. Co jakiś czas wołali w stronę unieruchomionej kabiny. Przekonywali go, straszyli. Parker nie odezwał się do nich ani słowem.
Pot spływający z włosów palił w oczy. Czuł się, jakby go ktoś zanurzył w basenie z ciepłą wodą.
Płócienny garnitur St.-Germaina wyglądał jak szara tektura. Starannie przedtem ułożone blond włosy przylepiły mu się do czoła. Nie był już niezwyciężonym Grobowym Tancerzem. Dalej jednak był psychopatycznym potworem i Parker czuł, jak na tę myśl cierpnie mu skóra.
- Powiem ci, co będzie dalej - odezwał się do St.-Germaina cicho, ale zdecydowanie. - Siły się wyrównają. Teraz ty masz kontrolę, przyjacielu.
- Tak, masz rację.
Isiah Parker uniósł swój karabin o krótkiej lufie. Ciemne oczy Francuza nie były już takie aroganckie. W jego głowie rozległ się sygnał alarmowy.
St.-Germain doszedł do wniosku, że Parker nie ma zamiaru popełnić samobójstwa. Zbyt dobrze kontrolował sytuację, by umrzeć tu i teraz. Ale chyba nie zamierzał też zastrzelić go w windzie. Co chciał zrobić? Co planował?
- Niczego się nie domyślasz - szepnął Parker.
- Wygląda na to, że jesteś tego pewien.
- Tak, jestem tego pewien. Wciąż sądzisz, że uda ci się z tego wywinąć. Ta twoja pieprzona arogancja! Uważasz, że to ja nie mam wyjścia. Nie ma dla mnie ucieczki.
St.-Germain nie odezwał się. Wyglądał na zadowolonego z siebie. Zawsze wygrywał. Obojętnie w jaki sposób.
- Mylisz się. Chcę, żebyś cierpiał jak mój brat Marcus. Pragnę zrobić ci to, co ty jemu w hotelu „Edmonds".
Isiah Parker uśmiechnął się. Nie puszczając ingrama, wolną ręką wyjął plastikową torebkę wypełnioną białym proszkiem.
Oczy St.-Germaina rozszerzyły się. W końcu zrozumiał.
- Szkoda, że mamy tak mało czasu - powiedział Parker. - Cóż, dziś nikt nie ma go zbyt wiele.
Wyjął zapalniczkę.
Potem małą, srebrną łyżeczkę.
Następnie pojawiła się igła i strzykawka.
Wzniósł ingrama na wysokość oczu St.-Germaina.
- Zdejmij marynarkę. Usiądź sobie wygodnie.
- A jeśli tego nie zrobię?
- Wtedy wszystko odbędzie się szybciej. Będzie mniej czasu na działania ratownicze. Podwiń rękaw. Wszystko jedno, która ręka.
Grobowy Tancerz z ociąganiem zdjął marynarkę. Wyjął z mankietu złotą
spinkę i podwinął rękaw koszuli.
- Sam przygotuj sobie mieszankę.
- Nie używam tego. Nigdy nie brałem narkotyków.
Parker wykonał ruch bronią.
- Teraz już bierzesz.
Patrzył w niesamowitej ciszy, jak Alexandre St.-Germain przygotowywał działkę. W windzie rozniósł się charakterystyczny, gryzący zapach. Gdy strzykawka była już napełniona, Parker znów się odezwał. Nie głośno, ale tonem nie znoszącym sprzeciwu.
- Świetnie. To bardzo popularna mieszanka w moich stronach. Spróbuj, jak to smakuje. Grobowy Tancerzu. No, już.
St.-Germain uniósł strzykawkę z wyciągniętym tłoczkiem.
- Nie zwlekaj - powiedział Parker. - Potem jeszcze trochę porozmawiamy. Nie ma się czego bać. W mojej dzielnicy robią to codziennie dwunasto i trzynastoletnie dzieci.
St.-Germain powoli i ostrożnie wprowadził sobie srebrną igłę do żyły. Jego uśmiech znacznie stracił na arogancji.
Kilka sekund później głowa mu opadła do tyłu, potem do przodu. Była to normalna reakcja ćpunów. Wywrócił oczami i zaczął ciężko oddychać.
Już wiedział, że dostał nadmierną dawkę. W jego oczach był strach. Miał pewność, że serce tego nie wytrzyma.
Isiah Parker nie spuszczał wzroku z twarzy St.-Germaina, ale widział swojego brata w hotelu „Edmonds". Może w końcu nadeszła pora na sprawiedliwość.
Alexandre St.-Germain dostał gwałtownych drgawek. Nie mógł oddychać, ale słyszał głos Parkera.
- Jak ci się to podoba, łajdaku?
St.-Germaina dosięgnął właśnie pierwszy zawał. Czterdzieści pięć sekund później nastąpił kolejny zawał, śmiertelny.
Parker patrzył na żałosne ciało z nienaturalnie przekrzywioną głową. Alexandre St.-Germain był martwy. Umarł na podłodze windy jak pierwszy lepszy ćpun z ulicy.
Isiah nie miał wyrzutów sumienia. Niczego nie żałował. Uczynił to, co należało. Zrobił to, czego nie zrobiła policja.
Teraz myślał tylko o jednym: jak uciec i przeżyć. To dopiero byłoby coś.
Zwolnił przycisk hamulca bezpieczeństwa. Kabina zatrzęsła się i ożyła. Zamrugały bursztynowe światełka wskaźnika nad drzwiami.
Winda posuwała się do góry, jakby nic się nie stało. Kilka sekund później Parker ponownie wcisnął przycisk „stop". Dźwig zatrzymał się na czterdziestym szóstym piętrze.
Isiah Parker wyskoczył z windy i odrzucił ingrama. Ruszył biegiem do wyjścia oznaczonego napisem „Droga przeciwpożarowa".
Pędząc w dół zapiął marynarkę, wytarł pot z twarzy, osuszył włosy rękawem marynarki. Czterdzieste piąte, czterdzieste czwarte, czterdzieste trzecie piętro. Nie panikuj. Udawaj, że się nie spieszysz, przypomniał sobie.
W końcu wyłonił się zza drzwi przeciwpożarowych na czterdziestym piętrze. Zobaczył policjantów z bronią gotową do strzału i trzeszczącymi krótkofalówkami. W korytarzu zapanowała cisza. Teraz spokojnie, nakazał sobie Parker. Ty też jesteś policjantem.
- Isiah Parker, dziewiętnasty posterunek - odezwał się do policjanta stojącego najbliżej drzwi prowadzących na schody przeciwpożarowe. Jakoś udało mu się zachować niewzruszoną minę. - Co się tu dzieje, u diabła? - spytał.
Policjant wpatrywał się w Parkera, a w jego niebieskich oczach pojawił się cień wątpliwości. Potężny karabin trzymał skierowany prosto w brzuch Isiaha.
Isiah Parker ostrożnie wyjął portfel i pokazał odznakę policyjną. Zmusił się do uśmiechu i beztrosko wzruszył ramionami.
- Hej, spokojnie. Co jest, do cholery? Słyszeliśmy, że winda ruszyła. Co się stało? - Odezwał się jakiś czarny policjant w korytarzu.
- Hej, ja go znam. To mój człowiek, Parker. Cześć, Isiah.
Policjant z karabinem w końcu pokiwał głową i powoli opuścił swojego remingtona.
- Też się zastanawialiśmy. Gdzie jest winda? Gdzie St.-Germain?
Ze schodów przeciwpożarowych zaczęli wybiegać mundurowi i detektywi. Isiah dołączył do nich, korzystając z ogólnego zamieszania. Wszystkich nurtowało to samo pytanie - co się dzieje? Dokąd pojechała uprowadzona winda?
Po kilku minutach Parker opuścił czterdzieste piętro i ruszył w dół schodami przeciwpożarowymi. Tym razem schodził w towarzystwie dwóch innych detektywów. Opuszczoną windę znaleziono na czterdziestym szóstym piętrze. Grobowy Tancerz był w środku, martwy.
Parker zszedł piechotą do holu Centrum Handlu Światowego i wydostał się na ulicę. Wokół bliźniaczych wieżowców panował chaos jeszcze większy niż na czterdziestym szóstym piętrze.
Wszędzie ustawiono blokady. Na chodniku stały zaparkowane karetki pogotowia i samochody policyjne z migającymi czerwono kogutami. Za rzędami niebieskich barykad i policjantów w hennach bojowych zgromadził się kilkutysięczny tłum.
Uciec i przeżyć, pomyślał Parker. Tak jak po „Zachęcie" i „Cin-Cinie" w Soho.
Poszedł na północ ulicą Chambers, również zastawioną jasnoniebieskimi policyjnymi stojakami. Minął gładko blokady, raz czy dwa pokazując odznakę policyjną.
Isiah Parker zapragnął, żeby wszystko na świecie stało się proste i oczywiste. Najważniejszą sprawą dla niego było dopaść zabójcę Marcusa. Nie miało znaczenia, czy z pomocą policji czy nie. Chciał jedynie sprawiedliwości.
Parker dotarł do Bowery, a potem zabmął w okolice ulic Grand i Canal, gdzie kręciły się zastępy żebraków. Trzęsący się włóczędzy, którzy zawsze wyglądali, jakby się przed chwilą zlali w spodnie. Smutny i opuszczony hotel „Edmonds". Parker stał na ulicy i myślał o Marcusie, o ich przeszłości, o celach i nadziejach zniszczonych przez szalonego handlarza narkotykami.
Isiah Parker nie czuł się już jak zabójca, nie miał żadnego poczucie winy. Wtrącił Grobowego Tancerza prosto do piekła, gdzie było jego miejsce.
Szedł dalej na północ, w stronę swojego domu. Znowu był detektywem, który walczy z przestępcami. Najlepszym w Harlemie. Ta myśl mu się spodobała.
Epilog
Ostatni taniec
Sarah McGinniss, Nowy Jork
Pewnego popołudnia pod koniec kwietnia Sarah szła wzdłuż znajomej niebieskiej linii, prowadzącej przez labirynt korytarzy na parterze nowojorskiego szpitala.
Przychodziła do szpitala codziennie od niemal dziewięciu miesięcy. Znała już doskonale to miejsce i ludzi w nim pracujących - większość portierów, lekarzy i pielęgniarek, nawet Linde, Laurie i Robin ze sklepiku. Sarah też znali niemal wszyscy.
Na siedemnastym piętrze znajdował się rozległy betonowy taras, wychodzący na rzekę Wschodnią i na wielką brzydką reklamę Pepsi-Coli, a dalej na dzielnice Brookłyn i Queens. Podobał jej się ten szpital, niewątpliwie najładniejszy z tych, które znała.
Tego wiosennego popołudnia Sarah poszła prosto do sali Stefanovitcha. To był już siódmy jego pokój. Każdy poprzedni znajdował się na innym piętrze tego ogromnego centrum medycznego.
Stefbył gotów i czekał, tak jak się spodziewała. W sali zebrali się wszyscy: jego matka i ojciec, brat Nelson i żona Nelsona Hallie.
- No jak? Całkiem wesoła impreza, nie? - powiedział, gdy Sarah weszła do pokoju. Uśmiechał się swoim najszerszym uśmiechem. Przypominał żołnierza, którzy wreszcie wychodzi z lazaretu.
Rozglądał się po zalanej słońcem sali. Oczy lśniły mu radością. Sarah nie wiedziała, skąd mu się to bierze - szczególnie dzisiaj.
W końcu zauważyła Michaela Petito, wysokiego, łysiejącego neurologa, który od dziewięciu miesięcy codziennie przychodził do Stefa. Minęło już dokładnie tyle czasu od dnia, gdy trzej zabójcy wdarli się do jej mieszkania i usiłowali ich zamordować. Udało im się dwukrotnie trafić Stefa: raz w bok i drugi raz w kręgosłup.
Doktor Petito powziął decyzję o operacji dwa dni po postrzale. Stefanovitch znajdował się wtedy w stanie krytycznym. Z Pensylwanii zjechała do Nowego Jorku cała jego rodzina. Nikt z nich nie sądził, że Stef przeżyje.
Stefanovitch wciąż przebywał na oddziale intensywnej terapii, gdy odwiedzała go matka, ojciec i Sarah w towarzystwie doktora Petito.
- Wcale nie wyglądasz tak źle - stwierdził doktor Petito. - Widziałem już zawodników po meczu futbolowym, którzy byli w gorszym stanie.
Stef natychmiast polubił bezpośredniego doktora, może dlatego, że Michael Petito wychował się na nowojorskich ulicach i wcale tego nie ukrywał. A może dlatego, że Petito był lekarzem drużyny New York Giants, specjalistą od urazów nóg i kręgosłupa.
Oświadczył Stefanovitchowi, że chce jeszcze raz zoperować mu plecy, bo i tak trzeba usunąć z nich nowe pociski.
- Jakie mam szansę? - wykrztusił z trudem Stefanovitch.
- Jakieś sześćdziesiąt do czterdziestu na twoją korzyść. No, może pięćdziesiąt pięć do czterdziestupięciu, że nie będziesz przykuty do łóżka.
- Inny lekarz mówił, że osiemdziesiąt do dwudziestu na mój ą niekorzyść... wtedy, kiedy mnie postrzelono poprzednim razem.
Petito wzruszył ramionami.
- Moim zdaniem to zbyt ostrożne podejście. Tamten lekarz zabezpieczał się na wypadek, gdyby spieprzył sprawę. Ja nie spieprzę, więc szansę są takie, jak mówię. Co wcale nie znaczy, że są duże. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że możesz skończyć z porażeniem wszystkich czterech kończyn.
Stefanovitch zgodził się podpisać zgodę, po czym poddał się operacji, po której mógł być sparaliżowany od szyi w dół. Jednak, jak mówił doktor Petito, i tak trzeba było wyjąć nowe pociski.
Dziewięć miesięcy później wciąż przebywał w szpitalu.
Ból po operacji był nie do zniesienia. Stefanovitchowi zdawało się, że nigdy się nie skończy. Petito go nie uprzedził, że będzie tak potwornie bolało.
Dzień po dniu wożono Stefanovitcha na górę, na fizykoterapię. Jeżeli udało mu się złączyć palce wskazujące już przy drugiej próbie albo poruszyć kciukiem, uważano to za okazję do otwarcia szampana. Codziennie, kiedy po ćwiczeniach zawożono go z powrotem do jego pokoju, ociekał potem i miał ochotę wyć z bólu.
Gdyby zmuszono go do tego jeszcze raz, chyba by nie dał rady. Sarah przychodziła codziennie przez dziewięć miesięcy. Sarah i Sam. Przynosili mu prezenty, obiady z „Rusty" i „Abe's Steak House"... i przede wszystkim nadzieję.
- Sześćdziesiąt do czterdziestu na moją korzyść? Takie mam szansę? - spytał teraz Stefanovitch.
Jego głos stał się obcy i obojętny. Sylwetki rodziny i doktora Petito rysowały się ostro na tle rozjaśnionego okna.
- Powiedziałem, że pięćdziesiąt pięć do czterdziestu pięciu. - Petito niezłomnie trzymał się swojej opinii.
- Tak, tak było. Dzisiaj na fizykoterapii nawet nieźle się czułem - powiedział Stefanovitch - Teraz jestem trochę rozlazły. Jakbym był z gumy. Czuję przypływ adrenaliny. Posłuchaj, Sarah. - Uśmiechał się, ale jego brązowe oczy pozostały smutne. - Chyba potrzebuję jakiejś motywacji. Czy mogłabyś, hmm... czy mogłabyś tam stanąć? Tam, koło drzwi?
- Przestań się rządzić. To, że jesteś sparaliżowany, nie oznacza, że możesz pokazywać humory - odezwała się Isabelle Stefanovitch. Sarah dobrze ją poznała przez pięć ostatnich miesięcy. Potrafiła przywołać Stefa do porządku, nie rezygnując z czułości.
- Dzisiaj pozwolę mu się szarogęsić - uśmiechnęła się Sarah. Ten uśmiech był jak maska. Trudno jej było mówić.
- Dasz mu palec, Sarah, to będzie chciał całą rękę - odezwał się Nelson z drugiej strony pokoju. - Zawsze taki był. Dlatego w liceum został kapitanem drużyny futbolowej. Nie dlatego, że był zdolny. Nie przy takim kiepskim chwycie.
Nastrój w sali szpitalnej trochę się poprawił. Nawet doktor Petito uśmiechnął się, obserwując przewrotne, ale zdrowe mechanizmy obronne krewnych Stefanovitcha.
- Stanę przy drzwiach - powiedziała Sarah, jakby sama podjęła taką decyzję.
- Jeśli się przewrócę, nie łapcie mnie - uprzedził Stefanovitch, oddychając głęboko. Opierał się teraz o krawędź łóżka, ostrożnie przenosząc ciężar ciała na nogi. W głowie mu huczało.
Nagle z charakterystycznym dla siebie uporem odepchnął się od szpitalnego łóżka, całkiem jakby to był jedyny sposób, żeby zmusić rodzinę do milczenia.
- Kocham was wszystkich - szepnął i puścił łóżko.
Stefanovitch robił właśnie swój pierwszy krok od ponad trzech lat. Opierał się z całych sił o aluminiowy „balkonik". Dopiero niedawno stwierdzono na fizykoterapii, że jest już odpowiednio przygotowany do korzystania z tego urządzenia. Jego zdaniem wyglądał przy nim, jakby miał jakieś osiemdziesiąt lat. Stefanovitch popchnął nieporęczną podpórkę i zrobił jeszcze jeden krok. Na jego twarzy malował się ból.
Przy trzecim kroku najwyraźniej radził sobie lepiej. I z bólem, i z wysiłkiem. W pokoju słychać było metaliczny grzechot „balkonika". Obecni milczeli. Stefanovich wyciągnął jedną rękę do Sarah.
Nie potrafiłaby opisać uczucia, jakiego doznała, chwytając Stefa za rękę na zakończenie jego cudownego przejścia. Nie wiedziała, które z nich drżało bardziej.
Nie czuła, gdzie kończy się jej ciało, a gdzie zaczyna jego. Nelson i ojciec Stefa stali w pogotowiu, żeby pomóc, gdyby rzeczywiście miał się przewrócić.
Jednak Stef nie upadł. Drżał cały z wysiłku, ale nie upadł. Nie pozwoliłby sobie na to. Gdyby zostało mu jeszcze odrobinę sił, krzyczałby z radości. Zamiast tego szepnął do Sarah:
- Mam ochotę wrzeszczeć, ale nie dam rady.
Lekarze z fizykoterapii obiecali, że za pół roku będzie chodził z podpórką bez żadnych problemów. Szefowa terapeutek powiedziała Stefowi, że najwyżej za półtora roku wystarczy mu solidna metalowa laska.
- Za sześć miesięcy będę tańczył - odparł Stefanovitch. Żadnej laski. Żadnych podpórek. Nic. Obiecał to im wszystkim, ale szczególnie Sarah.
Isiah Parker, Marłem, kilka miesięcy późnię
Był zimny i śnieżny poranek, kilka dni po Nowym Roku. Tuż po wpół do dziewiątej Isiah Parker wyszedł w końcu z dziewiętnastego komisariatu. Ku swojemu zaskoczeniu wrócił do pracy detektywa z taką samą energią i oddaniem, jakie przejawiał przed śmiercią brata.
Szedł bulwarem Powella, słuchając przyjemnych odgłosów wczesnowieczomego ruchu. Wygląd tej dzielnicy sprawiał, że przypominały mu się czasy młodości. Tory nad ulicą. Tablice reklamujące najnowsze odżywki do włosów albo występy kaznodziei. Lombardy. Ludzie skupieni wokół ognisk rozpalonych w puszkach na śmieci, żeby się ogrzać.
Ktoś wyszedł zza schodów kamienicy kilka domów od budynku komisariatu. Parker, pochłonięty swoimi myślami, nie uważał.
- Odwróć się i bez żadnych sztuczek - usłyszał. Odwrócił się powoli, przewidując swój los. To, co zobaczył, kompletnie go zaskoczyło. Stefanovitch stał o własnych siłach, oparty tylko o grubą drewnianą laskę. Laska została wykonana ręcznie w Pensylwanii.
- Uważaj, bo ci gały wyskoczą - odezwał się Stef do Parkera. - Nigdy nie widziałeś białego w Harlemie?
- Po prostu nie przypuszczałem, że tak paskudnie wyglądasz, gdy łazisz na własnych nogach.
- Zabiłeś go, prawda? Grobowego Tancerza. To ty byłeś w Centrum Handlu Światowego? - spytał Stef i uśmiechnął się. - Przyjechałem aż tutaj, żeby ci uścisnąć rękę.
Isiah Parker zrobił więcej. Chwycił Johna Stefanovitcha wpół i przytulił mocno.
Stali tak i uśmiechali się do siebie pośród cieni i przenikliwego zimna Harlemu.
Nowy Jork - Los Angeles - Londyn
Isiah Parker, Marłem, kilka miesięcy później
Był zimny i śnieżny poranek, kilka dni po Nowym Roku. Tuż po wpół do dziewiątej Isiah Parker wyszedł w końcu z dziewiętnastego komisariatu. Ku swojemu zaskoczeniu wrócił do pracy detektywa z taką samą energią i oddaniem, jakie przejawiał przed śmiercią brata.
Szedł bulwarem Powella, słuchając przyjemnych odgłosów wczesnowie-czomego ruchu. Wygląd tej dzielnicy sprawiał, że przypominały mu się czasy młodości. Tory nad ulicą. Tablice reklamujące najnowsze odżywki do włosów albo występy kaznodziei. Lombardy. Ludzie skupieni wokół ognisk rozpalonych w puszkach na śmieci, żeby się ogrzać.
Ktoś wyszedł zza schodów kamienicy kilka domów od budynku komisariatu. Parker, pochłonięty swoimi myślami, nie uważał.
- Odwróć się i bez żadnych sztuczek - usłyszał. Odwrócił się powoli, przewidując swój los. To, co zobaczył, kompletnie go zaskoczyło. Stefanovitch stał o własnych siłach, oparty tylko o grubą drewnianą laskę. Laska została wykonana ręcznie w Pensylwanii.
- Uważaj, bo ci gały wyskoczą- odezwał się Stefdo Parkera. - Nigdy nie widziałeś białego w Hariemie?
- Po prostu nie przypuszczałem, że tak paskudnie wyglądasz, gdy łazisz na własnych nogach.
- Zabiłeś go, prawda? Grobowego Tancerza. To ty byłeś w Centrum Handlu Światowego? - spytał Stefi uśmiechnął się. - Przyjechałem aż tutaj, żeby ci uścisnąć rękę.
Isiah Parker zrobił więcej. Chwycił Johna Stefanovitcha wpół i przytulił mocno.
Stali tak i uśmiechali się do siebie pośród cieni i przenikliwego zimna Har-lemu.
Nowy Jork - Los Angeles - Londyn
110