Stanisław Michalkiewicz: Veni, vidi, vici
2005-08-24 (00:37) ASME
I jak tu mówić, że nie ma postępu? W 1920 roku wprawdzie odparliśmy bolszewika, ale w tym celu cała armia musiała zdobyć się na gigantyczny wysiłek, a i to początkowo wydawało się, że wszystko idzie w złym kierunku. A dzisiaj? Dzisiaj wojna polsko-bolszewicka toczy się co prawda na pięści i kopniaki, więc ewentualne zwycięstwo jakby łatwiejsze, ale przecież też trzeba się namachać. Tymczasem prezydent Kwaśniewski obrał inną strategię. Wzorem Juliusza Cezara, co to skromnie powiedział "veni, vidi, vici", co się wykłada, że "przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem", niczym nie wymachiwał, tylko zwyczajnie zażądał wyjaśnień od złego Putina. Musiało to zrobić na nim piorunujące wrażenie, bo po pierwsze, "nieznani sprawcy" zniknęli z sąsiedztwa polskiej ambasady jakby ręką odjął, a po drugie - w niezależnych mediach po obydwu stronach barykady, jak na komendę, w miejsce bojowych surm pojawiły się anielskie pienia. Znaczy - znowu zwycięstwo nad bolszewikami, tym razem już bez potrzeby angażowania armii. Od razu widać, że prezydent Kwaśniewski bije na głowę nie tylko bolszewików, ale nawet samego Józefa Piłsudskiego, bo temu nigdy nie udało się wygrać wojny przez telefon. Że też podstępny Putin mu na to pozwolił i to w dodatku akurat przed 15 sierpnia? "Czto to zatiewajet etot obier-skot, no czto imieno - nieizwiestno" (to ober-bydlę coś kombinuje, ale co konkretnie - nie wiadomo) - napisał cesarz Aleksander III na marginesie raportu rosyjskiego ambasadora, że kanclerz Bismarck twierdzi, iż zagraniczna podróż następcy tronu nie ma żadnego podtekstu politycznego. Ano - "czto imienno", to już bolszewicy w stosownym momencie nam objawią, a na razie próbujemy prężyć cudze muskuły. Na tym bowiem polega nasza "strategia" angażowania Unii Europejskiej w nasze przepychanki z Putinem i Łukaszenką. Rozprawiają o tym zupełnie serio i po trzeźwemu wysocy państwowi dygnitarze z rządu i opozycji w sytuacji, gdy o strategicznym partnerstwie rosyjsko-niemieckim mówi nie tylko ustępujący kanclerz Gerard Schröder, ale i najpoważniejsza kandydatka na to stanowisko z ramienia CDU Aniela Merkel. Oznacza to chyba, że w stosunkach między Rosją i Niemcami utrwala się na dobre polityka katarzyńsko-fryderycjańska, w której nie bardzo jest miejsce dla Polski, nie mówiąc już w ogóle o jakichś naszych ambicjach wyznaczania unijnej polityki wschodniej. Tymczasem "prezio", najwyraźniej jeszcze nie wybudzony z nirwany, opowiada przed Grobem Nieznanego Żołnierza duby smalone, jaką to mamy znakomitą pozycję międzynarodową. Ale, powiedzmy sobie szczerze, cóż ma mówić, kiedy to za jego kadencji Polska zrobiła już prawie 160 miliardów dolarów długu publicznego i siedzi w kieszeni (tzn. my wszyscy) lichwiarskiej międzynarodówki? Ciekawe, co właściwie obiecał chytremu Putinowi za to wielkoduszne pozwolenie na zamarkowanie telefonicznego zwycięstwa nad bolszewikiem. Inna sprawa, że z prezydentem Kwaśniewskim mamy jeden problem, że nigdy nie wiadomo, kiedy mówi serio, a kiedy nie. Czy ktoś w Polsce np. wierzy, że ten pieszczoch PZPR-u, który całe życie stąpał po miękkich dywanach, dzisiaj szczerze wymyśla "bolszewikom" i rozprawia o "obronie cywilizacji"? "Można zeń wszystko zrobić i w każdą formę ulepić"... Najwyraźniej jakieś proroctwa musiały wspierać Kazimierę Iłłakowiczówną, że przewidziała prezydenta Kwaśniewskiego. W związku z tym drugi problem polega na tym, że tak naprawdę, to nie wiemy, czy Polska odniosła telefoniczne zwycięstwo nad bolszewikami, czy tylko poprosiła o rozejm.
Już starożytni Rzymianie zauważyli, że przyzwyczajenie jest drugą naturą. Trafność tego spostrzeżenia widać najlepiej na przykładzie marszałka Cimoszewicza, który tak się przyzwyczaił do propagandowych peanów, jaki to jest uczciwy, że aż sam w to uwierzył. Widać to choćby po tonie, w jakim skarcił Komisję Etyki Poselskiej za "niestosowne" pytania. Bo rzeczywiście - tu sam Adam Michnik awizuje w "Gazecie Wyborczej" zamiar wspólnego z Włodzimierzem Cimoszewiczem pisania na nowo historii Polski, a tymczasem pamiętliwe chłopstwo w osobie posła Stefaniuka próbuje wbijać klina w to serdeczne porozumienie szlachty jerozolimskiej z tutejszą. Jak tak dalej pójdzie, to kto wie, czy już zaawansowanego procesu tworzenia elit nie trzeba będzie rozpoczynać od nowa? Wprawdzie pani Jarucka - wiadomo - dopuszcza się obrzydliwych prowokacji, bo czyż może być co dobrego z Nazaretu, ale jeśli nawet, to czy przypadkiem nie oznacza to, iż marszałek Cimoszewicz już nie jest duszeńką razwiedki, a w każdym razie już nie jest duszeńką jedyną? Nie musi to być od razu jakaś degradacja, bo przecież wraz z całym miłującym pokój światem poszukujemy kogoś, kto mógłby zastąpić na Białorusi znienawidzonego Łukaszenkę. W stosunkach międzynarodowych nie można kierować się egoizmem, więc czy nie powinniśmy podzielić się naszym szczęściem ze stęsknionym narodem białoruskim? Gdyby tak jeszcze profesor Geremek pofatygował się podnieść go do poziomu europejsów, to sukces gwarantowany. Niechże i jemu będzie tak samo dobrze, jak nam.