094


23 lipca 2009 Świat wymuszonej jednolitości... Świat socjalizmu  to między innymi świat kreowany przez różnego rodzaju socjologów, psychologów, analityków dnia codziennego życia w demokracji, gdzie słupki sondaży, podsumowania i analizy, mają przekonać nas, że  droga, którą podążamy jest tą właściwą, mimo chwilowej dekoniunktury, przyjdzie czas- dla nas i dla demokracji, bo o nią chodzi, że schodząc stromym zboczem dnia, ockniemy się w demokratycznym ustabilizowanym raju i będziemy wieść życie dostatnie, spokojne, bezpieczne i  pożyteczne. Tak mniej więcej wygląda  niedawny raport ogłoszony przez socjologa, pana profesora Janusza Czapińskiego, tak tak, tego samego, który swojego czasu - w roku 1997 podczas powodzi na Dolnym Śląsku, wybrał się w propagandową wędrówkę, z torbą przewieszoną przez  ramię, zawadiacko,  z właściwą mu dezynwolturą na psychologiczną pomoc powodzianom. Pomoc ta powodzianom - o ile pamiętam ani specjalnie  nie zaszkodziła, ani specjalnie nie pomogła, ale pan profesor sprawił medialne  wrażenie, że tak bardzo przysłużył się  powodzianom. Żeby, chociaż zawiózł im jakiś koc… Albo dał jakąś dobrą radę, tak jak  premier Włodzimierz Cimoszewicz, przypominając powodzianom, że lepiej jest się ubezpieczyć, czym wywołał oburzenie całego postępowego świata. Bo przecież jak tak można? A od czego jest państwo? - na wypadek jakiś nieprzewidzianych okoliczności. Żeby pomagać, mimo, że od tego są liczne firmy ubezpieczeniowe.  Bo często pijąc cudze zdrowie - psujemy własne. No i nie należy wypytywać świeżego powodzianina o dwie rzeczy: jak mu się powodzi i czy mu się nie przelewa? Ale wracając do naszego socjologa,  pana profesora Czapińskiego a przy okazji  medialnego mędrca, który każdą rzecz wyjaśni nam psychologicznie, poopowiada ciepło, nastroi, podpowie umiejętnie i  podbuduje emocjonalnie. Właśnie opublikował raport o życiu Polaków, w którym radośnie stwierdza, że:” Więcej zarabiamy, jesteśmy bardziej szczęśliwi, częściej się uśmiechamy, nie mamy problemów ze spłatą kredytów,  i nawet łatwiej rzucamy palenie”(???). Niemożliwe! Czy to jakaś psychologiczna sztuczka pana profesora? Tylko nam spadło nasze zaufanie do banków i instytucji finansowych, reszta jest OK! „Polacy coraz częściej leczą się za własne pieniądze i dobrze na tym wychodzą, bo im się zdrowie zdecydowanie poprawia; mniej cierpią na depresję. Są zdecydowanie bardziej zadowoleni z całego swojego  życia”(???). Zainteresowało mnie zdanie, że:” leczą się za własne pieniądze”(????). To znaczy poprzez państwową służbę zdrowia, poprzez którą nie chcą się leczyć, leczyli się do tej pory za pieniądze cudze? Nie są to przypadkiem pieniądze ich, ale zabrane im pod przymusem, ale ponieważ  w państwowej służbie zdrowia obowiązuje reglamentacja, numerki i limity, postanowili można umrzeć przed terminem postanowili ponad plan, co zamożniejsi postanowili się leczyć prywatnie, ale płacąc jednocześnie na służbę państwową. Płacą, więc dwa razy - panie szanowny profesorze - i na pewno nie są z tego faktu zadowoleni, bo niby, dlaczego? Tak jak w tym kawale o blondynkach. Jedna pyta drugą: - Co czytasz? - „Wojnę i Pokój”. - Nie żartuj. Jednocześnie? Czy to wszystko panie profesorze, to nie jest jakiś psychologiczno- socjologiczny żart? Władza potrzebuje pana psychologicznego wsparcia przy budowie komuno-socjalizmu i poprosiła pana grzecznie, żeby pan taki raport o życiu Polaków napisał. I pan go napisał. Ale chyba zbyt rozmija się on z rzeczywistością.. I nie jestem pewien, czy panu Polacy uwierzą, i czy po tym raporcie będą nadal darzyli pana bezgranicznym zaufaniem? Tak jak Lew Trocki, o ile pamiętam w „Moim Życiu” napisał, co nas czeka w komunizmie: „Człowiek stanie się nieporównywalnie silniejszy, mądrzejszy i subtelniejszy. Jego ciało będzie bardziej harmonijne, ruchy rytmiczne, a głos bardziej melodyjny… Średnia ludzkich możliwości wzniesie się na poziom Arystotelesa, Goethego  i Marksa. Nad tymi nowymi szczytami pojawią się następne”(???)( Murray N. Rothbard - Egalitaryzm jako bunt przeciw ludzkiej naturze” str.53 od góry). W Rzeszowie dzieją się też rzeczy ciekawe. Tamtejsza ekspozytura  Najwyższej Izby Kontroli postanowiła ukarać miejscowe starostwo za urządzenie w stolicy województwa wspólnie z Instytutem Pamięci Narodowej wystawy pod tytułem:” Twarze rzeszowskiej bezpieki”, z powodu tego, że plansze wystawowe stały na „ części chodnika i trawnika należącego do pasa drogi powiatowej”(????). Ukarać  starostwo za to, że w ogóle istnieje, jako zbędny byt biurokratyczny, ale za takie  duperele?

I co się okazało? IPN ujawnił, że dyrektor komórki Najwyższej Izby Kontroli w Rzeszowie, skłamał w oświadczeniu lustracyjnym, a był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Robin”(!!!). Musiał się nieźle wkurzyć ten „Robinhood”, bo może się nawet okazać, że na wystawie' Twarze rzeszowskiej  bezpieki”, w gąszczu innych donoszących, też jest jego twarz. A może właśnie jego twarz znajduje się na „części chodnika i trawnika należącego do pasa drogi powiatowej”(???). Już raz opisywałem podobny przypadek, bodajże w Toruniu, gdzie były  pracownik Służby Bezpieczeństwa, był w ochronie wystawy, na której było…. jego zdjęcie..(???) Prawda, że niezłe? Nie pamiętam tylko, czy sam siebie poznał, czy też nie.. Na pewno jednak nie było problemu blokowania „ części chodnika i trawnika  należącego do pasa drogi powiatowej”. Weź kamień, rzuć w tłum z pewnością trafisz agenta służb specjalnych starych lub nowych! W końcu archiwum to ponad 1,5 miliona teczek!!!! A w Sandomierzu odpowiednie służby przyłapały sprzątaczkę. No nie na tym, że sprzątała, ale na tym, że leczyła ludziom zęby(???). Naprawdę! Ja jako konserwatywny liberał nie mam oczywiście nic przeciwko temu, że sprzątaczka leczy komuś zęby, robi to dobrze i jest zgoda  pacjenta, żeby robiła to mu  sprzątaczka. To ich wzajemny problem, a nie problem państwa! Natomiast tamtejsza Izba Stomatologiczna, czy jakoś tak, blokująca rozwój tamtejszej stomatologii podniosła wrzask; bo jak to, ktoś nie z branży, bez certyfikatów, ośmielił się komuś leczyć zęby, bez  zgody Izby? Toż to skandal korporacyjny! I to przez rok, dopóty, dopóki ktoś usłużny z korporacji nie doniósł na sprzątaczkę - stomatolog, do prokuratury. Podobna sprawa miała miejsce gdzieś w Polsce, ale bohaterem był tokarz-stomatolog. Pani sprzątaczka-stomatolog wcześnie pracowała u pani stomatolog jako sprzątaczka i tam się nauczyła tej stomatologicznej sztuki.. Naprawdę pojętna kobieta! Jak napisał  w dokumentacji ubezpieczeniowej jeden z kierowców, który spowodował wypadek:” Źle osądziłem kobietę przechodzącą przez jezdnię? A ja jej nie potępiam… W konspiracji zawsze było niebezpiecznie i  jest niebezpiecznie. Tym bardziej, że w wolnej III Rzeczpospolitej w podziemiu wytwarza się 30% Produktu Krajowego Brutto. Czy to nie skandal? Żeby wolni ”obywatele” musieli pracować w podziemiu przeciwko biurokratyczno-koncesjonowanemu państwu? I w takim biurokratycznym mrowisku. WJR

KGHM za dziurę Tuska. Rząd sprzeda KGHM Polska Miedź i Grupę Lotos, żeby zasypać budżetową dziurę Tuska. Rząd sprzeda KGHM Polska Miedź i Grupę Lotos, żeby zasypać budżetową dziurę Tuska. Taką możliwość zakłada przygotowana przez Ministerstwo Skarbu Państwa aktualizacja programu prywatyzacji. Na sprzedaż przeznaczone są również udziały w największych firmach energetycznych i chemicznych. Minister skarbu liczy na to, że w ciągu półtora roku z prywatyzacji na ratowanie budżetu wpłynie 36,7 mld złotych. Uchwaloną w piątek przez Sejm nowelizację tegorocznego budżetu państwa, która na początku tego tygodnia trafiła do Senatu, rozpatrują obecnie senackie komisje. Senat przegłosuje budżet na posiedzeniu rozpoczynającym się w najbliższą środę. Już we wtorek natomiast rząd może przyjąć przygotowany przez ministra skarbu Aleksandra Grada zaktualizowany plan prywatyzacji. Przed dwoma tygodniami premier Donald Tusk poinformował, że minister Grad dostał już zadanie przygotowania przyspieszonego programu prywatyzacji, a przyspieszoną sprzedaż w czasach kryzysu spółek z udziałem Skarbu Państwa premier usprawiedliwiał - jak prawie wszystko ostatnio - chęcią uratowania Polaków przed wzrostem podatków. Minister Grad zadanie potraktował niezwykle gorliwie. Z ujawnionych przez resort skarbu planów wynika, że w ciągu półtora roku sprzedane zostanie, by ratować tegoroczny i przyszłoroczny budżet rządu Donalda Tuska, praktycznie wszystko, co do sprzedania jeszcze zostało. Ministerstwo skarbu poinformowało, że projekt aktualizacji "Planu Prywatyzacji na lata 2008-2011" został wczoraj skierowany do Komitetu Stałego Rady Ministrów oraz zainteresowanych resortów. Minister Grad założył, że sprzedanych zostanie od 10 proc. do 41 proc. udziałów w KGHM Polska Miedź. Skarb Państwa w miedziowym koncernie posiada obecnie 41,79 proc. udziałów. Taki udział w spółce daje Skarbowi Państwa pełną kontrolę nad firmą przynoszącą, co roku godziwe zyski. Na sprzedaż wystawione zostaną także akcje w paliwowej Grupie Lotos. Do zasypania dziury budżetowej Tuska posłużyć mają również pieniądze ze sprzedaży branży energetycznej, za udziały w spółkach: Enea, Tauron, Polska Grupa Energetyczna, Energa, Zespół Elektrowni Pątnów - Adamów - Konin. Na szybką sprzedaż wystawiona zostanie też branża chemiczna: Ciech, Zakłady Chemiczne Police, Zakłady Azotowe Puławy, Zakłady Azotowe Tarnów i Zakłady Azotowe Kędzierzyn. MSP także w najbliższym czasie planuje sprzedać Giełdę Papierów Wartościowych i pozostałe w rękach Skarbu Państwa akcje Telekomunikacji Polskiej, Banku Pekao, Ruchu i Lubelskiego Węgla Bogdanka. Minister Grad wyjaśniał, że na razie jest to projekt, który pokazuje tylko ewentualność pozyskania środków z prywatyzacji. - Jest to możliwość, z której możemy skorzystać, co nie oznacza, że skorzystamy. Chcemy pokazać, w jaki sposób 36 mld zł może wesprzeć budżet, co może nas uchronić przed podwyżką podatków - tłumaczył Grad. Zapowiedział, że decyzję w sprawie zmiany programu prywatyzacji rząd może podjąć podczas przyszłotygodniowego posiedzenia. Z całej zaplanowanej wyprzedaży minister skarbu chce pozyskać do końca przyszłego roku 36,7 mld złotych. Z tego 10 mld zł zostanie zrealizowane jeszcze w tym roku, a kolejne 2 mld, jak informuje MSP, wpłyną z już podpisanych umów.

Deficyt starczył na pół roku Determinacja, z jaką rząd Donalda Tuska na gwałt poszukuje źródeł pieniędzy, nie dziwi, biorąc pod uwagę, iż rząd przyjął strategię przeczekania kryzysu, dokonując przede wszystkim "oszczędności", czyli cięć w wydatkach, i niewiele robiąc, by dać impuls wzrostowi popytu na produkcję naszych firm. Spowolnienie gospodarcze spowodowane kryzysem, a potęgowane w wyniku słabego wydatkowania środków z funduszy unijnych sprawia, że spadają dochody z płaconych przez przedsiębiorców podatków. Dalsze kontynuowanie takiej strategii może skutkować koniecznością dalszych "oszczędności", a więc rząd sam się zmusi zarówno do wyprzedania wszystkich udziałów w spółkach, jak i do podwyższenia podatków. Z obowiązującego jeszcze budżetu państwa, który od chwili jego uchwalenia wielu ekonomistów określiło jako nierealny, wynika, że po pół roku zrealizowano jedynie 42 proc. przychodów z podatku VAT i akcyzy oraz niespełna 37 proc. z podatku dochodowego CIT płaconego przez firmy. W zeszłym roku po czerwcu było to - 47,4 proc. z podatków pośrednich i 52,2 proc. z CIT. Jednocześnie w 91,6 proc. wykorzystaliśmy założony na cały bieżący rok 18-miliardowy deficyt. Warto przy tym wspomnieć, że znacznie więcej wydatków budżet ponosi w drugim półroczu, co oznacza, że dopiero po połowie roku deficyt budżetowy gwałtownie rośnie. Dla porównania w 2008 roku po 6 miesiącach deficyt został wykorzystany w niespełna 13 procentach. W znowelizowanej, lecz jeszcze nieobowiązującej ustawie budżetowej deficyt podniesiono do 27 mld złotych. Artur Kowalski

Platformie trudno zrobić z prezydenta hamulcowego. Oskarżanie opozycji i prezydenta o szkodliwe działanie to gra, w której przegrany zostaje winnym niepowodzeń koalicji rządzącej. Mit szkodzącej opozycji i hamującego rzekomo legislacyjną ofensywę rządu Lecha Kaczyńskiego czas włożyć między bajki. W całej VI kadencji Sejmu, rozpoczętej 5 listopada 2007 roku, posłowie przyjęli 420 ustaw. Prezydent z prawa weta skorzystał... 17 razy. Owoce prac parlamentarzystów nie są porywające. Jednak wbrew sugestiom koalicji rządzącej nie jest to winą ani "przeszkadzającej" opozycji, ani "wetującego" prezydenta. Wprawdzie od ostatnich sejmowych wakacji Izba przyjęła 300 ustaw, to jednak ich jakość pozostawia wiele do życzenia. W ocenie politologów, droga, którą podąża PO, wskazuje, że politykom tego ugrupowania chodzi o przetrwanie z korzystnymi notowaniami przynajmniej do wyborów prezydenckich. - Sytuacja rządu nie jest najlepsza. Wprawdzie Platforma Obywatelska rozkoszuje się jeszcze sukcesem w wyborach do Parlamentu Europejskiego, to jednak w kraju problem goni problem. Odnoszę wrażenie, iż rząd robi wszystko, by trudne decyzje odsuwać na bok, a jeśli już nie da się tego czynić, to wówczas próbuje obarczać odpowiedzialnością za podejmowane decyzje opozycję lub głowę państwa - ocenił dr Witold Landowski, politolog Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Jego zdaniem, tworzenie przeświadczenia o tym, iż nie można rządzić krajem, kiedy opozycja utrudnia życie, a prezydent RP wetuje kolejne ustawy, ma swój polityczny cel. - Tymczasem statystyki mówią, co innego i patrząc na nie, okazuje się, że wbrew ferowanym opiniom Lech Kaczyński nie jest przeszkodą w sprawowaniu władzy ustawodawczej. Wprawdzie ostatnio prezydent zawetował ważną ustawę medialną, jednak w tym przypadku trudno posądzać go o jakieś działanie polityczne - dodał dr Landowski. Jak zauważył, PO coraz śmielej mówi o podniesieniu podatków i ta kwestia może stać się przedmiotem kolejnej gry? - Na razie ma być to ostateczność, ale tu chodzi o to, by w razie podjęcia przez rząd tej niefortunnej, moim zdaniem, decyzji odpowiedzialnością obarczyć kogoś innego - dodał. Założenie jest takie, by notowania PO i Donalda Tuska nie spadły i by utrzymać to poparcie przynajmniej do czasu wyborów prezydenckich. - Od dłuższego czasu można zaobserwować, że media w Polsce i politycy koalicji robią wszystko, by wywołać wrażenie, że PiS nadal rządzi, a przynajmniej prowadzi politykę destruktywną, że można byłoby więcej zrobić, gdyby nie warcholstwo innych - dodał dr Landowski. W ocenie Artura Górskiego, posła PiS, jakość prac Sejmu obecnej kadencji zachwycać nie może. - Było kilka dobrych ustaw, ale w większości zostały przygotowane buble prawne, jak choćby ostatnia ustawa budżetowa, ustawy reformujące służbę zdrowia czy kolejne ustawy medialne - zauważył. Ponadto Sejm nie pracował równo, przechodził okresy stagnacji i sztucznych przyspieszeń, a niektóre ustawy trafiały kilkakrotnie pod obrady Izby - jak chociażby ustawa o podatku VAT, której Sejm z komisji "Przyjazne państwo" otrzymał dziewięć projektów nowel. W ocenie Górskiego, taka sytuacja sprawia, że Lech Kaczyński, korzystając kilkanaście razy z prawa weta, wykazał się wielką wstrzemięźliwością. - Aż dziw bierze, że prezydent tak rzadko wetował ustawy czy kierował je do Trybunału Konstytucyjnego. Nie ma wątpliwości, że posłom w pracy nie przeszkadzał - dodał. W podobnym tonie prace Sejmu ocenia prof. Jan Szyszko, poseł PiS, wykładowca WSKSiM. - Wprawdzie przyjęto wiele ustaw, jednak w mojej ocenie, nie ma wśród nich ani jednej, która zmierzałaby ku temu, by wykorzystać nasze szanse na budowę silnej gospodarki - zauważył prof. Szyszko. Wśród ustawowych bubli wymienił m.in. nowelizację ustawy o ochronie przyrody i ustawę o ocenach oddziaływania na środowisko i dostępie do informacji o środowisku, które wprowadzają bałagan w służbach ochrony przyrody i rujnują polski system kontroli zasobów przyrodniczych. W jego ocenie, tłumaczenie się poczynaniami opozycji i prezydenta jest niezasadne. - Przede wszystkim opozycja jest po to, by wytykała błędy koalicji rządzącej, a po wtóre, prezydentowi RP nie udaje się wiele słusznych decyzji, w sensie złożenia weta, doprowadzić do skutku. W takich sytuacjach tworzy się szersza koalicja i głosami PO, PSL i SLD weta są odrzucane - dodał. Co ciekawe, w czasie rządów PO prawa "szkodliwej" opozycji zostały ograniczone poprzez zmianę regulaminu Sejmu? Chodzi tu np. o zawężenie do jednego liczby pytań, jakie posłowie z danego klubu mogą zadawać do każdej z poprawek przed głosowaniem. Symptomatyczny jest także fakt, że wiele ważnych debat i głosowań odbywa się nocą, kiedy obrady nie są już transmitowane. Jak wynika z sejmowej statystyki, od ostatnich wakacji Sejm RP uchwalił 300 ustaw, z których prezydent RP zawetował jedynie kilkanaście? W całej VI kadencji Sejmu RP, rozpoczętej 5 listopada 2007 roku, liczba przyjętych przez Sejm ustaw sięgnęła 420. Warto zaznaczyć, że do tej pory Lech Kaczyński podpisał 368 z nich. Według informacji zawartych na stronach internetowych prezydenta RP, głowa państwa od początku swojej kadencji z prawa weta skorzystała tylko 17 razy.

Marcin Austyn

Kapitalizm w wydaniu III RP. Historia III RP, która rozpoczęła się w 1989 roku i która wciąż trwa, to historia podwójnych standardów w życiu publicznym, polityce i mediach. Są ci, którym wolno wszystko i którzy zawsze mają rację oraz ci, którym nie wolno, którzy muszą się liczyć z tym, że prawo ich zadepcze. To także festiwal hipokryzji wciąż tych samych ludzi. Można było ich zobaczyć jeszcze nie tak dawno przepełnionych empatią dla strajkujących pielęgniarek w tzw. białym miasteczku z kwiatami w rękach. Teraz zaś widzimy ich jako nieprzejednanych obrońców porządku, egzekwowania prawa, wyroków sądu itd. Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz (podobnie zresztą jak prokuratura i policja) nie dostrzegła łamania prawa przez pielęgniarki koczujące w namiotach na chodnikach i w końcu okupujące Urząd Rady Ministrów, bo chodziło wtedy o walkę ze znienawidzonym rządem Jarosława Kaczyńskiego. Nie tylko udzieliła zgody na ten strajk, ale jeszcze go wspomagała. O kupcach zrzeszonych w Kupieckich Domach Towarowych wypowiada się z odrazą, przedstawiając ich jako zbrojny motłoch uzbrojony w "maczugi i płyty chodnikowe". Zapowiada dalsze restrykcje: prokuratorskie i finansowe. Za wszystkie straty mają zapłacić kupcy, także za te drzwi wyrwane przez ochroniarzy. W licznych wywiadach prezydent Warszawy nie wypowiedziała ani jednego ludzkiego słowa wyrażającego ubolewanie, przejęcie się dramatem, jaki rozegrał się w centrum stolicy 21 lipca, nie mówiąc już o choćby symbolicznym wyrazie współczucia dla rannych osób. Pani prezydent, "gospodarz stolicy", pokazała, że jest twarda, tak jak twarde jest prawo, na które się nieustannie powołuje. Nie było jej nawet przykro, że do czegoś takiego doszło, gdyż nie czuje się stroną konfliktu. A jednak dopięła swego i "odbiła halę". Nie było to typowe zajęcie komornicze, które poprzedza mediacja, ewentualnie wyłączenie prądu, gazu, wody, zablokowanie wejścia. To był nagły, brutalny atak prywatnej firmy ochroniarskiej, demonstracja siły i władzy komornika (nie pani prezydent). W odróżnieniu od II RP funkcje policji w III RP, tym dziwnym demokratycznym kraju, konsekwentnie przejmuje, ponadstutysięczna armia firm ochroniarskich. Do umundurowanych obowiązkowo na czarno ochroniarzy upodobniła się ostatnio policja. Czy dlatego, by nie można było odróżnić jednych od drugich? Dlaczego policja nie rozdzielała walczących stron? Gdzie schował się wicepremier Grzegorz Schetyna odpowiedzialny za policję? Co się stało z komendantem głównym policji? Jak to możliwe, że komornik, przedstawiciel państwa, zatrudnia za nasze pieniądze zgraję 200 ochroniarzy firmy Zubrzycki, którzy atakują ludzi gazem, walą pałami i czym popadnie, wyrywają drzwi hali? Widzieli to wszyscy z wyjątkiem pani prezydent Warszawy w TVP Info, tej telewizji, która w rządowych planach ma być zlikwidowana. Gdy to się uda, pewnie przy następnym jakimś szturmie usłyszymy już komentarz w stylu TVN 24, że jest "gorąco" albo, że wydarzenia przebiegają "dynamicznie". Tymczasem to wydarzenie było dramatyczne i tragiczne. 35 rannych, w tym kilkoro ciężko. Armatki wodne, butelki, gaśnice, płyty chodnikowe, kamienie, blokada największej arterii miasta: ulicy Marszałkowskiej. Zagrożenie zdrowia i życia kobiet i dzieci, które matki zabrały ze sobą do hali. Gigantyczny skandal w centrum europejskiego miasta z powodu, którego nie da się racjonalnie wyjaśnić zwłaszcza w tej części Europy, do której tak chętnie się odwołujemy. Czy tak trudno było przewidzieć, że zwodzeni przez lata kupcy, którzy dla III RP byli zawsze zbędnym balastem, postanowią bronić swoich 2000 miejsc pracy i to w czasie kryzysu? W podróżniczym filmie Wojciecha Cejrowskiego z Tajlandii jest taka scena, w której miejscowi kupcy nagle chowają swoje towary i błyskawicznie zwijają zadaszenia straganów, gdyż przez ich bazar będzie zaraz przejeżdżał... pociąg. Przepuszczają lokomotywę z wagonami, po czym natychmiast wracają do handlu na torowisku. Czy taka sytuacja byłaby w Polsce możliwa? Na pewno nie. Złamano by w ten sposób tysiące przepisów, ale mimo to uważam, że Tajlandia jest krajem, który bardziej niż Polska szanuje swoich obywateli, w tym kupców. Tajlandia jest krajem kapitalistycznym, a Polska...? Czy Francuzi przeganiają i pałują swoich kupców sprzedających tanie, świeże warzywa i pieczywo na licznych straganach w centrum miasta? Nasi kupcy zaczynali od sprzedaży na materacach i łóżkach polowych. Ruszał "polski kapitalizm". Równocześnie jak grzyby po deszczu budowały się zagraniczne centra handlowe i galerie. Zwalniane z podatków, obsługiwane z szybkością światła przez służby od zagospodarowania terenów, promowane przez władzę i miejscowe "elity", które mogły szybko, nieźle i anonimowo zarobić. Powoli, ale systematycznie drobni kupcy z łóżek polowych przechodzili na tzw. szczęki, czyli prymitywne blaszaki i ciułali na pawilony. Wyrzucani z jednych miejsc, pojawiali się w innych. Niektórzy swoje pawilony ulokowali w halach, jak ci, którzy założyli własną spółkę KDT i złożyli się finansowo na halę obok Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Teraz ma tam powstać Muzeum Sztuki Współczesnej, bo Unia "daje" na to pieniądze, bo przecież centrum miasta ma być reprezentacyjne. Gdyby jednak kupcy przystali na finansowe warunki spółki, której udziałowcem jest miasto, pewnie mogliby nadal handlować w centrum. Niestety, oferta okazała się za droga. Nie było i nie ma w Polsce klimatu dla prywatnego handlu, dla prywatnej przedsiębiorczości, o której Papież Jan Paweł II mówił, że jest "jednym z praw człowieka". Deklaracje polityków, w tym ostatnio Andrzeja Olechowskiego, założyciela Platformy Obywatelskiej, że trzeba wreszcie "uwolnić przedsiębiorczość Polaków", są słuszne, w tym jednak rzecz, że od dawna jest ona ukradziona tym, którzy mogliby ją zrealizować. Wojciech Leszczyński

Triumf mózgożerców. Nowe komunistyczne elity były przede wszystkim wdzięczne za awans i przestraszone możliwością natychmiastowej degradacji. Pokolenia ich następców funkcjonowały w myśl tych samych mechanizmów. Formalny koniec komunistycznej władzy w najmniejszej mierze nie oznaczał rozerwania tego błędnego koła. System trwał i miał się dobrze, bo jego koniec oznaczałby kompromitację wielu ówczesnych autorytetów, ich mistrzów i w końcu - ich uczniów. Nieustanny PR. Dziś już w praktyce synonim polityki. W obiegowej opinii oznaka nowoczesnego sprawowania władzy. Czym różni się od propagandy z czasów Polski Ludowej? Kuriozalne pytanie? Przeciwnie. Podstawowe. Decydującą siłą komunistycznego państwa nie była bynajmniej polityczna policja. To było narzędzie. Kluczową wartość stanowiła zmiana świadomości społecznej, a dzięki niej - wypromowanie całkowicie podporządkowanych i bezwzględnie posłusznych elit. Niezbyt błyskotliwych cwaniaczków, których największym talentem jest niewiarygodne uwrażliwienie na potrzeby władzy. Nobilitacja miernoty - zdaje się, iż to określenie najpełniej opisuje proces wymiany elit, który dokonał się w pierwszym piętnastoleciu komunistycznego państwa. Taki przewartościowany nikt był najlepszym gwarantem trwania systemu. Wdzięczny za coś, czego w normalnej rywalizacji nie mógłby osiągnąć, jak nadgorliwy stróż pilnował nakazanego porządku, bo czuł, że w ten sposób strzeże swego. W zupełnie naturalny sposób zwalczał wszystkich bardziej niezależnych od niego. W lot wyczuwał podobnych sobie i dokooptowywał ich do swego grona. Trudno nawet określić, kiedy ten system przestał potrzebować rygorystycznej zewnętrznej kontroli. Kiedy stał się samowystarczalny, bo opłacalny dla coraz większej liczby uczestników? Nowe komunistyczne elity były przede wszystkim wdzięczne za awans i przestraszone możliwością natychmiastowej degradacji. Pokolenia ich następców funkcjonowały w myśl tych samych mechanizmów. Formalny koniec komunistycznej władzy w najmniejszej mierze nie oznaczał rozerwania tego błędnego koła. System trwał i miał się dobrze, bo jego koniec oznaczałby kompromitację wielu ówczesnych autorytetów, ich mistrzów i w końcu - ich uczniów Przelał się przez '89 rok bardziej niż nam się wydawało. I nadal - choć w zmodyfi kowanej na potrzeby nowych warunków formie - trwa. A może nawet triumfuje. "III RP wessała PRL" twierdzi pani dr Barbara Fedyszak-Radziejowska. Wchłonęła szkielet i obudowała go nową fasadą. Jednak "terror konformizmu" (polecam wywiad z dr. Markiem Migalskim) trwa: jedne jedynie słuszne poglądy, jedna wersja historii, jedna nowoczesna partia odpowiadająca potrzebom jedynych autorytetów i w końcu jeden schemat Polaka-Europejczyka, do którego trzeba się dostosować, by zasłużyć na awans społeczny. Po Uniwersytecie Jagiellońskim krąży opowieść o pewnej pani profesor, która ostentacyjnie studiuje "Gazetę Wyborczą", linijką zaznaczając każdy wers. Jaki tytuł równie bacznie analizowała w latach osiemdziesiątych? Co by było, gdyby nie mniej ostentacyjnie zaczęła zaczytywać się choćby "Gazetą Polską"? Konformizm wymaga jedynie potrzeby świętego spokoju i umiejętności dopasowania się do schematu. Własne zdanie wymaga wolności. Nie przez przypadek w wolnej, demokratycznej Rzeczpospolitej sprawą tabu jest wymiana elit, która dokonała się w komunistycznym tworze i konsekwencje tej społecznej rewolucji. Rzetelna debata na ten temat jest dziś zupełnie niezbędna. Nie jest to wyłącznie element odkłamania polskiej historii, rozliczenia najnowszej przeszłości, ale przede wszystkim warunek niezbędny do umocnienia demokracji. Łączy się przede wszystkim z naszą przyszłością, paradoksalnie w znacznie mniejszym stopniu z historią. Tym, którzy za dobrą monetę przyjęli zapewnienia, że wyzwoliliśmy się z sowieckiego systemu społecznego, polecam tekst Piotra Lisiewicza "Od Miecugowa do Miecugowa". To rzecz o dzisiejszej satyrze, ale z niewesołą pointą. Warto przeczytać ten wyjątkowy artykuł, by przekonać się, ile się nie zmieniło. Gorąco zachęcam także do lektury tekstu Antoniego Rybczyńskiego "Wszystkie nitki prowadzą do Moskwy". W tej bardzo wnikliwej analizie autor śledzi działania, jakie dziś prowadzi Rosja, by nie tylko odbudować strefę swych dawnych wpływów w Europie Środkowej i Wschodniej, ale by jeszcze je poszerzyć. Katarzyna Hejke

TO JUŻ JAWNY PRZEKRĘT. Kilkadziesiąt godzin temu tajemniczy nabywca majątku polskich stoczni miał wreszcie sfinalizować transakcję i wpłacić 380 mln zł. Pieniądze się nie pojawiły, a minister Aleksander Grad winą za to obciążył... lokalne szczecińskie stowarzyszenie, które wysłało do Arabów list ostrzegawczy. Pismo zostało sporządzone i wysłane 15 lipca przez szerzej nieznane Szczecińskie Stowarzyszenie Obrony Stoczni. Jego szef, Lech Wydrzyński, poinformował w nim Katarczyków z banku inwestycyjnego QInvest, że kupno zakładów, w których prano kiedyś brudne pieniądze, jest niezgodne z islamskim prawem szariatu. Według ministra Grada - właśnie to pismo wystraszyło Arabów i spowodowało, że nie wpłacili oni pieniędzy (!). Dlatego też resort po raz kolejny - trudno zliczyć, który - odłożył (aż do 17 sierpnia) termin sprzedaży i ujawnienia faktycznego inwestora. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że zasłanianie się listem, - który wysłał do potężnej firmy z Kataru szef jakiegoś malutkiego polskiego stowarzyszenia nieposiadającego nawet strony internetowej - jest kpiną w żywe oczy. Czy gdyby takie pisma wysyłała codziennie do Arabów redakcja portalu Niezależna.pl, to wpłata pieniędzy za stocznię też odkładana byłaby w nieskończoność? Poza tym Qinvest, a więc adresat listu, nie jest przecież właściwym nabywcą stoczni, tylko jego doradcą. Pamiętajmy, bowiem, że choć 30 czerwca minister skarbu Aleksander Grad oficjalnie ogłosił, że za transakcją stoi Qinvest - już kilka dni później (3 lipca) informację tę zdementowali sami Arabowie. „Zaszło nieporozumienie. Jesteśmy doradcą, nie inwestorem. Doradzamy klientom, którzy są w trakcie zakupu tych aktywów. Niestety, nie możemy ujawnić, kim są ci klienci” - zapewnił prezes Qinvest agencję Bloomberg Shahzad Shahbaz i dziennikarzy „Rzeczpospolitej”. Była to zresztą nie pierwsza żenująca wpadka ministra Grada. 14 maja - w dniu zakończenia licytacji zakładu w Gdyni - szef resortu skarbu ogłosił bowiem, że prawdziwym inwestorem jest... United International Trust (UIT) z Antyli Holenderskich. „United International Trust chce produkować statki w Stoczni Gdynia. Jest to inwestor, który zakupił kluczowe aktywa niezbędne do produkcji stoczniowej” - przekonywał minister Grad (depesza PAP, 14 V 2009). Po ujawnieniu przez media (m.in. portal Niezalezna.pl) dziwnych powiązań UIT, m.in. z izraelską firmą Sapiens (szef UIT jest w niej jednym z dyrektorów, obok byłych żydowskich wojskowych) i belgijskim Fortis Bank (który już wcześniej był zainteresowany kupnem stoczni) - oraz faktu, iż United International Trust nigdy nie miał nic wspólnego z przemysłem stoczniowym - zaczęto głośno spekulować, że realnym nabywcą jest prawdopodobnie ktoś zupełnie inny. Jako pierwszy domysły te potwierdził wicepremier Waldemar Pawlak, który na antenie TVP1 jasno powiedział, że zwycięzca przetargu jest tylko „inwestorem zastępczym”. Wynikałoby stąd, że minister skarbu - mówiąc 14 maja o chęci produkcji statków przez UIT - zwyczajnie skłamał. 25 maja wiceminister skarbu Zdzisław Gawlik nie krył już, że za karaibskim UIT stoi jakiś inny podmiot. Jak powiedział PAP - podpisanie umowy z faktycznym nabywcą i „pełna informacja dotycząca inwestora stoczni w Gdyni i Szczecinie powinna być przedstawiona do końca maja”. Niestety, nic takiego nie miało miejsca - a na temat tajemniczego kupca Ministerstwo Skarbu wypowiedziało się dopiero miesiąc później. I, co ciekawe - twierdząc, że stocznie zostały kupione przez Qinvest - po raz kolejny skłamało. To skandaliczne zamieszanie tylko potwierdza hipotezę, przedstawioną już 25 maja w „Gazecie Polskiej” i portalu Niezalezna.pl. Napisaliśmy wówczas: „Ponieważ w ostatnim czasie pojawiały się już różne domysły na temat faktycznego inwestora - miał być nim rząd Kuwejtu, szejkowie z Kataru, Holendrzy z grupy Bluewater czy izraelska firma Sapiens - niewykluczone, że «spalony» przez dziennikarzy właściwy nabywca wycofał się z interesu, a pośrednicy z UIT przy współudziale osób z kręgów rządowych szukają innego kupca. Tym bardziej, że nie ma możliwości, by prześledzić np. ewentualne zmiany w strukturze własnościowej UIT w ciągu ostatnich dni czy tygodni [uniemożliwia to prawo Antyli Holenderskich - przyp. wg]." Na możliwość przeprowadzenia takiej operacji podczas procesu transakcji wyraźnie wskazuje proces ujawniania kolejnych (rzekomo prawdziwych) inwestorów, do złudzenia przypominający zabawę w rosyjską matrioszkę. Aktywa stoczni w Gdyni i Szczecinie kupił przecież Stichting Particulier Fonds Greenrights, który okazał się pośrednikiem powiązanego z Izraelczykami karaibskiego United International Trust, będącym z kolei „inwestorem zastępczym” wobec Qinvest, doradzającego jeszcze komuś innemu. Teraz okazuje się, że majątek stoczni jest wciąż w rękach Stichting Particulier Fonds Greenrights, tożsamość „prawdziwego kupca” wciąż pozostaje tajemnicą, a pieniędzy - jak nie było - tak nie ma. Grzegorz Wierzchołowski

Pogarda - scenariusz: marszałek Niesiołowski Można merytorycznie rozpatrzyć sprawę konfliktu i wydarzeń w KDT. W aspekcie prawnym, ekonomicznym i społecznym. Aspekt prawny jest niekorzystny dla kupców-przegrali spór prawny i tyle. Albo z powodu słabych argumentów, albo z powodu słabego prawnika. Komornik miał prawo wejść i używając wsparcia policji - dokonać ich eksmisji. To jest poza sporem. Pozostaje pytanie, czy to komornik wynajął agresywną ochronę, czy miasto, które jest udziałowcem spółki. Pikanterii dodaje fakt, że reprezentant miasta do ostatniego dnia pobierał apanaże ze spółki. Dochodzenie i filmy wyjaśnią, kto eskalował konflikt od rana. Dyrektor firmy ochroniarskiej, przed kamerami TV oświadczył, że jego pracownicy nie byli wyposażeni w gaz, tylko skorzystali” z zabranego na wszelki wypadek”, z własnej inicjatywy. Z ilości tego gazu wynika, że albo dyrektor firmy kłamie, albo wszyscy jego pracownicy byli bardzo zapobiegliwi. Aspekt ekonomiczny można rozpatrzyć z punktu widzenia korzyści i strat obu stron.
Korzyść miasta: odzyskanie cennego gruntu w centrum miasta, możliwość poprawy porządku architektonicznego.
Straty: to brak przychodu ze spółki KDT do okresu planowanej inwestycji (2012 rok), w którym ma powstać Muzeum Sztuki Nowoczesnej i łącznik dwóch linii metra. A także ewentualna wypłata bezrobocia dla tych, którzy nie uzyskają szybko nowej możliwości zarobkowania. Pani HGW gwarantuje obecnie miejsca zastępcze dla 100 kupców. Było ich 700. Może, więc dojść i do 1000 bezrobotnych. Skala wypłat zasiłku zależy od czasu, w jakim na bezrobociu pozostaną. Straty niemałe.
Kupcy. Same straty: utrata możliwości zarobkowania na przeciąg czasu bliżej nieokreślony. Dla spółki to utrata przychodu, a więc uniemożliwienie zdobywania dochodu na budowę, uzgodnionego z miastem, nowego KDT przy ulicy Okopowej.
Aspekt społeczny. Jest kryzys. Produkowanie bezrobocia bez ewidentnej, nagłej potrzeby, jest niedopuszczalne. Miasto grało z kupcami w dziwną grę. Wystarczy spokojnie przeczytać na stronie KDT poszczególne dokumenty. Podwyższono wartość gruntu, w czasie, gdy grunt nie miał prawa tak bardzo rosnąć! Wg informacji, cena od kilku miesięcy spada... Stąd zabrakło, na tą nową wycenę, wkładu, gwarantowanego jako udział kupców w przedsięwzięciu. Czy wiec zabieg podniesienia ceny o kilkanaście procent był świadoma grą ze strony miasta, które nie zamierzało realizować wobec kupców wcześniejszych przyrzeczeń? Pozostaje ocena łączna: czy zatem, rozważywszy wszystkie aspekty łącznie, nie należało dać szansy polskiemu kapitałowi na realizacje zamierzeń? A warszawiakom możliwości tańszych zakupów? W ewidentnym kryzysie finansowym? Być stanowczym, ale koncyliacyjnym? Propagandowo miasto rozegrało to średnio. Z jednej strony argumentami o równym stosowaniu prawa, szermowanymi przez rząd i HGW, używając sprytnych argumentów o jednakowym, wobec wszystkich, działaniu prawa oraz wykorzystaniu tego prawa do usunięcia szkaradnej hali-zyskało sporo zwolenników swoich działań. Czy jednak per saldo tą kampanie wygra? Wiele zależy od oceny działań firmy ochroniarskiej oraz przebiegu egzekucji. A także od tego, kto wynajął firmę ochroniarska. Ale na pewno nie przysporzy zwolenników HGW jej odpowiedź na pytanie dziennikarza ”czy prawdą jest, ze uniemożliwiano dotarcie do poszkodowanych w hali kupców, służbom ratowniczym. Odpowiedziała najpierw, że to nieprawda, bo widać było, ze karetki woziły.. Przyparta do muru, stwierdziła, że jak nie mogli wejść do środka, to trzeba było po prostu poszkodowanych wynieść. I tyle. Kiedy któryś z dziennikarzy powiedział, ze harcerze starali się pomóc rannym, czy o tym wie: odpowiedziała stanowczo, jak na mocną panią prezydent przystało” to niedopuszczalne, co tam robili harcerze?. Pomagali ludziom, pani prezydent. I to ma być naganne? Jednak wypowiedź marszałka polskiego Sejmu, Stefana Niesiołowskiego, jakby spina sposób podejścia władzy do obywatela. Tego obywatela, który, nota bene, tę władzę wybrał.” To nie są kupcy, to tylko handlarze, w znacznej części przestępcy, którzy bili policjantów - powiedział, w TVN24 Stefan Niesiołowski z PO. „Z kupcem to może by i rozmawiał pan marszałek i może by się liczył. Ale z takim handlarzem??? Cóż, władza w końcu zawsze zapłaci za pogardę. W dłuższym czasie -utratą władzy. Natychmiast_ utratą resztek szacunku. P.S. Dopisał się do listy minister Schetyna, który powiedział przed chwilą,na temat interwencji policji: policja zadziałała we właściwym momencie, kiedy został zaatakowany urzędnik państwowy. Kiedy ofiarą agresji padali zwykli obywatele, interwencja była zbędna… 1maud

Oto ojciec proszku Ixi Roman Kluska, prezentując swój słynny pakiet reform, powiedział, że tylko za czasów ministra Wilczka nikt nie przeszkadzał przedsiębiorcom. Rozmowa z Mieczysławem Wilczkiem.

Jak pan, pierwszy prywaciarz PRL, został w 1988 roku ministrem przemysłu w rządzie, Rakowskiego? - Rakowski zaproponował to Jaruzelskiemu? Ten spytał Rakowskiego, czy wie, dlaczego ja przez całe życie byłem dyrektorem. A Rakowski mówi: - Wiem, powiedział mi, że zawsze chciał wysoko siedzieć, by mieć jak najmniej durniów nad sobą. A Jaruzelski wtedy ponoć powiedział: - To teraz będzie miał tylko dwóch.
I? - Rakowski zaprosił mnie na rozmowę. Powiedział, że ma dla mnie propozycję nie do odrzucenia. Zgodziłem się natychmiast. Postawiłem tylko jeden warunek:, że mnie będzie bronił przed KC i Biurem Politycznym, że ja tam nie będę chodził, że nie będę słuchał komentarzy, będę prowadził swoją politykę. Rakowski mi to obiecał i muszę powiedzieć, że wywiązał się z tego absolutnie. Za każdym razem, jak iskrzyło, to on szedł się tłumaczyć do Jaruzelskiego, a nie ja.

Ile miał pan lat, jak wstąpił pan do partii?
- 20. To był 1952 rok. Cztery lata wcześniej wstąpiłem do ZMP, jeszcze w technikum chemicznym.
Dlaczego komunizm? - Bo byłem szczerze przekonany do zasad równości, które partia i ZMP głosiły. Bardzo szczerze. Wojna zburzyła moje życie, a władza powojenna to szybko naprawiała. Ja jestem z Bielska-Białej, z pogranicza. Ojciec skończył gimnazjum niemieckie, służył w armii austriackiej. Pamiętam, że jak Niemcy przyszli w 1939 roku, to go namawiali, żeby podpisał volkslistę. Odmówił, więc wyrzucono go z pracy, moją 16-letnią siostrę wywieźli na przymusowe roboty, starszego brata do obozu wzięli, już z niego nie wrócił. A ja zamiast do szkoły, bo w 1939 roku miałem siedem lat, poszedłem paść krowy u bauera. Tak, że w 1945 roku, jak przyszło wyzwolenie, to ono była dla mnie naprawdę wyzwoleniem. Poszedłem od razu do czwartej klasy, pobyłem w niej tylko pół roku, przeniosłem się do ósmej. W sumie do szkoły podstawowej chodziłem niecały rok. Potem poszedłem do gimnazjum, ale tam mi się nie podobało. Do gimnazjum chodzili młodzieńcy, którzy mieli po 20 lat, bo im wojna przerwała naukę. Niektórzy brali mnie na kolana, co mnie strasznie wkurzało. Wobec tego przeniosłem się do technikum chemicznego. I to okazało się moją ogromną pasją. Bardzo mi dobrze szło i jako tzw. przodownik nauki mogłem wybrać sobie dowolną uczelnię. Wybrałem Politechnikę Śląską, chemię oczywiście. Zaraz na II roku, po zdaniu egzaminu z chemii organicznej, zostałem asystentem.
Jako student został pan asystentem? - Tak, bo ja byłem obkuty w tej chemii nieprawdopodobnie, więc zaproponowano mi asystenturę. I moi koledzy, z którymi zaczynałem studia, u mnie zaliczali ćwiczenia. W Gliwicach, gdzie studiowałem, była fabryka kosmetyków Viola, zatrudniała około 300 osób. A w 1956 roku, za Gomułki, przyszło "nowe" i ogłoszono w tej fabryce pierwszy konkurs na dyrektora. Ja pracowałem na uczelni, już byłem starszym asystentem, i koledzy zgłosili moją kandydaturę na dyrektora, nic mi o tym nie mówiąc. Taki dowcip mi chcieli zrobić.
Wygrał pan ten konkurs? - Tak. I by z kolei zrobić kolegom kawał, przyjąłem tę posadę. Ale zatrzymałem pracę na uczelni. Po jakichś dwóch latach zorientowałem się, że brakuje mi podstaw ekonomiki, i skończyłem takie dwuletnie Studium Wyższe Ekonomiki Przemysłu. A potem skończyłem jeszcze prawo. Mówię o tym, dlatego, że cały czas robiłem swego rodzaju karierę na uczelni. Jestem dumny, że skończyłem prawo na UJ i UW.
I jakiego stanowiska na tej uczelni pan się dochrapał? - Byłem starszym asystentem. Chyba w 1958 roku przyszło na uczelnię zaproszenie do Oksfordu na praktykę dla asystentów. A ponieważ znałem angielski i niemiecki...
A skąd znał pan obce języki? To wówczas była rzadkość. - Uczyłem się, żeby mieć dostęp do literatury fachowej. Nauczyłem się rosyjskiego i angielskiego w szkole, a niemieckiego sam. W Bielsku były silne wpływy niemieckie, mój ojciec mówił biegle w tym języku. Pojechałem, więc do Oksfordu na sześć miesięcy. Wtedy w Polsce cała nasza katedra teoretycznej chemii organicznej pracowała nad takimi związkami z alifatycznej postaci. Chcieliśmy rozdzielić dwie substancje, które były identyczne, tylko różniły się trzema stopniami w temperaturze wrzenia. To było bardzo trudne. W Oksfordzie jeden profesor zapytał, nad czym pracuję w Polsce. Jak mu powiedziałem, to on mówi: "Wie pan, co, niech pan weźmie asystenta, on panu przeprowadzi tę destylację molekularną?. No i oczywiście ten asystent przywiózł mi oba związki rozdzielone. I wtedy się wściekłem, pomyślałem, że nie ma sensu się z nimi ścigać, bo to był dla nas wyścig w worku.
Nie kusiło pana, by tam zostać, skoro o tyle nas przerastali? - Te pokusy przyszły potem, ale wracałem, bo mnie zawsze było dobrze w Polsce. Na każdym etapie życia.
A sprawy polityczne nie miały wpływu na pana postawę? Przecież po śmierci Stalina wyszły na jaw straszne rzeczy. - Ja nie brałem tego do siebie. Poza tym 90 proc. czasu poświęcałem pracy, mojej pasji. Polityka nie miała wtedy dla mnie specjalnego znaczenia. Ale możliwe, że fakt, iż byłem członkiem partii, ułatwiał mi życie, pomagał mi w zdobywaniu kolejnych posad.

Nie oszukujmy się, na pewno panu pomagał. - Uważam, że przeważały moje kwalifikacje. Ale wtedy, po powrocie z Oksfordu, doszedłem do wniosku, że nie będę się dalej zajmował chemią w sposób naukowy, bo jestem na przegranej pozycji. Zostałem dyrektorem technicznym jednej z fabryk Polleny w Warszawie, a potem dyrektorem zjednoczenia, który zarządzał 15 fabrykami. Byłem najmłodszym dyrektorem zjednoczenia w Polsce. Często zapraszano mnie za granicę na różne spotkania, bo byłem uznawany za specjalistę od detergentów. I jak miała być jakaś konferencja, to ja zgłaszałem propozycję referatu, potem dostawałem program tej konferencji, gdzie było wydrukowane, że ja mam wy-głosić referat, i z tym zgłaszałem się po paszport. W ten sposób to sobie załatwiałem. Pamiętam, że ilekroć wyjeżdżałem za granicę, tam mnie traktowali jako dyrektora wielkiego koncernu. W końcu produkowałem mydła toaletowe dla ponad 30 milionów osób, proszki do prania, kosmetyki. W ich oczach ja byłem wielką szyszką, nie mieli pojęcia, jak to wszystko u nas działa. Chociaż w tej dziedzinie, którą się zajmowałem, odnosiliśmy sukcesy. Polskie kosmetyki przez dłuższy czas były swego rodzaju walutą wymienną w obozie socjalistycznym.

To była pana zasługa? - W każdym razie okres świetności Polleny przypada na okres moich rządów, na lata 1965-69. Dziś w Polsce potępia się wszystkich w czambuł, zapominając o warunkach, w jakich musieli pracować. Pamiętam, że mieliśmy np. dobre preparaty, których nie można było sprzedać, bo miały marne opakowanie. A nie mogliśmy tych marnych opakowań poprawić, bo trzeba było coś zaimportować, a na to nie było zgody. I żaden rachunek ekonomiczny, żadne tłumaczenie nie pomagało. Ale mieliśmy osiągnięcia, powstał wtedy wielki przemysł nawozowy czy przemysł samochodowy, pomijając jakość tych samochodów.
No, nie można pominąć jakości. - Ale nie mieliśmy dostępu do technologii, a poza tym jak nie było żadnych samochodów, to każdy, który się turlał na kółkach, był dobry.
Co konkretnie było pana zasługą, kiedy kierował pan Polleną? - Wprowadziliśmy program detergentowy w 1965 roku. Przedtem produkowaliśmy tylko mydło do prania i proszek do prania, który też był mieszaniną sody i mydła. Natomiast na świecie pojawiły się detergenty, czyli syntetyczne sztuczne związki o dużej sile piorącej. Pamiętam, jak w latach 60tych nastała u nas epoka koszul nylonowych "non iron". I jak się je prało w mydle, to szarzały natychmiast albo wyglądały jak brudne. Bo ten brud się tylko równo rozkładał. Wtedy importowaliśmy rocznie około 100 tys. ton łoju amerykańskiego potrzebnego do produkcji mydła. Przygotowałem program udowadniający, że detergentowe proszki do prania są trzykrotnie mocniejsze w działaniu od mydła i rozwiązują szereg problemów. A do tego import surowców do tych proszków będzie kosztował o połowę mniej niż do tego mydła. I mieliśmy możliwość produkowania tych detergentów w kraju. Ale był taki przewodniczący Państwowej Komisji Cen, pan dyrektor czy prezes Juliusz Strumiński, i on miał o tym decydować. Ministrem chemii był wtedy Antoni Radliński. I on zabrał mnie do Strumińskiego. Przedstawiam się i mówię: - Wilczek jestem. A on: - Też pan sobie nazwisko wybrał, cha, cha, cha. Ja mówię: - Panie prezesie, gdybym wybierał, też bym wybrał sobie Strumiński, bo to ładne nazwisko, ale ja mam po tacie. A Radliński mówi potem do mnie: - No to już masz pan przechlapane.
No i co, przekonał pan go? - Skąd! Strumiński powiedział, że nie ma mowy.
Dlaczego nie mógł go pan przekonać? - Ja podejrzewam, że ktoś z ówczesnej władzy był finansowo zainteresowany importem tego łoju. Bo wszyscy chcieli detergentów, pamiętam, jak ze Związku Radzieckiego jakaś delegacja przyjeżdżała w tej sprawie, rynek też się domagał, ale nasze centrale handlowe tak były przywiązane do importu tego łoju cholernego. I wszyscy mówili, że ten łój jest ostatnią transzą pożyczki amerykańskiej - bo myśmy dostali po wojnie pożyczkę amerykańską. Amerykanie zgodzili się w ramach pomocy sprzedać nam niektóre towary po niskich cenach. I na liście tych towarów objętych pomocą był m.in. łój. A ja dowiedziałem się przez przyjaciół w Ministerstwie Handlu Zagranicznego, że ostatnia transza pożyczki była pięć lat temu. Kiedyś byłem w Komisji Planowania na naradzie na temat detergentów i był tam niejaki Kutin, wiceminister handlu. I jak ja zacząłem tłumaczyć, że lepiej robić detergenty, niż sprowadzać łój, on powiedział, że ja wszystkich wprowadzam w błąd, że dyrektor Wilczek nie wie, że łój ten kupujemy w ramach pożyczki amerykańskiej. A ja na to, że to jego urzędnicy w błąd wprowadzają, bo od pięciu lat płacimy gotówką za każdy transport. On się zrobił blady, przerwali naradę. I tak skończył się import łoju, dostałem w 1965 roku zgodę na import surowca do detergentów. Naszym dostawcą surowców do detergentów był koncern Shell. Często jeździłem do Londynu i zawsze przyjmował mnie dyrektor ich Centrum Badawczego dr Kerbner. Kiedyś odwoził mnie na lotnisko, poszliśmy na kawę. On mnie zaczął pytać o moją pracę nad związkami pachnącymi, bo tym się kiedyś zajmowałem. I opowiada, że ma pewien problem chemiczny z syntetycznymi alkoholami tłuszczowymi. Poradziłem, by spróbował jeszcze w inny sposób to rozwiązać. I na serwetce napisałem pewne wzory chemiczne. On tę serwetkę zabrał. Po roku pojechałem znowu do Londynu i mówią, że czeka na mnie dyrektor naczelny. Wszyscy jacyś tacy uroczyści i wręczają mi taki papier zafoliowany, a tam jest napisane, że to jest patent Shella, a twórcami patentu są dr Wilczek i dr Kerbner.
A kiedy pan zrobił doktorat? - Nie zrobiłem, ale oni uznali, że tak lepiej brzmi.
I co pan z tym zrobił? - Najpierw się przeraziłem. Pomyślałem, że jak w Polsce się dowiedzą, to uznają mnie za zdrajcę, który sprzedaje, wywozi na Zachód tajemnice gospodarcze. Ale byłem jednocześnie zdumiony rzetelnością tego Kerbnera. Przecież nikt by się o tym nigdy nie dowiedział, jaki był mój wkład.
I jak to się skończyło? - Skończyło się tym, że otworzyłem sobie konto i potem jeździłem już na Zachód za własne pieniądze. Nigdy się nie przyznałem w Polsce do tego.

Ile pan za to dostał? - Już nie pamiętam, ale dużo. Jak kończyłem w 1961 roku budowę domu w Stanisławowie, zabrakło mi pieniędzy na kupno drzwi i okien? To był duży dom i duże okna, a ja kredytów nie uznawałem. Na koncie za granicą zostało mi ostatnie 10 tys. funtów. To było wtedy dużo, bo na funta wchodziło 3,8 dolara. Pojechałem po te pieniądze i przywiozłem je do Polski w kieszeni. A jak celnik mnie spytał, ile mam dewiz przy sobie, to powiedziałem: "Jak panu powiem, że mam 10 tys. funtów szterlingów, to pan się będziesz śmiał". I on się rzeczywiście zaśmiał i mnie puścił.
A nie pytano pana, skąd pan wziął pieniądze na wykończenie domu? - Nie. Ja miałem jeszcze 20 patentów polskich. Cały czas komuniści dawali mi spokój, bo oni mieli jakiś dziwny szacunek do wynalazców, do racjonalizatorów i nawet przepisy były łaskawe dla nas.
Najsłynniejszym pana patentem było opracowanie metody produkcji surowców do detergentów. Słynne Ixi 65. Dostał pan za ten patent ogromną sumę. - Czy ja wiem, czy ogromną? Dostałem milion złotych.

To były wówczas ogromne pieniądze. Mówimy o połowie lat 60., wtedy przeciętna pensja wynosiła ok. 2 tys. zł, a dyrektor zjednoczenia dostawał 6-8 tys. Kto właściwie wycenił ten patent? - Były sztywne metody wyceny zależne od efektów ekonomicznych. Wyliczono, że wprowadzenie Ixi dawało takie a takie oszczędności dewizowe. Stąd taka suma. Myśmy w Polsce chcieli produkować dobre kosmetyki, ale one musiały być tanie. Na Zachodzie krem kosztował np. 100 złotych, a nasz 2 złote, więc siłą rzeczy nie mógł być podobnej klasy. Podczas jednej z narad ze Strumińskim wprost go zapytałem, dlaczego musimy produkować takie tanie kremy. A on na to, że dlatego, by każda łódzka prządka mogła sobie je kupić. Najgorzej, że oni myśleli, że jakąś misję pełnią, że dobrze robią tym prządkom. W Shellu mieli taką wewnętrzną cotygodniową informację ekonomiczno-techniczną. Kiedyś zobaczyłem ten biuletyn na biurku i przeczytałem w nim, że w Indonezji były sztormy i burze i będzie 20- czy 30-procentowy spadek produkcji oleju kokosowego, więc postanowili kupować zapasy. Powiedzieli, że chętnie będą mi te informacje przesyłać. Wprowadzili mnie tam na listę i wysyłali. I raz minister Radliński prosi mnie do siebie i mówi: "Panie dyrektorze, bez przerwy są z panem kłopoty, ciągle pan zadziera z jakimś ministrem albo z opiekunem z KC. Dlaczego przysyłają panu z Shella te informacje? Bezpieka każe bez przerwy to tłumaczyć, chodzą za panem, badają każdy pana wyjazd". A ja go spytałem, czy nie jest dobrze, że chociaż jeden z dyrektorów zjednoczenia jest zorientowany, co się dzieje na świecie w jego dziedzinie. I powiedziałem, że powinien mnie bronić, a nie namawiać do rezygnowania z tych informacji. A on:, „Ale wie pan, pan jest młody człowiek, może to panu zaszkodzić". I taka była rozmowa. Wtedy doszedłem do wniosku, że dosyć tego wszystkiego. I swój ostatni patent, na produkcję kremu z jaj perlic, zabrałem dla siebie. Postanowiłem zostać prywatnym przedsiębiorcą, wtedy nazywało się takich ludzi rzemieślnikami. Plunąłem na tę posadę ku ogromnemu zaskoczeniu przede wszystkim mojej żony, moich wszystkich przyjaciół. To był rok 1969. Kupiłem 16 hektarów ziemi w Stanisławowie, założyłem hodowlę 10 tysięcy sztuk perliczek, bo potrzebowałem dużo jaj, wybudowałem tam dom i Laboratorium Biochemiczne mgr inż. M. Wilczek. Pamiętam, jak kiedyś kierowca samochodu dostawczego dostał mandat, na którym było napisane "Laboratorium Biochemiczne im. Mieczysława Wilczka". Takie były czasy, że wszystko było czyjegoś imienia.
Co konkretnie wpłynęło na tę decyzję? - Ja sobie uświadomiłem, że moje sukcesy jako dyrektora zbyt dużo mnie kosztują, zbyt wiele energii szło w gwizdek. U Shella organizowano, co jakiś czas burzę mózgów dla personelu kierowniczego. Na przykład wymyślano, że wybuchła wojna w Europie, wobec tego są braki na rynku, a produkować trzeba, czyli trzeba czymś ten brakujący składnik zastąpić. W takich symulacjach ja byłem zawsze najlepszy, bo to była moja rzeczywistość. Ciągle czegoś brakowało i trzeba to było zastępować zamiennikiem.
Odszedł pan z posady w 1969. A rok 1968 w ogóle pana nie obszedł, nie wpłynął na pana poglądy? - Oczywiście. Już wtedy zdawałem sobie sprawę, że to jest granda.
A co było grandą? - Ten cały atak na Żydów. To była rozgrywka w partii między dwiema frakcjami, którą przeniesiono na rozgrywkę z Żydami. W latach 60. był taki wiceminister przemysłu chemicznego Taban, z zawodu elektryk, który rządził wszystkimi inwestycjami. Bez przerwy się z nim kłóciłem, bo wszystkie pieniądze szły na ciężką chemię, głównie na nawozy sztuczne. Ale w 1968 roku nagle okazało się, że on jest Żyd i ministrem być nie może. Nagle mu zarzucono, że jest elektrykiem. Było jakieś zebranie, na którym spytałem, jak to możliwe, że przedtem nikt nie wiedział, że on jest elektryk. Po tym rozeszła się taka plotka, że ja też jestem Żydem, i jak odszedłem z Polleny, to mówiono, że mnie wyrzucono z tego powodu. Shell zaproponował mi wtedy pracę w Barcelonie, gdzie budowali nową fabrykę.
Nie wziął pan. - Nie, bo mnie było w Polsce zawsze dobrze. Potrafiłem sobie zorganizować tak życie, że potem przez następnych 20 lat, jak prowadziłem prywatną inicjatywę, to też było dobrze, niczego mi nie brakowało.

Co pan robił z tym kremem z jaj perlic? - Sprzedawałem głównie do Związku Radzieckiego. Pojechałem do Moskwy, żeby go sprzedać, a do słoiczka z kremem dołączyłem ulotkę po rosyjsku o cudownych właściwościach żółtek perlic. Poszedłem do szefa tamtejszego zjednoczenia w ministerstwie handlu, dałem mu tę ulotkę, on nawet tego nie przeczytał, tylko mówi: "U nas propagandy starczy". Wobec tego uznałem, że nie będę się wysilał, i jak wróciłem do Polski, to w Bielsku-Białej, tam gdzie produkowano ajerkoniak, kupiłem tłuszcz z żółtek kurzych. I to Rosjanom sprzedawałem, a nie krem z jaj perlic. A perlice zjedliśmy.
To było oszustwo. - Wcale nie. Przecież nie chcieli ulotki, więc nigdzie nie było napisane, że ma być z jaj perlic, a nie kur domowych. Ale po roku działalności tego laboratorium chemicznego odebrano mi koncesję, bo to nie wypadało, żeby dawny dyrektor zjednoczenia był teraz prywatnym producentem. Ja na szczęście miałem jeszcze inne patenty, z których mogłem żyć. Wtedy zacząłem eksploatować mój patent o produkcji koncentratów paszowych z odpadów porzeźnianych.
Skąd się wziął ten pomysł? - Chyba w 1975 roku w Nowym Dworze powstała góra kości zwierzęcych z rzeźni, 30 tys. ton się tam zmagazynowało. Bacutil za ich utylizację żądał ogromnych pieniędzy, a jednocześnie importowaliśmy mięsno-kostną mączkę z Zachodu, też za wielkie pieniądze. I ktoś w rządzie powiedział, że ja mam patent na przeróbkę takich rzeczy, i zaprosili mnie na naradę do Ministerstwa Gospodarki Materiałowej. Ministrem był Eugeniusz Szyr, który mnie znał jeszcze z Polleny. Ja się zgodziłem, ale postawiłem warunki: muszę wybudować fabrykę - jedną albo dwie - muszę mieć zezwolenie na zatrudnienie nie sześciu osób, ale więcej. Bo wtedy rzemieślnik mógł zatrudniać najwyżej sześciu pracowników. Szyr się długo zastanawiał, w końcu zadzwonił do Piotra Jaroszewicza. I dostałem zezwolenie. Chociaż potem miałem trochę kłopotów, bo cenę, kto inny zatwierdzał, i pierwsza cena, jaką ustalili, pokrywała tylko połowę kosztów. Trzeba było wojować na nowo. Pamiętam, jak kupowałem drugą ciężarówkę, to żądali, żebym ją sam prowadził, bo prywaciarz nie może mieć kierowcy. Ale w końcu powstało osiem takich przetwórni.
Wszystkie były pana? - Nie, moja była tylko jedna. Na pozostałe sprzedałem patenty po milionie za sztukę. Ostatnim, który przyszedł do mnie po patent, był taki burak, potem okazało się, że to Henryk Stokłosa. Nigdy nie zapłacił za patent i naukę, a wybudował gigantyczną fabrykę. Już wtedy miał 200 samochodów ciężarowych. No a dzisiaj jest potentatem na rynku utylizacji.
W tych czasach, jak pan był rzemieślnikiem, dał pan nagrodę prywatną Tadeuszowi Konwickiemu za wydaną w podziemiu "Małą apokalipsę". To miała być jakaś prowokacja wobec władzy? - Nie, bo ja zobowiązałem Konwickiego, żeby o tym nikomu nie mówił. Ja też o tym nie mówiłem, dopiero jak się już wszystko w kraju przewaliło, ktoś, chyba Konwicki, to ujawnił. Dałem tę nagrodę w stanie wojennym, bo wiedziałem, że on ledwie przędzie, a ta książka była tak odważna. Miałem z tego ogromną satysfakcję, zwłaszcza, gdy dowiedziałem się potem od Holoubka, że Konwicki to rozdał jeszcze bardziej potrzebującym od siebie. Zresztą to nie była dla mnie jakaś wielka suma.
A jaka to była suma? - A nie powiem pani.
I nagle Rakowski chce, żeby pan wszedł do rządu. - Rakowskiego poznałem w latach 70., kiedy w moim domu w Stanisławowie kwitło bujne życie towarzyskie. Hodowałem konie arabskie, a Daniel Olbrychski trzymał w moich stajniach swego bachmata. Z nim przyjeżdżało mnóstwo aktorek i aktorów, a żoną Rakowskiego była aktorka Elżbieta Kępińska. Cały rok był basen czynny, co miesiąc zabijałem jakieś cielę czy świnię. I Rakowski przyjeżdżał do mnie czasem z tą swoją żoną. I potem, w końcówce lat 80., jak został przewodniczącym Rady Społeczno-Gospodarczej przy Sejmie, to mnie zaprosił jako przedstawiciela polskiego przemysłu prywatnego na wiceprzewodniczącego. Mieliśmy przygotować ustawę o działalności gospodarczej.
Słynna ustawa Wilczka, która znosiła koncesje w 12 rodzajach działalności prywatnej i limit w zatrudnianiu. Naprawdę wierzył pan wtedy, że taka ustawa może być uchwalona przez komunistyczny Sejm? - Rząd wtedy już był w ciężkim strachu, widać było, że nie bardzo wiedzą, co robić. A ja miałem za sobą argumenty, bo 200 zakładów bacutilowskich robiło mniej niż tych kilka prywatnych i państwo nie wydało na prywaciarzy ani złotówki. Pomagały mi studia prawnicze, wiedziałem, jak czytać, jak tworzyć dokumenty
Zgodzono się znieść limit zatrudnienia. - To była wielka dyskusja. Jedni mówili, że prywatny zakład może zatrudniać do 100 osób, inni, że do 20. To ja ich spytałem, gdzie znajdzie się taki dureń, który by zatrudnił tysiąc osób, skoro nie będzie to konieczne. Potem ktoś tę dyskusję zrelacjonował na Biurze Politycznym i w końcu zgodzili się, by w ogóle w ustawie nie określać, ile osób wolno zatrudnić.
Przeforsował pan zasadę, że w dziedzinie działalności gospodarczej wszystko, co nie jest prawem zabronione, jest dozwolone. - Chodziło o to, by wyrwać decyzje z rąk urzędników, którzy z wielu powodów czasem ukatrupiali rozpoczęcie działalności. Na podstawie tej ustawy w pierwszym roku - 1989 - powstało 2,5 mln przedsiębiorstw, a w następnym kolejny milion. To było coś nieprawdopodobnego. Nawet ja byłem zaskoczony.

Dlaczego pan się zgodził wejść do rządu Rakowskiego? - Ja się wtedy trochę nudziłem, bo wciąż jeszcze nie było możliwości podjęcia działalności na taką skalę i w takiej dziedzinie, jaka by mi odpowiadała. Tymi śmierdzącymi rzeczami zajmowałem się nie z wyboru, tylko z konieczności, bo na to mi pozwolili. Miałem doskonałe rozeznanie gospodarki państwowej po 20 latach na stanowiskach kierowniczych w przemyśle, wiedziałem, co potrzeba państwowemu przemysłowi, by go uratować albo by go zlikwidować. Miałem też 20 lat praktyki z boksowaniem się z tą władzą jako prywatny przedsiębiorca.
Wierzył pan Rakowskiemu, że chce reformować gospodarkę? - Tak, ale proszę pamiętać, że wówczas nikt, nawet "Solidarność", wcale nie chciał wprowadzania kapitalizmu. Oni wszyscy chcieli socjalizmu z ludzką twarzą. Jak ja im mówiłem, że taki socjalizm musi mieć zawsze gołą "d...", to się wszyscy uśmiechali niedowierzająco. Wtedy nie mówiono o prywatyzacji, tylko o akcjonariacie pracowniczym. Ja mówiłem: dobrze, zgadzam się na akcjonariat pracowniczy, bo potem te wszystkie fabryki sprzedam spod młotka, bo one zbankrutują, bo im niepotrzebny jest udział pracowników, tylko pieniądze. Ale w ogóle prywatyzacji nie zakładałem. Ja zakładałem, że powstaną nowe firmy, bo te stare są do luftu i nie ma, co topić w nich pieniędzy.
Rakowski miał w rządzie tak mocną pozycję, by reformować gospodarkę? - Było ryzyko, że mu się nie uda. Kiedyś Jaruzelski wprost powiedział: nie róbcie niczego, co by zdenerwowało Ruskich. To wciąż nie było takie proste, chociaż był już Gorbaczow. A poza tym nasze resorty siłowe były pod dużym wpływem towarzyszy rosyjskich, były gotowe na jakąś awanturę.
Jak wyglądały posiedzenia rządu? Czy był jakiś front liberalny i front antyliberalny? - Rakowski twierdził, że się nie zna na gospodarce, i rzeczywiście się nie znał, więc tylko mnie wspierał. Ja miałem bardzo mocną pozycję w tym rządzie, a jak chciałem coś załatwić, to mogłem liczyć zawsze na dwóch ministrów - Andrzeja Wróblewskiego, ministra finansów, i Dominika Jastrzębskiego, ministra handlu zagranicznego. Po drugiej stronie ustawiłbym Floriana Siwickiego, ministra obrony narodowej, i Czesława Kiszczaka, ale oni rzadko przychodzili na posiedzenia.
Rozumiem, że Jaruzelskiego nie było na tych posiedzeniach. - Nie.
Ale wszystkie decyzje musiały być potem z nim uzgadniane. - Nie, nie wszystkie. Wiem, że Rakowski miał duży margines swobody. Wtedy wszyscy byliśmy związani bieżącymi wydarzeniami, bez przerwy były strajki. To właśnie z powodu strajków zimą 1988 roku poznałem Kaczyńskiego.
Którego? - No właśnie, do dziś nie wiem, którego. Wtedy górnicy domagali się zmian w systemie pracy, bo pracowali na okrągło, w soboty, niedziele, święta. A jednocześnie mieliśmy mało górników, dowoziło się ich aż z Białegostoku. A wiele kopalni nadawało się do natychmiastowego zamknięcia, bo wydobycie węgla z nich w ogóle się nie opłacało. Wtedy przygotowałem propozycję zamknięcia 15 kopalń na Śląsku, plus wałbrzyskie, i przeniesienie wszystkich górników do pozostałych kopalń. To poprawiłoby ekonomikę, wydobycie nie spadłoby, a skończyłaby się praca w niedzielę. Czyli był to projekt, który wychodził naprzeciw tym podstawowym żądaniom górników. Zaprosiłem przedstawicieli strajkujących do siebie na rozmowy i przyszedł któryś z Kaczyńskich, Jacek Kuroń i przewodniczący związków zawodowych Moryc, taka menda straszna. I ja referuję, taki zadowolony, że przynajmniej jedną sprawę załatwię, i wyliczam: chcieliście, żeby nie pracowali w niedziele, święta, tak będzie. Zamkniemy kopalnię jedną czy drugą, a górnicy będą więcej zarabiać. I wtedy ten Kaczyński, nie wiem, który, mówi: "nie". Ja nie byłem przygotowany na odmowę. Pytam:, „dlaczego nie?". A on, że nie, bo nie. To była zima, strach w oczach, bo węgla nie było, a ci sobie beztrosko odrzucają propozycję naprawy i wychodzą z pokoju.
Nie udało się też panu zamknięcie Stoczni Gdańskiej. Czemu podniósł pan rękę na kolebkę "Solidarności"? - Bo ta stocznia do niczego się nie nadawała. Tam robili właściwie tylko kadłuby, a całą elektronikę kupowaliśmy od Norwegów. Ale pierwszym, który przyszedł z protestem, był radca ambasady radzieckiej. Pytał, kto im będzie statki robił. Powiedziałem, że to już ich zmartwienie. On mówi: to my wam nie damy ropy, a ja na to, że kupimy gdzieś indziej, wszyscy ropą handlują. Taka była rozmowa. Na końcu mówi:, „Ale ta nazwa »Lenina «!”, a ja: „Właśnie dlatego”. Trzeba było ją zamknąć. Jakbym teraz miał wystawić rachunek, ile ta stocznia połknęła pieniędzy, to wszyscy by się za głowę złapali. Nic nie była warta. Teraz nadal chcą ją sprzedać, ale nie ma chętnych.
Po upadku rządu Rakowskiego w 1989 roku nie proponowano panu już wejścia do żadnego innego? - Kiszczak mi proponował, nawet chciał połączyć trzy ministerstwa: handlu zagranicznego, handlu wewnętrznego i przemysłu. Ale odmówiłem, nie wierzyłem w żaden sukces jego rządu, był skazany na przegraną po tym, jak padł koncyliacyjny rząd Rakowskiego. Za to w 1989 roku postanowiłem zostać senatorem. Startowałem z okręgu siedleckiego, a moim przeciwnikiem był Gabriel Janowski. Za mną stały poważne osiągnięcia gospodarcze, za nim - tworzenie zawodowych związków rolniczych. Byłem pewien wygranej, a zwyciężył on. Odczułem to bardzo boleśnie, to była moja pierwsza w życiu przegrana.
Roman Kluska, prezentując niedawno swój słynny pakiet, powiedział, że tylko za czasów Wilczka nikt nie przeszkadzał przedsiębiorcom. Od tej pana ustawy chyba się trochę cofnęliśmy. - Trochę? Bardzo! Znowu chce się wszystko regulować urzędowo. A ponieważ co drugi urzędnik jest drań, a co trzeci jest głupi, to jest coraz gorzej. Państwo powinno tylko pilnować, żeby była konkurencja, żeby nie było monopoli, żeby prawo było przestrzegane. A tymczasem państwo zawłaszcza gospodarkę. Mamy coraz więcej urzędników, którzy mają coraz większe prawa i którzy walczą z wolnymi przedsiębiorcami.

Tyle pan zrobił dla przedsiębiorców, tyle pan wie o prywatnym biznesie, to, dlaczego w wolnej Polsce nie odniósł pan sukcesu? Chciał pan przejąć 16 proc. naszego przemysłu mięsnego, budował pan wielkie zakłady i niczego pan nie ma. Gdzie był błąd? - Po pierwsze, chyba byłem już zmęczony. Po wyjściu z rządu miałem już 60 lat. A poza tym nie należało w okresie, kiedy była tak wysoka inflacja, budować firmy z tak małym udziałem własnym, zwłaszcza wobec nieżyczliwych banków. W dodatku moje zakłady nastawione były na handel ze Wschodem, a tam nastąpiło załamanie. Nie przewidziałem tego. Źródło: Duży Format

Hitler = Stalin, - czyli: Rosjanie mają rację. W pewnym sensie.... Rosyjscy parlamentarzyści, którzy uchwalili niedawno, że "zrównywanie postawy hitlerowskich Niemiec i Związku Radzieckiego przed wybuchem II wojny światowej" jest "bezpośrednią obrazą milionów" rosyjskich żołnierzy, którzy "oddali życie za wyzwolenie Europy od faszyzmu" - mają rację. Przynajmniej w pierwszej części tego oświadczenia. Zrównywanie hitleryzmu i stalinizmu jest istotnie niedopuszczalne. Można, oczywiście, porównywać liczby: kilka milionów ofiar Hitlera - z kilkunastoma milionami ofiar Stalina. Ale liczby - to nie wszystko. Nie można zapominać o zasadniczej różnicy: hitlerowcy zabijali ciało; staliniści starali się zabijać również dusze. Dusze tych, których nie zabili. No, i nie zapominajmy o trzydziestu kilku milionach ofiar Lenina!!! Natomiast druga część zdania jest, mówiąc po rosyjsku "ni pri cz'om"; co ma wspólnego wojna, jaką narzucił Stalinowi Hitler - z terrorem, jaki Lenin i Stalin uruchomili przeciwko nieszczęsnym mieszkańcom ZSRS?!? To był komentarz do przezabawnego oświadczenia Dumy i Rady Federacji Rosyjskiej. A teraz polecam świetny wywiad z p. Mieczysławem Wilczkiem z „Gazety Wyborczej”:, Który to wywiad skomentował {amanasunta}: Wilczek jest znany, ale, z czego innego:) Ze swojego słynnego powiedzenia Korwin-Mikkemu, że mężczyzna ma RAZEM 2 m długości (poza amerykańskimi koszykarzami). Więc Mikke mający wzrostu prawie 2 m ma penisa 2 cm. Wilczek ma wzrostu 1,5 m. w kapeluszu:) Pierwsze słyszę - a przynajmniej: nie przypominam sobie, - ale dobre! Nb. ostatnio wzrost zmalał mi ze 190 na 188 cm... JKM

Największa afera - czy wielkie nieporozumienie? W sezonie ogórkowym media trąbią o kolejnej „największej aferze”. Chodzi o to, że pewna firma (spora...) Sporządziła raport o swojej kondycji - i opublikowała go po tygodniu. Niestety: przez ten tydzień informacje (niekorzystne) o bilansie spółki wyciekły i sporo osób zagrało na zniżkę ceny akcyj. Władze GPW podniosły krzyk, łupnęły stosowne kary - i skierowały sprawę do prokuratury w celu wykrycia bezpośrednich sprawców. Nie podoba mi się to. Jest to małpowanie panujących na giełdzie amerykańskiej obyczajów i przepisów - na mocy, których zapuszkowano np. p. Martę Stewart (de domo Kostyra). Przepisy te są bezsensowne. Zacznę o przykładu. Nie wiem, jak w Polsce, - ale w USA Sąd Najwyższy nieodmiennie stoi na stanowisku, że jeśli dziennikarze czy ktokolwiek zresztą pozna tajemnicę państwową - to ma prawo ją opublikować. Publikujący jest niewinny - winni są ci, którzy dopuścili do jej ujawnienia. Otóż Polskie Górnictwo Naftowe i Gaz, (PGNIG - bo o nich tu chodzi) mogło bardzo łatwo obronić się przed przeciekiem. Po prostu opublikować ten raport o tydzień wcześniej. Jak tylko go otrzymało? Proszę mi wytłumaczyć:, dlaczego kierownictwo PGNIG zwlekało tydzień z publikacją raportu? Zapewne po to, by przez podstawione osoby zarobić sporo pieniędzy. To tu są winowajcy - a nie wśród tych, co zagrali na zniżkę. Firmy mają prawo mieć sekrety produkcyjne - i ich ujawnienie, np. przysłowiowego składu Coca-Coli (już dawno nieprawda, - ale niech będzie jako przykład...) Powinno być karalne. Natomiast spółki akcyjne (przypominam: jestem przeciwko istnieniu kategorii tych anonimowych monstrów!) Powinny informacje finansowe ujawniać natychmiast - by wszyscy mieli równe szanse. Wtedy nie byłoby problemu z przeciekiem informacji. Przepisy amerykańskie wymagają od ludzi niewiarygodnego hartu ducha: by mając wiedzę o czymś nie wykorzystać tego. Jest to dobre w zakonie, oo. trapis- tów - jest kryminogenne w stosunkach finansowych. Najpierw sprawa spółek akcyjnych. My, konserwatywni liberałowie, uważamy, że wolność musi iść w parze z odpowiedzialnością. Spółka akcyjna lub z o.o. To istotnie  wolność - ale i brak odpowiedzialności! Uzasad-nienie techniczne, dlaczego spółki akcyjne szkodzą rynkowi, podawałem juz wielokrotnie. {notaris} zwraca uwage, że jak zwykle miałem racje w sprawie stoczni. To akurat było proste. Służby Specjalne mają doskonałe dojścia do kilku szejków w Jemenie i Katarze - i robią razem świetne interesy. A JE Aleksander Grad świeci oczami... Przy okazji: nie "piekłoszczak" tylko: "piekłoszczyk".{Bladawiec} poleca stronę na której można przeczytać, że w ongiś wolnym kraju chcą wsadzić do kryminału matkę - za to, że dziecko jest za tłuste! Zarzuty za doprowadzenie syna do nadwagi W USA aresztowano i postawiono zarzuty kobiecie, której syn waży ponad 250 kilogramów - informują amerykańskie media. Sprawę zgłosili pracownicy służby zdrowia, którzy uznali, że matka, Jerri Gray, nie poświęca zdrowiu chłopca wystarczająco dużo uwagi, czym naraziła go na poważne niebezpieczeństwo. Grant Varner, adwokat matki twierdzi, że to może otworzyć lawinę podobnych spraw przeciwko rodzicom, których dzieci mają nadwagę - To nie jest przypadek, w którym mamy do czynienia z matką na siłę karmiącą swoje dziecko - mówi Varner. - Nie miałaby nawet na tyle jedzenia pieniędzy - dodaje i wyjaśnia, że "chłopiec często jadał pod nieobecność pracującej często na nocne zmiany matki oraz w szkole". W USA około 30 procent dzieci w wieku 10-17 lat ma nadwagę. Do tej pory żaden rodzic nie został z tego powodu wtrącony do więzienia. Z czego wynika, że otyłość jest czymś złym i karalnym. A przecież niepełnosprawnych należy traktować podobno tak samo, jak pełnosprawnych; więc co komu przeszkadza nadwaga? JKM

24 lipca 2009 Życie powinno być serią aktów wyboru... Jeśli ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, co do tego, co dzieje się  ze wspaniałymi kiedyś Stanami Zjednoczonymi, dzisiaj kroczącymi w awangardzie socjalizmu, a kiedyś krajem wolności i nieograniczonych możliwości, pominąwszy już  te  prawie 11 bilionów dolarów tzw. długu publicznego- ten od czasu Nowego Ładu, a na pewno od czasów rządów prezydenta Obamy - nie powinien już ich mieć. Właśnie Kongres dopina na ostatnią pętelkę  plan reformy ochrony zdrowia, który ma zapewnić ubezpieczenie znacznie większej liczbie Amerykanów niż dotychczas  i ograniczyć ogromne koszty opieki zdrowotnej.(???) I wcale tam nie było pana profesora Religi ani pani Ewy Kopacz. Projekty reform przewidują, że wszyscy nieubezpieczeni przez pracodawców będą musieli(!!!) Wykupić ubezpieczenie zdrowotne na „ giełdzie ubezpieczeń” prywatnych. Dodatkowo socjalni szaleńcy - Demokraci chcą utworzyć państwowy fundusz ubezpieczeniowy, na wzór federalnych funduszy Medicare i Medicaid , tak jak u nas Narodowy Fundusz Zdrowia. Biednym Amerykanom będzie w związku z tym na pewno lepiej, z tym,, że nie na pewno.. Bo komu i gdzie jest lepiej, gdy biurokracja zawłaszcza kolejne obszary wolności. Niby jeszcze prywatne, ale nad nimi czapa biurokratyczna, ale pod przymusem, jak to w kraju kiedyś wolności, a dzisiaj „obywateli” przymuszanych do niewoli, pod hasłami” dla ich dobra”. A może od razu upaństwowić wszystko, nich komunizm zapanuje wcześniej, to oczywiście Amerykanom wcześniej będzie lepiej.. I kto by pomyślał,  że Ameryka socjalizuje się w takim tempie  i czerpie wzory z dawnych tzw. demoludów. U nas ubezpieczenia przymusowe są już  dawno, czerpiemy  z nich wielką przyjemność, wszystko działa sprawnie, mamy to, na co zasłużyliśmy, za pieniądze wydarte nam pod przymusem obowiązku. Amerykanie będą mieli to samo., To tylko kwestia czasu, a ponieważ są bogatsi  od nas, degrengolada przyjdzie trochę później, ale na pewno przyjdzie. Nie mam, co do tego żadnych wątpliwości.. Można by za porozumieniem stron wysłać do Stanów Zjednoczonych doradców  z Polski w sprawie tworzenia Narodowego Funduszu Zdrowia, bo u nas eksperyment się udał, a my jeszcze  żyjemy. Warto powielić ten pomysł, niech się to, co dobre i właściwe rozprzestrzenia po świecie.. Przypomnę, że autorem tej  wiekopomnej reformy był pan profesor Jerzy Buzek- obecnie na etacie europarlamentarzysty. I do tego Funduszu napchać nie 5000 urzędników tak jak u nas, ale co najmniej ze 20 000- jak na Amerykę - to mały pikuś.!  I niech urzędnicy dzielą, mnożą dodają i odejmują… Niech przekazują na usługi zagwarantowane w koszyku, sprawiedliwie społecznie i oszczędnie. Niech odejmują podatnikom amerykańskim od ust pieniądze, które ci  będą musieli im zanieść  w zębach. Wszyscy! Posłać również panią minister Ewę Kopacz wraz z jej pomysłem  gwarantowanych świadczeń medycznych  w koszyku głupoty i  reglamentacji. Pani Ewa - to nie jest grzeczny, acz Czerwony Kapturek. Nie wiem, czy Amerykanie mają koncesje na bycie masażystami.. To pani Ewa ich pouczy w tym zakresie.  i zrobi to tak, żeby nie podnosić składki.(???). Wielka kiedyś Ameryko! Gdzie ci sfrustrowani szaleńcy Cię prowadzą? Ku przepaści? Jeden facet po wypadku  powiedział tak:” Powiedziałem policjantce, że nic mi nie jest, ale kiedy zdjąłem kapelusz, stwierdziła, że mam pękniętą czaszkę”(???) I co na to Narodowy Fundusz Zdrowia? Płaci za pękniętą czaszkę, czy nie? W tym czasie, gdy prezydent Obama zajęty jest tworzeniem kolejnego monstrom socjalizmu biurokratycznego, przymuszania wszystkich do ubezpieczeń, weszła w życie ustawa o cyfryzacji telewizji. Ot tak - nagle! Ustawa ta nagle odcięła od telewizji 2 miliony najuboższych  gospodarstw domowych(???). To jest dopiero Ludowa Republika Ameryki.. Nie decyduje rynek tylko jakaś tam ustawa uchwalona przez demokratyczny Kongres. Przegłosowali  i nie ma telewizji analogowej,. Jest cyfrowa.. Ale co robi w takich przypadkach rasowy socjalista? Zabezpiecza tyły, na wypadek gdyby doszło do socjalistycznych, pardon społecznych protestów. I tak się stało. Władze Ameryki przekazały prawie 2 miliardy dolarów na specjalne dekodery lub nowe odbiorniki telewizyjne(???). Ludzie!!! W Ameryce rozdają „ darmo” telewizory i dekodery. Ta darmocha kosztowała tylko 2 miliardy dolarów.!!! Czy ktoś o zdrowych zmysłach by w coś takiego uwierzył? Ale uczciwie trzeba przyznać, że paluszków i napojów rząd gratis nie dorzucał. Musiałby wydać kolejne kilka miliardów dolarów. To Evita Peron była mądrzejsza. Rozrzucała z balkonu biednym, - ale - na litość Boską! - Nie takie sumy!. Popatrzcie państwo,  biedny nie dostał chleba, wody, czy kapelusza od słońca „ za darmo” od rządu, bo rząd ma pieniądze wyłącznie podatnika i występuje w roli pasera. Dostał telewizor i dekoder. Żeby oglądał  i słuchał lewicowej propagandy Obamy! I żeby uwierzył, że rozdawnictwo jest  najlepszą drogą do dobrobytu! A przecież od zawsze dobrobyt  w Ameryce powstawał z pracy. Ale co tam praca? Teraz jest nowocześnie i postępowo. Dobrobyt powstaje  z rozdawnictwa. W Ameryce dopłacają do prywatnych banków, do prywatnych fabryk samochodów, trwonią miliardy dolarów  w zasiłkach przyzwyczajając  Amerykanów do nieróbstwa, sponsorują jakieś programy do walki z czymś tam i nie mogą dolecieć na Księżyc, mimo miliardów dolarów trwonionych w państwowej NASA.. I wydają miliardy dolarów na wprowadzanie wszędzie demokracji i praw człowieka oraz obywatela. Spotykają się dwaj starsi Żydzi: - Mosze Nissenbaum umarł. Idziesz na pogrzeb?- Czemu mam iść? On na mój przyjdzie? A u nas w Nowym Dworze Gdańskim oddali strażnicę do użytku za 10 milionów złotych. Naprawdę jest  okazała i są wozy strażackie. Nie brakuje też strażaków, zarówno zawodowych jak i ochotników. Wszystko na najwyższym poziomie.. Będą gasić, a niektórzy wcześniej podpalać- z nudów.. I jakoś to będzie! Ale na otwarciu nie było połączenia telefonicznego, nie można się było skontaktować, gdyby się paliło.! Po co komu strażnica, jak nie można się z nią skontaktować? Dobrze,  że nie otwierali placówki Pogotowia Ratunkowego albo Policji Państwowej, bez połączenia telefonicznego. Ale trzeba przyznać, że po interwencji mediów, monopolista TPSA natychmiast przysłał macherów, żeby podłączyli strażnicę do odpowiedniego numeru.. „Niech wszystko obróci się w chaos, a z chaosu niech wyłoni się nowy odrodzony świat”- zapisano w Manifeście Plebejskim. Socjalistyczne państwo jest z natury antykapitalistyczne. Taka jego natura… WJR

Baśnie z tysiąca i jednej nocy ministra Grada Czy przetarg na stocznie był przedwyborczą mistyfikacją, a teraz rząd dramatycznie i zakulisowo próbuje dać nawarzone "piwo" do wypicia? Paweł Paszkowski, wiceprezes spółki Polskie Stocznie, twierdzi, tak jak minister skarbu Aleksander Grad, że list Szczecińskiego Stowarzyszenia Obrony Stoczni (SSOS) jest przyczyną zwłoki ze spłatą należności za aktywa stoczni w Gdyni i Szczecinie przez inwestora z Kataru. Ale prezes Jan Ruurd de Jonge powiedział, że list w ogóle nie trafił do rąk katarskiego funduszu. Czy przetarg na stocznie mógł być przedstawieniem na użytek wyborów do Parlamentu Europejskiego i czy istnieje jakiś związek między autorem listu a rządem? - List nie został przekazany inwestorowi, a powodem zwłoki w spłacie należności jest dokładna analiza zagadnień prawnych - poinformował Holender Jan Ruurd de Jonge. Najwyraźniej członkowie zarządu Polskich Stoczni nie uzgodnili wersji "zeznań", bo zastępca de Jonge Paweł Paszkowski jednoznacznie stwierdził, że to właśnie list stowarzyszenia był przyczyną przesunięcia terminu wpłaty pieniędzy przez fundusz QInvest na konto ministerstwa skarbu. Decydujące znaczenie miało mieć podejrzenie o "pranie brudnych pieniędzy w latach 2003-2009" w zakładach stoczniowych, o czym napisano w liście. Stanowisko Paszkowskiego jest zbieżne z tym, co od środy mówi minister skarbu Aleksander Grad, który zrzucił winę na Szczecińskie Stowarzyszenie Obrony Stoczni za poślizg w zapłacie za majątek zakładów w Gdyni i Szczecinie. Joachim Brudziński (PiS) nazwał tłumaczenie Grada "śmiesznym, skandalicznym i żenującym". Jego zdaniem, jest to "zasłona dymna" i "pretekst do wygodnej wymówki", podczas gdy wokół stoczni w Gdyni i Szczecinie roztacza się aura tajemniczości. Brudziński zarzucił Gradowi, że najpierw poinformował opinię publiczną, iż znalazł się inwestor i stocznie niebawem będą normalnie funkcjonować, po czym kiedy doszło do zamieszania związanego z listem, stwierdził, że jest to "jawny sabotaż" i przez to nadszarpnięcie stosunków z partnerem handlowym może dojść do unieważnienia bardzo atrakcyjnej dla Polski umowy. Doniesienia o niejasnościach, jakie członek SSOS Lech Wydrzycki opisał w liście do katarskiego funduszu, były znane już długo przed zawarciem umowy. Przed zawarciem kontraktu sporządza się również dokładne analizy dotyczące przeszłości partnera w interesach, dlatego wszelkie nieścisłości minister Grad powinien był rozwiązać wcześniej. Poseł Wojciech Jasiński (PiS), były minister skarbu, poddaje w ogóle w wątpliwość istnienie inwestora, mówiąc, że nie wiadomo, czy taki się znalazł, a jeśli nawet to "nigdy nie był zainteresowany" całą sprawą. Poseł podkreślił, że tłumaczenia ministra są mało wiarygodne, dlatego teraz opozycja będzie żądać wyjaśnień od premiera Donalda Tuska. - Mamy pytanie i zwracamy się do premiera polskiego rządu, czy ma wolę i chęć przerwania tego "bajania" pana ministra Grada na temat inwestora - powiedział Brudziński. - Nikt nawet nie wie, kto ma kupić stocznię. To, co mówi minister Grad, to są jakieś "Baśnie tysiąca i jednej nocy". Szeherezadą jest pan Aleksander Grad, który boi się, że zły wezyr Donald Tusk zetnie mu głowę za przekazanie złej wiadomości - podsumował. Z kolei jego klubowy kolega Mariusz Błaszczak oświadczył, że PiS chce zwołania posiedzenia sejmowej Komisji Skarbu Państwa, by dowiedzieć się o szczegółach tej sprawy. Winą za zaistniałą sytuację obarczają premiera również stoczniowcy, którzy wciąż nie wiedzą, czy będą mogli pozostać na swoich stanowiskach, dlatego nalegają, by spotkać się z szefem rządu. - Chcemy wiedzieć, co się dzieje - nawołują. Zdaniem Jana Filipa Staniłki z Instytutu Sobieskiego, przetarg stoczni w Gdyni i Szczecinie mógł być mistyfikacją. Zaznaczył, że gdyby inwestor był naprawdę zainteresowany nabyciem zakładów, to wówczas przelałby pieniądze na stocznię gdyńską, a wpłatę za Stocznię Szczecińską odsunąłby do momentu dokładnego sprawdzenia informacji podanych w liście mówiących o kradzieży tej stoczni. - Brak jakiejkolwiek wpłaty może nasuwać hipotezę, że cały przetarg był przedstawieniem - powiedział Staniłko. - Rząd próbował sprzedać spektakularnie stocznie przed wyborami, a teraz dramatycznie i zakulisowo próbuje całe nawarzone "piwo" dać komuś do wypicia - podkreśla. Jego zdaniem, dzięki listowi rząd będzie miał uzasadnienie dla teorii, że inwestor się wycofał, gdyż ktoś był bardzo nieodpowiedzialny i go wystraszył. - Najpierw trzeba określić związek pomiędzy rządem a autorem listu, a jeśli istnieje, wówczas można mówić o spisku - podsumował. We wtorek w nocy minął termin zapłaty 380 mln zł, które QInvest powinien przelać na konto MSP. Pieniądze jednak nie zostały wpłacone, a tajemniczy inwestor uzyskał od rządu zgodę na przesunięcie wpłaty pieniędzy do 17 sierpnia. Wojciech Kobry

Kryzys to zły czas na wyprzedaż Rząd gra na emocjach Polaków, a sugestie polityków PO o konieczności podwyższenia podatków lub szybszej prywatyzacji to swoisty szantaż. Rządowy program prywatyzacji może przynieść chwilowe korzyści dla budżetu państwa, ale oznacza utratę kontroli przez państwo nad strategicznymi spółkami. Przyspieszanie procesów prywatyzacyjnych, by osiągnąć ponad 36 mld zł na zasypanie dziury budżetowej, jest nierozsądne i krótkowzroczne - oceniają politycy opozycji, ale wątpliwości mają także eksperci. Ich zdaniem, kryzys nie jest dobrym czasem na pozbywanie się przez państwo swojego majątku. Szybkie transakcje obarczone są dużym ryzykiem tzw. wrogich przejęć i utraty przez państwo kontroli nad strategicznymi dla kraju spółkami. Według planów ministra skarbu Aleksandra Grada do końca przyszłego roku wpływy z prywatyzacji przekroczą kwotę 36 mld złotych. Rząd chce się pozbyć części udziałów w takich firmach jak KGHM Polska Miedź, Lotos, w spółkach energetycznych czy chemicznych. Pieniądze są potrzebne, by uzupełnić deficyt budżetowy. - Osobiście uważam, że jest to rozkradanie majątku narodowego. Zawsze byłem zwolennikiem, że to, co narodowe, jest w rękach państwa. PO prowadzi bardzo ostrą politykę liberalną i chce wszystko sprzedać. Tu jednak trzeba patrzeć długofalowo. Co będą robiły kolejne pokolenia? Będą niewolnikami we własnym kraju? Dlatego na pewno nie będę popierał pomysłów ministra Grada - skomentował w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" senator Stanisław Kogut (PiS). Za pochopną wyprzedażą udziałów kryje się także ryzyko wrogich przejęć zakładów oraz utrata kontroli nad strategicznymi spółkami. - Tonący brzytwy się chwyta. Rozumiem, że musimy podejść do kryzysu w sposób racjonalny, ale taka szalona prywatyzacja dla łatania dziury budżetowej nie może być usprawiedliwieniem dla nieprzemyślanych działań - dodała senator Dorota Arciszewska-Mielewczyk (PiS). Jej zdaniem, rząd powinien lepiej przyjrzeć się praktykom państw Europy w tym zakresie, a te nie pozbywają się udziałów w strategicznych dla gospodarki branżach. - Jestem przerażona tymi pomysłami, oczywiście do wszystkiego można dorobić ideologię, ale te działania będą brzemienne w skutkach dla przyszłości naszej gospodarki, dlatego radziłabym tu ostrożność - dodała. Jak zauważyli senatorowie, KGHM to "kura znosząca złote jaja", więc pomysły na jej sprzedaż tym bardziej dziwią. W ocenie senatora Koguta, tego typu ruchy noszą znamię zamachu na przedsiębiorstwo, doprowadzenia do jego likwidacji i wyprzedaży majątku za bezcen. Do pomysłów ministra Grada krytycznie podchodzi także dr Marek Dietl, ekspert w dziedzinie gospodarki z Instytutu Sobieskiego. - Każdy wie, że obecna chwila nie jest najlepsza na sprzedawanie aktywów. Inwestorzy, którzy nie muszą tego czynić, raczej się powstrzymują, bo wyceny nie są wysokie - zauważył. Dietl podkreślił, że celem działań rządu nie powinno być realizowanie z góry założonego planu, ale zapewnienie maksymalizacji zysków dla państwa. - Skoro wiemy, że sytuacja do sprzedawania nie jest dobra, a jednocześnie państwo jest w potrzebie, to, co robić? Póki sprzedaż udziałów odbywa się do funduszy emerytalnych, to, choć wprawdzie wyceny są niskie, to w przyszłości, chociaż część tych pieniędzy, jako społeczeństwo, odzyskamy w postaci wyższych emerytur. Inny rodzaj sprzedaży jest dziś dość wątpliwy - dodał. Tego typu decyzje mają też wymiar strategiczny. Sprzedaż udziałów zmniejsza kontrolę nad spółką. To sprawia, że przy okazji kolejnej dekoniunktury firmy - także te strategiczne - mogą stać się łatwym łupem konkurencji i mogą "uciec" z polskich rąk. - Przez działania rządu przedziera się rozpacz. W sytuacji, kiedy PO nie chce zwiększać deficytu budżetowego, nie chce zwiększać podatków, prywatyzacja jest dla niego ostatnią deską ratunku - podkreślił Marek Dietl. Zauważył on także, że prywatyzacyjne propozycje Grada są jeszcze bardzo mało konkretne. Może się też okazać, że kryzys dobiega końca i rząd zacznie wycofywać się ze swoich wcześniejszych pomysłów. Senatorowie PiS wytykają rządowi także granie na emocjach Polaków, a sugestie polityków PO o konieczności podwyższenia podatków lub szybszej prywatyzacji traktują jako szantaż. - To jest znana zagrywka, że najpierw trzeba podatników zastraszyć, a później pokazuje się "mniejsze zło" - zauważył Stanisław Kogut. Także Dorota Arciszewska-Mielewczyk na polityce rządu PO nie zostawiła suchej nitki. - Nie można społeczeństwa szantażować, a ten rząd posuwa się do ubliżania czy to związkom zawodowym, czy to kupcom, czy to innym grupom zawodowym, które walczą o swoje prawa. Widać, jak Platformie daleko jest do "obywatelskiej" - zauważyła. Marcin Austyn

Listki figowe W środę minęła 65ta rocznica manifestu PKWN, który nie tylko zapoczątkował okres kolejnej rosyjskiej okupacji Polski zakończony dopiero w roku 1993, kiedy ewakuowały się wojska Federacji Rosyjskiej, nie tylko utrwalił w oficjalnej retoryce uznanie linii Curzona jako wschodniej granicy "polskiego terytorium etnograficznego" (zachodnia, jak wiadomo, przebiega wzdłuż granicy niemieckiej z 1937 roku), nie tylko awansował kolaborację z okupantem do rangi cnoty, ale przede wszystkim położył fundamenty pod kolejną okupacyjną formę polskiej państwowości. Fundamenty te, w postaci komunistycznych dekretów nacjonalizacyjnych, przetrwały transformację ustrojową i obecnie stanowią nie tylko podstawę systemu prawnego III Rzeczypospolitej, ale jego największą świętość, na którą nie ośmiela się podnieść ręki żaden organ naszego demokratycznego państwa prawnego, a już zwłaszcza Trybunał Konstytucyjny. Pokazuje to, że związki z komuną tak naprawdę nigdy nie zostały zerwane, zaś III Rzeczpospolita jest w gruncie rzeczy rodzajem atrapy, swego rodzaju listkiem figowym sporządzonym do spółki przez razwiedkę oraz "lewicę laicką" przy Okrągłym Stole. Jest to mniej więcej taka sytuacja, jakby - dajmy na to - podstawą systemu prawnego Republiki Federalnej Niemiec były tzw. ustawy norymberskie. Nic, zatem dziwnego, że na takim nawozie historii co jakiś czas rozkwitają cudne kwiaty w postaci np. Aleksandra Kwaśniewskiego. Nawiasem mówiąc, Aleksander Kwaśniewski nie jest jeszcze najgorszy, ponieważ wprawdzie składa się przed każdym jak scyzoryk, ale przecież zawsze taki był, więc można powiedzieć, że nikogo nie udaje. Znacznie gorsi od niego są des Renegats, którzy dla miłego grosza wynajęli się razwiedce w charakterze listków figowych. Oto na drzewie przy drodze z Morąga do Raju w nocy z 12 na 13 lipca powiesił się strażnik więzienny, który w olsztyńskim kryminale pilnował Wojciecha Franiewskiego oskarżonego o zabójstwo Krzysztofa Olewnika. Pilnował, ale nie upilnował, bo Franiewski się powiesił, podobnie zresztą jak Kościuk i Pazik, chociaż siedzieli w celach monitorowanych przez 24 godziny na dobę. Pani Luiza Sałapa - rzecznik prasowy Służby Więziennej, natychmiast przeczuła, że to samobójstwo, bo gdzieżby tam jakieś osoby trzecie wieszały strażnika na drzewie w nocy, w dodatku przy drodze do Raju? Toteż ekipa, która pod osobistym nadzorem pana ministra sprawiedliwości bada sprawę na miejscu, od razu spenetrowała prawdę, że strażnik powiesił się z powodu długów. Ciekawe, że nie powiesili się wierzyciele, którzy owemu strażnikowi takie wielkie pieniądze pożyczyli. Albo z jakiegoś źródła wiedzieli, że nie będą mieli krzywdy, kiedy tylko o tych długach, komu trzeba zgłoszą, albo w odpowiednim momencie usłyszymy i o nich. Tak czy owak jest odwrotnie, niż w swoim czasie pisał Fredro, wkładając w usta Rejenta Milczka słynne zdanie, że "nie brak świadków na tym świecie". Jak razwiedka postanowi, że świadków ma nie być, to nie będzie, żeby tam nie wiem, co - a minister sprawiedliwości już tam dopilnuje, żeby i przed niezawisłymi sądami wszystko wyglądało, jak się należy? Krótko mówiąc, wygląda na to, że cała III Rzeczpospolita, ze wszystkimi swoimi urzędami i dygnitarzami, jest rodzajem atrapy ukrywającej, co najmniej kilka potężnych organizacji przestępczych sięgających korzeniami czasów jeszcze stalinowskich. Niezależnie od współczucia, jakie ogarnia na widok ludzi wynajmujących się w charakterze listków figowych, nie da się ukryć, że starość jest straszna. Ale i młodość też - co widać na przykładzie pana Michała Kamińskiego, któremu jakiś rabin nieubłaganym palcem wytyka nie tylko antysemityzm, ale i niechęć do sodomitów, żeby tylko wygryźć go z posady szefa frakcji konserwatywnej w Parlamencie Europejskim. Pan poseł gimnastykuje się, jakby tańczył na rurze, bo to i prestiż, i uposażenie, ale delator nie ustaje. Kiedyś wystarczyłaby samokrytyka, jednak rabin wydaje się tak zapamiętały, że nie wiadomo, czy udelektowałaby go nawet jakaś forma żalu czynnego. Ale czy opłaca się skórka za wyprawkę? Powiadają nie bez racji, że nie ma większej deziluzji, kiedy po zdjęciu listka figowego zobaczy się figę. Stanisław Michalkiewicz

Cura furiosi, czy cura prodigi „Pani traci już wszelką powagę...” - pisała Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Miała oczywiście na myśli pana ministra Aleksandra Grada, który nie wie, komu sprzedał stocznie i czy w ogóle je sprzedał - tylko przez grzeczność, a może przez niedokładność proroctw, które ją wspierały, napisała o „pani”. Zresztą dzisiaj między niektórymi panami i paniami bardzo wielkich różnic nie ma, a być może nie ma nawet tej „maleńkiej różnicy”, nad którą tak rozwodzili się wymowni Francuzi. Skoro tedy niektórzy panowie uczestniczą w kongresach kobiet, to, dlaczego sławna poetessa nie mogła przyznać panu ministrowi Gradowi odrobiny słodyczy swej płci? Pan minister Grad zlecił razwiedczykom zbadanie, dlaczego Komitet Obrony Stoczni napisał do katarskiego pośrednika list informujący, jakoby stocznia była gigantyczną pralnią pieniędzy. Bardzo dziwne zlecenie, - bo albo informacja jest prawdziwa - a wtedy trzeba by podłączyć do prądu tych, co prali - no i oczywiście razwiedkę z jej wszystkimi degenerałami, - bo przecież bez ich wiedzy i zgody żadne pranie by się nie udało, - ale w Polsce nie ma takiej siły, która by tej bandzie podskoczyła - albo informacja prawdziwa nie jest - a wtedy razwiedka nie ma tu nic do roboty, bo katarski kontrahent pana ministra Grada chyba nie jest dziecko i zanim cokolwiek podpisał, to sprawdził, co dla Mosadu kupuje. Zresztą przypuszczenie, że Mosad robi złe interesy byłoby nietaktowne, a kto wie - może nawet antysemickie, zwłaszcza w świetle deklaracji prezydenta Peresa o „wykupywaniu Polski” przez Izrael. Na szczęście Rzecznik Praw Obywatelskich rozważa wprowadzenie zasady, by każdy kandydat na prezydenta, senatora lub posła uzyskał uprzednio zaświadczenie, iż jest zdrowy na umyśle. Pomysł pana dra Kochanowskiego zyskał entuzjastyczne poparcie posła Janusza Palikota, który najwyraźniej uważa, że ten egzamin przeszedłby pomyślnie. Zanim jednak ta zasada zostanie wprowadzona, trzeba by skierować jeszcze jeden wniosek do sądu rodzinnego o ustanowienie kuratora nad Ministerstwem Skarbu. Wchodzą w grę dwie możliwości: albo cura furiosi, czyli z powodu słabości umysłowej, albo cura prodigi, czyli z powodu marnotrawstwa. SM

Rząd nie może doliczyć się deficytu Ministerstwo Finansów nie chce ujawnić senackiej Komisji Budżetu i Finansów Publicznych informacji, o ile wyższy od zakładanego będzie deficyt. 27,2 mld zł deficytu budżetowego zaplanowanego w nowelizacji tegorocznego budżetu to nie cała dziura w naszych finansach. Sytuacja wygląda dużo poważniej, jeśli weźmiemy pod uwagę deficyt całego sektora finansów publicznych, a więc także tych jednostek publicznych, które jednak działają poza budżetem państwa, m.in. samorządy, jednostki budżetowe czy fundusze celowe. Wtedy okazać się może, iż dziura w budżecie wyniesie w tym roku nawet 80 mld złotych. Na 80-miliardowy deficyt sektora finansów publicznych wskazywały prognozy Komisji Europejskiej, która przewidywała, że deficyt ten wyniesie w tym roku 6,6 proc. produktu krajowego brutto. To właśnie ponad 3-procentowy deficyt sektora finansów publicznych spowodował, że Komisja zdecydowała o wszczęciu m.in. wobec Polski procedury nadmiernego deficytu. Utrzymanie deficytu sektora finansów publicznych w wysokości do 3 proc. PKB jest również warunkiem przyjęcia euro. Ministerstwo Finansów przewidywało, że w tym roku deficyt sięgnie 4,6 proc. PKB. Było to jednak jeszcze przed nowelizacją ustawy budżetowej, a więc zanim rząd doszedł do wniosku, że oczekiwane przychody z podatków będą niższe od założonych w ciągle obowiązującym budżecie państwa. Teraz wiadomo, że deficyt będzie większy. O ile, tego Ministerstwo Finansów nie chciało ujawnić senackiej Komisji Budżetu i Finansów Publicznych, która rozpatrywała wczoraj znowelizowany przez Sejm budżet. Resort finansów przyznał jednak, iż mimo że prognoza deficytu uwzględniała już cięcia w budżecie, które rząd zaplanował w styczniu, będzie on jednak większy, niż prognozowane do tej pory 4,6 procent. - Duże znaczenie będą miały faktyczne zmiany w budżetach jednostek samorządu terytorialnego. Dopiero teraz, gdy rząd oszacował spadek wpływów z podatków, przystępują one do zmiany swoich budżetów - mówiła wiceminister finansów Elżbieta Suchocka-Roguska. Wyjaśniała, że samorządy zdecydują teraz, czy wskutek mniejszych wpływów z podatków będą oszczędzać, rezygnując z wykonania części zadań, czy też zdecydują się zadłużyć. Zdaniem wiceministra finansów Ludwika Koteckiego, jest szansa, aby Polska zeszła z deficytem sektora finansów publicznych do zapisanych w traktacie z Maastricht 3 proc. PKB jeszcze przed 2012 rokiem, jak chciałaby Komisja Europejska. Aby tak się stało, wzrosnąć muszą dochody lub PKB. W tym roku jednak wzrost gospodarczy, jeśli taki odnotujemy, będzie tylko symboliczny. W znowelizowanym budżecie rząd oczekuje, że gospodarka wzrośnie nam śladowo, jedynie o 0,2 procent.

Artur Kowalski

Sądy na poziomie Grossa O Janie Tomaszu Grossie słyszałem mnóstwo, najczęściej - mało pochlebnych opinii. Dzisiaj autentycznie się zmartwiłem, bo okazuje się, że wymiar sprawiedliwości historię ma gdzieś. Każdy może skłamać i manipulować prawdą historyczną, a nie łamie żadnych zasad, ani prawa. Przypisuje się to rzekomym "obszczymurkom", takim jak Zyzak, Cenckiewicz i Gontarczyk. Z ust ich wspaniałych krytyków nie dostrzegłem choćby ziarna oburzenia na sprawę Grossa. Wielu z nich próbuje nawet dezawuować ich prace, związane z Lechem Wałęsą, "gdyż żadni z nich historycy". Otóż bohater tej notki jest tylko i wyłącznie socjologiem. Mógłbym ironizować, że Order Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej otrzymał od Aleksandra Kwaśniewskiego za lewicowe poglądy. Interesuje mnie jednak, za co Kazimierz Laudański ma pretensje do Grossa oraz do jakiego skandalu dzisiaj doszło. Otóż "historyk" opisał w książce "Sąsiedzi", jak to ojciec Kazimierza - Czesław  - uczestniczył aktywnie w mordzie w Jedwabnem w 1941r. Mało tego - przypisał mu cytaty ze słów synów, co okazało się później farsą. Akurat opisywanego człowieka uniewinnił proces łomżyński w 1949 roku. Gross manipulował i - w moim przekonaniu, po zapoznaniu się ze szczegółowymi opisami w prasie - świadomie kłamał. Syn pomówionego chciał tylko sprostowań w prasie polskiej i amerykańskiej i słowa przepraszam. Nie doczeka się.  Kompletnie nie potrafię zrozumieć uzasadnienia decyzji sędziego Tyszki z 2001r., który zauważył naruszenie dóbr osobistych Czesława i Kazimierza Laudańskich, ale jednocześnie książka "Sąsiedzi" to "prawda historyczna" i rodzina może Grossowi nagwizdać. Nie wiem, od kiedy kłamstwo jest prawdą historyczną. I kolejny cytat Tyszki, powalający na kolana: "Powód podnosił, że jego ojciec został uniewinniony w 1949 r., ale strona pozwana słusznie podnosiła, że wyrok uniewinniający nie jest dowodem na to, że osoba nie popełniła danego czynu" Pomyłki socjologa nie były zamierzone i wszystko cacy. Sąd Apelacyjny właśnie oddalił apelację Kazimierza Laudańskiego. Co sędzia Katarzyna Polańska-Farion miała do powiedzenia? "Cel jego publikacji zasługuje na aprobatę społeczną i uzasadnia działanie w obronie interesu społecznego”, czyli mogę napisać o Adamie Michniku, którego nie cenię za głoszone poglądy, że był esbecką konfiturą, bez wiarygodnych źródeł i dokumentów SB, ale w publikacji spróbuję zmierzyć się z ludźmi mediów III RP, którzy np. donosili w czasach PRL i nie przeproszę nikogo, każdy mi nagwizda, bo przecież posłużę się wnioskami owych sądów? Gross tworzy histerię, podobnie jak sądy mają gdzieś prawo. Wnioski sędziów są absurdalne i wskazują, że praca zapewne zawiera wiele takich pomówień. I jakoś nie słyszę jęku wielkich autorytetów - szczególnie tych z "Gazety Wyborczej". Skoro minister Kudrycka chciała robić rewizję na Wydziale Historii UJ za fakty i anegdoty, przytoczone przez Zyzaka,  związane z życiem Wałęsy do 88r. (książkę kończę czytać, przy okazji polecam), to co rząd mógłby zrobić w sprawie Grossa? gw1990

SAMOTNOŚĆ KLAWISZA Dwa lata temu strażnik więzienny w Sieradzu zastrzelił trzy osoby. Okazało się, że miał poważne problemy osobiste. Po tej tragedii zapewniano, że życie prywatne funkcjonariuszy będzie bacznie obserwowane. O ogromnych długach i kryzysie małżeńskim Mariusza K. - strażnika, który w czerwcu 2007 roku znalazł ciało Wojciecha Franiewskiego - przełożeni dowiedzieli się dopiero po śmierci funkcjonariusza. - Przepisy można nowelizować nawet bardzo często, ale najważniejsza jest zmiana ludzkiej mentalności. I nie dotyczy to jedynie funkcjonariuszy służby więziennej. Większość ludzi boi się, że ujawnienie problemów osobistych zdyskredytuje go w oczach przełożonych - odpowiada major Luiza Sałapa, rzecznik Centralnego Zarządu Służby Więziennej, na krytykę działań przełożonych strażnika z Zakładu Karnego w Olsztynie, którzy przez wiele miesięcy nie zauważyli, że ich podwładny ma poważne problemy. 

Samobójcza seria 34-letni Mariusz K. powiesił się w nocy z 13 na 14 lipca. Jego ciało znaleziono w lesie koło Morąga. Biegły wykluczył udział śmierci osób trzecich. Kategorycznie stwierdził, że do śmierci doszło w wyniku zamachu samobójczego. Sprawa wywołała jednak masę spekulacji, bo Mariusz K. był strażnikiem, który w czerwcu 2007 roku znalazł ciało Wojciecha Franiewskiego - bandyty osadzonego w olsztyńskim więzieniu w związku ze zorganizowaniem porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Jego dwaj kompani także odebrali sobie życie. Sławomir Kościuk i Robert Pazik powiesili się w swoich celach. Po śmierci Mariusza K. powołano nadzwyczajny zespół mający wyjaśnić okoliczności śmierci strażnika. Na konferencji prasowej w poniedziałek 20 lipca ogłoszono, że mężczyzna miał poważne problemy osobiste, a jego małżeństwo było w rozpadzie. Miał też ogromne zobowiązania finansowe. Prokurator Zbigniew Więckiewicz stwierdził, że zobowiązania Mariusza K. wobec banków oscylowały w granicach 3-letnich zarobków. Jakim cudem dyrekcja olsztyńskiego Zakładu Karnego nie zorientowała się, że strażnik ma tak poważne problemy, a tym samym jest niebezpieczny dla siebie i innych? Poza tym - co ważne w przypadku Mariusza K. - osoba z takimi kłopotami, tak zdesperowana, jest idealnym narzędziem dla przestępców. 

Nie wyciągnęli wniosków Damian C. był strażnikiem w Zakładzie Karnym w Sieradzu. Miał za sobą sześć lat służby, a szefostwo ceniło przez przełożonych. Nikt nie zauważył niczego niepokojącego w jego zachowaniu. Tamtego dnia - 26 marca 2007 roku - od wczesnych godzin rannych miał słuzbę na wieżyczkę. Był uzbrojony w kałasznikowa. I nagle, bez żadnego powodu, zaczął strzelać do samochodu, którym policjanci przywieźli konwojowanego więźnia. Damian C. zabił na miejscu dwóch funkcjonariuszy, a trzeci zmarł w szpitalu. Podczas śledztwo wyszło na jaw, że rozpadło się jego życie rodzinne. Poza tym mężczyzna miał zaburzenia adaptacyjne. Strzelając do policjantów... rozładował stres! Co ciekawe, wcześniej przeszedł pozytywnie badania psychologiczne. Po tej tragedii padło wiele głosów krytykujących kierownictwo służby więziennej, że wcześniej nie zwrócono uwagi na dziwnego zachowania Damiana C., a tym samym nie zrobiono nic, by zapobiec śmierci trzech osób. Dopiero po tragedii pojawiły się obietnice, że zmienione zostaną przepisy pozwalające na wnikliwsze badania psychologiczne strażników. Po ataku Damiana C. można było mieć nadzieję, że strażnicy z problemami szybciej znajdą pomoc, aby uniknąć tragedii takich jak w Sieradzu. Tymczasem specjalna komisja badająca okoliczności śmierci Mariusza K. odkryła, że jego problemy zaczęły się już wiele miesięcy temu. Zwłaszcza te finansowe. Przedstawiciele Centralnego Zarządu Służby Więziennej potwierdzają, że otrzymywali od dłuższego czasu pisma z rozmaitych banków. - To były tylko rutynowe zapytania o naszego pracownika. Nie posiadaliśmy żadnych informacji o długach czy egzekucjach komorniczych - zapewnia major Luiza Sałapa. Dlaczego jednak nikt nie zwrócił uwagi, że Mariusz K. bierze tak dużo kredytów? Na to już nie uzyskaliśmy odpowiedzi. - Dlatego za bardzo dobry pomysł uważam wprowadzenie obowiązkowych oświadczeń majątkowych składanych także przez szeregowych funkcjonariuszy. Ta sprawa jest już właściwie przesądzona - dodaje rzecznik prasowa CZW, która uważa, że kluczowa jest pomoc psychologiczna. - Dlatego we wszystkich okręgowych inspektoratach działają już zespoły medycyny pracy, które są mobilne i mogą dotrzeć do każdej placówki. Major Sałapa zwraca również uwagę, że po samobójstwie Franiewskiego Mariusz K. został otoczony opieką psychologiczną. Kilka razy pojawiał się w gabinecie lekarskim. Wcześnie - podczas służby kandydackiej - także przechodził rutynowe kontrole. - Psycholog jednak wie tylko tyle, ile mu powie pacjent. Jeśli ten pozostawia w tajemnicy swoje kłopoty, to trudno takiej osobie pomóc. A możliwości jest wiele. Można skorzystać z turnusów odstresowujących, zwolnienia lekarskiego, hospitalizacji, przeniesienia na inne stanowisko służbowe - wylicza mjr Luiza Sałapa. - Każdy nałóg można leczyć. Hazard, alkoholizm, uzależnienie od narkotyków. Tylko trzeba chcieć sobie pomóc - podsumowuje. Grzegorz Broński  

WSPÓLNICY-WSPÓŁPRACOWNICY Andrzej Kratiuk, Ireneusz Nawrocki, Andrzej Całus działali w prominentnej kancelarii prawnej KNS obsługującej m.in. fundację Porozumienie bez Barier Jolanty Kwaśniewskiej. Każdy z nich był zarejestrowany jako współpracownik Służby Bezpieczeństwa - wynika z akt zgromadzonych w IPN. Aby zrozumieć związki między obecnymi wspólnikami, trzeba cofnąć się do czasów PRL, a więc na długo przedtem, nim Andrzej Całus, Andrzej Kratiuk i Ireneusz Nawrocki pracowali w kancelarii KNS i rozpoczęli działalność dla fundacji Porozumienie bez Barier Jolanty Kwaśniewskiej. 

Naukowcy z Ordynackiej Jest rok 1958. Przed Andrzejem Całusem, starszym asystentem w katedrze Prawa Międzynarodowego Wydziału Handlu Zagranicznego SGPiS, pojawia się możliwość wyjazdu na stypendium doktoranckie do Niemiec Zachodnich (RFN). Chodziło o niemal roczny pobyt w Instytucie Prawno-Ekonomicznym w Saarbrücken. Uzyskanie stypendium wymagało odpowiedniego poparcia, Całusowi zapewnił je prof. Jerzy Langrod, sława w dziedzinie prawa międzynarodowego. To wszystko wie już piszący raport o dokonanie werbunku Całusa kpt. Wydz. IV Dep. III, Jan Ornoch. Podkreśla aktywność asystenta SGPiS w Radzie Uczelnianej ZSP i jego kontakty z socjalistycznymi młodzieżówkami z RFN. Na kolejnej rozmowie Całusa z kpt. Ornochem obecny jest kpt. Stanisław Sławiński, z-ca naczelnika Wydz. IV Dep. III MSW. Sławiński, późniejszy płk SB, w notatce ze spotkania w odniesieniu do Całusa używał jego imienia. Zapisał, że „Andrzej jest człowiekiem przychylnie ustosunkowanym do przemian zachodzących w kraju”. W trakcie rozmowy „Andrzej wyraził chęć i zgodę na zebranie informacji dot. ruchu młodzieżowego w RFN. Chodziło nam o jeszcze […] bliższe rozpoznanie charakteru kontaktów prof. Langroda z polskimi naukowcami oraz zebranie szczegółowych informacji o działalności instytutu w Saarbrücken” - zapisał Sławiński. Według późniejszego raportu opracowanego w 1959 r., pozyskany właśnie informator wyraził zgodę na pomoc dla SB. W dokumencie sygnowanym przez st. oficera operacyjnego Ornocha zapisano, że Całus wykonywał kolejne przydzielane zadania. Według raportu, przebywając w RFN, utrzymywał systematyczny kontakt z SB, a zdobywane dla niej informacje przekazywał, zachowując zasady konspiracji. Na polecenie Służby Bezpieczeństwa Całus przyjechał na festiwal wiedeński, wykazując przy tym dużo przedsiębiorczości i sprytu”. W toku „bezpośredniej współpracy okazał się bardzo zdyscyplinowany - jak określił sporządzający notatkę. Ornoch chwalił Całusa, że za granicą podjął kontakt z londyńskimi redaktorami „Wici” i „Merkuriusza Polskiego”. „Przekazał wiele ciekawych informacji odnośnie działającego ośrodka studenckiego we Wiedniu” - odnotował Ornoch. Z akt SB wynika, że Całus został zarejestrowany jako tajny współpracownik pod pseudonimem „Beta”. W doniesieniu z listopada 1960 r. „Beta” opisał oficerowi prowadzącemu szczegółowo prof. Langroda i innych znanych mu polskich uczonych. Przekazał też oficerowi prowadzącemu, że polski uczony Janusz Sach, którego poznał bliżej w Luksemburgu, nawiązał i pogłębiał kontakty z Amerykanami przebywającymi w instytucie naukowym księstwa. „Beta” zwracał uwagę, że Sach miał bardzo dobre relacje z kierownictwem tej placówki naukowej oraz że jest zastanawiająco uczynny - oferował m.in. pomoc Langrodowi w wydaniu w Polsce wspomnień wojennych dot. wojska polskiego za granicą. „Beta”, który odbył z prof. Langrodem wiele spotkań, dowiedział się, że ten pomaga w uzyskiwaniu przez polskich uczonych stypendiów za granicą. Z takiej pomocy skorzystał również on sam. „Beta” przekazał także kpt. Ornochowi analizę organizacji życia studentów w RFN, opisał w niej pracę księży i pastorów niemieckich z młodzieżą. Oceniał, że liczna przynależność młodzieży niemieckiej do grup kościelnych nie wynika ze świadomych przekonań religijnych, lecz z panującej opinii, że „bez takiego związania nie ma się większych szans na awans społeczny, szczególnie, jeśli się myśli o karierze w organach państwowych”. Dokument z archiwów Wydz. IV Dep. III opracowany przez oficera Romaniuka w 1961 r. informuje, że „Beta” zbiera informacje o interesujących SB osobach, organizacjach i ośrodkach z krajów kapitalistycznych. „We współpracy z nami sumienny i zdyscyplinowany” - oceniał „Betę” Romaniuk. TW okazał się cennym źródłem wiedzy, który „przekazał szereg wartościowych informacji zwłaszcza odnośnie osób przebywających na emigracji, jak też związków i organizacji ośrodków naukowych istniejących w państwach kapitalistycznych”. W marcu 1961 r. oficer prowadzący „Betę” otrzymał od niego kolejną szczegółową analizę, tym razem dotyczącą działalności Uniwersyteckiego Instytutu Badań Europejskich w Turynie. Zawierała ona przekrój osób studiujących oraz pracujących tam uczonych. W maju 1966 r. sprawa o krypt. „Beta” zostaje złożona w archiwum. Powodem jest trudność dalszego zaangażowania się w zdobywanie wartościowych informacji ze strony „Bety”. Wyeliminowano go z „czynnej sieci agenturalnej”, bo poświęcił się pracy habilitacyjnej. To oznaczało ograniczenie jego kontaktów z osobami interesującymi SB. Chcieliśmy zapytać Całusa o jego kontakty z bezpieką. - Nie będę o tym rozmawiał - rzucił zdenerwowany. - Niech pan sobie pisze, co pan tylko chce - dodał i przerwał rozmowę. Andrzej Całus - dziś profesor zwyczajny SGH i UW, już w PRL odbywał staże w Luksemburgu, RFN i we Włoszech. Był pierwszym asystentem zatrudnionym w Katedrze Prawa Międzynarodowego na wydziale Handlu Zagranicznego SGPiS. W 1975 r. objął kierownictwo Katedry. Jego pierwszym asystentem został Józef Oleksy. Całus w latach 1972-1981 był prodziekanem Wydziału Handlu Zagranicznego SGPiS, a w latach 1982-1986 prorektorem SGPiS. W 1981 r. ponownie objął kierownictwo Katedry Prawa Międzynarodowego. Zostali wówczas tam przyjęci m.in. Marek Szmelter i Andrzej Kratiuk - późniejsi wspólnicy z KNS. Obaj wraz z Oleksym zdobyli stopnie naukowe pod kierunkiem Całusa. W 1981 r. SB zamierzała zwerbować Ireneusza Nawrockiego zatrudnionego w Katedrze Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych SGPiS. Ów aktywista SZSP i PZPR zgłębiał tematykę EWG. Jednak ze względu na wysokie funkcje Nawrockiego w partyjnych organizacjach młodzieżowych oraz napiętą sytuację polityczną w kraju i środowisku studenckim szefowie wywiadu PRL nakazali odstąpić od werbunku. Do sprawy powrócono w 1985 r. w związku z informacją rezydentury w Waszyngtonie o pobycie Nawrockiego na stażu naukowym w USA i jego kontaktach z placówką. Jeszcze w tym samym roku, podczas pobytu Nawrockiego w kraju, przeprowadzono z nim rozmowę i formalnie zarejestrowano jako kontakt operacyjny „Kero” (w dokumentach SB w odniesieniu do Nawrockiego pojawia się również pseudonim, „Nick”).  Sprawa znalazła się pod nadzorem zastępcy naczelnika Wydz. VIII wywiadu płk. Wiktora Borodzieja. „Kero” został pozyskany dla Wydz. VIII, zajmującego się wywiadem zagranicznym, przez oficera Tadeusza Szopskiego. Współpraca obejmowała pobyt „Kero” na uniwersytecie w Waszyngtonie w ramach stypendium Fulbrighta, które rozpoczął jeszcze w 1984 r. Raport z lipca 1985 r. o zatwierdzenie dokonanego pozyskania Ireneusza Nawrockiego w charakterze kontaktu operacyjnego opisuje spotkanie z nim oficera Szopskiego, zawiera relację z przebiegu stażu w USA. Werbowany wyjaśnił, że ma możliwość zbierania materiałów w bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. - Tam też gromadzi materiały do pracy doktorskiej na temat stosunków gospodarczych krajów wysoko rozwiniętych z państwami Trzeciego Świata. Posiadał też dostęp do dużych publikacji na temat EWG i polityki finansowej USA. Esbek stwierdził, że wobec zbieżności zainteresowań zawodowych Nawrockiego z działalnością jednej z komórek MSW proponuje mu współpracę. Kandydat na współpracownika pytał „o cel i konkretne formy naszej współpracy, a także o ew. możliwości wspierania go w interesujących nas tematach materiałami źródłowymi” - zaznaczył Szopski. Po wskazaniu przez oficera bezpieki w rozmowie na „społeczną i patriotyczną wymowę współpracy z wywiadem PRL »Nick« przyjął postawioną mu propozycję. Decyzję podjęcia współpracy z naszą służbą potwierdził następnie podpisując zobowiązanie” - zapisał Szopski. Podczas spotkania omówiono sposób łączności na terenie USA i pierwsze zadania do wykonania. W raporcie esbek przedstawiał Nawrockiego jako wyróżniającego się pracownika Katedry na SGPiS, posiadającego „dużo wartościowych kontaktów” wśród ekonomistów z krajów kapitalistycznych. „Pozwala to na uzyskiwanie od »Nika« wartościowych ocen, analiz i informacji z tematyki ekonomicznej w tym finansowej oraz naprowadzeń na osoby pozostające w naszym bezpośrednim zainteresowaniu” - pisał Szopski. Wobec tego, że „Nick” już przekazywał materiały i informacje podczas pobytu na rocznym stypendium naukowym - na stażu w USA, a także realne perspektywy stworzenia z niego w kraju „wartościowego źródła informacji wywiadowczych”, Szopski wnosił o zatwierdzenie „Nicka” w charakterze kontaktu operacyjnego. Podczas tego spotkania werbowany podpisał dwa dokumenty - pierwszy o zachowaniu w tajemnicy faktu i treści rozmowy z pracownikiem Departamentu Zagranicznego MSW Drugim dokumentem było zobowiązanie do współpracy. „Oświadczam, iż kierując się dobrem i pomyślnością Narodu Polskiego wyrażam dobrowolną zgodę na wykorzystywanie mnie, moich kwalifikacji zawodowych i znajomości międzynarodowej problematyki ekonomicznej przez Departament Zagraniczny MSW. Świadom poufności tej współpracy, zobowiązuję się zachować w tajemnicy wszelkie fakty z tym związane” - podpisał Nawrocki. W lutym 1985 r. waszyngtoński rezydent wywiadu PRL o ps. „Task” przesłał do centrali w Warszawie materiały, które przyniósł mu „Kero”. Wśród nich charakterystyki osób, które spotkał on w Stanach. „Kero” został wcześniej poinformowany, że wywiad PRL interesują tylko nieoficjalne lub trudno dostępne materiały. „To, co dostarczył, traktuję jako oznakę, że się nie przestraszył i podjął dialog” - chwalił „Task”.  Po przyjeździe do Polski „Kero” spotkał się jeszcze z por. Szopskim, któremu przekazał materiał dot. międzynarodowej konferencji, jaka miała miejsce na SGPiS. Materiał ten oficer prowadzący „Kero” przekazał Wydz. XVII wywiadu. Bezpieka zamierzała ukierunkować dalej współpracę na kwestie ekonomiczne związane z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i EWG. Jednak „Kero” „nie widząc możliwości awansu zawodowego i osobistego na uczelni zrezygnował z pracy w SGPiS”. Przeniósł się do firmy polonijnej PAAT. (W tej spółce ze szwedzkim kapitałem pracowała w tym czasie również Jolanta Kwaśniewska - przyp. red.). SB zrezygnowała z kontaktów z „Kero”, gdyż nie wykazywał on już chęci dalszego dostarczania informacji. „Po upewnieniu się, że nie ma realnych przesłanek na zmianę powstałej sytuacji”, sprawę w 1987 r. złożono w archiwum Dep. I MSW. Nie udało się nam skontaktować z Ireneuszem Nawrockim. Jego telefon milczał. Ireneusz Nawrocki, w latach 70. szef SZSP w Warszawie, uchodzi za jednego z inspiratorów bojówek SZSP, które brutalnie przerywały zajęcia Latającego Uniwersytetu. W czasach III RP Nawrocki to przedsiębiorca znany z członkostwa w radach nadzorczych Hydrobudowy, spółki Korporacja Leasingowa, Marco LTD, PGE Polska Grupa Energetyczna SA, holdingu Polski Związek Motorowy, Supernovej Management SA, PZU Asset Managment SA, Zakładu Kadmu - Kadm-Oława, Centrozapu SA (do dnia dzisiejszego). Był też prezesem zarządu spółki Trinity Management, PZU Życie SA, Jupiter NFI SA. Obecnie jest także w radzie nadzorczej Platinum Hospital - spółki b. ministra Wiesława Kaczmarka. 

Pecunia non olet Andrzej Kratiuk, trzeci wspólnik z kancelarii KNS, według dokumentów zgromadzonych w IPN został zarejestrowany jako kontakt operacyjny „Krystian” przez wywiad MSW w 1979 r. Wyjeżdżał wtedy na stypendium do RFN i podpisał tzw. deklarację wyjazdową. Zobowiązał się w niej do wykonywania zadań powierzonych przez MSW. Po powrocie - na początku lat 80. - został on przejęty przez Dep. II SB (kontrwywiad), a jego oficerem prowadzącym była Anna P. W tym czasie pojawił się też drugi pseudonim Kratiuka - „Krist”. Miał on informować bezpiekę o swoich kolegach z organizacji studenckich. Opisywał nastroje na uczelni przed pielgrzymką Jana Pawła II w 1987 r. Przekazywane ustnie oficerowi prowadzącemu raporty były spisywane. Za wydajną współpracę przy sprawie dotyczącej rozpracowywania środowiska studenckiego o kryptonimie „Kuźnica” dostał od SB w styczniu 1988 r. serwis stołowy za 6050 zł (średnia pensja wynosiła 53 tys. zł). Prawie 20 lat później sprawą kontaktów Kratiuka z SB zajęła się prokuratura. Zawiadomienie złożył przewodniczący Sejmowej komisji śledczej ds. Orlenu po tym, jak Kratiuk zeznając przed komisją, zaprzeczył, że był współpracownikiem służb specjalnych PRL. W grudniu 2005 r. Prokuratura Okręgowa w Warszawie skierowała przeciwko Kratiukowi akt oskarżenia. Okazało się, że z zachowanych esbeckich akt osobowych wynika, iż od 2 lipca 1984 do 29 marca 1989 r. był zarejestrowany jako kontakt operacyjny o numerze 42847. Andrzej Kratiuk sprawę nazwał „hucpą polityczną”. - Od momentu skierowania aktu oskarżenia do sądu, czyli od 3,5 roku, nic się w tej sprawie nie dzieje. Nie kłamałem przed komisją śledczą, nie byłem współpracownikiem służb specjalnych PRL. A poza tym nie mam nic do powiedzenia - mówi „GP” Andrzej Kratiuk. Andrzeja Kratiuka, prezesa rady Fundacji Porozumienie bez Barier Jolanty Kwaśniewskiej, zatrzymało w listopadzie 2008 r. Centralne Biuro Śledcze. Dziś ma prokuratorskie zarzuty prania brudnych pieniędzy i niegospodarności. Dorota Kania, Maciej Marosz 

Jeszcze o pasach Przedwczoraj telewizornie całego świata pokazywały walkę o życie czterolatka, przypiętego pasami w przewróconym na bok płonącym samochodzie. Matka i dwuletnie dziecko, siedzące wbrew przepisom bez pasów na przednim siedzeniu, wydostali się bez większych trudności. Chłopca udało się wyciągnąć - trafił do szpitala w stanie ciężkim; nie wiem, czy przeżył. Jest oczywiste, że pasażerowie - w tym dzieci - mogą być przypięci pasami. Musi to być jednak kwestia wyboru. Mam prawo uważać, że lepiej jest, jeśli trzy osoby nie przypięte pasami, zamiast odnieść ciężkie obrażenia i zostać kalekami na całe życie - zginą - niż by rodzice raz musieli patrzeć, jak na ich oczach ginie dziecko pasami przypięte. Lub, przy lżejszym wypadku: lepiej, gdy trzy osoby, nie przypięte pasami, odniosą rozmaite obrażenia typu połamanie żeber i rąk, (czego uniknęłyby, gdyby były przypięte) - niż by rodzice raz musieli patrzeć, jak na ich oczach ginie dziecko bezpiecznie przypięte. Kwestia systemu wartości, - które nie powinny nam być narzucane. Przy okazji stwierdziłem, że chyba zlekceważyłem argument, którego użył {bakuj}: „A co do bezpieczeństwa: Widział ktoś kiedyś kierowcę rajdowego jadącego bez pasów?” Odpowiedziałem wtedy: „Sądzę, że na eksperymentalnym wyścigu bez pasów szybkości byłyby niższe... „ Dziś jestem przekonany, że szybkości byłyby niższe. A tak w ogóle, to liczba wypadków spadłaby drastycznie, gdyby zamiast coraz to bezpieczniejszych samochodów ze „strefą zgniotu” itp. itd. wprowadzić samochody tak skonstruowane, że kierowca jechałby w plastikowej bańce pół metra wysuniętej przed obrys samochodu... Zwracam uwagę, że po wprowadzeniu obowiązku zapinania pasów, co miało ratować życie ludzkie, firmy ubezpieczeniowe NIE zmniejszyły składek!!! I nic dziwnego: koszty wypłacania rent inwalidom są większe, niż odszkodowania dla rodzin nieboszczyków. Co do samej liczby wypadków śmiertelnych: statystykę ściągnąłem z danych europejskich (estońskich), - bo polskich w Sieci nie umiałem znaleźć - ani w GUS, ani w KGP, ani w ogóle? Proszę zauważyć nagły spadek liczby wypadków przed wprowadzeniem obowiązku jazdy w pasach, a po zwiększeniu się liczby samochodów w 1991 (obecnie liczba wypadków śmiertelnych wynosi ok. 5400 rocznie, - co pokazuje, że nie ważna jest liczba samochodów, lecz stan dróg...) następnie spadek w 1993 po wprowadzeniu obowiązku jazdy w pasach, po czym wzrost w 1994 gdy policja już serio zaczęła tego obowiązku przestrzegać. Ogólnie: nie widać dobroczynnego wpływu obowiązku jazdy w pasach (ani wprowadzenia obowiązku jazdy na światłach!). Jest przy tym zdumiewające, że nie mogę znaleźć w Sieci poważnej analizy przyczyn - całkiem sporych przecież - wahań liczby wypadków śmiertelnych!! JKM

Ekolodzy oszukują ludzi w sprawie zmian klimatu Z prof. Zbigniewem Jaworowskim zajmującym się badaniem skażeń ludności i globu oraz zmianami klimatu rozmawia Agaton Koniński

Skąd Pan wie, że człowiek nie odpowiada za globalne ocieplenie? Z literatury. W latach 70tych zacząłem badać stężenie pierwiastków ciężkich na świecie, m.in. ołowiu, który wtedy uchodził za niezwykle groźny. Jego stężenie najłatwiej było badać w lodowcach. Przy okazji poznałem, więc fachową literaturę z tym związaną. Zresztą w latach 70tych badania nad lodowcami były bardzo popularne.
Czemu? Dziś cały świat obawia się skutków globalnego ocieplenia wywołanego przez człowieka. W latach 70. panowała podobna psychoza - tylko przed globalnym oziębieniem. Otóż, obowiązywała wtedy teoria, że produkowane przez fabryki pyły emitowane do atmosfery utworzą nad nami parasol zasłaniający słońce. A skoro będzie ono przysłonięte, to wszyscy zaczniemy marznąć. W tamtych czasach nawet poważany "Science" publikował poważne artykuły, w których wyliczał, że słońcem będziemy się cieszyć nie dłużej niż przez 50-60 lat. Później zamarzną rzeki, morza, oceany. Zwolennikiem tej teorii był m.in. znany klimatolog Steven Schneider, który dziś jest jednym z najgorętszych orędowników teorii globalnego ocieplenia.
Ta teoria globalnego oziębienia brzmi komicznie. Dziś - ale wtedy ja w to święcie wierzyłem, jak każdy zresztą. Choć w połowie lat 70tych teorie o oziębianiu się świata przestały być aktualne - natomiast coraz więcej mówiło się o ociepleniu. Pojawiały się argumenty, że rośnie stężenie, CO2 w atmosferze. Oczywiście, odpowiadać za to miał człowiek. Tak przynajmniej twierdzono. Ale moje badania temu przeczyły. W 1987 r. wyjechałem do Norwegii i zacząłem tam prowadzić badania nad skutkami ocieplenia klimatu w norweskiej Arktyce. I doszedłem do wniosku, że człowiek nie ma na to żadnego wpływu.
Skąd w takim razie to ocieplenie? To naturalny proces. Wahania poziomu, CO2 są spowodowane nie tym, że my go więcej produkujemy, tylko wpływem oceanu. W wodzie morskiej dwutlenku węgla jest 50-krotnie więcej niż w atmosferze. Jego rozpuszczalność w wodzie jest zależna od temperatury. Im jest ona wyższa, tym, CO2 rozpuszcza się trudniej. Ale w przyrodzie nic nie ginie, więc ten dwutlenek węgla do atmosfery - ocean zwyczajnie go tam "wydycha". Gdy natomiast klimat jest chłodniejszy, to woda morska wchłania więcej tego gazu. Ten mechanizm działa od prawieków.
Ale jaka jest pewność, że teraz ten klimat się nie ociepla przez wpływ człowieka? Wystarczy przyjrzeć się, jak układa się sekwencja temperatur na świecie. Od 1450 r. do drugiej połowy XIX wieku mieliśmy małą epokę lodową. Szczyt tego okresu przypadł na XVII-XVIII wiek, gdy na Słońcu nie było w ogóle plam, co sygnalizuje jego najniższą aktywność. Wtedy przez Bałtyk można było przejść na piechotę, był tak zamarznięty. Wyszliśmy z tej epoki pod koniec XIX wieku. Temperatura podwyższała się do 1934 r. Potem przez kilkanaście lat utrzymywała się na tym samym, wysokim poziomie, a po 1950 r. zaczęła spadać. Do 1975 r. gwałtownie się obniżała. Tak gwałtownie, że aż powstała ta teoria o globalnym oziębieniu, o której mówiłem wcześniej. Aż nagle znów zaczęła rosnąć - mimo że w owym roku nie przeszliśmy żadnej rewolucji przemysłowej, która mogłaby uzasadnić wpływ człowieka na zmianę temperatury.

Długo trwał ten wzrost? Do 1998 r. Temperatura skoczyła zresztą bardzo wysoko. Nie przypadkiem protokół z Kioto został uchwalony pod koniec 1997 r. Wtedy gwałtownie szukano wyjaśnienia dla tego wzrostu i uznano, że przyczyną na pewno jest nadmierna produkcja, CO2 przez człowieka. Tyle, że od tego 1998 r. światowa temperatura stopniowo maleje. I to mimo tego że na całym świecie cały czas produkujemy coraz więcej dwutlenku węgla. Po prostu znów obniżyła się aktywność Słońca. Od trzech lat nie ma na nim żadnych plam, to najlepszy dowód na to.
Pięknie Pan wyjaśnił zmiany temperatury na świecie. Ale w takim razie, na jakiej podstawie ONZ-owski Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu (IPCC) stwierdził w 2007 r., że grozi nam globalne ocieplenie i że winny temu jest człowiek? Naukowcy pracujący w IPCC dostrzegli te same procesy, co ja. Ale ten zespół jest bardzo podatny na naciski polityczne. By nie być gołosłownym, podam przykład prestiżowego magazynu "Nature", który dwukrotnie w swych edytorialach bardzo ostro skrytykował IPCC, zarzucając mu brak kompetencji.

Mocny zarzut. Na jakiej podstawie twierdzi Pan, że IPCC jest upolitycznione? Kwestie związane z klimatem już kilkadziesiąt lat temu przestały być domeną naukowców. Od dawna wiele do powiedzenia w ich sprawie mają politycy. W latach 60. pojawił się - napisany na zlecenie amerykańskiego rządu - "Raport z żelaznej góry", który diagnozował wiele problemów grożących światu, m.in. problemy z klimatem. Ta 152-stronicowa książka stała się fundamentem wielu ruchów ekologicznych, a także skłoniła prezydenta Richarda Nixona do stworzenia ministerstwa ochrony środowiska. W skrócie - uczyniła z ochrony środowiska ideologię.
Co w tym złego? To, że ta ideologia zaczęła mieć wielu proroków. Ostatnio najgłośniej jest o Alu Gorze, który dostał nawet Nagrodę Nobla za swoje zaangażowanie w ochronę środowiska. On, a także osoby jemu podobne, zaczął stosować doktrynę szoku. Mniejsze znaczenie zaczęły mieć dla nich fakty, bardziej liczyło się, by przestraszyć - i w ten sposób przekonać do swojej racji. Wystarczy przypomnieć różne wypowiedzi. Na przykład Gore mówił: "Słusznie, że przerysowujemy faktyczne zagrożenie, jakie niesie ze sobą problem ocieplania się klimatu na świecie. W ten sposób ludzie słuchają, co mamy do powiedzenia".
W ten sam sposób działa większość mediów i nikt przeciw temu nie protestuje - wiadomo, że przerysowanie problemu rzeczywiście pomaga nim zainteresować. Dobrze, ale w ten sam sposób wypowiada się Rajendra Pachauri, przewodniczący IPCC. Po opublikowaniu w 2007 r. raportu twierdzącego, że naprawdę zagraża nam globalne ocieplenie, stwierdził: "Mam nadzieję, że będzie on tak dużym szokiem dla ludzi oraz rządów, że zajmą się one tym problemem na poważnie". Problem w tym, że Pachauri jest naukowcem - mimo wszystko od ludzi nauki należy oczekiwać wyważonych sądów, a nie publicystyki. Dlatego właśnie twierdzę, że IPCC to ciało upolitycznione.
Ale upolitycznione w słusznej sprawie - walczy o lepszy świat. Walczy przede wszystkim o duże pieniądze. Na walkę z globalnym ociepleniem świat już teraz wydaje ogromne pieniądze - a zapowiada się, że pojawią się jeszcze większe. Tylko USA w ciągu ostatnich 10 lat wydały 50 mld dolarów na badania mające udowodnić, że efekt cieplarniany został wywołany przez człowieka. Nie przypadkiem w amerykańskim ministerstwie środowiska pracuje 27 tys. osób - ten resort ma wystarczająco dużo pieniędzy, by opłacić etaty dla wszystkich. Przeciwnicy tej teorii już na takie pieniądze liczyć nie mogą - swoje budżety musieli zamknąć w sumie 19 mln dolarów.

Gigantyczna dysproporcja.
A to nie wszystko. W czerwcu Międzynarodowa Agencja Energetyczna oszacowała, że obcięcie emisji, CO2 o połowę do 2050 r. będzie kosztowało 45 bilionów dolarów. Oznacza to, że każdy kraj świata musiałby przeznaczać 1,1 proc. swego PKB na walkę z produkcją dwutlenku węgla. Imponujące sumy. Ale nikt by ich nie wydał, gdyby się okazało, że efekt ocieplania się klimatu jest naturalny. Nic, więc dziwnego, że jest tak silne lobby za tym, by udowodnić, że temperatura rośnie z winy człowieka.
Teorie, które Pan teraz głosi, można by uznać za przykład teorii spiskowej dziejów. Grupa trzymająca władzę rządzi światem i wciska kit nam, malutkim. Ja tylko przytaczam fakt, a ich interpretację pozostawiam czytelnikom. Ale faktem jest, że Steven Schneider mówił publicznie, iż należy kłamać w sprawie globalnego ocieplenia, by przekonać ludzi do poparcia tej koncepcji.
Czemu to dla nich tak ważne? Wspomniałem już wcześniej o wielkich pieniądzach przeznaczanych na rozwiązanie problemu globalnego ocieplenia, które rzekomo jest autorstwem człowieka. Przecież trafiają one do czyjejś kieszeni. Na przykład Al Gore zainwestował duże sumy w urządzenia pozwalające produkować prąd bez użycia węgla, w różne turbiny wiatrowe itp. Nic dziwnego, więc, że lobbuje za ich powszechnym użyciem - zwyczajnie ma z tego zysk. Dlatego nie waha się uczynić z ekologizmu ideologii.
To w ogóle możliwe? Jak najbardziej? W XX wieku non stop była jakaś dominująca ideologia, która nadawała ludziom sens życia. Po upadku komunizmu to się skończyło - nagle, więc głosy, które wzywają do ochrony środowiska przed człowiekiem, zaczęły być bardzo chętnie słuchane. Bo ludzie zwyczajnie potrzebują w coś wierzyć, o coś walczyć. Dlatego ekologizm jest bardzo groźny.
W jaki sposób? Po pierwsze, bo jest oparty na kłamstwie - już wcześniej tłumaczyłem, że klimat nie ociepla się przez człowieka. Po drugie, odwołuje się do ludzkiego altruizmu, żeruje wręcz na nim. Ideolodzy pokroju Gore’a mówią nam: chodźmy razem uratować planetę. Ludzie za nim idą - a on tych naiwniaków wykorzystuje, by nabijać sobie kabzę. Co więcej daje mu to dużą władzę na świecie? Przecież ma cały rząd dusz na swych usługach, dzięki czemu jest niezwykle wpływowy.
Czy można tego uniknąć? Tak. Tylko, że teraz popadliśmy w aberrację intelektualną. Uznaliśmy, że przyroda jest tak samo ważna jak człowiek. A to nieprawda. Proces ewolucji usadowił nas na samym szczycie drabiny w przyrodzie i z tego względu należą nam się specjalne prawa. W przyrodzie nie ma demokracji.
Czyli możemy wykorzystywać otoczenie do naszych celów? Tego nie powiedziałem. Mam specjalne prawa, ale też obowiązki - jesteśmy gospodarzami i obrońcami Ziemi. O tym musimy pamiętać przede wszystkim.

Globalne ogłupienie Czeka nas oziębienie klimatu. Czy przyzwyczajeni do nakręcanej w mediach histerii o grożącym nam ociepleniu zareagujemy na taki komunikat? Z pewnością brzmi niezwykle przekonująco. Przede wszystkim, dlatego, że nie przypisuje winy za klimatyczne anomalia człowiekowi. Nasz wpływ na ziemię jest przecież nieporównywalnie mniejszy niż słońca. Teoria o oziębieniu klimatu powinna za to przynieść otrzeźwienie wszystkim zwolennikom teorii globalnego ocieplenia zawinionego przez człowieka. Zdążyli już stworzyć sektę, a sceptyków traktują jak heretyków. Naukowców, którzy głośno poddają w wątpliwość współczesną wersję przepowiedni końca świata, do którego mamy doprowadzić my sami, spotyka środowiskowy ostracyzm. Naprawdę warto posłuchać sceptyków, zanim poddamy się terrorowi klimatologów i ekologów spod znaku globalnego ocieplenia. Już zresztą zaczęli grać naszym strachem. Najpierw mówili nam, że trzeba dbać o środowisko naturalne. Od niedawna zaczynają grozić. Wspominają już o ponoszeniu ofiar i zmianie stylu życia, bo inaczej nastąpi koniec świata. Te groźby brzmią coraz bardziej absurdalnie. Szczególnie w Polsce, gdzie staramy się doścignąć Zachód. Bez szybkiego rozwoju przemysłu to się nam nie uda. A polityczni ekolodzy już szykują kary za emisję, CO2.
Według francuskiego fizyka Serge'a Galama, który wydał klimatologom prywatną wojnę, stoją za nimi po prostu wielkie pieniądze i polityka. Może nie jest, więc przypadkiem, że to amerykański polityk Al Gore otrzymał za głoszenie nowej, zielonej religii Nagrodę Nobla.

Anna Gwozdowska

Czeka nas globalne ochłodzenie To Słońce, a nie dwutlenek węgla jest głównym czynnikiem zmiany klimatu - twierdzą niektórzy naukowcy. Ich zdaniem nie tylko nie ma żadnego dowodu na globalne ocieplenie, ale dzieje się dokładnie odwrotnie. Klimat się oziębia. I na to ma właśnie olbrzymi wpływ Słońce. - Nie ma innego źródła w naszym układzie, które mogłoby dostarczać taką ilość energii, by ziemia mogła się poruszać czy powodować rozkwit przyrody - mówi astrofizyk dr Willie Soon z Harvard-Smithsonian Center for Astrophysics. - Emisja energii słonecznej to jedyny prawdziwy czynnik zmian klimatu. Naukowcy z Centrum Badania Wpływu Słońca na Klimat przy Duńskim Instytucie Kosmicznym (Danish Space Institute) zwracają uwagę, że w minionym wieku aktywność słoneczna była wyjątkowo wysoka w porównaniu z wcześniejszymi czterema wiekami. A nawet w porównaniu z ośmioma tysiącami lat. Kiedy aktywność słoneczna jest wysoka, wówczas promieniowanie kosmiczne się zmniejsza wskutek magnetycznej tarczy, którą tworzy Słońce? A zdaniem naukowców z duńskiego ośrodka promieniowanie kosmiczne może mieć wpływ na klimat na Ziemi poprzez kształtowanie chmur wiszących nisko nad ziemią. - W 1996 r. nasi naukowcy Svensmark i Friis Christensen dokonali zaskakującego odkrycia. Ale dopiero teraz zaczynamy rozumieć jego znaczenie - mówi dyrektor instytutu Jens Olaf Pedersen. Im bardziej intensywne promieniowane kosmiczne, tym więcej chmur. A to powoduje obniżenie temperatury. A zatem intensywność promieniowania kosmicznego ma wpływ na strukturę warstwy chmur. Chmury odbijają, jak też przechwytują promieniowanie. A zatem związek między aktywnością słoneczną a ziemską pokrywą chmur może mieć kluczowe znaczenie i pomóc zrozumieć klimat i procesy zachodzące w przestrzeni kosmicznej. Promieniowanie kosmiczne jonizuje atmosferę. Duńscy naukowcy podkreślają, że modele klimatyczne uwzględniają jedynie skutki małych zmian promieniowania słonecznego, infra i ultrafioletowe. Natomiast modele klimatyczne nie uwzględniają skutków oddziaływania promieni kosmicznych. Co więcej, w bardzo małym stopniu potrafią symulować tworzenie się chmur w obecnym klimacie? Dlatego zdaniem Duńczyków do modeli klimatycznych trzeba bardzo krytycznie podchodzić do prognoz stworzonych w oparciu o te modele. Bowiem system klimatyczny jest bardzo złożony i jak dotąd wpływ człowieka na jego zmiany nie został udowodniony. Natomiast największą role odgrywa Słońce. Kosmiczne promieniowanie i zachmurzenie staje się coraz bardziej intensywne, ponieważ pole magnetyczne Słońca w różnym stopniu potrafi osłabić promienie, zanim dotrą do ziemi. - Radioaktywny węgiel C-14 i inne niezwykłe atomy tworzące się w atmosferze wskutek promieniowania kosmicznego są dowodem na to, jak bardzo słabe było kiedyś to promieniowanie - mówi dr Henrik Svensmark z Duńskiego Instytutu Kosmicznego. I są zapisem zmian okresów z ciepłych na zimne w ciągu ostatnich 12 tysięcy lat. I kiedy aktywność słoneczna była słaba, a promieniowanie kosmiczne było intensywne, wówczas klimat się oziębiał. Ostatnio było tak 300 lat temu, kiedy doszło do tak zwanego małego zlodowacenia. Był to ekstremalny przypadek ukazujący związek pomiędzy aktywność słoneczną a temperaturami na ziemi. Bowiem Słońce emituje energię z różnym natężeniem, a zdaniem naukowców znajduje się w stanie tzw. słonecznego minimum - w tzw. jedenastoletnim cyklu Schwaba. Cykl ten mierzony jest m.in. ilością plam na Słońcu, które są znakiem aktywności magnetycznej. Więcej plam oznacza większą aktywność Słońca, co powoduje większe promieniowanie ciepła na Ziemię, a im mniej plam, tym mniejsza emisja energii i zimniej na Ziemi. Według raportu naukowców z NASA na temat Słońca właśnie teraz daje się zaobserwować niską aktywność tej gwiazdy. I jest ona najsłabsza w ciągu ostatnich 100 lat. - Słońce jest bardzo zimne przynajmniej od dwóch dekad - mówi klimatolog Patrick Michaels, autor bestsellera "Climate of Extremes". - O nieznacznym ociepleniu w Europie można było mówić pomiędzy 1977 a 1997, ale nie było to zjawisko w skali globalnej. O obecnej słabości Słońca mówi też dr Jay Lehr, dyrektor ds. nauki Heartland Institute w Stanach Zjednoczonych: - Moim zdaniem jesteśmy w okresie przejściowego chłodu, który może przerodzić się permanentne zimno. I taki stan może utrzymać się nawet przez kilka dekad. Bowiem według Lehra okres stopniowego ochłodzenia to już trend klimatyczny. I w żadnym wypadku nie można mówić o ociepleniu klimatu. Dużo większą aktywność Słońca można było zaobserwować w latach 90. Duńskich klimatolodzy, porównując wyniki badań Słońca z lat 90. z uzyskanymi w latach 30tych, przekonują, że nastąpiło wówczas znaczne ocieplenie. Ale dziś to już jest historia. I dlatego według Jensa Olafa Pedersena ważniejsze jest prowadzenie badań na temat hipotezy oziębienia niż zajmowanie się opartym na fikcji rzekomym ociepleniem klimatu. Ośrodek Pedersena obecnie analizuje informacje na temat aktywności Słońca i temperatury w Azji, Europie i Oceanii ma przełomie szesnastego i siedemnastego wieku. Wtedy, bowiem aktywność słoneczna była tak mała, że doszło do małego zlodowacenia. - Z zapisów z tamtego okresu wiemy, że od około 1650 do 1720 r. była bardzo mała aktywność Słońca - mówi Pedersen. - I właśnie w tym okresie zanotowano w Europie i Azji najniższe temperatury w okresie 200 lat. I rozpoczął się okres wielkiego zimna. Dziś możemy mówić o pewnym podobieństwie między tamtym okresem a nam współczesnym. Bowiem, jak na ironię, gdy Barack Obama mówił w czasie szczytu G8 o nagłym globalnym ociepleniu, wówczas termometry na lotnisku O'Hare w jego rodzinnym Chicago wskazywały najniższą temperaturę 7 lipca od 118 lat. -18 st. Celsjusza (8 lipca 1891 zanotowano 16 st. w Chicago). - Nauka nie potrafi trafnie przewidzieć temperatury w długim okresie czasu, np. trzech tygodni, a co dopiero na przestrzeni roku, dekady czy wieku? - mówi klimatolog dr Timothy Ball. - Możemy jednak stwierdzić, na podstawie zapisu historii temperatur, że zauważalny jest trend oziębienia, nie nagły, lecz bardzo powolny, jednak systematyczny, co powinno naukowców poważnie zastanawiać. - Konsekwencje ocieplenia klimatu o kilka stopni nie są tak poważne jak oziębienia o tyle samo - oziębienie spowoduje bardzo, bardzo poważne skutki dla życia na ziemi - mówi dr Michaels. Bowiem - jak sugerują naukowcy - może ono w dłuższej perspektywie doprowadzić do okresu zlodowacenia. Oziębienie nie spowodowałoby zamarznięcia Wisły. Ale zlodowacenie mogłoby nastąpić w pewnych częściach Syberii, Skandynawii i Kanady (powyżej 56 równoleżnika N). - Prowadzimy obserwacje miejsc, gdzie gwałtownie zmienia się klimat i tam właśnie nasilają się zmiany, co naszym zdaniem przemawia za teorią stopniowego oziębienia - konkluduje Pedersen. Jednak katastrofy nie będzie. Bo człowiek potrafi dostosować się do tych warunków. I być może duńscy naukowcy spowodują, że zwolennicy teorii globalnego ocieplenia zebrani jesienią na konferencji w Kopenhadze będą musieli dowieść prawdziwości tej hipotezy. Na razie, bowiem pod względem naukowym nie broni się. Natomiast oziębienie jest całkiem realne. Tomasz Pomowski

25 lipca 2009 Prawo do ignorowania państwa... W Polskich Siłach Zbrojnych zmiany. Zmiany przynajmniej w regulaminie  żołnierskiego postępowania, bo nasze Siły Zbrojne kurczą się i jakby znikają jako zorganizowana siła militarna. Nawet panu ministrowi Jackowi Rostowskiemu wyrwało się,  że Marynarka Wojenna jest Polsce niepotrzebna.(???). Za to nadmiar biurokracji jest Polsce potrzebny, panie ministrze Rostowski. W nowym regulaminie żołnierskiego postępowania, przygotowanym przez Ministerstwo Obrony Narodowej, na którego czele stoi pan Bogdan Klich z Platformy Obywatelskiej o skłonnościach pacyfistycznych, wprowadzono zakaz całowania się, przytulania, trzymania się za ręce i noszenia prowokującego stroju(????). Nie wiem jeszcze dokładnie, ale to okaże się w praniu, czy zakaz będzie dotyczył par homoseksualnych czy par męsko - damskich, których  w wojsku coraz więcej,  w miarę jak przybywa płci  pięknej w ramach realizacji parytetu płci. Parytet, jeśli chodzi o homoseksualistów, chyba na razie nie obowiązuje, choć przydałby się - tak jak inne parytety. Na przykład parytet wzrostu. Homoseksualistów jest jednak tak mało, że trudno byłoby skonstruować parytet. Chyba, że z zawodowych rewolucjonistów- homoseksualistów, na czele, których postawiono by pana Roberta Biedronia.

Dziwne, że w regulaminie żołnierskiego postępowania, nic nie ma  na temat  uprawianiu seksu na dziedzińcu koszar,  w kantynie, czy na placu apelowym. Za moich czasów, kiedy byłem w wojsku, jako absolwent Politechniki Świętokrzyskiej, nikomu by nie przyszło do głowy wprowadzać  do regulaminu czegoś podobnego. No cóż, czasy niewieścieją, zmieniają się postępowo, przybywa kobiet w wojsku, a młoda kobieta i młody mężczyzna obok siebie…. To tak jak z tymi klasztorami męskim i żeńskim. Lepiej jak stoją z dala od siebie, a nie naprzeciwko. Bo może zdarzyć się coś złego, ale oczywiście nie musi. Nie wiem jak rozwiązana jest  w nowoczesnym wojsku sprawa żeńskich ciąż, bo męskich ciąż rozwiązywać nie trzeba, chyba, że postęp ludzkości zajdzie dalej niż wyobrażamy sobie dzisiaj, a wiadomo, że  w okolicznościach bliskości dwóch płci, wszystko może się zdarzyć. Nie dotyczy to jedynie par homoseksualnych, bo ciąża nie wchodzi w rachubę, chyba, że moc związku będzie tak silna, że dowódca może przedzielić parze dziecko na wychowanie, co też jest możliwe w dzisiejszych homoseksualnych czasach. Co będzie z nekrofilami, zoofiliami  i pedofilami - na razie nie wiadomo i na razie cichosza? Skoro takie zapisy znajdują się w regulaminie żołnierskiego postępowania, to znaczy, że już takie zjawiska mają w wojsku miejsce... Za moich czasów, żołnierz udawał się na przepustkę, i tam szukał wrażeń, poza jednostką. Nie chodził i nie  targał dziewczyny po  terenie jednostki. Teraz na teranie jednostki są dziewczyny- żołnierki i jest problem, żeby wyregulować zachowania, bo w obecności płci pięknej żołnierz musi zachowywać się poprawnie. W końcu jest to płeć przeciwna, a przeciwności się przyciągają. Nieraz, co prawda na stałe, a nieraz tylko na chwilę… I o te chwile chodzi najprawdopodobniej autorom żołnierskiego regulaminu postępowania.

 Strój topless na razie nie wchodzi w rachubę na terenie jednostki, ale w przyszłości, jak nudyści opanują gremia dowódcze to i  nago będzie można chodzić po jednostce, chyba, że wcześniej do  żołnierskiego regulaminu postępowania zostanie taki zakaz  wpisany. Zanim nudyści opanują gremia dowódcze w  wojsku., obsesyjna głupota opanowała gremia decyzyjne w Krakowie. Zerwał się koń, który woził turystów wokół i na Rynku Krakowskim, i od razu zapadła decyzja o usunięciu stamtąd woźnicy i konia(???). To tak jakby się ktoś utopił w jeziorze, a władze gminy podjęłyby decyzje o zlikwidowaniu jeziora. Znowu poświęcają wolność w imię fałszywego bezpieczeństwa.. Wypadki się zdarzały, zdarzają i będą zdarzały.. I nikt nigdy na nie, nie będzie miał wpływu! Oprócz jedynie samego Pana Boga.. Chyba, że wyeliminują wszelkie zdarzenia z udziałem ludzi, zwierząt, przyrody, okoliczności.. Siedźmy w  domu i nic nie róbmy, to ilość wypadków się z pewnością zmniejszy. A przy likwidacji samochodów- na pewno i zdecydowanie. Do jaskiń nie wrócimy, bo się wszyscy nie pomieścimy. A zresztą ekolodzy nas tam nie wpuszczą. Woźnica w Krakowie zainwestował w  powóz i w ubiór,  a tu nagle, z dnia na dzień pozbawiony został prawa do wykonywania swojej pracy. Bo chyba jakąś umowę spisał z miastem? Teraz niech się domaga odszkodowania.. Myślę, zresztą, że decyzja władz  Krakowa doskonale wpisuje się w sposób myślenia obrońców praw zwierząt, lewicy wszelakiej. Wykorzystali pretekst, że  wydarzył się wypadek, zwierzę się spłoszyło, człowiek się często zagapi,  coś tąpnie- i wypadek gotowy. I zaraz robią z tego halo! Będą chcieli zlikwidować w przyszłości tego rodzaju atrakcje turystyczne, bo koń to też człowiek, męczy się ciągnąc karetę. Jest mu ciężko, przydałby się na początek jakiś tachograf, żeby rejestrował godziny  jego pracy, jakiś skromny  socjalny regulamin pracy, jakaś miejska straż ochrony koni i innych zwierząt, która pilnowałaby losu konia, przed jego wrednym właścicielem, który się nad nim wyłącznie znęca, głodzi go, nie daje mu pić  o odpowiednich godzinach, i eksploatuje go do granic możliwości - końskich. I piszę to zupełnie serio, bo krzewiciele antywartości, chwalcy przyrody ponad człowiekiem, którego Pan Bóg wyróżnił spośród innych istot  żywych, wszelcy dewastatorzy tradycji i nosiciele wirusa nienawiści do wszystkiego co ludzkie, a jest im obce- powinni mieć powód do zadowolenia. Ciężka praca konia będzie w przyszłości zlikwidowana, nie tylko na Rynku Krakowskim, ale także w Zakopanem. Ekologiczna i Zwierzęca Lewica nie ścierpi, żeby  koń był „ maltretowany”. Będą nękać kwakrów i woźniców aż do skutku! A to argumentem pijaństwa, a to złą opieką nad zwierzęciem,  a  to wzrostem niebezpieczeństwa ludzi... Nie popuszczą! Proszę mi wierzyć! Tak jak ja wierzę pani Ewie Kopacz z Platformy Obywatelskiej, pani od naszego zdrowia, że zatrudniając  na stanowisku szefa gabinetu politycznego Jakuba Piotrkowskiego, chciała zrobić dobrze nam wszystkim - laikom w tych sprawach. I nie o zdrowie w tym przypadku chodzi, ale o sprawy polityczne w resorcie zdrowia. Na miły Bóg! Jakie to sprawy polityczne są w Ministerstwie Zdrowia? Oprócz wydawałoby się naszego zdrowia? Ojciec pana Jakuba Piotrkowskiego, pan Andrzej Piotrkowski był zastępcą pani Ewy Kopacz, gdy ta robiła karierę w ZOZ-ie w Szydłowcu.. Teraz pan Andrzej Piotrkowski jest szefem ZOZ-u w Szydłowcu, a jego zastępcą jest pan Marek Kopacz, były mąż pani minister Ewy Kopacz. Pan Marek był wcześniej prokuratorem(????). Karuzela stanowisk, jak w poprzedniej komunie trwa, bo tak naprawdę, co się zmieniło..(???). Trzeba jedynie utrafić partię, do której należy przynależeć, żeby dostać jakieś  znośne stanowisko. Szef niepotrzebnego gabinetu politycznego w niepotrzebnym Ministerstwie Zdrowia zarabia miesięcznie około 10 000 złotych(???). Do całości powagi ministerialnej dostaje „ darmowy” samochód służbowy, gabinet i służbowy telefon. Żyć nie umierać, a żyć na rachunek podatników.. Ciekawe, jakie ma obowiązki polityczne, jako szef gabinetu politycznego.. I daje państwu słowo…, Że jeszcze trochę wody upłynie w Wiśle, a tamtą komunę będziemy wspominać jako normalność.!. A skoro ma tak dalej być, to do Konstytucji powinien być  wciągnięty zapis o prawie do ignorowania własnego państwa przez „obywatela”. Bo co „obywatel” ma z tego,  że pasożytująca biurokracja, żyje z niego? Niech się biurokracja tym wszystkim udławi! WJR

Zestawienie kilku tekstów w/s stoczni w Gdyni i Szczecinie

Stocznia Szczecińska sprzedana Jest inwestor dla Stoczni Szczecińskiej Nowa. Za 161 mln złotych siedem kluczowych dla produkcji stoczniowej części majątku kupił ten sam inwestor, który wczoraj nabył Stocznię Gdynia. Jest to United International Trust - poinformował podczas konferencji prasowej w Szczecinie prezes Agencji Rozwoju Przemysłu Wojciech Dąbrowski. Prezes Agencji Rozwoju Przemysłu powiedział, że spośród wystawionych 11 składników nabywców wylicytowano w odniesieniu do dziesięciu składników majątkowych. Dodał, że kluczowe składniki służące do produkcji stoczniowej zostały wylicytowane. Przypomniał, że przetargi te wygrał ten sam inwestor, który złożył ofertę na nabycie składników majątku stoczni gdyńskiej. Zapewnił, że produkcja stoczniowa będzie kontynuowana. Wojciech Dąbrowski powiedział, że teraz będzie etap popisania umów, wydania majątków i jak najszybszego wprowadzenia na teren inwestora, aby statki mogły być dalej produkowane. United International Trust reprezentuje - według nieoficjalnych informacji - kapitał z Zatoki Perskiej. Dzisiejszy przetarg zakończył się o 16-tej. Do sprzedaży wystawiono 11 pakietów nieruchomości, o łącznej cenie wywoławczej 100 mln zł. 3 pakiety nieruchomości kupili inni inwestorzy, jedna spółka, z siedzibą poza Szczecinem nie znalazła nabywcy, zostanie sprzedana osobno.

Nitras: Stocznię Szczecińską kupili Arabowie Stocznię Szczecińską kupiła firma z kapitałem arabskim - powiedział na antenie Polskiego Radia Szczecin poseł Platformy Obywatelskiej Sławomir Nitras. Kandydat PO do Parlamentu Europejskiego przypomniał, że firma United International Trust NV, która wygrała przetargi na majątek stoczni w Gdyni i w Szczecinie, zadeklarowała chęć dalszej budowy statków w obu zakładach. Sławomir Nitras przyznał jednak, że na temat planów inwestora niewiele wiadomo. Według portalu Niezależna.pl za firmą United International Trust stoją osoby związane z izraelskim wywiadem. Inwestor należy, bowiem do grupy Sapiens, w której zarządzie zasiadają byli pracownicy armii i wywiadu Izraelskiego. Sławomir Nitras uznał też za bezpodstawne zarzuty, że majątek stoczni został sprzedany za bezcen. Zdaniem posła nie znalazł się nikt, kto chciałby za Stocznię Szczecińską Nową zapłacić więcej niż wylicytowane 161 milionów złotych.

Za Serwisem „Głosu Szczecińskiego” Maciej Wewiór z Ministerstwa Skarbu: Nabywca stoczni to bardzo poważny inwestor. Wciąż nie wiemy, kogo reprezentuje United International Trust z siedzibą na Holenderskich Antylach. Najprawdopodobniej jest to Qatar Investment Authority. Dlaczego ten podmiot? Qatar Investment Authority jest jednym z największych państwowych funduszy inwestycyjnych na świecie. W ostatnim czasie zainteresowany jest głownie transportem skroplonego gazu. Szef resortu skarbu w poniedziałek był w Katarze, i wśród osób, z którymi się spotkał był m.in. przedstawiciel tej firmy. Co więcej, była ona w gronie zainteresowanych polskimi stoczniami.

Maciej Wewiór z Ministerstwa Skarbu unikał odpowiedzi. - Gospodarzem procesu prywatyzacji Stoczni Gdynia i Stoczni Szczecińskiej jest zarządca kompensacyjny - powiedział. - To do niego były składane dokumenty i to z nim będzie podpisywana umowa. Według naszych informacji jest to bardzo poważny inwestor. O jego woli kontynuowania produkcji stoczniowej może świadczyć chociażby majątek, jaki zakupił. Podobnie uważa nasz ekspert, prof. US Dariusz Zarzecki. - Nikt nie wykłada tak znaczących pieniędzy bez chęci zarabiania - powiedział "Głosowi". - Myślę, że będzie budował statki. O inwestorze nie wie nic nawet wicepremier, minister gospodarki Waldemar Pawlak. Wczoraj w Rzeszowie wicepremier powiedział tylko, iż ufa, że inwestor jest wiarygodny i sprawdzony i dotrzyma obietnic budowania statków w obu stoczniach. Do momentu sfinalizowania sprzedaży majątku będziemy się tylko domyślać, kto kryje się za UIT, która kupiła obie stocznie. Umowy mają być podpisane w ciągu najbliższych dwóch tygodni. (Za Informacyjną Agencją Radipową)

To nie list powstrzymał Katar To nie kontrowersyjny list do inwestora z Kataru powstrzymał wykup majątku stoczni - pisze „Dziennik”. Stał się tylko wygodnym pretekstem, pod którym kryje się inny powód opóźnień - obawa przed tym, że w Szczecinie i Gdyni nikt nie będzie chciał zamawiać statków. Katarski inwestor miał dostać list od Stowarzyszenia Obrony Stoczni, w którym napisano m.in. że zakład w Szczecinie mógł być „pralnią brudnych pieniędzy". Gazeta dowiedziała się z kręgów zbliżonych do kierownictwa ministerstwa skarbu, że Katarczycy boją się braku zamówień. Według nieoficjalnych informacji, w prośbie inwestora o odroczeniu terminu płatności do 17 sierpnia nie znalazła się wzmianka o liście, odradzającym mu transakcję. Ministerstwo skarbu zapewnia jednak, że te argumenty padały w rozmowach. Szczecińskie Stowarzyszenie Obrony Stoczni napisało w liście, że majątek tamtejszego zakładu został przejęty niezgodnie z prawem. Według informatora gazety inicjatywa szczecińskiego stowarzyszenia jest tylko pretekstem, wygodną wymówką dla katarskiego QInvest. „Dziennik” zauważa, że obecnie stocznie na całym świecie cierpią na brak zamówień.

Komentarz jest taki: nadal nie wiemy, NA, CZYM polega przekręt związany z rzekomą sprzedażą stoczni w Gdyni i w Szczecinie. Pierwsze dno najprawdopodobniej jest takie: jakoś uspokoić Panią Komisarkę z Brukseli, że stocznie zostaną sprywatyzowane - a gdy w Brukseli już się uspokoi, spokojnie kontynuować kontredans. Właśnie dziś rozmawiałem z człowiekiem, który opowiedział taką historyjkę: „Mój klient opowiedział mi, jak zarobił na płocie. Jedna z - powiedzmy - stoczni ogłosiła przetarg na płot. Bardzo solidny płot, z wieloma zabezpieczeniami. Zrobiłem kosztorys na 6 mln zł (liczby zmienione, proporcje zachowane). Po czym zadzwoniłem do umówionego dyrektora, ile mam podać w kosztorysie, - bo chcę wiedzieć, jaki mam mieć zysk. Powiedział: „Zaraz Ci sprawdzę, jaka jest najniższa oferta...”. Najniższa oferta opiewała na 42 mln. Wpisałem 39 mln. Oczywiście: musiałem się podzielić z całym kierownictwem, nawet z sekretarką...”. Dlatego tak ważne jest, by firmy były państwowe - i dotowane przez reżym. A do „walki z prywatyzacją” używa się naiwnych stoczniowców... Ale jest drugie poważniejsze dno: zakup skroplonego gazu po cenie podobno wyraźnie wyższej, niż rynkowa. Kontrakt wieloletni - mający zapewne służyć finansowaniu wywiadu III RP - lub po prostu będący bezczelną kradzieżą. Zawierający kontrakt mają nadzieję, że cała uwaga „opinii publicznej” skupi się na sprawie stoczni - a ten „drobiazg” ujdzie uwagi. No, a trzecie dno, - jeśli się uda, to na zakupie gruntu pod obecnymi stoczniami zarobi trochę wywiad Państwa Izrael. Dzieląc się z wywiadem III RP, zapewne. Uwaga ogólna: w d***kracji nie ma siły, by takie afery skontrolować. Opinia publiczna zajmuje się dwiema-trzema aferami w tygodniu, - ale ONI montują ich dziesiątki; większość MUSI przejść niezauważona. P. Leszek Balcerowicz powiedział: „Własność państwowa = Włoszczowa”. Przypominam, że już za „komuny” doskonale wiedzieliśmy, że „państwowe” = „niczyje”.

ISD topi Stocznię Gdańską. Ukraiński właściciel stoczni w Gdańsku ma poważne problemy finansowe. Jego dług przekroczył już 3 mld dolarów. Ogłoszenie bankructwa ISD i przejęcie jego majątku przez Rosjan jest całkiem realne. Przemysł stoczniowy to megaporażka rządu Donalda Tuska. Katarski inwestor nie zapłacił do tej pory za majątek stoczni w Gdyni i w Szczecinie i nie wiadomo, czy w ogóle to zrobi. Sukcesem ekipy Donalda Tuska miało być przyjęcie przez Komisję Europejską programu restrukturyzacji stoczni w Gdańsku. Okazuje się jednak, że właściciel Stoczni Gdańskiej - ukraińska spółka ISD Polska, stoi na skraju bankructwa i nie ma pieniędzy na inwestycje w polski zakład. Na razie chce się ratować zwolnieniami grupowymi. Już w październiku. A jeszcze dwa lata temu ISD obiecywał, że uczyni ze Stoczni Gdańskiej czołowego producenta statków w Europie. ISD Polska to spółka-córka jednego z największych ukraińskich holdingów - Industrialnego Sojuszu Donbasu (ISD). Firma nie doszła do porozumienia ze związkami zawodowymi w sprawie przyszłych zwolnień robotników w Stoczni Gdańskiej. Ukraiński właściciel planuje w najbliższym czasie zwolnić 250 stoczniowców, a 163 robotników ma zmienić swoje kwalifikacje - w razie odmowy także zostaną zwolnieni. Tak drastyczne zwolnienia zaczną się już w październiku. Wicedyrektor Stoczni Gdańskiej Ihor Jacenko oświadczył, iż ISD Polska nie ma pieniędzy na dotowanie SG. Ukraińskich ekonomistów nie dziwią problemy koncernu z Donbasu w Polsce. Korporacja ISD ma poważne kłopoty finansowe i znajduje się na skraju bankructwa. Jej dług wynosi już 3,3 mld dolarów. Witalij Hajduk i Serhij Taruta, główni właściciele ISD, nie mogą poradzić sobie z faktem, że podstawowa produkcja metalurgiczna kompanii, skierowana w 80 proc. na eksport, nie ma rynków zbytu. Hajdukowi nie pomagają nawet bliskie związki polityczne i towarzyskie z premier Julią Tymoszenko, ponieważ jego koncern ma problemy w całej Europie. Upada także jeden z najstarszych kombinatów hutniczych Węgier DAM-2004, który jest własnością Donbass Dunaferr, firmy-córki ISD. Pracę mają wkrótce stracić wszyscy robotnicy. W tej sytuacji nie powinny, więc dziwić problemy Ukraińców w Polsce. Warto w tym miejscu przypomnieć, że jeszcze w maju 2009 roku Komisja Europejska stwierdziła, iż ma wątpliwości, co do gwarancji finansowania przyszłych inwestycji w Stoczni Gdańskiej. Rzecznik prasowy Komisji UE Jonathan Todd oświadczył, iż nie rozumie, z jakich źródeł ISD będzie inwestować w stocznię w Gdańsku. Bruksela groziła nawet, że z tego powodu może odrzucić plan restrukturyzacji tego zakładu. Brak zaufania UE do ukraińskiego ISD był wywołany licznymi informacjami o nieprzejrzystości pochodzenia kapitału korporacji i jej obecnymi kłopotami ze zbytem produkcji. Ostatecznie jednak rządowi udało się nakłonić KE do akceptacji programu restrukturyzacji. Przed kryzysem finansowo-gospodarczym ISD znakomicie się rozwijał, ale od ubiegłego roku jego sytuacja stale się pogarsza. Niedawno ofertę wykupu długów i tym samym przejęcia ISD złożyła grupa finansowa Prywat Hennadija Boholubowa i Ihora Kołomyjskoho powiązana z rosyjskimi gigantami hutniczymi: Jewraz Romana Abramowicza i Metallinwest Aliszera Usmanowa. Ale oligarchowie ukraińscy obawiali się wchłonięcia przez Rosjan - i do transakcji nie doszło. Nie ma jednak pewności, że Witalij Hajduk i jego współpracownicy nie zostaną przyparci do muru i nie będą zmuszeni do wpuszczenia Rosjan do ISD. W Kijowie pojawiły się, bowiem informacje, że "Prywat" ma skupować długi ISD i doprowadzić potem do jego bankructwa. Wtedy pośrednio staną się oni także właścicielami Stoczni Gdańskiej i Huty Częstochowa, którą także w 2005 roku wykupili Ukraińcy. Zdaniem ukraińskich ekonomistów, ISD wpadł w tarapaty, ponieważ prowadził chaotyczną politykę kredytową. Logika oligarchów była dosyć prosta i w czasie, gdy popyt na produkcję hutniczą był wysoki - efektywna. Ta logika polegała na tym, żeby nabrać jak najwięcej kredytów na zakup nowych technologii i stare zobowiązania spłacać, zaciągając nowe. Wysoki popyt na produkcję hutniczą na świecie temu sprzyjał. Ale sytuacja na rynkach światowych nagle się odmieniła na niekorzyść ISD i konglomerat zaczął generować coraz większe straty, w związku z tym nie może także na czas spłacać swoich kredytów. Trudno w tej sytuacji oczekiwać, aby Hajduk i Taruta mieli pieniądze na inwestycje w Gdańsku. O sytuację koncernu chcieliśmy zapytać ukraińskie ministerstwo gospodarki. Najpierw odsyłano nas od wydziału do wydziału, w końcu przestano odbierać nasze telefony. Kłopoty ISD mogą także zachwiać sztandarowym polsko-ukraińskim projektem: piłkarskimi mistrzostwami Europy w 2012 roku. Chodzi o Lwów, który może nie wywiązać się z budowy nowego stadionu. Kłopoty finansowe ma firma budująca stadion - Azowintex, której prawie 50 proc. udziałów ma ISD. Aby wyjść z tej trudnej sytuacji, władze Lwowa szukają nowego inwestora dla stadionu. Nie będzie to łatwe, a jeśli Lwów nie zdąży z budową, nie będzie gościł uczestników Euro 2012.
Eugeniusz Tuzow-Lubański, Kijów

Dwie wiadomości o zwierzątkach Pierwsza jest taka: Rząd odbierze Polakom lwy; dobrze, że żyrafy zostawi... Każda osoba trzymająca w domu... nosorożce, lwy i hipopotamy będzie musiała w ciągu sześciu miesięcy oddać je do zoo - wynika z projektu rozporządzenia ministra środowiska, do którego dotarł portal tvp.info. Liberalniej rząd podchodzi do mrówkojadów, żyraf i rysiów - zwierzęta te będzie można hodować po uzyskaniu specjalnego zezwolenia. Projekt rozporządzenia, do którego dotarł portal tvp.info, precyzyjnie określa, których gatunków zwierząt nie można hodować na własną rękę. Oprócz wspominanych nosorożców, gepardów i hipopotamów są to m.in. prawie wszystkie gatunki krokodyli, lwy, tygrysy, foki, rosomaki, wilki, pytony oraz śmiertelnie jadowite pajęczaki. Nieco liberalniej minister środowiska podchodzi to takich zwierząt, jak mrówkojad, pies dingo, żyrafa oraz ryś. Według projektu rozporządzenia, zwierzęta te będzie można hodować na własną rękę, ale pod warunkiem uzyskania odpowiedniego zaświadczenia od regionalnego dyrektora ochrony środowiska.

Czy projektowane przepisy nie są absurdalne? - Doskonale rozumiemy, że osób hodujących przykładowo hipopotamy jest niewiele Magda Sikorska Doskonale rozumiemy, że osób hodujących przykładowo hipopotamy jest niewiele, o ile w ogóle takie są. Trzeba jednak uregulować również takie przypadki - mówi rzeczniczka resortu środowiska Magda Sikorska. - Rozporządzenie będzie jeszcze szeroko konsultowane ze specjalistami, by uwzględniać zarówno bezpieczeństwo ludzi, jak i interesy hodowców - dodaje. Wszystkie najbardziej niebezpieczne gatunki zwierząt będzie można trzymać tylko w ogrodach zoologicznych, cyrkach albo placówkach naukowych. Prywatny hodowca nosorożców, gepardów i hipopotamów będzie musiał oddać je oddać do ogrodu zoologicznego w ciągu sześciu miesięcy od wejścia rozporządzenia w życie. Procedura przyjęcia zwierzęcia do zoo jest skomplikowana. W grę wchodzą m.in. badania weterynaryjne. Jednak zdaniem resortu środowiska, nie będzie z tym kłopotów. Równie dobrze można by zapisać, że nie można trzymać w domu dinozaura Marian Filar - Szacuje się, że przekazywanie zwierząt ogrodom zoologicznym będzie miało miejsce w jednostkowych przypadkach i dlatego te placówki nie powinny mieć problemów z ich przyjęciem - dodaje rzeczniczka ministra środowiska. Skąd pomysł, by zakazać ludziom trzymania w domach hipopotamów i nosorożców? Resort tłumaczy, że taki obowiązek nakłada na niego znowelizowana niedawno ustawa o ochronie przyrody. - Równie dobrze można by zapisać, że nie można trzymać w domu dinozaura - komentuje jednak Marian Filar, profesor prawa i poseł z koła Stronnictwa Demokratycznego. - To klasyczny przykład nadprodukcji prawnej. Na pierwszym miejscu powinno być życie, a na drugim prawo. Tutaj jest na odwrót - dodaje. Minister Ochrony Środowiska na podstawie jakiejś-tam genialnej ustawy projektuje nowe rozporządzenie: Każda osoba trzymająca w domu nosorożce, lwy, gepardy i hipopotamy będzie musiała w ciągu sześciu miesięcy oddać je do zoo. Jest to kolejny przykład śmiesznej faszyzacji kraju. Nie wiem, czy za Hitlera wolno było trzymać w domach lwy i hipopotamy - podejrzewam, że tak. W Polsce za Stalina i dalej nie było wolno, - co pokazałoby, że, za Adzia H. było liberalniej. Ale warto to sprawdzić. Zakaz trzymania hipopotamów, zwłaszcza karłowatych, może być ciosem dla np. zoofilów, którzy tylko czekają aż (tfu!) „geje” wywalczą prawo do zawierania „homo-małżeństw” by podjąć walkę o prawo do ślubu z ulubioną hipopotamiczką. Teraz: klops... Ale można się poskarżyć do Brukseli, że zarządzenie jest zagrożeniem dla mniejszości seksualnych. A mówiąc serio:, po jaką cholerę takie zarządzenie?!? Ano po to, by chronić "obywateli" przed zwierzętami, które - w niepowołanych rękach - mogą stanowić zagrożenie dla ludzi. Cóż: nie słyszałem, by liczba ludzi kąsanych śmiertelnie rocznie przez (cytuję): „nosorożce, gepardy i hipopotamy, krokodyle, lwy, tygrysy, foki, rosomaki, wilki, pytony oraz śmiertelnie jadowite pajęczaki” stanowiła choćby 1‰ liczby zabitych w wypadkach drogowych - w związku z tym ustawowe wkraczanie w tę dziedzinę jest kompletnie śmieszne. Jednak tu odwołuję się do drugiej wiadomości: Gepard uciekł z wybiegu w łódzkim zoo Gepard z łódzkiego zoo przeskoczył 3-metrowe ogrodzenie i chodził po ogrodzie, który był już otwarty dla zwiedzających. Dyrekcja zoo jest kompletnie zaskoczona - czytamy w dzienniku "Polska". - Przekonaliśmy się, że przyroda jest nieobliczalna - mówi Włodzimierz Stanisławski, zastępca dyrektora ds. hodowlanych. Według jego relacji, gepard o mrocznym imieniu Dark wydostał się na alejki ogrodu kwadrans po godz. 10. Podczas skoku otarł się o „elektrycznego pastucha”, który przebiega wzdłuż szczytu ogrodzenia. Dawka prądu wywołała u zwierzęcia otępienie. Geparda na wolności zauważył jeden ze zwiedzających zoo i krzykiem poinformował pracowników ogrodu. Tymczasem na alejce pojawił się zasilany elektrycznie pojazd weterynarza. To dodatkowo przestraszyło geparda. Wielki kot postanowił poszukać dla siebie spokojnego kąta, by odpocząć po skoku i, najwyraźniej, przemyśleć dalsze kroki. Tymczasem zoo zamknęło kasy, pracownicy ewakuowali zwiedzających z alejek do najbliższych budynków. Z zabudowań nie wychodzili do momentu obezwładnienia zwierzęcia. Gepard oddalił się od miejsca skoku o sto metrów. Dotarł do ciemnego kąta nieopodal woliery z ibisami. Ptaki na widok wielkiego kota zaczęły drzeć się w wniebogłosy. Gepard w kącie okazał się łatwym celem dla pracownika wyposażonego w broń z nabojem usypiającym. Po jednym celnym strzale Dark zaczął zapadać w sen. Trwało to około 10 minut i po nie całych dwóch kwadransach kryzys w łódzkim zoo został zażegnany. Po ogrodzie znowu zaczęły się przechadzać matki prowadzące wózki. Stanisławski nie zna powodów, które skłoniły geparda do ucieczki. Twierdzi, że skoku dzikiego kota nie można było przewidzieć. - W innych ogrodach widziałem niższe ogrodzenia oddzielające gepardy od zwiedzających - mówi wicedyrektor zoo. Gepard, naprawdę niebezpieczny zwierzaczek, uciekł z klatki w łódzkim zoo. Na szczęście przestraszył się tłumu zwiedzających i schował się w kącie, gdzie go złapano. Proszę mi powiedzieć: skąd p. Minister ma przekonanie, że prywatny właściciel geparda, który wydal na jego zakup sporo pieniędzy - pozwoli mu uciec (narażając się w dodatku na nieprzyjemne konsekwencje) - natomiast najemny pracownik zoo czy cyrku, któremu grozi, co najwyżej wyrzucenie z pracy, zwierzaka będzie dobrze pilnował??? Bo ja, w odróżnieniu od Pana Ministra, nie jestem komunistą - więc bardziej wierzę w odpowiedzialność prywaciarzy, niż pracowników państwowych, samorządowych lub komunalnych. Jak na razie znam kilkanaście doniesień o ucieczce niebezpiecznego zwierza z różnych zakładów, na ogół państwowych - natomiast żadnego o ucieczce zwierzaka z prywatnej chałupy? Na pocieszenie i zakończenie: wszystkim właścicielom zagrożonych nacjonalizacją zwierzaków proponuje zarejestrować cyrk. Jednohipopotamowy - w razie takiej potrzeby. I jakoś da się to przeżyć, przytulając się do ukochanego zwierzątka. Już cyrkowego. JKM

26 lipca 2009 Nie mamy ssię, czegobać, z wyjątkiem samego strachu...... Z Krakowa do Gdańska wyruszyła tratwa ekologiczna o wymiarach  sześć na  trzy, przecinek sześćdziesiąt setnych metra. Tratwa wyruszyła, bo - zdaniem przebywających na niej pięciu osób- zbliża się globalne ocieplenie, które zagraża całej ludzkości. Cała ludzkość akurat nie przejmuje się globalnym ociepleniem, bo wie, że ze zmianami klimatu-, które cyklicznie mają w historii ludzkości miejsce- nikt jeszcze nie wygrał, bo musiałby wygrać z samym Panem Bogiem. Ci na tratwie chcą wyrazić protest,  że, nie zgadzają się, na globalne ocieplenie, bo dwutlenek węgla, którego jest za dużo, w wyniku działalności człowieka, przeszkadza, żeby „Matka Ziemia” mogła funkcjonować normalnie. Na tratwie są  ekolodzy wyrażający swój protest zarówno płci męskiej jak i żeńskiej, ale  nie ma parytetu, bo trudno, żeby liczbę pięć oparytetować. Matka wszelkich nauk- matematyka- jest nauką ścisłą. Lewica nie może  żyć bez parytetów, a tu akurat nacisk na parytet został odpuszczony. Cała rzecz pozostaje do wyjaśnienia. Młodym ludziom, którzy - jak z tego wygląda- w ogóle nie zajmują się dociekaniem prawdy, imponuje, że kroczą  jako aktywiści w awangardzie postępu i próbują uświadamiać ludności, że zmniejszanie używania energii, jest drogą do zmiany świadomości ekologicznej. Bo oprócz zwykłej świadomości, lewica ekologiczna uknuła termin świadomości ekologicznej, która to świadomość ekologiczna jest jakby wyższym stopniem wtajemniczenia człowieka w tajemnice do tej pory dla człowieka niedostępne. Człowiek będzie miał świadomość, że uczestniczy w jakimś ekologicznym misterium, które zaprowadzi go do  granicy świadomości, do tej pory dla niego niedostępnej. Aktywiści ekologiczni nie noszą dzisiaj czerwonych krawatów, tak jak  ich koledzy z lat pięćdziesiątych  i sześćdziesiątych ubiegłego wieku,  noszą za to czerwień w swoich umysłach i dlatego na pierwszy rzut oka  zmian w ich świadomości ekologicznej nie widać. Nie występują również w  ekologicznych kaftanach bezpieczeństwa, więc naprawdę trudno - gdy człowiek o normalnej świadomości, innej od świadomości ekologicznej, w pierwszym momencie na nich się nie pozna. Gdyby, choć pobieżnie przejrzeli książeczkę pana profesora Przemysława Masztalerza” Ekologiczne kłamstwa, ekowojowników”, to z pewnością otworzyliby oczy na otaczające ich  zjawiska, albo, chociaż przypomnieli sobie kilka faktów z dziedziny chemii, której uczyli się chodząc do szkoły podstawowej. Ale ONI o faktach słyszeć nie chcą, uczestniczą natomiast  w Światowym Planie na Rzecz  Walki z Globalnym Ociepleniem, na którym to  Planie, Al. Gore w ubiegłym roku zarobił ponad 100 milionów dolarów(???),  a całość zysków wynikająca z walki z globalnym ociepleniem, kształtuje się na poziomie jednego biliona dolarów.(????). Będą limity, opłaty, kary, milionowe, wpłaty. No i będzie dzielenie przez  ekologicznych szulerów, pieniędzy zrabowanych ludziom bez świadomości ekologicznej. Prawdziwym celem ideologów ekologicznej świadomości- moim skromnym zdaniem- jest ujarzmienie prywatnej własności, spętanie jej przepisami ekologicznymi, wyciągnięcie z niej pieniędzy,  a w konsekwencji rozprawa z kapitalizmem, systemem tworzenia bogactwa, którego Lewica wszelaka nienawidzi, jak diabeł święconej wody. Ekologia została rozdmuchana jako „nauka”- a z nauką  nie ma nic wspólnego, bo jest instrumentem politycznym dyscyplinowania ludzkości i panowania nad nią. No i nie przeszkadza tym na, tratwie, że niedawno Instytut Klimatologii stwierdził, że…. Klimat się ochładza(????). Najwyżej w najbliżej przyszłości, gdy padnie rozkaz, że  zarządzamy odwrót od walki z globalnym ociepleniem, na rzecz walki z globalnym oziębieniem, tratwowi aktywiści, - gdy Wisła zamarznie - zbudują sobie sanie i będą przemierzać drogę z Krakowa do Gdańska na ekologicznych saniach postępu. W końcu wszystko im jedno, o jaką sprawę walczą dzisiaj, ważne  żeby walczyć, bo w walce kształtują się charaktery przyszłych przywódców ludzkości, którzy jak zwykle poprowadzą nas do  ogólnej szczęśliwości.. Nawet na stertach z ludzkich ciał - jak pisała Ayn Rand W tak zwanym manifeście antyglobalistycznym, nagłośnionym z okazji ekowojowniczych awantur na konferencjach, w Seattle i w Davos w roku 2000 czytamy, co następuje:

1.Ustanowienie trwałego prymatu polityki nad gospodarką

2.Wzmocnienie społeczeństwa obywatelskiego, bo mogło bronić się przed materialną nierównością

3.Opodatkowanie zużycia surowców i  ograniczenie ekologicznie szkodliwego transportu

4.Wprowadzenie podatku od luksusu

5.Wzmocnienie związków zawodowych

6.Rezygnacja przez najbogatsze państwa z części dobrobytu na rzecz  najuboższych społeczeństw świata.  („Ekologiczne kłamstwa ekowojowników.” P.Mastalerz str. 24) Czy fragmenty Manifestu Antyglobalistycznego specjalnie różnią się od Manifestu Komunistycznego Karola Marksa i Fryderyka Engelsa? Zmieniła się jedynie retoryka.. W postępowanie ekowojowników, na co dzień wpisane jest kłamstwo I tak na przykład, pan dr Hans- Jochen Luhman, kierownik oddziału polityki klimatycznej w jednym z niemieckich instytutów proekologicznych wyraził się wprost: ”Wiadomość jest prawdziwa wtedy, gdy jest przekazywana w dobrych intencjach i jest dobrze przyjmowana przez odbiorców”(????) Prawda, że ciekawe? I jakie prawdziwe! Prawda, jest prawdziwa, gdy przekazywana jest w dobrych intencjach i nie musi być prawdziwa.. Czyli fałsz jest prawdziwy, gdy jest odpowiednio przekazywany. TO chyba szkoła dr Józefa Goebbelsa, bo jakże by inaczej.. Podobne myśli wyrażał pan Dawid Mc Taggart, współtwórca i przywódca organizacji Greenpeace:

„Prawda nie jest rzeczą istotną. Ważne jest tylko to, co w oczach ludzi uchodzi za prawdę”(???). Prawda, że prawda jest ciekawa? Ale Józefowi Mackiewiczowi Nobla nie dane było dostać.. I jeszcze jeden cytat zaczerpnięty z książki pan profesora  Przemysława Mastalerza, który to cytat  przytoczony został za słowami Stephana Schneidera, zwolennika teorii spowodowanego przez człowieka globalnego ocieplenia i autora wydanej w Polsce książki  pt:” Laboratorium Ziemia”:, „Aby opanować wyobraźnię publiczności, musimy składać uproszczone i dramatyczne oświadczenia i nie wspominać o żadnych naszych wątpliwościach. Każdy z nas musi znaleźć właściwą równowagę między skutecznością działania i uczciwością”(???) I tyle warta jest tzw. ekologia.. Stek kłamstw, manipulacji i przekłamań.. Ideologia, ideologia i jeszcze raz ideologia.. „Żyjemy we wspaniałym świecie pełnym piękna, uroku i przygody.. Nie ma końca przygodom, które, które mamy szanse przeżyć, pod warunkiem, że szukamy ich z otwartymi oczyma”- ktoś słusznie zauważył. Zamknijmy, więc oczy na postępowanie ekologów,  i otwórzmy je na piękno  otaczającego nas świata.. Bo Pan Bóg stworzył go dla nas, a nie dla ekologów - którzy z ludźmi mają coraz mniej wspólnego. Jak ich ciągnie na drzewa.? Wolny wybór! Każdy ma prawo do własnej głupoty, ale niech nie ciągną nas ze  sobą.. WJR

Graś był słupem u Niemca? Czy Paweł Graś pomógł swojemu niemieckiemu pracodawcy wykorzystać lukę w prawie? Czytając dokumenty zgromadzone w KRS, można odnieść wrażenie, że rzecznik rządu był przed laty "słupem", czyli figurantem, przy pomocy, którego niemiecki biznesmen kupił willę pod Krakowem bez wymaganego zezwolenia MSW., Jeśli tak właśnie było, to już jest jasne, dlaczego Paul Rogler pozwala Grasiowi mieszkać w willi za darmo od 13 lat. Kluczowe w wyjaśnieniu ujawnionej przez "Super Express" afery Grasia są transakcje przeprowadzone przez ministra trzynaście lat temu. W 1993 roku kupił udziały w spółce Agemark działającej w branży reklamowej. Trzy lata później sprzedał je Roglerowi. Na transakcji nie zarobił ani grosza, oddał spółkę po cenie zakupu. O co tak naprawdę chodziło? "Gazeta Krakowska" sugeruje, że o to, by Rogler wraz z Agemarkiem mógł przejąć należącą do niej willę w Zabierzowie (tę samą, w której mieszka teraz Graś - red.). Co ważne, obcokrajowcy nie mogli wówczas kupować w Polsce  nieruchomości bez zezwolenia MSW. Jak więc Roglerowi się to udało? Okazuje się, że w przepisach istniała luka. Zagraniczne firmy mogły kupować spółki, do których należą nieruchomości. Rogler nie zrobiłby tego jednak bez pomocy Grasia. Tuż przed transakcją Graś (ówczesny właściciel Agemarku) zmienił przed notariuszem umowę spółki (tak, by jej sprzedaż nie wymagała zezwolenia ministerstwa). Pikanterii dodaje fakt, że owa luka w przepisach zniknęła zaledwie kilka tygodni po przeprowadzeniu całej transakcji. A co w tej sprawie ma do powiedzenia sam minister? - Transakcja ta była całkowicie zgodna z obowiązującym ówczesnie prawem - mówi "Super Expressowi" Graś. Jak ujawniliśmy wczoraj, jego sprawą zajmuje się już Centralne Biuro Antykorupcyjne. Premier Donald Tusk (52 l.) zapowiedział, że jeśli okaże się, że rzecznik złamał prawo, będzie musiał odejść z rządu. 

Miłość żąda ofiar 22 lipca (dawniej E Wedel) w Lublinie i w Koszalinie tamtejsza lewica uczciła 65 rocznicę narodzin Polski Ludowej. Ten nawrót nowej, świeckiej tradycji pokazuje, że nic nie jest przesądzone, że wszystko jeszcze przed nami, chociaż oczywiście już w nowych formach, dostosowanych już nie do gustu Chorążego Pokoju i Ojca Całej Postępowej Ludzkości, czyli nieśmiertelnego towarzysza Stalina, tylko do tak zwanych „standardów europejskich”. Co to oznacza - najlepiej ilustruje przypadek pana europosła Michała Kamińskiego. Miał on zostać jednym z 14 zastępców byłego charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka, który, jak wiadomo, został przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, ale nic z tego nie wyszło, bo ubiegł go jakiś brytyjski konserwatywny ambicjoner. Poseł Kamiński pocieszał się, że w tej sytuacji już na pewno zostanie jednym z pięciu szefów frakcji parlamentarnych, konkretnie - frakcji konserwatywnej. Ale „na pewno” to wszyscy umrzemy, bo oto jakiś rabin zarzucił mu, że jest antysemitą, a na dodatek - homofobem, więc szefem frakcji konserwatywnej w PE być nie może. Najwidoczniej według standardów przyjętych w środowisku rabinów, szefem frakcji konserwatywnych powinni być filosemiccy sodomici, a jeśli już nie sodomici - to przynajmniej ich admiratorzy. No, no! Ho, ho! Więc biedny poseł Kamiński gimnastykuje się niczym podczas tańca na rurze, że żadnym antysemitą, ani homofobem nie jest - zupełnie tak samo, jakby za Józefa Stalina spotkał się z oskarżeniem o rewizjonizm czy - Boże uchowaj! - Kontrrewolucję, którymi podówczas mełamedzi w służbie bolszewików chętnie szafowali. Właśnie jeden taki, w osobie profesora Leszka Kołakowskiego, wziął i umarł, co stworzyło okazję do peanów, jaki to wielki filozof, a zwłaszcza, - jaki uczciwy. Najpierw, bowiem błądził, a potem rewokował. Co prawda błądził w okresie, gdy błądzenie przynosiło i prestiż i korzyści, a rewokował w momencie, gdy rewokowanie również było sowicie wynagradzane, ale to tym lepiej, bo cóż wynagradzać w dzisiejszych zepsutych czasach, jeśli nie uczciwość, a przynajmniej - spostrzegawczość i refleks? Gdyby jeszcze okazało się, że błądził i rewokował bez swojej wiedzy i zgody, to byłoby doskonale, ale nie bądźmy nazbyt wymagający. Tymczasem w kraju zaczynają sprawdzać się słowa wypisane ongiś na sztandarach, że „miłość żąda ofiary”. Chodzi naturalnie o sławną „politykę miłości”, zadeklarowaną w swoim czasie przez premiera Tuska. Objawiła się ona ostatnio w postaci całodziennych utarczek w centrum Warszawy, gdzie kilkuset kupców, mających stoiska w hali Kupieckich Domów Towarowych, tuż pod Pałacem Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, próbowało bronić się przed eksmisją, nakazaną przez niezawisły sąd. Przybyły w asyście kompanii barczystych ochroniarzy firmy „Zubrzycki” komornik zastał drzwi zabarykadowane i zdeterminowanych kupców w środku. Ochroniarze zaczęli halę gazować, co prawda nie sławnym Cyklonem, tylko łagodniejszym gazem łzawiącym, ale i tak wywołało to wątpliwości, które przybrały postać pytania, od kiedy to prywatne firmy mogą wobec obywateli używać środków, wchodzących w skład państwowego monopolu przemocy. Oczywiście pytanie to, jak zresztą wiele innych, pozostało bez odpowiedzi, bo w demokratycznym państwie prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej nie wszyscy muszą wszystko wiedzieć. Skoro bowiem nawet sam minister Skarbu pan Grad nie wie, komu właściwie sprzedał stocznie i czy w ogóle je sprzedał, to cóż tu wymagać od innych? Bowiem okazało się, że katarski kontrahent, który zresztą jest tylko pośrednikiem, nie wpłacił umówionych 380 milionów złotych, bo Komitet Obrony Stoczni wysłał mu list ostrzegający, że te całe stocznie, to były pralnią pieniędzy i w ogóle. Zdenerwowany pan minister Grad zapowiedział skierowanie sprawy do niezawisłej prokuratury i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ale szczerze mówiąc, nie bardzo wie, co te instytucje miałyby sprawdzać. Bo jeśli informacje z listu są prawdziwe, to tylko patrzeć, jak pojawi się seria efektownych samobójstw, niczym wśród osób zamieszanych w zabójstwo Krzysztofa Olewnika. Jak wiadomo, w monitorowanych przez 24 godziny na dobę celach powiesili się wszyscy domniemani sprawcy tego mordu, a ostatnio - nawet strażnik więzienny, który jednego z tych powieszonych pilnował? On też nie tylko się powiesił i to na drzewie, przy drodze z Morąga do Raju, ale jeszcze, na wszelki wypadek, bodaj dwukrotnie uprzedził, że to samobójstwo i żeby nikogo nie winić. Dzięki temu organy, które pojechały spenetrować sprawę, miały jasną sytuację i pan minister Andrzej Czuma już z całkowicie czystym sumieniem mógł ogłosić, że jest to samobójstwo ponad wszelką wątpliwość. W takiej sytuacji wątpliwości mógłby mieć jedynie książę Gorczakow, co to nie wierzył nie zdementowanym informacjom prasowym. Więc jeśli nawet samobójcy zachowują się tak praworządnie i taktownie, to jest oczywiste, że nie wolno dopuszczać do lekceważenia niezawisłego sądu, który nakazał eksmisję Kupieckich Domów Towarowych. Toteż prokuratura otrzymała już stosowne zawiadomienia o przestępstwach i - jak mówi poeta - „wnet się posypią piękne wyroki”, jeśli oczywiście niezawisłe sądy nie dostaną rozkazów, by sprawę zbagatelizować. Wykluczyć tego do końca nie można, bo i kupcy ze swej strony też złożyli skargi, a skoro nikt nie jest bez grzechu wobec Boga i bez winy wobec cara, to lepiej może nie stawiać sprawy na ostrzu noża, w myśl zasady: leben und leben lassen. Bo trzeba nam też pamiętać, że po całodziennej bitwie w centrum Warszawy notowania rządu premiera Tuska miały spaść, aż o całe 5 procent, - w czym niektórzy podejrzliwcy upatrują następstw przecięcia przez generała Czempińskiego magicznego kręgu, jaki dotychczas chronił Platformę Obywatelską. Coś może być na rzeczy, bo oto właśnie Władysław Frasyniuk, Marian Filar, Dariusz Rosati, no i oczywiście - doktor Andrzej Olechowski, wystąpili do premiera, Tuska, żeby energicznie zabrał się za ojca Tadeusza Rydzyka, któremu fiskus wyliczył jakieści straszliwe zaległości podatkowe. Widać gołym okiem, że razwiedka kombinuje, jakby tu wplątać Platformę Obywatelską w serię uciążliwych i niepewnych wojen na wszystkich frontach i w ten sposób zneutralizować jeszcze przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi. W taką możliwość nie wierzy poseł Janusz Palikot, który w „Gazecie Wyborczej” wylicza 88 powodów, dla których najlepszym kandydatem będzie Donald Tusk. Oczywiście na pewno ma rację, jak zresztą we wszystkim, co mówi, ale co będzie, kiedy agenci, którymi PO musi być naszpikowana, jak sztufada słoniną, dostaną rozkaz, żeby Tuska i Platformę nie tylko zdradzić, ale i skompromitować? W tej sytuacji ostatnie słowo będzie należało do naszej Katarzyny Wielkiej, czyli pani Anieli, która już tam jakiegoś faworyta na stanowisku tubylczego prezydenta w Polsce zatwierdzi. Wygląda, bowiem na to, że po sławnej wizycie prezydenta Obamy w Moskwie, ster polityki europejskiej już całkiem przejmują strategiczni partnerzy, podczas gdy USA dbają już tylko o załatwienie w Polsce interesów żydowskich. Świadczy o tym również wyznaczenie na amerykańskiego ambasadora w Warszawie pana Lee Feinsteina, który nie tylko jest wrogiem antysemityzmu „we wszystkich jego przejawach”, ale przede wszystkim pragnie „jak najszybszego” przekazania organizacjom „przemysłu holokaustu” żądanych przez nie pieniędzy. W tej sytuacji, gdy zasadnicze decyzje co do naszego przeznaczenia wydają się już podjęte, osobliwego znaczenia nabiera żałośliwy list, jaki napisali byli prezydenci państw Europy Środkowo-Wschodniej, żeby Ameryka o tym regionie nie zapomniała. Ależ wcale nie zapomniała, - o czym świadczy zarówno deklaracja wydana po praskiej konferencji „Mienie ery holokaustu”, jak i choćby - misja pana Feinsteina. SM

Spodlona demokracja. 20 lat po szumnie świętowanym upadku komunizmu obecny rząd PO - PSL wzorem totalitarnego reżimu pod byle pretekstem nęka niewygodne dla siebie ośrodki. Przede wszystkim Radio Maryja i dzieła przy nim wyrosłe. Zaangażowanie ludzi sprawujących obecnie rządy w niszczenie służących dobru wspólnemu oddolnych działań obywateli poprzez nieustanne szykanowanie Radia Maryja, Fundacji "Lux Veritatis" czy Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu powoduje, że w Polsce mamy do czynienia ze spodloną demokracją. Władza, bowiem, zamiast realizować sumiennie zadania, do których została powołana, zaczyna utrudniać życie obywatelom. Organa państwa są zobowiązane do realizacji dobra wspólnego i dlatego z założenia pozostawać powinny na służbie obywateli. Realizacja dobra wspólnego jest jedyną racją ich istnienia. Zatem powinny one czuwać nad tym, by wszystkie dziedziny życia społecznego właściwie się rozwijały. Rządzący, nie chcąc sprzeniewierzyć się istocie swojego powołania, nie mogą, zatem blokować dobrych inicjatyw obywateli, a wręcz muszą czynić wszystko, by im pomóc. Powinni zawsze pamiętać, że są wyłącznie sługami obywateli. Lecz, niestety, bywa często tak, iż rząd zaczyna pojmować sprawowaną władzę wyłącznie jako szansę rozszerzenia wpływów własnej grupy. Wówczas czyni z organów państwa narzędzia wyzysku i zniewolenia obywateli. Celem państwa - oprócz zagwarantowania niepodległości oraz zapewnienia bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego - jest także troska o rozwój gospodarczy oraz kulturalny i naukowy. Dlatego państwo zgodnie z zasadą pomocniczości powinno wspierać pożyteczne oddolne inicjatywy obywateli, nie tylko dając im swobodę rozwoju, ale też stosując zachęcające bodźce finansowe. Żeby realizować swoje cele, państwo posługuje się głównie przepisami prawa. Dobrze stworzone prawo powinno spełniać nie tylko funkcję ochronną w stosunku do obywateli, ale i dynamizacyjną, zachęcając do aktywnego udziału w różnych sferach życia społecznego. Ale niektórzy rządzący uznają jedynie funkcję represyjną prawa. Dlatego ograniczają możliwości budowania dobra wspólnego, próbując zepchnąć niektórych obywateli na margines życia społecznego. Przy tym dowolnie żonglując przepisami, nie wahają się złamać zasady, iż prawo nie działa wstecz. Zapominają przy tym, iż już w starożytności filozofowie postulowali, by prawo tworzone przez władców było zgodne z ideą sprawiedliwości. Dlatego często spotykamy się z decyzjami rządzących, które mimo przybrania paragrafami udają prawo, gdyż tak naprawdę są bezprawiem. Wydaje się, iż w ten sposób działa obecny rząd, który ewidentnie nie wie, czemu ma służyć władza i czym jest interes narodowy. Dlatego nie stara się budować dobra wspólnego, burząc solidarność w Narodzie poprzez próby antagonizowania obywateli według starej maksymy: dziel i rządź. Bardzo niepokojącym faktem jest włączenie się w systematyczne nękanie Radia Maryja, Fundacji "Lux Veritatis" oraz Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej polityków obecnej koalicji rządzącej i ich partyjnych popleczników oraz wykorzystanie do tego celu kontrolowanych przez nich instytucji.

Dyskryminacja trwa W czwartek na łamach dziennika "Rzeczpospolita" ukazał się artykuł będący wynikiem bezprawnego przekazania przez urzędników kontroli skarbowej informacji objętych tajemnicą skarbową. Na podstawie przecieku opinia publiczna została powiadomiona, iż Fundacja "Lux Veritatis" ma wpłacić do Skarbu Państwa 4,3 mln zł z powodu dokonania nowej interpretacji jej działań przez urząd kontroli skarbowej w związku z możliwościami odliczenia podatku VAT. Ale jak wynika nawet z tekstu "Rzeczpospolitej", dwa urzędy skarbowe wzajemnie sobie przeczą. Urząd Skarbowy Warszawa Wola, kontrolując Fundację "Lux Veritatis", nie dopatrzył się nieprawidłowości w jej działaniu, natomiast nagle - gdy Fundacja podejmuje kosztowną inwestycję związaną z drugim odwiertem geotermalnym - inny oddział fiskusa zaczyna mieć inne zdanie, gdyż prawdopodobnie "pojawiły się nowe okoliczności w sprawie". W specjalnie wydanym oświadczeniu Zarząd Fundacji "Lux Veritatis" zauważa, iż jest ona nękana "środkami prawnymi i bezprawnymi realizowanymi na czyjeś polityczne zlecenie. W tym kontekście nasuwa się wiele pytań. Między innymi następujące:
- Czy Polska jest państwem prawa?
- Czy podatnik może mieć zaufanie do urzędów administracji państwowej?
- Czy organy prokuratury odpowiedzialne za ściganie z urzędu naruszeń prawa podejmą w tej sprawie stosowne działania?". Czytając czwartkowe doniesienia o próbie wyciągnięcia przez państwowych kontrolerów od Fundacji "Lux Veritatis" kolejnych pieniędzy, widać, iż te posunięcia dziwnie zbiegają się w czasie z akcją postkomunistów, którzy właśnie teraz zamierzają zastosować bolszewicki plan łatania dziury w budżecie poprzez pozbawienie szpitalnych kapelanów należnych im dochodów za wykonywaną pracę. Warto zwrócić uwagę, iż rzucanie kłód pod nogi dziełom zainicjowanym przez ojca Tadeusza Rydzyka w okresie obecnych rządów jest niesłychanie systematyczne. Chociażby Fundacji "Lux Veritatis" od samego początku próbuje się uniemożliwić prowadzenie badań geotermalnych. Umowa zawarta, w 2007 r. z Narodowym Funduszem Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej została jednostronnie zerwana po objęciu rządów przez Platformę Obywatelską. To niczym nieuzasadnione odebranie środków Fundacji "Lux Veritatis" na badania geotermalne jest kolejnym przykładem dyskryminacji potrzebnych Polsce działań w zakresie energii odnawialnej. I wbrew chociażby wspomnianemu powyżej artykułowi z "Rzeczpospolitej" trzeba jasno stwierdzić, iż Fundacja od państwa nie otrzymała ani złotówki pomimo wcześniejszych gwarancji. A dyskryminacja toruńskich badań geotermalnych została jeszcze spotęgowana zakazem przeprowadzenia publicznej zbiórki na ten cel przez Grzegorza Schetynę, ministra spraw wewnętrznych i administracji, który jest także wicepremierem w rządzie Donalda Tuska. Próby podcinania toruńskich inicjatyw wpisują się w ciąg posunięć obecnego rządu mających na celu utrącanie dobrych działań rozwijających Polskę. Wszyscy pamiętamy, jak po objęciu rządów przez Platformę Obywatelską na przełomie 2007 i 2008 r. zablokowano powstanie ze środków Unii Europejskiej nowych budynków Informatyki Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, bezprawnie zmieniając kryteria dla projektów kluczowych Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko. Lekceważąc zasadę, iż prawo nie działa wstecz, złamano w ten sposób już podpisaną w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego przez WSKSiM preumowę oraz nie podając rzeczowej argumentacji, podważono decyzję państwowych urzędników. Blokując w tak skandaliczny sposób rozwój toruńskiej uczelni, nawet nie zrekompensowano jej już poniesionych znacznych kosztów projektowych związanych z przygotowaniami do powstania Inkubatora Nowoczesnych Technologii na rzecz Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Wówczas o negatywnym zaopiniowaniu przez Barbarę Kudrycką, minister nauki i szkolnictwa wyższego, wniosku WSKSiM i niejako przy okazji 29 innych polskich uczelni jako pierwsza dowiedziała się "Gazeta Wyborcza". W tym tygodniu z kolei o domniemanych wynikach kontroli skarbowej Fundacji "Lux Veritatis" urzędnicy najpierw informują dziennikarzy "Rzeczpospolitej", a nie zainteresowaną instytucję. W ostatnim czasie próbowano także zniechęcić Wyższą Szkołę Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu do prowadzenia studiów podyplomowych z zakresu polityki ochrony środowiska - kompensacji przyrodniczej. W 2008 r. uczelnia musiała wielokrotnie domagać się od Zarządu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej wypełnienia umowy w sprawie dofinansowania kształcenia. Nie zniechęciły uczelni próby zwlekania z przekazaniem jej należnych środków z NFOŚiGW, które powodowały konieczność zamrażania innych działań edukacyjnych. Pretekstów przy próbach zerwania umowy było znowu wiele, ale wszystkie, pomimo zmasowanej nagonki medialnej, okazały się nie mieć żadnych merytorycznych podstaw.

Na tropach "wrogów systemu" To nieustanne nękanie Radia Maryja, Fundacji "Lux Veritatis" czy Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu widzą jednak Polacy, którzy płacąc podatki na rzecz obecnie rządzonego państwa, jak wynika z powyżej przytoczonych przykładów, przez ludzi niebędących po stronie obywateli, sami wspierają dobre inicjatywy ze skromnych, a przecież już opodatkowanych własnych dochodów. Czynią tak, gdyż nie mogą liczyć na tych, którzy 20 lat po tak szumnie świętowanym w tym roku upadku komunizmu nadal wzorem totalitarnego reżimu pod byle pretekstem nękają niewygodne dla siebie ośrodki. Wyraźny brak chęci realizacji dobra wspólnego przez rządzących jest nie tylko działaniem niemoralnym, ale stanowi poważne nadużycie sprawowanych urzędów. Należy wręcz stwierdzić, iż rządzący, postępując w ten sposób, sprawiają, że ich władza staje się nielegalna. Tak też tworzy się spodlona demokracja, która według filozofa dr. Piotra S. Mazura, przyczyniając się do rozpanoszenia niemoralności w życiu publicznym, stanowi o tym, że polityka nie jest już troską o dobro wspólne, ale "staje się przestrzenią dosłownego zwalczania innych ludzi". Dlatego w działaniach obecnie rządzących dominuje racja siły, a nie racja rozumu. Terror stosowany wobec różnych ośrodków i grup zawodowych poprzez aparat państwa przy zasłonie dymnej stworzonej przez służalcze media przypomina posunięcia władzy, z jakimi mieliśmy do czynienia w "demokracji" ludowej, czyli komunizmie, kiedy to ksiądz, inteligent, ale i robotnik stawał się wrogiem systemu. Niestety, dzisiaj mamy liczne przykłady, że w spodlonej demokracji liberałowie niczym pierwsi sekretarze tropią wrogów systemu. Liberalna władza przestaje być bezstronna i służebna, a jej partyjny sposób myślenia powoduje, że jej członkowie jak za starych czasów są w stanie wyłącznie współdziałać z "towarzyszami", natomiast "dysydentom" usiłują nałożyć kajdany. Tak funkcjonująca władza, za nic mając sprawiedliwość społeczną, lekceważy wypływające ze sprawiedliwości prawo jednostek i instytucji do równych szans rozwoju. A gdy nie ma sprawiedliwości, to nie ma też przecież demokracji. Paweł Pasionek

UWIĄD KONSERWATYZMU Napaść brytyjskiego rabina na Michała Kamińskiego, szefa frakcji Konserwatystów i Reformatorów w Parlamencie Europejskim, jak można się zorientować, została zainspirowana z Polski. W każdym razie z pewnej opiniotwórczej gazety.

Nie jest to pierwsza inicjatywa tego dziennika, w przeszłości dostarczała ona politykom i mediom zagranicznym pokarmu dla zaatakowania niepoprawnych politycznie rodzimych polityków; w pokarmie tym składnikiem głównym był antysemityzm. A narzędziem zbrodnia na Żydach w Jedwabnym. Swoją drogą: jak długo można cynicznie wykorzystywać ofiary z tamtych lat do walki politycznej we własnym kraju i to za pośrednictwem zagranicy? Jeden dramat z historii naszego kraju ma obciążać cały naród, stawiając jego błędy niemal na równi z holocaustem. Robią to już Niemcy. Czy Polacy muszą koniecznie babrać własny naród w historycznym błocie? Michał Kamiński był już raz eurodeputowanym i jakoś wówczas nikt na niego nie nadał do Strasburga albo Brukseli. Nie było widać ważnego powodu. A teraz jest. Bo Kamiński z wrogiej partii PiS został szefem nowej frakcji w europarlamencie, więc ma wpływy i wiele do powiedzenia. A to jest niebezpieczne dla jedności moralnej i politycznej tego gremium. Frakcja polsko-brytyjsko-czeska powinna zostać zlikwidowana. I na to pracują nie tylko postępowe siły w Polsce, ale także w innych krajach UE, a przede wszystkim w Wielkiej Brytanii. Na tle rozróby, która może rzeczywiście doprowadzić do wyjścia torysów z tej frakcji, rodzi się pytanie:, co to jest konserwatyzm? I jeszcze jedno:, czym jest konserwatyzm brytyjski? Brytyjski konserwatyzm bardzo niewiele różni się od brytyjskiej lewicy socjalistycznej. Właściwie nie różni się niczym. Gdyby się różnił, nie bylibyśmy świadkami szaleństwa ideologicznego w tym kraju, bo szaleństwem można nazwać wszystko to, co się wyprawia nad Tamizą i w okolicach. Konserwatyści są za aborcją i za związkami partnerskimi homoseksualistów, nie razi ich eksplozja swobód obyczajowych ani skrajna poprawność polityczna, zakazująca np. piłkarzom noszenia medalików czy wyeliminowanie z kartek świątecznych na Boże Narodzenie szopki z Maryją i Jezusem i innych symboli chrześcijańskich, które mogłyby urazić muzułmańską mniejszość. A życzenia świąteczne "Merry Christmas" zastąpiło nic nieznaczące i ponadczasowe "Season's Greetings". To są tylko niektóre przejawy szaleństwa na Wyspach Brytyjskich. Ogarnęło ono w równym stopniu wszystkie ugrupowania polityczne. Ludzie, którzy cenili sobie brytyjski liberalizm, łapią się za głowy ze zdumienia. Liberalizm gospodarczy odchodzi do lamusa, a liberalizm poglądów już się kończy. Mamy do czynienia z narzucaniem ludziom jedynie słusznych poglądów za pośrednictwem ustaw, zarządzeń i sal sądowych. Konserwatyzm w nowoczesnym wydaniu jest w Europie przesiąknięty ideologią poprawności politycznej. I taki być musi, bo inaczej zostałby zepchnięty w narożnik nacjonalizmu, homofobii i ciemnogrodu. Zatem europejski konserwatysta może sobie myśleć, co chce, ale mówić ma to, co jest dobre dla jego partii. Czy Michał Kamiński powinien się więc pokajać i zmienić poglądy według przepisów europejskich, czy też rzucić to wszystko w diabły, poddając się przed zmasowanym atakiem rodzimych i zagranicznych mediów? Sytuacja jest niezwykle skomplikowana, ale wydaje się, że prawdziwy konserwatysta powinien trwać przy swoich poglądach i nie dać się zlinczować. Mam jednak pewną wątpliwość co do celowości zawarcia układu z torysami. Oni walczą u siebie o głosy wyborców, bo w przyszłym roku odbędą się w Wielkiej Brytanii - wreszcie - wybory do Izby Gmin. Zależy im nie tylko na poparciu własnego elektoratu, ale również przynajmniej części elektoratu Labour Party. I mają wielką szansę na wygraną, pod warunkiem, że nie będą drażnić poprawnego politycznie społeczeństwa niepoprawnymi ideami i koneksjami. A taką niezbyt dobrą koneksją jest wspólna frakcja z PiS-em. Poza tym punktem spornym między torysami i Prawem i Sprawiedliwością jest stosunek do Unii Europejskiej. Brytyjczycy są zdecydowanymi eurosceptykami, natomiast PiS akceptuje dyktat unijny z pewnymi tylko zastrzeżeniami. Patrząc na europejski konserwatyzm z lotu ptaka, możemy zauważyć równinę, z której od czasu do czasu, ale raczej z rzadka wystaje jakaś grupka, ośmielająca się przeciwstawić panującemu trendowi. A ten trend to walka z zasadami, które uważane są za konserwatywne albo skrajnie prawicowe, zerwanie z tradycją narodową i uprawianie hipokryzji uważanej za normę w stosunkach międzyludzkich. Jest to wielce wygodny sposób na ujarzmienie blisko półmiliardowej ludności UE, pod warunkiem, że nie zabraknie igrzysk i chleba. A nie zabraknie: kryzys może pozbawić ludzi oszczędności i części luksusu, jaki niesie za sobą dobrobyt, ale nie chleba. Bo tylko brak chleba mógłby wstrząsnąć Europejczykami i zmusić do zadania pytania o sens życia. Dziś sensem życia mas korzystających masowo z kultury masowej nie są jakieś normy moralne czy sumienie, sensem życia jest hedonizm, zabawa i konsumpcja. To przypomina trochę zabawę dzieci w dorosłe życie. Niedojrzałość emocjonalna i życiowa nowoczesnych pokoleń jest idealnym gruntem do narzucania reguł życia i myślenia przez ideologów hipokryzji. Człowiek nie musi się martwić, bo wszystko, co robi, jest uregulowane prawem. Duszę zastąpił tzw. umysł, a on jest kierowany przez ośrodki mózgowe i jak postęp nauki na to pozwoli, będzie można zoperować mózg tak, żeby umysł pracował zgodnie z panującą ideologią. Mamy wiele innych ideologii, które wsącza się w umysły niedojrzałego pokolenia, do nich należy walka z ociepleniem klimatu. Odbiera ona rozum wielu ludziom i daje olbrzymie dochody rozmaitym firmom, a i co sprytniejszym politykom. A konserwatyści? Oni są tylko fizycznie, duchowo kryją się w skorupie strachu przed napiętnowaniem przez tzw. opinię publiczną. A czy jakieś ugrupowanie zdolne jest dziś przetrwać bez tej opinii? Krystyna Grzybowiska

NIGDY WIĘCEJ TARGOWICY! Właśnie w chwili, gdy Polak został przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, warto i trzeba rozważać tragiczną przeszłość. Upadek Polski powinniśmy pamiętać stale, bo to jest największa polska hańba, najstraszniejsza kompromitacja narodowa, najskrajniejszy akt antypaństwowy. W ubiegłym tygodniu Francuzi znowu hucznie obchodzili rocznicę rewolucji sprzed 220 lat. Za to Polacy nie chcą pamiętać, co w tym czasie działo się z naszym państwem. A właśnie w chwili, gdy Polak został przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, warto i trzeba rozważać tragiczną przeszłość. Upadek Polski powinniśmy pamiętać stale, bo to jest największa polska hańba, najstraszniejsza kompromitacja narodowa, najskrajniejszy akt antypaństwowy. Zgoda ówczesnego polskiego sejmu i króla na likwidację własnego państwa powinna współcześnie stać się naszym „Nigdy Więcej!" Tymczasem już od wielu lat sejm, senat, prezydenci, Trybunał Konstytucyjny, zdają się traktować złożone przez siebie przysięgi wobec Państwa i Narodu podobnie jak działo się to dwieście lat temu - wierność Polsce musi ustępować wobec woli zagranicy. Wstrząsający artykuł w tej sprawie opublikowała prof. Krystyna Pawłowicz(„Kto obroni naszą suwerenność?", Rzeczpospolita z 15 lipca b.r.). Omawiając orzeczenie niemieckiego Federalnego Trybunału Konstytucyjnego, autorka wyraziła nadzieję, że i w Polsce: Być może jednak posłowie zechcą zrealizować słowa swego ślubowania i „zechcą chcieć" wykonywać swe konstytucyjne i ustrojowe obowiązki także w dziedzinach oddanych pod władzę Brukseli. /.../ Pozwoliłoby to przywrócić konstytucyjną rolę Sejmu, podobnie jak to robią Niemcy. Przypomniała, że: Swego czasu PiS wystąpił z tego rodzaju projektem, jednak odrzucono go, zarzucając tej partii eurofobię. Wydaje się, iż dziś nieoprotestowany przez organy UE wyrok niemieckiego TK stworzył wyjątkowe, choć milczące przyzwolenie dla podobnych działań ochrony suwerenności i reguł demokracji w relacjach z UE w innych państwach. Należałoby tę szansę jak najszybciej wykorzystać. Czy jednak znajdzie się wola polityczna rządzących, by takiej obrony polskich interesów się podjąć? Pawłowicz otwarcie wątpi w patriotyzm polskich władz i dlatego wzywa: Do czasu zmiany ustawy o współdziałaniu Rady Ministrów z Sejmem i Senatem lub wyroku TK w sprawie ustawy „ratyfikacyjnej" prezydent nie powinien traktatu z Lizbony podpisywać, biorąc pod uwagę nie tylko elementy zewnętrzne (referendum w Irlandii), ale także niezwykle istotne okoliczności i szanse, które pojawiły się po wyroku niemieckiego trybunału. Choć moim zdaniem prezydent nie powinien podpisywać tego traktatu w ogóle. Cieszmy się z wybrania Buzka, ale nie zapominajmy o fundamentalnej różnicy pomiędzy nim a jego niemieckim poprzednikiem. Polak może robić karierę w UE tylko za cenę wyrzeczenia się reprezentatywności wobec własnego państwa i narodu, podczas gdy Niemiec sprawuje swój urząd właśnie po to, by interesy niemieckie umacniać i narzucać innym. Każdy, kto widział Hansa Potteringa w akcji, gdy wali pięścią w pulpit i z dzikim grymasem twarzy wykrzykuje groźby pod adresem inaczej myślących, ma widomy dowód, że od lat trzydziestych wiele się w Niemczech i Niemcach zmieniło, ale bezwzględność w realizacji własnych interesów pozostała. Jerzy Buzek otrzymał swą szansę z powodów wręcz przeciwnych. Daje gwarancje, że wszystko, czego ta wygrażająca pięściami Europa tak w Polakach nienawidzi - symbolizowana przez braci Kaczyńskich nieustępliwość w obronie minimum polskiej suwerenności, swoistości kulturowej, pozycji i roli moralnej Kościoła - nie znajdzie w nim ani reprezentanta ani obrońcy. Tacy Polacy - miękcy, obrotowi i wsłuchujący się w życzenia Berlina, Moskwy i Paryża jak Donald Tusk - są w UE witani w nadziei na to, że już na zawsze zablokują możliwość pojawienia się w Europie Wschodniej jakiegokolwiek odruchu samoobronnego. To charakterystyczne, że entuzjazmowi mediów wobec wyboru Buzka towarzyszyło zniesławianie Pielgrzymki Radia Maryja. Gdy Buzek obiecywał wsparcie dla aborcji i homoseksualizmu, na Jasnej Górze mówiono tak: Dość takich władz państwowych, które za prawem rzekomej "niezawisłości" i "światopoglądowej neutralności" wspierają i formują antychrześcijańskie lewactwo i bezbożnictwo. Stworzono cały system jakiejś upiornej pedagogiki społecznej - system obejmujący media, sądownictwo i szkolnictwo z góry do dołu, od uniwersytetu do przedszkola, i z powrotem. Ma on jeden cel główny: tresować Naród w lekceważeniu i pogardzie dla chrześcijańskiego dziedzictwa naszej cywilizacji. A oswajanie Polaków od dziecka z bezkarnością bluźnierstw to jeden z walnych instrumentów tej upiornej "humanistycznej" pedagogiki. Temu złoczyństwu trzeba położyć kres! Kiedyś nasi wrogowie Niemcy, jak przypomniał "Nasz Dziennik", płacili prowokatorom i za pogromy na Żydach i za denuncjację polskich żołnierzy. Teraz nasi przyjaciele Niemcy płacą za rozgłaszanie polskiej odpowiedzialności za Zagładę, za rozpowszechnianie i chwalenie polskiej autopogardy, samozaprzeczanie i wyrzekanie się polskości. Krzysztof Wyszkowski

Ile kosztują stoczniowe sukcesy ministra Grada? Atmosfera tajemniczości wokół stoczniowej transakcji jest nie do wytłumaczenia. Skoro minister skarbu nie chce wyjaśnić, o co chodzi, mam prawo przedstawić własną hipotezę. Takiej transakcji jeszcze w Polsce nie było. Nie chodzi o skalę - 380 mln zł za majątek upadłych stoczni Gdyńskiej i Szczecińskiej, których rząd nie potrafił uratować, nie robi większego wrażenia. Były w Polsce prywatyzacje większej skali, transakcje opiewające na miliardy dolarów. To, co budzi zdumienie w zakupie majątku stoczniowego przez spółkę Stichting Particulier Fonds Greenrights, to tajemnica, jaka otacza umowę podpisaną z zarządcą majątku, a tak naprawdę z ministrem skarbu państwa. Mimo utworzenia spółki Polskie Stocznie, która będzie zarządzać kupionym majątkiem, nie wiemy, kto jest prawdziwym inwestorem, do czego się zobowiązał, jakie ma plany i na czym tak naprawdę polega transakcja. Minister Aleksander Grad i jego zastępca zajmujący się stoczniami Zdzisław Gawlik wielokrotnie podawali sprzeczne informacje odnośnie do tego, kto kupił stocznie. Składali obietnice, że tajemnica zostanie za kilka dni ujawniona, ale gdy te dni mijały, o obietnicy zapominali. 17 czerwca odbyło się specjalne posiedzenie sejmowej komisji skarbu państwa, na której posłowie i zaproszeni goście mieli poznać tajniki transakcji. Nie poznali. Pod koniec posiedzenia poseł PiS Marek Suski mówił: "Posłowie mają dostęp do informacji tajnych, nie tych specjalnego znaczenia, lecz zwykłych. Myślę, że w tym przypadku nie chodzi o informację tajną specjalnego znaczenia, bo chyba nie jakieś służby kupiły stocznie (...). Trzeba zwołać zamknięte posiedzenie komisji, na którym pan minister będzie mógł przekazać informacje, których teraz przedstawić nie może, bo - jak twierdzi - jest to tajemnica. Karty na stół! Przestańmy się bawić!". Chyba po raz pierwszy podpisuję się pod słowami Suskiego.

Udać, że nie bankrutujemy Stocznie Gdyńska i Szczecińska upadły, ponieważ były państwowe, a kolejne rządy nie potrafiły lub nie chciały ich sprywatyzować. Dla rządu Tuska stocznie stały się ważnym problemem politycznym. Premier i jego minister skarbu od dawna zapowiadali, że mają cudowny plan ich uratowania. Zapewniali stoczniowców, że ich miejsca pracy zostaną ocalone. Te słowa stały się pułapką. Gdyby nie znalazł się inwestor, chętny do przejęcia stoczniowego majątku, Tusk nie miałby nic na swoje usprawiedliwienie. Rząd musiał, więc znaleźć wyjście, które pozwoli udawać, że stocznie nie zbankrutowały, i sprzedać pozostały po stoczniach majątek nie po to, by ratować miejsca pracy, lecz by ocalić twarz premiera. Wymyślono, więc ustawę o postępowaniu kompensacyjnym w podmiotach o szczególnym znaczeniu dla polskiego przemysłu stoczniowego, którą popularnie nazywa się stoczniową specustawą. Na jej podstawie przeprowadzono postępowanie upadłościowe, nie używając jednak słowa "upadłość", lecz "kompensacja". Ustawa miała jeszcze dwie zalety. Przede wszystkim pozwalała na wypłacenie stoczniowcom rekompensat za utratę miejsc pracy znacznie wyższych niż przy normalnym bankructwie. Dawała też zarządcy kompensacyjnemu (funkcja istniejąca tylko w tej jednej specustawie) możliwość szybszej sprzedaży majątku, narzucając mu w dodatku krótki termin zakończenia transakcji - do 31 maja. Ustawa była konsultowana w Brukseli, która naciskała na to, by podczas przetargu na sprzedaż majątku stoczniowego jedynym kryterium była oferowana cena. Generalnie jest to rozwiązanie ciekawe. Dzięki niemu minister może dziś unikać podawania szczegółów transakcji. Nabywcy zaoferowali najwyższą cenę, a co zrobią z majątkiem - to ich sprawa. Pierwsze szacunki robione przez MSP mówiły o wycenie 600 mln zł za cały majątek. Ostatecznie sprzedano go znacznie taniej, choć trzeba przyznać, że nie wszystkie składniki majątku zostały sprzedane. Tyle, że na resztówki chętnych nie ma. Dla stoczniowców najważniejszą sprawą były rekompensaty za utraconą pracę. Według informacji podanej posłom przez wiceministra Gawlika pracownikom wypłacono łącznie 588 mln zł, czyli znacznie więcej, niż inwestor zapłacił za majątek stoczni. To tylko ułamek kosztów spowodowanych przez katastrofę stoczniową. Wiceminister Gawlik na posiedzeniu komisji mówił pół żartem, pół serio, że pracownicy sami mogli wystartować do przetargu o majątek i kupić go za otrzymane od państwa odszkodowania. Pytanie tylko, co by z tym majątkiem zrobili?

Czy będą stocznie? Podczas standardowych procesów prywatyzacji inwestor zainteresowany kupnem majątku państwowego przedstawia ofertę, której najistotniejszymi składnikami są: cena, plany inwestycyjne, przewidywana wielkość zatrudnienia i pakiety socjalne dla załogi. W przypadku ustawy kompensacyjnej liczy się tylko cena. Można wprawdzie domniemywać, że inwestor kupuje majątek stoczni po to, by w niej wznowić produkcję, ale na razie niewiele na to wskazuje. Inwestor, czyli Stichting Particulier Fonds Greenrights nie jest spółką branżową, lecz pośrednikiem działającym w imieniu spółki zarejestrowanej na holenderskich Antylach - United International Trust. Nie ma żadnego związku z produkcją okrętową, podobnie zresztą jak UIT. To jeszcze nic złego. Może po prostu fundusze inwestycyjne doszły do wniosku, że branża okrętowa to świetny biznes i należy w nią inwestować? Dlaczego jednak na ten pomysł nie wpadły firmy stoczniowe, które odczuwają dekoniunkturę i wstrzymują inwestycje? Cała wiedza o potencjale stoczni Gdynia i Szczecin znajduje się na miejscu - w dokumentach, ale też w głowach stoczniowych menedżerów i konstruktorów. Jeśli inwestor kupuje majątek spółki, to wcześniej sprawdza, w jakim jest on stanie, jakie są perspektywy kontynuowania produkcji, cięcia kosztów, restrukturyzacji. Te informacje są w stoczni. Jeśli przedstawiciele UIT nie kontaktowali się z Mateuszem Filippem, prezesem likwidowanej Stoczni Gdynia, to znaczy, że nie mają żadnej wiedzy o stoczni. 25 czerwca w Stoczni Gdynia odbył się chrzest ostatniego statku wybudowanego przez tę stocznię - samochodowca o nośności 21 300 DWT oraz pojemności 6600 samochodów. W uroczystości wziął udział Rami Ungar, właściciel Ray Car Carriers Limited - armator statku, od lat największy odbiorca gdyńskiej produkcji. Zna stocznię jak mało, kto, przez lata ją finansował swoimi zamówieniami i zaliczkami. Nie było przedstawiciela nowych właścicieli. Nikt z nich z Ungarem się nie kontaktował. Nie są zainteresowani największym klientem? Największą wartością Stoczni Gdynia było biuro projektowe, które specjalizuje się w produkcji przede wszystkim kontenerowców i samochodowców. Główny projektant Wojciech Żychski to człowiek instytucja. Projekt Żychskiego jest dla wszystkich armatorów na świecie gwarancją najwyższej jakości. Do dziś tajemniczy inwestor oraz prezes spółki Polskie Stocznie nie skontaktował się ani z projektantem, ani w ogóle z żadnym pracownikiem biura projektowego. Największe wątpliwości budzi postać i wypowiedzi Jana Ruurda de Jonge, mianowanego prezesem spółki o pięknej nazwie Polskie Stocznie. Holandia ma dobrze rozwinięty przemysł stoczniowy, choć nastawiony na produkcję bardzo specyficzną - na przykład pogłębiarek. Tyle że de Jonge jest wśród holenderskich stoczniowców osobą nieznaną. Twierdzi, że był komandorem Holenderskiej Floty Królewskiej, a od wielu lat jest niezależnym doradcą w branży stoczniowej i właścicielem firmy (zapewne doradczej) Mare MS BV. Tyle że firma taka nie ma nawet swojej strony internetowej. Nie ma też w internecie informacji o de Jongem, poza bardzo skromnym CV zamieszczonym w holenderskim portalu społecznościowym. Jak na prezesa dwu dużych stoczni, którym został mianowany przez tajemniczego inwestora, to trochę mało. Nazwisko Jan Ruurd de Jonge pojawia się dopiero wówczas, gdy wchodzimy na polskie strony internetu. To artykuły prasowe z ostatnich tygodni. Zupełnie jakby wyszedł z cienia. Z wypowiedzi prezesa można wnioskować, że chce pracować dla Polski z uwagi na sentyment, pamięć o Lechu Wałęsie, "Solidarności" i polskich żołnierzach, którzy w 1945 roku wyzwalali Holandię. Ale poza sentymentalnymi westchnieniami niewiele podaje konkretów. - Stocznia w Gdyni będzie produkować rocznie trzy-cztery tankowce do przewozu gazu skroplonego o wyporności 220 tys. ton. W stoczni w Szczecinie będą powstawać nie tylko statki, ale każdy sprzęt morski czy obronny - mówił de Jonge na konferencji prasowej, siedząc koło ministra Grada. Pytany przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej" o plany nowej spółki holenderski "profesjonalista" stwierdził: "Sądzę, że już pod koniec grudnia 2010 zakład w Gdyni będzie mógł dostarczyć pierwsze tankowce LNG". - Gdyby powiedział, że w ciągu przyszłego roku Gdynia zbuduje kontenerowiec, uznałbym go za człowieka odważnego - mówi jeden z najlepszych polskich menedżerów stoczniowych. - Ale jeśli on mówi o tankowcach LNG, to znaczy, że albo nie ma pojęcia o możliwościach stoczni, albo go to nie interesuje.

Mniejsza o szczegóły De Jonge nieprzypadkowo mówi o budowie w polskich stoczniach tankowców transportujących skroplony gaz. To ma być jedna strona "kontraktu stulecia" obiecanego przez ministra skarbu państwa. Na polskim Wybrzeżu będą powstawały okręty przewożące gaz, którymi następnie gaz będzie przewożony z Kataru. Mamy, więc dwa trafienia za jednym strzałem - uratowane stocznie i dywersyfikacja dostaw gazu. Wizja ta jest tak piękna, że minister skarbu państwa i jego zastępca dają do zrozumienia, że pytanie o szczegóły transakcji jest niestosowne i może jedynie zaszkodzić sprawie. Szczegóły podawane są bardzo oszczędnie. - Pełna informacja dotycząca inwestora stoczni w Gdyni i Szczecinie oraz jego zamierzeń zostanie przedstawiona w najbliższych dniach - mówił 21 maja w Sejmie wiceminister Zdzisław Gawlik. - Inwestorem jest Qinvest, katarski fundusz - 30 czerwca triumfalnie oświadczył minister Grad. - Ta transakcja jest gwarantowana przez Qatar Islamic Bank, więc tutaj poruszamy się w gronie tych dwóch inwestycji. (...) Do 21 lipca oczekujemy na formalny przelew pieniężny, zaksięgowanie go - mówił na konferencji prasowej. Trzy dni później przyszło sprostowanie. 3 lipca Shahzad Shahbaz, prezes QInvest, przesłał list do agencji Bloomberga: "Zaszło nieporozumienie, jesteśmy doradcą, nie inwestorem". Grad z twarzą pokerzysty natychmiast ripostował. - Nie chciałbym dzisiaj zaglądać do kuchni, do inżynierii finansowej, jaką sobie te firmy przygotowały:, kto jest wiodący, kto mniej - mówił po ujawnieniu listu prezesa Qinvestu. - Wiem, że to, co zostało powiedziane przez inwestora i przeze mnie, jest prawdziwe, i przy tym pozostanę - konkludował. Według ministra Quinvest udzielił gwarancji na kredyt, który holendersko-antylska spółka zaciągnęła w Qatar Islamic Bank na zakup majątku stoczniowego. Jeśli więc Holendrzy kredytu nie spłacą, majątek przejdzie w ręce Arabów. Qinvest to największy w Katarze - liczącym niespełna 1 mln mieszkańców państewku na półwyspie Arabskim - bank inwestycyjny. Qinvest jest własnością podmiotów państwowych i prywatnych z Kataru i innych krajów należących do Rady Współpracy Państw Arabskich. Jak większość gospodarki Kataru jest związany z rodziną emira Hamad ibn Chalifa as-Saniego. Podobno w ostatniej fazie negocjacji do premiera Kataru szejka Hamada ibn Dżassim ibn Dżabr as-Saniego zadzwonił Donald Tusk, prosząc o przyspieszenie decyzji.

Stocznie za gaz 29 czerwca została podpisana 20-letnia umowa między spółką Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo a katarską firmą Qatargas na dostawę gazu skroplonego do Polski. Swoje podpisy pod dokumentem złożyli minister Grad i katarski minister energii i przemysłu Abdullah Bin Hamad al-Attiyah. Nie obyło się bez zamieszania. Kilka godzin przed podpisaniem umowy rzecznik Ministerstwa Skarbu informował, że zawarcie transakcji się opóźni, ale po kilku godzinach okazało się, że negocjacje zostały szczęśliwie sfinalizowane. Dla kogo szczęśliwie, to się dopiero okaże. Minister Grad na konferencji prasowej jak zwykle unikał szczegółów, zapewniając tylko, że sukces jest murowany. Najbardziej wstrzemięźliwy był przy pytaniach o cenę. - Wszystko będzie zależeć od sytuacji na rynku, a ponadto bezpieczeństwo energetyczne cechuje się tym, że trzeba mieć różne kierunki dostaw i czasami kupić gaz trochę drożej, by innym razem kupić trochę taniej - przekonywał. PGNiG to spółka kontrolowana przez skarb państwa, choć notowana na giełdzie. Z tego drugiego powodu ma obowiązek informować o szczegółach transakcji. Prasa na razie mało się nimi interesowała, gdyż w Polsce panuje przekonanie, że "bezpieczeństwo energetyczne" nie ma ceny. Takie podejście jest bardzo wygodne, szczególnie dla polityków podejmujących decyzje o dostawach surowców energetycznych. Nie muszą się martwić, że media uważnie patrzą im na ręce.

Ile można stracić A jednak warto czasami patrzeć. Z raportu przesłanego przez zarząd PGNiG do Komisji Nadzoru Finansowego wynika, że spółka zakontraktowała 1 mln ton gazu skroplonego (LNG) rocznie. Punktem dostaw będzie terminal LNG w Świnoujściu, który trzeba będzie dopiero zbudować. Wartość umowy uzależniona jest od cen notowań ropy naftowej na rynkach światowych. Przy obecnych cenach ropy wynosi ok. 550 mln dol. (ok.1,8 mld zł), czyli 550 dol. za tonę. Ponieważ tona LNG to 1460 m3, więc za 1000 m3 gazu katarskiego zapłacimy około 380 dol. Skądinąd wiadomo, że koszt budowy terminalu gazowego szacowany jest na 600 mln euro. Kontrakt katarski jest mimo wszystko niewielki. Wystarczy jeden tankowiec, by go obsłużyć. Powiązane z cenami ropy naftowej są też ceny gazu rosyjskiego. Obecnie Europa (w tym Polska) płaci 290-300 dolarów za 1000 m3, czyli 80 dolarów mniej niż za gaz katarski. Qatargas podpisał 19 czerwca umowę z konsorcjum ośmiu japońskich firm energetycznych na dostawy 6 mln ton LNG rocznie do roku 2021. W tym wypadku również cena jest powiązana z ceną ropy naftowej i przy obecnym poziomie (ok. 70 dol. za baryłkę) wynosi 8,6 dol. za milion jednostek cieplnych (czyli tzw. BTU). Według przeliczników podawanych przez Zakład Ekonomiki i Badań Rynku Paliwowo-Energetycznego Instytutu GSMiE PAN 1 tona LNG to niespełna 52 mln BTU. To znaczy, że japońskie konsorcjum za tonę gazu skroplonego płaci 440 dol., o ponad 100 dol. mniej niż PGNiG. Według informacji agencyjnych negocjacje japońskiego konsorcjum z Qatargasem trwały aż pięć lat. Tymczasem nasz minister, jak Cezar, w ciągu jednego dnia: pojechał, zobaczył, "zwyciężył". Jakkolwiek patrzeć, za gaz katarski przepłacamy jakieś 100 mln dol. rocznie. Twierdzenie Grada, że w długim okresie może się to opłacać, jest bałamutne. Skoro ceny kupowanego w Katarze gazu są związane z cenami ropy, będą rosły jednakowo dla nas i dla innych partnerów. To znaczy - dla nas będą zawsze wyższe. Według obecnej taryfy PGNiG spółka sprzedaje metr sześcienny gazu za mniej więcej 90 gr, a z Kataru kupuje za 1,20 zł. Pamiętajmy, że jest to spółka giełdowa, która powinna działać tak, by osiągnąć zysk. Tymczasem jej właściciel, minister skarbu, zmuszą ją do transakcji, na której będzie rocznie traciła kilkaset milionów złotych. Jeśli dostawca katarskiego gazu lub pośrednik tej transakcji jest jednocześnie powiązany z inwestorami w Polskich Stoczniach (co wynika ze słów ministra Grada), koszt zakupu majątku w Gdyni i Szczecinie zwróci mu się po roku. Rząd chciał mieć stoczniowy "sukces" i na razie go odtrąbił. Aby go uzyskać, musiał czymś zachęcić potencjalnego inwestora. Ten doskonale wiedział, jak słaba jest pozycja negocjacyjna polskiego rządu. Grad siadał do stołu, będąc w sytuacji przymusowej. Czy można się dziwić inwestorowi - ktokolwiek nim jest - że tę sytuację wykorzystał? Witold Radomski

Coraz więcej pytań w sprawie gazowego kontraktu Resort skarbu powinien ujawnić szczegóły umów w sprawie stoczni i katarskiego gazu - pisze Witold Gadomski. Opublikowany w sobotniej "Gazecie" tekst "A może Katar kupił stocznie, bośmy mu przepłacili za gaz?" wywołał burzę. W tekście postawiłem tezę, że zakup majątku stoczniowego przez tajemniczego inwestora jest powiązany z kontraktem gazowym, który spółka PGNiG zawarła z katarską spółką Qatargas. Zapłacone za majątek upadłych stoczni pieniądze - 380 mln zł - są małym pyłkiem w porównaniu z wartością 20-letniego kontraktu na gaz skroplony - 11 mld dol. według obecnej wyceny. Mój informator z Ministerstwa Skarbu Państwa potwierdza. - Związek między tymi kontraktami jest faktem - mówi. - Należy się liczyć z tym, że inwestor zakup majątku stoczni potraktuje jako element kosztu zawarcia transakcji. Jest on na tyle mały, że nawet jeśli będzie tylko pozorował produkcję stoczniową, wyjdzie na swoje. Nie udało nam się wczoraj dodzwonić do rzecznika MSP, rzecznika rządu i ludzi z otoczenia premiera Tuska. Rzecznik prasowa PGNiG Joanna Wasicka-Zakrzewska oświadczyła, że kontrakt gazowy jest dla Polski korzystny. Tak samo twierdzi polityk PO Andrzej Halicki, przewodniczący sejmowej komisji spraw zagranicznych. Mam nadzieję, że pan Halicki zna szczegóły kontraktu, wie, kto Ministerstwu Skarbu i spółce PGNiG doradzał, zapoznał się z obecnymi trendami na rynku gazowym. Jeżeli nie, to jego stwierdzenie o korzystnym kontrakcie jest tylko propagandą. Jeżeli zaś ma wystarczające informacje, byłoby dobrze, gdyby się nimi podzielił z opinią publiczną, nie ograniczając się do deklaracji wiary w dobre intencje ministra Grada. Zacznijmy od cen gazu i trendów rynkowych. Gaz naturalny, także w formie skroplonej, kupuje się albo w kontraktach wieloletnich, albo na rynku spotowym, gdzie cena zmienia się w zależności od popytu i podaży. Rynek terminowy ma tę zaletę, że można nieco złagodzić wahania cen, choć tylko w pewnych granicach. Ceny w kontraktach terminowych są na ogół powiązane z cenami ropy naftowej (brane są średnie z kilku kwartałów), dlatego nie można liczyć na to, że cena 550 dol. za tonę LNG, zakontraktowana przez Polskę, będzie stała. Jest to cena przy założeniu, że baryłka ropy kosztuje ok. 70 dol. Jeżeli kryzys gospodarczy się skończy i baryłka poszybuje ponad 100 dol., wzrośnie też cena gazu w katarskim kontrakcie. Na rynku spotowym ceny zmieniają się częściej i są mniej powiązane z sytuacją na rynku ropy naftowej. Na ceny ropy wpływa siła naftowego kartelu OPEC. Podobnego kartelu nie ma (mimo prób podejmowanych m.in. przez Rosję) na rynku gazu i LNG. Z tego powodu w dłuższym okresie ceny LNG będą prawdopodobnie rosły wolniej niż ropy. Istnieje też drugi powód. Jest nim znaczny wzrost wydobycia gazu naturalnego w USA za pomocą nowych technologii pozwalających na eksploatację złóż łupkowych. Według oficjalnych analiz amerykańskiej Energy Information Administration import LNG do USA będzie w długim okresie spadać do 15 mln ton w roku 2030. Już w tym roku import gwałtownie spadł, a ceny LNG na rynku spotowym kształtują się dziś na poziomie 4-4,5 dol. za MMBTU, czyli 204-235 dol. za tonę LNG - 2,5-krotnie mniej niż zapłacimy w kontrakcie katarskim. Skoro według różnych analiz obroty na rynku spotowym będą rosły, a ceny nie będą podążały za ceną baryłki ropy, to po co było się spieszyć z zawarciem kontraktu 20-letniego? Różne osoby związane z rządem mówią: Polska zapłaci wprawdzie za gaz więcej niż np. japońskie konsorcjum, ale to dlatego, że kontrakt zawarty przez Japończyków jest sześciokrotnie większy. To argument niezbyt logiczny. Japonia jest znacznie bardziej uzależniona od dostaw gazu niż Polska, a ponieważ jest wyspą, naturalnym rozwiązaniem są masowe zakupy LNG. Japończycy potrafią negocjować - przez kilka lat spierali się z Qatargasem w sprawie formuły cenowej, zanim zgodzili się na powiązanie z ceną baryłki ropy. Japończycy byli w gruncie rzeczy w gorszej pozycji negocjacyjnej niż my, bo są bardziej uzależnieni od importu, a mimo to zapłacą o ponad 100 dol. za tonę mniej niż PGNiG. W tej sytuacji należy zadać kilka pytań:
1. Kto doradzał Ministerstwu Skarbu Państwa i PGNiG przy negocjowaniu kontraktu? Przy znacznie mniejszych kontraktach prywatyzacyjnych są doradcy wybierani w drodze publicznego konkursu.
2. Czy PGNiG rozważało możliwość kontraktów spotowych? A jeżeli tak, dlaczego ją odrzuciło?
3. Kto pokryje straty PGNiG spowodowane zakupem droższego gazu z Kataru? Przypomnijmy, że cena przed wpuszczeniem gazu do rur wyniesie 1,20 zł za m sześc., a po doliczeniu kosztów ponownej gazyfikacji 1,40-1,50, czyli o kilkadziesiąt groszy więcej niż wynosi obecna taryfa PGNiG.

4. No i na koniec pytanie podstawowe:, kiedy Ministerstwo Skarbu ujawni szczegóły obu kontraktów - stoczniowego i gazowego?

Witold Gadomski

Co zagraża planom sprzedaży stoczni? Pod znakiem zapytania stanęła operacja uruchomienia na nowo produkcji stoczniowej w Gdyni i Szczecinie. Jak dowiedział się DZIENNIK z kręgów zbliżonych do kierownictwa resortu skarbu, osławiony już list skierowany do inwestora z Kataru nie jest powodem opóźnienia wpłaty za majątek stoczni. Jaki więc jest powód? "Brak zamówień na statki". Zdaniem osoby zbliżonej do kierownictwa resortu skarbu przyszłość stoczni w Szczecinie i Gdyni nie rysuje się w kolorowych barwach. "Wiem jedno: dobrze nie jest, a zapewnienia resortu to tylko dobra mina do złej gry" - mówi nasz informator. Przyznaje, że nie ma pełnej wiedzy o kontaktach ministra Aleksandra Grada z przedstawicielami QInvest. "Ale według mojej wiedzy list jest tylko pretekstem, który w tej sytuacji jest mu na rękę" - dodaje nasz rozmówca. Przelew za majątek stoczni w Szczecinie i Gdyni miał dotrzeć na konto Agencji Rozwoju Przemysłu o północy z wtorku na środę. Pieniądze nie dotarły. Co według wiedzy naszego informatora jest przyczyną tej zwłoki? "Na całym świecie nie ma zamówień na statki. Wszyscy, którzy znają się na tej branży, to wiedzą. I Katarczycy na pewno też" - uważa osoba zbliżona do kierownictwa MSP. Co na to resort skarbu? Minister Grad trzyma się wersji, że wszystko przez list Szczecińskiego Stowarzyszenia Obrony Stoczni i Przemysłu Okrętowego w Polsce. "Inwestor razem ze swoimi partnerami finansowymi poprosił nas o zmianę terminu na dzień 17 sierpnia, dlatego że chce dokonać dodatkowego audytu prawnego" - tłumaczył rano w "Sygnałach dnia". Po południu jego rzecznik Maciej Wewiór dodawał jeszcze, że od środy inwestor finansuje już utrzymanie majątku stoczni. "Nie ma więc mowy o wycofywaniu się z transakcji" - zapewniał. Według nieoficjalnych informacji w prośbie inwestora o odroczenie terminu płatności nie znalazła się wzmianka o liście odradzającym mu transakcję. Ale MSP zapewnia, że te argumenty padały w bezpośrednich rozmowach. Także reprezentujący inwestora zarząd spółki Polskie Stocznie przyznał wczoraj, że to tajemniczy list był powodem wstrzymania transakcji. W środę ci sami ludzie jednak twierdzili, że o żadnym liście nie słyszeli. Całą sytuacją mocno zaniepokojeni są związkowcy. Stoczniowa "Solidarność" zaapelowała wczoraj o natychmiastowe spotkanie z premierem Donaldem Tuskiem. W odpowiedzi usłyszeli, że to sprawa do ministra skarbu. Dlaczego chcieli się spotkać? "Mamy swój rozum. Czujemy, że zaraz okaże się, że np. Bruksela powie "nie" na zmianę terminu" - mówi jeden z liderów związkowych. "Wątpię, by Komisja Europejska się nie zgodziła" - zapewnia jednak Wewiór. I dodaje: "Jesteśmy już na finiszu, już widać metę, więc, po co Bruksela miałaby torpedować ten plan?" MARCIN GRACZYK: Stoczniowcy chcą się spotkać z premierem, i to - jak mówią - w trybie natychmiastowym. Dojdzie do takiego spotkania? PAWEŁ GRAŚ*: Sprawę prowadzi minister Grad. Jak wiemy, na skutek różnych niezależnych od nas perturbacji termin płatności za stocznie został przesunięty na 17 sierpnia. I tyle. Trzeba cierpliwie poczekać. Czyli pan premier na razie nie spotka się ze stoczniowcami? Na razie nie ma takiej potrzeby. Jak mówiłem, za tę sprawę odpowiada minister skarbu i świetnie sobie radzi. Czekamy na wpłynięcie pieniędzy. Tak by inwestor jak najszybciej mógł przejąć firmę, rozpocząć produkcję i na nowo zatrudniać ludzi. A wierzy pan, że ten przelew będzie? Jestem głęboko przekonany, że tak. Rząd mocno się zaangażował, włożył wiele wysiłku w ratowanie stoczni i nic nie wskazuje na to, by to się nie udało. Czekamy na szczęśliwy finał. Mikołaj Wójcik, Marcin Graczyk

"Kupno stoczni jest niezgodne z szariatem" Choć termin minął o północy, Skarb Państwa nie dostał pieniędzy od inwestora, który chciał kupić stocznie w Gdyni i Szczecinie. Resort skarbu przyznał, że katarskiego inwestora wystarszył list od działaczy Stowarzyszenia Obrony Stoczni? Wymieniają oni w nim wady prawne umowy i twierdzą, że kontrakt może być sprzeczny z koranicznym prawem.Szef Stowarzyszenia Lech Wydrzyński napisał list - do którego dotarło TVN24 - do katarskiego funduszu QInvest (inwestor nowopowstałej spółki Stocznie Polskie) i Qatar Islamic Bank (gwarant transakcji). List został przesłany także do emira Kataru oraz polskiego prezydenta, premiera i ministra skarbu. Ostrzega w nim, że Stocznia Szczecińska Nowa "powstała z majątku Stocznia Szczecińska Porta Holding SA, przejętego w sposób bezprawny/przestępczy". "Istnieją powody by przypuszczać, że Stocznia Szczecińska Nowa SA stała się w latach 2003-2009 działającą na wielką skale pralnia brudnych pieniędzy, jako, że budowane wówczas statki były sprzedawane po cenie zaniżonej o 30-50 proc. (...), podczas gdy kwotę rządowej pomocy udzielonej stoczni w tamtym okresie szacuje się na ponad milion euro. Znakomita część tej pomocy mogła trafić do osób prywatnych" - czytamy w liście. Jego autorzy zwracają też uwagę inwestorowi, że zakup mienia o tak niejasnej przeszłości może stać w sprzeczności z szariatem, czyli koranicznym prawem, ponieważ "Muzułmanin ma zakaz sprzedaży rzeczy, gdy wie, że posiada ona wady i nie poinformuje o nich". Minister skarbu Aleksander Grad przyznał, że list spowodował wahanie katarskich inwestorów. Jego napisanie nazwał "jawnym sabotażem". Na antenie TVN24 Lech Wydrzyński stwierdził, że nie dostrzega związku listu z faktem, że na konta stoczni nie wpłynęło 40 mln dolarów od inwestora Stoczni Polskich.

Inwestor się waha. Nikt nie chce statków A jeśli Gadomski miał rację? Dziennik: Pod znakiem zapytania stanęła operacja uruchomienia na nowo produkcji stoczniowej w Gdyni i Szczecinie. Jak dowiedział się Dziennik z kręgów zbliżonych do kierownictwa resortu skarbu, osławiony już list skierowany do inwestora z Kataru nie jest powodem opóźnienia wpłaty za majątek stoczni. Jaki więc jest powód? "Brak zamówień na statki". Zdaniem osoby zbliżonej do kierownictwa resortu skarbu przyszłość stoczni w Szczecinie i Gdyni nie rysuje się w kolorowych barwach. (...) Co według wiedzy naszego informatora jest przyczyną tej zwłoki? "Na całym świecie nie ma zamówień na statki. Wszyscy, którzy znają się na tej branży, to wiedzą. I Katarczycy na pewno też" - uważa osoba zbliżona do kierownictwa MSP. ("Inwestor się waha. Nikt nie chce statków", Dziennik, 24 lipca) Brak zamówień na statki jest tak samo wiarygodnym powodem wycofania się Katarczyków jak tajemniczy list. Jedno i drugie to pic na wodę. Dekoniunktura w przemyśle stoczniowym nie spadła przecież jak grom z jasnego nieba gdzieś tak między 4 a 24 lipca, zaskakując wszystkich, a najbardziej katarskiego nabywcę stoczni. Bo przecież jeszcze niecałe trzy tygodnie temu prezes nowej spółki Polskie Stocznie Jan Ruud de Jonge zapewniał w Rzepie, że "polskie stocznie powstaną jak feniks z popiołów", wtórował mu rozradowany minister Grad, zapewniający, że nowy inwestor gwarantuje dalszą produkcję statków i zatrudnienie polskich stoczniowców. Tymczasem, jeśli wierzyć obu panom, obiecując cuda w imieniu nowego właściciela stoczni nie wiedzieli nawet - a w każdym razie deklarowali, że nie wiedzą - kto faktycznie te stocznie kupił (!). Ktoś naprawdę wierzy w te bajki? Nie mam wielkiego doświadczenia w kupowaniu stoczni, ale nie wierzę, że ktokolwiek wykłada kilkaset milionów na zakup fabryki bez wnikliwej analizy rynku i upewnienia się, że będzie miał zbyt na to co zamierza w niej produkować. Tłumaczenie, że dopiero po podpisaniu umowy, gdy przyszło do płacenia za towar, Katarczycy ze zgrozą odkryli, że nie ma popytu na statki, wkładam między bajki. Tam gdzie wcześniej włożyłam równie wiarygodną opowieść o tym, że poważny inwestor przy wartej kilkaset milionów transakcji z poważnym rządem przejął się tajemniczym listem od jakiegoś stowarzyszenia i wstrzymał płatności, bo z listu dowiedział się czegoś czego nie odkryli przygotowujący dla niego transakcję prawnicy i analitycy różnej maści. Nie wiem, o co chodzi w sprawie stoczni ale dawno nikt tak nie rżnął głupa, a że rżnięcie odbywa się publicznie, kompromituje rząd, a ministra skarbu będzie  kosztować stołek, musi chodzić o coś co jest warte odstawienia takiej szopki. Nie mam pojęcia, o co, ale może warto jeszcze raz rozważyć to co niedawno pisała Gazeta Wyborcza na temat powiązania transakcji sprzedaży stoczni z transakcją kupna skroplonego gazu. Gazeta Wyborcza: Postawiłem tezę, że zakup majątku stoczniowego przez tajemniczego inwestora jest powiązany z kontraktem gazowym, który spółka PGNiG zawarła z katarską spółką Qatargas. Zapłacone za majątek upadłych stoczni pieniądze - 380 mln zł - są małym pyłkiem w porównaniu z wartością 20-letniego kontraktu na gaz skroplony - 11 mld dol. według obecnej wyceny. Mój informator z Ministerstwa Skarbu Państwa potwierdza. - Związek między tymi kontraktami jest faktem - mówi. - Należy się liczyć z tym, że inwestor zakup majątku stoczni potraktuje jako element kosztu zawarcia transakcji. Jest on na tyle mały, że nawet, jeśli będzie tylko pozorował produkcję stoczniową, wyjdzie na swoje. ("Coraz więcej pytań w sprawie gazowego kontraktu", Gazeta Wyborcza, 12 lipca) Witold Gadomski swoje rozważania snuł jeszcze zanim pojawiły się problemy ze sfinalizowaniem stoczniowej transakcji, więc można je było zlekceważyć ale po tym co się ostatnio dzieje warto do nich wrócić bo stają się najsensowniejszym wyjaśnieniem tego co mamy wątpliwą przyjemność obserwować. Tak, wiem, pamiętam, "my się k..wa nie znamy na tym gazie", ale może tym razem coś jest na rzeczy? Może faktycznie stocznie były tylko dodatkiem do kontraktu gazowego? Donald Tusk, bagatelizując sprawę zagrożonej transakcji sprzedaży stoczni pocieszał, że mamy przecież wadium w wysokości (o ile pamiętam) 8 milionów, więc przynajmniej nie zostaniemy z niczym. Jeśli cytowany przez Gazetę urzędnik MSP miał rację, że nawet płacąc 380 milionów za stocznie inwestor wyjdzie na swoje bo kontrakt gazowy jest bardzo opłacalny, to co dopiero jeśli jego dodatkowy koszt spada do ledwie 8 milionów utraconego wadium? List czy brak zamówień na statki to raczej nie powody wycofania się anonimowych nabywców z transakcji, zbyt niepoważne jak na transakcję, którą miesiącami przygotowują sztaby prawników i analityków. Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem, jeśli do transakcji  ostatecznie nie dojdzie, będzie to, że nigdy nie miało do niej dojść. Tak mi się wydaje. Jak już kiedyś pisałam, w czerwcu, jeszcze zanim ministerstwo ujawniło inwestora (?), zwróciłam się do ministra skarbu o informację publiczną na temat transakcji sprzedaży Stoczni Gdynia. Prosiłam o umowę sprzedaży, informację o wszystkich zewnętrznych podmiotach zaangażowanych w transakcję (pośrednictwo w negocjacjach, doradztwo, przygotowanie umów, itp), oraz o kalendarium prac nad sprzedażą stoczni (wskazanie wszystkich spotkań odbytych w tej sprawie z nabywcą, a także ewentualnymi pośrednikami i firmami doradczymi, z podaniem daty i miejsca spotkania, wszystkich uczestników spotkania, celu i efektów). Niepodpisany urzędnik ministerstwa odpowiedział mi: Jednocześnie uprzejmie informuję, że przedmiotowe umowy sprzedaży oraz kalendarium prac nad sprzedażą składników majątku Stoczni nie są dokumentami urzędowymi w rozumieniu ustawy. Nie spełniają one, bowiem definicji ustawowej: “treść oświadczenia woli lub wiedzy, utrwalona i podpisana w dowolnej formie przez funkcjonariusza publicznego w rozumieniu przepisów Kodeksu karnego, w ramach jego kompetencji, skierowana do innego podmiotu lub złożona do akt sprawy”. Biorąc powyższe pod uwagę nie jest możliwe udostępnienie Pani wnioskowanych treści. Odpowiedź jest, sami przyznacie, dziwna, bo umowa sprzedaży państwowego majątku przez ministerstwo skarbu z pewnością jest oświadczeniem woli podpisanym przez funkcjonariusza publicznego, nie wyobrażam też sobie, żeby kalendarium i przebieg prac nad transakcją sprzedaży stoczni nie zostały utrwalone w postaci licznych notatek służbowych, również będących informacją publiczną (nawet, jeśli we fragmentach podlegających utajnieniu). Nie mogę niestety zaskarżyć odmownej odpowiedzi ministerstwa, bo jest anonimowa, nie jest, więc decyzją administracyjną. Ale może warto poprosić jeszcze raz, tym razem także o podobne informacje na temat transakcji gazowej, ciekawa jestem czy coś je łączy, na przykład nazwy pośredników. To, co się dzieje wokół stoczni jest tak dziwne, że wydaje się być ściemą od początku do końca, nic tu nie trzyma się kupy i chyba naprawdę jedynym w miarę racjonalnym wyjaśnieniem jest już tylko hipoteza Gadomskiego. kataryna

27 lipca 2009 Kto nas ma bronić przed naszymi obrońcami? W czasie, gdy Platforma Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe przygotowują się do realizacji kolejnego socjal - projektu na sumę 2,5 miliarda złotych(???),  a dotyczącego budowy małpich gajów dla dzieci przy szkołach pod zabawną  nazwą” Radosna szkoła”- dzieją się, albo mogą się dziać ciekawe rzeczy dotyczące  projektu na dostawę skroplonego gazu z Kataru. Gdyby socjaliści z Platformy Obywatelskiej mieli do wydania 10 miliardów - na pewno by je wydali i szkoły byłyby bardziej radosne niż są obecnie. Jedynie podatnicy byliby mniej radośni, bo   za sprawą „liberałów” pozostałoby im mniej pieniędzy w kieszeni..  Małpie gaje będą w kolorach niebieskim i pomarańczowym. Koalicjant domaga się koloru zielonego.. Klasyczni liberałowie kochali wolność człowieka, jako naturalną kategorię związaną ściśle z człowiekiem. Współcześni „ liberałowie” kochają rabunek i zakazy! W klasycznym tego słowa znaczeniu liberałami nie są - są socjalistami. To samo dotyczy wprowadzania przez Platformę Obywatelską, decyzją prezydenta Pawła Adamowicza zakazu palenia papierosów na plażach Gdańska(???).Pan Paweł był nawet kiedyś w Partii Konserwatywnej (???). Ale obciach! No i co z tego i co się stanie, że kulturalny człowiek zapali sobie papierosa na plaży, a peta wyrzuci do kosza tak jak każdego śmiecia? Bardzo   byłbym kontent, gdyby wszyscy palacze, którzy aktualnie są  w Gdańsku porzucili Gdańsk i pojechali sobie na przykład do Gdyni, gdzie rządzi pan prezydent Szczurek, który takiego zakazu nie wprowadził.. Tak jak inni zarządzający kurortami na Wybrzeżu.. Platforma Obywatelska próbowała go sobie skaptować, ale się jej nie udało, pan prezydent Szczurek pozostawił sobie niezależność. Wyczuł pismo nosem- jak to się mówi. Będąc dwa tygodnie temu w Gdyni, rozmawiałem z ciekawości z handlującymi gadżetami nad samym morzem, którzy bardzo pozytywnie wyrażali się  o prezydencie Szczurku jako człowieku otwartym, przychylnym drobnej przedsiębiorczości, wyrozumiałym i niekłopotliwym. W przeciwieństwie do  prezydenta Gdańska z Platformy Obywatelskiej, który ludziom handlującym  utrudnia życie jak może. I wcale pan prezydent Szczurek nie chwali się, że jest liberałem.! A nim jest naprawdę! „To doprawdy model rzadki, że za liberałów naszych rosną ceny i podatki”- gdzieś wyczytałem. Ale wróćmy do skroplonego gazu z Kataru. 29 czerwca 2009  roku  rząd Platformy Obywatelskiej i PSL podpisał umowę na dostawy gazu z Kataru. Abstrahując już od faktu, że tymi sprawami zajmuje się rząd, zamiast prywatnych firm w układzie rynkowym. Gdyby im na to pozwolić gazu mielibyśmy w bród i ciut ciut, a tak…. Będą ciągłe problemy z …. Rządem. Bo rząd nie jest od rozwiązywania problemów- rząd jest problemem! Gaz ma być dostarczany do gazoportu w Świnoujściu, którego to gazoportu jeszcze nie ma, ale ma być do w ciągu pięciu lat. Niemcy i Rosjanie, będą budować Gazociąg Północny, którego trasa bałtycka przetnie tor wodny naszych portów w Świnoujściu i Szczecinie. Gaz ma być dostarczany  statkami Q-Flex od 2014 roku przez 20 lat, a wspomniany tor wodny ma głębokość 14,3 metra, a średnica rury wynosi 1,4 metra.  Po ułożeniu rury na dnie, głębokość toru skurczy się do 12,9 metra.  Tymczasem wymagana głębokość toru dla bezpiecznej żeglugi gazowców  Q-Flex o zanurzeniu 12,5 metra przy pełnym załadunku wynosi 14,3 m.. W 2007 roku, Polska zwracała uwagę inwestorom Nord Stream  na  problem blokady, ale zostaliśmy zignorowani, mimo, że dla innych miejsc na Bałtyku, gdzie gazociąg krzyżuje się z trasami żeglugowymi, zaprojektowano odpowiednie zabezpieczenia np. okolic Gotlandii. Co ciekawe, nie mamy możliwości stawiania jakichkolwiek warunków, gdyż rosyjsko- niemiecka rura  nie przecina wód, na których obowiązują polskie przepisy? W odmiennej sytuacji są państwa mające status tzw. państw pochodzenia: Niemcy, Szwecja, Dania, Finlandia i Rosja. Tylko do nich możemy zgłaszać zastrzeżenia wobec inwestycji. Gazociąg Północny będzie składał się z dwóch nitek o długości 1220 kilometrów i przepustowości po 27,5 mld metrów sześciennych gazu rocznie. Za 7,4 mld euro, pierwsza nitka ma być oddana do eksploatacji w 2011 roku, a druga  w 2012. Udziałowcami Gazociągu Północnego są: rosyjski GAzprom( 51%), niemieckie E. ON-Ruhrgas  i BASF-Wintershall( po 20 %)  oraz holenderski Gasunie(9%) Do projektu chce też przystąpić francuski koncern GDF Suez, który chce przejąć 9% akcji od niemieckiego ON-Ruhrgas.. Ciekawe, jak to wszystko się skończy..? Czy porty w Świnoujściu i Szczecinie nie zostaną zablokowane przez Nord Stream? Na pewno natomiast skończy się normalna sprzedaż wody w butelkach, bo  pierwsze na świecie miasteczko Bundanoon, w australijskim stanie Nowa Południowa Walia, w celu ochrony środowiska, wprowadziło  zakaz sprzedaży wody w butelkach(????) Urzędnicy  argumentują, że wydobywanie, pakowanie i transportowanie butelkowanej wody stanowi niepotrzebne marnotrawstwo zasobów naturalnych. Urzędnicy- ekolodzy zwracają również uwagę na ilość odpadów, która w związku z wydobywaniem, pakowaniem i transportem - powstaje. Od września zamiast butelek wody będą sprzedawane puste butelki, przeznaczone do wielokrotnego użytku. Będzie je można napełnić wodą z wyposażonych w filtry źródełek, zlokalizowanych przy głównych ulicach miasteczka. No cóż… urzędnicy się znają lepiej  na biznesie  i wiedzą lepiej od biznesmnów jak się to robi.. W ich mniemaniu, wystarczy podjąć decyzję administracyjną i już będzie dobrze.. Zysk, koszty, opłacalność inwestycji nic im nie mówi… Wkurzają ich tylko butelki! Jak napisał dowcipnie jeden z kolegów w „ Najwyższym Czasie”:” Proponujemy kolejny krok: zamiast sprzedaży piwa( tak popularnego  w Australii) w butelkach czy puszkach( jedne i drugie strasznie zaśmiecają środowisko)  należy sprzedawać puste butelki i kufle, po uprzednim zainstalowaniu kraników przy głównych ulicach?(!!!!). To samo może dotyczyć tacek, widelczyków i noży jednorazowego użytku. Po co to wszystko produkować, pakować i transportować.. Można na głównej ulicy miasta.. Ale z drugiej strony, nie wszystko można na głównej ulicy miasta? Produkcja ubrań, butów, łóżek, materacy, szalików, kocy i innych rzeczy potrzebnych człowiekowi we współczesnym życiu, też powinna być wyregulowana, bo ile niepotrzebnego przy tym pakowania, produkowania i transportowania.. Gdyby każdemu wyprodukować tyle ile mu potrzeba, żeby potem nie musiał tego wszystkiego wyrzucać, świat byłby czystszy i bardziej znośny. Nie byłoby tyle potrzeba transportu, produkcji i pakowania. Każdy  kupiłby sobie według potrzeb- potrzeb ustalonych nie przez rynek, lecz przez urzędników - ekologów. Planowanie doprowadzone byłoby do każdego człowieka, a ile roboty mieliby urzędnicy.. No i Marks nareszcie byłby usatysfakcjonowany. Do czego to prowadzi pełne pasji dążenie do administrowanej oszczędności? Czy jeszcze coś nas zadziwi w wykonaniu socjalistów - ekologów? WJR

Przekręt-gigant Już dwa razy ostatnio pisałem o sprawie stoczni. 5 V tłumaczyłem w Szczecinie, że Stocznia na pewno NIE została (wbrew oświadczeniom tzw. "Rządu") sprzedana, że to jest tylko przykrywka dla dalszego ciągnięcia pieniędzy od podatników. Można to było łatwo uciąć - co napisałem przed trzema tygodniami: "Rząd" postanowił wreszcie - o 20 lat za późno - Stocznię tę po prostu sprzedać.No, i sprzedał. To znaczy: powiedział, że sprzedał. Przed unio-wyborami tryumfalnie oświadczył, że sprzedał, a WCzc. Sławomir Nitras (obecnie już wybrany na CEPa) oświadczył, że firma, która ją kupiła, jest absolutnie wiarygodna. Problem w tym, że trudno było nawet zdobyć jej nazwę. W końcu okazało się, że jest to "fundacja" (??) "Stichting Particulier Fonds Greenrights" (???) działająca w imieniu "United International Trust N.V." zarejestrowanej na... Antylach Holenderskich, najprawdopodobniej spółki komandytowej z panami o nazwiskach: Eliasz Reifman, Ron Al Dor, Guy Bernstein, Jakób Elinav, Gad Goldstein, Hadas Gazit Kaiser, Uzi Netanel, Naamit Salomon, Ido Schechter. UIT ma podobno gwarancje Islamskiego Banku Kataru... No, jeśli ten zestaw na milę nie śmierdzi jakimś przekrętem - to zjem własną chustkę do nosa! W międzyczasie przeczytałem, że według portalu Niezależna.pl, za firmą UIT stoi izraelski wywiad. UIT należy do grupy Sapiens, w której zarządzie zasiadają byli pracownicy armii i wywiadu izraelskiego. Zdajcie sobie Państwo sprawę, jaka to gigantyczna afera. Naszym służbom specjalnym udało się w to wciągnąć zarówno Izraelitów, jak i arabskich szejków z Kataru! Bo też chodzi tu o ogromne pieniądze. Przy okazji: tę wypowiedź JE Szymona Peresa, prezydenta państwa Izrael, podczas konferencji Association of Trade Offices w Tel Awiwie - we fragmencie cytowaną w "ANGORZE". Powiedział: "Izraelska gospodarka kwitnie. Izraelscy businessmani inwestują wszędzie na świecie. Izrael może poszczycić się niespotykanym sukcesem. Zdobyliśmy już dziś gospodarczą niezależność. Dla takiego małego kraju jak nasz to jest naprawdę zadziwiające. Widzę, że wykupujemy Manhattan i wykupujemy Węgry, i wykupujemy Rumunię, i wykupujemy Polskę. Widzę też, że nie mamy z tym problemów. Dzięki naszemu talentowi, naszym kontaktom i naszemu dynamizmowi zdobywamy nieruchomości prawie wszędzie". Opublikował to izraelski "Maariv", a następnie "Yediot Aharonot". Na Węgrzech wywołało to burzę - bo gazeta "Magyar Nemzet' zwróciła się do ambasady Izraela w Budapeszcie z prośbą o wyjaśnienie - i jej rzecznik, p. Andrzej Büchler potwierdził wypowiedź, zaznaczając tylko, że słowa "były źle dobrane". Zdumiewające, że "polscy" dziennikarze nic o tym nie piszą ani nie mówią! Oczywiście - zgodnie z tym, co przepowiadałem - katarski QInwest wycofuje się z interesu, bo "stwierdził, że na produkowane w Gdyni i Szczecinie statki nie ma popytu". Jest to bzdura. Ja jako polityk sprawami stoczni się nie zajmuję - bo wierzę, że gospodarką zajmować się powinien rynek, a nie politycy czy inni złodzieje. Jako publicysta zajmuję się stoczniami rzadziej niż problemem np. homosiów i gejów. A mimo to doskonale wiem, że stocznie położone nad Kałużą Bałtycką (pisałem o tym np. w październiku 2008) nie mają szans w konkurencji ze stoczniami nad Pacyfikiem - na przykład. I co - wielki bank inwestycyjny nie potrafiłby się tego dowiedzieć w 15 sekund? Niech bezpieka nie robi nam wody z  mózgu. To po prostu gigantyczny przekręt. A - jakby ktoś nie wiedział: agent wywiadu ps. "Must" to p. Andrzej Olechowski. JKM

Wstydliwa dla Wałęsy "rozmowa braci" Do przeczytania całości pracy Zyzaka: "Lech Wałęsa - Idea i Historia", pozostało mi raptem parę stron. Autor w sposób odważny poruszył kilka ciekawych i zarazem tajemniczych wątków, które wzbudzają kontrowersje również wśród historyków. Jednym z nich jest tzw. "rozmowa braci", która odbyła się pomiędzy Lechem Wałęsą, a jego bratem Stanisławem, podczas internowania przywódcy "Solidarności" w Arłamowie, 29 września 1982 roku. Mam wrażenie, że sprawa nagrania została skrzętnie "uciszona" i nadano jej rangę spreparowanego. O autentyczności stenogramów świadczą zeznania Stanisława Wałęsy w KW MO w Bydgoszczy z dnia 4 listopada 1982 roku. Magnetofon marki "Sanyo" wraz z ciekawą kasetą bezpieka zarekwirowała bratu  po wyjściu z ośrodka. Lech Wałęsa prawdopodobnie nie wiedział, że jest nagrywany. Taśmy miały zostać wykorzystane przez SB w późniejszym czasie do skompromitowania lidera opozycji i zostały rzekomo, wraz z niektórymi donosami i materiałami pornograficznymi, wysłane nawet do Watykanu. Tłumaczyło by to nieco chłodny stosunek Karola Wojtyły do Wałęsy, podczas audiencji 23 czerwca 1983r. w Dolinie Chochołowskiej. Stenogram z "rozmowy braci" jest naszpikowany wulgaryzmami, które świadczą tylko o osobie wypowiadającej się. Ważniejsze, niż prymitywny język, jakim posługiwał się Lech, są tematy, poruszane przez rodzeństwo. Taśmy obrazują stosunek Wałęsy do pieniędzy, Nagrody Nobla, a nawet Kościoła. Wiary w słowa przywódcy ruchu oporu nie chciał dać nawet jego bliski przyjaciel, ks. Orszulik, o którym również mowa: W. (Lech Wałęsa) - To oczywiście oni mają rację, że Kościół chce mi kurwa nóż w plecy włożyć. Przecież oni mają dalekowzroczną politykę. Tu się zgadza. B. (Stanisław Wałęsa) - Oni mają nawet założenia na 1000-lecie?!

W. - Tak, ale na dzisiaj dla nich to jest ekonomicznie tak; dla mnie jako człowieka i rodziny to kurwa nie jest ekonomiczne, ale ich to jest ekonomicznie, tu się zgadzam. Dlatego Orszulika wygonię. On dużo spraw mi załatwił, tylko teraz, co przeważyło, kiedy Danki nie przyjęli w Warszawie. Kiedy prymas był i nie przyjął jej?. Ona miała tam im powiedzieć, - w co wy chuje gracie. Oni tu mają inny argument, że przez papieża itd., przez tę politykę załatwią te inne rzeczy. Rozumiesz? To są duże zbieżne koncepcje, ale inaczej interpretowane. I oni wyciągnęli inną i ja wyciągam inną. Prowadzimy politykę z papieżem, a ja myślałem, że papież, Orszulik, Dąbrowski to jest jedno. Okazuje się, że nie. Oni po prostu inną koncepcją stosują. Po czym wnioskuję? Po tym, że kiedy te ostatnie nagrody wpłynęły ze Szwecji i Norwegii, oni powiedzieli, żebym teraz nie ruszał nic, dopiero później. Jednocześnie powiedzieli mi, że władza załatwia ten spadek, że oni chcą załatwić. B. - Jak to z tym jest?

W. - Chcą mi zablokować te wszystkie konta, które są na mnie na Zachodzie i jednocześnie odciąć mnie od źródeł rodzinnych. Tam coś Wojtek spierdolił sprawę na, tyle, że oni na nim bazują; żeby on zawinklował sprawę, że mnie odetną od faktycznych dochodów, na które mógłbym się powoływać, a tamte mi obetną, a tych nie mogę wziąć, no, bo ambicja, bo działacz społeczny itd. /?/ Chcą mi dostarczyć /?/ i jednocześnie musiałbym coś wyprzedzić. Już wyprzedziłem na środę. Teoretycznie to wyprzedziłem ich daleko, bo żyję z tą dolną hierarchią kościelną lepiej jak ta główna hierarchia z nimi i ze mną. A więc tu mnie nie tkną. Ale praktycznie nie mógłbym nic udowodnić. Powiedzą mi, że pan nie pracuje, panu nie pomagają, a jak pan tego itd. B. - Rozumiem.

W. - W każdym razie, ty jako brat musisz coś powziąć, no, bo cholera problem polega na tym, że na dziś to drobiazg, rok też drobiazg, ale na jakieś 5-10 lat to musisz pomyśleć, co zrobić, żeby mieć alibi, wiesz te alibi, z czego? No, z czego? Przecież ja nie pójdę do pracy, bo mi po pierwsze nie pozwolą, a po drugie będą odbijać. Oczywiście mogę być na utrzymaniu Jankowskiego, czy innego, 2-3 lata, a dalej? B. - Dobrze, ale nie miałeś nagrody.

W. -Nie, ja mam, ale nie mogę ich wziąć, i to jest problem. B.- Dlaczego nie możesz?

W.- Nie mogę, bo jestem działaczem społecznym. Mogę wziąć na rodzinę, ale w rodzinie ktoś musi być odpowiedzialny, który to pokona. Wiesz, w sumie to jest ponad milion dolarów. To nie jest, kurwa, złotówka ani sto złotych. Ktoś musi to podjąć i gdzieś włożyć. Nie wiem, do kraju sprowadzić tego nie można. Myślałem o tym i się zgłaszali, i ten ksiądz z Przemyśla, że otworzą konto w banku papieskim. Tam jest 15 proc., załóżmy 10 proc. Znaczy, że co 10 lat się podwaja cała sprawa. Jest ponad milion dolarów, na teraz, ktoś to musiałby załatwić, że otwiera konto w banku, płaci na bank papieski itd., ale ja tego nie mogę ruszać, bo od razu mam w dziób. Ty możesz wziąć, ale ja nie mogę, bo jestem działaczem społecznym. Ja nie mogę, bo mi mogą łeb uciąć. Dzisiaj muszą mi wydać milion złotych. Teraz mamy ponad milion dolarów i trzeba ten milion ustawić tak, żeby utrzymać rodzinę na nie wiadomo ile, nie wiadomo, kiedy i jednocześnie nie wiadomo /1 sł /. Tak, że wiesz, ja ciebie prosiłem, no, kurwa, pomyśl o tym. Oczywiście dzisiaj mamy w kraju; no, powiedzmy, ile tam, 5-6 milionów. Chciałbym tego Nobla mimo wszystko dostać, chociaż cholera wie, bo Kościół mi neguje. Bym dostał, żeby nie Kościół, ale Kościół zaczyna mi wbijać, bo ma inną politykę, dalekowzroczną. B. - Bo tam papieża chyba znowu wysunęli.

W. - Tak i to jest właśnie to, ale 13-go. B. - Słuchaj, ale to może być bardzo dobra zagrywka.

W. - Staję w kolizji z papieżem. B. - No właśnie.

W. - Nie, nie pod tym kątem, błąd, ja powinienem się zrzec na koszt papieża, a jednocześnie nie mogę się zrzec, bo w sumie chcę. Nie chodzi mi tam o to, żebym się szarpał; chodzi o polityczną rzecz, gdybym dostał. B. - To może być inna. Ja dyskutowałem w Częstochowie i właśnie dużo takich klechów się wypowiada, że właśnie to by była podniesiona twoja ranga.

W. - Gdybym z papieżem wygrał? B. - Gdybyś wygrał.

W. - Ale już wyjechał Orszulik wczoraj, albo pojedzie w tym tygodniu. Będzie załatwiał przeciw mnie, mimo że to jest mój przyjaciel. Problem polega na tym, że oni nie chcą, żebym stawał w szranki z papieżem, bo oni liczą, że papież przyjedzie za rok to wtedy ułożymy sprawy te ruskie i te europejskie. Biją koncepcje pomalutku, żeby się ruszyło, Ukraina, Litwa itd. Oni mają taką koncepcję. B. - Już się rusza.

W. - Tak, ale chcą jeszcze bardziej. Moim kosztem chcą pierdolnąć tam. Nie wiem, może im się to uda, ja nie bardzo w to wierzę. Oni w to wierzą, dlatego mnie poświęcają kosztem tamtych. Ja się mocno kłóciłem w sobotę i w niedzielę z Orszulikiem. Mówię, przegracie jedno i drugie, a oni są pewni, że wygrają. Może? To jest cholernie wielkie pole do popisu. I stąd było te 20 tys. koron szwedzkich. To było wpierdolenie mnie. To mi tak nóż w piersi wsadzili jak cholera, bo to była kościelna sprawa. Tam dziennikarze brali jakoś prawda-nieprawda i to był nóż w piersi. Tam się kapnąłem, że w chuja grają. Tak samo było zeszłego roku. Dali mi 22 miliony i no, tysiąc szwedzkich koron. Nie chodzi mi o pieniądze, bo ja pieniędzy mam od chuja. Chodzi o polityczny wydźwięk. Prośbę mam do ciebie jedną, że ty się w to włączysz, jakoś, nie podpowiesz mi. Nikt do mnie nie ma dostępu oprócz tych klechów. Te klechy są fajne, ale kurwa, w chuja grają. B. - Cóż ja mogę się włączyć?

W. - Pomóc mi jakoś, jak ja mam to zrobić. Problem polega na tym, że ja wiem mniej więcej, jednocześnie nie wiem sytuacji międzynarodowych; Kościół idzie dalekowzroczną polityką i mnie hamuje, trzyma mnie, kurwa, prawie za rękę. Ja im, kurwa, załatwiłem wszystko. B. - Oni najwięcej skorzystali.

W. - Wiesz ile? 10 milionów. Powiedziałem im dobrze, a jakie moje porozumienie? To znaczy tak: - macie te wszystkie msze, dla marynarzy, dla więźniów, dla innych. A jak macie daleko status prawny Kościoła? Wszystko załatwiłem, kurwa. Wszystko mają tylko ja nic nie załatwiłem. Teraz dochodzę do wniosku, że im pasuję taki rozgardiasz, bo wtedy oni zyskają. Musimy zrobić podział. Dopóki nie zrozumiesz tego, ze musimy zrobić podział, to będzie chujowo. Zróbmy podział, że ty się zajmij na razie sprawami gospodarczymi, a ja jestem od polityki, Później może się zmieni. B. - Ale nic z tej polityki nie wychodzi.

W. - Zaraz, ile zarobiliśmy gospodarczo przez ten okres, kiedy ja tu przebywam? Z tego, co wiem, a wiem nie wszystko, to 800 tys. dolarów. Zajmij się kurwa tym a później się zmienimy. Ty będziesz politykiem, bo ja już mam, kurwa, dosyć. B. - Ja nie lubię pieniędzy.

W. - To ustaw swoją rodzinę, nie wiem, kogo tam masz. Ustaw, żeby on na zachodzie wziął to wszystko na siebie Jak będę potrzebował, to, co mi da. B. - Jakiś Robert jest.

W. - Wiesz ile on wziął 1,5 miliona dolarów. To jest z Wałęsów rodziny. Zgadza się, bo mnie jeden przyniósł wywiad Siły-Nowickiego. To jest z Wałęsów rodziny, że Stacha, jeszcze z dziadka Jana jakiś brat, ale to oszustwo. B. - Mnie to zastanawia, bo ja Roberta, np: jakie imiona, myślałem, że ktoś od Mariana, ale od Mariana nie.

W. - Od Mariana nie. Chodzi o to, żebyś kierował swoją rodziną i moją. B. - Tak, i w końcu mnie internują.

W. - To wyjedź z kraju. Przecież ja każę wyjechać z twoją rodziną, z żoną, z dziećmi, Wyjedź z kraju, bo musisz się zająć tymi sprawami. Oczywiście moja stara uważa, bo ona jest zaślepiona w tej Polsce, ona uważa to inaczej, ale ona się na tym nie zna. My na to nie zwracajmy uwagi, ale my jako dalekowzroczni politycy, pamiętając o tym, że mamy w naszym gronie, rodzinie, cholernie wielkiego przodka. A teraz smaczek dla wszystkich, którzy interesują się historią. Oto jak Wałęsa szuka - albo autentycznie albo z braku jakiejkolwiek wiedzy, co bardzo prawdopodobne - cesarskiego pochodzenia swojej rodziny, jeszcze za czasów Wędrówki Ludów, która spowodowała zagładę Cesarstwa Zachodniorzymskiego. Lider "Solidarności" ugruntował swój mit przywódczy na kruchych podstawach:

W. - Wiesz o tym, że w 410 roku był cesarzem,(chodzi o cesarza Walensa, który zmarł w bitwie pod Adrianopolem z Wizygotami) kurwa, całego imperium. Ja doszedłem do wniosku, że książki, które czytałem, oczywiście się zgadza. Ktoś podał, że byliśmy cesarzami. Faktem jest oczywiście, że jego tam przewrócili, z Konstantynopola zrzucił go ten Rusek i jego rodzina rozjechała się do Francji, do Włoch i gdzieś tu, na Wschód. My jesteśmy z tego szczepu, ale już nie wnikając w to. Jesteśmy z rodziny, która musi pokierować tymi wielkimi sprawami. Ja się wjebałem w to i nie mogę się cofnąć. Choćbym nawet płakał, nie mogę się cofnąć, muszę grać do końca.
Mogę przetrwać jeszcze tę hegemonię radziecką czy inną. Ponieważ ja nie mogę, bo siedzę, to ty musisz się tym zająć. Mamy wielkie widoki i z tych widoków musimy skorzystać i zabezpieczyć się. Moje propozycje są takie, i Kościół się na to zgodził, że możemy się na 15 proc. zgodził, oddając na Watykan ponad milion dolarów. Oni płacą tam 15%. Od miliona to jest 150 tys. rocznie. To jest cholernie dużo, ale kto się tym zajmie. No przecież, kurwa, ja nie mogę ruchu zrobić. Oczywiście możemy dać na tę panoramę te 60 tysięcy i inne, możemy też Sołżenicyna i inne też odrzucić, ale w sumie dysponujemy milionem dolarów. Lat nie odmłodzisz, ale zabezpieczysz siebie. My nie mamy spieprzyć. Udało nam się coś zrobić, niedużo, ale udało nam się. Teraz nie możemy tego zjebać, żeby nie zjebać, jak nie wygramy, to zostawimy, żeby nasze dzieci to zrobiły, twoje czy moje. Ja tego nie mogę zrobić, to zrób to ty. Ja tobie zlecam i daję. Przygotuj pismo, a ja ci podpiszę. B. - To ja wtedy mogę być uważany za tego, który sam sobie zleca.

W. - Nie, to ty przygotuj, że ja jako starszy zlecam, proszę itd. B. - Ja jestem starszy.

W. - Tak, więc ja proszę starszego, żeby zarządził itd. Ty wtedy pojedziesz do papieża i załatwisz z tym Martinkusem, który tam podpadł. B. - Aż tam?

W. - Tak, słuchaj, to nie jest grosz, to już ponad milion dolarów. To jest na nasze pieniądze dużo. B. - Wiesz, że ja zawsze byłem taki.

W. - Groszowiec. B. - Nie.

W. - Ale teraz już jesteś. Weszliśmy za wysoko, sytuacja nas wpierdoliła. Myślisz, że mnie się to podoba? Ja też myślałem tam czapkami zahandlować, a się wpierdoliłem w sprawy poważne. Co mam teraz zrobić? Nie mam wyjścia. Muszę w to brnąć, jednocześnie nie mogę. Tutaj nawet w tym tygodniu, nie wiem czy słyszałeś, że te dolary w Szwecji, co znaleźli, to jest 100 tys. dolarów. Nawet nikt tego nie ewidencjonuje. Niektórzy chuje się wyprą, wiesz o tym. Jak źle zagramy, to oni się wyprą? B. - Ja muszę mieć jakieś upoważnienie?.

W. - Teraz ty myśl jak. Nie opieraj się na mojej starej, która jest podrzędna, dobra kobieta, ale naprawdę głupia. To jest prosty człowiek, który ma siedem klas. Na niej się nie opieraj. Opieraj się na mnie i na tym, że jesteśmy braćmi. I ty wiesz, jak to zrobić. Ja nie wiem jak. Nie wiem, czy wyjechać. Wyjechać? Przecież teraz jesteś w lepszej sytuacji, możesz wyjechać do Stanów. Możesz już nie przyjechać. B. - Jestem w lepszej sytuacji?

W. - W lepszej, bo jak się znajdziesz nawet u papieża, to ja powiem, że ma cię przyjąć i ma załatwić. Już załatwiam te sprawy, że ktoś się zgłosi. Ja myślałem, że może Mazowiecki, ale z tego, co wiem, Mazowiecki nie wyjdzie. Doszedłem do wniosku, że na te 15% się zgodzę do rzymskiego banku, ale ktoś to musi pozbierać. Kto? Przecież my dysponujemy już jakaś siła, która, kurwa, nie jest taka chłopska siła. B. - Słuchaj, w sumie ja mogę być później posądzony.

W. - Sekretarzem rodzinnym. B. - Gdyby to tak było, ale mogę być posądzony.

W. - Zaraz, co ciebie to obchodzi, jak ty będziesz w Szwajcarii, nad Balatonem i będziesz sobie pływał na statku. Co cię to obchodzi. B. - Teoretycznie, to się tak wydaje.

W. - Ja nie będę mógł nawet tam pojechać, jak byś chciał mnie w chuja zrobić. Mnie, chociaż w to nie wierzę, to i tak będę w zasięgu, bo ty będziesz. Ja ci zlecam, rób, co chcesz. A jak ty zrobisz, to twoja sprawa. Ja ci w to nie będę wnikał. Wiesz, że ja nie mogę robić żadnego ruchu. Każdy mój ruch jest chujowy. Oczywiście dzisiaj to ja płynę cholernie na fali, ale za 10 lat nie wiadomo. Generał za mordę złapie, on mi i tak pożyczy, a resztę upaństwowi, bo podatek od wzbogacenia i mnie dopierdoli tak, że zdechnę. Trzeba będzie przetrwać 100 lat, może 50. Niech twoje wnuki załatwią, czy moje. Ale żeby załatwili, to dajmy im. Ja już myślałem tak, ponieważ bank watykański zawsze przetrwa, oni chcą 15 %. Ktoś to musi załatwić. Dobrze, a więc nie dajemy nikomu spadku żadnego. To znaczy, ty, twoja żona, dwoje dzieci, ja daję swoje. Ale nikt nie ma prawa do spadku, tylko z procentów żyć. Dopiero jak się przebłyśnie, że z twoje, czy z mojej rodziny, temu należy pomóc. Może tak, kurwa, nie wiem. Żeby nie spieprzyć tego, co my zrobiliśmy teraz. Ale to nie ja muszę myśleć, tylko pomyśl ty. Ja się na to zgadzam w ciemno. Ale ba, ja nie mogę tego zrobić. B. - Ze spraw politycznych już wypadłem, z ekonomicznych jeszcze bardziej.

W. - Ani twoje sprawy, jak wiesz dobrze, ani moje. Już my w życiu nie musimy kopnąć w dupę nogą. Równie dobrze możemy splajtować. Nie wiem, czy we franki, czy w złoto, czy w fabryki, czy w ziemię, zainwestuj milion dolarów Masz takie dobro, a jak spierdolisz, to będziesz musiał zapierdalać znowu. B. - Ale nie u nas.

W. - Na razie masz milion, który leży i możesz mieć i u nas, ale zainwestuj, żeby politycznie wygrać i gospodarczo. B. - Słuchaj, ja wszystko rozumiem, ale pojąć nie mogę. Ja mam zebrać przynajmniej.

W. - Na razie pomyśl sobie, że dajesz na bank papieski i z tego zbierasz. Chcesz w pół roku zebrać to, żeby ci zapłacili tu. I tak ci przepadnie. Albo i tam 15 % dają. Za 7 lat masz drugie tyle. Jak masz 1 milion to masz dwa? Co ci się opłaci? Albo inaczej Za 7 lat masz drugie tyle, to znaczy, jak pracujesz dla swoich dzieci, to masz za 7 lat dwa miliony dolarów, a może marki, funty, a może benzyna, może kupisz akcje, bo tam jest inaczej na zachodzie. Kupujesz akcje benzynowe, czy inne. Dopóki nie mieliśmy, to sprawa była prosta. Jak kurwa, nie miałem, to sprawa była prosta, kupiłem, kurwa, czapkę i grała, a teraz jak mam, to nie wiem, jaki ruch zrobić bo marki dostają w łeb, franki kurwa, co czwarty, korony w łeb? Chuj wie, na co postawić. B. - Musisz to dograć. Masz 10 tys dolarów?

W. - O pieniądze to mnie nie chodzi. Dam ci to, tylko musisz na tym minimum 200 tysięcy zarobić. Udało mi się błysnąć, więc to utrzymajmy, a jednocześnie myślmy, że jeżeli nam się nie uda, to jednak nie możemy spierdolić. Może twoje dziecko lub moje dogra reszty. Pozwólmy im. Dajmy im wykształcenie, możliwości życia itd, żeby nie narzekali na ciebie ani na mnie. Dałeś możliwości, jedź, kurw , załatw, wykształć. B. - Wszystkim wiadomo, ile ci pieniędzy dali.

W. - Większości tak. Wszystko jest dobrze, ale teraz ja siedzę i ludzie też siedzą i pracują. B. - Właśnie, i żony, czy tam mężowie tych żon, które siedzą, powiedzą, kurwa, cholera.

W. - Co on o nim opowiada, a oni nie wiedzą, że on tak gra? Tak, zgadza się, ale nie do 13-tego, bo w sumie chcą mieć polityczną rozgrywkę. W naszej rodzinie jeszcze nikt nie wygrał takiej wielkiej nagrody jak ja mogę wygrać. Nie chodzi o mnie, że się opierdoli, ale moralnie. B. - Moralnie.

W. - Nobel dla rodziny Wałęsy to jest, kurwa, wielka sprawa. Dlatego chcę ją wygrać. Jak wygram, to dobrze? Mogę nie dostać, bo teraz Kościół się wpierdolił, z tym, że ja nie chcę z tym Kościołem przegrać, bo on jest mocny. Więc inaczej się ustawię. B. - Kościół jest ustawiony, jak mówiłeś, na lata.

W. - Na wieki. B. - Na wieczność, ale my nie możemy się tak ustawiać. gw1990



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
07 2005 094 096
p02 094
P16 094
094 Radofonia i telewizja w Polsce IIid 8130
08 2005 094 095
094
094 biomid 8129 Nieznany
SHSBC 094 EXPECTANCY OF=a1207
094 , Zabezpieczenie potrzeb osób starszych
A A 094
094 102 (2)
094 Radofonia i telewizja w Polsce, II
11 2005 094 097
pc 01s092 094
094
ep 11 091 094
09 2005 092 094
P28 094
Id-3 (D-4) strona 075-094
p34 094

więcej podobnych podstron