Nocny Klub


Jamek Patterson

NOCNY KLUB

Prolog

Noc detektywa

Long Beach, Nowy Jork, marzec 1986

Ta noc, kiedy postrzelono Johna Stefanovitcha, była niezwykle mroźna, a gwiazdy świeciły na zimowym niebie jaśniej niż kiedykolwiek.

Krótko po północy Stefanovitch stąpał ciężko po skrzypiącym, mocno za­marzniętym chodniku z desek w Long Beach. Nucił „Dziewczynę z plaży", jedną z tych okropnych piosenek popularnych w miejscowościach nadmorskich, któ­re na ogół przywoływały mu uśmiech na usta.

Skupiony, ostrożnie rozglądał się po cichej, piaszczystej, nadmorskiej dziel­nicy.

Grobowy Tancerz był w pobliżu. Stefanovitch czuł to przez skórę. Miał chyba jakiś szósty zmysł, paranormalny dar. Ten drań, którego tropił niemal od dwóch lat, był tak blisko, że Stefanovitch dostał gęsiej skórki.

W końcu wrócił na Florida Street, odludny zaułek, w którym umówił się ze swoimi detektywami. Dotarł tam dziesięć minut przed czasem, więc żeby upo­rządkować myśli, poszedł drewnianym chodnikiem na spacer w stronę New York Avenue.

Zebrała się cała drużyna: czternastu detektywów do spraw narkotyków. Po­łączona ekipa okręgu Nassau i Nowojorskiego Wydziału Policji. Każdy z poli­cjantów zaangażowanych do akcji przeciwko Grobowemu Tancerzowi został wybrany po długim namyśle.

Stefanovitch zaczął się witać, poklepując kolegów po plecach, gawędząc to z tym, to z innym.

Nie wywyższał się, chociaż był porucznikiem. Może nigdy nie był z siebie szczególnie dumny; nie uważał w każdym razie, żeby otrzymanie dystynkcji porucznika miało jakieś szczególne znaczenie. A może pojmował świat w inny sposób i był bardziej cyniczny niż którykolwiek z podległych mu detektywów.

Chodził ubrany w wytartąkurtkę z czarnej skóry, włożoną na szarąbluzę z kap­turem. W tym stroju, przy wzroście metr osiemdziesiąt pięć wydawał się bardzo wysportowany i silny. Pognieciony, czarny filcowy kapelusz przykrywał ciemne, kręcone, niesforne włosy. Oczy Stefanovitcha miały chłodny, ciemnobrązowy odcień, który stawał się cieplejszy, gdy policjant kogoś polubił. Ludzie mówili, że Stefanovitch wygląda jak zblazowany amant filmowy, a on wcale się o to nie obra­żał. Uważał, że w obecnych czasach zblazowani amanci filmowi rządzą światem.

Klapy bagażników otworzyły się niemal bezgłośnie w naelektryzowanej ciemności Florida Street. Pojawiły się magnum trzysta pięćdziesiąt siedem, dubeltówki dwunastki - broń przydziałowa w Nowojorskim Wydziale Policji i w okręgu Nassau - oraz ładownice pełne amunicji.

Wydawało się, że nadmorska dzielnica za chwilę wyleci w powietrze.

Ta akcja antynarkotykowa miała być większa niż słynny Francuski Łącz­nik. Aż dwieście kilogramów; ponad półtora miliona dawek dla dwustu pięć­dziesięciu tysięcy nowojorskich narkomanów.

Przygotowywali atak na Alexandre'a St.-Germaina, drania zwanego Gro­bowym Tancerzem, człowieka, który przez ostatnie dwadzieścia dwa miesiące był obsesją Stefanovitcha. To też nie było sprawą przypadku. Stefanovitchowi zawsze przydzielano najważniejsze sprawy narkotykowe w Nowojorskim Wy­dziale Policji. Miał talent i uwielbiał wyzwania. Przez kilka ostatnich lat był w wydziale człowiekiem od „poważnych zadań". Liczono się z nim.

Stefanovitch w końcu zwrócił się do swojego zastępcy. Detektyw nazywał się Misiek Kupchek i ważył sto trzydzieści kilo.

- Jesteś gotowy, Charlie Chanie?

- Ach, mędrzec nigdy nie jest gotowy, żeby spacerować nocą po ciemnym zaułku. - Kupchek uśmiechnął się jak korpulentny chiński detektyw z filmu.

- Pieprz się, Charlie - odparł Stefanovitch.

John i Anna Stefanovitch, Brookłyn Heights

Kilka godzin wcześniej Stefanovitch i jego żona Anna byli na kolacji w ele­ganckiej restauracji „River Cafe", wtulonej pod most brookłyński.

Po kolacji wrócili do swojego mieszkania w Brookłynie i zakradli się na kryty basen na dachu. Był zamykany o dziewiątej, ale Stefanovitch miał klucz. Przyniósł magnetofon i tańczyli na dachu w rytm bluesa Roberta Craya i do muzyki romantycznego Brazylijczyka, Laurindo Almeidy.

- Łamiemy prawo, którego przysięgałeś bronić - szepnęła Anna przytulo­na do jego policzka. Była taka miękka i tak przyjemnie było ją trzymać w ra­mionach. I wspaniale tańczyła wolne rytmy, elegancka i namiętna.

- To kiepskie prawo. Nie daje się stosować - odszepnął Stefanovitch.

- Ale z ciebie policjant. Nie masz szacunku dla władzy.

- Żebyś wiedziała. Znam zbyt wiele osób z kręgów rządzących. Zaczął rozpinać sukienkę Anny, zieloną jak jej oczy i złocistą jak włosy. Materiał pod jego palcami sprawiała wrażenie najdelikatniejszego jedwabiu.

- Teraz w dodatku chcesz mnie obnażyć w miejscu publicznym? - Anna uśmiechnęła się lekko.

- Może... na początek. Mam jeszcze ochotę na popełnienie kilku innych przestępstw.

Zrzucili z siebie wieczorowe stroje, popływali trochę, a potem dryfowali rozmarzeni w oświetlonym promieniami księżyca basenie, pod szklanym da­chem i błyszczącymi gwiazdami.

Przy Annie Stefanovitch bywał cudownie romantyczny. Nauczył się ją za­skakiwać: tuzin róż przysłanych do szkoły podstawowej, w której Anna uczyła czwartą klasę; wypad na weekend na narty do Vermont; złote kolczyki, które przez godzinę sam wybierał w domu towarowym Saksa.

Wyciągnął ręce i przyciągnął j ą do siebie w głębokim końcu basenu. Zielo­ne, urzekające oczy Anny były mądre i pełne ciepła. Jej ciało lśniło w świetle księżyca. Uosabiała marzenie, które nosił w sobie od czasów szkolnych. Paso­wali do siebie idealnie.

- Czasami trudno mi uwierzyć, że tak bardzo cię kocham - szepnął, dy­sząc lekko. - Anno, kocham cię bardziej niż wszystkie inne rzeczy w moim życiu razem wzięte. Zginąłbym bez ciebie. To smutne, ale prawdziwe.

- Nie takie znowu smutne, Stef.

Kochali się w niebieskozielonej wodzie basenu, najpierw delikatnie, a potem z pasją. W środku najzimniejszego od lat marca.

W tej chwili John Stefanovitch był pewien, że posiada wszystko, czego kie­dykolwiek oczekiwał od życia. Dopadniecie St.-Germaina zwieńczyłoby dzieło.

Grobowy Tancerz, Long Beach

Alexandre St.-Germain opuścił eleganckie przyjęcie wydane w apartamen­cie przy Piątej Alei na Manhattanie dopiero po pomocy. W spotkaniu brali udział przede wszystkim bankierzy i najlepsi maklerzy z Wali Street oraz ich żony - starannie wyselekcjonowane młode laleczki. Przygrywał bardzo dobry zespół czarnych muzyków, którzy zdecydowanie nie pasowali do tego miejsca.

Natomiast St.-Germain pasował doskonale. Był wytworny i bardziej bły­skotliwy niż każdy z tych bankierów; bogaty i szanowany europejski inwestor z nieograniczonym kapitałem...

Teraz Grobowy Tancerz zbliżał się do Long Beach Island. Jechał ciemnym sportowym samochodem. Kilka ostatnich tygodni uważał za szczególnie uda­ne. Tworzył strategię, która miała zdecydowanie zmienić oblicze przestępczo­ści zorganizowanej. Miał poparcie finansowe, zarówno w Nowym Jorku, jak i za granicą. Musiał jedynie dopilnować, żeby w ciągu kilku następnych, naj­ważniejszych miesięcy wszystko poszło dobrze.

Przeszkadza mi tylko jeden człowiek, pomyślał przejeżdżając przez most prowadzący do Long Beach. Detektyw Stefanovitch postanowił możliwie naj­bardziej utrudnić - ba, wręcz uniemożliwić - życie St.-Germaina w Ameryce. Był w tym mistrzem, wytrwały i bystrzejszy niż większość policjantów. Już spowodował więcej kłopotów i zamieszania, niż St.-Germain mógł znieść.

Dwukrotnie wyśledził St-Germaina w Europie. Wystawił ekipy obserwują­ce jego mieszkanie przy Central Park West. Pewnego wieczom udał się za St.-Germainem do „Le Cirque" i praktycznie przesłuchał właściciela restauracji, Sirio Maccioniego.

To pragnienie zwycięstwa wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, walki z wiatrakami, zdawało się być amerykańską specjalnością. St.-Germain widział na własne oczy, jak na początku lat siedemdziesiątych Amerykanie ponieśli sromotną klęskę w Azji Południowo-Wschodniej. Teraz, w Nowym Jorku, też odniosą porażkę. Stefanovitch rzucał mu wyzwanie, a na to St.-Germain nie mógł sobie pozwolić.

Jego sportowy samochód w końcu wjechał do Long Beach i St.-Germain nacisnął mocno na pedał gazu. Dzisiaj ktoś dostanie porządną nauczkę.

John Stefanovitch, Long Beach

Czternastu detektywów z okręgu Nassau i z Nowojorskiego Wydziału Po­licji szło jeden za drugim, tworząc nierówne linie po obydwu stronach Ocean View Street w Long Beach.

Minęli czterdziestoletnie domy i kilka irlandzkich barów przy wąskiej uli­cy. Gdzieniegdzie stała budka, w której sprzedawano pizzę, albo rozlatujący się sklepik, zabity deskami na zimę.

- Przydałby się kawałek pizzy - rozmarzył się nagle Kupchek. - Z salami, z cebulą i z podwójnym serem.

- A mnie by się przydał partner zdrowy na umyśle - szepnął w odpowie­dzi John Stefanovitch.

Dotarli do jeszcze węższej uliczki o nazwie Louisiana. Po jej obu stronach stały zaparkowane samochody, powgniatane i zardzewiałe, podobnie jak ocie­kające wilgocią domki plażowe.

Na samym końcu ulicy detektywi weszli w ostry zakręt, który rozszerzał Się pod koniec. Po obu jego stronach stały, jak wieże strażnicze, dwa wielkie domy letniskowe.

Stefanovitch wiedział o St.-Germainie wszystko: że był obecnie postacią numer jeden w światku narkotykowym w Europie, największym dostawcą nar­kotyków, jaki działał w ciągu ostatnich lat; że w niektórych częściach świata jest znany jako biznesmen, uczciwy finansista i inwestor- co znacznie utrud­nia przyłapanie go na gorącym uczynku. Wiedział, że St.-Germain i jego orga­nizacja wkraczają na teren Stanów Zjednoczonych; że St.-Germain opracował skomplikowany, niezwykle sprawny system kontroli przestępczości zorganizo­wanej w Europie, znany pod nazwą „prawo ulicy".

Prawo ulicy odnosiło się zarówno do przestępców, jak i do policji. Zawie­rało surowe przepisy i wszyscy je znali. Rozprawiano się bezlitośnie z szefami konkurencyjnych grup przestępczych, jak również z policjantami, prokuratora­mi, a nawet z sędziami, którzy popadli w konflikt z systemem St.-Germaina.

Zwyczajowymi formami kary były morderstwo i sadystyczne tortury. Powszech­nie stosowano zemstę na przyjaciołach i członkach rodziny. Alexandre St.-Ger­main twierdził, że nie ma zamiaru żyć według zasad słabeuszy.

Tej nocy Stefanovitch i podlegli mu detektywi z wydziału narkotyków ła­mali prawo ulicy. Przygotowywali atak na dużą amerykańską wytwórnię narko­tyków, należącą do St.-Germaina.

Wzrok Stefanovitcha przyciągnęło nagle coś po lewej stronie ślepej ulicy. Zgasły światła w stojącym tam domu.

- Z lewej. Widziałeś? - szturchnął go Misiek Kupchek.

Wszyscy zatrzymali się w pół kroku.

Wiatr od oceanu gwizdał im za plecami niemal złowieszczo.

- Co to było? - szepnął Kupchek. - Mam nadzieję, że to po prostu ktoś, kto bardzo późno udał się do łóżeczka.

- Nie wiem. Uważaj. - Stefanovitch powoli uniósł swojego remingtona. Zrobiło mu się niedobrze, pierwsza oznaka napływającej adrenaliny.

Świecący poprzez drzewa księżyc okrywał wszystko dziwną, czamo-białą mozaiką.

- Hej, detektywi! A to dopiero pieprzona niespodzianka, co? - zagrzmiało znienacka.

- Hej!... Tutaj!

Inne głosy odezwały się po drugiej stronie wąskiej uliczki. W ciemnościach kryło się kilku mężczyzn.

- Nie! Tutaj, sukinsyny!

Oślepił ich rząd zapalonych nagle latarek. Jasne snopy krzyżowały się we wszystkich kierunkach.

I zaraz po obydwu stronach ulicy rozpoczęła się strzelanina - śmiertelna mieszanka hałasu i oślepiającego światła.

- Na ziemię. Wszyscy na ziemię! - wrzasnął Stefanovitch, zwalniając bez­piecznik. Nacisnął spust i poczuł, jak jego ciało zaczyna działać automatycznie.

- Na ziemię! - powtórzył strzelając do snopów świateł. - Wszyscy na ziemię!

Na ulicy wybuchło pandemonium. Detektywi krzyczeli i przeklinali. Ste­fanovitch w końcu padł na brzuch. Nie mógł złapać oddechu. Pomyślał o An­nie. Może już nigdy jej nie zobaczy.

Przycisnął się do zamarzniętego betonu. Nie wiedział, czy go trafili, czy nie. Naprawdę nie wiedział. Nos miał pełen odoru oleju napędowego i ben­zyny.

Stefanovitch pełznął na brzuchu, aż znalazł się pod tylną częścią zaparko­wanego samochodu. Czołgając się, poharatał sobie dłonie i kolana. Gdzie, u dia­bła, są posiłki? Co teraz robić

Przedostał się do drugiego zaparkowanego samochodu. Po drodze uderzył głową o podwozie. Zaklął. Płuca bolały go okropnie. Wciąż słychać było strza­ły z broni półautomatycznej.

Przez chwilę leżał, kryjąc się pod trzecim zaparkowanym samochodem.

Zastanawiał się, czy powinien tam pozostać. Samochód miał tak niskie za­wieszenie, że Stefanovitch ocierał się twarzą o ziemię. W głowie miał zamęt.

Czwarty samochód był zaparkowany bardzo blisko trzeciego, bok w bok. Stefanovitch wytężał słuch, oczekując dźwięku syren policyjnych.

Nic. Nikt w dzielnicy nie powiadomił policji.

Nadal czołgał się od samochodu do samochodu. Jak najdalej od zabójców i od masakry. Czy wiedzą, gdzie jest? Czy ktoś go widział?

Przestał liczyć, pod iloma samochodami przeszedł. Był zupełnie zdrętwia­ły z zimna.

Ostatni samochód stał na rogu Ocean View. Głosy zamachowców cichły na końcu ulicy. Musi chwilę odpocząć, zanim poderwie się na nogi i zacznie uciekać.

W końcu zerwał się spod ostatniego samochodu.

Zaczął biec najszybciej jak mógł, kierując się w lewo.

Był odrętwiały i zlany lodowatym potem - dosłownie i w przenośni. Jed­nak biegł i nikt go nie gonił. Uciekał zygzakiem, czując się jak pocisk wystrze­lony spod ziemi.

Wszystko było jakieś nierealne. Jego buty nigdy tak głośno nie stukały o chodnik. Oddychanie sprawiało mu ból.

„Tylko biegnij dalej".

Ta myśl przepełniała mu umysł. Pozwalała mu wytrwać.

Nie liczyło się nic innego.

W końcu zobaczył boczną uliczkę, w której on i jego ludzie zaparkowali sa­mochody. Mustangi i camaro, stingraye i BMW stały przed nim, ciche i puste.

Stefanovitch skręcił za róg, we Florida Street. Dostrzegł swoją czarną fur­gonetkę. „Zawołaj pomoc", zabrzmiało mu w głowie.

Biegnąc, starał się wydobyć kluczyki z kieszeni. W końcu usłyszał w odda­li wycie syreny.

Ubranie, przeniknięte wiatrem i mokre od potu, było lodowato zimne w do­tyku. Z włosów kapała mu woda.

Usłyszał głośny huk wystrzału pięć metrów od furgonetki. Rozległ się bez­pośrednio za nim. Dźwięk eksplozji przeszył mu czaszkę. Poczuł ją aż we wnętrz­nościach.

Pierwszy strzał trafił go w prawy bok. Tak łatwo było to powiedzieć - po­strzał w bok.

John Stefanovitch okręcił się, jakby go potrąciła pędząca ciężarówka; do­rosły równie łatwo potrafi obrócić małe dziecko.

Drugi strzał eksplodował niemal równocześnie z pierwszym i rozszarpał lewą stronę kręgosłupa Stefanovitcha. Odpryśnięty fragment kości przebił się przez ciało jak poroże jelenia zawieszone na ścianie.

W rzeczywistości pocisk odbił się w ciele rykoszetem, wirując jak podłużny kształt pod wodą. Następnie wypadł, przebijając bok i pozostawiając wielką dziurę.

Strzał w plecy.

Stefanovitch leżał twarzą w dół. Połową ciała spoczywał na zapiaszczonym, lodowatym chodniku.

Oczy mu zwilgotniały, wydawało się, że płacze. Chciał się przeczołgać w bezpieczne miejsce, chciał coś zrobić, ale nie mógł się poruszyć nawet o mi­limetr.

Ukryty strzelec w końcu wynurzył się z cienia. Podszedł i stanął nad ciałem rozpostartym jak orzeł w locie. Przyglądał mu się przez długą, cichą chwilę.

Stefanovitch słyszał oddech tego człowieka, wyczuwał jego nieludzki spo­kój... Słyszał też dokładnie, co strzelec robi. Nagle wszystko stało się jasne i oczywiste. Za chwilę miał stać się świadkiem - i ofiarą - zabójstwa.

Miał usłyszeć, jak morderca wkłada do komory trzeci pocisk; jak nierucho­mieje na długą chwilę, wstrzymując oddech, i jak oddaje kolejny strzał.

Ostatni strzał. Prosto w plecy Stefanovitcha.

Potem Grobowy Tancerz oddalił się od swego byłego prześladowcy.

Alexandre St.-Germain, Brookłyn Heights

Alexandre St.-Germain prowadził lśniącego, granatowego porsche turbo carrera. Wewnątrz majaczyła czarna skóra rękawiczek i przyćmione czerwone światełka na desce rozdzielczej. Jedynym dźwiękiem był odgłos opon pędzą­cych po jezdni - zupełnie jakby ktoś zrywał taśmę klejącą z nierównej po­wierzchni.

Nauczka, pomyślał prowadząc. Światu jest potrzebna nauczka. Taka na­uczka szczególnie przyda się detektywowi, który go ścigał, który tak uparcie deptał mu po piętach przez dwa lata.

Budynek mieszkalny, przed którym St.-Germain w końcu zaparkował sa­mochód, wyglądał nieciekawie. Zbudowany z wypłowiałej czerwonej cegły, wznosił się na dziewiętnaście, a może dwadzieścia pięter. Było to takie miej­sce, gdzie matki zrzucają dzieciom z okna pieniądze zawinięte w folię, żeby ich pociechy mogły kupić lody.

Grobowy Tancerz wszedł do budynku za czarną kobietą, która, sądząc po białych, miękkich butach i pończochach widocznych spod płóciennego płasz­cza, była zapewne pielęgniarką.

Korytarz na piętrze, na którym wysiadł z windy, wyglądał jak wszystkie inne korytarze w tym budynku. Duszące, kuchenne zapachy przygotowywa­nych kolacji. Stukanie w rurach centralnego ogrzewania. Jasnoniebieskie ścia­ny, sfatygowany, niebiesko-czamy chodnik.

Alexandre St.-Germain zadzwonił do drzwi oznaczonych numerem 9B. Dzwonił natarczywie, siedem razy.

W końcu z wnętrza dobiegł kobiecy głos, głuchy i odległy.

- Chwileczkę. Już idę. Kto tam?

Ciemnoniebieskie drzwi z numerem 9B otworzyły się. Wyraz twarzy Anny Stefanovitch natychmiast zdradził zaskoczenie.

- Coś się stało Stefowi - powiedziała. Nie było to pytanie, lecz stwierdze­nie faktu.

- Tak. A teraz coś się stanie tobie.

Nie bolało. Anna usłyszała głuchy, stłumiony odgłos wystrzału oddanego z odległości mniejszej niż metr. Zobaczyła, jak jasny strumień światła oświetla korytarz jakby błysnął flesz fotograficzny. Nie żyła, zanim upadła na podłogę przedpokoju.

Alexandre St.-Germain, Grobowy Tancerz, opuścił budynek równie pew­nie, jak do niego wkroczył.

Część pierwsza

Grobowy Tancerz

Isiah Parker, Sto Dwudziesta Piąta ulica, czerwiec 1988

Stragan „Pomarańczowy Juliusz", stojący na rogu Sto Dwudziestej Piątej ulicy i bulwaru Fredericka Douglassa, miał przynajmniej jedną przewagę nad wieloma innymi sklepami w tej okolicy - szeroki widok na ulicę. Na zmienia­jącą się, coraz bardziej podupadającą dzielnicę; na zamurowane i porzucone budynki, takie jak Blumstein, ostatni dom towarowy w Harlemie, czy Loews Victoria, teraz obydwa zamknięte. Na hotel „Teresa", gdzie kiedyś zatrzymał się podczas pobytu w Nowym Jorku Fidel Castro, a w którym teraz mieściły się biura. Na teatr „Apollo", gdzie grywał Basie i Bessie Smith, Bili Eckstein i Ellington - swego czasu zamknięty, a teraz ponownie otwarty. Któż mógł wie­dzieć, na jak długo?

Isiah Parker stał za pomalowaną na jasny kolor ladą „Pomarańczowego Juliusza". Wycierał ją pracowicie, chłonąc jednocześnie fascynujący widok Sto Dwudziestej Piątej ulicy. Pomyślał, że nędza i ubóstwo nigdy dotąd nie były tak interesujące. Nie miał pojęcia, dlaczego tak się dzieje.

Usłyszał, jak właściciel straganu woła do niego:

- Hej, człowieku, głuchy jesteś, czy co? Dwa pieprzone Juliusze bananowe. Isiah Parker nie był głuchy. Ba, odkrył ostatnio, że słuch ma jako zając. Przypominał zawodowego sportowca, który czujnie wychwytywał z hałasu obel­gi i drwiny na jego temat padające z trybun. Parker przez chwilę rozważył moż­liwość przerobienia twarzy szefa na koktajl „Pomarańczowy Juliusz". Zrezy­gnował z tego jednak, przynajmniej na razie.

- Tak, proszę pana. Dwa Juliusze, już podaję - wymamrotał w stronę kli­enta.

- Dwa Juliusze bananowe.

- Tak, proszę pana. Dwa Juliusze bananowe. Jedną chwilę. Przez cały ten czas skupiał uwagę na ulicy. Obserwował chylącą się ku ruinie estakadę, na której wspierały się tory prowadzące na nowojorski Dwo­rzec Centralny.

Czekał na tę chwilę prawie cały tydzień... a teraz nie był pewien, na co powinien zwrócić uwagę. Tak więc przyglądał się niezwykle uważnie, przygo­towując Juliusze: kruszony lód, świeży banan, specjalny słodki proszek z firmy patronackiej, który jego zdaniem miał okropny, słodko-kwaśny smak.

Nagle Isiah Parker przestał mieć wątpliwości, czemu się przygląda. Dwaj handlarze byli na tyle nieostrożni, że zdołał dostrzec transakcję. Przez króciut­ką chwilę widział zielony błysk dolara na ulicy.

- Hej ty, Parker. Parker! - usłyszał ponownie

- Hej ty, człowieku - odparował Parker. - Zamknij się, do cholery. Zamknij jadaczkę, zrozumiano?

Być może po raz pierwszy w życiu władczy szef „Pomarańczowego Juliu­sza" naprawdę się zamknął. W wyrazie twarzy Parkera było coś, co kazało go traktować poważniej niż zwykłego sprzedawcę.

Nagle Isiah Parker przeskoczył nad ladą, sprężyście jak naładowany ener­gią dziki kot.

Próżniacy, których kilku jak zwykle kręciło się bezczynnie po sklepiku z sokami, widzieli, jak wybiegł przez odrapane drzwi z pleksiglasu. Trzymał wy­mierzony w niebo i kamienne dachy pobliskich budynków, rewolwer kali­bru dwadzieścia dwa.

Jeden z handlarzy kokainą po drugiej stronie Sto Dwudziestej Piątej ulicy zauważył biegnącego w jego stronę Parkera.

Cholera, pomyślał Parker. Handlarz narkotykami i jego kumpel nagle rzu­cili się pędem wzdłuż bulwaru Frederika Douglassa. Na Sto Dwudziestej Piątej ulicy skierowali się prosto na wschód. Potem na południe. Potem znów na wschód.

Jakiś taksówkarz zatrąbił na nich ze złością. Parker mocno uderzył dłonią w maskę żółtej taksówki. „Nie pozwalaj, żeby ktokolwiek na ulicy ci podsko­czył" - to była lekcja, której nauczył się w Harlemiejuż dawno temu.

Biegł najszybciej jak mógł. Biegł bez opamiętania, jak jakiś podkręcony ćpun albo złodziej. Bieganie było - dawniej i w innych okolicznościach - jego ulubio­nym zajęciem. Wykonywał je na tyle dobrze, że dostał stypendium lekkoatletycz­ne do college'u w Teksasie. W tym college'u nauczył się trochę panować nad swoim gniewem, a w każdym razie lepiej go ukrywać, maskować gadaniem.

Mając trzydzieści pięć lat, wciąż potrafił biegać. Może nie był to już rekor­dowy sprint na sto metrów, ale nadal potrafił biec szybciej niż ci dwaj żałosni handlarze narkotykami, którzy właśnie usiłowali sprzedać działkę koki czter­nastoletnim dzieciakom.

Szybciej niż te dwie beznadziejne kupy gnoju, które paradowały po Harlemie bez szacunku dla nikogo i dla niczego. Jakby ważne było tylko zarabianie na smutku tutejszych ludzi, na ich potrzebie zdobycia cienia nadziei i bezbolesnej ucieczki.

Biegnąc, Parker zaczął się uśmiechać. W obecnych czasach mieszkańcy Harlemu mieli dziwne poczucie humoru. Jeden z handlarzy narkotykami musiał nadwerężyć mięsień, bo zaczął kuleć i złapał się za lewy pośladek. A to ci heca.

Isiah Parker przemknął obok handlarza narkotykami, jakby ten stał na bocz­nicy. Mijając faceta, mimochodem walnął go w skroń kolbą pistoletu. Handlarz wpadł do rynsztoka w swoich eleganckich ciuchach.

Parker był niemal pewien, że drugi z handlarzy to Pedro Cruz, kolumbijski kowboj, który przez kilka ostatnich miesięcy pętał się w okolicach Sto Dwu­dziestej Piątej ulicy. Pedro Cruz potrafił biegać naprawdę szybko.

Jakby na potwierdzenie tego faktu Parker poczuł, jak w piersi eksploduje mu ogień. Serce waliło jak młot i zaczynały boleć wszystkie mięśnie. To już osiem przecznic. Człowieku, kiedy w końcu się zmęczysz?

Kilka osób stojących wzdłuż Sto Dwudziestej Czwartej rozpoznało Parke­ra. Mieszkał w tej dzielnicy od dawna. Wielu znało Isiaha. A jeszcze więcej osób znało jego brata Marcusa.

Ale to jeszcze nie znaczyło, że mają ochotę zatrzymać handlarza, którego Parker ścigał. Spróbuj w Harlemie złapać faceta, który wygląda na Latynosa, a możesz stracić życie albo wdać się w jeszcze większe tarapaty.

Poza tym fajnie było oglądać takie sceny pościgu w leniwe, letnie popołud­nie. To lepsze niż film z Sylwestrem Stallone w kinie Loews.

Sto Dwudziesta Czwarta przypominała cmentarzysko starych, zużytych plymouthów, chevroletów i fordów. Kilku chłopaków z sąsiedztwa zaczęło kla­skać w dłonie, dopingując wyścig odbywający się w to gorące i ospałe popo­łudnie. Chyba nikogo nie obchodziło, jak doszło do tego pościgu.

W końcu Parker niemal się zrównał z kolumbijskim handlarzem narkoty­kami. Spojrzał na niego, jakby chciał go wyprzedzić, a nie schwytać.

Handlarzem rzeczywiście był Pedro Cruz. Brodaty Kolumbijczyk nawet nie zamierzał przybrać przerażonego wyrazu twarzy. Usiłował wykombinować, w jaki sposób wydobyć broń, jednocześnie nie przerywając biegu.

Prawą ręką gorączkowo grzebał pod łopocącą połą nylonowej kamizelki, która osłaniała gołą, brązową skórę jego torsu.

W końcu wyprzedził Cruza długimi krokami.

Wydawało się, że Parker nagle zaczął dryfować do tyłu w czasie i w prze­strzeni...

Uniósł ramiona, zgiął je w łokciach i z całej siły wyrżnął handlarza w pod­bródek.

Cruz przewrócił się, wykonując skomplikowane, potrójne salto. Upadł nie­zgrabnie pod rozlatującym się płotem, tak pełnym dziur, że każdy w dzielnicy mógł wchodzić na podwórko i z niego wychodzić, kiedy tylko chciał.

Isiah Parker był zadowolony, że nie postrzelił handlarza narkotyków. Wycią­gnął rewolwer i wycelował w zgarbionego, wścibskiego stróża, który siedział na pobliskim ceglanym ganku. Stróż skulił się ze strachu i próbował się wycofać.

- Jestem oficerem policji - powiedział Parker dysząc ciężko. - Proszę za­dzwonić na dziewiętnasty posterunek...

Stróż uśmiechnął się szeroko, jakby przed chwilą wygrał „Familiadę" albo „Koło fortuny". Pomaszerował do wnętrza budynku i zadzwonił na policję. Lubił oglądać dobre pościgi, wszystko jedno, czy na ekranie telewizora, czy też przed własnym gankiem. Przynajmniej pod tym względem Harlem wciąż był niezły.

O trzeciej po południu nowojorski tajny detektyw Parker wciąż był ubrany w koszulkę firmową „Pomarańczowego Juliusza" i w poplamiony sokami far­tuch. Gdzieś zgubił swój skórzany kapelusz. Szkoda, bo był całkiem ładny.

Ten dziwny strój sprawiał, że Parker przypominał normalnego człowieka pracy. Dzięki niemu mógł czuć się częściąjakiejś podupadłej dzielnicy. Wszystko jedno jakiej.

Jego dzielnica znajdowała się w południowym Harlemie, pomiędzy Broadwayem i Ósmą Aleją Zachodnią. Parker stał na rogu, lizał włoskiego loda o sma­ku pomarańczowym i obserwował otoczenie. Rejestrował drobiazgi, które bę­dzie musiał zapamiętać dziś wieczorem, w noc zemsty.

W końcu Isiah Parker udał się z powrotem na dziewiętnasty posterunek w Harlemie i pozostał tam na służbie do szesnastej trzydzieści.

Dziewięćdziesiąta Dziewiąta Zachodnia ulica, północ

W najbardziej na południe wysuniętej części Harlemu letnia noc była lep­ka, gorąca i cuchnąca. Kilka przecznic dalej całe rodziny spały na schodach przeciwpożarowych i na dachach kamienic czynszowych.

Podniszczony czarny ford escort stał zaparkowany w połowie drogi pomię­dzy Riverside Drive i Aleją West End, przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej uli­cy. Skuleni w samochodzie trzej mężczyźni czekali w ciemnościach.

Dwadzieścia po dwunastej ich czujność i cierpliwość zostały nagrodzone.

- To oni. Są tutaj. Niebieski mercedes - odezwał się cicho w escorcie męż­czyzna o nazwisku Jimmy Burke. Wyprostował się za kierownicą. Wykonał gest w stronę kamienicy, którą mężczyźni w escorcie znali pod nazwą „Zachęta".

Czteropiętrowa kamienica kryła się w cieniu wyższych i potężniejszych bu­dynków mieszkalnych. Gwarantowała dyskrecję i była mało podejrzana, bo jej lokalizacja w połowie kwartału bloków pozwalała gościom na przybywanie i opuszczanie jej bez zwracania na siebie uwagi.

Ciemnoniebieski, długi mercedes limuzyna zatrzymał się przed eleganc­kim budynkiem. Stromy podjazd z szarego kamienia prowadził do dwuskrzy­dłowych dębowych drzwi, oświetlonych staroświeckimi lampami gazowymi.

Z limuzyny wysiedli dwaj mężczyźni w ciemnych wizytowych garniturach. Dokładnie rozejrzeli się po ulicy i dopiero wtedy pozwolili trzeciemu pasaże­rowi wysiąść w nocny mrok.

- Dwaj ochroniarze... Kierowca. Jedno, co pewne, to że podróżuje z mini­malną ilością bagażu.

Jeden z mężczyzn w escorcie leżał przed chwilą wyciągnięty na całą dłu­gość tylnego siedzenia. Isiah Parker pochylił się do przodu. Miał krótko przy­cięte czarne włosy i gładko ogoloną, przystojną twarz. Jego smukłe, dobrze umięśnione ciało sugerowało, że zawodowo uprawiał sport, ale Parker zawsze twierdził, że to raczej dzięki kolorowi jego skóry niektórzy sądzili, iż był kiedyś koszykarzem.

- Damy temu śmieciowi jakąś godzinę, żeby odpoczął i odprężył się - po­wiedział Parker spokojnym głosem. - Wtedy wejdziemy. Włącz radio, Jimmy. Braciszkowie z Dziewięćdziesiątej Dziewiątej ulicy posłuchają trochę muzyki. Ba da da di. Załatwimy sprawę porządnie.

Alexandre St.-Germain, „Zachęta"

Alexandre St.-Germain wylądował na szczycie świata i zdawał sobie z te­go sprawę. Iluż ludziom udało się odnieść taki sukces w jednej dziedzinie, a co dopiero w dwóch? Ilu ludzi miało otwartą drogę do gabinetów prezesów na Wali Street, a jednocześnie do prywatnych domów Anthony'ego (Joe Battersa)

Accardo czy Carmine'a Perisco?

St.-Germain rozumiał niebezpieczeństwo próżności. Wielokrotnie widział jej skutki. Ale wiedział też, że jest mądrzejszy od innych. Więcej czytał, znacz­nie więcej doświadczył. Zdobył na Sorbonie wykształcenie z zakresu ekonomii i biologii. Jednak zawsze wolał szkołę mocnych ciosów.

W wieku dwudziestu dwóch lat znany był w Marsylii jako Mercedes. To imię znali chyba wszyscy w lokalnym półświatku. Już wtedy miał tę szczegól­ną właściwość: równie swobodnie kupował i sprzedawał narkotyki w dokach, jak obracał się wśród bogaczy i ich bezcennych jachtów. Alexandre St.-Germain miał klasę. Był wyjątkowo przystojny, obdarzony nieodpartym urokiem. Na­uczył się wykorzystywać te cechy, otwierały mu drzwi na całym świecie.

W Trypolisie był znany jako Rzeźnik - działał jako główna skrzynka kon­taktowa przy transakcjach sprzedaży broni, zawieranych między Syrią i Libią. Służył każdemu mordercy, byleby był gotów zapłacić za najwyższą jakość usług.

Teraz ten człowiek o wielu różnych twarzach, różnych imionach, różnych stylach życia był znany był policji jako Grobowy Tancerz.

A więc to jest „Zachęta", pomyślał St.-Germain idąc przez obszerny hol, a następnie przez luksusowy salon na parterze. Z uśmiechem oglądał bogato umeblowane wnętrza klubu przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej Zachodniej. Wspaniale rzeźbione, podwójne drzwi. Zimne marmurowe posadzki. Na ścia­nach de Kooning, Pissarro, Klee. Z pokoju muzycznego przechodziło się do obrośniętego roślinami solarium.

Panował tu styl eklektyczny. Gdzieniegdzie art deco. Nieco włoskiego re­nesansu. Elementy galijskie, jak bufet z czasów Ludwika XVI stojący w kory­tarzu i kilka starych francuskich rycin.

Był tam barek wyposażony w kryształowe karafki, butelki taittingera, wina reńskie, świeże limonki i cytryny, lód, który wyglądał jak kolekcja diamentów. Świeże kwiaty, ułożone w piękne bukiety, zdobiły długi stół.

Wszędzie stały prześliczne kobiety i młodzi chłopcy. Grzecznie wypowia­dali słowa powitania i kłaniali się nisko, przywodząc mu na myśl modeli na paryskim pokazie mody. Niektórzy przesadzili z makijażem, a ich twarze wy­glądały jak oblicza przebiegłych, miejskich dzikusów.

Wiedział, że klientami tego klubu byli niektórzy z najbardziej szanowa­nych ludzi na świecie. Przesadna elegancja pozostałych była próbą sprostania ich bogactwu i poczuciu stylu, być może próbą stłamszenia poczucia winy ame­rykańskiej klasy średniej, zamaskowania faktu, że był to bardzo drogi burdel, jeden z najlepszych na świecie.

Wysoka, czarna modelka powiodła St.-Germame'a pod ramię po mahonio­wych schodach na piętro. Schody zdobił barwny chodnik. Modelka była smu­kła i długonoga, nieskazitelnie piękna.

Poczuł leciutki dreszczyk oczekiwania. Zastanawiał się, jakie niespodzian­ki przygotowano dla niego dzisiaj.

Alexandre St.-Germain otworzył ciężkie dębowe drzwi sypialni na piętrze. Kobieta idąca przy jego boku zniknęła cicho i niepostrzeżenie.

Dwie kobiety w sypialni były wyjątkowej urody, jeszcze piękniejsze niż dziewczyna, która wprowadziła go na górę, piękniejsze od wszystkich pracow­nic „Zachęty", jakie dotychczas widział. Wyglądały jak młodziutkie, niewinne amerykańskie piękności.

Jak na razie, nieźle. Nawet bardzo dobrze.

- Jem 'appelle Kay - odezwała się jedna z nich.

- Bienvenue a Allure. On nous a choisies de vous saluer, de dire bonjour... II y a d'autres jeunes filles, si vous desirez.

- Nie, nie chcę żadnych innych kobiet - odparł St.-Germain po angielsku. - Obie jesteście bardzo piękne.

Dziewczyna, która odezwała się pierwsza, Kay, miała ciemne włosy, ale niezwykle jasną karnację. Jej skóra wyglądała jak pokryta delikatnym pudrem. Miała wspaniałą oprawę oczu. Róż podkreślał jej kości policzkowe. Włosy za­czesała na jedną stronę.

Mówiąc, gestykulowała wyraziście smukłymi rękami, a ciepły uśmiech zda­wał się szczery. Dobra, bardzo dobra. Nawet jej francuski był nienaganny.

- Ja jestem Kimberły. Kim. - Druga dziewczyna, młodsza od Kay, wyglą­dała na nieśmiałą. Miała nie więcej niż osiemnaście lat i długie blond włosy, które sięgały jej prawie do kości ogonowej.

Do St.-Germaina, który stał bez ruchu w otwartych drzwiach, dotarł kwia­towy zapach drogich perfum. W „Zachęcie" wszystko było perfekcyjne, do­kładnie tak jak sobie życzył.

Apartament był pełen kryształów, włoskich marmurów, dywanów, w któ­rych nogi tonęły po kostki, obrazów i mozaik. Z ukrytych głośników płynęła stłumiona muzyka - lekkie tango w rockowej aranżacji, modne ostatnio w noc­nych klubach. Na chromowo-szklanym stoliku leżały narkotyki. Atmosfera była zdecydowanie seksowna, ale jednocześnie romantyczna.

Ciemnowłosa Kay miała na sobie sukienkę od Hermesa z długim rozcięciem z boku, przez które widać było srebrne wzory na pończochach. Suknia podkreśla­ła płynność ruchów kobiety, każde zaokrąglenie ciała, każdy jego szczegół.

Kimberły też miała długie nogi, jędrne, kształtne piersi ze sterczącymi sut­kami i lśniącą opaleniznę. Jej wieczorowa sukienka pochodziła od Givenchy lub Yves St. Laurenta. Miała pantofle na cienkich, wysokich obcasach i ele­gancki makijaż.

Alexandre St.-Germain uśmiechnął się i ukłonił. Nawet gdyby sam zadbał

o każdy szczegół, efekt nie mógł być lepszy.

Trzej mężczyźni z escorta wiedzieli, który przycisk wcisnąć, gdy już weszli do holu „Zachęty". Nie wiedzieli natomiast, jak się dostaną do apartamentu.

Ochrona założyła, że wejdą przez otwarte okno wychodzące na ogród lub zakradną się od strony piwnicy. Obydwa te założenia były mylne.

Weszli przez dwuskrzydłowe, dębowe drzwi frontowe.

Byli ubrani w prochowce, czapki z daszkiem i sportowe buty, a jednak wkro­czyli do holu, jakby czuli się właścicielami „Zachęty".

Każdy z nich trzymał w rękach uzi.

Dwie dziewczyny zaczęły rozbierać Alexandre' a St.-Germaina. Pracowały powoli i czule, jak improwizujący zespół taneczny.

Ich palce wygrywały mu gamy na kręgosłupie. Potem te same palce jak delikatne pędzelki muskały jego pośladki, ramiona i genitalia. Ten kunsztowny rytuał przywodził mu na myśl najlepsze gejsze w Kioto.

Świetnie wyglądał bez ubrania; miał jędrne, muskularne ciało. W Nowym Jorku pracował nad kondycją pod nadzorem prywatnego trenera; to samo robił przez całe lata w Londynie. Tak jak wszystko, czym dysponował, jego ciało było bliskie ideału.

St.-Germain wstał nagle. Ruchem ręki odgonił dziewczyny. W jednej chwili jego oczy stały się zimne i bez wyrazu. Znów pogrążył się we własnych my­ślach. Któż mógł wiedzieć, co działo się w jego głowie?

Bez słowa szybko przeciął sypialnię i wszedł do łazienki. Drzwi zamknęły się za nim, a ze środka doleciał odgłos wody lejącej się pełnym strumieniem.

Trzej mężczyźni - Jimmy Burkę, Aurelio Rodriguez, Isiah Parker - roz­dzielili się na parterze „Zachęty".

Dwaj ochroniarze oglądali telewizję i łatwo było ich unieszkodliwić. Wła­ściwie na razie wszystko szło zbyt łatwo.

Gdy Alexandre St.-Germain wrócił, dwie prostytutki zrozumiały, że tego wieczoru to on będzie dyktował reguły gry.

Miał na twarzy czarną skórzaną maskę, zgodnie z bieżącymi wymogami mody w świecie udziwnionego seksu nowojorskiego. Suwaki na policzkach przy­pominały nierówne blizny. Z czoła i podbródka wystawały polerowane metalo­we ćwieki.

To był Grobowy Tancerz, taki jakim widzieli go inni; egzotyczny i tajem­niczy.

Narkotyki, które zażył po przybyciu, zaczynały działać. Bełkotliwie odpo­wiadał obu dziewczynom, a jego słowa miały coraz mniej sensu.

Muskularne ciało Alexandre'a St.-Germama natarto drogimi olejkami. Wy­soko nad głowami, na suficie falował i migotał układ lustrzanych wzorów. Cie­nie tańczyły i łączyły się ze sobą.

Jeden śliski od olejku palec wsunął mu się do odbytu, drugi znalazł się w jego ustach.

Nagle coś poszło źle. W rozkosz wtargnęły dźwięki zupełnie do niej nie pasujące.

- Co to za odgłosy?

Teraz już usłyszeli je wyraźnie. Za drzwiami, w korytarzu. Zaczęły się od ciężkich kroków... które, najpierw coraz bliższe, później zdawały się oddalać. I głosy. Kilka głosów. Wszystko działo się zbyt szybko.

St.-Germain usiadł wyprostowany i czujny, ale jednocześnie zaplątany w je­dwabne prześcieradła i poduszki, w gmatwaninę gołych nóg i ramion, jedwab­nych pończoch i podwiązek porozrzucanych po całym łóżku.

Dziewczyny uklękły obok i otworzyły ze zdziwienia usta.

- Kto tam? Kto jest za drzwiami? - dopytywał się St.-Germain. Drzwi sypialni otworzyły się z impetem i wpadł przez nie mężczyzna trzy­mający pistolet maszynowy. Większą część jego twarzy zasłaniała czarna czapka z daszkiem. Przyjął postawę strzelca wyborowego.

- Co... Jesteś z Nocnego Klubu? - odezwał się Alexandre St.-Germain, cał­kowicie tracąc zimną krew. Nawet jego głos brzmiał jak należący do kogoś innego. - Jesteście z Nocnego Klubu? - wrzasnął ponownie.

- Wynoście się stąd. Obydwie - odezwał się do prostytutek mężczyzna z bronią.

W panice uciekły z ozdobionej lustrami sypialni, potykając się o siebie na­wzajem, gdy usiłowały sforsować drzwi.

W tej samej chwili ogień z broni półautomatycznej niemal oderwał głowę Alexandre'a St.-Germaina. Zaskoczony szef przestępczości europejskiej pole­ciał z impetem na kremowobiałą ścianę sypialni.

- Z Nocnego...? - padł ostatni, bełkotliwy krzyk.

John Stefanovitch, Dziewięćdziesiąta Dziewiąta Zachodnia, druga nad ranem

Sen.

To te powracające senne koszmary, które pojawiają się zwykle nad ranem, pomyślał John Stefanovitch. Znów go naszły.

Spocił się tak, że sportowa koszula khaki była zupełnie mokra. Serce waliło mu pod oblepiającym ciało materiałem. Miał potworne mdłości i czuł, że w każ­dej chwili może nie wytrzymać.

Opony jego furgonetki zapiszczały, gdy dodał gazu i potoczył się w dół wzgórza, wjeżdżając na Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Zachodnią.

Niecałe czterdzieści minut wcześniej obudził go nerwowy głos jego przeło­żonego z wydziału zabójstw...

- Przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej Zachodniej doszło do morderstwa. Wygląda to na robotę zawodowców. Posłużyli się bronią półautomatyczną, może uzi... To Alexandre St.-Germain.

- Jak to Alexandre St.-Germain? O czym ty mówisz? - spytał Stefanovitch. Miał senny głos, bo jeszcze się do końca nie obudził.

- On nie żyje. Ktoś dopadł dzisiaj to ścierwo. Pomyślałem, że chciałbyś o tym wiedzieć, Stef.

Gdy Stefanovitch dotarł na Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Ulicę, bez trudu dostrzegł swojego partnera Miśka Kupcheka. Zauważył go, gdy furgonetka po­woli zjeżdżała ze stromego wzgórza w stronę parku Riverside. Trudno byłoby nie zauważyć tego wielkoluda - miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył sto trzydzieści kilo.

- Mieszkam w Ridgewood w New Jersey - powiedział Kupchek na powi­tanie. W ten sposób chciał dać partnerowi do zrozumienia, że choć miał do przejechania prawie pięćdziesiąt kilometrów, dotarł na miejsce zbrodni na gór­nym Manhattanie przed Stefanovitchem.

Stefanovitch był zbyt zajęty, żeby obrażać się na Miśka. Gmerał na tylnym siedzeniu furgonetki, co powodowało odgłosy, jakby ktoś buszował pośród garn­ków i rondli w zagraconej kuchni.

- Nie zadzwonili do mnie od razu - powiedział w stronę tylnego siedze­nia. - To chyba oczywiste.

- Czasami zachowujesz się jak obłąkany dupek. Naprawdę, Stefanovitch. Zmień sposób myślenia.

- To nie obłęd. Zadzwonili do mnie dopiero wtedy, gdy się dowiedzieli, że nie znajdą nikogo innego, żeby go tu ściągnąć. Uważali, że ja sobie z tym nie poradzę.

Stefanovitch w końcu otworzył drzwi furgonetki i z impetem wystawił spe­cjalnie zaprojektowany, ważący zaledwie jedenaście kilogramów wózek inwa­lidzki na Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Zachodnią.

Następnie przechylił się przez przedni fotel, starając się nawet nie mru­gnąć, gdy ostry ból przeszył mu dolną część kręgosłupa.

Jedną ręką trzymając się drzwi, otworzył ten superlekki, składany wózek i usiadł w nim z łoskotem. Cała operacja zajęła mu mniej niż dwadzieścia se­kund. Taką właśnie miał średnią.

- Jezu, stajesz się coraz wolniejszy. Myślałem, że były farmer, jak ty, do tej pory nauczył się robić to w okamgnieniu.

Kupchek wciąż gderał i zrzędził stojąc na chodniku. Stefanovitch zauwa­żył, że partner jest spięty. Kupchek był jego zastępcą prawie od czterech lat, jeszcze zanim został przeniesiony do wydziału zabójstw. Nauczył się nie poma­gać Stefowi, chyba że było to absolutnie konieczne albo Stefanovitch o to wy­raźnie poprosił.

Stefanovitch ruszył po chodniku, nie zwracając uwagi na drwiny Kupcheka. Obydwie ręce miał mocno zaciśnięte na gumowych obręczach kół wózka. Srebrzysty, matowy pojazd zdawał się frunąć, poruszając się szybciej, niż moż­na by sądzić po jego wyglądzie.

Stefanovitch kierował się ku ogólnemu zamieszaniu, tam gdzie pulsowały koguty pół tuzina samochodów policyjnych, świecąc niebieskim i czerwonym światłem. Zamęt jaskrawych kolorów sprawił, że musiał zmrużyć oczy.

- Ilu zabitych jest w środku, oficerze? - Stefanovitch w końcu zatrzymał się przed dobrze utrzymaną kamienicą z brązowej cegły. Zadał to pytanie poli­cjantowi niezbyt pewnie spoglądającemu, który stał na straży u podnóża scho­dów.

Młody funkcjonariusz rozpoznał porucznika Stefanovitcha z wydziału za­bójstw. Kontrowersyjny powrót Johna Stefanovitcha do czynnej służby oma­wiano w ubiegłym roku w telewizji i na łamach miejskich gazet. Od tego czasu opinia, jaka panowała o nim w wydziale policji, zmieniła się z „ostry" na „zde­cydowany i pomylony" i w końcu na „po prostu samobójca".

- Chyba trzech, proszę pana. Dwóch na parterze. Mają podcięte gardła. Jeden na piętrze. Jest tam sam koroner.

- Wielkie rzeczy - odezwał się Misiek Kupchek jakby mimochodem. - Ja sam też tu jestem, prawda? I jest tutaj sam porucznik Stefanovitch.

Kupchek nagle wyjął Stefanovitcha z wózka i wziął go na ręce. Na ten za­skakujący i zupełnie nieoczekiwany widok młody policjant nie pozwolił sobie nawet na mrugnięcie, nie mówiąc o uśmiechu.

- Nie stój tak, weź wózek porucznika Stefanovitcha - rzucił Kupchek w stronę funkcjonariusza, który skwapliwie wykonał polecenie.

- Uważaj na towar - powiedział Stefanovitch, wnoszony po frontowych schodach jak worek ziarna. Choćby nie wiadomo jak racjonalnie starał się to sobie tłumaczyć, takie przenoszenie było dla niego poniżające. Sprawiało, że czuł się jak dziwoląg. Tak, to odpowiednie słowo. Dokładnie tak się czuł. I tak samo musiało się czuć wiele osób w wózkach inwalidzkich.

- Halo, proszę przepuścić porucznika - krzyknął Kupchek tubalnym gło­sem.

Stefanovitch i Misiek Kupchek przeszli przez gromadę techników zazwy­czaj zatrudnianych na miejscu zbrodni i skierowali się do wnętrza ceglanej ka­mienicy. Wokół rozbrzmiewał znany brzęk broni i kajdanek.

Policjanci kłaniali się i mruczeli słowa powitania. Wszyscy zdawali się znać Stefanovitcha i Kupcheka. W każdym razie wyciągali szyje, żeby ich zobaczyć.

Na piętrze Kupchek ponownie posadził Stefanovitcha w fotelu.

- Dzięki za transport - powiedział Stefanovitch.

- To należy do moich obowiązków. Poza tym pomaga mi utrzymać formę.

- Misiek, chcę, żebyś obudził ludzi z Piątej Strefy Zabójstw - powiedział nagle Stefanovitch do Kupcheka. - Z Szóstej też.

- Chcesz może, żebym zadzwonił do programu „Dzień dobry Ameryko"?

- Przejrzyj wszystkie samochody pomiędzy Dziewięćdziesiątą i Sto Dzie­siątą Ulicą. Potrzebne nam będą numery rejestracyjne. Dowiedz się, kto mógł parkować na ulicy dziś późnym wieczorem. Mam nadzieję, że znajdziesz ko­goś, kto coś widział. Niech obudzą dozorców we wszystkich budynkach przy Dziewięćdziesiątej Dziewiątej... Sprawdź, czy otwierano wieczorem jakieś ga­raże. Znajdź mi jakiegoś świadka. Misiek. To też pomoże ci utrzymać formę.

Dwie prostytutki, które były z Alexandrem St.-Germainem, zatrzymano do przesłuchania. Czekały w salonie na pierwszym piętrze.

Z korytarza Stefanovitch dostrzegł bardzo piękną dziewczynę, taką, która potrafiłaby złamać serce od pierwszego wejrzenia. Siedziała w drogiej jedwab­nej sukience, z twarzą ukrytą w dłoniach.

Nawet w stanie szoku zadziwiała urodą. Z włosami ściągniętymi do tyłu i związanymi czerwoną satynową wstążką nie wyglądała jak panienka zatrud­niona w „Zachęcie". Prędzej przypominała dziewczynę z pięknie utrzymanej posiadłości w Westchester albo nad rzeką Connecticut.

- Nazywa się Kimberły Victoria Manion - poinformował go Kupchek. - Trochę modelka, trochę aktorka. Tutaj, w „Zachęcie", wykonuje tylko zlecenia specjalne. Nazywa je randkami. Tak powiedziała, Stef. Pochodzi z Lincoln w Nebrasce.

- Powinna była zostać w Nebrasce - stwierdził Stefanovitch.

- Druga nazywa się Kay Whitley.

Druga dziewczyna czekająca w salonie jeszcze bardziej spodobała się Stefanovitchowi. Przebrała się już w żółtą sukienkę, kremowe pończochy i drogie, eleganckie buty na wysokich obcasach.

- Pochodzi z Poughkeepsie. Wszystkim swoim klientom opowiada, że jest z Bostonu. Ma bardzo ładny akcent.

Stefanovitch w końcu wszedł do salonu, a kiedy się odezwał, jego głos brzmiał niemal kojąco.

Obydwie kobiety podniosły wzrok. Były równie zdziwione widokiem wóz­ka inwalidzkiego jak faktem, że siedzi w nim przystojny i dobrze zbudowany mężczyzna.

- Nazywam się John Stefanovitch. Jestem porucznikiem wydziału zabójstw.

Ten mężczyzna z przypinanym krawatem to starszy detektyw Kupchek. Jak już wiecie, doszło tutaj do zabójstwa. Właściwie do trzech zabójstw. Obydwie je­steście koronnymi świadkami.

Dziewczyny przytaknęły, nie odzywając się. Na policzkach Kimberły Mansion widniały rozmazane smugi tuszu. Stefanovitch współczuł jej, ale doszedł do wniosku, że prawdopodobnie jest twardsza, niż się wydaje.

Jak się okazało w ciągu kolejnych dwóch godzin, miał rację. Obydwie były twarde.

Gdy sesja pytań i odpowiedzi dobiegła końca, była czwarta nad ranem. Stefa­novitch dowiedział się nie tyle, ile potrzebował. Brakowało mu opisu sprawców, nawet nie mógł dokładnie ustalić ich liczby. Ani jak się dostali do „Zachęty".

Stefanovitch odwrócił się w wózku i odezwał się do Kupcheka:

- Chciałbym zobaczyć miejsce, w którym go zastrzelili. Misiek. Odsuwał ten finałowy moment, ale nadszedł czas. Jego partner skinął głową, choć nie wydawał się uszczęśliwiony decyzją Stefanovitcha.

- Wciąż pracuje tam jeszcze ekipa medyczna. Furgonetka koronera jest zaparkowana na ulicy. Spisałem beaucoup notatek, Stef. Zostaw to.

- Powiedz im, żeby zrobili sobie dziesięć minut przerwy. Muszę obejrzeć sypialnię. Jak wygląda. Jak on wygląda.

- Po co chcesz tam iść? Zrobiłem tyle notatek, że wystarczyłoby do napi­sania drugiej części Zbrodni i kary. Tamci są w trakcie robienia szkiców sytu­acyjnych. Potrzebne ci to?

John Stefanovitch wyjechał z salonu, nie odzywając się więcej do Kup­cheka.

Gdy już znalazł się w korytarzu, zdał sobie sprawę, że jest bardziej wyczer­pany niż sądził. Zaschło mu w ustach. Ciężar bezwładnych nóg ciągnął go w dół i sprawiał, że się garbił.

Stefanovitch wjechał do głównej sypialni o wysokim sklepieniu i zamknął za sobą ciężkie drewniane drzwi.

Alexandre St.-Germain leżał na łóżku obok rozpiętej szarej torby na zwło­ki. Grobowy Tancerz jest tutaj, pomyślał John.

W końcu jednak Stefanovitchem wstrząsnęła świadomość brutalnego za­bójstwa. Coś chwyciło go za gardło. Ktoś dopadł Grobowego Tancerza przed nim.

Po obydwu stronach klatki piersiowej St.-Germaina sterczały zgruchotane kości. Głowa i większa część szyi nieboszczyka były dosłownie poszatkowane pociskami z broni maszynowej. Ciało sprawiało wrażenie zbezczeszczonego, mniejszego niż za życia, a już na pewno mniejszego niż dawna sława. Na jed­nym z palców szefa gangu tkwił nietknięty ogromny pierścień z diamentem i onyksem. Diament miał co najmniej piętnaście karatów i był pięknie oszlifo­wany.

Prawdopodobnie w chwili śmierci Alexandre St.-Germain potwornie cier­piał. Stefanovitch znał to uczucie. Sam doświadczył wszelkich takich doznań oprócz wytchnienia, które niesie moment śmierci. John zbliżył się do łóżka, na którym wciąż leżały udrapowane srebrzyste satynowe prześcieradła.

Myślami przeskakiwał w czasie tak szybko, że nie nadążał porządkować obrazów pojawiających się w jego głowie.

Choć tkwił wciąż w kamienicy w West Side, część Johna Stefanovitcha znalazła się w Long Beach dwa lata temu. Jeszcze inna jego część tuliła w ra­mionach żonę, szlochając z bezsilności. Pamiętał dotyk Anny. Pamiętał zapach jej ulubionych perfum. Bal de Versailles. Te wspomnienia nie zblakły. Czasami ich wyrazistość niosła ukojenie, a czasami była okropną torturą.

Cała duchowa udręka i fizyczne cierpienie, jakich doznał w ciągu ostatnich dwóch lat, skumulowały się w tej jednej chwili. Czuł nieopisany gniew, który aż palił w sercu.

Stefanovitch pochylił się w wózku ostrożnie, żeby z niego nie wypaść i nie znaleźć się w sytuacji, która wymagałaby pomocy drugiej osoby. Wpatrywał się w szczątki Alexandre'a St.-Germaina, Grobowego Tancerza, z diamento­wym, wartym milion dolarów pierścieniem, na palcu.

I wtedy zrobił coś, co miało tkwić mu w pamięci długo po tym, jak rozpły­ną się wszelkie inne wspomnienia.

John Stefanovitch pochylił się i splunął na zakrwawione zwłoki St.-Ger­maina.

- Witam w piekle - wyszeptał, nie poznając własnego głosu. - Gnij w pie­przonym piekle!

Gdy się odwrócił, żeby opuścić pokój, w drzwiach stał Misiek Kupchek. Detektyw zmarszczył brwi i powoli pokręcił głową.

- Wszystko w porządku, Stef? Zobaczyłeś już wszystko, co chciałeś?

Sarah McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica

O czwartej tego ranka znana pisarka Sarah McGinniss poczuła silny ból wgryzający się w delikatne ścianki żołądka. To był ten sam tępy ból, który od­czuwała za każdym razem, gdy musiała o tej porze zwlec się z łóżka. Stękała głośno niczym chory z telewizyjnej komedii.

Co dzień rano między czwartą i czwartą trzydzieści Sarah zmuszała się, żeby wstać i pisać, zanim obudzi się jej mały synek Sam i zacznie się domagać francuskich grzanek albo gofrów, jakby takie rarytasy stanowiły normalne śnia­danie wszystkich amerykańskich chłopców.

Tego ranka była wyjątkowo zmęczona. Choć bardzo się starała, zupełnie nie mogła w nocy spać.

Parząc drugi dzbanek kawy, na przemian zerkała na zrobione przez nią nie­gdyś ziarniste, czamo-białe zdjęcia Alexandre'a St.-Germaina i rzucała puste spojrzenia przez kuchenne okno, na wyludnioną Sześćdziesiątą Szóstą Wschod­nią.

Obok zdjęć na bufecie kuchennym leżał siedmiusetstronicowy maszynopis na temat przestępczości zorganizowanej. Nosił roboczy tytuł Klub. W książce opisywała St.-Germaina, który usiłował wprowadzić świat podziemia w nową epokę. Godzinę temu dostała telefon od przyjaciela z UPI z informacją, że St-Germain nie żyje. Sarah wciąż nie rozwiązała jednego problemu: jak jeden czło­wiek może pogodzić życie szefa przestępczego gangu i znanego biznesmena? Teraz nigdy już go nie rozwiąże.

Czasami, gdy poranna robota przychodziła jej z trudem, na górze strony pisała: „Bądź tam". Dzięki temu widziała i czuła wszystko tak, jakby tkwiła w scenie, którą usiłowała opisać.

Ktoś zamordował Alexandre'a St.-Germaina, pomyślała. Bądź tam.

Sarah chodziła po kuchni nie przestając się dziwić, jak daleko zaszła w tak krótkim czasie. Trudno sobie wyobrazić, że niecałe pięć lat temu była reporter­ką, a właściwie pismakiem pracującym dla „Times-Tribune" w Palo Alto w Ka­lifornii.

Wraz z mężem Rogerem przeniosła się do Palo Alto z San Francisco, gdzie pisywała dla „Chronicie". Przeprowadzili się, ponieważ Roger dostał posadę wykładowcy literatury stosowanej w Stanford.

Pomysł pozostania w San Francisco tylko z tego powodu, że Sarah miała dobrą posadę w „Chronicie", nawet nie przyszedł Rogerowi do głowy. W koń­cu zgodziła się na przeprowadzkę, przede wszystkim dlatego, że chciała mieć dziecko, a Palo Alto wydawało się doskonałym miejscem do wychowania po­tomka.

Wiosną tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku Sarah napisa­ła swój najlepszy, jak dotąd, artykuł - jadowity, przejmujący, liczący dziewięć tysięcy słów materiał o korupcji w szpitalach pomocnej Kalifornii. Był wyni­kiem jej wściekłości, kiedy odkryła powszechną korupcję szerzącą się wśród zaopatrzeniowców szpitali i niektórych lekarzy.

Dwudziestotrzyletnia pielęgniarka Jeanne Galetta przeczytała ten trzyczę­ściowy artykuł w „Times-Tribune". Spodobał jej się styl, a także umiejętność Sarah przedstawienia istoty sprawy w bardzo prosty sposób. Pielęgniarka po­stanowiła skontaktować się z autorką artykułu w sprawie, która nie dawała jej spokoju.

Jeanne Galetta od niedawna była zatrudniona w jednym z prywatnych do­mów opieki w Palo Alto. Miesiąc wcześniej pracowała jeszcze w posiadłości Cavanaugh w pobliskim Woodside. W ciągu dziesięciomiesięcznej znajomości z Agnes Cavanaugh, przykutej do łóżka pięćdziesięciolatki, Jeanne Galetta na­brała przekonania, że dwie córki tej zamożnej kobiety trują własną matkę.

Agnes Cavanaugh doznała rozległego zawału i zmarła wkrótce po pierw­szej rozmowie, podczas której pielęgniarka podzieliła się z Sarah swoimi podejrzeniami. Zażądano autopsji i przeprowadzono ją. W ciele Agnes znale­ziono cyjanek.

Z powodu popularności zamożnej rodziny Cavanaugh seria artykułów Sa­rah na ten temat, która pojawiła się w „San Francisco Chronicie", została rów­nież kupiona przez United Press. Dwie córki Cavanaugh zostały oskarżone o za­bójstwo pierwszego stopnia i w końcu skazane przez sąd w Palo Alto.

Sarah od samego początku zdawała sobie sprawę z siły oddziaływania tego materiału. Zebrała wywiady z członkami rodziny i z przyjaciółmi zmarłej w po­kaźną książkę, której zdecydowała się dać tytuł Matczyna dobroć. Gdy sprawa sądowa została zamknięta, miała do napisania jeszcze tylko dwa rozdziały.

Matczyną dobroć wydano drukiem następnej jesieni. Książka przerosła ocze­kiwania wydawcy niemal natychmiast, odnosząc wielki sukces w Kalifornii i na całym Dalekim Zachodzie. W końcu została najlepiej sprzedającą się książką reporterską, a na jej podstawie nakręcono krótki serial telewizyjny, który od­niósł sukces i zebrał pochlebne recenzje.

Bajka skończyła się niemal równie niespodziewanie, jak się zaczęła. Roz­padła się jak papierowy samolocik w tunelu powietrznym. Miesiąc po tym, jak o Sarah napisano w magazynach „Time" i „People", Roger ją zostawił.

Przyznał, że nie mógł znieść, gdy traktowano go jak „męża Sarah McGinniss". Wyznał jej również, że na uniwersytecie jest pewna dwudziestotrzyletnia studentka ostatniego roku, która go „pociesza". Sarah dowiedziała się później, że owa studentka ostatniego roku pomagała Rogerowi wytrwać już wtedy, gdy ona była w ciąży.

Im więcej Sarah dowiadywała się na temat przyjaciółki Rogera ze Stan­ford, tym większa złość ją ogarniała. Gdy robił doktorat i potem, kiedy zdecy­dował, że wyjeżdżają z San Francisco, poświęciła dla niego wszystko, co się dla niej liczyło. A teraz on okazał, że dla niej nie potrafi poświęcić choćby cząstki siebie. Mówił o niej „Shana Alexander z Palo Alto". Bardzo śmieszne. Do li­cha z nim.

Następnego lata przeprowadziła się wraz z Samem do Nowego Jorku, tro­chę z powodu zbierania materiału do swojej nowej książki, ale przede wszyst­kim dlatego, że zdawała sobie sprawę, iż musi znaleźć się jak najdalej od wszyst­kiego, co łączyło się z jej małżeństwem. Nie chciała, żeby cokolwiek jej o nim przypominało.

Najbardziej ze wszystkiego pragnęła teraz napisać dobrą książkę. Chciała pokazać, że Matczyna dobroć nie była jednorazowym osiągnięciem. A szcze­gólnie zależało jej, żeby z każdą stroną powstającej książki zapominać twarz Rogera.

Tego czerwcowego poranka paliła papierosa, na którego końcu zawisł długi słupek popiołu. Było bardzo źle - znów papierosy i dwa dzbanki kawy codzien­nie do południa. Sarah usiadła cicho i wpatrywała się w pustą kartkę wkręconą w starą maszynę marki Smith-Corona.

Na górze pustej strony napisała „Bądź tam". Ale dzisiaj nie było to takie proste.

John Stefanovitch, „Zachęta"

Niemal każdy samochód z automatyczną skrzynią biegów da się przerobić tak, by służył osobie niepełnosprawnej. W przypadku Stefanovitcha te przerób­ki były zupełnie proste i sam je nadzorował.

By móc znowu prowadzić samochód, potrzebował jedynie ręcznej przepustnicy. Najciężej było nauczyć się zapominać o przyswojonych przez lata od­ruchach stóp za każdym razem, gdy musiał zahamować albo przyspieszyć. Wciąż nad tym pracował. Nowojorskie ulice były ciekawym terenem do nauki. Gdy Stefanovitch skręcił w Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Zachodnią ulicę, zauwa­żył, że trzypiętrowa kamienica, w której mieści się „Zachęta", jest doskonale utrzymana.

Przez kilka minut siedział w samochodzie i obserwował ulicę, a przede wszystkim ten elegancki budynek z lat trzydziestych. Chciał uspokoić zamęt panujący w głowie, zanim wejdzie do środka.

Odbył już dzisiaj swój regularny trening w siłowni, a następnie spędził kil­ka godzin psychicznej udręki w komendzie głównej Nowojorskiego Departa­mentu Policji. Niemal wszystko, co miało związek z zabójstwem St.-Germaina, gmatwało się coraz bardziej.

Około jedenastej odwiedził prosektorium w komendzie głównej. Chciał jesz­cze raz zobaczyć martwego gangstera. Wciąż nie rozumiał motywu strzelaniny, a bez motywu nie mogło być rozwiązania.

Zwłoki leżały pomiędzy innymi ofiarami zabójstw z całego Nowego Jorku. Grobowy Tancerz sprawiał bardzo niepozorne wrażenie pośród rzędów metalo­wych wózków i ubranych w zielone kombinezony patologów, uzbrojonych w ostre skalpele i obojętny wyraz twarzy.

Szef patologii Thomas Yamada zdecydował, że sam zajmie się St.-Germainem. Właśnie gmerał we wnętrzu trupa, a stenograf policyjny pracowicie no­tował.

- Jego jądra ważą trzydzieści trzy i pół grama - odezwał się Yamada do Stefanovitcha, gdy ten podjeżdżał do wózka. - Przeciętnie. - Wzruszył ramio­nami. Sprawiał wrażenie rozczarowanego.

- Tylko tyle masz dla mnie, Tommy? - spytał Stefanovitch. Nie był w na­stroju do odbioru czarnego humoru Yamady.

- Powiem ci, jeśli dowiem się czegoś jeszcze. To nie była czysta robota. Wygląda na zemstę. Ktoś bardzo nie lubił tego drania. Ktoś oprócz ciebie, Stef.

Gdy już jako tako uporządkował myśli, Stefanovitch sięgnął na tylne sie­dzenie furgonetki po wózek. W uszach brzmiał mu hymn „Naprzód, żołnierze Chrystusa". Faktycznie, naprzód.

Kay Whitley zastał w tym samym salonie, w którym przesłuchiwał ją mi­nionej nocy czy raczej wczesnym rankiem. Najwyraźniej „zapomniała" mu po­wiedzieć o kilku szczegółach, więc musieli się spotkać ponownie.

Kupchek i jeszcze jeden detektyw z wydziału zabójstw, Harold Lee Friedman, snuli się po salonie. Wyglądali jak obłudni żałobnicy podczas czuwania przy zwłokach. Nikt nic nie mówił.

Kay Whitley wyglądała jeszcze bardziej olśniewająco bez egzotycznego makijażu, który nosiła po nocy spędzonej z St.-Germainem. Była ubrana w nie­bieski wełniany sweter, modną koszulę od Claude'a Montany i obcisłe, spłowiałe dżinsy. Wytarte botki z czarnej skóry sięgały jej do ud. Słońce, wpadające przez okna z tyłu, otulało ją ciepłym blaskiem.

Tym razem Stefanovitch chciał porozmawiać z nią sam na sam. Musieli osiągnąć jakieś porozumienie. Poprosił Miśka Kupcheka i drugiego detektywa, żeby wyszli z pokoju.

Gdy zostali sami, ta luksusowa dziwka zrobiła coś, co zdumiało Stefano­vitcha. Nie mówiąc ani słowa pochyliła się i delikatnie położyła mu rękę na nadgarstku.

Czuł miękkość i ciepło jej ciała i nie miał pojęcia, do czego ona zmierza.

- Zanim zaczniemy, poruczniku, chcę podziękować panu za minioną noc - powiedziała. - Wiem, że mógł pan być znacznie bardziej niesympatyczny. Przy­kro mi, że nie wspomniałam o kilku sprawach.

- Może powinienem był zachować się bardziej twardo. - W tej chwili Ste­fanovitch zdołał powiedzieć tylko tyle. Czuł się oszołomiony urodą dziewczy­ny i absolutnie zbity z tropu.

- W każdym razie przykro mi. - Wycofała dłoń, ale nie spuszczała z niego wzroku. Policzki się jej zaróżowiły. Jeśli to była gra, to bardzo dobra. - Najpierw musiałam przemyśleć wiele spraw, aby zdecydować, po której stronie stoję.

- Kupchek powiedział, że ma pani coś dla mnie - odezwał się w końcu Stefanovitch. - Cokolwiek mi pani teraz zaofiaruje, mogę to uznać za chęć za­warcia pokoju. Zobaczymy.

- Dobrze, poruczniku. - Kay wskazała lustro, które zajmowało połowę jed­nej ze ścian salonu. - Zacznijmy od tego.

Wstała i podeszła do lustra. Nachyliła się i wcisnęła metaliczną plakietkę u podstawy szklanej tafli, następnie znów się wyprostowała i nacisnęła górny prawy róg szkła.

Lustro otworzyło się jak wahadłowe drzwi. Stefanovitch wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, co znajduje się za nim.

Kay włączyła światło i wtedy dojrzał co trzeba. Zdecydowanie była to pro­pozycja zawarcia pokoju.

Za lustrem ukryto mały pokoik, jakieś dwa na trzy metry. Stefanovitch wje­chał tam za dziewczyną. Gwizdnął cicho, gdy znalazł się w środku.

- Stąd mogli filmować wszystko, co działo się w trzech głównych sypial­niach - powiedziała Kay, odpowiadając tym samym na dwa ż jego pytań.

Stefanovitch pokiwał głową rozglądając się po pokoju. Natychmiast zaczął notować w pamięci szczegóły, dopasowując je do znanych mu faktów.

Zobaczył dwie lśniące nowością, czarne kamery Sony. Jedna ściana była zastawiona stosami kaset wideo. Setki kaset w czarnych pudełkach. Historia „Zachęty" utrwalona w erotycznych filmach? Pełna wideoteka czułych i wzru­szających chwil?

Następnie zadał pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów.

- Czy ubiegłej nocy to pomieszczenie było wykorzystywane? - Nie mo­gło być nic bardziej pomocnego w ujęciu mordercy niż sfilmowane zabójstwo.

- Nie wiem, poruczniku. Nie przypominam sobie, żebym zeszłej nocy wi­działa tutaj Johnny'ego. Johnny D. to facet, który zazwyczaj obsługuje kamery. Jest jednym z kierowników.

- Ale istnieje możliwość, że to, co zdarzyło się zeszłej nocy, zostało sfil­mowane przez Johnny'ego D.?

- Oczywiście... Często nas filmowano. Czasami informowali nas, że tak będzie, kiedy indziej nie. Pewnie chcieli w ten sposób trzymać nas w ryzach. Właściwie to nawet odnosiło skutek. Nigdy nie było wiadomo, kto patrzy albo dlaczego patrzy.

Misiek Kupchek wrócił do salonu. Stanął w drzwiach pokoiku - olbrzymi kształt górujący nad wózkiem Stefanovitcha trochę jak wielki brat, trochę jak przyjazny goryl.

- Hmm... Co my tutaj mamy? Sfilmowali ich zeszłej nocy? - spytał marsz­cząc czoło. - Popatrz na te wszystkie taśmy. Co to jest, nowojorski festiwal filmów pornograficznych?

Stefanovitch zerknął na niego.

- Nie wiemy, czy filmowali zeszłej nocy. Lepiej sprowadź tutaj znowu techników z laboratorium.

- Może napastnicy też tu bywali.

- To też sprawdzimy. Tymczasem spakujmy kasety i wyślijmy je do komen­dy głównej. Potrzebna nam będzie prywatna salka kinowa. Nie chcę, żeby ktokol­wiek się o tym dowiedział, póki sami nie przejrzymy chociaż części tych kaset.

Stefanovitch spojrzał jeszcze raz na Kay. Pomyślał, że to już nie ta dziew­czyna z wielkiego miasta, pewna siebie i elegancka, którą spotkał zeszłej nocy. Wciąż się zmieniała i nie mógł jej rozgryźć.

- Mamy wobec ciebie dług - odezwał się do niej w końcu. - Możesz teraz iść do domu. Jednak, jak to mówią w filmach, nie próbuj opuszczać miasta. Będziemy w kontakcie.

John Stefanovitch i Misiek Kupchek, Dziewięćdziesiąta Dziewiąta Zachodnia ulica

Stefanovitch i Misiek opuścili „Zachętę" po południu. Usiedli w furgonet­ce Stefanovitcha i patrzyli, jak jaskrawe czerwone słońce zachodzi nad New Jersey. Popijali piwo Miller, którego kupili na spółkę sześć puszek w drogim sklepie na Broadwayu.

Gdy tak siedzieli i rozmawiali, Stefanovitch uświadomił sobie, jak bardzo jest uzależniony od Miśka. Jeśli on stanowił głowę, to Misiek był ciałem ich obydwu. Tylko że Misiek też miał głowę. I uliczny spryt. Był sprytny i był do­brym przyjacielem.

Kupchek odwrócił się na przednim siedzeniu i poklepał Stefanovitcha po ramieniu. Klepanie przypominało uderzenia kowalskiego młota, ale Stefano­vitch nawet nie mrugnął.

- Ale z ciebie macho. - Kupchek wymierzył ostatnie, niemal śmiertelne klepnięcie i zmarszczył brwi. - Ona ci się podoba, co?

- Kto mi się podoba? - spytał Stefanovitch. W okrągłej, dobrodusznej twa­rzy Miśka było coś, co prowokowało Johna. Uwielbiał robić albo mówić rze­czy, dzięki którym ta twarz zmieniała się jak na zamówienie. Bawiło go to.

- Kto? Ta stara, gruba kobieta, która czeka na autobus na Riverside Drive!... Kay Whitley, a któżby inny?

- Och, przestań. Myślisz, że utkwiła mi w głowie luksusowa dziwka? Tyl­ko dlatego, że jest jedną z najładniejszych kobiet w Nowym Jorku? Ma dwa­dzieścia pięć lat. Idealne ciało.

Misiek Kupchek znów zabrał się do poklepywania Stefanovitcha.

- Jest bardzo drogą, pieprzoną kurwą. I, jak na razie, jednym z dwóch na­szych świadków.

- Co ty powiesz, Sherlocku. Przestań mnie stukać w ramię. Odbijesz sobie rękę.

- Niezły z ciebie twardziel, jak na niedorajdę w wózku inwalidzkim. Je­stem pod wrażeniem.

- Moja fizykoterapeutka uśmiechnęłaby się, może nawet dwa razy, gdy­byś jej powiedział, że odżywają mi niektóre mięśnie. Nazywa się Beth Kelley. Też ma nienaganne ciało.

- Kolejna ważna osoba w twoim życiu? Ładna ta twoja osobista terapeutka?

Stefanovitch najpierw się uśmiechnął, a potem wybuchnął śmiechem. Mi­siek uwielbiał plotkować na wszystkie tematy.

- Zdecydowanie ładniejsza ode mnie.

- Więc w czym problem? Chodzisz z nią? Spotykasz się z kimś, Stef? Naj­bardziej pożądany z nowojorskich kawalerów na wózkach inwalidzkich.

- Nie zaczynaj. Wracaj do domu, do New Jersey. Spędź trochę czasu z JoAnn i z dzieciakami, póki masz okazję. Zanim ta afera z St.-Germainem nie nabierze rozpędu... Hej! Dokąd idziesz, do cholery? Nie skończyliśmy piwa ani rozmowy?

- Jadę do domu, do New Jersey, spędzić trochę czasu z JoAnn i z dziecia­kami. Chociaż raz w życiu masz zupełną rację. Na wszystko przychodzi czas. Dobranoc, Stef.

- Dobranoc, Misiek - zawołał Stefanovitch za potężną sylwetką, kroczącą wzdłuż Dziewięćdziesiątej Dziewiątej ulicy w stronę znajomego niebieskiego kombi z nalepkami przesłaniającymi całą tylną szybę.

Stefanovitch powoli dokończył piwo, siedząc w furgonetce... Skoro już pytasz, to wcale nie jest tak świetnie, pomyślał. Z nikim się nie spotykam. I jestem zdenerwowany tym dochodzeniem.

Muszę znaleźć kogoś, z kim mógłbym porozmawiać, albo pewnego dnia eksploduję... Tak, Kay Whitley mi się podoba. Nie, nie mam zamiaru zrobić nic głupiego. Przynajmniej nie sądzę... Jeśli chcesz znać prawdę, nie bardzo mogę.

Czy teraz jestem wystarczająco szczery, Misiek?

John Stefanovitch, lunapark na Coney Island

Od kilku miesięcy John Stefanovitch planował, że tego popołudnia zrobi sobie wolne. Nie miał zamiaru pozwolić, żeby cokolwiek, nawet dochodzenie w sprawie zabójstwa St.-Germaina, mu w tym przeszkodziło. O czwartej po­spieszył do swojego mieszkania po drugiej stronie miasta, przy Osiemdziesiątej Pierwszej ulicy. Dzisiejszy wieczór należał do niego.

Po strzelaninie w Long Beach musiał znaleźć mieszkanie w śródmieściu. To zadanie bardziej niż cokolwiek innego uświadomiło mu, jaki rodzaj rozryw­ki gwarantuje wózek inwalidzki.

Znalazł w końcu nowoczesny wieżowiec na Upper East Side. Była to dziel­nica, której nigdy naprawdę nie lubił. Wybór tego mieszkania wynikał wyłącz­nie z faktu, że jest przykuty do wózka.

Żona właściciela budynku przeszła wylew i sama musiała teraz żyć w wóz­ku inwalidzkim. Ta tragedia uczuliła jej męża na położenie mieszkańców mia­sta skazanych na życie w wózkach. We dwójkę przystosowali każdą drogę i wej­ście do budynku do potrzeb kogoś korzystającego z wózka.

Późnym popołudniem Stefanovitch zdrzemnął się półtorej godziny. Następ­nie ponownie wsiadł do furgonetki i ruszył na Coney Island.

Około siódmej dotarł na jeden z rozległych parkingów lunaparku. Już kil­kaset osób zebrało się na specjalnie zabezpieczonym terenie, który został wy­łączony z ruchu ulicznego. Stefanovitch nigdy nie widział tylu ludzi na wóz­kach inwalidzkich.

Jego superszybki wózek został ulepszony przez ojca i brata Nelsona, miesz­kającego w Pensylwanii. Podarowali mu tę wyścigówkę w listopadzie. Ważyła jedynie dwanaście funtów. W przeciwieństwie do staromodnych wehikułów, które wyglądały tak, że jeżdżący na nich ludzie rzeczywiście sprawiali wraże­nie kalekich, wózek Johna był lśniący i pomalowany na czarno.

Brat i ojciec Stefanovitcha zauważyli, jak wjeżdżał furgonetką na parking. Podbiegli do niego, gdy wyciągał wyścigówkę z tylnego siedzenia. Przyjechali aż z Pensylwanii, żeby popatrzeć, jak się ściga.

- Spójrz na to - Nelson wyciągnął pogniecioną, jaskrawą koszulkę, która najwyraźniej miała stanowić prezent z okazji dzisiejszego doniosłego wyda­rzenia.

- W którym wyścigu startujesz, Stef? - spytał ojciec, gdy skierowali się w stronę placu wyścigowego.

Cały parking zajmowały ofiary wypadków, obezwładniających chorób i wo­jen, szczególnie wietnamskiej. Wszyscy dzisiaj byli niezwykle podnieceni. Ste­fanovitch również.

- Biorę udział w „cudownej mili". Może wigorem nadrobię braki w technice i doświadczeniu. Niektórzy z tych facetów są niesamowici. Kobiety zresztą też.

Podjechał do nich przystojny mężczyzna o wypłowiałych na słońcu blond włosach i jasnej brodzie. Widać było, że wiele przebywa na powietrzu. Stefa­novitch poznał Pierce'a Oatesa podczas pierwszych wyścigów, pięć miesięcy temu. Ku ogólnemu zaskoczeniu John dotarł wtedy na metę jako trzeci z dzie­sięciu startujących, z których większość stanowili weterani wyścigów. Natych­miast pochwycił szacujący go wzrok Pierce'a Oatesa.

- Pokażesz mi dzisiaj prawdziwy wyścig, co? - Pierce miał szeroki, ujmu­jący uśmiech. Jego wyścigówka była czerwona jak wóz strażacki i wyglądała na szybką.

- Zrobię, co będę mógł. Tato, Pierce Oates. To jest mój ojciec Charles Ste­fanovitch. I starszy brat. Nelson. Przyjechali aż z Pensylwanii. Cała moja ro­dzina jest taka stuknięta. Zawsze zawzięcie kibicuje bliskim. To samo się dzieje podczas konkursu na wypieki w Pilisbury, gdy moja matka wystawia swoje aniel­skie ciasto.

- To kapitalne. Fantastyczne. Przyjechali specjalnie, żeby zobaczyć, jak ci dokopię? - Uśmiech Pierce'a wydawał się zupełnie beztroski mimo tego, co przeszedł.

- Jak się masz, Pierce? Miło cię poznać. - Charles Stefanovitch wymienił uścisk dłoni z mężczyzną na wózku inwalidzkim. - Jeśli wygrasz ze Stefem, to na następnych wyścigach będziesz musiał włożyć koszulkę od Nelsona.

- To już wy starczająca zachęta. - Muskularny, opalony Pierce Oates wy­dał głośny okrzyk radości i roześmiał się. Potem odjechał, by porozmawiać z in­nymi zawodnikami.

- Jest nieco zbyt wylewny, ale fajny - powiedział Stefanovitch do ojca i bra­ta. - Niektórzy z tych facetów to wspaniali sportowcy. Aż trudno pojąć, przez co przechodzą, żeby się tu znaleźć. Nawet nie potraficie sobie tego wyobrazić.

Charles Stefanovitch pochylił się nad synem, by nikt nie usłyszał tego, co ma mu do powiedzenia. Ojciec Stefanovitcha był cichym mężczyzną, który nigdy w życiu nie powiedział Stefowi, że go kocha. Nie potrafił używać takich słów. Wysoki i szczupły, górował nad placem. Jego syn kiedyś miał podobną sylwetkę.

- Po prostu postaraj się pojechać jak najlepiej, Stef. Niczego więcej nie można wymagać... Wygraj, żeby zasłużyć na koszulkę od Nelsona. - Staruszek uśmiechnął się szelmowsko.

Kolejnych dwadzieścia minut zajęło ustawienie uczestników „cudownej mili" na linii startu. Stefanovitch dostrzegł Pierce'a kilka stanowisk dalej. Za­śmiali się obydwaj i pokazali sobie palcami symbol zwycięstwa. Wiedział, że Pierce szykuje się, żeby skopać mu tyłek, pokonać go z kretesem w czterech okrążeniach wyścigu.

Zapamiętał dwie rzeczy, które Pierce powiedział mu o wyścigach, gdy spo­tkali się po raz pierwszy. Po pierwsze, należy obserwować jedynie lidera, niko­go więcej. W przeciwnym razie można utknąć pośród tych powolniejszych i ukończyć wyścig poza klasyfikacją.

Po drugie, różnica pomiędzy pierwszym a dalszymi miejscami sprowadza się do jak największej płynności popychania wózka. Stefanovitch pracował nad tym niemal co wieczór w parku Gracie Square, a nawet podczas pracy, na uli­cach Nowego Jorku.

Nagle wystrzelił pistolet startera i piętnastu mężczyzn na wózkach ruszyło z linii startu z zadziwiającą prędkością i zręcznością.

Był to dla Johna pierwszy wyścig tej klasy, więc chciał zająć godziwą pozy­cję. Dzięki męczeńskim sesjom w siłowni jego ciało dawało mu szansę wygrania z innymi zawodnikami. Niedługo miał się przekonać, jak dużą szansę.

Z początku prowadzenie objął czarny chłopak w ognistoczerwonej koszul­ce i białym daszku przeciwsłonecznym. Pędził wzdłuż toru jak strzała. Stefa­novitch zastanawiał się, czy chłopak długo wytrzyma takie tempo. Miał wątpli­wości i nie mylił się.

W drugim okrążeniu czarny zawodnik spadł na drugą pozycję, potem na trzecią. Stefanovitch trzymał się swojego miejsca, mniej więcej pośrodku star­tujących.

Nowy lider jechał na niskim wózku, który wyglądał jak mydelniczka.

Pierce Oates był teraz na trzeciej pozycji i poruszał się niezwykle płynnie. Sprawiał wrażenie, jakby przez cały dzień mógł się ścigać w tym tempie.

Trzecie okrążenie było fizycznie i psychicznie trudniejsze, nawet na środ­kowej pozycji. Ramiona Stefanovitcha, napięte od wysiłku, stwardniały jak skała od bicepsów po palce.

Poczuł przypływ paniki. Najwyraźniej tracił siły. Zastanawiał się, jak trzy­mają się pozostali. Sam szarpał wózkiem, zamiast go popychać, podczas gdy inni sprawiali wrażenie spokojnych i rozluźnionych.

Wyprzedził go kolejny zawodnik, łysiejący, szczupły mężczyzna z jasno­niebieskim napisem „Igrzyska Stokes-Manville" na koszulce. Stokes-Manville to były ważne wyścigi międzynarodowe, rozgrywane co roku w Anglii. Skoro ten facet brał w nich udział, musi być dobry w tym, co robi.

Stefanovitch zrezygnował z płynności. Ręce stwardniały mu niemal na ka­mień. Ból rozprzestrzeniał się jak ogień.

Jeśli jeszcze chce mieć szansę, musi teraz coś zrobić. O ile w ogóle istnieje jakaś szansa.

Ruszył do ataku na początku czwartego okrążenia. Poczuł ostry przypływ adrenaliny i złapał drugi oddech. Powodowała nim duma lub strach, a może jedno i drugie. Palce jakiejś potężnej, niewidzialnej ręki sprawiły, że znów płyn­nie popychał wózek.

Wyprzedził faceta z napisem „Stokes-Manville".

Potem czarnego chłopaka, który pędził jak pocisk i prowadził na początku.

Pierce Oates wychodził teraz na prowadzenie. Sprawiał wrażenie niepoko­nanego. Jechał płynnie, naprawdę płynnie!

Najszybsze, ostatnie okrążenie najlepszemu wózkowi wyścigowemu po­winno zająć jakieś pięćdziesiąt pięć sekund. John na treningach dokonywał tego nieraz. Przeciętny czas na jedną milę wynosił od trzech minut czterdziestu pię­ciu sekund do czterech minut.

Ból w ramionach był rozdzierający. Paliło go w piersi.

Tłum wrzeszczał, kibicując wszystkim zawodnikom. Ludzie byli naprawdę zaangażowani. To uczucie było wspaniałe, dodające sił i zupełnie nieoczekiwane.

Każdy oddech ranił Stefanovitchowi płuca. Czuł, jakby coś rozdzierało mu pierś.

Musi zacząć działać. Nie wiedział, ile jeszcze miał siły, co pozostało z „dru­giego oddechu".

Nie spuszczał wzroku z żółtej koszulki Pierce'a Oatesa, okrywającej twar­de mięśnie jego pleców.

Wszystko zależy od płynności, przypomniał sobie raz jeszcze. Liczyła się tylko płynność.

Przemykały twarze kibiców po obydwu stronach. Wzrok Stefanovitcha znie­ruchomiał, utkwiony w żółtej koszulce mknącej kilka metrów przed nim.

Ktoś polał go wodą i było to wspaniałe uczucie. Prysznic ukoił płonący w nim ogień. Tylko na kilka sekund, ale wystarczyło. Stefanovitch wracał do świata żywych.

Obydwie ręce były jak z kamienia, ale jego leciutki wózek dostał skrzydeł. Płynność ruchów nie mogła być bardziej idealna.

Ramiona Johna i popychane kółka stanowiły całość. Wszystkie katusze w siłowni w końcu przynosiły rezultaty.

Prawie dogonił Pierce'a. Prawie.

Dokładnie tak wyobrażał sobie wyścig, gdy trenował co wieczór w Nowym Jorku. Tylko, że teraz nie mógł prześcignąć współzawodnika.

Wraz z Pierce'em pędzili ku linii mety i największemu tłumowi kibiców. Niemal się zrównali. Obydwaj mieli wiele metrów przewagi nad trzecim i czwar­tym zawodnikiem.

Jednak John nie mógł wygrać z Pierce'em. Nie dawał rady wyprzedzić Pier­ce Oatesa. Po prostu nie potrafił tego zrobić.

Ale nie mógł też pozwolić, żeby Pierce wygrał z nim. Teraz już nie mógł do tego dopuścić.

- Ręka... Daj mi tę cholerną rękę! - wrzasnął nagle do niego Pierce.

Stefanovitch nie rozumiał. Nagle pojął.

Wyciągnął rękę, dotykając dłoni Pierce'a, łącząc się z nim.

Obydwaj przepłynęli linię mety, ściskając się za ręce jak członkowie jednej drużyny. Na Boga, byli członkami jednej drużyny. Chłopaki na wózkach.

John miał wrażenie, że coś rozsadza mu głowę. Nie czuł się tak od czasu wydarzeń w Long Beach, przed strzelaniną.

Dostrzegł pośród tłumu swojego ojca i brata. Staruszek się uśmiechał, ale przez łzy. Przez trzydzieści pięć lat wspólnego życia John nigdy nie widział, żeby ojciec płakał. Na żadnych rodzinnych ślubach, chrzcinach czy pogrze­bach - nigdy, aż do tej chwili.

Pierce Oates też go objął. Wszystko będzie dobrze. Chociaż przez jeden wieczór Stefanovitch czuł się jak dawniej.

Isiah Parker, East Side

Było nieco po wpół do dziesiątej i przemieszczający sięjednostajnym tem­pem ruch na Trzeciej Alei wyraźnie malał. Isiah Parker i Jimmy Burke czekali przed zamkniętą księgarnią Doubleday na rogu Pięćdziesiątej ulicy.

Obydwaj byli ubrani w beżowe płócienne garnitury. Wyglądali jak wszy­scy inni biznesmeni, których tłumy wylewały się z wysokich śródmiejskich biu­rowców. Isiah Parker uważał, że złodziej ubierający się jak poważny urzędnik prawdopodobnie nigdy nie zostałby schwytany na Manhattanie. W każdym ra­zie nie zostałby zatrzymany i przesłuchany przez gliniarzy.

Gdy w końcu dostrzegł cadiiiaca limuzynę, który zbliżał się do wymyślnej markizy przed restauracją „Smith & Wollensky Steak House" przy Trzeciej Alei, odsunął od siebie wszelkie myśli. Skoncentrował się jedynie na tym, czego miał dokonać w ciągu najbliższych dziewięćdziesięciu sekund,

- Idziemy - szepnął do stojącego obok Burke'a. - Jesteśmy biznesmena­mi z East Side. Właśnie zjedliśmy smaczną kolację. Jeśli zrobimy to dobrze, nikt nas nie zapamięta. Jesteśmy niewidzialni.

Po dwóch stekach i kilku koktajlach w restauracji w East Side John Traficante i consigliere James O'Toole czuli, że żyją. Traficante, pierwszy zastępca szefa nowojorskiej mafii, był również znany w świecie przestępczym jako John-ny Anioł. Anioł Śmierci. Przezwisko wynikało prawdopodobnie z liczby popeł­nionych przez niego morderstw, jeszcze w czasach, kiedy dorastał w gangster­skich dzielnicach Howard Beach, a potem Canarside w Brookłynie. Traficante był ulubionym mordercą rodziny Lucchese. Awansował na coraz wyższe pozy­cje, ale wciąż wykonywał mokrą robotę. Pośród jego ofiar był sędzia federalny, kilku nowojorskich policjantów, dziennikarz jednej z gazet i liczni potencjalni świadkowie, w tym kobiety i dwoje małych dzieci na Long Island.

O'Toole, prawnik, otworzył przeszklone mahoniowe drzwi. Wyszli z restau­racji i minęli parę czekającą pod markizą na taksówkę. Caesar DeCicco, ich ochroniarz-kierowca, już otwierał przednie drzwi limuzyny należącej do Traficante.

- To dobry chłopak - powiedział Traficante o swoim czterdziestosiedmio-letnim ochroniarzu. - Lojalny jak oswojony wąż.

Jakiś kretyn w wizytowym garniturze szedł jak ślepy Trzecią Aleją. Wpadł na O'Toole'a, po czym otarł się o kupiony u Gucciego garnitur Traficante.

- Hej... hej, powoli. Pali się? - uniósł się gangster.

- Przepraszam. Proszę mi wybaczyć. Przepraszam - odparł Isiah Parker.

Uzi pojawiło się jakby znikąd.

Padła krótka seria i postawny ochroniarz DeCicco upadł, odbijając się od bagażnika cadillaca.

Para zmierzająca do taksówki rzuciła się na ziemię. Kobieta zaczęła piskli­wie krzyczeć. Kelnerzy w restauracji przyglądali się tej scenie z przerażeniem.

Maitre d'hôtel padł na podłogę.

Przed pociętą sinymi żyłkami twarzą Traficante pojawił się colt magnum.

- Zabójca gliniarzy - syknął do niego Isiah Parker. - Ścierwo.

Magnum wystrzeliło dwukrotnie. Strzały niemal oderwały głowę gangstera od korpusu.

Parker rzucił pistolet tam, gdzie stał. Wraz z Jimmym Burke'em szybko, lecz spokojnie odeszli Pięćdziesiątą Wschodnią do czekającego buicka skylarka. Dwaj detektywi z Nowojorskiego Departamentu Policji zniknęli w jego wnętrzu i samochód odjechał.

Niewidzialni.

John Stefanovitch, komenda główna policji

Nieco po ósmej rano Stefanovitch minął podwójnie oszklone drzwi fronto­we i wjechał do głównego holu komendy głównej policji. Na kolanach miał dwie złożone gazety, „New York Times" i „Post". Wiadomości były złe. ZA­STRZELONY SZEF MAFII! TRWA WOJNA GANGÓW. Doskonały nastrój zdobyty na Coney Island, prysnął bez śladu.

Dział audiowizualny zainstalował używany i zniszczony wideoodtwarzacz w przytulnej salce przesłuchań w pobliżu jego gabinetu. Piętnaście po ósmej oglądał już pierwszą z kaset, które odkryli w „Zachęcie".

Oglądając taśmę, Stefanovitch wciąż myślał o słowach St.-Germaina, któ­re usłyszały obie prostytutki. „Jesteście z Nocnego Klubu?" Od lat krążyły opo­wieści o organizacji, która nosiła nazwę Nocny Klub. Podobno była to niewiel­ka grupa szefów świata przestępczego, którzy kontrolowali przestępczość zor­ganizowaną na całym świecie. Dokładny skład Klubu pozostawał tajemnicą.

Czyżby to tajemniczy Klub zorganizował śmierć St.-Germaina i Trafican­te? Kto wydawał rozkazy w Nocnym Klubie? Co może być zarejestrowane na kasetach z „Zachęty"?

Stefanovitch postanowił obejrzeć te taśmy w samotności. Nie miał pojęcia, co mogło być na nich utrwalone, ale nie chciał, żeby ktoś był przy tym, gdy się dowie. Postacie ze świata kryminalnego? Potężni biznesmeni nowojorscy? Lu­dzie filmu? Politycy? Członkowie Nocnego Klubu?

Im mniej osób wiedziało, co jest na taśmach, tym mniej skomplikowane i upolitycznione będzie dochodzenie w sprawie zabójstw.

Sarah McGinniss siedziała w taksówce. Podczas gdy samochód pędził au­tostradą West Side, usiłowała przejrzeć część swoich notatek na temat Alexandre'a St.-Germaina

Większość posiadanego przez nią materiału dotyczącego St.-Germaina ze­brał pewien niezwykły szperacz, były członek Zespołu Specjalnego do spraw Przestępczości Zorganizowanej. Z tych danych wynikało między innymi, że w dzisiejszych czasach wiele kobiet angażujących się w prostytucję na najwyż­szym szczeblu nie było profesjonalnymi dziwkami. Przeważnie próbowały sił w bardziej szlachetnych zawodach, jako modelki, aktorki, urzędniczki w biu­rach pośrednictwa pracy, sekretarki w agencjach producentów filmowych.

Według dostępnych źródeł, bogacze nie musieli się specjalnie wysilać, żeby zapewnić sobie seks. W „Mortimerze" w Nowym Jorku albo w „Chasen" lub w „Spago" w Los Angeles szef kelnerów często dysponował listą dostępnych kobiet... i mężczyzn. To samo dotyczyło ekskluzywnych hoteli. Takie burdele jak „Zachęta" funkcjonowały w całym kraju: w Los Angeles, Miami, San Fran­cisco, Las Vegas, Houston, Dallas, a nawet w Cincinnati, Cleveland i mniej­szych miastach.

Sarah w końcu zamknęła teczkę z notatkami. O wpół do dziewiątej taksówka dotarła do celu w śródmieściu. Sarah wyskoczyła z samochodu i pospieszyła do komendy głównej policji.

Sprawdziła nazwisko, które zapisała w notesie - porucznik John Stefanovitch.

- Cholera. O co chodzi. Misiek?

Ledwo pierwsze postacie ukazały się na ekranie, gdy do zaciemnionego pokoju wszedł Misiek Kupchek i przerwał oglądanie filmu. Stefanovitch wyłą­czył odtwarzacz.

- Powiedziałem ci, że chcę to obejrzeć sam.

Brwi na pulchnej twarzy Kupcheka podjechały do góry.

- Słyszałem, słyszałem. Powtarzałeś sześć razy, więc chyba zrozumiałem. Chcesz oglądać w samotności te świńskie filmy.

- Więc o co chodzi? Muszę przed obiadem przejrzeć około stu godzin nagrań. Kupchek bawił się drobnymi monetami w kieszeniach workowatych sza­rych spodni, które wyglądały jak portki bezdomnego. Z kieszeni białej koszuli wystawał mu plastikowy piórnik. Kupchek ubierał się mniej więcej równie sta­rannie jak faceci, którzy kręcili się obok jego domu, w pobliżu budki bukmachera. Wszystkie jego ubrania wyglądały, jakby pożyczył je od kogoś, kto okres swojej świetności przeżył podczas Wielkiego Kryzysu.

- Chciałem ci tylko przekazać wiadomość, którą odebrałem z recepcji w holu. Idzie tu Sarah McGinniss. Pani McGinniss ma zezwolenie komisarza na przejrze­nie tych filmów. Pisuje książki dokumentalne. Najwyraźniej jest to przysługa za jakieś poufne informacje na temat St.-Germaina. Jak ci się to podoba?

- Coś o tym słyszałem. Kapitan wspominał mi o niej. Posłuchaj, nie ma mowy, żeby jakaś reporterka, pisarka, wszystko jedno za kogo się podaje...

Stefanovitch przerwał w pół zdania. Nie miał wyboru. Jakaś kobieta - praw­dopodobnie Sarah McGinniss - właśnie weszła do pokoju.

- Dzień dobry - powiedziała przyjemnym, niskim głosem. - Poruczniku Stefanovitch, jestem Sarah McGinniss. Ta pisarka, o której pan właśnie wspo­minał.

W jakiś sposób Stefanovitchowi udało się ukryć zdenerwowanie. Zdołał się uśmiechnąć i wymamrotał słowa powitania w stronę szczupłej, ciemnowło­sej kobiety stojącej przy drzwiach. Nie tak efektowna jak Kay Whitley, była jednak atrakcyjna. Z pewnością nie tego się spodziewał, gdy usłyszał, że ma przyjść jakaś pisarka.

- Misiek, czy mógłbym pozostać na chwilę sam z panią McGinniss?- spytał. Kupchek powoli wycofał się z pokoju. Ręce trzymał w kieszeniach i wy­pychał językiem policzek jeszcze mocniej niż zwykle. Zamknął za sobą drzwi z demonstracyjnym trzaskiem.

- Czy mogłabym coś powiedzieć, zanim pan zacznie, poruczniku?

- Raczej nie. - Stefanovitch westchnął i potrząsnął głową. Rozumiał, że w jej przypadku musi być po prostu uparty. - Niech mnie pani posłucha. Oboje jesteśmy zajęci. Pani pisze swój tekst, swoją książkę. Ja prowadzę paskudne, skomplikowane dochodzenie w sprawie zabójstwa. Dochodzenie, które jest dla mnie szczególnie... trudne.

- Poruczniku Stefanovitch, może jednak...

- W tej chwili nie chcę się mieszać do nowojorskiej polityki. Podoba mi się to, co pani robi. Czytałem Matczyną dobroć. Ale te taśmy stanowią część dochodzenia w sprawie zabójstwa. Nie obchodzi mnie to, co może mi pani po­wiedzieć na temat Alexandre'a St.-Germaina. Proszę, niech pani odejdzie.

- Podoba mi się sposób, w jaki pan to wygłosił, poruczniku. Szczególnie pochlebstwa na temat mojej książki. - Gdy Sarah w końcu zdołała dojść do głosu, w jej oczach pojawiły się wesołe błyski. - Problem polega na tym, że nie jestem pewna, czy pańskie słowa mają jakieś znaczenie.

- Mało mnie obchodzi, co...

- Ja pana wysłuchałam, poruczniku. Czy mógłby pan grać uczciwie? - Sa­rah uśmiechnęła się. Wydawało się, że to starcie lekko ją rozbawiło. - Po pierw­sze, taśmy są w gestii komisarza policji, a nie w pańskiej. Po drugie, komisarz jest zainteresowany posiadanym przeze mnie materiałem na temat Alexandre'a St.-Germaina, a szczególnie na temat Nocnego Klubu. Obiecuję, że nie będę wcho­dziła panu w drogę, poruczniku, o ile pan nie będzie wchodził w drogę mnie.

Sarah zdjęła starą, niebiesko-różową wiatrówkę. Pod nią miała spłowiałą koszulę, spodnie khaki i zdeptane tenisówki. Strój był wygodny i niewątpliwie odpowiedni na długą, ciężką sesję w komendzie głównej policji.

- Moment. Chwileczkę. Proszę się tu nie rozgaszczać. - John Stefanovitch podjechał w jej stronę wózkiem. - Niech pani posłucha- powiedział. - Albo przejrzę te taśmy sam i dochodzenie w sprawie zabójstwa będzie trwało dalej... albo pani obejrzy te taśmy i całe dochodzenie zostanie wstrzymane do chwili, gdy pani skończy.

- To pana wybór. - Sarah wzruszyła ramionami. - Jeśli chce pan pocze­kać, nie mam nic przeciwko temu.

Usiadła na jednym z drewnianych krzeseł w zagraconym, zakurzonym i nie­przyjemnym gabinecie. Pokój był niewielki, miał nie więcej niż trzy na cztery metry. Widywała większe garderoby i przyjemniejsze budki telefoniczne.

Po chwili wstała, podeszła do wąskiego kontuaru i nalała sobie filiżankę kawy.

- Może napije się pani kawy? - zaproponował Stefanovitch z drugiego koń­ca gabinetu.

- Dziękuję, już piję. - Sarah wzięła do ust łyk napoju i zastygła nad styro­pianowym kubkiem. - Boże, to rozpuszczony popiół. Sam pan sobie robi kawę? Czy to w ogóle jest kawa?

- Sam sobie robię kawę i tak się składa, że lubię mocną. Jak mawiał mój ojciec, od tego rosną włosy na piersi. Nie oczekiwałem towarzystwa. Nikogo nie zapraszałem. Okay, niech pani sobie ogląda te taśmy.

Stefanovitch włączył odtwarzacz. Na ekranie monitora ukazały się dwa nagie ciała. Stosowny sposób przerwania tej konwersacji.

- Świetne. Naprawdę wspaniałe. - Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak się wku­rzył. To dochodzenie faktycznie działało mu na nerwy. Nie mógł też przestać dokuczać tej kobiecie.

- Myślę, że na ogół ogląda pani filmy pornograficzne w domu.

- Czasami w domu. - Sarah zaczynała się dobrze bawić. Przynajmniej, jak jej się zdawało, wygrywała większość potyczek. - Również hotele z płatną te­lewizją są do tego odpowiednie. Od czasu do czasu wpadam też do kina porno przy Dziewiątej Alei.

John Stefanovitch wwiercał się wzrokiem w ekran telewizora. Dokładał wszelkich starań, by skupić się na migających obrazach.

Taśmy z „Zachęty" były równie dosadne jak filmy pokazywane przy Dziewią­tej Alei w Nowym Jorku, na ulicy Zeedijk w Amsterdamie czy Peeperbahn w Ham­burgu. Ale istniała pewna istotna różnica. Na tych taśmach nikt nie udawał.

Na ekranie telewizora pozowała uwodzicielsko egzotyczna blondynka, która wyglądała na osiemnaście, najwyżej dziewiętnaście lat. Rozkładała się na skra­ju małżeńskiego łoża, udrapowanego złocistymi prześcieradłami. Młoda pro­stytutka, szczupła i wąska w talii, była równie zachwycająca jak każda z mode­lek z „Vogue" lub „Cosmopolitan".

Pod cieniutką jak mgiełka nocną koszulą widać było zarys piersi. Duże, brązowe oczy miała delikatnie podkreślone kredką, włosy zaś spięte z boku i przytrzymane piękną spinką z kości słoniowej. John pomyślał o Kay Whitley i o Kimberły Manion, i o tym, jakiej perfekcji wymagano w „Zachęcie".

Skąd oni brali takie piękne kobiety? Sarah McGinniss też się nad tym za­stanawiała. Co to wszystko miało wspólnego z zabójstwem Alexandre'a St-Germaina? Z planowaną właśnie światową wojną gangów? Z zastrzeleniem Johna Traficante na Trzeciej Alei? Z Nocnym Klubem?

Oglądając te sceny, doszła do wniosku, że łatwo sobie wyobrazić, jak by wyglądał wysokobudżetowy film pornograficzny. Zaczynała czuć zażenowa­nie. Chwilę później była już mocno speszona.

Z lewej strony ekranu do sceny wkroczył zadbany, siwowłosy mężczyzna, mniej więcej pięćdziesięcioletni. Usiadł obok blondynki na łóżku.

Sarah uznała, że mężczyzna z pewnością uczęszczał na siłownię. Poza tym wyglądał na bogatego ważniaka. Srebrzyste włosy, jeszcze mokre, miał zacze­sane równo do góry. Nosił biały, krótki szlafrok. Sarah pomyślała, że powinna robić notatki.

- Nie miałam nikogo od trzech tygodni - odezwała się blondynka. Głos miała subtelny i melodyjny. Lekko krzywy uśmiech dodawał jej tylko uroku. Sutki nabrzmiały pod cienką tkaniną koszuli.

- Bardzo mi się podobasz, jak zwykle. Podobało mi się ubranie, które dzi­siaj dla mnie włożyłeś. Przyglądali ci się wszyscy w Chanterelle, mężczyźni i kobiety. Zauważyłeś to, Gerardzie?

Starszy pan uśmiechnął się i wyglądało na to, że dziewczynie udało się rozdąć jego ego do niesłychanych rozmiarów. Obok łóżka leżały drogie włoskie mokasyny.

- Gdzie spędziłaś wakacje? - spytał.

- Och, pojechałam na wyspę St. Bart. Zafundowałam sobie absolutne leni­stwo. Moja przyjaciółka ma tam willę na wzgórzach.

Blondynka poruszała się z kocim wdziękiem. Pewnie brała lekcje tańca, a może nawet tańczyła zawodowo. Słychać było cichy szelest jej koszuli, od­głos jedwabiu ocierającego się o ciało. Sarah wyobraziła sobie, że ktoś kiedyś płacił za jej lekcje tańca. Ta myśl napełniła ją smutkiem. Co za strata.

Dziewczyna przylgnęła do pleców starszego pana i zaczęła masować mu pomarszczone skronie dłońmi o paznokciach w kolorze jaskrawego cynobru. Westchnął pod jej dotykiem.

Po kilku minutach masażu nieoczekiwanie wyszła z sypialni. Muzyka w tle była przyciszona i zmysłowa. Zadbano o każdy szczegół. Czy w przypadku Alexandre'a St.-Germaina było podobnie? Czy zawsze tak to wyglądało w „Zachęcie"?

Młoda kobieta wróciła ze srebrzystym pudełkiem, które wyglądało jak pojem­nik na tabletki. Każde z nich wybrało inną pigułkę spośród wielu, które znajdowały się w pudełku. Najwyraźniej już wcześniej stosowali podobne praktyki. Śmiali się teraz, zadowoleni jak dzieci, którym pozwolono dłużej nie kłaść się spać.

Stefanovitch słyszał o kilku bardzo drogich, ekskluzywnych burdelach no­wojorskich. Więc tak one wyglądały.

- On wziął quaalude - powiedział. - Nie wiem, co zażyła dziewczyna.

Stojąc przed srebrzystowłosym, prostytutka powoli zsunęła ramiączka ko­szuli ze szczupłych, nakrapianych piegami ramion. Jedwabna koszula zwinęła się wokół jej talii, obnażając piersi, niewidoczne jednak dla kamery.

Następnie sięgnęła pod szlafrok mężczyzny. Sarah poczuła, że w końcu do­tarło do niej znaczenie słowa „kurtyzana". Sprawy, o których czytała jedynie w raportach policyjnych, nabierały kształtu.

- Naprawdę mi ciebie brakowało, Gerardzie - odezwała się blondynka, scenicznym szeptem.

- Dotknij siebie na dole. - Starszy mężczyzna nagle spokomiał. Powoli zaczął się onanizować.

„Dotknij siebie na dole". Sarah w myślach przedrzeźniała mężczyznę. Była na niego wściekła, że wykorzystuje tę młodą dziewczynę. Gdy w Kalifornii dowiedziała się o kochance swojego męża Rogera, czuła się zdradzona i wyko­rzystana. Czuła też, że ponosi część winy za to, że go utraciła.

- Jesteś pięknym, pięknym mężczyzną. Takim eleganckim. Wszystko ro­bisz z niezwykłą klasą, Gerardzie. Nie mówię tego tylko dlatego, że... wiesz.

Sarah widziała, że siwowłosy mężczyzna za wszelką cenę pragnie uwie­rzyć w słowa dziewczyny. Miała ochotę wtrącić się do prowadzonej na ekranie rozmowy. Scena była niezwykle poruszająca. W drugim końcu małego pomiesz­czenia Stefanovitch chrząknął z zażenowaniem.

- Mam cukierki eukaliptusowe na gardło, poruczniku - odezwała się Sa­rah. Zasługiwał na każdą złośliwość, jaka mogła jej przyjść do głowy.

Stefanovitch poczuł, że oblewa się rumieńcem. Mimo to o mało się nie roześmiał. Sarah McGinniss była bystra i dowcipna.

- Po pigułkach ich ciała stały się prawdopodobniej bardziej wrażliwe -powiedział w końcu.

- Zażywał pan quaalude?

- Raz czy dwa - odparł Stefanovitch. Zmarszczył brwi, bo wyobraził so­bie, jak Sarah jego słowa wykorzystuje w książce. „Liczni, a może prawie wszy­scy nowojorscy oficerowie policji mieli doświadczenia z narkotykami".

- Teraz chcę cię rozebrać do końca. - Głos srebrzystowłosego zamienił się w niski, ochrypły szept.

- Jeszcze nie. Nie spiesz się... Gerardzie. Możemy zrobić coś jeszcze lep­szego. Dobrze?... Ufasz mi?

- Oczywiście. Cokolwiek zechcesz. - Nagle zaczął się zachowywać jak stary człowiek. Stracił pewność siebie.

Blondynka wstała z łóżka i odeszła dwa kroki.

Powoli i zmysłowo naciągnęła z powrotem ramiączka koszuli. Długimi pa­znokciami przesunęła po nogach wywołując przeciągły chropowaty dźwięk.

Stefanovitchowi przypomniało się kilka odważnych filmów hollywoodzkich. „Gorączka ciał". „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy" w nowej wersji. W po­równaniu z tym, co teraz oglądał, tamte filmy były powściągliwe i pruderyjne.

A przecież jeszcze do niczego nie doszło. To jedynie gra wstępna... Ale to się działo naprawdę. Bez aktorów czy aktorek udających uczucia.

Nocny Klub? Stefanovitch zastanowił się znowu. Co to takiego ten Nocny Klub? Co miał z tym wszystkim wspólnego? Czy to członkowie Klubu dopadli Alexandre'a St.-Germaina?

A może ktoś prześladował członków Klubu? To by spowodowało odwró­cenie kierunku dochodzenia.

Blond dziwka zwróciła się profilem do kamery. Czy wiedziała, że są filmo­wani? Przez jej pracodawców czy przez kogoś innego? Rozchyliła rubinowe, wilgotne wargi. Jej piersi nabrzmiały. Jeśli rzeczywiście udawała, musiała być doskonałą aktorką, o wiele za dobrą, by grać w tym filmie. Potarła brodawki, aż zesztywniały. Jedną ręką sięgnęła pod zwiewną, białą koszulę. Stała na palcach, podbicie rysowało się delikatnym łukiem.

Nagle srebrzystowłosy zaczął łkać. Po raz pierwszy w życiu stracił pano­wanie nad sobą. A wyglądał, jakby nie był do tego przyzwyczajony. Stefano­vitch był niemal pewien, że ten starszy pan jest kimś ważnym, kogo powinien znać.

Czy wiedział o Nocnym Klubie? Czy blond dziwka o nim wiedziała? Czy ktokolwiek z gości odwiedzających „Zachętę" znał odpowiedzi na te pytania?

W małym gabinecie nie było słychać żadnych innych odgłosów oprócz tych, które dochodziły z ekranu.

Od kilku minut Stefanovitch nie patrzył na Sarah McGinniss.

- Dwa tysiące dolarów za noc - odezwał się w końcu. Czuł, że musi coś powiedzieć, aby przerwać napięcie.

- Jest bardzo sprytna - odezwała się Sarah McGinniss ze swojego miej­sca. - Nie pozwala mu się dotknąć.

Sarah McGinniss, lotnisko międzynarodowe Kennedy'ego

- Tatuś! Tatuś! - zwołał Sam. Głos dziecka brzmiał radością i oczekiwa­niem.

W tym momencie Sarah skrzywiła się. Poczuła ból, ostry i przejmujący, niemal obezwładniający. Roger zmierzał ku nim poprzez aerodynamiczny, karmazynowo-niebieski terminal linii TWA. Wygładzał nieistniejące zagniecenia na sztruksowej sportowej marynarce i spodniach. Tatuś wrócił do domu.

Jego twarz jak zwykle sprawiała wrażenie nerwowej i szczupłej. W końcu uśmiechnął się i pomachał do Sama, wyciągając obie ręce wysoko ponad głowę.

Sarah odetchnęła głęboko. Uśmiech Rogera przypomniał jej, jak było mię­dzy nimi na samym początku, właściwie przez prawie sześć lat. Przypomniała sobie, jaki Roger potrafi być czarujący i zabawny, gdy jest w odpowiednim nastroju. W dodatku niewątpliwie był dobrym ojcem, prawdziwym kochają­cym tatusiem, aż do chwili, gdy od nich odszedł.

- Cześć, króliczku. - Roger natychmiast wziął Sama na ręce. Oczami wy­obraźni Sarah widziała tę scenę setki razy. Zauważyła, że Sam im się przygląda, wciąż usiłując zrozumieć, co mogło zajść między mamą i tatą dwa lata temu. Sarah też starała się to pojąć.

- Jak się masz, Sarah? - Roger w końcu zauważył jej obecność. - Jesteś opalona i ślicznie wyglądasz - sam sobie odpowiedział na to grzecznościowe pytanie. - Ty też, brzdącu. Podoba ci się dom letniskowy mamy?

- Jasne. Fajny jest. Pojedziesz tam z nami? - spytał Sam, popatrując to na matkę, to na ojca, by sprawdzić, jaka będzie ich reakcja na to niewinne pytanie.

- Cóż, nie wiem. Zobaczymy, kolego, ale wydaje mi się, że i tak będziemy mieli co robić. Planowałem zabrać Sama do moich rodziców, na północ stanu -zwrócił się Roger do Sarah.

Nie było to pytanie, tylko informacja. Roger miał spędzać z Samem dwa tygodnie latem i dwa w czasie świąt Bożego Narodzenia. Ojciec mógł go zabie­rać, dokąd chciał. Gdy wczoraj zadzwonił do Sarah, zasugerował, że może na­wet byłoby dobrze, gdyby Sam z nim wyjechał, skoro ona pracuje nad poten­cjalnie niebezpiecznym materiałem.

Sarah zwróciła uwagę, jak Roger przemawia do Sama, używając słów „kró­liczku", „brzdącu", „kolego". Ona musiała bardzo uważać, żeby przy pisaniu nie użyć dwukrotnie w zdaniu tego samego słowa. Teksty Rogera uznała za żenujące. Dziwiło ją, jak trudne stają się te rzadkie spotkania.

- Pamiętasz, jak jeździłeś do Batavii? - spytała Sama. Ze ściśniętego gar­dła z trudem wydobyła głos.

- Oczywiście, że Sam pamięta - odparł jego ojciec.

- Jasne. Tam mieszka dziadziuś i babcia. Zimą bywa tam czasami parę metrów śniegu. Mama nazywa to miejsce Bawarią Zewnętrzną.

- Od razu widać, że jest pisarką. Cóż za wyobraźnia.

Sarah nie chciała jeszcze rozstawać się z synem, więc cała trójka prowadzi­ła radosną, choć nic nie znaczącą pogawędkę przed kioskiem, gdzie sprzedawa­no ubezpieczenia lotnicze.

Pomachali sobie w końcu na pożegnanie obiema rękami, na swój własny, żartobliwy sposób. Uśmiechnęli się, jakby to nie było nic wielkiego.

Sarah w końcu zmusiła się, żeby się odwrócić. Ruszyła w stronę lotnisko­wego parkingu i swojego samochodu.

Zauważyła, że przygryza wargę. W końcu zaczęła płakać. Gorące łzy płynęły jej po policzkach, spływały na szyję i w dekolt bluzki. Rozmazał jej się tusz, ale było jej wszystko jedno, chociaż ludzie patrzyli.

Jakaś kobieta w końcu się zatrzymała i spytała, czy wszystko w porządku, czy nie potrzebuje pomocy.

Sarah wyjaśniła jej nieskładnie, że po prostu zachowuje się niemądrze - jej były mąż ma prawo do spędzenia dwóch tygodni z ich synkiem, a ona już tęsk­ni za Samem.

Kobieta przytuliła ją ze współczuciem i pogłaskała lekko po ramieniu. Sa­rah wiedziała, że nowojorczycy potrafią czasami zachowywać się tak współ­czująco. Uznała to za niezwykle wzruszające. Wiedziała, że w jakiś dziwny, dręczący sposób wciąż kocha Rogera. W tej chwili uświadomiła sobie właśnie, że z nim skończyła. Że jej życie musi toczyć się dalej.

Czuła się jednak samotna jak nigdy w życiu. Dzieląc się swym smutkiem z obcą kobietą na lotnisku Kennedy'ego, zdała sobie z tego sprawę. Pozostał jej tylko Sam, a teraz nie miała nawet jego.

Później tego samego ranka wkroczyła do komendy głównej policji. Trochę się bała, co będzie. Nie chciała, tak jak wczoraj, sprzeczać się z porucznikiem Stefanovitchem, ale musiała obejrzeć inne taśmy, być może wszystkie.

Na szczęście dotarła jako pierwsza do małego gabinetu bez okien, gdzie dzień wcześniej zainstalowano odtwarzacz wideo i monitor.

Uprzejma sekretarka otworzyła gabinet. Sarah rozgościła się w miarę moż­ności w obozie wroga. W ciągu następnych kilku minut opracowała system prze­glądania taśm.

Krótko po południu drzwi gabinetu otworzyły się powoli. Sarah podniosła wzrok znad pliku trzymanych w dłoni notatek. Przybył porucznik Stefanoyitch.

Zawahał się, zanim wjechał do pokoju. Dzisiaj wyglądał jakoś inaczej, pra­wie jak prawdziwy policjant. Miał na sobie brązową sportową marynarkę z tweedu, zieloną koszulę khaki, luźne spodnie i wysoko sznurowane buty.

- Nie wiedziałem, że pani tu jest. - Uśmiechnął się. Zachowywał się na­wet dość uprzejmie.

- Wyłączam fonię, gdy przeglądam na przewijaniu -wyjaśniła Sarah ciszę panującą w pokoju.

- Znalazła pani coś ciekawego w przejrzanym materiale? - spytał Stef. Uniosła notes pełen porannych zapisków.

- Wszystko notuję. Widziałam na filmach całą paradę bossów zorganizo­wanego świata przestępczego, porządnych biznesmenów, mnóstwo znanych postaci z show-biznesu, szczególnie z Los Angeles i z Nowego Jorku. Zrobi­łam też kawę - poinformowała Stefanovitcha, zanim wypiła kolejny łyk. Za­uważyła, że porucznik nadal zachowuje się uprzejmie.

Nawet się roześmiał.

- Śmieje się pan ze mnie. - Zmarszczyła brwi. - Przecież postępuję we­dług zasad ustalonych przez pana.

- Nie śmieję się. Tylko że jest pani taka poważna. Poważna reporterka.

Tym razem Sarah się uśmiechnęła.

Kątem oka wciąż widziała nagie ciała tańczące na ekranie telewizora.

- Poruczniku, pochodzę ze Stockton w Kalifornii. Zna pan Stockton? Far­my, napływowi robotnicy sezonowi. Moja rodzina utrzymywała się ze zbiera­nia cebuli i fasoli i z pielenia sałaty. Mnie się jakoś udało wyrwać. Dostałam pracę w gazecie. Jak mawiał Red Smith, zarabiam na życie, obsługując maszynę do pisania. Pieniądze i sława po prostu mi się przytrafiły. Miałam szczęście. Natknęłam się na doskonały materiał.

- I napisała pani świetną książkę. To nie była kwestia szczęścia. To dlate­go, że była pani taka poważna.

John Stefanovitch przyjrzał się wreszcie Sarah McGinniss nieco dokład­niej. W jej uśmiechu była nieświadoma słodycz. Policzki miała lekko zaróżo­wione, chyba z zawstydzenia. Zdziwiło go, że jest taka delikatna.

- Sarah, niech pani posłucha. - Stefanovitch był pełen skruchy. - Przepra­szam, że wczoraj zachowałem się jak gnojek. Musiałem się tak zachować, zmu­siła mnie do tego sytuacja. Czasami trochę przesadzam.

- Może faktycznie trochę - uśmiechnęła się Sarah. W małym pokoiku na kilka chwil zapanowała cisza. Ołówek, który Sarah trzymała w dłoni, stukał lekko w sztywną podkładkę pod notes.

- Jest pan głodny? Bo ja tak. Może byśmy poszli coś przegryźć? Zna pan restaurację Forliniego? Idziemy, poruczniku.

Po drodze do restauracji w Małej Italii, dzielnicy zamieszkałej przez Wło­chów, Stefanovitch wsunął zwinięty banknot dolarowy ulicznemu żebrakowi, dziwakowi ubranemu w czerwcu w ciężki, czarny, postrzępiony płaszcz.

- Zawsze jest pan taki hojny? - spytała Sarah.

Stefanovitch wymamrotał coś o kuchniach polowych i że od czasu do cza­su trzeba zrobić dobry uczynek. Sarah nie drążyła tematu, jednak dziwnie ją poruszył widok tego charyzmatycznego mężczyzny w wózku inwalidzkim, po­magającego stukniętym ulicznikom.

W restauracji Forliniego szef kelnerów powitał Sarah wylewnym uśmie­chem i szarmanckim, niemal uwodzicielskim uściskiem dłoni.

- Ach, la bella signora, jak miło znów panią widzieć!

Od czasu, gdy zaczęła pracować nad nową książką i spędzać tyle czasu w śródmieściu, w komendzie głównej policji przy Foley Square, Forlini stał się jedną z jej ulubionych knajpek. Często tu jadała obiady. Niektórzy kelnerzy pamiętali jaz poprzednich wizyt. Szef kelnerów zaprowadził ich do stolika w ro­gu i przyjął zamówienie na napoje. Pospieszył do baru.

Sarah przyprowadzała tam już innych policjantów i zawsze to ona płaciła rachunek. Kobiety płacące za obiad to było w Małej Italii wciąż niezwykłe zja­wisko, wysoce podejrzane.

- Niech mi pani opowie o pracy dla gazet - odezwał się Stefanovitch, gdy kelner odszedł. - Od czasu do czasu mam okazję spotykać paru całkiem do­brych dziennikarzy. Chłopaki z „Timesa", z „New York Daily News". Wybrała sobie pani twardy zawód... ta cała rywalizacja.

- Na zachodnim wybrzeżu nie ma aż takiej konkurencji. Może trochę tam, gdzie zaczynałam, w San Francisco. Z pewnością nie w Palo Alto.

Sarah nigdy nie lubiła mówić o sobie, nawet kiedy już jej książka odniosła sukces. Teraz też nie bardzo chciała się zwierzać.

- Może pan zacznie? - zaproponowała. - Niech mi pan powie coś o sobie, poruczniku. Będę musiała napisać o panu w mojej książce. Już trochę napisałam.

- Opisała pani to, co zaszło wczoraj? - Stefanovitch zakaszlał i klepnął się

w pierś.

- Oczywiście. Piszę każdego ranka. - Miała teraz figlarną minę. Już nie była poważna. Może dlatego wydała mu się znacznie ładniejsza niż wczoraj. Oczy błyszczały jej mocno.

- Jak wypadłem w tym materiale, który pani napisała dzisiaj rano?

- Dokładnie tak jak się pan zachowywał. Hardy, dość nieprzyjemny facet. Niech pan nie zapomina, że to pan kazał mi porzucić powagę. - Roześmiali się oboje. Zaczynało być trochę lepiej.

Przyniesiono im drinki, a szef kelnerów jak zwykle zaproponował różne specjalności zakładu. Stefanovitch wybrał kalmary z mozarellą i befsztyk z so­sem pomidorowym. Wciąż nie mógł okiełznać swojego apetytu, tak samo jak przyzwyczaić się do życia na wózku. Sarah zdecydowała się na makaron z kre­wetkami, a jako przystawkę wybrała melon z szynką prosciutto.

- Z początku myślałam, że pan też jest dość poważny - wyznała Sarah. Mówiąc, przekrzywiła głowę na bok. Efekt był zniewalający. - Czy mam rację?

Stefanovitch pomyślał, że stara się go rozgryźć, jakby przeprowadzała z nim wywiad. Uznał to za ciekawe wyzwanie, z którym musiał sobie poradzić.

- Chyba już nie ufam pierwszym wrażeniom - odparł. - W dzisiejszych czasach ludzie zbyt często udają. Mamy na świecie nadmiar dobrych aktorów.

- Teraz znów mówi pan jak typowy glina - stwierdziła Sarah.

- Jestem gliną, więc mówię jak glina. Chce pani posłuchać faceta z Minersville w Pensylwanii? Chłopaka z portowego miasta? Potrafię grać różne role, przybierać dowolną postać. W każdym gliniarzu musi być coś z parodysty.

Widząc, że John Stefanovitch staje się coraz bardziej ludzki, Sarah posta­nowiła zaryzykować. Jednak potem, w powrotnej drodze, zastanawiała się, czy na pewno miała prawo zadać te pytania.

Nachyliła się ku niemu i przytrzymała jego wzrok swoim.

- Niech mi pan powie coś o swoim życiu przed postrzałem, poruczniku. Pana żona miała na imię Anna, prawda? Była nauczycielką?

Stefanovitch poruszył się niespokojnie w wózku. Podniósł kieliszek z wi­nem, ale nic nie wypił. Lekko obracał go w palcach.

Sarah zauważyła, że wprawiła go w zakłopotanie.

- Tak, miała na imię Anna. Właściwie Anna Maddalena. Poznaliśmy się w Ashiand w Pensylwanii, gdy wyszedłem z wojska. Służyłem w marynarce

cztery lata.

- Niech mi pan opowie o Annie. - Sarah mówiła spokojnym, budzącym zaufanie głosem. Podświadomie zawsze potrafiła skłaniać ludzi do zwierzeń. Może dlatego, że umiała słuchać.

- Sądzę, że... hmm... No więc, gdy dorastałem, biegając od baru do baru, jak to młodzi ludzie, chyba się zastanawiałem, na czym polega prawdziwa mi­łość. Skąd wiadomo, że człowiek się naprawdę zakochał?

Był znacznie bardziej otwarty, niż oczekiwała. Niemal jakby od dawna pra­gnął z kimś porozmawiać.

- Skąd wiadomo, że to jest uczucie na całe życie? - ciągnął dalej. - Mia­łem szczęście. Przez cztery lata nie czułem wątpliwości co do hierarchii war­tości w moim życiu. Najpierw Anna. Następnie praca. Zawsze w tej kolej­ności.

Sarah zauważyła, że Stefanovitch zacisnął dłonie. Miał ręce człowieka ciężko pracującego. Splótł palce tak mocno, że aż pobielały mu kostki.

- Tak się złożyło, że pasowaliśmy do siebie idealnie. Chyba się nawzajem uzupełnialiśmy. Gdy dowiedziałem się, że Anna nie żyje... Nie wiem, jak opi­sać to uczucie. Pustka. Poczucie nicości. Coś się we mnie rozsypało. Nawet... nawet nie wiem, jak to pani powiedzieć.

Sarah wychwyciła w jego głosie jakąś twardość.

- Koniec wywiadu - oznajmił. - W porządku?

Na jego twarzy malował się bezbrzeżny smutek. Odwrócił wzrok pełen bólu, ale zmusił się, żeby ponownie na nią spojrzeć.

Sarah się zawstydziła. Wyraz jego oczu spowodował, że ona też poczuła żal. Zaskoczyło ją to.

- Przepraszam. Dawno o tym nie rozmawiałem. - Uśmiechnął się do niej. Sarah po raz pierwszy pomyślała ciepło o Johnie. Teraz rozumiała znacz­nie lepiej, dlaczego jest taki, jaki jest, i żałowała, że wtargnęła w jego wspo­mnienia. Zauważyła, że ona też bezwiednie zaciska dłonie.

- Nie, nie. To ja przepraszam. Pewnie nikt nigdy nie zadawał panu takich osobistych pytań. Przepraszam. Bardzo mi przykro. Naprawdę.

Stefanovitch nagle wyciągnął rękę ponad stołem, starannie omijając kie­liszki. Odporny facet, pomyślała Sarah.

- W końcu jakoś się dogadamy - powiedział.

Sarah wciąż czuła się zażenowana swoim wypytywaniem. Ujęła wyciągniętą dłoń Stefanovitcha i uścisnęła ją.

Spojrzała mu w oczy i poznała, że mówi szczerze. Może miał rację, może nie należało wierzyć pierwszemu wrażeniu.

- Niech mi pani opowie, co tam dzisiaj było na tych świńskich filmach - poprosił w końcu.

Isiah Parker, „Cin-Cin"

Jedyną oznaką, że budynek numer sześćset czterdzieści dziewięć przy Spring Street nie jest kolejnym brudnym i ponurym magazynem, był niepozorny nie­bieski neon. Widniało na nim tylko jedno słowo: BAR.

Z ulicy nie było widać ani nazwy tego przybytku, „Cin-Cin", ani niczego, co by przyciągało uwagę. Nic nie wskazywało, że wewnątrz tej ponurej rudery znajduje się jeden z najlepszych klubów nowojorskich.

Isiah Parker oparł się o siatkę ogrodzenia po drugiej stronie ulicy, naprze­ciw wejścia do klubu.

Już ponad godzinę obserwował, co się dzieje przy drzwiach.

System selekcji w „Cin-Cin" opierał się na pieniądzach, wyglądzie oraz na zasadzie „kogo znasz i z kim się kochasz". Dwaj przebrani za punków odźwier­ni byli aroganccy i bezduszni. Współcześni rasiści, pomyślał Parker przygląda­jąc się ich pracy. Wybierali co jakiś czas jedną czy dwie osoby, które wpuszcza­li do środka, innych pogardliwie odsyłali.

O trzeciej nad ranem Isiah przekroczył brukowaną ulicę. Jako człowiek odpowiednio ubrany i interesujący, został wpuszczony do „Cin-Cin". W grana­towej francuskiej bluzie, luźnych, czarnych spodniach karateki, czarnych bu­tach do kostek i z diamentowym kolczykiem w prawym uchu wyglądał jak swój człowiek.

Parker znał specyfikę klubu „Cin-Cin". Najlepsze były tutaj piątkowe wie­czory. Tak jak poniedziałki były najlepsze w „Heartbreak", środy w „Area" i tak dalej.

Co parę metrów stali muskularni bramkarze. Byli to przeważnie faceci tre­nujący podnoszenie ciężarów, wcale nie tacy twardzi, jakby się wydawało.

Kłębiący się tłum był typowy dla modnego klubu. Komercyjni muzycy i wy­selekcjonowani artyści z Soho. Wzięte modelki, projektanci, słynni sportowcy, śmiecie z dzielnicy Queens, oficerowie śledczy w przebraniu, których zresztą Parker natychmiast poznał.

Zastanawiał się, jak tacy ludzie mogli tworzyć miejską cyganerię. Zaczynali się bawić o pierwszej lub drugiej i ciągnęli to często aż do ósmej lub dziewiątej rano. Potem śniadanie w „Mooniighter" lub „Empire Diner". A po śniadaniu?

Wokół dużego baru o kształcie podkowy jak zwykle kłębiła się masa ciał. Mężczyźni i kobiety byli w większości ubrani na czarno - czarne kozaki, czar­ne buty i skarpety, czarne skórzane kamizelki, czarne golfy i spodnie. Niektó­rzy z nich bez mrugnięcia okiem wydawali czterysta dolarów na parę czarnych wojskowych butów w pobliskim Comme des Garcons.

Nieliczni indywidualiści byli ubrani w wodewilowe kostiumy, spiczaste buty z Londynu, dodatki od Betsey Johnson. Niektóre policzki lub czoła zdobiły ta­tuaże.

Brat Isiaha Parkera stwierdził kiedyś, że nowojorscy ludzie nocy żyją we­dług rock'n'rolla. Marcus miał na myśli, że oni naprawdę żyją według słów rock'n'rollowych piosenek, że to nie jest udawanie. Taki był ich świat.

Parker odszedł od baru i poczuł, że jego ciało zaczyna reagować na muzy­kę; grano przede wszystkim europejskie disco, kompletnie nieznane utwory. Dominowały grupy z Holandii i Niemiec, z Włoch, Szwecji i Norwegii. Rza­dziej słychać było muzykę amerykańską - eksperymentalne grupy, takie jak Husker Du, Blow Monkeys albo Fine Young Cannibals.

- Chcesz zatańczyć? Zatańcz ze mną, okay? - Do Parkera podeszła wyso­ka, szczupła czarna kobieta, ubrana w dopasowaną czarną sukienkę ze skóry z suwakami przy szyi i na piersiach. Stroju dopełniał kapelusz z woalką od Pomes Segli.

W „Cin-Cin" podrywali zarówno kobiety, jak i mężczyźni, ale częściej ko­biety. Parker wolałby być na luzie, ale nie chciał się dziś rzucać w oczy.

- Jasne, zatańczmy.

Poszli na parkiet i zaczęli się ruszać.

- Dobrze tańczysz. Gładko. Ładnie - szepnęła z uśmiechem, gdy piosenka dobiegła końca. - Muszę iść do toalety. Chcesz pójść avec mofi

- Nie teraz. Może później.

- Dobra. No to ciao. Dzięki za taniec. Podoba mi się twój kolczyk. Pasuje do ciebie.

- Ciao.

Parker ruszył dalej. Dziewczyna była ładna, przynajmniej w tym oświetle­niu, ale dziś nie mógł się angażować.

Przeszedł do mniejszego, bardziej kameralnego pomieszczenia. Wszystko było tu pomalowane na wściekle różowy kolor. W ściany wmontowano śmiesz­ne, upozowane flamingi.

W różowej sali zebrało się paru właścicieli klubów i parę grubych ryb. Zna­ny tenisista mówił coś donośnym głosem do podobnie słynnego piosenkarza rockowego. Jego żona, modelka, siedziała obok.

Idąc przez salę, Isiah Parker nie mógł przestać myśleć o swoim bracie. W do­brych czasach przychodził do „Cin-Cin" razem z Marcusem. Przypomniał so­bie klitkę koło kuchni, gdzie wśród rur wodociągowych paliło się trawkę.

Zauważył, że w sali zbierają się kumple Olivera Bamwella. Grupa Bamwella obejmowała największe terytorium ze wszystkich gangów narkotykowych. Kontrolowali Harlem, Bedford-Stuyvesant i większość Soho. Surowo pilnowa­li, żeby nikt nie wdzierał się na ich teren. Prawdopodobnie Bamwell był powią­zany z Alexandrem St.-Germainem. Przystąpił do rozrastającego się syndyka­tu, opanowującego ostatnio Stany Zjednoczone. Do Nocnego Klubu.

Parker dostrzegł Olivera Bamwella, który wygodnie przycupnął przy barze. Ten wart dwieście milionów gangster był ubrany w beżową zamszową marynar­kę o sportowym kroju, jedwabną koszulę i kremowe spodnie. Oliverowi Bamwellowi podobały się białe kobiety. Gdy Parker sobie o tym przypomniał, na­tychmiast wrócił myślami do „Zachęty", która kojarzyła mu się z seksem.

Dwa efektowne kociaki mówiły coś szeptem do Bamwella. Jedna bawiła się jego złotym naszyjnikiem. Miała długie, niespokojne palce. Isiah Parker pomyślał, że na pewno jest nafaszerowana narkotykami.

Było kilka możliwości i Parker zaczął je dokładnie rozważać. Musiał jakoś wyprowadzić Bamwella z różowej sali.

Zdecydował się pracować przy najgorszym założeniu - że ochroniarze już go zauważyli. Może pamiętali go z czasów, kiedy wpadał do „Cin-Cin" ze swo­im bratem.

Nagle szczegóły przestały mieć znaczenie. Oliver Bamwell oddzielił się od grupy i skierował do wyjścia. Parker widział, jak omówił coś ze swoimi ochro­niarzami, po czym odesłał ich mchem dłoni. Pewnie uważał się za silnego face­ta ze środkowego Harlemu, faceta, który działa pewnie i czysto. Jeśli tylko chciał, mógł występować w pojedynkę. Zawsze i wszędzie.

Isiah Parker wyszedł z sali barowej za potężnym handlarzem narkotyków. W „Cin-Cin" łatwo było nie rzucać się w oczy, wystarczyło trzymać się parę metrów z tyłu.

Oliver Bamwell skręcił do czamo-białego korytarza prowadzącego do toalet.

Isiah Parker poszedł za nim. Starał się nie myśleć o tym, co będzie musiał zaraz zrobić. Nie mógłby sobie dać rady z takimi myślami. Pomyślał, że znowu jest żołnierzem i przypomniał sobie dawne czasy w Kambodży i w Wietnamie.

Zobaczył, jak Bamwell znika za jedynymi drzwiami. Wszedł do damskiej toalety, w której na ogół było równie wiele mężczyzn, co kobiet.

Damska toaleta w „Cin-Cin" była bardziej zatłoczona niż parkiet czy bar. Zapach drogich perfum zmieszany z alkoholem tworzył owocowy, egzotyczny aromat.

Oliver Bamwell przysiadł na skraju jednej ze lśniących, porcelanowych umywalek i dowcipkował z kilkoma dziewczynami o wyzywającym wyglądzie.

Parker zauważył mocno wymalowane twarze, odęte usta dziewczyn, Oli­vera Bamwella stukającego jamajskim cygarem o blat stolika, wreszcie zapala­jącego je.

Rękawiczki są teraz w modzie.

I stroje od Azzedine Alaia.

Wszystko w kolorach czarnym i białym.

Armani wciąż jest popularny wśród co bardziej konserwatywnych mężczyzn.

Tani szyk ciągle ma naśladowców.

Z zakamarków ogromnej łazienki dochodziły dziwne, chrapliwe odgłosy. Chyba nie odbywał się tam żaden akt seksualny, chociaż Parker wiedział, że zdarzały się one dość często w kabinach dla pań. Była za piętnaście czwarta, wciąż wcześnie. Noc wydawała się bardzo obiecująca.

Oliver Bamwell przeszedł w końcu do mniejszego pomieszczenia, gdzie znajdowały się wszystkie kabiny i kilka dodatkowych umywalek.

Parker poruszał się teraz zdecydowanie. Rejestrował niemal wszystko, co się działo w łazience. Poszedł za Bamwellem.

Przez chwilę mogło się wydawać, że dwaj mężczyźni tańczą w łazience sambę. Wyglądało to tak, jakby wyższy czarny mężczyzna, Parker, musiał po prostu wyminąć Bamwella, żeby szybko wejść do toalety.

- Ty kupo gówna. Handlujesz narkotykami - syknął do niego. - Handlarz!

Z początku Oliver Bamwell pomyślał, że Parker wymierzył mu cios pięścią w żołądek. W jego oczach pojawił się ból i zaskoczenie.

Gdy spojrzał w dół, zobaczył sztylet wbity w brzuch i tryskający spod nie­go strumień krwi. Wokół był zamęt i zamieszanie. Bamwell nie mógł uwierzyć, że zaatakowano go tutaj, w łazience.

Isiah Parker spiesznie wyszedł z zatłoczonej damskiej toalety. Spod płasz­cza upuścił nóż na podłogę.

Nie odczuwał niczego szczególnego. Spokojnie wyszedł na korytarz. Oliver Bamwell sprzedawał heroinę i inne narkotyki tysiącom mężczyzn, kobiet i dzieci na ulicach Harlemu. Teraz Parker chciał myśleć tylko o tym. Tylko to chciał wiedzieć.

Ważne było, żeby jak najszybciej wydostać się z „Cin-Cin". Dotrzeć do windy, do drzwi i na ulicę.

- Ktoś tam jest bardzo chory. Hej, powiedzcie im, że ktoś w toalecie za­chorował. Chyba mocno przedawkował - mówił wszystkim, którzy chcieli go słuchać.

Co bardziej nabuzowani gwizdali i klaskali. Inni przyjmowali to spokojnie. Wiadomość szybko rozeszła się po sali. Ktoś przedawkował w damskiej toale­cie. Umarł tam jakiś facet.

Parker poczekał, aż towarowa winda będzie jechała w dół. Starał się upodob­nić do paru facetów opuszczających w tym czasie klub. Rockowa muzyka grzmiała ogłuszająco.

Gdy Isiah Parker w końcu wyszedł na ulicę, niczego nie odczuwał. Może tylko zimno w żołądku.

Znalazł się znów na Spring Street, w niebieskich i czarnych cieniach rzuca­nych przez neon „Cin-Cin". Skulił się i zwymiotował pod płotem. Pomyślał: „Jestem mordercą".

Niecałe pół godziny później John Stefanovitch jechał tą samą skrzypiącą windą w górę, żeby obejrzeć ciało Olivera Bamwella.

Niewidzialny.

John Stefanovitch, komenda główna policji

Stefanovitch spędził cały dzień, pracując samotnie w komendzie głównej. Podobało mu się, że ma jaki taki spokój. Z Ekipą Specjalną do spraw Przestęp­czości Zorganizowanej współpracowało już ponad sześćdziesięciu oficerów śled­czych ze wszystkich dzielnic Nowego Jorku. Codziennie odbywały się odprawy, składano sprawozdania komisarzowi i kilku kapitanom z różnych posterunków.

W poniedziałek mieli przyjechać do Nowego Jorku goście z Interpolu, Sco-tland Yardu i z francuskiej Surete. W ubiegłym tygodniu doszło do podobnych zabójstw w Palermo, w Amsterdamie i Londynie, a przecież, jak utrzymywała londyńska policja, przestępczość w tym mieście nie stanowiła problemu.

W niedzielę rano, piętnaście po szóstej, czarna furgonetka Johna Stefanovitcha wjechała do tunelu Queens Midtown. Minęła tunel i rząd budek, gdzie pobiera się opłatę za przejazd, po czym ruszyła na wschód autostradą Long Island Expressway. Niebo, jeszcze różowe na wschodzie, zaczynało nabierać soczystej niebieskiej barwy, pięknej i spokojnej.

Przez całe półtorej godziny świat Stefanovitcha był taki, jak powinien. Czuł lekkie, przyjemne łaskotanie, płynące przez całe ciało i odczuwalne nawet w no­gach.

Piętnaście po siódmej dojechał na przedmieścia East Hampton na Long Island. W jadłodajni „Gilly's Wharfside" zjadł kiełbaskę domowej roboty i omlet z cheddarem oraz, jak zwykle w niedzielę, przejrzał „Timesa": wiadomości, sport, rubrykę teatralną, kronikę tygodnia, kącik czytelnika i dodatek.

Kiedy w nowojorskim szpitalu dochodził do siebie po ranach postrzało­wych, czterdzieści pięć niedziel pod rząd wertował „Timesa" od deski do deski. Czytał też setki książek - beletrystykę i pozycje naukowe, więcej niż zdołał przeczytać przez pierwsze trzydzieści lat swojego życia. Jedną z jego ulubio­nych była powieść Fredericka Exleya Zapiski kibica, o stukniętym nauczycielu szkoły średniej, który cały swój czas poświęcał na czytanie niedzielnego „Ti­mesa" i oglądanie meczów futbolowych drużyny Giants. Facet w każdą sobotę jechał kilkadziesiąt kilometrów od domu, zatrzymywał się w motelu i pił na umór. W niedzielę pił jeszcze więcej, czytał „Timesa" i oglądał bezsensowne programy w telewizji. Zawsze robił to w jakiejś anonimowej, podupadłej dziu­rze, gdzie nikt nie wiedział, kim jest. Potem wracał do domu, żeby w poniedzia­łek znów uczyć w szkole.

Po śniadaniu Stefanovitch wjechał do East Hampton. Mijał wygodne stare domy, nie wyróżniające się niczym szczególnym. Przed jego oczami przesuwa­ły się rozległe trawniki klubu golfowego Maidstone po prawej stronie drogi. Potężny budynek klubu tkwił nad oceanem niczym forteca.

Kilometr za polem golfowym zaczęły się bramy okazałych letnich rezy­dencji. Długie, kręte podjazdy prowadziły przez miniaturowe wydmy, za który­mi dyskretnie wyrastały domy letniskowe.

Jadąc wzdłuż plaży Stefanovith kipiał radością. Nastawił na pełny regula­tor radio w samochodzie, tak że muzyka stała się niemal fizycznie obecna. Śpie­wał razem z Tiną Tumer jej piosenkę „Prywatny tancerz". Otworzył obydwa okna z przodu i morska bryza przewiewała jego brązowe włosy.

Do domu, którego szukał, prowadził niedługi podjazd, który na końcu roz­szerzał się, tworząc półkole przeznaczone do parkowania samochodów. Sam budynek był kryty podniszczonym szarym gontem z białymi krawędziami. Wszystkie framugi okien starannie pomalowano na biało. Na jasnoniebieskie okiennice padało słońce.

Stefanovitch wpadł w lekką panikę. Sarah McGinnis mówiła przecież o al­tance na plaży.

Sarah siedziała na werandzie i czekała na jego przyjazd. Może zresztą sie­działa tam bez konkretnego powodu.

Ustalili, że spotkają się w niedzielę, by przejrzeć jej notatki dotyczące Alexandre'a St.-Germaina, Olivera Bamwella i Johna Traficante. Chcieli poszu­kać powiązań zamordowanych kryminalistów z postaciami z kaset wideo lub może z ludźmi figurującymi w dokumentach Sarah. Zmiana komendy policji na dom letniskowy wydawała się dobrym pomysłem. Stefanovitch doszedł do wniosku, że przypomina to trochę rozgrywanie meczu rewanżowego na boisku przeciwnika.

Sarah, ubrana w jasnożółtą plażową sukienkę, trzymała na kolanach parują­cy kubek. Znów wyglądała inaczej. Ładniej i jednocześnie bardziej beztrosko.

- Dzień dobry, poruczniku. - Wstała i podeszła do samochodu. Jej bose, szczupłe stopy lekko stąpały po lśniącym białym żwirze i pokruszonych mu­szelkach, którymi pokryty był podjazd. Żółtą sukienkę plażową wydymała lek­ko morska bryza. Stefanovitch zauważył każdy szczegół.

- Dzień dobry pani. - Uśmiechnął się jak domokrążca. - Gdzie jest wej­ście dla służby?

- Niech pan sobie oszczędzi ironii, poruczniku. Kiedy moja książka od­niosła sukces, zyskałam możliwość wyboru. Mogłam zainwestować w jakieś centrum handlowe, na przykład w Bloomington w Indianie. Albo w taki dom. Doszłam do wniosku, że dom da mi więcej satysfakcji niż udziały w sklepach.

Stefanovitch przytaknął. Przyglądał się uważnie nadmorskiej posiadłości i jej otoczeniu.

- Pokażę panu, gdzie będziemy pracować. Proszę za mną. Ruszył za nią chodnikiem z jasnego drewna, prowadzącym na brzeg oceanu. Był słoneczny dzień. Przejrzyste powietrze pachniało solą, a niebo miało jaskrawoniebieski kolor. Nad głowami pikowały szare i białe mewy, jakby ktoś rzucał im garściami okruchy. Gdzieś w oddali słychać było dźwięk liny uderza­jącej o maszt.

Na werandzie za domem Sarah ustawiła długi drewniany stół, ocieniony niebieską markizą i zawalony papierami.

Stefanovitch wyobraził sobie Sarah, jak siedzi tu i pisze książki.

- Gdzie chciałby pan zainstalować swóją pracownię? - z trudem przekrzy­kiwała świst wiatru. - Pomyślałam, że może na werandzie.

- Weranda będzie w sam raz. W taki dzień jak dzisiaj bije na głowę ko­mendę policji. Ale żarty na bok, tu jest naprawdę wspaniale.

- Naprawdę dziękuję.

Czytał kiedyś w wywiadzie zamieszczonym w gazecie, że Sarah McGin­niss bardzo ciężko pracuje. Podobno poświęca się bez reszty swemu małemu synkowi i pisarstwu i nigdy by nie pozwoliła, żeby coś jej odebrało jedną z tych dwóch rzeczy.

Tej niedzieli do drugiej po południu Stefanovitch zdążył się przekonać, że to, co o niej czytał, było prawdą. Oczy go paliły, głowa mało nie pękła, cały zdrętwiał od zbyt długiego siedzenia w jednym miejscu.

Jednak nie okazał po sobie zmęczenia. Sarah wspomniała coś o obiedzie, ale udał, że nie zwrócił na to uwagi. Następnie poświęciła kolejne półtorej go­dziny na robienie notatek, odczytywanie długich oświadczeń sądowych, prze­glądanie materiałów poszlakowych w takiej ilości, jaką Stefanovitch przewertował przez wszystkie lata prowadzenia dochodzeń w wydziale zabójstw.

Prawo ulicy... miażdżąca prawda o światowej przestępczości zorganizowa­nej w połowie lat osiemdziesiątych... Sarah McGinniss wszystko to bardzo do­kładnie zbadała.

We wszystkich dokumentach przewijał się Alexandre St.-Germain.

W czasach swojej młodości, ale także bardzo niedawno, ubiegłej wiosny, Grobowy Tancerz udowodnił, że jest najbardziej brutalnym i mściwym bos-sem świata przestępczego. Za przystojną twarzą i pełnym osobistego uroku sposobem bycia krył się psychopata. Czy dlatego zamordowano St.-Germa­ina? Czyjego metody były zbyt drastyczne? Czy kogoś zaniepokoił lub roz­gniewał? Ale kogo? Kto grał główną rolę w Nocnym Klubie? Kto był potęż­niejszy niż St.-Germain?

Grobowy Tancerz lubił mokrą robotę i sam dokonał wielu drastycz­nych mordów. Traktował je jak przerażającą „nauczkę" dla tych, którzy nie chcieli mu się podporządkować.

W Maroku pewnemu handlarzowi narkotyków i jego dwóm przyjaciół­kom obcięto głowy, zmasakrowano twarze, pocięto brzytwą genitalia.

Pięciu młodych policjantów wyleciało w powietrze, gdy jak co tydzień grali w karty w Los Angeles.

Dwie córki sędziego z Rzymu zostały uprowadzone z prywatnej szko­ły, a następnie zgwałcone i zamordowane. Młodsza miała dwanaście, a star­sza czternaście lat.

Podłożono bombę w zachodnioniemieckim szpitalu, żeby dopaść praw­nika biorącego udział w pewnej rozprawie.

Zdetonowano bombę w londyńskim klubie nocnym. Czternaście osób zabitych, w tym jedenaście młodych kobiet.

Tyle nauczek, a wszystkie przerażające i starannie przemyślane. To dlatego prawo ulicy było tak skuteczne. Ale teraz ktoś nie chciał zaakceptować starych zasad. Kto to mógł być? Co się zmieniło tak nagle?

Wystarczy rozwikłać zabójstwo Grobowego Tancerza, a wszystkie inne ta­jemnice same się rozwiążą.

Stefanovitch był tego niemal pewien.

Dokumenty Sarah McGinniss zawierały znacznie więcej.

Gdy tymczasowo przestało działać tzw. Francuskie Połączenie przez Marsylię, mafia sycylijska skierowała większą część handlu narkotykami na teren Stanów Zjednoczonych. Doszło do bardzo gwałtownych czynów skierowanych przeciwko włoskim sędziom i członkom parlamentu, którzy walczyli z przestępczością zorganizowaną. Prawo ulicy.

Tylko w ciągu ostatnich dziesięciu lat zamordowano na Sycylii ponad stu policjantów i sędziów. Włochy nadal były krajem o największej na świe­cie czarnej strefie w gospodarce, economia sommersa.

W ciągu ostatnich lat Nocny Klub doprowadził do negocjacji pomię­dzy Sycylijczykami i grupą marsylską. Klub załatwił mafii powiązania z le­galnymi firmami we Francji i we Włoszech. Włoski przedstawiciel związ­ków zawodowych stwierdził w telewizji, że coraz trudniej jest odróżnić, kto jest dobry, a kto zły.

Stefanovitch czytał dalej teksty źródłowe.

Na mocy porozumienia bossów przestępczości zorganizowanej z różnych krajów, najprawdopodobniej zrzeszonych w Klubie, Kolumbijczycy przenieśli handel heroiną na grunt amerykański. W tysiąc dziewięćset osiemdziesią­tym piątym roku zamordowano ministra sprawiedliwości i dwunastu sędziów za ich wysiłki, by wzmóc kontrolę handlu narkotykami w Kolumbii i w Peru. W górach zabito dwunastu policjantów do spraw narkotyków, przeszkolo­nych w Stanach Zjednoczonych.

W listopadzie tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego grupa kolum­bijskich zamachowców dopuściła się nawet ataku na pałac sprawiedliwości w Bogocie. Wdarli się na czwarte piętro, gdzie sędziom przedstawiano wła­śnie prośbę Stanów Zjednoczonych o ekstradycję przemytników narkotyków. Zamachowcy na miejscu zabili dwunastu sędziów. Ogółem podczas tego krwa­wego ataku zginęło dziewięćdziesiąt pięć osób. Znów prawo ulicy.

Japońska Yakuza też przyłączyła się ostatnio do międzynarodowego kartelu i rozpoczęła działalność poza własnym krajem. Alexandre St.-Germain brał udział w negocjacjach. Był to pierwszy wypadek, gdy Yakuza współpracowała z ludźmi z zewnątrz. W tym samym czasie Nocny Klub zaangażował się mocno w spekulacje na giełdzie tokijskiej.

Według notatek Sarah, tym razem przestępczość faktycznie była doskonale zorganizowana.

Tajwańska banda „Zjednoczony bambus" działa z powodzeniem w Ho­uston, Miami, Los Angeles, San Francisco, Nowym Jorku, na Filipinach, w Arabii Saudyjskiej, Syrii, Hongkongu i Japonii. Podobno „Zjednoczony bambus" osiągnął porozumienie z Alexandre'em St.-Germainem tuż przed jego śmiercią.

O trzeciej Stefanovitch spojrzał na zegarek i zmęczony osunął się głębiej w fotel. Sarah dostrzegła to i roześmiała się.

- Bardzo mi przykro. Niezła ze mnie gospodyni, co? Sama jestem przy­zwyczajona do pracy przy biurku i do czytania całych tomów materiałów. Założe się, że umiera pan z głodu. Mam w kuchni zachomikowane różne rarytasy. Kupiłam je na taką właśnie okazję. Gdzie chciałby pan zjeść?

Stefanovitch popatrzył na wąski błękitny pasek oceanu, widoczny nad ośle­piającą bielą wydmy.

- Może na molo? Wydaje mi się, że tam byłoby bardzo przyjemnie. Pomo­gę pani przygotować jedzenie.

- Jasne, nie ma sprawy. Na molo będzie doskonale. Jeśli ma pan ochotę się wykąpać, w domu są zapasowe kąpielówki, ręczniki i tak dalej. Ja też się chyba przebiorę.

Uśmiechnęła się do Stefanovitcha.

- Niech się pan czuje jak u siebie. Dobrze, poruczniku? Koniec z Wersalem.

Odeszła, żeby się przebrać i przygotować obiad. Stefanovitch obejrzał so­bie przestronny parter domu.

Znalazł przebieralnię, w której odkrył cały zestaw wdzianek plażowych i ką­pielówek. Kilka z nich najwyraźniej należało do synka Sarah, Sama. Był wdzięcz­ny, że Sarah nie uznała za konieczne oprowadzać go ani narzucać się z przesad­ną troską. Największą zmorą było dla niego, że ludzie zawsze chcieli „poma­gać" niepełnosprawnym - z wyjątkiem tych chwil, kiedy ich pomoc była faktycznie niezbędna.

Piętnaście minut później Stefanovitch miał na sobie luźne, szare spodnie od dresu i mocno znoszoną zieloną koszulkę z napisem „Boston Celtics". Przy­szło mu do głowy, że wygląda jak typowy gliniarz nowojorski, który wygrzewa się na Riwierze Irlandzkiej. No, może nie taki typowy.

Podążył ścieżką na molo, z którego rozciągał się widok na wydmy. Popa­trzył sobie na falujący w oddali ocean, po czym wrócił do domu, żeby wziąć nakrycia potrzebne do obiadu. Starał się na coś przydać; od czasu postrzału stało się to psychologiczną koniecznością.

W końcu usłyszał, że Sarah nadchodzi od strony domu. Odwrócił się i zo­baczył, że niesie tacę z obiadem.

Teraz, gdy miała na sobie prosty, czarny, jednoczęściowy kostium, widać było, że ciało ma szczupłe i seksowne. Rozpuściła włosy, rozczesała je i upięła za uchem wiśniową spinką.

- Ładny kostium. - Tylko na taki komentarz sobie pozwolił. Poczuł się dziwnie zmieszany.

Czuli się na tyle dobrze we własnym towarzystwie, że jedząc prawie nie rozmawiali. W końcu Sarah zaczęła opowiadać o swoim synku. Słuchając jej, Stefanovitch doszedł do wniosku, że między Sarah i jej byłym mężem nie wszyst­ko się jeszcze skończyło. Nie zachęcał jej do zwierzeń na ten temat. W końcu nie powinno go to obchodzić.

Gdy skończył kanapkę przykrytą grubą warstwą sałatki z krabów, zauwa­żył, że Sarah wpatruje się w morze, zatopiona w swoim własnym świecie.

- O czym pani myśli? - zapytał ją. - Mam nadzieję, że nie o pracy, co? Sarah zwróciła ku niemu twarz. Zobaczył w niej tę miękkość, która niekie­dy się pojawiała, usuwając intelekt na dalszy plan.

- Nie. Właściwie nie. Czy mogę panu zadać poważne pytanie?... Jezu, znów zaczynam. Jeszcze jedno z moich słynnych pytań.

- W porządku.

Sarah zabrała się do resztek swojej sałatki.

- Mógłby mi pan powiedzieć coś o swoich nogach? Naturalnie pod wa­runkiem, że to pana nie krępuje. Wciąż ma pan w nich czucie, prawda?

- Czasami więcej, niż bym chciał - odparł Stefanovitch i uśmiechnął się nieznacznie. - Namawiają mnie na pewną operację. Podobno jest szansa osiem do dziesięciu, że byłbym po niej sparaliżowany od szyi w dół. Chyba nie bar­dzo mi się podoba taka perspektywa. Mojemu lekarzowi, a nawet trzem róż­nym specjalistom również się ona nie podoba. Nie jest to nadzieja, której nale­żałoby się chwytać. Ale tak, mam trochę czucia w nogach.

Przez chwile oboje się nie odzywali, siedząc pośród wydm pod przejrzy­stym błękitnym niebem. Sarah zerknęła na Stefanovitcha. Był teraz zupełnie inny niż mężczyzna, z którym miała do czynienia tego pierwszego ranka w ko­mendzie policji. Otaczała go jakaś specyficzna aura. Fakt, że poruszał się na wózku inwalidzkim, jeszcze wzmagał to wrażenie.

Intuicyjnie wyczuwała, że przekroczyła barierę, którą ustawił pomiędzy sobą i światem zewnętrznym. Zaczynało ją ciekawić, jaki był przed wypadkiem.

- Takie same szansę miała drużyna Metsów w ubiegłym roku - odezwała się w końcu Sarah. Często mówiła takie głupstwa do Sama. Może ostatnio zbyt mało czasu spędzała z dorosłymi?

Spojrzała na wodę, która wydawała się zachęcająco zimna.

- Z oceanem chyba bym sobie nie poradził - powiedział Stefanovitch. - Nie dałbym rady przejechać wózkiem przez ten piach. Ale niech pani idzie. Ja się tutaj czymś zajmę...

- Pan Samowystarczalny - zakpiła. Stanęła na trzeszczących deskach molo. W końcu ruszyła truchtem ku lśniącemu, niebieskiemu morzu.

Ładnie wygląda z tyłu, pomyślał Stefanovitch, obserwując biegnącą Sarah. Te kalifornijskie dziewczyny! Najlepsza była wiśniowa spinka. No, przynaj­mniej prawie najlepsza.

Okłamywałby sam siebie, gdyby twierdził, że Sarah go nie urzekła. Ale nie da się ponieść. Takie fantazjowanie było zbyt bolesne i zbyt śmieszne. Zaklął w duchu.

Nie spuszczał jej z oczu, aż dotarła do morza. Obserwował każdy jej krok.

Słońce zapalało na powierzchni oceanu miliony diamentów. Linia załamu­jącej się fali wyglądała jak delikatny kołnierz z białej koronki.

Sarah porwała tę koronkę niemal idealnym skokiem do wody. Mimo podję­tego przed chwilą rozsądnego postanowienia, John poczuł ukłucie w sercu. Ona była taka normalna... i tak przyjemnie było przebywać w jej towarzystwie. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak ktoś mógłby ją zostawić, a przecież najwyraźniej zrobił to jej mąż.

Około wpół do piątej oboje wrócili do roboty. Ustalili, że zanim skończą, muszą przejrzeć wszystkie notatki.

Obserwując Sarah McGinniss przy pracy, Stefanovitch zrozumiał, jak to się stało, że odniosła sukces jako dziennikarka i pisarka. Miała niezwykłą umie­jętność skupiania się na jednej sprawie i oddawanie się jej bez reszty, przynaj­mniej tak to teraz wyglądało. Sarah zdawała się nie zwracać uwagi na zagroże­nia wynikające z pisania Nocnego Klubu.

W ciągu następnej godziny od oceanu coraz częściej dolatywały popołu­dniowe rześkie powiewy. Stefanovitch pomyślał, że od lat nie znajdował się tak blisko piasku, wiatru, oceanu, że dawno nie było mu tak dobrze.

Zupełnie stracił poczucie czasu i z zaskoczeniem stwierdził, że zrobiło się ciemno. Zegarek pokazywał dwudziestą pierwszą.

- Mieszka pani naprawdę w pięknym miejscu - odezwał się w końcu. Od­sunął się od stołu i podjechał do barierki werandy, skąd roztaczał się widok na morze.

Sarah podeszła i usiadła obok niego na bielonej balustradzie. Jej profil, który przy każdym świetle przyciągał uwagę, na tle księżyca i nocnego nieba był po prostu prześliczny.

- Wciąż nie dociera do mnie, że to wszystko jest moje. Dom. Ten pagórek, z którego widać słońce i morze.

Przestań się na nią gapić, pomyślał Stefanovitch, słuchając Sarah. Zachowu­jesz się, jakbyś nigdy przedtem nie przebywał w towarzystwie pięknej kobiety.

Działy się z nim dziwne rzeczy. Czuł podniecenie, nadciągającą przygodę, miał wrażenie, że zdarzy się coś przyjemnego.

- Posłuchaj, Stef, mam w lodówce homary. Zrobiło się dość późno, ale jeże­li obiecasz zjeść ze mną kolację, to moglibyśmy jeszcze trochę popracować.

- Jeśli pozwolisz mi coś ugotować, poważnie zastanowię się nad tą propo­zycją.

- Możemy zorganizować w kuchni pracę zespołową. - Sarah uśmiechnęła się i uniosła kciuk.

Stefanovitch później nie bardzo wiedział, jak do tego doszło. Czy to on zaczął, czy Sarah, czy oboje.

Pochylił się w tej samej chwili, gdy Sarah zeskakiwała z balustrady. Zna­leźli się bliżej siebie niż zamierzali, i jakoś tak wyszło, że ich usta się spotkały. Całowali się niepewnie jak dzieciaki, które doświadczają tego po raz pierwszy.

Sarah przerwała pierwsza i zrobiła krok do tyłu, ku barierce werandy.

- Przepraszam. To było... Przepraszam, Stef - wyjąkała.

Najwyraźniej była równie zmieszana jak on. A on był okropnie speszony.

- Eee... Nic się nie stało. Po prostu księżyc roztacza swoją magię - wy­krztusił Stefanovitch.

Ruszył za Sarah do kuchni. Przez chwilę nie odzywali się w ogóle do sie­bie, ale powoli wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Cóż, popełnili błąd. To się czasami zdarza.

Przygotowania do kolacji przerwał dzwonek telefonu.

Dzwonił Misiek Kupchek z nowymi informacjami dla Stefanovitcha w spra­wie dochodzenia.

Stefanovitch doszedł do wniosku, że Misiek jest niezwykle podekscytowa­ny. Rozmawiając z Nowym Jorkiem patrzył, jak Sarah krząta się w kuchni. Zdawało mu się, że wciąż czuje na ustach jej pocałunek.

- Stef! Jesteś tam? Słyszysz mnie? - pytał Kupchek.

- Tak, słyszę. - Wrócił do rozmowy telefonicznej.

- Stef, chyba coś mamy.

Skupił się na głosie Miśka w słuchawce.

- Znaleźliśmy kogoś, kto był w „Zachęcie" tej nocy, gdy zastrzelono Alexandre'a St.-Germaina. Twierdzi, że rozpoznałby jednego z zamachowców, a może nawet powie nam, kto się za tym kryje. Mówi, że powinniśmy się przy­gotować na dużą niespodziankę. Że nas to zaszokuje. Mam się z nim spotkać dziś wieczorem, potem przyjadę do ciebie. Powiedzmy o jedenastej. Mam prze­czucie, że to przełom.

Stefanovitch wyliczył, ile czasu zajmie mu droga na Manhattan. Powie­dział Miśkowi, że będzie w swoim mieszkaniu o wpół do jedenastej.

- No to wszystko ustalone. - Wzruszył ramionami i wrócił do kuchni. Czuł podniecenie po tej rozmowie telefonicznej.

- Kto to był? - Sarah w każdej ręce trzymała dwufuntowego homara.

- Obowiązki, Sarah. Dzwonił mój partner. W końcu znalazł trop w spra­wie zabójstwa St.-Germaina. To ważne. Muszę wracać do miasta.

Gdy Stefanovitch wyjechał na Dune Road, poczuł ból w sercu. Zdawał so­bie sprawę, do czego dopuścił: Sarah McGinniss zupełnie go zauroczyła. Jak na kogoś, kto jest dumny ze swojego zdrowego rozsądku, zachował się doprawdy idiotycznie.

Podczas trwającej półtorej godziny jazdy do Nowego Jorku nie mógł prze­stać myśleć o Sarah. Była taka zwyczajna i prostolinijna. Zachwycił go nawet sposób, w jaki mówiła o swoim synku Samie. I ten pocałunek na werandzie.

Gdy John Stefanovitch ujrzał wreszcie zimną, jaskrawo oświetloną panoramę Manhattanu, wrócił myślami do Nocnego Klubu, czymkolwiek miał się on okazać.

Zastanawiał się, co uda się odkryć Miśkowi Kupchekowi. Jego partner obie­cywał, że szykują się szokujące doniesienia w sprawie zabójstwa St.-Germa­ina. Cóż, wkrótce się dowie. Misiek zawsze dotrzymywał słowa.

Misiek Kupchek, Central Park

Misiek Kupchek wszedł do Central Parku bramą z czarnego kamienia od Sześćdziesiątej Trzeciej ulicy. Już nieraz widział, jak skomplikowane sprawy zabójstw rozwiązywały się nagle w prosty sposób. Miał nadzieję, że tak będzie również w tym wypadku. I że to dziś wieczorem nastąpi przełom.

Potężny detektyw przemknął się w stronę ślizgawki Wollmana, gdzie miał się spotkać z tajemniczym świadkiem zabójstwa w „Zachęcie". Wchodząc do podziemnego przejścia pod obwodnicą parku, spojrzał na zegarek. Siedem me­trów nad nim taksówki i prywatne samochody jechały na pomoc Manhattanu.

Było jedenaście minut po dwudziestej drugiej, miał więc cztery minuty, by dojść na miejsce spotkania. Misiek pogwizdywał cicho znanego bluesa. Był przekonany, że śledztwo wkroczy teraz na nowe tory. Ale dlaczego ma się to odbywać w samym środku Central Parku? W nocy?

Kupchek urodził się na Manhattanie czterdzieści dwa lata temu. Michael Christopher Kupchek, z rogu West End Avenue i Sto Szóstej. Pamiętał Central Park z czasów, gdy nikt by się tamtędy nie odważył chodzić po zmroku - nawet potężny detektyw z koltem magnum w kaburze pod pachą. Teraz wieczorami ludzie w parku biegali lub jeździli na rowerach. O ironio, to ten nieudacznik John Lindsay uczynił park bezpiecznym miejscem. Lindsay zainstalował żółte, sodowe lampy uliczne, prawdopodobnie dlatego, że ładnie się prezentowały widziane z eleganckich mieszkań na górnych kondygnacjach budynków przy Piątej Alei.

Kupchek był niemal w połowie długości podziemnego przejścia, gdy usły­szał przed sobą czyjś głos:

- Kupchek?

- Kim jesteś? - Misiek zatrzymał się natychmiast. Instynktownie sięgnął do kabury pod pachą. Wysilił wzrok, żeby dostrzec w ciemności sylwetkę rozmówcy.

- Szukam faceta o nazwisku Kupchek. - Głos brzmiał dziwnie głucho. Od­bijał się echem o wilgotne, kamienne ściany.

Tym razem Kupchek ostrożnie wyciągnął rewolwer.

- Chyba go znalazłeś - krzyknął w odpowiedzi w ciemność. - To ja je­stem Kupchek.

W tym momencie dostrzegł jakiś ruch. Z lewej strony, z głębi tunelu dobiegł go szelest liści czy może papieru.

- Co się tak miotasz? - zawołał. - Kim jesteś? Co masz mi do powiedze­nia? Wyjdź, to porozmawiamy.

Nagle w tunelu błysnęła broń, ale nie był to rewolwer Kupcheka. Rozległ się głuchy strzał, typowy dla pocisków dum-dum. Jeden, a zaraz potem drugi.

Kupchek zatoczył się i chwycił za pierś. O Boże, pomyślał. Matko Przenaj­świętsza.

Nigdy dotąd nie czuł takiego bólu. Dwukrotnie go postrzelono: raz w Bedford-Stuyvesant i raz w Long Beach. Ale to było nieporównywalne.

Miał wrażenie, że ktoś mu miażdży klatkę piersiową. Poczuł zimną wilgoć.

Ból ciął jak nożem jego ciało. Kręciło mu się w głowie. Pomyślał, że upad­nie tutaj, w tym czarnym jak smoła tunelu.

Drugi pocisk eksplodował mu w piersi. Kolejny nabój dum-dum.Od siły uderzenia zaczęło go mdlić. Jak to możliwe, że mały, metalowy pocisk tak łatwo przebija się przez mięśnie i kości?

Misiek Kupchek uczynił coś nieoczekiwanego. Zadziałał instynktownie, bo jedyną jego świadomą myślą była chęć przetrwania. Rewolwer wystrzelił po raz trzeci, ale niecelnie.

Nagle Kupchek ruszył prosto na atakującego mężczyznę, minął go i wy­biegł z tunelu długimi susami.

I w tym momencie rozpoznał strzelca. To był gliniarz. Znał go. A więc zwabił go tu i strzelał do niego inny policjant.

W głowie mu szumiało, gdy na wpół przytomny wdrapywał się na strome wzgó­rze, które zdawało się całe pokryte ciernistymi krzakami i ostrymi kamieniami.

Płuca wypełniała mu krew. Biegnij, tylko biegnij, mówił do siebie.

Ostatkiem sił dotarł do ławki na przystanku autobusowym przy Central Park South. Musiał usiąść, choć wiedział, jak ryzykuje. Strzelał do niego inny gliniarz.

Wokół Kupchekawe wszystkich kierunkach migały światła samochodów. Chciał kogoś zawołać, ale kto miałby mu pomóc? Ludzie spacerujący beztrosko wokół parku? Goście hotelu Plaża, turyści, kobiety z sąsiedztwa, które wyszły na spacer z psami? Nagle Miśka ogarnęła złość, przede wszystkim na siebie. Wstał z trudem. Zachwiał się, ale ruszył w stronę ulicy i jasnych świateł jadących samochodów.

Zatrzymał taksówkę, wchodząc przed maskę pojazdu, który już zjeżdżał do bazy. Na Central Park South zapiszczały hamulce. Kierowcy zaczęli krzyczeć przez otwarte okna.

Kupchek pokazał taksówkarzowi odznakę, żeby uniknąć przejechania.

- Jedź, gdzie ci każę. Sprawa policyjna - wybełkotał.

Krew kapała mu na sportową marynarkę, na buty, na siedzenie taksówki.

John Stefanovitch, Osiemdziesiąta Pierwsza Wschodnia ulica

Stefanovitch dotarł do swojego mieszkania wcześniej niż się spodziewał.

Mógł jeszcze poćwiczyć przez jakieś dwadzieścia minut, może nawet wy­konać kilka ćwiczeń według Nautiiusa. Zaniedbywał gimnastykę od czasu, gdy rozpoczęło się dochodzenie.

Gdy otworzyły się drzwi windy, Stefanovitch poszukał w kieszeni kluczy. Wjechał na korytarz.

Zatrzymał wózek. Dobry Boże, nie... to niemożliwe! W głowie coś mu eks­plodowało.

Misiek!

Leżał jak worek, oparty o drzwi mieszkania Stefanovitcha. Na policyjnej koszuli nawet z tej odległości widoczna była plama krwi.

Kupchek rozpostarł ramiona i usiłował się uśmiechnąć, gdy zobaczył zbli­żającego się Stefanovitcha. Miał szklisty wzrok, a źrenice uciekały mu w głąb czaszki. Wyglądał bardzo źle.

Stefanovitch ruszył korytarzem najszybciej jak mógł. Żołądek wywrócił mu się do góry nogami.

Gdy zbliżył się jeszcze trochę, dostrzegł, że jest naprawdę źle. Wiedział to zresztą od razu.

- Gorzej niż myślałem - wyszeptał Misiek. Stefanovitch zsunął się z wózka, usiadł na podłodze i przytulił przyjaciela. „Och, proszę", szeptał w nim jakiś głos.

- Nie próbuj mówić. Sprowadzę pomoc. Leż i nie ruszaj się - powiedział Stefanovitch.

Misiek Kupchek na kilka chwil zamknął oczy. Otworzył je i spróbował coś powiedzieć, ale wydobył z siebie tylko chrapliwy szept:

- Kocham cię, Stefanovitch... - zdołał wykrzusić. Tylko tyle!

Leżał teraz zupełnie nieruchomo. Jego oddech był coraz słabszy, aż nagle ustał. Tak po prostu.

Och, proszę, niech to nie będzie prawda, krzyczał głos w głowie Stefano­vitcha. Boże, błagam.

Szepnął do ciała, które trzymał w ramionach:

- Kocham cię. Misiek. Chryste, Misiek, nie rób mi tego. Stefanovitch został zupełnie sam.

Część druga

Szósta dzielnica

Isiah Parker, Hartem

Isiah Parker chodził ulicami Harlemu bez strachu. To była jego dzielnica. Starał się o niczym nie myśleć. Z ciemności dobiegały czyjeś głosy i szepty. Małolaty sprzedające narkotyki w suzuki samurajach, którą to markę upodobali sobie ostatnio młodzi handlarze; niemowlę płaczące w kamienicy czynszowej z arkuszami blachy zamiast szyb; transakcje kokainowe dokonywane na rogu każdej ulicy.

Idąc, wspominał swojego brata; te półtora roku, kiedy Marcus był mistrzem bokserskim; szokujące zabójstwo, a następnie na wpół tylko prawdziwe arty­kuły o tej tragedii w każdej gazecie.

Pogrzeb odbył się w Harlemie. To było trzydziestego grudnia, pół roku temu. Gdy Parker teraz o tym myślał, wydawało mu się, że zdarzyło się to Bóg wie jak dawno.

Siedział w wielkiej kaplicy Momingside, czekając, aż ucichną żałobnicy opłakujący jego brata. Wydawało mu się, że stoi poza własnym ciałem, że ob­serwuje tę nierealną scenę z jakiegoś innego wymiaru.

W końcu zabrzmiał jego głos, najpierw cicho, potem czysto i donośnie, bez akompaniamentu. Śpiewał tak samo podczas mistrzowskiej walki brata w Madison Square Garden. Kogóż tam nie było! Bill Cosby i Ali, Don King, Dustin Hoffman i Jesse Jackson. Przed walką dużo pisano w prasie, że Marcus i Isiah Parker są sobie wyjątkowo bliscy. Jednak wspaniały baryton Isiaha Parkera był dla wszystkich od­kryciem. W jakiś dziwny sposób wywołał więcej wzruszeń niż sama walka.

Tego ranka w kaplicy Momingside głos Parkera wywołał łzy. Jego śpiew nigdy przedtem nie był piękniejszy ani bardziej melodyjny.

Szlochali mężczyźni i kobiety w kaplicy. Płakali obojętni obserwatorzy; rów­nież tysiące ludzi zgromadzonych na Momingside Drive, niektórzy ubrani w po­włóczyste muzułmańskie szaty.

W tej śmierci było coś strasznie niesprawiedliwego. Marcus Parker miał w chwili zabójstwa dwadzieścia cztery lata. Był symbolem tylu nadziei, tylu marzeń, pochowanych teraz w Harlemie... Ktoś za to zapłaci, przysiągł sobie Isiah Parker podczas tych ostatnich obrządków w kaplicy Momingside. I ktoś już zaczynał płacić.

To dopiero początek.

Dwa dni po zabójstwie Olivera Bamwella Parker zatrzymał się przy pustej budce telefonicznej na rogu Sto Dwudziestej Piątej ulicy. Musiał być pewien tego, co miał zamiar uczynić.

- Tu Isiah Parker - odezwał się, gdy ktoś odebrał telefon. Rozmówca po dru­giej stronie zawahał się; dochodziła szósta rano, ale w końcu obudził Człowieka. Parker usłyszał głos:

- Miałem się z tobą skontaktować. Lepiej nie rozmawiać przez telefon, Isiah. Gdzie możemy się spotkać?

- Jedź do pracy pociągiem na New York Central, jak zwykle - odparł Par­ker. - Ale dzisiaj wysiądź na stacji przy Sto Dwudziestej Piątej. Będę czekał. Nie martw się, nikt cię tu nie zna. Nikt nie zobaczy nas razem. Przynajmniej nikt, kto ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie.

Parker odwiesił słuchawkę. Ruszył dalej Sto Dwudziestą Piątą w kierunku zachodnim, mijając zasłonięte blachą witryny sklepów i teatr Apollo.

Idąc, doszedł do wniosku, że podoba mu się pomysł, żeby tym razem spo­tkać się z Człowiekiem tutaj, w Harlemie. Wcześniej widzieli się dwukrotnie w dużych, zatłoczonych barach w śródmieściu.

Mieli też spotkanie w miejscowości, w której Człowiek mieszkał, w Mamaroneck.

O wpół do ósmej Parker spacerował po starym drewnianym peronie przy Sto Dwudziestej Piątej ulicy. Przejechało kilka pociągów podmiejskich z nie­dalekiego Connecticut i Westchester, kierujących się do dworca Grand Cen­tral. Tory przechodziły nad bogato udekorowaną poczekalnią z początków stulecia.

Peron górował nad środkowym Hariemem, roztaczał się z niego widok na rzekę Hudson i na New Jersey Palisades. Tego ranka jasno świeciło słońce, oświe­tlając wyludnione budynki i ulice w dole.

Isiah Parker miał słabość do wspaniałych dworców kolejowych. Gdy dora­stał, rodzice zabierali jego i brata na jednodniowe wycieczki pociągiem - na pomoc stanu w Góry Niedźwiedzie, do West Point, do Newburgha, czasami do New Paltz albo do rezerwatu zwierząt w Catskill.

W końcu na stację wjechał, buchając parą, podmiejski pociąg z Westche­ster. Ze srebrzystoniebieskich wagonów wysiadło kilku kupców o zdesperowa­nym wyglądzie.

Większość pasażerów nie kwapiła się, żeby spojrzeć na nędzę Harlemu. Nie chcieli mieć do czynienia z czarnymi matkami i ich dziećmi śpiącymi na ulicach, z jedenasto i dwunastoletnimi narkomanami, z miejskimi planami od­budowy, które spaliły na panewce. Zwłaszcza nie o wpół do ósmej rano.

W końcu z jednego z wagonów wysiadł mężczyzna, z którym Isiah Parker chciał się spotkać. Rozejrzał się niepewnie po ciemnym peronie. Był starannie ubrany w granatowy garnitur, który na Sto Dwudziestej Piątej uchodził za strój wizytowy.

Isiah Parker pokazał się Człowiekowi. Wyszedł zza słupa ogłoszeniowego, na którym widniała reklama musicalu zatytułowanego „Tajemnica Edwina Drooda", i pomachał ręką.

Teraz szedł po rozklekotanych schodach, trzymając się trzydzieści metrów przed Człowiekiem. Poczerniałe od sadzy stopnie wiodły do głównego budyn­ku stacji, wiktoriańskiej poczekalni, która niewiele się zmieniła przez dziesię­ciolecia.

Wzdłuż brudnych ścian biegły te same żelazne poręcze, nad głową unosiły się te same bogate sztukaterie. Na ścianach i na wyblakłych, czerwonych budkach tele­fonicznych leżał prawdopodobnie ten sam kurz. Żaden telefon nie działał.

Na niebieskich drzwiach po lewej stronie od automatów telefonicznych wid­niał napis DLA PANÓW. Parker podszedł do drzwi i nacisnął ciężką srebrną klamkę.

Toaleta za drzwiami była zupełnie pusta, nawet w tej godzinie szczytu.

Parker na wszelki wypadek sprawdził cuchnące kabiny. Nie zastał żadnych ćpunów wstrzykujących sobie poranne dawki ani włóczęgów śpiących na sede­sach.

Człowiek wszedł do toalety kilka sekund po Parkerze.

Podszedł do jednego z popękanych pisuarów i zrobił z niego użytek. Potra­fił dobrze wykorzystywać czas. Przez lata Parker nauczył się, że biali są w tym doskonali.

- Jak się masz, Isiah? - Rzeczowy ton Człowieka tak rozgniewał Parkera, że o mało tego nie okazał. Przychodząc tutaj. Człowiek chciał sobie z niego zażartować. Znalazł nowy sposób na poniżanie: „Jedź i porozmawiaj z Parkerem. Uspokój tego czarnucha".

- Miałem ciężki okres. - Parker usiłował stłumić gniew, nie okazać, co naprawdę myśli.

- Wiem. - Człowiek był zastępcą komisarza policji nowojorskiej. Nazy­wał się Charles Mackey. Parkera poznał, gdy go odznaczano za największą licz­bę aresztowań wśród handlarzy narkotyków na Manhattanie. To było trzy lata temu;

- Jeśli to może być jakieś pocieszenie - powiedział Człowiek - zbliżamy się do końca. Ten następny krok jednak jest dla nas ważny, Isiah, bardzo ważny. Po nim nasza mała, prywatna wojna będzie naprawdę skończona. Potem inni będą wykonywali za nas robotę. Już tak się dzieje na świecie...

- Kiedy się do mnie zwróciłeś - przerwał Parker - powiedziałeś, że nie będzie się to różniło od zwyczajowej pracy tajniaka. A jednak jest inaczej. Tra­cę orientację. Nie wiadomo, po czyjej stronie stoję.

Zastępca komisarza policji wysłuchał go i pokiwał głową. Parker przypo­mniał sobie, że Mackey zawsze potrafił słuchać niczym rabin.

- Stoisz po właściwej stronie, Isiah. Po stronie aniołów. Nie zaprzątaj so­bie tym głowy. Jaki mieliśmy wybór, do diabła? Czy w ogóle dali nam wy­bór?... Przestrzegali tego cholernego prawa ulicy. Kolumbijczycy mieli swoją własną odmianę tego prawa. Tak samo Włosi, Cosa Nostra. Co mogliśmy zro­bić w odwecie? No powiedz, co?

- Mogliśmy ich postawić przed sądem.

- Nawet nie zgromadzono by ławy przysięgłych. W zeszłym roku zginęło dziewięciu nowojorskich gliniarzy. Prawo ulicy działało doskonale. Nie mieli­śmy wyboru. Wiesz o tym.

Parker wpatrywał się w wilgotne, niebieskie oczy Charlesa Mackeya. Z ja­kiegoś powodu zawsze ufał temu człowiekowi, chociaż był on biały. Teraz jed­nak coś go niepokoiło.

Coś było nie tak z Człowiekiem. Coś było nie tak z jego tajnymi zadania­mi. Po stronie aniołów? Parker już nie był tego taki pewien.

- Czy wiesz, kto zamordował twojego brata, Marcusa? Wiesz, kto zbez­cześcił jego zwłoki? - ciągnął Charies Mackey gniewnym tonem. - Czy znasz odpowiedź na te pytania?

- Tak, wiem, kto zamordował mojego brata.

- Jesteś tego pewien? Nie masz żadnych wątpliwości?

- Jestem pewien.

- A czy widziałeś, żeby któraś z podobnych spraw trafiła przed sąd przy­sięgłych? Odpowiem za ciebie: żadna! Od dziesięciu lat nowojorski departa­ment policji prowadzi samobójczą walkę z gangami. Niemal stu policjantów zginęło na służbie. Tylko że do tej pory nie pozwalano nam walczyć oko za oko, ząb za ząb. Naszym zadaniem było zacząć taką walkę.

Charies Mackey położył dłoń na ramieniu Isiaha Parkera. Starszy mężczy­zna wydał się nagle zmęczony.

- Masz moje słowo, że to się niedługo skończy. Masz słowo komisarza. To ostatni raz. Alexandre St.-Germain. Traficante. Oliver Bamwell. Jeszcze jeden i kończymy z tym. Rozwiązujemy nasz zespół.

Parker pokiwał głową, ale w końcu uśmiechnął się. Nie miał wyboru, mu­siał zaufać Mackeyowi.

- Zawiadomisz mnie o szczegółach? Kto to jest? Kiedy ruszamy znowu?

Charies Mackey przez chwilę wyglądał, jakby się modlił. Po chwili wycią­gnął rękę i uścisnął Parkerowi dłoń.

- Jaki mieliśmy wybór? - powtórzył szeptem.

Zastępca komisarza Mackey wyszedł z podziemnej toalety i pospieszył z powrotem na górę, gdzie wsiadł do następnego pociągu podmiejskiego jadą­cego w stronę centrum.

Parker nie wyszedł zaraz za nim. Odczekał jeszcze dobre kilka minut. Jesz­cze raz, pomyślał stojąc w pustej publicznej toalecie, jeszcze raz i kończymy z tym.

John Stefanovitch, Ridgewood, New Jersey

Misiek Kupchek umarł w sali intensywnej terapii w szpitalu Lenox Hill, jednym z najlepszych w mieście. Stefanovitch pojechał tam ze swoim nieprzy­tomnym przyjacielem pędzącą na sygnale karetką pogotowia. Siedział przy nim, aż dostał oficjalną informację, że Misiek nie żyje.

Kiedy do nowojorskiego szpitala trafia policjant w stanie krytycznym, na ogól zajmują się nim najlepsi lekarze i pielęgniarki, robiąc wszystko, co w ich mocy, żeby ocalić rannego funkcjonariusza. Tym razem nikt z nich nic nie mógł zrobić. Przygnębienie personelu oddziału intensywnej terapii było oczywiste, co Stefanovitcha jednocześnie wzruszało i denerwowało.

Dwudziestego ósmego czerwca wyjeżdżał z Nowego Jorku autostradą West Side Highway, a następnie szerokim dwupoziomowym mostem Waszyngtona, kierując się na północ. Świat wydawał mu się pokręcony, obcy i nierealny.

Dlaczego Kupchek? Czego Misiek się dowiedział? Co było brakującym elementem? Te pytania rozlegały się w głowie Johna nieustannie i bardzo gło­śno, jak w zakończeniu filmu Hitchcocka Człowiek, który zbyt wiele wiedział... tylko że Stefanovitch nie wiedział zbyt wiele.

Kierował się do Ridgewood w New Jersey, gdzie miał się odbyć pogrzeb Kupcheka. Uczestnictwo w tej ceremonii wydawało mu się najgorszą rzeczą, jaka spotkała go w życiu.

Gdy dojechał do drogi numer siedemnaście, przypomniał sobie szczęśliw­sze czasy, kiedy Misiek i jego żona JoAnne za wspólne dochody kupili dom w Jersey. Misiek służył wtedy w policji od trzech czy czterech lat. Niedawno powiedział Stefowi, że wartość domu wzrosła z sześćdziesięciu do niemal czte­rystu tysięcy dolarów. W tej samej dzielnicy mieszkał kapitan drużyny Yankees. Stefanovitch wybrał się w maju do Kupcheków z wizytą. Były gigantyczne ste­ki pieczone na ruszcie, trzymający do końca w napięciu mecz NBA i zbyt wiele piw corona, żeby mógł wrócić samochodem do domu. Uwielbiał rodzinę Miś­ka. A oni uwielbiali jego. Było mu tak cholernie ciężko, naprawdę.

Gdy Stefanovitch mijał centra handlowe pomocnego Jersey, przypomniał sobie życie w innym miasteczku, w Pensylwanii, gdzie się wychował. W dzień pogrzebu Miśka przez jego umysł przemykały różne, dobre i złe wspomnienia. Farma rodziców. Garkuchnia, w której gotowano zupę dla ubogich. Przeróżne obrazy, zmieniające się jak w kalejdoskopie.

Jego dziadek był kierowcą w dużej piekarni niedaleko Minersville. Przez wiele lat George Stefanovitch jeździł zdezelowaną ciężarówką przez Góry Catawissa, na swoje tereny, do kilku maleńkich wiosek. Uwielbiał śpiewać pod­czas tej jazdy, chociaż okropnie fałszował.

Pewnego ranka, gdy Stef pomagał mu w rozwiezieniu zamówień, staruszek przekazał wnukowi swoją receptę na szczęście. Opowiedział mu, że w czasach młodości było mu zupełnie wszystko jedno, czy, gdy dorośnie, zostanie prezy­dentem Stanów Zjednoczonych, czy będzie kopał rowy. Ważne było jedno:

- Każdego ranka, gdy się jedzie przez góry do pracy - oświadczył wnuko­wi - trzeba śpiewać, trzeba się cieszyć, że codziennie wyrusza siew drogę. Tak jak ja w tej rozklekotanej ciężarówce. Jestem szczęśliwy, Stef.

Stefanovitch nigdy nie zapomniał tej rady. Zauważył, że - świadomie lub nie - na ogół śpiewał jadąc do pracy, lub przynajmniej nucił razem z samocho­dowym radiem. Zupełnie nie wiedział z jakiego powodu, ale kochał tę pracę.

Pomyślał, że jeśli przetrwa ten dzień, to przetrwa wszystko.

Gdy zjechał z drogi numer siedemnaście, ujrzał śnieżnobiałe wieże kościo­ła rysujące się na tle Ridgewood. Po obu stronach wiejskiej drogi królowały majestatyczne wiązy, dęby i lipy. Przy samym kościele roiło się od granato­wych mundurów. Jasnozielony, pięknie utrzymany trawnik również był nimi usiany. Wszystko wyglądało tak idyllicznie, że Stefanovitcha na chwilę zemdliło.

Pogrzeby policyjne bywały po części widowiskiem, po części małomia­steczkową paradą, a po części tragikomedią. Na czole i na karku Stefanovitcha pojawiły się kropelki potu. Zebrał siły, żeby wysiąść z furgonetki i rozłożyć wózek.

Usłyszał kolumnę motocykli, które miały wziąć udział w pogrzebie. Huk silników obco zabrzmiał w tym miejscu. John pomyślał, że gdyby to było moż­liwe, Misiek wniósłby go do kościoła.

W końcu skierował wózek w stronę kaplicy przez wysypany tłuczniem par­king. Słońce nad wysokimi iglicami kościoła wyglądało jak popękana żarówka. Stefanovitch był zupełnie zdrętwiały.

Gdy tak jechał, rozpoznało go kilku policjantów. Ściskali mu dłoń i mam­rotali jakieś miłe słowa, by zaraz pogrążyć się w swoim osobistym smutku. Niektórzy przytaczali anegdoty z życia Miśka Kupcheka.

Granatowe mundury były wszechobecne, niczym na uroczystości rozdania dyplomów w akademii policyjnej. Nawoływano przez głośniki, żeby ludzie wchodzili do kościoła na mszę.

Gdy Stefanovitch wszedł do przedsionka, zdenerwowało go, że nie może dojrzeć ołtarza. Poczuł się jeszcze gorzej, niż gdy był na zewnątrz.

Ktoś lekko stuknął go w ramię.

Odwrócił się na wózku i zaskoczony zobaczył za sobą Sarah McGinniss. Przyjechała na pogrzeb do New Jersey. To jakoś podtrzymało Stefanovitcha na duchu.

Sarah pochyliła się ku niemu. Pochwycił delikatny aromat jej perfum. Fi­zyczna bliskość przypomniała Stefanovitchowi dzień, kiedy pracowali razem w domku letniskowym na Long Island.

- Przykro mi, Stef - powiedziała kościelnym szeptem. - Tak mi przykro, że straciłeś przyjaciela.

Odniósł wrażenie, że na chwilę opuścił go emocjonalny niepokój, smutek po starcie bliskiej osoby. Odczuł w tym momencie swoistą akceptację śmierci Kupcheka.

- Dziękuję, że zadałaś sobie trud, by przyjechać z tak daleka - mruknął. Sarah wyciągnęła szyję, patrząc na coś, czego oczywiście on nie mógł do­strzec. Czuł się bezsilny jak dziecko. Przypomniał sobie czasy, kiedy był ma­łym chłopcem w Pensylwanii i nie mógł dojrzeć, co się dzieje w głębi tajemni­czego, wypełnionego zapachem kadzideł kościoła.

- Wiesz co, wybrałeś sobie tutaj nie najlepsze miejsce. - Sarah znów się schyliła, przybliżając się do niego. - Mogę ci w czymś pomóc?

- Tak, chyba możesz. Bardzo by mi odpowiadało na tę okazję miejsce w lo­ży, trochę bliżej ołtarza.

Sarah zaczęła popychać jego wózek przez gęsty i oporny tłum policjantów.

Fakt, że to był John Stefanovitch, partner Kupcheka, pomagał rozszczepić ścia­nę granatowych mundurów. W końcu Stefanovitch dojrzał główny ołtarz.

- Taki wózek nieźle zdaje egzamin na lotniskach - powiedział z uśmie­chem. - To jest jedna z dobrych stron kalectwa i bardzo chętnie ją wykorzystu­ję. - Sarah znalazła dla nich miejsce z przodu. Usiedli przy ciężkich drewnia­nych drzwiach z metalowymi okuciami, prowadzących do zakrystii.

Tył koszuli Stefanovitcha był mokry od potu. Na plecy i ramiona dmuchała mu chłodem klimatyzacja. Nie miało to żadnego znaczenia.

Już nigdy nie zobaczy Miśka. To się liczyło. Ilu prawdziwych przyjaciół można mieć w życiu? Czterech, pięciu? Jeśli się ma szczęście. A teraz jeden z jego przyjaciół odszedł.

Po kilku minutach trąbka zagrała pierwsze, znane i napawające grozą dźwię­ki capstrzyku. Zaczynał się pogrzeb Miśka Kupcheka.

Po pogrzebie Stefanovitch i Sarah McGinniss razem opuścili kościół. Poje­chali furgonetką Stefanovitcha do domu Kupcheka. Sarah przyjechała do Rid­gewood z przedstawicielem biura komisarza policji, więc i tak ktoś musiał ją odwieźć.

Najstarszy syn Miśka Mike Junior miał dopiero piętnaście lat, ale już wy­glądał jak postawny zawodnik futbolu z drużyny uniwersyteckiej. Niemal pod każdym względem przypominał ojca, zarazem ociężały i pełen wdzięku. Gdy Stefanovitch ściskał Mike'a Juniora, nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać. Rozmawiając z chłopakiem o niczym, rozpaczliwie chciał dać do zrozumienia synowi Miśka, jak bardzo jest mu bliski.

Później Stefanovitch i JoAnne ponad godzinę rozmawiali w kuchni. Pili glenliveta z jednej szklanki, przytuleni do siebie, próbując znaleźć ukojenie, nawet zaśpiewali starą polską piosenkę miłosną z wesela JoAnne i Miśka.

Stefanovitch obiecał Sarah, że ją odwiezie do Nowego Jorku. Gdy w końcu wjechali na drogę numer siedemnaście i skierowali siew stronę mostu Waszyng­tona, było już po piątej.

Na moście utknęli w potężnym korku. Samochody stały w kolejce przeszło kilometr przed budkami, gdzie pobierano opłaty. Po raz pierwszy tego dnia za­częli rozmowę o dochodzeniu w sprawie zabójstw; zastanawiali się, czego mógł się dowiedzieć Kupchek tej nocy, której został zabity i z kim się wtedy spotkał. Żadne z nich nie miało siły długo ciągnąć rozmowy.

W mieście Stefanovitch wjechał w Piątą Aleję. Sarah poprosiła, żeby skrę­cił w lewo w Sześćdziesiątą Szóstą. Jej mieszkanie znajdowało się pomiędzy alejami Park i Madison.

- To tutaj. Ta zielona markiza - powiedziała kilka chwil później. Stefanovitch zatrzymał samochód przed przedwojennym budynkiem z so-czystozieloną markizą nad wejściem. Przed drzwiami stał portier, zwany Jaś Pomagier. W holu widać było przez otwarte drzwi ogromne biurko recepcji. Elegancki budynek.

- Proszę, wstąp do mnie na chwilę. Nie udawaj twardego nowojorskiego gliniarza. Nie teraz, nie dzisiaj. Wypijesz ze mną drinka, Stef? Proszę.

Sarah nie dała Stefanovitchowi szansy na odmowę. Przez otwarte okno za­wołała portiera, który już zdążał do samochodu, przecierając po drodze okulary w metalowej oprawce.

- Panie McGoey, proszę zająć się samochodem detektywa Stefanovitcha. Znajdzie pan dla niego miejsce?

- Oczywiście, proszę pani. Żaden problem.

W salonie Sarah dominował wiejski kominek z polnych kamieni. Rozpali­ła ogień. Z początku wydawało się to dziwne - ciepło wydzielane przez pło­mienie i włączony klimatyzator - ale aromatyczna woń dębu i sosny szybko przeniknęła pokój i stworzyła miłą atmosferę.

Zaczęli rozmawiać. Ze znacznie mniejszą rezerwą niż w domku letnisko­wym dzielili się spostrzeżeniami i zabawnymi opowieściami.

Stefanovitch w końcu opowiedział jej o swoim dzieciństwie w krainie ko­palń, o trzyletniej włóczędze po świecie, o tym, jak trafił do marynarki wojennej i o czterech latach małżeństwa z Anną. Sarah z kolei dowcipnie i bez owijania w bawełnę mówiła o swoim dorastaniu w Stockton w Kalifornii. Bardzo to się Stefanovitchowi podobało. Opowiadała, jak chodziła do szkoły, pieliła cebulę i zbierała wiśnie. Pracowała w meksykańskiej kawiarni, w McDonaldzie, w ło­dziami Baskin-Robbins, a nawet przez jeden dzień, a właściwie przez cztery i pół godziny, jako domokrążna sprzedawczyni encyklopedii w Oakland.

Stefanovitch nagle doszedł do wniosku, że nie umiałby zaprzyjaźnić się z kobietą. Pomyślał, że większość mężczyzn wciąż nie byłaby do tego zdolna - choćby nawet deklarowali, że jest inaczej.

Sarah przyniosła mu kolejną szklankę irlandzkiej whisky, drugą lub trzecią, a może nawet czwartą. Stefanovitch spojrzał na zegarek. Nie mógł uwierzyć, że już tak późno. Dwadzieścia po dziesiątej. Czyli siedział w jej mieszkaniu i ro­zmawiał z nią od ponad czterech godzin.

Sarah zauważyła, że zerknął na zegarek. Nagle w salonie zrobiło się zbyt cicho.

- Bardzo potrzebowałem dzisiaj z kimś porozmawiać - odezwał się Stefa­novitch. - Miałaś rację.

Zakręcił trzymaną w ręku szklanką, usłyszał stukot kostek lodu. Był zde­nerwowany i zdawał sobie sprawę, że Sarah to pewnie zauważyła. Jednak nie mógł teraz rozmawiać o swoich uczuciach. Jeszcze nie. Szczególnie nie dzisiaj.

- Dziękuję, Sarah. Muszę jechać do domu i trochę się przespać - powie­dział w końcu.

Isiah Parker, Marłem

Isiah Parker był ubrany tak, żeby nie zwracać na siebie uwagi na ulicy. Miał na sobie stary sweter, spłowiałe czarne sztruksy i zniszczone adidasy z wysokimi cho­lewkami. Stanowił współczesną wersję Niewidzialnego człowieka Raipha Ellisona.

Nie mógł spać w swoim położonym na ostatnim piętrze mieszkaniu przy Sto Szesnastej ulicy. Przez głowę przelatywało mu zbyt wiele różnych myśli, przeważnie okropnie denerwujących. Czy naprawdę stał po stronie aniołów? Im więcej o tym myślał, tym mniejszą miał pewność.

Tak wyraźnie widział twarz brata w obskurnym hotelu „Edmonds" w Bowery. Pamiętał wszystko z tamtego dnia.

To się wydarzyło pół roku temu. Miał akurat wolny dzień. Gdy dostał tę wiadomość, pospieszył do śródmieścia na piąty posterunek, który mieścił się w starym budynku dworca przy Elizabeth Street. Z „piątki" pojechał samocho­dem policyjnym do Bowery.

Przed zapuszczonym hotelem „Edmonds" kręciło się przynajmniej z pół tuzina policjantów. Na całej długości Grant Street spali bezdomni i włóczędzy. Gromadzili się na rozpadających się schodach, na żelaznych kratownicach, spod których docierała odrobina ciepła z tuneli metra.

Jakiś czarny z potężną grzywą włosów wyszedł chwiejnym krokiem zza rogu. Usiłował myć szyby samochodów, które zatrzymywały się na światłach. Jakimś cudem po jego zabiegach szyby były jeszcze brudniejsze.

Parker w końcu pochylił głowę i ruszył w stronę hotelu z pokojami na go­dziny. Co Marcus robił w takim miejscu? Skąd się wziął tutaj, na końcu świata? Jakim cudem to się mogło przytrafić jego bratu?

Musiał przejść nad dwoma bezdomnymi śpiącymi na schodach przed hote­lem. Zatrzymał się w brudnej klatce schodowej.

Nogi się pod nim ugięły i ciężko usiadł na schodach. Podparł brodę dłońmi i zapłakał. Nie mógł złapać oddechu... ponieważ wiedział.

Z jakichś przyczyn jego brat zmarł niedaleko tych zniszczonych schodów; w jakiś tajemniczy sposób champion wagi średniej w boksie skończył życie w hotelu z pokojami na godziny w Bowery. Jak to możliwe? Jak to się mogło stać?

Parker wstał z trudem i zaczął powoli wchodzić po schodach. Miał przed sobą jeszcze dwa piętra, ale odór był już nie do wytrzymania.

Na szczycie schodów podszedł do Parkera policjant w masce gazowej.

- Lepiej niech pan to włoży, zanim pan tam wejdzie - powiedział.

Isiah Parker wszedł w otwarte drzwi, ignorując dobrą radę. Rzucił okiem na brudny, zapuszczony pokój. Wszystko pokrywał czarny tłusty osad.

Wszedł do pokrytej sadzą łazienki. Pracował tam specjalista od odcisków palców i fotograf z komendy głównej. Obydwaj policjanci mieli na sobie ma­ski gazowe i sięgające łokci plastikowe rękawiczki.

Nagie ciało jego brata, posiniaczone i połamane, leżało w wannie twarzą do góry. Skóra Marcusa w niektórych miejscach była czarna, w innych fioleto­wa. Od szyi w górę jego brat był blady jak duch.

- Wpakowali w niego chyba z tonę towaru - odezwał się jeden z techni­ków policyjnych. - Musieli mu wstrzykiwać narkotyki przez kilka dni. Jakby chcieli, żeby posłużył za jakiś przykład.

Medyk był kompletnie niewrażliwym facetem, którego Parker znał z wi­dzenia. Odezwał się stłumionym głosem:

- Zszedł od tych narkotyków. Serduszko mu trzasnęło. Nie wytrzymało takiej dawki.

Złamane serce, pomyślał Parker. Jego brat Marcus, zawsze taki dumny i silny, umarł w Bowery z powodu złamanego serca.

Teraz, stojąc na Dziewięćdziesiątej Szóstej ulicy, Parker przypominał sobie scenę z hotelu „Edmonds". Czasami jeszcze w różnych miejscach te obrazy na­wiedzały go jak atakujące ptaki. Czy kiedykolwiek potrafi zapomnieć hotel „Ed­monds"? Widok i zapach tej przerażającej łazienki?

Isiah Parker popatrzył na południe, wzdłuż szerokiej, opustoszałej prome­nady Broadwayu. W końcu dostrzegł ludzi, na których czekał na rogu ulicy.

Jimmy Burke i Aurelio Rodriguez właśnie wysiadali z czarnego samocho­du zaparkowanego przed McDonaldem i Dunkin Donuts. Trzej detektywi mu­sieli omówić następne kroki; porozmawiać o ostatniej akcji, tej najważniejszej ze wszystkich.

Po stronie aniołów? - zastanowił się znowu Parker.

John Stefanovitch, komenda główna policji

Stefanovitch nie cierpiał na paranoję - naprawdę ścigało go wielu ludzi. Wokół kaset wideo z „Zachęty" wybuchło dużo wrzawy. W najpopularniejszych czasopismach pojawiały się niewybredne plotki sugerujące, że w sprawę są za­mieszani przedstawiciele rządu i znani biznesmeni. Gazety w Miami, Detroit, Los Angeles i San Francisco wypełniały artykuły o seksklubach działających w tych miastach.

W końcu Stefanovitch skontaktował się z młodym montażystą filmowym z nowojorskiego uniwersytetu. Potrzebował fachowca, by pomógł mu skrócić te taśmy do kilkugodzinnego materiału.

Stefanovitch poznał Gregory'ego Weinschenkera, gdy filmowiec zbierał ma­teriały do dokumentu na temat policjantów patrolujących ulice West Village. Natychmiast go polubił. W przeciwieństwie do wielu swoich uniwersyteckich kolegów, Weinschenker nie uważał przeciętnego policjanta ani za sadystę, ani tępego funkcjonariusza. Weinschenker wiedział na ten temat więcej z własnych doświadczeń. Jego brat i ojciec byli gliniarzami - uczciwi ludzie wykonujący ciężką pracę, której nikt inny nie chciałby się podjąć.

Stefanovitch i Weinschenker zaszyli się w pokoiku w suterenie komendy głównej. W dzień Weinschenker sam przeglądał taśmy. Zgrywał filmy, na któ­rych pojawiali się nowi klienci, i fragmenty dialogów, które mogły mieć zna­czenie dla śledztwa.

Dla Stefanovitcha ważniejsze było lepsze zrozumienie Nocnego Klubu.

W kartotece policji znajdowały się dowody na istnienie Klubu, ale nikt nie wie­dział, kto do niego należy - szczególnie ze sfer biznesu i rządu.

Powstało więcej pytań niż odpowiedzi, co było typowe dla większości do­chodzeń policyjnych. Kim mogli być ci morderczy szefowie świata przestęp­czego, działający na całym świecie? Z jakiego powodu robili to, co robili?

Czy te zabójstwa w ogóle miały powiązania z Klubem? A przede wszyst­kim dlaczego zamordowano St.-Germaina? Kto będzie następny? Kto ustala listę ofiar?

Codziennie o osiemnastej Stefanovitch schodził do salki filmowej. Przy kawie i kanapkach z delikatesów przeglądał zmontowane taśmy. Na ogół pra­cował potem z Weischenkerem do wczesnych godzin rannych.

Podzielili klientów na cztery kategorie: znane postacie ze świata rozrywki, świata przestępczości zorganizowanej, ze świata biznesu i polityki oraz niezi­dentyfikowanych.

Pewnego wieczoru, bardzo już późno, Weinschenker podszedł do Stefano­vitcha i usiadł obok niego.

- Hej, gdy to już się skończy, czy mam powiedzieć swojemu staruszkowi i bratu, że zostałem wcielony do

policji nowojorskiej? Opowiedzieć im, jak mnie przetrzymywano przez trzy tygodnie w piwnicy komendy głównej poli­cji? Ale ich zatka. Nie wspominając o kolegach ze szkoły filmowej, którzy uważają mnie za obywatela Czwartej Rzeszy.

- Nikomu nie powinieneś mówić, co jest na tych taśmach. Nie zapominaj, co się stało z Miśkiem

Kupchekiem. Tutaj, na dole, możemy się z tego naśmie­wać, tak szybciej upływa czas, ale to wcale nie jest śmieszne. Szczególnie dla tych ludzi, którzy są na taśmach.

Wienschenker opadł na reżyserskie krzesło. Stefanovitchowi zrobiło się go żal, ale wiedział, że byłoby mu jeszcze bardziej żal, gdyby Weinschenkerowi coś się stało, ponieważ wiedział zbyt wiele.

John pochylił się nagle w stronę ekranu.

- Chwileczkę, Greg... Możesz to cofnąć? - spytał. - Przewijaj, aż powiem stop.

- Chcesz, żebym zaznaczył coś do katalogu?

- Jeszcze nie. Przewiń. Tutaj. Obejrzymy od tego momentu. Stefanovitch wytężał wzrok, żeby pochwycić każdy szczegół odtwarzane­go ponownie obrazu. Prostytutka na ekranie była piękna jak wszystkie inne -profesjonalna modelka, początkująca aktorka filmowa albo przyszła gwiazda Broadwayu.

- Co tu widzisz, do cholery, Stef? Naprowadź mnie.

- Patrz przez chwilę. Zaraz będzie, chyba w tym miejscu. Tak, mam rację. Już.

Klient wciąż był ubrany. Siedział na skraju łóżka w drogim garniturze biz­nesmena. Stefanovitch wiedział, kim jest ten mężczyzna.

- Nawet ja wiem, kto to jest. To Nicky Wilson - stwierdził Weinschenker z krzywym uśmieszkiem.

- Masz rację. I zapomnij, że kiedykolwiek widziałeś Nicky'ego na którejś z tych taśm.

- Tak jest. A kto to właściwie jest Wilson?

- Tak trzymać. Podgłoś trochę.

- Tak jest. A siebie pewnie mam ściszyć?

Stefanovitch czuł, jak wali mu serce. Na taśmie pojawiło się to, czego szukał.

- Posłuchaj tego, Greg. Chyba w tym miejscu.

- A potem mam zapomnieć, że kiedykolwiek to słyszałem?

- Właśnie.

„Jesteś piękna, ale pewnie sama o tym dobrze wiesz. Czy dlatego zachowu­jesz się tak wyniośle?" - odezwał się mężczyzna na filmie. Nicky Wilson. Wil­son był szefem narkotyków w Harlemie oraz większości prostytutek, do czasu, gdy prokurator okręgowy dziewięć miesięcy temu położył kres jego działalno­ści. Wtedy Harlem przejął Oliver Bamwell.

„Wiele osób mówi to samo o tobie, Nicky" - odparła dziewczyna. Wilson roześmiał się. „Tak? Uważam, że trochę arogancji nie zaszkodzi".

„Teraz powinnam cię rozebrać - wyszeptała. - Czas na zabawę... Bardzo, bardzo powolną".

- Powinna dostać Oscara za tę rolę - skomentował Greg Weinschenker.

„Co to znaczy «powolna zabawa»? „Co ty właściwie knujesz?" - spytał Wilson.

„Godzinę może potrwać... samo rozbieranie".

„Planujesz jakieś inne rozrywki na czas, gdy będziemy się rozbierać? Za­wsze chętnie się uczę czegoś nowego".

Dziewczyna otworzyła płytką szufladę w jasnym stoliku nocnym. Wyjęła małe czarne puzderko, które wyglądało bardzo kosztownie.

Weinschenker spojrzał na Stefanovitcha. Nucił motyw przewodni z filmu Obława. Widzieli to samo czarne puzderko firmy Halliburton na innych ta­śmach. Zawierało wyposażenie do domowego przygotowywania kokainy.

Wilson mówił teraz głosem o oktawę niższym i mniej wyraźnie. Stefano­vitch musiał wsłuchać się dokładniej. Podszedł bliżej telewizora.

To był fragment, którego szukał.

„Myślą o wszystkim, prawda?... Nocny Klub... Oni naprawdę myślą o wszystkim".

- Bingo - uśmiechnął się dumnie Weinschenker. Wyciągnął rękę i pokle­pał Stefanovitcha po ramieniu.

- Puść to jeszcze raz. Ten mały fragment, Greg. Puść mi go kilka razy. „...jakieś inne rozrywki...? ...Myślą o wszystkim, prawda?... Nocny Klub... Oni naprawdę myślą o wszystkim".

Jeszcze ktoś w „Zachęcie" mówił o Nocnym Klubie.

- Puszczaj to w kółko, Greg. Ten jeden cholerny fragment.

Sarah McGinniss, więzienie federalne Danbury

Pierwszego lipca Sarah McGinniss odbyła nieoczekiwaną podróż na pół­noc, do Connecticut. Pojechała tam nocą i sama.

Wszystko się bezustannie zmieniało. Nierozwikłana tajemnica miała coś wspólnego z nierządem i skupiała wokół siebie bogatych i wpływowych męż­czyzn. A także odwieczne gry, które uwielbiali prowadzić.

Sarah przy swojej pracy miała okazję przyjrzeć się mężczyznom ze strony na ogół niedostępnej dla innych kobiet. Wtargnęła w ich sekretne domeny - policję, biznes, rząd, wojsko, zorganizowaną przestępczość. Mężczyźni od lat dominowali w Białych Domach, Pentagonach, pałacach i burdelach. Zawsze chodziło o to samo. Dążyli do władzy, potrzebowali dreszczyku emocji, a gnała ich do tego brutalna, pierwotna fascynacja przemocą. A teraz Sarah McGinniss też była w to wplątana.

Sarah wyjechała z Nowego Jorku mniej więcej kwadrans przed północą. Ruszyła swoim land roverem na pomoc niemal pustą autostradą West Side Highway, która zupełnie opustoszała, gdy Sarah minęła światła mostu Waszyng­tona. Policzyła, że dotrze do więzienia federalnego w Danbury nieco po pierw­szej.

Sarah poznała Nicky'ego Wilsona, gdy tylko Stefanovitch pokazał jej film. Kilkakrotnie przeprowadzała z Wilsonem wywiady, zbierając materiały do Klu­bu. Wilson prowadził interesy z Alexandrem St.-Germainem. Był niegdyś najpo­tężniejszym czarnym szefem przestępczości zorganizowanej w Nowym Jorku.

Jeden z wywiadów odbył się w Danbmy, więc naczelnik Glen Thomas przy­pomniał ją sobie, gdy zatelefonowała. Komisarz policji, który czytał poprzednie wywiady, uznał, że Sarah będzie odpowiednią osobą do spotkania z Wilsonem. Przynajmniej istniała szansa, że nie ściągnie niepotrzebnej uwagi. Poza tym pi­sarka była jedną z niewielu osób, z którymi Wilson zgodził się rozmawiać.

Monumentalna sylwetka więzienia Danbury ukazała się w końcu na tle oświetlonego księżycem nieba. Po bokach gmachu świeciły złowieszczo re­flektory, obejmując punktowym światłem drzewa i drogi otaczające zakład. Nic nie zakłócało nocnej ciszy.

Sarah dwukrotnie odwiedzała więzienie federalne, ale nie w nocy i nie w ta­kich okolicznościach jak dzisiaj. Droga wjazdowa prowadziła pomiędzy ma­sywnymi kamiennymi słupkami. Rząd niewysokich, gęstych zimozielonych krzewów odgradzał drogę od rozległego trawnika, rozpościerającego się po dru­giej stronie. Land rover posuwał się wzdłuż eleganckiego podjazdu, aż dotarł do siatkowego ogrodzenia, które niebawem ustąpiło miejsca ogrodzeniu z ku­tych prętów. Podjazd kończył się rondem. Na betonowej ścianie widniały tabliczki z oznaczeniami służbowych miejsc parkingowych.

Sarah zupełnie zaskoczyło odosobnienie i absolutna sterylność więzienia nocą. Nicky Wilson nalegał, żeby ich spotkanie odbyło się już po wyłączeniu świateł. W ten sposób żaden inny więzień nie mógł zobaczyć gościa.

Naczelnik Thomas odprowadził ją do sali widzeń, która znajdowała się w centralnym budynku z kremowego kamienia. Sarah wyjęła notes, w którym miała listę przygotowanych pytań. Usłyszała, jak stalowe zasuwy otwierają się, po czym zamykają ponownie.

Spojrzała jeszcze raz na pytania, które miała zamiar zadać Nicky'emu Wilsonowi. Nagle on sam pojawił się przed nią w celi widzeń.

Nie było przegrody z pleksiglasu. Nie było krat, które oddzielałyby ich od siebie. Sarah nie była w żaden sposób chroniona.

Mogło się to wydać paradoksalne, ale Wilsona nie uznawano za niebez­piecznego więźnia. Niemal nikt w Danbury nie miał takiego statusu, wliczając w to szefów mafii, którzy wydali nakazy wykonania dziesiątek zabójstw.

- Zawsze przygotowana, co, kochanie? - Przez usta Murzyna przemknął uśmiech. Wskazał na notes Sarah.

Kilka ostatnich miesięcy więzienia drastycznie go zmieniło. Wilson był teraz wymizerowany, a w kręconych czarnych włosach widniały plamy siwi­zny. Miał na sobie luźną koszulę w afrykańskie wzory, wypuszczoną na cienkie szare spodnie, i modne europejskie mokasyny. Nicky Wilson nie wyglądał już jak król narkotyków Nowego Jorku i większości Wschodniego Wybrzeża.

Gdy Sarah go poznała, trwał jego proces o morderstwo. Sarah znalazła się wśród paru dziennikarzy, z którymi zgodził się rozmawiać. Zanim proces do­biegł końca, napisała o nim dwa długie artykuły.

- Cześć, Nicky. Mam wrażenie, że nieźle mi poszło, gdy rozmawialiśmy ostatnim razem, ale masz rację, zawsze jestem przygotowana. Mam już spisane pytania.

Wilson roześmiał się.

- No to pisz: „Białe media chciały, żeby Murzyn odpokutował za grzechy znarkotyzowanej Ameryki. Chciano pokazać, że przestępczość zorganizowana jest już trupem". Sama mi powiedz, czy teraz, gdy Nicky Wilson siedzi za krat­kami, przestępczość zorganizowana rzeczywiście jest trupem?

Nicky uśmiechnął się i pochylił na metalowym krześle w stronę Sarah. Był tak blisko, że gdyby wyciągnął ręce, mógł ją chwycić. To była jedna z rzeczy, które mu się w niej podobały: nigdy nie okazała przed nim strachu.

Gdy przy Foley Square w Nowym Jorku toczył się proces, Sarah codzien­nie była obecna na posiedzeniach sądu, usiłując zrozumieć Wilsona. Był zaska­kująco elokwentny jak na kogoś, kto zakończył edukację na poziomie siódmej klasy. Zastanawiał się nawet, czy nie bronić się samemu podczas rozprawy.

Zawsze zachowywał się wobec Sarah uprzejmie. To właśnie ze względu na swój styl stał się ulubieńcem nowojorskiej prasy - morderca i handlarz narko­tykami, który pojawia się na ekskluzywnych przyjęciach na Manhattanie i w naj­lepszych restauracjach.

Sarah pomyślała znów o taśmach z „niebieskiej listy"; dziwna mieszanina przestępców ze śmietanką towarzyską. O co tu chodzi? Co to znaczy?

- Więc co cię sprowadza do mojego wielkiego domu za miastem? Czemu zawdzięczamy to nocne spotkanie?

- A jak ci się wydaje, dlaczego tu jestem? - spytała Sarah.

Nicky Wilson znów się uśmiechnął. Zawsze lubił prowadzić z Sarah po­tyczki słowne. Złożył palce przed twarzą w strzelistą wieżę.

- No dobrze... Strażnik wyszedł z sali, co oznacza, że chcesz rozmawiać o czymś poważnym. To jedna rzecz, jaką zauważyłem. Chodzi ci pewnie o to, że w różnych punktach świata dochodzi do bardzo gwałtownych aktów przemocy. W Nowym Jorku, w Detroit, Los Angeles, w całej Europie. Wiem coś o wojnach gangów, ale niezbyt wiele. Już nie. Właśnie skończyłem czytać doskonalą książ­kę, Sarah... Nieznośna lekkość bytu. Czy teraz jestem zrehabilitowany?

Sarah słuchała cierpliwie. Zawsze potrafiła słuchać, jak przystało na dobrą dziennikarkę. Zanim ponownie spotkała się z Nickym Wilsonem, jeszcze raz przeczytała całą jego kartotekę więzienną.

- Nie wiem więcej niż ty na temat wojny gangów i tych wszystkich zama­chów - ciągnął Wilson. - Jedna z rodzin mafijnych, ze starej linii mafijnej w New Jersey, wyznaczyła milion dolarów nagrody za głowę tego, kto zlikwidował Grobowego Tancerza. Alexander St.-Germain był nieśmiertelny, Sarah. Nikt nie powinien był go tknąć. Szefowie się denerwują.

- Nie słyszałam o tym - stwierdziła Sarah. - Widzisz, wciąż masz dobre informacje. Jednak miałeś rację mówiąc, że chcę porozmawiać o czymś po­ważnym. Mam kilka pytań.

Nicky Wilson wyjął angielskiego papierosa silk cut.

- Zawsze lubiłem nasze rozmowy. Nawet te prowadzone tutaj. Mam czas niczym nieograniczony. Poproszę o pytania. - Wilson skorzystał z zapalniczki Cartiera, która nie pasowała do tej surowej celi widzeń.

- Pierwsze pytanie brzmi, czy nadal masz ikrę.

Oczy Wilsona błysnęły i odszukały wzrok Sarah.

- Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, to słucham.

- Mogę pomóc ci się stąd wydostać, jeśli zechcesz współpracować w pro­wadzeniu dochodzenia w sprawie zabójstwa Alexandre'a St.-Germaina i Olivera Barnwella.

Ciałem Wilsona wstrząsnął dreszcz. Zacisnął dłonie w pięści. Sarah zdała sobie sprawę, że ma teraz przed sobą prawdziwego Nicky'ego Wilsona.

- Chcemy, żebyś obejrzał pewne taśmy wideo - dodała. - W „Zachęcie" nakręcono wiele filmów. Myślę, że klienci na ogół nie wiedzieli, że są filmo­wani.

Wilson nie odezwał się. Z wyjątkiem leciutkiego drżenia podbródka nie było po nim widać żadnego wrażenia.

- Chcemy, żeby ktoś rozpoznał niektóre osoby, ale przede wszystkim po­trzebne nam są powiązania. Wiemy o sędziach federalnych i o ważnych polity­kach, którzy bywali w „Zachęcie". Także o ludziach ze świata rozrywki i wpły­wowych biznesmenach. Sam tam byłeś, Nicky.

- Nigdy nie byłem w „Zachęcie" - powiedział Nicky stanowczo.

- Widziałam cię na jednej z taśm, Nicky. Oglądałam te filmy kilka razy.

Nicky Wilson wpatrywał się w Sarah. Siedzenie w odległości pół metra od mordercy było jednak dziwnym i dość przerażającym doświadczeniem. Sarah patrzyła w oczy Wilsona, które były jak małe lusterka. Obserwowały ją. Nicze­go nie zdradzały.

W końcu Wilson odezwał się znowu:

- Lepiej już idź. Jeśli tego ode mnie chciałaś, to niepotrzebnie przejecha­łaś taki szmat drogi.

Sarah zdecydowała się nacisnąć, chociaż mina Nicky'ego Wilsona nakazy­wała j ej się wycofać.

- Mogę ci pomóc, Nicky. Co to jest Nocny Klub? „Myślą o wszystkim, prawda... Nocny Klub". Tak powiedziałeś w „Zachęcie". Kto tworzy Nocny Klub, Nicky? Co się dzieje? Kto kogo zabija?

Nicky Wilson podniósł się nagle i zawołał w głąb korytarza, gdzie czekał strażnik:

- Chcę wrócić do swojej celi. Idziemy. Dalej, człowieku, rusz się.

Sarah chciała powstrzymać Nicky'ego. Wiedział coś o Klubie, to pewne. Mógł im przynajmniej wskazać kierunek działania.

- Możesz do mnie dzwonić na Manhattan. Przyjadę. Pewni ludzie są goto­wi ci pomóc - powiedziała Sarah.

Nicky Wilson patrzył w stronę strażnika. Nagle odwrócił głowę. Już nie był uśmiechnięty ani łagodny.

- Przemyśl sobie coś, kochanie. Zastanów się, dlaczego wysłali akurat cie­bie. Bo wiedzieli, że z tobą porozmawiam? Może i dlatego. Jakiż to artykuł masz dla nich napisać?... Dalej, człowieku, odprowadź mnie do celi - ponaglił Wilson strażnika. - Pod żadnym pozorem nie chcę tej pani więcej widzieć.

Nocny Klub: Kioto, Londyn, Berlin Zachodni

Nigdy nie było czegoś takiego.

Klub. Tajne stowarzyszenie, które obejmowało cały świat

W Kioto w Japonii potężny członek Yakuzy z zaangażowaniem celebrował piękną i egzotyczną, odwieczną ceremonię picia herbaty. Gejsza delikatnie mie­szała mętny, zielony płyn cieniutką bambusową pałeczką. Poruszała mieszadłem dokładnie w takim tempie, żeby powstały drobne pęcherzyki powietrza, których pojawienie się było dowodem, czy zadanie wykonuje mistrz czy amator.

Gejsza skłoniła się dwukrotnie i wręczyła małą porcelanową czarkę wyso­kiemu, siwowłosemu Japończykowi. Podnosząc do ust kruche ryżowe ciastecz­ko, jeszcze raz przeczytał wiadomość, którą dostarczono mu w jego prywat­nym ogrodzie. Na wskazującym palcu prawej dłoni miał pierścień z onyksem i diamentami, identyczny jak ten, który Alexandre St.-Germain nosił w „Za­chęcie".

Potężny przywódca Yakuzy wstał od stołu i przeszedł do dalszych pomiesz­czeń. Kolej na masaż i inne zabiegi relaksujące, wykonywane przez gejszę. Noc­ny Klub niedługo miał się znowu spotkać.

W Londynie szanowany członek parlamentu rozmyślał o ciężkich czasach w mahoniowej sypialni wspaniałego mieszkania z oknami wychodzącymi na Parliament Square i na Tamizę. Wspominał Alexandre'a St.-Germaina i tych kilka miesięcy, które Grobowy Tancerz spędził w Newman Passage pod nume­rem piątym, przejmując kontrolę nad narkotykami w całej Anglii. St.-Germain przywodził mu na myśl najgorszych gangsterów amerykańskich z lat trzydzie­stych. Chciał przerosnąć życie i niemal mu się to udało.

Członek parlamentu miał własne zdanie co do tego, kto jest odpowiedzial­ny za brutalne morderstwa w Nowym Jorku, dla którego to powodu zwoływano nadzwyczajne spotkanie Klubu. Jego źródło informacji, dawny zastępca St.-Germaina w Europie, lada chwila przybędzie do Nowego Jorku na pokładzie concorde'a. Jeśli sprawy w Stanach potoczą się dobrze, jutro o tej porze będą już wszystko wiedzieli.

W Berlinie Zachodnim komisarz policji po raz ostatni przeczytał ważną wiadomość z Ameryki. Wytarł okulary w srebrnej oprawce chusteczką wycią­gniętą z kieszeni na piersi eleganckiego ciemnego garnituru.

- Schmutzig - wymamrotał. - Sehr schmutzig. - Nie wiadomo było dokład­nie, czy ten komentarz odnosi się do okularów w srebrnej oprawce czy do waż­nej wiadomości z Klubu.

Wiadomość dotarła do wszystkich dwudziestu członków i wszyscy zamierzali natychmiast udać się do Nowego Jorku... a następnie w inne, na razie tajne miejsce.

Żaden z tych bogatych i potężnych mężczyzn nie wiedział, dlaczego jedzie, ale każdy z nich miał zamiar się stawić. Wszyscy nosili pierścienie z onyksem i diamentami, które oznaczały przynależność do Klubu.

Sarah McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica

Od czasu gdy Sam wyjechał ze swoim ojcem, mieszkanie Sarah na Man­hattanie wydawało się nieznośnie duże i puste.

Odkryła, że brakuje jej bałaganiarskich śniadań, które jadali z Samem, spa­cerów po okolicy, poświęcanych na długie rozmowy, planowania kolacji, fil­mów w rodzaju Gwiezdnych wojen i podejmowania decyzji, w którą grę plan­szową zagrają przed snem. W „Chińczyka"? W „Pułapkę na myszy"? W „Eurobiznes"? Na którą propozycję oczy Sama błyszczą najmocniej?

Wciąż nie mogła się nadziwić, jak bardzo odpowiada jej rola matki, a przy­najmniej matki Sama. Kiedyś twierdziła, że nie wie, co to takiego tradycyjne uczucia macierzyńskie, ale teraz była zachwycona tym doświadczeniem.

Tęskniła do Sama w każdej wolnej chwili, więc starała się te chwile ograni­czać do minimum. Nie było to trudne, gdyż dochodzenie w sprawie Nocnego Klubu zaczynało się toczyć pełną parą.

Wieczorem trzeciego lipca rola Sarah w śledztwie jeszcze się umocniła. Nieco po dziesiątej zadzwonił telefon w jej gabinecie. Oczekiwała wiadomości od Sama i Rogera.

- Halo? Tak. Mówi Sarah McGinniss... Dobrze... Tak, mogę to zrobić... W porządku... Czy może pan mu przekazać wiadomość? - ciągnęła dalej. - Pro­szę mu po prostu powiedzieć, że wszystko, czego chce, może być załatwione.

Sarah odłożyła słuchawkę, ale od razu podniosła jaz powrotem.

Zadzwoniła do Stefanovitcha. Była szansa, że jeszcze pracuje w komen­dzie głównej.

W końcu odebrał telefon w swoim gabinecie.

- Stefanovitch.

- McGinniss... Pomyślałam, że może cię złapię. Posłuchaj, tym razem mam dobre wieści.

- Chyba mam ochotę na jakieś dobre nowiny. Przed chwilą była tutaj Kimberły Manion. Dostała kontrakt na zdjęcia w reklamówkach renomowanego domu mody tylko dlatego, że pracowała w „Zachęcie". Niezłe, co?

- Nicky Wilson znów nabrał ochoty, żeby się ze mną spotkać, Stef. Dzisiaj w nocy. Zadzwonił, że chce się umówić na spotkanie.

- Jak do tego doszło? Myślałem, że cię przepędził z Connecticut.

- Bo tak było. Ale teraz najwyraźniej chce zawrzeć jakąś umowę, a przy­najmniej porozmawiać. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. - Po drugiej stronie słuchawki zapanowała cisza. Po chwili zabrzmiał głos Stefanovitcha: - Nie po­trzebujesz przypadkiem towarzystwa? Jeśli tak, to jestem do dyspozycji.

- Piszę o prawdziwych zbrodniach, marszałku Dillon. Zajmuję się tym już od sześciu lat - odparła Sarah. - Nic mi nie będzie.

- Posłuchaj, Sarah, Misiek Kupchek też zajmował się tym od wielu lat. Tak mu się przynajmniej wydawało. To co innego. Oni nie respektują żadnych zasad. Sarah nie odezwała się. Musiała to przemyśleć.

- Pozwól, że pojadę z tobą do Danbury - nalegał Stefanovich. - Pozwolę ci ze mnie kpić. Możemy śpiewać w samochodzie harcerskie piosenki.

- Stef, ale ja... W porządku. Będę u ciebie za jakieś dwadzieścia minut.

Pół godziny później jechali we dwójkę autostradą West Side Highway, a po­tem skręcili w stronę Saw Mili. Sarah zdała sobie po drodze sprawę, że jest strasznie zdenerwowana. Złapała się na tym, że bez przerwy patrzy w lusterko wsteczne.

Wypatrywała świateł reflektorów samochodu, który mógłby ich śledzić. Spo­dziewała się pościgu. To było dowodem, jak bardzo ta sprawa stała się absur­dalna i niekontrolowana. Ciągle nawiedzała ją myśl, że gdy dotrą do Danbury zastaną tam zamordowanego Nicky'ego Wilsona.

Nigdy nie przepadała za thrillerami, a teraz... przemoc powiązana z Klu­bem Nocnym była zupełnie nieprzewidywalna: makabryczne zabójstwa Alexandre'a St.-Germaina, Traficante i Bamwella, fatalna śmierć Miśka Kupcheka. Dlaczego Nicky Wilson nagle zmienił zdanie i postanowił z nią porozma­wiać?

Naczelnik Thomas przywitał ich w tym samym budynku, w którym Sarah widziała się ostatnio z Wilsonem. Thomas wyglądał jak niezdarny nauczyciel fizyki w liceum. Zbyt wysoki i za szczupły, nosił garnitur z brązowego tweedu, co najmniej o numer za duży. Chociaż był prawie łysy, przedziałek w jego szaroblond włosach stanowił idealnie prostą linię.

- Idziemy do szpitala - poinformował Sarah i Stefanovitcha, gdy wymie­nili uściski dłoni.

Sarah wstrzymała oddech.

- Co mu się stało? - spytała. Naczelnik Thomas pokręcił głową.

- Nic się nie stało. Przenieśliśmy go do szpitala na jego własną prośbę. Twierdzi, że ma bóle w klatce piersiowej. Sądzę, że na czas waszych odwiedzin chciał się znaleźć w bezpieczniejszym miejscu.

Wnętrze szpitala więziennego składało się z kilku małych pokoików, sy­metrycznie rozmieszczonych po obu stronach korytarza, z pokojem pielęgnia­rek w środku. Dyżurkę pielęgniarek chroniła szyba z pleksiglasu. Wszystko dookoła było lśniąco czyste, uporządkowane i schludne, a także zaskakująco komfortowe. W porównaniu z większością zakładów karnych, Danbury przy­pominało klub towarzyski. Wśród pensjonariuszy systemu więziennictwa fede­ralnego mówiło się o nim „hotel Plaza".

Thomas poprosił Stefanovitcha, żeby poczekał w pokoju pielęgniarek, po czym zabrał Sarah do sali na końcu korytarza.

Jedyne oświetlenie salki szpitalnej stanowiła lampka nocna. Nicky Wilson siedział w snopie światła.

- Naprawdę mam bóle w piersiach - oświadczył Sarah, gdy ta stanęła w drzwiach.

- Bez bólu nie ma sukcesów. - Jej uśmiech był nieco wymuszony.

- Będę za drzwiami - oświadczył naczelnik Thomas. Spojrzał na Sarah i odszedł kilka kroków w głąb korytarza.

- Z kim rozmawiałaś o naszym spotkaniu? - spytał ją Wilson natychmiast. Odsunął lampkę i jego twarz pogrążyła się w cieniu.

- Wie o tym komisarz policji. Wiedzą w biurze gubernatora. - Sarah usia­dła na jedynym krześle stojącym w ciasnym pokoiku.

- Nikomu więcej o tym nie mów.

Sarah kiwnęła głową. Nie miała zamiaru sprzeczać się z Nickym Wilsonem.

- Kiedy mnie wysłuchasz, zrozumiesz dlaczego. Może nawet zrozumiesz więcej, niż byś chciała, i domyślisz się, dlaczego w końcu zdecydowałem się porozmawiać z tobą, a nie z kimś innym. - Już po raz drugi Wilson zaprosił do więzienia właśnie Sarah, a nie kogoś innego.

Słuchała Wilsona przez następne czterdzieści pięć minut. Przyznała mu póź­niej rację: jakaś część Sarah żałowała, że musi słuchać tego, co wielki boss świata kryminalnego ma jej do powiedzenia.

- Jestem małym pionkiem w grupie, która tworzy najbardziej wpływowy związek przestępczy na świecie. Wcale się nie oszukuję, jestem małym pion­kiem. Pracuję dla nich. Ten związek czasami jest określany jako Nocny Klub - powiedział na wstępie Nicky Wilson. - Nazywa się tak, ponieważ zebrania klu­bu odbywają się zawsze w największej tajemnicy i późno w nocy. Po północy. Członkowie klubu są na ogół anonimowi, nie znają ich nawet szefowie świata przestępczego. Są to ludzie, którzy bardzo strzegą swojej prywatności. Niektórzy z nich lubią kobiety, niektórzy kochają hazard i na spotkaniach domagają się tego rodzaju rozrywek.

Wszystko tu działa jak w zegarku. Przez ostatnie dziesięć lat ten syndy­kat był odpowiedzialny za prowadzenie wszelkich poważniejszych akcji zwią­zanych z przestępczością zorganizowaną na świecie. Mówię o naprawdę zor­ganizowanych akcjach, nie o jakiś drobiazgach, rozróbach ulicznych. Ten syn­dykat doprowadzał do ugody i rozstrzygał spory pomiędzy grupami z różnych krajów.

Jego członkowie podejmowali decyzje, kto powinien prowadzić daną ak­cję, szczególnie gdy w grę wchodziła kwestia podziału Trzeciego Świata. Już samo to mogło doprowadzić do wojen gangów przez całą końcówkę lat siedem­dziesiątych. Tak się nie stało. Dzięki syndykatowi.Roczny zysk... nie obrót, ale zysk klubu utrzymuje się w granicach sześć­dziesięciu pięciu miliardów dolarów. Przez ostatnich dziesięć lat ta kwota systematycznie rośnie. Gdy się zastanowić, jak ten świat naprawdę działa i ile zna­czy taka suma, zaczyna się doceniać potęgę syndykatu i rozumieć powód obec­nego zamieszania. Doszło do jakiegoś zamachu stanu. Jakiegoś poważnego zamachu stanu, którego oni sami nie mogą sobie wytłumaczyć. Wczoraj czy przedwczoraj postanowiono zwołać zebranie nadzwyczajne. Poszły o tym słu­chy po całym świecie. Chcą porozmawiać na temat tych zabójstw. Prowadzą swoje własne śledztwo. Wykorzystują policję na całym świecie, żeby prowadziła dochodzenie na ich użytek. Rozumiesz, co mówię?

Sarah rozumiała, przynajmniej tak jej się wydawało. Wilson twierdził, że związek swobodnie wykorzystywał pewne siły policyjne, może nawet rządo­we. Jak to było możliwe?

- Mogę ci powiedzieć, gdzie się odbędzie to zebranie nadzwyczajne. Znam miejsce. Mógłbym cię do nich doprowadzić, proszę bardzo... ale pod jednym warunkiem. Musisz mnie stąd wyciągnąć. Bo oni tego nie zrobią. Wyparli się mnie.

Sarah wpatrywała się w Nicky'ego Wilsona bez słowa. On też milczał. W końcu powiedziała mu, że tak jak obiecała podczas pierwszego spotkania - może go wyciągnąć z Danbury; zapewniono ją, że jest to możliwe. Musi tylko opowiedzieć wszystko, co wie na temat Nocnego Klubu.

Stefanovitch, Atlantic City, New Jersey

Stefanovitch miał dwie i pół godziny na przemyślenia, jadąc swoją furgo­netką na południe stanu. Potrzebny mu był ten czas, by uporządkować informa­cje, które uzyskał w ciągu dwóch tygodni trwania dochodzenia.

Działo się coś ważnego. Miało dojść do spotkania Nocnego Klubu i Stefa­novitch wiedział gdzie. Do Stanów Zjednoczonych przyjechało już ponad dwu­nastu szefów świata przestępczego z całego świata.

Popołudnie było piękne. Jesienny wietrzyk łagodnie owiewał zielone pa­górki południowego Jersey. Patrząc na ten pejzaż, Stefanovitch poważnie się zastanawiał nad sensem życia w Nowym Jorku i nad sensem swojej pracy.

Z jakiejś przyczyny Atlantic City zawsze doprowadzało Stefanovitcha do stanu nerwowowego niepokoju. Z tego kurortu New Jersey emanowała jakaś ponura desperacja. Powodował to w pewnej mierze wszechwładny tutaj, po­zbawiony gustu blichtr: jaskrawe recepcje z nadmiarem złoceń i czerwieni, jak we włoskiej restauracji, żyrandole ze sztucznego kryształu, które wisiały nawet w łazienkach, bożonarodzeniowe dekoracje w środku lata.

Po obydwu stronach autostrady Garden State zaczęły się pojawiać jaskra­we reklamy. Można się z nich było dowiedzieć, że największa szansa na wygra­ną istnieje w kasynie „Harrah", w przystani. Albo w „Golden Nugget". Albo w „Sands". Darmowy parking miał być zachętą, by przegrać w kasynie setki czy nawet tysiące dolarów.

Inna nachalna reklama głosiła, że w Balsy jest elegancka restauracja w sty­lu kontynentalnym. Dyrekcja „Golden Nugett" chwaliła się, że występują u nich Steve Wynn i Frank Sinatra. W kasynie „Caesar" grali Slotbusters.

Stefanovitch wiedział, że w Atlantic City i w Vegas są dwa rodzaje graczy. Dowiedział się o tym od innego gliniarza, który sam był godnym pożałowania, nałogowym hazardzistą. Jedni to samotnicy, którzy wchodzili do kasyna, żeby uciec z zatłoczonego deptaka, schronić się przed upałem albo przed zrzędli­wym współmałżonkiem. Drudzy natomiast to showmani, którzy egzystowali dzięki tłumom i blichtrowi.

Ofiarą kasyn padali głównie showmani. Byli to na ogół mężczyźni i kobie­ty, którzy odnieśli sukces bez niczyjej pomocy i mieli swoje własne, przynoszą­ce zyski firmy. Ci ludzie dysponowali naprawdę wielkimi pieniędzmi i byli gotowi przegrać dowolną sumę po to tylko, żeby wszyscy widzieli, jak grają. Logika postępowania graczy-showmanów nie mieściła się Stefanovitchowi w głowie, ale to wszystko było doskonale wykorzystywane przez potężnych właścicieli kasyn. Atlantic City istniało dla potrzeb graczy-showmanów.

Dzielnica, którą jechało się nad morze, stanowiła labirynt pustych działek budowlanych, zabitych dyktą budynków, zaniedbanych apartamentów i domów czynszowych. Na Arctic Avenue w pobliżu dworca autobusowego Atlantic City stał rządek rozbrykanych i zaniedbanych prostytutek. Pomachały radośnie w stro­nę przejeżdżającej furgonetki Stefanovitcha. Odmachał im.

Doszedł do wniosku, że nazwy ulic wypisane na tablicach miały sprawiać, by przybysze czuli się tu bezpiecznie i swojsko. Pochodzisz z południa i oto mamy dla ciebie dobrą, starą aleję Kentucky albo Tennessee. A przecież jesteś daleko na północy, w Atlantic City, w miejscu, gdzie odbywają się wybory Miss America prowadzone przez Berta Parksa. Tylko że teraz aleje Tennessee, Delaware, Illinois wyglądały jak najbardziej zapuszczone miejsca świata. Przypominało to Times Square, ale Times Square nie reklamował się jako nadmorski kurort.

Aleje Pacific i Atlantic były już zdecydowanie w lepszym stylu. Na ulicy przeważali zamożni turyści w pastelowych, swobodnych strojach.

W końcu na horyzoncie wyłonił się hotel „Tropicana".

Za nim „Bally's Park Place".

I „Caesar's", gdzie drobni gracze czuli się jak w domu.

„Harrah's Boardwalk".

„Golden Nugget".

„Trump Plaza", który dla Stefanovitcha stanowił dowód, że Donald Trump wierzy w tych, co przegrywają.

Dalej przy deptaku stał „Resort Intemational", gdzie odbywały się często turnieje nadawane w sieci ESPN albo w „Szerokim świecie sportu" ABC.

„Caesar's Boardwalk Regency".

„Boardwalk Spade".

Były też starsze hotele, ulokowane kilka przecznic od deptaka. Zachowało się kilka oryginalnych małych pensjonatów z werandami długimi na pół prze­cznicy, z zielonymi, drewnianymi fotelami bujanymi, które zdawały się żyć własnym życiem; ich konserwatywni właściciele wyglądali tak, jakby tkwili tutaj od początku dwudziestego wieku.

Teraz w Atlantic City rezydował Nocny Klub. Syndykat zbierze się w „Trump Plaża", pomyślał Stefanovitch, dojeżdżając do deptaka w powolnym ruchu popołudniowego sznura samochodów.

Podjechał do frontowego wejścia „Tropicany". Wręczył chłopakowi parkin­gowemu dziesięć dolarów i poprosił go, żeby samochód był w pogotowiu. Nie miał zamiaru pokazywać swojej przepustki, żeby mu okazano specjalną troskę. Nikt nie mógł wiedzieć, że policja nowojorska i FBI znajdują się w Atlantic City.

- Musi pan podstemplować tę kartę w kasynie, proszę pana. Wtedy nie zapłaci pan za parking. Jestem do drugiej i w każdej chwili mogę przyprowa­dzić samochód, proszę pana.

- Dzięki. Mam nadzieję, że dziś wieczorem dopisze mi szczęście - stwier­dził Stefanovitch. Uśmiechnął się do usłużnego dzieciaka, który już zauważył wózek na tylnym siedzeniu.

- Pomóc panu z tym, proszę pana?

- Nie trzeba. Dziękuję.

- To po Wietnamie, proszę pana?

- Nie. Po wizycie w sklepie przy Czternastej ulicy. - FBI i policjanci zajęli przylegające do siebie apartamenty na dziewiętna­stym piętrze „Tropicany". Zarejestrowali się jako dyrektorzy, którzy przybyli na konferencję zorganizowaną przez Thompson Electronics, firmę, która kupi­ła RCA.

Gdy pojawił się Stefanovitch, do drzwi podszedł David Wilkes z FBI. W środku musiało się już znajdować ze czterdziestu detektywów i policjantów. Teleksy i komputery IBM pracowały na równie dużych obrotach jak automaty do gry w kasynie na dole.

- Jezu Chryste - jęknął Stefanovitch, wjeżdżając do zatłoczonego aparta­mentu. - Tu jest gorzej niż w kasynie.

Uścisnęli sobie z Wilkesem dłonie. Wilkes był przyjacielem policji nowo­jorskiej i prawdziwym profesjonalistą: zawsze przygotowany, pedantycznie do­kładny, nie miał do niczego i do nikogo pretensji. Wilkes odznaczał się również subtelnym poczuciem humoru, co było niezwykłe w wypadku faceta z FBI.

- Uważasz, że tylu pomocników ci wystarczy? - Stefanovitch rozejrzał się po zatłoczonym apartamencie z ironicznym uśmiechem.

- Mam za mało swoich ludzi, a za dużo wszystkich innych. - Wilkes po­chodził z Wirginii i mówił miękkim akcentem. - Najwięcej jest z departamentu policji w Atlantic City. To tak jakby otrzymać pomoc od policyjnych oddzia­łów posiłkowych - ciągnął. - Te chłopaki z policji stanowej New Jersey świet­nie by się spisały, gdyby chodziło o zabezpieczenie koncertu Bruce'a Springsteena.

John Stefanovitch wyjrzał przez lśniące, wielkie okna wychodzące na „Trump Plaża".

- A co z naszymi przyjaciółmi, którzy zatrzymali się u Trumpa? Kogo do tej pory zauważyliście? Ciekawa ekipa?

- Och, jasne. Na razie z tuzin grubych ryb i trzy razy tyle ochroniarzy. Pro­wadzimy rejestr i przepuszczamy tę listę przez główny komputer w Waszyng­tonie. Łącza komputerowe, Stef, nie ma nic lepszego. W apartamentach na sa­mej górze „Trump Plaża" pojawiły się rzesze pięknych kobiet. Mają tu napraw­dę niezłe panienki.

- Tak, od samego początku kręciły się w tej sprawie różne damy. Wątpię, żeby to był przypadek, że wszystko zaczęło się w „Zachęcie".

- Świat wciąż się toczy dzięki seksowi. Wiesz, kiedyś marzyłem o takiej akcji. A ty?

Stefanovitch nadal patrzył na deptak w Atlantic City, na „Trump Plaża" i po prostu w dal.

- Kiedyś... tak. Ale od dwóch lat już nie - odpowiedział w końcu. - Jest takie miejsce, które nazywa się Long Beach. Tam była moja akcja życiowa. Nie spełniła moich oczekiwań.

- Uważam, że oficjalne spotkanie jeszcze się nie zaczęło. Szefowie wciąż przybywają. To podniecające uczucie, gdy te wszystkie grube ryby się tu zja­wiają... gdy się ich tylu widzi w jednym miejscu.

- Tak. A będzie jeszcze lepiej. Zjadą tu wszyscy. I my też będziemy na miejscu. Trochę mi to przypomina kościelne potańcówki. Kiedyś na coś takie­go chodziłem.

Isiah Parker, Atlantic City

Isiah Parker zarejestrował się w „Trump Plaza" pod fałszywym nazwiskiem. Detektywi Jimmy Burke i Aurelio Rodriguez zamieszkali w innych hotelach przy deptaku; Burke w „Bally's", a Rodriguez w „Resorts Intemational". Cze­kali na ostatnie zadanie: na nazwisko... albo na nazwiska.

W „Trumpie", w pokoju z widokiem na morze, Parker rozpakował czarny worek marynarski, w którym miał robocze ubranie i potrzebne przedmioty. Sprawdził i wyczyścił swoją dwudziestkędwójkę, rewolwer przydziałowy z no­wojorskiego departamentu policji. Późnym popołudniem przymocował lekką naramienną kaburę. Podczas pracy na dole, w recepcji, beżowa sztruksowa marynarka miała zakrywać broń.

Jeszcze raz miał brać udział w tajnej akcji. Kto, do licha, jest jej celem? Skąd ta tajemnica utrzymywana do ostatniej chwili?

Charles Mackey obiecał skontaktować się z nim po dwudziestej trzeciej. W „Trump Plaża" znajdował się już tuzin ważnych szefów gangów. Przybyli tu z powodu niedawnych zabójstw w Nowym Jorku, w Palermo, Londynie i Hong­kongu; A dlaczego on tu się znalazł?

Łatwo było zniknąć w przelewającym się tłumie na parterze „Trumpa". Par­ker okazał niedbałe zainteresowanie maszynami do gry, gdzie szybko stracił garść żetonów po dwadzieścia pięć centów i po dolarze. Przeszedł do stolików, przy których grano w kości i w blackjacka. Włóczył się od niechcenia, jakby nie miał żadnego celu, jak przystało na normalnego faceta na wakacjach.

Był pewien, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Jednocześnie zauważył kilku ochroniarzy „Trumpa". To było dość trudne zadanie: wyłuskać z tłumu jednego po drugim i zapamiętać ich twarze.

Parker zauważył latynoskiego kelnera wchodzącego do małej windy na półpiętrze. Gdy pusta winda zjechała ponownie, wsiadł do niej i pojechał do piwnicy.

Wiedział, że sztuka przebywania w miejscu, w którym się nie powinno prze­bywać, polega na sprawianiu wrażenia, jakby obecność tam była zupełnie natu­ralna. Gdy mijał kuchnię hotelową, zza wahadłowych drzwi wytoczył się wó­zek pełen jedzenia. Parker poszedł krok w krok za starszym, tęgim czarnym kelnerem, który kiwał się na boki przy każdym kroku.

- Czy tu na dole jest gdzieś siłownia dla panów? - spytał kelnera, który spojrzał na niego zdziwionym.

- Tak, proszę pana. Siłownie dla panów i dla pań. Proszę iść przed siebie. To będzie po prawej stronie.

- W apartamentach na górnym piętrze chyba jest jakieś przyjęcie? - cią­gnął Parker niedbale.

Kelner odwrócił wzrok i milczał. Dopiero po kilku krokach odezwał się znowu:

- Ci dżentelmeni lubią wydawać pieniądze, to pewne. I każdy z nich jest tutaj na koszt firmy. Wie pan, co to znaczy? Za darmochę. To muszą być ważni faceci.

- Odnoszę wrażenie, że w hotelu panuje napięta atmosfera.

- Latem tak jest przez cały czas. Muszę spadać. Nie wygląda pan na kogoś, kto musi korzystać z siłowni.

Parker roześmiał się. Stał teraz z kelnerem przy windach dla personelu. Tro­chę przeciągnął strunę. Zapalił papierosa.

- Więc na górze są ważni faceci, co? Pewnie pana przeszukują, kiedy pan wchodzi do apartamentu? Wie pan, sam kiedyś brałem udział w czymś takim. W Las Vegas. Jak byłem w wojsku. Służyłem w Fort Sills w Okłahomie.

- A, w Fort Sills. Nie przeszukują mnie. Nie boją się takiego starego tłuściocha jak ja. Dają niezłe napiwki. Nawet ci faceci, którzy dla nich pracują, dają dobre napiwki. W czymś takim na pewno pan nie brał udziału.Winda w końcu przyjechała i starszy kelner wepchnął do niej wózek, a po­tem wszedł sam. Parker pomachał do niego niedbale. Kelner nie zadał sobie trudu, żeby odwzajemnić gest.

Isiah Parker odwrócił się od windy i skierował do jednego z siedmiu tuneli, które biegły pod hotelem. Zastanawiał się nad sprawami, o których zdążył się dowiedzieć krążąc po „Trump Plaża" i zadając pytania.

Po pierwsze, do apartamentu na najwyższym piętrze prowadziła prywatna winda. Windy były strzeżone, a straż zmieniała się co dwie godziny. Następna zmiana miała nastąpić o dwunastej. Na ostatniej kondygnacji znajdował się od­dzielny bar, którego zawartość uzupełniano dwa razy dziennie. Można by tam dotrzeć również schodami przeciwpożarowymi, które były wprawdzie mocno strzeżone, ale prawdopodobnie łatwiej dałoby je opanować niż windę.

Hotel „Trump Plaza" był pełen gości. Donald Trump kupił ten hotel od Harraha i przebudował z jedną myślą: by przejąć pięć tysięcy zaciekłych hazar" dzistów, którzy grali w „Golden Nugget" i w „Caesar's". Ulepszył program roz­rywkowy, zatrudniając zamiast Norma Crosby'ego i Mitzi Gaynor Dianę Ross i Franka Sinatrę. Dla najważniejszych graczy, którzy chcieli być traktowani jak gwiazdy filmowe odwiedzające hotel-kasyno, zbudowano sześćdziesiąt pięć luk­susowych apartamentów. Oczywiście członkowie syndykatu zaliczali się do naj­ważniejszych gości.

Całe zastępy hotelowych kelnerów jeździły obsłużyć gości najwyższego piętra przynajmniej z pół tuzina razy w ciągu ostatnich ośmiu godzin. Parker teraz musiał się dowiedzieć, kogo ma dosięgnąć. Który z szefów świata prze­stępczego stanowi cel?

Zastanawiał się, kto podejmuje ostateczną decyzję, i to może nawet w tej chwili.

Tuż po dwudziestej drugiej Isiah Parker w końcu wyszedł z hotelu. Powę­drował zatłoczonym deptakiem na pomoc, w stronę miejsca, gdzie kiedyś znaj­dowało się słynne Stalowe Nabrzeże.

Cały czas poruszał się wraz z tłumem. Tak było bezpieczniej. Księżyc wi­szący nad oceanem miał żółty, maślany odcień i świecił wyjątkowo jasno. Stalowoszara woda z odbijającym się w niej księżycem wyglądała wspaniale, ale dziś Parker nie mógł się skupić na podziwianiu widoku.

Kolorowy plakat reklamujący hotel „Bally's" donosił z dumą, że w sobotę wystąpi tam Diana Ross. Parker był kiedyś jej wyjątkowo napalonym fanem. Od jakiegoś czasu takie rzeczy nie miały dla niego znaczenia.

Teraz liczyła się tylko tajna akcja. Parker wiedział, że przydzielono mu to zadanie ze względu na okropną śmierć brata. Charles Mackey i komisarz poli­cji wykorzystywali go, ale przynajmniej tego nie kryli.

W Atlantic City mieli się zebrać najważniejsi szefowie mafii, a on w ciągu najbliższej doby miał zlikwidować jednego z nich.

Ale którego?

I jak miał tego dokonać?

Gdy Parker dotarł do „Resorts mtemational", ostatniego staroświeckiego hotelu przy deptaku, był odrętwiały ze zmęczenia. Ziewnął, aż coś trzasnęło mu w szczęce.

Miał już wracać do „Trumpa", gdy dostrzegł coś, co nim wstrząsnęło. Ukrył się szybko się w salonie gier. Ciarki przeszły mu po plecach. Przygotował się na najgorsze.

Deptakiem od strony „Trump Plaża" podążał policjant, którego znał z wi­dzenia. Poruszał się szybko na wózku inwalidzkim.

W Atlantic City przebywał porucznik John Stefanovitch z wydziału za­bójstw. Funkcjonariusz prowadzący dochodzenie w sprawie zabójstw Alexandre'a St.-Germaina i Olivera Bamwella spędzał tutaj weekend. Isiah Parker wątpił, żeby Stefanovich przyjechał popływać.

John Stefanovitch, „Tropicana"

Stefanovitch zrobił sobie półgodzinną przerwę. Chciał odpocząć od obser­wacji prowadzonych w „Tropicanie". Wyjechał na deptak, żeby rozjaśnić myśli oraz zaspokoić ciekawość, jak też teraz wygląda Atlantic City.

Dwadzieścia minut później wrócił do „Tropicany", odświeżony i gotów dalej prowadzić obserwację. Przebrał się w czystą koszulę, skropił wodą kolońską i czekał. Zawsze to czekanie.

Apartament hotelowy w „Tropicanie" przypominał siedzibę partii politycznej podsumowującą katastrofalne wyniki wyborów. Wszystkie meble odsunięto od okien. Rozmaite niezwykle pożyteczne rzeczy, jak chromowane lampy nocne, fote­le, stoliki ze szklanymi blatami, zostały złożone na dwóch stosach pod ścianami.

Ludzie z FBI, wyposażeni w potężne lornetki, siedzieli na ustawionych rzę­dem krzesłach z jadalni i obserwowali apartamenty na najwyższym piętrze „Trump Plaża". Zużyte kubki po kawie i tłuste opakowania od kanapek ponie­wierały się po całym pokoju, ale najwięcej leżało ich wokół krzeseł.

Federalni nie tylko obserwowali bezczynnie apartamenty na szczycie „Trump Plaża". Spotkanie syndykatu miało być rejestrowane przy użyciu ka­mer i aparatów fotograficznych oraz czułych mikrofonów kierunkowych. Nie zaczęło się jeszcze dziać nic szczególnego. Reszta bossów świata przestępcze­go miała dotrzeć dopiero jutro rano. Był między nimi prawowity następca tronu z Europy i Król Królów na Wschodzie, który mieszkał w Makau.

Stefanovitch wrócił na swoje miejsce przy jednym z przyciemnionych pa­noramicznych okien. Założył potężne czarne słuchawki i zaczął przysłuchiwać się rozmowom gangsterów w sąsiednim budynku.

Zasadzki są najgorszym z policyjnych doświadczeń, rozmyślał słuchając nakładających się na siebie, elektronicznych sygnałów i strzępów rozmów. Sie­dzi się i czeka. Człowieka ogarnia uczucie, jakby zamieniał się w zimny ka­mienny słup. A może tym razem będzie trochę inaczej?

Zasadzka w Atlantic City, przynajmniej teoretycznie, była spełnieniem ma­rzenia każdego policjanta. Wyglądało to tak, jakby cała ta sytuacja została przy­gotowana specjalnie dla nich, żeby mogli sobie posłuchać rozmów prowadzo­nych między największymi gangsterami świata.

W jakiś sposób wszystko to było zbyt łatwe, co niepokoiło Stefanovitcha. Martwiło to również Davida Wilkesa z FBI i prawdopodobnie nie dawało spo­koju żadnemu z czuwających tutaj agentów czy policjantów.

Nocny Klub po drugiej stronie Texas Avenue znajdował się w odległości osiemdziesięciu, może stu metrów od nich. Niemal jakby specjalnie tak to za­aranżowano, by policja mogła sobie siedzieć i słuchać. Ale dlaczego? Nie wia­domo.

Stefanovitch słuchał z zamkniętymi oczami tych wszystkich obcych, gar­dłowych głosów. Był to dziwny dźwięk.

W końcu zdjął słuchawki i powiesił je sobie na szyi.

Coś nie dawało mu spokoju. Nie mógł dojść co.

Może dlatego, że zasadzka wydawała się zbyt idealna. I ta informacja od Nicky'ego Wilsona... To było zbyt ładne, zbyt czyste, jak symulowana akcja na zajęciach w akademii policyjnej.

Nagle Stefanovitch uprzytomnił sobie, kiedy i gdzie miał takie uczucie. Te same niepokojące myśli i serce walące jak młotem.

Czuł się zupełnie tak samo, jak podczas tej mroźnej nocy w Long Beach, na chwilę przedtem, zanim wpadł w pułapkę.

Sarah McGinniss, „Tropicana"

Sarah przyjechała do Atlantic City na wgniecionym tylnym siedzeniu ja­snoniebieskiego buicka należącego do departamentu policji. Zamierzała obej­rzeć sobie akcję Appalachia II, jak nazywano tę operację w komendzie głównej policji.

Około dwudziestej drugiej trzydzieści dojechali w okolice promenady w Atlan­tic City i ruszyli lśniącą Pacific Avenue.

Za Brighton samochód skręcił i zatrzymał się niemal na betonowych słup­kach przy zaśmieconym, obskurnym wejściu dla pracowników i dostawców na tyłach „Tropicany".

Jeden z detektywów siedzących na przednim siedzeniu wyskoczył z samo­chodu i pospieszył otworzyć przed Sarah drzwi. W nowojorskim departamen­cie policji wciąż służyli dżentelmeni.

- Bardzo przepraszam za ten brud. To wejście służbowe - usprawiedliwił się policjant. - Boją się, że ktoś mógłby panią rozpoznać.

- Rozumiem, Frank - odparła. - Nie pierwszy raz będę wchodzić do hote­lu tylnym wejściem. I pewnie nie ostatni. Dzięki za podwiezienie i za towarzy­stwo.

Sarah pojechała na górę windą dla personelu. Nie żałowała, że ominęła palmy w doniczkach i sztuczny błękitny wodospad w recepcji „Tropicany". Może przy innej okazji.

David Wilkes porzucił towarzystwo mężczyzn w szarych garniturach i po­witał ją w wejściu do pokoju obserwacyjnego. Gdy Sarah wymieniała uścisk dłoni z pracownikiem FBI, zauważyła Stefanovitcha.

Miał na uszach czarne słuchawki i obserwował budynek Trumpa, jak do­świadczony gracz na wyścigach. Zdawał się w swoim żywiole.

Sarah już dwukrotnie miała okazję spotkać Wilkesa, gdy zbierała materiały do Klubu. Napisała dwa rozdziały na temat jego Komisji do spraw Przestępstw.

Lubiła tego człowieka. Twardo stąpał po ziemi.

Rozmawiając z Wilkesem, Sarah przyjrzała się otoczeniu. Widziała ruch we­wnątrz budynku Trumpa, po drugiej strome ulicy. Sprawiało to wrażenie, jakby dwa zespoły przygotowywały się do spotkania z niewyjaśnionego powodu.

- Tutaj, w apartamentach, szyby są ze szkła odblaskowego. Dlatego mię­dzy innymi wybraliśmy to miejsce. Nie widzą nas. Wykorzystujemy specjalne mikrofony kierunkowe, więc nie doszukają się też żadnych pluskiew. Na razie

idzie nieźle.

- To niesamowite, że obserwujecie coś, czego nie powinniście widzieć.

- Wszystko układa się lepiej, niżbym oczekiwał. Udało nam się sprowa­dzić najlepszy sprzęt podsłuchowy. Właściwie... to aż za dobrze. Sarah w końcu wskazała na drugą stronę pokoju.

- Jest tam ktoś, kogo znam. Przywitam się z nim.

- W porządku. Ja jednak bym się nie przyznawał do znajomości z tym leniem.

Chwilę później Sarah podeszła do Stefanovitcha i zdjęła mu z głowy słu­chawki.

- Czy to ty przysłałeś mi osobiste zaproszenie, żebym mogła to zobaczyć? Jeśli tak, to chcę ci podziękować.

Stefanovitch powoli odwrócił siew wózku. Tym razem, dla odmiany, uśmie­chał się.

- No, jest już kronikarz, to chyba możemy zaczynać. Przysuń sobie tamto krzesełko. Możesz tu siedzieć i oglądać Nocny Klub w akcji. Tak naprawdę wygląda czuwanie.

Sarah wzięła najbliższe krzesło i postawiła obok Stefanovitcha.

- A więc to się dzieje naprawdę, co?

- No cóż... Są tu wszyscy. To musi być Klub. Tino Deluna z Miami. Ten Hsu-shire z Hongkongu. Daniel Steinberg z Londynu i z Paryża. Wszyscy wielcy ludzie mafii. Nie wiem, co będzie dalej.

Sarah szybko przekonała się, że „czuwanie" przypomina chińskie tortury.

Po raz pierwszy zrozumiała, na czym polega policyjna zasadzka. Po trzech i pół godzinie siedzenia, podczas których przysłuchiwała się banalnym i niewybred­nym rozmowom w „Trump Plaża", miała dość.

Szwendała się bez celu po apartamencie „Tropicany". Pogadała trochę z Wilkesem, potem wróciła do Stefa. Rozmawiali o wszystkim - o mafijnych ojcach chrzestnych i o nocy, kiedy Stefanovich widział przy Stalowym Nabrzeżu nurku­jącego konia, co było dla niego niezapomnianym przeżyciem.

- Tak wyglądały rozrywki rodzinne w czasach, gdy jeszcze istniały rodzi­ny - skomentował.

Sarah podszkoliła się przez ten czas w czuwaniu - potrafiła teraz lepiej na­słuchiwać, lepiej się koncentrować - ale kilka minut po trzeciej postanowiła położyć się na chwilę na jednej z kozetek w przyległym apartamencie. Stefano-vitch właśnie objął kolejną dwugodzinną wachtę. Zdawał się czerpać siły z te­go, co słyszał w „Trump Plaza". I tak od czasów nocnej strzelaniny w Long Beach cierpiał na bezsenność.

Siedząc przy odblaskowym, panoramicznym oknie w „Tropicanie", Stefa-novitch nastawiał mikrofon na różne kierunki. Mafiosi nie rozmawiali o ni­czym, co warte było nagrywania. Znów zaczął się zastanawiać. Coś w tym ze­braniu nadal go niepokoiło.

Około czwartej nad ranem Sarah pojawiła się znowu. Odwrócił się, kiedy dotknęła jego ramienia.

Owinięta w brązowy hotelowy koc, sprawiała wrażenie zaspanej i zadowo­lonej. Odżyły wspomnienia z jej domku nad morzem.

- Czy ty nigdy nie śpisz? - zapytała. Stefanovitch potrząsnął głową.

- Nie dzisiaj.

- To dziwne. Teraz wszystko tam wydaje się takie spokojne.

- W tamtym hotelu tkwi większość ludzi, którzy organizują przestępczość na świecie. Nie może tam być zbyt spokojnie.

Po drugiej stronie, na najwyższej kondygnacji, trwała rozmowa pomiędzy kilkoma szefami mafii. Przybyli z różnych stref czasowych i najwyraźniej nie mieli zamiaru iść spać, żeby pozbyć się zmęczenia wywołanego różnicą czasu.

Stefanovitch przewertował stertę fotografii. Na odwrocie każdego zdjęcia widniało nazwisko i krótki opis.

Jeden z ochroniarzy „Trump Plaży" przeszedł przed oknem. Zatrzymał się nagle. Miał ogromne, sumiaste wąsy, trochę jak prezenter telewizyjny Gene Shalit, tyle że pokryta głębokimi dziobami twarz ochroniarza była znacznie mniej przyjazna.

Sumiasty Wąs zdawał się wpatrywać prosto w „Tropicanę". Patrzył tuż po­nad miejscem, w którym siedzieli Stefanovitch i Sarah.

- Nie widzi nas - wyszeptał Stefanovitch. Jednak nie mogli pozbyć się wrażenia, że ochroniarz im się przygląda.

- Coś widzi. Zastanawiam się, co się dzieje w głowach tych ludzi? To prze­cież do nich się najpierw strzela.

- Jakoś nie mogę wzbudzić w sobie współczucia.

Stefanovitch ziewnął i potrząsnął głową. Zaczynało go ogarniać zmęcze­nie. Na samym początku wachty.

- Dlaczego się nie położysz? - spytała Sarah. - Ja cię zastąpię. Idź. Już się zupełnie rozbudziłam.

- Wygląda na to, że oni też nie mają zamiaru iść spać. Zamówili więcej jedzenia - powiedział Stefanovitch i ziewnął znowu. - Mój dziadek nazywał takich ludzi obibokami. A teraz oni rządzą światem. Obiboki.

Po drugiej stronie w apartamencie na najwyższym piętrze pojawili się dwaj kelnerzy hotelowi ubrani w białe marynarki. Jak zwykle przynieśli srebrne tace, dzięki którym potrawy dostarczane do pokojów nie stygły.

Za kelnerami wszedł ten sam ochroniarz, który wcześniej stał przy panora­micznym oknie. Powrót Sumiastego Wąsa.

- To śmieszne, jak człowiek po jakimś czasie zaczyna się identyfikować z ludźmi, których obserwuje podczas czuwania - uśmiechnął się Stefanovitch.

- Ja bym się chętnie zidentyfikowała z jakimś śniadaniem. Nie jadłam ko­lacji. Jaja na szynce! Mmm, pycha. A tamto, co to jest? Parówki? Jezu, jak to wspaniale wygląda.

Obsługa hotelu systematycznie zdejmowała potrawy z tac. Kelnerzy do­starczający posiłki do pokojów uwielbiali tę czynność. Zdejmujemy pokrywkę. A oto czerwona różyczka w wazoniku.

Stefanovitch przypomniał sobie, że sam też nie jadł. Przestępstwo to do­chodowy interes. Przypomniał sobie scenę z Francuskiego łącznika. Gene Hack-man stoi na zimnie przed jakąś elegancką francuską restauracją na Manhatta­nie, a Żabojad Numer Jeden wraz z kolegą siedząw środku i pochłaniają wszyst­ko, co znajduje się w zasięgu wzroku.

Jeden z kelnerów podszedł do rzędu panoramicznych okien. Zdawało się, że spojrzał na „Tropicanę". A może światło świtu miało właściwość, która po­zwalała mu przejrzeć na wylot szyby „Tropicany"?

- Myślisz, że coś odkryli? - spytała Sarah.

- Nie sądzę...

Nagle Stefanovitch podskoczył na wózku.

- Nie! Hej! Nie rób tego, półgłówku. Hej. Hej! Kelner w „Trump Plaza" zaciągał kotary.

- Cholera - wymamrotał Stefanovitch. Nastawił głośniej odbiór w słuchawkach.

- Odczep się od tych zasłon, kretynie. - Sarah podeszła do panoramiczne­go okna. Przytknęła nos do szyby. - Co teraz mówią? Jak apetycznie wyglądają omlety i nowalijki?

Stefanovitch wsłuchiwał siew głosy płynące ze słuchawek. Naprawdę roz­mawiali o jedzeniu.

Nagle w apartamencie w „Trump Plaza" ktoś wrzasnął. W słuchawkach za­brzmiało to przerażająco.

- Co do... - wycedził Stefanovitch.

Ktoś w apartamencie po drugiej stronie krzyczał:

- O Boże, nie! Nie!

Rozległy się strzały. W słuchawkach rozbrzmiewałyechem głośne krzyki.

Stefanovitch zerwał słuchawki z głowy.

- Ktoś właśnie zaatakował apartament w „Trump Plaza”! - wrzasnął.

Sarah pobiegła po Davida Wilkesa.

Stefanovitch nie poruszał się tak szybko od dwuch lat. Serce mu waliło. Nic nie rozumiał.

Wsiadł do pierwszej windy. Ludzie z FBI z zaskoczonymi minami przypinali pistolety. David Wilkes w rozpiętej koszuli był z nimi. Wciąż miał zaspane oczy. Winda zatrzymała się i federalni ruszyli prz recepcję „Tropicany”. Stefanovitcha pozostawili samemu sobie. Ruszył do przodu tak szybko, że jego wózek prawie oderwał się od podłogi.

Gdy znalazł się przed hotelem, w twarz uderzyła go chłodna bryza od oce­anu. Był cały mokry od potu: szyja, włosy, plecy koszuli. Kiedy dotarł na drugą stronę Texas Avenue, przypomniał sobie o krótkofalówce.

- Tu Stefanovitch. Co się dzieje, do diabła?

Żadnej odpowiedzi.

Dotarł do szklanych drzwi bocznych, prowadzących do „Trump Plaza”. Dwaj strażnicy blokowali wejście.

- Nie wolno tu wchodzić - warknął jeden z nich.

- Policja! - Stefanovitch błysnął odznaką.

Wpuścili go, jeszcze bardziej zdezorientowani niż on.

W holu roiło się od przerażonych postaci odzianych w szlafroki i piżamy, na­pływających do recepcji. Ludzie wymieniali się informacjami: „Na górze była strzelanina!" „Nie, to pożar". „Mówię ci, że to pożar w tej cholernej kuchni.

Stefanovitch odszukał ekspresową windę do apartamentów na ostatniej kon­dygnacji. W windzie znów spróbował skorzystać z krótkofalówki:

- David? David? - krzyczał.

Od Wilkesa nie było żadnej odpowiedzi. Co on zastał na górze? Dlaczego nie odpowiadał? Co tam się stało?

Otworzyły się wyciszane drzwi windy. Stefanovitch rozpoznał gryzący za­pach kordytu. Wjechał przez otwarte drzwi apartamentu. Cały pokój zaścielały trupy. Przerażająca scena.

Nocny Klub.

Isiah Parker, „Trump Plaża"

Na stoliku przy łóżku Isiaha Parkera zadzzadzwonił telefon. Parker uchylił powieki i sięgnął do słuchawki.

- Isiah! Ktoś zaatakował apartament w „Trump Plaza" - usłyszał. Rozpo­znał głos Jimmy'ego Burke'a.

- Powtórz!

- Wtargnęli z bronią półautomatyczną. W całym hotelu pełno agentów FBI i glin - ciągnął Burke.

- Kto i gdzie wtargnął z bronią półautomatyczną? O czym ty mówisz?

- Musimy spływać z Atlantic City. Powinniśmy wyjechać oddzielnie, tak jak przyjechaliśmy. Zajmę się Aureliem.

- Dobra, rozumiem - odparł Parker. Wydawało mu się, że Burke mówi z sensem, choć nie był pewien.

W końcu wyskoczył z łóżka, pomknął do łazienki hotelowej i wsadził gło­wę pod kran, by zimna woda go rozbudziła.

Potwierdzały się jego najgorsze obawy i podejrzenia. Dlaczego Charles Mackey do niego nie zadzwonił? Co z Burke'em i z Aureliem Rodriguezem? Jak ktoś inny mógł zaatakować „Trump Plaza"? I kto to był?

Dziesięć minut później Parker był jednym z kilkuset gapiów stojących przed „Trump Plaza". Wielu z nich wciąż miało na sobie pidżamy. Niektórzy włożyli buty, inni byli boso. Wszyscy mieli przerażone twarze.

W alejach Missisipi i Arkansas tłoczyły się radiowozy i karetki pogoto­wia. Nieoznakowane samochody policyjne stały we wszystkich bocznych ulicz­kach.

Parker przyjrzał się zablokowanemu wejściu do „Trump Plaza". Spojrzał na ostatnie piętro, gdzie wszystkie szyby wyleciały od strzelaniny.

Desperacko usiłował odgadnąć, co się stało. Zaskoczyło go, że nigdy nie został mu wyjawiony cel jego działania w Atlantic City. Zastępca komisarza Mackey, nie zadzwonił po dwudziestej trzeciej, jak kilkakrotnie obiecywał.

Ludzie na deptaku rozmawiali między sobą przerażeni, ale nie bez czarne­go humoru. Sytuacja była dość przewrotna; przypominała program telewizyjny „Sobotnia noc na żywo".

- Kogo, do diabła, zastrzelili? - spytał grubas w jaskrawym szlafroku. - Pieprzonego Wayne'a Newtona?

- Wayne'a Newtona? Powinni go byli zastrzelić po tym przedstawieniu, które wystawił wczoraj wieczorem w „Caesar's".

Parker zaczął się pomału wycofywać z niespokojnego, falującego tłumu. Po drodze zauważył porucznika Johna Stefanovitcha, jak opuszczał budynek „Trump Plaża", popychając wózek ze wściekłym zdecydowaniem. Sprawiał wrażenie oszołomionego i wyczerpanego.

Co się stało? Parker zszedł z deptaka po stromych kamiennych schodach. Musiał zacząć trzeźwo myśleć. Nie ma nic lepszego niż trzeźwe myślenie i logika.

Usłyszał cichy jęk, pełen strachu i niepewności. Trwało kilka sekund, za­nim sobie uświadomił, że to jego własny głos.

Dotknął rewolweru ukrytego pod marynarką. Szedł dalej niesamowitą uli­cą, pełną dziwnych kształtów. Z trudem dostrzegał paliki znaków drogowych, hydranty, puszki na śmieci, karoserie zaparkowanych samochodów, rozchwia­ne zarysy drzew.

Okazało się, że nie potrafi sobie poradzić z własnym szokiem. Przynajmniej nie w tej chwili. Usiłował sobie wszystko uporządkować

Pracował jako tajniak. Czekał na specjalne rozkazy z Nowego Jorku, bez­pośrednio z komendy głównej. Ktoś uderzył na „Trump Plaza". Kto? Szok wciąż działał w systemie nerwowym Parkera, wysyłając coraz nowe fale adrenaliny. Bezustannie odtwarzał w myślach rozmowę telefoniczną z detektywem Jimmym Burke'em.

„Ktoś zaatakował apartament w «Trump Plaza»!" - mówił Jim.

Ból ścisnął mu żołądek. Parker był zbyt wyczerpany, by się kontrolować. Przeszedł wzdłuż Indiana Avenue do następnej przecznicy i wszedł w ciemny zaułek pomiędzy budynkami czynszowymi. Zaułek cuchnął uryną i butwiejącymi śmieciami. Parker wyjął kieszonkowy dyktafon. Musiał to gdzieś zareje­strować.

Zaczął mówić roztrzęsionym, niepewnym głosem. Czuł się, jakby popadał w obłęd. Ale czy to był obłęd? Dlaczego Mackey nie zadzwonił?

- Rejestr przebiegu obserwacji. Godzina czwarta trzydzieści nad ranem. Mówi detektyw Isiah Parker... Ktoś przed chwilą zaatakował apartament w „Trump Plaza". Wydarzyło się to około trzydziestu minut temu.

Policjanci z Nowego Jorku i agenci FBI wkroczyli do hotelu około czwartej nad ranem. Jak, do diabła, dotarli tam tak szybko? Skąd się wzięli w Atlantic City?

- Oficer Burke, Rodriguez i ja opuszczamy Atlantic City - rzucił do dyk­tafonu.

Zatrzymał się u wylotu zaułka i rozejrzał po Indiana Avenue. Ulica była dziwnie spokojna, szczególnie w porównaniu z zamieszaniem trwającym zale­dwie cztery przecznice dalej.

Nagle w górze ulicy coś się poruszyło.

Ten niespodziewany ruch kazał Parkerowi znieruchomieć.

Ktoś szedł po chodniku, niemal dokładnie obok miejsca, gdzie Parker za­parkował samochód. Nie był jeszcze pewien, kto to taki. Wytężał w ciemności wzrok. Gardło miał suche i obolałe.

To mogą być ludzie mieszkający w sąsiedztwie, pomyślał. Albo jakiś uliczny ćpun czy inny świr. Odór z zaułka dopadł Parkera aż tutaj.

Bezszelestnie wycofał się między domy i przeszedł spiesznie czterdzieści czy pięćdziesiąt metrów do Illinois, ulicy biegnącej równolegle do Indiana Ave­nue. Chciał dotrzeć z powrotem do Indiana, ale za plecami mężczyzny, który dłubał przy jego audi.

Parker spojrzał w następny zaułek.

Znów zobaczył jakiś ruch. W cieniu znajomym łukiem poruszył się czer­wony ognik papierosa.

Z przodu, po lewej stronie...

Na końcu zaułka widać było wyraźną sylwetkę człowieka, który czekał obok samochodu Parkera. Był w odległości zaledwie dwudziestu, trzydziestu metrów.

Z podupadłego baru o przecznicę dalej padało nikłe światło. Neonowa po­świata wystarczyła, by Parker stwierdził, że to mężczyzna.

Znów zaczął się powoli przesuwać do przodu. Był już o dziesięć metrów od tego człowieka. Wyciągnął swoją dwudziestkędwójkę. Kto to był, u diabła, ta postać majacząca w zaułku?

- Stój! Nie ruszaj się! - zawołał w końcu.

Cień padł na ziemię i przyjął profesjonalną postawę strzelecką.

- Tu Parker - krzyknął Isiah, zdradzając swoją tożsamość.

Człowiek nie zwrócił na to uwagi. Strzelił i nabój ze świstem minął Parkera.

Parker intuicyjnie pociągnął za spust. I jeszcze raz. Obydwa strzały były niecelne.

- Nie strzelaj, Isiah. Nie strzelaj, na miłość boską! Parker rozpoznał ten głos i zatkało go. Czuł się jak sparaliżowany strachem. To był Jimmy Burke. Jego własny partner strzelał do niego z premedytacją. Burke nagle rzucił się do ucieczki. Parker mógł strzelić, ale nie zrobił tego. Zbyt wiele było znaków zapytania. Zresztą nawet gdyby chciał, nie potrafiłby strzelić do Burke'a.

Popędził wzdłuż zaułka za Jimmym. Ze zmęczenia przed oczami pojawiły mu się mroczki i częściowo przesłoniły pole widzenia.

Zatrzymał się nagle, gdy zobaczył przed sobą ciało: ciemny kształt skulony obok pojemników na śmieci.

Było wystarczająco dużo światła, by przyjrzeć się twarzy leżącego czło­wieka. Czupryna czarnych, kręconych włosów, długi, haczykowaty nos, dwie czarne dziury w czole. Aurelio Rodriguez został zamordowany.

Noc znów rozdzierały syreny policyjne. Parker poczuł wielki zamęt w gło­wie, a w końcu zaczął biec. Potykając się, uciekał przed policją czy przed kim­kolwiek, kto go ścigał.

Zniknął w ciemności Atlantic City. Minął New York Avenue, Baltic Ave­nue. Strach i poczucie bezsilności sprzed kilku minut zaczynały się zmieniać w gniew.

John Stefanovitch, Minersville, Pensylwania

Był świadkiem masakry. Słyszał okropne krzyki śmierci. Spokojnie, nie przesadzaj, mówił Stefanovitch do siebie. Niech wszystko się najpierw uspokoi, wtedy spróbujesz to uporządkować. Na końcu krętej drogi, zza brudnej przyczepy do przewozu węgla, za którą jechali przez kilka ostatnich kilometrów, widać było dom rodziców Stefanovitcha. Niebo nad rozległymi polami Pensylwanii, nie tak bardzo oddalonej od Atlantic City, było ciemnoszare, niespokojne, ale w jakiś dziwny sposób pięk­ne.

- To tam, ta farma po prawej stronie - przerwał Stefanovitch trwającą od kilku minut ciszę.

Musisz odpocząć, pomyślał znowu.

Uciec od Atlantic City, od śmierci i chaosu.

Nie będzie za późno, jeśli zaczniesz jutro, jeśli spróbujesz zrozumieć...

- Więc naprawdę jesteś chłopakiem z farmy - powiedziała Sarah sennym szeptem. Było tuż po drugiej nad ranem.

- Tak, szanowna pani. Oto R&G Stefanovitchów. Ten skrót oznacza Rol­nictwo i Górnictwo. Skromne początki.

Na stuletniej farmie wszyscy spali; wszyscy poza Stinkiem. Stink był biało-brązowym mieszańcem owczarka szkockiego. Niegdyś pilnował gospodar­stwa, teraz jednak był już na emeryturze. Miał przyjazny, inteligentny pysk i ła­godne brązowe oczy. Stefanovitch przywołał go gwizdnięciem.

Stink coraz szybciej merdał ogonem. Krążył wokół Stefanovitcha i Sarah, jakby byli zwierzętami domowymi, które należy zapędzić do stada.

- Leżeć, Stink. Znów moczyłeś się w strumyku za domem, co? Pies cieszył się z przyjazdu Stefanovitcha, ale wyraźnie był zdezoriento­wany wózkiem inwalidzkim - obcym elementem w zestawieniu ze znajomą twarzą i głosem. Stink nigdy się do tego nie przyzwyczaił.

- Wejdźmy do środka. Może uda nam się trochę przespać - Stefanovitch odezwał się w końcu do Sarah. - Jutro poznasz wszystkich domowników. Uspokój się teraz, powiedział znów do siebie.

Zapomnij o Klubie.

Sarah dowiedziała się wszystkiego o rodzinie Stefanovitcha przy niedziel­nym śniadaniu. Wysłuchała opowieści o słynnej kuchni polowej dla ubogich, którą Isabelle i Charles Stefanovitch prowadzili na farmie przez dwadzieścia pięć lat i którą nadal uruchamiali, gdy ktoś w okolicy potrzebował gorącej strawy.

Ojciec Stefa opowiadał zabawne historie o nim i o jego bracie Nelsonie, jak dorastali w małym miasteczku, obydwaj doskonali sportowcy, idole rówie­śników. Ich wrażliwość na cudzą biedę i nieszczęście bierze się stąd, że od naj­młodszych lat mieli obowiązki związane z prowadzeniem kuchni dla ubogich.

Jednak największym odkryciem dla Sarah była wzruszająca i niezwykła wzajemna miłość matki i ojca Stefa. Nigdy czegoś takiego nie widziała, szcze­gólnie między ludźmi w ich wieku. Najwyraźniej byli dla siebie najbliższymi przyjaciółmi, nie mieli przed sobą tajemnic i kochali się szczerze.

- Czy oni kiedykolwiek się kłócą? - spytała Sarah, gdy wraz ze Stefano-vitchem jeździli przed południem po okolicy

- Raz, gdy byliśmy mali, mama wyprowadziła się do swojej siostry. Była tam dwa tygodnie. Określiła to jako zaległy urlop. Jednak na ogół się nie kłóci­li. Moi rodzice to niesamowici ludzie.

- Więc co się stało z tobą? - zapytała Sarah z szerokim uśmiechem. Wło­sy spięła z tyłu głowy, a jej ubranie w sam raz by pasowało do rąbania drzewa.

Wyglądała jak miejscowa piękność.

- Ludzie zawsze zadają to pytanie. Widocznie odziedziczyłem wszystkie ich złe cechy, a nie te dobre. Tak narozrabiałem, że skończyłem jako nowojor­ski gliniarz. Niektórzy uważają, że to forma karnej służby na rzecz społeczeń­stwa. Co gorsza, wcale tego nie żałuję.

W niedzielne południe Sarah i Stef zabrali się z powrotem do pracy, zaczy­nając od dyskusji o wydarzeniach w Atlantic City. Dochodzenie musiało trwać dalej, jakoś posuwać się do przodu. Przynajmniej po dobrze przespanej nocy mogli trzeźwo myśleć. W przerażającej masakrze dwunastu szefów świata przestępczego zostało zamordowanych z zimną krwią. Przez kogo? Z jakiego powodu?

To dziwne, ale w niedzielę wieczorem Stefanovitcha dopadła chandra - stan ducha, którego nie rozumiał i z którym nie wiedział, jak sobie radzić.

Usiłował popracować trochę dłużej na zabudowanej tylnej werandzie z wi­dokiem na silosy i szopę na drewno. Wraz z Sarah wciąż wracali do tego same­go pytania - kto mógł odnieść korzyści ze strzelaniny w Atlantic City?

To pytanie bez odpowiedzi stało się przewodnim motywem dochodzenia.

Kto zyskał na tych zabójstwach?

Stefanovitcha bolały plecy, a w nogach czuł nieprzyjemne mrowienie. Od wielu dni nie ćwiczył. Pomyślał, że musi się udać na długi spacer; „pobiegać" po znajomych polach, tak jak to robił przez dwadzieścia kilka lat życia. Czuł potrze­bę biegu do utraty tchu, aż rozbolą go płuca, aż nogi odmówią mu posłuszeństwa.

- Co się dzieje? Hej, wszystko w porządku? - Sarah w końcu dostrzegła jego dziwny nastrój, trwające od godziny poszukiwanie odosobnienia.

- Chyba muszę się przejść. Sam - powiedział Stefanovitch ni stąd, ni zowąd.

Nie mógł biec, musiał jechać wózkiem. Zapadał się cały jego świat. Docho­dzenie. Powrót do domu. Sarah. Nie mógł sobie z tym poradzić.

- Słucham? - W pierwszej chwili Sarah wydawało się, że źle zrozumia­ła. - Stef?

Stefanovitch zaczerwienił się i zaczął popychać wózek w kierunku wyjścia z werandy.

- Muszę iść, Sarah.

W jego głowie panował chaos. Czuł się jak ktoś ciężko chory. Ale chodziło przede wszystkim o jeden niemożliwy do rozwiązania pro­blem, z którym nie wiedział, jak sobie poradzić... Zanadto polubił Sarah, a w głę­bi duszy wiedział, że taki związek nie ma najmniejszych szans.

Nie mógł tego znieść. Pewnie nikt, kto nie jest uniemchomiony na wózku inwalidzkim, nie zrozumiałby go. Ale nic nie mógł na to poradzić. Musi na­tychmiast uciec. To uczucie opanowało go jak przypływ klaustrofobii w cia­snym korytarzu. Było nieznośne i niemożliwe do wytłumaczenia Sarah ani ro­dzicom.

Sarah mogła go zatrzymać, ale nawet nie próbowała.

Pozwoliła Stefowi zanieść jego rzeczy do furgonetki. Patrzyła, jak żegna się z rodzicami, przepraszając, że wyjeżdża tak niespodziewanie. Tak, to było prawdziwe życie; nie codzienna opera mydlana, którą przeżywa większość ro­dzin.

Sarah została na farmie na noc. Chciała porozmawiać z Isabelle i z Charlesem o ich życiu w Pensylwanii. Wytłumaczyła sobie, że jest jej to potrzebne jako materiał do książki. Rano wróci do Nowego Jorku.

- Dobrze znam Johna - odezwała się do niej w końcu Isabelle Stefanovitch w jasno oświetlonej kuchni, gdzie spędziły we dwie całe godziny, rozma­wiając i sącząc portwajn. - Nigdy by nie zranił w taki sposób twoich uczuć, gdyby mógł się zachować inaczej. Nie zrobiłby tego celowo, Sarah. On musi być czymś bardzo przejęty.

- Wiem - odparła Sarah. Wydawało jej się, że wie, o co chodzi. Mogła sobie wyobrazić, co się działo w jego głowie.

Jednak niewątpliwie czuła się zraniona i też nic na to nie mogła poradzić.

W tym czasie, gdzieś na autostradzie Pensylwania Tumpike, Stefanovitch prowadził furgonetkę, dociskając pedał gazu do samej podłogi.

Zakochał się i nie umiał sobie z tym poradzić.

Zmusił się, żeby przez resztę drogi na Manhattan myśleć jedynie o Noc­nym Klubie. Przerażające krzyki, które słyszał w Atlantic City, towarzyszyły mu w długiej drodze do domu.

Kto wydał rozkaz przeprowadzenia tej masakry? Co się stało z Nocnym Klubem?

Musiał odpowiedzieć na te pytania. Nie widział końca tej szalonej układanki.

Część trzecia

Nocny Klub

Lotnisko międzynarodowe Kennedy'ego, szósta rano

Wszystko, co mogło się zmienić, zmieniło się o szóstej rano w poniedzia­łek jedenastego lipca.

Wszystkie wydarzenia, począwszy od pierwszych zabójstw w „Zachęcie", ujrzały światło dzienne, a mieszkańcy miasta już następnego dnia rano chciwie słuchali i czytali o nowych faktach tej historii.

Rękaw dla pasażerów w terminalu Air France na lotnisku Kennedy'ego był wyłożony puszystym chodnikiem w odcieniach jasnego cynobru i granatu. We­dług przyjętych na lotniskach standardów można to było uznać za luksus, ale dobrze pasował do nowobogackich typów, którym służył. Długi korytarz wypełnił się dobrze ubranymi pasażerami, wysiadającymi z concorde'a. Trwający dwie godzin i pięćdziesiąt pięć minut lot z Paryża stanowił nadal niezwykłe osią­gnięcie.

Jednym z ostatnich pasażerów, którzy wysiedli z zatłoczonej maszyny, był człowiek, który teoretycznie nie mógł nią w ogóle lecieć...

Z samolotu wysiadł Alexandre St.-Germain.

Grobowy Tancerz. Jak najbardziej żywy.

Był elegancko ubrany, odpowiednio do swojego wizerunku biznesmena. Beżowy garnitur i łososiowa koszula zostały uszyte na miarę; czarne półbuty wykonano z miękkiej, włoskiej skóry, podobnie jak teczkę, którą trzymał w rę­ku. Twarz St.-Germain miał mocno opaloną, a faliste blond włosy starannie zaczesane do góry. Oczy nie zdradzały żadnych fizycznych ani psychicznych dolegliwości; niczym ciemne, lśniące kamienie nie ujawniały niczego, co dzia­ło się poza nimi.

Na nowojorskim lotnisku czekał na Grobowego Tancerza czarny helikop­ter ze złotymi pasami. St.-Germain musiał się nisko pochylić, gdy wsiadał do ciasnego kokpitu. Omiótł wzrokiem wykonane ze szkła i lśniącego metalu przy­rządy nawigacyjne.

Zauważył Jimmy'ego Burke'a z nowojorskiego departamentu policji, któ­ry siedział z tyłu, w lewym rogu maszyny. St.-Germain uśmiechnął się porozu­miewawczo, lekko przechylając na bok głowę.

- Cześć, Jimmy B. Wróciłem cały i zdrowy. Tęskniłeś za mną?

Helikopter ruszył, zostawiając za sobą wczesnoporanny ruch na lotnisku. Dwaj mężczyźni zaczęli rozmawiać po raz pierwszy od kilku dni.

- Atlantic City nie mogło pójść lepiej. - Burke był nastawiony entuzja­stycznie, jak zawsze. Uśmiechnął się rozbrajająco. Czuł się jak obiecujący szef ulicznego gangu we wschodniej części Brookłynu. Jak wielu jego miejscowych kumpli, spełnił patriotyczny obowiązek i pod koniec lat sześćdziesiątych wstą­pił do armii. Poznał Alexandre'a St.-Germaina w Wietnamie Południowym. Na­tychmiast zaczął dla Grobowego Tancerza przemycać i sprzedawać narkotyki.

St.-Germain odwzajemnił uśmiech.

- Starzy szefowie, ci, którzy nie potrafili zaakceptować nowego ładu, ode­szli. Mamy otwartą drogę do wprowadzenia koniecznych zmian. Nowy porzą­dek zapanuje nie tylko w Nowym Jorku, ale również w Rzymie, w Paryżu, w Londynie i w Tokio.

Burke przytaknął.

- Wszyscy, których zdanie się liczy, obwiniają policjantów, tak zwane od­działy śmierci. Jednym z powodów jest fakt, że oddziały śmierci rzeczywiście od dawna istnieją w nowojorskim departamencie policji. Mówiłem panu o tych formacjach. Gdy to przeciekło do gazet, cała reszta poszła gładko.

- Tak, media bywają bardzo pomocne. A co z innymi, którzy brali w tym udział? Z detektywami Rodriguezem i Parkerem?

Burkę starał się nie zdradzić lęku, który go nagle ogarnął. Przygotował się na to pytanie, ale nie na przenikliwość spojrzenia Alexandre'a St.-Germaina.

- Jeden z nich nie żyje. Aurelio Rodriguezem zająłem się w Atlantic City. Z Parkerem mamy mały problem. Uciekł.

- Co to znaczy uciekł?

Oczy Alexandre'a St.-Germaina zamieniły się w ciemne kamyki, a nozdrza się rozszerzyły; na chwilę przystojna twarz stała się niemal brzydka i nagle po­starzała.

- Udało mu się wydostać z Atłantic City. Zachowuje się, jakby nic tam się nie stało. Nawet nie próbował się ze mną skontaktować.

- A zatem wydarzenia w Atlantic City mogły potoczyć się lepiej - stwier­dził St.-Germain groźnie wysuwając brodę. - Cóż, to pewnie nic takiego. Nic, czym musielibyśmy się zająć bezzwłocznie. Zostawmy to... na razie. Zostaw­my pana Parkera.

Tego samego popołudnia jacht Alexandre'a St.-Germaina ciął drobne fale niedaleko od City Island. Na pokładzie, gdzie St.-Germain odbywał spotkanie z Cesarem i Rafaelem Montoya, potężnymi handlarzami narkotyków z Kolum­bii, wiała ożywcza bryza.

Na jachcie słychać było piosenkę U2. Rewolucyjne frazesy - Bono opłaku­jący Irlandię i inne przegrane sprawy.

Obydwaj bracia Montoya byli pod wrażeniem stylu i zachowania Grobo­wego Tancerza. Jednak żaden z nich tego nie okazywał. Byli synami jednego z bossów zabitych w Atlantic City, ale to nie miało znaczenia. Sami zgodzili się wpędzić własnego ojca w pułapkę. Rozmowy odbywające się tego popołudnia miały doprowadzić do podziału łupów na terenie Ameryki Południowej z uw­zględnieniem interesów nowego Klubu.

Alexandre St.-Germain wyjął z kieszeni koszuli okulary słoneczne i włożył je.

- Więc jak się mają sprawy w Bogocie? - spytał braci Montoya.

- Como siempre - odparł Rafael. - Mówiłem ci wiele miesięcy temu, że mój ojciec już się nie liczy. Już wtedy nic nie znaczył dla wpływowych ludzi. - Rafael Montoya skończył uniwersytet w Miami, ale przede wszystkim zdobył wykształcenie w dżunglach i w górach swojego kraju. Miał dwadzieścia sześć lat, był o rok starszy od brata.

W tym spotkaniu było jednak coś zabawnego. St.-Germain uśmiechnął się.

- Wiesz, że światem rządzą teraz tacy jak my - powiedział. - Może za­wsze tak było.

- A jacy my jesteśmy? - spytał Rafael, który w Miami zrobił dyplom z fi­lozofii.

- Jesteśmy psychopatami. - Alexandre St.-Germain wzruszył ramionami, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. - Nikt nas nie rozumie. Nie potrafią wczuć się w psychikę ludzi, którzy działają bez sumienia. Starają się nas zrozu­mieć, ale im to nie wychodzi.

- Ja mam rodzinę - tym razem odezwał się Cesar Montoya. Miał okrągłą twarz dziecka, która odzwierciedlała jego mentalność. - I mam sumienie. Mam go więcej, niżbym chciał.

St.-Germain spokojnie wziął krewetkę ze stojącego przed nim półmiska.

- Tak sądzisz? To dobrze. Cesarze. Ja nie mam rodziny ani żadnych in­nych związków. Troszczę się tylko o siebie. Wiesz, nawet lubię mokrą robotę. W wieku dwudziestu lat zostałem mordercą. Jestem psychopatą. Znasz takie słowo? Psicopata? Rozumiem, że jestem potworem.

Brodaci bracia Montana spojrzeli po sobie, po czym obydwaj się roześmia­li. Tego dnia byli ubrani w białe lniane garnitury i skórzane sandały. Same san­dały kosztowały więcej, niż wynosiła średnia roczna płaca w ich kraju.

- Nadszedł czas na wielkie zmiany - ciągnął Alexandre St.-Germain. Cho­ciaż mówił do braci, wydawało się, że patrzy poza nich. Równie dobrze mogło­by ich tam nie być.

- Planowaliśmy wszystko bardzo starannie od pięciu lat. Do momentu wy­darzeń w Atlantic City prawie nie było rozlewu krwi. Inni członkowie Klubu, bankierzy, politycy nie lubią zabójstw. Wolą sądy. W Nowym Jorku, w Rzymie, Londynie, na Dalekim Wschodzie, w Bogocie ambitnym prokuratorom okrę­gowym i innym prawnikom udostępniano odpowiednie informacje. W ten sku­teczny sposób znacznie przerzedziły się szeregi dawnych członków syndykatu. Rozumiecie to? Potem nastąpiło Atlantic City. W kilka chwil zebraliśmy plon całych lat pracy. Dawne imperium przestępczości zostało zburzone, a teraz po­wstaje zupełnie nowe. Wznoszę toast, by nam się powodziło lepiej. Rafael Montoya uniósł kieliszek z białym winem.

- Gratuluję zwycięstwa.

- To nasze wspólne zwycięstwo - odparł gospodarz, nadal patrząc poza twarze dwóch kolumbijskich handlarzy narkotyków.

Bracia Montoya uśmiechnęli się znowu, zupełnie jakby odczuli ulgę sły­sząc ostatnie słowa. „Nasze wspólne zwycięstwo". Więc jednak otrzymają te­ren, który wcześniej należał do ich ojca. Nocny Klub powziął decyzję.

St.-Germain poczęstował braci obiadem i przez następną godzinę rozma­wiał z nimi o bardzo ważnych sprawach. Ciekaw był, jakie są ich plany na przy­szłość, jak będzie się rozwijał w Ameryce Południowej narkotykowy interes. Sprawiał wrażenie, jakby chciał się od nich wszystkiego dowiedzieć.

Słuchając ich myślał, że Rafael i Cesar Montoya to najgorszy, najniebez­pieczniejszy rodzaj socjopatów. Byli krwiożerczymi bestiami, a uważali się za spokojnych ojców rodzin. Pomogli mu przygotować śmierć własnego ojca, któ­ry z kolei, cóż za ironia losu, pomógł mu przygotować to popołudniowe spot­kanie.

Mokra robota. Tak, lubił ją. Rozbijanie w pył największych świętości było dla niego swoistą rozrywką. Jego prawdziwym relaksem. Psicopata.

Broń ukryta za paskiem Alexandre'a St.-Germaina była mała, ale wystar­czająca. Wszystko się skończyło, zanim zdążyło się na dobre zacząć. Dwa strzały w głowę oddane na pokładzie luksusowego jachtu. Bracia Montoya nie żyją. Idealny przykład prawa ulicy.

Byli zbyt rozwydrzeni, by kontrolować Amerykę Południową czy choćby Kolumbię. Ich ojciec zdawał sobie z tego sprawę. Alexandre St.-Germain też był tego świadomy.

Byli staromodnymi gangsterami, a nie biznesmenami. Nie mieli przyszło­ści w Nocnym Klubie... w nowym Klubie.

John Stefanovitch, komenda główna policji

John Stefanovitch zawsze starał się sprostać wymogom życia, akceptować jego dobre i złe strony. To przez tę filozofię bez przerwy gdzieś gnał, starając się pochłonąć jak najwięcej życia w jak najkrótszym czasie.

Zeszłej nocy spał zaledwie dwie godziny. O czwartej nad ranem obudził się zesztywniały i spocony. Następną godzinę przesiedział skulony przy ciemnym oknie wychodzącym na Drugą Aleję i myślał. Czuł się jeszcze bardziej zagu­biony i niepewny siebie niż w ciągu ostatnich dwóch lat.

Wciąż nie rozumiał, co zaszło w Atlantic City. Jak mogli znajdować się tak blisko „Trump Plaza" i dopuścić do tych zabójstw?

Nocny Klub? Kto nim kierował, jeśli nie sami szefowie świata przestęp­czego? Kto zlecił strzelaninę w „Trump Plaza"?

Pozostawała jeszcze sprawa Sarah McGinniss. Tak, to był na swój sposób największy i najbardziej palący problem. Dlaczego uciekł od niej w Pensylwa­nii? Bał się, że jest dla Sarah tylko rozrywką? Nie, to nie była do końca praw­da... A może w głębi duszy czuł, że na nią nie zasługuje, że nie jest jej wart? To było z pewnością bliższe prawdy. Tak bliskie, że na myśl o tym poczuł ból.

To po prostu nie miało szans powodzenia. Stefanovitch był tego zupełnie pewien, podobnie jak tego, że jest to jeden z najboleśniejszych wniosków, do jakich doszedł w życiu.

O dziewiątej rano szóste piętro komendy głównej kipiało ludzką aktywno­ścią. Podobnie jak piętra siódme i ósme, szóste również było podzielone na wydziały. Gabinety przy zewnętrznych ścianach budynku, klitki oddzielone od siebie metalowymi ściankami, przynajmniej miały okna. W każdej klitce wy­starczało miejsca akurat na kanapę, biurko i dwa krzesła. Stefanovitch minął swój gabinet, nawet nie zajrzawszy do środka.

Spóźnił się kilka minut na odprawę u komisarza. Kapitan Donald Moran przedstawiał właśnie analizę wydarzeń w Atlantic City. Wokół stało z tuzin gliniarzy wysokiej rangi. Słuchali uważnie, z kamiennymi twarzami i wygląda­li tak samo źle, jak Stefanovitch się czuł.

- Dzisiaj rano zmarł Vincent Poppo. To siedemnasta ofiara śmiertelna Atlan­tic City. Santo Striga i Sammy Chum pewnie też nie przeżyją. Prasa snuje do­mysły, ale też nie wie na pewno, kto przeprowadził zamach w „Trump Plaża". To, co pisząw gazetach... że policyjne oddziały śmierci... to kompletna bzdura. Nie wiemy, dlaczego Aurelio Rodriguez znajdował się w Atlantic City. Możli­we, że należał do ekipy, która napadła na „Trump Plaża", ale nie dlatego, że był policjantem.

Stefanovitch nie miał na to ochoty, ale w końcu musiał poinformować ze­branych o postępach śledztwa.

- Nie mam zbyt wiele do powiedzenia - oznajmił. - Staramy się współ­pracować z FBI i z policją w Atlantic City. Sprawdzają po kolei wszystkie ho­tele przy deptaku. Powołano specjalne zespoły detektywów, które pracująw Newark, w Filadelfii, w Miami i tutaj, w Nowym Jorku.

Stefanovitch czuł się wyjałowiony, sfrustrowany i wiedział, że to po nim widać. Nie powiedział zebranym, że FBI i miejscowa policja związali mu w Atlantic City ręce. Miał dość sporów i rozgrywek kompetencyjnych, dlatego wyjechał z Atlantic City w sobotę wieczorem. Nurtowały go pytania: dlaczego dopuszczono do masakry? Dlaczego odsunięto od śledztwa nowojorski depar­tament policji? To była kolejna rzecz pozbawiona sensu.

Następnie zabrał głos Herbert Winfieid, przełożony Stefanovitcha.

- Jesteśmy pewni, że kimkolwiek był ten, kto dokonał ataku na „Trump Plaża", doskonale zdawał sobie sprawę z naszej obecności w „Tropicanie" - zaczął. - Jeden z napastników tuż przed strzelaniną zaciągnął zasłony. Czyżby zbieg okoliczności? Nie mamy zatem taśm wideo z nagraniem strzelaniny. Ta­śmy audio wskazują, że żaden z zamachowców nie powiedział podczas napadu ani słowa. Kolejny zbieg okoliczności? Na taśmach słychać krzyki szefów ma­fii, odgłosy strzałów. A napastnicy nie odzywają się w ogóle.

Gdy poniedziałkowa odprawa dobiegła końca, Stefanovitch był jedną z pierwszych osób, które wyszły z sali. Zaskoczyło go, że nie pojawił się tam komisarz. Dlaczego? W dodatku do śledztwa w sprawie Atlantic City przydzie­lono zbyt mało zespołów. Coś się zmieniło.

Stefanovitch wrócił do swojego gabinetu na piętrze wydziału zabójstw i za­palił górne światło. Rozległ się charakterystyczny, towarzyszący rozpalanym jarzeniówkom brzęk. Nienawidził tego pieprzonego dźwięku, nienawidził wszystkiego, co było mechaniczne.

Nagle zamarł. Zauważył człowieka siedzącego na krześle za jego biurkiem.

Mężczyzna miał kaburę z brązowej skóry, przymocowaną na koszulce z na­pisem „PAL", co oznaczało organizację policyjną niosącą pomoc nowojorskim dzieciom.

- Witam, poruczniku Stefanovitch - odezwał się mężczyzna na krześle. Nie pofatygował się, żeby wstać.

Detektyw Isiah Parker przyszedł z wizytą.

Isiah Parker, Police Plaża Numer Jeden

- Nazywam się Isiah Parker. Pracuję w wydziale narkotyków w północ­nych dzielnicach miasta. Na dziewiętnastym posterunku. Spotkaliśmy się już kilka razy. Nie wiem, czy mnie pan pamięta.

Stefanovitch zamknął za sobą drzwi. Nawet nie wiedział dlaczego.

- Jasne. Jak się masz, Isiah? Kilka razy widziałem walki twojego brata. Doskonały bokser.

- Tak, był dobrym bokserem. Dziękuję. - Parker pochylił się, opierając łokcie na kolanach. Sprawiał wrażenie, jakby miał zbyt długie ręce i nogi, jed­nak w mchach był jakiś niewymuszony wdzięk. Stefanovitchowi przypomnia­ło się, że Parker był kiedyś znanym biegaczem.

Parker z powagą i w ciszy zapalił papierosa. Nie odrywał wzroku od oczu Stefanovitcha. Zdawał się szukać jakiegoś sygnału, który by mu powiedział, kim jest ten porucznik z wydziału zabójstw i czego się po nim spodziewać.

W końcu Parker skrzyżował ramiona na piersi i zaczął spokojnym głosem, zupełnie jakby opowiadał przyjacielowi o wczorajsze randce:

- Zamach na Alexandre'a St.-Germaina przeprowadziło trzech policjan­tów, poruczniku. Byłem jednym z nich. Również ja zlikwidowałem tego śmie­cia Traficante, a tydzień później dosięgnąłem Olivera Bamwella. Przykro mi, ale chyba nie żałuję żadnego z tych czynów. - Zaciągnął się papierosem. - Muszę teraz z kimś porozmawiać na temat wielu rzeczy, które się ostatnio wydarzyły. Między innymi o tym, co miało miejsce w Atlantic City.

Mały gabinet w komendzie głównej nagle wypełniła cisza. Na zewnątrz słychać było normalne odgłosy policyjnej działalności: dzwoniły telefony, war­czały maszyny do pisania i kopiarki.

Stefanovitch przyglądał się człowiekowi przed sobą. Parker był rosłym męż­czyzną, sprawiał nawet wrażenie potężniejszego od swojego brata. Miał wielkie dłonie i muskularne ramiona - sylwetka robotnika budowlanego lub górnika.

Stefanovitch znał opinię o Isiahu Parkerze. Kariera bokserska brata ścią­gnęła na niego uwagę, ale nawet przedtem Parker był znany w nowojorskim departamencie policji. Stefanovitch przypomniał sobie, że Parker zajął kilka lat temu pierwsze miejsce pod względem liczby aresztowań na Manhattanie. Miał opinię twardziela i wszystko wskazywało, że jest porządnym gliną. Był aro­gancki i uparty, ale może miał ku temu powody.

Pod pewnymi względami jego kariera policyjna przypominała karierę Stefano­vitcha, chociaż w gruncie rzeczy bardzo się od siebie różnili - niczym Sto Dwu­dziesta Piąta ulica w Harlemie od Main Street w Minersville w Pensylwanii.

- Chyba muszę się trochę cofnąć w czasie, żeby pan to zrozumiał - powie­dział Parker. Jego głos nadal brzmiał swojsko i sympatycznie, jakby opowiada­li sobie wzajemnie historyjki policyjne w Blamey Stone.

- Miałem właśnie to zasugerować - zgodził się z nim Stefanovich. - Po­staram się nie przerywać zbyt często. Proszę, śmiało.

- Chciałbym powiedzieć najpierw wszystko, co wiem. Potem może mi pan zadawać pytania... Prowadziłem śledztwo w sprawie zabójstwa mojego brata mimo wyraźnego nakazu z góry, żebym tego nie robił. To jest mój poważny problem: nie potrafię do końca podporządkować się rozkazom, poruczniku.

- Rozumiem to. Kilka razy miałem podobne problemy. - Stefanovitch uśmiechnął się. - Może nawet więcej niż kilka razy.

Niezależnie od tego, co Isiah Parker miał na sumieniu, Stefanovitch go po­lubił. Wiązało ich jakieś braterstwo, jak gliniarza z gliniarzem. Ten człowiek wydawał się szczery. Może Stefanovitch oceniał Parkera mniej krytycznie przez to, co się stało z jego bratem, chociaż wydawało mu się, że nie.

- Mój brat wszedł na szczyt dzięki temu, że związał się z nowojorską ma­fią. Powiedział mi, że to była jedyna droga. Nie wiem, może miał rację. Oni w zamian oczekiwali rozmaitych przysług.

- Jakich przysług?

- Chcieli kontrolować Marcusa. Chcieli mieć go na własność. Mówić mu, z kim ma walczyć i gdzie ma walczyć. Po jakimś czasie Marcus się sprzeciwił. Nie za dobrze potrafił słuchać rozkazów innych.

- Faktycznie, twój brat nie wyglądał na takiego.

- To trwało może rok. Większość najlepszych walk odbywa się poza rin­giem, poruczniku. Pewnego dnia przywieźli go do Bowery, do hotelu „Edmonds" i tam zamordowali. Prawo ulicy. W gazetach i w telewizji podano, że mój brat zginął prawdopodobnie wskutek przedawkowania. Marcus zawsze był bohate­rem szarych ludzi, uosobieniem ich marzeń. Pokazywał, że można je zrealizo­wać. Nie wiem, czy potrafi pan to zrozumieć? Ludzie w Hariemie żyją marze­niami. Muszą marzyć.

- Chyba trochę rozumiem. Sam pochodzę z zapadłej wsi, gdzie mieszkają sami górnicy i rolnicy. Tam też wszyscy żyją mrzonkami. Na ogół marzą o pił­ce nożnej i o szybkich samochodach. Niemal każdy chce żyć gdzie indziej i być kimś innym. Nie wyłączając mnie.

- Gdy dowiedziałem się, co się stało - mówił dalej Parker - jak Marcus naprawdę zginął, coś we mnie pękło... Udałem się do komisarza policji, bez przerwy nachodziłem kapitana Nicolo w wydziale narkotyków. Pragnąłem oczy­ścić imię Marcusa. Sądzę, że chciałem to zrobić przede wszystkim dla siebie. Ludzie uważali, że mój brat był jeszcze jednym ćpunem - sportowcem. To mnie bolało. Wciąż mnie boli.

Stefanovitch nie musiał słuchać dalej, rozumiał, co Parker czuł. W złości detektywa było coś znajomego. Gdy usiłował prowadzić dochodzenie w spra­wie pułapki w Long Beach, wdał się w taką samą karuzelę wirującą wewnątrz departamentu.

- Śmierć brata stała się dla mnie obsesją. Przestałem się zajmować czym­kolwiek poza nią. Gdy podejmowałem inną sprawę, pracowałem nad nią byle jak. Nie mogłem spać. Żyłem w swoim własnym świecie. Nawet nie rozmawia­łem o tym ze swoim partnerem.

- Czy ktoś w departamencie zaoferował pomoc? - zainteresował się Stef.

- Tak, Nicolo. Nawet mi pomógł, na swój sposób. Wysłał mnie do pewne­go psychoanalityka w śródmieściu. Mogłem myśleć jedynie o tym, jak zamor­dowali Marcusa. Jak codziennie wstrzykiwali mu większą dawkę.

- Taką sztuczkę stosowano podczas wojny w Wietnamie - powiedział Ste­fanovitch.

- Rozmawiałem z kilkoma ćpunami w mojej dzielnicy. Powiedzieli mi, jakie to uczucie, jak mój brat cierpiał przed śmiercią. Grobowy Tancerz lubił torturować swoje ofiary. Jak pan wie, Alexandre St.-Germain był psychopa­tycznym rzeźnikiem.

Isiah Parker odchylił się na tylnych nogach krzesła. Wyjął kolejnego papie­rosa i zapalił, mówiąc dalej.

- W lutym zostałem wezwany przez szefa detektywów. Byłem gotów o wszystkim porozmawiać. Myślałem, że będzie mnie karmił bzdurami: wie pan, najpierw herbatka i wyrazy współczucia, a potem reprymenda, że albo się pozbieram, albo mam się wynieść z policji. Jasna sprawa. Szef detektywów Schweitzer był kiedyś moim rabinem. Poruczniku...

- Mów mi Stef. Albo John, jak wolisz. - Stefanovitch wyciągnął rękę nad biurkiem i uścisnął dłoń Parkera. - Co tam, do diabła.

- W gabinecie Schweitzera zdarzyło się coś, czego się nie spodziewałem. Teraz dochodzę do ciekawego fragmentu. Właśnie o tym chciałem porozma­wiać.

- Słucham z uwagą.

- Szef powiedział mi, że słyszał, iż od śmierci brata mam kłopoty. Powie­dział, że mam się tym nie przejmować, że wszystko się ułoży. Wiesz, to bystry facet. Był bardzo rzeczowy. Zaskoczył mnie, ponieważ spodziewałem się cze­goś innego.

- Sądziłeś, że skopie ci tyłek, i wydawało ci się, że po części sobie na to zasłużyłeś?

- Właśnie. Schweitzera czasami trudno rozgryźć. Przynajmniej zna prawo ulicy: chroń swój tyłek i tyłek swojego partnera. Długo rozmawialiśmy w jego gabinecie. Głównie on słuchał. Schweitzer naprawdę potrafi słuchać.

- A ty opowiadasz ciekawe rzeczy.

- Zadał mi dziwne pytanie. Zainteresował się, czy kiedykolwiek słysza­łem o oddziałach śmierci wśród policjantów.

Stefanovitch poczuł, że czerwienieje.

- A słyszałeś?

- Tak. Wiedziałem o kilku przypadkach, gdy ktoś upoważnił pewnych detek­tywów, żeby sprzątnęli jakąś osobę. Wiedziałem o istnieniu oddziałów śmierci.

Stefanovitch słuchał Isiaha Parkera i kiwał głową. Ta rozmowa zaczynała przybierać niezwykły wymiar. Do tej pory wszystko układało się w logiczną całość. Miał wrażenie, że Parker mówi prawdę. Stefanovitch też słyszał o od­działach śmierci w departamencie policji. One istniały naprawdę, choć John słyszał, że wykorzystuje sieje tylko po to, by dopaść zabójców policjantów.

- Jakieś dwa tygodnie później Schweitzer spotkał się ze mną w barze „Trumpets" w hotelu „Hyatt". Nalegał, żeby to było poza biurem. Tego wieczoru był w dobrym nastroju. Rozluźniony. Wypiliśmy kilka kolejek i wtedy wyjawił, o co mu chodzi.

- To będzie coś ciekawego, mam rację?

- Zgadza się. Masz rację. Schweitzer powiedział, że ma zamiar zorganizo­wać oddział. Że otrzymał rozkaz bezpośrednio z komendy głównej policji. Po­wiedział, że wielu... Powiedział, że trwa partyzancka walka z gangami uliczny­mi. W ciągu roku zginęło dziewięciu policjantów. Kazał mi to przemyśleć. Po prostu przemyśleć. Żadnego przymusu.

- Jasne, żadnego przymusu, poza tym, że teraz wiesz, iż ktoś w komendzie głównej policji organizuje grupy przestępcze. Żadnego przymusu. Po prostu masz dokonać kilku niewinnych zabójstw przy współudziale innych policjantów.

Parker uśmiechnął się. Ironia Stefanovitcha chyba przypadła mu do gustu.

- Po raz trzeci spotkaliśmy się w Mamaroneck, w domu zastępcy komisa­rza, Mackeya. Pięknym, starym domu. Mackey był bardzo skupiony i poważny. Mówił o etyce zawodowej, a przy okazji przedstawił nam masę niezbitych do­wodów, ilu gliniarzy zginęło za łamanie prawa ulicy. Stwierdził, że departa­ment nie jest w stanie podjąć żadnych kroków, działając zgodnie z prawem. Mafia stosuje partyzanckie taktyki, po czym jej członkowie ukrywają się, wy­korzystując system sądownictwa i drogich adwokatów. Nie było sposobu, by departament wygrał. Mafia zabija gliniarzy, sędziów, świadków, każdego, kto im się nie spodoba. Jeśli w ogóle zostaje wniesione oskarżenie, wynajmują naj­lepszych prawników i wykręcają się od odpowiedzialności.

- Czy sprawa doszła do wyższych sfer niż Schweitzer i Mackey?

- Tydzień później odbyło się kolejne spotkanie. Też w Westchester. Po­znałem pozostałych członków zespołu. Detektyw Jimmy Burke walczył w Wiet­namie i był zastępcą szefa Południowego Manhattanu. Detektyw Aurelio Rodriguez pracował w wydziale narkotyków w Queens. Jego partner został zabity kilka miesięcy wcześniej. Znałem Aurelia. Chciał się zemścić, podobnie jak ja. Poinformowano naszą trójkę, że sam komisarz Sugarman zatwierdził ten od­dział specjalny. Brzmiało to niemal tak, jakby to był plan Sugarmana.

Stefanovitch poczuł, że robi mu się zimno.

- Wiedzieliście o aprobacie komisarza Sugarmana?

- Jasne. Mackey cały czas cytował słowa komisarza. Chciał, żebyśmy po­czuli się pewniej. Potem spotykaliśmy się już tylko z Mackeyem. Wyznaczał nam cele. Alexandre St.-Germain. Traficante. Ollie Bamwell. Wszystko było świetnie zorganizowane. Nawet prowadziliśmy rejestr obserwacji przed i po zamachu. Zapisywaliśmy harmonogram tajnych działań.

- Masz jeszcze ten rejestr? - Stefanovitch zaczął notować. - Chyba go się nie pozbyłeś?

Parker uśmiechnął się.

- Oczywiście, że go zostawiłem. Leży spokojnie w sejfie. Moja przyjaciółka ma klucz, na wypadek gdyby zdarzyło się jakieś nieszczęście. Nigdy do końca nie ufałem swoim partnerom, szczególnie Burke'owi.

Stefanovitch przetarł oczy. Wierzył w to, co słyszał, ale nie mógł uwierzyć, że to słyszy.

- Spotkałem się z Mackeyem jeszcze raz. Prawie dwa tygodnie temu - po­wiedział Parker. - Poinformował mnie o Atlantic City.

- Masz opis tego spotkania? Na piśmie? - Serce Stefanovitcha zaczynało bić szybciej. Dochodzili do tego, co najważniejsze.

- Podczas ostatniego spotkania z zastępcą komisarza Mackeyem... mia­łem na sobie podsłuch. Sam go zainstalowałem. Jak powiedziałem, czułem się bardzo niepewnie

- Jezu Chryste. Zainstalowałeś podsłuch na spotkanie z Chariiem Mackeyem?

- Taśma jest w sejfie, o którym ci wspomniałem. Zupełnie bezpieczna.

- Zaczynam rozumieć, jak udało ci się doprowadzić do tylu aresztowań wśród handlarzy narkotyków. Powiedz mi więcej o Atlantic City. Wszystko, co wiesz.

Parker milcząc zapalił kolejnego papierosa. Zdawał się rozważać w myśli to, przez co przeszedł, a może to, co go jeszcze czeka.

- W Atlantic City mieliśmy zamieszkać w oddzielnych hotelach. Ja za­trzymałem się w „Trump Plaza". Burke zamieszkał w „Bally's", Aurelio Rodriguez był w „Resorts".

Parker opowiedział o zamieszaniu i dezorientacji po strzelaninie w „Trump Plaza".

- Zauważyłem cię na deptaku - przerwał mu Stefanovich. - Wydaje mi się, że widziałem też w tłumie Mackeya. Cóż za zbieg okoliczności, prawda?

- Potem Burke usiłował mnie zabić. Czekał na mnie przy moim samocho­dzie... Rodriguez już wtedy nie żył. Ktoś nas wystawił. Ktoś nas wrobił, porucz­niku. Nawet nie mam pojęcia kto. Mackey i Burkę? Sam komisarz?

- Czym się teraz zajmujesz, Isiah?

- Przez ostatnich kilka dni sprawdzałem, co robi mój kumpel Burke. Po­prosiłem kilku przyjaciół o przysługę. Okazało się, że Burke poznał St.-Germa-ina w Azji południowo-wschodniej. Pracował tam dla niego. Powinieneś wie­dzieć jeszcze o jednym. Głównie dlatego tu przyszedłem, poruczniku.

Parker przerwał. John Stefanovitch czekał, aż znów zacznie mówić.

- Wydaje mi się, że to Burke mógł zamordować twojego partnera, Kupcheka. Sądzę też, że niektórzy ludzie, którzy brali udział w zasadzce w Long Beach, byli nowojorskimi gliniarzami.

Sarah McGinniss, hotel „Waldorf-Astoria"

Jej światem zaczynał rządzić obłęd. Sarah nie mogła przestać o tym myśleć i właściwie była to prawda.

Wpadła biegiem, naprawdę biegiem, przez eleganckie główne wejście do „Waldorf-Astorii" od strony Park Avenue. Popędziła po szerokich marmuro­wych schodach. W końcu znalazła się w luksusowo urządzonej, wyściełanej kwiecistym dywanem recepcji, która ciągnęła się przez cały budynek aż do

Lexington Avenue.

Omiotła wzrokiem otoczenie i skupiła się na charakterystycznych obiek­tach: pozłacanej plakietce na drzwiach sali „Hilton"; na wejściu do słynnej sali „Empire", gdzie niegdyś do muzyki Franka Sinatry i Benny'ego Goodmana tań­czyli członkowie klubu miłośników kawy; na salonie koktajlowym, zwanym „Peacock Alley".

Wnętrze hotelu było niewątpliwie bogate, ale jednocześnie w dobrym gu­ście. Zastosowano w nim różne rodzaje marmuru i odpowiednio dobrane ga­tunki drewna.

Waldorf wydawał się niemal idealnym miejscem do tego, co miało tu na­stąpić. Przecież był to hotel królów i prezydentów, czyż nie? Właśnie w takim hotelu powinny zawiązywać się najbardziej skomplikowane intrygi.

Sarah musiała odszukać Stefanovitcha.

Dzwonił do niej do domu, ale akurat odprowadzała Sama do szkoły. Zosta­wił wiadomość, że w „Waldorfie" zostanie wygłoszone jakieś oświadczenie na temat Alexandre'a St.-Germaina. Stef nic poza tym jeszcze nie wiedział. Nikt nic nie wiedział. Wiadomość była tak zaskakująca, że Sarah natychmiast po jej odebraniu ruszyła do hotelu położonego w śródmieściu. Gdzie ten Stefanovitch?

Czuła się odrętwiała, z trudem łapała oddech ze zmęczenia. Policzki jej płonęły.

W końcu dostrzegła go po prawej stronie recepcji. Był wystrojony w marynar­kę, koszulę i krawat. Dobrze wyglądał i przyciągał wzrok wielu mijających go osób.

- Przyjechałam natychmiast, gdy odebrałam twoją wiadomość - powiedziała Sarah, podchodząc do niego. Mówiąc to uświadomiła sobie, jak bardzo poczuła się zraniona wtedy w Pensylwanii. Aż do tej chwili nie zdawała sobie z tego sprawy.

Wyczuł to.

- Trudno mi przychodzi przepraszanie - powiedział. - Ale przepraszam. Powinienem był spróbować to wyjaśnić, jednak po prostu nie byłem pewien, co się ze mną dzieje. Przykro mi, Sarah.

Musnął rękaw jej sukienki. Nawet ten minimalny kontakt fizyczny przypo­minał Sarah, ile znaczyła dla niej ta dziwna znajomość.

Popatrzyła mu w oczy, ale się nie odezwała. Wiedziała, że nie jest to ani właściwe miejsce, ani czas.

- Powinniśmy porozmawiać, gdy to się skończy. Jak najszybciej. - Szyb­ko odwróciła twarz od Stefanovitcha, by uniknąć spojrzenia tych zniewalają­cych brązowych oczu. - Wiesz, dokąd mamy pójść? Gdzie to się ma odbyć?

- W sali Księcia Windsoru, na czwartym piętrze. Jest tam już mnóstwo ważnych osobistości. Trochę im się przyjrzałem, zanim przyjechałaś.

- No to dołączmy do nich - zaproponowała Sarah. - Zobaczymy, o co tu chodzi.

W sali zgromadziło się już ponad stu dziennikarzy - z różnych telewizji, z gazet i czasopism całego świata. Byli tam wszyscy, którzy się liczyli spośród sieci amerykańskich, stacje zza Żelaznej Kurtyny, przedstawiciele wszystkich krajów Ameryki Łacińskiej. Wszędzie wisiały złociste draperie, ściany pokrywał złoty adamaszek. Kanapy i sofy były w stylu chippendale. Sarah zauważyła paru znajomych dziennikarzy. Tak, to będzie duża sprawa. Największa od bardzo dawna. I zostanie ujawniona tutaj, w eleganckiej sali Księcia Windsoru.

Z prostego podwyższenia, ustawionego przed rzędem wyściełanych krzeseł, wystawał bukiet mikrofonów. Obok Sarah spostrzegła wpływowego nowo­jorskiego prawnika Mortona Jamesa. Domyśliła się, że to jego firma przygoto­wała to wszystko. To ją rozgniewało. Morton James należał do grupy określanej w Nowym Jorku jako „Chciwcy". Był przestępcą z klasą: kołnierzyk ze spinką, błękitna krew, czarne serce.

Nocny Klub. Te słowa dźwięczały w głowie Sarah jak znana melodia. W tej sprzeczności było coś denerwującego: komfortowa sala w „Waldorf-Astorii" i to, co miało w niej nastąpić. No właśnie: co miało nastąpić? Co Morton James chciał obwieścić prasie?

Stefanovitch na swoim wózku przedzierał się przez tłum reporterów przej­ściem po prawej stronie. Znalazł dwa miejsca w połowie długości sali.

Dochodziło wpół do dwunastej; o tej godzinie miała rozpocząć się konferen­cja prasowa. Jeszcze nic się nie wydarzyło. Do sali nadal napływali dziennikarze.

Grupa prawników z firmy Jamesa skupiła się wokół srebrnego termosu z ka­wą, który wyglądał jak kosztowny samowar. Sarah czuła się jak uczestniczka zebrania akcjonariuszy bogatej firmy. Denerwowało ją to. Wszystko sprawiało wrażenie doskonale przygotowanego; wszystko było bardzo drogie, odpowied­nie, wzbudzające szacunek.

Prawnik Morton James stał za podestem i wystającymi z niego mikrofona­mi. Co za nadęty, zadowolony z siebie gnojek. Doskonały przykład kompletne­go kołtuna.

- Dzień dobry - przywitał zebranych głosem miękkim jak jedwab. - Chciał­bym wszystkim podziękować za przybycie na tę konferencję prasową.

Konferencję prasową? Więc to ma być konferencja prasowa? - pomyślała Sarah. Nie mogła powstrzymać uśmiechu.

W tym momencie przez masywne, dębowe drzwi w drugim końcu sali wszedł Alexandre St.-Germain.

Stefanovitchowi żołądek wywrócił się do góry nogami, a serce zaczęło walić tak głośno, że chyba usłyszeli to stojący obok. Morderca, którego tropił ponad pięć lat, szedł w stronę podium.

Grobowy Tancerz miał na sobie tradycyjny garnitur biznesmena, podobny do tego, w jaki ubrany był jego adwokat. Włosy zaczesał gładko do góry, co nadawa­ło twarzy jeszcze bardziej surowy wyraz. Grobowy Tancerz po postu nadzwy­czajnie pasował do wytwornej sali konferencyjnej hotelu „Waldorf-Astoria".

Alexandre St.-Germain podszedł do mikrofonów. Był bardzo spokojny i zu­pełnie rozluźniony. Sarah nagle poczuła, że nie może oddychać.

Stefanovitch dotknął jej ręki i poczuł, jak przeleciała między nimi jakby iskra elektryczna. Sarah zastanawiała się, jak on się musi czuć, przebywając z St.-Germainem w tym samym pomieszczeniu.

- Przekażę państwu informacje, które powinny wyjaśnić moje nagłe, sze­roko opisywane zniknięcie kilka tygodni temu - zaczął Alexandre St.-Germain głośno i wyraźnie. - Otóż tamtego wieczoru otrzymałem wiadomość, że z po­wodu prowadzonych przeze mnie działań finansowych w Europie i w Stanach Zjednoczonych przygotowuje się zamach na moje życie. Zostałem wywieziony z Nowego Jorku, zanim doszło tutaj do strzelaniny. Okazało się, że było to nie­zbędne posunięcie, które ocaliło mi życie. Z lotniska Kennedy'ego poleciałem do mojego domu w pobliżu Nicei, gdzie byłem bezpieczny. Wszyscy słyszeliśmy o zamachach na ludzi interesu w ciągu ostatnich kilku lat. Gdy dotarłem do celu podróży we Francji, dowiedziałem się o tragicznych wydarzeniach, ja­kie miały miejsce w Nowym Jorku. Ustalono wówczas, iż powinienem pozo­stać w ukryciu, aż dowiem się czegoś więcej o tamtej napaści. Odkryłem, że dwie korporacje europejskie, w których mam znaczne udziały. Ferro i Maldo-Scotti Industries, były infiltrowane przez członków syndykatu, który ma powią­zania z lewicowymi terrorystami. Wczoraj Surete aresztowała kilka osób zapląta­nych w ten nieudany zamach na moje życie. Dzięki temu odzyskałem poczucie bezpieczeństwa i wróciłem, by dalej prowadzić interesy w Nowym Jorku.

W tym momencie Alexandre St.-Germain zauważył pośród słuchaczy Stefanovitcha. Zmierzył go zimnym i obojętnym spojrzeniem, dając mu do zrozu­mienia, jak mało dla niego znaczy. „Wróciłem, by dalej prowadzić interesy w No­wym Jorku. Ty się zupełnie nie liczysz".

- W tej samej chwili - kontynuował St.-Germain - na konferencji w Euro­pie ujawniane są wszelkie gwarancje bezpieczeństwa mojej firmy. Wszystkie informacje, które będą państwu potrzebne. Z powodu rozgłosu, jaki zyskała ta sprawa, uznaliśmy taki sposób przekazywania wiadomości za uzasadniony, a na­wet konieczny... Teraz chętnie odpowiem na państwa pytania.

Alexandre St.-Germain bez problemu stawił czoło pytaniom, nie uciekając się do pomocy swoich prawników. Nabierał coraz większej pewności siebie i odpowiadał niemal bez zastanowienia.

Łatwo można było go wziąć za prezesa wielkiej firmy. Doskonałym przy­gotowaniem wyraźnie podbił dziennikarzy. Śmiali się z jego błyskotliwych dow­cipów, podziwiali jego styl, wyrafinowany i subtelny.

Alexandre St.-Germain po prostu wzbudzał szacunek. Nie zachowywał się jak Grobowy Tancerz, nawet nie wyglądał jak Grobowy Tancerz - postać ze świata przestępczego, którą Sarah sfotografowała kiedyś na Piątej Alei. I dlate­go nigdy nie był równie niebezpieczny.

Stefanovitch odwrócił się ku Sarah. Był wyraźnie zdenerwowany i tak spięty, że prawie nie mógł mówić.

- Chodźmy - szepnął w końcu. - Słyszałem już dosyć. Dłużej tego nie wy­trzymam.

Grobowy Tancerz żył. Wszystko zaczynało się od początku.

Alexandre St.-Germain, przystań przy Siedemdziesiątej Dziewiątej ulicy

Teraz zapanuje zupełnie nowy ład. Z nieprawdopodobnego chaosu daw­nych struktur mafii wyłoni się nowy porządek. Wprowadzi się go wszędzie, gdzie jest to potrzebne: w Stanach Zjednoczonych, we Włoszech, w Niemczech, w Anglii, Francji, Holandii, Hiszpanii, w całej Japonii, w Hongkongu i w po­zostałych krajach Wschodu. We wszystkich najważniejszych miastach i kra­jach świata podstawą przestępczości zorganizowanej będą od teraz szacunek i anonimowość.

Nocny Klub będzie funkcjonował niczym międzynarodowa firma, nie­mal jak ponadnarodowy rząd. Nie ma w nim miejsca dla gangsterów, dla nie­przewidywalnych donów i bossów, skoro gra toczy się o setki miliardów do­larów. Konieczne jest silne kierownictwo lokalne i jeszcze silniejsza kontrola centralna.

Dziś wieczorem odbędą się liczne wystawne przyjęcia, zupełnie takie, ja­kie wydałaby każda licząca się firma po zwycięstwie nad konkurencją.

Jutro zaczną się uporządkowane inwestycje. Na giełdach całego świata przy­gotowano pół tuzina legalnych aktów przejęcia; w każdym wielkim mieście rozpracowano możliwości związane z rynkiem nieruchomości.

Luksusowy jacht Alexandre'a St.-Germaina nosił nazwę „Sztormowy jeź­dziec". Stał zacumowany tam gdzie zwykle, w przystani przy Siedemdziesiątej Dziewiątej ulicy.

Goście zaczęli przybywać już od wpół do dziesiątej. Skupili się na tylnym pokładzie, gdzie nienaganny personel od Williama Poiła serwował wszystkie rodzaje drinków, owoce morza, kawior, wędliny i różne egzotyczne przysmaki.

Zespół muzyczny grał europejskie disco, brazylijskie samby, nieco tracący myszką punk rock. Wśród gości Alexandre'a St.-Germaina byli nowojorscy ar­tyści, ich otyli mecenasi, starzy maklerzy ze wschodu, dyrektorzy międzynaro­dowych korporacji, broadwayowscy aktorzy i aktorki, muzycy; nie zabrakło przedstawicieli żadnej z grup, których obecność uświetnia zwykle ważne im­prezy. Niepodzielnie panowała atmosfera władzy, bogactwa i prestiżu.

Alexandre St.-Germain czuł się pomiędzy rozbawionymi gośćmi zupełnie swobodnie. Wybrał jasnoszary garnitur, nie rzucający się w oczy i elegancki. Rozumiał rolę, jaką odgrywał dzisiejszego wieczoru: musiał pomóc zaprowa­dzić nowy porządek i wybrać w nim dla siebie dobre miejsce. Już dawno temu odkrył, że w społeczeństwie liczy się jedynie fasada, to co widać. Ta prawda dotyczyła zarówno jego jachtu, jak i świata kryminalistów w Marsylii. Różnica pomiędzy tymi dwoma światami polegała na tym, że jeden z nich funkcjono­wał dzięki oszukiwaniu innych, a drugi dzięki oszukiwaniu samego siebie.

Szanowni goście z nieodłącznym wyrazem powagi na twarzach uważali, że St.-Germain jest dowcipny, szarmancki i przystojniejszy, niż mówiono. Ła­two ulegli przekonaniu, że krążące o nim opowieści to wyolbrzymione przez prasę bzdury. Niemożliwe, żeby ten dżentelmen z Europy mógł robić takie rze­czy, o jakie go oskarżano.

Szacunek, przypominał sobie przez całą noc St.-Germain. Byłą to maska, którą z łatwością przywdziewał; jedno z jego najlepszych przebrań.

Późnym wieczorem stanął na pokładzie obok Jimmy'ego Burke'a. Burke przez kilka dni bardzo starannie przygotowywał pojawienie się St.-Germaina w Nowym Jorku. Teraz obydwaj obserwowali wystawne przyjęcie, skryci w cieniu padającym na drugi pokład „Sztormowego jeźdźca".

- Towarzyska śmietanka Nowego Jorku - stwierdził Alexandre St.-Ger-main. - Zauważ, że w rozmowach większości Amerykanów rzadko zdarza się jakakolwiek treść. Brak im głębi myślenia i elementarnej wiedzy. Wiedzą tył- A ko, jak robić pieniądze, a i ten temat znają połowicznie.

St.-Germain spojrzał na główny pokład i wycelował palec w tańczącą tam wysoką, piękną blondynkę. Odczuwał potrzebę uczynienia czegoś mniej szacownego. Czegoś tylko dla siebie.

- Wiesz, która mi się podoba? Ta blondynka w niebieskiej sukience. Do­bra jest. Nie znasz jej przypadkiem?

- Mogę się dowiedzieć, kto to jest.

- Dowiedz się i przyprowadź ją. Jest najpiękniejsza ze wszystkich obec­nych kobiet. Powiedz jej to. Powiedz jej, że bardzo chciałbym ją poznać.

Kiedy ostatni goście odeszli nad ranem, młoda blondynka, Susan Paladino, została na jachcie. Nie była w stanie wyjść o własnych siłach z eleganckiej ka­biny.

Było jej ciepło i miło w tym luksusowym pomieszczeniu. Miała problem ze ściągnięciem sukienki przez głowę. Pod tym skąpym niebieskim łaszkiem od Azzedine'a nie miała nic więcej. Chciała poznać na dzisiejszym przyjęciu kogoś ważnego i interesującego. Tylko nie była pewna kogo.

Susan Paladino była senna, ale w tej kabinie należącej do Alexandre'a St.-Germaina czuła się też seksowna i cudownie ważna. Przepełniała ją odurzająca świadomość, jak długą drogę przebyła z rodzinnego Buffalo. Teraz była kimś, naprawdę kimś.

Wspaniała kajuta zdawała się wirować wokół niej. Przyjemnie było tu czekać na jego powrót. Alexandre St.-Germain. Przystojny. Blondyn. Bardzo, bardzo bogaty... I Susan Paladino. Bardzo, bardzo naga.

Spróbowała usiąść, ale nie udało jej się. Chciała coś powiedzieć, lecz prze­konała się, że nie może wydobyć głosu.

Jakim cudem tak się upiła? Nigdy przedtem nie doprowadziła się do takie­go stanu. Czuła się oddzielona od rzeczywistości, od własnego ciała.

Nagle dostrzegła w kabinie Alexandre'a St.-Germaina i jeszcze kilku innych mężczyzn. Nie odezwał się do niej. To dziwne. Hej! Hej! Czy oni ją słyszą?

Spróbowała się uśmiechnąć, ale nikt nie odwzajemnił uśmiechu.

Jakiż on jest teraz inny. Jaki interesujący i prowokacyjny, i jaki piękny z ty­mi długimi jasnymi włosami.

Dlaczego się nie uśmiechasz. Złotowłosy? - chciała powiedzieć. Nie bierz wszystkiego na poważnie, bo zepsujesz wieczór nam obojgu. Dlaczego się nie odzywasz?

Usiadł w fotelu po drugiej stronie pokoju. Długie nogi przewiesił przez po­ręcz. Bez słowa patrzył, jak inni mężczyźni wykorzystują Susan Paladino. Gro­bowy Tancerz tylko patrzył. Później się przyglądał, jak wstrzykują jej kokainę, czystą, niemal dziewięćdziesięcioprocentową.

Nic nie mogło się równać z tym zakazanym dreszczem emocji, z patrze­niem, jak ktoś umiera, szczególnie gdy jest to piękna, przerażona kobieta. Była to jedna z ostatnich zakazanych rzeczy w świecie, w którym podobno żadne tabu już nie istniało. St.-Germain wiedział, że za takie wrażenia członkowie Klubu płacili fortuny…

Narkotyk spowodował u Susan Paladino konwulsje trwające kilka minut. Z medycznego punktu widzenia dostała zawału. W pewnej chwili wyglądała, jakby przeżywała orgazm - i właśnie wtedy umarła. Jakiż to poeta zachwycał się takim widokiem? Czy nie Lord Byron? Obserwując tę śmierć, Alexandre St.-Germain podniecił się. Jak zwykle.

Wyrzucili ciało kobiety gdzieś w okolicach Sandy Hook. Susan Paladino pogrążyła się w ciemnych morskich falach. Do talii i kostek przyczepiono jej balast. Nikt jej nie znajdzie aż do wiosny, o ile w ogóle...

Kolejny taniec Grobowego Tancerza.

Sarah McGinniss i John Stefanovitch, East Hampton

Sarah napisała początek najważniejszego rozdziału Klubu, na którym, być może, oprze konstrukcję całej książki.

Siedziała przy starym biurku szkolnym, ustawionym pod mansardowym oknem jej nadmorskiego domu. Patrzyła częściej na drogę niż na morze, obser­wując nadjeżdżające samochody. Pisała również po to, żeby odciągnąć uwagę od okna.

Zostali zaproszeni wszyscy, którym mogliśmy zaufać - pisała - może nawet powierzyć nasze życie. Do domu w East Hampton ściągnęliśmy sied­miu mężczyzn i dwie kobiety z listy, która początkowo obejmowała dwa­dzieścia osób. Samo jej zredukowanie było ciężkim zadaniem.

Zaczęli przyjeżdżać za piętnaście siódma rano. Jako pierwszy przybył David Wilkes z Waszyngtonu. Razem ze Stefanovitchem przygotowaliśmy wszystko na tyle dobrze, na ile pozwoliły okoliczności. Żadne z nas do końca nie wierzyło w to, co zdecydowaliśmy się zrobić. Wiedzieliśmy jedynie, że trzeba podjąć jakieś kroki.

Stefanovitch nie miał wątpliwości; musiał znowu zacząć ścigać Ale­xandre'a St.-Germaina. Nie miał wyboru. Żadnego.

Stefanovitch zajął się rozpaleniem ognia w salonie. Starał się nie myśleć o tym, co tu się działo, o tym, że St.-Germain żyje.

Wykorzystał dębowe i sosnowe trociny, które Sarah przywiozła wiosną z Vermontu. Po dwudziestu minutach w domu unosił się miły, żywiczny zapach, jak w Nowej Anglii w mroźny jesienny poranek. Atmosfera była zdecydowanie przy­jemna, sielska i przytulna, jak w wiejskiej gospodzie.

Stefanovitch zauważył, że na dworze w dalszym ciągu leje. Ponure niebo miało kolor tektury, napierało na ziemię i obejmowało uściskiem ocean. Sam biegał po wydmie wjaskrawożółtym sztormiaku. Był obdarzony niezwykłą pogodą ducha. Świetny chłopak. Zdawał się obojętny na wszystko, co się działo wokół niego, na potencjalne niebezpieczeństwo.

Stefanovitch wrzucił do ognia ostatnie polano i zauważył, że trzęsą mu się ręce. Dręczyło go wciąż to samo pytanie: czy dobrze dobrali ludzi? Czy można zaufać każdemu członkowi tej grupy?

Poprzedniego wieczoru wykonali wraz z Sarah niezbędne telefony. Zapa­dła decyzja o spotkaniu. Dom w East Hampton wydawał się dobrym miejscem, równie bezpiecznym jak każde inne.

Sarah w końcu zeszła na dół. Stała przy zalanym deszczem oknie i rozma­wiała z Isiahem Parkerem. Stefanovitch pokazał jej wcześniej dane personalne detektywa, które udało mu się skopiować w komendzie głównej. Przez dwana­ście lat służby w departamencie Parker był świetnym policjantem, ale jedno­cześnie otaczała go jakaś tajemnica.

- Chyba powinniśmy zacząć - stwierdził w końcu Stefanovitch. - Jeste­śmy już wszyscy.

Zaczęli zajmować miejsca wokół starego dębowego stołu w jadalni. Pokój był pełen antyków i wesołych bibelotów, które Sarah skupowała na Wschodzie i w Kalifornii. Nie wystarczyło to jednak, by poprawić nastrój panujący w po­koju.

Przybyło troje prawników z biura prokuratora okręgowego, mężczyzna i dwie kobiety. Usiedli obok siebie. Stefanovitch znał ich wszystkich od dawna. Stuart Fischer był od kilku lat prawą ręką prokuratora okręgowego.

David Wilkes przyleciał poprzedniego wieczoru. Natychmiast przyjął za­proszenie. Wydawał się w pełni świadomy problemów z kontynuacją śledztwa w Atlantic City, z tajemniczym ograniczeniem sił policyjnych do niego użytych.

Stanieya Kahna z „New York Timesa" zaprosiła Sarah. Dziennikarz przyjął zaproszenie, nie domagając się odpowiedzi na wszystkie trudne pytania.

David Hale i Terry Marshall z Nowojorskiego Oddziału Specjalnego do spraw Przestępczości Zorganizowanej siedzieli już przy stole. Podobnie John Keresty z Amerykańskiego Urzędu Celnego. Jak dotąd nikt z nich nie wiedział, po co zostali zaproszeni, poza tym, że miało to coś wspólnego ze zmartwych­wstaniem Alexandre'a St.-Germaina.

Sarah stała, podczas gdy inni w milczeniu zajmowali miejsca. Tego ranka nawet drobne szczegóły zdawały się mieć wielkie znaczenie. Nadmorski dom sprawiał wrażenie chłodniejszego niż zwykle.

- Chciałabym zacząć od najważniejszego - powiedziała Sarah. - Z powo­dów, które staną się oczywiste w miarę kontynuowania tego spotkania, zdecy­dowaliśmy się na odbycie go tutaj, a nie w komendzie głównej policji. Z tych samych powodów nie zwołaliśmy go w biurze prokuratora okręgowego ani w biurach „Timesa" przy Czterdziestej Trzeciej ulicy.

Skinęła głową w stronę dziennikarza z „Timesa", który wydawał się lekko zdezorientowany.

- Jeśli w tym, co powiem, doszukacie się jakichś oznak obłędu, cóż... za­pewne będziecie mieli rację. Po prostu nie wiem, komu w departamencie poli­cji możemy zaufać - oświadczyła Sarah. Przerwała, żeby znaczenie jej słów dotarło do wszystkich. - Podobnie jest w biurze prokuratora okręgowego. I w „Timesie". A także w Ministerstwie Skarbu i w FBI. Czy kogoś pominę­łam? Rozumiem, że przyciągnęłam waszą uwagę?

- Całkowicie - odezwał się Staniey Khan zza złożonych dłoni. Sarah obserwowała krąg skupionych twarzy. Nikt z tych ludzi nie wydawał się szczególnie zaskoczony tym, że oto znalazł się w gronie ludzi godnych zaufania. To było zrozumiałe. Natomiast fakt, że prawie wszyscy inni okazali się tego zaufania niegodni, był obezwładniający.

Na podłodze z desek zaszurało krzesło. Generalnie jednak panowała cisza.

- Nie bardzo wiem, od czego zacząć - ciągnęła Sarah. - Może cofnę się do początku...

Stefanovitcha nawiedziło niepokojące uczucie deja vu. To już kiedyś było i mocno się na tym sparzył. St.-Germain wciągnął go w pułapkę. Zamordował mu żonę. John w końcu odezwał się ze swojego miejsca przy stole:

- Zebraliśmy się tutaj po to, żeby omówić możliwość działania zgodnie z ich prawem. Nie tylko zgodnie z prawem ulicy. To nie jest takie proste. Mówimy o niepisanych prawach dyrektorów międzynarodowych korporacji na całym świe­cie. O prawach stosowanych przez rządy i junty wojskowe. O prawach superbogaczy, którym się wydaje, że stoją ponad zwykłym prawem. Musimy porozma­wiać o syndykacie zbrodni, zupełnie nowym syndykacie. Nazywa się on Nocny Klub. Jest uosobieniem tego, czym stała się przestępczość zorganizowana.

Późno po południu, gdy wszyscy wyjechali, Sarah i Stefanovitch usiedli na pomoście nad wodą. Burza w końcu minęła. Przez zasłonę chmur przebijał bla­dy krążek słońca.

Najpierw przez dwadzieścia minut rozmawiali o spotkaniu, które właśnie dobiegło końca. Czy to był szalony pomysł? Raczej nie. Przynajmniej sądząc po reakcjach uczestników, a szczególnie po pytaniach, które padły na zakoń­czenie spotkania. Nowy Nocny Klub wzbudził niepohamowane zainteresowa­nie wszystkich zaproszonych.

- Może przez chwilę powinniśmy porozmawiać o czymś innym - zasuge­rował w końcu Stefanovitch. - Sarah, naprawdę jest mi przykro z powodu tego, co zaszło w Pensylwanii - wyznał, zanim opuściła go odwaga.

- To już przeszłość. - Sarah wzruszyła ramionami. - I sama nie wiem, czy dokładnie zrozumiałam, co się stało. - Nie mogła się powstrzymać, żeby tego nie dodać.

- Ja chyba rozumiem - stwierdził Stefanovitch. - Tylko nie wiem, czy po­trafię ubrać to w odpowiednie słowa.

Sarah się nie odezwała. Czuła, że Stef zrobi to po swojemu... albo nie zrobi w ogóle.

Spojrzała mu w oczy - głębokie, brązowe, najczęściej smutne.

Zdawała sobie sprawę, że miałaby wielką ochotę odpędzić ten smutek. Nie wiedziała, czy to możliwe, czy w ogóle ma sens, czy byłoby dobre dla nich obojga. Wiedziała jedynie, że muszą odpocząć od Nocnego Klubu i od Alexandre'a St.-Germaina.

- Po wypadku kilka razy próbowałem się z kimś związać - odezwał się Stefanovitch. Mówiąc, patrzył na dzieci bawiące się w wodzie przy brzegu. - Raz była to kobieta z Gramercy Square Park, o której ci wspomniałem, pielę­gniarka o nazwisku Pat Beccaccio. Naprawdę pragnąłem się do niej zbliżyć, ale nie mogłem pozbyć się bólu. Tkwił we mnie jak drzazga. Bałem się, Sarah. Im bardziej kogoś potrzebowałem, tym bardziej się bałem. Jeździłem do Gramercy Park, mając nadzieję, że ona przyjdzie tam po pracy. Myślałem o niej dużo w ciągu dnia. Gdy ujrzałem jakąś wysoką kobietę o ciemnych włosach, serce zaczynało mi walić, bo myślałem, że to może być ona. Kiedy nie przychodziła do parku, czułem się rozczarowany i zraniony... Wyobrażałem sobie, że nie przy­szła, bo nie chciała się ze mną spotkać, nie zamierzała zadawać się z kaleką.

Sarah poczuła, że zaczyna rozumieć psychikę Johna. Czy było dobrze, czy źle, Stef trzymał się swojego staromodnego kodeksu honorowego. Ten kodeks był zarejestrowany na stałe w jego umyśle. Prawdopodobnie nie pozbędzie się go do końca życia.

Podobają mi sienie tylko jego oczy, myślała słuchając go. Podoba mi się ta blizna, która biegnie jak ząbkowane ostrze noża w poprzek jego brwi. Jedno oko wydawało się przez to lekko zapadnięte, co nadawało twarzy charakteru. Zwierzył jej się, że dostawał cięgi podczas meczów koszykówki w szkole śred­niej. Rozumiała teraz, że mógł prowokować swoim zachowaniem, żeby spuścić mu manto.

- Nie wiem, czy rozumiesz coś z tego, co mówię, Sarah. Nie potrafiłem zmusić się, żeby zadzwonić do Pat Beccaccio i zaprosić ją na randkę. Czasami siedziałem w nocy sam w mieszkaniu, z ręką na słuchawce, i nie mogłem wy­kręcić numeru. Nie chcę, żebyś mnie żałowała. Sam siebie nie żałuję. Chcę tylko, żebyś wiedziała, co we mnie rośnie od dłuższego czasu.

- Trochę rozumiem - powiedziała w końcu Sarah. Nagle zapragnęła go do­tknąć, przytulić i poczuć, jak on przytulają. Ale nie zrobiła tego. Pozwoliła mu mówić.

- To brzmi nieprawdopodobnie w ustach gliniarza, ale ciebie też się ba­łem. Bałem się ciebie. Bałem się, że mnie odrzucisz właśnie w chwili, kiedy zaczynałem coś czuć.

- Może to dobrze? Może wraca coś ważnego?

Sarah podeszła bliżej. Czuł zapach jej perfum, delikatny i kwiatowy. Wszyst­ko wydawało się nierealne, podobnie jak wiele innych wydarzeń, jakie ostatnio miały miejsce.

Tym razem to Sarah była zmieszana, to jej wirowało w głowie. Nie wie­działa, kto zaczął...

Pocałunek był słodszy, delikatniejszy, czulszy, niż się spodziewała. Wła­śnie. Stefanovitch zawsze potrafił ją zaskoczyć.

Nie wiedziała, czy to dla nich dobre, czy absolutnie niewłaściwe. W tej chwi­li nie była pewna swoich uczuć. Lekko kręciło jej się w głowie. Nie, nie lekko, mocno. Była pewna tylko jednej rzeczy: że chce całować Stefanovitcha, że chce, by ją tulił i że sama pragnie go przytulić. Poza tym nie była pewna niczego.

Nagle Sarah wzmocniła pocałunek, aż spotkały się ich zęby. Przywarła do niego całym ciałem.

- Myślę, że to przełamało lody. - Stefanovitch pierwszy odzyskał mowę.

- Przynajmniej teraz wiesz, co do ciebie czuję. Nie musisz już się domy­ślać. Bardzo mi się podobasz, Stef. - Sarah uśmiechnęła się. - Podobałeś mi się od pierwszego dnia, gdy cię poznałam w komendzie głównej policji.

Nocny Klub, Nowy Jork

Alexandre St.-Germain przybył do Centrum Handlu Światowego kilka mi­nut przed ósmą. Wielu najpotężniejszych ludzi świata przyjechało tego ranka do Nowego Jorku, żeby się z nim spotkać. Zebrali się na górze, w wytwornych gabinetach dyrektorskich na osiemdziesiątym szóstym piętrze.

Syndykat zbrodni miał właśnie rozpocząć działalność. Tylko, że to już nie był prawdziwy syndykat zbrodni; była to federacja firm, rządów i polityków.

Wpływowi.

Szanowani.

Niewidzialni.

Teraz było ich dwudziestu siedmiu. Zebrali się na osiemdziesiątym szó­stym piętrze Centrum Handlu Światowego...

Stara gwardia przestępczości zorganizowanej już nie istniała. Wszystko uległo zmianie w Atlantic City. W grę wchodziło za dużo pieniędzy, zbyt ważne wpływy polityczne, by można było zaufać szefom mafii. Co roku na stół wy­kładano sześćdziesiąt pięć miliardów dolarów. Taki był dochód z przestępczo­ści zorganizowanej na całym świecie - kwota wystarczająca na spłatę długów państwowych dużych krajów.

Sześćdziesiąt pięć miliardów dolarów. Zysku, nie obrotu.

Ewolucja organizacji trwała właściwie od dziesięciu lat. Najpierw dokona­ła się w Europie Zachodniej, następnie na Dalekim Wschodzie, w końcu w Sta­nach Zjednoczonych, gdzie mafia była najsilniejsza, a rząd miał powiązania sięgające bardzo daleko.

Dawny Klub obejmował jedynie starą gwardię przestępczości - potężnych, ale niekonsekwentnych donów i bossów. Alexandre St.-Germain zaczął nada­wać tej organizacji nowy kształt. Do Klubu przyjęto „doradców" z Wall Street i z całej Europy. Tylko St.-Germain działał i w starych, i w nowych strukturach.

Teraz „doradcy" i Alexandre St.-Germain stanowili Klub.

Gdy winda posuwała się w górę Centrum Handlu Światowego, w głowie St.-Germaina rozbrzmiewały słowa przemówienia. To będzie moje drugie ofi­cjalne wystąpienie w ciągu ostatnich dwóch dni, pomyślał. Cena szacunku.

„Rozejrzyjcie się wokół - chciał powiedzieć dostojnej grupie zebranych w sali z widokiem na nowojorski port. - Pomyślcie o różnicach pomiędzy sta­rym i nowym ładem. Zarabiamy miliardy dolarów wygłaszając mowy, uczest­nicząc w spotkaniach biznesowych, biorąc udział w komitetach wyborczych i w politycznych kolacjach. Jakże to się różni od dawnych syndykatów. Jak ważne jest to dla wspomagania światowego przepływu gotówki.

Przez dwadzieścia dni byłem martwy. Tak jak martwy jest stary porządek. Od dzisiaj będziemy prowadzili interesy w bardziej zorganizowany sposób. Światowe rządy są ograniczane ich własną polityką wewnętrzną; absurdalny­mi, niemal przedpotopowymi sposobami prowadzenia interesów. My nie mamy takich ograniczeń. Jesteśmy najsprawniejszą, najbogatszą! najpotężniejszą or­ganizacją rządzącą na świecie.

Naszym zadaniem będzie utrzymanie pod ścisłą kontrolą światowych ryn­ków gospodarczych. W Nowym Jorku. W Londynie. W Los Angeles. W Pary­żu. W Sao Paulo. We Frankfurcie. W Rzymie. W Amsterdamie. W Tokio. W Hongkongu. W miastach, z których pochodzicie. W przyszłości zajmiemy się kontrolą Trzeciego Świata.

Rozejrzyjcie się i pomyślcie o tym. Nikt nie może nas powstrzymać przed osiągnięciem tego, czego pragniemy".

O ósmej Alexandre St.-Germain otworzył energicznie szklane drzwi pro­wadzące do zalanej promieniami słońca sali konferencyjnej. Czekali na niego w ciszy, w elegancko urządzonym pomieszczeniu.

Członkowie klubu zajęli miejsca po dwóch stronach owalnego, lśniącego stołu konferencyjnego. Mężczyźni byli przeważnie ubrani w ciemne, drogie gar­nitury, kobiety w kostiumy o tradycyjnym kroju. Od tych ludzi pachniało pie­niędzmi. Prawdziwymi pieniędzmi i nieograniczonymi wpływami.

Ku zaskoczeniu Alexandre'a St.-Germaina, dwadzieścia siedem osób wstało, gdy tylko wszedł. Stali i klaskali. Nowo utworzony Nocny Klub został zaprzysiężony.

Wieczorem ciemnoniebieski cadillac zatrzymał się przed wejściem do bu­dynku pod numerem dziesiątym przy Siedemdziesiątej Czwartej Wschodniej ulicy, dwie kamienice od Central Parku. Długa limuzyna zaparkowana przed kamienicą w stylu federalnym nie była widokiem niezwykłym. Przed numerem dziesiątym zatrzymywało się dużo drogich samochodów, nawet jak na dzielni­cę prestiżowych fundacji, ambasad i konsulatów.

Frontowe drzwi kamienicy, wykonane z kutego żelaza, w końcu się otwo­rzyły. Wyszły z nich cztery niezwykle piękne, bardzo młode dziewczyny. Roz­mawiały i śmiały się, idąc do czekającej limuzyny.

Cadillac bezszelestnie wyjechał na pomocną część Park Avenue i przyspie­szył, wjeżdżając na FDR.

Podczas jazdy do Westchester poproszono dziewczęta, by zakryły oczy maseczkami do spania z czarnej satyny.

Alexandre St.-Germain, Bedford Hiiis

W wykładanej ciemną boazerią bibliotece posiadłości w Westchester Ale­xandre St.-Germain bawił się kubańskim cygarem, które pasowało kolorem do mahoniowych ścian. Wystrój wnętrza przywodził na myśl londyńskie kluby:

Boodles, Brooke's, Savile, ale szczególnie Hurlingham na Fulham.

Rodowe fortuny.

Wytworny przepych.

Szacunek.

Biblioteka służyła jako miejsce zebrań grupy Eastem Establishment, która kontrolowała większość amerykańskiego systemu bankowego oraz przemysł komunikacyjny i, na ile to było możliwe w wypadku Amerykanów, główne ope­racje na Wall Street. Czterej stali członkowie tej grupy należeli również do Noc­nego Klubu.

Temat dzisiejszego zebrania był niezwykle ważny - ceny ropy i paliw grzew­czych na Zachodzie. Nikt nie chciał, żeby doszło do niepotrzebnej paniki czy też załamania gospodarczego podczas nadchodzącej zimy. Wszyscy zebrani zgodzili się co do jednego: to była decyzja zbyt złożona i delikatna, by powie­rzyć ją politykom i biurokratom w Waszyngtonie, czy gdziekolwiek indziej na świecie.

Gdy około pomocy mężczyźni szybko opuszczali bibliotekę, Alexandre St.-Germain poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Potężny makler z Wali Street Wilson Seifer chciał z nim porozmawiać na stronie.

- Będzie impreza. Prywatna. Dołączysz do nas?

Seifer poprowadził St.-Germaina korytarzem o ścianach zawieszonych wspaniałymi arrasami przedstawiającymi średniowieczne herby. Nad głowąjak bezcenne naszyjniki wisiały żyrandole Baccarat.

Pokój, do którego weszli, oświetlały złote i czerwone płomienie z kamien­nego kominka.

Dziewczęta ustawiono w równym szeregu, jak w szkole, przed buzującym ogniem. Ich naga skóra i długie włosy lśniły pięknie w blaskach płomieni. Naj­starsza z nich wyglądała na szesnaście lat. Najmłodsza mogła być dwunastolatką.

Były nagie i wygolone między nogami. Każda z nich miała na twarzy czar­ną, satynową maseczkę.

Rodowe fortuny, pomyślał Alexandre St.-Germain i musiał stłumić śmiech.

Szacunek, w rzeczy samej.

To, co w Klubie było najlepsze, nigdy się naprawdę nie zmieniało.

John Stefanovitch, Czterdziesta Trzecia Wschodnia ulica

Stefanovitch denerwował się, czekając na rogu Czterdziestej Trzeciej Wschodniej.

Wsłuchiwał się w kakofonię dźwięków, zaczynającą się o wpół do siódmej rano - codzienne jękliwe odgłosy ruchu na Manhattanie. Popijał sok z kartoni­ka, gdy pojawiła się w końcu Beth Kelley.

- Dawno się nie widzieliśmy, Stef - powiedziała na powitanie jego fizykoterapeutka. - Ile to już czasu, dziewięć dni?

- Pewnie tak, ale kto by je tam liczył. - Stefanovitch wzruszył ramionami. Na twarz wypełznął mu rumieniec.

- Dziewięć dni i ani słowa. Nawet żadnej widokówki. - Terapeutka uśmiechnęła się blado. Czuła się zraniona i rozczarowana. Bardzo dużo zain­westowała w rehabilitację Stefa; ponad rok doświadczenia i wysiłku.

- Kartka jeszcze nie doszła? Rany, ta nasza poczta. Uśmiech Beth Kelley stał się szerszy.

- Jak tam twoje nogi? Jestem pewna, że bardzo się wzmocniły - stwier­dziła szyderczo. - Górne części ud, a szczególnie łydki.

Wiedział, że z nogami jest fatalnie. Trudno mu było uwierzyć, że mógł stracić tyle siły przez tak krótki okres bez ćwiczeń.

- Prowadzę sprawę. To wielki, zagmatwany węzeł. Beth Kelley nie skomentowała tego.

- Wchodzisz? Czy przyszedłeś tylko się pożegnać?

- Wchodzę, wchodzę. Przyszedłem, żeby poćwiczyć... jeżeli przyrzekniesz, że będziesz dla mnie miła.

Kelly tego również nie skomentowała. Odwróciła się i weszła do siłowni przed Stefanovitchem.

Dziesięć minut później Stefanovitch zmagał się z ciężarami i wydawało mu się niepojęte, że kiedyś był w stanie je podnosić. Ociekał potem, a w udach czuł palący ból. Wiedział, że musi ćwiczyć zarówno z powodów emocjonal­nych, jak i fizycznych. Trzeba znaleźć jakieś ujście dla napięcia. Będę chodził, zaczął sobie powtarzać raz po raz. Będę chodził. Tak jak w dzieciństwie, w Pensylwanii, mruczał pod nosem, jakby w ten sposób mógł osiągnąć to, co chciał. Będę chodził.

- Cholera, będę chodził!

Słowa wykrzyczane przez Stefanovitcha odbiły się w siłowni głośnym echem. Wszyscy ćwiczący nagle znieruchomieli.

Ciężkie sztangi zawisły niebezpiecznie w powietrzu, inne opadły z głośnym, metalicznym dźwiękiem. Ludzie od aerobiku, faceci świrnięci na punkcie syl­wetki, ubrani w niebieskie dresy trenerzy - wszyscy wpatrywali się w niego. Cała uwaga skupiła się na mężczyźnie w wózku inwalidzkim.

Nagle zaczęli klaskać. To, co Stefanovitch wykrzyczał ponad hałasem pa­nującym w siłowni, trafiło do tej grupy zakochanych we własnym ciele kultu­rystów.

- Masz, kurwa, rację, Stefanovitch! - krzyknął ze swojego wysokiego sto­łka przy bieżni Howie Cohen, muskularny kierownik siłowni.

Po okrzyku Cohena buchnął śmiech. Uśmiechali się nawet atleci o ponu­rych twarzach. Potem znów rozległy się normalne jęki i postękiwania jak przy zadawaniu tortur. Wszystko wróciło do normy.

Pewnie, że będę chodził, pomyślał Stefanovitch, prężąc się i podnosząc z ję­kiem swój ciężar. A w dodatku przeżyję ten tydzień.

John Stefanovitch i Isiah Parker, Central Park West

O wpół do dziewiątej Stefanovitch usiadł obok Isiaha Parkera z przodu zie­lonego policyjnego samochodu. Sączyli ledwo ciepłą kawę i jedli kanapki wy­ciągnięte z brązowych papierowych toreb. Tego dnia mieli wprowadzać w ży­cie plan ułożony w nadmorskim domku Sarah. Starali się zbytnio nie zastana­wiać, jakie będą jego konsekwencje.

- Lepiej być nie może - odezwał się Isiah Parker, przedrzeźniając telewi­zyjną reklamę piwa. Był równie cyniczny jak Stefanovitch. Niemal tak jak Mi­siek Kupchek.

Stefanovitch przyglądał się automatowi z gazetami po drugiej stronie Cen­tral Park West. Wkładano właśnie do środka poranną edycję „New York Timesa". Wielka ciężarówka „Timesa", pomalowana na kolor nieba, zaparkowała na środku ulicy jak samochód do przeprowadzek.

Jakiś nowojorski szaleniec napisał na bokach automatu do sprzedaży gazet czerwonym i czarnym sprayem: KŁAMSTWA! BZDURY! PROPA­GANDA! Stefanovitch zdecydował, że nie jest zwolennikiem ulicznych artystów. Tylko patrzeć, jak zaczną się dobierać do prywatnych samocho­dów. Wyobraził sobie jakiegoś nowojorskiego nieszczęśnika przemierzającego ulice samochodem z napisem „Pepe 122", czy „Louis 119" w poprzek maski.

Jednak tego ranka czuł się związany z tym, kto napisał KŁAMSTWA! i BZDU­RY! Niektóre gazety ogólnokrajowe pisały KŁAMSTWA i BZDURY o tym, co naprawdę stało się w „Trump Plaza" wAtlantic City. KŁAMSTWA i BZDURY były symbolem naszych czasów.

Gdy poranne słońce wstało nad Central Parkiem, Stefanovitch i Parker za­częli rozmawiać. Gadali jak gliniarz z gliniarzem: na luzie, beztrosko i na każ­dy temat. Mówili o swoich początkach w policji. O strachu i plugastwie, które zawładnęły ulicami Nowego Jorku. Nadal próbowali się wyczuć nawzajem, ostrożnie szukali u siebie słabych punktów, ale także spraw, które ich łączą.

- Ukończyłem Akademię Policyjną w siedemdziesiątym szóstym. Wtedy każdy miał własne zdanie na jeden temat - powiedział Stefanovitch i napił się kawy.

- Na jaki temat? - Parker, ubrany w wygniecioną karmazynowo-białą ko­szulkę z napisem „Viva Mandela" i czarną skórzaną kamizelkę, starał się spra­wiać wrażenie odprężonego i beztroskiego.

- Wszyscy chcieli zostać w policji tylko dwadzieścia lat, dostać zagwa­rantowaną emeryturę, a potem kupić przynoszący zyski bar na Florydzie albo na Coney Island. Ale każdy twierdził, że chce przez ten czas przyczynić się do tego, by w tym mieście żyło się trochę lepiej.

Isiah Parker roześmiał się. Gdy on kończył Akademię dwa lata wcześniej, karmiono ich takimi samymi bzdurami.

- Zawsze mówili, że pewnego dnia zostaniesz komisarzem. Należało mieć koneksje. Rabin w komendzie głównej policji? Czemu nie? Stefanovitch potrząsnął głową. Teraz on się zaśmiał.

- Wiesz, jak to jest. Gliniarze lubią wymyślać o sobie różne historyjki. Ja na przykład jednym zdaniem mogę ci powiedzieć, o co mi chodzi. Lubię ulicę, lubię pracę w mieście. Tak jak teraz. Ciągle im to powtarzam w komendzie głów­nej. Jednak oni zupełnie nie mogą sobie wyobrazić gliniarza na wózku patrolu­jącego ulice.

- Od ulicy faktycznie można się uzależnić - musiał się zgodzić Parker. - Ludzie z zewnątrz, z kimkolwiek byś nie rozmawiał, nie rozumieją tego. Rozu­mieją to tylko gliny. Tylko gliniarz może wysłuchać drugiego gliniarza i nie uznać, że jest on szurnięty.

Powoli minęło kolejne piętnaście minut obserwacji. Potem pół godziny... Nagle Stefanovitch pokazał coś przez brudną szybę samochodu.

- No to go mamy. Przynajmniej mam taką nadzieję. Nadjeżdża jego samo­chód.

Długa niebieska limuzyna zatrzymywała się właśnie przy znaku zakazu po­stoju, przed markizą pod numerem osiemdziesiątym piątym przy Central Park West. Z limuzyny zaczął wysiadać barczysty szofer w opiętej czarnej liberii.

- Marco Gualdi - odezwał się Stefanovitch. - Współpracownik pana St-Germaina z Sycylii. Chyba grali w tej samej drużynie bocci, czy coś takiego.

Postawny kierowca stanął przed luksusowym budynkiem przy Central Park West, zapalił papierosa i zaczął gawędzić z portierem. Stefanovitch zauważył, że śmieją się półgębkiem, w charakterystyczny sposób, modny wśród nowojor­skiej służby wyższego szczebla.

Czuł, że wraca mu umiejętność prowadzenia obserwacji. Tak, lubił pracę w policji i na ulicach. Może to był ciąg dalszy dobroczynnej kuchni polowej, którą prowadzili jego rodzice? Jakaś donkiszotowska potrzeba czynienia do­bra? Nie wiedział dlaczego, ale podobało mu się to. Po prostu odpowiadało mu życie gliniarza.

- To może być nawet zabawne - odezwał się z uśmiechem do Parkera. - Nie masz nic przeciwko, żebym się tą sprawą zajął sam? Zrobię dobry początek. Isiah Parker oparł długie nogi o dolną część deski rozdzielczej. Spojrzał na Stefanovitcha przez ciemne okulary.

- Proszę bardzo. Ledwo krzykniesz, zaraz tam będę.

Stefanovitch z uśmiechem otworzył drzwi od swojej strony, a następnie tylną klapę samochodu.

Płynnym ruchem wyciągnął lekki wózek wyścigowy i ustawił go na chod­niku. Wykorzystanie wyścigówki do pracy było czymś nowym. Lekko go to podniecało.

W pracy gliniarza na ulicach Nowego Jorku jest coś, co przenika do szpiku kości. Stefanovitch myślał o tym, gdy rozkładał wózek. Może fakt noszenia broni? Może bezpośrednia władza, w dodatku zgodna z prawem? Odpowiedzial­ność za życie i śmierć?... W każdym razie to uczucie było mu w tej chwili po­trzebne i właśnie po nie wyruszał.

Stefanovitch powoli ruszył Central Park West w stronę zaparkowanej li­muzyny.

Właśnie miał przejechać na drugą stronę Siedemdziesiątej Siódmej Zachod­niej ulicy, skąd zostało jeszcze pół przecznicy do samochodu Grobowego Tan­cerza, gdy Alexandre St.-Germain pojawił się w drzwiach eleganckiej kamieni­cy pod numerem osiemdziesiąt pięć.

Na Central Park West rozbrzmiewały klaksony. Brzęknęła pokrywa stu­dzienki kanalizacyjnej.

Grobowy Tancerz był już na chodniku. Szedł sprężystym krokiem, przy­stojny i elegancki w szytym na miarę, ciemnoszarym garniturze. Ręką dał znak kierowcy, żeby wsiadł do samochodu. Gdy wyszedł spod markizy, po jego bo­kach pojawili się jeszcze dwaj ochroniarze.

W Siedemdziesiątą Siódma wjechała bladoczerwona cysterna. Zasłoniła Stefanovitchowi widok limuzyny i Alexandre'a St.-Germaina.

- Sukinsyn. Hej. Wynoś się - powiedział Stefanovitch głośno, do nikogo w szczególności.

Serce zaczęło mu walić. Czoło miał rozpalone, pokryte kropelkami potu. Od limuzyny i Alexandre'a St. Germaina wciąż dzieliło go trzydzieści metrów.

Nagle uświadomił sobie, że nie zdoła dotrzeć tam na czas. W żaden sposób.

- Cholera, cholera - zaklął głośno.

Pulchna kobieta stojąca na chodniku spojrzała na niego, zauważyła wózek i powstrzymała reakcję. Wszyscy tak robili i to go doprowadzało do furii.

Dłonie Stefanovitcha wpiły się w twardą, czarną gumę, którą były pokryte obręcze kół. Wózek zjechał z krawężnika i ruszył na jezdnię mimo czerwonego światła, mimo samochodów skręcających sznurem w Siedemdziesiątą Siódmą.

- Hej! - krzyczał, zupełnie ignorując pojazdy. Poruszał się tak szybko, na ile pozwalał wózek. - Hej! Hej!

Koła wyścigowego wózka podskakiwały na każdej szczelinie chodnika. Było to niebezpieczne; wózek był tak lekki, że mógł się wywrócić.

- Hej, ty!... Hej! Hej!... Grobowy Tancerzu!

Dwaj ochroniarze znieruchomieli. Wyraźnie nie wierzyli w to, co widzą przed sobą, ale nie mogli oderwać oczu od tego dziwnego zjawiska.

Obydwaj wsunęli dłonie pod marynarki, dotykając broni. Co to, do diabła, za rzecz, która sunie ulicą?

Alexandre St.-Germain powoli odwrócił się i zaczął wsiadać do limuzyny. Widać było blond włosy, gładką, przystojną twarz. Grobowy Tancerz był zale­dwie kilka metrów od Stefanovitcha.

St.-Germain wyprostował się. Patrzył na chodnik, na zbliżającego się dziwnie szybko mężczyznę na wózku.

Stefanovitch czuł, jak wzrok Grobowego Tancerza przewierca mu czasz­kę. Trudno było mu się opanować, czuł się napięty do granic wytrzymałości. Tak długo czekał na tę chwilę. Teraz, gdy nadeszła, zdawała się dziwnie nie­realna.

- Tak, ty. Do ciebie mówię - krzyknął znowu.

Już nie mógł się powstrzymać. Zbyt dużo adrenaliny, zbyt dużo emocji.

Przestał działać instynkt samozachowawczy i zdrowy rozsądek. Zrobiło się niebezpiecznie. Jezu, ten St.-Germain był po prostu przystojnym blondynem. Wyglądał na przyzwoitego faceta.

W głowie Stefanovitcha rozbrzmiewał niemy krzyk. Chodziło mu nie o zemstę, a o elementarną sprawiedliwość. Na przykład na początek mógłby rozwalić temu skurwysynowi łeb.

Gdy wózek był już blisko, Alexandre St.-Germain odezwał się w końcu. Mówił niskim, spokojnym głosem, jakby zwracał się do nieznośnego dziecka.

- Czy to na mnie pan tak krzyczy? - spytał.

- Tak. Jestem John Stefanovitch z policji nowojorskiej.

- Tak? O co chodzi?

- Widzieliśmy się kilka lat temu. Pamiętasz? To było krótkie spotkanie w zaułkach Long Beach. Na pamiątkę podarowałeś mi ten wózek.

Stefanovitch kurczowo zaciskał ręce na poręczach. Poniosło go i zdawał sobie z tego sprawę. Jednak nie mógł się powstrzymać. Nie było sposobu, żeby z tego zrezygnował.

- Nigdy nie udało mi się podziękować ci osobiście, zobaczyć się z tobą ot tak, oko w oko. A jest kilka powodów, dla których chciałem się z tobą spotkać.

Grobowy Tancerz przerwał mu.

- Cóż, więc spełniło się twoje marzenie. Niestety nie mam dziś dla ciebie czasu. Idę na ważne spotkanie. Nie musisz mi dziękować za prezent, ten z Long Beach. Wygląda na to, że niedługo możesz zasłużyć na następny.

Alexandre St.-Germain zaczął wsuwać długie ciało do lśniącej limuzyny.

Jakaś dłoń chwyciła go za ramię, gniotąc drogą marynarkę. Stefanovitch wyciągnął St.-Germaina na zewnątrz.

Ochroniarze ruszyli ku niemu, ale St.-Germain powstrzymał ich ruchem dłoni. Szyję i policzki miał purpurowe, nabrzmiałe krwią. Jasne włosy potarga­ły się podczas szarpaniny, małe kosmyki sterczały na boki.

- Weź rękę z mojego ramienia - rozkazał Stefanovitchowi. - Znałeś zasa­dy i zdecydowałeś się je złamać. Chciałeś brać udział w wielkiej grze, w głów­nej lidze.

- To były twoje pieprzone zasady - krzyknął Stefanovitch. - Teraz poznasz moje zasady.

Trzymał Grobowego Tancerza z całej siły. Nie można się już było wycofać.

- Niezależnie od tego, co jeszcze się wydarzy, zamkniemy cię, skurwielu. Zamknę cały Nocny Klub. Dostanę cię.

Stefanovitch puścił Alexandre'a St.-Germaina i obrócił wózek w podsko­ku, tak jak robią to dzieciaki na deskorolkach.

Był odwrócony plecami do Alexandre'a St.-Germaina i do ochroniarzy. Wó­zek piszczał i skrzypiał, zupełnie jakby z niego szydził, jakby wyśmiewał jego rozpaczliwą próbę powrotu do życia ulicznego gliniarza.

Isiah Parker wciąż siedział na przednim siedzeniu, wparty nogami w deskę rozdzielczą. Wyglądał, jakby nie ruszył się z miejsca od odejścia Stefanovi­tcha.

Gdy Stefanovitch zbliżył się do samochodu, zobaczył, że Parker bije mu brawo. I śmieje się. To był pierwszy prawdziwy śmiech, jaki Stefanovitch zo­baczył u tego czarnego detektywa, cholernie fajny śmiech.

- Było naprawdę nieźle. Dobrze zacząłeś rozgrywkę z tym facetem. Podo­bało mi się, jak dałeś mu do zrozumienia, co jest grane. Teraz ciebie też musi zabić.

Serce Stefanovitcha biło tak głośno, że słyszał je poprzez głos Parkera. My­ślał, że właściwie nie dba o to, co się z nim stanie.

Jednak czuł się cudownie, jakby fruwał. Jakby go wypuszczono z więzie­nia o zaostrzonym rygorze, gdzie gnił powoli, marniał, umierał ze starości w wie­ku trzydziestu pięciu lat.

Wszystko zaczynało się od początku.

Może to będzie zemsta na St.-Germainie i Klubie.

Może w końcu doczeka się sprawiedliwości.

Chyba że - ale Stefanovitch nie umiał sobie tego wyobrazić - żyją w świe­cie, gdzie na sprawiedliwość nie ma już miejsca.

Sarah McGinniss, Hogan Square 1

Musiała napisać Klub, najlepiej jak umiała. Ta książka stała się jej obsesją. Sarah skupiła na niej całą swoją energię. Najważniejsze było tak udokumento­wać fakty, żeby ludzie, w nie uwierzyli, choć w niektóre trudno było uwierzyć.

Stuart Fischer zaproponował, żeby przyszła na Hogan Square, gdzie miało się spotkać kilku ludzi. Zebranie odbywało się na poddaszu biura prokuratora okręgowego.

Sarah przekonała Fischera, żeby jej pozwolił przynieść magnetofon. Chciała też robić notatki. Dokumentacja była naprawdę ważna.

- Niech każdy zajmie krzesło i rozgości się w tym przytulnym gniazdku - zwrócił się Stuart Fischer do niewielkiej grupy, zebranej w prowizorycznym biurze. Strych na dziesiątym piętrze został umeblowany, choć dość skąpo, kie­dy biuro prokuratora okręgowego prowadziło w osiemdziesiątym szóstym roku tajne śledztwo, dotyczące nowojorskiego wydziału policji. Nie było tu luksu­sów, ale dało się wytrzymać.

- Mam dla was nieoczekiwanie dobre wiadomości. Znów ścigamy Alexandre'a St.-Germaina.

Podeszli bliżej do Fischera, a w sali zapanowała cisza. Młodzi prawnicy najwyraźniej byli w szoku.

Sarah przyglądała się młodemu asystentowi, który przysiadł na parapecie pokrytym niszczącą się farbą. Z jego ust, ukrytych pod sumiastym wąsem, wy­dobyło się coś w rodzaju warknięcia.

Kilku innych odwróciło wzrok. Zapanował nastrój podobny do atmosfery spotkania w domu Sarah w East Hampton. Powiało grozą.

- Gdy w zeszłym roku przygotowaliśmy sprawę przeciwko St.-Germaino­wi, oskarżano nas, być może słusznie, że jesteśmy zbyt konserwatywni. Nie obchodzą mnie zbytnio grzechy przeszłości, chcę wam jednak oświadczyć, że tym razem konserwatyzm nie będzie problemem.

Fischer zerknął na Sarah, która była jedyną osobą rozumiejąca dokładnie, co on ma na myśli.

- Chcę, żeby to było zupełnie jasne - ciągnął Fischer. - Chcę, żebyście dokładnie zrozumieli, co mówię. Jeśli uważacie, że oto szykuję osobistą wen­detę przeciwko Alexandre'owi St.-Germainowi, to znaczy, że wyraziłem się zrozumiale. Bo tym właśnie się zajmiemy. Ktoś ma pytania?

Nie było pytań. Jeszcze nie. Tylko kompletne zaskoczenie, że znów będą ścigać Alexandre'a St.-Germaina.

- Dziś skontaktujemy się z szefami najważniejszych firm: z FBI, z policją francuską i włoską, z Urzędem Celnym, z kilkoma dyrektorami Ministerstwa Skarbu. Już rozmawiałem z Urzędem Podatkowym. Podjęli wyzwanie. Zrozu­mieli, że tym razem możemy dopaść tego drania.

W końcu odezwała się jedna z asystentek, efektowna blondynka, najwyżej dwudziestosiedmioletnia.

- Urząd Podatkowy dokona konfiskaty mienia i zajęcia kont bankowych St.-Germaina? I firm, których jest właścicielem? Czy na tym będzie polegało pójście na całość?

Fischer przytaknął. Uśmiechnął się do młodej blondynki.

- Tak, właśnie na tym będzie polegało pójście na całość, Louise.

Sarah skrzętnie notowała. Próbowała opisać atmosferę zebrania. Jakoś nikt nie żartował, jak zwykle bywało. Asystenci dokładnie rozumieli, co oznacza wytoczenie sprawy szefowi mafii, takiemu jak St.-Germain; jak skrupulatnie i dokładnie musi być ona przygotowana.

- Idziemy na całość. - Fischer jeszcze raz to podkreślił. - Tym razem ru­szymy dwoma kanałami. Wykorzystamy przeciwko St.-Germainowi Akt o Prze­stępczości Ciągłej... i ADOS.

Prawnik siedzący na parapecie gwizdnął z podziwem. Paru innych też w koń­cu pozwoliło sobie na uśmiech, na wymianę szybkich spojrzeń dodających otu­chy. Teraz rozumieli. To naprawdę była wendeta.

- Zaprosiłem was tutaj na prywatną odprawę. Będziemy działali w sze­ścioro, jako bardzo tajna ekipa. Nie unikniemy kontaktów z innymi agencjami i departamentami, ale tylko my będziemy mieli pełen obraz sprawy. Mamy sporo dowodów na St.-Germaina, niektóre liczą sobie aż dziesięć lat. To może dla niektórych stanowić ciągłą działalność przestępczą.

Fischer roześmiał się i Sarah zauważyła, że jego dobry nastrój pomału udzie­la się innym. To było chytre: najpierw ich zaszokować, a potem rozluźnić. Po wyjściu z biura przy Hogan Square wszystkim urosną skrzydła. Stuart Fischer był znakomitym prawnikiem i wspaniale potrafił motywować ludzi. Sarah po­myślała, jak to dobrze, że wraz ze Stefanovitchem postanowili zwrócić się do niego, a nie do prokuratora okręgowego, który im się zupełnie nie podobał.

Wszystko miała w notatkach. Umieści to w Klubie.

- St.-Germain skorzysta z usług firmy prawniczej James, Henry and Friends - ciągnął Fischer. - Jak zwykle będą mieli przewagę liczebną. Dlatego chcę wysu­nąć dwa oddzielne oskarżenia. Takie postępowanie jest całkowicie zgodne z pra­wem. Tak podeszłaby do tego mała, dobra firma prawnicza. Pierwszy atak przy­puścimy już jutro po południu. Nieważne, jakie to będzie oskarżenie, coś ostrego i niechby nawet kontrowersyjnego. Gdy ekipa Jamesa będzie tym zajęta, wej­dziemy z ADOS-em. Damy im popalić. Na razie wszyscy rozumieją?

- Świetny plan - odezwał się młody z wąsikiem ze swojego siedziska na parapecie. - Tylko jedno pytanie... czy zdarzyło się już kiedyś, żeby mafia sprząt­nęła cały personel biura prokuratora okręgowego?

W sali zagrzmiał śmiech. Tym razem, dla odmiany, zwrócono się do nich, by zrobili coś, do czego byli przeznaczeni: by wnieśli oskarżenie w majestacie prawa.

Sarah wodziła wzrokiem po pokoju na poddaszu i po twarzach młodych adwokatów. Chciała zapamiętać wszystko, reakcję każdego z nich.

Fischer znów się odezwał, tym razem bez uśmiechu.

- Odpowiadam na wasze pytanie. Owszem, sprzątnęli cały personel biura prokuratora okręgowego. W Bogocie, w Kolumbii. Siedemnaścioro ludzi. Tak więc, panie mecenasie, mieliśmy już precedens.

Śmiech w gabinecie zamarł. Sarah zapamiętała na zawsze miny tych mło­dych prawników.

Chciała pomóc, jak umiała - mogła robić wszystko, nawet drobne rzeczy, O których nikt pewnie nie będzie pamiętał.

Sarah spędziła cały ranek siedemnastego lipca i większość popołudnia roz­mawiając przez telefon z Urzędem Celnym.

Następnie zadzwoniła do Scotland Yardu.

W końcu spędziła godzinę z jednym z najlepszych reporterów CBS. Uzna­ła to za zaciskanie pętli. Tylko nie była pewna, na czyjej szyi jest ta pętla. Wciąż przypominały jej się miny młodych prawników.

Kluczem do wszystkiego jest cierpliwość. Nękanie da wyniki, tylko będzie wymagało czasu. Nie było innego sposobu, żeby dopaść Alexandre'a St.-Germaina i Klub.

John Stefanovitch i Isiah Parker, komenda główna policji

Stefanovitch i Isiah Parker następnego wieczoru wyszli bardzo zmęczeni z komendy głównej. Stefanovitch, popychając wózek wzdłuż deptaka, spojrzał na postrzępione obłoki pędzące po niebie. Czuł się podobnie jak te chmury:

rozdzierany przez niewidzialne siły.

- Biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, idzie lepiej, niż mogliśmy się spo­dziewać - odezwał się w końcu do Parkera. - Ale co knuje St.-Germain? Dla­czego przyjmuje to wszystko z takim spokojem?

- Zastanawia się, jak pokonać tę drobną przeszkodę. Już nieraz był ściga­ny przez prawo. Teraz czeka, aż zrobimy jakiś błąd.

- Zachowuje się, jakby wiedział, jaki to będzie błąd.

- Może wie. Już przez to przechodził.

- Wydaje mi się również, że facet chce zachować twarz. Udaje niesłusznie oskarżonego, porządnego biznesmena, którego nikt nie rozumie.

- Tak, to możliwe. To by wyjaśniało niektóre sprawy.

Zarówno Stefanovitch, jak i Parker wiedzieli, że policja nowojorska czę­ściej stosowała nielegalne nękanie, niż mogłoby to wynikać z doniesień me­diów. Istniały działania na dużą i na małą skalę. Stefanovitch sam widział, jak detektywi wsypywali cukier do baku cadiiiaca należącego do mafii. Widział, jak wepchnięto szmatę do rury zaparkowanego przy Times Square cadillaca seville jakiegoś alfonsa. Gliniarze zdawali sobie sprawę, że większość ulicz­nych bossów wyrzuca do kosza mandaty za niewłaściwe parkowanie albo utrud­nianie ruchu, ale w komputerach znajdowały się szczegółowe dane. Wystarczy­ło, żeby detektyw wykonał odpowiedni telefon, a samochód handlarza narkoty­kami, który drwił z mandatów, odprowadzano na miejski parking. Skutkiem było mnóstwo biurokratycznych czynności i zdenerwowanie, które czasami prowadziło do popełnienia błędu.

Jeśli chodzi o poważniejsze molestowanie, z policją zawsze współpraco­wały miejskie agencje ochrony środowiska. Ich pracownicy mogli zamknąć za rozmaite uchybienia fabrykę należącą do mafii albo ich ulubioną restaurację w Małej Italii - z powodu much, odchodów gryzoni w kuchni, wadliwej wen­tylacji czy chociażby niewłaściwego oznaczenia toalet. Istniał jeszcze najwięk­szy przyjaciel policjantów. Akt o Działalności Organizacji Skorumpowanych. Ta specjalna ustawa godziła bezpośrednio w przestępczość zorganizowaną. ADOS pozwalał policjantom blokować konta bankowe podejrzanych, rekwiro-wać ich samochody, motorówki, nawet zajmować domy czy siedziby firm. I ta­kie właśnie działania zastosowali wobec St.-Germaina.

Przy wejściu na parking Stefanovitch i Parker zatrzymali się i podali sobie ręce. Odnowiła się emocjonalna więź między nimi, która pojawiła się kilka dni wcześniej w gabinecie Stefanovitcha. Obydwaj byli przyzwyczajeni do długich obserwacji. Ta mogła być arcydziełem.

Stefanovitch wstrzymał się od powiedzenia tego, co nasuwało mu się na myśl: „Uważaj na swój tyłek w drodze do domu".

- Dobranoc, Isiah - powiedział. - Jutro jest nasz dzień. W twarzy Parkera, dobrze widocznej w świetle księżyca, było coś, co do­dawało otuchy.

- Dobrze mi się z tobą pracuje, Stefanovitch. Nigdy nie zapomnę, jak wyciągnąłeś'tego skurwysyna z limuzyny.

Do tej pory Stefanovitchowi też dobrze się pracowało z Parkerem. Isiah rozumiał, że chodzi o dorwanie Alexandre'a St.-Germaina; o schwytanie Gro­bowego Tancerza za wszelką cenę.

Dwaj policjanci w końcu się rozstali. Odeszli w swoje własne rewiry ciem­ności i tajemnicy.

Sarah McGinniss i John Stefanovitch, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica

Sarah i Sam czasami zachowywali się jak stare małżeństwo. Układy między nimi przypominały serial Dziwna para w wersji z końca lat osiemdziesiątych.

Wieczorem co najmniej przez piętnaście minut omawiali sprawę kolacji. W końcu zdecydowali się na Ulubioną Pizzę Raya, butelkę jabłecznika, ciastka domowego wypieku i film Spielberga zatytułowany Goonies.

Nie obejrzeli nawet połowy filmu, ponieważ zaczęli gadać o pobycie Sama z Rogerem na północy stanu. Sam zapytał Sarah, czy kiedykolwiek zejdzie się z tatą. Powiedziała mu, najdelikatniej jak umiała, że raczej nie. Wydawało jej się, że przyjął to do wiadomości.

Sarah musiała wciąż powstrzymywać się od komentarzy, gdy słuchała opo­wieści Sama na temat dwóch tygodni spędzonych z ojcem. Roger ustępował wszystkim zachciankom syna, nie stawiając mu żadnych ograniczeń. Zachował się zupełnie beznadziejnie.

- Twój ojciec to świetny facet - stwierdziła Sarah kładąc Sama do łóżka około dziesiątej. - On bardzo cię kocha. Sam. - To pewnie była prawda. Któż by nie kochał Sama?

Chłopiec był taki wrażliwy. Miał smutne oczy.

- O co chodzi. Sam?

- Tata mnie kocha - zaczął Sam. - Ja też go kocham. Ale, mamo...

- Jestem przy tobie. - Sarah pochyliła się. Pocałowała Sama w policzek, przytuliła go czule.

- Kocham cię. Tęskniłem za tobą codziennie w czasie tej wycieczki. Przy­rzeknij, że mnie nie zostawisz, dobrze?

Wyciągnął do niej szczupłe ręce i Sarah z trudem powstrzymała się od pła­czu. Nagle pożałowała, że nie da się rozwikłać problemów, które stanęły po­między nią i Rogerem. Sam zasługiwał na to, żeby mieć ojca.

Gdy Sam już leżał w łóżku, Sarah wzięła się za porządki. Gdyby nie jej gospodyni Annie Leigh, mieszkanie nie różniłoby się od nory zamieszkiwanej przez dwóch kawalerów.

Sarah zbyt często zasypiała w ubraniu na kanapie. Równie często grywała z Samem w gry planszowe przy włączonym telewizorze. Późnymi nocami ćwi­czyła w swoim pokoju na starej gitarze Fendera, grając utwory Rya Coodera i Muddy'ego Watersa. Nauczyła się grać bluesa na Placu Waszyngtona w Stockton.

Kręcąc się po domu doszła do wniosku, że bardzo lubi Stefanovitcha. Kilka tygodni wcześniej nie wydałoby jej się to możliwe.

Interesował ją do tego stopnia, że gdy zadzwonił z komendy głównej poli­cji i spytał, czy może przyjechać na chwilę, zgodziła się, chociaż była zmęczo­na. Teraz nie mogła się doczekać jego przybycia.

Sarah nie potrafiła do końca określić swoich uczuć względem Stefanovitcha. Jedno wiedziała na pewno: że lubi przebywać w jego towarzystwie bardziej niż w czyimkolwiek. Ciągle ją zaskakiwał, odkrywał swoje nieznane strony.

Stefanovitch wiedział rzeczy, które ją bardzo interesowały. Czasami opo­wiadał o swojej pracy w policji, kiedy indziej o polityce światowej. Zdarzało się też, że ni z tego, ni z owego snuł własne teorie na temat gotowania lub za­czynał mówić o psychologii dziecięcej czy sztuce współczesnej. Czytał więcej od niej. Lubił muzykę klasyczną, jazz i rock. Znał kreatorów mody, a nawet nazwiska najlepszych modelek z Nowego Jorku i z Paryża. Powiedział jej, że policjanci często bywają oczytani i mają szerokie zainteresowania. Po prostu tak się złożyło, że zostali policjantami.

Co ważniejsze, John Stefanovitch uważał, że Sarah jest piękna fizycznie i duchowo - a jej takie zapewnienia były teraz niezwykle potrzebne. Musiała znowu uwierzyć w siebie.

Gdy się pocałowali w domku nad morzem, Sarah zakręciło się w głowie. Nie czuła się tak od lat i odkryła, że bardzo jej tego brakowało. Bardziej niż sądziła.

Polerowane dębowe drzwi windy rozsunęły się hałaśliwie. Sarah uśmiech­nęła się na widok Stefanovitcha. To przypominało randkę. Ile osób w ich wieku umawia się w dzisiejszych czasach na randki? Nagle doszła do wniosku, że chyba bardzo dużo.

Najwyraźniej przebrał się po pracy. Gęste ciemne włosy miał starannie ucze­sane, bladoniebieską koszulę wyprasowaną. Tkwiło w nim coś z wieśniaka z Pensylwanii, ale jednocześnie szczypta cynizmu Manhattanu. I był zdecydo­wanie przystojny, nawet na wózku.

- Cześć, Stef. - Nagle poczuła się zawstydzona, co zdarzało się, ilekroć zastanawiała się nad ich sytuacją. - Jak poszło?

- To był długi dzień, ale jednocześnie chyba dobry początek. - Zwekslował na bezpieczny temat pracy. Ona również.

- Jak tam Isiah Parker? Jak się z nim pracuje? - spytała. Zadała to pytanie trochę dla podtrzymania konwersacji, choć naprawdę chciała się tego dowie­dzieć.

- Dogaduję się z nim znacznie lepiej niż z tobą pierwszego dnia. - Stefa­novitch uśmiechnął się. - Lubię go, bo chce dorwać St.-Germaina. Brat był mu bardzo bliski... ale nie tylko o to chodzi. Jest jeszcze coś, o czym Parker nie chce mówić.

Sarah nagle uprzytomniła sobie, że prowadzą tę rozmowę w przedpokoju, gdzie łatwo można by było ich podsłuchać.

- Wejdziemy do środka?

- Ładnie tu, owszem, ale chodźmy. A gdzie Sam Triumfator, zwycięzca trzech turniejów i trzech mistrzostw świata? Nie śpi jeszcze?

- Poszedł spać jakąś godzinę temu. Napijesz się ze mną drinka? Mam ochotę na kieliszek wina.

Podobała mu się ubrana w dżinsy, w spłowiałą koszulę kowbojską i boso.

- Jeżeli się napiję, to na pewno usnę.

- Nie ma sprawy. Mogę ci też dać coś do jedzenia.

Sarah zrobiła omlet z serem i ziołami i otworzyła butelkę chateau margaux. W kuchni, gdzie siedzieli, panował spokój, jakże miły po długim, nerwowym dniu. Gdy omlet się smażył, Stefanovitch zjadł ostatnie domowe ciastko.

- Doszedłem do punktu, w którym przestaje się sypiać. Znasz takie uczu­cie? - powiedział, gdy pochłonął omlet i wypił pół butelki wina.

- Znam, ponieważ właśnie przez to przechodzę. Jeszcze jeden omlet? Wię­cej wina? Ciastko?

- Wszystko.

- Naprawdę? - Sarah otworzyła szeroko oczy. Światło z lampy nad głową odbijało się w jej włosach.

Przytaknął i uśmiechnął się. Czuł się znowu prawie jak człowiek. Omlet z serem i wino o północy... coś wspaniałego. Nie jadał tak od bardzo dawna. Jakaś część jego życia wracała do normalności. A jego to przerażało.

Zjadł dokładkę i siedział teraz przy stole z błogim uśmiechem na twarzy.

- Piękna, utalentowana i gotuje jak czarodziejka. Gdzie kryje się pułapka? Co z nią jest nie tak?

Sarah westchnęła i lekko zmarszczyła brwi.

- Jest rozwiedziona. Ma małe dziecko, które potrzebuje mnóstwa miłości i uwagi.

- I co jeszcze? Sam nikomu by nie przeszkadzał. Przynajmniej nikomu, kto jest cokolwiek wart.

- Czasami potrafi być pracoholiczką, co dla niektórych oznacza zbytnie skoncentrowanie się na własnej osobie.

- Ale to nie wszystko, prawda?

- Och, sama nie wiem. Stefanovitch, chcesz iść ze mną dzisiaj do łóżka? - Nagle zabrakło jej tchu. Powiedziała to. Nie było odwrotu. Zdziwiła go ta nagła zmiana nastroju.

- Sądzisz, że w tej chwili to dobry pomysł?

- Nie mam pojęcia. Po prostu mam na to ochotę.

Jak we śnie wyszli z kuchni i udali się do sypialni. Świat wydawał się dziwnie zamglony. Przez panoramiczne okna świecił księżyc. Zaczęli się rozbierać. Czuli się trochę nieswojo. Milczeli pogrążeni każde we własnych myślach.

Niezgrabnie rozpinając bluzkę, Sarah myślała: „Chcę się z nim kochać". Wypełniało ją uczucie ciepła, zupełnie jakby ogrzewał ich księżyc zza szyby. Bardzo go pragnęła. Już od dawna.

Podeszła do Johna i pocałowali się, a pocałunek był równie słodki jak ten nad morzem. Tak, pomyślała Sarah, właśnie o to chodziło.

- Czy to nie będzie dla ciebie problemem? - szepnęła z ustami przy jego policzku. Wreszcie się zdecydowała zadać to kłopotliwe pytanie. Nie chciała popędzać Stefa ani go zmuszać. Chciała, żeby oboje tego pragnęli.

- Nie. Gdy zostałem ranny, myślałem, że stracę... możliwości. Jednak tak się nie stało... to znaczy, wiesz, co mam na myśli... Reaguję jak trzeba.

Sarah zrozumiała to doskonale po pierwszych dziesięciu minutach spędzo­nych w łóżku. Stef miał najdelikatniejszy dotyk, jaki można sobie wyobrazić. Głaskał ją opuszkami palców po plecach i ramionach, muskał twarz i szyję, a potem przesunął ręce niżej.

Zastanawiała się, czy zawsze był taki delikatny, taki zupełnie inny, niż się spodziewała.

Taki czuły i ciepły.

Gdy już się ze sobą oswoili, zahamowania zaczęły znikać jedno po drugim jak warstwy zimowej odzieży.

Sarah usiadła okrakiem na kochanku. Z podziwem patrzyła na jego mło­dzieńcze ciało, muskularne i twarde - płaski brzuch, szczupłe ręce i ramiona. Był silny, ale jakże ostrożnie jej dotykał.

Całowała jego pierś, delektując się świeżym i czystym zapachem ciała.

Gdy Stef delikatnie masował jej plecy i szyję, stopniowo się odprężała.

- Jesteś wspaniały w łóżku. Gdzie się tego nauczyłeś?

- Na tylnych siedzeniach starych samochodów w Minersville. W kinie dla zmotoryzowanych w Middleview. Na parkingu przed liceum.

- Nie, Stef. Kłamiesz. - Pocałowała go znowu.

- Kiedyś byłem zakochany, pamiętasz? Położyła mu palec na wargach.

- Uwielbiam, jak mnie dotykasz - szepnęła w ciemności.

- Wszystko będzie dobrze. Nie mamy się czego bać - powiedział.

- Byłam przerażona, gdy szliśmy do sypialni.

- Ja też, Sarah - Stefanovitch uśmiechnął się i zaczerwienił. Cieszył się, że ona tego nie widzi w ciemności.

- Ale już nie. Już się nie boję.

- Ja też nie. No, może trochę.

- Kochaj mnie, Stefanovitch. Uwielbiam, jak mnie dotykasz. Naprawdę uwielbiam to.

John Stefanovitch, port nowojorski

Nękanie trwało nazajutrz od samego rana.

To był jedyny sposób, by dostać St.-Germaina.

Dwunastometrowa motorówka przewiozła prawie tuzin funkcjonariuszy Amerykańskiego Urzędu Ceł i Agencji Antynarkotykowej, a z nimi Stefanovitcha, do frachtowca o nazwie „Osprey". Ten turecki statek stał zacumowany na końcu portu, obok latami morskiej Ambrose.

Kapitan Mohammed Rowzi cichaczem klął na los, przeglądaj ąc pięciostronicowy dokument, opatrzony oficjalnym stemplem Wydziału Celnego przy Mi­nisterstwie Skarbu. Z pokrytych białym nalotem warg marynarza zwisał papie­ros bez filtra, który niemal cały zmienił się w popiół. Nad głowami krążyły wrzeszczące mewy.

Kapitan Rowzi angielski znał kiepsko, ale wystarczająco, by pojąć, że on i jego statek wpadli w poważne tarapaty.

Intuicyjnie czuł, że najwięcej kłopotów przysporzy mu ponury porucznik siedzący przed nim na wózku inwalidzkim.

- Co znaczyć ten papier? - Kapitan Rowzi skrzyżował obie ręce na szero­kiej piersi, a dokumenty łopotały na wietrze. Rozmawiając z policjantami, sta­rał się udawać, że zupełnie nie wie o co chodzi.

- To jest prosty nakaz sądowy - powiedział Stefanovitch niewinnie. - Ozna­cza to, że Urząd Celny otrzymał wiarygodną informację od departamentu poli­cji lub innej instytucji. Podejrzewa się, że pański statek przewozi kontrabandę, przede wszystkim narkotyki. Agencja Antynarkotykowa i celnicy mają prawo przeszukać pańską jednostkę. Mają również prawo przejąć narkotyki czy inne przemycane przedmioty, jeśli je znajdą. Mogą również zniszczyć ładunek na miejscu. To jest inspektor McManus. Rewizja to jego działka. Może będzie mógł panu powiedzieć coś więcej.

Stefanovitch spojrzał na oficera Amerykańskiego Urzędu Celnego Barry'ego McManusa, z którym pracował już kilka razy. Najdziwniejsze w tym przedsta­wieniu, pomyślał, to że jest ono jak najbardziej zgodne z prawem, a nawet god­ne pochwały.

Kapitan Rowzi gniewnie popatrzył Stefanovitchowi w oczy.

- Papier ma żadne znaczenie! - stwierdził i chciał się odwrócić.

- Cieszę się, że pan tak uważa. - Stefanovitch wzruszył ramionami. - Mam tylko nadzieję, że właściciele ładunku znajdującego się na pokładzie też tak sądzą. Inspektorze McManus, może pan przeszukać statek.

Sześciu inspektorów z Nowojorskiego Urzędu Celnego przystąpiło ochoczo do pracy. Zaczęli rewizję od odkrycia kilku drewnianych skrzyń wypełnionych tureckimi papierosami, ceramiką i podrabianymi orientalnymi dywanami.

Następnie inspektorzy starannie przejrzeli księgi statku, sprawdzając linij­ka po linijce list przewozowy z faktyczną zawartością ładowni. Doszukali się zwyczajowych rozbieżności, ale potraktowali je bardzo poważnie. Rewizja była hałaśliwa jak impreza sylwestrowa w Pekinie.

Pięć godzin później John Stefanovitch, inspektor Barry McManus i bardzo nieszczęśliwy kapitan Rowzi znów się spotkali w małej, brudnej kajucie kapi­tana.

Za otwartymi drzwiami stał mundurowy policjant z karabinem przy piersi. Kapitan frachtowca został aresztowany. Heroina wartości kilku milionów dola­rów, dobrze strzeżona, znalazła się na dziobie jednej z policyjnych motorówek.

- Nic nie wiem o narkotyki. Ktoś wniósł narkotyki na mój statek - prote­stował kapitan Rowzi wyniośle, ale jednocześnie nerwowo i nieprzekonująco. - Siedemnaście lat jestem kapitan statku.

Barry McManus potrząsnął głową. Wykazywał ślad współczucia, ale przede wszystkim biurokratyczną niezłomność. Jego twardy wzrok wystarczał, by do­prowadzić do płaczu mocnych mężczyzn. Nieraz się to zdarzyło w karierze McManusa.

- Chcemy porozmawiać z właścicielami ładunku, który macie na pokła­dzie. - Stefanovitch przedstawił kapitanowi frachtowca swój ą kartę przetargo­wą. - Wydaje mi się, że wyraziłem się jasno.

Turecki kapitan pokręcił głową zrezygnowany. Jego koszulę khaki pokry­wały od góry do dołu plamy potu. Ciasna kajuta cuchnęła jak stajnia.

- Podałem nazwę. Star of Panama Company - powiedział znowu, akcen­tując tak dobitnie, że aż pryskała mu ślina. - Star of Panama Company.

- Tak. The Star of Panama Company jest właścicielem statku. Ale nie ła­dunku. Nie heroiny, kapitanie Rowzi. Już to przerabialiśmy. Tyle widzimy z li­stu przewozowego.

- Kapitanie Rowzi - wtrącił inspektor McManus. - Zgodnie z prawem prze­szukaliśmy pańską jednostkę i znaleźliśmy heroinę. Znaleźliśmy również prze­wożoną legalnie ceramikę, papierosy, maszynowo tkane dywany, stare monety. Teraz cały ten ładunek jest zagrożony. Cały. Czy pan rozumie, co mówię?

Kapitan zgarbił się jeszcze bardziej i wciągnął głowę w ramiona.

- Nic nie wiem o narkotyki - powtórzył.

Stefanovitch popatrzył na inspektora Urzędu Celnego, po czym wrócił spoj­rzeniem do Rowziego.

- Niech mu pan powie, inspektorze. Chyba powinien o tym wiedzieć. Właściciele też powinni wiedzieć. Właściciele ładunku.

- Na mocy Aktu ADOS - oświadczył McManus kapitanowi statku - rozka­załem swoim ludziom zniszczyć ładunek pańskiego statku. Wszystko, co znajdu­je się na pokładzie. Cały ładunek. Wszystko, co przywiózł pan do Nowego Jorku.

Kapitan Rowzi nie mógł uwierzyć własnym uszom. Czy ci policjanci po­szaleli? Nigdy nie niszczono całych ładunków statków. Oczy o mało nie wy­skoczyły mu z orbit. Słyszał ciągle groźne angielskie słowa: heroina... znisz­czyć... ładunek.

- Nie! Co powiedzieć właścicielom?

Stefanovitch pochylił się na wózku. Odór czosnku i potu płynący od Row­ziego był obezwładniający.

- Możesz powiedzieć panu St.-Germain i jego przyjaciołom, że na mocy prawa federalnego nie otrzymają rekompensaty za poniesioną stratę. Powiedz im też, że to wszystko jest zgodne z prawem. Takie jest pieprzone prawo... Na­sze prawo. I to dopiero początek.

Stefanovitch skierował wózek do drzwi, ale zatrzymał się i odwrócił.

- I proszę mu przekazać pozdrowienia od porucznika Stefanovitcha. Jeste­śmy starymi przyjaciółmi, pan St.-Germain i ja. Tak, starymi przyjaciółmi.

O wpół do dziewiątej wieczorem Stefanovitch lawirował pomiędzy stoli­kami w zatłoczonym klubie „Lotos" przy Sześćdziesiątej Szóstej Wschodniej. „Lotos" tuż po otwarciu znany był jako miejsce spotkań ludzi ze świata literatu­ry. Obecnie stanowił jedno z ulubionych miejsc załatwiania interesów i wystaw­nych przyjęć służbowych.

Tego wieczoru główną salę wypełnili uczestnicy jednej z setek kolacji „na cześć", których każdego wieczoru pełno jest w Nowym Jorku.

Alexandre St.-Germain przemawiał do zebranych z mównicy z ciemnego drewna. Oddał hołd osobie, na cześć której wydano to przyjęcie, jak również ludziom interesu na całym świecie. W tym temacie był biegły.

Stefanovitch zatrzymał się ze swoim wózkiem przy jednym ze stołów, by wysłuchać przemówienia Grobowego Tancerza.

Przy okazji obserwował St.-Germaina i innych liderów biznesu. Zastana­wiał się, ilu z nich prowadziło legalne międzynarodowe interesy. Czy któryś z nich był członkiem Nocnego Klubu? Wszyscy sprawiali wrażenie ludzi poza wszelkimi podejrzeniami, wyniosłych i kryształowo czystych.

Stefanovitch ruszył dalej. W końcu nieważne, po co tu przyszedł.

Przypominał sobie bolesne sceny z Long Beach w noc zasadzki. Przypo­minał sobie Annę; jej śmierć tamtej marcowej nocy.

Gdy dotarł do mównicy, odezwał się na tyle głośno, by przekrzyczeć hałas panujący w sali.

- St.-Germain! - zawołał głośno. - Mam dla ciebie nakaz stawienia się przed sądem przysięgłych na mocy pogwałcenia Aktu o Ciągłej Działalności Przestępczej. Wręczam ci go tutaj, w obecności samych wiarygodnych świad­ków.

Rozmowy w sali ucichły natychmiast. Kelnerzy przestali podawać do sto­łów. Sztućce zamarły w pół drogi do ust. Twarz St.-Germaina poczerwieniała. Pewnie ze wstydu.

Stefanovitch nie spuszczał wzroku z tego handlarza narkotykami i morder­cy. Nikt w sali nie wyglądał na członka Nocnego Klubu. Ale teraz już nic nie było takie, jakim się wydawało.

Stefanovitch spokojnie wyjechał z jadami klubu „Lotos". Dopadnie Ale­xandre'a St.-Germaina. Był tego pewien.

Prosto z klubu pojechał do domu. Czuł się lepiej niż kiedykolwiek od czasu trwania dochodzenia w sprawie St.-Germaina. Instynkt podpowiadał mu, że po­stępują właściwie. Jak do tej pory.

Wziął prysznic, wytarł się i otworzył butelkę piwa. Zadzwonił do Sarah i po­wiedział jej, co zaszło w klubie „Lotos". Chciał z nią porozmawiać o wszystkim, co się zdarzyło, ale wiedział, że nie powinien. Był zbyt zmęczony. Nie nadawał się dziś na niczyjego towarzysza.

W końcu zasnął na kanapie, zerkając jednym okiem na Chinatown, z Jac­kiem Nicholsonem w najwspanialszej w życiu i najbardziej hipnotycznej roli.

Jakiś czas później zadzwonił telefon gdzieś przy wezgłowiu kanapy. Stef obudził się, ale nie do końca.

Pokój wyglądał jakoś dziwnie. Okno znajdowało się po niewłaściwej stro­nie łóżka. Paliły się wszystkie światła i odbijały w szybie. W końcu uświado­mił sobie, że leży na kanapie w salonie, a nie w sypialni.

Sięgnął do telefonu, przy okazji o mało nie zrzucając go z półki. Wiedział, że to może być tylko Sarah.

- Cześć, mówi Stef. - Udawał nagranie na sekretarce. - Gdy usłyszysz sy­gnał, powiedz mi, że ostatnia noc nie była snem. Która godzina? Cześć.

Po drugiej stronie słuchawki panowała dziwna cisza.

Tak absolutna, że porównywalna do przebywania w kompletnej czerni. Jakby się wpadło do głębokiego tunelu lub dryfowało ku niezgłębionym tajnikom śmierci.

Przez małe dziurki w słuchawce w końcu popłynął głos. Stefanovitch słu­chał, a serce zaczęło mu bić szybciej.

- Chciałbym, żebyś wiedział jedno, Stefanovitch. Sam ją zastrzeliłem. Oso­biście wykonałem tę robotę. Stałem w korytarzu twojej żałosnej kamienicy w Brookłyn Heights. Gdy otworzyły się drzwi, strzeliłem. Resztę na pewno możesz sobie wyobrazić. Na razie dobranoc.

John Stefanovitch i Isiah Parker, Central Park West

„Chciałem, żebyś wiedział jedno"...

„Sam ją zastrzeliłem"...

„Resztę możesz sobie wyobrazić"...

Od tego telefonu w głowie Stefanovitcha nie ustawał nieznośny łomot.

Wstał o czwartej. O wpół do siódmej na Czterdziestej Trzeciej Wschodniej ulicy czekał na otwarcie centrum sportowego.

Przynajmniej raz Beth Kelly była miła podczas ćwiczeń. Dopingowała go, ale nie starała się złamać. Powstrzymywała się, bo wyraz twarzy Stefa świad­czył, że ktoś go mocno zranił.

Przed ósmą Stefanovitch i Isiah Parker siedzieli w samochodzie na Central Park West i czekali, aż Alexandre St.-Germain wyłoni się ze swojej limuzyny. Obława, prawdziwa obława miała zacząć się znowu. Może będzie to jej ostatni etap.

Grobowy Tancerz załatwił Stefanovitcha jednym telefonem.

Po tej rozmowie Stef nie mógł zasnąć. Leżał z otwartymi oczami, rozpa­miętując miesiące bólu i cierpienia po zamordowaniu Anny i po strzelaninie w Long Beach.

„Chciałem, żebyś wiedział jedno... Sam ją zastrzeliłem".

Czekał ponad dwa lata. Teraz chciał sprawiedliwości, pragnął zemsty za wszystko, co się stało.

Gdy był dzieckiem, w Minersville uczył pewien ksiądz. Aby wytłumaczyć dzieciom pojęcie nieskończoności, kazał uczniom sięgać myślami do samego początku czasu. To zawsze przyprawiało Stefanovitcha o ból głowy. Niezależ­nie od tego, jak daleko się cofnął myślą, nawet o miliardy lat, nigdy nie mógł dotrzeć do początku nieskończoności.

Stefanovitcha ogarnęło teraz to samo obezwładniające uczucie. St.-Germain kpił sobie z niego, wolny i arogancki. Grobowy Tancerz ustawił się ponad prawem, poza jakimkolwiek systemem moralnym.

„Gdy otworzyły się drzwi, strzeliłem".

„Resztę na pewno możesz sobie wyobrazić".

- Coś się dzisiaj spóźnia. Pewnie je chrupki czekoladowe na śniadanie - odezwał się w końcu Isiah Parker.

Stefanovitch opowiedział mu o telefonie od St.-Germaina. Isiah zauważył, że nim to wstrząsnęło. On też ostatnio miał same bezsenne noce. Spał najwyżej dwie, trzy godziny. Całkowicie oddał się sprawie, którą przygotowywali prze­ciwko St.-Germainowi. Uważał ją za koło ratunkowe dla siebie.

- Jak sądzisz, dlaczego do mnie zadzwonił? - spytał Stefanovitch. - Dla­czego teraz? Co się, u diabła, dzieje?

- Może nie wytrzymał napięcia. Wczoraj narobiłeś mu cholernego wsty­du. Przedtem potraktowałeś go przed domem jak śmiecia. Jest dumny. Wie­działem to od razu, gdy spojrzałem mu w oczy.

- Nie, jest jeszcze coś. Coś związanego z tym telefonem.

- Nie sądzę. Chciał pokazać, że to on wciąż trzyma stery.

- Może rzeczywiście znów je przejmuje - stwierdził Stefanovitch. Oczy miał utkwione w odległym o trzydzieści metrów samochodzie Grobowego Tan­cerza.

Niebieska limuzyna nadal czekała przed kamienicą. Silnik pracował, dym leniwie pykał z rury wydechowej. Taksówki czy prywatne samochody podjeżdża­jąc musiały parkować przed lub za wszechpotężną limuzyną.

Na zegarku Stefanovitcha, który dostał od ojca opuszczając Minersville, ósma trzydzieści zmieniła się w dziewiątą. Stary czasomierz Bulova wciąż cho­dził dokładnie.

Coś się działo. Instynkt gliniarza podpowiadał Stefanovitchowi, że teraz, gdy on razem z Isiahem Parkerem obserwuje kamienicę St.-Germaina, coś się odby­wa w innym wymiarze. Wymiarze St.-Germaina. Wymiarze Nocnego Klubu.

- To zaczyna być zbyt rutynowe - odezwał się w końcu. - Ta obserwacja. Może właśnie to nie daje mi spokoju. Jest już dziesięć po dziewiątej. Nigdy nie wychodził tak późno. Limuzyna czeka. Co chcesz zrobić?

Isiah Parker otworzył drzwi samochodu i wyszedł na Central Park West, wpuszczając do wnętrza uliczny hałas.

- Tym razem ja pójdę. Założę się, że zmuszę tego dupka szofera, żeby opuścił szybę limuzyny.

- Ja też się założę, że ci się to uda.

Isiah Parker ruszył w stronę długiej limuzyny. Energicznym krokiem szyb­ko pokonał dzielącą go od niej odległość. Jego ciemne okulary zdawały się odbijać spojrzenia przechodniów.

Mocno zapukał w drzwi kierowcy. W lustrzanej szybie limuzyny Parker widział siebie i samochody przemykające ulicą. W końcu szyba się opuściła.

Isiah Parker uśmiechnął się i nachylił do szofera. Była to typowa konfron­tacja nowojorskiego gliniarza z ulicznym bossem z New Jersey, jakie codzien­nie zdarzają się na ulicach. Kierowca, ubrany w czarną liberię, uśmiechał się zza ciemnych okularów marki Ray-ban, jak zwykle zadowolony z siebie.

- Gdzie jest Grobowy Tancerz, dobry człowieku? Twój szef spóźni się dziś do pracy - powiedział Parker.

Kierowca chrząknął i wzruszył ramionami. Był to gest typu „co cię to ob­chodzi", który Isiahowi Parkerowi nieszczególnie przypadł do gustu.

- Pan St.-Germain już poszedł do pracy, ale zostawił dla ciebie wiado­mość. Uprzedził, że wy dwaj, gliniarze z drogówki, możecie mi wlepić mandat. Kazał mi go podrzeć na waszych oczach. Powiedział, że macie swoje prawa, a on ma swoje. Kazał powiedzieć tobie i twojemu kolesiowi kalece, że zabawa się dopiero zaczyna. To dopiero początek, Dicku Tracy.

Kilka chwil później zatrzeszczało radio w policyjnym samochodzie Parkera i Stefanovitcha. Coś się stało. Grobowy Tancerz naprawdę ruszył do pracy.

Alexandre St.-Germain, Nowy Jork

Alexandre St.-Germain jechał tego ranka przez miasto w absolutnej ciszy. Zastanawiał się nad działaniami, jakie podjął ostatnio: przerwa w pozyskiwa­niu powszechnego szacunku; sprzeniewierzenie się nowym zasadom Klubu, zakładającym dążenie do niewidzialności.

Stefanovitch zbyt długo deptał mu po piętach. Raz już jakimś cudem unik­nął śmierci; skończył w wózku inwalidzkim. Ale uparty gliniarz i tak nie dawał za wygraną.

Publicznie obraził St.-Germaina. Spowodował konfiskatę ładunku heroiny z frachtowca, nękanie na mocy ustawy ADOS, inne poważne kłopoty kilku ostat­nich tygodni. Nie można tego tolerować.

St.-Germain miewał już do czynienia z nadgorliwymi policjantami. Czasa­mi kierowała nimi potrzeba zemsty; czasami najzwyklejsza uczciwość. Ale w wypadku Stefanovitcha to było chyba coś więcej.

St.-Germain poprosił Jimmy'ego Burke'a, żeby sprawdził tego porucznika z wydziału zabójstw. Burke skopiował dane z centrali policji. Te dane przedsta­wiały przeszłość i teraźniejszość Stefanovitcha. Był oficerem marynarki, dwu­krotnie uhonorowany medalami na Bliskim Wschodzie. Do policji nowojor­skiej wstąpił w siedemdziesiątym szóstym i szybko zyskał sobie opinię dosko­nałego śledczego. Miał świetne warunki fizyczne i wszystko wskazywało, że jest uczciwy. Przełożeni go lubili i szanowali. Nawet przykuty do wózka, był uznawany za jednego z lepszych oficerów w departamencie policji. Stefanovitch wciąż był gwiazdą.

Z akt wynikały jasno dwie rzeczy: facet wydawał się bystry jak na policjan­ta i nieustępliwy w wypełnianiu obowiązków zawodowych. W pewien sposób był bardzo staromodnym gliniarzem, niemal anachronicznym. Wydawało się, że ma obsesję na punkcie dobra i zła. Stosował kodeks moralny i etykę zawo­dową z ubiegłego stulecia.

St.-Germain naprawdę nie miał wyboru.

Prawo ulicy musiało znów zadziałać.

Sarah i Sam McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica

Sarah wciąż miała swoją gwarancję spokoju: nić zdrowego rozsądku, która przewijała się przez jej życie.

Sam stał pod zieloną markizą ich kamienicy i rozmawiał ze swoim najlep­szym kolegą Austinem, siedmiolatkiem z tej samej dzielnicy. Sarah stała z bo­ku. Było jeszcze zbyt wcześnie, by iść do szkoły, która znajdowała się tuż za rogiem, przy Park Avenue.

Teraz miło wytracali ostatnie wolne minuty. Sam gawędził z Austinem o ba­seballu i zabawkach; Sarah odnawiała niezobowiązujące sąsiedzkie kontakty z innymi mieszkańcami kamienicy. Patrząc na Sama pomyślała, że życie, jakie ostatnio prowadzi, jest zupełnie nierealne.

- Lepiej już chodźmy - zawołała w końcu do syna.

Pożegnał się z przyjacielem, proponując, żeby po szkole spotkali się w uliczce za kamienicą i rozegrali mecz piłki nożnej. Dozorca na ogół pozwalał im się tam bawić, chyba że pracował przy rurach wodociągowych, które malował lub skrobał prawie co drugi tydzień.

Sarah z synem poszli Sześćdziesiątą Szóstą ulicą na wschód, w stronę Park. Matka kątem oka obserwowała Sama.

Czasami zachowywał się jak mały, ciekawski ptaszek, który beztrosko bada otoczenie gniazda. W rzeczywistości znał niemal każdy centymetr kwadratowy ich osiedla. Zawsze zauważał pojawienie się nowej twarzy albo nowego zwie­rzęcia domowego, nawet kwiatów na krzewach derenia rosnących przy płocie.

Tego ranka był jakby przygaszony i Sarah sądziła, że wie dlaczego. Zbyt wiele czasu poświęcała dochodzeniu i książkom. Sam nie mówił tego, ale czuł się odsunięty.

- Wszystko w porządku? Powiedz matce prawdę - odezwała się w końcu.

- W porządku. Nic mi nie jest.

Sarah objęła Sama ramieniem.

- Wiesz co? Nie wierzę ci. Kłamiesz, mały biały człowieku.

Sam zachichotał. Na ogół udawało jej się zmusić syna do uśmiechu. Pomyślała, że jeśli trochę z nim pożartuje. Sam otrząsnie się z przygnębienia.

- Mówiłam ci już, jak się cieszę, że wróciłeś? Nie pamiętam. Mówiłam ci to już. Sam?

Sam znów się roześmiał.

- Najwyżej jakieś sto razy, mamo.

- Ile razy z tych stu mi uwierzyłeś? Raz?

Sam śmiał się teraz bez przerwy. To był ich wielki atut, potrafili się śmiać niemal ze wszystkiego.

- Może byśmy pojechali w niedzielę nad morze? Przyrzekam, że nie będę pracować. Zrobię wafle ze świeżymi truskawkami. Popływamy trochę. Pogra­my w piłkę. Popuszczamy chiński latawiec. Obejrzymy kilka naszych ulubio­nych filmów na wideo.

Wzięła Sama za rękę.

- A Stef? Też pojedzie z nami nad morze?

Sarah nie spodziewała się tego pytania, choć nie była całkowicie zasko­czona.

- Chcesz, żeby Stef przyjechał? - spytała.

- Chcę, on jest fajny. Jesteśmy przyjaciółmi.

- To dobrze. Ja też bym chciała, żeby przyjechał.

Wciąż trzymając się za ręce skręcili w Park Avenue. Ruch na Park był jak zwykle szalony. Samochody jechały zderzak przy zderzaku, pędząc ku poran­nej chwale.

Na chodniku panował okropny ścisk. Mężczyźni w jasnych letnich garnitu­rach; energiczne kobiety w drogich kostiumach lub klasycznych sukienkach.

Jakiś mężczyzna w lekkim beżowym garniturze stał na rogu Sześćdziesią­tej Szóstej ulicy. Wydawał się zagubiony i oszołomiony. Nowy Jork potrafił być dla przybyszów horrorem. Gdy Sarah i Sam mijali mężczyznę, zwrócił się do nich.

- Trzecia Aleja?... Przepraszam, czy pani wie, w którą to jest stronę? Chy­ba mi się pomieszało.

Sarah uniosła rękę, żeby pokazać na wschód, na drugą stronę Central Par­ku, gdy nagle mężczyzna ją uderzył.

Nieoczekiwany cios w pierś zupełnie ją sparaliżował. Upadła tyłem na chodnik. Zabrakło jej powietrza w płucach. Nie mogła złapać tchu, nie mogła krzy­czeć o pomoc. Poczuła w plecach okropny ból.

Mężczyzna w beżowym garniturze podniósł Sama z chodnika... Zupełnie jakby go przytulał. Chłopiec nie wiedział, jak się wyzwolić z obcych objęć. Usiłował się wy­rwać, ale nie miał siły, żeby rozluźnić uścisk mężczyzny.

- Hop, mały.

Mężczyzna powiedział to na tyle głośno, żeby słyszeli go inni przechodnie.

- No już, chłopcze, wsiadaj z tatusiem do samochodu. Jedziemy. Jedzie­my na wyścigi.

Ten człowiek się śmiał i łaskotał Sama... żeby dzieciak nie mógł krzyczeć. Mówił z niemieckim akcentem. Kto to był? Co się działo? Sarah wciąż nie mogła złapać tchu. O Boże, nie... Mogło się wydawać, że chłopiec wije się pod wpływem łaskotek... a ten człowiek udawał jego ojca.

Sarah łapczywie chwytała powietrze, ale wciąż nie mogła wydobyć głosu. Czuła się bezsilna, jak w koszmarnych snach, podczas których traciła Sama. Napastnik zaniósł Sama do oczekującego czarnego samochodu. Tylko tyle była w stanie zauważyć leżąc na ziemi. Może to było BMW? Audi? Nie miała pewności... A ten niemiecki akcent?

Samochód ruszył powoli, znikając w gęstym tłoku porannego ruchu.

Sarah, wciąż oszołomiona, spróbowała wstać z chodnika.

Ludzie zebrali się wokół niej; próbowali jej pomóc, choć nie rozumieli co się stało.

Latałyjej mroczki przed oczami. Nachylające się nad nią twarze zlały się w jedną.

W końcu Sarah wrzasnęła na całą Park Avenue. Wszyscy ci ludzie spieszą­cy do pracy usłyszeli niewiarygodne słowa:

- Proszę, pomóżcie mi! Niech ktoś mi pomoże! Porwali mojego synka!

John Stefanovitch, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica

Sarah czekała w swoim mieszkaniu na policję, ale pragnęła zobaczyć Stefanovitcha. Nie mogła powstrzymać szlochu.

Po raz setny podeszła do okien w salonie i nadaremnie wpatrywała się w Sześćdziesiątą Szóstą ulicę. Trzymała się jakoś tylko dzięki odrętwieniu, ja­kie ją ogarnęło.

Chciała wmówić sobie, że zajście z Samem i z tym mężczyzną na Park Ave­nue to jakaś straszna pomyłka, ale wiedziała, że to nieprawda.

Zadzwonił dzwonek u drzwi. Przyjechała policja.

Na Sześćdziesiątej Szóstej ulicy wciąż nie było samochodu patrolowego. Detektyw i policjant przyszli piechotą z pobliskiego komisariatu. Detektyw trzy­mał w dłoni podkładkę do pisania z czarnej skóry i długopis. Wyglądał, jakby zamierzał wystawić mandat. Nie było to najbardziej współczujące podejście do kogoś, komu porwano dziecko.

- Pani synka nie było dziś w szkole? - spytał detektyw. - Nazywam się Cirelli - dodał.

- Nie chodzi o to, że nie było go w szkole. Został porwany z ulicy. Przy mnie. Zawsze razem chodzimy do szkoły. - Sarah wyrzuciła z siebie potok słów. - Jakiś mężczyzna w beżowym garniturze uprowadził Sama czarnym sa­mochodem. To było chyba BMW. Przewrócił mnie. - Znów się rozpłakała. Nic na to nie mogła poradzić.

Otyły, rumiany detektyw spojrzał na nią, wyraźnie oburzony jej płaczem.

- A może wysłała pani dzisiaj chłopca do szkoły samego? To się często zdarza.

Sarah osłupiała. Była przyzwyczajona do inteligentnych policjantów. Za­pomniała, że nie wszyscy są tacy. Przezwyciężyła chęć uderzenia tego człowie­ka i nawrzeszczenia na niego.

- Oczywiście, że nie. Detektywie Cirelli, ta sytuacja jest dla mnie niewy­obrażalnie ciężka. Dlaczego pan jeszcze utrudnia? Byłam z Samem. Byłam ze swoim synem, gdy to się stało.

- Dobrze, pani McGinniss. Proszę spróbować się odprężyć. Czy może pani opisać chłopca? To chłopiec, tak?

- Tak, ma siedem lat. Waży niecałe dwadzieścia pięć kilogramów. Nie je­stem pewna, ile ma teraz wzrostu. Ma ciemne włosy, niezbyt długie. Był nie­dawno z ojcem u fryzjera.

- Czy ojciec chłopca jest tutaj? - spytał detektyw Cirelli.

- Nie, jesteśmy rozwiedzeni.

- Może to ojciec zabrał chłopca? To znaczy, chciałem spytać, czy wystąpi­ły jakieś spory w sprawie opieki nad dzieckiem?

Znów rozległ się dzwonek przy drzwiach. Tym razem był to Stef. Wjechał do środka, a Sarah przytuliła się do niego mocno. Stefanovitch nie musiał słu­chać jej opowieści. Już wiedział. Rozumiał to doskonale... Prawo ulicy.

Detektyw i policjant z dziewiętnastego posterunku w końcu sobie poszli. Stefanovitch i Sarah siedzieli objęci w salonie.

W końcu Stefanovitch głośno przełknął ślinę i powiedział:

- Robimy w tej chwili wszystko co można. Musisz mi uwierzyć, Sarah.

- Stef, a gdybyśmy to wszystko odkręcili? - Wymówiła te słowa bardzo ostrożnie. Wyczuł, że ona zna już odpowiedź.

- Moglibyśmy spróbować, ale nie sądzę, żeby St.-Germainowi i jego lu­dziom sprawiło to jakąkolwiek różnicę. Złamaliśmy prawo ulicy. Musimy ob­myślić jakiś inny sposób na odzyskanie Sama. I obmyślimy, Sarah. Znajdziemy Sama. Zrobimy to, co musimy.

Alexandre St.-Germain, Rynek Hunts Point

Na skrzyżowaniu Randall Avenue i Halleck Street w Bronksie, droga koń­czy się ślepo na kompleksie budynków, w których mieści się targowisko Hunts Point.

Budynki mają kształt widelca z czterema zębami. Każdy „ząb" mieści w so­bie sześć magazynów. Wewnątrz jest dosyć miejsca dla ciężarówek, ramp roz­ładunkowych, stoisk i prywatnych biur właścicieli. Ciężarówki z żywnością wjeżdżają przez plac, gdzie pobiera się opłatę, późnym wieczorem, na ogół pomiędzy dwudziestą trzecią i pierwszą w nocy. Szczyt działalności targowi­ska przypada pomiędzy trzecią i piątą nad ranem, kiedy to kupujący przyjeżdżają na rynek, parkują samochody i robią zakupy w swoich ulubionych stoiskach. Wprawdzie dla bezpieczeństwa Wydział Portów i Dworców wymaga od każde­go dowodu tożsamości, ale nie ma problemu ze zdobyciem go na miejscu.

Dwudziestego czwartego lipca granatowy mercedes-limuzyna Alexandre'a St.-Germaina bezszelestnie poruszał się wzdłuż stoisk i platform przeładunko­wych na skraju targowiska. Grobowy Tancerz był wyjątkowo podniecony... jak na niego.

Była za dziesięć czwarta nad ranem. Stoiska działały już od kilku godzin.

Lśniąca limuzyna nikogo nie dziwiła wśród tych obskurnych stoisk i przy­czep. Właściciele eleganckich sklepów i restauratorzy z Manhattanu często przy­jeżdżali na rynek drogimi samochodami.

Alexandre St.-Germain zauważył ciemnobrązowy samochód już z daleka. Wiedział, że siedzi w nim część ekipy, która przeprowadziła atak w Atlantic City. Europejscy najemnicy.

Gdy limuzyna podjechała bliżej, przednie i tylne drzwi samochodu otwo­rzyły się.

Do limuzyny wsiedli trzej mężczyźni, ubrani w koszule rozpięte pod szyją i sportowe marynarki. Jeden, mimo upału, nosił jasnobrązową skórzaną kurtkę.

- Witamy, signore. Piacere de vederla. Jak się pan miewa w ten przyjem­ny nowojorski poranek? - przemówił jeden z nich twardym głosem, w którym jednak wyczuwało się szacunek. Mężczyzna był Sycylijczykiem. Jego mocno wysunięta szczęka zdawała się uniemożliwiać uśmiech, a skóra miała zielonkawobrązowy odcień. Nazywał się Salvatore Crisci, ale w Europie znany był jako Cacciatore, Myśliwy.

Cacciatore był zabójcą, którego St.-Germain wykorzystał kilka razy w Eu­ropie. Przed wydarzeniami w Atlantic City nigdy nie był w Stanach Zjednoczo­nych. Cacciatore gardził Amerykanami, choć nie miał nic przeciwko amery­kańskim pieniądzom.

Drugi z mężczyzn, którzy wsiedli do limuzyny, był Niemcem. Nazywał się Franz Engelhardt. Przygotował i przeprowadził w Europie ponad dwadzieścia za­machów bombowych. Lata temu jego ulubionym narzędziem był ręcznie wykona­ny sztylet o dziewięciocalowym ostrzu. W Rzymie nadano mu przydomek Arrotino, Ostrzałka. To właśnie Engelhardt porwał Sama McGinnissa na Park Avenue.

Trzecim członkiem grupy był Jimmy Burke, nowojorski detektyw, który poznał St.-Germaina w Wietnamie.

Obaj Europejczycy i Burke, mimo imponujących sylwetek i aroganckich twarzy, wyraźnie czuli respekt przed St.-Germainem. Unikali niepotrzebnego kontaktu z jego przenikliwym wzrokiem. Stawili się tutaj, żeby zdać relację, ale też żeby słuchać.

- Śledziliśmy Stefanovitcha i Parkera przez kilka dni - odezwał się Caccia­tore zaskakująco piskliwym głosem. Był homoseksualistą o ekstrawaganckich upodobaniach. Włosy, ufarbowane na pomarańczowoczerwony kolor, upinał w wy­soki kok. Nosił wyjątkowo obcisłe spodnie i ostry makijaż. Te ekstremalne efek­ty, zastosowane świadomie, pomagały stworzyć mylne wrażenie. Cacciatore mówiąc mocno gestykulował.

- Kupowałem paczkę papierosów. Stałem tuż obok Stefanovitcha w ma­łym sklepiku przy Osiemdziesiątej Czwartej ulicy. Mogłem go wtedy dorwać, ale kazał nam pan czekać. Parker mieszka u swojej dziewczyny. To modelka ze wschodniego Manhattanu.

Alexandre St.-Germain odwrócił głowę i popatrzył na ruchliwe, wczesnoporanne targowisko. Panował nad swoim gniewem. Nieoczekiwanie poczuł się swojsko w tym otoczeniu. Zapach owoców i serów przypominał mu młodość i poranki na ulicach Marsylii.

Zastanawiał się nad losem Stefanovitcha. Pozostali członkowie Klubu ży­czyli sobie, żeby zignorował tego policjanta. Żeby był cierpliwy... Ale on już dłużej nie chciał czekać. Ze Stefanovitchem trzeba się rozprawić. Ten gliniarz był zdecydowany na wszystko i cholernie pomysłowy. Pewnego dnia mogło mu dopisać szczęście.

- Zróbcie to teraz. Nie obchodzi mnie, co na to powie reszta Nocnego Klu­bu. Nie obchodzi mnie ich klubowe prawo rodem z Harvardu. Zróbcie to od razu!

John Stefanovitch i Sarah McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica

Ani ona, ani Stefanovitch nie spali tej najdłuższej i najgorszej nocy w ży­ciu Sarah. Nigdy wcześniej nie była tak świadoma różnorodnych dźwięków rozlegających się w jej mieszkaniu. Spojrzała na zegarek i zobaczyła, że jest dwadzieścia po czwartej. Myślała, że jest piąta albo wpół do szóstej. Czas cią­gnął się jak guma.

Na noc w mieszkaniu został detektyw z komisariatu dzielnicowego. Cze­kał przy telefonie na górze.

Ostatni raz telefon dzwonił przed pomocą. To był Roger, który w końcu dodzwonił się do niej z Kalifornii po tym, jak dziesiątki razy usiłowała się z nim połączyć. Był bardzo poruszony i zmartwiony, ale jednocześnie słyszała w jego głosie oskarżenie: to wszystko z powodu przeprowadzki Sarah do Nowego Jor­ku, „gdzie takie rzeczy się zdarzają".

O wpół do ósmej przyszła Annie Leigh, gosposia. Annie była życzliwą i tro­skliwą kobietą z St. Martin. Była u Sarah i Sama od czasu, kiedy przeprowadzi­li się do Nowego Jorku niemal dwa lata temu. Annie Leigh kochała Sama jak własnego syna. Sarah musiała ją pocieszać, uspokajać i o mało się załamała pod tym dodatkowym ciężarem emocji.

Później Stefanovitch usiłował zjeść śniadanie. Siedział przy stole w kuch­ni, skubał bułkę i sączył kawę. Telefon wciąż nie dzwonił. Kuchnia, jak całe mieszkanie, nagle stała się obca, jakby nigdy przedtem tu nie był.

- To jest takie nierealne, Stef. Takie okropne. Nie mogę uwierzyć, że to się stało. Dlaczego nie byłam ostrożniejsza? Powinnam była wiedzieć, że to się może wydarzyć. - Sarah w ogóle nie mogła jeść.

- Przestań. Nie mogłaś przewidzieć. - Stefanovitch sięgnął nad stołem i ujął jej dłoń. Chciał pomóc, ale nie umiał. Dopilnował tylko, żeby podjęto wszelkie możliwe działania.

- Wkrótce policja da nam znać o wynikach wczorajszych przesłuchań mieszkańców dzielnicy. Może trafili na coś, co nam pomoże. Od czego przy­najmniej będziemy mogli zacząć.

Stefanovitch polecił, żeby protokół przesłuchań przyniesiono mu do miesz­kania Sarah, gdy tylko go spiszą. O dziesiątej detektyw Cirelli w końcu przy­niósł kopię. W protokole zamieszczono szkic sytuacyjny z tego, co zapamiętała Sarah, plus kilka szczegółów dodanych przez innych świadków. Detektyw Ci­relli okazał się pomocny jak zwykle.

Był również pamięciowy portret przestępcy: biały mężczyzna, trzydzieści pięć do czterdziestu lat, ubrany w beżowy letni garnitur.

Wyglądał jak tysiące biznesmenów, którzy codziennie rano maszerują Park Avenue. Sarah sądziła, że mógł być Niemcem, więc zwrócili się do Urzędu Imigracyjnego, by sprawdzili wszystkich, którzy ostatnio przybyli z tego kraju.

Dla zabicia czasu Sarah i Stefanovitch przeczytali wszystkie oświadczenia przechodniów, którzy podczas porwania znaleźli się na Park Avenue albo na Sześćdziesiątej Szóstej ulicy. Niektórzy zauważyli mężczyznę niosącego „syn­ka" i „bawiącego się z nim", kiedy wsadzał go do samochodu.

Żaden ze świadków nie był świadom, że ogląda scenę porwania. Na końcu każdego oświadczenia widniały duże litery RN, co oznaczało „rezultat nega­tywny".

Tyle osiągnęli przez ostatnie dwadzieścia dni. Rezultat negatywny w spra­wie pierwszej strzelaniny w „Zachęcie"; rezultat negatywny w sprawie masa­kry w „Trump Plaza" w Atlantic City. Teraz to. Alexandre St.-Germain zawsze był górą. Jakimś cudem nigdy nie tracił kontroli nad wydarzeniami.

Przez resztę poranka i wczesne popołudnie horror, jaki przeżywała Sarah, stawał się coraz trudniejszy do zniesienia.

W południe Sam wracałby ze szkoły... Piętnaście po dwunastej on i Sarah jedliby obiad, przygotowany w przerwie pisania. Ale dzisiaj Sama nie było. Cisza i pustka panujące w mieszkaniu były nie do wytrzymania.

Sarah w końcu zajrzała do sypialni Sama. Stefanovitch poszedł tam z nią. Szybko zrozumiała, że była to najgorsza rzecz, jaką mogła zrobić. Znów zaczę­ła płakać. Nigdy nie była tak roztrzęsiona, nigdy nie czuła się taka... wypalona. Drżała ze zdenerwowania.

Rzeczy Sama wypełniały wesoły pokoik. Rękawica baseballowa, owinięty taśmą kij hokejowy, starannie poskładane ubrania. Na parapecie leżała jego ulu­biona książka z dzieciństwa, Harold i fioletowa kredka. Te przedmioty zdawa­ły się ją oskarżać. Nigdy nie uważała się za histeryczkę... ale też nigdy dotąd nie straciła syna.

- Odzyskamy Sama - wyszeptał Stefanovitch. Jednak nie był tego już taki pewien.

Zaczynał rozumieć Alexandre''a St.-Germaina. Przekonał się, że do tej pory nie doceniał tego człowieka. St.-Germain z wrodzoną pedanterią zrobi wszystko, by wygrać - popełni każdą zbrodnię, zleci dowolne morderstwo, uczyni najbar­dziej nieprzewidywalny ruch. Właśnie tak to miało wyglądać: nieprzewidywalne posunięcia. Jeden ohydny czyn za drugim. Grobowy Tancerz był psychopatycz­nym mordercą. Nie odróżniał dobra od zła; nie miał sumienia, gardził moralno­ścią i nie istniał żaden zgodny z prawem sposób, by go powstrzymać... Alexandre St.-Germain zwyciężał z nimi za każdym razem. Grobowy Tancerz wygrał wszystko, co było do wygrania. Tacy ludzie, jak on mieli teraz całkowitą kontrolę nad światem. Pasożyty.

Isiah Parker, Siedemdziesiąta Czwarta Wschodnia ulica

Isiah Parker odnosił wrażenie, że przez ostatnich kilka dni ktoś go śledzi. Nie udało mu się zobaczyć tych, którzy deptali mu po piętach, ale kilkakrotnie czuł ich obecność.

Kręcił się późną nocą po swojej starej dzielnicy w Harlemie. Zaczął od Sto Dziewiętnastej ulicy; szedł na zachód przez Momingside Park, który roił się od handlarzy heroiną i innymi specyfikami. Nastoletni handlarze wykorzystywali teraz pagery, którymi się nawzajem ostrzegali. W jednym kwartale ulicznym naliczył dwanaście punktów sprzedaży heroiny.

Szedł dalej Broadwayem w stronę Dziewięćdziesiątej Szóstej, do tak zwa­nych dzielnic uszlachetnionych, które młodzi biali zaczynali nazywać Sohar, co oznaczało południowy Harlem.

Co chwila jakiś przechodzień machał ręką do Parkera. Ludzie wiedzieli, że jest gliną, ale on i jego brat Marcus byli częścią tej dzielnicy od tak dawna, że to nie miało znaczenia.

Isiah Parker uśmiechnął się do kilku znajomych z sąsiedztwa. Innym uka­zywał twarz chłodną i bez wyrazu. Wiedział, jak podchodzić do ziomków z okolicy. On i Marcus zawsze potrafili grać przed uliczną publiką.

Gdy zdał sobie sprawę, że długo nie będzie się mógł tak ukrywać, ogarnął go wewnętrzny chłód. Chętnie ożywiłby znów w sobie ten gniew, który kiero­wał nim przez kilka ostatnich miesięcy, ale mu się nie udawało. Musi go wy­zwolić, przynajmniej jeszcze jeden raz.

Najlepsze posunięcia - ciągła obserwacja z samochodów, inne formy nę­kania - nie robiły na St.-Germainie wrażenia. St.-Germain już nieraz staczał walne bitwy. Przetrwał wojny gangów w Rzymie, w Paryżu, Amsterdamie i Makau; zawsze o krok lub o kilka kroków przed innymi, w tym także przed po­licją.

Isiah Parker wstąpił do kawiarni przy Sto Szóstej ulicy, po drugiej stronie szerokiego Broadwayu, przy kinie „Olympia". Usiadł przy barze z parującym kubkiem gorzkiej czarnej kawy i z pączkiem posypanym cukrem. Obserwował ulicę, ale nie dostrzegł nic, co by go zaniepokoiło,

Pomyślał, że teraz wszystkie kawiarnie są prowadzone przez ludzi ze Wscho­du. Nowojorczycy uważali Chińczyków i Koreańczyków za „dobrych, małych pracowników", ale kawę to oni robili paskudną. Jednak stopniowo eliminowali czarnych.

Żaden z dwóch koreańskich barmanów nie przywitał się z nim. Oni pewnie też gardzili czarnymi. Parker mimo to zostawił im napiwek i wrócił na ulicę.

Coś miało się wkrótce wydarzyć. Coś się szykowało. Zaczęło się od upro­wadzenia syna Sarah McGinniss i od nocnego telefonu do Stefanovitcha. Gdy Parker myślał o tych wydarzeniach, wyobrażał sobie, jak ktoś podchodzi do niego i strzela mu w plecy. To się wydawało teraz niemal nieuniknione.

Nie chciał ryzykować, że ktoś może go śledzić. By zgubić ewentualny ogon, pojechał metrem ze Sto Trzeciej ulicy do skrzyżowania Siedemdziesiątej Dru­giej Zachodniej i Broadwayu.

Wsiadł jako ostatni do zatłoczonego wagonu pociągu, w którym brzęczało jak w ulu. Na następnym przystanku wyskoczył nieoczekiwanie i wskoczył po­nownie na sekundę przed zamknięciem elektrycznych drzwi.

W końcu był prawie pewien, że nikt go nie śledzi. Na rogu Siedemdziesią­tej Drugiej i Broadwayu złapał taksówkę i pojechał na drugą stronę Manhatta­nu, do East Side.

Zatrzymał taksówkę w Central Parku. Wysiadł i resztę drogi przebył pie­chotą.

Nikt go nie śledził. Albo byli w tym tak dobrzy, że nie miał szans się zo­rientować.

O wpół do dwunastej przycisnął zaśniedziały mosiężny dzwonek w przy­gnębiającym, prawie ciemnym korytarzu kamienicy w East Side. Po chwili za­dzwonił po raz drugi. W ponurym holu nie działał domofon. Pozostała po nim jedynie zardzewiała puszka.

Przed północą Parker leżał już w łóżku modelki o nazwisku Tanya Richardson.

Spotykał się z nią, z przerwami, od kilku miesięcy. W tym mieszkaniu w East Side czuł się bezpieczny. Niemal nikt nie wiedział o nim i o Tanyi. Tym, którzy o niej wiedzieli, Parker mógł ufać...

O wpół do drugiej nad ranem Parker leżał w łóżku z otwartymi oczami i my­ślał o wszystkim, co trzeba jeszcze zrobić, by dopaść St.-Germaina. Miał już chyba obsesję na tym tle. W końcu zdecydował się pójść na spacer i jeszcze raz się rozejrzeć. Może potem będzie mógł zasnąć.

Wstał z łóżka najciszej, jak potrafił. Był to bogato zdobiony mebel z białymi słupkami i zagłówkiem, zdobionymi złotem. Zatrzeszczały sprężyny, ale Tanya się nie poruszyła. Parker pocałował jej długą szyję, pogładził ciemne włosy i wyszedł.

Przed domem ostre światło latami ulicznych odbijało się od gładkich po­wierzchni i kłuło w oczy. Ten blask w pierwszej chwili go oślepił.

Ruszył Drugą Aleją, ulubionym miejscem ludzi samotnych. Minął bar „White Way", który mimo póżnonocnej pory wciąż był pełen.

Skręcił za róg w Siedemdziesiątą Czwartą ulicę.

Szedł nachylony, patrząc przez okna samochodów zaparkowanych wzdłuż ulicy. Jego wzrok wciąż przyzwyczajał się do światła.

Nagle dostrzegł to, czego szukał... i czego nie chciał znaleźć. W głowie za­brzmiał mu głośny sygnał alarmowy.

W „Goodfellow's", popularnej restauracji z barem na rogu Drugiej Alei, siedzieli dwaj mężczyźni. Parker obserwował ich co najmniej przez minutę, żeby nie mieć wątpliwości.

Był pewien, że tego z czerwonymi włosami już dzisiaj widział. Śledzili go jednak.

Nie widzieli, jak nadchodził Drugą Aleją. Byli zbyt zajęci obserwacją ka­mienicy, w której powinien był spać ze swoją dziewczyną. Tak, najwyraźniej wpatrywali się w kamienicę. Grobowy Tancerz miał swoich wywiadowców.

Isiah Parker przeszedł na drugą stronę Siedemdziesiątej Czwartej ulicy. Mi­nął kilka par, które spędzały noc, odwiedzając okoliczne restauracje i bary. Po­ruszał się jednak szybciej niż inni.

Wśliznął się do „Goodfellow's", trzymając w pogotowiu złotą odznakę de­tektywa.

- Jestem oficerem policji. Nie ruszaj się. Nikogo nie wpuszczaj. Capisce? - powiedział cicho, ale zdecydowanie do irlandzkiego ochroniarza, który stał przy drzwiach i witał gości.

- Tak, tak. W porządku, rozumiem.

Parker widział głowy i ramiona dwóch szpicli. Siedzieli za szybą z pleksiglasu przytwierdzoną do baru, od strony domu Tanyi. Psy gończe.

Obydwaj byli ubrani w ciemne sportowe marynarki o europejskim kroju. Parker był pewien, że mieli pod nimi ukrytą broń.

Postawny ochroniarz przy drzwiach nie ruszał się. Najwyraźniej był by­strzejszy, niż na to wyglądał. Pozostali goście nachylali się nad tłustymi ham­burgerami, twardymi stekami i zwiędłymi sałatkami. Z klimatyzatora na po­sadzkę z czerwonych kafli kapała woda.

Parker wyjrzał zza ozdobionego sztukaterią białego filaru i pochylił się bardzo szybko. Z kabury mocno przytwierdzonej do prawej nogi wyjął rewol­wer.

Właśnie w tej chwili dostrzegł go morderca, którego zwano Myśliwym.

Jego prawa ręka zniknęła pod marynarką. Był szybki i zwinny jak na tak potężnego faceta. Większość policjantów nie doceniała umiejętności takiego typka z pomarańczowoczerwonym kokiem.

W porównaniu z nim dmgi bandzior poruszał się jak w zwolnionym tem­pie. Ale i on miał zamiar zabić, mimo że bez synchronizacji z partnerem.

Isiah Parker strzelił najpierw do Cacciatore.

Trafił go i Włoch połową ciała wypadł przez okno restauracji. Jego drogie czarne buty znalazły się nagle na stole, a głowa zawisła za oknem wychodzą­cym na Siedemdziesiątą Czwartą ulicę. Wyglądał jak skoczek z trampoliny, który znieruchomiał w locie.

Z rewolweru Parkera wydobył się następny błysk.

Drugi morderca upuścił broń, która upadła z głośnym brzękiem. Zaraz po­tem on też padł niezgrabnie na podłogę.

Pierwszy strzał otarł się o twarz Parkera. Palił go lewy policzek. Klienci restauracji wrzeszczeli i usiłowali wydostać się na Drugą Aleję, poza zasięg nieoczekiwanej strzelaniny.

- Jestem oficerem policji - oznajmił Parker wszystkim, którzy mogli go słyszeć. - Już dobrze! Wszystko w porządku. Już wszystko w porządku.

Jednak nie wszystko było w porządku i Isiah Parker o tym wiedział.

Alexandre St.-Germain chciał ich załatwić. Z jakiegoś powodu czekał do tej pory - ale teraz ruszył pełną parą.

John Stefanovitch i Sarah McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica

- Dobry wieczór, pani McGinniss. Dobry wieczór panu.

- Witam pana, panie Sullivan - odpowiedziała Sarah portierowi, który pełnił służbę w korytarzu przy wejściu do budynku. Pan Sullivan wyznał kiedyś Sa­rah, że pracuje w tym budynku od ponad pięćdziesięciu pięciu lat. Uważał lo­katorów za własną rodzinę, chociaż niektórzy byli mu bliżsi niż inni.

- Przepraszam, że pytam, ale czy pani coś wie? Czy ma pani jakieś wieści o Samie?

Troska wyczuwalna w głosie starego portiera obudziła w Sarah bolesne wspo­mnienia. Ileż to razy w takie wieczory wraz z Samem zatrzymywali się, żeby porozmawiać z panem Sullivanem, zanim udali się do swojego mieszkania?

Trochę dlatego, że ojciec Sama nigdy tu nie mieszkał, ale chyba głównie z tego powodu, że Sam był wyjątkowo sympatyczny i kontaktowy, portier i je­go żona traktowali go jak własne dziecko. Sarah zresztą również tak traktowali.

- Nie, jeszcze nic nie wiadomo - odparła Sarah. - Jak tylko czegoś się dowiem, od razu pana powiadomię, panie Sullivan.

Wiekowy portier odsłonił rząd niewiarygodnie białych zębów, niezbyt pa­sujących do bujnej siwej czupryny.

- Życzę wam spokojnego wieczoru, o ile to jest możliwe w takich okolicz­nościach. Pomodlę się za was dziś wieczorem.

- Miły staruszek - szepnął Stefanovitch i poszli przez marmurowy hol w stronę wind. Stef bardzo by chciał odciągnąć myśli Sarah od Sama. Potrzeba jej było snu, inaczej niedługo nie będzie się do niczego nadawała. Po raz pierw­szy od czasu, kiedy jąpoznał, wyglądała okropnie - na nieszczęśliwą i wyczer­paną.

- W mojej dzielnicy, w Yorkville, mieszka pełno portierów, którzy pracują w śródmieściu - powiedział. - Rodziny przekazują sobie ten zawód z pokole­nia na pokolenie. Zdarzało się, że posady portierów na Manhattanie przekazy­wano na mocy testamentu.

Sarah musiała się w końcu uśmiechnąć.

- Lubisz wszelkie uliczne ploteczki, prawda? Jesteś takim socjologiem-amatorem, ale wcale niezłym.

- Park Avenue to też ulica - powiedział Stefanovitch i mrugnął do niej. - Zaczynam się przyzwyczajać do tutejszego stylu życia.

Gdy dojechali na piętro, gdzie mieszkała Sarah, zatrzymali się w pustym korytarzu, żeby się pocałować. Sarah delikatnie ujęła w dłonie twarz Stefanovitcha. Może to sobie wmawiała, ale wydawało się, że jego oczy nie są już tak bezbrzeżnie smutne.

Te brązowe oczy były jak okna duszy Johna Stefanovitcha....

Nagle uświadomiła sobie, jak bardzo by ją zmartwiło, gdyby ich przygoda zakończyła się, zanim się jeszcze na dobre zaczęła.

A przecież mogło tak być. Złamali prawo ulicy. Zaatakowali Alexandre'a St.-Germaina i Nocny Klub.

Twarz Stefanovitcha płonęła, gdy się tak przytulali w korytarzu. Stał się ostatnio całkowicie uzależniony od Sarah.

W końcu się rozdzielili. Sarah usiłowała znaleźć klucz do mieszkania, grze­biąc w torebce.

- Jesteś pisarką. Powiedz coś inteligentnego, żeby przerwać ciszę - ode­zwał się Stefanovitch.

- Nie mogę znaleźć tego cholernego klucza.

Śmiali się, wchodząc do mieszkania. Przyniosło im to ulgę, ponieważ ostat­nio tak rzadko się uśmiechali. Ciężkie drewniane drzwi zatrzasnęły się za nimi. Szczęknął zamek.

Cyfrowy zegar z radiem w sypialni Sarah zatrzymał się siedemnaście mi­nut po trzeciej nad ranem.

Nagle ustał niemal niesłyszalny, elektryczny szum gdzieś w mieszkaniu. Ucichł warkot lodówki i zniknęła podświetlana tarcza starego kuchennego ze­gara z napisem „Pepsi-cola numer jeden".

Sarah poruszyła się lekko. Przysunęła się do Stefanovitcha, ale się nie obu­dziła.

W budynku wyłączono elektryczność.

Na dole w holu nocny portier klął na przestarzałą instalację. Jego plany spędzenia nocy na stawianiu kabały, czytaniu książki i krótkich drzemkach le­gły w gruzach.

Schody przeciwpożarowe prowadzące na wszystkie kondygnacje, na dach i do piwnicy rozjaśnił snop światła silnej latarki. W podskakującym świetlnym krążku pojawił się w końcu korytarz piątego piętra. Teraz smuga światła padła na okazałe drewniane drzwi mieszkania Sarah McGinniss.

W korytarzu rozległy się szepty. Trzy postacie przycupnęły obok siebie za snopem światła.

W świetle pojawiło się kółko, na którym wisiało kilka ślepych kluczy. Je­den za drugim klucze wsuwały się do zamka.

Któryś z kolei zaczął się powoli przekręcać...

Sarah była pewna, że usłyszała coś za drzwiami sypialni. Ten dźwięk był inny niż normalne nocne odgłosy, jakie zawsze rozlegały się w mieszkaniu. Zdziwiła się, że ten cichutki szmer w ogóle ją zbudził.

Coś było nie tak.

Otworzyła szeroko oczy, ale wokół niej panowała absolutna ciemność. Przez chwilę pomyślała, że wciąż jeszcze śpi.

Potrzeba jej było kilku sekund, by przyzwyczaić oczy do ciemności. W końcu odróżniła zarysy wielkich okien sypialni. Z ulicy docierały odgłosy klaksonów i pneumatycznych hamulców autobusów, ale z mieszkania nie docierał żaden dźwięk.

Sarah zaczęła szukać zegara.

Gdzie on jest? Nie widziała go na małym stoliku.

Zdawało jej się, że usłyszała skrzypnięcie podłogi. Czy ten odgłos dobiegł z przedpokoju?

A może to deska pod dywanem w salonie? Ktoś był w mieszkaniu.

Oddychała urywanie, jakby nie mogła dostarczyć płucom wystarczającej ilości powietrza.

Skupiła się na słuchaniu... słuchaniu... słuchaniu tego, kto... tego, co...

Była przekonana, że coś się dzieje w mieszkaniu. Chciała krzyknąć, spy­tać, kto tu jest. To nie były tylko nocne lęki... Ktoś naprawdę chodził po miesz­kaniu.

O Boże. Była odważna, ale nie potrafiła stawić czoła nieznanemu.

Kto to jest? Alexandre St.-Germain? Grobowy Tancerz? Przypomniała jej się ta dziwna, nieprawdopodobna noc i poranek w Atlantic City... Te niespo­dziewane zabójstwa. Jak oni się tu dostali?

- Stef? - szepnęła najciszej, jak mogła. Przesunęła się, żeby dotknąć jego ramienia.

Niebyło go.

- Stef?...

- Słyszę ich. - Głos dobiegł do niej z odległości metra, z lewej strony. Siedział w wózku. Przeniósł się w drugi koniec sypialni, daleko od Sarah. Na kolanach trzymał rewolwer.

- Idź i zamknij się w łazience. - W jego głosie wyraźnie było słychać roz­kazujący ton. - Jeśli ktokolwiek chociaż dotknie drzwi łazienki, zacznij krzy­czeć najgłośniej, jak potrafisz, i nie przestawaj niezależnie od tego, co się bę­dzie działo.

- Stef?... Jak sądzisz, kto to jest?

- Nie wiem. Proszę, idź do łazienki. Tutaj będzie strzelanina.

John Stefanovitch usłyszał jęk sprężyn, a następnie lekkie kroki Sarah na dywanie.

Wiedziała, co się dzieje... zdawała sobie sprawę, że w sypialni za chwilę dojdzie do wymiany ognia. Tym razem nawet nie próbowała go przekonywać.

Stefanovitch usiłował jednocześnie manewrować wózkiem i uspokoić od­dech. Zastanawiał się, jak sobie poradzi w takiej sytuacji...

Nie przypuszczał, że ten intruz w mieszkaniu Sarah tak bardzo wytrąci go z równowagi. Ogarnęła go wściekłość, pokonując częściowo strach.

Ilu ich było? Czy wejdą do sypialni strzelając? Może podpełzną do łóżka i strzelą z małej odległości?

Jak zachowałby się Alexandre St.-Germain? Należało przestrzegać prawa ulicy. Tylko tyle. Trzeba dać światu kolejną nauczkę.

„Chciałem, żebyś wiedział jedno... Sam ją zastrzeliłem".

„Stałem w korytarzu twojej żałosnej kamienicy"...

Nagle Stefanovitch ujrzał w wyobraźni to, co wydarzyło się tamtej nocy. W jednej okropnej, przerażającej chwili zobaczył wszystko; niewyobrażalną grozę, gdy morderca stukał do drzwi jego domu. Strach, jaki Anna musiała prze­żywać w swoich ostatnich chwilach.

Okropna cisza sprawiała, że Stefanovitch czuł się jak zamknięty w próżni.

Sarah stała w łazience, a przez głowę przelatywały jej setki sprzecznych myśli. Czuła się odrętwiała, bezużyteczna. To nie może się dziać naprawdę, powtarzała sobie bezustannie. Nie mogła pogodzić się ze świadomością, że oni naprawdę weszli do mieszkania.

Wciąż wracała jedna myśl: „Alexandre St.-Germain jest w moim mieszka­niu. Grobowy Tancerz jest tutaj".

Nie mogła zapanować nad oddechem. Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Poczuła mdłości. Chyba zaraz zwymiotuje.

Tak strasznie chciała zawołać o pomoc. Już miała zacząć krzyczeć, ale Stef przecież kazał jej siedzieć cicho, dopóki nie będą usiłowali wejść do łazienki.

Sarah stała zupełnie bez ruchu. Czuła się wykończona.

Niezidentyfikowane odgłosy w przedpokoju ucichły. Słychać było jedynie klaksony i startujące z przystanku autobusy na Madison Avenue.

Stefanovitch był przekonany, że zamachowiec... czy też zamachowcy... jest za drzwiami sypialni i nasłuchuje, zanim wtargnie do środka... zanim zacznie się szaleństwo.

Ilu może ich tam być? Co można zrobić, żeby ich powstrzymać? Wiedział, że nic. I to było najgorsze.

Czy Alexandre St.-Germain też tu jest? Stefanovitch chciałby znać odpo­wiedź na to pytanie.

Żałował, że w sypialni jest tak ciemno. Pomyślał o odsunięciu zasłon, ale teraz było już za późno. Nie ośmieli się wywołać hałasu, by nie stracić swojej przewagi - na razie nie wiedzieli, że nie śpi i czeka na nich.

Znów zaskrzypiała deska w podłodze.

Serce uderzało mu o żebra niczym młot pneumatyczny.

Rozległ się głośny trzask.

Otworzyły się drzwi sypialni.

Wchodzili.

Stefanovitch podniósł rewolwer na wysokość twarzy.

Przelotnie pomyślał, że prawie od dwóch lat do nikogo nie strzelał. Nigdy zresztą nie przyzwyczaił się do strzelania do ludzi.

Przypuszczał, że to mogą być ci sami ludzie, którzy napadli na „Trump Plaza" z półautomatycznymi karabinami. Jeśli mieli broń maszynową, nie było nadziei, nie było ucieczki. Ani dla niego, ani dla Sarah.

Alexandre St.-Germain sam zaczynał od pracy na ulicach, rozmyślał Ste­fanovitch. Zabijał w Marsylii, w Paryżu, w miejscu zwanym Long Beach. Za­pewne sprawiało mu to przyjemność; mokra robota zawsze mu się podobała. Czy St.-Germain pofatygował się tu osobiście?... Zaryzykowałby aż tak? Co kierowało tym draniem we wszystkich jego poczynaniach?

Rozbłysnął snop światła z mocnej latarki.

Stefanovitch starał się zebrać myśli. Skoncentruj się, mówił do siebie.

Odruchowo chciał się comąć, uciec od myszkującej smugi światła, ale nie było dokąd.

Usłyszał charakterystyczny szczęk odblokowywanego pistoletu. Tak, z pew­nością był to pistolet.

Ilu ich jest? - zastanowił się znowu. Pytania bez odpowiedzi. Najważniej­sze pytania w jego życiu. I w życiu Sarah.

Czy już wszyscy weszli do sypialni? Zachowywali się cicho, jak szczury żerujące w ciemności. Ciałem Stefanovitcha wstrząsnął dreszcz.

Błysnęła druga latarka. W jej promieniu pojawiło się puste łóżko. Już wie­dzą, że nikt w nim nie śpi.

John Stefanovitch wystrzelił w stronę pierwszej latarki. Celował kilkana­ście centymetrów ponad źródłem światła.

Mężczyzna krzyknął, zraniony i zaskoczony nieoczekiwaną zasadzką. Padł na podłogę z głuchym łoskotem.

Druga latarka natychmiast zgasła.

Rozległy się stłumione głosy. Mężczyźni rozmawiali w obcym języku.

Stefanovitch nie miał pojęcia, co się dzieje w całkowitej ciemności.

Pomyślał, że raczej zostaną w sypialni, niż wycofają się do przedpokoju. Jak szczury zmierzające nocą do ciemnej nory. A on i Sarah są uwięzieni w tej norze.

Słyszał szuranie butów po dywanie, szelest ubrań ocierających się o me­ble.

Po chwili w pokoju znów zapanowała martwa cisza. Jakby nikogo w nim nie było.

Sypialnia była pogrążona w niemal całkowitej ciemności, ale wzrok Stefa­novitcha w końcu zaczął się do niej przyzwyczajać.

Wydawało mu się, że widzi niewyraźne zarysy mebli. Ten kształt tam, to chyba... toaletka Sarah. Ale może po prostu wiedział, gdzie stoi toaletka. Widzi czy pamięta? To bardzo istotna różnica.

Widział ciemny obrys drzwi prowadzących do przedpokoju... i chyba lu­stro wiszące na drzwiach łazienki.

Nagle ujrzał przesuwające się po ścianach cienie.

Zabrakło mu powietrza w płucach. Musiał się wyprostować, by złapać od­dech.

Czy go widzą?

Zastanawiał się, czy ich wzrok przyzwyczaił się do ciemności. To pytanie

opanowało mu myśli.

Przez lustro na drzwiach łazienki przesunęła się jakaś postać.

Kształt poruszał się bardzo szybko... biegł w lewą stronę.

Stefanovitch musiał wykonać dwie czynności niemal w tym samym mo­mencie: strzelić i odsunąć się. Strzelaj w lewo, tuż obok drzwi z lustrem, od­jeżdżaj wózkiem w tej samej chwili...

Rewolwer w jego dłoniach ożył. Chwilę później lewą ręką odepchnął się mocno od ściany sypialni. Włożył w ten ruch całą siłę ramienia.

Drugi morderca odbił się od ściany z głuchym łoskotem i upadł.

Latarka! Mało brakowało, żeby Stefanovitch wypowiedział to słowo gło­śno. A przecież został przynajmniej jeszcze jeden.

Może ten ostatni nie miał latarki? Może to sam wielki drań?

Przerażeni lokatorzy kamienicy zaczęli krzyczeć za ścianami swoich miesz­kań. Jakaś kobieta wrzeszczała gdzieś blisko, prawdopodobnie na tym samym piętrze eleganckiej kamienicy.

Teraz i Sarah zaczęła wzywać pomocy. Oparła się plecami o zamknięte drzwi łazienki, a obiema stopami o porcelanowy chłód wanny.

- Wezwijcie policję! Niech ktoś wezwie policję! Proszę, wezwijcie poli­cję! - wrzeszczała Sarah, najgłośniej jak umiała.

Huk wystrzału zabrzmiał w sypialni jak armatni wystrzał.

Ciałem Johna Stefanovitcha targnął ból, jakby ktoś uderzył go toporem. Rzuciło nim gwałtownie w lewo, o mało nie wypadł z wózka.

Jeden z zamachowców znajdował się za nim.

Trzeci?

Czwarty?

Poczuł takie samo palenie jak wtedy, w Long Beach. Jakby ogień trawił mu prawą stronę pleców. Nie był w stanie stłumić cichego jęku.

Z luty pistoletu znów błysnął ogień. Z tyłu.

Teraz bolała go też głowa. Potworny, obezwładniający ból. Przed oczami pojawiły mu się mroczki, a między nimi jasny, świetlisty tunel. Było znowu tak jak w Long Beach.

W tym momencie z impetem otworzyły się drzwi łazienki i ukazała się Sarah. Jej sylwetka odcinała się ostro od ściany. Nagle zniknęła z powrotem w środku.

Co ona robi?

- Sarah, nie! - wrzasnął Stefanovitch najgłośniej, jak potrafił. Nagle jakiś szklany przedmiot rozbił się o ścianę sypialni, obok szafy. Znów brzęk tłuczonego szkła. Rzucała z łazienki jakimiś przedmiotami, żeby odciągnąć ich uwagę. Próbowała pomóc, jak mogła.

- Sahar?

Zamachowiec strzelił ponownie, tym razem na oślep, w stronę łazienki.

- Sarah? Sarah?... Sarah!

Stefanovitch wycelował w stronę, gdzie pojawił się ostatni błysk. Ręce mu się trzęsły, więc ścisnął rewolwer mocno w obydwu dłoniach. Opanowała go dzika wściekłość.

Obydwa strzały były niecelne.

Kilka sekund później włączyły się znowu wszystkie urządzenia elektrycz­ne i światła w budynku. W pierwszej chwili wywołało to szok.

Stefanovitch zobaczył, jak trzeci zamachowiec wymyka się przez drzwi sypialni. A więc było tylko trzech... Czy ten ostami to Alexandre St.-Germain? - Stefanovitch nie wiedział.

- Stef? - usłyszał krzyk Sarah. Po chwili pojawiła się w uchylonych drzwiach sypialni. - Nic ci nie jest? Jesteś ranny?

- Wszystko w porządku - powiedział, nie chcąc, by Sarah wiedziała, że go postrzelili. Miał kłopoty z oddychaniem.

Ktoś walił głośno w drzwi mieszkania. Przez ściany słychać było stłumio­ne krzyki.

- Nic się pani nie stało? Pani McGinniss! Pani McGinniss! Stefanovitch wytężył wszystkie siły i ruszył wózkiem. Nie miał wyboru.

Wyjechał z sypialni, ruszył przedpokojem w stronę drzwi wejściowych i w końcu na korytarz.

Gdy już zaczął się poruszać, było znacznie lepiej... dopóki nie pochylał się za bardzo w lewo. Kiedy to robił, nagły ból, wbijający się w plecy jak nóż, stawał się nie do zniesienia.

Winda stała na piątym piętrze. Prawdopodobnie on i Sarah byli ostatnimi, którzy skorzystali z niej wieczorem... Ostatni zamachowiec musiał zejść scho­dami przeciwpożarowymi, którymi tamci się tu dostali. Stefanovitch pojechał windą.

Hol na dole szybko zapełniał się lokatorami. Stefanovitcha powitał rząd oszołomionych, przerażonych twarzy.

Przepchnął się przez falujący tłum. Nie zwracał uwagi na nic, co działo się wokół niego, na całe to zamieszanie. Interesował go wyłącznie trzeci morderca.

- Otwórz drzwi - krzyknął do portiera. Jeszcze sobie potrafię radzić w te­renie, myślał. To było pocieszające.

Gdy wytoczył się na zewnątrz, uderzył w niego wilgotny upał. Odszukanie zamachowca nagle wydało się beznadziejne. Już dawno nie czuł się tak bezsilny.

Nagle ktoś oddał strzał z zaułka, jakieś kilkanaście metrów od Stefa. Strze­lający nie zatrzymał się, żeby spojrzeć za siebie. Ruszył pędem w stronę Madison Avenue.

Stefanovitch natychmiast popędził za nim Sześćdziesiątą Szóstą ulicą. Czy to Grobowy Tancerz?

Gdy Stefanovitch dotarł do rogu Madison, spostrzegł, że uciekający utyka.

A zatem też był ranny.

Stefanovitch skręcił w Madison i skierował się za mordercą na południe, stopniowo nabierając prędkości. Wózek zeskoczył z niskiego krawężnika na rogu i znalazł się na jezdni Madison Avenue.

Gładka nawierzchnia pozwalała na znacznie szybszą jazdę. Będzie mógł się rozpędzić... jak na wyścigach.

Stefanovitch nie spodziewał się, że o trzeciej nad ranem na ulicach jest tyle samochodów. Bary nowojorskie zaczynano zamykać właśnie o trzeciej i ruch o tej porze się wzmagał. Po Madison pędziły żółte taksówki i inne wozy, jakby prosto na niego.

Kierowcy widzieli mężczyznę w wózku inwalidzkim jadącego pod prąd... szaleńca odzianego w szlafrok. Uciekł ze szpitala? Nawet w Nowym Jorku taki widok był dość zaskakujący.

Stefanovitch wyciągnął spod szlafroka rewolwer i zaczął strzelać wzdłuż

Madison.

Płynnie popychaj wózek, przykazał sobie, nie wiedząc, czy ma jakąkol­wiek szansę zmniejszenia dystansu dzielącego go od uciekiniera.

Samochody zaczęły gwałtownie zjeżdżać na bok, żeby uniknąć zderzenia z wózkiem. Wyjące klaksony podkreślały stwarzane przez Stefanovitcha za­grożenie.

Czy ten człowiek przed nim to Alexandre St.-Germain? Stefanovitch z tej odległości nie był w stanie tego stwierdzić. Musiał się zbliżyć. Starał się teraz przypomnieć sobie wszystko, czego się nauczył na wyścigach.

Gdy uniósł głowę, żeby znów spojrzeć na uciekającego człowieka, zauwa­żył, że się do niego zbliża. W piersi go paliło, ale zbliżał się. Po troszeczku. Miał dreszcze. Czuł pod sobą wilgoć i wiedział, że to jego własna krew, pom­powana z każdym uderzeniem serca.

Płynnie! - powtarzał sobie.

Płynnie!

Patrz tylko na lidera wyścigu.

Nic innego nie istnieje.

Zamachowiec zatrzymał siei zaczął odwracać. Z odległości niecałych trzy­dziestu metrów mierzył do Stefanovitcha, który zbliżał się z zawrotną prędko­ścią, stając się coraz lepszym celem.

John Stefanovitch szybkim mchem uniósł rewolwer, tracąc przy tym pano­wanie nad wózkiem. Nieważne, przemknęło mu przez myśl.

Strzelił, zanim zdążył to uczynić przeciwnik. Potem Stefanovitch już nic nie widział, bo jechał prosto na drzwi żółtej taksówki, która wpadła w poślizg i znajdowała się teraz tuż obok niego.

Odbił się z impetem od taksówki i natychmiast uderzył w niego czerwony sportowy samochód o niskim zawieszeniu.

Na całej długości Madison wyły klaksony. Stefanovicha otaczały samo­chody jak rozzłoszczony rój metalowych pszczół; ocierały się o niego, despe­racko usiłując go nie rozjechać.

Wózek wzbił się nagle do lotu. Stefanovitch zawsze chciał coś takiego prze­żyć. Była to jedna z jego powracających fantazji: po prostu odlecieć.

Tylko że ten lot, prawdziwy lot, napawał go przerażeniem.

Wiedział, że nie uda mu się sprawić, by wózek wylądował na kołach. Le­ciał niemal bokiem do ziemi, do rozmytej nawierzchni ulicy. Do tego upadnie na złą stronę, tę, z której został postrzelony.

Stefanovitch nie mógł uczynić nic, by to zmienić. Mógł jedynie poddać się tej sytuacji.

Uderzył o ziemię i na chwilę stracił przytomność. Nie był pewien, czy ze­mdlał przed czy po upadku. Najpierw opadł lewym barkiem, później policz­kiem, a dopiero potem całym ciałem. Wózek toczył się dalej z zawrotną szyb­kością.

- To nie jest St.-Germain! - To była pierwsza rzecz, jaką usłyszał, kiedy się ocknął. - To Burke. Nie żyje, Stef. Dopadłeś Burke'a.

Ta informacja powoli torowała sobie drogę do mózgu Stefanovitcha. Chy­ba wiedział już przedtem, kogo ściga. Widział Jimmy'ego Burke'a przez uła­mek sekundy z rozszalałego wózka. Burke był przedtem w Long Beach, a teraz w mieszkaniu Sarah. Oczywiście, Alexandre St.-Germain nie pofatygował się osobiście. Nawet by o czymś takim nie pomyślał.

Sarah była tu przy nim, na środku Madison Avenue. A prócz niej tłum poli­cjantów i sanitariuszy z karetek pogotowia.

Jakaś postać w białej wizytowej koszuli i w spodniach od smokinga przy­glądała mu się z góry przez okulary w drucianej oprawce. Lekarz? Stefanovitch miał taką nadzieję...

- Cieszę się, że nic ci się nie stało - szepnął do Sarah, uśmiechając się krzywo. Czuł się okropnie dziwnie, leżąc tak na ulicy... słabo i bezsilnie, a jed­nocześnie spokojnie.

Wydawało mu się, że ma zupełnie zdrętwiałą twarz. Tak samo zresztą jak całe ciało, poskręcane jak połamana lalka, którą ktoś wyrzucił na Madison Ave­nue na pasie dla autobusów.

W końcu mrugnął do Sarah, ale powieki miał tak ciężkie, że oczy mu się zamknęły.

Głowa opadła lekko na prawą stronę i dotknęła białej linii na jezdni. Piętnaście metrów dalej, na Madison Avenue, leżał przewrócony na bok smutny wrak wózka Stefanovitcha.

Sarah McGinniss, Milion, Nowy Jork

Ogarniające ją przerażenie nie chciało ustąpić.

Od wielu dni Sarah zastanawiała się, czy to nie są objawy szaleństwa. Bez­ustanne napięcie towarzyszące jej przez kilka ostatnich tygodni musiało w koń­cu odnieść skutek. Jednocześnie czuła, że jej zmysły znów zaczynają działać sprawnie, jakby przejście przez ogień strzelaniny jakoś je oczyściło.

Ilekroć zasnęła, budziła się nagle, przerażona koszmarnymi obrazami, ro­dzącymi się w jej głowie. Mózg pulsował tępym bólem, podobnie jak całe cia­ło. Sarah schudła ponad pięć kilogramów.

Była wymizerowana i przybita. Nie mogła wymazać z pamięci tych okrop­nych chwil. Powracały wciąż w obsesyjnych wspomnieniach.

Sarah była w nowojorskim szpitalu chyba ze dwanaście razy. Nikt nie mógł, a może nie chciał jej powiedzieć, jaki jest naprawdę stan Stefanovitcha. Dosta­wała wymijające, uprzejme odpowiedzi, ale wiedziała, że nikt nie mówi jej prawdy. Nie mogła się nawet dowiedzieć, czy Stef będzie żył.

Nie było też żadnych wiadomości o Samie. Wolała nie myśleć, jakie są tego powody. Zamknęła pewne rejony świadomości jak pokoje w zbyt wielkim domu w środku zimy.

Alexandre St.-Germain znów chyba zniknął z Nowego Jorku. Policja nie potrafiła do niego dotrzeć, choć bardzo chciała go przesłuchać.

Prasa codzienna zamieszczała mnóstwo artykułów na temat strzelaniny w mieszkaniu Sarah. Zdjęcia jej i Stefanovitcha pojawiły się na pierwszych stro­nach prawie wszystkich gazet. Przypominało to scenariusz filmu Hitchcocka.

Zadzwonili w środę, wczesnym rankiem, trzy dni po ataku na jej mieszka­nie. Była to krótka rozmowa, której policja nie mogła zlokalizować.

Sarah odebrała telefon w przedpokoju. Najpierw była cisza, a po chwili usły­szała kulturalny głos:

- Chcemy, żebyś wiedziała, że twój synek czuje się dobrze... jest bezpiecz­ny. Nie spadł mu nawet włos z głowy.

Połączenie zostało przerwane.

Sarah oparła się o ścianę. To było ponad jej siły. Czuła ból jak przy ataku serca, zaczęły drżeć jej ręce, a potem całe ciało.

Kto dzwonił? Dlaczego odłożył słuchawkę? Co miały znaczyć słowa „Twój synek czuje się dobrze"?

Nie mieli jej już czego zabrać, więc po co dzwonili? Sam nie mógł czuć się dobrze.

Czy telefonowano z polecenia St.-Germaina? Co Klub miał z tym wspól­nego? Nie mogła zrozumieć motywów ich działania.

Przez resztę nie kończącego się dnia Sarah nie odchodziła od telefonu dalej niż na parę kroków. W pewnej chwili dostrzegła swoje odbicie w lustrze w przed­pokoju i doznała szoku. Wymizerowana twarz, sine worki pod oczami, szare, jakby zakurzone włosy. Czego jeszcze od niej chcą? Gdzie jest synek?

Nikt nie zadzwonił. Przez następną dobę przeżywała tortury niepewności.

Doprowadzenie jej do takiego stanu było najwidoczniej zamierzone. Ale co dalej? Jaki mieli w tym cel?

Sarah nie mogła wyjść z mieszkania, żeby nie natknąć się na dziennikarzy, którzy koczowali na Sześćdziesiątej Szóstej ulicy jak banda podstarzałych gang­sterów. Nie chcieli dać jej spokoju i w końcu Sarah zrozumiała, jak czują się ofiary tragedii osaczone przez prasę. Dziennikarze nie mieli żadnych skrupu­łów; bez ceremonii jątrzyli jej otwarte rany. Sarah nigdy nie polowała na dzien­nikarskie sensacje, ale zdawała sobie sprawę, że niewiele ją różni od tych ludzi. Dopiero teraz dowiedziała się, jak to jest być po drugiej stronie; jak się czuje osaczony, o którym „czytelnicy powinni wiedzieć".

Gdy kiedyś ofuknęła natrętnych dziennikarzy, przypomnieli jej, że kto, jak kto, ale ona powinna ich zrozumieć. Odparła, że rozumie, ale oni powinni też zrozumieć ją.

Tego popołudnia jeszcze raz odwiedziła szpital. Stefanovitch właśnie zo­stał poddany poważnej operacji.

Jedno ją podtrzymywało na duchu: Stefa leczył wspaniały lekarz, znako­mity fachowiec Michael Petito, który nigdy się nie poddawał. Ale też nigdy nie okłamywał rodziny chorego. Oświadczył Sarah, że nie wie, czy porucznik Ste­fanovitch z tego wyjdzie.

W końcu przynajmniej ktoś powiedział jej prawdę.

- Chcemy, żebyś coś dla nas zrobiła, Sarah... Jeśli to zrobisz, odwieziemy twojego synka do domu.

Ten drugi telefon był równie nagły i nieoczekiwany jak pierwszy. Za każdym razem Sarah przypominał się człowiek, który porwał Sama na Park Avenue. Ten moment był wciąż żywy w jej pamięci.

- Dobrze, czego chcecie? Proszę - wychrypiała do słuchawki. Wiedziała, że niepotrzebnie się łudzi, ale była zupełnie zdesperowana...

Ten telefon, w piątek rano, przerwał Sarah rzadką godzinę snu. Starała się skoncentrować, zrozumieć i zapamiętać każdy szczegół, każde usłyszane słowo.

Głos po drugiej stronie słuchawki powiedział jej dokładnie, co ma robić i jakie będą konsekwencje, jeśli tego nie zrobi. Wszystko zostało przedstawio­ne bardzo jasno.

Na koniec rozmówca postarał się ją pocieszyć:

- Nie musisz się martwić o synka. Chcemy, żebyś go odzyskała, ale to za­leży od ciebie. Jeśli podejmiesz z nami współpracę, to tak jakby już był w do­mu... Nie chcemy więcej ściągać na siebie uwagi.

A więc wszystko zależało od Sarah. Jakie to proste. Miała instrukcje, któ­rych należało się trzymać. Nieważne, czy ufała swojemu rozmówcy. Nie miała wyjścia, musiała się zgodzić.

Jadąc na pomoc, w stronę miejscowości Milton położonej na pomocy sta­nu Nowy Jork, Sarah już nie miała wątpliwości. Od początku była w tym prosta i wyraźna logika. Znała wszystkie zasady; musiała tylko się do nich stosować zgodnie ze wskazówkami.

„Nie chcemy więcej ściągać na siebie uwagi".

Zawsze były to ich zasady.

Zawsze.

Maleńka osada Milton, choć mieszkało tam jeszcze parę osób, przypomi­nała wschodnią wersję miasteczka-widma. Ze zrujnowanych domów płatami odpadała farba. Fundamenty osiadały wszędzie. W całym Milton zapadały się ganki.

Podwórka były zawalone mechanicznymi rupieciami: rdzewiejącymi lo­dówkami, karoseriami samochodów, poskręcanymi i powyginanymi częścia­mi, które nie wiadomo do czego kiedyś służyły.

Gdy Sarah zbliżyła się do rzeki Hudson, pejzaż trochę się zmienił. Pojawi­ły się większe domy, wyglądające jak wiejskie posiadłości. Ptaki śpiewały na drzewach, wśród których przeważały klony, wiązy i wiekowe iglaki.

Co jakiś czas spoza drzew widać było rzekę - jaskrawoniebieską, piękną i obojętną.

Zgodnie ze wskazówkami, Sarah zaparkowała land rovera na zarośniętym podjeździe, na którym stała tablica z kutego żelaza, głosząca, że posiadłość na­leży do niejakiego J. Kamerera.

Dom był biały, dość zrujnowany, pokryty łuszczącą się farbą, ale zręczny fachowiec mógł mu jeszcze przywrócić dawną świetność.

Duży trawnik, mocno zarośnięty, był najwyraźniej latem strzyżony raz czy

dwa.

Dlaczego kazano jej tu przyjechać? Czy to tutaj trzymają Sama? - zastana­wiała się Sarah. Wysiadła z land rovera.

- Halo - krzyknęła. - Halo! Jest tu ktoś? - Jej głos zabrzmiał dziwnie ostro w tej letniej ciszy, wypełnionej tylko bzyczeniem owadów i świergotem pta­ków.

Gdy tu jechała, oszołomienie, które nie mijało od czasu telefonu, działało jak środek uspokajający. Teraz nagle zdała sobie sprawę, jaki dobry stanowi cel, stojąc tak i rozglądając się wokół. Gdzie tu mogą trzymać Sama? - huczało jej w głowie.

- Halo!... Halo!... Jest tu ktoś? -zawołała Sarah jeszcze raz. Wciąż żadnej odpowiedzi.

Miała niepokojące wrażenie, że ktoś ją obserwuje.

Co jakiś czas samotny samochód przejeżdżał krętą drogą, która przywiodła ją do domu J. Kamerera. Nie znała nikogo o takim nazwisku.

W końcu Sarah zdecydowała się zrobić, co jej kazano. Powoli wróciła do land rovera, żeby wyjąć przywiezioną paczkę. Tego właśnie od niej chcieli. To była najtrudniejsza część zadania. Trudniejsza niż sądziła.

Podeszła z powrotem do samochodu. Przystanęła na chwilę, żeby się uspo­koić. Starała się głęboko oddychać.

Na przednim siedzeniu leżały jej notatki dotyczące Klubu. Ostatnie egzem­plarze. Wszystkie kopie zostały zniszczone.

Sarah wzięła stertę papierów w ramiona, ostrożnie, niczym chore zwie­rzątko.

Rozumiała, że stanowi dla tych łajdaków drobną przeszkodę, nic więcej. Nie chcieli, żeby jej książka została wydana. To by stawiało ich w złym świetle. O to chodziło. O oszczędzenie Nocnemu Klubowi kompromitacji. Oni muszą zachować szacunek... i niewidzialność.

Te ich cholerne zasady.

Była niemal pewna, że ktoś ją obserwuje. Gdzie trzymają Sama? Och, Sam, gdzie jesteś, kochanie?

Może tutaj, w tym domu, pełnym ponurych zakamarków i ciemnych ką­tów?

Sarah poczuła, że kręci się jej w głowie, rozpalonej od letniego upału. Sójki nadal śpiewały na drzewach. Świerszcze i inne owady brzęczały jak prąd w prze­wodach.

Sarah nasłuchiwała, jakby spodziewała się usłyszeć inny dźwięk. Głos ma­łego chłopca wołającego jej imię.

Ruszyła niepewnym krokiem w stronę wielkiego, zrujnowanego domu. Owa­dy brzęczały wokół jej głowy. Dzięcioł stukał w drzewo: stuk-puk, stuk-puk. Nie było słychać nic więcej.

A więc to już koniec? - zastanawiała się prawie na głos. Czy to miał być koniec tego wszystkiego?

Czy Alexandre St.-Germain i Nocny Klub wygrali pod każdym względem? Zawsze wygrywali.

Sarah miała ochotę krzyczeć.

Przyniosła im dwa lata badań i ciężkiej pracy pisarskiej. Uczyniła tak, jak jej kazali.

Ich ostrzeżenie było zupełnie jasne: jeśli istnieją jakieś kopie, jeśli te notat­ki zostaną w jakiś sposób zrekonstruowane i opublikowane, wie, jakie poniesie konsekwencje.

Jadąc z powrotem do Nowego Jorku, pomyślała, że nigdy nie czuła się tak przygnębiona, tak kompletnie wypalona. Może teraz to już się skończy. Może się skończy.

Sarah McGinniss, Sześćdziesiąta Szósta Wschodnia ulica

Czterdzieści osiem godzin po podróży na północ Sarah powoli, bez celu, powłócząc nogami posuwała się na zachód Sześćdziesiątą Szóstą ulicą, w stro­nę Park Avenue.

Gdy tamtego popołudnia wyjechała z Milton, przepełniała ją radosna na­dzieja. Ale teraz miała jej coraz mniej. Zrobiła dokładnie to, co jej kazali; po­stąpiła według ich zasad, a oni ją zawiedli.

Czego jeszcze od niej chcieli? Gdzie jest teraz Sam? Czy wciąż żyje?

Odkrywała pozytywne strony tego, że nie miała teraz nad czym pracować. Nie było książki, nie było zbierania materiałów. Spacerując tak po okolicy, Sarah po raz pierwszy od miesięcy dostrzegała zwykłe rzeczy: ukośne promienie słońca odbijające się od twardej nawierzchni; kolorowe kwiaty na obrzeżach chodnika;

nową włoską restaurację z obiecującym menu wystawionym za szybą.

Problem tkwił w tym, że nie miała się swoimi obserwacjami z kim podzie­lić. Potrząsnęła głową, żeby odpędzić tę myśl.

Ujrzała ciemnoszarego mercedesa jadącego powoli w jej stronę, jakby nada­remnie szukał miejsca do parkowania.

Poczuła, jak robi jej się zimno, chyba setny raz w ciągu ostatnich kilku tygodni.

Ani na chwilę nie spuszczała wzroku z jadącego samochodu. Na przednich siedzeniach siedzieli dwaj mężczyźni: postawni, w ciemnych garniturach.

Przez chwilę Sarah miała ochotę wbiec po kamiennych schodach i ukryć się w kamienicy, którą właśnie mijała. Czy teraz polowali na nią?

Wszystko odbywało się w zwolnionym tempie.

Sarah miała przeczucia co do tego samochodu. Bez żadnego logicznego uzasadnienia uznała, że jadą po nią. Ale dlaczego? Oddała im wszystko, nad czym pracowała. Odtwarzanie tego zajęłoby jej ponad rok i książka nigdy już nie byłaby taka dobra.

Szary samochód zatrzymał się tuż obok Sarah. Zamarła. Stuknęły automa­tyczne zamki i otworzyły się tylne drzwi.

Z mercedesa wysiadł wysoki siwowłosy mężczyzna. Patrzył prosto na nią, a w jego wzroku było coś zagadkowego. Najwyraźniej nie obchodziło go, czy Sarah go rozpozna. Wiedział, że trzyma ją w szachu.

W swoim eleganckim garniturze wzbudzał szacunek.

- Pani McGinniss? - spytał, a ona przytaknęła bez słowa. Nie mogła mó­wić; nie chciała mówić. - To wszystko się w ogóle nie zdarzyło - powiedział mężczyzna. - Proszę to zrozumieć. Nie chcemy o tym czytać w gazetach. Na­prawdę by się nam to nie spodobało.

W następnej sekundzie Sarah przestała zwracać uwagę na to, co on mówi, i na całe otoczenie.

Zobaczyła. Sama, któremu ktoś pomagał wysiąść z samochodu. To było dziw­nie nierealne, jakby patrzyła na fotografię, która ożyła. Nigdy jeszcze nie była tak oszołomiona. Nigdy.

- Mamusiu, mamusiu! - krzyknął Sam. Nagle przestraszyła się, że pozwo­lą jej go zobaczyć, a potem zabiorą z powrotem.

Zamiast tego puścili chłopca, a on pobiegł prosto w jej wyciągnięte ramio­na. Szary samochód pojechał dalej wąskimi kanionami ulic, aż w końcu znik­nął, jakby nigdy go tu nie było, jakby nic się nie wydarzyło.

Ale skoro nic się nie wydarzyło, to dlaczego ona i Sam płaczą na środku ulicy?

Nocny Klub, Beverly Hilis, Kalifornia

Dyskretnie ukryta pomiędzy wzgórzami i kanionami północnej części Bul­waru Zachodzącego Słońca podmiejska dzielnica Bel Airjest niemal w całości zabudowana rezydencjami, do których dojazd prowadzi przez masywne bramy, strzeżone czasami przez prywatną policję.

Pośród pokrytych bujną roślinnością, niskich pagórków przycupnął hotel „Bel Air" - klasyczny, wspaniały, unikatowy: imponujący ogród, zasłane płat­kami kwiatów ścieżki, łabędzie.

Niemal wszystko w tym kalifornijskim hotelu jest piękne i najlepsze, wszyst­ko zasługuje na podziw.

W pierwszym tygodniu listopada tego roku, niezwykle słonecznym i cie­płym jak na tę porę roku, nie było w „Bel Air" wolnych pokoi ani apartamen­tów dla biznesmenów, dyrektorów studiów filmowych i gwiazd ekranu, zwykle zatrzymujących się w tym hotelu.

Liczące dziewięćdziesiąt pokoi ustronie zostało zarezerwowane na nadzwy­czajne spotkanie. Przybyli na nie dyrektorzy, szefowie rządów i wojskowi wy­sokiej rangi, w liczbie dwudziestu siedmiu. Spotykali się każdego ranka przy śniadaniu podawanym w Sali Ogrodowej, wykorzystywanej zwykle na kosz­towne przyjęcia weselne i wystawne barmicwy. Kolację jadali w hotelowej re­stauracji, która również została zarezerwowana na pięć dni.

Rozmowy w „Bel Air" nie różniły się od dyskusji prowadzonych zazwyczaj pośród członków Klubu, choć trudno byłoby je określić jako rozmowy robocze.

Omawiano ważny temat narkotyków, które obecnie stały się biznesem da­jącym obrót dwudziestu trzech miliardów dolarów rocznie, przy sześćdziesięciopięcioprocentowej stopie zysku.

Omawiano udzielanie i branie pożyczek, określanych niegdyś jako kredyty rekinów. Ta działalność bankowa opiewała na czternaście miliardów dolarów, przy dziesięciu miliardach zysku.

Omawiano prostytucję, dającą przy obrocie półtora miliarda dolarów czter­dzieści procent czystego zysku.

No i hazard - około dwunastu miliardów netto, z czego połowa to czysty zysk.

Pewnego wieczoru, przy kolacji, dyskutowano o tym Jak Kubańczycy przej­mują hazard w Nowym Jorku, Baltimore i w Filadelfii.

Nigeryjczycy i Pakistańczycy ostatnio zajmowali się handlem heroiną, jak również nową dziedziną fałszowaniem kart kredytowych. Jak to się działo, że grupy etniczne miały swoją stałą specjalizację? Nikogo z członków Klubu to nie obchodziło.

Obchodziły ich własne zyski - około sześćdziesięciu miliardów dolarów rocznie.

Podczas tego tygodnia w południowej Kalifornii wprowadzono ulepszenia w kanałach dystrybucji, ustalono zmiany w piramidalnym systemie zarządza­nia, co miało wpłynąć na interesy we wszystkich ważniejszych krajach świata. Modernizowano metody niezmienne od tysiąca lat. Na samym szczycie nowej struktury stał teraz dyrektor generalny. Pod nim działał główny dyrektor opera­cyjny, radca generalny i w końcu pozostali dyrektorzy.

Dwudziestu siedmiu członków Klubu przejęło całkowitą kontrolę nad dzia­łalnością przestępczą.

Udało im się stworzyć z przestępczości zorganizowanej jedną z najpotęż­niejszych i najbogatszych firm na świecie. Osiągali zyski jedenastokrotnie wyż­sze od IBM, przy czym nie mieli konkurencji dla swoich produktów.

Na walnym zgromadzeniu w Kalifornii brakowało tylko jednego ważnego członka Klubu. Nie było Alexandre'a St.-Germaina. Nie zaproszono go celowo, jednak był tematem ważnych rozmów prowadzonych w hotelu.

Dotyczyły one sposobu prowadzenia działalności, różnic między starym i nowym sposobem załatwiania interesów, szacunku i anonimowości. Grobo­wy Tancerz wrócił do swoich dawnych, brutalnych taktyk. Ostatnio w Nowym Jorku właśnie w tym stylu usiłował przeprowadzić swoją wolę: poprzez strze­laninę i to nieszczęsne porwanie, w które Klub w końcu musiał ingerować. Była jeszcze sprawa zaginionej młodej kobiety, Susan Paladino.

Alexandre St.-Germain był niezbędny w początkowej fazie planu obalenia starej gwardii świata przestępczego. Doskonale rozumiał interesy i politykę, miał instynkt Machiavelliego. Niektórzy członkowie Klubu byli nim zachwyceni, zwłaszcza ci, których wprowadził do tej organizacji. Ale teraz? Coś trzeba zro­bić z Grobowym Tancerzem.

Wczesnym rankiem szesnastego listopada Dawid Wilkes wprowadził agen­tów FBI i członków departamentu policji Los Angeles na teren hotelu „Bel Air". Trzy tuziny policjantów i agentów po cywilnemu i w mundurach rozbiegło się bezszelestnie pośród pięknie zaprojektowanych ogrodów.

Poranne słońce odbijało się w karabinach i pistoletach różnego kalibru. Szczęknęły zamki, budząc łabędzie i zapędzając wietnamski i meksykański personel do szaf i do kilku wolnych pokoi.

Jeden z członków Klubu został aresztowany podczas porannego pływania. Innego zatrzymano, gdy uprawiał jogging na pobliskiej Bellagio Road. Więk­szość po prostu wyrwano ze snu.

Nalotem dowodził Wilkes z FBI, ale w zespole znajdował się również Stu­art Fischer z nowojorskiego biura prokuratora okręgowego. McGinniss i Stefanovitch towarzyszyli ekipie duchem.

Ta akcja była punktem kulminacyjnym czteromiesięcznego planowania i nie­zwykłej współpracy, nie tylko pomiędzy agendami w Stanach Zjednoczonych, ale i na całym świecie. Znani członkowie Klubu już kilka tygodni przed kalifor­nijskim spotkaniem znajdowali się pod obserwacją. Dokumenty konieczne do wysunięcia oskarżenia zapełniały kilka pomieszczeń w biurach Wilkesa w Wa­szyngtonie. Kopie złożono w magazynie w New Jersey i, dla bezpieczeństwa, w komendzie głównej Interpolu w Europie.

Akt ADOS odczytano po kolei dwudziestu siedmiu dżentelmenom, a na­stępnie ich kosztownym adwokatom.

Tyle zostało z szacunku; Klub nie zdążył stać się organizacją cywilizowaną i dyskretną. Policja w końcu poznawała zasady ich gry. A przede wszystkim jedną zasadę - strzelać, by zabić.

Alexandre St.-Germain, Centrum Handlu Światowego

Za dziesięć ósma rano, a on jest sam. Bardziej sam niż kiedykolwiek w ży­ciu. Czyja mam tendencje samobójcze? - zadał sobie pytanie Parker. Nie po­trafił na nie jednoznacznie odpowiedzieć.

Szybko przemierzył sterylną marmurową przestrzeń holu Centrum Handlu Światowego. Przy windach wziął jeszcze jeden głęboki wdech, żeby się opano­wać... i przygotować.

Wyciągnął niewielki pistolet maszynowy typu ingram spod czarnej marynarki.

To się wydarzyło tak szybko, że i tak nikt nie zdążyłby zareagować. Męż­czyzna pchający wózek z wyrobami piekarniczymi zwrócił uwagę ochroniarzy dopiero w ostatniej chwili.

- Niech nikt się nie rusza. Przede wszystkim wy dwaj. Nie ma sensu uda­wać bohaterów. Chyba nie chcecie umierać dla tego żałosnego gówna.

Alexandre St.-Germain rozpoznał Parkera w tej samej chwili, gdy ten wyciągnął półautomatyczną broń. Parker dotarł do drzwi windy równocześnie z St.-Germainem i jegoświtą.

Plan był prosty, a jego realizacja nie wymagała niemal żadnego wysiłku. Musiał taki być, żeby się powiódł.

Parker popchnął St.-Germaina do windy, przyciskając czarną lufę ingrama do jego gardła.

- Nic się nie bój - odezwał się do Grobowego Tancerza. - Wszystko jest okay. Już my o to zadbaliśmy. Tym razem nikt nie działa na dwa fronty.

Alexandre St.-Germain wyciągnął przed siebie ręce, by powstrzymać wła­snych ludzi.

- Ja się tym zajmę - powiedział. - Sam to załatwię. Drzwi zasunęły się bezszelestnie. Parker i St.-Germain znaleźli się w win­dzie twarzą w twarz. Sami.

- Jestem pewien, że możemy się dogadać - odezwał się bardzo cicho St.-Germain.

- Zamknij się, łajdaku.

Parker wcisnął guzik oznaczony numerem sto osiem, najwyższe piętro wie­żowca. Tam, na górze, znajdowała się platforma obserwacyjna, z której zwykli ludzie mogli za opłatą oglądać Nowy Jork, New Jersey, Connecticut i całą okolicę.

Numery mijanych pięter pojawiały się na wyświetlaczu. Stalowe liny win­dy jęczały.

Isiah Parker przyglądał się uważnie, jak wyskakują cyfry: trzydzieści sie­dem, trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć. Nagle wcisnął przycisk bezpie­czeństwa. Winda zakołysala się lekko, po czym stanęła. W środku rozległ się dzwonek alarmowy, głośne zawodzenie raniące uszy.

- Myślałeś, że wszystko masz pod kontrolą - powiedział Parker. Dotykał pistoletem piersi St.-Germaina. Czuł się wyzuty z wszelkich uczuć, oddzielony od reszty świata.

- Najwidoczniej tak nie jest. - Grobowy Tancerz nie zrezygnował z aro­ganckiego tonu.

- Wybiłeś konkurencję co do nogi... jakbyś zwolnił dawną radę nadzorczą. Co miało się dziać dalej?

Z twarzy Alexandre'a St.-Germaina niewiele można było wyczytać. Miał zimne, obojętne oczy wilka i wydawał się skoncentrowany wyłącznie na sobie.

- Spotykałem już takich policjantów jak ty. Wiele razy - odezwał się w koń­cu. - Bardzo niewiele wiesz o życiu, chociaż wydaje ci się, że znasz je dosko­nale. Oszukiwanie samego siebie może być bardzo niebezpieczne.

Isiah Parker uśmiechnął się do St.-Germaina.

- Powiedziano mi coś jeszcze. Przez dziesięć dni szpikowałeś mojego bra­ta narkotykami. Uzależniłeś go. Bawiłeś się nim, trułeś go powoli... Zadawałeś mu ból. To miała być nauczka, prawda?

St.-Germain pokręcił głową.

- W twojej historii brakuje kilku elementów... Twój brat był uzależniony, zanim go dopadliśmy. Oczywiście ilekroć odczuwał potrzebę, korzystał z na­szych usług. Był szalony, przygnębiony i pod koniec bardzo niebezpieczny. Powinieneś był to wiedzieć. Tylko że ty sam brałeś kokainę. I to, o ile wiem, w dużej ilości.

Isiah Parker oparł się o ścianę windy. Uśmiechnął się smutno. Znowu nie trafił w dziesiątkę. Alexandre St.-Germain wciąż wygrywał.

W windzie zaczął dzwonić telefon alarmowy, bardzo głośny w małej kabinie.

Parker sięgnął do tyłu i zdjął słuchawkę z widełek.

- Tak? - odezwał się.

- Kto mówi? - usłyszał w słuchawce. - Kto do diabła jest w tej windzie?

- Alexandre St.-Germain. I jego przyjaciel. Mamy teraz konferencję.

Isiah Parker odwiesił słuchawkę. Czuł się dziwnie, ale wiedział, że teraz nie może sobie pozwolić na dekoncentrację. Zdjął słuchawkę z widełek i puścił ją luźno.

- Więcej telefonów nie będzie - powiedział do St.-Germaina. - Nie poga­dasz sobie z nikim.

Machnął bronią w lewo, pokazując miejsce w kącie.

- Usiądź sobie. Grzecznie i powoli osuń się w dół ściany. Gdzie kupujesz garnitury, chłopie? W Bamey's Boystown? Jesteś najlepiej ubranym mordercą w mieście.

Parker usłyszał wycie samochodów policyjnych nadjeżdżających na sygnale. Przeciągły dźwięk jeszcze podkreślał nierealność tej chwili.

- Kto wie, może zdołają cię uratować - powiedział cicho. - Może coś wy­myślą. Więc usiądź i się odpręż. Zastanówmy się, jak to się skończy. Zgadnij pierwszy. Podobno jesteś bystry.

Czas w windzie płynął powoli. Pół godziny. Godzina. Wszystko zgodnie z pla­nem. Parker niejednokrotnie brał udział w takich akcjach po drugiej stronie, w od­działach policji. Wiedział, jak będą reagować tam na dole. Potrafił to przewidzieć.

Obaj ociekali potem. Ktoś odciął w windzie dopływ powietrza. Pierwsze mądre posunięcie policji nowojorskiej.

Wszystko działo się powoli, niczym we śnie. Parker myślał o Marcusie, przypominał sobie spędzone z nim chwile. W swojej dzielnicy byli bohaterami i to było wspaniałe uczucie. Wrócił myślami do czasu, gdy jego brat był mi­strzem bokserskim. Gdy się już weszło na szczyt, człowiek dostawał skrzydeł; wydawało mu się, że jest kimś wyjątkowym. Ludzie patrzyli na Marcusa i na­bierali przekonania, że też mogą się wyrwać z Harlemu. Że można stąd uciec. A potem człowiek siedzący na podłodze windy zniszczył te marzenia.

Policjanci pilnowali windy na dole i nad nimi, na czterdziestym piętrze. Co jakiś czas wołali w stronę unieruchomionej kabiny. Przekonywali go, straszyli. Parker nie odezwał się do nich ani słowem.

Pot spływający z włosów palił w oczy. Czuł się, jakby go ktoś zanurzył w basenie z ciepłą wodą.

Płócienny garnitur St.-Germaina wyglądał jak szara tektura. Starannie przed­tem ułożone blond włosy przylepiły mu się do czoła. Nie był już niezwyciężo­nym Grobowym Tancerzem. Dalej jednak był psychopatycznym potworem i Par­ker czuł, jak na tę myśl cierpnie mu skóra.

- Powiem ci, co będzie dalej - odezwał się do St.-Germaina cicho, ale zde­cydowanie. - Siły się wyrównają. Teraz ty masz kontrolę, przyjacielu.

- Tak, masz rację.

Isiah Parker uniósł swój karabin o krótkiej lufie. Ciemne oczy Francuza nie były już takie aroganckie. W jego głowie rozległ się sygnał alarmowy.

St.-Germain doszedł do wniosku, że Parker nie ma zamiaru popełnić samo­bójstwa. Zbyt dobrze kontrolował sytuację, by umrzeć tu i teraz. Ale chyba nie zamierzał też zastrzelić go w windzie. Co chciał zrobić? Co planował?

- Niczego się nie domyślasz - szepnął Parker.

- Wygląda na to, że jesteś tego pewien.

- Tak, jestem tego pewien. Wciąż sądzisz, że uda ci się z tego wywinąć. Ta twoja pieprzona arogancja! Uważasz, że to ja nie mam wyjścia. Nie ma dla mnie ucieczki.

St.-Germain nie odezwał się. Wyglądał na zadowolonego z siebie. Zawsze wygrywał. Obojętnie w jaki sposób.

- Mylisz się. Chcę, żebyś cierpiał jak mój brat Marcus. Pragnę zrobić ci to, co ty jemu w hotelu „Edmonds".

Isiah Parker uśmiechnął się. Nie puszczając ingrama, wolną ręką wyjął pla­stikową torebkę wypełnioną białym proszkiem.

Oczy St.-Germaina rozszerzyły się. W końcu zrozumiał.

- Szkoda, że mamy tak mało czasu - powiedział Parker. - Cóż, dziś nikt nie ma go zbyt wiele.

Wyjął zapalniczkę.

Potem małą, srebrną łyżeczkę.

Następnie pojawiła się igła i strzykawka.

Wzniósł ingrama na wysokość oczu St.-Germaina.

- Zdejmij marynarkę. Usiądź sobie wygodnie.

- A jeśli tego nie zrobię?

- Wtedy wszystko odbędzie się szybciej. Będzie mniej czasu na działania ratownicze. Podwiń rękaw. Wszystko jedno, która ręka.

Grobowy Tancerz z ociąganiem zdjął marynarkę. Wyjął z mankietu złotą

spinkę i podwinął rękaw koszuli.

- Sam przygotuj sobie mieszankę.

- Nie używam tego. Nigdy nie brałem narkotyków.

Parker wykonał ruch bronią.

- Teraz już bierzesz.

Patrzył w niesamowitej ciszy, jak Alexandre St.-Germain przygotowywał działkę. W windzie rozniósł się charakterystyczny, gryzący zapach. Gdy strzy­kawka była już napełniona, Parker znów się odezwał. Nie głośno, ale tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Świetnie. To bardzo popularna mieszanka w moich stronach. Spróbuj, jak to smakuje. Grobowy Tancerzu. No, już.

St.-Germain uniósł strzykawkę z wyciągniętym tłoczkiem.

- Nie zwlekaj - powiedział Parker. - Potem jeszcze trochę porozmawia­my. Nie ma się czego bać. W mojej dzielnicy robią to codziennie dwunasto i trzynastoletnie dzieci.

St.-Germain powoli i ostrożnie wprowadził sobie srebrną igłę do żyły. Jego uśmiech znacznie stracił na arogancji.

Kilka sekund później głowa mu opadła do tyłu, potem do przodu. Była to normalna reakcja ćpunów. Wywrócił oczami i zaczął ciężko oddychać.

Już wiedział, że dostał nadmierną dawkę. W jego oczach był strach. Miał pewność, że serce tego nie wytrzyma.

Isiah Parker nie spuszczał wzroku z twarzy St.-Germaina, ale widział swo­jego brata w hotelu „Edmonds". Może w końcu nadeszła pora na sprawiedli­wość.

Alexandre St.-Germain dostał gwałtownych drgawek. Nie mógł oddychać, ale słyszał głos Parkera.

- Jak ci się to podoba, łajdaku?

St.-Germaina dosięgnął właśnie pierwszy zawał. Czterdzieści pięć sekund później nastąpił kolejny zawał, śmiertelny.

Parker patrzył na żałosne ciało z nienaturalnie przekrzywioną głową. Ale­xandre St.-Germain był martwy. Umarł na podłodze windy jak pierwszy lepszy ćpun z ulicy.

Isiah nie miał wyrzutów sumienia. Niczego nie żałował. Uczynił to, co na­leżało. Zrobił to, czego nie zrobiła policja.

Teraz myślał tylko o jednym: jak uciec i przeżyć. To dopiero byłoby coś.

Zwolnił przycisk hamulca bezpieczeństwa. Kabina zatrzęsła się i ożyła. Za­mrugały bursztynowe światełka wskaźnika nad drzwiami.

Winda posuwała się do góry, jakby nic się nie stało. Kilka sekund później Parker ponownie wcisnął przycisk „stop". Dźwig zatrzymał się na czterdzie­stym szóstym piętrze.

Isiah Parker wyskoczył z windy i odrzucił ingrama. Ruszył biegiem do wyj­ścia oznaczonego napisem „Droga przeciwpożarowa".

Pędząc w dół zapiął marynarkę, wytarł pot z twarzy, osuszył włosy ręka­wem marynarki. Czterdzieste piąte, czterdzieste czwarte, czterdzieste trzecie piętro. Nie panikuj. Udawaj, że się nie spieszysz, przypomniał sobie.

W końcu wyłonił się zza drzwi przeciwpożarowych na czterdziestym pię­trze. Zobaczył policjantów z bronią gotową do strzału i trzeszczącymi krótko­falówkami. W korytarzu zapanowała cisza. Teraz spokojnie, nakazał sobie Par­ker. Ty też jesteś policjantem.

- Isiah Parker, dziewiętnasty posterunek - odezwał się do policjanta stoją­cego najbliżej drzwi prowadzących na schody przeciwpożarowe. Jakoś udało mu się zachować niewzruszoną minę. - Co się tu dzieje, u diabła? - spytał.

Policjant wpatrywał się w Parkera, a w jego niebieskich oczach pojawił się cień wątpliwości. Potężny karabin trzymał skierowany prosto w brzuch Isiaha.

Isiah Parker ostrożnie wyjął portfel i pokazał odznakę policyjną. Zmusił się do uśmiechu i beztrosko wzruszył ramionami.

- Hej, spokojnie. Co jest, do cholery? Słyszeliśmy, że winda ruszyła. Co się stało? - Odezwał się jakiś czarny policjant w korytarzu.

- Hej, ja go znam. To mój człowiek, Parker. Cześć, Isiah.

Policjant z karabinem w końcu pokiwał głową i powoli opuścił swojego remingtona.

- Też się zastanawialiśmy. Gdzie jest winda? Gdzie St.-Germain?

Ze schodów przeciwpożarowych zaczęli wybiegać mundurowi i detekty­wi. Isiah dołączył do nich, korzystając z ogólnego zamieszania. Wszystkich nur­towało to samo pytanie - co się dzieje? Dokąd pojechała uprowadzona winda?

Po kilku minutach Parker opuścił czterdzieste piętro i ruszył w dół schoda­mi przeciwpożarowymi. Tym razem schodził w towarzystwie dwóch innych detektywów. Opuszczoną windę znaleziono na czterdziestym szóstym piętrze. Grobowy Tancerz był w środku, martwy.

Parker zszedł piechotą do holu Centrum Handlu Światowego i wydostał się na ulicę. Wokół bliźniaczych wieżowców panował chaos jeszcze większy niż na czterdziestym szóstym piętrze.

Wszędzie ustawiono blokady. Na chodniku stały zaparkowane karetki po­gotowia i samochody policyjne z migającymi czerwono kogutami. Za rzędami niebieskich barykad i policjantów w hennach bojowych zgromadził się kilku­tysięczny tłum.

Uciec i przeżyć, pomyślał Parker. Tak jak po „Zachęcie" i „Cin-Cinie" w Soho.

Poszedł na północ ulicą Chambers, również zastawioną jasnoniebieskimi policyjnymi stojakami. Minął gładko blokady, raz czy dwa pokazując odznakę policyjną.

Isiah Parker zapragnął, żeby wszystko na świecie stało się proste i oczywi­ste. Najważniejszą sprawą dla niego było dopaść zabójcę Marcusa. Nie miało znaczenia, czy z pomocą policji czy nie. Chciał jedynie sprawiedliwości.

Parker dotarł do Bowery, a potem zabmął w okolice ulic Grand i Canal, gdzie kręciły się zastępy żebraków. Trzęsący się włóczędzy, którzy zawsze wy­glądali, jakby się przed chwilą zlali w spodnie. Smutny i opuszczony hotel „Ed­monds". Parker stał na ulicy i myślał o Marcusie, o ich przeszłości, o celach i nadziejach zniszczonych przez szalonego handlarza narkotykami.

Isiah Parker nie czuł się już jak zabójca, nie miał żadnego poczucie winy. Wtrącił Grobowego Tancerza prosto do piekła, gdzie było jego miejsce.

Szedł dalej na północ, w stronę swojego domu. Znowu był detektywem, który walczy z przestępcami. Najlepszym w Harlemie. Ta myśl mu się spodo­bała.

Epilog

Ostatni taniec

Sarah McGinniss, Nowy Jork

Pewnego popołudnia pod koniec kwietnia Sarah szła wzdłuż znajomej niebie­skiej linii, prowadzącej przez labirynt korytarzy na parterze nowojorskiego szpitala.

Przychodziła do szpitala codziennie od niemal dziewięciu miesięcy. Znała już doskonale to miejsce i ludzi w nim pracujących - większość portierów, le­karzy i pielęgniarek, nawet Linde, Laurie i Robin ze sklepiku. Sarah też znali niemal wszyscy.

Na siedemnastym piętrze znajdował się rozległy betonowy taras, wycho­dzący na rzekę Wschodnią i na wielką brzydką reklamę Pepsi-Coli, a dalej na dzielnice Brookłyn i Queens. Podobał jej się ten szpital, niewątpliwie najład­niejszy z tych, które znała.

Tego wiosennego popołudnia Sarah poszła prosto do sali Stefanovitcha. To był już siódmy jego pokój. Każdy poprzedni znajdował się na innym piętrze tego ogromnego centrum medycznego.

Stefbył gotów i czekał, tak jak się spodziewała. W sali zebrali się wszyscy: jego matka i ojciec, brat Nelson i żona Nelsona Hallie.

- No jak? Całkiem wesoła impreza, nie? - powiedział, gdy Sarah weszła do pokoju. Uśmiechał się swoim najszerszym uśmiechem. Przypominał żołnie­rza, którzy wreszcie wychodzi z lazaretu.

Rozglądał się po zalanej słońcem sali. Oczy lśniły mu radością. Sarah nie wiedziała, skąd mu się to bierze - szczególnie dzisiaj.

W końcu zauważyła Michaela Petito, wysokiego, łysiejącego neurologa, który od dziewięciu miesięcy codziennie przychodził do Stefa. Minęło już do­kładnie tyle czasu od dnia, gdy trzej zabójcy wdarli się do jej mieszkania i usi­łowali ich zamordować. Udało im się dwukrotnie trafić Stefa: raz w bok i drugi raz w kręgosłup.

Doktor Petito powziął decyzję o operacji dwa dni po postrzale. Stefanovitch znajdował się wtedy w stanie krytycznym. Z Pensylwanii zjechała do Nowego Jorku cała jego rodzina. Nikt z nich nie sądził, że Stef przeżyje.

Stefanovitch wciąż przebywał na oddziale intensywnej terapii, gdy odwie­dzała go matka, ojciec i Sarah w towarzystwie doktora Petito.

- Wcale nie wyglądasz tak źle - stwierdził doktor Petito. - Widziałem już zawodników po meczu futbolowym, którzy byli w gorszym stanie.

Stef natychmiast polubił bezpośredniego doktora, może dlatego, że Michael Petito wychował się na nowojorskich ulicach i wcale tego nie ukrywał. A może dlatego, że Petito był lekarzem drużyny New York Giants, specjalistą od ura­zów nóg i kręgosłupa.

Oświadczył Stefanovitchowi, że chce jeszcze raz zoperować mu plecy, bo i tak trzeba usunąć z nich nowe pociski.

- Jakie mam szansę? - wykrztusił z trudem Stefanovitch.

- Jakieś sześćdziesiąt do czterdziestu na twoją korzyść. No, może pięć­dziesiąt pięć do czterdziestupięciu, że nie będziesz przykuty do łóżka.

- Inny lekarz mówił, że osiemdziesiąt do dwudziestu na mój ą niekorzyść... wtedy, kiedy mnie postrzelono poprzednim razem.

Petito wzruszył ramionami.

- Moim zdaniem to zbyt ostrożne podejście. Tamten lekarz zabezpieczał się na wypadek, gdyby spieprzył sprawę. Ja nie spieprzę, więc szansę są takie, jak mówię. Co wcale nie znaczy, że są duże. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że możesz skończyć z porażeniem wszystkich czterech kończyn.

Stefanovitch zgodził się podpisać zgodę, po czym poddał się operacji, po której mógł być sparaliżowany od szyi w dół. Jednak, jak mówił doktor Petito, i tak trzeba było wyjąć nowe pociski.

Dziewięć miesięcy później wciąż przebywał w szpitalu.

Ból po operacji był nie do zniesienia. Stefanovitchowi zdawało się, że ni­gdy się nie skończy. Petito go nie uprzedził, że będzie tak potwornie bolało.

Dzień po dniu wożono Stefanovitcha na górę, na fizykoterapię. Jeżeli udało mu się złączyć palce wskazujące już przy drugiej próbie albo poruszyć kciukiem, uwa­żano to za okazję do otwarcia szampana. Codziennie, kiedy po ćwiczeniach zawo­żono go z powrotem do jego pokoju, ociekał potem i miał ochotę wyć z bólu.

Gdyby zmuszono go do tego jeszcze raz, chyba by nie dał rady. Sarah przy­chodziła codziennie przez dziewięć miesięcy. Sarah i Sam. Przynosili mu pre­zenty, obiady z „Rusty" i „Abe's Steak House"... i przede wszystkim nadzieję.

- Sześćdziesiąt do czterdziestu na moją korzyść? Takie mam szansę? - spy­tał teraz Stefanovitch.

Jego głos stał się obcy i obojętny. Sylwetki rodziny i doktora Petito ryso­wały się ostro na tle rozjaśnionego okna.

- Powiedziałem, że pięćdziesiąt pięć do czterdziestu pięciu. - Petito nie­złomnie trzymał się swojej opinii.

- Tak, tak było. Dzisiaj na fizykoterapii nawet nieźle się czułem - powie­dział Stefanovitch - Teraz jestem trochę rozlazły. Jakbym był z gumy. Czuję przypływ adrenaliny. Posłuchaj, Sarah. - Uśmiechał się, ale jego brązowe oczy pozostały smutne. - Chyba potrzebuję jakiejś motywacji. Czy mogłabyś, hmm... czy mogłabyś tam stanąć? Tam, koło drzwi?

- Przestań się rządzić. To, że jesteś sparaliżowany, nie oznacza, że możesz pokazywać humory - odezwała się Isabelle Stefanovitch. Sarah dobrze ją po­znała przez pięć ostatnich miesięcy. Potrafiła przywołać Stefa do porządku, nie rezygnując z czułości.

- Dzisiaj pozwolę mu się szarogęsić - uśmiechnęła się Sarah. Ten uśmiech był jak maska. Trudno jej było mówić.

- Dasz mu palec, Sarah, to będzie chciał całą rękę - odezwał się Nelson z dru­giej strony pokoju. - Zawsze taki był. Dlatego w liceum został kapitanem drużyny futbolowej. Nie dlatego, że był zdolny. Nie przy takim kiepskim chwycie.

Nastrój w sali szpitalnej trochę się poprawił. Nawet doktor Petito uśmiech­nął się, obserwując przewrotne, ale zdrowe mechanizmy obronne krewnych Ste­fanovitcha.

- Stanę przy drzwiach - powiedziała Sarah, jakby sama podjęła taką decyzję.

- Jeśli się przewrócę, nie łapcie mnie - uprzedził Stefanovitch, oddycha­jąc głęboko. Opierał się teraz o krawędź łóżka, ostrożnie przenosząc ciężar cia­ła na nogi. W głowie mu huczało.

Nagle z charakterystycznym dla siebie uporem odepchnął się od szpitalnego łóżka, całkiem jakby to był jedyny sposób, żeby zmusić rodzinę do milczenia.

- Kocham was wszystkich - szepnął i puścił łóżko.

Stefanovitch robił właśnie swój pierwszy krok od ponad trzech lat. Opierał się z całych sił o aluminiowy „balkonik". Dopiero niedawno stwierdzono na fizykoterapii, że jest już odpowiednio przygotowany do korzystania z tego urzą­dzenia. Jego zdaniem wyglądał przy nim, jakby miał jakieś osiemdziesiąt lat. Stefanovitch popchnął nieporęczną podpórkę i zrobił jeszcze jeden krok. Na jego twarzy malował się ból.

Przy trzecim kroku najwyraźniej radził sobie lepiej. I z bólem, i z wysiłkiem. W pokoju słychać było metaliczny grzechot „balkonika". Obecni milczeli. Stefanovich wyciągnął jedną rękę do Sarah.

Nie potrafiłaby opisać uczucia, jakiego doznała, chwytając Stefa za rękę na zakończenie jego cudownego przejścia. Nie wiedziała, które z nich drżało bardziej.

Nie czuła, gdzie kończy się jej ciało, a gdzie zaczyna jego. Nelson i ojciec Stefa stali w pogotowiu, żeby pomóc, gdyby rzeczywiście miał się przewrócić.

Jednak Stef nie upadł. Drżał cały z wysiłku, ale nie upadł. Nie pozwoliłby sobie na to. Gdyby zostało mu jeszcze odrobinę sił, krzyczałby z radości. Zamiast tego szepnął do Sarah:

- Mam ochotę wrzeszczeć, ale nie dam rady.

Lekarze z fizykoterapii obiecali, że za pół roku będzie chodził z podpórką bez żadnych problemów. Szefowa terapeutek powiedziała Stefowi, że najwyżej za półtora roku wystarczy mu solidna metalowa laska.

- Za sześć miesięcy będę tańczył - odparł Stefanovitch. Żadnej laski. Żad­nych podpórek. Nic. Obiecał to im wszystkim, ale szczególnie Sarah.

Isiah Parker, Marłem, kilka miesięcy późnię

Był zimny i śnieżny poranek, kilka dni po Nowym Roku. Tuż po wpół do dziewiątej Isiah Parker wyszedł w końcu z dziewiętnastego komisariatu. Ku swo­jemu zaskoczeniu wrócił do pracy detektywa z taką samą energią i oddaniem, jakie przejawiał przed śmiercią brata.

Szedł bulwarem Powella, słuchając przyjemnych odgłosów wczesnowieczomego ruchu. Wygląd tej dzielnicy sprawiał, że przypominały mu się czasy młodości. Tory nad ulicą. Tablice reklamujące najnowsze odżywki do włosów albo występy kaznodziei. Lombardy. Ludzie skupieni wokół ognisk rozpalo­nych w puszkach na śmieci, żeby się ogrzać.

Ktoś wyszedł zza schodów kamienicy kilka domów od budynku komisa­riatu. Parker, pochłonięty swoimi myślami, nie uważał.

- Odwróć się i bez żadnych sztuczek - usłyszał. Odwrócił się powoli, przewidując swój los. To, co zobaczył, kompletnie go zaskoczyło. Stefanovitch stał o własnych siłach, oparty tylko o grubą drewnianą laskę. Laska została wykonana ręcznie w Pensylwanii.

- Uważaj, bo ci gały wyskoczą - odezwał się Stef do Parkera. - Nigdy nie widziałeś białego w Harlemie?

- Po prostu nie przypuszczałem, że tak paskudnie wyglądasz, gdy łazisz na własnych nogach.

- Zabiłeś go, prawda? Grobowego Tancerza. To ty byłeś w Centrum Han­dlu Światowego? - spytał Stef i uśmiechnął się. - Przyjechałem aż tutaj, żeby ci uścisnąć rękę.

Isiah Parker zrobił więcej. Chwycił Johna Stefanovitcha wpół i przytulił mocno.

Stali tak i uśmiechali się do siebie pośród cieni i przenikliwego zimna Harlemu.

Nowy Jork - Los Angeles - Londyn

Isiah Parker, Marłem, kilka miesięcy później

Był zimny i śnieżny poranek, kilka dni po Nowym Roku. Tuż po wpół do dziewiątej Isiah Parker wyszedł w końcu z dziewiętnastego komisariatu. Ku swo­jemu zaskoczeniu wrócił do pracy detektywa z taką samą energią i oddaniem, jakie przejawiał przed śmiercią brata.

Szedł bulwarem Powella, słuchając przyjemnych odgłosów wczesnowie-czomego ruchu. Wygląd tej dzielnicy sprawiał, że przypominały mu się czasy młodości. Tory nad ulicą. Tablice reklamujące najnowsze odżywki do włosów albo występy kaznodziei. Lombardy. Ludzie skupieni wokół ognisk rozpalo­nych w puszkach na śmieci, żeby się ogrzać.

Ktoś wyszedł zza schodów kamienicy kilka domów od budynku komisa­riatu. Parker, pochłonięty swoimi myślami, nie uważał.

- Odwróć się i bez żadnych sztuczek - usłyszał. Odwrócił się powoli, przewidując swój los. To, co zobaczył, kompletnie go zaskoczyło. Stefanovitch stał o własnych siłach, oparty tylko o grubą drewnianą laskę. Laska została wykonana ręcznie w Pensylwanii.

- Uważaj, bo ci gały wyskoczą- odezwał się Stefdo Parkera. - Nigdy nie widziałeś białego w Hariemie?

- Po prostu nie przypuszczałem, że tak paskudnie wyglądasz, gdy łazisz na własnych nogach.

- Zabiłeś go, prawda? Grobowego Tancerza. To ty byłeś w Centrum Han­dlu Światowego? - spytał Stefi uśmiechnął się. - Przyjechałem aż tutaj, żeby ci uścisnąć rękę.

Isiah Parker zrobił więcej. Chwycił Johna Stefanovitcha wpół i przytulił mocno.

Stali tak i uśmiechali się do siebie pośród cieni i przenikliwego zimna Har-lemu.

Nowy Jork - Los Angeles - Londyn

110



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NOCNY KLUB by aneta150205
Roberts Nora Nocny klub
James Patterson Nocny Klub
Klub Malawi Budowa denitrifikatora
klub pickwicka t 1 dickens ch DBBRDHLSX6HGICIFTSBVFNJV474RMFOJXNUFQ4I
Rozdział 29, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec
Klub
ZADANIA KLUB SAMOBÓJCÓW
6 Uczniowski Klub Sportowy
Rozdział 20, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec
KLASA III - PROGRAM KOLA PRZYRODNICZEGO semestr 1, Klub Miłośników Przyrody - kółko przyrodnicze kla
Rozdział 13, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec
PROGRAM KOLA PRZYRODNICZEGO semestr 1, Klub Miłośników Przyrody - kółko przyrodnicze klasa 1
16 Nocny złodziej (2)
Klub Paryski

więcej podobnych podstron