William Barclay
EWANGELIA
WEDŁUG
ŚW. JANA
Tom I (Rozdziały 1-7)
Poznań 2002
Tłumaczył: Krzysztof Bednarczyk
Wydanie poprzednie ukazało się nakładem
Wydawnictwa „Słowo Prawdy” w 1986 r.
Redakcja: Adam Ciorga
WSTĘP DO EWANGELII ŚW. JANA
Ewangelia z lotu orła
Dla wielu chrześcijan Ewangelia według świętego Jana jest najcenniejszą z ksiąg Nowego Testamentu. To właśnie przede wszystkim jej treścią karmili swoje umysły i nasycali swoje serca i znajdowali w niej pokój swojej duszy. Często widzimy na witrażach, lub gdzie indziej symbole ewangelistów w postaci czterech zwierząt, które otaczały tron Boży w Objawieniu św. Jana (4,7). Chociaż symbole te rozdzielano rozmaicie pomiędzy autorów Ewangelii, to jednak najczęściej Markowi, którego Ewangelia jest najprostsza i najbardziej „ludzka” przydzielono ostatecznie człowieka, Mateuszowi lwa, gdyż widział on Jezusa jako Mesjasza, jako lwa z pokolenia Dawida. Odpowiednio cielec ma reprezentować Łukasza, gdyż wół jest zwierzęciem roboczym i ofiarnym, a tak właśnie przedstawia Łukasz Jezusa, jako wielkiego sługę ludzi i jako ofiarę za całą ludzkość. Natomiast orzeł wyobrażać ma Jana, ponieważ ze wszystkich stworzeń tylko orzeł potrafi patrzeć prosto w słońce, bez oślepienia się, a właśnie ze wszystkich pisarzy Nowego Testamentu Ewangelista Jan ma najbardziej przenikliwe spojrzenie, rozróżniające odwieczne tajemnice, odwieczne prawdy, przenikające umysł Boży. Dlatego prawdą jest, że dla wielu ludzi, Ewangelia Jana jest księgą, przez którą czują się bliżej Boga i Jezusa Chrystusa, aniżeli przez jakąkolwiek inną księgę na świecie.
Ewangelia, która jest inna
Wystarczy jednak najbardziej pobieżnie przeczytać Czwartą Ewangelię, aby stwierdzić, jak bardzo różni się ona od trzech pozostałych. Pomija tak wiele z zawartych w tamtych wydarzeń. Nie znajdujemy w Czwartej Ewangelii opisu Narodzenia Jezusa, ani Jego Chrztu, ani Kuszenia. Niczego nie mówi nam na temat Ostatniej Wieczerzy, ani o modlitwie w Getsemane, ani o Wniebowstąpieniu. Ani słowem nie wspomina o uzdrowieniu ludzi opętanych przez diabła i złe duchy, a co najbardziej zdumiewające, nie zawiera żadnych przypowieści i wypowiedzi Jezusa, stanowiących tak bezcenny składnik innych Ewangelii. W pozostałych trzech Ewangeliach Jezus przemawia albo w tych przypowieściach, albo w krótkich, prostych, plastycznych zdaniach, tak łatwych do zapamiętania. W Czwartej Ewangelii przemowy Jezusa ciągną się nieraz całymi rozdziałami i zawierają dyskusyjne, polemiczne wypowiedzi zupełnie niepodobne do tych niezapomnianych powiedzeń, obrazowych zdań w pozostałych Ewangeliach.
Zaskakuje też fakt, że relacje Czwartej Ewangelii na temat faktów z życia i służby Jezusa różnią się czasami od relacji pozostałych Ewangelistów.
1. Ewangelia Jana podaje nam inaczej rozpoczęcie Usługiwania Jezusa. W trzech pozostałych Ewangeliach sugeruje się, że jako kaznodzieja Jezus występuje dopiero po uwięzieniu Jana Chrzciciela: „A potem, gdy Jan został uwięziony, przyszedł Jezus do Galilei, głosząc Ewangelię Bożą” (Mk 1,14; Łk 3,18.20 Mt 4,12). U Ewangelisty Jana występuje jednak dość znaczny okres czasu, w którym działalność Jezusa pokrywa się z działalnością Jana Chrzciciela (J 3,22-30; 4,1-2).
2. U Ewangelisty Jana działalność Jezusa przebiega w innej scenerii. W pozostałych trzech Ewangeliach terenem głównym działalności Jezusa jest Galilea, a dopiero w ostatnim tygodniu swego życia jakoby zjawia się w Jerozolimie. Natomiast Ewangelista Jan pokazuje nam głównie działalność Jezusa w Jerozolimie i Judei, a czasami tylko w Galilei (J 2,1-12; 4,35-5,1; 6,1-7,14). Widzimy tu Jezusa w Jerozolimie na święto Paschy, kiedy to dokonuje Oczyszczenia Świątyni (2,13), w czasie nienazwanego święta (5,1), w czasie Święta Namiotów (7,2.10), następnie zimą na Święcie Ofiarowania (10,22). Po tym święcie z relacji Czwartej Ewangelii nie wynika, aby Jezus oddalił się już w ogóle z Jerozolimy, co oznaczałoby kilkumiesięczny pobyt, aż do wiosny, do Ukrzyżowania. Ten obraz jest z pewnością prawdziwy. Nie ulega wątpliwości, że w tym przypadku rację ma Ewangelista Jan. Jakże inaczej wytłumaczyć narzekanie Jezusa: „Jeruzalem, Jeruzalem, które zabijasz proroków i kamienujesz tych, którzy do ciebie byli posłani, ileż to razy chciałem zgromadzić dzieci twoje, jak kokosz zgromadza pisklęta swoje pod skrzydła, a nie chcieliście!” (Mt 23,27 = Łk 13,34)? Musiał widocznie wielokrotnie odwiedzać Jerozolimę i wielokrotnie wzywać do upamiętania. Nie mógłby tak powiedzieć w czasie pierwszej wizyty w mieście. Z tych różnic scenerii wyprowadził Euzebiusz jedno z najwcześniejszych wyjaśnień różnicy pomiędzy Ewangelią Jana, a pozostałymi. Mówi mianowicie, że w jego czasach (ok. 300) uczeni chrześcijanie mieli następujący pogląd na powstanie Ewangelii: Mateusz był początkowo kaznodzieją wśród Hebrajczyków, ale nadszedł dzień, w którym miał ich opuścić i pójść do innych narodów. Zanim odszedł, spisał swoją relację historii życia Jezusa po hebrajsku, „i w ten sposób wynagrodził utratę swojej obecności tym, których musiał opuścić”. Kiedy także Ewangeliści Marek i Łukasz wydali swoje Ewangelie, to Ewangelista Jan wciąż jeszcze ustnie przekazywał dzieje Jezusa. „Wreszcie i on zaczął pisać z następującego powodu: Kiedy trzy wspomniane wyżej Ewangelie doszły do rąk wszystkich i również jego rąk, w pełni je potwierdził, jak mówią, i zaświadczył o ich prawdziwości. Brakowało w nich jednak opisu czynów Jezusa dokonanych na początku Jego działalności... Mówią więc, że Jan z tego powodu na prośbę innych, dał w swojej Ewangelii opis okresu pominiętego przez wcześniejszych Ewangelistów, to jest czynów Jezusa przed uwięzieniem Jana Chrzciciela... Dlatego Jan opisuje czyny Chrystusa dokonane zanim Chrzciciela wtrącono do więzienia, a inni Ewangeliści wspominają wydarzenia, które miały miejsce po tym czasie... Ewangelia według Jana zawiera pierwsze czyny Chrystusa, a inne opisują późniejszą część Jego życia” (Euzebiusz, Historia Kościoła 5,24). A więc według Euzebiusza pomiędzy Czwartą Ewangelią, a pozostałymi nie ma żadnych sprzeczności, ani różnic. Czwarta Ewangelia opisuje, przynajmniej we wcześniejszych rozdziałach, działalność Jezusa w Jerozolimie, poprzedzającą działalność w Galilei, mającą miejsce w czasie, kiedy jeszcze Jan Chrzciciel był na wolności. To wyjaśnienie Euzebiusza jest przynajmniej w części prawdopodobne.
3. Ewangelista Jan podaje inny czas trwania działalności Jezusa. Z czytania pozostałych trzech Ewangelii można odnieść wrażenie, że działalność Jezusa mieściła się w ramach jednego roku. Opisuje się tam tylko jedno święto Paschy. Natomiast w Ewangelii Jana widzimy aż trzy takie święta: Jedno w czasie Oczyszczenia Świątyni (2,13), drugie w czasie nakarmienia pięciu tysięcy (6,4), i ostatnie, w czasie którego Jezus został ukrzyżowany. Działalność Jezusa więc, zgodnie z Ewangelią Jana, musiała trwać co najmniej dwa pełne lata, a najprawdopodobniej okres zbliżony do trzech lat. I znów musimy przyznać rację Ewangeliście Janowi. Wynika to nawet z uważnego czytania trzech pozostałych Ewangelii. Kiedy uczniowie zrywali kłosy, musiała być wiosna (Marek 2,23). Kiedy ludzie w czasie nakarmienia pięciu tysięcy siedzieli na zielonej trawie, znów musiała być wiosna i pomiędzy tymi wydarzeniami musiał upłynąć prawie rok. Dalej następuje opis podróży przez okolice Tyru i Sydonu i opis Przemienienia Pańskiego. Jeśli wzmianka Apostoła Piotra o zbudowaniu trzech szałasów podyktowana była przypadającym na ten czas Świętem Szałasów (Bo dla czego innego miałby tak mówić?), to wskazywałoby to na okres października. Dochodzi więc okres od jesieni do ostatniej Paschy, która przypada w kwietniu. Więc i z narracji pozostałych trzech Ewangelistów wynika, że okres działalności Jezusa musiał trwać co najmniej trzy lata.
4. W niektórych miejscach Ewangelia Jana różni się od trzech pozostałych w układzie faktów. Oczyszczenie Świątyni umieszcza na przykład na początku działalności Jezusa (2,13-22), podczas gdy pozostałe umieszczają je na końcu (Mk 11,15-17; Mt 21,12-13; Łk 19,45-46). Następnie, jeśli czytamy Ewangelie tak dokładnie, jak powinniśmy, zobaczymy, że Jan datuje Ukrzyżowanie na dzień przed Paschą, podczas gdy pozostali w dniu Paschy. Nie należy więc zamykać oczu na fakt istnienia różnic pomiędzy Ewangelią Jana, a pozostałymi trzema.
Ewangelista Jan dysponuje szczególnymi informacjami
Jedno jest pewne: Jeśli Ewangelista Jan różni się od pozostałych trzech, to nie z braku poinformowania lub z niewiedzy. Jest oczywiste, że wprawdzie opuszcza tak wiele tego, co podają pozostali, ale też podaje nam wiele z tego, o czym pozostali milczą. To tylko Jan opowiada nam o Weselu w Kanie Galilejskiej (2,1-11), o przyjściu Nikodema do Jezusa (3,1-15), o kobiecie z Samarii (4), o wskrzeszeniu Łazarza (11), o obmyciu nóg apostołom (13,1-17), o cudownej nauce Jezusa o Duchu Świętym - Pocieszycielu rozsianej na przestrzeni rozdziałów 14-17. Tylko w tej Ewangelii widzimy żywo niektórych z uczniów, tylko tutaj przemawia Tomasz (11,16; 14,5; 20,24-29). Andrzej staje się prawdziwym człowiekiem (1,40-41; 6,8-9; 12,22), Filip przejawia swój charakter (6,5-7; 14,8-9), słyszymy protest Judasza w czasie Namaszczenia w Betanii (12,4). A znamienne dla Ewangelisty Jana jest to, że te drobne szczegóły tak wiele mówią, są tak odkrywcze dla opisywanych postaci! Są to jakby miniaturki, w których utrwalono rysy charakteru tych ludzi w niezapomniany sposób.
Następnie w relacji Ewangelisty Jana występują maleńkie dodatkowe szczegóły wskazujące na uczestnika wydarzeń. Chleby, które chłopiec przyniósł do Jezusa były jęczmienne (6,9). Kiedy Jezus przychodzi do uczniów w czasie burzy, zdążyli oni odpłynąć na trzy do czterech mil (6,19). W Kanie Galilejskiej były stągwie kamienne w liczbie sześciu (2,6). Tylko Ewangelista Jan wspomina o koronie cierniowej, o czterech żołnierzach, rzucających kości o szatę Jezusa, która nie była szyta, lecz cała dziana (19,23). Zna wagę myrry i aloesu, które przyniesiono do balsamowania ciała Jezusa (19,39). Pamięta zapach perfum, który napełnił dom w scenie Namaszczenia w Betanii (11,32). Wiele z tych szczegółów jest tak mało znaczących, że nie da się ich wytłumaczyć inaczej, jak tylko pamięcią człowieka, który był przy tym, brał w tym udział.
Jakkolwiek Ewangelista Jan różni się od pozostałych trzech, nie wolno tych różnic kłaść na karb niewiedzy, nieświadomości, a raczej o wiele bardziej wynikają one z faktu, że wiedział więcej, miał lepsze źródła, bardziej żywą pamięć, niż inni.
Jednym z dowodów szczególnej wiedzy autora Czwartej Ewangelii może być jego drobiazgowa znajomość Palestyny i Jerozolimy. Wie na przykład, jak długo trwało budowanie świątyni (2,20), wie o zadawnionych sporach pomiędzy Żydami a Samarytanami (4,9), zna poniżające traktowanie kobiety przez Żydów, zna niską opinię Żydów o kobietach (4,9), wie, jak Żydzi traktują szabat (5,10; 7,21-23; 9,14). Posiada instynktowną znajomość geografii Palestyny. Zna obydwie Betanie, z których jedna leży za Jordanem (Betabara) (1,28 i 12,1). Wie o tym, że Betsaida jest ojczyzną niektórych uczniów (1,44 12,21), wie, że Kana leży w Galileii (2,1; 4,6; 21,2), że Sychar leży w pobliżu Sychem (4,5). Zna też Jerozolimę ulica po ulicy. Zna Owczą Bramę i sadzawkę w jej pobliżu (5,1), zna sadzawkę Siloam (9,7), Krużganki (Przysionki) Salomona (10,23), potok Cedron (18,1), kamienną posadzkę zwaną Gabbata (19,13), wiedział, że Golgota podobna jest do czaszki (19,17). Jeśli pamiętamy, że Jerozolima została zrujnowana w roku 70, a Ewangelista Jan pisał około roku 100, musimy podziwiać jego pamięć, w której widzi Jerozolimę jak na dłoni.
Okoliczności, w których pisał ewangelista Jan
Wspomnieliśmy już o bardzo istotnych różnicach pomiędzy Czwartą Ewangelią i pozostałymi trzema i doszliśmy też do wniosku, że źródłem tych różnic nie może być niewiedza autora. W związku z tym zapytajmy teraz, jaki cel przyświecał Ewangeliście w pisaniu Ewangelii? To wytłumaczyłoby bowiem, dlaczego wybrał właśnie te fakty, które opisał, i dlaczego przedstawił je w taki właśnie sposób.
Czwarta Ewangelia napisana została w Efezie około roku 100. W okresie tym sytuacja Kościoła określona była dwoma ważnymi wydarzeniami. Po pierwsze, chrześcijaństwo wyszło do zewnętrznego świata, do pogan. Nie był to już w większości żydowski kościół, a raczej w przytłaczającej większości pogańskiego pochodzenia, ludzi o tradycjach helleńskich. Trzeba więc było przeformować chrześcijaństwo. Nie dlatego, że zmieniła się prawda chrześcijańska, ale zmieniły się pojęcia, w których trzeba było tę prawdę przedstawić. Posłużmy się przykładem. Wyobraźmy sobie, że Grecy przyjęli Ewangelię według św. Mateusza. Kiedy tylko czytelnik ją wziął do ręki i otworzył, natrafił na drugi rodowód. Chociaż genealogie bardzo wiele mówiły Żydom, były niezrozumiałe dla Greków. Kiedy wreszcie doczytali do miejsca, z którego wynikało, że Jezus był Synem Dawida, okazało się, że Grecy nigdy o takim królu nie słyszeli. Tylko dla Żydów Dawid był symbolem rasowych i narodowych ambicji, dla Greków zupełnie obcym. Następnie czytelnik ten natrafi na problem, czy Jezus jest Mesjaszem. Tego określenia Grecy nigdy nie słyszeli. Czy więc Grek, który pragnie przyjąć chrześcijaństwo musiał wpierw przestawić cały swój sposób myślenia na żydowski? Czy wpierw musiał poznać historię żydowską i całą żydowską literaturę apokaliptyczną, mówiącą o Mesjaszu? Pytanie takie sformułował E. J. Goodspeed w postaci: „Czy nie było sposobu wprowadzenia (Greka) wprost w wartości zbawienia chrześcijańskiego z pominięciem wdrożenia w Judaizm?” Grecy byli największymi w świecie myślicielami. Czy musieli wyrzec się wpierw swojego wielkiego dziedzictwa intelektualnego i zacząć myśleć w kategoriach żydowskich?
Ewangelista Jan przemyślał ten problem uczciwie i dogłębnie. Znalazł rozwiązanie godne największych ludzkich umysłów. Zajmiemy się tym rozwiązaniem szczegółowo w komentarzach, obecnie przedstawimy je tylko skrótowo. Otóż Grecy posługiwali się dwoma wielkimi pojęciami:
a) Pierwsze z tych pojęć nazywało się Logos. Po grecku logos oznacza dwie rzeczy: rozum i słowo. Żydom bardzo bliskie było pojęcie Słowa Bożego: „I rzekł Bóg: Niech będzie światło! I stała się światłość” (1 Mjż 1,3). Grekom bardzo bliskie było pojęcie rozumu. Kiedy Grek patrzył na ten świat, widział majestatyczny, wspaniały porządek, na którym można było polegać. Dzień i noc następowały po sobie w niezawodnym następstwie, tak samo, jak pory roku. Gwiazdy i planety biegły po niezmiennych torach, przyroda kierowała się niezmiennymi prawami. Co, albo kto zaprowadził ten porządek? Grek odpowiadał bez wahania: To Logos Boga, to rozum Boży odpowiedzialny był za majestatyczny porządek świata. Grek pytał dalej: A co daje człowiekowi zdolność myślenia, rozumowania, „wiedzenia”? Co, albo kto czyni stworzenie myślącym, racjonalnym? I znów bez wahania odpowiada: To Logos Boga, umysł Boży mieszkający w nim czyni go stworzeniem myślącym, rozumnym. To właśnie wykorzystał Ewangelista Jan, w tych kategoriach zaczął myśleć o Jezusie. Powiedział Grekom: „Całe swoje życie zafascynowani byliście owym potężnym, wszystkim rządzącym rozumem Bożym. A oto rozum Boga przyszedł na ziemię w człowieku Jezusie. Popatrzcie na Niego, a przekonacie się jaki jest rozum Boga i myśl Boża.” To właśnie Jan Ewangelista odkrył nowy sposób przedstawienia Jezusa Grekom, przedstawienia Go jako działającego w postaci człowieka.
b) Grecy znali pojęcie dwóch światów. Jeden, to ten, w którym żyjemy. Jest to na swój sposób piękny świat, ale w istocie jest tylko światem cieni, nierzeczywistym światem odwzorowań. Drugi świat jest światem rzeczywistości wiecznych, stałych, których ziemskie rzeczy są tylko bladym odbiciem. To właśnie Platon stworzył swój wielki system idei na tej drodze. Utrzymywał on, że w niewidzialnym świecie istnieją doskonałe wzorce wszystkiego, czego tu na ziemi widzimy niedoskonałe odbicia, że, upraszczając, musi gdzieś istnieć doskonały wzorzec stołu, którego wszystkie ziemskie stoły są tylko niedoskonałym odbiciem, musi być gdzieś doskonały wzorzec dobra i piękna, którego niedokładnym i niedoskonałym odwzorowaniem jest wszelka ziemska dobroć i piękno. Ową wielką rzeczywistością, tą nadrzędną ideą, tym wzorcem wszystkich wzorców i kształtem wszystkich kształtów i form wszelkich form jest Bóg. Naczelnym problemem było, jak dostać się do tego świata rzeczywistości, jak wydostać się z naszych cieni, aby dojść do wiecznych prawd. Odpowiedź, jakiej udziela Ewangelista Jan brzmi, że właśnie Jezus umożliwia nam to. Jest On bowiem rzeczywistością, która zeszła na ziemię. Greckim słowem na rzeczywisty w tym sensie jest aletinos, które jest ściśle związane z aletes, prawdziwy i aleteia, prawda. Wszędzie tam, gdzie nasze tłumaczenia Ewangelii przekładają aletinos na prawdziwy, o wiele lepiej oddawało by sens słowo rzeczywisty. Jezus jest rzeczywistym światłem (1,9), Jezus jest rzeczywistym chlebem (6,32), Jezus jest rzeczywistym winnym krzewem, do Niego należy rzeczywisty sąd (8,16). Tylko Jezus posiada rzeczywistość w naszym świecie cieni i niedoskonałości.
A oto, co z tego wynika. Każde działanie Jezusa było nie tylko wydarzeniem w czasie, ale oknem, pozwalającym nam wejrzeć w rzeczywistość. To właśnie ma na myśli Ewangelista Jan mówiąc o cudach Jezusa jako o znakach (semeia). Cudowne dzieła Jezusa nie były po prostu cudami, a raczej oknami otwartymi na rzeczywistość, którą jest Bóg. To też tłumaczy sposób, w jaki Ewangelista Jan opisuje wydarzenia cudów, całkowicie różny od sposobu pisania innych ewangelistów. Istnieją mianowicie dwie różnice:
a) W Czwartej Ewangelii brak nuty współczucia, która przebija z opowiadań o cudach w pozostałych ewangeliach. W nich na przykład Jezus poruszony jest współczuciem do trędowatego (Mk 1,41). Jego współczucie ogarnia Jaira (Mk 5,22), żal Mu ojca chłopca epileptyka (Mk 9,14). W scenie wskrzeszenia syna wdowy z Nain, Łukasz dodaje z serdecznością: „...i oddał go matce jego” (Łk 7,15). Natomiast w Ewangelii Jana cuda bywają nie tyle demonstracją współczucia, co objawieniem chwały Chrystusa. Po cudzie w Kanie Galilejskiej autor komentuje: „Takiego pierwszego cudu dokonał Jezus w Kanie Galilejskiej, i objawił chwałę swoją” (2,11). Również wskrzeszenie Łazarza dokonało się „na chwałę Bożą” (11,4). Ślepota człowieka w tym stanie urodzonego zaistniała dla objawienia chwały czynów Bożych (9,3). Nie chodzi o to, aby w Ewangelii Jana nie było miłości, czy współczucia przy dokonywaniu cudów, ale raczej o to, że w każdym z nich Ewangelista widzi rzeczywistość Boga wkraczającą w czasie w ludzkie sprawy.
b) Po drugie w Czwartej Ewangelii każdy zauważa długie dialogi towarzyszące dokonanym przez Jezusa cudom. Po opisie nakarmienia pięciu tysięcy występuje długa dysputa na temat Chleba Życia (rozdz. 6). Uzdrowienie ślepego opisano na tle wypowiedzi, że Jezus jest Światłem Świata (rozdz. 9). Wskrzeszenie Łazarza prowadzi do stwierdzenia, że Jezus jest zmartwychwstaniem i życiem (rozdz. 11). Dla Ewangelisty Jana cuda nie były więc oderwanymi w czasie wydarzeniami, a raczej były ilustracjami i przykładami, były wglądem w to, czego Bóg ciągle dokonuje i czym Jezus stale jest. Są oknami wglądu w rzeczywistość Boga. Jezus nie ogranicza się do jednokrotnego nakarmienia pięciu tysięcy ludzi, to tylko ilustracja faktu, że stał się na wieki Chlebem Życia. Nie tylko raz Jezus otworzył oczy ślepego, jest On na wieki Światłością Świata. Jezus nie tylko raz wskrzesił Łazarza, On jest na wieki i dla wszystkich zmartwychwstaniem i życiem. Dla Ewangelisty Jana nigdy cud nie był oderwanym aktem, raczej zawsze był oknem na rzeczywistość tego, czym Jezus zawsze był i zawsze jest, co Jezus zawsze czynił i nadal czyni. To właśnie miał na myśli wielki uczony Klemens z Aleksandrii (ok. 230 r.), kiedy doszedł do swego słynnego i najbardziej prawdziwego wniosku na temat celu napisania Czwartej Ewangelii. Mianowicie twierdził on, że najpierw zostały napisane Ewangelie zawierające rodowody, a więc Łukasza i Mateusza, że następnie Ewangelista Marek na prośbę tych, którzy słuchali kazań Apostoła Piotra, ułożył swoją Ewangelię, zawierającą materiał kazań tego Apostoła, a dopiero potem, „ostatni ze wszystkich Jan, uznawszy, że to, co dotyczyło cielesnej strony działalności Jezusa zostało wystarczająco opowiedziane, i zachęcony przez przyjaciół, i natchniony przez Ducha świętego, napisał swoją duchową ewangelię”. (Cytowane u Euzebiusza w Historii Kościoła 6,14). Klemens ma na myśli, że Ewangelista Jan nie tyle był zainteresowany zwykłą relacją faktów i nie tyle zależało mu na faktach, co na prawdzie. Nie patrzył on na wydarzenia z życia Jezusa jako na zwykłe wydarzenia w czasie, ale jako na okna patrzące w wieczność, a zmierzał do wydobycia duchowego znaczenia wydarzeń i słów z życia Jezusowego w sposób nieosiągalny dla pozostałych Ewangelistów. Pozostaje to stwierdzenie do dziś jednym z najbardziej prawdziwych na temat Czwartej Ewangelii, mianowicie, że Ewangelista Jan nie tyle napisał ewangelię historyczną, co duchową.
Tak więc Ewangelista Jan przedstawił Jezusa jako umysł Boga, który zstąpił na ziemię w postaci osoby, posiadającej rzeczywistość zamiast cieni, mogącej wyprowadzić człowieka z cieni na świat rzeczywistości, o którym marzył Platon i wielcy Grecy. Chrześcijaństwo poczęte w kategoriach żydowskich przybrało obecnie wielkość myśli Greków.
Powstanie herezji
Drugim z wielkich faktów, przed którym stanął Kościół w czasie pisania Czwartej Ewangelii, było powstanie herezji wewnątrz Kościoła. Upłynęło siedemdziesiąt lat od ukrzyżowania Jezusa. Powstały teologie i wyznania wiary, które układano i zatwierdzano. Nieuchronnie musiały powstać odchylenia na błędne drogi, z których powstały herezje. Herezja rzadko bywa całkowitą nieprawdą, czy kłamstwem. Raczej powstaje ona, gdy nadmiernie podkreśla się jedną stronę prawdy. W tekście Czwartej Ewangelii widzimy co najmniej dwa kierunki, którym stara się przeciwstawić autor:
a) Byli wśród chrześcijan, szczególnie żydowskiego pochodzenia tacy, którzy zbyt wysoką pozycję przypisywali Janowi Chrzcicielowi. Było coś w Janie Chrzcicielu, co urzekało Żydów. Przyszedł on w ciągu prorockiej sukcesji i przemawiał głosem proroka. Rzeczywiście wiemy, że w późniejszych czasach istniała uznana sekta Jana Chrzciciela w ramach żydowskiej ortodoksji. Na taką grupkę dwunastu ludzi na marginesie chrześcijańskiego kościoła natrafiamy w Dz l9,1-7. Nie wyszli oni nigdy poza chrzest Janowy. Czwarta Ewangelia wciąż na nowo, spokojnie, ale zdecydowanie ustawia Jana Chrzciciela na jego właściwym miejscu. Czytamy w niej wciąż na nowo wypowiedzi samego Jana Chrzciciela o sobie, w których zdecydowanie zaprzecza, jakoby przypisywał sobie najwyższą pozycję, i bez wahania przyznaje tę pozycję Jezusowi. Wspominaliśmy już, że w pozostałych Ewangeliach działalność Jezusa nie zaczyna się, zanim Jan Chrzciciel nie został wtrącony do więzienia, natomiast w Czwartej Ewangelii działalności ich zachodzą na siebie w czasie. Ewangelista Jan chciał ukazać rzeczywiste spotkanie Jana Chrzciciela z Jezusem, aby podkreślić to, co sam Chrzciciel ukazuje - mianowicie nadrzędność Jezusa. Więc podkreśla, że to nie Jan był Światłością (1,8), że Jan odmawia sobie tytułów mesjańskich (1,20 n; 3,28; 4,1; 10,41). Nawet nie zgadza się, aby nazywać go najwyższym świadectwem (5,36). Czwarta Ewangelia nie zajmuje się krytyką Jana, ale upomina tych, którzy chcieliby przyznać Janowi pozycję należną Jezusowi i tylko Jemu samemu.
b) Istniała pewna bardzo rozpowszechniona w czasach pisania Czwartej Ewangelii herezja, którą nazywa się ogólnym mianem gnozy, gnostycyzmu. Bez wiedzy o niej nie potrafimy docenić wiele z wielkości Jana Ewangelisty, ani zrozumieć jego zamierzeń. Podstawową nauką gnozy jest twierdzenie, że materia jest z gruntu zła, a duch jest z gruntu dobry. Dalej gnostycy twierdzili, że w świetle tego Bóg sam nie może dotknąć materii i dlatego nie mógł stworzyć świata. Bóg więc musiał wydać z siebie szereg emanacji, z których każda była bardziej oddalona od Boga, aż wreszcie była emanacja tak odległa od Boga, że to ona mogła dotknąć materii. Ta Emanacja była właśnie stworzycielem świata. Ten pomysł był już sam w sobie dość kiepski, ale sprawę pogarszały dodatkowe twierdzenia. Utrzymywali mianowicie gnostycy, że poszczególne emanacje nie tylko były coraz dalsze od Boga, ale też coraz mniej Jego świadome, aż wreszcie na pewnym etapie stawały się wrogie Bogu. Ostatecznym wnioskiem było więc, że stworzyciel świata nie tylko był różny od Boga, ale wręcz wrogi wobec Niego. Znamy powiedzenie Kerynta, jednego z przywódców gnostyków, który mówił: „Świat został stworzony przez pewną siłę tak oddaloną od Boga, oddzieloną od Tego, który jest ponad Wszechświatem, że była ona zupełnie nieświadoma Boga”. Więc gnostycy wierzyli, że Bóg nie miał nic wspólnego ze stworzeniem świata. Może dlatego Ewangelia Jana rozpoczyna się od owego głośnego stwierdzenia, że „wszystko przez Nie powstało, a bez Niego nic nie powstało, co powstało”. (1,3). Może dlatego też taki nacisk kładzie na fakt, że „Bóg umiłował ten świat” (3,16). Na przekór gnostykom, którzy błądzili w uduchowianiu Boga do tego stopnia, że stawał się On istotą nie mającą ze światem nic do czynienia, w odpowiedzi na koncepcję świata bez Boga, Ewangelista Jan przedstawia naukę chrześcijańską o Bogu, który stworzył świat i którego obecność wypełnia świat, który stworzył.
Wierzenia gnostyków wykrzywiły ich obraz Jezusa. Miały one dwojaki wpływ na wyobrażenia o Jezusie:
a) Niektórzy z nich utrzymywali, że Jezus był jedną z emanacji pochodzących od Boga, że w istocie nie był Bogiem, że był kimś w rodzaju demiurga, więcej lub mniej oddalonego od Boga, że był jednym z ogniw niższych istot pomiędzy Bogiem a światem.
b) Inni z gnostyków utrzymywali, że Jezus nie miał prawdziwego ciała. Według nich Jezus nie mógł posiadać ciała, gdyż ciało jest materią, a Bóg nie może dotykać materii. Jezus musiał więc być pewnym rodzajem zjawy, bez prawdziwego ciała i krwi. Opowiadali na przykład, że Jezus nie robił śladów chodząc po piasku, gdyż Jego ciało nie posiadało ciężaru, ani materii. Nigdy nie mogliby powiedzieć „Słowo stało się ciałem” (1,14). U Augustyna znajdujemy opowiadanie o tym, że czytał wiele z dzieł filozofów swojego czasu i znalazł tam wiele rzeczy podobnych do myśli Nowego Testamentu, ale, jak mówi.: „Nie znalazłem tam niczego w rodzaju: Słowo stało się ciałem. Tego tam nie znalazłem”. Oto dlaczego w swoim Pierwszym Liście pisze Jan z naciskiem, że Jezus przyszedł w ciele, a ten, kto zaprzecza faktom, pobudzany jest przez ducha antychrysta (4,3). Ta odmiana herezji nazywana jest doketyzmem, od greckiego dokein, wydawać się. Według niej Jezus tylko wydawał się być człowiekiem.
c) Byli też tacy gnostycy, którzy wierzyli w odmianę tej herezji, że mianowicie Jezus był człowiekiem, na którego Duch Boży zstąpił w chrzcie i pozostał w Nim do końca Jego życia. Ponieważ jednak Duch Boga nie może cierpieć ani umierać, Duch ten opuścił go przed śmiercią. Dlatego właśnie Jezus zawołał na Krzyżu: „Siło moja, siło moja, dlaczegoś mnie opuściła?” W swoich książkach piszą o spotkaniach na Górze Oliwnej z postacią zupełnie podobną do Jezusa, podczas gdy człowiek Jezus umarł na krzyżu.
Podsumowując, herezja gnozy dała w wyniku dwa różne wierzenia: Że Jezus nie był Bogiem, lecz jedną z serii emanacji Bożych, kimś w rodzaju demiurga, oraz że nie był prawdziwym człowiekiem, ale czymś w rodzaju zjawy w ludzkiej postaci. Wierzenia gnostyków obalały więc prawdziwe bóstwo i prawdziwe człowieczeństwo Jezusa.
Człowieczeństwo Jezusa
Ewangelista Jan zamierza skorygować obydwie te gnostyczne tendencje, stąd jego paradoksalny nacisk, jak w żadnej innej z Ewangelii, na ludzką stronę, na człowieczeństwo Jezusa. Jezus gniewa się na tych, którzy kupują i sprzedają na dziedzińcach świątyni. (2,15). Był fizycznie zmęczony i usiadł przy studni leżącej w pobliżu Sychar w Samarii (4,6). Uczniowie zapraszają Go do jedzenia w sposób, który wskazuje, że Jezus musiał być głodny (4,31). Jezus współczuł z głodnymi i wylęknionymi (6,5-20). Zaznawał smutku i wylewał łzy, jak się to zdarza każdemu żałobnikowi (11,33; 35; 38). Umierając na krzyżu wymówił spieczonymi ustami: „Pragnę!” (19,28). W Czwartej Ewangelii widzimy Jezusa nie jako postać cieni, postać doketyczną, ale jako Tego, który doświadczał zmęczenia wyczerpanego ciała, którego umysł i serce ranione były różnymi okolicznościami. Czwarta Ewangelia stawia przed nami prawdziwie ludzkiego Jezusa.
Bóstwo Jezusa
Z drugiej jednak strony żadna inna Ewangelia nie ukazuje nam w tym stopniu bóstwa Jezusowego, co Czwarta Ewangelia.
a) Ewangelista Jan podkreśla preegzystencję - przedwieczność Jezusa. Jezus mówi: „Zanim Abraham był, Jam jest” (8,58), mówi o chwale, którą miał u Ojca, zanim świat został stworzony (17,5). Wciąż na nowo powtarza o swoim zstąpieniu z nieba (6,33-38). Ewangelista Jan widzi w Jezusie Tego, który był zawsze, zanim jeszcze świat powstał.
b) Czwarta Ewangelia podkreśla bardziej od innych wszechwiedzę Jezusa. Według niej Jezus zna przeszłość Samarytanki (4,16-l7), wiedział, jak długo chorował człowiek leżący nad sadzawką Betezda (5,6), znał odpowiedź Filipa, zanim ten ją wypowiedział (6,6), wiedział, że Judasz Go zdradzi (6,61-64). Wiedział o śmierci Łazarza, zanim ktokolwiek Mu doniósł o tym (11,l4). Ewangelista Jan zna Jezusa jako Tego, który posiada nadzwyczajną, nadnaturalną wiedzę, niezależną od ludzi, którzy mogliby Mu ją przekazać. Nie potrzebował zadawać pytań, bo znał wszystkie odpowiedzi.
c) Czwarta Ewangelia podkreśla fakt, że Jezus działał całkowicie ze swojej własnej inicjatywy i nie poddawał się wpływom innych ludzi. W Kanie Galilejskiej impulsem do dokonania cudu nie była prośba Jego Matki, lecz Jego własna decyzja. (2,4). Nalegania braci nie miały wpływu na Jego podróż do Jerozolimy w czasie Święta Szałasów (7,10). Nikt nie odbiera Mu życia, bo nikt nie potrafiłby tego dokonać. To On sam, z własnej woli składa je na ofiarę (10,18 19,11). Jan Ewangelista ocenia, że Jezus posiadał boską niezależność od wszelkich ludzkich wpływów. Sam z siebie podejmował decyzje i działania.
Przekonaliśmy się więc, że Jan Ewangelista chcąc przeciwstawić się gnostykom i ich dziwacznym wierzeniom przedstawia nam Jezusa, który był niezaprzeczalnie ludzki i równie niezaprzeczalnie Boski.
Autor Czwartej Ewangelii
Powiedzieliśmy wyżej, że celem pisarza Czwartej Ewangelii było takie przedstawienie wiary chrześcijańskiej, aby ją zalecić greckiemu światu, do którego Ewangelia weszła, a także zwalczanie herezji i błędnych koncepcji, które powstały wewnątrz Kościoła. Teraz nadeszła pora na zadanie pytania, kto jest apostołem Czwartej Ewangelii? Tradycja daje jednomyślną odpowiedź, że autorem tym był Jan Apostoł. Przekonamy się, że rzeczywiście autorytet Apostoła stoi za tą Ewangelią, ale możliwe jest, że obecna forma i słownictwo Ewangelii nie pochodzi z jego ręki. Zbierzmy więc to, co wiemy na temat Jana. Był on młodszym synem Zebedeusza, który był właścicielem łodzi rybackiej na Jeziorze Galilejskim i który był dość zamożny, aby zatrudnić najemnych robotników (Mk 1,19-20). Matka jego była Salome i wydaje się prawdopodobne, że była to Salomea, siostra Marii, Matki Jezusa (Mt 27,56; Mk 16,1). Wraz z bratem swoim Jakubem usłuchał wezwania Jezusa do pójścia za Nim (Mk 1,20). Wygląda na to, że Jakub i Jan stowarzyszeni byli z Piotrem w zawodzie rybackim (Łk 5,7-10). Należał do wewnętrznego kręgu uczniów tak, że lista apostołów zawsze zaczyna się od imion Piotra, Jakuba i Jana. W niektórych wielkich wydarzeniach uczestniczyli razem z Jezusem, który specjalnie zabierał ich ze sobą (Mk 3,17; 5,37; 9,3; 14,33). Jest jasne, że był porywczym i ambitnym człowiekiem z charakteru. Jezus nadał jemu i jego bratu imię Boanerges, co autorzy Ewangelii tłumaczą jako synowie gromu. Jan i jego brat Jakub okazywali się bardzo ciaśni i nietolerancyjni (Mk 9,38; Łk 9,49). Mieli tak gwałtowne usposobienie, że gotowi byli zmieść z powierzchni ziemi wioskę samarytańską za to, że nie chciała udzielić gościny Jezusowi z uczniami w ich podróży do Jerozolimy (Łk 9,54). Oni, lub ich matka Salome mieli ambicje stać się najwyższymi ministrami stanu w Królestwie Jezusa (Mk 10,35; Mt 20,20). Piotrowi i Janowi powierzył Jezus przygotowanie Ostatniej Wieczerzy, a w pozostałych trzech Ewangeliach Jan wydaje się stać na czele zespołu uczniów, jako jeden ze ścisłego kręgu; okazuje się jednak charakterem niespokojnym, ambitnym i nietolerancyjnym. W Dziejach Apostolskich Jan występuje zawsze w towarzystwie Piotra, ale sam nigdy nie przemawia. W spisie apostołów w Dziejach 1,13 jego imię występuje w pierwszej trójce. Widzimy go obok Piotra w opisie uzdrowienia chromego człowieka przy Bramie Pięknej w świątyni (Dz 3). Razem z Piotrem zostaje postawiony przed Sanhedrynem i wykazuje taką odwagę i śmiałość, że wywołuje to zdumienie Rady (Dz 4,1-13). Razem z Piotrem udaje się z Jerozolimy do Samarii, aby utwierdzić dzieło dokonane przez Filipa (Dz 9,14). W listach Pawłowych występuje tylko raz. W Gal 2,9 wymieniony jest jako jeden z filarów Kościoła razem z Piotrem i Jakubem i razem z nimi potwierdza dzieło Apostoła Pawła.
Wydaje się oczywiste, że Jan był dziwną mieszaniną składników. Był jednym z przywódców Dwunastu, należał do wewnętrznego kręgu najbliższych przyjaciół Jezusa, ale równocześnie był człowiekiem gwałtownego usposobienia, ambitny i nietolerancyjny, a mimo to odważny.
Moglibyśmy jeszcze prześledzić opowieści o Janie krążące w Pierwszym Kościele. Euzebiusz pisze, że został on skazany na wygnanie na wyspę Patmos za rządów Domicjana (Historia Kościoła 3,23). W tym samym miejscu opisuje opowiadanie, które usłyszał od Klemensa Aleksandryjskiego. Oto Jan odwiedza zbory w pobliżu Efezu. W jednym z nich dostrzega wysokiego młodzieńca, wyjątkowo pięknie wyglądającego. Zwracając się do starszego, przełożonego zboru powiedział: „Zawierzam tego młodzieńca twojej opiece i twojej trosce i wzywam zbór na świadka tego, że tak uczyniłem”. Wówczas starszy zboru wziął tego młodzieńca do swego domu, opiekował się nim, udzielał mu nauk, aż nadszedł dzień, w którym młodzieniec ów został ochrzczony i przyjęty do zboru. Ale niedługo potem wpadł w złe towarzystwo i stoczył się tak nisko, że skończył jako przywódca bandy napadającej na ludzi, dopuszczającej się mordów i grabieży. Po długim czasie Jan ponownie odwiedza ów zbór i zwróciwszy się do starszego zboru rzekł: „Zwróć mi mój depozyt, który zawierzyłem tobie i zborowi, któremu przewodzisz!” Początkowo ów starszy nie zrozumiał, o czym mówi Jan. Wówczas wyjaśnił: „Upominam się o duszę owego młodzieńca, którego ci zawierzyłem”. „Ach, on jest martwy!” - zawołał starszy. „Jak to martwy?” - pyta Jan. „Martwy dla Boga” - odpowiada starszy - „wypadł z Łaski. Musiał uciekać z miasta za swe wykroczenia i teraz jest rozbójnikiem w górach.” Jan udał się natychmiast w góry i umyślnie dał się porwać bandzie rozbójników. Przyprowadzili go oni do przywódcy, którym okazał się ów młodzieniec. Zobaczywszy Jana zawstydził się i zaczął uciekać. Ale Jan, chociaż już dość stary, gonił go. „Synu!” - zawołał - „uciekasz od swego ojca? Jestem słaby i w podeszłym wieku, miej litość nade mną, synu! Nie bój się! Jest jeszcze dla ciebie nadzieja zbawienia. Wstawię się za tobą u Pana Chrystusa. Jak trzeba będzie, to chętnie umrę za ciebie, jak On umarł za mnie. Zatrzymaj się, stań, uwierz, to Chrystus posłał mnie do ciebie!” To wołanie złamało serce młodzieńca. Zatrzymał się, odrzucił broń i zaczął płakać. Razem z Janem zeszli z gór i człowiek ów wrócił na drogę chrześcijańską i do Kościoła. W opowiadaniu tym widzimy wciąż działającą miłość i odwagę Jana.
Inne opowiadanie, tym razem wzięte od Ireneusza przekazuje Euzebiusz w rozdziale 3,28. Dotyczy ono owego przywódcy gnostyków, o którym już wspominaliśmy, Kerynta. „Pewnego razu Jan udał się do łaźni, aby zażyć kąpieli. Nagle dowiedział się, że również Kerynt jest w łaźni, zerwał się i pospieszył do wyjścia, ponieważ nie mógł znieść myśli, że znajduje się razem z nim pod jednym dachem. To samo doradził tym, którzy z nim byli:
„Uciekajmy,” - mówił - „aby łaźnia nie zawaliła się, skoro jest to Kerynt, wróg prawdy!” Jest to więc nowy dowód temperamentu Jana. Widocznie Boanerges wciąż w nim żył.
Jeszcze inną, znaną historię o Janie przekazuje nam Kasjan. Oto pewnego dnia bardziej surowy brat znalazł go bawiącego się oswojonymi kuropatwami i robił mu wymówki z powodu marnowania cennego czasu. Jan odpowiedział na to: „Łuk stale napięty wkrótce przestanie strzelać prosto”.
Natomiast Hieronim przekazuje nam opowiadanie o ostatnich słowach Jana. Kiedy Jan umierał, uczniowie jego pytali, czy ma do przekazania im swoją ostatnią wolę. „Dziateczki, miłujcie jeden drugiego!” - odpowiedział. Powtarzał to długo, wreszcie zapytano go, czy to już wszystko, co ma do powiedzenia? „To wystarczy”, - powiedział - „sam Pan to nakazał”.
Takie są nasze informacje o Janie. Wyłania się z nich postać o gwałtownym usposobieniu, szerokich ambicjach, niewątpliwej odwadze i delikatnej miłości.
Uczeń umiłowany
Jeśli pilnie śledziliśmy odnośniki do tekstów podających informacje o Janie, zauważymy coś szczególnego, mianowicie, że wszystkie nasze informacje o Janie pochodzą z pierwszych trzech Ewangelii. Musi nas zdumiewać fakt, że Czwarta Ewangelia od początku do końca ani razu nie wspomina Apostoła Jana. Wymienia natomiast dwie inne postacie. Po pierwsze, ucznia, którego miłował Jezus. Mamy o nim cztery wzmianki. Kładzie głowę na piersiach Jezusa w czasie Ostatniej Wieczerzy (13,23-25), jego opiece powierza swą Matkę Jezus umierając na Krzyżu (19,25-27), spotyka go wraz z Piotrem Maria Magdalena biegnąca od pustego grobu w pierwszą niedzielę Zmartwychwstania (20,2), aż wreszcie uczestniczy w ostatnim spotkaniu z Jezusem nad brzegiem jeziora (21,20). Po drugie, występuje w Czwartej Ewangelii postać, którą moglibyśmy nazwać świadkiem. Opowiadając o przebiciu Jezusa włócznią i ukazaniu się krwi i wody, Ewangelia dodaje komentarz: „A ten, który to widział, dał o tym świadectwo, a świadectwo Jego jest prawdziwe; i on wie, że mówi prawdę, abyście i wy wierzyli” (19,34-35). Jeszcze w zakończeniu Ewangelii stwierdza się, że to umiłowany uczeń świadczył o tym, „a my wiemy, że świadectwo jego jest prawdziwe” (21,24).
Stajemy więc obok dziwnego faktu, że Czwarta Ewangelia nie wspomina o Janie, ale wymienia umiłowanego ucznia, do tego jeszcze występuje w tej historii jakiś świadek. Tradycja nigdy nie wątpiła, że to Apostoł Jan jest tym umiłowanym uczniem. Były wprawdzie próby utożsamienia umiłowanego ucznia z Łazarzem (11,3.5), lub z Bogatym Młodzieńcem, o którym świadczy Marek (10,25) że Jezus go umiłował. Pomimo jednak, że Ewangelia nie stwierdza tego wyraźnie, tradycja zawsze wiązała w „umiłowanym uczniu” Apostoła Jana, i nie zachodzi żadna wyraźna potrzeba podawania tego w wątpliwość.
Powstaje jednak inna wątpliwość. Gdyby rzeczywiście sam Apostoł napisał Ewangelię, to czy mówiłby o sobie jako o uczniu, którego Jezus miłował? Czy możliwe, aby tak zwracał na siebie uwagę, mówiąc jakby: „To ja byłem Jego ulubieńcem. Umiłował mnie bardziej od wszystkich innych”? Brzmi to mało prawdopodobnie, aby Apostoł Jan sam sobie przypisywał taki tytuł. Jeśli bowiem inni nadali mu taki tytuł, to brzmi on pięknie. Jeśli jednak on sam go nadał, to brzmi jak przechwałka.
Czyżby więc było możliwe, że nasza Ewangelia jest opowieścią naocznego świadka, a równocześnie napisana przez kogoś innego?
Wytwór zboru
W naszych poszukiwaniach prawdy możemy rozpocząć od podkreślenia wyróżniającej cechy Czwartej Ewangelii, jaką są długie mowy Jezusa. Ciągną się one czasami przez całe rozdziały i są całkowicie niepodobne w swoim rodzaju do tych, które spotykamy w pozostałych Ewangeliach. Mówiliśmy już, że Czwarta Ewangelia została napisana około 100 roku, około siedemdziesiąt lat po Ukrzyżowaniu. Jakże więc mogłaby podawać dosłownie przemówienia Jezusa? Czy można je traktować jako dosłowny stenogram tego, co Jezus mówił? A może da się je wyjaśnić inaczej, w sposób przydający jeszcze jej wielkości? W dalszych rozważaniach musimy więc zachować w pamięci ów fakt długich przemówień i związanych z nimi pytań.
Obecnie musimy jeszcze coś do tego dodać. Oto tak się złożyło, że w pismach Pierwszego Kościoła mamy kilka informacji na temat sposobu i okoliczności napisania Czwartej Ewangelii. Najwcześniejsza z nich pochodzi od Ireneusza, który był biskupem Lionu około 177 roku. On sam był uczniem Polikarpa, ucznia samego Apostoła Jana. Tak więc pomiędzy Ireneuszem a Janem istnieje bezpośrednia ciągłość. Oto, co pisze Ireneusz:
„Jan, uczeń Pański, który również kładł głowę na Jego piersi, sam wydał (opublikował) ewangelię w Efezie, gdzie zamieszkiwał, w Azji.”
Rzuca się w oczy fakt, że Ireneusz nie stwierdza po prostu, że Jan napisał Ewangelię, a raczej, że ją wydał (eksedoke) w Efezie. Użyte przez Ireneusza słowo każe się domyślać, że nie chodzi tu o prywatne opublikowanie czyjegoś, na przykład, pamiętnika, lecz brzmi tak, jakby chodziło o jakiś oficjalny dokument.
Następna informacja pochodzi od Klemensa Aleksandryjskiego, który stał na czele wielkiej szkoły w Aleksandrii około 230 roku.
Pisze on:
„Jako ostatni Jan, widząc, że fakty cielesne zostały dostatecznie przedstawione w ewangelii, zachęcony przez swoich przyjaciół, ułożył duchową ewangelię.”
Tu ważnym zwrotem jest: „zachęcony przez swoich przyjaciół”. Zaczyna być jasne, że Czwarta Ewangelia jest czymś daleko więcej, niż osobistym wytworem, że stoi za nią jakaś grupa, społeczność, zbór. Po tej linii idzie również rękopis z dziesiątego wieku zwany Codex Toletanus, opatrujący krótkim wstępem wszystkie księgi Nowego Testamentu, który poprzedza Czwartą Ewangelię następującym stwierdzeniem:
„Apostoł Jan, którego Pan Jezus kochał najbardziej, ostatni ze wszystkich napisał tę Ewangelię na żądanie biskupów Azji, przeciwko Keryntowi i innym heretykom.”
Jeszcze raz więc natrafiamy na tę samą myśl, że za Czwartą Ewangelią stoi autorytet pewnej grupy, pewnego zboru.
Obecnie zwróćmy się do bardzo ważnego dokumentu, jakim jest Kanon Muratoriego. Jego nazwa pochodzi od uczonego Muratori, który był jego odkrywcą. Jest to pierwszy wykaz ksiąg Nowego Testamentu, jaki kiedykolwiek ukazał się w Kościele, ułożony około 170 roku. Nie tylko wymienia on księgi Nowego Testamentu, ale jeszcze zaopatruje ich tytuły w krótkie uwagi na temat rodzaju i treści każdej z nich. Podany tam sposób powstania Czwartej Ewangelii jest niezwykle ważny i odkrywczy.
Na żądanie swoich współuczniów i swoich biskupów, Jan, jeden z uczniów, rzekł: „Pośćcie ze mną przez trzy dni od tej chwili, a co zostanie każdemu z nas objawione, czy będzie to na korzyść mojego pisania, czy nie, to sobie wzajemnie przekażemy”. Jeszcze w tym samym dniu zostało objawione Andrzejowi, że Jan powinen zdać sprawę ze wszystkiego i uzupełnić uwagami wszystkich pozostałych.
Nie możemy oczywiście bezkrytycznie przyjąć tego opisu w całości, bo nie jest prawdopodobne, aby ok. 100 roku w Efezie znajdował się Apostoł Andrzej, ale zauważmy jak jasno stwierdzony jest tutaj fakt, że wprawdzie za Czwartą Ewangelią stoi autorytet Apostoła Jana, ale wyraźnie nie jest ona wytworem jednego człowieka, lecz grupy, społeczności.
Możemy teraz wyobrazić sobie, co zaszło. Oto około roku 100 była w Efezie grupa ludzi, której przewodził Apostoł Jan. Czcili go jak świętego i miłowali go jak ojca. Musiał mieć około stu lat. Zanim umarł, bardzo mądrze pomyśleli, że byłoby wspaniale, gdyby święty starzec i apostoł mógł przekazać swoje wspomnienia z lat, w ciągu których przebywał z Jezusem. W końcu jednak uczynili coś daleko więcej. Możemy sobie ich wyobrazić, jak siedząc w krąg przywołują na pamięć dawne dni. Jeden mówi: „Czy pamiętasz, jak Jezus powiedział, że...?” A Jan Apostoł odpowiada: „Tak, i teraz nawet wiemy, co miał przez to na myśli. Chciał mianowicie powiedzieć, że...”. Innymi słowy, grupa ta spisywała nie tylko to, co Jezus mówił, gdyż to byłoby wprost igraszką pamięci, ale raczej to, co przez to rozumiał; a działo się to pod kierownictwem Ducha Świętego. Jan przemyślał każde słowo wypowiedziane przez Jezusa, pod kierownictwem Ducha, który dla niego był tak rzeczywisty. Znane jest kazanie W. M. Macgregora na temat: „Czym Jezus staje się dla człowieka, który Go poznał od dawna”. To właśnie jest dobre określenie Jezusa Czwartej Ewangelii. W swojej książce: „Jan, który widział” jej autor A.H.N. Green Armytage zupełnie jasno przedstawia całą sprawę, gdy pisze, że Ewangelia Marka nadaje się świetnie dla misjonarza ze swoimi wyraźnie przedstawionymi faktami z życia Jezusa. Ewangelia Mateusza nadaje się dla nauczyciela ze swym systematycznym wykładem nauk Jezusa. Ewangelia Łukasza nadaje się dla pastora, proboszcza ze swoim szerokim współczuciem i z obrazem Jezusa, który jest przyjacielem wszystkich ludzi. Ale Ewangelia Jana jest dla myśliciela. Opisując pozorne różnice pomiędzy Ewangeliami Marka i Jana autor mówi: „Pod pewnym względem to ta sama Ewangelia. Tylko tam, gdzie Marek widzi sprawy prosto, powierzchownie, dosłownie, Ewangelista Jan widzi je subtelnie, głęboko i duchowo. Możemy powiedzieć, że Ewangelista Jan oświetlił stronice Ewangelii Marka lampą swoich całożyciowych medytacji. Podobnie określa poezję Wordsworth jako „Wzruszenia rozpamiętywane w spokoju”, i jest to naprawdę doskonałe określenie Czwartej Ewangelii. Oto dlaczego Ewangelia Jana jest bezspornie największa ze wszystkich. Jej celem nie jest przekazanie nam tego, co Jezus mówił w formie stenogramu w gazecie, lecz raczej przekazanie nam tego, co Jezus miał na myśli. Przemawia w niej nadal zmartwychwstały Chrystus. Dlatego nie jest ta księga tylko „Ewangelią według św. Jana”, ale raczej „Ewangelią według Ducha Świętego”. Bo nie Jan z Efezu napisał Czwartą Ewangelię, a raczej Duch Święty piszący ją przez Ewangelistę Jana.
Pisarz Ewangelii
Pozostało nam jednak wciąż jedno pytanie do rozstrzygnięcia. Jeżeli możemy być całkiem pewni, że za Czwartą Ewangelią stoi umysł i pamięć Apostoła Jana, to kim był ów świadek, który rzeczywiście ją spisał, kto był faktycznym pisarzem Ewangelii? Wczesnokościelni pisarze przekazują nam wieść, że właściwie było w Efezie dwóch Janów w tamtych czasach. Był tam Jan Apostoł, ale był jeszcze inny, zwany Starszym. Papiasz, zamiłowany kolekcjoner wszystkiego, co ma związek z historią Nowego Testamentu i historią Jezusa podaje nam informację, że był ten Jan Starszy, czyli Prezbiter biskupem Hierapolis, w pobliżu Efezu i żył w przybliżeniu od roku 70 do 145. Był więc współczesny Janowi Apostołowi. Opisuje on, jak to próbował odszukać „co powiedział Andrzej, co powiedział Piotr, co pochodziło z ust Filipa, Tomasza, Jakuba, lub Jana, lub Mateusza, lub innego z uczniów Pańskich, a co na to mówią Arystion i Starszy (Prezbiter) Jan, uczniowie Pańscy”. Byli więc w Efezie zarówno Apostoł Jan, jak i Starszy Jan, a był on postacią tak powszechnie lubianą, że nazywano go po prostu Starszym. Jest jasne, że zajmował w Kościele wyjątkową pozycję. Zarówno Euzebiusz, jak i Dionizy Wielki przekazują nam wieść, że jeszcze do ich czasów byly w Efezie dwa sławne grobowce, jeden Jana Apostoła, a drugi Jana Starszego (Prezbitera). Zwróćmy teraz uwagę na dwa małe listy w Nowym Testamencie: Drugi i Trzeci List Jana. Pochodzą one z tej samej ręki, co Ewangelia i rozpoczynają się: „Starszy do wybranej Pani i jej dzieci” (2 J 1), i: „Starszy do umiłowanego Gajusa” (3 J I). I to byłoby rozwiązanie naszej zagadki. Rzeczywistym pisarzem tych Listów był Jan Starszy. Za nim stoi umysł i pamięć wiekowego Jana Apostoła, mistrza, o którym Jan Starszy zawsze myślał i pisał jako o „uczniu, którego umiłował Jezus”.
Drogocenna Ewangelia
Im więcej wiemy o Czwartej Ewangelii, tym staje się nam droższa. Przez siedemdziesiąt lat myślał Jan Apostoł o Jezusie. Dzień po dniu Duch Święty otwierał mu znaczenie słów, które Jezus wypowiedział, aż wreszcie jako wiekowy starzec zasiada z przyjaciółmi do pisania. Jan Starszy chwyta pióro, aby spisywać z ust Jana Apostola nie tylko to, co, jak słyszał, wypowiedział Jezus, ale też to, o czym wiedział, że Jezus miał przez to na myśli. Pamiętał wypowiedź Jezusa: „Mam jeszcze wiele do powiedzenia, ale teraz znieść nie możecie; lecz gdy przyjdzie On, Duch Prawdy, wprowadzi was we wszelką prawdę” (16,12-13). Wiele było, czego nie rozumiał przed siedemdziesięciu laty, a co w ciągu siedemdziesięciu lat odsłonił mu Duch Święty. I właśnie to przekazuje nam Jan, kiedy widzi już brzask wiecznej chwały nad sobą. Czytając więc tę Ewangelię pamiętajmy, że czytamy dzieło Ducha Świętego w większym może stopniu, niż w pozostałych Ewangeliach, że przez umysł i pamięć Apostoła Jana, a przez pióro Jana Starszego przemawiają do nas myśli Jezusa. Cały zbór Efeski stoi za tą Ewangelią, cała społeczność świętych, ostatni z apostołów, Duch Święty i sam Zmartwychwstały Chrystus.
EWANGELIA ŚW. JANA
Słowo stało się ciałem (1,1-18)
Tekst powyższy przestudiujemy szczegółowo w krótkich odcinkach, ale przedtem spróbujmy zrozumieć co stara się Jan wyrazić określając Jezusa jako SŁOWO.
Słowo stało się ciałem
Pierwszy rozdział Czwartej Ewangelii jest jednym z najwyższych osiągnięć umysłu w dziedzinie myśli religijnej. Zanim go szczegółowo rozważymy, pokuśmy się o zbadanie zamierzeń autora przy pisaniu tego rozdziału.
Kościół chrześcijański już na samym początku został postawiony wobec zasadniczego problemu: oto narodził się on w łonie judaizmu i początkowo wszyscy jego członkowie byli Izraelitami. Również Izraelitą był Jezus, według ludzkiego pochodzenia, i oprócz krótkiej wizyty w okolicach Tyru, Sydonu i Dekapolu, nigdy nie bywał za granicą Palestyny. Biorąc początek od Żydów, chrześcijaństwo nieuchronnie skazane było na posługiwanie się żydowskim językiem i sposobem myślenia, ale bardzo szybko wkroczyło w szeroki świat. Już trzydzieści lat po śmierci Chrystusa, więc około 60 roku, chrześcijaństwo przemierzyło Małą Azję, Grecję i dotarło do Rzymu. Możliwe, że już wtedy przypadało w Kościele sto tysięcy Greków na jednego Żyda. A dla Greka żydowski świat myśli był zupełnie obcy. Nigdy na przykład nie słyszeli o Mesjaszu, więc judaistyczny sposób przedstawiania Jezusa był dla nich bez znaczenia. Jak więc opowiedzieć Grekom Jezusa? Historyk Lecky słusznie napisał, że rozwój i rozpowszechnienie jakiejś idei zależy nie tylko od jej siły i żywotności, ale również od gotowości jej przyjęcia w danym wieku. Właśnie zadaniem kościoła chrześcijańskiego było stworzenie w greckim świecie takich dyspozycji, które umożliwiłyby przyjmowanie poselstwa chrześcijańskiego. Nasz problem sformułował E. J. Goodspeed w formie pytania: Czy zainteresowany chrześcijaństwem Grek musi najpierw wdrożyć się we wszystkie właściwe Żydom sposoby myślenia i idee mesjańskie, czy można znaleźć jakieś nowe podejście, odwołujące się do jego tradycji serca i umysłu? Jak przedstawić Chrystusa i chrześcijaństwo tak, aby Grek mógł pojąć?
Wyobraźmy sobie, że już około roku 100 żyje w Efezie Jan, którego dręczy ten problem. Mieszka przecież w mieście greckim i ma do czynienia z Grekami, dla których żydowskie myślenie jest mało zrozumiałe, jak więc ma przedstawić im chrześcijaństwo, jak wyrazić je ich sposobem myślenia, w ich języku i w przystępny dla nich sposób? I może wtedy właśnie zaświtała mu myśl, że jest takie wspólne dla obydwu światów pojęcie: pojęcie SŁOWA. Należy ono do dziedzictwa myślowego zarówno Greków, jak i Żydów, obydwie strony powinny je więc zrozumieć. Przyglądnijmy się obydwu tradycjom.
Tradycja żydowska
W żydowskiej tradycji aż cztery wątki splotły się na pojęcie słowa:
1. Słowo było czymś więcej niż dźwiękiem dla Izraelity, posiadało swoją czynną i niezależną egzystencję i dokonywało rzeczywiście różnych dzieł. Jak pisał Paterson: „Mówione słowo było przeraźliwie żywe dla Hebrajczyków, stanowiło jednostki energii naładowane mocą, które leciały jak kule do tarczy”. Dlatego też Hebrajczycy byli bardzo oszczędni w słowach. Ich język zawierał mniej niż 10.000 słów, podczas gdy grecki język 200.000. Pewien poeta opisuje bohatera, który dokonał niezwykłych czynów, ale nie potrafił opowiedzieć tego reszcie swojego szczepu z braku słów. Ale znalazł się tam pewien człowiek „wyposażony w potrzebną magię słów” i ten potrafił opowiedzieć zdarzenie w tak żywych i porywających zdaniach, „że słowa ożyły i zaczęły poruszać się i biegać w sercach słuchaczy”. Słowa poety stały się nośnikami mocy. Historia zna wiele przykładów tego rodzaju. Kiedy John Knox wygłaszał kazania w dniach Reformacji w Szkocji, mówiono, że głos tego jednego człowieka wlewał więcej odwagi w serca słuchaczy niż dziesięć tysięcy trąb brzmiących w ich uszach. Jego słowa dokonywały dzieł w ludziach. W dniach rewolucji francuskiej Rouget de Lisle napisał „Marsyliankę”, a słowa tej pieśni wysyłały ludzi do boju. Słowa dokonywały dzieł. Działo się tak w Anglii nawet w dniach drugiej wojny światowej, kiedy słowa premiera (Winstona Churchilla) nadawane przez radio popychały ludzi do czynu. Działo się tak w jeszcze większym stopniu na Wschodzie i dzieje się tak do dzisiaj, gdyż dla ludów Wschodu słowo nigdy nie jest samym tylko dźwiękiem, a raczej mocą dokonującą dzieł. Pewnego razu podróżował przez pustynię Wschodu sir George Adam Smith. Opowiadał, że spotkawszy grupę mahometan usłyszał z ich strony tradycyjne pozdrowienie: „Pokój niech będzie z tobą!” W tym momencie zorientowali się oni, że jego karawana składa się z chrześcijan, a nie z mahometan, i zaczęli usilnie prosić o zwrot tego błogosławieństwa, które wolno było przekazywać jedynie „wiernym”. Traktowano więc słowa jako czynniki działania, które można było wysłać i odebrać z powrotem.
„Ostrożnie z ogniem!” - jest dobrą radą, ale „ostrożnie ze słowami!” dziesięć kroć bardziej - pisze poeta Will Carleton. Możemy więc zrozumieć, dlaczego dla ludów Wschodu słowo posiada niezależny byt, obdarzony mocą działania.
2. Stary Testament pełen jest tego pojęcia słowa obdarzonego mocą. Kiedy Izaak przez podstęp Jakuba udzielił mu błogosławieństwa zamiast Ezawowi, nie dało się już sprawić, aby unieważnić lub cofnąć raz wypowiedziane słowa (1 Mjż 27). Słowo Boże w akcji występuje najpełniej w historii stworzenia, w której wciąż na nowo czytamy: „I rzekł Bóg...” (1 Mjż 1,3.6.11) Słowo Boga jest mocą stwórczą. Myśl ta wciąż na nowo występuje w Starym Testamencie. „Słowem Pana uczynione zostały niebiosa” (Ps 33,6). „Posłał Słowo swoje, aby ich uleczyć” (Ps 107,20). „On posyła swój rozkaz na ziemię, szybko biegnie Słowo Jego...” (Ps 147,15), „Tak jest z moim Słowem, które wychodzi z moich ust: nie wraca do mnie puste, lecz wykonuje moją wolę i spełnia pomyślnie to, z czym je wysłałem” (Iz 55,11). „Czy moje Słowo nie jest jak ogień - mówi Pan - i jak młot, który kruszy skałę?” (Jr 23,29). „...który wszystko uczynił swoim Słowem i w Mądrości swojej uczynił człowieka...” (Mądr. 9,1). Wszędzie w Starym Testamencie spotykamy to pojęcie twórczego, potężnego w działaniu słowa. Nawet słowo człowieka posiada siłę sprawczą, o ileż bardziej słowo Boga?
3. W życie narodu Izrelskiego weszło coś, co nadzwyczaj mocno podkreślało rozwinięcie tej idei Słowa Bożego. Oto już na kilkaset lat przed narodzeniem Chrystusa hebrajski stał się językiem zapomnianym. Wprawdzie Stary Testament napisany był w hebrajskim, ale Żydzi już tego języka nie znali. Znali go uczeni, ale nie zwyczajni ludzie, którzy posługiwali się pochodnym językiem od hebrajskiego, zwanym. aramejskim. Język aramejski ma się tak do hebrajskiego, jak obecny angielski do anglosaskiego. Stąd wynikła konieczność tłumaczenia Starego Testamentu na język zrozumiały dla ludu. Tłumaczenia te nazywano targumami i korzystano z nich w synagogach po przeczytaniu Pisma świętego najpierw w języku hebrajskim. A były to czasy, w których ludzie przejęci byli transcendencją Boga, czyli Jego niepojętością dla śmiertelnika. Na pierwszy plan wybijała się dalekość Boga i Jego „różność”. Tłumacze, autorzy targumów, bali się przypisywać Bogu ludzkie myśli, uczucia, działania i reakcje. Za wszelką cenę pragnęli uniknąć antropomorfizmu w mówieniu o Bogu. Tymczasem Stary Testament zazwyczaj mówi właśnie o Bogu na sposób ludzki. W tych wypadkach autorzy targumów zastępowali Słowem Bożym imię Boże. Sprawdźmy to na kilku przykładach: W 2 Mjż 19,17 czytamy, że „Mojżesz wyprowadził z obozu lud naprzeciw Boga, a oni ustawili się u stóp góry”. Twórcy targumu uznali to za zbytnie spoufalenie i napisali, że Mojżesz wyprowadził lud na spotkanie ze Słowem Bożym. Podobnie w 31,13 czytamy o sabacie, że „jest znakiem między Mną a wami po wszystkie pokolenia” - mówi Bóg. Wydało się to określenie zbyt ludzkie, za mało wzniosłe, napisali więc: „sabat jest znakiem pomiędzy Słowem moim a wami - mówi Bóg”. Natomiast w 5 Mjż 9,3 napisano, że Bóg jest ogniem pożerającym, co targum konsekwentnie przetłumaczył, że Słowo Boże jest ogniem trawiącym. W późniejszych czasach prorok Izajasz w 48,13 przedstawił wielki obraz stworzenia: „Przecież to moja ręka założyła ziemię i moja prawica rozpostarła niebiosa”. Ponieważ brzmiało to zbyt po ludzku dla targumowców, napisali oni: ,,Przez Słowo moje założyłem ziemię, a moc moja rozpostarła niebiosa.” Nawet tak przepiękny tekst z 5 Mjż 33,27 mówiący o „ramionach wiecznych” Boga zmieniono na „Bóg odwieczny jest ucieczką twoją a przez Słowo Jego świat został stworzony”. W tzw. Targumie Jonatana zwrot Słowo Boże występuje ponad trzysta dwadzieścia razy. W ten sposób określenie Słowo Boże stało się w społeczności żydowskiej jednym z najbardziej rozpowszechnionych zwrotów. Każdy pobożny Izraelita rozumiał je i rozpoznawał przez częste słuchanie ich w synagodze i czytanie w Piśmie świętym. Słowo Memra - czyli Słowo Boże brzmiało swojsko w uszach Izraelity.
4. Teraz musimy wziąć pod uwagę jeszcze jeden czynnik w rozwoju pojęcia Słowa. Oto w greckim języku wyraz Logos oznacza Słowo, ale nie tylko to. Oznacza również Rozum. Więc w umyśle św. Jana i wszystkich wielkich myślicieli, posługujących się tym słowem były to zawsze obydwa te pojęcia razem wzięte, i ściśle zespolone. W literaturze żydowskiej istniał specjalny dział literatury mądrościowej, zajmującej się przekazywaniem sag i wypowiedzi mędrców. Zazwyczaj nie jest to treść filozoficzna, lub spekulatywna, a raczej praktyczna mądrość życiowa. W Starym Testamencie wielkim przykładem takiej literatury mądrościowej jest Księga Przysłów (Przypowieści). W niej właśnie znajdujemy urywki przypisujące tajemniczą, twórczą i życiodajną moc Mądrości (Sofia). W urywkach tych Mądrość jest uosobiona i opisana jako odwieczny czynnik i narzędzie współdziałające z Bogiem. Pierwszy z tych urywków wartych odnotowania, to Prz 3,13-26. Czytamy w nim:
Jest drzewem życia dla tych, którzy się jej uchwycili,
a ci, którzy się jej trzymają są uważani za szczęśliwych.
Pan mądrością ugruntował ziemię
i rozumem stworzył niebiosa.
Dzięki Jego wiedzy wytrysnęły wody z otchłani,
a z obłoków rosa spada kroplami (3,18-20).
Mówiliśmy już, że Logos oznaczał zarówno Słowo, jak i Rozum, a także o tym, jak pojmowali Izraelici potężne i twórcze Słowo Boże. Obecnie zauważamy wyłanianie się drugiego znaczenia: Mądrość jest czynnikiem Bożym w oświeceniu i stworzeniu. A przecież Mądrość i Rozum są pojęciami bliskoznacznymi. Występują one w następnym z urywków: Prz 4,5-13, w którym czytamy:
Nabywaj mądrości, nabywaj rozumu!
Nie zapominaj słów moich ust.
A więc tak jak Słowo, tak i Mądrość nazwane są światłem dla ludzi. Obydwa pojęcia zaczynają stapiać się w jedno, jak to widać w trzecim urywku Prz 8,1-9,2, z którego na szczególną uwagę zasługują słowa:
Pan stworzył mnie jako pierwociny swojego stworzenia,
na początku swych dzieł, z dawna.
Przed wiekami byłam ustanowiona,
od początków, przed powstaniem świata,
gdy jeszcze nie było morza, zostałam zrodzona,
gdy jeszcze nie było źródeł obfitujących w wody.
Zanim góry były założone i powstały wzgórza, zostałam zrodzona,
Gdy jeszcze nie uczynił ziemi i pól,
i pierwszych brył gleby.
Gdy budował niebiosa, byłam tam,
gdy odmierzał krąg nad powierzchnią toni.
Gdy w górze utwierdzał obłoki
I wyprowadzał z toni potężne źródła,
Gdy morzu wyznaczał granice,
aby wody nie przekraczały Jego rozkazu;
gdy kładł podwaliny ziemi
ja byłam u jego boku mistrzynią,
byłam Jego rozkoszą dzień w dzień
igrając przed Nim cały czas. (8,22-30)
Czytając taki urywek, co krok natrafiamy na znaczenia, które Jan przypisuje Słowu, Logosowi w pierwszym rozdziale Ewangelii Jana. Właśnie Mądrości przypisana jest odwieczna egzystencja, światłonośna funkcja, i moc stwórcza, które Jan przypisuje Słowu, Logosowi, utożsamianemu tu z Chrystusem. Rozwój pojęcia Mądrości nie osiągnął jeszcze swego szczytu w Księdze Przysłów. W czasach pomiędzy Starym a Nowym Testamentem nadal kwitła tego rodzaju twórczość, zwana Literaturą Mądrościową. Zawierała w sobie esencję mądrości, czerpała z doświadczeń mędrców, więc stawała się przewodnikiem życia. Dwie w szczególności większe księgi godne są pod tym względem uwagi, zawarte w niekanonicznych dodatkach do Pisma świętego:
a) Pierwsza z nich to Mądrość Jezusa, syna Syracha, lub inaczej Eklezjastyk. I ona czyni wielki użytek z pojęcia twórczej, odwiecznej Mądrości Bożej:
Piasek morski, krople deszczu
i dni wieczności któż może policzyć?
Wysokość nieba, szerokość ziemi,
przepaść i mądrość któż potrafi zbadać?
Jako pierwsza przed wszystkim stworzona została mądrość,
rozum roztropności od wieków (1,2-10).
Wyszłam z ust Najwyższego i niby mgła okryłam ziemię
Zamieszkałam na wysokościach a tron mój na słupie z obłoku.
Okrąg nieba sama obeszłam
i przechadzałam się po głębi przepaści (24,3-5).
Przed wiekami, na samym początku mnie stworzył
i już nigdy istnieć nie przestanę (24,9).
A więc znów widzimy Mądrość jako odwieczną, twórczą moc, która byla u boku Boga w dniach stworzenia na początku czasów.
b) Druga to Mądrość Salomona. Księga Eklezjastyka napisana była ok. 100 roku przed Chrystusem w Palestynie, ta natomiast Księga powstała niemal w tym samym czasie w Aleksandrii, w Egipcie. Właśnie w tej księdze znajdujemy najwspanialszy ze wszystkich obrazów Mądrości. Jest ona skarbem nieprzebranym; ci, którzy go zdobyli, przyjaźń sobie Bożą zjednali (7,14). Jest źródłem wszelkiego dobra (7,22-23). Jest tchnieniem mocy Bożej i przeczystym wpływem chwały Wszechmocnego (7,25). Mądrość wszystko może i wszystko odnawia (27). Ale autor tej Księgi nie tylko mówi o Mądrości. Porównuje on Mądrość ze Słowem. Dla niego obydwa pojęcia oznaczały to samo. W jednym zdaniu pisze o Mądrości Bożej i o Słowie Bożym w tym samym znaczeniu:
O Boże przodków i Panie miłosierdzia, któryś wszystko uczynił swoim Słowem i w Mądrości swojej stworzyłeś człowieka... (9,1)
O Słowie potrafi pisać nieomal tak, jak Jan Ewangelista:
Gdy głęboka cisza zalegała wszystko,
a noc w swoim biegu dosięgała połowy,
wszechmocne Twe Słowo z nieba, z królewskiej stolicy,
jak miecz ostry niosąc Twój nieodwołalny rozkaz,
jak srogi wojownik runęło pośrodku zatraconej ziemi
i stanąwszy, napełniło wszystko śmiercią:
nieba sięgało i rozchodziło się po ziemi (18,14-16).
A więc dla autora Księgi, Mądrość była Bożą odwieczną, twórczą, oświetlającą mocą. Mądrość była tym samym, co Słowo. To one były Boskimi czynnikami, agentami przy Stworzeniu i w przekazywaniu woli Bożej do umysłów i serc ludzi.
A więc szukając sposobu „zareklamowania” chrześcijaństwa znalazł Ewangelista Jan w treści swojej wiary i w nauce przekazanej przez Ojców jego ludowi pojęcie Słowa, wyraz, który sam w sobie jest nie tylko dźwiękiem, ale dynamicznym środkiem, Słowem Bożym, przez które stworzył On świat, Słowo z targumów, wyrażające to samo pojęcie działania Boga, co Mądrość w literaturze mądrościowej, tj. odwiecznej, twórczej i oświecającej mocy Bożej. W rezultacie Jan Ewangelista zdaje się mówić: Jeśli chcecie zobaczyć Słowo Boga, twórczą moc Bożą, jeśli chcecie zobaczyć Słowo, które stworzyło świat i które udziela światła i życia każdemu człowiekowi, patrzcie na Jezusa! W Nim Słowo Boga zeszło w pośrodek was.
Tradycja grecka
Ale na samym początku widzieliśmy, że nie na tym polegał problem dla św. Jana Ewangelisty, aby zaprezentować chrześcijaństwo światu żydowskiemu. Raczej zastanawiał się, jak ma przedstawić je światu greckiemu. Jak więc pojęcie Słowa ma się do myśli greckiej? Otóż okazało się, że było ono gotowe do użytku, jakby leżące pod ręką, oczekujące zastosowania. W greckiej myśli historia pojęcia Słowa sięga roku 560 przed Chr. i co ciekawe, wiąże się z tym samym Efezem, w którym napisano Czwartą Ewangelię. Żył tam wówczas jeden z greckich filozofów, Heraklit. To jemu zawdzięczamy słynne twierdzenie, że wszystko w świecie znajduje się w stałym ruchu, przepływie, „panta rei”. Z dnia na dzień, od chwili do chwili wszystko podlega zmianom. To on właśnie twierdził, że nie można dwa razy przekroczyć tej samej rzeki, gdyż za drugim razem to już nie jest ta sama woda, a więc inna rzeka. Dla Heraklita wszystko wokół znajdowało się w tym właśnie stanie nieustannej zmiany, przepływu. Jeśli tak, to dlaczego życie nie zamieniło się jeszcze w kompletny chaos? Jak można dopatrzyć się jakiegokolwiek sensu w świecie, w którym wszystko przemieszcza się i płynie? Odpowiedź, której udzielał Heraklit, brzmiała: Wszystkie te zmiany i przepływy nie odbywają się przypadkowo, lecz są uporządkowane i kontrolowane, kierowane. Przez cały czas stosują się one do określonych schematów, projektów, których autorem jest właśnie Logos, czyli Słowo, Umysł Boga. Dla Heraklita Logos, Słowo było zasadą porządku, na którym wspierał się byt wszechświata. Ale Heraklit szedł jeszcze dalej twierdząc, że porządek taki istnieje nie tylko w świecie fizycznym, ale również w świecie wydarzeń. Nic nie porusza się zupełnie bezcelowo; w życiu i jego wydarzeniach dopatrywał się celu, planu, wzoru, schematu. A co kieruje tymi wydarzeniami? Oczywiście, Logos, Słowo, Umysł Boga. Jednak Heraklit nie poprzestawał na tym, pytając: Co wewnątrz nas samych mówi nam o różnicy między dobrem a złem? Co sprawia, że zdolni jesteśmy do myślenia i rozsądzania? Że wybieramy to, co słuszne i rozpoznajemy prawdę, gdy spotykamy się z nią? Odpowiedź Heraklita jest ta sama: To Logos, Słowo sprawia, że człowiek ma rozum i poznanie prawdy, zdolność sądu i odróżniania tego, co słuszne od zła. Jest to Umysł Boży zamieszkujący w człowieku. A więc Heraklit utrzymywał, że w świecie natury i wydarzeń „wszystko przebiega według Logosu”, a także w poszczególnych ludziach „Logos jest sędzią prawdy”. Dla Heraklita Logos był Umysłem Boga rządzącym tym światem i każdym człowiekiem.
Kiedy Grecy raz odkryli to pojęcie, nie chcieli się go wyzbyć, byli nim zafascynowani. Szczególnie przejęli się nim stoicy, którzy zawsze zdumiewali się nad porządkiem tego świata. Porządek zawsze wskazuje na rozum. Wszędzie tam, gdzie widzimy porządek; układ, założenie, projekt, czy wzór domyślamy się umysłu, który to wypracował i rządzi tym porządkiem. To właśnie stoicy zadawali pytania: „Co sprawia, że gwiazdy trzymają się swoich torów? Co powoduje przypływy i odpływy? Dlaczego dzień i noc następują po sobie w niezmiennym porządku? Co sprowadza pory roku o wyznaczonym czasie?” A odpowiedź, której udzielali, brzmiała: „To Logos, Słowo, Umysł Boga rządzi wszystkim. To on jest mocą nadającą sens światu, sprawiającą, że świat jest porządkiem, a nie chaosem, mocą, która zapoczątkowała świat i utrzymuje go w porządku. Logos wszystko przenika” - mawiali stoicy.
Drugą postacią, na którą musimy zwracać uwagę, jest Żyd, Filon z Aleksandrii. Zadaniem swego życia uczynił on studiowanie mądrości dwóch światów: żydowskiego i greckiego. Nikt nie znał pism żydowskich tak, jak on; ani też żaden inny Żyd nie znał lepiej od niego wielkości myśli greckiej. I on znał i używał i wysoko cenił pojęcie Logosa, Słowa, Rozumu Bożego. Utrzymywał on, że Logos był najdawniejszą rzeczą na świecie, że był narzędziem, przez które Bóg stworzył świat. Że jest myślą Boga wyciśniętą we wszechświecie; rozprawiał o Logosie, przez który Bóg uczynił świat i wszystko, co na nim; o tym, że Bóg steruje Wszechświatem trzymając Logos jako kierownicę, przez którą o wszystkim decyduje. Filon mówił, że i umysł ludzki nosi pieczęć Logosu, że to właśnie Logos daje człowiekowi rozum, zdolność myślenia i poznawania. Mawiał, że Logos jest pośrednikiem pomiędzy światem, a Bogiem, pomiędzy narodzonym, a nie narodzonym, że jest kapłanem stawiającym duszę przed Bogiem.
Tak więc w obrębie myśli greckiej wiedziano o Logosie wszystko; wiedziano, że jest mocą Bożą stwarzającą, prowadzącą i kierującą, mocą, która uczyniła Wszechświat i kieruje nim. Więc przychodząc do Greków mówił Jan: „Od wieków myślicie, piszecie i marzycie o Logosie, o tej mocy, która uczyniła świat i utrzymuje w nim porządek, przez którą człowiek otrzymuje zdolność myślenia i rozumowania, przez którą człowiek może kontaktować się z Bogiem. A właśnie Jezus jest Logosem, który zstąpił na ziemię. Słowo stało się ciałem”- mówił Jan, albo inaczej mówiąc: „Umysł Boga stał się osobą”.
Żydzi i Grecy
Prześledziliśmy, jak w obydwu omawianych środowiskach stopniowo torowało sobie drogę pojęcie Logosa, Słowa, Umysłu Bożego, Rozumu, który stworzył świat i nadaje mu znaczenie. Jan Ewangelista wybiera się do Żydów i Greków, aby im powiedzieć, że w Jezusie Chrystusie przyszedł na ziemię ten twórczy, oświecający, kierujący Umysł Boga. Przyszedł powiedzieć, że już dłużej ludzie nie muszą spekulować i przypuszczać. Wystarczy spojrzeć na Jezusa, aby poznać Umysł Boga.
Odwieczne Słowo (1,1.2)
Początek Ewangelii wg św. Jana ma taką głębię znaczenia i jest tak ważny, że musimy przerabiać go wiersz po wierszu. Do Jana właśnie należy ta wielka myśl, że Jezus jest Bożym Słowem: twórczym, życiodajnym i niosącym światło, że jest mocą Bożą, która stworzyła świat i rozumem Boga, który go utrzymuje. Ono właśnie przyszło na ziemię w ludzkiej, cielesnej postaci.
Tutaj, na samym początku Jan mówi o słowie trzy rzeczy, a oznacza to, że mówi te trzy rzeczy o Jezusie.
1. Słowo istniało już na początku wszechrzeczy. Autor wybiega myślą do samego początku Biblii: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię” (1 Mjż 1,1). Stara się przez to powiedzieć, że Słowo nie należy do rzeczy stworzonych. Istniało ono już przed stworzeniem i nie jest częścią świata, który powstał w czasie; raczej należy do wieczności i było u Boga przed czasami, zanim świat powstał. Ta myśl św. Jana ma w teologii swą nazwę. Jej „techniczne” określenie brzmi: Preegzystencja Chrystusa. Z wielu powodów jest to nadzwyczaj trudna myśl, omal niemożliwa do zrozumienia. Jednak z drugiej strony jej znaczenie jest proste, praktyczne, o ogromnym znaczeniu. Jeśli Słowo było u Boga zanim rozpoczął się czas, jeśli jest częścią składową układu wieczności, to znaczy, że Bóg zawsze był taki, jak Jezus. Bywa tak, że skłonni jesteśmy myśleć o Bogu jako sprawiedliwym, świętym, surowym i odpłacającym, aż przyszedł Jezus i odmienił Jego święty gniew w miłość, zmieniając w ten sposób usposobienie Boga wobec człowieka. Ale niczego podobnego nie znajdziemy w Nowym Testamencie. Wręcz odwrotnie, cały Nowy Testament powtarza to, co w szczególności mówi nam niniejszy urywek, że Bóg był zawsze taki, jakim Go ukazał Jezus. Jezus otworzył nam okno czasu, abyśmy mogli ujrzeć odwieczną i niezmienną miłość Bożą. „Ale jeśli tak”, - powie ktoś, - „to jak zrozumieć niektóre opisy Starego Testamentu? Takie, które mówią o nakazach Bożych starcia z powierzchni ziemi niektórych miast, wraz ze zniszczeniem mężczyzn, kobiet i dzieci? Jak rozumieć niszczący gniew i zazdrość Bożą, o których nieraz czytamy w starych partiach Pism?” Odpowiadamy na to, że nie Bóg się zmienił w międzyczasie, ale człowiek. Ludzie doszli tylko do takiego stadium poznania Boga. Dziecko opanowuje jakiś przedmiot nauczania stopniowo, krok za krokiem, a nie od pełnej wiedzy. Musi zacząć od tego, co zdolne jest pojąć, a następnie pójść dalej. Zaczynając naukę algebry nie zajmie się od razu teorią dwumianów, lecz wyjdzie od najprostszych równań. Będzie przechodziło od jednego stopnia wiedzy do następnego, aż jego wiedza wzrośnie. Tak właśnie wyglądała sprawa pomiędzy Bogiem a człowiekiem. Ludzie zdolni byli do zrozumienia zaledwie cząstki Boga. Dopiero w przyjściu Jezusa ujrzeli w pełni i całkowicie jakim Bóg zawsze był. Pewna dziewczynka w odpowiedzi na okrutne sceny opisu biblijnego zawołała: „Ale Pan Bóg nie był jeszcze wtedy wierzącym chrześcijaninem!” To, co Jan pisze o Słowie, uprawnia do odpowiedzenia tej dziewczynce, że nie, że Bóg był zawsze „chrześcijaninem”. Ewangelista mówi nam, że Bóg był i zawsze będzie taki, jak Jezus. Tylko ludzie nie byli zdolni tego pojąć aż do chwili, kiedy Jezus przyszedł.
2. Święty Jan Ewangelista pisze, że Słowo było u Boga. Co ma przez to na myśli? Chyba to, że pomiędzy Słowem a Bogiem zawsze istniały najintymniejsze związki, ścisła więź. Wynika z tego, że nikt nie potrafi powiedzieć nam, jaki jest Bóg, jaka jest Jego wola względem nas, jaka jest Boża miłość, serce i umysł, tylko Jezus. Posłużmy się analogią z ludzkich układów. Chcąc poznać opinię jakiegoś człowieka o ważnej sprawie, a nie mogąc zwrócić się doń osobiście, nie będziemy indagowali dalekiego znajomego tej osoby, który znał przelotnie i krótko tego człowieka, lecz raczej zwrócimy się do kogoś, kto od dłuższego czasu zżyty jest bardzo blisko z nim i zna jego myśli i serce. Właśnie o czymś podobnym pisze tutaj Jan w odniesieniu do Jezusa, kiedy mówi, że zawsze był u Boga. Oznacza to, mówiąc ludzkim językiem, że Jezus jest tak bliski Boga, że Bóg nie ma przed Nim żadnych tajemnic, a z drugiej strony nie ma w całym Wszechświecie drugiej osoby, która mogłaby objawić nam, jaki jest Bóg i co czuje wobec nas.
3. Na koniec Ewangelista mówi, że to Słowo było Bogiem. Nie ulega wątpliwości, że jest to trudne dla nas do zrozumienia stwierdzenie, a głównie ze względu na właściwości języka greckiego, w którym pisał Jan Ewangelista. W języku tym rzeczowniki prawie zawsze występują wraz z rodzajnikiem określonym, nie tak, jak w naszym języku. Grek nigdy nie powie o Bogu theos, lecz zawsze ho theos. Jeśli natomiast używa rzeczownika bez rodzajnika, to przybiera on znaczenie zbliżone do przymiotnika, określające charakter lub przymioty osoby. A więc Jan nie pisze, że Słowo było ho theos, gdyż oznaczałoby to, że Słowo było identyczne z Bogiem. Natomiast pisząc, że Słowo było theos - bez rodzajnika określonego - stwierdza w rezultacie, że Słowo było, jakbyśmy powiedzieli, tego samego charakteru i tej samej jakości, co Bóg. Powtórzmy raz jeszcze, że pisząc a Bogiem było Słowo Jan nie chce powiedzieć, że Jezus był identyczny z Bogiem, lecz że był doskonale zgodny w myśleniu, w sercu, w istocie tak, że w Jezusie doskonale widzimy, jaki jest Bóg.
Tak więc na sam początek Ewangelii Jana przypada stwierdzenie, że w Jezusie i tylko w Jezusie zawarte jest doskonałe objawienie dla ludzi, kim Bóg był i zawsze będzie, i jakie są Boże pragnienia i uczucia wobec ludzi.
Stworzyciel wszystkich rzeczy (1,3)
Może wydawać się nam dziwne to, że Jan tak mocno podkreśla, w jaki sposób został stworzony świat i że tak zdecydowanie łączy Jezusa z dziełem stworzenia. Ale przypuszczalnie musiał tak postąpić w związku z pewnymi skłonnościami w myśleniu tamtych dni.
Za dni Jana istniała pewna herezja, zwana gnostycyzmem. Wyróżniał się on intelektualnym i filozoficznym podejściem do chrześcijaństwa. Dla gnostyków proste wierzenia przeciętnego chrześcijanina były niewystarczające. Próbowali oni zbudować na podstawie chrześcijaństwa swój system filozoficzny. Nie mogli pogodzić się z obecnością grzechu, zła i smutku i cierpienia w świecie i w swoim systemie filozoficznym próbowali rozwiązać ten problem, wyjaśnić go. Według ich teorii dwie rzeczy istniały na początku: Bóg i materia. Materia była tworzywem, z którego świat został ukształtowany, ale posiadała skazy, była niedoskonała. Więc świat został utworzony z niedoskonałego materiału. Dziś powiedzielibyśmy, że świat „miał nieudany start”, gdyż w samej istocie tworzywa zawarte były zalążki zła i zepsucia. Dalej, gnostycy twierdzili, że Bóg jest tak czystym duchem, że nie może dotykać materii w ogóle, a niedoskonałej materii w szczególności. Wynika z tego, że Bóg nie mógł dokonać bezpośredniego dzieła stworzenia. Według gnostyków Bóg musiał najpierw „wysnuć” z siebie serię emanacji, z których każda była bardziej oddalona od Boga i też coraz mniej wiedziała o Bogu. Aż wreszcie były już takie, które nie tylko były nieświadome Boga zupełnie, ale jeszcze wrogie wobec Niego. Dopiero jedna z takich końcowych emanacji - całkowicie wroga wobec Boga - mogła stworzyć świat, gdyż mogła dotykać „skażonej” materii. Bóg-Stworzyciel był dla gnostyków całkowicie oddzielony od prawdziwego Boga i całkowicie wrogo wobec Niego usposobiony. I właśnie tego Boga-Stworzyciela utożsamiali gnostycy z Bogiem Starego Testamentu i przeciwstawiali go Bogu - Ojcu Pana Jezusa Chrystusa. W czasach Jana Ewangelisty wierzenia tego rodzaju były bardzo rozpowszechnione. Ludzie wierzyli, że świat jest zły i że został stworzony przez złego boga. W przeciwieństwie do tych poglądów św. Jan kładzie podstawy pod dwie podstawowe prawdy chrześcijańskie. Prawdopodobnie rozpowszechnienie poglądów gnostycznych tłumaczy fakt częstego podkreślania związku Chrystusa ze stworzeniem świata na kartach Nowego Testamentu. W Kol 1,16 Apostoł Paweł pisze: „Ponieważ w Nim zostało stworzone wszystko, co jest na niebie i na ziemi... wszystko przez Niego i dla Niego zostało stworzone”. W 1 Kor 8,6 pisze, że „dla nas istnieje tylko jeden Pan, Jezus Chrystus, przez którego wszystko istnieje i przez którego my także istniejemy”. Autor Listu do Hebrajczyków pisze: „Ostatnio... przemówił do nas przez Syna... przez którego także świat stworzył” (1,2). Wszyscy ci autorzy wraz z Janem stwierdzają dwie wielkie prawdy:
1. Chrześcijaństwo zawsze wierzyło w stworzenie z niczego. Nie wierzymy, aby przy stworzeniu świata Bóg zajmował się obcą i złą materią, ani w to, że świat zawierał w sobie zasadniczą wadę już przy stworzeniu, ani że wziął swój początek od Boga i czegoś jeszcze. Raczej przekonani jesteśmy, że za wszystkim co istnieje, stoi Bóg i tylko On.
2. Chrześcijaństwo zawsze wierzyło, że świat, w którym żyjemy, jest Bożym światem. Nie tylko, że Bóg nie jest tak oddalony od świata, aby się nim nie zajmować, ale wręcz odwrotnie, jest jak najściślej z nim związany. Gnostycy starali się obciążyć odpowiedzialnością za zło w świecie jego Stworzyciela. Chrześcijanie natomiast wierzą, że grzech człowieka jest tym, co w świecie sprawia zło. Ale nawet wówczas, kiedy grzech okaleczył świat i udaremnił osiągnięcie przezeń tego celu, do którego był przeznaczony, nie wolno nam odrzucać świata, lub nienawidzić go, gdyż w istocie jest on Bożym światem. Taka wiara nadaje poczucie wartości świata i odpowiedzialności za niego.
Znana jest nowelka o dziewczynce mieszkającej w bocznej ulicy wielkiego miasta, którą zabrano na wieś na jeden dzień. Oglądając w zachwycie kwiaty dzwonków w lesie, zapytała: „Czy myślicie, że Bóg obrazi się, jeślibym zerwała kilka z tych kwiatów?”. To jest Boży świat i dlatego nic nie dzieje się bez Jego wiedzy. Wszystko tutaj powinno być używane ze świadomością, że należy do Boga. Chrześcijanin nie pomniejsza świata i nie spekuluje na temat jego stworzenia przez wrogiego i oddalonego boga. Raczej chwali świat pamiętając, że wszędzie stoi za nim Bóg i jest w nim teraz i zawsze. Wierzy, że Chrystus odnawiający świat był współpracownikiem Boga przy jego stworzeniu, a w dziele odkupienia Bóg stara się odzyskać to, co zawsze do Niego należało.
Życie i światło (1,4)
Na początku wielkiego utworu muzycznego kompozytor często podaje tematy, które zamierza rozwinąć w całości dzieła. To samo czyni tutaj Ewangelista. Właśnie w czwartej Ewangelii światło i życie są dwoma wielkimi podstawowymi słowami, na których zbudowana jest Ewangelia. Są dwoma głównymi tematami, które Ewangelia zamierza rozwinąć i wyjaśnić. Rozpatrzmy je szczegółowo.
Czwarta Ewangelia rozpoczyna się i kończy życiem. Tu, na samym początku czytamy; że w Jezusie było życie; na końcu zaś czytamy, że celem napisania Ewangelii przez Jana było: „abyście wierzyli, że Jezus jest Chrystusem, Synem Boga i abyście wierząc mieli żywot w Imieniu Jego” (20,31). Słowo to znajduje się nieustannie na ustach Jezusa. Jezus żali się, że ludzie nie chcą przyjść do Niego, aby mieli życie (5,40). Twierdził, że przyszedł po to, aby ludzie mieli życie i aby mieli je w obfitości (10,10). Mówił, że daje ludziom życie wieczne, że nie zginą na wieki, i że nikt nie wyrwie ich z ręki Jego (10,28). Głosił, że jest Drogą, Prawdą i Życiem (14,6). W Ewangelii tej słowo życie (zōē) występuje ponad trzydzieści pięć razy, a słowo żyć (zēn) więcej niż piętnaście razy. Czym dla Jana jest życie?
1. Całkiem po prostu życie jest odwrotnością zniszczenia, zagłady, potępienia i śmierci. Bóg posłał Syna swego, aby człowiek, który uwierzy nie zginął, ale miał życie wieczne (3,16). Człowiek, który słyszy i wierzy, ma życie wieczne i nie idzie na potępienie (5,24). Istnieje różnica pomiędzy zmartwychwstaniem życia i zmartwychwstaniem sądu (5,29). Ci, którym Jezus daje życie, nie zginą na wieki (10,28). Więc w Jezusie jest bezpieczeństwo tego życia i przyszłego. Dopóki więc nie uznajemy Jezusa za swojego Zbawiciela i nie osadzimy Go na tronie jako Króla, w ogóle nie można powiedzieć, że żyjemy. Kto bez Chrystusa żyje, prowadzi jakąś egzystencję, ale nie wie, czym jest życie. Jezus jest tym, który czyni życie wartym życia i z którym śmierć staje się tylko wstępem do pełniejszego życia.
2. Jednak Ewangelista Jan jest całkowicie pewny, że wprawdzie Jezus przynosi to życie, jednak jego źródłem i autorem, dawcą życia jest Bóg. Często też używa zwrotu żywy (żyjący) Bóg, jak zresztą całe Pismo święte. Jest wolą Ojca, który posłał Jezusa, aby każdy, kto widzi Jezusa i wierzy w Niego, miał życie (6,40). Jezus jest Dawcą Życia, ponieważ sam Ojciec położył na nim pieczęć uznania (6,27). Udziela życia wszystkim, których Bóg Mu dał (17,2). A więc Bóg stoi za tym darem, jak gdyby Bóg mówił: „Stworzyłem ludzi, aby mogli mieć prawdziwe życie. Przez swój grzech przestali jednak żyć, a prowadzą marną egzystencję. Posyłam im więc mego Syna, aby mogli poznać, czym jest prawdziwe życie”.
3. Pytamy jednak, czym jest to życie? Czwarta Ewangelia wciąż niestrudzenie powtarza zwrot: życie wieczne. Pełne znaczenie tego zwrotu będzie przedyskutowane później. Na razie zauważmy, że greckim słowem, które Jan Ewangelista używa jako wieczne jest aiōnios. Jasne jest, że czymkolwiek jest to życie wieczne, nie jest to tylko takie życie, które trwa wiecznie. Jakże często wieczna trwałość życia stałaby się po prostu przekleństwem dla człowieka, jak często pragnie uwolnić się od życia. Więc musi być coś więcej w życiu wiecznym, musi być jakość życia. Dopiero pewien rodzaj życia jest pożądany jako godny trwania. I tu leży klucz do zrozumienia przymiotnika wieczny - używa się go przecież w odniesieniu do Boga. W prawdziwym tego słowa znaczeniu tylko Bóg jest aiōnios, wieczny, stąd życie wieczne jest tym życiem, którym żyje sam Bóg. Tym, co Jezus ofiaruje nam od Boga jest Jego Boskie życie. Zapraszając ludzi, aby wkroczyli w życie wieczne, zaprasza ich do uczestniczenia w życiu samego Boga.
4. Ale w jaki sposób można wkroczyć w to życie? Osiągamy to przez uwierzenie w Jezusa Chrystusa. To słowo wierzyć (pisteuein) występuje w Czwartej Ewangelii ponad siedemdziesiąt razy: „Kto wierzy w Syna, ma życie wieczne” (3,36 i 6,47). Bożą wolą jest, aby każdy, kto widzi Syna i wierzy w Niego, miał życie wieczne (6,40). Co rozumie św. Jan przez wierzenie? Ma na uwadze dwie rzeczy:
a) Przeświadczenie, że Jezus jest rzeczywiście i prawdziwie Synem Bożym. Pod tym względem musimy powziąć decyzję. Jeśli bowiem Jezus jest tylko człowiekiem, nie ma żadnego powodu, dla którego mielibyśmy dawać Mu posłuch i bezwarunkowe posłuszeństwo, którego wymaga. Musimy przemyśleć sami dla siebie, kim był Jezus. Musimy Mu się przypatrzeć, poznać Go, studiować Go, przemyśleć Go, dopóki nie zostaniemy zmuszeni do wysnucia jedynego wniosku, że nie może On być kim innym, jak tylko Synem Bożym.
b) Ale chodzi tu o coś więcej, niż umysłowe przeświadczenie. Wierzyć w Jezusa oznacza zaufać Jego słowu i liczyć na nie; znaczy traktować Jego polecenia jako absolutnie wiążące, bez żadnych zastrzeżeń wierzyć w prawdziwość tego, co On powiedział i postępować w przeświadczeniu, że nie możemy postąpić inaczej, jak oprzeć się na Jego słowie. Uwierzenie zawiera u św. Jana trzy kroki: Pierwszy - to, przekonanie umysłu, że Jezus jest Synem Bożym. Drugi - to ufność serca, że prawdą jest to, cokolwiek On mówi. Trzeci - to opieranie każdego działania w życiu na niewzruszonej pewności, że musimy liczyć na Słowo Jezusa. Czyniąc to przestajemy egzystować, a zaczynamy żyć. Zaczynamy rozumieć, że to jest Życie przez duże Ż.
Życie i światło (1,4 ciąg dalszy)
Drugim z wielkich haseł Janowych występujących tutaj jest słowo Światło. Ponad dwadzieścia razy występuje ono w Czwartej Ewangelii. Według Jana Jezus jest światłością dla ludzi. Zadaniem Jana Chrzciciela było wskazywanie ludziom tego światła, które było w Chrystusie. Dwukrotnie nazywa siebie Jezus światłością świata (8,12 i 9,5). Światło to może znaleźć się w człowieku tak, że ludzie stają się dziećmi światła (11,10 i 12,36). „Ja przyszedłem na świat, jako światło”, mówi Jezus (12,46). Czy potrafimy pojąć cokolwiek z pojęcia światła, które Jezus przynosi na świat? Stwierdzamy, że trzy sprawy wysuwają się na pierwszy plan:
1. To światło, które Jezus przynosi, zmusza chaos do ustąpienia, do ucieczki. W historii Stworzenia Bóg unosi się nad ciemnym, bezkształtnym chaosem i mówi: „Niech stanie się światłość!” (1 Mjż 1,3). Nowo stworzone światło Boga przepędza pusty chaos, w który wpada. Tak właśnie Jezus był „Światłem, które świeci w ciemności” (1,5). Jezus jest tym Jedynym, który potrafi ustrzec życie przed popadnięciem w chaos. Pozostawieni sobie zdani jesteśmy na pastwę naszych namiętności, pożądań, obaw i strachów. Kiedy jednak Jezus wzejdzie nad życiem, przychodzi światło. Właśnie strach przed ciemnością jest chyba najstarszym w świecie. Życie jest ciemne, pełne bezimiennych odruchowych trwóg, zanim wejdzie w nie Jezus. Mamy opowiadanie o dziecku, które śpi w obcym domu. Gospodyni z grzeczności zostawia zapalone światło, gdy dziecko ma zasnąć. Ale chłopiec grzecznie odmawia tej łaski. „Myślałam, że będziesz się bał ciemności” - mówi zdumiona. „Nie” - odpowiada chłopiec - „Wie Pani, to jest Boża ciemność”. Z Jezusem noc staje się jasna, jak dzień.
2. Światło, które Jezus przynosi, jest światłem objawiającym. Przekleństwem ludzi jest właśnie to, że umiłowali bardziej ciemność niż światło, a robią tak, ponieważ ich uczynki są złe. Nienawidzą światła, bojąc się, że ich uczynki zostaną zganione (3,19-20). Światło, które Jezus przynosi ukazuje sprawy takimi, jakie one są, odziera je z charakteryzacji, przybrania, kryjówek i ukazuje nagie fakty, ich prawdziwy charakter i prawdziwe wartości. Już przedtem cynicy powiadali, że ludzie nienawidzą prawdy, gdyż jest ona światłem, które razi w oczy. W poemacie Caedmona zawarty jest niezwykły opis. Jest to opis Dnia Ostatecznego. W środku sceny stoi krzyż, a z krzyża promieniuje dziwne, krwawo-czerwone światło. Posiada ono taką tajemniczą własność, że ukazuje rzeczy takimi, jakimi są w istocie. Wszystkie otoczki, przybrania i otuliny zostają usunięte i wszystko stoi w bezlitosnej nagości swojej istoty. Właściwie, dopóki nie spojrzymy na siebie oczami Jezusa, nie wiemy nigdy, kim jesteśmy. Nie wiemy, czym jest nasze życie, dopóki nie spojrzymy na nie w świetle Jezusa. Często Jezus nakierowuje nas do Boga objawiając nas samym sobie.
3. Światło, które Jezus przynosi, jest światłem kierującym. Nie mając światła człowiek chodzi w ciemności i nie wie, dokąd idzie (12,36). Dopiero otrzymując to światło i wierząc mu, nie chodzi więcej w ciemności (12,46). Jednym ze znamiennych rysów Ewangelii jest liczba ludzi przybiegających do Jezusa z pytaniem: „Co mam czynić?”. Z chwilą, gdy Jezus wkracza w życie, kończy się czas przypuszczeń i wahań i wątpliwości, a ciemna ścieżka zostaje oświetlona. Wychodzi na jaw postanowienie drzemiące w otulinach ciemnej niepewności. Bez Jezusa jesteśmy bowiem podobni do ludzi wkraczających w ciemności na nieznaną ścieżkę. Dopiero z Nim ścieżka staje się jasna.
Wroga ciemność (1,5)
Oto mamy przed sobą kolejne hasło Janowe słowo - ciemność (skotos, skotia). Występuje ono siedem razy w Ewangelii. Dla Ewangelisty Jana ciemność była taką samą rzeczywistością w świecie, co światło.
1. Ciemność jest wroga wobec światła. Światło świeci w ciemności, i jakkolwiek usiłowałaby je pochłonąć - nie potrafi. Człowiek, który grzeszy miłuje ciemność, a nienawidzi światła, ponieważ wyjawia ono zbyt wiele. Możliwie, że w umyśle Jana Ewangelisty tkwiło pewne pojęcie zapożyczone z ówczesnej myśli. Widzieliśmy, jak pragnął przedstawić i zalecić zwiastowanie Ewangelii ludziom wokół siebie. Wiemy też, jak wielki wpływ na myślenie wywierała wówczas religia Persów, zaroastrianizm. Według niej we wszechświecie czynne były dwie wrogie sobie potęgi: Bóg światła Aryman i bóg ciemności Ormuzd. W tej kosmicznej walce światła z ciemnością zaangażowany był cały wszechświat, a cokolwiek człowiek czyni jest opowiedzeniem się po jednej ze stron tej walki. Ludziom świadomym tej walki mówi Jan: „Jezus przychodzi do tego świata jako światłość. Ciemność usiłuje Go zniszczyć, usunąć, wyłączyć z życia, ale w Jezusie tkwi moc niepokonana. Ciemność może Go nienawidzić, ale nigdy nie dopnie swego celu, aby usunąć Jezusa”. Słusznie ktoś powiedział, że ciemność całego świata nie potrafi pochłonąć światła małego płomyka. Niezwyciężone światło pokona w końcu wrogą ciemność. Ewangelista jakby wołał: „Opowiedz się w tym odwiecznym konflikcie i opowiedz się po właściwej stronie.”
2. Ciemność reprezentuje naturalny klimat wszystkich, którzy nienawidzą światła (3,19-20). Każdy człowiek, który ma coś do ukrycia, nienawidzi światła, a miłuje ciemność, ale nie da się ukryć niczego przed Bogiem. Światło Boże przenika cienie i oświetla czające się tam zło całego świata.
3. W pewnych miejscach Pisma świętego ciemność oznacza niewiedzę, szczególnie niewiedzę zawinioną, złośliwą, odrzucającą światło Chrystusa. Jezus powiedział: „Ja jestem światłością świata; kto idzie za mną, nie będzie chodził w ciemności, ale będzie miał światłość żywota” (8,12). Do uczniów swoich powiedział, że jeszcze tylko przez krótki czas jest z nimi światło, powinni więc z niego korzystać i chodzić w nim, gdyż w przeciwnym razie nadejdzie ciemność, a człowiek chodzący w ciemności nie wie, dokąd idzie (12,35). Powiedział, że po to przyniósł światło, aby ludzie nie musieli pozostawać w ciemności (12,46). Bez Jezusa Chrystusa człowiek nie potrafi ani znaleźć, ani zobaczyć drogi. Zachowuje się jak z zawiązanymi oczami, lub wprost jak ślepiec. Życie bez Jezusa Chrystusa jest życiem straconym, jak wołał Goethe: „Światła, więcej światła!”. Jeden ze szkockich przywódców miał wołać do swych przyjaciół: „Zapalcie świece, abym widział, jak umierać!”. Jezus jest światłem wskazującym drogę człowiekowi i oświetlającym tę drogę krok po kroku.
W niektórych przypadkach Ewangelista Jan używa słowa ciemność w znaczeniu symbolicznym, oznaczającym coś więcej niż dosłowna, ziemska noc. Opowiadając o cudzie, kiedy Jezus chodził po wodzie, wspomina, jak uczniowie wsiedli do łodzi bez Jezusa i przeprawiali się na drugą stronę jeziora. „Nastały już ciemności, a Jezus jeszcze do nich nie przyszedł” - pisze w 6,17. Pod nieobecność Jezusa nie było niczego, oprócz zagrażających ciemności. Podobnie opisując poranek Zmartwychwstania, zanim jeszcze kochający Jezusa dowiedzieli się, że zmartwychwstał, rozpoczyna opowiadanie od słów: „Pierwszego dnia po szabacie, gdy jeszcze było ciemno, poszła Maria Magdalena do grobu...” (20,1). Żyła wówczas w świecie, z którego, jak sądziła, usunięto Jezusa, a taki świat był ciemny. W opowiadaniu o Ostatniej Wieczerzy opisuje, jak Judasz, wziąwszy swoją skibkę chleba wychodzi, aby załatwić zdradę Jezusa, a mówiąc to dodaje, jakby w strasznej symbolice: „a była noc” (13,20). To Judasz wchodził w noc życia zdradzając Jezusa.
Życie bez Chrystusa jest dla Ewangelisty Jana życiem w ciemności. Ciemność oznacza życie bez Chrystusa, jest jego synonimem, a szczególnie takiego życia, które odwraca się tyłem do Chrystusa.
Jeszcze jedna uwaga, zanim pójdziemy dalej: słowo „nie przemogła” w naszym tekście jest tłumaczeniem greckiego „katalambanein”. Występuje ono w trzech znaczeniach:
a) Może oznaczać, że ciemność nigdy nie pojęła światła, nie zrozumiała go. W pewnym sensie człowiek świecki nie może po prostu zrozumieć ani Chrystusowych żądań, ani tego, co Chrystus mu daje. Wydaje mu się to czczym głupstwem. Człowiek nie potrafi zrozumieć Chrystusa, dopóki nie podda się Mu.
b) Może oznaczać, że światło nie może zostać pokonane przez ciemność. Słowo „katalambanein” mogło mieć znaczenie wytrwałego ścigania aż do uchwycenia i przezwyciężenia ściganego. W takim wypadku zwrot nasz oznacza, że świat uczynił wszystko, co mógł, aby się pozbyć Jezusa, aż do ukrzyżowania Go, ale mimo to nie potrafił Go zniszczyć. Byłaby to aluzja do Chrystusa zwyciężającego, pomimo ukrzyżowania.
c) Może oznaczać zgaszenie płomienia lub ognia, i to znaczenie wydaje się nam najbliższe. Ludzie uczynili wszystko, aby zaciemnić i wygasić światło Boże w Chrystusie, a jednak nie udało im się go zgasić. W każdym pokoleniu światło Chrystusa wciąż świeci, pomimo wielu ludzkich wysiłków, aby je zgasić.
Świadectwo na rzecz Jezusa Chrystusa (1,6-9)
Niezwykłym rysem czwartej Ewangelii jest fakt, że wszystkie wzmianki o Janie Chrzcicielu są ukierunkowane na pomniejszanie go. Wytłumaczenie tego może zawierać się w tym, że Jan był głosem prorockim, którego brakowało już czterysta lat, a teraz przejawił się właśnie w nim. Widocznie wielu ludzi tak było zafascynowanych prorokiem, że przyznawali mu wyższe miejsce, niż należało. Niektóre wskazówki świadczą nawet o istnieniu sekty (joanitów) wynoszącej Jana Chrzciciela na najwyższy piedestał. Echem tego mogą być zdania w Dz 19,3-4. Widzimy tam Apostoła Pawła w Efezie spotykającego grupę ludzi znających tylko chrzest Jana. Ewangelia św. Jana nie zamierza bynajmniej krytykować Jana Chrzciciela, ani pozbawiać go znaczenia. Raczej Jan Ewangelista wiedział o ludziach, którzy przyznawali Janowi Chrzcicielowi miejsce należne samemu Jezusowi. Nie zaniedbuje więc w całej Ewangelii podkreślać, że wprawdzie miejsce Jana Chrzciciela było wysokie w porządku rzeczy, ale jednak podporządkowane stanowisku Jezusa Chrystusa. W naszym tekście śpieszy zaznaczyć, że to nie Jan był światłością, że wystąpił tylko na świadectwo światłości (1,8). Widzimy tu samego Jana Chrzciciela zaprzeczającego, jakoby miał być Chrystusem, lub nawet tym wielkim prorokiem zapowiadanym przez Mojżesza (1,20). Kiedy Żydzi przyszli do Jana z doniesieniem, że Jezus rozpoczął swą działalność nauczyciela, oczekiwali, że Jan poczuje się tym dotknięty, urażony. Ale w czwartej Ewangelii widzimy Jana przeczącego, jakoby to on miał zajmować pierwsze miejsce. Raczej oświadcza, że musi się pomniejszać, natomiast Jezus ma rosnąć (3,25-30). Tekst nadmienia, że Jezus miał większe powodzenie w nawoływaniu ludzi, niż Jan (4,1). W innym miejscu wskazuje, że nawet sam lud stwierdzał o Janie, że nie dorównuje Jezusowi w dziełach (10,41). Gdzieś w kościele musiała być grupa ludzi przyznająca Janowi za wysoką pozycję. Ale sam Jan Chrzciciel nigdy nie popierał takich dążeń, a raczej od nich odwodził. Czwarta Ewangelia liczy się z tym i podejmuje kroki zapobiegawcze. Jeszcze dziś zdarza się, że ludzie bardziej podziwiają kaznodzieję niż Chrystusa, ich oczy przyciąga bardziej poseł, niż sam Król. Wprawdzie sam Chrzciciel w najmniejszym stopniu nie przyczynia się do tego, ale Jan Ewangelista chce zapobiec przesłanianiu Chrystusa przez kogokolwiek.
Ważniejsze jest odkrycie w naszym urywku kolejnego hasła Czwartej Ewangelii, a jest nim słowo świadectwo. Czwarta Ewangelia stawia nas wobec szeregu świadectw na rzecz najwyższego, nadrzędnego miejsca Chrystusa. Występuje w niej osiem świadków wyjątkowej pozycji Jezusa Chrystusa:
1. Występuje świadectwo Ojca. Jezus mówi: „Sam Ojciec, który mnie posłał, ten o mnie świadczy” (5,37; 8,18). Co ma tutaj na myśli? Dwa fakty: Najpierw to, co Jego samego dotyczyło; bo w Jego sercu głos Boży przemawiał i nie pozostawiał wątpliwości na temat tego, kim był i na co został posłany. Jezus nie uważał, jakoby sam wybrał swoje dzieło. Jego wewnętrznym przekonaniem była świadomość, że to Bóg posłał Go na świat, aby żył dla ludzi i umarł dla nich. Następnie to, co dotyczyło ludzi. Kiedy człowiek spotyka Chrystusa, dochodzi do przeświadczenia, że jest to nikt inny, jak sam Syn Boży. Jak wyraził się ojciec Tyrell, świat nigdy nie potrafi uwolnić się od tego „dziwnego człowieka na krzyżu”. Ta wewnętrzna siła, która wciąż na nowo zwraca nasze oczy na Chrystusa, nawet wtedy, gdy chcielibyśmy zapomnieć o Nim, ten wewnętrzny głos, który nam podpowiada, że ten Jezus jest nie kimś innym, jak tylko Synem Bożym i Zbawicielem świata, jest świadectwem Boga we wnętrzu naszej duszy.
2. Występuje świadectwo samego Jezusa: „...i jestem Ja, który wydaję świadectwo o sobie” - mówi w 8,18. W innym miejscu mówi: „Nawet, jeżeli ja sam o sobie wydaję świadectwo, świadectwo jest prawdziwe (8,14). Jak mamy to rozumieć? Najlepszym świadectwem na rzecz Jezusa było to, kim Jezus był. Przecież Jezus mówił o sobie, że jest światłem życia, że jest życiem, prawdą, drogą, że jest Synem Bożym i że stanowi jedno z Ojcem, że jest Zbawicielem i Mistrzem dla wszystkich ludzi. Jeśliby Jego życie i charakter były inne, takie twierdzenia byłyby szokujące i bluźniercze. To, czym Jezus w sobie był, stanowi najlepsze świadectwo prawdziwości Jego twierdzeń o sobie.
3. Występuje świadectwo Jego dzieł. Jak mówił: „Dzieła, które Ojciec dał mi do wykonania, świadczą o mnie” (5,36), a w innym miejscu: „Czyny, których dokonuję w imię mojego Ojca, świadczą o mnie” (10,25). Kiedy do Apostoła Filipa mówi o swojej jedności z Ojcem, dodaje: „wierzcie przynajmniej ze względu na same dzieła” (14,11). Jego skarga na ludzi dotyczy prawdy, że widzieli oni Jego dzieła, a jednak nie uwierzyli Mu (15,24). Musimy jednak zauważyć, że mówiąc o dziełach Jezusa Jan nigdy nie ogranicza się do samych cudownych znaków, ale raczej ma na myśli całość życia Jezusa. Nie ma na myśli tylko szczytowych momentów Jego życia, ale każdą minutę dnia. Nikt nie potrafiłby dokonać potężnych dzieł Jezusa, gdyby nie stał bliżej Boga niż każdy inny człowiek, ale podobnie też nikt nie potrafiłby żyć takim życiem miłości, współczucia, przebaczenia i służby i pomagania na co dzień, gdyby nie był w Bogu, a Bóg w nim. Tak też nie przez dokonywanie cudów udowadniamy naszą przynależność do Chrystusa, lecz przez życie podobne Chrystusowi w każdej chwili codzienności. To właśnie w powszednich sprawach życia wykazujemy naszą przynależność do Niego.
4. Występuje świadectwo Pisma świętego. Jezus mówił: „Badajcie Pisma. Sądzicie, że znajdujecie w nich życie wieczne, a one właśnie świadczą o mnie” (5,39), a w innym miejscu: „Gdybyście wierzyli Mojżeszowi, i mnie byście uwierzyli, bo on pisał o mnie” (5,46). Kiedy Apostoł Filip opowiada Natanaelowi o swoim odkryciu, mówi: „Znaleźliśmy Tego, o którym pisał Mojżesz i Prorocy” (1,45). W ciągu całej historii Izraela ludzie oczekiwali dnia, w którym przyjdzie Boży Mesjasz. Opisywali swoje wyobrażenia o Nim, kreślili Jego wizerunek, a oto teraz wszystkie te marzenia, wizerunki i nadzieje zostały w pełni i ostatecznie zrealizowane. Przyszedł ten, którego oczekiwał świat.
5. Występuje świadectwo ostatniego z proroków, Jana Chrzciciela. „On przyszedł na świadectwo, aby zaświadczyć o światłości” (1,7-8). To właśnie Jan zaświadczył o Duchu Świętym zstępującym na Jezusa. Ten, w którym świadectwo proroków osiągnęło swą kulminację, wydaje świadectwo o tym Jezusie, na którego wszystkie proroctwa wskazywały.
6. Występuje świadectwo tych, którzy zetknęli się z Jezusem. Kobieta z Samarii składa świadectwo o wszechwiedzy i mocy Jezusa (4,39). Człowiek ślepy od urodzenia świadczy o Jego uzdrowieńczej mocy (9,25.38). Ludzie, na oczach których Jezus dokonywał cudów, świadczą o swoim zdumieniu wobec Jego czynów (12,17). Istnieje podanie na temat poszukiwania przez Sanhedryn świadków przeciwko Jezusowi na Jego procesie. Zjawia się tłum ludzi wołających: „Byłem trędowaty, On mnie oczyścił”. „Byłem ślepy, On otworzył mi oczy”. „Byłem głuchy, On przywrócił mi słuch”. A to były właśnie świadectwa, których Sanhedryn sobie nie życzył. Ale na przekór Sanhedrynom w każdym pokoleniu i w każdym wieku znajdzie się tłum takich ludzi, którzy gotowi będą złożyć świadectwo o tym, co Chrystus uczynił dla ich duszy.
7. Występuje świadectwo uczniów, a szczególnie autora samej Ewangelii. Tak brzmiało ostatnie polecenie dane uczniom przez Jezusa: „I wy świadczyć będziecie, bo byliście ze Mną od początku” (15,27). Sam autor Ewangelii jest osobistym świadkiem i gwarantem spraw, które relacjonuje. W scenie Ukrzyżowania pisze: „Zaświadczył to ten, który widział, a świadectwo jego jest prawdziwe” (19,35). Natomiast w ostatnim rozdziale Ewangelii pisze: „Ten właśnie uczeń daje świadectwo o tych sprawach i on je opisał” (21,24). Opowieść jego nie jest z drugiej ręki, nie jest spisaną pogłoską. Jego Ewangelia mówi o tym, co sam widział i przeżył. Najlepszym ze wszystkich świadectw jest to, które może powiedzieć: „Jest to prawda, bo sam to przeżyłem”.
8. Występuje świadectwo Ducha Świętego. „A kiedy Pocieszyciel przyjdzie... on Duch Prawdy... złoży świadectwo o Mnie” (15,26). W swoim Pierwszym Liście Jan pisze: „A Duch składa świadectwo, bo Duch jest Prawdą”. (1 J 5,6). Dla Izraelitów zadanie Ducha było podwójne. Najpierw przekazywanie ludziom prawdy Bożej, a następnie uzdolnienie ludzi do rozpoznania jej. Zarówno poznanie Jezusa, kim On jest, jak i zaufanie Mu w tym, co może dla nas uczynić, jest właśnie dziełem Ducha Świętego w naszych sercach.
Święty Jan pisze swoją Ewangelię po to, aby złożyć ludziom nieodparte świadectwo, że Jezus Chrystus jest Bożym zamysłem w pełni objawionym ludziom.
Światło dla każdego człowieka (1,9)
W tym zdaniu Ewangelista Jan używa znamiennego słowa na określenie Jezusa, nazywając Go prawdziwym światłem. W greckim występują dwa słowa o bardzo bliskim znaczeniu. Pierwsze z nich, to aletes, oznaczające, że coś jest prawdziwe w przeciwieństwie do fałszywego i tego słowa należało użyć na wyrażenie prawdziwości podanego twierdzenia. Drugim słowem jest aletinos. Oznacza ono prawdziwość w znaczeniu rzeczywistości, a w przeciwieństwie do urojenia. A więc Ewangelista Jan chce wyrazić, że Jezus jest rzeczywistym światłem, które przyszło, aby oświecić ludzi. Zanim przyszedł Jezus, były inne światła, za którymi ludzie szli. Niektóre były przebłyskami prawdy, niektóre były słabym odbiciem rzeczywistości, a niektóre błędnymi ognikami wyprowadzającymi ludzi w ciemność i porzucającymi ich tam. I wciąż jest tak samo. Wciąż na nowo powstają światła cząstkowe i światła fałszywe i wciąż znajdują naśladowców. Jedynym prawdziwym światłem jest Jezus, światłem rzeczywistym, zdolnym poprowadzić ludzi po ich drogach.
Jan twierdzi, że Jezus przez swoje przyjście na świat przyniósł ludziom prawdziwe światło. Jego przyjście było jak snop światła, jak nadejście poranku. Pewien podróżnik opowiada, jak to stojąc na wzgórzu nad Zatoką Neapolitańską pogrążony był w tak gęstej ciemności, że nie można było absolutnie niczego dostrzec. Nagle błysnęło i w świetle błyskawicy wszystkie szczegóły w całej okolicy stały się widoczne. Tak właśnie było z przyjściem Jezusa na świat.
1. Jego przyjście rozproszyło cienie wątpliwości. Do czasu Jego przyjścia ludzie mogli jedynie snuć przypuszczenia na temat Boga, jak mówił jeden z wielkich Greków: „Trudno jest dociec prawdy o Bogu, a kiedy ją znajdziesz, okazuje się niemożliwe przekazać ją komuś w słowach”. Dla pogan Bóg przebywał albo w cieniach, których nikt nie potrafi przeniknąć, albo w światłości, do której nikt nie potrafi się zbliżyć. Dopiero kiedy Jezus przyszedł, ludzie mogli otwarcie zobaczyć, jaki jest Bóg. Rozwiały się cienie i mgły, skończyły się dni snucia i przypuszczeń, zabrakło miejsca na niewiedzę z wyboru. Nadeszło światło.
2. Jego przyjście rozproszyło cienie zwątpienia i rozpaczy. Jezus przyszedł do świata pogrążonego w rozpaczy. Jak pisał Seneka, „ludzie świadomi są swej bezsilności w sprawach koniecznych”. Pragnęli ręki, która sięgnąwszy w dół, mogłaby ich podnieść. „Nienawidzili swych grzechów, a nie potrafili uwolnić się z nich, ani ich porzucić”. Ludzie zwątpili, czy kiedykolwiek uda się im uczynić ten świat, albo siebie samych tym, czym wiedzieli, że powinni się stać. Dopiero wraz z Jezusem przyszła nowa siła napędowa do życia. Jezus bowiem przyszedł nie tylko z wiedzą., ale i z mocą. Nie tylko ukazać ludziom właściwą drogę, ale uzdolnić ich do pójścia tą drogą. Nie tylko pouczał ich, ale ofiarował im swoją obecność, przez którą stawało się osiągalne to, co było dotychczas niemożliwe. Ciemność pesymizmu i zwątpienia odeszła na zawsze.
3. Jego przyjście rozproszyło ciemności śmierci. Świat starożytny lękał się śmierci, a ludzkość zawsze żyła w cieniu strachu przed śmiercią. W najlepszym wypadku śmierć uważano za unicestwienie, a dusze ludzkie wzdrygały się przed nim. W najgorszym wypadku śmierć była torturą z ręki takich, lub innych bogów i dusze ludzkie były strwożone. Ale Jezus przez swoje przyjście, przez swoje życie i swoją śmierć oraz zmartwychwstanie wskazał, że śmierć jest drogą do życia w szerszym znaczeniu. Cienie śmierci zostały rozproszone. W utworze Stevensona występuje scena, w której kreśli sylwetkę młodzieńca, który cudem uniknął śmierci w pojedynku, z którego był pewny, że nie wyjdzie z życiem. Kiedy jednak odchodził wciąż żywy, jego serce śpiewało: „Przeminęła gorycz śmierci”. Właśnie dzięki Jezusowi na wieki oddalona została od ludzi gorycz śmierci.
Ale więcej jeszcze, Jezus jest światłem oświecającym każdego człowieka, który przychodzi na świat. Wiemy, że świat starożytny był światem ekskluzywnym. Żydzi nienawidzili pogan, twierdząc, że ci zostali stworzeni tylko po to, aby było czym palić w piekle. Byli oczywiście osamotnieni prorocy wskazujący na powołanie Izraela, aby stał się światłem dla narodów (pogan), np. Iz 42,6 i 49,6 ale od tego powołania Izrael notorycznie się uchylał. Świat grecki natomiast nawet nie dopuszczał do siebie tej myśli, aby nauka, wiedza miała być udziałem wszystkich ludzi. Rzymski świat z kolei patrzył z góry na narody barbarzyńskie, podludzi, pozbawionych wszelkich praw. Natomiast Jezus przyszedł, aby stać się światłem dla każdego człowieka. Tylko Bóg, który jest Ojcem Pana naszego Jezusa Chrystusa, ma na tyle wielkie serce, aby przygarnąć cały świat.
Nierozpoznany (1,10-11)
Pisząc ten wiersz musiał być Ewangelista przejęty dwoma myślami:
1) Musiał myśleć o czasach, zanim Jezus przyszedł na świat w ciele. Jeszcze przed początkiem czasów, zanim świat został powołany do bytu, czynny był Boski Logos, Boskie Słowo. Na początku twórcze, dynamiczne Słowo Boga stworzyło świat i Ono było źródłem porządku w świecie i stworzyło człowieka istotą myślącą. Gdyby tylko ludzie chcieli Je rozpoznać, to zawsze Logos, Słowo było dostrzegalne i poznawalne we Wszechświecie. Jak mówi Westminsterskie Wyznanie Wiary: „Światła natury, dzieła stworzenia i opatrzności do tego stopnia przejawiają dobroć, mądrość i moc Bożą, że człowiek zostaje bez wymówki”. Dawno temu Apostoł Paweł powiedział, że widzialne rzeczy tego świata tak zostały przez Boga urządzone, aby kierować myśli ludzkie do spraw niewidzialnych, i to do tego stopnia, że wystarczy spojrzeć otwartymi oczami i rozumiejącym sercem na świat, aby nieuchronnie dojść do wniosku o jego Stworzycielu (Rz 1,19-20). Świat ten zawsze był takim, że prowadził ludzkie umysły do Boga, przy prawidłowych wnioskach. Teologia rozróżnia teologię naturalną od objawionej, przy czym objawiona zajmuje się prawdami, które przyszły do nas wprost od Boga w słowach proroków, na kartach Jego Słowa, a najpełniej w Jezusie Chrystusie. Naturalna teologia natomiast zajmuje się prawdami, które człowiek odkrywa władzami swojego umysłu obserwując świat, w którym żyje. Ale w jaki sposób można używając rozumu odkryć w otaczającym nas świecie Boże Słowo, Bożego Logosa, Boży Rozum, Boży Umysł?
a) Patrząc wokół siebie. U podstaw myśli greckiej leżała zasada, że wszędzie tam, gdzie występuje porządek, musi działać umysł. A właśnie w otaczającym nas świecie dostrzegamy zdumiewający porządek. Planety trzymają się swych torów. Przypływy występują regularnie. Okresy siewu i żniw, lato i zima, dzień i noc występują w określonym porządku. Porządek w naturze jest oczywisty, tak samo oczywisty, jak umysł leżący u podłoża tego porządku. Umysł ten musi być większy od jakiegokolwiek ludzkiego umysłu, gdyż świadczą o tym osiągnięcia, niedostępne dla ludzkiego umysłu. Któż z ludzi potrafi zamienić dzień w noc, lub noc w dzień? Kto potrafi zbudować ziarenko, któreby miało w sobie siłę wzrostu? Kto potrafi skonstruować jakieś żyjątko? Umysł przejawiający się w naturze przewyższa niezmiernie ludzkie umysły. Jeśli więc występuje porządek w świecie, musi też być Umysł, a jeśli porządek ten zawiera elementy przekraczające zdolność ludzkiego umysłu, to ten Umysł, na który wskazuje natura, musi być daleko większy od ludzkiego umysłu - i w ten sposób dochodzimy do pojęcia Boga. Tak więc patrzenie na świat, jest spotkaniem twarzą w twarz z Bogiem, który stworzył świat.
b) Patrząc w górę. Nic nie demonstruje wyraźniej porządku we Wszechświecie, jak ugwieżdżone niebo. Astronomowie twierdzą, że gwiazd jest tyle, co piasku na brzegu morza. A jednak panuje wśród nich porządek. Astronomowie potrafią co do minuty wyliczyć położenie planet w dowolnym czasie, podać z dokładnością sekund, kiedy wystąpi zaćmienie słońca i jak długo będzie trwało. Słusznie ktoś powiedział, że astronom nie może być ateistą. Spoglądając w górę, widzimy Boga.
c) Patrząc w siebie. Skąd wzięliśmy władzę myślenia i rozumowania? Skąd wzięliśmy naszą znajomość dobra i zła? Skąd nawet najbardziej nieokiełznany człowiek, opanowany przez zło, w głębi swego serca wie, że postępuje źle? Dawno temu, filozof Kant wyznał, że dwie sprawy napełniają go niezmiennie podziwem: Ugwieżdżone niebo ponad nim i prawo moralne w nim. Ani nie daliśmy sami sobie życia, ani też rozumu, który wiódłby nas przez życie. Musiało to przyjść od jakiejś mocy poza nami. Skąd pochodzą żal, poczucie winy i wyrzuty sumienia? Dlaczego nie można równocześnie robić, co się nam podoba i mieć spokojone sumienie? Patrząc w siebie odkrywamy to, co Marek Aureliusz nazwał „bogiem w nas”, a Seneka „świętym duchem tkwiącym w naszych duszach”. W oderwaniu od Boga nikt nie potrafi sam siebie zrozumieć i wyjaśnić.
d) Patrząc wstecz. Wielki historyk Froude powiedział, że cała historia jest demonstracją prawa moralnego w działaniu. Mocarstwa powstają i upadają, a historia poucza nas, że moralna degeneracja idzie ręka w rękę z upadkiem narodu. Jak mówił Bernard Shaw: „Żaden naród nie przeżył utraty swoich bogów”. Cała historia jest doświadczalnym stwierdzeniem istnienia Boga.
Więc gdyby nawet Jezus Chrystus nigdy nie przyszedł na świat w postaci cielesnej, to i tak można było zawsze widzieć działające w świecie Boże Słowo, Bożego Logosa, Boży Rozum w działaniu. Ale niestety, chociaż to działanie zawsze było jawne, ludzie nigdy Go nie poznali.
2. Ostatecznie Boże twórcze i kierujące Słowo przyszło na ten świat w postaci człowieka, Jezusa. Ewangelista Jan pisze, że to Słowo przyszło do swojego domu, ale domownicy nie przyjęli Go. Co chce przez to powiedzieć?
Po prostu ma na myśli fakt, że Słowo przekroczyło ten świat nie w Rzymie, czy Grecji, w Egipcie, lub w imperiach Wschodu, lecz przyszło w Palestynie. Palestyna była w szczególnym sensie Bożym krajem, a Izraelici byli szczególnym Bożym narodem. Ten kraj i ten naród należały do Boga w sposób inny, niż wszelki inny kraj lub naród.
Widać to choćby z nazw, którymi Stary Testament określa je. Często Palestyna nazywana jest Ziemią Świętą (Zach 2,12; 2 Mach 1,7; Mądr. 12,3), nazywana jest Ziemią Pana, Jego Krajem (Oz 9,3; Jr 2,7; 16,18; 3 Mjż 25,23). Naród Izraelski nazwany jest Bożą szczególną własnością (2 Mjż 19,5; Ps 135,4), lub szczególnym narodem Bożym (5 Mjż 7,6), ludem nabytym, działem Pana (5 Mjż 14,2; 26,18; 32,9).
A więc Jezus przyszedł na świat w kraju, który w szczególny sposób był Bożym krajem i do ludzi, którzy w szczególnym znaczeniu byli ludem Bożym. Przychodził więc do narodu, który powinien przyjąć Go z otwartymi ramionami, otworzyć szeroko bramy na Jego przyjęcie. Powinien być witany, jak wracający z długiej podróży gospodarz, więcej jeszcze - jak król przybywający do swojej dziedziny królewskiej. Tymczasem został odrzucony. Przyjęto Go z nienawiścią zamiast z uwielbieniem.
Oto jest tragedia narodu, który był przygotowywany do podjęcia wielkiego zadania, a następnie uchylił się od tego zadania. Bywa przecież tak w życiu, że rodzice planują dla syna podjęcie jakiejś szczególnej roli, że planują w tym kierunku, oszczędzają i ponoszą ofiary, aby dać synowi, czy córce szanse w życiu - a kiedy ona przychodzi, ten, dla którego podjęto tak wiele poświęceń, odmawia skorzystania z okazji, czy możliwości i sprawia straszliwy zawód. Jest to tragedia, która właśnie wydarzyła się tutaj w odniesieniu do Boga.
Oczywiście, byłoby błędem przypuszczać, że Bóg przygotowywał tylko naród izraelski. Bóg przygotowuje każdego w świecie do jakiegoś zadania, które dla niego przewidział. Pewien pisarz opowiada o dziewczynce, która nie chciała dotykać brudnych rzeczy. Zapytana o powód, powiedziała: „Oczekuję, że pewnego dnia w moim życiu przyjdzie coś wielkiego i wspaniałego i chcę być zawsze gotowa na to spotkanie”. Natomiast tragedią jest, jak wielu ludzi uchyla się od podjęcia zadania, które Bóg dla nich przewidział, albo wyrażając się inaczej, tak niewielu jest ludzi, którzy stają się tym, do czego zostali powołani. Może być tak przez odrętwienie, przez lenistwo, przez wstydliwość, lub tchórzostwo, może być przez brak dyscypliny, przez dogadzanie sobie, przez zajmowanie się sprawami drugorzędnymi i dobrymi, lecz nie najlepszymi. Świat pełen jest ludzi, którzy nigdy nie zrealizowali tkwiących w nich możliwości. Wcale nie musimy myśleć o przygotowanych dla nas przez Boga zadaniach w kategoriach jakichś wielkich osiągnięć, o których dowiedzieliby się wszyscy ludzie. Tym zadaniem może przecież być przygotowanie dziecka do życia, może być wypowiedzenie w odpowiednim czasie i krytycznym momencie tego słowa, które skłoni do podjęcia takiej, a nie innej decyzji, lub wywarcie tego wpływu, który powstrzyma kogoś od zrujnowania swego życia. Może nim być wykonanie jakiegoś drobnego zadania w nadzwyczajnie dobry sposób, a może być coś, co przez nasze ręce, głosy, lub umysły dotknie życia wielu ludzi. Pozostaje faktem, że Bóg przez wszystkie okoliczności życia przygotowuje nas do czegoś, jak również i to, że tak wielu ludzi uchyla się od tego zadania, kiedy przed nimi staje, a niektórzy nawet nie wiedzą, że je odrzucają.
W tym prostym stwierdzeniu zawarty jest największy patos świata: „Przyszedł do swoich - a swoi Go nie przyjęli”. To właśnie zdarzyło się z Jezusem Chrystusem dawno temu, i wciąż zdarza się dzisiaj.
Dzieci Boże (1,12-13)
Nie wszyscy odrzucili Jezusa, kiedy przyszedł. Niektórzy powitali Go i przyjęli z radością. Tym właśnie udzielił Jezus prawa, aby się stali dziećmi Boga.
W pewnym sensie człowiek nie jest z natury dzieckiem Boga, a raczej musi się nim dopiero stać. Rozważmy to w ludzkich kategoriach, bo tylko takie rozumowanie jest nam dostępne. Są dwojakiego rodzaju synowie. Bywa syn, który przez cały czas tylko korzysta z domu. Przez całą młodość bierze wszystko, co tylko dom może mu oferować, nie dając niczego w zamian. Ojciec pracuje i poświęca się, aby dać mu w życiu szansę dojścia do czegoś, a on przyjmuje to, jako swoje prawo, nigdy nie szacując wartości tego, co bierze, ani nie podejmując najmniejszego wysiłku, aby na to zasłużyć, lub odpłacić za to. Opuszczając dom nie stara się utrzymywać z nim więzi. Wykorzystał dom do swoich celów, a teraz go już nie interesuje. Nie poczuwa się do żadnych zobowiązań ani długów. Oczywiście syn taki jest synem swego ojca, bo zawdzięcza życie swemu ojcu i zawdzięcza mu to, czym jest, ale nie istnieje między nim, a ojcem żadna więź miłości, zaufania i czułości. Ojciec wszystko oddał z miłości, ale syn nie odwzajemnił się niczym. Z drugiej jednak strony może być taki syn, który przez całe życie zdaje sobie sprawę z tego, co ojciec dla niego czynił i czyni. Nie omija żadnej okazji, aby okazać swą wdzięczność, próbując być takim synem, jakim chciałby go mieć ojciec. Z upływem lat staje się coraz bliższy swemu ojcu i zależność syna od ojca zamienia się stopniowo w zależność społeczności i przyjaźni. Nawet opuszczając dom, utrzymuje z nim więź i zawsze świadomy jest zobowiązań, których nigdy nie da się spłacić. W pierwszym przykładzie syn oddala się coraz bardziej od ojca, w drugim staje się mu coraz bliższy. Obydwaj pozostają synami, ale jakże różne to synostwa. Ten stał się synem w stopniu nieosiągalnym dla drugiego. Można to zilustrować jeszcze innym przykładem. Wobec pewnego profesora wymieniono nazwisko jednego młodzieńca, który podawał się za ucznia tegoż profesora. Ale profesor powiedział: „Możliwe, że uczęszczał na moje wykłady, ale nie należał do kręgu moich studentów”. Jest bowiem wielka różnica pomiędzy siadywaniem w ławce sali wykładowej jakiegoś uczonego, a należeniem do grona jego studentów. Może istnieć kontakt bez komunikacji, porozumienia, może istnieć zależność bez społeczności. Wszyscy ludzie są synami Boga w tym znaczeniu, że Bóg ich stworzył i podtrzymuje ich życie, ale tylko niektórzy stali się synami Boga w prawdziwej głębi i poufności prawdziwego odniesienia ojca do syna.
Ewangelista Jan twierdzi że takiego prawdziwego synostwa można dostąpić jedynie przez Jezusa Chrystusa. Wyrażając się, że nie przychodzi ono przez krew, posługuje się Ewangelista Jan żydowskim sposobem myślenia, gdyż to Żydzi sądzili, że syn rodzi się z połączenia nasienia ojca z krwią matki. Owo synostwo nie wywodzi się z żadnego rodzaju ludzkich impulsów, pragnień, czy aktów woli człowieka, raczej pochodzi w całości od Boga. Nie możemy sami uczynić się dziećmi Boga, raczej możemy tylko wejść w zależność już przez Boga przygotowaną. Nikt nigdy nie zawarł przyjaźni z Bogiem z własnej woli i siły. Między tym, co ludzkie, a tym, co boskie istnieje wielka przepaść, więc tylko wtedy może człowiek wejść w układ przyjaźni z Bogiem, kiedy sam Bóg utoruje drogę. Posługując się ludzkim rozumowaniem, pospolity człowiek nie może zaofiarować przyjaźni królowi. Jeśliby taka przyjaźń w ogóle miała zaistnieć, to tylko z inicjatywy samego króla. Tak właśnie wygląda sprawa między nami a Bogiem. Z naszej woli, czy przez nasze osiągnięcia nie potrafimy nawiązać stosunków przyjaźni z Bogiem, gdyż jesteśmy tylko ludźmi, a Bóg jest Bogiem. Może to dojść do skutku tylko wówczas, gdy sam Bóg w swej całkowicie niezasłużonej przez nas Łasce schyla się w miłości, aby otworzyć drogę do siebie.
Ale jest w tym miejsce i na ludzki pierwiastek, gdyż człowiek musi przyjąć to, co Bóg ofiaruje, tak jak w wypadku ziemskiego ojca, który ofiaruje synowi swą miłość, radę, przyjaźń, które syn może odrzucić i wybrać swoją własną drogę. Tak właśnie Bóg ofiaruje nam prawo stać się dziećmi Boga, ale my musimy skorzystać z tego prawa.
Z prawa tego korzystamy uwierzywszy w Imię Jezusa Chrystusa. Ale co to oznacza? W żydowskiej myśli, w żydowskim języku istnieje dziwny dla nas sposób posługiwania się słowem i m i ę. Mianowicie wymawiając ten wyraz mają oni na myśli nie tyle nazwisko, czy przezwisko którym zwracamy się do człowieka, ile charakter, naturę tego człowieka objawioną w tym imieniu. Na przykład w Psalmie 9,11 autor śpiewa „Ufają Tobie wszyscy, którzy znają Twe Imię”. Nie ma autor na myśli ufności tych, którzy wiedzą, że Imię Boga brzmi Jahwe, lecz tych, którzy poznawszy charakter Boga, Jego naturę, gotowi są Mu zaufać we wszystkim. Podobnie w Psalmie 20,8 mówi autor: „Jedni w wozach bojowych, drudzy w koniach ufają ale nasza siła w Imieniu Boga naszego, Pana”. I tutaj trudno przypuścić, aby siła pochodziła z brzmienia imienia Jahwe. Raczej psalmista śpiewa, że pewni ludzie pokładają ufność w ludzkiej pomocy, ale my zaufamy Bogu, gdyż wiemy, kim On jest. Wierzyć w Imię Jezusa oznacza więc złożyć ufność w tym, czym Jezus jest. Jezus był wcieleniem dobroci, miłości, łagodności i służby. Centralnym tematem ewangelisty Jana jest nauka, że w Jezusie odkrywamy zamysł Boży względem człowieka, Jego podejście do człowieka. Wierząc w to, wierzymy równocześnie, że Bóg jest taki, jak Jezus, tak dobry i miłujący, jak On. A więc uwierzyć w Imię Jezusa, to uwierzyć, że Bóg jest takim, jak Jezus, bo tylko wtedy możemy, potrafimy zawierzyć siebie Bogu i stać się Jego Dzieckiem. Dopóki bowiem nie ujrzymy w Jezusie, jaki jest Bóg, nawet nie odważymy się pomyśleć o sobie jako zdolnych do stania się dziećmi Boga. Dopiero to, czym jest Jezus, otwiera nam możliwość stać się Dzieckiem Boga.
Słowo stało się ciałem (1,14)
Doszliśmy tu do zdania, dla którego Jan napisał swoją Czwartą Ewangelię. Rozmyślał i mówił o Słowie Bożym, o tym twórczym, potężnym słowie, które było czynnikiem i przyczyną sprawczą stworzenia, tym Słowie prowadzącym, kierującym i nadzorującym, wprowadzającym porządek, ład we Wszechświecie i w umyśle człowieka. Te pojęcia znane były zarówno Żydom, jak i Grekom. Ale teraz nagle mówi coś najbardziej niewiarygodnego i szokującego dla słuchaczy. Mówi po prostu, że to Słowo, które stworzyło świat, ten Rozum, który kieruje porządkiem świata, stało się człowiekiem, osobą ludzką, a my widzieliśmy Je na własne oczy. Do tego użyty w tekście wyraz grecki „widzieli”, „teastai”, występujący ponad dwadzieścia razy w Nowym Testamencie, zawsze oznacza fizyczne oglądanie wzrokiem. A więc nie ma tu mowy o jakiejś wizji duchowej oglądanej oczami duszy lub umysłu, lecz po prostu stwierdzenie, że to Słowo właśnie przyszło na ziemię w postaci człowieka i można było je oglądać ludzkimi oczami: „Jeśli chcesz wiedzieć, jak wygląda to stwórcze Słowo, ten Rozum kierujący światem, popatrz na Jezusa z Nazaretu”.
I tu właśnie Ewangelista Jan rozchodzi się z myślą poprzedzającą jego Ewangelię, znaną w starożytności. Wnosi coś zupełnie nowego w grecki świat, do którego się zwraca. To właśnie Augustyn pisze o swoich przedchrześcijańskich dociekaniach, że pilnie studiował i czytał wielkich greckich filozofów i wiele innych dzieł, ale nigdzie nie znalazł myśli, że Słowo stało się ciałem. Dla Greków brzmiało to jak czysta niemożliwość, żaden Grek nie mógł pomyśleć o przybraniu ciała przez Boga, gdyż ciało było złe, było więzieniem duszy, grobowcem, w którym zamknięto ducha. Mędrzec Plutarch zaprzeczał nawet, aby Bóg mógł bezpośrednio kierować sprawami tego świata, a raczej musiał posługiwać się zastępcami, pełnomocnikami, czy wysłannikami, gdyż nic bardziej bluźnierczego nie mogło być, w jego pojęciu, od myśli, że Bóg wplątany jest w afery tego (brudnego) świata. Podobnie w pojęciu Filona z Aleksandrii było to niemożliwością: „Życie Boże nigdy do nas nie zeszło. Nie zniżyło się też do ograniczeń i potrzeb ciała”. Wielki stoik, cesarz Marek Aureliusz pogardzał ciałem w porównaniu z duchem, pisząc: „Dlatego pogardzaj ciałem - tą krwią, kośćmi i całym splotem nerwów, żył i tętnic... Kompozycja całego ciała podlega zepsuciu...”. Ten fakt więc, że Bóg mógł i chciał stać się osobą ludzką, że zechciał wkroczyć w to życie, które my pędzimy, że wieczność mogła objawić się w czasie, że Stwórca mógł ukazać się w stworzeniu w taki sposób, że ludzkie oczy mogły naprawdę Go oglądać - było czymś wstrząsająco nowym.
Nic więc dziwnego, że w tę niesłychaną wieść trudno było uwierzyć nawet niektórym ludziom w kościele, bo Ewangelista Jan pisze, że słowo stało się sarks. Dokładnie tego samego słowa używał Apostoł Paweł na oznaczenie ciała, jako natury ludzkiej w całej jej słabości i podatności na grzech. Sam pomysł użycia tego słowa w odniesieniu do Słowa, do Boga był czymś, przed czym wzdrygał się ich umysł. Dlatego właśnie wyrośli w łonie Kościoła doketyści, od greckiego słowa dokein - wydawać się. Twierdzili oni, że Jezus był tylko zjawą, pozornym bytem, że Jego ciało w istocie nie było ciałem, lecz chodzącym duchem, jak zjawa. Dlatego w istocie nie mógł odczuwać głodu, zmęczenia, bólu i cierpienia będąc tylko duchem w pozornym ludzkim kształcie. Do tych ludzi bardziej bezpośrednio zwraca się Jan w swoim Pierwszym Liście: „Po tym poznajemy Ducha Bożego. Każdy duch, który wyznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele jest z Boga. Wszelki zaś duch, który nie wyznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele, nie jest z Boga. Jest to duch antychrysta...” (1 J 4,2-3). Chociaż prawdą jest, że u podłoża tej herezji leżał pewien rodzaj mylnie pojętej czci, to jednak zrodziła się ona z obawy przed myślą, że Jezus mógł być rzeczywiście, w pełni i prawdziwie ludzki. Dla Jana był to duch zaprzeczający całości Ewangelii chrześcijańskiej.
Nawet dzisiaj może się zdarzyć, że tak gorliwie uchwycimy się faktu, że Jezus był Bogiem, że zapominamy prawdy o tym, że był w pełni człowiekiem. W słowach tekstu: „A Słowo ciałem się stało”, jak nigdzie w całym Nowym Testamencie ogłoszona jest chwała pełnego człowieczeństwa Jezusa. W Jezusie widzimy stwórcze Słowo Boga, kierujący wszystkim Rozum Boga przybierające na siebie człowieczeństwo. W Jezusie widzimy Boga żyjącego takim życiem, jakim żyłby Bóg, będąc człowiekiem. Gdybyśmy niczego więcej nie mogli o Jezusie powiedzieć, pozostaje to jedno, że On pokazuje nam, jak Bóg przeżyłby nasze życie.
Słowo stało się ciałem (1,14 ciąg dalszy)
Śmiało można powiedzieć, że jest to największy z pojedynczych wierszy Nowego Testamentu, nie żałujmy więc czasu dla wydobycia z niego w pełni jego bogactwa.
Stwierdziliśmy już, że Ewangelista Jan używa pewnych wielkich słów, które opanowują jego myśl i umysł, i stają się tematami, wokół których osnuwa całość swego poselstwa. W naszym tekście występują jeszcze trzy takie słowa.
1. Pierwszym z nich jest słowo łaska. Niesie ono zawsze dwa podstawowe pojęcia w sobie:
a) Czegoś całkowicie niezasłużonego, czego nigdy sami nie moglibyśmy zdobyć, osiągnąć, zasłużyć sobie, czy dojść do tego. Tak więc fakt, że Bóg przyszedł na ziemię, aby żyć i umrzeć za ludzi jest czymś, na co ludzkość nigdy nie zasłużyła. Jest to akt czystej miłości ze strony Boga. Słowo Łaska podkreśla równocześnie bezradną nędzę człowieka i bezgraniczną wielkoduszność miłości Bożej.
b) Niesie w sobie pojęcie piękna, wdzięku. W nowożytnej grece wyraz ten oznacza urodę. W Jezusie widzimy, jeśli tak można powiedzieć, urodę i wdzięk Boga. Ludzie często myśleli o Bogu w kategoriach majestatu, mocy i sądu, myśleli o mocy Boga, zdolnej zetrzeć na proch wszelki sprzeciw i poskromić każdy bunt. Jednak w Jezusie ludzie spotykają czysty urok miłości Bożej.
2. Drugim słowem jest prawda. Słowo to stanowi wraz z kilkoma innymi dominującą nutę Czwartej Ewangelii. Wciąż napotykamy je na jej kartach. Zechciejmy pokrótce i sumarycznie zebrać wszystko, co Ewangelista Jan ma do powiedzenia na temat Jezusa i prawdy.
a) Jezus jest wcieleniem prawdy. Mówił: „Ja jestem prawdą” (14,6). Chcąc zobaczyć prawdę, wystarczy spojrzeć na Jezusa. I w tym zawiera się coś nadzwyczaj cennego dla każdego prostego umysłu i prostych dusz. Niewiele jest ludzi zdolnych do pojmowania abstrakcyjnych idei. Większość myśli obrazowo raczej, niż abstrakcyjnie. Na przykład na temat definicji piękna moglibyśmy myśleć i dyskutować latami i nie zbliżyć się do celu. Ale wystarczy wskazać na piękną osobę i powiedzieć: „Oto jest piękno!” - i sprawa staje się od razu jasna. Od samego początku, gdy tylko ludzie zaczęli myśleć o Bogu, próbowali zdefiniować, kim i czym jest Bóg, ale ich nieporadne umysły nie zbliżyły się do osiągnięcia definicji. Ale wystarczy zaprzestać rozumowania i spojrzeć na Jezusa Chrystusa, aby móc od razu powiedzieć: „Oto jakim jest Bóg!” Bo Jezus nie przyszedł mówić ludziom o Bogu, On przyszedł ukazać ludziom, jakim jest Bóg, aby nawet najprostszy umysł mógł poznać Boga z równą poufałością, co umysł największego filozofa.
b) Jezus jest przekazicielem prawdy. Zapewnił swoich uczniów, że jeśli wytrwają w Nim, poznają prawdę (8,31). Do Piłata powiedział, że złożenie świadectwa prawdzie było celem Jego przyjścia na świat (18,37). Ludzie chętnie śpieszą do nauczyciela, czy kaznodziei, który naprawdę potrafi pokierować nimi w sprawach zawikłanych interesów w życiu i myśleniu. Jezus jest jedynym, który potrafi rozjaśnić zaciemnione sprawy, wskazać właściwą drogę na rozdrożach życia, który zaskoczonych nagłą potrzebą decyzji uzdolni do właściwego wyboru, który powie nam, w co mamy wierzyć w rozgwarze wielu głosów, które domagają się naszego poparcia, komu i czemu uwierzyć.
c) Chociaż Jezus opuścił tę ziemię w ciele, pozostawił nam swojego Ducha, który oznajmia prawdę i wprowadza nas w prawdę. Jego Duch jest Duchem Prawdy (14,7; 15,26; 16,13). Jezus nie pozostawił nas z księgą instrukcji i zespołem nauk tylko. Aby wiedzieć, co mamy czynić, nie potrzebujemy mozolnie przebijać się przez niezrozumiały tekst jakiegoś podręcznika. Dziś jeszcze wierzący może zapytać Jego, co ma czynić, gdyż Jego Duch towarzyszy mu na każdym kroku.
d) Prawda jest tym, co nas wyswobadza (8,32). Każda prawda zawiera wyzwalający pierwiastek. Często dziecko dochodzi do dziwacznych pojęć i skojarzeń na jakiś temat, jeśli jest pozostawione samemu sobie. Często pozostaje w strachu, boi się. A kiedy powie mu się prawdę, uwalnia się od swoich strachów. Jeśli jakiś człowiek obawia się, że jest chory i wybierze się do lekarza, to nawet jeśli diagnoza jest niekorzystna, przynajmniej uwalnia się od złych domysłów, które go prześladują. Prawda, którą Jezus przynosi, uwalnia nas od naszego zabłąkania od Boga, uwalnia nas od zniechęcenia życiem, uwalnia nas od naszych własnych strachów, słabości i porażek. Jezus Chrystus jest bowiem największym uwolnicielem na ziemi.
e) Prawdę można obrazić, nie przyjąć jej. Ludzie starali się zabić Jezusa za to, że mówił im prawdę (8,40). Prawda może potępić człowieka, może ukazać mu, do jakiego stopnia jest zły. Jak mawiali cynicy, „prawda może być podobna do działania światła na chore oczy”. Mawiali też, że nauczyciel, który nikogo nie wyprowadził z równowagi, nie osiągnął nigdy dobrych wyników. Ale to jedno jest pewne: Ludzie mogą zamykać na prawdę uszy, mogą zabić człowieka, który mówi im prawdę, ale prawda pozostanie. Nikomu nie udało się zniszczyć prawdy przez odmowę słuchania jej głosu, a w końcu prawda go dosięgnie.
f) W prawdę można nie uwierzyć (8,45). Dwa są powody, dla których ludzie nie wierzą prawdzie. Albo wydaje się im zbyt dobra, aby mogła być prawdziwa, albo tak są przywiązani do swoich pół-prawd, że nie chcą się ich wyrzec. Najczęściej pół-prawdy właśnie są najgorszymi wrogami prawdy.
g) Prawda nie ogranicza się do abstrakcji, jest czymś, co trzeba wykonać (3,21). Prawdę trzeba poznać umysłem, przyjąć sercem i odtworzyć czynnie w życiu.
Słowo stało się ciałem (1,14 ciąg dalszy)
Jest to jeden z tych wierszy Pisma świętego, którego prawdy nie potrafią wyczerpać nawet studia całego życia. Spójrzmy więc jeszcze raz nań. Po omówieniu dwóch wielkich zawartych w nim słów zajmijmy się teraz trzecim słowem: Chwałą. Ewangelista Jan bardzo często używa tego słowa w odniesieniu do Jezusa Chrystusa. Najpierw zbadajmy, co mówi on o chwale Chrystusa, a później postarajmy się zrozumieć, co chce przez to powiedzieć.
1. Życie Jezusa Chrystusa było przejawem chwały. Kiedy dokonał cudu przemiany wody w wino w Kanie Galilejskiej, Jan pisze, że w ten sposób objawił swoją chwałę (2,11). Patrzenie na Jezusa i przeżywanie Jego mocy i miłości było wkroczeniem w nowy przejaw chwały.
2. Chwała, którą przejawiał, jest chwałą Boga. Nie przyjmował chwały od ludzi (5,41). Nie szukał chwały swojej, ale Tego, który Go posłał (7,18). To Ojciec otacza Go chwałą (8,50-54). Marta przy wskrzeszeniu Łazarza ma ujrzeć chwałę Bożą (11,4), a samo wskrzeszenie ma być na chwałę Bożą, aby i Syn został otoczony przez to chwałą (11,4). Chwała więc, która spoczywała na Jezusie, która zawisła wokół Niego, która przezierała przez Niego i która w Nim działała, była chwałą Boga.
3. A jednak była to Jego chwała. W modlitwie końcowej prosi Jezus, aby Bóg uwielbił Go tą chwałą, którą miał przed założeniem świata (17,5). Nie promieniował zapożyczonym światłem. Chwała, którą przejawiał, była Jego chwałą, i to w pełni zasłużoną.
4. Tę swoją chwałę Jezus przekazał swoim uczniom (17,22). Jak gdyby uczestniczyli w Jego chwale tak, jak On uczestniczył w chwale Boga. Dlatego słusznie można powiedzieć, że przyjście Jezusa jest przyjściem chwały Bożej między ludzi.
Aby zrozumieć to wszystko, musimy zwrócić się do Starego Testamentu. Dla Izraelitów nadzwyczaj cennym było pojęcie Szekinah. Słowo to oznacza to, co zamieszkuje i było używane na określenie widzialnej obecności Boga między ludźmi. Stary Testament często wspomina o wypadkach, kiedy chwała Boga ukazywała się ludowi widzialnie. Na pustyni, zanim zesłana została manna, synowie Izraela „zwrócili się ku pustyni, a oto ukazała się chwała Pańska w obłoku” (2 Mjż 16,10). Podobnie przed nadaniem Zakonu Przykazań „chwała Pana zamieszkała na górze Synaj” (2 Mjż 24,16), a także po wzniesieniu i wyposażeniu Przybytku „obłok zakrył Namiot Zgromadzenia, a chwała Pana napełniła przybytek” (2 Mjż 40,34). Powtórzyło się to przy poświęceniu Świątyni Salomona, kiedy to nawet kapłani nie mogli tam ustać z powodu tego obłoku, aby pełnić swoją służbę, gdyż chwała Pańska napełniła świątynię Pańską” (1 Krl 8,11). W swojej wizji, jaką miał Prorok Izajasz w świątyni, słyszał on śpiew chórów anielskich, że „pełna jest wszystka ziemia chwały Jego” (Iz 6,3). Podobnie prorok Ezechiel w swoim zachwyceniu widział „blask tego, co pojawiło się jako chwała Pana” (Ez 1,28). Widzimy więc, że w Starym Testamencie chwała Pana ukazywała się w czasach szczególnej bliskości Boga.
Chwała Pana oznacza więc po prostu obecność Bożą. Ewangelista Jan posługuje się w tym tekście bardzo przystępną ilustracją, mianowicie ojca udzielającego najstarszemu synowi swej własnej czci i władzy. Następca tronu, potomek królewski, najstarszy z synów królewskich wyposażony jest w pełnię królewskiej chwały swojego ojca. Tak właśnie miała się sprawa z Jezusem. Kiedy przyszedł na ziemię, ludzie dostrzegli w Nim wspaniałość Boga, a u podłoża tej wspaniałości leżała miłość. Kiedy Jezus przyszedł na ziemię, ludzie ujrzeli cudowność Boga, a tym cudem była miłość. Kiedy Jezus przyszedł, Boża chwała i Boża miłość stały się tym samym. Chwała Boga nie jest chwałą despotycznego władcy Wschodu, tyrana, lecz majestatem miłości, przed którym padamy na twarz nie w panicznym strachu, lecz nie posiadając się z podziwu i uwielbienia.
Niewyczerpana pełnia (1,15-17)
Już poprzednio wspominaliśmy o tym, że Czwarta Ewangelia pisana była w okolicznościach sprawiających, że określenie miejsca Jana Chrzciciela w umysłach współczesnych Ewangeliście ludzi musiało zostać skorygowane w tym sensie, aby nie było ono przesadne. Niniejszy urywek rozpoczyna autor wypowiedzią Jana Chrzciciela przyznającą Jezusowi pierwsze i jedyne miejsce. Mówi on o Jezusie: „Ten, który za mną idzie, był przede mną, bo pierwej był, niż ja”, a może mieć przez to na myśli więcej, niż jedną rzecz.
a) Jezus był przecież sześć miesięcy młodszy od Jana, więc powiedzenie to może mieć taki sens, że „młodszy ode mnie przerósł mnie”.
b) Mógł Jan chcieć powiedzieć, że wcześniej znalazł się od Jezusa na polu pracy i że przed Nim stał się ośrodkiem zainteresowania: „Wcześniej przyłożyłem rękę do pługa, niż On, ale wszystko, co uczyniłem było przygotowaniem drogi na Jego przyjście. Byłem tylko przednią strażą nadchodzącej armii, heroldem ogłaszającym Jego nadejście”.
c) Ale możliwe też, że Jan Chrzciciel ma na myśli jeszcze głębsze sprawy, może tutaj myśleć w kategoriach wieczności, wspominając, że Jezus jest tym właśnie, który istniał przed założeniem świata i przed Jego obliczem żadna postać ludzka nie zasługuje na uwagę, czy wyróżnienie. Mógł też Jan świadczyć na korzyść wszystkich tych trzech aspektów. To nie Jan Chrzciciel przesadzał na temat ważności swojej roli, czynili ten błąd jego naśladowcy. W opinii Jana Chrzciciela najwyższe miejsce należy się Jezusowi Chrystusowi.
Zauważmy teraz trzy ważne stwierdzenia naszego urywka na temat Jezusa:
1. Z Jego pełni my wszyscy wzięliśmy. Słowo pełnia, greckie pleroma jest wielkim słowem i oznacza sumę wszystkiego, co jest w Bogu. Często używa tego słowa Apostoł Paweł. W Kol 1,19 stwierdza, że w Chrystusie zamieszkała cała pleroma. Dalej, w 2,9, że w Chrystusie mieszka cała pleroma bóstwa cieleśnie, przez co rozumie całość mądrości, mocy i miłości Bożej. Dlatego właśnie Jezus jest niewyczerpany. Ludzie mogą przychodzić do Niego z każdą potrzebą i otrzymać jej zaspokojenie. Każdy ideał znajdzie w Nim swoje spełnienie. Człowiek zakochany w pięknie znajdzie w Nim najwyższe piękno. Człowiek, którego pasją życiową jest poszukiwanie wiedzy, znajdzie w Nim pełnię objawienia. Człowiek potrzebujący odwagi znajdzie w Nim wzór i tajemnicę męstwa. Człowiek, który nie potrafi uporać się z życiem znajdzie w Nim mistrza życia i siłę do życia. W Jezusie człowiek świadomy swych grzechów znajdzie odpuszczenie grzechów i moc do dobrego życia. W Jezusie pleroma, pełnia Boża, wszystko, czym jest Bóg, to, co Westcott nazywa „źródłem Boskiego życia”, staje się dostępne dla człowieka.
2. Od Niego otrzymaliśmy łaskę za łaską. Biorąc dosłownie tekst grecki czytamy łaskę zamiast łaski, ale cóż może to dziwne wyrażenie oznaczać?
a) Może oznaczać, że w Chrystusie odkryliśmy jeden cud prowadzący do następnego cudu. Kiedy jeden ze starożytnych misjonarzy przybył do króla Piktów, ten zapytał go, czego może oczekiwać w zamian za stanie się chrześcijaninem? Misjonarz odpowiedział: Spotkasz się z jednym cudem za drugim, a każdy z nich będzie prawdziwy. Czasami podróżując jakąś uroczą drogą widzimy, jak otwierają się przed nami widoki jeden za drugim, jeden piękniejszy od drugiego. Za każdym razem jesteśmy pewni, że już nic piękniejszego nie da się zobaczyć, ale za następnym zakrętem otwiera się, przed nami jeszcze wspanialszy widok. Podobnie człowiek rozpoczynający studia jakiegoś wielkiego przedmiotu, muzyki, poezji, czy malarstwa, nigdy nie dojdzie do końca swych studiów. Wciąż na nowo oczekują go nowe przeżycia piękna. Tak właśnie ma się sprawa z Chrystusem. Im bardziej Go poznajemy, tym staje się cudowniejszy. Im dłużej z Nim żyjemy, tym więcej odkrywamy miłości i czułości. Im więcej myślimy o Nim, tym szersze horyzonty prawdy odkrywają się przed nami. Możliwe, że przytoczonym tu zwrotem Jan pragnie wyrazić nieograniczoność Chrystusa. Może w ten sposób mówi właśnie, że człowiek żyjący w towarzystwie Jezusa znajdzie codziennie nowe cuda wschodzące nad jego duszą, oświecające jego umysł i przywiązujące jego serce.
b) Możliwe też, że należy brać słowa tekstu całkowicie dosłownie. W Chrystusie rzeczywiście znajdujemy łaskę zamiast łaski. Różne wieki i różne sytuacje życia wymagają różnego rodzaju łaski. Innej łaski potrzebujemy w dniach prosperity, a innej w dniach przeciwności. Innej w słonecznych dniach młodości, a innej w ocienionych latach schyłku życia. Kościół potrzebuje innej łaski w dniach prześladowań, a innej w dniach uznania. Innej łaski potrzebujemy czując, że osiągamy szczytową formę, a innej leżąc na dnie rozpaczy. Innej łaski potrzebujemy do znoszenia swoich własnych ciężarów, a innej do noszenia ciężaru drugich ludzi. Innej łaski potrzebujemy będąc pewnymi swego, innej, gdy już nic w świecie nie wydaje się nam pewne. Łaska Boga nigdy nie jest czymś statycznym, ale wciąż dynamiczną rzeczywistością. Nigdy nie zawodzi w zetknięciu z rzeczywistością taką, jaką ona jest. Kiedy w życie wtargnie nowa potrzeba, razem z nią przychodzi nowa łaska. Przez całe życie otrzymujemy łaskę za łaską, gdyż łaska Chrystusa jest triumfująco przystosowana do sprostania każdej sytuacji.
3. Zakon został nadany przez Mojżesza, ale łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa. W starych porządkach życie kierowane było Zakonem, prawem. Czy człowiekowi się to podobało, czy nie, musiał spełnić nakaz prawa, nawet nie rozumiejąc uzasadnienia tego prawa. Dopiero z przyjściem Jezusa nie jesteśmy już niewolnikami prawa Bożego, gdyż pragniemy spełnić je jako synowie. Przez Jezusa Chrystusa staje się Bóg-Prawodawca naszym Bogiem Ojcem, a Bóg Sędzia staje się Bogiem-miłośnikiem dusz ludzkich.
Objawienie Boga (1,18)
Tutaj każdy człowiek w starożytnym świecie zgodzi się z Ewangelistą Janem, że nikt nigdy nie widział Boga. Ludzie ówcześni byli zarówno zafascynowani, jak i przygnębieni tym, co uważali za nieskończone oddalenie i całkowitą niepoznawalność Boga. W Starym Testamencie Bóg mówi do Mojżesza: „Nie możesz oglądać oblicza mojego, gdyż nie może mnie człowiek oglądać i pozostać przy życiu” (2 Mjż 33,20). Kiedy znów przypomina ludowi moment nadania Zakonu, mówi: „...głos słów słyszeliście, lecz postaci żadnej nie widzieliście, był tylko sam głos” (5 Mjż 4,12). Nikt w całym Starym Testamencie nie wyobrażał sobie możliwości ujrzenia Boga. Tak samo odczuwali wielcy myśliciele starożytności. Ksenofanes narzekał: „Nad wszystkim rozciąga się domysł i przypuszczenie”. Platon mówił, że „Bóg i człowiek nigdy nie mogą się spotkać”. Celsus wyśmiewał chrześcijan za to, że nazywali Boga Ojcem, ponieważ „Bóg jest daleko, ponad wszystkim”. W najlepszym wypadku, jak twierdził Apuleiusz, człowiek może uchwycić przebłysk bóstwa, jak w czasie nocnej błyskawicy, ułamek sekundy oświecenia - a potem ciemność. Glover ujął to tak, że „kimkolwiek Bóg jest, znajduje się daleko poza zasięgiem zwykłego człowieka”. Mogą zdarzyć się momenty ekstazy, w których człowiek uchwyci odprysk tego, co nazywamy „Istotą Absolutną”, ale zwykli ludzie są więźniami niewiedzy i złudzenia. Dlatego właśnie nie było nikogo, kto nie zgodziłby się z Janem piszącym, że nikt nigdy nie widział Boga.
Ale Ewangelista Jan idzie jeszcze dalej, stawiając elektryzujące twierdzenie, że Jezus w pełni objawił ludziom, jaki jest Bóg. Oto ludzie otrzymali „wystawienie w Chrystusie Boga na widok świata”, jak pisze J. H. Bernard. Znów powtarza się dominanta Ewangelii Jana: „Jeśli chcecie zobaczyć, jaki jest Bóg, patrzcie na Jezusa”.
Jak to się stało, że Jezus potrafił dokonać tego, czego nikt inny nie mógł dokonać? W czym leży tajemnica Jego mocy objawiania Boga ludziom? Jan stwierdza na ten temat trzy rzeczy o Jezusie:
1. Jezus jest wyjątkowy. Słowo greckie brzmi monogenes, co najczęściej tłumaczone jest jako jednorodzony. Rzeczywiście takie jest dosłowne znaczenie tego wyrazu, ale to czysto fizyczne znaczenie utracił ów wyraz bardzo dawno przed napisaniem Ewangelii, a później nabrał dwóch innych znaczeń, mianowicie czegoś wyjątkowego lub szczególnie ulubionego. Zrozumiałe jest, że jedyny syn zajmuje wyjątkową pozycję i jest wyjątkowo umiłowany przez ojcowskie serce. Stąd najsilniejszym z możliwych znaczeń tego słowa jest pojęcie wyjątkowości. Właśnie przekonaniem Nowego Testamentu jest wyjątkowość Jezusa, że nie ma innego Jemu równego i że potrafi uczynić dla człowieka to, czego nie potrafi nikt inny. On jest jedynym, który potrafi przybliżyć Boga do człowieka i człowieka doprowadzić do Boga.
2. Jezus jest Bogiem. Powtarza się tu ta sama forma wyrazu, co w pierwszym wierszu tego rozdziału. Nie oznacza to, że Jezus jest identyczny z Bogiem, a raczej, że w umyśle, charakterze i istocie Jezus stanowi jedność z Bogiem. W tym wypadku lepiej nadać temu zwrotowi takie znaczenie, że Jezus jest Boski. Widząc Jego widzimy, jaki jest Bóg.
3. Jezus przebywa na (lub w) łonie Ojca. Jest to hebrajski zwrot oznaczający pozostawanie w najbardziej intymnych stosunkach, jakie możliwe są w życiu ludzkim. Używa się tego zwrotu na przykład w odniesieniu do matki i dziecka, męża i żony. Biblia mówi o „żonie jego łona” (4 Mjż 11,12; 5 Mjż 13,6). Nawet dwaj przyjaciele używają tego określenia, aby wyrazić doskonałą spójnię swojej przyjaźni. Tak właśnie Ewangelista Jan używając tego zwrotu w naszym tekście ma na myśli pełną, całkowitą i nieprzerwaną intymną więź. Właśnie dlatego potrafi odsłonić, objawić Boga ludziom, że pozostaje w tak wielkiej zażyłości z Bogiem.
W Jezusie Chrystusie ten odległy, niepoznawalny, niewidzialny i nieosiągalny Bóg przyszedł do ludzi. Odtąd już nigdy nie może być dla nas obcy.
Świadectwo Jana (1,19-28)
Dopiero tym urywkiem rozpoczyna Ewangelista narrację swej Ewangelii. Prolog miał tylko wskazać na zamiar napisania Ewangelii, która ukazałaby Jezusa jako Umysł, Rozum, Słowo Boga, które przyszło na ten świat w ludzkiej postaci. Ustaliwszy swoją centralną myśl zaczyna teraz opowiadać historię Jezusa.
Nikt inny nie podawał tak szczegółowo czasu, jak Ewangelista Jan. Poczynając od rozpatrywanego urywka aż do 2,11 krok po kroku relacjonuje historię tego pierwszego tygodnia w publicznym życiu Jezusa. Wydarzenia pierwszego dnia zawarte są w 1,19-28, drugiego dnia w 1,29-34, trzeciego w 1,35-39. Trzy wiersze 1,40-42 relacjonują, co działo się w czwartym dniu, a 1,43-51 w piątym. Szósty dzień jest opuszczony, a wydarzenia ostatniego dnia tygodnia podano w 2,1-11. W całości tego opisu Jan prowadzi nas krok po kroku, dzień po dniu przez serię ważkich wydarzeń zapełniających pierwszy tydzień publicznej służby Jezusa. Żadna inna Ewangelia nie oznacza tak dokładnie kolejności wydarzeń, jak Czwarta.
Następnie, w tymże urywku od 1,19 do 2,11 Czwarta Ewangelia przekazuje nam trzy różne rodzaje świadectwa o Jezusie. Na trzy różne sposoby składa nam trzy świadectwa wielkości i wyjątkowości Jezusa: 1) Świadectwo Jana Chrzciciela w 1,19-34, 2) świadectwo tych, którzy przyjęli wezwanie Jezusa i stali się Jego uczniami w 1,41-45, 3) świadectwo cudownych mocy działających w samym Jezusie w 2,1-11. Ewangelista Jan prezentuje nam Jezusa w trzech różnych kontekstach i w każdym z nich ukazuje nam przewyższającą wszystko cudowność Jezusa.
Omawialiśmy już, jak Czwarta Ewangelia musiała sprostać sytuacji w której przyznawano Janowi Chrzcicielowi stanowisko o wiele wyższe, niż sam sobie przypisywał. Jeszcze w 250 roku utwór Wspomnienia Klemensa nadmienia, że „byli tacy uczniowie Jana Chrzciciela, którzy głosili o swym mistrzu, jakoby był Mesjaszem”. Nasz tekst udowadnia, że sam Jan Chrzciciel odrzuciłby kategorycznie i całkowicie takie pretensje.
Zacznijmy jednak omawiać sam tekst naszego urywka. Na jego początku natrafiamy na cechę szczególną Czwartej Ewangelii: Oto do Jana przybywają emisariusze Żydów, aby przeprowadzić przesłuchanie. Słowo Żydzi (Ioudaioi) występuje ponad siedemdziesiąt razy w tej Ewangelii, zawsze, jako określenie opozycji wobec Jezusa. Byli to ludzie, którzy zdeklarowali się jako przeciwnicy Jezusa. Zastosowanie tego słowa w naszym tekście oznacza, że już na tym wczesnym etapie występuje opozycja. Czwarta Ewangelia jest, jak widzieliśmy, objawieniem Boga w Jezusie Chrystusie, ale również jest ona historią odrzucenia Jezusa Chrystusa przez Żydów. Ewangelia jest nie tylko nowiną o Bożej ofercie, ale też opowieścią o odrzuceniu przez człowieka tej oferty, historią Bożej miłości, a ludzkiego grzechu, opowieścią o zaproszeniu, jakie Jezus kierował do ludzi i równocześnie o odrzuceniu przez ludzi tego zaproszenia. Czwarta Ewangelia splata w wyjątkowy, ale przejrzysty sposób miłość z ostrzeżeniem.
Delegacja przybyła w celu przesłuchania Jana składała się z ludzi dwojakiego rodzaju. W pierwszym rzędzie byli w jej składzie kapłani i lewici. Nie ma w tym niczego dziwnego, biorąc pod uwagę, że Jan Chrzciciel był synem kapłana Zachariasza (Łk 1,5). W judaizmie jedyną kwalifikacją wymaganą od kapłana było pochodzenie. Jeśli nie był z potomstwa Aarona - nic w świecie nie mogło uczynić go kapłanem. Jeśli natomiast pochodził z rodu Aarona, to odwrotnie, nie było niczego w świecie, co mogłoby go tego kapłaństwa pozbawić. Urzędowo, w oczach władz, Jan Chrzciciel pozostawał kapłanem i nic dziwnego, że właśnie kapłanów wysłano, aby stwierdzili, dlaczego jeden z nich zachowuje się w tak niezwykły sposób. W drugim rzędzie byli w delegacji wysłannicy faryzeuszów. Możliwe, że sam Sanhedryn stał za nimi, gdyż jedną z jego funkcji było badanie każdego człowieka podejrzanego o to, że jest fałszywym prorokiem. Jan Chrzciciel był kaznodzieją przyciągającym tłumy ludzi, dlatego Sanhedryn mógł poczuwać się do obowiązku zbadania, czy nie jest ten człowiek prorokiem fałszywym.
Epizod ten jest wymownym świadectwem, do jakiego stopnia podejrzane dla ortodoksji było wszystko, co niezwyczajne. Jan Chrzciciel nie odpowiadał przeciętnym wyobrażeniom o kapłanach, ani przeciętnym wyobrażeniom o kaznodziejach, dlatego ówczesne władze kościelne patrzyły na niego z obawą. Do dziś jeszcze istnieje w kościele niebezpieczeństwo potępienia każdej nowej drogi, nowego sposobu czynienia czegoś, tylko dlatego, że jest nowy. Czasami wydaje się, że w całym świecie nie ma innej instytucji, która tak bardzo bałaby się zmian, jak kościół. Jak często bywało, że odrzucano wielkiego nauczyciela, wielkie przedsięwzięcie tylko dlatego, aby mieć spokój, gdyż nowe było podejrzane.
Świadectwo Jana Chrzciciela (1,19-28 ciąg dalszy)
Wysłannicy ortodoksji mogli obawiać się trzech rzeczy u Jana:
1. Pytali go, czy jest Mesjaszem. Żydzi oczekiwali i do dziś oczekują Mesjasza. Każdy zniewolony naród czeka na swego wybawiciela. Żydzi utrzymywali o sobie, że są Bożym ludem wybranym, i nie dopuszczali do siebie żadnej wątpliwości, że prędzej, czy później sam Bóg wkroczy, aby zbawić swój lud. Nie było wówczas jakiejś jednolitej idei Mesjasza. Niektórzy oczekiwali, że przyniesie pokój na całą ziemię, drudzy takiego, który zaprowadzi rządy sprawiedliwości, a większość takiego, który będąc wielkim bohaterem narodowym poprowadzi wojska Izraelitów na podbój całego świata. Niektórzy oczekiwali nadnaturalnej postaci, zstępującej wprost od Boga, a jeszcze więcej oczekiwało potomka królewskiego z rodu Dawida. Bardzo często powstawali mesjanistyczni pretendenci i wywoływali powstania. Właśnie w czasach Jezusa panowało wielkie podniecenie. Jakże naturalnie wynikała potrzeba zapytania Jana, czy nie jest czasem Mesjaszem! Ale Jan całkowicie odrzucił takie pretensje, lecz czynił to w sposób pozostawiający pewną wskazówkę: W greckim zdaniu położenie zaimka ja nadaje pewnej emfazy. Otóż w naszym zdaniu umieszczony jest tak, aby nadać mu znaczenie: „Ja nie jestem Mesjaszem, jeśli jednak chcecie wiedzieć, to Mesjasz jest tutaj”.
2. Zapytali go, czy nie jest Eliaszem. Żydzi wierzyli, że przed Mesjaszem przyjdzie najpierw prorok Eliasz, aby zapowiedzieć Jego przyjście i przygotować świat na Jego przyjęcie. W szczególności Eliasz miał rozstrzygnąć wszelkie niejasności i spory: Którzy ludzie są czyści, a którzy nie, kto jest Żydem, a kto nim nie jest: i oprócz tego miał doprowadzić do pojednania rozdzielonych rodzin. Przekonanie to było tak silne, że nawet w załatwianiu spraw sądowych wydawano wyroki, że niejasne lub majątkowe, czy spadkowe muszą czekać „do przyjścia Eliasza”. Ta wiara, że przed Mesjaszem przyjdzie Eliasz, opiera się na tekście Malachiasza 4,5. Wierzono nawet, że Eliasz namaści Mesjasza na Jego królewski urząd, ponieważ każdy król musiał być namaszczony, a nawet wierzono, że będzie wzbudzał umarłych, aby mogli uczestniczyć w nowym królestwie. Jednak Jan Chrzciciel zaprzeczył wszystkim tym zaszczytom dla swojej osoby.
3. Delegacja zapytywała, czy był oczekiwanym i zapowiedzianym prorokiem. Wierzono bowiem, że prorok Izajasz, a szczególnie Jeremiasz powrócą przy przyjściu Mesjasza. Było to nawiązanie do zapewnienia danego ludowi przez Mojżesza w 5 Mjż 18,15: „Proroka takiego jak ja jestem, wzbudzi ci Pan, Bóg twój spośród ciebie, spośród twoich braci. Jego słuchać będziecie”. Tej obietnicy nigdy żaden Izraelita nie zapominał. Czekali na powstanie proroka, który byłby największym ze wszystkich proroków, pragnęli przyjścia tego, który byłby prorokiem par excellence. Ale i w tym wypadku Jan zaprzeczył, aby ten zaszczyt należał do niego.
Musieli więc zapytać go, kim właściwie jest. Odpowiedział, że głosem wzywającym ludzi do przygotowania drogi dla Króla. Odpowiedź była cytatem z Iz 40,3 i wszystkie Ewangelie podają ten cytat (Mk 1,3; Mt 3,3; Łk 3,4). Za tymi słowami kryje się następujące pojęcie: Drogi Wschodu nie były utwardzane, lecz stanowiły trakty. Kiedy król zamierzał odwiedzić jakąś prowincję, lub zwycięzca przemierzał zdobyte kraje, porządkowano, prostowano i doprowadzano do porządku drogi, które leżały na jego trasie. Znaczenie tego, co mówił Jan Chrzciciel, zawierało się więc w stwierdzeniach: „Ja jestem nikim. Jestem zaledwie głosem nawołującym do gotowości na przyjście Króla”. Jan mówił: „Przygotujcie się, Król już jest w drodze!”
Jan Chrzciciel był tym, czym każdy prawdziwy nauczyciel i kaznodzieja powinien być - był głosem wskazującym na Króla. Natomiast nie życzył sobie, aby ludzie patrzyli na niego samego. Chciał, aby zapomniano o nim, a widziano tylko Króla.
Faryzeuszów jednak dręczyło jedno pytanie: „Jakim prawem Jan chrzci?”. Gdyby był Mesjaszem, Eliaszem, czy choćby prorokiem, miałby prawo chrzcić, zgodnie z proroctwami: „On pokropi wiele narodów” (Iz 52,15), oraz: „I pokropię was wodą czystą i będziecie czyści od wszelkich waszych nieczystości” (Ez 36,25), a w innym miejscu: „W owym czasie dom Dawida i mieszkańcy Jerozolimy będą mieli źródło otwarte dla oczyszczenia z grzechu i nieprawości” (Zach 13,1). Dlaczego jednak Jan udzielał chrztu? Dotychczas chrzest nie był przeznaczony dla Izraelitów. Chrzczono głównie prozelitów, czyli przybyszów z innych religii. Izraelita nigdy nie był chrzczony, gdyż od urodzenia należał do Boga. Nie potrzebował obmywania - to poganie przechodzący z pogańskich religii potrzebowali obmycia chrztu. Więc Jan Chrzciciel doprowadził Izraelitów do czynienia tego, co tylko poganie musieli robić. Jan Chrzciciel swoim postępowaniem twierdził, że lud wybrany musi być oczyszczony. I rzeczywiście, takiego przekonania był Jan. Tylko odpowiedź jego nie była wprost. Mówił: „Ja chrzczę was tylko w wodzie, ale pośród was stoi On, którego nie rozpoznajecie, któremu nie jestem godzien rozwiązywać sznurówek u sandałów”. Nie mógł Jan przyznać sobie już bardziej niskiego zadania. Wiązanie sznurowań sandałów należało do czynności niewolnika. Rabini twierdzili, że uczeń może dla swego mistrza wykonywać wszelkie prace sługi, oprócz tylko zawiązywania sznurowadeł u sandałów. Nawet dla ucznia było to zbyt niskie pojęcie. W rezultacie Jan mówił: „Przychodzi Ten, którego nie jestem godzien być niewolnikiem”. Rozumiemy z tekstu, że wtedy miał miejsce chrzest Jezusa, przy okazji którego Jan rozpoznał Jezusa. Więc jeszcze raz powtarza to samo w innych słowach: „Oto Król przychodzi! Musicie oczyścić się na Jego przyjście, jakbyście byli poganami! Przygotujcie się na wkroczenie Króla do historii!”
Zadaniem Jana Chrzciciela było przygotowanie drogi. Jego wielkość była pochodną od wielkości tego, którego przyjście przepowiadał. Jan Chrzciciel jest wielkim przykładem dla tego, kto gotów jest ogołocić siebie, aby tylko Jezus Chrystus mógł być widoczny. Widział siebie jedynie w roli drogowskazu wskazującego na Chrystusa. Oby Bóg darował nam tę łaskę, abyśmy zapomniawszy siebie, pamiętali tylko o Chrystusie.
Baranek Boży (1,29-31)
Obecnie jesteśmy w drugim dniu owego brzemiennego w skutki tygodnia w życiu Jezusa. Jezus ma za sobą chrzest i kuszenie, a teraz zamierza przyłożyć rękę do tego dzieła, dla wykonania którego przyszedł na świat. I znów widzimy, jak Jan Chrzciciel wnosi swój spontaniczny wkład na rzecz Jezusa: Oto nazywa Go tym wstrząsającym mianem, które na zawsze wejdzie do języka pobożności chrześcijańskiej - Baranek Boży. Co mógł mieć Jan Chrzciciel na uwadze używając tego tytułu? Mogły złożyć się nań aż cztery obrazy:
1. Mógł Jan myśleć o baranku paschalnym. Święto paschy było bliskie (J 2,13), a wraz z nim wspomnienie krwi baranka zabitego dla ochrony domów Izraelitów w noc Wyjścia z Egiptu, kiedy to anioł śmierci wytracił pierworodnych Egipcjan, a omijał domy Izraelitów, na odrzwiach których widniała krew zabitego baranka. Ona właśnie zbawiała domowników od zagłady (2 Mjż 12,11-13). Niektórzy sugerują nawet, że w chwili ukazania się Jezusa Janowi, widział on przeciągające stada baranków prowadzonych do Jerozolimy na święto Paschy. Mając na uwadze historyczny fakt, że krew baranka zbawiła Izraelitów w Egipcie, mógł wskazać na Jezusa, wołając: „Oto jedyna prawdziwa ofiara, która może zbawić was od śmierci!” Również Apostoł Paweł nazywał Jezusa Barankiem Paschalnym (1 Kor 5,7). Tylko Jezus Chrystus może zdobyć nam wyzwolenie od wiecznej śmierci.
2. Jan Chrzciciel był synem kapłana. Musiał znać liturgię świątynną wraz z jej ofiarami. Każdego poranka i wieczoru ofiarowany był baranek w świątyni za grzechy ludu (2 Mjż 29,38-42). Ofiara ta trwała tak długo, jak sama świątynia. Nawet w czasie oblężenia, gdy ludzie umierali z głodu, ani razu nie opuszczono ofiarowania baranka w świątyni, aż do jej zburzenia w roku 70. W świetle tego Jan mógł mówić: „W świątyni ofiaruje się każdego poranka i wieczoru baranka za grzechy ludu. Ale oto Jezus - którego ofiara jedynie może zbawić człowieka od grzechu!”
3. W pismach proroków występują dwa wielkie obrazy baranka. Jeremiasz pisze: „Ja zaś byłem jak jagnię potulne na rzeź prowadzone” (Jr 11,19). U Izajasza czytamy (53,7): „On znosił to w pokorze, i nie otworzył ust swoich, jak jagnię na rzeź prowadzone...”. Obydwaj prorocy mieli wizje Tego, który swoim cierpieniem i ofiarą, w cichości i pokorze, odkupi swój lud. Możliwe że Jan woła: „Prorocy wasi marzyli o kimś, kto z miłości będzie cierpiał i umrze za lud. Oto On przyszedł właśnie!” Wiadomo, że 53 rozdział Izajasza stał się dla Kościoła sztandarową zapowiedzią przyjścia Jezusa w całym Starym Testamencie. Możliwe, że pierwszym, który to poznał, był Jan Chrzciciel.
4. Ale jest jeszcze jeden obraz chociaż bardzo znany Żydom, to zupełnie obcy nam, mianowicie z okresu miedzy Starym Testamentem a Nowym Testamentem, w dniach zmagań i zwycięstw Machabeuszów. Wówczas to baranek z rogami stał się symbolem wielkiego zwycięzcy. Juda Machabeusz, podobnie jak Samuel i Dawid, tak właśnie był przedstawiany. Chociaż wydaje się to nam dziwne, to baranek wyobrażał zwycięskiego bohatera Bożego. Może i w naszym wypadku nie miał to być obraz bezradności i słabości, lecz raczej zwycięskiego majestatu i potęgi? Jezus był bohaterem Bożym, który walczył z grzechem i pokonał go, był tym, który przezwyciężył i usunął grzech w jednej walce.
W tym zwrocie: Baranek Boży jest tyle niezwykłości, że urzeczony nim był autor Apokalipsy, Objawienia, który aż dwadzieścia dziewięć razy używa go w tej księdze. Zwrot ten stał się jednym z najbardziej cennych tytułów Chrystusa. Jednym słowem wyraża on miłość, ofiarę, cierpienie i triumf Chrystusa.
Jan twierdzi w naszym urywku, że nie znał Jezusa. Wiemy jednak, że był on krewnym Jezusa (Łk 1,36), więc musieli być sobie znajomi. Ale Jan nie wiedział dotychczas, kim Jezus ma być. Objawienie to przyszło na niego nagle - oto ten Jezus jest nikim innym, jak Synem Boga.
Jeszcze raz podkreśla Jan swoje zadanie. Jego jedynym zadaniem - wskazywanie ludziom Chrystusa. Sam był niczym, a Jezus był wszystkim. Nie pretendował do żadnego stanowiska, był tym, który odsłania kurtynę i pozostawia na scenie samego Jezusa.
Zstąpienie Ducha (1,32-34)
W czasie chrztu Jezusa wydarzyło się coś, co przekonało Jana Chrzciciela ponad wszelką wątpliwość, że Jezus był Synem Bożym. Jak wskazywali przed wiekami Ojcowie Kościoła, było to coś widocznego tylko dla oczu umysłu i duszy. Jednak Jan ujrzał to i został przekonany.
Gołąb był w Palestynie uważany za świętego ptaka. Ani nie polowano na gołębie, ani nie jedzono ich. Filon z Aleksandrii zauważył w Aszkalonie liczne gołębie, których nie wolno było chwytać, ani zabijać, chociaż były oswojone. W 1 Mjż 1,2 czytamy o twórczym Duchu Boga, jaki unosił się nad powierzchnią wód. Rabini mawiali, że Duch Boga poruszał się i trzepotał jak gołąb nad prastarym chaosem tchnąć weń porządek i piękno. Żydzi lubili i znali obraz gołębia.
Właśnie w czasie chrztu Jezusa przypadł na Jezusa Duch ze swoją mocą. Pamiętajmy jednak, że nie było jeszcze chrześcijańskiego wzorca nauki o Duchu Świętym, z tym musimy poczekać do ostatnich rozdziałów naszej Ewangelii i do Pięćdziesiątnicy. Dlatego i Jan Chrzciciel mówiąc o zstąpieniu Ducha na Jezusa musiał mieć na uwadze ówczesne pojęcia znane Żydom. Jak Żydzi rozumieli Ducha?
Izraelici używali wyrazu ruach, oznaczającego wiatr. Dla nich Duch kojarzył się zawsze z mocą, życiem i Bogiem. Potężny, jak silny wicher, żywy, jak tchnienie duszy i istota życia, święty jak Bóg. Dlatego moc Ducha i życie Ducha leżały poza ludzkimi możliwościami. Przyjście Ducha równało się przyjściu Boga. Oprócz wszelkich innych spraw, to właśnie Duch kierował prorokami i był ich natchnieniem, jak mówi Micheasz: „Lecz ja jestem pełen siły, Ducha Pana, prawa i mocy, aby oznajmić Jakubowi jego przestępstwo, a Izraelowi jego grzech” (3,8). Bóg mówi do Izajasza o „Duchu moim, który spoczywa na tobie i Słowie moim, które włożyłem w twoje usta” (59,21), oraz „Duch Wszechmogącego Pana nade mną, gdyż namaścił mnie, abym zwiastował ubogim dobrą nowinę” (61,1). Przez Ezechiela natomiast mówi: „I dam wam serce nowe, i ducha nowego dam do waszego wnętrza, i usunę z waszego ciała serce kamienne, a dam wam serce mięsiste. Mojego Ducha dam do waszego wnętrza...” (36,26-27). Możemy powiedzieć, że Duch sprawiał potrójne działanie w ludziach, na których zstępował. Przynosił ludziom Boże prawdy. Dawał ludziom zdolność rozróżniania prawdy od nieprawdy. Udzielał ludziom zdolności i odwagi do wygłaszania tych prawd wobec ludzi. Dla Żydów Duch oznaczał przyjście Boga do życia człowieka. I właśnie w czasie chrztu Jezusa zstąpił na Niego Duch w szczególny sposób, inny, niż w wypadku jakiegokolwiek drugiego człowieka. Większość wybrańców doznawała krótkotrwałych przeżyć obecności Ducha. Rozpłomieniała się nadzwyczajna moc, nadludzka odwaga, ale później wszystko przemijało. Natomiast Jan Chrzciciel dwukrotnie (w. 32-33) zbacza od swojego tematu, aby zapewnić, że Duch spoczął na Nim, na Jezusie. Nie chodziło więc o chwilowe uniesienie. Jezus był wyjątkiem pod tym względem, gdyż Duch obrał w Nim stałe mieszkanie. Jest to wyrażenie innymi słowami prawdy, że w Jezusie był Boży umysł i Boża moc.
Z urywka naszego możemy nauczyć się wiele na temat znaczenia chrztu. Greckie słowo baptizein oznacza zanurzyć, pogrążyć. Stosowało się ten wyraz na określenia zanurzenia szat w kąpieli, pogrążenie się okrętu w morzu, a nawet człowieka całkiem pogrążonego w trunku. Kiedy więc Jan Chrzciciel mówi, że Jezus chrzcił ludzi Duchem Świętym, ma na myśli tak wielką miarę Ducha, którą Bóg może na nas zesłać, że zostaniemy Nim przeniknięci, nasączeni, nasyceni Duchem Bożym tak, że nasz umysł, nasze życie i cała istota opływa Duchem Bożym. A czym ten chrzest był dla Jana? Chrzest, który Jan udzielał oznaczał dwie sprawy: 1) oczyszczenie. Człowiek zostawał omyty z nieczystości, które przywarły do niego. 2) Poświęcenie, oddanie się Bogu. Oto wychodzi teraz do nowego, innego życia, lepszego życia. Ale chrzest Jezusa był chrztem Ducha. Pamiętając żydowskie pojęcie Ducha, możemy na ten temat powiedzieć o trzech wydarzeniach, które zachodzą w życiu człowieka owładniętego Duchem:
1. Zostaje oświecony. Poznanie Boga staje się jego udziałem. Jasna staje się dla niego wola Boża. Pojmuje Boże cele, wartość życia, i jaki jest jego obowiązek. Jego udziałem staje się cząstka Bożej madrości i światła.
2. Zostaje wzmocniony. Wiedza bez siły jest męcząca. Ale Duch udziela nie tylko wiedzy o tym, co jest słuszne, ale też siły i mocy do wykonania tego. Duch w triumfalnym stylu uzdalnia do borykania się z życiem.
3. Zostaje oczyszczony. Chrzest, którym Jezus chrzci w Duchu miał być chrztem ognia (Mt 3,11; Łk 3,16). Przymieszka złego, skorupa pospolitości i niskich rzeczy jest wypalona, oczyszczona aż do czystości.
Nasze modlitwy o Ducha bywają często rodzajem liturgicznej i teologicznej formalności. Dopiero kiedy naprawdę wiemy, o co modlimy się, nasza modlitwa o Ducha staje się rozpaczliwym krzykiem ludzkiego serca.
Pierwsi uczniowie (1,35-39)
Żaden inny urywek Pisma nie jest tak pełen drobnych odkrywczych szczegółów, jak ten.
Widzimy na początek, jak Jan Chrzciciel wskazuje ponad siebie. Przecież zdawał sobie sprawę, że mówiąc o Jezusie w taki sposób, zachęca ich do opuszczenia go i związania się posłuszeństwem z nowym, większym nauczycielem, a jednak uczynił to. Nie było zazdrości w jego sercu. Przyszedł, aby przywiązać ludzi nie do siebie, a do Chrystusa. Czasem nie ma trudniejszego zadanie, jak zajmowanie drugiego miejsca, gdy kiedyś korzystało się z pierwszego. Kiedy tylko ukazał się na scenie Jezus, Jan myślał tylko o tym, jak kierować ludzi do Niego.
A więc dwóch uczniów Jana odchodzi do Jezusa. Możliwe, że wstydzili się podejść wprost do Niego i szli za Nim z szacunkiem w pewnej odległości. Wtedy Jezus uczynił coś charakterystycznego dla Jego postępowania: odwrócił się i przemówił do nich, jakby wychodząc im naprzeciw. Pragnie ułatwić im zadanie, otwiera drzwi, aby mogli wejść. Jest w tym symbol Boskiej inicjatywy: To Bóg robi zawsze pierwszy krok. Kiedy umysł ludzki zaczyna szukać, a serce ludzkie zaczyna pragnąć, Bóg wychodzi nam naprzeciw, więcej niż na pół drogi. Bóg nie pozostawia człowieka szukającego samego, czekając, aż ten przyjdzie do Niego. Wychodzi naprzeciw, aby spotkać człowieka, jak mówi Augustyn: „Jeszcześmy dobrze nie zaczęli Go szukać, kiedy On już nas znalazł. Zwracając się do Boga nie idziemy do kogoś, kto kryje się i trzyma nas z daleka od siebie, a raczej do Tego, który stoi oczekując nas i nawet pierwszy przychodzi, aby spotkać nas na drodze.”
Jezus rozpoczyna rozmowę z tymi dwoma od najważniejszego w życiu pytania: „Czego szukacie?” W czasach Jezusa w Palestynie było to pytanie bardzo na miejscu. Czy byli legalistami szukającymi subtelnych, wyrafinowanych rozmów na temat szczególików Zakonu, jak czynili to uczeni w Piśmie i faryzeusze? Czy byli ambitnymi karierowiczami szukającymi stanowiska i władzy, jak saduceusze? Czy byli nacjonalistami szukającymi politycznej demagogii, lub przywódcy wojskowego, któryby zrzucił władzę okupanta rzymskiego, jak czynili zeloci? Czy może byli pokornymi ludźmi modlitwy i oczekiwania szukającymi Boga i Jego woli, jak czynili cisi tej ziemi? A może byli po prostu zwiedzionymi i zdezorientowanymi ludźmi, grzesznikami, szukającymi światła na drogę życia i przebaczenia od Boga? Byłoby dobrze, gdybyśmy wciąż na nowo w życiu zadawali sobie to pytanie: „Czego szukam? Co pragnę uzyskać od życia? Jaki jest mój cel, co chcę osiągnąć? Jeśli jestem szczery, to co w głębi mojego serca usiłuję od życia zdobyć?” Wielu dąży do bezpieczeństwa, zabezpieczenia się na przyszłość. Marzą o stanowisku pewnym, bezpiecznym, dającym wystarczający dochód dla zapewnienia pokrycia potrzebnych dla życia wydatków i jeszcze odłożenia czegoś na przyszłość, aby troska materialna nie zaciemniała horyzontu. Cel taki nie jest zły, ale jest na niskim poziomie, nie nadający się na kierowniczą zasadę życia. W ostatecznym rachunku nie ma takiego absolutnego zabezpieczenia przed niepewnością losu w zmianach życia. Inni znów dążą do zdobycia kariery, władzy, znaczenia, prestiżu, stanowiska na miarę talentów i zdolności, których są świadomi, zajęcia na miarę posiadanych w swoim pojęciu kwalifikacji. Nie jest to zły cel. W zależności od motywów osobistej ambicji, lub chęci służenia bliźnim może być wysokim lub niskim celem, ale jest niewystarczającym celem, gdyż horyzont jego ograniczony jest przez świat i czas. Są inni, którzy szukają pokoju, szukają czegoś, co dałoby im możliwość życia w pokoju ze sobą, Bogiem i z ludźmi. Jest to szukanie Boga, jest to cel, który tylko sam Jezus Chrystus potrafi zaspokoić.
Uczniowie Jana odpowiedzieli, że chcą dowiedzieć się, gdzie Jezus mieszka. Nazywają go Rabbi, hebrajskim słowem oznaczającym dosłownie Mój Wielki. Był to tytuł szacunku nadawany nauczycielom i mędrcom przez uczniów i poszukiwaczy wiedzy. Jan Ewangelista pisze dla Greków i wiedząc, że nie zrozumieją oni tego hebrajskiego wyrazu dodaje tłumaczenie na grecki: didaskalos, to znaczy nauczyciel. Oczywiście nie pytali Jezusa z samej tylko ciekawości. Chcieli Mu powiedzieć, że pragną rozmowy nie przelotnej, na drodze, lecz wyczerpującego i długiego omówienia nurtujących ich problemów. Kto chce stać się uczniem Jezusa nie może się zadawalać przelotnie schwytanym słowem Jezusa. Pragnie spotkania nie w biegu, ale w domu, po przyjacielsku.
Jezus odpowiada: „Przyjdźcie i zobaczcie!”. Rabini żydowscy stosowali to powiedzenie w swoich naukach, mawiając: „Chcesz poznać odpowiedź na twoje pytanie? Pragniesz rozwiązania twojego problemu? Chodź i zobacz, a pomyślimy o tym wspólnie”. Jeśli więc Jezus mówił „Pójdźcie i zobaczcie!” zapraszał tym samym obydwu poszukiwaczy nie tylko do rozmowy w domu, ale do odkrycia spraw, które tylko On sam mógł im naświetlić.
Jan Ewangelista kończy ten fragment stwierdzeniem czasu: „A było około dziesiątej (czwartej) godziny.” Może pisze tak dlatego, że sam był jednym z tych dwóch? Potrafi powtórzyć godzinę dnia, wskazać kamień na drodze przy którym stał wówczas, gdy spotkał Jezusa. Przecież o czwartej po południu w ten wiosenny wieczór w Galilei życie dla Jana stało się czymś nowym. Człowiek, który spotka Jezusa nigdy nie zapomni dnia i godziny tego wydarzenia, ponieważ dzieli ona życie na dwa okresy: Przed i po poznaniu Chrystusa.
Uczestniczenie w chwale (1,40-42)
Są dwie wersje zdania: „Ten spotkał najpierw Szymona” w naszym tekście. Niektóre rękopisy greckie mają tu słowo proton, wówczas tłumaczenie jest identyczne z podanym wyżej. Ale inne rękopisy mają zamiast proton słowo proi, co oznacza wczesnym rankiem. Wydaje się, że lepiej odpowiada ono biegowi narracji. Jan Ewangelista szczegółowo określa czas w opisie tego pierwszego tygodnia czynnego życia Jezusa i bardziej naturalnie brzmi opisane wydarzenie jako rozpoczęcie drugiego dnia: Andrzej spędził wieczór pierwszego dnia na rozmowie z Jezusem, „a nazajutrz wczesnym rankiem spotkał Szymona, brata swego...”.
Również w tym urywku Jan musi pomóc greckim czytelnikom w zrozumieniu tekstu, tłumacząc hebrajski wyraz Messiah na grecki Christos, co w obydwu wypadkach oznacza namaszczony (na Króla). Był to powszechny wówczas zwyczaj przy koronacji, że uroczyście namaszczano koronowanego świętym olejem.
Nie wiemy zbyt wiele o Andrzeju, ale i ta odrobina rysuje dość wyraźnie jego charakter. Andrzej okazuje się jedną z najbardziej interesujących postaci w zespole apostołów. Posiada dwie wybitne cechy:
1. Był to typowy kandydat na drugie miejsce. Najczęściej określany jest jako brat Szymona Piotra, oczywiście w cieniu Piotra. Ludzie mogli nie znać Andrzeja, ale każdy wiedział, kim był Piotr, dlatego określano go mianem Piotrowego brata. Andrzej nie należał do wewnętrznego kręgu uczniów Jezusa. Czy to przy uzdrowieniu Jaira, czy na Górę Przemienienia, czy na modlitwę w Getsemane, Jezus zawsze zabierał ze sobą Piotra, Jakuba i Jana. Jakżeż łatwo było Andrzejowi obrazić się o to. Czyż nie był jednym z dwóch pierwszych, którzy poszli za Jezusem? Czy Piotr nie zawdzięczał swego spotkania z Jezusem właśnie Andrzejowi? Czy więc nie byłoby naturalne dla Andrzeja aspirować do pierwszego miejsca? Ale nigdy nie przydarzyło się to Andrzejowi. Był zadowolony mogąc stać z tyłu i wysuwać do przodu swego bardziej sławnego brata, a w gronie Dwunastu zadowalał się w zupełności swoją skromną rolą. Widocznie sprawy prestiżu, stanowiska i zaszczytów nie odgrywały żadnej roli w przekonaniu Andrzeja, jeśli tylko mógł być z Jezusem i służyć Mu, jak potrafił. Dlatego Andrzej może być patronem wszystkich tych, którzy pokornie, wiernie i bez obrażania się zajmują drugie miejsca.
2. Andrzej jest typowym człowiekiem przyprowadzającym innych ludzi do Jezusa. Tylko trzy razy w całej Ewangelii Andrzej występuje w głównej roli: w naszym urywku, w którym przyprowadza Piotra do Jezusa, następnie w wydarzeniu opisanym w 6,8-9, kiedy przyprowadza do Jezusa chłopca z pięcioma chlebami i dwoma rybkami, oraz w 12,22, kiedy przyprowadza do Jezusa Greków szukających prawdy. Andrzejowi musiało sprawiać wielką radość móc przyprowadzić kogoś do Jezusa. Jest typem człowieka, który pragnie dzielić się chwałą z innymi, jest człowiekiem o sercu misjonarza, sam znalazłszy przyjaźń Jezusa całe życie spędził na wprowadzaniu innych w taką przyjaźń. Dla nas Andrzej może być wielkim przykładem człowieka, który nie chce zachować Jezusa tylko dla siebie.
Kiedy Andrzej przyprowadził Piotra, Jezus spojrzał na Piotra, przy czym greckie słowo emblepein oznacza skoncentrowanie wzroku, wnikliwe wejrzenie, które nie tylko rozpoznaje zewnętrzne cechy, ale czyta w sercu człowieka. Wejrzawszy w ten sposób na Szymona, jak wówczas jeszcze nazywał się Piotr, Jezus powiedział do niego: „Nazywasz się Szymon, ale będziesz nazwany Kefas, co oznacza skałę”. W starożytnym świecie każdy nieomal nosił dwa imiona, ponieważ język grecki był uniwersalnym językiem całego świata, więc oprócz imienia w swoim narodowym języku dodawano tłumaczenie greckie tego imienia; podczas gdy pierwszego używano w rodzinnym kręgu, drugim posługiwano się w życiu publicznym. Tak więc odpowiednikiem greckiego Piotra był aramejski Kefas, a aramejskiego Tomasza grecki Didymus, co oznaczyło Bliźniak. Podobnie odpowiednikiem aramejskiej Tabity była grecka Dorkas, czyli Gazela. Bywało też i tak, że greckie imię nie było tłumaczeniem narodowego, lecz brzmiało podobnie, np. Eliakim zwany był po grecku Alcimus, lub Abel mógł zwać się Apelles w kręgu greckich przyjaciół. Więc Kefas i Piotr nie są dwoma różnymi imionami, lecz jednym imieniem w dwóch językach.
W Starym Testamencie zdarzało się, że zmiana imienia oznaczała nową społeczność z Bogiem. Pamiętamy, że Jakub stał się Izraelem (1 Mjż 32,28), a Abram Abrahamem (17,5), gdy weszli z Bogiem w nową, bliższą więź, a to jest nowym początkiem życia dla człowieka.
Najbardziej pouczającym w tej opowieści jest sposób patrzenia Jezusa na ludzi. Jezus widzi nie tylko to, czym człowiek jest, ale też czym może się stać, widzi nie tylko stan obecny, ale też możliwości rozwoju. Patrząc na Piotra widzi w nim nie tylko rybaka galilejskiego, ale też zadatek na skałę, na której zbudowany ma być Kościół Chrystusowy. Podobnie patrząc na nas, Jezus nie tylko widzi nas takimi, jakimi jesteśmy, ale takimi, jakimi możemy stać się, mówiąc przy tym: „Oddaj mi swoje życie, a Ja uczynię cię tym, którego możliwości nosisz w sobie.” Opowiada się o wielkim Michale Aniele, że ktoś zastał go rzeźbiącego dłutem bezkształtną bryłę marmuru. Na zapytanie, co robi, odpowiedział: „Próbuję wyzwolić anioła uwięzionego w tej bryle marmuru”. To właśnie Jezus jest tym, który dostrzega ukrytego bohatera w człowieku i może go wyzwolić.
Kapitulacja Natanaela (1,43-51)
Na tym etapie opowiadania ewangelicznego Pan Jezus opuszcza Południe i wyrusza na północ, do Galilei. Tam właśnie, możliwe, że w Kanie, znajduje i powołuje Filipa. A Filip, podobnie jak Andrzej, nie potrafi utrzymać dobrej nowiny dla siebie samego. Jak mówi Godet: „Jedna zapalona pochodnia użycza światła drugiej”. Filip idzie, aby znaleźć swego przyjaciela, Natanaela i opowiada mu, jak to znalazł długo oczekiwanego i przyobiecanego Mesjasza w Jezusie, człowieku z Nazaretu. Ale Natanael odniósł się bardzo krytycznie do nowiny. W Starym Testamencie nie ma żadnej przepowiedni o pochodzeniu Wybrańca Bożego z Nazaretu, była to bowiem mało znacząca mieścina. Sam Natanael natomiast pochodzi z Kany, również miasteczka galiejskiego, a właśnie na prowincji rywalizacja między miasteczkami była najostrzejsza. Nazaret nie nadaje się na miejsce i pochodzenie czegoś naprawdę dobrego. Ale Filip był mądry i nie podejmował dyskusji. Powiedział po prostu: „Chodź i zobacz!”.
Niewiele jest ludzi, których udało się pozyskać dla chrześcijaństwa przy pomocy polemiki. Dyskusje często wyrządzają więcej złego, niż dobrego. Jedynym sposobem przekonania człowieka o wyższości Chrystusa jest doprowadzenie do spotkania z Chrystusem. Ogólnie można powiedzieć, że kazanie i nauczanie typu filozoficznego i polemicznego nie nadaje się do pozyskiwania ludzi dla Chrystusa. Zadanie to spełnia lepiej przedstawianie Krzyża Chrystusowego. Opowiada się, że wielki agnostyk Huxley przy końcu XIX wieku zaproszony był na przyjęcie w domu wiejskim. Kiedy nadeszła niedziela, większość uczestników wybierała się do kościoła, ale Huxley oczywiście nie zdradzał takiego zamiaru. Podszedł on do jednego prostego człowieka znanego ze szczerej wiary w Chrystusa i zapytał: „Czy byłbyś gotów nie pójść do kościoła, a zamiast tego pozostać tu, aby opowiedzieć mi po prostu, jakie znaczenie ma dla ciebie wiara chrześcijańska i dlaczego jesteś wierzącym?” „Obawiam się, że jestem nie dość mądry do rozmowy z tobą” - odpowiedział zapytany, - „boję się, że bardzo szybko pozbawisz mnie argumentów”. Ale Huxley łagodnie powiedział: „Nie mam zamiaru dyskutować z tobą. Chciałbym po prostu usłyszeć, czym dla ciebie jest Chrystus”. Kiedy ów człowiek zgodził się pozostać w domu i opowiedział Huxleyowi o swojej wierze, ten miał łzy w oczach i powiedział: „Chętnie oddałbym prawą rękę za to, aby móc uwierzyć tak, jak ty”. To nie argumenty poruszyły Huxleya. Potrafiłby skutecznie przeciwstawić się i zniszczyć wszystkie „dowody”, jakie mógł wymyślić ów wierzący prostak. Ale proste przedstawienie Chrystusa przełamało jego obronę. Dlatego najlepszym argumentem zawsze pozostanie: „Chodź i zobacz!” Zanim jednak potrafimy zaprosić innych, musimy sami poznać Chrystusa. Tylko ten, kto zna Chrystusa może być dobrym ewangelistą.
Więc Natanael poszedł, a Jezus znów przejrzał i jego serce. „Oto prawdziwy Izraelita, w którym nie znasz fałszu!” - mówi Jezus. Każdy Izraelita momentalnie zrozumie taką pochwałę. Przecież w Psalmie 32,2 pisze: „Błogosławiony człowiek, któremu Pan nie poczytuje winy, a w duchu jego nie ma obłudy (fałszu)!”. Natomiast w mesjańskiej pieśni Sługi Jahwe (Iz 53,9) czytamy: „Bezprawia nie popełnił, ani nie było fałszu na jego ustach”. Zdumienie Natanaela wyraziło się pytaniem, jak Jezus mógł wydać taką opinię po tak krótkim widzeniu i skąd w ogóle zna jego, Natanaela? Jezus odpowiada, że widział go pod figowym drzewem. Czy ma to jakieś znaczenie? Dla Żydów drzewo figowe kojarzyło się z pokojem. Dla nich pokój to stan, w którym każdy człowiek może w niezakłóconym spokoju siedzieć pod swoim winnym krzewem, czy drzewem figowym (1 Krl 4,25 Mich 4,4). Figowe drzewo było bardzo ulistnione, dawało dużo cienia i rozmyślanie pod tym dachem należało do tradycji. Widocznie tak właśnie czynił Natanael. Siedząc tam, rozmyślał i modlił się o nadejście dnia przyjścia Wybrańca Bożego. Na pewno rozważał tam obietnice Boże, a teraz dowiaduje się, że Jezus wejrzał w samą głębię jego serca. Więc nie fakt widzenia go pod drzewem figi tak poruszył Natanaela, a raczej to, że czytał w jego najskrytszych myślach. „Oto człowiek, który rozumie moje marzenia i zna moje modlitwy!” - myślał Natanael, „człowiek, który zna moje tajne pragnienia, dążenia, których nigdy nie wypowiedziałem słowami. Oto człowiek, który potrafi przetłumaczyć niewypowiedziane westchnienia mojej duszy! Toż to musi właśnie być Syn Boży, obiecany przez Boga Pomazaniec!” Tak oto skapitulował Natanael, złożył broń na zawsze przed człowiekiem, który czytał w jego sercu, rozumiał je i zaspokajał jego potrzeby. Możliwe, że Jezus uśmiechnął się, kiedy nawiązywał do starożytnego przekazu o drabinie Jakuba, prowadzącej do nieba (1 Mjż 28,12-13): „Natanaelu, mogę o wiele więcej, niż czytać w twoim sercu. Mogę dla ciebie i wielu innych stać się drogą, drabiną prowadzącą do nieba.”
W naszym urywku występuje pewien problem, mianowicie, kim był Natanael? W Czwartej Ewangelii należy do pierwszych uczniów Jezusa, a w pozostałych Ewangeliach jego imię w ogóle nie występuje. Możliwych jest kilka wyjaśnień tej sprawy.
1. Niektórzy sugerowali, że Natanael jest postacią abstrakcyjną, symbolizującą wszystkich prawdziwych Izraelitów, którzy przełamując więzy narodowej dumy i uprzedzeń oddali się Chrystusowi.
2. Idąc po tej linii proponowano utożsamienie Natanaela albo z Apostołem Pawłem, albo z autorem Czwartej Ewangelii, wspominanym w niej Umiłowanym Uczniem. Paweł był przecież przykładem wybitnego Izraelity, który przyjął Jezusa. Również Umiłowany Uczeń był idealnym uczniem, stąd próbowano wytłumaczyć postać Natanaela jako pewien ideał, jako wzorzec, a nie osobę ludzką. Obydwie powyższe sugestie miałyby większe szanse prawdopodobieństwa, gdyby była tu jedyna w całym Nowym Testamencie wzmianka o Natanaelu. Ale w rzeczywistości jego postać występuje po raz drugi w J 21,2 i tu już nie jako ideał.
3. Sugerowano utożsamienie go z Apostołem Mateuszem, ponieważ obydwa te imiona po hebrajsku znaczą to samo, mianowicie dar Boży. Ponieważ jak widzieliśmy, większość ludzi nosiła wówczas dwa imiona, uważano to za dobre wyjaśnienie zagadki. Wyjaśnienie to ma jednak ten mankament, że obydwa imiona są hebrajskie, tak Natanael, jak i Mateusz, a drugie imię, jak pamiętamy, powinno być greckie.
4. Ale jest jeszcze prostsze wyjaśnienie. Z grupy apostołów Czwarta Ewangelia nigdy nie wymienia Bartolomeusza (Bartłomieja), a pozostałe Ewangelie nigdy nie wymieniają Natanaela. Istnieje duże podobieństwo, że Natanael jest właśnie Bartłomiejem, tym bardziej, że Mt 10,3 i Mk 3,18 wymieniając razem imiona po dwu apostołów, kojarzą Bartłomieja z Filipem, który, jak widzieliśmy, przyprowadził do Jezusa Natanaela. Oprócz tego Bartłomiej jest drugim imieniem, oznaczającym Syn Tolmaja, lub Syn Ptolemeusza. Możliwe, że jego pierwszym imieniem był Natanael.
Niezależnie od takiego wytłumaczenia, Natanael pozostaje typem Izraelity o sercu oczyszczonym od pychy i uprzedzeń, który w Jezusie znalazł Tego, który zadowolił pragnienia i oczekiwania jego serca.
Nowa radość (2,1-11)
Bogactwo zawarte w Czwartej Ewangelii zmusza studiujących ją i tłumaczących do wykrywania pod powierzchnią prostego opowiadania faktów, dla wszystkich zrozumiałego i dostępnego, bogactwa głębszego znaczenia dostępnego dla posiadających dosyć gorliwości do badania, oczy do patrzenia i umysł do rozumienia. W takim urywku, jak nasz jest taka obfitość, że zabierze nam trzy dni badanie tych bogactw. Najpierw spojrzymy na tę scenę okiem prostego obserwatora, próbując osadzić ją w naturalnym tle, aby żywo i wyraziście zarysowała się przed naszymi oczami, następnie spróbujemy dowiedzieć się, co mówi o Jezusie i Jego dziele, a wreszcie posłuchamy, jakie trwałe prawdy pragnie przekazać nam Ewangelista Jan przez tę opowieść.
Kana nazywała się Galilejską dla odróżnienia od Kany Kelo-Syryjskiej i była wioską położoną stosunkowo blisko Nazaretu. Mamy świadectwo Hieronima, że w czasie pobytu w Nazarecie widział w pewnej odległości Kanę. Na wesele w Kanie zaproszona była Maria, Matka Jezusa. Musiała jej przypadać jakaś szczególna rola na tym weselu, związana z zaopatrzeniem, gdyż poczuła się odpowiedzialna za brak wina, a następnie miała prawo wydać polecenie sługom, aby czynili, co im Jezus każe. Więcej szczegółów tej historii podają późniejsze, niekanoniczne Ewangelie: Jedna z koptyjskich Ewangelii pochodząca z Egiptu twierdzi, że Maria była siostrą matki pana młodego, natomiast tzw. Monarchiańska Przedmowa do Ewangelii utrzymuje, że panem młodym był sam Jan, a wiadomo, że Salome była jego matką, a siostrą Marii. Nie wiemy, do jakiego stopnia owe dodatki polegają na prawdzie, ale sama opowieść ewangeliczna jest przedstawiona tak plastycznie, że z całą pewnością jest relacją naocznego świadka.
W opowiadaniu ewangelicznym nie ma wzmianki o Józefie, Maria występuje sama. Najprawdopodobniejszym wytłumaczeniem jest to, że wówczas Józef już nie żył. Mogło to mieć miejsce stosunkowo wcześnie w życiu Jezusa; tłumaczyłoby to spędzenie przez Niego długich osiemnaście lat w Nazarecie koniecznością utrzymania matki i rodziny. Dopiero, kiedy młodsi bracia i siostry stali się samodzielni w utrzymaniu siebie i domu, mógł go opuścić. Tekst wymienia samą Marię, ponieważ Józef już nie żył.
Tłem opowieści jest wiejskie wesele. W Palestynie wesele zawsze było wydarzeniem nadzwyczajnym. Prawo żydowskie orzekało, że wesele panny powinno mieć miejsce w środę. To dawałoby nam wskazówkę czasową do ustalenia terminów poprzednich wydarzeń, w szczególności dzień, w którym Jezus pierwszy raz spotyka Andrzeja i Jana, w którym pozostali oni u Niego do następnego dnia, przypadłby na sobotę, dzień sabatu. Wesela w Palestynie trwały dłużej, niż jeden dzień. Sama uroczystość zaślubin odbywała się pod wieczór, po uczcie. Potem para młodych prowadzona była do swojego nowego domu przez całą wieś, w ciemnościach rozświetlonych zapalonymi pochodniami, a nad ich głowami niesiono baldachim. Prowadzono ich możliwie najdłuższą drogą, aby jak najwięcej ludzi miało okazję do złożenia im życzeń. Oczywiście w Palestynie tamtych czasów młoda para nie wyjeżdżała po ślubie na miodowy miesiąc - lecz pozostawała w domu, który był otwarty dla gości przez cały tydzień. Młodych ozdabiano koronami, wciąż nosili swe weselne stroje, a traktowano ich jak parę królewską, spełniając każde ich życzenie. W twardym życiu, jakie ci ludzie prowadzili, pełnym trudu i znoju, te dni święta i radości stanowiły naprawdę jedyną okazję do odprężenia i wesołości.
Właśnie taką radość ochotnie dzielił z ludźmi Jezus. Ale możliwe, że Jego przybycie stworzyło problem, bowiem zaproszony był sam, a przybył z pięciu uczniami. Pięciu nieprzewidzianych gości może już stworzyć problem na każdym weselu. Tak, czy inaczej, faktem jest, że groził brak wina na weselu.
Na weselach u Izraelitów wino odgrywało zawsze główną rolę. Rabini mawiali, że bez wina nie ma radości. Wiemy, że wino należało do podstawowych artykułów zaopatrzenia na całym Wschodzie. Pomimo to upijanie się traktowane było z największą pogardą. Najczęściej używano napoju przyrządzonego z dwu części wina i trzech części wody. Ze względu na wyjątkową gościnność ludów Wschodu braki w spiżarni mogły stworzyć ciężkie problemy w każdej sytuacji, ale niedostatek potraw, czy napojów na weselu uważany był po prostu za hańbę. Tak więc nowożeńcom groziła wielka przykrość i upokorzenie.
W takiej sytuacji przychodzi do Jezusa Jego matka, Maria. Tradycyjne przekłady Ewangelii podają odpowiedź Jezusa, która pozornie brzmi bardzo szorstko (Co ja mam z tobą, niewiasto?). Występuje tu prawidłowe tłumaczenie słów, ale nie tonu wypowiedzi. Zwrot ten wypowiedziany szorstkim tonem rzeczywiście wyrażał niezgodę i naganę, ale wypowiedziany grzecznie i łagodnie, znaczył tyle, co: „Nie martw się, pozostaw sprawę mnie, bo nie jesteś w stanie zrozumieć, na co się zanosi”. Mówiąc tak, prosił matkę, aby pozwoliła Mu w Jego własny sposób zaradzić powstałej sytuacji. Również zwrot „Gynai”, „Niewiasto!” brzmi surowo i odpychająco, ale pamiętajmy, że przecież tego właśnie słowa użył Jezus na Krzyżu, oddając matkę w opiekę Janowi Apostołowi. (J 19,26). W utworze Homera tym tytułem zwraca się Odys do swej umiłowanej żony, Penelopy, a w historii Rzymu cesarz August zwraca się tak do słynnej królowej egipskiej Kleopatry. Więc wnosimy, że tytuł Gyne tłumaczony „Niewiasto!” mógł być wyrazem czci i szacunku w ustach Jezusa.
Widzimy, że Maria jest zupełnie zadowolona z odpowiedzi Jezusa. Poleca sługom, aby czynili to, co Jezus im każe. Przy wejściu stało sześć pojemników na wodę pojemności ok. 40 litrów, gdyż wyraz „stągiew” jest tłumaczeniem greckiego „firkin”, które z kolei tłumaczy hebrajską jednostkę miary objętości „bat”. Pisząc dla Greków, Jan tłumaczy przeznaczenie tych dużych naczyń do obmywań rytualnych. Woda przy wejściu miała dwa zastosowania: do obmycia nóg wchodzących do domu, gdyż drogi palestyńskie nie były brukowane, a sandały stanowiły zaledwie podeszwę przywiązaną rzemykami do stopy, oraz do umycia rąk, gdyż skrupulatnie pobożni Żydzi myli ręce przed każdym posiłkiem i między daniami. Najpierw nalewano wodę do dłoni uniesionych palcami w górę, następnie odwracano je palcami w dół i znów polewano z góry, tak, że spływała z końcówek palców. W ten sposób myto najpierw jedną rękę, a potem drugą. Następnie każda dłoń była domywana pocieraniem pięści drugiej ręki. Prawo ceremonialne żądało, aby w ten właśnie sposób myć ręce przed jedzeniem i między poszczególnymi daniami, inaczej ręce były technicznie nieczyste. Dla takich obmywań właśnie ustawiano przy wejściu pojemniki na wodę, „stągwie”.
Jezus poleca, aby pojemniki napełniono wodą po brzegi, więc nikt nie mógł myśleć, że coś do wody dolano, a następnie aby z nich zaczerpnięto i zaniesiono do „starosty wesela”, zwanego tu architriklinos. Jakie mogło być jego stanowisko w organizacji wesela? Rzymianie na swoich ucztach zawsze ustanawiali mistrza toastów zwanego arbiter bibendi, „kierujący piciem”. Czasami wybierano jednego z gości na mistrza ceremonii, czy wodzireja na weselach wśród Żydów. Jednak prawidłowym tłumaczeniem słowa architriklinos jest „szef obsługi”. Był on odpowiedzialny za prawidłowe rozmieszczenie gości przy stołach i prawidłowy przebieg wesela. Kiedy skosztował wody, która stała się winem, okazał wielkie zdumienie. Przywołał pana młodego, bo rodzice pana młodego urządzali wesele i powiedział żartobliwie: „Ludzie zazwyczaj podają na początek dobre wino, a dopiero gdy goście już sporo wypili, ich smak zastał przytępiony i nie bardzo już zdają sobie sprawę z tego, co właściwie piją - wtedy podają podlejsze gatunki wina. Ty jednak zachowałeś najlepsze na koniec”.
W ten sposób doszło do wydarzenia, w którym Jezus na weselu wiejskiej dziewczyny po raz pierwszy objawił swoją chwałę. Tam właśnie Jego uczniowie otrzymali błysk zrozumienia, kim był Jezus.
Nowa radość (2,1-11 ciąg dalszy)
Opowieść ewangeliczna naszpikowana jest szczegółami rzucającymi światło na to, kim był Jezus. Zauważmy trzy aspekty tego wydarzenia:
1. Kiedy miał miejsce ten cud? W czasie uczty weselnej. Jezus czuł się zupełnie swobodnie na weselu. Nie był ponurakiem zabijającym wszelką radość. Miał upodobanie w dzieleniu szczęścia i radości uczty weselnej. Są tacy religijni ludzie, którzy niosą ze sobą grozę, czy ponurość wszędzie, gdzie się udadzą. Są tacy, dla których wszelka radość i szczęście są podejrzane. Dla nich religia sprowadza się do czarnych ubrań, obniżenia głosu i odmowy społeczności z ludźmi; zstępują jak chmura gradowa między ludzi. Natomiast o Alicji Freeman Palmer, wielkiej nauczycielce, wyraził się pewien uczony, że „Jej obecność sprawiała, że czułem się skąpany w słońcu”. Podobnie działała obecność Jezusa. Wielki kaznodzieja Spurgeon pisał w książce Wykłady do moich studentów: „Grobowy ton głosu przystoi przedsiębiorcy pogrzebowemu. Łazarz nie został wywołany ze swego grobowca ponurymi pomrukami”. „Znam braci, którzy od stóp do głów, w tonacji głosu, manierach w rodzaju kołnierza i bucikach są tak na wskroś „proboszczowscy”, że nie przeziera z nich ani skra człowieczeństwa... niektórzy wyglądają, jakby ludzkie odruchy zdławione zostały przez koloratkę założoną na ich duszę”. „Człowiek nie posiadający szczerości, przystępności, powinien zająć się grabarstwem, bo nigdy nie uda mu się wpłynąć na żywych ludzi”. „Zalecam wesołość wszystkim, którzy pragną pozyskiwać dusze. Nie groźby, nie pienienie się, ale duch szczerości i szczęśliwości. Więcej much można chwycić na miód niż na ocet. Więcej będzie dusz w niebie przyprowadzonych przez człowieka noszącego niebo w swej twarzy niż tego, który w spojrzeniach swoich objawia cienie Tartaru”. Jezus nigdy nie uważał szczęśliwości za zbrodnię. Dlaczego Jego naśladowcy mieliby być inni?
2. Gdzie wydarzył się cud? W skromnym domu we wsi galilejskiej, bynajmniej nie z jakichś znakomitych okazji, czy w obecności niezliczonych tłumów. Dokonany był w domu mieszkalnym. W ksiażce Portret świętego Łukasza autor Green Armytage opisuje, jak Ewangelista Łukasz lubi ukazywać Jezusa na tle zwyczajnych domowych spraw i ludzi. Stworzył nawet powiedzenie, że Łukasz „udomowił Boga”, czyli wprowadził Boga w progi domu i codziennych spraw życia. Właśnie działanie Jezusa w Kanie Galilejskiej świadczy o jego ocenie domu. Jak podaje nasze tłumaczenie, Jezus „objawił chwałę swoją”, a to objawienie chwały dokonało się właśnie w domu. W odniesieniu do domu u wielu ludzi występuje dziwny paradoks. Z jednej strony gotowi przyznać, że nie ma dla nich droższego miejsca na świecie nad dom, a z drugiej strony pozwalają sobie na bardziej niegrzeczne i grubiańskie zachowanie w domu, bardziej samolubne, niż odważyliby się na to na jakimkolwiek innym miejscu w świecie. Wielu z nas zwraca się do swoich najbliższych w sposób, w który nigdy nie pozwoliliby sobie zwracać się do dalszych znajomych. Tragiczną prawdą jest, że często obcy widzą nas z najlepszej strony, a swoi z najgorszej. Pamiętajmy, że to właśnie w skromnym domu Jezus objawił chwałę swoją. Dla Niego dom zasługiwał tylko na to, co najlepsze.
3. Dlaczego wydarzył się cud? Mówiliśmy już o świętym obowiązku gościnności na Wschodzie i jakie upokorzenie i wstyd spadłoby na dom weselny, gdyby zabrakło wina. Właśnie, aby uchronić skromną galilejską rodzinę od cierpień i upokorzeń, Jezus użył swojej mocy. Działał więc ze współczucia, z uprzejmości, ze zrozumienia okazanego prostym ludziom. Wszyscy prawie potrafią zdobyć się na wielkie czyny przy nadzwyczajnych okazjach, ale to Jezus potrafi zdobyć się na wielkie czyny z prostej, domowej okazji, jak ta. Istnieje taki rodzaj ludzkiej złośliwości, która potrafi cieszyć się z nieszczęścia bliźnich, i uczynić je tematem dowcipnych opowiadań przy herbatce. Ale Jezus, Pan wszelkiego życia i Król Chwały, użył swojej mocy do ochronienia galilejskiego chłopca i jego dziewczyny od wstydu i upokorzenia. Przez takie czyny wyrozumiałości i uprzejmości i my możemy okazać, że jesteśmy Jego naśladowcami.
Historia dziś omawiana ukazuje dodatkowo w pięknym świetle wiarę Marii w Jezusa. Zauważmy dwa rysy tej wiary:
1. Kiedykolwiek wydarzyło się coś złego, Maria instynktownie zwraca się do Jezusa. Znała swego Syna. Dopiero mając trzydzieści lat opuścił dom, a dotychczas Maria mieszkała z Nim cały czas. Stara legenda opowiada o dniach dzieciństwa Jezusa w domu w Nazarecie. Kiedy ludzie wokół byli zmęczeni, mieli zmartwienia, byli zniechęceni, załamani, zwykli byli mawiać: „Chodźmy odwiedzić syna Marii!” Kiedy przyszli i patrzyli na Jezusa, ich kłopoty odpływały. I do dziś jest prawdą, że ci, którzy znając bliskość Jezusa zwracają się do Niego instynktownie w chwilach złych, nigdy tego nie żałują i nie są zawiedzeni.
2. Nawet wtedy, gdy Maria nie rozumiała zamierzeń Jezusa, gdy wydawało się, że odmawia jej prośbie, wciąż w Niego wierzyła i to do tego stopnia, że zwracając się do służby nakazuje im czynić według Jego zaleceń. Wiara Marii pozwalała jej na ufność nawet wtedy, gdy nie rozumiała: Nie miała pojęcia, co Jezus zamierza czynić, ale była pewna, że postąpi słusznie. W życiu każdego przychodzą okresy ciemności, w których nie widzimy dni, przychodzą wydarzenia, których nie rozumiemy, ani ich znaczenia, ani przyczyn. Szczęśliwy ten, kto potrafi zaufać pomimo tego, że nie rozumie.
Historia ta mówi nam jeszcze więcej o Jezusie, Jeśli wnikniemy w sens Jego odpowiedzi danej Jego Matce: „Moja godzina jeszcze nie nadeszła”. Na kartach całej Ewangelii często Jezus wypowiada te słowa o „godzinie” w 7,6 i 8 jest to godzina Jego przyjścia jako Mesjasza, w 12,23 i 17,1, podobnie jak w Mt 26,18.45, a także w Mk 14,41 jest to godzina Jego ukrzyżowania i śmierci. Jezus przez całe życie miał świadomość, że przyszedł w jakimś celu, dla określonego zadania. Patrzył na swoje życie nie przez pryzmat swoich chęci, ale Bożych celów w odniesieniu do Niego. Widział swoje życie nie na tle umykającego czasu, ale na tle wieczności. Przez całe życie zmierzał wytrwale ku tej godzinie, dla której przyszedł na świat. Ale nie tylko Jezus przychodzi na świat wypełnić Boże zamiary. Ktoś powiedział: „Każdy człowiek jest pewnym marzeniem, ideą Bożą”. Również i my powinniśmy nie tyle myśleć o naszych chęciach i pragnieniach, co o celu, dla którego Bóg posłał nas na ten świat.
Nowa radość (2,1-11 ciąg dalszy)
Zajmijmy się teraz głębokimi i trwałymi prawdami, które Jan Ewangelista pragnie, jak zwykle, przekazać nam przez swoją relację.
Musimy mieć na uwadze, że autor pisze swoją Ewangelię w oparciu o dwie tradycje: żydowską i grecką. Był Izraelitą i pisał dla Żydów, ale jego wielkim celem było przemówić również do Greków.
Spójrzmy więc najpierw na nasz tekst z punktu widzenia Jana-Izraelity, pamiętając o tym, że każda opowieść jego Ewangelii ma głębszy podkład, dostępny tylko dla tych, którzy mają otwarte oczy. Nie ma w całej jego Ewangelii szczegółu zbędnego lub bez znaczenia. Każdy szczegół coś znaczy i wskazuje na coś wyżej, ponad siebie.
Czytamy, że stało tam sześć stągwi kamiennych, w których wodę Jezus zamienił w wino swoim rozkazem. Dla Żydów świętą liczbą było siedem, wyobrażała ona doskonałość i kompletność, natomiast sześć jest liczbą niekompletną, niedoskonałą, niedokończoną. Sześć kamiennych stągwi wyobraża całą niedoskonałość Zakonu. Tę niedoskonałość Zakonu przyszedł Jezus usunąć i ustanowić na to miejsce nowe wino Ewangelii Jego Łaski. Przez swoje przyjście zamienia Jezus niedoskonałość Zakonu w doskonałość Łaski. W związku z tym narzuca się pewna uwaga: jeżeli w sześciu stągwiach było, jak pisaliśmy, ok. 240 litrów wody, która zamieniła się w wino, to żadne wesele na świecie nie potrafiłoby go zużytkować. Ewangelista Jan pragnie wykazać, że Łaska Jezusa przychodzi w niezmiernej obfitości, wystarczy dla wszystkich. Tak więc w Jezusie niedoskonałość staje się doskonałością, a Łaska staje się niewyczerpana, więcej, niż wystarczająca dla pokrycia każdej twojej potrzeby.
A teraz popatrzmy na naszą opowieść z punktu widzenia Greka. Tak się złożyło, że Grecy mieli również podobne historie w swej kulturze. Przecież Dionizos był greckim bogiem wina. Opis starożytnych uroczystości podany przez Pauzaniasza mówi również o mieście Elis: „Pomiędzy placem targowym a meniusem stoi stary teatr i świątynia Dionizosa z posągiem wykonanym przez Praksytelesa. Żaden inny bóg nie jest czczony przez Elizejczyków bardziej od Dionizosa, gdyż twierdzą, że on sam uczestniczy w ich świętach tyjańskich. Właśnie miejsce, na którym obchodzą to święto, nazywa się Tyia, położone około mili za miastem. Do budynku wnosi się trzy puste sagany, gdzie ustawiane są przez kapłanów w obecności obywateli i obcych, którzy wtedy znajdują się w ich kraju. Następnie kapłani i każdy, kto tylko chce nakładają na drzwi pieczęcie, które na drugi dzień wolno im sprawdzać, bo drugiego dnia właśnie znajdują sagany pełne wina. Sam tam nie byłem w czasie święta, ale najznamienitsi Elizejczycy, jak również obcy, przysięgają, że tak właśnie jest, jak opisałem”. Grekom, którzy w swej mitologii mieli podobne historie, Jan Ewangelista mówi jakoby: „Zwróćcie uwagę na wasze sagi i legendy o bogach, które przecież są tylko legendami, a nie prawdziwymi wydarzeniami. Ale właśnie Jezus przyszedł, aby w rzeczywistości dokonać tego, co dotychczas było tylko waszym marzeniem o możliwościach bogów. To, czego pragniecie - w Nim staje się osiągalne”.
Tak więc Ewangelista Jan mówi do Żydów: „Jezus przychodzi, aby niedoskonałość Zakonu zamienić w doskonałość Łaski”. Natomiast do Greków: „Jezus przyszedł, aby naprawdę i rzeczywiście dokonać tego, czego bogowie wasi dokonywali tylko w waszych marzeniach”.
Teraz zauważmy, czego Jan chce nauczyć nas. W każdej historii podkreśla to, co nie było jednorazowym, niepowtarzalnym wydarzeniem tylko, ale co Jezus czyni zawsze i stale; nie tylko to, co uczynił kiedyś w Palestynie, ale co czyni i dzisiaj jeszcze. W tym wypadku nie jest jego celem poinformować nas tylko, że pewnego dnia Jezus przemienił kilka pojemników wody w wino, ale przekonać nas, że kiedykolwiek Jezus wchodzi w nasze życie, razem z Nim wchodzi nowa jakość, jakby przemiana wody w wino. Bez Jezusa życie jest nudne, płaskie i drętwe, lecz kiedy Jezus przychodzi do życia, staje się ono wyraźne, musujące i ciekawe. Bez Jezusa życie jest smutne i bezbarwne, z Jezusem staje się radosne, staje się cudowną przygodą. Kiedy Sir Wilfred Grenfell werbował uczestników do swojej pracy w Labradorze mówił, że nie obiecuje im wiele pieniędzy, ale może im obiecać, że jeśli pójdą z nim, będą uczestnikami pracy uznanej za dzieło ich życia. To właśnie obiecuje nam Jezus. Pamiętajmy, że Ewangelię tę pisał Jan siedemdziesiąt lat po ukrzyżowaniu Chrystusa. Miał czas wszystko dokładnie przemyśleć i dostrzec nawet takie wartości i znaczenia, których nie dostrzegał wówczas. Pisząc o Kanie wiedział już dobrze, czym jest życie z Jezusem, więc mówi: „Gdziekolwiek Jezus wchodził, kiedykolwiek wchodził w życie, zawsze było to jak przemiana wody w wino”. W naszej opowieści Jan przemawia do nas: „Chcesz nowej radości? Stań się naśladowcą Jezusa Chrystusa, wówczas i w twoim życiu nastąpi zamiana wody w wino!”
Gniew Jezusa (2,12-16)
Po weselu w Kanie Galilejskiej Jezus ze swymi przyjaciółmi powraca na krótko do Kafarnaum. Dzisiaj nikt nie zna dokładnego położenia tej miejscowości. Powszechnie utożsamia się je z dzisiejszym Tell Hum, lub Khan Minyeh na północnym wybrzeżu Jeziora Galiejskiego. Stąd do Kany jest około dwadzieścia mil (30 km). W oryginale greckim jest napisane, że Jezus „zstąpił” do Kafarnaum, co zgadzałoby się z faktem, że Kana leży dużo wyżej, w pogórzu galilejskim, a Kafarnaum na brzegu jeziora.
Wkrótce potem Jezus wybrał się w drogę na święto Paschy w Jerozolimie. Data tego święta przypadała na 15 Nisan, co odpowiada połowie kwietnia. Zgodnie z Zakonem każdy mężczyzna z Izraelitów mieszkający w promieniu dwudziestu mil od Jerozolimy obowiązany był do udziału w święcie.
Natrafiamy tu na ciekawe zjawisko, że na pierwszy rzut oka Ewangelista Jan przedstawia nam inną chronologię życia Jezusa od pozostałych ewangelistów. W pozostałych Ewangeliach Jezus tylko raz udaje się do Jerozolimy, a to na święto Paschy, w czasie którego został ukrzyżowany, nie licząc wizyty dwunastoletniego chłopca. W naszej Ewangelii widzimy Jezusa często podróżującego do Jerozolimy, a przynajmniej trzy razy na święto Paschy (w naszym tekście, w 6,4 i w 11,55). Oprócz tego, według Jana Jezus był na nienazwanym święcie w 5,1, na święcie namiotów w 7,2 i 10 i na święcie poświęcenia świątyni w 10,22. Nie ma wzmianki o wyjściu z Jerozolimy po tym święcie i powrocie do Galilei. Ponieważ święto przypadało w zimie, w grudniu, a pascha na wiosnę, w kwietniu, mielibyśmy tu kilkumiesięczny pobyt w Jerozolimie (lub ogólnie w Judei). Tymczasem trzej pozostali ewangeliści piszą tak, jakby Jezus przez cały czas przebywał w Galilei, a do Jerozolimy poszedł na swoją śmierć. Jednak nie występuje tutaj sprzeczność, tylko różnice akcentów. Mateusz, Marek i Łukasz świadomie koncentrują się na służbie Jezusa w Galilei, a Jan na służbie w Jerozolimie. Przy dokładnym czytaniu trzech pierwszych Ewangelii również odkrywamy, że Jezus musiał bywać w Jerozolimie częściej, niż ten ostatni raz przez nich opisany. Kiedy płacze nad Jerozolimą, mówi: „Jeruzalem, Jeruzalem, które zabijasz proroków i kamienujesz tych, którzy do ciebie byli posłani, ileż to razy chciałem zgromadzić dzieci twoje, jak kokosz zgromadza pisklęta swoje pod skrzydła, a nie chcieliście!” (Mt 23,37). Fakt, że trzej pierwsi ewangeliści wspominają tylko o jednej wizycie w Jerozolimie, a Jan odwrotnie, daje tylko kilka wzmianek o pobycie Jezusa w Galilei (2,1-12; 4,43-5,1; 6,1-7,14), nie powinien być wykorzystywany do mówienia o sprzecznościach.
Nie zmienia to faktu, że stoimy tu przed inną trudnością, mianowicie, o Oczyszczeniu Świątyni przez Jezusa wszyscy trzej synoptycy relacjonują przy końcu swoich ewangelii, tu natomiast wydarzenie to opisane jest na początku okresu służby Jezusa. Znanych jest kilka wyjaśnień tej rozbieżności:
1. Sugeruje się, że Jezus dwukrotnie dokonywał tego aktu, raz na początku, a raz na końcu swojej służby. Jest to jednak mało prawdopodobne, aby po pierwszym takim wstrząsającym przeżyciu pozwolono Jezusowi dokonać tego powtórnie. Od takiej chwili każde Jego ukazanie się w świątyni byłoby sygnałem do przedsięwzięcia środków ostrożności, aby nie mogło się to powtórzyć.
2. Inni przypuszczają, że Ewangelista Jan ma słuszność umieszczając to wydarzenie na początku, inni natomiast Ewangeliści nie mają racji. Jednak trzeba przyznać, że wydarzenie to o wiele bardziej pasuje do biegu końcowych wydarzeń w życiu Jezusa, niż na początku, mianowicie jako naturalne przedłużenie Jego bezprzykładnie odważnego wjazdu do Jerozolimy, i jako preludium do Ukrzyżowania. Gdybyśmy musieli wybrać między dwoma możliwościami, raczej głosowalibyśmy za datowaniem Trzech Ewangelistów.
3. Istnieje teoria, że Ewangelista Jan umierając pozostawił swoją ewangelię na oddzielnych arkuszach, a nie w jednej księdze, czy jednym zwoju. Przy scalaniu fragmentów umieszczono opowiadanie o Oczyszczeniu Świątyni na początku, zamiast na końcu Ewangelii. Teoria ta zakłada jednak mało prawdopodobną ewentualność, że osoba porządkująca spuściznę Ewangelisty Jana nie znała układu innych Ewangelii, co jest mało prawdopodobne,
4. Ale pamiętajmy, że Ewangelista Jan bardziej zajmuje się prawdą niż faktami. Już najmniej zależało mu na napisaniu chronologicznego życiorysu Jezusa. Jego pragnieniem jest przedstawić Jezusa jako Syna Bożego i Mesjasza. Możliwe, że w umyśle Jana dźwięczało mesjańskie proroctwo: „Potem nagle przyjdzie do swej świątyni Pan, którego oczekujecie, to jest anioł przymierza, którego pragniecie. Zaiste On przyjdzie - mówi Pan Zastępów. Lecz kto będzie mógł znieść dzień Jego przyjścia i kto się ostoi, gdy się ukaże? Gdyż jest On jak ogień odlewacza, jak ług foluszników... Będzie czyścił synów Lewiego... Potem będą mogli składać Panu ofiary w sprawiedliwości, i miła będzie Panu ofiara Judy i Jeruzalemu, jak za dni dawnych, jak w latach minionych” (Mal 3,1-4). Mając to proroctwo w pamięci, Ewangelista Jan pragnie nie tyle powiedzieć czytelnikom, kiedy Jezus oczyści świątynię, ile podkreślić, że Jezus jednak świątynię oczyścił, ponieważ oczyszczenie takie było przewidziane jako znamienny czyn obiecanego Mesjasza Bożego. Najprawdopodobniej ten wstrząsający opis umieszcza Ewangelista właśnie w tym miejscu, na początku swej opowieści o Jezusie, aby na samym początku uwypuklić tę wielką prawdę, że Jezus był Mesjaszem Bożym, który przyszedł, aby oczyścić nabożeństwo człowieka przed Bogiem i otworzyć drzwi do Boga. Nie o datę wydarzenia chodzi Janowi, ale o ukazanie faktu, że czyny Jezusa dowodzą, że jest on właśnie tym obiecanym przez Boga. Na samym początku widzimy u Jana Ewangelisty Jezusa postępującego tak, jak Mesjasz miał działać.
Gniew Jezusa (2,12-16 ciąg dalszy)
Zastanówmy się teraz, dlaczego Jezus postąpił w ten sposób? Gniew Jezusa jest czymś przerażającym, a widok Jezusa z biczem w ręku budzi podziw. Co właściwie skłania Jezusa do tego, co budzi w Nim taki rozżarzony do białości gniew?
Pascha była największym z żydowskich świąt. Mówiliśmy już o nakazie Zakonu, według którego każdy dorosły mężczyzna z Izraelitów w promieniu trzydziestu kilometrów zobowiązany był do przybycia na to święto. Ale nie tylko Żydzi palestyńscy przybywali na święto Paschy. Chociaż w tamtych czasach rozproszeni po całym świecie, Żydzi nigdy nie zapominali o wierze ojców i o kraju swego pochodzenia tak, że marzeniem i dążeniem każdego Izraelity, bez względu na to, w jakim kraju mieszkał, było uczestniczyć przynajmniej raz w życiu w święcie Paschy w Jerozolimie. Chociaż może to wywoływać zdumienie, bywało, że nawet do dwóch i ćwierć miliona Żydów gromadziło się czasami w świętym Mieście dla udziału w obrzędzie. Każdy Izraelita powyżej dziewiętnastu lat zobowiązany był do zapłacenia podatku świątynnego w wysokości pół sykla, aby ofiary w świątyni i cały obrządek mogły być nieprzerwanie sprawowane. Była to równoważność dwóch dniówek pracy robotnika. W Palestynie monety całego świata zachowywały swą ważność. Zarówno srebrne z Rzymu, Grecji i Egiptu, jak i z Tyru, Sydonu i samej Palestyny były w obiegu na równych prawach. Ale podatek świątynny musiał być wpłacany wyłącznie w syklach galilejskich, lub syklach świątynnych, ponieważ tylko pieniądze izraelskie wolno było ofiarować świątyni izraelskiej, inne były z pogańskich krajów, więc nieczyste. Można było nimi płacić zobowiązania, ale nie wobec Boga. Pielgrzymi przynosili oczywiście pieniądze całego świata, więc na dziedzińcach świątyni usadowili się bankierzy. Gdyby pracowali uczciwie, nie byłoby niczego złego w ich zajęciu. Tymczasem prowizja od wymiany była tego rodzaju, że przy wymianie monety wartości dwu sykli, właściciel tracił z tego pół sykla, czyli jedną czwartą, gdyż opodatkowana była sama wymiana, a następnie jeszcze każda moneta półsyklowa, którą otrzymywał wymieniający. Przy jednej wymianie bankierzy zdzierali z niego wartość dziennej pracy robotnika. Było to źródłem niezmiernych dochodów. Autor ocenia roczny dochód z podatku świątynnego na 75 tysięcy funtów szterlingów (około 150 tys. dolarów), z tego bankierom przypadało około dziesięć tysięcy funtów szterlingów. Kiedy w roku 54 przed Chrystusem Jerozolima została zdobyta, wódz Krassus zabrał ze skarbca świątyni równowartość 2,500,000 funtów szterlingów nie wyczerpując skarbca do dna. Sam fakt prowizji od wymiany nie zasługuje na potępienie, gdyż był przewidziany przez Talmud: „Każdy powinien mieć pół sykla dla zapłacenia za siebie”. Jeśli więc przychodzi z pieniądzem jednego sykla i pragnie rozmienić go na dwie półsyklówki, powinien zgodzić się na pewien zysk bankiera. Ta prowizja nazywała się kollubos, a bankierzy zmieniający pieniądze znani byli jako kollubistai. Od słowa tego urobiono postacie dramatu zwane imieniem Kollybos (odpowiednik postaci Skąpca u Moliera). Gniew Jezusa wywoływała krwiopijcza stopa wyzysku biednych pielgrzymów przez bankierów wymiany. Był to bezwstydny wyzysk, niesprawiedliwość społeczna wołająca o pomstę, a na dobitek złego dokonywana w imię religii.
Oprócz bankierów byli tam sprzedawcy wołów, owiec i gołębi. Odwiedzanie świątyni łączyło się najczęściej ze złożeniem ofiary. Wielu pielgrzymów pragnęło złożyć ofiarę dziękczynienia za szczęśliwie odbytą podróż do Świętego Miasta, również większość wydarzeń w życiu człowieka posiadało swoje odpowiedniki w rodzajach składanych ofiar. Naturalnie trudno w tej sytuacji upatrywać jakieś zło w samym fakcie kupowania zwierząt ofiarnych na dziedzińcach świątyni. Zakon żądał jednak, aby zwierzę ofiarne było bez wady i skazy, pełnowartościowe, a kwalifikacje takie stwierdzali urzędowo specjalnie do tego mianowani inspektorzy (mumcheh). Opłata za zakwalifikowanie zwierzęcia, jako przydatnego do złożenia ofiary wynosiła siódmą część półsykla. Jeśli ofiarnik przychodził ze zwierzęciem kupionym poza obrębem świątyni było praktycznie pewne, że zostanie ono zdyskwalifikowane przez inspektora i odrzucone. Zdawało by się, że nikt nie powinien wobec tego kusić się na kupno zwierzęcia poza świątynią i zaoszczędzić sobie trudu i ryzyka. Ale sprawę komplikowała różnica w cenie. Kiedy na przykład para gołębi na mieście kosztowała 3/4 wartości półsyklowej monety świątynnej, to w obrębie świątyni ich cena dochodziła do wartości dwunastu takich monet, i więcej, czyli była dwudziestokrotnie wyższa. Było to jawne wyżymanie biedoty z owocu ich pracy i trudu, tych pokornych pielgrzymów wmanewrowanych w świątynną machinę wyzysku za każdym razem, kiedy chcieli coś ofiarować. I znów występowała tu jaskrawa niesprawiedliwość społeczna, tym gorsza, że dokonywana w imię czystej religii.
Oto, co rozpalało gniew Jezus do czerwoności. Dowiadujemy się, że ukręcił bicz z powrózków. Ojciec Hieronim przypuszcza, że sam widok Jezusa czynił wszelkie bicze zbędnymi: „Z Jego oczu błyszczało niesamowite światło, a majestat bóstwa promieniował z Jego twarzy”. Jezus kochał Boga i właśnie dlatego, że kochał Boga, kochał dzieci Boże i niemożliwością było dla Niego stać biernie na uboczu, kiedy w taki sposób traktowano biednych pielgrzymów w Jerozolimie.
Gniew Jezusa (2,12-16 ciąg dalszy)
Widzieliśmy, jak wyzysk pielgrzymów przez ludzi pozbawionych sumienia pobudził Jezusa do bezpośredniego, świętego gniewu. Ale poza tym aktem Oczyszczenia Świątyni kryją się głębokie sprawy. Starajmy się zauważyć głębsze przyczyny, które skłoniły Jezusa do tego kroku.
Żadni dwaj Ewangeliści nie powtarzają słów Jezusa w ten sam sposób, każdy z nich zapamiętał swoją wersję, dlatego musimy złożyć te wypowiedzi, aby uzyskać całość. U Mateusza czytamy: „Dom mój będzie nazwany domem modlitwy, a wy uczyniliście z niego jaskinię zbójców!” (Mt 21,13), natomiast u Marka 11,17: „Dom mój będzie przez wszystkie narody nazwany domem modlitwy. A wy uczyniliście z niego jaskinię zbójców!” Łukasz przekazuje w 19,46: „I będzie dom mój domem modlitwy, wy zaś uczyniliście z niego jaskinię zbójców!”, w naszym tekście Jan Ewangelista pisze: „Zabierzcie to stąd, z domu Ojca mego nie czyńcie targowiska!”
Widzimy więc co najmniej trzy powody, dla których gniew opanował Jego serce i postąpił tak właśnie:
1. Jezusa skłoniła do takiego postępowania desakracja, zbezczeszczenie świątyni. Odbywało się tam nabożeństwo bez uwielbienia, bez należnej czci. Cześć taka powstaje odruchowo. Artysta Edward Seago opisuje, jak pewnego razu wziął ze sobą do katedry dwóch cygańskich chłopców. Normalnie zachowywali się dziko, ale wszedłszy do katedry uciszyli się i spoważnieli. Jeszcze w drodze powrotnej do domu byli w uroczystym nastroju i wieczorem dopiero wrócili do swoich psot. Ich nieuświadomione serca reagowały instynktownym szacunkiem i czcią. Nabożeństwo bez nabożnej czci może być czymś okropnym. Może być zformalizowane i oprawione byle jak, a nawet najświętsze teksty modlitw na świecie można czytać jak wykaz staroci do sprzedania. Może to być nabożeństwo bez uświadomienia sobie świętości Boga, - jak gdyby uczestnik „pragnął obrzydzić Bóstwa” - jak mówił H.H. Farmer. Może to być nabożeństwo, prowadzone przez kompletnie nieprzygotowanego duchownego, może być używaniem domu Bożego w sposób i dla celów świadczących o zapomnieniu, do czego dom ten ma służyć. Na dziedzińcach Świątyni Jerozolimskiej toczono namiętne spory o ceny, sprzeczano się o wartość wytartych i zbyt cienkich monet, rozlegał się gwar targowiska w domu Bożym. Możliwe, że dzisiaj nie w taki sposób lekceważy się dom Boży, ale są inne sposoby oddawania Bogu modlitwy bez czci.
2. Możliwe, że celem Jezusa w takim postępowaniu było ukazanie przeżytku ofiar zwierzęcych. Od stuleci prorocy już wskazywali na to: „Co mi po mnóstwie waszych krwawych ofiar - mówi Pan. Jestem syty całopaleń baranów i tłuszczu karmnych cieląt, a krwi byków, i jagniąt i kozłów nie pragnę... Nie składajcie już ofiary daremnej...” (Iz 1,11-17). Podobnie Jeremiasz w 7,22 mówi: „nic nie powiedziałem waszym ojcom... w sprawie całopaleń i ofiar krwawych”, natomiast Ozeasz biada, że „przyjdą ze swoimi trzodami i ze swoim bydłem szukać Pana, lecz Go nie znajdą” (5,6), a następnie, że „lubią ofiary rzeźne i chętnie je składają, i także mięso, i chętnie je jedzą, lecz Pan ich sobie nie upodobał” (8,13). Psalmista Dawid śpiewa: „Albowiem ofiar nie żądasz, a całopalenia, choćbym ci je dał, nie zechcesz przyjąć. Ofiarą Bogu miłą jest duch skruszony, sercem skruszonym i zgnębionym nie wzgardzisz, Boże” (Ps 51,18-19). Chór głosów prorockich od dawna ostrzegał Izraelitów o oczywistej bezużyteczności całopalnych ofiar zwierzęcych, których dym bezustannie wznosił się nad Jerozolimą. Może właśnie Jezus chciał wykazać, że żadne zwierzę złożone na ofiarę nie może pojednać człowieka z Bogiem. Nie jesteśmy dziś bynajmniej tacy wolni od starych skłonności Izraela. To prawda, że nie przynosimy dziś Bogu zwierząt na ofiarę, ale możemy kojarzyć oddawanie czci Bogu z wbudowaniem witraża w okna kościoła, kupnem ładniej brzmiących organów, wydaniem pieniędzy na marmurowe posadzki, czy balustrady, założeniem rzeźbionej boazerii, gdy tymczasem prawdziwa cześć zbożna uleciała daleko od nas. Oczywiście nie chodzi o potępianie wyposażania świątyni, bo często są to ofiary miłujących Boga serc i stają się błogosławieństwem, jeśli stanowią dodatek do prawdziwej czci Bożej. Jeśli jednak tę cześć zastępują, sprawiają ból sercu Bożemu.
3. Ale na jeszcze jeden możliwy powód gniewu Jezusa naprowadza nas maleńka wzmianka w Ewangelii Marka, kiedy pisze: „Dom mój będzie przez wszystkie narody nazwany domem modlitwy” (11,17). Świątynia składała się z szeregu dziedzińców prowadzących do właściwej świątyni i do miejsca najświętszego. Najpierw był dziedziniec pogan, następnie dziedziniec kobiet, dalej dziedziniec Izraelitów, i wreszcie dziedziniec kapłanów. Cały ten proceder kupowania i sprzedawania dokonywał się na dziedzińcu pogan, a było to jedyne miejsce w świątyni, gdzie poganom wolno było wstąpić. Dalszy dostęp był dla nich zamknięty. Jeśli więc serce jakiegoś poganina skłaniało się ku Bogu żywemu, miał prawo wejść na dziedziniec pogan, aby tam rozmyślać o Bogu i modlić się do Niego, w ten sposób choćby z daleka mieć styczność z Bogiem. Było to jedyne miejsce modlitwy dla poganina. Tymczasem władze świątynne i żydowscy handlarze zamienili dziedziniec pogan w targowisko, uniemożliwiając wszelką modlitwę. Ryk wołów, beczenie owiec, gruchanie gołębi, nawoływania sprzedawców, brzęk monet, podniecenie targujących się przekształcało dziedziniec pogan w miejsce nie nadające się dla modlitwy i w ten sposób proceder, jaki się tu toczył, odpychał od obecności Bożej szukających Boga pogan. Możliwe, że to właśnie miał na uwadze Jezus i że Ewangelista Marek najlepiej przechował tę niewielką wzmiankę. Serce Jezusa jest poruszone do głębi, ponieważ ludzie szukający Boga byli odtrącani od Jego obecności. A czy w naszym kościele nie ma takich rzeczy, jak snobizm, zamykanie się we własnych grupach, chłód w odnoszeniu się do drugich, brak zapraszania, skłonność do przekształcenia zboru w klub, arogancja, i innych podobnych postaw, które utrzymują obcych w dystansie? Pamiętajmy, jaki straszny był gniew Jezusa przeciwko tym, którzy utrudniali, lub wręcz uniemożliwiali obcym, szukającym Boga, dostęp do Niego.
Nowa Świątynia (2,17-22)
Było zupełnie jasne, że taki akt oczyszczenia świątyni wywoła natychmiastową reakcję naocznych świadków. Nie da się patrzeć obojętnie na takie wydarzenie, jest ono zbyt podniecające.
W naszym tekście spotykamy się z dwojaką reakcją. Najpierw reakcja uczniów. Ich reakcją było wspomnienie Psalmu 69,10. Psalm ten uchodził właśnie za mesjański, Mesjasz miał przy swoim przyjściu być spalany gorliwością o dom Boży. Mówiąc o wspomnieniu tego wiersza, autor chce powiedzieć, że właśnie wtedy opanowało ich przeświadczenie, że Jezus jest Mesjaszem, przeświadczenie głębokie i konkretne. Takie postępowanie przystało tylko Mesjaszowi i uczniowie stali się bardziej niż przedtem przekonani, że w istocie Jezus jest owym „Pomazańcem Bożym”, zapowiedzianym Mesjaszem.
Po drugie wystąpiła tam reakcja Żydów, a był to zupełnie naturalny odruch. Pytali o prawo Jezusa do takiego postępowania i żądali, aby jakimś znakiem potwierdził z miejsca swoje upoważnienia. Chodzi w tym wypadku o to, że ci świadkowie doskonale pojmują i uznają prerogatywy, jakie wiążą się z aktem Oczyszczenia Świątyni, czyli uznają je za oznakę Mesjaństwa. Powszechnie panowało przekonanie, że Mesjasz przychodząc na ziemię potwierdzi swoją godność dokonaniem zdumiewających i nadzwyczajnych znaków. I rzeczywiście przyszło wielu fałszywych mesjaszy, którzy zapowiadali np. rozdzielenie wód Jordanu, lub zawalenie murów miasta na jedno swoje słowo. Popularny pogląd na Mesjasza łączył się ściśle z dokonywaniem cudów. W tym świetle Żydzi przychodząc do Jezusa zdają się mówić: „Tym, co uczyniłeś sugerujesz, że jesteś Mesjaszem, więc teraz dokonaj jakichś cudów któreby potwierdziły Twoje twierdzenia.”
Odpowiedź Jezusa streszcza Jego myśli, ale w formie zanotowanej przez Ewangelistę Jana nasuwa poważne problemy, w rozwiązaniu których trzeba wziąć pod uwagę objaśnienie Ewangelisty w wierszach 21 i 22, pisanych wiele dziesiątków lat po opisanym wydarzeniu. Słowa zapamiętane przez Jana odzwierciedlają jego długoletnie przeżycia i przemyślenia, ale nie mogły stanowić pełnej odpowiedzi Jezusa w tej formie.
Zarzut wypowiedzenia przez Jezusa tych słów pojawia się na Jego procesie (Mt 26,61): „Ten powiedział: Mogę zburzyć świątynię Bożą i w trzy dni ją odbudować”. Podobnie brzmiało oskarżenie przeciwko Szczepanowi (Dz 6,14): „Słyszeliśmy jak mówił, że ów Jezus Nazareński zburzy to miejsce i zmieni zwyczaje, jakie nam Mojżesz przekazał”.
Oczywiście Jezus nigdy nie twierdził, że zburzy fizycznie tę materialną świątynię i później odbuduje podobną. Oczywiście Jezus zapowiadał koniec i przeminięcie świątyni, kiedy w rozmowie z Samarytanką oświadczył, że nadchodzi dzień, w którym ludzie będą czcili Boga nie na Górze Gerazim, ani w Jerozolimie, ale w duchu i w prawdzie (J 4,21). Sam akt Oczyszczenia Świątyni, jak mówiliśmy, zapowiadał w dramatycznym znaku dalszą nieprzydatność nabożeństw świątynnych i ofiar w niej składanych, które nie prowadziły już ludzi do Boga. Jasne więc jest, że Jezus przewidywał przeminięcie świątyni, więcej jeszcze, Jego przyjście miało wykazać tę bezużyteczność, więc nie mógł zapowiadać jej odbudowania.
Posługując się tekstem przekazanym przez Marka zauważamy drobną różnicę, jak zwykle u tego Ewangelisty znaczącą i naświetlającą prawidłowo okoliczności. W relacji z procesu Jezusa zeznanie świadków oskarżenia brzmi: „Myśmy słyszeli Go, jak mówił: Ja zburzę tę świątynię, wzniesioną rękami ludzkimi, a w trzy dni zbuduję inną, wzniesioną nie rękami ludzkimi” (Mk 14,58). A więc Jezus chciał powiedzieć, że Jego przyjście kładzie koniec temu przez ludzi prowadzonemu i układanemu sposobowi oddawania czci Bogu, a na to miejsce wprowadza duchowe nabożeństwo; że kładzie koniec całemu temu procederowi ofiarowania zwierząt i obrzędów kapłańskich, a na to miejsce ustanawia bezpośredni dostęp ducha ludzkiego do Ducha Boga, które to nabożeństwo nie potrzebuje zbudowanej przez ludzi świątyni, ani obrzędów spalania kadzidła i składania zwierząt na ofiarę ludzkimi rękami. Jezus daje więc najpierw przestrogę: „Wasze obrządki świątynne i wypracowane liturgie, obfite ofiary ze zwierząt dobiegły końca, ponieważ Ja przyszedłem”. Następnie Jezus składa obietnicę: „Daję wam nową drogę przychodzenia do Boga bez tych ludzkich zabiegów i ludzkich obrządków. Przyszedłem znieść tę świątynię w Jerozolimie i zamienić w świątynię całą ziemię, aby wszędzie ludzie mogli przystępować do Boga i poznawać Go, jako Boga żywego”.
Żydzi doczekali spełnienia tego. Herod Wielki rozpoczął w 19 roku przed Chrystusem budowę tej podziw budzącej świątyni, a ukończono ją dopiero w 64 roku naszej ery. Kiedy Jezus wypowiada te słowa, już 46 lat trwa jej budowa, a jeszcze dwadzieścia trzeba do jej wykończenia. Żydzi są wstrząśnięci oświadczeniem Jezusa, że cały przepych i wspaniałość tej budowli, mnóstwo pieniędzy i ogromny nakład pracy, są całkowicie bezcelowe i nie na czasie, ponieważ On przyszedł, aby wskazać ludziom drogę do Boga bez żadnej świątyni.
Jezus musiał powiedzieć właśnie coś w tym rodzaju. Kiedy później w ciągu długich lat Jan Ewangelista rozpamiętywał słowa Jezusa, zrozumiał w nich zapowiedź zmartwychwstania, i zupełnie słusznie! Gdyż dopóki Jezus nie został uwolniony z tego ciała, nie mógł być wszędzie obecny, więc nie mogła cała ziemia stać się świątynią żyjącego Boga, dopóki nie sprawdzi się obietnica: „A oto Ja jestem z wami po wszystkie dni, aż do skończenia świata.” Bo dopiero obecność zmartwychwstałego Chrystusa zamienia cały świat w Świątynię Bożą. Dlatego w naszym tekście Ewangelista Jan pisze, że zrozumieli słowa Jezusa dopiero później, a nie wtedy, gdy były wypowiedziane. Bo jak mogliby wtedy rozumieć? Jednak przeżywanie obecności żywego Chrystusa pewnego dnia otwarło im zrozumienie tego, co Jezus powiedział.
Wreszcie pisze Jan, że kiedy uczniowie zrozumieli, „uwierzyli Pismu”. Jakie Pismo ma na myśli? Przypuszczalnie to miejsce, które tak ekscytowało Pierwszy Zbór: „Nie dasz Świętemu Twemu oglądać skażenia”, zapisane w Psalmie Mesjańskim 16,10. Cytują je zarówno Apostoł Piotr w Dz 2,31 w czasie Pięćdziesiątnicy, jak i Paweł w Antiochii (Dz 13,25). Cytat ten wyrażał ufność Kościoła zarówno w moc Boga, jak i w zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa.
Mamy tu do czynienia ze wspaniałą prawdą, że nasz kontakt z Bogiem, nasze wejście przed Jego Obecność, nasz dostęp do Boga nie zależą od niczego, co zbudowały ludzkie ręce, lub wymyśliły ludzkie głowy. W domu, na ulicy, w pracy, w polu, w górach, w drodze czy w kościele mamy świątynię wewnętrzną, obecność Zmartwychwstałego Chrystusa wszędzie, na całym świecie i po wszystkie czasy.
Ten, który bada ludzkie serca (2,23-25)
Wprawdzie Ewangelista Jan nie opisuje żadnego cudu zdziałanego przez Jezusa w okresie paschy, ale Jezus musiał dokonać wielu cudów, skoro tak wielu ludzi widząc działającą w Nim moc, uwierzyło w Niego. W naszym tekście Ewangelista Jan stara się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Jezus na samym początku nie rozwinął sztandaru i nie oświadczył publicznie, że jest Mesjaszem, skoro tak wielu Weń uwierzyło? Odpowiedź brzmi, że Jezus za dobrze znał ludzką naturę, wiedział, jak wielu z nich uzna Jezusa za przemijający cud sezonu, ilu z nich trzyma tylko podziw dla sensacyjnych Jego dzieł, że nikt z nich nie rozumiał drogi, którą obrał, że większość z nich szłaby za Nim tak długo, jak długo wprawiałby ich w podziw swoimi znakami, a odwróciłaby się od Niego za pierwszym Jego słowem o potrzebie służby i samozaparcia, potrzebie poddania się woli Bożej; a gdyby zaczął mówił do nich o swoim Krzyżu i o noszeniu krzyża, patrzyliby na Niego z całkowitym niezrozumieniem i porzuciliby Go przy pierwszej okazji. Jest to charakterystyczne dla Jezusa, że nie pragnął naśladowców, dopóki nie wiedział, że wyraźnie rozumieją i całkowicie przyjmują wszystko, co związane z naśladowaniem Jezusa. Odmawiał zbijania kapitału na chwilowej popularności. Gdyby zawierzył się tłumowi w Jerozolimie, ten ogłosiłby Go natychmiast Mesjaszem i oczekiwałby spełnienia wszystkiego, co w ich pojęciu Mesjasz powinien zdziałać. Ale Jezus był tego rodzaju przywódcą, który nawet nie żądał od człowieka uznania, przyjęcia Go, dopóki człowiek nie rozumiał, co zawiera się w tym uznaniu. Trwał przy zasadzie, że człowiek musi wiedzieć, co czyni.
Jezus znał ludzką naturę, znał przewrotność i niestałość serca człowieka. Wiedział, że człowiek daje się ponieść fali uczucia na chwilę, a później odwróci się, poznawszy, co naprawdę oznacza jego decyzja. Wiedział też, jak natura ludzka żądna jest sensacji. Nie życzył sobie tłumu wielbicieli, którzy nawet nie wiedzą, co podziwiają, lecz zespołu małego, ale złożonego z ludzi, którzy wiedzą, co robią i gotowi są iść za Nim aż do końca.
Tu natrafiamy na słowo używane często przez Ewangelistę Jana na oznaczenie cudów Jezusa. Jest to słowo znaki. W Nowym Testamencie spotykamy trzy słowa na oznaczenie cudownych dzieł Bożych, a każde z nich rzuca światło na to, czym w istocie jest cud.
1) Słowo teras oznacza coś zdumiewającego, cudownego, godnego podziwu. Nie niesie ono w sobie żadnego moralnego skojarzenia. Każdą sztuczkę kuglarską można nazwać teras, bo słowo to oznacza zdumiewające wydarzenie wprowadzające ludzi w stan zdumienia. Nowy Testament nigdy nie używa samego słowa teras na oznaczenie dzieł Bożych, czy Jezusowych.
2) Słowo dunamis znaczy po prostu moc i od niego pochodzi nazwa dynamitu. Słowem tym określa się wszelki rodzaj nadzwyczajnej mocy. Może to być siła wzrostu, siły natury, siła trunku, siła geniuszu ludzkiego. Niesie zawsze pojęcie skutecznie działającej mocy, dokonującej dzieł, rozpoznawalnej przez człowieka.
3) Słowo semeion wreszcie oznacza znak. Jest ono ulubionym słowem Ewangelisty Jana. Dla niego cud nie był tylko zdumiewającym wydarzeniem, ale po prostu przejawem mocy, był więc znakiem. Innymi słowy świadczył o czymś na rzecz osoby dokonującej znaku, objawiał coś z jej charakteru, odsłaniał cząstkę natury tej osoby. Było to takie działanie, przez które można było pełniej i lepiej zrozumieć charakter osoby dokonującej znaku. Właśnie dla Ewangelisty Jana cuda Jezusa były w najwyższym stopniu wskazówką ukazującą ludziom cząstkę natury, charakteru Boga. Oczywiście Jezus używał swej mocy do leczenia chorych, nakarmienia głodnych, pocieszenia smutnych, ale właśnie fakt używania mocy w taki sposób był dowodem, znakiem, że Bogu nie są obojętne ludzkie smutki, cierpienia i potrzeby. Więc cuda były w oczach Ewangelisty Jana znakami miłości Bożej.
Więc w każdym cudzie zauważamy trzy elementy: Dziw, który pozostawia ludzi w zdumieniu i osłupieniu, moc działającą, która potrafi zaradzić uszkodzeniu ciała, zaburzeniu umysłu, czy pragnieniu serca, oraz znak objawiający nam miłość serca Bożego, które potrafi takie rzeczy uczynić dla ludzi.
Człowiek, który przyszedł nocą (3,1-6)
Zazwyczaj widzimy Jezusa otoczonego prostymi ludźmi, ale tu spotyka się z jednym z arystokratów jerozolimskich. O Nikodemie wiemy następujące rzeczy:
1. Nikodem musiał być bogaty. Po śmierci Jezusa Nikodem przyniósł „około stu funtów mieszaniny mirry i aloesu” dla namaszczenia Jego ciała (19,39), a na to mógł sobie pozwolić tylko bogaty człowiek.
2. Nikodem był faryzeuszem. Pod niektórymi względami faryzeusze skupiali najlepszych ludzi w kraju. Ich liczba nigdy nie przekraczała sześciu tysięcy i tworzyli chaburah, czyli bractwo. Wstęp do tego bractwa dokonywał się przez złożenie przyrzeczenia w obecności trzech świadków, że całe swoje życie spędzi dany kandydat na skrupulatnym przestrzeganiu każdego szczegółu zakonu zawartego w przepisach uczonych w Piśmie. Co oznaczało to w praktyce? Wiemy, że Zakon był dla Żydów najświętszą rzeczą w świecie, a zawiera się pierwszych pięciu księgach Starego Testamentu. Żydzi uznawali je za doskonałe Słowo Boże. Za grzech śmiertelny uchodziło usunięcie lub dodanie jednego słowa. W takim wypadku, będąc doskonałym Słowem Boga, Zakon musiał zawierać wszystko, czego człowiek potrzebuje do prowadzenia dobrego życia, jeśli nie wprost, to pośrednio. Jeśli nie było przepisu na jakiś temat wyrażonego słowami, to z pewnością można go wyprowadzić z zapisanego tekstu Zakonu. Oczywiście Zakon zawiera wielkie, szlachetne i szerokie zasady, które człowiek powinien umieć zastosować do swego życia. Ale dla Żydów przestało to wystarczać. Mówili oni: „Ponieważ Zakon jest kompletny i zawiera wszystko, czego trzeba do dobrego życia, dlatego można wyprowadzić z niego reguły i przepisy orzekające w sprawie każdego przypadku w życiu, jaki tylko może się wydarzyć.” Zabrali się więc do rozpisywania wielkich zasad Zakonu na drobne i szczegółowe regułki odpowiadające wszelkim sytuacjom życiowym, jakie tylko można sobie wyobrazić. Zamienili w ten sposób Zakon wielkich zasad na legalizm szczegółowych ustaw.
Najlepszym przykładem ich osiągnięć są przepisy prawa o sabacie. Biblia mówi, że mamy pamiętać o dniu sabatu, aby go święcić i nie należy w tym dniu wykonywać pracy ani samemu, ani przez zwierzęta, ani przez sługi. Uważając to za niewystarczające, późniejsi Żydzi spędzali całe godziny i lata, całe pokolenia na zestawianiu czynności, które wolno i których nie wolno wykonywać w dniu sabatu. Pisany kodeks takich praw nazywał się Miszna. Właśnie uczeni w Piśmie trawili życie na tworzeniu takich kodeksów. W kodeksie Miszna przepisy sabatu zajmują nie mniej niż dwadzieścia cztery rozdziały, a w Talmudzie Jerozolimskim, który stanowi komentarz objaśniający Misznę, temat sabatu zajmuje sześćdziesiąt cztery i pół kolumny, natomiast Talmud Babiloński poświęca objaśnieniom sabatu sto pięćdziesiąt sześć kart dużego formatu dwustronnie zapisanych. Pewien rabin, jak czytamy, spędził dwa i pół roku na studiowaniu jednego tylko z dwudziestu czterech rozdziałów Miszny.
Oto przykład ich pracy: wiązanie węzła w sabat uznaje się za pracę. Ale co to jest węzeł? Należy to wyjaśnić: „A takie są rodzaje węzłów, których wiązanie czyni człowieka winnym: węzeł poganiacza wielbłądów i węzeł żeglarza. Jeśli więc uznaje się winnym zawiązującego takie węzły, to również i tego, kto je rozwiązuje”. Natomiast wolno było zawiązywać węzły, które dadzą się zawiązać i rozwiązać jedną ręką. Dalej „kobiecie wolno w sabat zawiązać pętelkę swojego stanika, tasiemki u czapki, przepaski, rzemyki u sandałów lub bucików, a także skórzanych worków na wino i oliwę”. Oto, co wynikało z takich przepisów: przypuśćmy, że jakiś człowiek chce w sabat naczerpać wody ze studni do skórzanego worka. Nie wolno mu uwiązać sznurka do tego bukłaku, bo wiązanie węzłów na sznurze czy linie jest zabronione. Może jednak poratować się przywiązaniem bukłaka przepaską damską, bo to było dozwolone. Uczeni w Piśmie i faryzeusze zajmowali się właśnie taką pracą, jej poświęcali swoje życie i taką religią usiłowali przypodobać się Bogu.
W sprawie podróżowania w dniu sabatu 2 Księga Mojżesza 16,29 postanawia: „Zostańcie każdy na swoim miejscu, niechaj nikt w siódmy dzień nie opuszcza swojego miejsca”. W związku z tym ustanowiono granicę „drogi sabatowej” na dwa tysiące stóp, to jest mniej niż kilometr - tyle wolno było oddalić się od domu. Jeśli jednak zawiązać linę w poprzek drogi na końcu ulicy, to cała ulica staje się jednym domem i wtedy wolno odejść kilometr od końca ulicy. Gdyby jednak w piątek wieczór w tym miejscu ktoś złożył swój zapas żywności, to staje sie ono jego domem, więc wolno mu przejść jeszcze kilometr od tego miejsca. Tak piętrzyły się regułki i sposoby ich omijania.
W przypadku noszenia ciężarów czytamy w Proroctwie Jeremiasza 17,21-24: „Strzeżcie się... a nie noście ciężarów w dzień sabatu i nie wnoście ich do bram Jeruzalemu”. Należy więc określić, co to jest ciężar. Ustanowiono, że ciężarem jest „żywność o ciężarze suszonej figi, wino w ilości na jeden łyk, mleko w ilości na jeden łyk, miód w ilości potrzebnej do przyłożenia na ranę, oliwa w ilości potrzebnej do natarcia najmniejszego członka, woda w ilości wystarczającej do zwilżenia powieki” itd, itd. Należy jeszcze ustanowić, czy kobiecie wolno w sabat nosić broszkę, albo innemu człowiekowi protezę na nogę, czy sztuczne zęby? Czy wolno podnieść krzesło, albo unieść w górę dziecko? Tak mnożyły się dyskusje i reguły.
To właśnie uczeni w Piśmie zajmowali się opracowywaniem tych zasad, faryzeusze byli tymi, którzy poświęcali życie przestrzeganiu ich. Chociaż więc musimy uznać ich za błądzących, nie wolno nam odmówić tym ludziom poświęcenia, jeśli postanawiali wierność każdej z tysięcy tych regułek. Słowo faryzeusz oznacza odłączony. To właśnie faryzeusze odłączali się od spraw powszedniego życia, aby móc przestrzegać wszystkich szczegółów pisanego prawa uczonych.
Nikodem był faryzeuszem i musimy uznać za rzecz zdumiewającą, że człowiek w taki sposób rozumiejący dobro i oddany takiemu sposobowi życia w ogóle chciał rozmawiać z Jezusem.
3. Nikodem był dostojnikiem żydowskim. Użyte w oryginale słowo archon oznacza członka sanhedrynu, najwyższej rady żydowskiej, która równocześnie była najwyższym trybunałem sądowym. Sanhedryn składał się z siedemdziesięciu radnych, a jego władza pod okupacją rzymską była znacznie ograniczona w stosunku do pierwotnej, jednak wciąż istotna. W sprawach religijnych jurysdykcja sanhedrynu rozciągała się na cały świat, gdziekolwiek znajdowali się rozproszeni Żydzi. Do szczególnych zadań sanhedrynu należało badanie każdego człowieka podejrzanego o to, że jest fałszywym prorokiem. Z tego znów wynika niezwykłość wizyty Nikodema u Jezusa...
4. Możliwe, że Nikodem należał do jednego ze znamienitych rodów żydowskich. Wiadomo, że w przeszłości, w okresie wojen w 63 roku przed Chrystusem przywódca żydowski Arystobul wysłał niejakiego Nikodema do cesarza Pompejusza jako swego ambasadora. Także później, w ostatnich dniach oblężonej Jerozolimy negocjacje o kapitulację załogi prowadził Gorion, syn Nikodema, lub Nikomeda. Istnieje możliwość, że wszyscy oni byli członkami arystokratycznego rodu, do którego należał i nasz Nikodem. Tym bardziej zdumiewające, że taki arystokrata przybywa do bezdomnego proroka, cieśli z Nazaretu, aby rozmawiać z Nim o swojej duszy.
Nikodem przyszedł w nocy do Jezusa. Mogły być dwa powody:
1. Mogła to być ostrożność, mógł Nikodem nie życzyć sobie zaciągnięcia jakichś zobowiązań w swoim imieniu, lub swoich kolegów z Sanhedrynu przez przyjście za dnia. Nawet, gdyby tak było, nie spieszmy się z potępieniem Nikodema; mając na uwadze jego pochodzenie raczej wyraźmy nasze uznanie, że w ogóle zdobył się na przyjście, choćby nocą. To, że potrafił przełamać swoje uprzedzenia i nawarstwienia narosłe przez życie kierowane takimi poglądami było i tak bez wątpienia cudem łaski.
2. Mogła jednak działać tu inna przyczyna. Rabini często oświadczali, że najlepszym czasem dla studiowania Zakonu jest noc, kiedy nikt i nic nie zakłócało człowiekowi spokoju. W ciągu dnia Jezus był otoczony tłumami ludzi, którzy zabierali Mu cały czas. Chcąc rozmawiać z Jezusem prywatnie i poufnie, Nikodem nie miał innego wyboru, jak przyjść nocą, kiedy Jezus nie musiał dzielić czasu między niego a tłum. Nikodem był człowiekiem skomplikowanym, mającym do dyspozycji wszelkie zaszczyty, a jednak świadomy jakiegoś poważnego braku w swoim życiu. Przyszedł do Jezusa na rozmowę, która mogła trwać całą noc; przyszedł, aby w ciemności nocy móc znaleźć światło.
Człowiek, który przyszedł nocą (3,1-6 ciąg dalszy)
Ewangelista Jan opisując rozmowy Jezusa z ludźmi trzyma się pewnego schematu. W naszym wypadku schemat ten występuje zupełnie wyraźnie. Najpierw rozmówca się wypowiada (w. 2), następuje odpowiedź Jezusa trudna do zrozumienia (w. 3), którą rozmówca mylnie pojmuje (w. 4). Wtedy Jezus odpowiada jeszcze trudniejszą wypowiedzią (5), co daje asumpt do dyskusji i wyjaśnienia. Postępując tak ewangelista ukazuje nam ludzi zmuszonych do przemyślenia spraw i dochodzących do odkrycia wniosków w nadziei, że i my, czytelnicy, tak postąpimy.
Nikodem nie rozumie prawidłowo wypowiedzi Jezusa o narodzeniu na nowo. Greckie słowo anoten posiada aż trzy znaczenia: 1) oznacza tyle, co od początku, całkowicie, radykalnie, 2) może oznaczać znowu, powtórnie, i 3) może oznaczać z góry, więc od Boga. Nie mamy takiego wyrazu w angielskim (i w polskim również), który by oddał wszystkie te trzy znaczenia zwrotu narodzić się na nowo. Narodzić się na nowo znaczy przejść tak radykalną zmianę, która jest jakby nowym narodzeniem. Dusza ludzka przeżywa proces, który da się opisać tylko jako narodzenie się na nowo, a cały ten proces nie jest tylko ludzkim osiągnięciem, wypływa bowiem z łaski i mocy Bożej. Czytając relację Ewangelii Jana odnosimy wrażenie, że Nikodem przyjął słowa Jezusa w drugim znaczeniu, czyli po raz drugi narodzić się. Czy może człowiek, będąc starym, wejść po raz drugi do łona matki, aby się powtórnie narodzić? Odpowiedź Nikodema może świadczyć nie tylko o jego niezrozumieniu, ale też o wielkim, niespełnionym pragnieniu serca: „Mówisz o nowym narodzeniu, o tej radykalnej, fundamentalnej zmianie, która jest tak konieczna. Ja wiem, że ona jest konieczna, ale w moim wypadku jest niemożliwa. I chociaż nie ma niczego, co chciałbym osiągnąć ponad to, o czym mówisz, to jednak dla mnie jest to tak nieosiągalne, jak wejście starego człowieka w łono matki i narodzenie się powtórnie”. Nikodem nie kwestionuje potrzeby takiej zmiany, lecz raczej jej możliwość. Nikodem stoi tu przed odwiecznym problemem człowieka, który pragnie się zmienić, ale nie potrafi zmienić sam siebie.
Temat nowego narodzenia, pojęcie odrodzenia przewija się przez cały Nowy Testament. Apostoł Piotr pisze o Bogu, który „odrodził nas do nadziei żywej” (1 P 1,3), następnie o „odrodzeniu nie z nasienia skazitelnego, ale nieskazitelnego” (1,22-23). Jakub pisze o Bogu, który „zrodził nas Słowem prawdy” (Jk 1,18). List do Tytusa wspomina o „kąpieli odrodzenia i odnowieniu przez Ducha Świętego” (Tt 3,5). Myśl ta wyrażana jest często przez obraz śmierci i zmartwychwstania, lub przeobrażenia, nowego stworzenia. Apostoł Paweł pisze właśnie o wierzących w Chrystusa jako umarłych z Chrystusem i razem z Nim powstałych do nowego życia (Rz 6,1-11 ), a o nowo nawróconych jako o niemowlętach w Chrystusie (1 Kor 3,1-2). Jeśli człowiek jest w Chrystusie, jest jakby na nowo stworzony (2 Kor 5,17). W Chrystusie jest nowe stworzenie (Gal 6,15). Nowy człowiek jest stworzony według Boga w sprawiedliwości (Ef 4,22-24). W początkach wiary w Chrystusa człowiek jest niemowlęciem (Hbr 5,12-14). Myśl odrodzenia i nowego stworzenia przewija się więc przez cały Nowy Testament.
Musimy jednak stwierdzić, że myśl ta nie była zupełnie obca ludziom w czasach Nowego Testamentu. Żydzi wiedzieli wszystko o odrodzeniu. Kiedy prozelita przyjmował judaizm, to znaczy stawał się Żydem pochodząc z innej religii, przyjmowano go do społeczności judaizmu przez modlitwę, złożenie ofiary i chrzest, i mówiono o odrodzeniu. „Prozelita przyjmujący judaizm jest jako nowo narodzone dziecko” mawiali rabini. Grzechy popełnione przed tym aktem nie liczyły się, gdyż teraz stał się już inną osobą. Posuwano się nawet do twierdzeń, że człowiek taki teoretycznie mógłby nawet ożenić się z własną siostrą, czy matką, bo jest nowym człowiekiem i stare związki zostały zerwane i unieważnione. A więc Żydzi znali myśl o odrodzeniu. Podobnie dobrze znali ją Grecy, gdyż właśnie w tym czasie rozprzestrzeniała się wiara misteriów. Wszystkie misteria oparte były o jakieś opowiadanie o cierpieniach, śmierci i ożywieniu jakiegoś bóstwa. Historię taką odgrywano jako dramat pasyjny. Adeptów przygotowywano przez dłuższy kurs nauczania połączonego z postem i ascezą. Odgrywano dramat przy bogatym podkładzie muzycznym, cudownym rytuale, w dymach kadzideł, czyli wszelkich środkach oddziaływania na zmysły. W tym czasie wtajemniczany miał osiągnąć jedność z bóstwem, w której przeżywał on jego cierpienia, a następnie dzielił jego zwycięstwo i boskie życie. Religie misteriów oferowały mistyczne zjednoczenie z jakimś bóstwem. Po osiągnięciu tego celu nazywano adepta dwukrotnie narodzonym, lub drugi raz narodzonym. W misteriach hermesowskich mówiono, że „nie ma zbawienia bez odrodzenia”. Apulejusz, który sam przeszedł przez inicjację twierdził, że przeżył „dobrowolną śmierć” i że przez to uczestniczył w swoich „duchowych narodzinach” i czuł się „jakby odrodzony”. Wiele takich inicjacji w misteriach dokonywano o północy, kiedy dzień umierał i rodził się na nowo. W misteriach frygijskich adept po swojej inicjacji karmiony był mlekiem na wzór niemowlęcia. Starożytny świat wiedział więc wszystko o odrodzeniu. Więcej nawet, pragnął go i szukał odrodzenia. Najsłynniejsze ze wszystkich było misteriurn zwane taurobolium. Kandydata umieszczano w dole nakrytym włosiennicą. Nad tym dołem umieszczano na belkach byka i zarzynano go. Kandydat był cały skropiony krwią byka i wychodząc z dołu stawał się renatus in aeternum, czyli odrodzony na wieki. Chrześcijaństwo weszło więc w świat z poselstwem odrodzenia, którego świat pragnął i szukał.
Czym więc jest to odrodzenie dla nas dzisiaj? W Nowym Testamencie, a szczególnie w Czwartej Ewangelii występują cztery ściśle ze sobą powiązane pojęcia: Pojęcie odrodzenia, pojęcie Królestwa Bożego, do którego człowiek nie może wejść bez odrodzenia, pojęcie synostwa Bożego i pojęcie wiecznego życia. Myśl o przejściu człowieka przez odrodzenie nie jest wyłączną cechą Czwartej Ewangelii. Ta sama prawda występuje jeszcze prościej i wyraźniej w Ewangelii Mateusza (18,3): „Jeśli się nie nawrócicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebios”. Wszystkie trzy pojęcia wyrastają ze wspólnego pnia.
Nowo-narodzenie (3,1-6 ciąg dalszy)
Rozpocznijmy od pojęcia Królestwa Bożego. Co oznacza Królestwo Boże? Królestwo Niebios? W modlitwie Pańskiej występują dwie prośby obok siebie:
Przyjdź Królestwo Twoje
Bądź wola Twoja na ziemi, jak jest w niebie.
Powtórzenia są charakterystyczne dla stylu hebrajskiego, przy czym powtórzenie objaśnia, powiększa, rozszerza pierwszą myśl. Prawie każdy wiersz psalmów może być ilustracją tego paralelizmu:
Pan Zastępów jest z nami,
Warownym grodem jest nam Bóg Jakuba (Ps 46,8)
Ja bowiem znam występki swoje
I grzech mój zawsze jest przede mną (Ps 51,5)
Na niwach zielonych pasie mnie,
Nad wody spokojne prowadzi mnie” (Ps 23,2)
Kiedy zastosujemy tę zasadę do dwóch próśb w Modlitwie Pańskiej widzimy, jak druga prośba rozszerza, wyjaśnia i rozwija pierwszą. Można wtedy powiedzieć, że Królestwo Niebios jest to społeczeństwo, w którym wola Boga jest tak doskonale pełniona na ziemi, jak to ma miejsce w niebie. Być w Królestwie Niebios oznacza więc prowadzenie życia, w którym wszystko całkowicie i chętnie poddaliśmy woli Bożej, jest osiągnięciem stanu, w którym w pełni, w sposób doskonały i całkowity akceptujemy wolę Bożą.
Przejdźmy teraz do pojęcia synostwa. Z jednej strony synostwo jest niezmiernym przywilejem. Tym, którzy uwierzą dane jest prawo, aby stali się synami (J 1,18). Jednak do istoty synostwa należy posłuszeństwo: „Kto ma przykazania moje, ten mnie miłuje” (J 14,21). Tak więc istotą synostwa jest miłość, a istotą miłości jest posłuszeństwo. Nie możemy przecież sensownie twierdzić, że kochamy jakąś osobę, a następnie uczynić coś, co zasmuci i zrani jej serce. Synostwo jest przywilejem, w który możemy wejść tylko wtedy, gdy zakładane jest pełne posłuszeństwo. Doszliśmy więc do identyfikacji, że być synem Boga jest tym samym, co być w Królestwie: Synami Bożymi, a obywatelami Królestwa stają się ludzie, którzy całkowicie, chętnie i w zupełności przyjęli wolę Bożą.
Rozpatrzmy jeszcze pojęcie wiecznego życia. Nie jest to to samo, co życie wiecznotrwałe, gdyż mogłoby się zdarzyć, że przedłużanie jakiegoś życia w nieskończoność byłoby raczej piekłem niż niebem. Pojęcie życia wiecznego wiąże się z jakością życia. Jest tylko jedna osoba, do której przymiotnik wieczny (aionios) ma zastosowanie, a tą osobą jest Bóg. Życie wieczne jest rodzajem życia Bożego. Wejść w życie wieczne oznacza osiągnąć rodzaj życia, które jest życiem Bożym. Musi ono być wzniesione ponad to, co tylko ludzkie, doczesne, przemijające, do tej radości i pokoju, które są udziałem Boga. Taki stan może oczywiście osiągnąć tylko taki człowiek, który w ścisłej społeczności z Bogiem oddaje Bogu taką miłość, cześć, nabożność i posłuszeństwo, które istotnie wprowadzą go w społeczność z Bogiem.
Tak więc omówiliśmy trzy wielkie pojęcia: wejścia do Królestwa Niebios, synostwa Bożego i wiecznego życia i wszystkie one są zależne i są owocem doskonałego przyjęcia i posłuszeństwa woli Bożej. Do tego właśnie nawiązuje pojęcie odrodzenia, które wiąże wszystkie trzy w jedno. Jest przecież oczywiste, że tacy, jakimi jesteśmy, nie potrafimy okazywać Bogu naszego doskonałego posłuszeństwa. Tylko wówczas, gdy wchodzi w nas łaska Boga, aby nas wziąć w posiadanie i zmienić nas, wówczas dopiero potrafimy oddać Bogu należną cześć i uwielbienie. Taką zmianę może dokonać w nas właśnie Jezus Chrystus. To przez Niego możemy się odrodzić, a zmiana ta następuje wtedy, kiedy On bierze w posiadanie nasze serca i życie.
Kiedy to ma miejsce, bywamy odrodzeni z wody i z Ducha. Występują tu dwie myśli. Woda jako symbol oczyszczenia. Kiedy Jezus bierze nasze życie w posiadanie, kiedy miłujemy Go całym naszym sercem, przebaczone są i zapomniane grzechy przeszłości. Duch jest z kolei symbolem mocy. Oto gdy Jezus bierze w posiadanie nasze życie, nie tylko zapomniana jest i przebaczona przeszłość, bo gdyby na tym się kończyło, moglibyśmy łatwo popaść w to samo bagno życia, co przedtem. Ale oto wkracza w życie nowa moc dająca nam siłę, abyśmy byli tym, czym nigdy sami z siebie nie moglibyśmy się stać, abyśmy czynili to, czego nigdy sami z siebie nie bylibyśmy w stanie dokonać. Woda i Duch wyobrażają oczyszczenie i wzmocnienie siłą Chrystusową, która ściera przeszłość i daje zwycięstwo w przyszłości.
Na koniec Ewangelista Jan przedkłada jedno z wielkich prawideł: co narodziło się z ciała, jest ciałem, a co narodziło się z Ducha, jest duchem. Człowiek sam z siebie jest ciałem i to ogranicza jego możliwości. Licząc na siebie musi zostać pokonany i sfrustrowany, zniechęcony. Tak dobrze znamy to z praktyki! Ale istotą Ducha jest moc i życie przerastające ludzkie siły i ludzkie życie. Biorąc nas w posiadanie, Duch dokonuje tego, co tylko On może sprawić, a wtedy życie klęsk natury ludzkiej staje się zwycięskim życiem Bożym.
Być na nowo narodzonym znaczy tyle, co przeżyć zmianę, którą da się określić jedynie jako odrodzenie i stworzenie na nowo. Zmiana ta następuje wtedy, gdy miłujemy Jezusa i wpuszczamy Go do naszego serca. Otrzymujemy wtedy przebaczenie przeszłości i wyposażenie Ducha na przyszłość. Dopiero wtedy jesteśmy naprawdę gotowi na przyjęcie woli Bożej, wtedy stajemy się obywatelami Królestwa, wtedy stajemy się synami (dziećmi) Bożymi, wtedy wkraczamy w życie wieczne, które jest życiem Boga.
Obowiązek wiedzy i prawo do mówienia (3,7-13)
Niezrozumienie może mieć dwie przyczyny: bywa niezrozumienie występujące u człowieka, który jeszcze nie osiągnął stanu wiedzy i doświadczenia potrzebnego do uchwycenia prawdy. Jest to szczera niemożliwość zrozumienia wynikająca z braku wiedzy, poznania. Jest naszym obowiązkiem wobec człowieka znajdującego się w tym stanie wyjaśnić mu sprawę tak, aby mógł pojąć prawdę, którą mu przedkładamy. Ale bywa też niezrozumienie wynikające z niechęci zrozumienia, niewidzenie czegoś z braku chęci zobaczenia. Bywa tak, że człowiek celowo zamyka się na prawdę, której nie chce dojrzeć, bywa celowo nieprzystępny dla nauki, której nie chce przyjąć. Takim wydaje się być Nikodem wobec nauki o nowym narodzeniu od Boga, która nie powinna, jak widzieliśmy, być mu obcą. Chociażby prorok Ezechiel, tak często wspomina o nowym sercu, które musi być stworzone w człowieku: „Odrzućcie od siebie wszystkie swoje przestępstwa, które popełniliście przeciwko Mnie, i stwórzcie sobie nowe serce i nowego ducha; Dlaczego macie umierać, domu izraelski?” (18,31). Podobnie pisze w 36,26: „I dam wam serce nowe i ducha nowego dam do waszego wnętrza, i usunę z waszego ciała serce kamienne, a dam wam serce mięsiste”. Ponieważ Nikodem był specjalistą w dziedzinie Pisma świętego, a prorocy często mówili na temat przeżycia, do którego nawiązywał Jezus, wnioskujemy, że celowo nie chciał pojąć, czym jest odrodzenie. Jeśli bowiem jakiś człowiek nie chce być zmieniony, celowo zamknie swe oczy, umysł i serce na moc, która może go zmienić. Przy głębszej analizie okazuje się, że problem wielu z nas polega na prostym fakcie: kiedy Jezus Chrystus przychodzi proponując, że nas zmieni, okazuje się, że jeśli jesteśmy szczerzy, najchętniej powiedzielibyśmy: Nie, dziękuję, jest mi dobrze ze sobą takim, jakim jestem w tej chwili i nie pragnę zmiany”.
Nikodem ucieka się do innej linii obrony, mówiąc: „Możliwe, że tak jest z tym odrodzeniem, jak Ty mówisz, może jest ono możliwe, ale ja nie rozumiem, jak się to dzieje”. Odpowiedź Jezusa staje się jasna przy uświadomieniu sobie podwójnego znaczenia słowa pneuma, czyli duch. Zarówno w greckim, jak i w hebrajskim języku oznacza ono również wiatr (hebr. ruach). Odpowiedź Jezusa w świetle tego brzmi: „Weź na przykład działanie pneuma - wiatru. Możesz słyszeć i odczuwać wianie wiatru, ale nie wiesz, skąd wiatr przychodzi i dokąd idzie. Możesz nie rozumieć, jak i dlaczego wiatr wieje, ale możesz zobaczyć jego skutki. Widzisz smugi wyłożonego zboża przez wichurę, a nawet drzewa wyrwane z korzeniami, i chociaż wiele jest niepojętych spraw dotyczących wiatru, to skutki jego są oczywiste dla każdego. Podobnie pneuma - Duch: możesz nie rozumieć, jak On działa, ale możesz dostrzec działanie Ducha w życiu ludzkim. To, o czym mówimy, nie jest akademicką dyskusją. Mówimy o tym, co znamy i co widzieliśmy. Możemy wskazać ludzi, którzy zostali przetworzeni, „przerodzeni” przerobieni przez moc i działania Ducha”. Znamy opowiadanie dr. Huttona o pewnym rzemieślniku pijaku, który przeżył nawrócenie. Jego współtowarzysze pracy lubili pokpiwać sobie z niego. „Chyba nie wierzysz w to naprawdę” - mówili - „że ten Jezus przemienił wodę w wino?” Na to ów nawrócony alkoholik odpowiedział: „Czy przemienił wodę w wino, będąc w Palestynie, tego istotnie nie wiem, ale wiem, że w moim własnym domu przemienił wódkę w meble”. Tyle rzeczy w tym świecie używamy nie wiedząc, jak one działają, na jakiej zasadzie, np. elektryczność, radio, telewizja, ale przez to bynajmniej nie zaprzeczamy ich istnieniu. Jak wielu z nas jeździ samochodami przy zupełnie mglistym pojęciu, jak działają wewnętrzne mechanizmy, jednak ten fakt nie przeszkadza nam korzystać z dobrodziejstw tych udogodnień. Podobnie możemy nie rozumieć działania Ducha, ale skutki działania Ducha na życie ludzi są wśród nas oczywiste, dlatego jedynym nieodpartym argumentem na rzecz chrześcijaństwa jest chrześcijańskie życie. Nikt nie zechce pogardzić religią i wiarą, które złego człowieka czynią dobrym.
Jezus mówi więc do Nikodema: „Starałem się uprościć sprawę, używając znanych przykładów z codziennego życia ludzkiego. Jeśli więc tego nie pojmujesz, to jak będziesz mógł zrozumieć objawienia głębokich prawd duchowych? Zawarte jest tutaj dla nas wszystkich ostrzeżenie: Jak łatwo jest zasiadać w grupach dyskusyjnych, studiować, czytać książki, łatwo jest dyskutować intelektualne prawdy chrześcijaństwa, ale przecież najistotniejsze jest przeżywanie mocy chrześcijaństwa. Do tego tak fatalnie jest zacząć z niewłaściwej strony, to jest traktować chrześcijaństwo jako przedmiot dyskusji, zamiast treść przeżyć. Bezspornie ważną sprawą jest posiadanie intelektualnego spojrzenia np. na całość prawdy chrześcijańskiej, ale jeszcze ważniejsze jest rzeczywiste przeżywanie mocy Chrystusa w życiu. Przecież człowiekowi choremu, który ma przejść operację nie jest konieczne dla wyzdrowienia poznanie dokładnej anatomii ciała ludzkiego, sposobu działania narkozy czy znieczulenia. Przecież 99 procent chorych zażywa lekarstwa nie rozumiejąc sposobu ich wytworzenia ani działania. W pewnym znaczeniu tak właśnie jest z chrześcijaństwem. Jest ono tajemnicą, ale nie tajemnicą dociekań intelektualnych, lecz tajemnicą odkupienia.
Przy czytaniu Czwartej Ewangelii występuje trudność zauważenia, gdzie kończą się słowa Jezusa, a zaczynają słowa autora Ewangelii. Tak długo i gruntownie przemyśliwał Ewangelista Jan słowa Jezusa, że niepostrzeżenie dla siebie przechodzi na nich do swoich myśli. Jest niemal pewne, że ostatnie słowa naszego urywka są właśnie takimi przemyśleniami Ewangelisty. Może wyobrażał sobie oponenta pytającego: „Wszystko to, co Jezus mówił mogło być prawdą, albo nie, ale jakie prawo miał tak mówić? Jaką gwarancję mamy, że mówił prawdę?” Ewangelista Jan daje na to odpowiedź prostą, ale bardzo głęboką: Jezus zstąpił z nieba, aby powiedzieć nam prawdę o Bogu. Potem, kiedy przebywał wśród ludzi i umarł za ludzi, powrócił do chwały swojej. Według Ewangelisty Jana dlatego Jezus miał prawo mówić o Bogu, że znał Boga osobiście, że bezpośrednio z tajemnic nieba zstąpił na ziemię, że to, co mówił do ludzi, było dosłownie autentyczną Bożą prawdą. Jezusa prawo przemawiania pochodzi wprost z tego, kim Jezus jest - wcielonym umysłem Boga.
Chrystus wywyższony nad Ziemię (3,14-15)
W tekście tym Ewangelista Jan odwołuje się do niezwykłego zapisu dziejów Starego Testamentu w 4 Mjż 21,4-9. W czasie swojej wędrówki po pustyni naród izraelski szemrał, narzekał i żałował, że w ogóle opuścił Egipt. Dla ukarania ludu Bóg zsyła plagę śmiercionośnych, ognistych węży. Kiedy naród pokutował i błagał o miłosierdzie, Bóg polecił Mojżeszowi, aby uczynił podobiznę węża i wywyższył go, czyli umieścił wysoko na drzewcu w środku obozu: Każdy, kto spojrzał na tego węża, był uzdrowiony i wybawiony. Izraelici byli pod silnym wrażeniem tej historii. Opisane jest, że w późniejszych czasach ta podobizna węża stała się idolem, który musiał zostać zniszczony za dni króla Ezechiasza, aby lud nie oddawał mu czci bałwochwalczej (2 Krl 18,4). Dla Izraelitów przykład ten był zawsze nieco krępujący, a to wobec absolutnego zakazu sporządzania wszelkich podobizn rzeźbionych czy odlewanych. Rabini wyjaśniali tę sprzeczność w ten sposób, że to nie wąż zabijał i ożywiał. To wiara w Tego, który kazał Mojżeszowi wywyższyć węża, czyniła cuda, to sam Bóg ich uleczał. Więc nie w miedzianym wężu leżała moc uzdrowienia, był on tylko znakiem, wskaźnikiem, kierującym myśli ludzkie ku Bogu. Wtedy właśnie bywali uzdrawiani, kiedy myśli swoje kierowali ku Bogu.
Tę starą opowieść Ewangelista stosuje w charakterze przypowieści Jezusa. Mówi on: „Patrzcie, oto podniesiono węża, ludzie spoglądali na niego, ich myśli kierowane były ku Bogu i mocą tego Boga, któremu zaufali, zostali uzdrowieni. Tak też Jezus musi zostać wywyższony, a ludzie, którzy do Niego skierują swoje myśli i uwierzą w Niego, znajdą życie wieczne i zbawienie.”
W tym zawarta jest niezwykle sugestywna myśl: Czasownik podniesienie, czy wywyższenie w greckim brzmi hupsoun. Słowo to stosuje się do Jezusa w dwojakim sensie: Najpierw jako zapowiedź Jego: podniesienia na krzyżu, a następnie na określenie Jego podniesienia w chwale w czasie Wniebowstąpienia. W pierwszym znaczeniu są to teksty 8,28 i 12,32, a w drugim znaczeniu Dz 2,33; 5,31; Flp 2,9. Mamy więc podwójne wywyższenie w życiu Jezusa: na krzyżu i w chwale. Obydwa są nierozdzielne. Nie mogło być drugiego bez pierwszego. Dla Jezusa krzyż był drogą do chwały. Gdyby odmówił, gdyby chciał uniknąć krzyża, gdyby poczynił kroki dla uchylenia się od niego, a było to bardzo łatwe do spełnienia, nie otrzymałby chwały. Podobnie ma się sprawa z nami. Zawsze możemy, jeśli chcemy, wybrać drogę łatwą, możemy uchylić się, jeśli taki będzie nasz wybór, od krzyża, który ma być noszony przez każdego chrześcijanina, ale wówczas utracimy chwałę. Zasady tej, że nie ma korony bez krzyża, nie da się ominąć.
W urywku naszym natrafiamy na dwa wyrażenia, którymi musimy się zająć pomimo, że nie potrafimy wydobyć z nich pełni ich znaczenia, tak wiele niezgłębionej treści zawierają w sobie:
1. Mówi się tutaj o wierzeniu w Jezusa. Jakie znaczenie ma ten zwrot? Co najmniej trzy takie znaczenia podkreślamy:
a) Wierzenie z całego serca, że Bóg jest taki, jakim przedstawił Go Jezus. Że Bóg kocha nas, że troszczy się o nas, że Bóg najbardziej pragnie nam przebaczyć, że Bóg jest miłością. Dla Żydów niełatwo było w to uwierzyć. Żydzi widzieli Boga zasadniczo jako Boga Zakonu, Boga, który nadał swemu ludowi swoje Prawo i karał lud za łamanie tego Prawa. Żydzi widzieli Boga jako Sędziego, a człowieka jako przestępcę, stojącego przed trybunałem. Bóg Żydów był Bogiem wymagającym. On żądał ofiar składanych w czasie nabożeństwa. Aby stanąć przed obliczem Boga, człowiek musi wpierw uiścić cenę przez Boga ustaloną. Trudno im było zobaczyć w Bogu nie Sędziego wymierzającego dokładny wymiar zasądzonej kary, nie poborcę ściągającego nakazany podatek, lecz Ojca, który nie pragnie niczego bardziej, jak powrotu do domu swoich błądzących dzieci. Aby to ludziom oznajmić, Jezus musiał ofiarować swoje życie i swoją śmierć. Dopóki z całego serca w to nie uwierzymy, nawet nie zaczęliśmy jeszcze być chrześcijanami.
b) Owszem, Jezus tak mówił, ale powstaje pytanie, jakie miał prawo, aby tak mówić? Skąd wiemy, że wiedział o czym mówi? Czy istnieje gwarancja, że ta cudowna nowina jest prawdziwa? Czy nie brzmi to zbyt pięknie, aby mogło być prawdziwe? I tu dochodzimy do drugiego artykułu wiary: Musimy uwierzyć, że Jezus jest Synem Bożym, że w Nim objawiony został umysł Boga. Musimy wierzyć, że Jezus tak dobrze znał Boga, że był tak blisko Boga, że do tego stopnia był jednością z Bogiem, że tylko On zdolny był do opowiedzenia nam absolutnej prawdy o Bogu. Musimy być pewni tego, że Jezus wiedział, co mówi, i że powiedział nam prawdę o Bogu, ponieważ w Nim był rozum Boga.
c) Jest jeszcze trzeci element w pojęciu wierzenia. Wierząc, że Bóg jest miłującym Ojcem, jesteśmy przekonani o prawdziwości tego przez wiarę, że Jezus jest tym, który ma prawo być nazwanym Synem Bożym i dlatego prawdą jest to, co powiedział nam o Bogu. I wtedy dochodzimy do trzeciego składnika: wszystko musimy oprzeć na fakcie, że to, co Jezus mówi, jest prawdą. Musimy wykonać to, co nam poleca, być Mu posłuszni, gdy nam nakazuje. Gdy mówi, abyśmy całkowicie i bez reszty zaufali miłosierdziu Bożemu, musimy brać Jezusa za Słowo, powoływać się na nie. Najdrobniejsze uczynki naszego życia muszą być dokonywane w niekwestionowanym posłuszeństwie dla Niego. Poznaliśmy więc trzy wymiary pojęcia „wierzyć”: wierzyć, że Bóg jest miłującym Ojcem, wierzyć, że Jezus jest Synem Boga i dlatego mówi nam prawdę o Bogu i o człowieku, oddawać Jezusowi pełne i niewątpliwe posłuszeństwo, i żyć opierając wszystko na tym fakcie, pewności., że prawdą jest to, co Jezus mówi.
2. Drugim takim wielkim zwrotem jest życie wieczne. Już poprzednio widzieliśmy, że życie wieczne jest życiem samego Boga. Ale zapytajmy: mając życie wieczne, co posiadamy? Jakie jest życie po wkroczeniu w życie wieczne? Posiadanie życia wiecznego zmienia wszystkie zależności i układy życiowe, otaczając wszystko pokojem.
a) Przynosi pokój z Bogiem. Nie musimy już drżeć wobec despotycznego króla, ani kryć się przed bezlitosnym sędzią. Raczej jesteśmy w domu u Ojca.
b) Przynosi nam pokój z ludźmi. Stajemy się przebaczający, bo nam przebaczono. Potrafimy teraz spojrzeć na ludzi tak, jak Bóg ich widzi, bo ten pokój zamienia nas i wszystkich ludzi w jedną wielką rodzinę połączoną miłością.
c) Przynosi pokój wobec życia. Jeśli Bóg jest Ojcem, to kieruje wszystkim ku dobremu. Znane jest powiedzenie Lessinga, że gdyby wolno mu było zadać tylko jedno pytanie wszystko wiedzącemu Sfinksowi, to tym pytaniem byłoby: „Czy wszechświat jest przyjazny?” Wierząc, że Bóg jest Ojcem, wierzymy również, że ręka ojcowska nigdy nie przysporzy dziecku niepotrzebnych łez. Może nie potrafimy lepiej zrozumieć życia, ale przestaniemy narzekać na życie.
d) Przynosi nam pokój z samym sobą. W ostatecznym rachunku człowiek bardziej boi się siebie, niż kogokolwiek innego, ponieważ zna swoje słabości i zna siłę swoich pokus tak, jak zna swoje powinności i zadania życiowe. Ale teraz wie, że może stanąć wobec nich z Bogiem. „Już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus” - ta świadomość przynosi pokój oparty na mocy.
e) Przynosi człowiekowi pewność, że nawet najwspanialsze radości tego życia są tylko przedsmakiem większej radości, która dopiero nadejdzie. Nawet najgłębszy pokój w tym życiu jest tylko cieniem tego ostatecznego pokoju, który dopiero nastanie. Przynosi człowiekowi nadzieję, cel, metę, ku której zmierza. Daje człowiekowi życie największych wspaniałości tutaj, i równocześnie życie, w którym najlepsze dopiero ma nadejść.
Miłość Boga (3,16)
Każdy człowiek ma swoje teksty, każdy z wielkich ludzi miał swój ulubiony tekst, ale ten tekst nazwany został „tekstem każdego człowieka.” Dla prostego serca zawarte jest w nim jądro Ewangelii. Mówi on nam pewne niezwykle ważne rzeczy:
1. Mówi, że początek i inicjatywa zbawienia wychodzi od Boga. Bywa tak, że chrześcijaństwo przedstawiane jest w sposób, który ukazuje Boga nakłanianego do przebaczenia, Boga gniewnego, surowego, legalistę, natomiast Jezusa jako przebaczającego, miłującego, delikatnego. Poselstwo chrześcijańskie bywa podawane w sposób każący domyślać się, że Jezus uczynił coś, co zmieniło odniesienie Boga do człowieka z potępiającego na przebaczające. Jednak tekst nasz mówi nam raczej, że to Bóg zapoczątkował zbawienie, że poczęło się ono w miłości Bożej.
2. Mówi, że tworzywem istoty Boga jest miłość. Bardzo łatwo jest wyobrazić sobie Boga spoglądającego na ludzi w całym ich nieuporządkowanym, chaotycznym życiu, nieposłuszeństwie i wprost buncie i mówiącego: „Skruszę ich, zetrę na proch, upokorzę ich i będę chłostał i karał ich, dopóki do mnie nie powrócą.” Łatwo jest wyobrazić sobie Boga pożądającego wierności człowieka tylko po to, aby zaspokoić swoją żądzę władzy, ambicję posiadania całkowicie uległego wszechświata. Ale wstrząsającym odkryciem naszego tekstu jest ukazanie Boga, działającego nie ze względu na siebie samego, ale ze względu na nas. Więc nie po to, aby zaspokoić swe pragnienie władzy działał Bóg, nie po to stworzył świat, aby go rzucić pod nogi, ale dla zaspokojenia swej miłości. Nie jest Bóg monarchą traktującym każdego człowieka jako poddanego, którego trzeba sprowadzić do bezwzględnego posłuszeństwa. Raczej jest Ojcem nie zaznającym szczęścia, dopóki Jego błąkające dzieci nie wrócą do domu. Nad nimi się schyla i pożąda ich miłości.
3. Mówi o szerokości miłości Bożej. Bóg umiłował właśnie świat. Nie jakiś naród, nie dobrych ludzi tylko, nie takich tylko, którzy Jego umiłowali, ale świat. I tych nieznośnych i brzydkich i samotnych, którzy nie mają nikogo, kto by ich kochał, i tych miłujących Boga i ludzi, i tych, którzy nigdy nie pomyśleli o Bogu, i tego, kto spoczywa w miłości Bożej, i tego który nią pogardza - ich wszystkich obejmuje i włącza ta niezmierna miłość - miłość Boga. Jak powiedział Augustyn: „Bóg kocha każdego z nas tak, jak gdyby nie było nikogo innego do kochania.”
Miłość i sąd (3,17-21)
W tekście tym natrafiamy na jeden z pozornych paradoksów Czwartej Ewangelii - paradoks miłości i sądu. Właśnie przed chwilą rozważaliśmy miłość Boga, a teraz nagle stajemy przed pojęciem sądu, wyroku i potępienia. Przed chwilą mówił Ewangelista Jan, że Bóg posłał swego Syna ze względu na umiłowanie tego świata, a za chwilę usłyszymy go mówiącego, że sąd przyszedł na ten świat (9,39). Jak można obydwie te wypowiedzi pogodzić?
Jest to zupełnie możliwe. Można ofiarować jakiemuś człowiekowi przeżywanie jedynej, czystej miłości, a równocześnie przeżycie to zamienić na sąd. Można dać komuś przeżycia, których celem jest jedynie radość i błogosławieństwo, a jednak przeżycia te osadzą i potępią człowieka. Załóżmy na przykład, że jesteśmy zakochani w wielkiej muzyce, że uniesienia i pioruny jakiejś wielkiej symfonii przybliżają nas do Boga bardziej, niż cokolwiek innego. Równocześnie zaś mamy przyjaciela, który nie zna się na muzyce, a my chcemy wprowadzić go w świat naszych wielkich przeżyć, podzielić je z nim, zetknąć go z tym źródłem niewidzialnego piękna, które nam samym przynosi tyle radości. I naszym jedynym celem jest uszczęśliwić naszego przyjaciela tym nowym wielkim przeżyciem. Zabieramy go więc na koncert symfoniczny i po niedługim czasie stwierdzamy, że przyjaciel nasz rozgląda się znudzony po sali koncertowej, widocznie absolutnie nie zainteresowany treścią koncertu. Właśnie przyjaciel taki wydał na siebie wyrok: brak w jego duszy jakiejkolwiek muzyki. Przeżycie, zamierzone dla przyniesienia radości, przyniosło w rezultacie osądzenie. Zdarza się to zawsze przy konfrontowaniu człowieka z czymś wielkim. Kiedy stawiamy go przed jakimś dziełem sztuki, przyprowadzamy na słuchanie kazania króla kaznodziejów, kiedy dajemy mu książkę, która karmi duszę, kiedy umożliwiamy mu spojrzenie na piękno - jego reakcja będzie sądem dla niego. Kiedy nie zwróci uwagi na piękno i nie przeżywa go, uznajemy, że jego dusza dotknięta jest ślepotą. Opowiada się o pewnym turyście, którego przewodnik oprowadzał po galerii sztuki. A były w niej dzieła nieśmiertelnych mistrzów, przejawy odwiecznego piękna i geniuszu. Przy końcu zwiedzania ów turysta rzekł: „Nie jestem zachwycony tymi starociami.” Ale jego przewodnik odpowiedział spokojnie: „Przepraszam szanownego Pana, ale te obrazy nie zostały tu wystawione do oceny. To raczej one osądzają zwiedzających.” Reakcja owego turysty na oglądane piękno wyjawia jedynie jego ślepotę.
I tak właśnie było w wypadku Jezusa. Człowiek, który spotkawszy Jezusa nie posiada się z zachwytu i podziwu dla Jego piękna - jest na drodze do zbawienia. Jeśli jednak postawiony przed Jezusem niczego nie dostrzega, czym mógłby się zachwycić - wydaje na siebie wyrok. Bóg posłał Jezusa z miłości, posłał Go dla zbawienia człowieka. I oto posłany w miłości stał się przyczyną potępienia. Ale to nie Bóg potępił człowieka, to on potępił samego siebie.
Człowiek odpowiadający Jezusowi z nienawiścią umiłował raczej ciemność niż światłość. Tak właśnie tragedią jest prawdziwa dobroć człowieka, gdyż niesie ona ze sobą zawsze element sądu. Kiedy porównujemy z nim siebie samych, dostrzegamy nagle, jacy jesteśmy. Wiemy, że przyjacielem Sokratesa był zepsuty geniusz Aten, Alcybiades. Często też mawiał on: „Sokratesie, nienawidzę cię przy każdym spotkaniu z tobą, bo przy tobie widzę, kim jestem.” Człowiek zajęty dokonywaniem jakiegoś zła nie życzy sobie światła reflektorów na niego skierowanych. Jedynie zajęty dobrą sprawą nie boi się światła. Opowiada się o Platonie, że przyszedł do niego pewnego razu architekt ofiarując mu zbudowanie takiego domu, w którym do żadnego pomieszczenia nie da się zaglądnąć. Platon miał odpowiedzieć: „Dam ci podwójną sumę za zbudowanie takiego domu, w którym każdy może widzieć, co dzieje się w każdym pokoju.” To tylko czyniciele zła kryją się przed wzrokiem innych i wolą być niewidziani. Człowiek taki z całą pewnością nienawidzić będzie Jezusa Chrystusa, gdyż On objawi mu, czym naprawdę jest, a tego właśnie złoczyńca sobie nie życzy. Raczej miłuje ciemność, która go skryje, niż światło objawiające prawdę.
Tak więc sposób reagowania na Jezusa Chrystusa objawia, kim człowiek jest, obnaża jego duszę. Jeśli odniesie się do Chrystusa z miłością, jeśli pragnie Go podświadomie, jest dla takiego człowieka nadzieja. Jeśli jednak nie dostrzeże niczego w Chrystusie - potępia sam siebie. Posłany w miłości stał się dla niego sądem.
Człowiek pozbawiony zazdrości (3,22-30)
Mówiliśmy już o tym, że jednym z celów napisania Czwartej Ewangelii było stwierdzenie, że właściwą pozycją Jana Chrzciciela jest zadanie poprzednika zapowiadającego przyjście Jezusa, a nie zadanie Mesjasza. A jednak wciąż istnieli ludzie gotowi nazywać Jana mistrzem i panem. Ewangelista ukazuje wysoką pozycję Jana Chrzciciela, ale tę najwyższą rezerwuje dla samego Jezusa. Równocześnie ukazuje samego Jana Chrzciciela zawsze uznającego najwyższą godność Jezusa. Przy tej okazji dowiadujemy się, jak służby Jezusa i Jana zachodzą na siebie w czasie, w przeciwieństwie do synoptycznych Ewangelii, z których na przykład Marek w 1,14 pisze o służbie Jezusa po uwięzieniu Jana Chrzciciela. Zbędne są tutaj spory, która relacja jest bardziej ścisła historycznie, możliwe, że Czwarta Ewangelia celowo zazębia służbę Jezusa i Jana w czasie, aby jaśniej zabłysła wyższość Jezusa.
Jedno jest pewne: urywek nasz ukazuje pokorę i dobroć Jana Chrzciciela. Jasne jest, że ludzie porzucają Jana, aby przyłączyć się do Jezusa. Uczniowie Jana martwią się tym, nie podoba się im schodzenie ich mistrza na drugi plan, ani odchodzenie od niego tłumów, które garną się teraz do nowego Nauczyciela.
W odpowiedzi na ich narzekania, zamiast użalać się nad swoim opuszczeniem i niezasłużonym zapomnieniem, Jan potrafi wznieść się ponad to. Bywa tak, że współczucie przyjaciela wywiera odwrotny skutek od zamierzonego; zamiast podnieść na duchu, rozżala nas nad samym sobą. Jan mówi swym uczniom o trzech faktach w odniesieniu do jego osoby:
1. Mówi, że takiego właśnie rozwoju sytuacji oczekiwał, że już wcześniej ogłaszał swoją misję jako misję herolda poprzedzającego przyjście tego Większego, który miał nadejść, że miał przygotować tylko Jego nadejście. Jak prostsze i lżejsze byłoby życie, gdyby więcej ludzi gotowych było do zajmowania podrzędnego stanowiska i odgrywania drugorzędnej roli! Wielu chciałoby dokonywać wielkich dzieł. Ale Jan wiedział, że Bóg wyznaczył mu drugą rolę i drugorzędne zadanie. Ile rozczarowań i urazów moglibyśmy uniknąć, gdyby każdy z nas zrozumiał, że niektóre zadania nie są dla nas, a za to z całego serca wykonywał te, które są dla niego, które Bóg dla niego wyznaczył. Jeśli wykonujemy drugorzędne zadanie, ale dla Boga staje się ono wielkim i najważniejszym zadaniem. Browning powiedział kiedyś, że Bóg jednakowo wysoko ocenia każdą służbę.
2. Mówi, że żaden człowiek nie może otrzymać więcej, niż Bóg mu dał. Jeśli nowy Nauczyciel zdobywa więcej naśladowców i pozyskuje więcej nawróconych, to nie przez to, że kradnie ich Janowi, lecz dlatego, że Bóg dał Mu tych ludzi. Był w Ameryce pewien duchowny o nazwisku Spencer. Dr Spencer był owego czasu bardzo popularny, a zbór jego był przepełniony. Ale z upływem lat ludzie odeszli od niego. Do zboru po przeciwnej stronie ulicy przybył nowy, młody kaznodzieja przyciągający tłumy. Kiedy pewnego wieczoru zebrała się wyjątkowo mała garstka wiernych, dr Spencer zapytał: „Gdzież ci ludzie poszli?” Nastąpiło kłopotliwe milczenie, wreszcie jeden z piastujących w zborze stanowisko odpowiedział: „Obawiam się, że poszli do zboru naprzeciwko słuchać nowego kaznodziei.” Dr Spencer chwilkę milczał, a później odpowiedział z uśmiechem: „W takim razie najlepiej chodźmy za nimi.” Zszedł z kazalnicy i poprowadził swych ludzi do zboru po przeciwnej stronie ulicy. Ileż urazów, zazdrości, obrażania się i goryczy moglibyśmy uniknąć, gdybyśmy tylko pamiętali, że powodzenie drugich ludzi dane im jest przez Boga, i gdybyśmy byli gotowi zgodzić się z Boskim wyborem i opinią.
3. Na koniec Jan Chrzciciel posługując się nadzwyczaj obrazowym językiem zrozumiałym dla każdego Izraelity, gdyż stanowił on składową część dziedzictwa myśli żydowskiej: Jezusa nazywa Oblubieńcem, a siebie przyjacielem Oblubieńca. Porównanie Izraela do oblubienicy Boga, a Boga do Oblubieńca Izraela należało do największych obrazów Starego Testamentu, bowiem zespolenie Boga z Izraelem było tak ścisłe, że tylko obraz zaślubin mógł je właściwie wyrazić. W czasach, kiedy Izrael poszedł za obcymi bogami traktowany był przez Boga jako winny naruszenia więzi małżeńskiej, winny zdrady małżeńskiej. (Por. 2 Mjż 34,15 n; 5 Mjż 31,16; Ps 73.2; Iz 54,5). Nowy Testament przejmuje jakoby to porównanie i o Kościele mówi jako o oblubienicy Chrystusa (2 Kor 11,2; Ef 5,22-32). Jan Chrzciciel ma właśnie na myśli to porównanie. Przecież Jezus był Synem Bożym, przyszedł od Boga. Jego prawną oblubienicą był Izrael, On był Oblubieńcem Izraela. W weselach żydowskich bardzo ważną rolę odgrywał szoszben, przyjaciel pana młodego, drużba. Spełniał on rolę wysłannika pana młodego do panny młodej i był łącznikiem między nimi. Do niego też należało urządzanie wesela, on wysyłał zaproszenia i przewodniczył uroczystości weselnej. On też przyprowadzał pannę młodą do pana młodego, a do szczególniejszych jego zadań należało pilnowanie komnaty weselnej, aby nie wtargnął tam jakiś fałszywy narzeczony. Otwierał drzwi jedynie na głos oblubieńca, którego znał. Słysząc głos pana młodego cieszył się i otwierał mu drzwi, a później odchodził uradowany, że dokonał dzieła skojarzenia małżeństwa. Nie zazdrościł panu młodemu jego oblubienicy, gdyż znał dobrze swoje zadanie doprowadzenia tych dwoje do siebie, wówczas mógł spokojnie oddalić się i zniknąć ze sceny. Właśnie zadaniem Jana Chrzciciela było skojarzenie Izraela z Jezusem, urządzenie wesela pomiędzy Chrystusem jako oblubieńcem, a Izraelem jako oblubienicą. Zadanie to zostało spełnione i teraz może wycofać się w cień. Dlatego mógł bez cienia zazdrości mówić, że Jezus musi wzrastać, a on pomniejszać się, mógł mówić tak raczej z radością. Jak dobrze byłoby i dla nas, gdybyśmy pamiętali, że to nie do siebie mamy przyciągać ludzi, a do Jezusa Chrystusa. Nie w stosunku do siebie szukać lojalności ludzi, a w stosunku do Niego.
Ten, który zstąpił z nieba (3,31-36)
Już uprzednio mówiliśmy o tej trudności przy studiowaniu Czwartej Ewangelii polegającej na niemożności odróżnienia, w którym miejscu przestaje mówić opisywana osoba, a zaczynają się słowa Ewangelisty podającego komentarz. Słowa naszego tekstu mogą być wypowiadane przez Jana Chrzciciela, ale najprawdopodobniej są komentarzem Jana Ewangelisty.
Jan rozpoczyna od stwierdzenia nadrzędności Jezusa. Pragnąc uzyskać jakąś informację udajemy się do człowieka, który takie informacje posiada. Chcąc dowiedzieć się czegoś o jakiejś rodzinie, zwracamy się najchętniej do członka tej rodziny. Chcąc dowiedzieć się czegoś o mieście, możemy otrzymać informacje z pierwszej ręki tylko od człowieka pochodzącego z tego miasta. Pragnąc dowiedzieć się czegoś o Bogu, najlepiej zrobimy zwracając się do Syna Bożego, a informacje o niebie uzyskamy od Tego, który z nieba przyszedł. Kiedy Jezus mówi o Bogu i o rzeczach niebiańskich, to nie są to wieści z drugiej ręki, jakieś powtarzane z ust do ust dykteryjki, lecz to, co Jezus sam widział i słyszał. Mówiąc po prostu, tylko Jezus może podać nam fakty o Bogu, bo tylko On jeden zna Boga, a właśnie te fakty stanowią Ewangelię.
Jan przeżywa głęboki smutek z powodu tak małej ilości ludzi przyjmujących poselstwo przyniesione przez Jezusa. Jednak ci, którzy je przyjmują potwierdzają tym samym, że w ich przekonaniu Słowo Boże jest prawdziwe. W świecie starożytnym, jeśli człowiek pragnął nadać jakiemuś dokumentowi swoją pełną aprobatę, na przykład testamentowi, umowie czy konstytucji, przytwierdzał do niego pieczęć zwisającą od dołu dokumentu. Była ona znakiem, że dany człowiek zgadza się z treścią dokumentu i uznaje ją za wiążącą. Tak właśnie postępuje ten, kto wierzy poselstwu Jezusa: zgadza się i potwierdza, że przyjmuje za prawdę to, co Bóg mówi.
Ale Jan idzie jeszcze dalej: śmiało możemy zaufać temu, co mówi Jezus, ponieważ na Niego wylał Bóg pełną miarę swego Ducha, niczego nie ograniczając. Nawet Żydzi byli zgodni co do tego, że na proroków wylewał Bóg tylko pewną miarę swego Ducha. Pełna miara zarezerwowana była dla Wybrańca Bożego. Wiemy, że w myśli hebrajskiej Duch Boży sprawował dwie funkcje: Po pierwsze objawiał ludziom prawdy Boże, a po drugie uzdalniał tych ludzi do zrozumienia i rozpoznawania przekazywanych im prawd. Mówiąc więc, że na Jezusie spoczął Duch Święty w najwyższej możliwej mierze, twierdzi, że Jezus doskonale znał i rozumiał prawdę Bożą. Mówiąc inaczej, słuchać Jezusa - to słuchać głosu samego Boga.
Na koniec Jan znów stawia człowieka przed odwiecznym wyborem życia lub śmierci. Taki wybór stawiany był w ciągu całej historii przed Izraelem. W 5 Mjż 30,15-20 czytamy: „Oto położyłem przed tobą dzisiaj życie i dobro oraz śmierć i zło... Przywołuję niebo i ziemię na świadka dzisiaj przeciwko tobie, że przedłożyłem ci życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Dlatego wybierz życie, abyś mógł żyć ty i potomstwo twoje”. To wezwanie powtórzone zostało przez Jozuego: „Wybierzcie sobie dziś, komu chcecie służyć” (24,15). Mówi się, że całe życie człowieka rozstrzyga się na skrzyżowaniach dróg. Teraz Ewangelista Jan wraca do swojej ulubionej myśli: wszystko zależy od tego, jak człowiek odpowiada na wezwanie, którym jest Jezus. Jeśli odpowiada miłością i pragnieniem - pozna życie. Jeśli pozostanie obojętny, lub wrogi - pozna śmierć. Wprawdzie Bóg wyszedł mu naprzeciw z miłością, ale odrzucając ją człowiek potępił sam siebie. To nie Bóg wylał na niego swój gniew, to sam człowiek ściągnął ten gniew na siebie.
Przełamywanie barier (4,1-9)
Zacznijmy od przedstawienia scenerii tego wydarzenia. Kraj Palestyny rozciąga się tylko na 200 km od północy na południe, ale na tej przestrzeni w czasach Jezusa mieściły się trzy jednostki terytorialne. Na samej północy leżała Galilea, na południu Judea, a między tymi krainami leżała Samaria. Na tym etapie swojej służby Jezus nie życzył sobie wciągnięcia w dyskusję na temat chrztu, więc postanowił chwilowo opuścić Judeę i przenieść swoje działania do Galilei. Między Żydami a Samarytanami istniała zadawniona wrogość, odwieczna nieprzyjaźń, której przyczyny chcemy pokrótce omówić. W każdym razie droga z Judei do Galilei wiodła przez Samarię. Wprawdzie istniały aż trzy szlaki z Judei do Galilei, ale każdy z nich wiódł przez Samarię. Jedynie przekraczając Jordan na jego wschodni brzeg, idąc na północ i znów przekraczając Jordan można było Samarię ominąć, ale droga taka była dłuższa dwukrotnie. Wybierając więc krótszą drogę Jezus musiał przechodzić przez Samarię.
Po drodze weszli do miasteczka Sychar. W pobliżu tego właśnie miejsca droga rozwidla się: północno-wschodnie odgałęzienie skręca do Scytopolis, a drugie najpierw do Nablus, a później na północ do Engannim. W tym rozwidleniu właśnie do dzisiaj istnieje studnia Jakuba. Cały ten obszar pełen był pamiątek związanych z historią Izraela. Była tam działka ziemi kupiona przez Jakuba (1 Mjż 33,18-19). Umierając, Jakub przekazał tę działkę Józefowi (1 Mojż 48,52). Następnie po śmierci Jakuba w Egipcie ciało jego zostało przewiezione do Palestyny i tutaj pogrzebane (Joz 24,32). Żydzi cenili pamiątki związane z tym miejscem. Sama studnia była ponad trzydzieści m głęboka. Nie było to wytryskujące źródło, lecz miejsce, do którego woda przesączała się. Niemniej była tak głęboka, że nikt nie mógł marzyć o nabraniu wody ze studni, jeśli nie miał czerpaka.
Jezus przyszedłszy ze swoją gromadką do rozwidlenia dróg usiadł, aby odpocząć zmęczony podróżą. Było południe. Dzień dla Żydów trwa od szóstej rano do szóstej wieczór, a ich szósta godzina oznacza naszą dwunastą. Był to więc czas największego żaru słonecznego i Jezus był zmęczony i spragniony z drogi. Uczniowie Jego odeszli do miasteczka samarytańskiego nakupić żywności. Był to znak, że oni zaczęli przechodzić jakąś wewnętrzną zmianę, gdyż nigdy poprzednio, przed spotkaniem Jezusa, nie dopuściliby do siebie takiej myśli, aby kupować cokolwiek w mieście Samarytan. Krok po kroku, może nawet nieświadomie, przełamywane były bariery. Kiedy więc Jezus tam siedział, przyszła do studni kobieta samarytańska. Dlaczego aż do tej studni przyszła, stanowi zagadkę, gdyż miasteczko Sychar oddalone było prawie o kilometr drogi, a w samym miasteczku także była studnia. Czyżby do tego stopnia naraziła się tamtejszej społeczności, że kobiety odpędziły ją od tamtej studni? Kiedy Jezus prosi ją o napój, zwraca się do Niego w zdumieniu: „Jak to? Przecież ja jestem Samartyanką, a ty Żydem! I ty prosisz mnie o wodę?”. Ewangelista Jan, piszący dla Greków musi tu wyjaśnić, że pomiędzy Żydami a Samarytanami nie istniały żadne formy społeczności. Dla nas, czytelników tej Ewangelii jest oczywiste, że mamy tu tylko skrót jakiejś dłuższej rozmowy, jakby punkt protokółu sumujący odcinek dyskusji. Możliwe, że Samarytanka pierwszy raz spotkała kogoś, kto zamiast krytycznej wyższości patrzył na nią z ludzkim współczuciem i dlatego otworzyła swoje serce.
Niewiele jest takich momentów w relacjach Ewangelii, które by objawiały nam tak wiele szczegółów z charakteru Jezusa, jak ta.
1. Ukazuje nam rzeczywistość Jego człowieczeństwa. Jezus jest zmęczony drogą i siedzi wyczerpany na brzegu studni. Ważne jest to zaznaczenie pełni człowieczeństwa Jezusa właśnie przez Jana, który tak bardzo podkreśla bóstwo Jezusa Chrystusa, bardziej niż inni Ewangeliści. Bynajmniej nie prezentuje nam postaci całkowicie wolnej od zmęczenia i utrapień naszego człowieczeństwa; raczej ukazuje człowieka, dla którego życie było trudem i wysiłkiem, jak dla nas, który musiał radzić sobie pomimo swego zmęczenia.
2. Ukazuje nam ciepło Jego współczucia. Od każdego religijnego przywódcy tamtych czasów Samarytanka uciekałaby w zawstydzeniu i zrobiłaby wszystko, aby uniknąć takiego spotkania. A gdyby już do takiego spotkania doszło przez przypadek, to zareagowałaby wstydliwym, a nawet wrogim milczeniem. Ale Jezus uważał to za najnaturalniejsze w świecie, aby do Niej przemówić. Nareszcie spotkała kogoś, kto okazał się bardziej przyjacielem niż krytykiem, kto starał się raczej zrozumieć niż potępić.
3. Ukazuje nam Jezusa znoszącego bariery. Spór Żydów z Samarytanami miał długą historię, był bardzo zadawniony. Kiedy w 720 roku przed Chrystusem Asyryjczycy najechali północne królestwo Izraelskie ze stolicą w Samarii, ujarzmili je i uczynili to, co zazwyczaj w tamtych czasach czynili zdobywcy: praktycznie całą ludność przesiedlili do Medii (2 Krl 17,16). Na opustoszałe obszary natomiast sprowadzili innych osadników z Babilonu, Kuty, Awy, Hamatu i z Sefarwamu (2 Krl 17,24). Zawsze jednak w takich sytuacjach pozostaje pewna reszta ludności, której nie udało się przesiedlić i nieuchronnie następuje wymieszanie ras przez małżeństwa mieszane z przybyszami. Żydzi uważali to za niewybaczalną zbrodnię przeciwko czystości rasy. Do dziś dnia w tradycyjnych domach żydowskich obchodzi się uroczystości pogrzebowe w wypadku, kiedy córka wychodzi za mąż za nie-Żyda, gdyż w oczach prawowiernych stała się ona martwa. Kiedy więc większość mieszkańców Samarii i Północnego Królestwa została przesiedlona do Medii, nigdy już stamtąd nie powróciła, lecz zasymilowała się do tamtejszych krajów i ludów. Mówimy o nich jako o zaginionych dziesięciu pokoleniach. Ci natomiast, którzy pozostali, utracili prawo nazywania się Żydami przez swoje mieszane małżeństwa ze sprowadzonymi przez Asyryjczyków poganami.
Z biegiem czasu podobny los najazdu i klęski spotkał również Południowe Królestwo z Jerozolimą jako stolicą. Również mieszkańcy Judei uprowadzeni zostali do Babilonu, ale nie utracili tam swojej tożsamości, uparcie trwając przy swoim żydostwie. Nadeszły czasy Ezdrasza i Nehemiasza, kiedy to wygnańcy wrócili do Jerozolimy z łaski perskiego władcy. Za swoje pierwsze zadanie uznali odbudowę zrujnowanej świątyni. Wówczas to nadeszli Samarytanie ofiarując swą pomoc w świętym dziele. Niestety, odpowiedziano im arogancko, że ich pomoc jest niepożądana, gdyż utracili swoją tożsamość jako Izraelici i nie mają prawa uczestniczyć w odbudowie Domu Bożego. Głęboko upokorzeni zwracali się odtąd przeciwko Żydom jerozolimskim. I chociaż spór ten miał miejsce ok. 450 roku, za czasów Jezusa był tak samo zaciekły, jak wówczas.
Dalsze rozjątrzenie sporu nastąpiło w okresie opisanym w Neh 13,28, kiedy to odstępca żydowski Manasses ożenił się z córką Samarytanina Sanballata i przystąpił do budowy konkurencyjnej świątyni na Górze Gerazim, w samym środku ziemi samaryjskiej, o której właśnie wspomina Samarytanka w naszym tekście. Jeszcze później, w okresie Machabeuszy, w 129 roku przywódca Żydów Jan Hyrkan podjął wyprawę przeciwko Samarii, w której otoczył, zdobył i zniszczył świątynię na Górze Gerazim. Dla tych powodów istniała właśnie zapiekła nienawiść i wrogość pomiędzy Żydami a Samarytanami. Żydzi pogardliwie nazywali Samarytan Kutyjczykami lub Kutytami według nazwy jednego z narodów, które Asyryjczycy tu osiedlili. Rabini żydowscy mawiali: „Niech nikt nie jada chleba Kutejczyków, bo kto je ich chleb, jakby spożywał mięso wieprzowe.” Księga Eklezjastyka wkłada w usta Boga słowa: „Dwoma narodami brzydzi się moja dusza, a trzeci w ogóle nie jest narodem: który siedzi na górze Samarii, Filistynami, i głupimi ludźmi mieszkającymi w Sychem” (Ekl 50,25-26). Sychem lub Sechem było jednym z najsławniejszych miast samarytańskich. Nienawiść ta była odwzajemniana z nawiązką. Mówi się, że kiedy Rabbi Jochanan przechodził przez Samarię zmierzając ku Jerozolimie, aby się modlić, musiał przejść przez Górę Gerazim; spotkał go pewien Samarytanin i zapytał: „Dokąd idziesz?” „Idę do Jerozolimy, aby się modlić” - odpowiedział. Na to Samarytanin: „Czyż nie byłoby lepiej dla ciebie pomodlić się tutaj, na tej świętej Górze zamiast w tamtym przeklętym domu?”. Pielgrzymi z Galilei zmierzający ku Jerozolimie musieli przejść przez Samarię, jeśli obierali krótszą drogę; wówczas Samarytanie znajdowali wiele uciechy w stawianiu im przeszkód na drodze.
Spór Żydów z Samarytanami liczył już ponad 400 lat, ale wciąż był tak samo zawzięty, jak na początku. Nic dziwnego, że Samarytanka była zdumiona, że Jezus, będąc Żydem przemawia do niej, Samarytanki.
4. Ale Jezus przełamywał bariery jeszcze w inny sposób. Oto Samarytanka była kobietą, a skrupulatni rabini zabraniali nauczycielom publicznego pozdrawiania kobiet. Poza domem rabinowi nie wolno było przemówić nawet do własnej żony lub córki. Istniał nawet taki rodzaj faryzeuszy, których zwano Posiniaczonymi, lub Krwawiącymi, gdyż chodzili oni po ulicach z zamkniętymi oczami, aby nie ujrzeć kobiety, często uderzając głową w ściany domów, mury i drzewa. Rabin, którego ujrzano by rozmawiającego z kobietą w miejscu publicznym, tracił swą reputację. Tymczasem Jezus rozmawia z tą kobietą, która w dodatku miała złą sławę. Żaden porządny człowiek, nie mówiąc już o rabinach, nie chciałby być widziany w jej towarzystwie, lub jako rozmawiający z nią. Tymczasem Jezus przeprowadza z nią długą rozmowę.
Cała ta historia jest dla Żyda najbardziej zdumiewająca: oto Syn Boży jest zmęczony, wyczerpany i spragniony. Najświętszy z ludzi wysłuchuje ze zrozumieniem smutnych dziejów kobiety. Oto Jezus przełamuje bariery nacjonalizmu i ortodoksyjnych obyczajów żydowskich. Jest to więc początek uniwersalizmu Ewangelii. Tak właśnie Bóg umiłował ten świat nie w teorii, ale w praktyce.
Żywa woda (4,10-15)
Zauważmy, że ta rozmowa z Samarytanką przebiega dokładnie według wzoru rozmowy z Nikodemem. Jezus podaje twierdzenie, które nie zostaje zrozumiane, a przyjęte w błędnym znaczeniu. Jezus podaje swoje stwierdzenie w bardziej obrazowej formie, ale znów nie zostaje ono zrozumiane właściwie. Wówczas Jezus zmusza rozmówcę do odkrycia tej prawdy samemu. Była to metoda nauczania, którą Jezus najczęściej stosował i to metoda najbardziej skuteczna, gdyż ktoś powiedział, że „są takie prawdy, których człowiek nie potrafi przyjąć; musi je odkryć sam dla siebie.”
Najpierw, tak jak Nikodem, Samarytanka bierze słowa Jezusa dosłownie, zamiast rozumieć je duchowo. Jezus mówi o żywej wodzie, a w potocznym języku Żydów oznaczało to wodę bieżącą, wodę z płynącego strumienia, zamiast z cysterny, czy sadzawki. Studnia, przy której toczy się rozmowa nie była źródłem, lecz studnią wody przesączającej się przez glebę. Żydzi najwyżej cenili zawsze wodę płynącą w strumieniach. Tak też trzeba rozumieć pytanie Samarytanki „Chcesz mi dać czystej wody ze strumienia, ale skąd ją weźmiesz?” Na jej słowa o „ojcu naszym, Jakubie” Żydzi oburzyliby się, zaprzeczając temu, jakoby Jakub miał być ojcem Samarytan, ale Samarytanie obstawali przy swoim pochodzeniu od Józefa, syna Jakuba, przez Efraima i Manasesa. Samarytanka chce przez to powiedzieć: „To co mówisz jest bluźnierstwem. Nasz wielki praojciec Jakub musiał wykopać tę studnię chcąc napoić swoją rodzinę i dobytek. Czy chcesz powiedzieć, że potrafisz zdobyć tu świeżą, płynącą wodę ze strumienia? To znaczy, że uważasz się za mądrzejszego od Jakuba, a przecież nikt nie ma prawa tak myśleć.” Ludzie podróżujący brali ze sobą w drogę zazwyczaj skórzane pojemniki w formie wiadra czy worków, aby móc zaopatrzyć się w wodę z każdej studni, przy której się zatrzymają. Nie ulega wątpliwości, że zespół uczniów Jezusa musiał mieć takie wiadro, ale widocznie zabrali je ze sobą do miasta. Samarytanka spostrzegła widocznie, że Jezus nie miał przy sobie takiego skórzanego wiadra, dlatego mówi: „Po co wspominasz o naczerpaniu wody i obdarzeniu mnie taką wodą, skoro nawet dla siebie nie masz czym naczerpać?” Swoją książkę Obyczaje Wschodu w Krajach Biblijnych rozpoczyna H. B. Tristram od opisu następującego przeżycia. Siedział w Palestynie przy studni obok gospody przypominającej scenę z przypowieści o Dobrym Samarytaninie, kiedy „jakaś kobieta arabska zeszła z gór, aby naczerpać wody. Rozwinęła i otworzyła swój pojemnik na wodę zrobiony z koźlej skóry, odwinęła sznur i przywiązała do niego maleńkie wiadro skórzane, które przyniosła ze sobą i nim właśnie stopniowo napełniła worek skórzany, zawiązała otwór, zarzuciła sobie na ramię i trzymając w ręce wiaderko powoli wspinała się z powrotem na wzgórza. Właśnie pomyślałem o Samarytance przy studni Jakubowej, kiedy pewien Arab idący pieszo z Jerycha, wspinający się z trudem pod górę, zboczył z drogi do studni cały spocony i ciężko dysząc uklęknął nad studnią, chciwie patrząc na lśniącą powierzchnię wody. Niestety, „nie miał czym naczerpać, a studnia była głęboka.” Zlizał więc wodę rozlaną przez arabską kobietę i zawiedziony ruszył w dalszą drogę.” Właśnie to miała na myśli Samarytanka mówiąc, że Jezus nie ma czym naczerpać wody z głębi studni.
Ale Żydzi używali słowo woda jeszcze w innym znaczeniu. Mówili o duszy pragnącej Boga, i o zaspokojeniu pragnienia żywą wodą. Jezus więc używał słów, które nie musiały być niezrozumiałe, które powinien był pojąć każdy człowiek z duchowym spojrzeniem. Na przykład obietnica w Objawieniu św. Jana 21,6 brzmi: „Ja pragnącemu dam darmo ze źródła wody żywota.” Natomiast w 7,17 czytamy, że Baranek poprowadzi ich do źródeł wód żywych. Już w Starym Testamencie Naród Wybrany otrzymał obietnicę, że będzie z radością czerpał ze zdrojów zbawienia (Iz 12,3). Podobnie psalmista śpiewa o duszy swojej pragnącej żywego Boga (Ps 42,1), a w Iz 44,3 Bóg obiecuje „wylać wody na spragnionego”, natomiast w 55,1 wzywa, aby każdy spragniony przyszedł do wód i pił darmo. Prorok Jeremiasz natomiast narzeka, że naród porzucił Boga, źródło wód żywych, a wykopał sobie dziurawe cysterny, które nie potrafią zatrzymać wody. (Jr 2,13). Prorok Ezechiel opisuje swoje widzenie rzeki życia Ez 47,1-12. W nowym świecie otwarte będzie oczyszczające źródło (Zach 13,1), wody popłyną z Jeruzalem (Zach 14,8). Czasami rabini utożsamiali żywą wodę z mądrością Zakonu, a czasami nawet ze Świętym Duchem Bożym. Żydowski obrazowy język religijny pełny był pojęć pragnącej duszy, pragnienia, które może być ugaszone jedynie żywą wodą daru Bożego. Jednak owa Samarytanka wybrała najbardziej dosłowne znaczenie. Była ślepa, bo nie chciała widzieć.
Jezus jednak wygłasza twierdzenie jeszcze bardziej niezwykłe. Twierdzi mianowicie, że może podać jej żywą wodę, która na zawsze usunie jej pragnienie. Zastanawiające jest, że i teraz Samarytanka bierze te słowa dosłownie, chociaż twierdzenie to jest otwartym przyznaniem się do godności Mesjasza. Wizja prorocka przyszłego wieku, wieku Bożego przewidywała, że „Nie będą łaknąć, ani pragnąć” (Iz 49,10). Nikt inny, tylko Bóg posiadał źródło wody gaszącej wszelkie pragnienie: „U ciebie jest źródło życia” - śpiewa Psalmista w Ps 36,9. Rzeka życia wypływa z tronu Bożego (Obj 22,1), a sam Pan jest źródłem żywej wody (Jr 17,13). W mesjańskim wieku wyschła ziemia stanie się sadzawką, a spragniony kraj źródłem wód (Iz 35,7). Kiedy Jezus mówi o dostarczeniu ludziom wody, która na wieki ugasi pragnienie, stwierdza po prostu, że jest tym Pomazańcem Bożym, który sprowadza nowy wiek.
Jednak i tym razem Samarytanka nie dostrzegła tego, a nawet w moim przekonaniu zdobywa się tym razem jakby na szyderczy humor, jak gdyby jej rozmówca był niezupełnie zdrowy na umyśle: „Daj mi tej wody” - mówi, „abym nigdy więcej nie pragnęła i nie musiała codziennie przychodzić do tej studni.” Pozwalała sobie na ukrytą drwinę ze spraw wiecznych.
U podłoża tej rozmowy leży podstawowa prawda, że jest takie pragnienie w sercu ludzkim, które tylko Jezus Chrystus jest w stanie zaspokoić. Sinclair Lewis w jednej ze swych książek przedstawia pewnego szanowanego małego biznesmena, do którego przemawia kochana przez niego dziewczyna w następujących słowach: „Pozornie jesteśmy zupełnie różni, ale w głębi jesteśmy do siebie zupełnie podobni, gdyż oboje jesteśmy tragicznie nieszczęśliwi w związku z czymś, ale nie wiemy, co to takiego.” W sercu każdego człowieka jest to nienazwane, niezaspokojone pragnienie, to mgliste niezadowolenie, ten brak czegoś, to zniechęcenie, to dążenie, które powoduje czasami u człowieka wzruszenie ramion, nie wiadomo czego dotyczące. Warwick Deeping opisuje w Sorrel i Syn rozmowę Sorrela ze swoim synem. Chłopiec mówiąc o życiu przyrównuje je do brodzenia w zaczarowanej mgle. Przeciera się ona na chwilę i widzisz wówczas księżyc lub twarz dziewczyny i wtedy myślisz., że pragniesz tego księżyca, czy tej twarzy, ale mgła znów gęstnieje i pozostajesz otoczony tą mgłą zaczarowaną szukając czegoś, czego nawet dobrze nie rozumiesz. Augustyn mówił o sercach, „które są niespokojne, dopóki nie spoczną w Tobie.” Częścią doli człowieczej jest niemożliwość znalezienia szczęścia w składnikach człowieczej doli. Jak pisze Browning:
„Kiedy właśnie czujemy się najbezpieczniejsi,
Przychodzi to dotknięcie zachodzącego słońca,
Lub widok kwitnących dzwonków, lub czyjaś śmierć,
Lub końcówka chóru Eurypidesa -
I to wystarcza, aby pięćdziesiąt nadziei i obaw
Tak starych i nowych jak sama Natura
Zakołatało i wdarło się do naszej duszy”.
Nigdy nie jesteśmy dość zabezpieczeni przed tymi pragnieniami wieczności, które Bóg włożył w duszę człowieka. Jest takie pragnienie, które zdołają ugasić jedynie wody wieczności i tylko Jezus Chrystus zdoła zaspokoić.
Stojąc w oko z prawdą (4,15-18)
Mówiliśmy o tym, jak Samarytanka niepoważnie i z drwiną prosiła Jezusa, aby dał jej żywej wody, aby już nie pragnęła i mogła sobie oszczędzić wędrówek do tej studni. A oto teraz nagle Jezus doprowadza ją do oprzytomnienia. Już nie czas teraz na grę słów. „Idź” - mówi Jezus, „przyprowadź męża!” Samarytanka zdrętwiała, jakby nagły ból przeszył jej serce. Wzdrygnęła się zaszokowana i pobladła, jakby nagle ujrzała zjawę. I tak było rzeczywiście, gdyż w nagłym oślepieniu zobaczyła samą siebie. Została nagle zmuszona do spojrzenia na siebie samą, na rozwięzłość, niemoralność i całą przewrotność swego życia. Chrześcijaństwo przynosi dwa objawienia: objawienie Boga i objawienie nas samych. Żaden człowiek nie zna siebie, dopóki nie spojrzy na siebie w obliczu Chrystusa: Wówczas zostaje przerażony widokiem samego siebie. Można to wyrazić jeszcze tak, że chrzescijaństwo zaczyna się od poczucia grzechu, od nagłego uświadomienia sobie, że takie życie, jakie prowadzimy, nie nadaje się do niczego. Oprzytomniejemy wtedy na samych siebie i na naszą potrzebę Boga.
Byli tacy interpretatorzy Biblii, którzy ze względu na wzmiankę o pięciu mężach uznawali tę opowieść za alegorię raczej, niż rzeczywiste wydarzenie. Mówiliśmy już o deportacji ludności Samarii do Medii i osiedleniu tutaj ludności z pięciu różnych krain. W relacji biblijnej czytamy o tym, jak każda z owych pięciu narodowości przyniosła ze sobą swoich bogów (2 Krl 17,29). Otóż we wspomnianym tłumaczeniu Samarytanka wyobraża całą Samarię, a pięciu mężów - pięciu fałszywych bogów, z którymi Samarytanie żyli jakoby w małżeństwie. Dopiero szósty mąż miał wyobrażać prawdziwego Boga. Jednak sam Jezus stwierdził, że czczą Boga, nie znając Go, więc miałoby to oznaczać, że nie jest On mężem prawdziwym. Nie jest wykluczone, że jakaś wzmianka do niewierności Samarytan wobec Boga rzeczywiście w tym opowiadaniu występuje, ale w całości jest ono zbyt plastyczne, aby stanowić sztucznie utkaną alegorię. Zbyt wiele na to zawiera prawdy życia.
Ktoś przyrównał proroctwo do krytyki opartej na nadziei. Prorok wskazuje jakiemuś człowiekowi lub narodowi na to, co jest złe, ale nie po to, aby zepchnąć w beznadziejną rozpacz, lecz aby wskazać drogę uleczenia i ratunku, naprawy i przystosowania do sprawiedliwego życia. Tak i Jezus rozpoczyna od objawienia Samarytance grzesznego stanu jej życia, ale przechodzi teraz do zalecenia jej takiego prawdziwego nabożeństwa, w którym nasze dusze mogą spotkać się z Bogiem.
Pytanie Samarytanki brzmi dla nas dziwnie. Mówi ona mianowicie, i to z prawdziwą troską, że „Ojcowie nasi kazali nam czcić Boga na Górze Gerazim, a wy twierdzicie, że Jerozolima jest właściwym miejscem na nabożeństwo. Cóż mam więc począć?” Samarytanie chętnie przystosowywali historię do własnych potrzeb. Między innymi utrzymywali, że to właśnie na Górze Gerazim Abraham miał złożyć na ofiarę swego syna Izaaka, że tutaj właśnie Melchizedek stanął przed Abrahamem, że na tej górze Mojżesz zbudował pierwszy ołtarz i złożył na nim ofiarę, gdy lud izraelski wszedł do Ziemi Obiecanej (podczas gdy w rzeczywistości była to Góra Ebal - 5 Mjż 27,4). Dopuszczali się oni sztucznych zabiegów na tekście Pisma Świętego, aby tylko wywyższyć i podkreślić znaczenie Góry Gerazim. Samarytanka została wychowana w przekonaniu, że góra ta jest najświętszym miejscem na świecie i w pogardzie dla Jerozolimy, Oto jaki proces musiał przebiegać w jej umyśle: Mówiła sobie: „Jestem grzeszna w obliczu Boga, muszę więc złożyć Bogu ofiarę za mój grzech. Tę ofiarę muszę przynieść do domu Bożego, aby pojednać się z Bogiem. Gdzie więc mam złożyć?” Dla niej bowiem, jak dla wszystkich jej współczesnych, jedynym lekarstwem na grzech była ofiara. Problem jej polegał na tym, że nie była pewna, gdzie ją złożyć? Tym razem nie zależało jej na dyskusji o wyższości świątyni na Górze Gerazim w porównaniu do ważności świątyni w Jerozolimie, na Górze Syjon. Chciała wiedzieć, gdzie może znaleźć Boga?
Jezus odpowiedział jej, że czasy rywalizacji ludzkich ocen dobiegają końca. Nadchodzą czasy, w których człowiek będzie mógł znaleźć Boga wszędzie. Już prorok Sofoniasz miał widzenie, w którym ludy „będą oddawały Mu cześć każdy z miejsca swego” (Sof 2,11). Malachiasz widzi we śnie, jak na każdym miejscu przynoszona jest Bogu czysta ofiara kadzenia (Mal 1,11). Dlatego Jezus odpowiada Samarytance, że nie musi nigdzie udawać się po to, aby spotkać Boga, ani na Górę Gerazim, ani do Góry Syjon. W ogóle nie musi wyszukiwać szczególnego miejsca na złożenie ofiary. Jezus oświadcza, że prawdziwe nabożeństwo znajduje Boga na każdym miejscu.
Prawdziwe nabożeństwo (4,22-26)
Jezus powiedział Samarytance, że stare wrogości zanikną i że nadchodzi dzień, w którym spory na temat większej ważności Góry Gerazim czy Góry Syjon stracą sens, a ten, który naprawdę szuka Boga, znajdzie Go wszędzie. Pomimo to Jezus podkreślił fakt, że naród żydowski zajmuje wyjątkowe miejsce w Bożym planie i objawieniu.
Powiedział, że Samarytanie czczą to, czego nie mają. Pod pewnym względem było to dosłowną prawdą. Samarytanie uznawali tylko Pięcioksiąg Mojżesza, pierwszych pięć ksiąg Starego Testamentu, a odrzucali całą resztę. W ten sposób odrzucali wszystkie poselstwa proroków i najwspanialsze modlitwy Psalmów. Okroiwszy w ten sposób Biblię, okroili religię i odrzucili wiedzę, która była do ich dyspozycji. Dalej, rabini żydowscy wciąż zarzucali Samarytanom, że ich cześć prawdziwego Boga była oparta na przesądach, że ich nabożeństwo nie było oparte na miłości i poznaniu, lecz na niewiedzy i strachu. Mówiliśmy już o tym, że kiedy te obce ludy zostały osadzone w Samarii, przyniosły ze sobą swoje bóstwa (2 Krl 17,29). Dowiadujemy się, że musiał przyjść pewien kapłan z Betelu, aby ich pouczać, jak mają „bać się Pana” (2 Krl 17,28). Ale najprawdopodobniej dodali tylko do listy swoich bogów Boga Jehowę i to z przesądnej obawy, aby Go nie pominąć. Był przecież Bogiem tej ziemi, w której mieli mieszkać i byłoby niebezpiecznie nie uwzględniać Go w oddawaniu czci. To pozwala nam wyznaczyć trzy cechy błędnego, fałszywego nabożeństwa:
1. Fałszywe nabożeństwa, niewłaściwe oddawanie Bogu czci, wybiera to z poznania i zrozumienia Boga, co wygodne, a opuszcza to, czego sobie nie życzy. Tak Samarytanie wybrali z Pisma świętego to, co im odpowiadało, lekceważąc resztę. Taka jednostronna religia jest najniebezpieczniejszą w świecie sprawą. Bardzo łatwo jest człowiekowi wybrać i uznawać takie części Bożej Prawdy, które mu odpowiadają, a nie zwracać uwagi na resztę. W naszych czasach pojawili się na przykład myśliciele, działacze kościelni i politycy, którzy usprawiedliwiają apartheid i segregację rasową przy pomocy odwoływania się do wybranych przez siebie części Pisma świętego, a świadomie i wygodnie pomijając o wiele większe części Pisma, które wyraźnie tego zabraniają. W pewnym wielkim mieście pewien duchowny zorganizował zbieranie podpisów pod petycją o ułaskawienie człowieka, który popełnił zbrodnię, ponieważ przekonany był o celowości okazania mu miłosierdzia chrześcijańskiego. Ale wkrótce zadzwonił telefon. „Jestem zdumiona, że minister Słowa Bożego przykłada rękę do sprawy petycji o ułaskawienie” - mówiła jakaś kobieta, „Sądziłam, że duchowny powinien znać Biblię”. „Tak, zgadzam się z Panią” - odpowiedział duchowny, „ale co z tego wynika?” Głos w telefonie mówił: „Przecież jest napisane w Biblii: „Oko za oko, ząb za ząb.” Biorąc tekst Pisma, który nadawał się jako argument w dyskusji, kobieta ta zlekceważyła największe przykazanie i treść Kazania na Górze, stanowiące istotę nauczania Jezusa Chrystusa. Powinniśmy zawsze pamiętać, że wprawdzie żaden człowiek nie jest w stanie pojąć całości prawdy, to jednak celem naszym powinno zawsze być dążenie do uchwycenia całej prawdy, a nie wyrywanie takich części, które nam odpowiadają.
2. Fałszywe nabożeństwo jest przesądne. Jest to cześć oddawana Bogu nie z potrzeby serca, czy jakiegoś szczerego pragnienia, lecz głównie z obawy, że nieoddawanie takiej czci może człowiekowi zaszkodzić. Jest wielu ludzi odczuwających niepokój na widok czarnego kota przebiegającego drogę, wielu chwyta się za guzik na widok kominiarza, wielu czuje się nieswojo w trzynastce. Niby nie wierzą w takie przesądy, ale niejasne obawy nurtują ich, że coś w tym może być, więc lepiej się nie narażać. I właśnie religia wielu ludzi opiera się na takiej mglistej obawie, że lepiej nie narażać się Bogu przez nieliczenie się z Nim. Prawdziwa religia jednak nigdy nie opiera się na strachu, ale na miłowaniu Boga z wdzięczności za to, co Bóg uczynił, i na pragnieniu Boga w celu znalezienia życia. Za dużo jest religijności stanowiącej pewien rodzaj przesądnych rytuałów dla uchylenia ewentualnego gniewu niepoczytalnych bogów.
3. Fałszywa pobożność wynika z braku poznania, jest nabożeństwem ignorancji. Prawdziwe nabożeństwo jest zbliżeniem się całego człowieka do Boga. Posiadając umysł, zobowiązany jest człowiek do korzystania z niego. Wprawdzie religijność może zacząć się od reakcji uczuciowej, ale później nadchodzi czas zastąpienia uczuć przemyśleniem sprawy. To właśnie E. F. Scott powiedział, że religia jest czymś daleko więcej, niż wysiłkiem umysłowym, niemniej jednak duża część religijnych uchybień czy zawodów pochodzi z lenistwa umysłowego. Niechęć przemyślenia sprawy jest sama w sobie grzechem. W ostatecznym rachunku religia człowieka tak długo nie jest zabezpieczona, dopóki człowiek nie tylko potrafi powiedzieć w co wierzy, ale również dlaczego wierzy. Religia jest nadzieją, ale nadzieją opartą na zrozumieniu (1 P 3,15).
Jezus wskazuje więc na prawdziwe nabożeństwo, prawdziwą cześć oddawaną Bogu. Mówi, że Bóg jest Duchem. Z chwilą, gdy tylko człowiek pojmie tę prawdę, światło zalewa jego wnętrze. Jeśli Bóg jest Duchem, nie można Go ograniczyć do jakichś rzeczy, zamknąć Go. Czczenie bożków jest nie tylko niewłaściwe, ale jest obrazą natury Boga. Jeśli Bóg jest Duchem, nie można go przywiązać, czy ograniczyć do jakiegoś miejsca. Ograniczanie nabożeństwa do Jerozolimy, czy jakiegokolwiek innego miejsca jest nakładaniem ograniczeń na coś, co z samej swej istoty przekracza wszelkie granice. Jeśli Bóg jest Duchem, to też ludzkie dary ofiarowane Bogu muszą być duchowe. Ofiary zwierząt i czegokolwiek przez człowieka wyprodukowanego są niewystarczające i niewłaściwe. Jedynie dary duchowe są odpowiednie do natury Bożej: miłość, wierność, posłuszeństwo, nabożność. Duch ludzki jest najwyższym składnikiem człowieka, który trwa nawet wówczas, gdy cielesna powłoka się rozpadnie. To właśnie ten składnik snuje marzenia, które mogą się nigdy nie spełnić ze względu na słabość i ułomność ciała i cielesnej natury. Najwyższym, prawdziwym nabożeństwem jest osiągnięcie przez człowieka przyjaźni i zażyłości z Bogiem w swoim duchu, a nie przybycie do jakiegoś miejsca, ani uczestniczenie w jakichś obrządkach czy liturgii, ani nawet ofiarowanie jakichś darów. W prawdziwym nabożeństwie duch, ta nieśmiertelna i niewidzialna część człowieka, mówi do Boga, spotyka Tego, który sam jest nieśmiertelny i niewidoczny.
Studiowany przez nas urywek Słowa kończy się wielkim oświadczeniem, które zelektryzowało Samarytankę i otwarło przed nią nieznane obszary, przekraczające jej rozumienie, pełne cudów. Na jej słowa, że „dowiemy się wszystkiego, kiedy przyjdzie Mesjasz, Chrystus, Pomazaniec Boży”, Jezus odpowiada, że „to Ja jestem, który mówię z tobą”. Jakby chciał powiedzieć, że to już nie sen o prawdzie, ale sama prawda.
Dzielenie się cudem z innymi (4,27-30)
Nie ma w tym niczego niezwykłego, że uczniowie dziwili się, kiedy wróciwszy ze swojej wyprawy do miasta Sychar znaleźli Jezusa rozmawiającego z Samarytanką. Wskazywaliśmy już na żydowskie poglądy na kobietę. Przepis rabinistyczny brzmiał: „Niech nikt nie rozmawia na ulicy z kobietą, nawet ze swoją żoną.” Rabini tak gardzili kobietami i uważali je za do tego stopnia niezdolne do przyjęcia prawdziwego nauczania, że „lepiej jest spalić słowa Zakonu, aniżeli przekazać je kobiecie”, mawiali, a także: „Kto przedłuża rozmowę z kobietą, przysparza sobie szkody, odstępuje od Zakonu i w końcu odziedziczy ogień piekielny.” W ocenie rabinów Jezus nie mógł już bardziej narazić się jakimś niekonwencjonalnym postępkiem, jak rozmową z kobietą. Ale Jezus łamie tu tylko bariery.
W opisie ewangelicznym występuje teraz ciekawy szczegół, który nie może pochodzić od kogoś innego, jak tylko uczestnika tej sceny. Pomimo całego zdumienia uczniów, nie przyszło im na myśl zapytać kobietę, czego tu szuka, albo Jezusa, dlaczego z nią rozmawia. Dopiero zaczęli poznawać Jezusa, ale już zrozumieli, że jakkolwiek zdumiewające były czyny Jezusa, nie należy ich kwestionować, jeśli pochodzą od Niego. Człowiek, który potrafi powiedzieć: „Nie do mnie należy krytykowanie postępowania Jezusa i Jego żądań. Moje uprzedzenia i układy muszą ustąpić przed Jego działaniami i poleceniami” zrobił już wielki krok na drodze prawdziwego uczniostwa.
Tym razem widzimy Samarytankę na drodze powrotnej do wsi, ale bez dzbana na wodę. Sam fakt porzucenia przez nią dzbana z wodą świadczy o dwu rzeczach: że działała w pośpiechu, aby podzielić się swoim nadzwyczajnym odkryciem, a także o jej oczywistym zamiarze powrócenia tutaj po dzban. Postępowanie Samarytanki mówi wiele o prawdziwym przeżyciu chrześcijańskim:
1. Jej przeżycie rozpoczęło się od konieczności ujrzenia siebie taką, jaką naprawdę była. To samo zdarzyło się przecież Piotrowi. Po połowie ryb, kiedy Apostoł Piotr odkrył nagle coś z majestatu Jezusa, wszystkim, co potrafił powiedzieć, było: „Odejdź ode mnie Panie, bom jest człowiek grzeszny!” (Łk 5,8). Nasze świadome chrześcijaństwo często rozpoczyna się od upokarzającego uczucia niechęci, wstrętu do samego siebie. A jak często człowiek widzi wszystko, tylko nie siebie samego! Dlatego też bywa, że pierwszą rzeczą, którą Chrystus objawia człowiekowi, jest zmuszenie go do uczynienia tego, czego unikał przez całe dotychczasowe życie: do spojrzenia na samego siebie.
2. Samarytanka zdumiona była zdolnością Jezusa czytania w jej sercu. Dziwiła się tej intymnej znajomości serca ludzkiego, a w szczególności jej serca. Tą samą myślą przejęty był niegdyś Psalmista: „Rozumiesz myśl moją z daleka... Jeszcze bowiem nie ma słowa na języku moim, a Ty, Panie, już znasz je całe” (Ps 139,1-4). Mówi się, że pewna dziewczynka słuchając kazania C. H. Spurgeona wyszeptała do swojej mamy: „Mamo, skąd on wie, co dzieje się w naszym domu?”. Nie ma takich zasłon i pokryć, które byłyby odporne na przenikliwy wzrok Chrystusa. On posiada moc widzenia w głębinach ludzkiego serca. Nie chodzi o to tylko, co złe, bo On dostrzega też uśpionego bohatera w duszy każdego człowieka. Jest On jak chirurg dostrzegający nie tylko schorzenia, ale także zdrowie, które zapanuje, gdy usunie się schorzenie.
3. Pierwszym odruchem Samarytanki była chęć podzielenia się swym odkryciem. Dokonawszy odkrycia tej zdumiewającej Osoby, czuła się zmuszona do podzielenia się tym odkryciem z innymi. Całe życie chrześcijańskie opiera się na tych dwóch filarach odkrywania i dzielenia się swym odkryciem. Żadne odkrycie nie jest pełne, dopóki nasze serce nie wypełni pragnienie podzielenia się nim z innymi. Nie potrafimy przecież przekazać Chrystusa innym, dopóki nie odkryjemy Go dla siebie. Najpierw znaleźć, a następnie powiedzieć innym - oto dwa wielkie kroki życia chrześcijańskiego.
4. To właśnie pragnienie, aby powiedzieć innym o swoim odkryciu pokonało uczucie wstydu w sercu Samarytanki. Nie ulega wątpliwości, że była ona wyrzutkiem i że była na ustach wszystkich. Sam fakt czerpania wody z tej odległej studni świadczy dostatecznie o tym, jak unikała swoich sąsiadów i jak oni jej unikali. Teraz jednak biegnie do nich, aby im powiedzieć o swoim odkryciu. Człowiek może mieć jakieś problemy, o których wstydzi się wspomnieć i które trzyma w tajemnicy, kiedy jednak zostaje wyleczony, jest tak pełen zdumienia i podziwu i wdzięczności, że wszystkim o tym opowiada. Człowiek może ukrywać swój grzech, ale raz odkrywszy Jezusa Chrystusa jako zbawiciela pójdzie za odruchem powiedzenia ludziom: „Patrzcie, jakim byłem, a jaki jestem teraz! Oto co Chrystus ze mną zrobił!”
Pokarm ze wszystkich najbardziej nasycający (4,31-34)
I znów nasz urywek układa się w normalny dla Czwartej Ewangelii wzór rozmowy. Jezus powie coś, co zostaje zrozumiane niewłaściwie, co ma znaczenie wewnętrzne, duchowe, ale przyjęte zostaje z niezrozumiałą dosłownością. Następnie stopniowo Jezus odsłania prawdziwe znaczenie, co zostaje uchwycone i uświadomione. To samo miało miejsce w rozmowie z Nikodemem o narodzeniu się na nowo i w rozmowie z Samarytanką o wodzie gaszącej na wieki pragnienie serca.
Tym razem uczniowie właśnie wrócili z żywnością i zapraszają Jezusa do jedzenia. Pozostawili Go przecież tak zmęczonego i wyczerpanego podróżą, że teraz martwią się Jego brakiem chęci do jedzenia tego, co zdobyli. Jest zdumiewające, jak wielkie zadanie wynosi człowieka ponad zwyczajne potrzeby ciała. Wilberforce, który wyzwolił niewolników, był przez całe życie małą, nie znaczącą postacią. Kiedy jednak wytrysnął z niego ogień i moc, ludzie tłoczyli się wszędzie, gdziekolwiek on przemawiał i mówili o nim: „Oto mała płotka, która stała się wielorybem!” Jego zadanie, poselstwo, które chciał przekazać, ogień prawdy i potężna siła przezwyciężyły jego fizyczną słabość. Zachował się obraz Johna Knoxa każącego w podeszłym wieku. Był już wyczerpanym starcem i tak słabym, że musiano go podnosić i zostawiano opartego o pulpit, kiedy przemawiał. Ale zaledwie zaczął kazanie, jego głos odzyskiwał dawne brzmienie trąby i ,;wydawało się, że rozbije pulpit w drzazgi i wyskoczy z kazalnicy.” Jego poselstwo napełniało tego człowieka boską, nadnaturalną mocą.
Jezus odpowiada swoim uczniom, że ma pokarm, o którym oni nie wiedzą. W swej prostoduszności dziwią się, że ktoś inny przyniósł Mu jeść. I wtedy mówi do nich: „Moim pokarmem jest czynić wolę Tego, który mnie posłał.”
Dominantą życia Jezusa było Jego podporządkowanie się woli Bożej. Wyjątkowość Jezusa polega właśnie głównie na tym fakcie, że był On jedynym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył i jaki będzie żył, doskonale posłusznym woli Bożej. Słusznie można powiedzieć, że Jezus jest jedynym człowiekiem w całym świecie, który nigdy nie czynił tego, co jemu się podobało, ale zawsze to, co podobało się Bogu. Był posłany przez Boga. Ewangelia nasza wciąż na nowo mówi o posłaniu Jezusa przez Boga. W Czwartej Ewangelii mamy dwa słowa greckie na określenie posłania: apostellein - użyte siedemnaście razy i pempein użyte dwadzieścia siedem razy. A więc przynajmniej czterdzieści cztery razy Czwarta Ewangelia albo mówi o posłaniu, albo przedstawia Jezusa jako posłanego przez Boga. Jezus był człowiekiem pod władzą. Był człowiekiem Bożym. Kiedy Jezus przyszedł, wciąż na nowo mówił o dziele, które zostało Mu dane do wykonania. W Ewangelii Jana 5,36 mówi o dziełach, które dał Mu do wykonania Ojciec. Następnie mówiąc o wzięciu i złożeniu swego życia, o życiu i śmierci, stwierdza: „To przykazanie wziąłem od Ojca mego.” (10,18). Ciągle też mówi, tak jak tutaj, o spełnianiu woli Boga: „Zstąpiłem z nieba, nie aby wypełnić wolę swoją, lecz wolę Tego, który mnie posłał” (6,38). „Bo ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba” mówi w 8,29. A kiedy w 14,23 mówi, że jedynym sprawdzianem miłości jest przestrzeganie przykazań tego, którego się kocha, mówi to ze swojego osobistego przeżycia i sam jest dla nas wzorem. Posłuszeństwo Jezusa nie było czymś rozpłomieniającym się nagle i na chwilę, aby później zaniknąć, nie jak nasze posłuszeństwo, sporadyczne, wyrywkowe. Było ono istotną siłą napędową i głównym źródłem Jego życia. Jego pragnieniem było, abyśmy byli tacy jak On, gdyż:
1. Czynienie woli Bożej jest jedyną drogą do pokoju: nie możemy zaznawać pokoju będąc skłóconymi z Królem Wszechświata.
2. Czynienie woli Bożej jest jedyną drogą do szczęścia. Nie może przecież być szczęścia tam, gdzie naszą ludzką ignorancję przeciwstawiamy mądrości Bożej.
3. Czynienie woli Bożej jest jedyną drogą do zdobycia mocy, władzy. Czyniąc własną wolę, nie mamy do czego się odwołać oprócz naszej własnej mocy, przez co katastrofa jest nieunikniona. Kiedy jednak wybieramy Boże drogi, wychodzimy w Jego mocy, co zapewnia nam zwycięstwo.
Siewca, żniwo i żeńcy (4,35-38)
To, co wydarzyło się w Samarii, było dla Jezusa źródłem wizji świata gotowego na żniwa Boże. Kiedy Jezus mówi: „Jeszcze cztery miesiące do żniw” nie powinniśmy sądzić, że określa to porę roku Jego pobytu w Samarii, gdyż wypadałaby na styczeń, kiedy nie ma takich męczących upałów ani braku wody. Była by to pora deszczowa, w której wszędzie płynie pełno wody, nikt nie szuka wtedy studni, aby się napić. Raczej posługuje się Jezus tutaj pewnym przysłowiem. Żydzi dzielili rok na sześć rolniczych okresów: pora siewu, zima, wiosna, żniwo, lato i upały. Jezus mówi jakoby: „Wspomnijcie na wasze przysłowie, że zasiawszy ziarno, musisz co najmniej cztery miesiące odczekać, zanim zbierzesz żniwo”. I wtedy Jezus spojrzał przed siebie, a Sychar leżało w samym środku obszaru, który do dziś słynie ze swych bogatych zbiorów. Obszary rolnicze są w Palestynie bardzo ograniczone skalistymi terenami, pełnymi kamieni. Praktycznie w żadnym innym miejscu kraju nie mógł człowiek ujrzeć widoku dużych łanów falujących zbóż. Jezus podniósł wzrok i rękę i zatoczywszy krąg powiedział: „Spójrzcie, oto pola są białe i gotowe do żniw. Musiały wzrastać cztery miesiące. Jednak Samaria jest już teraz gotowa do żniw.” Jezus ma tutaj na myśli kontrast pomiędzy naturą i łaską. W zwyczajnym żniwie człowiek zasieje i musi czekać, w Samarii natomiast wypadki rozwinęły się tak nagle, że zaledwie Słowo było zasiane, już czekały żniwa. Ciekawą interpretację tego tekstu podaje H. V. Morton, który siedząc na tym właśnie miejscu, w którym była studnia, widział ludzi wychodzących ze wsi i wspinających się na wzgórze. Wychodzili w małych grupkach, ubrani w białe szaty, które odcinały się od tła ziemi i nieba. Możliwe, że właśnie w czasie rozmowy Jezusa z uczniami ze wsi (Sychar) zaczęły wychodzić grupki ludzi na skutek opowiadania Samarytanki na spotkanie z Jezusem. Możliwe, że wtedy właśnie, Jezus widząc strumyki ludzi w białych ubiorach płynące ku niemu, rzekł: „Spójrzcie na pola, przypatrzcie się im! Oto bieleją do żniw!” Ten tłum ludności miał być właśnie żniwem, które chciał zżąć dla Boga.
Jezus wskazuje, że zdarzyło się coś niewiarygodnego: oto siewca i żniwiarz radują się równocześnie. Wydarzyło się to, czego nikt nie mógł oczekiwać. Dla Żydów czas siewu był smutny i znojny, natomiast czas żniw był czasem radości. „Ci, którzy siali ze łzami, zbierać będą z radością! Kto wychodzi z płaczem, niosąc ziarno siewne, będzie wracał z radością, niosąc snopy swoje” (Ps 126,5-6). Ale jest jeszcze coś ukryte pod powierzchnią narracji. Żydzi pielęgnowali sen o złotym wieku, który miał nadejść, wieku Bożym, w którym ten świat stanie się światem Bożym, w którym grzech i cierpienia zostaną usunięte ze świata, a sam Bóg będzie sprawował najwyższą władzę. Obraz taki roztacza przed nami Amos, kiedy pisze: „Oto idą dni, mówi Pan, w których oracz będzie przynaglał żniwiarza, a tłoczący winogrona siewcę ziarna” (9,13), a w 3 Mjż 26,5 czytamy: „Młocka trwać będzie u was do winobrania, a winobranie trwać będzie do siewu”. Były to marzenia o takim złotym wieku, w którym siew i żniwo, szczepienie i zbiory, będą deptały sobie po piętach. Nastanie taka żyzność i obfitość, że skończą się stare dni oczekiwań. Widzimy więc, co Jezus delikatnie czyni: Jego słowa są deklaracją, że z Nim nadszedł oczekiwany złoty wiek. Oto nastały Boże czasy, czasy zakończenia oczekiwań, w których głoszone jest Słowo, zasiewane nasiona, a żniwo już oczekuje.
Ale była w tym druga strona medalu, którego Jezus był świadkiem: „Jest jeszcze inne przysłowie - mówił, „i ono także jest prawdziwe, że jeden sieje, a drugi zbiera”. I teraz Jezus przedstawia dwa zastosowania tego:
a) Zapowiada uczniom, że będą żąć zbiory przygotowane nie przez ich pracę. Miał on myśli to, co On sam zasieje, swój Krzyż, w którym ponad wszystko zasiane będą ziarna miłości i mocy Bożej, zapowiada dni, w których uczniowie Jego wyjdą do świata, aby zżąć żniwa Jego życia i śmierci, Jego Krzyża.
b) Zapowiada uczniom, że nadejdą czasy, w których oni będą siali, a inni będą żąć. Nadejdzie czas, w którym Kościół będzie wysyłał swoich ewangelistów, a oni nigdy nie zobaczą żniwa. Niektórzy z nich zginą jako męczennicy, a krew męczenników stanie się nasieniem Kościoła - brzmi to tak, jakby chciał powiedzieć: „Pewnego dnia wy będziecie pracować i nie zobaczycie owoców swojej pracy. Pewnego dnia będziecie pracować i będziecie musieli zejść ze sceny, zanim nadejdzie żniwo. Jednak nie bójcie się, nie upadajcie na duchu! Nie na próżno siejecie, ziarno nie będzie zmarnowane! Inni zobaczą żniwa, których nie było dane wam widzieć.”
W omawianym urywku widzimy więc dwie rzeczy:
1. Przypomina On nam o możliwościach. Żniwo oczekuje na zebranie dla Boga. Nadchodzą czasy w historii, w których ludzie stają się zadziwiająco i niezwykle wrażliwi na Boga. Jaką tragedią jest, kiedy w takich czasach Kościół Chrystusa zawodzi w zebraniu plonów Chrystusowych!
2. Przypomina nam o wyzwaniu. Wielu ludzi udziałem jest sianie, ale nie żniwa. Wiele sukcesów jakiejś misji, czy służby osiąga się nie swoimi wysiłkami, czy zasługami, ale przez to, że jakiś święty człowiek żył i głosił Słowo i umarł i pozostawił po sobie wpływ, który okazał się większy pod jego nieobecność niż za jego życia. Wiele ludzi musi pracować bez oglądania rezultatów swoich trudów. Pewnego razu zwiedzałem posiadłość słynną ze swoich rododendronów. Właściciel kochał te zagony i znał swoje krzewy po imieniu. Pokazał mi odmiany, które trzeba było pielęgnować dwadzieścia pięć lat, zanim zakwitły. Ponieważ właściciel miał już siedemdziesiąt pięć lat, świadom był tego, że nigdy nie zobaczy ich piękna. Ale ktoś je ujrzy. Żadne słowo o Chrystusie, żadne wielkie przedsięwzięcie nie jest na darmo. Jeśli my nie widzimy wyników naszych trudów, inni je zobaczą. W życiu chrześcijańskim nie ma miejsca na zniechęcenie.
Zbawiciel świata (4,39-42)
Wydarzenia w Samarii stanowią model rozszerzania się Ewangelii. Rozróżniamy trzy etapy rozkrzewienia wiary wśród Samarytan:
1. Było tu wprowadzenie. Samarytanie zostali przedstawieni Chrystusowi przez Samarytankę. I w tym właśnie widzimy w pełni zademonstrowaną Bożą potrzebę użycia nas. Jak pisał Apostoł Paweł: „Jak mają usłyszeć, jeśli nie ma tego, który zwiastuje?” (Rz 10,14). Słowa Boże musi być przekazane ludziom przez człowieka. Bóg nie może przekazać swego poselstwa tym, którzy go nigdy nie słyszeli, jeśli nie znajdzie się nikt do jego przekazania. Jak mówi pieśń:
On nie ma innych rąk, tylko nasze ręce
Do wykonywania Jego dzieła dziś;
On nie ma innych nóg, jak tylko nasze nogi
Do wprowadzania ludzi na Jego drogi;
On nie ma innych ust, jak nasze usta,
By opowiedzieć ludziom, jak On umierał;
On nie ma innych takich, na których mógłby liczyć,
By przyprowadzili ludzi do Niego.
Jest to naszym drogocennym przywilejem i równocześnie straszną odpowiedzialnością, aby przyprowadzać ludzi do Chrystusa, A dopóki nie znajdzie się taki ochotnik, nie może zaistnieć zapoznanie się, spotkanie ludzi z Chrystusem. Dalej jeszcze, takie zapoznanie ludzi z Chrystusem dokonuje się na fali osobistego świadectwa. Tak właśnie wołała Samarytanka: „Patrzcie, co On zrobił dla mnie i ze mną!” Nie do jakichś teorii, nie do teologii nawoływała ludzi, swoich sąsiadów, lecz do potężnej, zmieniającej i przetwarzającej mocy. Kościół musi rozwijać się, dopóki królestwa świata nie staną się królestwami Pana, kiedy to ludzie sami doświadczą mocy Chrystusa i przekażą to doświadczenie innym.
2. Była tu coraz bliższa społeczność i wzrastające poznanie. Kiedy tylko Samarytanie zostali zapoznani z Chrystusem, szukali Jego towarzystwa. Prosili Go, aby pozostał z nimi, aby mogli uczyć się od Niego i lepiej Go poznawać. To prawda, że ludzi trzeba doprowadzić do Chrystusa, ale też prawdą jest, że potem muszą sami umieć żyć w obecności Chrystusa. Można doprowadzić człowieka przed obecność Chrystusa, ale później człowiek ten musi odkrywać Chrystusa na własną rękę. Nikt nie może za kogoś przejść przez to przeżycie. Ktoś może doprowadzić nas do miejsca, gdzie takie przeżycie jest możliwe, ale nie może za nas pójść dalej. Ktoś może doprowadzić nas aż do przyjaźni z Jezusem, ale to my sami musimy później wyznać i korzystać z tej przyjaźni.
3. Było tu odkrycie i podporządkowanie się: Samarytanie odkryli w Chrystusie Zbawiciela świata. Przypuszczalnie nie wyrazili tego tymi właśnie słowami, lecz Jan Ewangelista, który pisał wiele, wiele lat później przekazuje to odkrycie Samarytan swoimi słowami, które mogą wyrażać przemyślenia jego całego życia na temat Jezusa Chrystusa. Ten wstrząsający tytuł znajdujemy w Nowym Testamencie tylko u Jana: tutaj i w Pierwszym Liście 4,14. Możliwe, że dla autora był to tytuł par excellence, który należał się Chrystusowi. Nie został on jednak przez Jana Ewangelistę wynaleziony, gdyż już w Starym Testamencie bardzo często Bóg nazywany jest Bogiem Zbawienia, Zbawicielem, Bogiem zbawiającym. Tytuł Zbawiciela nadawali również niektórym ze swoich bogów Grecy, a w czasie pisania tej Ewangelii tytuł taki przysługiwał również cesarzom rzymskim. Przyznawano im tytuł Zbawiciela Świata. W świetle tego możliwe, że Jan chce powiedzieć: Oto wszystko, o czym marzyliście, do czego dążyliście i na co czekaliście, spełniło się ostatecznie w Jezusie. Dobrze zrobimy, jeśli zapamiętamy sobie ten tytuł. Jezus nie był tylko prorokiem przynoszącym poselstwo od Boga. Przyszedł nie tylko z prorockim płomiennym upomnieniem i prorockim płomieniem prawdy. Jezus był nie tylko specjalistą psychologii z zadziwiającą znajomością natury ludzkiej i niespotykaną zdolnością czytania w ludzkich umysłach. To prawda, że tę właśnie zdolność okazał w rozmowie z Samarytanką, ale też okazał o wiele więcej. Jezus był nie tylko wzorem i przykładem. Przyszedł nie tylko po to, aby pokazać ludziom, w jaki sposób mają prowadzić swoje życie i zostawić im wzór takiego życia. Wielki przykład może działać zniechęcająco i doprowadzić do załamania, jeśli stwierdzimy, że brak nam siły do naśladowania go. Jezus był Zbawicielem. Oznacza to, że ratował ludzi w beznadziejnym i złym położeniu, w które popadli. Rozrywał łańcuchy, którymi przykuci byli do przeszłości, dając im moc i obecność pozwalające stawić czoła przyszłości. Właśnie Samarytanka stanowi wielki przykład Jego zbawiającej mocy. Miasteczko, w którym mieszkała, niewątpliwie napiętnowało ją jako beznadziejny typ, nie do naprawienia i ona sama na pewno przyznawała, że nie stać ją na prowadzenie porządnego życia. Ale przyszedł Jezus i zbawił ją w dwojakim sensie: uzdolnił do zerwania z przeszłością i otworzył przed nią nową przyszłość. Dlatego nie ma innego tytułu, który mógłby określić Jezusa, ponad tytuł Zbawiciela świata.
Nieodparty argument (4,43-45)
Wszystkie trzy Ewangelie synoptyczne zawierają wypowiedź Jezusa, że prorok nie jest szanowany we własnym kraju (Mk 6,4; Mt 13,57; Łk 4,24). Było to zaiste bardzo stare przysłowie w rodzaju naszego: „Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada”. Ewangelista umieszcza je w niespodziewanym miejscu, Podczas gdy inne Ewangelie stosują je do przypadków, gdy ziomkowie Jezusa odrzucili Go, Jan odwrotnie stosuje je w przypadku przyjęcia Jezusa przez współmieszkańców. Możliwe, że odczytuje tutaj myśli Jezusa. Mówiliśmy powyżej o tym, jak Jezus opuścił Judeę i wyruszył do Galilei, aby uniknąć kontrowersji na temat swojej wzrastającej popularności. Czas konfliktu jeszcze nie nadszedł dla Niego (4,1-4). Możliwe, że powodzenie w Samarii zdziwiło samego Jezusa, jak to wyczuwamy z tonów wypowiedzi o żniwach. Może nawet Jezus wyruszył do Galilei w nadziei znalezienia spokoju i wytchnienia, nie czekając żadnego odzewu ze strony swych ziomków, a tymczasem powtórzyło, się to, co zaszło w Samarii, mianowicie fala odzewu przekroczyła wszelkie oczekiwania Jezusa. Nie mamy innego wyboru, jak wytłumaczyć w ten właśnie sposób słowa Jezusa, albo uznać, że znalazły się przypadkowo i niesłusznie na tym miejscu.
Jakkolwiek by było, urywek nasz tak, jak poprzedni zawiera nieodparty argument na rzecz Chrystusa. Samarytanie nie dlatego uwierzyli w Jezusa, że ktoś im o Nim powiedział, ale dlatego, że sami słyszeli, jak On mówił i nigdy w życiu nie dotarły do ich uszu takie sprawy, o których On mówił. Podobnie Galilejczycy nie dlatego uwierzyli w Jezusa, że ktoś im o Nim opowiedział, ale dlatego, że widzieli, jak w Jerozolimie czynił dzieła, których nikt inny nigdy nie czynił. Samarytanie słyszeli Jezusa na własne uszy, Galilejczycy widzieli na własne oczy Jego działanie i dlatego słowa, które wypowiadał i czyny, których dokonywał stanowiły nieodparte argumenty.
Mamy tu do czynienia z jedną z największych prawd życia chrześcijańskiego, że jedynym prawdziwym argumentem na rzecz chrześcijaństwa jest doświadczenie, przeżycie chrześcijańskie. Możliwe, że czasami musimy tak długa dyskutować z ludźmi, aż bariery umysłowe, które zbudowali i za którymi się skryli zostaną zburzone i cytadela ich rozumu doprowadzona do kapitulacji. Możliwe, że w niektórych wypadkach przyjdzie nam w taki sposób przedstawić chrześcijaństwo, aby wywołało ono umysłowe przeświadczenie. Ale w olbrzymiej większości wypadków jedyne, co nam pozostaje, to powiedzieć ludziom: „Wiem, kim jest Jezus i wiem, co może On uczynić. Mogę tylko zaproponować ci, abyś sam go wypróbował i sprawdził, co z tego wyniknie.” W ostatecznym rozrachunku nikt nie potrafi wyjaśnić, czym jest jakieś przeżycie. Możemy jedynie zaprosić rozmówcę, aby podjął te same kroki prowadzące do przeżycia jakiegoś doświadczenia. Chociaż prawdą jest, że zrozumienie umysłowe musi towarzyszyć czasami ewangelizacji, to jednak prawdziwa ewangelizacja chrześcijańska zaczyna się tam, gdzie możemy powiedzieć: „Wiem, co Chrystus dla mnie uczynił”, a następnie: „Sam wypróbuj, co może uczynić dla ciebie!” I znów nałożona jest na nas ta ogromna odpowiedzialność osobista: Nie wolno oczekiwać, że ktoś wkroczy w przeżycie, jeśli my sami nie okazujemy wartości tego przeżycia. Bezcelowe jest mówienie ludziom o Chrystusie przynoszącym radość, pokój i moc, gdy równocześnie nasze życie pełne jest narzekania, niezadowolenia, ponure, pełne obaw i zmartwień, zniechęcenia i klęski. Aby zdobywać ludzi dla Chrystusa, życie nasze musi być takie, abyśmy mogli śmiało powiedzieć: „Patrz, co Jezus Chrystus uczynił dla mnie!” Tylko wtedy ludzie zechcą dać się przekonać do jakiegoś eksperymentu, jeśli zobaczą, że eksperyment taki skończył się dla nas powodzeniem, doświadczeniem, którego warto pożądać ponad wszelką wątpliwość.
Wiara dworzanina (4,46-54)
Wielu komentatorów jest zdania, że mamy tu przed sobą inną tylko wersję opowieści o uzdrowieniu sługi setnika w Mt 8,5-13 Łk 7,1-10. Ale niekoniecznie musi tak być, ponieważ jest wiele różnic usprawiedliwiających potraktowanie tego urywka jako zupełnie odrębnego wydarzenia. Niektóre szczegóły zachowania się dworzanina mogą stanowić przykład dla wszystkich ludzi.
1. Jest to dworzanin, który przyszedł do Cieśli. W greckim oryginale człowiek ten tytułowany jest basilikos. Wyraz taki można nawet rozumieć w znaczeniu małego króla, ale tutaj użyto go w znaczeniu królewskiego urzędnika, widocznie zajmował on wysokie stanowisko na dworze Heroda. Z drugiej strony Jezus zajmował pozycję społeczną wiejskiego cieśli z Nazaretu. Następnie Jezus znajdował się w Kanie, a dworzanin mieszkał w Kafarnaum, to jest odległości ponad trzydziestu km. Oto dlaczego tak długo musiał wracać do domu. Mamy więc do czynienia z dworzaninem, który musi przebyć trzydzieści km, aby prosić o pomoc cieślę. Chyba na całym świecie nie mogła rozegrać się bardziej nieprawdopodobna scena, niż ta, w której wysoki urzędnik dworski biegnie ponad trzydzieści km, aby prosić o łaskę wioskowego Cieślę. Przede wszystkim i na pierwszym miejscu dworzanin ten musiał połknąć swoją dumę. Był w skrajnej potrzebie tak, że ani obyczaje, ani konwenanse nie mogły powstrzymać go od przyniesienia swojej biedy do Jezusa. Nie ulega wątpliwości, że jego postępowanie wywoła sensację, ale widocznie nie dbał on o to, co powiedzą ludzie, jeśliby tylko mógł uzyskać pomoc, której tak rozpaczliwie potrzebował. I my musimy być wystarczająco pokorni, aby połknąć naszą dumę, nie dbać na to, co ludzie powiedzą, jeśli pragniemy pomocy, której Chrystus może nam udzielić. Na pierwszym miejscu chodzi więc o takie poczucie potrzeby, przy którym nie liczą się ani duma, ani konwenanse.
2. Jest to dworzanin, który nie dał się zniechęcić. Na pierwszy rzut oka Jezus odpowiedział dworzaninowi zniechęcającym stwierdzeniem, że ludzie nie uwierzą, dopóki nie pokaże się im znaków i cudów. Ale możliwe, że nie do dworzanina kierował Jezus te słowa, lecz do otaczających ich tłumów, żądnych sensacyjnych wydarzeń. Otaczali Go wciąż nienasyceni widoków cudowności, które pochłaniali i oczekiwali następnych niezwykłości. Ale Jezus potrafił sprawdzić, czy człowiekowi naprawdę zależy na tym, o co prosi. Postąpił tak przecież z Syro-Fenicjanką (Mt 15,21-28). Gdyby człowiek ten zawrócił obrażony i zdenerwowany, jeśli byłby zbyt dumny, aby przyjąć naganę, jeśliby już na samym początku zniechęcił się - Jezus wiedziałby, że jego wiara nie była prawdziwa. Zanim człowiek uzyska pomoc Chrystusa, musi mu na niej naprawdę zależeć.
3. Jest to dworzanin, który miał wiarę. Nie było mu łatwo zawrócić do domu z niczym więcej, jak słowem Jezusa, że jego chłopiec żyje. Dzisiaj ludzie zaczynają na nowo doceniać potęgę myśli i telepatii tak, że nikt nie zaprzeczałby temu cudowi tylko na tej podstawie, że zdarzył się on na odległość. Ale nie było to łatwe dla dworzanina. Miał jednak wystarczającą wiarę, aby zawrócić, i przejść z powrotem tę drogę trzydziestu km jedynie mogąc pocieszyć swoje serce zapewnieniem Jezusa. Należy to do istoty wiary, abyśmy uwierzyli w prawdę tego, co mówi Jezus. Jakże często ograniczamy się do bardzo mglistego, niewyraźnego życzenia, aby obietnice Jezusa okazały się prawdziwe. A przecież jedynym sposobem wkroczenia w ich prawdziwość jest uwierzenie im i uchwycenie się ich z desperacją tonącego człowieka. Jeśli Jezus coś powiedział, to nie jest to już sprawa tego, co „może okazać się prawdą”, ale tego, co „musi być prawdą.”
4. Jest to dworzanin, który poddał się. Nie należał do ludzi, którzy otrzymawszy od Jezusa to, czego pragnął, odchodzi i zapomina. Uwierzył on i cały jego dom, wszyscy domownicy. Nie było to dla niego łatwe, gdyż zestawienie Jezusa z pojęciem Pomazańca Bożego burzyło wszystkie jego poprzednio utworzone przeświadczenia. Dla niego musiało być czymś nie do wiary, że cieśla z Nazaretu jest Mesjaszem. Także musiało być nie łatwo wyznawać wiarę w Jezusa na dworze Heroda. Musiał znosić drwiny i szyderstwa, a z pewnością nie zabrakło i takich, którzy uważali go za chorego w pewnym stopniu na umyśle. Ale dworzanin ów należał do ludzi, którzy stawiają czoła i przyjmują fakty. On widział, czego Jezus może dokonać, doświadczył tego i nie pozostało mu nic innego, jak poddać się. Rozpocząwszy od poczucia skrajnej potrzeby i otrzymawszy zaspokojenie tej potrzeby doszedł do wszystko przewyższającej miłości, która opanowała wszystko - a jest to droga postępu w życiu chrześcijańskim, która musi powtarzać się w każdym wypadku.
Ponieważ czwarty rozdział przedstawia nam Jezusa w Galilei, a piąty rozpoczyna się obecnością Jezusa w Jerozolimie, wielu uczonych jest zdania, że porządek rozdziałów został tu zakłócony, gdyż rozdział szósty znów ukazuje nam Jezusa w Galilei, siódmy rozpoczyna się wzmianką sugerującą, że Jezus dopiero co wrócił do Galilei na skutek opozycji, z jaką spotkał się w Jerozolimie. Takie zmiany pobytu od Galilei do Jerozolimy są tutaj zbyt częste, aby narracja mogła za nimi nadążyć. Z drugiej natomiast strony początek szóstego rozdziału („Potem odszedł Jezus na drugi brzeg Morza Galilejskiego...”) tworzy naturalne następstwo zakończenia rozdziału czwartego („To był drugi cud, który uczynił Jezus, gdy powrócił z Judei do Galilei”), a rozdział piąty ukazujący Jezusa udającego się do Jerozolimy na święto i trafiający tam na tak wielką opozycję, że odtąd rozpoczyna się faktyczne prześladowanie Jezusa (5,10), łączy się w naturalny sposób z początkiem siódmego rozdziału, w którym czytamy, że Jezus chodził po Galilei, „nie chciał bowiem iść do Judei, bo Żydzi zamierzali Go zabić.” Gdyby więc rozdział szósty umieścić przed piątym, otrzymalibyśmy bardziej naturalną kolejność wypadków. Z tego powodu wielu uczonych stosuje kolejność rozdziałów 4,6,5.
Bezradność człowieka i moc Chrystusa (5,1-9)
Były trzy takie święta żydowskie, w których udział był obowiązkowy dla każdego Żyda mieszkającego w promieniu trzydziestu km od Jerozolimy: Pascha, Pięćdziesiątnica i Święto Namiotów (Kuczki). Święto, o którym wspomina początek rozdziału, mogło być świętem Pięćdziesiątnicy, jeśli sugestia umieszczenia szóstego rozdziału przed piątym jest słuszna, gdyż wydarzenia szóstego rozdziału dzieją się tuż przed Paschą (6,4), czyli w połowie kwietnia, a po siedmiu tygodniach wypadała Pięćdziesiątnica, jako następne obowiązkowe święto w kalendarzu żydowskim. Ewangelista Jan zawsze ukazuje nam Jezusa biorącego udział w takich świętach, gdyż nigdy nie lekceważył On obowiązków nakładanych na Izraelitów przez ich religię. Modlić się razem ze swym ludem było dla Jezusa bardziej przyjemnością, niż obowiązkiem.
Przybywszy do Jerozolimy Jezus jest sam, gdyż nie ma wzmianki o Jego uczniach w naszym urywku. Skierował swe kroki do słynnej sadzawki. Jej nazwa brzmiała albo Betezda, co znaczy Dom Miłosierdzia, albo raczej Betzata, czyli Dom Oliwy. Wszystkie wybitne rękopisy mają tę drugą nazwę, a od historyka Józefa wiemy, że pewna dzielnica Jerozolimy nosiła nazwę Betzata. Słowo sadzawka jest tłumaczeniem greckiego kolumbetron, pochodzącego od czasownika kolumban, to jest nurkować. Sadzawka miała wystarczającą głębokość do pływania. Wiersza czwartego o uzdrawiającym aniele brak jest w najlepszych rękopisach i prawdopodobnie stanowią one późniejsze wyjaśnienie obecności chorych nad sadzawką. Pod sadzawką przepływał podziemny strumień i możliwe, że jego wypływy zakłócały powierzchnię wody w sadzawce, co było tłumaczone jako działanie anioła uzdrawiającego każdego, który pierwszy wejdzie do wody po tym poruszeniu.
Zanim osądzimy taką wiarę jako przesąd, musimy sobie zdać sprawę z umysłowości ludów starożytnych. Dla nich duchy i demony unosiły się wszędzie i powietrze było nimi wypełnione. Miały one swoje pewne miejsca przebywania, jak drzewa, rzeki, strumienie, wzgórza, i sadzawki. Ponadto tam, na południu woda uchodziła za świętą, a szczególnie w strumieniach i rzekach. Była ona tak drogocenna, a równocześnie tak groźna i potężna, że wywierała wpływ na umysły ludzi. To tylko dla nas, na Zachodzie woda zwyczajnie wypływa z kranu. W swoim dziele „Folklor Starego Testamentu” Frazer podaje wiele przykładów czci, jaką otaczano wodę. Grecki poeta Hezjodor na przykład zaleca człowiekowi, który zamierza przeprawić się w bród przez rzekę, aby wpierw pomodlił się i obmył swe ręce, gdyż inaczej, przekraczając strumień z nieumytymi rękami ściągnie na siebie gniew bogów. Kiedy król Persów, Kserkses przybył nad rzekę Strymon w Tracji, jego czarownicy złożyli ofiarę z białych koni i przeszli przez inne jeszcze obrzędy, zanim armia odważyła się przekroczyć rzekę. Rzymski dowódca Lukullus również ofiarował wołu rzece Eufrat przed przekroczeniem jej. Dziś jeszcze niektóre plemiona w południowo-wschodniej Afryce spośród szczepu Bantu wierzą, że rzeki zamieszkane są przez demony i złe duchy, które trzeba przebłagać wrzuceniem garści zboża przed przekroczeniem rzeki. Człowiek, który utonął w rzece „.został powołany przez duchy”. Podobnie Baganda w Centralnej Afryce nigdy nie próbują ratować człowieka uniesionego przez prąd rzeki, ponieważ wierzą, że porwały go duchy. Ta wiara w świętość rzek i strumieni musiała niegdyś być powszechna i do dzisiaj jeszcze istnieje. Ludzie leżący nad sadzawką w Jerozolimie, oczekujący poruszenia wody byli dziećmi swego wieku i wierzyli w to, co inni.
Możliwe, że bohater naszego opowiadania rzucał się w oczy jako najbardziej żałosny przypadek przez swoją niezdolność, a nawet niemożliwość dotarcia do wody jako pierwszy po jej poruszeniu. Nie miał nikogo, kto mógłby mu pomóc, a Jezus był zawsze przyjacielem opuszczonych przez przyjaciół i pomocnikiem bezradnych. Jezus nie zadawał sobie trudu wygłoszenia temu człowiekowi wykładu na temat bezużyteczności przesądu oczekiwania na poruszenie wody, a raczej opanowany był tym jednym pragnieniem dopomożenia temu człowiekowi, więc słowem mocy uzdrowił tego, który tak długo oczekiwał na pomoc.
W tym opowiadaniu bardzo jasno widzimy warunki pod którymi przejawiała się moc Jezusa. Zauważmy, że Jezus przemawia w imperatywach, w trybie rozkazującym. Wydawał swoje rozkazy i polecenia ludziom, a wówczas docierała do nich Jego moc proporcjonalnie do ich posłuszeństwa tym rozkazom.
1. Jezus rozpoczął od pytania, czy człowiek ten chce być uleczony. Pytanie to nie było wcale tak naiwne, na jakie wygląda. Człowiek ten oczekiwał trzydzieści osiem lat i możliwe, że jego nadzieja już wygasła, że trwał w biernej i gnuśnej rozpaczy. Bywa tak, że w głębi swojej istoty człowiek już pragnie pozostać inwalidą, bo będąc wyleczonym, musiałby wziąć na siebie cały ciężar życia i odpowiedzialności. Bywają tacy inwalidzi, dla których kalectwo stało się wygodne, gdyż teraz inni muszą troszczyć się o nich i na nich pracować. Ten jednak człowiek odpowiedział natychmiast. Chciał być uzdrowiony pomimo, że nie widział szans na wyleczenie, i nie miał nikogo, kto mógłby mu pomóc. Pierwszym warunkiem otrzymania pomocy od Jezusa jest intensywne pragnienie jej. Jezus przychodzi i do nas z pytaniem „Czy naprawdę chcesz być zmieniony?” Jeśli w głębi naszego serca wolelibyśmy pozostać takimi, jakimi jesteśmy, nie będziemy mogli doświadczyć żadnej zmiany. Musi poruszać nasze serce pragnienie czegoś lepszego.
2. Jezus rozkazuje temu człowiekowi powstać. Jak gdyby mówił do niego: „Człowieku, nagnij swoją wolę do tego celu, uczyń ten najwyższy wysiłek, a wtedy ty i Ja wspólnie tego dokonamy!” Moc Boża nigdy nie zwalnia człowieka od wszelkiego wysiłku. Nikt nie ma prawa oczekiwać cudu siedząc z tyłu i wypoczywając. To prawda, że wpierw musimy uświadomić sobie naszą bezradność, ale jeszcze większą prawdą jest to, że cuda zdarzają się wówczas, gdy występuje współdziałanie naszej woli z Bożą mocą, która ten cud umożliwia.
3. W rezultacie Jezus polecił owemu człowiekowi, aby zdobył się na rzecz niemożliwą, kiedy powiedział: „Wstań!” Mógł on poczuć się obrażony, rozżalony i odpowiedzieć, że właśnie tego nie może zrobić. Jego łóżko mogło stanowić lekką ramkę obciągniętą matą - co Grecy nazywali krabbatos - słowem określającym również paletę - i to właśnie Jezus polecił mu wziąć na ramię i nosić. Mógł znowu ten człowiek odpowiedzieć z rozżaleniem, że od trzydziestu ośmiu lat łóżko nosiło jego, jakże więc teraz on potrafi nosić łóżko? Ale i tym razem zdobył się na wysiłek współdziałający z Chrystusem i rzecz została dokonana.
4. Jest tu droga do osiągnięć. Tak wiele jest w tym świecie spraw, które przynoszą nam porażkę, ponosimy wobec nich klęski, zostajemy pobici. Kiedy jednak jest w nas pragnienie zmiany, kiedy jest zdecydowanie podjęcia wysiłku, to pomimo, że wydaje się nam coś beznadziejne, moc Chrystusa ma pole do działania i z Chrystusem zdołamy przezwyciężyć to, co tak długo nas zwyciężało.
Ukryte wewnętrzne znaczenie (5,1-9 ciąg dalszy)
Zanim przejdziemy do następnego urywka, musimy wspomnieć o tym, że niektórzy uczeni uważają to opowiadanie za alegorię, że zarówno ów chory człowiek, jak i cała scena posiadają ukryte wewnętrzne znaczenie. Ewentualna alegoria zawierałaby następujące znaczenie.
Chory człowiek miałby wyobrażać naród izraelski, a pięć krużganków pięć Ksiąg Mojżeszowych. Tak jak w tych krużgankach leżało wiele chorych, którzy jednak nie znaleźli uzdrowienia, tak Zakon ukazuje człowiekowi jego grzech, ale nie może uleczyć. Zakon odsłania tylko słabość człowieka, ale nie potrafi jej zaradzić; on tylko, jak krużganki, odsłania chore dusze bez możliwości ich wyleczenia. Natomiast czas choroby trzydzieści osiem lat odpowiadać ma takiemu okresowi wędrówek Izraela po pustyni, zanim weszli do Ziemi Obiecanej, albo alternatywnie ilości pokoleń oczekujących na przyjście Mesjasza. Cały ten długi czas wypełniany był oczekiwaniem, aż wreszcie teraz przyszła moc Boża. Poruszenie wody wyobrażać by miało chrzest. I rzeczywiście w sztuce wczesnochrześcijańskiej przedstawiano często człowieka wychodzącego z wody chrztu niosącego swoje łoże na plecach.
Chociaż prawdą jest, że dzisiaj możemy wszystkie te znaczenia wyczytać w opowiadaniu Ewangelii, to jednak wykluczone jest, aby Jan Ewangelista napisał je jako alegorię. Nosi ono bowiem zbyt wyraźne znamiona prawdziwego wydarzenia. Z drugiej strony dobrze jest pamiętać o tym, że każda opowieść biblijna zawiera w sobie coś więcej niż opis gołych faktów. Pod powierzchnią narracji leżą zawsze głębsze prawdy i nawet najprostsze opowiadania stawiają nas oko w oko ze sprawami wieczności.
Uzdrowienie i nienawiść (5,10-18)
Człowiek został uzdrowiony pomimo nieuleczalnej, po ludzku biorąc, choroby, co dla każdego powinno być powodem do radości i dziękczynienia. Znaleźli się jednak tacy, którzy patrzyli na to wydarzenie przez czarne okulary. Oto uzdrowiony chodził po ulicach nosząc łóżko na plecach. Ortodoksyjni Żydzi zatrzymywali go wskazując na przepisy, w myśl których noszenie ciężarów w sabat było złamaniem Zakonu. Już mówiliśmy powyżej o tym, co zrobili z Prawa Bożego. Stanowiło ono szereg wielkich i szerokich zasad, które każdy człowiek miał stosować do swojego życia i wypełniać. Jednak z biegiem lat zamieniono je na masę tysięcy regułek i paragrafów. Zakon stanowił po prostu, że dzień sabatu ma być różny od powszednich dni, i w dniu tym człowiek. nie powinien pracować, ani on, ani jego słudzy, ani nawet zwierzęta. Żydzi, zabrawszy się do zdefiniowania, czym jest praca, rozmienili tę zasadę na trzydzieści dziewięć rodzajów pracy, z których jeden dotyczył noszenia ciężarów. Do klasyfikacji tej posłużono się dwoma miejscami Pisma świętego. W pierwszym prorok Jeremiasz mówi: „Tak mówi Pan: Strzeżcie się, jeżeli wam życie miłe, a nie noście ciężarów w dzień sabatu i nie wnoście do bram Jeruzalemu! Ani nie wynoście ciężarów z waszych domów w dzień sabatu i nie wykonujcie żadnej pracy, lecz święćcie dzień sabatu, jak nakazałem waszym ojcom” (Jr 17,19-27). W drugim czytamy, jak to Nehemiasz oburzał się na prace i handel uprawiane w dniu sabatu i postawił swych sług na straży w bramach Jeruzalemu, aby nie wnoszono żadnych ciężarów w dniu sabatu (Neh 13,15-19). Przy uważnym czytaniu tego urywka widać, że chodziło tu przede wszystkim o uprawianie w tym dniu handlu tak, jak w dni powszednie. Ale w czasach Jezusa rabini z całą powagą podtrzymywali, że człowiek grzeszy nawet nosząc igłę w ubraniu w dniu sabatu, a spierali się o to, czy noszenie protezy w zębach, czy szczudła na nodze nie jest naruszeniem sabatu, kategorycznie zabraniali noszenia broszki. Dla nich takie drobiazgi były sprawą życia i śmierci, toteż ów uzdrowiony człowiek z całą pewnością łamał przepisy rabinistyczne nosząc łoże w dniu sabatu.
Bronił się odwołując się do polecenia otrzymanego od tego, który go uzdrowił, a nie wiedział kim, był Uzdrowiciel. Ale później Jezus znalazł go w świątyni, więc pośpieszył on powiedzieć o tym władzom żydowskim, że to Jezus kazał mu nosić łoże. Nie chciał z pewnością narazić Jezusa na jakieś trudności, ale z drugiej strony świadom był przepisu, że „Jeśli ktoś celowo będzie przenosił coś w dniu sabatu z miejsca publicznego do swego domu, winien jest śmierci przez ukamienowanie.” Próbował więc ratować się z tarapatów tłumacząc, że to złamanie Zakonu nie jest z jego winy.
Władze żydowskie przeniosły oskarżenie na Jezusa, że notorycznie narusza przepisy szabatu. Czasowniki wiersza 18 pod względem gramatycznym opisują nie jeden czyn w przeszłości, ale powtarzającą się wielokrotnie działalność. Wynika stąd, że opisane wydarzenie jest charakterystyczne dla postępowania Jezusa.
Jezusa słowa obrony są wstrząsające: Bóg nie przestał pracować w dniu szabatu, więc i On pracuje. Każdy uczony Żyd od razu pojmuje siłę tego argumentu. Filon z Aleksandrii mówił: „Bóg nigdy nie ustaje w działaniu, ale tak, jak właściwością ognia jest palić, a śniegu chłodzić, tak własnością Boga jest działać. Bóg wciąż pracuje, jak czytamy u innego pisarza: „Słońce świeci, rzeki płyną, procesy rodzenia i umierania przebiegają w szabat tak samo, jak w inne dni i to także jest dzieło Boga.” To prawda, że według opisu stworzenia Bóg odpoczął siódmego dnia, ale odpoczął od stworzenia, natomiast wyższe Jego dzieła sądu i miłosierdzia i współczucia i miłości biegną nadal. Bóg odpoczął tylko od dzieła stworzenia. Jezus więc mówi: „Boża miłość, miłosierdzie i współczucie działają nawet w szabat, więc moje także.” To właśnie tak wstrząsnęło Żydami, gdyż ze słów tych wynikało, że dzieła Jezusa są tym samym, co dzieła Boże. Pojmowali z nich, że Jezus czynił się równym Bogu. Co Jezus miał naprawdę na myśli, zobaczymy w następnym odcinku, ale teraz zauważmy naukę Jezusa, że zawsze, o każdym czasie trzeba zaradzić potrzebom człowieka. Nie ma ważniejszego zadania od przyniesienia ulgi od bólu i rozterki i żaden dzień nie może stanowić wymówki od niesienia pomocy, a współczucie chrześcijan powinno być jak współczucie Boga: nieustające i nieskończone. Można odłożyć inne prace, ale nigdy prace miłosierdzia.
W urywku naszym natrafiamy na jeszcze jedno przekonanie powszechnie panujące wśród Żydów. Kiedy Jezus mówi spotkanemu w świątyni uzdrowionemu, aby nie grzeszył więcej, by nie spotkało go coś jeszcze gorszego, nawiązuje do powszechnego wśród Żydów przekonania o ścisłym związku cierpienia z grzechem. Każdy człowiek, który cierpi musiał widocznie zgrzeszyć. Nie mógł też być uleczony, dopóki jego grzechy nie zostały mu odpuszczone, jak mawiali rabini: „Chory powstaje ze swej choroby dopiero, kiedy jego grzechy są mu odpuszczone.” Nasz uzdrowiony mógł myśleć, że wprawdzie zgrzeszył, ale znalazł kogoś, kto uwolnił go od skutków grzechu, więc nadal może powtarzać ten proces grzeszenia i przebaczenia. Zawsze byli w Kościele tacy, którzy używali wolności jako pretekstu do grzeszenia (Gal 5,13), którzy grzeszyli w przeświadczeniu, że łaska będzie obfitowała (Rz 6,1-18), którzy nadużywali miłości, przebaczenia i łaski Bożej dla dalszego grzeszenia. Jeśli jednak naprawdę pomyślimy o cenie przebaczenia Bożego, jeśli spojrzymy na Krzyż na Golgocie, znienawidzimy grzech na wieki wiedząc, że każdy grzech rani serce Boga na nowo.
Wstrząsające prawdy (5,19-20)
Doszliśmy w naszych rozważaniach do pierwszego z urywków zawierających dłuższe rozprawy Czwartej Ewangelii. Czytając je musimy pamiętać, że nie tyle zależało Janowi Ewangeliście na oddaniu stenogramu słów Jezusa, lecz raczej na przekazaniu istoty rzeczy tego, co miał na myśli Jezus. Pisał około roku 100, więc siedemdziesiąt lat przemyśliwał o Jezusie, o cudownych Jego czynach i słowach. Wiele z tego, co słyszał było dla niego wówczas niezrozumiałe, kiedy słuchał wprost z ust Jezusa. Ale ponad pół wieku przemyśleń pod kierownictwem Ducha Świętego odsłaniało Janowi coraz głębsze znaczenie słów Jezusa. Dlatego właśnie podaje nam nie tylko to, co Jezus mówił, ale też co miał na myśli. W świetle swoich przemyśleń i w świetle kierownictwa Ducha Świętego rozwija przed nami i objaśnia słowa Jezusa.
Rozpatrywany urywek jest tak ważny, że najpierw musimy potraktować go jako całość, a potem podzielić na krótsze odcinki i rozpatrzyć je kolejno.
Czytając takie fragmenty Pisma musimy pomyśleć nie tylko o tym, co one oznaczają dla nas, ale też co oznaczały dla ówczesnych słuchaczy, którzy słyszeli je po raz pierwszy. Mieli oni tradycję swojej wiary i teologii, a także literatury i religii, która różniła się od naszej. Dla zrozumienia rozważanego urywka wczujmy się więc w umysł tych Izraelitów, którzy go słuchali.
Stwierdzimy wówczas, że jest to zadziwiające miejsce stanowiące splot myśli, wyrażeń i stwierdzeń, z których każde oznacza utrzymywanie przez Jezusa, że jest On obiecanym Mesjaszem, Pomazańcem Bożym. Nie żyjąc dzisiaj w atmosferze i tradycji ówczesnych Izraelitów nie potrafimy dojrzeć w pełni wielu z tych stwierdzeń, które były doskonale jasne dla nich, i sprawiały, że słuchali ich z zapartym tchem.
1. Najwyraźniejsze jest twierdzenie, że Jezus jest Synem Człowieczym. Wiemy, jak często występuje ten dziwny zwrot w Ewangeliach, w słowach Jezusa. Zwrot ten posiada swoją historię, a wywodził się z Księgi Proroka Daniela 7,1-14. Tłumacze Biblii najczęściej piszą w 13 wierszu ten zwrot dużymi literami: „Syn Człowieczy”. W rzeczywistości jednak prorok Daniel, który pisał w okresie prześladowań narodu Izraelskiego, otrzymał wizję przyszłej chwały. Podczas gdy w 7,1-7 opisane są wizje wielkich pogańskich mocarstw dominujących kolejno nad światem, pod postacią dzikich, krwiożerczych bestii, więc kolejno: lew ze skrzydłami orła (7,4) wyobrażający Babilonię, niedźwiedź z trzema żebrami w paszczy (7,5), który wyobraża imperium Medów, następnie lampart o czterech skrzydłach i czterech głowach (7,6) przedstawiający imperium Persów, a także wielka i straszna bestia z zębami żelaznymi, o dziesięciu rogach (7,7) wyobrażająca imperium Aleksandra Wielkiego. Wszystkie te mocarstwa kiedyś przeminą, a władza i panowanie przypadnie temu, który jest „podobny do syna Człowieczego”. Chodzi w tej wizji o to, że mocarstwa zdobywające kolejno panowanie były tak okrutne, a nawet sadystyczne, tak niszczące i straszne, że mogły być opisane jedynie podobieństwem do dzikich zwierząt. Ale ma przyjść na świat władza tak łagodna i delikatna, tak wyrozumiała i ludzka, że właśnie będzie ona nie zwierzęca, lecz ludzka w swoim wyrazie. Właśnie zwrot „syn człowieczy” w Księdze Daniela opisuje ten rodzaj panowania nad światem.
Kto jednak zaprowadzi to panowanie? Kto będzie sprawował taką władzę? Wybraniec Boży, który pewnego dnia zapoczątkuje nową epokę szlachetności, łagodności i pokoju - tak właśnie myśleli Żydzi i obdarzali przyszłego Mesjasza tytułem Syna Człowieczego. W okresie pomiędzy Starym a Nowym Testamentem narosła warstwa literatury na temat złotego wieku, który miał nadejść. Szczególną popularnością cieszyła się apokryficzna Księga Enocha, w której często występuje postać zwana Ów Syn Człowieczy, który oczekuje w niebiosach, aż Bóg pośle go na ziemię, aby tu zaprowadził Jego królestwo i panował nad nią. Kiedy więc Jezus nazywa siebie Synem Człowieczym, było ta równoznaczne z nazywaniem siebie Mesjaszem, Wybranym Bożym, Pomazańcem Bożym. Nie było żadnej wątpliwości, jaką godność ma Jezus w swoich wystąpieniach.
2. Ale nie tylko słowami określał Jezus wciąż na nowo swoją godność. Sam cud, który się wydarzył z człowiekiem sparaliżowanym był znakiem mesjaństwa Jezusowego. Przecież w widzeniu nowych czasów Bożych proroka Izajasza „chromy będzie skakał, jak jeleń” (35,6), a u Jeremiasza 31,8-9 „zgromadzeni zostaną ślepi i chromi”. Sam więc cud, przez który chromy zaczął chodzić, był niczym innym jak pretendowaniem do mesjańskiej godności i znakiem mesjaństwa.
3. Powtarza się w rozpatrywanym urywku oświadczenie Jezusa, że będzie wskrzeszał umarłych i że będzie sędzią wskrzeszonych. W Starym Testamencie tylko sam Bóg mógł wskrzeszać umarłych i sam Bóg tylko miał władzę sądu: „To Ja, Ja jestem, a oprócz mnie nie ma boga. Ja pozbawiam życia i darzę życiem...” (5 Mjż 32,39), „Pan zadaje śmierć, ale i przywraca do życia...” (1 Sm 2,6). Kiedy wódz Naaman w Syrii przybył do króla izraelskiego, aby zostać uzdrowionym od trądu, ten pyta, rozdarłszy szaty: „Czy ja jestem Bogiem, aby śmierć zadawać i życiem obdarzać?” (2 Krl 5,7). Przywilej ożywiania i uśmiercania należy niedwuznacznie do Boga. Tak samo sądu: „Sąd należy do Boga” (5 Mjż 1,17). Dopiero z czasem to zadanie wskrzeszania umarłych i sprawowania sądu stało się funkcją Wybrańca Bożego, kiedy przybędzie, aby zapoczątkować nowy Wiek Boży. W Księdze Enocha czytamy o Synu Człowieczym „Pełnia sądu została przekazana Jemu” (69,26-27). W rozpatrywanym przez nas urywku Jezus mówi o tych, którzy dobrze czynili jako o wskrzeszonych do życia, a tych, co źle czynili jako o wskrzeszonych do śmierci. W Apokalipsie Barucha czytamy, że „Dola tych, którzy teraz czynią zło będzie gorsza, aniżeli znoszenie tortur” (51,1-4). Natomiast ci, którzy zaufali Zakonowi i postępowali zgodnie z nim przyodziani zostaną w piękno i wspaniałość - zapewnia nas ta księga. Podobnie w Księdze Enocha: „Ziemia zostanie rozdarta, ,a wszystko, co na ziemi, zostanie zniszczone, a wszyscy ludzie zostaną osądzeni” (1,5-7). Podobnie w Testamencie Beniamina czytamy: „Wszyscy ludzie powstaną. Niektórzy zostaną wywyższeni, a inni upokorzeni i pohańbieni.”
Dopiero więc czytając nasz urywek na tle tradycji żydowskiej i zadając sobie pytanie, jak brzmiał on w uszach ówczesnych słuchaczy, odsłaniamy pełne jego znaczenie. Dla nich od razu było jasne, że Jezus przypisuje sobie uprawnienia należne tylko Bogu, że rozpoczęły się dziać sprawy zaznaczające brzask Nowego Wieku, że do Niego należą przywileje, funkcje i władza przypisywane wyłącznie Mesjaszowi. Kiedy naprawdę rozumiemy czytany urywek, dochodzimy do przekonania, że jest on zbiorem stwierdzeń Jezusa o sobie - że jest On Wybrańcem Bożym.
Rozumiejąc to dochodzimy do wniosku, że nie zawiera on tylko treści rozmowy, rozprawy Jezusa, ale jest świadectwem nadzwyczajnej i wyjątkowej Jego odwagi. Jezus doskonale wiedział, że w uszach prawowiernych Żydów słowa takie zabrzmią jak bluźnierstwo. Wiedział, że oznaczało to ściągnięcie na siebie śmierci z rąk żydowskich przywódców. Wiedział, że oznacza to podawanie siebie za Króla i że słuchacze mają tylko dwie możliwości.: albo uznać Jezusa za Syna Bożego, albo znienawidzić Go i zniszczyć. Mało jest podobnych temu miejsc, w których Jezus bardziej apelował by do miłości człowieka, a zwalczał ludzką nienawiść.
A teraz spróbujmy rozpatrzyć poszczególne części naszego urywka.
Ojciec i Syn (5,19-20)
Jest to początek odpowiedzi Jezusa na zarzut Żydów, że czyni się równym Bogu. Ujawnia tu Jezus trzy szczegóły dotyczące Jego odniesienia do Boga:
1. Ujawnia swoją tożsamość z Bogiem tak, że patrząc na Jezusa w działaniu, widzimy Boga w działaniu. Jezus czyni to, co czyni Bóg. Bóg pracuje tak, jak Jezus pracuje. Właśnie wielką prawdą o Jezusie jest fakt, że w Nim widzimy Boga. Chcąc wiedzieć, co Bóg odczuwa w sprawie człowieka, jak reaguje na grzech, jak Bóg ocenia sytuację ludzi, musimy spojrzeć na Jezusa. Umysł Jezusa jest umysłem Boga, słowa Jezusa są słowami Boga, czyny Jezusa są czynami Boga.
2. Owa tożsamość oparta jest jednak nie tyle na równości, ile na bezwzględnym posłuszeństwie. Jezus nie czyni niczego, co pochodziłoby od Niego samego. Jezus nigdy nie czynił tego, co On sam chciał, a raczej zawsze to, czego Bóg pragnął, aby On czynił. Właśnie dlatego widzimy Boga w Jezusie, że wola Jezusa była całkowicie podporządkowana woli Bożej. Tożsamość Jezusa z Bogiem nie jest oparta na Jego niezależności od Boga, lecz odwrotnie - na całkowitej, pełnej zależności. Jego istota nie pochodzi od niezależności, lecz od podporządkowania się, Jezus jest wobec Boga taki, jacy my mamy być wobec Jezusa.
3. Posłuszeństwo Jezusa nie wynika jednak z podporządkowania władzy, lecz oparte jest na miłości. Ta jedność Jezusa z Bogiem jest jednością miłości. Mówimy o dwóch umysłach myślących te same myśli i o dwóch sercach bijących jednym rytmem. Jest to doskonały opis odniesienia Jezusa do Boga w ludzkich określeniach. Miłość między Ojcem i Synem jest tak intymna, tak bliska, że Ojciec i Syn są jednością. Tak całkowite jest zrozumienie, tak pełna tożsamość myśli i woli i serca, że Ojciec i Syn są jednością.
Jest jednak jeszcze coś więcej w naszym urywku o Jezusie:
1. Mówi on nam o Jego całkowitej ufności. Jest On zupełnie pewny, że to dopiero początek, co ludzie teraz widzą, jest pewny, że zobaczą o wiele więcej i większe rzeczy. Biorąc rzecz po ludzku, Jezus mógł oczekiwać jedynie śmierci. Skupiały się przeciwko Niemu siły żydowskiej ortodoksji i koniec wydawał się niechybny. Ale Jezus był pewny, że przyszłość leży w rękach Boga, a nie człowieka. Nie bał się niczego, co ludzie mogliby Mu uczynić i nie wyobrażał sobie, aby ludzie mogli powstrzymać dzieło, dla którego Bóg Go posłał.
2. Mówi on nam o Jego nieustraszoności. Było pewne, że Jezus będzie źle zrozumiany. Nie ulegało wątpliwości, że Jego słowa rozpłomienią umysły słuchaczy i zagrożą Jego życiu. Ale nie było takiej ludzkiej sytuacji, w której Jezus zgodziłby się obniżyć swoje żądania, czy twierdzenia o sobie, lub sprzeniewierzyć się prawdzie. Podtrzymałby swoje twierdzenia i wypowiedziałby swoje prawdy, czymkolwiek groziliby Mu ludzie. O wiele ważniejszą była dla Niego wierność Bogu, aniżeli ludzki szacunek czy strach przed ludźmi.
Życie, sąd i cześć (5,21-23)
Widzimy tu trzy wielkie funkcje Jezusa Chrystusa jako Syna Bożego:
1. Jest On dawcą życia, i to w dwóch znaczeniach, które widzi Ewangelista Jan: W czasie, gdyż żaden człowiek nie żyje w pełni, dopóki nie wkroczy w niego Jezus Chrystus, a on w Chrystusa. Mawiamy czasami o otwarciu się dla nas nowego świata na skutek naszych odkryć w dziedzinie muzyki, literatury, sztuki, czy podróży. Natomiast człowiek, w którego życie wkroczył Jezus Chrystus, odkrywa życie na nowo. On sam się zmienia, zmieniają się jego osobiste ustosunkowania, jego pojęcie pracy, obowiązku i przyjemności, a szczególnie jego odniesienia do Boga. Życie otrzymuje nowy kierunek, przetworzone, utworzone na nowo. Następnie widzi to Jan w znaczeniu wieczności. Ma tu na myśli otwarcie nowego, pełniejszego i cudowniejszego, kiedy zakończy się doczesne życie człowieka, który przyjął Jezusa Chrystusa. Natomiast dla człowieka odrzucającego Jezusa Chrystusa po jego śmierci otwiera się ta śmierć, która jest oddzieleniem od Boga. Dla Jana Ewangelisty, tak jak i dla nas, Jezus Chrystus jest tym, który daje nam życie w tym świecie i życie w świecie, który ma przyjść.
2. Przynosi sąd. Czytamy. że Bóg zlecił cały proces sądu Jezusowi Chrystusowi. Chce przez to powiedzieć autor, że sąd człowieka zależy od jego reagowania wobec Chrystusa. Jeśli człowiek znajduje w Chrystusie to, co najdroższe i na przekór swoim niepowodzeniom znajduje w Jezusie tę jedyną osobę, którą może kochać, słuchać jej, podziwiać i naśladować, to człowiek taki jest na drodze prowadzącej do życia. Jeśli jednak dostrzega w Chrystusie tylko swego nieprzyjaciela, a nic takiego, co by go pociągało, co mógłby kochać, to taki człowiek potępił sam siebie. Jezus jest tutaj kamieniem probierczym, po którym sprawdza się wszystkich ludzi. Po prostu osądza ludzi przez to, kim sam jest, stawiając ich wobec siebie samego.
3. Jezus odbiera cześć. W Nowym Testamencie najbardziej podnosząca na duchu jest nie dająca się nigdy ugasić nadzieja i niezwyciężona pewność. Podaje nam historie ukrzyżowania Chrystusa, ale nie zostawia cienia wątpliwości, że w ostatnich dniach wszyscy ludzie zostaną przyciągnięci do tej ukrzyżowanej postaci i wszyscy uznają go i pokochają. Wśród prześladowań i niesławy na przekór małości liczebnej i niewielkich wpływów, wobec niepowodzeń i niewierności, nigdy, ani Nowy Testament, ani Pierwszy Kościół nie zwątpił w ostateczny triumf Chrystusa. Nawet kiedy był znienawidzony, Jezus nie wątpił w ostateczne zwycięstwo miłości. Nawet stojąc wobec krzyża nie zwątpił w ostateczne zwycięstwo. Kiedy popadamy w rozpacz, powinniśmy pamiętać, że zbawienie człowieka stanowi Boży plan i Boży cel, i że w ostatecznym rozrachunku nie ma niczego w świecie, co mogłoby zniweczyć wolę Bożą. Zła wola człowieka może wprawdzie opóźnić Boże cele, ale nie potrafi ich unicestwić.
Przyjąć oznacza żyć (5,24)
Jezus stwierdza tutaj po prostu, że przyjąć Jego znaczy żyć, a odrzucić Jego oznacza śmierć. Co znaczy słuchać słów Jezusa i wierzyć Temu, który Go posłał? W największym skrócie oznacza to trzy rzeczy:
1. Oznacza wiarę, że Bóg jest taki, jakim Jezus Go opisuje, wiarę, że Bóg jest miłością, a przez taką wiarę wstępuje się w nowe, bIiskie stosunki z Bogiem, w których ucieka strach i możemy odpocząć w Nim.
2. Oznacza przyjęcie drogi życia, którą Jezus nam podaje, jakkolwiek trudną i ciężką okazałaby się, i jakichkolwiek ofiar by wymagała, w pewności, że przyjęcie tej drogi jest ostatecznym sposobem zdobycia pokoju i szczęścia, a odrzucenie jej ostatecznym wyborem śmierci i osądzenia.
3. Oznacza przyjęcie pomocy, jaką nam daje Zmartwychwstanie Jezusa, oraz kierownictwa oferowanego nam przez Ducha Świętego, a przez to zdobycie mocy i siły do wszystkiego, co należy do drogi Chrystusowej. Uczyniwszy tak wstępujemy w trzy nowe zależności:
1. W nowy stosunek do Boga, w którym Sędzia staje się Ojcem, daleki staje się bliskim, obcość staje się zażyłością, a bojaźń miłością.
2. Wchodzimy w nowe stosunki z naszymi bliźnimi, w których nienawiść staje się miłością, służba zastępuje samolubstwo, a przebaczenie zastępuje rozgoryczenie.
3. Wkraczamy w nowe odniesienie do siebie samych, kiedy słabość zastąpiona zostaje siłą, zniechęcenie osiągnięciami, a napięcia pokojem.
Przyjąć to, co daje Jezus Chrystus, to znaczy znaleźć życie. W jakimś sensie każdy człowiek żyje, ale o niewielu ludziach można powiedzieć, że poznali życie w pełnym tego słowa znaczeniu. Większość ludzi prowadzi taką egzystencję. Kiedyś Grenfell pisząc do pielęgniarki w sprawie decyzji przybycia do Labradoru, aby pomagać tam w jego pracy zapewniał ją, że nie może oferować jej dużo pieniędzy, ale jeśli przybędzie, znajdzie cel życia w pracy służenia Chrystusowi i ludziom tego kraju. Browning opisuje spotkanie dwojga ludzi, w serca których wstąpiła miłość. Ona popatrzyła na niego, on popatrzył na nią tak, jak to potrafią ludzie zakochani i „nagle obudziło się w nich życie”. W powieści współczesnej jedna z postaci mówi: „Nigdy nie przeczuwałem, czym jest życie, dopóki nie zobaczyłem tego w twoich oczach”. Tak człowiek, który przyjmuje ofertę i drogę Chrystusa przeszedł ze śmierci do życia. Życie w tym świecie staje się czymś nowym i podniecającym, a w przyszłym świecie życie wieczne z Bogiem staje się pewnością.
Śmierć i życie (5,25-29)
Właśnie w tej części rozpatrywanego urywka najwyraźniej i niedwuznacznie występują mesjańskie twierdzenia Jezusa o sobie samym. On jest Synem Człowieczym, jest Dawcą życia, On przynosi Życie. On wzbudzi z martwych do życia. On określi wieczny los wzbudzonych. Jezus utrzymuje wprost, że wypełni wszystkie funkcje Mesjasza. Wybrańca Bożego, że jest Pomazańcem, który zapoczątkuje nowy wiek, wiek Boży.
Jan Ewangelista wydaje się używać słowa martwi w podwójnym znaczeniu:
1. W odniesieniu do tych, którzy są duchowo martwi. Tym, duchowo martwym przyniesie dar nowego życia. Ale co to oznacza być martwym duchowo?
a) Oznacza przestać próbować, pogodzić się z sobą w obecnym stanie. Jest to uznanie wszelkich błędów za nieuniknione, a wszelkich cnót za nieosiągalne. Jest to zrezygnowanie z wszelkiego postępu. Tymczasem życie chrześcijańskie nie może stać w miejscu. Musi albo iść do przodu, albo się cofać. Przestać próbować to znaczy wyrzec się nawet próby postępu i dlatego stoczyć się do śmierci.
b) Być martwym duchowo, to przestać odczuwać. Jest wielu ludzi, którzy potrafią w tym samym czasie odczuwać intensywnie grzech, a także ból i cierpienie świata. Ale stopniowo przyzwyczajają się do tego i stają się niewrażliwi. Potrafią patrzeć na zło i nie odczuwać zgorszenia, potrafią patrzeć na cierpienia i nie odczuwać przenikliwego smutku w swoich sercach. Kiedy umiera współczucie, martwe staje się serce.
c) Być martwym duchowo, to przestać myśleć. Aleksander Findlay przytacza powiedzenie swego przyjaciela: „Kiedy dojdziesz do konkluzji - jesteś martwy”. Miał na myśli stan, w którym umysł człowieka staje się zamknięty tak, że nie może już przyjąć nowej prawdy i człowiek wprawdzie fizycznie żyje, ale umysłowo i duchowo staje się martwy. W dniu, kiedy opuszcza nas pragnienie uczenia się, w dniu, w którym nowe prawdy, nowe metody i nowe myśli stają się po prostu przeszkodą i balastem, który odrzucamy, jest właśnie dniem naszej duchowej śmierci. Dla chrześcijanina życie i odkrywanie nowych prawd są synonimami.
d) Być martwym duchowo, to zaprzestać upamiętania się. Dzień, w którym człowiekowi przestaje zależeć na tym, czy grzeszy, czy nie, w którym grzeszy spokojnie, gdyż grzech przestał być dla niego czymś okropnym, kiedy serce człowieka skamieniało, jest dniem jego duchowej śmierci. W dniu, w którym czyni źle bez uczucia żałowania tego i bez walki - jest dniem śmierci jego duszy. A nie jest trudno ześlizgnąć się do takiego stanu umysłu. Przeważnie odczuwamy żal i strach, gdy popełniamy grzech po raz pierwszy. Drugi raz już idzie nam łatwiej, a jeszcze łatwiej za trzecim razem, aż wreszcie czynimy to już bezmyślnie. Uniknąć śmierci duchowej można przez zachowanie wrażliwości na grzech przez zachowanie wrażliwości na obecność Jezusa Chrystusa.
2. Ale Ewangelista Jan używa słowa martwy w omawianym urywku również w dosłownym znaczeniu. Jest to częścią nauczania Jezusowego, że nadejdzie zmartwychwstanie i że los człowieka po śmierci jest ściśle zależny od tego życia, co człowiek czynił w tym życiu. Przysłowie ludowe mówi: „Jak się będziesz czuł jutro zależy od tego, co robisz dzisiaj.” Nieskończona ważność tego życia polega na tym, że decyduje ono o wieczności. W ciągu całego tego życia uzdatniamy się, lub czynimy się niezdatnymi do życia przyszłego, czynimy się zdatnymi lub niezdatnymi do obecności Bożej. Już w tym życiu możemy wybrać drogę prowadzącą do życia, lub drogę prowadzącą do śmierci. Jest wstrząsającą prawdą, że każdy czyn w tym życiu albo tworzy, albo zamazuje nasze przeznaczenie, zdobywa koronę, lub nas jej pozbawia. Już w tym życiu człowiek może albo czynić się przydatnym do zdobycia życia, albo popełnić najtragiczniejszą ze wszystkich rzeczy, to jest samobójstwo duchowe.
Jedynie prawdziwy sąd (5,30)
W poprzednim urywku Jezus twierdzi, że ma władzę sądzenia. Nic dziwnego, że ludzie zapytywali Go, jakie jest pochodzenie tego prawa sądzenia innych. Odpowiedź Jezusa brzmiała, że sąd Jego jest prawdziwy i ostateczny, ponieważ nie pragnie czynić nic innego, jak tylko wolę Boga i mówić słowa, które Bóg dał Mu do mówienia i myśleć myślami, które Bóg dał Mu do myślenia. Jezus utrzymywał, że kiedy sądzi Jego sąd jest sądem Bożym. Właśnie ta podstawa, na której sądził ludzi, dawała Mu prawo sądzenia; podstawą tą bowiem był umysł Boga.
Każdemu człowiekowi jest niezmiernie trudno osądzić drugiego człowieka. Jeśli szczerze i uczciwie ocenimy siebie samych, pokaże się, że sądem naszym kieruje bardzo wiele motywów, a sąd nasz oparty jest na bardzo wielu przesłankach. Sąd nasz może stać się niesłuszny na skutek urażonej dumy. Może być zaślepiony i niesprawiedliwy przez uprzedzenia. Może być zawzięty przez zazdrość, może być arogancki przez potępienie z góry kogoś. Może być surowy przez nietolerancję, może być pogardliwy przez poczucie sprawiedliwości własnej. Sąd nasz może być określony przez oszukiwanie samego siebie, oparty na zazdrości zamiast na sprawiedliwości. Może stracić ważność przez to, że nie znamy i nie próbujemy poznać okoliczności i osoby, którą sądzimy. Innymi słowy sąd może być skrzywiony przez ślepą, nieczułą lub rozmyślną ignorancję. Tylko człowiek o czystym sercu i szczerych motywach mógłby osądzić drugiego człowieka. Z drugiej strony sąd Boży wypływa z charakteru Bożego i przez to musi być doskonały.
Tylko Bóg jest święty i tylko sam Bóg zna miary, które należy przykładać do sądzenia wszystkich ludzi i wszystkich rzeczy. Tylko sam Bóg jest doskonale miłującym Bogiem i tylko Boży sąd jest wydawany w miłosierdziu, w którym wszelkie sądy powinny być wydawane. Tylko sam Bóg jest wszechwiedzący, znający myśli człowieka, przeżyte doświadczenia i kłopoty, a także pokusy, którym człowiek podlega. Sąd może być doskonały tylko wtedy, gdy bierze pod uwagę wszystkie okoliczności, a tylko Bóg jest do tego zdolny.
Prawo Jezusa do sądzenia oparte jest na twierdzeniu, że w Nim odsłonięty został doskonały zamysł Boży. Nie sądzi więc na podstawie mieszaniny ludzkich motywów, ale w oparciu o doskonałą świętość, doskonałą miłość i doskonałe współczucie Boże.
Świadectwo o Chrystusie (5,31-36)
I tutaj Jezus odpowiada na zarzuty swych przeciwników. Pytają oni: „Jakie masz dowody na to, że Twoje twierdzenia są prawdziwe?” Tak, jakby mówili: „Podajesz takie niezwykłe i tak daleko sięgające stwierdzenia, ale jakimi dowodami je poprzesz?” Jezus używa w tym urywku mowy zrozumiałej dla ówczesnych rabinów, stosuje ich metody argumentacji i trzyma się ich zasad dyskusji.
1. Jezus rozpoczyna od uznanej zasady, że świadectwo jednej osoby przez nikogo nie poparte nie może być uznane za dowód. Musi wystąpić przynajmniej dwóch świadków, aby uznać rzecz za udowodnioną. „Na podstawie zeznania dwóch świadków lub i trzech świadków skazuje się na śmierć. Nie skazuje się na śmierć na podstawie zeznania jednego świadka” (5 Mjż 17,6). „Niech nie występuje jeden tylko świadek przeciwko komukolwiek w sprawie wszelkiego przewinienia i grzechu, jakie tamten popełnił. Na podstawie zeznania dwóch świadków, lub na podstawie zeznania trzech świadków rozstrzygnie się sprawę.” (5 Mjż 19,15). Apostoł Paweł zapowiadając swoje przybycie do Koryntu z groźbą ukarania winnych oświadcza, że jego oskarżenia potwierdzone będą przez dwóch lub trzech świadków (2 Kor 13,1). Nawet Jezus poucza, że wierzący, który ma uzasadnione zarzuty przeciwko swemu bratu musi wziąć ze sobą drugiego dla potwierdzenia oskarżenia (Mt 18,16). W Pierwszym Kościele trzymano się zasady, że nie wolno przyjmować skarg przeciwko starszemu, dopóki nie zostanie ona potwierdzona przez dwóch lub trzech świadków (1 Tm 5,19). Więc Jezus rozpoczyna od potwierdzenia żydowskiego prawa dowodowego. Istniała jeszcze druga zasada, że nie przyjmuje się jako dowodu świadectwa, które człowiek składa sam o sobie. Tak stwierdzała Miszna: „Nie zasługuje na wiarę człowiek, który mówi sam o sobie.” Mamy zdanie Demostenesa, wielkiego oratora greckiego, na temat zasad sprawiedliwości: „Prawo nie dopuszcza składania przez człowieka dowodów w swojej własnej sprawie.” Starożytne prawo uznawało, że na opinie człowieka o sobie samym wywierają wielki wpływ chęć samoobrony i chęć korzyści osobistej. Dlatego właśnie Jezus uznając ustawy i zasady żydowskie przyznaje, że Jego własne świadectwo, jeśli nie byłoby poparte, nie musi być uznane za prawdziwe.
1. Ale istnieją inni świadkowie na Jego korzyść. Twierdząc, że inny składa o Nim świadectwo, ma na myśli świadectwo Boga. Zanim powróci do tego tematu cytuje jeszcze Jezus świadectwo Jana Chrzciciela. Jak składał wielokrotnie świadectwo o Jezusie (J 1,19-20.26.29.35-36). Przy tej okazji Jezus wyraża uznanie dla Jana Chrzciciela i gani władze żydowskie. Twierdzi, że Jan Chrzciciel był płonącą i świecącą lampą. Była to doskonała pochwała Jana.
a) Lampa musi być najpierw zapalona, aby świeciła, nie zapala się sama, a nie zapalona nie świeci.
b) Jan Chrzciciel promieniował ciepłem, jego poselstwo nie było zimnym, umysłowym rozprawianiem, lecz poselstwem płonącego serca.
c) Jan Chrzciciel wysyłał światło. Zadaniem światła jest prowadzić i właśnie Jan wskazywał ludziom drogę do upamiętania i do Boga.
d) Z samej lampy wynika, że musi się wypalić, gdyż wysyłając światło zużywa się. Właśnie Jan miał pomniejszać się, podczas gdy Jezus miał wzrastać. Prawdziwy świadek wypala się dla Boga. Ale wyrażając uznanie dla Jana Jezus równocześnie gani Żydów. Traktowali Jana jako chwilową rozrywkę, nigdy nie traktowali go poważnie. Byli, jak to ktoś powiedział, jak „komary pląsające w promieniach słońca”, lub jak dzieci bawiące się, dopóki świeci słońce. Jan Chrzciciel stanowił miłą sensację, dopóki mówił to, co ludzie lubili słuchać, ale został porzucony, kiedy zaczęto się go bać. Jest wielu ludzi dzisiaj, którzy w ten sposób słuchają prawdy Bożej. Lubią słuchać kazania jak czyjegoś osiągnięcia, jak sztuki. Pewien słynny kaznodzieja opowiadał, jak po wygłoszeniu otrzeźwiającego kazania na temat sądu chwalono go uwagami w rodzaju: „Ale to było przenikliwe kazanie!” Ale prawda Boża nie ma ani zabawiać, ani przyjemnie podniecać, raczej ma być przyjęta w prochu i popiele upamiętania i upokorzenia. Ale Jezus nie chce korzystać nawet z tego świadectwa złożonego przez Jana Chrzciciela. Twierdzi, że pragnie podeprzeć swoje twierdzenie czymś lepszym niż świadectwo omylnych ludzi.
3. Przytacza więc Jezus świadectwo swoich dzieł. To samo uczynił, kiedy Jan Chrzciciel przysłał z więzienia uczniów z zapytaniem, czy Jezus jest Mesjaszem, czy mają czekać innego. Po prostu każe wysłańcom Jana wrócić i opowiedzieć co widzieli i słyszeli (Mt 11,4; Łk 7,22). Wprowadzając jednak świadectwo swoich dzieł Jezus pragnie podkreślić nie tyle samego siebie, ile moc Bożą działającą w Nim i przez Niego. Nie pragnie przysporzyć sobie chwały, lecz wskazać na Boga, gdyż są to Jego dzieła. W ten sposób Jezus wprowadza największego świadka, jakim jest Bóg.
Świadectwo Boga (5,37-43)
Pierwsza część rozpatrywanego urywka może być rozumiana na dwa sposoby.
1. Można ją rozumieć tak, że dotyczy ona niewidzialnego świadectwa Boga w sercu człowieka. W swoim Pierwszym Liście św. Jan pisze: „Kto wierzy w Syna Bożego ma świadectwo sam w sobie” (1 J 5,9-10). Słuchający Żydzi upieraliby się przy tym, że żaden człowiek nigdy nie widział Boga i nie może Go widzieć. Nawet przy przekazywaniu Dziesięciorga Przykazań „głos słów słyszeliście, lecz postaci żadnej nie widzieliście, był tylko sam głos” (5 Mjż 4,12). Zdanie Ewangelii, które rozpatrywaliśmy może więc oznaczać: „To prawda, że nigdy nie widzieliście Boga, to prawda, że nigdy nie słyszeliście Jego głosu bezpośrednio, prawdą jest, że Bóg jest niewidzialny, tak samo niewidzialne jest Jego świadectwo, bo świadectwem Bożym jest odpowiedź serca człowieka postawionego przed Jezusem Chrystusem. Postawieni przed Chrystusem widzimy coś tak miłego i coś tak mądrego, że wzbudzone w naszym sercu przeświadczenie jest właśnie świadectwem Boga w naszym sercu. Stoicy utrzymywali, że najwyższy rodzaj poznania przychodzi do nas nie przez myślenie, lecz przez „imponujące wrażenia.” Przeświadczenie przychodzi na człowieka z taką siłą, jak czyjaś ręka położona na ramieniu i biorąca do niewoli. Wówczas człowiek wierzy całym sercem, chociaż nie potrafi powiedzieć dlaczego. Możliwe że Jezus ma tutaj na myśli przeświadczenia naszego serca o nadrzędności Chrystusa, które jest wewnętrznym świadectwem Boga.
2. Możliwe też, że Ewangelista Jan ma tutaj na myśli Boże świadectwo na rzecz Chrystusa znajdujące się w Piśmie świętym. Dla Żydów Pismo święte było „wszystkim we wszystkim”. Jak mówili rabini: „Kto zdobył słowa Zakonu, zdobył życie.” Lub: „Ten kto ma Zakon ma sznur łaski opasujący go w tym świecie i w przyszłym.”. „Ten, kto powie, że Mojżesz napisał choćby jeden wiersz w swojej własnej mądrości, ten odrzuca Boga.” „Oto jest księga przykazań Bożych i Zakonu trwająca na wieki. Którzy trzymają się jej mocno, przeznaczeni są do życia, ale ci, którzy ją zaniedbują, umrą” (1 Barucha 4,1-2). „Jeśli pokarm, który stanowi o twoim życiu zaledwie na przeciąg jednej godziny wymaga błogosławieństwa przed jedzeniem i po jedzeniu, o ile bardziej wymaga tego Zakon od którego zależy cały przyszły świat?” Żydzi mieli Zakon, badali Zakon, a jednak nie rozpoznali Chrystusa, gdy ten przyszedł. Jaki błąd popełniali? Jest przecież czymś zdumiewającym, że ci najlepsi i najpilniejsi badacze Pisma świętego, jakich znał świat, którzy czytali Pismo święte systematycznie, wytrwale i zapamiętale, którzy okazywali najwyższy szacunek Pismu świętemu, jednak odrzucili Jezusa Chrystusa. Jak mogło do tego dojść?
Jedno jest jasne - że mianowicie czytali Pismo święte w niewłaściwy sposób:
1. Czytali je z zamkniętym umysłem, nie po to, aby szukać Boga i słuchać Boga, ale aby znaleźć argumenty dla poparcia swoich wierzeń i obrony zajmowanego stanowiska. W rzeczywistości wcale nie miłowali Boga, raczej miłowali swoje wyobrażenia i pomysły na temat Boga. Właśnie dlatego Słowo nie mieszkało, nie trwało w nich. Łatwiej jest wodzie przeniknąć beton, niż Słowu Bożemu ich umysły. Nie dostosowywali się bynajmniej do Pisma świętego, lecz raczej naginali Je do siebie. Nie byli na tyle skromni, aby uczyć się z Pisma świętego teologii, a raczej używali Je do obrony teologii, którą sami stworzyli. Wciąż aktualne jest niebezpieczeństwo używania Biblii, nie tyle do sprawdzania naszych wierzeń, co do ich udowadniania.
2. Ale popełniali jeszcze większy błąd, niż ten, przypisując Bogu przekazanie ludziom pisanego Objawienia. Objawienie Boże jest objawieniem się w historii i nie tyle jest mową Boga, co działaniem Bożym. Sama Biblia nie jest objawieniem Bożym, lecz dokumentem, opisem tego objawienia. Żydzi oddawali cześć słowom, zapomnieli, że objawienie Boże przychodzi w wydarzeniach. Jest tylko jeden właściwy sposób czytania Biblii, mianowicie czytania jako Księgi wskazującej na Jezusa Chrystusa, i czytanie jej w świetle Jezusa Chrystusa. Wtedy wiele z tych rzeczy, które nas zdumiewają, lub gorszą, lub stanowią zagadkę jawią się po prostu jako etapy na drodze, a wydarzenia nakładają się w kierunku Jezusa Chrystusa, który jest najwyższym objawieniem i przez którego należy sprawdzać wszelkie inne objawienia. Żydzi czcili Boga, który napisał, a nie Boga, który działał, dlatego właśnie nie rozpoznali Chrystusa, kiedy ten przyszedł. Największym zadaniem Pisma nie jest dawanie życia, lecz wskazywanie na Tego, który darzy życiem.
Zjawisko to zawiera dwa pouczenia:
1. Powyżej, w 34 wierszu Jezus stwierdza, że wszystko, co powiedział zmierza do tego celu, „abyście byli zbawieni”. Tutaj natomiast mówi: „Nie przyjmuję (nie szukam) chwały od ludzi.” Przez to pragnie powiedzieć: „Nie dlatego mówię, aby odebrać wam argumenty i wykazać, jaki sam jestem mądry, że zapędzę was w kozi róg. Ani nie dlatego mówię, aby was ośmieszyć i zyskać oklaski ludu. Mówię tak, ponieważ was kocham i pragnę was zbawić.” Mamy tu przed sobą wstrząsające zjawisko. Kiedy ludzie powstają przeciwko nam, sprzeciwiają się nam, sprzeczają się z nami, a my im odpowiadamy na zarzuty, jakie uczucia owładają wówczas nami? Zranionej dumy? Gniewu? Pozy doskonałości nie dopuszczającej naszego błędu? Zdenerwowania? Pragnienia wtłoczenia innym naszych racji w przekonaniu, że są oni głupcami? Jezus mówił tylko dlatego, że kochał tych ludzi. Jego głos nigdy nie unosił się, nigdy nie usiłował zaszachować ludzi, pozbawić ich słowa. Oczywiście Jego głos mógł brzmieć z powagą, ale powaga ta przeniknięta była miłością. Oczy Jego mogły rzucać błyski, ale gorzały ogniem miłości.
2. Jezus powiedział: „Jeśli inny przyjdzie w swoim imieniu, tego przyjmiecie”. Naród żydowski miał cały szereg uzurpatorów pretendujących do godności Mesjasza i każdy z nich zyskiwał zwolenników (patrz Mk 13,6.22; Mt 24,5.24). Dlaczego właściwie ludzie idą za uzurpatorami? Powiedział ktoś, że samozwańcy rzucają hasła korespondujące z pragnieniami tych ludzi. Uzurpatorzy przychodzą obiecując królestwa, zwycięstwa, blask chwały, i materialne powodzenie. Jezus natomiast przyszedł oferując ludziom Krzyż. Cechą charakterystyczną samozwańców i uzurpatorów jest proponowanie łatwej drogi. Samozwaniec oferuje łatwą drogę do zaspokojenia własnych pragnień przez ludzi, natomiast Jezus oferował ludziom twardą drogę, drogę Bożą. Jednak uzurpatorzy zniknęli, a Chrystus żyje.
Ostateczne potępienie (5,44-47)
Cechą charakterystyczną pisarzy i faryzeuszy i uczonych w Piśmie było ich pragnienie ludzkiej chwały. Ubierali się w taki sposób, aby każdy mógł ich rozpoznać. Modlili się w taki sposób, aby każdy mógł ich widzieć. Lubili przednie miejsca w synagogach, lubili manifestacyjne pozdrowienia na rynku. Dlatego właśnie nie mogli słyszeć głosu Bożego. Dlaczego? Dopóki człowiek przykłada do siebie miarę innych ludzi, może być zadowolony z siebie. Jak długo jego pragnieniem jest doznawanie ludzkiej czci i pochwał, łatwo może ten cel osiągnąć. Ale istotą sprawy nie jest pytanie: „Czy jestem tak dobry, jak mój bliźni?” ale: „Czy jestem dobry w oczach Bożych?” Nie chodzi o to, czy mój stopień naukowy i moja pobożność są wyższe, aniżeli znanych mi ludzi, lecz jak wyglądam w oczach Bożych. Jak długo sądzimy samych siebie przez porównywanie z innymi pozostaje oczywiście dużo miejsca na zadowolenie z samego siebie, a samozadowolenie zabija wiarę, gdyż wiara rodzi się z poczucia potrzeby. Kiedy jednak porównujemy samych siebie z Jezusem Chrystusem i przez Niego z Bogiem, zostajemy upokorzeni w proch, i wówczas rodzi się wiara, ponieważ na nic już nie możemy liczyć, jak tylko na miłosierdzie Boże.
Jezus kończy debatę oskarżeniem, które przypieczętuje całą sprawę. Mówiliśmy już o tym, jakie mniemanie mieli Żydzi o Księgach otrzymanych od Mojżesza, mianowicie, że uznawali je za słowa samego Boga. Jezus mówi im: „Gdybyście prawidłowo czytali te księgi, poznalibyście, że one wszystkie wskazują na mnie.” I dalej mówi: „Sądzicie, że jesteście bezpieczni, bo macie Mojżesza za pośrednika. Ale to właśnie Mojżesz was potępi. Jeśli nawet nie czujecie się zobowiązani do słuchania mnie, to jednak zobowiązują was słowa Mojżesza - którym przypisujecie taką wartość - one właśnie świadczą o mnie.”
Na tym właśnie polega ta wielka i groźna prawda, że to, co było największym przywilejem Żydów, stało się ich największym potępieniem. Nie wolno potępiać człowieka, który nigdy nie miał szansy, nie wolno potępiać człowieka, który był w nieświadomości. Ale Żydom została dana wiedza, a wiedza, której nie chcieli zastosować, stała się ich potępieniem. Pamiętajmy zawsze, że im większe nasze przywileje, tym większe też potępienie. Im więcej możliwości mieliśmy, aby wiedzieć, tym głębsze potępienie nas czeka, jeśli zaniedbamy tę wiedzę. Odpowiedzialność jest bowiem zawsze drugą stroną przywilejów.
Chleb i ryby (6,1-13)
Były takie okresy, w których Jezus pragnął usuwać się od tłumów ludzkich. Pozostawał w stałym napięciu i potrzebował wypoczynku. Było również potrzebne przestawanie z uczniami swoimi na osobności, aby wprowadzać ich głębiej w rozumienie Jego samego. Potrzebował czasu na modlitwę i łączność z mocą i obecnością Boga. A szczególnie w tym okresie czasu było bardzo wskazane usunięcie się, zanim nastąpi czołowe zderzenie z władzami, aby nie nastąpiło ono przed wyznaczonym czasem ostatecznego konfliktu.
Od Kafarnaum do drugiego brzegu Jeziora Galilejskiego było około sześciu kilometrów. Jezus więc wsiadł do łodzi, aby przepłynąć, ale lud był zachwycony i ze zdumieniem oglądał dokonywane przez Niego dzieła, i obserwując kierunek, w którym popłynęła łódź, pospieszył, aby pieszo obejść zatokę jeziora. Rzeka Jordan wpada do Jeziora Galilejskiego na jego północnym krańcu. Około trzech kilometrów wyżej znajdowały się brody Jordanu, a w pobliżu nich wioska, zwana Betsaidą Julijską dla odróżnienia jej od Betsaidy Galilejskiej i tam właśnie zmierzał Jezus. W pobliżu Betsaidy Julijskiej, prawie nad brzegiem jeziora jest równina, na której prawie zawsze rośnie zielona trawa. Nazywa się El-Batiyah i była właśnie sceną tego cudownego wydarzenia. Pan Jezus wszedł początkowo na wzgórze tuż poza doliną i siedział tam ze swoimi uczniami. Wkrótce zaczęły ukazywać się grupki ludzi nadchodzących w ich kierunku. Wokół zatoki jeziora i poprzez brody było około czternastu kilometrów, a drogę tę przebyli ci ludzie w największym pośpiechu. Czytamy, że blisko było święto Paschy, a w takim czasie jeszcze większe tłumy niż tu opisane zjawiały się na drogach. Możliwe, że wielu z uczestników opisanych wydarzeń znajdowało się po prostu w podróży do Jerozolimy, gdyż wielu Galilejczykow obierało tę trasę pielgrzymki, poprzez brody, następnie przez Pereę, aby powtórnie przekroczyć Jordan w pobliżu Jerycha. Trasa była dłuższa, ale omijała tereny znienawidzonych Samarytan. Bardzo prawdopodobne jest, że opisywane tłumy składały się z grup pielgrzymów śpieszących na obchody święta Paschy.
Widok tłumu wzbudził współczucie Jezusa. Byli zmęczeni i głodni, trzeba było ich nakarmić. Najbardziej naturalne w tej sytuacji było zwrócenie się do Filipa, który pochodził właśnie z Betsaidy (J 1,44) i znał tutejsze stosunki. Jezus do niego właśnie zwraca się z pytaniem, gdzie można nabyć chleba. Ale odpowiedź Filipa nie była pocieszająca. Odpowiedział, że gdyby nawet znaleziono żywność, trzeba by było wydać ponad dwieście denarów, aby każdy z takiego tłumu mógł otrzymać choćby trochę. Denar był zazwyczaj wynagrodzeniem za cały dzień pracy jednego robotnika, i jego wartość ocenia się na 8 do 9 szylingów. Z wyliczeń Filipa wynikało, że półroczny zarobek mógł dopiero być zaczątkiem nakarmienia takiego tłumu. Teraz ukazuje się na scenie Andrzej. Znalazł on chłopca z pięcioma jęczmiennymi chlebami i dwoma rybkami. Najprawdopodobniej przyniósł to ze sobą na drugie śniadanie. Możliwe, że tego dnia wybrał się na wycieczkę i jak to zwykle chłopcy, przyłączył się do tłumu. Przyprowadzanie ludzi należało do sposobu bycia Andrzeja. Było tego niewiele, co wnosił chłopiec. Chleb jęczmienny był najtańszy i często był pogardzany. Miszna zawierała przepis dotyczący przynoszenia ofiary za grzech cudzołóstwa kobiety mianowicie w dodatku do ofiary zagrzesznej, miała przynieść ofiarę pokarmową, składającą się z mąki, wina i oliwy. Podczas gdy zazwyczaj używano mąki pszennej, w tym wypadku musiała ona przynieść mąkę jęczmienną, jęczmień bowiem uchodził za paszę dla zwierząt, a grzech cudzołóstwa był na poziomie zwierzęcości. Chleb jęczmienny był chlebem najbiedniejszych. Rybki natomiast nie były większe od sardynek. Galilejskie rybki marynowane znane były w całym imperium rzymskim. Świeża ryba była w owych czasach niesłychanym luksusem, a to ze względu na brak umiejętności ich przechowywania i transportu w gorącym klimacie. Jezioro Galilejskie roiło się od maleńkich rybek podobnych do sardynek. Łowiono je i przyprawiano w marynacie. Widocznie chłopiec wziął dwie rybki, aby ułatwić sobie przełknięcie postnego jęczmiennego chleba.
Jezus nakazał uczniom, aby usadowili ludzi, wziął chleby i rybki i błogosławił je. Postępował w tym wypadku jak każdy ojciec rodziny. Mogła to być modlitwa zmawiana w każdym żydowskim domu: „Błogosławiony bądź Panie, Boże nasz, który wyprowadziłeś chleb z ziemi.” I ludzie jedli i byli nasyceni. Nawet użyte tu słowo określające nasycenie nie jest bez znaczenia. Słowo chortazestai w języku greckim początkowo używane było w sensie karmienia paszą zwierząt, a w odniesieniu do ludzi oznaczało stan objedzenia się, nasycenia w pełni.
Kiedy ludzie najedli się Jezus polecił uczniom zebrać pozostałe ułomki. Skąd te ułomki? Na ucztach żydowskich przyjęte było pozostawianie reszty potraw dla sług. Ostatki te nazywano Peah. Widocznie i teraz ludzie zwyczajowo pozostawili dla usługujących cząstki swoich przydziałów jedzenia.
Zebrano dwanaście koszów ułomków. Z całą pewnością każdy z uczniów miał swój koszyk (kofinos). Koszyki zrobiono w kształcie butli. Żaden Żyd nie wybierał się w podróż bez koszyka. U Jewenaliusza czytamy dwukrotnie o „Żydzie z jego koszykiem i snopkiem słomy” (snopkiem słomy nazywał matę do spania, którą nosili Żydzi prowadzący życie wędrowne). Widok Żyda ze swoim koszykiem należał do typowych obrazów tamtych czasów. Noszenie koszyka tłumaczyło się nie tylko łatwością jego nabycia, ale też koniecznością noszenia swego własnego jedzenia, jeśli chciało się przestrzegać przepisów rytualnych o czystych i nieczystych pokarmach. Okazało się, że każdy z uczniów napełnił swój koszyk ułomkami jedzenia, a głodny tłum zjadł więcej, niż do sytości.
Znaczenie cudu (6,1-13 ciąg dalszy)
Opisany cud nie mógłby się wydarzyć bez niektórych postaci.
1. Był tam Andrzej. Między Andrzejem a Filipem istnieje kontrast. Filip bowiem powiedział w rezultacie: „Sytuacja jest beznadziejna i nic się nie da zrobić.” Natomiast Andrzej powiedział: „Spróbuję zrobić na co mnie stać, a resztę zawierzę Jezusowi.” To właśnie Andrzej przyprowadził tego chłopca do Jezusa i przez to umożliwił wykonanie cudu. Nikt nie potrafi przewidzieć, co stanie się z tym, co przyprowadzimy do Jezusa. Jeśli rodzice wychowają swe dziecko w znajomości Boga, w miłości i bojaźni Bożej, nikt nie potrafi określić, jakie dzieła może pewnego dnia to dziecko wykonać dla Boga i ludzi. Jeśli jakiś nauczyciel szkoły niedzielnej przyprowadzi stopniowo jakieś dziecko do Chrystusa, nikt nie wie, co uczyni takie dziecko kiedyś dla Chrystusa, i Jego Kościoła. Opowiada się o pewnym niemieckim nauczycielu, który miał zwyczaj po wejściu do klasy kłaniania się uroczyście chłopcom w klasie. Zapytany, dlaczego to robi, odpowiadał: „Nigdy nie wiadomo, kim zostanie w przyszłości jakiś chłopiec.” I miał rację, bo jednym z tych chłopców był właśnie Marcin Luter. Przyprowadzając chłopca do Jezusa Andrzej nie mógł jeszcze wiedzieć, co robi, ale w ten sposób właśnie dostarczał materiału dla cudu. Przyprowadzając kogoś do Jezusa Chrystusa nigdy nie wiemy, jakie możliwości otwieramy.
2. Był tam ów chłopiec. Nie miał wiele do dania, ale z tego co miał, Jezus potrafił stworzyć cud. Świat pozbawiony byłby jednego wielkiego i jaśniejącego czynu, gdyby okazało się, że chłopiec ten odmówił przyjścia, albo gdyby pożałował swoich chlebów i rybek. Jest prawdą życiową, że Jezus Chrystus potrzebuje tego, co możemy Mu przynieść. Możemy mieć niewiele do przyniesienia, ale On potrzebuje tego, co mamy. Któż wie, ile cudów i zwycięstw pozbawiono świat przez to, że nie przynieśliśmy Jezusowi to, co mamy? i czym jesteśmy? Kiedy takimi, jacy jesteśmy złożymy się na ołtarzu służby Jezusowi Chrystusowi, któż wie, co może On z nami i przez nas wykonać? Możemy czuć się zawstydzeni i zakłopotani tym, że nie mamy więcej do ofiarowania, i słusznie. Ale nigdy nie usprawiedliwia to naszej odmowy lub nie doprowadzenia do skutku złożenia tego, co mamy i czym jesteśmy. Nawet mało staje się w rękach Chrystusa wielością.
Reakcja tłumu (6,14-15)
Widzimy tu reakcję tłumu. Żydzi oczekiwali Proroka zapowiedzianego przez Mojżesza: „Proroka takiego jak ja jestem, wzbudzi ci Pan, Bóg twój, spośród ciebie, spośród twoich braci. Jego słuchać będziecie.” (5 Mjż 18,15). Żydzi oczekiwali na Mesjasza, Wybrańca Bożego. Oczekiwali w ciągu całej swojej długiej historii, i oczekiwali teraz. Właśnie teraz w pobliżu Betsaidy Julijskiej gotowi byli uznać Jezusa za Proroka i Króla. Gotowi byli obnosić Go, wynieść Go do władzy na fali powszechnego uznania i poparcia tłumu. Ale przecież niewiele czasu upłynie, gdy inny tłum zawoła: „Ukrzyżuj Go!” Dlaczego więc w tym momencie Go uznają?
Pod pewnym względem dlatego, że Jezus dał im to, co chcieli. Przecież wielu z nich uleczył, a teraz nakarmił, na tej podstawie więc gotowi uznać Go za przywódcę. Istnieje przecież kupiona lojalność, lojalność zależna od łask, względów, darów, lub mówiąc po prostu od łapówek. Istnieje interesowna miłość, wynikająca z tego, co możemy z ludzi wydobyć dla siebie, co mogą dla nas zrobić, jak to cynicznie określił dr Johnson „wdzięczność jest żywym poczuciem łask, które mają nadejść.” Czujemy się więc zrażeni do tego tłumu, ale czy tak bardzo różnimy się od niego? Nie ma dla nas nikogo ponad Jezusa, kiedy potrzebujemy pocieszenia w cierpieniu, siły w trudnościach, pokoju w zamieszaniu, pomocy w klęsce. Wówczas mówimy do Niego, chodzimy z Nim, otwieramy nasze serca Jemu. Kiedy jednak On przychodzi do nas z żądaniem poświęcenia, ofiary, kiedy wzywa nas do wysiłku, kiedy ofiaruje krzyż, wówczas nie chcemy Go znać. Kiedy dokładnie sprawdzimy nasze serca, może okazać się, że i my kochamy Jezusa za to, co możemy od Niego otrzymać, a okazujemy się letnimi wobec Niego, kiedy stawia przed nami swoje wielkie żądania. Czasami wręcz odsuwamy tego wymagającego Chrystusa obrażeni, że chce nam przeszkodzić.
Z drugiej strony, pragnęli użyć Go do swoich własnych celów i wtłoczyć Go w swoje własne marzenia. Oczekiwali Mesjasza, ale urabiali Go na swój sposób. Wyglądali Mesjasza, który byłby Królem i Zwycięzcą, który postawiłby stopę na szyi rzymskiego orła i przepędził Rzymian z Palestyny, zmieniając pozycję Izraela z narodu poddanego na światową potęgę, uwalniającego Izraela z doli okupowanego kraju, i wywyższającego go do roli okupanta innych krajów. Oto widzieli, na jakie czyny stać Jezusa i kołatała w ich głowach jedna myśl: „Ten człowiek dysponuje mocą, mocą cudowną i godną podziwu. Jeśli uda nam się zaprząc Jego i Jego moc do naszych marzeń i planów, wreszcie zacznie się coś dziać.” Gdyby byli szczerzy, przyznaliby, że zamierzali posłużyć się tym Chrystusem. I znów pytanie, czy naprawdę jesteśmy inni od nich? Kiedy zwracamy się do Chrystusa, to raczej po siłę do realizowania naszych pomysłów, planów i zamierzeń, aniżeli po pokorę i posłuszeństwo w urzeczywistnianiu Jego życzeń i planów. Czy modlimy się: „Panie, daj mi siły do wykonania tego, co Ty chcesz, abym ja czynił?”, czy raczej: „Panie, daj mi siły do wykonania tego, co ja zamierzam wykonać”?
Ów tłum gotów był iść w tym momencie za Chrystusem, ponieważ dawał im to, co chcieli, a do tego zamierzali wykorzystać Go do urzeczywistnienia swoich celów, planów i zamierzeń. Do dzisiaj pokutuje takie podejście wśród ludzi. Chcielibyśmy darów Chrystusowych bez Krzyża Chrystusowego, chcielibyśmy posłużyć się Chrystusem, zamiast pozwolić Mu posłużyć się nami.
Pomoc obecna w czasie potrzeby (6,16-21)
Mamy tu jedną z najcudowniejszych opowieści Czwartej Ewangelii. Kiedy spróbujemy dotrzeć do pierwotnego znaczenia w oryginale greckim i pierwotnego wydarzenia, które nie będąc nadzwyczajnym cudem, tak utkwiło w umyśle Ewangelisty Jana, gdyż odsłoniło mu istotę osoby Jezusa, uznamy ją za jeszcze cudowniejszą.
Najpierw spróbujmy zrekonstruować wydarzenie. Po nakarmieniu pięciu tysięcy i próbie uczynienia Go królem, Jezus usunął się samotnie w góry. Dzień się kończył, dobiegał pory zwanej przez Żydów „drugim wieczorem”, czyli czasem pomiędzy zmierzchem a nocą. Jezus wciąż nie nadchodził. Nie możemy posądzać uczniów o roztargnienie, lub brak taktu wobec Jezusa, kiedy pozostawili Go na lądzie, bo Ewangelista Marek (6,45) relacjonuje wyraźnie, że taki był nakaz Jezusa, aby uprzedzili Go, zanim rozpuści tłum.
Uczniowie wsiedli więc do łodzi i odpłynęli. Zerwał się wiatr, jak to zwykle bywa na wąskich jeziorach wciśniętych między wzgórza, i wody spieniły się. Musimy pamiętać, że był to okres świąt paschy, która zawsze wypadała na pełnię księżyca (6,4). Jezus modlił się na szczycie wzgórza, łącząc się w modlitwie z Bogiem. Kiedy ruszył w powrotną drogę, srebrne światło księżyca oświetlało wszystko niemal dziennym światłem. I oto poniżej, na jeziorze zobaczył łódź i wioślarzy z trudem wiosłujących pod wiatr. Pośpieszył więc, aby zejść do nich. Jezioro na północnym krańcu jest wąskie tak, że od brzegu do brzegu jest około sześciu kilometrów. Z opowieści Jana wynika, że uczniowie przebyli już do tego czasu od czterech do sześciu kilometrów, czyli do brzegu było już stosunkowo blisko. Chcieli oczywiście jak najszybciej dostać się pod osłonę brzegu od wiatru, i wtedy zobaczyli Jezusa kroczącego po morzu, po grecku epi tes talasses. Ponieważ to samo określenie tłumaczone jest w 21,1 jako nad morzem, możliwe są dwa rozumienia opisu Ewangelii: albo też Jezus szedł po morzu, jak podają inni ewangeliści i tłumaczenia, albo też Jezus szedł nad morzem, tj. po brzegu morza. W każdym wypadku uczniowie spracowani wiosłowaniem spojrzeli, a oto nieoczekiwanie Jezus był przed nimi. Krzyknęli, myśląc, że widzą ducha, ale ponad wodami rozległ się znajomy głos: „Nie bójcie się, to Ja jestem!” Chcieli Go wziąć do łodzi. Z greckiego tekstu wynika niedwuznacznie, że jednak tego nie uczynili. Dlaczego? Ponieważ niespodziewanie znaleźli się u celu, dopłynęli do brzegu.
Jan Ewangelista jako rybak bardzo dobrze zapamiętał wszystkie okoliczności tego wydarzenia, a wspomnienia te były dla niego drogie. Za każdym razem dokładnie powracała w jego pamięci ta noc, srebrna poświata księżyca, szorstkie wiosło w ręce, uderzenia wiatru i szum fal i nagle zjawienie się Jezusa i dźwięk Jego głosu dolatującego ponad falami i zgrzyt żwiru, w który zarył się dziób łodzi, kiedy znaleźli się u brzegu. W pamięci Jana Ewangelisty utkwiły wszystkie cudowne okoliczności tego przeżycia.
1. Zobaczył, że Jezus czuwał. Jezus widział ich, będąc tam na wzgórzu. Nie zapomniał o nich. Nie był zbyt zajęty rozmową z Bogiem, aby zapomnieć o nich. Byli wpisani w Jego serce nawet w czasach modlitwy. Uświadomił sobie Jan, że przez cały czas, kiedy oni wiosłowali, On z miłością miał ich na oku. Kiedy zmagamy się z czymś, Jezus czuwa. Nie stara się usunąć z drogi przeciwności, pozwala nam walczyć i staczać nasze potyczki i osiągać nasze zwycięstwa. Jak rodzice obserwujący zmagania sportowe swego dziecka, patrzy na nas z dumą, kiedy wygrywamy, a ze smutkiem w czasie naszych porażek, ale Jego oko spoczywa na nas przez całe życie.
2. Zobaczył, że Jezus nadchodzi. Z dalekich wzgórz Jezus zszedł, aby dodać uczniom siły do tych ostatnich zmagań, które pozwoliły im osiągnąć suchy ląd i bezpieczne schronienie. Jezus nie obserwuje nas ze stoickim spokojem ze swojego oddalenia, niczym z nami nie związany. Właśnie wtedy, gdy brakuje nam sił, gdy życie staje się nieznośne, On przychodzi, aby dodać siły do ostatniego zrywu, ostatniego wysiłku potrzebnego do zwycięstwa.
3. Zobaczył, że Jezus pomaga. Jezus czuwa, Jezus przychodzi, Jezus pomaga. Cudownością życia chrześcijańskiego jest właśnie to, że nigdy nie jesteśmy wzywani do osamotnionego działania. Małgorzata Avery opisuje nauczyciela w małej szkole wiejskiej, który opowiadał dzieciom o tym ewangelicznym wydarzeniu. Zaraz potem zerwała się burza śnieżna. Po lekcjach pomagał dzieciom przedostać się do domu przez śnieżne zaspy. Kiedy już były zupełnie wyczerpane walką ze śniegiem, usłyszał chłopca mówiącego do siebie: „Mogliśmy to o wiele łatwiej zrobić z Jezusem!”. I to prawda, powinniśmy zawsze i wszystko robić z Jezusem, a nigdy bez Niego.
4. Zobaczył, że Jezus doprowadził ich do portu. W pamięci Ewangelisty utkwił fakt, że z chwilą zjawienia się Jezusa, łódź dobiła do brzegu. Jak mówi psalmista w Psalmie 107,30: „Wtedy się radowali, że się uspokoiły fale, i zawiódł ich do upragnionej przystani.” W obecności Jezusa w niewytłumaczalny sposób najdłuższa podróż staje się krótka, a najcięższa walka łatwiejsza.
Najmilszym rysem Czwartej Ewangelii jest to, że stary rybak, który stał się ewangelistą odkrywał całe bogactwo Chrystusa we wspomnieniach opowieści rybackich.
Poszukiwania z niewłaściwych pobudek (6,22-27)
Na przeciwległym brzegu jeziora tymczasem pozostał zebrany tłum. W czasach Jezusa nie było obowiązkowych godzin pracy, ludzie mieli więc czas i czekali, aż Jezus powróci. Czekali, ponieważ widzieli, że była tylko jedna łódź, w której odpłynęli uczniowie, ale bez Jezusa. Rozumowali więc, że Jezus musi być gdzieś w pobliżu. Dopiero po dłuższym czasie wyczekiwania pojęli, że Jezus nie wróci. Do zatoki przybyły w międzyczasie małe łódki z Tyberiady. Niewątpliwie zostały tu zapędzone wiatrem i przycumowały szukając schronienia przed silnym wiatrem w nocy. Oczekujący powsiadali więc do nich i przeprawili się z powrotem do Kafarnaum, I przybywszy tam ku swojemu zdumieniu zobaczyli. że Jezus już tam był. Zaczęli więc rozpytywać Go, w jaki sposób tu przybył, i jak udało Mu się przybyć tak wcześnie, skoro Jego uczniowie tak dawno temu odpłynęli? Zauważmy, ze Jezus w ogóle nie daje im odpowiedzi na to pytanie. Nie było czasu na rozmowy o takich rzeczach, bo życie jest za krótkie na wdawanie się w miłe pogawędki o podróżach. Jezus przechodzi więc od razu do istoty rzeczy. „Widzieliście cudowne sprawy” - mówił - „bo zobaczyliście jak Łaska Boża potrafiła nakarmić lud. Powinniście więc zwrócić wasze myśli do Boga, który sprawia takie rzeczy, zamiast wciąż na nowo myśleć o chlebie. W waszej ślepocie w ogóle nie pomyśleliście o Bogu”. Jezus chciał powiedzieć im jakby: „Nie możecie myśleć o waszych duszach, bo uparcie myślicie o chlebie”. Jezus wytyka im myślenie przywiązane do ziemi. Widocznie przyjmowali chleb nie jako dar Boży, lecz jako zwykły chleb. Już Chryzostom mawiał, że „ludzie są przygwożdżeni do spraw tego życia”. Byli więc tam ludzie, których wzrok nigdy nie podniósł się powyżej horyzontu tego świata do spraw wiecznych. Opowiada się o Napoleonie, że pewnego razu rozmawiał ze znajomymi o życiu. Było już późno w nocy i ciemno. Rozmawiający podeszli do okna i wyjrzeli na zewnątrz. Na niebie migotały dalekie gwiazdy, jakby małe iskierki. Napoleon miał silny wzrok, podczas gdy jego przyjaciela oczy były już zamglone. „Czy widzisz te gwiazdy?” zapytał przyjaciela. „Nie” - odpowiedział przyjaciel, „nie mogę ich dojrzeć”. „Oto taka jest właśnie różnica między mną, a tobą” - powiedział Napoleon. Człowiek przywiązany do ziemskich spraw żyje tylko pół życiem. Tylko człowiek z wizją patrzy ponad horyzont i widzi gwiazdy i taki jest wielkim człowiekiem.
Jezus więc zawiera w jednym zdaniu swoje przykazanie: „Nie zabiegajcie o pokarm, który ginie, ale o pokarm, który trwa na wieki, który daje życie wieczne.” Dawno temu prorok Izajasz stawiał podobne pytanie: „Czemu macie płacić pieniędzmi za to, co nie jest chlebem, dawać ciężko zdobyty zarobek za to, co nie syci?” (Iz 55,2). Są dwa rodzaje głodu: Głód fizyczny, który można zaspokoić fizycznym pokarmem, i głód duchowy, którego żadnym materialnym pokarmem zaspokoić się nie da. Można być bogatym, jak Krezus, a równocześnie być prześladowanym przez niezaspokojone pragnienie serca, poczucie braku czegoś w życiu. Wiadomo, że tuż po roku 60 społeczeństwo rzymskie żyło w nieopisanym przepychu. To właśnie w tamtych czasach podawano na ucztach móżdżki gołębie i języczki słowików. To w tamtych czasach odkryto sztukę sztucznego wywoływania wymiotów pomiędzy poszczególnymi daniami obiadu, aby można było więcej zjeść. Do zjawisk zwyczajnych należały już owe uczty, które kosztowały miliony. To właśnie w tamtych czasach Pliniusz opisuje pewną damę, która wystąpiła do ślubu w sukni całej szarmowanej złotem i pokrytej drogimi kamieniami. Musiało to wszystko mieć swoje powody, a powodem tym było głębokie uczucie niezadowolenia, brak zaspokojenia najskrytszych pragnień, głód, którego niczym nie dało się zaspokoić. Uganiali się za nowymi podnietami i smakołykami w życiu, będąc równocześnie niesłychanie bogaci i niesłychanie głodni. Jak pisał poeta Mateusz Arnold:
W swej chłodnej komnacie z przymkniętymi oczami
Spoczywa rzymski szlachcic.
Pędził swym wozem w szalonym galopie
Appijską drogą w dal,
Urządzał uczty, pił dużo i szybko
Ozdobił czoło kwiatami
Lecz ani łatwiej, ani szybciej
Nie mijały przez to godziny.
W jego sercu panował niezaspokojony głód.”
Właśnie o to chodziło Jezusowi, że Żydzi interesowali się jedynie zaspokojeniem fizycznego głodu. Otrzymali nieoczekiwany i obfity posiłek, i chcieli teraz więcej. Są jednak inne jeszcze głody, a te potrafi jedynie nasycić Jezus Chrystus. Jest głód prawdy - a tylko On potrafi dać człowiekowi prawdę. Jest głód życia - a tylko On może dać człowiekowi życie, i to życie obfite. Jest głód miłości - a tylko Jezus potrafi ofiarować człowiekowi miłość, która przetrzyma nawet grzech, nawet śmierć. To tylko Jezus potrafi nasycić nieśmiertelne dążenia i nienasycony głód ludzkiego serca, ludzkiej duszy.
Ale dlaczego potrafi to osiągnąć? Odpowiedź naszego urywka Ewangelii: ,,Bóg położył na Nim swą pieczęć” zawiera całe bogactwo znaczeń. Nadzwyczaj ciekawy komentarz do znaczenia pieczęci znajdujemy w Wschodnich Obyczajach w Krajach Biblijnych H. B. Tristrama. Okazuje się, że na Wschodzie to nie podpis, ale pieczęć uwierzytelnia dokumenty. Na politycznych i handlowych umowach widnieje odcisk sygnetów i przez to właśnie dokumenty te nabierają swej ważności. W świecie hellenistycznym pieczęcią uwierzytelniano testamenty, pieczęcią stwierdzano nienaruszalność przesyłki. W swej książce opowiada Tristram, jak nawet najprostsi ludzie posługują się pieczęcią uwierzytelniającą. W swoich własnych podróżach na Wschód często musiał zawierać umowy z tragarzami, lub właścicielami mułów. Wówczas przykładali do tej umowy odciski swoich pieczęci, aby potwierdzić, że umowa jest wiążąca, że zgadzają się na jej warunki. Pieczęcie sporządzano z metalu, z ceramiki, lub na drogich kamieniach. Muzeum Brytyjskie posiada pieczęci większości królów asyryjskich. Odciski tych pieczęci robiono w glinie przyklejonej do dokumentów. Dokumenty te już dawno zaginęły, ale odciski pozostały. Dokument bez pieczęci był nieważny. Rabini żydowscy mieli powiedzenie, że „Pieczęcią Boga jest Prawda.” Talmud opowiada, jak to pewnego dnia „wielkie zgromadzenie synagogi uczonych w Zakonie płakało, pościło i modliło się wspólnie, i oto spadł pomiędzy nich jakiś zwój z nieba. Kiedy go rozwinęli, znaleźli w nim tylko jedno słowo: Ameth, co znaczy Prawda. „Oto jest pieczęć Boża!” - zawołali rabini. W hebrajskim wyraz Ameth pisze się trzema znakami: Alef, która jest pierwszą literą alfabetu, min - w samym środku alfabetu, i tau - ostatnią w alfabecie. Prawda Boża jest początkiem, środkiem i końcem życia.
Oto dlaczego Jezus potrafi zaspokoić ten odwieczny głód: posiada On pieczęć Bożą, jest prawdą wcieloną. Kto Jego widzi, widzi Boga, kto Jego słucha, słucha Boga, kto Jego przyjmuje, przyjmuje Boga, a tylko Bóg potrafi w pełni zaspokoić głód duszy, którą sam stworzył i w którą sam ten głód włożył.
Jedynie prawdziwe dzieło (6,28-29)
Kiedy Jezus wspomniał dzieło Boże w poprzednim urywku, Żydzi od razu pomyśleli o spełnianiu dobrych uczynków. Żydzi zawsze byli przekonani, że przez dobre i moralne życie człowiek potrafi zdobyć sobie łaskę Bożą. Twierdzili, że ludzi można podzielić na trzy klasy: Tych, którzy są dobrzy, tych którzy są źli i tych pośrodku, którzy przez przewagę dobrych uczynków potrafią przekwalifikować się do kategorii dobrych. Zadając wiec Jezusowi pytanie, co jest dziełem Bożym, oczekiwali od Niego zestawienia zasad i działań, które trzeba przedsięwziąć. Ale Jezus miał co innego na myśli.
Odpowiedź Jezusa jest niezwykle zwarta i musimy ją nieco rozszerzyć, aby znaleźć leżące za nią znaczenie. Jezus powiedział, że dziełem Bożym, działaniem, które Bóg pragnie widzieć u ludzi jest wierzyć w Niego, posłanego przez Boga. Inaczej mówiąc, jedynym działaniem, którego Bóg oczekuje od człowieka jest wiara, jak to wyraził Apostoł Paweł. Czym jest wiara? Wiara jest pewnym odniesieniem człowieka do Boga, jest to jego związek z Bogiem, stosunek do Boga. Wiara oznacza takie stosunki, takie układy, w których żyjemy w przyjaźni z Bogiem, że nie jesteśmy sterroryzowani Jego wielkością, w których Bóg nie jest już naszym wrogiem, ani oskarżycielem, ale naszym Ojcem, naszym przyjacielem; w których składamy naszą ufność w Bogu, jesteśmy Jemu posłuszni i poddani, a to posłuszeństwo w naturalny sposób wyrasta z nowych stosunków między nami i Bogiem. A w jaki sposób wiąże się z tym wiara w Jezusa? Właśnie do istoty chrześcijaństwa należy fakt, że nigdy nie dowiedzielibyśmy się tego o Bogu, gdyby nie przyjście Jezusa, który właśnie żył i umarł, aby nam to powiedzieć. Tylko dlatego dawne oddalenie i wrogość i lęk przed Bogiem mogły zostać usunięte i zastąpione nowymi stosunkami, że Jezus przyszedł powiedzieć nam, że Bóg jest naszym Ojcem, że kocha nas, że troszczy się o nas, że niczego nie pragnie bardziej, jak przebaczyć nam.
To nowe odniesienie przynosi nam nowy rodzaj życia. Teraz, kiedy wiemy jaki jest Bóg, nasze życie ma być odpowiedzią na to, co wiemy o Bogu, odpowiedzią na trzech płaszczyznach, z których każda odpowiada czemuś, co Jezus opowiedział nam o Bogu:
1. Bóg jest miłością i dlatego w naszym życiu musi występować miłość i służba dla innych odpowiadająca Bożej miłości i Jego dobrodziejstwom; musi wystąpić przebaczenie odpowiadające przebaczeniu Bożemu.
2. Bóg jest świętością, dlatego w życiu naszym musi występować ta czystość, która odpowiada świętości Boga. Mamy być świętymi, bo Bóg jest święty, a tylko czyści sercem mają oglądać Boga.
3. Bóg jest mądrością, dlatego w naszym życiu ma występować to całkowite i doskonałe poddanie się Bogu i zaufanie odpowiadające mądrości Boga. Jeśli Bóg jest doskonale i całkowicie mądry, to nam nie pozostaje nic innego, jak tylko w pełni zgodzić się na Jego kierownictwo i na to, co na nas zsyła.
Jest nauką Jezusa, że istota życia chrześcijańskiego zawiera się w nowym odniesieniu do Boga, w stosunkach z Bogiem, które są przez Niego darowane, które stały się możliwe jedynie dzięki objawieniu, które Jezus przyniósł nam o Bogu, które przeradza się w służbę, czystość i ufność, które są odbiciem Boga. Wkroczyć w taką zależność oznacza takie życie i na tym właśnie polega dzieło, którego Bóg od nas oczekuje i do którego nas uzdalnia.
Żądanie znaku (6,30-34)
Dyskusja przybiera tu specyficznie żydowski charakter w swoim wyrazie, swoich założeniach i aluzjach. Przed chwilą właśnie Jezus złożył wielkie oświadczenie, że prawdziwym dziełem Bożym jest uwierzenie w Niego. „No dobrze, ale jak to udowodnisz?” - zapytywali Żydzi. „Twoje oświadczenie jest równoznaczne z tym, że to Ty jesteś Mesjaszem. Musisz to udowodnić”. Myślami swoimi krążyli jeszcze wciąż wokół cudu rozmnożenia chleba, a to przywodziło na myśl mannę na pustyni. Nie mogli uwolnić się od narzucających się analogii w dwóch punktach: manna zawsze uważana była za chleb Boży (Ps 78,24; 2 Mjż 16,15), a rabini mocno wierzyli, że Mesjasz, gdy przyjdzie, znów da ludziom mannę. Dar manny uznawany był za najwyższe dzieło Mojżesza, dlatego Mesjasz powinien dokonać równego lub większego dzieła. Oto urywki z pism: „Jaki był pierwszy wybawca, taki będzie ostatni wybawca; jak pierwszy wybawca spowodował spadanie manny z nieba, tak i drugi wybawca spowoduje spadanie manny.” „W obecnym wieku nie znajdziecie manny, ale znajdziecie ją w przyszłym wieku.” „Dla kogo przygotowano mannę? Dla sprawiedliwych nadchodzącego wieku. Każdy, kto uwierzy staje się godny jej spożywania.” Powszechnie wierzono, że dzban z manną był przechowywany w skrzyni Przymierza w pierwszej świątyni, że kiedy została zburzona, Jeremiasz ukrył ten dzban, ale wyjawi go z nadejściem Mesjasza. Dlatego właśnie Żydzi wzywają Jezusa, aby ukazał im Chleb z nieba na dowód swojego mesjaństwa. Ten chleb natomiast, którym Jezus nakarmił pięć tysięcy nie uznawali za chleb od Boga: rozpoczął się przecież od ziemskich chlebków i pozostał ziemskim chlebem. Manna, to zupełnie coś innego, jak utrzymywali, to prawdziwy sprawdzian.
Jezus daje dwojaką odpowiedź. Po pierwsze, przypomina im, że to nie Mojżesz dał im „chleb niebieski” - mannę, ale sam Bóg. Po drugie, manna nie była prawdziwym chlebem Bożym, była tylko jego symbolem. Prawdziwym chlebem Bożym jest Ten, który zstępuje z nieba i daje ludziom nie tyle zaspokojenie głodu ziemskiego, ale daje życie. Jezus utrzymuje, że tylko w Nim jest prawdziwe nasycenie.
Chleb życia (6,35-40)
Mamy tu przed sobą jeden z największych urywków Czwartej Ewangelii, a nawet całego Nowego Testamentu. Zawiera on dwa główne ciągi myślowe, które spróbujemy przeanalizować.
Po pierwsze, co chce powiedzieć Jezus słowami: „Ja jestem chlebem życia”? Nie wystarcza przecież uznać te słowa po prostu za piękną, poetycką przenośnię. Jakie kryją znaczenie?
1. Chleb podtrzymuje życie, jest tworzywem życia, jest czymś, bez czego życie nie może trwać. Chleb jest istotny dla życia.
2. Ale czym jest życie? Zrozumiałe, że cała ta dyskusja toczy się ponad poziomem rzeczy materialnych. Życie oznacza tutaj coś o wiele więcej niż zwyczajna egzystencja. Jakie jest więc to duchowe znacznie życia?
3. Życie jest nowym związkiem z Bogiem, zależnością od Niego, zależnością zaufania, bliskości i posłuszeństwa miłości, które właśnie przed chwilą opisywaliśmy.
4. Ale taka zależność staje się możliwa tylko przez Jezusa Chrystusa. Bez Niego i poza Nim nikt nie zdoła wejść w tę nową zależność od Boga.
5. Innymi słowy, Jezus daje życie. Bez Jezusa niemożliwe jest życie w pełnym tego słowa znaczeniu. Bez Niego życie może być egzystencją, ale nie jest życiem.
6. Jeśli więc Jezus daje życie, jeśli jest istotą życia, można powiedzieć, że jest chlebem życia. Można to bardziej prozaicznie wyrazić, że Jezus jest tym najważniejszym, bez którego prawdziwe życie ani nie może się zacząć, ani trwać; kiedy jednak poznamy Go i przyjmujemy, zaspokajamy wszystkie nasze niespełnione pragnienia i nienasycone dążenia. Głód i pragnienie ludzkich uwarunkowań kończą się wraz z poznaniem Chrystusa, a przez Niego Boga. Niespokojna dusza dobija do przystani, głodne serce staje się nasycone.
Po drugie rozważany przez nas urywek ukazuje nam etapy życia chrześcijańskiego. Mówi tu Jezus o tych, którzy przychodzą do Niego, których daje Mu Bóg. Spróbujmy ponumerować kroki rozwoju tego Bożego procesu:
1. Widzimy Jezusa, otrzymujemy wizję Jego osoby na kartach Nowego Testamentu, w nauczaniu kościoła, albo nawet twarzą w twarz.
2. Ujrzawszy, przychodzimy do Niego. Już nie traktujemy Go jako odległy wzór bohatera dalekiego od nas, nie jako postać z książki, ale jako Tego, do którego przychodzimy.
3. Wierzymy w Niego. Innymi słowy uznajemy Go za rozstrzygający autorytet w sprawach Boga, człowieka i w sprawach życia. Nasze przyjście nie jest więc podyktowane korzyściami, nie jest też spotkaniem równego z równym, lecz jest to w swej istocie poddanie się, podporządkowanie się.
4. Cały ten proces, daje nam życie, czyli wprowadza nas w nową zależność, w nowe stosunki z Bogiem, oparte na miłości, w których Bóg staje się zaufanym przyjacielem. U Tego, kogo panicznie lękaliśmy się, lub którego nigdy nie znaliśmy, czujemy się teraz jak w domu.
5. Możliwość taka jest dostępna bez opłaty i dla wszystkich. Zaproszenie skierowane jest do wszystkich ludzi, po to, aby je przyjmowali i korzystali z niego. Chleb życia staje się nasz, gdy prosimy i otrzymujemy.
6. Jedyną drogą wejścia w posiadanie tego nowego związku jest Jezus. Bez Niego było ono niemożliwe i nadal jest niemożliwe. Żadna dociekliwość umysłu ludzkiego, żadne dążenie jego serca nie potrafi w pełni odkryć Boga w oderwaniu od Jezusa.
7. A tłem całego tego procesu, jego siłą napędową jest Bóg. To właśnie ci przychodzą do Jezusa, których Bóg Mu dał. Bóg nie tylko stawia cel, ale też porusza ludzkie serce, wzbudzając w nim pragnienie Jego. Bóg też pracuje w ludzkim sercu nad usunięciem z niego buntu i pychy, które przeszkadzałyby naszemu podporządkowaniu się Bogu. Nawet nigdy nie szukalibyśmy Go, gdyby On nas pierwszy nie znalazł.
8. Tkwi jednak w nas coś, co uparcie skłania nas do odrzucenia daru Bożego, do unicestwienia Jego poruszeń w naszych sercach. W ostatecznym rozrachunku ta zawodność ludzkiego serca, jego przewrotność sprzeciwia się Bogu. Oto jest życie: do przyjęcia lub odrzucenia.
Co więc dzieje się, gdy je przyjmujemy? Dwie rzeczy mają miejsce: po pierwsze, zadowolenie wkracza w nasze życie, pozbywamy się głodu i pragnienia. Serce ludzkie znajduje to, czego szukało, życie przestaje być szarą egzystencją i staje się równocześnie pokojem, i czymś zachwycającym.
Po drugie osiągamy bezpieczeństwo nawet trwalsze od samego życia. Nawet w ostatnim dniu, kiedy nadchodzi koniec wszystkiego, wciąż czujemy się bezpieczni, jak mówił jeden z wielkich komentatorów: Chrystus wprowadza nas do portu, poza którym już nie ma żadnych niebezpieczeństw.
To więc, co Jezus ofiaruje jest życiem teraz i w wieczności. Tej właśnie wielkości i chwały pozbawiamy się odrzucając zaproszenie Chrystusa i poruszenia serca pochodzące od Boga.
Błąd, który popełnili Żydzi (6,41-50)
Wielka wartość tego urywka polega na tym, że ukazuje nam powody, dla których Żydzi odrzucali Jezusa, a wraz z Nim życie wieczne.
1. Przykładali do sprawy ludzkie miary, sądzili na podstawie zewnętrznych oznak. Przeciwko oświadczeniom Jezusa o sobie wysuwali argumenty, że był synem cieśli i że znali Go z Jego okresu wzrastania w Nazarecie. Niezdolni byli do zrozumienia, jak mógł być specjalnym wysłannikiem Bożym ktoś, kto był rzemieślnikiem, synem cieśli, wyrosłym w biednej rodzinie. Odrzucali Jezusa, ponieważ osądzili Go ludzkimi miarami, na podstawie świeckich norm i wartości społecznych. Opowiada się, że osobistym przyjacielem poety Tomasza Hardy był T. E. Lawrence, który służąc w czasie wojny w lotnictwie odwiedzał go często w uniformie lotniczym, Pewnego razu jego wizyta zbiegła się z odwiedzinami żony majora Dorchesteru, która poczuła się obrażona, że zaproszono ją razem z przeciętnym żołnierzem, nie mając pojęcia, kim jest człowiek w lotniczym mundurze. Zwróciła się po francusku do pani Hardy, mówiąc, że jak długo żyje, nie przyszło jej nigdy pić herbaty z wojakiem. Zapadło milczenie, które przerwał dopiero Lawrence w doskonałej francuszczyźnie: „Czy pozwoliłaby Pani, abym był jej tłumaczem, gdyż pani Hardy nie zna francuskiego.” Snobistyczna i niegrzeczna dama popełniła błąd sądząc człowieka według zewnętrznych oznak i świeckich norm społecznych. Taki błąd popełnili właśnie Żydzi. Jakże musimy uważać, aby nie zlekceważyć poselstwa Bożego tylko dlatego, że pogardzamy posłańcem. Żaden człowiek nie odmówiłby przyjęcia czeku na tysiąc funtów tylko dlatego, że włożono go do niewłaściwej koperty, która nie odpowiadała przyjętym wśród arystokracji normom korespondencji. Bóg ma wielu posłańców. Największe Boże poselstwo przyszło do nas przez Cieślę Galilejskiego i właśnie dlatego Żydzi je odrzucili.
2. Żydzi narzekali i dyskutowali, spierali się między sobą. Byli tak pochłonięci swoimi sporami, że nie przyszło im na myśl, aby poznać Boże zdanie na ten temat. Gorliwie nakłaniali wszystkich do przyjęcia ich własnego zdania na ten temat, a nie mieli żadnej chęci, aby poznać Boże zdanie. Jakże często na spotkaniach grup i komitetów uczestnicy przepychają się wzajemnie, aby wtłoczyć swoje zdanie do gardła reszcie uczestników, zamiast się uciszyć i poczekać, co Bóg na to powie. Ostatecznie to, co my myślimy w ogóle się nie liczy wobec tego, co myśli Bóg, a jakże rzadko zadajemy sobie trud wysłuchania Go.
3. Żydzi słuchali, ale niczego się nie nauczyli. Są różne rodzaje słuchania: słuchanie krytyczne, słuchanie obrażające się, słuchanie z poczuciem wyższości, słuchanie obojętne, a także wymuszone chwilowo przez niemożliwość dojścia do głosu. Tylko takie słuchanie jest coś warte, przy którym człowiek się uczy. A Boga w ogóle nie można słuchać inaczej.
4. Żydzi opierali się Bożemu przewodnictwu. Jezusa przyjmują ci, których Bóg pociągnie do Jezusa. Jan Ewangelista używa ciekawego słowa na określenie przyciągania, mianowicie tego słowa, które występuje w greckim tłumaczeniu Jeremiasza 31,3: „Miłością wieczną pociągnąłem cię”. Ciekawe jest to, że ten grecki wyraz helkuein sugeruje zawsze stawianie oporu, więc wysiłek, np. wyciąganie na brzeg sieci pełnej ryb (J 21,6.11), lub ciągnięcie przez tłum apostołów Pawła i Sylasa przed władze miejskie (Dz 16,19). Używa się również tego słowa dla wyciągania miecza z pochwy (J 18,10). Bóg często pociąga człowieka, ale przez swój opór człowiek może udaremnić Boży wysiłek.
Jezus był chlebem życia, jak mówiliśmy, oznaczało to, że był niezbędny dla życia, odrzucić więc Jego zaproszenie - to pozbawić się życia i umrzeć. Rabini mawiali, że „to pokolenie opierające się Bogu na pustyni nie będzie miało udziału w przyszłym życiu.” Znamy ową historię, jak po sprawozdaniu wysłańców ze szpiegowania Ziemi Obiecanej lud odmówił wkroczenia do tej ziemi i został skazany na błądzenie na pustyni aż do śmierci. Nie chcąc przyjąć kierownictwa Bożego, zostali wykluczeni z posiadania Ziemi Obiecanej. Rabini nauczali, że to pokolenie nie tylko utraciło szansę dziedziczenia Ziemi Obiecanej, ale również udziału w przyszłym życiu. Odrzucić to, co daje Jezus - to odrzucić istotę życia, to utracić to życie i życie przyszłe. Natomiast przyjąć to, co ofiaruje Jezus, to znaleźć życie, życie takie, które jest naprawdę życiem już w tym świecie, a chwałą w świecie przyszłym.
Jego ciało i Jego krew (6,51-59)
Dla wielu z nas jest to trudny urywek, używa bowiem języka z mało nam znanego świata wyobrażeń, który jednak był zupełnie swojski dla starożytnego świata i nawiązywał do tradycji początków rasy. Dla każdego wychowanego w praktyce starożytnych ofiar urywek ten będzie brzmieć zupełnie normalnie. Bardzo rzadko w starożytności następowało całkowite spalanie przy składaniu ofiar. Zazwyczaj przeznaczano do tego wybraną, szczególną część, chociaż właściwie całe zwierzę było ofiarowane bóstwu. Określona część należała do kapłana, a inne części oddawano składającemu ofiarę, aby mógł urządzić przyjęcie dla swoich przyjaciół w krużgankach świątyni. Utrzymywano, że w uczcie takiej uczestniczy samo bóstwo, które zasiadało wśród zaproszonych gości i składających ofiarę. Więcej jeszcze, panowało przekonanie, że bóstwo obecnie jest w ciele ofiary tak, że czciciele bóstwa karmili się życiem i siłą bóstwa. Często wychodzili z takiej uczty z przekonaniem, że wypełnia ich życiodajna siła ich boga. Tacy ludzie nie mieliby trudności ze zrozumieniem naszego tekstu.
Oprócz tego w świecie starożytnym rozpowszechniały się wtedy misteria religijne. Pretendowały one do pośredniczenia w zjednoczeniu człowieka z bóstwem. Głównie osiągano to przez dramaty pasyjne na temat życia i cierpień jakiegoś boga, a także powrotu jego do życia. Człowieka, który miał zostać wtajemniczony w misteria przygotowywano dłuższy czas, aby dokładnie zapoznał się z historią, która będzie przed nim odgrywana. Następnie przechodził przez różne postacie oczyszczenia, poddawał się postom i abstynencji, aż wreszcie w podniecającej atmosferze wywołanej przez grę światła, zapach kadzideł, przenikający rodzaj muzyki i wypracowaną artystycznie formę liturgii odgrywano przedstawienie pasyjne. Wówczas jego niezwykłe przeżycia uznawano za zjednoczenie z bóstwem. Świadectwo dawały temu niektóre wypowiedzi wtajemniczonych, które zachowały się do naszych czasów, jak: „Przybądź do mnie, Panie Hermesie, jak dziecko do łona matki”, a w misteriach Izydy wtajemniczony mówił: „Jak prawdziwie żyje Ozyrys, tak żyć będzie Jego naśladowca.” Widzimy stąd, że starożytnym nieobce było dążenie do zjednoczenia z Bogiem, dlatego tekst o spożywaniu ciała Chrystusa i piciu Jego krwi nie byłby dla nich ani dziwny, ani niezrozumiały.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że Jan Ewangelista wie, do kogo pisze swoją Ewangelię pod wpływem Ducha Świętego przytacza odpowiednie sformułowania i zwroty.
Jego ciało i Jego krew (6,51-59 ciąg dalszy)
Spróbujmy teraz dociec, co chciał Pan Jezus wyrazić, a co równocześnie pojął Jan Ewangelista z powyższych słów. Urywek nasz możemy rozpatrywać na dwa sposoby. Zacznijmy od ogólnego znaczenia.
1. Pan Jezus powiedział o spożywaniu Jego ciała i piciu Jego krwi. Ciałem Chrystusa było jego pełne człowieczeństwo. W Pierwszym Liście św. Jana 4,2-3 czytamy z wielkim naciskiem podane stwierdzenie: „Każdy duch, który wyznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele, z Boga jest. Wszelki zaś duch, który nie wyznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele, nie jest z Boga. Jest to duch antychrysta, o którym słyszeliście, że ma przyjść i teraz już jest na świecie.” Jan obstaje tutaj przy konieczności zdobycia i utrzymania wiary w pełne człowieczeństwo Chrystusa, że był On kością z kości naszych i ciałem z ciała naszego. Ale jakie to ma znaczenie? Widzieliśmy już poprzednio, że Jezus był uosobionym umysłem Boga, czyli że w Jezusie widzimy, jak Bóg bierze na siebie życie ludzkie, stawiając się w naszym położeniu, zmagając się z naszymi problemami, stawiając czoła naszym pokusom, uzależniając się od naszych ludzkich uwarunkowań. Można więc rozumieć słowa Jezusa jako: „Karm swoje serce, swój umysł i swoją duszę myślami o moim człowieczeństwie. Kiedy wpadasz w przygnębienie lub rozpacz, kiedy jesteś zmęczony życiem, powalony na kolana, zniechęcony do całego życia - pamiętaj, że Ja wziąłem na siebie to wasze życie, wasze walki i zmagania.” Wówczas nagle twoje życie, twoje ciało otoczone zostaje blaskiem chwały, gdyż dotyka cię sam Bóg. Chrystologia kościoła prawosławnego jest głęboko przekonana, że Jezus ubóstwił nasze ciało przez przyjęcie go na siebie. Spożywać ciało Chrystusa, to karmić się myślą o Jego człowieczeństwie, dopóki nasze człowieczeństwo nie zostanie wzmocnione, oczyszczone, obmyte i napromieniowane przez Jego człowieczeństwo. Podobnie mówił Jezus o potrzebie picia krwi Jego. W myśli żydowskiej krew symbolizuje życie. Kiedy krew upłynie z ran, wypłynie razem z nią życie, a życie należy do Boga. Do dziś jeszcze prawdziwy Żyd nie będzie jadł mięsa, z którego nie spłynęła dokładnie wszelka krew. „Lecz nie będziecie jedli mięsa z jego życiem, to jest z krwią jego” (1 Mjż 9,4). Podobnie czytamy w 5 Mjż 15,23: „Tylko krwi jego nie będziesz spożywał, bo krew jest życiem.” Kiedy Jezus mówi: „Krew moja jest prawdziwym napojem”, to równocześnie mówi: „Musisz przyjąć moje życie do samego środka swojej istoty, a to życie moje należy do Boga.” Picie krwi Jego, to przyjmowanie Jego życia do wnętrza naszego serca. Można to zrozumieć na przykładzie książki, stojącej na półce u kogoś, kto jej jednak nie przeczytał. Mogą to być perły literatury, dramaty Szekspira na przykład. Mógł kupić tę książkę dla siebie, ale dopóki stoi nie przeczytana na półce, jest dla niego czymś obcym, zewnętrznym. Aż pewnego dnia zdejmuje ją z półki i czyta. Zafascynowany jej treścią, zagłębia się w lekturę, historia coraz bardziej go pochłania, a niektóre wielkie zwroty pozostają mu w pamięci tak, że kiedy chce może na nowo je przeżywać i nasycać nimi swój umysł i swoje serce. Poprzednio książka ta była poza nim, na półce, na zewnątrz, teraz jednak stała się jego wewnętrznym skarbem, z którego może czerpać. Właściwie taka jest droga każdego wielkiego przeżycia, każdej zdobyczy w życiu. Pozostaje poza nami tak długo, dopóki nie przyjmiemy jej do naszego wnętrza. Tak właśnie jest z Jezusem. Jak długo jest tylko postacią w książce, pozostaje na zewnątrz nas. Kiedy jednak wejdzie do naszego serca, jest w nas, możemy Nim karmić nasze życie, czerpać z Niego siły do życia, energię, której nam Chrystus udziela. Mówiąc, że mamy pić Jego krew, zachęca, abyśmy zaprzestali myśleć o Nim jako postaci książkowej, przedmiocie dysput teologicznych, ale przyjęli Go do siebie, do swego wnętrza i przez to mieli życie, prawdziwe życie. To właśnie miał na myśli mówiąc: „Trwajcie we mnie, a Ja w was”. A więc polecając nam jeść Jego ciało i pić Jego krew, Jezus poleca nam karmić nasze serca i nasze dusze Jego człowieczeństwem i nasycać nasze życie energią Jego życia, dopóki nie zostaniemy całkowicie przesiąknięci i napełnieni życiem Bożym.
2. Ale jeszcze pełniej można zrozumieć słowa Jezusa w świetle późniejszego przeżycia Wieczerzy Pańskiej. Można zrozumieć je jako zaproszenie: „Jeśli chcesz życia, przyjdź i usiądź do Mojego stołu, gdzie spożywając łamany chleb i pijąc rozlewane wino przez łaskę Bożą wchodzisz w żywy kontakt z moją miłością i moim życiem. Nie możesz czerpać z pełni i cudowności chrześcijańskiego życia, dopóki nie usiądziesz za stołem miłości.” Przy tej okazji zauważmy, że Ewangelista Jan w ogóle nie zamieszcza opisu Wieczerzy Pańskiej. Może chce przez to, i przez rozmowę nad brzegami Morza Galilejskiego zaznaczyć, że dla prawdziwego chrześcijanina każdy posiłek staje się sakramentem? Może już wtedy, w czasie pisania Ewangelii byli tacy ludzie w Kościele, którzy mieli skłonności do zamiany sakramentu w rodzaj fetysza, lub magii? Może utrzymywali, że tylko sakrament był miejscem spotkania zmartwychwstałego Chrystusa, w którym można cieszyć się Jego bliską społecznością i odpocząć w Nim? Chociaż rzeczywiście sakrament jest szczególnym miejscem spotkania z Bogiem, to jednak w opinii Ewangelisty każdy posiłek, czy to w biednym domu, czy w bogatym pałacu, czy pod kopułą nieba, na trawie jako dywanie, jest sakramentem. Widocznie Jan Ewangelista protestuje przeciwko ograniczaniu obecności Chrystusa do otoczenia kościelnego i ściśle liturgicznego nabożeństwa, mówiąc jakby: „Przy każdym posiłku możesz na nowo odkryć ten chleb, który mówi o człowieczeństwie Mistrza i to wino mówiące o krwi, która jest życiem.” Chrześcijaństwo stałoby się marnym konceptem, gdyby Chrystus został ograniczony do kościołów. Według Ewangelii Jana Chrystusa można znaleźć wszędzie we wszechświecie wypełnianym Chrystusem. Nie jest to bynajmniej pomniejszanie sakramentu, a raczej takie jego rozszerzenie, że po odkryciu Chrystusa przy stole komunijnym w kościele wychodzimy, aby znaleźć Go wszędzie tam, gdzie spotykają się mężczyźni i kobiety dla przyjmowania darów Bożych.
Duch jest najważniejszy (6,60-65)
Trudno się dziwić, że dla uczniów mowa Jezusa była trudna. Grecki wyraz skleros nie oznacza trudna do zrozumienia, lecz trudna do przyjęcia, trudna do zniesienia. Uczniowie wiedzieli dobrze, o czym mówi Jezus, wiedzieli, że utrzymuje o sobie, że jest samym życiem Bożym, które zstąpiło z nieba, i nikt nie może doświadczać tego życia i stanąć wobec wieczności bez przyjęcia Jego i podporządkowania się Jemu. Dochodzimy tu do prawdy, która w każdym wieku na nowo się wyłania, mianowicie, że ludzie opierają się ewangelizacji nie tyle na skutek trudności umysłowych w przyjęciu Chrystusa, ile wysokich wymagań moralnych przez Chrystusa stawianych. Traktując sprawę uczciwie, musimy przyznać, że u podstaw każdej religii leży tajemnica po prostu dlatego, że istotą prawdziwej religii jest Bóg. Leży to w naturze rzeczy, że skończoność nie jest w stanie ogarnąć nieskończoności, a drogi Boże nigdy nie mogą zostać pojęte umysłem ludzkim, bo człowiek nigdy nie zrozumie Boga, inaczej Bóg nie byłby przecież Bogiem. Z tym zgadzają się wszyscy uczciwi myśliciele. W czym więc leży trudność w przyjęciu chrześcijaństwa? Jest ona dwojaka: z jednej strony wymaga aktu poddania się Chrystusowi i uznania Go za najwyższy autorytet, a z drugiej strony stawia wymagania moralne, zgodnie z którymi tylko ludzie czystego serca mogą oglądać Boga. Uczniowie musieli być świadomi tego, że Jezus był według Jego własnych słów samym życiem i umysłem Boga, który zstąpił na ziemię, mieli tylko trudność w przyjęciu tego za prawdę wraz ze wszystkimi implikacjami. I do dziś jeszcze odrzucenie Chrystusa przez ludzi dokonuje się nie przez trudności w zrozumieniu umysłowym Chrystusa, lecz przez to, że Chrystus stanowi wyzwanie, albo nawet potępienie dla ich życia.
Dlatego Jezus nie próbuje udowadniać swoich twierdzeń, oświadcza jedynie, że nadejdzie dzień, w którym same wydarzenia je udowodnią. Mówi jak gdyby: „Chociaż znajdujecie trudności w przyjęciu wiarą, że Ja jestem istotą życia, chlebem, który zstąpił z nieba, to jednak trudności te ustąpią, kiedy pewnego dnia ujrzycie mnie wstępującego na powrót do nieba”, lub inaczej: „Kiedy nadejdzie czas mojego powrotu w chwale do nieba, wtedy zobaczycie, że to, co mówiłem jest prawdą.” Ważność tego stwierdzenia polega na tym, że zgodnie z tym zmartwychwstanie jest gwarancją wszystkich twierdzeń Jezusa o sobie. Nie był więc kimś, kto żył szlachetnie i umarł po rycersku za przegraną sprawę; raczej był tym, którego twierdzenia zostały usprawiedliwione przez fakt Jego śmierci i zmartwychwstania. Nie przybył dla skończenia w porażce, ale raczej w triumfie. Właśnie zmartwychwstanie jest dowodem niezniszczalności twierdzeń Jezusa o sobie samym.
Następnie Jezus przechodzi do stwierdzenia, że najważniejszy ze wszystkiego jest Duch dający życie, ciało natomiast pomaga niewiele, a raczej nic. Można to wyrazić słowami, że najważniejszą sprawą jest w jakim duchu wykonuje się jakieś dzieło, jak ktoś powiedział: „Wszystkie sprawy ludzkie są trywialne, jeśli ponad nimi nie ma niczego, co by je motywowało.” Wartość każdej rzeczy zależy od celu, któremu służy. Jedząc dla samego jedzenia popadamy po prostu w obżarstwo, w którym jedzenie przysporzy nam więcej złego, niż dobrego. Kiedy jednak jemy dla podtrzymania życia, dla sprawniejszego wykonania pracy, dla przystosowania naszego ciała dla najwyższych osiągnięć, wtedy jedzenie nabiera prawdziwego znaczenia. Jeśli człowiek oddaje cały swój czas na sprawy sportu dla samego sportu, w pewnym znaczeniu marnuje swój czas. Jeśli jednak uprawia sport dla utrzymania kondycji swego ciała, aby tym lepiej wykonywać swoje zadania wobec Boga i ludzi, to sport przestaje być czymś trywialnym, a zaczyna być czymś niezmiernie istotnym. Wszystkie sprawy cielesne nabierają wartości od ducha, w którym się dokonują. Kiedy Jezus mówi: „Moje słowa są duchem i życiem” ma do tego prawo, bo tylko Chrystus może nam powiedzieć, czym jest życie, obdarzyć nas właściwym dla prawdziwego życia duchem i do tego jeszcze dać nam siłę i moc do takiego życia. Nabierze ono znaczenia od celu, które mu służy. Tylko Chrystus może postawić prawdziwy cel naszemu życiu i tylko On może obdarzyć nas mocą do osiągnięcia tego celu wbrew wszelkiej opozycji, która podnosi się z zewnątrz lub z wewnątrz. I Ten duch i ta siła pochodzą z Jego słowa.
Jezus był zupełnie świadom tego, że słuchali Go i tacy, którzy nie tylko odrzucali Jego ofertę, ale jeszcze czynili to z wrogością. Jezus posiadał wgląd w duszę człowieka, potrafił czytać w sercach ludzi, a nasza największa odpowiedzialność wynika z faktu, że w sercu ludzkim jest jądro, nad którym tylko my sami posiadamy kontrolę. Nikt nie może przyjąć Jezusa bez poruszenia serca przez Ducha Bożego, ale też może do ostatniego dnia stawiać opór tym pobudkom i temu Duchowi i wówczas nie przez Boga zostaje wykluczony, a przez siebie samego.
Postawy wobec Chrystusa (6,66-71)
Urywek nasz owiany jest tragedią, stanowi bowiem początek końca. Był czas, w którym wydawało się pewne, że ludzie będą gromadzić się wokół Jezusa. Kiedy był w Jerozolimie na święcie Paschy, wielu widziało cuda, które czynił i uwierzyło w Imię Jego (2,23). Podobnie wielu cisnęło się do Chrztu udzielanego przez Jego uczniów, co stworzyło nawet pewne problemy (4,1-3). Wielkie sprawy działy się w Samarii (4,1.38.45). A w Galilei właśnie poprzedniego dnia tłumy zbiegły się do Niego (6,2). Ale obecnie atmosfera zmieniła się. Zaczęła wyrastać nienawiść, która miała osiągnąć kulminację w Ukrzyżowaniu. W naszym urywku Ewangelista Jan wprowadza nas w ostatni akt tragedii. To właśnie w takich okolicznościach objawia się prawdziwa treść serc ludzkich i człowiek ukazuje swoje prawdziwe barwy. Widzimy tutaj trojakie postawy wobec Jezusa:
1. Widzimy odstępstwo, odpadnięcie. Byli tacy, którzy zawrócili i więcej z Nim nie chodzili. Kiedyś zbiegli się do Niego, ale teraz odpadli i to z różnych powodów. Niektórzy dlatego, że zobaczyli jasno, dokąd Jezus zmierza. Wiedzieli, że nie da się ujść bezpiecznie człowiekowi, który naraża się władzom i potęgom ziemskim. Nieszczęście wisiało w powietrzu, więc oni wycofali się na czas, gdyż byli naśladowcami spod znaku pięknej pogody. Ktoś powiedział, że sprawdzianem jakości wojska jest walka w stanie zmęczenia. Odchodzili ci, którzy trzymali się Jezusa tak długo, dopóki Jego kariera zdawała się rosnąć, ale przy pierwszym cieniu Krzyża porzucali Go.
Następnie byli tacy, którzy wzdrygali się przed żądaniami i zaleceniami. Jezusa. Przyszli do Niego, aby z Niego korzystać. Kiedy jednak trzeba było podjąć cierpienie dla Niego, lub coś Mu ofiarować, uchylali się. Szli za Nim, dopóki ta przygoda podobała się im, opuszczali Go, kiedy droga stawała się ciężka i trudna. Wybrali uczniostwo z czysto egoistycznych pobudek. Nikt nie potrafi nam dać tak wiele, jak Jezus, kiedy jednak przychodzimy do Niego, aby tylko otrzymywać, a nic nie dawać, z całą pewnością odwrócimy się od Niego. Kto podejmuje naśladowanie Jezusa, musi pamiętać, że do tego naśladowania zawsze należy Krzyż.
2. Widzimy zepsucie pierwotnego ideału. Najwyraźniej widać to na przykładzie Judasza. Jezus musiał dojrzeć w nim człowieka nadającego się do Jego celów. Ale Judasz, mogąc stać się bohaterem,, stał się łajdakiem, mogąc stać się świętym stał się symbolem hańby. Znane jest to okropne doświadczenie twórcy najsłynniejszego obrazu Ostatniej Wieczerzy. Wiele lat musiał pracować nad tym wielkim płótnem. Szukając modela do odtworzenia twarzy Chrystusa, znalazł młodzieńca o rysach tak pełnych dobroci i czystości, że właśnie jego namalował jako Jezusa. Stopniowo obraz zapełniał się postaciami apostołów, aż wreszcie nadszedł dzień, kiedy musiał namalować Judasza, gdyż tylko dla jego twarzy zostawił puste miejsce. Wyszedł więc, aby wśród wyrzutków społecznych i szumowin miasta, w melinach i tawernach znaleźć modela. Aż wreszcie znalazł człowieka o twarzy wyrażającej skrajne zepsucie i występne życie. Po ukończonym zadaniu model powiedział do artysty: „Już mnie kiedyś malowałeś.” „Chyba nie, nigdy!” odpowiedział artysta. Ale model protestował: „Ależ tak, ostatnio malowałeś mnie jako Chrystusa!” Oto jak straszne zepsucie, pogorszenie wniosły minione lata w życie tego człowieka. W życiu każdego człowieka czai się niebezpieczeństwo, że lata uniosą nasze ideały, że spłowieją nasze marzenia, śluby i nasz entuzjazm i życie nasze, zamiast rosnąć, będzie malało, a serce skurczy się, zamiast się rozszerzać w miłości Chrystusa. Niech Bóg nas uchroni przed utraceniem w życiu dobroci!
3. Ale występuje też zdecydowanie. Może mamy tutaj Janową wersję wielkiego wyznania Apostoła Piotra z okolic Cezarei Filipowej opisanego przez innych ewangelistów (Mk 8,27; Mt 16,13; Łk 9,18)? Właśnie w takich sytuacjach jak ta ujawniała się lojalność serca tego ucznia. Dla Piotra było oczywiste, że nie było nikogo, do kogo można by pójść. Dla niego tylko Jezus miał słowa życia wiecznego. Zauważmy jednak, że lojalność Piotra oparta była na osobistym związku z Jezusem Chrystusem. Bardzo wielu spraw Piotr nie rozumiał. Był tak samo zaskoczony i zdziwiony jak każdy inny. Ale w Jezusie było coś, za co gotów był umrzeć. W ostatecznym rozrachunku chrześcijaństwo nie jest filozofią, którą przyjmujemy, ani teorią, która nam odpowiada, ani w ogóle czymś do wymyślania, do czego dochodzimy pracą umysłu. Jest to raczej osobista odpowiedź dana Jezusowi Chrystusowi, odpowiedź serca na przyciągającą siłę Jezusa, jest oddaniem się, miłością, której człowiek poddaje się, gdyż serce nie pozwala mu inaczej postąpić.
Czas Boży, a nie ludzki (7,1-9)
Święta namiotów przypadło na koniec września, początek października. Było to jedno ze świąt, w którym obowiązkowy był udział każdego Izraelity, mężczyzny, mieszkającego w obrębie dwudziestu mil wokół Jerozolimy, jednak pobożni Żydzi chętnie przychodzili na nie z dalszych odległości. Czas trwania tego święta był osiem dni. Będziemy jeszcze mieli okazję zająć się nim bardziej szczegółowo. W obliczu zbliżającego się święta bracia Jezusa przynaglali Go, aby udał się do Jerozolimy, ale Jezus nie uznał ich argumentów i poszedł w swoim czasie.
Zauważmy, że wiersz siódmy mówi: „Mój czas jeszcze nie nadszedł.” Jezus często mówił o czasie, o swojej godzinie. Kiedy Ewangelista używa wyrazu hora (2,4.7,30.8,20.12,27), Jezus ma na myśli godzinę wyznaczoną przez Boga, której nie można było uniknąć, ani się od niej uchylić, lecz trzeba było przyjąć ją bez dyskusji, dla wypełnienia czegoś ważnego w planach Bożych. Tutaj jednak użyto innego wyrazu, kairos, oznaczającego zasadniczo okazję, czyli najbardziej odpowiedni czas dla czynienia czegoś. Nazywamy to czasami momentem psychologicznym, w którym należy wykorzystać okazję, która więcej już może się nie powtórzyć. W naszym urywku Jezus nie mówi, że nie nadeszła zaplanowana przez Boga godzina, lecz że obecna chwila nie daje Mu tych możliwości, na które oczekiwał. To tłumaczy, dlaczego później jednak Jezus poszedł do Jerozolimy. Wielu ludzi niepokoił fakt, że Jezus najpierw powiedział swym braciom, że nie pójdzie, a później poszedł. Niemiecki filozof Schopenhauer wprost napisał, że Jezus powiedział nieprawdę dla jakiegoś celu. Inni tłumaczyli, że Jezus oświadczył braciom, że nie uda się na święto publicznie, oficjalnie, a później jednak poszedł prywatnie. Jednak z greckiego tekstu wynika jasno, że sens wypowiedzi Jezusa był następujący: „Gdybym poszedł teraz z wami na święto, nie znalazłbym tych sposobności, których poszukuję. Czas jest obecnie nie sprzyjający.” Dlatego właśnie Jezus odłożył swoje przybycie aż do połowy świąt, kiedy to tłumy już były zgromadzone i ich oczekiwania dawały Mu dużo lepsze sposobności, niż na początku. Ukazuje nam to po prostu Jezusa wybierającego swój czas z ostrożną trzeźwością, dla uzyskania jak najlepszego skutku.
Dwie rzeczy poznajemy z naszego urywka:
1. Że nie potrafimy ponaglać działania Jezusowego. Jego bracia próbowali przymusić Go do pójścia do Jerozolimy w sposób, który z ludzkiego punktu widzenia był zupełnie słuszny. Największe cuda Jezusa dokonały się w Galilei. Galilea była sceną przemiany wody w wino (2,1 n), uzdrowienia syna dworzanina (4,46), nakarmienia pięciu tysięcy (6,1 n), natomiast w Jerozolimie dokonał dotychczas jedynie cudu uzdrowienia chorego nad sadzawką (5,1 n). Nie było więc dziwne, że radzono Jezusowi pójść do Jerozolimy, aby Jego stronnicy mogli zobaczyć, czego potrafi dokonać. Z opisu wiemy, że uzdrowienie chorego nad sadzawką było bardziej przyjęte jako akt złamania sabatu, niż jako cud. Dalej, Jezus nie mógł marzyć o zdobyciu ludzi ukrywając się w kącie. Raczej powinien działać tak, aby każdy mógł zobaczyć, czego dokonuje. Oprócz tego Jerozolima była przecież kluczową pozycją. Galilejczycy znani byli ze swojej porywczości, jako „gorące głowy”. Nikt nie miał trudności w werbowaniu naśladowców w podnieconej atmosferze Galilei. Jerozolima natomiast była zupełnie czymś innym. O ile Galilea nie mogła uchodzić za sprawdzian, to Jerozolima była ostatecznym sprawdzianem. Wynika z tego, że bracia Jezusa mogli żywić zupełnie szczere zamiary w swoim naleganiu na Niego. Ale nie wolno przyśpieszać Jezusa ręki. On dokonuje czynów nie w czasach ludzkich, lecz w Bożych terminach. Ludzka niecierpliwość musi uczyć się czekać na mądrość Bożą. Zegar świata idzie według Bożego czasu, a nie według naszego.
2. Poznajemy, że nie wolno traktować Jezusa z obojętnością. To, kiedy bracia Jezusa pójdą na święto, nie miało żadnego znaczenia. Każdy dzień mógł być jednakowo dobry, bo i tak nie zwróci uwagi na ich obecność, i nic nie zależało od ich pójścia do Jerozolimy. Natomiast zupełnie inaczej miała się sprawa z pójściem Jezusa. Dlaczego? Ponieważ bracia Jezusa stanowili część tego świata, do niego należały ich sympatie, byli zestrojeni ze światem, nie przyprawiali świata o zakłopotanie, a świat nie toczył z nimi sporów. Jezus natomiast wkraczał z dynamiczną mocą, która zakłócała bieg świata. Przecież sama Jego obecność jest już potępieniem naszych dróg życia. Jego nadejście jest wyzwaniem dla naszego samolubstwa i odrętwienia, apatii. Dlatego właśnie Jezus musiał dobierać momenty swego przyjścia, kiedy bowiem On przychodził, coś się działo.
Postawy wobec Jezusa (7,10-13)
Tak więc ostatecznie Jezus wybrał swoją chwilę, aby pójść do Jerozolimy. Widzimy tu różne postawy ludzi w konfrontacji z Jezusem. Ciekawa jest sama liczba opinii, które przytacza nasz rozdział. Zechciejmy więc rozpatrzyć postawy ludzi wobec Jezusa nie tylko w naszym urywku, ale w całym rozdziale.
1. Występuje tu postawa Jego braci (w. 1-5). Wyczuwa się w tekście, że jest to postawa lekkiej drwiny, krytycznego szyderstwa, jakby „podpuszczali” Jezusa do działania, nie wierząc w Niego. Takie postawy pobłażliwego krytycyzmu wobec religii do dziś się zdarzają. George Bernanos w swoim Dzienniku wiejskiego proboszcza opisuje, jak to wiejski kapłan bywał czasami zapraszany na obiad do domu wielkich arystokratów w jego parafii. Właściciel domu, ów arystokrata popisywał się właśnie przed gośćmi „podpuszczaniem” proboszcza do dyskusji, czyniąc to właśnie z ową wyrozumiałą, na poły krytyczną, na poły żartobliwą postawą, z jaką zachęcamy dziecko do popisów, lub pieska do pokazywania sztuczek. Do dziś wielu jest ludzi chcących tolerować religię, zapominających, że jest ona sprawą życia i śmierci.
2. Występuje tu otwarta nienawiść, zwłaszcza ze strony faryzeuszów i wyższych kapłanów (w. 7 i 19). Motywy ich nienawiści nie były te same, bo w gruncie rzeczy nienawidzili jedni drugich. Powodem nienawiści faryzeuszów było nieprzestrzeganie przez Jezusa ich drobiazgowych regułek, z czego wynikało jasno, że jeśli Jezus miał rację, to oni byli w błędzie. A przecież tak byli przywiązani do stworzonego przez siebie systemu! Kochali go bardziej niż Boga. Obojętnie, co Bóg mówił do nich, oni trzymali się kurczowo swoich regułek. Saduceusze natomiast tworzyli rodzaj partii politycznej i nie przestrzegali przepisów ustanowionych przez faryzeuszów. Prawie wszyscy kapłani byli saduceuszami, z zasady kolaborującymi z Rzymem, prowadzącymi wygodne, a nawet luksusowe życie. Saduceusze nie oczekiwali Mesjasza i nie pragnęli Jego przyjścia. Przecież Jego przyjście położyłoby kres ich władzy politycznej, a wraz z nią odleciałoby bogactwo i wygodnictwo. Nienawidzili Jezusa za to, że zagrażał on ich interesom, które wyżej cenili od Boga. I do dziś jeszcze zagraża niebezpieczeństwo umiłowania swojego małego programu więcej niż Boga, lub postawienia wyżej swoich interesów, niż drogi uświęcenia i nieznanej przygody.
3. Obydwie te postawy prowadziły do namiętnego pragnienia usunięcia Jezusa z drogi (w. 30 i 32). Kiedy ideały jakiegoś człowieka są sprzeczne z ideałami Chrystusa, musi albo podporządkować się, albo będzie zwalczał Chrystusa i próbował usunąć Go z drogi. Hitler nie znosił chrześcijan wokół siebie, bo uznawali lojalność jeszcze wyższą od lojalności wobec państwa. Człowiek dopuszczający Chrystusa do obrębu swego życia staje wobec alternatywy albo czynienia tego, co on chce, albo tego, czego chce Chrystus. Jeśli więc człowiek wybierze drogę czynienia swojej woli, nie pozostaje mu nic innego, jak wyeliminować Chrystusa.
4. Występuje też postawa aroganckiego potępienia i niechęci (w. 15 i 47-49). Jakim prawem ten człowiek, który nie ukończył naszych szkół teologicznych przychodzi, aby wykładać, lub stanowić prawo? Przecież nie pochodził z kręgów wyższej kultury, nie kształcił się w rabinackich szkołach i uczelniach! A skąd w ogóle umie czytać? Nikt inteligentny nie zechce Go nawet słuchać! Oto jest reakcja akademickich snobów. Ale przecież tak wielu wielkich poetów, pisarzy i ewangelistów nie posiadało formalnego wykształcenia! Nie znaczy to, jakoby formalne wykształcenie, studia i kręgi kultury nie miały żadnego znaczenia, ale raczej to, że musimy być ostrożni, aby nigdy nie lekceważyć człowieka z powodu braku formalnego wykształcenia w szkołach.
5. Na koniec występuje tu reakcja tłumów. Była ona podwójna: po pierwsze, istniało szczere zainteresowanie, ciekawość (w. 11). Tam, gdzie występuje żywy Jezus, niemożliwa jest obojętność. Tylko tam, gdzie mamy do czynienia z Jezusem jako postacią czysto historyczną z książek, można pozostać obojętnym. Jezus jest przecież najbardziej godną podziwu postacią w świecie. Wiersze 12 i 43 wskazują, jak wiele było dyskusji w tłumie na Jego temat. Ludzie wyrażali swoje poglądy i opinie, porównując je z innymi. Jest w tym zarówno wartość, jak i niebezpieczeństwo. Wartościowe jest samo zestawienie swojego zdania z innymi, które pomaga nam wykazywać nasze własne stanowisko. Jak żelazo ostrzy żelazo, tak umysł ostrzy umysł - głosiło przysłowie. Natomiast niebezpieczeństwo polega na łatwości nabycia przekonania, że religia jest sprawą dyskusji i rozpraw, rozważań intrygujących pytań, które to zajęcie może trwać całe życie. Jest różnica pomiędzy prawdziwie religijnym człowiekiem, a amatorem rozmów na tematy teologiczne, dyskutującym do białego dnia, pomiędzy rozmową o Chrystusie, a poznaniem Chrystusa, między życiem chrześcijańskim, a dyskusją o Chrystusie.
Opinie o Jezusie (7,10-13 ciąg dalszy)
Rozdział nasz oddaje całą gamę opinii o Jezusie.
1. Występowała opinia, że był on dobrym człowiekiem (w. 12). Opinia ta pozostaje ważna, ale nie wyraża całej prawdy. To właśnie Napoleon powiedział: „Znam ludzi, Jezus Chrystus jest więcej, niż człowiekiem.” Jezus był prawdziwie człowiekiem, ale mieszkał w Nim umysł Boga. Kiedy On mówi, to nie to, co jeden człowiek mówi do drugiego. Gdyby tak bowiem było, to moglibyśmy dyskutować Jego polecenia. Jednak, gdy On przemawia, to Bóg mówi do ludzi, wobec czego chrześcijaństwo nie jest dyskutowaniem Jego poleceń, lecz przyjęciem ich.
2. Występowała opinia, że jest prorokiem (w. 40). Ona też jest prawdziwa. Prorok jest przepowiadaczem woli Bożej, człowiekiem żyjącym tak blisko Boga, że znane mu są zamysły i cele Boże. Tak było z Jezusem, ale też występuje różnica. Prorok mówił: „Tak mówi Pan!” Przemawia więc z autorytetem wysłannika, a nie swoim własnym. Jezus tymczasem mówi: „A Ja wam powiadam...” Ma On prawo przemawiać nie dlatego, że jest wysłannikiem, ale dlatego, że jest kim jest.
3. Występowała opinia, że był pomylonym maniakiem (w. 20). Polegało to na prawdzie, że rzeczywiście albo Jezus był jedynym całkowicie zdrowym na umyśle człowiekiem, albo był szaleńcem. Wybrał przecież Krzyż wtedy, kiedy mógł wybrać władzę. Stał się Cierpiącym Sługą, kiedy mógł być zwycięskim królem. Umywał nogi uczniom, podczas gdy mógł rzucać ludzi na kolana przed sobą. Przyszedł służyć, mając całe światy na swe usługi. Słowa, które Jezus nam daje, nie mają za zadanie przekazania nam potocznej mądrości, lecz posiadają nadzwyczajne znaczenie. Jezus odwrócił całkowicie normy obowiązujące w tym świecie, ponieważ w jego szaleństwo wniósł słońce uzdrawiającej Łaski Bożej.
4. Występowała opinia, że był zwodzicielem. Władze żydowskie widziały w Jezusie tego, który odwodził ludzi od prawdziwej religii. I rzeczywiście, nie było zbrodni przeciwko religii, o którą nie byłby oskarżony Jezus. Zarzucano Mu łamanie sabatu, pijaństwo i obżarstwo, przyjaźnienie się z wyrzutkami społecznymi, oraz naruszanie prawowierności religii. Jasne jest, że Jezus wyda się zwodzicielem każdemu, kto stawia swoje pojęcie religii ponad Jego idee. Nie ma trudniejszej sprawy na świecie od przyznania, że nie ma się racji.
5. Występowała opinia, że Jezus był człowiekiem odwagi (w. 26). W to jedno nikt nie wątpił, że Jezus był człowiekiem nadzwyczajnej odwagi. Miał odwagę moralną przeciwstawić się konwenansom i różnić się w swojej postawie. Miał też odwagę fizyczną znoszenia najokrutniejszych bólów. Miał odwagę iść naprzód wtedy, kiedy opuściła Go rodzina, przyjaciele wyrzekli się Go, a jeden z bliskich przyjaciół zdradził Go. Oto widzimy Go odważnie wjeżdżającego do Jerozolimy w sytuacji, w której oznaczało to wejście do lwiej jamy. Jak ktoś powiedział, Jezus do tego stopnia bał się Boga, że nigdy nie lękał się w obliczu żadnego człowieka.
6. Występowała opinia, że był najbardziej dynamiczną osobowością (w. 46). To właśnie dowódcy wysłani w celu aresztowania Go powrócili z próżnymi rękami, gdyż „żaden człowiek nie mówił nigdy, jak ten Człowiek.” U Juliana Duguida znajdujemy opowiadanie o tym, jak podróżował liniowcem przez Atlantyk ze znanym Sir Wilfredem Grenfellem; kiedy ten wchodził do pomieszczenia, można było to wyczuć nawet siedząc plecami do niego, taka fala żywotności od niego promieniowała. Kiedy zdamy sobie sprawę, jak ten Galilejski Cieśla stał przed najwyższymi osobistościami kraju całkowicie opanowany i sprawiający, że to oni czuli się sądzeni, a nie On, musimy przyznać, że był co najmniej jedną z najwybitniejszych osobistości w historii. Nie odpowiada rzeczywistości obraz łagodnego, anemicznego Chrystusa. Od Niego płynęła moc, która sprawiała, że wysłani w celu aresztowania Go musieli wrócić z niczym.
7. Występowała opinia, że był On Chrystusem, Pomazańcem Bożym. Żadna niższa ocena nie była zgodna z rzeczywistością. Jest oczywistym faktem, że Jezus Chrystus nie mieści się w żadnej z dostępnych kategorii ludzkich, że każda próba opisania Jego i Jego wpływu na ludzi zwodzi jako ludzka konstrukcja. Jedynie Boże kategorie nadają się do tego.
Zanim pójdziemy dalej, musimy na kanwie tych ogólnych rozważań nad naszym rozdziałem podkreślić jeszcze trzy inne reakcje tłumu:
1. Reakcja strachu (w. 13). Rozmawiali wprawdzie o Nim, ale cicho, bo bali się, aby ich nie usłyszano. Ewangelista Jan używa tu słowa gongusmos, co najczęściej tłumaczone jest jako szemranie, a co wyraża pomruki niezadowolenia. Słowo to zazwyczaj występuje w Starym Testamencie za określenie narzekania Izraelitów na pustyni, ich szemrania przeciwko Mojżeszowi. Pomrukami wyrażali narzekania, których bali się głośno wypowiedzieć. Strach zazwyczaj powstrzymuje człowieka od jasnego wyrażenia swojej wiary, redukując je do półsłyszalnych pomruków. Ale wierzący chrześcijanin nigdy nie boi się jasno powiedzieć światu, że wierzy w Chrystusa.
2. Reakcja wiary pewnej liczby ludzi w tłumie (w. 31). To właśnie byli ci, którzy nie mogli zaprzeczyć lub nie wierzyć świadectwu swoich własnych oczu. Słyszeli, co Jezus mówił, widzieli, co czynił, stali przed najbardziej dynamiczną osobowością i uwierzyli. Jeśli człowiek pozbędzie się uprzedzeń i strachu, musi w końcu uwierzyć.
3. Reakcja Nikodema, obrony Jezusa (w. 50). Na tej radzie przedstawicieli władzy żydowskiej był on jedynym człowiekiem, który zabrał głos w obronie Jezusa Chrystusa. Na tym polega obowiązek każdego z nas. Mówi się o Ianie Maclarenie, że studentom przygotowującym kazanie zalecał: „Powiedz dobre słowo o Jezusie Chrystusie!” Żyjemy dziś w dziwnym świecie, który pod wieloma względami i w wielu miejscach odnosi się wrogo do chrześcijaństwa, ale dziwne, że równocześnie nigdy nie był bardziej gotów rozmawiać o Chrystusie i dyskutować na tematy religii. Żyjemy w takim pokoleniu, w którym każdy z nas może zdobyć zaszczytny królewski tytuł „Obrońcy Wiary”. Jest to dany nam przez Boga przywilej wystąpienia jako rzecznicy i obrońcy Jezusa Chrystusa wbrew krytyce, a czasami drwinom ludzi.
Najwyższa władza (7,14-18)
Mieliśmy już okazję przekonać się, że niektóre partie Ewangelii Janowej robią wrażenie przestawionych w innym porządku. Obecny i następny urywek mogą być klasycznym tego przykładem, gdyż w tym miejscu nie pasują do kontekstu, natomiast łączą się treściowo z 5,47. Właśnie rozdział 5 traktuje o uzdrowieniu chorego nad sadzawką. Cud ten został dokonany w sabat i został potraktowany przez władze żydowskie jako naruszenie sabatu. Jezus cytuje Mojżesza na swoją obronę mówiąc, że uwierzyliby w Niego, gdyby naprawdę rozumieli te pisma i wierzyli im. Rozdział kończy się słowami: „A jeśli jego pismom nie wierzycie, jakże uwierzycie moim słowom” (5,47). Nasz tekst 7,15-24 w bardziej naturalny sposób łączy się z tym wierszem. Pamiętajmy o tym przy rozpatrywaniu naszego urywka.
Żydzi zarzucają Panu Jezusowi, że nie jest wykształcony. Ten sam zarzut postawiono później apostołom Piotrowi i Janowi przed Sanhedrynem (Dz 4,13). Jezus rzeczywiście nie uczęszczał do żadnych szkół rabinackich. Przyjęte było, że tylko uczeń uznanego wielkiego rabbiego miał prawo wykładać Pisma i rozprawiać na temat Zakonu. Żaden z rabinów nigdy nie przemawiał na podstawie własnego autorytetu, a raczej rozpoczynał od słów: „Na ten temat są następujące nauki...” i wtedy podawał cytaty różnych uznanych autorytetów na poparcie każdego swojego twierdzenia. A oto tutaj, ten Cieśla Galilejski, ten człowiek bez formalnego wykształcenia odważa się cytować i objaśniać Mojżesza wobec nich! Oczywiście Jezus mógł tu łatwo wpaść w pułapkę, mógł powiedzieć: „Nie potrzebuję żadnych nauczycieli, jestem samowystarczalny. Nie potrzebuję czerpać swych nauk i swojej mądrości od nikogo.” Ale Jezus tak nie powiedział, a raczej przekonywa swych rozmówców: „Pytacie, kto był moim nauczycielem? Jakim autorytetem potrafię poprzeć i udowodnić to, co mówię, moje tłumaczenie Pisma? Otóż moja nauka jest od Boga. On jest dla mnie autorytetem.” Jezus nigdy nie podawał się za samouka, raczej twierdził, że przez Boga był nauczany. Wciąż na nowo wraca do tego twierdzenia: „Bo Ja nie z siebie samego mówiłem, ale Ojciec, który mnie posłał, On mi rozkazał, co mam powiedzieć, i co mam mówić” (12,49). „Słowa, które do was mówię, nie od siebie mówię, ale, Ojciec, który jest we mnie wykonuje dzieła swoje”(14,10).
Frank Salisbury po namalowaniu swego wielkiego obrazu pogrzebu nieznanego wojownika w Opactwie Westministerskim otrzymał list od malarza, przyjaciela ze słowami: „Pragnę pogratulować ci tego wielkiego obrazu, który namalowałeś, albo raczej który Bóg pomógł ci namalować.” Wszystkie wielkie dzieła ludzkiego umysłu i ducha dane są przez Boga. Żaden z wielkich ludzi nie będzie utrzymywał, że odkrył prawdę, a raczej pokornie i z wdzięcznością wyzna, że to Bóg mu ją odkrył. Jeśli chlubimy się swoim samouctwem, sobie samym tylko przypisujemy nasze odkrycia, uwielbiamy samych siebie i swoją reputację. Jednak wielki człowiek zawsze będzie pamiętał o Bogu, od którego pochodzi to, co umie i to, co potrafi zrobić.
Ale w dalszym ciągu Jezus ustala pewną uniwersalną prawidłowość życia mówiąc, że tylko ten człowiek potrafi naprawdę zrozumieć Bożą naukę, który wypełnia Bożą wolę. Nie jest to prawda teologiczna, ale powszechna, gdyż uczymy się przez czynienie, robienie czegoś. Lekarz może poznać technikę operowania z podręczników, poznać teorię każdej z możliwych operacji, ale to jeszcze nie czyni go chirurgiem. Chirurgii musi uczyć się przy operowaniu, musi nauczyć się wykonując. Podobnie człowiek może nauczyć się o pracy silnika i w teorii umieć dokonać wszelkich napraw, ale to nie czyni go jeszcze mechanikiem, musi zdobyć umiejętność przez praktykowanie. Podobnie jest z życiem chrześcijańskim. Jeśli będziemy czekać aż do czasu, kiedy wszystko zrozumiemy, prawdopodobnie nigdy nie zaczniemy. Jeśli jednak rozpoczniemy od razu czynić Bożą wolę na tyle, na ile ją poznajemy, prawda Boża będzie stawała się dla nas coraz jaśniejsza. Uczymy się wykonując. Jeśliby ktoś powiedział: „Nie mogę być chrześcijaninem, ponieważ jest tyle nauk chrześcijańskich, których nie pojmuję i muszę poczekać, aż wszystko stanie się dla mnie jasne”, możemy śmiało odpowiedzieć: „Nie, nigdy wszystkiego nie potrafisz zrozumieć, ale jeśli zaczniesz od razu próbować żyć chrześcijańskim życiem, z całą pewnością będziesz rozumiał z każdym dniem więcej i więcej.” W chrześcijaństwie, tak jak w każdej innej sprawie, uczymy się przez wykonywanie.
Jeśli omawiany urywek rzeczywiście należy do sceny uzdrowienia chorego nad sadzawką, to w odpowiedzi na zarzut złamania sabatu Jezus zechce teraz wykazać, że pragnął tylko szczerze uwielbić Boga tym aktem i nie było w nim niczego złego.
Mądry argument (7,19-24)
Zanim zaczniemy szczegółowo rozpatrywać ten urywek, musimy posłużyć się wyobraźnią i ujrzeć tę scenę jako debatę Jezusa z przywódcami Żydów na tle stających w krąg słuchaczy. Tłum Izraelitów cały czas przysłuchuje się dyspucie. Jezus zmierza do usprawiedliwienia swego działania w uzdrowieniu chorego człowieka w dzień sabatu i złamania przez to w sensie technicznym prawa sabatowego. Rozpoczyna od stwierdzenia, że wprawdzie Mojżesz nadał im prawo sabatu, ale żaden z nich tego prawa nie przestrzega w sposób bezwzględny i dosłowny. Sprawdźmy pokrótce, co ma przez to na myśli. Jeśliby nawet rzeczywiście naruszył sabat przez uzdrowienie chorego człowieka, dlaczego i oni, również naruszający prawo sabatu, usiłują Go zabić? I w tym miejscu przysłuchujący się tłum woła: „Jesteś szalony! Kto usiłuje Cię zabić?” Ale tłum nigdy nie zdawał sobie w pełni sprawy z obsesyjnej nienawiści swoich przywódców do Jezusa, nic nie wiedział jeszcze o spiskach i knowaniach zmierzających do usunięcia Go ze sceny. Myślą więc, że Jezus ogarnięty jest manią prześladowczą. Jezus jednak nie odpowiada na pytanie tłumu, gdyż w istocie nie było to pytanie, lecz okrzyk wtrącony przez przygodnych świadków. Jezus rozwija dalej swój argument.
Jezus argumentuje następująco: według Zakonu dziecko powinno zostać obrzezane na ósmy dzień po narodzeniu (3 Mjż 12,3). Oczywiste jest, że czasami ósmy dzień wypadał w sobotę i Zakon stanowił, że „wolno wykonywać w sabat wszystko, co potrzebne jest do obrzezania.” Wyjaśnia to dokładnie Miszna, która była spisanym kodeksem prawa uczonych w Piśmie, W wyniku tego Jezus mówi: „Twierdzicie, że w doskonałym stopniu przestrzegacie Zakonu, który dał wam Mojżesz, w szczególności, że żadnej pracy nie wolno wykonywać w sabat i objęliście pojęciem pracy wszystkie zabiegi lecznicze, oprócz tych, koniecznych do uratowania życia człowiekowi. A mimo to sami dopuszczacie przeprowadzanie w sabat operacji obrzezania. Jest to przecież również zabieg leczniczy na ciele człowieka, które według waszego podziału składa się z dwustu czterdziestu ośmiu części. A przecież obrzezanie jest oprócz tego pewnego rodzaju pokaleczeniem. Jakże więc możecie oskarżać mnie o czyn, w którym całe ciało ludzkie uczyniłem zdrowym, kiedy równocześnie sami okaleczacie człowieka w ten dzień?” Jest to więc nadzwyczaj mądry argument i niezwykle mądrze przeprowadzony. Jeśli dozwolone jest przeprowadzanie w dniu, sabatu operacji okaleczającej, to nie może być sprzeczne z Zakonem uzdrowienie, które całego człowieka czyni zdrowym.
Jezus zakańcza swoje wystąpienie apelem, aby Jego przeciwnicy starali się sięgnąć głębiej swoim sądem tak, aby wydawać sprawiedliwe oceny, wówczas nie oskarżaliby Go o łamanie prawa sabatowego. Możliwe, że takie urywki Ewangelii jak ten wydają się nam bardzo oddalone od dzisiejszej rzeczywistości, ale w nich możemy dostrzec jasny, ostry i sprawny umysł Jezusa w działaniu, pokonującego najprzebieglejszych i najmądrzejszych ludzi Jego czasów ich własną bronią i na ich własnym terenie.
Jezus przyznaje się do mesjaństwa (7,14.25-30)
Mówiliśmy już, że najprawdopodobniej wiersze 15-24 powinny następować po 5,47, natomiast wstępem do tego urywka może być wiersz 14.
Tłum był zdumiony widząc Jezusa nauczającego w krużgankach świątyni. Wzdłuż boków dziedzińca pogan biegły dwie wielkie kolumnady, tworzące przedsionki świątyni: Przedsionek Królewski i Przedsionek Salomona. Tam właśnie przechadzali się ludzie i tam nauczali rabini i tam nauczał Jezus. Nienawiść władz żydowskich do Jezusa była dobrze znana, dlatego lud był zdumiony widząc odwagę Jezusa w stawianiu czoła tym władzom, a jeszcze bardziej faktem, że pozwala się Jezusowi na nauczanie bez przeszkód i ograniczeń. I nagle uderzyła ich ta myśl: Czyżby to było możliwe, że ten człowiek jest Mesjaszem? Tym Bożym Pomazańcem? Czyżby władze to uznały? Ale zaraz oddalili ją od siebie pod pretekstem, że przecież wiedzą, skąd Jezus pochodzi. Wiedzieli, że domem Jego był Nazaret, znali Jego rodziców, Jego braci i siostry, Jego przodkowie nie byli owiani tajemnicą. A to nie zgadzało się z powszechnie przyjętym przekonaniem, że Mesjasz po prostu się zjawi. Wyobrażano sobie bowiem, że czeka gdzieś w ukryciu, aby pewnego dnia nagle ukazać się przed światem tak, że nikt nie będzie wiedział, skąd pochodzi. Wiedzieli tylko, że urodzi się w Betlejem, bo tak orzekało proroctwo, bo było to miasto Dawida, ale niczego więcej nikt o Nim nie będzie wiedział. Było nawet znane powiedzenie rabinów: „Trzy rzeczy przychodzą zupełnie nieoczekiwanie: Mesjasz, dar z nieba i skorpion.” Mesjasz pojawi się więc tak nagle, jak niespodziewanie człowiek nadepnie na skorpiona, lub natknie się na dar z nieba. W późniejszych latach, kiedy Justyn Męczennik dyskutuje z Żydem o jego wierzeniach, ten powiedział mu o Mesjaszu: „Chociaż Mesjasz już się narodził i czeka gdzieś w ukryciu, jest jednak nieznany i sam nie wie o swoim mesjaństwie, nie ma też żadnej władzy, dopóki Eliasz nie przyjdzie, aby Go namaścić i objawić Go”. Wszystkie popularne wierzenia żydowskie zakładały nagłe ukazanie się Mesjasza. Tajemniczo zjawi się światu, nikt nie wie skąd. Jezus nigdy nie starał się sprostać tym oczekiwaniom. Nie było dla Żydów tajemnicą, skąd pochodzi.
Powyższe wierzenia objawiają nam przeważające wśród Żydów stany umysłu, które do dziś jeszcze się spotyka, mianowicie poszukiwania Boga w nienormalnym i tajemniczym. Nigdy nie dadzą się tacy ludzie przekonać do ujrzenia Boga w rzeczach i sprawach codziennych. Aby Bóg mógł się w jakiejś rzeczy objawić, musi ona być niezwykła. Jednak chrześcijaństwo naucza czegoś zupełnie odwrotnego. Gdyby bowiem Bóg wkraczał w ten świat jedynie w nienormalnościach, w niezwykłych i nadzwyczajnych sprawach, to bardzo rzadko bywałby w świecie. Tymczasem Boga znajdujemy w rzeczach codziennych i powszechnych i wszędzie jest On obecny. Nie jest dla chrześcijanina ten świat takim, w który Bóg wkracza tylko bardzo rzadko, a raczej jest napełniony Bogiem ten świat, w którym nigdy Boga nie brakowało.
W odpowiedzi na narzekania i zastrzeżenia ludu Jezus podaje dwa stwierdzenia, które wstrząsnęły zarówno ludem, jak i władzami. Mianowicie oświadczył, że chociaż prawdą jest to, że wiedzą kim On jest i skąd pochodzi, to jednak również prawdą jest, że w ostatecznym rachunku Jezus przyszedł wprost od Boga. Tak, to prawda, że pochodzi z Nazaretu, ale jeszcze bardziej prawdą jest, że pochodzi od Boga. Wreszcie stwierdza, że oni nie poznali Boga, ale On Go zna. Dla narodu wybranego była to ciężka obraza powiedzieć mu, że nie zna Boga. Było to niesłychane oświadczenie, że stoi sam w takim wyjątkowym odniesieniu do Boga i że sam przyszedł w taki sposób od Boga i wraca do Boga, że nikt nie zna Boga, jak On.
W ten sposób dochodzimy do ważnego punktu zwrotnego w życiu Jezusa. Dotychczas bowiem władze żydowskie traktowały Go jako buntowniczego i rewolucyjnego naruszyciela sabatu, co już i tak było wystarczająco poważnym zarzutem. Odtąd jednak już nie jako naruszyciela sabatu tylko, ale jako winnego najwyższego rangą przestępstwa, przestępstwa bluźnierstwem przeciwko Bogu, będą Go ścigać za to, że mówił o Bogu i o Izraelu tak, jak żaden człowiek nie ma prawa mówić.
W istocie rzeczy i my stajemy wciąż przed tym wyborem. Gdyż musimy uznać, że albo to, co Jezus mówił o sobie jest nieprawdą i wówczas dopuścił się bluźnierstwa przez słowa, których żadnemu z ludzi nie wolno wypowiedzieć; albo prawdą jest to, co mówił o sobie, i wówczas rzeczywiście okazuje się, że jest tym, za kogo się podaje, mianowicie Tym, do którego nie pasuje już żadne inne określenie, jak tylko Syna Bożego. Jezus pozostawia nas z tą koniecznością wyboru: musimy albo w pełni Go uznać, przyjąć, albo całkowicie odrzucić. Oto dlaczego właśnie każdy człowiek musi opowiedzieć się za lub przeciw Jezusowi Chrystusowi.
Poszukiwanie we właściwym czasie (7,31-36)
A jednak byli tacy wśród tłumu, którzy nie mogli uwierzyć, że Jezus jest Pomazańcem Bożym. Byli przekonani, że nikt nie potrafi już czynić większych dzieł, aniżeli te, które On czynił. Tym właśnie argumentem posłużył się zresztą Jezus wobec wątpliwości Jana Chrzciciela, czy był On tym, który miał przyjść, czy mają czekać na innego. Jego wysłańcom odpowiada Jezus: „Idźcie, i opowiedzcie Janowi to co widzieliście, rzeczy, które czynię. To go przekona.” (Mt 11,1-6). I właśnie obecność tych ludzi skłonnych do przyjęcia Jezusa popycha władze do działania. Wysyłają swoich urzędników, najprawdopodobniej policję świątynną, aby Go aresztować, Jezus powiada im, że tylko na krótko jeszcze jest z nimi, że nadejdzie taki dzień, w którym będą Go szukać nie po to, aby Go zaaresztować, ale aby uzyskać od Niego to, co tylko On może dać, ale wtedy będzie już za późno. Odejdzie tam, gdzie oni nigdy nie potrafią dostać się.
Jezus miał na myśli swój powrót do Ojca, od którego oni odcięli się swoim nieposłuszeństwem i buntem. Ale oni Go nie pojęli. Przez całe wieki Żydzi tułali się rozrzuceni po całym świecie. Bywało tak, że przesiedlano ich przymusowo, czasami emigrowali dobrowolnie wobec nieszczęścia swego kraju. Tych Żydów mieszkających poza Palestyną nazywano jednym krótkim słowem diaspora, czyli rozproszenie. Do dzisiaj naukowcy mówią o Żydach diaspory, chcąc określić tych, którzy mieszkali poza Palestyną. I właśnie tego pojęcia używają tutaj rozmówcy Jezusa: „Czy ten Jezus zamierza opuścić Palestynę? Czy chce udać się do diaspory? A może nawet tak daleko pójdzie, że ukryje się wśród Greków i zagubi się w pogańskich masach zewnętrznego świata? Czy tak daleko odejdzie, że nikt Go nie potrafi znaleźć?” Zadziwiające, że takie domysły okazały się proroctwem, bo niewiele lat upłynęło, kiedy Jezus rzeczywiście poszedł do Greków, już jako zmartwychwstały Chrystus. Ci szydercy mieli więcej racji, aniżeli myśleli.
Rozpatrywany urywek stawia nas zarówno przed obietnicą Jezusa, jak i przed ostrzeżeniem. Z jednej strony Jezus mówi: „Szukajcie, a znajdziecie” (Mt 7,7), ale w naszym 34 wierszu: „Szukać mnie będziecie, ale nie znajdziecie.” Dawni prorocy łączyli obydwa aspekty w cudowny sposób, mówiąc: „Szukajcie Pana, dopóki może być znaleziony” (Iz 55,6). Nasze życie charakteryzuje się ograniczonym czasem, i smutną prawdą jest, że wciąż nadchodzi czas, w którym możliwość uczynienia czegoś już minęła. Opuszczają nas siły fizyczne i to, co mogliśmy osiągnąć w latach trzydziestych jest nieosiągalne w latach sześćdziesiątych. Słabnie sprawność umysłowa i w późnych latach umysł nie może już podejmować zadań, z którymi uporałby się w młodości. Również tężyzna moralna słabnie tak, że pozwalając opanować się jakimś nawykom człowiek nie potrafi już przełamać ich pewnego dnia, chociaż wcześniej mógł je odrzucić z łatwością. Tak też bywa z nami i z Jezusem Chrystusem. W istocie rzeczy Jezus mówi tutaj ludziom: „Uważajcie, abyście nie ocknęli się za późno, aby zaspokoić swoje istotne potrzeby.” Człowiek tak długo może odrzucać Chrystusa i tak długo obierać złą drogę, aż wreszcie już nawet nie dostrzega piękna Chrystusa i zło staje się jego dobrem, a upamiętanie staje się już niemożliwe. Jak długo żyjemy jeszcze i jak długo grzech nas boli, a czyste dobro nas przyciąga i ściga, mamy jeszcze szansę szukania i znalezienia. Człowiek musi jednak uważać, aby do tego stopnia nie przyzwyczaił się do grzechu, że już nawet nie zdaje sobie sprawy, że grzeszy i staje się tak obojętny na Chrystusa i Jego piękno, i tak długo zaniedbuje Boga, że wreszcie zapomina o tym, że jest Bóg, że umiera poczucie potrzeby. Wtedy już nie potrafimy szukać; jeśli nie szukamy, nigdy nie znajdziemy. Tego, czego nigdy nie wolno człowiekowi stracić, to jego poczucie grzechu.
Źródło żywej wody (7,34-44)
Wszystkie wydarzenia tego rozdziału mają miejsce w czasie trwania Świąt Namiotów. Aby więc prawidłowo zrozumieć nasz urywek, musimy teraz zapoznać się ze znaczeniem tego święta i przynajmniej niektórych jego elementów, obrzędów.
Święto Namiotów, czyli kuczki było trzecim z wielkiej trójcy świąt żydowskich, w których obowiązkowy był udział wszystkich dorosłych mężczyzn mieszkających w promieniu dwudziestu mil wokół Jerozolimy. Było to święto Paschy, święto Pięćdziesiątnicy i święto Namiotów. Przypadało ono na piętnasty dzień siódmego miesiąca, czyli około 15 października. Jak każde z tych wielkich świąt żydowskich i to miało podwójne znaczenie.
Miało więc po pierwsze znaczenie historyczne. Nazwę swoją zaczerpnęło stąd, że w czasie tego święta ludność opuszczała swoje mieszkania i mieszkała w namiotach, szałasach. Wszędzie w całym kraju wyrastały szałasy, na dachach domów, na ulicach i placach miast, w ogrodach, a nawet na dziedzińcach świątyni. Zakon stanowił, że te szałasy nie mogą mieć trwałej konstrukcji, lecz muszą być budowane za każdym razem na tę okazję. Ściany miały być budowane z gałęzi i kłączy w taki sposób, aby dawać zabezpieczenie od złej pogody, ale nie odcinać dostępu słońca do wnętrza. Pokrycie dachu miało zostawiać prześwity, przez które można oglądać gwiazdy w nocy. Znaczenie historyczne tych zaleceń polegało na przypominaniu ludowi, że swego czasu byli bezdomnymi wędrowcami w pustyni bez dachu nad głową (3 Mjż 23,40-43). Synowie Izraela mają pamiętać, że Bóg wyprowadził ich z kraju egipskiego i wtedy musieli mieszkać w szałasach. Początkowo święto to trwało siedem dni, ale w czasach Jezusa dodano do tego jeszcze ósmy dzień. Historycznie znaczenie święta Namiotów polegało więc na przypomnieniu synom Izraela faktu, że byli wędrowcami w pustyni, zanim osiedli na stałe w Kraju Obiecanym.
Święto to miało również drugie, rolnicze znaczenie, było bowiem zasadniczo podziękowaniem za zbiory, świętem żniw. W niektórych miejscach Zakonu nazywane jest świętem zbiorów. (2 Mjż 23,l6; 34,22). Było to najpopularniejsze ze wszystkich świąt wśród Żydów, i dlatego czasami nazywa się je wprost ,,świętami” (1 Krl 8,2), albo jeszcze „świętami Pana” (3 Mjż 23,39). Stało ponad wszystkimi innymi świętami. Ludzie nazywali je „czasem naszej radości”. Wypadało ono bowiem późną jesienią, rzeczywiście koronowało zwiezienie wszystkich zbiorów jęczmienia, pszenicy i winogron. Tak właśnie stanowi Zakon (2 Mjż 23,16), że święto ma być obchodzone przy końcu roku, „kiedy już uprzątniesz pola swoją pracą”, kiedy „uprzątniesz klepisko i tłocznię wina” (5 Mjż 16,13 i 16). Nie było to tylko dziękczynienie za jedno żniwo, lecz radosne dziękowanie za całą obfitość i plenność natury umożliwiającą podtrzymanie życia i nasycającą je radością. W wizji proroka Zachariasza występuje właśnie to święto, lecz obchodzone na całym świecie (Zach 14,16-18). Józef Flawiusz określa je jako „najświętsze i największe ze wszystkich świąt żydowskich” (Starożytności Żydowskie 3,10,4). Był to czas nie tylko dla bogatych i zasobnych, ale Zakon stanowił, że również sługa, przechodzień, wdowa i ubogi mają uczestniczyć w powszechnej radości.
Związany z tym świętem był jeden obrządek, mianowicie mieli przynosić ze sobą wg. 3 Mjż 23,40 „owoce drzew owocowych, gałęzie palm”.
Saduceusze twierdzili, że właśnie z tych materiałów należy budować szałasy, natomiast faryzeusze twierdzili, że należy to przynosić do świątyni przychodząc na święto. Zrozumiałe jest, że ludzie przychylali się do interpretacji faryzeuszów, gdyż to dawało im możliwość czynnego uczestniczenia w uroczystościach.
Obrządek ten ma ścisły związek z treścią naszego urywka i ze słowami Jezusa. Oczywiste jest, że mówił mając na myśli właśnie tę scenę. Oto każdego dnia święta napływały do świątyni fale pielgrzymów i miejscowych uczestników z palmami i gałązkami w rękach. W świątyni tworzyli jakby pochód z ruchomym dachem zieleni nad głowami i okrążali ołtarz. W tym samym czasie jeden z kapłanów brał złoty dzban, schodził do sadzawki Siloam, gdzie napełniał go wodą. Następnie dzban ten niesiony był przez bramę wodną, podczas gdy ludzie recytowali tekst z Izajasza 12,3: „Z radością czerpać będziecie wodę ze zdrojów zbawienia”. Woda przynoszona była do świątyni i wylewana na ołtarz jako ofiara dla Boga. Przy akompaniamencie fletów chór lewitów śpiewał hallel, czyli Psalmy 113-118. Kiedy śpiew chóru dochodził do wierszy 118,1: „O chwalcie Pana!” „Wysławiajcie Pana”, a następnie do słów: „O Panie, racz zbawić!” (Ps 118,5), a także przy końcowym wierszu: „Dziękujcie Panu!” (w. 29), uczestnicy nabożeństwa wznosili okrzyki i powiewali gałązkami w stronę ołtarza. Cały ten dramatyczny obrządek był okazywaniem wdzięczności za dobry dar wody, która wytrysnęła ze skały w czasie pielgrzymki narodu przez pustynię. W ostatnim dniu uroczystości wywierały szczególnie silne wrażenie, kiedy to procesja siedem razy okrążała ołtarz na pamiątkę siedmiu okrążeń Jerycha, w czasie których mury Jerycha upadły i miasto zostało zdobyte.
To właśnie było tło, a możliwe, że nawet ten moment, w którym Jezus wołał: „Jeśli kto pragnie, niech przyjdzie do mnie i pije.” Jakby chciał przez to powiedzieć: „Dziękujecie Bogu i uwielbiacie Go za wodę, która gasi pragnienie waszego ciała. Jeśli jednak pragniecie wody, która gasi pragnienie duszy, przyjdźcie do Mnie”. Jezus wykorzystał dramatyczną chwilę do zwrócenia uwagi ludzi na pragnienie Boga i spraw wiecznych.
Źródło żywej wody (7,37-44 ciąg dalszy)
Kiedy już uchwyciliśmy ogólny widok tła rozpatrywanego urywka, zwróćmy się do szczegółów.
Obietnica, którą składa Jezus stawia nas przed pewnego rodzaju problemem. Jezus powiedział: „Kto wierzy we mnie - rzeki wody popłyną z jego wnętrza (dosł. „wnętrzności”) i dodaje: „Jak mówi Pismo”. Trudno jest zidentyfikować odpowiednie miejsce Starego Testamentu. Powstaje też pytanie, co Jezus miał na myśli mówiąc to. Istnieją dwie możliwości rozumienia tego.
1. Zwrot ten może odnosić się do człowieka, który przychodzi do Jezusa Chrystusa i przyjmuje Go. Człowiek taki mieć będzie w sobie strumień odświeżającej wody. Byłaby to inna postać tego, co Jezus powiedział przy studni do Samarytanki: „...woda, którą ja mu dam stanie się w nim źródłem wody wytryskującej ku żywotowi wiecznemu.” Byłaby to inna postać przepięknych słów Izajasza (58,11): „I Pan będzie ciebie stale prowadzał i nasyci twoją duszę nawet na pustkowiach, i sprawi, że twoje członki odzyskają swoją siłę, i będziesz jak ogród nawodniony i jak źródło, którego wody nie wysychają.” Oznacza to, że Jezus może dać człowiekowi orzeźwienie przez Ducha Świętego. Żydzi umiejscawiali myśli człowieka i jego uczucia w różnych częściach ciała ludzkiego. Siedzibą myśli było serce, a nerki i brzuch uchodziły za siedzibę najgłębszych wzruszeń i uczuć. Czytamy w Przypowieściach: „Pan czuwa nad tchnieniem człowieka, bada wszystkie tajniki jego wnętrza (dosł. wnętrzności brzucha)” (20,27). Takie tłumaczenie słów Jezusa oznacza więc, że obiecuje On ten oczyszczający, orzeźwiający, życiodajny strumień Ducha Świętego tak, aby nasze myśli, wzruszenia i uczucia, najgłębsze nasze pragnienia zostały oczyszczane, na nowo pobudzone do życia i napełniane nowym życiem. Jezus jakby chciał powiedzieć: „Przyjdź do mnie, przyjmij mnie, zaufaj mi, a ja wleję w ciebie przez mojego Ducha to nowe życie, które da ci czystość, zadowolenie, a usunie z ciebie wszelkie zniechęcenie, wszelki niezaspokojony głód i da ci takiego rodzaju życie, którego od dawna pragnąłeś, a nigdy nie doświadczyłeś.” Gdybyśmy nawet przyjęli inne wyjaśnienie słów Jezusa, to podane tutaj znaczenie pozostanie prawdziwe.
2. Istnieje jeszcze taka możliwość tłumaczenia słów Jezusa, w której odnoszą się one do samego Jezusa, te „rzeki wody żywej” miałyby wówczas płynąć z wnętrza samego Jezusa. Możliwe, że Jezus korzysta tu z jakiegoś nieznanego nam opisu Mesjasza i stosuje go do siebie. Chrześcijanie zawsze identyfikowali Jezusa ze skałą, z której płynęła woda dla ludu Izraelskiego na pustyni. Nawet Apostoł Paweł posłużył się tym obrazem w zastosowaniu do Chrystusa (1 Kor 10,4). Ewangelista Jan opisuje, jak to po pchnięciu włócznią żołnierza wypłynęła woda z boku Jezusa (19,4). Woda często wyobraża oczyszczenie, które przychodzi w chrzcie przez krew odkupieńczej śmierci na krzyżu. Ta symbolika życiodajnej wody od Boga często występuje w Starym Testamencie (Ps 105,41; Ez 47,1.12). Jak czytamy u Joela, proroka: ,,...a z przybytku Pana wypływać będzie źródło...” (Jl 3,23). Możliwe więc, że w Ewangelii Jana mamy obraz Jezusa jako źródła, z którego wypływa oczyszczający strumień. Bez wody człowiek nie może żyć. Również bez Chrystusa człowiek ani nie może żyć, ani nie powinien umierać. Z niego bowiem pochodzi dar Ducha Świętego, który oczyszcza i wzmacnia życie. I znowu wszystko tu powiedziane pozostaje prawdziwe, bez względu na to, które tłumaczenie słów Jezusa przyjmiemy.
Czy odniesiemy ten obraz do Chrystusa, czy do człowieka, który przyjmuje Chrystusa, zawsze będzie on oznaczał, że z Chrystusa wypływa siła, moc i oczyszczenie, które jedynie może dać nam życie w prawdziwym tego słowa znaczeniu.
Urywek nasz zawiera jedno zaskakujące stwierdzenie, które na ogół bywa stonowane w tłumaczeniach. Mianowicie wiersz 39 mówi wprost: „Bo Ducha jeszcze nie było...”. Jakie to może mieć znaczenie? Jakaś energia, moc może istnieć długo, zanim ludzie ją odkryją. Przykładem może być energia atomowa, która potencjalnie zawsze w świecie istniała. To nie człowiek ją wynalazł, ale dopiero w naszych czasach ludzie mogą z niej korzystać. Tak samo Duch Święty zawsze istniał, ale ludzie nie mogli dotychczas korzystać z Jego pełni, aż nadeszła Pięćdziesiątnica. Wcześniej ludzie mogli mieć przedsmak Ducha Świętego, przebłyski Jego bogactwa, ale po Pięćdziesiątnicy otwarły się śluzy i Duch Święty został wylany na Kościół. A przecież, jak słusznie powiedziano: „Nie mogło być Pięćdziesiątnicy bez Golgoty.” Ludzie musieli najpierw poznać Jezusa, aby mogli doświadczyć Ducha Świętego. Przedtem Duch był mocą, ale teraz jest osobą, gdyż stał się niczym innym, jak obecnością zmartwychwstałego Chrystusa pośród nas. Ewangelista Jan nie mówi więc, że Duch Święty nie istniał, lecz że trzeba było życia i śmierci Jezusa, aby doprowadzić do Pięćdziesiątnicy i otworzyć śluzy, aby Duch stał się rzeczywistością i mocą dla wszystkich ludzi.
Obecnie zauważmy, jak kończy się nasz urywek. Oto niektórzy z ludu byli zdania, że to Jezus jest tym prorokiem zapowiedzianym przez Mojżesza (5 Mjż 18,15), że jest tym przez Boga Namaszczonym, i na tym tle dochodzi do sporu. Czy Pomazaniec Boży ma przyjść z Betlejem. Oto przykład tragedii, w której wielkie doświadczenie religijne schodzi na manowce teologicznych sporów. Tego trzeba właśnie ponad wszystko unikać. Jezus Chrystus nie przyszedł, aby na Jego temat toczono spory, ale aby było kogo kochać i kim się zachwycać. Nie ważne, czy ktoś ma na Niego inny pogląd ode mnie, jeśli tylko obaj znajdujemy w Nim Zbawiciela i uznajemy Go za Pana. Jeśli nawet w różny sposób wyrażamy nasze przeżycia religijne, nie powinno to nas dzielić, bo ważne jest samo przeżycie, a nie jego wytłumaczenie przez ludzi.
Bezwiedny podziw i nieśmiała obrona (7,45-52)
Mamy tu przed sobą kilka żywych reakcji na Jezusa.
1. Reakcja oficerów, dowódców była szczerym podziwem. Wyszli, aby aresztować Jezusa, a przyszli bez Niego, ponieważ nigdy w swoim życiu nie słyszeli kogoś tak przemawiającego. Kto naprawdę słucha Jezusa, doświadcza niezrównanego przeżycia.
2. Reakcją kapłanów i faryzeuszów było potępienie. Posługiwali się pewnym zwrotem na określenie zwyczajnych ludzi, którzy nie przestrzegali ściśle tysięcy regułek prawa ceremonialnego. Nazwali ich pogardliwie Ludźmi Kraju, „krajowcami”. Już nie można było sobie wyobrazić głębszej pogardy. Wydanie córki za kogoś z nich uważano za okrucieństwo równe porzuceniu jej związanej na pastwę zwierzęcia. „Tłumy, które nie znają Zakonu są przeklęte” - mówili rabini. Prawo rabinackie stanowiło: „Sześć rzeczy należy pamiętać o „Ludziach Kraju”: Nie składaj im żadnego świadectwa, nie przyjmuj od nich żadnego świadectwa, nie zawierzaj im żadnej tajemnicy, nie wyznaczaj żadnego z nich opiekunem sieroty, nie zawierzaj im pieniędzy składkowych i nie towarzysz im w drodze.” Zakazane było goszczenie kogokolwiek z nich w domu, tak samo jak przebywanie u nich w gościach. Ustanawiano nawet, że o ile to możliwe, nie należy ani od nich niczego kupować, ani im sprzedawać. Tak z góry patrzyli faryzeusze z wyżyn swojego snobizmu intelektualnego na zwyczajnych ludzi. I teraz właśnie stwierdzają wobec oficerów: „Nie uwierzył w Jezusa żaden z ludzi, którzy się liczą, z jakimś akademickim, czy duchowym statusem. Tylko nieświadomi głupcy Go akceptują.” Jest to oczywiście okropny stan, w którym człowiek uważa siebie za zbyt dobrego, lub zbyt mądrego, aby potrzebować Jezusa.
3. Mamy tu także reakcję Nikodema. Była to nieśmiała reakcja. Nikodem nie broni Jezusa wprost, przytacza zaledwie odpowiednią prawną maksymę, gdyż Zakon żądał, aby każdemu oddano sprawiedliwość (2 Mjż 23,1; 5 Mjż 1,16), a do sprawiedliwości tej należała możliwość osobistej obrony. Nie wolno było skazywać na podstawie informacji z drugiej ręki. Propozycja faryzeuszów zmierzała do złamania tego prawa, a Nikodem nie obstaje przy swojej obronie. Chociaż jego serce nakazywało mu bronić Jezusa, to jednak głowa radziła nie ryzykować. Faryzeusze obezwładnili go obiegowym powiedzeniem, że nie zdarzyło się, aby prorok jakiś pochodził z Galilei, z tamtejszych pogardzanych ludzi.
Jakże często bywa, że człowiek znajdzie się w sytuacji, w której chciałby bronić Jezusa i wie, że musi ujawnić swą przynależność, ale zdobędzie się najwyżej na jakiś połowiczny gest obrony i zamilknie zawstydzony. W obronie Jezusa Chrystusa lepiej jest narazić głowę niż serce. Może chwilowo obrona Jezusa narazi nas na śmiech i niepopularność, a czasami może oznaczać nawet poniesienie przez nas jakiejś ofiary. Pozostaje jednak faktem oświadczenie Jezusa, że przyzna się przed Ojcem do człowieka, który wyzna Go na ziemi, ale zaprze się tego, kto Jego zapiera się przed ludźmi. Lojalność wobec Jezusa może kosztować nas na ziemi krzyż, ale w wieczności przyniesie wieniec, koronę.
SPIS TREŚCI
WSTĘP DO EWANGELII ŚW. JANA
Zwanych deuterokanonicznymi księgami przez kościół katolicki. Nie zawierał ich kanon Izraelski za czasów Chrystusa (uwaga tłumacza).
123
117