082


25.05. Madianici i Katedry Humanistyki Plemię Madianitów było bitne i plenne. Wszyscy, w tym plemiona Judy, Samarii i Izraela, lękali się ich łupieżczych napadów. W końcu jasnym się stało, że na Madianitów nie ma sposobu - i poszczególne plemiona, zamiast cierpieć w wyniku kolejnych najazdów, zaczęły płacić Madianitom okup. Było to bardzo wygodne: okup był trochę mniejszy, niż Madianici potrafili zrabować - ale Madianici nie musieli się już fatygować napadaniem, rabowaniem, gwałceniem i łupieniem - a poszczególne plemiona nie ponosiły kosztów napadów. Od tej pory Madianici zaczęli pełną parą korzystać z dobrobytu. Zafundowali sobie Katedry Humanistyki, sprowadzali aż z Indyj uczonych, którzy głosili światłe nauki o Tolerancji, w ramach postępu zaczęli uprawiać homoseksualizm - a nawet karać tych, którzy ośmielili się o homosiach powiedzieć nieopatrznie złe słowo. Nie minęło nawet jedno pokolenie, a żołnierzom (bo Madianici utrzymywali nadal armię - dla zasady i postrachu) już nie w głowie było gwałcenie, bo na wszelkie wyprawy chodzili parami; nie, iżby homosiów zrobiło się więcej, tylko po prostu zaciągali się tam, gdzie nie musieli patrzeć na te okropne kobiety. Również kapłani zaczęli głosić, że jest to w gruncie rzeczy wyższa, i miła Baalowi, forma miłości. I wtedy doszły wieści, że na czele plemion Izraela stanął niejaki Gedeon, który zabronił wierzyć w Baala, nakazał karać chłostą cudzołożników (a niewierne żony, zoofilów, nekrofilów i homoseksualistów kamienować), surowo karać złodziei, zabijać bandytów… i zaczynał przebąkiwać o „zrzuceniu jarzma zdeprawowanych Madianitów”. Wodzowie Madianitów (zapomniałem dodać, że w ramach postępu zaprowadzono tam d***krację i nie było już jednego Wielkiego Wodza, lecz cały Wielki Kolektyw) zupełnie to zlekceważyli - bo co mogą Wielki Wykształcony Naród obchodzić jakieś plemiona, które są tak prymitywne, że karzą za cudzołóstwo, kamienują za homoseksualizm, obcinają ręce za kradzież - i w ogóle robią rzeczy, na myśl o których każdego Madiańczyka wstrząsa? Niestety: gdy przyszła pora składania haraczu, Izraelici go nie przynieśli!! O - to już sprawa stała się poważna - bo inne plemiona zaczęły po cichu zapowiadać, że jak tak, za rok i one nic nie dadzą. I, choć Rzecznik Praw Ludów Podbitych protestował, zwołano naradę w celu stłumienia siłą tego buntu. Na Wielkiej Radzie padały liczne głosy, że wojna w ogóle jest niehumanitarna i niedopuszczalna, że trzeba pamiętać o Tolerancji - także dla tych, którzy mają odmienne od Madianitów poglądy. Gdy jednak ktoś spytał: „Czy mamy tolerować również pogląd, że nie należy Madianitom płacić haraczu?”, zapanowało milczenie. Wyprawiono więc Wielką Armię. 120 tys. wojowników. Niestety: barbarzyńca Gedeon napadł na nich nieuczciwie w nocy, gdy nie w głowach było im wojowanie… …i tak została skruszona potęga Madianitów… JKM

Tracone szanse… Polska polityka - jak zresztą polityka chyba każdego kraju rządzonego d***kratycznie - to zbiór utraconych szans. Utraconych na ogół bezpowrotnie. Bo w polityce jest tak, jak przy uwodzeniu kobiety: jak się nie wykorzysta momentu - to może się okazać, że było-minęło-przepadło… Jednak jak można w d***kracji wykorzystać moment, gdy dociera do nas wiadomość, że ktoś jest w opałach - i dobijając go (lub: wyciągając doń pomocną dłoń!) można bardzo wiele ugrać… Tymczasem w kraju d***kratycznym musi się zebrać komisja sejmowa (gdzie najpierw omawia się możliwe działania - a szpiedzy obcych państw starannie wszystko notują). Następnie trwa debata, jest pierwsze, drugie, trzecie czytanie stosownej ustawy - i szpiedzy nie muszą się nawet fatygować, bo wszystko odbywa się przy otwartej kurtynie. Zresztą spora część Wczc. Posłów to po prostu agenci obcych mocarstw. Potem komisja w Senacie (szpiedzy obcych mocarstw starannie wszystko notują), debata w Senacie, prasa (będąca w Polsce na ogół na usługach obcych rządów) judzi, intryguje, torpeduje, jeszcze ratyfikacja przez prezydenta… W Stanach Zjednoczonych jest trochę lepiej, bo prezydentem jest zazwyczaj lider partii mającej większość - a poza tym polityką zagraniczną kieruje tam Senat, a nie Izba Reprezentantów (czyli banda pazernych ćwoków - bez pojęcia o niczym). Jednak i tam co najmniej raz agenci sowieccy praktycznie opanowali otoczenie prezydenta - a co najmniej raz wydaje się, że sowiecki agent po prostu został prezydentem. To o agenturze sowieckiej - starannie obserwowanej i prześwietlanej. Całkiem jednak możliwe, że wywiady innych państw dokonywały w przeszłości podobnej sztuki… W co najmniej jednym przypadku (Izraela) nie jest to agentura, lecz misterna sieć wpływów i nacisków, dzięki czemu amerykański byk jest wodzony za kółko w nosie przez znacznie mniejsze państwo. Piszę to jednak o Polsce - o okazjach straconych przez III Rzeczpospolitą. Bo p. gen. Wojciech Jaruzelski swoją szansę (bezwładność administracji za starzejącego się i schorowanego Leonida Breżniewa) wykorzystał - i w 1985 roku Polska zdołała w praktyce zrzucić sowiecki protektorat, pozostając z ZSRS tylko w sojuszu wojskowym (i, jak sądzę, p. Generał nie dopuściłby do wchłonięcia NRD przez RFN, co dramatycznie pogorszyło przecież strategiczną sytuację Polski!).

Taką szansą był właśnie okres „smuty” - bezładu na Kremlu, rozpad Związku Sowieckiego, pucz Genadego Janajewa… III RP w tym czasie pyszniła się „odzyskaniem niepodległości” i zajmowała „walką z komunizmem”… Następna szansa to Białoruś. Od dziesięciu lat nawołuję do popierania JE Aleksandra Łukaszenki, zawarcia z Nim jak najściślejszego sojuszu. Tłumaczę, że obiektywnie to jedyny gwarant niepodległości Białorusi, że w Rosji traktowany jest jako podstępny wróg (On nie jest „wrogiem” Rosji; On chce po prostu zachować stanowisko!!). Traktowano mnie jak wariata - bo przecież „wiadomo było”, że to „agent Putina”. Godzinę spędziłem w gabinecie p. Anny Fotygi przekonując Ją - i może nawet wywarłem na Niej pewne wrażenie - tyle, że polityką kierował JE Lech Kaczyński, a w „Rządzie” siedziała agentura euro-federastów przetykana agenturą amerykańską - a obydwa te bloki ubiegały się o sympatie Kremla, więc gnoiły p. Łukaszenkę, jak mogły. Dziś czytam: „Wszystko, na co się umówiliśmy, jest obecnie blokowane przez rosyjski rząd. Po co nam taka integracja? - skarżył się wczoraj białoruski prezydent. Według niego premier Władimir Putin nie wykonuje postanowień Najwyższej Rady Związku Białorusi i Rosji, m.in. w sprawie dostępu białoruskich towarów do rynku rosyjskiego. - Oskarżają mnie, że na Zachód idę, że jesteśmy w Partnerstwie Wschodnim. A co mamy robić? - pytał dyktator”. Nie trzeba było zaskarbić sobie Jego sympatię pięć lat temu? Bo teraz, to przejmą Go najprawdopodobniej Niemcy - jeśli Kreml nie zechce podtrzymywać z nimi dobrych stosunków… Takie jest życie! JKM

Wolnościowy program partii Libertas Tomasz Sommer, który osobiście zrobił bardzo wiele dla jedności prawicy w nadchodzących wyborach do Europarlamentu, na tych łamach wielokrotnie komentował niezręczną sytuację, w której wyborca jest rozdarty między kilkoma ofertami politycznymi. W tej sytuacji, jako kandydatowi partii Libertas, wypada mi uzasadnić mój wybór - z szacunkiem i sympatią dla tych, którzy gdzie indziej próbują realizować główne punkty prawicowego programu. Byłoby katastrofą, gdyby w przyszłości nieistotne emocje przeważyły nad interesem cywilizacji, którą mamy uratować i odbudować po dwóch wiekach diabolicznej destrukcji. Jest też naiwnością sądzić, że z kilkusettysięcznym budżetem można „nieść Europie wolność”. Moja teza, oparta na dotychczasowej obserwacji wypowiedzi i działań Declana Ganleya, sprowadza się do tego, że jeśli projekt Libertas zostanie potraktowany na serio przez samych jego autorów, to jest on najlepszą dostępną, chociaż niedoskonałą ścieżką do spełnienia oczekiwań prawicowych wyborców nie tylko w skali paneuropejskiej, ale i w skali krajowej.

Świeża krew Dlaczego paneuropejska partia może być ratunkiem dla Polski i innych formalnie jeszcze suwerennych państw? Dlatego, że głos największej nawet partii krajowej, choćby np. tak potężnej chwilowo Platformy Obywatelskiej, jest w skali ponadpaństwowej ledwie słyszalny. Każdy, kto rozmawia z cudzoziemcami i czyta zagraniczne serwisy, wie, że nazwy największych krajowych partii polskich, czeskich, a nawet hiszpańskich znane są tylko ekspertom i najzawziętszym czytelnikom gazet. Partia Libertas ze swą ambicją ogólnoeuropejską znana jest już wszędzie. Jak to się stało? Z jednej strony jest to wynik inteligentnych ruchów jej lidera, jak choćby zaproszenie Lecha Wałęsy na konwencję w Rzymie. Skoro mowa o Wałęsie… Skoro ten człowiek, który w Brukseli namawiał do powołania rządu światowego, nagle zgodził się dać twarz w Rzymie - czy nie świadczy to przypadkiem o tym, że poczuł powiew nowych wiatrów? Z drugiej zaś strony Libertas otwarcie zagraża, a nawet wygraża europejskiemu lewicowemu establishmentowi socjalistyczno-chadeckiemu, więc establishmentowe media mówią o tej partii. Mówią źle, ale mówią. Nawet więc jeśli reprezentacja Libertas w Europarlamencie będzie skromna, sama jej obecność zablokuje wiele politycznych i gospodarczych posunięć, które mają miejsce tylko dlatego, że - mówiąc kolokwialnie - wszyscy w tym biznesie zostali przekupieni. W Brukseli ustawia się deale w skali, przy której warszawskie afery są jak kradzież gumy do żucia w szkolnym sklepiku. Może z wyjątkiem tych największych - w rodzaju likwidacji stoczni.

Niemieckie stocznie - niemiecka Europa Tą aferą zresztą właśnie Libertas się zajmuje, bo dla Ganleya i jego współpracowników jest oczywiste, że Europa potrzebuje własnych statków i okrętów, a rzekoma wielomiliardowa pomoc publiczna dla polskich stoczni została przez ich rywali wykalkulowana z niezrealizowanych gwarancji rządowych - takich samych, z jakich korzysta ten przemysł wszędzie, od Japonii i Korei aż po Niemcy. Nikomu nieznani, nierejestrowani lobbyści z Brukseli okazali się w mętnej wodzie skuteczniejsi od polskich rządów, które zresztą palcem nie kiwnęły w obronie polskiego przemysłu i stworzyły specjalną, korupcyjną ustawę likwidacyjną. Dla wolnorynkowca cała ta akcja jest oczywistą próbą zmonopolizowania europejskiego biznesu stoczniowego przez Niemców. Z kryzysu, który bardzo boleśnie odbija się na transporcie morskim, Niemcy mają wyjść jako dyktatorzy na europejskim rynku, także na rynku zamówień wojskowych. W niemieckim planie jest zamknięcie Europy na konkurencję stoczni azjatyckich. Dlatego prorynkowy szczeciński polityk z platformianym rodowodem, ekspert w sprawach stoczniowych, Krzysztof Zaremba, jest cennym nabytkiem Libertas i bardzo przyda się w Brukseli, żeby rozbijać plan socjalistycznego monopolu.

Zapora dla socjalizmu W swoich programowych wypowiedziach publicznych, do niedawna blokowanych przez mainstreamowe media, Declan Ganley wielokrotnie dawał wyraz wolnorynkowym poglądom. Wśród konkretnych propozycji zwrócę uwagę na jego krytykę socjalistycznych mechanizmów gwarancji depozytów. Wyjaśnijmy, że w Ameryce, w Polsce i prawie wszędzie (z wyjątkiem - o dziwo - Włoch) depozyty indywidualnych klientów w bankach są gwarantowane, w gruncie rzeczy fikcyjnie, przez państwowe albo „publiczno-prywatne” korporacje o niejasnym statusie. Ostateczną gwarancją depozytów jest oczywiście podatnik. Bezpośrednio albo poprzez mechanizm inflacji. Na to zareagował Ganley na swoim irlandzkim podwórku, gdzie rząd z kryzysem, czyli dżumą, walczy rozsiewając socjalistyczną cholerę oddłużeń i emisji pustego pieniądza. Ganley proponuje, żeby banki we własnym gronie, na zasadzie ubezpieczenia wzajemnego, zagwarantowały wkłady klientów, co zmusi je do patrzenia sobie nawzajem na ręce. Po co ma to robić jakiś skorumpowany nadzór? Najistotniejszą zaporą dla grożącego nam socjalizmu czy nawet neokomunizmu nowej lewicy jest zablokowanie traktatu lizbońskiego. Jest to pierwsze zadanie Libertas na dziś, na razie realizowane z potężną skutecznością. Argument jest prosty: Lizbona to koniec państw narodowych, koniec naszego prawodawstwa, koniec naszego sądownictwa. To władza Brukseli. Może oni są lepsi w rządzeniu od obecnych polskich elit, ale większość Polaków nie ma nawet możliwości dotrzeć do komisarzy i eurosędziów z najprostszym pismem, bo w Brukseli i Luksemburgu mało kto czyta po polsku, a adwokaci, lobbyści i inni pośrednicy biorą za swe usługi niebotyczne stawki. O możliwości rozpędzenia tego towarzystwa w akcie wyborczym nawet nie ma co marzyć, bo nikt w Brukseli nie pochodzi z wyboru. Ratując suwerenność najbardziej prawicowego narodu w Europie, narodu polskiego, stworzymy przyczółek do rekonkwisty kontynentu pustoszonego przez hordy lewicowych barbarzyńców udających dziedziców Zachodu. Marcin Masny

Sprzedawczykowie i idioci „Ci nigdy nie oszaleją. Świat się będzie już walił, wąż ognia równik oplecie i kontynenty zapali, a oni, ironiści, mędrkowie wykrętów chytrych, wyciągną z teczki paragraf i rozprostują na wytrych. I jak klaun na arenie, otworzą drzwi tekturowe, przejdą na drugą stronę i dumnie podniosą głowę. Voila!” - pisał poeta o adwokatach. I wszystko się sprawdziło! Przeszli „na drugą stronę”, ale wygląda na to, że, niestety, zostali przyłapani. A wszystko zaczęło się od pewnego absolwenta rolniczej zawodówki, niejakiego Konrada T. który przybył do Warszawy za chlebem i karierą i zaczął kręcić się wokół tutejszej palestry. Musiał mieć jakieś ukryte zalety, a według wszelkiego prawdopodobieństwa został polecony przez łańcuszek oficerów prowadzących, bo wkrótce został „asystentem” pewnego mecenasa i w ten sposób wszedł na salony stołecznego mondu w charakterze łącznika ze stołecznym demi-mondem. Jak się okazuje, obydwa mondy się przenikają, więc nasz arywista zaczął załatwiać różne sprawy, m.in. zaświadczenia lekarskie dla gangsterów nękanych przez wymiar sprawiedliwości. Bo trzeba nam wiedzieć, że nasz wymiar sprawiedliwości gangsterów nęka, ale nie wszystkich, tylko takich, którzy nie chcą być konfidentami tajnych służb. Nie „komunistycznych”, bo tych, jak wiadomo, już „nie ma”, tylko tajnych służb pozostających w służbie naszej młodej demokracji. Taki między innymi wniosek można wysnuć z przesłuchań prokuratorów przez sejmową komisję śledczą, próbującą wyjaśnić przyczyny zadziwiającej nieporadności organów ścigania, prowadzących śledztwo w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Nikt nic nie wie, nikt niczego nie pamięta - zupełnie tak samo, jak ówczesny prominent SLD Lech Nikolski, który, przesłuchiwany w aferze z Rywinem, nie tylko niczego nie pamiętał, ale nawet niczym się nie interesował. Gansterów będących konfidentami tajnych służb nasz wymiar sprawiedliwości ochrania i to jest prawdopodobna przyczyna, dla której nawet prosty absolwent rolniczej zawodówki może w Polsce zrealizować amerykański sen: z pucybuta do milionera.

Bo też w końcu trafił i na milionera w osobie Lwa Rywina, który znowu został „Lwem R.”, kiedy niezawisły sąd postanowił aresztować go pod zarzutem „mataczenia” to znaczy - posługiwania się sfałszowanym świadectwami lekarskimi. Podejrzanych w tej sprawie jest ponad setka, więc afera wygląda na tak rozwojową iż skłania do podejrzeń, czy aby na pewno powodem są te zwolnienia. Gdyby niezawisłe sądy aresztowały ludzi z powodu takich zwolnień, to wszyscy musieliby wyaresztować się nawzajem i w ten sposób sprokurować finis Poloniae. Wygląda zatem na to, że przyczyną może być rywalizacja między różnymi tajniakami, podobnie jak w carskiej Ochranie jeden departament podkładał świnie drugiemu. Po zamachu na ministra spraw wewnętrznych Plehwego, generał Gierasimow podobno biegał po korytarzu krzycząc: „to nie mój agent! To zrobili socjal-rewolucjoniści-maksymaliści pułkownika Trusiewicza!” Ponieważ „Lwa R.” zatrzymało Centralne Biuro Antykorupcyjne, zaś Konrad T. - jak to się elegancko nazywa - „udzielał pomocy organom państwowym”, a konkretnie - Centralnemu Biuru Śledczemu, i - o ile mi wiadomo - w którego dyspozycji pozostaje obecnie jako „świadek koronny” zeznając, co tam trzeba, to można podejrzewać, iż „Lew R.” został trafiony zabłąkaną kulą, albo nawet rykoszetem w tej wojnie na górze pomiędzy poszczególnymi szajkami tajniaków. Bo o cóż innego może dzisiaj w Polsce chodzić? Żadnych poważnych przedsięwzięć nasi dygnitarze, ani tubylcza razwiedka przedsiębrać już nie może, a nawet się nie ośmiela - o czym świadczy reakcja na deklarację niemieckiej CDU i CSU. Partie te oświadczyły, że społeczność międzynarodowa powinna potępić wypędzenia i „przywrócić prawa”. Jest to program rewizji następstw II wojny światowej, którego wyłącznym beneficjentem mogą być tylko przesiedleńcy niemieccy oraz Żydzi - a w tej sytuacji jedynym państwem zobowiązanym do „przywrócenia im praw” - Polska. Deklaracja ta została poprzedzona swoistym rozpoznaniem walką w postaci artykułu w tygodniku „Der Spiegel”, który współodpowiedzialnością za wymordowanie Żydów podczas II wojny światowej obciążył narody Europy Wschodniej, m.in. Polaków. Reakcji polskich czynników oficjalnych nie było, natomiast odezwały się żydowskie pudła rezonansowe m.in. w postaci „Gazety Wyborczej” oraz pani dr Aliny Całej z Żydowskiego Instytutu Historycznego, która w oskarżeniach poszła nawet dalej niż Niemcy, stwierdzając, iż polska współodpowiedzialność obejmuje „wszystkich” zamordowanych Żydów, a więc - całe 3 miliony. Jest to niewątpliwie zwiastun nowego etapu w trwającym od lat procesie zdejmowania odpowiedzialności za zbrodnie II wojny światowej z Niemiec i przerzucaniu jej na winowajców zastępczych, bo dotychczas Żydzi zarzucali Polakom jedynie „bierność”, ale oskarżać nas o „współudział” jeszcze się nie ośmielali. Najwidoczniej teraz ktoś im powiedział, że już można, więc sobie nie żałują. Ale dlaczego mieliby sobie żałować, kiedy rząd Rzeczypospolitej udał, że deklaracja CDU CSU jest tylko elementem kampanii wyborczej. Ta interpretacja pokazuje nie tyle intencje niemieckie, co tchórzostwo i głupotę rządu kierowanego przez pana premiera Donalda Tuska. Powiedzmy bowiem, że ma rację, że ta deklaracja jest TYLKO wyborczym fajerwerkiem. Jeśli jednak CDU i CSU uważają, że tego rodzaju fajerwerk przysporzy im popularności wśród niemieckich wyborców, to znaczy, że wiedzą, iż tendencje rewizjonistyczne są w niemieckim społeczeństwie rozpowszechnione i żywe. Obawiam się jednak, że reakcja pana premiera Tuska odzwierciedla jedynie sposób w jaki on osobiście podchodzi do polityki, to znaczy - w kategoriach przemysłu rozrywkowego. Ale tak podchodzić do polityki to może co najwyżej on, ale nie Niemcy, które są państwem poważnym. Owszem - w Polsce Platforma Obywatelska może opowiadać rozmaite bajki i dzięki klace organizowanej przez medialne ekspozytury razwiedki, która - Bóg jeden wie, komu naprawdę się wysługuje - nawet utrzymywać popularność w skołowanym i zdradzonym społeczeństwie, ale partie rządzące Niemcami nie rzucają słów na wiatr i nie robią niczego nadaremno. Inna rzecz, że ta reakcja Platformy, jej przewodniczącego i markującego kierowanie sprawami zagranicznymi ministra Sikorskiego, jest częściowo usprawiedliwiona poczynaniami Jarosława Kaczyńskiego, który dla potrzeb groteskowej kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego próbuje dziś udawać lidera narodowego frontu obrony polskiego interesu państwowego. Trudno bowiem uwierzyć w jego szczerość, skoro się pamięta, że w 2003 roku stręczył Anschluss Polski do Unii Europejskiej, a 1 kwietnia ubiegłego roku wraz z większością Prawa i Sprawiedliwości głosował za ustawą upoważniającą prezydenta do ratyfikacji traktatu lizbońskiego, której konsekwencją jest formalna rezygnacja z niepodległości państwowej i nadanie Polsce statusu części składowej nowego państwa - Unii Europejskiej - którego politycznym kierownikiem są Niemcy. I Platforma Obywatelska wraz ze wszystkimi swoimi klakierami tę okoliczność z całym cynizmem wykorzystuje, eksponując wyłącznie wyborczy aspekt deklaracji rządzących niemieckich partii i nie tylko bagatelizując jej prawdopodobne następstwa, ale nawet tłumiąc objawy zaniepokojenia idiotycznymi, ale niestety skutecznymi w nader licznym środowisku polskich półinteligentów argumentami, że „co sobie o nas Europa pomyśli”. Patrząc na to widowisko trudno powstrzymać się od wrażenia, że najwyższe stanowiska państwowe w Polsce objęła banda idiotów - co jest przypuszczeniem możliwie najbardziej uprzejmym - albo sprzedawczyków, w rodzaju Adama Łodzi Ponińskiego. SM

Dwudziestolecie Polski w cieniu sporów aliantów zachodnich Podczas konferencji pokojowej w Paryżu w 1918 roku, był przedstawiony plan powojennych granic Polski, przez reprezentanta Polski, Romana Dmowskiego, który, z poparciem Francji, żądał przyłączenia do odrodzonej Polski Gdańska, Prus i Żmudzi, przy jednoczesnym stworzeniu w historycznych Prusach małego regionu wolnego miasta Królewca, pod opieką Polski i niezależnego od Niemiec. Kiedy rząd angielski przeforsował 9go lutego, 1920 stworzenie wolnego miasta w Gdańsku i przyłączenie do Niemiec większości terenów Prus Wschodnich, pomimo wyników plebiscytu. Dowódca armii francuskiej, marszałek Ferdynand Foche, wskazał wówczas na Gdańsk i proroczo powiedział, że miasto to stanie się pretekstem do rozpoczęcia Drugiej Wojny Światowej. Według historyka angielskiego, Normana Davies'a odradzająca się Polska musiała wygrać sześć prawie jednoczesnych wojen o swoje granice. Największe zagrożenie stanowiła bolszewicka Rosja, która 7go, lutego 1919 rozpoczęła nieudaną ofensywę pod hasłem „Cel Wisła,” tak, że pierwsza regularna bitwa między odradzającą się armią polską i Armią Czerwoną została wygrana przez Polaków pod Berezą Kartuską 12 lutego, 1919. Natomiast 28, czerwca, 1919,   został podpisany w Wersalu, traktat pokojowy z Niemcami. W imieniu Polski podpisali Roman Dmowski i Ignacy Paderewski. Pod koniec sierpnia, 1919 roku, miasta takie jak Wilno, Mińsk Litewski i Lwów, zaludnione przeważnie przez Polaków, były w rękach wojsk polskich, dowodzonych przez oficerów, weteranów Pierwszej Wojny Świtowej w armii Austrii, Prus i Rosji. Wówczas Polacy oswobodzili Dźwińk-Duneburg na Lotwie, mimo stałych trudności w otrzymaniu broni z zachodu. Przerażeni możliwością pochodu Armii Czerwonej na Zachód, członkowie „Najwyższej Rady Aliantów,” ogłosili 8go grudnia, 1919, bez wysyłania tej propozycji na piśmie do Moskwy, jako granicę Polsko-Bolszewicką t. zw. „linię Curzon'a,” która dawała Bolszewikom, Białystok i dalej szła według granicy z 1797 roku wzdłuż rzeki Bug, między Królestwem Pruskim i Rosją. W 1797 roku Lwów należał do Austrii i status Lwowa w tej pierwszej wersji „linii Curson'a” był zupełnie nie jasny. Nadal w strachu przed pochodem Czerwonej Armii na zachód przygotowano następną wersję „linii Curzona,” ustalonej w oficjalnej propozycji Najwyższej Rady Aliantów, w Evian we Francji 10go lipca, 1920 roku. Wówczas wyraźnie stwierdzono, że Lwów wraz z całym województwem lwowski jest częścią Polski. Wersja z 10go lipca została sfałszowana w Londynie i datowana 11go lipca 1920go roku. W ten sposób fałszywa wersja „linii Curzon'a,” niby w imieniu „Najwyższej Rady Aliantów” była wysłana z Londynu rządowi Lenina. Fałsz z 11go lipca, 1920 roku, był częścią rozgrywki Anglii przeciwko Francji, kosztem Polski, alianta Francji. Naturalnie brytyjska fałszywa wersja postanowienia w Evian, nie miała znaczenia po zwycięstwie polskim pod Warszawą i nad Niemnem w 1920 roku, ale niestety pozostała w archiwach rosyjskich, do użytku Stalina na konferencji w Teheranie w 1943 roku, w czasie budowy imperium republik sowieckich i państw satelickich. Stalin, wcześniej jako członek Rady Wojenno-Rewolucyjnej w lecie 1920 roku, zaproponował, żeby Polska nie była republiką w Związku Sowieckim, ale republiką satelicką, tak jak to miało miejsce ponad dwadzieścia lat później, kiedy Stalin tego dokonał tego w czasie Drugiej Wojny Światowej. Plan satelickich republik na zachodzie Związku Sowieckiego był sformułowany w 1920tym roku, w czasie bitwy o Lwów, przez Józefa Salina, który był wówczas w dowództwie sowieckiego frontu południowo zachodniego, pod generałem Aleksandrem Jegorowem. Front Jewgorowa składał się z Pierwszej Armii Konnej oraz 12tej i 14tej armii i nie wykonał rozkazu z 15 sierpnia i nie atakował na zachód oraz nie wspomagał z południa, ataku na Warszawę, armii generała Mikhaiła Tukhaczevsky'ego. Dowiedział się o tym stanie rzeczy Józef Piłsudski dzięki złamaniu szyfrów sowieckich, przy pomocy późniejszych profesorów Uniwersytetu Warszawskiego, Mazurkiewicza i Sierpińskiego. Dokonał tego porucznik Jan Kowalewski i został udekorowany krzyżem Virtuti Militari w 1921 roku. Dzięki wzmocnieniu 5 Armii gen. Władysłwa Sikorskiego przez Polską Brygadę Syberyjską, a zwłaszcza doborową 18 DP generała Franciszka Krajowskiego, udało się powstrzymać natarcie 3 i 15 armii sowieckich w rejonie Modlina. Armia Sikorskiego była zagrożona atakierm od północy przez 4 Armię sowiecką generała Szuwajewa. Około 12tej w nocy 13go sierpnia, zagon 203 pułku ułanów, pod rotmistrzem Podhorodeckim, zniszczył radiostację 4 Armii Szuwajewa. Pozbawiona łączności z Tuchaczewskim, zamiast uderzyć na odsłoniętą flankę Sikorskiego, działając według starych planów, armia ta atakowała przez Wisłę na zachód, żeby Lenin mógł oferować Niemcom zabór pruski, w zamian za komunistyczny rząd w Berlinie. Później, ocalenie 5 Armii Sikorskiego od ataku 4tej Armii generała Szuwajewa, Tuchaczewski przypisywał „wyjątkowemu szczęściu.” Armia Czerwona rozpoczęła atak na Pragę 13go sierpnia, 14go zdobyła miasto Radzymin po krwawej bitwie. Zamiast atakować Radzymin przed południem 15go sierpnia, według wcześniejszych rozkazów, dowódca batalionu karabinów maszynowych pułku Strzelców Kaniowskich, porucznik Stefan Pogonowski, zaatakował ogniem karabinów maszynowych, o pierwszej nad ranem, ze wzniesienia Wólki Radzymińskiej, mijające go z południa i z północy dywizje Czerwonej Armii, idące forsownym marszem nocnym na Warszawę. W nocy, w zamieszaniu spowodowanym atakiem Pogonowskiego, wywiązała się chaotyczna walka między dywizjami sowieckimi, które zamiast wejść na ulice Pragi, popadły w popłoch i zaczęły masowy odwrót od Warszawy, na wschód, po trupach większości żołnierzy na Wólce Radzymińskiej. Z rana, 15 sierpnia, miasto Radzymin ponownie było zajęte przez cofających się bolszewików. Wieczorem 15go Polacy zajęli Radzymin. Stało się to przed uderzeniem Piłsudskiego z nad Wieprza, którą to rzekę, wojska Piłsudskiego przekroczyły 16go sierpnia 1920 roku i zaczęły forsowne marsze na północny wschód w atmosferze zwycięstwa, zamiast fatalnych skutków dla duch w wojsku, jakie stanowiłaby wówczas obecność wojsk sowieckich w Warszawie, jak to planował generał Tuchaczewski. Wówczas generał Sikorski zaczął atakować używając taktyk „blitzkrieg'u,” za pomocą artylerii na dwóch pociągach pancernych, i oddziałów zmotoryzowanych, wyposażonych w czołgi Ft-17 i samochody pancerne. W dniu 18go sierpnia w Mińsku Litewskim generał Tuchaczewski zarządził odwrót. Tym czasem jego generał Bżyszkian, dowódca 3go korpusu kawalerii, dalej atakował na zachód przez Pomorze, w celu zajęcia zaboru pruskiego, według wcześniejszych rozkazów. Straty sowieckie wynosiły 15,000 zabitych, 500 zaginionych, 10,000 rannych i 65,000 wziętych do niewoli, oraz 231 armat i 1,023 karabinów maszynowych. W sprawie Lwowa, 23 lata później, żądania Stalina były popierane w 1943 roku przez zdrajców Polski, Churchilla i Roosevelt'a. Natomiast rządy USA i W. Brytanii były przeciwne polskiej granicy na Nysie Łużyckiej, proponowanej przez Stalina, który wówczas budował sowieckie imperium państw satelickich. Churchill i Roosevelt, naprzód chcieli dać Niemcom większość Śląska, a potem bezskutecznie upierali się, żeby granica Polski z Niemcami przebiegała dalej na wschód, wzdłuż Nysy Kłodzkiej. Między-wojenna postawa Paryża ukształtowała się pod wrażeniem strat francuskich w zabitych i w rannych w czasie Pierwszej Wojny Światowej, które stanowiły blisko 12% blisko czterdziestu milionów ludności Francji. Ludność Francji nie chciała się narażać na ponowne straty, zwłaszcza w formie poparcia zbrojnego Polski przeciwko agresji niemieckiej. Podobny nastrój panował w W. Brytanii po podpisaniu traktatu wspólnej obrony z Polską 25 sierpnia, 1939 roku. Blisko 70% najlepszych wojsk niemieckich walczyło w Polsce we wrześniu 1939 w czasie, kiedy Francja miała 105 dywizji i więcej broni pancernej niż Niemcy, ale wówczas Francja nie miała ducha do walki i nie przygotowała się do ataku na teren Niemiec. Odpowiedź na pytanie, dlaczego wojska sowieckie rozpoczęły inwazję Polski w dniu 17 września, 1939, jest w Polsce powszechnie nieznana. Ludziom jest trudno myśleć o wielkiej grze na światową skalę, zwłaszcza, że Związek Sowiecki, a po nim Rosja, nie chce wyznać prawdy, że w styczniu 1939 roku, Polska najprawdopodobniej uratowała Związek Sowiecki od klęski, w chwili, kiedy rząd Polski odmówi Hitlerowi podpisania Paktu Anty-Kominternowskiego. Pakt ten Japonia podpisała już 26 listopada 1936 roku, a Włochy 6go listopada, 1937 roku. Japonia wysłała do Niemiec, 13 sierpnia, 1937 generała nazwiskiem Sawada, żeby wraz z Niemcami wywierał nacisk na przystąpienie Polski do Paktu Anty-Kominternowskiego. Wkrótce do tych starań przyłączyły się Włochy. Natomiast Stalin, którego wojska walczyły z Japończykami od 1937 roku i staczały z nimi największe bitwy powietrzne w historii do tego czasu, miał nadzieję, że stając po stronie Hitlera, spowoduje Drugą Wojnę Światową i zdoła uwikłać Niemców w powtórkę wojny pozycyjnej z czasów Pierwszej Wojny Światowej. Stalin chciał zdobyć dosyć czasu na odbudowę Armii Czerwonej, w której jego własne czystki spowodowały śmierć 44,000 najbardziej doświadczonych oficerów. Polska w tragicznej sytuacji stała wobec „misji dziejowej Hitler'a przyłączenia do Niemiec żyznych ziem Ukrainy” i jednocześnie eliminacji mieszkańców Polski i Ukrainy na rzecz „rasowych Niemców.” Józef Piłsudski wcześniej przekazał Polakom poprawną opinię, że „Polacy muszą unikać zbliżenia tak z Niemcami jak i z Rosją, w obronie niepodległego państwa polskiego na jego ziemiach historycznych.” Rosja zagrażała Polakom brutalnymi morderstwami i stratą niepodległości, podczas gdy Niemcy hitlerowskie zagrażały likwidacją ludności polskiej, na jej historycznych ziemiach. Dlatego rząd polski odmówił przystąpienia się do paktu z Hitlerem, który w 1939 roku wywołał Drugą Wojnę Światową, napaścią na Polskę i uczynił to z pomocą Stalina. Hitler chciał uzyskać długą granicę ze Związkiem Sowieckim, konieczną dla spełnienia jego „misji dziejowej” podbojów na wschodzie. Los Polski był smutny i nieunikniony z powodu położenia w środku Europy, między silniejszymi totalitarnymi sąsiadami Niemcami i Sowietami. Churchill i Roosevelt cynicznie zdradzili polskiego alianta już w 1943 roku. Natomiast Stalin dokonał na Polakach masowych mordów oraz pozbawił ich wolności na prawie pół wieku. Polska obecnie ma swoje ziemie historyczne zamieszkałe przez blisko 40 milionów Polaków, mimo bardzo bolesnych strat wojennych ponad 20% obywateli i połowy przedwojennego terytorium, włącznie ze Lwowem i Wilnem. Taki jest wynik Drugiej Wojny Światowej, która to wojna była rozpoczęta jakoby w obronie Polski. Polska mogła się bronić, albo pozwolić na dominację przez Hitlera, który mógł naprzód korzystać ze zgody Polaków na przemarsz wojsk niemieckich albo z dobrowolnego udziału Polski w ataku Niemiec na Związek Sowiecki. Taki atak w 1939 roku prawdopodobnie spowodowałoby klęskę Sowietów i uniemożliwiłby Sowietom przygotowania do kluczowej bitwy sowiecko-japońskiej nad rzeką Kalką, w sierpniu 1939 roku. Niestety mało znane są w Polsce takie fakty jak uznanie Hitlera za „zdrajcę Japonii” i protest Tokio w Berlinie przeciwko paktowi Ribbentrop-Mołotow w sierpniu, 1939, jak też uzyskanie przez Japonię obietnicy, że w cztery dni po początku pierwszej bitwy japońsko-amerykańskiej Hitler, zobowiązał się wypowiedzieć wojnę Stanom Zjednoczonym, w zamian za pomoc Japonii przeciwko Sowietom, w formie obiecanego ataku japońskiego na sowiecką armię syberyjską przez wojska japońskie. Japończycy nigdy tego ataku nie dokonali, ale Hitler tym razem dotrzymał słowa i wypowiedział wojnę przeciwko USA w dniu 11go grudnia 1941 roku. Polska nie mogła uniknąć tragicznych strat, które poniosła, ponieważ wielka niemiecka ekspansja terytorialna na wschód mogła być dokonana tylko za pomocą likwidacji Polski na jej ziemiach historycznych. Niemcy nie chciały rezygnować z żadnej części byłego zaboru pruskiego. Dla Hitlera naturalną dalszą ekspansją była likwidacja państwa polskiego na jego historycznych ziemiach oraz przyłączenie czarnoziemu ukraińskiego do Niemiec, ale bez ludności słowiańskiej. Hitler kazał aresztować działaczy ukraińskich i wywieźć ich do więzienia w bunkrze, na terenie obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen pod Berlinem, w chwili, kiedy w 1941 roku, próbowali oni ogłosić wolną Ukrainę we Lwowie. Niestety możliwości strategiczne Polaków w 1939 roku były bardzo ograniczone i polska pomoc w niemieckim podboju Rosji nie miała żadnego sensu z polskiego punktu widzenia. Polacy wraz z Japonią mogli umożliwić wojskom Hitlera pokonanie Sowietów i zdobycie przez niego zasobów energetycznych Bliskiego Wschodu bez istnienia frontu zachodniego. Wówczas kilkuletnia przerwa w działaniach wojennych mogła dać czas Hitlerowi na wprowadzenie w życie jego planów ekspansji na wschód. Po zdradzie przez Hitlera paktu z Japonią i zawarciu paktu Ribbentrop-Mołotow, Japończycy zaczęli pertraktacje o zawieszenie broni z Sowietami na froncie syberyjskim, gdzie ponosili duże straty. Sowieci zamiast atakować Polskę 1go września, wspólnie z Niemcami, podpisali zawieszenie broni z Japonią 15go września, 1939, 16go września zawieszenie broni weszło w życie i 17go września 1939 Armia Czerwona rozpoczęła inwazję Polski, po pozbyciu się frontu sowiecko-japońskiego.

Iwo Cyprian Pogonowski

01 czerwca 2009 W socjalistycznym łożu nieprawości... W Krakowie rżną głupa. Właśnie tamtejsi radni z Platformy Obywatelskiej wymyślili, żeby wprowadzić kary za zagłuszanie granego hejnału(???). Co jest grane?- chciałoby się zapytać. „Hejnału należy słuchać z szacunkiem, bo to melodia tak samo ważna, jak hymn narodowy”- twierdzi radny Paweł Bystrowski z Platformy Obywatelskiej.

Nie znam dokładnie obszaru na którym będzie obowiązywała podjęta uchwała, ale na razie mówi się o Rynku Głównym. Będzie atrakcja dla turystów, którzy z pełnym zrozumieniem i aprobatą będą  obserwować zamknięte w ciszy  kwiaciarki, wzięte za pyski konie przez dorożkarzy i życie na Rynku, które na jakiś czas zamrze. Radni jeszcze nie podjęli  decyzji co do wysokości kary, ale co do jej nieuchronności- tak. Strażacy miejscy, przepraszam oczywiście strażnicy miejscy będą je egzekwować z całą surowością. I znowu parę dodatkowych groszy wpłynie do budżetu miasta. Przyda się na dodatkowe premie dla  urzędników  magistratu, tym bardziej, że wszystko drożeje powoli, acz systematycznie. Jak pomysł się sprawdzi, obszar ciszy podczas grania hejnału należy rozciągnąć na cały Kraków i z całą surowością karać, szczególnie radnych Platformy Obywatelskiej, którzy taki pomysł przeforsowali. Niech przy tym stoją te pięć minut na baczność, aż pan Zbigniew Ojczyk przestanie grać. Pan Zbigniew bardzo ładnie gra  hejnał na trąbce, ale przy tym twierdzi, że:” Im się chyba nudzi, skoro wymyślają takie bzdury”(????) To nie z nudów, panie Zbyszku… To demokracja wymaga, żeby ciągle się coś działo, żeby ciągle przegłosowywać, żeby ciągle nękać lud, dla którego ta demokracja przecież jest.. Tak jak rewolucja: ciągle musiały spadać głowy, bo gilotyna rdzewiała, a Konwent ciągle coś przegłosowywał. Dzisiaj nie muszą lecieć głowy, wystarczy,  że przegłosowują… zdrowy rozsądek. Bo w jaki sposób rozprawić się ze zdrowym rozsądkiem? W żaden sposób się nie da! Tylko przy pomocy demokracji, czyli rządów większości. Bo gdyby mniejszość decydowała… To byłaby szansa, że głupota nie przyjdzie! Czy ktoś wyobraża sobie demokratów, którzy by czegoś nie chcieli przegłosować? Dziwię się jeszcze, że do tej pory Sejm, nie przegłosował tego samego co w Krakowie odnośnie hymnu państwowego.. Cała Polska powinna stanąć na baczność,  a kary powinny się sypać jak z rękawa. To samo prawo powinno obowiązywać odnośnie hymnu Unii Europejskiej. Gdy w Brukseli grają- wszyscy na baczność,  a nieposłusznym wlepiać mandaty. Kara śmierci przyjdzie z czasem, gdy bezkrwawa rewolucja osiągnie apogeum. Lenin, dwa razy znosił i przywracał karę śmierci. „Nie oszczędzając nikogo będziemy zabijać naszych wrogów. Setkami, tysiącami. Utopimy ich we własnej krwi”- jak pisał w „Dziełach wybranych” wydanych w Polsce przez „Książkę i Wiedzę” w 1949 roku. Zwróćcie państwo uwagę- przez Książkę i Wiedzę.. Myślicie państwo, że Lenin umarł? Bardzo się mylicie.. Środowisko tzw. „ Krytyki Politycznej” z panem Sławomirem Sierakowskim na czele bardzo kultywuje te postać, wydając na przykład  prace towarzysza Żiżka o Leninie. Rzecz się dzieje w foyer teatru: - Proszę powiesić mój płaszcz. - Nie powieszę. Nie ma pan wieszaczka. - To za kaptur pan powiesi… - Nie powieszę. Nie ma pan wieszaczka… - Do cholery! Zaraz przedstawienie się zacznie! - Nie zacznie się. Proszę spojrzeć - tam siedzą aktorzy i przeszywają wieszaczki… Oczywiście na co dzień nas nie wieszają, chociaż ich duchowy przywódca tow. Lenin twierdził, że „ kapitalistów powiesimy na sznurach, które od nich kupimy”..(???). Wieszał nie tylko kapitalistów.. Wszystkich wrogów ludu.. Sam osobiście  podpisał ponad 5000 wyroków śmierci… Mordował, mordował, mordował, a Rosja spływała krwią.. Teraz mamy rewolucję  bezkrwawą. Przewracają całą  cywilizację, kiedyś europejską - do góry nogami! „Każda ryba dobra jest na stawy” - twierdzi reklama telewizyjna, lecąca na okrągło w telewizji państwowej.. Ktoś za nią płaci. Na pewno nic ci, co ją emitują! Ale ci co jej muszą słuchać! Okazuje się, że ryba jest dobra nie tylko na stawy, bo również na mózg .Bo dzięki niemu w Ministerstwie Rolnictwa  ktoś wpadł na pomysł,  żeby każdy amator wędkarstwa rejestrował każdą złowioną rybę(???). Jakiś porządek przecież musi w końcu być.. W tym socjalistycznym bałaganie.. Ministerstwu Rolnictwa chodzi o to, aby:” uzmysłowić wędkarzom konieczność bardziej racjonalnego patrzenia na gospodarkę rybacką”(????) Tym bardziej, że rybołówstwo już zlikwidowano, pozostali wędkarze no i kłusownicy.. Którym trudno będzie narzucić ideę liczenia i rejestrowania złowionych ryb… prądem. W ogóle, czy nie nastąpiło pomieszanie kompetencji ministerstw. Dlaczego rybami zajmuje się Ministerstwo Zdrowia, pardon Rolnictwa , a nie resort rybołówstwa- czyli Ministerstwo Gospodarki Morskiej.? Czy ono tylko musi zajmować się latarniami morskimi? Mogli by z nudów chociaż raz do roku policzyć wszystkie ryby w Bałtyku.. Zrobić jakiś porządny spis, rzetelny, dla przyszłych pokoleń  - w  ramach ratowania środowiska- ma się rozumieć. Strażnicy Rybni będą mieli pełne ręce roboty, bo ktoś musi oprócz okazywania  zaufania do  wędkarzy, kontrolować ich.. Jak mówi Lenin: ”Ufać , ale kontrolować”. Ufają i kontrolują również w Częstochowie, gdzie tamtejsi radni zobowiązali tamtejszych właścicieli psów do pilnowania, żeby ich psy nie szczekały w godzinach od 2 do 6 rano(???) Najlepiej uchwalić, żeby psy szczekały w ciągu dnia, a jeszcze lepiej , żeby szczekały w godzinach od 8 do 12, tak jak w Krakowie, do momentu gdy hejnaliści zaczną grać hejnał.. Na razie hejnału w Częstochowie nie ma, ale dlaczego  ma nie być? Uchwalić hejnał demokratycznie, bo demokracja może wszystko, stać na baczność,  a psy niech nie szczekają, bo karawan socjalizmu i głupoty musi podążać naprzód. Psom pokupować zegarki na rachunek  magistratu, niech pilnują, zamiast właściciela i jego własności, godzin nocnych , w których mogą sobie poszczekać. Oczywiście, gdy włamywacz zjawi się na posesji między 2 a 6 rano, w żadnym wypadku nie powinny szczekać, bo skończy się to źle dla właściciela. Za złamanie przepisu właściciel trafi pod sąd, a psy się puści wolno,. w ramach poszanowania praw psów- oczywiście. I czy to nie jest leninowsko-dantonowsko-robespierrowska rewolucja bezkrwawa? I jak to napisał jedne z maturzystów  tym roku na egzaminie :”Telimena swoim życiem seksualnym skomplikowała życie mieszkańcom Soplicowa”(???). A wszelcy demokratyczni radni bezradni, komplikują życie mieszkańcom, nad którymi mają nieograniczoną demokratyczna władzę.. „Uciekła jak motyl, śpiewając w podskokach”- też jakiś przyszły” wykształciuch” napisał. WJR

Klich ociąga się z nominacją "Warszyca" MON odrzuciło wniosek o pośmiertny awans kpt. "Warszyca", powołując się na ustawę z 1967 roku... Resort obrony blokuje wniosek o pośmiertny awans kpt. Stanisława Sojczyńskiego ps. "Warszyc". Dopiero działania parlamentarzystów, m.in. inicjatywa posła Antoniego Macierewicza (PiS) zbierania podpisów pod apelem w tej sprawie, spowodowały, że coś w tej sprawie drgnęło. Bogdan Klich zadeklarował wprawdzie, że wystąpi do prezydenta z wnioskiem o awans na stopień generała brygady kpt. Sojczyńskiego, do tej pory jednak tego nie uczynił. - "Warszyc" to jeden z najbardziej bohaterskich dowódców żołnierzy podziemia antyniemieckiego, a później antysowieckiego. Człowiek, który zorganizował największą armię podziemną w Polsce Środkowej. Dowodził zgrupowaniem o nazwie Konspiracyjne Wojsko Polskie liczącym blisko sześć tysięcy ludzi - wymienia zasługi kpt. Sojczyńskiego poseł Antoni Macierewicz, inicjator apelu. Historyk dr Leszek Żebrowski wskazuje na genezę decyzji "Warszyca" o podjęciu walki z reżimem komunistycznym w Polsce. - Był on jednym z najdzielniejszych żołnierzy AK podczas okupacji niemieckiej. W 1943 r. dowodził głośną akcją rozbicia więzienia w Radomsku. "Warszyc" specjalizował się w tego typu działaniach, był zatem człowiekiem bardzo odważnym, ale jednocześnie rozważnym. Czyli przeprowadzał akcje, które miały szanse powodzenia, i to mu się udawało - mówi Żebrowski. Przypomina, że kapitan Sojczyński był z zawodu nauczycielem. - Więc gdy kończą się działania wojenne, naturalną rzeczą powinno być przejście do cywila i zajęcie się tym, co było jego powołaniem i profesją - czyli nauczaniem. Jednak ludzie, którzy się ujawniali z konspiracji akowskiej, najbardziej aktywni z nich, byli co najmniej szykanowani, ale też zamykani w więzieniach lub skrytobójczo mordowani - dodaje historyk. Jego zdaniem, gdy "Warszyc" spostrzegł, że powojenna Polska oznacza nową okupację, postanowił pozostać w podziemiu. - Nie podzielał mianowicie stanowiska części wyższych oficerów AK z okresu okupacji niemieckiej, takich jak płk "Radosław", który głosił w odezwie, że trzeba zacząć pracować pod nową władzą, budować nową Polskę, a wtedy wszystko będzie dobrze. Kapitan Sojczyński oczywiście w to nie uwierzył i założył własną organizację konspiracyjną, która obejmowała dużą część centralnej Polski, także Częstochowę i Śląsk, pod nazwą Konspiracyjne Wojsko Polskie - przypomina Żebrowski. Piotr Szubarczyk z gdańskiego oddziału IPN przytacza argumenty za koniecznością obdarzenia szczególnym szacunkiem kpt. Sojczyńskiego. - Zachowała się bogata dokumentacja, obrazująca założenia ideowe jego powojennej walki z podporządkowaniem Polski Sowietom. Warto podkreślić, że "Warszyc" nie uczestniczył w żadnych działaniach politycznych, opór przeciwko sowietyzacji traktował po prostu jako obowiązek obywatelski i jako imperatyw moralny - mówi Szubarczyk. Historyk z IPN przypomina, że "Wawrzyc" w swoich działaniach skierowanych przeciwko kolaborantom i konfidentom stosował gradację kar. Nie od razu sięgał po środki ostateczne. Kazał najpierw przemawiać konfidentom "do sumienia obywatelskiego". Potrafił jednak wydać wyrok śmierci na szefa wojewódzkiej bezpieki w Łodzi, Diomkę vel Moczara, i wysłać mu list z tym wyrokiem. - Nie miał złudzeń, że UB jest polską policją, lecz delegaturą obcej policji politycznej, która zniewala Naród Polski. Zezwalał żołnierzom Konspiracyjnego Wojska Polskiego na likwidowanie funkcjonariuszy UB "przy każdej nadarzającej się okazji - bez uprzedniego sporządzania aktu oskarżenia i uzyskiwania zgody dowództwa - mówi Szubarczyk. Przywołuje również jego ostatnie słowa przed komunistycznym "sądem": "Do winy nie poczuwam się. Uważam raczej, że mam zasługi wobec Narodu, dla dobra którego walczyłem. Wszystkie czyny, jeśli nie wyszły poza ramy moich rozkazów, są zgodne z moimi zasadami i sumieniem". - Kapitan Sojczyński rzucił swój życia los na stos. Dokonał heroicznego wyboru, miał przecież żonę i troje dzieci, najstarsze miało dopiero 11 lat, najmłodsze roczek. Wszystko poświęcił Polsce - podkreśla Szubarczyk. Mimo wielkich zasług "Warszyca" Ministerstwo Obrony Narodowej negatywnie zareagowało na wniosek Związku Byłych Żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego o pośmiertny awans na stopień generała. - Otrzymaliśmy od gen. Janusza Bojarskiego, dyrektora departamentu kadr w MON, pismo odmowne, w którym jest napisane, że kpt. Sojczyński nie zasługuje na takie wyróżnienie, bo nie był na służbie w czasie śmierci, nie pełnił żadnej służby itd. Powołano się na ustawę z 1967 r., która była pisana w czasach, kiedy nas traktowano jak bandytów - opowiada kpt. Ryszard Zielonka, zastępca przewodniczącego Zarządu Głównego Związku Byłych Żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego. Ostatecznie jednak, dzięki m.in. poparciu parlamentarzystów: senatora Wiesława Dobkowskiego (PiS) i posła Antoniego Macierewicza, który zainicjował zbiórkę podpisów pod apelem w tej sprawie, resort obrony zmienił stanowisko. - Osobne pismo wystosowałem do ministra Bogdana Klicha. Okazało się, że ta interpretacja ustawy była błędna. Jak można mówić, że nie był w służbie czynnej, kiedy walczył o wolną Polskę? Czy to znaczy, że czynny byłby tylko wtedy, gdyby służył w armii Berlinga lub w Ludowym Wojsku Polskim? - pyta Dobkowski. Bogdan Klich deklaruje, że wkrótce wystąpi do prezydenta RP z wnioskiem o pośmiertny awans na stopień generała dla Sojczyńskiego. Jacek Dytkowski

Platforma kultywuje tradycje PRL Z posłem Antonim Macierewiczem (PiS), inicjatorem apelu do MON w sprawie przyznania nominacji generalskiej dla kpt. Stanisława Sojczyńskiego ps. "Warszyc", rozmawia Jacek Dytkowski Jak Pan ocenia postawę gen. Janusza Bojarskiego, dyrektora departamentu kadr w MON, który był przeciwny uhonorowaniu "Warszyca"? - Problem polega na tym, że ciągle w Wojsku Polskim jest bardzo silny ten nurt, jaki reprezentuje dziś Platforma Obywatelska i gen. Bojarski, który uważa, że Konspiracyjne Wojsko Polskie składało się z bandytów, a żołnierzami byli panowie Rokossowski, Światło i Fejgin. To oni, według takiej logiki myślenia, mogą awansować pośmiertnie i nie ma tutaj żadnych przeszkód, natomiast nie mogą zostać uhonorowani ludzie, którzy walczyli o niepodległość Polski. O czym świadczy takie zachowanie? - To jest świadectwo kontynuowania peerelowskiego podziału na "żołnierzy" i "bandytów". Oznacza to, że w MON są ludzie, którzy chcą budować obecne Wojsko Polskie na tradycji kolaboracji z komunistami. Na to nie może być zgody zarówno dlatego, że to uwłacza "Warszycowi" i jego żołnierzom, jak i dlatego, że to po prostu sprowadza nas na drogę PRL, a Wojsko Polskie - na szlak Ludowego Wojska Polskiego. Dodam, że generał Bojarski był długoletnim członkiem sowieckiej partii PZPR, ukończył Wojskową Akademię im. Dzierżyńskiego, w stanie wojennym był propagandystą w redakcji radiowej Ludowego Wojska Polskiego, a w latach 1988-1989 ukończył zagraniczne kursy specjalne Akademii Nauk Społecznych przy Komitecie Centralnym PZPR. Swoją karierę zwieńczył, pełniąc obowiązki szefa WSI. Ludzie o takim życiorysie reprezentują dziś MON, orzekając, że polscy bohaterowie narodowi nie są godni pośmiertnego awansu, gdyż - ich zdaniem - walcząc z sowieckim okupantem, nie pełnili służby w Wojsku Polskim! Można mówić o sukcesie działań, by uhonorować "Warszyca"? - Zobaczymy. Trzeba było wiele wysiłku i interwencji - rozpoczęliśmy m.in. w piotrkowskim zbieranie podpisów pod apelem o awans dla kpt. Sojczyńskiego. Tam wciąż żyją setki i tysiące ludzi, którzy należą do rodzin jego i jego żołnierzy. To najbardziej szanowana postać tego okresu - ziemia piotrkowska ma olbrzymie tradycje niepodległościowe. Było szereg wystąpień i listów protestacyjnych w tej sprawie, również ode mnie. Dziesięć dni po rozpoczęciu zbierania podpisów pan Klich złożył w końcu ustną deklarację, że wystąpi do prezydenta Lecha Kaczyńskiego o ten awans. Dlatego że pragmatyka działania w tej sprawie polega na tym, iż pan prezydent nie może bez wystąpienia ministra obrony narodowej tego uczynić, a przedtem szef MON właśnie ustami gen. Bojarskiego odmówił tego prawa. Teraz pan Klich publicznie się zobowiązał, że jednak wystąpi. Jeżeli tak się stanie, to mam nadzieję, że na 15 sierpnia ten awans zostanie kpt. Sojczyńskiemu - a tym samym jego żołnierzom - przyznany. Dziękuję za rozmowę.

Nie sprzedawajmy polskiej historii Coraz częściej słyszy się wśród wykładowców zachodnioeuropejskich nową, niemiecką wersję "narracji historycznej" Oświadczenie rządzącej w Niemczech CDU/CSU w kwestii tzw. wypędzeń po raz kolejny wstrząsnęło polską opinią publiczną. Sugestia, jakoby kraje Europy Środkowej ponosiły odpowiedzialność za wypędzenia, oraz zapowiedź zaangażowania UE we wsparcie żądań "wypędzonych" szczególnie dotknęły nas, Polaków. Owa deklaracja wpisuje się w kontekst projektowanego od dawna Centrum przeciwko Wypędzeniom, oprotestowanego przez Polskę. Sprzeciw jednak niczego nie dał, skoro mamy tak daleko posuniętą odezwę partii rządzącej Niemcami. Na domiar wszystkiego w tygodniku "Der Spiegel" ukazał się artykuł relatywizujący zbrodnie Niemców w czasie II wojny światowej. Stwierdzenie, jakoby cała Europa była przesiąknięta antysemityzmem, a Niemcy jedynie podłożyli lont pod ten łatwopalny materiał, jest wręcz oburzające. Polacy zostali ukazani jako zbrodniarze czyhający na życie niewinnych Żydów. Gdy skorelujemy deklarację największej niemieckiej partii z artykułem w jednym z najważniejszych czasopism w Niemczech, wyraźnie widać, jak wygląda współczesna polityka historyczna naszego zachodniego sąsiada. W tej perspektywie możemy sobie jasno uświadomić, że ciągłe posługiwanie się terminem "polskie obozy koncentracyjne" nie jest efektem przypadku czy błędu. Jest ono wpisane w pewien plan pisania historii na nowo. Praktycznie już od początku lat dziewięćdziesiątych niemiecka historiografia skupiła się na uwypuklaniu "martyrologii" narodu niemieckiego, który, w domyśle, nie z własnej woli był poddany dyktaturze Hitlera, a po wojnie został poddany zbrodniczym "wypędzeniom". Jakby zapominano dodać, że Hitlera wybrano w demokratycznych wyborach, a zaborcze wojny i zbrodnie byłyby niemożliwe bez masowego udziału w nich zwykłych Niemców. Historię zaczęto dziś pisać selektywnie, pomijając bardzo ważne konteksty.

Pamięć kontra prawda W tym samym czasie w Polsce mieliśmy do czynienia z procesem wręcz odwrotnym. Zupełnie nie przywiązywano wagi do Ziem Odzyskanych, polskiej obecności w dorzeczu Odry i Nysy Łużyckiej. Pojawił się cały szereg publikacji wykrzywiających naszą historię i pokazujących rzekome zbrodnie Polaków w czasie II wojny światowej. Dotyczyło to tak kwestii niemieckich, ukraińskich, jak i żydowskich. Polacy jako prześladowcy mniejszości ukraińskiej ("akcja Wisła"), jako autorzy niemieckich "wypędzeń" i wreszcie jako współodpowiedzialni za holokaust mordercy - oto oficjalna wykładnia liberalnych historyków, ale przede wszystkim liberalnych mediów. Naiwność, z jaką wpisywano się w różnorodne projekty badawcze proponowane przez niemieckie ośrodki naukowe, była porażająca. Gorliwość, z jaką propagowano antypolską publicystykę historyczną Jana Tomasza Grossa, przybierała wręcz formy samobójcze. Wreszcie nieustanne relatywizowanie zbrodni OUN-UPA do dziś krzywdzi wielomilionowe rzesze polskich kresowian. Tymczasem Niemcy konsekwentnie szli w kierunku kreowania swojej paneuropejskiej historii. Rosjanie relatywizowali zbrodnie komunizmu. Ukraińcy uczynili z band UPA największych swoich patriotów. W ten sposób w opinii wielu Europejczyków staliśmy się z wolna głównymi winowajcami drugowojennej tragedii Starego Kontynentu. Wielu współczesnych polityków, a w szczególności publicystów, stara się bagatelizować publikacje i deklaracje polityczno-historyczne w Niemczech. Twierdzi się, że owe deklaracje są związane z toczącą się kampanią wyborczą do europarlamentu i nie ma powodu do niepokoju. W ten sposób liberalni publicyści w domyśle przyznają, że kampania wyborcza rządzi się kłamstwem. Bo skoro przedwyborcze deklaracje największej partii w Niemczech są papierowymi obietnicami, to znaczy, że wyborcy niemieccy są najnormalniej w świecie okłamywani. Gdybyśmy jednak poszli nawet tym naiwnym tropem rozumowania, to przecież są jakieś granice głoszonych haseł wyborczych. Czy gdyby w Niemczech pojawiły się wyborcze hasła nazistowskie, to też byśmy to bagatelizowali, mówiąc, że po skończonej kampanii wszystko wróci do normy? Przecież owe hasła zapadają w świadomość społeczeństwa, przecież są one dyskutowane w mediach, słucha ich młodzież i kształtuje swoje polityczne i historyczne poglądy. Co ciekawe, przyzwolenie na niemiecki kampanijno-wyborczy rewizjonizm łączy się z potępieniem tych osób w Polsce, które biją dziś na alarm z powodu agresywnej niemieckiej polityki historycznej. Mówi się, że są to grupy histeryków, którzy szkodzą naszym relacjom z zachodnim sąsiadem. Samobójczy wymiar takich opinii jest równie porażający, jak niedawne ataki na Instytut Pamięci Narodowej jako instytut rzekomej "szkody narodowej". Czy można dziś sobie wyobrazić skuteczną polską obronę bez badań, które przeprowadził IPN? Na niemieckie oświadczenia nie jest w stanie zareagować dziś praktycznie żaden poważniejszy instytut naukowy, żadna instytucja, która, wydaje się, jest z natury do tego powołana.

Historia nie jest towarem W powyższej problematyce kryje się szerszy kontekst. Powstaje pytanie, jaka wizja historii będzie lansowana w jednoczącej się Europie, czy, jak kto woli, w nowo powstającym superpaństwie europejskim (traktat lizboński)? Coraz częściej słyszy się wśród wykładowców zachodnioeuropejskich (również tych wykładających na naszych uniwersytetach) właśnie tę nową, niemiecką wizję historii. Można postawić pytanie, dlaczego tak się dzieje? Jeśli integracja europejska jest dokonywana za pieniądze wielkich krajów europejskich (w szczególności Niemiec), jeśli w zamian za dotacje mniejsze kraje wyprzedają kolejne atrybuty suwerenności, to przecież podobny proces może się również dokonywać na niwie kulturowej (w tym historycznej). Jeśli dalej postąpimy w swej historycznej amnezji, jeśli dalej będziemy epatować naszą opinię publiczną "historyjkami" w stylu Grossa, jeśli pobudujemy muzea nacechowane kosmopolityczną (europejską) "historyczną narracją" - to już niedługo będziemy mogli stwierdzić, że sprzedaliśmy własną historię za unijne dotacje. Przypomnę tylko, że obecna reforma oświaty marginalizująca nauczanie rodzimej historii jest robiona za pieniądze unijne. Podobnie rzecz się ma w przypadku pisania tzw. europejskich podręczników do historii opartych na zasadzie politycznej poprawności (czytaj: przemilczania niewygodnych treści). Również autorzy projektów podręczników polsko-niemieckich szukają w Brukseli lub w Berlinie finansowego wsparcia. Być może dlatego nasze elity z taką bagatelizującą "delikatnością" podchodzą do deklaracji niemieckich, gdyż gdzieś w podtekście pojawia się głos: przecież to Berlin jest największym płatnikiem netto w UE, a Polska jednym z największych biorców. Trzeba zrobić wszystko, żeby nie drażnić zanadto płatnika. Zawsze byłem zdania, że w polityce, szczególnie tej międzynarodowej, nie ma nic za darmo. Jeśli dostajemy realne pieniądze, to sprzedajemy też realny towar (suwerenność). Przerażające jest jednak, gdy tym towarem jest nasza pamięć historyczna, jeden z najważniejszych składników narodowej tożsamości.

Dr hab. Mieczysław Ryba

Oświadczenie Andrzeja Rozpłochowskiego Mam chyba prawo uważać, że w ciągu ostatnich 30 lat życia dowiodłem publicznie swojej prawości i odwagi w walce z komunistami o wolną Polskę. Ale od niedawna dane mi jest mierzyć się z trudno o bardziej okrutną prawdę, że zło komunizmu dosięgło mojego domu i najbliższej mi rodziny. Jest to bardzo bolesne i mocno mną wstrząsnęło. Ja sam nie poznałem jeszcze zawartości zgromadzonych w IPN na mój temat teczek służby bezpieczeństwa PRL, ale poznają je inni. Dlatego poczucie uczciwości i odpowiedzialności publicznej, skłania mnie do wypowiedzenia się, nie czekając na niewiadomą przyszłość. W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia 2006 roku otrzymałem z kraju informację, że moja żona z początkiem stanu wojennego została tajnym współpracownikiem SB, w celu wykorzystania głównie wobec mnie. Radosne przeżywanie Świąt, zmieniło się w rodzinne piekło łez, stresu i dramatycznych rozmów, których wynikiem było jednak od pierwszej chwili szczere przez żonę do wszystkiego się przyznanie. Przed kolejnym Bożym Narodzeniem 2007 roku, uzyskałem z kraju nie tylko potwierdzenie, że mój Ojciec był pracownikiem UB, ale nadto, że potem przez wiele lat był jeszcze kontaktem operacyjnym (KO) SB. Kiedy byłem gotowy uznałem, że muszę w tej sprawie opublikować swoje oświadczenie, gdyż jestem to wszystkim winny. Ale z regionu doradzono mi, że do czasu powrotu do kraju to nie ma sensu, bo nie mogę wypowiadać się osobiście. Powrót mój jednak się odwleka, a poczucie przyzwoitości burzy pokój mojej duszy, więc dłużej publicznie milczeć nie mogę. Sam bowiem nie mam z tym nic wspólnego i nie ponoszę odpowiedzialności za czyny innych, nawet bliskich mi osób. Jest mi ciężko i dręczy mnie uczucie wstydu. Ojciec mój od 13 lat nie żyje, więc stanął już wobec Bożego osądu. Żonie mojej zaś wybaczyłem, bo nie ma prawdziwej miłości bez przebaczenia. W sercu uznałem, że na to zasługuje po wspólnym przeżyciu 28-miu niezwykle trudnych lat. A co najważniejsze, żona ma cywilną odwagę niezaprzeczać swojej uległości wobec reżimu komunistów i żałuje tego. W tej mierze ta prosta kobieta może być wzorem dla wielu i innych, podobnie jak ona upadłych i zaplątanych ludzi z najwyższych nawet naszych świeckich i duchownych elit, którzy dzisiaj takiej uczciwości nie wykazują. Dlatego nie umiem podnieść kamienia i ukamienować jej. Próbę takiego osądu pozostawiam innym. Pod publiczny osąd oddaję również moją, w tej sprawie postawę. Andrzej Rozpłochowski

Liberał nowojorski o polskiej polityce zachodniej Jarosław Kaczyński ma całkowitą rację żądając od rządu polskiego dramatycznej reakcji na potępienie przez CDU/CSU powojennych wysiedleń Niemców, głównie z obecnych terenów polskich.  Trzeba być czujnym. Republika Federalna to jest bardzo poważne państwo narodowe, które nie ma złudzeń, co jest grane w Unii Europejskiej. Może wzniosłe złudzenia na ten temat hołubią jacyś obywatele Niemiec, ale nie aparat państwowy, który posiada ciągłość, archiwa i portrety poprzedników na ścianach urzędów. Byłem dumny z premiera Kaczyńskiego,  kiedy oświadczył parę lat temu, że gdyby nie II wojna światowa, to Polska miałaby 66 milionów obywateli a więc należy nam się specjalne traktowanie, co najmniej przez Niemców. Tak mówi mąż stanu. Tak uprawia politykę grając kartami, jakie ma w dyspozycji. W polskim wypadku jest to karta moralnej przewagi ofiary nad oprawcą. Jest to karta, którą fantastycznie rozgrywa lobby żydowskie w Ameryce i w świecie. Siedząc teraz w Nowym Jorku obłożyłem się lekturami, jak lobby robbi poliltykę. Oto przykład nacisku wobec Niemiec.  Sławna AntiDefamation League wydała 28 maja roku 1999 oświadczenie popierające zmianę prawa imigracyjnego Republiki Federalnej. Zaowocuje niemieckim obywatelstwem dla muzułmanów, o czym dobrze wie ADL, które będzie rozsadzać Niemcy od środka - w imię czego?. Oto cytat: "Rozluźnienie wymagań imigracyjnych jest ważne zwłaszcza w świetle niemieckiej historii Holocaustu i prześladowania Żydów oraz innych grup mniejszościowych. Nowe prawo wytworzy klimat dla różnorodności i tolerancji  w narodzie o groźnej tradycji ksenofobii, gdzie pojęcie "my przeciwko nim" będzie zastąpione przez zasadę obywatelstwa dla wszystkich". Oto od głęboko skrzywdzonych ale wielkodusznych przyjaciół zza oceanu płynie rada "obywatelstwa dla wszystkich" w pięknych lecz  nieco zbyt ekskluzywnych Niemczech. Żydowskie lobby w Ameryce urządza ten zamorski kraj a Niemcy chłoną rady, niczym ciepłe bułeczki. Trzeba mieć chucpę, po polsku stanowczość.  Trzeba wydać rządowe oświadczenie, jak podniesie morale przesiedleńców i ich potomków rozpamiętywanie niemieckiej winy za wojnę. Jak jeszcze bardziej pogłębi to niemiecką kulturę i humanizm z korzyścią dla całego świata. I wystawić własny rachunek. Taką stanowczość powinny mieć polskie władze. Miały, kiedy za rządu PiS-u zapowiedziały wyliczenie strat materialnych Warszawy w II wojnie światowej. Prawdę mówiąc, wcale to  nie była chucpa, tylko właśnie stanowczość. Nie wierzcie, że na tym traci się szacunek sąsiadów. Można tylko zyskać, gdy konsekwentnie samemu szanuje się siebie. Ale ach, co to się działo w polskich, niezależnych, samodzielnych mediach i salonach! Że skandal dyplomatyczny! Małostkowość! Taki wstyd przed Europą! Fala antypolonizmu w Polsce przewyższyła falę antysemityzmu w świecie przy podobnych okazjach żydowskiej stanowczości. Oczywiście Żydzi mogą sobie pozwolić na więcej dzięki cierpieniom, ale też dziesięcioleciom wyrafinowanej propagandy intelektualnej i całkiem prostej  propagandy w kulturze masowej. Jednak w zakresie poniesionych ofiar nie jesteśmy wiele gorsi od Żydów. Co więc robić, żeby zdobyć się na podobną stanowczość? Politykom rządowym radzę medytować. Przeżyć w medytacji  każdą kulę niemiecką i też każdą rosyjską przenikającą czaszkę niewinnego Polaka. Wydać z siebie bezgłośnie każdy okrzyk bólu. Przeżyć w medytacji hańbę każdego gwałtu i każdego uderzenia w twarz. Widzieć oczami matki każde mordowane dziecko i sercem ojca odczuć śmierć każdego syna. Miliony mordów. Miliony zmarnowanych losów ludzkich. Biliony dolarów strat materialnych. To doda Wam sił do walki. Oczywiście będą Wam mówić, że to wstyd. Kombatanctwo. A kto będzie mówić? Polaczki. Bardzo proszę Naród Polski niech się zastanowi, komu daje posłuch.  A co ma do tego liberał nowojorski? Nic. Nie ma kompleksu liberała z Gdańska. Krzysztof Kłopotowski

20 rocznica hańby - Apel Milowymi krokami zbliża się dzień 4 czerwca 2009 roku. Właśnie w tym dniu, 20 lat temu, w 1989 roku, dokonano w Polsce największego oszustwa związkowców Solidarności, dokonano zdrady Polski, Narodu Polskiego, bezczelnie oszukano Świat. Zdrajcy i oszuści będą tego dnia wznosić  ,, toasty szczęścia i radości”.   Ludzie walki, honoru, prawdy i godności, -- uchleją się tego dnia z rozpaczy!  Cieszyć się będą ludzie mali, płakać będą ludzie wielcy i szlachetni. Dzień 4-czerwca-1989 roku, to nie dzień upadku komuny, wręcz przeciwnie!!  To dzień,  kiedy aktywni komuniści, agenci komunistycznych służb specjalnych, oraz wszelkiego rodzaju badziewie - otrzymało z rąk zdrajców glejt, i bez przeszkód powróciło do życia publicznego, do życia politycznego. Dokonała się największa zdrada Polski na oczach Świata. Dosłownie parę godzin temu wróciłem z Polski, z Poznania, gdzie celem mojej wizyty było złożenie kwiatów na grobie moich rodziców,  a także, odebranie sb-eckich dokumentów na mój temat z IPN. Analizując te dokumenty doznałem szoku, szczególnie kiedy łapy wywiadu agentury komunistycznej śledziły moje kroki od samego początku pobytu na ziemi amerykańskiej, przez wiele, wiele lat.  Jest to nic innego, jak czytelny dowód rozrabiackiej  działalności agentury w szeregach polonijnych organizacji, prasie, radiu i tv,- oraz prób kompromitacji działaczy o nieposzlakowanej opinii. Przysięgam, że ich nazwiska oraz imiona, będą podane do wiadomości publicznej. W Chicago niedawno odbył się zjazd KPA, jego prezes F.Spula ma wątpliwości ,, czy  informacje o współpracy są prawdziwe”.  Szanowny panie prezesie, o tym wie każde dziecko, że dla agentów i zdrajców materiały sb-eckie zawsze będą kupą gnoju nie wartą funta kłaków. Ludzie prawi, szlachetni, nie mający nic na sumieniu zawsze i wszędzie głosować będą za lustracją!!  Ale o tym zdaje się nie wiedzieć prezes KPA.  Głosując przeciw lustracji, zgadzacie się na pośmiewisko i niewiarygodność, a także ochraniacie swym postępowaniem agenturę w swych szeregach. Apeluję aby dnia 4 czerwca 2009 roku, nie ,,świętować”, bo nie świętuje się zdrady i oszustwa, nie świetuje się dnia, kiedy pozwolono zbrodniarzom komunistycznym na powrót do życia politycznego i publicznego. W przeciwnym razie będzie to nic innego, jak osobiste przyznanie się do politycznego analfabetyzmu, a także poparcie dla antypolskiego, antylustracyjnego  rządu spod zanku PO. Grzegorz Michalski były członek ZR Wlkp, pierwsza Solidarność. 

Wywiad z Tomaszem Sommerem PYTANIA DOTYCZĄCE “NAJWYŻSZEGO CZASU!”

Do którego lewicowego tygodnika mógłby Pan porównać „Najwyższy Czas!” (pod względem profilu)? Byłby to prawicowy odpowiednik „Faktów i mitów”, „Nie”, a może „Przeglądu”? To tak jakbym miał porównywać jakiegoś anioła do jakiegoś diabła. Ja od lat staram się wzorować na „National Review”. Dwa tygodnie temu byłem w Stanach i kupiłem sobie najnowszy numer tego dwutygodnika i z przyjemnością stwierdziłem, że chyba „NR” udało mi się przeskoczyć. Fakty są takie, że „NCz!” to jedyny libertariański tygodnik o względnie dużym nakładzie na świecie. Natomiast do komunistycznych gazet wolałbym się nie porównywać.

Dlaczego „NCz!” wykorzystuje flagę Unii Polityki Realnej, gdy realnie nie jest organem prasowym UPR (nie podlega prezesowi partii)? Janusz Korwin-Mikke chciał zrobić rozłam reaktywując PJKM, Tomasz Teluk atakuje prezesa okręgu lubelskiego (Lublin działa chyba najprężniej w partii), a Pan sam promuje konkurencję, jaką jest Libertas. Czy owo podszywanie się pod UPR obecnie ma tylko na celu większą sprzedaż tygodnika? Ten znaczek jest od początku na pierwszej stronie tygodnika i wolałbym go zachować - jesteśmy pismem konserwatywnym i to także nasz symbol, tak przynajmniej ja to odbieram. W różnych sytuacjach próbowano go nam odbierać - doliczyłem się na przestrzeni lat 5 takich prób. Na szczęście osoby, które w ten sposób chciały się mścić czy odreagowywać w końcu się wycofywały. Teraz nawet pomaga mi w kampanii mój przyjaciel Adam Wojtasiewicz, który kilka lat temu też osobiście nam ten znaczek odbierał. Tak więc do tej sprawy, nauczony doświadczeniem, podchodzę spokojnie. Jeśli chodzi o czytelnictwo członków UPR to generalnie aż nazbyt często spotykałem się z dość negatywnymi deklaracjami. Często niektórzy funkcyjni członkowie podkreślali, że oni „NCz!” nie czytają, znajdując w takich deklaracjach najwyraźniej jakąś satysfakcję. Celował w tym pewien działacz, który z UPR-u zrobił sobie pożywkę i JKM trzymał go nawet w charakterze korektora w „NCz!”, choć pożytku merytorycznego nigdy z niego żadnego nie było. Jeśli ich głosy są prawdziwe, to znaczy, że spadek sprzedaży nam nie grozi. W ogóle kohabitacja „NCz!” z UPR-em przechodzi różne fazy. Każdy nowy prezes ma z „NCz!” swój osobisty problem, choć gazeta jest zawsze generalnie partii przyjazna. Dochodzi nawet do takich sytuacji, które odbieram źle - po wielu sugestiach zrezygnowaliśmy z lokalu na Nowym Świecie. I od dwóch lat w naszym byłym pomieszczeniu jest… śmietnik. Natomiast podczas kampanii nigdy dobrej współpracy nie było. My na siłę musieliśmy niemal wyciągać jakieś materiały. Teraz też próbowałem się jakoś umówić z prezesem Witczakiem, ale ostatecznie żadne decyzje nie zostały podjęte.

JKM zareagował nerwowo, bo nie wzięto go na listy. Moim zdaniem start bez liderów to zły pomysł (także w przypadku Libertasu). Tomasz Teluk jest katolikiem i uważa wiarę za sprawę ważną - stąd jego opinia o oddziale lubelskim. Ja z kolei uważam, że start samodzielny w sytuacji jaka zaistniała z Libertasem jest złą decyzją. Jeśli Libertas będzie istniał po wyborach, to wciąż jest w nim miejsce dla UPR. Przypominam, że w wyborach za rok UPR nie będzie w stanie samodzielnie występować i będzie musiało pod kogoś się podczepić.

Czy nie wydaje się Panu, że „NCz!” jest zbyt monotematyczny? Czytelnicy zwracali uwagę, że “ciągle jest to samo” i ewentualnie tylko czterech publicystów zmienia tematykę (do tej grupy nie zaliczają się np. Michalkiewicz i Korwin-Mikke). Może przydałoby się kilku bardziej merytorycznych felietonistów? Jeśli chodzi o felietonistów to mamy dwóch z czwórki-szóstki najlepszych w kraju i ciężko raczej z tym dyskutować. „NCz!” jest pismem ogólnopolitycznym i tej konwencji nie zmienimy. Wołamy też na puszczy, na razie bez rezultatu, więc będziemy wołać dalej. Jak postulaty zostaną zrealizowane top przestaniemy o nich mówić. Niestety nie wiadomo kiedy zostaną zrealizowane. Prócz tego, wydaje mi się, że jednak piszemy sporo o sprawach, których nie ma w innych mediach.

Czy wśród polskich periodyków jest miejsce dla prawicowej wersji “Krytyki Politycznej”? „Krytyka Polityczna” to jedno wielkie nic wyhodowane przez Adama Michnika. Dziwię się fascynacji tą emanacją półinteligencji. W tym piśmie nie ma dosłownie nic ciekawego, natomiast niebezpiecznie opiera się ono o propagandę komunizmu. Myślę, że „Fronda” czy „Arcana” są na niebo wyższym poziomie, ale nie wspiera ich Michnik. Tak więc nie ma o czym mówić.

Jak ocenia Pan “Wprost”? Jego redakcja określa profil pisma jako liberalno-konserwatywny, a w ostatnich numerach zamieszczane były wywiady ze słynnymi libertarianami i artykuły ich autorstwa. Czy ma sens walka o odebranie czytelników temu mainstreamowemu tygodnikowi? „Wprost” ma obecnie spore problemy finansowe, bo stracił w ciągu dwóch lat połowę czytelników. Rzeczywiście obecnie promuje libertarian i ja się z tego bardzo cieszę. Nie sądzę, żeby to była jednak, zwłaszcza teraz konkurencja, bo oni starają się być pismem life-stylowym, a my raczej nie. Natomiast nie wróżę sukcesu ich edycji czwartkowej. Sądzę, że to będzie klapa.

Czy nie obawia się Pan, że Pański start z listy Libertasa odbije się negatywnie na (i tak już relatywnie kiepskiej) sprzedaży “Najwyższego Czasu!”? Nazywanie tej sprzedaży kiepską jest nieporozumieniem i właśnie taką typową złośliwością niestety obecną w naszym środowisku. Myślę, że osoby, które tak podchodzą do sprawy powinny być poddane ostracyzmowi bo one i tak w niczym nie pomogą, a swą żółcią zalewają entuzjazm innych. Natomiast w zamyśle biznesowym ten start miał sprzedaż poprawić. Po pierwsze poprzez obecność w telewizji, po drugie poprzez zainteresowanie pismem nowych środowisk. Jaki jest efekt rzeczywisty, przekonamy się za miesiąc, gdy przyjdą wyniki ze sprzedaży. Przypuszczam, że wiele się nie zmieni.

PYTANIA DOTYCZĄCE SCENY PARTYJNEJ i EUROWYBORÓW

Jurek, Ujazdowski, Marcinkiewicz, Dorn, Libicki, Mojzesowicz - ile jeszcze i które ze znanych postaci PiS-u, odejdą z partii przed jej ostatecznym rozbiciem? Czy na końcu zostaną sami bracia Kaczyńscy? Czy twory, takie jak Prawica Rzeczypospolitej i Polska XXI rzeczywiście będą znacznie różniły się od Prawa i Sprawiedliwości? To, że PiS się rozpadnie, nie ulega wątpliwości. Pytanie tylko, kiedy masa krytyczna przełamię tę strukturę? Pierwszy próbował pójść na rozłam Marek Jurek i się sparzył. Kolejna próba to właśnie Libertas, być może też zbyt wczesna. Ten kto dobrze się wstrzeli, zgarnie prawicową pulę. Prawica RP to to samo co PiS plus restrykcyjna ustawa antyaborcyjna. Marek Jurek to po prostu socjalista hard pro-life, zwierzę, które na Zachodzie Europy nie występuje. Natomiast Polska XXI jest grupą posłów znajdujących się w połowie drogi między PO i PiS-em. My musimy budować na prawo od PiS-u. I ja jestem gotów podejmować kolejne próby, by taki ruch prawicowy i jak najbardziej wolnościowy w końcu odpalił z pozytywnym efektem.

Jak ocenia Pan dra Marka Migalskiego, który zarzekał się, że nie będzie startował w wyborach, a ostatecznie jest “jedynką” na liście PiS? Doktor Migalski najwyraźniej doszedł do wniosku, że trafiła mu się okazja życia i postanowił ją wykorzystać. Polityk, gdy mówi „nigdy” - to kłamie.

Był Pan zwolennikiem przyłączenia się UPR-u i partii Marka Jurka do ruchu Libertas. Czy ta forma porozumienia liberalno-konserwaty wno-narodowego nie byłaby skazana na identyczny wynik co Liga Prawicy Rzeczpospolitej? W 2007 roku prognozowany procent UPR-u, procent PRz i kilka procent LPR-u dały w sumie wynik 1,3%… Być może były. Ale nie sądzę. Dochodzi tu jednak czynnik telewizji i jakaś premia za jedność. Nie udowodnię tego, ale sądzę że taki blok by wziął więcej niż SLD. I rozpoczął przemeblowanie po prawej stronie.

Czy UPR nie powinien, zamiast zawierać pakty z narodowcami, poszukać raczej swojej grupy docelowej po stronie bardziej liberalnej, wśród młodzieży? Oczywiście, że powinien, ale nie ma takiej praktycznej możliwości. Po prostu brakuje ludzi, pieniędzy, biur i tego wszystkiego czym robi się politykę. To tak jakby pytać czy jest sens się wspinać na K2. Ogólnie sens jest, ale na golasa to już nie. UPR nie ma możliwości wpłynięcia na młodzież, bo nie ma jak tego zrobić. Trzeba korzystać z takich zasobów, jakie są dostępne.

Co Pan sądzi o koncepcji scentralizowanej Unii, superpaństwa pod wodzą wybranego w demokratycznych wyborach prezydenta, proponowanej przez Ganleya? Czy Libertas istnieje po to tylko, żeby elektorat antyunijny zagłosował na prounijna partię? To są oczywiście bzdurne postulaty, które nigdy, mam nadzieję nie zostaną wprowadzone w życie. Proszę jednak zrozumieć, że wobec Ganleya nie mamy żadnych zobowiązań i deal polegał na tym, że pomagając nam - on pomagał samemu sobie. Ganley jest uniosceptykiem, ale nie chce o tym mówić. Dokładnie taka sama jest taktyka UPR-u.

Dlaczego nie startuje Pan spod szyldu partii, która opowiada się za modelem Europy Ojczyzn? Po pierwsze nie startuję spod szyldu partii, bo Libertas partią jest tylko formalnie. Natomiast osoby, które z tej konstrukcji z grubsza rzecz ujmując opowiadają się właśnie za takim modelem. Ja natomiast uważam, że trzeba po prostu prowadzić politykę polską a nie europejską.

Dlaczego jest Pan startującym z Gdańska spadochroniarzem? Bo koncepcja była taka, że Gdańsk to twierdza pseudo-liberałów, więc trzeba tam posłać liberała prawdziwego. To generalnie dla prawicy trudny okręg.

Czy Pański start z listy Libertas ma, oprócz przyczyn wymienionych w wywiadzie z Wielomskim, także powód finansowy (ponieważ Libertas dzięki Farfałowi, ale również większym pieniądzom na kampanię ma większe szanse na dostanie się do PE)? Po przeczytaniu listy kandydatów można stwierdzić: „pęd do koryta potrafi łączyć”.

Jak się Pan czuje na liście jednego ugrupowania np. z Borysiukiem (prezes „ultraliberalnej” Partii Regionów, ex-sekretarz TPPR), Wierzejskim (swego czasu cieszącym się poparciem 0,3% warszawiaków) i Sobecką (opowiadającą się za rozbudowanymi socjalnymi programami wsparcia dzietności)? Wśród kandydatów której partii jest więcej skompromitowanych postaci? Niestety Libertas środków na kampanię praktycznie nie ma. Wierzejski rzeczywiście przegrał wybory w Warszawie, ale kilka razy też wygrał - w tym do parlamentu europejskiego, więc przyznam, że nie wiem o co chodzi po za złośliwością w tym pytaniu. Anna Sobecka miała być jednym z argumentów zachęcających do głosowania elektorat Radia Maryja, a ostatnia jej akcja skończyła się największą obniżką podatków w historii III RP. Rozumiem, że nie podoba się Panu jej wygląd? Z całą pewnością na listach PO, PiS czy SLD jest znacznie więcej skompromitowanych postaci. W UPR też by się coś znalazło - jednak nie są to osoby skompromitowane stanowiskami z tej prostej przyczyny, że jak na razie ludzie UPR żadnych stanowisk nie objęli. Moją motywacją była próba wyciągnięcia do przodu ruchu wolnościowego. Ja wcale nie zamierzałem startować, wynegocjowałem trzy jedynki dla UPR w Libertasie. Sam wystartowałem, choć sfrustrowany tym co się stało.

Czy naprawdę uważa Pan, że jest Pan w stanie przebić się z wolnorynkowym przesłaniem w środowisku złożonym w większości z etatystów? Środowisko LPR jest potencjalnie bardzo wolnościowe, tylko trzeba do niego dotrzeć z dobrą nowiną. A do niektórych już nie trzeba.

Na reklamach Libertasa można dostrzec hasło obrony stoczni. Jak miałaby owa obrona wyglądać? Kolejne dofinansowanie? Ja uważam, że stocznie trzeba zamknąć, albo prowadzić rentownie. Nie wiem co jest w spotach, ale ja to głoszę otwarcie i prawie nikt nie ma do mnie pretensji. Prawie, bo podczas mojego pobytu w Gdańsku pretensje zgłosił pewien działacz LPR-u, ale po dyskusji też w zasadzie się z moim podejściem zgodził.

Jak ocenia Pan projekt Libertas w skali europejskiej? Z list o tej samej nazwie startują komuniści, zieloni, chadecy, liberałowie, narodowcy, konserwatyści i libertarianie. Czy jest możliwość porozumienia tych wszystkich środowisk w ramach jednej frakcji w PE? Nie ma o czym mówić. Każde środowisko krajowe realizuje tak naprawdę własny partykularny cel.

Czy był Pan na zjeździe Libertasu w Rzymie? Kto wówczas publicznie wyzywał Wałęsę? Można się spotkać z opiniami polityków LPR, że byli to wysłannicy PiS-u. Czy może to Pan potwierdzić? Nie byłem, ale wiem kto krzyczał… Poniekąd rozumiem ich podejście - niewykluczone, że sam też bym krzyczał.

Jak ocenia Pan rolę Wałęsy w kampanii Libertasa? Pełni funkcję głośnika i obnaża hipokryzję elit, zwłaszcza tych z PO.

Czy jeżeli dostałby się Pan do Parlamentu Europejskiego, zrezygnowałby Pan z pobierania diety? Nie. Tę propozycję JKM-a akurat uważam za nie do końca przemyślaną.

PYTANIA DOTYCZĄCE ŚWIATOPOGLĄDU Wielu uniosceptyków popiera istnienie unii gospodarczej (bez unii politycznej). Czy Pan jako liberał widzi jakikolwiek sens działania unii gospodarczej? Przecież między państwami wolnorynkowymi handlują przedsiębiorcy- a nie rządy. Unia gospodarcza nie ma oczywiście sensu. Sens ma strefa wolnego handlu i wolnej produkcji.

Co powinno kontrolować liberalne państwo? Policję, wojsko i co jeszcze? Myślę, że jeszcze do pewnego stopnia sądy. Aczkolwiek trzeba też pamiętać o czymś takim jak interes narodowy. Państwo powinno czuwać, by ten interes nie był bagatelizowany.

Jakie jest Pana zdanie na temat pomysłu tzw. Europy Tysiąca Liechtensteinów Hoppego? Czy powinno dojść do secesji regionów lub nadania im autonomii? Pomysł dobry, ale dla Niemiec, które kiedyś taką formę miały. Natomiast w Polsce istnieje tradycja wielkiego, choć zdecentralizowanego i słabego państwa. Czyli Tysiąc Lichtensteinów dla Niemiec i I Rzeczpospolita dla Polski, Ukrainy, Białorusi i dużej części Rosji.

Jak należy zreformować system walutowy? Zlikwidować przymus rozliczania się legalnym środkiem płatniczym, wprowadzić standard złota czy wolną konkurencję walut? Mówiąc krótko zlikwidować monopol państwa. By to zrobić trzeba jednak wszechświatowej rewolucji. Co może być trudne.

„Czy można usprawiedliwić podatki?”. Jakie są według Pana inne dozwolone moralnie dochody państwa? Jestem zwolennikiem twierdzenia Alberta Jaya Nocka, że państwo współczesne, to monopol na grabież. Jestem więc zwolennikiem podatków dobrowolnych. Moralne też są opłaty za kopaliny. Tak więc powróciłbym do systemu podatkowego jaki obowiązywał za czasów demokracji Demostenesa w Atenach.

Który podatek uważa Pan za najbardziej szkodliwy: VAT, PIT, CIT, akcyza czy cło? Najmniej szkodliwy jest PIT, bo przynajmniej ludzie wiedzą, że go płacą. Najgorsze są natomiast CIT i VAT bo są ewidentnie dyskryminacyjne.

Czy jest Pan za likwidacją praw autorskich? Czy moglibyśmy darmowo kopiować i rozpowszechniać „NCz!”? Generalnie ochronę praw autorskich trzeba ograniczyć. Ludzie i tak za darmo kopiują co się im podoba. Nie można natomiast pozwolić na płatne rozpowszechnianie cudzej własności. Natomiast bezpłatne jest OK.

Jakie jest Pana zdanie na temat prywatyzacji służby zdrowia? Prywatyzować i sprawić by lekarze mniej zarabiali. Jak za dużo zarabiają to i tak są niezadowoleni, że zarabiają za mało.

Czy jest Pan za legalizacją narkotyków? Tak. Uważam, że każdy w pełni dysponuje własnym ciałem, nawet jak dysponuje źle, ma do tego prawo. A narkomanię uważam z kolei za objaw słabej woli i zewnętrznych problemów.

Czy zajęcia z przedmiotu „religia” powinny odbywać się w szkołach publicznych? Nie powinno być szkół publicznych. A jak już są, to religia powinna być i to ważniejsza od np. historii. W końcu historia to tylko zideologizowane dzieje polityczne, a religia to historia zbawienia.

Czy dzień święta Objawienia Pańskiego powinien być wolny od pracy? Państwo nie powinno się zajmować ustanawianie dni wolnych.

Jak Pan ocenia wprowadzenie „becikowego” oraz pomysł walki z ujemnym przyrostem naturalnym przez dodatkowe opodatkowanie małżeństw bezdzietnych? Każda obniżka podatków jest dobra, każda podwyżka zła. Becikowe tak, dodatkowe opodatkowanie - nie.

Co Pan sądzi o naukowej (socjologicznej, ekonomicznej, filozoficznej) stronie działalności Karola Marksa, pomijając późniejsze zastosowanie jego teorii? Socjologiczna - do pewnego stopnia twórcza, choć Pakulski i Waters już dawno ogłosili śmierć klas. A i samo pojęcie klasy u Marksa nie jest w pełni oryginalne. Ekonomiczna - rzadkie bzdury, co udowodnił jeszcze w XIX wieku Boehm-Bawerk i od czasu jego pracy, nie ma co o Marksie w tym kontekście mówić. Filozoficzna - to filozofia zawiści i nienawiści oraz braku szmalu. Marks z biedy chciał wszystkich ograbić a najlepiej zabić. Pomysł może i błyskotliwy, ale mnie się osobiście niezbyt podoba.

Proszę wymienić najwybitniejszych, Pana zdaniem, socjologów. Dlaczego wybrał Pan akurat ich? Mój numer jeden to Vilfredo Pareto, który udowodnił, że wszelkie centralne planowanie prowadzi do katastrofy. Pokazał też, że zawiść bardzo psuje tworzenie bogactwa oraz opisał krążenie elit. Numer dwa to Pitirim Sorokin, który, bardziej w wyniku swoich doświadczeń osobistych niż naukowych, jest wzorem libertariańskiego socjologa. Ostatnie miejsce na pudle to Helmut Schoeck za pracę o zawiści. Powinien ją przeczytać każdy libertarianin. W Polsce jestem admiratorem profesor Jadwigi Staniszkis, choć nie ze wszystkim co ona mówi się zgadzam.

Demokracja i stracone okazje Polska polityka - jak zresztą polityka chyba każdego kraju rządzonego d***kratycznie - to zbiór utraconych szans. Utraconych na ogół bezpowrotnie. Bo w polityce jest tak, jak przy uwodzeniu kobiety: jak się nie wykorzysta momentu - to może się okazać, że było-minęło-przepadło… Jednak jak można w d***kracji wykorzystać moment, gdy dociera do nas wiadomość, że ktoś jest w opałach - i dobijając go (lub: wyciągając doń pomocną dłoń!) można bardzo wiele ugrać… Tymczasem w kraju d***kratycznym musi się zebrać komisja sejmowa (gdzie najpierw omawia się możliwe działania - a szpiedzy obcych państw starannie wszystko notują). Następnie trwa debata, jest pierwsze, drugie, trzecie czytanie stosownej ustawy - i szpiedzy nie muszą się nawet fatygować, bo wszystko odbywa się przy otwartej kurtynie. Zresztą spora część Wczc. Posłów to po prostu agenci obcych mocarstw. Potem komisja w Senacie (szpiedzy obcych mocarstw starannie wszystko notują), debata w Senacie, prasa (będąca w Polsce na ogół na usługach obcych rządów) judzi, intryguje, torpeduje, jeszcze ratyfikacja przez prezydenta… W Stanach Zjednoczonych jest trochę lepiej, bo prezydentem jest zazwyczaj lider partii mającej większość - a poza tym polityką zagraniczną kieruje tam Senat, a nie Izba Reprezentantów (czyli banda pazernych ćwoków - bez pojęcia o niczym). Jednak i tam co najmniej raz agenci sowieccy praktycznie opanowali otoczenie prezydenta - a co najmniej raz wydaje się, że sowiecki agent po prostu został prezydentem. To o agenturze sowieckiej - starannie obserwowanej i prześwietlanej. Całkiem jednak możliwe, że wywiady innych państw dokonywały w przeszłości podobnej sztuki… W co najmniej jednym przypadku (Izraela) nie jest to agentura, lecz misterna sieć wpływów i nacisków, dzięki czemu amerykański byk jest wodzony za kółko w nosie przez znacznie mniejsze państwo. Piszę to jednak o Polsce - o okazjach straconych przez III Rzeczpospolitą. Bo p. gen. Wojciech Jaruzelski swoją szansę (bezwładność administracji za starzejącego się i schorowanego Leonida Breżniewa) wykorzystał - i w 1985 roku Polska zdołała w praktyce zrzucić sowiecki protektorat, pozostając z ZSRS tylko w sojuszu wojskowym (i, jak sądzę, p. Generał nie dopuściłby do wchłonięcia NRD przez RFN, co dramatycznie pogorszyło przecież strategiczną sytuację Polski!). Taką szansą był właśnie okres „smuty” - bezładu na Kremlu, rozpad Związku Sowieckiego, pucz Genadego Janajewa… III RP w tym czasie pyszniła się „odzyskaniem niepodległości” i zajmowała „walką z komunizmem”. Następna szansa to Białoruś. Od dziesięciu lat nawołuję do popierania JE Aleksandra Łukaszenki, zawarcia z Nim jak najściślejszego sojuszu. Tłumaczę, że obiektywnie to jedyny gwarant niepodległości Białorusi, że w Rosji traktowany jest jako podstępny wróg (On nie jest „wrogiem” Rosji; On chce po prostu zachować stanowisko!!). Traktowano mnie jak wariata - bo przecież „wiadomo było”, że to „agent Putina”. Godzinę spędziłem w gabinecie p. Anny Fotygi przekonując Ją - i może nawet wywarłem na Niej pewne wrażenie - tyle, że polityką kierował JE Lech Kaczyński, a w „Rządzie” siedziała agentura euro-federastów przetykana agenturą amerykańską - a obydwa te bloki ubiegały się o sympatie Kremla, więc gnoiły p. Łukaszenkę, jak mogły. Dziś czytam: „Wszystko, na co się umówiliśmy, jest obecnie blokowane przez rosyjski rząd. Po co nam taka integracja? - skarżył się wczoraj białoruski prezydent. Według niego premier Władimir Putin nie wykonuje postanowień Najwyższej Rady Związku Białorusi i Rosji, m.in. w sprawie dostępu białoruskich towarów do rynku rosyjskiego. - Oskarżają mnie, że na Zachód idę, że jesteśmy w Partnerstwie Wschodnim. A co mamy robić? - pytał dyktator”. Nie trzeba było zaskarbić sobie Jego sympatię pięć lat temu? Bo teraz, to przejmą Go najprawdopodobniej Niemcy - jeśli Kreml nie zechce podtrzymywać z nimi dobrych stosunków… Takie jest życie! JKM

Bolesław Witczak: Niesiemy Europie wolność! Z Bolesławem Witczakiem, numerem jeden na stołecznej liście Unii Polityki Realnej do europarlamentu, rozmawia Piotr Olechno (Polska Times). Oryginał artykułu jest dostępny tutaj (wraz z komentarzami Czytelników serwisu polskatimes.pl). Gratuluję woli walki. Bierzecie udział w kolejnych wyborach parlamentarnych i prezydenckich, za każdym razem ponosicie klęskę, ale się nie poddajecie. Jesteśmy partią, a nie stowarzyszeniem. A celem każdej partii jest rządzić. Ta, która nie rządzi, musi do tego dążyć. Tego oczekują od nas nasi zwolennicy.

Tym razem się uda? Na to liczymy.

Szykuje Pan intensywną kampanię wyborczą, ma jakieś oryginalne pomysły? Wymyśliliśmy kampanię na statku rzecznym. Zasponsorowaliśmy warszawiakom darmowe rejsy po Wiśle. Odbywają się codziennie, aż do wyborów. Mamy kilka innych pomysłów, ale na razie nie będę ich zdradzał.

Jesteście partią eurosceptyków, po co więc wybieracie się do Parlamentu Europejskiego? Nie jesteśmy eurosceptyczni, tylko unio-sceptyczni. Twór Unia Europejska istnieje tylko w papierach, to nie jest wspólnota europejska, tylko twór polityczny. Prawdziwa Unia dopiero się tworzy. Nasze hasło wyborcze to “Niesiemy Europie wolność”. W europarlamencie chcemy więc walczyć o szeroko rozumianą wolność, czyli: mogę robić wszystko, o ile innym nie czynię krzywdy. O nieskrępowane biurokracją swobody obywatelskie, w tym przedsiębiorczość, ale też o suwerenność wszystkich państw europejskich. A tę ograniczy Polsce przyjęcie traktatu lizbońskiego czy wprowadzenie euro - staniemy się unijnym landem, a nie autonomicznym krajem.

To nomenklatura i retoryka Lecha Kaczyńskiego.

My użyliśmy terminu “land” wcześniej, Lech Kaczyński przejął go od nas. Mamy nadzieję, że nie podpisze traktatu lizbońskiego.

Jeśli Pana wybiorą, do której frakcji europejskiej przyłączy się Unia Polityki Realnej? Mamy do wyboru ewentualnie Grupy Unii na rzecz Europy Narodów (UEN), oraz Niepodległość i Demokrację (ID), gdzie chcemy być z innymi partiami prawicowymi. To jedne z mniejszych grup, czyli mają mało do powiedzenia w europarlamencie. To nie znaczy, że nie mają nic do powiedzenia. Europę opanowały partie demoliberalne, wmawiając ludziom, że jest pięknie i równo. Tego nie przewidział nawet George Orwell.

Wciąż nazywacie się partią konserwatywno-liberalną? Od początku istnienia Unii Polityki Realnej nie zmieniliśmy swoich poglądów i idei. Jesteśmy liberalni gospodarczo, bo wspieramy nieskrępowany przez urzędników rynek, czyli m.in. prywatyzację szpitali, obniżanie wydatków państwowych i podatków, a innych, np. VAT, zniesienie, likwidację ubezpieczeń społecznych. Konserwatywni jesteśmy obyczajowo. Opieramy się na ideach chrześcijańskich, wspieramy rodziny, jesteśmy przeciw eutanazji, aborcji i promowaniu homoseksualizmu.

Widzę sprzeczności. Z jednej strony głosicie nieskrępowaną wolność, z drugiej same zakazy. Jesteśmy przeciw eutanazji, bo to najczęściej emocjonalna, desperacka i nieświadoma decyzja. Przeciw aborcji, bo to zabijanie drugiego człowieka. Jeśli chodzi o homoseksualizm, to nie zaglądamy nikomu do alkowy, nie dyskryminujemy gejów, jesteśmy tylko przeciw manifestowaniu na ulicach swojej orientacji seksualnej.

A jak się ma Wasze poparcie dla kary śmierci do idei chrześcijańskich? Mówimy o karze śmierci dla morderców, kiedy nie ma żadnej wątpliwości, że popełnili zbrodnię.

W swoich wystąpieniach mówi Pan jednak o nowej twarzy UPR. Czy to nie oznacza, że doskwiera Wam dotychczasowy wizerunek Unii Polityki Realnej? Że jest postrzegana jako partia radykałów oszołomów, patrz Janusz Korwin-Mikke, lub antysemitów, patrz publicysta Radia Maryja Stanisław Michalkiewicz? Zmieniliśmy język na dostosowany do teraźniejszości. Nie zgadzam się z opinią, że są wśród nas antysemici. Jesteśmy partią otwartą, jej członkami są zarówno wyznawcy różnych religii, jak i ateiści. Stanisław Michalkiewicz też nie jest antysemitą - to opinia złośliwców. Często jego wypowiedzi o Żydach są źle interpretowane, odbierane emocjonalnie. Podkreślam, szanujemy Żydów, pamiętamy, że przez tysiąclecia byli prześladowani.

O co idzie gra? Niedawno na Swoim blogu Wczc. prof. dr hab. chap Joanna Senyszynowa (SLD, Gdynia) poskarżyła się, że dziennikarz „GW”, p. Rafał Romanowski, poprzeinaczał wszystko w Swoim sprawozdaniu z dyskusji między Nią, p. Bogusławem Sonikiem (CEP,  PO), a p. Wojciechem Wierzejskim (LPR, „Libertas”). Napisał mianowicie tonem sensacji, że p. Professoressa zgadzała się w tym i owym z p. Wierzejskim. Tymczasem napisał On szczerą prawdę - ale żadna to sensacja. Nie ma bowiem zasadniczej różnicy w poglądach między p. Senyszynową, a p. Wierzejskim. Podobnie, jak nie ma zasadniczej różnicy  między Leninem, Hitlerem, Kwaśniewskim czy Barroso. Wszyscy ONI to zwolennicy ZASADY, że państwo MA PRAWO zabrać coś Kowalskiemu, by dać  Wiśniewskiemu. Oczywiście są między nimi pewne różnice taktyczne. Jedni twierdzą, że trzeba zabrać wszystko Żydom i dać gojom - a drudzy: że odwrotnie. Jedni chcą zabrać biednym i dać bogatym, drudzy zabrać bogatym i dać biednym, a trzeci, by obrabować i bogatych i biednych i dać „klasie średniej” a jeszcze inni, (chwilowo: w przewadze) by obrabować właśnie „klasę średnią”, a dać i biednym i bogatym Jeszcze inni chcą obrabować dorosłych na rzecz dzieci, jeszcze inni - by obrabować mężczyzn na rzecz kobiet itd. Tymczasem ja będę czuł się bezpieczny dopiero w państwie, które będzie miało zapisane nie tyle w Konstytucji, ile w sercach i umysłach, że WŁASNOŚĆ JEST RZECZĄ ŚWIĘTĄ, że państwo nie ma prawa mi nic zabrać (ani dać!!), że nie ma prawa ograniczać mojej Wolności (o ile nie szkodzę tym innym) - itd. Z tego więc punktu widzenia różnica między pp. Senyszynową, a Wierzejskim, a także p. Sonikiem, jest ŻADNA. Istotnie: p.Sonik jest (zdecydowanie!) mniejszym Złem, że On chce to prawo państwa ograniczyć.   Jeśli jednak  mamy państwu to prawo OGRANICZYĆ, to znaczy, że państwo to prawo BĘDZIE MIAŁO - i w każdej chwili to uprawnienie może zostać poszerzone. To jest tak, jak z byciem w ciąży: albo się jest - albo się nie jest. Albo państwo wolno dać moje pieniądze komuś - albo nie. I tyle. Pismo Święte powiada: „Niech mowa wasza będzie TAK - TAK!; NIE? NIE! Co nadto jest, od Złego jest”. Dlatego powiadam: państwu trzeba prawo ingerowania w prywatne sprawy między ludzi odebrać, a zwolenników takiej idejki powsadzać do obozów re-edukacyjnych - gdzie komendantura będzie ingerować w ich sprawy tak, że ingerencję znienawidzą i pokochają prywatnie hodowanego karalucha! Oczywiście jako mniejsze Zło wolę p. Wierzejskiego - bo narodowy socjalista chce podzielić po równo tylko w ramach Polski - a socjalistka-internacjo nalistka chciałaby jeszcze, by po równo było w Polsce i w Bangladeszu. Ale w tych wyborach przecież nie idzie o zasady, tylko o posady... Tak więc można z czystym sercem protestować przeciwko wszelkim socjalizmom - po prostu nie idąc do urn. JKM

02 czerwca 2009 Smród sztana w winnicy Pańskiej.. Jedna z kandydatek do Parlamentu Europejskiego, chyba z Polskiego Stronnictwa Ludowego, powiedziała  w jednym z licznych spotów wyborczych, w których każdy opowiada co to nienarobi dla nas , jak się znajdzie w ławach, tego ponadnarodowego gremium-  że w Polsce z powodzeniem zorganizowała „Tydzień żytniego chleba w szkołach”(??). Jest to oczywiście sukces nie lada, tym bardziej, że nie miała konkurencji i nikt nie zorganizował w tzw. międzyczasie „ Tygodnia żucia gumy do  żucia”, „ Tygodnia jedzenia ryby”, czy „  Tygodnia nauki hymnu Unii Europejskiej”. Niedawno odbyły się matury  gdzie zdająca  młodzież też powymyślała wielce interesujące zdania, które jakby naturalnie wpisywały się w propagandę luzu, seksu i tumiwisizmu. A oto kilka z nich:” „Zosia kocha Tadeusza,   a Telimena pragnie tylko jego ciała. Młodego zresztą”, „ Zosia siedziała na parkanie i bawiła się ptakiem Tadeusza”, „Wolałbym ożenić się z Zosią.. Telimena mogłaby najwyżej zostać moją kochanką”,” Tadeusz podszedł do Zosi z ptakiem w ręku” czy” Zosia wstydliwa i skromna, wstydziła się ukazywać swoje wewnętrzne piękno na zewnątrz.

Pani posłanka Joanna Mucha z Platformy Obywatelskiej nie pisała  akurat matury, ale też jej się wyrwała złota myśl:” Z mężczyznami nie ma problemu, kiedy się mówi do nich prostym językiem”(???). Ale może mieć problem pani posłanka Joanna Mucha, bo jej nazwisko przewija się przy okazji  śledztwa w sprawie  wpłacania pieniędzy przez  zamożnych studentów i emerytów na Lubelszczyźnie, gdzie okazuje się, iż mimo zacofania i najbiedniejszego obszaru Unii Europejskiej, studenci i emeryci są najbogatsi, bo wpłacali po kilkadziesiąt tysięcy złotych na kampanię wyborczą pana posła Palikota. Pan poseł  Palikot chwali obecnie  Raje Podatkowe, dzięki którym mógł pożyczać swobodnie pieniądze, swobodnie i tanio, i zapowiedział nawet, że będzie starł się , żeby były poseł Giertych nie miał prawa wykonywania zawodu adwokackiego(????) Poseł Giertych akurat- tak się składa politycznie- zajmuje się sprawami byłej żony pana posła Palikota, która czuje się oszukana, ze jej mąż wywiózł wspólne pieniądze  gdzieś na Karaiby i ukrył je przed nią. Chodzi coś o 40 milionów, i jest to już tajemnica Poliszynela, nie tak jak ze sprawą wzrostu pana prezydenta Lecza Kaczyńskiego, w sprawie którego posłanka Prawa i Sprawiedliwości Elżbieta Jakubiak powiedziała:' Wzrost prezydenta jest objęty tajemnicą państwową”(????)

A zarost? Bo tajemnicą państwową nie są realizowane z wielkim rozmachem finansowym i propagandowym   marnotrawne programy „Nowoczesne Kadry Mazowsza” , „Rynek Pracy Czeka', czy” Program Św. Franciszek”. który organizuje laickie Ministerstwo Środowiska, a dotyczący ochrony środowiska. Poruszą nawet świętych, żeby przekonać nas, ze również  święci popierają fałszywe traktowanie środowiska (???) Już przed wiekami, chrześcijańscy święci zostali świętymi, bo zajmowali się środowiskiem, a nie służbą Bogu, nawet wtedy, gdy nikomu nie śniło się o Ministerstwie Ochrony Środowiska.. To jest ten wkład chrześcijaństwa w Unię Europejską. W sprawie programu” Rynek Pracy Czeka” nie chodzi oczywiście o słynne Czeka, Feliksa Dzierżyńskiego. Chodzi o to, żeby poczekać i pochodzić na prezentacje i szkolenia organizowane przez biurokrację, która organizuje ludziom bezrobotnym pracę, bo sami już takową mają, dzięki tym samym ludziom, który wcześniej nie byli bezrobotnymi, do czasu jak biurokraci nie zajęli się sprawami bezrobocia… Bo żeby zajmować się walką  z bezrobociem i organizowaniem programów dotyczących pracy, trzeba mieć pieniądze . A skąd wziąć pieniądze?

Jak to skąd? Z sektora prywatnego okładając go podatkami, tak, aż wygeneruje z siebie bezrobotnych..  a wtedy z całą mocą można na wielką skalę przystąpić do walki z bezrobociem. No cóż… Producenci lodów modlą się, żeby lat było upalne., producenci  kremów modlą się o to, żeby lato było słoneczne, producenci parasoli modlą się o deszczowe lato, a producenci wódki się nie modlą- nie mają czasu, bo muszą produkować. Tak samo biurokraci się nie modlą o bezrobocie- ONI bezrobocie tworzą  poprzez wysokie podatki i koszty, a potem organizują hucpiaste spotkania z ofiarami swojego postępowania.. I kółko się zamyka… Podczas obiadu, mąż odsuwa pełny talerz i rozgląda się za miską psa. - Andrzej! Chyba nie zamierzasz oddać obiadu psu? - Oddać nie, ale zamienić… „Nowoczesne Kadry Mazowsza”, to program finansowany w dużej mierze- jak twierdzą hucpiarze- przez Unię Europejską, bo Unia Europejska ma pieniądze z nieba od Pana Boga, a nie ze składek jej członków.. Pomijając już fakt, czy Pan Bóg dałby pieniądze na takie oszukańcze i propagandowe marnotrawstwo.? Biurokraci spotykają się ze sobą, pojedzą popiją, odbędą'” warsztaty podatkowe”( oczywiście nie, żeby wypracować podatki!), czy przeanalizują” praktyczne aspekty postępowania administracyjnego” i rozejdą się do domów.. Rachunek  do zapłacenia pozostawią nam- podatnikom! A potem powtarzają, że to nie ich wina.. Oni niczego złego nie robią, oprócz trwonienia, pardon organizowania i podnoszenia kwalifikacji, ale to dla dobra  naszego i dla Polski.. Bo „Nowoczesne Kadry Mazowsza” decydują o wszystkim, chociaż Lenin tych wszystkich programów nie mógł przewidzieć. Tak jak uczeń napisał skargę do Kuratorium Oświaty, w której napisał, że: Nauczycielka wysłała mnie do gabinetu dyrektora za coś czego nie zrobiłem”… A czego nie zrobiłeś? - pyta kuratorka. - Pracy domowej - odpowiada uczeń. No i rozkręca się rządowy, a jakże bez rządu ani rusz- program „Rodzina na swoim”(!!!). Jak donosi „Wprost” na „programie” zyskują ci wszyscy biedni, którzy zarabiają ponad pięć tysięcy  złotych netto miesięcznie(???). A najbardziej kupujący mieszkania na handel lub wynajem oraz banki, które zaostrzyły warunki dla kredytobiorców. Marzenia o wybudowaniu przysłowiowych własnych czterech kątów dla niezamożnych rodzin.. A wychodzi jak zwykle! Zarobią swoi, państwo wpompuje w ten program krociowe sumy, a mieszkania przypadną tym, co to ani mieszkać im się śni.. Odsprzedadzą i niech się interes kręci dalej! Ale po co do tego państwowe pieniądze? „Grillowanie to nasze dzieło” - powiedział przy okazji  swoich osiągnięć politycznych pan Jarosław Kaczyński. A czyje to dzieło, to gigantyczne marnotrawstwo na co dzień? „Chciałbym być od tej małpiej wojny jak najdalej” - dodał marszałek Bronisław Komorowski. Ale ta marnotrawna wojna  biurokratycznego marnotrawstwa odbywa się na naszym terytorium. I nie możemy nawet prosić o zawieszenie broni.. WJR

Spółka folksdojczów z Żydami „Lecz te, co jutro rykną, czym są dzisiaj gromy? Iskrą tylko” - zwracał uwagę Adam Mickiewicz w „Wielkiej improwizacji” z III części „Dziadów”. Deklaracja pani Anieli, ze nie poda ręki tym którzy podniosą ją na władzę ludową, to jest - pardon - oczywiście nie tym, którzy podniosą ją na władzę ludową. Tym, którzy by podnieśli rękę na władzę ludową miała tę rękę partia odcinać, co w czerwcu 1956 roku zapowiadał Józef Cyrankiewicz. Natomiast pani Aniela zapowiedziała tylko, że nie poda swojej reki tym, którzy nie zechcą ratyfikować traktatu lizbońskiego. O ucinaniu rąk, czy innych części ciała na razie nie ma mowy, ale nawet i bez tego okazało się, że ta deklaracja zapoczątkowała nowy etap, który niesie ze sobą nowe mądrości i standardy. Inaczej zresztą być nie może, bo słowa na wiatr, to mogą sobie rzucać nasi mężykowie stanu, mający coraz mniejszą moc sprawczą - ale nie pani Aniela - nasza Katarzyna Wielka. Dlatego właśnie nasi folksdojcze w mig się zorientowali z jakiego klucza wypada im teraz śpiewać, ale mniejsza już o nich, bo znacznie bardziej reprezentatywny dla nowego etapu okazał się artykuł w tygodniku „Der Spiegel”, że za holokaustowanie europejskich Żydów podczas drugiej wojny światowej odpowiedzialni są nie tylko Niemcy, ale również inne nacje, m.in. Polacy. Nieomylny to znak, że redakcja tego niezależnego, jakże by inaczej, tygodnika, nie wykluczone, że po skonsultowaniu sprawy z Ministerstwem Spraw Zagranicznych i razwiedką, zasygnalizowała, iż w delikatnej operacji zdejmowania z Niemiec odpowiedzialności za zbrodnie II wojny światowej i przerzucania jej na winowajców zastępczych, wśród których na pierwszym miejscu znajduje się Polska, należy uczynić kolejny krok do przodu. Nietrudno było przewidzieć reakcje po stronie polskiej. Trochę bezsilnych hałasów, obliczonych nie tyle na powstrzymanie tego procesu, co na dokuczenie premieru Tusku i Platformie Obywatelskiej wszczęła opozycja. Zresztą - powiedzmy sobie szczerze - ta sama, co w 2003 roku nie tylko poparła, ale nawet stręczyła innym poparcie Anschlussu, więc trochę trudno jej teraz otwarcie wierzgać przeciwko nieuchronnym i dającym się już wtedy przewidzieć skutkom własnych decyzji. Dlatego Niemcy mogą sobie z całym spokojem hałasy te zlekceważyć, podobnie jak nasz skarb narodowy w osobie Władysława Bartoszewskiego, którego wyprawa misyjna przeciwko Eryce Steinbach najwyraźniej musiała zakończyć się całkowitą katastrofą. Inaczej zresztą być nie mogło - bo nie po to Niemcy nadziewali go nagrodami, żeby do jego fantasmagorii akomodować politykę swego państwa - tylko żeby z tego chciwego nagród starca uczynić dla swej rewizjonistycznej polityki parawan, który w odpowiednim momencie zostanie odrzucony. No i kiedy ten moment nadszedł CDU i CSU zażądały międzynarodowego potępienia wypędzeń - oczywiście „wszystkich” - oraz zapowiedziały szlaban na jakiekolwiek rozszerzanie Unii Europejskiej na wschód. Szlaban na rozszerzanie Unii na wschód jest sygnałem dla Rosji, że strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie jest i pozostanie fundamentem europejskiej polityki, zaś kamieniem węgielnym tego partnerstwa jest wzajemne poszanowanie „terytoriów kanonicznych”; my nie wtrącamy się do waszego, wy nie wtrącacie się do naszego. W tym kontekście rozwiewają się wszelkie złudzenia co do Partnerstwa Wschodniego; nieobecność przedstawicieli MSZ i ministra Przewoźnika na konferencji poświęconej ludobójstwu ludności polskiej na Kresach Wschodnich oznacza, że rząd polski został wprzęgnięty do rydwanu niemieckiej polityki historycznej, której celem jest zacieranie pamięci o zbrodniach Niemiec i jej - również marionetkowych - sojuszników. Dopiero na tym tle możemy zrozumieć sens postulatu międzynarodowego potępienia „wszystkich” wypędzeń. Te „wszystkie” mają ułatwić przełknięcie tej pigułki rządowi polskiemu, bo jużci - czyż nie wypada mu „potępić” wypędzenia ludności polskiej z Kresów Wschodnich? Tylko, że potępienie tego wypędzenia nie będzie miało żadnych konsekwencji praktycznych, podczas gdy potępienie w ramach „wszystkich” wypędzeń - wypędzenia Niemców, stanie się punktem wyjścia do następnego etapu - etapu naprawiania tej historycznej niesprawiedliwości, który może, a chyba nawet musi zakończyć się zmianą przynależności państwowej Ziem Zachodnich i Północnych. W związku tym zachowanie środowiska „Gazety Wyborczej” i środowisk żydowskich, których stanowisko wyraziła pani dr Alina Cała z Żydowskiego Instytutu Historycznego, polegające na przyłączeniu się do oskarżeń tygodnika „Der Spiegel” oznacza, że środowiska te z tą niemiecką polityką historyczną wiążą jakieś swoje polityczne nadzieje. O cóż może tu chodzić, jeśli nie o oczekiwanie, iż Niemcy powierzą właśnie im nadzór nad tubylczą administracją „polskiego terytorium etnograficznego”, jakie pozostanie w charakterze strefy buforowej między strategicznymi partnerami? Obawiam się, że właśnie ten czarny dla nas scenariusz może być zatwierdzony, zaś rosnące szeregi folksdojczów zostaną obarczone zadaniem zneutralizowania wszelkich odruchów protestu. SM

Początek końca mediów publicznych Już pobieżna lektura nowej ustawy o zadaniach publicznych w dziedzinie usług medialnych pozwala stwierdzić, że zostały zagrożone gwarancje wolności słowa i niezależności dziennikarskiej w sektorze mediów publicznych. Te dwie wartości, by mogły być w pełni respektowane, nim zaczną rozstrzygać się w indywidualnym sumieniu twórców i dziennikarzy, powinny być zagwarantowane instytucjonalnie drogą konkretnych przepisów. Obowiązek ten spoczywa na ustawodawcy - polskim Sejmie. Ustawa, zdecydowanie bardziej niż to miało miejsce do tej pory, uzależnia media publiczne od bieżącej polityki państwa, i to zarówno od strony finansowej, organizacyjnej, jak i programowej. Wszelkie polityczne, a raczej publicystyczne porównania uchwalonej obecnie ustawy medialnej do zmian, jakie dokonały się w mediach za rządów Prawa i Sprawiedliwości, są nieuzasadnione. PiS w odróżnieniu od obecnej medialnej koalicji PO - PSL - SLD nie zmieniło istoty ustawy o radiofonii i telewizji, opracowanej dość starannie w 1992 roku. Doprowadziło jedynie do częściowych zmian władz mediów publicznych, zawłaszczonych w minionych kilkudziesięciu latach przez jedną lewicową opcję o komunistycznym rodowodzie. Mieszanka nomenklatury i konformizmu przetrwała 20 lat transformacji ustrojowej, a jej nowa fala właśnie powróciła do mediów publicznych dzięki koalicji Samoobrony i LPR. Równocześnie w kompletnej ciszy medialnej dokonano bezprecedensowej czystki politycznej w spółkach radiowych i telewizyjnych w całym kraju, wyrzucając z pracy, pod pretekstem "PiS-owskiego odchylenia", doświadczonych dziennikarzy, znanych z niezależnych poglądów. Obawiam się, że ta tendencja utrzyma się pod rządami nowej ustawy i będzie miała istotny wpływ na ograniczenie wolności słowa i niezależności dziennikarskiej w publicznych mediach. Nowa ustawa upoważnia do zmiany wszystkich władz w spółkach medialnych, a w spółkach telewizyjnych daje jeszcze prawo do zwolnień grupowych, a nie ma nic gorszego w zawodzie dziennikarza od konformistycznego, uległego wobec władzy pracownika mediów publicznych. Celem ustawy jest podporządkowanie mediów publicznych nowej władzy zdominowanej przez Platformę, PSL i postkomunistów. Przywraca ona dawne "sprawdzone" porządki w mediach, rekonstruuje dawny Radiokomitet. W zasadniczy sposób zmienia charakter i znaczenie ustawy o radiofonii i telewizji z 1992 roku. Pełny obraz ustawy będzie możliwy do oceny przez opinię publiczną dopiero po wydrukowaniu tekstu jednolitego zawierającego elementy starej i nowej ustawy, które mają jakoby funkcjonować łącznie.

Gwarancje finansowe Gwarancje finansowe decydują o stabilności mediów publicznych na konkurencyjnym rynku i o możliwościach wykonywania powierzonych jej zadań zgodnie ze społecznymi oczekiwaniami. Oficjalnym powodem likwidacji abonamentu, jako tzw. daniny publicznej, stała się jedynie czysto techniczna sprawa jego złej ściągalności. Równocześnie do niepłacenia abonamentu zachęcał rząd i premier, co było wydarzeniem bez precedensu w Europie, gdyż nie zdarzyło się jeszcze, aby urzędnicy państwowi świadomie uszczuplali dochody spółek Skarbu Państwa, za które są przecież odpowiedzialni. W tym samym czasie w Szwecji można było być świadkiem sporego skandalu - odwołania ministra kultury, gdyż wyszło na jaw, że urzędniczka ta nie opłacała abonamentu radiowo-telewizyjnego. Prawdziwym celem likwidacji abonamentu jest, moim zdaniem, odebranie bezpośredniego, niejako osobistego finansowego wpływu obywateli na media publiczne poprzez fakt opłacania abonamentu i zastąpienie go środkami z budżetu, na który wpływ ma rząd, a zatem bieżąca polityka. W ten sposób media publiczne sprowadzono do sektora wiecznie niezaspokojonej finansowo budżetówki, uzyskując nad nimi finansową, organizacyjną i programową kontrolę. Od tego momentu władza wykonawcza i parlamentarna bierze na siebie odpowiedzialność za utrzymanie mediów publicznych ze środków państwowych, a dzieje się to w czasie, gdy ta sama władza za wszelką cenę dąży do pozbycia się poprzez prywatyzację utrzymywanej ze środków budżetowych służby zdrowia czy szkolnictwa, uciekając równocześnie od właściwego finansowania wielu innych zadań budżetowych. Zabrzmi to strasznie, ale dla Platformy i rządu premiera Tuska propaganda okazuje się ważniejsza od służby zdrowia. Bezpośrednie finansowanie mediów publicznych znajduje się teraz w kompetencjach Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. KRRiT dysponuje środkami zgromadzonymi na koncie Funduszu Zadań Publicznych, które otrzymuje z budżetu państwa. W jakiej wysokości będzie to fundusz? Dziś jeszcze nie wiadomo. Kwota ta nie będzie z pewnością znana także za rok, gdy przyjdzie uchwalać kolejny budżet. Przymiarki mówią o 800 mln zł, czyli o sumie na poziomie z roku 2007, w którym gospodarka rozwijała się jeszcze bardzo dobrze. Czy ta suma nie ulegnie zmianie, jeśli będzie musiał zmniejszyć się budżet np. służby zdrowia?

Gwarancje organizacyjne Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji w świetle nowej ustawy nadal pozostaje pod wielkim wpływem polityki, gdyż jej członkowie wyłaniani są z rekomendacji Sejmu, Senatu i prezydenta. Nie zmienia tego faktu wymóg posiadania przez osoby typowane do władz co najmniej dwóch rekomendacji udzielanych przez uczelnie akademickie w rozumieniu ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym z 27 lipca 2005 roku lub ogólnokrajowe stowarzyszenia twórców i dziennikarzy. Warto przy okazji zauważyć, że ustawę tę stosuje się w sposób wybiórczy, bo typować mogą tylko władze uczelni świeckich. Zaś szkoły wyższe i wyższe seminaria duchowne prowadzone przez Kościoły i związki wyznaniowe, z wyjątkiem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, nie mają takiego prawa. W ten sposób z możliwości opiniowania kandydatów do władz mediów publicznych wyeliminowano jedną z niewielu w Polsce wyższych uczelni specjalizujących się w kształceniu kadr dla mediów, czyli Wyższą Szkołę Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Przy okazji w nowej ustawie zawarto kilka innych przepisów mogących mieć wpływ na ewentualne dyskryminowanie głównego nadawcy społecznego, jakim jest Radio Maryja. Czy rzeczywiście środowiska, uczelnie i stowarzyszenia upoważnione do wysuwania kandydatów do władz mediów są ideowo i partyjnie obojętne? Czy powszechny wręcz sprzeciw środowisk akademickich wobec lustracji nie dowiódł ich zaangażowania po stronie restauracji starych komunistycznych układów? Czy taki zapis rzeczywiście potwierdza zamiar ustawodawcy pełnego odpolitycznienia mediów publicznych? Ustawa przewiduje powołanie 16 nowych, samodzielnych spółek telewizji regionalnej w miejsce dawnych oddziałów terenowych TVP. Zostanie im przyznana część majątku wydzielonego z warszawskiej centrali. To oczywisty trop wskazujący na możliwości pojawienia się korupcji. Nowe spółki telewizyjne nie będą w stanie samodzielnie się utrzymać. Będą zmuszone do ograniczenia swoich możliwości programowych i poszukiwania "sponsorów" we władzach samorządowych. W tej sytuacji trudno sobie wyobrazić niezależność programową i dziennikarską tych podmiotów w regionach, w których cała władza samorządowa skupia się w rękach jednej lub dwóch dominujących opcji politycznych. Tak rozumiana "samorządowa telewizja" nie wypełni nałożonych na nią zadań i przestanie być atrakcyjna dla telewidzów. Ostatnie lata dowiodły, że miejscowe elity skupiają się wokół władz samorządowych, gdyż są z nimi powiązane wieloma różnorakimi interesami. Świadczy o tym niedawna obrona prezydenta Olsztyna przez miejscowy establishment czy udzielenie w referendum wotum zaufania dla prezydenta Sopotu oskarżonego o czyny korupcyjne. Władze samorządowe i związane z nimi elity będą przede wszystkim dążyły do tego, aby dobrze wypaść w "swojej" telewizji. Dziennikarze lokalnych stacji nie będą już mogli poszukiwać wsparcia w centrali na Woronicza, gdy postanowią pokazać prawdę niewygodną dla miejscowej władzy.

Gwarancje programowe Podstawą do wydatkowania pieniędzy na realizację programów będzie udzielenie przez KRRiT licencji programowej. Ze środków Funduszu Zadań Publicznych będą mogli korzystać nadawcy publiczni i niepubliczni. Ci ostatni na zasadzie konkursu, ale także przy współudziale nadawców publicznych. Tak skonstruowane licencje programowe mogą i najprawdopodobniej będą tworzyć mechanizmy korupcyjne mimo oczywistego w tym względzie zastrzeżenia, że KRRiT dba o równe traktowanie zróżnicowanych podmiotów. Podobnie może się dziać przy udzielaniu absolutorium programowego dla "beneficjenta licencji programowej". Udzielenie lub nieudzielenie absolutorium programowego to autonomiczna decyzja KRRiT, a właściwie jej konkretnych członków, których stopnia zaangażowania po stronie konkretnego nadawcy nigdy nie da się ustalić i ocenić. Ocena licencji programowych przed ich zrealizowaniem przez nadawcę jest rozwiązaniem zbliżonym do quasi-cenzury. W ten sposób poszczególni członkowie KRRiT uzyskują bezpośredni wpływ na merytoryczne sprawy programowe. Możliwa będzie ingerencja w tematy, dobór ludzi (gości, ekspertów, prezenterów) i sposoby realizacji programów, a więc w sprawy, które dotąd mieściły się w kompetencjach każdego samodzielnego nadawcy. Czy jedni nadawcy będą preferowani, a inni nie? Czy nie wymusi to na nadawcach, twórcach i dziennikarzach sięgania po "bezpieczne" tematy wymienione w ustawie w dziale "zadania mediów publicznych"? Wśród tych zadań są także ewidentnie ze sobą sprzeczne, np. propagowanie integracji europejskiej i sprzyjanie tożsamości narodowej. Dominuje w nich polityczno-poprawnościowa nowomowa, w której szczególnie wyróżnia się "przeciwdziałanie dyskryminacji ze względu na rasę, narodowość, wyznanie, płeć i orientację seksualną".

Zakończenie Uchwalona przez Sejm 21 maja 2009 roku ustawa o zadaniach publicznych w dziedzinie usług medialnych w radykalny sposób zmienia dotychczasowe usytuowanie, pozycję i znaczenie mediów publicznych na polskim rynku elektronicznym. Konsekwencją wejścia w życie wielu przepisów tej ustawy jest poddanie mediów publicznych w Polsce ograniczeniom natury finansowej, organizacyjnej i programowej. Media publiczne przestają być konkurencyjne, a ogromną przewagę na rynku uzyskują nadawcy prywatni. Sejmowa uchwała polskiego parlamentu łamie istniejący w Polsce jak dotąd stabilny i uniwersalny sposób komunikowania się państwa za pomocą silnych, publicznych, a równocześnie narodowych mediów w warunkach integrującej się Wspólnoty Europejskiej. Marginalizacja mediów publicznych, świadomie realizowana już na rok przed wejściem w życie ustawy, niepewna przyszłość, jaką tworzy prowizoryczny charakter nowej ustawy, jest zapowiedzią nieodległych, kolejnych przemian w mediach publicznych, a wśród nich nie można wykluczyć ich restrukturyzacji, pod którą, jak wiadomo, kryje się zwykła prywatyzacja. Wbrew pozorom ustawa jest konsekwentna i w pełni przemyślana z dwóch powodów. Po pierwsze, realizuje narzucony, ale w pełni akceptowany przez Platformę Obywatelską i koalicyjnych liberałów, w tym prywatne media, model publicznych mediów samoograniczających swój narodowo-kulturotwórczy charakter na rzecz zunifikowanego modelu europejskiego, zarządzanego przez Unię Europejską w myśl traktatu lizbońskiego. Potwierdza to fragment z uzasadnienia ustawy o rezygnacji z dotychczasowej roli KRRiT jako kreatora polityki państwa w dziedzinie radiofonii i telewizji, a wyznaczenie jej jedynie roli opiniodawczej w tym zakresie. Po drugie, ustawa jest w tym sensie konsekwentna i przemyślana, że tworzy możliwości uzyskiwania doraźnych korzyści dla wielu grup, w tym nadawców niepublicznych, czy tzw. dostawców usług medialnych lub "beneficjentów licencji programowych", zainteresowanych deregulacją mediów publicznych w celu pozyskiwania zleceń na usługi medialne, ale i na zarządzanie publicznymi spółkami radiowo-telewizyjnymi, gdyż takie nowe rozwiązania tworzy ustawa. Sposób dystrybucji tych ewentualnych korzyści jest uregulowany nieprecyzyjnie. Należy się spodziewać, że będzie przebiegał tak, jak toczyły się tzw. konsultacja społeczna i dialog ze środowiskami twórczymi nad projektem ustawy. Zaprezentowano tu szczególną fikcję i grę pozorów. Przykładem jest tu nagłośnione w mediach spotkanie ze środowiskami twórczymi, które wszystkie bez wyjątku nie pozostawiły suchej nitki na ustawie na dzień przed skierowaniem projektu do komisji sejmowej. Najsmutniejszym faktem jest całkowite zrezygnowanie przez ustawodawców z dialogu ze społeczeństwem, dotychczasowym suwerenem mediów publicznych, choć nie w pełni świadomym tej swojej szczególnej roli. Nowa ustawa sprowadza obowiązki mediów wobec Narodu i społeczeństwa do działalności usługowej, do "zadań publicznych w dziedzinie usług medialnych". To zdecydowany krok wstecz w stosunku do rozwiązań z poprzedniej, wciąż obowiązującej ustawy o radiofonii i telewizji z 1992 roku, która została pokrojona i zepsuta w części najistotniejszej, tej odnoszącej się do mediów publicznych. Trudno zrozumieć, dlaczego w nowej ustawie, dotyczącej w większości mediów publicznych, pominięto zapis o chrześcijańskich wartościach, jakimi powinny być nacechowane programy, czy też zapis o ochronie rodziny. Skoro nie było zastrzeżeń do ustaleń obowiązujących w ustawie z 1992 roku, to dlaczego sformułowania te nie znalazły się wśród nowych zadań mediów publicznych? Jest to tym bardziej niezrozumiałe, że niektóre dawne zapisy zostały w nowej ustawie powtórzone. Marginalizacja i przyszła komercjalizacja mediów publicznych - takie było zadanie ustawodawców. Społeczeństwo polskie traci ważną część naszego narodowego dobra, jakim były budowane przez lata i finansowane przez odbiorców media publiczne. Wojciech Reszczyński

POWRÓT DO "NOWEJ POLSKI" „Wy - Oficerowie WSI - na pewno usłyszycie jeszcze z ust Pana Prezydenta, albo Pana Premiera patetyczne, łacińskie słowa: „TOTUS TUUS” - nie mylcie z „TOTUS TUUSK”, choć - okazuje się - Nadeszła już Pora, Nadszedł ten Czas! Opozycja parlamentarna zaś (za słowami wyśpiewanymi przez Violettę Villas) celująco lansuje dyskurs: „przyjdzie na to czas, przyjdzie czas…”. Czekajcie i bądźcie aktywni. Nie lękajcie się. Wypłyńcie na głębię. Piękno linii brzegowej akwenu (plaży), zarysu gór, kształtu piramidy, monumentu , etc. - pełniej bowiem postrzegane jest z dystansu,z dużych odległości. Sursum corda! Myśli niniejsze, uczesane inaczej, zaczerpnięto z Konwencji PiS i trochę je zmanipulowano. Niektóre z nich sparafrazowano (kontekst interdyscyplinarny)”. Nie od dziś wiadomo, że oficerowie ludowego wojska to intelektualni mocarze. Wielu z nich, otrzymawszy staranne, humanistyczne wykształcenie w Akademii Sztabu Generalnego im. Woroszyłowa, może uchodzić za prawdziwych erudytów i myślicieli. Nic zatem dziwnego, że spotkanie z głębią myśli oficera ludowego wojska musi stanowić niezwykłą, intelektualną przygodę i cenne doświadczenie. Cóż dopiero - gdy wojskowy humanista dzieli się z nami refleksją na temat rozwiązania Wojskowych Służb Informacyjnych. Cytat, którym uraczyłem czytelników pochodzi z najnowszego 5 nr. Biuletynu „Chłodnym okiem”, wydanego przez Stowarzyszenie Pro Milito. Cały numer tego zacnego periodyku zapełnia twórczość „ppłk dypl. w st. spocz.” dr.Mikołaja Szczepana „Kruka” Ociosanego. Na treść nr 5 Biuletynu składają się dzieła pana podpułkownika, sporządzone między lipcem, a wrześniem 2007 roku. Tytuł części pierwszej, z której zaczerpnąłem większość cytatów może odstręczać naukową zawiłością, brzmi bowiem - „DYSKREDYTACJA TEZAURYCZNA WIELKĄ GRĄ „Czarnej Wdowy” PRZECIWKO WSI (Intelligence Service). Gdy już pokonamy wrodzoną nam, - cywilom niechęć do nauk ścisłych i zagłębimy się w piękno języka pana oficera - nagrodą będzie głębia i śmiałość myśli oraz wprost encyklopedyczna erudycja, wyzierająca z każdego zakamarka tekstu. Czegóż tam nie ma! Znajdziemy zacną łacinę, cytaty z filozofów i wojskowych strategów, Stalina, Hitlera i Jana Pawła II, a wszystko to okraszone Suworowem i fragmentami poezji. Szczerze zachęcam, by gruntownie zapoznać się z dziełem oficera LWP i mam nadzieję, że niniejszy tekst wzbudzi zaciekawienie czytelników. Pod głównym cytatem z księdza Jerzego Popiełuszki, dr. „Kruk” Ociosany prezentuje nam odważną i nowatorską tezę, której podstawowym składnikiem jest stwierdzenie, iż „Oficerów WSI zdradzili w roku 2007 przedstawiciele Państwa polskiego” . Autor przedstawia skróconą, ale jakże barwną historię bohaterskich oficerów wojskowych służb, wywodząc ich honorową postawę od dzielnego wodza Persów Kserksesa I, poprzez „okupujących” Kreml żołnierzy hetmana Stanisława Żółkiewskiego, którzy w 1610 roku straszliwie złupili moskiewskich obywateli. Nie oszczędza nam przy tym opisów aktów kanibalizmu, jakiego dopuszczali się polscy żołdacy - najwyraźniej sugerując, iż przyczyną upadku wojsk hetmana była zła praca wywiadu i kontrwywiadu. Ta historyczna przestroga ma nas upewnić w przeświadczeniu, że likwidacja WSI to „przebogaty prezent polskich władz nie TYLKO dla rosyjskich służb specjalnych (spadkobierców OCHRANY , CzK , NKWD, GRU i KGB), lecz także wywiadów całego świata oraz bardzo dobrze zorganizowanych grup terrorystycznych, struktur gangstersko-mafijnych i różnego autoramentu dewiantów”. By nie było najmniejszych wątpliwości, kto dokonał tej nikczemnej zdrady, autor informuje nas, iż „ Akt ten roziskrzył diaboliczny wzrok super zrzędy Antoniego M. oraz wyzwolił i utrwalił ironiczny uśmiech na jego ministerialnym „obliczu ” (maska satyra). Ów „faworyt” władzy - „ lepszy patriota” wedle PiS'u - to „osoba szczególnie zasłużona dla Polski”?? Choć nie chcę pozbawiać czytelników osobistych doznań, płynących z lektury doktora oficera LWP, nie mogę pozostać obojętny na ten fragment z jego dzieła, w którym wymienia on „arsenał środków dyscyplinujących” ludzi wywiadu i kontrwywiadu, które w sposób naturalny, poprzez „samokontrolę i samoobserwację” chronią ich od błędów i przestępstw. To jeden z najbardziej smakowitych urywków, pozwolę więc sobie zacytować go w całości: „O przestępstwach ludzi Wywiadu i Kontrwywiadu na świecie (oraz szpiegach), o ich winie i karze decydowały - prawie zawsze - niezawisłe Sądy Wojskowe, albo tzw. „nieszczęśliwe wypadki” (utonięcie w wannie; porażenie prądem elektrycznym; oszpecenie ciała kwasem solnym; porażenie piorunem >>kulistym<< przy bezchmurnym niebie; samowolne wyskoczenie z samolotu bez spadochronu; zdalnie sterowany zawał serca (bądź udar mózgu ) - osiągnięcia współczesnej farmakologii; zaczadzenie; marskość wątroby; kopnięcie „ konia” w ciało ofiary na autostradzie lub pasie startowym lotniska wojskowego; „galopująca” gruźlica; nieuleczalna odmiana białaczki; bardzo silna dawka „specyfiku” - dioksyny, alkoholu, środka narkotycznego (we krwi denata); porwanie osoby „błądzącej” przez >>tornado<<; samobójstwo przez „samopowieszenie” lub wyskoczenie z okna wieżowca (… gdy >>przyszli…<< to John White, Helmut Miller, Jurij Gromow, Zenon Nowak… nie zdążyli uciec); wycięcie nerki; uduszenie; zasztyletowanie (wykrwawienie); śmiertelna dawka pierwiastka radioaktywnego - izotopu (choroba popromienna); zainfekowanie zdrowego organizmu sepsą bądź wirusem HIV; zastrzelenie ( śmierć honorowa); podpalenie dobytku osoby krnąbrnej; permanętna inwigilacja i zastraszanie oraz inne P r z y p a d k i (na przykład - ptasia grypa). Do najbardziej drastycznych opisów brutalnego karania śmiercią, nie tylko Oficerów Wywiadu, czy Kontrwywiadu, lecz osób sprzeniewierzonych i zaprzedanych (cywilów), zaliczyć można: spalenie żywcem w piecu krematoryjnym; zakopanie osoby niewiernej (zdrajcy) 1,5 metra pod ziemią w trumnie, kiedy ona jeszcze nie umarła!; wrzucenie żywcem >>zbrodniarza << do pojemnika wypełnionego kwasem solnym o dużym stężeniu; inne kary cielesne powodujące cierpienie (np. drażnienie prądem elektrycznym)”. Nie może więc zaskakiwać, że pan Ociosany, mając świadomość z jak wielkim ludźmi mamy do czynienia, w osobach oficerów WSI, wyraża zdziwienie ich postawą, tuż po rozwiązaniu tej służby przez „superzrzędę” Antoniego M?

„Dziw ogarnia Oficerów z cenzusem (zwłaszcza tych, którzy już z Armii odeszli), że środowisko żołnierzy zawodowych milczy, przyjmując postawę pokutną wobec p i s o w c ó w - brutalnych „iluminatów” oraz zastanej politycznej rzeczywistości (patologiczny wpływ na świadomość żołnierzy zawodowych paradygmatu na przykład -„apolityczność Armii”, powodującego „intelektualny stupor”). Jest jednak w myślach pana podpułkownika mocna nuta nadziei. To ona właśnie zainspirowała mnie, by zwrócić uwagę czytelników na to wiekopomne dzieło. Warto bowiem pamiętać, że ppłk Ociosany pisał je w okresie między lipcem, a wrześniem 2007 roku - czyli w czasie, gdy Polską rządzili - „Wybitni pisowscy politycy, zarządzający Krajem tytanową ręką (dwoma rękoma) - Pan Premier i Pan Prezydent,czyli „Bracia Bliźniacy -prawnicy, humaniści”- którzy, jak zastanawia się autor są „zwolennikami i promotorami społecznego reżimu?!” Na wielką uwagę i uznanie zasługuje fakt, że oficer LWP dzieli się z nami swoją głęboką nadzieją na zmiany, upatrując jej (jakże słusznie) w zbliżających się wyborach parlamentarnych. Pisze bowiem: „Trzeba mieć nadzieję, że po 21 października 2007 roku - następcy Koalicji rządzącej Polską - posiądą zgoła odmienny sposób „słuchania Rodaków”, w tym: Oficerów Służb Specjalnych - z Przedstawicielami Wywiadu i Kontrwywiadu Wojskowego włącznie oraz byłych Funkcjonariuszy Wojskowych Służb Informacyjnych (WSI). Tak Im dopomóż Bóg!, i wszyscy Święci. Obywatelom Najjaśniejszej Rzeczypospolitej pozostaje jeno - nadzieja ! „

W refleksjach ppłk Ociosanego z 2007 roku ze zdumieniem, ale też podziwem możemy dostrzec profetyczne zdolności, jakich nigdy byśmy nie podejrzewali u człowieka tak ścisłego, logicznego umysłu. Autor kończy swoje dzieło taką oto przepowiednią i życzeniem:

„Po odejściu rządzącej K o a l i c j i (zdominowanej przez PiS), kolejna demokratycznie wybrana opcja polityczna, której Naród polski zaufa 21 października 2007 roku - musi powodować , poprzez realizację programów edukacyjnych - „aby Polacy nie warrrczeli na siebie zaznaczając, który (…) ma mocniejsze r r r…” (Tomasz Jastrun).

• Po wyborach parlamentarnych (2007) przyszły Premier Rządu RP, cieszący się poszanowaniem Rodaków ( posiadający autorytet wiedzy i wysokie morale), powinien l u b i ć wszystkich Polaków (nie tylko „wykształciuchów”, którzy będą mu przydatni w procesie rządzenia i w czasie rozwiązywania problemów doraźnych), dopóty, dopóki będzie ich potrzebował, i przynajmniej - jeden dzień dłużej!

• Europejczycy, dbający o kulturę Europy, obligowani Testamentem Przodków (odrzuciwszy pychę), powinni czynić wysiłki na rzecz przedłużania ciągłości trwania cywilizacji łacińskiej , aby Zachód nie umarł, a Wschód żył godniej („ cywilizacja śmierci” bowiem zbiera w Europie obfite żniwo i daje o sobie znać poprzez „wytwory” umysłów >>iluminatów<< - przedstawicieli przygaszającego CZŁOWIECZEŃSTWA - Kultury Zachodu, projekcja - aborcji, narkomanii, seksizmu, eutanazji, starzejących się Rodów i Społeczeństw).

Jak wszyscy doskonale wiemy, 21 października 2007 roku istotnie nadszedł czas premiera, który „lubi wszystkich Polaków”. Dla panów oficerów WSI, którzy doczekali tego sprawiedliwego czasu, ma nasz myśliciel mądrą radę: „Hurra!!! Stop! Tylko roztropnie Panowie, tylko z umiarem… Wyhamujcie w sobie, Bracia Oficerowie, lwią bezkarność (szaba daba da, szaba daba da, szaba da…). Sza…! Oby Polska Była Polską! Dla wszystkich Obywateli jest z korzyścią bezpieczeństwo Rzeczypospolitej (łac.„OMNIBUS BONIS EXPEDIT SALVAM ESSE REM PUBLICAM”).Będą zmiany ! Wracajcie do >>Nowej Polski<< , która na Was czeka. Wracajcie „ Do kraju tego , gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi z ucałowaniem”(C.K. Norwid). Z Bogiem! Chciałbym również mieć nadzieję, że panowie oficerowie wracając do „Nowej Polski”, która na nich czeka” rzeczywiście wyhamują w sobie „lwią bezkarność”. Aleksander Ścios

Ciemny Kontynent: Europejscy pomocnicy Hitlera w przeprowadzeniu Holocaustu SPIEGEL ON LINE Czy niezależni, międzynarodowi dziennikarze zareagują na jeszcze jedna manipulacje judeocentrycznych ośrodków? Artykuł, jaki ukazał się na stronie: www.spiegel.de robi wrażenie judeocentrycznej kampanii propagandowej w dużej skali, która przypomina inna akcje dotycząca polskiej `współodpowiedzialności' za Shoah i pogromy w czasie II wojny światowej.  Oczywiste jest, ze dobrowolny udział w Holocauście był różny wśród narodów europejskich, ale wybór czasu w jakim propagandziści Spiegla zdecydowali sie na swoja manipulacje jest nieprzypadkowy. Ujawnienie tych faktów powinno mieć miejsce wiele dziesięcioleci wcześniej..  Zastosowano taka sama taktykę jak w przypadku `polskich' pogromów Żydów w Jedwabnem i w Kielcach.  Tym razem zamiast mówić o odpowiedzialności poszczególnych nacji jak Ukraińcy, Węgrzy, Rumuni, Słowacy lub narody bałtyckie, zasugerowano odpowiedzialność grupowa, oskarżając wspólnie `Europejczyków' (chrześcijan?). Europę nazwano `ciemnym kontynentem, ` tak jakby ośrodki wpływów żydowskich nie miał swojego udziału w sprowokowaniu obydwu wojen światowych, nienawiści i Holocaustu. Anty-polonizm, podobnie jak demonizowanie Serbów przez media i polityków, będących pod wpływem ośrodków żydowskich, wskazuje, ze judeocentryczne fałszowanie historii i faktów poprzedza generalny atak na naród. Serbia uległa czystkom etnicznym oraz podziałowi pomiędzy kilka państw a ziemia rdzennie serbska została wzięta przemocą militarna.  Dla Polaków obecna judeocentryczna kampania propagandowa oznacza oszukańcze wielomiliardowe roszczenia grup reprezentujących `przemysł Holocaust, ` bezpośrednia inwazje nacjonalizmu izraelskiego na polskie suwerenne terytorium
(coroczne tzw. `marsze żywych' w Oświęcimiu - Brzezince) oraz fałszowanie historii Polski w celu obniżenia poczucia dumy narodowej i tożsamości Polaków, dalsza judaizację społeczeństwa polskiego oraz w rezultacie znaczne obniżenie wpływów narodowo - katolicko - patriotycznych ośrodków. Strategia przyjęta w artykule Spiegla może wskazywać na służenie wielu celom judeocentrycznym:

1. Nieustanne przypominanie cierpienia Żydów, przy równoczesnym ukrywaniu roli syjonistów w Shoah.
2. Przygotowanie opinii światowej do zaakceptowania roszczeń `przemysłu Holocaust' oraz prawdopodobna rekolonizacja państw wschodnioeuropejskich w stylu Judeo-Polonii. Od ponad wieku istnieje koncepcja Judeo-Polonii jako państwa żydowskiego we Wschodniej Europie, od Bałtyku do Morza Czarnego.
3. Wzmacnianie Unii Europejskiej, przy równoczesnym osłabianiu państw narodowych.
4. Rozkładanie winy, ciążącej na Niemcach, na inne narody europejskie oznacza manipulacje judeocentryczna, której celem jest powstrzymywanie niemieckiego ekspansjonizmu, rewanżyzmu i rewizjonizmu.
5. Zneutralizowanie światowej opinii publicznej wobec spodziewanych ataków
Izraela na Arabów i muzułmanów.
6. Dalsze osłabianie chrześcijaństwa poprzez prezentowanie go jako przyczyny antysemityzmu i utrzymywania sie nienawiści do Żydów, prowadzącej do Holocaustu.
7. Kontrolowanie “prawdy” o Holocauście we Wschodniej Europie, celem manipulacji narodami i podziałami dla osiągnięcia judeocentrycznych, antyrosyjskich celów w tym regionie. Artykuł Spiegla może wiec sygnalizować wiele działań, które mogą przynieść niepożądane rezultaty dla bezpieczeństwa i pokoju, nie tylko w Europie, ale wręcz o zasięgu światowym.  Niezależne organizacje polonijne (czy są jeszcze takie?), we współpracy z ośrodkami patriotycznymi w Polsce i w innych krajach tego regionu, powinny opracować strategie przeciwdziałania wrogiej propagandzie w niezależnych mediach międzynarodowych, zainicjować badania porównawcze oraz sympozja niezależnych historyków międzynarodowych oraz naukowców badających ludobójstwo. Chciałbym tutaj zarekomendować sprawdzona, niezależną instytucje międzynarodową International Comparative Genocide Research (ICGR) pod kierownictwem Profesora Christiana Scherrera, który zorganizował konferencje naukowa na Uniwersytecie w Hiroszimie. Głównym celem ICGR jest zapobieganie zbrodniom masowym.  Mimo propagandy judeocentrycznych mediów głównego nurtu, które demonizowały Serbów, od końca lat 1980-ych na Bałkanach nie można było zapobiec powtarzającym sie falom  przemocy skierowanej przeciwko rożnym grupom etnicznym. Nie dało sie również zapobiec upokarzaniu i obrażaniu narodu polskiego w światowych mediach, czemu towarzyszyło przejmowanie majątku narodowego przez obce ośrodki. Na początek proponowałbym wspólną akcje naszych najlepszych, niezależnych historyków i badaczy (J.R.Nowak, I.C.Pogonowski, S.Pagowski, J.Peczkis i in.), którzy przygotowaliby wspólnie artykuł polemizujący ze Spieglem w takich sprawach jak: fałszowanie historii w celu uzyskania materialnych i/lub moralnych korzyści; narodowy a judeocentryczny interes w czasie wojny; współpraca syjonistów z nazistami i poświecenie mas żydowskich; denuncjowanie Żydów przez Żydów; działania Einsatzgruppen, zmuszających miejscowa ludność do współpracy; kamuflowanie masowych zbrodni nazistowskich na Żydach i przedstawianie ich, jako skutków rewanżu lokalnej ludności za kolaboracje Żydów z sowieckimi okupantami; prowokacje władz komunistycznych składających sie głownie z Żydów po II wojnie światowej. Polecam mój referat dotyczący spraw polskich, który napisałem wspólnie ze Stefanem Pagowskim na sympozjum naukowe, zorganizowane przez ICGR pt. Revisionism, Role Reversal and Restitutions:
The Polish-Jewish Case Wykorzystaliśmy w nim opracowania wspomnianych polskich autorów. Od strony 25 można przeczytać o judeocentrycznej propagandzie towarzyszącej sprawie pogromów w Jedwabnem i Kielcach, tzn. przypisywanie masowych mordów na miejscowych komunistach i Żydach polskiej ludności po inwazji armii hitlerowskiej na wschodnie tereny Polski w czerwcu 1941r., która miała sie w ten sposób mścić za zbrodnie NKWD (zdominowany przez Żydów komunistyczny aparat bezpieczeństwa wewnętrznego) popełnione przy współpracy z miejscowymi Żydami na ludności polskiej po wkroczeniu armii sowieckiej na te tereny po 17 września 1939r. Polacy nienawidzili komunizmu, natomiast wielu Żydów współpracowało z sowieckim okupantem (Pinchuk Shtetl Jews under Soviet Rule, Blackwell Publishers 1990; Eva Hoffman Shtetl, Mariner Books 1998).  W naszym referacie można również przeczytać o prowokacji NKWD, które zorganizowało `pogrom' w Kielcach w 1946r., w ramach szerszego programu, którego celem było przestraszyć Żydów i skłonić ich do wyjazdu z Europy do Palestyny, zgodnie z planem syjonistów dążących do utworzenia państwa Izrael. Zdominowany przez Żydów komunistyczny rząd polski po II wojnie światowej brał udział w tej akcji, organizując `pogromy' oraz prezentując jej światowej opinii publicznej jako przejaw polskiego antysemityzmu. We wspomnianym artykule Spiegla można łatwo wyczuć wpływy judeocentryzmu, np.

1. Zupełne przemilczenie roli międzynarodowego syjonizmu tzn. owczesnych ośrodków wpływów żydowskich, włączając w to bankierów, w dojściu do władzy nazistów. Zgodnie z koncepcja takich przywódców ruchu syjonistycznego jak Herzl, dla powstania państwa Izrael niezbędne było stworzenie żydowskiej martyrologii (Shoah), która stałaby sie podstawa moralna dla utworzenia i istnienia państwa Izrael na ziemi palestyńskiej. Dla tego celu należało użyć antysemityzmu oraz poświęcić wielu Żydów. Syjoniści finansowali oraz manipulowali wieloma ówczesnymi rządami, podburzając jedne narody przeciwko drugim. Ignorując te cele, Spiegel przypisuje eksterminacje Żydów klęsce armii hitlerowskiej na terenie ZSRR, ponieważ rozpoczęła się ona w masowej skali dopiero w dwa lata po inwazji Hitlera na ZSRR.
2. Ograniczenie pojęcia Holocaust do cierpień Żydów, zgodnie z nowa judeocentryczna quasi-religia holocaustiańska, wykorzystywana przez `przemysł Holocaust'; ustanawianie rasistowskich praw godzących w nie - Żydów; konsolidacja działań żydowskich, przy stałym ostrzeganiu przed grożącym niebezpieczeństwem (zgodnie z zasadami talmudycznego rabinizmu) oraz uciszanie jakiejkolwiek krytyki.
3. Przemilczanie wpływów żydowskich w totalitarnej machinie sowieckiej, przyznając ich ograniczony wpływ jedynie w `niektórych obszarach sowieckiej biurokracji.'
4. Przypisywanie zjawiska antysemityzmu w okresie przedwojennym wyłącznie motywom rasistowskim.  W rzeczywistości, wszystkie ugrupowania żydowskie w Polsce, jak również międzynarodowe organizacje syjonistyczne były przeciwne utworzeniu niepodległej Polski po I wojnie światowej. Czy Żydzi oczekiwali, ze Polacy będą ich za to kochać? Poza tym, Żydzi zdominowali handel, wiele profesji i innych sfer w czasach trudnych dla gospodarki. Rząd polski podjął pewne restrykcyjne kroki jak np. kwoty na uniwersytetach, biorąc pod uwagę procentowy udział Żydów wśród ludności Polski. Czy można sie mu dziwić? Tymczasem, fakty te przedstawia sie jako przykład ślepego, irracjonalnego polskiego antysemityzmu.
5. Porównywanie Polaków do patologicznych morderców Żydów.  Tymczasem Polacy byli, poza Serbami, jedynym narodem, którym za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci. Mimo tego wielu Polaków ukrywało Żydów narażając życie swoje i swoich rodzin a nawet całych wsi, ratując setki tysięcy Żydów przed niechybną śmiercią. Tymczasem omawiany artykuł chwali jedynie Duńczyków, którzy bez żadnego ryzyka przerzucili 5 tys. swoich Żydów w bezpieczne miejsca. Redaktorom Spiegla można zadać pytanie, dlaczego wiec Polacy stanowią najliczniejsza grupę wymieniona na pomniku Yad Vashem w Jerozolimie, poświęconym tym, którzy ratowali Żydów w czasie II wojny światowej? Przy tym, faktycznie takich Polaków było znacznie więcej.
6. W artykule podkreślano denuncjowanie Żydów w Holandii i Francji (w rzeczywistości marginalne zjawisko), przy równoczesnym przemilczaniu ratowania Żydów w tych państwach.  W Polsce sami Żydzi syjoniści donosili na innych Żydów nazistom, z którymi współpracowali na ulicach, w radach w getto i w policji żydowskiej. Spiegel nie wspomniał o tym nawet słowa.
7.  Przypisywanie powojennych rzekomych pogromów (które w rzeczywistości miały na celu skłonić Żydów do wyjazdu do Palestyny) ambicjom tworzenia państw narodowych.
W rzeczywistości, reżimy judeocentryczne (np. w Polsce i na Węgrzech) tłumiły jakiekolwiek przejawy patriotyzmu wyjątkowo brutalnie, dbając jedynie o pasożytnicze interesy żydowskie.
8. Celowo użyto ogólnego określenia `państwa bałkańskie.'  Przy obecnej demonizacji Serbów, judeocentryczne media nie mogą oskarżać chorwackich i albańskich ekstremistów, dlatego niedouczony czytelnik (czyli większość) pomyśli o Serbach jako o oczywistych winowajcach. Obecna judeocentryczna, antyserbska kampania propagandowa ma na celu wybielić albańskich ekstremistów, którzy mordowali Żydów, jak również pomoc oczyścić sumienie chorwackich nacjonalistów z winy spowodowanej wymordowaniem setek Serbów w czasie II wojny światowej, nie poddając równocześnie w wątpliwość liczby Żydów zabitych przez ustaszów. Piotr Bein

To nie tylko przedwyborcza propaganda

Wypowiedź znaczącego polityka współrządzącej partii w Niemczech jednoznacznie świadczy o tym, iż ostatnie deklaracje obu partii, CDU i CSU, w kwestii historii wysiedleń wpisują się nie tyle w pewną propagandę przedwyborczą, jak twierdzili niektórzy, ale są też poparte pewnymi konkretnymi działaniami politycznymi, a być może także prawnymi. Tego typu deklaracje polityczne już nie tylko można wpisywać w kontekst kampanii wyborczej, ale w politykę międzynarodową i w to, co Niemcy będą starali się robić w zjednoczonej Europie. Pamiętajmy bowiem, że fakt, iż toczy się dziś kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego - a na bazie traktatu lizbońskiego będzie on wzmocniony - świadczy o tym, że Niemcy będą rozstrzygać na poziomie europejskim pewne kwestie historyczne na niwie ekonomicznej, prawnej, a zarazem na poziomie prawdy historycznej, dziejowej. Trzeba realnie liczyć się z tym, że tę walkę kraje i narody środkowoeuropejskie będą musiały stoczyć. Niestety, jak to widać dotychczas, jest to walka nierówna. Dekrety Benesza - akty prawne wydane przez prezydenta Czechosłowacji Edvarda Benesza, sprawującego władzę w kraju w czasie II wojny oraz po jej zakończeniu. Na ich mocy pozbawiono obywatelstwa czechosłowackiego, wysiedlono i skonfiskowano majątek Niemcom i Węgrom za ich działalność przeciw państwu czechosłowackiemu i powszechną kolaborację z Niemcami. Dr hab. Mieczysław Ryba

CHODZI NIE O PÓŁTAWSKĄ, LECZ O PAETZA Jeżeli niektórzy boją się ujawnienia korespondencji pomiędzy Janem Pawłem II a krakowską lekarką, to nie dlatego, aby przyjaźń ta źle rzutowała na obraz kandydata na ołtarze. Obawiają się tego, że przy okazji mogą wyjść na światło dzienne inne skrywane problemy - jak np. sprawa abp. Juliusza Paetza. Nie ma takiego duchownego w Krakowie, który nie znałby dr Wandy Półtawskiej. Przez dziesiątki lat bowiem prowadziła ona w seminariach duchownych wykłady z medycyny pastoralnej. Wykłady te, dotyczące przede wszystkim metod naturalnego planowania rodziny i ochrony życia poczętego, pamiętam do dziś, bo prowadzone one były ciekawie i ogromną z pasją, przez co bardzo różniły się od nudnawych wykładów np. z filozofii człowieka, socjologii czy teologii dogmatycznej. Pani profesor znana była ze swojego trudnego charakteru (który był tłumaczony jej przejściami w obozie koncentracyjnym), a także z ogromnych wpływów jakie miała wśród naszych przełożonych. Doświadczył tego jeden z moich starszych kolegów, który jako diakon ostatniego, szóstego roku zakpił sobie na wykładzie z jednej ze wspomnianych metod. Kosztowało to go bardzo wiele, bo wykładowczyni poszła na skargę do rektora, w wyniku której owemu koledze wstrzymano święcenia kapłańskie, które miały być już za miesiąc. Święcenia te przyjmował on w pojedynkę dopiero w następnym roku i to na dodatek nie w katedrze z rąk metropolity, ale w kaplicy seminaryjnej z rąk biskupa pomocniczego. Wanda Półtawska znana jest przede wszystkim z przyjażni z Karolem Wojtyłą. Mówiła o tym bardzo chętnie na swoich wykładach, w środowisku ludzi świeckich związanych z Kościołem wręcz się tym afiszowała. Wielu miało jej to za złe. Pomimo tego jednak nikt w tej przyjaźni nie doszukiwał się żadnych tzw. podtekstów. Przyjaźń ta zaowocowała wieloma pozytywnymi sprawami. Pani profesor mówiła bowiem wprost swemu przyjacielowi, nawet gdy został papieżem, pewne rzeczy, ktore ukrywało przed nim jego najbliższe otoczenie. Klasycznym tego przykładem jest sprawa arcybiskupa Juliusza Paetza, o którego wybrykach ludzie sprawiedliwi pisali do nuncjusza Józefa Kowalczyka. Ten ostatni jednak to wszystko tuszował. To samo czyniło środowisko polskie w Watykanie. Dopiero Wanda Półtawska, wzorem św. Katarzyny ze Sieny, powiedziała o tym Janowi Pawłowi II prosto oczy przy kolacji. I dopiero po tej informacji powołana została komisja papieska, która pojechała do Poznania. Nawiasem mówiąc, o skłonnościach Paetza wiedziało wiele osób, gdy jeszcze w latach 70-tych pracował on jako prałat w Watykanie. Pomimo tego został on biskupem w Łomży, a następnie dzięki poparciu wspomnianego nuncjusza awansował na stanowisko metropolity poznańskiego. Jeżeli więc niektórzy obawiają się ujawnienia korespondencji pomiędzy papieżem a krakowską lekarka, to nie dlatego, aby przyjaźń ta źle rzutowała na obraz kandydata na ołtarze. Obawiają się tego, że przy okazji publikacji tej korespondencji mogą wyjść na światło dzienne inne takie skrywane problemy jak wspomniana sprawa Paetza. Sprawa ta nigdy do końca nie została wyjaśniona. Wielu molestowanych ma złamane życie, sprawiedliwy ks. Tomasz Węcławski odszedł z kapłaństwa, a główny "bohater" afery jako arcybiskup-senior żyje sobie w luksusie, będąc nadal osłaniany "parasolem ochronnym" przez pewne wpływowe osoby. 

ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Boże! Aż tak dokładnie? Od lat tłumaczę, że Wspólnota Europejska przekształca się na naszych oczach w Unię, czyli Związek Socjalistycznych Republik Europejskich. Podobieństwo do ZSRS czy III Rzeszy jest coraz wyraźniejsze i dostrzegam je nie tylko ja, czy p. Jerzy Urban - ale coraz więcej ludzi. Ostatnio jednak dosłownie mnie zamurowało. W "Gazecie Lubuskiej" przeczytałem tekst: "Wybory to ważna sprawa. Dlatego chcemy rozmawiać z ludźmi, namówić ich, żeby głosowali. Nieważne na kogo, ważne, żeby oddać głos i nie mówić później, że ludzi odpowiedzialnych za nasze sprawy wybierają inni - tłumaczy Patryk Lewicki, rzecznik prasowy akcji "Pokażmy, że jesteśmy komunistami". Patryk ma 19 lat. W akcji uczestniczyć będą też 18-, a nawet 17-latkowie. Zaczęło się od zwykłego gadu-gadu. - Od słowa do słowa wpadliśmy na pomysł, że będziemy zachęcać ludzi do głosowania - tłumaczy Patryk. Dla wielu wybory do Sejmu PRL będą pierwszymi w życiu. Niektórzy są za młodzi i nie mogą jeszcze głosować. - Ale i tak zdecydowali się nam pomóc. Zdają sobie sprawę z tego, jak ważne są te wybory - tłumaczy P. Lewicki. Już teraz do uczestnictwa w akcji zgłosiło się niemal 70 osób. Będą namawiać do głosowania mieszkańców 20 miejscowości naszego województwa. Jak? - Będziemy po prostu rozmawiać z ludźmi i rozdawać im ulotki - wyjaśnia Patryk. Szacują, że uda im się dotrzeć do ok. 30 tys. mieszkańców". Ten styl! Dokładnie tak brzmiały (zmieniłem tylko sens "gadu-gadu" i słowa 'Europejczykami" i "europarlament" na "komunistami" i "Sejm PRL") komunikaty o akcjach młodzieży komsomolskiej przed ówczesnymi wyborami. DOKŁADNIE! Identyczne słowa i całe zwroty. Jest to przerażające uczucie.

Istotnie: i za "komuny", i teraz kompletnie nie jest istotne, na kogo się głosuje - chodzi o to, by wrzucić kartkę, a tym samym uznać ustrój za "swój". Byśmy za kilka lat, kiedy to wszystko NAPRAWDĘ zbankrutuje (obecny "kryzys" to mały pikuś!), nie mogli ICH powiesić - bo ONI powiedzą: "Przecież sami na to głosowaliście". To już nie ustrój będzie winien, że poseł Iksiński kradnie, i nie sam poseł Iksiński: to MY będziemy winni, bo to MY przecież ICH wybraliśmy. I dlatego IM tak zależy na frekwencji. By człowiek wrzucił kartkę - tym samym potwierdzając, że on też jest cząstką tego złodziejskiego systemu. A to, czy głosujemy na PiS, PO, PSL czy SLD jest bez najmniejszego znaczenia - zwłaszcza w tych wyborach. Parędziesięciu aferzystom mamy zafundować immunitet - a na dodatek wysokie zarobki i 6 tys. emerytury. Oczywiście, dla tych, co startują, i ich rodzin ważne jest, który to dostanie. Ale MY nie możemy sprawić, by NIKT z NICH tego nie dostał! W wyborach do Senatu i Sejmu głosowanie na mniejsze Zło jest rozsądne. Ale nie w wyborach do tzw. euro-parlamentu! Tam NIC nie można załatwić - tam tylko bierze się diety. Dlatego głosowanie na kogokolwiek z Bandy Czworga to po prostu popieranie przestępców - lub tylko drobnych cwaniaczków. Gdy ktoś ma sprecyzowane poglądy polityczne, to powinien zagłosować na swoich: prawicowiec na UPR, lewicowiec na PPP, centro-lewicowiec na PdP, ultra-katolik na Prawicę RP; głosować przeciwko obecnie rządzącej "klasie politycznej". Ale tylko ten, kto ma poglądy! Natomiast 90 proc. ludzi nie ma poglądów politycznych - a głosują, "bo go widziałam często w telewizji", "bo jest przystojny"... Głosowanie przez taką osobę tylko zaciemnia obraz nastrojów ludzi. Zwolennikom UPR, PPP czy PR o coś chodzi, coś chcą zmienić - ci z Bandy Czworga praktycznie niczym się od siebie nie różnią; IM zależy tylko na KASIE. Dlatego powtarzam: na NICH - ani jednego głosu! Lepiej wyjechać na spóźnioną majówkę. JKM

Politycy podniecają się niezdrowo... wyborami do unio-parlamentu. Jak Państwo się domyślacie, zachowuję w tej sprawie dość stoicki spokój (co mi przychodzi tym łatwiej, że nie startuję...). W dodatku, gdy sobie pomyślę, co się stanie, gdy trzynastu najwybitniejszych Członków UPR zostawi sprawy organizacyjne i wyjedzie do Brukseli... Wszelako martwię się trochę o wynik wyborów; trzeba dołożyć wszelkich starań, by te cholerne 5% przekroczyć. UPR kompletnie zlekceważyła Opoczno - i w sumie przy frekwencji 6% uzyskała niecałe 3% poparcia. JKM

Tusk, Lem, Palikot i cyklopedyk ŚP. Stanisław Lem jako przykład typowego błędu logicznego podawał „rozwiązanie problemu” zwierzęcia, które nieustannie chodzi w kółko. Po jakimś czasie uczeni tworzą klasę zwierząt chodzących w kolko - i nazywają je „cyklopedykami”. I problem jest rozwiązany: zwierzę chodzi w kółko bo jest cyklopedykiem! Podobny błąd popełnił właśnie JE Donald Tusk w rozmowie z p. Moniką Olejnik. Powiedział: „Wszyscy mamy kłopot z Januszem Palikotem, bo jest to postać kontrowersyjna”. Tymczasem jest oczywiście odwrotnie: człowiek jest „kontrowersyjny”, bo ludzie mają z nim kłopot!! P.Premier niczego tu nie wyjaśnił... Popełnił przy tym i drugi błąd: człowiek z którym „wszyscy” mają kłopot, nie jest „kontrowersyjny”, lecz jednoznacznie potępiany; „kontrowersyjny” jest ten, na którego jedni psioczą, a drudzy wychwalają pod niebiosa. Ale kto powiedział, że obok stokrotek na polu polszczyzny nie mogą rosnąc i takie kwiatki? Odkąd to w telewizji obowiązuje logika i poprawna polszczyzna? A w ogóle to nie przesadzajmy - każdemu się coś takiego może przydarzyć. Gorzej (a może lepiej?) gdy jest to zamierzone. Mój kolega założył się, że na Politechnice Koszalińskiej - gdzie poszliśmy zobaczyć, jak studentów (pełną aulę!) zachęca się do udziału w unio-wyborach - wygłosi takie przemówienie, że do wyborów nie pójdzie nawet 10%. Trochę przesadził - bo nie odpowiadał wprost na żadne pytania, rzucając nieodmiennie zlepkiem słusznych sloganów... nie na temat. Najpierw skręcałem się za śmiechu, potem błagałem wzrokiem i gestami z miejsca, by już przestał... Niestety: sumiennie dociągnął do końca; czasem tylko spod maski powagi przebijał szelmowski uśmieszek. Ponieważ kontr-kandydaci z innych partyj odpowiadali na pytania rzeczowo, ale za to nonsensownie, myślę, że wygra zakład: do wyborów nie pójdzie nawet 5% obecnych na tym spotkaniu. Mieliby zbyt ciężki wybór: między tym, który nie odpowiada na żadne pytanie - a tymi, którzy na każde odpowiadają błędnie... Typowy overkill. JKM

Czy Jagiełło przestanie być zdrajcą. Powstaje wspólny polsko-litewski podręcznik do nauczania historii. Od sześciu lat w pocie czoła pracuje polsko-litewska komisja, która stara się zbadać z obu perspektyw problemy nauczania historii i geografii. Obecnie gremium chciałoby wydać wspólny podręcznik do historii. Nie brakuje jednak głosów sceptycznych. - Takie przedsięwzięcie byłoby bardzo ciekawe, gdyby w jednej książce zawarte zostały dwa warianty interpretacji wspólnej historii, które czytelnik mógłby porównać i samemu wyciągnąć wnioski. Oczywiście można pisać wspólną wersję historii, ale kiedy te dzieje są tak mocno pogmatwane, to nie da się tego uczynić, nie czyniąc komuś krzywdy - uważa poseł Artur Górski, wiceprzewodniczący Polsko-Litewskiej Grupy Parlamentarnej. Tymczasem, rozpoczęcie prac nad publikacją w obu krajach wstrzymują problemy finansowe. - Sprawy związane ze sposobem nauczania historii i geografii w Polsce i na Litwie są uzgodnione, a eksperci obu narodów dobrze rozumieją uwagi partnerów - jest przekonany prof. dr hab. Mieczysław Jackiewicz z Polsko-Litewskiej Dwustronnej Komisji do Badania Problemów Nauczania Historii i Geografii. - W komisji pracujemy już od 2003 r. i ta praca przynosi efekty - dodaje. Ostatnie prace polegają głównie na recenzowaniu zawartości podręczników szkolnych, zarówno polskich, jak i litewskich. Choć rażących błędów już w nich nie ma, to zdarzają się pewne potknięcia. To m.in. jakość tłumaczenia podręczników litewskich na język polski dla szkół na Wileńszczyźnie, którym potrzebna jest ingerencja polonisty. - Czytamy, recenzujemy i dyskutujemy. Litwini będący w komisji zgadzają się z naszymi uwagami. Nasze recenzje trafiają do ministerstwa oświaty Litwy, skąd wysyłane są do wydawnictw, i to od nich zależy końcowy efekt - stwierdza prof. Jackiewicz. Wcześniej w komisji padały m.in. uwagi na temat sformułowania "Wilno pod okupacją litewską", co dziś zgodnie określane jest mianem "zajęcie Wilna". Były też problemy z interpretacją bitwy pod Grunwaldem i pomijaniem przez Litwinów znaczenia udziału w niej Polaków i Władysława Jagiełły. Obecnie eksperci chcieliby, aby wspólnymi siłami powstał dwujęzyczny podręcznik historii polsko-litewskiej. Taki projekt Litwa przyjęła już nawet do realizacji, ale z uwagi na kryzys prace zostały wstrzymane. Podobnie działa Ministerstwo Edukacji Narodowej, które w sprawie wstrzymało oddech. - My jesteśmy konsekwentni i będziemy przypominali władzom, że taki podręcznik jest potrzebny - podkreśla prof. Jackiewicz. Nie kryje jednak, że to właśnie kwestie finansowe powodują, iż na razie pomysł nie jest realizowany.

Całkowitej zgody nie będzie W ocenie prof. Andrzeja Nowaka, historyka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, tworzenie wielonarodowościowych podręczników historii niesie ze sobą pewne ryzyko fałszerstwa, dlatego przy tego typu pracach należy przede wszystkim pamiętać o wzajemnym uszanowaniu różnych ocen tych samych wydarzeń historycznych. - Tego typu inicjatywy są ryzykowne i sensowność ich realizowania powinna być związana raczej z konfrontowaniem różnych wizji niż z ich pełnym uzgadnianiem. Oczywiście trzeba dochodzić prawdy i przeciwdziałać kłamstwom, które mogą pojawiać się z powodów ideologicznych, ale wiadomo, że różne narody mają różne "perspektywy historyczne" - podkreślił w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". Profesor Nowak zauważył, iż taka różna ocena może dotyczyć np. spraw związanych z unią polsko-litewską. O ile dla Polski Unia Lubelska jest jednym z najwspanialszych wydarzeń w historii, o tyle dla Litwinów jest to wydarzenie, które przez wiele lat w historiografii litewskiej XX wieku było oceniane skrajnie negatywnie pod kątem utraty niepodległości i ogromnych terytoriów przez Wielkie Księstwo Litewskie. - Zapewne do całkowitej zgody w tym zakresie nigdy nie dojdziemy i dlatego może lepiej uwrażliwić się wzajemnie na różnice perspektyw. Jeśli taki wspólny podręcznik miałby powstać, to właśnie z zaznaczeniem tego, co nas w interpretacji niektórych wydarzeń różni. Nie powinniśmy za wszelką cenę szukać wspólnego mianownika. Na pewno warto się zbliżać w zakresie poznania prawdy historycznej i warto eliminować kompletne nieporozumienia - dodaje prof. Andrzej Nowak. Jak podkreśla, na pewno trzeba pokazywać, jakie znaczenie dla Polski miała Armia Krajowa - o ile z punktu widzenia Litwinów była to siła, która w 1945 roku stała na drodze litewskich projektów walki o niepodległość, to już w polskiej tradycji niepodległościowej jest to niezwykle cenna formacja. - Tego typu zabiegi możemy czynić, natomiast nie powinniśmy liczyć na to, że przekonamy Litwinów, iż AK jest bohaterską organizacją, którą i oni powinni czcić. Podobnie Litwini nie przekonają nas do tego, że litewska współpraca z Rosją Sowiecką w 1920 roku była rzeczą dobrą. Nie, z naszego punktu widzenia była ona rzeczą złą, nawet jeżeli Litwinom pomogła utrzymać suwerenność na obszarze republiki kowieńskiej przez następne kilkanaście lat - tłumaczy. W ocenie prof. Nowaka, o ile na poziomie akademickim można próbować zbliżyć stanowiska Polski i Litwy, o tyle na poziomie historii popularnej, podręcznikowej, obywatelskiej przede wszystkim należy uszanować wzajemnie różne spojrzenia na historię, pokazywać je i zbliżać do siebie, ale na pewno nie dążyć do ich utożsamienia. Także w ocenie posła Artura Górskiego (PiS), wiceprzewodniczącego Polsko-Litewskiej Grupy Parlamentarnej i członka sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży, stworzenie wspólnego, polsko-litewskiego podręcznika historii może okazać się karkołomnym przedsięwzięciem. - Litwini skrajnie różnie postrzegają naszą wspólną historię, począwszy od czasów Władysława Jagiełły, którego dopiero niedawno przestali uważać za zdrajcę. Ale szczególnie wrażliwy jest okres międzywojenny. Przecież praktycznie do 1938 roku oba państwa nie utrzymywały ze sobą kontaktów, wręcz były w stanie wojny, a spór dotyczył przynależności państwowej Wilna. Przez wiele lat Marszałek Józef Piłsudski był uważany za jednego z głównych prześladowców Litwinów i stawiany na równi ze Stalinem i Hitlerem. To tylko przykłady, ale one doskonale pokazują, jak różne są spojrzenia na historię - zaznacza Górski. Zauważa jednak, że dzisiaj, choć litewski nacjonalizm wciąż kładzie się cieniem na naszą wspólną historię, pewne stereotypy powoli są przełamywane. Niemniej każde państwo ma swój punkt widzenia na historię i zawsze będą rozbieżności interpretacyjne. - Takie przedsięwzięcie byłoby bardzo ciekawe, gdyby w jednej książce zawarte zostały dwa warianty interpretacji wspólnej historii, które czytelnik mógłby porównać i samemu wyciągnąć wnioski. Oczywiście można pisać wspólną wersję historii, ale kiedy te dzieje są tak mocno pogmatwane, to nie da się tego uczynić, nie wyrządzając komuś krzywdy - dodaje poseł Artur Górski. Marcin Austyn

03 czerwca 2009 "Tylko bowiem przez godzenie sprzeczności można nieustannie dzierżyć władzę".. (G.Orwell) Sir Winston Churchill powiedział był swojego czasu, że:” Każdy jest przekonany, że jeśli karmi krokodyla, krokodyl zje go na samym końcu”(!!!!). Socjalizm zje wszystkich wcześniej czy później - to jest oczywiste, tak jak było ze wszystkimi rewolucjami socjalistycznymi w historii. Pożarły własne dzieci! Jeszcze nie tak dawno, odbyło się w Parlamencie Europejskim głosowanie dotyczące nowej dyrektywy, która wydłużałaby urlopy macierzyńskie do co najmniej 20 tygodni i  wprowadzenia obowiązkowego dwutygodniowego urlopu ojcowskiego  z okazji narodzin dziecka. Pomysł wielce socjalistyczny w treści zablokowali chadecy i liberałowie, a socjaliści oskarżyli ich o:” niegodne zachowanie „i” skrajny konserwatyzm sprzeczny z głoszoną obroną wartości rodzinnych”(???). Bo według socjalistów rozdawanie pieniędzy  bardziej na lewo niż na prawo, zresztą pieniędzy pochodzących z kieszeni tych którzy mają je otrzymać - to „skrajny konserwatyzm sprzeczny z głoszoną obroną wartości rodzinnych”. Bo nie jest to już zwykły zdrowy rozsądek. Nie wiem, czy postawa socjalistów - to nie jest  ta „ tradycyjna nowoczesność” o której wspominał podczas kampanii wyborczej pan Waldemar Pawlak z Polskiego Stronnictwa Ludowego. Może się to okazać mało istotne, bo nie wiem czy państwo wiecie, że 7 czerwca wybierzemy w Polsce 50 eurodeputowanych, ale po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego , Polska będzie mogła wysłać do Brukseli 51 parlamentarzystów(???). Co to oznacza? Że za kilkanaście miesięcy będziemy musieli pójść do urn ponownie(!!!!). Zapomnieli o tym fakcie polscy posłowie, przygotowując zmiany w ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego, a w efekcie do ponownego głosowania będzie potrzebna nowa ustawa, której napisanie - jak przewiduje pan profesor Piotr Winczorek z Uniwersytetu Warszawskiego - wcale nie będzie proste. Tymi głosowaniami i ciągłymi wyborami zademokratyzują nas na śmierć. Bo „demokracja , albo śmierć.”, parafrazując i uzupełniając hasło Rewolucji Antyfrancuskiej:”  Wolność, równość i braterstwo, albo śmierć.” Nie wiedzieć czemu historycy i propagatorzy tej antyludzkiej, antychrześcijańskiej i antycywilizacyjnej hucpy, w swoich wypowiedziach    nie dodają słowa” śmierć”, a przecież  kładzenie fundamentów pod demokrację ówcześnie miało zapach krwi, śmierć była fundamentem demokracji. Tysiące ludzi położyło głowę pod topór wolności, równości i braterstwa, tylko po to, żebyśmy mogli dzisiaj cieszyć się demokratycznymi wyborami, tolerancją, prawami człowieka i ma się rozumieć obywatela. Dzisiaj demokracja - w imię równości ,wolności i braterstwa - ścina jedynie zdrowy rozsądek, który podczas demokratycznych głosowań czasami próbuje się przebić.. Ale nie doczekanie , żeby się przebił… Większościowa demokracja. Postara się, żeby nigdy się nie przebił.! Na afrykańskiej sawannie rozmawiają dwie zebry: - Jak tam twoja siostra? Dawno jej nie widziałam? - Wybrała się jakiś czas temu do miasta i podobno skończyła na ulicy… Parlament Europejski zajmuje się coraz większą ilością  spraw, w miarę swojego demokratycznego rozwoju, w miarę postępu i uzyskiwanych uprawnień.. Mało, że mamy swój krajowy, który nie może nadążyć z uchwalaniem  różnego rodzaju głupstw- to jeszcze będziemy mieli na karku parlament ponadnarodowy, który głupstwa uchwalane będzie potęgował, w zależności od potrzeb socjalizmu, a że ten będzie się rozwijał- to oczywiste. Po to jest przecież wymyślona została  demokracja, żeby uchwalać, uchwalać i jeszcze raz uchwalać.. Bez permanentnego uchwalania nie ma przecież demokracji, a bez demokracji nie ma  normalnego życia ludzkości.. Lewica nie mogła by żyć, żeby ciągle nie uchwalać demokratycznie. Jaki to musi  towarzyszyć głosowaniu demokratyczny dreszcz. socjalistycznych emocji, że tak wciąga- jak wir- do tego głosowania.. Uchwalimy, a masy będą musiały się dostosować, w imię oczywiście równości, wolności i braterstwa.. I  śmierci - zdrowego rozsądku! Strach pomyśleć, jak  masońscy socjaliści utworzą rząd światowy, który zaświeci pełnym blaskiem,  a w ślad za rządem utworzą  Parlament Światowy, i w jego ławach zasiądą wybrańcy wszystkich narodów świata, wszystkich nacji, wszystkich plemion. Wszystko scentralizują na amen i w tym kłębowisku narodów, nacji, kultur będą przegłosowywać wszystko co im demokratyczna ślina  na demokratyczny język przyniesie. A potem już tylko Kosmos i  Parlament Kosmosu, w którym zasiadać będą przedstawiciele wszystkich galaktyk i na tym poziomie będą ustalać: tańsze SMS-y dla ludzkości, uczciwe ceny produktów wyprodukowanych na  Ziemi, łatwiejsze kredyty konsumenckie, rozszerzoną definicję wódki, czarną listę nieuczciwych praktyk handlowych, zaostrzą zasady używania broni palnej, wprowadzą  nowe prawa dotyczące fajerwerków bardziej bezpiecznych od obecnych, prawa dla pasażerów pociągów, bezpieczniejszy Internet. Wszystkie sprawy które poruszyłem, przegłosował w ostatnim czasie  Parlament Europejski, a jak widać roboty jest w bród i będzie jeszcze więcej,  a gilotyna demokracji może pracować niestrudzenie i w sposób ciągły, w zależności od potrzeb ludzkości.. Wszystko wyregulują, ustalą, usankcjonują demokratycznie , a że demokracja nie jest zgodna z prawami natury?… A czy to kogoś będzie obchodziło na przykład na poziomie Kosmosu? Nie obchodzi na poziomie krajowym, na poziomie europejskim, nie będzie obchodzić na poziomie światowym. Najbardziej mnie zainteresowała definicja wódki… To jest każdy napój zwierający alkohol (???).. W odróżnieniu od napoju bezalkoholowego. Bo definicja wody, będzie musiała brzmieć- jak ją uchwalą demokratycznie - że „jest to napój zwierający wodę”(???) Będą fajerwerki, a jakże bezpieczne, tak jak bezpieczny seks.. Im go więcej - tym bezpieczniejszy! Prawa dla pasażerów będą polegały na tym, że jak się pociąg spóźni o godzinę, pasażer żyjący w demokracji  i państwie prawa demokratycznego urzeczywistniającego zasady społecznej sprawiedliwości, będzie mógł domagać się odszkodowania od państwowych kolei.(???) Najpierw - jako podatnik dołoży do tego państwowego dotowanego nonsensu, a jak ten nonsens się spóźni, będzie mógł odzyskać część pieniędzy, które mu wcześniej ukradziono demokratycznie i większościowo. Ot - sztuczka! ….a ustalanie  tańszych SMS-ów  przez Parlament Europejski..(???). Jak ma już taką władzę wobec prywatnych firm, to co stoi na przeszkodzie ustalać ceny tańszego chleba, mleka, butów, usług fryzjerskich, czapek czy szalików.. To tylko kwestia czasu! Globalna tyrania coraz bliżej! I globalny komunizm  bliżej! Bo demokracja jest tyranią zbiorową! Bo każdy jest przekonany  jeszcze dzisiaj, że jeśli karmi krokodyla demokracji bezkrytycznie , to krokodyl demokracji zje go na samym końcu… Ale demokracja też pożera własne dzieci.. WJR

Co było wcześniej: jajo - czy kura? Tę sprawę nauka rozstrzygnęła już dawno: pierwszy był kogut. Natomiast nie wszyscy są przekonani do tego, jaki jest właściwy porządek logiczny: czy najpierw jest definicja - czy najpierw są realne pojęcia? Nie mam tu czasu (i nie tu jest miejsce) na wywody z pogranicza epistemologii i semiotyki - w tej chwili patrzę jednak na "groźne" chmury wiszące nad Szczecinem. I każdy powinien - jeśli chwilkę pomyśli - zdać sobie sprawę, że one nie są "groźne" same ze siebie; one nie mają same w sobie "groźnego" wyglądu. To my - po tysiącleciach doświadczeń i obserwacyj - wiemy, że z takich właśnie  chmur może być burza - a więc dlatego nazwaliśmy taki wygląd chmur "groźnym". Gdyby pioruny i grad waliły z cumulusów, to odczuwalibyśmy grozę na widok "baranków". Jeszcze mniej oczywiste jest, że te kobiety nazywamy "ładnymi" z których rodzą się "najlepsze" w sensie rozpłodowym dzieci. Gdyby było inaczej, przewagę osiągnęłyby ludy uważające za "ładne" - np. Hotentotki. Oczywiście zachodzi tu znane zjawisko: oprócz kobiet "ładnych" pojawiają się "piękne" - mające te same cechy, ale w stopniu przesadnym (będące sensie reprodukcyjnym "gorsze" od ładnych; biust 7.ka, przydatny może przy karmieniu, przy reszcie czynności raczej przeszkadza). Ale to już inna sprawa.

JKM

Rzekome prawa wysiedlonych Niemców Z prof. Mirosławem Piotrowskim, historykiem z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, europosłem i kandydatem z ramienia PiS na kolejną kadencję Parlamentu Europejskiego, rozmawia Adam Kruczek W niemieckim tygodniku "Der Spiegel" ukazał się sztandarowy artykuł pt. "Współsprawcy mordu na Żydach kolaborujący z Hitlerem", sugerujący, że holokaust i zbrodnie hitlerowskie byłyby niemożliwe bez udziału pomocników z okupowanych terenów, w tym z Polski. Czy to tylko sensacyjna medialna prowokacja, czy element poważnej gry politycznej? - Nie ulega wątpliwości, że ten artykuł jest jednym z ogniw polityki historycznej lansowanej przez Niemców od wielu lat. I to nie tylko na płaszczyźnie krajowej - myślę o Niemczech - ale także na płaszczyźnie europejskiej. Kiedy pięć lat temu zostałem posłem do Parlamentu Europejskiego, jego ówczesny przewodniczący Josep Borrell, Hiszpan, zakazał poruszania tematów historycznych na forum PE, zarzucając Polakom i innym narodom Europy Środkowowschodniej, że nieustannie to czynią. Dziś, pomimo tego zakazu, to właśnie Niemcy są najbardziej aktywnym promotorem własnej polityki historycznej. Zaczęło się od wyrażeń, rzekomo omyłkowych, o "polskich obozach koncentracyjnych" i "polskich obozach zagłady". Ostra reakcja zarówno ówczesnych polskich władz, jak i polskich posłów do PE, a także moje wywiady utrzymane w ostrym tonie - w tym do "Naszego Dziennika" - spowodowały przeprosiny. Permanentne pojawianie się tego rodzaju "pomyłek", a także tendencyjnych artykułów, ma rzucać cień na Polaków, sugerując ich współudział w niemieckich zbrodniach II wojny światowej.
Jaką wizję II wojny światowej kreuje niemiecka polityka historyczna? - Niemcy dążą do oczyszczenia się z odpowiedzialności za zbrodnie II wojny światowej i chcą uchodzić za jeden z krajów europejskich dotkniętych nazizmem, a w konsekwencji za jedną z ofiar hitleryzmu. Dlatego tak unikają nazywania poszkodowanych przez III Rzeszę ofiarami niemieckimi, stosując poprawny politycznie zwrot "ofiary nazizmu". Nazizmu, hitleryzmu już nie ma, a naród niemiecki żyje do dzisiaj. Chodzi o to, aby był czysty, nieuwikłany w obciążające go zaszłości.
Jaki jest strategiczny cel tego rodzaju zabiegów? Czy chodzi tylko o pozbycie się psychicznego dyskomfortu współczesnych Niemców, czy może Niemcy przygotowują się w ten sposób do objęcia przywództwa w przyszłej zjednoczonej Europie? - Nie jest tajemnicą, że Niemcy od wielu lat dążą do uzyskania dominującej pozycji w Europie. Pierwszym krokiem było zjednoczenie Niemiec, drugim - dominacja w Unii Europejskiej, a trzecim - przyszłe stworzenie armii europejskiej, w której Niemcy odgrywałyby kluczową rolę. Stosunkowo świeża pamięć o zbrodniach z okresu II wojny światowej, a szczególnie odpowiedzialność za holokaust, utrudniają te starania. Jedną z metod pozbycia się tego obciążenia jest podzielenie się odpowiedzialnością za ludobójstwo oraz relatywizowanie niemieckiej winy za wywołanie wojny. Przypomnę, że to nie kto inny, ale politycy niemieccy porównywali George'a Busha do Hitlera, gdy wybierał się na wojnę do Iraku.
Co Pan sądzi o merytorycznej wartości oskarżenia Polaków przez "Der Spiegel" o współudział w holokauście? - W każdej profesjonalnej manipulacji tego rodzaju zabiegi propagandowe muszą zawierać jakiś element prawdy. Niemcy posługiwali się w swoim zbrodniczym dziele zagłady pewną liczbą wyrzutków społecznych z poszczególnych krajów. Stanowili oni jednak absolutny margines i pełnili niewielką rolę w niemieckiej machinie zorganizowanego ludobójstwa dokonywanego na niewyobrażalną skalę. Odwracanie proporcji, czynienie z marginesu czynnika współdecydującego, ekstrapolowanie takich incydentów na całe narody oraz stawianie tezy, że bez tych jednostek cała machina ludobójcza nie mogłaby funkcjonować, jest nie tylko błędem poznawczym, ale - nie waham się użyć tego słowa - celowym fałszowaniem historii. Trzeba przywrócić właściwą proporcję poszczególnym wydarzeniom historycznym, usystematyzować to, co wielu Niemców, zwłaszcza polityków, chce w tej chwili odwrócić, wykorzystując zamieszanie społeczne. A właściwy porządek rzeczy jest taki, że to Niemcy wywołały II wojnę światową. Oni są za nią odpowiedzialni, bo na drodze demokratycznej, bez jakiegokolwiek przymusu i z własnej woli wybrali na swojego przywódcę Adolfa Hitlera.
W kontekście tak uprawianej polityki historycznej trudno spokojnie przyglądać się rosnącej potędze Niemiec i eskalacji presji związanej z rzekomymi prawami ludności niemieckiej wysiedlonej z ziem zachodnich. - To nie jest przypadek, że największa w Niemczech, obok SPD, partia CDU-CSU przyjmuje rezolucję, w której popiera postulaty Związku Wypędzonych, traktując sprawę "wypędzeń" jako otwartą, a nawet zobowiązując się do tego, że "wypędzeni" będą mogli wrócić na dawne tereny zamieszkania. Choć rezolucja charakteryzuje się dużym stopniem ogólności, to oczywiste jest, że chodzi o członków Związku Wypędzonych, którzy chcą wrócić na polskie ziemie zachodnie, a nie np. o Polaków wysiedlonych z terenów wschodnich, którzy - aby wrócić na swoje - musieliby emigrować poza granice UE. Ta rezolucja stanowi kolejne ogniwo w łańcuchu logicznego ciągu zdarzeń tworzących politykę historyczną Niemiec. Oficjalnie odżegnują się oni od polityki historycznej, piętnują np. Polaków odwołujących się do historii (vide sprawa rotmistrza Witolda Pileckiego czy kwestionowanie 1 września 1939 roku jako daty wybuchu II wojny światowej), natomiast sami bez nazywania rzeczy po imieniu niezwykle konsekwentnie tę politykę realizują. Jest to także czytelny znak, wskazówka dla posłów, którzy będą zasiadać w największej prawdopodobnie w Parlamencie Europejskim frakcji ludowej, w której CDU-CSU grać będzie pierwsze skrzypce, aby również podjęli stosowne rezolucje i działali na rzecz wypędzonych.
Czy jest możliwe, aby polscy europarlamentarzyści zasiadający w przyszłości w tej największej frakcji PE, chcąc nie chcąc, wpisywali się w te niemieckie dążenia? - "Chcąc nie chcąc" to dobre określenie w tym kontekście. Jest to wielce prawdopodobne z tej racji, że Niemcy, którzy dominują we frakcji ludowej, mogą narzucić i często narzucają dyscyplinę głosowania. I w tym sensie Polacy, czy zechcą, czy też nie, będą musieli głosować za przeforsowanymi przez Niemców rozwiązaniami.
Tymczasem politycy PO twierdzą, że to właśnie w największej frakcji będą mogli skuteczniej bronić polskich interesów. Czy to tylko przedwyborcza retoryka? - Oczywiście. Publicznie apeluję do kolegów z Platformy Obywatelskiej o wskazanie, co konkretnie udało im się załatwić w czasie minionych pięciu lat, gdy zasiadali w największej frakcji PE. Przecież ona liczyła ponad 280 członków, a PO miała w niej 15 posłów, co stanowiło raptem 5 procent. Ja dowodzę, że bardziej skuteczna w walce o polskie interesy jest przynależność do mniejszej frakcji, jaką jest Unia na Rzecz Europy Narodów, której udało się przeforsować np. korzystną dla Polski rezolucję w sprawie Gazociągu Północnego. Oczywiście Polacy z największej frakcji przyłączyli się do nas, ale sami przez pięć lat nie mogli takiej rezolucji przeforsować na forum swojej grupy, bo dominują w niej Niemcy. Dlatego uważam, że lepiej zasiadać w mniejszej frakcji. W przyszłej kadencji chcemy stworzyć ok. 100-osobową frakcję, w której nie będzie dyscypliny głosowania, a każdy będzie mógł swobodnie wyrażać poglądy i głosować za nimi. Sądzę, że w przededniu wyborów do PE koledzy, którzy szczycą się tym, iż zamierzają należeć do największej frakcji w PE, powinni jasno określić, jak się ustosunkowują do polityki historycznej Niemiec zarówno w aspekcie rezolucji CDU-CSU w sprawie tzw. wypędzonych, jak też skandalicznej publikacji w "Der Spiegel", wpisującej się w cały ciąg działań stanowiących realizację konkretnej polityki historycznej prowadzonej przez Niemcy.
A propos polityki historycznej, dlaczego w europarlamencie nie został zrealizowany pomysł, by polski bohater międzynarodowego formatu, rotmistrz Witold Pilecki, został patronem Międzynarodowego Dnia Bohaterów Walki z Totalitaryzmami? - Mało się o tym mówi, ale w europarlamencie obok frakcji socjalistycznej mamy frakcję komunistyczną. W sprawach ideowych zawiązuje ona przeważnie sojusz z socjalistami, z Partią Zielonych, a nawet z częścią frakcji ludowej. Ta komunistyczna frakcja kategorycznie twierdzi, że nie można w żaden sposób porównywać totalitaryzmu komunistycznego z narodowosocjalistycznym. To sprawia, że wielu posłów sądzi, iż niemożliwe jest uchwalenie żadnej klarownej rezolucji potępiającej oba totalitaryzmy łącznie. Dlatego tak trudno było przeforsować kandydaturę rotmistrza Pileckiego, który uosabia walkę z tymi dwoma zbrodniczymi systemami.
W głosowaniu nad kandydaturą rotmistrza nie popisali się europosłowie Platformy Obywatelskiej, którzy byli przeciw. Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych wystąpiło do nich o honorowe wycofanie się z życia politycznego... - Trzeba przyznać, że w czasie głosowań w PE, gdy do poszczególnych aktów prawnych wprowadza się po kilkaset poprawek, możliwa jest pomyłka, co - jak utrzymują - zdarzyło się posłom PO. Tłumaczenie to charakteryzuje się jednak niewielkim stopniem wiarygodności. Sprawa rotmistrza Pileckiego nie była tylko jedną z wielu rezolucji z poprawkami głosowanych tego dnia. Przed jej wprowadzeniem odbyły się w PE nagłaśniane przez stronę polską seminaria, dyskusje, zapraszani byli historycy i politycy. W przedstawicielstwie polskim w Brukseli odbyła się głośna wystawa, a przed samym głosowaniem rozesłano stosowne e-maile z przypomnieniem. Jeśli po tak gruntownym przygotowaniu koledzy z PO głosują tak, jak uwidoczniły wewnętrzne wydruki, to trudno uwierzyć w pomyłkę.
Tłumaczą, że poprawili swój błąd. - Ale kiedy? Gdy "Nasz Dziennik" nagłośnił temat głosowania. Posłowie PO wykalkulowali, że ta sprawa ich kompromituje, i na dzień przed upływem terminu e-mailem przesłali swoje korekty do protokołu. Trzeba też pamiętać, że żadne korekty nie mogą zmienić faktycznego wyniku głosowania. Stanowią tylko element usprawiedliwienia. A zresztą, gdyby "Nasz Dziennik" opublikował tekst dwa dni później, dokonanie tych korekt nie byłoby możliwe.
Jakie zadania w kwestii polityki historycznej czekają na polskich europosłów w nowej kadencji PE? Czy przydaje się w tej pracy wykształcenie historyczne? - Przyznam, że startując do Parlamentu Europejskiego pod hasłem pilnowania polskich interesów narodowych i państwowych, nie sądziłem, że będę tam musiał zajmować się historią. Przez myśl mi nie przeszło, że na tym forum kwestionowane będą kluczowe dla polskiej historii i tożsamości narodowej daty i wydarzenia, że będzie panować tam taki klimat intelektualno-moralny, w którym cytowanie słów Ojca Świętego Jana Pawła II wywołuje buczenie i tupanie na sali. Okazało się, że wątki historyczne, które splatają się w to, co nazwaliśmy w naszej rozmowie polityką historyczną, nie wysuwają się co prawda na pierwszy plan w obradach PE, ale funkcjonują intensywnie na drugim planie. To tam - poprzez wystawy, przemówienia, rezolucje czy inne inicjatywy - trzeba nieustannie kontrować zakusy innych krajów, a szczególnie Niemiec, do sterowania faktami historycznymi w wygodnym dla nich kierunku, gdyż jest to podbudowa do realnej polityki, np. ekonomicznej i gospodarczej. Ważne jest, aby do Parlamentu Europejskiego dostali się posłowie, którzy w obliczu tych wyzwań nie wyrzekną się swoich korzeni i prezentować będą nasz narodowy, polski punkt widzenia, bo niestety niektórzy z naszych kolegów w minionej kadencji czasem o tym zapominali. Dziękuję za rozmowę.

Nie miał czasu sprawdzić danych. Sejmowa komisja śledcza przesłuchała wczoraj dwóch prokuratorów, którzy nadzorowali śledztwo dotyczące uprowadzenia Krzysztofa Olewnika. Prokurator Radosław Wasilewski przekonywał posłów z komisji śledczej badającej nieprawidłowości w działaniach organów państwa w sprawie Krzysztofa Olewnika, że to dzięki niemu doszło do ujawnienia porywaczy i zabójców Krzysztofa Olewnika. Przejął on śledztwo w tej sprawie we wrześniu 2004 r., czyli rok po śmierci Olewnika. Jednocześnie Wasilewski przyznał, iż nie wyciągnął żadnych konsekwencji wobec funkcjonariusza, który zwlekał z przekazaniem Prokuraturze Okręgowej w Warszawie wiadomości o istnieniu nagrania z kamery przemysłowej, na której widać było, kto kupuje duplikat karty SIM Krzysztofa Olewnika, gdyż... nie miał na to czasu. Radosław Wasilewski prowadził śledztwo w sprawie uprowadzenia Krzysztofa Olewnika do maja 2006 r., czyli do czasu, gdy sprawę przekazano specjalizującej się w wykrywaniu porwań Prokuratorze Okręgowej w Olsztynie. - Nie mogę się pogodzić z tym, że w mediach mówiono, iż w Olsztynie w kilka miesięcy udało się znaleźć sprawców, a w Warszawie nie zrobiono nic. To czyste spekulacje - mówił Wasilewski, dodając, że ma za złe ówczesnemu prokuratorowi krajowemu Januszowi Kaczmarkowi to, że bez żadnego uzasadnienia przeniósł sprawę do Olsztyna. Wasilewski podkreślił, że to on - po zbadaniu wszystkich możliwych wątków - wykluczył wersję sfingowania przez Olewnika swego porwania i przyjął za jedyną porwanie dla okupu. - Co najmniej nieskromne jest stwierdzenie prokuratora Wasilewskiego, że to on doprowadził do ujęcia przestępców. Wiemy, iż ujęto ich dopiero wtedy, gdy sprawa przeszła do Olsztyna - ocenił jednak mecenas Bogdan Borkowski, pełnomocnik rodziny Olewników. Prokurator Wasilewski pracował z nową grupą śledczą powołaną w Centralnym Biurze Śledczym. Warszawski prokurator stwierdził przy tym, iż zbadał anonim przesłany do prokuratury (wskazywał on porywaczy już na początkowym etapie sprawy, ale śledczy nie robili z niego wcześniej użytku) oraz billingi rozmów, co w efekcie umożliwiło zatrzymanie porywaczy. Zapewniał też, iż doprowadził do zbadania i zabezpieczenia wszystkich możliwych śladów mogących dopomóc w śledztwie i przypomniał, że w czasie nadzorowanego przez niego postępowania wykonano ogromną pracę, która zawarła się w 73 tomach akt. Wasilewski nie odpowiedział jednak na pytania posłów dotyczące m.in. tego, czy w toku prowadzonej sprawy ustalono pośrednie lub bezpośrednie powiązania między wspólnikiem Krzysztofa Olewnika Jackiem K. a szefem grupy przestępczej Wojciechem Franiewskim. Prokurator stwierdził tylko bardzo enigmatycznie, iż rola i okoliczności udziału w sprawie Jacka K. były przedmiotem analizy. - Ale o szczegółach będę mówił na posiedzeniu niejawnym komisji - podkreślił Wasilewski. Nie ustosunkował się też do pytania na temat kontaktów Jacka K. z jednym z policjantów, stwierdzając tylko, iż ostatecznych ustaleń w tym zakresie nie było. Prokurator dodał, że od czasu, gdy miał kontakt z aktami sprawy, upłynęły już trzy lata, więc nie jest w stanie sobie przypomnieć części szczegółów. Przyznał jednak, że jeden z członków policyjnej grupy śledczej długo zwlekał z przekazaniem warszawskiej prokuraturze okręgowej ważnej wiadomości o istnieniu nagrania z kamery przemysłowej, na której może być widać, kto kupuje duplikat karty SIM telefonu Krzysztofa Olewnika, z której dzwonili potem sprawcy. Pytany przez wiceszefa komisji Zbigniewa Wassermanna (PiS), czy prokuratura wyciągnęła jakieś konsekwencje wobec tego funkcjonariusza, Wasilewski zeznał, że nie zajmował się tą kwestią, gdyż... nie miał na to czasu. - Prowadziłem śledztwo w przekonaniu, że Krzysztof Olewnik żyje. Ponadto w trakcie śledztwa pojawiały się fałszywe informacje, które kierowały je na złe tory. Ich wyjaśnienie wymagało dodatkowych czynności śledczych - tłumaczył się prokurator. Na wczorajszym posiedzeniu komisji zeznawał też prokurator Jacek Dąbrowski z Prokuratury Rejonowej w Sierpcu koło Płocka, która jako pierwsza badała sprawę uprowadzenia Olewnika. Dąbrowski przyznał, że kiedy jeszcze funkcjonowała wersja o samouprowadzeniu, to "dla niego ona nie istniała". Dąbrowski nie odniósł się natomiast do pytań posłów dotyczących niezabezpieczenia przez Prokuraturę Okręgową w Płocku śladów porwania, tłumacząc, iż nie miał dostępu do materiałów operacyjnych. Krzysztofa Olewnika porwano w 2001 roku. Sprawcy więzili go przez wiele miesięcy, potem postanowili zabić. Już po tym, jak został zamordowany, jego rodzina - upewniana przez bandytów, że Krzysztof żyje - zapłaciła 300 tys. euro okupu za jego uwolnienie.
Anna Ambroziak

Polska od marzeń do marzeń W XV-XVII wieku, a szczególnie w okresie "złotego wieku", Polska była potęgą polityczną, militarną i ekonomiczną. Terytorium o powierzchni liczącej ponad milion kilometrów kwadratowych, świetność kulturalna i cywilizacyjna państwa, dostęp jednocześnie do Bałtyku i Morza Czarnego - wszystko to powodowało, że Polska nazwana była "Rzecząpospolitą od morza do morza". W tym samym okresie na Zachodzie określano Polskę jako przedmurze chrześcijaństwa albo przedmurze Europy, co wtedy było równoznaczne. Jak to się stało, jak doszło do stopniowego upadku, a w konsekwencji do całkowitej likwidacji państwowości polskiej to przedmiot tysięcy rozważań, debat, książek i polemik. Już pod koniec XVI stulecia ksiądz Piotr Skarga, Jan Kochanowski i Andrzej Frycz Modrzewski ostrzegali i pisali o zmarnowanych szansach politycznych Polski. Odpowiedzialnością za to obciążali nie tylko kolejne rządy i monarchów, ale także społeczeństwo jako takie. Pisał o tym współcześnie już na progu XXI wieku Jan Paweł II. W swym wielkim przesłaniu "Pamięć i tożsamość" Ojciec Święty wyraźnie akcentował historię zmarnowanych szans: "Jeżeli Polacy zawinili czymś wobec Europy i ducha europejskiego, to zawinili przez to, że pozwolili zniszczyć wspaniałe dziedzictwo XV i XVI stulecia. Wiek XVIII jest okresem wielkiego upadku. Polacy pozwolili zniszczyć dziedzictwo Jagiellonów, Stefana Batorego, Jana III Sobieskiego. (...) To starodawne winy społeczeństwa szlacheckiego, a zwłaszcza znacznej części arystokracji, dygnitarzy państwowych i także niestety niektórych dygnitarzy kościelnych." Te refleksje nasuwają się przy okazji nadmiernego, a właściwie zupełnie niepotrzebnego świętowania daty 4 czerwca 1989 r. jako dnia rzekomego upadku systemu totalitarnego komunizmu w Polsce. Przypomnijmy, w tym dniu odbyły się absolutnie niedemokratyczne wybory do Sejmu PRL. Sejm nazwał się "kontraktowym", bo zawarty został kontrakt, czyli układ między komunistami ze stanu wojennego a starannie wyselekcjonowanymi przez SB działaczami "Solidarności". Społeczeństwo pozostało poza tym układem. Generał Jaruzelski zmienił mundur dyktatora-generała na cywilny garnitur i jako prezydent państwa rządził przez następne półtora roku. Tadeusz Mazowiecki stworzył rząd złożony w większości z komunistów oraz agentów bezpieki i został ostatnim premierem PRL! Naprawdę nie tylko nie ma czego świętować, ale to wstyd świętować 4 czerwca, a przy okazji robić "wodę z mózgów" młodemu pokoleniu Polaków. Natomiast jest prawdą, że w wyniku transformacji politycznej, ekonomicznej, społecznej, a przede wszystkim na skutek przemian technologiczno-cywilizacyjnych w naszym kraju coś jednak zmieniło się na lepsze. Polska wygląda dziś inaczej niż w 1989 r. albo za komuny czy w stanie wojennym. Nie ma już "żelaznej kurtyny", jesteśmy członkiem NATO i Unii Europejskiej, sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Każdy Polak może zdobyć paszport pozwalający mu w każdej chwili wyjechać za granicę. A jednak - jeżeli dokonać analizy politycznej ostatnich 20 lat w Polsce - jest to ewidentnie historia zmarnowanych szans. To Polska okradana ze swego majątku, teraz okradana nawet ze swojej historii. To Polska skorumpowana materialnie i politycznie. To ciągle nie jest Polska na miarę naszych możliwości, na miarę naszego potencjału, a także na miarę naszych ambicji w Europie. Tak jest. Właśnie na miarę naszych ambicji, bo nam też wolno mieć takowe. Ale przede wszystkim dzisiejsza Polska A.D. 2009 r. nie jest Polską naszych marzeń. W ciągu ostatnich 20 lat kolejne rządzące Rzecząpospolitą ekipy polityczne dołożyły starań, aby wyzuć Polaków z wielkich marzeń, a pozostawić ich jedynie przy tych małych i przyziemnych. W okresie 1989-2009 nastąpiła charakterystyczna alienacja społeczeństwa, którego znacząca część nie chce utożsamiać się z III RP - państwem fałszywych autorytetów oraz oszukańczych pseudoelit. Jeszcze czterysta lat temu byliśmy Polską od morza do morza, a dzisiaj pozostajemy jedynie w emocjonalnym stanie ducha od marzeń do marzeń. Józef Szaniawski

Zlecenie Lichockiego na Borowskiego Pułkownik Aleksander Lichocki pomimo kolejnych zmian politycznych doskonale poruszał się po świecie służb, biznesu i dziennikarzy. Dla tych ostatnich był cenionym informatorem. Nie przeszkodziło mu to, że znalazł się w raporcie weryfikacji WSI, gdzie można przeczytać: „K. ocenił, że kontakty por. Polaszczyka z politykami prawicy z lat 1991-1993 mogły być inspirowane przez wysokich rangą byłych oficerów Szefostwa WSW: płk. Aleksandra Lichockiego (ostatniego szefa Zarządu I Szefostwa WSW) oraz płk. Marka Wolnego (ostatniego szefa Oddział II w Zarządzie III, a wcześniej szefa Oddziału III w Zarządzie I Szefostwa WSW)93. Według K. por. Polaszczyk utrzymywał w tym czasie częste kontakty z tymi oficerami.” Obecnie, po akcji ABW, w czasie której został zatrzymany, rozmówcy niechętnie przyznają się do kontaktów i znajomości z Aleksandrem Lichockim. Z konieczności (tajemnica dziennikarska) milczałbym i ja na ten temat, ale kiedy usłyszałem jak chwali się dziennikarzom z kim to on się nie spotykał, uznałem, że Lichocki upadł na głowę, bo rzadko informator sam się demaskuje i zwalnia dziennikarza z tajemnicy zawodowej. Ale nie tylko ten fakt powoduje, że pragnę szerzej napisać o kontaktach z Lichockim. Wielu dziennikarzy powinno dokonać kwerendy swoich kontaktów z Aleksandrem Lichockim, by nakreślić wreszcie jego prawdziwy portret. Kim naprawdę jest Lichocki? Jakie zadania realizował w ostatnich latach w mediach? Ile prowokacji, zadań, udało mu się zrealizować dzięki mediom? Moje kontakty z płk Aleksandrem Lichockim są ubogie. Nie zdążyliśmy przejść na „ty” jak uczyniło to z nim wielu dziennikarzy. W czasie programu „Konfrontacja” w pierwszej połowie roku 2006 odbyłem z nim tylko trzy spotkania. Zachęcił mnie do nich dziennikarz, z którym współpracowałem przez pewien okres. Lichocki był przekonany, że nie wiem z kim się spotykam, gwarantować miał mu to organizator spotkania, chwalił się tym ostatnio w rozmowach z dziennikarzami „Dziennika,” wspomniała mi o tym Anna Marszałek. (Wymienił wówczas wielu dziennikarzy, z którymi się kontaktował). Rzeczywiście Lichocki i dziennikarz mogli tak myśleć. Niestety pułkownik był na tyle popularną postacią, że jeden z dziennikarzy uświadomił mi kim jest osoba „bawiąca się w super tajemniczą postać o wszechpotężnej wiedzy o kulisach działania tajnych służb w Polsce.” Znał dobrze zażyłość dziennikarza z Lichockim. Ów dziennikarz krył tożsamość Lichockiego nie tylko przede mną, ale też innymi osobami, z którymi współpracował. Dla mnie miał być on tylko „panem Olkiem”.

Lichocki znał Macierewicza i jego ludzi? Aleksander Lichocki w czasie spotkań budował obraz człowieka o dużej wiedzy i szerokich kontaktach, wręcz wpływach na decydentów. O Maciarewiczu, mówił Antoni. Przy mnie zadzwonił na jego telefon komórkowy. Numer do szefa komisji weryfikacyjnej otrzymałem właśnie od niego. Prawdziwy, jak później sprawdziłem. Nie dodzwonił się jednak. Natrafił na automatyczną sekretarkę. Do dzisiaj nie wiem, czy blefował, czy naprawdę był wówczas w tak dobrych stosunkach jak wynikało to z rozmowy. Dziennikarz, który zorganizował spotkanie z Lichockim do dzisiaj twierdzi, że wówczas (połowa 2006 roku) pułkownik był związany z „towarzystwem Macierewicza.” Fakt jest jednak taki, że niby dobre stosunki z Macierewiczem nie uchroniły go od znalezienia się w raporcie weryfikacji WSI. Na pewno Lichocki miał dobry kontakt z jednym z dostojników kościelnych, z którym bez problemu połączył się telefonicznie i umówił się z nim następnego dnia na poranną kawę. Rozmowa dotyczyła powiązań tegoż dostojnika kościelnego z ludźmi zajmującymi się devloperstwem w Warszawie.

Papała to czuły punkt Cichockiego Jedno ze spotkań dotyczyło sprawy zabójstwa generała Marka Papały. Aleksander Lichocki wykazywał szczególne zainteresowanie tym tematem. Jak twierdzili moi informatorzy pułkownik Aleksander Lichocki na miesiąc przed zabójstwem generała Maraka Papały miał spotkać się z pułkownikiem Janem Bisztygą i rozmawiać o zagrożeniu dla byłego komendanta głównego policji. Wkrótce okazało się, że Lichocki zaczął mnie unikać, a dziennikarzowi, który zorganizował spotkanie ze mną zrobił scenę, że rozpytuję o niego na prawo i lewo.  - Gumka myszka - powiedział Lichocki do dziennikarza, grożąc, że wymaże go ze swoich kontaktów. Dla dziennikarza był na tyle cennym źródłem informacji, że po rozmowie ze mną nasze stosunki ochłodły.

Lista zleceń Cichockiego Od początku pułkownik Aleksander Lichocki nie wzbudzał mojego zaufania, mieszał prawdziwe fakty, często pozyskane z gazet a nie z archiwów tajnych służb, z kłamstwami. Należało uważnie go słuchać i oddzielać ziarna od plew, zakładając, że więcej będzie w tym brudu, manipulacji, niż prawdy. Pułkownikowi Aleksandrowi Lichockiemu zależało by upowszechniać niby wiarygodne informacje, które miały skompromitować Marka Borowskiego, Zbigniewa Bębenka (Prezesa ZPR), Ireneusza Wilka (byłego Generalnego Inspektora Kontroli Skarbowej w rządzie Jerzego Buzka, obecnie pełnomocnika rodziny Olewników), płk Zenona Bilewicza (zastępcę szefa wywiadu w latach 2002-2005), płk Janusza Luksa (W latach 90. kierował wywiadem Urzędu Ochrony Państwa.), gen. Jana Podgórskiego (byłego szefa wojskowego szpitala na Szaserów), płk Romana Kurnika, Włodzimierza Jermanowskiego, Zdzisława Skorże (obecnego v-ce szefa ABW), Mirosława Rusinowicza, płk Afekta, gen. Zbigniewa Nowka (byłego szefa AW) W pierwszej połowie 2006 roku najważniejsza dla pułkownika Aleksandra Lichockiego  była jednak postać Marka Borowskiego. To on w czasie spotkań stawał się najważniejszym negatywnym bohaterem jego opowieści. - Kto dał zlecenie Lichockiemu na Borowskiego? - zapytałem po kolejnym spotkaniu z dziennikarzem, który dostarczył mi nowe informacje od pułkownika. - Chcą utracić Borowskiego, by wpłynąć na wybory prezydenckie. Wówczas Marek Borowski, po wyborczej porażce jako przewodniczący SdPl uczestniczył w 2006 w tworzeniu koalicji Lewica i Demokraci celem wspólnego udziału w wyborach samorządowych. W tych wyborach ubiegał się o stanowisko Prezydenta Warszawy. Ostatecznie zajął trzecie miejsce, przegrywając z Kazimierzem Marcinkiewiczem i Hanną Gronkiewicz-Waltz. Nie skorzystałem „z rewelacji Lichockiego.”Kto wprowadził w środowisko dziennikarskie Lichockiego? Pułkownik Aleksander Lichocki był przez wiele lat dla dziennikarzy informatorem, z niektórymi zbliżył się na tyle blisko, że mówiono o wzajemnej przyjaźni.  Patrząc z perspektywy czasu na jego kontakty z dziennikarzami, poznając kolejne nazwiska, śledząc publikacje prasowe, można odnieść wrażenie, że pułkownik Lichocki był jednym z aktywniejszych ludzi dawnych służb w mediach. Dziennikarz Leszek Misiak jest jednym z tych, który nie wypiera się kontaktów z Aleksandrem Lichockim, już w 2007 roku wspominał w Gazecie Polskiej , jak działał: „W końcu marca 2004 roku, gdy pracowałem w "Superexpressie" zadzwonił do mnie mężczyzna, który powiedział, że ma dla mnie informacje o tajemniczym wypadku syna Bronisława Komorowskiego, który został potrącony, gdy przechodził po pasach na zielonym świetle. Twierdził, że potrącił go mercedes jednego najbogatszych Polaków, który jechał w obstawie dwóch lancii BOR z pokazu Ferrari w hotelu Victoria. Syn Komorowskiego został ciężko ranny. Informator bardzo dokładnie zrelacjonował przebieg zdarzenia, od czasu wyjścia syna posła z Filharmonii w towarzystwie dziewczyny i kolegi. Według niego śledztwo tuszowano, a nagranie z monitoringu skrzyżowania ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, gdzie doszło do tragedii, urywa się dziwnym trafem tuż przed najechaniem auta na chłopca. Poinformował mnie, że Bronisław Komorowski był czasie wypadku w Finlandii, a gdy wrócił zadzwonił "wściekły" do komendanta stołecznego policji, Siewierskiego, że policja nic nie robi. Podczas kilku spotkań informator nie tylko w szczegółach zrelacjonował przebieg przesłuchań dotyczących wypadku, ale skontaktował mnie z pełnomocnikiem Komorowskiego w tej sprawie mec. Maciejem Bednarkiewiczem. Spotkałem się z mecenasem. Byłem jedynym dziennikarzem, który posiadał informacje w tej sprawie. Ówczesny premier, Józef Oleksy, pytany przez Monikę Olejnik, skąd były auta eskortujące mercedesa, odpowiedział, że z Urzędu Geodezji i Kartografii. Sprawa wypadku, jak się dowiedziałem, nigdy nie znalazła finału w sądzie. W tamtym czasie nie wiedziałem kim jest ów informator, jego nazwisko nic mi nie mówiło. Przedstawiał się jako lobbysta, mówił, że często bywa w Sejmie, kiedyś nawet spotkałem go przed Sejmem. Prawie dwa lata później dowiedziałem się, że to pułkownik WSI, były szef Zarządu I Szefostwa WSW, Aleksander L.” Leszek Misiak w rozmowie ze mną wspomina kilka spotkań z Lichockim, zapamiętał go jako miłośnika czerwonego sok grejpfrutowego. Ulubionym miejscem spotkań było pięterko w restauracji „Bez Kantów” przy ulicy Królewskiej. Lokal ten uchodził za „knajpę ludzi WSI”. - Kłaniali mu się tam w pas - mówi Leszek Misiak. - Kiedyś widziałem jak witał się z zarządem Orlenu, czym nie omieszkał się pochwalić.  Kontakty z nim się ucięły, gdy zacząłem go wypytywać o ludzi WSI w TVP.W czyim imieniu Aleksander Lichocki prowadził ożywione kontakty, często je inicjując, z dziennikarzami? To pytanie, na które nie znamy odpowiedzi, jak i na kolejne - Kto wprowadził pułkownika Aleksandra Lichockiego w środowisko dziennikarskie, na pewno nie był to Wojciech Sumliński? Sumliński poznał Lichockiego już jako zaufanego informatora innych dziennikarzy. Latkowski

AGENT CZY DZIENNIKARZ - PYTANIA KONIECZNE „Wedle funkcjonariuszy z departamentów I, II oraz III, praca z dziennikarzami nie nastręczała kłopotów operacyjnych. Agentów wśród żurnalistów werbowało się łatwo. Problemem był jedynie szczupły fundusz operacyjny jak na oczekiwania figurantów. Starano się to wynagrodzić w inny sposób - stanowiskami, pomocą przy awansach, wyjazdach zagranicznych, dostarczaniem materiałów, tzw. gotowców itp. […]Oficerowie operacyjni obsługujący media nie ograniczali się jedynie do brania. Rewanżowali się podopiecznym informacjami, z których żurnaliści ukręcali artykuły, reportaże, a nawet filmy czy scenariusze”. - ten cytat z blogu Henryka Piecucha dotyczy oczywiście sytuacji z lat 80-tych, co nie zmienia faktu, że dobrze obrazuje mechanizm współpracy dziennikarzy ze służbami. Skorzystam, więc z jeszcze jednego cytatu z książki Piecucha “W sieci teczek. Cele i sposoby działania tajnych służb PRL w świetle dokumentów”; CB, Warszawa 2005 - „Wśród dziennikarzy średnie zinfiltrowanie i nasycenie agenturą było wyższe niż w innych środowiskach. Nie było redakcji, w której nie pracowałoby 2-3 agentów i do 50 procent współpracowników na etatach dziennikarskich nieewidencjonowanych w oficjalnych dokumentach. Każda większa redakcja miała swojego oficera obiektowego, który prowadził przepisaną instrukcjami dokumentację operacyjną.” Tyle historia. Byłoby chyba naiwnością sądzić, że nie ma ona ciągu dalszego. Agentów potrzebują służby w każdym czasie i miejscu. W czasach, gdy ośrodkiem kształtowania opinii i nastrojów społecznych, stają się publiczne lub prywatne media, żadne służby nie zrezygnują z zapewnienia sobie wpływu na ten obszar życia. Czy warto w ogóle stawiać dziś pytanie o agenturę służb, ulokowaną w mediach, skoro niemal wszystkie publikacje opisujące polityczne afery ostatnich lat, wskazują na istnienie bliskich związków niektórych dziennikarzy z funkcjonariuszami? Przecieki, publikacje tajnych materiałów, informacje ze śledztw, dane operacyjne - to tylko niektóre z widocznych dowodów na istnienie tych związków. Pytać należałoby, więc o ich charakter, o to, czy wykraczają poza zasady współpracy dziennikarza ze służbami i próbować zdefiniować dozwolony zakres tej współpracy. Nie mam na myśli wyłącznie dziennikarzy śledczych, którzy z racji podejmowanych tematów są zmuszeni niejako do korzystania z pomocy ludzi ze służb specjalnych lub informatorów w policji, prokuraturze czy sądach. Nie mam również na myśli tego rodzaju współpracy, która nie podlega pod definicję agenta - jako tajnego i świadomego współpracownika. Brak lustracji środowiska dziennikarskiego oraz ujawnione w Raporcie z weryfikacji WSI faktów współpracy wielu dziennikarzy z wojskowymi specsłużbami, musi jedynie potęgować pytania o agenturę w mediach. Również zdarzenia z ostatnich miesięcy, podczas których byliśmy świadkami rozgrywania kombinacji operacyjnej, wymierzonej w ludzi związanych z Komisją Weryfikacyjną WSI, uprawnia do stawiania pytań w tym zakresie. Nie można pomijać roli, jaką w tej operacji odegrali dziennikarze - znacznie wykraczającej poza relację zdarzeń. Nam, jako odbiorcom tych przekazów wolno pytać - czy była to rola obiektywnych sprawozdawców, politycznych stronników czy też mieliśmy do czynienia z wykonywaniem zadań zleconych przez służby? Nikt z dziennikarzy, nie powinien mieć pretensji do ludzi stawiających takie pytania ani oburzać się, że zostały sformułowane. Odpowiedź na nie, bardziej leży w interesie samych dziennikarzy, niż odbiorców. Są, bowiem w najnowszej historii polskiego dziennikarstwa rzeczy, które wymagałyby reakcji nie tylko dociekliwych blogerów, ale komisji śledczych lub prokuratury. Do takich spraw zaliczam np. wyjaśnienie roli Anny Marszałek i Bertolda Kittela, w znanej kombinacji operacyjnej, skierowanej przeciwko wiceministrowi MON - Romualdowi Szeremietiewowi i jego asystentowi, Zbigniewowi Farmusowi. Na próbie wyjaśnienia tej sprawy „połamał sobie zęby” ówczesny minister sprawiedliwości Lech Kaczyński, gdy za wszczęcie postępowania został zdymisjonowany przez premiera Buzka. Może ktoś pokusi się kiedyś o wyświetlenie mechanizmów tej prowokacji i wytłumaczy szczególną rolę, jaką odegrali w niej wymienieni dziennikarze? Jest tak wiele elementów wspólnych, łączących sprawę z roku 2001 z obecną „aferą aneksowi”, że byłoby aktem wielkiej naiwności nie zwrócenie na to uwagi. Szczególnie ( a może przede wszystkim) osoba Bronisława Komorowskiego i udział oficerów WSI łączą obie sprawy i nakazują doszukiwać się podobnych mechanizmów działania. Jak w roku 2001, tak też obecnie artykuły podpisane przez Annę Marszałek dały początek interwencji służb i działaniom prokuratury. Nie wystarczą tu zapewnienia samych zainteresowanych, ani pełne oburzenia głosy ich środowiskowych „adwokatów”. W dziedzinie działalności służb specjalnych nie ma pojęcia „przypadku”. Każdy ruch i czynność, a tym bardziej każda publikacja, ukazująca się w gazecie, która wielokrotnie potwierdzała swoje polityczne zaangażowanie i bliskie związki ze środowiskiem służb - musi prowokować pytania i wątpliwości. Tym bardziej, jeśli ta sama „gwiazda” dziennikarstwa śledczego przewija się przez sprawę „afery aneksowej” i odgrywa w niej niejasną do końca rolę. Dość zacytować jedną tylko wypowiedź pani Marszałek, by pojawiły się ważne pytania: „Po pierwsze Lichocki nie był moim informatorem. Wbrew temu, co twierdzi Macierewicz, pisząc w listopadzie o tym, że aneks do raportu o WSI jest do kupienia na czarnym rynku, miałam zupełnie inne źródła informacji. Mało tego, znam ludzi, którzy poznali ten dokument i przeczytali rozdziały na swój temat (m.in. o handlu bronią, prywatyzacji TP SA, informatyzacjach robionych przez Prokom)”i dalej - „Paradoks! Tak się bowiem składa, że Lichocki był informatorem zupełnie innych dziennikarzy, w tym takich, do których Macierewicz i PiS mają bezgraniczne zaufanie...” Takie wyznanie dziennikarki pojawia się na blogu Sylwestra Latkowskiego w dniu 24 maja br. Jeśli pani Marszałek przyznaje się otwarcie do znajomości treści aneksu i znajomości z ludźmi, którzy „poznali ten dokument”, trzeba zapytać, czy prokuratura zainteresowała się tą szczególną wiedzą dziennikarki i jej znajomościami? Czy ktoś sprawdził, jaką rolę w rzekomym ujawnieniu „przecieków” z aneksu, odegrała sama Marszałek? Jak należy rozumieć sugestywne twierdzenie o „innych dziennikarzach, do których Macierewicza i PIS mają bezgraniczne zaufanie”? Z czego wynika ten szczególny „podział” i na kogo miał wskazywać? W kontekście zarzutów stawianych Sumlińskiemu i roli Anny Marszałek w wytyczeniu „celów” akcji ABW, to bardzo zasadne pytania. A jak należy zinterpretować, inne słowa dziennikarki, w których dezawuuje rolę Lichockiego, czyniąc z byłego oficera WSW „dziadka -emeryta” - „Ten niby spec, to „dziadek-emeryt”, któremu się wydawało, że coś rozgrywa, a którym prawdopodobnie ktoś zagrał. To taki człowiek, który od kilkunastu lat był poza służbami, ale nie mógł się z nich wyleczyć. Chciał być stale na topie, więc ciągle gromadził jakieś informacje i ze służb (od dawnych kolegów z WSW, ale też SBeków), oraz od ludzi Kościoła, polityków i... dziennikarzy i „jako dobrze poinformowany” puszczał dalej. Jego informacje były mniej więcej w połowie prawdziwe. Reszta to były konfabulacje — np. wnioski na podstawie tego, co gdzieś usłyszał, albo plotki, których nie był w stanie zweryfikować. On się nie spodziewał, że to wszystko tak się rozwinie (opisanie go w gazecie, przeszukanie i zatrzymanie), dlatego żadnej riposty przygotować nie zdążył”. Doprawdy, czytając te wyznania można niemal zapłakać nad losem biednego emeryta, któremu z samotności trochę „poprzestawiało” się w głowie. Czy takie wrażenie odniósł czytelnik artykułów pisanych przez Annę Marszałek w „Dzienniku”, gdy nazywano Lichockiego „człowiekiem związanym z Macierewiczem ? Czy powyższe wnioski można wysnuć, na podstawie zawartych w artykule „Kto handlował aneksem Macierewicza?” twierdzeń w rodzaju: „Sprawa jest poważna. Bo jeśli Lichocki rzeczywiście ma dostęp do aneksu i nim handluje, to jest to przestępstwo i kompromitacja Macierewicza”. Używanie trybu warunkowego, nie pozbawiało tych twierdzeń wiarygodności. Jeśli dziennikarka operuje dziś tak precyzyjnym portretem psychologicznym Lichockiego, dlaczego w ogóle dała wiarę jego relacjom? Dlaczego prokuratura przywiązuje do nich wagę? A wreszcie - czemu dziennikarka dzieli się tym uwagami dopiero teraz, gdy ofiarami „afery aneksowej” padli właśnie ludzie, do których „Macierewicza i PIS mają bezgraniczne zaufanie”? Pytania, dotyczące roli Anny Marszałek i kilku innych dziennikarzy można by mnożyć. Tylko, po co - skoro sami jej koledzy po fachu nie są zainteresowani wyjaśnieniem tej sprawy, a próby stawiania pytań nazywa się „opluwaniem”? Ten sposób reakcji zbyt mocno przypomina zachowania polityków, by odmówić sobie jego skomentowania. Być może na miano reprezentatywnych dla takiej postawy, zasługują słowa Sylwestra Latkowskiego z jego wczorajszego wpisu na blogu : „Nie plujcie na ludzi, którzy przyczynili się wraz z innymi dziennikarzami, tu należy przytoczyć długą listę idącą w poprzek podziałom politycznym, do tego, że Wojtek Sumliński ma wsparcie w mediach, chyba, że tylko pozornie zależy Wam na jego losie, a interesują Was rozgrywki polityczne. Media w sprawie Wojtka Sumlińskiego nie uległy presji, wrzutkom służb i prokuratury, a zapewniam, że mogły postąpić inaczej i publikować przecieki ze śledztwa. Przestańmy patrzeć na pewne sprawy tak jakby obowiązywały tylko dwie strony, biała i czarna. Pomiędzy nimi jest jeszcze szarość.” Pouczający to tekst, a jeszcze bardziej dyskusja pod nim, z której Latkowski wychodzi mocno pokiereszowany. Wbrew gołosłownym, nie popartych najmniejszym argumentem twierdzeń pana dziennikarza - trzeba wyraźnie powiedzieć, że nie wiemy; czy dziennikarze nie ulegli presji, czy nie współpracowali ściśle ze służbami i nie korzystali z materiałów operacyjnych i informacji „podsyłanych” przez służby, czy nie zostali wykorzystani jako narzędzie w politycznej rozgrywce - co gorsza, jako narzędzie świadome celów takiego użycia.

Dlatego pytamy. Wiemy za to, że choć świat nie jest czarno-biały, to „szarość” wydaje się kolorem najgorszym dla dziennikarza. Słowa, jak powyżej cytowane, wystawiają fatalne świadectwo ich autorowi. Jego obowiązkiem - jeśli temat chce podjąć, jest rzetelne wyjaśnienie swojej, (a skoro wypowiada się w sprawie Anny Marszałek) - również jej roli w kombinacji operacyjnej, zwanej „aferą aneksową”. Żadne „nakazy na wiarę” czy powoływanie się na „wiedzę tajemną”. Albo jest się dziennikarzem, gdzie jawność i prawda stanowią najwyższą rację działania, albo (do wyboru): kolegą kolegi, politycznym klakierem, umoczonym cwaniakiem, osobowym źródłem informacji czy agentem wpływu. Wolno być każdym z wymienionych - pod jednym wszakże warunkiem, że zrezygnuje się z dziennikarstwa. Dopóki Anna Marszałek, Bertold Kitel czy Sylwester Latkowski nie wyjaśnią nam, jasno i precyzyjnie - jaką rolę odegrali w sprawie „afery aneksowej” i jaką odgrywają dziś , wobec Wojciecha Sumlińskiego, dotąd wszelkie podejrzenia, że nie była to rola obiektywnych i rzetelnych dziennikarzy będą uzasadnione. Czy się to im podoba, czy nie. Środowisko, które od lat skutecznie unika lustracji, a wielu jego przedstawicieli było uwikłanych we współpracę agenturalną z PRL-owską bezpieką, nie może udawać, że upływ czasu, wymiana pokoleniowa czy proces „samooczyszczania” wystarczy, by dziennikarze stali się wiarygodnymi uczestnikami życia publicznego. Jeśli chcą, byśmy dawali im wiarę - muszą wpierw dać nam wiedzę o nich samych. Jeśli wymagają zaufania, (bo stanowi ono istotę ich zawodu), nie mogą swoim zachowaniem tego zaufania podważać i wzorem polityków, kreować się na „święte krowy”. Można się zastanawiać, dlaczego jedna władza hołubi niektórych dziennikarzy a innym zarzuca nierzetelność, dlaczego jedni są jej pupilami, a drugim stawia się zarzuty karne? Można wprowadzać idiotyczne podziały na prawicowych i lewicowych dziennikarzy lub stosować kryteria ideologiczne do oceny ich pracy. W niczym jednak nie zmieni to faktu, że mając do czynienia z zawodem zaufania publicznego, mamy prawo oczekiwać od dziennikarzy transparentności i rzetelności i dokonywać ocen ich pracy według jasnych, czytelnych kryteriów. Dziś tego zabrakło. Choć niezwykle trudno byłoby interpretować zaangażowanie jakiegoś dziennikarza, jako efekt współpracy agenturalnej, odrzucanie takich relacji a priori stanowiłoby akt poważnej ignorancji. W mediach III RP istnieje agentura - i to twierdzenie jest równie wiarygodne jak niemożliwe do udowodnienia, bez sięgnięcia do akt służb specjalnych lub dokumentów archiwalnych. Dlatego każdy zarzut postawiony personalnie będzie niewiarygodny i niemożliwy do udowodnienia. Więcej - będzie krzywdzący wobec osoby, której dotyczy i przyniesie więcej strat, niż rzekomych korzyści. Nie jest moją intencją stawianie komukolwiek zarzutu agenturalności i autorytarne twierdzenie, że ten czy ów dziennikarz działa jako agent wpływu, dywersji czy jako osobowe źródło informacji. Nie mam do tego dostateczne wiedzy, a tylko ona może uprawniać do podobnych twierdzeń. Jak wiemy z doświadczenia, czasem i ta wiedza staje się jawna. Skoro jednak obserwujemy, tak wiele niepokojących i groźnych zjawisk w polskich mediach, skoro widzimy polityczne, stronnicze zaangażowanie dziennikarzy, a wreszcie - skoro dostrzegamy wpływy służb specjalnych i środowisk agenturalnych na bieżące wydarzenia, nie można nie łączyć tych zjawisk i nie stawiać ważnych pytań. Media, które w PRL- u spełniały wyłącznie rolę służebną wobec partii, pozbawione podmiotowości i wpływu na własny język, mogły w III RP pozbyć się piętna niewolnictwa i odrzucić dialektykę „panowania i służebności”. Jako sprzymierzeńca miały społeczeństwo i standardy państwa demokratycznego, które wyznaczają mediom rolę instytucji niezależnego arbitra, gwarantującego względną higienę życia publicznego, czyli coś, co można nazwać umownie "ładem moralnym”. Takie media były w interesie nas wszystkich. Ale takich mediów w Polsce nie mamy. Wiedzą o tym sami dziennikarze i ci z odbiorców medialnego przekazu, których stać na samodzielne oceny. Obawiam się, że jeśli sami dziennikarze nie poradzą sobie dziś z pytaniami, jakie pojawiły się w sprawie „afery aneksowej” i w sprawie Wojciecha Sumlińskiego - długo jeszcze będziemy mogli o wolnych i niezależnych mediach pisać, jako o nieosiągalnym wzorcu. Aleksander Ścios

DZIENNIKARZE CZY FUNKCJONARIUSZE ? Dziennikarskim obowiązkiem jest opisywanie rzeczywistości, szczególnie tej, którą ludzie władzy chcieliby ukryć przed wzrokiem społeczeństwa. Prawem dziennikarza jest stawianie władzy trudnych pytań i ujawnianie mechanizmów jej funkcjonowania. Tak przecież pojmuje się rolę wolnych mediów w demokracji i takie media chcielibyśmy mieć w Polsce. Jak zatem nazwać dziennikarzy, którzy świadomie wprowadzają społeczeństwo w błąd i stają po stronie władzy, oszukującej własne społeczeństwo? Czy wolno jeszcze nazywać dziennikarzami ludzi, wykonujących polecenia funkcjonariuszy służb specjalnych i publikujących materiały, w ramach największej w ostatnich latach kombinacji operacyjnej? Gdzie kończy się dziennikarstwo, a zaczyna świadoma i dobrowolna kolaboracja pracownika mediów z ludźmi służb specjalnych, oparta na relacji, jaka łączy tajnego współpracownika z prowadzącym go funkcjonariuszem? Przez ponad pół roku, byliśmy świadkami niespotykanej dotąd w Polsce kombinacji operacyjne, prowadzonej wspólnie - przez służby specjalne i dziennikarzy. Jeszcze nigdy w najnowszej historii, dziennikarze wolnych mediów nie przeprowadzili na taką skalę kampanii dezinformacji, wykonując polecenia funkcjonariuszy i realizując scenariusz haniebnej prowokacji. Nie była to, często spotykana inspiracja „kapturowa”, gdy dziennikarz nie ma świadomości, że podrzucony mu temat służy określonej grze operacyjnej i publikując materiał mimowolnie spełnia rolę, wyznaczoną mu rolę. Tu dziennikarze wykonali precyzyjnie rozpisany scenariusz kombinacji - osłony medialnej, wprowadzania określonych wątków i osób, a wreszcie manipulowania opinią publiczną.

Analizując publikacje medialne z ostatnich miesięcy, można dojść do wniosku, że tzw. afera aneksowa jest dziełem kilku dziennikarzy, zainspirowanych i prowadzonych przez służby. Obawiam się, że w tej ocenie nie ma przesady. Już 25 marca premier Jan Olszewski, szef Komisji Weryfikacyjnej WSI sformułował czytelnie bardzo mocny zarzut pod adresem mediów - „Trwa medialna kampania oczerniania Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI, szeroko zakrojona operacja policyjno- polityczna, przywołując przy tym artykuły "Podejrzani weryfikatorzy" i "Ludzie Macierewicza bez certyfikatu". Mechanizm tej operacji był dość prosty. Przez pierwsze miesiące rządów Tuska publikacje Wojciecha Czuchnowskiego, Anny Marszałek czy Agnieszki Kublik, zawierały informacje o rzekomych nieprawidłowościach w funkcjonowaniu Komisji Weryfikacyjnej oraz insynuacje na temat przecieków z treści aneksu do Raportu z weryfikacji WSI. Początek medialnej operacji dał artykuł „Dziennika” zatytułowany: „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż” . Dziennikarze donosili tryumfalnie:

„DZIENNIK zdobył kolejne potwierdzenie, że tajne archiwa WSI oraz dokumenty komisji weryfikacyjnej zostały skopiowane. Ale to jeszcze nie wszystko. Gazeta ustaliła, że aneks Antoniego Macierewicza do raportu o WSI można kupić na czarnym rynku. Minister sprawiedliwości zapowiedział wyjaśnienie tej sprawy.”(…) "Mieliście rację. Skopiowano całość zgromadzonych przez komisję materiałów" - powiedział gazecie ekspert ds. służb pracujący dla koalicji PO - PSL. Sprawę bada już MON oraz sejmowa komisja ds. służb. Wczoraj DZIENNIK zdobył kolejne potwierdzenie prawdziwości tych informacji. "Może to próba upublicznienia materiałów, co do których wątpliwości ma nawet prezydent" - spekuluje jeden z rozmówców DZIENNIKA. Zastrzeżenia do publikacji aneksu mają także politycy Platformy Obywatelskiej, którzy już pierwszy raport Macierewicza uważali za niewiarygodny. „Gdy Macierewicza wyśmiał te rewelacje i zaoferował pieniądze na zakup „aneksu na czarnym rynku” - dziennikarze nie próbowali nawet udawać, że ich donos ma oparcie w faktach. Nie o fakty zresztą chodziło. Machina kombinacji ruszyła. Charakterystyczny dla tego okresu jest np. artykuł Wojciecja Czuchnowskiego i Agnieszki Kublik z październikowej „Gazety Wyborczej” pt. - „Aneks jest, ale nie do druku?” - w którym autorzy próbują wykazać, że posiadają wiedzę o zawartości aneksu - „wedle nieoficjalnych informacji aneks do raportu liczy aż 800 stron”, ale jego publikacja będzie równie szkodliwa,równie jak wcześniejszego Raportu. „Z nieoficjalnych informacji wynika, że w aneksie występują m.in. Jan Kulczyk czy Ryszard Krauze wykreowani przez PiS na oligarchów. Walka z nimi przy pomocy niesprawdzalnych przecieków z aneksu to coś w stylu PiS - mówi "Gazecie" nieoficjalnie poseł SLD. Artykuł kończy się czytelną formułą - „Podobnie jak raport z weryfikacji WSI - przygotował Antoni Macierewicz, b. szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego i b. szef komisji weryfikującej WSI. Publikacja raportu w lutym zakończyła się skandalem - Macierewicz ujawnił w nim aktywnych agentów, szczegóły tajnych operacji i ludzi służb w polskiej dyplomacji. Efekt? Procesy wytoczone Macierewiczowi przez wymienione tam osoby.”Inne artykuły Czuchnowskiego, jak „Weryfikacja weryfikatorów” miały wskazywać, że w Komisji pracują osoby niewiarygodne, których jedyną kwalifikacją jest znajomość z Antonim Macierewiczem. W styczniu 2008 roku tandem Czuchnowski - Kublik pyta dramatycznie - „Co ukrywa Jan Olszewski”, informując czytelników, że „ Od listopada Olszewski odmawia wpuszczenia kontroli do komisji weryfikacyjnej WSI. Doniesienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa złożył szef kontrwywiadu wojskowego” i dalej - „Kontrwywiad podejrzewa, że dokumenty komisji weryfikacyjnej, której Olszewski szefuje, mogły być bezprawnie kopiowane.(…) Informację o tym, że twarde dyski z komputerów komisji weryfikacyjnej mogły być kopiowane, otrzymał szef MON Bogdan Klich w listopadzie, kilka godzin po zaprzysiężeniu na ministra. Właśnie wtedy zakończyła się trwająca pięć dni przeprowadzka komisji weryfikacyjnej z siedziby Służby Kontrwywiadu Wojskowego do Biura Bezpieczeństwa Narodowego przy Kancelarii Prezydenta.” Jak informują zatroskani dziennikarze - „To niejedyny problem z komisją weryfikacyjną WSI. Według źródeł "Gazety" na 7 lutego Olszewskiego wezwała komisja ds. służb specjalnych. - Będzie pytany, dlaczego 80 proc. żołnierzy kontrwywiadu i wywiadu wojskowego, którzy zostali wysłani na misje zagraniczne, nie zostało zweryfikowanych i nie wiadomo, jaki jest ich status. (…) Olszewski będzie też pytany, kiedy komisja zakończy prace i przedstawi z nich sprawozdanie, w tym rozliczenie budżetu. Wprawdzie weryfikatorzy nie dostają pensji, ale budżet komisji to 380 tys. zł rocznie.”Cechą wspólną wszelkich publikacji z tego okresu, jest brak konkretów. Żaden z dziennikarzy nie wskazuje, skąd czerpie rewelacje o sytuacji w Komisji ani na jakiej podstawie pisze o przeciekach. Nigdzie też, nie pojawia się choćby cień informacji pochodzących z aneksu. Wszystko jest gołosłowną, pustą retoryką. Jeśli pojawiają się jakiekolwiek konkretne dane, można z łatwością zauważyć, że pochodzą z informacji dostarczonych przez służby wojskowe. W styczniu 2008r. "Gazeta Wyborcza" publikuje tajną listę osób pracujących przy weryfikacji, co samo w sobie stanowiło poważne naruszenie prawa i sprowadzało realne zagrożenie na te osoby. Tę publikację uważam za przełomowy moment w kombinacji operacyjnej służb, skierowanej przeciwko Komisji. 27 lutego Agnieszka Kublik w artykule „Wynosili tajne kwity” informuje jakoby „Najtajniejsze materiały kontrwywiadu wojskowego nielegalnie kopiowano i wynoszono tuż przed wyborami, kiedy PiS nie było pewne, czy utrzyma władzę Skandal to za mało - mówi "Gazecie" b. szef WSI gen. Marek Dukaczewski. Reakcja Macierewicza na tę publikację jest czytelna - „Artykuł o kopiowaniu i wynoszeniu tajnych materiałów kontrwywiadu to kłamliwa prowokacja "Gazety Wyborczej", a zarzuty tam stawiane są nieprawdziwe” W Radiu TOK FM, w audycji z dn.07 lutego br. dziennikarze grzmią: Kopiowano i wynoszono tajne dokumenty kontrwywiadu wojskowego. Wtóruje im Krzysztof Kozłowski , były szef MSWiA - „ Korzystanie z usług Macierewicza i jego ludzi prowadzi do nieszczęść” Tym samym tonem wypowiada się Anna Marszałek z "Dziennika - „PiS będzie bronić swoich ludzi jak niepodległości „Jak wiemy, prokuratura nie wszczęła w tej sprawie śledztwa, a zawiadomienie płk. Reszki trafiło do kosza. Na szczególną uwagę zasługuje artykuł z 13 marca br. z „Gazety Wyborczej” zatytułowany: "Tu nie ma nikogo kompetentnego" - dzwoni oficer SKW do komisji weryfikacyjnej”. Artykuł zawiera stenogram trzech rozmów telefonicznych pomiędzy nie zweryfikowanym oficerem WSI a „urzędniczką” z Komisji Weryfikacyjnej. Pomijając treść rozmów, które miały wykazać bezczynność i nieudolność komisji - nikt wówczas nie zadał prostego pytania - skąd „kysz.w”, (bo taki podpis widnieje pod artykułem) posiadał dostęp do materiału pochodzącego z podsłuchu operacyjnego? Gazeta wyjaśnia niby, że zapis to „Fragmenty rozmów nagranych przez oficera SKW służącego w WSI od końca lat 90., w którego sprawie komisja była proszona o przyspieszenie procedur weryfikacyjnych m.in. ze względu na planowany wyjazd na misję zagraniczną” , co w niczym nie zmienia faktu, że cytowana rozmowa była materiałem operacyjnym. Już tylko ta okoliczność współpracy Gazety Wyb z „oficerami SKW” powinna nasuwać poważne podejrzenia, co do intencji dziennikarzy.

W tym czasie zakończono ten etap kombinacji, który służył utrwaleniu w świadomości społeczeństwa opinii, jakoby Komisja Weryfikacyjna była miejsce groźnych przecieków informacji pochodzących z aneksu, a ludzie w niej pracujący stanowili zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju. Na początku kwietnia „Dziennik” publikuje artykuł, w którym twierdzi, że dotarł do tajnego aneksu. Według „Dziennika” aneks kończy się konkluzją, że przed Trybunałem Stanu należy postawić czterech polityków: b. prezydenta Lecha Wałęsę i trzech b. ministrów obrony narodowej - Janusza Onyszkiewicza, Bronisława Komorowskiego i Jerzego Szmajdzińskiego. Ponieważ te same osoby i wnioski o pociągnięcie ich do odpowiedzialności, pojawiają się we wcześniejszym Raporcie - „rewelacja” Dziennika może jedynie śmieszyć. Na uwagę zasługuje reakcja Komorowskiego, odmienna od cytowanych w artykule wypowiedzi innych polityków. „Powiedział, że niepokoi go, iż aneks do raportu z weryfikacji WSI jest wcześniej dostępny w mediach niż dla odpowiednich instytucji państwa. - Nieodpowiedzialna zabawa służbami wojskowymi jest nadal kontynuowana” - ocenił. „Zaniepokojenie” Komorowskiego to znak, że sprawa będzie miała ciąg dalszy. W zalewie medialnego jazgotu nikt nie zauważa słów Jana Olszewskiego, twierdzącego, że „stawiane przez media członkom komisji zarzuty, iż mogli za pieniądze usuwać z aneksu do raportu z weryfikacji WSI określone nazwiska, czy że aneks można kupić, to oszczerstwa, podważające życiowy dorobek członków komisji - znawców służb specjalnych, którym nigdy nie postawiono zarzutu korupcji, a w PRL sądzonych w procesach politycznych. Dlatego - dodał Olszewski - Komisja Weryfikacyjna postanowiła zawiadomić prokuraturę o możliwości popełnienia przez media przestępstwa. Olszewski porównał "medialną kampanię oszczerstw" wobec komisji do działalności grupy płk. Jana Lesiaka, b. oficera SB i UOP, która na początku lat 90. rozpracowywała opozycyjne partie prawicowe. Pod koniec kwietnia Anna Marszałek, Michał Majewski i Paweł Reszka publikują artykuł pt. „Kto gra aneksem Macierewicza?” i „Handel aneksem Macierewicza"- w którym ujawniają, że „Po Warszawie od wielu miesięcy biega przeszkolony w Moskwie oficer służb wojskowych, który oferuje sprzedaż aneksu o weryfikacji” . Artykuł zawiera wszystkie elementy pomocne w stworzeniu obrazu rzekomej afery: kadrowy oficer na moskiewskich papierach (rzekomo znajomy, dobrego znajomego z najbliższego otoczenia Macierewicza), politycy - pośrednicy, -. Zemke, biznesmeni, „gruba kasa". Jest nawet pozór dziennikarskiego obiektywizmu, gdy stwierdza się, że być może „Lichocki to prowokator nasłany przez stare służby, który ma zniszczyć komisję weryfikacyjną." By zatrzeć to niemiłe wrażenie, redakcja nie zapomina jednak opatrzyć artykułu „naprowadzającą" zajawką - „Wtyki w komisji weryfikującej agentów? "Dziennikarze przedstawiają trzy domniemane wersje sytuacyjne: Pułkownik Lichocki ma realne wpływy w otoczeniu Macierewicza i dostęp do tajnych wiadomości. Szuka kupców, a zarobkiem dzieli się z informatorami. Komuś zależy na kompromitacji Macierewicza i komisji weryfikacyjne. Lichocki działa jak agent nowych SKW i ma zdobyć dowody na sprzedajność autorów raportu. Nie pozostawiają jednak wątpliwości, że prawdopodobne są scenariusze 1 i 3. Piszą bowiem, że „komisja już wcześniej nie była szczelna" a i „dziś wyciekają informacje o tym, co jest w tajnym aneksie". W artykule wyraźnie namierza się „cele” późniejszej akcji ABW, wymieniając nazwisko Leszka Pietrzaka i informując jakoby „oficer starał się pokazać, że jest świetnie poinformowany. Mówił o konflikcie między członkami komisji Macierewicza i chwalił się znajomościami w świecie dziennikarskim. Wymieniał ludzi, którzy rzekomo sprzedawali i kupowali aneks lub jego fragmenty. W tym kontekście podawał nazwiska biznesmenów i ich PR-owców, dziennikarzy oraz członków komisji weryfikacyjnej. Lichocki twierdził, że czytał aneks do raportu o WSI. Powoływał się przy tym, bez podawania nazwiska, na dobrego znajomego w najbliższym otoczeniu Macierewicza” Ten artykuł był czytelną zapowiedzią późniejszej akcji ABW i precyzyjnie lokalizował jej cele. Być może liczono, że po ujawnieniu „ dziennikarskiej wiedzy” członkowie Komisji sami dostarczą dowodów swojej rzekomej winy, działając chaotycznie, w poczuciu zagrożenia. Warto przypomnieć słowa Prokuratora Krajowego Marka Staszaka, wypowiedziane podczas obrad sejmowej Komisji Sprawiedliwości 26 maja br. - „Chcę dodać jeszcze, że pewien wpływ na przeprowadzenie tych czynności w tym dniu, a nie później, miały również enuncjacje prasowe, które w jakiś sposób psuły linię śledztwa i zmuszały nas do tego, aby te czynności przyspieszyć, bo być może nieco później, ale byłyby przeprowadzone.” Odrzucam insynuacje, jakoby publikacje prasowe miały „psuć linię śledztwa”. Te artykuły śledztwo wspomagały, dając mu „ merytoryczne podstawy”, ukierunkowując na ludzi, objętych kombinacją operacyjną, dezinformując społeczeństwo, co do rzeczywistych działań służb i stwarzając fałszywy obraz zagrożenia ujawnieniem treści aneksu. Tragicznym epilogiem tej gry, był sądowy nakaz aresztowania Wojciecha Sumlińskiego i podjęta przez dziennikarza próba samobójcza. W tym kontekście odrazą powinno napawać zachowanie „kolegów” Sumlińskiego, którzy, jak Czuchnowski i Marszałek przyczynili się do rozpętania prowokacyjnej gry i przez długie miesiące prowadzili ją wspólnie z funkcjonariuszami służb. Przypomnę, że zdaniem Anny Marszałek Sumliński został na własne życzenie wmanipulowany w aferę z uwagi na zażyłą znajomość z b. oficerami WSI. - Mówienie o zemście ludzi służb specjalnych to nadinterpretacja, bo jedna osoba nie ma wpływu na wszystkie decyzje podejmowane w tej sprawie - uważa Marszałek. O roli tej dziennikarki w sprawie prowokacji WSI z roku 2001, skierowanej przeciwko Szeremietiewowi i Farmusowi, pisałem m.in., w poprzednim wpisie. Wojciech Czuchnowski, występujący dziś do ministra Ćwiąkalskiego z listem w sprawie wcześniejszej próby samobójczej Sumlińskiego, najwyraźniej chciałby, by zapomniano o jego roli w prowokacji służb specjalnych i artykułach, w których korzystał z informacji dostarczonych przez funkcjonariuszy. Analizując publikacje z ostatnich miesięcy, związane z Komisją Weryfikacyjną WSI można zastanawiać się - gdzie przebiega granica pomiędzy dziennikarstwem a esbeckim, sterowanym donosem, gdzie mamy do czynienia z opisem rzeczywistości, zgodnym z kanonami dziennikarskiego rzemiosła, a gdzie z jej kreowaniem, według wytycznych uzyskanych od funkcjonariuszy służb? Mając za sobą doświadczenie lat PRL-u wolno i należy stawiać takie pytania. Choćby po to, by ocalić wartość wolnych mediów i nie dopuścić do sytuacji, w której dziennikarz staje się funkcjonariuszem medialnym. Aleksander Ścios

PRZYWILEJ DZIENNIKARSKIEGO MILCZENIA „Dziennikarskim obowiązkiem jest opisywanie rzeczywistości, szczególnie tej, którą ludzie władzy chcieliby ukryć przed wzrokiem społeczeństwa. Prawem dziennikarza jest stawianie władzy trudnych pytań i ujawnianie mechanizmów jej funkcjonowania. Tak przecież pojmuje się rolę wolnych mediów w demokracji i takie media chcielibyśmy mieć w Polsce. Jak zatem nazwać dziennikarzy, którzy świadomie wprowadzają społeczeństwo w błąd i stają po stronie władzy, oszukującej własne społeczeństwo? Czy wolno jeszcze nazywać dziennikarzami ludzi, wykonujących polecenia funkcjonariuszy służb specjalnych i publikujących materiały, w ramach największej w ostatnich latach kombinacji operacyjnej? Gdzie kończy się dziennikarstwo, a zaczyna świadoma i dobrowolna kolaboracja pracownika mediów z ludźmi służb specjalnych, oparta na relacji, jaka łączy tajnego współpracownika z prowadzącym go funkcjonariuszem?”- pytałem w sierpniu ubiegłego roku we wpisie DZIENNIKARZE CZY FUNKCJONARIUSZE?

A pytać było o co. To wówczas rozgrywano jedną z największych kombinacji operacyjnych ostatnich lat, zatytułowaną „afera aneksowa”, która - jak się wkrótce przekonaliśmy powinna nosić nazwę „afery marszałkowej”. Do działań skierowanych przeciwko legalnie działającemu organowi państwa - jakim była Komisja Weryfikacyjna WSI zaprzęgnięto wówczas wielu dziennikarzy, rozpętując niebywałą w swej zaciętości kampanię medialną. Nie trzeba chyba przypominać, że ten atak zainicjowany został artykułem Anny Marszałek - „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż”, zamieszczonym w „Dzienniku” w dniu 17 listopada 2007 r. Przez kilkanaście następnych miesięcy opinia publiczna bombardowana była rewelacjami dziennikarzy tego pisma, sugerującymi, iż doszło do ujawnienia treści aneksu do Raportu z Weryfikacji WSI, a wśród członków komisji są ludzie skorumpowani i nierzetelni. Podejrzenia skierowano również wobec dziennikarza - Wojciecha Sumlińskiego. Wymienię tylko niektóre tytuły tych publikacji „Dziennika”: „Nocne gry i zabawy polityków Pis”, „PiS ukrył przed Tuskiem aneks Macierewicza - Premier nie mógł się z nim zapoznać”, „Nie ma części tajnego aneksu - Znikające komputery Macierewicza”, „ Macierewicz i jego Bonzowie”, „Kolejne szczegóły tajnego raportu”, „Były szef kontrwywiadu pod lupą - Śledczy sprawdzą Macierewicza”, „Wtyki w komisji weryfikującej agentów? Tak handlowano aneksem Macierewicza”, „Kto gra aneksem Macierewicza?”. Dziś - po upływie blisko 2 lat od rozpętania rzekomej „afery aneksowej” - wiemy, że redaktorzy „Dziennika” wprowadzili nas w błąd, że dokonano manipulacji faktami i ich nieuprawnionej nadinterpretacji. Nie potwierdziły się zarzuty o rzekomym przecieku i handlowaniu aneksem, nic nie wiadomo o domniemanej korupcji wśród członków Komisji Weryfikacyjnej. Wszystkie insynuacje i poszlaki - o których miesiącami zapewniali nas dziennikarscy fachowcy okazały się fałszywe, a intensywnie prowadzone czynności śledcze nie przyniosły żadnych rezultatów. Od wielu miesięcy nad sprawą zapadła cisza. Pozostały jednak ofiary tej medialnej nagonki: członkowie Komisji, których zastraszano, inwigilowano, odebrano dobre imię i zarzucono działanie z niskich pobudek; Piotr Bączek i Leszek Pietrzak, w których domach przeprowadzono spektakularną rewizję i bezpodstawnie oskarżono. I wreszcie - Wojciech Sumliński - podejrzany o płatną protekcję, pozbawiony pracy, pomówiony o korupcyjne kontakty z oficerem WSW/WSI. Zastraszony, doprowadzony do desperacji próbował popełnić samobójstwo. Ofiarami medialnej kampanii „Dziennika” jest również ta, znaczna część społeczeństwa, która lekkomyślnie uwierzyła w oskarżenia wysuwane pod adresem Macierewicza, Komisji, PiS-u i nadal jest przekonana o aferalnym charakterze całej sprawy. Ofiarami są ci wszyscy, którzy nie wierząc wówczas w doniesienia mediów i traktując je z trzeźwą rezerwą, narażali się na zarzut stronniczości i politycznego zaślepienia, a którym zarzucano tworzenie „teorii spiskowych” i „prawackie oszołomstwo”. Choć od zakończenia tej kampanii upłynęło wiele miesięcy, nikt nie zapytał „gwiazd” dziennikarstwa śledczego - jak to się stało, że doszło do publikacji tak kompromitujących artykułów, na jakiej podstawie wysuwano wówczas niebotyczne oskarżenia i formułowano tezy bez pokrycia? Jaką rolę odegrali wówczas publicyści „Dziennika”, skąd czerpali informacje i inspiracje do swoich publikacji?

Nam, jako odbiorcom - społeczeństwu, na rzecz których dziennikarze wykonują swój zawód, wolno pytać - czy była to rola obiektywnych sprawozdawców, politycznych stronników czy też mieliśmy do czynienia z wykonywaniem zadań zleconych przez służby? 

W kwietniu ub roku Antoni Macierewicz jednoznacznie wskazał - „ Mamy dowody, że istnieje współpraca między mediami a Ministerstwem Obrony w sprawie ujawniania tajemnic komisji weryfikacyjnej WSI”, a premier Olszewski twierdził: „„Trwa medialna kampania oczerniania Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI, szeroko zakrojona operacja policyjno- polityczna”, nazywając doniesienia mediów, jakoby aneks do raportu z weryfikacji WSI był do kupienia "formą prowokacji". Nikt z dziennikarzy, nie może mieć pretensji do ludzi stawiających takie pytania ani oburzać się, że zostały sformułowane. Takie nasze prawo, by pytać profesjonalistów - dlaczego spartaczyli robotę i skompromitowali się powtarzaniem kłamstw. Odpowiedź na te pytania, bardziej leży w interesie samych dziennikarzy, niż odbiorców. Są, bowiem w najnowszej historii polskiego dziennikarstwa rzeczy, które wymagałyby reakcji nie tylko dociekliwych blogerów, ale komisji śledczych lub prokuratury. Do takich spraw można zaliczyć wyjaśnienie roli Anny Marszałek i Bertolda Kittela, w znanej kombinacji operacyjnej, skierowanej przeciwko wiceministrowi MON - Romualdowi Szeremietiewowi i jego asystentowi, Zbigniewowi Farmusowi. Na próbie wyjaśnienia tej sprawy „połamał sobie zęby” ówczesny minister sprawiedliwości Lech Kaczyński, gdy za wszczęcie postępowania został zdymisjonowany przez premiera Buzka. Dziś, gdy Szeremietiew został prawomocnie oczyszczony z zarzutów, może ktoś pokusi się o wyświetlenie mechanizmów tej prowokacji i wytłumaczy szczególną rolę, jaką odegrali w niej dziennikarze? Jest tak wiele elementów wspólnych, łączących sprawę z roku 2001 z obecną „aferą aneksowej”, że byłoby aktem wielkiej naiwności nie zwrócić na to uwagi. Czy musimy czekać znowu kilka lat, gdy ewentualny (a mało prawdopodobny) proces Wojciecha Sumlińskiego udowodni, że doniesienia „Dziennika” były fałszywe? Przypominam o tych pytaniach, ponieważ jeden z publicystów pisma „Dziennik” poważył się dziś na rzecz tak horrendalną w swoim cynizmie, że nie sposób pominąć jej milczeniem. Pisząc o blogerach, z właściwą ludziom tego pisma odwagą Michał Karnowski oznajmił:„ [...] właśnie dowiedzieliśmy się, że część tego świata domaga się dla siebie specyficznego rodzaju immunitetu. Chce wolności od pytań, kto za nim stoi, chce ochrony przed dziennikarskimi śledztwami, żąda przywilejów, jakich nie mają politycy, biznesmeni, wojskowi (i dziennikarze też). I nie chce pamiętać, że ich słowo - choć anonimowe - również potrafi niszczyć i zabijać”. Nie mam najmniejszego zamiaru wdawać się w jakąkolwiek polemikę z tym twierdzeniem, lub pytać tego pana o przykłady ofiar - zabitych lub zniszczonych „anonimowym słowem”. Nie warto też wyjaśniać, jaka różnica istnieje między politykiem, dziennikarzem, wojskowym, a obywatelem, korzystającym z prawa do wyrażania swoich myśli. Nie warto, - ponieważ ktoś, kto pracując w gazecie wsławionej wielomiesięczną kampanią kłamstw i oszczerstw, ma czelność wypisywać podobne brednie, - nie zasługuje na poważne traktowanie. Więcej - nie zasługuje na szacunek. Trzeba niezmierzonych pokładów złej woli, pychy i prostackiej arogancji, by z podobnym cynizmem traktować czytelnika. Trzeba być wyjątkowym tchórzem, by uciekając przed własną, zawodową odpowiedzialnością, próbować przerzucić ją na innych. Ten sam człowiek, w tym samym tekście zawarł wszakże istotną deklarację, pisząc, iż: „Prasa jest właśnie po to, by odkrywać tajemnice, by odpowiadać na pytania, jakie zadają sobie czytelnicy”. Napisał zatem słowa, w które sam nie wierzy lub których znaczenia nie rozumie. To właśnie czytelnicy tej gazety - jak żadnej innej - mają pełne prawo zadawać pytania; o udział publicystów „Dziennika” w wielomiesięcznej kombinacji operacyjnej, o ich dostęp do tajnych materiałów, o kontakty z ludźmi służb specjalnych, o inspiracje i intencje towarzyszące publikacjom o rzekomej „aferze” - a wreszcie - mają prawo zapytać: dlaczego byli oszukiwani i manipulowani? Czy redakcja „Dziennika” odważy się odkryć te tajemnice? Dopóki tego nie uczyni - powinna milczeć, w tchórzliwej nadziei na amnezję społeczeństwa, licząc, że nikt ich nie rozliczy za niszczenie słowem. Aleksander Ścios

POLSKIE INTERESY ZAGADKOWEJ SPÓŁKI Z IZRAELA Tajemnicza izraelska firma Sapiens, wspólnik nabywcy majątku polskich stoczni, od 1991 roku robi interesy w Polsce - dowiedziała się „Gazeta Polska”. Systemy informatyczne spółki Sapiens funkcjonowały w najważniejszych państwowych firmach i instytucjach, m.in. w NBP, PKO BP i Kancelarii Sejmu. O sprzedającej specjalistyczne systemy komputerowe firmie Sapiens zrobiło się w Polsce głośno po naszych publikacjach dotyczących United International Trust (UIT) - nieznanej szerzej spółki z Antyli Holenderskich, która kupiła majątek stoczni w Gdyni i Szczecinie. Ujawniliśmy wówczas, że Sapiens to podmiot, z którym UIT współpracuje od 20 lat. UIT jest m.in. członkiem zarządu Sapiens International (prawo Antyli Holenderskich zezwala na taką operację), a Gregory Elias z UIT ma prawo reprezentować udziałowców Sapiens. Wspomnieliśmy też - opierając się na oficjalnych dokumentach firmy z Izraela - o wojskowej przeszłości ludzi z kierownictwa Sapiens oraz o tym, że jednym z dyrektorów Emblaze Group (konsorcjum, do którego należy Sapiens), jest Nahum Admoni - były szef Mossadu. Reakcja była natychmiastowa. Prawnicy Sapiens w nadesłanym do redakcji piśmie stanowczo zaprzeczyli, że ich klienci mają jakikolwiek związek z nabyciem majątku polskich stoczni. Według nich UIT pomaga jedynie Sapiens w działalności na Antylach Holenderskich, a między oboma podmiotami nie ma żadnego bliższego związku.

PKO BP, KRUS, NBP, Okęcie, Sejm... Niezależnie od tego, kto naprawdę kupił stocznie (rząd, nie wiedzieć czemu, znowu odłożył termin ujawnienia faktycznego inwestora), firma Sapiens - jak dowiedziała się „Gazeta Polska” - miała już kontakt z biznesem w Polsce. Z naszych ustaleń wynika, że izraelski wspólnik nabywcy polskich stoczni funkcjonuje na polskim rynku od 1991 r., a dokładniej: robi interesy z polską spółką, której prezesem jest... Andrzej Feliks Kuroń, młodszy brat Jacka Kuronia. - Zgadza się, z Sapiens współpracujemy od 1991 r. - potwierdza w rozmowie z „GP” Andrzej Kuroń, szef Sapiens-Polska i założonej jeszcze w PRL firmy, noszącej dziś nazwę: System 2000 Przedsiębiorstwo Rozwoju i Innowacji. Na czym polega ta współpraca? Jak czytamy na stronie internetowej tej drugiej spółki - System 2000 jest od 18 lat „wyłącznym dystrybutorem produktów firmy Sapiens International Corporation NV w Polsce. Specjalizuje się w tworzeniu i wdrażaniu systemów komputerowych, opartych na nowoczesnych generatorach aplikacji Sapiens”. - Jesteśmy firmą polską, mamy ich narzędzie. Nie ma żadnych innych wspólnych interesów - wyjaśnia Kuroń. Zaznacza, że dopatrywanie się sensacji w biznesowej współpracy jego firmy z byłymi wojskowymi z Izraela jest „szukaniem dziury w całym”. Nie da się jednak ukryć, że przedsiębiorstwa i instytucje, z którymi współpracował System 2000, mają bardzo szczególny charakter. Spółka Kuronia za pomocą narzędzi Sapiens opracowywała systemy m.in. dla Narodowego Banku Polskiego, PKO BP, Kancelarii Sejmu, Kasy Rolniczych Ubezpieczeń Społecznych (KRUS), a także dla PZL Warszawa Okęcie. W PKO BP był to system obsługi centrali banku w zakresie dystrybucji świadectw udziałowych NFI. Jak czytamy na stronie firmy System 2000, obejmował on „utrzymanie centralnej kartoteki uprawnionych do nabycia świadectw (ponad 27 mln pozycji), aktualizowanej na podstawie danych PESEL”, a także codzienne przetwarzanie danych o dystrybucji. Jeśli chodzi o NBP, to system Sapiens (wdrożony w 1993 r.) realizował „prowadzenie rachunków bieżących banków w Centrali NBP” oraz transakcje rozliczeniowe on-line między centralami banków. Dla KRUS firma Andrzeja Kuronia wykonała tzw. centralną hurtownię danych, służącą do gromadzenia i udostępniania informacji istotnych dla centrali Kas. Z kolei Kancelaria Sejmu - czytamy na stronie internetowej Systemu 2000 - wybrała generator aplikacji Sapiens do „realizacji systemu obsługi procesu legislacyjnego”. Spółka Kuronia robiła też oprogramowanie wykorzystywane podczas wypłat Fundacji „Polsko-Niemieckie Pojednanie”. 

Spece z izraelskiego wojska Czy współpraca takich firm i instytucji z Systemem 2000, powiązanym biznesowo i technologicznie z Sapiens, nie naruszała bezpieczeństwa polskiego państwa? Przypomnijmy, że obecny prezes Sapiens International - Roni Al-Dor - służył w izraelskich siłach powietrznych, ukończył też prestiżową uczelnię informatyczną podlegającą sztabowi sił powietrznych Izraela. Rami Doron, jego kolega z zarządu, przez sześć lat był ekspertem od elektroniki w armii Izraela. Sagi Schliesser - kolejna postać z kierownictwa Sapiens - przez wiele lat stał na czele Computer Training School w żydowskich siłach obronnych. Martin Greenberg - wiceprezes Sapiens - przez 8 lat pracował w wojskowym centrum komputerowym „Mamram”, specjalistycznej jednostce przetwarzającej informacje dla wszystkich jednostek wojskowych Izraela. Stworzyła ona m.in. specjalną wewnętrzną sieć komputerową (tzw. system intranetowy) na użytek izraelskiej armii. Należy podkreślić, że w latach 90. w Sapiens pracowali ludzie o podobnym doświadczeniu, jak np. Joseph Bolless (jeden z założycieli Sapiens International), mający za sobą długą karierę w siłach powietrznych Izraela, czy Yoram Romem, były dyrektor działu informatyki (Chief Information Officer) w wojskach lotniczych tego państwa. Właśnie wtedy spółka zdobywała międzynarodowy rynek: wykonywała zlecenia m.in. dla izraelskiego wojska i wielu światowych koncernów, jak IBM, Nissan czy Norwich Union. Mimo tych informacji Andrzej Kuroń twierdzi, że Polacy nie powinni mieć żadnego powodu do obaw. Jego zdaniem Sapiens International nie posiada i nie posiadał dostępu do danych, które znajdują się w systemach w Polsce. Kuroń wyjaśnia, iż Sapiens dostarcza jedynie narzędzie, którym jego firma posługuje się w Polsce, tworząc systemy zarządzające danymi. Na naszą uwagę, że wysoko wykwalifikowani informatycy potrafią wbudować w oprogramowanie specjalne, niewidoczne dla zwykłych użytkowników, wewnętrzne mechanizmy, biznesmen odpowiada: - W Polsce nie ma dziś żadnej aktywnej aplikacji w Sapiensie, od dwóch lat żadnych nowych spraw z nimi nie prowadzę. Dlatego też nie ma żadnych „kruczków”. Mówimy bowiem o systemie, który powstał 15 lat temu, wtedy nie było internetu, jak dziś. Nie było możliwości, by dane siecią wypłynęły do Izraela. Internet jest od 10 lat, to było znacznie wcześniej. Wówczas komputery działały w sieciach wewnętrznych, a dane z oddziałów były transmitowane po kablu telefonicznym bądź dostarczane na dyskietkach. Prezes Systemu 2000 podkreśla cały czas, że większość interesów z Izraelczykami robił przed laty, a Sapiens International od kilkunastu miesięcy ma nowych dyrektorów. Czy utrzymuje z nimi kontakt? - Z Ronim [Al-Dor] widziałem się w zeszłym roku w wakacje - przyznaje Kuroń. Zaznacza jednak, że nie zna go tak blisko jak poprzedniego prezesa. - Z nim miałem bardzo dobre relacje - mówi. Jak wspominaliśmy, współpracujący z izraelską firmą Andrzej Feliks Kuroń to brat Jacka Kuronia (1934-2004) - współzałożyciela KOR, polityka, jednego z twórców porozumień okrągłego stołu. W kręgu znajomych słynnego opozycjonisty dziewięć lat młodszy Andrzej znany był jako „Felek”. W latach 50. obaj działali w młodzieżowej organizacji Walterowców, potem „Felek” pozostawał jednak w cieniu brata i w przeciwieństwie do niego nie angażował się w działalność polityczną. Jak zajął się biznesem?

Początki spółki Andrzeja Kuronia opisane są lakonicznie na stronie internetowej. Czytamy na niej, że „System 2000 Przedsiębiorstwo Rozwoju i Innowacji od listopada 1986 r. jest producentem systemów informatycznych”. W rozmowie z „GP” prezes Kuroń twierdzi, że nie pamięta dziś dokładnie, jak założył firmę w PRL - państwie, którego władze jeszcze trzy lata wcześniej uznawały jego brata za wroga ustroju.  - Normalnie stworzyliśmy spółkę i zaczęliśmy działalność, zajmując się softwarem komputerowym. Działaliśmy na terenie Polski, pracowaliśmy jak wiele innych firm. Dla księgowości, gospodarki materiałowej, nie pamiętam czego jeszcze - opowiada Andrzej Kuroń. Podkreśla, że po transformacji jego firma zajmowała się głównie mainframe'ami, czyli dużymi komputerami o wielkiej mocy obliczeniowej. Szef Systemu 2000 równie oszczędnie wypowiada się o początkach współpracy z Izraelczykami. - W 1991 r. doszło do mojego kontaktu z firmą Sapiens, ale z centralą w Izraelu, a nie Sapiens International - wyjaśnia. - Od tego samego roku współpracowaliśmy z PKO BP, potem z Narodowym Bankiem Polskim, dla którego robiliśmy system rozrachunków międzybankowych. Ogólnie rzecz biorąc, zrobiliśmy wiele aplikacji w Polsce. Zawsze szybko i bez zarzutów. Sprzedaż świadectw udziałowych: w trzy miesiące. Mieliśmy zresztą bardzo dobrą opinię od ówczesnego ministra przekształceń własnościowych Wiesława Kaczmarka - relacjonuje Kuroń. Na nasze pytanie, czy jego firma wykonywała systemy dla służb mundurowych lub specjalnych, prezes Sapiens Polska odpowiada przecząco. - Żałuję, ale nie. Pracowaliśmy głównie dla sektora bankowego. W ostatnim czasie dla ubezpieczeń - mówi. Na koniec próbujemy dowiedzieć się, co Andrzej Kuroń sądzi o możliwości zakupu przez Sapiens majątku polskich stoczni. Prezes odpowiada, że kontaktował się w tej sprawie ze znajomymi w Sapiens International, a ci stanowczo zaprzeczyli. - Moim zdaniem jest to sprawa wymyślona, nie wiem tylko, w jakim celu. Nie wierzę w to, by Sapiens International miał cokolwiek wspólnego z tą transakcją. Dlaczego? Pracuję z nimi od 1991 r., nie mam prawa im nie wierzyć - twierdzi Kuroń. Maciej Marosz, Grzegorz Wierzchołowski

Wywiad z Arturem Zawiszą: “O wolność trzeba walczyć!”O zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego z Arturem Zawiszą z Libertas Polska rozmawia Rafał Pazio.

Na jaką frekwencję w wyborach europejskich Pan stawia? Życzyłbym sobie, aby wszyscy nasi zwolennicy poszli do wyborów, a przeciwnicy zostali w domach. Wtedy mamy 100 procent głosów.

Ale ilu Polaków pójdzie do wyborów? Zachęcam do głosowania wszystkich, którzy rozumieją postulat Europy wolnych narodów. Może to brzmieć abstrakcyjnie, ale kiedy raz za razem dostajemy po karku od Brukseli, wtedy powinniśmy rozumieć, że jest o co walczyć.

Co powinno przekonać do oddania głosu na Libertas? Cztery partie parlamentarne głosowały za traktatem lizbońskim i wszystkie cztery chcą pozbyć się złotówki jako waluty narodowej. Mamy dokładnie odwrotne zdanie w obu kluczowych kwestiach. Jesteśmy alternatywą, która zasługuje na wsparcie.

Wielu przedsiębiorców mówi dzisiaj, że złotówka ma niską wartość. Jak poprawić pozycję złotówki? Wzrost gospodarczy w strefie euro jest niższy niż średni wzrost gospodarczy w Europie. Mowa o pro-wzrostowym efekcie euro jest manipulacją. Stawiamy tezę, że wspólna waluta prowadzi w konsekwencji do wspólnych podatków i wspólnego budżetu. W praktyce oznaczałoby to ujednolicenie podatków poprzez ich podwyższenie. Na to Polska nie może sobie pozwolić.

Jak Pan skomentuje pozycję Libertas w sondażach? Czy spodziewa się Pan jakiegoś przełomu po wyborach? Libertas jest nową formułą polityczną i musi mieć czas na przebicie się do świadomości wyborców. Wykonaliśmy jednak dużo pracy, aby nazwa Libertas była znana i dobrze kojarzona. Sondaże mają charakter fragmentaryczny, różne ugrupowania dostają w nich drastycznie różne poparcie. Trzeba poczekać na wyniki wyborów.

Z czego dziś wynika tak wysokie poparcie dla Platformy Obywatelskiej? Dlaczego media wspierają Donalda Tuska? Dwóm największym partiom zależy na takim podziale sceny politycznej, aby jedni mieli większość, a drudzy trwałą mniejszość. PiS znakomicie nadaje się na straszak dla ludzi rozsądnych i chcących stabilizacji. Przez kontrast Platforma może się przeciwstawiać jako siła spokoju. Element wizerunkowy odgrywa tu dużo istotniejszą rolę niż identyfikacje programowe. Szkoda, że wielu wyborców zrozumie to zbyt późno.

Co dzieli dziś takie inicjatywy jak Polska XXI, Unia Polityki Realnej, Prawica Rzeczypospolitej i Libertas? Każda z tych inicjatyw jest próbą budowy niepisowskiej prawicy. Strategie są różne. Polska XXI wybrała marsz przez samorządy, UPR kontynuację dotychczasowego kursu, Prawica Rzeczypospolitej cierpliwe tłumaczenie racji. Libertas odwołał się do instynktu eurosceptycznego w ramach wyborów do Parlamentu Europejskiego. Mamy nadzieję, że nasz wybór nie był najgorszy.

Pewnie w ramach formatowania potencjalnego wyborcy ukazała się informacja, że w Europie na listach Libertasu pojawiają się komuniści, gdzie indziej homoseksualiści. Jakie to ma dla Pana znaczenie? Libertas co do zasady jest ruchem zadaniowym. Tak jak 20 lat temu trzeba było obalić w Polsce komunizm i w ramach opozycji komunistycznej działał Ryszard Bugaj i Janusz Korwin-Mikke, tak i dzisiaj Libertas może gromadzić ludzi o rozmaitych wrażliwościach, ale wspólnie sprzeciwiających się brukselskiemu centralizmowi. W praktyce jednak znakomita większość krajowych organizacji partii Libertas to tradycyjna prawica. We Francji ikona katolickiego konserwatyzmu, we Włoszech stojący na czele La Destra Nationale Teodoro Buontempo. W Polsce kwiat polskich eurosceptyków.

Jak według Pana rozeznania i wiedzy postrzegany jest w Polsce Libertas? Na początku byliśmy bardzo enigmatyczni. Żywiołowa kampania wyborcza uczyniła nas najgorętszym komitetem tej kampanii. Obywatele mogą nie rozumieć łacińskiego słowa libertas, ale już wiedzą, że jest w Polsce taka partia. Naszym celem jest powiązanie tej nazwy z kanonem prawicowych wartości, tak aby wyborca mający serce po prawej stronie miał jak najmniej wątpliwości.

Jak ocenia Pan powiązanie Libertas z Lechem Wałęsą? Bez poproszenia Lecha Wałęsy moglibyśmy wypruć sobie żyły, a pozostalibyśmy na pozycji UPR, czyli bardzo nikłej grupy hobbystycznej. Intuicja z Wałęsą byłą celna, choć jak wiadomo, nasi działacze nie stanowią chóru jego bezkrytycznych zwolenników. Jednak najcelniejsze komentarze szły w tym kierunku, że ograniczona współpraca z Wałęsą narobiła mnóstwo kłopotów Platformie Obywatelskiej i wręcz ośmieszyła premiera Tuska. Zgadzam się z tą tezą.

Co stanie się z Libertas po wyborach? W Polsce ciągle nie mamy klasycznej prawicy, a więc tej o profilu konserwatywno-wolnościowym. Z jednej strony jest PiS, który bywa konserwatywny, ale jest przeważnie socjalny, z drugiej strony jest PO, która stara się być rynkowa, ale poddaje się ideologii relatywizmu i permisywizmu. Utworzenie Libertas jest krokiem na drodze do budowy klasycznej prawicy w naszym kraju.

Jak zachęca Pan wyborców do głosowania na Libertas?Libertas znaczy wolność. Polakom trzeba więcej wolności w Unii Europejskiej, ale musimy wywalczyć ją sobie sami, także 7 czerwca. Rafal Pazio

“Jest kwestią czasu przywrócenie dawnej świetności!”O wyborach do Parlamentu Europejskiego z prezesem Unii Polityki Realnej Bolesławem Witczakiem rozmawia Rafał Pazio.

Czym dla Unii Polityki Realnej jako organizacji są najbliższe wybory do Parlamentu Europejskiego? Wybory są przede wszystkim sprawdzeniem koncepcji, jaką przyjąłem. Założyłem, że struktura powinna być nastawiona na zwyciężanie, poprawianie wyniku. Organizacja musi być mobilna, zwarta i przygotowana do walki.

A jakie wnioski wyciągnął Pan po przeglądzie struktur? Jest o wiele lepiej. Nastąpiła konsolidacja „ściany wschodniej”. Odbudowane zostały lub wzmocnione i podźwignięte takie okręgi jak podkarpacki, lubelski, podlaski i warmińsko-mazurski. W pomorskim także odrodziły się mocne struktury. W tej chwili jest kwestią czasu przywrócenie dawnej świetności. Czeka nas jeszcze praca w środkowej Polsce i w Zachodniopomorskiem.

Czy pojawiają się kolejni członkowie w organizacji? Jest trend wzrostowy. Patrzę przez pryzmat tych członków, którzy płacą składki. To oni postanowili wstąpić do partii, zapłacili za to, że w niej są, otrzymują materiały i mogą utożsamiać się z nami. Mamy całą grupę sympatyków. Z różnych przyczyn nie zapisują się do organizacji, ale są bardzo cenni.

Ilu obecnie członków liczy UPR? W tej chwili patrzę na to w różnych przedziałach. Składki płaci około 630 osób. Tych, którzy przestali być członkami, gdyż nie płacili składek, jest około 1800 osób. I wreszcie kilka tysięcy sympatyków, darczyńców. W sumie około 8500 ludzi. To są liczby z bazy danych.

Jaką są główne tezy i hasła eksponowane w kampanii wyborczej? Naczelne hasło brzmi: „Niesiemy Europie wolność”. To podsumowanie całego naszego programu. Dla nas jest ważne, żebyśmy byli suwerennym państwem, gospodarzem na własnym terenie. Skupiamy się wokół następujących tez: zablokowanie traktatu lizbońskiego, obrona suwerenności w Europie narodów i w walutach narodowych, wolnym rynku, prostym prawie, wolnym przepływie pieniędzy, środków i ludzi. Oczywiście deklarujemy odbudowę wartości, na których wyrosła potęga Europy. To są elementy, które nas wyróżniają spośród innych partii.

Przynajmniej dwa hasła zbliżone do przedstawionych przez Pana głosi Libertas. Jak Pan ocenia pojawienie się tej inicjatywy politycznej?

Nieprawdą jest, że Libertas stanowi jedyną partię, która opowiada się przeciwko wprowadzeniu euro w Polsce. My mówiliśmy o tym już od kilku dobrych lat. Jest to spore nadużycie ze strony Libertas i przywłaszczenie sobie tego hasła. Zamierzam wystąpić na drogę sądową w trybie wyborczym, aby wyjaśnić tę sprawę. Samo pojawienie się Libertas, poza przywołanym incydentem, stanowi zdrową konkurencję. Myślę, że jeśli znajdziemy się w Parlamencie Europejskim, na pewno dojdzie do współpracy.

Jak Pan ocenia wynik sondażowy UPR? Jestem realistą. Patrzę na to przez pryzmat wyniku z 7 czerwca. Mogę cieszyć się z tego, że jesteśmy zauważani. Ale to nie wystarczy. Media, szczególnie publiczne, nie wywiązują się z tak zwanej misji, nie pokazują wszystkich organizacji politycznych, nie przyjmują jasnych kryteriów. Libertas pokazuje się w TVP w dużo większym stopniu. To niesprawiedliwe, ale tu rządzą inne mechanizmy.

Jak przekona Pan wyborców, aby głosowali na UPR? Dla nas ważne są osoby, które jeszcze nie głosowały na UPR. Przekonanych nie chcemy przekonywać - stąd taka, a nie inna kampania, skierowana na nowy elektorat. Chcemy pokazać się jako alternatywa dla partii, które rządzą. Nie używamy radykalizmu dobrego dla przekonanych, ale poprzez pewną „miękkość” staramy się dotrzeć do niezdecydowanych.

Czy widzi Pan możliwość budowania szerszego porozumienia na prawicy? Moim celem było wystartowanie z jednej prawicowej listy. Skończyło się jednak na rozmowach. Ubolewam nad tym, ale dziś nie ma już co o tym mówić, choć trzeba z tego wyciągnąć wnioski. Ale są one wyciągane po każdych wyborach i nic się nie zmienia.

A w przyszłości? Trzeba łączyć się z innymi partiami. Nie zaprzestanę jednak budowy Unii Polityki Realnej. W środowisku UPR toczy się dyskusja o sensie istnienia Unii Europejskiej. Dlaczego sceptycy powinni zagłosować w tych wyborach, mimo że nie akceptują Unii?

Mnie przekonuje hasło „nic o nas bez nas”. Nieobecni nie mają racji. Jesteśmy legalistami. Skoro rząd Leszka Millera podpisał zobowiązania wobec Unii, będziemy je wykonywać tak długo, jak długo jest to potrzebne i możliwe. Oczywiście, że naszym celem jest wyciągnięcie Polski z tego tworu albo jego całkowita likwidacja dla dobra Europy. Ale trzeba dostać się do parlamentu, żeby podejmować takie decyzje. Rafal Pazio



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
p08 082
GH 7 082 schemat
Admin 312[01] 01 082
GH 7 082
11 2005 077 082
GH 8 082
p14 082
P18 082
GM L1 082
P28 082
Admin 312[01] 02 082
itaMI 082 QE
p43 082
082 Makroekonomia zestaw zadańidv17
082 RO~1
082 Ustawa o referendum og lnokrajowym
082 083id 7621 Nieznany
P20 082
p11 082

więcej podobnych podstron