Rivers Francine Znamie Lwa 靐o w ciemnosci


Francine Rivers

Echo w ciemno艣ci.

cz.2 trylogii "Znamie Lwa"

Warszawa: Palabra, 1997

Dedykuj臋 t臋 ksi膮偶k臋

Peggy Lynch i Lynn Moffett,

ukochanym przyjaci贸艂kom i bojowniczkom modlitwy

0x01 graphic

Podzi臋kowanie

Chcia艂abym wyrazi膰 wdzi臋czno艣膰 i podzi臋kowa膰 dwojgu bardzo szczeg贸lnych redaktor贸w, kt贸rzy 艣l臋czeli po nocach nad moim tekstem: m臋偶owi, Rickowi Riversowi, gdy偶 od samego pocz膮tku czuwa艂 nad moim pisaniem, i redaktorowi z wydawnictwa Tyndale House, Karen Ball. Rick skre艣la艂 to, co niepotrzebne, Karen wyg艂adza艂a. Oboje 艣mia艂o przedzierali si臋 przez dzikie tereny nie opatrzonych tytu艂ami rozdzia艂贸w, brn臋li przez grz臋zawiska nie ko艅cz膮cych si臋 zda艅 i wyr膮bywali sobie drog臋 w艣r贸d g臋stwy osobliwej interpunkcji i niezwyk艂ej pisowni.

Niechaj B贸g was b艂ogos艂awi

Prolog

Aleksander Democedes Aznandynus sta艂 przy bramie 艣mierci, czekaj膮c na okazj臋, by dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej o 偶yciu. Igrzyska nigdy nie sprawia艂y mu przyjemno艣ci, przychodzi艂 wi臋c tu niech臋tnie. Jednak to, co zobaczy艂 dzisiaj, oszo艂omi艂o go, zdumia艂o do g艂臋bi jego jestestwa. Szale艅czy ryk t艂umu zawsze nape艂nia艂 go jakim艣 mimowolnym niepokojem. Ojciec powiedzia艂 mu kiedy艣, 偶e ogl膮danie gwa艂tu zadawanego innym ma dzia艂anie oczyszczaj膮ce i Aleksander widywa艂 od czasu do czasu prawie chorobliw膮 ulg臋 na twarzach ludzi przygl膮daj膮cych si臋 zabijaniu na arenie.

Zmarszczy艂 brwi. By膰 mo偶e ci, kt贸rzy siedz膮 i patrz膮 na te przera偶aj膮ce rzeczy, s膮 w pewnym sensie wdzi臋czni, 偶e to nie oni musz膮 znale藕膰 si臋 na arenie pe艂nej lw贸w albo stan膮膰 do walki z wy膰wiczonym gladiatorem, albo ponie艣膰 艣mier膰 w jaki艣 inny, jeszcze bardziej groteskowy i poni偶aj膮cy spos贸b.

Tysi膮ce ludzi przychodzi艂y tu zapewne po to, 偶eby prze偶y膰 katharsis, jakby to uczestniczenie w zorganizowanym zadawaniu ran stanowi艂o swoist膮 zapor臋 mi臋dzy widzem a coraz bardziej zepsutym i samowolnym 艣wiatem. Tak, w cesarstwie dzia艂y si臋 rzeczy straszne, lecz w tym akurat czasie nie dotyczy艂o to najwy偶szych kr臋g贸w, nie dotyczy艂o wiernych, tych, kt贸rzy naprawd臋 nale偶eli do Rzymu. Aleksander u艣miechn膮艂 si臋 krzywo, zda艂 sobie bowiem spraw臋, 偶e niewielu z zasiadaj膮cych w amfiteatrze zauwa偶y艂o to, co dla niego by艂o oczywisto艣ci膮: 偶e fetor krwi wsi膮kaj膮cej w piasek jest tak samo mocny, jak fetor rozpusty i strachu unosz膮cy si臋 w tym cesarstwie wok贸艂 ka偶dego. Takim w艂a艣nie powietrzem oddychali wszyscy.

Jednak dzisiaj... dzisiaj zdarzy艂o si臋 co艣 wstrz膮saj膮cego. Co艣, co wzburzy艂o m艂odzie艅ca jak rzadko kiedy. Zwr贸ci艂 w tym momencie wzrok na le偶膮c膮 m艂od膮 kobiet臋 i ogarn臋艂o go niepoj臋te poczucie tryumfu.

Patrzy艂 na martw膮 kobiet臋 i zaciska艂 d艂onie na barierce. Kiedy wi臋藕niowie znale藕li si臋 na arenie, odesz艂a od innych - spokojna i dziwnie radosna. Aleksander natychmiast skupi艂 na niej ca艂膮 sw膮 uwag臋. Jak przysta艂o na cz艂owieka przygotowuj膮cego si臋 do zawodu medyka; umia艂 dostrzec wszystko, co odbiega艂o od zwyczajno艣ci, ka偶d膮 odmienno艣膰 w cz艂owieku, a w tej kobiecie by艂o co艣 niezwyk艂ego... co艣, czego nie da艂o si臋 uj膮膰 w s艂owa.

W pewnym momencie zacz臋艂a 艣piewa膰 i pe艂en s艂odyczy g艂os przeszy艂 jego serce.

Wrzask t艂umu szybko zag艂uszy艂 jej pie艣艅, ale kobieta 艣piewa艂a dalej, id膮c z pogodn膮 twarz膮 przez piasek - prosto w stron臋 miejsca po drugiej stronie areny, sk膮d patrzy艂 na ni膮 Aleksander. Znowu czu艂, jak serce wali mu w rytm jej krok贸w. Wygl膮d mia艂a do艣膰 pospolity, ale co艣 z niej promieniowa艂o... by艂a wok贸艂 niej jaka艣 艣wietlna aura, kt贸r膮 si臋 wyczuwa艂o nie widz膮c. Mia艂 wra偶enie, 偶e kobieta chce obj膮膰 go wyci膮gni臋tymi ramionami. Kiedy dopad艂a j膮 lwica, rozleg艂 si臋 g艂uchy odg艂os i Aleksander mia艂 wra偶enie, 偶e zwierz臋 zwali艂o si臋 na niego.

Zamkn膮艂 oczy, jego cia艂o ogarn膮艂 dreszcz. Znowu spojrza艂. Dwie lwice walczy艂y nad nieruchomym cia艂em. Skrzywi艂 si臋 widz膮c, 偶e jedna z bestii zag艂臋bia pazury w udo m艂odej kobiety, pr贸buj膮c j膮 odci膮gn膮膰. W tym momencie druga lwica skoczy艂a i zwierz臋ta zwar艂y si臋 pazurami, walcz膮c o 艂up.

I wtedy krzycz膮ce ze strachu dziecko, uciekaj膮c przed lwic膮, przebieg艂o obok krat furty, za kt贸r膮 sta艂 Aleksander. M艂odzieniec zacisn膮艂 szcz臋ki i opar艂 si臋 czo艂em o zimn膮 krat臋. Kostki palc贸w pobiela艂y mu, gdy偶 z ca艂膮 si艂膮 zamkn膮艂 d艂onie na 偶elazie. Widok takiego cierpienia sta艂 si臋 nie do wytrzymania. Odk膮d pami臋ta艂, wys艂uchiwa艂 argument贸w podawanych przez tych, kt贸rzy bronili igrzysk. Na aren臋 trafiaj膮 zbrodniarze zas艂uguj膮cy na 艣mier膰. Aleksander wiedzia艂, 偶e ludzie rzuceni lwom na po偶arcie wyznawali wiar臋 zach臋caj膮c膮 do obalenia w艂adzy Rzymu. Nie m贸g艂 pozby膰 si臋 my艣li, 偶e spo艂ecze艅stwo morduj膮ce bezradne dzieci zas艂uguje na unicestwienie.

Kiedy umilk艂 wreszcie pora偶aj膮cy pisk dziecka, Aleksander wypu艣ci艂 powietrze z p艂uc. Nie zdawa艂 sobie nawet sprawy, 偶e przez d艂u偶szy czas wstrzymywa艂 dech. Stoj膮cy za jego plecami stra偶nik roze艣mia艂 si臋.

- Na jeden k臋s!

Aleksander milcza艂. Pragn膮艂 zamkn膮膰 oczy, odgrodzi膰 si臋 od rzezi trwaj膮cej na arenie, ale stra偶nik zacz膮艂 si臋 mu przygl膮da膰. Czu艂 na sobie zimne spojrzenie tych bezlitosnych oczu, obserwuj膮cych go przez otw贸r w wypolerowanym he艂mie. Nie chcia艂 poni偶y膰 si臋 w oczach tamtego, okazuj膮c s艂abo艣膰. Je艣li ma zosta膰 dobrym lekarzem, musi panowa膰 nad wzruszeniami. Flegon powtarza艂 cz臋sto, 偶e musi by膰 twardy, je偶eli chce odnie艣膰 sukces na drodze 偶yciowej, kt贸r膮 sobie wybra艂. M膮dry nauczyciel powiedzia艂, 偶e w ko艅cu 艣mier膰 to jeden z aspekt贸w 偶ycia medyka.

Aleksander odetchn膮艂 g艂臋boko, 偶eby u艣mierzy膰 wzburzenie, i znowu spojrza艂 na piasek. Wiedzia艂, 偶e gdyby nie igrzyska, nie mia艂by mo偶liwo艣ci studiowania ludzkiej anatomii. Flegon powiedzia艂 mu, 偶e ze zwoj贸w i obrazk贸w niczego si臋 ju偶 nie nauczy. Je艣li chce pog艂臋bi膰 sw膮 wiedz臋, musi dokonywa膰 wiwisekcji. Widz膮c odraz臋 m艂odzie艅ca do takich praktyk, stary lekarz trwa艂 nieugi臋cie przy swoim, osaczaj膮c swego ucznia sieci膮 argument贸w nie do odparcia. Jak wyobra偶a sobie chirurgi臋 bez znajomo艣ci anatomii? Obrazy, rysunki to nie to samo, co rzeczywiste cia艂o cz艂owieka. A w Rzymie jest tylko jeden spos贸b, 偶eby pozna膰 anatomi臋.

Aleksander przeklina艂 w duchu rzymskie prawo, kt贸re zakazywa艂o sekcji zw艂ok, zmuszaj膮c tym samym lekarzy do krojenia ludzi bliskich 艣mierci. Jedynym miejscem, gdzie mia艂o si臋 tak膮 sposobno艣膰, by艂 cyrk, gdy偶 tutaj rany odnosili zbrodniarze. Pada艂y kolejne ofiary, a偶 wreszcie okrzyki przera偶enia umilk艂y i zapanowa艂a wzgl臋dna cisza, gdy偶 lwy zaj臋艂y si臋 po偶eraniem zw艂ok. Inny odg艂os u艣wiadomi艂 Aleksandrowi, 偶e nadesz艂a jego pora: by艂y to okrzyki znudzonego i niezadowolonego t艂umu. Widowisko dobieg艂o ko艅ca, wi臋c przesta艂o ich to bawi膰. Niech bestie ob偶eraj膮 si臋 w swoich klatkach, zamiast nara偶a膰 obecnych na widok swojej nieciekawej uczty.

Edyl natychmiast zrozumia艂, czego pragnie t艂um. Furty otworzy艂y si臋 i uzbrojeni pos艂ugacze zacz臋li si臋 zbli偶a膰 do zwierz膮t, kt贸re wczepi艂y si臋 paszczami i pazurami w zw艂oki, broni膮c swego 艂upu. Po pos艂ugaczach zjawi艂 si臋 m臋偶czyzna przebrany za Charona, przewodnika przeprawiaj膮cego dusze zmar艂ych przez Styks. Aleksander przygl膮da艂 si臋 aktorowi, kt贸ry tanecznym krokiem przechodzi艂 od cia艂a do cia艂a, i modli艂 si臋, by 艣wiate艂ko 偶ycia tli艂o si臋 przynajmniej w jednej z ofiar. W przeciwnym razie b臋dzie musia艂 tu zosta膰 i czeka膰 na nast臋pn膮 sposobno艣膰.

Spojrzenie Aleksandra omiot艂o bez wi臋kszej nadziei piasek, szukaj膮c cho膰 jednego 偶ywego. Raz jeszcze m艂odzieniec zerkn膮艂 na m艂od膮 kobiet臋. Ko艂o niej nie by艂o 偶adnego lwa i Aleksander uzna艂, 偶e to bardzo osobliwe, i偶 le偶y ona tak daleko od m臋偶czyzn wyp臋dzaj膮cych lwy z areny. Zw臋偶onymi oczami wpatrywa艂 si臋 w nieruchomy kszta艂t. I nagle co艣 w nim drgn臋艂o. Czy偶by zobaczy艂 jaki艣 nieznaczny ruch? Wychyli艂 si臋 do przodu i patrzy艂 z nat臋偶eniem, o艣lepiony nieco blaskiem s艂o艅ca. Poruszy艂a palcami!

- Tam - wskaza艂 czym pr臋dzej. - Blisko 艣rodka.

- Pad艂a pierwsza. Z pewno艣ci膮 nie 偶yje - rzek艂 kategorycznym tonem stra偶nik.

- Chc臋 rzuci膰 na ni膮 okiem - nalega艂 Aleksander.

Stra偶nik wzruszy艂 ramionami.

- Jak sobie 偶yczysz - powiedzia艂.

Zrobi艂 krok do przodu i gwizdn膮艂 przenikliwie dwa razy. Aleksander patrzy艂, jak Charon zbli偶a si臋 w podskokach do dziewczyny i pochyla nad ni膮, obracaj膮c to w jedn膮, to w drug膮 stron臋 pierzast膮, uzbrojon膮 w dzi贸b g艂ow膮 jakby czyhaj膮c na jaki艣 znak 偶ycia. Wymachiwa艂 przy tym teatralnie m艂otkiem, got贸w w ka偶dej chwili u偶y膰 go, je艣liby s膮d nie dokona艂 si臋 i ofiara zachowa艂a 偶ycie. Najwyra藕niej uzna艂 jednak, 偶e dziewczyna nie 偶yje, gdy偶 chwyci艂 j膮 za r臋k臋 i bez wielkich ceregieli powl贸k艂 po piasku w stron臋 bramy 艣mierci.

Nagle kt贸ra艣 lwica skoczy艂a na pos艂ugacza, kt贸ry zap臋dza艂 j膮 do tunelu. Pos艂ugacz ledwie zd膮偶y艂 uskoczy膰, ale zaraz, wprawnie pos艂uguj膮c si臋 biczem, zap臋dzi艂 rozw艣cieczone zwierz臋 do furty. Stra偶nik skorzysta艂 z zamieszania, 偶eby otworzy膰 szeroko bram臋 艣mierci.

- Szybko! - warkn膮艂 w stron臋 Charona, kt贸ry bieg艂, wlok膮c dziewczyn臋 w cie艅 wyj艣cia. Stra偶nik strzeli艂 palcami i dwaj niewolnicy szybko chwycili dziewczyn臋 za r臋ce i nogi i ponie艣li marnie o艣wietlonym korytarzem.

- Nie tak gwa艂townie! - burkn膮艂 gniewnie Aleksander, kiedy rzucili j膮 niedbale na brudny, zakrwawiony st贸艂.

Odepchn膮艂 niewolnik贸w, pewny, 偶e nawet je艣li dziewczyna 偶y艂a, te niedo艂臋gi, obchodz膮c si臋 z ni膮 brutalnie, zgasi艂y w niej ostatni膮 iskierk臋 偶ycia. R臋ka stra偶nika zacisn臋艂a si臋 na ramieniu Aleksandra.

- Sze艣膰 sesterc贸w, zanim zaczniesz j膮 kroi膰 - powiedzia艂 stra偶nik zimnym g艂osem.

- To do艣膰 wyg贸rowana cena, nie uwa偶asz? - mrukn膮艂 Aleksander, unosz膮c arystokratyczn膮 brew.

Stra偶nik u艣miechn膮艂 si臋.

- Nie dla ucznia Flegona. Musisz mie膰 kufer pe艂en z艂ota, skoro sta膰 ci臋 na nauk臋 u takiego nauczyciela. - Wyci膮gn膮艂 d艂o艅. - Szybko si臋 opr贸偶nia - rzuci艂 Aleksander oschle, rozsup艂uj膮c sakiewk臋 przytroczon膮 do pasa.

Nie wiedzia艂, jak d艂ugo b臋dzie m贸g艂 pracowa膰, zanim dziewczyna umrze, nie mia艂 wi臋c zamiaru traci膰 czasu na targowanie si臋 o kilka monet. Stra偶nik wzi膮艂 pieni膮dze i znikn膮艂. Aleksander znowu skupi艂 ca艂膮 uwag臋 na dziewczynie. Jej twarz by艂a jedn膮 mas膮 poszarpanego cia艂a. Ca艂a tunika nasi膮k艂a krwi膮. Krwi by艂o tyle, 偶e dziewczyna nie mog艂a 偶y膰. Pochyli艂 si臋, przy艂o偶y艂 ucho do jej warg i ze zdziwieniem stwierdzi艂, 偶e czuje cichutki, ciep艂y oddech, tchnienie 偶ycia. Czas nagli. Skin膮艂 na swoich niewolnik贸w, wycieraj膮c d艂onie w r臋cznik.

- W tym zgie艂ku nie da si臋 pracowa膰. Po艂贸偶cie j膮 tam. Szybko! Dw贸ch ze s艂u偶by ruszy艂o, by wykona膰 jego rozkaz, ale niewolnik Flegona, Troas, sta艂 i patrzy艂. Aleksander zacisn膮艂 usta. Podziwia艂 zr臋czno艣膰 Troasa - w przesz艂o艣ci niewolnik asystowa艂 wiele razy Flegonowi i wiedzia艂 wi臋cej o medycynie ni偶 wi臋kszo艣膰 wolnych medyk贸w - ale nie lubi艂 tego ch艂odu w zachowaniu.

- 艢wiat艂o - rozkaza艂 Aleksander.

Przyniesiono pochodni臋 i Aleksander pochyli艂 si臋 nad dziewczyn膮 le偶膮c膮 na marmurowej p艂ycie w mrocznym zak膮tku korytarza. Aleksander przyszed艂 tu z jasno okre艣lonym celem: chcia艂 usun膮膰 sk贸r臋 i mi臋艣nie z brzucha, 偶eby przyjrze膰 si臋 organom wewn臋trznym. Powt贸rzy艂 to sobie, chc膮c utwierdzi膰 si臋 w tym zamiarze, rozwi膮za艂 rzemienie sk贸rzanego pud艂a i otworzy艂 je. Spo艣r贸d narz臋dzi chirurgicznych wybra艂 cienki, ostry jak brzytwa n贸偶. D艂o艅 mia艂 spocon膮. Gorzej, dr偶a艂a mu. Pot sp艂ywa艂 mu z czo艂a i czu艂 na sobie krytyczne spojrzenie Troasa. Nie ma za du偶o czasu; musi dzia艂a膰 szybko i zbada膰 co si臋 da.

Otar艂 pot z czo艂a i przekl膮艂 w duchu swoj膮 s艂abo艣膰.

- Ona nic nie poczuje - powiedzia艂 spokojnie Troas.

Aleksander zacisn膮艂 z臋by, naci膮艂 od g贸ry nas膮czon膮 krwi膮 tunik臋 i poci膮gn膮艂 no偶em do samego do艂u, 偶eby ustali膰, jakie rany odnios艂a m艂oda kobieta. Po chwili zmarszczy艂 brwi. Od piersi do pachwiny wida膰 by艂o tylko powierzchowne rany i ciemniej膮ce siniaki.

- Bli偶ej pochodni臋 - rozkaza艂, nachylaj膮c si臋 nad ranami, by oceni膰 je dok艂adniej. G艂臋bokie bruzdy bieg艂y od linii w艂os贸w do policzka, a ni偶ej - od obojczyka po mostek. M艂ody lekarz powoli przeni贸s艂 spojrzenie jeszcze ni偶ej i zauwa偶y艂 g艂臋bokie rany punktowe i z艂amanie ko艣ci prawego przedramienia. Znacznie jednak gorsze by艂y rany na udzie, kt贸re powsta艂y, kiedy lwica wbi艂a tam swoje pazury i stara艂a si臋 odci膮gn膮膰 dziewczyn臋 na bok. Aleksander otworzy艂 szeroko oczy, kiedy u艣wiadomi艂 sobie, 偶e dziewczyna nie wykrwawi艂a si臋 na 艣mier膰, gdy偶 piasek zatka艂 rany - pewnie, kiedy wlok艂a j膮 lwica - tamuj膮c up艂yw krwi. Aleksander poczu艂, 偶e co艣 go d艂awi w gardle. Jedno szybkie, zr臋czne ci臋cie i b臋dzie m贸g艂 przyst膮pi膰 do swoich studi贸w. Jedno szybkie, zr臋czne ci臋cie... i b臋dzie zab贸jc膮 tej dziewczyny.

Pot wyst膮pi艂 mu znowu na skronie, serce wali艂o jak m艂ot. Patrzy艂 na unoszenie si臋 i opadanie jej piersi, na s艂abe pulsowanie t臋tnicy szyjnej i czu艂, 偶e robi mu si臋 niedobrze.

- Ona nic nie poczuje, panie - powt贸rzy艂 Troas. - Jest nieprzytomna.

- Widz臋 - rzuci艂 zwi臋藕le Aleksander, obrzucaj膮c niewolnika mrocznym spojrzeniem.

Przybli偶y艂 si臋 i uni贸s艂 n贸偶 gotowy do ci臋cia. Nie dalej jak wczoraj kroi艂 gladiatora. Przez kilka minut pozna艂 anatomi臋 lepiej ni偶 艣l臋cz膮c godzinami nad ksi臋gami. Na szcz臋艣cie umieraj膮cy m臋偶czyzna ani razu nie otworzy艂 oczu, ale jego rany by艂y znacznie gorsze od tych, kt贸re zadano le偶膮cej przed Aleksandrem dziewczynie.

Zamkn膮艂 oczy, staraj膮c si臋 zapanowa膰 nad sob膮. Chcia艂 skupi膰 si臋 na tym, czego Flegon nauczy艂 go, pracuj膮c kiedy艣 przy swoim uczniu. "Musisz ci膮膰 szybko. O tak - m贸wi艂 nauczyciel, z wpraw膮 pos艂uguj膮c si臋 no偶em. - Kiedy mo偶esz si臋 nimi zaj膮膰, s膮 ju偶 prawie martwi i w jednej chwili mog膮 umrze膰 wskutek wstrz膮su. Nie tra膰 czasu na rozmy艣lanie o tym, czy jeszcze cokolwiek czuj膮, gdy偶 w momencie, gdy serce si臋 zatrzyma, musisz przerwa膰, je偶eli nie chcesz nara偶a膰 si臋 na gniew bog贸w i na skutki prawne." M臋偶czyzna, kt贸rego organy bada艂 wtedy Flegon, 偶y艂 kilka minut, nim wykrwawi艂 si臋 na 艣mier膰... ale jego krzyki nadal brzmia艂y Aleksandrowi w uszach. Spojrza艂 na Troasa.

- Ile razy patrzy艂e艣 na co艣 takiego, Troasie?

- Wi臋cej ni偶 mog臋 zliczy膰, panie - odpar艂 ciemnosk贸ry Egipcjanin, wykrzywiaj膮c ironicznie usta. Dostrzeg艂 zaskoczenie w oczach m艂odzie艅ca i jego twarz z powrotem przybra艂a oboj臋tny wyraz. - To, czego nauczysz si臋 dzisiaj, panie, uratuje innych jutro.

Dziewczyna j臋kn臋艂a i poruszy艂a si臋. Troas strzeli艂 palcami i dwaj niewolnicy Aleksandra zrobili krok do przodu.

- Trzymajcie j膮 za r臋ce i nogi - rozkaza艂 - bo zacznie si臋 rzuca膰.

Kiedy szarpni臋to j膮 za z艂aman膮 r臋k臋, wyda艂a z siebie chrapliwy okrzyk.

- Jezu! - szepn臋艂a i otworzy艂a oczy.

Aleksander spojrza艂 w jej ciemnobr膮zowe oczy tak pe艂ne b贸lu i zam臋tu, 偶e nie m贸g艂 zdoby膰 si臋 na 偶aden ruch.

- Panie - nalega艂 Troas - musisz pracowa膰 szybko.

Dziewczyna wyszepta艂a co艣 w dziwnym, nieznanym j臋zyku i jej cia艂o znowu sta艂o si臋 bezw艂adne. N贸偶 wypad艂 z d艂oni Aleksandra i zabrz臋cza艂 o kamienn膮 posadzk臋. Troas obszed艂 st贸艂, podni贸s艂 n贸偶 i poda艂 go m艂odzie艅cowi.

- Zemdla艂a - powiedzia艂, przenosz膮c spojrzenie z Aleksandra na dziewczyn臋 i z powrotem.

- Przynie艣 misk臋 wody.

Troas zmarszczy艂 brwi.

- Co zamierzasz uczyni膰, panie? Przywr贸ci膰 j膮 do 偶ycia?

S艂ysz膮c drwi膮cy ton, Aleksander uni贸s艂 g艂ow臋.

- 艢miesz zadawa膰 mi pytania? - spyta艂 wynio艣le.

Troas spojrza艂 na m艂od膮, arystokratyczn膮 twarz. W tym momencie zosta艂a nakre艣lona oddzielaj膮ca ich linia i mimo ca艂ego swego do艣wiadczenia, ca艂ej swojej zr臋czno艣ci, Troas nie o艣mieli艂 si臋 jej przekroczy膰. Prze艂kn膮艂 gniew i dum臋 i odsun膮艂 si臋.

- Wybacz, panie. Chcia艂em ci tylko przypomnie膰, 偶e zosta艂a skazana na 艣mier膰.

- Wygl膮da na to, 偶e bogowie ocalili jej 偶ycie.

- Dla ciebie, panie. By艣 m贸g艂 nauczy膰 si臋 tego, co powiniene艣, i zosta艂 lekarzem.

- Nie potrafi臋 zdoby膰 si臋 na to, by j膮 zabi膰.

- Z rozkazu prokonsula ona ju偶 nie 偶yje! To nie b臋dzie tw贸j czyn. Nie s艂owo z twych ust pos艂a艂o j膮 na aren臋 pe艂n膮 lw贸w.

Aleksander wzi膮艂 n贸偶 od Troasa i cisn膮艂 go do pud艂a mi臋dzy inne narz臋dzia chirurgiczne.

- Nie b臋d臋 nara偶a艂 si臋 na gniew Boga, kt贸ry j膮 ocali艂, odbieraj膮c jej 偶ycie w tym momencie. - Machn膮艂 gniewnie r臋k膮. - Jak sam widzisz, 偶aden z wa偶nych organ贸w nie zosta艂 uszkodzony.

- Uwa偶asz, 偶e lepiej b臋dzie, je艣li spotka j膮 powolna 艣mier膰 wskutek zaka偶enia?

Aleksander zesztywnia艂.

- Nie pozwol臋 jej umrze膰! - Gor膮czkowo zastanawia艂 si臋 nad tym, co ma zrobi膰. Mia艂 ci膮gle przed oczyma m艂od膮 kobiet臋 id膮c膮 przez piasek. 艢piewa艂a i sz艂a z roz艂o偶onymi r臋kami, jakby chcia艂a przycisn膮膰 do piersi ludzi, kt贸rzy tak bardzo 艂akn臋li jej 艣mierci.

- Musimy j膮 st膮d wydosta膰 - powiedzia艂 stanowczym g艂osem.

- Chyba oszala艂e艣, panie! - sykn膮艂 Troas.

Aleksander jakby go nie s艂ysza艂.

- Nie mam tego, co potrzeba, 偶eby opatrzy膰 rany i zestawi膰 r臋k臋 - mrukn膮艂.

Strzeli艂 palcami i wyda艂 polecenia swoim s艂ugom.

Troas patrzy艂 na niego z niedowierzaniem, a potem, zapominaj膮c, z kim ma do czynienia, z艂apa艂 Aleksandra za rami臋.

- Nie mo偶esz tego uczyni膰! - m贸wi艂 cichym g艂osem. Nieznacznie wskaza艂 g艂ow膮 stra偶nika, kt贸ry przygl膮da艂 si臋 im w艂a艣nie z zaciekawieniem. - Je艣li spr贸bujesz uratowa膰 skazanego wi臋藕nia, grozi ci 艣mier膰! Tobie i nam wszystkim!

- Najlepiej wi臋c b臋dzie, je艣li zwr贸cimy si臋 do jej Boga z modlitw膮, by chroni艂 nas i pozwoli艂 bezpiecznie j膮 z tego miejsca wydosta膰. A teraz przesta艅 si臋 ze mn膮 sprzecza膰 i natychmiast j膮 st膮d zabierzcie. Ma si臋 znale藕膰 w moim domu. Ja om贸wi臋 wszystko ze stra偶nikiem i przyb臋d臋, gdy tylko b臋dzie to mo偶liwe. Ruszajcie!

Troas zrozumia艂, 偶e wszelki op贸r jest daremny i skin膮艂 pospiesznie na pozosta艂ych. Kiedy Egipcjanin wydawa艂 szeptem polecenia, Aleksander wetkn膮艂 sw贸j n贸偶 chirurgiczny w odpowiedni膮 szczelin臋 sk贸rzanego pasa, zwin膮艂 pas z wszystkimi narz臋dziami, zawi膮za艂 go starannie rzemieniem. Przez ca艂y czas mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e stra偶nik bacznie mu si臋 przygl膮da. Wzi膮艂 pud艂o i wetkn膮艂 je sobie pod rami臋. Wytar艂 r臋cznikiem krew z r膮k i spokojnym krokiem podszed艂 do stra偶nika.

- Nie mo偶esz jej st膮d zabra膰, panie - powiedzia艂 偶o艂nierz i jego oczy zw臋zi艂y si臋 podejrzliwie.

- Nie 偶yje - sk艂ama艂 oboj臋tnym tonem Aleksander. - Moi ludzie usun膮 cia艂o. Jestem pewny, 偶e nie zale偶y ci na tym, by j膮 dotyka膰.

- U艣miechn膮艂 si臋 ironicznie do stra偶nika, opar艂 o krat臋 i wyjrza艂 na zewn膮trz, na gor膮cy piasek areny. - Nie by艂a warta sze艣ciu sesterc贸w. Zbyt ma艂o pozosta艂o jej 偶ycia, bym mia艂 z niej jaki艣 po偶ytek. - Spojrza艂 znacz膮co na stra偶nika.

- Twoja strata - u艣miechn膮艂 si臋 tamten.

Aleksander uda艂, 偶e zaciekawili go dwaj gladiatorzy, kt贸rzy zwarli si臋 w艂a艣nie w walce.

- Ile czasu potrwa ta walka?

Stra偶nik oceni艂 wzrokiem przeciwnik贸w.

- P贸艂 godziny, mo偶e d艂u偶ej. Ale tym razem nie przynios膮 tu nikogo 偶ywego.

Aleksander zmarszczy艂 brwi, udaj膮c rozczarowanie. Posta艂 moment, a potem cisn膮艂 zakrwawiony r臋cznik w k膮t.

- W takim razie p贸jd臋 kupi膰 sobie wina.

Id膮c o艣wietlonym pochodniami korytarzem, zmusza艂 si臋 do zachowania niespiesznego tempa - ale serce bi艂o mu z ka偶dym krokiem 偶ywiej. Wyszed艂 na 艣wiat艂o s艂oneczne i poczu艂 na twarzy leciutki podmuch wiatru.

"Pospiesz si臋! Szybciej!" Us艂ysza艂 te s艂owa wyra藕nie, jakby kto艣 szepta艂 mu je natarczywie do ucha. Jednak doko艂a nie by艂o 偶ywej duszy.

Z bij膮cym mocno sercem Aleksander ruszy艂 w stron臋 swojego domu i zaraz zacz膮艂 biec, ponaglony cichym g艂osem w 艂agodnym powiewie wiatru.

Rozdzia艂 I

Rok p贸藕niej

Markus Lucjanus Walerian w臋drowa艂 gmatwanin膮 ulic Wiecznego Miasta z nadziej膮, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej znajdzie w swym sercu sanktuarium pokoju. Nic z tego. Rzym dzia艂a艂 na niego przygn臋biaj膮co. Zd膮偶y艂 ju偶 zapomnie膰 o smrodzie bij膮cym od brudnego Tybru, o natarczywym, r贸偶norodnym t艂umie. A mo偶e nigdy nie dostrzega艂 ani jednego, ani drugiego, gdy偶 zbyt poch艂ania艂o go w艂asne 偶ycie i wszystko, co robi艂. W ci膮gu kilku ostatnich tygodni, od dnia powrotu do miasta, w kt贸rym si臋 urodzi艂, ca艂e godziny sp臋dza艂, b艂膮dz膮c po ulicach, odwiedzaj膮c miejsca, gdzie niegdy艣 tak ch臋tnie przebywa艂. Ale teraz 艣miech przyjaci贸艂 wydawa艂 mu si臋 pusty, a szale艅cze uczty i pijatyki sta艂y si臋 dla niego czym艣 daj膮cym tylko zm臋czenie, zamiast przyjemno艣ci.

Poniewa偶 czu艂 przygn臋bienie i potrzebowa艂 rozrywki, zgodzi艂 si臋 p贸j艣膰 z Antygonusem do cyrku. Przyjaciel by艂 teraz wp艂ywowym senatorem i zasiada艂 na honorowym miejscu na podium. Wchodz膮c do amfiteatru i szukaj膮c swego miejsca, Markus stara艂 si臋 zapanowa膰 nad uczuciami. Musia艂 jednak przyzna膰 sam sobie, 偶e kiedy rozleg艂y si臋 tr膮by, poczu艂 si臋 nieswojo. Zacz臋艂a si臋 parada i wtedy co艣 艣cisn臋艂o mu pier艣, a trzewia zaw臋藕li艂y si臋 w twardy supe艂. Nie by艂 w cyrku od czas贸w efeskich. Zastanawia艂 si臋, czy b臋dzie m贸g艂 przygl膮da膰 si臋 igrzyskom. Rzuca艂o si臋 w oczy, 偶e dla Antygonusa igrzyska sta艂y si臋 jeszcze wi臋ksz膮 obsesj膮 ni偶 poprzednio; gra艂 wysoko, stawiaj膮c na gladiatora z Galii. Kiedy siedzieli ju偶 pod baldachimem, do艂膮czy艂o do nich kilka kobiet. By艂y pi臋kne i zmys艂owe i jak tylko si臋 tu znalaz艂y, da艂y do zrozumienia, 偶e s膮 zainteresowane w tym samym stopniu Markusem, co igrzyskami. Markus przyjrza艂 si臋 im bez emocji, a zaciekawienie zgas艂o r贸wnie szybko jak si臋 pojawi艂o. Te kobiety by艂y p艂ytk膮, brudn膮 wod膮 w por贸wnaniu z czystym, uderzaj膮cym do g艂owy winem - Hadass膮. Nie zajmowa艂a go ich pusta, czcza rozmowa. Nawet Antygonus, kt贸ry zawsze go bawi艂, dra偶ni艂 go teraz swoimi nazbyt swobodnymi 偶artami. Markus dziwi艂 si臋 sam sobie, jak mog艂y sprawia膰 mu przyjemno艣膰 takie spro艣ne historyjki, i czu艂 tylko politowanie, s艂uchaj膮c Antygonusa, kt贸ry wylicza艂 swoje finansowe kl臋ski.

- Jeszcze, jeszcze! - roze艣mia艂a si臋 kt贸ra艣 z kobiet, najwyra藕niej zachwycona ordynarnym 偶artem opowiedzianym w艂a艣nie przez Antygonusa.

- B臋d膮 ci臋 piek艂y uszy - ostrzeg艂 Antygonus, patrz膮c na ni膮 b艂yszcz膮cym wzrokiem.

- Jeszcze! - podj臋艂o pro艣b臋 ca艂e towarzystwo.

Ca艂e poza Markusem. Siedzia艂 w milczeniu, przepe艂niony obrzydzeniem. "Stroj膮 si臋 jak pawie i 艣miej膮 chrapliwie jak wrony" - pomy艣la艂, przygl膮daj膮c si臋 swoim s膮siadom.

Jedna z kobiet podesz艂a i spocz臋艂a na 艂o偶u obok niego. Kusz膮co wpar艂a si臋 w niego swym biodrem.

- Igrzyska zawsze mnie podniecaj膮 - oznajmi艂a g艂臋bokim, mi臋kkim g艂osem, wpatruj膮c si臋 w Markusa ciemnymi oczami.

Markus nie odpowiedzia艂. Czu艂 tylko niesmak. Zacz臋艂a opowiada膰 o jednym z wielu swoich kochank贸w, szukaj膮c wzrokiem oznak zainteresowania na twarzy m艂odego m臋偶czyzny. Osi膮gn臋艂a jednak tylko to, 偶e jego odraza jeszcze bardziej si臋 wzmog艂a. Patrzy艂 na ni膮, nie pr贸buj膮c nawet ukry膰 swoich uczu膰, ale ona na to nie zwa偶a艂a. Nadal uwodzi艂a go z subtelno艣ci膮 tygrysa, kt贸ry uwa偶a si臋 za domowego kota.

Przez ca艂y ten czas trwa艂y krwawe zmagania. Antygonus i kobiety 艣miali si臋, 偶artowali i obrzucali przekle艅stwami ofiary areny. Markus z rozdra偶nieniem patrzy艂 na swoje towarzystwo... na to, jak ci ludzie rozkoszuj膮 si臋 widokiem cierpienia i 艣mierci. U niego budzi艂o to tylko md艂o艣ci, odwr贸ci艂 si臋 wi臋c, by utopi膰 swoje uczucia w winie. Wychyla艂 kielich za kielichem, rozpaczliwie staraj膮c si臋 zag艂uszy膰 w sobie krzyki dochodz膮ce z areny. Nigdy jednak otumaniaj膮cy nap贸j nie usunie z jego pami臋ci obrazu... obrazu innego cyrku i innej ofiary. Mia艂 nadziej臋, 偶e wino ot臋pi go, ale po jego wypiciu 艣wiadomo艣膰 jeszcze bardziej si臋 wyostrza艂a.

T艂um wok贸艂 niego szala艂 z podniecenia. Antygonus przyci膮gn膮艂 do siebie jak膮艣 kobiet臋 i spletli si臋 w u艣cisku. Wyobra藕nia podsun臋艂a Markusowi obraz... obraz jego siostry, Julii. Przypomnia艂 sobie, jak po raz pierwszy zabra艂 j膮 do cyrku i jak 艣mia艂 si臋, widz膮c b艂ysk podniecenia w jej czarnych oczach.

"Obiecuj臋, 偶e nie przynios臋 ci wstydu, Markusie. Nawet nie drgn臋, cho膰by by艂o nie wiem ile krwi." To prawda.

Nawet wtedy nie drgn臋艂a.

Ani p贸藕niej.

Nie mog膮c d艂u偶ej znie艣膰 tego, co si臋 wok贸艂 niego dzia艂o, Markus wsta艂. Kiedy tylko znalaz艂 si臋 poza zasi臋giem wzroku Antygonusa i ca艂ego towarzystwa, zacz膮艂 biec - jak wtedy, w Efezie. Chcia艂 znale藕膰 si臋 mo偶liwie najdalej od zgie艂ku, od woni ludzkiej krwi. Przystan膮艂, 偶eby nabra膰 tchu, opar艂 si臋 plecami o kamienny mur i zwymiotowa艂.

Jeszcze wiele godzin po zako艅czeniu igrzysk d藕wi臋cza艂y mu w uszach wrzaski t艂umu domagaj膮cego si臋 jeszcze i jeszcze krwi. Te wrzaski rozlega艂y si臋 echem w jego umy艣le, dr臋czy艂y go.

Tylko tego zazna艂 od dnia 艣mierci Hadassy. Udr臋ki. I strasznej, mrocznej pustki.

- Unikasz nas? - spyta艂 kilka dni p贸藕niej Antygonus, kiedy przyszed艂 z wizyt膮 do Markusa. - Nie by艂o ci臋 wczoraj u Krassusa. Wszyscy oczekiwali, 偶e si臋 zjawisz.

- Mia艂em piln膮 prac臋. - Markus my艣la艂 o tym, 偶eby wr贸ci膰 na sta艂e do Rzymu, z p艂onn膮 nadziej膮 偶e znajdzie tu pok贸j, kt贸rego tak bardzo pragn膮艂. Wiedzia艂 ju偶, jak dalece si臋 艂udzi艂. Spojrza艂 na Antygonusa i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - Sp臋dz臋 w Rzymie jeszcze tylko kilka miesi臋cy.

- My艣la艂em, 偶e艣 wr贸ci艂 na zawsze - powiedzia艂 zaskoczony Antygonus.

- Zmieni艂em zamiary - odpar艂 kr贸tko Markus.

- Ale dlaczego?

- Nie chc臋 o tym m贸wi膰.

Oczy Antygonusa pociemnia艂y. G艂osem przepe艂nionym ironi膮 oznajmi艂:

- No c贸偶, mam nadziej臋, 偶e znajdziesz przynajmniej czas, 偶eby przyj艣膰 na uczt臋, kt贸r膮 chcia艂bym wyda膰 na twoj膮 cze艣膰. I czemu w艂a艣ciwie masz tak膮 przygn臋bion膮 min臋? Na bog贸w, Markusie, jak偶e si臋 zmieni艂e艣 od wyjazdu do Efezu! Co ci臋 tam spotka艂o?

- Jestem bardzo zaj臋ty, Antygonusie.

- Musisz wyrwa膰 si臋 z tych pos臋pnych nastroj贸w. - Markus wiedzia艂, 偶e ten troskliwy ton oznacza, i偶 Antygonus poprosi zaraz o pieni膮dze. - Pomy艣la艂em o rozrywkach, kt贸re niechybnie rozprosz膮 wszelkie czarne my艣li, jakimi si臋 dr臋czysz.

- Dobrze, ju偶 dobrze! Przyjd臋 na t臋 twoj膮 przekl臋t膮 uczt臋 - o艣wiadczy艂 Markus, my艣l膮c tylko o tym, 偶eby Antygonus jak najszybciej wyszed艂 z jego domu. Dlaczego nikt nie rozumie, 偶e pragnie jedynie tego, by zostawiono go w spokoju? - Ale dzisiaj nie mam czasu na czcze pogaw臋dki.

- Wytwornie to uj膮艂e艣 - rzuci艂 drwi膮co Antygonus i wsta艂, 偶eby wyj艣膰. Owin膮艂 si臋 tog膮 i ruszy艂 w stron臋 drzwi, ale w pewnym momencie przystan膮艂 i raz jeszcze obrzuci艂 przyjaciela spojrzeniem pe艂nym troski. - Mam jednak nadziej臋, 偶e do jutrzejszego wieczoru nastr贸j ci si臋 poprawi. Nie poprawi艂 si臋.

Antygonus nie powiedzia艂 Markusowi, 偶e w艣r贸d go艣ci b臋dzie Arria. I Markus dostrzeg艂 j膮 zaraz po przyj艣ciu. Spojrza艂 z wyrzutem na Antygonusa, ale senator u艣miechn膮艂 si臋 tylko z zadowoleniem i pochyli艂 w jego stron臋 z szelmowskim wyrazem twarzy.

- Przez prawie dwa lata by艂a twoj膮 kochank膮, Markusie. - Roze艣mia艂 si臋 z cicha. - To znacznie d艂u偶ej ni偶 uda艂o si臋 komukolwiek po tobie. - Widz膮c min臋 Markusa, uni贸s艂 pytaj膮co brwi. - Nie wygl膮dasz na zachwyconego. M贸wi艂e艣, 偶e rozsta艂e艣 si臋 z ni膮 po przyjacielsku.

Arria by艂a nadal pi臋kna, nadal spragniona uwielbienia ze strony wszystkich m臋偶czyzn doko艂a, nadal rozwi膮z艂a i szukaj膮ca nowych uciech. Jednak Markus dostrzeg艂 pewn膮 subteln膮 zmian臋. Mi臋kkie rysy m艂odo艣ci ust膮pi艂y miejsca rysom ostrzejszym, jakie pojawiaj膮 si臋 u ludzi d艂ugo prowadz膮cych 偶ycie 艣wiatowe. W jej 艣miechu nie by艂o ju偶 dawnej bujno艣ci i rozkoszy; przewija艂a si臋 w nim jaka艣 zgrzytliwa nuta - cierpka i szorstka. Otoczy艂o j膮 kilku m臋偶czyzn, a ona droczy艂a si臋 z ka偶dym po kolei, 偶artuj膮c z nich i rzucaj膮c szeptem dwuznaczne uwagi. Rozejrza艂a si臋 potem po sali i jej pytaj膮ce spojrzenie spocz臋艂o na Markusie. Wiedzia艂, 偶e zastanawia si臋, dlaczego nie przyci膮gn膮艂 go u艣miech, jakim obdarzy艂a go, kiedy tu wszed艂. On jednak wiedzia艂 dobrze, czym jest ten u艣miech: przyn臋t膮 dla zg艂odnia艂ej ryby.

Na nieszcz臋艣cie dla Arrii Markus nie by艂 zg艂odnia艂膮 ryb膮. Ju偶 nie.

Antygonus nachyli艂 si臋 bli偶ej.

- Sp贸jrz tylko, Markusie, jak na ciebie patrzy. Wystarczy, by艣 kiwn膮艂 palcem, a znowu b臋dzie twoja. Ten, kt贸ry wlepia w ni膮 psie spojrzenie, to jej ostatnia zdobycz, Metrodorus Krateuas Merula. Je艣li brakuje mu dowcipu, znakomicie nadrabia to sakiewk膮. Jest prawie tak bogaty jak ty, ale i naszej ma艂ej Arrii nie brakuje teraz pieni臋dzy. Jej ksi膮偶ka zrobi艂a prawdziw膮 furor臋.

- Ksi膮偶ka? - spyta艂 Markus u艣miechaj膮c si臋 ironicznie. - Nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶e Arria umie napisa膰 swoje imi臋, a co dopiero zebra膰 do艣膰 s艂贸w, by z艂o偶y膰 z nich zdanie.

- Widz臋, 偶e nie masz poj臋cia, o czym pisa艂a, bo w przeciwnym razie nie bra艂by艣 tego tak lekko. To wcale nie jest do 艣miechu. Ma艂a Arria ujawni艂a tajemne talenty, o kt贸rych nic nie wiedzieli艣my. Sta艂a si臋 kobiet膮 pi贸ra czy, m贸wi膮c dok艂adniej, autork膮 erotyk贸w. 艁adny zbiorek opowie艣ci pod has艂em "wszystko robi艂am, wszystko powiem". Na bog贸w, narobi艂a zamieszania w艣r贸d najwy偶ej postawionych os贸b. Jeden z senator贸w straci艂 przez ni膮 偶on臋. Ale nie strat膮 niewiasty przej膮艂 si臋 najbardziej, lecz utrat膮 poparcia jej rodziny. Kr膮偶膮 nawet pog艂oski, 偶e b臋dzie musia艂 pope艂ni膰 samob贸jstwo. Nigdy nie mo偶na by艂o powiedzie膰, 偶e Arria jest osob膮 dyskretn膮. Ale teraz my艣l臋, 偶e wywo艂ywanie skandali sta艂o si臋 jej na艂ogiem. Pisarze dniem i noc膮 przygotowuj膮 kopie jej ksi膮偶eczki. A cena egzemplarza jest zawrotna.

- Nie w膮tpi臋, 偶e bez wahania j膮 zap艂aci艂e艣 - rzuci艂 oschle Markus.

- Ale偶 oczywi艣cie - roze艣mia艂 si臋 Antygonus. - Chcia艂em sprawdzi膰, czy wspomnia艂a o mnie. A i owszem. W rozdziale jedenastym. Ku memu rozczarowaniu jest to do艣膰 pobie偶na wzmianka. - Spojrza艂 na Markusa i u艣miechn膮艂 si臋 z rozbawieniem. - Natomiast o tobie napisa艂a szczeg贸艂owo... i rozwlekle. Nic dziwnego, 偶e Sarapais by艂a tak spragniona ciebie przed kilkoma dniami w cyrku. Chcia艂a przekona膰 si臋, czy jeste艣 naprawd臋 taki, jak to opisa艂a Arria. - U艣miechn膮艂 si臋 znowu. - Powiniene艣 kupi膰 egzemplarz i sam to przeczyta膰. Mo偶e ci to wr贸ci膰 wspomnienie dawnych chwil.

- Przy ca艂ej swej zachwycaj膮cej urodzie Arria jest g艂upia i lepiej o niej zapomnie膰.

- To do艣膰 okrutna ocena kobiety, kt贸r膮 kiedy艣 kocha艂e艣 - zauwa偶y艂

Antygonus, mierz膮c go wzrokiem.

- Nigdy nie kocha艂em Arrii.

Markus skupi艂 uwag臋 na tancerkach, kt贸re tu偶 przed nim wykonywa艂y faliste ruchy. Na kostkach ich n贸g i nadgarstkach d藕wi臋cza艂y dzwoneczki i ten d藕wi臋k dra偶ni艂 mu nerwy. 艢mia艂o艣膰 zmys艂owego ta艅ca i cia艂a okryte przezroczystymi szatami nie rozbudzi艂y mu zmys艂贸w, a nawet czu艂 si臋 jako艣 nieswojo. Chcia艂by, 偶eby taniec si臋 sko艅czy艂 i dziewcz臋ta znikn臋艂y.

Antygonus chwyci艂 jedn膮 z nich i przyci膮gn膮艂 j膮 na swoj膮 pier艣. Chocia偶 wyrywa艂a si臋, wycisn膮艂 na jej ustach nami臋tny poca艂unek. Kiedy pu艣ci艂 j膮, roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Wybierz sobie kt贸r膮艣 - rzuci艂 w stron臋 Markusa.

Niewolnica krzykn臋艂a i Markus wewn臋trznie si臋 skurczy艂. Ju偶 widzia艂 ten wyraz dziewcz臋cej twarzy - w oczach Hadassy, kiedy straci艂 kontrol臋 nad sw膮 nami臋tno艣ci膮.

- Daj jej pok贸j, Antygonusie.

Inni 艣miali si臋 i zach臋cali go okrzykami. Pijany Antygonus da艂 si臋 sprowokowa膰 i sta艂 si臋 jeszcze bardziej natarczywy. Dziewczyna piszcza艂a.

Markus zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi.

- Pu艣膰 j膮!

W sali zapanowa艂a cisza i wszystkie spojrzenia spocz臋艂y na Markusie. Roze艣miany Antygonus podni贸s艂 g艂ow臋 i obrzuci艂 go lekko zdziwionym spojrzeniem. 艢miech zamar艂 mu na ustach. Obr贸ci艂 si臋 na bok, nagle zaniepokojony, i pu艣ci艂 niewolnic臋.

Ta za艣, 艂kaj膮c histerycznie, wyrwa艂a si臋 i uciek艂a.

Antygonus przyjrza艂 si臋 kpi膮co Markusowi.

- Wybacz, Markusie. Skoro tak ci na niej zale偶y, czemu od razu nie powiedzia艂e艣?

Markus poczu艂 na sobie spojrzenie rozpalonych zazdro艣ci膮 oczu Arrii. Przemkn臋艂a mu przez g艂ow臋 my艣l o karze, jak膮 wymierzy Arria niewolnicy, kt贸ra w niczym tu nie zawini艂a.

- Nie chc臋 tej dziewczyny - oznajmi艂 zwi臋藕le - ani 偶adnej innej z tych, kt贸re s膮 tutaj.

Podnios艂a si臋 fala szept贸w. Kilka kobiet spojrza艂o z g艂upim u艣miechem na Arri臋.

Twarz Antygonusa pociemnia艂a.

- Czemu wi臋c wtr膮casz si臋 do moich przyjemno艣ci?

- Got贸w by艂e艣 zgwa艂ci膰 t臋 dziewczyn臋.

Antygonus zdoby艂 si臋 na osch艂y 艣miech.

- Zgwa艂ci膰? Jeszcze chwila, a zacz臋艂aby si臋 radowa膰.

- W膮tpi臋.

Dobry humor Antygonusa natychmiast gdzie艣 wyparowa艂. Senator czu艂 si臋 zniewa偶ony i jego oczy ciska艂y b艂yskawice.

- Odk膮d to ma dla ciebie jakie艣 znaczenie to, co czuje niewolnica? Raz czy dwa widzia艂em, jak sam si臋 w ten spos贸b zabawia艂e艣.

- Nie musisz mi tego przypomina膰 - odpar艂 pos臋pnym g艂osem Markus, wypijaj膮c resztk臋 wina ze swojego kielicha. - Przyda艂by mi si臋 chyba 艂yk 艣wie偶ego powietrza.

Wyszed艂 do ogrodu, ale nie poczu艂 ulgi, gdy偶 zaraz zjawi艂a si臋 Arria, a za ni膮 nadszed艂 nie odst臋puj膮cy jej Merula. Markus musia艂 znie艣膰 ich obecno艣膰, chocia偶 mia艂 ochot臋 zgrzyta膰 z臋bami. Arria m贸wi艂a o ich przygodzie mi艂osnej tak, jakby sko艅czy艂a si臋 wczoraj, nie za艣 cztery lata temu. Merula przygl膮da艂 si臋 Markusowi, kt贸remu zrobi艂o si臋 偶al tamtego. Arrii zawsze sprawia艂o przyjemno艣膰 dr臋czenie swoich kochank贸w.

- Czy czyta艂e艣, Markusie, moj膮 ksi膮偶k臋? - spyta艂a g艂osem s艂odkim jak mi贸d.

- Nie.

- Jest ca艂kiem niez艂a. Spodoba ci si臋.

- Straci艂em zainteresowanie tandet膮 - rzek艂 i zmierzy艂 j膮 spojrzeniem.

W jej oczach pojawi艂y si臋 b艂yski.

- Sk艂ama艂am pisz膮c o tobie, Markusie - powiedzia艂a z twarz膮 wykrzywion膮 gniewem. - By艂e艣 najgorszym kochankiem, jakiego mia艂am!

Markus odwzajemni艂 si臋 lodowatym u艣miechem.

- To dlatego, 偶e kiedy odchodzi艂em od ciebie, w moich 偶y艂ach nadal p艂yn臋艂a krew.

Odwr贸ci艂 si臋 do niej plecami i odszed艂.

Nie zwa偶aj膮c na obelgi, kt贸rymi go obrzuca艂a, opu艣ci艂 ogr贸d. Wr贸ci艂 na sal臋 i szuka艂 rozrywki w rozmowie ze starymi znajomymi i przyjaci贸艂mi. Ale ich 艣miech dra偶ni艂 go; potrafili si臋 bawi膰 tylko czyim艣 kosztem. W zabawnych spostrze偶eniach dostrzega艂 ma艂ostkowo艣膰, w opowie艣ciach o tragediach - przyjemno艣膰. Oddali艂 si臋 od grupki, spocz膮艂 na 艂o偶u i popijaj膮c wino, obserwowa艂 pos臋pnie go艣ci Antygonusa. Widzia艂 teraz, jak膮 gr臋 mi臋dzy sob膮 prowadz膮. Zak艂adali mask臋 ludzi cywilizowanych, ale ani na chwil臋 nie przestawali plu膰 trucizn膮. I nagle co艣 go uderzy艂o. Tego rodzaju zebrania i uczty stanowi艂y niegdy艣 wa偶n膮 cz膮stk臋 jego w艂asnego 偶ycia. Sprawia艂y mu przyjemno艣膰! A teraz dziwi艂 si臋, po co tu przyszed艂... po co w og贸le wr贸ci艂 do Rzymu.

Podszed艂 do niego Antygonus z bogato ubran膮 dziewczyn膮 o bladej cerze. Obejmowa艂 niedbale jej ramiona, a ona u艣miecha艂a si臋 zmys艂owo. Mia艂a kszta艂ty Afrodyty i Markus poczu艂 przez chwil臋, 偶e mroczna intensywno艣膰 jej spojrzenia budzi w jego ciele odzew. Od dawna nie mia艂 偶adnej kobiety.

Antygonus zauwa偶y艂, 偶e Markus doceni艂 urod臋 dziewczyny, i u艣miechn膮艂 si臋 z zadowoleniem.

- Spodoba艂a ci si臋. Wiedzia艂em. Jest szalenie kobieca. - Pu艣ci艂 dziewczyn臋 i pchn膮艂 j膮 leciutko w stron臋 Markusa, cho膰 wcale nie by艂o to potrzebne, gdy偶 i tak opar艂a si臋 ju偶 o pier艣 Markusa i przygl膮da艂a mu si臋, rozchyliwszy wargi. Antygonus u艣miechn膮艂 si臋 znowu. - Nazywa si臋 Dydyma.

Markus uj膮艂 Dydym臋 za ramiona i odsun膮艂 od siebie, obdarzaj膮c Antygonusa krzywym u艣miechem. Kobieta patrzy艂a pytaj膮co to na Markusa, to na swojego pana. Antygonus wzruszy艂 ramionami.

- Wygl膮da na to, 偶e Markus wcale ci臋 nie chce, Dydymo.

- Doceniam tw贸j gest, Antygonusie... - zacz膮艂 Markus, odstawiaj膮c z trzaskiem kielich.

- Ale... - ci膮gn膮艂 tamten pos臋pnie, potrz膮saj膮c g艂ow膮. - Martwisz mnie, Markusie. Nie interesujesz si臋 kobietami. Nie interesujesz si臋 cyrkiem. Co przytrafi艂o ci si臋 w Efezie?

- Ty tego nie pojmiesz.

- Mo偶e jednak spr贸bujesz mi wyja艣ni膰?

- Nie powierz臋 sekret贸w mojego 偶ycia cz艂owiekowi pe艂ni膮cemu funkcje publiczne - odpar艂 z ironi膮 w g艂osie Markus.

- Ka偶de s艂owo z twoich ust ocieka jadem - rzek艂 cicho Antygonus i jego oczy zw臋zi艂y si臋. - Czym zas艂u偶y艂em sobie na twoje pot臋pienie?

- Nie ma to nic wsp贸lnego z tob膮, Antygonusie. Chodzi o wszystko doko艂a.

- O jakie wszystko? - spyta艂 Antygonus wyra藕nie zbity z tropu.

- O 偶ycie! O ca艂e to przekl臋te 偶ycie!

Zmys艂owe rozkosze, kt贸re niegdy艣 wydawa艂y si臋 Markusowi tak smakowite, teraz pozostawi艂y mu w ustach ju偶 tylko gorzki osad. Kiedy umar艂a Hadassa, wraz z ni膮 umar艂o co艣 w jego duszy. Jak偶e wyja艣ni膰 gwa艂towne, g艂臋bokie zmiany, kt贸re si臋 w nim dokona艂y, Antygonusowi, komu艣, kto nadal pob艂a偶a艂 cielesnym nami臋tno艣ciom, dla kogo nadal by艂y one warto艣ci膮? Jak偶e wyja艣ni膰, 偶e wszystko straci艂o dla niego znaczenie od chwili 艣mierci zwyk艂ej niewolnicy na efeskiej arenie?

- Wybacz mi, Antygonusie - powiedzia艂 bezbarwnym g艂osem, wstaj膮c, by wyj艣膰. - Jestem ostatnio marnym towarzyszem zabaw.

Otrzyma艂 kilka nast臋pnych zaprosze艅 na najbli偶szy miesi膮c. Nie skorzysta艂 jednak z 偶adnego, gdy偶 wola艂 zanurzy膰 si臋 w pracy. Ale prowadzenie interes贸w te偶 nie przynosi艂o ukojenia. Pracowa艂 jak szalony, a mimo to czu艂 ci臋偶ar w sercu. Wreszcie zrozumia艂, 偶e musi rozsta膰 si臋 z przesz艂o艣ci膮, z Rzymem, ze wszystkim. Sprzeda艂 kamienio艂om i pozosta艂e umowy budowlane - w obu przypadkach ze znacznym zyskiem, z kt贸rego jednak nie by艂 dumny ani zadowolony. Spotka艂 si臋 z zarz膮dcami mieszcz膮cych si臋 nad Tybrem sk艂ad贸w i przejrza艂 rachunki. Wieloletni wsp贸lnik Waleriana, Sekstus, okaza艂 si臋 cz艂owiekiem uczciwym. Markus zaproponowa艂 mu obj臋cie nadzoru nad ca艂ym rzymskim maj膮tkiem Walerian贸w za szczodry odsetek od niema艂ych zysk贸w. Sekstus by艂 oszo艂omiony.

- Nigdy dot膮d nie mia艂e艣, panie, tak szerokiego gestu. - Ton jego g艂osu zdradza艂 jakie艣 subtelne wyzwanie i ukryt膮 nieufno艣膰. - Mo偶esz gospodarowa膰 pieni臋dzmi jak ci si臋 podoba. Nie wymagam 偶adnego zdawania rachunk贸w.

- Nie mia艂em na my艣li pieni臋dzy - odpar艂 bez ogr贸dek Sekstus. - Chodzi mi w艂a艣nie o zdawanie rachunk贸w. Je艣li dobrze zrozumia艂em, chcesz powierzy膰 mi prowadzenie swoich rzymskich interes贸w.

- Tak jest.

- Czy偶by艣 zapomnia艂, 偶e by艂em kiedy艣 niewolnikiem twojego ojca?

- Nie zapomnia艂em.

Sekstus przygl膮da艂 mu si臋 bacznie. Zna艂 Decymusa bardzo dobrze i od dawna wiedzia艂, 偶e Markus przysparza艂 mu samych zmartwie艅. Ambicje m艂odzie艅ca by艂y jak gor膮czka wypalaj膮ca do cna sumienie. Jak膮 gr臋 prowadzi teraz Markus?

- Czy偶 nie stawia艂e艣 sobie za cel obj臋cie zarz膮du nie tylko nad swoim maj膮tkiem, ale i nad ojcowskim?

- Szczerze powiedziane. - Usta Markusa wykrzywi艂y si臋 w ch艂odnym u艣miechu.

- Czy偶 nie tak by艂o? Zaprzecz, panie, abym m贸g艂 ci pochlebi膰.

Markus zacisn膮艂 wargi, ale pohamowa艂 wybuch gniewu. Stara艂 si臋 nie zapomnie膰, 偶e ten cz艂owiek by艂 przyjacielem jego ojca.

- W Efezie zawarli艣my z ojcem pok贸j.

Odpowiedzi膮 by艂o milczenie, 艣wiadcz膮ce, 偶e Sekstus mu nie dowierza. Markus spojrza艂 prosto w oczy starca i nie spu艣ci艂 wzroku.

- W moich 偶y艂ach, Sekstusie, p艂ynie krew ojca - przypomnia艂 zimnym g艂osem. - Nie przedstawi艂em ci tej oferty lekkomy艣lnie, nie ma te偶 w niej niczego, co mog艂oby ci w przysz艂o艣ci zagrozi膰. W ostatnich tygodniach mia艂em do艣膰 czasu, by starannie wszystko rozwa偶y膰. Przez siedemna艣cie lat zajmowa艂e艣 si臋 towarami w tych sk艂adach. Znasz z imienia wszystkich, kt贸rzy pracuj膮 przy roz艂adunku i sk艂adowaniu d贸br. Wiesz doskonale, kt贸remu kupcowi mo偶na zaufa膰, a kt贸remu nie. Zdawa艂e艣 sumiennie rachunek z ka偶dej transakcji. Komu偶 mog臋 bardziej zawierzy膰?

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, w kt贸rej trzyma艂 pergamin, ale Sekstus nawet nie drgn膮艂.

- Mo偶esz przyj膮膰 albo odrzuci膰 moj膮 propozycj臋 - ci膮gn膮艂 Markus - wiedz jednak jedno: sprzeda艂em wszystkie pozosta艂e posiad艂o艣ci rzymskie. Sk艂ad贸w za艣 nie sprzeda艂em tylko dlatego, 偶e stanowi艂y tak wa偶n膮 cz臋艣膰 偶ycia mojego ojca. W tym przedsi臋wzi臋ciu jest jego pot i krew. Nie m贸j pot, nie moja krew. Proponuj臋 ci to stanowisko, bo jeste艣 nie tylko cz艂owiekiem najodpowiedniejszym, ale tak偶e przyjacielem ojca. Je艣li odm贸wisz, sprzedam wszystko. Mo偶esz by膰 tego pewny, Sekstusie.

Sekstus roze艣mia艂 si臋 chrapliwie.

- Nawet gdyby艣 chcia艂 sprzeda膰, nic z tego. Rzym ledwie dyszy. Nie znam nikogo, kto m贸g艂by w tej chwili kupi膰 tak wielkie i 艣wietnie prosperuj膮ce przedsi臋biorstwo.

- Dobrze o tym wiem. - Spojrzenie Markusa by艂o lodowate. - Got贸w jestem pozby膰 si臋 wszystkiego, sprzedaj膮c pojedynczo okr臋ty i zabudowania portowe.

Sekstus u艣wiadomi艂 sobie, 偶e Markus wcale nie 偶artuje. By艂 zdumiony takim sposobem my艣lenia. Jak偶e ten m艂odzieniec mo偶e by膰 synem Decymusa?

- Zatrudniasz ponad pi臋ciuset ludzi! W wi臋kszo艣ci to wyzwole艅cy. Zupe艂nie nie dbasz o nich i o dobro ich rodzin?

- Znasz ich lepiej ni偶 ja.

- Je艣li sprzedasz teraz, uzyskasz ledwie cz臋艣膰 rzeczywistej warto艣ci przedsi臋biorstwa - powiedzia艂 Sekstus, kt贸ry wiedzia艂 doskonale, jak bardzo Markus kocha pieni膮dze. - W膮tpi臋, by艣 si臋 na to zdecydowa艂.

- Sam zobaczysz. - Markus rzuci艂 pergamin na oddzielaj膮cy ich st贸艂.

Sekstus przygl膮da艂 mu si臋 przez d艂u偶sz膮 chwil臋, zbity z tropu twardym wyrazem twarzy m艂odzie艅ca, stanowczym zarysem szcz臋ki.

Markus nie zwodzi.

- Dlaczego?

- Bo nie chc臋, by ten kamie艅 na szyi trzyma艂 mnie w Rzymie.

- I got贸w jeste艣 posun膮膰 si臋 a偶 tak daleko? Skoro naprawd臋 pogodzi艂e艣 si臋 z ojcem, dlaczego chcesz zniszczy膰 to, co on budowa艂 przez ca艂e 偶ycie?

- Wcale tego nie chc臋 - odpar艂 po prostu Markus. - Ale widzisz, Sekstusie, pod koniec 偶ycia ojciec dostrzeg艂, 偶e to wszystko jest czcze, a ja doszed艂em do tego samego wniosku. - Wskaza艂 pergamin.

- Jaka b臋dzie twoja odpowied藕?

- Musz臋 mie膰 troch臋 czasu, by to rozwa偶y膰.

- Masz tyle czasu, ile potrzebuj臋, by st膮d wyj艣膰.

S艂ysz膮c te aroganckie s艂owa, Sekstus zesztywnia艂. Po chwili jednak odpr臋偶y艂 si臋. Wykrzywi艂 usta w nieznacznym u艣miechu. Odetchn膮艂 g艂臋boko, potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i zachichota艂 cicho.

- Jeste艣, Markusie, bardzo podobny do ojca. Nawet kiedy obdarzy艂 mnie wolno艣ci膮, wiedzia艂, jak przeprowadzi膰 sw膮 wol臋.

- Nie we wszystkim jestem jak ojciec - rzuci艂 Markus, nie wyja艣niaj膮c bli偶ej, co ma na my艣li.

Sekstus wyczu艂, 偶e Markus cierpi. Mo偶e rzeczywi艣cie pogodzi艂 si臋 z ojcem i teraz 偶a艂uje tych lat, kiedy si臋 przeciwko niemu buntowa艂.

Wzi膮艂 zwini臋ty pergamin i uderzy艂 nim o d艂o艅. Wspominaj膮c ojca, przygl膮da艂 si臋 synowi.

- Przyjmuj臋 propozycj臋. Pod jednym warunkiem.

- M贸w.

- B臋d臋 rozlicza艂 si臋 z tob膮 tak samo jak dawniej z ojcem.

Rzuci艂 pergamin na roz偶arzone w臋gle w koszu i wyci膮gn膮艂 d艂o艅. Markus poczu艂, 偶e co艣 艣ciska mu gard艂o. U艣cisn膮艂 d艂o艅 Sekstusa. Nast臋pnego dnia o 艣wicie wsiad艂 na okr臋t p艂yn膮cy do Efezu. Przez d艂ugie tygodnie rejsu ca艂e godziny sp臋dza艂, stoj膮c na dziobie okr臋tu. Tutaj czu艂 na twarzy s艂ony powiew wiatru. Tutaj m贸g艂 wr贸ci膰 my艣lami do Hadassy. Przypomnia艂 sobie, 偶e sta艂 kiedy艣 przy niej na dziobie okr臋tu, patrz膮c, jak wiatr zwiewa jej na twarz mi臋kkie kosmyki czarnych w艂os贸w, przygl膮daj膮c si臋 tej twarzy, kiedy z takim 偶arem m贸wi艂a o swoim niewidzialnym Bogu: "B贸g przemawia... spokojny, cichy g艂os w podmuchu wiatru". Wyda艂o mu si臋, 偶e takim w艂a艣nie g艂osem, spokojnym i cichym, przemawia w tej chwili do niego Hadassa, 偶e szepcze mu co艣 w podmuchu wiatru... przyzywaj膮c go.

Ku czemu? Ku rozpaczy? Ku 艣mierci?

Czu艂 si臋 rozdarty mi臋dzy pragnieniem, by o niej zapomnie膰, a l臋kiem, 偶e mog艂oby do tego doj艣膰. By艂o to tak, jakby raz otworzywszy serce na jej g艂os, nie m贸g艂 go ju偶 zamkn膮膰. Jej g艂os sta艂 si臋 uporczyw膮 obecno艣ci膮, rozbrzmiewaj膮c膮 echem po艣r贸d ciemno艣ci, w jakiej by艂 pogr膮偶ony.

Rozdzia艂 II

Kiedy Markus zszed艂 w Efezie na l膮d, nie mia艂 zgo艂a poczucia, 偶e wraca do domu, ani nie cieszy艂 si臋, 偶e ma ju偶 rejs za sob膮. Powierzy艂 sw贸j baga偶 s艂u偶bie, a sam uda艂 si臋 prosto do po艂o偶onej na zboczu wzg贸rza, blisko centrum miasta, willi swojej matki. Powita艂 go zaskoczony s艂uga, kt贸ry oznajmi艂, 偶e jego pani wysz艂a, ale przyjdzie najdalej za godzin臋. Zm臋czony i przygn臋biony Markus poszed艂 na wewn臋trzny dziedziniec, 偶eby tam zaczeka膰 na matk臋. 艢wiat艂o s艂oneczne sp艂ywa艂o do atrium przez otwarty dach, rzucaj膮c migotliwe b艂yski na pomarszczon膮 powierzchni臋 wody w ozdobionej ornamentami sadzawce. Woda skrzy艂a si臋 i ta艅czy艂a, a przez korytarze na dole ni贸s艂 si臋 koj膮cy szmer fontanny. Markusowi jednak nie przynosi艂 ukojenia, kiedy usiad艂 w ma艂ej cienistej niszy.

Odchyli艂 g艂ow臋 do ty艂u i opar艂 j膮 o 艣cian臋, pragn膮c, by melodyjny szum obmy艂 jego zbola艂e serce, by przyni贸s艂 mu chwil臋 wytchnienia od udr臋ki. Jednak wspomnienia n臋ka艂y go nadal, ogarnia艂o go coraz wi臋ksze przygn臋bienie, czu艂 dusz膮cy go ci臋偶ar. Min臋艂o ju偶 czterna艣cie miesi臋cy od 艣mierci Hadassy, lecz ca艂a trwoga, jak膮 wtedy prze偶y艂, przenika艂a go, jakby wszystko zdarzy艂o si臋 wczoraj. Hadassa cz臋sto siada艂a na tej samej 艂aweczce, modl膮c si臋 do swego niewidzialnego Boga i odnajduj膮c pok贸j, kt贸ry dla Markusa by艂 ci膮gle nieosi膮galny. Prawie s艂ysza艂 jej g艂os - spokojny, pe艂en s艂odyczy, oczyszczaj膮cy jak woda w fontannie. Modli艂a si臋 za jego rodzic贸w. Modli艂a si臋 za niego. Modli艂a si臋 nawet za Juli臋!

Zamkn膮艂 oczy. Z ca艂ej si艂y pragn膮艂 odmieni膰 przesz艂o艣膰. Gdyby偶 to wystarczy艂o, 偶eby przywr贸ci膰 偶ycie Hadassie! Si艂a jego pragnienia. Gdyby偶 przez jakie艣 czary da艂o si臋 wymaza膰 udr臋k臋 minionych miesi臋cy, gdyby偶 znowu siedzia艂a obok niego, 偶ywa i zdrowa. Gdyby m贸g艂 pos艂u偶y膰 si臋 jej imieniem jak zakl臋ciem i wskrzesi膰 j膮 moc膮 swej mi艂o艣ci.

- Hadasso... - wyszepta艂 chrapliwie. - Hadasso.

Jednak z mg艂y jego wyobra藕ni nie powsta艂a Hadassa, lecz tylko plugawe, gwa艂towne obrazy jej umierania, a potem udr臋ka duszy - zgroza, 偶al i poczucie winy, a wszystkie te uczucia zag臋szcza艂y si臋 w jedno, w g艂臋boki gniew, kt贸ry sta艂 si臋 jego wiernym towarzyszem.

C贸偶 przysz艂o jej z modlitwy? - rozmy艣la艂 z gorycz膮, staraj膮c si臋 wymaza膰 z umys艂u obraz jej 艣mierci. Tak spokojnie sta艂a, kiedy lew si臋 na ni膮 rzuci艂. A je艣li nawet krzycza艂a, jej g艂os zag艂uszy艂y radosne wrzaski efezjan... w艣r贸d nich jego w艂asnej siostry. Zanim wyjecha艂 do Rzymu, matka powiedzia艂a mu, 偶e czas leczy wszystkie rany. Lecz to, co czu艂 patrz膮c, jak umiera Hadassa, ci膮偶y艂o mu z ka偶dym dniem bardziej, stawa艂o si臋 coraz trudniejsze do zniesienia. A偶 wreszcie b贸l sta艂 si臋 jedn膮 ci臋偶k膮 bry艂膮, kt贸ra przygniata艂a go do ziemi.

Markus westchn膮艂 i wsta艂. Nie mo偶e 偶y膰 przesz艂o艣ci膮. Nie dzisiaj, kiedy jest tak zm臋czony, tak wyczerpany d艂ug膮 i nudn膮 podr贸偶膮. Wyjazd do Rzymu nie uwolni艂 go od apatii, a nawet sprawi艂, 偶e 偶ycie wydawa艂o mu si臋 jeszcze gorsze ni偶 przedtem. A teraz, po powrocie, nie czuje si臋 bynajmniej lepiej ni偶 przed opuszczeniem Efezu.

Sta艂 w perystylu willi swej matki, przepe艂niony bolesnym, niewypowiedzianym smutkiem. W ca艂ym domu panowa艂a cisza, chocia偶 s艂u偶ba krz膮ta艂a si臋 przy swoich obowi膮zkach. Czu艂 obecno艣膰 tych ludzi, lecz im m膮dro艣膰 nakazywa艂a trzyma膰 si臋 od niego jak najdalej. Drzwi wej艣ciowe otworzy艂y si臋 i zamkn臋艂y. Us艂ysza艂 ciche g艂osy, a potem kroki pospiesznie zbli偶aj膮ce si臋 w jego stron臋.

- Markus! - wykrzykn臋艂a matka. Podbieg艂a i rzuci艂a si臋 w jego ramiona.

- Matko - powiedzia艂, u艣miechaj膮c si臋 i odsuwaj膮c j膮 na odleg艂o艣膰 ramion, by zobaczy膰, czy si臋 zmieni艂a podczas jego nieobecno艣ci. - Dobrze wygl膮dasz. - Pochyli艂 si臋, by poca艂owa膰 j膮 w oba policzki.

- Czemu tak szybko? - spyta艂a. - My艣la艂am, 偶e nie ujrz臋 ci臋 przez kilka lat.

- Za艂atwi艂em wszystkie sprawy. Nie mia艂em po co tam zostawa膰.

- Czy zasta艂e艣 wszystko w dobrym porz膮dku?

- Jestem bogatszy ni偶 rok temu, je艣li to mia艂a艣 na my艣li.

U艣miecha艂 si臋, ale nie by艂o w tym u艣miechu ani 艣ladu rado艣ci. Feba spojrza艂a mu w oczy i jej twarz z艂agodnia艂a. Mi臋kkim ruchem unios艂a d艂o艅 do jego policzka, jakby by艂 dzieckiem, kt贸re spotka艂a krzywda.

- Och, Markusie - powiedzia艂a ze wsp贸艂czuciem. - Ta podr贸偶 nie pomog艂a ci zapomnie膰.

Zrobi艂 krok do ty艂u, zadaj膮c sobie pytanie, czy ka偶da matka potrafi zajrze膰 do duszy swojego dziecka tak jak jego matka.

- Powierzy艂em zarz膮d sk艂adami Sekstusowi - rzuci艂 dziarskim g艂osem. - Nie brak mu umiej臋tno艣ci i jest godny zaufania.

Feba podj臋艂a ten w膮tek.

- Zawsze zna艂e艣 si臋 na ludziach. Tak samo jak ojciec - odpar艂a spokojnie, uwa偶nie si臋 mu przygl膮daj膮c.

- Czasem wyczucie mnie zwodzi艂o - powiedzia艂 pos臋pnie i zaraz postara艂 si臋 odwr贸ci膰 swoje my艣li od siostry. - Juliusz m贸wi艂 mi, 偶e przez kilka tygodni cierpia艂a艣 na gor膮czk臋.

- Tak. Ale teraz czuj臋 si臋 艣wietnie.

Markus przyjrza艂 si臋 jej baczniej.

- Powiedzia艂 te偶, 偶e szybko si臋 m臋czysz. Wyszczupla艂a艣 od mojego wyjazdu.

Roze艣mia艂a si臋.

- Nie musisz si臋 o mnie martwi膰. Teraz, kiedy wr贸ci艂e艣, nabior臋 znowu apetytu. - Uj臋艂a jego d艂o艅. - Wiesz przecie偶, jak si臋 zamartwia艂am, kiedy ojciec wyprawia艂 si臋 w tak膮 d艂ug膮 podr贸偶. Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e teraz b臋d臋 si臋 tak samo martwi膰 o ciebie. Na morzu wszystko jest mo偶liwe.

Usiad艂a na 艂awce. Markus nadal sta艂. Zauwa偶y艂a, 偶e jest niespokojny i wychud艂, 偶e na twarzy pojawi艂y mu si臋 zmarszczki, a rysy si臋 wyostrzy艂y.

- Jak tam w Rzymie?

- Bez wi臋kszych zmian. Spotka艂em si臋 z Antygonusem i jego 艣wit膮 pochlebc贸w. Jak zwykle j臋cza艂, 偶e brak mu pieni臋dzy.

- I da艂e艣 mu to, czego pragn膮艂?

- Nie.

- Dlaczego?

- Poniewa偶 chcia艂 trzysta tysi臋cy sesterc贸w, kt贸re w ca艂o艣ci przeznaczy艂by na organizowanie igrzysk.

Odwr贸ci艂 g艂ow臋. Kiedy艣 zgodzi艂by si臋 bez najmniejszych skrupu艂贸w, a nawet sam z przyjemno艣ci膮 ogl膮da艂by igrzyska. Oczywi艣cie Antygonus odwdzi臋czy艂by si臋 szczodrze, za艂atwiaj膮c mu korzystne umowy na budowle publiczne i polecaj膮c go bogatym arystokratom, kt贸rzy chcieli wybudowa膰 sobie wi臋ksze i lepiej wyposa偶one wille. Polityk taki jak Antygonus musia艂 zjednywa膰 sobie 偶yczliwo艣膰 t艂umu. Najlepszym sposobem by艂o organizowanie igrzysk. T艂uszcza nie dba艂a o to, jakie pogl膮dy ma senator, pod warunkiem, 偶e zapewnia艂 jej rozrywki i zapomnienie o prawdziwych problemach 偶ycia: niezr贸wnowa偶ony bilans handlowy, zamieszki, g艂贸d, choroby, nap艂yw niewolnik贸w z prowincji, kt贸rzy odbierali prac臋 ludziom wolnym.

Markus nie chcia艂 mie膰 ju偶 w tym swojego udzia艂u. Wstydzi艂 si臋 tego, 偶e kiedy艣 dawa艂 Antygonusowi setki tysi臋cy sesterc贸w. Ale wtedy my艣la艂 tylko o korzy艣ciach, jakie mo偶e zapewni膰 wysoko postawiony przyjaciel. Nigdy nie zastanawia艂 si臋 nad tym, co jego hojno艣膰 mo偶e oznacza膰, je艣li chodzi o ludzkie 偶ycie. Prawd臋 m贸wi膮c, zupe艂nie go to nie obchodzi艂o. Wspieranie finansowe Antygonusa by艂o rzecz膮 nader op艂acaln膮. Chcia艂 zdoby膰 umowy na zabudow臋 spalonych najbogatszych dzielnic Rzymu, a napychanie Antygonusowi sakiewki sestercami by艂o najkr贸tsz膮 drog膮 do zbicia maj膮tku. 艁ap贸wki zapewnia艂y mu zam贸wienia, zam贸wienia za艣 zapewnia艂y bogactwo. Jego bogini膮 by艂a Fortuna.

Teraz jak w zwierciadle widzia艂 samego siebie z dawnych czas贸w: by艂 cz艂owiekiem znudzonym i popijaj膮cym wino z przyjaci贸艂mi, kiedy przybijano kogo艣 do krzy偶a; zajadaj膮cym podawane przez niewolnika smako艂yki, kiedy dw贸ch m臋偶czyzn stawiano naprzeciwko siebie i zmuszano do walki na 艣mier膰 i 偶ycie. I po co? 呕eby zabawia膰 znudzony, wyg艂odnia艂y t艂um, kt贸rego on sam stanowi艂 cz膮stk臋, z t膮 tylko r贸偶nic膮, 偶e on p艂aci艂 za igrzyska. A teraz przysz艂o mu zap艂aci膰 znacznie wy偶sz膮 cen臋, wiedzia艂 bowiem, 偶e ma taki sam jak wszyscy udzia艂 w 艣mierci Hadassy.

Przypomina艂 sobie, jaki by艂 rozbawiony, kiedy przera偶ony cz艂owiek ucieka艂 przed sfor膮 ps贸w, chocia偶 nie by艂o dla niego ucieczki. D藕wi臋cza艂 mu w uszach tysi膮ckrotny okrzyk szale艅czej rado艣ci, kt贸ry rozleg艂 si臋, gdy lwica rozszarpa艂a cia艂o Hadassy. Jak膮偶 zbrodni臋 pope艂ni艂a? By艂a czysta i 艂agodna, a to budzi艂o wyrzuty sumienia i zazdro艣膰 u plugawej dziwki. Dziwki, kt贸ra by艂a jego siostr膮...

Feba siedzia艂a w milczeniu na ocienionej 艂awce i wpatrywa艂a si臋 w zgorzknia艂膮 twarz syna.

- Julia pyta艂a, kiedy wr贸cisz.

Na d藕wi臋k tego imienia zacz膮艂 mu drga膰 mi臋sie艅 w szcz臋ce.

- Chce ci臋 widzie膰, Markusie.

Milcza艂.

- Potrzebuje ciebie.

- Nie dbam o to, czego potrzebuje Julia.

- A je艣li chce naprawi膰 sw贸j b艂膮d?

- Naprawi膰? Jak? Czy mo偶e przywr贸ci膰 Hadassie 偶ycie? Czy mo偶e cofn膮膰 to, co uczyni艂a? O nie, matko. Nie da si臋 ju偶 niczego naprawi膰.

- Jest nadal twoj膮 siostr膮 - powiedzia艂a 艂agodnym g艂osem.

- By膰 mo偶e ty masz c贸rk臋, matko, lecz przysi臋gam ci, 偶e ja nie mam siostry.

Widzia艂a zaciek艂o艣膰 jego spojrzenia, widzia艂a zaci艣ni臋te z臋by.

- Czy nie potrafisz zapomnie膰 o tym, co by艂o?

- Nie.

- Nie potrafisz wybaczy膰?

- Nigdy! Modl臋 si臋, by spad艂y na jej g艂ow臋 wszystkie mo偶liwe przekle艅stwa bog贸w.

W oczach jego matki zab艂ys艂y 艂zy.

- By膰 mo偶e powiniene艣 bardziej pami臋ta膰 o tym, jak Hadassa 偶y艂a, a mniej jak umar艂a.

Te s艂owa przeszy艂y jego serce i obr贸ci艂 si臋 lekko, w艣ciek艂y, 偶e musia艂a mu o tym przypomina膰.

- Pami臋tam a偶 za dobrze - odpar艂 ochryp艂ym g艂osem.

- Mo偶e inaczej to pami臋tamy - powiedzia艂a 艂agodnie Feba.

Unios艂a r臋k臋, by dotkn膮膰 wisiorka, kt贸ry w艂o偶y艂a pod palus. By艂 to symbol jej nowej wiary: pasterz nios膮cy na ramionach zagubion膮 owieczk臋. Markus o niczym nie wiedzia艂. Waha艂a si臋, niepewna, czy jest to odpowiedni moment, by mu to wyjawi膰.

Dzi臋ki przyk艂adowi Hadassy Feba znalaz艂a drog臋, kt贸r膮 winna kroczy膰 przez 偶ycie. Zosta艂a chrze艣cijank膮 ochrzczon膮 wod膮 w imi臋 Ducha Boga 呕ywego. Nie musia艂a zmaga膰 si臋 ze sob膮 jak Decymus, kt贸ry dopiero w godzinie 艣mierci przyj膮艂 Pana. A teraz Markus, tak jak przedtem jego ojciec, chce walczy膰 z Duchem. Markus, kt贸ry nie chcia艂, by kto艣 rz膮dzi艂 jego 偶yciem, kt贸ry nie uznawa艂 nad sob膮 偶adnej w艂adzy.

Patrz膮c, jak stoi, to zaciskaj膮c, to otwieraj膮c pi臋艣ci, Feba wiedzia艂a, 偶e nie jest to odpowiedni moment, 偶eby powiedzie膰 mu o Jezusie i swojej wierze. Markus uni贸s艂by si臋 gniewem. Niczego by nie zrozumia艂. Zl膮k艂by si臋 o ni膮, zl膮k艂by si臋, 偶e straci j膮 tak samo jak straci艂 Hadass臋. O, gdyby偶 potrafi艂 dostrzec, 偶e wcale jej nie straci艂. Zatraci艂 za to siebie.

- Co chcia艂aby Hadassa, by艣 uczyni艂?

Markus zamkn膮艂 oczy.

- Gdyby post臋powa艂a inaczej, 偶y艂aby.

- Gdyby by艂a inna, Markusie, nigdy nie kocha艂by艣 jej tak, jak j膮 kochasz, ca艂ym sercem, umys艂em i dusz膮.

Jak kocha艂by Boga, gdyby dostrzeg艂, 偶e ku Hadassie przyci膮ga艂 go zamieszkuj膮cy j膮 Duch Bo偶y. Feba widzia艂a b贸l syna i cierpia艂a razem z nim. Wsta艂a z 艂awki i podesz艂a do Markusa.

- Czy pomnikiem Hadassy ma by膰 twoja nienawi艣膰 do w艂asnej siostry? - zapyta艂a.

- Daj temu pok贸j, matko - rzek艂 ochryple.

- Jak偶ebym mog艂a? - powiedzia艂a ze smutkiem. - Jeste艣 moim synem, a Julia, bez wzgl臋du na to, co zrobi艂a, pozostanie moj膮 c贸rk膮. Kocham was oboje. Kocham Hadass臋.

- Hadassa nie 偶yje, matko. - Opu艣ci艂 na ni膮 wzrok. - Czy dlatego zgin臋艂a, 偶e pope艂ni艂a jak膮艣 zbrodni臋? Nie! Zamordowa艂a j膮 zazdrosna dziwka.

Feba po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu.

- Hadassa 偶yje dla mnie. I 偶yje dla ciebie.

- 呕yje! - wykrzykn膮艂 ze smutkiem. - Jak mo偶esz co艣 takiego m贸wi膰? Czy jest tu z nami?

Odsun膮艂 si臋 od niej i usiad艂 na 艂awce, na kt贸rej Hadassa siada艂a w cichej godzinie wieczornej lub przed 艣witaniem. Opar艂 si臋 plecami o 艣cian臋. Wygl膮da艂 na ca艂kowicie wyczerpanego. Usiad艂a obok i uj臋艂a jego d艂o艅.

- Czy pami臋tasz, co powiedzia艂a ojcu tu偶 przed jego 艣mierci膮?

- Wzi膮艂 moj膮 r臋k臋 i po艂o偶y艂 j膮 na r臋ce Hadassy. By艂a moja.

Ci膮gle mia艂 przed oczyma wyraz jej czarnych oczu, kiedy zacisn膮艂 d艂o艅 na jej d艂oni, jakby bior膮c j膮 w swe w艂adanie. Czy ojciec zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e Hadassa jest w niebezpiecze艅stwie? Czy chcia艂 mu nakaza膰, by j膮 chroni艂? Powinien by艂 zabra膰 j膮 natychmiast od Julii, nie czekaj膮c na zgod臋 siostry. Julia by艂a wtedy ci臋偶arna, porzuci艂 j膮 kochanek. Ulitowa艂 si臋 nad ni膮, nie zdaj膮c sobie sprawy z zagro偶enia, jakie wisia艂o nad g艂ow膮 Hadassy. Gdyby okaza艂 wi臋cej rozumu, Hadassa nadal by 偶y艂a. By艂aby jego 偶on膮.

- Markusie, Hadassa powiedzia艂a, 偶e wystarczy uwierzy膰 i przyj膮膰 艂ask臋 Boga, by znale藕膰 si臋 w raju u boku Pana. Powiedzia艂a, 偶e kto uwierzy w Jezusa, nie zginie, ale b臋dzie mia艂 偶ycie wieczne.

Zacisn膮艂 palce na jej d艂oni.

- Matko, to tylko s艂owa, kt贸re mia艂y przynie艣膰 ukojenie umieraj膮cemu, kt贸ry zobaczy艂, 偶e zmarnowa艂 偶ycie. Wszystko, co mamy, jest tu i teraz. Jedynym 偶yciem wiecznym, jakiego mo偶emy oczekiwa膰, jest 偶ycie w sercu innych. Hadassa 偶yje i b臋dzie 偶y艂a, p贸ki ja nie umr臋. 呕yje we mnie. - W jego oczach pojawi艂 si臋 wyraz jakiej艣 twardo艣ci. - A poniewa偶 j膮 kocham, nigdy nie zapomn臋, jak umar艂a i kto do tego doprowadzi艂.

- Czy nigdy nie zrozumiesz, dlaczego umar艂a? - spyta艂a Feba z oczyma b艂yszcz膮cymi od 艂ez.

- Wiem dlaczego. Zosta艂a zamordowana, bo obudzi艂a zazdro艣膰 i w艣ciek艂o艣膰. Jej czysto艣膰 obna偶a艂a nieczysto艣膰 Julii.

Cofn膮艂 r臋k臋. By艂 pe艂en napi臋cia, zmaga艂 si臋 z szalej膮cymi w nim uczuciami. Nie chcia艂 o nic obwinia膰 matki. To nie jej wina, 偶e urodzi艂a jadowit膮 偶mij臋. Czemu jednak musi m贸wi膰 to wszystko teraz, kiedy on tak krwawi?

- Czasem chcia艂bym zapomnie膰 - powiedzia艂, kryj膮c twarz w d艂oniach i 艣ciskaj膮c skronie, jakby chcia艂 u艣mierzy膰 b贸l g艂owy wype艂nionej wspomnieniami. - Powiedzia艂a mi kiedy艣, 偶e B贸g przem贸wi艂 do niej w powiewie wiatru, ale ja nie s艂ysza艂em niczego poza s艂abym echem jej s艂贸w.

- Wi臋c nas艂uchuj.

- Nie mog臋! Nie mog臋 tego znie艣膰.

- Mo偶e tego w艂a艣nie potrzebujesz: odnale藕膰 jej Boga i przyj膮膰 od Niego pok贸j, o kt贸rym m贸wi艂a.

Markus szarpn膮艂 g艂ow臋 do g贸ry i roze艣mia艂 si臋 chrapliwie.

- Mam szuka膰 jej Boga?

- Jej wiara w tego Boga by艂a sam膮 istot膮 Hadassy, Markusie. Z pewno艣ci膮 zdajesz sobie z tego spraw臋.

Wsta艂 i odszed艂 kilka krok贸w.

- Gdzie偶 by艂 ten jej wszechmog膮cy B贸g, kiedy stan臋艂a przed lwami? Je偶eli istnieje, jest tch贸rzem, kt贸ry j膮 opu艣ci艂!

- Je艣li naprawd臋 w to wierzysz, musisz sam zg艂臋bi膰, dlaczego tak si臋 sta艂o.

- Jak mam to zrobi膰, matko? Mam zapyta膰 kap艂an贸w ze 艣wi膮tyni, kt贸rej od dawna nie ma? Tytus zburzy艂 Jerozolim臋. Judea le偶y w gruzach.

- Musisz zapyta膰 o to jej Boga.

Zmarszczy艂 brwi, spojrza艂 na ni膮 przenikliwie.

- Chyba nie zaczynasz wierzy膰 w tego wykl臋tego Jezusa? Powiedzia艂em ci, co si臋 z Nim sta艂o. By艂 zwyk艂ym cie艣l膮, kt贸ry zadar艂 z 呕ydami. Wydali Go na ukrzy偶owanie.

- Kocha艂e艣 przecie偶 Hadass臋.

- Nadal j膮 kocham.

- Czy偶 nie jest wi臋c warta tego, by艣 zada艂 sobie par臋 pyta艅? Co chcia艂aby, 偶eby艣 zrobi艂, Markusie? Co by艂o dla niej wa偶niejsze nawet ni偶 偶ycie? Musisz odnale藕膰 jej Boga i spyta膰 Go, dlaczego umar艂a. Tylko On mo偶e da膰 ci odpowied藕, kt贸rej szukasz.

Markus wykrzywi艂 ironicznie wargi.

- Jak si臋 szuka oblicza niewidzialnego Boga?

- Tak jak czyni艂a to Hadassa. W modlitwie.

Serce przepe艂ni艂 mu 偶al, a potem zala艂a je fala goryczy i gniewu.

- Na bog贸w, matko, co jej przysz艂o z modlitwy?

Po jej zaskoczonej i zasmuconej minie pozna艂, 偶e g艂臋boko j膮 urazi艂. Opanowa艂 nerwy, zmusi艂 si臋 do racjonalnego my艣lenia.

- Wiem, matko, 偶e chcesz mnie pocieszy膰, ale nie ma dla mnie pociechy. Czy偶 tego nie pojmujesz? Mo偶e czas co艣 zmieni, sam nie wiem. Nic mi jednak po takich czy innych bogach. - Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i w jego g艂osie znowu zabrzmia艂a gniewna nuta. - Od czas贸w dzieci艅stwa pami臋tam, 偶e sk艂ada艂a艣 w lararium ofiary b贸stwom domowego ogniska. Czy uchroni艂o to tamte twoje dzieci od 艣mierci z gor膮czki? Czy uratowa艂o 偶ycie ojcu? Czy cho膰 raz s艂ysza艂a艣 g艂os w powiewie wiatru? - Jego gniew zgas艂 nagle i pozosta艂o mu tylko straszliwe uczucie pustki. - Nie ma 偶adnych bog贸w!

- A wi臋c wszystko, co m贸wi艂a Hadassa, by艂o k艂amstwem.

Skrzywi艂 si臋 z b贸lu.

- Nie. Wierzy艂a w ka偶de s艂owo, jakie wypowiedzia艂a.

- Czy偶by wierzy艂a w k艂amstwo, Markusie? Czy偶by umar艂a daremnie?

Zobaczy艂a, jak jej syn zaciska pi臋艣膰 i wiedzia艂a, 偶e zada艂a mu b贸l. Lepszy jednak b贸l ni偶 wieczna 艣mier膰.

Wsta艂a, podesz艂a do niego i ruchem pe艂nym 艂agodno艣ci po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego policzku.

- Markusie, je艣li naprawd臋 wierzysz, 偶e B贸g Hadassy opu艣ci艂 j膮, spytaj Go, dlaczego uczyni艂 to komu艣 takiemu jak ona.

- Jakie偶 mo偶e mie膰 to teraz znaczenie?

- Ma. Wi臋ksze ni偶 my艣lisz. Jak inaczej mo偶esz pogodzi膰 si臋 z tym, co si臋 sta艂o?

Poblad艂, poczu艂, jak ch艂贸d wpe艂za mu na twarz.

- To z艂udzenie. Nigdy nie b臋d臋 m贸g艂 si臋 pogodzi膰. Je偶eli kiedykolwiek zaczn臋 szuka膰 Boga Hadassy, matko, to nie po to, by Go chwali膰, jak czyni艂a ona, ale by Go przekl膮膰. Feba nic ju偶 nie powiedzia艂a, ale jej serce krzycza艂o z trwogi. "O Panie, wybacz mu. On nie wie, co m贸wi." Markus nie chcia艂 pociechy, wierzy艂 bowiem, 偶e pozosta艂o mu tylko s艂odkie echo g艂osu Hadassy w ciemno艣ci, kt贸ra si臋 wok贸艂 niego zamkn臋艂a.

Rozdzia艂 III

Ta - powiedzia艂a Julia Walerian, wskazuj膮c brunatn膮 k贸zk臋 w zagrodzie tu偶 obok 艣wi膮tyni. - Ta ciemnobrunatna. Czy nie ma 偶adnej skazy?

- Wszystkie moje kozy s膮 bez skazy - odpar艂 kupiec, toruj膮c sobie drog臋 w艣r贸d zwierz膮t st艂oczonych w zagrodzie i chwytaj膮c koz臋, kt贸r膮 wybra艂a Julia. Za艂o偶y艂 jej p臋tl臋 na szyj臋. - Te zwierz臋ta s膮 doskona艂e - doda艂, podnosz膮c szamocz膮c膮 si臋 koz臋. Przepychaj膮c si臋 przez stado, poda艂 cen臋 i oczy Julii zw臋zi艂y si臋.

Przenosi艂a spojrzenie z chudej k贸zki na kupca i z powrotem.

- Ani my艣l臋 p艂aci膰 tyle za tak膮 ma艂膮 koz臋!

Kupiec powi贸d艂 spojrzeniem po jej wytwornym we艂nianym palusie i zatrzyma艂 je na sznurze pere艂 we w艂osach i naszyjniku z karbunku艂贸w.

- Tw贸j wygl膮d, pani, 艣wiadczy, 偶e sta膰 ci臋 na to, je艣li jednak masz ochot臋 potargowa膰 si臋 ze mn膮, niechaj spadnie to na twoj膮 g艂ow臋. - Postawi艂 k贸zk臋 i wyprostowa艂 si臋. - Ja nie b臋d臋 traci艂 czasu na targi. Czy widzisz znak na uchu? To zwierz臋 zosta艂o namaszczone na ofiar臋 przez jednego z haruspik贸w. Jasnowidz膮cy uczynili to dla twego dobra. Pieni膮dze za to zwierz臋 trafi膮 do haruspika i do 艣wi膮tyni. Czy pojmujesz? Je艣li jednak pragniesz kupi膰 gdzie艣 ta艅sz膮 koz臋, by poprowadzi膰 j膮 przed oblicze bog贸w i ich u艣wi臋conych przedstawicieli, uczy艅 to na w艂asn膮 odpowiedzialno艣膰. - Przygl膮da艂 si臋 jej drwi膮co.

S艂ysz膮c te s艂owa, Julia zadr偶a艂a. Mia艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e kupiec chce j膮 wykorzysta膰, ale nie mia艂a wyboru. Ten okropny cz艂owiek ma racj臋. Tylko szaleniec pr贸buje oszuka膰 bog贸w - czy haruspika, kt贸rego bogowie wybrali, by odczytywa艂 艣wi臋te znaki ukryte we wn臋trzno艣ciach zwierz臋cia ofiarnego. Z odraz膮 spojrza艂a na k贸zk臋. Przysz艂a tu, aby dowiedzie膰 si臋, co jej dolega, a je偶eli oznacza to, 偶e musi zap艂aci膰 niegodziw膮 cen臋 za zwierz臋 ofiarne, uczyni to.

- Wybacz - powiedzia艂a. - Wezm臋 j膮.

Zdj臋艂a bransolet臋 i otworzy艂a wbudowan膮 w ni膮 skrytk臋. Staraj膮c si臋 nie zwraca膰 uwagi na zadowolon膮 min臋 kupca, odliczy艂a trzy sesterce. Potar艂 monety w palcach i wsun膮艂 je do sakiewki u pasa.

- Jest twoja - oznajmi艂, podaj膮c Julii koniec sznura - i niechaj przyniesie ci zdrowie.

- We藕 j膮 - rozkaza艂a zwi臋藕le Julia, zwracaj膮c si臋 do Eudemas.

Odsun臋艂a si臋, 偶eby niewolnica mog艂a wywlec becz膮ce i szarpi膮ce si臋 zwierz臋 z zagrody. Kupiec przygl膮da艂 si臋 temu ze 艣miechem. Kiedy Julia wesz艂a z Eudemas i koz膮 do 艣wi膮tyni, poczu艂a, 偶e robi si臋 jej s艂abo. Ci臋偶ka, intensywna wo艅 kadzide艂 nie t艂umi艂a zapachu krwi i 艣mierci. 呕o艂膮dek podszed艂 jej pod gard艂o. Zaj臋艂a miejsce w kolejce czekaj膮cych. Zamkn臋艂a oczy i prze艂yka艂a 艣lin臋 nap艂ywaj膮c膮 jej do ust. Na czo艂o wyst膮pi艂 jej zimny pot. Nie mog艂a pozby膰 si臋 my艣li o poprzednim wieczorze i k艂贸tni z Prymusem.

- Nie da si臋 z tob膮 wytrzyma膰, Julio - oznajmi艂 Prymus. - Psujesz nastr贸j ka偶dej uczty, w kt贸rej bierzesz udzia艂.

- Jak偶e to mi艂o z twojej strony, kochany m臋偶u, 偶e my艣lisz o moim zdrowiu i samopoczuciu.

Spojrza艂a na Kalab臋, szukaj膮c u niej wsp贸艂czucia, ale zobaczy艂a tylko, 偶e Kalaba daje znak Eudemas, by ta przysun臋艂a bli偶ej p贸艂misek z g臋simi w膮tr贸bkami. Wybra艂a sobie w膮tr贸bk臋 i u艣miechn臋艂a si臋 tak, 偶e niewolnica obla艂a si臋 p膮sem, a potem zblad艂a jak chusta. Kalaba odprawi艂a j膮 gestem r臋ki i patrzy艂a, jak dziewczyna niesie p贸艂misek Prymusowi. Dopiero w tym momencie zauwa偶y艂a, 偶e Julia na ni膮 patrzy. Unios艂a brwi i skierowa艂a na Juli臋 puste i oboj臋tne spojrzenie.

- Co si臋 sta艂o, moja droga?

- Nie obchodzi ci臋, 偶e jestem chora?

- Ale偶 obchodzi - odpar艂a Kalaba g艂osem, w kt贸rym brzmia艂a nutka zniecierpliwienia. - Mam wra偶enie, 偶e ciebie to nie obchodzi. Julio, moja kochana, rozmawia艂y艣my o tym tyle razy, 偶e sta艂o si臋 to doprawdy nudne. Jest taka prosta odpowied藕, tyle 偶e ty nie chcesz przyj膮膰 jej do wiadomo艣ci. Skup si臋 na tym, 偶eby wyzdrowie膰. Pozw贸l, by uzdrowi艂a ci臋 twoja wola. Wystarczy skupi膰 na czym艣 umys艂, by osi膮gn膮膰 to wysi艂kiem woli.

- My艣lisz, Kalabo, 偶e nie pr贸bowa艂am?

- Nie do艣膰 wytrwale, gdy偶 inaczej czu艂aby艣 si臋 ju偶 dobrze. Musisz co rano skupia膰 my艣li na sobie i medytowa膰 tak, jak ci臋 nauczy艂am. Opr贸偶nij umys艂 z wszystkiego poza 艣wiadomo艣ci膮, 偶e jeste艣 dla siebie bogiem, a twoje cia艂o jest tylko 艣wi膮tyni膮, kt贸r膮 zamieszkujesz. Stanie si臋 wedle twej woli, Julio. K艂opot w tym, 偶e brak ci wiary. Musisz uwierzy膰, a wtedy dokonasz wszystkiego, czego zechcesz.

Julia odwr贸ci艂a wzrok od mrocznych oczu Kalaby. Ka偶dego ranka robi艂a dok艂adnie to, co przyjaci贸艂ka nakazywa艂a. Czasem gor膮czka przychodzi艂a w samym 艣rodku medytacji i Julia zaczyna艂a dr偶e膰 - os艂abiona i zn臋kana nudno艣ciami.

Ow艂adni臋ta poczuciem bezradno艣ci, powiedzia艂a spokojnym g艂osem:

- Niekt贸re rzeczy s膮 poza w艂adaniem ludzkiej woli.

Kalaba obrzuci艂a j膮 pogardliwym spojrzeniem.

- Skoro brak ci wiary w siebie sam膮, w sw膮 wewn臋trzn膮 moc, by膰 mo偶e winna艣 uczyni膰 to, co proponuje Prymus. Id藕 do 艣wi膮tyni i z艂贸偶 ofiar臋. Je艣li o mnie chodzi, nie wierz臋 w bog贸w. Wszystko, co osi膮gn臋艂am, zawdzi臋czam w艂asnemu wysi艂kowi i umys艂owi, nie za艣 uciekaniu si臋 do nadnaturalnych, niewidzialnych mocy. Je偶eli jednak s膮dzisz, Julio, 偶e nie masz w sobie mocy, jakie偶 inne post臋powanie mo偶esz wybra膰, jak tylko wzi膮膰 sk膮d艣 to, czego potrzebujesz?

Juli臋 zbija艂o z tropu to, 偶e po tylu miesi膮cach za偶y艂o艣ci Kalaba z tak膮 pogard膮 i oboj臋tno艣ci膮 odnosi艂a si臋 do jej cierpie艅. Patrzy艂a, jak przyjaci贸艂ka zjada nast臋pn膮 w膮tr贸bk臋, a potem ka偶e Eudemas przynie艣膰 wonn膮 wod臋 do obmycia r膮k. Dziewczyna wykona艂a polecenie, wpatruj膮c si臋 przy tym z uniesieniem i czci膮 w Kalab臋 i oblewaj膮c si臋 rumie艅cem, kiedy d艂ugie, ozdobione pier艣cieniami palce pog艂adzi艂y jej rami臋, zanim zosta艂a odprawiona. Julia po oczach Kalaby pozna艂a, 偶e ta, przygl膮daj膮c si臋 odchodz膮cej niewolnicy, snuje jakie艣 mroczne rozwa偶ania. Na wargach kobiety pojawi艂 si臋 ledwie widoczny, drapie偶ny u艣miech. Julia poczu艂a, 偶e robi si臋 jej niedobrze. Wiedzia艂a, 偶e na jej oczach dokonuje si臋 zdrada i 偶e ona jest jej ofiar膮, i wiedzia艂a, 偶e nic na to nie poradzi, 偶e musi to prze艂kn膮膰. Prymus te偶 zauwa偶y艂, co si臋 dzieje, i 艣wiadomo艣膰, 偶e ona wie, sprawia艂a mu okrutn膮 rozkosz.

- Prokonsul cz臋sto odwiedza haruspik贸w, by zadawa膰 pytania bogom - rzuci艂, przerywaj膮c ci膮偶膮ce ju偶 milczenie. - B臋d膮 wiedzieli, czy dosz艂o do wybuchu choroby. A w ka偶dym razie dowiesz si臋, czy twoja dolegliwo艣膰 pojawi艂a si臋 z rozkazu bog贸w.

- I co mi przyjdzie z tego, 偶e b臋d臋 wiedzia艂a? - rzuci艂a ze z艂o艣ci膮 Julia.

By艂o a偶 nadto oczywiste, 偶e ani Kalaba, ani Prymus nie dbaj膮 o to, co jej jest.

- Zm臋czy艂a mnie ta rozmowa - oznajmi艂a Kalaba, wzdychaj膮c ci臋偶ko i wstaj膮c.

- Dok膮d idziesz? - spyta艂a wprawiona w zak艂opotanie Julia.

Kalaba znowu westchn臋艂a i obrzuci艂a j膮 pob艂a偶liwym spojrzeniem.

- Do 艂a藕ni. Powiedzia艂am Safirze, 偶e spotkam si臋 z ni膮 dzi艣 wieczorem.

Wzmianka o m艂odej kobiecie jeszcze bardziej przygn臋bi艂a Juli臋.

Safira by艂a bardzo m艂oda, pi臋kna i wywodzi艂a si臋 ze znanej rzymskiej rodziny. Ju偶 po pierwszym spotkaniu Kalaba o艣wiadczy艂a, 偶e uwa偶a Safir臋 za osob臋 "obiecuj膮c膮".

- Nie mam ochoty nigdzie wychodzi膰, Kalabo.

Kalaba znowu unios艂a brwi.

- Wcale ci臋 o to nie prosz臋.

Julia podnios艂a na ni膮 wzrok.

- Czy nie liczysz si臋 zupe艂nie z moimi uczuciami?

- Owszem, licz臋 si臋. Zdawa艂am sobie dobrze spraw臋, 偶e odm贸wisz, a poza tym nie widzia艂am powodu, by艣 mi towarzyszy艂a. Nigdy nie lubi艂a艣 Safiry, prawda?

- Ale ty tak - rzuci艂a oskar偶ycielskim tonem Julia.

- To prawda - odpar艂a z zimnym u艣miechem Kalaba i by艂o to dla Julii jak pchni臋cie no偶em. - Bardzo lubi臋 Safir臋. Musisz to zrozumie膰, moja droga. Jest 艣wie偶a i niewinna, to ca艂y 艣wiat mo偶liwo艣ci.

- Ja te偶 by艂am kiedy艣 taka - zauwa偶y艂a z gorycz膮 Julia.

Twarz Kalaby przybra艂a drwi膮cy wyraz.

- Wiedzia艂a艣, co czynisz, Julio. Ja si臋 nie zmieni艂am.

- Je艣li ja si臋 zmieni艂am, to dlatego, 偶e chcia艂am ci si臋 przypodoba膰. - W oczach Julii zal艣ni艂y 艂zy gniewu.

Kalaba roze艣mia艂a si臋 cicho.

- Och, Julio, kochanie. Tym 艣wiatem rz膮dzi tylko jedno prawo: "Podobaj si臋 sama sobie". - Zimne spojrzenie Kalaby prze艣lizn臋艂o si臋 po twarzy Julii, a potem po jej smuk艂ym ciele. - Ale znaczysz dla mnie tyle samo, co zawsze.

Julii te s艂owa przynios艂y niewielk膮 pociech臋. Kalaba unios艂a lekko jej g艂ow臋 i badawczo, bez mrugni臋cia oczami przyjrza艂a si臋 m艂odej kobiecie, prowokuj膮c j膮 do jakiej艣 reakcji. Julia milcza艂a, wiedz膮c, 偶e powinna zostawi膰 to wyzwanie bez odpowiedzi. Czasem mia艂a uczucie, 偶e Kalaba tylko czeka, by zrobi艂a albo powiedzia艂a co艣, co pos艂u偶y艂oby za wym贸wk臋, by mog艂a ca艂kowicie Juli臋 opu艣ci膰.

- Jeste艣 naprawd臋 bardzo blada, kochanie - rzek艂a Kalaba g艂osem pe艂nym pot臋pienia i jednocze艣nie beztroskim. - Odpocznij przez wiecz贸r. Mo偶e inaczej spojrzysz na 艣wiat jutro rano.

Wysz艂a z gracj膮, przystaj膮c po drodze, by pog艂aska膰 ko艅cami palc贸w policzek Eudemas i powiedzie膰 co艣 przeznaczonego tylko dla uszu niewolnicy.

Julia zacisn臋艂a d艂onie, wiedz膮c dobrze, 偶e nie zdo艂a zatrzyma膰 Kalaby. My艣la艂a, 偶e mo偶e jej zaufa膰 ca艂ym sercem. A teraz czu艂a, jak wzbiera w niej w艣ciek艂o艣膰.

Przez ca艂e 偶ycie cierpia艂a z powodu m臋偶czyzn. Najpierw uk艂ada艂 i nadzorowa艂 jej 偶ycie ojciec, narzucaj膮c jej na ka偶dym kroku swoj膮 wol臋, p贸ki nie po艣lubi艂a Klaudiusza, rzymskiego uczonego, kt贸ry mia艂 posiad艂o艣膰 wiejsk膮 w Kapui. Klaudiusz nudzi艂 j膮 do szale艅stwa swoimi uczonymi dociekaniami na temat religii w cesarstwie, ale na szcz臋艣cie jego 艣mier膰 w wypadku uwolni艂a j膮 od mozo艂贸w takiego 偶ycia.

By艂a nieprzytomnie zakochana w swoim drugim m臋偶u, Kajuszu. Zwi膮zek ten da艂 jej wprawdzie wszystko, czego oczekiwa艂a: rozkosz, wolno艣膰, uwielbienie, ale potem okaza艂o si臋, 偶e Kajusz by艂 bez por贸wnania gorszy od Klaudiusza. Trwoni艂 jej maj膮tek, wydaj膮c tysi膮ce sesterc贸w na wy艣cigi i na inne kobiety, a kiedy przegrywa艂 albo wpada艂 w z艂y humor, albo na niej wy艂adowywa艂 sw贸j gniew. Julia znosi艂a to, p贸ki mog艂a. W ko艅cu jednak postara艂a si臋 za namow膮 Kalaby o to, 偶eby Kajusz nigdy ju偶 nie m贸g艂 jej skrzywdzi膰. Z dr偶eniem przypomina艂a sobie, jak umiera艂 powoli wskutek spo偶ywania trucizny, kt贸r膮 dodawa艂a do jad艂a i napoj贸w. Potem by艂 Atretes... jej wielka nami臋tno艣膰! Odda艂a mu serce, wyrzek艂a si臋 wszelkiej obrony, 偶膮daj膮c tylko, by nie zabra艂 jej wolno艣ci. Odszed艂 od niej, bo nie chcia艂a ma艂偶e艅stwa z nim i po艣lubi艂a Prymusa, 偶eby zapewni膰 sobie niezale偶no艣膰 maj膮tkow膮. Atretes nie chcia艂 zrozumie膰, dlaczego by艂o to konieczne. Wspomnienie ich ostatniej, gwa艂townej rozmowy przeszy艂o j膮 na chwil臋 b贸lem i potrz膮sn臋艂a gniewnie g艂ow膮. Atretes by艂 przecie偶 zwyk艂ym je艅cem pojmanym podczas germa艅skiego buntu, gladiatorem. Jakie偶 mia艂 prawo, by narzuca膰 jej swoj膮 wol臋? Czy naprawd臋 my艣la艂, 偶e ona go po艣lubi i zrzeknie si臋 wszystkiego na rzecz ciemnego barbarzy艅cy? Ma艂偶e艅stwo przez usus z Prymusem by艂o dla niej najm膮drzejszym wyj艣ciem - zapewni艂o jej wolno艣膰 nale偶n膮 kobiecie zam臋偶nej, nie nios膮c z sob膮 偶adnych zagro偶e艅, gdy偶 Prymus nie m贸g艂 ro艣ci膰 sobie praw do jej pieni臋dzy i posiad艂o艣ci - ale Atretes by艂 cz艂owiekiem niecywilizowanym, nie m贸g艂 wi臋c tego poj膮膰.

Nawet Markus, ukochany, uwielbiany brat, zdradzi艂 j膮 na koniec, przeklinaj膮c j膮 podczas igrzysk za to, 偶e ocali艂a go przed wystawieniem si臋 na po艣miewisko z powodu niewolnicy. Jego odej艣cie by艂o dla niej najci臋偶szym ciosem. Nadal d藕wi臋cza艂y jej w uszach jego s艂owa pe艂ne odrazy i gniewu. Mia艂a przed oczyma jego nieprzytomn膮 z gniewu twarz, kiedy odwr贸ci艂 si臋 od niej ku Kalabie.

- Chcesz j膮, Kalabo?

- Zawsze jej chcia艂am.

- Jest twoja!

Od tego czasu nie chcia艂 z ni膮 rozmawia膰, nie chcia艂 jej widzie膰. Wszyscy, ojciec, kolejni m臋偶owie, brat, zawiedli j膮. Powierzy艂a wi臋c siebie Kalabie, zaufa艂a jej bez reszty. Czy偶 przecie偶 Kalaba nie przysi臋g艂a jej mi艂o艣ci po gr贸b? Czy to nie ona otworzy艂a jej oczy na lekkomy艣lno艣膰 i niewierno艣膰 m臋偶czyzn? Czy偶 nie Kalaba wychowywa艂a j膮, rozpieszcza艂a i wskazywa艂a jej drog臋? A teraz Julia widzia艂a, 偶e Kalabie tak samo nie mo偶e zaufa膰 jak innym, i ta zdrada by艂a najgorsza, najbardziej zdumiewaj膮ca. Wyrwa艂 j膮 z tych rozmy艣la艅 Prymus, dolewaj膮c sobie wina i unosz膮c sw贸j kielich.

- By膰 mo偶e lepiej rozumiesz teraz, co prze偶ywa艂em, kiedy Prometeusz zwr贸ci艂 swe uczucia ku komu艣 innemu - rzuci艂 z wymuszonym u艣miechem, przypominaj膮c jej o pi臋knym katamicie, kt贸ry od niego uciek艂. - Czy偶by艣 zapomnia艂a? Upaja艂 si臋 s艂owami Hadassy, a偶 w ko艅cu skrad艂a mi jego serce. Oczy Julii rzuca艂y b艂yskawice.

- Kalaba mo偶e robi膰, co si臋 jej podoba - o艣wiadczy艂a, udaj膮c oboj臋tno艣膰, ale g艂os si臋 jej 艂ama艂. - Tak samo jak ja. - Chcia艂a zrani膰 Prymusa, gdy偶 przypomnia艂 jej o Hadassie. Samo imi臋 niewolnicy niby przekle艅stwo budzi艂o w Julii niezrozumia艂e poczucie samotno艣ci i trwogi. - Zreszt膮, Prymusie, uczucia Kalaby nie da si臋 por贸wna膰 z uczuciem Prometeusza. On nie zwi膮za艂 si臋 z tob膮 z w艂asnej woli, nieprawda偶? Musia艂e艣 kupi膰 go w jednym z tych kram贸w pod amfiteatrem. - Widz膮c, 偶e jej s艂owa wywar艂y oczekiwane wra偶enie, u艣miechn臋艂a si臋 i wzruszy艂a ramionami. - Ja za艣 nie mam si臋 czym martwi膰. Safira to tylko chwilowa zabawka. Kalaba szybko si臋 ni膮 zm臋czy.

- Podobnie jak zm臋czy艂a si臋 tob膮?

Julia unios艂a gwa艂townie g艂ow臋 i zobaczy艂a tryumfalny b艂ysk w jego oczach. Poczu艂a wzbieraj膮c膮 w艣ciek艂o艣膰, ale st艂umi艂a j膮 i stara艂a si臋 m贸wi膰 spokojnym g艂osem.

- Na wiele si臋 wa偶ysz, je艣li pomy艣le膰 o tym, jak niepewna jest twoja pozycja w艣r贸d moich domownik贸w.

- O czym ty m贸wisz?

- M贸j ojciec nie 偶yje. Brat zrzek艂 si臋 wszelkich praw do mnie i mojego maj膮tku. Niepotrzebny mi ju偶 jeste艣 jako m膮偶, prawda? To, co moje, pozostanie moje z tob膮... - u艣miechn臋艂a si臋 ch艂odno - albo bez ciebie.

Zamruga艂, gdy偶 zrozumia艂 gro藕b臋 ukryt膮 w jej s艂owach, i zmieni艂 zachowanie r贸wnie szybko, jak kameleon zmienia ubarwienie.

- Zawsze niew艂a艣ciwie mnie rozumiesz, Julio. Twoje uczucia s膮 dla mnie najwa偶niejsze. Chcia艂em tylko powiedzie膰, 偶e w艂a艣nie ja potrafi臋 doskonale zrozumie膰, co prze偶ywasz. Potrafi臋 si臋 w to wczu膰. Czy偶 nie wiem, czym jest cierpienie? A kto pociesza艂 ci臋, kiedy odszed艂 Atretes? Ja. Kto ostrzeg艂 ci臋, 偶e niewolnica wkrada si臋 w serce twojego brata i s膮czy w jego umys艂 jad nienawi艣ci do ciebie, podobnie jak uczyni艂a to w przypadku Prometeusza?

Julia odwr贸ci艂a g艂ow臋, nie chc膮c wspomina膰 przesz艂o艣ci, przeklinaj膮c Prymusa, kt贸ry o niej przypomnia艂.

- Troszcz臋 si臋 o ciebie - ci膮gn膮艂 Prymus. - Jestem twoim jedynym prawdziwym przyjacielem.

"艁adny przyjaciel!" - pomy艣la艂a z gorycz膮. Jedynym powodem zmuszaj膮cym Prymusa do pozostawania u jej boku by艂o to, 偶e p艂aci艂a za will臋, za jego stroje i klejnoty, za obfite i drogie jedzenie, kt贸re tak kocha艂, i za cielesne rozkosze, kt贸rych by艂 tak spragniony. Nie mia艂 偶adnych w艂asnych pieni臋dzy. Te skromne dochody, jakie uzyskiwa艂, zawdzi臋cza艂 patronom, kt贸rzy bali si臋, 偶e m贸g艂by ostrzy膰 na nich j臋zyk albo rozg艂osi膰 ich tajemnice. Jednak i to 藕r贸de艂ko wysycha艂o coraz bardziej, gdy偶 mia艂 coraz liczniejsze zast臋py wrog贸w. By艂 wi臋c teraz ca艂kowicie uzale偶niony od jej finansowego wsparcia. Na pocz膮tku ich ma艂偶e艅stwu sprzyja艂o to, 偶e nawzajem siebie potrzebowali. On potrzebowa艂 pieni臋dzy; ona 偶y艂a u jego boku, 偶eby odzyska膰 kontrol臋 nad swoimi pieni臋dzmi.

Tak w ka偶dym razie by艂o.

Teraz nikogo ju偶 nie obchodzi艂o, co Julia robi ze swoimi pieni臋dzmi. Ani co robi ze swoim 偶yciem. Zajrza艂a mu w oczy i zobaczy艂a, 偶e Prymus si臋 boi. Wiedzia艂a, 偶e udaje trosk臋 o ni膮, by chroni膰 siebie, ale rozpaczliwie potrzebowa艂a kogo艣, komu by na niej zale偶a艂o.

- Wierz臋 ci, Prymusie.

- Id藕偶e wi臋c do haruspika, niech powie, co jest przyczyn膮 gor膮czki i napad贸w os艂abienia.

W ten spos贸b dosz艂o do tego, 偶e sta艂a teraz w mrocznej, o艣wietlonej pochodniami 艣wi膮tyni i przygl膮da艂a si臋 ponurym obrz膮dkom. Haruspik zerkn膮艂 w teksty i na tablice, a nast臋pnie poder偶n膮艂 gard艂o lichej k贸zki. Kiedy koza zabecza艂a chrapliwie z przera偶enia, Julia odwr贸ci艂a twarz, ale i tak zachwia艂a si臋 i musia艂a zebra膰 wszystkie si艂y, by nie zemdle膰. Drugim wprawnym ruchem kap艂an otworzy艂 brzuch zwierz臋cia i wydoby艂 w膮trob臋. S艂uga 艣wi膮tynny zabra艂 martw膮 koz臋, a kap艂an z wielkim szacunkiem z艂o偶y艂 ociekaj膮cy krwi膮 organ na z艂otej tacy. Naciska艂 w膮trob臋 t艂ustymi palcami, ogl膮da艂 j膮 na wszystkie strony, przekonany, 偶e odpowied藕 na pytanie, jaka choroba dr臋czy Juli臋, znajdzie na g艂adkiej, ciemnej powierzchni.

Potem wyjawi艂 diagnoz臋 i odprawi艂 Juli臋. Na dobr膮 spraw臋 nadal nie wiedzia艂a, co jej dolega, gdy偶 jego niejasne s艂owa kry艂y tysi臋czne mo偶liwo艣ci i w艂a艣ciwie niewiele mia艂 jej do powiedzenia. R贸wnie dobrze m贸g艂by oznajmi膰: "Bogowie milcz膮" i na tym zako艅czy膰. Rozejrza艂a si臋 i zobaczy艂a jeszcze innych, wa偶niejszych oczekuj膮cych - urz臋dnik贸w publicznych, kt贸rzy martwili si臋, 偶e zachoruj膮 albo przyjdzie jaka艣 kl臋ska 偶ywio艂owa. Zrozumia艂a, w czym tkwi sedno. Co mo偶e obchodzi膰 kogo艣 los samotnej i przestraszonej m艂odej kobiety? Wa偶ne by艂y tylko z艂ote monety, kt贸rymi zap艂aci艂a za ko藕l臋.

- Mo偶e pomog艂aby ofiara b艂agalna - podsun膮艂 m艂ody kap艂an, wyprowadzaj膮c j膮 ze 艣wi膮tyni.

"Jakiemu bogu mia艂abym j膮 z艂o偶y膰?" - my艣la艂a z rozpacz膮. Sk膮d ma wiedzie膰, kt贸ry z bog贸w panteonu zechce si臋 za ni膮 wstawi膰? I do kogo by si臋 zwr贸ci膰? A je偶eli obrazi艂a jednego z licznych bog贸w, sk膮d ma wiedzie膰, kt贸rego powinna przeb艂aga膰 swoj膮 ofiar膮? I jaka ofiara b臋dzie wystarczaj膮ca? Od zastanawiania si臋 nad wszystkimi tymi mo偶liwo艣ciami rozbola艂a j膮 g艂owa.

- Wszystko b臋dzie dobrze, pani - powiedzia艂a Eudemas i ta pociecha podra偶ni艂a i tak ju偶 roztrz臋sion膮 Juli臋.

Julia doskonale zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e we wsp贸艂czuciu Eudemas nie ma ani krzty szczero艣ci. Niewolnica udawa艂a, 偶e j膮 to obchodzi, bo jej 偶ycie zale偶a艂o od kaprysu pani. Julia mog艂a podzi臋kowa膰 Prometeuszowi za to, jak odnosz膮 si臋 do niej niewolnicy. Zanim uciek艂, opowiedzia艂 wszystkim, 偶e to ona wys艂a艂a Hadass臋 na aren臋.

艁zy zacz臋艂y szczypa膰 j膮 pod powiekami, kiedy odwraca艂a wzrok od dziewczyny. Powinna by艂a sprzeda膰 wszystkich niewolnik贸w domowych i kupi膰 sobie innych, sprowadzonych okr臋tem z najdalszych kra艅c贸w cesarstwa. Post膮pi艂a niem膮drze, sprzedaj膮c tylko kilkoro, zapominaj膮c, 偶e ci nowi dowiedz膮 si臋 wszystkiego od pozosta艂ych. Po kilku dniach Julia czu艂a wok贸艂 siebie ich strach niby jak膮艣 namacaln膮 si艂臋. Nikt nie 艣mia艂 spojrze膰 jej w oczy. K艂aniali si臋, znikali i skwapliwie wykonywali wszystkie rozkazy, ale Julia ich nienawidzi艂a.

Czasem mimowolnie przypomina艂a sobie, jak to by艂o, kiedy us艂ugiwano jej z mi艂o艣ci膮. Przypomina艂a sobie, jak bezpiecznie si臋 czu艂a, mog膮c bez zastrze偶e艅 zaufa膰 innej ludzkiej istocie i wiedz膮c, 偶e ten kto艣 pozostaje jej oddany nawet, gdy staje w obliczu 艣mierci. W takich momentach czu艂a si臋 jeszcze bardziej samotna, jeszcze bardziej os艂abiona wskutek rozpaczy. Kalaba powiedzia艂a, 偶e strach przed panem jest dla niewolnika czym艣 zdrowym. "Cz艂owiek m膮dry w sprawach 偶ycia musi nauczy膰 si臋 podtrzymywania strachu. Nic nie daje wi臋kszej w艂adzy i przewagi nad innymi. Tylko maj膮c w艂adz臋 mo偶na by膰 naprawd臋 wolnym." Julia wiedzia艂a, 偶e ma nad innymi w艂adz臋 偶ycia i 艣mierci, ale nie dawa艂o jej to ju偶 poczucia przewagi ani bezpiecze艅stwa.

Nienawidzi艂a przecie偶 ojca, kt贸ry nadzorowa艂 jej 偶ycie. Z tego samego powodu nienawidzi艂a Klaudiusza, a potem Kajusza. A kiedy zakocha艂a si臋 w Atretesie, przestraszy艂a si臋 w艂adzy, jak膮 mia艂 nad ni膮.

W艂adza nie jest 偶adnym wyj艣ciem.

W ostatnim p贸艂roczu Julia zacz臋艂a zastanawia膰 si臋, czy w 偶yciu kryje si臋 w og贸le jakikolwiek sens. Ma pozycj臋 i pieni膮dze. Przed nikim nie jest odpowiedzialna. Kalaba pokaza艂a jej wszystkie rozkosze, jakie mo偶e ofiarowa膰 cesarstwo, a ona korzysta艂a rozpustnie ze wszystkich. A jednak nadal co艣 w niej krzycza艂o, nadal jaka艣 przepastna pustka pozostawa艂a nie zape艂niona. By艂a z艂akniona, straszliwie z艂akniona czego艣, czego nie umia艂a nawet nazwa膰.

A teraz jest chora i nikogo to nie obchodzi. Nikt nie kocha jej na tyle, by go to obchodzi艂o.

Jest sama.

Okropna, uporczywa choroba pogarsza艂a jeszcze wszystko, bo przez ni膮 Julia sta艂a si臋 bezbronna. Kiedy nadchodzi艂 atak gor膮czki, musia艂a polega膰 na innych: na Kalabie, kt贸r膮 偶膮dza u偶ycia pcha艂a ku innym; na Prymusie, kt贸ry nigdy nie stawia艂 jej na pierwszym miejscu w艣r贸d swoich trosk; na Eudemas i tych, kt贸rzy s艂u偶yli jej ze strachu.

Wysz艂a ze 艣wi膮tyni. 艁akn臋艂a ciep艂a promieni s艂onecznych. Towarzyszy艂 jej Jannes, 艂adnie zbudowany niewolnik z Macedonii, kt贸ry zaw艂adn膮艂 wyobra藕ni膮 Prymusa. Pos艂a艂a Eudemas na targ po flaszk臋 napoju nasennego i wyja艣ni艂a Jannesowi, jak dotrze膰 do willi matki. Jannes i trzej inni niewolnicy podnie艣li lektyk臋 i ruszyli przez zat艂oczone ulice.

Pobyt w 艣wi膮tyni zm臋czy艂 j膮. Zamkn臋艂a oczy. Ko艂ysanie lektyki sprawi艂o, 偶e zakr臋ci艂o si臋 jej w g艂owie i na czo艂o wyst膮pi艂 pot. D艂onie jej dr偶a艂y. Zacisn臋艂a je na podo艂ku i stara艂a si臋 zdusi膰 narastaj膮ce md艂o艣ci. W pewnym momencie wyjrza艂a i zobaczy艂a, 偶e nios膮 j膮 ulic膮 Kuretes. Willa matki by艂a ju偶 niedaleko i Julia z nadziej膮 zagryz艂a warg臋. W艂asna matka z pewno艣ci膮 jej nie wyrzuci. W ostatnich miesi膮cach matka tylko dwa razy odwiedzi艂a j膮 w jej willi. Za pierwszym razem rozmowa by艂a pe艂na napi臋cia i nienaturalna. Matka czu艂a si臋 nieswojo, kiedy Prymus opowiada艂 anegdoty o wysokich urz臋dnikach i znanych powszechnie osobisto艣ciach. Julia przywyk艂a ju偶 do tych brudnych insynuacji i zgry藕liwych dowcip贸w, ale przy matce czu艂a si臋 i tak zak艂opotana. Widzia艂a te偶 wyra藕nie ledwie uchwytne reakcje matki na to, 偶e Kalaba traktuje j膮, Juli臋, tak w艂adczo i czule. Zacz臋艂a si臋 nawet zastanawia膰, czy nie jest to rozmy艣lne i spojrza艂a b艂agalnie na Kalab臋. Zaskoczy艂 j膮 jadowity b艂ysk w ciemnych oczach. Podczas drugiej wizyty Kalaba nie stara艂a si臋 by膰 dyskretna czy uprzejma. Kiedy wprowadzono matk臋 Julii do triclinium, Kalaba wsta艂a, unios艂a podbr贸dek Julii i poca艂owa艂a j膮 nami臋tnie w usta. Potem wyprostowa艂a si臋, u艣miechn臋艂a szyderczo i pogardliwie do matki i bez s艂owa wysz艂a. Julia nigdy nie widzia艂a takiej blado艣ci ani odrazy na twarzy matki i sama czu艂a si臋 upokorzona zachowaniem Kalaby. Po raz pierwszy na moment prys艂 czar.

- Z rozmys艂em j膮 zgorszy艂a艣! By艂a艣 bardzo ordynarna! - wykrzykn臋艂a p贸藕niej Julia, kiedy znalaz艂y si臋 w sypialni na g贸rze.

- Czemu mia艂abym przejmowa膰 si臋 uczuciami kogo艣, kto nie potrafi wyj艣膰 poza tradycyjny spos贸b my艣lenia?

- To moja matka!

W艂adczy ton Julii sprawi艂, 偶e Kalaba unios艂a brwi.

- Nie dbam o to.

Julia wpatrywa艂a si臋 w zimn膮 czer艅 oczu Kalaby, otch艂ann膮 jak mroczna studnia bez dna.

- Czy dbasz w og贸le o mnie i moje uczucia do matki?

- Zadajesz niem膮dre pytania. Nie b臋d臋 znosi膰 jej obecno艣ci, 偶eby ci si臋 przypodoba膰. I tak do艣膰 ci ju偶 pob艂a偶am.

- Pob艂a偶asz? Czy pob艂a偶anie polega na tym, 偶e okazuje si臋 zwyk艂膮 uprzejmo艣膰 jedynej z ca艂ej rodziny osobie, kt贸ra chce ze mn膮 rozmawia膰?

- Kim ty jeste艣, 偶eby mnie krytykowa膰? Kiedy pozna艂am ci臋 w Rzymie, by艂a艣 tylko g艂upim, naiwnym dzieckiem. Nawet nie wiedzia艂a艣, jakie nosisz w sobie mo偶liwo艣ci. By艂am twoim przewodnikiem i nauczycielem. Otworzy艂am ci oczy na przyjemno艣ci 偶ycia i od tego czasu upajasz si臋 nimi nieustannie. To mnie winna jeste艣 lojalno艣膰, nie za艣 kobiecie, kt贸ra przez biologiczny przypadek wyda艂a ci臋 na 艣wiat! - Kalaba patrzy艂a na ni膮 z lodowat膮 intensywno艣ci膮. - Kim偶e jest ta twoja matka? C贸偶 znaczy w por贸wnaniu ze mn膮? Patrzy na 艣wiat w膮sko, jest g艂upia i zacofana, i nigdy nie akceptowa艂a mi艂o艣ci, kt贸ra nas 艂膮czy. Widzi we mnie plugaw膮, nienormaln膮 istot臋, przez kt贸r膮 jej c贸rka uleg艂a zepsuciu. Znosi mnie, bo chce spotyka膰 si臋 z tob膮. A ja nie mog臋 oddycha膰 tym samym powietrzem co ta kobieta, tak samo jak by艂o z t膮 twoj膮 ma艂膮 chrze艣cijank膮. Gardz臋 ni膮 i jej podobnymi. Tacy ludzie powinni pada膰 przede mn膮 na twarz.

Julia zadr偶a艂a teraz, przypominaj膮c sobie twarz Kalaby, groteskowo wykrzywion膮 nienawi艣ci膮 i z艂o艣ci膮. Kalaba szybko opanowa艂a si臋, ale Julia by艂a wstrz膮艣ni臋ta i zastanawia艂a si臋, czy g艂adka, u艣miechni臋ta twarz Kalaby nie jest tylko mask膮, za kt贸r膮 kryje si臋 jej prawdziwa natura.

Niewolnicy postawili lektyk臋, a Julia odsun臋艂a zas艂on臋 i spojrza艂a na marmurowe 艣ciany i schody wej艣ciowe. Nie by艂a tu od 艣mierci ojca. Na my艣l o nim ogarn臋艂a j膮 fala t臋sknoty i Julia zacz臋艂a mruga膰, bo 艂zy stan臋艂y jej w oczach.

- Pom贸偶 mi - rozkaza艂a zachrypni臋tym g艂osem i wyci膮gn臋艂a r臋k臋. Jannes, nie zmieniaj膮c oboj臋tnego wyrazu twarzy, pom贸g艂 jej wysi膮艣膰 z lektyki.

Julia czu艂a si臋 zm臋czona. Sta艂a przez d艂u偶sz膮 chwil臋, zbieraj膮c si艂y, a potem ruszy艂a po schodach. Kiedy dotar艂a na g贸r臋, otar艂a twarz z potu i poci膮gn臋艂a za sznur.

- Mo偶esz wr贸ci膰 i zaczeka膰 z tamtymi - powiedzia艂a Jannesowi.

Kiedy odszed艂, poczu艂a ulg臋. Nie chcia艂a, 偶eby niewolnik widzia艂, 偶e w艂asna rodzina mo偶e j膮 upokorzy膰 i wyrzuci膰 za drzwi. Drzwi otworzy艂 Juliusz; na jego pospolitej twarzy pojawi艂 si臋 wyraz zdziwienia.

- Dostojna Julio, pani moja, Feba, nie spodziewa艂a si臋 twojej wizyty.

Julia unios艂a podbr贸dek. - Czy c贸rka musi umawia膰 si臋 z g贸ry, 偶eby matka j膮 przyj臋艂a? - powiedzia艂a i wesz艂a do ch艂odnej sieni.

- Nie, pani, bynajmniej, ale twojej matki nie ma w domu. Julia odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na niego.

- Dok膮d wysz艂a? - spyta艂a, a poczucie zawodu sprawi艂o, 偶e w jej g艂osie zabrzmia艂a nutka zniecierpliwienia.

- Zanie艣膰 ubrania kilku wdowom, kt贸rymi si臋 opiekuje.

- Wdowom?

- Tak, dostojna pani. Ich m臋偶owie pracowali dla twojego ojca i brata. Dostojna Feba postanowi艂a zadba膰 o ich utrzymanie.

- Niech my艣l膮 o tym ich dzieci!

- Dwie z nich maj膮 dzieci za ma艂e, by mog艂y pracowa膰. Syn innej jest z rzymskim wojskiem w Galii. A inne...

- Niewa偶ne. Nic mnie to nie obchodzi. - Ostatni膮 rzecz膮, jakiej pragn臋艂a, by艂o wys艂uchiwanie opowie艣ci o nieszcz臋艣ciach innych, kiedy w艂asne tak strasznie jej ci膮偶y艂y. - Kiedy wr贸ci?

- Zwykle wraca o zmierzchu.

Julia poczu艂a si臋 tak przybita, 偶e chcia艂o si臋 jej p艂aka膰. Nie mo偶e czeka膰 tak d艂ugo. Do zmroku jest jeszcze kilka godzin i Kalaba b臋dzie wypytywa艂a, dlaczego tyle czasu zabra艂 jej powr贸t ze 艣wi膮tyni. Je艣li przyzna si臋, 偶e odwiedzi艂a matk臋, narazi si臋 znowu na wybuch niezadowolenia Kalaby. Przycisn臋艂a palce do pulsuj膮cych skroni.

- Jeste艣 blada, pani - powiedzia艂 Juliusz. - Czy zechcesz si臋 napi膰 czego艣 ch艂odnego?

- Podaj wino. Wypij臋 je w perystylu.

- Jak sobie, pani, 偶yczysz.

Przesz艂a wy艂o偶onym marmurem korytarzem i pod jednym z 艂uk贸w, usiad艂a w ma艂ej niszy w g艂臋bi. Serce bi艂o jej szybko, jakby przed chwil膮 bieg艂a. W dniu 艣mierci ojca siedzia艂a w tym samym miejscu i p艂aka艂a, podczas gdy inni zebrali si臋 wok贸艂 艂o偶a umieraj膮cego. Nie mog艂a znie艣膰 widoku ojca tak wyniszczonego chorob膮, z zapadni臋tymi oczami pe艂nymi cierpienia i smutku. Nie umia艂a wytrzyma膰 tego, 偶e 偶ycie przynios艂o mu taki zaw贸d. 呕ycie i ona, Julia.

Jej oczy nape艂ni艂y si臋 艂zami politowania dla siebie samej. Tak czy inaczej to bez znaczenia. W tych ostatnich, cennych momentach 偶ycia wezwa艂 Hadass臋, zamiast w艂asnej c贸rki. Wola艂 udzieli膰 b艂ogos艂awie艅stwa niewolnicy, nie za艣 tej, kt贸ra by艂a cia艂em z jego cia艂a, krwi膮 z jego krwi.

Ogarn膮艂 j膮 znowu gniew i zacisn臋艂a d艂o艅. Nikt jej nie rozumia艂. Nigdy. My艣la艂a, 偶e z Markusem jest inaczej. By艂 tak samo jak ona z艂akniony 偶ycia i nadal tak by by艂o, gdyby nie okaza艂 si臋 g艂upcem i nie pokocha艂 pospolitej chrze艣cija艅skiej niewolnicy. Co on w niej widzia艂?

Julia westchn臋艂a. Mo偶e Kalaba ma racj臋. Mo偶e nikt nie potrafi jej zrozumie膰; poj膮膰, jakie 艂aknienie pcha j膮 przez 偶ycie, jak膮 rozpacz czuje, jakie pragnienie, jaka trwoga nie odst臋puj膮 jej ani na krok. Zadowalaj膮 si臋 spokojnym, nijakim bytowaniem, ukojenie znajduj膮 w 偶yciu z dnia na dzie艅, s膮 tacy ob艂udni w swych konwencjonalnych obyczajach. Przyt艂oczyli j膮 swoimi oczekiwaniami.

"Dok艂adnie tak samo, jak w tym momencie Kalaba i Prymus przyt艂aczaj膮 mnie swoimi."

Ta my艣l, kt贸ra pojawi艂a si臋 sama z siebie, wstrz膮sn臋艂a ni膮; poczu艂a, 偶e ca艂e jej cia艂o ogarnia fala md艂o艣ci, a w g艂owie zaczyna si臋 kr臋ci膰. I Kalaba, i Prymus twierdz膮, 偶e j膮 kochaj膮. Czy tak jest naprawd臋? Jak okazywali jej ostatnio sw膮 mi艂o艣膰?

"Nie da si臋 z tob膮 wytrzyma膰, Julio. Psujesz nastr贸j ka偶dej uczty, w kt贸rej bierzesz udzia艂."

"Tym 艣wiatem rz膮dzi tylko jedno prawo: Podobaj si臋 sama sobie".

Julia zamkn臋艂a oczy i westchn臋艂a ze znu偶eniem. Mo偶e to choroba sprawia, 偶e przez jej g艂ow臋 przemykaj膮 tak zdradzieckie my艣li. Naprawd臋?

Na jej czo艂o wyst膮pi艂y krople potu. Otar艂a je wierzchem d艂oni. My艣la艂a, 偶e przy Kalabie jest bezpieczna, 偶e Kalaba jest jej jedynym prawdziwym przyjacielem. My艣la艂a, 偶e Kalaba, i tylko Kalaba, kocha j膮 tak膮, jak膮 jest. Ale teraz Julia zacz臋艂a zastanawia膰 si臋, czy Kalaba jest w og贸le zdolna do mi艂o艣ci, i poczu艂a niepewno艣膰 i l臋k. Co b臋dzie, je艣li pope艂ni艂a straszliwy b艂膮d?

Od czasu k艂贸tni z powodu matki Julia coraz lepiej u艣wiadamia艂a sobie, w jaki spos贸b Kalaba i Prymus patrz膮 na innych; tak偶e jedno na drugie, tak偶e na ni膮. By艂o to tak, jakby przez ca艂y czas nas艂uchiwali wypowiedzianych mimochodem s艂贸w i wyra偶e艅, w kt贸rych mog艂a kry膰 si臋 odraza do ich sposobu 偶ycia. A je艣li co艣 takiego si臋 zdarzy艂o naprawd臋 albo w ich p艂odnej wyobra藕ni, rzucali si臋 natychmiast do zaciek艂ego ataku. Prymus rzuca艂 s艂owa tak zjadliwe i k膮艣liwe, 偶e s艂uchacze krzywili si臋, zadowoleni, i偶 to nie ich chce si臋 rozerwa膰 na strz臋py. Kalaba wykorzystywa艂a sw贸j rozum, by wzi膮膰 g贸r臋 nad tymi, kt贸rzy kwestionowali jej moralno艣膰, i okazywa艂a wzgard臋, kiedy si臋 to nie udawa艂o, nazywaj膮c ka偶dego, kto si臋 jej sprzeciwi艂, cz艂owiekiem t臋pym i zacofanym. Nawet b臋d膮c w defensywie, Prymus i Kalaba byli uzbrojeni do ofensywy. Po co im ten or臋偶, je艣li naprawd臋 maj膮 racj臋?

Umys艂 Julii przy膰mi艂y nie nazwane l臋ki. A je艣li Kalaba i Prymus nie maj膮 racji?...

Do perystylu wszed艂 Juliusz, wyrywaj膮c j膮 z pos臋pnego zamy艣lenia.

- Przynios艂em wino, pani.

Wzi臋艂a z tacy kielich i spojrza艂a na Juliusza.

- Czy matka ma jakie艣 wiadomo艣ci od Markusa?

- Dostojny Markus odwiedza matk臋 kilka razy w tygodniu, pani. By艂 tu wczoraj.

Julia poczu艂a si臋, jakby kto艣 uderzy艂 j膮 pi臋艣ci膮 w 偶o艂膮dek.

- My艣la艂am, 偶e wyjecha艂 do Rzymu - powiedzia艂a, staraj膮c si臋 nada膰 swemu g艂osowi normalne brzmienie.

- Och, wyjecha艂, dostojna pani, ale wr贸ci艂 po kilku miesi膮cach. By艂a to mi艂a niespodzianka dla twojej matki, pani. My艣la艂a, 偶e nie zobaczy go przez kilka lat.

Julia zacisn臋艂a zimne d艂onie na kielichu i odwr贸ci艂a wzrok.

- Kiedy wr贸ci艂?

Juliusz zawaha艂 si臋, nie mia艂 bowiem najmniejszych w膮tpliwo艣ci co do tego, w jakim celu Julia zada艂a to pytanie.

- Kilka tygodni temu - odpar艂 wreszcie, zastanawiaj膮c si臋, jak zareaguje na to Julia. Mia艂a zwyczaj wy艂adowywa膰 z艂o艣膰 na tym, kto przyni贸s艂 jej z艂膮 nowin臋.

Jednak Julia nie powiedzia艂a ani s艂owa. Kilka tygodni temu! Markus wr贸ci艂 kilka tygodni temu i nie przysz艂o mu nawet do g艂owy, 偶eby j膮 o tym zawiadomi膰. To milczenie oznacza艂o zimne potwierdzenie faktu, 偶e nic nie posz艂o w niepami臋膰. 呕e nie ma mowy o wybaczeniu. Julia trz臋s膮c膮 si臋 r臋k膮 podnios艂a kielich do ust i wypi艂a ma艂y 艂yk.

Zaskoczony Juliusz poczu艂 ulg臋 i oci膮ga艂 si臋 z odej艣ciem. Julia nie wygl膮da艂a dobrze.

- Dostojna Julio, czy mog臋 przynie艣膰 ci co艣 jeszcze? Kupi艂em dzi艣 rano czere艣nie z Cerasus Pontyjskiego i troch臋 brzoskwi艅 z Armenii.

Zawsze bardzo lubi艂a te owoce.

- Nie - odpar艂a, ale uj臋艂a j膮 jego troska.

Kiedy po raz ostatni s艂uga zwr贸ci艂 si臋 do niej tonem tak 偶yczliwym?

Ani razu od 艣mierci Hadassy. Zdradziecka pami臋膰 przeszy艂a j膮 strza艂膮 b贸lu.

- Nie chc臋 niczego.

Wzi膮艂 z tacy ma艂y dzwonek i postawi艂 na 艂aweczce obok niej.

- Je艣li b臋dziesz czego艣 potrzebowa艂a, pani, zadzwo艅 - powiedzia艂 i wyszed艂.

Julia popija艂a wino, rozmy艣laj膮c o tym, 偶e lepiej by艂oby, gdyby tu nie przychodzi艂a. W tej pustej willi czu艂a si臋 jeszcze bardziej samotna. Co艣 艣cisn臋艂o jej gard艂o i zamruga艂a, 偶eby powstrzyma膰 si臋 od p艂aczu.

Markus wr贸ci艂 do Efezu!

Zanim wyjecha艂 do Rzymu, s艂a艂a mu list za listem, ale wszystkie wraca艂y z nie naruszon膮 piecz臋ci膮. Raz nawet uda艂a si臋 do jego willi. Drzwi otworzy艂 jej s艂uga. Oznajmi艂: "M贸j pan powiedzia艂, 偶e nie ma siostry", i zamkn膮艂 jej drzwi przed nosem. Wali艂a pi臋艣ciami w te drzwi i krzycza艂a, 偶e Markus ma siostr臋, 偶e to by艂o nieporozumienie, 偶e musi z nim porozmawia膰. Drzwi pozosta艂y zamkni臋te. Wszystkie wysi艂ki, 偶eby spotka膰 si臋 z Markusem, spe艂z艂y na niczym.

Zastanawia艂a si臋, czy zmieni艂aby co艣 wiadomo艣膰 o jej chorobie. Mog艂a zawiadomi膰 brata przez kt贸rego艣 z jego przyjaci贸艂. Mo偶e wtedy zechcia艂by do niej przyj艣膰. B艂aga艂by j膮, 偶eby wybaczy艂a, 偶e odsy艂a艂 jej listy i nie chcia艂 jej widzie膰. Zapewni艂by, 偶e znowu jest jego siostr膮, 偶e b臋dzie si臋 o ni膮 troszczy艂, 偶e nadal j膮 uwielbia. Pozwoli艂aby, 偶eby troch臋 pocierpia艂, a potem by mu wybaczy艂a, a on przekomarza艂by si臋 z ni膮 i 艣mia艂, i opowiada艂by zabawne historyjki jak dawniej, w Rzymie. Po bladych policzkach Julii sp艂yn臋艂y 艂zy. Jakie偶 cudowne marzenie! Zdawa艂a sobie jednak spraw臋 z tego, jak jest naprawd臋. Markus nie pozostawi艂 cienia w膮tpliwo艣ci. Gdyby dowiedzia艂 si臋 o jej chorobie, powiedzia艂by, 偶e na to w艂a艣nie zas艂uguje. 呕e sama sobie jest winna. I powiedzia艂by raz jeszcze:

"Niech bogowie ci臋 przekln膮!"

I spad艂o na ni膮 przekle艅stwo.

Jedyne, co mog艂a zrobi膰, to pr贸bowa膰 o wszystkim zapomnie膰. Musi wymaza膰 przesz艂o艣膰 z pami臋ci. Dzie艅 dzisiejszy niesie do艣膰 trosk. Nie mog艂a zdoby膰 si臋 na to, by zastanowi膰 si臋 nad dniem jutrzejszym.

Zacisn臋艂a d艂onie na kielichu. 艁ykn臋艂a jeszcze troch臋 wina, w nadziei, 偶e wr贸c膮 jej si艂y. Odstawiaj膮c naczynie, spojrza艂a na rubinowy p艂yn. Wygl膮da艂 jak krew. Odsun臋艂a gwa艂townie kielich, przewracaj膮c go, wsta艂a niepewnie i otar艂a usta wierzchem d艂oni. Juliusz us艂ysza艂 odg艂os upadaj膮cego kielicha i wszed艂 do perystylu.

- Czy dobrze si臋 czujesz, pani? - Spojrza艂 na wino rozlane na marmurowych p艂ytkach i schyli艂 si臋, 偶eby podnie艣膰 kielich.

- Nie powinnam by艂a tu przychodzi膰 - powiedzia艂a, kieruj膮c te s艂owa do samej siebie, a nie do s艂ugi. Jannes powie Prymusowi, a Prymus Kalabie.

A Juli臋 w przera偶enie wprawia艂a my艣l, 偶e bez Kalaby zosta艂aby zupe艂nie sama na 艣wiecie.

Rozdzia艂 IV

Markus odprawi艂 s艂ug臋 i zdj膮艂 piecz臋膰 z pergaminu, kt贸ry dotar艂 rano. Przeczyta艂 szybko tre艣膰, marszcz膮c brwi. By艂 to list od Iszmaela, Egipcjanina, z kt贸rym dawniej cz臋sto prowadzi艂 interesy. Okaza艂o si臋, 偶e zapotrzebowanie na piasek jest wi臋ksze ni偶 kiedykolwiek, gdy偶 ro艣nie entuzjazm do igrzysk. Iszmael przypomnia艂 Markusowi, 偶e pierwszy milion z艂otych aurei zarobi艂 w艂a艣nie, sprowadzaj膮c na rzymskie areny piasek z Egiptu. Na piasek by艂o te偶 zapotrzebowanie w Efezie, Koryncie i Cezarei. Iszmael z ca艂ym szacunkiem i godnym podziwu taktem stara艂 si臋 dociec, jakie s膮 powody milczenia Markusa.

Markus zmi膮艂 pergamin i cisn膮艂 go do kosza z rozpalonymi w臋glami. W uszach d藕wi臋cza艂y mu s艂owa ojca: "Rzym potrzebuje zbo偶a!" To prawda, a jednak on, Markus Lucjanus Walerian, ogarni臋ty m艂odzie艅cz膮 偶膮dz膮 rozkoszy, jakie mo偶e da膰 偶ycie, sprowadza艂 to, czego Rzym chcia艂 zamiast zbo偶a: piasek, by wsi膮ka艂a we艅 krew podczas igrzysk.

Stan膮艂 mu przed oczami obraz delikatnej dziewczyny le偶膮cej w ka艂u偶y w艂asnej krwi na piasku, kt贸ry on sprowadzi艂, i przesun膮艂 palcami po swoich kr贸tkich w艂osach. Wsta艂 i podszed艂 do okna wychodz膮cego na port.

Z Sycylii przyp艂yn膮艂 jego okr臋t wy艂adowany towarem. Markus patrzy艂, jak sacrarii zarzucaj膮 sobie na plecy worki z ziarnem, t艂umoki sk贸r i skrzynie wyrob贸w z drogich gatunk贸w drewna. Jeden z jego nadzorc贸w, Macedo艅czyk o imieniu Orestes, wyszkolony jeszcze przez ojca, sta艂 przygl膮daj膮c si臋 wy艂adunkowi i sprawdzaj膮c, czy ilo艣膰 produkt贸w zgadza si臋 z listem przewozowym. Orestes r贸wnie dobrze jak Markus wiedzia艂 wszystko o rejsach okr臋t贸w nale偶膮cych do Walerian贸w i by艂 cz艂owiekiem godnym zaufania i tak samo wiernym pami臋ci Decymusa Waleriana jak w Rzymie Sekstus. By艂o tu wielu innych, kt贸rzy pracowali u Waleriana, jak cho膰by Silus, stoj膮cy w tej chwili obok drabin z mensores i nadzoruj膮cy wa偶enie ziarna.

Ojciec Markusa umia艂 trafnie dobra膰 sobie ludzi.

W porcie panowa艂a krz膮tanina, wp艂ywa艂y i wyp艂ywa艂y okr臋ty, m臋偶czy藕ni wchodzili lub schodzili po trapach, d藕wigaj膮c 艂adunek. Dwa okr臋ty mia艂y wed艂ug planu wyp艂yn膮膰 przed ko艅cem tygodnia, jeden do Koryntu, drugi do Cezarei. Markus mia艂 ochot臋 pop艂yn膮膰 tym ostatnim. Mo偶e matka ma racj臋. Mo偶e powinien ruszy膰 na poszukiwanie Boga Hadassy. Hadassa powiedzia艂a, 偶e jej B贸g kocha ludzi i lituje si臋 nad nimi. Markus zacisn膮艂 d艂o艅. Chcia艂by zrozumie膰, dlaczego ten B贸g, kochaj膮cy pono膰 ludzi, pozwoli艂, by Jego oddan膮 wyznawczyni臋 spotka艂a taka okrutna, upokarzaj膮ca 艣mier膰.

Trzasn膮艂 pi臋艣ci膮 w krat臋 okienn膮, a potem odwr贸ci艂 si臋 i podszed艂 z powrotem do sto艂u.

Wpatrywa艂 si臋 w rozpostarte na nim pergaminy, na kt贸rych zapisano dobra, jakie sprowadzi艂 do Efezu w ubieg艂ych miesi膮cach: z Grecji wyroby z br膮zu; z Tarsu srebro, z艂oto, cyn臋 i o艂贸w; z Damaszku wino i we艂n臋; z Rodos ko艣膰 s艂oniow膮 i heban. Pi臋kne stroje, b艂臋kitne tkaniny, haftowane materia艂y i wielobarwne dywany dociera艂y karawanami ze Wschodu, a nast臋pnie 艂adowano je na okr臋ty p艂yn膮ce do Rzymu. Arabia dostarcza艂a jagni臋ta, barany i kozy; Bet-Togarma - konie wy艣cigowe i mu艂y dla rzymskiej armii.

Z gniewem zami贸t艂 szerokim gestem po stole, zrzucaj膮c dokumenty na ziemi臋. Potrzebowa艂 zgie艂ku i aktywnego 偶ycia, wszystkiego, czym m贸g艂by zdusi膰 pos臋pne rozwa偶ania. Odepchn膮艂 my艣l, 偶eby usi膮艣膰 w lektyce i kaza膰 si臋 zanie艣膰 do prywatnej 艂a藕ni, z kt贸rej zwykle korzysta艂. Zamiast tego poszed艂 pieszo, i to do 艂a藕ni publicznej. Wszystko, byle pozby膰 si臋 natr臋tnych obraz贸w.

Poda艂 ma艂y miedziak, quadrans, i wszed艂 do wype艂nionej zgie艂kiem szatni, nie zwracaj膮c uwagi na zdumione spojrzenia obs艂ugi. Po艂o偶y艂 zwini臋t膮 tunik臋 na p贸艂ce, zadaj膮c sobie przy tym pytanie, czy b臋dzie tam jeszcze, kiedy wyjdzie z 艂a藕ni. By艂a uszyta z we艂ny najlepszego gatunku i przetykana z艂otymi i purpurowymi nitkami, a taki str贸j z pewno艣ci膮 stanowi przedmiot po偶膮dania niekt贸rych zarz膮dc贸w tego nieporz膮dnego zak艂adu dla gminu. Wzi膮艂 r臋cznik, przerzuci艂 go sobie przez rami臋 i wszed艂 do tepidarium. Zmarszczy艂 lekko brwi, kiedy zobaczy艂, 偶e trzeba skorzysta膰 ze

wsp贸lnego basenu. Nie przywyk艂 do k膮pania si臋 razem z kobietami, uzna艂 jednak, 偶e w tym zat艂oczonym miejscu nie ma to wi臋kszego znaczenia. Rzuci艂 r臋cznik i wszed艂 do pierwszego basenu. Obmy艂 si臋 w ciep艂ej wodzie, a potem czeka艂 na swoj膮 kolej do fontanny, kt贸ra by艂a cz臋艣ci膮 wodnego obiegu.

Wyszed艂 z pierwszego basenu i wszed艂 do drugiego. Malowid艂a 艣cienne by艂y podrapane, w szparach zbiera艂a si臋 ple艣艅. Woda by艂a nieco cieplejsza ni偶 w pierwszym basenie; odczeka艂 jaki艣 czas, 偶eby cia艂o rozgrza艂o si臋 przed wej艣ciem do trzeciego basenu tepidarium. Z 艂a藕ni korzysta艂o wszelkie posp贸lstwo i w sali rozbrzmiewa艂a kakofonia przemieszanych akcent贸w i temat贸w rozm贸w. Panowa艂 og艂uszaj膮cy ha艂as, ale Markus by艂 z tego zadowolony, gdy偶 jego w艂asne my艣li ton臋艂y w og贸lnym zam臋cie.

Zanurzy艂 si臋 i opar艂 plecami o p艂ytki basenu. Kilkoro m艂odych m臋偶czyzn i kobiet zabawia艂o si臋, ochlapuj膮c si臋 nawzajem wod膮. Jakie艣 dziecko biegn膮ce po mokrych p艂ytkach nagle przewr贸ci艂o si臋 i zanios艂o piskliwym p艂aczem. Dwaj m臋偶czy藕ni dyskutowali za偶arcie o polityce, a kobiety 艣mia艂y si臋 i wymienia艂y najnowsze plotki. W ko艅cu Markus znu偶y艂 si臋 ha艂asem i przeszed艂 do mniejszego calidarium. Pod 艣cianami sta艂y tu 艂awy, a na 艣rodku znajdowa艂 si臋 zbiornik z rozpalonymi kamieniami. Nubijski niewolnik, ubrany tylko w przepask臋 na biodra, polewa艂 je wod膮, 偶eby pomieszczenie przez ca艂y czas wype艂nia艂a para. By艂y tu tylko dwie osoby, 艂ysiej膮cy starszy m臋偶czyzna i drugi, m艂odszy od Markusa. Na dobrze umi臋艣nionym ciele m艂odzie艅ca perli艂 si臋 pot, kt贸ry ten zeskrobywa艂 strygilid膮, nie przestaj膮c m贸wi膰 co艣 poufnym, cichym g艂osem swojemu starszemu towarzyszowi.

Nie zwracaj膮c na nich uwagi, Markus wyci膮gn膮艂 si臋 na jednej z 艂aw i zamkn膮艂 oczy, maj膮c nadziej臋, 偶e gor膮ca wilgo膰 uwolni go od wewn臋trznego napi臋cia. Dobrze by艂oby, gdyby uda艂o mu si臋 przespa膰 noc bez koszmar贸w.

G艂os m艂odzie艅ca, przej臋ty, 艣ciszony, przesycony poczuciem jakiego艣 strasznego zawodu, wdziera艂 si臋 do 艣wiadomo艣ci Markusa.

- Przyszed艂em z najlepszymi zamiarami, Kalistusie, ale Windacjusz wykpi艂 mnie. Przemawia艂 tym uszczypliwym tonem, jaki przybiera zawsze, kiedy wydaje mu si臋, 偶e jest m膮drzejszy od innych. "Powiedz偶e mi, kochany Stachysie, jak mo偶esz wierzy膰 w Boga, kt贸ry zasiada na niezmiernym tronie, kt贸ry zamieszkuje wsz臋dzie, lecz nie mo偶na Go zmierzy膰? Jak mo偶e B贸g wype艂nia膰 sob膮 niebiosa, a jednocze艣nie by膰 tak ma艂y, 偶eby zamieszkiwa膰 ludzkie serce?" A potem wy艣mia艂 mnie! Zapyta艂, dlaczego ktokolwiek, kto ma odrobin臋 oleju w g艂owie, mia艂by czci膰 Boga, kt贸ry pozwoli艂, by ukrzy偶owano Jego w艂asnego Syna.

Markus zesztywnia艂. Na bog贸w! Nawet tu nie mo偶na od tego uciec!

- I co ty na to? - spyta艂 starszy z m臋偶czyzn.

- Nic. Jego kpiny tak mnie rozz艂o艣ci艂y, 偶e nie mog艂em wydusi膰 z siebie ani s艂owa. Po co nara偶a膰 si臋 na jeszcze wi臋ksze upokorzenie? Wszystko, co mog艂em zrobi膰, to powstrzyma膰 si臋 przed chwyceniem go za gard艂o. A przecie偶 przyszed艂em, by ocali膰 jego dusz臋!

- Mo偶e nie z Windacjuszem jest najwi臋kszy k艂opot.

- Co masz na my艣li? - zapyta艂 Stachys, wyra藕nie zbity z tropu nagan膮 w g艂osie tamtego.

- Kiedy po raz pierwszy uzna艂em, 偶e Jezus jest moim Panem, przepe艂ni艂o mnie pragnienie, by nawr贸ci膰 wszystkich, kt贸rych zna艂em. Nosi艂em moj膮 now膮 wiar臋 po 艣wiecie jak maczug臋, got贸w u偶y膰 jej, by ka偶demu wbi膰 do g艂owy wiar臋 w Dobr膮 Nowin臋. To z艂e podej艣cie.

- Jak mog艂e艣 mie膰 z艂e podej艣cie, skoro pragn膮艂e艣 zbawienia tych ludzi?

- Co sprawi艂o, 偶e Pan zst膮pi艂 tu z nieba, Stachysie?

- Przyszed艂, 偶eby nas zbawi膰.

- Cz臋sto m贸wi艂e艣 mi o Windacjuszu. A teraz pytam: czy do tego cz艂owieka, kt贸rego zawsze uwa偶a艂e艣 za g贸ruj膮cego nad tob膮 rozumem, przychodzi艂e艣, by pokona膰 go w dyspucie i rozumowaniu? Czy chcia艂e艣, by zobaczy艂, 偶e jeste艣 sprawiedliwy w Chrystusie? Czy te偶 przychodzi艂e艣 z mi艂o艣ci, by ze wzgl臋du na niego samego zdoby膰 jego serce dla Pana?

Zapad艂o d艂ugie milczenie, a potem m艂odzieniec odpowiedzia艂 pos臋pnie:

- Poj膮艂em.

- Znamy prawd臋 - pociesza艂 go Kalistus. - Jest widoma ka偶demu w dziele stworzenia. Lecz tylko dobro膰 Pana przywodzi cz艂owieka do skruchy. Kiedy nast臋pnym razem b臋dziesz rozmawia艂 z Windacjuszem, pami臋taj, 偶e nie walczysz z nim. Walczysz z duchowymi si艂ami ciemno艣ci, kt贸re go zniewalaj膮. Przywdziej zbroj臋 Bo偶膮... Niewolnik znowu pola艂 kamienie wod膮 i syk pary zag艂uszy艂 dalsze s艂owa Kalistusa. Kiedy syk przycich艂, panowa艂o milczenie. Markus wsta艂. M臋偶czy藕ni najwyra藕niej wyszli. Wzi膮艂 strygilid臋 i gniewnymi ruchami j膮艂 zeskrobywa膰 pot z cia艂a.

Zbroja Bo偶a - powiedzia艂 starszy z m臋偶czyzn. "Co to za zbroja?" - rozmy艣la艂 z gorycz膮 Markus. Je艣li niewidzialny B贸g Hadassy na艂o偶y艂 na ni膮 zbroj臋, nie uchroni艂a jej ona od strasznej 艣mierci. I nie uchroni tamtych. Chcia艂 ostrzec m艂odzie艅ca, by nie g艂osi艂 wiary, kt贸ra mo偶e sprowadzi膰 na niego 艣mier膰.

Jaki po偶ytek maj膮 wyznawcy z tego Boga? Jak膮 ochron臋 im zapewnia?

Markus wsta艂 z 艂awki, 偶eby p贸j艣膰 za Stachysem i podsun膮膰 mu przed oczy prawd臋. Ten B贸g dobroci i mi艂osierdzia opuszcza swoich wyznawc贸w wtedy w艂a艣nie, kiedy najbardziej Go potrzebuj膮!

Wyszed艂 z calidarium i uda艂 si臋 do frigidarium. R贸偶nica temperatury zatyka艂a dech w piersi. Sta艂 na wzorzystej posadzce i b艂膮dzi艂 wzrokiem po basenie, rozgl膮daj膮c si臋 za dwoma m臋偶czyznami. Znikn臋li. Zirytowany Markus wskoczy艂 do wody i pop艂yn膮艂 do ko艅ca sadzawki. Wyd藕wign膮艂 si臋 na brzeg z gracj膮 gibkiego atlety. Otrz膮sn膮艂 wod臋 z w艂os贸w, wzi膮艂 r臋cznik i owin膮艂 si臋 nim w talii, id膮c w stron臋 jednego ze sto艂贸w do masa偶u.

Wyci膮gn膮艂 si臋 na stole i stara艂 si臋 opr贸偶ni膰 umys艂 ze wszystkiego, pozwalaj膮c, by mocne uklepywanie i ugniatanie mi臋艣ni rozlu藕ni艂o go. Masa偶ysta nala艂 sobie na d艂o艅 oliwy i pracowa艂 nad plecami i udami Markusa, a potem poleci艂 mu obr贸ci膰 si臋. Kiedy sko艅czy艂, Markus wsta艂 i niewolnik zeskroba艂 strygilid膮 nadmiar oliwy z jego cia艂a.

Min膮wszy m臋偶czyzn zaprz膮tni臋tych 膰wiczeniami i kobiety skupione wok贸艂 gier planszowych, Markus uda艂 si臋 do szatni. O dziwo, ubranie le偶a艂o tam, gdzie je zostawi艂. Narzuci艂 na siebie tunik臋 i za艂o偶y艂 pas z br膮zu. Wyszed艂 z 艂a藕ni r贸wnie udr臋czony jak w chwili, kiedy do niej wchodzi艂.

Wzd艂u偶 ulicy sta艂y kramy i przekupnie zachwalali najrozmaitsze towary i us艂ugi ludziom id膮cym do 艂a藕ni albo z niej wychodz膮cym. Markus prze艣lizgiwa艂 si臋 przez t艂um. Przedtem marzy艂 o tym, 偶eby zatopi膰 swe my艣li w zgie艂ku posp贸lstwa, a teraz pragn膮艂 samotno艣ci i ciszy w swej willi, aby odda膰 si臋 w ich w艂adanie.

Jaki艣 m艂odzieniec wykrzykn膮艂 czyje艣 imi臋 i ruszy艂 biegiem, 偶eby kogo艣 dogoni膰. Potr膮ci艂 przy tym Markusa, kt贸ry zrobi艂 krok do ty艂u i zakl膮艂, gdy偶 zderzy艂 si臋 z kim艣 id膮cym za nim. Jaka艣 kobieta wyda艂a cichy okrzyk b贸lu i kiedy Markus si臋 odwr贸ci艂, zobaczy艂 drobn膮 posta膰 otulon膮 ci臋偶k膮 szar膮 zas艂on膮. Odsun臋艂a si臋 do ty艂u i mocniej zacisn臋艂a ma艂膮 d艂o艅 na lasce, pr贸buj膮c odzyska膰 r贸wnowag臋.

Z艂apa艂 j膮 za rami臋 i podtrzyma艂.

- Wybacz, pani - powiedzia艂 weso艂o.

Unios艂a gwa艂townie g艂ow臋 i raczej wyczu艂 ni偶 zobaczy艂, 偶e przygl膮da mu si臋. Nie m贸g艂 wypatrze膰 twarzy pod kapturem szarego p艂aszcza, kt贸ry okrywa艂 j膮 od st贸p do g艂贸w. Natychmiast opu艣ci艂a g艂ow臋, jakby pragn膮c unikn膮膰 jego spojrzenia, on za艣 zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, jakie straszliwe kalectwo kryje si臋 pod tym p艂aszczem. By膰 mo偶e jest tr臋dowata. Pu艣ci艂 jej rami臋. Wymin膮艂 j膮 i poszed艂 dalej przez t艂um. Czu艂, 偶e kobieta na niego patrzy i spojrza艂 w jej stron臋. Otulona zas艂on膮, nadal sta艂a w ludzkiej rzece, zwr贸cona w jego stron臋. Przystan膮艂 troch臋 zmieszany. Odwr贸ci艂a si臋 i kulej膮c odesz艂a przez t艂um. Markusa w jaki艣 osobliwy spos贸b przej膮艂 widok tej drobnej, okrytej zas艂on膮 postaci, potr膮canej przez wszystkich, kiedy sz艂a w艣r贸d ludzi t艂ocz膮cych si臋 na w膮skiej ulicy przed 艂a藕niami. Patrzy艂 za ni膮, p贸ki nie znikn臋艂a w sklepiku medyka, zapewne szukaj膮c jakiego艣 lekarstwa. Odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 w stron臋 swojej willi.

Jego pochodz膮cy z Koryntu niewolnik, Likus, powita艂 swego pana i wzi膮艂 od niego p艂aszcz.

- Twoja matka, panie, zaprosi艂a ci臋 na dzisiejszy wiecz贸r na kolacj臋.

- Po艣lij wiadomo艣膰, 偶e nie mog臋 przyj艣膰. Wst膮pi臋 do niej jutro.

Poszed艂 do swojego pokoju i otworzy艂 偶elazn膮 krat臋, 偶eby wyj艣膰 na taras, na kt贸ry nikt inny nie mia艂 wst臋pu. Widok Artemizjonu zapiera艂 dech w piersi. W艂a艣nie z tego powodu nie zawaha艂 si臋 zap艂aci膰 fortuny za t臋 will臋. Chcia艂 zamieszka膰 tu ze swoj膮 偶on膮, Hadass膮. My艣la艂, 偶e na tym s艂onecznym tarasie b臋dzie sp臋dza艂 z ni膮 ka偶dy poranek, patrz膮c na niewys艂owione pi臋kno Efezu. Likus przyni贸s艂 wino.

- Co wiesz, Likusie, o chrze艣cijanach? - spyta艂 Markus, przypatruj膮c mu si臋 uwa偶nie.

Kupi艂 Likusa po powrocie do Efezu. Koryntianin zosta艂 mu sprzedany jako s艂uga podr臋czny. Pono膰 poprzedni pan, Grek, kt贸ry pope艂ni艂 samob贸jstwo, kiedy stan膮艂 w obliczu ruiny maj膮tkowej, zadba艂 o jego edukacj臋. Markus zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy ta edukacja obejmowa艂a tak偶e sprawy religijne.

- Wierz膮 w jednego Boga, panie.

- A co wiesz o tym Bogu?

- Tylko to, panie, co us艂ysza艂em.

- Powiedz偶e wi臋c, co o Nim s艂ysza艂e艣.

- B贸g chrze艣cijan to Mesjasz 偶yd贸w.

- S膮 wi臋c jednym.

- Trudno mi powiedzie膰, panie. Nie jestem ani 偶ydem, ani chrze艣cijaninem.

Markus obr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na Likusa.

- Jak膮 wi臋c wiar臋 obra艂e艣 dla siebie?

- Wierz臋 w to, 偶e mam s艂u偶y膰 moim panom.

Markus u艣miechn膮艂 si臋 krzywo.

- Bezpieczna odpowied藕, Likusie. - Spojrza艂 na niego z uroczyst膮 min膮. - Nie poddaj臋 ci臋 pr贸bie. Odpowiedz jak cz艂owiek, nie jak niewolnik.

Likus milcza艂 tak d艂ugo, 偶e Markus pomy艣la艂, i偶 nie doczeka si臋 ju偶 odpowiedzi.

- Nie wiem, panie - odpar艂 w ko艅cu szczerze. - Czci艂em w mym 偶yciu wielu bog贸w, ale Tego nigdy.

- Czy w czym艣 ci pomogli?

- Pomog艂o mi to, 偶e my艣la艂em, 偶e pomog膮.

- A w co wierzysz teraz?

- Doszed艂em do wiary, 偶e ka偶dy cz艂owiek musi osi膮gn膮膰 艂ad w swym 偶yciu, pogodzi膰 si臋 ze swym po艂o偶eniem i wyci膮gn膮膰 z niego jak najwi臋cej korzy艣ci. I niewolnik, i cz艂owiek wolny.

- Nie wierzysz wi臋c w 偶ycie pozagrobowe jak ci, co wierz膮 w Kybele, albo ci, co k艂aniaj膮 si臋 Jezusowi z Nazaretu.

Likus us艂ysza艂 nutk臋 rozdra偶nienia w g艂osie swojego pana i odpowiedzia艂 ostro偶nie:

- Taka wiara doda艂aby cz艂owiekowi si艂.

- To nie jest odpowied藕, Likusie.

- Mo偶e nie mam odpowiedzi, kt贸rej szukasz, panie.

Markus westchn膮艂, wiedz膮c dobrze, i偶 Likus nigdy nie b臋dzie z nim ca艂kowicie szczery. Dla niewolnika zachowanie dla siebie swoich pogl膮d贸w to sprawa 偶ycia i 艣mierci. Gdyby Hadassa zatai艂a swoj膮 wiar臋, 偶y艂aby nadal.

- Rzeczywi艣cie - przytakn膮艂 Markus - nie masz odpowiedzi, kt贸rej potrzebuj臋. Mo偶e nikt jej nie ma. Przypuszczam, 偶e jest tak, jak rzek艂e艣: ka偶dy ma swoj膮 religi臋. - Wypi艂 艂yk wina. - Dla niekt贸rych oznacza ona 艣mier膰 - doda艂 i odstawi艂 kielich. - Mo偶esz odej艣膰, Likusie.

Opu艣ci艂 taras dopiero po zachodzie s艂o艅ca. Zmieni艂 zamiar co do wizyty u matki. Czu艂 dzisiaj potrzeb臋, 偶eby z ni膮 porozmawia膰.

Kiedy dotar艂 na miejsce, drzwi otworzy艂 mu Juliusz.

- Panie, dotar艂a wiadomo艣膰, 偶e nie przyjdziesz dzisiaj.

- To znaczy, 偶e moja matka wysz艂a - powiedzia艂 zawiedziony, wchodz膮c do sieni. Zdj膮艂 we艂niany p艂aszcz i rzuci艂 go niedbale na marmurow膮 艂aw臋.

Juliusz wzi膮艂 p艂aszcz i przewiesi艂 go sobie przez r臋k臋.

- Jest w lararium. Prosz臋, panie, rozgo艣膰 si臋 w triclinium albo w perystylu, a ja powiem twojej matce, 偶e艣 przyby艂.

Zostawi艂 Markusa i poszed艂 wy艂o偶onym p艂ytkami korytarzem, kt贸ry prowadzi艂 do perystylu. Lararium znajdowa艂o si臋 w zachodnim rogu, w miejscu odosobnionym i cichym. Drzwi by艂y otwarte i Juliusz zobaczy艂, 偶e dostojna Feba siedzi z pochylon膮 g艂ow膮 na krze艣le. Zobaczy艂a go i podnios艂a g艂ow臋.

- Wybacz, pani, 偶e zak艂贸cam ci modlitwy - powiedzia艂 ze szczerym ubolewaniem.

- Nic nie szkodzi, Juliuszu. Jestem dzisiaj zbyt zm臋czona, 偶eby si臋 skupi膰. - Wsta艂a i w 艣wietle kaganka Juliusz zobaczy艂 nowe bruzdy zm臋czenia na jej 艂adnej twarzy. - Co si臋 sta艂o?

- Przyszed艂 tw贸j syn, pani.

- Och! - U艣miechn臋艂a si臋 i pospieszy艂a za niewolnikiem.

Juliusz patrzy艂, jak Feba 艣ciska swojego syna. Mia艂 nadziej臋, 偶e Markus zauwa偶y, jak jest wyczerpana, i powie jej, 偶eby nie traci艂a tak wiele si艂 na opiekowanie si臋 biednymi. Wysz艂a z domu o 艣wicie i wr贸ci艂a przed kilkoma godzinami. Pewnego razu o艣mieli艂 si臋 podsun膮膰 jej my艣l, 偶eby pozwoli艂a, by on albo kto艣 inny ze s艂u偶by zani贸s艂 jedzenie i ubrania, kt贸re chcia艂a rozda膰 biednym. Ale Feba powiedzia艂a, 偶e dla niej to przyjemno艣膰.

- Syn Ateny czu艂 si臋 藕le, kiedy odwiedzi艂am j膮 rano. Chc臋 jutro zobaczy膰, czy ma si臋 lepiej - oznajmi艂a, maj膮c na my艣li kobiet臋, kt贸rej m膮偶 by艂 przez wiele lat majtkiem na jednym z okr臋t贸w Decymusa Waleriana i podczas gwa艂townego sztormu fala zmiot艂a go z pok艂adu. Od 艣mierci Decymusa Feba Walerian utrzymywa艂a przyjazne stosunki z wszystkimi rodzinami, z kt贸rych ojciec lub m膮偶 zgin膮艂 pracuj膮c dla Walerian贸w na okr臋cie lub w porcie. Juliusz zawsze towarzyszy艂 jej, kiedy odwiedza艂a te rodziny w potrzebie. Pewna m艂oda kobieta, kt贸ra niedawno owdowia艂a i by艂a przera偶ona, 偶e nie zdo艂a utrzyma膰 swych dzieci, rzuci艂a si臋 twarz膮 na ziemi臋 przed Feb膮, kiedy ta przysz艂a do jej okropnego mieszkania. Zbita z tropu Feba czym pr臋dzej d藕wign臋艂a kobiet臋 i wzi臋艂a j膮 w ramiona. Feba, sama przecie偶 wdowa, rozumia艂a rozpacz tamtej. Pozosta艂a tam kilka godzin, rozmawiaj膮c z m艂odsz膮 kobiet膮, dziel膮c jej trwog臋 i dodaj膮c otuchy.

Juliusz czu艂 ogromny szacunek dla swojej pani, gdy偶 kierowa艂a ni膮 mi艂o艣膰, nie za艣 poczucie obowi膮zku czy strach przed cz艂owiekiem z gminu. Wdowy i sieroty z zaszczurzonych mieszka艅 w pobli偶u efeskich nabrze偶y wiedzia艂y, 偶e je kocha, odwzajemnia艂y si臋 jej wi臋c mi艂o艣ci膮.

Teraz Juliusz patrzy艂, jak mi艂o艣膰 do syna rozja艣nia jej zm臋czone rysy.

- Tw贸j s艂uga przys艂a艂 wiadomo艣膰, 偶e dzisiaj nie przyjdziesz, Markusie. My艣la艂am, 偶e masz jakie艣 pilne zaj臋cia. Markus dostrzeg艂 zm臋czenie na jej twarzy, ale powstrzyma艂 si臋 od uwag. Kiedy by艂 tu poprzednio, prosi艂 j膮, 偶eby wi臋cej odpoczywa艂a, ale bez skutku. Zreszt膮 tego wieczoru by艂 zaprz膮tni臋ty innymi k艂opotami.

- Chcia艂bym przemy艣le膰 par臋 spraw.

Nie nalega艂a. Weszli do triclinium i Markus zaprowadzi艂 matk臋 do 艂o偶a, a nast臋pnie sam spocz膮艂 na s膮siednim. Podzi臋kowa艂 za wino, kt贸re zaproponowa艂 Juliusz. Feba szepn臋艂a Juliuszowi, 偶eby przyni贸s艂 troch臋 chleba, owoc贸w i mi臋sa w plastrach, i czeka艂a cierpliwie, a偶 Markus przem贸wi, zdawa艂a sobie bowiem spraw臋, 偶e pytania zniech臋c膮 go tylko do rozmowy. Markus nie cierpia艂 wypytywania go o jego 偶ycie. Feba uzna艂a, 偶e wi臋cej si臋 dowie s艂uchaj膮c. Na razie zadowala艂 si臋 rozmow膮 o przyp艂ywaj膮cych do Efezu okr臋tach i ich 艂adunku.

- Jeden z okr臋t贸w przyp艂yn膮艂 z Cezarei z pi臋knym niebieskim materia艂em i haftowanymi tkaninami, kt贸re karawany przywioz艂y ze Wschodu. M贸g艂bym przynie艣膰 ci wszystko, co zechcesz.

- Nie potrzebuj臋 haftowanych tkanin, Markusie, ale ch臋tnie wezm臋 niebieski materia艂... i we艂n臋, je艣li masz. Przyda si臋 na suknie dla wd贸w.

- We艂na dotar艂a dzi艣 rano z Damaszku. Najwy偶sza jako艣膰!

Przygl膮da艂a si臋, jak m贸wi膮c o sprowadzaniu i wysy艂aniu towar贸w, o codziennej pracy i ludziach, kt贸rych pozna艂, pojada mi臋so. I przez ca艂y czas wiedzia艂a, 偶e nie z tym do niej przyszed艂.

- Czy Hadassa m贸wi艂a ci co艣 o swojej rodzinie? - spyta艂 nagle, zupe艂nie zaskakuj膮c matk臋.

Z pewno艣ci膮 Markus wie wi臋cej ni偶 ona. Darzy艂 t臋 niewolnic臋 g艂臋bok膮 mi艂o艣ci膮.

- Nigdy nie rozmawia艂e艣 z ni膮 o tym?

- Zawsze wydawa艂o mi si臋, 偶e to niewa偶ne. My艣la艂em, 偶e wszyscy zgin臋li w Jerozolimie. Czy co艣 ci o nich m贸wi艂a?

Feba zastanawia艂a si臋 d艂u偶sz膮 chwil臋.

- Je艣li dobrze pami臋tam, jej ojciec by艂 garncarzem. Nigdy nie powiedzia艂a, jak si臋 nazywa艂, ale m贸wi艂a, 偶e ludzie przybywali z daleka, 偶eby patrze膰, jak pracuje i porozmawia膰 z nim. Mia艂a brata i m艂odsz膮 siostr臋. Siostra nosi艂a imi臋 Lea. Zapami臋ta艂am je, gdy偶 wyda艂o mi si臋 bardzo 艂adne. Hadassa powiedzia艂a, 偶e siostra umar艂a, kiedy zabrano je do ruin 偶ydowskiej 艣wi膮tyni i trzymano na dziedzi艅cu kobiet.

- Czy tak偶e rodzice umarli w niewoli?

- Nie. Hadassa powiedzia艂a, 偶e jej ojciec wyszed艂 do miasta, 偶eby naucza膰 o Jezusie. Nie wr贸ci艂. Matka zmar艂a potem z g艂odu, a brata rzymski 偶o艂nierz zabi艂 po upadku miasta.

Markus przypomnia艂 sobie, jaka chuda by艂a Hadassa, kiedy zobaczy艂 j膮 po raz pierwszy. Mia艂a ogolon膮 g艂ow臋 i w艂osy dopiero zacz臋艂y jej odrasta膰. Pomy艣la艂 wtedy, 偶e jest brzydka. Mo偶e nawet to powiedzia艂.

- C贸rka garncarza z Jerozolimy - mrukn膮艂, zastanawiaj膮c si臋, czy ta informacja mo偶e mu jako艣 pom贸c.

- Jej rodzina by艂a z Galilei, nie z Jerozolimy.

- Skoro byli z Galilei, co robili w Jerozolimie?

- Nie jestem pewna, Markusie. Przypominam sobie niejasno, jak Hadassa m贸wi艂a co艣 o tym, 偶e jej rodzina raz w roku przybywa艂a do Jerozolimy na 偶ydowsk膮 Pasch臋. Przybywali, by 艣wi臋towa膰 Komuni臋 z innymi wierz膮cymi w Drog臋.

- Jak膮 Komuni臋?

- Posi艂ek z wina i chleba. Dziel膮 go ci, kt贸rzy przyj臋li Chrystusa za swego Pana. To na pami膮tk臋 po Nim.

Tyle jeszcze spraw wi膮偶e si臋 z Komuni膮, lecz Markus by ich przecie偶 nie zrozumia艂. Zobaczy艂a, 偶e w jego oczach pojawi艂o si臋 pytanie, a twarz mu pociemnia艂a. Czy偶by domy艣la艂 si臋 prawdy?

- Zdaje mi si臋, 偶e wiesz, matko, bardzo du偶o o praktykach chrze艣cija艅skich.

Nie chcia艂a rozbudza膰 jego niepokoju, wybra艂a wi臋c 艂atwiejsz膮 drog臋.

- Hadassa przez wiele lat by艂a jednym z domownik贸w. Sta艂a si臋 dla mnie kim艣 bardzo bliskim.

- Mog臋 poj膮膰, 偶e ojciec, nim wyda艂 ostatnie tchnienie, by艂 z艂akniony nie艣miertelno艣ci, ale...

- Tw贸j ojciec szuka艂 pokoju, Markusie, nie za艣 nie艣miertelno艣ci.

Markus poczu艂 wzburzenie. Wsta艂. Domy艣la艂 si臋, 偶e matka jako艣 si臋 zmieni艂a i na my艣l o tym, co to oznacza, ogarnia艂 go l臋k. Nie chcia艂 o nic pyta膰. Przez t臋 wiar臋 w niewidzialnego Boga straci艂 ju偶 Hadass臋. A je艣li matka czci tego samego Boga?

- Po co pytasz o to wszystko, Markusie?

- Bo my艣la艂em o tym, 偶eby, tak jak powiedzia艂a艣, wyruszy膰 na poszukiwanie Boga Hadassy.

Feba nabra艂a powietrza w p艂uca. Jej serce wype艂ni艂a rado艣膰.

- W modlitwie?

- Nie, pojad臋 do Judei.

- Do Judei! - wykrzykn臋艂a ze zdumieniem. - Po c贸偶 wyprawia膰 si臋 tak daleko?

- Gdzie pewniej znajd臋 偶ydowskiego Boga ni偶 w 偶ydowskiej ojczy藕nie?

Stara艂a si臋 zapanowa膰 nad wzburzeniem, jakie opanowa艂o j膮, kiedy us艂ysza艂a o planach syna, chwytaj膮c si臋 w膮t艂ej nadziei, jak膮 kry艂y w sobie jego s艂owa.

- Wierzysz wi臋c, 偶e B贸g Hadassy istnieje.

- Nie wiem, czy wierz臋 w cokolwiek - odpar艂 bezbarwnym g艂osem i Feba poczu艂a si臋 zdruzgotana. - Lecz by膰 mo偶e w Judei lepiej j膮 zrozumiem i poczuj臋, 偶e jestem bli偶ej niej. Mo偶e dojd臋, dlaczego tak uparcie trwa艂a przy swojej wierze. - Opar艂 si臋 o marmurow膮 kolumn臋 i spojrza艂 w stron臋 perystylu, gdzie tak cz臋sto rozmawia艂 niegdy艣 z Hadass膮. - Nim po raz pierwszy opu艣ci艂em Rzym i przyby艂em tutaj z tob膮 i ojcem, siada艂em z przyjaci贸艂mi, popijali艣my godzinami wino i rozmawiali艣my.

Zwr贸ci艂 ku niej twarz.

- Dwa tematy zawsze budzi艂y nami臋tn膮 dyskusj臋: polityka i religia. Wi臋kszo艣膰 przyjaci贸艂 czci艂a bog贸w, kt贸rzy sprzyjali ich przyjemno艣ciom. Izis, Artemid臋, Bachusa. Inni oddawali im cze艣膰 ze strachu albo z potrzeby serca.

Nie przestaj膮c m贸wi膰, zacz膮艂 przechadza膰 si臋, jakby pomaga艂o mu to uporz膮dkowa膰 my艣li cisn膮ce si臋 do g艂owy i znale藕膰 ulotn膮 konkluzj臋, kt贸ra ci膮gle si臋 mu wymyka艂a.

- To ma swoje uzasadnienie, nieprawda偶? 呕o艂nierze oddaj膮 pok艂on Marsowi. Ci臋偶arne kobiety modl膮 si臋 do Hery o szcz臋艣liwe rozwi膮zanie. Medycy i ich pacjenci wznosz膮 r臋ce do Eskulapa, by pom贸g艂 w powrocie do zdrowia. Pasterze zwracaj膮 spojrzenie ku bogom g贸r i miejsc samotnych. Ku bogu w rodzaju Pana.

- Co chcesz powiedzie膰, Markusie? 呕e ludzie tworz膮 sobie bog贸w wedle swoich potrzeb i pragnie艅? 呕e B贸g Hadassy zrodzi艂 si臋 z potrzeby, jak膮 odczuwa艂a niewolnica?

Zadane spokojnym g艂osem pytania sprawi艂y, 偶e poczu艂 si臋 niepewnie.

- M贸wi臋 tylko, 偶e cz艂owiek kszta艂tuje sw贸j spos贸b 偶ycia wedle wzor贸w. Czy偶 nie mo偶na wi臋c uzna膰, 偶e i Boga kszta艂tuje wedle swych potrzeb?

Feba czu艂a, 偶e serce jej p臋ka, kiedy s艂ucha tych teorii. I jedno, i drugie jej dziecko jest zagubione, udr臋czone, a ona nie mo偶e nic na to zaradzi膰; musi pozwoli膰, by same odnalaz艂y swoj膮 drog臋 przez 偶ycie. Wszystkie wysi艂ki Decymusa, by okie艂zna膰 porywy Julii, spe艂z艂y na niczym, a Markusa dopiero Hadassa sprowadzi艂a z drogi, kt贸r膮 kroczy艂, oddalaj膮c si臋 coraz bardziej od rodziny. A teraz, siedz膮c z pozoru spokojnie w triclinium, s艂uchaj膮c s艂贸w syna, mia艂a ochot臋 rozp艂aka膰 si臋 i krzycze膰, i rwa膰 sobie w艂osy z g艂owy. Czu艂a, 偶e sama postawi艂a stop臋 na bezpiecznym l膮dzie, a jej syn tonie na jej oczach w mrocznym morskim odm臋cie.

"Co mam powiedzie膰, Panie?" Poczu艂a ucisk w gardle i nie mog艂a wydoby膰 z siebie ani s艂owa.

Co stanie si臋 z jej synem, je艣li nadal b臋dzie szed艂 t膮 drog膮? Skoro Hadassa, mimo ca艂ej m膮dro艣ci i mi艂o艣ci, nie mog艂a do niego dotrze膰, jak偶e ona zdo艂a to osi膮gn膮膰? "O Bo偶e! - wo艂a艂a w swym sercu. - M贸j syn jest uparty jak jego ojciec, nami臋tny i zapalczywy jak siostra. Co mam czyni膰? O Jezu, jak go ocali膰?" Markus zobaczy艂, 偶e matka jest zrozpaczona i podszed艂 do niej.

Usiad艂 na 艂awce i uj膮艂 jej d艂o艅 w obie swoje.

- Nie chcia艂em, matko, zada膰 ci b贸lu.

- Wiem, Markusie.

Widzia艂a, jak wyje偶d偶a do Rzymu i my艣la艂a, 偶e nie zobaczy go przez wiele lat, lecz wr贸ci艂 z jeszcze wi臋ksz膮 udr臋k膮 w sercu. A teraz m贸wi oto, 偶e musi wyjecha膰, tym razem do rozdartego wojn膮 kraju, kt贸ry nienawidzi Rzymu.

- Ale Judea, Markusie! Judea!...

- Ojczyzna Hadassy. Musz臋 dotrze膰 do prawdy, a je艣li B贸g jest, tam Go znajd臋. Nie mam, matko, 偶adnych odpowiedzi, a tej, kt贸rej tak szukam, tutaj, w Efezie, nie ma. Czuj臋 si臋, jakbym sta艂 na ruchomych piaskach. W uszach ci膮gle mam ryk t艂uszczy.

Nim jeszcze opu艣ci艂 g艂ow臋, dojrza艂a cierpienie w jego oczach i rozpaczliwie pragn臋艂a je u艣mierzy膰, wzi膮膰 syna w ramiona, 偶eby poczu艂 si臋 bezpieczny jak w czasach, gdy by艂 dzieckiem.

Zacisn膮艂 d艂o艅 na jej d艂oni.

- Nie potrafi臋 wyja艣ni膰, co czuj臋, matko. Chc臋, by艣 mnie zrozumia艂a, cho膰 sam niczego nie rozumiem. - Znowu spojrza艂 jej w oczy. - T臋skni臋 za pokojem panuj膮cym w艣r贸d wzg贸rz, na kt贸rych nigdy nie by艂em, i zapachem morza, kt贸rego nigdy nie widzia艂em. - W oczach stan臋艂y mu 艂zy. - Bo ona tam by艂a.

Feba pomy艣la艂a, 偶e pojmuje, co syn chce powiedzie膰. Wiedzia艂a, jak zmartwi艂aby si臋 Hadassa, gdyby dowiedzia艂a si臋, 偶e Markus postawi艂 j膮 na piedestale niby bo偶ka. Hadassa by艂a ksi臋偶ycem odbijaj膮cym 艣wiat艂o s艂oneczne we wszystkim, co m贸wi艂a i robi艂a; sama nie by艂a 艣wiat艂em i nigdy si臋 za nie nie uwa偶a艂a. A jednak tym w艂a艣nie sta艂a si臋 dla Markusa. Zamkn膮艂 swe 偶ycie w mi艂o艣ci do niej. Czy tak ju偶 pozostanie?

Chcia艂a co艣 powiedzie膰, podsun膮膰 mu jak膮艣 my艣l, kt贸ra sk艂oni艂aby go do zawr贸cenia z fa艂szywej drogi, ale nic nie przysz艂o jej do g艂owy. C贸偶 mog艂a uczyni膰? Musi pozwoli膰, by tam pojecha艂 i ufa膰, 偶e Pan pokieruje jego krokami. Aposto艂 Jan powt贸rzy艂 im podczas zgromadzenia wsp贸lnoty s艂owa Jezusa: "Szukajcie, a znajdziecie".

Tego naucza艂 Jezus.

Jezus.

Feba z czu艂o艣ci膮 po艂o偶y艂a d艂o艅 na policzku Markusa, prze艂ykaj膮c 艂zy i okrywaj膮c si臋 Chrystusowymi s艂owami nadziei niby tarcz膮 zabezpieczaj膮c膮 przed mrokiem, kt贸ry wi臋zi艂 jej syna.

- Markusie, je艣li wierzysz, 偶e odpowied藕 na swe pytania mo偶esz znale藕膰 tylko w Judei, jed藕 tam.

U艣cisn臋li si臋. Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 trzyma艂a go w ramionach. A kiedy go pu艣ci艂a, zacz臋艂a modli膰 si臋 z wewn臋trznym 偶arem: "O Jezu, b艂ogos艂awiony Zbawco, oddaj臋 Ci mego syna. Miej go w swej pieczy, uchro艅 go przed z艂em. O Bo偶e, Panie m贸j, Ojcze wszelkiego stworzenia, pom贸偶 mi pokona膰 l臋k o syna, naucz mnie pokoju i ufania Tobie".

Ta modlitwa doda艂a jej ducha. Poca艂owa艂a Markusa w policzek i szepn臋艂a:

- Zr贸b to, co uznasz za w艂a艣ciwe.

Tylko ona wiedzia艂a, 偶e te s艂owa nie by艂y skierowane do jej syna, ale do niewidzialnego Boga, kt贸remu zaufa艂a ca艂ym swym sercem.

Rozdzia艂 V

Aleksander Democedes Aznandynus wylegiwa艂 si臋 w caliarium i s艂ucha艂, jak dwaj jego przyjaciele dyskutuj膮 o praktykowaniu medycyny. Ni z jednym, ni z drugim nie spotka艂 si臋 od czasu, kiedy wyrwa艂 si臋 spod pieczy Flegona, u kt贸rego ca艂a tr贸jka uczy艂a si臋 sztuki lekarskiej. Witruwiusz Plautus Musa mia艂 zawsze k艂opoty z pisemnymi pracami, kt贸rych wymaga艂 Flegon, natomiast Celsus Fedrus Tymalchio ka偶de s艂owo mistrza traktowa艂 jak ostateczn膮 prawd臋. Po roku pobierania nauk u Flegona Witruwiusz doszed艂 do wniosku, 偶e potrzeba mu wi臋cej praktyki i szuka艂 nauczyciela medycyny, kt贸ry podziela艂by jego punkt widzenia. Wydawa艂o si臋, 偶e odpowiedni by艂by Kletas. Aleksander powstrzyma艂 si臋 od uwag, uznaj膮c, 偶e cokolwiek powie, i tak nie dotrze to do 艣wiadomo艣ci przyjaciela. I oto teraz Witruwiusz, opar艂szy si臋 plecami o 艣cian臋 i wyci膮gn膮wszy przed siebie d艂ugie nogi, siedzia艂 po drugiej stronie sali i o艣wiadcza艂, 偶e prawdziwy lekarz otrzymuje w艂adz臋 uzdrawiania bezpo艣rednio od bog贸w. Ten pogl膮d zapo偶yczy艂 zapewne od Kletasa. Aleksander u艣miechn膮艂 si臋 sam do siebie, zastanawiaj膮c si臋, czy m艂odziutki Celsus zrozumia艂 ju偶, 偶e Witruwiusz che艂pi si臋, gdy偶 gn臋bi go poczucie ni偶szo艣ci. Flegon cz臋sto chwali艂 Celsusa za 艂atwe przyswajanie sobie koncepcji medycznych, zw艂aszcza tych, kt贸rym sam sprzyja艂.

- Mniemasz wi臋c teraz, 偶e jeste艣 darem bog贸w - rzuci艂 Celsus od paruj膮cego basenu, gdzie sta艂 w tej chwili. By艂 blady, ca艂e cia艂o ocieka艂o mu potem i nie mia艂 nastroju do wys艂uchiwania przechwa艂ek Witruwiusza. - M贸dl si臋, je艣li chcesz, do bog贸w, ale ja trzymam si臋 tego, czego naucza Flegon. A Flegon dowi贸d艂, 偶e powodem choroby jest zak艂贸cenie r贸wnowagi humor贸w i 偶ywio艂贸w, a wszystko to jest zakorzenione w ogniu, powietrzu, ziemi i wodzie.

- 艁adnie dowi贸d艂! Wystarczy, by Flegon oznajmi艂, 偶e warunkiem zdrowia jest r贸wnowaga p艂yn贸w w ciele, a ty g艂adko to prze艂ykasz, przyjmuj膮c za fakt - odparowa艂 Witruwiusz. - Czy偶by艣 sam nie umia艂 ju偶 my艣le膰?

- Owszem, umiem. I to dosy膰 sprawnie, by nie godzi膰 si臋 na bzdury, kt贸re opowiadasz - powiedzia艂 Celsus, przysuwaj膮c si臋 bli偶ej ob艂ok贸w pary wzbijaj膮cych si臋 z rozgrzanych w ogniu kamieni.

- Gdyby ten starzec mia艂 racj臋 w sprawie leczenia pacjent贸w, poradzi艂by艣 ju偶 sobie z tymi napadami gor膮czki, na kt贸re cierpisz od czasu studi贸w w Rzymie. "R贸wnowa偶ysz humory", odk膮d ci臋 znam. Gdyby te teorie by艂y s艂uszne, by艂by艣 najzdrowszym cz艂owiekiem w cesarstwie!

- Gor膮czka od wczoraj spad艂a - o艣wiadczy艂 sztywniej膮c Celsus.

- O, wi臋c pomog艂y 艣rodki wymiotne i puszczanie krwi. - Witruwiusz parskn膮艂 pogardliwie. - Gdyby by艂o to prawd膮, nie dr偶a艂by艣 tak, grzej膮c si臋 w parze.

Celsus spojrza艂 na niego i zmarszczy艂 z irytacj膮 brwi.

- Skoro jeste艣 tak pewny swoich boskich mocy, oka偶 je! Wed艂ug logiki Kletasa wystarczy, by lekarz wypowiedzia艂 w艂a艣ciwe s艂owa i kiwn膮艂 palcem, a chory wraca艂by do zdrowia. Wyszepcz wi臋c swoje zakl臋cia, Witruwiuszu, aby艣my zobaczyli, czy potrafisz uzdrowi膰 kogo艣, kto jest naprawd臋 chory. Poka偶, czego naprawd臋 mo偶esz dokona膰 dzi臋ki swemu darowi!

- Magiczne zakl臋cia to tylko pocz膮tek - oznajmi艂 wynio艣le Witruwiusz. - Lekarstwa zwierz臋ce i ro艣linne...

Celsus uni贸s艂 d艂o艅.

- Je艣li proponujesz mi, bym wypi艂 wywar w rodzaju tego, kt贸ry uwarzy艂e艣 ostatnio z 艂ajna lwa i krwi konaj膮cego gladiatora, nie warto, by艣 strz臋pi艂 sobie j臋zyk. Omal nie rozsta艂em si臋 z tym 艣wiatem!

Witruwiusz pochyli艂 si臋 do przodu.

- By膰 mo偶e nie dostaje ci szacunku, jaki winien jeste艣 bogom.

- A gdybym zacz膮艂 ca艂owa膰 ci stopy, czy to by co艣 zmieni艂o?

Widz膮c, 偶e rozmowa, kt贸ra zacz臋艂a si臋 jako interesuj膮ca dyskusja, zmieni艂a si臋 w zwyk艂膮 k艂贸tni臋, Aleksander uzna艂, i偶 powinien si臋 jednak wtr膮ci膰.

- Choroba, na kt贸r膮 cierpisz, Celsusie, jest do艣膰 pospolita w艣r贸d mieszka艅c贸w Rzymu. S膮dz臋, 偶e ma co艣 wsp贸lnego z truj膮cymi wyziewami.

Witruwiusz zacz膮艂 wywraca膰 oczami i z powrotem opar艂 si臋 o 艣cian臋. - Jeszcze jedna twoja teoria, Aleksandrze? Czy podzieli艂e艣 si臋 tym z Flegonem? Czy te偶 Flegon nadal nie chce z tob膮 rozmawia膰 z powodu twego niepos艂usze艅stwa i przemycenia z cyrku tej niewolnicy?

Aleksander nie zwr贸ci艂 na niego uwagi.

- Przed przybyciem do Efezu studiowa艂em w Rzymie - ci膮gn膮艂, zwracaj膮c si臋 do Celsusa - i mam obszerne notatki z moich obserwacji. Gor膮czka przychodzi i odchodzi, czasem mi臋dzy atakami mija kilka tygodni albo miesi臋cy. Czasem atak jest gwa艂towniejszy...

- Takie mam w艂a艣nie symptomy. - Celsus skin膮艂 g艂ow膮.

Witruwiusz spojrza艂 na Celsusa.

- Aleksander znowu ci powie, 偶e chorob臋 szerzy male艅kie, niewidzialne ziarenko i 偶e gdyby wszystkie przypadki choroby opisywano w spos贸b metodyczny i logiczny, mo偶na by znale藕膰 ich cechy wsp贸lne. - Machn膮艂 lekcewa偶膮co r臋k膮. - Dzi臋ki do艣wiadczeniom i metodzie pr贸b i b艂臋d贸w mo偶na znale藕膰 spos贸b leczenia prawie ka偶dej choroby.

Aleksander u艣miechn膮艂 si臋 do niego.

- Pi臋knie to uj膮艂e艣, Witruwiuszu. Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e uda艂o mi si臋 zjedna膰 ciebie dla nowego sposobu my艣lenia.

- Potrafisz by膰 czasem przekonywaj膮cy - przyzna艂 Witruwiusz - ale trzeba by lepszej logiki ni偶 twoja, by mnie przekona膰. Twoje teorie nie maj膮 najmniejszego sensu, Aleksandrze, zw艂aszcza za艣 w 艣wietle faktu, 偶e wszystkie choroby s膮 zakryte przed cz艂owiekiem i w艂adaj膮 nimi bogowie. Jest wi臋c rzecz膮 rozumn膮 zwraca膰 si臋 w tej sprawie do bog贸w.

Aleksander uni贸s艂 brwi.

- Je艣li to, co m贸wisz, jest prawd膮, po co w og贸le kszta艂ci膰 medyk贸w?

- Poniewa偶 medyk musi wiedzie膰, co podoba si臋 bogom.

- Pomyli艂y ci si臋 zawody, przyjacielu - u艣miechn膮艂 si臋 Aleksander.

- Nie powiniene艣 zgo艂a kszta艂ci膰 si臋 na lekarza. Przy twojej gorliwo艣ci religijnej winiene艣 ju偶 dawno przywdzia膰 szaty ni偶szego kap艂ana. Mo偶e haruspika. Winiene艣 uczy膰 si臋 w艂a艣ciwych sposob贸w wybebeszania bezbronnych owiec, by odczytywa膰 znaki z ich wn臋trzno艣ci.

- Pozwalasz sobie na kpiny z bog贸w?

Aleksander wykrzywi艂 sm臋tnie usta.

- Czcz臋 Apolla i Eskulapa tak samo jak ty, a tak偶e ca艂膮 gromad臋 innych uzdrawiaj膮cych b贸stw w rodzaju Hygiei i Panakei. Ale jednocze艣nie nie potrafi臋 uwierzy膰, by cz艂owiek m贸g艂 narzuca膰 bogom swoj膮 wol臋, wypowiadaj膮c po prostu zakl臋cia albo pal膮c kadzid艂a.

- Zgadzam si臋 - rzuci艂 Celsus, owijaj膮c sobie r臋cznikiem ramiona i kul膮c si臋 pod nim. - Jaka jest jednak odpowied藕?

- G艂臋bsze studia nad anatomi膮 cz艂owieka.

- Przez g艂臋bsze studia - skrzywi艂 si臋 Witruwiusz - Aleksander rozumie praktyki, kt贸re tak膮 przera偶aj膮c膮 uciech臋 sprawiaj膮 Flegonowi. Chodzi o wiwisekcj臋.

- Wiwisekcja budzi moj膮 zgroz臋 - zaprzeczy艂 Aleksander.

- Czemu wi臋c pobiera艂e艣 nauki u Flegona?

- Bo jest znakomitym chirurgiem. W pi臋膰 minut potrafi odci膮膰 cz艂owiekowi nog臋. Czy widzia艂e艣 go kiedykolwiek przy pracy?

- Sam ju偶 nie pami臋tam, ile razy - odpar艂 Witruwiusz i jego cia艂o przebieg艂 dreszcz. - Krzyk pacjent贸w nadal d藕wi臋czy mi w uszach.

- Kto jest teraz najlepszym medykiem? - spyta艂 Celsus zwracaj膮c si臋 do Aleksandra.

- Nie ma takiego.

- Nie ma?

- Otworzy艂em w艂asn膮 praktyk臋.

- Tutaj, w 艂a藕ni? - spyta艂 zaskoczony Celsus.

Bardzo cz臋sto medycy zaczynali praktykowa膰 w 艂a藕ni, ale nie kto艣 obdarzony takimi zdolno艣ciami i tak膮 bieg艂o艣ci膮 jak Aleksander. By艂 dobrze przygotowany i m贸g艂 rozpoczyna膰 znacznie korzystniej.

- W kramiku na zewn膮trz.

- Jeste艣 zbyt obiecuj膮cym medykiem, 偶eby praktykowa膰 medycyn臋 w straganie - powiedzia艂 Witruwiusz. - Porozmawiaj z Kletasem. Ch臋tnie ci臋 polec臋.

Aleksander stara艂 si臋 by膰 taktowny.

- Kletas nie praktykuje chirurgii i wyznaje teorie, kt贸re uwa偶am za... niepokoj膮ce - odpar艂, czuj膮c, 偶e ta odpowied藕 jest niewystarczaj膮ca, nie chcia艂 jednak powiedzie膰 prosto z mostu, i偶 uwa偶a Kletasa za szarlatana.

Kletas uwa偶a艂 siebie za mistrza w medycynie, lecz by艂 raczej czarnoksi臋偶nikiem ubranym we wspania艂e szaty i obdarzonym g艂osem godnym krasom贸wcy. Nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e cieszy艂 si臋 powodzeniem, ale polega艂o to na tym, i偶 zawsze dobiera艂 sobie pacjent贸w niezbyt ci臋偶ko chorych, lecz za to bogatych. Witruwiusz przy swojej prezencji, arystokratycznym akcencie i braku skrupu艂贸w mo偶e zapewne z takim samym powodzeniem uprawia膰 ten rodzaj medycyny.

- Wiwisekcja jest rzecz膮 przykr膮 - rzek艂 Celsus - ale i niezb臋dn膮 dla medyka.

- Nie wiem, dlaczego torturowanie i zabijanie ludzi mia艂oby pomaga膰 medycynie - oznajmi艂 z pogard膮 Witruwiusz.

- Flegon nigdy nie m贸wi艂, 偶e mamy bra膰 ludzi z ulicy - odpar艂 gniewnie Celsus. - Dokonywa艂em wiwisekcji jedynie zbrodniarzy w cyrku.

- Czy ciszej krzyczeli z b贸lu ni偶 zwykli ludzie?

Celsus zesztywnia艂.

- W jaki inny spos贸b mo偶e lekarz rozwin膮膰 swoje umiej臋tno艣ci chirurgiczne? A mo偶e my艣lisz, 偶e kiedy kto艣 ma gangren臋 w nodze, trzeba go leczy膰 zakl臋ciami i cuchn膮cymi wywarami ze skrzyde艂 nietoperzy i j臋zyk贸w jaszczurek?

By艂 to celnie wymierzony cios i twarz Witruwiusza obla艂 rumieniec.

- Nie stosuj臋 skrzyde艂 nietoperzy.

- C贸偶, mo偶e powiniene艣 spr贸bowa膰, czy nie dzia艂aj膮 czasem lepiej ni偶 tw贸j ostatni wywar... kt贸ry nie podzia艂a艂 wcale!

Patrz膮c na ciemniej膮c膮 coraz bardziej twarz Witruwiusza, Aleksander zacisn膮艂 usta w krzywym u艣miechu.

- Mo偶e powinni艣my p贸j艣膰 do frigidarium, 偶eby sprawdzi膰, czy wy dwaj mo偶ecie ostudzi膰 troch臋 swoje g艂owy.

- Dobra my艣l - oznajmi艂 Witruwiusz i wyszed艂 z ma艂ej sali.

Celsus zakl膮艂. Usiad艂 na 艂awce stoj膮cej najbli偶ej paruj膮cych kamieni. By艂 blady, dr偶a艂, pot la艂 si臋 mu z twarzy.

- Kiedy艣 go podziwia艂em. Teraz jest nad臋tym g艂upcem.

- Podziwia艂e艣 tylko jego powi膮zania rodzinne.

Aleksander wzi膮艂 jeszcze jeden r臋cznik i poda艂 go Celsusowi. Rozumia艂 uczucie niedosytu n臋kaj膮ce Celsusa. Sam to prze偶ywa艂, kiedy wst臋powa艂 do szko艂y medycznej w Rzymie. Jako jedyny ucze艅 mia艂 ojca, kt贸ry by艂 niegdy艣 niewolnikiem. Mia艂o to mniejsze znaczenie w Rzymie, gdzie m贸g艂 korzysta膰 z nieograniczonych funduszy, ni偶 w Efezie - teraz, kiedy ze spadku nie zosta艂o prawie nic. Ludzie mniej zwa偶aj膮 na zwi膮zki rodzinne cz艂owieka, kt贸ry ma mn贸stwo pieni臋dzy. A Aleksander ju偶 ich nie mia艂.

Znowu zwr贸ci艂 my艣li ku Celsusowi.

- Mo偶e ta rozgrzana wilgo膰 wcale ci nie s艂u偶y - powiedzia艂.

Celsus wzi膮艂 r臋cznik i otar艂 nim twarz.

- Czy nauczono ci臋 w Rzymie, jak leczy膰 t臋 chorob臋?

- M贸j mistrz zaleca艂 odpoczynek, masa偶 i odpowiedni膮 diet臋, ale nigdy nie osi膮gn膮艂 ostatecznego uzdrowienia. Gor膮czka nadal powraca艂a. - Zawaha艂 si臋. - Kiedy przegl膮da艂em historie choroby r贸偶nych ludzi, zauwa偶y艂em, 偶e gor膮czka zawsze przybiera gro藕niejsz膮 posta膰, kiedy pacjent jest zm臋czony albo w z艂ym stanie fizycznym. Trzem pacjentom, kt贸rzy przyszli do mojego kramu, doradzi艂em, 偶eby mi臋dzy atakami starali si臋 nabra膰 si艂. Jak tylko b臋dziesz m贸g艂, przejd藕 na diet臋 j臋czmienn膮 i staraj si臋 膰wiczy膰.

- Jak gladiator? - spyta艂 Celsus i roze艣mia艂 si臋 nieweso艂o.

- Niezupe艂nie - odpar艂 Aleksander, kt贸ry wcale nie poczu艂 si臋 ura偶ony. - Ale najwyra藕niej 艣rodki przeczyszczaj膮ce i wymiotne, kt贸re zaleci艂 ci Flegon, podkopa艂y tylko twoje si艂y.

- Mia艂y oczy艣ci膰 moje cia艂o.

- No to ju偶 je oczy艣ci艂e艣. Teraz musisz nabra膰 si艂.

- Sam ju偶 nie wiem, komu mam wierzy膰, Aleksandrze. Witruwiusz ma swoje racje. By膰 mo偶e nie czcz臋 do艣膰 bog贸w, wi臋c mnie ukarali. Flegon m贸wi, 偶e to sprawa r贸wnowagi. A teraz ty m贸wisz jeszcze co艣 innego. - Celsus westchn膮艂 i 艣cisn膮艂 g艂ow臋 w d艂oniach. - Wiem tyle tylko, 偶e kiedy czuj臋 si臋 jak w tej chwili, chcia艂bym umrze膰, sko艅czy膰 z tym raz na zawsze.

Aleksander po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Celsusa.

- Chod藕 do mnie, na zaplecze sklepiku, i odpocznij chwil臋, zanim st膮d p贸jdziesz.

Wyszli z calidarium i Aleksander rzuci艂 si臋 do frigidarium, 偶eby si臋 och艂odzi膰, a Celsus poszed艂 dalej, do szatni, 偶eby wytrze膰 si臋 i ubra膰.

Kiedy Aleksander wyszed艂 z basenu, da艂 Witruwiuszowi znak, 偶e opuszcza 艂a藕ni臋. Witruwiusz pozdrowi艂 go gestem d艂oni i u艂o偶y艂 si臋 na stole do masa偶u.

Po drodze do pobliskiego kramiku, w kt贸rym Aleksander praktykowa艂 codziennie medycyn臋, Celsus nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem. Z przodu kramik by艂 zamkni臋ty ci臋偶k膮 drewnian膮 kulis膮. Wisia艂a na niej ma艂a tabliczka obwieszczaj膮ca, 偶e lekarz wr贸ci dopiero p贸藕no po po艂udniu. Dwaj przechodz膮cy 偶o艂nierze skin臋li na powitanie g艂owami, kiedy Aleksander odsuwa艂 fragment kulisy, by przepu艣ci膰 przodem Celsusa. Potem znowu zamkn膮艂 sklepik.

W k膮cie na zapleczu pali艂a si臋 stoj膮ca na stole do pracy oliwna lampka.

- No i jak? - spyta艂 Aleksander, patrz膮c, jak Celsus przygl膮da si臋 wyposa偶eniu. - Co o tym my艣lisz?

Celsus usiad艂 na sto艂ku i cia艣niej otuli艂 si臋 p艂aszczem, rozgl膮daj膮c si臋 po marnie o艣wietlonym wn臋trzu. W por贸wnaniu z udogodnieniami, jakie mia艂 Flegon, to pomieszczenie wydawa艂o si臋 byle jakie i ma艂e, prawie prymitywne. Zamiast marmurowej posadzki udeptana ziemia. Ale mimo ca艂ej prostoty zas艂on ze sk贸r i pokrytych zapraw膮 艣cian by艂o zaskakuj膮co dobrze wyposa偶one jak na m艂odego lekarza, kt贸ry dopiero rozpoczyna艂 praktyk臋. Przy zachodniej 艣cianie znajdowa艂a si臋 w膮ska 艂awa do badania chorych i zas艂ona; mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e ka偶dy cal powierzchni jest tu nale偶ycie wykorzystany. Przy tylnej 艣cianie ma艂a lada. Ustawiono na niej mo藕dzierz z t艂uczkiem, delikatn膮 wag臋, szalki i odwa偶niki, a tak偶e marmurowe palety do zwijania pigu艂ek. Na p贸艂kach nad lad膮 sta艂y butelki, ma艂e amfory, szklane fiolki, p臋kate dzbanuszki i kroplomierze, wszystko opatrzone tabliczkami ze starannym opisem i podzielone na kategorie: 艣rodki wstrzymuj膮ce, 偶r膮ce, trawi膮ce i zmi臋kczaj膮ce. Na przeciwleg艂ej 艣cianie roz艂o偶ono porz膮dnie na p贸艂kach rozmaite narz臋dzia: wi臋ksze i mniejsze 艂y偶ki, 艂opatki, ostrza, haki, sondy, skalpele, wzierniki i 偶egad艂a.

Celsus wzi膮艂 do r臋ki skalpel i przyjrza艂 si臋 mu.

- Z alpejskiej prowincji Noricum - wyja艣ni艂 z dum膮 Aleksander.

- Flegon twierdzi, 偶e wyrabiaj膮 tam najlepsze narz臋dzia chirurgiczne ze stali - powiedzia艂 Celsus, odk艂adaj膮c ostro偶nie narz臋dzie.

- I kosztuj膮ce fortun臋 - doda艂 pos臋pnie Aleksander, podsycaj膮c ogie艅 w koszu z w臋glami.

- Od jak dawna masz ten sklepik? - spyta艂 Celsus, przysuwaj膮c sw贸j sto艂ek bli偶ej do ognia.

- Od dw贸ch miesi臋cy - odpar艂 Aleksander. - Przedtem wi臋kszo艣膰 czasu po艣wi臋ca艂em na opiek臋 nad moim jedynym pacjentem.

- Dosz艂y mnie s艂uchy - potwierdzi艂 Celsus. - Chodzi o niewolnic臋, prawda?

- Tak. To chrze艣cijanka, kt贸r膮 rzucono lwom.

- Wyleczy艂e艣 j膮?

Aleksander zawaha艂 si臋 przez chwil臋.

- Niezupe艂nie, ale jest zdrowa.

- Co masz na my艣li? - Celsus zmarszczy艂 brwi.

- Zabrak艂o mi wiedzy, 偶eby zapobiec infekcji. Rany na jej prawej nodze ropia艂y. Konieczna by艂a amputacja, ale kiedy si臋 do niej przygotowa艂em, zobaczy艂em, 偶e rany s膮 czyste. Powiedzia艂a, 偶e uzdrowi艂 j膮 Jezus.

Celsus potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i raz jeszcze rozejrza艂 si臋 doko艂a.

- Szkoda, 偶e艣 postrada艂 miejsce u Flegona, by uratowa膰 kogo艣, kto nie potrafi doceni膰 twojej ofiary.

- Wcale nie powiedzia艂em, 偶e ta dziewczyna nie jest mi wdzi臋czna! - wykrzykn膮艂 Aleksander.

- Ale nie tobie przyznaje zas艂ug臋 za uratowanie 偶ycia.

- To niezupe艂nie tak. - U艣miechn膮艂 si臋. - M贸wi tylko, 偶e by艂em narz臋dziem w r臋ku Boga.

- Pono膰 uwa偶a si臋 chrze艣cijan za szale艅c贸w.

- Ona nie jest szalona, tylko troch臋 dziwna.

- Tak czy inaczej zap艂aci艂e艣 za ni膮 utrat膮 obiecuj膮cych perspektyw. Je艣li poprosisz Flegona o wybaczenie, jestem pewien, 偶e przyjmie ci臋 z powrotem. Powiedzia艂 kiedy艣, 偶e by艂e艣 jego najzdolniejszym uczniem.

- Nie widz臋 powodu, 偶eby prosi膰 o wybaczenie, a zreszt膮 r贸偶ni臋 si臋 z Flegonem w wielu sprawach. Czemu mia艂bym do niego wraca膰?

- Trzy lata studiowa艂e艣 w Aleksandrii. Potem w Rzymie u Katona. Kiedy nauczy艂e艣 si臋 ju偶 wszystkiego, czego m贸g艂 ci臋 nauczy膰, przyby艂e艣 do Efezu, 偶eby wzbogaci膰 wiedz臋 u Flegona, kt贸ry cieszy si臋 zas艂u偶on膮 s艂aw膮 w ca艂ym cesarstwie. A sko艅czy艂e艣 w kramiku przy publicznej 艂a藕ni.

- Zabrzmia艂o to rozpaczliwie, ale przecie偶 sam wybra艂em sobie to miejsce - roze艣mia艂 si臋 Aleksander.

- Ale dlaczego? M贸g艂by艣 otworzy膰 szacown膮 praktyk臋 w dowolnym innym miejscu, nawet w Rzymie, gdyby艣 tylko zechcia艂. Lekarze ciesz膮 si臋 szacunkiem w ca艂ym cesarstwie. Zamiast tego popadasz w sp贸r z Flegonem, usamodzielniasz si臋 i trafiasz tutaj. Nie rozumiem.

- W ci膮gu ostatniego p贸艂rocza leczy艂em wi臋cej pacjent贸w ni偶 przez rok widzia艂em u Flegona, a poza tym nie czuj臋 za sob膮 oddechu Troasa - odpar艂 Aleksander, maj膮c na my艣li egipskiego niewolnika swojego mistrza, tak偶e poza wszystkim innym zdolnego chirurga i uzdrawiacza.

- Jacy偶 to pacjenci przychodz膮 tu do ciebie?

Aleksander uni贸s艂 brwi.

- Ludzie, kt贸rzy nie cierpi膮 na podagr臋, fig贸wk臋 czy inne wyniszczaj膮ce choroby b臋d膮ce skutkiem 偶ycia w bogactwie - odpar艂, wskazuj膮c stos zwoj贸w starannie zwini臋tych i u艂o偶onych na p贸艂ce w rogu. - Czy jest lepszy spos贸b na nauczenie si臋 medycyny ni偶 leczenie posp贸lstwa?

- Ale czy ci p艂ac膮?

Aleksander spojrza艂 na niego i wykrzywi艂 usta.

- Tak, p艂ac膮. Oczywi艣cie nie mog臋 bra膰 tyle co Flegon, lecz wcale nie wyrzek艂em si臋 zamiaru zdobycia bogactwa, Celsusie. Moim celem tutaj jest nauczy膰 si臋 wszystkiego, czego zdo艂am, i wykorzystywa膰 t臋 wiedz臋 dla dobra innych.

- A u Flegona by艂o to niemo偶liwe?

- Na jego warunkach nie. Nazbyt zastyg艂 w swoim sposobie my艣lenia.

- Kto艣 chce wej艣膰 - powiedzia艂 zaniepokojony Celsus.

Aleksander wsta艂 szybko i odsun膮艂 ci臋偶k膮 kulis臋.

- Powinienem by艂 jej nie zasuwa膰 - powiedzia艂 do kogo艣 stoj膮cego na zewn膮trz i kiedy okryta p艂aszczem posta膰 wesz艂a do 艣rodka, zerkn膮艂 w stron臋 Celsusa. - To ta kobieta, o kt贸rej rozmawiali艣my.

Celsus nie wsta艂, gdy otulona ci臋偶kim p艂aszczem kobieta wesz艂a kulej膮c do ma艂ej izdebki. Aleksander zamkn膮艂 za ni膮 przepierzenie.

- Czy dosta艂a艣 mandragor臋? - spyta艂, bior膮c od niej ma艂y koszyk, kt贸ry mia艂a przewieszony przez r臋k臋, i zagl膮daj膮c do 艣rodka.

- Tak, panie - pad艂a cicha odpowied藕. - Lecz znacznie mniej ni偶 chcia艂e艣. Tetrykus otrzyma艂 w艂a艣nie ma艂膮 dostaw臋 opobalsamum, wi臋c wyda艂am pieni膮dze na to lekarstwo.

S艂uchaj膮cy uwa偶nie Celsus zmarszczy艂 brwi. Kobieta lekko zacina艂a si臋 przy m贸wieniu, ale i tak z 艂atwo艣ci膮 rozpoznawa艂o si臋 ci臋偶ki akcent judejski.

- Dobrze uczyni艂a艣 - pochwali艂 z zadowoleniem Aleksander.

Wyj膮艂 p臋katy dzbanuszek z cennym balsamem i odstawi艂 koszyk na lad臋, przy kt贸rej pracowa艂. Ostro偶nie przysun膮艂 s艂oiczek do migotliwego p艂omyka, by przyjrze膰 si臋 ciemnej barwie zawarto艣ci. Opobalsamum wytwarzano z 偶ywic rozmaitych drzew balsamowych, a najs艂ynniejsze znane by艂o jako balsam z Mekki albo balsam z Gileadu. Lekarstwo to mia艂o dziesi膮tki zastosowa艅, s艂u偶y艂o zar贸wno do oczyszczania ran, gdy偶 dzia艂a艂o 艣ci膮gaj膮co i przeciwropnie, jak i jako 艣rodek zmi臋kczaj膮cy.

- Czy przyrz膮dzasz mithridatium? - spyta艂 Celsus maj膮c na my艣li starodawne antidotum, kt贸re uwa偶ano za lekarstwo skutecznie neutralizuj膮ce trucizn臋 wprowadzon膮 do cia艂a wskutek uk膮szenia albo spo偶ycia jad艂a czy napoju zawieraj膮cego trucizn臋. Sw膮 nazw臋 mikstura ta zawdzi臋cza艂a wynalazcy, m膮dremu i uczonemu kr贸lowi Pontu, Mitrydatesowi VI, kt贸ry codziennie za偶ywa艂 lekarstwo, a potem wypija艂 trucizn臋. Kiedy otrzyma艂 rozkaz, by odebra艂 sobie 偶ycie, trucizna okaza艂a si臋 nieskuteczna i zgin膮艂 w ko艅cu od miecza.

- Mithridatium by艂oby mi potrzebne, gdybym by艂 medykiem prokonsula albo innego wysokiego urz臋dnika - odpar艂 rozbawiony Aleksander. - Poniewa偶 jednak lecz臋 robotnik贸w i niewolnik贸w, wol臋 u偶ywa膰 opobalsamum do znacznie po偶yteczniejszych cel贸w. Jest sk艂adnikiem wielu kataplazm贸w, a poza tym stosuj臋 ten balsam, by u艣mierzy膰 b贸le nerwowe. Jest skuteczny tak偶e jako ma艣膰 do oczu. - Spojrza艂 na niewolnic臋. - Czy jest 偶ywiczny?

- Nie, panie - odpowiedzia艂a cichym g艂osem. - To wywar z li艣ci, nasion i ga艂膮zek.

- Co za r贸偶nica? - spyta艂 Celsus.

Aleksander wzi膮艂 do r臋ki szkatu艂k臋 z br膮zu i zdj膮艂 zasuwane wieczko.

- Chodzi o cen臋, a nie o skuteczno艣膰 dzia艂ania - odpar艂, ostro偶nie wk艂adaj膮c p臋katy s艂oiczek do odpowiedniej przegr贸dki w szkatu艂ce i zasuwaj膮c wieczko.

Odstawi艂 szkatu艂k臋 na p贸艂k臋 obok innych lekarstw i medycznych ingrediencji. Kiedy si臋 odwr贸ci艂, zauwa偶y艂, 偶e Celsus, zaciekawiony dziewczyn膮, kt贸ra nadal by艂a owini臋ta zas艂on膮, zapomnia艂 o gor膮czce i dreszczach. Wiele os贸b przygl膮da艂o si臋 jej w ten spos贸b, zastanawiaj膮c si臋, co kryje ona pod p艂aszczem. Aleksander spojrza艂 na ni膮. By艂a lekko zgarbiona, d艂o艅 zacisn臋艂a na lasce tak mocno, 偶e pobiela艂y jej kostki palc贸w. Aleksander wzi膮艂 sto艂ek sprzed sto艂u roboczego i postawi艂 go przy koszu z 偶arem po przeciwnej stronie ni偶 siedzia艂 Celsus.

- Usi膮d藕, Hadasso, i odpocznij. Wyjd臋 na chwil臋 kupi膰 troch臋 chleba i wina.

Celsus poczu艂 si臋 zbity z tropu na my艣l, 偶e zostanie sam na sam z nieznajom膮. Z powodu tej zas艂ony czu艂 si臋 jako艣 nieswojo. Dziewczyna opad艂a na sto艂ek i us艂ysza艂, 偶e odetchn臋艂a z ulg膮.

Odstawi艂a lask臋 i potar艂a r臋k膮 praw膮 nog臋. Mia艂a drobn膮 i delikatn膮 d艂o艅, palce zako艅czone 艂adnymi, owalnymi paznokciami. Ta d艂o艅 by艂a bardzo kobieca i m艂oda. To go zaskoczy艂o.

- Czemu nosisz t臋 zas艂on臋? - spyta艂 szorstko.

- Widok blizn sprawia ludziom przykro艣膰, panie.

- Jestem lekarzem. Poka偶 mi je.

Zawaha艂a si臋, ale potem powoli podnios艂a zas艂on臋, by pokaza膰 mu twarz. Celsus skrzywi艂 si臋. Pokiwa艂 g艂ow膮 i da艂 gestem znak, 偶eby si臋 zas艂oni艂a. Uratowanie tej dziewczyny by艂o ze strony Aleksandra okrucie艅stwem. Lepiej by艂oby dla niej, gdyby nie 偶y艂a. Jakie偶 normalne 偶ycie mog艂a prowadzi膰 tak oszpecona i okaleczona? I jaki po偶ytek by艂 z takiej niezgrabnej i kalekiej niewolnicy?

Znowu ogarn臋艂y go dreszcze, otuli艂 si臋 wi臋c szczelniej p艂aszczem, by przezwyci臋偶y膰 uczucie ch艂odu. Zakl膮艂 pod nosem, 偶a艂uj膮c, 偶e nie wynaj膮艂 lektyki i nie wr贸ci艂 do siebie.

Niewolnica z pewnym wysi艂kiem d藕wign臋艂a si臋 na nogi. Celsus patrzy艂, jak ku艣tyka w g艂膮b pomieszczenia i schyla si臋, 偶eby wyj膮膰 spod sto艂u roboczego zwini臋t膮 po艣ciel. Wyj臋艂a z t艂umoka gruby we艂niany pled, a potem podesz艂a do Celsusa i narzuci艂a mu go na ramiona.

- Mo偶e dobrze by ci zrobi艂o, panie, gdyby艣 si臋 po艂o偶y艂?

- Chyba nie.

Patrzy艂, jak podchodzi do ma艂ej lady. Nala艂a wody do ma艂ego dzbanka i postawi艂a go na 偶arze. Potem zdj臋艂a kilka s艂oiczk贸w z p贸艂ki z lekarstwami. Starannie odmierzy艂a sk艂adniki i odstawi艂a s艂oiczki na p贸艂k臋. Wybrane sk艂adniki utar艂a w mo藕dzierzu. Woda zacz臋艂a si臋 gotowa膰. Wsypa艂a do niej zawarto艣膰 mo藕dzierza i wymiesza艂a cienk膮 pa艂eczk膮.

- Wdychaj to, panie.

Jej g艂os i zachowanie dzia艂a艂y dziwnie koj膮co. Celsusa zaskoczy艂a jej bieg艂o艣膰 przy sporz膮dzaniu naparu.

- Czy mo偶esz robi膰 co chcesz z rzeczami swojego pana? - spyta艂 pochylaj膮c si臋 nad dzbankiem.

- Nie sprzeciwi si臋 temu - odpar艂a cichym, nieco chrapliwym g艂osem.

Nape艂ni艂 p艂uca zaskakuj膮co mi艂ym aromatem i wtedy wyczu艂, 偶e niewolnica si臋 u艣miecha.

- Wykorzystujesz jego 艂agodno艣膰?

- Nie, panie. M贸j pan stosowa艂 t臋 kuracj臋 w przypadku innych pacjent贸w cierpi膮cych na gor膮czk臋. Z pewno艣ci膮 b臋dzie zadowolony, je艣li poczujesz ulg臋.

- Och! - wykrzykn膮艂 odrobin臋 zawstydzony, gdy偶 zgani艂 j膮, cho膰 przecie偶 chcia艂a tylko s艂u偶y膰 swojemu panu... no i jemu.

Wdycha艂 aromatyczny napar i czu艂, jak rozlu藕niaj膮 mu si臋 mi臋艣nie. Gor膮co w calidarium znu偶y艂o go i teraz ciep艂o bij膮ce od w臋gli i mi艂a wo艅 z dzbanuszka sprawi艂y, 偶e poczu艂 si臋 senny. W pewnym momencie zasn膮艂 i zaraz obudzi艂 si臋, gdy o ma艂o nie spad艂 ze sto艂ka.

Dziewczyna wsta艂a i wyj臋艂a drugi pled spod sto艂u. Roz艂o偶y艂a go na ubitej ziemi. Celsus poczu艂, jak obejmuje go ramieniem i us艂ysza艂 jej szept:

- Po艂贸偶 si臋 i odpocznij, panie. Poczujesz si臋 znacznie lepiej.

By艂a silniejsza ni偶 mo偶na by s膮dzi膰 i pomog艂a mu si臋 d藕wign膮膰, kiedy jednak opar艂 si臋 na niej ca艂ym ci臋偶arem, us艂ysza艂, jak niewolnica gwa艂townie nabiera powietrza w p艂uca.

"Musi bole膰 j膮 ta noga" - pomy艣la艂 osuwaj膮c si臋 na siennik, kt贸ry dla niego przygotowa艂a. U艣miechn膮艂 si臋, kiedy przykry艂a go pledem.

- Nie spotka艂o mnie co艣 takiego od czas贸w dzieci艅stwa.

Musn臋艂a ko艅cami palc贸w jego czo艂o i poczu艂, 偶e jest mu niezwykle dobrze.

Hadassa wyprostowa艂a si臋 z trudem, podesz艂a do sto艂ka i usiad艂a. Westchn臋艂a i zacz臋艂a masowa膰 bol膮ce mi臋艣nie prawej nogi. Zamkn臋艂a oczy i pomy艣la艂a, 偶e tak bardzo chcia艂aby, 偶eby masowaniem mo偶na by艂o u艣mierzy膰 b贸l serca.

Do oczu nap艂yn臋艂y jej 艂zy, ale stara艂a si臋 je prze艂kn膮膰, gdy偶 wiedzia艂a, 偶e Aleksander zaraz wr贸ci i pozna, i偶 p艂aka艂a. Zapyta, czy znowu rozbola艂a j膮 noga. Je艣li potwierdzi, b臋dzie chcia艂 zrobi膰 jej masa偶. Je艣li zaprzeczy, zasypie j膮 pytaniami, a ona nie mia艂a do艣膰 odwagi, by na nie odpowiedzie膰. Widzia艂a Markusa!

Wpad艂 prosto na ni膮. Tak cz臋sto potr膮cano j膮 w t艂umie pod膮偶aj膮cym do 艂a藕ni, 偶e nie zwr贸ci艂a na niego uwagi. Ale on si臋 odezwa艂. Oszo艂omiona d藕wi臋kiem tego g艂osu, podnios艂a g艂ow臋 i zobaczy艂a, 偶e to naprawd臋 on, 偶e nie chodzi o figiel sp艂atany przez wyobra藕ni臋. By艂 nadal osza艂amiaj膮co przystojny, chocia偶 robi艂 wra偶enie starszego i surowszego. Usta, kt贸re w jej pami臋ci pozosta艂y kusz膮co zmys艂owe, teraz zacisn臋艂y si臋 pos臋pnie. Jak gwa艂townie zabi艂o jej serce... zupe艂nie tak samo, jak teraz, kiedy o tym pomy艣la艂a. Kiedy uj膮艂 jej rami臋, 偶eby j膮 podtrzyma膰, omal nie zemdla艂a.

Patrzy艂a w oczy Markusa i ka偶da chwila sp臋dzona przy nim wr贸ci艂a do niej fal膮 straszliwej t臋sknoty. Niewiele brakowa艂o, a wyci膮gn臋艂aby r臋k臋, by dotkn膮膰 jego twarzy. Ale on szybko cofn膮艂 si臋 nieco, robi膮c t臋 min臋, kt贸r膮 cz臋sto widywa艂a u ludzi, kiedy na ni膮 patrzyli. Widok kobiety otulonej w zas艂ony zbija z tropu.

Pochyli艂 g艂ow臋 i marszcz膮c mimowolnie brwi przygl膮da艂 si臋 jej.

Wiedzia艂a, 偶e nie mo偶e zobaczy膰 jej pokrytej bliznami twarzy, ale i tak przel臋k艂a si臋 tego i spu艣ci艂a szybko g艂ow臋. I w tym momencie Markus odwr贸ci艂 si臋.

Sta艂a w potr膮caj膮cym j膮 t艂umie i 艂zy nape艂ni艂y jej oczy, kiedy patrzy艂a, jak Markus si臋 oddala. Raz jeszcze opuszcza艂 jej 偶ycie. Siedz膮c teraz bezpiecznie w sklepiku Aleksandra, Hadassa zastanawia艂a si臋, czy Markus Lucjanus Walerian jeszcze j膮 pami臋ta.

- Panie, czemu pozwoli艂e艣, by mnie to spotka艂o? - szepn臋艂a w ciszy panuj膮cej w s艂abo o艣wietlonym pomieszczeniu. Przez 艂zy patrzy艂a na w臋gle w koszu i ca艂a mi艂o艣膰, jak膮 czu艂a niegdy艣 do Markusa, znowu wype艂ni艂a j膮 bolesnym smutkiem i t臋sknot膮 za tym, co mog艂o by膰. - Czuj臋 si臋 z nim sprz臋gni臋ta, Panie - ci膮gn臋艂a cichutko, bij膮c si臋 w pier艣. - Sprz臋gni臋ta...

Spu艣ci艂a g艂ow臋.

Wiedzia艂a, 偶e Markus nie mia艂 zwyczaju chodzi膰 do publicznych 艂a藕ni. Zawsze chodzi艂 do 艂a藕ni przeznaczonych dla elity, dla tych, kt贸rych sta膰 by艂o na kupienie sobie prawa do sta艂ego z nich korzystania.

Czemu wi臋c si臋 tam znalaz艂?

Westchn臋艂a. Jakie to ma znaczenie? B贸g zabra艂 j膮 z jego 偶ycia i umie艣ci艂 tutaj, w tym szczup艂ym kramiku, z m艂odym lekarzem z艂aknionym ratowania 艣wiata przed wszelkim z艂em. Wszelkim - poza duchowym mrokiem. By艂 jak pierwszy m膮偶 Julii, Klaudiusz, spragniony wiedzy, ale 艣lepy na m膮dro艣膰.

Czu艂a b贸l w sercu.

"Czemu nie pozwoli艂e艣 mi, Panie, umrze膰, Czemu?"

艁ka艂a bezg艂o艣nie, b艂agaj膮c Boga o odpowied藕. Ale odpowiedzi nie by艂o. My艣la艂a, 偶e wie, jakie B贸g ma wzgl臋dem niej zamiary: by za Niego umar艂a. A jednak 偶yje i nosi pod ciemn膮 zas艂on膮 swe tajemne blizny. Ca艂a pogoda ducha, ca艂a zgoda na wszystko, co j膮 czeka, znikn臋艂y. A dlaczego? Bo znowu zobaczy艂a Markusa. Przypadkowe spotkanie, kt贸re nie trwa艂o nawet minuty.

Kulisa przesun臋艂a si臋 i wszed艂 Aleksander. Hadassa podnios艂a na niego wzrok. Jego przyj艣cie by艂o dla niej ulg膮. W ci膮gu tych miesi臋cy, kiedy wraca艂a do zdrowia, jego twarz sta艂a si臋 dla niej droga. Zbyt by艂a chora i zbyt cierpia艂a, by u艣wiadomi膰 sobie, jak si臋 po艣wi臋ci艂 wykradaj膮c j膮 z cyrku. Dopiero p贸藕niej dowiedzia艂a si臋, 偶e straci艂 miejsce u s艂awnego mistrza sztuki lekarskiej i narazi艂 si臋 na szyderstwa wielu przyjaci贸艂, gdy偶 tak s艂ono zap艂aci艂 za uratowanie zwyk艂ej niewolnicy.

Hadassa nie mia艂a najmniejszej w膮tpliwo艣ci, 偶e tego dnia w cieniu bramy 艣mierci B贸g po艂o偶y艂 r臋k臋 na Aleksandrze. By艂 narz臋dziem Bo偶ym. Kiedy mu si臋 w tym momencie przygl膮da艂a, musia艂a przyzna膰, 偶e jej uczucia do niego s膮 do艣膰 niejasne. Czu艂a wdzi臋czno艣膰, ale i co艣 ponadto. Lubi艂a go i podziwia艂a. Jego pragnienie przywracania ludziom zdrowia p艂yn臋艂o prosto z serca, nie my艣la艂 o sprawach praktycznych czy zyskach. Kiedy pacjent umiera艂, martwi艂 si臋, popada艂 nawet w przygn臋bienie. Przypomnia艂a sobie, jak pierwszy raz ujrza艂a 艂zy w jego oczach - umar艂 wtedy z gor膮czki ma艂y ch艂opiec - i zala艂a j膮 fala mi艂o艣ci do Aleksandra. Wiedzia艂a, 偶e nie kocha go tak, jak nadal kocha艂a Markusa... nie mog艂a jednak zaprzeczy膰, 偶e jest mi臋dzy nimi jaki艣 g艂臋boki zwi膮zek.

Obr贸ci艂 si臋 w jej stron臋 i ich spojrzenia si臋 spotka艂y. Na jego twarzy pojawi艂 si臋 zm臋czony u艣miech.

- Zagrzej jeszcze troch臋 wody, Hadasso - powiedzia艂.

- Tak, panie.

Zrobi艂a, co jej poleci艂, a potem patrzy艂a, jak dodaje rozmaite sk艂adniki, przykuca i budzi Celsusa.

- Wsta艅偶e, przyjacielu - powiedzia艂 i Hadass臋 poruszy艂a nuta wsp贸艂czucia w jego g艂osie. Podsun膮艂 wywar pod wargi Celsusa. Chory wypi艂 ma艂y 艂yczek i nagle cofn膮艂 si臋, ogarni臋ty jakim艣 podejrzeniem. Aleksander roze艣mia艂 si臋. - Nie ma w tym skrzyde艂 nietoperzy ani j臋zyk贸w jaszczurek - zapewni艂.

Celsus wzi膮艂 garnuszek i wypi艂 do dna jego zawarto艣膰, a Hadassa zastanawia艂a si臋, co oznaczaj膮 s艂owa Aleksandra.

- Wynaj膮艂em lektyk臋, by zaniesiono ci臋 do domu - powiedzia艂 Aleksander prostuj膮c plecy.

- Jestem ci bardzo wdzi臋czny - oznajmi艂 Celsus wstaj膮c. Pledy zsun臋艂y si臋 z niego, tworz膮c stos wok贸艂 jego obutych w sanda艂y st贸p. Kiedy wyszed艂 spomi臋dzy nich, Hadassa podnios艂a i z艂o偶y艂a pledy, a potem od艂o偶y艂a je z powrotem pod st贸艂. Celsus poprawi艂 zmi臋ty p艂aszcz. - Potrzebuj臋 troch臋 odpoczynku. - Spojrza艂 na Hadass臋 i zaraz przeni贸s艂 wzrok na Aleksandra. - Mo偶e wpadn臋 tu jeszcze i rzuc臋 okiem na twoje notatki.

Aleksander po艂o偶y艂 mu przyjazn膮 d艂o艅 na ramieniu.

- Przyjd藕 zatem rankiem. Przez reszt臋 dnia ledwie mam do艣膰 miejsca, by oddycha膰.

Odsun膮艂 skrzyd艂a kulisy w bok, tak 偶e jego sklepik by艂 teraz szeroko otwarty, wskazuj膮c, 偶e lekarz b臋dzie przyjmowa艂 pacjent贸w. Kilka os贸b czeka艂o na zewn膮trz.

Celsus wyszed艂 i wsiada艂 ju偶 do lektyki.

- Zaraz! - wykrzykn膮艂, kiedy dwaj niewolnicy podnie艣li lektyk臋. - Co by艂o w napoju, kt贸ry mi poda艂e艣? - zapyta艂 Aleksandra, kt贸ry ustawia艂 w tej chwili przed kramem ma艂y stolik. Hadassa usiad艂a przy nim z ka艂amarzem i zwojami.

- To i owo. Daj zna膰, czy podzia艂a艂o. - Aleksander roze艣mia艂 si臋.

Celsus poda艂 adres nios膮cym lektyk臋 i wtuli艂 si臋 w fa艂dy p艂aszcza. W pewnej chwili odwr贸ci艂 g艂ow臋 i zobaczy艂 cisn膮cych si臋 ju偶 pacjent贸w, a wtedy zmarszczy艂 brwi, gdy偶 ludzie ci nie t艂oczyli si臋 wok贸艂 Aleksandra, kt贸ry wszak by艂 lekarzem, ale wok贸艂 spokojnej kobiety kryj膮cej twarz za zas艂on膮. Hadassa, nie zdaj膮c sobie sprawy z tego, 偶e kto艣 si臋 jej przygl膮da, wrzuci艂a kilka drobinek zaschni臋tej sadzy do r贸偶ka i dola艂a wody. Wymiesza艂a zawarto艣膰 starannie i wzi臋艂a do r臋ki 偶elazny stilus.

- Twoje imi臋? - spyta艂a m臋偶czyzn臋 siadaj膮cego w tym momencie przy stole, na kt贸rym pisa艂a.

Zanurzy艂a stilus w atramencie i trzyma艂a go nad woskow膮 tabliczk膮, na kt贸rej zapisywa艂a najbardziej podstawowe informacje: imi臋 chorego i na co si臋 uskar偶a. T臋 informacj臋 przenosi艂o si臋 nast臋pnie na pergamin, a zapis na tabliczce wyciera艂o si臋, by mog艂a s艂u偶y膰 nast臋pnego dnia. Na ty艂ach sklepiku zgromadzili ju偶 znaczn膮 liczb臋 zwoj贸w z d艂ug膮 list膮 pacjent贸w, kt贸rych leczy艂

Aleksander, wraz z opisem ich dolegliwo艣ci, symptom贸w, zaleconej kuracji i jej skutk贸w.

- Betus - oznajmi艂 bezbarwnym g艂osem m臋偶czyzna. - Kiedy b臋d臋 m贸g艂 rozmawia膰 z lekarzem? Nie mam zbyt du偶o czasu. Zapisa艂a jego imi臋.

- Zajmie si臋 tob膮, gdy tylko b臋dzie m贸g艂 - odpar艂a 艂agodnie.

Wszystkich nagli czas, a trudno powiedzie膰, jak d艂ugo Aleksander b臋dzie si臋 zajmowa艂 ka偶dym z pacjent贸w. Byli w艣r贸d nich tacy, kt贸rych choroba budzi艂a jego zaciekawienie, i wtedy wi臋cej czasu po艣wi臋ca艂 na ich wypytywanie i badanie. Spojrza艂a przez zas艂on臋 na m臋偶czyzn臋. By艂 ogorza艂y i szczup艂y. Mia艂 g艂臋bokie bruzdy ko艂o oczu i ust, w艂osy przypr贸szone siwizn膮, a d艂onie s臋kate i zniszczone od ci臋偶kiej pracy.

- Czym si臋 zajmujesz?

- By艂em stuppatorem - odpar艂 pochmurnie.

Hadassa wpisa艂a zaw贸d obok imienia. Uszczelnia艂 okr臋ty. Nudna, m臋cz膮ca praca.

- Na co si臋 uskar偶asz? - M臋偶czyzna siedzia艂 bez ruchu, wpatruj膮c si臋 w jaki艣 punkt przestrzeni. - Betusie - powiedzia艂a, ujmuj膮c stilus w obie d艂onie. - Z czym przyszed艂e艣 do lekarza?

Skupi艂 na niej spojrzenie. D艂onie po艂o偶y艂 na udach i zacisn膮艂 palce, jakby ba艂 si臋, 偶e jego cia艂o si臋 rozpadnie.

- Nie 艣pi臋. Nie jem. I od kilku dni ci膮gle boli mnie g艂owa.

Hadassa zapisa艂a wszystko na tabliczce. Czu艂a, 偶e m臋偶czyzna z jak膮艣 fascynacj膮 przypatruje si臋 ka偶demu poci膮gni臋ciu stilusa.

- Pracowa艂em jeszcze kilka tygodni temu - ci膮gn膮艂 - ale ostatnio nie ma dla mnie pracy. Przyp艂ywa mniej okr臋t贸w i nadzorcy wol膮 m艂odszych robotnik贸w.

- Czy masz rodzin臋, Betusie? - spyta艂a Hadassa, unosz膮c g艂ow臋.

- Mam 偶on臋 i czw贸rk臋 dzieci. - Bruzdy na jego poblad艂ej twarzy pog艂臋bi艂y si臋. Kiedy od艂o偶y艂a rylec, zmarszczy艂 brwi. - Zdob臋d臋 pieni膮dze, 偶eby zap艂aci膰 lekarzowi. Przysi臋gam.

- Nie trap si臋 tym, Betusie.

- 艁atwo ci powiedzie膰, ale co si臋 z nimi stanie, je艣li umr臋...

Hadassa dobrze rozumia艂a jego l臋k. Widzia艂a niezliczone rodziny 偶yj膮ce na ulicy, 偶ebrz膮ce o kawa艂ek chleba tu偶 obok bogatej 艣wi膮tyni i pa艂ac贸w na g贸rskim zboczu.

- Opowiedz o swojej rodzinie.

Wymieni艂 imiona i wiek syna i trzech c贸rek. Opowiedzia艂 o zapracowanej 偶onie. Przez jego s艂owa przebija艂a g艂臋boka mi艂o艣膰 do niej. 呕yczliwo艣膰 Hadassy i zadawane 艂agodnym g艂osem pytania doda艂y mu odwagi i zacz膮艂 zwierza膰 si臋 jej ze swoich najtajniejszych l臋k贸w o przysz艂o艣膰, jaka czeka dzieci i 偶on臋, je艣li on nie znajdzie wkr贸tce pracy. W艂a艣ciciel domu 偶膮da艂 czynszu za ma艂e mieszkanie, a Betus nie mia艂 pieni臋dzy. Nie wiedzia艂, co zrobi. A teraz na dodatek rozchorowa艂 si臋 i czuje si臋 z ka偶dym dniem gorzej.

- Bogowie uwzi臋li si臋 na mnie - powiedzia艂 z rozpacz膮.

Zas艂ona, za kt贸r膮 pacjenci si臋 rozbierali, odsun臋艂a si臋 i z pomieszczenia wysz艂a kobieta. Poda艂a Hadassie miedziaka. Hadassa wsta艂a, po艂o偶y艂a d艂onie na ramionach Betusa i poprosi艂a go, 偶eby nie rusza艂 si臋 ze swojego miejsca.

Patrzy艂, jak rozmawia z m艂od膮, trzymaj膮c膮 si臋 na uboczu kobiet膮. Zauwa偶y艂 umalowane oczy tej kobiety i ma艂e dzwoneczki na nogach, d藕wi臋cz膮ce przy ka偶dym ruchu. Wszystko to 艣wiadczy艂o o jej zaj臋ciu: nierz膮dnica.

Betus patrzy艂 z zainteresowaniem, jak os艂oni臋ta pomocnica lekarza ujmuje w obie r臋ce d艂o艅 nierz膮dnicy i co艣 m贸wi. M艂oda kobieta skin臋艂a powoli g艂ow膮 i pomocnica wesz艂a do 艣rodka, 偶eby porozmawia膰 z lekarzem.

Hadassa zaci膮gn臋艂a zas艂on臋 i stre艣ci艂a Aleksandrowi wszystko, czego dowiedzia艂a si臋 o nast臋pnej pacjentce.

- Nazywa si臋 Seweryna i ma siedemna艣cie lat. - Aleksander nie zwraca艂 uwagi na informacje o charakterze osobistym; chcia艂 wiedzie膰 przede wszystkim, co dolega jego pacjentom. - Od kilku tygodni ma krwawienia.

Aleksander skin膮艂 g艂ow膮, p艂ucz膮c i wycieraj膮c jedno ze swoich narz臋dzi.

- Popro艣 j膮.

Hadassa zauwa偶y艂a, 偶e jest zm臋czony i roztargniony. Mo偶e nadal przetrawia to, co odkry艂 u poprzedniego pacjenta. Cz臋sto zamartwia艂 si臋 swoimi pacjentami i wieczorami d艂ugo nie k艂ad艂 si臋 spa膰, przegl膮daj膮c zapiski i sporz膮dzaj膮c drobiazgowe notatki.

Nigdy nie liczy艂 swoich sukces贸w, cho膰 by艂o ich niema艂o, i ka偶dy chory by艂 wyzwaniem dla jego wiedzy medycznej.

- By艂a nierz膮dnic膮 w 艣wi膮tyni, panie. Powiedzia艂a, 偶e poddano j膮 obrz臋dowemu oczyszczeniu, a kiedy to nie pomog艂o, wyrzucono.

Od艂o偶y艂 narz臋dzie na p贸艂k臋.

- Jeszcze jeden pacjent bez pieni臋dzy.

Ta rzucona osch艂ym tonem uwaga zaskoczy艂a Hadass臋. Aleksander rzadko m贸wi艂 o pieni膮dzach. Nie ustali艂 偶adnej ceny za swoje porady, bra艂 tyle, na ile by艂o sta膰 jego pacjent贸w. Czasem by艂 to tylko miedziak. Hadassa wiedzia艂a, 偶e pieni膮dze licz膮 si臋 dla niego mniej ni偶 to, czego m贸g艂 si臋 nauczy膰 i co zrobi膰 dla innych dzi臋ki swej wiedzy. Czy偶 nie wyda艂 ca艂ego spadku na podr贸偶e i zdobycie wszelkiej dost臋pnej wiedzy medycznej? Nie, z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie chodzi tu o pieni膮dze.

Spojrza艂 na ni膮 i ujrza艂a wyraz irytacji w jego oczach.

- Ko艅cz膮 mi si臋 ju偶 lekarstwa, Hadasso. A ponadto jutro rano musz臋 zap艂aci膰 czynsz za kramik.

- Aleksandrze - powiedzia艂a, k艂ad膮c mu d艂o艅 na przedramieniu - czy偶 Pan nie zadba艂 w zesz艂ym miesi膮cu o pieni膮dze na czynsz?

Kiedy us艂ysza艂 swoje imi臋, poczu艂, 偶e zrobi艂o mu si臋 ciep艂o na sercu. U艣miechn膮艂 si臋 do niej ze smutkiem.

- To prawda, czy jednak ten tw贸j B贸g musi zawsze czeka膰 do ostatniej chwili?

- Mo偶e chce pouczy膰 ci臋, 偶e powiniene艣 Mu ufa膰.

- Niestety, nie mamy czasu na rozmow臋 o sprawach wy偶szych - rzek艂 i skin膮艂 g艂ow膮 w stron臋 zas艂ony. - Na zewn膮trz czeka kolejka pacjent贸w. Co wi臋c powiedzia艂a艣 o nast臋pnej osobie? 呕e jest nierz膮dnic膮?

W艣r贸d tych kobiet szerzy艂y si臋 choroby weneryczne.

- By艂a, panie. Wyp臋dzono j膮 ze 艣wi膮tyni i 偶yje teraz na ulicy. Nie chodzi tu tylko o cielesn膮 dolegliwo艣膰, ale...

Uni贸s艂 r臋k臋, 偶eby jej przerwa膰, i zacisn膮艂 usta, u艣miechaj膮c si臋 krzywo.

- Na inne k艂opoty nie mam 偶adnej rady. Przy艣lij j膮 tu. Zobacz臋, co si臋 da zrobi膰. Reszta to sprawa bog贸w.

- Inne k艂opoty wp艂ywaj膮 na zdrowie.

- Je艣li poczuje si臋 lepiej, inne k艂opoty znikn膮.

- Ale...

- Id藕偶e - rzuci艂 z lekkim zniecierpliwieniem. - Mo偶emy om贸wi膰 twoje teorie p贸藕niej, kiedy b臋dziemy mniej zaj臋ci.

Hadassa wykona艂a polecenie, a potem usiad艂a przy stole, staraj膮c si臋 przezwyci臋偶y膰 uczucie zawodu. Czy naprawd臋 Aleksander widzi w tych ludziach tylko istoty cielesne, kt贸re pilnie potrzebuj膮 kuracji? Potrzeby ludzkie s膮 bardzo z艂o偶one. Nie zaspokoi si臋 ich lekarstwami, masa偶em czy innymi medycznymi zaleceniami. Aleksander skupia si臋 wy艂膮cznie na cielesnych objawach ich rozmaitych dolegliwo艣ci, nie za艣 na g艂臋bszych, utajonych przyczynach. Z ka偶dym dniem po艣wi臋conym pracy u Aleksandra Hadassa nabiera艂a coraz mocniejszego przekonania, 偶e wielu jego pacjent贸w mo偶na uleczy膰 dzi臋ki Duchowi 艢wi臋temu.

Jak jednak przekona膰 o tym Aleksandra, kt贸ry nawet do swoich bog贸w-uzdrowicieli zwraca艂 si臋 tylko w ostateczno艣ci, a na Boga wszechmog膮cego patrzy艂 ze zgroz膮 i nieufno艣ci膮?

Zda艂a sobie spraw臋, 偶e Betus przygl膮da si臋 jej wyczekuj膮co. To spojrzenie przenikn臋艂o j膮 do g艂臋bi i w jej oczach b艂ysn臋艂y 艂zy. Sk艂oni艂a g艂ow臋 i z rozpacz膮 modli艂a si臋 w duszy: "Panie, co mam powiedzie膰 temu cz艂owiekowi? On i jego rodzina potrzebuj膮 chleba, nie za艣 s艂贸w".

Jednak mia艂a dla niego w艂a艣nie s艂owa. Odetchn臋艂a i odchylaj膮c lekko g艂ow臋, przyjrza艂a si臋 zm臋czonej twarzy Betusa.

- M贸j ojciec siedzia艂 kiedy艣 na zboczu wzg贸rza w Judei i s艂ucha艂 swojego Nauczyciela. Wielu ludzi przychodzi艂o, 偶eby pos艂ucha膰 Nauczyciela, a cz臋sto przybywali z daleka i pozostawali przy Nim przez ca艂y dzie艅. Byli g艂odni. Uczniowie Nauczyciela zacz臋li si臋 martwi膰. Powiedzieli Nauczycielowi, 偶e powinien rozes艂a膰 ludzi do dom贸w. On jednak poleci艂 im nakarmi膰 t艂um. Odparli, 偶e nie maj膮 czym.

U艣miechn臋艂a si臋 pod zas艂on膮 i ten u艣miech rozja艣ni艂 jej oczy.

- Pewien ma艂y ch艂opiec mia艂 chleb i ryb臋. Zg艂osi艂 si臋 i odda艂 swoje jedzenie Nauczycielowi, kt贸ry nakarmi艂 nim wszystkich ludzi.

- Kim by艂 ten Nauczyciel?

- Nazywa艂 si臋 Jezus. - Uj臋艂a w r臋ce d艂o艅 Betusa. - Powiedzia艂 co艣 jeszcze, Betusie. 呕e ludzie nie 偶yj膮 tylko chlebem.

Nachyli艂a si臋 ku niemu i opowiedzia艂a mu Dobr膮 Nowin臋. Rozmawiali 艣ciszonymi g艂osami przez ca艂y czas wizyty nierz膮dnicy u Aleksandra.

Kiedy wysz艂a, poda艂a miedziak Hadassie.

- Rozmie艅 t臋 monet臋 i zatrzymaj dwa kwadransy dla siebie - powiedzia艂a.

Zaskoczona Hadassa podzi臋kowa艂a jej. Betus patrzy艂, jak kobieta pospiesznie si臋 oddala.

- Czasem - ci膮gn臋艂a Hadassa, znowu si臋 u艣miechaj膮c - Pan odpowiada na modlitw臋 szybko i w nieoczekiwany spos贸b.

Obrzuci艂 j膮 spojrzeniem, a ona wsta艂a, 偶eby porozmawia膰 chwil臋 z m艂odzie艅cem, kt贸rego n臋ka艂 straszny kaszel. Potem znikn臋艂a za zas艂on膮.

- Kogo mamy teraz? - spyta艂 Aleksander, obmywaj膮c r臋ce w misie z zimn膮 wod膮.

- Nazywa si臋 Ariowistus i ma dwadzie艣cia trzy lata. Jest folusznikiem i cierpi na kaszel, kt贸ry nie chce ust膮pi膰. Ten ochryp艂y kaszel dobywa si臋 z g艂臋bi piersi. - Z p贸艂eczki ukrytej pod sto艂em roboczym wzi臋艂a szkatu艂k臋 na monety. - Seweryna da艂a nam miedziaka. Chcia艂a, 偶ebym zatrzyma艂a sobie dwa kwadransy.

- Pewnie czu艂a wdzi臋czno艣膰, 偶e kto艣 zechcia艂 z ni膮 rozmawia膰 - powiedzia艂 i skin膮艂 g艂ow膮.

Podzi臋kowa艂a Bogu, wyj臋艂a dwa kwadransy i odstawi艂a pude艂ko pod st贸艂. Betus nadal siedzia艂 przy stole na zewn膮trz. Kiedy wysz艂a zza zas艂ony, podni贸s艂 na ni膮 wzrok.

- Znikn膮艂 mi b贸l g艂owy - oznajmi艂 ze zdumieniem. - Chyba nie musz臋 i艣膰 do lekarza. Czeka艂em tylko, 偶eby ci podzi臋kowa膰, 偶e艣 ze mn膮 rozmawia艂a.

Wsta艂. Hadassa uj臋艂a go za d艂o艅 i wcisn臋艂a w ni膮 dwie male艅kie monety.

- To od Pana - powiedzia艂a, zamykaj膮c mu palce na pieni膮dzach. - Na chleb dla twojej rodziny.

Aleksander poczu艂, 偶e musi chwil臋 odpocz膮膰 i wyszed艂 na zewn膮trz. Chcia艂 odetchn膮膰 艣wie偶ym powietrzem. By艂 zm臋czony i g艂odny. Zrobi艂o si臋 p贸藕no. Spojrza艂 na czekaj膮cych pacjent贸w i pomy艣la艂, 偶e chcia艂by mie膰 nadludzkie si艂y albo moc wstrzymywania czasu. Nie jest w stanie zbada膰 wszystkich potrzebuj膮cych. Tacy ludzie, kt贸rzy maj膮 ma艂o pieni臋dzy, a jeszcze mniej nadziei, przychodz膮 do lekarza, kiedy nie widz膮 dla siebie ratunku. Nie m贸g艂 odprawi膰 ich bez porady, kt贸rej tak rozpaczliwie potrzebowali. C贸偶 jednak ma zrobi膰? Dzie艅 ma tyle godzin, ile ma... a on jest jeden.

Zobaczy艂, jak Hadassa stawia sw贸j sto艂ek przed kobiet膮 z p艂acz膮cym dzieckiem na r臋ku. Twarz rozmawiaj膮cej z Hadass膮 matki by艂a powleczona blado艣ci膮 i czujna, kobieta raz po raz zerka艂a nerwowo w jego stron臋. Aleksander wiedzia艂, 偶e chorzy cz臋sto boj膮 si臋 lekarza, s膮 bowiem przekonani, 偶e kuracja, jak膮 zaleci, oka偶e si臋 bolesna. Niestety, to te偶 jest cz臋sto prawd膮. Nie da si臋 zaszy膰 rany ani nastawi膰 ko艣ci, nie zadaj膮c b贸lu. Stara艂 si臋 przezwyci臋偶y膰 gn臋bi膮ce go poczucie bezsi艂y. Gdyby mia艂 pieni膮dze, m贸g艂by przed przyst膮pieniem do dzie艂a poda膰 odpowiedni膮 dawk臋 mandragory. By艂 jednak bezradny, musia艂 oszcz臋dza膰 lekarstwo na zabiegi chirurgiczne.

Westchn膮艂 i u艣miechn膮艂 si臋 do kobiety, by pom贸c jej zapanowa膰 nad dr偶eniem, ale ona zamruga艂a i czym pr臋dzej odwr贸ci艂a wzrok. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i skupi艂 uwag臋 na zwoju le偶膮cym na stole. Przesuwa艂 palcem po starannie wypisanych imionach i znalaz艂 osob臋, kt贸r膮 przed chwil膮 przyj膮艂. Wezwa艂 nast臋pnego pacjenta.

- Prosz臋 Betusa.

Spojrza艂 na ludzi stoj膮cych i siedz膮cych przed kramikiem. Czterech m臋偶czyzn i trzy kobiety, nie licz膮c matki z p艂acz膮cym dzieckiem. Przyj膮艂 ju偶 dziesi臋cioro pacjent贸w i wiedzia艂, 偶e przyjmie jeszcze najwy偶ej troje, a potem b臋dzie musia艂 zamkn膮膰 sklepik i odpocz膮膰. Hadassa opar艂a si臋 ci臋偶ko na lasce i wsta艂a.

- Betus! - zawo艂a艂 jeszcze raz zniecierpliwiony Aleksander.

- Wybacz, panie, ale Betus odszed艂. Nast臋pna jest Agrypina, ale zgodzi艂a si臋 przepu艣ci膰 Eficharys, kt贸rej c贸rka, Helena, ma na nodze czyrak sprawiaj膮cy jej straszny b贸l.

Spojrza艂 na matk臋 i da艂 jej znak, 偶eby wesz艂a.

- Wnie艣 j膮 - rzuci艂 szorstko i znikn膮艂 za zas艂on膮.

Kiedy matka wsta艂a, dziecko krzykn臋艂o i zacz臋艂o si臋 szarpa膰. Kobieta pr贸bowa艂a je uspokoi膰, ale nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e sama si臋 boi; strach l艣ni艂 w szeroko otwartych oczach, nie mog艂a zapanowa膰 nad dr偶eniem ust. Hadassa zrobi艂a krok do przodu, ale zawaha艂a si臋, wiedz膮c, 偶e Aleksander nie chce, 偶eby wtr膮ca艂a si臋 do tego, co i tak musi by膰 zrobione. Eficharys zanios艂a w ko艅cu dziecko za zas艂on臋.

Hadassa mia艂a ochot臋 zas艂oni膰 sobie uszy, kiedy us艂ysza艂a krzyk przera偶enia.

Aleksander rzuci艂 ze zniecierpliwieniem:

- Na bog贸w, kobieto! Musisz j膮 przytrzyma膰, bo inaczej nic nie mog臋 zrobi膰.

Potem rozleg艂 si臋 g艂os matki i Hadassa wiedzia艂a, 偶e kobieta p艂acze, staraj膮c si臋 utrzyma膰 dziewczynk臋. Krzyki sta艂y si臋 nie do zniesienia.

Hadassa zacisn臋艂a pi臋艣ci i przypomnia艂a sobie, jaki b贸l cierpia艂a, kiedy Aleksander leczy艂 rany, kt贸re odnios艂a w cyrku. Cho膰 robi艂 co m贸g艂, 偶eby sprawia膰 jej jak najmniej b贸lu, ona i tak cierpia艂a potworne m臋ki.

Nagle Aleksander szarpn膮艂 zas艂on臋 i kaza艂 Hadassie wej艣膰 do 艣rodka.

- Postaraj si臋 co艣 zrobi膰! - rzuci艂 z blad膮, napi臋t膮 twarz膮. - Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e chc臋 zrobi膰 wiwisekcj臋 - burkn膮艂 pod nosem.

Wymin臋艂a go, 偶eby podej艣膰 do szlochaj膮cego dziecka. Po bia艂ej jak chusta twarzy matki sp艂ywa艂y ciurkiem 艂zy. Kobieta 艣ciska艂a c贸rk臋, sama nie mniej ni偶 dziecko przera偶ona.

- Id藕 co艣 zje艣膰, panie - powiedzia艂a Hadassa i lekko pchn臋艂a Aleksandra w stron臋 zas艂ony.

Kiedy wyszed艂, p艂acz dziecka zmieni艂 si臋 w ciche pochlipywanie. Hadassa ustawi艂a dwa sto艂ki przy koszu z w臋glami. Wskaza艂a kobiecie jeden, sama za艣 usiad艂a z trudem na drugim. Mia艂a za sob膮 ci臋偶ki dzie艅 i przy ka偶dym ruchu b贸l przenika艂 j膮 od biodra po kolano. Wiedzia艂a jednak, 偶e to nic w por贸wnaniu z cierpieniami tego dziecka. Co艣 trzeba zrobi膰. Ale co?

Aleksander zbyt pochopnie chwyta艂 za n贸偶.

Przypomnia艂a sobie nagle, jak matka leczy艂a czyrak na r臋ce s膮siadki. Mo偶e oka偶e si臋 to skuteczne i w tym przypadku. "Panie, oby tak si臋 sta艂o dla Twojej chwa艂y!"

Najpierw trzeba uspokoi膰 dziecko, 偶eby chcia艂o jej pom贸c. Hadassa d藕wign臋艂a si臋 ze sto艂ka i zacz臋艂a wypytywa膰 kobiet臋 o jej rodzin臋, nalewaj膮c w tym czasie wod臋 do miski i stawiaj膮c naczynie na ziemi ko艂o nogi Eficharys. Dziecko spojrza艂o podejrzliwie w d贸艂 i wtuli艂o twarz w piersi matki. Hadassa ani na chwil臋 nie przestawa艂a przemawia膰 艂agodnym g艂osem, zach臋caj膮c matk臋 do odpowiedzi. Kiedy tak m贸wi艂a, Eficharys odpr臋偶y艂a si臋 troch臋.

Wskutek tego tak偶e dziecko uspokoi艂o si臋, usiad艂o na kolanie matki i patrzy艂o, jak Hadassa dodaje kryszta艂ki soli do paruj膮cej wody w garnku stoj膮cym na w臋glach.

- Zdejmij, prosz臋, banda偶 z jej nogi - poleci艂a Hadassa. - B臋dzie jej wygodniej. Nalej臋 gor膮cej wody do miski, 偶eby mog艂a zanurzy膰 stop臋. Zmniejszy to b贸l.

Dziecko poj臋kiwa艂o, kiedy matka odwija艂a banda偶.

- Zanurz n贸偶k臋, Heleno. O tak, kochanie. Wiem, 偶e to boli. Wiem. Dlatego przysz艂y艣my do lekarza, kt贸ry wyleczy ci n贸偶k臋.

- Czy chcesz, 偶ebym opowiedzia艂a ci historyjk臋? - spyta艂a Hadassa i kiedy dziecko skin臋艂o nie艣mia艂o g艂ow膮, zacz臋艂a snu膰 opowie艣膰 o m艂odych ma艂偶onkach, kt贸rzy wybrali si臋 w drog臋, bo musieli wpisa膰 si臋, 偶eby p艂aci膰 podatki. M艂oda kobieta oczekiwa艂a dziecka, a kiedy przyszed艂 czas rozwi膮zania, ma艂偶onkowie nie znale藕li miejsca w 偶adnej gospodzie. Zrozpaczeni schronili si臋 w ko艅cu w pieczarze, gdzie trzymano krowy, os艂y i inne zwierz臋ta. I tam urodzi艂o si臋 Dzieci膮tko.

- Kiedy si臋 urodzi艂o, J贸zef i Maryja owin臋li je w pieluszki i po艂o偶yli w 偶艂贸bku.

- By艂o Mu zimno? - spyta艂a Helena. - Mnie jest czasem zimno.

Matka odgarn臋艂a jasne w艂osy z twarzyczki dziewczynki i poca艂owa艂a j膮 w policzek.

- W pieluszkach i sianie by艂o Mu cieplutko - odpar艂a Hadassa.

Nabra艂a troch臋 wody z miski, dola艂a gor膮cej wody, a garnek z zimn膮 postawi艂a na w臋glach. - By艂a wtedy wiosna i pasterze prowadzili owce na stoki wzg贸rz. Tej nocy zobaczyli na ciemnym niebie now膮, pi臋kn膮 gwiazd臋. Ta gwiazda b艂yszcza艂a ja艣niej ni偶 inne. I wtedy sta艂o si臋 co艣 cudownego. - M贸wi艂a o anio艂ach przys艂anych przez Boga, by powiedzieli pasterzom o Dzieci膮tku, a kiedy Helena zapyta艂a, wyja艣ni艂a, kim s膮 anio艂owie. - Pasterze przyszli, 偶eby zobaczy膰 Dzieci膮tko i pok艂onili si臋 przed Nim jako przed Mesjaszem, czyli "namaszczonym przez Boga".

- I co dalej? - spyta艂a zaciekawiona Helena.

- Ca艂a rodzina zosta艂a jaki艣 czas w Betlejem. J贸zef by艂 dobrym cie艣l膮, pracy nie brakowa艂o, m贸g艂 wi臋c utrzyma膰 rodzin臋. Kilka miesi臋cy p贸藕niej przyszli z innego kraju ludzie, 偶eby zobaczy膰 Dziecko urodzone pod now膮 gwiazd膮. Poznali, 偶e nie jest to zwyk艂e dziecko, 偶e jest Ono kim艣 wi臋cej ni偶 cz艂owiekiem.

- By艂o Bogiem? - spyta艂a Helena, wpatruj膮c si臋 w ni膮 szeroko otwartymi oczami.

- By艂o Bogiem, kt贸ry przyszed艂, 偶eby 偶y膰 mi臋dzy nami, i ludzie z dalekiego kraju przynie艣li Mu dary: z艂oto jako kr贸lowi, kadzid艂o jako najwy偶szemu kap艂anowi i mirr臋, gdy偶 mia艂o umrze膰 za grzechy 艣wiata.

- Dzieci膮tko mia艂o umrze膰? - spyta艂a zawiedziona dziewczynka.

- Sza, Heleno. S艂uchaj dalej... - uciszy艂a j膮 matka, kt贸r膮 te偶 zaciekawi艂a ta opowie艣膰.

Hadassa dola艂a do miski gor膮cej wody.

- By艂 te偶 z艂y kr贸l, kt贸ry wiedzia艂, 偶e Dzieci膮tko wyro艣nie na kr贸la, chcia艂 wi臋c Je zabi膰. - Odstawi艂a garnek na w臋gle. - Ludzie z dalekiego kraju wiedzieli o tych zamiarach i ostrzegli J贸zefa i Maryj臋. Ale oni nie wiedzieli, co maj膮 robi膰, i czekali, by Pan im powiedzia艂. J贸zefowi ukaza艂 si臋 anio艂, kt贸ry poleci艂 im pojecha膰 do Egiptu, gdy偶 tam b臋d膮 bezpieczni.

Nie przestaj膮c opowiada膰, czerpa艂a wystudzon膮 wod臋 z miski, a dolewa艂a gor膮cej, tak 偶e para bucha艂a z naczynia, w kt贸rym dziecko trzyma艂o nog臋. Stopniowe podwy偶szanie temperatury nie powodowa艂o b贸lu i by艂o ledwie zauwa偶alne.

- Z艂y kr贸l umar艂 a wtedy El Roi, "B贸g kt贸ry widzi pos艂a艂 im wiadomo艣膰 przez innego anio艂a...

Ma艂a Helena odetchn臋艂a gwa艂townie i cichutko j臋kn臋艂a. Woda w misce zaczerwieni艂a si臋, gdy偶 czyrak p臋k艂 i ropa si臋 wyla艂a. Hadassa pog艂aska艂a dziewczynk臋 po 艂ydce.

- Jeste艣 bardzo grzeczna. Trzymaj n贸偶k臋 w wodzie, niech czyrak si臋 oczy艣ci - powiedzia艂a, w duchu dzi臋kuj膮c Bogu. - Czy nie lepiej si臋 czujesz? - Opar艂a si臋 ci臋偶ko na lasce, wsta艂a i przygotowa艂a ok艂ad z zi贸艂, jakich Aleksander u偶ywa艂 w przypadku ropiej膮cych ran. Kiedy sko艅czy艂a, spojrza艂a na matk臋 i c贸rk臋. - Mama posadzi ci臋 na stole, a ja zabanda偶uj臋 ci nog臋.

Eficharys wykona艂a jej polecenie, a Hadassa unios艂a delikatnie n贸偶k臋 Heleny i osuszy艂a j膮. Upewni艂a si臋 potem, 偶e ca艂a paskudna, 偶贸艂tobia艂a, zabarwiona krwi膮 ciecz wyp艂yn臋艂a z ranki. Przy艂o偶y艂a ok艂ad i mocno owin臋艂a stop臋 ma艂ej czystym p艂贸tnem. Umy艂a i wytar艂a r臋ce.

Tr膮ci艂a 偶artobliwie nosek Heleny i powiedzia艂a:

- Masz nie biega膰 przez dzie艅 albo dwa.

Helena usiad艂a i za艣mia艂a si臋. Zatrzepota艂a powiekami i na jej mi艂ej twarzyczce pojawi艂 si臋 nagle wyraz powagi.

- Co si臋 sta艂o z tamtym ch艂opczykiem?

Hadassa sk艂ada艂a p艂贸tno, z kt贸rego udar艂a kawa艂ek na opatrunek.

- Ur贸s艂 i obwie艣ci艂 swoje panowanie, i spad艂y na Jego barki rz膮dy.

A Jego imi臋 by艂o Przedziwny Doradca, Wszechmocny B贸g, Ojciec Wieczny, Ksi膮偶臋 Pokoju.

Od艂o偶y艂a p艂贸tno na p贸艂k臋.

- No w艂a艣nie, Heleno. Tego ch艂opczyka nie spotka艂o nic z艂ego - powiedzia艂a Eficharys.

- Nie - zaprzeczy艂a Hadassa, potrz膮saj膮c g艂ow膮. - Ch艂opiec ur贸s艂 i nabra艂 si艂y. Wzrasta艂 w m膮dro艣ci, postawie i 艂asce u Boga i ludzi. Lecz ludzie zdradzili Go. M贸wili o Nim k艂amstwa i doprowadzili do tego, 偶e zosta艂 ukrzy偶owany.

Twarz Heleny posmutnia艂a, a Eficharys zrobi艂a niepewn膮 min臋.

Najwyra藕niej wola艂aby, 偶eby Hadassa nie opowiedzia艂a tej cz臋艣ci historii.

Hadassa uj臋艂a podbr贸dek dziewczynki.

- Widzisz, nawet uczniowie nie poj臋li, kim by艂 naprawd臋 Jezus. My艣leli, Heleno, 偶e jest po prostu cz艂owiekiem. A wrogowie mniemali, 偶e je艣li Go zabij膮, zniknie Jego moc. Jego cia艂o umieszczono w zapiecz臋towanym grobowcu i postawiono przy nim rzymsk膮 stra偶. Ale trzy dni p贸藕niej Jezus powsta艂 z grobu.

Twarzyczka Heleny rozja艣ni艂a si臋 u艣miechem.

- Naprawd臋?

- O tak. I nadal 偶yje.

- Opowiedz mi co艣 jeszcze!

Eficharys roze艣mia艂a si臋.

- Musimy ju偶 i艣膰, Heleno. - U艣miechn臋艂a si臋 i poda艂a Hadassie dwa kwadransy, a potem wzi臋艂a c贸rk臋 na r臋ce. - Dzi臋kuj臋 za zaj臋cie si臋 dzieckiem... i za bajk臋.

- To nie jest bajka, Eficharys. To opowie艣膰 prawdziwa. M贸j ojciec by艂 艣wiadkiem tych wydarze艅.

Eficharys przyjrza艂a si臋 jej ze zdumieniem. Przytuli艂a mocniej Helen臋 i zawaha艂a si臋, jakby chcia艂a zosta膰 i jeszcze porozmawia膰. Ale inni przecie偶 czekaj膮. Hadassa po艂o偶y艂a d艂o艅 na jej przedramieniu.

- Przyjd藕 tutaj kt贸rego艣 ranka. Opowiem ci, co jeszcze zrobi艂 Jezus.

- Tak, tak, mamo! - wykrzykn臋艂a Helena.

Eficharys skin臋艂a g艂ow膮. Zasun臋艂a kurtyn臋 i mia艂a ju偶 odej艣膰, ale zobaczy艂a, 偶e na zewn膮trz siedzi na sto艂ku Aleksander. Zbita z tropu, przeprosi艂a go i wymin臋艂a z wyrazem zak艂opotania na twarzy. Helena odwr贸ci艂a od niego g艂ow臋 i mocniej wtuli艂a si臋 w matk臋. Eficharys sk艂oni艂a si臋 lekko i wysz艂a. Aleksander patrzy艂, jak odchodzi. Widzia艂 strach w jej oczach i w oczach dziecka, kiedy na nie patrzy艂. Obie zaufa艂y jednak bez zastrze偶e艅 Hadassie.

- Gdzie reszta ludzi? - spyta艂a Hadassa.

- Powiedzia艂em im, 偶eby przyszli jutro.

- Jeste艣 na mnie z艂y, panie?

- Nie. Przecie偶 sam prosi艂em, by艣 postara艂a si臋 co艣 zrobi膰. Po prostu nie spodziewa艂em si臋... - Roze艣mia艂 si臋 smutno i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Wsta艂 i spojrza艂 na ni膮. - Musz臋 lepiej ci臋 pilnowa膰 albo wykradniesz mi sprzed nosa wszystkich pacjent贸w.

Szturchn膮艂 j膮 lekko, 偶artobliwie.

Weszli do 艣rodka. Aleksander zaci膮gn膮艂 zas艂on臋 i wzi膮艂 pude艂ko z p贸艂ki.

- Aha, w艂a艣ciwie dlaczego odszed艂 ten Betus? Czy偶by艣 uzdrowi艂a go, kiedy czeka艂?

Hadassa uzna艂a, 偶e powinna odpowiedzie膰 powa偶nie na jego 偶artobliwe pytanie.

- Zdaje mi si臋, 偶e przyczyn膮 jego dolegliwo艣ci by艂 strach.

Aleksander spojrza艂 na ni膮 z zaciekawieniem.

- Strach? Jak偶e to?

- Troska, panie. Nie ma pracy, a musi wy偶ywi膰 rodzin臋 i zapewni膰 jej dach nad g艂ow膮. Powiedzia艂, 偶e k艂opoty z 偶o艂膮dkiem zacz臋艂y si臋 kilka tygodni temu - kiedy straci艂 prac臋 w porcie. A b贸le g艂owy ma od kilku dni, odk膮d w艂a艣ciciel domu oznajmi艂 mu, 偶e wyrzuci ca艂膮 rodzin臋 na bruk, je艣li nie dostanie czynszu.

- Niema艂y k艂opot i do艣膰 pospolity. Zaradzi艂a艣 jako艣?

- Nie, panie.

- Odszed艂 wi臋c, cho膰 nie pozby艂 si臋 dolegliwo艣ci? - Aleksander westchn膮艂. - Pewnie znu偶y艂 si臋 czekaniem. - Wzi膮艂 z pude艂ka kilka monet i zatrzasn膮艂 wieczko. - Wcale nie mam mu tego za z艂e - doda艂, wsuwaj膮c pude艂ko do przegr贸dki. - Gdybym umia艂 pracowa膰 szybciej, przyjmowa艂bym wi臋cej pacjent贸w...

- Powiedzia艂, 偶e b贸l g艂owy ust膮pi艂.

Zaskoczony Aleksander spojrza艂 bacznie na Hadass臋. Wyprostowa艂 si臋 i zmarszczy艂 brwi, bo zrobi艂o mu si臋 nieswojo. Nie po raz pierwszy tak si臋 poczu艂 w jej obecno艣ci. Kiedy jej ropiej膮ce rany zagoi艂y si臋 bez 偶adnej przyczyny, ba艂 si臋 prawie j膮 dotkn膮膰. Z pewno艣ci膮 by艂a to sprawa Boga, a takiego pot臋偶nego Boga lepiej nie lekcewa偶y膰.

- Czy wzywa艂a艣 imienia swojego Jezusa?

- Czy wzywa艂am? - spyta艂a i troch臋 zesztywnia艂a. - Je艣li pytasz, czy wypowiada艂am jakie艣 zakl臋cia, odpowiem, 偶e nie.

- B艂aga艂a艣 wi臋c swojego Boga, by uczyni艂 to, czego pragniesz?

- Nie. We wszystkim spe艂nia si臋 wola Pana.

- Co艣 jednak zrobi艂a艣! Co takiego?

- Wys艂ucha艂am Betusa.

- I to wszystko?

- Modli艂am si臋, a potem powiedzia艂am Betusowi o Jezusie. I B贸g poruszy艂 serce Seweryny, by da艂a mi dwa kwadransy dla Betusa.

Aleksander potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, ca艂kowicie zbity z tropu tym wyja艣nieniem.

- To nie ma 偶adnego sensu, Hadasso. Po pierwsze, Seweryna da艂a ci pieni膮dze, bo by艂a艣 dla niej mi艂a. Po drugie, nie mia艂a poj臋cia o k艂opotach gn臋bi膮cych Betusa.

- Ale B贸g o nich wiedzia艂.

Aleksander poczu艂 jaki艣 niepok贸j.

- Zbyt swobodnie m贸wisz, Hadasso, o swoim Bogu i Jego mocy. My艣la艂em, 偶e w艂a艣nie ty, kt贸ra tak wiele przecierpia艂a艣, powinna艣 wiedzie膰, 偶e 艣wiat jest jak niegodziwy kr贸l z twojej opowie艣ci. Nie znasz ludzi, kt贸rzy tu przychodz膮, ale m贸wisz im bez wahania o Jezusie.

U艣wiadomi艂a sobie, 偶e Aleksander siedzia艂 tu偶 przy zas艂onie i s艂ysza艂 ka偶de s艂owo, kt贸re kierowa艂a do Eficharys i Heleny.

- Bez wzgl臋du na to, co mo偶emy sobie my艣le膰, 艣wiat nale偶y do Pana, Aleksandrze. Czeg贸偶 mia艂abym si臋 l臋ka膰?

- 艢mierci.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Jezus da艂 mi wieczne 偶ycie w Sobie. Niechaj odbior膮 mi 偶ycie tutaj, skoro B贸g trzyma mnie na swojej d艂oni i nikt nie mo偶e mnie od Niego zabra膰. - Roz艂o偶y艂a r臋ce. - Czy偶 nie widzisz tego, Aleksandrze? Betus nie potrzebowa艂 mojej ostro偶no艣ci. Ani Seweryna, ani Eficharys, ani Helena. Potrzebuj膮 czego艣 innego, wiedzy, 偶e B贸g kocha ich tak samo jak mnie. I ciebie.

Aleksander obraca艂 monety w d艂oni. Jej wiara budzi艂a czasem l臋k. Hadassa dowiod艂a ju偶, jak jest g艂臋boka; tak g艂臋boka, 偶e mo偶na odda膰 za ni膮 偶ycie. Zastanawia艂 si臋, czy przyjdzie taki dzie艅, 偶e ta wiara mu j膮 zabierze...

Szybko odepchn膮艂 t臋 my艣l, nie pr贸buj膮c zastanowi膰 si臋, dlaczego przeszy艂 go taki strach. Nie chcia艂 nawet my艣le膰 o tym, 偶e m贸g艂by j膮 straci膰...

Jeszcze bardziej si臋 ba艂 si艂y, kt贸r膮 w niej wyczuwa艂. Czy z niej samej si臋 bierze, czy te偶 od Boga, kt贸ry mo偶e j膮 w ka偶dej chwili zabra膰? Bez wzgl臋du na to, jaka by艂a odpowied藕, zdarza艂o si臋, 偶e Hadassa m贸wi艂a rzeczy, od kt贸rych dostawa艂 g臋siej sk贸ry.

- Musz臋 pomy艣le膰 - powiedzia艂 i wymin膮艂 j膮.

Pozwalaj膮c si臋 unosi膰 ludzkiemu pr膮dowi wyp艂ywaj膮cemu z 艂a藕ni, Aleksander rozwa偶a艂 sw膮 wiedz臋 medyczn膮 i zastanawia艂 si臋 nad tym, co powiedzia艂a Hadassa - 偶e przyczyn膮 choroby mo偶e by膰 l臋k. Im wi臋cej o tym my艣la艂, tym bardziej by艂 ciekaw, czy mo偶na to sprawdzi膰, prowadz膮c odpowiednie zapiski. Kupi艂 wino i chleb i wr贸ci艂 do sklepiku, chc膮c jak najszybciej z ni膮 o tym porozmawia膰. Zasun膮艂 kulis臋, zamykaj膮c sklepik na noc. Wyj膮艂 tobo艂ek spod sto艂u i usiad艂 na nim. Urwa艂 kawa艂 chleba i poda艂 Hadassie, kt贸ra usiad艂a naprzeciwko. Przechyli艂 buk艂ak i nala艂 jej i sobie wina.

- Chcia艂bym us艂ysze膰 co艣 wi臋cej o twoich teoriach - powiedzia艂, kiedy zacz臋li je艣膰. - Po pierwsze, czyrak. Sk膮d wiedzia艂a艣, co robi膰?

- Moja matka wyleczy艂a z czyraka s膮siadk臋. Spr贸bowa艂am jej sposobu. Chwa艂a Bogu, okaza艂 si臋 skuteczny.

"Chwa艂a Bogu!" Postanowi艂 zapami臋ta膰 sobie te s艂owa. Mo偶e s膮 wa偶niejsze ni偶 my艣li Hadassa. Mo偶e kryje si臋 w nich cz膮stka jej mocy.

- Widzia艂em, jak uzdrawia艂a艣 ludzi, kt贸rzy tu przychodzili.

- Nigdy nikogo nie uzdrowi艂am.

- Jednak tak. Po pierwsze - Betusa. Uzdrowi艂a艣 go. Przyszed艂 tu z rozmaitymi objawami chorobowymi, a odszed艂 wyleczony. Ja oczywi艣cie nie mia艂em z tym nic wsp贸lnego. Nie zamieni艂em z nim ani s艂owa.

Hadassa by艂a wyra藕nie zmieszana.

- Podsun臋艂am tylko Betusowi nadziej臋.

- Nadziej臋 - powiedzia艂 Aleksander. Urwa艂 troch臋 chleba i umoczy艂 w winie. - Nie wiem, co z tego wynika, ale m贸w dalej. Wyt艂umacz mi.

W艂o偶y艂 chleb do ust.

"Panie, o Panie - modli艂a si臋 Hadassa - jest tak podobny do Klaudiusza, a Klaudiusz nigdy nie chcia艂 s艂ucha膰." 艢ciskaj膮c obur膮cz drewniany kubek, modli艂a si臋, 偶eby Aleksander nie tylko wys艂ucha艂, ale tak偶e zrozumia艂.

- B贸g stworzy艂 ludzi, by 偶yli w mi艂o艣ci do Niego i byli odbiciem Jego natury. Ludzie nie zostali stworzeni do tego, by 偶y膰 niezale偶nie od Boga.

- M贸w - rzuci艂 i machn膮艂 niecierpliwie r臋k膮.

Powiedzia艂a mu o Adamie i Ewie w rajskim ogrodzie i jak B贸g da艂 im woln膮 wol臋, i jak zgrzeszyli, uznaj膮c, 偶e szatan jest ponad Bogiem. Powiedzia艂a o wyp臋dzeniu z raju. Powiedzia艂a o Moj偶eszu i prawie, i jak codziennie pali艂y si臋 bezustannie ofiary, by przeb艂aga膰 Boga za grzechy. Ale ofiary nie zmy艂y ca艂kowicie grzechu. Tylko B贸g m贸g艂 tego dokona膰, przysy艂aj膮c swego Syna, by sam siebie z艂o偶y艂 w ostatniej pokutnej ofierze, by przez Jego 艣mier膰 w cz艂owieku zamieszka艂 Duch 艢wi臋ty i by cz艂owiek znowu m贸g艂 by膰 z Bogiem. - "B贸g... Syna swego jednorodzonego da艂, aby ka偶dy, kto w Niego wierzy, nie zgin膮艂, ale mia艂 偶ycie wieczne" - zacytowa艂a. - Mimo to wi臋kszo艣膰 ludzi 偶yje w stanie oddzielenia.

- I ten stan oddzielenia jest przyczyn膮 chor贸b? - spyta艂 zaintrygowany Aleksander.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Wszystko widzisz tylko od strony cielesnej, Aleksandrze. Choroba mo偶e przyj艣膰, kiedy cz艂owiek nie chce 偶y膰 pod艂ug Bo偶ego zamys艂u. Tak jest z Seweryn膮. Pan ostrzega艂 przed uprawianiem nierz膮du. Ostrzega艂 przed cudzo艂贸stwem. Ostrzega艂 przed wieloma rzeczami, a ci, kt贸rzy Go nie s艂uchaj膮, ponosz膮 skutki. Mo偶e wiele chor贸b st膮d si臋 w艂a艣nie bierze, z niepos艂usze艅stwa.

- Je艣liby wi臋c Seweryna by艂a pos艂uszna prawom twojego Boga, wr贸ci艂aby do zdrowia. Czy tak?

Hadassa zamkn臋艂a oczy. "Panie, czemu艣 pozostawi艂 mnie przy 偶yciu, skoro zawodz臋 we wszystkim, co mi dajesz? Czemu nie znajduj臋 s艂贸w odpowiednich, by zrozumia艂?"

- Hadasso?

Pali艂y j膮 艂zy bezradno艣ci. Zacz臋艂a m贸wi膰 bardzo powoli, jakby zwraca艂a si臋 do dziecka.

- Prawo zosta艂o dane, by cz艂owiek pozna艂, 偶e jest grzeszny i by odwr贸ci艂 si臋 od niegodziwo艣ci, a zwr贸ci艂 ku Bogu. Ty widzisz ludzi jako istoty cielesne i w tych granicach szukasz rozwi膮za艅, lecz cz艂owiek jest te偶 istot膮 duchow膮, stworzon膮 na obraz Boga. Jak偶e mo偶esz dowiedzie膰 si臋, kim i czym jeste艣, je艣li nie dowiesz si臋, kim jest B贸g?

G艂os jej si臋 za艂ama艂 i zobaczy艂a, 偶e Aleksander marszczy brwi.

Przygryz艂a wargi i po chwili podj臋艂a:

- Nasza wi臋藕 z Bogiem dotyczy tak偶e cia艂a. To prawda. Ale dotyczy tak偶e uczu膰 i umys艂u. Przede wszystkim za艣 dotyczy ducha. - Sk艂oni艂a g艂ow臋 i zacisn臋艂a d艂onie na drewnianym kubku. - Wierz臋, 偶e prawdziwe uzdrowienie mo偶e nast膮pi膰 tylko wtedy, gdy cz艂owiek zostaje przywr贸cony Bogu.

Aleksander zamy艣li艂 si臋. Milcza艂. Urwa艂 znowu kawa艂ek chleba i umoczy艂 w winie, by mie膰 wi臋cej czasu na zastanowienie si臋 nad tym, co powiedzia艂a. Jak zwykle, kiedy przychodzi艂a mu jaka艣 my艣l do g艂owy, serce zabi艂o mu mocniej. Szybko prze艂kn膮艂 chleb, dopi艂 wino i odstawi艂 kubek. Wsta艂, otrzepa艂 z r膮k okruchy chleba i zrobi艂 miejsce na stole do pracy. Zmiesza艂 sadz臋 z wod膮, wybra艂 nie zapisany zw贸j, usiad艂 i obci膮偶y艂 ko艅ce pergaminu, 偶eby le偶a艂 p艂asko na stole.

- Wymie艅 te prawa - poleci艂, przyst臋puj膮c do pisania. Zapisa艂: "Z 艂aski Boga".

"Czy on nic nie jest w stanie us艂ysze膰, Panie? Nic a nic?"

- Prawo nie przynosi zbawienia.

- Nie m贸wi臋 o zbawieniu, lecz o przywracaniu zdrowia pacjentom.

- Bo偶e m贸j! Czemu mnie tu pozostawi艂e艣? Czemu nie wzi膮艂e艣 mnie do swego domu?

W tym okrzyku by艂o tyle trwogi i bezradno艣ci, 偶e Aleksander poczu艂, jak w艂osy je偶膮 mu si臋 na karku. P艂aka艂a z twarz膮 ukryt膮 w d艂oniach. To jego wina! Co uczyni mu teraz jej B贸g? Wsta艂 i podszed艂 do niej.

- Nie sprowadzaj na mnie gniewu swego Boga, p贸ki mnie nie wys艂uchasz.

Uj膮艂 jej d艂onie i opar艂 na nich czo艂o. Hadassa wyrwa艂a si臋 i odepchn臋艂a go.

- Nie kl臋kaj przede mn膮! Czy偶 jestem Bogiem, 偶e sk艂adasz mi pok艂on?

Cofn膮艂 si臋 zdumiony.

- Tw贸j B贸g wyznaczy艂 ci osobne miejsce. Wys艂uchuje ci臋 - rzek艂 wstaj膮c i siadaj膮c z powrotem na sto艂ku. - Sama powiedzia艂a艣, 偶e nie ja uratowa艂em ci 偶ycie. I nie umiem nawet wyja艣ni膰, jak to si臋 sta艂o. Twoje rany same si臋 oczy艣ci艂y. Hadasso, wed艂ug znanych mi praw przyrody i nauki powinna艣 ju偶 by膰 martwa. Ale 偶yjesz i jeste艣 tutaj.

- Oszpecona i kaleka...

- Poza tym jednak zdrowa. Czemu B贸g ocali艂 ciebie, a innych nie?

- Nie wiem - odpar艂a smutno. Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Nie wiem, czemu ocali艂 moje 偶ycie.

My艣la艂a kiedy艣, 偶e wie, jakie s膮 wzgl臋dem niej zamiary Boga: ma umrze膰 na arenie. Zdaje si臋 jednak, 偶e B贸g wyznaczy艂 jej inne zadanie.

- Mo偶e ocali艂 ci臋, by艣 wskaza艂a mi drogi, kt贸rymi On kroczy.

Unios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na niego przez zas艂on臋.

- I jak mam to uczyni膰, skoro nie s艂uchasz tego, co ci m贸wi臋?

- Ale偶 s艂ucham.

- Pos艂uchaj wi臋c. Jakie偶 znaczenie ma cia艂o, kiedy martwa jest dusza?

- A jak odnowi膰 dusz臋, gdy wskutek choroby ginie cia艂o? Jak cz艂owiek mo偶e si臋 skruszy膰, je艣li nie wie, czym zgrzeszy艂?

W jego g艂owie k艂臋bi艂y si臋 my艣li zbyt skomplikowane, by m贸g艂 je szybko uporz膮dkowa膰.

Hadassa zmarszczy艂a brwi i przypomnia艂a sobie, co jej ojciec m贸wi艂 o Jozjaszu, kr贸lu Judy, kt贸rego s艂uga znalaz艂 ksi臋g臋 Prawa. Odczyta艂 j膮 swemu panu i Jozjasz podar艂 na sobie szaty, gdy偶 uzna艂 sw贸j grzech i grzech swego narodu przeciwko Bogu. Droga do skruchy wiod艂a przez wiedz臋. Ale ona nie ma ksi臋gi Tory. Nie ma spisanych Dziej贸w Apostolskich. Nie ma nic poza swoj膮 pami臋ci膮.

- Od tej chwili nie b臋dziesz ju偶 mi pomaga膰, Hadasso - oznajmi艂 Aleksander, odk艂adaj膮c pi贸ro. - B臋dziesz pracowa艂a u mego boku.

- Przecie偶 nie jestem lekarzem! - wykrzykn臋艂a z przera偶eniem.

- Nie jeste艣 lekarzem w tym znaczeniu co ja, ale umiesz wi臋cej ni偶 my艣lisz. Ja mam wiedz臋 o fizycznej naturze cz艂owieka, ale tw贸j B贸g da艂 ci wgl膮d w jego natur臋 duchow膮. Logika nakazuje, by艣my pracowali razem, bo w ten spos贸b b臋dziemy mogli leczy膰 pacjent贸w, kt贸rych dolegliwo艣ci s膮 bardziej z艂o偶one ni偶 rana wymagaj膮ca natychmiastowego opatrzenia.

Hadassa nie by艂a w stanie powiedzie膰 ani s艂owa.

- Czy zgadzasz si臋?

Czu艂a, 偶e w gr臋 wchodzi co艣 g艂臋bszego ni偶 ona lub Aleksander potrafi膮 poj膮膰. Czy jest to dar od Boga, czy od szatana?

- Nie wiem - wyj膮ka艂a w ko艅cu. - Musz臋 si臋 pomodli膰...

- Dobrze - oznajmi艂 z zadowoleniem Aleksander. - Tego w艂a艣nie od ciebie oczekuj臋. Zapytaj swego Boga, a potem powiedz mi...

- Nie! - rzuci艂a pospiesznie, jakby te s艂owa j膮 zatrwo偶y艂y. - M贸wisz, jakbym by艂a medium w rodzaju tych z kramik贸w ko艂o Artemizjonu.

- Z艂o偶臋 wi臋c twemu Bogu ofiar臋.

- Jedyn膮 ofiar膮, jak膮 On przyjmie, jeste艣 ty!

Aleksander odchyli艂 si臋 nieco do ty艂u i przez d艂u偶sz膮 chwil臋 milcza艂. Potem u艣miechn膮艂 si臋 krzywo.

- Przykro mi, Hadasso, ale nie chc臋 sk艂ada膰 siebie w ofierze. Nie lubi臋 lw贸w.

Hadassa roze艣mia艂a si臋 cicho.

- Ja te偶 za nimi nie przepadam.

Do艂膮czy艂 do jej 艣miechu, ale zaraz spowa偶nia艂.

- A jednak gotowa by艂a艣 odda膰 偶ycie za to, w co wierzysz.

- Nie na arenie zacz臋艂am kroczy膰 u boku Boga.

- A kiedy? - Wykrzywi艂 wargi.

Poczu艂a, 偶e robi si臋 jej ciep艂o na sercu i do oczu nap艂yn臋艂y jej 艂zy. Lubi艂a Aleksandra. Jego pragnienie, by wiedzie膰 i rozumie膰, bra艂o si臋 st膮d, 偶e tak bardzo chcia艂 nie艣膰 ludziom pomoc. Mo偶e B贸g chce, by przekaza艂a mu wszystko, co sama o Nim wie. Mo偶e odpowied藕 kryje si臋 w prawach, kt贸re Pan da艂 Izraelitom. Jezus powiedzia艂 przecie偶, 偶e przyszed艂 wype艂ni膰, a nie obali膰 prawo. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋. Aleksander zamkn膮艂 na niej sw膮 du偶膮, mocn膮 d艂o艅. Wsta艂a z tobo艂ka i krzywi膮c si臋 z b贸lu, ukl臋k艂a na ubitej ziemi. Uj臋艂a jego drug膮 d艂o艅 i poci膮gn臋艂a go lekko, tak 偶e kl臋czeli naprzeciwko siebie, trzymaj膮c si臋 za r臋ce.

- Zaczynamy od tego.

Na艣laduj膮c Hadass臋, Aleksander sk艂oni艂 g艂ow臋 i skupi艂 si臋 na tym, co mu m贸wi艂a. P贸藕niej zanotuje jej s艂owa.

Rozdzia艂 VI

Eudemas wesz艂a do triclinium i poda艂a Julii ma艂y zw贸j opatrzony woskow膮 piecz臋ci膮. Julia poblad艂a. Wzi臋艂a do r臋ki zw贸j i odprawi艂a gestem niewolnic臋. Siedz膮cy naprzeciwko Julii Prymus u艣miechn膮艂 si臋 ironicznie, kiedy ta szybko wsun臋艂a pergamin mi臋dzy fa艂dy tuniki z chi艅skiego jedwabiu.

- Co艣 ukrywasz, Julio?

- Niczego nie ukrywam.

- Czemu wi臋c nie chcesz przeczyta膰 od razu listu, kt贸ry otrzyma艂a艣?

- Bo nie mam na to ochoty - odpar艂a kr贸tko, nie patrz膮c na Prymusa.

Otuli艂a si臋 szczelniej szkar艂atnym jedwabnym szalem i zacz臋艂a b臋bni膰 palcami po bransolecie ze z艂ota i diament贸w. Prymus zauwa偶y艂, 偶e jego baczne spojrzenie wprawi艂o j膮 w zak艂opotanie. Wykrzywi艂 usta, nie spuszczaj膮c z niej ani na chwil臋 wzroku. By艂a spi臋ta; milcza艂a, udaj膮c, 偶e nie zwraca na niego uwagi. 呕ywe kolory, w kt贸re si臋 dzisiaj ubra艂a, jeszcze bardziej podkre艣la艂y jej blado艣膰 i ciemne, spowodowane bezsenno艣ci膮 kr臋gi pod oczami. Julia, kt贸ra dawniej promieniowa艂a nami臋tno艣ciami i 偶膮dz膮 偶ycia, teraz mia艂a niezdrow膮, ziemist膮 cer臋. Dr偶膮c膮 r臋k膮 nala艂a sobie wina i patrzy艂a matowym wzrokiem na z艂oty kielich.

Po chwili podnios艂a spojrzenie na Prymusa.

- Dlaczego mi si臋 przygl膮dasz?

- Przygl膮dam si臋? - Prymus u艣miechn膮艂 si臋 drwi膮co. - Zauwa偶y艂em, 偶e bardzo 艂adnie dzisiaj wygl膮dasz.

Odwr贸ci艂a g艂ow臋, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e jest to pochlebstwo puste i z艂o艣liwe.

- Jak mi艂o, 偶e zwr贸ci艂e艣 na to uwag臋! - rzuci艂a z gorycz膮.

- Biedna Julia. Ci膮gle robisz, co mo偶esz, 偶eby wyt艂umaczy膰 si臋 Markusowi, prawda?

Unios艂a wynio艣le podbr贸dek i w jej czarnych oczach pojawi艂y si臋 b艂yski.

- Nie musz臋 si臋 nikomu t艂umaczy膰. Nie b臋d臋 si臋 usprawiedliwia膰 z tego, co zrobi艂am.

- Po co wi臋c te wszystkie zabiegi?

- O nic nie zabiegam!

- Odk膮d Markus odszed艂 od ciebie w cyrku, b艂agasz go bezustannie o wybaczenie. Ale on odsy艂a wszystkie twoje listy. - Machn膮艂 niedbale r臋k膮. - Jak ten, nawet nie rozpiecz臋towuj膮c.

Spiorunowa艂a go wzrokiem.

- Sk膮d wiesz, co pisz臋 i do kogo?

Roze艣mia艂 si臋 cicho i z tacy pe艂nej smako艂yk贸w wybra艂 sobie nadziewan膮 krowi膮 sutk臋.

- Zawsze bawi艂o mnie niezmiernie obserwowanie ludzi. - Poruszy艂 si臋, 偶eby przyj膮膰 wygodniejsz膮 pozycj臋. - A zw艂aszcza ciebie, najdro偶sza.

- Czy to Eudemas powiedzia艂a, 偶e pisz臋 do Markusa?

- Nie musia艂a. Umiem odczyta膰 znaki. Wczoraj wieczorem by艂a艣 pijana i rzewna. Kiedy za艣 jeste艣 rzewna, wcze艣nie idziesz do siebie i piszesz list do brata. To rzuca si臋 w oczy, Julio. Tak wyra藕nie, 偶e a偶 staje si臋 nudne. Wiesz doskonale, 偶e ci nie wybaczy, a jednak si臋 upierasz. Uwa偶am, 偶e jego nieugi臋ta nienawi艣膰 jest czym艣 pokrzepiaj膮cym, ale szczerze m贸wi膮c, kochanie, twoje niezmordowane pro艣by o wybaczenie wydaj膮 si臋 偶a艂osne.

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 milcza艂a, staraj膮c si臋 zapanowa膰 nad wzburzeniem.

- Markus nie czuje do mnie nienawi艣ci. Jemu si臋 tylko tak wydaje.

- Ale偶 czuje, mi艂a Julio. Nienawidzi ci臋 z ca艂ego serca. Nie 艂ud藕 si臋 ani przez chwil臋.

Jego s艂owa by艂y jak smagni臋cie batem i poczu艂a, 偶e pal膮 j膮 艂zy. Powstrzyma艂a je jednak.

- Gardz臋 tob膮 - oznajmi艂a, wk艂adaj膮c w te s艂owa ca艂e mroczne bogactwo dr臋cz膮cych j膮 uczu膰.

Wiedzia艂, 偶e Julia chce wzi膮膰 na nim odwet i pozwoli艂 sobie na jawn膮 drwin臋.

- Och, wiem o tym, najdro偶sza, ale poza mn膮 nie masz ju偶 nikogo, czy偶 si臋 nie myl臋? Kalaba rzuci艂a ci臋 i pop艂yn臋艂a do Rzymu z 艂adniutk膮 ma艂膮 Safir膮. Przyjaciele unikaj膮 ci臋 z powodu twej choroby. W zesz艂ym tygodniu dosta艂a艣 tylko jedno zaproszenie, a w dodatku z 偶alem musz臋 ci donie艣膰, 偶e Kretaneusz poczu艂 ogromn膮 ulg臋, kiedy napisa艂a艣, 偶e nie przyjdziesz. Kt贸偶 wi臋c poza mn膮 dotrzyma ci towarzystwa? - Mlasn膮艂. - Biedna Julia. Wszyscy j膮 porzucili. Jakie to przykre...

- Zawsze mog臋 liczy膰 na twoje zrozumienie, prawda, Prymusie? A przy okazji, czy kt贸ry艣 z twoich najmit贸w trafi艂 na 艣lad Prometeusza? - Przechyli艂a g艂ow臋 na bok i wspar艂a podbr贸dek na czubku palca, udaj膮c zamy艣lenie. - Jak my艣lisz, dlaczego coraz trudniej przychodzi ci znale藕膰 sobie kochanka? - Roz艂o偶y艂a r臋ce i nagle jej twarz rozja艣ni艂a si臋, jakby Julia zrozumia艂a. - Mo偶e to z powodu twojej oty艂o艣ci?

Twarz Prymusa pociemnia艂a.

- I ty, i ja unikn臋liby艣my k艂opot贸w, gdyby艣 pos艂ucha艂a Kalaby i wcze艣niej zabi艂a t臋 swoj膮 ma艂膮 呕yd贸wk臋.

Chwyci艂a kielich i cisn臋艂a, chybiaj膮c jednak, gdy偶 pocisk przelecia艂 obok g艂owy Prymusa. Dysz膮c ci臋偶ko z bezsilnej w艣ciek艂o艣ci, rzuci艂a w jego stron臋 wyzwisko, wsta艂a z 艂o偶a i zmierzy艂a go gniewnym spojrzeniem.

- Unikn臋艂abym k艂opot贸w, gdybym nie zwi膮za艂a si臋 z tob膮!

Otar艂 par臋 kropli wina z twarzy. Jego oczy rzuca艂y b艂yskawice.

- Mo偶esz obarcza膰 mnie win膮, je艣li przyniesie ci to ulg臋, wszyscy jednak wiedz膮, 偶e to by艂a twoja decyzja. - Roze艣mia艂 si臋 pos臋pnie.

- A teraz musisz z tym 偶y膰. Albo umrze膰...

- Jeste艣 o艣liz艂膮 glist膮!

- A ty g艂upi膮 艣wini膮!

- Powinnam by艂a pos艂ucha膰 Markusa - powiedzia艂a, po艂ykaj膮c 艂zy. - Dobrze wiedzia艂, co jeste艣 wart.

Prymus u艣miechn膮艂 si臋 z satysfakcj膮, bo uda艂o mu si臋 doprowadzi膰 j膮 na skraj ataku histerii.

- Owszem, wiedzia艂. Ale ty te偶 wiedzia艂a艣, Julio. Wpl膮tuj膮c si臋 w ten uk艂ad, mia艂a艣 oczy szeroko otwarte, tyle 偶e spodziewa艂a艣 si臋, i偶 wszystko p贸jdzie po twojej my艣li. I przez jaki艣 czas tak by艂o, czy偶 nie mam racji, kochanie? Dok艂adnie po twojej my艣li. Pieni膮dze, pozycja, Atretes, Kalaba... no i ja.

Z ca艂ego serca pragn臋艂a go zniszczy膰, zetrze膰 raz na zawsze ten zadowolony u艣miech z jego twarzy. Ale by艂 wszystkim, co mia艂a, i dobrze zdawa艂a sobie z tego spraw臋.

- By膰 mo偶e zmieni艂am zdanie i nie chc臋 ju偶 tego, czego chcia艂am.

- Och, najdro偶sza. To jeszcze jedna gro藕ba bez znaczenia. Sama widzisz, jak dr偶臋 ze strachu.

- Pr臋dzej czy p贸藕niej mo偶e si臋 okaza膰, 偶e ta gro藕ba nie jest zupe艂nie bez znaczenia.

Prymus wiedzia艂, jak bardzo Julia jest chora; tak chora, 偶e w膮tpi艂, by prze偶y艂a. W jego oczach pokaza艂 si臋 zimny p艂omie艅. Podda艂 si臋 tajonemu gniewowi i poczu艂, 偶e to uczucie rozgrzewa go. - Zanim zmienisz pogl膮dy, roztrwonisz wszystkie pieni膮dze, a wtedy nikomu nie sprawi to ju偶 r贸偶nicy - powiedzia艂 ze zwodniczym spokojem. - Czy zastanawia艂a艣 si臋 kiedy, dlaczego trwam przy tobie? My艣lisz, 偶e z mi艂o艣ci?

Zobaczy艂 male艅ki b艂ysk strachu w jej oczach i poczu艂 satysfakcj臋.

Wiedzia艂, 偶e Julia najbardziej boi si臋 samotno艣ci, a kiedy nadejdzie odpowiednia pora, zostanie sama. On, Prymus, zem艣ci si臋 za wszystkie zniewagi, za ca艂e lekcewa偶enie, jakiego od niej dozna艂, za ucieczk臋 Prometeusza. Na razie jednak wola艂 uda膰, 偶e 偶a艂uje swoich s艂贸w, gdy偶 przez niego poczu艂a si臋 bezbronna. Uni贸s艂 d艂o艅.

- Wybacz mi, Julio - powiedzia艂 z udawanym 偶alem, ale w duchu zadowolony, 偶e cho膰 w cz臋艣ci osi膮gn膮艂 sw贸j cel. - Czemu tak si臋 sprzeczamy, moja droga? To do niczego nie prowadzi. Musisz dorosn膮膰, Julio. Musisz pogodzi膰 si臋 ze sob膮 tak膮, jak膮 jeste艣. Pi艂a艣 z tej samej studni co ja, i to tak d艂ugo, 偶e nie ma ju偶 dla ciebie odwrotu. Jestem jedynym przyjacielem, jaki ci pozosta艂.

- Wybaczy膰? - spyta艂a z jadowit膮 s艂odycz膮 i odwr贸ci艂a g艂ow臋.

- R贸b, co chcesz, kochanie. My艣l臋, 偶e zachowam swoje nowiny na p贸藕niej - rzuci艂 g艂adko i zachichota艂 w duchu. - Co艣, co us艂ysza艂em wczoraj wieczorem na uczcie u Fulwiusza. To o Markusie.

Zwr贸ci艂a ku niemu twarz i jej oczy zw臋zi艂y si臋.

- O co chodzi tym razem?

- Nie przejmuj si臋 - powiedzia艂 i machn膮艂 r臋k膮. Niech si臋 pom臋czy. Niech poczuje kamie艅 w 偶o艂膮dku. Niech po偶yje nadziej膮. - Od艂o偶臋 to na inn膮 por臋, kiedy b臋dziesz w lepszym nastroju.

- Jakie plotki us艂ysza艂e艣 tym razem, Prymusie?

- Plotki? O twoim bracie? Z tego, co s艂ysz臋, sta艂 si臋 cz艂owiekiem bardzo nudnym. 呕adnych kobiet. 呕adnych m臋偶czyzn. - Roze艣mia艂 si臋 drwi膮co, 艣wiadomy, 偶e Julia s艂ucha go z najwy偶sz膮 uwag膮. - Biedny Markus. Nie umie ju偶 cieszy膰 si臋 偶yciem. Praca, 艂a藕nia, dom. I tak dzie艅 po dniu. Jego najwi臋ksz膮 nami臋tno艣ci膮 jest nienawi艣膰 do ciebie, a to uczucie potrafi okaza膰 znakomicie, prawda? Co za stanowczo艣膰! Co za po艣wi臋cenie!

Twarz Julii by艂a jak z kamienia. M艂oda kobieta nie chcia艂a okaza膰, jak膮 trwog臋 wzbudzi艂y w niej te s艂owa. Wiedzia艂a doskonale, 偶e Prymus uwielbia te drobne akty okrucie艅stwa. Jedyny spos贸b obrony to udawa膰, 偶e nic si臋 nie czuje. Ale wysi艂ek sprawi艂, i偶 co艣 ci膮偶y艂o jej w 偶o艂膮dku, a serce wali艂o jak m艂otem.

Nienawidzi艂a go tak bardzo, 偶e poczu艂a w ustach jaki艣 metaliczny smak. Z jak膮偶 przyjemno艣ci膮 wbi艂aby n贸偶 w ten t艂usty brzuch i s艂ucha艂a, jak Prymus skamle. Zabi艂aby go, gdyby nie oznacza艂o to wyroku 艣mierci na ni膮. Mo偶e i tak warto? C贸偶 jej po 偶yciu? Po co w og贸le przysz艂a na ten 艣wiat? Wykrzywi艂a z gorycz膮 usta.

- Niczego nie s艂ysza艂e艣, prawda? Niczego wa偶nego. Nienawidzisz Markusa, bo jest m臋偶czyzn膮, jakim ty nigdy nie b臋dziesz. Wszyscy go podziwiaj膮. Szanuj膮. A ty? Jeste艣 tylko robakiem, kt贸ry tuczy si臋 k艂amstwami i oczernianiem lepszych od siebie.

- Czy偶 nie zachowa艂em dla siebie twoich sekret贸w, Julio? - spyta艂 艂agodnym g艂osem. - 呕e by艂a艣 powodem 艣mierci swojego pierwszego m臋偶a, 偶e zamordowa艂a艣 drugiego? A twoje dzieci? Czy nadal p艂acz膮 na skale? Ile ich jeszcze wydar艂a艣 ze swego 艂ona, zanim wyrzuci艂a艣 owoc l臋d藕wi Atretesa? - Zobaczy艂, 偶e poblad艂a jeszcze bardziej i u艣miechn膮艂 si臋. - Zaryglowa艂em w sobie te wszystkie tajemnice, prawda?

Przy艂o偶y艂 palce do ust i oderwa艂 je, posy艂aj膮c jej ca艂usa. Juli臋 ogarn臋艂o dr偶enie. Sk膮d wie to wszystko? Nikt nie wiedzia艂, 偶e otru艂a drugiego m臋偶a... nikt poza, oczywi艣cie, Kalab膮. To Kalaba, jej kochanka i powiernica, kt贸rej tak ufa艂a, wyjawi艂a mu wszystko. Prymus poruszy艂 si臋 na poduszkach, przysuwaj膮c si臋 bli偶ej do tacy z jedzeniem.

- Us艂ysza艂em co艣 bardzo wa偶nego, co艣, co da艂o mi do my艣lenia. Pytanie tylko, czy powinienem podzieli膰 si臋 t膮 wiadomo艣ci膮 z tob膮, najniewdzi臋czniejsz膮 z kobiet.

Zapanowa艂a nad w艣ciek艂o艣ci膮. Znowu z艂apa艂 j膮 na haczyk, ale ona nie 艣mia艂a wyplu膰 przyn臋ty, bo ba艂a si臋, 偶e Prymus mo偶e naprawd臋 co艣 wiedzie膰. Chcia艂a wyrzuci膰 go ze swojej willi, wiedzia艂a jednak, 偶e pad艂aby wtedy ofiar膮 jego przebieg艂ego i z艂o艣liwego j臋zyka. Opowiedzia艂by wszystkim o jej czynach. Co gorsza, wyjawi艂by ca艂膮 prawd臋 o chorobie, kt贸ra n臋ka艂a jej cia艂o.

- Doskonale, Prymusie. - "Pluj jadem, n臋dzny w臋偶u. Nadejdzie dzie艅, kiedy kto艣 odetnie ci 艂eb od cia艂a." - S艂ucham. Co chcesz mi powiedzie膰 o bracie?

- Markus opuszcza Efez. Powinna艣 si臋 cieszy膰, najdro偶sza. - Wykrzywi艂 usta, widz膮c, 偶e resztka kolor贸w znika z jej policzk贸w.

- Pomy艣l o korzy艣ciach. Nie b臋dziesz ju偶 musia艂a szuka膰 wiarygodnych powod贸w, kiedy kto艣 ci臋 zapyta, dlaczego tw贸j wielce szanowany i wyt臋skniony przez ciebie brat odmawia przyj艣cia na uczt臋, je艣li spodziewa si臋, 偶e m贸g艂by ci臋 tam spotka膰.

Unios艂a podbr贸dek, udaj膮c, 偶e jego s艂owa nie wywar艂y na niej najmniejszego wra偶enia.

- Wraca do Rzymu. I co z tego?

- M贸wi si臋, 偶e p艂ynie na jednym ze swoich okr臋t贸w. Ale wcale nie do Rzymu.

Zacisn臋艂a pi臋艣ci i patrzy艂a, jak Prymus wybiera sobie kolejn膮 sutk臋 krowi膮 i po偶era j膮 z odra偶aj膮c膮 przyjemno艣ci膮. Obliza艂 t艂uszcz z palc贸w i si臋gn膮艂 znowu w stron臋 tacy, nie zwracaj膮c uwagi na to, 偶e Julia czeka. Czu艂, jak promieniuje jej zniecierpliwienie. Sprawia艂o mu prawie tak膮 sam膮 rozkosz, jak smako艂yk, kt贸ry jad艂 w tej chwili. Skupi艂a na nim ca艂膮 sw膮 uwag臋, a tego w艂a艣nie pragn膮艂. Prawie s艂ysza艂, jak serce wali jej ze strachu. Przesuwa艂 palcami po jedzeniu, g艂adzi艂 je, wybiera艂 sobie nast臋pny kawa艂ek.

Juli臋 widok jedz膮cego Prymusa przyprawia艂 o md艂o艣ci. Stara艂a si臋 jednak zapanowa膰 nad k艂臋bi膮cymi si臋 w niej uczuciami.

- Dok膮d偶e p艂ynie Markus, Prymusie? - spyta艂a ze sztucznym spokojem. - Na Rodos? Do Koryntu?

W艂o偶y艂 do ust nast臋pny kawa艂ek wymienia i wytar艂 palce w fa艂dy togi.

- Do Judei - powiedzia艂 z pe艂nymi ustami.

- Do Judei!

Prze艂kn膮艂 k臋s i obliza艂 pulchne wargi.

- Tak, do Judei, do ojczyzny ma艂ej 呕yd贸wki. I wygl膮da na to, 偶e zamierza pozosta膰 tam bardzo d艂ugo.

- Sk膮d wiesz, jak d艂ugo zamierza tam pozosta膰?

- Dedukcja. Dowiedzia艂em si臋, 偶e Markus sprzeda艂 swoje przedsi臋biorstwa w Rzymie, pozostawiaj膮c tylko rodzinn膮 will臋, kt贸r膮 odda艂 do dyspozycji matki. A wiesz, co ona uczyni艂a? Wys艂a艂a polecenie, by will臋 wynaj膮膰, a uzyskane pieni膮dze przeznaczy膰 na alimenta dla tamtejszych ubogich. Mo偶esz to sobie wyobrazi膰? Tyle pieni臋dzy rozdaje si臋 brudnym 艂achmaniarzom! Co za marnotrawstwo! O ile lepiej by post膮pi艂a, gdyby nape艂ni艂a nimi nasze pustoszej膮ce kufry.

- Moje kufry.

- Jak sobie 偶yczysz. A wi臋c twoje kufry - zgodzi艂 si臋, wzruszywszy ramionami, i zanurzy艂 j臋zyk strusia w pikantnym sosie miodowym.

Julia nie zdaje sobie zbyt jasno sprawy z tego - pomy艣la艂 z satysfakcj膮 - 偶e wi臋kszo艣膰 jej pieni臋dzy przesz艂a ju偶 przez jego r臋ce, by zabezpieczy膰 mu dostatnie jutro. A wszystko zosta艂o przeprowadzone tak, 偶e ani si臋 spostrzeg艂a. Pomog艂a w tym jej choroba; tak jest zaprz膮tni臋ta swoimi rozmaitymi dolegliwo艣ciami, 偶e niewiele interesuje si臋 sytuacj膮 finansow膮. Ufa艂a swoim agentom.

"Zadziwiaj膮ce, jak膮 w艂adz臋 mo偶e da膰 zwyk艂a 艂ap贸wka - rozmy艣la艂, u艣miechaj膮c si臋 sam do siebie. - No i szczypta wiedzy, kt贸ra mo偶e by膰 k艂opotliwa, gdyby zosta艂a ujawniona."

Jednak dzisiaj rano agent Julii zawiadomi艂 go, 偶e za偶膮da艂a od niego pe艂nego sprawozdania finansowego. Prymus uzna艂, 偶e lepiej, 偶eby Julia mia艂a o czym rozmy艣la膰 i nie zaprz膮ta艂a sobie g艂owy stanem swojego maj膮tku.

Tka艂 wi臋c dalej sw膮 paj臋cz膮 sie膰.

- Odda膰 tyle pieni臋dzy! - powt贸rzy艂 potrz膮saj膮c g艂ow膮. - To po prostu niepoj臋te. Chyba 偶e... Jak my艣lisz, mo偶e ma艂a 呕yd贸wka znieprawi艂a twoj膮 matk臋 i nawr贸ci艂a j膮 na chrze艣cija艅stwo?

Julia skurczy艂a si臋 wewn臋trznie. Matka chrze艣cijank膮? Wiedzia艂a, 偶e je艣li tak jest, zamkn臋艂y si臋 przed ni膮 jeszcze jedne drzwi. Prymus zobaczy艂, 偶e zmieni艂 si臋 odrobin臋 wyraz jej twarzy, wi臋c powolutku coraz bardziej zag艂臋bia艂 ostrze. Chcia艂 otworzy膰 ca艂kiem jej dusz臋 i cia艂o rzuci膰 na uczt臋 padlino偶ernym ptakom.

- Je艣li chodzi o interesy twojego brata tutaj, w Efezie, o okr臋ty i sk艂ady, to odda艂 wszystko w zarz膮d zaufanym s艂ugom twojego ojca. Ca艂y maj膮tek powierzy艂 dw贸m rz膮dcom, Orestesowi i Silasowi.

Prze偶u艂 kosztowny smako艂yk i krzywi膮c si臋 wyplu艂 go na talerz. Nala艂 sobie falernu, najprzedniejszego wina z Kapui, i przep艂uka艂 nim usta, 偶eby usun膮膰 smak potrawy.

Prze艂kn膮wszy wino, ci膮gn膮艂:

- To wszystko wskazuje, 偶e tw贸j brat nie zamierza pr臋dko wr贸ci膰, mo偶e nawet wcale. Przypuszczam, 偶e wyruszy艂 w pielgrzymk臋 dla uczczenia pami臋ci umi艂owanej, przedwcze艣nie zgas艂ej Hadassy.

- Uni贸s艂 w szyderczym toa艣cie z艂oty kielich, patrz膮c z u艣miechem na Juli臋. - Oby ten wyjazd u艣mierzy艂, kochanie, twoje poczucie winy - powiedzia艂, rozkoszuj膮c si臋 jej udr臋k膮.

Z przyjemno艣ci膮 patrzy艂 na b贸l widoczny w jej oczach. Nowina zrani艂a j膮 g艂臋boko. Nie potrafi艂a ju偶 tego ukry膰. Opu艣ci艂a triclinium. Kiedy znalaz艂a si臋 w swoim pokoju, osun臋艂a si臋 na sof臋 i wyj臋艂a ma艂y zw贸j spo艣r贸d fa艂d l艣ni膮cej tuniki. Dr偶膮c na ca艂ym ciele, dotkn臋艂a palcami piecz臋ci. By艂a na swoim miejscu, nie naruszona. Oczy Julii zasz艂y 艂zami. Markus zapewne nawet nie dotkn膮艂 jej listu.

Judea! Po co wyprawia艂 si臋 tak daleko i w takie straszne miejsce? Chyba 偶e Prymus si臋 nie myli i ma to jaki艣 zwi膮zek z t膮 nieszcz臋sn膮 niewolnic膮.

Z gniewem zaczerpn臋艂a powietrza w p艂uca. Dlaczego Markus nie mo偶e zapomnie膰 Hadassy? Dlaczego nie mo偶e zapomnie膰 tego, co si臋 sta艂o? Zagryz艂a wargi, mia艂a ochot臋 krzycze膰 z trwogi. Kto jednak by j膮 us艂ysza艂? Nikt nie dba o to, co si臋 z ni膮 stanie.

Gdyby wiedzia艂a, jak to si臋 sko艅czy, nie zrobi艂aby tego, co zrobi艂a. Dlaczego Markus nie mia艂by jej wybaczy膰? Jest jego siostr膮, jego cia艂em, jego krwi膮. Czy偶 nie wie, jak zawsze go kocha艂a, jak nadal go kocha? Chcia艂a tylko, 偶eby wszystko by艂o tak, jak w czasach dzieci艅stwa, kiedy wydawa艂o si臋, 偶e we dw贸jk臋 stawiaj膮 czo艂o ca艂emu 艣wiatu. Czy偶by zapomnia艂, jak byli sobie bliscy, jak o wszystkim rozmawiali? Nigdy nikomu nie ufa艂a tak jak jemu.

"Poza Hadass膮" - szepn膮艂 jaki艣 g艂os w jej sercu.

Natr臋tna my艣l przeszywa艂a j膮 b贸lem. Zamkn臋艂a oczy, pragn膮c ze wszystkich si艂 zatrze膰 cisn膮ce si臋 wspomnienia... wspomnienia o tym, jak to jest by膰 kochan膮 naprawd臋 kochan膮. "Nie. Nie! Nie chc臋 o niej my艣le膰. Nie chc臋!"

Zanurzy艂a si臋 w ciszy, kt贸ra sprowadzi艂a mrok.

Zacisn臋艂a w d艂oni ma艂y zw贸j.

- Och, Markusie - szepn臋艂a za艂amana. - Obieca艂e艣 niegdy艣, 偶e b臋dziesz mnie kocha艂 bez wzgl臋du na to, co si臋 zdarzy. - Cisza i samotno艣膰 pokoju przygniata艂y j膮 do ziemi swym ci臋偶arem. - Obieca艂e艣, Markusie.

Ogarni臋ta poczuciem bezsi艂y, zmi臋艂a ostatni b艂agalny list do brata i cisn臋艂a go do kosza z w臋glami. Pergamin zaj膮艂 si臋 p艂omieniem i wkr贸tce zosta艂 z niego tylko popi贸艂. Julia patrzy艂a, jak niknie ostatnia nadzieja na to, 偶e brat jej wybaczy.

"Obieca艂e艣! "

Zakry艂a twarz d艂o艅mi i 艂kaj膮c ko艂ysa艂a si臋 do przodu i do ty艂u.

Rozdzia艂 VII

Glina

Wielki to dla nas zaszczyt, panie, wita膰 ci臋 na pok艂adzie - powiedzia艂 Satyros, przygl膮daj膮c si臋 m艂odszemu od siebie m臋偶czy藕nie, kt贸ry wskaza艂 mu honorowe miejsce na 艂o偶u. Na ma艂ym stole mi臋dzy nimi postawiono prosty, lecz wy艣mienicie przyrz膮dzony posi艂ek.

- To mnie spotka艂 zaszczyt - odpar艂 Markus, daj膮c s艂udze kapitana znak, 偶eby nape艂ni艂 kielichy. - Jeste艣 偶yw膮 legend膮 m贸rz. Niewielu prze偶y艂o zatoni臋cie okr臋tu.

Oderwa艂 kawa艂ek chleba, a reszt臋 od艂o偶y艂 na srebrn膮 tac臋. Satyros potwierdzi艂 jego s艂owa uroczystym sk艂onieniem g艂owy.

- Masz na my艣li katastrof臋 na Malcie. Nie by艂em wtedy kapitanem, ale zwyk艂ym majtkiem. I nie tylko ja prze偶y艂em. Na pok艂adzie by艂o dwie艣cie siedemdziesi膮t sze艣膰 os贸b. Nikt nie straci艂 偶ycia.

Kto艣 zastuka艂 do kapita艅skich drzwi. S艂uga otworzy艂 je i zamieni艂 kilka s艂贸w z majtkiem. Przekaza艂 meldunek w sprawie wiatru Satyrosowi, kt贸ry wyda艂 odpowiednie rozkazy przeznaczone dla sternika. "Minerwa" dzielnie posuwa艂a si臋 do przodu. Satyros obr贸ci艂 si臋 z powrotem do Markusa i przeprosi艂 za to, 偶e zaj膮艂 si臋 przez chwil臋 sprawami rejsu. Rozmawiali o 艂adunku; 艂adownia by艂a pe艂na marmuru i drewna z wysp greckich, materia艂贸w przeznaczonych dla rozbudowuj膮cej si臋 Cezarei. Pod pok艂adem znajdowa艂o si臋 mn贸stwo innych skrzy艅; jedne kupi艂 Markus spodziewaj膮c si臋 godziwego zarobku, inne zam贸wili rozmaici judejscy kupcy. Ca艂a przestrze艅 艂adunkowa by艂a zape艂niona sk贸rami z Brytanii, srebrem i z艂otem z Hiszpanii, wyrobami garncarskimi z Galii, futrami z Germanii, wybornymi winami z Sycylii i lekarstwami z Grecji. Wi臋kszo艣膰 tych d贸br miano wy艂adowa膰 w Cezarei.

- Zatrzymamy si臋 w Cezarei tylko tyle czasu, ile wymaga膰 b臋dzie roz艂adowanie okr臋tu. Zabierzemy stamt膮d pasa偶er贸w udaj膮cych si臋 do Aleksandrii - o艣wiadczy艂 Satyros.

Markus skin膮艂 g艂ow膮. W Aleksandrii corbita mia艂a wp艂yn膮膰 do doku, a jego przedstawiciele przywitaj膮 okr臋t. "Minerwa" zabierze cenne towary na rynek rzymski: skorupy 偶贸艂wi i ko艣膰 s艂oniow膮 z Etiopii; oliw臋 i korzenie ze wschodniej Afryki oraz per艂y, barwniki i cytryny z zachodniej. Za kilka miesi臋cy "Minerwa" po偶egluje z powrotem do Rzymu, sk膮d od ponad dwudziestu lat zaczyna艂y si臋, zgodnie z wol膮 Decymusa Windacjusza Waleriana, wszystkie rejsy.

Satyros u艣miechn膮艂 si臋 nieweso艂o.

- Eliab Mosad b臋dzie targowa艂 si臋 bez po艣piechu. Za艂atwienie wszystkich spraw w Egipcie zawsze zajmuje kilka tygodni i dopiero potem mo偶emy postawi膰 偶agle i wyruszy膰 do Rzymu.

- B臋dzie chcia艂, by艣 zabra艂 niewolnik贸w - powiedzia艂 Markus. - Odm贸w. Nie bierz te偶 piasku. Bez wzgl臋du na zysk. Wymieni艂em ju偶 z nim listy i zawiadomi艂em go, 偶e tych 艂adunk贸w nigdy ju偶 nie b臋d臋 przewozi艂.

- Potrzebny nam b臋dzie balast, panie.

- Spe艂ni t臋 rol臋 egipskie zbo偶e.

- Jak sobie 偶yczysz - odpar艂 Satyros.

Dosz艂y go ju偶 s艂uchy, 偶e Markus Walerian my艣li teraz inaczej, i w艂a艣nie to si臋 potwierdzi艂o. Przygl膮da艂 si臋 spod oka swemu pracodawcy. Co si臋 sta艂o, 偶e Markus Walerian zmieni艂 swoje niewzruszone stanowisko, i偶 trzeba dawa膰 Rzymowi to, czego chce? Markus zgromadzi艂 fortun臋 handluj膮c piaskiem i niewolnikami. Teraz nie chce ani jednego, ani drugiego. Mo偶e zacz膮艂 podziela膰 skrupu艂y swojego ojca... ale dlaczego w艂a艣nie teraz? Co si臋 zmieni艂o?

- Opuszcz臋 okr臋t w Cezarei - oznajmi艂 Markus.

I znowu Satyros z trudem ukry艂 swoje zdumienie. Spodziewa艂 si臋, 偶e Markus pop艂ynie z nimi do Aleksandrii, mo偶e nawet do Rzymu. Starszy Walerian pokonywa艂 czasem ca艂y okr臋偶ny szlak handlowy, 偶eby spotka膰 si臋 ze swoimi przedstawicielami i mie膰 z pierwszej r臋ki informacj臋 o przebiegu transakcji.

- Zobaczysz, panie, 偶e Cezarea to interesuj膮ca odmiana po Efezie. Nie ma tam wprawdzie tego elementu wielko艣ci, ale s膮 cyrki i nie brak pi臋knych kobiet.

Markus by艂 znany z tego, 偶e przepada i za jednym, i za drugim.

- Zamierzam pozosta膰 w Cezarei tylko tyle czasu, ile potrzeba, by przygotowa膰 si臋 do dalszej podr贸偶y.

Satyros lekko uni贸s艂 brwi.

- Niewiele jest w Judei rzeczy, kt贸re mo偶na by poleci膰 Rzymianinowi. Co chcesz zobaczy膰, panie?

- Jerozolim臋.

Satyros wyda艂 st艂umiony okrzyk.

- Czemu偶 to w艂a艣nie ty, panie, chcesz zwiedzi膰 najbardziej przygn臋biaj膮ce miejsce na ca艂ym znanym 艣wiecie? - Zbyt p贸藕no u艣wiadomi艂 sobie, jak obcesowe i przem膮drza艂e jest to pytanie. - Z tego, co mi donoszono, wynika, panie, 偶e z Jerozolimy pozosta艂a tylko kupa gruz贸w - doda艂 pospiesznie. - By膰 mo偶e twierdze Antonia i Mariamne pozostawiono ze wzgl臋d贸w wojskowych, ale w膮tpi臋. Tytus rozkaza艂, by nie zostawiono kamienia na kamieniu.

- Wiem o tym dobrze, Satyrosie - oznajmi艂 ch艂odno Markus.

Satyros zmarszczy艂 brwi, dopiero teraz u艣wiadamiaj膮c sobie, 偶e Markus naprawd臋 wie o tym wszystkim. Mia艂 okr臋ty, zna艂 szlaki handlowe, musia艂 wi臋c doskonale wiedzie膰, co si臋 dzieje w r贸偶nych zak膮tkach cesarstwa. Jego sukcesy po艣wiadcza艂y, 偶e nie brak mu przenikliwo艣ci spojrzenia. Jednak i tak Satyros nie m贸g艂 pow艣ci膮gn膮膰 swego zaciekawienia.

- Czemu interesujesz si臋 takim opuszczonym miejscem?

Markus postanowi艂 odpowiedzie膰 szczerze.

- Interesuje mnie nie tyle samo miejsce, ile B贸g, kt贸ry je zamieszkuje.

Patrzy艂 ponad kraw臋dzi膮 kielicha na twarz tamtego, czekaj膮c na pytanie, kt贸re niechybnie padnie. Dlaczego Rzymianin interesuje si臋 偶ydowskim Bogiem? Nie by艂 pewny, co odpowie. Sam nie wiedzia艂 za dobrze, jakie powody nim kieruj膮. Jednak Satyros go zaskoczy艂.

- Mo偶e to jest w艂a艣nie przyczyna, kt贸ra sprowadzi艂a zniszczenie na to miasto.

- Co masz na my艣li?

- Ich Boga nie mo偶na zamkn膮膰 w 偶adnym gmachu.

S艂owa Satyrosa tak bardzo przypomina艂y to, co powiedzia艂a niegdy艣 Hadassa, 偶e ciekawo艣膰 Markusa zaostrzy艂a si臋.

- Co wiesz o 偶ydowskim Bogu?

- Tylko to, czego dowiedzia艂em si臋 dawno temu od wi臋藕nia na tym偶e okr臋cie, o kt贸rym wspomnia艂e艣, panie. Ale to chyba ci臋 nie zainteresuje.

- Przeciwnie, zainteresuje, i to bardzo.

Satyros zastanowi艂 si臋 przez chwil臋.

- Ten cz艂owiek by艂 呕ydem. Buntownikiem w ca艂ym tego s艂owa znaczeniu. Wsz臋dzie, gdzie si臋 zjawi艂, wybucha艂 bunt. Kiedy go pozna艂em, piecz臋 nad nim sprawowa艂 setnik cesarskiej kohorty i wi臋zie艅 贸w mia艂 stawi膰 si臋 w Rzymie przed obliczem cesarza, by odpowiedzie膰 za swoje zbrodnie. S艂ysza艂em p贸藕niej, 偶e zosta艂 艣ci臋ty. Nazywa艂 si臋 Pawe艂 i pochodzi艂 z Tarsu. Mo偶e o nim s艂ysza艂e艣.

Markus, owszem, s艂ysza艂 o Pawle, ale tylko od takich, kt贸rzy l偶yli go i szydzili z tego, co m贸wi艂 o wszechmocnym i mi艂uj膮cym ludzi Bogu.

- I c贸偶 powiedzia艂 ci ten Pawe艂?

- 呕e B贸g przys艂a艂 swojego jednorodzonego Syna, by 偶y艂 mi臋dzy lud藕mi i zosta艂 ukrzy偶owany za nasze grzechy, aby艣my powr贸cili do Boga i 偶yli w niebie z Ojcem. Pawe艂 twierdzi艂, 偶e przez Chrystusa, jak Go nazywa艂, ka偶dy cz艂owiek mo偶e by膰 zbawiony i mie膰 偶ycie wieczne. Nikt go nie s艂ucha艂, p贸ki nie run膮艂 na nas euraquilo.

Markus wiedzia艂 o tym budz膮cym l臋k wietrze, kt贸ry zatopi艂 wiele okr臋t贸w.

- Pawe艂 przestrzeg艂 nas, 偶e 偶egluga zagra偶a niebezpiecze艅stwem i wielk膮 szkod膮 nie tylko 艂adunkowi i okr臋towi, ale i naszemu 偶yciu - powiedzia艂 Satyros.

- M贸wi艂e艣, 偶e nikt nie straci艂 偶ycia.

- To prawda, ale jestem przekonany, 偶e to dzi臋ki modlitwom Paw艂a. S膮dz臋, 偶e jego B贸g da艂 mu to, o co prosi艂: nasze 偶ycie. - Nala艂 sobie troch臋 wina. - Okr臋t zosta艂 porwany przez gwa艂towne wiatry i ponios艂y nas fale. Uda艂o si臋 nam schroni膰 na wyspie Kauda i zabezpieczy膰 okr臋t, opasuj膮c go linami. Nie na wiele si臋 to zda艂o. Kiedy wyp艂yn臋li艣my znowu, burza jeszcze si臋 wzmog艂a. Pozbyli艣my si臋 艂adunku. Trzeciego dnia wyrzucili艣my sprz臋t okr臋towy. Nie wida膰 by艂o gwiazd, nie wiedzieli艣my wi臋c, dok膮d p艂yniemy ani gdzie jeste艣my. 呕eglowali艣my na o艣lep. Wszyscy, 偶eglarze i pasa偶erowie, bali si臋 o swe 偶ycie. Wszyscy poza Paw艂em.

Satyros nachyli艂 si臋 i oderwa艂 kawa艂ek chleba.

- Podczas najwi臋kszej nawa艂nicy sta艂 mi臋dzy nami. Powiedzia艂, 偶e nikt nie zginie, tylko okr臋t zatonie. Musia艂 przekrzykiwa膰 wycie wiatru, ale nie traci艂 spokoju. Oznajmi艂, 偶e ukaza艂 mu si臋 anio艂 Boga, do kt贸rego nale偶y, by zapewni膰, 偶e nikogo nie spotka krzywda. Powiedzia艂 te偶, 偶e w ko艅cu dop艂yniemy do jakiej艣 wyspy i 偶e nikt nie utraci 偶ycia.

U艣miechn膮艂 si臋 lekko i potrz膮sn膮艂 z zak艂opotaniem g艂ow膮.

- Zdaje si臋, 偶e B贸g chcia艂 zachowa膰 go przy 偶yciu, by m贸g艂 stan膮膰 przed Cezarem, a ratuj膮c Paw艂a, uratowa艂 te偶 nas wszystkich.

- Mo偶e to przypadek.

- Mo偶e, ale ja s膮dz臋, 偶e nie.

- Dlaczego?

- Musia艂by艣 tam by膰, panie, 偶eby to zrozumie膰. Nigdy przedtem ani potem nie widzia艂em takiej burzy. Zniszczenie i 艣mier膰 nadci膮ga艂y niechybnie, a jednak Pawe艂 nie traci艂 spokoju. Nie ba艂 si臋 艣mierci. I powiedzia艂, by艣my te偶 si臋 nie bali. Wzi膮艂 chleb, z艂o偶y艂 Bogu dzi臋kczynienie i zacz膮艂 je艣膰. Czy mo偶esz sobie co艣 takiego wyobrazi膰? Jad艂 w 艣rodku ca艂ego tego zam臋tu. - Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, nadal zdumiony tym, co prze偶y艂. - Nigdy przedtem nie widzia艂em takiej wiary, a i potem rzadko mi si臋 to zdarza艂o.

Satyros umoczy艂 chleb w winie. Markus przypomnia艂 sobie, jak Hadassa sz艂a spokojnie przez aren臋, nie zwa偶aj膮c na wrzaski t艂umu i ryk lw贸w. Satyros wzi膮艂 p艂at marynowanego mi臋sa.

- Kiedy cz艂owiek widzi tak膮 wiar臋, zaczyna my艣le膰, 偶e co艣 w tym musi by膰.

- Mo偶e to tylko u艂uda.

- Nie, to co艣 wi臋cej. Pawe艂 wiedzia艂. B贸g objawi艂 mu, co si臋 stanie. Pawe艂 przewidzia艂 przecie偶, 偶e okr臋t zostanie zniszczony. I tak si臋 sta艂o.

Ugryz艂 k臋s wo艂owiny.

- I co by艂o dalej? - spyta艂 Markus, kt贸remu odszed艂 apetyt, bo skupi艂 ca艂膮 uwag臋 na opowie艣ci Satyrosa.

- Okr臋t zacz膮艂 si臋 rozpada膰 i 偶o艂nierze postanowili pozabija膰 wi臋藕ni贸w, 偶eby kt贸ry艣 nie uciek艂 - ci膮gn膮艂 Satyros. - Gdyby dosz艂o do ucieczki, ich 偶ycie by艂oby w niebezpiecze艅stwie. Na szcz臋艣cie Juliusz ich powstrzyma艂. W ko艅cu ci, kt贸rzy umieli p艂ywa膰, wskoczyli do wody, a reszta unosi艂a si臋 na deskach albo resztkach okr臋tu. Okaza艂o si臋, 偶e dotarli do Malty. Nikt nie zgin膮艂. Ani jeden cz艂owiek, panie. To doprawdy zdumiewaj膮ce.

- Mo偶e i tak - rzuci艂 Markus. - Czemu jednak ocalenie przypisywa膰 temu 偶ydowskiemu Chrystusowi? Czemu nie okaza膰 wdzi臋czno艣ci Neptunowi czy innemu z cz艂onk贸w panteonu?

- Bo wszyscy wzywali艣my na pomoc naszych bog贸w. Brahmo! Wisznu! Waruno! 呕aden nie odpowiedzia艂. Kiedy znale藕li艣my si臋 na Malcie, zdarzy艂y si臋 jeszcze dziwniejsze rzeczy, kt贸re upewni艂y mnie i wszystkich, 偶e Pawe艂 jest s艂ug膮 wszechmocnego Boga. Zobaczy艂 b艂ysk zaciekawienia w oczach Markusa i spr贸bowa艂 wyja艣ni膰 mu, co mia艂 na my艣li.

- Tubylcy okazali nam niespotykan膮 偶yczliwo艣膰. Rozpalili ognisko, ale gdy ju偶 przy nim usiedli艣my, wype艂z艂a 偶mija i uk膮si艂a Paw艂a w d艂o艅. Strz膮sn膮艂 gada w ogie艅. Wszyscy wiedzieli, 偶e by艂 to jadowity w膮偶 i s膮dzili, 偶e Pawe艂 rych艂o umrze. My艣leli, 偶e jest morderc膮 i 偶e w膮偶 zosta艂 zes艂any przez bog贸w jako kara.

- Oczywi艣cie nie umar艂. By艂em w Rzymie, kiedy dotar艂 tam pod stra偶膮.

- Nie. Nie umar艂. Nawet nie zachorowa艂. Nie spuch艂a mu r臋ka. Nie sta艂o si臋 nic a nic. Tubylcy czekali przez ca艂膮 noc. Rano byli ju偶 prze艣wiadczeni, 偶e jest bogiem i chcieli oddawa膰 mu cze艣膰. Pawe艂 powiedzia艂 im, 偶e nie jest bogiem, lecz tylko s艂ug膮 Jezusa Chrystusa. Naucza艂 ich tego, o czym przedtem m贸wi艂 i nam.

Satyros wzi膮艂 z tacy kilka suszonych fig.

- Nasz gospodarz Publiusz by艂 namiestnikiem wyspy. Pozostawali艣my u niego trzy dni, a potem zachorowa艂 ci臋偶ko jego ojciec. Pawe艂 uzdrowi艂 starca, po艂o偶ywszy po prostu na nim r臋ce. Ojciec Publiusza przygotowa艂 si臋 ju偶 na 艣mier膰 i oto w jednej chwili odzyska艂 ca艂kowicie zdrowie. Wie艣膰 o tym rozesz艂a si臋, zacz臋li wi臋c przychodzi膰 inni chorzy z wyspy.

- I co? Uzdrowi艂 ich?

- Wszystkich, kt贸rych widzia艂em. Ludzie okazywali nam ze wzgl臋du na Paw艂a wielki szacunek. Zadbali o to, by艣my mogli wyruszy膰 dalej i dostarczyli nam wszystkiego, co by艂o nam potrzebne. Pawe艂 odp艂yn膮艂 na aleksandryjskim okr臋cie z Kastorem i Polluksem na dziobie. Ja znalaz艂em si臋 na pok艂adzie innego okr臋tu. Nigdy ju偶 nie spotka艂em Paw艂a.

Pytanie, kt贸re od wielu miesi臋cy n臋ka艂o Markusa, teraz pali艂o go jak gor膮czka. Wzi膮艂 do r臋ki kielich i zmarszczy艂 brwi.

- Skoro ten B贸g jest taki pot臋偶ny, czemu nie uchroni艂 Paw艂a przed 艣ci臋ciem?

Satyros potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie wiem. Sam si臋 zastanawia艂em, kiedy dowiedzia艂em si臋, jaki los go spotka艂. Wiem jednak jedno. Jaki艣 cel w tym musia艂 by膰, aczkolwiek przed nami ukryty.

Markus patrzy艂 pos臋pnie w swoje wino.

- Zdaje si臋, 偶e ten Chrystus niszczy ka偶dego, kto w Niego uwierzy艂. - Opr贸偶ni艂 jednym haustem kielich i odstawi艂 go na st贸艂.

- Chcia艂bym dowiedzie膰 si臋 dlaczego.

- Nie potrafi臋 odpowiedzie膰 na to pytanie. Co艣 ci jednak powiem, panie. Od czasu spotkania z Paw艂em wiem, 偶e 艣wiat nie jest taki, na jaki wygl膮da. Bogowie, kt贸rych czcimy my, Rzymianie, nie mog膮 si臋 r贸wna膰 z Bogiem, kt贸remu s艂u偶y艂 Pawe艂.

- A jednak Rzym rz膮dzi 艣wiatem, Satyrosie - zauwa偶y艂 z ironi膮 Markus. - Nie Jezus, o kt贸rym m贸wi艂 Pawe艂. Wystarczy pomy艣le膰 o tym, jaki los spotka艂 Jude臋.

- Zastanawiam si臋 nad tym. Pawe艂 zapewnia艂, 偶e Jezus przem贸g艂 艣mier膰 i wskaza艂 drog臋 ka偶demu, kto w Niego wierzy.

- Nie widzia艂em, 偶eby cho膰 jeden chrze艣cijanin pokona艂 艣mier膰 - rzuci艂 stanowczym g艂osem Markus. - Wszyscy stoj膮c w obliczu 艣mierci, chwal膮 Jezusa Chrystusa. I wszyscy umieraj膮 jak ka偶dy inny cz艂owiek.

Satyros przygl膮da艂 si臋 bacznie Markusowi, wyczuwaj膮c, 偶e jaka艣 g艂臋boka udr臋ka zmusza go do wyprawy przez morze do buntowniczego kraju.

- Je艣li tego Boga szukasz, doradzam ci wielk膮 ostro偶no艣膰.

- Dlaczego?

- Bo mo偶e ci臋 On unicestwi膰.

Markus zacisn膮艂 z gorycz膮 usta.

- Ju偶 to uczyni艂 - powiedzia艂, nie wyja艣niaj膮c, co ma na my艣li, i wsta艂.

Podzi臋kowa艂 Satyrosowi za go艣cinno艣膰 i wyszed艂.

Dni mija艂y powoli, chocia偶 wia艂 sprzyjaj膮cy wiatr i na morzu panowa艂y dobre warunki do 偶eglugi. Markus spacerowa艂 przez godzin臋 po pok艂adzie, walcz膮c z szarpi膮cymi nim uczuciami. W ko艅cu wr贸ci艂 do siebie, do ma艂ej kajuty wyposa偶onej w skromne umeblowanie. Wyci膮gn膮艂 si臋 na w膮skim 艂o偶u zag艂臋bionym w 艣cian臋 i patrzy艂 na wypolerowane drewno sufitu. Sypia艂 藕le. Co noc w jego snach pojawia艂a si臋 Hadassa. Wykrzykiwa艂a co艣 do niego, a on nie m贸g艂 si臋 wydrze膰 z u艣cisku trzymaj膮cych go mocno r膮k. By艂a tam te偶 Julia. By艂 i Prymus. Kalaba napawa艂a si臋 widokiem tego, co dzia艂o si臋 na arenie i rykiem lw贸w. Widzia艂, jak jedno ze zwierz膮t p臋dzi w stron臋 Hadassy, a on szamota艂 si臋 rozpaczliwie w wi臋zach... Widzia艂 potem, jak bestia skacze i powala Hadass臋. Co noc budzi艂 si臋 rozdygotany, zlany potem, z wal膮cym sercem. Siada艂 i ujmowa艂 g艂ow臋 w d艂onie. Zatapia艂 palce we w艂osach i przeklina艂 swe 偶ycie, zmagaj膮c si臋 z 偶alem, nad kt贸rym nie potrafi艂 zapanowa膰. Zamkn膮艂 oczy i zobaczy艂 Hadass臋 kl臋cz膮c膮 w 艣wietle ksi臋偶yca i wznosz膮c膮 r臋ce do swego Boga. Przypomnia艂 sobie, jak uj膮艂 jej twarz w d艂onie i spojrza艂 w jej pi臋kne br膮zowe oczy pe艂ne mi艂o艣ci i spokoju. Ca艂ym jestestwem t臋skni艂 za ni膮, t臋skni艂 tak straszliwie, 偶e z ust wyrwa艂 mu si臋 j臋k.

- C贸偶 za Bogiem jeste艣, 偶e艣 j膮 zabi艂? - wychrypia艂, czuj膮c, 偶e do oczu nap艂ywaj膮 mu pal膮ce 艂zy. - Czemu na to pozwoli艂e艣? - Ogarn膮艂 go p艂omie艅 gniewu i z ca艂ej si艂y zacisn膮艂 pi臋艣ci. - Chc臋 wiedzie膰, kim jeste艣 - wyszepta艂 przez z臋by. - Chc臋 wreszcie wiedzie膰... Obudzi艂 si臋 wcze艣niej ni偶 inni. Ubra艂 si臋 i wyszed艂 na pok艂ad.

Chcia艂 oddycha膰 ostrym morskim powietrzem, ale stoj膮c na dziobie, czu艂 przy sobie obecno艣膰 Hadassy. Nie odst臋powa艂a go, ale by艂 za to wdzi臋czny. Wspomnienie by艂o wszystkim, co mu po niej pozosta艂o. Kiedy wzesz艂o s艂o艅ce, po okr臋cie zacz臋li kr臋ci膰 si臋 pasa偶erowie. Markus, szukaj膮c samotno艣ci, przeszed艂 na stron臋 zawietrzn膮. Wi臋kszo艣膰 pasa偶er贸w stanowili Arabowie i Syryjczycy, kt贸rzy za艂atwiali interesy w Efezie, a teraz wracali do domu. S艂abo pos艂ugiwa艂 si臋 ich j臋zykiem, a zreszt膮 ucieka艂 od towarzystwa innych. Corbita mog艂a zabra膰 nawet trzystu pasa偶er贸w, ale Markus poleci艂, 偶eby zabrano tylko stu pi臋膰dziesi臋ciu siedmiu, a reszt臋 miejsca przeznaczono na 艂adunek. By艂 zadowolony, 偶e na okr臋cie nie by艂o wi臋cej ludzi.

Wia艂 pomy艣lny wiatr i okr臋t p艂yn膮艂 r贸wnym tempem. Udr臋czony Markus codziennie, do wyczerpania chodzi艂 po pok艂adzie. Potem jad艂 kolacj臋 z kapitanem i wraca艂 do siebie. Kiedy od Cezarei dzieli艂o ich jeszcze kilka dni 偶eglugi, poczu艂 si臋 nieco spokojniejszy. Opar艂 r臋ce na skrzyniach i patrzy艂 przed siebie na b艂臋kitnozielone morze, po kt贸rym ta艅czy艂y odb艂yski s艂onecznego 艣wiat艂a. Wiedzia艂, 偶e ju偶 wkr贸tce zaczn膮 si臋 jego poszukiwania w ca艂ej Judei.

Majtkowie nawo艂ywali si臋, pracuj膮c przy linach. Nad g艂ow膮 mia艂 napi臋te od wiatru 偶agle. Okr臋t sun膮艂 g艂adko po wodzie, ale Markus i tak si臋 niecierpliwi艂, pragn膮艂 bowiem jak najszybciej dotrze膰 do celu. Zobaczy艂 delfina wyskakuj膮cego z wody.

W pierwszej chwili ledwie go zauwa偶y艂, ale zaraz potem delfin znowu wyskoczy艂. Nurkowa艂 i wyskakiwa艂, bez trudu nad膮偶aj膮c za okr臋tem. Za kt贸rym艣 razem wystrzeli艂 prosto w g贸r臋, wyda艂 z siebie dziwny 艣wiergotliwy g艂os i opad艂 do wody. Kto艣 z za艂ogi, zaj臋ty przy 偶aglach, zauwa偶y艂 to i krzykn膮艂, 偶e s膮 z nimi bogowie. Pasa偶erowie pospieszyli na stron臋 zawietrzn膮, 偶eby popatrze膰 na delfina. Jaki艣 Arab w czerwonym burnusie z czarn膮 wst臋g膮 przepchn膮艂 si臋 przez t艂umek, by mie膰 lepszy widok.

Delfin wyskakiwa艂 raz po raz tu偶 obok miejsca, gdzie sta艂 Markus.

Wygi臋ty z gracj膮 wzbija艂 si臋 do g贸ry, a potem znika艂 pod powierzchni膮 wody. Do bawi膮cego si臋 delfina do艂膮czy艂y jeszcze trzy. Wyskakiwa艂y jednocze艣nie z wody i ten widok sprawia艂 przyjemno艣膰 pasa偶erom, kt贸rzy zacz臋li wykrzykiwa膰 do zwierz膮t pozdrowienia w kilku j臋zykach.

- To dobry omen! - rzuci艂 kt贸ry艣 z podekscytowanych pasa偶er贸w.

- S艂uga Neptuna! - doda艂 z szacunkiem inny. - Dzi臋kujemy, 偶e艣 pob艂ogos艂awi艂 nasz okr臋t!

- Ofiara! Ofiara! Trzeba z艂o偶y膰 ofiar臋!

Kilku ludzi rzuci艂o do morza monety. Jedna z nich trafi艂a i przestraszy艂a pierwszego delfina. Zakr臋ci艂 i znikn膮艂. Pozosta艂e posz艂y w jego 艣lady. Podniecenie opad艂o i pasa偶erowie pokr臋cili si臋 i odeszli, szukaj膮c sobie miejsca i sposobu na zabicie czasu. Kilka grupek skupi艂o si臋 przy grze w ko艣ci, reszta drzema艂a w s艂o艅cu.

Satyros odda艂 ster swojemu pomocnikowi i podszed艂 do Markusa.

- To dobry znak dla okr臋tu, panie.

- Czy 偶ydowski Mesjasz m贸g艂by przes艂a膰 wiadomo艣膰 w poga艅skich symbolach? - spyta艂 oschle Markus, nadal opieraj膮c si臋 r臋k膮 o burt臋 i przygl膮daj膮c si臋 b艂yskom 艣wiat艂a na b艂臋kitnozielonej wodzie.

- Wedle Paw艂a wszystkie rzeczy stworzy艂 B贸g, kt贸rego szukasz. Czy偶 wi臋c nie mo偶e, zgodnie z naszym rozumem, przesy艂a膰 wiadomo艣ci w taki spos贸b, jaki sam wybierze?

- A zatem wszechmocny B贸g przysy艂a ryb臋.

Nieruchomy wzrok Satyrosa spocz膮艂 na Markusie.

- Delfin jest symbolem, kt贸ry uznajemy wszyscy, panie, nawet ci nie wyznaj膮cy 偶adnej wiary. Mo偶e B贸g przys艂a艂 delfina, by da艂 ci nadziej臋.

- Nie potrzebuj臋 nadziei, lecz odpowiedzi. - Twarz mu st臋偶a艂a. Wyzywaj膮cym i gniewnym gestem wyci膮gn膮艂 r臋k臋 ponad wod臋. - Wys艂uchaj mnie, wys艂anniku Wszechmog膮cego! Nie chc臋 偶adnych pos艂a艅c贸w!

Satyros poczu艂 strach.

- Prowokujesz Boga, nie zwa偶aj膮c, co mo偶e ci臋 za to spotka膰?

Markus zacisn膮艂 d艂o艅 na burcie.

- Chc臋 tego. Dowiem si臋 przynajmniej, czy ten B贸g istnieje, przekonam si臋, 偶e nie jest uhzd膮, kt贸r膮 kto艣 narzuci艂 艂atwowiernym.

Satyros cofn膮艂 si臋.

- Ten B贸g istnieje.

- Dlaczego tak mniemasz? Bo prze偶y艂e艣 burz臋 i zatoni臋cie okr臋tu? Bo 偶mija uk膮si艂a kogo艣 i ten kto艣 nie umar艂? Ale Pawe艂, o kt贸rym m贸wi艂e艣, umar艂, Satyrosie. Kl臋cz膮c, z g艂ow膮 z艂o偶on膮 na pniu. Powiedz偶e, kim jest ten B贸g, kt贸ry nie dba o swoich?

- Nie znam odpowiedzi, kt贸rych szukasz.

- Nikt ich nie zna. W ka偶dym razie 偶aden cz艂owiek. Jeden B贸g, je艣li w og贸le przemawia. - Uni贸s艂 g艂ow臋 i zakrzykn膮艂: - Chc臋 wiedzie膰!

- Szydzisz z Niego. A je艣li ci臋 us艂yszy?

- Niechaj s艂yszy - odpar艂 i zakrzykn膮艂 raz jeszcze: - Czy mnie s艂yszysz? - Jego s艂owa nios艂y si臋 nad wodami jak wyzwanie, a Markus nie zwa偶a艂 na zaciekawione spojrzenia, jakimi go obrzucono.

- Chc臋, by us艂ysza艂, Satyrosie. Wzywam Go, by us艂ysza艂.

Satyros zacz膮艂 偶a艂owa膰, 偶e nie trzyma艂 si臋 z daleka od Markusa Waleriana.

- Wystawiasz na niebezpiecze艅stwo swe 偶ycie.

Markus wybuchn膮艂 urywanym 艣miechem.

- Moje 偶ycie nic dla mnie nie znaczy. Je艣li B贸g chce je wzi膮膰, niechaj bierze. I tak jest puste i bez znaczenia. - Opar艂 si臋 znowu o burt臋, sztywny, z zaci艣ni臋tymi z臋bami. - Niech jednak bior膮c mi 偶ycie, poka偶e swoje oblicze.

Rozdzia艂 VIII

Aleksander wszed艂 na dziedziniec 艣wi膮tyni Eskulapa. Dwaj m臋偶czy藕ni nios膮cy pust膮 lektyk臋 przebiegli obok niego i znikn臋li po drugiej stronie muru. Zmarszczy艂 brwi, pochyli艂 si臋 do przodu, przygl膮daj膮c si臋 pos臋pnej scenie, kt贸ra rozgrywa艂a si臋 na jego oczach.

Kiedy by艂 dzieckiem, ojciec zabra艂 go do ate艅skiej 艣wi膮tyni Eskulapa w nadziei, 偶e ofiary i ca艂odzienne czuwanie uratuj膮 m艂odszego brata i starsz膮 siostr臋 Aleksandra, kt贸rzy zachorowali na gor膮czk臋. By艂o tak samo ciemno jak teraz i tylko migocz膮ce p艂omienie pochodni rzuca艂y tajemnicze cienie na po艂yskuj膮ce marmury wielkiego dziedzi艅ca. Po przekroczeniu bramy zobaczy艂 scen臋, kt贸ra spowodowa艂a, 偶e poczu艂 ucisk w 偶o艂膮dku i niewys艂owion膮 trwog臋...

I teraz, patrz膮c na dramatyczne widowisko, czu艂 tak膮 sam膮 trwog臋 - i obezw艂adniaj膮c膮 bezradno艣膰.

Ponad dwadzie艣cia os贸b le偶a艂o na schodach 艣wi膮tyni - chorzy, cierpi膮cy, umieraj膮cy. Zb臋dna cz膮stka ludzko艣ci. Wi臋kszo艣膰 zosta艂a opuszczona w 艣rodku nocy przez oboj臋tnych w艂a艣cicieli i nie mia艂a nawet pledu, 偶eby si臋 obroni膰 przed ch艂odem. Przygl膮da艂 si臋 uwa偶nie kszta艂tom le偶膮cym doko艂a, staraj膮c si臋 st艂umi膰 uczucia.

Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 Hadassy.

Ujrza艂 wyraz oszo艂omienia na jej twarzy. Poczu艂 ch艂贸d i serce mu si臋 艣cisn臋艂o. Ba艂 si臋, jak przyjmie ten widok i poprzedniego wieczoru pr贸bowa艂 j膮 przygotowa膰.

- M贸j ojciec by艂 niewolnikiem - zacz膮艂, patrz膮c na jej twarz w migotliwym 艣wietle kaganka stoj膮cego na stole mi臋dzy nimi.

Zobaczy艂 zdziwienie w jej oczach, bo rzadko zdarza艂o mu si臋 m贸wi膰 o sobie i o przesz艂o艣ci. Powiedzia艂 o tym, bo chcia艂 jej pom贸c, by 艂atwiej zrozumia艂a, co zamierza zrobi膰.

- Mia艂 szcz臋艣cie, gdy偶 jego w艂a艣ciciel by艂 zacnym cz艂owiekiem, a poza tym ojciec mia艂 g艂ow臋 do interes贸w, wi臋c zarz膮dza艂 maj膮tkiem swojego pana. Otrzyma艂 pewn膮 sum臋 dla siebie i m贸g艂 obraca膰 ni膮 wedle swego rozeznania, tak 偶e zdo艂a艂 zarobi膰 do艣膰, by kupi膰 sobie wolno艣膰. W nagrod臋 za wiern膮 s艂u偶b臋 Kajusz Ankus Herofilus, m贸j dziadek, zaproponowa艂, by ojciec po艣lubi艂 jego c贸rk臋, Druzyll臋. Ojciec by艂 od dawna w niej zakochany, wi臋c z rado艣ci膮 na to przysta艂. Kiedy dziadek umar艂, ojciec odziedziczy艂 poprzez 偶on臋 jego maj膮tek. Mieli siedmioro dzieci...

Przerwa艂 i Hadassa przypatrywa艂a si臋 bacznie jego twarzy. Wiedzia艂a, 偶e jeszcze nie sko艅czy艂. Milcza艂a wi臋c i czeka艂a. Aleksander spojrza艂 na ni膮 i zobaczy艂a w jego oczach odwieczny cz艂owieczy b贸l.

- Rodzice mieli posiad艂o艣膰, pieni膮dze i szacunek ludzi. Wszystko, czego mo偶e cz艂owiek pragn膮膰. Ale nie zmieni艂o to faktu, 偶e wszystkie ich dzieci, poza mn膮, umar艂y. I ani bogactwo, ani ofiary sk艂adane w 艣wi膮tyniach, ani 艂zy wylane przez matk臋 nie zdo艂a艂y tego odmieni膰.

- W艂a艣nie dlatego postanowi艂e艣 zosta膰 lekarzem.

- W pewnej mierze. Patrzy艂em, jak moje rodze艅stwo umiera na rozmaite dzieci臋ce choroby i wiedzia艂em, ile to kosztuje moich rodzic贸w. Ale to nie wszystko. Chodzi jeszcze o to, co czu艂em za ka偶dym razem, kiedy ojciec zabiera艂 mnie do 艣wi膮tyni Eskulapa, by b艂aga膰 boga o 艂ask臋. Widzia艂em w 艣wi膮tyni ca艂膮 ludzk膮 n臋dz臋 i nic nie mog艂em na ni膮 zaradzi膰. Nie dostrzega艂em mocy boga. Wsz臋dzie cierpienie i cierpienie. Chcia艂em co艣 zrobi膰. Nauczy艂em si臋 potem, 偶e bardzo niewiele mo偶na na tym 艣wiecie zmieni膰. Ale pracuj臋 wedle mych si艂 i staram si臋 by膰 z tego zadowolony. - Uj膮艂 jej d艂o艅. - Pos艂uchaj, Hadasso. Jutro rano zobaczysz rzeczy, kt贸re wytr膮caj膮 cz艂owieka z r贸wnowagi. Ale mo偶emy zabra膰 ze sob膮 tylko jednego pacjenta.

- Tak, panie - powiedzia艂a i skin臋艂a g艂ow膮.

- Ostrzegam ci臋, by艣 nie oczekiwa艂a za wiele. Chory, kt贸rego wybierzemy, b臋dzie mia艂 niewielkie szanse na 偶ycie. Niewolnicy, kt贸rych widzi si臋 w 艣wi膮tyni, zostali uznani przez swych pan贸w za bezu偶ytecznych i porzuceni. Zwykle nie potrafi艂em przywr贸ci膰 im zdrowia.

- Ile razy to robi艂e艣?

- Mo偶e dziesi臋膰, mo偶e wi臋cej. Po raz pierwszy pr贸bowa艂em wyleczy膰 niewolnika pozostawionego w 艣wi膮tyni rzymskiej. Mia艂em wtedy pieni膮dze i wygodne mieszkanie. Ale niewolnik po tygodniu umar艂. Przynajmniej w przyzwoitych warunkach. Potem umar艂o mi jeszcze czterech i prawie si臋 podda艂em.

W jej oczach pojawi艂 si臋 b艂ysk wsp贸艂czucia.

- A jednak robisz to nadal.

- Poniewa偶 nauczono mnie, 偶e jako lekarz powinienem oddawa膰 te偶 cze艣膰 b贸stwom uzdrowicielskim. Nie mog艂em przechodzi膰 obok tych ludzi i udawa膰, 偶e ich tam nie ma. - Westchn膮艂 i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie mog臋 twierdzi膰, 偶e moje powody s膮 czysto altruistyczne. Kiedy komu艣 ucz膮cemu si臋 medycyny umrze pacjent pozostawiony na schodach 艣wi膮tyni Eskulapa, nikt o to nie dba. Je艣li umrze ci cz艂owiek wolny i maj膮cy wysok膮 pozycj臋, mo偶esz po偶egna膰 si臋 z medycyn膮. - Skrzywi艂 na moment twarz. - Moje motywy s膮 i dobre, i z艂e, Hadasso. Chc臋 pom贸c tym ludziom, ale chc臋 si臋 te偶 czego艣 nauczy膰.

- Czy kt贸ry艣 z twoich pacjent贸w prze偶y艂?

- Trzech. Jeden w Rzymie, Grek uparty jak m贸j ojciec, i dw贸ch w Aleksandrii.

- Wi臋c tw贸j wysi艂ek nie poszed艂 na marne - powiedzia艂a spokojnie, pewna s艂uszno艣ci swoich s艂贸w.

A jednak Aleksander, patrz膮c na wyraz jej twarzy, zastanawia艂 si臋 teraz, czy dobrze robi艂... i czy powinien przyprowadza膰 tu Hadass臋. Mimo tego, co powiedzia艂 jej wczoraj, widok tych wszystkich niewolnik贸w porzuconych na stopniach 艣wi膮tyni przej膮艂 Hadass臋 zgroz膮.

- Och! - szepn臋艂a, staj膮c u jego boku, i to jedno s艂贸wko przeszy艂o jego serce ca艂ym bogactwem wsp贸艂czucia i smutku. Odwr贸ci艂 g艂ow臋, bo poczu艂 nagle ucisk w gardle.

Po chwili powiedzia艂 szorstko:

- Dalej. Nie mamy za du偶o czasu.

Wymin膮艂 wychud艂ego siwego m臋偶czyzn臋 i pochyli艂 si臋 nad m艂odszym. Hadassa przez ca艂y czas sz艂a za Aleksandrem w stron臋 marmurowych schod贸w Asklepionu, ale teraz przystan臋艂a przy m臋偶czy藕nie, kt贸rego Aleksander omin膮艂. Ukl臋k艂a na jedno kolano i dotkn臋艂a rozpalonego od gor膮czki czo艂a. Tamten nie otworzy艂 oczu.

- Zostaw go - rozkaza艂 Aleksander, oddalaj膮c si臋 przez dziedziniec.

Hadassa podnios艂a wzrok i zobaczy艂a, jak szybko omija dw贸ch innych porzuconych niewolnik贸w. Ich panowie tak si臋 spieszyli, 偶e nie po艂o偶yli ich nawet na g贸rnych stopniach, gdzie mieliby jak膮 tak膮 os艂on臋. Biednego starca porzucono ledwie kilka st贸p za propylonem. Inni le偶膮cy w pobli偶u byli nieprzytomni, trawi艂a ich jaka艣 nieznana choroba. "Znajdziemy takiego, kt贸rego mo偶na wyleczy膰, i zrobimy co w naszej mocy - powt贸rzy艂 Aleksander kilka razy wczorajszego wieczoru, dorzucaj膮c ostrze偶enie: - Zobaczysz wielu 艣miertelnie chorych albo po prostu starych i wyniszczonych. Musisz, Hadasso, ich omin膮膰. Mo偶emy zabra膰 tylko jednego, kt贸ry ma szans臋 na wyzdrowienie."

Patrzy艂a na po艂yskuj膮ce marmurowe schody poga艅skiej 艣wi膮tyni i doliczy艂a si臋 dwudziestu le偶膮cych na nich ludzi. Zb臋dna cz膮stka ludzko艣ci. Raz jeszcze spojrza艂a na starca. Zostawiono go tutaj, nie daj膮c nawet pledu, kt贸rym m贸g艂by si臋 okry膰.

- Zostaw go! - krzykn膮艂 rozkazuj膮cym g艂osem Aleksander.

- Mogliby艣my...

- Sp贸jrz na zabarwienie jego sk贸ry, Hadasso. Nie do偶yje wieczora. Zreszt膮 jest stary. M艂odszy ma wi臋ksze szanse.

Hadassa zobaczy艂a, 偶e starzec zamruga艂 i poczu艂a 偶al mocniejszy ni偶 wszystkie argumenty.

- Jest kto艣, kto ci臋 kocha - powiedzia艂a. - Jego imi臋 Jezus.

Starzec by艂 zbyt s艂aby i chory, 偶eby otworzy膰 usta. Nie wiedzia艂a, czy zrozumia艂, czy znalaz艂 w jej s艂owach pociech臋, ale uj臋艂a jego wychud艂膮 d艂o艅.

- Wierz i b膮d藕 zbawiony. Oby艣 dozna艂 pocieszenia.

Aleksander rozgl膮da艂 si臋 z pos臋pnym wyrazem twarzy. Wi臋kszo艣膰 niewolnik贸w by艂a zbyt bliska 艣mierci, by warto si臋 by艂o nimi zaj膮膰. Obejrza艂 si臋 i zobaczy艂, 偶e Hadassa nadal kl臋czy przy starcu.

- Hadasso! - krzykn膮艂, tym razem tonem nie znosz膮cym sprzeciwu. - Odejd藕 stamt膮d! - Da艂 znak r臋k膮, 偶eby do艂膮czy艂a do niego. - Obejrzyj innych.

Przytuli艂a bezw艂adn膮 d艂o艅 starca do swego policzka i modli艂a si臋: "Ojcze, zmi艂uj si臋 nad tym cz艂owiekiem. - Zdj臋艂a szal i przykry艂a go, a kiedy odwdzi臋czy艂 si臋 s艂abym u艣miechem, 艂zy nap艂yn臋艂y jej do oczu. - B艂agam Ci臋, Jezu, we藕 go, aby by艂 z Tob膮 w raju." D藕wign臋艂a si臋 z trudem. Wiedzia艂a, 偶e nic ju偶 dla tego cz艂owieka nie mo偶e zrobi膰. Opieraj膮c si臋 ci臋偶ko na lasce, przesz艂a przez dziedziniec i ruszy艂a po schodach w stron臋 Aleksandra. Ju偶 mia艂a pochyli膰 si臋 nad nast臋pnym m臋偶czyzn膮, ale m艂ody lekarz krzykn膮艂, 偶eby dla tego te偶 nie traci艂a czasu.

- Tamten nie 偶yje. Sp贸jrz na tych tutaj.

Wspinaj膮c si臋 z mozo艂em na schody, przygl膮da艂a si臋 ka偶demu cz艂owiekowi porzuconemu na b艂yszcz膮cych schodach Asklepionu. Czu艂a potrzeb臋, 偶eby wykrzycze膰 sw贸j gniew. Pozbawieni serca w艂a艣ciciele zostawili tu ponad dwudziestu chorych lub umieraj膮cych niewolnik贸w. Niekt贸rzy ju偶 umarli i wkr贸tce zostan膮 st膮d uprz膮tni臋ci przez s艂u偶b臋 艣wi膮tynn膮. Inni, jak tamten starzec, le偶eli p贸艂przytomni, bez nadziei i pociechy, czekaj膮c na 艣mier膰. Kilku j臋cza艂o z b贸lu albo z gor膮czki. S艂u偶ba 艣wi膮tynna zabra艂a ju偶 paru - nie po to, by si臋 nimi zaopiekowa膰, ale by usun膮膰 ich z widoku, a偶eby nie obra偶ali oczu przychodz膮cych tu wczesnym rankiem wyznawc贸w. Paru ju偶 przyby艂o w wy艣cie艂anych aksamitem lektykach, kt贸re nie艣li niewolnicy. Kiedy bogaci wyznawcy wysiadali z lektyk i szli po schodach, patrzyli prosto przed siebie, skupiaj膮c uwag臋 na majestatycznej 艣wi膮tyni, a nie na ludzkim cierpieniu. Byli zaprz膮tni臋ci w艂asnymi k艂opotami, lecz w przeciwie艅stwie do tych le偶膮cych doko艂a, nie brakowa艂o im pieni臋dzy na uroczyste ofiary i mod艂y.

Hadassa pochyli艂a si臋 nad kolejnym m臋偶czyzn膮. Obr贸ci艂a go 艂agodnie na plecy i zobaczy艂a, 偶e jest ju偶 martwy. Kiedy wsta艂a, poczu艂a, 偶e jest jej s艂abo. Tyle b贸lu, tyle cierpienia, a tylko jedna z tych 偶a艂osnych istot zwr贸ci na siebie uwag臋 Aleksandra i b臋dzie korzysta膰 z jego medycznej opieki.

"Bo偶e, kt贸偶 to b臋dzie? Czyje 偶ycie zechcesz dzisiaj oszcz臋dzi膰?"

Rozejrza艂a si臋, zmieszana i z ci臋偶kim sercem. "Czyje, Panie?" Poczu艂a, 偶e kto艣 na ni膮 patrzy i obr贸ci艂a si臋 w tamt膮 stron臋. Kilka stopni wy偶ej le偶a艂 du偶y, 艣niady m臋偶czyzna. Wpatrywa艂 si臋 w ni膮 nieruchomymi, czarnymi, b艂yszcz膮cymi od gor膮czki oczami. Mia艂 orle rysy i by艂 ubrany w poplamion膮 szar膮 tunik臋. Arab.

Przypomnia艂a sobie z ca艂膮 wyrazisto艣ci膮 d艂ugi marsz z Jerozolimy, podczas kt贸rego by艂a skuta z innymi niewolnikami. M臋偶czyzna bardzo podobny do tego rzuca艂 艂ajnem w ni膮 i innych 偶ydowskich je艅c贸w. Kto艣 podobny do niego oplu艂 j膮, kiedy przechodzi艂a obok.

"Ten, Panie?" Podnios艂a g艂ow臋 i jej spojrzenie prze艣lizn臋艂o si臋 po innych, a potem spocz臋艂o znowu na Arabie.

- Ten.

Hadassa mozolnie wspi臋艂a si臋 do niego.

Jego palce przebiera艂y szybko ziarnka przy ka偶dej modlitwie, kt贸r膮 odmawia艂 ochryp艂ym g艂osem. Modli艂 si臋 do Wisznu. Z trudem opad艂a na marmur jeden schodek poni偶ej niego i od艂o偶y艂a lask臋. Uj臋艂a dwiema r臋kami jego d艂o艅 i uciszy艂a jego czcze, monotonne b艂aganie.

- Sza! - powiedzia艂a 艂agodnym g艂osem. - B贸g s艂yszy twoj膮 modlitw臋.

Rozlu藕ni艂 palce, a Hadassa wyj臋艂a mu z d艂oni ziarnka modlitewne i wsun臋艂a je pod szarf臋 na wypadek, gdyby p贸藕niej ich za偶膮da艂. Dotkn臋艂a jego czo艂a i przyjrza艂a si臋 wpatrzonym w ni膮 oczom. Zaskoczy艂 j膮 b艂ysk strachu w jego spojrzeniu. Czy偶by my艣la艂, 偶e kobieta w zas艂onie jest widmem 艣mierci? Oddycha艂 ci臋偶ko.

Podnios艂a g艂ow臋 i skin臋艂a na Aleksandra.

- Tutaj, panie!

Aleksander pospieszy艂 do niej. Kiedy dotar艂, m臋偶czyzna zani贸s艂 si臋 kaszlem. By艂 to kaszel z g艂臋bi p艂uc, kaszel wyniszczaj膮cy cia艂o. Aleksander przyjrza艂 si臋 plamom krwi na starodawnym marmurze.

- Gor膮czka p艂ucna - oznajmi艂 ponuro i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- To ten - powiedzia艂a Hadassa i wsun臋艂a r臋k臋 pod szerokie ramiona m臋偶czyzny.

- Hadasso, choroba wyniszczy艂a ju偶 jego p艂uca. Nic nie mog臋 dla niego zrobi膰.

Nie zwa偶aj膮c na Aleksandra, zwr贸ci艂a si臋 do Araba:

- Zabierzemy ci臋 do domu. Dostaniesz lekarstwa i jedzenie. B臋dziesz mia艂 dach nad g艂ow膮 i odpoczniesz. - Pomog艂a mu usi膮艣膰. - B贸g przys艂a艂 mnie do ciebie.

- Hadasso! - rzuci艂 Aleksander i zacisn膮艂 usta.

- Ten - powt贸rzy艂a.

Aleksander obrzuci艂 j膮 przenikliwym spojrzeniem. Nigdy nie widzia艂 u niej takiego uporu, takiej zaciek艂ej determinacji.

- Dobrze - powiedzia艂 i po艂o偶y艂 ci臋偶ko d艂o艅 na jej ramieniu. - Wezm臋 go.

Pom贸g艂 Hadassie wsta膰 i odsun膮艂 j膮 na bok. Poda艂 jej lask臋 i rozejrza艂 si臋, szukaj膮c wzrokiem pomocy. Zawo艂a艂 dw贸ch m臋偶czyzn ze s艂u偶by 艣wi膮tynnej. Nie mieli nic przeciwko temu, 偶eby pozby膰 si臋 cho膰 jednego chorego, i bez wi臋kszego trudu zanie艣li go do czekaj膮cej lektyki.

Aleksander przyjrza艂 si臋 raz jeszcze Arabowi. Zmarnowany czas i lekarstwa. Hadassa oci膮ga艂a si臋, patrz膮c na innych, kt贸rych musia艂a zostawi膰, by tu umarli.

- Chod藕 ju偶, Hadasso. Musimy wskaza膰 im drog臋 - powiedzia艂 Aleksander. Spu艣ci艂a g艂ow臋 i wiedzia艂, 偶e p艂acze bezg艂o艣nie za zas艂on膮. Zmarszczy艂 brwi. - Powinienem by艂 zostawi膰 ci臋 w sklepiku, a nie przyprowadza膰 tutaj.

Id膮c obok niego, zaciska艂a d艂o艅 na lasce, a偶 pobiela艂y jej kostki palc贸w.

- Czy偶by lepiej by艂o odwraca膰 wzrok od tego, co dzieje si臋 na 艣wiecie ni偶 pozna膰 ca艂膮 prawd臋?

- Czasem tak. Zw艂aszcza je艣li nie mo偶esz niczego zmieni膰 - odpar艂, zwalniaj膮c kroku, 偶eby mog艂a za nim nad膮偶y膰.

- Zmieniasz wszystko dla jednego cz艂owieka.

Spojrza艂 na Araba niesionego w otwartej lektyce. Jego ziemista twarz mia艂a s艂aby odcie艅 szaro艣ci i l艣ni艂a od potu. Mia艂 g艂臋boko zapadni臋te oczy.

- W膮tpi臋, 偶eby wy偶y艂.

- B臋dzie 偶y艂.

Aleksander by艂 zdziwiony jej pewno艣ci膮, ale nauczy艂 si臋 ju偶 z do艣wiadczenia, 偶e trzeba szanowa膰 to, co m贸wi Hadassa. Mia艂a jak膮艣 wiedz臋, kt贸rej nie by艂 w stanie zg艂臋bi膰.

- Zrobi臋 co b臋d臋 m贸g艂, ale B贸g postanowi, czy ma 偶y膰, czy umrze膰.

- Tak - potwierdzi艂a i zamilk艂a.

Spos贸b, w jaki sz艂a, utykaj膮c i wspieraj膮c si臋 na lasce, m贸wi艂 mu, 偶e ca艂膮 uwag臋 skupi艂a teraz na marszu przez zat艂oczone ulice. Szed艂 tu偶 przed ni膮, by os艂ania膰 j膮 przed naporem ludzi. By艂a zm臋czona i cierpia艂a. Lepiej, 偶eby nie potr膮ci艂 jej jaki艣 nieuwa偶ny przechodzie艅. Aleksander chcia艂 zrobi膰 wszystko, 偶eby j膮 przed tym uchroni膰.

Kiedy dotarli wreszcie do kramiku, Aleksander po艂o偶y艂 Araba na stole, 偶eby dok艂adniej go zbada膰. Hadassa zdj臋艂a buk艂ak z haka na 艣cianie i nala艂a wody do glinianego garnka. Odwiesi艂a buk艂ak, podesz艂a do sto艂u i wsun臋艂a r臋k臋 pod plecy m臋偶czyzny, by unie艣膰 go nieco i poda膰 mu wod臋.

- Czy mam, panie, oznaczy膰 jego kubek, by艣my nie pili z niego przez pomy艂k臋?

Roze艣mia艂 si臋.

- Teraz, kiedy postawi艂a艣 na swoim i sprowadzi艂a艣 go tutaj, jestem znowu twoim "panem".

- Oczywi艣cie, panie. - Jej g艂os rozja艣ni艂a nutka u艣miechu.

Po艂o偶y艂a Araba i Aleksander zobaczy艂, 偶e matczynym gestem odgarn臋艂a mu w艂osy z czo艂a. Wiedzia艂, ile czu艂o艣ci mo偶e by膰 w dotkni臋ciu jej r臋ki i ile wsp贸艂czucia mo偶na zobaczy膰 w jej oczach. Poczu艂 gwa艂town膮 potrzeb臋, 偶eby j膮 chroni膰. My艣l, 偶e kto艣 m贸g艂by pragn膮膰 jej 艣mierci, m贸g艂 rozkaza膰, by rzucono j膮 lwom, nape艂ni艂a go w艣ciek艂o艣ci膮 kt贸ra jego samego zdumia艂a. Zwr贸ci艂 czym pr臋dzej spojrzenie na Araba.

- Jak si臋 nazywasz? - spyta艂.

- Amrafel - wychrypia艂 tamten. - Raszyd Ched-or-laomer - doda艂 po chwili.

- To za wiele imion jak na jednego cz艂owieka - rzek艂 Aleksander. - B臋dziemy nazywa膰 ci臋 Raszydem. - Wzi膮艂 wilgotn膮 szmatk臋, kt贸r膮 poda艂a mu Hadassa, i otar艂 spocon膮 twarz chorego. - Nie masz ju偶 pana, Raszydzie. Czy mnie rozumiesz? Ten, kto porzuci艂 ci臋 na schodach, utraci艂 wszelkie prawa do ciebie. Ja za艣 nie roszcz臋 sobie 偶adnych. Masz wobec mnie jeden tylko obowi膮zek. P贸ki nie wyzdrowiejesz, musisz robi膰 to, co ci powiem. Potem b臋dziesz m贸g艂 odej艣膰 albo zosta膰 i pracowa膰 dla mnie.

Raszyd rozkaszla艂 si臋. Aleksander sta艂, przypatruj膮c mu si臋 z ponur膮 min膮. Kiedy sko艅czy艂 si臋 wreszcie atak kaszlu, Raszyd j臋kn膮艂 i osun膮艂 si臋 ci臋偶ko na st贸艂.

Hadassa znowu stan臋艂a przy stole. Po艂o偶y艂a d艂o艅 na piersi Raszyda i wyczu艂a mocne, r贸wnomierne bicie serca. B臋dzie 偶y艂! Zapewni艂 j膮 o tym jaki艣 cichutki, spokojny g艂os w sercu. B贸g wie jak. B贸g wie dlaczego.

Raszyd odpr臋偶y艂 si臋, po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej d艂oni i spojrza艂 na ni膮 g艂臋boko osadzonymi oczyma, kt贸re wygl膮da艂y jak dwie grudki obsydianu. Znowu odgarn臋艂a mu czarne w艂osy z czo艂a.

- B贸g ci臋 nie opu艣ci艂.

Rozpozna艂 judejski akcent i zmarszczy艂 lekko brwi. Czemu 呕yd贸wka lituje si臋 nad Arabem?

- Odpocznij. Przygotujemy ci 艂贸偶ko.

Kiedy 艂贸偶ko by艂o gotowe, Aleksander pom贸g艂 choremu przenie艣膰 si臋 na nie. Przykryli go we艂nianymi pledami. Zasn膮艂 natychmiast. Aleksander wspar艂 r臋ce na biodrach i przygl膮da艂 si臋 艣pi膮cemu pacjentowi.

- P贸ki by艂 zdrowy, nie mo偶na go by艂o lekcewa偶y膰.

- B臋dzie zdrowy. Jak膮 kuracj臋 zastosujesz?

- B臋d臋 mu podawa艂 szant臋 i babk臋, cho膰 nie na wiele si臋 to zda przy chorobie tak daleko posuni臋tej.

- Przygotuj臋 ok艂ad z kozieradki - oznajmi艂a Hadassa.

- Szczerze m贸wi膮c, po偶yteczniejsze by艂yby mod艂y b艂agalne do twojego Boga.

- Modli艂am si臋, panie, i nie zaniecham modlitw, ale i tak winni艣my zrobi膰 wszystko co w naszej mocy.

- A wi臋c we藕my si臋 do tego.

Rozdzia艂 IX

Przez kilka nast臋pnych tygodni Raszyd w艂a艣ciwie bez przerwy spa艂.

Jego mata by艂a roz艂o偶ona przy 艣cianie w g艂臋bi, by nikomu nie zawadza艂. Kiedy si臋 budzi艂, patrzy艂, jak Aleksander i Hadassa zajmuj膮 si臋 pacjentami. S艂ucha艂, co m贸wiono, przygl膮da艂 si臋, co czyniono.

Hadassa dwa razy dziennie dawa艂a mu ryb臋, jarzyny i chleb zamoczony w winie. Nie mia艂 apetytu, ale nalega艂a, 偶eby jad艂. "Musisz odzyska膰 si艂y" - m贸wi艂a. W jej g艂osie by艂o tyle pewno艣ci, 偶e Raszyd pos艂usznie zjada艂, co mu przynosi艂a.

Kiedy d艂ugi dzie艅 zbli偶a艂 si臋 do ko艅ca, patrzy艂, jak Hadassa przygotowuje posi艂ek wieczorny. Zaskoczy艂o go to, 偶e zawsze najpierw podawa艂a jedzenie jemu, a dopiero potem lekarzowi. Zgodne natomiast z jego wyobra偶eniami o roli kobiety by艂o to, 偶e siebie obs艂ugiwa艂a dopiero, kiedy obaj si臋 nasycili.

S艂ucha艂, jak co wiecz贸r prowadz膮 d艂ugie rozmowy o ka偶dym pacjencie. Szybko zauwa偶y艂, 偶e kobieta w zas艂onie wie znacznie wi臋cej o ka偶dym m臋偶czy藕nie, ka偶dej kobiecie i dziecku ni偶 sam lekarz. Medyk ws艂uchiwa艂 si臋 w ich s艂owa, ona za艣 w cierpienie, trwog臋, przera偶enie. Dla niego ka偶dy pacjent by艂 tylko cielesn膮 chorob膮. Ona poznawa艂a ich dusze... tak jak wystarczy艂o jej zajrze膰 w oczy jemu, Raszydowi, 偶eby pozna膰 jego dusz臋. Wyczu艂 to, kiedy go dotkn臋艂a.

Ludzie cz臋sto przychodzili do niej, lecz ona odsy艂a艂a ich do lekarza. Jednak Raszyd po kilku tygodniach nie m贸g艂 powstrzyma膰 si臋 od my艣li, 偶e gdyby nie jej obecno艣膰, na niewiele by si臋 zda艂o wszystko, co robi艂 lekarz.

Patrzy艂, jak Aleksander zasiada przy stole do pracy i wszystko, co zanotowa艂a Hadassa na tabliczkach, przelewa na pergamin, dodaj膮c informacj臋 o kuracji, jak膮 zaleci艂 ka偶demu z pacjent贸w. Po zako艅czeniu tej pracy przyst臋powa艂 do inwentaryzacji lekarstw, zapisuj膮c, kt贸re s膮 na wyczerpaniu, by przyrz膮dzi膰 odpowiedni ich zapas.

A kiedy on pracowa艂, Hadassa, okryta zas艂on膮, siedzia艂a na ma艂ym sto艂ku przy koszu z w臋glami i modli艂a si臋. Raszyd mia艂 nawet wra偶enie, 偶e ta kobieta modli si臋 bezustannie. Bywa艂o, 偶e s艂ysza艂, jak cichutko co艣 nuci. Czasem rozk艂ada艂a r臋ce z otwartymi d艂o艅mi. Nawet w ci膮gu dnia, kiedy zajmowa艂a si臋 chorymi, mia艂o si臋 uczucie, 偶e ws艂uchuje si臋 i wpatruje w co艣 niewidzialnego.

Przygl膮da艂 si臋 i ogarnia艂o go poczucie pokoju, gdy偶 w ci膮gu tych tygodni widzia艂 w kramiku rzeczy naprawd臋 zadziwiaj膮ce. By艂 przekonany, 偶e B贸g Abrahama przekaza艂 jej cz膮stk臋 swej mocy. Kiedy poczu艂 si臋 lepiej, zacz膮艂 siada膰 na macie na zewn膮trz i wtedy s艂ysza艂 o jeszcze innych sprawach. "Jej dotkni臋cie uzdrawia." Wiele os贸b powtarza艂o te s艂owa ka偶demu, kto chcia艂 s艂ucha膰. Wie艣膰 o Hadassie i Aleksandrze rozesz艂a si臋 szeroko, gdy偶 przychodzili tu nie tylko ludzie mieszkaj膮cy w w膮skich uliczkach w pobli偶u 艂a藕ni, ale tak偶e z drugiego ko艅ca miasta. Co rano przed sklepikiem zbiera艂 si臋 ma艂y t艂um. S艂ycha膰 by艂o pe艂ne szacunku szepty ludzi czekaj膮cych na odsuni臋cie kulisy i otwarcie sklepiku. Wielu przychodzi艂o z powodu choroby lub rany. Inni chcieli pos艂ucha膰 opowie艣ci Hadassy i wypytywa膰 o jej Boga.

Cz臋sto przychodzi艂a kobieta o imieniu Eficharys, przyprowadzaj膮c ze sob膮 c贸reczk臋 Helen臋. Tak samo m臋偶czyzna o imieniu Betus. Czasem przychodzi艂 z 偶on膮 i czw贸rk膮 dzieci. Nigdy nie odszed艂, nie wr臋czywszy Hadassie monety "dla potrzebuj膮cych". I zawsze ta moneta przed ko艅cem dnia trafia艂a w r臋ce jakiego艣 nieszcz臋艣nika. Pewnego dnia przysz艂a jaka艣 m艂oda kobieta. Raszyd natychmiast zwr贸ci艂 na ni膮 uwag臋, gdy偶 by艂a jak barwna zi臋ba po艣r贸d stada szarych wr贸bli. Chocia偶 ubrana by艂a w prost膮 brunatn膮 tunik臋 przepasan膮 bia艂膮 szarf膮 i nosi艂a szal na ciemnych w艂osach, jej uroda przykuwa艂a spojrzenie. Taka kobieta zas艂uguje na jedwab i klejnoty.

Hadassa przywita艂a j膮 z zadowoleniem.

- Seweryna! Wejd藕 i usi膮d藕. Powiedz, jak si臋 czujesz.

Raszyd patrzy艂 na Seweryn臋 poruszaj膮c膮 si臋 z gracj膮 mi臋dzy pacjentami. Promieniowa艂a niby gwiazda 艣wiec膮ca na niebie.

Usiad艂a obok sto艂u, przy kt贸rym Hadassa pisa艂a.

- Nie wiem, czy sobie mnie przypominasz. Tyle czasu min臋艂o, odk膮d tu by艂am.

Hadassa przykry艂a jej d艂o艅 swoj膮.

- Wygl膮dasz, jakby艣 by艂a zupe艂nie zdrowa.

- Jestem zdrowa. Nie wr贸ci艂am ju偶 do Artemizjonu.

Hadassa nic nie powiedzia艂a, zostawiaj膮c Sewerynie swobod臋 m贸wienia, je艣li ma na to ochot臋. Seweryna podnios艂a wzrok.

- Sprzeda艂am si臋 jako niewolnica domowa. M贸j pan jest dla mnie dobry. Pani te偶. Nauczy艂a mnie tkactwa. Bardzo lubi臋 t臋 prac臋.

- B贸g okaza艂 ci sw膮 dobro膰.

Oczy Seweryny nape艂ni艂y si臋 艂zami. Dr偶膮cymi r臋kami uj臋艂a d艂o艅 Hadassy.

- By艂a艣 mi 偶yczliwa, kiedy tu przysz艂am. Spyta艂a艣 mnie o imi臋. Zapami臋ta艂a艣 mnie. Niby nic takiego, a jednak nie wiesz, jakie to mo偶e by膰 wa偶ne. - Zarumieni艂a si臋. Pu艣ci艂a d艂o艅 Hadassy i wsta艂a.

- Chcia艂am ci tylko to wszystko powiedzie膰 - szepn臋艂a i szybko si臋 odwr贸ci艂a.

Hadassa d藕wign臋艂a si臋 niezdarnie ze sto艂ka.

- Poczekaj, prosz臋, Seweryno.

Podesz艂a do miejsca, gdzie m艂oda kobieta sta艂a niepewnie na skraju gromadki czekaj膮cych pacjent贸w. Ludzie patrzyli, jak dwie kobiety rozmawiaj膮 przez jaki艣 czas ze sob膮. W ko艅cu Hadassa u艣cisn臋艂a j膮, Seweryna przywar艂a do niej na moment, a potem szybko odesz艂a. Raszyd patrzy艂, jak Hadassa ku艣tykaj膮c, wraca na sw贸j sto艂ek. Zastanawia艂 si臋, czy ta kobieta wie o tym, 偶e kiedy przechodzi, wielu z pacjent贸w siedz膮cych na ulicznym bruku i czekaj膮cych na wej艣cie do lekarza dotyka r膮bka jej sukni.

Ka偶dy dzie艅 przynosi艂 Arabowi popraw臋 zdrowia. Aleksander bada艂 go codziennie i zapisywa艂, ile poda艂 mu szanty i babki i jak cz臋sto Hadassa zmienia艂a ok艂ady z kozieradki. Mo偶e te lekarstwa, w po艂膮czeniu z po偶ywnymi posi艂kami, ciep艂ymi pledami i dachem nad g艂ow膮, wyrwa艂y go ze szpon贸w 艣mierci. Ale Raszyd wiedzia艂, 偶e 偶ycie zawdzi臋cza nie tylko lekarstwom i lepszym warunkom. Odnosi艂 si臋 do Hadassy z szacunkiem bliskim czci.

Jedno bardzo go niepokoi艂o. Pewnego wieczoru zebra艂 si臋 na odwag臋.

- Czy jeste艣 niewolnic膮, pani? - zapyta艂.

- Niezupe艂nie.

Aleksander pisa艂 pochylony nad zwojem. Kiedy us艂ysza艂 odpowied藕 Hadassy, podni贸s艂 wzrok.

- Jest wolna, Raszydzie. Tak samo jak ty.

Hadassa obr贸ci艂a si臋 w stron臋 Aleksandra.

- Jestem niewolnic膮 panie, i pozostan臋 ni膮, p贸ki nie zostan臋 uwolniona zgodnie z prawem.

Raszyd zauwa偶y艂, 偶e jej s艂owa zmartwi艂y lekarza, od艂o偶y艂 bowiem stilus i obr贸ci艂 si臋 na sto艂ku.

- Twoi w艂a艣ciciele zrzekli si臋 wszelkich praw do ciebie, kiedy pos艂ali ci臋 na aren臋. Tw贸j B贸g obroni艂 ci臋, a ja ci臋 wyleczy艂em.

- Gdyby dowiedziano si臋, panie, 偶e 偶yj臋, moja pani mia艂aby prawo za偶膮da膰 mojego powrotu.

- A zatem nie dowie si臋 o tym - o艣wiadczy艂 spokojnym g艂osem Aleksander. - Podaj jej imi臋, abym m贸g艂 jej unika膰.

Hadassa milcza艂a.

- Czemu nie chcesz mu tego powiedzie膰? - spyta艂 zbity z tropu Raszyd.

Aleksander u艣miechn膮艂 si臋 krzywo.

- Bo jest uparta, Raszydzie. Sam chyba widzisz codziennie, ile w niej uporu.

- Gdyby nie ona, omin膮艂by艣 mnie na stopniach Asklepionu - rzuci艂 pos臋pnie Raszyd.

Aleksander uni贸s艂 leciutko brwi.

- Przyznaj臋, 偶e to prawda. My艣la艂em, 偶e jeste艣 bliski 艣mierci.

- Bo by艂em.

- Wygl膮da na to, 偶e nie tak bardzo. Z ka偶dym dniem odzyskujesz si艂y.

- By艂em bli偶szy 艣mierci ni偶 my艣lisz. Ale ona mnie dotkn臋艂a.

By艂o a偶 nadto oczywiste, co ma na my艣li, i Aleksander u艣miechn膮艂 si臋 do Hadassy.

- Najwyra藕niej uwa偶a, 偶e moja kuracja nie ma tu nic do rzeczy. - Wr贸ci艂 do swoich zwoj贸w.

- Nie przypisuj mi zas艂ugi za sw贸j powr贸t do zdrowia, Raszydzie - powiedzia艂a Hadassa. - To nie ja, to Jezus Chrystus ci臋 uzdrowi艂.

- M贸wi艂a艣 innym, 偶e Chrystus zamieszkuje w tobie - rzek艂 na to Raszyd.

- Jak we wszystkich, kt贸rzy w Niego wierz膮. Przyszed艂by i zamieszka艂 w tobie, gdyby艣 otworzy艂 Mu swe serce.

- Nale偶臋 do Sziwy.

- Oboje, Raszydzie, jeste艣my dzie膰mi Abrahama. I jest tylko jeden B贸g, B贸g prawdziwy, Jezus, B贸g Syn.

- Cz臋sto s艂ucha艂em, pani, jak o Nim m贸wisz, lecz nie t臋 drog臋 wybra艂 dla mnie Sziwa. Ty wybaczasz swoim wrogom. Ja swoich zabijam. - Jego oczy pociemnia艂y. - Przysi臋gam te偶 przed obliczem Sziwy, 偶e zabij臋 twoich, je偶eli kiedy艣 po ciebie przyjd膮.

Siedzia艂a w milczeniu, oszo艂omiona jego s艂owami, patrz膮c spoza zas艂ony na jego mroczn膮 i pe艂n膮 dumy twarz. Tak偶e Aleksander, zaskoczony tak膮 dzik膮 gwa艂towno艣ci膮 Araba, zwr贸ci艂 na niego spojrzenie i przyjrza艂 si臋 mu badawczo.

- Jakie zaj臋cie wykonywa艂e艣, Raszydzie, w domu swego pana?

- Strzeg艂em jego syna, p贸ki nie zniszczy艂a mnie choroba.

- Jeste艣 wi臋c prawdziwym 偶o艂nierzem.

- Jestem z rodu wojownik贸w - rzuci艂 Raszyd i uni贸s艂 dumnie g艂ow臋.

Aleksander u艣miechn膮艂 si臋 ze smutkiem.

- Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e B贸g nie przys艂a艂 mi ucznia, Hadasso. Przys艂a艂 za to tobie obro艅c臋.

Rozdzia艂 X

Julia sta艂a w t艂umie za propylonem 艣wi膮tyni Eskulapa i s艂ucha艂a nie ko艅cz膮cych si臋 popis贸w poet贸w, kt贸rzy rywalizowali w oku odbywaj膮cych si臋 raz na trzy lata uroczysto艣ci ku czci boga. Wcze艣niej odby艂y si臋 popisy gimnastyczne i atletyczne, kt贸re bardziej przypad艂y jej do smaku. Rzeka s艂贸w nic dla niej nie znaczy艂a. Nie interesowa艂a si臋 ani poezj膮, ani w gruncie rzeczy popisami atletycznymi, a w dodatku czu艂a si臋 藕le. Przychodzi艂a do Asklepionu, 偶eby zyska膰 sobie zmi艂owanie boga. Nie mog艂a przypodoba膰 si臋 b贸stwu dokonaniami literackimi czy wyczynami atletycznymi. Musi wi臋c uczci膰 je i u艣mierzy膰 jego gniew, czuwaj膮c przez ca艂膮 d艂ug膮 noc.

Kiedy zasz艂o s艂o艅ce, wesz艂a do 艣wi膮tyni i ukl臋k艂a przed o艂tarzem, na kt贸rym sk艂adano ofiary. Modli艂a si臋 do boga zdrowia, do boga spraw cielesnych. Kl臋cza艂a, p贸ki nie zabola艂y j膮 kolana i grzbiet. Potem le偶a艂a z twarz膮 wtulon膮 w zimny kamie艅, z r臋kami wyci膮gni臋tymi w stron臋 marmurowego pos膮gu Eskulapa.

Wreszcie przyszed艂 ranek. Ca艂a obola艂a ws艂uchiwa艂a si臋 w ch贸ralny 艣piew obrz臋dowych pie艣ni. Potem sta艂a wraz z wszystkimi, kt贸rzy czuwali tu ca艂膮 noc. Kap艂an wyg艂osi艂 rozwlek艂膮 mow臋; Julia by艂a jednak zbyt zm臋czona, by uchwyci膰 jej sens. Gdzie zmi艂owanie? Gdzie wsp贸艂czucie? Ile ofiar b臋dzie musia艂a z艂o偶y膰, ile nocy sp臋dzi膰 na czuwaniu, by wr贸ci膰 do zdrowia, by sobie na nie zas艂u偶y膰?

Os艂abiona po d艂ugim czuwaniu, przybita i schorowana, opar艂a si臋 ci臋偶ko o marmurow膮 kolumn臋. Zamkn臋艂a oczy. Kap艂an m贸wi艂 monotonnym g艂osem.

Wzdrygn臋艂a si臋, gdy偶 kto艣 potrz膮sn膮艂 ni膮, wyrywaj膮c j膮 gwa艂townie ze snu. Zmieszana, p贸艂przytomna, podnios艂a wzrok.

- To nie jest miejsce do spania, kobieto! Wsta艅 i wracaj do domu - powiedzia艂 jaki艣 m臋偶czyzna, wyra藕nie niezadowolony z jej obecno艣ci.

Pozna艂a po sukni, 偶e jest to jeden ze stra偶nik贸w 艣wi膮tynnych.

- Nie mog臋.

- Czemu偶 to?

- Modli艂am si臋 przez ca艂膮 noc - wyj膮ka艂a.

Chwyci艂 j膮 pod rami臋 i bez ceregieli d藕wign膮艂 do pozycji stoj膮cej.

- Nie wzi臋艂a艣 ze sob膮 s艂u偶by? - spyta艂 zniecierpliwionym g艂osem, oceniaj膮c wzrokiem delikatno艣膰 jej tuniki i zas艂ony.

Julia rozejrza艂a si臋 za Eudemas.

- Musia艂a opu艣ci膰 mnie w nocy.

- Wezw臋 niewolnika, by odprowadzi艂 ci臋 do domu.

- Nie. To znaczy, nie mog臋 i艣膰 do domu. Modli艂am si臋 wiele godzin. Prosz臋. Pozw贸l, bym wesz艂a do abatonu i otrzyma艂a uzdrowienie.

- Musisz dokona膰 uroczystego oczyszczenia, potem obmycia w 艣wi臋tej sadzawce i dopiero wtedy mo偶emy przyj膮膰 ci臋 do abatonu, kobieto. A i tak sam b贸g postanowi, czy odzyskasz zdrowie.

- Zrobi臋, co mi ka偶esz - zapewni艂a z rozpacz膮.

Raz jeszcze oceni艂 j膮 spojrzeniem.

- To bardzo kosztowne - o艣wiadczy艂 spokojnym g艂osem.

- Ile? - spyta艂a skwapliwie.

Zauwa偶y艂a, 偶e jego wzrok spocz膮艂 na jej z艂otych kolczykach. Zdj臋艂a je i poda艂a stra偶nikowi. Wetkn膮艂 je szybko w fa艂dy swej czerwonej jedwabnej szarfy i spojrza艂 znacz膮co na z艂oty naszyjnik Julii. Zdj臋艂a klejnot i wcisn臋艂a w wyci膮gni臋t膮 r臋k臋. Grube paluchy zacisn臋艂y si臋 na nim i naszyjnik znalaz艂 si臋 tam, gdzie kolczyki.

- Czy teraz zaprowadzisz mnie do 艣rodka?

- Nie masz nic wi臋cej?

Spojrza艂a na swe bia艂e, dr偶膮ce d艂onie.

- Zosta艂 mi ju偶 tylko ten pier艣cie艅 ze z艂ota i lapisu. Da艂 mi go ojciec, kiedy by艂am dzieckiem.

Uj膮艂 jej d艂o艅 i przyjrza艂 si臋 pier艣cieniowi.

- Wezm臋 go - oznajmi艂, puszczaj膮c jej r臋k臋.

Z oczyma pe艂nymi 艂ez kr臋ci艂a pier艣cieniem to w jedn膮, to w drug膮 stron臋, a偶 wreszcie uda艂o si臋 jej zsun膮膰 go z ma艂ego palca prawej r臋ki. Patrzy艂a, jak stra偶nik chowa pier艣cie艅 razem z kolczykami i naszyjnikiem.

- Chod藕 za mn膮 - poleci艂.

Zostawi艂 j膮 w sali oczyszczenia, gdzie kazano jej zdj膮膰 ubranie. Zawsze by艂a dumna ze swego cia艂a. Teraz, kiedy s艂u偶ebna obmywa艂a je, przygotowuj膮c j膮 do wej艣cia do 艣wi臋tej sadzawki, czu艂a si臋 zawstydzona i zak艂opotana. Ukaza艂y si臋 ropiej膮ce wrzody i dziwne szkar艂atne jakby st艂uczenia, objawy tajemniczej, z艂o艣liwej choroby. Kiedy podano jej lu藕n膮 bia艂膮 sukni臋, chwyci艂a j膮 i szybko naci膮gn臋艂a na siebie, zas艂aniaj膮c si臋 przed ciekawymi spojrzeniami.

Wesz艂a do sali ze 艣wi臋t膮 sadzawk膮 i zobaczy艂a innych chorych czekaj膮cych przed ni膮. Odwr贸ci艂a wzrok od kobiety cierpi膮cej na straszliwe schorzenie sk贸ry. Z trudem przezwyci臋偶y艂a fal臋 odrazy na widok wstr臋tnych sk贸rnych wyprysk贸w na twarzy kobiety i patrzy艂a, jak m臋偶czyzna o nabrzmia艂ych stawach wchodzi do 艣wi臋tej sadzawki. Kiedy s艂u偶ba 艣wi膮tynna j臋艂a go zanurza膰, chwyci艂 go atak kaszlu, musiano wi臋c chwil臋 odczeka膰.

Jako nast臋pna wesz艂a do sadzawki jaka艣 oty艂a kobieta, kt贸ra dr偶a艂a gwa艂townie na ca艂ym ciele. S艂u偶ba 艣piewa艂a obrz臋dowe pie艣ni i powtarza艂a zakl臋cia, kiedy kolejni chorzy zabiegaj膮cy o 艂ask臋 boga schodzili po stopniach do wody. Ludzie chorzy i kalecy zanurzali si臋 kolejno w wodzie.

Kiedy nadesz艂a kolei Julii, ta nie by艂a zdolna skupi膰 si臋 na recytowanych lub 艣piewanych s艂owach. My艣la艂a tylko o tym, 偶e tu偶 przed ni膮 w 艣wi臋tej wodzie zanurzy艂a si臋 kobieta dotkni臋ta chorob膮 sk贸ry. Patrzy艂a, jak s艂u偶ba podtrzymywa艂a tamt膮, a偶 ca艂kowicie przykry艂a j膮 mroczna woda. A teraz sama mia艂a wej艣膰 do wody, kt贸ra obmy艂a odra偶aj膮ce krosty.

S艂u偶ba trzyma艂a j膮 mocno, pomagaj膮c zej艣膰 po 艣liskich stopniach.

Stara艂a si臋 zapanowa膰 nad uczuciem paniki, kiedy zimna woda si臋gn臋艂a jej plec贸w, a potem podchodzi艂a coraz wy偶ej, zakrywaj膮c w ko艅cu twarz. Chcia艂a krzycze膰, ale zdo艂a艂a si臋 powstrzyma膰. Zacisn臋艂a mocno wargi i wstrzyma艂a oddech. Zanurza艂a si臋 coraz g艂臋biej i g艂臋biej w m臋tnej wodzie 艣wi臋tej sadzawki. Oczy mia艂a zamkni臋te, ale i tak czu艂a, jak piecze je siarka.

Uniesiono j膮 i musia艂a wyt臋偶y膰 ca艂膮 wol臋, by nie wyszarpn膮膰 si臋 s艂u偶bie i wydosta膰 si臋 z tego brudu. U艣miechn臋艂a si臋 jednak tylko fa艂szywie i niepewnie, ale tamci zaj臋ci ju偶 byli m臋偶czyzn膮, kt贸ry wchodzi艂 po niej do 艣wi臋tej sadzawki. Dr偶膮c na ca艂ym ciele, przesz艂a do nast臋pnej sali, gdzie zrzuci艂a przemoczon膮 bia艂膮 koszul臋 i za艂o偶y艂a tak偶e bia艂膮 lu藕n膮 tunik臋. Kto艣 ze s艂u偶by poprowadzi艂 j膮 d艂ugim korytarzem bez dachu do abatonu, 艣wi臋tego dormitorium przylegaj膮cego do 艣wi膮tyni. Tam mia艂a by膰 poddana przez ca艂膮 noc "inkubacji". Przed abatonem znajdowa艂a si臋 艣wi臋ta studnia w臋偶贸w. Kap艂ani lali p艂ynn膮 ofiar臋, libacj臋, w k艂臋bowisko wij膮cych si臋 gad贸w, 艣piewaj膮c przy tym i modl膮c si臋 g艂o艣no do bog贸w i podziemnych duch贸w. Julia wesz艂a do abatonu. Nie by艂a g艂odna, ale zjad艂a po偶ywienie i wypi艂a wino, kt贸re jej przyniesiono. Mo偶e dodano jakich艣 lekarstw, kt贸re sprowadzaj膮 ozdrowie艅cze sny. Po艂o偶y艂a si臋 na 艂awie i znowu zacz臋艂a si臋 modli膰. Wiedzia艂a, 偶e je艣li przy艣ni si臋 jej, 偶e psy li偶膮 jej cia艂o albo pe艂zaj膮 po nim w臋偶e, b臋dzie to znak, i偶 Eskulap okaza艂 jej przychylno艣膰 i uzdrowi j膮. Modli艂a si臋 wi臋c, by przysz艂y do niej psy i w臋偶e, chocia偶 my艣l o tym wprawia艂a j膮 w przera偶enie.

Zacz臋艂y ci膮偶y膰 jej powieki, cia艂o ogarn臋艂a bezw艂adno艣膰. Zdawa艂o si臋, 偶e kto艣 wszed艂, by艂a jednak zbyt zm臋czona, by unie艣膰 powieki. Us艂ysza艂a g艂os m臋偶czyzny, kt贸ry wzywa艂 艂agodnym tonem bog贸w i podziemne duchy, by przyszli i uwolnili j膮 od choroby. Cia艂o mia艂a coraz ci臋偶sze i coraz g艂臋biej zapada艂a si臋 w ciemn膮 studni臋... Pod ni膮 by艂y w臋偶e, tysi膮ce najrozmaitszych w臋偶贸w, kt贸re skr臋ca艂y si臋 i k艂臋bi艂y, tworz膮c jedn膮, przera偶aj膮c膮 mas臋. By艂 tam boa dusiciel, by艂y cienkie 偶mije, by艂y ma艂e nieszkodliwe w臋偶e, jakie widywa艂a w swoim ogrodzie w Rzymie, by艂y jadowite kobry o rozszerzonych szyjach. Rozdwojone j臋zyki raz po raz wystrzela艂y i chowa艂y si臋 - coraz bli偶ej i bli偶ej, a偶 zacz臋艂y muska膰 j膮 i ka偶de dotkni臋cie by艂o niby ogie艅, a偶 w ko艅cu p艂on臋艂o ca艂e jej cia艂o. Zacz臋艂a si臋 rzuca膰 i krzycze膰. Obudzi艂a si臋.

W cieniu ma艂ej celi sta艂a jaka艣 posta膰 przemawiaj膮ca do niej cichym g艂osem. Wyt臋偶a艂a wzrok, 偶eby zobaczy膰, kto to taki, ale widzia艂a niewyra藕nie i g艂ow臋 wype艂nia艂a jej jaka艣 mg艂a.

- Markus?

Posta膰 milcza艂a. Julia poczu艂a, 偶e kr臋ci si臋 jej w g艂owie i zamkn臋艂a oczy. Gdzie jest? Oddycha艂a g艂臋boko i powoli, a偶 wreszcie wszystko sobie przypomnia艂a. Abaton! Przysz艂a tu, 偶eby odzyska膰 zdrowie. Zacz臋艂a p艂aka膰. A powinna by膰 przecie偶 zadowolona. W koszmarze sennym w臋偶e pe艂za艂y po jej ciele. By艂 to znak od bog贸w, 偶e wyzdrowieje. Nie potrafi艂a jednak uciszy膰 g艂osu podszeptuj膮cego zw膮tpienie. A je艣li ten sen nic nie znaczy? Je艣li bogowie drwi膮 z niej sobie? Czu艂a b贸l w piersi i stara艂a si臋 zapanowa膰 nad szlochem. Obr贸ci艂a g艂ow臋 i zobaczy艂a, 偶e okryta cieniem posta膰 nadal stoi w k膮cie celi. Czy偶by przyszed艂 do niej sam Eskulap?

- Kim jeste艣? - szepn臋艂a ochryple, przestraszona, ale i pe艂na nadziei.

Posta膰 zacz臋艂a m贸wi膰 cichym, dziwnym g艂osem i Julia u艣wiadomi艂a sobie, 偶e to 艣piew. G艂os rozbrzmiewa艂 jednostajnie, ale Julia nie potrafi艂a uchwyci膰 znaczenia s艂贸w. Znowu poczu艂a senno艣膰 i walczy艂a ze snem, przera偶ona, 偶e zn贸w znajdzie si臋 w studni pe艂nej w臋偶贸w. Nie by艂a jednak w stanie oprze膰 si臋 dzia艂aniu narkotyk贸w, kt贸re jej podano, i raz jeszcze zapad艂a si臋 w ciemno艣膰... Us艂ysza艂a szczekanie ps贸w i j臋kn臋艂a. By艂y coraz bli偶ej, bieg艂y coraz szybciej. Ucieka艂a przez rozpalon膮 kamienist膮 pustyni臋. Obejrza艂a si臋 za siebie i zobaczy艂a ca艂膮 zgraj臋 p臋dz膮cych ku niej ps贸w. Potkn臋艂a si臋, upad艂a, d藕wign臋艂a si臋 z powrotem na nogi. Dysza艂a ci臋偶ko, ale stara艂a si臋 biec jak najszybciej, przem贸c palenie w p艂ucach. Psy jednak by艂y coraz bli偶ej, szczeka艂y, obna偶aj膮c k艂y.

- Niech mi kto艣 pomo偶e! Na pomoc!...

Znowu si臋 potkn臋艂a i zanim zd膮偶y艂a wsta膰, psy dopad艂y j膮, ale zamiast liza膰 jej chore cia艂o, zacz臋艂y szarpa膰 je ostrymi z臋bami. Krzycz膮c pr贸bowa艂a si臋 im wyrwa膰.

Obudzi艂a si臋 z tym krzykiem i usiad艂a na w膮skim 艂贸偶ku. Min臋艂a dobra chwila, nim oddech si臋 jej wyr贸wna艂 i w pe艂ni u艣wiadomi艂a sobie, 偶e by艂 to tylko sen. 呕adna posta膰 nie majaczy艂a w k膮cie celi. Julia zakry艂a twarz d艂o艅mi i p艂aka艂a ze strachu, 偶e mo偶e znowu usn膮膰. Mia艂a przed sob膮 jeszcze d艂ugie godziny czekania w ch艂odzie na chwil臋, kiedy ciemno艣膰 zacznie si臋 rozprasza膰.

O 艣wicie przyszed艂 stra偶nik 艣wi膮tynny i spyta艂, jakie mia艂a sny.

Opowiedzia艂a mu ze wszystkimi szczeg贸艂ami, kt贸re zapami臋ta艂a, i stra偶nik wyra藕nie poczu艂 si臋 zbity z tropu.

- Czy to oznacza co艣 z艂ego? Z艂y omen? Nie wyzdrowiej臋? - spyta艂a z zapartym tchem, ledwie wstrzymuj膮c 艂zy.

Poczu艂a skurcz 偶o艂膮dka, znak, 偶e zbli偶a si臋 atak histerii. Zacisn臋艂a pi臋艣ci, 偶eby zapanowa膰 nad sob膮.

- Eskulap zes艂a艂 dobry znak - zapewni艂 j膮 spokojnym g艂osem stra偶nik. Na jego twarzy znowu nie by艂o ani 艣ladu wzburzenia. - Wiele w臋偶贸w, wiele ps贸w. To zdarza si臋 rzadko. Twoje modlitwy zosta艂y bardzo przychylnie wys艂uchane przez najwy偶szego z naszych bog贸w.

Julia poczu艂a si臋 w jaki艣 nieokre艣lony spos贸b nieswojo, us艂yszawszy t臋 interpretacj臋. W oczach stra偶nika zobaczy艂a jaki艣 przera偶aj膮cy i przejmuj膮cy b艂ysk. Bez w膮tpienia powiedzia艂 jej to, co chcia艂a us艂ysze膰.

Mog艂a jednak tylko zapyta膰:

- Wr贸c臋 wi臋c do zdrowia?

Skin膮艂 potakuj膮co g艂ow膮.

- Po jakim艣 czasie Eskulap przywr贸ci ci zdrowie.

- Po jakim艣 czasie - powiedzia艂a przygn臋biona. - Po jakim?

- Musisz okaza膰 wi臋cej wiary, kobieto.

I nagle zrozumia艂a.

- Jak mam okaza膰 Eskulapowi, 偶e mam do艣膰 wiary, by mnie uzdrowi艂? - spyta艂a, staraj膮c si臋, by w jej g艂osie nie pojawi艂a si臋 nutka goryczy i cynizmu.

Wiedzia艂a, co si臋 teraz stanie. Wystarczaj膮co cz臋sto s艂ysza艂a to z ust kap艂an贸w s艂u偶膮cych kilku innym bogom, kt贸rych 偶yczliwo艣膰 daremnie pr贸bowa艂a sobie zjedna膰.

Stra偶nik uni贸s艂 lekko g艂ow臋 i oczy mu si臋 zw臋zi艂y.

- Przez czuwanie, modlitwy, medytacje i ofiary wotywne. A kiedy wr贸cisz do zdrowia, musisz okaza膰 wdzi臋czno艣膰, sk艂adaj膮c kosztowne dary.

Odwr贸ci艂a g艂ow臋 i zamkn臋艂a oczy. Nie mia艂a si艂 na d艂ugie czuwania ani zapa艂u do modlitwy i medytacji. Z bogactwa, kt贸re niegdy艣 uwa偶a艂a za wystarczaj膮ce, by zapewni膰 sobie 偶ycie w przepychu do 艣mierci, nie zosta艂o prawie nic, bo wszystko wyssa艂 z niej Prymus. Zabra艂 wi臋kszo艣膰 jej maj膮tku i znikn膮艂 z Efezu. Mo偶e tak samo jak Kalaba wsiad艂 na okr臋t i pop艂yn膮艂 do Rzymu, gdzie czeka艂o go ciekawsze 偶ycie ni偶 patrzenie, jak Julia umiera powoli na nieznan膮 chorob臋.

Nie dalej jak kilka dni temu dowiedzia艂a si臋, 偶e pieni膮dze, kt贸re jej zosta艂y, z trudem wystarcz膮 na wygodne 偶ycie. Niewiele mog艂a oszcz臋dzi膰 na te wotywne ofiary, o kt贸rych napomkn膮艂 stra偶nik: z艂ote kopie organ贸w wewn臋trznych przysparzaj膮cych jej cierpie艅. Chodzi艂o nie tyle o b贸l, ile o wszechogarniaj膮c膮 s艂abo艣膰... Nie ustaj膮ce gor膮czki, md艂o艣ci i poty, ataki dr偶enia i wysi臋ki wyczerpywa艂y jej si艂y.

- Dlaczego nie pope艂nisz samob贸jstwa, 偶eby sko艅czy膰 z tym raz na zawsze? - spyta艂 Prymus podczas ostatniej, jak si臋 okaza艂o, rozmowy przed swoim znikni臋ciem. - Uwolnij si臋 od nieszcz臋艣cia.

Jednak Julia chcia艂a 偶y膰! Nie chcia艂a umrze膰 i zanurzy膰 si臋 na wieczno艣膰 w ciemno艣ci. Nie chcia艂a stan膮膰 oko w oko z czym艣 nieznanym i przera偶aj膮cym, co czeka j膮 po 艣mierci. Ba艂a si臋.

- Mam bardzo ma艂o pieni臋dzy - oznajmi艂a, patrz膮c na stra偶nika, kt贸ry siedzia艂 w milczeniu, czekaj膮c, 偶eby co艣 powiedzia艂a. - M贸j m膮偶 zabra艂 wi臋kszo艣膰 maj膮tku i opu艣ci艂 mnie. Nie wystarczy mi na ofiary wotywne ze z艂ota czy srebra, a nawet z br膮zu.

- Szkoda - rzuci艂 nie zmieniaj膮c wyrazu twarzy. Wsta艂. - Tw贸j str贸j le偶y na p贸艂ce. Wychodz膮c zechciej zostawi膰 tunik臋. Jego oboj臋tno艣膰 oszo艂omi艂a j膮.

Kiedy znowu znalaz艂a si臋 sama, opad艂a na 艂aw臋, zbyt zm臋czona i przybita, by cokolwiek czu膰. Po d艂u偶szej chwili wsta艂a, zdj臋艂a bia艂膮 sukni臋, kt贸r膮 tu dosta艂a, i za艂o偶y艂a swoj膮 tunik臋 z delikatnej, b艂臋kitnej tkaniny. Dotkn臋艂a uszu i szyi, gdzie jeszcze wczoraj nosi艂a swoje ostatnie z艂ote klejnoty, i opu艣ci艂a bezsilnie r臋ce. Wzi臋艂a wytworny i kosztowny b艂臋kitny szal pi臋knie haftowany w kwiaty i u艂o偶y艂a go sobie na g艂owie i ramionach. Unios艂a troch臋 podbr贸dek i wysz艂a na korytarz. S艂udzy 艣wi膮tynni zatrzymywali j膮 i pytali, jak min臋艂a jej noc i czy bogowie odpowiedzieli na jej modlitwy. K艂ama艂a z u艣miechem, m贸wi膮c, 偶e pozby艂a si臋 swojej dolegliwo艣ci.

- Chwa艂a niechaj b臋dzie Eskulapowi! - m贸wili.

Szybkim krokiem przesz艂a przez korytarz i za propylonem wmiesza艂a si臋 w t艂um przechodni贸w. Chcia艂aby znale藕膰 si臋 w domu. Nie w swojej willi w Efezie. Chcia艂a by膰 znowu dzieckiem i mieszka膰 w willi w Rzymie. Chcia艂a, by wr贸ci艂y czasy, kiedy mia艂a przed sob膮 ca艂e 偶ycie - jasne i pi臋kne jak kolory o brzasku dnia, 艣wie偶e i nowe, pe艂ne mo偶liwo艣ci, pe艂ne prze偶y膰. Chcia艂a zacz膮膰 wszystko jeszcze raz. Gdyby mog艂a, jak偶e inaczej by post臋powa艂a, jak偶e inaczej by si臋 wszystko potoczy艂o! My艣la艂a, 偶e to w艂a艣nie zyska dzi臋ki Eskulapowi. My艣la艂a, 偶e zas艂u偶y sobie na to ofiarami, czuwaniami i modlitwami. On za艣 przys艂a艂 w臋偶e. Przys艂a艂 psy. Wiedzia艂a jednak w g艂臋bi serca, 偶e wszystkie jej zabiegi s膮 daremne. Poczu艂a bezsilny gniew. "Jeste艣 kamieniem! Tylko kamieniem! Nie mo偶esz nikogo uzdrowi膰! Jeste艣 niczym innym jak zimnym, martwym kamieniem!" Wpad艂a na jakiego艣 przechodnia.

- B膮d藕 przekl臋ta, kobieto! Patrz, jak idziesz!

Julia wybuchn臋艂a 艂zami i zacz臋艂a biec.

Rozdzia艂 XI

Minerwa przybi艂a do portu w Cezarei na pocz膮tku wiosennych upa艂贸w. Chocia偶 miasto zosta艂o zbudowane przez kr贸la 偶ydowskiego, Markusowi wyda艂o si臋 bardzo rzymskie, gdy偶 wygl膮dem i panuj膮c膮 w nim atmosfer膮 przypomina艂o Wieczne Miasto, w kt贸rym si臋 wychowa艂. Cztery stulecia wcze艣niej to samo miejsce by艂o zasiedlone przez Fenicjan, kt贸rzy zbudowali tu ma艂y, ufortyfikowany port, nazwany Twierdz膮 Stratona ku czci jednego z ich kr贸l贸w. Port zosta艂 unowocze艣niony i rozbudowany przez Heroda Wielkiego, kt贸ry nada艂 nowemu miastu nazw臋 od imienia Cezara Augusta. Cezarea zosta艂a szybko jednym z najwa偶niejszych morskich port贸w cesarstwa i siedzib膮 rzymskich prefekt贸w zarz膮dzaj膮cych Palestyn膮. Przebudowuj膮c miasto, Herod mia艂 przed oczyma Rzym, kt贸ry zapo偶ycza艂 co si臋 da艂o od podbitych Grek贸w. Wp艂ywy hellenistyczne wida膰 by艂o w cyrku, hipodromie, 艂a藕niach i akweduktach. Nie zabrak艂o te偶 艣wi膮tyni ku czci Augusta, a r贸wnie偶 licznych, tak膮 w艣ciek艂o艣膰 budz膮cych w艣r贸d sprawiedliwych 呕yd贸w, pos膮g贸w rzymskich i greckich b贸stw.

Markus wiedzia艂 doskonale, 偶e mi臋dzy 偶ydowsk膮 a greck膮 ludno艣ci膮 miasta cz臋sto dochodzi艂o do wa艣ni. Ostatni krwawy bunt wybuch艂 dziesi臋膰 lat wcze艣niej i zosta艂 zduszony przez Wespazjana i jego syna Tytusa. Potem ci dwaj razem pomaszerowali na Jerozolim臋, do samego serca Judei. Wespazjan w艂a艣nie tu, w Cezarei, zosta艂 og艂oszony cesarzem, nic wi臋c dziwnego, 偶e szybko podni贸s艂 miasto do godno艣ci rzymskiej kolonii.

Mimo 偶e Rzymianie rz膮dzili 偶elazn膮 r臋k膮, Markus, id膮c w膮skimi ulicami, wyczuwa艂, 偶e tli si臋 tu jaki艣 podsk贸rny niepok贸j. Satyros ostrzeg艂 go, by nie zapuszcza艂 si臋 w niekt贸re dzielnice miasta, ale Markus tam w艂a艣nie si臋 uda艂. Tu 偶y艂 lud Hadassy. Chcia艂 wiedzie膰, dlaczego z takim uporem i determinacj膮 ci ludzie trzymaj膮 si臋 swojej wiary.

Nie traci艂 czasu na rozwa偶ania, co mo偶e spotka膰 go z r臋ki zelot贸w lub sicarii. Szuka艂 Boga Hadassy, a nie m贸g艂 Go przecie偶 znale藕膰 w rzymskich 艂a藕niach i cyrkach ani w domach znajomych rzymskich kupc贸w. Wiadomo艣ci, kt贸rych pragn膮艂, tkwi艂y w umys艂ach tych 偶ydowskich patriot贸w odznaczaj膮cych si臋 takim samym uporem, jaki wyczuwa艂 u Hadassy.

W ci膮gu trzech pierwszych dni po przybyciu Markus kupi艂 mocnego konia pustynnego, zapasy na wypraw臋 w g艂膮b kraju oraz przewodnik, w kt贸rym wymieniono drogi, stationes i civitates, a r贸wnie偶 odleg艂o艣ci mi臋dzy nimi. Po ca艂odziennym studiowaniu mapy wyruszy艂 z Cezarei w kierunku po艂udniowo-wschodnim, ku Sebaste, miastu w Samarii.

Dotar艂 do miasta po po艂udniu drugiego dnia podr贸偶y. M贸wiono mu, 偶e stare miasto 偶ydowskie rywalizowa艂o wspania艂o艣ci膮 z Jerozolim膮 przed zburzeniem. Poniewa偶 by艂o po艂o偶one wysoko na wzg贸rzu, dostrzeg艂 je ze znacznej jeszcze odleg艂o艣ci. Podczas rejsu z Efezu Markus dowiedzia艂 si臋 z rozm贸w ze Satyrosem, 偶e Sebaste by艂o jedynym miastem za艂o偶onym przez dawnych Hebrajczyk贸w. Zbudowa艂 je kr贸l Omri ponad dziewi臋膰set lat temu. Samaria - tak poprzednio si臋 nazywa艂o - by艂a stolic膮 kr贸lestwa Izraela, tak jak Jerozolima stolic膮 Judy.

Miasto mia艂o d艂ug膮 i krwaw膮 histori臋. W nim 偶ydowski prorok Eliasz zg艂adzi艂 dwustu kap艂an贸w Baala. P贸藕niej potomstwo kr贸la Achaba i jego fenicka 偶ona Izebel zostali usuni臋ci przez niejakiego Jehu, kt贸ry zabi艂 czcicieli Baala, a potem zbezcze艣ci艂 艣wi膮tyni臋 tego boga. Ale to wcale nie koniec krwawych dziej贸w. W ci膮gu wiek贸w Samaria by艂a podbijana przez Asyryjczyk贸w, Babilo艅czyk贸w, Pers贸w i Macedo艅czyk贸w. Wreszcie w贸dz z rodu Hasmoneuszy, Jan Hirkan, znowu w艂膮czy艂 miasto do kr贸lestwa 偶ydowskiego. Jednak nieca艂e dwie艣cie lat p贸藕niej Pompejusz zdoby艂 Samari臋 dla Rzymu. Cezar August podarowa艂 miasto Herodowi Wielkiemu, kt贸ry czym pr臋dzej przemianowa艂 je na Sebaste, co po grecku oznacza augustus.

Kiedy Markus wjecha艂 w mury Sebaste, zobaczy艂, 偶e i tu wp艂ywy rzymskie i greckie wycisn臋艂y wyra藕ne pi臋tno. Mieszkali tu ludzie wszelkich ras: Rzymianie, Grecy, Arabowie, 呕ydzi. Nie opodal targowiska znalaz艂 gospod臋, lub raczej co艣, co nazywano gospod膮. By艂 to po prostu obudowany dziedziniec z zagrodami wzd艂u偶 wewn臋trznego muru i paleniskiem po艣rodku. Markus uda艂 si臋 do 艂a藕ni, a potem, wr贸ciwszy do gospody, j膮艂 wypytywa膰 w艂a艣ciciela, Malchusa, chudego Greka o przebieg艂ym spojrzeniu.

- Tracisz tylko czas, szukaj膮c 偶ydowskiego Boga. Nawet oni spieraj膮 si臋, kt贸ry z wierzcho艂k贸w jest 艣wi臋t膮 g贸r膮. Tutaj, w Sebaste, wymienia si臋 g贸r臋 Garizim, na kt贸r膮 Abraham zabra艂 syna, by z艂o偶y膰 go w ofierze.

- Jak to z艂o偶y膰 w ofierze?

- Nar贸d 偶ydowski zacz膮艂 si臋 od m臋偶a o imieniu Abraham. Ich B贸g kaza艂 mu z艂o偶y膰 w ofierze jedynego syna, kt贸rego Abraham sp艂odzi艂 w starczym wieku i kt贸rego ten偶e B贸g mu obieca艂 - odpar艂 Malchus, nape艂niaj膮c kielich Markusa winem.

Markus roze艣mia艂 si臋 nieweso艂o.

- Wi臋c na samym pocz膮tku zabi艂 jednego ze swoich.

- Oni tak na to nie patrz膮. 呕ydzi uwa偶aj膮, 偶e B贸g chcia艂 podda膰 pr贸bie wiar臋 patriarchy: czy Abraham kocha Boga bardziej ni偶 w艂asnego syna. Przeszed艂 pomy艣lnie pr贸b臋 i B贸g oszcz臋dzi艂 偶ycie syna. Uwa偶a si臋, 偶e to jeden z najwa偶niejszych moment贸w w ich dziejach religijnych. Dzi臋ki pos艂usze艅stwu Abrahama jego potomstwo zosta艂o narodem wybranym. Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e powinni wiedzie膰, gdzie si臋 to sta艂o, ale miejsce jest ci膮gle przedmiotem spor贸w. Albo Moria na po艂udniu, albo Garizim, gdzie mo偶na st膮d bez trudu dotrze膰 na piechot臋. Sprawa jest tym bardziej zagmatwana, 偶e 呕ydzi z Jerozolimy uwa偶aj膮 tutejszych, z Samarii, za ras臋 splamion膮.

- Splamion膮? Czym?

- Ma艂偶e艅stwami z poganami. Ty i ja, panie, jeste艣my poganami. Ka偶dy, kto nie pochodzi w prostej linii od Abrahama, jest poganinem. S膮 w tej sprawie nieugi臋ci. Nawet ci, kt贸rzy przyjmuj膮 ich wiar臋, nie s膮 uznawani za prawdziwych 呕yd贸w, cho膰by poddali si臋 obrzezaniu.

Markus skrzywi艂 si臋. Wiedzia艂, co poci膮ga za sob膮 obrzezanie.

- Kt贸ry m臋偶czyzna przy zdrowych zmys艂ach zgodzi艂by si臋 na co艣 tak barbarzy艅skiego?

- Ka偶dy, kto chce 偶y膰 wed艂ug 偶ydowskiego prawa - odpar艂 Malchus. - K艂opot z tym, 偶e 呕ydzi nawet mi臋dzy sob膮 nie mog膮 doj艣膰 do zgody. A uraz臋 chowaj膮 d艂u偶ej ni偶 Rzymianie. 呕ydzi z Judei i Galilei nienawidz膮 tych z Samarii i musi to mie膰 zwi膮zek z jakimi艣 wydarzeniami sprzed wiek贸w. By艂a tu kiedy艣 艣wi膮tynia, kt贸r膮 zburzy艂 kr贸l z dynastii Hasmoneuszy, Jan Hirkan. Samarytanie te偶 o tym nie zapomnieli. Maj膮 dobr膮 pami臋膰. Dzieli ich wiele z艂ej krwi, a rozdarcie mi臋dzy nimi z czasem si臋 tylko powi臋ksza.

- S膮dzi艂bym, 偶e wiara w jednego Boga zbli偶a ludzi.

- Bynajmniej! 呕ydzi s膮 podzieleni na najrozmaitsze od艂amy i sekty. S膮 w艣r贸d nich esse艅czycy, zeloci, faryzeusze, saduceusze. S膮 Samarytanie, kt贸rzy uznaj膮 Garizim za g贸r臋 艣wi臋t膮, i 呕ydzi z Judei, kt贸rzy nadal modl膮 si臋 przy resztkach muru 艣wi膮tyni. Poza tym ci膮gle pojawiaj膮 si臋 nowe sekty. We藕my na przyk艂ad chrze艣cijan. Przetrwali d艂u偶ej ni偶 inni, chocia偶 呕ydzi wi臋kszo艣膰 z nich wyrzucili z Palestyny. Nadal jednak pozostaje garstka zdecydowanych na wszystko, kt贸rzy za wszelk膮 cen臋 chc膮 zbawi膰 reszt臋. Powiem ci, panie, 偶e tam, gdzie s膮 w Palestynie chrze艣cijanie, niechybnie dojdzie do buntu i kto艣 zostanie ukamienowany.

- Czy s膮 chrze艣cijanie tak偶e w Sebaste?

- Paru. Wol臋 nie mie膰 z nimi do czynienia, bo to popsu艂oby mi interesy.

- Gdzie m贸g艂bym ich znale藕膰?

- Nawet si臋 do nich nie zbli偶aj. A je艣li si臋 z kt贸rym艣 spotkasz, nie przyprowadzaj go do mojej gospody. 呕ydzi bardziej nienawidz膮 chrze艣cijan ni偶 Rzymian.

- My艣la艂em, 偶e maj膮 wsp贸lny punkt wyj艣cia. Tego samego Boga.

- Ja ci tego nie wyja艣ni臋. Wiem tyle, 偶e zdaniem chrze艣cijan Mesjasz ju偶 przyszed艂. Nazywa艂 si臋 Jezus. - Roze艣mia艂 si臋 drwi膮co. - Ten Jezus, kt贸ry by艂 pono膰 dla nich namaszczonym przez Boga, pochodzi艂 z galilejskiej mie艣ciny, Nazaretu. Uwierz mi, panie, nic dobrego nie przychodzi z Galilei. 呕yj膮 tam przewa偶nie ciemni rybacy i pasterze, ale z pewno艣ci膮 nie mesjasz, jakiego oczekuj膮 呕ydzi. Ma on by膰 kr贸lem-wojownikiem i zst膮pi膰 z nieba w otoczeniu zast臋pu anio艂贸w. Chrze艣cijanie za艣 czcz膮 Mesjasza, kt贸ry by艂 cie艣l膮. Co wi臋cej, zosta艂 ukrzy偶owany, aczkolwiek twierdz膮 oni, i偶 powsta艂 z martwych. Wed艂ug tej sekty Jezus wype艂ni艂, a tym samym obali艂 Prawo. Samo to roszczenie wystarczy, by podsyca膰 wieczn膮 wojn臋. Je艣li czego艣 nauczy艂em si臋 po dwudziestu latach 偶ycia w tym n臋dznym kraju, to tylko tego: 呕yd nie jest 呕ydem bez Prawa. To powietrze, kt贸rym 呕yd oddycha.

Marcus potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- I powiem ci co艣 jeszcze. Maj膮 wi臋cej praw ni偶 Rzym, a ci膮gle dodaj膮 nowe. Maj膮 Tor臋, kt贸r膮 spisa艂 Moj偶esz. Poza tym maj膮 prawa cywilne i moralne. Maj膮 nawet prawa dotycz膮ce spo偶ywania pokarm贸w. Do tego dochodzi tradycja. Przysi臋gam ci: 呕yd ma na wszystko prawo, nawet jak i gdzie cz艂owiek mo偶e si臋 wypr贸偶ni膰!

Markus zmarszczy艂 brwi. W jego umy艣le tli艂 si臋 male艅ki p艂omyk wspomnienia o tym, co Hadassa powiedzia艂a mu kiedy艣 o Prawie. Podsumowa艂a Prawo w kilku s艂owach dla Klaudiusza, pierwszego m臋偶a Julii. Klaudiusz zapisa艂 to na pergaminie i potem odczyta艂 Markusowi. Jak to by艂o?

- Musz臋 do tego doj艣膰 - mrukn膮艂 sam do siebie Markus.

- Do czego?

- Czym jest prawda.

Malchus nie zrozumia艂, co ma na my艣li Markus, i zmarszczy艂 brwi.

- Jak dotrze膰 na g贸r臋 Garizim? - spyta艂 Markus.

- Wystarczy st膮d wyj艣膰, by zobaczy膰 dwie g贸ry, Ebal na p贸艂nocy i Garizim na po艂udniu. Mi臋dzy nimi jest prze艂臋cz wiod膮ca do doliny, gdzie le偶y miasto Nablus. Tamt臋dy to przeszed艂 Abraham do ich Ziemi Obiecanej.

Markus da艂 mu z艂ot膮 monet臋.

Malchus zmarszczy艂 brwi, obracaj膮c monet臋 w palcach. Ten Rzymianin musi by膰 bardzo bogatym cz艂owiekiem.

- Droga prowadzi przez miasto Sychar, ale musz臋 ci臋 ostrzec. W ca艂ej Palestynie Rzymianie otoczeni s膮 nienawi艣ci膮 i Rzymianin podr贸偶uj膮cy samotnie sam sobie mo偶e napyta膰 biedy. A ju偶 szczeg贸lnie, je艣li ma przy sobie pieni膮dze.

- M贸wiono mi, 偶e tych dr贸g pilnuje rzymski legion.

Malchus roze艣mia艂 si臋 nieweso艂o.

- Nie ma drogi, na kt贸rej nie grasowaliby sicarii. A oni poder偶n膮 ci gard艂o, zanim zd膮偶ysz poprosi膰 o lito艣膰.

- B臋d臋 wystrzega艂 si臋 zelot贸w.

- To nie s膮 zeloci. Zeloci to ci, kt贸rzy niewiele lat temu pope艂nili zbiorowe samob贸jstwo w Masadzie. Woleli 艣mier膰 ni偶 niewol臋. Tacy ludzie zas艂uguj膮 na szacunek. Sicarii s膮 zupe艂nie inni. Uwa偶aj膮 si臋 za patriot贸w, ale s膮 tylko zwyk艂ymi bandytami i mordercami. - Wetkn膮艂 z艂ot膮 monet臋 za brudn膮 szarf臋. - Wybra艂e艣 sobie, panie, paskudny kraj do zwiedzania. Nie ma tu nic, co mo偶na by poleci膰 Rzymianinowi.

- Przyby艂em, 偶eby dowiedzie膰 si臋 czego艣 o ich Bogu.

Zaskoczony Malchus roze艣mia艂 si臋.

- Czemu偶 ktokolwiek chcia艂by mie膰 co艣 wsp贸lnego z ich Bogiem? Nie mo偶na Go zobaczy膰. Nie mo偶na us艂ysze膰. I tylko pomy艣l, co przydarzy艂o si臋 呕ydom. Je艣liby艣 chcia艂 pozna膰 moj膮 rad臋, powiem ci, 偶e najlepiej trzyma膰 si臋 jak najdalej od ich Boga.

- Ale nie prosi艂em ci臋 o rad臋 - uci膮艂 Markus.

- To twoje 偶ycie - burkn膮艂 Malchus pod nosem i poszed艂 zaj膮膰 si臋 innymi go艣膰mi.

呕ona Malchusa postawi艂a przed Markusem glinian膮 misk臋 z zup膮. By艂 g艂odny i uzna艂, 偶e soczewica, fasola i zbo偶e zmieszane z miodem i oliw膮 ca艂kiem nie藕le zaspokajaj膮 g艂贸d. Kiedy opr贸偶ni艂 misk臋, wsta艂 i znalaz艂 swoj膮 przegrod臋 przy 艣cianie dziedzi艅ca. Jego ko艅 dosta艂 siano i zbo偶e. Markus odepchn膮艂 zwierz臋, wymo艣ci艂 sobie 艂o偶e i u艂o偶y艂 si臋 do snu.

Budzi艂 si臋 za ka偶dym razem, kiedy kto艣 poruszy艂 si臋 albo wsta艂. Dwaj podr贸偶ni z Jerycha popijali wino, 艣miali si臋 z 偶art贸w i rozmawiali do p贸藕nej nocy. Inni, a w艣r贸d nich legionista-weteran z m艂od膮 偶on膮 i dzieckiem, poszli spa膰 wcze艣nie.

Markus obudzi艂 si臋 o 艣wicie i ruszy艂 w stron臋 Garizim. P贸藕nym popo艂udniem przejecha艂 przez Sychar. Chcia艂 jak najszybciej osi膮gn膮膰 cel wyprawy, nie zatrzyma艂 si臋 wi臋c, ale dalej jecha艂 pod g贸r臋. Przystan膮艂 przy 偶ydowskiej 艣wi膮tyni, 偶eby wypyta膰 o drog臋, ale jego akcent i str贸j sprawi艂y, 偶e ludzie go unikali. Pojecha艂 jeszcze kawa艂ek, a potem sp臋ta艂 konia i ruszy艂 na piechot臋 w stron臋 szczytu. Przed jego oczami rozpo艣ciera艂 si臋 wspania艂y widok na sfalowany krajobraz 偶ydowskiej Ziemi Obiecanej. Nie ujrza艂 jednak ani 艣ladu Boga. Nic. Ogarni臋ty irytacj膮, wykrzykn膮艂 w otaczaj膮c膮 go pustk臋: "Gdzie jeste艣? Czemu si臋 przede mn膮 ukrywasz?"

Sp臋dzi艂 noc patrz膮c na gwiazdy i ws艂uchuj膮c si臋 w dochodz膮ce z doliny wycie wilka. Hadassa twierdzi艂a, 偶e B贸g przemawia do niej w wietrze, nas艂uchiwa艂 wi臋c, co ma mu wiatr do powiedzenia.

Nie us艂ysza艂 nic.

Przez ca艂y nast臋pny dzie艅 czeka艂 i nas艂uchiwa艂.

Nic.

Trzeciego dnia, zg艂odnia艂y i spragniony, ruszy艂 z powrotem na d贸艂. Jaki艣 pastuszek sta艂 przy koniu i karmi艂 zwierz臋, podsuwaj膮c mu na d艂oni zielone ga艂膮zki palmowe. Doko艂a pas艂y si臋 na zboczu owce. Markus zszed艂 do konia. Spojrza艂 ch艂odno na ch艂opca, odwi膮za艂 od siod艂a buk艂ak i pi艂 chciwie wod臋. Ch艂opiec nie uciek艂, ale przygl膮da艂 mu si臋 z uwag膮. Powiedzia艂 co艣.

- Nie rozumiem po aramejsku - rzuci艂 kr贸tko Markus, rozdra偶niony tym, 偶e ch艂opiec nie odszed艂, by pilnowa膰 swoich owiec.

Pastuszek przem贸wi艂 tym razem po grecku:

- Masz szcz臋艣cie, 偶e ko艅 nadal tu jest. Wielu jest takich, kt贸rzy zaraz by go ukradli.

Markus wykrzywi艂 usta w ironicznym u艣miechu.

- My艣la艂em, 偶e 呕ydzi maj膮 prawa zakazuj膮ce kradzie偶y.

- Ale te prawa nie zakazuj膮 okradania Rzymian - u艣miechn膮艂 si臋 ch艂opiec.

- Ciesz臋 si臋 wi臋c, 偶e nie straci艂em konia.

Ch艂opiec potar艂 nos.

- To dobry ko艅.

- Zaniesie mnie tam, dok膮d pod膮偶am.

- A dok膮d pod膮偶asz?

- Na g贸r臋 Moria - odpar艂 Markus i po chwili wahania doda艂: - 偶eby znale藕膰 Boga.

Zdziwiony ch艂opiec uni贸s艂 g艂ow臋 i przyjrza艂 si臋 mu z zaciekawieniem.

- M贸j ojciec powiedzia艂, 偶e Rzymianie maj膮 wielu bog贸w. Skoro masz tylu do wyboru, czemu szukasz jeszcze jednego?

- 呕eby zada膰 Mu kilka pyta艅.

- Jakich pyta艅?

Markus odwr贸ci艂 g艂ow臋. Chcia艂 zapyta膰 Boga, dlaczego pozwoli艂, by Hadassa umar艂a. Chcia艂 zapyta膰, dlaczego, skoro jest wszechmocnym Stw贸rc膮, stworzy艂 艣wiat tak nape艂niony przemoc膮. A przede wszystkim, chcia艂 si臋 dowiedzie膰, czy B贸g w og贸le istnieje.

- Je艣li kiedy艣 Go znajd臋, zapytam o wiele rzeczy - odpar艂 powa偶nym g艂osem i spojrza艂 na ch艂opca.

Pastuszek przygl膮da艂 mu si臋 ciemnymi, zamy艣lonymi oczami.

- Nie znajdziesz Boga na g贸rze Moria - oznajmi艂 po prostu.

- Szuka艂em ju偶 na g贸rze Garizim.

- B贸g nie przebywa na szczycie g贸rskim jak wasz Jowisz.

- Gdzie wi臋c Go znajd臋?

- Nie wiem, czy mo偶na Go znale藕膰 w ten spos贸b, w jaki ty Go szukasz - odpar艂 ch艂opiec wzruszaj膮c ramionami.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e ten B贸g nigdy nie pokazuje si臋 ludziom? A jak by艂o z Moj偶eszem? Czy偶 B贸g mu si臋 nie objawi艂?

- Czasem objawia si臋 ludziom - przyzna艂 ch艂opiec.

- Jak wygl膮da?

- Nie zawsze tak samo. Do Abrama przyby艂 jako zwyczajny podr贸偶ny. Kiedy Izraelici wyszli z Egiptu, B贸g by艂 przed nimi jako s艂up ob艂oku w dzie艅 i s艂up ognia w nocy. Jeden z naszych prorok贸w zobaczy艂 Boga i napisa艂, 偶e by艂 jak ko艂o jedno w drugim, mia艂 cztery oblicza i ja艣nia艂 jak ogie艅.

- Zmienia wi臋c sw膮 posta膰 jak Zeus.

Ch艂opiec potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nasz B贸g nie jest jak bogowie Rzymian.

- Tak mniemasz? - Markus roze艣mia艂 si臋 cynicznie. - Bardziej jest do nich podobny ni偶 ci si臋 zdaje.

Ogarnia艂 go coraz wi臋kszy smutek. B贸g mi艂uj膮cy ludzi wyci膮gn膮艂by z niebios r臋k臋, by uratowa膰 Hadass臋. Tylko b贸g okrutny m贸g艂 patrze膰 na jej 艣mier膰.

"Jaki Ty jeste艣?"

Ch艂opiec obrzuci艂 go jakim艣 uroczystym spojrzeniem, w kt贸rym nie by艂o ani 艣ladu l臋ku.

- Jeste艣 z艂y.

- Tak - potwierdzi艂 bezbarwnym g艂osem Markus. - Jestem z艂y. Trac臋 te偶 czas.

Zdj膮艂 koniowi p臋ta i wskoczy艂 na siod艂o.

Zwierz臋 stan臋艂o d臋ba i ch艂opiec odskoczy艂 do ty艂u.

- Czego chcesz od Boga, Rzymianinie?

Pytanie zosta艂o zadane w艂adczym tonem, nie pasuj膮cym do tak ma艂ego ch艂opca, ale by艂 w nim te偶 jaki艣 szczeg贸lny odcie艅 pokory i ciekawo艣ci.

- B臋d臋 wiedzia艂, kiedy stan臋 przed Jego obliczem.

- Mo偶e odpowiedzi, kt贸rych szukasz, nie mo偶na znale藕膰 w czym艣, co si臋 widzi i czego si臋 dotyka.

Rozbawiony Markus u艣miechn膮艂 si臋.

- Wiele my艣lisz jak na ma艂ego ch艂opca.

Pastuszek odwzajemni艂 u艣miech.

- My, pasterze, mamy du偶o czasu na rozmy艣lania.

- C贸偶 wi臋c mi doradzisz, ma艂y filozofie?

- Kiedy staniesz przed Bogiem, pami臋taj, 偶e to B贸g.

- B臋d臋 pami臋ta艂, co uczyni艂 - odpar艂 ch艂odno Markus.

- To te偶 - zgodzi艂 si臋 z pewn膮 uprzejmo艣ci膮 ch艂opiec.

Markus zmarszczy艂 lekko brwi i przyjrza艂 si臋 ch艂opcu uwa偶niej. Wykrzywi艂 usta.

- Jeste艣 pierwszym 呕ydem, kt贸ry rozmawia艂 ze mn膮 jak cz艂owiek z cz艂owiekiem. Szkoda.

Zawr贸ci艂 i ruszy艂 w d贸艂 stoku. Us艂ysza艂 dzwoneczki i spojrza艂 do ty艂u. Ch艂opiec szed艂 po trawiastym zboczu, uderzaj膮c kijkiem z dzwoneczkami o ziemi臋. Owce natychmiast zbi艂y si臋 w cia艣niejsz膮 gromadk臋 i posz艂y za nim ku zachodniemu stokowi.

Patrz膮c na ch艂opca z owcami, Markus poczu艂, 偶e poruszy艂o si臋 w nim co艣 dziwnego. Jaki艣 bolesny g艂贸d. Pragnienie. I nagle poczu艂 niewidzialn膮 obecno艣膰... niewyra藕ny cie艅, co艣 w rodzaju pe艂nego s艂odyczy, zwodniczego zapachu jedzenia, kt贸re znajduje si臋 prawie w zasi臋gu r臋ki.

艢ci膮gn膮艂 wodze, ko艅 stan膮艂 i je藕dziec przez d艂u偶sz膮 chwil臋 patrzy艂 z zamy艣leniem na pastuszka. Co jest w tym ch艂opcu szczeg贸lnego? Markus potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, za艣mia艂 si臋 z dezaprobat膮 z samego siebie i pop臋dzi艂 konia. Zbyt d艂ugo przebywa艂 na tej g贸rze bez jedzenia i picia, a偶 co艣 mu si臋 zacz臋艂o roi膰 w g艂owie. Pop臋dzaj膮c wierzchowca, zjecha艂 w dolin臋 i ruszy艂 na po艂udnie, w stron臋 Jerozolimy.

Rozdzia艂 XII

Hadassa obudzi艂a si臋, gdy偶 kto艣 wali艂 w zewn臋trzne przepierzenie sklepiku i wzywa艂 pomocy.

- Lekarza! Panie m贸j! B艂agam! Jeste艣 nam potrzebny!

Usiad艂a, usi艂uj膮c si臋 rozbudzi膰.

- Nie! - krzykn膮艂 Raszyd i rzuci艂 si臋, 偶eby zagrodzi膰 jej drog臋. - Jest p贸藕no i musisz odpocz膮膰. - Wymin膮艂 j膮 i odsun膮艂 okiennic臋, chc膮c uciszy膰 i przep臋dzi膰 intruza. - Czego chcesz, kobieto? Lekarz i jego pomocnica 艣pi膮.

- Przys艂a艂 mnie m贸j pan. B艂agam. Pozw贸l mi porozmawia膰 z lekarzem. Przyszed艂 na pani膮 czas rozwi膮zania, a dowiedzieli艣my si臋, 偶e nasz lekarz opu艣ci艂 w nie艂asce Efez. Moja pani znalaz艂a si臋 w wielkim k艂opocie.

- Odejd藕, kobieto. Nie brak tu, przy 艂a藕niach, innych medyk贸w. Ten sklepik jest zamkni臋ty.

- Umrze, je艣li nie dostanie pomocy. Musisz go obudzi膰. Musi przyj艣膰. B艂agam. Zaklinam na wszystko. Ma straszne b贸le, a dziecko nie chce wyj艣膰. M贸j pan jest bogaty. Zap艂aci, ile zechcecie.

- Raszydzie - powiedzia艂a Hadassa, okrywaj膮c twarz zas艂on膮 - powiedz jej, 偶e przyjdziemy.

- Dopiero si臋 po艂o偶y艂a艣, pani, 偶eby odpocz膮膰 - zaprotestowa艂 Raszyd.

- Zr贸b, co ci powiedzia艂a - rozkaza艂 Aleksander, kt贸ry wsta艂 ju偶 i zacz膮艂 przygotowywa膰 narz臋dzia, dorzucaj膮c kilka do sk贸rzanej torby. - We藕 mandragor臋, Hadasso. Je艣li jest tak 藕le, jak ona m贸wi, mo偶e si臋 nam przyda膰.

- Tak, panie.

Hadassa opr贸cz mandragory do艂o偶y艂a do skrzyneczki jeszcze inne lekarstwa. By艂a gotowa, zanim Aleksander sko艅czy艂 przygotowania, i uj膮wszy w d艂o艅 lask臋, podesz艂a do kulisy. Raszyd zagrodzi艂 jej drog臋, ale ona po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na ramieniu.

- Pozw贸l, 偶e z ni膮 porozmawiam.

- Czy偶 nie potrzebujesz odpoczynku jak ka偶dy? - rzek艂 i obrzuci艂 gro藕nym spojrzeniem stoj膮c膮 na zewn膮trz niewolnic臋. - Niech idzie gdzie indziej.

- Przysz艂a do nas. Odsu艅 si臋, prosz臋.

Raszyd zacisn膮艂 wargi i odsun膮艂 kulis臋. Hadassa wysz艂a. Niewolnica cofn臋艂a si臋. W 艣wietle ksi臋偶yca wida膰 by艂o jej poblad艂膮 twarz. Hadassa zrozumia艂a, czemu tamta dr偶y, gdy偶 cz臋sto si臋 z tym spotyka艂a. To przez t臋 zas艂on臋 na twarzy. Spr贸bowa艂a u艣mierzy膰 niepok贸j dziewczyny.

- Lekarz zaraz wyjdzie - powiedzia艂a 艂agodnym g艂osem. - Jest bardzo bieg艂y i zrobi dla twojej pani wszystko co w jego mocy. Pakuje w艂a艣nie narz臋dzia.

- Och, dzi臋kuj臋, dzi臋kuj臋! - wykrzykn臋艂a niewolnica, zginaj膮c si臋 kilka razy w uk艂onie, a potem wybuchaj膮c p艂aczem. - B贸le mojej pani zacz臋艂y si臋 wczoraj po po艂udniu i s膮 coraz gwa艂towniejsze.

- Powiedz, jak si臋 nazywasz.

- Liwilla, pani.

- A twoja pani?

- Antonia Stefania Magonianus, 偶ona Habinnasa Attulusa.

Pojawi艂 si臋 wreszcie Aleksander.

- Magonianus? Chyba nie masz na my艣li z艂otnika?

- W艂a艣nie tego, panie - odpar艂a Liwilla. - Musimy si臋 spieszy膰. Prosz臋 ci臋, panie.

- Prowad藕 - rzuci艂 Aleksander i Liwilla czym pr臋dzej ruszy艂a.

Raszyd zatrzasn膮艂 jedn膮 r臋k膮 kulis臋 i poszed艂 za nimi.

- Nie dotrzymasz kroku - rzek艂, krocz膮c obok Hadassy.

Wiedzia艂a, 偶e Arab ma racj臋, gdy偶 ju偶 teraz czu艂a b贸l w okaleczonej nodze. Potkn臋艂a si臋 i j臋kn臋艂a z cicha. Raszyd spojrza艂 na ni膮 ze srogim wyrazem twarzy i uj膮艂 j膮 pod rami臋.

- No widzisz.

Aleksander obejrza艂 si臋 i zobaczy艂, jak trudno Hadassie nad膮偶y膰. Zatrzyma艂 si臋 i poczeka艂.

- Nie - powiedzia艂a, dysz膮c ci臋偶ko. - Id藕 sam. Przyjd臋 najszybciej jak zdo艂am.

- W og贸le nie powinna艣 tam i艣膰 - o艣wiadczy艂 zatroskany Raszyd.

Hadassa wyszarpn臋艂a r臋k臋 z jego u艣cisku i poku艣tyka艂a za Liwill膮, kt贸ra stan臋艂a na rogu ulicy i nawo艂ywa艂a, 偶eby si臋 pospieszyli. Aleksander szed艂 z ni膮 teraz r贸wnym krokiem.

- Raszyd ma racj臋. To za daleko i za ci臋偶ko dla ciebie. Wracaj. Powiem Magonianusowi, 偶eby przys艂a艂 po ciebie lektyk臋.

Hadassa zacisn臋艂a z臋by. S艂owa Aleksandra ledwie dotar艂y do jej 艣wiadomo艣ci. Ca艂膮 uwag臋 skupi艂a na przestraszonej niewolnicy, kt贸ra nie przestawa艂a nalega膰, by si臋 spieszyli. Raszyd zakl膮艂 w swoim j臋zyku i wzi膮艂 Hadass臋 na r臋ce. Szed艂 pod g贸r臋, mrucz膮c co艣 pod nosem.

- Dzi臋kuj臋, Raszydzie - powiedzia艂a Hadassa, obejmuj膮c go za szyj臋. - Nie bez powodu B贸g przys艂a艂 nam ciebie.

Szli za Liwill膮 przez pl膮tanin臋 ciemnych ulic, a偶 wreszcie dotarli do du偶ego sklepu naprzeciwko Artemizjonu. Hadassie wystarczy艂o jedno spojrzenie, by wiedzie膰, do kogo przyszli. Magonianus. Z艂otnik. Rzemie艣lnik wykonuj膮cy pos膮偶ki bog贸w. Raszyd zani贸s艂 j膮 przez sklep do mieszkania na ty艂ach.

- T臋dy - rzuci艂a Liwilla, wbiegaj膮c na marmurowe schody.

Sk膮d艣 z g贸ry dochodzi艂y krzyki kobiety:

- Szybciej! B艂agam, pospieszcie si臋!

Raszyd wszed艂 do pokoju na pi臋trze. Stan膮艂 i rozgl膮da艂 si臋, trzymaj膮c nadal na r臋kach Hadass臋. Aleksander wpad艂 do 艣rodka tu偶 za nim i zatrzyma艂 si臋 jak wryty tu偶 za progiem. Bogate wyposa偶enie mieszkania zrobi艂o na nim wra偶enie. Ca艂y pok贸j ja艣nia艂 od barw. L艣ni艂y ozdobne lustra, wschodnia 艣ciana by艂a obita babilo艅skimi dywanami. Dwa malowid艂a 艣cienne m贸wi艂y o bogactwie jak偶e dalekim od wyposa偶enia ma艂ego kramu przy ulicy nie opodal publicznych 艂a藕ni. Malowid艂o na zachodniej 艣cianie przedstawia艂o duchy ta艅cz膮ce w lesie i kochank贸w splecionych w u艣cisku na kwietnym 艂o偶u. To na 艣cianie po艂udniowej przedstawia艂o scen臋 艂ow贸w.

Hadassa widzia艂a jednak tylko m艂od膮 kobiet臋 wij膮c膮 si臋 z b贸lu na 艂o偶u.

- Pu艣膰 mnie, Raszydzie.

Raszyd postawi艂 j膮, nie odrywaj膮c zdumionego wzroku od oczywistych dowod贸w bogactwa Magonianusa.

Hadassa poku艣tyka艂a do 艂o偶a.

- Antonio, przyszli艣my, 偶eby ci pom贸c - powiedzia艂a, k艂ad膮c d艂o艅 na mokrym od potu czole dziewczyny.

Nie by艂a starsza ni偶 Julia za czas贸w pierwszego m臋偶a. Po drugiej stronie 艂o偶a siedzia艂 siwow艂osy, bardzo przypominaj膮cy Klaudiusza m臋偶czyzna; trzyma艂 w obu d艂oniach jej drobn膮 r臋k臋. Antonia znowu krzykn臋艂a, gdy偶 nast膮pi艂 kolejny skurcz, i na jej wym臋czonej twarzy pojawi艂 si臋 grymas 艣wiadcz膮cy o m臋ce, jak膮 prze偶ywa.

- Zr贸b co艣 dla niej, kobieto. Zr贸b偶e co艣!

- Musisz si臋 uspokoi膰 ze wzgl臋du na ni膮, panie.

- Habinnasie! - wykrzykn臋艂a Antonia i jej niebieskie oczy rozszerzy艂y si臋 ze strachu, kiedy spojrza艂a na Hadass臋. - Kim ona jest? Czemu kryje si臋 za zas艂on膮?

- Nie l臋kaj si臋, pani - powiedzia艂a 艂agodnym g艂osem Hadassa, u艣miechaj膮c si臋, chocia偶 wiedzia艂a, 偶e Antonia nie widzi jej twarzy. I lepiej, 偶eby nie widzia艂a, gdy偶 straszne blizny jeszcze bardziej by j膮 przerazi艂y. - Przysz艂am z lekarzem, 偶eby pom贸c przy po艂ogu.

Antonia zacz臋艂a znowu ci臋偶ko dysze膰, a potem j臋cze膰 z b贸lu.

- Och!... oooch!... Hero, zmi艂uj si臋 nade mn膮!

Hadassa pog艂aska艂a 艂agodnie dziewczyn臋 po czole i w tym momencie zobaczy艂a amulet zawieszony na jej szyi. W ci膮gu ostatnich miesi臋cy widzia艂a wiele takich amulet贸w. Niekt贸re, wykonane z kamienia albo z wydzieliny 偶o艂膮dka zaj膮ca, mia艂y uczyni膰 por贸d l偶ejszym. Inne, jak ten, mia艂y sprzyja膰 p艂odno艣ci. Wzi臋艂a do r臋ki g艂adki, owalny hematyt i zobaczy艂a, 偶e po jednej stronie wyryty jest w膮偶 po偶eraj膮cy w艂asny ogon. Nie obracaj膮c nawet kamienia, wiedzia艂a, 偶e po drugiej stronie znajduje si臋 wizerunek bogini Izydy i skarabeusza. Wyryto tam tak偶e bardzo dok艂adnie greckie zakl臋cie oraz imiona Oroiouth, Jao i Jahwe. Nosz膮cy ten amulet wierzyli, 偶e po艂膮czenie greckich, egipskich i semickich motyw贸w i s艂贸w sprowadza magiczn膮 moc. Odwi膮za艂a wisiorek i od艂o偶y艂a na bok.

- Umr臋! - wykrzykn臋艂a dziewczyna, tocz膮c g艂ow膮 to w jedn膮, to w drug膮 stron臋. - Umr臋!

- Nie - zapewni艂 udr臋czony Habinnas. - Nie umrzesz. Nie pozwol臋 na to. Nawet w tej chwili kap艂ani sk艂adaj膮 w twoim imieniu ofiary Artemidzie i Herze.

Hadassa pochyli艂a si臋 nad ni膮 ni偶ej.

- Czy to twoje pierwsze dziecko, Antonio?

- Nie.

- Dwa razy poroni艂a - wyja艣ni艂 Habinnas.

- A teraz to si臋 nie urodzi. - J臋kn臋艂a, szarpi膮c jedn膮 r臋k膮 za mokre od potu przykrycie, a drug膮 zaciskaj膮c z ca艂ej si艂y na d艂oni m臋偶a. - Och, Habinnasie, jak boli! Zr贸b co艣. Zr贸b co艣! - krzycza艂a, skr臋caj膮c cia艂o w udr臋ce.

Habinnas trzyma艂 jej d艂o艅 w obu swych r臋kach i p艂aka艂.

Aleksander, nadal oszo艂omiony bogactwem wn臋trza, przeszed艂 przez pok贸j i zdj膮艂 flaszki z wonno艣ciami i ma艣ci ze stolika z ko艣ci s艂oniowej. Rozejrza艂 si臋 raz jeszcze i jego wzrok spocz膮艂 na wypolerowanym korynckim 艂o偶u z br膮zu, potem na zas艂onach z chi艅skiego jedwabiu, na skomplikowanym wzorze kolorowych marmurowych p艂ytek posadzki, na du偶ym, zdobnym koszu na w臋gle i z艂otych lampkach.

Rozmieszczaj膮c starannie s艂oiczki z olejkiem, g膮bki, bawe艂n臋, kawa艂ki p艂贸tna dla noworodka i narz臋dzia chirurgiczne, zastanawia艂 si臋, czemu cz艂owiek tak bogaty jak Magonianus pos艂a艂 niewolnic臋 do publicznych 艂a藕ni, 偶eby sprowadzi艂a medyka lecz膮cego posp贸lstwo. Za t膮 pierwsz膮 my艣l膮 pojawi艂a si臋 druga, kt贸ra nape艂ni艂a go z艂ymi przeczuciami. Je艣li nie uda mu si臋 uratowa膰 m艂odej i najwyra藕niej umi艂owanej 偶ony, zostanie przep臋dzony z miasta, a z jego reputacji medycznej nic nie pozostanie.

- Powinienem by艂 ci臋 pos艂ucha膰 - mrukn膮艂 cicho do Raszyda.

- Powiedz, 偶e jeste艣 bezradny i wyjd藕.

Aleksander za艣mia艂 si臋 cicho i pos臋pnie. Skierowa艂 wzrok w stron臋 艂贸偶ka.

- Teraz ju偶 nie oderw臋 od niej Hadassy.

Krzyk Antonii nie milk艂 ani na chwil臋 i Hadassa przemawia艂a spokojnym g艂osem do niej i do szalej膮cego z trwogi Habinnasa.

- Wesprzyj mnie, Eskulapie - powiedzia艂 Aleksander i podszed艂 do 艂o偶a.

- B臋dziemy potrzebowali gor膮cej wody - rzuci艂a Hadassa, zwracaj膮c si臋 do Habinnasa.

- Tak. Tak, oczywi艣cie - rzek艂 Habinnas, uwalniaj膮c d艂o艅 z u艣cisku m艂odej 偶ony.

- Nie zostawiaj mnie - b艂aga艂a 艂kaj膮c Antonia. - Nie zostawiaj...

- Nie zostawi ci臋, pani - uspokaja艂a m艂od膮 kobiet臋 Hadassa, ujmuj膮c j膮 za r臋k臋. - Po艣le tylko Liwill臋 po wod臋.

- Och, zn贸w si臋 zaczyna! Zaczyna si臋 - wyj臋cza艂a Antonia, pr臋偶膮c plecy. - Nie znios臋 tego! To ponad si艂y!...

Habinnas nie wr贸ci艂 do 艂o偶a, ale sta艂 kilka krok贸w od niego i przyciska艂 pi臋艣ci do skroni.

- Artemido, wszechmocna bogini, zlituj si臋 nad ni膮. B艂agam o lito艣膰!

Hadassa po艂o偶y艂a d艂o艅 na czole Antonii i poczu艂a, 偶e jest rozpalone. Antonia wstrzyma艂a oddech, jej oczy nape艂ni艂y si臋 艂zami, twarz poczerwienia艂a. Na szyi pokaza艂y si臋 napi臋te 偶y艂y i 艂zy trysn臋艂y z oczu. Zacisn臋艂a z臋by i wyda艂a z siebie g艂臋boki ni to j臋k, ni krzyk. Zacisn臋艂a r臋k臋, a偶 Hadassie wyda艂o si臋, 偶e zmia偶d偶y jej d艂o艅.

Kiedy skurcze usta艂y, wyczerpana Antonia opad艂a do ty艂u, 艂kaj膮c. Oczy Hadassy zasz艂y 艂zami. G艂adzi艂a czo艂o dziewczyny, pragn膮c z ca艂ego serca nie艣膰 jej pociech臋. Spojrza艂a na Aleksandra.

- Co mo偶emy uczyni膰? - spyta艂a szeptem, lecz on sta艂 tylko i przygl膮da艂 si臋 z pos臋pnym wyrazem twarzy.

- Zr贸bcie co艣, niech to si臋 sko艅czy - wychrypia艂a s艂abym g艂osem Antonia. - B艂agam, niech to si臋 sko艅czy.

Poniewa偶 Aleksander milcza艂, Hadassa pochyli艂a si臋 nad ni膮.

- Nie opu艣cimy ci臋 - powiedzia艂a i osuszy艂a szmatk膮 mokre czo艂o Antonii.

- Musz臋 j膮 zbada膰 - oznajmi艂 w ko艅cu Aleksander.

Antonia zesztywnia艂a ze strachu, ale on spokojnym g艂osem wyja艣ni艂 jej, co robi i dlaczego. Wtedy odpr臋偶y艂a si臋, gdy偶 dotyk jego r臋ki by艂 bardzo delikatny. Chwila wytchnienia trwa艂a kr贸tko; znowu przysz艂a fala skurcz贸w. Udr臋czona kobieta krzycza艂a z b贸lu. Aleksander wyprostowa艂 si臋 i wyraz jego twarzy nape艂ni艂 Hadass臋 niepokojem.

- Co si臋 sta艂o?

- Dziecko jest w niew艂a艣ciwej pozycji.

- Co mo偶esz uczyni膰?

- Mog臋 zrobi膰 operacj臋 i wyj膮膰 dziecko przez brzuch... ale to niebezpieczne. Potrzebna jest na to zgoda Magonianusa.

Odszed艂 od 艂贸偶ka.

Hadass臋 n臋ka艂y w膮tpliwo艣ci, gdy偶 Aleksander m贸wi艂 co艣 do Habinnasa g艂osem zbyt cichym, by mog艂a pochwyci膰 s艂owa.

- Nie! - wykrzykn膮艂 nagle wzburzony Magonianus. - Nie mog臋 na to pozwoli膰, skoro nie chcesz zapewni膰, 偶e prze偶yje. Ona si臋 dla mnie liczy, nie dziecko. Nie pozwol臋, by艣 nara偶a艂 jej 偶ycie.

- Jest zatem tylko jeszcze jedna rzecz, jak膮 mog臋 zrobi膰... -

Aleksander umilk艂 i spojrza艂 na Hadass臋, jakby nie by艂 pewny, czy mo偶e m贸wi膰 dalej.

Potem z twarz膮 艣ci膮gni臋t膮 i pe艂n膮 napi臋cia zwr贸ci艂 wzrok na Magonianusa i przem贸wi艂 spokojnym g艂osem. Hadassa zobaczy艂a, 偶e twarz starszego m臋偶czyzny zrobi艂a si臋 bia艂a jak chusta.

Oszo艂omiony Habinnas potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Jeste艣 pewny? Nie mo偶esz uczyni膰 nic innego? - Aleksander da艂 znak, 偶e nie, a Magonianus pokiwa艂 g艂ow膮. - Czy艅 wi臋c, co mo偶esz. Lecz na bog贸w, pospiesz si臋, 偶eby ju偶 nie cierpia艂a.

Hadassa patrzy艂a z bij膮cym sercem na narz臋dzia, kt贸re Aleksander wydobywa艂 ze sk贸rzanej torby. Czu艂a ucisk w 偶o艂膮dku. Skin膮艂 na Raszyda i obaj przysun臋li st贸艂 do n贸g 艂o偶a. Potem podni贸s艂 wzrok na Hadass臋.

- Podaj jej du偶膮 dawk臋 bia艂ej mandragory i wyjd藕 st膮d. Pomo偶e mi Raszyd.

- Mandragora j膮 u艣pi.

- Lepiej, 偶eby spa艂a, kiedy b臋d臋 robi艂 to, co musz臋.

Aleksander przygotowa艂 sobie pod r臋k膮 zakrzywiony n贸偶, dekapitator, kranioklast i przyrz膮d do rozkawa艂kowania p艂odu.

Hadassa podnios艂a si臋 i stan臋艂a przed nim.

- Co zamierzasz jej uczyni膰, 偶e mnie st膮d odsy艂asz? - zapyta艂a szeptem, k艂ad膮c mu d艂o艅 na przedramieniu i patrz膮c na straszliwe narz臋dzia.

Nachyli艂 si臋 i powiedzia艂 jej do ucha:

- Umrze, je艣li nie usun臋 p艂odu.

- Chcesz usun膮膰 dziecko? - spyta艂a s艂abym g艂osem. Raz jeszcze spojrza艂a na narz臋dzia i poczu艂a, 偶e robi si臋 jej niedobrze na my艣l, i偶 Aleksander zamierza poci膮膰 dziecko i wydoby膰 je z matczynego 艂ona. - Nie mo偶esz tego zrobi膰, Aleksandrze. Chwyci艂 j膮 za r臋k臋 i przytrzyma艂 mocno przed sob膮. M贸wi艂 najgwa艂towniejszym szeptem, jaki kiedykolwiek s艂ysza艂a.

- Chcesz, Hadasso, 偶eby oboje umarli? Dziecko si臋 w niej zaklinowa艂o. Czy tego nie pojmujesz? W tej pozycji nie mo偶e si臋 urodzi膰.

- Wi臋c je obr贸膰.

- Nie mog臋 - odpar艂 stanowczo. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, 偶eby Hadassa zobaczy艂a, jak wielkie ma d艂onie. - A ty?

- Nie mo偶esz tego uczyni膰, Aleksandrze.

- Nie podoba mi si臋 to tak samo jak tobie - oznajmi艂 niskim, zawzi臋tym g艂osem. - Nic innego nie da si臋 jednak zrobi膰. Zreszt膮 dziecko jest zapewne martwe. Po艂贸g trwa ju偶 dwa dni! Matka jest wa偶niejsza ni偶 dziecko.

- Dla Boga oboje s膮 wa偶ni.

- Wyjd藕 i czekaj, a偶 ci臋 zawo艂am. Wiem, 偶e nie masz serca do tej strony medycyny. Lepiej, by艣 nie musia艂a na to patrze膰. Zaopiekujesz si臋 ni膮 p贸藕niej.

Chcia艂 j膮 wymin膮膰, ale ona z zadziwiaj膮c膮 si艂膮 chwyci艂a go za r臋k臋.

- Prosz臋 ci臋, Aleksandrze.

- Je艣li masz, Hadasso, jak膮艣 propozycj臋, wys艂ucham jej. W przeciwnym razie zejd藕 mi z drogi. Ta kobieta nie mo偶e d艂u偶ej czeka膰.

Jakby na potwierdzenie jego s艂贸w Antonia znowu zacz臋艂a krzycze膰.

Hadassa widzia艂a, 偶e Aleksander nie jest zachwycony tym, co musi zrobi膰, ale postanowi艂 uczyni膰 wszystko, by ratowa膰 Antoni臋.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Musimy si臋 modli膰.

- Modlitwa nie ocali tej dziewczyny! Wiem, co trzeba zrobi膰. Hadassa a偶 nadto dobrze wiedzia艂a, jak ma艂膮 wag臋 przywi膮zuje si臋 do 偶ycia dziecka. Do tego stopnia, 偶e je艣li zmar艂o tu偶 po urodzeniu, prawo nie zabrania艂o grzebania dziecka w obr臋bie mur贸w miejskich. Martwego pozbywano si臋 w ogrodzie domowym, rzucaj膮c je na kup臋 艣mieci. By艂 nawet zwyczaj zamurowywania noworodka w podwalinie nowego domu!

Hadassa spojrza艂a na Habinnasa i zrozumia艂a, 偶e z jego strony nie mo偶e oczekiwa膰 pomocy. Jemu zale偶a艂o tylko na m艂odej 偶onie. Widz膮c, 偶e Hadassa patrzy na wytw贸rc臋 bo偶k贸w, Aleksander 艣cisn膮艂 bole艣nie jej r臋k臋.

- Nie pozwol臋, Hadasso, by ta dziewczyna umar艂a. Czy zdajesz sobie spraw臋, kim jest ten cz艂owiek? To jeden z najbogatszych obywateli Efezu. Zasiada do sto艂u z prokonsulem. Je艣li jego 偶ona umrze, mog臋 po偶egna膰 si臋 z leczeniem ludzi. Czy to pojmujesz? To oznacza koniec! Koniec, nim jeszcze zacz膮艂em. B臋d臋 musia艂 opu艣ci膰 miasto z nadziej膮, 偶e uda mi si臋 zacz膮膰 wszystko od nowa, ale gdzie indziej.

Hadassa patrzy艂a mu prosto w oczy bez mrugni臋cia.

- Nie spiesz si臋 tak do niszczenia ludzkiego 偶ycia. Pro艣 o pomoc Tego, kt贸ry stworzy艂 Antoni臋 i jej dziecko.

Aleksander cofn膮艂 si臋. Nie widzia艂 jej twarzy okrytej zas艂on膮, ale s艂ysza艂 g艂臋bokie przekonanie w jej g艂osie.

- Zaklinam wi臋c Jego i ciebie. Wezwij Go. B艂agam ci臋, by艣 to uczyni艂a - powiedzia艂 艣ciszonym g艂osem. - Lecz m贸dl si臋 z ca艂ego serca i szybko, i oby ci臋 wys艂ucha艂, gdy偶 dam ci tyle tylko czasu, ile trzeba na przygotowanie wszystkiego do operacji.

Odwr贸ci艂 si臋 od niej, czuj膮c, jak zimny strach 艣cina mu krew w 偶y艂ach. Gdyby by艂 inny spos贸b uratowania Antonii, skorzysta艂by z niego bez wahania. Ale nie mia艂 ju偶 na to czasu, nie mia艂 wyboru. Musi przeci膮膰 dziecko na p贸艂 i zmia偶d偶y膰 mu czaszk臋, by wydoby膰 je z tej kobiety. A je艣li nie uczyni tego do艣膰 starannie i szybko, ona umrze. Nikt nie b臋dzie dba艂 o to, 偶e sprowadzono go tu w ostatniej chwili. Ca艂a wina spadnie na jego g艂ow臋.

Aleksander skupi艂 uwag臋 na narz臋dziach, a serce Hadassy krzycza艂o z trwogi. Ca艂a wiara Aleksandra ogranicza艂a si臋 do wiedzy, do tego, czego nauczyli go mistrzowie. To nie wystarczy. Wr贸ci艂a do Antonii. Zacz臋艂y si臋 ju偶 kolejne skurcze i Antonia skowyta艂a z b贸lu, szarpi膮c wilgotn膮 po艣ciel, kiedy cierpienie si臋 wzmaga艂o. Nie mia艂a ju偶 nawet si艂y, 偶eby krzycze膰.

- Moje dziecko - j臋kn臋艂a. - Ratujcie moje dziecko.

- Bo偶e, b艂agam Ci臋... - powiedzia艂a Hadassa i po艂o偶y艂a d艂o艅 na rozd臋tym brzuchu Antonii.

Porusza艂a wargami, lecz nie dobywa艂 si臋 z nich 偶aden d藕wi臋k, cho膰 krzycza艂a, wzywaj膮c Boga na ratunek. "O Bo偶e! Jeste艣 Stw贸rc膮 tej kobiety i jej dziecka. Ocal jedno i drugie! Wyprostuj sprawy, aby oboje mogli 偶y膰. Wyprostuj je, aby Aleksander nie uczyni艂 tego, co zamierzy艂, i nie 艣ci膮gn膮艂 na siebie grzechu. B艂agam Ci臋, Jezu, oka偶 im swoj膮 moc i mi艂o艣膰." Antonia wyda艂a gard艂owy okrzyk i Habinnas rzuci艂 si臋 ku 艂o偶u.

- Zostaw j膮! Zadajesz jej jeszcze wi臋kszy b贸l!

Raszyd powstrzyma艂 go. Habinnas szamota艂 si臋, by si臋 uwolni膰, ale Raszyd przypar艂 go do malowid艂a przedstawiaj膮cego duchy. S艂ysz膮c j臋ki Antonii, Hadassa zacz臋艂a p艂aka膰.

- Prosz臋 Ci臋, o Jezu, b艂agam - szepta艂a, przesuwaj膮c 艂agodnie d艂oni膮 po dziecku uwi臋zionym w 艂onie matki. - Prosz臋 Ci臋, Panie, wys艂uchaj nas. Zmi艂uj si臋 nad ni膮 i jej dzieckiem. Zmie艅 po艂o偶enie dziecka i wydob膮d藕 je z 艂ona.

Dziecko poruszy艂o si臋.

Hadassa trzyma艂a leciutko d艂onie na brzuchu Antonii i nagle poczu艂a, 偶e dziecko powoli, 艂agodnie obraca si臋, jakby uj臋艂a je jaka艣 niewidzialna r臋ka. Zap艂aka艂a, przepe艂niona rado艣ci膮, i jej 艂zy spada艂y na napi臋t膮 sk贸r臋.

Antonia krzykn臋艂a, ale tym razem inaczej, i Aleksander, kt贸ry sta艂 z zakrzywionym no偶em w r臋ku, zobaczy艂, co si臋 dzieje. Rzuci艂 n贸偶. Habinnas przesta艂 krzycze膰 i wyrywa膰 si臋 Raszydowi.

- Co si臋 dzieje? - zapyta艂.

- Dziecko obr贸ci艂o si臋 - oznajmi艂 Aleksander, nie kryj膮c ekscytacji.

Nie by艂o ju偶 czasu, 偶eby u艂o偶y膰 Antoni臋 na fotelu porodowym. Zapar艂 si臋 kolanem o koniec 艂贸偶ka i pochyli艂 do przodu. Zacz膮艂 si臋 ju偶 kolejny skurcz i nagle dziecko wy艣lizn臋艂o si臋 bez trudu z 艂ona Antonii prosto w r臋ce Aleksandra. Antonia zrobi艂a gwa艂towny wydech i opad艂a na 艂o偶e. Aleksander roze艣mia艂 si臋, patrz膮c na dziecko, kt贸re trzyma艂 w r臋kach.

- Masz syna, Magonianusie! - wykrzykn膮艂 z ulg膮, w kt贸rej pobrzmiewa艂a nutka grozy. - Tylko podejd藕 i sp贸jrz - dorzuci艂, odcinaj膮c i zawi膮zuj膮c p臋powin臋.

Hadassa cofn臋艂a si臋, dr偶膮c na ca艂ym ciele, przej臋ta tym, co widzia艂a.

Raszyd pu艣ci艂 Habinnasa, ale wytw贸rca bo偶k贸w sta艂 chwil臋 bez ruchu, ws艂uchuj膮c si臋 w p艂acz nowo narodzonego syna. Podbieg艂a Liwilla, 偶eby wzi膮膰 dziecko z r膮k Aleksandra.

- Syn, Habinnasie! - powiedzia艂a chrapliwym g艂osem wyczerpana Antonia. - Da艂am ci syna...

Spr贸bowa艂a d藕wign膮膰 si臋 na tyle, by zobaczy膰 dziecko, lecz si艂y j膮 zawiod艂y. Osun臋艂a si臋 na wilgotn膮 po艣ciel. Zacz臋艂a oddycha膰 wolniej i swobodniej. Zamkn臋艂a oczy.

Habinnas zerkn膮艂 przelotnie na dziecko wrzeszcz膮ce w ramionach Liwilli, a potem przykl臋kn膮艂 przy 艂o偶u. Zobaczy艂 krew na po艣cieli i wtuli艂 g艂ow臋 w szyj臋 偶ony. Jego ramionami wstrz膮sa艂o 艂kanie.

- Nigdy wi臋cej. Przysi臋gam. Nigdy ju偶 nie b臋dziesz musia艂a prze偶y膰 czego艣 takiego.

- Zajmij si臋 dzieckiem - poleci艂 Aleksander Hadassie, masuj膮c brzuch Antonii, aby jej cia艂o wypchn臋艂o z siebie 艂o偶ysko. - Ja zajm臋 si臋 jego matk膮.

Liwilla odda艂a dziecko Hadassie i cofn臋艂a si臋 zaraz z rozszerzonymi oczami. Dr偶a艂a i Hadassa zmarszczy艂a lekko brwi, nie wiedz膮c, co si臋 sta艂o m艂odej niewolnicy.

Obmy艂a ostro偶nie dziecko w misie z ciep艂膮 wod膮 i po艂o偶y艂a delikatnie na mi臋kkim p艂贸tnie, a potem natar艂a ca艂e jego cia艂o sol膮, 偶eby zapobiec infekcji. Przypomnia艂a sobie, jak matka zawija艂a Le臋, i zrobi艂a tak samo. Przemawiaj膮c cicho do male艅stwa, owin臋艂a je ciasno, tak 偶e wygl膮da艂o jak ma艂a mumia. Wzi臋艂a pasek bia艂ego p艂贸tna, owin臋艂a nim g艂贸wk臋 i robi膮c ma艂e zak艂adki poprowadzi艂a p艂贸tno przez podbr贸dek i czo艂o. Podnios艂a tak zabezpieczone przed ch艂odem dziecko i zanios艂a je matce.

Habinnas d藕wign膮艂 si臋 z kolan.

- Liwilla zabierze je do mamki.

- Nie zostanie oddany mamce. Potrzebna mu prawdziwa matka - powiedzia艂a Hadassa i pochyli艂a si臋. - Antonio - szepn臋艂a, muskaj膮c d艂oni膮 czo艂o kobiety. - Tw贸j syn.

Antonia u艣miechn臋艂a si臋 sennie, przesun臋艂a si臋 nieco i Hadassa po艂o偶y艂a obok niej dziecko. Antonia roze艣mia艂a si臋 cicho z rado艣ci, kiedy ma艂a buzia zamkn臋艂a si臋 na sutce jej piersi. Zaraz jednak m艂oda matka posmutnia艂a.

- Nie mam pokarmu - szepn臋艂a, prze艂ykaj膮c 艂zy i staraj膮c si臋 przezwyci臋偶y膰 zm臋czenie.

Hadassa pog艂aska艂a j膮 delikatnie po policzku.

- Nie martw si臋, Antonio. B臋dziesz mia艂a pokarm.

W pokoju panowa艂a cisza. Hadassa g艂adzi艂a policzek Antonii, dzi臋kuj膮c Bogu, kt贸ry oszcz臋dzi艂 i matk臋, i dziecko. Czu艂a rado艣膰 narastaj膮c膮 w sercu i pragn臋艂a z ca艂ej duszy 艣piewa膰 na chwa艂臋 Pana. Lecz blizny od lwich pazur贸w nie tylko j膮 oszpeci艂y. Wskutek infekcji nie mia艂a ju偶 takiego g艂osu jak niegdy艣. Wiedzia艂a jednak, 偶e w gruncie rzeczy nie ma to znaczenia. B贸g s艂yszy jej modlitw臋. Tak偶e teraz s艂yszy, jak 艣piewa jej serce. Mrugaj膮c powiekami, 偶eby powstrzyma膰 艂zy, unios艂a g艂ow臋. Habinnas Attulus Magonianus sta艂 po drugiej stronie 艂o偶a i bacznie si臋 jej przygl膮da艂. Ujrza艂a w jego oczach to, co przedtem widzia艂a w oczach Liwilli - strach.

Aleksander zako艅czy艂 zabiegi przy Antonii i cofn膮艂 si臋 od 艂o偶a. Pouczy艂 Liwill臋, jak ma si臋 troszczy膰 o sw膮 pani膮. Hadassa odwr贸ci艂a si臋 od Magonianusa i podesz艂a do nich. Liwilla z艂o偶y艂a jej g艂臋boki pok艂on. Hadassa powiedzia艂a jej, 偶eby raz dziennie zmienia艂a dziecku pieluszki.

- Obmywaj starannie dziecko i nacieraj sol膮. Potem zawijaj tak jak ja. Nie oddawaj go mamce, ale pozw贸l, by zajmowa艂a si臋 nim matka.

- B臋dzie, jak sobie 偶yczysz - zapewni艂a Liwilla, znowu sk艂adaj膮c g艂臋boki uk艂on.

Habinnas rozmawia艂 z inn膮 s艂u偶ebn膮. Po chwili podszed艂 do Aleksandra i Hadassy, kt贸rzy zaj臋ci byli sk艂adaniem nie u偶ytych narz臋dzi i lekarstw.

- Nie wiem nawet, jak si臋 nazywasz.

Aleksander poda艂 swoje imi臋, ale zawaha艂 si臋, kiedy Habinnas spojrza艂 znacz膮co na Hadass臋.

- Moja pomocnica - oznajmi艂, nie podaj膮c z jakich艣 niejasnych dla siebie samego powod贸w jej imienia. Spojrza艂 na Raszyda. - Sko艅czyli艣my. Mo偶esz j膮 zabra膰.

Raszyd wzi膮艂 Hadass臋 na r臋ce i nie zwa偶aj膮c na protesty, wyni贸s艂 j膮 z pokoju, Aleksander za艣 zwr贸ci艂 si臋 do Magonianusa:

- Jak dosz艂o do tego, 偶e cz艂owiek o twojej pozycji pos艂a艂 po lekarza, kt贸ry praktykuje przy publicznych 艂a藕niach? - spyta艂 z ciekawo艣ci, ale r贸wnie偶, by odci膮gn膮膰 uwag臋 Habinnasa od Hadassy.

- Kattulus wyjecha艂 z Efezu - odpar艂 Magonianus. Aleksander dobrze zna艂 imi臋 znakomitego medyka. Kattulus nale偶a艂 do najlepszych lekarzy w mie艣cie i leczy艂 tylko ludzi bogatych i na wysokich stanowiskach. - Kiedy dowiedzia艂em si臋 o jego nie艂asce, by艂o ju偶 zbyt p贸藕no, by znale藕膰 kogo艣 innego - wyja艣nia艂 ponurym g艂osem Habinnas. - Pos艂a艂em niewolnic臋 偶ony, by kogo艣 znalaz艂a. Nie wiem, jak trafi艂a do ciebie, ale dzi臋kuj臋 bogom, 偶e艣 przyszed艂.

"B贸g j膮 nam przys艂a艂" - powiedzia艂a Hadassa, kiedy tu szli. Czy偶by naprawd臋?

- Musi mie膰 ciep艂o - powiedzia艂, wskazuj膮c g艂ow膮 Antoni臋. - Potrzebuje odpoczynku. Przyjd臋 jutro, 偶eby zobaczy膰, jak si臋 miewa.

- Czy ona przyjdzie z tob膮? - spyta艂 Habinnas, spogl膮daj膮c w stron臋 drzwi, przez kt贸re Raszyd wyni贸s艂 Hadass臋.

- Nie, chyba 偶e sobie tego 偶yczysz - odpowiedzia艂 ostro偶nie Aleksander.

- Tak. Chcia艂bym dowiedzie膰 si臋 o niej czego艣 wi臋cej.

Aleksander wyprostowa艂 si臋, 艣ciskaj膮c pod pach膮 swoj膮 torb臋 lekarsk膮.

- Co chcia艂by艣 wiedzie膰?

- Na w艂asne oczy widzia艂em, czego dokona艂a. Ta kobieta jest obdarzona wielk膮 moc膮. Kim jest? Jakiemu bogu s艂u偶y?

Aleksander znowu si臋 zawaha艂. Czu艂 si臋 nieswojo i by艂 zaniepokojony. Czy ten cz艂owiek obraca si臋 w tych samych kr臋gach towarzyskich co w艂a艣ciciele Hadassy? A je艣li tak, czy ujawnienie jej to偶samo艣ci narazi艂oby j膮 na niebezpiecze艅stwo? Jej w艂a艣ciciele, kimkolwiek byli, pos艂ali j膮 na aren臋. Je艣liby dowiedzieli si臋, 偶e 偶yje, czy偶 nie chcieliby jej odzyska膰, by raz jeszcze rzuci膰 lwom?

- Kim jest? - powt贸rzy艂 pytanie Habinnas.

- Je偶eli zechce, sama ci to wyjawi - rzek艂 Aleksander, ruszaj膮c w stron臋 drzwi.

Obok drzwi sta艂 s艂uga, kt贸ry trzyma艂 w r臋ku ma艂膮 szkatu艂k臋 z drewna cedrowego.

- Zaczekaj - rzuci艂 Habinnas. Wzi膮艂 szkatu艂k臋 z r膮k s艂ugi i poda艂 j膮 Aleksandrowi. - To zap艂ata za twoj膮 prac臋.

Aleksander poczu艂 w r臋kach ci臋偶ar szkatu艂ki.

- Dopilnuj, by lekarz bezpiecznie wr贸ci艂 do siebie - rozkaza艂 Habinnas jednemu s艂udze, drugiemu za艣 poleci艂, by ustawi艂 tu dla niego 艂o偶e, chcia艂 bowiem by膰 ko艂o 偶ony i syna.

Aleksander wyszed艂, poda艂 adres kramiku czterem niewolnikom Habinnasa, kt贸rzy mieli zanie艣膰 go do domu, i wsiad艂 do wytwornej lektyki. Kiedy niewolnicy d藕wign臋li lektyk臋, zasun膮艂 cienk膮 zas艂on臋 i z uczuciem znu偶enia opad艂 na mi臋kkie poduszki. Mimo zm臋czenia w g艂owie k艂臋bi艂y mu si臋 my艣li.

C贸偶 za niezwyk艂a noc! 艢wiadomo艣膰 tego nape艂nia艂a go niepokojem. Na miejsce dotar艂 przed Raszydem i Hadass膮. Poczu艂 wyrzuty sumienia, gdy偶 po drodze nawet si臋 za nimi nie rozgl膮da艂. Wszed艂 do kramiku i odstawi艂 torb臋. Usiad艂 przy stole, wymiesza艂 w wodzie troch臋 sadzy i przyst膮pi艂 do zapisywania wydarze艅 tej nocy. Odchyli艂 si臋 do ty艂u i z niezadowoleniem przeczyta艂 to, co przed chwil膮 zanotowa艂.

"Hadassa po艂o偶y艂a d艂onie na brzuchu Antonii i p艂aka艂a. 艁zy pada艂y na brzuch ci臋偶arnej, i dziecko obr贸ci艂o si臋 i wysz艂o."

艁zy przechowywane we flaszkach cz臋sto stosowano jako 艣rodek leczniczy. Czy Hadassa ma moc uzdrawiania? Czy to jej dotkni臋cie spowodowa艂o cud? Czy te偶 nieme s艂owa, jakie kierowa艂a do swego Boga?

Kto艣 kopn膮艂 kulis臋, wi臋c Aleksander wsta艂 i otworzy艂 kramik.

Wszed艂 Raszyd z Hadass膮 na r臋kach. Spa艂a. Raszyd z艂o偶y艂 j膮 ostro偶nie na pos艂aniu roz艣cielonym w g艂臋bi i okry艂 starannie.

Wyprostowa艂 si臋 i obr贸ci艂 w stron臋 Aleksandra.

- Musi odpocz膮膰.

- Zaraz wzejdzie s艂o艅ce i zaczn膮 si臋 zbiera膰 pacjenci.

- Musisz ich odes艂a膰 - powiedzia艂 Raszyd, zaciskaj膮c szcz臋ki.

S艂ysz膮c, jakim tonem przemawia Arab, Aleksander skrzywi艂 si臋.

- Czy jeste艣 pewny, Raszydzie, 偶e艣 by艂 niewolnikiem, nie za艣 panem? - Uni贸s艂 d艂o艅 i doda艂: - Masz racj臋. - Wzi膮艂 tabliczk臋 i napisa艂 na niej kilka s艂贸w. - Zawie艣 to na zewn膮trz. Miejmy nadziej臋, 偶e ci, kt贸rzy przyjd膮, umiej膮 czyta膰.

Raszyd przeczyta艂 tekst na tabliczce.

- Czy zatwierdzisz to, co napisa艂em? - spyta艂 osch艂ym g艂osem Aleksander.

- Tak, panie.

Kiedy Raszyd znalaz艂 si臋 z powrotem w 艣rodku, Aleksander wskaza艂 cedrow膮 szkatu艂k臋, kt贸r膮 wszed艂szy postawi艂 na ladzie.

- Zajrzyj do niej - poleci艂, posypuj膮c piaskiem swoje notatki. Raszyd otworzy艂 szkatu艂k臋. Wyj膮艂 jedn膮 ze z艂otych monet i obr贸ci艂 j膮 w palcach. Aureus!

- To maj膮tek - oznajmi艂.

- Habinnas wysoko ceni 偶ycie swojej 偶ony. Wystarczy, 偶eby wynaj膮膰 apartament i kupi膰 zaopatrzenie medyczne. - Zacisn膮艂 usta. - Mam przeczucie, 偶e wkr贸tce b臋dziemy potrzebowa膰 jednego i drugiego.

Raszyd wrzuci艂 monet臋 do szkatu艂ki i zamkn膮艂 wieczko.

- Tak, panie. Tej nocy otworzy艂a si臋 nowa droga. Hadassa dotkn臋艂a brzucha tej kobiety i dziecko przysz艂o na 艣wiat. Magonianus to widzia艂. Powie innym... i inni zaczn膮 tu przychodzi膰.

Aleksander skin膮艂 pos臋pnie g艂ow膮.

- Wiem. - Zsypa艂 piasek z powrotem do miseczki. - P贸ki swe wsp贸艂czucie kierowa艂a ku ludziom z posp贸lstwa albo niewolnikom jak ty, jedynym naszym k艂opotem by艂o to, 偶e przychodzi艂o wi臋cej pacjent贸w ni偶 mogli艣my przyj膮膰. Teraz pojawi艂o si臋 zagro偶enie.

Raszyd spochmurnia艂.

- Magonianus obraca si臋 w najwy偶szych kr臋gach.

- Tak, podobnie jak ci, kt贸rzy pos艂ali Hadass臋 na aren臋 - doda艂 Aleksander, widz膮c, 偶e Raszyd nale偶ycie ocenia niebezpiecze艅stwo.

Zwin膮艂 pergamin i wsun膮艂 go do przegr贸dki nad sto艂em. - Jak powiedzia艂a sama Hadassa, z prawnego punktu widzenia nale偶y nadal do tych, kt贸rzy j膮 kupili.

- Ty te偶 nara偶asz si臋, panie, udzielaj膮c jej schronienia.

Aleksander nie zastanawia艂 si臋 nad tym.

- Zapewne. Stoimy wi臋c przed pytaniem, co winni艣my zrobi膰. Ma cenny dar i wielu tego potrzebuje. - My艣l o tym, co by si臋 sta艂o, gdyby w艂a艣ciciele Hadassy odkryli, 偶e ich niewolnica nadal 偶yje, sprawi艂a, i偶 zerwa艂 si臋 ze sto艂ka. Niespokojnie kr膮偶y艂 po izbie. - Ani my艣l臋 oddawa膰 j膮 tym, kt贸rzy pos艂ali j膮 na 艣mier膰, i nic mnie nie obchodzi, dlaczego tak post膮pili!

- Dowiedz si臋, kim s膮, a zabij臋 ich.

Zdumiony Aleksander podni贸s艂 wzrok i ujrza艂 w oczach Araba mroczn膮 zaciek艂o艣膰.

- Nie w膮tpi臋, 偶e got贸w by艂by艣 tak post膮pi膰 - powiedzia艂 zatrwo偶ony. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - Niekt贸re cechy twojego charakteru budz膮 moj膮 trosk臋, Raszydzie. Jestem lekarzem, a nie morderc膮. Chc臋 ratowa膰 偶ycie, nie za艣 je odbiera膰. Pod tym wzgl臋dem jeste艣my do siebie podobni, Hadassa i ja.

- B臋d臋 chroni艂 j膮 za wszelk膮 cen臋.

- Hadassa nie pochwali艂aby twoich sposob贸w, a nawet bardzo by si臋 twoimi zamiarami zmartwi艂a.

- Nie musi o niczym wiedzie膰.

- Dowie si臋. Nie wiem jak, ale si臋 dowie. - Spojrza艂 w stron臋 艣pi膮cej na macie Hadassy. - To osobliwa niewiasta. Umie zajrze膰 ludziom w serca i dowiedzie膰 si臋 o nich wszystkiego. M贸wi, 偶e to tylko dlatego, i偶 s艂ucha i patrzy, ale moim zdaniem jest w tym co艣 wi臋cej. My艣l臋, 偶e B贸g objawia jej r贸偶ne rzeczy. Le偶膮c na boku, zwin臋艂a si臋 w k艂臋bek jak dziecko. Podszed艂 i 艂agodnym ruchem zdj膮艂 zas艂on臋, ukazuj膮c szpec膮ce j膮 blizny. Delikatnie, ostro偶nie, by nie zbudzi膰 艣pi膮cej, dotkn膮艂 jej zniekszta艂conej twarzy. - To, 偶e 偶yje, jest 艣wiadectwem mocy jej Boga. Moje umiej臋tno艣ci na nic by si臋 zda艂y. - Wyprostowa艂 si臋 i spojrza艂 na Raszyda. - Mo偶e temu Bogu winni艣my pozostawi膰 trosk臋 o jej bezpiecze艅stwo. Raszyd nie powiedzia艂 ani s艂owa. Aleksander spojrza艂 na jego twarz o nieodgadnionym wyrazie.

- Czy wiesz, dlaczego si臋 zas艂ania?

- Wstydzi si臋.

Aleksander potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie ma w niej ani szczypty pr贸偶no艣ci. Ukrywa blizny, 偶eby nie przestraszy膰 innych. To jedyny pow贸d. Ludzie widz膮 艣lady lwich pazur贸w. Nie potrafi膮 dostrzec, co to oznacza.

Pochyli艂 si臋 i wyg艂adzi艂 kosmyki jej w艂os贸w. Tak si臋 nad ni膮 litowa艂, 偶e krwawi艂o mu serce. Co艣 go ku niej ci膮gn臋艂o od chwili, kiedy zobaczy艂 j膮 id膮c膮 przez aren臋. By艂a jak niewolnicy w Asklepionie: odrzucona i zapomniana, a jej 偶ycie nie mia艂o znaczenia w og贸lnym schemacie rzeczy. A jednak jej s艂odycz i pokora by艂y drogowskazem dla jego serca - i wielu innych serc. Nawet je艣li Hadassa by艂a przera偶ona i za艂amana, zawsze tkwi艂a w niej jaka艣 niepoj臋ta dla rozumu si艂a. Czasem czu艂, 偶e przenika j膮 mi艂o艣膰, kt贸r膮 wyra偶a艂a lekkim dotkni臋ciem pacjenta albo cicho wypowiedzianymi s艂owami. T臋 mi艂o艣膰 pragn膮艂 okazywa膰... lecz jej nie mia艂.

Troszczy艂 si臋 o ludzi. Hadassa ich kocha艂a.

Potrz膮sn膮艂 ze zdziwieniem g艂ow膮. Jak to mo偶liwe, by kto艣, kto tyle przecierpia艂 by艂 taki jak ona?

- Nigdy nie spotka艂em nikogo podobnego do niej, Raszydzie - powiedzia艂 rozcieraj膮c w palcach kosmyk jej czarnych w艂os贸w. - Nie zrobi臋 niczego, co mog艂oby si臋 jej nie spodoba膰. - By艂 zdumiony tym, 偶e g艂os dr偶y mu z powodu wielkiego wzruszenia, szybko si臋 wi臋c wyprostowa艂. Zajrza艂 g艂臋boko w ciemne oczy Araba. - Ani ty niczego takiego nie zrobisz.

- Przysi膮g艂em, panie, 偶e b臋d臋 j膮 chroni艂.

- A zatem chro艅 j膮, ale tak, by spodoba艂o si臋 to Hadassie, nie za艣 tobie.

- Moje 偶ycie nale偶y do niej. Dlatego nie mog臋 pozwoli膰, by kto艣 j膮 zabi艂.

Aleksander zacisn膮艂 wargi.

- Ona powiedzia艂aby, 偶e twoje 偶ycie nale偶y do Boga, tak samo jak jej 偶ycie. - Odetchn膮艂 i ze znu偶eniem potar艂 r臋k膮 szyj臋. - Nie 偶膮daj ode mnie odpowiedzi, bo ich nie mam. Mo偶e te zagro偶enia s膮 tylko w naszych g艂owach. Niewykluczone, 偶e z dzisiejszej nocy nic nie wyniknie, ani dobrego, ani z艂ego. Prze艣pijmy si臋. Kiedy odpoczniemy, 艂atwiej stawimy czo艂o temu, co nas czeka.

Jednak sen nie nadchodzi艂.

Aleksander le偶a艂 rozmy艣laj膮c, przetrawiaj膮c raz po raz w swym umy艣le wydarzenia nocy. A w te my艣li wkrada艂o si臋 poczucie zmieszania, kiedy u艣wiadomi艂 sobie, jak wzburzy艂a go 艣wiadomo艣膰 niebezpiecze艅stwa, kt贸re zawis艂o nad g艂ow膮 Hadassy. Pr贸bowa艂 wm贸wi膰 sobie, 偶e w tej trosce nie ma nic osobliwego, przecie偶 Hadassa to zdolna i warto艣ciowa pomocnica. Lecz w g艂臋bi serca co艣 m贸wi艂o mu, 偶e chodzi tu o sprawy daleko wa偶niejsze.

W ko艅cu kto艣 zastuka艂 w kulis臋 i zakrzykn膮艂 po hebrajsku.

Aleksander zrozumia艂 kilka s艂贸w, wiedzia艂 wi臋c, 偶e m臋偶czyzna nie jego wzywa, lecz Hadass臋. Raszyd najwyra藕niej te偶 藕le spa艂, gdy偶 zerwa艂 si臋 zaraz i przesun膮艂 odrobin臋 kulis臋, na tyle, by m贸c zamieni膰 kilka s艂贸w z intruzem, kt贸ry przerwa艂 im odpoczynek.

- Ty g艂upcze! Czy偶 nie umiesz czyta膰?

- Musz臋 m贸wi膰 z Raf膮!

- Lekarz opu艣ci艂 miasto i wr贸ci jutro.

- Rafa! Musz臋 m贸wi膰 z Raf膮.

- Nie ma jej. Id藕 precz! Nie brak tu innych lekarzy. Zanie艣 im swoje k艂opoty.

Zasun膮艂 z trzaskiem kulis臋 i po艂o偶y艂 si臋. Kiedy zobaczy艂, 偶e Hadassa si臋 obudzi艂a, twarz mu st臋偶a艂a.

Hadassa usiad艂a i potar艂a policzki. Ujrza艂a pasmo 艣wiat艂a wpadaj膮ce przez szczelin臋.

- Ju偶 rano.

- Nie - sk艂ama艂 Raszyd. - To tylko ksi臋偶yc.

- Taki jasny?

- 艢pij dalej, pani. Nikt ci nie przeszkodzi...

- S艂ysza艂am kogo艣...

- Nikogo nie s艂ysza艂a艣 - upiera艂 si臋 艂agodnie. - 艢ni艂o ci si臋, 偶e wr贸ci艂a艣 do Judei.

Potar艂a znowu twarz i podnios艂a brwi, patrz膮c na Raszyda.

- Skoro spa艂am, sk膮d wiesz, 偶e kto艣 m贸wi艂 po hebrajsku? Si臋gn臋艂a po zas艂on臋. Wsta艂 Aleksander.

- Wyjrz臋 - powiedzia艂, wiedz膮c, 偶e Hadassa nie odrzuci czyjej艣 pro艣by o pomoc bez wzgl臋du na to, jak bardzo sama potrzebuje odpoczynku. Omin膮艂 jej mat臋 i podszed艂 do drzwi. Wyjrza艂 przez szpar臋 i zobaczy艂, jak odchodzi tamten strapiony m臋偶czyzna. - Nikt nie stoi przed kramem - oznajmi艂 zgodnie z prawd膮.

- Jeste艣 pewien?

- Ca艂kowicie. - Przeszed艂 w g艂膮b pomieszczenia i zdj膮艂 z haka buk艂ak. Nala艂 troch臋 wody do ma艂ego glinianego garnuszka Hadassy, dorzuci艂 szczypt臋 mandragory i poda艂 mikstur臋 Hadassie. - Wypij - poleci艂, przytykaj膮c garnuszek do jej ust. - Musisz odpocz膮膰, bo inaczej nikomu nie zdo艂asz pom贸c. Obudz臋 ci臋, nim otworz臋 sklepik. By艂a spragniona i zm臋czona, wypi艂a wi臋c zawarto艣膰 garnuszka.

- Co z Antoni膮?

- Antonia 艣pi tak samo, jak ty powinna艣 spa膰. Jutro j膮 odwiedz臋.

Przykry艂 j膮 i siedzia艂 pochylony nad mat膮, a偶 narkotyk zacz膮艂 dzia艂a膰. Kiedy zapad艂a w sen, u艂o偶y艂 si臋 na swojej macie.

Raszyd siedzia艂 wpatrzony w Hadass臋.

- Po艂贸偶 si臋, Raszydzie. B臋dzie teraz spa艂a kilka godzin.

Arab po艂o偶y艂 si臋, pozosta艂 jednak wsparty na 艂okciu.

- Czy s艂ysza艂e艣, jak nazwa艂 j膮 ten 呕yd?

- S艂ysza艂em. Co to znaczy?

Raszyd wyja艣ni艂. Aleksander my艣la艂 przez d艂u偶sz膮 chwil臋, a potem z zadowoleniem pokiwa艂 g艂ow膮.

- My艣l臋, 偶e ju偶 wiem.

- Co takiego?

- Jak j膮 chroni膰. Od tej chwili nikt nie b臋dzie zna艂 imienia Hadassy, Raszydzie. Wszyscy b臋d膮 znali tylko jej tytu艂. B臋dzie dla nich Raf膮.

Rafa - uzdrowicielka.

Rozdzia艂 XIII

Markus jecha艂 na po艂udnie w stron臋 Jerozolimy drog膮 wiod膮c膮 przez Misp臋. Za Misp膮 skierowa艂 si臋 na Ram臋, gdzie zatrzyma艂 si臋, by kupi膰 migda艂y, figi, prza艣ny chleb i buk艂ak wina. Ludzie unikali go. Zobaczy艂, jak kobieta zbiera gromadk臋 swych dzieci i wpycha je do ma艂ego domku z gliny niby kwoka chroni膮ca swoje kurcz臋ta przed drapie偶nikiem.

Zrozumia艂 to, ujrzawszy Jerozolim臋.

Kiedy zbli偶a艂 si臋 do miasta, czu艂, 偶e t臋 krain臋 okrywa ca艂un 艣mierci. Ca艂y Rzym m贸wi艂 przed laty o zdobyciu i zr贸wnaniu z ziemi膮 Jerozolimy. Chodzi艂o po prostu o jeszcze jeden bunt zd艂awiony przez rzymsk膮 armi臋. Teraz zobaczy艂 na w艂asne oczy, do jakich spustosze艅 zdolny jest Rzym.

Kiedy przeby艂 ja艂ow膮 dolin臋, zachwia艂 si臋 na widok tego, co rozci膮ga艂o si臋 przed jego oczami. W miejscu wielkiego miasta by艂y tylko zburzone mury i budowle, poczernia艂e od ognia kikuty dom贸w - kraina odarta z wszelkiego 偶ycia. W 艂o偶ysku strumienia po drugiej stronie g贸ry wznosi艂y si臋 stosy bia艂ych ko艣ci, jakby tysi膮ce ludzi spad艂y przez nieuwag臋 w przepa艣膰 i zosta艂y ju偶 tam pozostawione bez pogrzebu. Dwie twierdze unikn臋艂y tego zniszczenia i stercza艂y w艣r贸d gruz贸w niby samotni wartownicy.

Jerozolima, "stolica pokoju", by艂a naprawd臋 miastem pokoju. By艂 to jednak pok贸j otwartego grobowca.

Markus postanowi艂 przenocowa膰 na zboczu ma艂ego wzg贸rza pod s臋katym drzewem oliwnym. Patrz膮c ponad ma艂膮 dolin膮, widzia艂 zwalone resztki starych mur贸w Jerozolimy. Spa艂 niespokojnie, n臋ka艂o go niesione echem milczenie tysi臋cy zabitych. Obudzi艂 go odg艂os podkutych sanda艂贸w. Wsta艂 i zobaczy艂 zbli偶aj膮cego si臋 rzymskiego legionist臋.

- Kim jeste艣 i po co tu przyby艂e艣? - spyta艂 偶o艂nierz.

Markus zd艂awi艂 rozdra偶nienie i poda艂 swe imi臋.

- Przyby艂em, 偶eby zobaczy膰 dom 偶ydowskiego Boga.

Legionista za艣mia艂 si臋 kr贸tko.

- Wszystko, co z niego zosta艂o, jest tam, na wzg贸rzu. Nazywaj膮 to g贸r膮 Moria, ale jest niczym w por贸wnaniu z Wezuwiuszem. Niewiele zobaczysz ze 艣wi膮tyni. Rozebrali艣my j膮 i zr贸wnali艣my z ziemi膮, a z uzyskanych materia艂贸w zbudowali艣my koszary i miasteczko, kt贸re widzisz.

- By艂e艣 tu z Tytusem podczas obl臋偶enia?

Tamten spojrza艂 na niego zagadkowo.

- By艂em w Germanii. Pod Cywilisem.

Markus przyjrza艂 si臋 mu uwa偶niej. Cywilis zbuntowa艂 si臋 przeciwko Cezarowi i podczas kr贸tkiego buntu walczy艂 rami臋 w rami臋 z plemionami germa艅skimi. Legionami, kt贸re zaprowadzi艂y z powrotem porz膮dek na granicy, dowodzi艂 Domicjan. Cywilis zosta艂 sprowadzony do Rzymu i tam poni贸s艂 艣mier膰, a co dziesi膮ty 偶o艂nierz z jego oddzia艂贸w zosta艂 艣ci臋ty na miejscu. Najwyra藕niej reszt臋 rozes艂ano po oddzia艂ach pe艂ni膮cych s艂u偶b臋 w ca艂ym cesarstwie. Jud臋 uwa偶ano za miejsce najgorsze.

- Zdziesi膮tkowanie mia艂o przypomnie膰 ka偶demu o obowi膮zku wierno艣ci - ci膮gn膮艂 偶o艂nierz, patrz膮c Markusowi prosto w oczy. - A przydzia艂 do Judei pozwala艂 mie膰 co do tego pewno艣膰. - Wykrzywi艂 usta w gorzkim u艣miechu.

Markus patrzy艂 mu bez l臋ku w oczy.

- Przyby艂em, 偶eby zobaczy膰 t臋 艣wi膮tyni臋.

- Nie ma 艣wi膮tyni. Ju偶 nie ma. Tytus wyda艂 rozkaz, by nie zosta艂 z niej kamie艅 na kamieniu. - Zacisn膮艂 wargi. - Zostawili艣my kawa艂ek muru. - Znowu podni贸s艂 wzrok na Markusa. - Czemu tak si臋 interesujesz 艣wi膮tyni膮?

- Podobno zamieszkuje j膮 ich B贸g.

- Je艣li by艂 tu B贸g, nic po Nim nie zosta艂o. - 呕o艂nierz omi贸t艂 wzrokiem rozleg艂e ruiny. - Rzym i tak o niczym nie przekona艂 呕yd贸w. Nadal tu przybywaj膮. Niekt贸rzy kr膮偶膮 po prostu w艣r贸d ruin. Inni staj膮 pod t膮 przekl臋t膮 艣cian膮 i p艂acz膮. Odp臋dzamy ich, ale ci膮gle wracaj膮. Czasem wydaje mi si臋, 偶e powinni艣my byli rozbi膰 ka偶dy kamie艅 w py艂. - Odetchn膮艂 i raz jeszcze podni贸s艂 wzrok na Markusa. - Nic si臋 tu ju偶 nie zdarzy. W Judei zosta艂o za ma艂o ludzi, by mogli przysporzy膰 powa偶niejszych k艂opot贸w Rzymowi. I to przez wiele pokole艅.

- Czemu wyzna艂e艣 mi, 偶e uczestniczy艂e艣 w buncie Cywilisa?

- Bo chcia艂em ci臋 ostrzec.

- Przed czym?

- Przez dwadzie艣cia trzy lata bra艂em udzia艂 w wielu kampaniach, aby ludzie tacy jak ty mogli spoczywa膰 sobie na wygodnych 艂o偶ach i prowadzi膰 艂atwe i bezpieczne 偶ycie. - Wykrzywi艂 szyderczo swoje zaci艣ni臋te usta. Twarde spojrzenie prze艣lizn臋艂o si臋 po kosztownej tunice Markusa i jego pasie z br膮zu i sk贸ry. - Nosisz na sobie pi臋tno Rzymu. Przyjmij przestrog臋. Nie kiwn臋 palcem, by ratowa膰 twoj膮 g艂ow臋. Nie tutaj. Nie teraz.

Markus patrzy艂, jak 偶o艂nierz si臋 oddala. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, podni贸s艂 p艂aszcz i zarzuci艂 go sobie na ramiona. Sp臋ta艂 konia i zostawi艂 go na ma艂ym pag贸rku, sam za艣 wszed艂 mi臋dzy ruiny. Wymijaj膮c zwalone kamienie i wypalone domy, skupi艂 my艣li bez reszty na Hadassie. By艂a tu podczas obl臋偶enia miasta. Nie mia艂a co je艣膰, ba艂a si臋. By艂a tu, kiedy Tytus wdar艂 si臋 do miasta. Widzia艂a tysi膮ce zabitych mieczem i ukrzy偶owanych.

Nigdy jednak nie widzia艂 w jej oczach tego wyrazu, kt贸ry zobaczy艂 przed chwil膮 u rzymskiego 偶o艂nierza.

Da艂a male艅k膮, prawie bezwarto艣ciow膮 monet臋 ze swego peculium

Rzymiance, kt贸ra nie mia艂a za co kupi膰 sobie chleba. I da艂a dobrowolnie, wiedz膮c, 偶e syn tej kobiety by艂 legionist膮 i wzi膮艂 udzia艂 w pustoszeniu jej, Hadassy, ojczyzny. Straci艂a tu wszystkich - rodzic贸w, brata i siostr臋. Gdzie艣 w艣r贸d tych zwalonych dom贸w i poczernia艂ego gruzu spoczywaj膮 zapomniane ko艣ci tych, kt贸rych kocha艂a.

呕ydzi wierz膮, 偶e B贸g obieca艂, i偶 potomkowie Abrahama stan膮 si臋 liczni jak gwiazdy na niebie. Lecz rzesze zmieni艂y si臋 w garstk臋 - rozproszon膮 zreszt膮 po cesarstwie, 偶yj膮c膮 w rzymskim jarzmie. Markus rozgl膮da艂 si臋 doko艂a i zastanawia艂 si臋, jak Hadassa to wszystko prze偶y艂a.

"B贸g mnie nie opu艣ci艂." Jej s艂owa rozbrzmiewa艂y echem w jego g艂owie.

- Oto 艣wiadectwo, Hadasso - szepn膮艂.

Suchy, gor膮cy wiatr wzbija艂 kurz.

"B贸g mnie nie opu艣ci艂."

Markus usiad艂 na granitowym bloku. Przypomnia艂 sobie wyra藕nie, jak w Rzymie zobaczy艂 j膮 po raz pierwszy. Sta艂a mi臋dzy niewolnikami, kt贸rych Henoch przyprowadzi艂 z targu - mi臋dzy mieszka艅cami Judei, wyn臋dznia艂ymi na ciele i z艂amanymi na duchu. Sta艂a mi臋dzy nimi, ma艂a, drobna, ogolona do go艂ej sk贸ry, z tymi oczami za du偶ymi w stosunku do twarzy... oczami bez nienawi艣ci, pe艂nymi za to strachu. Uderzy艂a go jej krucho艣膰, ale nie poczu艂 lito艣ci. By艂a 呕yd贸wk膮. Czy偶 jej lud nie 艣ci膮gn膮艂 na siebie zniszczenia, prowadz膮c wojn臋 domow膮, buntuj膮c si臋?

A teraz mia艂 przed oczyma rzymsk膮 zemst臋. Czy jest lud, kt贸ry na co艣 takiego zas艂u偶y艂? Wtedy nie dba艂 o to. Nie my艣l膮c o tym, co przesz艂a ta niewolnica, obrzuci艂 j膮 spojrzeniem i nie znalaz艂 w niej nic, co mog艂oby go zainteresowa膰. Powiedzia艂, 偶e jest brzydka; nie wiedzia艂, jakie pi臋kno si臋 w niej kryje, jakie 艂agodne serce, jaka zdolno艣膰 kochania i ile wierno艣ci.

Kiedy pada艂a Jerozolima, Hadassa by艂a dzieckiem. Jako dziecko patrzy艂a na 艣mier膰 tysi臋cy ludzi gin膮cych w krwawej wojnie domowej - z g艂odu, od miecza. M臋偶czyzn. Kobiet. Dzieci. Ile tysi臋cy przybitych do krzy偶a zobaczy艂a? Obok ilu przesz艂a podczas w臋dr贸wki na p贸艂noc ku arenom i targom niewolnik贸w?

A jednak, przy ca艂ej oczywisto艣ci wyniszczenia fizycznego i jarzma niewoli na szyi, tamtego dnia w ogrodzie w jej twarzy by艂a s艂odycz. S艂odycz, kt贸ra nie znikn臋艂a nawet tego dnia, kiedy z roz艂o偶onymi szeroko ramionami wysz艂a na s艂o艅ce zalewaj膮ce aren臋.

"B贸g nigdy mnie nie opu艣ci..."

J臋kn膮艂 i ukry艂 twarz w d艂oniach.

Siedz膮c tutaj, w tym opuszczonym miejscu, m贸g艂by uwierzy膰, 偶e B贸g uwolni艂 j膮 od pewnej 艣mierci, kiedy by艂a dzieckiem. Czemu wi臋c opu艣ci艂 j膮 p贸藕niej, kiedy ona kocha艂a Go jeszcze bardziej? Markus podni贸s艂 wzrok na 艣wi臋t膮 g贸r臋 i w jego umy艣le zacz臋艂y k艂臋bi膰 si臋 pytania. Czu艂, 偶e co艣 dziwnie przykuwa go do tego obrazu zniszczenia. W pewnym sensie by艂 to wizerunek jego 偶ycia, zniszczonego od chwili 艣mierci Hadassy. W jego 偶yciu zgas艂o 艣wiat艂o - tak samo, jak zgas艂o w Jerozolimie. Przy niej czu艂 si臋 偶ywy. Przy niej pozna艂 nadziej臋. Przy niej rozsmakowa艂 si臋 w rado艣ci. Rozbudzi艂a w nim t臋sknoty, kt贸re rozdziera艂y mu dusz臋. A teraz oto jego dusza sp艂ywa krwi膮. Jest zraniony. Zgubiony. Zacisn膮艂 pi臋艣ci. Nie powinien by艂 prosi膰, by zosta艂a jego 偶on膮. Powinien by艂 zabra膰 j膮 do siebie i uczyni膰 z niej sw膮 偶on臋. Gdyby tak post膮pi艂, 偶y艂aby nadal.

Wok贸艂 niego ci臋偶ka cisza okry艂a ca艂unem ruiny Jerozolimy. Prawie s艂ysza艂 krzyki zabijanych... 艂kania nios膮ce si臋 ponad dolin膮. W tym momencie do jego uszu doszed艂 czyj艣 krzyk. Zacz膮艂 nas艂uchiwa膰, a po chwili wsta艂 i poszed艂 w tamt膮 stron臋. Jaki艣 starzec sta艂, 艂kaj膮c przed poobijanymi resztkami ostatniego kawa艂ka 艣wi膮tynnego muru. Czo艂o i roz艂o偶one p艂asko d艂onie wtuli艂 w zimny kamie艅, jego plecami wstrz膮sa艂y 艂kania. Markus sta艂 za nim i patrzy艂 z poczuciem niezrozumia艂ego smutku i zawstydzenia.

Ten m臋偶czyzna przypomnia艂 mu wiernego Henocha, zarz膮dc臋 rodzinnej willi. Ojciec by艂 tolerancyjny w sprawach wyznaniowych i pozwala艂 niewolnikom czci膰 boga, jakiego zechc膮, i w spos贸b, jaki im odpowiada. Henoch by艂 sprawiedliwym 呕ydem. Trzyma艂 si臋 litery Prawa, a to stanowi fundament jego wiary, ska艂臋, na kt贸rej zbudowano gmach jego religii. Mimo to Henoch nie mia艂 mo偶liwo艣ci, by z艂o偶y膰 ofiary wymagane przez Prawo. Tylko tutaj, w Jerozolimie, mo偶na tego dokona膰. Tylko tutaj m贸g艂by Henoch z艂o偶y膰 na po艣wi臋conym o艂tarzu stosown膮 ofiar臋 za po艣rednictwem wybranego przez siebie kap艂ana.

Teraz nic nie zosta艂o z u艣wi臋conego o艂tarza. Pax Romana - pomy艣la艂 Markus, patrz膮c, jak starzec rozpacza nad tym, co zosta艂o utracone. Judea zazna艂a w ko艅cu pokoju, lecz by艂 to pok贸j zbudowany na krwi i 艣mierci. Jaka jest cena pokoju? Czy Tytus wiedzia艂, jak wielkie jest jego zwyci臋stwo nad 呕ydami? Czy ma 艣wiadomo艣膰, jak pe艂ny odni贸s艂 tryumf? Zabra艂 im co艣 wi臋cej ni偶 budowle; wydar艂 im rdze艅 ich wiary.

Ludzie mog膮 nadal bada膰 prawa. Mog膮 nadal prorokowa膰 w swoich synagogach. Po co jednak? Do czego to prowadzi? Bez 艣wi膮tyni, bez kap艂an贸w, bez ofiar pokutnych za grzechy ich wiara jest pusta. To koniec. Kiedy run臋艂y mury 艣wi膮tyni, run臋艂a te偶 pot臋ga ich wszechmocnego Boga.

"Och, Markusie, m贸j ukochany, Boga nie da si臋 zamkn膮膰 w 艣wi膮tyni..."

Markus j臋kn膮艂 i przycisn膮艂 d艂onie do uszu.

- Czemu przemawiasz do mnie w ten spos贸b?

Starzec us艂ysza艂 go i odwr贸ci艂 g艂ow臋. Na widok Markusa oddali艂 si臋 pospiesznie.

Markus znowu j臋kn膮艂. Mia艂 uczucie, 偶e obok, w艣r贸d ruin starodawnego miasta, stoi Hadassa. Dlaczego echo jej s艂贸w jest tak 偶ywe w tym miejscu 艣mierci i zniszczenia? Roz艂o偶y艂 szeroko ramiona.

- Tu nic nie ma! Tw贸j B贸g jest martwy!

"Boga nie da si臋 zamkn膮膰 w 艣wi膮tyni."

- Gdzie偶 wi臋c jest? Gdzie? - Echo jego s艂贸w odbi艂o si臋 od resztek muru.

"Szukaj, a znajdziesz... szukaj... szukaj..."

Markus wyszed艂 z cienia zniszczonego muru i ruszy艂 w艣r贸d ruin, a偶 dotar艂 do 艣rodka 艣wi膮tyni. Stan膮艂 na wielkim, do po艂owy zagrzebanym w ziemi kamieniu i rozejrza艂 si臋 doko艂a. Czy na tym w艂a艣nie g艂azie po艂o偶y艂 Abraham swego syna, by z艂o偶y膰 z niego ofiar臋? Czy to jest wewn臋trzna 艣wi膮tynia, Miejsce Naj艣wi臋tsze? Czy tutaj B贸g zawar艂 przymierze z Abrahamem?

Markus powi贸d艂 wzrokiem po wzg贸rzu. Gdzie艣 w pobli偶u ukrzy偶owano Jezusa, tu偶 za bramami miasta, ale w zasi臋gu wzroku od miejsca obietnicy. "B贸g przys艂a艂 swojego jednorodzonego Syna, by 偶y艂 mi臋dzy lud藕mi i zosta艂 ukrzy偶owany za nasze grzechy... przez Chrystusa ka偶dy cz艂owiek mo偶e by膰 zbawiony i mie膰 偶ycie wieczne" - powiedzia艂 Satyros, kapitan okr臋tu. Czy to, 偶e Jezusa z Nazaretu ukrzy偶owano w Pasch臋, jest zwyk艂ym zbiegiem okoliczno艣ci? Czy to, 偶e pocz膮tek i koniec Jerozolimy przypad艂 na to samo 艣wi臋to, jest zwyk艂ym zbiegiem okoliczno艣ci? Tysi膮ce ludzi nap艂yn臋艂y w 艣wi臋to do miasta. Znale藕li si臋 w pu艂apce z powodu wojny domowej, zamkni臋ci tu przez legiony Tytusa. Czy wszystko, co si臋 zdarzy艂o, by艂o 艣lepym trafem, czy te偶 kryje si臋 w tym jakie艣 pos艂annictwo, jakie艣 zamierzenie wobec rodzaju ludzkiego?

Mo偶e gdyby uda艂 si臋 do Jamnii, dowiedzia艂by si臋 czego艣 od przyw贸dc贸w religijnych. Satyros powiedzia艂 mu, 偶e faryzeusz, rabbi Jachanan zosta艂 nowym przyw贸dc膮 religijnym i sprowadzi艂 tam Sanhedryn. Markus natychmiast odrzuci艂 t臋 my艣l. Odpowiedzi, kt贸rych szuka, nie mog膮 udzieli膰 ludzie, lecz tylko sam B贸g - je艣li B贸g istnieje. A nie by艂 ju偶 pewny, kogo w艂a艣ciwie szuka. Czy przedmiotem jego poszukiwa艅 jest B贸g 呕yd贸w, czy te偶 Jezus z Nazaretu, kt贸rego czci艂a Hadassa? Przed kt贸rym chce stan膮膰? A mo偶e s膮 jednym, jak twierdzi艂 Satyros?

Gor膮cy wiatr wia艂 przez ruiny, wzbijaj膮c ob艂oki kurzu. Markus poczu艂 w ustach smak goryczy.

"Przed艂o偶y艂a Ciebie nade mnie. Czy偶 to nie wystarcza?"

呕aden spokojny, cichy g艂os nie przem贸wi艂 do niego w wietrze. Nie s艂ysza艂 ju偶 echa s艂贸w Hadassy. Uczucie samotno艣ci 艣cisn臋艂o go za gard艂o. Czy naprawd臋 spodziewa艂 si臋, 偶e rzadkie powietrze przyniesie mu odpowied藕? Zeskoczy艂 z ciemnego g艂azu, kopn膮艂 marmurowy od艂amek i zawr贸ci艂. Kiedy znalaz艂 si臋 na ma艂ym wzg贸rzu, usiad艂 w cieniu drzewa oliwnego. By艂o mu gor膮co, czu艂 si臋 zawiedziony, jaki艣 ci臋偶ar przygniata艂 jego dusz臋. Nie znajdzie odpowiedzi w tym martwym mie艣cie.

Gdyby spojrza艂 na nie z zewn膮trz, by膰 mo偶e zrozumia艂by, dlaczego to miejsce jest takie wa偶ne dla 呕yd贸w. Chcia艂 to zrozumie膰.

Musia艂.

Zdj膮艂 koniowi p臋ta, wskoczy艂 na siod艂o i ruszy艂 ku wzg贸rzom. Przez nast臋pne trzy dni w臋drowa艂 korytami wyschni臋tych strumieni, dolinami, wzg贸rzami, przygl膮daj膮c si臋 ze wszystkich stron Jerozolimie. Nic nie zwr贸ci艂o jego uwagi.

- O Panie, Bo偶e Abrahama, czemu to w艂a艣nie miejsce sobie upodoba艂e艣? - szepn膮艂, czuj膮c, 偶e kr臋ci mu si臋 w g艂owie, nie艣wiadomy, i偶 zadaje pytanie Bogu, w kt贸rego nie wierzy. Wzg贸rza wok贸艂 Jerozolimy nie nadawa艂y si臋 do upraw, nie by艂o w nich 偶adnych warto艣ciowych z艂贸偶 mineralnych, nie mia艂y znaczenia wojskowego.

- Dlaczego tutaj?

"Obietnica... "

- "Na tej skale zbuduj臋 twoj膮 wiar臋..." - powiedzia艂 g艂o艣no, ale nie m贸g艂 sobie przypomnie膰, gdzie s艂ysza艂 te s艂owa. Czy wypowiedzia艂 je Satyros, czy te偶 wzi臋艂y si臋 z jego wyobra藕ni?

"Ska艂a Abrahama" - pomy艣la艂. Ska艂a ofiarna. To wszystko, czym wyr贸偶nia si臋 Jerozolima.

Doprawdy?

Nie dba艂 ju偶 o to. Mo偶e wcale nie przyjecha艂 tu, by szuka膰 Boga.

Mo偶e przyjecha艂, gdy偶 przebywa艂a tu Hadassa, i to jest jedyny pow贸d, jakim si臋 kierowa艂. Chcia艂 chodzi膰 po tych miejscach, po kt贸rych chodzi艂a ona. Oddycha膰 powietrzem, kt贸rym ona oddycha艂a. Chcia艂 czu膰, 偶e jest blisko niej.

Kiedy nadesz艂a noc, owin膮艂 si臋 w p艂aszcz i wyci膮gn膮艂 na ziemi. Sen nadchodzi艂 opieszale, nios膮c ze sob膮 jakie艣 mgliste obrazy.

"Pospieszaj... pospieszaj..." - zdawa艂 si臋 szepta膰 jaki艣 g艂os. Nie znajdzie tu odpowiedzi na swoje pytania.

Obudzi艂 si臋 nagle i spojrzawszy pod wschodz膮ce s艂o艅ce, zobaczy艂 obrys postaci legionisty.

- Nadal tu jeste艣 - rozleg艂 si臋 znajomy drwi膮cy g艂os.

Markus wsta艂.

- Tak, nadal tu jestem.

- Dwie mile st膮d na wsch贸d le偶y Betania. Znajdziesz tam now膮 gospod臋. Zdaje si臋, 偶e przyda艂aby ci si臋 dobrze przespana noc.

- Dzi臋kuj臋 za rad臋 - odpar艂 krzywi膮c si臋 Markus.

- Znalaz艂e艣 to, czego szuka艂e艣?

- Jeszcze nie, ale widzia艂em w Jerozolimie wszystko, co chcia艂em zobaczy膰.

U艣miech legionisty by艂 prawie obel偶ywy.

- Dok膮d偶e teraz?

- Do Jerycha i doliny Jordanu.

- Za jakie艣 dwie godziny wyrusza oddzia艂 wyznaczony do patrolowania tej drogi. Zabierz si臋 z nimi.

- Gdybym potrzebowa艂 towarzystwa, wynaj膮艂bym kogo艣.

- Za 艣mier膰 jednego g艂upca mo偶e zap艂aci膰 偶yciem wielu porz膮dnych ludzi.

Oczy Markusa zw臋zi艂y si臋.

- Co masz na my艣li?

- Rzym nie patrzy oboj臋tnie na to, 偶e jego obywatel pada ofiar膮 morderstwa, nawet je艣li ten obywatel sam 艣ci膮gnie na siebie nieszcz臋艣cie.

- Niech na moj膮 g艂ow臋 spadnie odpowiedzialno艣膰 za wszystko, co si臋 stanie.

- To dobrze - powiedzia艂 tamten, wykrzywiaj膮c wargi w p贸艂u艣miechu. - Bo nie mam ju偶 najmniejszej ochoty przybija膰 kogo艣 do krzy偶a. Kiedy wsadzasz g艂ow臋 w paszcz臋 lwa, mo偶esz si臋 spodziewa膰, 偶e j膮 stracisz. - Odchodzi艂 ju偶, ale w pewnym momencie zatrzyma艂 si臋 i spojrza艂 na Markusa. Na jego twarzy malowa艂o si臋 jakie艣 dziwne wzburzenie. - Po co艣 tu przyby艂?

- Szukam prawdy.

- Prawdy o czym?

Markus si臋 zawaha艂, a potem za艣mia艂 si臋. W jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o nutk臋 pogardy dla samego siebie.

- O Bogu.

Spodziewa艂 si臋, 偶e 偶o艂nierz roze艣mieje si臋 razem z nim, ale ten przygl膮da艂 mu si臋 przez d艂u偶sz膮 chwil臋, potem skin膮艂 powoli g艂ow膮 i odszed艂 bez s艂owa.

Markus jecha艂 na wsch贸d, w stron臋 Qumran. "Miasto Soli" le偶a艂o na wy偶ynie niedaleko Morza Martwego. Kiedy艣 mieszka艂a w nim 偶ydowska sekta 艣wi臋tych ludzi zwanych esse艅czykami, kt贸rzy studiowali tu Pismo i oddawali cze艣膰 Bogu. Kiedy zbli偶a艂a si臋 rzymska nawa艂a, 艣wi臋ci ludzie opu艣cili Qumran i razem ze swoimi cennymi zwojami ukryli si臋 w pieczarach na pustyni judejskiej, zostawiaj膮c miasto Rzymianom.

Markus dotar艂 do rozwidlenia dr贸g i ruszy艂 na p贸艂nocny wsch贸d, w stron臋 Jerycha. Jecha艂 g艂臋bokim 艂o偶yskiem strumienia. Woda wyrze藕bi艂a strome zbocza, schodz膮ce ku dolinie Jordanu. S艂o艅ce pali艂o, przygniata艂o go coraz wi臋kszym ci臋偶arem w miar臋 mijania godzin. Przystan膮艂, zdj膮艂 p艂aszcz i odwi膮za艂 buk艂ak przytroczony do siod艂a. Napi艂 si臋 i spryska艂 sobie lekko twarz.

Nagle ko艅 szarpn膮艂 si臋 i odskoczy艂 w bok.

"Pewnie sp艂oszy艂a go jaka艣 jaszczurka" - pomy艣la艂 Markus i pochyli艂 si臋, 偶eby poklepa膰 konia po karku i szepn膮膰 mu par臋 uspokajaj膮cych s艂贸w. K膮tem oka dostrzeg艂, 偶e co艣 si臋 poruszy艂o na skraju urwiska nad jego g艂ow膮. Przyjrza艂 si臋 uwa偶niej, ale niczego nie zobaczy艂. Obracaj膮c si臋 na siodle, rozejrza艂 si臋 doko艂a. Gdzie艣 w pobli偶u po zboczach wadi, 艂o偶yska strumienia, zsun臋艂a si臋 lawina kamieni. Markus uzna艂, 偶e musi tam by膰 kozica. Widzia艂 je ju偶 jaki艣 czas temu. W艂a艣nie pochyli艂 si臋 znowu, 偶eby przytroczy膰 z powrotem buk艂ak z wod膮, kiedy obok jego g艂owy przemkn膮艂 kamie艅. Ko艅 zar偶a艂 przenikliwie i przysiad艂 na zadzie. Markus wyprostowa艂 si臋 w siodle.

Z kryj贸wki na kraw臋dzi zbocza wyskoczy艂o czterech m臋偶czyzn i ruszy艂o biegiem w stron臋 je藕d藕ca. Markus zakl膮艂, pr贸buj膮c opanowa膰 konia. Jeden z m臋偶czyzn z艂apa艂 w biegu kamie艅 i umie艣ci艂 go w procy. Markus sk艂oni艂 g艂ow臋, unikaj膮c nast臋pnego pocisku. Ko艅 cofn膮艂 si臋 gwa艂townie i Markus z trudem utrzyma艂 si臋 na siodle, tym bardziej 偶e jeden z m臋偶czyzn uczepi艂 si臋 ju偶 jego tuniki, pr贸buj膮c 艣ci膮gn膮膰 go na ziemi臋. Ko艅 upad艂 na bok i dwaj rozb贸jnicy rzucili si臋, by chwyci膰 uzd臋. Markus obali艂 jednego z napastnik贸w kopni臋ciem w twarz. Skoczy艂 drugi. Markus uchyli艂 si臋, odczeka艂, a偶 tamten run膮艂 z rozp臋du na siod艂o, i jednym ciosem zwali艂 go na ziemi臋.

Przestraszony ko艅 znowu zar偶a艂 przera藕liwie i cofn膮艂 si臋, przewracaj膮c jednego z m臋偶czyzn i wyrywaj膮c si臋 drugiemu. Kto艣 chwyci艂 Markusa z boku. Markus trzasn膮艂 napastnika 艂okciem w twarz i wbi艂 pi臋ty w boki konia. Zwierz臋 skoczy艂o do przodu, prosto na sicariusa, kt贸ry znalaz艂 si臋 z przodu. Napastnik zdo艂a艂 rzuci膰 si臋 w bok. Zerwa艂 si臋 natychmiast i zacz膮艂 wywija膰 proc膮. Pocisk by艂 celny i Markus poczu艂, 偶e b贸l rozsadza mu g艂ow臋. Rozlu藕ni艂 uchwyt lejcy i straci艂 r贸wnowag臋. D藕wi臋cza艂y mu w uszach s艂owa legionisty: "Kiedy wsadzasz g艂ow臋 w paszcz臋 lwa, mo偶esz si臋 spodziewa膰, 偶e j膮 stracisz". Poczu艂, 偶e czyje艣 r臋ce 艣ci膮gaj膮 go z siod艂a. Pr贸bowa艂 walczy膰, ale daremnie. Zwali艂 si臋 ci臋偶ko na ziemi臋 i nie m贸g艂 z艂apa膰 tchu. Chcia艂 nabra膰 powietrza w p艂uca i wtedy jeden z sicarii kopn膮艂 go w g艂ow臋, drugi za艣 w bok. Po kolejnym kopni臋ciu, w pachwin臋, przeszy艂 go straszliwy b贸l; Markus z poczuciem ulgi zapad艂 si臋 w ciemn膮 studni臋.

Zbyt wcze艣nie si臋 z niej wydoby艂.

- Plugawa rzymska 艣winia! - powiedzia艂 kto艣 i splun膮艂 na Markusa.

P贸艂przytomny z b贸lu Markus czu艂, jak czyje艣 d艂onie szarpi膮 go, pospiesznie zabieraj膮c wszystko, co mia艂 przy sobie. Kto艣 zerwa艂 mu z szyi z艂oty wisiorek. Kto艣 inny 艣ci膮gn膮艂 pas, a wraz z nim z艂ote aurei. Szarpali nim jak s臋py. Kiedy poczu艂, 偶e kt贸ry艣 pr贸buje zerwa膰 z艂oty pier艣cie艅 od ojca, zacisn膮艂 pi臋艣膰. Uderzono go wierzchem d艂oni w skro艅. Mia艂 w ustach smak krwi i stara艂 si臋 nie straci膰 przytomno艣ci. Ale palce rozwar艂y mu si臋 i poczu艂, jak bandyci zrywaj膮 mu ojcowski pier艣cie艅.

Przez przyt艂aczaj膮c膮 go mg艂臋 dosz艂y do niego g艂osy.

- Jeszcze go nie zabijaj. Ma tunik臋 z dobrego p艂贸tna. Zdejmijmy j膮.

- Pospiesz si臋! S艂ysz臋, 偶e zbli偶a si臋 rzymski patrol.

- Za tunik臋 mo偶na dosta膰 dobr膮 cen臋.

- Tak ci zale偶y, 偶eby zawisn膮膰 na krzy偶u?

Zdarto z niego tunik臋.

- Rzu膰cie go do wadi. Je艣li go znajd膮, zaczn膮 nas szuka膰.

- Pr臋dzej! - sykn膮艂 kt贸ry艣.

Z艂apali go za nogi i zacz臋li wlec po ziemi.

Markus j臋kn膮艂, gdy偶 kamie艅 rozora艂 jego obna偶one plecy.

- Pr臋dzej!

Jeden z napastnik贸w rzuci艂 si臋 biegiem do ucieczki, drugi za艣 zosta艂 i si臋gn膮艂 po zakrzywiony n贸偶.

- Rzymski paniczyk! - krzykn膮艂 i splun膮艂 Markusowi w twarz. Markus zobaczy艂 b艂ysk opadaj膮cego ostrza i instynktownie przetoczy艂 si臋 w bok. Poczu艂, 偶e n贸偶 musn膮艂 mu bok, i run膮艂 przez kraw臋d藕 urwiska. Upad艂 na w膮ski wyst臋p, a potem osun膮艂 si臋 po postrz臋pionym stoku. Tamten na g贸rze zakl膮艂 szpetnie. S艂ycha膰 by艂o dochodz膮ce z oddali krzyki innych, a z drugiej strony - odg艂os kopyt ko艅skich.

Markus zacz膮艂 szuka膰 r臋k膮 jakiego艣 uchwytu. Gwa艂towny b贸l w boku zatka艂 mu dech. Spojrza艂 w g贸r臋, ale widzia艂 wszystko podw贸jnie i za mg艂膮. Ca艂y 艣wiat wirowa艂. Chcia艂o mu si臋 wymiotowa膰. Pr贸bowa艂 zapanowa膰 nad tym, le偶膮c bezradnie w po艂owie stoku wadi, zaklinowany o stercz膮cy g艂az.

Odg艂os kopyt by艂 coraz bli偶szy.

Markus usi艂owa艂 krzykn膮膰, ale zdo艂a艂 doby膰 z siebie tylko g艂臋boki j臋k. Chcia艂 si臋 d藕wign膮膰, ale osun膮艂 si臋 tylko kilka st贸p ni偶ej. Konie by艂y teraz dok艂adnie nad nim.

- Pomocy!... - wychrypia艂, z ca艂ych si艂 staraj膮c si臋 nie utraci膰 przytomno艣ci. - Pomocy!...

Odg艂os kopyt oddali艂 si臋 i ob艂ok kurzu zacz膮艂 opada膰 w koryto wyschni臋tego strumienia. Zapad艂a cisza. Nie s艂ycha膰 by艂o g艂os贸w ptak贸w. Najl偶ejszy powiew wiatru nie porusza艂 marn膮 traw膮 ani ostrymi krzewami. Tylko s艂o艅ce pali艂o bezlito艣nie roz偶arzon膮 jasno艣ci膮. A potem ju偶 nic.

Hadassa ustawia艂a na p贸艂ce ma艂e naczynia, fiolki i pude艂eczka, a Raszyd z Aleksandrem wnosili st贸艂 do bada艅. Przez ca艂y ranek my艣la艂a o Markusie. Zamkn臋艂a oczy i zastanawia艂a si臋, dlaczego ogarn膮艂 j膮 taki niepok贸j. Nie widzia艂a go od tego dnia, kiedy wpad艂 na ni膮 nie opodal 艂a藕ni. Dlaczego tak wyra藕nie pojawi艂 si臋 teraz w jej umy艣le?

"Bo偶e, gdziekolwiek jest, cokolwiek czyni, miej nad nim piecz臋, chro艅 go."

Wr贸ci艂a do swych zaj臋膰 i stara艂a si臋 skupi膰 uwag臋 na ustawianiu lekarstw we w艂a艣ciwym porz膮dku. Aleksander i Raszyd znowu wyszli i s艂ysza艂a, jak rozmawiaj膮, id膮c po schodach.

Pieni膮dze, kt贸re Magonianus da艂 Aleksandrowi za przyj臋cie porodu syna, posz艂y ju偶 na wynaj臋cie tego okazalszego, przestronniejszego lokalu po艂o偶onego bli偶ej centrum Efezu i szko艂y medycznej Flegona.

- To ryzykowne, wiem - powiedzia艂 Aleksander, m贸wi膮c Hadassie o swej decyzji nazajutrz po szcz臋艣liwym po艂ogu Antonii. - My艣l臋 jednak, 偶e powinni艣my zadba膰 o lepsze warunki dla naszych pacjent贸w.

- Pacjenci, kt贸rych leczy艂e艣 przy 艂a藕niach, tutaj nie przyjd膮.

- Nikt im nie broni, a zreszt膮 s膮 inni. Przyjaciele Magonianusa.

- Czy potrzebuj膮 ci臋 bardziej ni偶 tamci?

- Nie, ale b臋d膮 p艂aci膰, a ja potrzebuj臋 pieni臋dzy na dalsz膮 nauk臋.

- A co z Betusem, jego 偶on膮 i dzie膰mi? Co z Eficharys i Helen膮?

- Wcale ich nie opuszczamy. Wszystkich swoich pacjent贸w zawiadomi艂em, gdzie mog膮 nas znale藕膰, gdyby艣my im byli potrzebni.

Hadassa czu艂a si臋 zbita z tropu po艣piechem, z jakim Aleksander podj膮艂 decyzj臋 - i kierunkiem dalszego 偶ycia, jaki ta decyzja narzuci艂a.

Poklepa艂 j膮 czule po twarzy.

- Musisz mi zaufa膰, Rafo.

Cofn臋艂a si臋 lekko.

- Dlaczego tak mnie nazywasz?

- To ludzie tak ci臋 nazywaj膮.

- Przecie偶 to Pan...

Po艂o偶y艂 jej palce na ustach.

- Dokona艂 cudu. Tak, wiem, 偶e w to wierzysz. Uwierz zatem, 偶e to Pan nada艂 ci to imi臋.

- Po co?

- By chroni膰 ci臋 przed tymi, kt贸rzy pragn臋liby twojej zguby.

Magonianus obraca si臋 w艣r贸d ludzi mo偶nych. Dobrze by艂oby, gdyby艣 ujawni艂a imi臋 swoich w艂a艣cicieli, m贸g艂bym wtedy bowiem unika膰 tej rodziny. Poniewa偶 za艣...

Odwr贸ci艂a g艂ow臋, ale on obr贸ci艂 j膮 z powrotem ku sobie. Uni贸s艂 podbr贸dek Hadassy i zajrza艂 jej w oczy.

- Hadasso, jeste艣 teraz dla mnie zbyt wa偶na. Nie mog臋 nara偶a膰 si臋 na to, 偶e ci臋 utrac臋.

Poczu艂a, 偶e sp艂oszone serce za艂omota艂o jej gwa艂townie. "Wa偶na, ale w jaki spos贸b?" - zastanawia艂a si臋, szukaj膮c wzrokiem jego spojrzenia.

- To, czego dokona艂a艣 zesz艂ej nocy...

- Niczego nie dokona艂am - zaprzeczy艂a stanowczo.

- Modli艂a艣 si臋. B贸g uczyni艂 to, czego ty pragn臋艂a艣.

Poj臋艂a tok jego rozumowania.

- Nie, Aleksandrze. Bogu nie mo偶na niczego narzuci膰. Nawet tak nie my艣l. Mo偶esz modli膰 si臋 z nadziej膮, 偶e uzyskasz to, o co prosisz. Ale liczy si臋 tylko wola samego Boga. To B贸g ocali艂 Antoni臋 i jej synka. B贸g, nie ja!

- Wys艂ucha艂 ci臋.

- Tak samo jak wys艂uchuje ciebie - powiedzia艂a i w jej oczach pokaza艂y si臋 艂zy.

Uj膮艂 jej twarz w d艂onie.

- Mo偶e masz racj臋, ale je艣li tak jest, s艂yszy, 偶e teraz dzi臋kuj臋 Mu za to, 偶e pojawi艂a艣 si臋 w moim 偶yciu. Ubieg艂ej nocy ba艂em si臋 o ciebie. Tak samo Raszyd. I wtedy pojawi艂a si臋 wyra藕na odpowied藕, kto艣 bowiem krzykn膮艂 za drzwiami. - Roze艣mia艂 si臋. - Zakrzykn膮艂: "Rafa". Po prostu. Takie wi臋c imi臋 b臋dziesz nosi膰. - Zobaczy艂 trosk臋 w jej oczach. - Przesta艅 ju偶 o tym rozmy艣la膰.

Wszystko jednak sta艂o si臋 tak szybko, 偶e nie mia艂a czasu na rozmy艣lania.

I zdarzy艂o si臋 to, co podejrzewali Aleksander i Raszyd. Kiedy p贸藕nym popo艂udniem udali si臋 do rezydencji Magonianusa, natychmiast wprowadzono ich do pokoju Antonii. Antonia przyjmowa艂a ju偶 go艣ci. 艢pi膮ce dziecko spoczywa艂o w ramionach matki i trzy kobiety pochyla艂y si臋 nad nim, szepcz膮c co艣 mi臋dzy sob膮, 艣miej膮c si臋 i podziwiaj膮c niemowl臋. Magonianus sta艂 obok, dumny ze swojego ojcostwa.

Zobaczy艂 ich pierwszy i po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu m艂odej 偶ony.

- Przyszli, kochanie.

Wszystkie spojrzenia zwr贸ci艂y si臋 w ich stron臋 i w pokoju zapad艂o milczenie. Aleksander zacisn膮艂 d艂o艅 na przedramieniu Hadassy.

Hadassa wyczu艂a zaciekawienie trzech kobiet i spu艣ci艂a g艂ow臋.

- Przyszed艂em z Raf膮, gdy偶 chcemy zobaczy膰, pani, jak si臋 czujesz. Wygl膮dasz dobrze - powiedzia艂 Aleksander, u艣miechaj膮c si臋 do Antonii.

- I naprawd臋 czuje si臋 dobrze - rzuci艂 Magonianus. Jego oczy b艂yszcza艂y.

Antonia u艣miechn臋艂a si臋 do Aleksandra, a potem spojrza艂a na Hadass臋.

- Dzi臋kuj臋 - rzek艂a, wyci膮gaj膮c nieco dziecko w stron臋 Hadassy. - Czy zechcesz wzi膮膰 je na r臋ce?

Hadassa uj臋艂a ostro偶nie male艅stwo. "O Panie, pob艂ogos艂aw to dziecko. Niechaj b臋dzie zdrowe i wyro艣nie na Twoj膮 chwa艂臋" - wyszepta艂a w duchu, dotykaj膮c delikatnego, aksamitnego policzka. Ch艂opczyk przekr臋ci艂 nieco g艂贸wk臋 i zacz膮艂 ma艂ymi wargami szuka膰 pokarmu. Roze艣mia艂a si臋 z zapartym tchem.

"Markus..."

Jego imi臋 wype艂ni艂o jej umys艂 i serce. Czy to dlatego, 偶e trzyma w r臋kach niemowl臋 i 偶e tak bardzo chcia艂aby urodzi膰 dziecko Markusowi? 艁zy przes艂oni艂y jej oczy i odda艂a dziecko matce.

- Jest pi臋kny.

"Markusie, ach, Markusie! Tak bardzo ci臋 kocham". Markus... Markus...

"Ojcze, nie by艂o Twoj膮 wol膮, bym pokocha艂a m臋偶czyzn臋, kt贸ry Ci臋 odrzuca. Pom贸偶 mi o nim zapomnie膰. Jak偶e mam Ci s艂u偶y膰 ca艂ym sercem, skoro tak za nim t臋skni臋? Znasz najtajniejsze pragnienia mego serca. Prosz臋 Ci臋, Panie, zdejmij ten ci臋偶ar z moich ramion..."

Teraz jednak, kiedy ustawi艂a lekarstwa i zio艂a w nowym miejscu, znowu pojawi艂 si臋 ten cichutki, ale uporczywy szept, kt贸rego nie potrafi艂a od siebie odepchn膮膰.

Markus... Markus... Markus...

"O Panie, b膮d藕 przy nim. Czuwaj nad nim i chro艅 go. Niech otocz膮 go Twoi anio艂owie. Ojcze, niech pozna Twoje mi艂osierdzie..."

Aleksander wni贸s艂 na g贸r臋 stolik do pisania. Tr膮ci艂 kraw臋dzi膮 o framug臋 drzwi, przycinaj膮c sobie palce. Zakl膮艂 pod nosem i zani贸s艂 niepor臋czny ci臋偶ar do pokoju. Odstawi艂 z hukiem st贸艂.

Zobaczy艂 Hadass臋 kl臋cz膮c膮 z pochylon膮 g艂ow膮 i d艂o艅mi przyci艣ni臋tymi do serca.

Wszed艂 Raszyd, nios膮c malowan膮 zas艂on臋. Tak偶e zobaczy艂 Hadass臋 i spojrza艂 pytaj膮co na Aleksandra. Aleksander wzruszy艂 ramionami. Spokojnie wr贸cili do rozstawiania rzeczy w wyznaczonych im miejscach.

Nagle Raszyd tr膮ci艂 Aleksandra 艂okciem i w jego czarnych oczach b艂ysn膮艂 l臋k. Aleksander obr贸ci艂 g艂ow臋 i poczu艂 dreszcz przebiegaj膮cy mu wzd艂u偶 kr臋gos艂upa. Hadassa nadal kl臋cza艂a, ale tym razem by艂a sk膮pana w strumieniu 艣wiat艂a.

Rozdzia艂 XIV

Tafat, musimy si臋 pospieszy膰, je艣li chcemy dotrze膰 przed noc膮 do Jerycha! - zakrzykn膮艂 przez rami臋 Ezra Bariachin do c贸rki. Tafat, jad膮ca z ty艂u na ma艂ym osio艂ku, pos艂usznie poklepa艂a zwierz臋 po zadzie, ale zrobi艂a to tak lekko, 偶e osio艂ek ani my艣la艂 przyspieszy膰 kroku. - C贸rko, uderz to gnu艣ne zwierz臋 kijkiem! Nie obchod藕 si臋 z nim tak czule!

Tafat zagryz艂a wargi, uderzy艂a os艂a mocniej i zwierz臋 przyspieszy艂o kroku.

Ezra potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i odwr贸ci艂 si臋, by popatrze膰 uwa偶nie i z niepokojem przed siebie. Nie powinien by艂 kupowa膰 os艂a. Jest ma艂y i za 艂agodny, ale pomy艣la艂, 偶e taki osio艂ek b臋dzie jak w sam raz dla wnuczka. Jednak teraz potulna natura osio艂ka mog艂a 艣ci膮gn膮膰 na ich g艂owy niebezpiecze艅stwo. Poruszaliby si臋 szybciej, gdyby prowadzi艂 to zwierz臋, a Tafat na nim jecha艂a.

Spojrza艂 na drog臋 przed sob膮. W艣r贸d tych wzg贸rz ukrywali si臋 zb贸jcy czyhaj膮cy na niefortunnych podr贸偶nych. Ezra znowu klepn膮艂 mocno bok os艂a i zwierz臋 ruszy艂o truchtem pod g贸r臋. Poczuje si臋 bezpieczniej, kiedy dotr膮 na g贸r臋 i zobacz膮 zbocza schodz膮ce ku Jerychu. W tym miejscu droga by艂a pusta, s艂o艅ce pali艂o, niebezpiecze艅stwo napa艣ci wisia艂o nad jego g艂ow膮 niby padlino偶erne ptaki, kt贸re ujrza艂 przed sob膮.

Obejrza艂 si臋 na Tafat z nadziej膮, 偶e nie zauwa偶y艂a tych ptak贸w. Poklepa艂a swoje poczciwe zwierz臋. Wiedzia艂, 偶e zaraz zrobi si臋 jej 偶al osio艂ka i b臋dzie chcia艂a prowadzi膰 go, zamiast na nim jecha膰.

- Musimy si臋 spieszy膰, c贸rko.

Nie powinien by艂 s艂ucha膰 swego brata, Ammiego, i zabiera膰 j膮 w t臋 podr贸偶. Ale Ammi, najstarszy i najmo偶niejszy w rodzinie, zawsze go onie艣miela艂.

No i teraz ma ze sob膮 Tafat na tej drodze bezprawia, a ca艂a wyprawa sko艅czy艂a si臋 nikomu niepotrzebnym niepowodzeniem. Nie tylko nie dosz艂o do zawarcia umowy ma艂偶e艅skiej, ale przeci臋te zosta艂y wi臋zi rodzinne. Ammi zapewne nigdy nie wybaczy ani jemu, ani Tafat katastrofy, do kt贸rej dosz艂o.

Co m贸g艂by zrobi膰 inaczej? Czy gdyby nie pos艂ucha艂 Ammiego i zostawi艂 Tafat w domu, wszystko u艂o偶y艂oby si臋 zgodnie z oczekiwaniami? A co, je艣liby po艣lubi艂a Adoniasza? Czy to ma艂偶e艅stwo zako艅czy艂oby si臋 藕le? Musia艂 przyzna膰, 偶e gdyby nie by艂o Tafat, sprawy ma艂偶e艅stwa 艂atwo zosta艂yby ustalone - gdyby偶 tylko Ammi by艂 rozs膮dniejszy, a Adoniasz mniej uparty.

Ezra raz jeszcze rozejrza艂 si臋 doko艂a. Do艣膰 ma zmartwie艅 z zapewnieniem bezpiecznej przysz艂o艣ci Tafat. A teraz d藕wiga dodatkowy ci臋偶ar, bo martwi si臋, 偶e mogliby napa艣膰 ich zb贸jcy i odebra膰 jej cnot臋.

Adoniasz nigdy nie by艂 dla niego najlepszym kandydatem na zi臋cia. Najlepszy by艂 J贸zef. J贸zef, syn garncarza z pokolenia Beniamina, by艂 ca艂ym sercem oddany Bogu. Ale J贸zefa nie ma. Rzymscy 偶o艂nierze uwi臋zili go, wyprowadzili poza mury miasta i ukrzy偶owali. Tafat ma teraz pi臋tna艣cie lat, o ca艂y rok wi臋cej ni偶 jej siostra, kiedy wychodzi艂a za m膮偶. B贸g pob艂ogos艂awi艂 ju偶 Basmat, daj膮c jej syna i c贸rk臋. Z pewno艣ci膮 B贸g pob艂ogos艂awi艂by tym bardziej Tafat, kt贸ra jest oddana Panu.

Musi znale藕膰 jej dobrego m臋偶a i zapewni膰 szcz臋艣cie, by jego r贸d nie zgin膮艂, a dziedzictwo nie posz艂o na marne. Tylu zgin臋艂o w Jerozolimie. Tylu innych spotka艂 koniec w rzymskich cyrkach. Garstka najcenniejszych zosta艂a sprzedana jako niewolnicy rzymskim panom i rozproszy艂a si臋 po wszystkich podbitych obszarach. B贸g obieca艂, 偶e potomstwo Abrahama b臋dzie liczne jak gwiazdy na niebie. Zosta艂o ich niewiele, a i te 偶a艂osne resztki nadal s膮 przesiewane. Wespazjan wyda艂 rozporz膮dzenie, 偶eby zabi膰 wszystkich potomk贸w Dawida, i to wystarczy艂o, by Izaak zgin膮艂 powieszony na krzy偶u.

"Bo偶e, czemu艣 nas opu艣ci艂? Co si臋 stanie z moj膮 najm艂odsz膮 c贸rk膮?"

W ca艂ym Jerychu Ezra nie zna艂 nikogo, kto by艂by jej godny. Wielu g艂osi艂o, 偶e s膮 呕ydami, lecz obja艣nia艂o Prawo wedle swych pragnie艅. Ci nieliczni zacni ludzie mocnej wiary nie nadawali si臋, bo byli obcymi. Bart艂omiej by艂by dla Tafat w sam raz. By艂 jak ona pobo偶ny i mocarny w duchu Bo偶ym. Niestety, jego ojciec by艂 Grekiem. Tak偶e Jozefus pr贸bowa艂 wiele razy zagada膰 do Ezry. By艂 dobrym cz艂owiekiem, ale mia艂 babk臋 Syryjk臋.

Ezr臋 ogarnia艂o coraz wi臋ksze przygn臋bienie. Znowu uderzy艂 os艂a. By艂 tak pewny, 偶e ta podr贸偶 przyniesie Tafat bezpieczne jutro. By艂 pewny, 偶e kiedy Ammi zobaczy jej urod臋, oceni 艂agodno艣膰 serca i czysto艣膰, zechce j膮 dla swojego syna. Kt贸ry偶 ojciec by jej nie chcia艂? I mia艂 racj臋.

- Jest wspania艂a - oznajmi艂 spokojnym g艂osem - ale Adoniasz nalega, by sam m贸g艂 j膮 zobaczy膰. Oczywi艣cie doradz臋 mu. Jest bardzo mi艂a.

Kiedy Adoniasz si臋 z nimi spotka艂, ledwie spojrza艂 na Ezr臋. Przywita艂 si臋 zdawkowo. By艂 przystojny, nosi艂 si臋 dumnie. Jego spojrzenie spocz臋艂o na Tafat i na jego ustach wykwit艂 s艂aby u艣miech. Adoniasz przygl膮da艂 si臋 Tafat, Ammi za艣 wychwala艂 bystro艣膰 swego syna w materii wiary i interes贸w. Adoniasz, kontent z tego, co zobaczy艂, 艣mia艂o podszed艂 do Tafat. Ammi by艂 rozbawiony, kiedy jego syn uj膮艂 podbr贸dek dziewczyny i uni贸s艂 jej g艂ow臋.

- U艣miechnij si臋 do mnie, kuzynko - powiedzia艂.

I wtedy c贸rka Ezry, kt贸ra nigdy nie okaza艂a niepos艂usze艅stwa ani nie przyczyni艂a trosk, cofn臋艂a si臋 i o艣wiadczy艂a bardzo wyra藕nie:

- Nie po艣lubi臋 tego cz艂owieka, ojcze.

Twarz Adoniasza pociemnia艂a.

- Co艣 rzek艂a? - spyta艂 drwi膮co.

Spojrza艂a mu prosto w oczy.

- Nie po艣lubi臋 cz艂owieka, kt贸ry okazuje wzgard臋 mojemu ojcu i za nic ma rady swojego.

To powiedziawszy, wybieg艂a z pokoju.

My艣l膮c o tym, Ezra jeszcze teraz poczu艂 zimny dreszcz.

- Twoja c贸rka jest g艂upia! - wrzasn膮艂 Ammi, kt贸ry oburzy艂 si臋, gdy偶 uzna艂, 偶e zosta艂 zniewa偶ony.

Ezra patrzy艂 w przestrze艅 mi臋dzy bratem a bratankiem. By艂 zn臋kany i zawstydzony.

- Id藕 i przem贸w do niej, stryju - powiedzia艂 wynio艣le Adoniasz. - To niepodobna, by moja pi臋kna kuzynka znalaz艂a lepsz膮 sposobno艣膰 ni偶 ta.

I Ezra rozmawia艂 z Tafat.

- Po艣lubienie takiego cz艂owieka by艂oby szale艅stwem, ojcze - wykrztusi艂a w艣r贸d 艂ka艅. - Traktuje nas z g贸ry tylko dlatego, 偶e ma lepiej wypchan膮 sakiewk臋. Odrzuca rad臋 swojego ojca i patrzy na mnie jak na ja艂贸wk臋 przeznaczon膮 na poga艅sk膮 ofiar臋. Czy widzia艂e艣 jego twarz?

- Jest bardzo przystojny.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i skry艂a twarz w d艂oniach.

- Jest pe艂en pychy.

- Tafat, on nale偶y do naszego rodu, a tak niewielu ju偶 nas zosta艂o. Ammi jest cz艂owiekiem sprawiedliwym.

- Jaka偶 to sprawiedliwo艣膰, ojcze? Czy w jego oczach jest 偶yczliwo艣膰? Czy powita艂 ci臋 z szacunkiem? Czy tw贸j brat obmy艂 ci stopy i poca艂owa艂 ci臋? A Adoniasz, kiedy wszed艂 do pokoju? Czy okazywa艂 ci w rozmowie szacunek nale偶ny starszemu? Skoro nie kochaj膮 ciebie, nie mog膮 te偶 kocha膰 Boga.

- Zbyt surowo ich os膮dzasz, c贸rko. Wiem, 偶e Ammi jest dumny. Ma do tego prawo. Sam zdoby艂 maj膮tek. Ammi...

- Adoniasz przygl膮da艂 mi si臋, ojcze. Przygl膮da艂 mi si臋! Nie spojrza艂 mi w oczy. Ani razu. To tak, jakby... jakby mnie dotyka艂. Poczu艂am, 偶e przenika mnie ch艂贸d.

- Je艣li nie po艣lubisz Adoniasza, c贸偶 mog臋 dla ciebie uczyni膰, Tafat?

Rzuci艂a si臋 przed nim na ziemi臋, opieraj膮c czo艂o na jego stopach.

Jej ramionami wstrz膮sa艂o 艂kanie.

- Zostan臋 z tob膮, ojcze. Prosz臋 ci臋, nie oddawaj mnie temu cz艂owiekowi.

Jej 艂zy zawsze by艂y dla niego zgub膮. Poszed艂 wi臋c do brata i oznajmi艂, 偶e nie b臋dzie ma艂偶e艅stwa.

- Okaza艂em twojej c贸rce wielki zaszczyt, a ona 艣mia艂a nas zniewa偶y膰. We藕 j膮 i id藕 precz. Nie chc臋 mie膰 ju偶 nic wsp贸lnego z tob膮 i twoj膮 rodzin膮.

Kiedy Ezra pomaga艂 Tafat wsi膮艣膰 na os艂a, Ammi krzycza艂 od progu:

- Twoja c贸rka jest g艂upia i ty te偶!

Musia艂 wyt臋偶y膰 wszystkie si艂y, 偶eby zapanowa膰 nad sob膮 i nie odpowiedzie膰 w ten sam spos贸b. Spojrza艂 na Tafat, a ona u艣miechn臋艂a si臋 do niego. Mia艂a bardzo jasne spojrzenie. Mo偶e i jest g艂upcem. Tylko g艂upiec w臋drowa艂by t膮 przekl臋t膮 drog膮. Przygniata艂 go po艂udniowy skwar. Na jego twarzy pojawi艂y si臋 g艂臋bokie bruzdy, kiedy pop臋dza艂 os艂a. Wiedzia艂, 偶e musi ufnie powierzy膰 si臋 Panu. Pan da Tafat prawego m臋偶a z jej plemienia.

"Nie czekaj jednak zbyt d艂ugo, Panie. Jest nas tak niewielu."

Obejrza艂 si臋 i zobaczy艂, 偶e Tafat idzie, trzymaj膮c sznur w r臋ku.

- Co czynisz, c贸rko?

- Jest gor膮co, ojcze, i biedne zwierz臋 zm臋czy艂o si臋, d藕wigaj膮c mnie na swym grzbiecie. - Podbieg艂a pod g贸r臋, by dogoni膰 ojca. - Zreszt膮 jazda ju偶 mnie znu偶y艂a - doda艂a weso艂o.

- Znu偶ysz si臋 zaraz jeszcze bardziej w tym upale - rzuci艂, r臋kawem sukni ocieraj膮c pot z czo艂a.

Na nic si臋 zda przekonywanie Tafat. A poza tym, teraz, kiedy Tafat trzyma sznur w r臋ku, os艂a nie trzeba pop臋dza膰.

- Czemu tak kr膮偶膮, ojcze?

- Co takiego? - wykrzykn膮艂 z niepokojem i rozejrza艂 si臋, szukaj膮c wzrokiem zb贸j贸w zeskakuj膮cych ze ska艂.

- Tam. - Wskaza艂a r臋k膮.

Uni贸s艂 troch臋 g艂ow臋 i znowu zobaczy艂 s臋py.

- Widz膮 zbli偶aj膮c膮 si臋 艣mier膰 - odpar艂 stanowczo. "Albo zw艂oki" - doda艂 w my艣lach. Ich mo偶e spotka膰 to samo, je艣li nie wydostan膮 si臋 z tych wzg贸rz i nie zejd膮 do Jerycha. Tafat przygl膮da艂a si臋, jak ptaki zataczaj膮 powolne, pe艂ne gracji kr臋gi.

- Pewnie koza spad艂a do wadi - wyja艣ni艂 Ezra, staraj膮c si臋 rozproszy膰 jej obawy.

Trzasn膮艂 os艂a w bok kijem. Zwierz臋 przyspieszy艂o kroku i byli coraz bli偶ej miejsca, nad kt贸rym kr膮偶y艂y s臋py.

- Kozy s膮 bardzo zr臋czne, ojcze.

- Mo偶e wi臋c by艂a to stara koza.

- A mo偶e wcale nie koza.

S臋py kr膮偶y艂y teraz prawie nad ich g艂owami. Ezra 艣cisn膮艂 kij w d艂oni. Spojrza艂 w g贸r臋 i zmarszczy艂 brwi. Nie kr膮偶y艂yby tak nad martw膮 ofiar膮. Ju偶 dawno zabra艂yby si臋 do uczty. A je艣li to cz艂owiek?

- Czemu, Panie? - mrukn膮艂 pod nosem i zbli偶y艂 si臋 do Tafat. - Trzymaj si臋 z dala od kraw臋dzi. Zerkn臋 tam.

Zsun膮艂 si臋 z grzbietu os艂a i poda艂 jej sznur. Podszed艂 do kraw臋dzi i spojrza艂 w g艂膮b 艂o偶yska strumienia. Na dnie zobaczy艂 tylko ska艂y, ziemi臋 i suche krzewy, kt贸re woda zmyje po pierwszych deszczach. Ju偶 mia艂 odej艣膰, ale us艂ysza艂 nagle osuwaj膮ce si臋 kamienie. Spojrza艂 w lewo i w d贸艂 wzd艂u偶 szczeliny w stromym zboczu.

- Co widzisz, ojcze?

- Cz艂owieka - odpar艂 ponuro.

Cz艂owieka odartego z odzienia i zakrwawionego. Robi艂 wra偶enie martwego. Ezra rozejrza艂 si臋 za jakimi艣 stopniami w skale i zacz膮艂 schodzi膰. Skoro ju偶 zobaczy艂 tego cz艂owieka, nie mo偶e ruszy膰 dalej, nie sprawdziwszy, czy 偶yje.

- Dlaczego ja, Panie? - mrukn膮艂 znowu, zsuwaj膮c si臋 kilka st贸p i przemieszczaj膮c si臋 ostro偶nie po skalistej powierzchni, tak by m贸g艂 zej艣膰, nie zrzucaj膮c lawiny kamieni na tamtego. Spojrza艂 w g贸r臋 i zobaczy艂 c贸rk臋, kt贸ra wspar艂a r臋ce na kolanach i patrzy艂a w d贸艂.

- Cofnij si臋, Tafat!

- Przynios臋 pled.

- Pewnie nie b臋dzie potrzebny - burkn膮艂 cicho.

Kiedy znalaz艂 si臋 bli偶ej, zobaczy艂, 偶e m臋偶czyzna ma rozci臋ty bok. W otwartej ranie roi艂o si臋 od much. Sk贸ra poczerwienia艂a od s艂o艅ca, zapuchni臋te oczy by艂y zakryte poczernia艂ymi powiekami. Poza tym m臋偶czyzna mia艂 rozci臋t膮 warg臋, by艂 podrapany i posiniaczony. Pewnie sicarii pobili go, zdarli z niego wszystko, co mia艂, i zepchn臋li go w g艂膮b wadi.

Ezra, przepe艂niony lito艣ci膮, przykl臋kn膮艂 na jedno kolano, ale kiedy si臋 pochyli艂, zobaczy艂, 偶e m臋偶czyzna ma kr贸tko ostrzy偶one w艂osy. Rzymianin! Przyjrza艂 si臋 bli偶ej i zauwa偶y艂 bia艂y pr膮偶ek opasuj膮cy palec wskazuj膮cy prawej d艂oni w miejscu, gdzie m臋偶czyzna nosi艂 pier艣cie艅. Ezra cofn膮艂 si臋 i wyprostowa艂.

Patrz膮c na rannego, zmaga艂 si臋 z rozgrzewaj膮cym mu krew uczuciem wrogo艣ci. Rzymianie zburzyli ukochan膮 Jerozolim臋, oblubienic臋 kr贸l贸w. Rzymianie ukrzy偶owali J贸zefa i zniszczyli bezpieczn膮 i szcz臋艣liw膮 przysz艂o艣膰 Tafat. Rzymska stopa stoi na 偶ydowskich karkach.

- Czy 偶yje, ojcze? - krzykn臋艂a z g贸ry Tafat.

- To Rzymianin!

- Czy 偶yje?

M臋偶czyzna poruszy艂 nieco g艂ow膮.

- Pomocy! - wychrypia艂 po grecku.

Ezra skrzywi艂 si臋, s艂ysz膮c, ile b贸lu jest w tym g艂osie. Pochyli艂 si臋 znowu i prze艣lizn膮艂 spojrzeniem po zaczerwienionych st艂uczeniach, g艂臋boko rozp艂atanym boku, spalonej i otartej sk贸rze... i wrogo艣膰 znikn臋艂a, ust臋puj膮c miejsca fali wsp贸艂czucia. Rzymianin, nie Rzymianin - jest to przecie偶 cz艂owiek.

- Nie zostawimy ci臋 - powiedzia艂 i zakrzykn膮艂 do c贸rki: - Przywi膮偶 i spu艣膰 buk艂ak z wod膮. I m贸j p艂aszcz.

Tafat znikn臋艂a natychmiast za kraw臋dzi膮 urwiska. Po chwili wr贸ci艂a. Ezra chwyci艂 buk艂ak i odwi膮za艂 go od sznura. Tafat wci膮gn臋艂a sznur i zaraz spu艣ci艂a go z p艂aszczem. Ezra podni贸s艂 g艂ow臋 i zobaczy艂 dwa 艂by os艂贸w patrz膮cych na niego znad kraw臋dzi. Uni贸s艂 g艂ow臋 Rzymianina i wla艂 mu w usta kilka kropli wody. Nala艂 sobie potem troch臋 wody na d艂o艅, by och艂odzi膰 rozpalon膮 od s艂o艅ca twarz m臋偶czyzny. Rzymianin poruszy艂 si臋 nieco i j臋kn膮艂 z b贸lu.

- Nie ruszaj si臋. Pij - powiedzia艂 po grecku Ezra, przytykaj膮c znowu wylot buk艂aka do ust tamtego.

Rzymianin prze艂kn膮艂 cenny p艂yn. Nieco wody sp艂yn臋艂o mu po podbr贸dku i szyi na pokryt膮 zadrapaniami pier艣.

- Napadli...

- Nie jeste艣 jeszcze bezpieczny i wci膮gn膮艂e艣 mnie i moj膮 c贸rk臋 w niebezpiecze艅stwo - oznajmi艂 pos臋pnie Ezra.

- Zostaw mnie. Przy艣lij patrol.

- Nie dotrwasz, a ja odpowiem za to przed Bogiem. - Przykry艂 rannego p艂aszczem.

- Rzu膰 sznur! - krzykn膮艂, podnosz膮c g艂ow臋. Z艂apa艂 koniec sznura. Rzymianin znowu zemdla艂. Ezra zmarnowa艂 sporo cennego czasu na mocne owini臋cie rannego p艂aszczem i obwi膮zanie go lin膮.

"Panie, wesprzyj mnie - modli艂 si臋, zaczynaj膮c wci膮ga膰 m臋偶czyzn臋 w g贸r臋 stoku. - Jestem ju偶 na to za stary. Jak wyci膮gn臋 go na drog臋?"

- Ojcze, poranisz go jeszcze bardziej, wlok膮c w ten spos贸b! - krzykn臋艂a Tafat.

- Straci艂 przytomno艣膰 - odpar艂 Ezra, zaciskaj膮c z臋by i napinaj膮c plecy, 偶eby powoli, stopa za stop膮 wci膮ga膰 rannego po zboczu. Przerwa艂, 偶eby troch臋 odsapn膮膰. - Szkoda, Rzymianinie, 偶e nie jeste艣 ma艂y i lekki, gdy偶 m贸g艂bym zarzuci膰 ci臋 na rami臋. Obok niego przelecia艂a ma艂a lawina kamieni i ziemi. Poderwa艂 g艂ow臋.

- Co robisz, Tafat? Zosta艅 na drodze.

- Jest dla ciebie za ci臋偶ki. - Trzyma艂a sznur, do kt贸rego uczepiony by艂 osio艂 ojca. Drugi osio艂 pozostawa艂 troch臋 z ty艂u. - 艁atwiej b臋dzie spu艣ci膰 go na dno wadi, ojcze. Je偶eli napadni臋to go na g贸rze, gdzie艣 przy drodze mogli ukry膰 si臋 zb贸jcy.

- Nie dasz rady zej艣膰. Jest za stromo.

- Poradz臋 sobie.

Patrzy艂, jak prowadzi jego os艂a sko艣nie po zboczu. Osio艂ek szed艂 potulnie z ty艂u. Ezra nie wiedzia艂, jak ta dziewczyna wypatrzy艂a szlak, kt贸rym mo偶na sprowadzi膰 bezpiecznie zwierz臋ta na samo dno wadi. Napi膮艂 si臋, zacz膮艂 powolutku spuszcza膰 Rzymianina na d贸艂. Tafat sprowadzi艂a os艂y na dno wyschni臋tego strumienia i natychmiast ruszy艂a do ojca, 偶eby mu pom贸c. Spojrza艂a na pokiereszowan膮 twarz Rzymianina i jej oczy nape艂ni艂y si臋 艂zami. Chwyci艂a z drugiej strony p臋tl臋. Kiedy znale藕li si臋 na dole, Ezra zdj膮艂 z ramienia buk艂ak i uni贸s艂 g艂ow臋 rannego, 偶eby wla膰 mu w usta troch臋 wody. M臋偶czyzna z艂apa艂 go za nadgarstek.

- Dzi臋kuj臋 - wychrypia艂.

- Le偶 spokojnie. Sporz膮dzimy z c贸rk膮 nosze z tego, co uda si臋 nam znale藕膰.

Markus le偶a艂 oszo艂omiony z b贸lu i s艂ucha艂, jak m臋偶czyzna i jego c贸rka rozmawiaj膮 po aramejsku. Podeszli i z trudem d藕wign臋li go na prowizoryczne nosze. Straci艂 na chwil臋 przytomno艣膰. B艂膮ka艂 si臋 mi臋dzy mrocznym 艣wiatem nie艣wiadomo艣ci a cierpieniem wype艂niaj膮cym 艣wiat rzeczywisty. Jedno oko mia艂 tak zapuchni臋te, 偶e nic przez nie nie widzia艂, ale drugim dostrzega艂 rozmazane obrazy. Po obu stronach wznosi艂y si臋 zbocza wadi, w kt贸rych woda wy偶艂obi艂a zag艂臋bienia i szczeliny. Przy ka偶dym wstrz膮sie przeszywa艂 go b贸l, ale na szcz臋艣cie urwisko zas艂ania艂o go przed pal膮cymi promieniami s艂onecznymi.

Ton膮艂 w morzu b贸lu. Unoszony ku mrokom, us艂ysza艂 jeszcze szept Hadassy: "Chocia偶bym chodzi艂 ciemn膮 dolin膮, z艂a si臋 nie ul臋kn臋, bo Ty jeste艣 ze mn膮..."

Rozdzia艂 XV

Zbyt wiele bierzesz na siebie, pani - powiedzia艂 Juliusz, zwracaj膮c si臋 do Feby. Przerzuci艂 na drugie rami臋 zawini膮tka, z kt贸rymi szed艂 w膮sk膮 uliczk膮 w pobli偶u portu. - Nie dasz ju偶 rady.

- Jestem tylko troch臋 dzisiaj zm臋czona, Juliuszu. To wszystko.

Niewolnik zacisn膮艂 usta. Wyniszcza艂a si臋, pomagaj膮c wdowom po 偶eglarzach i ich dzieciom. Wstawa艂a o 艣wicie, pracowa艂a do p贸藕nych godzin przedpo艂udniowych, a potem wzywa艂a go i zanosili ubrania i jedzenie rodzinom w potrzebie. Kiedy wraca艂a po po艂udniu do willi, by艂a wyczerpana, a przecie偶 czeka艂y j膮 jeszcze prace wieczorne, kt贸re sobie na ten dzie艅 wyznaczy艂a. Bywa艂o, 偶e zastawa艂 j膮 pogr膮偶on膮 we 艣nie przy warsztacie tkackim.

- Nie zdo艂asz odzia膰 i nakarmi膰 wszystkich, pani.

- Musimy robi膰, co w naszej mocy - odpar艂a i podnios艂a wzrok na n臋dzny dom, ko艂o kt贸rego przechodzili. - Tylu jest potrzebuj膮cych, Juliuszu.

Zobaczy艂a kobiety rozwieszaj膮ce po upraniu stare ubrania, a obok dzieci w 艂achmanach bawi膮ce si臋 w 偶o艂nierzy w艣r贸d ulicznych nieczysto艣ci. Feba poznawa艂a wielu ch艂opc贸w i pozdrawia艂a ich serdecznie.

Juliusz wiedzia艂 o wszystkim, czego dokona艂a.

- Zawsze b臋dziemy mieli obok siebie biedak贸w, pani. Nie mo偶esz zaj膮膰 si臋 nimi wszystkimi.

- Czy偶by艣 mnie karci艂, Juliuszu? - u艣miechn臋艂a si臋 Feba.

Znowu przerzuci艂 ci臋偶ki tobo艂ek.

- Wybacz mi, pani. Jak偶ebym 艣mia艂 karci膰 moj膮 pani膮.

U艣miech zgas艂 na wargach Feby.

- Wiesz doskonale, Juliuszu, 偶e wcale nie zamierza艂am przypomina膰 ci, i偶 jeste艣 niewolnikiem. Mo偶esz natychmiast otrzyma膰 wolno艣膰, je艣li tego pragniesz.

Zaczerwieni艂 si臋.

- M贸j pan Decymus nie 偶yczy艂by sobie, bym ci臋 opu艣ci艂.

- Nie chc臋, 偶eby艣 trwa艂 przy mnie z poczucia obowi膮zku, Juliuszu - powiedzia艂a, chocia偶 my艣l, 偶e Juliusz m贸g艂by odej艣膰, zasmuca艂a j膮. W tylu sprawach na nim polega艂a. Ufa艂a mu bez zastrze偶e艅 i nie wyobra偶a艂a sobie, 偶eby bez jego pomocy mog艂a robi膰 to wszystko, co robi艂a. Poza tym by艂 dobrym towarzyszem jej w臋dr贸wek. Juliusz zacisn膮艂 pi臋艣ci tak, 偶e zbiela艂y mu kostki palc贸w. Jak kobieta maj膮ca czterdzie艣ci sze艣膰 lat mo偶e pozostawa膰 tak naiwna? Jak mog艂a nie dostrzec, 偶e Juliusz j膮 kocha? Czasem by艂 pewny, 偶e Feba musi wiedzie膰 o jego uczuciach, ale potem m贸wi艂a co艣 takiego jak teraz i u艣wiadamia艂 sobie, 偶e jego pani nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo chce by膰 przy niej. Wola艂 by膰 niewolnikiem przy niej ni偶 wyzwole艅cem bez niej.

- Jako niewolnik jestem zwi膮zany z tob膮 i mog臋 s艂u偶y膰 ci tak, jak potrzebujesz - oznajmi艂. - Jako wyzwoleniec musia艂bym opu艣ci膰 tw贸j dom.

- Nigdy bym tego nie za偶膮da艂a.

- Je艣libym zosta艂, przestano by patrze膰 na ciebie jak na kobiet臋 cnotliw膮.

Zmarszczy艂a na moment brwi, a kiedy zrozumia艂a, co Juliusz ma na my艣li, zarumieni艂a si臋.

- Nikomu nie przysz艂oby do g艂owy...

- O tak, przysz艂oby. 呕y艂a艣 w wielkim 艣wiecie, pani, lecz nigdy naprawd臋 do niego nie nale偶a艂a艣. Nie masz poj臋cia, ile z艂a kryje si臋 w ludzkim umy艣le.

- Nie jestem g艂upia, Juliuszu. Wiem, ile jest z艂a na 艣wiecie. Tym bardziej musimy d膮偶y膰 do dobra. Musimy pomaga膰 tym ludziom.

- Wszystkim nie pomo偶esz.

- Wcale nie pr贸buj臋 zrobi膰 tego, co niemo偶liwe. Kobiety, kt贸rym pomagam, mia艂y m臋偶贸w pracuj膮cych dla Decymusa albo dla Markusa. Nie mog臋 odwr贸ci膰 si臋 od nich, kiedy s膮 w potrzebie.

- A Pilia i Kandake? A Wernazja i Epafra? Czy偶 ich m臋偶owie pracowali dla dostojnego Decymusa albo twojego syna?

- To sprawy wyj膮tkowe - przyzna艂a. - Dowiedzia艂am si臋 od innych, jakie maj膮 ci臋偶kie 偶ycie.

- Nie dasz rady opiekowa膰 si臋 wszystkimi potrzebuj膮cymi na 艣wiecie.

- I wcale nie pr贸buj臋! - wykrzykn臋艂a ze zniecierpliwieniem.

Czemu Juliusz n臋ka j膮 codziennie, skoro i tak coraz bardziej brak jej si艂? To co艣 wi臋cej ni偶 zm臋czenie, to wyniszczenie. A tyle jest do zrobienia, tylu ludzi trzeba odwiedzi膰. I tak ma艂o jest na to czasu.

Juliusz milcza艂.

Feba spojrza艂a po d艂u偶szej chwili na niego i zobaczy艂a kamienn膮 twarz. Irytowa艂a go. U艣miechn臋艂a si臋 z tkliwo艣ci膮.

- Dawniej niepokoi艂e艣 si臋 o Decymusa tak samo, jak teraz o mnie.

Wcale nie tak samo.

- Nie jestem dzieckiem, Juliuszu.

Milcza艂.

- Nie martw si臋 o mnie. Prosz臋, Juliuszu. Chcia艂abym, 偶eby艣 zrozumia艂...

- Ale偶 rozumiem, pani - rzuci艂 nieco 艂agodniejszym tonem. - Ka偶d膮 chwil臋 po艣wi臋casz s艂u偶bie innym, nie masz wi臋c czasu, by pomy艣le膰 o...

- Zamilcz.

Skurczy艂 si臋 wewn臋trznie, s艂ysz膮c b贸l w jej g艂osie. Wcale nie chcia艂 jej zrani膰.

- S膮 rzeczy, kt贸rych nie mog臋 zmieni膰, Juliuszu - powiedzia艂a g艂osem urywanym od wzruszenia. - Ale tutaj tak.

Po drugiej stronie ulicy siedzia艂y na progu domu dwie dziewczynki i bawi艂y si臋 jakim艣 brudnym 艂achmanem.

- Dostojna Feba! - wykrzykn臋艂a jedna z nich.

I dziewczynki z twarzami rozja艣nionymi radosnym u艣miechem przebieg艂y przez ulic臋.

- Witaj, Hero - powiedzia艂a Feba, 艣miej膮c si臋, gdy偶 to radosne przywitanie sprawi艂o jej ogromn膮 przyjemno艣膰.

Dziewczynka podnios艂a lalk臋, 偶eby Feba mog艂a j膮 zobaczy膰.

- Mama zrobi艂a j膮 dla mnie - che艂pi艂a si臋. - Powiedzia艂a, 偶e da艂a艣 jej now膮 tunik臋, wi臋c ze starej uszy艂a mi lalk臋. Prawda, 偶e jest 艂adna?

- Bardzo 艂adna, Hero - zapewni艂a Feba, ci膮gle staraj膮c si臋 zapanowa膰 nad 艂zami, kt贸re zbyt szybko nap艂yn臋艂y jej do oczu, wywo艂ane s艂owami Juliusza. Czy偶by mia艂 racj臋? Czy nie dlatego 偶yje od rana do wieczora w biegu, 偶e chce zapomnie膰, i偶 nie ma ju偶 Decymusa i odesz艂y od niej dzieci? - Jak si臋 nazywa ta lalka?

- Feba - odpar艂o dziecko z u艣miechem. - To na twoj膮 cze艣膰, pani.

- Czuj臋 si臋 bardzo zaszczycona.

- Witaj, dostojna Febo - zawo艂a艂 kto艣 z g贸ry.

Feba podnios艂a wzrok i pomacha艂a r臋k膮.

- Witaj, Olimpio. Przed chwil膮 widzia艂am twojego syna. Wygl膮da bardzo dobrze.

- Tak - roze艣mia艂a si臋 Olimpia. - Lekarstwo od ciebie dokona艂o cudu. Od samego rana bawi si臋 z koleg膮 w legionist贸w.

Feba odepchn臋艂a my艣l o tym, co powiedzia艂 Juliusz i wesz艂a do 艣rodka. Przysz艂a odwiedzi膰 wdow臋, kt贸rej m膮偶 zgin膮艂 na morzu. Kobieta mia艂a tr贸jk臋 ma艂ych dzieci. Feba zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e jej zmartwienia s膮 niczym w por贸wnaniu z troskami tej kobiety. Ona, Feba, cierpi na duszy; tamta musi walczy膰 o 偶ycie swoje i dzieci.

Kiedy wesz艂a do pokoiku, dzieci zbi艂y si臋 wok贸艂 niej w gromadk臋. Ci膮gn臋艂y j膮 za tunik臋, przekrzykuj膮c si臋 nawzajem. Feba, 艣miej膮c si臋, chwyci艂a jedno z dzieci w ramiona i usiad艂a, bior膮c je na kolana. Jego matka dorzuci艂a jeszcze jeden kawa艂ek drewna do piecyka.

Juliusz zrzuci艂 swe brzemi臋 na pod艂og臋 i zaczerpn膮艂 z worka fasoli, soczewicy i zbo偶a. Prze艂o偶y艂 do koszyka do艣膰 zapas贸w, by rodzina mia艂a co je艣膰 przez ca艂y tydzie艅. Jednocze艣nie s艂ucha艂, jak Feba prowadzi z wdow膮 swobodn膮 pogaw臋dk臋 o dzieciach i sprawach interesuj膮cych zwykle kobiety. Postawi艂a jedno dziecko i wzi臋艂a nast臋pne, tak 偶e ka偶de by艂o przez chwil臋 w jej ramionach. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e dzieci j膮 uwielbiaj膮.

Zacisn膮艂 usta, gdy偶 przypomnia艂 mu si臋 Markus, tak pogr膮偶ony w swym cierpieniu, 偶e nie dostrzegaj膮cy, ile b贸lu przysparza swojej matce. A kiedy po raz ostatni Julii przysz艂o do g艂owy, 偶eby j膮 odwiedzi膰?

Feba da艂a kobiecie nowy szal i ma艂膮 sakiewk臋 monet.

- Wystarczy tego na czynsz i najpilniejsze potrzeby.

M艂oda wdowa rozp艂aka艂a si臋.

- Jak ci si臋 wyp艂ac臋, pani?

Feba uj臋艂a twarz kobiety w d艂onie i uca艂owa艂a jej oba policzki.

- Nie zawsze tak b臋dzie, Wernazjo. Kiedy zacznie ci si臋 lepiej powodzi膰, pom贸偶 komu艣 tak, jak ja pomog艂am tobie. Podzi臋kujesz w ten spos贸b Bogu.

Feba i Juliusz wyszli z czynszowego mieszkania i ruszyli w膮sk膮, cuchn膮c膮 ulic膮 w stron臋 nast臋pnego, bli偶ej portu. Priska mieszka艂a na najwy偶szym pi臋trze. Jej m膮偶 umar艂 kilka tygodni temu i Feba dowiedzia艂a si臋 o strasznych warunkach, w jakich 偶yje staruszka, od pewnej kobiety, kt贸ra przysz艂a do niej z t膮 spraw膮.

- S艂ysza艂am, pani, 偶e pomagasz wdowom. Znam pewn膮 star膮 kobiet臋, kt贸ra rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Nazywa si臋 Priska. Jej syn wyp艂yn膮艂 dwa miesi膮ce temu na "Minerwie" i wr贸ci w najlepszym razie za rok. M膮偶 pracowa艂 trzydzie艣ci trzy lata przy uszczelnianiu okr臋t贸w i par臋 tygodni temu umar艂 na pok艂adzie jednego z nich. Mieszka w tym samym miejscu od dwudziestu lat, ale teraz nie ma pieni臋dzy na czynsz i w艂a艣ciciel rych艂o wyrzuci j膮 na bruk. Pomog艂abym jej ch臋tnie, ale sami ledwie wi膮偶emy koniec z ko艅cem. Nie wiem, co si臋 stanie z t膮 star膮 kobiet膮, je艣li kto艣 jej nie pomo偶e. Prosz臋 ci臋, pani, je艣li mo偶esz...

Feba bardzo polubi艂a Prisk臋. Staruszka by艂a weso艂a. Ci臋偶kie 偶ycie nie odcisn臋艂o na niej pi臋tna goryczy czy jakiego艣 zal臋knienia. Siadywa艂a w ma艂ym oknie, 偶eby "odetchn膮膰 艣wie偶ym powietrzem" i przygl膮da膰 si臋 temu, czym 偶yje ulica. Nie straci艂a w najmniejszym stopniu 偶ywo艣ci umys艂u, ciekawi艂y j膮 wydarzenia rozgrywaj膮ce si臋 w Efezie; opatrywa艂a je swym m膮drym ironicznym komentarzem. By艂a zbyt stara, by zale偶a艂o jej na posiadaniu czegokolwiek, a Feb臋 traktowa艂a z czu艂o艣ci膮 i otwarto艣ci膮, z jak膮 odnosi艂aby si臋 do c贸rki, gdyby j膮 mia艂a.

Feba zapuka艂a do drzwi, us艂ysza艂a, 偶e Priska j膮 zaprasza i wesz艂a do 艣rodka. Stara kobieta siedzia艂a przy otwartym oknie. Opar艂a 艂okie膰 na parapecie i wygl膮da艂a na zewn膮trz. Feba u艣miechn臋艂a si臋 i podesz艂a, by poca艂owa膰 j膮 w policzek.

- Jak si臋 dzisiaj czujesz, matko Prisko?

- Tak dobrze, jak mo偶e czu膰 si臋 osiemdziesi臋ciosiedmioletnia kobieta. - Uj臋艂a podbr贸dek Feby, jakby ta by艂a jej dzieckiem, i marszcz膮c lekko brwi przyjrza艂a si臋 swemu go艣ciowi. - Co si臋 sta艂o?

Feba cofn臋艂a si臋 nieco, by unikn膮膰 badawczego spojrzenia Priski, i u艣miechn臋艂a si臋.

- Nic wa偶nego.

- Tylko nie m贸w mi takich rzeczy. Jestem stara, ale jeszcze nie zdziecinnia艂am. Czym偶e si臋 tak martwisz?

- Nie martwi臋 si臋.

- O tak, jeste艣 zm臋czona i zamartwiasz si臋.

Feba uj臋艂a d艂o艅 staruszki i poklepa艂a j膮 leciutko. Usiad艂a na stoj膮cym obok krze艣le, kt贸re Priska przeznaczy艂a dla swojego go艣cia.

- Powiedz mi lepiej, co robi艂a艣 od czasu, kiedy by艂am tu po raz ostatni.

Priska zerkn臋艂a na Juliusza i spostrzeg艂a, 偶e ten patrzy na swoj膮 pani膮, jakby by艂a cenn膮 korynck膮 waz膮, kt贸ra zaraz mo偶e si臋 st艂uc.

- No dobrze, mo偶esz sobie zmienia膰 temat - powiedzia艂a z pewnym rozdra偶nieniem. - Sko艅czy艂am szale i da艂am je Olimpii. Wr臋czy艂a je kobietom, o kt贸rych m贸wi艂a艣.

- Wspaniale. Ale偶 potrafisz uwin膮膰 si臋 z prac膮! Przecie偶 Juliusz przyni贸s艂 ci we艂n臋 nie dalej jak tydzie艅 temu!

- Oszcz臋d藕 sobie tych pochwa艂. Co innego mo偶e stara kobieta pocz膮膰 z nadmiarem czasu? - Wsta艂a. - Mo偶e napijesz si臋 poski? By艂 to nap贸j biedak贸w i 偶o艂nierzy, od艣wie偶aj膮ca mieszanka taniego wina z wod膮.

- Ch臋tnie - odpar艂a Feba.

Wzi臋艂a czark臋 i patrzy艂a z u艣miechem, jak Priska nape艂nia drug膮 dla Juliusza. Potem staruszka z powrotem usiad艂a wygodnie i westchn臋艂a.

Feba zosta艂a u niej godzin臋. Z przyjemno艣ci膮 s艂ucha艂a, jak Priska powtarza opowie艣ci, kt贸re syn przywozi艂 ze swoich rejs贸w.

- Decymus wraca艂 z podr贸偶y morskich opalony i pe艂en 偶ycia - powiedzia艂a smutno Feba. - Zawsze mu tego zazdro艣ci艂am. Kiedy by艂 m艂ody, tak bardzo chcia艂 poznawa膰 nowe kraje, wytycza膰 nowe szlaki handlowe, wiedzie膰, co dzieje si臋 na najdalszych kra艅cach cesarstwa. Czasem widzia艂am wyraz jego twarzy i czu艂am, 偶e jestem mu ci臋偶arem.

- Kocha艂 ci臋, pani - rzek艂 spokojnym g艂osem Juliusz.

Nagle 艂zy nap艂yn臋艂y jej do oczu, odwr贸ci艂a wi臋c g艂ow臋, 偶eby je ukry膰. Zak艂opotana milczeniem, jakie zapad艂o w pokoju, wsta艂a. Po jakim艣 czasie odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e Priska przygl膮da si臋 jej z osobliw膮 min膮.

- Wybacz - szepn臋艂a, widz膮c, 偶e oczy starej kobiety te偶 nape艂ni艂y si臋 艂zami.

- Nie ma tu nic do wybaczania - sapn臋艂a Priska. - Wol臋 patrze膰 na twoje cierpienie ni偶 na to, jak pr贸bujesz nadrabia膰 min膮.

Feba skrzywi艂a si臋. Pochyli艂a si臋 i poca艂owa艂a zwi臋d艂y i pomarszczony policzek staruszki.

- Bardzo trudno co艣 przed tob膮 ukry膰, dostojna starsza pani.

- Wola艂aby艣, 偶ebym by艂a 艣lepa i g艂ucha?

- Zobaczymy si臋 za kilka dni.

Priska poklepa艂a j膮 po policzku.

- Przy艣lij mi jeszcze we艂ny.

Przez ca艂膮 drog臋 do sk艂ad贸w nale偶膮cych do Walerian贸w Feba nie powiedzia艂a ani jednego s艂owa. G艂ow臋 mia艂a przepe艂nion膮 wspomnieniami o Decymusie, Markusie i Julii. Chcia艂a odsun膮膰 od siebie te my艣li nios膮ce tylko trwog臋. Musi pogodzi膰 si臋 ze stratami. Musi robi膰 dalej to, czego oczekuje od niej B贸g. "Kochajcie si臋 wzajemnie" - powiedzia艂 Jezus uczniom, i ona to w艂a艣nie stara艂a si臋 robi膰. Jej zadaniem by艂o pomaga膰 wszystkim, kt贸rym by艂a w stanie pom贸c.

Przesz艂o艣膰 i przysz艂o艣膰 wymyka si臋 cz艂owiekowi. Przesz艂o艣ci nie mo偶na zmieni膰. Przysz艂o艣膰 wykracza poza ludzk膮 wyobra藕ni臋. Nie chcia艂a wi臋c jej sobie wyobra偶a膰. Ale nie potrafi艂a st艂umi膰 swych my艣li. B贸l po stracie Decymusa by艂 ci臋偶arem ponad jej si艂y. Ale nie do zniesienia by艂a my艣l, 偶e jedno i drugie jej dziecko marnuje swe 偶ycie. Wszystko zatem, co ma, to ta chwila, wi臋c musi nale偶ycie j膮 wykorzysta膰. Czemu s艂u偶y艂oby pogr膮偶enie si臋 w 偶alu i 偶a艂obie, rozwa偶anie bez ko艅ca swych czyn贸w i zastanawianie si臋, czy nie mog艂a post臋powa膰 inaczej? Czy mog艂a odmieni膰 bieg 偶ycia Markusa albo Julii? Czy mog艂a?

Kiedy uzna艂a Jezusa za swojego Zbawiciela, wzi臋艂a na siebie Jego jarzmo. Teraz musi pokaza膰, 偶e jest Go warta. "Kochajcie si臋 wzajemnie" - powiedzia艂 swym aposto艂om i uczniom. Kochajcie si臋 wzajemnie nie w s艂owach, lecz w czynach. Czy nie oznacza to, 偶e trzeba co艣 robi膰 dla innych? Z pewno艣ci膮 jej praca jest zgodna z wol膮 Boga.

W sk艂adach czeka艂a lektyka. Juliusz pom贸g艂 Febie wsi膮艣膰. Opad艂a wyczerpana na poduszki. Musi odpocz膮膰 w drodze do domu, by mog艂a poczyni膰 przygotowania do dnia jutrzejszego. Nie potrafi艂a si臋 jednak odpr臋偶y膰.

W willi panowa艂a cisza. By艂a to ta pora dnia, kt贸rej najbardziej si臋 obawia艂a. Powr贸t do pustego domu. Spojrza艂a przez perystyl na drzwi lararium, ale zaraz odwr贸ci艂a wzrok. Wiedzia艂a, 偶e powinna si臋 pomodli膰, ale by艂a zbyt zm臋czona, nawet 偶eby my艣le膰. Wesz艂a na g贸r臋 i nie zadaszonym korytarzem uda艂a si臋 do swojej sypialni. Zdj臋艂a szal i wysz艂a na balkon, z kt贸rego rozci膮ga艂 si臋 widok na Efez. Zachodz膮ce s艂o艅ce o艣wietli艂o Artemizjon i miasto l艣ni艂o wszystkimi kolorami. By艂o pi臋knie zabudowane, zadziwia艂o sw膮 wspania艂o艣ci膮. Tysi膮ce ludzi przychodzi艂o do o艂tarzy Artemidy, by uczepi膰 si臋 czczych obietnic. Czy Julia nadal tam chodzi?

- Przynios艂am co艣 do zjedzenia, pani - us艂ysza艂a dochodz膮cy zza plec贸w g艂os s艂u偶ebnej.

- Dzi臋kuj臋, Lawinio - powiedzia艂a Feba, nie odwracaj膮c g艂owy.

Musi zaprzesta膰 tych rozmy艣la艅 o Julii. Co dobrego wyniknie z tego, 偶e b臋dzie ci膮gle wraca艂a do przesz艂o艣ci i szuka艂a b艂臋d贸w, jakie pope艂ni艂a? Kiedy ostatnio posz艂a odwiedzi膰 Juli臋, Prymus wprowadzi艂 j膮 do triclinium.

- Nie czuje si臋 dzisiaj dobrze - wyja艣ni艂, ale by艂o a偶 nadto oczywiste, 偶e Julia si臋 upi艂a.

Kiedy Julia zobaczy艂a matk臋, zacz臋艂a g艂o艣no wrzeszcze膰, obrzucaj膮c swego m臋偶a gorsz膮cymi obelgami i oskar偶eniami. Feba by艂a wstrz膮艣ni臋ta i udr臋czona. Nigdy nie s艂ysza艂a, by kto艣 przemawia艂 j臋zykiem, jakiego u偶ywa艂a jej rodzona c贸rka. Prymus sta艂 z zak艂opotan膮 min膮 i prosi艂 Feb臋, by zechcia艂a wybaczy膰 Julii takie zachowanie, ale to rozw艣cieczy艂o tylko jeszcze bardziej Juli臋. Przekl臋艂a go. Zawstydzona i zrozpaczona Feba wysz艂a. Czasem pojawia艂o si臋 mocne przekonanie, 偶e musi da膰 pok贸j Julii, musi pozwoli膰, by sama znalaz艂a drog臋 do domu. Julia by艂a wi臋c dla niej stracona. Tak samo Markus. Przypomnia艂a sobie, po co wyruszy艂 w podr贸偶 i zacz臋艂a si臋 zastanawia膰, czy kiedykolwiek jeszcze go zobaczy. Spr贸bowa艂a odwr贸ci膰 my艣li od swoich dzieci i skupi膰 si臋 na potrzebach wd贸w, kt贸re odwiedzi jutro. Zrobi艂a dla Julii i Markusa wszystko, co by艂o w jej mocy. Rozpami臋tywanie przesz艂o艣ci niweczy艂o tylko ich szans臋 na odmienion膮 przysz艂o艣膰. Musi pomaga膰 tym, kt贸rym mo偶e pom贸c, a przesta膰 my艣le膰 o tych, kt贸rym pom贸c nie jest w stanie. Byli jednak jej dzie膰mi. Czy偶 mog艂a o nich zapomnie膰? Jak znie艣膰 udr臋k臋, kt贸r膮 sami na siebie 艣ci膮gn臋li? Samotna i zagubiona w swym poczuciu kl臋ski Feba zacisn臋艂a d艂onie na 偶elaznej barierce i zacz臋艂a p艂aka膰. Zawiod艂a swoje dzieci. Za ma艂o je kocha艂a, nie potrafi艂a nauczy膰 ich tego, co pomog艂oby im 偶y膰. A c贸偶 mo偶e uczyni膰 teraz? Czu艂a si臋 bezradna, znik膮d nie spodziewa艂a si臋 cho膰by odrobiny nadziei.

- Zosta艂am zwyci臋偶ona, Panie. Co mog臋 uczyni膰? O Bo偶e, co mam czyni膰?

Dr偶a艂a, czu艂a zam臋t w g艂owie. Przycisn臋艂a czubki palc贸w do bol膮cych skroni. Przypomnia艂a sobie, jak Julia bieg艂a przez ogr贸d i rzuca艂a si臋 w ramiona ojca, kiedy ten wraca艂 z dalekiej podr贸偶y. Prawie s艂ysza艂a nadal jej radosny 艣miech, kiedy Decymus podrzuca艂 j膮 wysoko w powietrze, a potem tuli艂 do piersi, szepcz膮c o tym, na jak膮 pi臋kn膮 dziewczynk臋 wyros艂a od czasu, kiedy wyjecha艂 kilka miesi臋cy temu. A potem ta sama c贸rka krzycza艂a, 偶e go nienawidzi i 偶yczy艂a mu 艣mierci.

"Jezu, co mog臋 uczyni膰 dla mojego dziecka? Co mog臋? O Bo偶e, wska偶 mi drog臋!"

Sp艂yn臋艂a na ni膮 dziwna s艂abo艣膰 i Feba poczu艂a, 偶e si臋 w niej zanurza. Lewym ramieniem przywar艂a do barierki, by nie upa艣膰. Usiad艂a na posadzce i opar艂a si臋 ci臋偶ko o 偶elazne pr臋ty. Chcia艂a zawo艂a膰 s艂u偶ebn膮, ale kiedy otworzy艂a usta, doby艂 si臋 z nich tylko jaki艣 niezrozumia艂y d藕wi臋k. Chcia艂a d藕wign膮膰 si臋 na nogi, ale prawa r臋ka i prawa noga by艂y bez czucia. Wype艂ni艂 j膮 strach i s艂ysza艂a ju偶 tylko bicie w艂asnego serca. S艂o艅ce zachodzi艂o powoli, rzucaj膮c na jej plecy ciep艂y, r贸偶owy blask.

Kto艣 zastuka艂 do drzwi pokoju Feby.

- Pani?

Drzwi otworzy艂y si臋 powolutku i Lawinia zajrza艂a do 艣rodka.

Zmarszczy艂a lekko brwi i przesz艂a do miejsca, gdzie poprzednio postawi艂a tac臋 z jedzeniem. Nietkni臋te. Wyprostowa艂a si臋, trzymaj膮c tac臋, i spojrza艂a w stron臋 艂贸偶ka. Poniewa偶 by艂o puste, raz jeszcze rozejrza艂a si臋 po sypialni, a potem skierowa艂a spojrzenie na balkon. Krzykn臋艂a i wypu艣ci艂a z r膮k tac臋. W ca艂ym domu s艂ycha膰 by艂o trzask.

- Pani! - krzykn臋艂a znowu Lawinia i rzuci艂a si臋 ku Febie. Pad艂a na kolana i pochyli艂a si臋 nad swoj膮 pani膮. - Pani! O pani!

Juliusz wpad艂 do pokoju i zobaczy艂 s艂u偶ebn膮 kl臋cz膮c膮 i 艂kaj膮c膮 na balkonie. Podbieg艂.

- Co si臋 sta艂o?

Odsun膮艂 dziewczyn臋, 偶eby podnie艣膰 Feb臋 z zimnych p艂yt posadzki.

- Nie wiem! Przysz艂am po tac臋 i zobaczy艂am, 偶e pani tu le偶y.

- Przesta艅偶e ju偶 p艂aka膰, dziewczyno!

Zani贸s艂 Feb臋 do 艂贸偶ka i delikatnie j膮 po艂o偶y艂. Mia艂a otwarte oczy, l艣ni艂 w nich l臋k. Unios艂a odrobin臋 lew膮 r臋k臋. Chwyci艂 t臋 d艂o艅.

- Pledy! - rozkaza艂 i us艂ysza艂, jak dziewczyna wybiega z pokoju. - Zbyt d艂ugo ci臋偶ko pracowa艂a艣, pani. Teraz odpoczniesz i za par臋 dni wr贸cisz do siebie - powiedzia艂 z pewno艣ci膮, kt贸rej wcale nie czu艂.

Przebieg艂 go zimny dreszcz strachu o ni膮. G艂aska艂 jej czo艂o i zastanawia艂 si臋, czy Feba rozumie, co on do niej m贸wi. Ca艂a jedna strona jej twarzy zwiotcza艂a, powieka i k膮cik ust opad艂y. Co艣 m贸wi艂a, lecz nie spos贸b by艂o zrozumie膰 s艂贸w. Im bardziej si臋 stara艂a, tym wi臋ksza ogarnia艂a j膮 bezw艂adno艣膰. Nie mog膮c tego znie艣膰, po艂o偶y艂 jej palec na ustach.

- Nic nie m贸w, pani. Odpocznij. Za艣nij.

艁zy sp艂ywa艂y jej po policzkach. Zamkn臋艂a oczy.

Wr贸ci艂a Lawinia z pledami. Przyszli te偶 inni s艂udzy, ci, kt贸rzy kochali swoj膮 pani膮 i bali si臋 o ni膮.

- Gajusz poszed艂 po lekarza - powiedzia艂a Perenna, dziewczyna pe艂ni膮ca s艂u偶b臋 na dole. Jeden z m艂odszych niewolnik贸w przyni贸s艂 wi臋cej drewna do piecyka, kt贸ry przysun膮艂 bli偶ej 艂贸偶ka. Praczka, kucharz i reszta s艂u偶by st艂oczyli si臋 przy 艂贸偶ku, ogarni臋ci 偶a艂o艣ci膮, jakby Feba ju偶 umar艂a. Syn kucharza, Gajusz, przyprowadzi艂 medyka prosto do pokoju Feby. Juliusz poleci艂, by wszyscy wyszli, sam za艣 sta艂 przygl膮daj膮c si臋, jak lekarz bada jego pani膮.

- Co si臋 jej sta艂o, panie? - spyta艂, kiedy tamten zako艅czy艂 badanie.

Lekarz nic nie powiedzia艂. Oddali艂 si臋 troch臋 od 艂贸偶ka i spojrza艂 na Juliusza.

- Ty zajmujesz si臋 domem?

- Tak, panie.

Lekarz potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nic nie da si臋 zrobi膰.

- Co to jest? Co si臋 jej sta艂o?

- B贸g dotkn膮艂 j膮 i spowodowa艂 atak m贸zgu. Nie wie nawet, co si臋 wok贸艂 niej dzieje.

- Nie pomo偶esz jej?

- Nic tu nie zdzia艂am. Jest to w r臋kach boga, kt贸ry j膮 dotkn膮艂.

Spojrza艂 w stron臋 drzwi, ale Juliusz zagrodzi艂 mu drog臋.

- Jeste艣 lekarzem. Nie mo偶esz odej艣膰 i zostawi膰 jej w takim stanie!

- Kim jeste艣, by mnie poucza膰? Wiem znacznie wi臋cej ni偶 ty o tych sprawach i powiadam ci, 偶e nic nie mo偶na uczyni膰. Masz dwie rzeczy do wyboru. Mo偶esz od偶ywia膰 j膮, by 偶y艂a, w nadziei, 偶e b贸stwo, kt贸re jej to uczyni艂o, zechce zdj膮膰 z niej przekle艅stwo. Albo mo偶esz sprawi膰, by umar艂a godnie.

- Umar艂a godnie?

- W艂a艣nie tak. I to radz臋 ci zrobi膰. Oka偶 lito艣膰 i nalej jej nieco tego specyfiku do napoju - powiedzia艂 i wyci膮gn膮艂 r臋k臋, w kt贸rej trzyma艂 ma艂膮 fiolk臋. Poniewa偶 Juliusz sta艂 nieruchomo, postawi艂 fiolk臋 na stoliku obok 艂贸偶ka. - Mo偶esz pozwoli膰, by sama natura dokona艂a dzie艂a - doda艂 - ale moim zdaniem by艂oby to straszliwe okrucie艅stwo. - Spojrza艂 w stron臋 艂o偶a. - W tym stanie nie jest potrzebna ani samej sobie, ani innym. Jestem pewien, 偶e gdyby mog艂a wybiera膰, wybra艂aby 艣mier膰.

Kiedy Juliusz zosta艂 sam z Feb膮, usiad艂 ci臋偶ko przy 艂贸偶ku i przyjrza艂 si臋 swojej pani. Le偶a艂a nieruchoma, blada, ca艂kowicie bezradna. Mia艂a zamkni臋te oczy. Jedynym znakiem 偶ycia by艂o 艂agodne unoszenie si臋 i opadanie piersi. Czy potrafi znie艣膰 偶ycie bez niej? Juliusz wzi膮艂 ma艂膮 fiolk臋 do r臋ki i przyjrza艂 si臋 jej. D藕wi臋cza艂y mu w uszach s艂owa, kt贸rymi lekarz opisa艂 jej stan. Musi my艣le膰 o niej, o tym, czego chcia艂aby ona. Jednak po chwili odstawi艂 fiolk臋 na stolik.

- Nie mog臋 tego uczyni膰, pani - powiedzia艂 urywanym g艂osem. - Wybacz mi. Nie mog臋 pozwoli膰, by艣 odesz艂a.

Zamkn膮艂 jej lew膮 r臋k臋 w swoich d艂oniach.

Rozdzia艂 XVI

Postaw tac臋 tutaj - powiedzia艂 Aleksander s艂udze, kt贸ry wszed艂 do biblioteki. Nie podni贸s艂 nawet oczu znad zwoju, w kt贸ry si臋 zag艂臋bia艂. Z rozdra偶nieniem stukn膮艂 palcem w pergamin. - Rafo, przegl膮da艂em wiele razy te zapiski, ale nadal nie wiem, co si臋 jej sta艂o. K膮piele i masa偶e nie da艂y 偶adnego rezultatu. Jej samopoczucie jest r贸wnie z艂e, jak kilka tygodni temu. Hadassa sta艂a przy oknie i wygl膮da艂a na Efez. Jak偶e daleko znale藕li si臋 od kramiku ko艂o 艂a藕ni! Widzia艂a st膮d Artemizjon, wspania艂膮 fasad臋, kt贸ra przyci膮ga艂a masy w mroczne krainy poga艅skiego kultu. Czu艂a si臋 tu nieswojo, zbyt blisko schod贸w tej plugawej, a zarazem pi臋knej 艣wi膮tyni. Przypomnia艂a sobie, jak Julia stroi艂a si臋 w czerwone szaty, by p贸j艣膰 tam i uwie艣膰 s艂awnego gladiatora, Atretesa. Jak tragicznie si臋 to sko艅czy艂o! Jakie nieszcz臋艣cia spotka艂y tych, kt贸rzy k艂aniali si臋 Artemidzie i innym fa艂szywym bogom!

- Czy s艂uchasz, Hadasso?

Obejrza艂a si臋 na niego.

- Wybacz mi...

- Co o tym my艣lisz? - powt贸rzy艂 pytanie. Ile偶 razy powtarza艂a si臋 ta rozmowa? Czasem Hadassa by艂a tak zm臋czona i przybita, 偶e mog艂a tylko p艂aka膰. Jak teraz, kiedy b艂膮dzi艂a my艣lami gdzie indziej. Czemu ostatnio tak cz臋sto pojawia si臋 w jej my艣lach Markus?

- Hadasso?

- Mo偶e zbyt skwapliwie zacz膮艂e艣 leczy膰 symptomy, zaniedbuj膮c g艂臋bsze przyczyny.

- Dok艂adniej. Musisz wyja艣ni膰 to dok艂adniej.

- Powiedzia艂e艣, 偶e badanie Wanescji nie ujawni艂o niczego, co wyja艣nia艂oby powag臋 i uporczywo艣膰 jej licznych dolegliwo艣ci.

- Powiedzia艂em.

- Co o niej wiesz?

- Jest bogata. Tyle wiem. Jej m膮偶 jest jednym z doradc贸w prokonsula.

Hadassa obr贸ci艂a si臋 w jego stron臋 i Aleksander podni贸s艂 wzrok na b艂臋kitne zas艂ony przykrywaj膮ce jej blizny. Kiedy poprawi艂a si臋 jego sytuacja finansowa, kupi艂 jej nowe tuniki i zas艂ony, ale ona nadal ubiera艂a si臋 na szaro. W ko艅cu rozgniewa艂o go to.

- Dlaczego z takim uporem ubierasz si臋 jak widmo 艣mierci? Czy tw贸j B贸g ma co艣 przeciwko kolorom, 偶e musisz wygl膮da膰 jak kruk w zas艂onach? Bardziej przypominasz s艂ug臋 艣wiata podziemnego, kogo艣, kto got贸w jest przeprawi膰 cz艂owieka na drug膮 stron臋 Styksu ni偶 uzdrowicielk臋.

Oczywi艣cie natychmiast po偶a艂owa艂 swojego wybuchu i poprosi艂 o wybaczenie. Ale nast臋pnego ranka zobaczy艂 j膮 w b艂臋kitnych szatach i zas艂onach. Czu艂 si臋 zawstydzony, gor膮co uderzy艂o mu do twarzy. Nast膮pi艂a w nim jaka艣 subtelna zmiana stosunku do niej i nie wiedzia艂 zbyt dobrze, na czym to polega i co oznacza. Pacjenci cz臋sto dawali jej pieni膮dze. Nigdy nie odmawia艂a. Przyjmowa艂a dar, szepcz膮c s艂owa podzi臋kowania, a potem po prostu wrzuca艂a monety do pude艂ka, kt贸re odstawia艂a na p贸艂k臋. I zapomina艂a o nich. Otwiera艂a pude艂ko tylko wtedy, gdy sz艂a odwiedzi膰 pacjent贸w, kt贸rych leczyli ko艂o 艂a藕ni. Przesypywa艂a jego zawarto艣膰 do sakiewki i zabiera艂a ze sob膮. Kiedy wraca艂a, sakiewka by艂a zawsze pusta. Jednak jej czas by艂 coraz cenniejszy, gdy偶 praktyka Aleksandra powi臋ksza艂a si臋 i wszyscy chcieli, 偶eby Hadassa si臋 nimi zajmowa艂a.

- Czy s艂ysza艂a艣, Hadasso, co powiedzia艂em?

Niepokoi艂o go jej zamy艣lenie. Czy znowu si臋 modli? Czasem poznawa艂 to po atmosferze spokoju, jaka si臋 wok贸艂 niej wytwarza艂a.

- S艂ysza艂am, panie. Czy my艣lisz, 偶e choroba Wanescji ma jaki艣 zwi膮zek z bogactwem?

Aleksander czu艂 si臋 zm臋czony, ale stara艂 si臋 zapanowa膰 nad zniecierpliwieniem. Zapad艂 ju偶 zmierzch, a on przyj膮艂 dzisiaj ponad dwudziestu pacjent贸w, z kt贸rych wi臋kszo艣膰 cierpia艂a na drobne, 艂atwe do wyleczenia dolegliwo艣ci. Przypadek Wanescji to co艣 zupe艂nie innego. A jej m膮偶 by艂 wa偶n膮 osobisto艣ci膮. Nietrafna diagnoza mog艂a oznacza膰 koniec kariery Aleksandra. Bywa艂y dni, kiedy pragn膮艂 znale藕膰 si臋 z powrotem w kramiku przy 艂a藕niach.

- I tym razem prowadzisz mnie, ale nie wiem dok膮d - powiedzia艂. - Wyjaw po prostu, co o tym my艣lisz i nie spodziewaj si臋, 偶e sam b臋d臋 umia艂 wyci膮gn膮膰 wnioski.

Obr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na niego.

- Nie wiem, co nale偶y uczyni膰 - odpar艂a otwarcie. - Jeste艣 medykiem i 偶膮dasz odpowiedzi medycznych. Wszystkiego, co wiem o diecie, dowiedzia艂am si臋 z Pi臋cioksi臋gu, a to ju偶 przecie偶 sobie zanotowa艂e艣. Wszystkiego, co wiem o lekarstwach, nauczy艂am si臋 od ciebie. Wszystkiego, co wiem o masa偶ach i nacieraniach, nauczy艂am si臋 obserwuj膮c ciebie.

- M贸dl si臋 wi臋c i wyjaw, co powie ci B贸g.

Hadassa zacisn臋艂a d艂onie.

- Modl臋 si臋. O tak, modl臋 si臋 bez ustanku. Za ciebie. - Odwr贸ci艂a si臋 znowu. - I za innych... - doda艂a po chwili.

Czy z Markusem wszystko dobrze? Sk膮d ta natr臋tna potrzeba, by si臋 za niego modli膰? A co z Juli膮? Czemu ci膮gle teraz o niej my艣li? "Panie, nie ustaj臋 w modlitwie, a nie zazna艂am ukojenia."

- Tak wi臋c dolegliwo艣ci Wanescji nie s膮 natury cielesnej - powiedzia艂, zawzi臋cie szukaj膮c odpowiedniej kuracji. Hadassa milcza艂a. Mo偶e zastanawia si臋 nad t膮 spraw膮. Aleksander wzi膮艂 z tacy troch臋 mi臋sa i nala艂 sobie wina. - No dobrze. Podejd藕my do tego zgodnie z prawid艂ami logiki. Nie chodzi o stron臋 cielesn膮, lecz duchow膮. - Rozgryz艂 i prze艂kn膮艂 kawa艂ek kruchej wo艂owiny. - Mo偶e chodzi o to, 偶eby zmieni膰 jej spos贸b my艣lenia.

- A czy ty odmienisz sw贸j?

Podni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na stoj膮c膮 przy oknie Hadass臋. W jej postawie by艂o co艣, co sprawia艂o, 偶e promieniowa艂 od niej jaki艣 smutek. Zmarszczy艂 lekko brwi. Przeszed艂 przez pok贸j i po艂o偶y艂 jej r臋ce na ramionach.

- Wierz臋, Rafo, we wszystko, co mi m贸wisz. Przysi臋gam. Wiem, 偶e B贸g istnieje. Wiem, 偶e jest pot臋偶ny.

- Nawet diab艂y wierz膮, Aleksandrze.

Zacisn膮艂 d艂onie i obr贸ci艂 Hadass臋. Ogarn臋艂a go jaka艣 niewyt艂umaczalna furia i zerwa艂 zas艂on臋 z jej twarzy, by zajrze膰 w czarne oczy.

- O czym ty m贸wisz? Jestem wed艂ug ciebie diab艂em?

- M贸wi臋 tylko, 偶e masz w g艂owie wiedz臋 i nic poza tym, a to za ma艂o. Zbawcz膮 wiedz臋 nosi si臋 w sercu.

- Chc臋 zbawczej wiedzy - rzek艂, 艂agodniej膮c. Znowu my艣la艂 o Wanescji. - Jak s膮dzisz, czego pragn膮艂em przez ca艂y ten czas, odk膮d mieszkamy razem?

Hadassa potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Jego r臋ce osun臋艂y si臋 z jej ramion. Opad艂 na sto艂ek.

- Wierz臋, Rafo. Odmawiam sumiennie wszystkie modlitwy, kt贸re od ciebie s艂ysza艂em, a nadal nie mam odpowiedzi, kt贸rych potrzebuj臋. Powiedz, co robi臋 藕le.

- By膰 mo偶e nie otrzymujesz odpowiedzi, gdy偶 prosisz o niew艂a艣ciwe rzeczy. - Po艂o偶y艂a d艂onie na jego d艂oniach. - Mo偶e pragniesz posi膮艣膰 moc Boga, nie za艣 m膮dro艣膰 objawion膮.

Aleksander westchn膮艂.

- Przyj膮艂bym cokolwiek, byleby pom贸c tej kobiecie w powrocie do zdrowia. Niczego innego nie pragn臋, Rafo, tylko leczy膰 ludzi.

- I ja pragn臋 tego, lecz w innym obszarze. B贸g jest przed wszystkim innym.

- Ja znam tylko obszar rzeczywisto艣ci. Cia艂o i ko艣ci. Ziemi臋. Rozum. Musz臋 obraca膰 si臋 w艣r贸d rzeczy, kt贸re znam najlepiej.

- My艣l wi臋c o tym tak: 偶ycie jest jak staw, a ka偶de nasze postanowienie i czyn to kamyk rzucony w wod臋. Po powierzchni rozchodz膮 si臋 coraz szersze kr臋gi. Mo偶e Wanescja cierpi wskutek wybor贸w, jakich dokona艂a w swym 偶yciu.

- My艣la艂em i o tym. Powiedzia艂em, 偶eby powstrzyma艂a si臋 przed wsp贸艂偶yciem z m臋偶czyznami. Poza m臋偶em. Ponadto wyrzek艂a si臋 ju偶 wina i lotosu.

- Nadal nie pojmujesz, Aleksandrze. Odpowiedzi膮 nie jest usuwanie jakich艣 rzeczy ze swego 偶ycia albo dorzucanie kolejnych regu艂 post臋powania. Odpowied藕 to powierzenie swego 偶ycia Bogu, kt贸ry ci臋 stworzy艂. A On jest pod ka偶dym wzgl臋dem tak samo rzeczywisty, jak cia艂o i krew, jak ziemia, jak rozum. Lecz nie potrafi臋 sprawi膰, by艣 to dostrzeg艂. Nie umiem otworzy膰 twych oczu i uszu.

Westchn膮艂 ci臋偶ko i wsta艂. Potar艂 d艂oni膮 kark i wr贸ci艂 do swoich pergamin贸w.

- Nie my艣l臋, Rafo, by Wanescja szuka艂a Boga.

- Wiem - odpowiedzia艂a spokojnie Hadassa.

Wanescja by艂a podobna do wielu pacjent贸w, kt贸rzy przychodzili do Aleksandra i do niej, odk膮d Antonia powi艂a dziecko. Ludzie ci oczekiwali magicznej kuracji i szybkiego powrotu do zdrowia. Niekt贸rzy byli bladzi i wychudzeni, praktykowali wymiotowanie jednego wytwornego pokarmu, by zje艣膰 drugi. Inni skar偶yli si臋 na dygotanie mi臋艣ni, a zalatywa艂o od nich winem i cierpieli na 偶贸艂taczk臋. Wszyscy, m臋偶czy藕ni i kobiety, prowadzili 偶ycie nie uporz膮dkowane, pragn臋li jednak, by wyleczy膰 ich z wrzod贸w albo trudno艣ci z wydalaniem. Prawie wszyscy 偶膮dali jednego: przywr贸膰 mi zdrowie, abym m贸g艂 robi膰, co zechc臋. Chcieli grzeszy膰, a nie ponosi膰 kary.

"Jak mo偶esz znie艣膰 nas, Ojcze, skoro jeste艣my tacy uparci i g艂upi? Jak mo偶esz znosi膰 nas wszystkich?"

Biedny Aleksander - wsp贸艂czuj膮cy ich cierpieniom, pragn膮cy zosta膰 mistrzem sztuki lekarskiej, t臋skni膮cy za konkretnymi lekarstwami na wszystkie dolegliwo艣ci rodzaju ludzkiego. 艢rodki lecznicze! Zawsze my艣la艂 w terminach 艣rodk贸w leczniczych. Unikaj s艂o艅ca w po艂udnie albo porannych i wieczornych ch艂od贸w. Dbaj, by nie oddycha膰 powietrzem znad bagien. Obserwuj zabarwienie uryny. Wykonuj 膰wiczenia gimnastyczne, bierz na poty, cz臋sto za偶ywaj oczyszczaj膮cych k膮pieli, stosuj masa偶, czytaj na g艂os, chod藕, biegaj, uprawiaj gry. Miej baczenie na spos贸b krojenia mi臋sa, rodzaj ziemi, z kt贸rej wyros艂y twoje pokarmy, jako艣膰 wody i 艣wie偶o艣膰 jad艂a.

Nikt z tych ludzi nie u艣wiadamia艂 sobie, 偶e jest nie tylko istot膮 cielesn膮, 偶e B贸g poprzez sam fakt stworzenia wycisn膮艂 na nim swe pi臋tno. Woleli swoich bo偶k贸w, namacalnych, obdarzonych tak膮 sam膮 kapry艣n膮 natur膮 jak oni, 艂atwych do zrozumienia. Potrzebowali czego艣 uleg艂ego ich woli. B贸g za艣 jest niepoj臋ty, nienamacalny, nie daj膮cy si臋 obj膮膰 ani pozna膰 ludzkim rozumem. Nie chcieli 偶ycia naznaczonego po艣wi臋ceniem samego siebie, nie chcieli czysto艣ci ani zobowi膮za艅; 偶ycia, w kt贸rym spe艂nia si臋 Jego, nie za艣 ich wola. Chcieli by膰 panami swego 偶ycia, chcieli 偶y膰 po swojemu, nie ponosz膮c przy tym za nic odpowiedzialno艣ci.

"A Ty pozwalasz na to, Ojcze. Ca艂kowicie odmawiasz pogwa艂cenia naszej wolnej woli. O Panie Jezu, czasem pragn臋, by艣 wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i potrz膮sn膮艂 nami tak mocno, a偶eby nikt z nas nie m贸g艂 si臋 Ciebie wyrzec, a偶eby ka偶dy m臋偶czyzna, ka偶da kobieta, ka偶de dziecko oddali ci pok艂on. Wybacz nam, Panie. Wybacz mnie. Brak mi odwagi. Tam przy 艂a藕niach widzia艂am Twoje dzie艂a, lecz tu, Panie, widz臋 tylko b贸l i uporczyw膮 walk臋. Ojcze, ci膮gle widz臋 w ich twarzach Juli臋. Widz臋 to samo nienasycone, rozwi膮z艂e 艂aknienie. Umocnij mnie, Panie. Prosz臋, daj mi wi臋cej si艂y."

- Zamierzam powiedzie膰 Wanescji i jej m臋偶owi, 偶e musz膮 znale藕膰 sobie innego lekarza - oznajmi艂 Aleksander, zwijaj膮c rulon.

Hadassa obrzuci艂a go zdziwionym spojrzeniem.

- Jaki pow贸d podasz?

- Prawdziwy - odpar艂 po prostu. - Powiem, 偶e wed艂ug ciebie jej choroba jest natury duchowej. Nie b臋d臋 walczy艂 przeciwko Bogu. - Wsun膮艂 zw贸j do jednej z wielu przegr贸dek p贸艂ki nad sto艂em. - Mo偶e polec臋 im Witruwiusza. On got贸w jest podj膮膰 ka偶d膮 walk臋.

- Nie posy艂aj jej do wieszczka, panie.

- Do kogo zatem?

- Niech sama postanowi.

Kto艣 zastuka艂 do drzwi i Aleksander krzykn膮艂, 偶e mo偶na wej艣膰.

Wszed艂 Raszyd.

- Na dole czeka m艂odzieniec, kt贸ry przyszed艂 po Raf臋. Powiedzia艂, 偶e jego pani dozna艂a nag艂ego, dziwnego parali偶u. Nie zawraca艂bym ci g艂owy, panie, ale kiedy poda艂 jej imi臋, pomy艣la艂em, 偶e lepiej ci o tym powiedzie膰.

- Jak si臋 nazywa?

- Feba Walerian.

Hadassa poderwa艂a g艂ow臋. Raszyd spojrza艂 na ni膮 uwa偶nie.

- Znasz to imi臋?

- Wszyscy je znaj膮 - odpar艂 Aleksander. - Decymus Windacjusz Walerian by艂 jednym z najmo偶niejszych kupc贸w w Rzymie. Kr膮偶膮 legendy, jak to zacz膮艂 dzia艂alno艣膰 tu, w Efezie, a potem przeni贸s艂 si臋 na rzymskie wzg贸rza, gdzie mo偶na obraca膰 wi臋kszymi pieni臋dzmi. Tam rozkwit艂y jego przedsi臋biorstwa. S艂ysza艂em, 偶e kilka lat temu wr贸ci艂 tu z ca艂膮 rodzin膮 i umar艂 wskutek wyniszczaj膮cej choroby. Ostatnio s艂ysza艂em, 偶e jego syn, Markus Lucjanus, przej膮艂 przedsi臋biorstwa po ojcu. Czy to syn przys艂a艂 s艂ug臋?

Serce Hadassy bi艂o jak oszala艂e.

- Tego nie wyjawi艂 - rzek艂 Raszyd. - Przyszed艂em, panie, bo wiem, 偶e imi臋 Walerian jest znacznie pot臋偶niejsze ni偶 Magonianus.

Aleksander uni贸s艂 brwi.

- Przyszed艂 wi臋c w艂a艣ciwie z wezwaniem.

- Wcale nie, panie. B艂aga, jakby od tego zale偶a艂o jego 偶ycie.

- Walerian. Nie wiem, czy chc臋 mie膰 do czynienia z kim艣 tak pot臋偶nym - powiedzia艂 Aleksander, przypomniawszy sobie, jakich trosk przysporzy艂a mu Wanescja. Wystarcz膮 k艂opoty z ni膮. Czy powinien podejmowa膰 jeszcze jedno ryzyko?

- Powiedz mu, 偶e przyjdziemy - oznajmi艂a wstaj膮c Hadassa.

Zaskoczony Aleksander zaprotestowa艂.

- Trzeba si臋 nad tym zastanowi膰!

- Jeste艣 lekarzem, Aleksandrze, albo nim nie jeste艣.

Hadassa nie rozpozna艂a s艂ugi. By艂 m艂ody, przystojny, mia艂 艣niad膮 cer臋. Takiego niewolnika mog艂a kupi膰 Julia, nigdy dostojna Feba.

- Jak si臋 zowiesz?

- Gajusz, pani.

Przypomnia艂a sobie m艂odego ch艂opaka, kt贸ry pracowa艂 w kuchni.

- Raszydzie - powiedzia艂 Aleksander - wezwij lektyk臋.

- To niepotrzebne, panie - oznajmi艂 Gajusz, k艂aniaj膮c si臋. - Lektyka czeka na ulicy.

Szybko zaniesiono ich do willi Walerian贸w po艂o偶onej w najlepszej dzielnicy Efezu. Aleksander pom贸g艂 Hadassie wysi膮艣膰 i wprowadzi艂 j膮 po marmurowych schodach. Jaki艣 niewolnik czeka艂 ju偶 na nich. Otworzy艂 zaraz drzwi i wprowadzi艂 ich do 艣rodka.

- T臋dy, panie - wskaza艂a drog臋 m艂oda kobieta, spiesz膮c ku nast臋pnym schodom z marmuru.

Aleksander zerkn膮艂 do perystylu i pomy艣la艂, 偶e to jeden z najpi臋kniejszych i najbardziej sprzyjaj膮cych odpoczynkowi perystyl贸w, jakie kiedykolwiek widzia艂. Wni贸s艂 Hadass臋 na g贸r臋 i postawi艂 j膮, kiedy znale藕li si臋 w g贸rnym korytarzu. Hadassa lekko si臋 zachwia艂a. Chwyci艂 jej d艂o艅, 偶eby nie upad艂a. D艂o艅 by艂a lodowato zimna.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂.

Hadassa potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i cofn臋艂a r臋k臋. Ruszy艂a w stron臋 sypialni.

Od pierwszego rzutu oka pozna艂a Juliusza. By艂 osobistym s艂ug膮 Decymusa i niewiele mia艂a okazji, 偶eby z nim rozmawia膰. Siedzia艂 teraz przy 艂贸偶ku Feby, twarz mia艂 pokryt膮 g艂臋bokimi bruzdami. By艂 bardzo zatroskany. Niewolnica powiedzia艂a mu co艣 cichym g艂osem i

Juliusz wsta艂 i podszed艂 do nich. Sk艂oni艂 si臋 nisko.

- Panie - rzek艂 - dzi臋kuj臋, 偶e艣 zechcia艂 przyj艣膰. - Raz jeszcze si臋 pok艂oni艂, tym razem przed Hadass膮. - Rafo...

W tym jednym s艂owie zawar艂 ogromny szacunek... i ogromn膮 nadziej臋. Hadassa spojrza艂a na kobiet臋 spoczywaj膮c膮 w 艂o偶u. Podesz艂a do niej powoli, czuj膮c, jak przy ka偶dym kroku nap艂ywaj膮 wspomnienia. W艂osy Feby by艂y rozrzucone na poduszce. Twarz mia艂a blad膮, prawie przezroczyst膮.

Aleksander bada艂 Feb臋 i jednocze艣nie zadawa艂 pytania Juliuszowi. Juliusz opowiedzia艂, jak s艂u偶ebna znalaz艂a Feb臋 na balkonie i 偶e jego pani dobywa艂a z siebie dziwne d藕wi臋ki, i mog艂a poruszy膰 tylko lew膮 r臋k膮.

Kiedy tak rozmawiali, przy czym Aleksander nie przerywa艂 pracy, Hadassa przygl膮da艂a si臋 bacznie Febie. Jej dawna pani mia艂a twarz wiotk膮, usta jej lekko opad艂y, jedno oko by艂o matowe. Po zako艅czeniu badania pr贸bowa艂a powiedzie膰 co艣 Aleksandrowi, ale z jej ust dobywa艂 si臋 tylko niezrozumia艂y be艂kot.

- Bardzo ci臋偶ko pracowa艂a, panie - wyja艣nia艂 Juliusz. - Za ci臋偶ko. Codziennie sz艂a z samego rana do dom贸w ko艂o portu, 偶eby odwiedzi膰 wdowy po 偶eglarzach. Do p贸藕nej nocy tka艂a p艂贸tno na tuniki.

- Musz臋 porozmawia膰 z jej synem - o艣wiadczy艂 Aleksander, unosz膮c jej powiek臋 i pochylaj膮c si臋, 偶eby uwa偶niej przyjrze膰 si臋 oku. - Kilka miesi臋cy temu pop艂yn膮艂 do Judei. Od tego czasu nie da艂 znaku 偶ycia.

Serce Hadassy zamar艂o. Judea! Po co Markus wyprawi艂 si臋 do tego rozdartego wojn膮 kraju? Poczu艂a jednak nag艂y skurcz b贸lu, gdy偶 przypomnia艂a sobie plamy kwiat贸w na galilejskich wzg贸rzach. Aleksander przy艂o偶y艂 ucho do piersi Feby Walerian, 偶eby pos艂ucha膰 oddechu i pracy serca.

- Czy ma inne dzieci? - spyta艂, prostuj膮c si臋.

- C贸rk臋.

- Tutaj, w Efezie?

- Tak, ale nie widywa艂y si臋 ostatnio - odpar艂 Juliusz.

Aleksander oddali艂 si臋 od 艂o偶a. Juliusz pod膮偶y艂 za nim.

Hadassa podesz艂a do Feby. Zobaczy艂a 艂a艅cuszek na szyi i male艅ki medalion wyra藕nie rysuj膮cy si臋 na bladym ciele. Pochyli艂a si臋 i obr贸ci艂a medalion w d艂oni, spodziewaj膮c si臋 ujrze膰 jednego z bog贸w, kt贸rym Feba oddawa艂a cze艣膰 w swoim lararium. Jednak zamiast tego zobaczy艂a pasterza z owieczk膮 na ramionach.

- Och! - szepn臋艂a i poczu艂a, 偶e ogarnia j膮 fala ciep艂a.

Feba poruszy艂a oczami, jedno oko skupi艂o si臋 z przej臋ciem na zas艂onie Hadassy. Hadassa pochyli艂a si臋 jeszcze ni偶ej i patrzy艂a uwa偶nie w twarz Feby.

- Znasz Pana, prawda?

Kilka krok贸w od 艂贸偶ka Aleksander rozmawia艂 z Juliuszem.

- To wylew krwi do m贸zgu.

- Tamten lekarz powiedzia艂 to samo - rzek艂 Juliusz. - Czy mo偶esz jej pom贸c, panie?

- Przykro mi, ale nie - odpar艂 bezbarwnym g艂osem Aleksander. - Nikt tu nic nie pomo偶e. Widzia艂em ju偶 takie przypadki. Jedyne, co mog臋 uczyni膰, to oszcz臋dzi膰 jej cierpie艅, nim wszystko si臋 sko艅czy. Na szcz臋艣cie chyba raczej nie wie, co si臋 wok贸艂 niej dzieje.

- A je艣li wie? - spyta艂 urywanym g艂osem Juliusz.

- To zbyt bolesna mo偶liwo艣膰, by j膮 rozwa偶a膰 - odpowiedzia艂 pos臋pnie Aleksander.

Spojrza艂 na drug膮 stron臋 pokoju i zobaczy艂, 偶e Rafa pochyla si臋 nad 艂贸偶kiem i trzymaj膮c co艣 w d艂oni, przemawia cicho do chorej.

Juliusz te偶 to zauwa偶y艂 i podszed艂 do 艂贸偶ka. Spojrza艂 z zak艂opotaniem na Hadass臋.

- To dla niej bardzo wa偶ne.

- Mam nadziej臋 - odpar艂a spokojnym g艂osem Hadassa. Unios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a spoza b艂臋kitnej zas艂ony na Aleksandra i Juliusza. - Jakich bog贸w ma w lararium? - Juliusz zesztywnia艂 i nic nie powiedzia艂. - Mo偶esz wyjawi膰 mi to bez l臋ku, Juliuszu.

Zamruga艂, zdumiony, 偶e zna jego imi臋.

- 呕adnych - odpar艂, czuj膮c, 偶e mo偶e tej kobiecie zaufa膰 bez reszty. - Ponad dwa lata temu spali艂a wszystkie drewniane b贸stwa. Tamten lekarz powiedzia艂, 偶e to jeden z bog贸w po艂o偶y艂 na niej r臋k臋. Czy my艣lisz, 偶e przez to zachorowa艂a? Czy przekl膮艂 j膮 jaki艣 b贸g, kt贸rego si臋 pozby艂a?

- Nie. B贸g, kt贸remu s艂u偶y twoja pani, jest jedynym prawdziwym Bogiem, i wszystko, co czyni tym, kt贸rzy Go mi艂uj膮 czyni dla ich dobra.

- Czemu wi臋c uczyni艂 jej co艣 takiego? Ona go kocha, Rafo. W Jego s艂u偶bie straci艂a wszystkie si艂y, a teraz lekarz m贸wi oto, 偶e nic nie mo偶na zrobi膰, 偶e mog臋 tylko czeka膰, a偶 umrze. Inni lekarze powiedzieli to samo. Jeden zostawi艂 nawet trucizn臋, by mo偶na by艂o szybko zako艅czy膰 jej 偶ycie. - Wskaza艂 g艂ow膮 na kolorow膮 fiolk臋, stoj膮c膮 na stoliku obok 艂贸偶ka. - Co mog臋 dla niej zrobi膰, Rafo? - Na jego twarzy odmalowa艂a si臋 rozpacz.

- Nie tra膰 nadziei, Juliuszu. Oddycha. 呕yje.

- Ale jej g艂owa? - spyta艂 Aleksander, nie ruszaj膮c si臋 ze swojego miejsca, troch臋 zirytowany, 偶e Hadassa daje nadziej臋 tam, gdzie nie ma ju偶 偶adnej nadziei. - Czy mo偶e by膰 naprawd臋 偶ywy kto艣, czyj m贸zg nie dzia艂a?

Spojrza艂a na Feb臋.

- Zostawcie mnie z ni膮 na chwil臋.

Juliusz, spragniony cudownego uzdrowienia, wyszed艂 natychmiast. Aleksander, kt贸ry widzia艂 przecie偶, czego mo偶e dokona膰 B贸g, nadal trzyma艂 si臋 kurczowo rozumu i pow膮tpiewa艂 w nadprzyrodzon膮 interwencj臋.

- Co zamierzasz?

- Chc臋 z ni膮 porozmawia膰.

- Ona nie rozumie ciebie, Rafo, a i ty nie mo偶esz jej zrozumie膰.

Widzia艂em ju偶 takie przypadki, kiedy studiowa艂em u Flegona. Jej umys艂 ogarn臋艂a mg艂a. Nie mo偶na do niej dotrze膰. B臋dzie marnia艂a fizycznie, a偶 w ko艅cu umrze.

- My艣l臋, Aleksandrze, 偶e ona rozumie bardzo du偶o.

- Sk膮d to wiesz?

- Tylko sp贸jrz w jej oczy.

- Ju偶 to robi艂em.

Po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego przedramieniu.

- Pozw贸l, 偶e porozmawiam z ni膮 sam na sam.

Aleksander spojrza艂 w stron臋 艂贸偶ka, a potem przeni贸s艂 wzrok na Hadass臋. Chcia艂 zapyta膰, jakie s艂owa chce wypowiedzie膰.

- B艂agam ci臋, Aleksandrze, wyjd藕!

- B臋d臋 tu偶 za drzwiami. - Chwyci艂 jej r臋k臋. - Cokolwiek si臋 zdarzy, chc臋 us艂ysze膰 p贸藕niej sprawozdanie z wszystkimi szczeg贸艂ami.

Kiedy wyszed艂 z pokoju, s艂uga zamkn膮艂 za nim drzwi i Hadassa zosta艂a sama z Feb膮. Podesz艂a do 艂贸偶ka.

- Pani...

Feba us艂ysza艂a jej 艂agodny g艂os i poczu艂a, 偶e wypchany we艂n膮 materac ugi膮艂 si臋, gdy偶 kto艣 usiad艂 obok niej na 艂贸偶ku. G艂os by艂 urywany i niski, obcy.

- Czy wiesz, kim jestem? - spyta艂 ten g艂os i Feba potoczy艂a wzrokiem w jego kierunku. Mimo ca艂ego wysi艂ku widzia艂a tylko b艂臋kitn膮 plam臋 zas艂on. - Nie b贸j si臋 mnie - powiedzia艂a tamta kobieta, unosz膮c kolejne warstwy tkaniny, kt贸ra okrywa艂a jej oblicze.

Kiedy Feba zobaczy艂a pokryt膮 bliznami twarz, poczu艂a, 偶e ogarnia j膮 fala lito艣ci i zasmucenia. Potem spojrza艂a w oczy m艂odej kobiety. Och, te czarne, 艣wietliste oczy, jak偶e 艂agodne, jak偶e spokojne! Tak dobrze je zna艂a. Hadassa! Jak偶e to mo偶liwe? Pr贸bowa艂a co艣 powiedzie膰, ale pop艂yn臋艂y s艂owa be艂kotliwe, niemo偶liwe do zrozumienia. Zdoby艂a si臋 na jeszcze wi臋kszy wysi艂ek. 艁zy nap艂yn臋艂y jej do oczu. Poruszy艂a niemrawo lew膮 r臋k膮.

Hadassa uj臋艂a jej d艂o艅 i przycisn臋艂a j膮 do serca.

- Znasz mnie - szepn臋艂a i u艣miechn臋艂a si臋. - O, pani, wiesz to.

- Haa... daa...

Hadassa otar艂a czo艂o Feby, staraj膮c si臋 j膮 ukoi膰.

- Pan jest dobry, dostojna Febo. W ostatnich tygodniach zabrak艂o mi ju偶 odwagi, a teraz, dzi臋ki tobie, wiem, 偶e S艂owo nie ulatuje, by wr贸ci膰 wyzbyte tre艣ci. Otworzy艂a艣 Mu swoje serce, prawda?

Poczu艂a, 偶e d艂o艅 Feby zacisn臋艂a si臋 leciutko. Hadassa poca艂owa艂a t臋 bezw艂adn膮 d艂o艅 i po jej policzkach sp艂yn臋艂y 艂zy rado艣ci.

- Nie tra膰 nadziei, pani. Pami臋taj, 偶e zawierzy艂a艣 Mu, a On ci臋 mi艂uje. Kiedy do Niego przysz艂a艣, obj膮艂 ci臋 swym b艂ogos艂awie艅stwem. Obieca艂, 偶e zawsze b臋dzie ci b艂ogos艂awi艂. Nie wiem, czemu zosta艂a艣 dotkni臋ta parali偶em, ale wiem, 偶e Jezus ci臋 nie opu艣ci艂. Nigdy ci臋 nie opu艣ci. Mo偶e to nawet Jego spos贸b, by przyci膮gn膮膰 ci臋 bli偶ej ku sobie. Szukaj Jego oblicza. Ws艂uchuj si臋 w Niego. Pami臋taj, kim jest - naszym pocieszycielem, nasz膮 si艂膮, naszym doradc膮, naszym uzdrowicielem. Zastan贸w si臋, czym jest w twym 偶yciu Jego wola. Nie bez powodu przyj膮艂 ci臋 do siebie. Objawi ci ten pow贸d. By膰 mo偶e B贸g do艣wiadcza ci臋, by poruczy膰 ci wi臋ksze zadanie ni偶 to, kt贸re sama wzi臋艂aby艣 na swoje barki.

Hadassa czu艂a, 偶e d艂o艅 Feby spoczywa bezw艂adnie na jej d艂oniach. Uj臋艂a t臋 d艂o艅, jak w modlitwie.

- B臋d臋 si臋 modli膰, aby B贸g objawi艂 ci sw膮 mi艂o艣膰 i aby przez t臋 mi艂o艣膰 wskaza艂 ci nowy cel.

- Mar... - 艁zy sp艂yn臋艂y po skroniach Feby, zwil偶aj膮c jej siwiej膮ce w艂osy.

Oczy Hadassy te偶 zasz艂y 艂zami.

- Ani na chwil臋 nie przesta艂am si臋 modli膰 za Markusa. - Pochyli艂a si臋 i poca艂owa艂a policzek Feby. - Kocham ci臋, pani. Zawierz bez reszty Panu, a On ci臋 poprowadzi.

Wsta艂a i okry艂a twarz zas艂on膮. Podesz艂a do drzwi i otworzy艂a je.

Tu偶 za drzwiami stali Juliusz i Aleksander oraz gromadka s艂u偶by.

Hadassa, podekscytowana i pe艂na rado艣ci, roze艣mia艂a si臋.

- Prosz臋, wejd藕cie.

Juliusz podszed艂 do 艂o偶a. Sta艂 i patrzy艂 na swoj膮 pani膮. R臋ce opad艂y mu bezradnie.

- Nie poprawi艂o si臋 jej - powiedzia艂 bezbarwnym g艂osem. - My艣la艂em...

- Zajrzyj, Juliuszu, w jej oczy. Twoja pani my艣li zupe艂nie jasno. Doskonale rozumie, co do niej m贸wisz. Nie utracili艣my jej, przyjacielu. Ujmij jej d艂o艅.

Uczyni艂 to i wstrzyma艂 oddech, gdy偶 Feba zacisn臋艂a leciutko palce na jego r臋ce. Pochyli艂 si臋 i spojrza艂 jej w oczy. Opu艣ci艂a i podnios艂a powieki.

- O, pani!...

Hadassa spojrza艂a na Aleksandra i zobaczy艂a jego pos臋pn膮 min臋. Jakie my艣li k艂臋bi膮 mu si臋 w g艂owie?

- Co mamy czyni膰, panie? - spyta艂 Juliusz. - Jak mam si臋 ni膮 opiekowa膰? Aleksander pouczy艂 go, jak przygotowywa膰 po偶ywne posi艂ki, kt贸re chora mo偶e bez trudu je艣膰. Powiedzia艂, 偶e trzeba j膮 co jaki艣 czas przekr臋ca膰.

- Niech nie le偶y zbyt wiele godzin w tej samej pozycji, aby nie powsta艂y odle偶yny, kt贸re pogorsz膮 jej stan. Masuj jej mi臋艣nie i 艂agodnie poruszaj jej ko艅czynami. Niczego wi臋cej nie potrafi臋 ci poradzi膰.

Hadassa przysiad艂a na 艂贸偶ku i uj臋艂a drug膮 d艂o艅 Feby. Spojrzenie Feby spocz臋艂o na Hadassie. Oczy chorej b艂yszcza艂y. Hadassa potar艂a jej d艂o艅.

- Przy 艂adnej pogodzie Juliusz b臋dzie wynosi艂 ci臋 na balkon, aby艣 czu艂a na twarzy ciep艂o s艂o艅ca i s艂ysza艂a 艣piew ptak贸w. On wie, 偶e go rozumiesz. - Unios艂a g艂ow臋. - Rozmawiaj z ni膮 Juliuszu. Czasem b臋dzie upada膰 na duchu, ogarnie j膮 l臋k. Przypominaj wtedy, 偶e B贸g j膮 kocha i jest z ni膮 zawsze, 偶e 偶adna moc ziemska nie wyrwie jej z Jego d艂oni.

Znowu spojrza艂a na Feb臋 Walerian.

- Znajd藕 jaki艣 spos贸b, pani, by m贸wi膰 Juliuszowi, czego potrzebujesz i co czujesz.

Feba opu艣ci艂a i podnios艂a powieki.

- Dobrze - powiedzia艂a Hadassa. Musn臋艂a leciutko wierzchem d艂oni policzek Feby. - Odwiedz臋 ci臋, pani, gdy tylko b臋d臋 mog艂a. Feba znowu opu艣ci艂a i podnios艂a powieki. Jej oczy nape艂ni艂y si臋 艂zami.

Hadassa wsta艂a, wzi臋艂a fiolk臋 ze stolika i poda艂a j膮 Juliuszowi.

- Wyrzu膰 to.

Juliusz cisn膮艂 fiolk臋 przez otwarte drzwi balkonu. Roztrzaska艂a si臋 na marmurowych p艂ytach.

- Dzi臋kuj臋 ci, Rafo. - Sk艂oni艂 si臋 nisko.

Hadassa odwzajemni艂a uk艂on.

- Dzi臋kuj Bogu, Juliuszu. Tylko Bogu.

W drodze powrotnej Aleksander prawie si臋 nie odzywa艂. Pom贸g艂 jej wysi膮艣膰 z lektyki i wspiera艂 j膮, kiedy sz艂a utykaj膮c w stron臋 drzwi. Raszyd zobaczy艂 z g贸ry, 偶e wracaj膮 i zszed艂 na d贸艂. Wzi膮艂 Hadass臋 na r臋ce i zani贸s艂 j膮 do pokoju na g贸rze. Postawi艂 j膮 delikatnie. Usiad艂a na 艂o偶u i pociera艂a niesprawn膮 nog臋.

Aleksander nala艂 do kielicha troch臋 wina i poda艂 Hadassie.

Odsun臋艂a zas艂ony i wypi艂a.

- Jakie偶 jest 偶ycie tej kobiety uwi臋zionej w bezw艂adnym ciele? - wykrzykn膮艂 w porywie gniewu. Nala艂 sobie kielich falernu. - Lepiej by艂oby dla niej umrze膰. Wtedy przynajmniej jej dusza wyzwoli艂aby si臋 z pu艂apki, jak膮 jest dla niej niepotrzebne cia艂o.

- Jest wolna, panie.

- Jak mo偶esz co艣 takiego m贸wi膰? Prawie si臋 nie rusza, nie jest w stanie wypowiedzie膰 jednego zrozumia艂ego s艂owa. Z jej ust dobywa si臋 tylko bezsensowne mamrotanie. Mo偶e poruszy膰 lew膮 r臋k膮 i stop膮 oraz mruga膰. I zapewne nigdy ju偶 si臋 to nie zmieni.

Hadassa u艣miechn臋艂a si臋.

- Nigdy nie by艂am tak wolna, jak wtedy, gdy zamkni臋to mnie w lochu i czeka艂am, a偶 wypchn膮 mnie na aren臋, bym umar艂a. Tam, w ciemno艣ci, by艂 ze mn膮 B贸g. I z ni膮 jest On w tej chwili.

- Nie ma z niej 偶adnego po偶ytku, ani dla niej samej, ani dla nikogo innego.

Unios艂a g艂ow臋 i w jej czarnych oczach pojawi艂 si臋 b艂ysk.

- Kim偶e jeste艣, by to os膮dza膰? Ona 偶yje! I to wystarcza. - Jej gniew zgas艂. Spr贸bowa艂a uspokoi膰 Aleksandra. - B贸g ma wzgl臋dem niej swoje zamiary.

- Czeg贸偶 mo偶e dokona膰 kto艣 w takim stanie? C贸偶 za 偶ycie j膮 czeka, Rafo?

- To 偶ycie, kt贸re da艂 jej B贸g.

- Czy nie s膮dzisz, 偶e by艂oby rzecz膮 bardziej mi艂osiern膮 zako艅czy膰 jej cierpienia ni偶 pozwoli膰, by 偶y艂a w tym stanie?

- Sam powiedzia艂e艣 kiedy艣, 偶e B贸g postanawia, czy cz艂owiek ma 偶y膰, czy umrze膰. Zmieni艂by艣 zdanie? Got贸w by艂by艣 powiedzie膰 teraz, 偶e to ty albo inny lekarz winien postanowi膰 o jej 偶yciu lub 艣mierci? Zab贸jstwo nie jest nigdy aktem mi艂osierdzia, panie m贸j.

Poczu艂, 偶e si臋 rumieni.

- Nie m贸wi臋 o zab贸jstwie i dobrze to wiesz!

- A jednak tak, aczkolwiek pr贸bujesz okry膰 to p艂aszczem innych s艂贸w. - M贸wi艂a spokojnym g艂osem, z przekonaniem i smutkiem. - Jak inaczej nazwa膰 przerwanie czyjego艣 偶ycia, nim uczyni to B贸g?

- Nie s膮dz臋, a偶eby by艂o to rozumne pytanie, Rafo.

- A jakie jest rozumne?

- Takie, w kt贸rym nie si臋ga si臋 po nadnaturalne wyja艣nienia, gdy偶 偶aden cz艂owiek nie b臋dzie umia艂 na nie odpowiedzie膰. - Zacisn膮艂 wargi. - Mo偶e powinni艣my zmieni膰 temat rozmowy.

- 呕aden wr贸bel nie spadnie na ziemi臋 bez wiedzy Boga. B贸g zna ju偶 chwil臋 i przyczyn臋 艣mierci Feby Walerian. Przed Bogiem nie ma rzeczy zakrytych. - Postawi艂a ma艂膮 glinian膮 czark臋 na podo艂ku.

Wiedzia艂a, 偶e tym, co teraz powie, zrani go. - By膰 mo偶e nie dostrzegasz g艂臋bszego powodu, kt贸ry sprawia, 偶e pragniesz jej 艣mierci.

- A c贸偶 to za pow贸d?

- Wygoda.

Obla艂 si臋 rumie艅cem.

- W艂a艣nie mnie zarzucasz co艣 takiego?

- B臋dzie ca艂kowicie zale偶na od innych w sprawach cia艂a. To wymaga wielkiego wsp贸艂czucia i mi艂o艣ci, Aleksandrze. Juliusz ma jedno i drugie. Tobie za艣 brakuje czasu.

Rzadko ogarnia艂 go gniew, ale tym razem jej s艂owa doprowadzi艂y do wybuchu furii.

- Czy偶 nie dostawa艂o mi kiedy wsp贸艂czucia? Czy偶 nie jest moim jedynym pragnieniem nauczy膰 si臋 wszystkiego, co mo偶e pom贸c ludziom?

- A ci, kt贸rych odsy艂asz z niczym?

- Odsy艂am tylko takich, kt贸rych nie potrafi臋 wyleczy膰.

- Czy ci nie potrzebuj膮 twojej mi艂o艣ci?

Wyczu艂 w jej s艂owach nut臋 pot臋pienia i ka偶de z nich by艂o jak cios rozkrwawiaj膮cy mu serce.

- C贸偶 mog臋 uczyni膰, Rafo? Przyjmowa膰 wszystkich, kt贸rzy mnie potrzebuj膮? Co chcesz, bym czyni艂?

Odstawi艂a czark臋, wsta艂a i przesz艂a przez pok贸j.

- To - odpar艂a po prostu i obj臋艂a go.

Nie powiedzia艂a nic wi臋cej. Aleksander czu艂 jej pe艂en s艂odyczy dotyk i serce przepe艂ni艂 mu b贸l. Leciutko g艂adzi艂a d艂oni膮 jego plecy, jakby go pociesza艂a, i natychmiast znikn膮艂 ca艂y gniew i zam臋t w jego sercu. 艁zy zapiek艂y go pod powiekami. Zamkn膮艂 oczy, obj膮艂 j膮 i po艂o偶y艂 policzek na jej w艂osach. Powoli wypu艣ci艂 powietrze z p艂uc.

- Czasem tak mnie z艂o艣cisz, 偶e ch臋tnie bym za艂o偶y艂 ci okowy na szyj臋 - mrukn膮艂.

- Wiem dobrze, co czujesz - roze艣mia艂a si臋 cichutko.

U艣miechn膮艂 si臋 i uni贸s艂 jej twarz, uj膮wszy j膮 w obie d艂onie.

- C贸偶 ja bym bez ciebie zrobi艂, Rafo?

Jej rozbawienie znik艂o bez 艣ladu. Uj臋艂a jego d艂onie i 艣cisn臋艂a je mocno.

- Musia艂by艣 nauczy膰 si臋, 偶e nale偶y zawierzy膰 Panu.

Aleksandra ogarn臋艂o poczucie jakiego艣 zawodu, kiedy Hadassa pu艣ci艂a jego d艂onie i posz艂a w stron臋 drzwi. Nagle, w jaki艣 niewyt艂umaczalny spos贸b poczu艂 ci臋偶ar swojej samotno艣ci. Wiedzia艂 ju偶, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej j膮 utraci. Nie wiedzia艂, jak i dlaczego, ale wiedzia艂, 偶e tak w艂a艣nie b臋dzie.

Tego wieczoru zdarzy艂o si臋 co艣, czego Aleksander nie umia艂by zdefiniowa膰. Czy偶by B贸g wskaza艂 jej inny szlak? Po raz pierwszy w 偶yciu zapragn膮艂, by by艂a jego w艂asno艣ci膮, by m贸g艂 sobie ro艣ci膰 do niej prawa i zatrzyma膰 j膮 na zawsze u swojego boku.

Zmarszczy艂 brwi i zacz膮艂 rozmy艣la膰, sk膮d si臋 wzi臋艂o uczucie zaniepokojenia, a potem przypomnia艂 sobie, jaka podejrzliwo艣膰 ogarn臋艂a go, kiedy Raszyd wszed艂 z wiadomo艣ci膮, 偶e na dole czeka s艂uga od Walerian贸w. Hadassa poderwa艂a wtedy g艂ow臋, jak ra偶ona gromem. Na Aleksandra sp艂yn臋艂o nag艂e ol艣nienie i z przera偶eniem spojrza艂 na Hadass臋.

- Znasz j膮, prawda, Hadasso? Nie tylko s艂ysza艂a艣 o Febie Walerian, ale si臋 z ni膮 zetkn臋艂a艣. - Serce zacz臋艂o mu wali膰. - By艂a艣 niewolnic膮 Walerian贸w, prawda? - Zala艂a go fala strachu, strachu o ni膮, strachu o siebie, strachu, 偶e j膮 utraci. - Co zrobi艂a艣, kiedy by艂a艣 z ni膮 sama? Odpowiedz, Hadasso!

Bez s艂owa wysz艂a z pokoju.

Jednak Aleksander wiedzia艂 ju偶, co uczyni艂a Hadassa. Zdj臋艂a zas艂on臋. Ods艂oni艂a twarz przed cz艂onkiem rodziny, kt贸ra pos艂a艂a j膮 na 艣mier膰.

- Na bog贸w!... - mrukn膮艂 i przesun膮艂 rozczapierzonymi palcami po w艂osach.

Dlaczego nie spyta艂, czy zna艂a Walerian贸w, zanim z ni膮 tam poszed艂? Od samego pocz膮tku zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e wsz臋dzie czaj膮 si臋 zagro偶enia. A teraz oto sam narazi艂 j膮 na niebezpiecze艅stwo. A w jakim celu zabra艂 j膮 ze sob膮? 呕eby zobaczy膰 jeszcze jedno cudowne uzdrowienie? Nie! Wzi膮艂 j膮 ze sob膮, gdy偶 by艂 dumny z jej umiej臋tno艣ci, dumny, 偶e ma tak膮 pomocnic臋. I do czego doprowadzi艂a ta niezno艣na duma?

Zala艂o go poczucie rozpaczy i bezradno艣ci. "Bo偶e, chro艅 j膮! By艂em g艂upcem! 艢ci膮gn膮艂em na jej g艂ow臋 艣miertelne zagro偶enie. Zaprowadzi艂em j膮 do rodziny, kt贸ra ju偶 raz chcia艂a j膮 zabi膰." A je艣li tamta kobieta odzyska g艂os? Co wtedy? "Bo偶e - modli艂 si臋 偶arliwie, zacisn膮wszy pi臋艣ci - spraw, by j臋zyk tej kobiety nie odzyska艂 w艂adzy. Spraw, by milcza艂a."

Opad艂 na sto艂ek i zacz膮艂 sam siebie przeklina膰.

Hadassa powierzy艂a siebie swemu Bogu, ale on nie potrafi znale藕膰 w sobie do艣膰 ufno艣ci. Trac膮c Hadass臋, straci艂by wszystko. Dopiero zaczyna艂 to pojmowa膰, dopiero zaczyna艂 rozumie膰, co ona dla niego znaczy. Mo偶e powinien odrzuci膰 wszelkie skrupu艂y i wzi膮膰 sprawy w swoje r臋ce.

Wystarczy jedna wizyta u Feby Walerian, by upewni膰 si臋, 偶e Hadassie nie grozi ju偶 偶adne niebezpiecze艅stwo. A kiedy nie b臋dzie ju偶 Feby Walerian, on, Aleksander, zadba o to, by Hadassa nie zetkn臋艂a si臋 ju偶 z nikim z tej rodziny.

Nagle zabrzmia艂y mu w uszach s艂owa Hadassy. Wygoda. Czy wygoda to wystarczaj膮cy pow贸d, by kogo艣 zabi膰? Nie. A w celu ochrony czyjego艣 偶ycia? A w celu wymierzenia kary? Walerianowie chcieli j膮 zabi膰, rzucaj膮c lwom. Czy mo偶na si臋 m艣ci膰?

Zadr偶a艂, gdy偶 u艣wiadomi艂 sobie, w jakim kierunku pod膮偶aj膮 jego my艣li. Przypomnia艂 sobie, jak Hadassa pochyli艂a si臋 nad Feb膮 Walerian. Wszystko w jej zachowaniu i s艂owach 艣wiadczy艂o, 偶e Hadassa kocha t臋 kobiet臋. Jak to mo偶liwe?

Rozdzia艂 XVII

Ezra Bariachin z rozdra偶nieniem wyrzuci艂 r臋ce do g贸ry. Czemu jego 偶ona musi okazywa膰 swoje humory w艂a艣nie w chwili, kiedy jest mu najbardziej potrzebna?

- Wiem, 偶e to Rzymianin! Nie musisz mi tego m贸wi膰!

- Skoro wiesz, po co艣 go tu sprowadzi艂? Czemu uczyni艂e艣 nam tak膮 okropn膮 rzecz? - lamentowa艂a Jechoszeba. - Wszyscy si臋 dowiedzieli! Widzieli, jak przechodzi艂e艣 przez bram臋 miasta. Jak wioz艂e艣 go ulic膮 do naszego domu. Czuj臋, 偶e ich pal膮ce spojrzenia przenikaj膮 przez 艣ciany. Nie wpuszcz膮 ci臋 teraz do synagogi!

- Czeg贸偶 chcesz, Jechoszebo? Wola艂aby艣, abym zostawi艂 go na dnie wadi, gdzie czeka艂a go niechybna 艣mier膰?

- Tak! Tylko na to zas艂uguje Rzymianin! Czy偶by艣 zapomnia艂 o J贸zefie? Czy偶by艣 zapomnia艂 o innych, kt贸rzy umarli w Jerozolimie? Czy偶by艣 zapomnia艂 o tysi膮cach pop臋dzonych do niewoli u takich jak on poga艅skich ps贸w?

- O niczym nie zapomnia艂em! - Ogarni臋ty poczuciem bezsi艂y odwr贸ci艂 g艂ow臋. - Twoja c贸rka nie pozwoli艂aby, 偶ebym go tam zostawi艂.

- Moja c贸rka? Winisz mnie za wszystko, nawet za to, z czym nie mam nic wsp贸lnego. To twoja c贸rka, twoja c贸rka, kt贸ra zawsze buja w ob艂okach. Oboje musicie zej艣膰 w ko艅cu na ziemi臋! Zabierasz nasz膮 c贸rk臋, by zawrze膰 umow臋 ma艂偶e艅sk膮, i co? Wracasz, 偶eby powiedzie膰, 偶e tw贸j w艂asny brat wyrzuci艂 ci臋 za drzwi i nie chce ci臋 ju偶 nigdy widzie膰. A na dodatek znajdujesz sobie na drodze Rzymianina i sprowadzasz go do naszego domu!

- Chcia艂em zostawi膰 go w zaje藕dzie, ale Meggido odm贸wi艂 przyj臋cia go. Got贸w by艂em nawet zap艂aci膰.

Jechoszeba zala艂a si臋 艂zami.

- No i co powiedz膮 s膮siedzi?

Tafat, przys艂uchuj膮c si臋 sprzeczce rodzic贸w, sta艂a na schodach prowadz膮cych na dach, gdzie zanios艂a z ojcem Rzymianina. Siedzia艂a przy nim, p贸ki nie zasn膮艂. Przeszed艂 ci臋偶k膮 pr贸b臋: drog臋 do Jerycha. Cieszy艂a si臋, 偶e ma to ju偶 za sob膮. Cieszy艂a si臋, 偶e

Rzymianin 偶yje.

Cieszy艂a si臋 te偶, 偶e nie s艂yszy tego, co m贸wi matka.

W tej chwili s艂ycha膰 by艂o tylko matczyne 艂kania. Tafat zesz艂a na d贸艂. Ojciec, oszo艂omiony i bezradny, spojrza艂 na ni膮 i potrz膮sn膮艂 w milczeniu g艂ow膮.

Tafat ukl臋k艂a przed matk膮.

- Matko, s膮siedzi powiedz膮, 偶e ojciec nie zapomnia艂, co nakazuje Pismo. B贸g pragnie, by艣my okazywali mi艂osierdzie, nie chce ofiar.

Jechoszeba podnios艂a powoli g艂ow臋 i Tafat zobaczy艂a 艂zy sp艂ywaj膮ce po policzkach matki. Spojrza艂a na twarz swojej c贸rki. Sk膮d w Tafat tyle duchowego pi臋kna i s艂odyczy?

"Ja nie by艂abym do tego zdolna" - pomy艣la艂a ze smutkiem Jechoszeba, wiedzia艂a bowiem, 偶e ma serce buntownicze i pe艂ne zw膮tpienia. Nie by艂by te偶 zdolny do tego Ezra, zbyt uwik艂any w zmagania z codziennymi troskami. Jechoszeba zacisn臋艂a wargi. Z troskami, kt贸re cz臋sto sam 艣ci膮ga艂 sobie na g艂ow臋.

Uj臋艂a twarz Tafat i potrz膮sn臋艂a ze smutkiem g艂ow膮.

- Tego zgo艂a nie pami臋taj膮. Pami臋taj膮 Jerozolim臋. Pami臋taj膮 J贸zefa. Pami臋taj膮 Masad臋. I dlatego odwr贸c膮 si臋 do nas plecami jako do tych, kt贸rzy dali schronienie Rzymianinowi, poganinowi, kt贸rzy skalali sw贸j dom.

- Przypomnimy im zatem, matko, to, co m贸wi B贸g. Nie troszcz si臋 zbytnio s艂owami ludzi. Trzeba l臋ka膰 si臋 tylko Boga. I Bogu trzeba si臋 podoba膰.

Jechoszeba u艣miechn臋艂a si臋 nieweso艂o.

- Przypomnimy im - zapewni艂a, pow膮tpiewaj膮c jednak, by na co艣 si臋 to zda艂o. C贸偶 im pozostaje? Sta艂o si臋.

Tafat poca艂owa艂a j膮 w policzek.

- Przynios臋 wody.

Ezra patrzy艂, jak jego c贸rka bierze du偶y gliniany dzban i wychodzi na 艣wiat艂o s艂oneczne. Wsun臋艂a stopy w sanda艂y i ko艂ysz膮c dzbanem ustawionym na g艂owie, ruszy艂a w d贸艂 ulicy. Podszed艂 do otwartych drzwi, opar艂 si臋 o o艣cie偶e i 艣ledzi艂 wzrokiem c贸rk臋.

- Czasem my艣l臋, 偶e B贸g powo艂a艂 nasz膮 c贸rk臋, by dawa艂a Mu 艣wiadectwo.

- Niezbyt to pocieszaj膮ce, kiedy zwa偶ysz, jaki los spotka艂 prorok贸w.

Te s艂owa przeszy艂y jego serce. Zamkn膮艂 oczy, wspar艂szy g艂ow臋 o framug臋, tu偶 obok mezuzy. Zna艂 na pami臋膰 s艂owa zamkni臋te w ma艂ych kamiennych szkatu艂kach. Potrafi艂 wyrecytowa膰 dziesi臋cioro przykaza艅 i wszystkie s艂owa Pisma wypisane starannie na pergaminie i w艂o偶one do mezuzy, kt贸r膮 umieszcza si臋 na o艣cie偶nicy drzwi wej艣ciowych. Ca艂ym sercem wierzy艂 Pismu i obietnicom... a jednak wystarczy艂o kilka s艂贸w tej kobiety, by przenikn臋艂o go d艂awi膮ce poczucie zw膮tpienia. Czy ratuj膮c Rzymianina, wystawi艂 na niebezpiecze艅stwo c贸rk臋? Czy wystawi艂 na niebezpiecze艅stwo ca艂膮 sw膮 rodzin臋?

"Pom贸偶 mi, Bo偶e m贸j!..." - modli艂 si臋.

Spojrza艂 na 偶on臋. Poca艂owa艂 sw膮 d艂o艅 i dotkn膮艂 ni膮 mezuzy. Potem wszed艂 z powrotem do 艣rodka.

- Nie mog艂em pozwoli膰, by umar艂, Jechoszebo. Oby B贸g mi wybaczy艂. Ci膮gle o tym my艣l臋.

Jej twarz z艂agodnia艂a.

- Jeste艣 dobrym cz艂owiekiem, Ezro. - Westchn臋艂a. - Za dobrym.

Wsta艂a i wr贸ci艂a do swoich zaj臋膰.

- Jak tylko Rzymianin b臋dzie m贸g艂 podr贸偶owa膰, odejdzie.

- Po co ten po艣piech? Z艂o ju偶 si臋 sta艂o! - Spojrza艂a w stron臋 schod贸w na dach. - Po艂o偶y艂e艣 go na 艂o偶u w namiocie?

- Tak.

Pacn臋艂a kilka razy w ciasto, a偶 si臋 rozp艂aszczy艂o. To pasuje do Ezry - odda膰 swoje najlepsze 艂o偶e. Je艣li o ni膮 chodzi, kiedy ten Rzymianin b臋dzie odchodzi艂, mo偶e zwin膮膰 sobie to skalane pos艂anie i zabra膰 ze sob膮.

Rozdzia艂 XVIII

Markusa obudzi艂 g艂os miejskiego obwo艂ywacza. S艂ysza艂 wyra藕nie, jak m臋偶czyzna wykrzykuje aramejskie s艂owa z pobliskiego dachu. Spr贸bowa艂 usi膮艣膰, ale poczu艂 bolesne pulsowanie w skroniach, st臋kn膮艂 i opad艂 na 艂o偶e.

- Za kilka dni poczujesz si臋 lepiej - oznajmi艂 kobiecy g艂os.

Jego uszu doszed艂 plusk wody i poczu艂 na czole i oczach ch艂贸d wilgotnej szmatki. Westchn膮艂.

- Napad... ko艅... pas z pieni臋dzmi... - wychrypia艂. Roze艣mia艂 si臋 g艂osem chrapliwym i pe艂nym pogardy. Pop臋kane wargi pali艂y. Bola艂a szcz臋ka. Nawet z臋by... - Nie zostawili mi tuniki.

- Damy ci inn膮 - powiedzia艂a Tafat.

Markus dostrzeg艂 szczeg贸lne brzmienie g艂osu niewiasty, jej akcent.

- Jeste艣 呕yd贸wk膮?

- Tak, panie.

Te s艂owa przeszy艂y mu serce wspomnieniem Hadassy.

- Uratowa艂 mnie m臋偶czyzna.

- To m贸j ojciec. Znalaz艂 ci臋 w wyschni臋tym 艂o偶ysku strumienia i przywi贸z艂 tutaj.

- My艣la艂em, 偶e wszyscy 呕ydzi nienawidz膮 Rzymian. Czemu si臋 zatrzymali艣cie, by mnie ratowa膰?

- Bo potrzebowa艂e艣 pomocy.

Przypomnia艂 sobie, 偶e s艂ysza艂 przeje偶d偶aj膮cy drog膮 rzymski patrol. S艂ysza艂, jak przechodzili g贸r膮 inni, rozmawiaj膮cy po grecku. Je艣li nawet s艂yszeli, 偶e wzywa ratunku, nie zwolnili kroku, by go odnale藕膰 i przyj艣膰 mu z pomoc膮.

- Jak on si臋 miewa, c贸rko? - us艂ysza艂 m臋ski g艂os.

- Lepiej, ojcze. Spad艂a mu gor膮czka.

- To dobrze.

Markus wyczu艂, 偶e m臋偶czyzna podchodzi bli偶ej.

- Ostrzegano mnie, bym nie podr贸偶owa艂 samotnie - rzuci艂 oschle.

- To by艂a roztropna rada, Rzymianinie. Trzymaj si臋 jej nast臋pnym razem.

Mimo spieczonych warg Markus u艣miechn膮艂 si臋 krzywo.

- Czasem, maj膮c obok siebie innych, nie spos贸b znale藕膰 tego, kogo si臋 szuka.

Zaciekawiona Tafat unios艂a g艂ow臋.

- A kogo ty szukasz?

- Boga Abrahama.

- Czy偶 wy, Rzymianie, nie macie do艣膰 w艂asnych bog贸w? - spyta艂 ironicznie Ezra. Jego c贸rka obrzuci艂a go b艂agalnym spojrzeniem.

- Czy偶 nie pragniecie podzieli膰 si臋 swoim?

- Wszystko zale偶y od powod贸w, jakie tob膮 kieruj膮.

Ezra da艂 Tafat znak, 偶eby odesz艂a, a potem wzi膮艂 szmatk臋 i zacz膮艂 j膮 p艂uka膰. Nie chcia艂, 偶eby c贸rka sp臋dza艂a zbyt wiele czasu z poganinem. Z powrotem po艂o偶y艂 ch艂odn膮 szmatk臋 na twarzy Rzymianina.

Markus poruszy艂 si臋 i z sykiem zaczerpn膮艂 przez z臋by powietrza w p艂uca.

- Nie pr贸buj siada膰. Mo偶esz mie膰 po艂amane 偶ebra.

- Nazywam si臋 Markus Lucjanus Walerian. - To o艣wiadczenie nie spotka艂o si臋 z 偶adnym komentarzem ani pytaniem. - Czy moje imi臋 co艣 ci m贸wi?

- Jest wa偶ne?

Markus roze艣mia艂 si臋.

- Najwyra藕niej nie do艣膰.

Ezra spojrza艂 na c贸rk臋.

- Tafat, id藕, pom贸偶 matce.

- Tak, ojcze - odpar艂a potulnie dziewczyna, spuszczaj膮c wzrok.

Markus s艂ucha艂 jej krok贸w zmierzaj膮cych w stron臋 schod贸w.

- Tafat. Imi臋 pe艂ne s艂odyczy.

Ezra zacisn膮艂 wargi.

- Masz szcz臋艣cie, Markusie Lucjanusie. Straci艂e艣 wszystko, jeste艣 ca艂y podrapany i pot艂uczony, ale zachowa艂e艣 偶ycie.

- Tak. Zachowa艂em 偶ycie.

Ezra zauwa偶y艂 pos臋pn膮 nut臋 w g艂osie Rzymianina i zacz膮艂 zastanawia膰 si臋 nad jej powodem.

- Moja 偶ona i c贸rka przyk艂ada艂y s贸l i terpentyn臋 do twoich ran.

Rozci臋cie na boku zalepi艂y pakiem. Za kilka dni b臋dziesz zdrowy.

- I rusz臋 w swoj膮 stron臋 - powiedzia艂 Markus, wykrzywiaj膮c lekko usta. - Gdzie jestem?

- W Jerychu. Na dachu mojego domu.

Markus s艂ucha艂, jak gdzie艣 w pobli偶u nawo艂ywacz wykrzykuje swoje obwieszczenia.

- Dzi臋kuj臋, 偶e艣 nie zostawi艂 mnie w wadi, bym umar艂.

Ezra zmarszczy艂 brwi, wyda艂o mu si臋 bowiem, 偶e w tym podzi臋kowaniu jest jaki艣 odcie艅 pokory.

- Nazywam si臋 Ezra Bariachin.

- Ezro Bariachinie, zaci膮gn膮艂em d艂ug wobec ciebie.

- Zaci膮gn膮艂e艣 d艂ug u Boga.

Ezra, zatroskany tym, 偶e pobyt Rzymianina w jego domu 艣ci膮gnie k艂opoty na rodzin臋, wyprostowa艂 si臋 i ruszy艂 w stron臋 zej艣cia.

Markus drzema艂 i co jaki艣 czas budzi艂y go d藕wi臋ki dochodz膮ce z do艂u, z ulicy. Potem wr贸ci艂a Tafat i poda艂a mu g臋sty kleik z soczewicy. Markus by艂 wyg艂odnia艂y i potrawa bardzo mu smakowa艂a. Ale po jedzeniu by艂 zbyt obola艂y, 偶eby rozmawia膰. Czu艂 艂agodny dotyk jej d艂oni, kiedy poprawia艂a okrycie. Wdycha艂 zapach jej sk贸ry - mieszanin臋 jakby s艂o艅ca, kminku i dobrze wypieczonego chleba. Zaraz jednak wysz艂a, pozostawiaj膮c go samego. Przysz艂a noc, a wraz z ni膮 wyt臋skniony ch艂贸d. 艢ni艂o mu si臋, 偶e unosz膮 go morskie fale. Nigdzie nie widzia艂 l膮du, tylko bezkresn膮 rozleg艂o艣膰 b艂臋kitu - po horyzont.

Obudzi艂 si臋 po wschodzie s艂o艅ca. S艂ysza艂 dzieci bawi膮ce si臋 na ulicy. Przeje偶d偶a艂y wozy. Nawo艂ywacz znowu wykrzykiwa艂 obwieszczenia po aramejsku, a potem po grecku. Opuchlizna wok贸艂 oczu zmniejszy艂a si臋 na tyle, 偶e m贸g艂 je wreszcie otworzy膰.

Wszystko okryte by艂o lekk膮 mg艂膮. Spr贸bowa艂 usi膮艣膰, ale zaraz opad艂, pokonany przez zawr贸t g艂owy.

Na dachu pojawi艂 si臋 Ezra.

- Przynios艂em ci co艣 do zjedzenia.

Markus raz jeszcze chcia艂 si臋 d藕wign膮膰. J臋kn膮艂.

- Lepiej le偶 spokojnie, Rzymianinie.

Markus pogodzi艂 si臋 z tym, 偶e b臋dzie karmiony.

- Jakie k艂opoty 艣ci膮gn膮艂em na twoj膮 g艂ow臋 przez to, 偶e tu jestem?

Ezra milcza艂. Markus podni贸s艂 wzrok na pe艂n膮 powagi, brodat膮 twarz obramowan膮 d艂ugimi pejsami. Przypuszcza艂, 偶e tamten mia艂 ju偶 przez niego przykro艣ci i pewnie 偶a艂owa艂, i偶 go tu sprowadzi艂.

- Z czego 偶yjesz, Ezro Bariachinie?

- Jestem soferim - odpar艂 uroczystym tonem. - Pisarzem - wyja艣ni艂, widz膮c, 偶e Markus marszczy brwi, gdy偶 nie rozumie tego s艂owa. - Przepisuj臋 ust臋py Pisma 艣wi臋tego, kt贸re wk艂ada si臋 do filakterii i mezuz.

- Do czego?

Ezra wyja艣ni艂, 偶e w filakteriach znajduj膮 si臋 paski pergaminu, na kt贸re wpisuje si臋 wybrane ust臋py, dwa z Ksi臋gi Wyj艣cia i dwa z Ksi臋gi Powt贸rzonego Prawa. Te kawa艂ki pergaminu umieszcza si臋 w kwadratowym, czarnym pude艂eczku z ciel臋cej sk贸ry, kt贸re przymocowuje si臋 d艂ugimi rzemieniami pod pach膮, jak najbli偶ej serca. Drugie filakterium przywi膮zuje si臋 podczas modlitw do czo艂a.

Mezuza - t艂umaczy艂 dalej - to skrzyneczka na odrzwiach 偶ydowskiego domu. Wewn膮trz znajduje si臋 ma艂y kawa艂ek pergaminu, na kt贸rym wypisuje si臋 dwa ust臋py z Ksi臋gi Powt贸rzonego Prawa i kt贸r膮 oznacza si臋 po drugiej stronie s艂owem Szaddaj, oznaczaj膮cym Wszechmocnego. Pergaminy wymienia si臋 po jakim艣 czasie i wtedy przychodzi kap艂an, 偶eby pob艂ogos艂awi膰 mezuz臋 i ca艂y dom.

Po posi艂ku Markus opad艂 na 艂o偶e.

- Jakie Pisma s膮 tak wa偶ne, 偶e nosicie je ko艂o serca i na czole albo zawieszacie na odrzwiach?

Ezra zawaha艂 si臋, gdy偶 nie by艂 pewien, czy powinien rozmawia膰 o Pi艣mie z poga艅skim psem, z Rzymianinem. Czu艂 jednak jaki艣 wewn臋trzny nakaz, 偶eby odpowiedzie膰 na to pytanie.

- "S艂uchaj, Izraelu, Pan jest naszym Bogiem, Panem jedynym. B臋dziesz mi艂owa艂 Pana, Boga twojego, z ca艂ego swego serca, z ca艂ej duszy swojej, ze wszystkich swych si艂. Niech pozostan膮 w twym sercu te s艂owa, kt贸re ja ci dzi艣 nakazuj臋. Wpoisz je twoim synom, b臋dziesz o nich m贸wi艂, przebywaj膮c w domu, w czasie podr贸偶y, k艂ad膮c si臋 spa膰 i wstaj膮c ze snu. Przywi膮偶esz je do twojej r臋ki jako znak. Niech one ci b臋d膮 ozdob膮 przed oczami. Wypisz je na odrzwiach swojego domu i na twoich bramach."

Markus ws艂uchiwa艂 si臋 uwa偶nie w s艂owa p艂yn膮ce z ust Ezry. Ten za艣 wyg艂asza艂 je z wielkim namaszczeniem. Wypowiada艂 dok艂adnie s艂owa Pisma, ale tak, 偶e nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, i偶 s膮 wyryte w jego sercu, a nie tylko - po latach ich przepisywania - w pami臋ci.

- "B臋dziesz si臋 ba艂 Pana, Boga swego - ci膮gn膮艂 Ezra, przymkn膮wszy oczy - b臋dziesz Mu s艂u偶y艂 i na Jego imi臋 b臋dziesz przysi臋ga艂. Nie b臋dziecie oddawali czci bogom obcym, spomi臋dzy bog贸w okolicznych narod贸w, bo Pan, B贸g tw贸j, kt贸ry jest u ciebie, jest Bogiem zazdrosnym, by si臋 nie rozpali艂 na ciebie gniew Pana, Boga twego, i nie zmi贸t艂 ci臋 z powierzchni ziemi..."

Ezra zamilk艂. Te s艂owa by艂y dla niego jak muzyka - bez wzgl臋du na to, jak cz臋sto je powtarza艂 lub s艂ysza艂. By艂y muzyk膮 w jego krwi.

- 呕adnych ust臋pstw - rzuci艂 ponuro Rzymianin - bo inaczej B贸g zetrze ci臋 z powierzchni ziemi.

Ezra spojrza艂 na niego.

- B贸g b艂ogos艂awi tym, kt贸rzy mi艂uj膮 Go ca艂ym sercem.

- Nie zawsze. Zna艂em pewn膮 kobiet臋, kt贸ra mi艂owa艂a waszego Boga ca艂ym swym sercem. - Zamilk艂 na chwil臋. - Widzia艂em, jak umiera艂a, Ezro Bariachinie. Nie zas艂u偶y艂a sobie na tak膮 艣mier膰. Na 偶adn膮!

Ezra poczu艂 skurcz w sercu.

- Szukasz wi臋c odpowiedzi u Boga?

- Nie wiem, czy jest odpowied藕. Nie wiem, czy jest B贸g, w kt贸rego ty wierzysz, a kt贸remu ona s艂u偶y艂a. Nosisz Go w sercu i umy艣le, lecz to nie znaczy, 偶e On naprawd臋 istnieje.

- B贸g istnieje naprawd臋, Markusie Lucjanusie Walerianie.

- Wed艂ug ciebie.

Ezra zrozumia艂, 偶e ten Rzymianin zosta艂 g艂臋boko zraniony, i nie tylko ciele艣nie. I fala lito艣ci przynios艂a pierwsz膮 iskierk臋 nadziei od czasu, kiedy patrzy艂, jak krzy偶uj膮 J贸zefa. Wielu wrog贸w wyst膮pi艂o przeciwko ludowi wybranemu przez Boga. Niekt贸rym uda艂o si臋 go pokona膰, gdy偶 Izrael zgrzeszy艂 przed Panem. Jerozolima, oblubienica kr贸l贸w, uleg艂a innym narodom. Kiedy jednak nar贸d wraca艂 do Boga, B贸g kroczy艂 na jego czele, niszcz膮c jego wrog贸w i przywracaj膮c mu ziemi臋 obiecan膮. Asyria, Persja, Babilon pobi艂y Izrael mieczem, lecz potem same musia艂y stan膮膰 przed s膮dem. I jak pad艂y Asyria, Persja i Babilon, tak padnie Rzym, a wtedy niewolnicy powr贸c膮 do Syjonu.

Rzymianin otrz膮sn膮艂 si臋 ze swoich my艣li i zapyta艂:

- Co wiesz o Jezusie z Nazaretu?

Ezra cofn膮艂 si臋.

- Czemu pytasz w艂a艣nie o Niego?

- Kobieta, o kt贸rej m贸wi艂em, powiedzia艂a, 偶e Jezus by艂 Synem Bo偶ym i przyszed艂 na ziemi臋, by odpokutowa膰 za ludzkie grzechy.

Cia艂o Ezry przebieg艂 dreszcz.

- To blu藕nierstwo!

Markusa zdumia艂a gwa艂towno艣膰 reakcji. Ten 呕yd a偶 si臋 wzdrygn膮艂. Mo偶e nie powinien by艂 zadawa膰 tego pytania.

- Czemu mnie o to pytasz? - rzek艂 szorstkim g艂osem Ezra.

- Wybacz. Po prostu chcia艂em wiedzie膰. Kim jest wed艂ug ciebie Jezus?

Rumieniec wyp艂yn膮艂 na twarz Ezry.

- By艂 prorokiem i uzdrowicielem z Nazaretu, zosta艂 os膮dzony przez Sanhedryn i ukrzy偶owany przez Rzymian. Nie 偶yje od ponad czterdziestu lat.

- Odrzucacie wi臋c Go jako swojego Mesjasza?

Wzburzony Ezra wsta艂. Z niech臋ci膮 opu艣ci艂 wzrok na Rzymianina, rozdra偶niony z powodu jego obecno艣ci tutaj, z powodu przyczyn tej obecno艣ci, z powodu niepokoju, jaki przyni贸s艂 temu domowi i jego, Ezry, sercu. A teraz jeszcze to pytanie!

"Czemu przys艂a艂e艣 mi tego cz艂owieka, Panie? Czy chcesz da膰 po偶ywk臋 n臋kaj膮cym mnie od lat w膮tpliwo艣ciom? Czy poddajesz pr贸bie moj膮 wiar臋 w Ciebie? Jeste艣 moim Bogiem i nie mam 偶adnego innego!"

- Rozgniewa艂em ci臋 - powiedzia艂 Markus, mru偶膮c pora偶one s艂onecznym 艣wiat艂em oczy.

Chocia偶 nadal widzia艂 wszystko jak przez mg艂臋, w ruchach Ezry dostrzeg艂 wzburzenie. Ile jeszcze pu艂apek czeka go w rozmowach z 呕ydami? Czemu nie umia艂 zmilcze膰? Czemu nie m贸g艂 poczeka膰, by wypyta膰 kogo艣 innego, maj膮cego do艣膰 wiedzy, ale patrz膮cego z zewn膮trz i bezstronnie? Ten cz艂owiek najwyra藕niej nie jest taki.

Ezra sta艂 opar艂szy d艂onie na murku.

- Nie ty mnie rozgniewa艂e艣, Rzymianinie, lecz uporczywo艣膰 tej wiary. Ojciec powiedzia艂 mi kiedy艣, 偶e Jezus wyja艣nia艂 swym uczniom, i偶 przyszed艂, by przynie艣膰 roz艂am, by syn stan膮艂 przeciw ojcu, c贸rka przeciw matce, a synowa przeciw te艣ciowej. I tak si臋 sta艂o. 呕yd stan膮艂 przeciwko 呕ydowi.

Jak ojciec Ezry stan膮艂 przeciw swemu bratu.

- Czy znasz jakiego艣 chrze艣cijanina?

Ezra poczu艂, 偶e ogarnia go fala bolesnych wspomnie艅. Spojrza艂 w d贸艂, na ulic臋.

- Zna艂em jednego.

By艂 ch艂opcem, kiedy stryj przyszed艂 pewnego razu do tego w艂a艣nie domu. Ezra pracowa艂 ci臋偶ko, 膰wicz膮c si臋 w czytaniu, a dwaj bracia w tym czasie rozmawiali. Przys艂uchiwa艂 si臋 w skupieniu, zaciekawiony tym, co m贸wili o cz艂owieku nosz膮cym imi臋 Jezus. Dowiedzia艂 si臋 wtedy o Nim wielu rzeczy. Jezus by艂 prorokiem, biednym cie艣l膮 z Nazaretu, za kt贸rym sz艂a gromada uczni贸w, rybak贸w, poborc贸w podatkowych, zelot贸w, a nawet op臋tana pono膰 przez diab艂a nierz膮dnica. Szli za Nim ca艂ymi rodzinami. Niekt贸rzy uwa偶ali Go za cudotw贸rc臋. Inni za buntownika. Ezra us艂ysza艂, 偶e Jezus wyp臋dza艂 demony, uzdrawia艂 chorych, kaza艂 chromym chodzi膰, a 艣lepym widzie膰. Ojciec twierdzi艂 stanowczo, 偶e to tylko histeria, plotki, fa艂szywe twierdzenia.

Potem ten Jezus, rzekomy Mesjasz, zosta艂 ukrzy偶owany. Zosta艂 os膮dzony przez w艂asny lud. Ojciec Ezry oznajmi艂 tylko, i偶 cieszy si臋, 偶e ju偶 po wszystkim. A jeszcze potem...

- Przynios艂em ci dobr膮 nowin臋, Jakinie - o艣wiadczy艂 stryj przed laty. - Jezus powsta艂 z martwych!

Ezra ci膮gle jeszcze mia艂 przed oczami niedowierzaj膮cy, cyniczny wyraz twarzy ojcowskiej.

- Chyba oszala艂e艣. Co艣 takiego jest niemo偶liwe!

- Widzia艂em Go. Rozmawia艂 z nami w Galilei.

- Nie wierz臋. Musia艂 to by膰 kto艣 do Niego podobny.

- Czy ok艂ama艂em ci臋 kiedy艣, bracie? Przez dwa lata chodzi艂em za Jezusem. Zna艂em Go dobrze.

- Tylko wydawa艂o ci si臋, 偶e Go widzisz. Musia艂 to by膰 kto艣 inny.

- To by艂 Jezus.

- Faryzeusze m贸wili, 偶e by艂 pod偶egaczem i przemawia艂 przeciwko ofiarom 艣wi膮tynnym! - zaatakowa艂 gwa艂townie ojciec. - Nie pr贸buj nawet zaprzecza膰! Podobno przewraca艂 sto艂y i biczem wygoni艂 ze 艣wi膮tyni wymieniaj膮cych monety.

- Oszukiwali ludzi przy wymianie. Jezus powiedzia艂: "M贸j dom ma by膰 domem modlitwy, a wy czynicie z niego jaskini臋 zb贸jc贸w".

- Saduceusze m贸wili, 偶e zapar艂 si臋 nieba.

- Nie, Jakinie. Powiedzia艂, 偶e w niebie ludzie nie b臋d膮 si臋 ani 偶eni膰, ani za m膮偶 wychodzi膰, ale b臋d膮 jak anio艂owie.

Chodzili to w jedn膮, to w drug膮 stron臋 po izbie, nie ustaj膮c w s艂ownych zmaganiach. Ezra widzia艂, 偶e wytwarza si臋 mi臋dzy nimi coraz wi臋ksza przepa艣膰: stryj by艂 spokojny, pe艂en rado艣ci i pewno艣ci, a ojciec - zirytowany, przestraszony, coraz bardziej zagniewany.

- Ukamienuj膮 ci臋, je艣li b臋dziesz chodzi艂 i rozpowiada艂 te historie!

I tak si臋 sta艂o.

- Je艣li o艣wiadczysz, 偶e Jezus jest Chrystusem, pierwszy rzuc臋 w ciebie kamieniem!

I tak uczyni艂.

- Takie blu藕nierstwo jest zniewag膮 dla Boga i Jego ludu - powiedzia艂 p贸藕niej ojciec i nigdy ju偶 do tej sprawy nie wraca艂.

Po wszystkich tych latach Ezra zachowa艂 jasne wspomnienie s艂贸w stryja. Bezustannie rozbrzmiewa艂y mu w uszach. "Jezus powsta艂 z martwych. Jest 偶ywy. Gdzie jest, o 艣mierci, tw贸j o艣cie艅?" S艂ysza艂 nadal radosny 艣miech stryja. "Czy偶 nie widzisz, co to oznacza, bracie? Jeste艣my wolni. Przyszed艂 Ten, kt贸ry zosta艂 namaszczony przez Boga. Jezus jest Mesjaszem!"

Przez wszystkie te lata stara艂 si臋 zdusi膰 w sobie ten g艂os, ale daremnie. "Przyszed艂 Mesjasz... Mesjasz!"

A teraz ma oto przed sob膮 poganina, ba艂wochwalc臋, nikczemnego rzymskiego psa, kt贸rego obecno艣膰 wystarczy艂a, by wszystko w domu Ezry wywr贸ci膰 do g贸ry nogami, i ten poganin zadaje to w艂a艣nie najbardziej przera偶aj膮ce z pyta艅: "Kim wed艂ug ciebie jest Jezus?" "Czemu, Panie Czemu mnie tym obarczy艂e艣?" Istota sprawy tkwi艂a w tym, 偶e Ezra nie wiedzia艂, kim by艂 Jezus. Ba艂 si臋 o tym my艣le膰, chocia偶 zawsze rozwa偶a艂 to w swym sercu. By艂 z艂akniony nadziei, ale zbyt wielki ow艂adn膮艂 nim l臋k, by sam m贸g艂 si臋 zdoby膰 na szukanie odpowiedzi.

Cia艂a stryja nie z艂o偶ono do grobu. Ci臋偶ar kamieni zmia偶d偶y艂 go; martwego pozostawiono w dole poza murami miasta. Straszliwy los. A wszystko przez to, 偶e wierzy艂 w Jezusa.

Po strasznej 艣mierci stryja nigdy nie pad艂o ani s艂owo o nim. I ani s艂owo o Jezusie z Nazaretu. Sta艂o si臋 to odt膮d milcz膮cym prawem: tego cz艂owieka nigdy nie by艂o, nie nale偶a艂o nigdy wymienia膰 nawet jego imienia. I nic si臋 nie zmieni艂o przez dwadzie艣cia trzy lata. Ezra my艣la艂, 偶e jego ojciec ca艂kowicie zapomnia艂 o tym, co si臋 sta艂o. A偶 do dnia, kiedy ojciec spocz膮艂 na 艂o偶u 艣mierci, a Ezra usiad艂 przy nim.

Ojciec pob艂ogos艂awi艂 Ammiego, brata Ezry. Pozosta艂o ju偶 niewiele czasu. Ammi wsta艂 i cofn膮艂 si臋 nieco, a Ezra ukl膮k艂 przy r臋ce ojca, pragn膮c da膰 mu odrobin臋 pocieszenia. Ojciec obr贸ci艂 powoli g艂ow臋 i spojrza艂 na niego.

- Czy dobrze uczyni艂em? - doby艂 z siebie szept pe艂en niepokoju.

Te s艂owa by艂y dla Ezry jak uderzenie prosto w 偶o艂膮dek. Od razu wiedzia艂, co ojciec ma na my艣li.

- Odpowiedz! Powiedz: tak! - b艂aga艂a matka. - Niech zazna ukojenia.

Ezra nie potrafi艂.

Przem贸wi艂 za to Ammi.

- Uczyni艂e艣 dobrze, ojcze. Trzeba broni膰 Prawa - rzek艂 gwa艂townie.

Ojciec nie spuszcza艂 wzroku z Ezry.

- A je偶eli to prawda?

Ezr膮 miota艂y uczucia bliskie paniki. Chcia艂 co艣 powiedzie膰. Chcia艂 powiedzie膰: "Uwierzy艂em mu, ojcze", ale Ammi wpatrywa艂 si臋 w niego ch艂odnym wzrokiem, nakazuj膮cym odpowiedzie膰 tak, jak odpowiedzia艂 on. Tak偶e matka wpatrywa艂a si臋 w niego. Czeka艂a przestraszona. Ale Ezra nie m贸g艂 odetchn膮膰, a c贸偶 dopiero wypowiedzie膰 s艂owo.

A potem by艂o ju偶 za p贸藕no.

- Umar艂 - us艂ysza艂 cichy g艂os matki, w kt贸rym d藕wi臋cza艂a nutka prawie ulgi.

Pochyli艂a si臋 i zamkn臋艂a ojcu oczy. Brat wyszed艂 bez s艂owa. Kilka minut p贸藕niej p艂atne p艂aczki zacz臋艂y lamentowa膰 i krzycze膰 przed domem.

W nast臋pnych latach ci臋偶ka walka o utrzymanie ca艂ej rodziny sprawi艂a, 偶e Ezra zapomnia艂 o tym, co czu艂 przy 艂o偶u ojca. Zapomnia艂 wskutek nat臋偶enia pracy i wymaga艅, jakie ta praca przed nim stawia艂a. Zapomnia艂, bo tak dobrze by艂o mu w synagodze po艣r贸d przyjaci贸艂. Zapomnia艂, bo przywyk艂 do 偶ycia w bezpiecze艅stwie. Jednak pytanie nie znikn臋艂o. Spycha艂 je tylko w najg艂臋bsze zakamarki umys艂u, aby nie burzy艂o mu 偶ycia. Wraca艂o niezbyt cz臋sto - w snach.

- Kim wed艂ug ciebie jestem, Ezro Bariachinie? - pyta艂 cichy g艂os i Ezra widzia艂 przed sob膮 cz艂owieka z ranami od gwo藕dzi na d艂oniach i stopach. - Kim dla ciebie jestem?

I teraz wr贸ci艂o to dziwne uczucie sprzed wielu lat - mocne, obezw艂adniaj膮ce, poruszaj膮ce w nim co艣, czemu nie chcia艂 si臋 zgo艂a przygl膮da膰, czemu nie chcia艂 stawi膰 czo艂a, budzi艂o bowiem przera偶enie. Serce trzepota艂o mu w piersi niby ptak w klatce. Czu艂 si臋 tak, jakby znalaz艂 si臋 nad przepa艣ci膮, jakby mia艂 zaraz w ni膮 run膮膰 - albo jakby to ona go wci膮ga艂a.

"O Bo偶e, Panie m贸j. Pom贸偶!"

A je艣li to prawda?

Rozdzia艂 XIX

Tafat zarumieni艂a si臋, kiedy spocz臋艂o na niej spojrzenie Markusa. Jego ciemnobrunatne oczy patrzy艂y z takim nat臋偶eniem, 偶e czu艂a, jak co艣 j膮 艣ciska w do艂ku i serce zaczyna 艂omota膰 w jej piersi. Nie chcia艂a si臋 do tego przyzna膰 sama przed sob膮, ale potem zastanawia艂a si臋, czy to nie on jest, przynajmniej cz臋艣ciowo, przyczyn膮 tych uczu膰, tego strachu przed coraz wi臋kszym zauroczeniem poganinem, ba, Rzymianinem!

Markus Lucjanus Walerian by艂 niepodobny do m臋偶czyzn, z kt贸rymi zetkn臋艂a si臋 dotychczas. By艂 艂agodny w obej艣ciu, ale wyczuwa艂a, 偶e potrafi艂by okaza膰 okrucie艅stwo. Czasem s艂ysza艂a, jak m贸wi艂 ojcu co艣, co brzmia艂o niepokoj膮co ch艂odno i cynicznie. Jednocze艣nie by艂a w nim jaka艣 straszliwa bezbronno艣膰. By艂 jak cz艂owiek niesiony przez wiatr, zmagaj膮cy si臋 z jakimi艣 niepoj臋tymi si艂ami, a jednocze艣nie rzucaj膮cy im wyzwanie, nara偶aj膮cy si臋 na zniszczenie, niemal do tego d膮偶膮cy.

Us艂ysza艂a kt贸rego艣 razu, jak Markus m贸wi ojcu o pewnej kobiecie mi艂uj膮cej Boga. Instynkt podpowiada艂 Tafat, 偶e spala go nadal mi艂o艣膰 do tej kobiety. To, czego szuka艂, mia艂o jaki艣 zwi膮zek w艂a艣nie z t膮 kobiet膮.

Jak to jest - czu膰, 偶e jest si臋 przedmiotem tak n臋kaj膮cej mi艂o艣ci?

Markus Walerian powiedzia艂, 偶e ta kobieta nie 偶yje. A jednak si臋 jej nie wyrzek艂. By艂a przy nim przez ca艂y czas, nawet teraz, kiedy z takim nat臋偶eniem przygl膮da艂 si臋 Tafat.

Tafat zastanawia艂a si臋, jakie my艣li snuj膮 si臋 po g艂owie Rzymianina.

Cz臋sto pragn臋艂a, by zapomnia艂 o kobiecie, kt贸r膮 kocha艂 i utraci艂, i pokocha艂 zamiast tego j膮, Tafat. Czasem musia艂a walczy膰 z pragnieniem, by znale藕膰 si臋 przy nim na dachu, s艂ucha膰 jego g艂osu, wpatrywa膰 si臋 w jego oczy. Rozmy艣la艂a, jak to by by艂o, gdyby Markus Walerian wyci膮gn膮艂 ku niej r臋k臋... i te uczucia budzi艂y l臋k.

Markus by艂 jej zakazany. Jak daleko si臋ga艂a pami臋ci膮, ojciec uczy艂 j膮, jak膮 kl臋sk臋 艣ci膮ga si臋 na swoj膮 g艂ow臋, okazuj膮c niepos艂usze艅stwo Panu, a nie ulega艂o przecie偶 w膮tpliwo艣ci, 偶e Pan zakazuje po艣lubia膰 poganina. Co prawda wielu pogan nawraca艂o si臋, poddawa艂o obrzezaniu i stawa艂o 偶ydami, ale nie Markus. Powiedzia艂, 偶e szuka Boga, ale jego poszukiwanie ma sw贸j kres. Mur wok贸艂 jego serca by艂 prawie namacalny.

Co spodziewa艂 si臋 w gruncie rzeczy znale藕膰?

Ojciec nie chcia艂, 偶eby sp臋dza艂a za du偶o czasu z Markusem.

Rozumia艂a powody, ale codzienno艣膰 zmusza艂a do spotka艅. Matka nigdy nie wesz艂aby na dach. "Nie b臋d臋 us艂ugiwa艂a Rzymianinowi" - oznajmi艂a pierwszego dnia, gdy Markus znalaz艂 si臋 w ich domu.

Ojciec cz臋sto siedzia艂 przy stole i pisa艂, a wtedy tylko Tafat mog艂a zatroszczy膰 si臋 o Markusa. I za ka偶dym razem, kiedy stawia艂a stop臋 na dachu, czu艂a si臋 coraz bardziej bezbronna, gdy偶 coraz bardziej j膮 poci膮ga艂.

Jego spokojne spojrzenie sprawi艂o, 偶e ogarn臋艂a j膮 fala ciep艂a.

- Jeste艣 dzi艣 bardzo milcz膮ca - powiedzia艂, u艣miechaj膮c si臋 do niej i bior膮c chleb z jej r膮k. Ich palce musn臋艂y si臋 leciutko i znowu poczu艂a fal臋 ciep艂a. Wiedzia艂a, 偶e by艂o to dotkni臋cie zupe艂nie przypadkowe, ale i tak zapar艂o jej na chwil臋 dech w piersi. Zawstydzona sw膮 reakcj膮, spu艣ci艂a wzrok. - Czy sta艂o si臋 co艣 z艂ego, moja ma艂a? - spyta艂 i serce zacz臋艂o bi膰 jej jeszcze szybciej.

- Nie, panie - odpar艂a, staraj膮c si臋, by jej g艂os brzmia艂 zwyczajnie.

- Czemu wi臋c nie spojrzysz na mnie?

Unios艂a g艂ow臋 i zmusi艂a si臋 do tego, by przyjrze膰 mu si臋 uwa偶nie. Obrzmia艂o艣膰 jego twarzy znikn臋艂a, ale sk贸ra wok贸艂 oczu pozosta艂a purpurowa i usiana 偶贸艂tymi c臋tkami. Kiedy poczu艂 si臋 na tyle dobrze, 偶e m贸g艂 wsta膰 i przechadza膰 si臋 po dachu, dostrzeg艂a jego dumn膮 postaw臋 i si艂臋. I by艂a pewna, 偶e przystojna twarz niejednej kobiecie zawr贸ci艂a ju偶 w g艂owie. U艣miechn膮艂 si臋 znowu i przez t臋 艂agodnie wygi臋t膮 lini臋 warg znowu 艣cisn臋艂o j膮 co艣 w do艂ku. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e patrzy na jego usta. Zarumieni艂a si臋 i znowu spu艣ci艂a wzrok. Co Rzymianin sobie o niej pomy艣li?

Markus opar艂 si臋 biodrem o murek otaczaj膮cy dach. Przypomnia艂 sobie, 偶e Hadassa by艂a tak samo jak ta dziewczyna zak艂opotana, kiedy na ni膮 spogl膮da艂.

- Przypominasz mi kogo艣, kogo niegdy艣 zna艂em.

Tafat podnios艂a g艂ow臋 i zobaczy艂a smutek na jego twarzy.

- Czy by艂a pi臋kna?

- Nie - odpar艂 i u艣miechn膮艂 si臋 nieweso艂o. - By艂a pospolita. - 艁agodnym gestem uj膮艂 j膮 pod brod臋. - Ma艂a Tafat, ty jeste艣 pi臋kna. Wystarczy艂by jeden tw贸j u艣miech, by wszyscy m臋偶czy藕ni w Rzymie padli ci do st贸p. A kobiety wi臋d艂yby z zawi艣ci.

Tafat poczu艂a jak膮艣 osobliw膮 dum臋 z tego, co powiedzia艂. Wiedzia艂a, 偶e nie ma w sobie nic pospolitego, nie by艂a te偶 艣lepa i dostrzega艂a spojrzenia, jakimi obrzucali j膮 m臋偶czy藕ni, kiedy sz艂a do studni. Czasem wola艂aby by膰 pospolita, by m臋偶czy藕ni nie patrzyli na ni膮 jak Adoniasz. Jednak my艣l, 偶e Markus uwa偶a j膮 za pi臋kn膮, sprawia艂a jej przyjemno艣膰.

Markus dotkn膮艂 g艂adkiego policzka Tafat. Ile czasu min臋艂o, odk膮d po raz ostatni dotkn膮艂 kobiety albo mia艂, jak teraz, cho膰by 艣wiadomo艣膰 jej obecno艣ci? Jego palce zsun臋艂y si臋 wzd艂u偶 szybko pulsuj膮cej t臋tnicy szyjnej. Cofn膮艂 d艂o艅.

- Hadassa nie by艂a pi臋kna wedle tego, co 艣wiat uwa偶a za pi臋kno. Przypominasz j膮 swoj膮 niewinno艣ci膮 i 艂agodno艣ci膮.

Jego twarz znowu zasnu艂 cie艅 i chocia偶 patrzy艂 na ni膮, wiedzia艂a, 偶e my艣li o kim艣 innym.

- Musia艂e艣 bardzo j膮 kocha膰, panie - powiedzia艂a cicho.

- Nadal j膮 kocham - odpar艂 udr臋czonym g艂osem. - I b臋d臋 j膮 kocha艂 do ostatniego tchnienia.

Jego s艂owa zasmuci艂y j膮 bardziej ni偶 chcia艂a przyzna膰.

- Czy ona kocha艂a ci臋 r贸wnie mocno, Markusie Lucjanusie Walerianie?

Wykrzywi艂 z gorycz膮 usta. Spojrza艂 znowu na dziewczyn臋. Kiedy u艣wiadomi艂 sobie, 偶e pokocha艂 Hadass臋, by艂a mniej wi臋cej w wieku Tafat. Przypomnia艂 sobie, i偶 mia艂 wtedy wra偶enie, 偶e w ciemnych oczach Hadassy kryj膮 si臋 wszystkie tajemnice 艣wiata. Jak teraz w oczach Tafat. Przygl膮daj膮c si臋 jej, zauwa偶y艂 te偶 inne rzeczy. Jej policzki p艂on臋艂y. W br膮zowych oczach tli艂 si臋 jedwabisty po艂ysk. By艂oby 艂atwo, zbyt 艂atwo, j膮 wykorzysta膰.

- Nigdy ju偶 nie b臋dziemy rozmawia膰 o mi艂o艣ci, male艅ka Tafat.

Rzymianin i 呕yd贸wka nigdy nie powinni zapuszcza膰 si臋 na ten teren. Zawstydzona Tafat nie wiedzia艂a, co powiedzie膰. My艣la艂a, 偶e jej uczucia do niego s膮 dobrze ukryt膮 tajemnic膮, ale w tym momencie nie ulega艂o ju偶 w膮tpliwo艣ci, i偶 jej niem膮dre zachowanie rzuca si臋 w oczy. Markus odczyta艂 j膮 r贸wnie 艂atwo, jak 艂atwo ojciec czyta艂 Pismo, i nie 偶ywi dla niej 偶adnych uczu膰. Z oczami pal膮cymi od 艂ez odwr贸ci艂a si臋, by uciec z tarasu i od niego.

Markus chwyci艂 j膮 za ramiona.

- Za nic w 艣wiecie nie chcia艂bym ci臋 zrani膰 - powiedzia艂 szorstko.

Poczu艂, 偶e Tafat dr偶y na ca艂ym ciele i mocniej zacisn膮艂 r臋ce. By艂a zbyt powabna, by m臋偶czyzna nie poczu艂, 偶e krew zaczyna szybciej mu kr膮偶y膰 w 偶y艂ach. Obr贸ci艂 j膮. Widz膮c jej 艂zy, kt贸rych - wiedzia艂 - on w艂a艣nie jest przyczyn膮, zapragn膮艂 przytuli膰 j膮 i pocieszy膰. Lecz na to nie m贸g艂 sobie w 偶adnym razie pozwoli膰. Czu艂, 偶e jego blisko艣膰 wzburzy艂a dziewczyn臋. By艂a w wieku, kiedy budz膮 si臋 zmys艂y, by艂a jak soczysty i pe艂en s艂odyczy p膮k kwiatowy, kt贸ry w艂a艣nie si臋 otwiera. Niegdy艣 z rado艣ci膮 korzysta艂 z takich moment贸w, 偶eby zaspokoi膰 swoje najni偶sze 偶膮dze. Ale Tafat, c贸rka Ezry Bariachina, nie by艂a jak Arria czy inne tego rodzaju kobiety.

Przypomina艂a Hadass臋.

A偶 za bardzo!

Markus cofn膮艂 r臋ce.

- Za dzie艅, dwa ju偶 mnie tu nie b臋dzie.

Tafat wstrzyma艂a dech i podnios艂a na niego spojrzenie. Tak bardzo pragn臋艂a, by zosta艂, 偶e zapomnia艂a o zawstydzeniu.

- Nie b臋dziesz m贸g艂 jeszcze podr贸偶owa膰, panie. Musz膮 zrosn膮膰 ci si臋 偶ebra. Nie wr贸ci艂e艣 jeszcze w pe艂ni do si艂.

- To bez znaczenia - powiedzia艂, zaciskaj膮c stanowczo wargi.

Bardziej troszczy艂 si臋 w tym momencie o jej serce ni偶 o swoje 偶ebra. - Zbyt mi dobrze na tym dachu.

To, 偶e pi臋kna dziewczyna patrzy na niego w ten spos贸b, wywo艂ywa艂o zawr贸t g艂owy, kusi艂o obietnic膮 nowej mi艂o艣ci. Lecz mi艂o艣膰 do Tafat by艂aby r贸wnie beznadziejna jak mi艂o艣膰 do Hadassy.

- Ojciec odwiedzie ci臋 od tego zamiaru.

- Nie s膮dz臋. - U艣miechn膮艂 si臋 smutno. Wieczorem zjawi艂 si臋 na dachu Ezra. Markus zobaczy艂 filakterie i wiedzia艂, 偶e Ezra przyszed艂 odm贸wi膰 modlitwy. Markus w tym momencie 膰wiczy艂, wykonuj膮c powolne ruchy, kt贸re mia艂y przywr贸ci膰 napi臋cie i si艂臋 mi臋艣niom. Ukradkiem patrzy艂, jak Ezra chodzi po dachu, poruszaj膮c wargami i wznosz膮c co jaki艣 czas r臋ce. Co par臋 krok贸w przystawa艂 i podnosi艂 g艂ow臋, jakby szukaj膮c ciep艂a zachodz膮cego s艂o艅ca. Potem szed艂 dalej, prowadz膮c niem膮 rozmow臋 ze swoim Bogiem. Ezra nie pada艂 na twarz ani nie kl臋ka艂 jak Hadassa w rzymskim ogrodzie. Ale Markus wyczuwa艂, 偶e kocha swojego Boga tak samo mocno jak ona. Zm臋czony ju偶 i obola艂y Markus po艂o偶y艂 si臋 na 艂o偶u pod baldachimem.

Nala艂 sobie troch臋 wody i wypi艂.

Ezra zatrzyma艂 si臋 przy murku ko艂o miejsca, gdzie spoczywa艂 Markus. Spojrza艂 ku zachodowi, na niebo ja艣niej膮ce wszystkimi odcieniami czerwieni i 偶贸艂to艣ci.

- Tafat powiedzia艂a, 偶e chcesz nas za kilka dni opu艣ci膰.

- Najch臋tniej wyjecha艂bym jutro - odpar艂 pos臋pnie Markus. - Nie powinienem przed艂u偶a膰 swego pobytu. Do艣膰 ju偶 k艂opot贸w sprowadzi艂em na twoj膮 rodzin臋.

- Masz na my艣li moj膮 偶on臋 i c贸rk臋?

Markus podni贸s艂 gwa艂townie wzrok, ale zawaha艂 si臋.

- Jedn膮 i drug膮 - odpar艂 po chwili. - Twoja 偶ona zamkn臋艂a si臋 na dole, p贸ki tu jestem, a Tafat... - Ezra obr贸ci艂 lekko g艂ow臋. Markus wyczuwa艂 intensywno艣膰 jego spojrzenia. Zacisn膮艂 wargi. - Masz pi臋kn膮 c贸rk臋, Ezro. I bardzo, bardzo m艂od膮.

Ezra milcza艂. Po d艂u偶szej chwili wzni贸s艂 wzrok do nieba.

- Jeste艣 tu mile widziany, dop贸ki nie wr贸cisz w pe艂ni do si艂.

Markus wykrzywi艂 ironicznie usta.

- Czy na pewno jest to m膮dre?

Ezra obr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 mu prosto w oczy.

- Gdy偶 moja c贸rka jest pi臋kna i po raz pierwszy spojrza艂a przychylnie na m臋偶czyzn臋?

Markus nie spodziewa艂 si臋 takiej otwarto艣ci i takiego spokoju.

Poczu艂 jeszcze wi臋kszy podziw dla Ezry.

- Tak w艂a艣nie - odrzek艂 r贸wnie szczerze. - Lepiej, 偶eby nie przychodzi艂a na dach. Nie zapominaj, 偶e jestem Rzymianinem. - W jego u艣miechu by艂a szczypta pogardy dla samego siebie. - Dla 呕yd贸w rozszala艂膮 besti膮. - U艣miech zamar艂 mu na ustach. - Poza tym moja obecno艣膰 w tym domu z pewno艣ci膮 b臋dzie 藕le przyj臋ta przez tw贸j nar贸d, nie m贸wi膮c ju偶 o twojej 偶onie. M膮drzej z twojej strony by艂oby zostawi膰 mnie na dnie wadi.

- Lepiej narazi膰 si臋 ludziom ni偶 Bogu.

Markus roze艣mia艂 si臋.

- B贸g - powiedzia艂 cicho i nagle poczu艂, 偶e ostry b贸l przeszywa mu bok. Przeceni艂 swoje si艂y. - Jeste艣 dobrym cz艂owiekiem, Ezro, ale post臋pujesz niem膮drze. - Odchyli艂 si臋 i wbi艂 pos臋pne spojrzenie w baldachim. - Powiniene艣 by艂 zostawi膰 mnie w zaje藕dzie.

- Nikt by ci臋 nie przyj膮艂.

Markus wybuchn膮艂 艣miechem, ale zaraz wstrzyma艂 dech, bo b贸l 艣cisn膮艂 mu 偶ebra. Zwar艂 z臋by i stara艂 si臋 odwr贸ci膰 my艣li od swoich dolegliwo艣ci.

Ezra usiad艂 na dachu. Rozwi膮za艂 filakterie i po艂o偶y艂 je na d艂oni.

- Ka偶dy jest na sw贸j spos贸b g艂upcem. Ka偶dy chce tego, czego mie膰 nie mo偶e.

Markus, krzywi膮c z b贸lu twarz, powoli i z wysi艂kiem d藕wign膮艂 si臋 do pozycji siedz膮cej. Przyjrza艂 si臋 g艂臋bokim zmarszczkom wok贸艂 oczu Ezry.

- A czeg贸偶 ty nie mo偶esz mie膰?

Cokolwiek to jest, Markus da mu przy pierwszej sposobno艣ci - lepszy dom, byd艂o, wyborne jad艂o. Ezra Bariachin dostanie od niego wszystko, czego zapragnie. Czemu nie? Gdyby nie Ezra, ju偶 by nie 偶y艂. Jego cia艂o gni艂oby na dnie wadi.

Ezra mocniej zacisn膮艂 w d艂oni filakterie.

- Nie mog臋 by膰 jak Henoch.

U艣miechn膮艂 si臋 i spojrza艂 na Markusa Waleriana, dziwuj膮c si臋 sam sobie, gdy偶 oto dzieli si臋 najg艂臋bszymi uczuciami z niewiernym, z Rzymianinem.

- Kim jest Henoch?

- Henoch kroczy艂 u boku Boga jak m臋偶czyzna u boku przyjaciela. Inni widzieli Boga. Adam. Moj偶esz. Lecz tylko serce Henocha B贸g tak sobie upodoba艂, 偶e wzi膮艂 go do nieba i Henoch nie pozna艂 nawet smaku 艣mierci. - Spojrza艂 na g艂臋boki, jedwabisty b艂臋kit wieczornego nieba. - O to si臋 modl臋.

- By nie zazna膰 smaku 艣mierci?

- Nie. Ka偶dy cz艂owiek zazna jej smaku. Jest cz臋艣ci膮 偶ycia. Pragn臋 mie膰 serce, kt贸re spodoba艂oby si臋 Bogu.

Markus poczu艂, jak t臋偶ej膮 mu mi臋艣nie twarzy.

- Hadassa pragn臋艂a podoba膰 si臋 Bogu, a popatrz, co jej z tego przysz艂o. 艢mier膰. - Oczy mu pociemnia艂y. - Czeg贸偶 B贸g pragnie od ciebie, je艣li nie ka偶dej kropli twej krwi?

- Pos艂usze艅stwa.

- Pos艂usze艅stwa! - Markus prawie wyplu艂 to s艂owo. - Za jak膮 cen臋?

- Za ka偶d膮.

Markus szarpn膮艂 zas艂on臋 i zerwa艂 si臋. Sykn膮艂 z b贸lu i chwyci艂 si臋 za bok. Wyda艂 kr贸tki, plugawy okrzyk gniewu i opad艂 na kolano. Kr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie. Zakl膮艂 znowu.

Ezra patrzy艂 na niego i czu艂, 偶e ogarnia go fala lito艣ci. Markus uni贸s艂 odmienion膮 cierpieniem twarz.

- Mam wra偶enie, 偶e jej B贸g i tw贸j s膮 jednym. Uleg艂o艣膰 wobec Jego woli. Za wszelk膮 cen臋. - Dra偶ni艂o go to, 偶e nie mo偶e zd艂awi膰 b贸lu.

- Jaki偶 to B贸g zabija dziewczyn臋, kt贸ra kocha Go bardziej ni偶 wszystko na 艣wiecie, bardziej ni偶 w艂asne 偶ycie? Jaki偶 to B贸g posy艂a w艂asnego Syna na krzy偶, by sw膮 艣mierci膮 odkupi艂 grzechy ludzi?

Ezra poczu艂, 偶e te s艂owa przeszywaj膮 go jak strza艂a.

- Masz na my艣li Jezusa?

- O tak. Jezusa. - To imi臋 zabrzmia艂o w jego ustach jak przekle艅stwo.

- Opowiedz mi, co ci o Nim m贸wiono - poprosi艂 Ezra. - Tylko staraj si臋 zachowa膰 przy tym spok贸j.

Markus powt贸rzy艂 histori臋, kt贸r膮 Satyros opowiedzia艂 mu podczas rejsu. Ezra pami臋ta艂, 偶e ojciec m贸wi艂 o Szawle z Tarsu - najpierw z 偶arem, p贸藕niej z w艣ciek艂o艣ci膮 i szyderstwem.

- Skoro Chrystus ma moc czynienia cud贸w, czemu pozwala, by Jego wyznawcy umierali? - pyta艂 Markus. - Najpierw uczniowie, potem ca艂e gromady innych. Widzia艂em, jak palono ich 偶ywcem w Rzymie. Widzia艂em, jak zabijali ich gladiatorzy. Widzia艂em, jak po偶era艂y ich lwy...

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, jakby pragn膮艂 pozby膰 si臋 dr臋cz膮cych go wspomnie艅.

- Co jeszcze ten Satyros powiedzia艂 ci o Jezusie?

Markus przesun膮艂 palcami po w艂osach.

- Czemu pytasz? Sam m贸wi艂e艣, 偶e to fa艂szywy prorok.

- Jak偶e mo偶emy walczy膰 z czym艣, czego nie pojmujemy?

Ezra mia艂 racj臋. Markus te偶 musi pozna膰 i zrozumie膰 przeciwnika.

- S艂usznie. Powiedziano mi, 偶e Jezus zosta艂 zdradzony za trzydzie艣ci srebrnik贸w przez jednego ze swoich przyjaci贸艂. Kiedy s膮dzono Go za zbrodnie, kt贸rych nie pope艂ni艂, opu艣cili Go wszyscy uczniowie. Pobito Go, opluto, zraniono i ubiczowano. Czy co艣 takiego mo偶e przytrafi膰 si臋 Synowi Boga? Zosta艂 ukrzy偶owany mi臋dzy dwoma 艂otrami i ludzie obrzucali Go obelgami, a stra偶nicy grali w ko艣ci o Jego szaty. Kiedy umiera艂, modli艂 si臋 za nich. Modli艂 si臋, 偶eby Ojciec im wybaczy艂. Powiedz mi, jaki B贸g dopu艣ci艂by, 偶eby co艣 takiego przytrafi艂o si臋 Jemu albo Jego Synowi, potem za艣 tym, kt贸rzy w Niego uwierzyli.

Ezra milcza艂. Nie by艂 w stanie doby膰 z siebie s艂owa. Do g艂臋bi jestestwa przenikn臋艂o go uczucie jakiego艣 odr臋twienia. Wsta艂, podszed艂 do murku i zacisn膮艂 na nim d艂onie. Po chwili wzni贸s艂 wzrok ku niebu. S艂owa Rzymianina sprawi艂y, 偶e rozbrzmiewa艂y mu w uszach proroctwa Zachariasza i Izajasza. Ezra zacisn膮艂 powieki i zacz膮艂 si臋 modli膰.

"Uwolnij mnie od zw膮tpienia! Wska偶 mi prawd臋!" I oto nagle pojawi艂a si臋 pewno艣膰 - tak nag艂a, tak osza艂amiaj膮ca, 偶e Ezra si臋 zachwia艂.

"I odwa偶yli mi trzydzie艣ci srebrnik贸w... Wrzu膰 do skarbony t臋 nadzwyczajn膮 zap艂at臋, kt贸rej w ich przekonaniu by艂em godzien."

Przypomina艂 sobie stare proroctwo i zaciska艂 palce. I przypomnia艂 sobie co艣 jeszcze.

"Dr臋czono Go, lecz sam si臋 da艂 gn臋bi膰, nawet nie otworzy艂 ust swoich. Jak baranek na rze藕 prowadzony..."

Ezra mia艂 przed oczyma s艂owa, kt贸re sam przepisywa艂 na pergamin, licz膮c ka偶d膮 liter臋, sprawdzaj膮c raz po raz, by wszystko by艂o nale偶ycie. Ka偶dy znak i ka偶dy tytu艂 musia艂 by膰 dok艂adnie powt贸rzony.

"Gr贸b Mu wyznaczono mi臋dzy bezbo偶nymi, i w 艣mierci swej by艂 na r贸wni z bogaczem..."

Ezra krzycza艂 w swym sercu z trwogi. "Panie, czy偶 Mesjasz nie mia艂 by膰, jak kr贸l Dawid, wojownikiem, przys艂anym, by uratowa膰 sw贸j lud spod rzymskiego ucisku?"

I natychmiast przysz艂a odpowied藕. "Siebie na 艣mier膰 ofiarowa艂 i policzony zosta艂 mi臋dzy przest臋pc贸w. A On poni贸s艂 grzechy wielu, i or臋duje za przest臋pcami."

Ezra opu艣ci艂 g艂ow臋 i zacisn膮艂 mocno powieki, czuj膮c, 偶e serce mu p臋ka. Nie chcia艂 przypomina膰 sobie tych s艂贸w Pisma, gdy偶 nigdy ich nie pojmowa艂. Stara艂 si臋 nie przywo艂ywa膰 ich tak偶e teraz, lecz nagle, w jaki艣 niewyt艂umaczalny spos贸b rozbrzmia艂y w jego umy艣le niby tr膮by. S艂owa nap艂ywa艂y, nabrzmiewa艂y, zalewaj膮c go niby pow贸d藕, a偶 pod tym naporem ledwie m贸g艂 oddycha膰.

"On by艂 przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spad艂a Na艅 ch艂osta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie. Wszyscy pob艂膮dzili艣my jak owce..."

I wtedy, jakby do najmroczniejszych zak膮tk贸w jego umys艂u dotar艂o 艣wiat艂o, Ezra przypomnia艂 sobie dzie艅 sprzed wielu lat, kiedy w samo po艂udnie niebo pociemnia艂o i ziemia zatrz臋s艂a si臋 gwa艂townie. Mia艂 przed oczyma siebie, jak siedzi na macie w wynaj臋tym domu w Jerozolimie, gdzie ca艂a rodzina zebra艂a si臋 na Pasch臋. Jego matka, 艣miej膮c si臋 i rozmawiaj膮c z innymi kobietami, przygotowywa艂a posi艂ek. I nagle wszystko pociemnia艂o. Z nieba rozleg艂y si臋 pot臋偶ne grzmoty. Matka krzykn臋艂a ze strachu. Ezra te偶.

Teraz Ezra uni贸s艂 g艂ow臋 i otworzy艂 oczy, a spojrzawszy na gwiazdy, powiedzia艂 g艂o艣no:

- "Owego dnia - wyrocznia Pana - zajdzie s艂o艅ce w po艂udnie i w dzie艅 艣wietlany zaciemni臋 ziemi臋." S艂owa Amosa.

Czy prorok m贸wi艂 o tym, 偶e B贸g u偶y艂 Asyrii, 偶eby sprowadzi膰 s膮d na Izrael, czy te偶 jego s艂owa maj膮 jakie艣 g艂臋bsze znaczenie? Czy Amos ostrzega艂 przed tym, co nast膮pi, kiedy przyjdzie Mesjasz, 偶eby zbawi膰 nar贸d?

"Jezus powsta艂 z martwych!" - powiedzia艂 wiele lat temu stryj Ezry. I Ezr臋 ogarn臋艂y teraz te same uczucia, co wtedy, kiedy us艂ysza艂 te s艂owa. L臋k. Ol艣nienie. Podniecenie. Zgroza! "A je偶eli to prawda?..."

Ezra jeszcze przez chwil臋 wpatrywa艂 si臋 w niebo. Serce w nim 艂omota艂o, czu艂 si臋, jakby dopiero co zbudzono go z d艂ugiego, pokrzepiaj膮cego snu i po raz pierwszy widzia艂 艣wiat z ogromn膮 jasno艣ci膮.

"Jezus wsta艂 z martwych! Widzia艂em Go!"

Podszed艂 i usiad艂 z powrotem przed Markusem.

- Powiedz mi wszystko o tej kobiecie, kt贸r膮 niegdy艣 zna艂e艣. Powiedz wszystko, co m贸wi艂a ci o Jezusie z Nazaretu. Markus dostrzeg艂 rozgor膮czkowane spojrzenie Ezry.

- Po co? - spyta艂, marszcz膮c brwi. - Jakie to ma znaczenie?

- Powiedz wszystko, co wiesz, Markusie Lucjanusie Walerianie. Wszystko. Od pocz膮tku. Pozw贸l, 偶e ja zdecyduj臋, co ma znaczenie.

Markus zrobi艂, o co go proszono. Da艂 upust g艂臋bokiej potrzebie m贸wienia o Hadassie. I chocia偶 m贸wi艂 o niej, nie dostrzega艂 ironii tkwi膮cej w tym, co w tym momencie czyni艂. Oto snuj膮c opowie艣膰 o prostej dziewczynie z Judei, Markus Lucjanus Walerian, Rzymianin, kt贸ry w nic nie wierzy艂, g艂osi艂 Ewangeli臋 Jezusa Chrystusa.

Rozdzia艂 XX

Modelowanie

Julia nala艂a sobie jeszcze raz pe艂ny kielich wina.

Jaka cisza panuje w willi! Czu艂a si臋 tak samotna, 偶e brakowa艂o jej nawet zgry藕liwych 偶art贸w i niegodziwych plotek Prymusa. Dzi臋ki niemu mog艂a przynajmniej na chwil臋 oderwa膰 si臋 od dr臋cz膮cych my艣li o 偶yciu i czekaj膮cym j膮 przeznaczeniu. Nikt ju偶 jej nie odwiedza艂. By艂a chora i z tego powodu unikali jej wszyscy znajomi. Rozumia艂a to a偶 za dobrze. Choroba powoduje, 偶e ludzie popadaj膮 w przygn臋bienie. Chorzy s膮 m臋cz膮cy i nudni. Tylko ci, kt贸rzy cierpi膮, chc膮 rozmawia膰 o swoich dolegliwo艣ciach.

Przypomnia艂a sobie, jak stara艂a si臋 trzyma膰 mo偶liwie najdalej od przyjaci贸艂ek, kt贸re zachorowa艂y. Teraz przysz艂a jej kolej. Nie chcia艂a wys艂uchiwa膰 opowie艣ci o cierpieniach i objawach choroby. Nie chcia艂a spojrze膰 w oczy faktowi, 偶e ona te偶 jest 艣miertelna. 呕ycie jest zbyt kr贸tkie, 偶eby traci膰 czas na zajmowanie si臋 tragediami innych.

Teraz za艣 ona prze偶ywa tragedi臋.

Unios艂a kielich do ust i wypi艂a ma艂y 艂yk wina. Chcia艂a si臋 upi膰, 偶eby nie my艣le膰 o jutrze i nie czu膰 brzemienia dnia dzisiejszego. Chcia艂a unosi膰 si臋 na falach zoboj臋tnienia. Nie czu膰 b贸lu. Nie czu膰 trwogi. Pogr膮偶y膰 si臋 w morzu czasu bez 偶al贸w. Kiedy艣 jad艂a lotos. Teraz musia艂a pi膰 posk臋. Jednak wystarczy wypi膰 odpowiedni膮 ilo艣膰 cho膰by i marnego wina, 偶eby nie czu膰 ju偶 nic. Nikogo ju偶 nie obchodzi艂 jej los. Czemu mia艂oby by膰 inaczej? Jej te偶 nikt nie obchodzi艂. Nikt a nikt. Zale偶a艂o jej tylko na korzystaniu z 偶ycia.

Wybuchn臋艂a urywanym 艣miechem, kt贸ry odbi艂 si臋 echem od 艣cian pokoju. Umilk艂a i patrzy艂a ponuro w kielich, pragn膮c zaton膮膰 w tym winie o odcieniu rdzy. Czu艂a si臋 pusta w 艣rodku. Mo偶e spustoszenia, jakich dokona艂a w niej choroba, obj臋艂y wszystkie cz膮stki jej jestestwa - niewidzialne, ale wa偶ne. 呕ycie to okrutny 偶art. Mia艂a wszystko, czego cz艂owiek potrzebuje do szcz臋艣cia: pieni膮dze, pozycj臋 towarzysk膮, urod臋 i wolno艣膰 czynienia, co si臋 jej spodoba. Czy偶 nie panowa艂a nad niepomy艣lnymi wydarzeniami i nie stawia艂a im czo艂a dzi臋ki sile swej woli? Czemu wi臋c 偶ycie jest tak trudne do zniesienia? Kt贸re z jej posuni臋膰 by艂o niew艂a艣ciwe? Unios艂a dr偶膮c膮 d艂oni膮 kielich i prze艂kn臋艂a troch臋 cierpkiego wina, pr贸buj膮c wraz z winem prze艂kn膮膰 przemo偶ne i dokuczliwe uczucia. Mia艂a wra偶enie, 偶e si臋 d艂awi. Nie b臋dzie my艣le膰 dzisiaj o niczym nieprzyjemnym. Wyobrazi sobie rzeczy daj膮ce szcz臋艣cie. Co dawa艂o jej szcz臋艣cie?

Przypomnia艂a sobie, jak bieg艂a zawsze do Markusa, kiedy ten wraca艂 do ich rzymskiej willi. Droczy艂 si臋, ale uwielbia艂 j膮 i rozpieszcza艂. Zamruga艂a, 偶eby usun膮膰 艂zy zasnuwaj膮ce oczy, i zmusi艂a si臋 do rozmy艣lania o tym, 偶e obieca艂 kocha膰 j膮 bez wzgl臋du na to, co ona uczyni, a jednak z艂ama艂 t臋 obietnic臋. Przypomnia艂a sobie, 偶e kiedy najbardziej go potrzebowa艂a, odwr贸ci艂 si臋 do niej plecami.

Odepchn臋艂a my艣li o Markusie i zacz臋艂a przypomina膰 sobie wszystkich innych, kt贸rzy przewin臋li si臋 przez jej 偶ycie: rodzic贸w, Klaudiusza, Kajusza, Atretesa, Prymusa, Kalab臋. Ka偶de z tych imion rozpala艂o w jej sercu 偶al i gniew, uraz臋 i politowanie nad sam膮 sob膮. Lecz zawsze potrafi艂a znale藕膰 co艣 na swoj膮 obron臋, zawsze jako艣 usprawiedliwi膰 siebie sam膮. Nikt nie mia艂 prawa m贸wi膰 jej, jak ma 偶y膰. Nikt. A jednak wszyscy ro艣cili sobie to w艂a艣nie prawo. Ojciec wymaga艂, 偶eby sta艂a si臋 tym, kim chcia艂, 偶eby by艂a - nie za艣 sam膮 sob膮. Klaudiusz pragn膮艂 偶ony podobnej do zmar艂ej. Okaza艂 si臋 g艂upcem, uganiaj膮c si臋 za ni膮 po nocy. To nie jej wina, 偶e spad艂 z konia i skr臋ci艂 kark. Kajusz by艂 okrutnikiem. Wykorzystywa艂 jej cia艂o i pieni膮dze, czerpa艂 z nich rozkosz, a kiedy los obr贸ci艂 si臋 przeciwko niemu, bi艂 j膮 i obarcza艂 win膮 za pora偶ki. Zatru艂 jej 偶ycie. Jakie偶 mia艂a lepsze wyj艣cie ni偶 odwdzi臋czy膰 mu si臋 pi臋knym za nadobne, ni偶 go otru膰? Na wspomnienie Atretesa poczu艂a b贸l w sercu. Och, Atretes, najwspanialszy z m臋偶czyzn!... Jak偶e go kocha艂a! Nigdy nie by艂o takiego gladiatora. Ze swymi p艂omiennymi niebieskimi oczami, nieskazitelnymi rysami i pi臋knym, pot臋偶nym cia艂em by艂 dla niej niby l艣ni膮cy pos膮g boga. Pragn膮艂 go ca艂y t艂um kobiet - tak偶e m臋偶czyzn - lecz Atretes chcia艂 tylko jej. Przynajmniej do chwili, kiedy postanowi艂a broni膰 si臋 przed jego ca艂kowit膮 dominacj膮, odrzucaj膮c propozycj臋, by go po艣lubi膰 i po艣lubiaj膮c zamiast niego Prymusa. I tak偶e Atretes, ten barbarzy艅ca o plebejskiej i nie maj膮cej nic wsp贸lnego z rozumem moralno艣ci, opu艣ci艂 j膮.

Zmarszczy艂a brwi, kiedy zacz臋艂y si臋 jej k艂臋bi膰 w g艂owie obrazy z przesz艂o艣ci. Co zrobi艂aby inaczej, gdyby mog艂a cofn膮膰 czas? Jak mog艂a cokolwiek zmieni膰, nie wyrzekaj膮c si臋 kontroli nad w艂asnym 偶yciem?

W ka偶dym z tych przypadk贸w Julia zasiada艂a na s臋dziowskim krze艣le i uwalnia艂a sam膮 siebie od wszelkich zarzut贸w. Jednak w jej sercu nadal tkwi艂a jaka艣 drzazga, jaki艣 cie艅 w膮tpliwo艣ci. Czy bieg jej 偶ycia okre艣la艂y rzeczy, kt贸re jej czyniono, czy te偶 te, kt贸re sama czyni艂a?

Wypi艂a jeszcze odrobin臋 wina, staraj膮c si臋 u艣mierzy膰 b贸l w piersi.

Ale b贸l wzr贸s艂 jeszcze bardziej.

Gdyby nie po艣lubi艂a Prymusa, wszystko by艂oby inaczej. Nadal mia艂aby przy sobie Atretesa. Czy nie kupi艂 willi z my艣l膮 o niej? Czy偶 nie chcia艂, by zosta艂a jego 偶on膮? Przypomnia艂a sobie dziecko, kt贸re mu urodzi艂a, i w jej sercu otworzy艂a si臋 krwawi膮ca, przenikaj膮ca ch艂odem rana. Rozbrzmiewa艂o jej w uszach echo cichego, bezradnego p艂aczu, rozbrzmiewa艂y w艂asne, jak偶e n臋kaj膮ce s艂owa: "Po艂贸偶 je na skale, niech umrze". Zacisn臋艂a powieki. Kielich trzyma艂a tak mocno, 偶e pobiela艂y jej kostki palc贸w. To nie jej wina. Atretes powiedzia艂, 偶e jej nienawidzi. Powiedzia艂, 偶e nie chce dziecka. Powiedzia艂, 偶e nie uzna go za swoje. C贸偶 innego mog艂a zrobi膰?

Hadassa b艂aga艂a: "To tw贸j syn, pani. Tylko sp贸jrz, jaki jest pi臋kny!

Syn Atretesa.

Jej syn.

J臋kn臋艂a i spr贸bowa艂a zepchn膮膰 swoje uczucia w najg艂臋bsze zakamarki jestestwa, zapomnie膰 o nich. Ale b贸l nie ust臋powa艂, by艂 coraz trudniejszy do zniesienia.

Wszystko przez Kalab臋. Kalaba, jej przebieg艂e k艂amstwa, jej bieg艂o艣膰 w manipulowaniu lud藕mi! "Mo偶esz o tym zapomnie膰. Ju偶 po wszystkim. Nie odwracaj si臋 za siebie." S艂owa Kalaby d藕wi臋cza艂y w uszach Julii. Ci膮gle wraca艂y do niej te uwodzicielskie s艂owa, przypominaj膮ce, 偶e wszyscy m臋偶czy藕ni, kt贸rzy znale藕li si臋 na drodze jej 偶ycia, krzywdzili j膮 w ten czy inny spos贸b... Kalaba uwiod艂a j膮 zapewnieniem, 偶e 偶aden m臋偶czyzna nie mo偶e pozna膰 ani pokocha膰 kobiety tak, jak druga kobieta.

"Przy mnie zawsze b臋dziesz wolna. B臋dziesz mog艂a robi膰, co ci si臋 spodoba."

Kalaba i jej czcze obietnice! Kalaba, kobieta, kt贸ra jest jak kamie艅 grobowy!

"Zawsze b臋d臋 ci臋 kocha膰, Julio. Nigdy nie spr贸buj臋 zmieni膰 ci臋 w niewolnic臋, jak czyni膮 m臋偶czy藕ni."

A jednak jest niewolnic膮, i to w spos贸b, jaki nigdy przedtem nie przyszed艂by jej nawet do g艂owy. Niewolnic膮 tego, czego oczekiwali od niej inni, niewolnic膮 swoich nami臋tno艣ci... okoliczno艣ci, l臋k贸w. Niewolnic膮 swych win.

Julia j臋kn臋艂a i podnios艂a si臋 z 艂o偶a. 呕o艂膮dek podszed艂 jej pod gard艂o, zacisn臋艂a z臋by, 偶eby zapanowa膰 nad md艂o艣ciami. Na czo艂o wyst膮pi艂 jej pot. Zachwia艂a si臋, odstawi艂a kielich i opar艂a si臋 o marmurow膮 kolumn臋. Md艂o艣ci nieco zel偶a艂y. Do perystylu wtargn臋艂a rzeka s艂onecznego 艣wiat艂a. Jak偶e 艂akn臋艂a Julia ciep艂a. Wysz艂a do perystylu i unios艂a g艂ow臋, by poczu膰 na twarzy promienie s艂o艅ca. Przepe艂nia艂a j膮 g艂臋boka, bolesna t臋sknota. Sta艂a sk膮pana w ciep艂ym 艣wietle, pragn膮c, by nas膮czy艂o j膮 ca艂膮, by ogrza艂o j膮 od 艣rodka. Czasem czu艂a ch艂贸d tak przenikliwy, 偶e nawet gor膮ca woda w tepidarium nie mog艂a go usun膮膰. Czasem mia艂a uczucie, 偶e ten ch艂贸d promieniuje z jej serca.

Obj臋艂a si臋 ramionami, przymkn臋艂a oczy. Czu艂a pod powiekami bursztynowe, czerwieniej膮ce ciep艂o. Przesuwa艂y si臋 jakie艣 zmienne wzory. Nie chcia艂a widzie膰 niczego wi臋cej. Nie chcia艂a o niczym my艣le膰, niczego czu膰, pragn臋艂a roztopi膰 si臋 w chwili bie偶膮cej. Zapomnie膰 o przesz艂o艣ci, wyzby膰 si臋 l臋ku o przysz艂o艣膰!

Nagle 艣wiat艂o znikn臋艂o.

Zadr偶a艂a, otworzy艂a oczy i zobaczy艂a, 偶e chmura zas艂oni艂a s艂o艅ce. Ogarnia艂 j膮 coraz wi臋kszy smutek, a偶 poczu艂a, 偶e jego brzemi臋 j膮 przyt艂acza. Mia艂a jakie艣 niewyt艂umaczalne uczucie, 偶e jest przestraszonym dzieckiem rozpaczliwie potrzebuj膮cym matki. W willi zosta艂y ju偶 tylko trzy osoby opr贸cz niej, troje niewolnik贸w: Tropas, grecki kucharz; Izydora, s艂u偶ebna z Macedonii, prowadz膮ca dom; i Dydymas, egipska niewolnica, kt贸r膮 kupi艂a, kiedy uciek艂a Eudemas. Czy偶by naprawd臋 min臋艂y dopiero dwa lata od chwili, kiedy mia艂a ca艂y zast臋p s艂ug gotowych na ka偶de jej skinienie? Mia艂a kiedy艣 czterech Etiopczyk贸w, kt贸rzy nosili lektyk臋, dw贸ch Gal贸w strzeg膮cych jej bezpiecze艅stwa, osobist膮 s艂u偶ebn膮 z Brytanii i dwie dalsze z Krety. Kiedy mieszka艂a tu Kalaba, s艂u偶ba by艂a jeszcze liczniejsza - same najpi臋kniejsze m艂ode kobiety z najdalszych zak膮tk贸w cesarstwa. W艂asn膮 艣wit臋 m臋skiej s艂u偶by mia艂 Prymus, ale sprzeda艂 wszystkich, zanim j膮 opu艣ci艂, zostawiaj膮c tylko trzech. Wzi膮艂 ze sob膮 przystojnego greckiego lutnist臋 i niemego brutala, Macedo艅czyka o srogim obliczu. Mia艂a nadziej臋, 偶e Macedo艅czyk poder偶n膮艂 Prymusowi gard艂o i rzuci艂 go z pok艂adu statku na 偶er dla ryb. Prymus... c贸偶 to by艂 za samolubny i zdradziecko niegodziwy cz艂owiek! Znacznie gorszy ni偶 Kajusz. W ci膮gu ostatnich miesi臋cy musia艂a sprzeda膰 wi臋kszo艣膰 niewolnik贸w. Zabrak艂o aurei na smako艂yki, a nawet na rzeczy podstawowe. Musia艂a ucieka膰 si臋 do wszelkich mo偶liwych sposob贸w, 偶eby zdoby膰 pieni膮dze. Poniewa偶 obs艂ugiwa艂a j膮 ledwie tr贸jka niewolnik贸w, 偶ycie widzia艂a w pos臋pnych barwach.

Poczu艂a zm臋czenie i postanowi艂a wr贸ci膰 do 艣rodka. Opieraj膮c si臋 ci臋偶ko o marmurow膮 balustrad臋, pi臋艂a si臋 z wysi艂kiem po schodach. W g艂owie kr臋ci艂o si臋 jej od wina. Z trudem pokona艂a g贸rny korytarz i wesz艂a do swego pokoju. Dydymas wi膮za艂a porwan膮 cieniutk膮 siatk臋, kt贸ra okrywa艂a 艂o偶e. Kiedy Julia wesz艂a, spostrzeg艂a, 偶e plecy niewolnicy sztywniej膮. Dwa dni temu wych艂osta艂a j膮 za niedba艂e wype艂nianie obowi膮zk贸w.

- Czy umy艂a艣 posadzk臋, jak ci kaza艂am?

- Tak, pani.

- I zmieni艂a艣 okrycie na 艂o偶ach?

- Tak, pani.

Juli臋 dra偶ni艂 spokojny g艂os Dydymas. Za mask膮 oboj臋tno艣ci nie by艂o wida膰 wrogiego nastawienia, ale Julia wyczuwa艂a, 偶e budzi nienawi艣膰 niewolnicy. Ta dziewczyna najwyra藕niej potrzebuje przypomnienia, gdzie jest jej miejsce. Julia rozejrza艂a si臋 po pokoju, szukaj膮c wzrokiem czego艣, co usprawiedliwia艂oby nagan臋.

- Nie ma kwiat贸w!

- Sprzedawca za偶膮da艂 za lilie dwa sesterce, pani. A da艂a艣 mi tylko jednego.

- Powinna艣 si臋 targowa膰!

- Targowa艂am si臋, pani, ale mia艂 wielu nabywc贸w i nie chcia艂 obni偶y膰 ceny.

Julia zarumieni艂a si臋 ze wstydu. Wielu nabywc贸w! I ka偶dy ma wi臋cej pieni臋dzy ni偶 ona.

- Pok贸j bez kwiat贸w wywiera przygn臋biaj膮ce wra偶enie. Dydymas nie odpowiedzia艂a i to s艂u偶alcze milczenie jeszcze bardziej przygn臋bi艂o Juli臋. Niewolnicy, kt贸rych jej rodzina mia艂a w Rzymie, zawsze s艂u偶yli ochoczo i z 偶yczliwo艣ci膮. Nigdy nie zamykali si臋 w swej oboj臋tno艣ci, nigdy nie byli ura偶eni, je艣li spotka艂a ich uzasadniona kara. Przypomnia艂a sobie, 偶e niekt贸rzy nawet spe艂niali swoje obowi膮zki z u艣miechem. Pomy艣la艂a o Hadassie. A偶 si臋 zachwia艂a i musia艂a oprze膰 si臋 ca艂ym ci臋偶arem o o艣cie偶e. Nie chcia艂a my艣le膰 o Hadassie. Przez t臋 wstr臋tn膮 niewolnic臋 wszystko zacz臋艂o si臋 psu膰 w jej 偶yciu. Gdyby nie ona, sprawy potoczy艂yby si臋 zupe艂nie inaczej. Prze艂kn臋艂a 艂zy i zatopi艂a spojrzenie w pozbawionej wyrazu twarzy Dydymas. Niewolnica sta艂a bez ruchu. Nie zrobi nic, je艣li nie dostanie odpowiedniego polecenia. Gdzie艣 w zakamarkach umys艂u Julii pojawi艂a si臋 zdradziecka my艣l. Hadassa by nie czeka艂a. Nie sta艂aby tak z pustym spojrzeniem, kamienn膮 twarz膮, niemo wykrzykuj膮c nienawi艣膰. Hadassa podesz艂aby i otoczy艂a j膮 ramieniem. Julia spojrza艂a na bogaty wystr贸j sypialni, ale nie mia艂a ochoty wchodzi膰 do 艣rodka.

- Zamierzam dzisiaj wyj艣膰 - oznajmi艂a bezbarwnym g艂osem.

Dydymas czeka艂a w milczeniu. Julia obrzuci艂a j膮 niech臋tnym spojrzeniem.

- Nie st贸j tak! Przygotuj b艂臋kitny palus, przynie艣 misk臋 z ciep艂膮 wod膮.

- Tak, pani.

Przygn臋biona Julia patrzy艂a, jak dziewczyna wyjmuje palus i k艂adzie go na 艂o偶u. Odgarn臋艂a w艂osy z twarzy i wesz艂a do pokoju, usi艂uj膮c porusza膰 si臋 z godno艣ci膮, nie zwa偶aj膮c na Dydymas, kt贸ra wybieg艂a, 偶eby przynie艣膰 wod臋.

Julia chwyci艂a si臋 skraju marmurowej toaletki i opad艂a ci臋偶ko na sto艂ek. Spojrza艂a na b艂yszcz膮c膮 metalow膮 powierzchni臋 lustra i ujrza艂a blad膮, szczup艂膮 twarz i ciemne kr臋gi pod wielkimi br膮zowymi oczami. Ciemne w艂osy by艂y w nie艂adzie, jakby ta obca kobieta, na kt贸r膮 Julia patrzy艂a w lustrze, przez kilka dni nie szczotkowa艂a ich i nie czesa艂a. Kiedy robi艂a to po raz ostatni? Wzi臋艂a do r臋ki szylkretowy grzebie艅 i zacz臋艂a rozczesywa膰 zmierzwione kosmyki. Po chwili zrezygnowa艂a i postanowi艂a poczeka膰 na powr贸t Dydymas. Kiedy niewolnica przysz艂a, Julia wsta艂a i obmy艂a si臋. Wycieraj膮c delikatnie twarz, opad艂a na sto艂ek i rozkaza艂a dziewczynie, by ta j膮 uczesa艂a.

Przy pierwszym poci膮gni臋ciu grzebieniem skrzywi艂a si臋 i z gniewem obr贸ci艂a twarz w stron臋 niewolnicy.

- Co za g艂upia dziewczyna! Je艣li jeszcze raz mnie zaboli, trafisz na aren臋. Mo偶esz by膰 pewna, raz ju偶 tak zrobi艂am! I nie zawaham si臋 zrobi膰 raz jeszcze!

Twarz Dydymas poblad艂a jak chusta. Julia, zadowolona, 偶e tak skutecznie nastraszy艂a niewolnic臋, odwr贸ci艂a si臋 i unios艂a podbr贸dek.

- A teraz postaraj si臋!

Dydymas czesa艂a j膮 dr偶膮cymi r臋kami - powolutku i ostro偶nie. Po kilku minutach Julia poczu艂a si臋 gorzej ni偶 przedtem. Strach niewolnicy dzia艂a艂 na ni膮 jeszcze bardziej przygn臋biaj膮co ni偶 wrogo艣膰. Unios艂a wzrok i spojrza艂a na blad膮, napi臋t膮 twarz dziewczyny. Niewolnica zamruga艂a i zacz臋艂a pracowa膰 jeszcze ostro偶niej. Zniech臋cona Julia odwr贸ci艂a wzrok.

- Masz pi臋kne w艂osy, pani.

Julia owin臋艂a wok贸艂 palca kosmyk matowych ciemnych w艂os贸w. Wiedzia艂a, co warte s膮 s艂owa niewolnicy. Czcze pochlebstwo.

- Kiedy艣 by艂y l艣ni膮ce - powiedzia艂a z bladym u艣miechem.

- Czy chcesz, bym natar艂a je wonnym olejkiem, pani? Ile偶 dba艂o艣ci o swoj膮 pani膮 potrafi okaza膰, kiedy zawi艣nie nad jej g艂ow膮 gro藕ba areny!

- Tak, zr贸b to - rzuci艂a zwi臋藕le Julia, patrz膮c ze z艂o艣ci膮 na swoje odbicie w zwierciadle. - Zr贸b, co chcesz, byleby znowu si臋 艣wieci艂y.

Dydymas dr偶膮cymi r臋kami nala艂a sobie na d艂o艅 par臋 kropli olejku, roztar艂a go, a potem zacz臋艂a delikatnie masowa膰 g艂ow臋 i w艂osy Julii. Julia westchn臋艂a i odpr臋偶y艂a si臋 nieco, gdy偶 te zabiegi sprawia艂y jej przyjemno艣膰.

- Sple膰 je w koron臋.

Dydymas wykona艂a polecenie.

- Czy podoba ci si臋 to uczesanie, pani? - spyta艂a po zako艅czeniu pracy.

Julia przyjrza艂a si臋 krytycznie dzie艂u niewolnicy. W tym uczesaniu niegdy艣 wygl膮da艂a jak kr贸lowa, ale teraz - jak surowa matrona.

- Eudemas wplata艂a mi per艂y we w艂osy.

- Nie ma pere艂.

- Nie prosi艂am, 偶eby艣 mi o tym przypomina艂a.

Dydymas cofn臋艂a si臋 o krok i w jej oczach znowu zal艣ni艂 strach.

Julia 偶a艂owa艂a teraz, 偶e wspomnia艂a o per艂ach. Co s艂u偶ba my艣li sobie o jej sytuacji maj膮tkowej? Czy wymieniaj膮 szeptem plotki i raduj膮 si臋 odmian膮 fortuny? Troszcz膮 si臋 tylko o siebie, nie o sw膮 pani膮.

- Co tam jest w szkatu艂ce z bi偶uteri膮? - spyta艂a w艂adczym tonem Julia.

Dydymas otworzy艂a szkatu艂k臋 i przyjrza艂a si臋 zawarto艣ci.

- Trzy naszyjniki ze szkie艂ek, pani, i troch臋 kryszta艂贸w.

- Musia艂o zosta膰 wi臋cej! - rzuci艂a z niecierpliwo艣ci膮 Julia. - Podaj mi szkatu艂k臋.

Wyrwa艂a szkatu艂k臋 z r膮k Dydymas i postawi艂a j膮 sobie na kolanach. Zacz臋艂a grzeba膰 w 艣rodku, ale znalaz艂a tylko to, o czym m贸wi艂a Dydymas. Wyj臋艂a ametyst i po艂o偶y艂a go sobie na d艂oni. Bardzo dawno temu kupi艂a go w Rzymie od wschodniego maga - w straganie na targu. By艂a z ni膮 wtedy przyjaci贸艂ka, Oktawia. Ostatnio s艂ysza艂a o Oktawii, kiedy jej zad艂u偶ony po uszy ojciec musia艂 pope艂ni膰 samob贸jstwo. Co sta艂o si臋 z Oktawi膮? - zastanowi艂a si臋 Julia. Czy nadal obdarza swoimi wdzi臋kami ka偶dego gladiatora, kt贸ry zechce na ni膮 spojrze膰? A mo偶e znalaz艂a sobie w ko艅cu m臋偶czyzn臋 swojego stanu - do艣膰 g艂upiego, by j膮 po艣lubi膰? Zacisn臋艂a ametyst w d艂oni. Co mag powiedzia艂 o tym kamieniu? 呕e ma moc uzdrawiania? Na艂o偶y艂a naszyjnik na szyj臋 i znowu zacisn臋艂a d艂o艅 na krysztale.

"Oby tak si臋 sta艂o, Eskulapie!"

- Mo偶e da si臋 wykorzysta膰 jako艣 szkie艂ka - powiedzia艂a Julia i Dydymas rozplot艂a jej w艂osy. Wplot艂a w nie szkie艂ka. Julia przyjrza艂a si臋 jej dzie艂u i westchn臋艂a. - C贸偶, to musi wystarczy膰.

- Tak, pani.

- Mo偶esz odej艣膰.

- Tak, pani. - Dydymas pok艂oni艂a si臋 g艂臋boko i czym pr臋dzej opu艣ci艂a pok贸j.

Julia wzi臋艂a do r臋ki s艂oiczek z biel膮 o艂owian膮 i zacz臋艂a wciera膰 j膮 pod oczami, by ukry膰 sine cienie. Ile trzeba tej bieli, a偶eby cienie znik艂y ca艂kowicie? Wciera艂a wprawnie, a potem si臋gn臋艂a po s艂oiczek z ochr膮. Na koniec na艂o偶y艂a na powieki odrobin臋 proszku antymonowego i spojrza艂a w lustro.

Mo偶e si臋 tak pokaza膰 ludziom. Nic wi臋cej. Kiedy艣 by艂a pi臋kna. Dok膮dkolwiek posz艂a, m臋偶czy藕ni wpatrywali si臋 w ni膮 z podziwem. Kobiety zazdro艣ci艂y jej ciemnych oczu i mlecznej cery, czerwonych, pe艂nych warg, wysokich ko艣ci policzkowych i g艂adkiego, smuk艂ego cia艂a. Teraz oczy mia艂a szkliste, cer臋 ziemist膮, a usta wprawdzie czerwone, ale tylko dzi臋ki barwiczce.

Zmusi艂a si臋 do u艣miechu, staraj膮c si臋 narzuci膰 troch臋 偶ycia twarzy, ale zwierciad艂o ukaza艂o jej karykaturalny wizerunek. Wygl膮da艂a na kogo艣, kim by艂a naprawd臋: na kobiet臋, kt贸ra utraci艂a wszelk膮 niewinno艣膰.

Odwr贸ci艂a g艂ow臋 i wsta艂a. Zrzuci艂a na posadzk臋 tog臋 i wzi臋艂a do r臋ki b艂臋kitny palus. Dydymas przygotowa艂a srebrny pas i Julia zapi臋艂a go na sukni. Wisia艂 jej lu藕no na biodrach. Jak bardzo schud艂a, odk膮d mia艂a go na sobie po raz ostatni!

- Dydymas!

Niewolnica natychmiast stan臋艂a przed ni膮.

- 艢ci膮gnij ten pas i za艂贸偶 mi sanda艂y.

Dydymas poprawi艂a pas i za艂o偶y艂a go z powrotem Julii, a potem ukl臋k艂a i wsun臋艂a srebrne sanda艂y na stopy Julii.

- Jasnoniebieski szal - rzuci艂a zimnym g艂osem Julia i wyci膮gn臋艂a ramiona.

Dydymas przynios艂a szal i okry艂a nim wprawnie plecy swojej pani.

Julia wyj臋艂a ze szkatu艂ki monet臋 i poda艂a j膮 Dydymas.

- Powiedz Tropasowi, 偶eby sprowadzi艂 lektyk臋.

- To za ma艂o pieni臋dzy, pani.

Julia poczu艂a, 偶e krew nap艂ywa jej do twarzy i spoliczkowa艂a dziewczyn臋.

- Oddaj monet臋! - Dr偶膮c z gniewu i roz偶alenia, wyrwa艂a pieni膮偶ek niewolnicy. - P贸jd臋 na piechot臋 - oznajmi艂a, unosz膮c dumnie g艂ow臋.

- Dzie艅 jest pi臋kny, a willa mojej matki niedaleko. - Wrzuci艂a monet臋 do szkatu艂ki i zatrzasn臋艂a wieczko. Potem po艂o偶y艂a na nim obie d艂onie. - Wiem dok艂adnie, ile jest monet w 艣rodku. Je艣li po moim powrocie zabraknie cho膰 jednej, zdasz mi z tego rachunek. Zrozumia艂a艣, Dydymas?

- Tak, pani.

Dziewczyna sta艂a bez ruchu, z twarz膮 zaczerwienion膮 od policzka, kt贸ry wymierzy艂a jej Julia.

- Kiedy wyjd臋, wywietrz pok贸j i znajd藕 jakie艣 kwiaty do wazy przy moim 艂o偶u. Je艣li trzeba, ukradnij. Albo zap艂a膰 swoim cia艂em. Wszystko mi jedno, co zrobisz, ale kwiaty musz膮 tu by膰! Czy to jasne?

- Tak, pani.

- Nie mog臋 wytrzyma膰 w tym ponurym pokoju!

Posz艂a g艂贸wn膮 ulic膮, odpoczywaj膮c po drodze w jednej z 艂adnych, poro艣ni臋tych winoro艣l膮 ma艂ych 艣wi膮ty艅. Na ulicy by艂o mn贸stwo ludzi spiesz膮cych do Artemizjonu albo ze艅 wracaj膮cych. Julia zamkn臋艂a oczy, opar艂a g艂ow臋 o marmurowy s艂up i ws艂uchiwa艂a si臋 w szum przep艂ywaj膮cego obok niej 偶ycia. Chcia艂o si臋 jej pi膰, ale nie pomy艣la艂a, 偶eby wzi膮膰 ze sob膮 jakie艣 pieni膮dze, cho膰by miedziaka, by kupi膰 troch臋 wina z wod膮 od ulicznego sprzedawcy.

Wsta艂a i ruszy艂a dalej.

Od wielu tygodni nie mia艂a 偶adnych wiadomo艣ci o matce. Zwykle kto艣 ze s艂u偶by przychodzi艂 z zaproszeniem. "Czy zechcia艂aby艣 zje艣膰 ze mn膮 wieczerz臋?" Serdeczne zaproszenie od zacnej matki. Julia zawsze uprzejmie odmawia艂a. Teraz jednak u艣wiadomi艂a sobie, jak bardzo liczy艂a na te zaproszenia. Odrzuca艂a je wprawdzie, ale stanowi艂y ostatni膮 ni膰 艂膮cz膮c膮 j膮 z matk膮 i dawnym 偶yciem. Mo偶e tak偶e ta ni膰 zosta艂a teraz zerwana.

Musi si臋 dowiedzie膰.

Znowu odpocz臋艂a chwil臋. Kiedy dotar艂a do celu, przystan臋艂a na dole kamiennych schod贸w. Podnios艂a wzrok, 偶eby obj膮膰 spojrzeniem wspania艂膮 architektur臋 pi臋knej willi. Ojciec nigdy nie musia艂 liczy膰 si臋 z kosztami i ten dom zbudowany na zboczu wzg贸rza m贸wi艂 o bogactwie i pozycji jego w艂a艣ciciela. Przypomina艂 troch臋 po艂o偶on膮 nie opodal will臋 Markusa. Naturalnie Markus wola艂 zamieszka膰 nieco bli偶ej 艣rodka miasta i centrum handlowego. Ile empori贸w ma teraz jej brat? Dwa? Trzy? Z pewno艣ci膮 od czasu ich ostatniego spotkania pomno偶y艂 liczb臋 swoich przedsi臋biorstw. Julia zebra艂a si臋 na odwag臋 i wesz艂a po stopniach. Zanim znalaz艂a si臋 na g贸rze, zadysza艂a si臋. Zastuka艂a do drzwi. Kiedy nikt nie odpowiedzia艂, zastuka艂a raz jeszcze. Serce wali艂o jej jak m艂ot. Co powie jej matka po tak d艂ugim niewidzeniu? Czy b臋dzie zadowolona z tej wizyty? Czy te偶 Julia zn贸w zobaczy na jej twarzy cie艅 b贸lu i zawodu?

Rozpozna艂a niewolnika, kt贸ry otworzy艂 drzwi, ale nie mog艂a przypomnie膰 sobie jego imienia. Ojciec kupi艂 go wkr贸tce po przybyciu do Efezu.

- Dostojna Julia! - wykrzykn膮艂 ze zdumieniem.

Julia wymin臋艂a go i wesz艂a do sieni. Rozejrza艂a si臋 doko艂a i dozna艂a przemo偶nego uczucia, 偶e wr贸ci艂a oto do domu.

- Powiedz mojej matce, 偶e przysz艂am j膮 odwiedzi膰. Zaczekam w perystylu.

Zawaha艂 si臋 i na jego twarzy pojawi艂 si臋 jaki艣 dziwny wyraz.

Julia unios艂a w艂adczo g艂ow臋.

- Czy nie s艂ysza艂e艣, niewolniku? R贸b, co ci kaza艂am!

Juliusz ani drgn膮艂, zdumiony bezczelno艣ci膮 i niewra偶liwo艣ci膮 m艂odej kobiety.

- Twoja matka czuje si臋 藕le, dostojna pani.

Julia zamruga艂a.

- 殴le? Co masz na my艣li?

Zastanawia艂 si臋, czy Julia zmartwi艂a si臋 o matk臋, czy te偶 po prostu choroba matki postawi艂a j膮 w przykrej sytuacji.

- Nie rusza si臋 i nie m贸wi, dostojna Julio.

Julia spojrza艂a z niepokojem na schody.

- Chc臋 j膮 widzie膰. Natychmiast!

- Oczywi艣cie - odpar艂. - Jest na balkonie z widokiem na port. Je艣li nie pami臋tasz, pani, jak tam doj艣膰, wska偶臋 ci drog臋.

Obrzuci艂a go pe艂nym z艂o艣ci spojrzeniem, wyczuwaj膮c nagan臋 w jego g艂osie. Nie potrzebuje, 偶eby przypominano jej, od jak dawna nie by艂a w tym domu.

- Wiem, gdzie to jest.

Julia wesz艂a do sypialni matki i zobaczy艂a, 偶e Feba jest na balkonie. Siedzia艂a w s艂o艅cu, blisko barierki. Julia szybko przesz艂a przez pok贸j i znalaz艂a si臋 pod 艂ukiem drzwi prowadz膮cych na balkon.

- Matko? To ja.

Feba nie poruszy艂a si臋, nie odpowiedzia艂a. Zdenerwowana takim powitaniem Julia stan臋艂a przed matk膮. Jej wygl膮d wprawi艂 j膮 w zdumienie. Jak mo偶na si臋 tak zmieni膰 w ci膮gu kilku zaledwie tygodni? W艂osy ca艂kiem jej pobiela艂y, na d艂oniach pojawi艂y si臋 nabrzmia艂e 偶y艂y. Jedna strona twarzy obwis艂a, usta by艂y lekko rozchylone. Kto艣 zadba艂 jednak, by starannie j膮 uczesa膰 i ubra膰 w bia艂y palus. Wygl膮da艂a godnie, a zarazem 偶a艂o艣nie. Juli臋 ogarn膮艂 strach. Co pocznie bez matki? Spojrza艂a na s艂ug臋.

- Od jak dawna jest w takim stanie?

- Atak przyszed艂 czterdzie艣ci sze艣膰 dni temu.

- Dlaczego mnie o tym nie zawiadomiono?

- Zawiadomiono, pani. Dwa razy.

Julia pr贸bowa艂a przypomnie膰 sobie, kiedy ostatnio dosta艂a list od matki. Zdaje si臋, 偶e kto艣 przyszed艂 kilka tygodni temu wieczorem. Odes艂a艂a go. By艂a oczywi艣cie pijana. Nic dziwnego, dowiedzia艂a si臋 wszystkich szczeg贸艂贸w o swojej sytuacji maj膮tkowej i o zdradzie Prymusa. Drugi pos艂aniec pojawi艂 si臋 tydzie艅 p贸藕niej, ale tym razem Julia by艂a chora i niezdolna do tego, by czyta膰 list, kt贸ry m贸g艂by obudzi膰 w niej silne poczucie winy. Kalaba zawsze m贸wi艂a, 偶e poczucie winy skazuje na kl臋sk臋.

- Nie pami臋tam 偶adnych pos艂a艅c贸w.

Juliusz doskonale wiedzia艂, 偶e Julia k艂amie. Dostojna Julia nigdy nie umia艂a k艂ama膰. Kiedy wypowiada艂a s艂owa mijaj膮ce si臋 z prawd膮, rysy si臋 jej 艣ci膮ga艂y i odwraca艂a spojrzenie. By艂o mu przykro, bo mia艂 wra偶enie, 偶e jest przestraszona i przygn臋biona. Chcia艂 wierzy膰, 偶e martwi si臋 o Feb臋, ale by艂 prawie pewien, 偶e m艂oda kobieta potrafi si臋 martwi膰 tylko o siebie sam膮.

- Ona wie, pani, 偶e tu jeste艣.

- Wie?

- Z pewno艣ci膮 si臋 cieszy.

- Cieszy? - roze艣mia艂a si臋 pos臋pnie. - Sk膮d wiesz?

Juliusz nie odpowiedzia艂. Zacisn膮艂 wargi. Po co tu przysz艂a? Czy pozbawiona jest wszelkich uczu膰? Sta艂a i przygl膮da艂a si臋 matce. Pomy艣la艂, 偶e z przyjemno艣ci膮 zrzuci艂by j膮 z balkonu na ulic臋. Znaj膮c jednak Juli臋 Walerian, mo偶na by艂o si臋 spodziewa膰, 偶e upad艂aby jak kot na cztery nogi i on, Juliusz, trafi艂by prosto na aren臋.

Przykucn膮艂 obok fotela Feby.

- Pani - powiedzia艂, pragn膮c jednocze艣nie z ca艂ego serca, 偶eby m贸g艂 przekaza膰 jej pomy艣lniejsze nowiny. - Przysz艂a odwiedzi膰 ci臋 c贸rka, Julia.

Feba poruszy艂a leciutko r臋k膮. Spr贸bowa艂a co艣 powiedzie膰, ale z jej ust doby艂 si臋 tylko niski, zniekszta艂cony j臋k. Na wargach zal艣ni艂a odrobina 艣liny.

Julia cofn臋艂a si臋 ze wstr臋tem.

- Co dla niej uczyniono?

Podni贸s艂 wzrok i zauwa偶y艂 odraz臋 na twarzy Julii. Wyprostowa艂 si臋 i stan膮艂 mi臋dzy c贸rk膮 a matk膮.

- Wszystko, co mo偶liwe.

- Czy jej stan si臋 poprawi?

- Tylko B贸g to wie.

- To znaczy, 偶e nie wr贸ci do zdrowia. - Julia westchn臋艂a cicho z poczuciem kl臋ski i odwr贸ci艂a si臋, 偶eby spojrze膰 na miasto ci膮gn膮ce si臋 mi臋dzy will膮 a portem. - Co ja teraz zrobi臋?

Feba spr贸bowa艂a znowu co艣 powiedzie膰. S艂ysz膮c 偶a艂osne d藕wi臋ki p艂yn膮ce z ust matki, Julia zacisn臋艂a powieki i skuli艂a ramiona. Mia艂a ochot臋 zakry膰 uszy r臋kami, 偶eby ca艂kowicie odgrodzi膰 si臋 od tego okropnego d藕wi臋ku.

Jednak Juliusz zrozumia艂, co chcia艂a powiedzie膰 Feba. - Zostawi臋 ci臋 z matk膮, pani - oznajmi艂 ponuro. - Zechciej, prosz臋, do niej m贸wi膰.

Wyszed艂. Julia patrzy艂a na miasto oczyma zasnutymi 艂zami. Ma rozmawia膰 z matk膮! Przecie偶 matka nie zdo艂a niczego zrozumie膰. W tym stanie!

- By艂a艣 moj膮 ostatni膮 nadziej膮, matko. - Obr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a ze smutkiem na Feb臋. - Och, matko!... - krzykn臋艂a cicho. Pad艂a na kolana, opar艂a g艂ow臋 na matczynym 艂onie i wybuchn臋艂a 艂kaniem. Wczepi艂a si臋 w mi臋kk膮 materi臋 bia艂ego palusa. - To niesprawiedliwe! Wszystko, co mnie spotyka! Nikt ju偶 nawet nie dba o to, 偶e cierpi臋. A teraz ty jeste艣 w takim stanie! Bogowie obr贸cili si臋 przeciwko mnie.

Feba unios艂a nieco r臋k臋 i jej palce musn臋艂y w艂osy Julii.

- Och, matko, co teraz poczn臋? Co poczn臋?

Feba raz jeszcze pr贸bowa艂a co艣 powiedzie膰, ale Julia nie mog艂a znie艣膰 tego bezsensownego be艂kotu. Matka robi艂a wra偶enie osoby, kt贸ra utraci艂a zdrowe zmys艂y. Julia unios艂a g艂ow臋 i zobaczy艂a 艂zy sp艂ywaj膮ce po policzkach Feby. Krzykn臋艂a i zerwa艂a si臋. Prawie wybieg艂a z pokoju. Kiedy Juliusz spr贸bowa艂 j膮 zatrzyma膰, rozkaza艂a, 偶eby si臋 usun膮艂 i zesz艂a pospiesznie na d贸艂. Otworzy艂a drzwi.

B艂膮ka艂a si臋 po efeskich ulicach. Chocia偶 艣wieci艂o s艂o艅ce, Julia czu艂a napieraj膮c膮 na ni膮 ciemno艣膰. By艂a g艂odna, ale nie mia艂a pieni臋dzy na chleb. Kiedy znalaz艂a si臋 w swojej willi, zapada艂 ju偶 mrok. Dydymas czeka艂a jak nakazywa艂 obowi膮zek. Powita艂a swoj膮 pani膮 i wzi臋艂a od niej szal. Julia wesz艂a do triclinium. By艂a zupe艂nie wyczerpana. Po艂o偶y艂a si臋 wi臋c na 艂o偶u. W pomieszczeniu panowa艂a lodowata cisza. Tropas przyni贸s艂 tac臋 z jedzeniem. Jak zwykle ceremonialnie postawi艂 j膮 przed Juli膮 i nape艂ni艂 kielich posk膮. Julia milcza艂a, wyszed艂 wi臋c z pokoju. Patrzy艂a na jad艂o, kt贸re dla niej przygotowa艂: jeden ma艂y pieczony go艂膮bek, cienka kromka gruboziarnistego chleba i pomarszczona morela. Julia wykrzywi艂a usta w u艣miechu. Niegdy艣 jad艂a najdro偶sze smako艂yki, jakie mo偶na by艂o znale藕膰 w cesarstwie, a teraz tak wygl膮da ca艂a jej uczta. Skuba艂a mi臋so, a偶 z go艂臋bia zosta艂 ma艂y szkielecik. Potem zjad艂a chleb, maczaj膮c go w winie. Upad艂a tak nisko, 偶e smakowa艂o jej nawet to jad艂o biedak贸w. Na tacy le偶a艂 ma艂y no偶yk. Wzi臋艂a go do r臋ki i bawi艂a si臋 nim,

rozmy艣laj膮c o ojcu Oktawii. Mo偶e powinna podci膮膰 sobie 偶y艂y i raz na zawsze zako艅czy膰 to powolne osuwanie si臋 ku ca艂kowitej ruinie. Jaka艣 nieznana choroba podkopywa艂a jej si艂y i z偶era艂a j膮 od 艣rodka. Lepiej umrze膰 od razu, zadaj膮c sobie niewielki b贸l, ni偶 偶y膰 n臋dznie, czuj膮c ca艂膮 m臋k臋 konania. D艂onie zacz臋艂y si臋 jej poci膰. D艂o艅 trzymaj膮ca n贸偶 dr偶a艂a. Przy艂o偶y艂a ostrze do b艂臋kitnych linii przebiegaj膮cych pod blad膮 sk贸r膮 nadgarstka. R臋ka dr偶a艂a jej coraz bardziej. "Musz臋 to zrobi膰. Musz臋. Nie mam wyj艣cia..." Zamkn臋艂a oczy i rozpaczliwie pr贸bowa艂a zebra膰 odwag臋, by sko艅czy膰 ze swoim 偶yciem. J臋kn臋艂a cicho, pochyli艂a si臋 do przodu i n贸偶 wypad艂 jej z r臋ki. Zabrz臋cza艂 o marmurow膮 posadzk臋 i odg艂os poni贸s艂 si臋 echem przez perystyl. Julia skuli艂a si臋 na 艂o偶u, zakry艂a twarz dr偶膮cymi d艂o艅mi i rozp艂aka艂a si臋.

Rozdzia艂 XXI

Markus po raz ostatni sta艂 na dachu z Ezr膮 Bariachinem. Chocia偶 nie odzyska艂 w pe艂ni si艂 i rany nie do ko艅ca si臋 zabli藕ni艂y, czu艂, 偶e musi podj膮膰 swoje poszukiwania. Zesz艂ego wieczoru zawiadomi艂 Ezr臋, 偶e rano wyrusza i prosi o ubranie, za kt贸re zap艂aci p贸藕niej.

- Przyjmij to w darze - odpar艂 Ezra i wr臋czy艂 Markusowi now膮, si臋gaj膮c膮 kostek tunik臋 bez szw贸w, kolorow膮, pr膮偶kowan膮 szarf臋, ci臋偶ki p艂aszcz, mog膮cy s艂u偶y膰 r贸wnie偶 za przykrycie podczas snu i par臋 nowych sanda艂贸w.

Markus by艂 g艂臋boko poruszony szczodro艣ci膮 i uprzejmo艣ci膮 呕yda i tym bardziej umocni艂 si臋 w postanowieniu, 偶eby wynagrodzi膰 mu wszystkie przykro艣ci, na jakie by艂 nara偶ony z jego, Markusa, powodu. Poprosi艂 Tafat, 偶eby znalaz艂a mu rzymskiego pos艂a艅ca. Wr臋czy艂 pos艂a艅cowi list i obieca艂 sowit膮 zap艂at臋 po dotarciu do celu. Tamten nie od razu si臋 zgodzi艂, ale w ko艅cu da艂 si臋 przekona膰 i pojecha艂 do Cezarei, 偶eby odnale藕膰 jednego z przedstawicieli Markusa. Markus wiedzia艂, 偶e kiedy zobacz膮 jego podpis, wy艣l膮 wszystko, czego 偶膮da, i wype艂ni膮 dok艂adnie wszystkie polecenia.

Spojrza艂 na starszego m臋偶czyzn臋 stoj膮cego przy murku ogradzaj膮cym dach. Ezra mia艂 na g艂owie ta艂es i Markus wiedzia艂, 偶e jest pogr膮偶ony w modlitwie. Czu艂 niecierpliwo艣膰 przemieszan膮 z zawi艣ci膮. Stary m臋偶czyzna by艂 r贸wnie wytrwa艂y w modlitwie jak Hadassa. Czy czeka go los Hadassy? Co dobrego mo偶e wynikn膮膰 z tej modlitwy? Co dobrego wynik艂o dla niej? I dlaczego Ezra tak zach艂annie pragn膮艂 dowiedzie膰 si臋 wszystkiego o Jezusie?

Markus by艂 zaskoczony tym, 偶e Ezra w takim skupieniu s艂ucha wszystkiego, co Hadassa m贸wi艂a o cz艂owieku, kt贸rego czci艂a jak Boga. Markus mia艂 nadziej臋, 偶e powt贸rzenie Ezrze tego, co zapami臋ta艂, pomo偶e wydoby膰 na 艣wiat艂o dzienne prawd臋. Mo偶e stary 呕yd dostrze偶e, ile rzeczy niemo偶liwych i sprzecznych tkwi w dziwnej historii prostego cie艣li, kt贸ry sam og艂osi艂 si臋 Synem Boga i kt贸ry zdaniem tych i owych powsta艂 z martwych. Jednak w ci膮gu ostatnich kilku dni podczas rozm贸w na dachu ujawni艂o si臋 co艣 niezwyk艂ego. Markus dostrzeg艂, 偶e w Ezrze dokonuje si臋 jaka艣 przemiana. Subtelna i trudno uchwytna, ale niew膮tpliwa. Markus nie potrafi艂by jej opisa膰. Czu艂, jakby mia艂 obok siebie kogo艣 ca艂kowicie innego, zamiast tego Ezry Bariachina, kt贸ry znalaz艂 go p贸艂martwego na dnie wadi. Markus przyjrza艂 si臋 bacznie starszemu m臋偶czy藕nie. Ezra patrzy艂 z roztargnieniem na ulic臋. Markus czu艂, 偶e musi uwolni膰 si臋 od wszelkiego 艣ladu w膮tpliwo艣ci.

- Wierzysz, 偶e Jezus jest twoim Mesjaszem, czy偶 nie tak, Ezro?

Ezra wzni贸s艂 wzrok do nieba.

- Jest jak rzek艂e艣.

- Jak ja rzek艂em? Nie powiedzia艂em, 偶e to wszystko jest prawd膮. Wcale nie twierdzi艂em, 偶e Jezus jest twoim Mesjaszem czy Bogiem, czy kimkolwiek innym ni偶 tylko cz艂owiekiem. Powt贸rzy艂em ci tylko, w co wierzy艂a Hadassa.

- Masz racj臋, ale ja w ka偶dym twoim s艂owie widzia艂em potwierdzenie tego, co zapowiada艂o Pismo. - Spojrza艂 na Markusa. - M贸j stryj zosta艂 ukamienowany, gdy偶 wierzy艂, 偶e Jezus jest Mesjaszem. Kiedy przyszed艂 tu po raz ostatni, us艂ysza艂em, jak powt贸rzy艂 ojcu s艂owa, kt贸re Jezus powiedzia艂 swoim bliskim. "Ja jestem drog膮 i prawd膮, i 偶yciem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie."

- Ka偶dy mo偶e powiedzie膰 co艣 takiego.

- Ale tylko On m贸g艂 to spe艂ni膰. Hiob po艣r贸d swych cierpie艅 powiedzia艂: "Teraz m贸j 艢wiadek jest w niebie, Ten, co mnie zna, jest wysoko". Cz艂owiek potrzebuje kogo艣, kto przemawia艂by za nim u Pana. Hiob powiedzia艂 te偶: "Wybawca m贸j 偶yje, na ziemi wyst膮pi jako ostatni". Wybawca, kt贸ry ofiarowa艂 si臋 za nas. Tylko B贸g jest czysty i bezgrzeszny, Markusie. Wierz臋, 偶e Jezus jest Wybawc膮, na kt贸rego czeka艂em przez ca艂e 偶ycie.

- S艂uchaj rozumu. Tak d艂ugo czeka艂e艣 na Mesjasza, 偶e chcesz, 偶eby Jezus nim by艂. Jaki偶 jednak wz贸r da艂 poza tym, 偶e umar艂 na krzy偶u mi臋dzy dwoma zbrodniarzami?

- Przyszed艂 jako baranek paschalny. Zosta艂 po艣wi臋cony na odkupienie grzech贸w wszystkich ludzi.

- Powiadasz, 偶e odda艂 偶ycie, by sta膰 si臋 symbolem.

- Nie, nie symbolem! Prawd膮! Wierz臋, 偶e powsta艂 z martwych. Wierz臋, 偶e jest Bogiem Synem.

Markus potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Czy to mo偶liwe, 偶e wszystko, co powiedzia艂, 偶eby wskaza膰 b艂膮d w wierze Hadassy, pos艂u偶y艂o tylko przekonaniu tego cz艂owieka, i偶 chodzi o prawd臋?

- Dlaczego? Jak to si臋 sta艂o, 偶e uwierzy艂e艣?

- W ostatnich dniach powiedzia艂e艣 mi, Markusie, wiele rzeczy.

Przypomnia艂em sobie wydarzenia z dzieci艅stwa. Kiedy Jezus przyby艂 do Jerozolimy i zosta艂 ukrzy偶owany, by艂em ch艂opcem. M贸wi艂o si臋 to i owo, a wszystko zapada艂o mi w pami臋膰. Poza tym od dzieci艅stwa czytam i przepisuj臋 Pismo. To m贸j zaw贸d. Twoje 艣wiadectwo, S艂owo Bo偶e i to, co us艂ysza艂em w dzieci艅stwie - wszystko razem pomog艂o mi wejrze膰 w moje serce. Jezus jest drog膮 do wszechmog膮cego Boga. Tylko przez Niego znajd臋 to, czego 艂akn膮艂em przez ca艂e 偶ycie.

- Czeg贸偶 to 艂akn膮艂e艣?

- Osobistej wi臋zi z Panem.

- Bacz na swoje s艂owa, starcze. Jezus wyznaczy ci drog臋 do 艣mierci. Uwierz mi. Wiem, co m贸wi臋. Za偶膮da twojej krwi.

- Dam Mu j膮.

Wzburzony Markus odwr贸ci艂 g艂ow臋. Oto co uczyni艂 temu cz艂owiekowi! Powinien by艂 milcze膰. Stara艂 si臋 wymaza膰 wspomnienie Hadassy stoj膮cej na 艣rodku areny.

- Mam nadziej臋, 偶e to, w co uwierzy艂e艣, nie oka偶e si臋 dla ciebie drog膮 ku 艣mierci.

- Czemu stwardnia艂o twe serce przeciwko Bogu, Markusie Walerianie? Jak mniemasz, kto zaprowadzi艂 mnie do ciebie na drodze z Jerozolimy?

Markus zani贸s艂 si臋 urywanym 艣miechem.

- Zaprowadzi艂y ci臋 s臋py. Czy偶by艣 zapomnia艂? - Zobaczy艂, 偶e Ezra chce co艣 powiedzie膰, uni贸s艂 wi臋c d艂o艅. - Nie sprzeczajmy si臋 jednak o rzecz, co do kt贸rej nigdy nie dojdziemy do zgody. - Nie chcia艂, 偶eby rozstali si臋 w gniewie. - Czas ju偶 na mnie. Chc臋 zaj艣膰 jak najdalej przed zapadni臋ciem ciemno艣ci.

- Niechaj tak b臋dzie.

Ezra zszed艂 po schodach, a potem wyszed艂 z Markusem na ulic臋.

Odprowadzi艂 go do bram miasta. Potem go pob艂ogos艂awi艂.

- Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tob膮 i niech ci臋 obdarzy pokojem, Markusie Lucjanusie Walerianie.

Markus skrzywi艂 si臋.

- Wiele mam powod贸w, 偶eby ci dzi臋kowa膰, Ezro Bariachinie, a boj臋 si臋, 偶e to, co ci da艂em, przyniesie ci wielk膮 szkod臋.

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

Ezra uj膮艂 jego przedrami臋.

- Da艂e艣 mi dar bezcenny.

Markus wykrzywi艂 usta.

- Jeste艣 dobrym cz艂owiekiem. Jak na 呕yda.

Ezra dobrze wiedzia艂, 偶e Markus nie chcia艂 go zgo艂a zniewa偶y膰.

Roze艣mia艂 si臋.

- Mo偶e nadejdzie dzie艅, kiedy przezwyci臋偶ysz w sobie rzymsk膮 krew - odwzajemni艂 si臋.

Te zdawkowe 偶artobliwe s艂owa by艂y dla Markusa jak cios obuchem, przypomnia艂 sobie bowiem, jak 艣mia艂 si臋 i bawi艂, kiedy ludzie umierali dla rozrywki t艂uszczy.

Ezra dostrzeg艂 jego wzburzenie i zrozumia艂, co prze偶ywa Markus.

- Twoja Hadassa 偶yje, Markusie.

- Nie - odpar艂 Markus bezbarwnym, ale wyrazistym g艂osem i cofn膮艂 r臋k臋. - Widzia艂em, jak umiera艂a w efeskim amfiteatrze.

- 呕ycie to du偶o wi臋cej ni偶 to, co widzimy naszymi oczami. Twoja Hadassa jest z Bogiem, a B贸g jest wieczny.

B贸l 艣cisn膮艂 serce Markusa.

- Jak偶e chcia艂bym w to uwierzy膰.

- Mo偶e uwierzysz, kiedy nadejdzie dzie艅 wskazany przez Boga.

- Niech tw贸j B贸g b臋dzie ci obron膮 - powiedzia艂 Markus i u艣miechn膮艂 si臋 lekko. - I znajd藕 dla Tafat dobrego, mocnego m臋偶czyzn臋.

Ezra sta艂 w bramie i patrzy艂, jak Markus kroczy drog膮.

Przepe艂nia艂o go wsp贸艂czucie dla m艂odego Rzymianina i zastanawia艂 si臋, co z nim b臋dzie. Id膮c w stron臋 domu, Ezra modli艂 si臋, by B贸g odgrodzi艂 Markusa od wszelkiego niebezpiecze艅stwa czyhaj膮cego na podr贸偶nych.

Kiedy Ezra wszed艂 do domu, Jechoszeba podnios艂a wzrok znad swojej pracy.

- Mo偶e teraz, kiedy odszed艂, wszystko b臋dzie jak dawniej.

- Nic ju偶 nie b臋dzie jak dawniej.

- Wczoraj po po艂udniu Bart艂omiej odprowadzi艂 Tafat znad studni. Powiedzia艂a, 偶e prawie nie rozmawiali. - Zacisn臋艂a wargi. - Jednak bez trudu znajdowa艂a s艂owa przy tym Rzymianinie, kt贸rego艣 tu sprowadzi艂.

- B臋dzie mia艂a m臋偶a, kt贸rego B贸g jej wyznaczy艂.

Opu艣ci艂a na podo艂ek tkanin臋, kt贸r膮 cerowa艂a, i spojrza艂a na m臋偶a.

- I kt贸偶 to b臋dzie?

- Za du偶o si臋 martwisz, niewiasto - odpar艂 i zaczerpn膮艂 chochl膮 wody, by nala膰 sobie do glinianej czarki.

- Kiedy艣 bardziej ni偶 ja martwi艂e艣 si臋 o Tafat. - Zamruga艂a niepewnie. - Co si臋 z tob膮 sta艂o w ci膮gu ostatnich dni?

- Rzeczy cudowne - odpowiedzia艂 i wypi艂 艂yk wody.

- Co za cudowne rzeczy? - spyta艂a, marszcz膮c z rozdra偶nieniem brwi.

Odstawi艂 czark臋. Powie jej wszystko, ale jeszcze nie teraz.

- Potrzebuj臋 czasu, by rozwa偶y膰 to, czego si臋 dowiedzia艂em, a potem wyja艣ni臋 ci to tak, by艣 zrozumia艂a.

- Uwa偶asz mnie za tak g艂upi膮? Powiedz, Ezro, czy kiedy ju偶 rozwa偶ysz to, czego艣 si臋 dowiedzia艂, wr贸cisz do swojej pracy?

Ezra milcza艂. Sta艂 w otwartych drzwiach i wygl膮da艂 na ulic臋. Tafat wraca艂a z targu, nios膮c kosz na g艂owie. Obok niej szed艂 Bart艂omiej. To m艂odzieniec zacny i wytrwa艂y. Ezra nie powiedzia艂 c贸rce, 偶e Markus dzisiaj rano odchodzi. By艂o to jednak tch贸rzostwo - przyzna艂. Uczucia, jakie 偶ywi艂a do Markusa, z ka偶dym dniem wyra藕niej rzuca艂y si臋 w oczy. I tak samo widoczny by艂 poci膮g Markusa do niej. Trzeba zapisa膰 na chwa艂臋 m艂odzie艅ca, 偶e odszed艂, gdy tylko m贸g艂. Inny zosta艂by, 偶eby wykorzysta膰 dziewcz臋ce oczarowanie.

Co jednak ma Ezra uczyni膰 teraz?

Stan臋艂a obok niego Jechoszeba.

- Czy widzisz, 偶e nie zwraca na niego uwagi? Wszystko przez tego Rzymianina - oznajmi艂a z gorycz膮, ale kiedy podnios艂a wzrok, Ezra ujrza艂 w jej oczach wielk膮 trosk臋. - C贸偶 jej powiesz?

- Powiem, 偶e Markus Lucjanus Walerian odszed艂.

- Nie b臋d臋 za nim p艂aka艂a - rzek艂a, odwracaj膮c g艂ow臋. - Jeszcze lepiej by艂oby, gdyby odszed艂 wcze艣niej.

Usiad艂a i wzi臋艂a z powrotem do r臋ki zniszczon膮 cz臋艣膰 odzie偶y.

Tafat przystan臋艂a i chwil臋 rozmawia艂a z Bart艂omiejem. Potem posz艂a w stron臋 domu, a Bart艂omiej nie spuszcza艂 z niej wzroku, p贸ki j膮 widzia艂. Najwyra藕niej odrzucony przez umi艂owan膮 odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 w d贸艂 ulicy.

- Witaj, ojcze! - wykrzykn臋艂a weso艂o, zbli偶aj膮c si臋 do domu.

Postawi艂a kosz, poca艂owa艂a Ezr臋 w policzek i wesz艂a do 艣rodka.

- Co u Bart艂omieja? - spyta艂a Jechoszeba, nie odrywaj膮c wzroku od pracy.

- Nic nowego, matko.

- Jak u wszystkich - mrukn臋艂a pod nosem matka.

Tafat wzi臋艂a owoc z kosza i w艂o偶y艂a go do stoj膮cej na stole glinianej miski.

- Powiedzia艂 mi, 偶e jego matka przygotowuje ju偶 potrawy na tegoroczne 艢wi臋to Purim.

- Nie zacz臋艂am jeszcze przygotowa艅 do 艢wi臋ta Purim - oznajmi艂a ze smutkiem Jechoszeba. - Zdarzy艂y si臋 inne rzeczy. - Spojrza艂a z wyrzutem na m臋偶a.

- Pomog臋 ci, matko. Mamy a偶 nadto czasu, by przygotowa膰 dary dla biednych i paczuszki z jad艂em dla przyjaci贸艂.

Wybra艂a dwie pi臋kne morele i ruszy艂a w stron臋 schod贸w na dach.

- Odszed艂 - rzuci艂 Ezra.

Tafat stan臋艂a jak wryta i odwr贸ci艂a si臋. Patrzy艂a z g艂臋bokim wzburzeniem na ojca.

- To niemo偶liwe! - wykrzykn臋艂a. - Jego rany jeszcze si臋 nie zabli藕ni艂y!

- Zabli藕ni艂y si臋 wystarczaj膮co - mrukn臋艂a Jechoszeba.

- Odszed艂 dzisiaj rankiem, Tafat.

Wbieg艂a na dach. Kiedy znalaz艂a si臋 z powrotem na dole, Ezra pomy艣la艂, 偶e zaraz pobiegnie za Markusem. Zrobi艂a nawet kilka krok贸w w stron臋 drzwi, ale potem przystan臋艂a. Skuli艂a ramiona i j臋kn膮wszy cichutko, opad艂a na sto艂ek. Jej oczy nape艂ni艂y si臋 艂zami.

- Nawet si臋 nie po偶egna艂.

Jechoszeba zacisn臋艂a tkanin臋 w r臋kach i przygl膮da艂a si臋 bacznie c贸rce. Po chwili spojrza艂a b艂agalnie na Ezr臋.

"Czego ode mnie oczekuje?" - pomy艣la艂 Ezra.

- Powiedzia艂, 偶e odejdzie - wykrztusi艂a Tafat. Po jej policzkach sp艂ywa艂y 艂zy. - Powiedzia艂, 偶e tak b臋dzie lepiej.

- Szkoda, 偶e nie odszed艂 wcze艣niej - rzuci艂a ze smutkiem Jechoszeba.

- Mia艂am nadziej臋, 偶e zostanie na zawsze.

- Po co?

- Nie wiem, matko. Po prostu mia艂am nadziej臋.

- Na c贸偶, Tafat? 呕e Rzymianin zgodzi si臋 podda膰 obrzezaniu? 呕e stanie si臋 偶ydem? Tylko pomy艣l, c贸rko.

Tafat potrz膮sn臋艂a w milczeniu g艂ow膮 i odwr贸ci艂a wzrok. Jechoszeba chcia艂a powiedzie膰 co艣 jeszcze, ale Ezra da艂 jej znak g艂ow膮, 偶eby zmilcza艂a. Tak偶e Jechoszeba mia艂a w oczach 艂zy, 艂zy oskar偶ycielskie, kiedy patrzy艂a na m臋偶a. Wiedzia艂, co my艣li. To przez niego Tafat zakocha艂a si臋 w poganinie. Przez niego cierpi. Nie powinien by艂 sprowadza膰 Markusa Waleriana do ich domu. Gdyby jednak tego nie uczyni艂, nigdy by膰 mo偶e nie pozna艂by prawdy.

Ezra milcza艂, gdy偶 nie potrafi艂 znale藕膰 s艂贸w, kt贸re u艣mierzy艂yby cierpienie jego c贸rki. Po chwili Tafat wsta艂a i uciek艂a na dach.

- Czy nie mog艂e艣 zdoby膰 si臋 na s艂owo pociechy? - spyta艂a z wyrzutem Jechoszeba.

- Wszystkie moje s艂owa rani艂yby j膮 jeszcze bardziej.

Jechoszeba cisn臋艂a szmaty do koszyka i wsta艂a.

- Wi臋c ja...

- Nie. Usi膮d藕, kobieto, i zostaw j膮 w spokoju.

Jechoszeba otworzy艂a szeroko oczy, ale pos艂ucha艂a.

Przez nast臋pne dni Tafat wykonywa艂a wszystkie swoje obowi膮zki. M贸wi艂a ma艂o. Jechoszeba chodzi艂a na targ i rozmawia艂a z innymi kobietami. Ezra wr贸ci艂 do swoich pergamin贸w, atramentu i pi贸r. Czu艂 jednak jaki艣 niepok贸j, jakie艣 艂aknienie i wieczorami coraz wi臋cej czasu sp臋dza艂 na dachu, modl膮c si臋, by B贸g wskaza艂 mu drog臋.

Czeka艂, lecz nie wiedzia艂 na co.

Tydzie艅 po odej艣ciu Markusa przyby艂 z Cezarei rzymski prawnik. By艂 to bogato ubrany m臋偶czyzna, kt贸remu towarzyszy艂o o艣miu dobrze uzbrojonych stra偶nik贸w. Z wielkimi ceremoniami wr臋czy艂 Ezrze list i skin膮艂 na dw贸ch stra偶nik贸w, 偶eby postawili na stole starannie zabezpieczon膮 szkatu艂臋.

Zmieszany Ezra zdj膮艂 woskow膮 piecz臋膰 i rozwin膮艂 zw贸j. W li艣cie o艣wiadczono, 偶e jego posiadacz, Ezra Bariachin, mo偶e w dowolnym czasie i w dowolnym kierunku pop艂yn膮膰 na ka偶dym z okr臋t贸w nale偶膮cych do Markusa Lucjanusa Waleriana. Nale偶y zapewni膰 mu jak najwygodniejsz膮 podr贸偶 i traktowa膰 go z najwi臋kszym szacunkiem i czci膮.

- Jak to mo偶liwe? - wykrzykn膮艂 zdumiony Ezra. - Kim偶e on jest, 偶eby wydawa膰 takie polecenia?

Prawnik roze艣mia艂 si臋.

- Nie wiedzia艂e艣, cz艂owieku, kogo艣 go艣ci艂 pod swoim dachem? Markus Lucjanus Walerian mo偶e robi膰, co mu si臋 spodoba. Jest rzymskim obywatelem i jednym z najbogatszych kupc贸w w cesarstwie. Ma swoje emporia w Rzymie, Efezie, Cezarei i Aleksandrii. Jego okr臋ty wyprawiaj膮 si臋 nawet do Tartessus i Brytanii.

Jechoszeba usiad艂a ci臋偶ko na sto艂ku i wytrzeszczy艂a oczy.

Prawnik otworzy艂 szkatu艂臋.

- To dla ciebie - oznajmi艂 wspania艂omy艣lnie.

Skrzynka by艂a pe艂na z艂otych aurei. Oszo艂omiony Ezra zrobi艂 krok do ty艂u.

- Oto jaka jest r贸偶nica mi臋dzy Rzymianinem a 呕ydem - powiedzia艂 wynio艣le prawnik, obrzucaj膮c pogardliwym spojrzeniem skromnie umeblowan膮 izb臋.

Wykonawszy swoje zadanie, opu艣ci艂 dom Ezry, zabieraj膮c ze sob膮 偶o艂nierzy.

Ezra raz jeszcze zajrza艂 do szkatu艂y. Nie wierz膮c w艂asnym oczom, nabra艂 gar艣膰 z艂otych monet i wa偶y艂 je przez moment w r臋ku. Jechoszeba wsta艂a, dr偶膮c na ca艂ym ciele. Spojrza艂a na skrzynk臋 i wczepi艂a si臋 w r臋kaw Ezry.

- Wystarczy tego, by艣my mogli 偶y膰 wygodnie do ko艅ca 偶ycia! Mo偶emy kupi膰 wi臋kszy dom. Mo偶emy mie膰 s艂u偶b臋. Ty zasi膮dziesz ko艂o bram miasta ze starszyzn膮. Tw贸j brat Ammi nigdy ju偶 nie o艣mieli si臋 spojrze膰 na ciebie z g贸ry!

Tafat sta艂a w milczeniu, wpatruj膮c si臋 w ojca.

- Nie - powiedzia艂 Ezra. - B贸g ma inne zamiary co do tych pieni臋dzy.

- Jakie zn贸w zamiary? B贸g pob艂ogos艂awi艂 ci臋 za twoj膮 prawo艣膰. Da艂 ci bogactwo, by艣 si臋 nim radowa艂!

Ezra potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie - powt贸rzy艂, wrzucaj膮c monety z powrotem do skrzynki. - Te pieni膮dze maj膮 s艂u偶y膰 Jego dzie艂u.

- Czy偶by艣 oszala艂? Czy偶 nie s艂ysza艂e艣, co m贸wi膮 faryzeusze? B贸g nagradza sprawiedliwych!

- Nikt nie jest sprawiedliwy, matko. Nikt a nikt - powiedzia艂a cichutko Tafat. - Jeden Pan.

Ezra u艣miechn膮艂 si臋 do niej, czuj膮c, 偶e serce mu ro艣nie. Skin膮艂 g艂ow膮. Oczy mu b艂yszcza艂y. Tafat zrozumie i uwierzy, kiedy powie jej Bo偶膮 Nowin臋.

- B臋dziemy czeka膰 na to, co rozka偶e Pan.

- Tak, ojcze. B臋dziemy czeka膰.

Ezra zatrzasn膮艂 wieko i zaryglowa艂 szkatu艂臋.

Rozdzia艂 XXII

Markus pod膮偶a艂 na p贸艂noc, maj膮c stale w zasi臋gu wzroku brzegi Jordanu. Min膮艂 Archelaid臋, Ainon i Salim, a potem poszed艂 przez krain臋 wzg贸rz na p贸艂nocny zach贸d. W ka偶dej wiosce wypytywa艂 ka偶dego, kto chcia艂 z nim rozmawia膰, o dziewczyn臋, kt贸ra nazywa艂a si臋 Hadassa i nie wr贸ci艂a z Jerozolimy po zniszczeniu miasta. Nikt o niej nie s艂ysza艂.

Zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy ludzie, z kt贸rymi rozmawia, m贸wi膮 mu prawd臋. Cz臋sto pozdrawiano go nader uprzejmie, ale rozm贸wcy natychmiast nabierali wody w usta albo wr臋cz okazywali niech臋膰, kiedy zaczyna艂 m贸wi膰. Powodem by艂 jego akcent. Widzia艂, jak zmienia si臋 ich spojrzenie i wiedzia艂, co sobie my艣l膮. Po c贸偶 Rzymianin ubiera艂by si臋 jak 呕yd, je艣liby nie mia艂 ukrytego zamiaru, 偶eby zastawi膰 na nich pu艂apk臋?

Po kilku dniach w臋dr贸wki dotar艂 do po艂o偶onego w艣r贸d galilejskich wzg贸rz miasta Nain. Zatrzyma艂 si臋 na targu, by kupi膰 troch臋 chleba i wina. Podobnie jak poprzednio, uznawano go za 呕yda - p贸ki nie otworzy艂 ust. Jednak tym razem kupiec by艂 raczej cz艂owiekiem otwartym ni偶 zal臋knionym, raczej lubi膮cym m贸wi膰 prosto z mostu ni偶 owijaj膮cym w bawe艂n臋.

- Czemu nosisz str贸j 偶ydowski? - wykrzykn膮艂, wyra藕nie zaskoczony i zaciekawiony.

Markus opowiedzia艂 mu, jak zosta艂 napadni臋ty i jak uratowa艂 go Ezra Bariachin.

- Te suknie to dar od niego. Jestem dumny, 偶e mog臋 je nosi膰.

Kupiec skin膮艂 g艂ow膮, zadowolony z jego odpowiedzi, ale nadal pe艂en ciekawo艣ci.

- A c贸偶 robisz tutaj, w艣r贸d wzg贸rz galilejskich?

- Szukam domu dziewczyny o imieniu Hadassa.

- Hadassa?

- S艂ysza艂e艣 to imi臋?

- Mo偶e tak, a mo偶e nie. Hadassa to imi臋 do艣膰 pospolite w艣r贸d 偶ydowskich dziewcz膮t.

Markusa nie zadowoli艂a ta odpowied藕. Opisa艂 Hadass臋 najdok艂adniej jak potrafi艂.

Kupiec wzruszy艂 ramionami.

- Ciemne w艂osy, ciemnobr膮zowe oczy, drobna budowa... Ten opis pasuje do stu dziewcz膮t. Czy by艂o w niej co艣 niezwyk艂ego?

- Ona by艂a niezwyk艂a.

W cieniu kramu sta艂a jaka艣 stara kobieta. Markusowi wydawa艂o si臋, 偶e kobieta pods艂uchuje jego rozmow臋 z kupcem. W jej wyrazie twarzy by艂o co艣, co kaza艂o mu zwr贸ci膰 si臋 z pytaniem do niej.

- Czy znasz dziewczyn臋 o imieniu Hadassa?

- Jest tak, jak powiedzia艂 Nachszon - odpar艂a kobieta. - Niejedna niewiasta nosi to imi臋.

Zniech臋cony Markus zamierza艂 si臋 ju偶 odwr贸ci膰 i odej艣膰, kiedy stara kobieta rzuci艂a:

- Czy jej ojciec by艂 garncarzem?

Zmarszczy艂 brwi, pr贸buj膮c sobie przypomnie膰.

- By膰 mo偶e. Nie jestem pewny.

- Mieszka艂 tu pewien garncarz. Nazywa艂 si臋 Chananiasz. Nie by艂 ju偶 najm艂odszy, kiedy wzi膮艂 sobie 偶on臋. Nosi艂a imi臋 Rebeka. Da艂a mu troje dzieci, syna i dwie c贸rki. Jednej z c贸rek dali imi臋 Hadassa, drugiej Lea, synowi za艣 Marek. Poszli do Jerozolimy i ju偶 nie wr贸cili.

Kupiec obrzuci艂 j膮 niecierpliwym spojrzeniem.

- Przecie偶 mo偶e to by膰 jaka艣 inna Hadassa.

- Hadassa twierdzi艂a, 偶e jej ojciec zosta艂 wskrzeszony przez Jezusa z Nazaretu - rzek艂 Markus.

Kupiec spojrza艂 na niego przenikliwie.

- Czemu nie powiedzia艂e艣 od razu?

- Wi臋c wiesz co艣 o niej.

- To Hadassa, kt贸rej szukasz - zapewni艂a kobieta. - Dom jej rodziny zosta艂 zamkni臋ty, kiedy wyruszyli do Jerozolimy na Pasch臋. Podobno ca艂a rodzina straci艂a tam 偶ycie.

- Hadassa prze偶y艂a.

Stara kobieta potrz膮sn臋艂a ze zdziwieniem g艂ow膮.

- Taka by艂a wola Boga - szepn臋艂a z czci膮.

- Hadassa by艂a w膮t艂ym dzieckiem - oznajmi艂 kupiec. - Mo偶na by艂oby si臋 spodziewa膰, 偶e prze偶yje silny, nie za艣 s艂aby.

Stara kobieta opar艂a si臋 ci臋偶ko na lasce i bacznie przyjrza艂a si臋 Markusowi.

- Gdzie jest teraz Hadassa?

Markus odwr贸ci艂 g艂ow臋.

- Gdzie mieszka艂a? - Po tym pytaniu zapad艂o przeci膮gaj膮ce si臋 milczenie. Znowu spojrza艂 na kobiet臋. - Musz臋 to wiedzie膰 - rzek艂 z naciskiem.

Kobieta przyjrza艂a mu si臋. Rysy jej pomarszczonej twarzy z艂agodnia艂y.

- Dom Chananiasza jest na tamtej ulicy, czwarty od ko艅ca po wschodniej stronie.

Markus odwr贸ci艂 si臋.

- Rzymianinie - powiedzia艂a mi艂ym g艂osem kobieta - nikogo tam nie zastaniesz.

Bez trudu znalaz艂 dom i zdziwi艂 si臋, 偶e jest taki ma艂y. Drzwi nie by艂y zaryglowane. Pchn膮艂 je. Zaskrzypia艂y. Kiedy znalaz艂 si臋 w mrocznym wn臋trzu, poczu艂 na twarzy paj臋czyn臋. Odgarn膮艂 j膮. Dom mia艂 zapach miejsca od dawna opuszczonego. Rozejrza艂 si臋 po ma艂ej izbie g艂贸wnej. Nie by艂o tu schod贸w prowadz膮cych na dach. W g艂臋bi widoczne by艂y uchylone drzwi sypialni. Do glinianej 艣ciany przylega艂o nagie 艂o偶e.

Markus przeszed艂 przez izb臋, uni贸s艂 cienk膮 sztab臋 przytrzymuj膮c膮 okiennice i otworzy艂 szeroko okno. Do 艣rodka wp艂yn臋艂o 艣wiat艂o, a wraz z nim ob艂ok ciep艂ego powietrza, kt贸re nios艂o kurz wiruj膮cy w promieniach s艂o艅ca. Markus cofn膮艂 si臋, obr贸ci艂 i zobaczy艂 ko艂o garncarskie. Podszed艂 i zakr臋ci艂 nim. Ko艂o obr贸ci艂o si臋 opornie, wydaj膮c zgrzytliwy d藕wi臋k.

Markus przesun膮艂 d艂oni膮 po pokrytym kurzem, grubo ociosanym blacie sto艂u. Usiad艂 na jednym z pi臋ciu sto艂k贸w i rozejrza艂 si臋 wok贸艂 siebie. Przy drzwiach zobaczy艂 nosid艂a i dwie konwie. Poza tym by艂o tu troch臋 glinianych dzban贸w i mis. I to prawie wszystko. Z pewno艣ci膮 nic warto艣ciowego.

Zamkn膮艂 oczy, po艂o偶y艂 p艂asko d艂onie na chropowatej powierzchni sto艂u i odetchn膮艂 g艂臋boko. W tym domu wyros艂a Hadassa. Spa艂a w tej izbie, jad艂a przy tym stole. Rozpostar艂 palce spoczywaj膮ce na blacie, wyobra偶aj膮c sobie, 偶e jej d艂onie dotyka艂y tego miejsca. Chcia艂 uchwyci膰 istot臋 jej jestestwa, by膰 jak najbli偶ej niej. Zamiast tego poczu艂 strach.

Nie pami臋ta艂 ju偶 rys贸w jej twarzy.

Rozpaczliwie stara艂 si臋 przywo艂a膰 wspomnienie Hadassy, ale jej obraz gas艂, przys艂ania艂a go mg艂a. Zakry艂 twarz d艂o艅mi i pr贸bowa艂 sobie przypomnie膰, wyry膰 na nowo w pami臋ci jej twarz. Ale widzia艂 tylko pozbawion膮 twarzy dziewczyn臋, kt贸ra kl臋czy w ogrodzie ojcowskiej willi, wznosz膮c r臋ce do niebios i do Boga.

"Nie! - j臋kn膮艂, zatapiaj膮c palce we w艂osy i 艣ciskaj膮c g艂ow臋 w d艂oniach. - Nie zabieraj mi tej odrobiny, kt贸ra mi z niej zosta艂a!"

Chocia偶 b艂aga艂 z ca艂ego serca, chocia偶 wyt臋偶a艂 pami臋膰, mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e Hadassa wy艣lizguje mu si臋 coraz bardziej. Wyczerpany i przybity rozejrza艂 si臋 doko艂a. Przyby艂 a偶 tutaj. Po co? Zamkn膮艂 oczy i z艂o偶y艂 g艂ow臋 na ramionach.

Rozdzia艂 XXIII

Dydymas przemierzy艂a sypialni臋 i wysz艂a na ma艂y balkon, gdzie Julia siedzia艂a, przyciskaj膮c do czo艂a wilgotn膮 szmatk臋.

- O co chodzi? - spyta艂a Julia, poirytowana obecno艣ci膮 niewolnicy.

- Kto艣 przyszed艂, pani.

Serce Julii zabi艂o mocniej. Czy偶by wr贸ci艂 Markus? Mo偶e w ko艅cu odzyska艂 zdrowy rozs膮dek i uzna艂, 偶e oni dwoje nie maj膮 nikogo poza sob膮 nawzajem. Wiedzia艂a, 偶e to nieprawdopodobne, 偶e nie powinna si臋 艂udzi膰, a jednak poczu艂a, jak ogarnia j膮 fala nadziei. Palce przyciskaj膮ce zimn膮 szmatk臋 do pulsuj膮cego b贸lem czo艂a dr偶a艂y. Nie chcia艂a, 偶eby Dydymas zobaczy艂a wyraz jej twarzy. Bez w膮tpienia rozkoszowa艂aby si臋 tym, 偶e miotaj膮 ni膮 uczucia, rozkoszowa艂aby si臋 jej cierpieniem.

- Kto? - rzuci艂a Julia, udaj膮c oboj臋tno艣膰.

Od wielu tygodni nikt ju偶 jej nie odwiedza艂. Kt贸偶 z fa艂szywych przyjaci贸艂 zechcia艂by odwiedzi膰 j膮 teraz, kiedy jest w takim po艂o偶eniu?

- Nazywa si臋 Prometeusz, pani.

- Prometeusz? - powt贸rzy艂a bezmy艣lnie i fala zawodu zala艂a ch艂odem jej serce. - Kto to taki? - spyta艂a. Imi臋 by艂o znajome, ale nie umia艂a skojarzy膰 go z 偶adn膮 ze znanych os贸b.

- Powiedzia艂, 偶e jest tu niewolnikiem, pani. Najpierw zapyta艂 o Prymusa. Kiedy powiedzia艂am, 偶e pana nie ma ju偶 w Efezie, poprosi艂 o rozmow臋 z tob膮.

Julia dozna艂a nagle ol艣nienia. Prometeusz! Katamita Prymusa! Co on tu robi? Uciek艂 blisko cztery lata temu. Po co wr贸ci艂? Gdyby Prymus by艂 tu jeszcze, albo zabi艂by ch艂opca na miejscu, albo, co bardziej prawdopodobne, od偶y艂aby w nim wstr臋tna nami臋tno艣膰. Co ona ma z tym wszystkim wsp贸lnego?

Szybko zastanowi艂a si臋 nad sytuacj膮. Skoro Prymusa nie ma, Prometeusz musi wiedzie膰, 偶e sk艂ada swoje 偶ycie w jej r臋ce. By膰 mo偶e nie wie, 偶e w Rzymie pos艂a艂a dwie niewolnice na aren臋, ale by艂 tu, kiedy to samo uczyni艂a z Hadass膮. Doskonale te偶 wiedzia艂, 偶e jego pozycja w艣r贸d domownik贸w zawsze budzi艂a jej odraz臋.

Szydzi艂a z nami臋tno艣ci Prymusa, a Prometeusza uwa偶a艂a za kogo艣 mniej znacz膮cego ni偶 dobrze wytresowany pies.

Czu艂a pulsowanie w skroniach.

- Czemu przyszed艂 w艂a艣nie teraz?

Wilgotna szmatka na oczach niewiele pomaga艂a na b贸l.

- Nie wiem, pani. Nie powiedzia艂.

- Wcale ci臋 nie pyta艂am, idiotko!

- Czy 偶yczysz sobie, pani, bym go tu przys艂a艂a? Mo偶e go odes艂a膰?

- Pozw贸l mi pomy艣le膰!

Julia patrzy艂a nie widz膮cymi oczami na balustrad臋 balkonu, zastanawiaj膮c si臋 nad przesz艂o艣ci膮. Prometeusz bardzo lubi艂 Hadass臋. W gruncie rzeczy w艂a艣nie podziw, jaki 偶ywi艂 Prometeusz dla niewolnicy, obudzi艂 w Prymusie straszliw膮 besti臋 zazdro艣ci i nienawi艣ci. I Julia przypomnia艂a sobie, 偶e sta艂o si臋 to tak偶e przyczyn膮 wielu jej k艂opot贸w. Czasem p贸藕nym wieczorem Prometeusz siada艂 z Hadass膮 w perystylu i prowadzi艂 z ni膮 d艂ugie rozmowy. Prymus powiedzia艂, 偶e jej ma艂a 呕yd贸wka uwodzi ch艂opca, ale Julia wiedzia艂a dobrze, 偶e nigdy nic takiego ich nie 艂膮czy艂o. Wykrzywi艂a pogardliwie wargi. Hadassa by艂a na to zbyt czysta. Jednak bez wzgl臋du na to, jak niewinne by艂y te rozmowy Hadassy z Prometeuszem, ca艂e z艂o od nich si臋 w艂a艣nie zacz臋艂o. Jakie偶 to g艂upie z jego strony, 偶e postanowi艂 tu przyj艣膰! Mog艂aby zrobi膰 z nim, co by si臋 jej spodoba艂o. Niewolnik贸w, kt贸rzy uciekli i zostali z艂apani, cz臋sto rzucano w cyrku psom. Ale potrafi艂a te偶 wymy艣li膰 co艣 znacznie gorszego.

W jej g艂owie rozleg艂o si臋 echo lwiego ryku. 艢cisn臋艂a skronie w d艂oniach i j臋kn臋艂a.

- Czego chce?

- Nie powiedzia艂, pani.

- Pyta艂a艣?

- Uwa偶a艂am, 偶e nie powinnam, pani.

Nie chce my艣le膰 o przesz艂o艣ci, kt贸r膮 przynosi艂 tu ze sob膮 Prometeusz.

- Ode艣lij go.

- Dobrze, pani.

- Nie, poczekaj! - wykrzykn臋艂a Julia. - Jestem ciekawa.

Co op臋ta艂o zbieg艂ego niewolnika, 偶e wr贸ci艂 do pani lub pana, kt贸rzy gotowi s膮 zapewne wys艂a膰 go na tortury i 艣mier膰? Z pewno艣ci膮 wie, co mu z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮 uczyni Julia.

Kiedy dowiedzia艂 si臋, 偶e Prymusa nie ma, pewnie poszed艂 po rozum do g艂owy i umkn膮艂, jak tylko Dydymas zostawi艂a go samego w sieni.

- Je艣li nadal czeka, przy艣lij go tutaj. Jestem ciekawa, co ma mi do powiedzenia.

Kiedy po paru minutach Dydymas wprowadzi艂a go do pokoju, Julia by艂a zaskoczona.

- Przyszed艂 Prometeusz, pani - oznajmi艂a oboj臋tnym g艂osem niewolnica.

- Chc臋 rozmawia膰 z nim w cztery oczy - powiedzia艂a Julia, zdejmuj膮c szmatk臋 z czo艂a i daj膮c niecierpliwym gestem znak, 偶e chce zosta膰 sama ze swoim go艣ciem.

Dydymas czym pr臋dzej znikn臋艂a.

Julia odetchn臋艂a g艂臋boko, rzuci艂a na bok szmatk臋 i wsta艂a z 艂o偶a. Chwyci艂a sukni臋, narzuci艂a j膮 na siebie i wesz艂a do pokoju. Prometeusz sta艂 na 艣rodku. Spojrza艂a na niego, spodziewaj膮c si臋, 偶e padnie na twarz albo zacznie p艂aka膰 i b艂aga膰 o lito艣膰. Ale on sta艂 w milczeniu i czeka艂. Unios艂a brwi.

By艂 powa偶ny i zachowywa艂 si臋 z godno艣ci膮, lecz zmieni艂 si臋 tak偶e jego wygl膮d. By艂 wy偶szy ni偶 pami臋ta艂a, wyprzystojnia艂. Kiedy Prymus kupi艂 go od handlarza w kramie pod cyrkiem, Prometeusz by艂 ch艂opcem. Teraz wyr贸s艂 na przystojnego pi臋tnasto- czy szesnastoletniego m艂odzie艅ca. Mia艂 kr贸tko ostrzy偶one w艂osy i g艂adko wygolon膮 twarz.

- Prometeuszu - zacz臋艂a g艂osem brzemiennym w gro藕by - jak偶e to mi艂o, 偶e艣 zechcia艂 wr贸ci膰.

Nie zobaczy艂a na jego twarzy ani 艣ladu strachu. Sk膮d ten spok贸j?

- Przyszed艂em prosi膰 ci臋, pani, by艣 mi wybaczy艂a i pozwoli艂a znowu sobie s艂u偶y膰.

- Prosisz o wybaczenie i powr贸t? - Julia przyjrza艂a mu si臋 ze zdumieniem.

- Tak, pani. B臋d臋 ci s艂u偶y艂 wedle twej woli, chyba 偶e zechcesz post膮pi膰 inaczej.

- Inaczej, to znaczy pos艂a膰 ci臋 na 艣mier膰?

Zawaha艂 si臋, ale zaraz powiedzia艂 cicho:

- Tak, pani.

Julia os艂upia艂a. Najwyra藕niej ch艂opak zdaje sobie spraw臋, co mu grozi, ale nie robi wra偶enia przestraszonego. A mo偶e jest takim samym hipokryt膮 jak ci, kt贸rzy wyst臋puj膮 na scenie.

U艣miechn臋艂a si臋 s艂abo.

- Chcesz mi s艂u偶y膰 wedle mej woli? Je艣li si臋 zwa偶y twoje poprzednie miejsce w艣r贸d moich domownik贸w, propozycja wydaje si臋 nader interesuj膮ca.

Prze艣lizn臋艂a si臋 po nim spojrzeniem. Zaczerwieni艂 si臋 i zwiesi艂 g艂ow臋. Zdziwi艂o j膮 to bardziej ni偶 ca艂e jego zachowanie. Z pewno艣ci膮 zaspokajaj膮c rozmaite wynaturzone nami臋tno艣ci Prymusa, zapomnia艂 o wszelkiej skromno艣ci.

Wykrzywi艂a usta w drwi膮cym u艣miechu.

- Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, 偶e uciekaj膮c z艂ama艂e艣 biednemu Prymusowi serce? By艂 w tobie zakochany po uszy. Prometeusz milcza艂.

- Powiniene艣 si臋 wstydzi膰, 偶e tak okrutnie potraktowa艂e艣 swojego pana - dorzuci艂a ironicznie, rozkoszuj膮c si臋 zak艂opotaniem ch艂opca. - Winiene艣 czo艂ga膰 si臋 po ziemi, b艂agaj膮c o wybaczenie. Prometeusz ani drgn膮艂.

Ten m艂odzieniec w jaki艣 dziwny spos贸b intrygowa艂 j膮. Od dawna ju偶 nie prze偶ywa艂a niczego, co pozwoli艂oby jej zapomnie膰 o chorobie. - Czy kiedykolwiek go kocha艂e艣? - Zobaczy艂a, 偶e ch艂opak prze艂yka 艣lin臋 przez zaci艣ni臋te gard艂o i wiedzia艂a, 偶e obudzi艂a w nim g艂臋bokie uczucia, kt贸re skrywa艂 pod spokojn膮 powierzchowno艣ci膮. - Sp贸jrz na mnie i odpowiedz zgodnie z prawd膮. Czy cho膰 przez chwil臋 kocha艂e艣 naprawd臋 Prymusa? M贸w!

- Nie, pani.

- Co wi臋c do niego czu艂e艣?

Podni贸s艂 na ni膮 spojrzenie.

- Nic.

Roze艣mia艂a si臋 z satysfakcj膮.

- Och, jak偶e pragn臋艂am to w艂a艣nie us艂ysze膰!

Zobaczy艂a, 偶e na chwil臋 zmarszczy艂 brwi i nagle znikn臋艂a ca艂a przyjemno艣膰, jak膮 sprawi艂o jej to s艂贸wko. Czy uwa偶a艂, 偶e to pytanie by艂o z jej strony okrucie艅stwem? A przecie偶 ona te偶 wycierpia艂a niejedno z powodu Prymusa. Czy wi臋c Prymus nie zas艂u偶y艂 sobie dobrze na to, co go spotka艂o? Zas艂u偶y艂 sobie na jeszcze wi臋ksze cierpienie!

Odwr贸ci艂a si臋 i podesz艂a do sto艂u, na kt贸rym sta艂 dzban z winem.

- Przy ca艂ym uroku, jaki Prymus roztacza艂 w艣r贸d polityk贸w, i ca艂ej weso艂o艣ci, kt贸r膮 tak ch臋tnie okazywa艂 publicznie, jest on, Prometeuszu, niegodziwym i m艣ciwym cz艂owiekiem, wykorzystuj膮cym ludzi do swoich cel贸w. Wysysa z nich wszystko, a potem porzuca bez skrupu艂贸w. - Poczu艂a, 偶e co艣 艣ciska jej krta艅. - Ale ty przecie偶 wiesz to najlepiej - doda艂a zduszonym g艂osem.

Nie nala艂a sobie wina. Spojrza艂a na Prometeusza i u艣miechn臋艂a si臋 z gorycz膮.

- Cieszy艂am si臋, Prometeuszu, kiedy uciek艂e艣. Czy wiesz dlaczego? Bo to zrani艂o Prymusa. Zrani艂o straszliwie. Cierpia艂 przez ciebie, jak m膮偶 cierpi, kiedy zdradzi go ukochana 偶ona. - Za艣mia艂a si臋 ponuro. - Przez moment rozumia艂, co czu艂am, kiedy opu艣ci艂 mnie Atretes. - Odwr贸ci艂a g艂ow臋, gdy偶 po偶a艂owa艂a ju偶, 偶e wspomnia艂a o swoim kochanku. Sam d藕wi臋k jego imienia sprawia艂, 偶e przeszywa艂 j膮 b贸l i powraca艂o poczucie straty. - Co nie oznacza zgo艂a, 偶e Prymus potrafi艂 kiedykolwiek okaza膰 wsp贸艂czucie.

Odzyska艂a panowanie nad sob膮. Podnios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na Prometeusza.

- Czy chcesz dowiedzie膰 si臋 czego艣 jeszcze, niewolniku? Sta艂e艣 si臋 jedyn膮 moj膮 broni膮 przeciwko niezliczonym okrucie艅stwom Prymusa.

- 呕a艂uj臋 tego, pani. - Mina Prometeusza 艣wiadczy艂a o wzburzeniu.

Jego g艂os brzmia艂 szczerze.

- Z jego powodu? - Znowu wykrzywi艂a gorzko usta. - Niepotrzebnie.

Znalaz艂 spos贸b, 偶eby si臋 zem艣ci膰.

- Z twojego powodu, pani.

Powiedzia艂 to z tak膮 powag膮 i tak szczerze, 偶e na moment poczu艂a si臋 oszo艂omiona. Wypowiedzia艂 te s艂owa tak, jakby naprawd臋 偶a艂owa艂.

- 呕a艂ujesz? - spyta艂a, szukaj膮c jakiego艣 rozumnego wyja艣nienia. Oczy jej rozb艂ys艂y. - Och, z pewno艣ci膮 偶a艂ujesz, Prometeuszu. - Odchyli艂a nieco g艂ow臋 do ty艂u i przeszy艂a go lodowatym spojrzeniem. - 呕a艂ujesz, bo wiesz, co mog臋 ci uczyni膰.

- Tak, pani. Wiem.

Powiedzia艂 to jako艣 po prostu, jakby potwierdza艂 fakt, z kt贸rym ju偶 si臋 pogodzi艂. Nie ba艂 si臋 艣mierci. Przysz艂a jej na my艣l Hadassa, kt贸ra bez strachu kroczy艂a przez piasek areny. Julia zamruga艂a, staraj膮c si臋 odp臋dzi膰 od siebie to wspomnienie.

- Czemu wi臋c wr贸ci艂e艣?

- Bo jestem niewolnikiem. Nie mam prawa odej艣膰.

- M贸g艂by艣 by膰 teraz tysi膮c mil od Efezu. Kto by wiedzia艂, czy jeste艣 niewolny, czy wolny?

- Ja, pani.

Zastanowi艂a si臋 nad t膮 odpowiedzi膮, kt贸ra wyda艂a si臋 jej zupe艂nie niedorzeczna.

- By艂e艣 g艂upi wracaj膮c. Wiesz, 偶e gardz臋 tob膮.

- Wiem, pani. - Spu艣ci艂 wzrok. - Lecz s艂uszne by艂o, abym wr贸ci艂, nie zwa偶aj膮c na to, co mnie czeka.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Przesz艂a przez pok贸j i usiad艂a ci臋偶ko na skraju 艂o偶a. Przechyli艂a na bok g艂ow臋 i bacznie si臋 mu przygl膮da艂a.

- Wygl膮dasz zupe艂nie inaczej ni偶 ci臋 zapami臋ta艂am.

- Zasz艂y rzeczy, kt贸re mnie odmieni艂y.

- To widz臋 - rzuci艂a z drwi膮cym 艣miechem. - Przede wszystkim postrada艂e艣 rozum.

O dziwo u艣miechn膮艂 si臋.

- W pewnym sensie wyrzek艂em si臋 go.

Jego oczy l艣ni艂y wewn臋trzn膮, niezg艂臋bion膮 rado艣ci膮. Julia, przygl膮daj膮c mu si臋, czu艂a, 偶e nastr贸j nieco si臋 jej poprawi艂. Wype艂ni艂a j膮 jaka艣 osobliwa, p艂yn膮ca z g艂臋bi duszy t臋sknota. Walcz膮c z tym uczuciem, mierzy艂a Prometeusza wzrokiem od st贸p do g艂贸w. Spodoba艂 si臋 jej. Przypomina艂 wspania艂y pos膮g. Kiedy tak go ocenia艂a, u艣miech zamar艂 na jego wargach i na policzki wyst膮pi艂 ciemny rumieniec.

- Czujesz si臋 zak艂opotany - powiedzia艂a zdumiona Julia.

- Tak, pani - odpar艂 szczerze.

Jak偶e po tym wszystkim, co robi艂 z Prymusem, m贸g艂 zachowa膰 jeszcze w sobie cho膰by 艣lad wstydliwo艣ci? By艂a tym poruszona.

- Wybacz, 偶e ci si臋 przygl膮dam, Prometeuszu, ale nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e bogowie byli dla ciebie 艂askawi. Uroda i zdrowie.

- W jej u艣miechu pojawi艂 si臋 odcie艅 zadumy. - Dla mnie bogowie nie byli tak 艂askawi.

- Czy mog臋 co艣 dla ciebie zrobi膰, pani?

To pytanie wskazywa艂o, 偶e dostrzeg艂, w jak marnym stanie jest Julia. Nie wiedzia艂a, czy powinna okaza膰 gniew z powodu jego bezczelno艣ci, czy te偶 by膰 zadowolona, 偶e nie usi艂owa艂a ukry膰 stanu swego zdrowia. Potrz膮sn臋艂a lekko g艂ow膮. Gniew odbiera si艂y, kt贸rych tak niewiele jej zosta艂o.

- Pr贸bowa艂am wszystkiego - powiedzia艂a, sama dziwi膮c si臋 swej szczero艣ci. Roz艂o偶y艂a r臋ce i wzruszy艂a ramionami. - Jak widzisz, nie na wiele si臋 to zda艂o.

Prometeusz przyjrza艂 si臋 jej otwarcie, a ona poczu艂a, 偶e zaraz si臋 rozp艂acze.

- Czy medycy powiedzieli, pani, co ci jest?

- Jeden powiedzia艂, 偶e to jaka艣 wyniszczaj膮ca choroba. Inny, 偶e przekle艅stwo Hery. Jeszcze inny, 偶e gor膮czka znad Tybru, kt贸ra przychodzi i odchodzi.

- Wsp贸艂czuj臋 ci, pani.

Znowu lituje si臋 nad ni膮. Nad ni膮! Jak 偶a艂o艣nie musi wygl膮da膰, skoro lituje si臋 nad ni膮 najmarniejszy z niewolnik贸w. Poczu艂a dreszcz ch艂odu. Wsta艂a i szczelniej otuli艂a si臋 sukni膮. Posz艂a w stron臋 balkonu, skupiaj膮c si臋 na tym, by kroczy膰 z wdzi臋kiem i godno艣ci膮. Markus mawia艂 kiedy艣, 偶e chodzi jak kr贸lowa. Stan臋艂a pod 艂ukiem drzwi i obr贸ci艂a si臋 w stron臋 Prometeusza. Unios艂a lekko podbr贸dek i zmusi艂a si臋 do u艣miechu, do ch艂odnego u艣miechu kobiety znaj膮cej na wylot sprawy tego 艣wiata.

- Jeste艣 pi臋kny, Prometeuszu. Dobrze zbudowany. Mocny. Bardzo m臋ski. Mog臋 znale藕膰 dla ciebie ca艂kiem interesuj膮ce zaj臋cie. By艂y to s艂owa wyrachowane, maj膮ce go zrani膰. I zobaczy艂a, 偶e strza艂 by艂 celny. Jego rany s膮 nadal 艣wie偶e, a ona umia艂a je rozj膮trzy膰. A mo偶e nabra艂a takiej samej wprawy w ranieniu innych, jak Kalaba i Prymus? Ta my艣l bardzo j膮 wzburzy艂a. Spodziewa艂a si臋, 偶e b臋dzie panowa艂a nad sytuacj膮, a tymczasem czuje si臋 zawstydzona.

Westchn臋艂a.

- Niepotrzebnie masz tak膮 zrozpaczon膮 min臋 - powiedzia艂a 艂agodnym g艂osem. - Chcia艂am po prostu zobaczy膰, jak zareagujesz, Prometeuszu. Zapewniam ci臋, 偶e dawno ju偶 zgas艂o moje zainteresowanie m臋偶czyznami. Ostatni膮 rzecz膮, jakiej w tej chwili pragn臋, jest nast臋pny kochanek.

Wykrzywi艂a usta.

- Mog臋 s艂u偶y膰 nie tylko jako... - zacz膮艂 po d艂u偶szym milczeniu Prometeusz.

- Na przyk艂ad? - spyta艂a ze znu偶eniem.

- Mog臋 nosi膰 lektyk臋, pani.

- Gdybym mia艂a lektyk臋.

- Mog臋 roznosi膰 listy.

- Gdybym mia艂a do kogo pisa膰. - Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Nie, Prometeuszu. Jedyne, czego w tej chwili potrzebuj臋, to pieni膮dze. A jedyne, co mog臋 zrobi膰 z tob膮, to zabra膰 ci臋 na targ niewolnik贸w i sprzeda膰. Jest tutaj sporo ludzi takich jak Prymus, kt贸rzy s艂ono zap艂ac膮 za przystojnego i tak doskonale wyuczonego rozmaitych rzeczy m艂odzie艅ca.

Jego milczenie wype艂ni艂o pok贸j niby krzyk pe艂en trwogi. Czu艂a to. I widzia艂a. Oczy Prometeusza zasz艂y mg艂膮. Milcza艂, ale wiedzia艂a, 偶e got贸w by艂by rzuci膰 si臋 jej do n贸g. A jednak sta艂 nic nie m贸wi膮c, zesztywnia艂y z wysi艂ku, by nad sob膮 zapanowa膰. Jak偶e musia艂 偶a艂owa膰, 偶e tu przyszed艂.

W Julii obudzi艂o si臋 jakie艣 dawno zapomniane uczucie. W jej piersi zatrzepota艂o ptasz臋 wsp贸艂czucia. Wyczu艂a l臋k Prometeusza i przez okamgnienie dzieli艂a go. Chcia艂 uciec i kt贸偶 m贸g艂 go za to gani膰? Ona najmniej ze wszystkich.

- Nie u艣miecha ci si臋 taki los? - spyta艂a spokojnie.

- Nie, pani - odpar艂 dr偶膮cym g艂osem.

- Wola艂by艣, 偶ebym sprzeda艂a ci臋 edylowi urz膮dzaj膮cemu igrzyska? Zrobiliby z ciebie gladiatora.

- Nie b臋d臋 walczy艂 - o艣wiadczy艂 przybitym g艂osem.

- Ale偶 b臋dziesz. Wygl膮dasz na silnego. Zanim po艣l膮 ci臋 na aren臋, czeka ci臋 szkolenie. B臋dziesz mia艂 szans臋 prze偶y膰.

- Nie powiedzia艂em, pani, 偶e nie mog臋 walczy膰. Nie chc臋.

- Dlaczego?

- Bo to sprzeczne z moimi przekonaniami religijnymi.

Zesztywnia艂a. Wr贸ci艂y n臋kaj膮ce wspomnienia Hadassy. Dlaczego w艂a艣nie teraz? Zacisn臋艂a pi臋艣ci.

- Staniesz do walki, je艣li od tego b臋dzie zale偶e膰 twoje 偶ycie.

- Nie, pani. Nie stan臋.

Raz jeszcze przyjrza艂a mu si臋 i nagle przysz艂o zrozumienie.

Prometeusz jest taki sam jak Hadassa.

- Czy bogowie przys艂ali ci臋 tu, by艣 mnie dr臋czy艂? - Znowu zacz臋艂o jej pulsowa膰 w skroniach. B贸l zasnu艂 mg艂膮 wszystko, na co patrzy艂a. - Och!... - wykrzykn臋艂a cicho i przycisn臋艂a d艂onie do skroni. - Po co tu przyszed艂e艣? - Czu艂a 艂omot krwi w g艂owie, nie by艂a w stanie skupi膰 my艣li. Zrobi艂o si臋 jej s艂abo. Przesz艂a niepewnym krokiem przez pok贸j i opad艂a na skraj 艂o偶a. - Po co przyszed艂e艣?

- By ci s艂u偶y膰.

- Jak mo偶esz mi s艂u偶y膰? - spyta艂a z gryz膮c膮 ironi膮.

- Wedle twoich potrzeb, pani.

- Czy potrafisz wyleczy膰 mnie z tej choroby? - wykrzykn臋艂a g艂osem pe艂nym szyderstwa i goryczy.

- Nie, ale s艂ysza艂em o pewnym lekarzu...

Zacisn臋艂a d艂onie.

- Tylu ju偶 widzia艂am lekarzy, 偶e mdli mnie na ich widok. Chodzi艂am do wszystkich 艣wi膮ty艅. Pada艂am na twarz przed dziesi膮tkami b贸stw, b艂agaj膮c je o zmi艂owanie. Popad艂am w ub贸stwo, p艂ac膮c za ofiary wotywne krwio偶erczym handlarzom. I co mi z tego przysz艂o? Co mi przysz艂o, pytam. Co?

Podszed艂 bli偶ej i powiedzia艂 艂agodnym g艂osem:

- Lekarz, o kt贸rym s艂ysza艂em, ma pomocnika dokonuj膮cego prawdziwych cud贸w.

Roze艣mia艂a si臋 cynicznie i podnios艂a na niego spojrzenie.

- Ile偶 to w dzisiejszych czasach kosztuje cud? Popatrz doko艂a, Prometeuszu. Czy zosta艂o mi jeszcze co艣 maj膮cego prawdziw膮 warto艣膰? - Zawstydzona rozejrza艂a si臋 po pokoju. - Zosta艂a mi ju偶 tylko ta willa, a i ona ugina si臋 pod ci臋偶arem d艂ug贸w. Sama sobie dziwi艂a si臋, 偶e ujawnia niewolnikowi swoj膮 upokarzaj膮c膮 sytuacj臋.

- Ile warte jest dla ciebie 偶ycie, pani?

Jej gniew natychmiast wyparowa艂, a jego miejsce zaj膮艂 strach. Podnios艂a wzrok na Prometeusza i poczu艂a ca艂e brzemi臋 swoich nieszcz臋艣膰.

- Nie wiem. Nie wiem, czy moje 偶ycie jest cokolwiek warte. Nikt nie dba o to, co si臋 ze mn膮 dzieje. Nie wiem ju偶, czy sama o to dbam.

Prometeusz przykl臋kn膮艂 przed ni膮 na kolano i uj膮艂 jej zimn膮 d艂o艅.

- Ja dbam - powiedzia艂 bardzo spokojnym g艂osem.

Spojrza艂a na niego ze zdumieniem. Rozpaczliwie pragn臋艂a uczepi膰 si臋 藕d藕b艂a nadziei, kt贸re jej podsun膮艂, i przez chwil臋 gotowa by艂a si臋 podda膰. Potem l臋k ogarn膮艂 j膮 na my艣l, 偶e mia艂aby mu zaufa膰. Czemu w艂a艣ciwie zale偶a艂oby mu na niej? Nigdy nie by艂a dla niego mi艂a. Zawsze odnosi艂a si臋 do niego z pogard膮 i odraz膮. To nie do wiary, by mog艂o mu na niej zale偶e膰. A je艣li to jaki艣 podst臋p?...

Poczu艂a przejmuj膮cy strach.

A strach zrodzi艂 gniew.

O, doskonale wie, dlaczego Prometeusz powiedzia艂 to wszystko. D藕wi臋cza艂y jej jeszcze w uszach s艂owa Kalaby, kt贸ra m贸wi艂a, jak to jest naprawd臋. "Naturalnie, 偶e mu na tobie zale偶y - m贸wi艂a Kalaba. - Boi si臋 o w艂asn膮 sk贸r臋." I us艂ysza艂a mroczny, szyderczy 艣miech Kalaby.

Cofn臋艂a r臋k臋.

- Jakie偶 to wzruszaj膮ce - rzuci艂a 艂ami膮cym si臋 g艂osem, patrz膮c z nienawi艣ci膮 na niewolnika.

D藕wign臋艂a si臋 na dr偶膮ce nogi i odesz艂a z podniesion膮 g艂ow膮 i bij膮cym mocno sercem. Pozwoli艂a, by gniew rz膮dzi艂 jej my艣lami. Nie mia艂a jednak si艂y, by go podsyca膰, szybko wi臋c zgas艂, a po nim przysz艂a rozpacz i wreszcie politowanie nad sam膮 sob膮.

- Nie wyobra偶aj sobie, 偶e ci uwierz臋. Ani my艣l臋 - powiedzia艂a, odwracaj膮c si臋 do niego plecami. - Nikt si臋 o mnie nie troszczy - zaskomla艂a. Wargi jej dr偶a艂y. - Jeste艣 taki sam jak wszyscy. U艣miechasz si臋 i nie szcz臋dzisz s艂odkich s艂贸wek, ale naprawd臋 nienawidzisz mnie i pragniesz mojej 艣mierci. Widz臋 ten b艂ysk oka za ka偶dym razem, kiedy Dydymas wchodzi do pokoju. Wiem, co sobie my艣li. Ch臋tnie zata艅czy艂aby na moim grobie. Obr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e Prometeusz wsta艂. Mia艂 uroczysty wyraz twarzy, ale nie ba艂 si臋. Patrzy艂a na niego przez d艂u偶sz膮 chwil臋, czuj膮c, 偶e jego spok贸j przynosi jej jak膮艣 osobliw膮 ulg臋. Kiedy po raz ostatni mia艂a takie uczucie?

- Zatrzymam ci臋 - o艣wiadczy艂a w ko艅cu, sama w艂a艣ciwie nie wiedz膮c, czemu wypowiada te s艂owa. Co z nim pocznie? Po co jest jej potrzebny?

Przez jego twarz przemkn膮艂 b艂ysk ulgi.

- Dzi臋kuj臋, pani.

- Musz臋 si臋 zastanowi膰, jakie obowi膮zki ci wyznaczy膰. Ale nie teraz. - By艂a tak os艂abiona, 偶e dr偶a艂a na ca艂ym ciele. Na czo艂o wyst膮pi艂 jej pot, ogarn臋艂y j膮 md艂o艣ci. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋. - Pom贸偶 mi si臋 po艂o偶y膰.

Zrobi艂 to, delikatnie uk艂adaj膮c jej stopy na 艂o偶u.

- Tak zimno - skar偶y艂a si臋. - Czy ju偶 nigdy si臋 nie rozgrzej臋?

Prometeusz przykry艂 j膮 pledami. Nie wyda艂a mu 偶adnych polece艅, ale wzi膮艂 such膮 szmatk臋 i 艂agodnie osuszy艂 jej pot z czo艂a.

- Dorzuc臋 drewna do kosza, pani.

- Nie ma drewna.

Unika艂a jego wzroku, wstydzi艂a si臋 swojego ub贸stwa. Jak nisko upad艂a od czasu, kiedy zobaczy艂a go po raz pierwszy! Prometeusz okry艂 j膮 jeszcze jednym pledem. Julia zacz臋艂a szarpa膰 okrycie.

- My艣lisz, 偶e potrafisz odnale藕膰 medyka, o kt贸rym m贸wi艂e艣?

- Tak, pani. Jest teraz powszechnie znany w mie艣cie. Znajd臋 go bez trudu.

- Id藕 wi臋c i dowiedz si臋, co ma do powiedzenia. - Patrzy艂a, jak Prometeusz idzie w stron臋 drzwi. - Nie wracaj, p贸ki z nim nie porozmawiasz. Boj臋 si臋 nawet pomy艣le膰, co mog艂abym ci zrobi膰. Czy rozumiesz?

- Tak, pani.

Zobaczy艂a, 偶e naprawd臋 zrozumia艂.

- Id藕 i niech bogowie b臋d膮 przy tobie.

Wyszed艂. Przygn臋biona Julia opad艂a na poduszki.

Mo偶e Prometeusz b臋dzie mia艂 wi臋cej szcz臋艣cia u bog贸w ni偶 ona.

Rozdzia艂 XXIV

Wyczerpany Aleksander opad艂 na mi臋kkie poduszki nowego 艂o偶a i z ulg膮 wypu艣ci艂 powietrze z p艂uc.

- Je艣li kto艣 jeszcze przyjdzie, Raszydzie, ode艣lij.

- Gdzie jest Rafa?

- Wpisuje do dziennika kuracj臋 zalecon膮 pacjentom. Zaraz sko艅czy.

- Zjesz teraz czy zaczekasz na ni膮?

Aleksander otworzy艂 jedno oko i spojrza艂 偶artobliwie na Raszyda.

- Poczekam.

- Doskonale, panie.

Aleksander wykrzywi艂 leciutko usta i przymkn膮艂 z powrotem oko. Zamierza艂 zdrzemn膮膰 si臋, czekaj膮c na Hadass臋. Wszed艂 s艂uga.

- Panie, na dole jest jaki艣 m艂odzieniec, kt贸ry chce z tob膮 m贸wi膰.

- Czy nie czyta艂 wywieszki? - j臋kn膮艂 Aleksander. - Do rana 偶adnych pacjent贸w.

- On nie umie czyta膰, panie.

- Wi臋c ty mu przeczytaj.

- Zrobi艂em to, panie.

- Powiedz偶e mu, 偶eby przyszed艂 jutro.

Wesz艂a Rafa i Aleksander uni贸s艂 si臋 na pos艂aniu, opieraj膮c si臋 na 艂okciu. Widzia艂 po jej ruchach, jak bardzo jest zm臋czona. Opad艂a na 艂o偶e naprzeciwko Aleksandra i odstawi艂a lask臋. Skuli艂a ramiona i zacz臋艂a masowa膰 kalek膮 nog臋.

- Powiem Andronikusowi, 偶eby przygotowa艂 posi艂ek - powiedzia艂 Raszyd, wychodz膮c z pokoju.

Aleksander wsta艂.

- Chcia艂bym ju偶 zobaczy膰, co Andronikus przygotowa艂 na wieczerz臋. - U艣miechn膮艂 si臋 do Rafy. - Ten cz艂owiek jest prawdziwym geniuszem, a mnie ssie w 偶o艂膮dku z g艂odu. Poczekaj, pomog臋 ci. - Podtrzyma艂 j膮, ale i tak j臋kn臋艂a, uk艂adaj膮c si臋 na 艂o偶u. - Znowu za du偶o wzi臋艂a艣 na siebie. - Uj膮艂 chor膮 nog臋 i ostro偶nie j膮 wyprostowa艂. Rafa znowu j臋kn臋艂a. - Kiedy d艂ugo siedzisz, dostajesz skurcz贸w w mi臋艣niach.

Zacz膮艂 delikatnie ugniata膰 mi臋艣nie jej nogi.

- Musia艂am dokona膰 wpis贸w.

- Trzeba wynaj膮膰 pisarza. - Przycisn膮艂 mocniej kciukami i zobaczy艂, 偶e Rafa kurczowo zamyka d艂o艅 na poduszce. - Musisz rozgrza膰 mi臋艣nie w calidarium.

- Mo偶e jutro.

- Dzisiaj - oznajmi艂 stanowczym g艂osem. - Jak tylko zjemy wieczerz臋.

Wszed艂 Raszyd, nios膮c wielk膮 srebrn膮 tac臋 z dwiema soczystymi przepi贸rkami, misternie u艂o偶onymi w gniazdach z owoc贸w i zieleniny. Zapach by艂 taki, 偶e Aleksander poczu艂, jak 艣ciska mu si臋 偶o艂膮dek i 艣lina nap艂ywa do ust. Rafa odm贸wi艂a w duchu akt dzi臋kczynienia i unios艂a zas艂on臋. Przepi贸rki by艂y wspaniale upieczone i bez trudu oderwa艂a udko. Rozkosz! Przedtem by艂a tak zaprz膮tni臋ta prac膮, 偶e nawet nie czu艂a g艂odu. Jedz膮c przypatrywa艂a si臋 z rozbawieniem Aleksandrowi. Jad艂 z ogromnym apetytem. Oderwa艂 drugie udko.

- Klemencja znowu zostawi艂a dla ciebie sakiewk臋 pe艂n膮 monet - powiedzia艂, odrywaj膮c z臋bami k臋s mi臋sa.

Zbita z tropu Hadassa unios艂a wzrok znad jad艂a.

- M贸wi艂am jej, 偶eby tego nie robi艂a.

Prze艂kn膮艂 k臋s i pokiwa艂 n贸偶k膮 przepi贸rki w stron臋 Hadassy.

- Daj pok贸j tym sprzeciwom. Jest wdzi臋czna. Z rado艣ci膮 ci臋 obdarowuje. Co w tym z艂ego? To samo zrobi艂 Orestes. Odgryz艂 nast臋pny k臋s. Hadassa zmarszczy艂a brwi. Czu艂a si臋 zak艂opotana. Nie odrzuci艂a daru Orestesa, bo potrzebowa艂a wtedy pieni臋dzy. Teraz mieli tylu pacjent贸w, tyle pracy, 偶e brakowa艂o jej czasu na zajmowanie si臋 potrzebuj膮cymi i w jej pude艂ku by艂o coraz wi臋cej z艂otych monet.

Aleksander dostrzeg艂, 偶e jest przygn臋biona. Nie powinien wspomina膰 jej o Klemencji. Wiedzia艂, 偶e Hadassa przejmuje si臋 kosztownymi darami i sakiewkami z pieni臋dzmi. Wiedzia艂 te偶 dlaczego, ale uwa偶a艂, 偶e Hadassa niepotrzebnie si臋 zamartwia.

"Wdzi臋czno艣膰 winni s膮 Bogu" - powtarza艂a cz臋sto, ale on nie widzia艂 niczego niew艂a艣ciwego w tej szczodro艣ci pacjent贸w. Tydzie艅 temu wysz艂a do sieni i zobaczy艂a jakiego艣 m臋偶czyzn臋, kt贸ry natychmiast rzuci艂 si臋 jej do st贸p. Aleksander nigdy nie widzia艂 jej tak zagniewanej.

- Wsta艅! - krzykn臋艂a i tamten, przestraszony, zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi.

- Rafo - powiedzia艂 艂agodnym g艂osem Aleksander, pragn膮c u艣mierzy膰 jej gniew, lecz ona obr贸ci艂a si臋 gwa艂townie w jego stron臋.

- Czy偶 jestem Bogiem, 偶eby przede mn膮 kl臋ka艂?

Podesz艂a ku艣tykaj膮c do m臋偶czyzny, kt贸ry cofn膮艂 si臋 przestraszony, poblad艂y. Wyci膮gn臋艂a w jego stron臋 r臋k臋.

- Dotknij mnie - rozkaza艂a i m臋偶czyzna uni贸s艂 nieco rami臋, ale wida膰 by艂o, 偶e nie 艣mie uczyni膰 tego, co mu kazano. Uj臋艂a go za nadgarstek i stanowczym ruchem po艂o偶y艂a jego d艂o艅 na swoim przedramieniu. - Cia艂o i krew. Nigdy ju偶 nie sk艂adaj mi pok艂on贸w. Czy pojmujesz?

Tamten skin膮艂 g艂ow膮, ale kiedy Hadassa si臋 odwr贸ci艂a, Aleksander zobaczy艂 wyraz jego twarzy. Widzia艂 ju偶 ten sam wyraz w oczach innych. Ci ludzie czcili j膮.

- Uznaj te pieni膮dze za zap艂at臋 - powiedzia艂 teraz, staraj膮c si臋 zag艂uszy膰 jej skrupu艂y.

- Wiesz dobrze, 偶e Klemencja zap艂aci艂a ju偶 tyle, ile od niej 偶膮da艂e艣. Niech odda swoj膮 ofiar臋 Bogu.

- Robisz z ig艂y wid艂y - odrzek艂. W tym momencie znowu pojawi艂 si臋 s艂uga. - O co chodzi?

- Ten cz艂owiek powiedzia艂, 偶e zaczeka, panie.

Aleksander zacisn膮艂 wargi. By艂 zdecydowany rozkoszowa膰 si臋 w tej chwili jedzeniem. S艂ysza艂 deszcz b臋bni膮cy o dach贸wki.

- Niech wi臋c czeka.

- Kto to taki? - spyta艂a Hadassa.

- Ma jak膮艣 spraw臋 do mnie.

- Pada deszcz.

- Powiedzia艂em ju偶, 偶eby przyszed艂 jutro. Skoro chce czeka膰, niech moknie.

- Jak si臋 nazywa?

- Nie wiem. - Z rozdra偶nieniem cisn膮艂 na p贸艂misek ogryzione udko.

- Czy jest chory? - spyta艂a Hadassa, zwracaj膮c si臋 do s艂ugi.

- Nie, pani. Wygl膮da na cz艂owieka ciesz膮cego si臋 doskona艂ym zdrowiem.

- Przygn臋biony?

- Nie, pani. Jest bardzo spokojny. Kiedy dowiedzia艂 si臋, 偶e ma czeka膰 do rana, podzi臋kowa艂 i usiad艂 pod 艣cian膮.

Zirytowany Aleksander rozerwa艂 przepi贸rk臋 na dwie cz臋艣ci. Dlaczego ludzie nie rozumiej膮, 偶e lekarz musi czasem odpocz膮膰? Jak ka偶dy.

Czu艂 na sobie b艂agalny wzrok Hadassy.

- Najwyra藕niej sprawa nie jest pilna - mrukn膮艂.

Nie spuszcza艂a z niego wzroku.

- Rafo, pada, ale to ciep艂y deszcz.

To zdumiewaj膮ce, ile mo偶na powiedzie膰 milcz膮c.

- No dobrze - oznajmi艂 z rezygnacj膮. Skin膮艂 na s艂ug臋. - Wpu艣膰 tego nieszcz臋艣nika, niech wysuszy si臋 w sieni.

- Tak, panie. Czy przyjmiesz go dzisiaj?

- Nie. Jestem zbyt zm臋czony. - Zobaczy艂, 偶e Hadassa d藕wiga si臋 z 艂o偶a. - Nawet o tym nie my艣l! - rzuci艂 tonem wykluczaj膮cym wszelk膮 dyskusj臋.

Raszyd podszed艂 do jej 艂o偶a. Hadassa podnios艂a na niego wzrok, a potem spojrza艂a ze smutnym u艣miechem na Aleksandra.

- Nie b臋dziesz dzisiaj nic robi膰 poza zjedzeniem tego ptaka i k膮piel膮.

Wiedzia艂a, 偶e tym razem Aleksander nie 偶artuje i opad艂a z powrotem na 艂o偶e.

- Mo偶e poczeka膰 - rzuci艂 medyk i znowu spojrza艂 na s艂ug臋. - Je艣li ogie艅 nie wygas艂, dorzu膰 drewna. I daj mu such膮 tunik臋.

- Tak, panie.

- Jeste艣 zadowolona? - spyta艂 Aleksander zerkaj膮c w stron臋 Hadassy.

Odwzajemni艂a u艣miech.

- By膰 mo偶e jest g艂odny. - Prze艂ama艂a swoj膮 przepi贸rk臋 i poda艂a po艂ow臋 s艂udze. - I skoro ma czeka膰 do rana, musi czym艣 si臋 okry膰.

- Zr贸b, jak powiedziano - skin膮艂 g艂ow膮 Aleksander.

Prometeusz by艂 zaskoczony, kiedy s艂uga otworzy艂 drzwi i kaza艂 mu wej艣膰 do 艣rodka. W koszu pali艂 si臋 ogie艅; dano mu r臋cznik i such膮 tunik臋. S艂uga wyszed艂, ale po chwili wr贸ci艂, przynosz膮c na tacy po艂贸wk臋 upieczonej przepi贸rki, a tak偶e chleb i dzban z dobrym winem. Wysoki ciemnosk贸ry m臋偶czyzna da艂 mu pledy.

- Lekarz przyjmie ci臋 jutro - oznajmi艂. - Mo偶esz tu spa膰.

Prometeusz podzi臋kowa艂 Bogu za smaczny posi艂ek. Ogie艅 i wino rozgrza艂y go. Wyci膮gn膮艂 si臋 na pledach i spa艂 wygodnie do rana. Rankiem przyszed艂 wysoki Syryjczyk i szturchn膮艂 czekaj膮cego.

- Wsta艅. Lekarz zaraz ci臋 przyjmie.

Prometeusz wszed艂 za nim po schodach, a potem uda艂 si臋 korytarzem do biblioteki. Za sto艂em do pracy sta艂 m艂odzieniec, zaj臋ty czytaniem jakiego艣 zwoju. Kiedy s艂uga wprowadzi艂 Prometeusza, m艂odzieniec podni贸s艂 g艂ow臋.

- Dzi臋kuj臋, Raszydzie - powiedzia艂 i Syryjczyk wyszed艂. - Jak膮 masz do mnie spraw臋?

Prometeusz by艂 zaskoczony m艂odym wiekiem lekarza. Spodziewa艂 si臋 kogo艣 starszego, maj膮cego za sob膮 wieloletnie do艣wiadczenie.

- Przyszed艂em prosi膰, by艣 zechcia艂 zaj膮膰 si臋 moj膮 pani膮. Jest powa偶nie chora, panie.

- W tym mie艣cie nie brak lekarzy. Dlaczego przyszed艂e艣 w艂a艣nie do mnie?

- U wielu ju偶 by艂a, panie. Radzi艂a si臋 te偶 kap艂an贸w. Sk艂ada艂a ofiary wotywne wielu bogom. Jej s艂u偶ebna powiedzia艂a mi, 偶e sp臋dzi艂a nawet noc w abatonie.

- Jakie s膮 objawy choroby? - spyta艂 zaciekawiony Aleksander.

Prometeusz wyjawi艂 wszystko, co zd膮偶y艂 zauwa偶y膰.

- Czy mo偶esz j膮 tu przyprowadzi膰?

- Musia艂bym j膮 nie艣膰, panie, ale cho膰 jest lekka, nazbyt to daleko.

- Dobrze. - Aleksander zmarszczy艂 brwi. - Mam dzisiaj kilka wizyt, ale znajd臋 czas, 偶eby odwiedzi膰 j膮 wieczorem. Gdzie mieszka?

Prometeusz poda艂 adres.

- Nie jest to dzielnica ubogich - rzuci艂 oschle, unosz膮c brwi i zastanawiaj膮c si臋, dlaczego ta kobieta nie mo偶e przyby膰 w lektyce.

- Choroba zubo偶y艂a j膮, panie.

- Ach, tak - mrukn膮艂 Aleksander i skin膮艂 g艂ow膮. M艂odzieniec odwr贸ci艂 si臋, 偶eby wyj艣膰. - Chwileczk臋 - zatrzyma艂 go lekarz. - Twoja pani musi wiedzie膰, 偶e niczego nie mog臋 obieca膰. Je艣li b臋d臋 umia艂 jej pom贸c, uczyni臋 to. Je艣li nie, jej los b臋dzie w r臋kach bog贸w.

- Pojmuj臋 to, panie.

- Mam nadziej臋, 偶e jej pomog臋.

- Dzi臋kuj臋, panie. Niechaj B贸g b艂ogos艂awi ci臋 za twoj膮 dobro膰.

Aleksander uni贸s艂 brwi. Patrzy艂 w zamy艣leniu na wychodz膮cego niewolnika.

Wesz艂a Hadassa. Przystan臋艂a w drzwiach i te偶 popatrzy艂a za m艂odzie艅cem.

- Kto to taki?

Aleksander obr贸ci艂 si臋 w jej stron臋.

- To ten m艂odzieniec, kt贸ry chcia艂 rozmawia膰 ze mn膮 wieczorem. Pami臋tasz? - U艣miechn膮艂 si臋 krzywo. - Ten, kt贸remu odda艂a艣 po艂ow臋 przepi贸rki.

- Pami臋tam, panie, ale jak si臋 nazywa? - Nie przyjrza艂a si臋 mu dok艂adnie, ale jego posta膰 wyda艂a si臋 jej znajoma.

- Nie pyta艂em o imi臋. - Aleksander wzruszy艂 ramionami i wr贸ci艂 do swoich zwoj贸w.

Tego wieczoru mia艂 powa偶ne powody, by 偶a艂owa膰, 偶e nie zaciekawi艂o go, jakie imi臋 nosi m艂odzieniec.

Rozdzia艂 XXV

Markus us艂ysza艂 pukanie do drzwi, ale nie zwr贸ci艂 na nie uwagi. Le偶a艂 nadal na macie i wpatrywa艂 si臋 w belkowania sufitu. Przez liczne szczeliny wdziera艂o si臋 do 艣rodka s艂o艅ce. Dom wymaga艂 naprawy. Jeszcze kilka lat, a wiatr i odmiany pogody sprawi膮, 偶e dach runie do wn臋trza. Ile lat minie, nim ca艂y dom legnie w gruzach?

Znowu rozleg艂o si臋 pukanie, tym razem g艂o艣niejsze, natarczywe.

Rozdra偶niony Markus wsta艂. Przeszed艂 przez mroczn膮 izb臋 w艣r贸d kolumn kurzu roz艣wietlonego promieniami s艂o艅ca. Mo偶e intruz zechce oddali膰 si臋, zanim Markus dotrze do wej艣cia? Otworzy艂 drzwi i zobaczy艂 star膮 kobiet臋, z kt贸r膮 rozmawia艂 na targu. Opiera艂a si臋 ci臋偶ko na lasce.

- Nadal tu jeste艣 - powiedzia艂a.

- Tak to wygl膮da - odpar艂 bezbarwnym g艂osem. - Czego chcesz?

Zmierzy艂a go wzrokiem od st贸p do g艂贸w.

- Czemu zamieszka艂e艣 w domu zmar艂ych?

Drgn膮艂, jakby uderzy艂a go w twarz. Chcia艂 by膰 blisko Hadassy, zapomnie膰 o tym, 偶e ona nie 偶yje. Zacisn膮艂 d艂o艅 na o艣cie偶y.

- Czemu mnie n臋kasz, kobieto? - spyta艂, obrzucaj膮c j膮 niech臋tnym spojrzeniem.

- To nie tw贸j dom.

Kto poza star膮, blisk膮 艣mierci kobiet膮 o艣mieli艂by si臋 skarci膰 Rzymianina za to, 偶e rozgo艣ci艂 si臋 w opuszczonym domu? Wykrzywi艂 usta w nieprzyjaznym u艣miechu.

- Czy偶by艣 chcia艂a mnie st膮d wyrzuci膰?

Postawi艂a lask臋 przed sob膮 i opar艂a si臋 na niej obiema r臋kami.

- Przysz艂am dowiedzie膰 si臋, po co tu siedzisz.

Milcza艂 poirytowany. Obj臋艂a go znowu spojrzeniem.

- Co spodziewasz si臋 tu znale藕膰, Rzymianinie?

- Samotno艣膰! - warkn膮艂 i zatrzasn膮艂 jej drzwi przed nosem.

Nie da艂a za wygran膮. Zastuka艂a mocno trzy razy.

- Id藕 precz! - wrzasn膮艂 w stron臋 drzwi i usiad艂 przy stole.

Zatopi艂 palce we w艂osach i 艣cisn膮艂 skronie. Znowu zastuka艂a trzy razy. Markus zakl膮艂 pod nosem.

- Precz!

- To nie tw贸j dom - powt贸rzy艂a spoza drzwi.

Markus zacisn膮艂 z臋by. Poczu艂, 偶e z gniewu serce bije mu mocniej.

- Powiedz, jak zwie si臋 w艂a艣ciciel, a kupi臋 ten dom!

Min臋艂a d艂u偶sza chwila. Odetchn膮艂, uznaj膮c, 偶e staruszka odesz艂a. Stuk! Stuk! Stuk!

Waln膮艂 pi臋艣ci膮 w st贸艂 i wsta艂. Szarpn膮艂 drzwiami i spojrza艂 na ni膮 wrogo.

- Czego chcesz, stara kobieto? M贸w偶e, a potem zostaw mnie w spokoju.

- Po co tu siedzisz? - spyta艂a, ani my艣l膮c si臋 poddawa膰.

- To moja sprawa.

- Ale moje miasto. Urodzi艂am si臋 tu osiemdziesi膮t siedem lat temu. Ten dom nale偶a艂 do cz艂owieka, kt贸rego zna艂am i szanowa艂am. - Zajrza艂a mu w oczy. - Ciebie za艣 nie znam.

Co za osza艂amiaj膮ca bezczelno艣膰!

- Ten n臋dzny kraj nale偶y do Rzymu! Mog臋 wzi膮膰 sobie co zechc臋, a chc臋 tego domu. - Kiedy wypowiada艂 te dwa zdania, sam s艂ysza艂 arogancj臋 kryj膮c膮 si臋 w ka偶dym s艂owie, kt贸re pada艂o z jego ust. Odwr贸ci艂 wzrok. - Po prostu odejd藕 - wychrypia艂 i uj膮艂 drzwi, zamierzaj膮c zamkn膮膰 je z powrotem.

Unios艂a lask臋 i uderzy艂a jej ko艅cem w drzwi.

- Nie odejd臋, p贸ki mi nie odpowiesz. Po co siedzisz w tym domu?

Markus przygl膮da艂 si臋 jej d艂u偶sz膮 chwil臋 ze znu偶eniem, staraj膮c si臋 znale藕膰 odpowied藕, kt贸ra by j膮 zadowoli艂a i sk艂oni艂a do odej艣cia. Nic nie przysz艂o mu do g艂owy. I nie mog艂o. Sam przecie偶 nie wiedzia艂 ju偶, co tu robi. Pustka tego domu dzia艂a艂a na niego przygn臋biaj膮co.

- Nie wiem - odpar艂 smutno. - Czy to ci臋 zadowala? - Odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 z powrotem w stron臋 sto艂u. S艂ysz膮c stukot laski, obr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂, 偶e kobieta pod膮偶a za nim. - Wcale ci臋 nie zaprasza艂em - rzuci艂 ch艂odno.

- Ten, kto zaprosi艂 ciebie, zaprosi艂 i mnie - powiedzia艂a z uporem i przystan臋艂a.

Westchn膮艂 ci臋偶ko, przeczesa艂 w艂osy rozczapierzonymi palcami i usiad艂 przy stole. Milcza艂. Ona te偶 nie odzywa艂a si臋, wi臋c po jakim艣 czasie podni贸s艂 g艂ow臋. Kobieta rozgl膮da艂a si臋 bez po艣piechu po izbie.

- Nie by艂am tu, odk膮d wyruszyli do Jerozolimy - oznajmi艂a w ko艅cu i spojrza艂a na dziur臋 w dachu, przez kt贸r膮 wpada艂o 艣wiat艂o. Ze smutkiem potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Chananiasz naprawi艂by dach. Spojrza艂a na Markusa, czekaj膮c, co powie. Markus za艣 patrzy艂 jej prosto w oczy i uparcie milcza艂.

- Znam ju偶 odpowied藕 na moje pytanie - odezwa艂a si臋 kobieta. - To z powodu Hadassy. Co si臋 z ni膮 sta艂o?

- Czy odejdziesz, je艣li ci powiem? - zapyta艂 osch艂ym tonem.

- Zapewne.

- Zosta艂a zamordowana. W efeskim amfiteatrze.

Stara kobieta podesz艂a nieco bli偶ej.

- Czemu 艣mier膰 jednej 呕yd贸wki tak wiele znaczy dla Rzymianina?

Przez jego oczy przemkn臋艂a b艂yskawica.

- By艂a s艂u偶ebn膮 w domu mojego ojca.

- I to wystarczy, by przeby膰 tyle mil i zobaczy膰, gdzie mieszka艂a? - U艣miechn臋艂a si臋.

Markus, nie mog膮c znie艣膰 jej przenikliwego spojrzenia, wsta艂 i podszed艂 do okna. Westchn膮艂 i podni贸s艂 wzrok na rozpalone b艂臋kitne niebo.

- To sprawa osobista, kobieto.

- Nie taka osobista, skoro wie o niej ca艂e nasze miasto.

- Co wiedz膮? - spyta艂, odwracaj膮c si臋 w jej stron臋.

- 呕e jaki艣 Rzymianin szuka艂 domu Hadassy. A teraz i to, 偶e znalaz艂 ten dom i zamkn膮艂 si臋 w nim niczym szaleniec w grobowcu.

Zesztywnia艂 i obrzuci艂 j膮 gniewnym spojrzeniem.

- Co kogo obchodzi, czy jestem przy zdrowych zmys艂ach? Niech zajm膮 si臋 swoimi sprawami i nie wtykaj膮 nosa w cudze.

- Rozbola艂y mnie nogi. Zapro艣 mnie, bym usiad艂a.

- Prosz臋 ci臋 raczej, by艣 wysz艂a!

Westchn臋艂a ze znu偶eniem i mocniej opar艂a si臋 na lasce.

- Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e musz臋 znie艣膰 twoj膮 niego艣cinno艣膰.

Markus prychn膮艂 tylko gniewnie.

- Oczywi艣cie trudno spodziewa膰 si臋 po Rzymianinie najmniejszej cho膰by uprzejmo艣ci.

- Daj pok贸j, kobieto! Siadaj偶e! A kiedy odpoczniesz, id藕 sobie.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a i w jej oczach pojawi艂 si臋 b艂ysk rozbawienia. - Jak偶e mog艂abym oprze膰 si臋 tak mi艂emu zaproszeniu? Usiad艂a wygodnie na sto艂ku. Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 milcza艂a, przygl膮daj膮c mu si臋 bacznie. Markus poczu艂 si臋 nieswojo.

- Czy to twoja Jerozolima, Rzymianinie?

- Nie wiem, co masz na my艣li.

- Czy Nain to twoje 艣wi臋te miasto? Odbywasz pielgrzymk臋, by uczci膰 pami臋膰 niewolnicy, kt贸r膮 kocha艂e艣?

To pytanie podsyci艂o znowu jego gniew i rozbudzi艂o 偶al. Usiad艂 ci臋偶ko na 艂awce pod oknem. Opar艂 si臋 plecami o 艣cian臋, zmagaj膮c si臋 z miotaj膮cymi nim uczuciami.

- Czemu nie zostawisz mnie w pokoju, kobieto?

- Jaki偶 to pok贸j znajdziesz w tym domu? Pok贸j 艣mierci?

Zamkn膮艂 oczy.

- Wyjd藕.

Ona jednak siedzia艂a jakby przyros艂a do sto艂ka.

- Kiedy jad艂e艣 po raz ostatni?

- Nie pami臋tam. - Roze艣mia艂 si臋 nieweso艂o.

- Chod藕 wi臋c ze mn膮. - D藕wign臋艂a si臋 ci臋偶ko ze sto艂ka. - Dam ci co艣 do jedzenia.

- Nie jestem g艂odny.

- Ale ja jestem. Chod藕, zjemy co艣 i porozmawiamy o tym, dlaczego tu jeste艣.

- Mi艂e zaproszenie, ale 偶a艂uj臋, nie.

- Wielu rzeczy 偶a艂ujesz, prawda? - Mia艂 wra偶enie, 偶e spojrzenie czarnych oczu przenika go na wylot. - To z powodu 艣mierci Hadassy.

Markus wsta艂.

- Jeste艣 zbyt natarczywa.

Opar艂a si臋 na lasce i obj臋艂a go mrocznym spojrzeniem.

- C贸偶 wi臋c uczynisz? Wyrzucisz star膮 kalek膮 kobiet臋 na ulic臋? -

Spojrza艂 na ni膮, wyra藕nie zbity z tropu, ona za艣 u艣miechn臋艂a si臋 leciutko. - Jestem zbyt stara, by ba膰 si臋 jeszcze czegokolwiek. - Stukn臋艂a par臋 razy kijem. Przypomnia艂 sobie pastuszka na wzg贸rzach. - Chod藕偶e ze mn膮, Rzymianinie, a powiem ci, co zapami臋ta艂am o Hadassie.

Nie藕le to sobie wykalkulowa艂a i Markus zdawa艂 sobie z tego spraw臋.

- Dobrze j膮 zna艂a艣?

Powlok艂a si臋 z wysi艂kiem w stron臋 drzwi. Przystan臋艂a. 艢wiat艂o pada艂o na jej plecy, tak 偶e nie widzia艂 wyrazu jej twarzy.

- Zna艂am j膮 od dnia jej urodzenia do chwili, kiedy z ca艂膮 rodzin膮 wyruszy艂a na Pasch臋 do Jerozolimy.

Wysz艂a na 艣wiat艂o s艂oneczne. Markus dogoni艂 j膮 i szed艂 obok, staraj膮c si臋 dostosowa膰 do jej kroku. Po chwili wesz艂a do domu bardzo podobnego do tego, z kt贸rego wyszli. Sta艂 w drzwiach i patrzy艂 do 艣rodka. Wszystko tu by艂o czyste i na swoim miejscu.

- Wejd藕偶e.

- Zbrukam tw贸j dom.

Roze艣mia艂a si臋 zaskoczona.

- O, wiesz co艣 o naszym Prawie.

- Troch臋 - powiedzia艂 pos臋pnym g艂osem.

- Skoro nasz Pan jad艂 z poborcami podatkowymi i nierz膮dnicami, przypuszczam, 偶e ja mog臋 je艣膰 z Rzymianinem. - Wskaza艂a mu sto艂ek. - Siadaj. - Markus wszed艂 do 艣rodka i zaj膮艂 miejsce na sto艂ku.

Zapach gotowanego jad艂a sprawi艂, 偶e zaburcza艂o mu w brzuchu. Pchn臋艂a w jego stron臋 ma艂膮 misk臋 z daktylami. - We藕, ile chcesz. Zacisn膮艂 usta i przyjrza艂 si臋 jej uwa偶nie. Wszystko z g贸ry przygotowa艂a.

Podesz艂a do paleniska, nabra艂a g臋stej papki do drewnianej miski i postawi艂a przed nim. Sobie na艂o偶y艂a mniejsz膮 porcj臋 i usiad艂a naprzeciwko Rzymianina. Przesun臋艂a w jego stron臋 koszyk z prza艣nym chlebem.

- Obieca艂a艣, 偶e opowiesz mi o Hadassie.

- Najpierw jedz.

Markus z ponur膮 min膮 u艂ama艂 kawa艂ek chleba i umoczy艂 w misce. Po prze艂kni臋ciu pierwszego k臋su poczu艂 g艂贸d. Kobieta nape艂ni艂a winem glinian膮 czark臋. Kiedy opr贸偶ni艂 misk臋, nape艂ni艂a j膮 powt贸rnie.

Siedzia艂a i patrzy艂a, jak Markus je.

- Po艣ci艂e艣 czy zamierza艂e艣 zag艂odzi膰 si臋 na 艣mier膰?

- Ani jedno, ani drugie.

Zjad艂a swoj膮 porcj臋. Zauwa偶y艂a, 偶e jego miska jest pusta i unios艂a lekko brwi.

- Jeszcze? Nie zabraknie.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i za艣mia艂 si臋 smutno z samego siebie.

- Nie, dzi臋kuj臋.

W艂o偶y艂a jedn膮 misk臋 w drug膮 i odsun臋艂a je na bok. D藕wign臋艂a si臋 sztywno i przesz艂a przez pok贸j. J臋kn臋艂a cicho z ulg膮, siadaj膮c na zniszczonych poduszkach.

- Nazywam si臋 Debora. - Spojrza艂a na niego wyczekuj膮co.

- Markus Lucjanus Walerian.

- Hadassa mia艂a starszego brata, Marka. Chananiasz bardzo wcze艣nie zacz膮艂 go uczy膰 na garncarza i m贸wi艂, 偶e ch艂opak jest bardzo zdolny. Chananiasz uwa偶a艂, 偶e sam jest garncarzem jakich wielu. Ale Marek by艂 artyst膮. - Wskaza艂a g艂ow膮 patk臋 wyd艂uban膮 w 艣cianie z gliny. - Kiedy mia艂 dwana艣cie lat, zrobi艂 t臋 urn臋.

Markus spojrza艂 na p贸艂k臋 i zobaczy艂, 偶e praca ch艂opca nie ust臋puje temu, co robiono w Rzymie.

- Marek mia艂 pi臋tna艣cie lat, kiedy poszli do Jerozolimy.

Markus ze smutkiem przygl膮da艂 si臋 urnie. Je艣li by艂 tak zr臋czny, maj膮c dwana艣cie lat, co m贸g艂by osi膮gn膮膰, gdyby nie zgin膮艂?

- Szkoda, 偶e zgin膮艂 tak m艂odo.

- Szkoda dla nas. B艂ogos艂awie艅stwo dla niego.

Markus spojrza艂 na ni膮 pos臋pnie.

- 艢mier膰 nazywasz b艂ogos艂awie艅stwem?

- Marek jest teraz z Panem tak samo, jak jego matka i siostry. Strza艂a b贸lu przeszy艂a mu serce.

- Czy b艂ogos艂awie艅stwem nazwiesz i to, 偶e Hadassa zosta艂a rozszarpana przez lwy? Czy nazwiesz b艂ogos艂awie艅stwem to, 偶e ludzie wznosili radosne okrzyki, kiedy umiera艂a?

Tak偶e jego siostra krzycza艂a rado艣nie.

- Nosisz w sobie gniew, Markusie Lucjanusie Walerianie. Co jest jego rdzeniem?

Zacisn膮艂 z臋by.

- Przyszed艂em tu, by rozmawia膰 o Hadassie, nie o mnie.

Splot艂a d艂onie na podo艂ku i przyjrza艂a si臋 mu kpi膮co.

- Niewiele mam ci do powiedzenia. Hadassa by艂a grzeczn膮 dziewczynk膮, kt贸ra robi艂a to, czego od niej oczekiwano. Niczym nie zwraca艂a na siebie uwagi. By艂a nie艣mia艂a. Wida膰 by艂o, 偶e to dziecko ogarnia przera偶enie za ka偶dym razem, kiedy Chananiasz zabiera swoj膮 rodzin臋 do Jerozolimy. Jej wiara by艂a chwiejna.

- Chwiejna? - Roze艣mia艂 si臋 chrapliwie z niedowierzaniem.

- Tak to zapami臋ta艂am. - Poniewa偶 Markus nic nie powiedzia艂, wzruszy艂a ramionami. - Hadassa by艂aby szcz臋艣liwa, gdyby mog艂a sp臋dzi膰 ca艂e 偶ycie w tym mie艣cie, po艣lubi膰 dobrego ch艂opca, mie膰 dzieci i nigdy nie zapuszcza膰 si臋 dalej ni偶 Morze Galilejskie, kt贸re bardzo lubi艂a. Dobrze i bezpiecznie si臋 czu艂a w otoczeniu rodziny, przyjaci贸艂 i wszystkich rzeczy, kt贸re dobrze zna艂a.

- Lecz zabra艂 je B贸g, kt贸rego czci艂a.

- Tak mo偶e si臋 zdawa膰.

Uj膮艂 w obie d艂onie glinian膮 czark臋, stoj膮c膮 przed nim na stole.

- Jakich mia艂a przyjaci贸艂?

- R贸wie艣nik贸w. Nie spotkasz tu 偶adnego z nich.

- Dlaczego? Bo jestem poganinem?

- Bo nie tylko jej rodzina nie wr贸ci艂a z Jerozolimy. W naszym mie艣cie stoi wiele pustych dom贸w.

Markus skrzywi艂 si臋. Czu艂 wstyd. Wstydzi艂 si臋 swojego zachowania wobec tej starej kobiety. Wstydzi艂 si臋, 偶e jest Rzymianinem. Wsta艂 i podszed艂 do otwartych drzwi. Patrzy艂 na nie brukowan膮 ulic臋. Lekki wiatr wzbija艂 w powietrze kurz. Jaka艣 kobieta sz艂a ulic膮, nios膮c na g艂owie du偶y dzban. Doko艂a niej bryka艂y dzieci. Jaki艣 starzec siedzia艂 przed domem, opar艂szy si臋 plecami o 艣cian臋.

- Jaka by艂a Hadassa, kiedy j膮 zna艂e艣? - us艂ysza艂 dochodz膮cy zza plec贸w g艂os kobiety.

Wzni贸s艂 spojrzenie ku jasnemu niebu.

- Kiedy zobaczy艂em j膮 pierwszy raz, pomy艣la艂em to samo, co ty mi powiedzia艂a艣: 偶e nie ma w niej nic niezwyk艂ego. By艂a strasznie zag艂odzona. Ogolono jej g艂ow臋 i w艂osy ledwie odrasta艂y. Mia艂a najwi臋ksze br膮zowe oczy, jakie kiedykolwiek widzia艂em. - Obr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na star膮 kobiet臋. - Ba艂a si臋 mnie. Dr偶a艂a za ka偶dym razem, kiedy si臋 zbli偶a艂em. Tak by艂o z pocz膮tku. Potem m贸wi艂a rzeczy, kt贸rych nikt nie 艣mia艂by mi powiedzie膰.

Przypomnia艂 sobie, jak podesz艂a do niego w ogrodzie Klaudiusza i b艂aga艂a, by oszcz臋dzi艂 偶ycie niewolnik贸w. B艂aga艂a wtedy tak偶e ze wzgl臋du na niego.

"Prosz臋, Markusie, b艂agam. Niech krew niewinna nie sp艂ynie na twoj膮 g艂ow臋."

Zamkn膮艂 oczy.

- Szuka艂em jej i noc膮 widywa艂em w ogrodzie. Kl臋cza艂a. Czasem le偶a艂a twarz膮 do ziemi. - Otworzy艂 oczy. Twarz mu st臋偶a艂a. - Zawsze modli艂a si臋 do swojego niewidzialnego Boga. Do Chrystusa.

Wym贸wi艂 te s艂owa jak przekle艅stwo.

- P贸藕niej tak偶e w ci膮gu dnia wystarczy艂o mi jedno spojrzenie na jej twarz, bym wiedzia艂, 偶e si臋 modli. Przy pracy. Przy obowi膮zkach s艂u偶ebnej. - Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - Powiadasz, 偶e mia艂a ma艂膮 wiar臋, ale ja m贸wi臋, 偶e nie zna艂em nikogo, kto wierzy艂by wytrwalej. Nie przekonywa艂y jej 偶adne argumenty. Nawet gro藕ba 艣mierci. Nawet 艣mier膰 sama.

艁zy sp艂ywa艂y po policzkach starej kobiety, kt贸ra nie przesta艂a si臋 jednak u艣miecha膰.

- Pan j膮 wydoskonali艂.

Markus poczu艂, 偶e gniew ogarnia go jak wicher.

- Wydoskonali艂? 呕eby mie膰 tym szlachetniejsz膮 ofiar臋?

Debora spojrza艂a na niego.

- Dla swoich dobrych cel贸w.

- Dla dobrych cel贸w? C贸偶 mo偶e by膰 dobrego w jej 艣mierci? Wasz dawny B贸g zadowala艂 si臋 krwi膮 jagni膮t. - Roze艣mia艂 si臋 zgrzytliwie, smutno. - Chcesz wiedzie膰, dlaczego Hadassa umar艂a? Bo Jego Syn nie zadowala si臋 dawnymi ofiarami. Chce krwi swoich wyznawc贸w!

Debora unios艂a nieco r臋k臋.

- Usi膮d藕, Markusie. Milcz i s艂uchaj.

Usiad艂 i uj膮艂 g艂ow臋 w d艂onie.

- To, co powiesz, niczego nie mo偶e zmieni膰.

Jednak dusza Markusa by艂a z艂akniona 艣wiat艂a i os艂ab艂o jego postanowienie, by z gniewu czyni膰 swoj膮 tarcz臋. Czu艂 si臋 zm臋czony, czu艂, 偶e wszystko w nim zgas艂o.

Debora powiedzia艂a 艂agodnie jak do dziecka:

- Gdyby setnik rozkaza艂 legioni艣cie ruszy膰 do bitwy, czy ten by pos艂ucha艂?

- Hadassa nie by艂a 偶o艂nierzem.

- Doprawdy? Rzym tworzy armie, by zniewala膰 kraje i ludzi, by rozszerza膰 granice cesarstwa. Lecz Hadassa by艂a 偶o艂nierzem innej armii, takiej, kt贸ra toczy duchow膮 bitw臋 o wyzwolenie ludzkich serc. I w tej bitwie g贸r臋 bierze wola Boga.

- Ona swoj膮 bitw臋 przegra艂a - szepn膮艂. Widzia艂 oczami duszy Juli臋 ciesz膮c膮 si臋 z tego, 偶e patrzy, jak Hadassa umiera.

- A przecie偶 tu jeste艣.

By艂y to celnie wymierzone s艂owa. Markus odsun膮艂 sto艂ek i wsta艂.

- Czy chcesz podzieli膰 si臋 ze mn膮 jeszcze jak膮艣 m膮dro艣ci膮?

Stara Debora patrzy艂a na niego spokojnie. Milcza艂a. Markus wr贸ci艂 do opuszczonego domu. Z w艣ciek艂o艣ci膮 otworzy艂 kopni臋ciem drzwi i przysi膮g艂, 偶e nikomu ju偶 ich nie otworzy.

Rozdzia艂 XXVI

Hadassa wesz艂a bez s艂owa do domu Julii. Gdy Aleksander ruszy艂 w g贸r臋 ulicy, wiedzia艂a ju偶, gdzie jest i do czyjej willi idzie. Rozpozna艂a to znane od dawna uczucie 艣ciskania w 偶o艂膮dku. Strach.

Zdawa艂a sobie jednak spraw臋, 偶e jest w tym r臋ka Bo偶a. Kiedy Raszyd ni贸s艂 j膮 po marmurowych schodach i Aleksander zastuka艂 do drzwi, modli艂a si臋, by B贸g zechcia艂 ujawni膰, czego od niej oczekuje, gdy nadejdzie ta chwila.

Drzwi otworzy艂a m艂oda s艂u偶ebna. Hadassa nie rozpozna艂a jej. Nawet witaj膮c z szacunkiem Aleksandra, dziewczyna nie spuszcza艂a wzroku z Hadassy. Uk艂oni艂a si臋 i cofn臋艂a, 偶eby ich przepu艣ci膰. Raszyd wni贸s艂 Hadass臋 do sieni.

Przygn臋biona Hadassa szeptem poprosi艂a Raszyda, 偶eby j膮 postawi艂.

Wykona艂 polecenie i wyci膮gn膮艂 r臋k臋, by mog艂a si臋 na niej wesprze膰.

- T臋dy, panie - powiedzia艂a najwyra藕niej poruszona niewolnica, wida膰 by艂o, 偶e nie 艣mia艂a ju偶 podnie艣膰 wzroku na Hadass臋.

Ruszy艂a szybkim krokiem w stron臋 schod贸w. Hadassa rozejrza艂a si臋 po pustej sieni. Przypomnia艂a sobie, 偶e sta艂y tu dwa marmurowe pos膮gi nimf, po jednym po ka偶dej stronie. Teraz zosta艂y tylko w glinianych donicach palmy, kt贸re sch艂y, gdy偶 nikt o nie nie dba艂. Dawniej 艣ciany by艂y okryte babilo艅skimi dywanami. Teraz po dywanach nie by艂o 艣ladu. Znikn臋艂y tak偶e marmurowe s艂upki, na kt贸rych stawiano korynckie wazy z kwiatami. Hadassa wspar艂a si臋 ca艂ym ci臋偶arem na ramieniu Raszyda i poku艣tyka艂a w stron臋 schod贸w. U ich podn贸偶a Raszyd znowu wzi膮艂 j膮 na r臋ce.

- Co si臋 sta艂o? - mrukn膮艂 jej do ucha, nios膮c j膮 na g贸r臋.

- Nic - odpar艂a, zerkaj膮c w stron臋 perystylu. Z fontanny nadal tryska艂a woda, ale marmurowe p艂ytki i malowid艂a by艂y zalepione grub膮 warstw膮 brudu.

Dziewczyna zapuka艂a cicho do drzwi sypialni. Otworzy艂 je m艂odzieniec. Hadassa natychmiast rozpozna艂a jego twarz. Prometeusz. Jej jedyny przyjaciel w tym domu.

- Panie - powita艂 Aleksandra z powag膮 i wyra藕nym poczuciem ulgi. Sk艂oni艂 si臋. - Prosz臋 wej艣膰. - Cofn膮艂 si臋 i wyci膮gni臋t膮 r臋k膮 wskaza艂 w stron臋 艣rodka pokoju. - Dostojna Julia odpoczywa.

Kiedy Raszyd, nios膮cy Hadass臋, mija艂 go, spojrza艂 na ni膮, ale w jego oczach wida膰 by艂o zwyk艂e zaciekawienie. Ani 艣ladu grozy. Nic nie wskazywa艂o, 偶e j膮 rozpozna艂. Ca艂y strach opu艣ci艂 Hadass臋, kiedy zobaczy艂a Juli臋 le偶膮c膮 na 艂o偶u. Oddycha艂a ci臋偶ko, wstrz膮艣ni臋ta tym, co zobaczy艂a. Raszyd zatrzyma艂 si臋. Prometeusz wymin膮艂 ich i podszed艂 do 艂o偶a. Pochyli艂 si臋 i dotkn膮艂 ramienia Julii.

- Pani, przyszed艂 lekarz.

Julia poruszy艂a si臋. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋, 偶eby Prometeusz pom贸g艂 jej usi膮艣膰. Odgarn臋艂a z bladej twarzy wilgotne kosmyki w艂os贸w i obr贸ci艂a ku nim spojrzenie za艂zawionych oczu. Wczepi艂a si臋 w rami臋 Prometeusza i wsta艂a niezdarnie.

- Och! - wykrzykn臋艂a cichutko Hadassa, czuj膮c, 偶e co艣 d艂awi jej gard艂o. - Postaw mnie.

Raszyd zrozumia艂 w tym momencie, 偶e znale藕li si臋 w jaskini lwa.

- Raszydzie!

Postawi艂 j膮, lecz trzyma艂 jej rami臋 swoj膮 偶elazn膮 d艂oni膮.

- Nie podchod藕 do niej.

Hadassa nie s艂ysza艂a jego s艂贸w. By艂a wpatrzona w Juli臋. Julia mia艂a na sobie wyp艂owia艂膮 czerwon膮 sukni臋. W艂osy splot艂a w koron臋. Kiedy wyci膮gn臋艂a r臋k臋, robi艂a wra偶enie straszliwie wychudzonej i chorej, ale postaw臋 mia艂a jak zawsze kr贸lewsk膮. Tak w ka偶dym razie uzna艂 Aleksander. Sk艂oni艂 si臋, jakby naprawd臋 mia艂 przed sob膮 kr贸low膮.

- Pani - powiedzia艂 艂agodnym g艂osem.

- Czy zechcesz napi膰 si臋 wina?

- Nie, dzi臋kuj臋, dostojna Julio.

- S艂usznie. Nie mog臋 zaproponowa膰 ci dobrego wina - powiedzia艂a i Hadassa od razu zrozumia艂a, 偶e Julia du偶o pije. Jej dawna pani obr贸ci艂a g艂ow臋 i obrzuci艂a j膮 spojrzeniem. - Wi臋c to jest s艂awna Rafa? - W jej g艂osie by艂a szczypta drwiny.

- Tak - odpar艂 Aleksander.

W tym momencie Aleksander dostrzeg艂, 偶e Hadassa stoi daleko od 艂o偶a i 偶e Raszyd trzyma j膮 za rami臋, jakby chcia艂, by zosta艂a w tym miejscu. Zmarszczy艂 lekko brwi i przyjrza艂 si臋 ciemnej, zastyg艂ej twarzy Araba. Ogarn臋艂a go nag艂a panika. Co si臋 sta艂o? Spojrza艂 Arabowi w oczy i uni贸s艂 leciutko brwi. Raszyd odwzajemni艂 si臋 mu spojrzeniem pe艂nym zawzi臋to艣ci, a potem zacz膮艂 przenosi膰 to dzikie spojrzenie z dostojnej Julii na Raf臋 i z powrotem. Znowu wbi艂 wzrok w Aleksandra i szarpni臋ciem g艂owy wskaza艂 drzwi. Aleksander poczu艂, 偶e strach 艣ciska mu serce.

- M贸j s艂uga opowiada艂 mi o tobie - powiedzia艂a Julia, patrz膮c na kobiet臋 w zas艂onach. - Powiada si臋, 偶e dokonujesz cud贸w.

Hadassa zrobi艂a krok w jej stron臋, ale zaraz zatrzyma艂a si臋 i skrzywi艂a z b贸lu, gdy偶 palce Raszyda zag艂臋bi艂y si臋 w jej rami臋.

- Cuda s膮 dla tych, kt贸rzy s膮 ich warci - rzek艂 pos臋pnym g艂osem, jakiego Hadassa nigdy dot膮d u niego nie s艂ysza艂a.

Julia wybuchn臋艂a urywanym 艣miechem i spojrza艂a w stron臋 Prometeusza.

- Czy偶 nie m贸wi艂am? - Ca艂a krucho艣膰, kt贸r膮 przed chwil膮 dostrzeg艂a w niej Hadassa, znikn臋艂a bez 艣ladu, a w jej miejsce pojawi艂 si臋 odpychaj膮cy ch艂贸d. Julia obr贸ci艂a si臋 do Aleksandra. - Ile偶 to b臋d臋 musia艂a zap艂aci膰 za to, 偶e wielka Rafa zechce zaszczyci膰 swoim uzdrowicielskim dotykiem moje marne cia艂o?

Aleksander poczu艂 nag艂y przyp艂yw g艂臋bokiej niech臋ci do tej zepsutej kobiety.

Hadassa uwolni艂a si臋 z uchwytu Raszyda i kulej膮c podesz艂a do 艂o偶a.

- Rafa! Nie! - wykrzykn膮艂 Aleksander, przestraszony, 偶e Hadassa ods艂oni twarz, jak uczyni艂a to u Feby Walerian. Ta chora kobieta by艂a wcieleniem z艂a.

Julia, nie rozumiej膮c, o co tu chodzi, cofn臋艂a si臋 i patrzy艂a na Hadass臋 oczyma rozszerzonymi trwog膮. Hadassa wyci膮gn臋艂a r臋k臋. Julia zamruga艂a, nie spuszczaj膮c z niej wzroku. Patrzy艂a pytaj膮co, jakby chcia艂a zobaczy膰, co jest za zas艂on膮. Ju偶 mia艂a dotkn膮膰 zas艂ony, ale w ostatniej chwili cofn臋艂a gwa艂townie r臋k臋.

- Nie powiedziano mi, ile mam zap艂aci膰 - odezwa艂a si臋 wynio艣le, przyciskaj膮c zwini臋t膮 pi臋艣膰 do piersi.

- Zap艂acisz dusz膮 - oznajmi艂 mrocznym g艂osem Raszyd.

- Nic - odpar艂a w tym samym momencie Hadassa.

Julia przenosi艂a niepewne spojrzenie z jednego na drugie.

- A zatem?

- Wezwa艂a艣, pani, lekarza - wtr膮ci艂 si臋 Aleksander, zmuszaj膮c si臋 do 偶artobliwego tonu. Stan膮艂 mi臋dzy Juli膮 a Hadass膮. Uj膮艂 Juli臋 za rami臋 i obr贸ci艂 j膮 艂agodnie w stron臋 艂o偶a. - Pozw贸l, 偶e ci臋 zbadam i zobacz臋, co ci dolega. Je艣li pragniesz, tw贸j s艂uga mo偶e by膰 przez ca艂y czas przy tobie.

- Nie dbam o to - odpar艂a ponuro Julia, kt贸ra dawno ju偶 utraci艂a wszelkie poczucie wstydu.

- Mo偶esz odej艣膰, Prometeuszu - powiedzia艂a Hadassa, podchodz膮c do 艂o偶a.

Prometeusz obrzuci艂 j膮 zdziwionym spojrzeniem. Twarz Julii oblek艂a si臋 nagle blado艣ci膮.

- Sk膮d znasz jego imi臋?

- Rafa wie mn贸stwo rzeczy - rzek艂 Raszyd. - Potrafi zajrze膰 w dusz臋 cz艂owieka.

- Ty te偶 mo偶esz odej艣膰, Raszydzie - rozkaza艂a Hadassa, zwracaj膮c gwa艂townie g艂ow臋 w jego kierunku.

Raszyd wbi艂 w Juli臋 nieruchome spojrzenie swoich ciemnych oczu.

- Dlaczego tak na mnie patrzy? - spyta艂a Julia dr偶膮cym nieco g艂osem. - Ma min臋, jakby chcia艂 mnie zabi膰.

- Id藕! - Hadassa powt贸rzy艂a stanowczym g艂osem sw贸j rozkaz.

Raszyd nie zmieni艂 wyrazu twarzy.

- Odejd臋, ale b臋d臋 w pobli偶u.

Julia dr偶a艂a, patrz膮c, jak Arab wychodzi z pokoju.

- Nigdy go nie widzia艂am, a on patrzy na mnie z prawie namacaln膮 nienawi艣ci膮.

- Wydaje ci si臋, pani - zapewni艂 Prometeusz, cho膰 sam by艂 zdumiony tym, co widzia艂.

- Najlepiej niech tu nie wchodzi - powiedzia艂a przestraszonym g艂osem Julia. Obr贸ci艂a si臋 w stron臋 Aleksandra i Hadassy. - Czy mam si臋 rozebra膰?

- Na razie nie - odpar艂 Aleksander, daj膮c jej r臋k膮 znak, 偶eby usiad艂a na 艂o偶u.

Zacz膮艂 wypytywa膰 j膮 o objawy choroby. S艂ucha艂 z takim skupieniem, 偶e Julia odpr臋偶y艂a si臋 i s艂owa pop艂yn臋艂y z jej ust swobodnym strumieniem. Opowiedzia艂a o wszystkim - jak porzuci艂a j膮 Kalaba i jaki niegodziwy okaza艂 si臋 Prymus. Milczenie Aleksandra bra艂a za zrozumienie, a potakuj膮ce kiwanie g艂ow膮 - za objaw wczucia si臋 w jej po艂o偶enie. Ale Aleksander nie mia艂 dla niej ani zrozumienia, ani wsp贸艂czucia.

- A potem ogo艂oci艂 mnie z maj膮tku i uciek艂. - Chlipn臋艂a i potar艂a nos wierzchem d艂oni.

M贸wi艂a bardzo d艂ugo. Aleksander nie przerywa艂, chocia偶 zacz膮艂 ju偶 podejrzewa膰, sk膮d wzi臋艂y si臋 jej dolegliwo艣ci. Kr贸tkie badanie to potwierdzi. Na razie siedzia艂 i s艂ucha艂, zastanawiaj膮c si臋, co 艂膮czy t臋 niewiarygodnie samolubn膮 kobiet臋 z Hadass膮. Dostojna Julia m贸wi艂a z narastaj膮cym rozgoryczeniem, ale spoza jej s艂贸w wy艂ania艂 si臋 coraz wyra藕niejszy obraz straszliwego spustoszenia moralnego.

W ko艅cu zamilk艂a.

- Czy chcesz wiedzie膰 co艣 jeszcze?

- Chyba wiem ju偶 dosy膰 - odpar艂 spokojnym g艂osem Aleksander. - Zechciej zdj膮膰 sukni臋.

Julia bez najmniejszego zawstydzenia wykona艂a polecenie, zsuwaj膮c z ramion czerwon膮 sukni臋. Z w膮t艂ym u艣miechem wypatrywa艂a w twarzy Aleksandra cho膰by cienia podziwu. Daremnie. Aleksander zbada艂 j膮 od st贸p do g艂贸w. Jego twarz nie wyra偶a艂a nic poza zainteresowaniem, jakie lekarz winien okazywa膰 pacjentowi.

- Po艂贸偶 si臋, prosz臋.

Julia straci艂a nagle pewno艣膰 siebie. Zrobi艂a to, o co j膮 proszono, ale wyra藕nie czu艂a si臋 nieswojo.

- Kiedy艣 mia艂am pi臋kne cia艂o.

Hadassa podesz艂a bli偶ej.

Badanie trwa艂o d艂ugo i w oczach Julii pojawi艂y si臋 艂zy b贸lu i upokorzenia. Aleksander prowadzi艂 ogl臋dziny metodycznie i starannie. Niejedno ju偶 widzia艂, ale choroba Julii by艂a tak rozleg艂a, 偶e z trudem ukrywa艂 swoj膮 odraz臋.

- Mo偶esz si臋 okry膰, pani.

Zrobi艂a to czym pr臋dzej, unikaj膮c jego wzroku.

Aleksander podszed艂 do misy. Umy艂 starannie r臋ce. Wyla艂 wod臋 pod ro艣lin臋 w donicy, nape艂ni艂 mis臋 i raz jeszcze starannie umy艂 r臋ce. Hadassa podesz艂a bli偶ej i dotkn臋艂a ramienia Julii. Ta poderwa艂a lekko g艂ow臋 i spojrza艂a na Hadass臋.

- To ty - westchn臋艂a z ulg膮. - Uzdrowisz mnie, prawda?

- Tylko B贸g uzdrawia.

- B贸g? - W jej oczach pojawi艂 si臋 b艂ysk strachu. - Kt贸ry b贸g?

Aleksander wtr膮ci艂 si臋, zanim Hadassa zd膮偶y艂a odpowiedzie膰.

- Kt贸rego z bog贸w czcisz? - spyta艂, wycieraj膮c szybko r臋ce i podchodz膮c do 艂o偶a. - Ka偶dego, kt贸rego ka偶esz. By艂am wierna Artemidzie i Eskulapowi. Sk艂ada艂am te偶 ofiary wielu innym.

Aleksander uj膮艂 Hadass臋 za 艂okie膰 i zmusi艂 j膮 do odsuni臋cia si臋 na bok.

Julia popatrzy艂a na nich i na jej twarz znowu wype艂z艂 strach.

- Czy wiesz, co mi dolega?

Aleksander rzuci艂 mokry r臋cznik na stolik.

- Cierpisz, pani, na schorzenie narz膮d贸w p艂ciowych - o艣wiadczy艂 bez ogr贸dek. - To bardzo z艂o艣liwa odmiana choroby. Nigdy dot膮d si臋 z ni膮 nie zetkn膮艂em. - Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - Mo偶e gdybym zosta艂 wezwany wcze艣niej...

- Wcze艣niej? Chcesz powiedzie膰, 偶e nic nie mo偶esz poradzi膰?

Aleksander spojrza艂 na Hadass臋.

- Mog臋 tylko zaleci膰 ma艣膰 na wypryski. Poza tym jestem bezradny.

Julia zamruga艂a, jej twarz sta艂a si臋 bia艂a jak p艂贸tno.

- Przykro mi - doda艂 Aleksander bezbarwnym, oboj臋tnym g艂osem.

- Wcale nie jest ci przykro! - Julia przygl膮da艂a mu si臋 przez d艂u偶sz膮 chwil臋, a potem wykrzywi艂a twarz. - O co chodzi? O to, 偶e mam ma艂o pieni臋dzy? Czy moje imi臋 za ma艂o ju偶 znaczy? Kim jeste艣, by tak do mnie przemawia膰?

Aleksander nigdy jeszcze nie czu艂 do nikogo takiej niech臋ci, jak do tej m艂odej kobiety. Chodzi艂o nie tylko o to, 偶e nale偶a艂a do rodziny, kt贸ra pos艂a艂a Hadass臋 na aren臋, lecz tak偶e o to, 偶e ta kobieta potrafi艂a my艣le膰 tylko o sobie. Wiele objaw贸w jej choroby 艣wiadczy艂o o 偶yciu rozwi膮z艂ym, o pob艂a偶aniu wszelkim swym zachciankom. By艂a blada i wycie艅czona jak ka偶dy, kto je owoce lotosu, 偶eby wprowadzi膰 si臋 w stan upojenia narkotycznego. Jej oddech pachnia艂 tanim winem. Jej rozpusta przekracza艂a przyj臋te normy. Zastanawia艂 si臋, czy jest co艣 plugawego, czego ta kobieta nie robi艂a i czu艂, 偶e odpowied藕 na to pytanie musi by膰 przecz膮ca. Przez ponad godzin臋 m贸wi艂a o sobie, o swoich dolegliwo艣ciach, zmartwieniach, b贸lach, cierpieniach. Jednak nie dostrzega艂a, 偶e to wszystko by艂o skutkiem 偶ycia, jakie sobie wybra艂a, uganiania si臋 za wszelkimi rozkoszami, jakie zna rodzaj ludzki. A jej s艂owa by艂y pe艂ne fa艂szu. Czy偶 nie ma prawa szuka膰 rozkoszy, radowa膰 si臋 偶yciem, jakie podoba si臋 jej prowadzi膰? Co w tym z艂ego? Chcia艂a powr贸ci膰 do zdrowia, by znowu robi膰 to, co podpowie jej kaprys. Nie obchodzi jej jego sytuacja jako lekarza, nie obchodz膮 jego zasady ani uczucia. 呕膮da艂a, by przywr贸ci艂 jej zdrowie, cho膰 przecie偶 sama 艣ci膮gn臋艂a na siebie 艣mierteln膮 chorob臋.

Aleksander nie czu艂 ani odrobiny lito艣ci.

My艣la艂 tylko o Hadassie, o jej ciele rozdzieranym i dr臋czonym przez b贸l, o wielomiesi臋cznych cierpieniach, kiedy wraca艂a do zdrowia. Ani razu nie pad艂a z jej ust skarga, ani razu nie obarczy艂a nikogo win膮 za sw贸j b贸l. Nie by艂o i nie b臋dzie dnia, 偶eby nie cierpia艂a z powodu obra偶e艅 odniesionych na arenie, a blizny zniweczy艂y raz na zawsze szanse na normalne 偶ycie. Ta za艣 m艂oda kobieta - chora i jednocze艣nie budz膮ca odraz臋 - g艂o艣nymi okrzykami domaga艂a si臋 pomocy. I nie by艂o w tym krzyku ani 艣ladu pokory, lecz tylko 偶膮danie - cho膰 sama by艂a przyczyn膮 swego stanu.

- Za co taka niesprawiedliwo艣膰? To nie moja wina, 偶e zachorowa艂am!

- Doprawdy? - rzuci艂 Aleksander, pakuj膮c do torby swoje narz臋dzia.

- Daj mi co艣, 偶ebym poczu艂a si臋 lepiej! Wiem, 偶e mo偶esz mi pom贸c, je艣li si臋 tylko postarasz.

- Mam wielu pacjent贸w.

- Nie obchodz膮 mnie twoi pacjenci. C贸偶 znacz膮 w por贸wnaniu z moimi cierpieniami?

Ten przera藕liwy g艂os sprawia艂, 偶e w艂osy je偶y艂y si臋 mu na karku.

Hadassa podesz艂a ku艣tykaj膮c i po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na ramieniu.

- Aleksandrze.

W jej mi臋kkim g艂osie da艂 si臋 wyczu膰 b艂agalny ton.

- Nawet nie pro艣! - rzuci艂 z gniewem.

- Aleksandrze!

- Nic wi臋c nie us艂ysza艂a艣? - szepn膮艂 z jak膮艣 niezwyk艂膮 zawzi臋to艣ci膮.

- Us艂ysza艂am g艂os kogo艣 zagubionego.

- G艂os kogo艣, kto nie jest wart, by wskaza膰 mu drog臋. Nie! - powt贸rzy艂 stanowczo.

Przepa艣膰 oddzielaj膮ca te dwie kobiety utwardzi艂a mu serce i umys艂.

- Czy nie rozwa偶ysz nawet?

- Zbada艂em j膮, Rafo. Ty j膮 dotkn臋艂a艣. To wszystko, co mo偶emy uczyni膰.

Julia roztopi艂a si臋 w 艂zach.

- Wys艂uchaj mnie, Aleksandrze. Prosz臋... - zacz臋艂a Hadassa.

Zatrzasn膮艂 torb臋 i wzi膮艂 j膮 do r臋ki.

- Nie mog臋 sobie pozwoli膰 na wys艂uchiwanie twoich racji - sykn膮艂.

- Nie b臋d臋 nara偶a艂 mojej lekarskiej s艂awy i kariery dla kogo艣, kto i tak umrze.

Wypowiedzia艂 te s艂owa na tyle g艂o艣no, 偶e Julia je us艂ysza艂a. I by艂y tak okrutne, 偶e zamilk艂a.

Hadassa chcia艂a podej艣膰 do 艂o偶a, ale poczu艂a na ramieniu d艂o艅, kt贸ra pchn臋艂a j膮 w stron臋 drzwi.

- Raszyd! - Aleksander skin膮艂 g艂ow膮 i Arab przemierzy艂 szybkim krokiem pok贸j, by wzi膮膰 Raf臋 na r臋ce i wynie艣膰 j膮 z tego domu.

Do pokoju wszed艂 Prometeusz. Zobaczy艂 Juli臋 p艂acz膮c膮 na 艂o偶u i spojrza艂 na Aleksandra.

- Nic nie mo偶esz uczyni膰?

- Choroba poczyni艂a zbyt wielkie spustoszenia.

Kiedy znale藕li si臋 na zewn膮trz, Aleksander odetchn膮艂 g艂臋boko ch艂odnym powietrzem nocnym. W willi Julii Walerian panowa艂a duszna atmosfera. Cuchn臋艂o zepsuciem. Szed艂 w d贸艂 po schodach, maj膮c obok siebie Raszyda, kt贸ry ni贸s艂 Hadass臋. Nie protestowa艂a. Raszyd usadowi艂 j膮 ostro偶nie w lektyce i poprawi艂 poduszki, 偶eby by艂o jej wygodniej. Aleksander poczu艂, 偶e boi si臋 tego, co Hadassa powie mu, kiedy odgrodz膮 si臋 zas艂onami od 艣wiata.

By艂o oczywiste, 偶e zacznie b艂aga膰 o lito艣膰 dla tej godnej pogardy m艂odej kobiety, a tylko ona, Hadassa, potrafi艂a poruszy膰 jego serce. Postanowi艂 tego unikn膮膰.

- P贸jd臋 pieszo - oznajmi艂 i zasun膮艂 zas艂ony, zamykaj膮c j膮 w lektyce. - Ruszajcie! - rozkaza艂 tragarzom. Nie b臋dzie jej dzisiaj s艂ucha艂. Dzisiaj lito艣膰 nie ma przyst臋pu do jego serca.

S艂udzy podnie艣li lektyk臋 z Hadass膮 i poszli w d贸艂 ulicy.

Raszyd zr贸wna艂 krok z Aleksandrem.

- Jej s艂uga powiedzia艂 mi, 偶e jest c贸rk膮 Feby Walerian. Jej ojciec nie 偶yje. Ma brata, kt贸ry nazywa si臋 Markus. Kilka miesi臋cy temu opu艣ci艂 Efez.

- Na wszystkich bog贸w, Raszydzie. Wetkn膮艂em g艂ow臋 prosto w paszcz臋 lwa, czy nie tak?

- Rafa musia艂a o tym wiedzie膰.

- Czemu milcza艂a?

Na to pytanie 偶aden z nich nie m贸g艂 udzieli膰 zadowalaj膮cej odpowiedzi. 呕aden nie umia艂 jej zrozumie膰. Nadal zdumiewa艂a ich i wprawia艂a w zaniepokojenie.

- Feba Walerian umiera, prawda? - spyta艂 Raszyd patrz膮c prosto przed siebie.

- Tak, umiera. - Aleksander spojrza艂 na kamienn膮 twarz Araba. - S膮dz臋, 偶e to sprawa kilku miesi臋cy.

- Najpierw matka. Teraz c贸rka.

Skin膮艂 g艂ow膮.

- To musi by膰 cud, 偶e B贸g uderza kolejno t臋 rodzin臋 za to, co uczyni艂a Hadassie.

Zacz膮艂 zastanawia膰 si臋, czy tak偶e Hadassa wyja艣ni to sobie w ten spos贸b. M贸wi艂a, 偶e Jezus Chrystus jest wcieleniem mi艂o艣ci. Czy B贸g mi艂o艣ci m贸g艂by si臋 m艣ci膰 w ten spos贸b?

Raszyd my艣la艂 o czym艣 innym.

- Czy czeka j膮 艣mier膰 pe艂na cierpie艅?

- I powolna.

Kamienne rysy Raszyda z艂agodnia艂y.

- To dobrze - powiedzia艂. - Sprawiedliwo艣ci stanie si臋 zado艣膰.

Rozdzia艂 XXVII

Markusa obudzi艂 strumie艅 艣wiat艂a wpadaj膮cy przez wysokie okno. Poczu艂 b贸l g艂owy i skrzywi艂 si臋. J臋kn膮艂, obr贸ci艂 si臋 tak, by nie pada艂o na niego 艣wiat艂o. Uderzy艂 o ko艂o garncarskie. Zakl膮艂, wsta艂 i opar艂 si臋 na kole.

W ustach mu zasch艂o, j臋zyk mia艂 opuchni臋ty. Zobaczy艂 le偶膮cy na pod艂odze buk艂ak po winie, kt贸re kupi艂 wczoraj. Ka偶de uderzenie serca sprawia艂o, 偶e w g艂owie pulsowa艂 b贸l. Za ka偶dym razem, kiedy przesuwa艂 d艂oni膮 po rozczochranych w艂osach, b贸l narasta艂. 艁agodny podmuch wzbija艂 wok贸艂 niego ma艂e k艂臋by kurzu. Zauwa偶y艂, 偶e drzwi s膮 otwarte. Pami臋ta艂, a w ka偶dym razie tak mu si臋 wydawa艂o, 偶e wieczorem je zamkn膮艂, ale prawd臋 m贸wi膮c, niczego nie potrafi艂 sobie zbyt wyra藕nie przypomnie膰.

Poza tym snem.

Zamkn膮艂 oczy i pr贸bowa艂 posk艂ada膰 oderwane fragmenty... Hadassa siedz膮ca z nim na 艂awce w perystylu rzymskiej willi... Hadassa z lutni膮, 艣piewaj膮ca 艂agodnym g艂osem o pasterzu. W jego snach 偶y艂a, widzia艂 j膮 wyra藕nie. Widzia艂 jej twarz, s艂ysza艂 g艂os, m贸g艂 j膮 dotkn膮膰. Wymyka艂a mu si臋 na jawie.

Jak teraz.

Zakl膮艂 cicho i zaprzesta艂 daremnych pr贸b. D藕wign膮艂 si臋 na nogi i przeszed艂 niepewnym krokiem przez izb臋. By艂o mu niedobrze. Opar艂 si臋 ci臋偶ko na stole i powi贸d艂 wzrokiem po pomieszczeniu, rozgl膮daj膮c si臋 za jeszcze jednym buk艂akiem. Zamiast buk艂aka ujrza艂 star膮 kobiet臋 siedz膮c膮 pod oknem.

- Znowu ty! - powiedzia艂 i opad艂 ci臋偶ko na sto艂ek. Uj膮艂 g艂ow臋 w d艂onie. Ten pulsuj膮cy b贸l jest nie do zniesienia.

- Nie wygl膮dasz najlepiej, Markusie Lucjanusie Walerianie.

- Masz racj臋, to nie najlepszy z moich porank贸w.

- Min臋艂o ju偶 po艂udnie.

- Dzi臋kuj臋, 偶e艣 mi to u艣wiadomi艂a.

Zachichota艂a.

- Przypominasz mi mojego m臋偶a podczas 艢wi臋ta Purim. Zgodnie z nasz膮 tradycj膮 pi艂 wino, a偶 nie widzia艂 r贸偶nicy mi臋dzy s艂owami "przekl臋ty niechaj b臋dzie Haman" a "b艂ogos艂awiony niechaj b臋dzie Mardocheusz". Nast臋pnego za艣 dnia wygl膮da艂 zupe艂nie jak ty teraz. Cierpi膮cy i blady. Z odcieniem zieleni.

Potar艂 twarz. Mia艂 nadziej臋, 偶e je艣li nic nie powie, Debora p贸jdzie sobie do domu.

- Oczywi艣cie pi艂, bo obchodzi艂 radosne 艣wi臋to. Ty pijesz, by zapomnie膰.

Jego d艂onie znieruchomia艂y. Po chwili opu艣ci艂 je powoli i spojrza艂 na kobiet臋.

- Czemu ci膮gle mnie nachodzisz?

- Przynios艂am ci dzban wody. Napij si臋, a potem obmyj twarz.

Dra偶ni艂o go to, 偶e kobieta przemawia do niego takim tonem, jakby by艂 ch艂opcem, kt贸rego trzeba skarci膰. Stan膮艂 jednak na dr偶膮cych nogach i zrobi艂, co mu powiedzia艂a. Mo偶e dzi臋ki temu zostawi go w spokoju. Wypi艂 czark臋 wody, nape艂ni艂 mis臋. Obmy艂 twarz i usiad艂 z powrotem przy stole.

- Czego chcesz tym razem?

Nie zniech臋cona zgo艂a jego szorstkim zachowaniem, u艣miechn臋艂a si臋.

- Chc臋, by艣 poszed艂 na wzg贸rza i zobaczy艂 jagni臋ta zrodzone na wiosn臋 i lilie polne.

- Nie obchodz膮 mnie jagni臋ta ni lilie.

Podpar艂a si臋 lask膮 i wsta艂a.

- Nie znajdziesz w tym domu ducha Hadassy, Markusie. - Zobaczy艂a, 偶e skrzywi艂 si臋 z b贸lu i twarz jej z艂agodnia艂a. - Przyby艂e艣 do Nain, by znale藕膰 si臋 blisko niej, poka偶臋 ci wi臋c miejsca, kt贸re najbardziej radowa艂y jej serce. Zaczniemy od stoku na wsch贸d od miasta.

Ruszy艂a w stron臋 drzwi.

Markus przechyli艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na ni膮 z ukosa.

- Czy musz臋 znosi膰 po drodze twoje towarzystwo?

- Nie wygl膮dasz w tej chwili na takiego, kt贸ry by mnie prze艣cign膮艂.

Roze艣mia艂 si臋 smutno i zamruga艂.

Debora przystan臋艂a na progu.

- Hadassa lubi艂a jagni臋ta i lilie.

Markus przez d艂u偶sz膮 chwil臋 siedzia艂 uparcie przy stole. Potem wsta艂. Chwyci艂 le偶膮c膮 na pod艂odze ci臋偶k膮 sukni臋, otrzepa艂 j膮 z kurzu i poszed艂 za kobiet膮.

Kiedy szli przez miasto, ludzie obrzucali ich dziwnymi spojrzeniami. Markus pomy艣la艂, 偶e musz膮 stanowi膰 osobliw膮 par臋: stara kobieta z lask膮 i Rzymianin cierpi膮cy z powodu nadu偶ycia trunku poprzedniego wieczoru. Debora przystan臋艂a dwa razy, najpierw, 偶eby kupi膰 troch臋 chleba, potem - buk艂ak wina. Wr臋czy艂a mu jedno i drugie.

- Nie ufaj膮 ci - oznajmi艂a, kiedy opu艣cili targ.

- Jak偶e mieliby ufa膰? Jestem przecie偶 Rzymianinem. - U艣miechn膮艂 si臋 cynicznie. - Jestem po艣r贸d nich w臋偶em. Diabelskim nasieniem. Wzg贸rza okryte by艂y 艣wie偶膮 zieleni膮, zbocza usiane plamami polnych kwiat贸w. Niebo by艂o b艂臋kitne. Debora zatrzyma艂a si臋, postawi艂a przed sob膮 lask臋 i opar艂a si臋 na niej. Patrzy艂a na wzg贸rza.

- Wyci膮gamy wod臋 ze studni, 偶eby piel臋gnowa膰 ogrody. Ci臋偶ka praca, zysk ma艂y. Lecz pewnego dnia B贸g zsy艂a deszcz, a z nim to wszystko.

- Jeste艣 jak ona - powiedzia艂 z powag膮 Markus. - Wsz臋dzie widzisz Boga.

- A ty nie dostrzegasz 偶adnej mocy w tym, co masz przed oczyma? 呕adnego majestatu? 呕adnego cudu?

- Widz臋 tylko skaliste wzg贸rza poro艣ni臋te tu i 贸wdzie 艣wie偶膮 traw膮. Stado owiec. Troch臋 kwiat贸w. Nic nadzwyczajnego.

- Rzeczy najzwyczajniejsze s膮 najbardziej zdumiewaj膮ce. Wsch贸d s艂o艅ca, deszcz...

- Prosz臋 ci臋, kobieto, tylko nie m贸w mi dzisiaj o Bogu. A najlepiej w og贸le milcz.

Odchrz膮kn臋艂a.

- Nie ma nic wa偶nego na tym 艣wiecie, co nie nale偶y do Boga. Dlatego tu jeste艣, prawda?

- Co masz na my艣li?

- Szukasz Go.

- Szuka艂em. Boga nie ma.

- Jak to mo偶liwe, by odnosi膰 si臋 gniewnie do czego艣, w co si臋 nie wierzy? - spyta艂a, ruszaj膮c dalej.

Markusowi jakby odj臋艂o mow臋. Patrzy艂 za ni膮 z rozdra偶nieniem. Zauwa偶y艂, 偶e kiedy sz艂a, mniejszy b贸l odczuwa艂a w stawach. Zdj臋艂a szal z g艂owy i unios艂a twarz, jakby promienie s艂o艅ca sprawia艂y jej przyjemno艣膰. Dogoni艂 j膮 i szed艂 obok.

- Nie wierz臋 w Boga - oznajmi艂 wzburzonym g艂osem.

- W co wi臋c wierzysz?

Patrzy艂 przed siebie, zaciskaj膮c pos臋pnie usta.

- Wierz臋 w dobro i z艂o.

- Czy 偶y艂e艣 wedle tej m膮dro艣ci?

Skrzywi艂 si臋.

- Czemu milczysz?

- Z艂em by艂a 艣mier膰 Hadassy. Chc臋 znale藕膰 spos贸b, 偶eby wszystko wyprostowa膰, 偶eby by艂o jak dawniej.

- A jak tego dokonasz i jak b臋dziesz 偶y艂 wedle wznios艂ych zasad, kt贸re sobie przyj膮艂e艣?

Te s艂owa przeszy艂y go jak strza艂a i nie wiedzia艂, jak ma tej kobiecie odpowiedzie膰. Kiedy spogl膮da艂 wstecz na swoje 偶ycie, zastanawia艂 si臋, czy mia艂 jakiekolwiek zasady. Dobrem by艂o zawsze to, co zyskiwa艂 szybko, z艂em za艣 - nieosi膮ganie cel贸w, niezdobywanie tego, czego pragn膮艂. Dla Hadassy 偶ycie by艂o jasne. Dla Markusa nic nie by艂o jasne. 呕y艂 we mgle. Dotarli na szczyt wzg贸rza. Wiedzia艂, 偶e gdzie艣 tam w oddali jest Morze Galilejskie.

- To niedaleko - powiedzia艂a stara Debora. - Chananiasz cz臋sto zabiera艂 swoj膮 rodzin臋 do Kafarnaum, a potem, wzd艂u偶 wybrze偶a, do Betsaidy-Julii. - Znowu przystan臋艂a i wspar艂a si臋 na lasce. - Tymi samymi drogami chodzi艂 Jezus.

- Jezus - mrukn膮艂 pos臋pnie.

Unios艂a r臋k臋 i wskaza艂a na p贸艂noc, na przeciwleg艂y brzeg jeziora.

- S艂ysza艂am, jak przemawia艂 na tym zboczu wzg贸rza. - Opu艣ci艂a d艂o艅 na lask臋. - A kiedy sko艅czy艂, wzi膮艂 dwie ryby, prze艂ama艂 kilka chleb贸w i nakarmi艂 tym pi臋膰 tysi臋cy ludzi.

- To niemo偶liwe.

- Nie ma rzeczy niemo偶liwej dla Syna Boga. Widzia艂am to na w艂asne oczy. I tymi samymi oczami widzia艂am, jak wskrzesi艂 Chananiasza.

Poczu艂 na ca艂ym ciele g臋si膮 sk贸rk臋. Zgrzytn膮艂 z臋bami.

- Skoro by艂 Synem Boga, czemu w艂asny nar贸d wyda艂 Go na ukrzy偶owanie?

艁zy wype艂ni艂y oczy Debory.

- Gdy偶 jak ty oczekiwali艣my, 偶e B贸g b臋dzie kim艣 innym ni偶 jest.

Zmarszczy艂 brwi i przyjrza艂 si臋 profilowi jej twarzy. Milcza艂a d艂ugo, zanim znowu otworzy艂a usta.

- Dwie艣cie lat temu Machabeusze obalili seleuckiego w艂adc臋 Antiocha IV i po艣wi臋cili na nowo 艣wi膮tyni臋. S艂owo Machabeusz oznacza m艂ot albo r臋bacza. Kiedy Machabeusze zdobyli w艂adz臋 i wkroczyli do Jerozolimy, lud radowa艂 si臋 i wymachiwa艂 ga艂膮zkami palmowymi. - 艁zy sp艂ywa艂y po jej pomarszczonych policzkach. - I to samo czynili艣my, kiedy Jezus wjecha艂 do Jerozolimy. My艣leli艣my, 偶e obejmuje w艂adz臋 jak Machabeusze. Wykrzykiwali艣my: "B艂ogos艂awiony ten, kt贸ry przychodzi w imi臋 Pa艅skie!" Lecz nawet Go nie znali艣my.

- By艂a艣 tam?

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Nie. By艂am tu, w Nain. Urodzi艂am dziecko.

- Czemu wi臋c p艂aczesz, jakby艣 mia艂a sw贸j udzia艂 w Jego ukrzy偶owaniu? Nie mia艂a艣 z tym nic wsp贸lnego.

- Jak偶e chcia艂abym my艣le膰, 偶e dochowa艂am wierno艣ci. Skoro jednak najbli偶si Mu, uczniowie, bracia, odwr贸cili si臋, kim偶e jestem, by my艣le膰, 偶e post膮pi艂abym inaczej? Nie, Markusie. Chcieli艣my czego艣, a kiedy Pan wype艂ni艂 swoje, nie za艣 nasze pos艂annictwo, wyst膮pili艣my przeciwko Niemu. Jak ty. W gniewie. Jak ty. Z poczuciem zawodu. A przecie偶 wola Boga jest przemo偶na.

Odwr贸ci艂 wzrok.

- Nic z tego nie pojmuj臋.

- Wiem. Widz臋 to po twojej twarzy, Markusie. Nie chcesz widzie膰. Utwardzi艂e艣 przeciwko Niemu swe serce.

Posz艂a dalej.

- Jak wszyscy, kt贸rzy ceni膮 swe 偶ycie - rzuci艂, maj膮c na my艣li 艣mier膰 Hadassy.

- To B贸g ci臋 tu przyprowadzi艂.

Roze艣mia艂 si臋 szyderczo.

- Przyby艂em tu ze swojej woli i w swoich celach.

- Jeste艣 pewny?

Twarz Markusa st臋偶a艂a.

- Wszyscy zostali艣my stworzeni niepe艂ni - ci膮gn臋艂a Debora - i nie znajdziemy spoczynku, p贸ki nie zaspokoimy najg艂臋bszego 艂aknienia i pragnienia. Ty chcia艂e艣 zaspokoi膰 je po swojemu. Widz臋 to w twoich oczach, jak widzia艂am w oczach wielu innych. A jednak, Markusie Lucjanusie Walerianie, cho膰by艣 przeczy艂 temu do ostatniego tchu, twoja dusza t臋skni do Boga.

Te s艂owa rozgniewa艂y go.

- Dajmy pok贸j bogom. Rzym pokaza艂 艣wiatu, 偶e 偶ycie jest tym, co cz艂owiek z niego uczyni.

- Co w takim razie uczyni艂e艣 ze swojego 偶ycia?

- Mam ca艂膮 flot臋 okr臋t贸w, mam emporia i domy. Mam bogactwo.

Jednak wypowiadaj膮c te s艂owa, wiedzia艂, 偶e to wszystko nie jest nic warte. Ojciec u艣wiadomi艂 to sobie tu偶 przed 艣mierci膮. Nico艣膰. Wszystko to nico艣膰. Wszystko bez znaczenia. Wszystko czcze.

Stara Debora raz jeszcze przystan臋艂a na 艣cie偶ce.

- Rzym wskazuje drog臋 ku bogactwu i rozkoszy, ku w艂adzy i wiedzy. Lecz Rzym nadal 艂aknie. Mo偶esz szuka膰 w swym 偶yciu nagrody albo sensu, lecz je艣li nie znajdziesz Boga, b臋dziesz 偶y艂 daremnie. Markus nie chcia艂 tego s艂ucha膰, ale s艂owa Debory przenika艂y do jego serca, budzi艂y niepok贸j.

- Jeden z naszych rzymskich filozof贸w powiada, 偶e 偶ycie jest tym, co uczyni z niego nasza my艣l. Mo偶e to jest odpowied藕, jak znale藕膰 dla siebie pok贸j.

U艣miechn臋艂a si臋. Pob艂a偶liwie, jakby z rozbawieniem.

- Kr贸l Salomon by艂 najm膮drzejszym z ludzi, jakich nosi艂a ziemia, i powiedzia艂 co艣 podobnego setki lat przedtem, nim powsta艂 Rzym. Jakie my艣li chowa cz艂owiek w swym sercu, takim jest. - Podnios艂a na niego wzrok. - Nad czym rozmy艣la twoje serce, Markusie?

Pytanie to przenikn臋艂o go do g艂臋bi duszy.

- Nad Hadass膮 - odpar艂 chrapliwym g艂osem.

Ta odpowied藕 zadowoli艂a j膮 wida膰, bo skin臋艂a g艂ow膮.

- Rozmy艣lasz o niej. Przypomnij wi臋c sobie jej s艂owa. Przypomnij sobie, co robi艂a, jak 偶y艂a.

- Pami臋tam, jak umar艂a - powiedzia艂, patrz膮c na Morze Galilejskie.

- O tym tak偶e winiene艣 pami臋ta膰 - potwierdzi艂a uroczystym tonem Debora. - Pod膮偶aj jej 艣cie偶kami, patrz na 偶ycie jej oczami. Mo偶e w ten spos贸b zbli偶ysz si臋 do tego, czego szukasz. - Wskaza艂a w d贸艂 wzg贸rza. - T膮 艣cie偶k膮 chodzi艂a zawsze z ojcem. Zaprowadzi ci臋 do drogi, a dalej do Genezaret i Kafarnaum. Hadassa kocha艂a morze.

- Odprowadz臋 ci臋 do Nain.

- Ja znam swoj膮 drog臋. Teraz ty musisz odnale藕膰 swoj膮.

U艣miechn膮艂 si臋 z przymusem.

- My艣lisz, kobieto, 偶e tak 艂atwo si臋 mnie pozb臋dziesz?

Poklepa艂a go po przedramieniu.

- Jeste艣 gotowy, by wyruszy膰.

Odwr贸ci艂a si臋 i zacz臋艂a schodzi膰 艣cie偶k膮, kt贸r膮 tu przyszli.

- Sk膮d masz t臋 pewno艣膰? - zawo艂a艂 za ni膮, rozdra偶niony, 偶e tak 艂atwo da艂 sob膮 pokierowa膰.

- Wzi膮艂e艣 przecie偶 ze sob膮 p艂aszcz.

Czu艂 si臋 oszo艂omiony. Potrz膮sn膮艂 tylko g艂ow膮. Patrzy艂, jak kobieta idzie w d贸艂 i u艣wiadomi艂 sobie nagle, 偶e kupi艂a mu chleb i wino.

Na podr贸偶.

Westchn膮艂. Debora ma racj臋. Nie ma dla niego odwrotu. W domu, w kt贸rym mieszka艂a jako dziecko Hadassa, przebywa艂 najd艂u偶ej jak to by艂o mo偶liwe. Ale znalaz艂 tam tylko kurz, rozpacz i wspomnienia, kt贸re mia艂y w jego ustach smak popio艂u. Spojrza艂 ku p贸艂nocy. Jak膮偶 mo偶e mie膰 nadziej臋, 偶e co艣 wi臋cej znajdzie nad Morzem Galilejskim? Ale przecie偶 jego poszukiwania nigdy nie mia艂y nic wsp贸lnego z nadziej膮. Z gniewem - o tak. Jednak po drodze zosta艂 w jaki艣 dziwny spos贸b odarty ze zbroi gniewu i jest oto bezbronny. Czu艂 si臋 nagi. Miota艂y nim sprzeczne uczucia.

"Kocha艂a morze" - powiedzia艂a Debora. Czy偶by mia艂 to by膰 wystarczaj膮cy pow贸d?

Ruszy艂 w d贸艂 zbocza 艣cie偶k膮, kt贸r膮 niegdy艣 schodzi艂a Hadassa.

Rozdzia艂 XXVIII

Aleksander trzasn膮艂 kielichem w st贸艂, rozpryskuj膮c czerwone wino.

- To ona pos艂a艂a ci臋 na aren臋, a ty mi teraz powiadasz, 偶e chcesz do niej wr贸ci膰!

- Tak - odpar艂a po prostu Hadassa.

- Po moim trupie!

- Aleksandrze, przecie偶 powiedzia艂e艣 dawno temu, 偶e jestem wolna i mog臋 robi膰, co zechc臋.

- Ale nie co艣 tak g艂upiego! Czy nie s艂ysza艂a艣, co ta kobieta m贸wi艂a? Z偶era j膮 gorycz. Nie ma w niej ani 艣ladu wyrzutu sumienia z powodu wszystkiego, co czyni艂a.

- Tego nie wiesz, Aleksandrze. Tylko B贸g zna jej serce.

- Nie p贸jdziesz tam, Hadasso. Ta kobieta wyrzek艂a si臋 wszelkich praw do ciebie w momencie, kiedy odda艂a ci臋 edylowi igrzysk.

- To bez znaczenia.

Aleksander zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i zacz膮艂 kr膮偶y膰 gniewnie po pokoju.

- Nie potrafi臋 uwierzy膰, 偶e co艣 takiego mog艂o ci przyj艣膰 do g艂owy.

Jakie s膮 argumenty przeciwko takiemu sposobowi my艣lenia?

- Postaraj si臋 to zrozumie膰, Aleksandrze. Ona mnie potrzebuje.

Spojrza艂 jej prosto w oczy.

- Ona ci臋 potrzebuje? To ja ci臋 potrzebuj臋! Potrzebuj膮 ci臋 nasi pacjenci. Julia Walerian ma s艂u偶b臋. Niech ta s艂u偶ba si臋 ni膮 zajmie.

- Ja jestem jej s艂u偶ebn膮.

- Nie, nie jeste艣 - o艣wiadczy艂 twardo. - Ju偶 nie.

- Jej rodzice kupili mnie w Rzymie, bym jej s艂u偶y艂a.

- To by艂o dawno.

- Up艂yw czasu nie zwalnia mnie z obowi膮zk贸w. Prawnie pozostaj臋 z ni膮 zwi膮zana.

- Jeste艣 w b艂臋dzie. Mo偶e nie wiesz, ale musia艂a za ciebie zap艂aci膰. Kilka miedziak贸w! Oto jak wysoko ci臋 ceni艂a.

Z艂o艣ci艂 si臋 bardziej na siebie ni偶 na ni膮, bo przecie偶 powinien by艂 to wszystko przewidzie膰. By艂 g艂upi, nie przysz艂o mu do g艂owy, 偶e Hadassa mo偶e obj膮膰 wsp贸艂czuciem i lito艣ci膮 kobiet臋, kt贸ra pr贸bowa艂a j膮 zamordowa膰.

Przez ca艂y ubieg艂y tydzie艅, odk膮d poszli do tej kobiety, Hadassa nie chcia艂a nic je艣膰 poza prza艣nym chlebem z wod膮. Rzadko rozmawia艂a z pacjentami, wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dza艂a na modlitwie. Aleksandrowi wydawa艂o si臋, 偶e rozumie. Oczywi艣cie by艂a przygn臋biona, bo zetkn臋艂a si臋 z kobiet膮, kt贸ra pos艂a艂a j膮 na aren臋. To oczywiste, 偶e zamkn臋艂a si臋 w sobie, 偶e by膰 mo偶e si臋 ba艂a. Przemkn臋艂a mu nawet przez g艂ow臋 my艣l, 偶e poczu艂a zadowolenie, widz膮c, jak cierpi Julia Walerian, ale wstydzi艂a si臋 ujawni膰 to uczucie.

Ani razu nie pomy艣la艂, 偶e Hadassa mo偶e odrzuci膰 wszystko, 偶e mo偶e zapragn膮膰 powrotu do tamtej.

- Nie potrafi臋 ci臋 zrozumie膰 - powiedzia艂, staraj膮c si臋 odzyska膰 spok贸j i znale藕膰 argumenty, kt贸re by j膮 przekona艂y. - Chcesz mnie ukara膰 za to, 偶e nie zgodzi艂em si臋, by ta kobieta by艂a moj膮 pacjentk膮?

- Nie, panie - odpar艂a, zdziwiona, 偶e co艣 takiego mog艂o mu przyj艣膰 do g艂owy.

- Nie mog臋 si臋 ni膮 zaj膮膰, Hadasso. Znasz tutejsze prawo. Kiedy pacjent umiera, odpowiedzialno艣膰 spada na lekarza. To szale艅stwo bra膰 sobie na g艂ow臋 przypadek, kt贸ry z pewno艣ci膮 sko艅czy si臋 艣mierci膮. Widzia艂a艣 krosty i zmiany chorobowe.

- Widzia艂am - potwierdzi艂a spokojnie.

- Wiesz zatem, 偶e choroba obj臋艂a ca艂e cia艂o.

- Tak, panie.

- Nie mog臋 uczyni膰 dla niej nic, jak tylko podawa膰 do ko艅ca 艣rodki odurzaj膮ce, aby czu艂a jak najmniej b贸lu. Umrze i nikt na to nie poradzi. Dotyka艂a艣 jej, wi臋c wiesz. - Zobaczy艂, 偶e jego s艂owa wzburzy艂y Hadass臋. - I nie patrz na mnie w ten spos贸b. Wiem, 偶e masz tylko t臋 moc uzdrawiania, kt贸rej udziela ci B贸g. Dobrze. Wierz臋 ci. Czy jednak sta艂o si臋 co艣, kiedy uj臋艂a艣 jej d艂o艅?

- Nie - odpar艂a cicho Hadassa, spuszczaj膮c g艂ow臋.

- Czy pomy艣la艂a艣, 偶e na ca艂ej rodzinie Walerian贸w ci膮偶y przekle艅stwo Boga za to, co ci zrobili?

Spojrza艂a na niego z wyra藕nym zdumieniem.

- Ka偶dy cz艂owiek jest dla Boga cenny.

- Jedni bardziej, inni mniej.

- Nie! Pan nie staje po niczyjej stronie.

- Pan jest sprawiedliwy! - wykrzykn膮艂, my艣l膮c o tym, 偶e Julia zas艂u偶y艂a na to, co j膮 spotka艂o. On nie b臋dzie stawa艂 na drodze Boga. - Nie zamierzam wyrzeka膰 si臋 kariery i mo偶liwo艣ci pomagania niezliczonym chorym, by podj膮膰 daremn膮 pr贸b臋 uratowania kobiety, kt贸ra dobrze sobie na sw贸j los zas艂u偶y艂a.

- Kim jeste艣, by s膮dzi膰?

- Twoim przyjacielem! Tym, kt贸ry otrzyma艂 ci臋 od Charona. Pami臋tasz? Tym, kt贸ry ci臋 pozszywa艂! Tym, kt贸ry... - przerwa艂, zdumiony tym, co cisn臋艂o mu si臋 na usta: "Tym, kt贸ry ci臋 kocha!"

- Czy mia艂e艣 pewno艣膰, 偶e 偶yj臋?

- Tak! - wykrzykn膮艂 z rozpacz膮. Skrzywi艂 si臋 i machn膮艂 r臋k膮. - Nie! - Wypu艣ci艂 powietrze z p艂uc, potar艂 kark i odwr贸ci艂 si臋 od niej. - Po cz臋艣ci.

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 w pokoju panowa艂o milczenie.

- M贸wi艂e艣 mi nieraz, 偶e B贸g musia艂 po艂o偶y膰 na mnie swoj膮 r臋k臋.

Spojrza艂 jej w twarz, czuj膮c, jak ogarnia go fala rozpaczy.

Wymyka艂a mu si臋. Wiedzia艂 to.

- Tak. Wierz臋, 偶e B贸g zachowa艂 ci臋 przy 偶yciu, by艣 mog艂a mnie naucza膰.

- I nie ma 偶adnego innego powodu?

- Wszystkie powody bior膮 si臋 z tego jednego. Czy nie widzisz? Gdyby nie to, czego mnie nauczy艂a艣, co sta艂oby si臋 z Seweryn膮 i Betusem, i z Helen膮, i z setk膮 innych, kt贸rzy przychodzili do kramiku przy 艂a藕niach? Gdyby nie ty, co by艂oby z 偶on膮 Magonianusa i jego synem? Ilu偶 innych w tym mie艣cie potrzebuje daru, kt贸ry otrzyma艂a艣 od swego Boga?

Te s艂owa nie przekona艂y Hadassy.

- Powr贸t do Julii to sprawa dochowania wierno艣ci.

- Jakiej znowu wierno艣ci? W tym, 偶e oddajesz znowu swoje 偶ycie w r臋ce tej znieprawionej i zepsutej kobiety, kt贸r膮 toczy 偶ywcem robak jej wyst臋pk贸w, jest tylko g艂upota. S膮dz臋, 偶e robi艂a rzeczy tak niegodziwe, i偶 ty nawet by艣 ich nie zrozumia艂a. Hadassa 偶y艂a pod jednym dachem z Juli膮 i s艂u偶y艂a jej przez ca艂e siedem lat. Wiedzia艂a znacznie wi臋cej ni偶 wyobra偶a sobie Aleksander. Jaka艣 jej cz膮stka chcia艂a rozpami臋tywa膰 to wszystko, u偶y膰 tych wspomnie艅 jako tarczy przeciw zmi臋kczeniu serca. Wiedzia艂a jednak, jak ma post臋powa膰. Rozwa偶anie grzech贸w Julii nie spodoba艂oby si臋 Bogu. Co gorsza, powstrzyma艂oby j膮 od spe艂nienia Jego woli.

- Da艂am s艂owo przed Panem.

- Pan odda艂 ci臋 mnie.

U艣miechn臋艂a si臋 艂agodnie.

- Bo wiedzia艂, 偶e kiedy nadejdzie czas, uwolnisz mnie.

- Nie, nie uwolni臋 - powiedzia艂 Aleksander. Siedzia艂a spokojnie, patrz膮c mu w oczy. Odetchn膮艂 g艂臋boko. - Twoim my艣lom brak jasno艣ci. W chwili, kiedy zdejmiesz zas艂ony i Julia Walerian zobaczy, kim jeste艣, znowu rzuci ci臋 lwom na po偶arcie. Czego wi臋c dokonasz poza tym, 偶e umrzesz?

Spu艣ci艂a wzrok.

- Jest takie niebezpiecze艅stwo.

- Ale nie musisz si臋 na nie nara偶a膰.

Znowu spojrza艂a na niego i wyczu艂, 偶e jej chwilowe wahanie znikn臋艂o bez 艣ladu.

- Wielka sposobno艣膰 oznacza wielkie zagro偶enie.

- 艁adna mi sposobno艣膰! 呕eby co?

- 呕eby poprowadzi膰 j膮 do zbawienia, je艣li taka b臋dzie wola Boga.

Oszo艂omiony Aleksander przygl膮da艂 si臋 jej jaki艣 czas w milczeniu.

- Czemu w艂a艣nie ty mia艂aby艣 pragn膮膰, by zbawi膰 j膮 od czegokolwiek?

Zobaczy艂, 偶e 艂zy zasnu艂y oczy Hadassy i z niedowierzaniem wbija艂 w ni膮 wzrok. Ale Hadassa powiedzia艂a to z ca艂膮 powag膮. Czy mo偶na by膰 a偶 tak naiwnym?

Podszed艂 i uj膮艂 jej d艂onie.

- Nigdy ci臋 nie zrozumiem - rzek艂 chrapliwym g艂osem. - Ka偶dy inny cz艂owiek chcia艂by stan膮膰 przy 艂o偶u 艣mierci i syci膰 wzrok m臋k膮 jej konania. A ty... ty u偶alasz si臋 nad ni膮.

- Kiedy艣 by艂a dzieckiem, Aleksandrze. Pe艂nym rado艣ci i s艂odyczy. 艢wiat j膮 skrzywdzi艂.

- Nie bardziej ni偶 ona sam膮 siebie... i nie bardziej ni偶 ona innych.

- By膰 mo偶e - przyzna艂a ze smutkiem Hadassa - lecz prosz臋 dla niej o znacznie mniej, ani偶eli sama otrzyma艂am.

Jego r臋ce zacisn臋艂y si臋 na jej d艂oniach.

- Nie pozwol臋 ci...

Jest zbyt cenna dla innych... dla niego... natomiast Julia Walerian to kto艣 niewart jednej jego my艣li.

- Nie pos艂ucham ci臋, Aleksandrze. Musz臋 s艂ucha膰 Pana.

Jej pewno艣膰 siebie zbi艂a go z tropu.

- Czy B贸g powiedzia艂 ci wyra藕nie, 偶e masz do niej wr贸ci膰?

- Powiedzia艂o mi to serce.

- A g艂owa?

- Dobrze si臋 nad tym zastanowi艂am. - U艣miechn臋艂a si臋.

- Nie do艣膰. - Uj膮艂 w d艂o艅 jej pokryty szramami policzek. - Zawsze mia艂a艣 serce mi臋kkie jak mas艂o, Hadasso. Ta kobieta ma za艣 serce z kamienia. - Po艂o偶y艂 d艂o艅 na postrz臋pionej bli藕nie zniekszta艂caj膮cej jej twarz. Mia艂 nadziej臋, 偶e przypomni sobie o lwach i o tym, kto pos艂a艂 j膮 na aren臋. Spojrza艂 jej w oczy i zobaczy艂, 偶e Hadassa pami臋ta. - Jeste艣 potrzebna tutaj - szepn膮艂, spodziewaj膮c si臋, 偶e tym razem zdo艂a przem贸wi膰 jej do rozs膮dku.

Poniewa偶 jednak milcza艂a, przyci膮gn膮艂 j膮 w ramiona i przytuli艂 do serca, kt贸re szamota艂o si臋 jak oszala艂e... Tak bardzo chce j膮 chroni膰 i tak bardzo chce... czego艣 wi臋cej. Czego艣, czego nie chcia艂 przyj膮膰 do wiadomo艣ci. Gdyby bowiem teraz wypowiedzia艂 s艂owa, kt贸re k艂臋bi艂y mu si臋 w g艂owie, a potem jednak j膮 straci艂, nie umia艂by tego znie艣膰.

- B臋d臋 ci臋 broni艂. Raszyd te偶 - powiedzia艂 g艂osem, kt贸ry rwa艂 si臋 ze wzruszenia.

Cofn臋艂a si臋.

- Ani ty, ani Raszyd niczego nie chcecie zrozumie膰. Ja mam Obro艅c臋.

- To prawda. B贸g przys艂a艂 ci臋 tutaj, do mnie, i da艂 ci Raszyda, kt贸ry nie zl臋knie si臋, gdy przyjdzie mu przela膰 krew. B膮d藕 wi臋c nam pos艂uszna! - Uj膮艂 znowu jej twarz i zajrza艂 w ciemne oczy. - Nie pozwol臋, by艣 wyrzek艂a si臋 偶ycia dla kogo艣 takiego, jak tamta kobieta.

Oderwa艂a jego d艂onie od swej twarzy i przytrzyma艂a je z ca艂ej si艂y.

- Ka偶dy z nas jest bezcenny dla Boga, Aleksandrze. B贸g policzy艂 ka偶dy w艂os na twojej g艂owie.

Pu艣ci艂a jego r臋ce i wsta艂a.

- M贸wisz, 偶e w Jego oczach Julia Walerian jest r贸wnie cenna jak ty! Nie wierz臋!

Musn臋艂a palcami zielone ga艂膮zki palmy.

- Czy pami臋tasz, jak zabra艂e艣 mnie do Asklepionu, 偶ebym zobaczy艂a uroczysto艣ci ku czci Eskulapa?

- Tak. Co z tego?

- Na czele procesji kap艂an贸w niesiono insygnium. Wysoki dr膮g z k艂臋bi膮cymi si臋 w臋偶ami.

- Tak, wiem.

- Taki sam symbol masz na pier艣cieniu.

- Tak. To moja piecz臋膰 lekarza.

- Taki sam symbol kaza艂e艣 wyry膰 na drzwiach tego domu.

Aleksander zmarszczy艂 leciutko brwi.

- To ci przeszkadza? - Oczywi艣cie! W przeciwnym razie po co by o tym wspomina艂a w艂a艣nie teraz? Powinien by艂 to jej wyt艂umaczy膰. - Pewnie wydaje ci si臋 ten znak blu藕nierstwem, ale ja nie oddaj臋 mu czci. Ma po prostu wskazywa膰, kim jestem. Lekarzem. Ludzie widz膮 w臋偶a na insygnium i oznacza on dla nich 艣wi臋te w臋偶e Eskulapa, boga uzdrowiciela i lekarza.

W zamy艣leniu opu艣ci艂a d艂o艅, kt贸ra bawi艂a si臋 li艣膰mi palmy.

- Kiedy B贸g wyprowadzi艂 Izraelit贸w z Egiptu, wyda艂 Kananejczyk贸w na zniszczenie. Wtedy nasz lud wyruszy艂 spod g贸ry Hor przez Morze Czerwone, 偶eby obej艣膰 krain臋 Edom.

- Po co opowiadasz mi t臋 histori臋?

- Lud niecierpliwi艂 si臋 z powodu przed艂u偶aj膮cej si臋 w臋dr贸wki - ci膮gn臋艂a, jakby nie s艂ysz膮c jego s艂贸w. - J臋li przemawia膰 przeciwko Bogu i Pan zes艂a艂 w臋偶e mi臋dzy ludzi. Wielu przez nie umar艂o.

- S膮dz臋, 偶e przez to zawr贸cili.

Spojrza艂a na niego.

- Tak. U艣wiadomili sobie, 偶e zgrzeszyli. Poszli do Moj偶esza i prosili go, by wstawi艂 si臋 za nimi u Pana, by b艂aga艂, a偶eby Pan zabra艂 w臋偶e. I Moj偶esz to uczyni艂. Pan rozkaza艂 Moj偶eszowi sporz膮dzi膰 w臋偶a i umie艣ci膰 go na wysokim palu. Moj偶esz zrobi艂 to. Wykona艂 w臋偶a miedzianego i umie艣ci艂 go na palu. A kiedy kogo艣 uk膮si艂 w膮偶, cz艂owiek ten podnosi艂 wzrok na miedzianego w臋偶a i 偶y艂. Aleksandra tak ta opowie艣膰 zaciekawi艂a, 偶e zapomnia艂 o Julii Walerian.

- Mo偶e st膮d te偶 wzi臋艂o si臋 insygnium Eskulapa.

- Nie wiem - odpar艂a, nie przecz膮c jednak. Cz艂owiek psuje wszystko, co otrzymuje od Pana. - Kiedy pierwszy raz zobaczy艂am insygnium, przypomnia艂am sobie t臋 opowie艣膰, kt贸r膮 us艂ysza艂am z ust ojca. Powtarzam ci to, o czym on mnie pouczy艂. Ludzie dostrzegli sw贸j grzech, skruszyli si臋. Patrzyli na znak od Boga i wierzyli w Jego moc... Dlatego 偶yli.

Aleksander by艂 poruszony t膮 opowie艣ci膮.

Hadassa widzia艂a to, ale widzia艂a r贸wnie偶, 偶e jej przyjaciel si臋 opiera. "Pom贸偶 mi, Panie" - modli艂a si臋.

- M贸j ojciec s艂ysza艂 - m贸wi艂a dalej po chwili - co powiedzia艂 o w臋偶u Jezus. "Jak Moj偶esz wywy偶szy艂 w臋偶a na pustyni, tak potrzeba, by wywy偶szono Syna Cz艂owieczego."

Wyda艂o mu si臋, 偶e rozumie, co chcia艂a powiedzie膰 Hadassa, nie wiedzia艂 jednak, po co przytacza t臋 histori臋.

- M贸wisz o zmartwychwstaniu.

- Nie. O ukrzy偶owaniu. Jezus zosta艂 przybity do krzy偶a i postawiony przed wszystkimi lud藕mi. On jest znakiem!

Poczu艂, 偶e przenika go ch艂贸d.

- Po co mi o tym m贸wisz?

- By艣 poj膮艂, czemu musz臋 wr贸ci膰 do Julii.

Gniew ogarn膮艂 go zn贸w jak p艂omie艅.

- By ci臋 tym razem ukrzy偶owano? By przybito ci臋 do krzy偶a, nie za艣 rzucono jak wtedy lwom?

- Nie, Aleksandrze. Bym wzi臋艂a znak Pana i postawi艂a go przed jej oczami.

Poczu艂 straszliwy l臋k o Hadass臋. Wsta艂 i podszed艂 do niej, szukaj膮c rozpaczliwie argument贸w, kt贸re przywr贸ci艂yby jej rozs膮dek. Uj膮艂 delikatnie jej d艂onie.

- Pos艂uchaj, Hadasso. Zastan贸w si臋. Tutaj, przy mnie, dokonujesz rzeczy wielkich. Popatrz, jak daleko znale藕li艣my si臋 od kramiku przy publicznych 艂a藕niach. Popatrz, ile uczyni艂a艣 dla innych. Ludzie okazuj膮 ci szacunek.

Cofn臋艂a r臋ce.

- To wszystko jest dzie艂em Pana, nie moim...

- Wiem - przerwa艂 jej.

- Trzeba chwali膰 Jego imi臋, nie za艣 imi臋 Rafa.

Zmarszczy艂 brwi.

- Nie wiedzia艂em, 偶e to imi臋 tak bardzo ci przeszkadza.

- Nie jestem uzdrowicielk膮, Aleksandrze. Rafa to Jezus. - W jej oczach zab艂ys艂y 艂zy. - Ile偶 razy mam ci powtarza膰? - Przycisn臋艂a d艂o艅 do serca. - Jestem zwyk艂膮 kobiet膮 mi艂uj膮c膮 Pana. Nikim wi臋cej.

- Czy偶 tw贸j Pan nie nama艣ci艂 innych, obdarzaj膮c ich uzdrowicielskim dotkni臋ciem? Nawet ja s艂ysza艂em o aposto艂ach Jezusa, kt贸rzy uzdrawiali zwyk艂ym dotkni臋ciem.

- Nie jestem aposto艂em, Aleksandrze. Jezus wst膮pi艂 do nieba, nim ja przysz艂am na 艣wiat.

- Jak偶e wi臋c wyt艂umaczysz wszystko, co sta艂o si臋 poprzez ciebie? Sama mo偶esz w siebie nie wierzy膰, lecz ludzie wierz膮!

Odsun臋艂a si臋 od niego. Ju偶 w chwili, kiedy wypowiada艂 te s艂owa, wiedzia艂, 偶e pope艂ni艂 b艂膮d, spr贸bowa艂 wi臋c si臋 wycofa膰.

- Wcale nie powiedzia艂em, 偶e widz膮 w tobie Boga. - Obr贸ci艂a si臋 w jego stron臋. Jej spojrzenie zmusi艂o go do powrotu na 艣cie偶k臋 prawdy. - No dobrze! Nieliczni tak na to patrz膮, ale przecie偶 nie uczyni艂a艣 nic, by ich do tego zach臋ci膰. Nie ma powodu, by艣 czu艂a si臋 winna.

- Nie czuj臋 winy, Aleksandrze, tylko smutek.

Zda艂 sobie spraw臋, 偶e zszed艂 na manowce. Hadassa roz艂o偶y艂a r臋ce.

U艣miechn臋艂a si臋 do niego z ogromn膮 czu艂o艣ci膮.

- Wiedzia艂e艣 przecie偶, 偶e ten dzie艅 nadejdzie.

Zamkn膮艂 oczy. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, jakby chcia艂 zaprzeczy膰. Oto Hadassa nara偶a 偶ycie, a on czuje dreszcz trwogi. Spojrza艂 na ni膮 w zamy艣leniu. Dlaczego jest taka nieustraszona? Czy on, Aleksander, mo偶e pozwoli膰, by odesz艂a?

- Nie chc臋, by艣 odesz艂a, Hadasso - powiedzia艂 spokojnym g艂osem i na jego ustach pojawi艂 si臋 w膮t艂y u艣miech. - Sam nie wiedzia艂em, 偶e tak bardzo ci臋 potrzebuj臋. Coraz bardziej.

- Nie potrzebujesz mnie, Aleksandrze. Masz Pana.

- Pan nie usi膮dzie tutaj i nie b臋dzie ze mn膮 rozmawia艂. Mo偶e tylko patrze膰 na mnie mrocznym, niezg艂臋bionym spojrzeniem i poprowadzi膰 mnie, bym znalaz艂 odpowiedzi, kt贸rych szukam. Mo偶e poruszy膰 s艂owem moj膮 wyobra藕ni臋, moje serce dotkni臋ciem...

- Tak, Aleksandrze, mo偶e uczyni膰 to wszystko i jeszcze du偶o wi臋cej.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie znam Go tak jak ty. Potrzebuj臋 ci臋, by艣 mi o Nim m贸wi艂a.

S艂owa te zatroska艂y jej serce.

- Sta艂am si臋 dla ciebie kamieniem, o kt贸ry si臋 potykasz.

- Nie! - wykrzykn膮艂 gniewnie, podchodz膮c do niej. - Nie! - powt贸rzy艂 i wyci膮gn膮艂 r臋ce, by wzi膮膰 j膮 w ramiona.

Tuli艂 j膮 w milczeniu, wiedz膮c, 偶e cokolwiek w tym momencie powie, do niczego to nie doprowadzi, a nawet mo偶e wszystko pogorszy膰.

"O Bo偶e, je艣li mnie s艂yszysz, je艣li tu jest zabieraj mi jej na zawsze!..."

- Jak d艂ugo pozostaniesz przy niej?

- Do ko艅ca.

- Jej czy twojego? - Wykrzywi艂 ironicznie wargi.

Ona za艣, rozwa偶ywszy mo偶liwo艣ci, odpowiedzia艂a:

- Jej albo mojego.

Rozdzia艂 XXIX

Matka Priska siedzia艂a sztywno wyprostowana na 艂o偶u, kt贸re Juliusz wyni贸s艂 dla niej na balkon. W ci膮gu osiemdziesi臋ciu siedmiu lat swego 偶ycia nigdy jeszcze nie by艂a tak zdenerwowana. Wiedzia艂a, 偶e Feba Walerian jest kim艣 wa偶nym i mo偶nym, nie potrafi艂a jednak nijak wyobrazi膰 sobie tego, kiedy obie siedzia艂y w jej ubogiej czynszowej izdebce. Tutaj, w tej pi臋knej willi z widokiem na port i Artemizjon, nie mog艂a zapomnie膰 o dziel膮cej je przepa艣ci. Niewolnica przynios艂a tac臋 z pi臋knie u艂o偶onymi owocami i innymi smako艂ykami. Sk艂oni艂a si臋, podsuwaj膮c tac臋 Prisce, i u艣miechn臋艂a si臋 zach臋caj膮co. Priska potrz膮sn臋艂a tylko g艂ow膮.

Juliusz dostrzeg艂 jej onie艣mielenie, zrozumia艂 powody i postara艂 si臋 doda膰 jej troch臋 pewno艣ci siebie.

- Matko Prisko, czuj si臋 tu jak u siebie. Ile偶 to razy podawa艂a艣 nam napoje ch艂odz膮ce? Czy chcesz teraz odebra膰 nam przyjemno艣膰 us艂u偶enia tobie?

Priska zerkn臋艂a w jego stron臋 i wzi臋艂a do r臋ki brzoskwini臋.

- Czy teraz jeste艣 zadowolony?

Po艂o偶y艂a owoc mi臋dzy fa艂dami wytartego palusa - ostro偶nie, jakby chodzi艂o o rzecz zbyt cenn膮, by j膮 po prostu zje艣膰.

Feba wymamrota艂a co艣 i Juliusz pochyli艂 si臋 nad ni膮. Jej zdrowsza r臋ka spoczywa艂a na ma艂ej miedzianej tacce, kt贸r膮 po艂o偶ono jej na podo艂ku. Zastuka艂a w ni膮. Priska patrzy艂a na s艂uchaj膮cego uwa偶nie m臋偶czyzn臋.

- Hera - powiedzia艂 po chwili i spojrza艂 na Prisk臋. - Jak ma si臋 dziecko o imieniu Hera?

Priska spojrza艂a zdziwiona na Feb臋, a potem podnios艂a pytaj膮cy wzrok na Juliusza. Ten skin膮艂 g艂ow膮 i u艣miechn膮艂 si臋.

- Dostojna Feba nie mo偶e porusza膰 si臋 ani m贸wi膰, ale rozumie, co si臋 wok贸艂 niej dzieje.

Te s艂owa nape艂ni艂y Prisk臋 g艂臋bokim poczuciem lito艣ci i smutku.

Ukrywaj膮c te uczucia, spojrza艂a na Feb臋 i spr贸bowa艂a odnowi膰 serdeczn膮 blisko艣膰, jaka 艂膮czy艂a j膮 kiedy艣 z m艂odsz膮 kobiet膮.

- Dziewczynka ma si臋 doskonale. Ci膮gle bawi si臋 lalkami na progu domu. Pyta艂a, dlaczego ostatnio nie przychodzisz, wi臋c powiedzia艂am jej, 偶e nie czujesz si臋 dobrze.

Przesun臋艂a leciutko palcami po delikatnej sk贸rce brzoskwini.

Przypomnia艂a sobie 艂zy dziecka.

- Olimpia i jej syn nie藕le sobie radz膮 - ci膮gn臋艂a. - Znalaz艂a sobie prac臋 w jad艂odajni. Wernezja postanowi艂a wyj艣膰 powt贸rnie za m膮偶. Ten m臋偶czyzna pracuje w emporium twojego syna i mieszka w tej samej co ona kamienicy. Chyba nie przesta艂a op艂akiwa膰 m艂odego m臋偶a, ale nie zdo艂a艂aby utrzyma膰 si臋 sama. Kajusz jest starszy, nie nara偶a ju偶 偶ycia, bo pracuje na l膮dzie. Zaopiekuje si臋 ni膮 i dzie膰mi i mo偶e z czasem zechce mie膰 w艂asne.

Feba s艂ucha艂a chciwie ka偶dego s艂owa o wdowach, kt贸re niegdy艣 odwiedza艂a. Priska po jakim艣 czasie zamilk艂a. Siedzia艂a w milczeniu i wyra藕nie czu艂a si臋 nieswojo. Feba dostrzeg艂a g艂臋boki smutek wyryty na twarzy zacnej staruszki i chcia艂a j膮 jako艣 pocieszy膰. Zastuka艂a w swoj膮 miedzian膮 tack臋, u偶ywaj膮c szyfru, kt贸ry wypracowa艂a mozolnie z Juliuszem. Wiedzia艂a, 偶e Juliusz zrozumie i przeka偶e jej s艂owa.

- Pan nie zapomnia艂 o mnie - powt贸rzy艂 Juliusz.

艁zy trysn臋艂y z oczu Priski. Od艂o偶y艂a brzoskwini臋 i d藕wign臋艂a si臋 sztywno na nogi. Pochyli艂a si臋 i uj臋艂a d艂o艅 Feby.

- Mo偶e tak jest, moje dziecko, lecz serce mnie boli, kiedy widz臋, 偶e kto艣 m艂ody jest w takim stanie. Lepiej, 偶eby sta艂o si臋 to starej kobiecie jak ja, kt贸ra ju偶 prze偶y艂a lata warte tego, by je prze偶y膰.

Poca艂owa艂a d艂o艅 Feby i 艣ciska艂a j膮 przez chwil臋 w swoich d艂oniach.

Potem po艂o偶y艂a r臋k臋 Feby na po艣cieli i wsta艂a, 偶eby odej艣膰.

Feba zapuka艂a.

Juliusz wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i Priska przystan臋艂a, obrzucaj膮c go zaciekawionym spojrzeniem.

- Tak, pani - powiedzia艂 Juliusz do Feby.

Wzi膮艂 szmatk臋 i roz艂o偶y艂 j膮 na 艂o偶u, na kt贸rym siedzia艂a przed chwil膮 stara kobieta. Umie艣ci艂 na szmatce brzoskwini臋 i jeszcze inne owoce z tacy. Zwi膮za艂 rogi i poda艂 w臋ze艂ek staruszce.

- Chce mnie utuczy膰? - burkn臋艂a zak艂opotana Priska.

- Zjedz je ze smakiem i niech przynios膮 ci zdrowie - powiedzia艂 Juliusz. Feba znowu zapuka艂a. Juliusz skin膮艂 g艂ow膮. - Tak, pani. - Roze艣mia艂 si臋 i spojrza艂 na Prisk臋. - Przypomina mi, 偶ebym da艂 ci wi臋cej we艂ny.

- Chce, 偶ebym zapracowa艂a si臋 na 艣mier膰 - mrukn臋艂a Priska i spojrza艂a gro藕nie na Feb臋. - Dobrze cho膰, 偶e da艂a艣 mi brzoskwinie.

Feba w odpowiedzi przymkn臋艂a powieki.

Priska z oczami pe艂nymi 艂ez poklepa艂a Feb臋 po ramieniu i posz艂a w stron臋 wej艣cia do sypialni.

- Czy inne kobiety mog膮 j膮 odwiedzi膰? - spyta艂a Juliusza, kt贸ry odprowadza艂 j膮 korytarzem do schod贸w.

- Byle nie za wiele naraz. Szybko si臋 m臋czy.

Priska rozejrza艂a si臋 po wspania艂ym dziedzi艅cu wewn臋trznym.

Popatrzy艂a na fontann臋. Dom by艂 ogromny, ale przygn臋biaj膮co cichy.

- Czy nie ma dzieci ni wnuk贸w, kt贸re by j膮 pociesza艂y?

- Jej syn, Markus, nie ma 偶ony. Jest teraz gdzie艣 w Palestynie. W膮tpliwe, 偶eby rych艂o wr贸ci艂. C贸rka, Julia, mia艂a kilku m臋偶贸w, ale dzieci nie. Mieszka w Efezie.

- Czy wie o chorobie matki?

- Wie, ale ma w艂asne 偶ycie.

Priska domy艣li艂a si臋, jak du偶o powiedzia艂 jej w niewielu s艂owach Juliusz.

- Nie odwiedza matki.

- Stan matki wprawia j膮 w przygn臋bienie. Nie pokaza艂a si臋 od kilku tygodni. - Nie potrafi艂 ukry膰 niech臋ci do Julii.

Priska potrz膮sn臋艂a ze smutkiem g艂ow膮.

- Kiedy s膮 ma艂e, depcz膮 cz艂owiekowi po pi臋tach, nie daj膮c mu chwili spokoju. Kiedy dorastaj膮, depcz膮 rodzicom serce.

Juliusz otworzy艂 drzwi wyj艣ciowe.

- Matko Prisko, jeste艣 pierwsz膮, kt贸ra j膮 odwiedzi艂a.

- Jeszcze tu przyjd臋 - o艣wiadczy艂a stanowczo i wysz艂a.

Juliusz wyszed艂 za ni膮.

- Chcia艂bym prosi膰 ci臋 o 艂ask臋, matko Prisko.

- Je艣li to tylko w mojej mocy.

- Przyprowad藕 Her臋. Dostojna Feba nie widzia艂a dziecka od czasu ataku.

Staruszka skin臋艂a g艂ow膮 i posz艂a.

Juliusz wr贸ci艂 do pokoju na g贸rze.

- Wystarczaj膮co d艂ugo tu siedzia艂a艣, pani - oznajmi艂 i wzi膮艂 Feb臋 na r臋ce, by zanie艣膰 j膮 do sypialni. Ostro偶nie u艂o偶y艂 j膮 na boku.

Siedzia艂 przy niej, masuj膮c jej plecy i opowiadaj膮c, co si臋 dzieje w domu i jakie nowiny dochodz膮 ze 艣wiata zewn臋trznego. - Odpocznij chwil臋 - powiedzia艂 potem. - Przynios臋 ci co艣 do jedzenia.

Opu艣ci艂 pok贸j.

Feba natychmiast wyczu艂a, 偶e przyszed艂 inny niewolnik, kt贸ry usiad艂 przy niej, by baczy膰, czy jego pani czego艣 nie potrzebuje. Nigdy nie zostawiano jej samej. S艂ucha艂a 艣piewu ptak贸w dochodz膮cego od strony balkonu. Och, gdyby mie膰 skrzyd艂a i wzbi膰 si臋 wysoko, uciec od cia艂a.

Jednak Pan ma widocznie jakie艣 zamiary wzgl臋dem niej. Feba odpr臋偶y艂a si臋, otuli艂a obietnic膮 Pana. Hadassa mia艂a racj臋.

Wiedzia艂a, czego chce od niej B贸g. Sp艂yn臋艂o to na ni膮 wyra藕nie jak wypowiedziane na g艂os s艂owa. Stopniowo rezygnowa艂a z wewn臋trznej walki, poddawa艂a si臋 bez reszty Jego woli. W takich momentach, w takich niesko艅czenie cennych momentach by艂a wolna i wzbija艂a si臋 prosto ku jasnemu niebu.

"M贸dl si臋 - m贸wi艂 cichy g艂os. - M贸dl si臋 za swoje dzieci."

Feba modli艂a si臋 wi臋c godzina po godzinie, dzie艅 po dniu. I b臋dzie si臋 modli膰 przez wszystkie lata, jakie Pan zechce jej jeszcze da膰.

"Panie, oddaj臋 Markusa w Twoje r臋ce. Panie, odmie艅 serce mojej c贸rki... Wybacz im, Ojcze... B艂agam w imi臋 Twojego Syna, Jezusa... Bo偶e, Panie nieba i ziemi, zbaw moje dzieci..."

Rozdzia艂 XXX

Kiedy brzask zabarwi艂 na r贸偶owo horyzont, Hadassa sta艂a ju偶 przed will膮 Julii Walerian. Wysz艂a z domu Aleksandra przed 艣witem, by unikn膮膰 dalszych spor贸w. Nie rozumia艂, dlaczego upiera si臋 przy powrocie do Julii. Czu艂, 偶e jest to postanowienie g艂upie, niew艂a艣ciwe... A teraz, patrz膮c na fasad臋 wytwornej willi, tak偶e Hadassa zastanawia艂a si臋, czy Aleksander nie mia艂 czasem racji. Wr贸ci艂 z ca艂膮 si艂膮 strach, jej stary nieprzyjaciel. Przez ten strach szatan mia艂 zawsze do niej przyst臋p. Chocia偶 min臋艂o tyle lat, nagle poczu艂a si臋 znowu jak dziecko czekaj膮ce na 艣mier膰 w t艂umie je艅c贸w st艂oczonych na dziedzi艅cu kobiet wielkiej 艣wi膮tyni. Jak uda艂o si臋 jej zapomnie膰, czym jest strach o w艂asne 偶ycie? Wype艂nia艂 j膮 teraz, przynosz膮c ze sob膮 skurcz 偶o艂膮dka, dr偶enie ko艅czyn i zimny pot na czole. Czu艂a w ustach jego metaliczny smak - jakby ogniwa 艂a艅cucha.

"Czemu jestem tu znowu, Panie? Czy nie wybawi艂e艣 mnie od takiego 偶ycia i od tej kobiety? Dlaczego raz jeszcze si臋 tu znalaz艂am? Czy偶bym 藕le odczyta艂a Twoj膮 wol臋?"

Zna艂a jednak odpowiedzi na te pytania, nim jeszcze je zada艂a. Czy jej 艣cie偶ka nie zosta艂a wytyczona dawno temu, nim pozna艂a Juli臋 Walerian? Niech si臋 dzieje wola Boga - bez wzgl臋du na to, co j膮 czeka. Lecz w tej chwili, w tym miejscu przysz艂o艣膰 budzi艂a l臋k. "Zaufaj Mi - powtarza艂 raz po raz cichy g艂os. - Zaufaj Mi." Po艂o偶y艂a trz臋s膮c膮 si臋 d艂o艅 na ryglu. W jej g艂owie pojawi艂 si臋 wizerunek twarzy Julii, groteskowo wykrzywionej nienawi艣ci膮. Przypomnia艂a sobie razy pi臋艣ci膮 i w艣ciek艂e wrzaski. Przypomnia艂a sobie, jak Julia kopa艂a j膮 do utraty przytomno艣ci. A kiedy odzyska艂a przytomno艣膰, by艂a w lochu po艣r贸d innych chrze艣cijan.

"Panie, odwr贸膰 ode mnie ten kielich goryczy..."

Kostki palc贸w zaci艣ni臋tych na ryglu pobiela艂y, ale Hadassa nie otworzy艂a bramy. Ledwie mog艂a oddycha膰.

- Czy to tutaj, Rafo? - S艂uga, kt贸ry przyni贸s艂 troch臋 jej rzeczy, podszed艂 bli偶ej. Obj膮艂 spojrzeniem kamienn膮 fasad臋.

Hadassa zadr偶a艂a lekko, przypominaj膮c sobie wszystkie niegodziwo艣ci, jakie widzia艂a w tym domu. Znowu podnios艂a wzrok. Jeszcze czas, 偶eby si臋 rozmy艣li膰. Jeszcze czas, by wr贸ci膰 do Aleksandra. B贸g jej wybaczy.

"Czy przychodz膮c tutaj, nie spe艂ni艂am Twej woli, Panie? Czy nie mog艂am zosta膰 z nim i pomaga膰 chorym?"

Kiedy jednak patrzy艂a na zimny kamie艅 willi, wiedzia艂a, 偶e B贸g przys艂a艂 j膮 tutaj. Odwr贸ci膰 si臋 teraz od Julii to odwr贸ci膰 si臋 od Pana, a przecie偶 bez Niego 偶ycie nie ma 偶adnego sensu. O tak, pami臋ta艂a loch - zimny, wilgotny, cuchn膮cy. Czy偶 nie tam zobaczy艂a jednak naprawd臋 艢wiat艂o i grza艂a si臋 w jego blasku? Czy nie tam znalaz艂a pok贸j, kt贸ry B贸g zawsze jej obiecywa艂? Czy nie tam B贸g obdarzy艂 j膮 prawdziw膮 wolno艣ci膮?

- Rafa? - powiedzia艂 pytaj膮cym g艂osem s艂uga. - Czy chcesz wr贸ci膰?

- Nie. Jeste艣my na miejscu - odpar艂a.

Otworzy艂a bram臋. Opieraj膮c si臋 ci臋偶ko na lasce, pi臋艂a si臋 na g贸r臋. Nim dotar艂a do drzwi, straszliwie rozbola艂a j膮 noga. Zaczerpn臋艂a g艂臋boko tchu i uj臋艂a ko艂atk臋.

Cisza.

- Nie ma nikogo, Rafo - powiedzia艂 z wyra藕n膮 ulg膮 s艂uga. Hadassa zako艂ata艂a raz jeszcze, g艂o艣niej, a potem zacz臋艂a nas艂uchiwa膰.

Znowu jedyn膮 odpowiedzi膮 by艂a cisza.

- Wezw臋 lektyk臋. - S艂uga odwr贸ci艂 si臋 i zszed艂 jeden stopie艅.

Przerzuci艂 tobo艂ek i wyci膮gn膮艂 r臋k臋, 偶eby j膮 wesprze膰.

- Nie. Musz臋 si臋 dosta膰 do 艣rodka.

Cisza panuj膮ca w willi zmartwi艂a j膮. Gdzie jest s艂u偶ba Julii?

Unios艂a rygiel i pchn臋艂a drzwi. Otworzy艂a je bez trudu.

- Rafo, nie! - szepn膮艂 przestraszony s艂uga.

Nie zwa偶aj膮c na niego, wesz艂a do sieni i rozejrza艂a si臋 doko艂a.

- Zostaw moje rzeczy przy drzwiach.

- Nie mog臋 ci臋 opu艣ci膰 w tym miejscu...

- Zostaw rzeczy i id藕. Nic mi nie b臋dzie.

Sta艂, przest臋puj膮c z nogi na nog臋 i rozgl膮daj膮c si臋 woko艂o. Dom wygl膮da艂 na ca艂kowicie opuszczony. S艂uga oci膮ga艂 si臋 z odej艣ciem. Wreszcie jednak us艂ucha艂. Zamkn膮艂 drzwi i Hadassa zosta艂a sama w pustym domu.

Stukot jej laski o marmurowe p艂yty ni贸s艂 si臋 echem po perystylu. W misie fontanny sta艂a nieruchoma woda. Hadassa zajrza艂a do triclinium i zobaczy艂a wyp艂owia艂e poduszki i zakurzony st贸艂. Znikn臋艂y bez 艣ladu marmurowe pos膮gi i tylko 艣ciana by艂a nadal ozdobiona mozaik膮 przedstawiaj膮c膮 Bachusa swawol膮cego z wodnymi nimfami.

Hadassa odwr贸ci艂a si臋 i poku艣tyka艂a w stron臋 schod贸w prowadz膮cych do pokoj贸w na g贸rze. Kiedy znalaz艂a si臋 na szczycie, przystan臋艂a, 偶eby odsapn膮膰. Noga rozbola艂a j膮 tak, 偶e m艂oda kobieta dr偶a艂a na ca艂ym ciele. Znowu zacz臋艂a nas艂uchiwa膰, ale wsz臋dzie panowa艂a cisza. Po chwili b贸l nieco zel偶a艂, ruszy艂a wi臋c odkrytym korytarzem w stron臋 pokoju Julii.

Drzwi by艂y otwarte.

Serce trzepota艂o si臋 w jej piersi, jak ptak zrywaj膮cy si臋 do ucieczki. Hadassa stan臋艂a na progu i zajrza艂a do 艣rodka. 艁o偶e by艂o puste.

Wesz艂a do sypialni i zobaczy艂a przera偶aj膮cy ba艂agan. W powietrzu unosi艂a si臋 wo艅 dawno nie opr贸偶nianego naczynia nocnego. Julia by艂a na balkonie. Samotna. Mia艂a na sobie wytart膮, si臋gaj膮c膮 kostek tunik臋. Wiatr oblepia艂 tunik膮 jej wychudzone cia艂o. Przywar艂a do 艣ciany, szukaj膮c w niej oparcia, twarz zwr贸ci艂a ku wzg贸rzom na wschodzie. Na tej twarzy malowa艂 si臋 tak straszliwy smutek, 偶e Hadassie przysz艂o do g艂owy, i偶 Julia my艣li pewnie o Atretesie. Na tamtych wzg贸rzach zbudowa艂 niegdy艣 dla niej will臋, zamierzaj膮c zamieszka膰 tam z ni膮 jako swoj膮 偶on膮.

Hadassa sta艂a bez ruchu, wbijaj膮c wzrok w Juli臋, zastanawiaj膮c si臋, czy to ta sama m艂oda kobieta, odmieniona tylko przez nieszcz臋艣cia. Julia spu艣ci艂a g艂ow臋 i powiew wiatru poruszy艂 matowe kosmyki ciemnych w艂os贸w wok贸艂 twarzy i na ramionach. Wygl膮da艂a jak skrzywdzone dziecko. Zadr偶a艂a i obj臋艂a si臋 ramionami. Odwr贸ci艂a g艂ow臋, zobaczy艂a nagle Hadass臋 i drgn臋艂a przestraszona.

- Rafa! - zach艂ysn臋艂a si臋.

Hadassa nigdy jeszcze nie s艂ysza艂a g艂osu tak bezradnego. Trwoga, kt贸ra z tak膮 si艂膮 艣ciska艂a jej serce, momentalnie znikn臋艂a. Hadassa przypomnia艂a sobie chwile, kiedy Julia mia艂a w sobie wiele s艂odyczy. By艂a wtedy dziewczyn膮 pe艂n膮 rado艣ci, spragnion膮 偶ycia. Hadassa patrzy艂a na ni膮 ze smutkiem, na t臋 chud膮, blad膮, wyniszczon膮 przez chorob臋 istot臋.

Podesz艂a ku Julii, kulej膮c i stukaj膮c lask膮. Julia patrzy艂a rozszerzonymi oczami, niepewna.

- Wybacz, prosz臋, 偶e wesz艂am bez zapowiedzi do twojego pokoju, pani. Nikt nie odpowiada艂 na pukanie.

- Witaj - powiedzia艂a zdawkowo uprzejmym g艂osem Julia. Osun臋艂a si臋 na 艂o偶e stoj膮ce pod 艣cian膮 i naci膮gn臋艂a na ramiona poplamiony pled. - Oto jestem sama. Dydymas i Tropas uciekli jak szczury z ton膮cego okr臋tu. - Wykrzywi艂a z ironi膮 usta. - I tak by艂 z nich niewielki po偶ytek. - Potoczy艂a wzrokiem doko艂a i powiedzia艂a spokojnie: - To dla mnie ulga. Oszcz臋dzili mi k艂opotu, jakim by艂oby sprzedanie ich na targu.

- Czy Prometeusz te偶 odszed艂, pani?

- Nie. Pos艂a艂am go do miasta, 偶eby znalaz艂 jak膮艣 prac臋. - Unios艂a z oboj臋tno艣ci膮 ramiona. - Mo偶e wr贸ci, a mo偶e nie. Nale偶a艂 do Prymusa, nie do mnie. Prymus by艂 kiedy艣 moim m臋偶em. Pono膰. - Podnios艂a wzrok na zas艂ony Hadassy i leciutko zmarszczy艂a blade czo艂o. Nerwowo skuba艂a pled. - Po co tu przysz艂a艣, dostojna Rafo? Dotkn臋艂a艣 mnie i nic to nie pomog艂o. Lekarz powiedzia艂, 偶e nie ma 偶adnej nadziei. - Unios艂a podbr贸dek. - Przysz艂a艣 zobaczy膰, czy tym razem twoje czary odnios膮 jaki艣 skutek?

Ten pokaz dumy i wzgardy nie zatar艂 bynajmniej wyrazu strachu i bezradno艣ci na jej twarzy.

- Nie - odpar艂a mi臋kkim g艂osem Hadassa.

Julia poczu艂a wstyd, musia艂a si臋 jednak jako艣 broni膰, okazywa艂a wi臋c innym pogard臋.

- Mo偶e nie jeste艣 tak膮 cudotw贸rczyni膮 jak si臋 m贸wi.

- Nie, nie jestem.

Na twarzy Julii pojawi艂a si臋 trwoga. Chora znowu obj臋艂a si臋 ramionami. Odwr贸ci艂a g艂ow臋.

- Po co wi臋c tu przysz艂a艣?

Hadassa podesz艂a bli偶ej.

- Prosz臋 ci臋, pani, by艣 pozwoli艂a mi zosta膰 i zaj膮膰 si臋 tob膮.

Zdumiona Julia poderwa艂a g艂ow臋.

- Chcesz zosta膰 ze mn膮? - Prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i spojrza艂a na zas艂oni臋t膮 kobiet臋. Nie potrafi艂a d艂u偶ej ukrywa膰 swojej bezradno艣ci i samotno艣ci. - Nie mam pieni臋dzy.

- Nie chc臋 ich.

- Nie mam nawet pieni臋dzy na chleb dla ciebie.

- Mam do艣膰, by starczy艂o dla nas obu.

Julia wpatrywa艂a si臋 w ni膮 - zdumiona, zbita z tropu.

- Chcesz mnie utrzymywa膰? - spyta艂a dr偶膮cym g艂osem. - Dlaczego?

- Gdy偶 musz臋.

Julia nie zrozumia艂a. Zmarszczy艂a brwi.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e lekarz zmieni艂 swoje postanowienie i przys艂a艂 ci臋, by艣 si臋 mn膮 zaj臋艂a?

- Nie. Przys艂a艂 mnie Pan.

Julia zesztywnia艂a lekko.

- Pan? - spyta艂a niepewnie. - Jakiego boga czcisz?

Hadassa wyczu艂a, 偶e Julia zamkn臋艂a si臋 w sobie. W ostro偶nym spojrzeniu chorej kry艂y si臋 zm臋czenie i strach. Podesz艂a bli偶ej i wspar艂a si臋 ci臋偶ko na lasce. Wiedzia艂a, 偶e B贸g chce, by wypowiedzia艂a teraz te same s艂owa, kt贸re Julia s艂ysza艂a kiedy艣 z jej ust; s艂owa, kt贸re wzbudzi艂y jej gniew i pragnienie zadawania cierpie艅; s艂owa, kt贸re oznacza艂y wyrok 艣mierci.

"O Panie, czy ju偶 teraz poddajesz mnie pr贸bie?" I nagle poczu艂a wstyd. Ile偶 to razy zaniecha艂a wypowiedzenia tych s艂贸w, nim przyszed艂 tamten pami臋tny wiecz贸r? "Wybacz, Panie. Zapar艂am si臋 Ciebie za ka偶dym razem, kiedy milcza艂am, za ka偶dym razem, kiedy marnowa艂am sposobno艣膰."

- Wierz臋, 偶e Jezus jest Chrystusem, Synem Boga 呕ywego.

Na balkonie zapanowa艂a cisza. Wydawa艂o si臋, 偶e zamar艂 nawet podmuch wiatru. Tylko s艂owa Hadassy rozbrzmiewa艂y echem w powietrzu.

Julia zadr偶a艂a i odwr贸ci艂a wzrok. Twarz mia艂a blad膮 jak p艂贸tno i st臋偶a艂膮.

- Nie, Rafo. Nie przys艂a艂 ci臋 tutaj tw贸j B贸g.

- Czemu tak twierdzisz?

- Gdy偶 wiem.

- Sk膮d wiesz, dostojna Julio?

Spojrza艂a na ni膮 szeroko otwartymi, pe艂nymi cierpienia oczami.

- Bo je艣li jaki艣 b贸g ma pow贸d, 偶eby zniszczy膰 mnie swoim gniewem, to w艂a艣nie Ten.

Hadass臋 ta odpowied藕 nape艂ni艂a nadziej膮.

- Mog臋 prosi膰 ci臋 tylko o jedno - powiedzia艂a.

- Ot贸偶 to - rzuci艂a ironicznym tonem Julia. - No tak. Czeg贸偶 chcesz ode mnie? Jak膮 cen臋 mam zap艂aci膰?

- Prosz臋, by艣 nie u偶ywa艂a imienia Rafa.

- I to wszystko? - spyta艂a zdziwiona Julia.

- Tak.

- Dlaczego nie chcesz tego imienia? - Oczy Julii zw臋zi艂y si臋.

- To tytu艂, kt贸rego nigdy nie by艂am warta.

Julia spojrza艂a na ni膮 niepewnie.

- Jak偶e wi臋c mam ci臋 nazywa膰?

Serce Hadassy bi艂o jak oszala艂e. Chcia艂a ujawni膰 swoje imi臋, ale co艣 j膮 przed tym powstrzymywa艂o. "O Panie, nie jestem jak tamta Hadassa od 艢wi臋ta Purim, kt贸ra uratowa艂a sw贸j lud. Jestem kim艣 znacznie mniejszym. Ojcze, wska偶 mi, kim dla niej jestem. Daj mi imi臋, w kt贸rym mog艂abym wzrasta膰. Imi臋, kt贸rego Julia mo偶e u偶ywa膰 bez l臋ku."

I imi臋 pojawi艂o si臋 w cichym szepcie. U艣miechn臋艂a si臋.

- Prosz臋 ci臋, by艣 nazywa艂a mnie imieniem Azar.

Azar. Pomocnica.

- Azar - powt贸rzy艂a Julia. - 艁adne imi臋.

- Tak - przyzna艂a Hadassa, czuj膮c nagle lekko艣膰 w sercu i dzi臋kuj膮c Bogu za to uczucie. - Azar.

- B臋d臋 nazywa艂a ci臋 tym imieniem - zgodzi艂a si臋 Julia.

- Od ciebie wi臋c zale偶y, pani, czy zostan臋, czy odejd臋. Uczyni臋, jak ka偶esz.

Julia siedzia艂a d艂u偶sz膮 chwil臋 w milczeniu. Ba艂a si臋 powiedzie膰 "tak". By艂a pe艂na w膮tpliwo艣ci, nieufna. Dlaczego chrze艣cijanka przysz艂a, 偶eby si臋 ni膮 zaopiekowa膰? Co b臋dzie z tego mia艂a? Je艣li Rafa... Azar dowie si臋, co Julia zrobi艂a, odwr贸ci si臋 od niej. A wiedzia艂a, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej kto艣 jej wszystko powie. To tylko kwestia czasu.

- Nie wierz臋, by艣 zosta艂a. Niby dlaczego? Jeste艣 znana w ca艂ym Efezie. Ludzie pragn膮 ci臋 widzie膰.

Nikt przecie偶 nie wyrzeka si臋 s艂awy i bogactwa na korzy艣膰 n臋dznego i samotnego 偶ycia z umieraj膮c膮 kobiet膮. Ona by tak nie post膮pi艂a. Nie ma w tym odrobiny sensu.

Hadassa podesz艂a bli偶ej, usiad艂a z trudem i spojrza艂a w oczy Julii.

- Zostan臋.

- Na kilka dni? Tygodni? Miesi膮c, dwa?

- Do ko艅ca.

Julia pr贸bowa艂a przenikn膮膰 wzrokiem zas艂ony. Nie mog艂a. Mo偶e Rafa... Azar... jakkolwiek si臋 nazywa... jest stara? Porusza艂a si臋 z trudem, m贸wi艂a dziwnie zgrzytliwym g艂osem. Mo偶e na tym wszystko polega. Jest zm臋czona i woli opiekowa膰 si臋 jedn膮 osob膮 ni偶 wieloma. Jakie to zreszt膮 ma znaczenie, je艣li Rafa-Azar da s艂owo?

- Czy przysi臋gasz? - spyta艂a dr偶膮cym g艂osem Julia, 偶a艂uj膮c, 偶e nie ma tu pisarza, kt贸ry spisa艂by odpowiedni膮 umow臋.

- Przysi臋gam.

Julia wypu艣ci艂a powoli powietrze z p艂uc. Jakie to dziwne. Ta kobieta, kt贸rej przecie偶 nawet nie zna, powiedzia艂a to jedno jedyne s艂owo, a jednak Julia by艂a pewna, 偶e mo偶e jej wierzy膰. Mo偶e ufa膰. Czy wi膮偶e si臋 to ze sposobem wypowiedzenia tego s艂owa? Nagle Juli臋 ogarn膮艂 niewypowiedziany smutek. "Przysi臋gam!" Us艂ysza艂a inny g艂os wypowiadaj膮cy to s艂owo, zobaczy艂a roze艣miane czarne oczy pe艂ne pob艂a偶ania i mi艂o艣ci.

"Przysi臋gam..."

Kiedy艣 to s艂owo pad艂o z ust Markusa. Gdzie on jest w tej chwili? C贸偶 znaczy艂a jego przysi臋ga? Ok艂ama艂 j膮 w艂asny brat. Jak偶e mo偶e komu艣 jeszcze wierzy膰?

"Znalaz艂a艣 si臋 w rozpaczliwej sytuacji, czy偶 mo偶esz wi臋c nie wierzy膰?" - szepn膮艂 jaki艣 g艂os w g艂臋bi jej serca.

Ka偶da chwila jej 偶ycia by艂a naznaczona strachem. 艢mier膰 jest czym艣 straszliwym, ale najbardziej ba艂a si臋 tego, 偶e b臋dzie musia艂a stawi膰 jej czo艂o samotnie.

- Och, Azar - ledwie poruszy艂a ustami i w jej oczach zab艂ys艂y 艂zy - tak si臋 boj臋.

- Wiem, czym jest strach.

- Wiesz?

- O tak. Od dzieci艅stwa trawi艂 mnie strach.

- Jak go pokona艂a艣?

- Nie pokona艂am. Uczyni艂 to za mnie B贸g.

Julia natychmiast poczu艂a si臋 nieswojo. Nie chcia艂a rozmawia膰 o Bogu. Nie rozumia艂a. Wiedzia艂a tylko, 偶e ka偶de wspomnienie o Bogu Hadassy doprowadza艂o j膮 do rozpaczy, gdy偶 przypomina艂o rzeczy, o kt贸rych chcia艂a za wszelk膮 cen臋 zapomnie膰. A oto Azar wyjawi艂a, 偶e czci tego samego Boga.

- Jaka偶 to 偶a艂osna ironia - szepn臋艂a bliska p艂aczu.

- Co takiego?

- Zmarnowa艂am 偶ycie przez chrze艣cijank臋, a teraz przychodzisz ty, 偶eby si臋 o mnie troszczy膰. - Zadr偶a艂a i zamkn臋艂a oczy. - Wiem tylko, 偶e potrzebuj臋 kogo艣. Wszystko jedno kogo.

I to wystarczy艂o.

Hadassa zobaczy艂a, jak trudn膮, zdradzieck膮 drog臋 ma przed sob膮. By膰 mo偶e Julia nigdy nie zawr贸ci, nie zmieni sposobu my艣lenia. I Hadassa wiedzia艂a, 偶e Aleksander ma racj臋, 偶e mo偶e znowu trafi膰 na aren臋. By艂a ca艂kowicie pewna jednej tylko rzeczy: B贸g nie bez powodu przys艂a艂 j膮 tutaj, ona za艣 musi post臋powa膰 wedle Jego woli. Nie mo偶e zwa偶a膰 na cen臋, jak膮 przyjdzie jej by膰 mo偶e zap艂aci膰.

- Nigdy ci臋 nie opuszcz臋, dostojna Julio, nigdy nie zostawi臋 ci臋 samej. Do ostatniego mego tchnienia pozostan臋 przy tobie.

Wyci膮gn臋艂a przed siebie r臋k臋.

Julia spojrza艂a na t臋 r臋k臋. Z rozpacz膮 w oczach przywar艂a do niej.

Nie umia艂a wybiec my艣l膮 dalej.

Rozdzia艂 XXXI

Markus sp臋dzi艂 kilka tygodni w Genezaret, chodz膮c to tu, to tam po ulicach miasta. Ubrany w str贸j od Ezry Bariachina, na艣laduj膮c pe艂ne czci zachowanie 呕yd贸w, wchodzi艂 do synagogi. Chcia艂 us艂ysze膰 s艂owa Pisma, stawa艂 wi臋c na obrze偶u zgromadzenia i s艂ucha艂. Chocia偶 nie rozumia艂 po hebrajsku, s艂owa Tory przynosi艂y mu dziwne ukojenie. S艂uchaj膮c ich, rozmy艣la艂 o Hadassie. M贸wi艂a do niego, lecz on by艂 g艂uchy. S艂owa hebrajskie czy greckie, aramejskie czy 艂aci艅skie pozostawa艂y obce, gdy偶 umyka艂o mu ich znaczenie.

Ws艂uchiwa艂 si臋 w muzyk臋 zda艅, w uporczywe wezwanie, jakie nios艂y. Chcia艂 rozumie膰. Chcia艂 widzie膰 i s艂ysze膰, chcia艂, by s艂owa zapada艂y w jego serce. Chcia艂 poj膮膰, co przyci膮ga艂o Hadass臋 do Boga, co kaza艂o jej dochowa膰 Mu wierno艣ci - do samego ko艅ca.

"Kim jeste艣? Czym jeste艣?"

Rozejrza艂 si臋 ukradkiem i ujrza艂 na twarzach niekt贸rych m臋偶czyzn oddanie, pok贸j i nadziej臋. Na innych ujrza艂 odbicie tego, co sam czu艂. 艁aknienie.

"Chc臋 wiedzie膰, co dawa艂o jej si艂臋. Bo偶e, chc臋 wiedzie膰!"

B贸l w sercu narasta艂. Markus nie wychodzi艂 jednak, ws艂uchiwa艂 si臋 bacznie, jak rozwa偶aj膮 po grecku niejasne punkty Prawa. Prawa narasta艂y, narzuca艂a je tradycja. To zbyt skomplikowane, by da艂o si臋 zrozumie膰 przez kilka dni. Nawet przez ca艂e 偶ycie. Rozczarowany opu艣ci艂 synagog臋 i chodzi艂 nad Morzem Galilejskim, rozmy艣laj膮c o tym, co s艂ysza艂, pr贸buj膮c wy艂uska膰 z tego jaki艣 sens.

Dla Hadassy 偶ycie z pewno艣ci膮 nie by艂o tak skomplikowane. By艂a prost膮, zwyczajn膮 dziewczyn膮, a nie uczonym czy teologiem. Wszystko, w co wierzy艂a, zbiega艂o si臋 w jednej jedynej prawdzie: w Jezusie. To, co robi艂a, co m贸wi艂a, jej spos贸b 偶ycia - wszystko ogniskowa艂o si臋 na Cz艂owieku z Nazaretu. Gdyby偶 jego 偶ycie mog艂o by膰 tak jasne. Czym jest to nie ustaj膮ce 艂aknienie, kt贸re tak go trawi? Dr臋czy艂o go, nim w jego 偶yciu pojawi艂a si臋 Hadassa. Nie potrafi艂 zdefiniowa膰 swych uczu膰 ani opisa膰 swych t臋sknot. Pr贸bowa艂 wszystkiego, 偶eby wype艂ni膰 wewn臋trzn膮 pustk臋: kobiet, wina, hazardu, zbijania maj膮tku. I wszystko okazywa艂o si臋 niewystarczaj膮ce. Nadal by艂 nie zaspokojony. Nadal mia艂 w sobie pustk臋, nadal jego duch by艂 chory.

Uda艂 si臋 do pobliskiego Kafarnaum i zamieszka艂 w greckiej gospodzie. W艂a艣ciciel by艂 cz艂owiekiem towarzyskim i go艣cinnym, ale Markus wola艂 trzyma膰 si臋 od wszystkich z daleka. Ludzka krz膮tanina wprawia艂a go w przygn臋bienie i ca艂e wieczory sp臋dza艂 w porcie, przypatruj膮c si臋, jak rybacy wracaj膮 z po艂owem. Nocami patrzy艂 na o艣wietlone pochodniami 艂odzie, kt贸re przemyka艂y po czarnej wodzie: to rybacy zastawiali sieci.

Rozleg艂 si臋 powt贸rzony sze艣膰 razy sygna艂 tr膮by wieszcz膮cej szabat z dachu synagogi, sk膮d rozci膮ga艂 si臋 widok w stron臋 艢wi臋tego Miasta, z kt贸rego pozosta艂y tylko gruzy. Przygl膮da艂 si臋 m臋偶czyznom, zauwa偶y艂, 偶e zak艂adaj膮 czteroro偶ne kaftaniki. Dowiedzia艂 si臋, 偶e granatowa nitka w jednym z rog贸w ma nieustannie przypomina膰 nosz膮cemu o konieczno艣ci przestrzegania Prawa. Po kilku dniach poczu艂 jaki艣 niepok贸j i poszed艂 do Betsaidy, ale po sp臋dzeniu tam kilku dni ruszy艂 na wsch贸d, do Betsaidy-Julii. S艂ysza艂, 偶e Jezus z Nazaretu naucza艂 na zboczach wzg贸rz nie opodal tej mie艣ciny. Lecz Jezus zosta艂 ukrzy偶owany ponad czterdzie艣ci lat temu. Czy na tych cichych stokach rozbrzmiewa jeszcze echo Jego s艂贸w?

My艣la艂, 偶e znajdzie Boga Hadassy w tej rozdartej wojn膮 krainie, na kt贸rej Rzym odcisn膮艂 swe pi臋tno, jednak B贸g mu si臋 wymyka艂. Nie znalaz艂 Go na szczycie g贸ry, nie znalaz艂 w 艢wi臋tym Mie艣cie. Nie by艂o Boga na kamiennym o艂tarzu w sercu 艣wi膮tyni ani w opuszczonym galilejskim domu, ani nawet przy pustej drodze, kt贸ra wiod艂a nad morze.

"Jak Go znale藕膰?"

Nie uzyska艂 odpowiedzi.

Czu艂 si臋 przybity, popad艂 w rozpacz.

Nie zazna艂 chwili spokoju. Zatraci艂 nawet poczucie, po co tu przyby艂. Jego starannie opracowane plany obr贸ci艂y si臋 w proch i py艂. Nie wiedzia艂 ju偶, co go przywiod艂o do Palestyny. Najgorsze jednak by艂o to, 偶e gdzie艣 po drodze wymkn臋艂a si臋 mu Hadassa. Nie widzia艂 ju偶 jej twarzy. Nie pami臋ta艂 brzmienia jej g艂osu. Pozostawa艂 tylko fakt, 偶e tak gor膮co mi艂owa艂a swojego Boga. Pragn膮艂 wyobrazi膰 sobie szcz臋艣liwe dziecko id膮ce brzegiem morza. Mo偶e to przynios艂oby mu ukojenie. Jednak umys艂 zdradza艂 go, podsuwaj膮c raz po raz mglisty obraz ciemnow艂osej dziewczyny kl臋cz膮cej w ogrodzie ojcowskiej willi w Rzymie. Modl膮cej si臋.

Modl膮cej si臋 za jego rodzin臋.

Modl膮cej si臋 za niego.

Dlaczego pozosta艂 mu ju偶 tylko ten jeden jedyny obraz? Dlaczego tak go n臋ka? Dlaczego niczego wi臋cej nie o艣wietla艂o pal膮ce 艣wiat艂o pami臋ci?

Wola艂 trzyma膰 si臋 z dala od ludzi i nie opuszcza艂 wzg贸rz na wsch贸d od Betsaidy-Julii. My艣la艂, 偶e samotno艣膰 rozja艣ni jego my艣li, 偶e znowu zobaczy Hadass臋. Pragn膮艂 uzasadni膰 jako艣 poszukiwania, kt贸rych przedmiot dawno ju偶 zatraci艂. Im wi臋cej stara艂 si臋 o tym my艣le膰, tym wi臋kszy mia艂 zam臋t w g艂owie, a偶 j膮艂 si臋 zastanawia膰, czy przypadkiem nie oszala艂. Nie strzyg艂 w艂os贸w, nie goli艂 brody. Chodzi艂 za pasterzami prowadz膮cymi swe stada, przystawa艂 w oddali, przygl膮da艂 si臋. Dbali o swoje zwierz臋ta, prowadzili je na zielone pastwiska albo w ch艂odny cie艅, by mog艂y prze偶uwa膰 w spokoju. Zwierz臋ta zaspokaja艂y pragnienie w nieruchomych sadzawkach zbudowanych wzd艂u偶 strumieni, a potem sz艂y za pasterzem, gdy ten uderzy艂 lask膮 w ziemi臋. Patrzy艂, jak zwierz臋ta wchodz膮 do zagrody, nie zbijaj膮c si臋 w gromadk臋, ale pojedynczo, pod nadzorem pasterza. Niekt贸re z nich pasterze namaszczali, wcieraj膮c oliw臋 w we艂n臋 mi臋dzy oczami a nosem. A kiedy wszystkie znalaz艂y si臋 w 艣rodku, bezpieczne mi臋dzy kamiennymi murkami, pasterz k艂ad艂 si臋 przy bramie owczarni, by pilnowa膰 swojego stada.

Markus po艂o偶y艂 si臋 na p艂aszczu i patrzy艂 w niebo. W g艂owie mia艂 zam臋t. Podczas w臋dr贸wki kto艣 powiedzia艂 mu, 偶e Jezusa nazywano Dobrym Pasterzem. A mo偶e to s艂owa Hadassy? Nie pami臋ta艂. Ale jak偶e dobrze by膰 jedn膮 z tych g艂upich owiec, strze偶onych i chronionych przez Pasterza, kt贸ry ma ten jeden cel: opiekowanie si臋 swoj膮 owczarni膮.

Markus ci膮gle wraca艂, by na to popatrze膰, lecz b贸l nadal go dr臋czy艂, j膮trz膮c umys艂 niby pies rozdrapuj膮cy ropiej膮c膮 ran臋. Jego serce krwawi艂o. Chcia艂 wskrzesi膰 Hadass臋 w swym umy艣le, lecz gdy tylko pr贸bowa艂, pojawia艂 si臋 obraz jej 艣mierci, obraz gwa艂tu i zgrozy.

"Dlaczego? - krzycza艂o serce Markusa. - Bo偶e, dlaczego?"

I nagle pewnej nocy pojawi艂 si臋 sen. Zobaczy艂 w nim gorej膮c膮 otch艂a艅 pe艂n膮 udr臋czonych istot wij膮cych si臋 w migocz膮cym, niewyra藕nym 艣wietle. 艢wiat艂o stawa艂o si臋 coraz ja艣niejsze, coraz 偶ywsze, a偶 poczu艂 jego 偶ar i smr贸d pal膮cej si臋 siarki. Nape艂ni艂a go zgroza, a zaraz potem pojawi艂a si臋 iskierka nadziei, gdy偶 sk膮d艣 z g贸ry, z jakiego艣 miejsca niewidocznego i nieosi膮galnego, doszed艂 jego uszu g艂os wzywaj膮cej go Hadassy.

"Nie mog臋 ci臋 znale藕膰!" - krzycza艂 w trwodze i nagle obudzi艂 si臋 zlany potem, z sercem wal膮cym jak m艂ot.

I sen powraca艂, dr臋czy艂 go co noc. A potem znikn膮艂 r贸wnie nagle jak si臋 pojawi艂, pozostawiaj膮c jeszcze gorsz膮 pustk臋. Ze wszystkich stron zia艂a mroczna nico艣膰 i czu艂, jak - bezsilny - w ni膮 si臋 zapada. Wyn臋dznia艂y i zaniedbany Markus pragn膮艂 艣mierci, pragn膮艂 sko艅czy膰 raz na zawsze z t膮 m臋k膮. "Wiem, 偶e tu jeste艣! Wygra艂e艣! Sko艅cz z tym!" - wykrzykiwa艂, wznosz膮c oczy ku niebu.

呕adnej odpowiedzi.

Zszed艂 z powrotem nad morze i siedzia艂 godzinami, wbijaj膮c wzrok w marszcz膮c膮 si臋 powierzchni臋 wody. Wia艂 zimny, przenikaj膮cy do szpiku ko艣ci wiatr, ale Markus prawie go nie czu艂. Stan膮艂 mu przed oczami obraz samego siebie. By艂 wyra藕ny jak odbicie w zwierciadle, tyle 偶e Markus m贸g艂 zajrze膰 g艂臋biej... do swojej duszy. Zakry艂 d艂o艅mi oczy, 艣cisn膮艂 g艂ow臋 i zad藕wi臋cza艂y mu w uszach s艂owa wypowiedziane przez jego siostr臋.

"S艂ysza艂am wszystko, co ci powiedzia艂a! S艂ysza艂am, jak odrzuci艂a twoj膮 mi艂o艣膰, jak cisn臋艂a ci j膮 w twarz. Wola艂a swego Boga ni偶 ciebie, a ty powiedzia艂e艣, 偶eby ten B贸g j膮 sobie wzi膮艂. I teraz j膮 we藕mie!"

"Nie!" - j臋kn膮艂 Markus. Mocniej 艣cisn膮艂 g艂ow臋, jakby chcia艂 zmia偶d偶y膰 cisn膮ce si臋 do niej s艂owa i obrazy.

"Powiedzia艂e艣, 偶eby ten B贸g j膮 sobie wzi膮艂!"

"O Bo偶e, nie!..." Gdyby nie on, Hadassa nadal by 偶y艂a. To przez jego w艂asne okrutne s艂owa, s艂owa pe艂ne 偶alu i gniewu, zosta艂a pos艂ana na 艣mier膰.

"Zrobi艂am to dla ciebie!" - wykrzykn臋艂a Julia w dniu, kiedy Hadassa wysz艂a na aren臋, by stawi膰 czo艂o lwom. I zobaczy艂 Juli臋, swoj膮 ukochan膮 siostr臋, jak wczepia si臋 w niego w furii i wrzeszczy.

"Powiedzia艂e艣, 偶eby ten B贸g j膮 sobie wzi膮艂!... Powiedzia艂e艣, 偶eby ten B贸g j膮 sobie wzi膮艂!... Powiedzia艂e艣..."

- Nie! - krzykn膮艂 wiatrowi. - Nigdy nie chcia艂em, by umar艂a!

"Powiedzia艂e艣, 偶eby ten B贸g j膮 sobie wzi膮艂!..."

Wiatr powia艂 mocniej i Markusowi przypomnia艂y si臋 ostatnie s艂owa, jakie skierowa艂 do Hadassy w pokoju willi nale偶膮cej do Julii.

"Niech ten tw贸j B贸g ci臋 we藕mie!"

Chcia艂 mie膰 j膮 dla siebie, a kiedy okaza艂o si臋 to niemo偶liwe, odszed艂 pe艂en gniewu i wzgardy.

I zap艂aci艂 za to.

Pad艂 na kolana i zakry艂 d艂o艅mi g艂ow臋. "Ja zas艂u偶y艂em na 艣mier膰, nie ona!"

Zapad艂a mroczna cisza i Markus poczu艂 na sobie brzemi臋 wyroku. Kl臋cza艂 nad wod膮, a偶 wiatr zamar艂 i wszystko doko艂a znieruchomia艂o. Zanurzy艂 d艂onie w piasku i uni贸s艂 twarz.

"Przyszed艂em, by Ci臋 przekl膮膰, ale to ja jestem przekl臋ty." Nie przem贸wi艂 do niego 偶aden cichy g艂os. Nigdy nie czu艂 si臋 tak samotny i pusty w 艣rodku. "Czemu mia艂by艣 mi odpowiada膰? Kim偶e jestem? Nikim."

Czu艂 brzemi臋 winy. Wiedzia艂, 偶e zas艂u偶y艂 na co艣 znacznie gorszego, bo przecie偶 mia艂 sw贸j udzia艂 w tym, co spotka艂o Hadass臋. Nie m贸g艂 ju偶 ucieka膰 i chowa膰 si臋 przed t膮 艣wiadomo艣ci膮. "Je艣li jeste艣 Bogiem, wymierz sprawiedliwo艣膰. Wymierz sprawiedliwo艣膰!" 艁agodny wiatr marszczy艂 wod臋 i ma艂e fale obmywa艂y czule brzeg. Zabrzmia艂y mu w uszach s艂owa starej kobiety i mia艂 uczucie, 偶e kto艣 powtarza mu je szeptem ponad wod膮.

"Je艣li nie znajdziesz Boga, b臋dziesz 偶y艂 daremnie."

Ujrza艂, jak czcze by艂o ca艂e jego dotychczasowe 偶ycie i dostrzeg艂 bezkresn膮 nico艣膰 rozpo艣cieraj膮c膮 si臋 przed nim. Udowodniono mu grzech. Winien zap艂aci膰 偶yciem. Bez wzgl臋du na to, jaki udzia艂 mia艂a w tym Julia, to on powinien stan膮膰 tamtego dnia na piasku. Nie Hadassa. Nie uczyni艂a niczego, by zas艂u偶y膰 na 艣mier膰. I kiedy patrzy艂 teraz wstecz, widzia艂, jak cz臋sto, na ile sposob贸w wkracza艂 na 艣cie偶k臋 z艂a. Widzia艂 te偶, 偶e zap艂at膮 za to winno by膰 偶ycie.

Czeka艂 na s膮d, ale B贸g milcza艂. Markus d藕wign膮艂 si臋 wi臋c na nogi, by sam sobie wymierzy膰 sprawiedliwo艣膰. Og艂osi艂, 偶e jest winny i wymierzy艂 kar臋... Wszed艂 do morza.

Zimna woda otuli艂a jego kostki, potem kolana, potem biodra. Rzuci艂 si臋 przed siebie i zacz膮艂 p艂yn膮膰 prosto ku g艂臋binie. Woda by艂a coraz zimniejsza. Poczu艂, 偶e dr臋twiej膮 mu ko艅czyny. By艂 wyczerpany, ale nie przesta艂 p艂yn膮膰 coraz wolniej i wolniej - oddalaj膮c si臋 od brzegu. Fala zala艂a mu twarz i napi艂 si臋 wody. Krztusi艂 si臋, walcz膮c instynktownie o 偶ycie, cho膰 tak pragn膮艂 艣mierci. Kiedy zacz膮艂 traci膰 przytomno艣膰 i zanurza膰 si臋 coraz g艂臋biej w ch艂odzie, us艂ysza艂 nagle swoje imi臋.

"Markusie!"

Rozbrzmiewa艂o ze wszystkich stron, a potem cia艂o zala艂a mu fala ciep艂a i zapanowa艂a ca艂kowita cisza.

Rozdzia艂 XXXII

Wypalanie

Markus ockn膮艂 si臋 na brzegu. Nie wiedzia艂, co si臋 z nim dzieje. Podni贸s艂 wzrok na gwiazdy. "Sen - pomy艣la艂 - to musia艂 by膰 sen." Sk膮d jednak ten b贸l w p艂ucach? Zsun膮艂 z siebie ci臋偶ar suchego p艂aszcza i usiad艂. Czu艂 lekki wiatr muskaj膮cy jego cia艂o i zimn膮 wilgo膰 oblepiaj膮cej je tuniki. Serce zacz臋艂o bi膰 mu szybciej.

Us艂ysza艂 trzask ognia.

Trz臋s膮c si臋 ze strachu, obr贸ci艂 g艂ow臋. Po drugiej stronie ogniska siedzia艂 jaki艣 m臋偶czyzna ubrany w d艂ug膮 tunik臋. By艂 zaprz膮tni臋ty pieczeniem ryby. W 艣wietle p艂omieni Markusowi wyda艂o si臋, 偶e oblicze tamtego ja艣nieje. Nigdy nie widzia艂 takiej twarzy.

- Jeste艣 Bogiem?

- Jestem s艂ug膮 Pana Najwy偶szego.

Markus poczu艂 dreszcz l臋ku.

- Jak ci臋 zowi膮?

- Nie b贸j si臋 - powiedzia艂 m臋偶czyzna g艂osem rozkazuj膮cym i zarazem koj膮cym. - Nazywam si臋 Paraklet.

- Sk膮d przybywasz?

Paraklet u艣miechn膮艂 si臋 i wydawa艂o si臋, 偶e jego twarz poja艣nia艂a jeszcze bardziej.

- Przyby艂em, 偶eby przynie艣膰 ci dobr膮 nowin臋, Markusie Lucjanusie Walerianie. B贸g wys艂ucha艂 twoj膮 modlitw臋.

Markus zacz膮艂 gwa艂townie dr偶e膰 na ca艂ym ciele. Prosi艂 Boga, by wzi膮艂 jego 偶ycie, a kiedy B贸g tego nie uczyni艂, postanowi艂 si臋 utopi膰. Czy ten obcy m臋偶czyzna przyszed艂, by zabi膰 go w imi臋 Pana? C贸偶, na to w艂a艣nie zas艂u偶y艂. S艂ysza艂 puls swego serca, czu艂, jak jego cia艂o pokrywa si臋 potem - i czeka艂.

- Wsta艅 i jedz - zaprosi艂 go Paraklet, wysuwaj膮c w jego stron臋 kij z nabit膮 na艅 ryb膮.

Markus podni贸s艂 si臋 powoli i pochyli艂 nad ogniem, zsuwaj膮c ostro偶nie ryb臋 z kija. Usiad艂 i oderwa艂 k臋s mi臋sa. By艂o smakowite, roztapia艂o si臋 w ustach. Dopiero teraz u艣wiadomi艂 sobie, jak bardzo jest g艂odny. Paraklet poda艂 mu chleb i wino. Markus jad艂, a偶 zaspokoi艂 g艂贸d. Zdaje si臋, 偶e B贸g chce, by umar艂 z pe艂nym 偶o艂膮dkiem.

Intensywno艣膰 spojrzenia Parakleta pali艂a mu serce.

- Wielu modli艂o si臋 za ciebie i ich modlitwy zosta艂y wys艂uchane, musisz jednak prosi膰, aby ci to dano.

Markusa ogarn臋艂a trwoga.

- Jakie偶 mam prawo prosi膰 o cokolwiek? - Wiedzia艂, czego pragnie najbardziej, ale to w艂a艣nie by艂o niemo偶liwe. - Czy mog臋 uzyska膰 wybaczenie od kogo艣, na kogo sprowadzi艂em 艣mier膰?

- W Chrystusie wszystko jest mo偶liwe.

Markus potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i zamkn膮艂 oczy. Pomy艣la艂 o Hadassie. Oczyma duszy widzia艂 j膮 id膮c膮 po piasku z otwartymi ramionami - u艣miechni臋t膮, 艣piewaj膮c膮. Kt贸偶, je艣li nie B贸g, m贸g艂 obdarzy膰 j膮 wtedy takim spokojem? Kt贸偶, je艣li nie B贸g, m贸g艂 da膰 jej wiar臋, kt贸rej potrzebowa艂a? Wiara. Sk膮d si臋 ona bierze?

- Pro艣, a b臋dzie ci dane.

Markus spojrza艂 na m臋偶czyzn臋. On, Markus, na nic nie zas艂uguje. Zacisn膮艂 z臋by. Czy ma te偶 wznie艣膰 g艂os do Boga, by go uratowa艂, skoro przecie偶 przekl膮艂 Go wielokro膰? Czy mo偶e b艂aga膰 o lito艣膰, skoro sam nie okaza艂 lito艣ci?

- B贸g da艂 Syna swego jednorodzonego, aby ka偶dy, kto w Niego wierzy, nie zgin膮艂, ale mia艂 偶ycie wieczne.

- Moim miejscem jest otch艂a艅 gorej膮ca, nie za艣 niebo - powiedzia艂 chrapliwym g艂osem Markus. - Przeze mnie Hadassa utraci艂a 偶ycie.

- I zyska艂a je. B贸g nadal trzyma je na swojej d艂oni. Zaprawd臋 powiadam ci, Markusie Walerianie, 偶e ni 艣mier膰, ni 偶ycie, ni ksi膮偶臋ta, ni rzeczy obecne, ni przysz艂e, ni moce, ni wysoko艣ci, ni g艂臋biny, ni 偶adna rzecz stworzona nie mog膮 oddzieli膰 Hadassy od mi艂o艣ci Boga, kt贸ra jest w Jezusie Chrystusie, naszym Panu. Markusa zala艂o poczucie ulgi i wdzi臋czno艣ci.

M臋偶czyzna wsta艂 i podszed艂 do niego.

- Uwierz w Dobr膮 Nowin臋. Uwierz w Tego, kt贸ry mnie przys艂a艂, kt贸ry umar艂, powsta艂 z martwych, tak jak ja ciebie podnios艂em z martwych, wy艂awiaj膮c z morza. Prosi艂e艣, by B贸g wzi膮艂 twoje 偶ycie i On to uczyni艂.

Po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu Markusa i ten dotyk sprawi艂, 偶e serce Rzymianina roztopi艂o si臋. Z oczu pop艂yn臋艂y mu 艂zy, jakby p臋k艂 stary wrz贸d, kt贸ry przez ca艂e 偶ycie dawa艂 mu si臋 we znaki. Run膮艂 twarz膮 w piasek i 艂ka艂.

- Id藕 do Kafarnaum - rzek艂 Paraklet. - Przy bramie zobaczysz m臋偶czyzn臋. Powiedz mu wszystko, co zdarzy艂o ci si臋 tej nocy. Markus wsta艂 po d艂u偶szej chwili i zobaczy艂, 偶e jest sam na brzegu. Czy偶by wszystko by艂o tylko snem? Rozejrza艂 si臋 i zobaczy艂 na piasku przed sob膮 w臋gle ogniska i rybie o艣ci.

W艂osy zje偶y艂y mu si臋 na karku i po ca艂ym ciele rozla艂o si臋 ciep艂o.

Pobieg艂 do Betsaidy-Julii.

- Szukam Parakleta! - wykrzykn膮艂, z trudem 艂api膮c powietrze w p艂uca. - Czy wiesz, gdzie go mog臋 znale藕膰?

- Nie znam nikogo o tym imieniu - pada艂a niezmiennie odpowied藕. Nikt te偶 nie widzia艂 m臋偶czyzny, kt贸ry odpowiada艂by opisowi podanemu przez Markusa. A przecie偶 kto艣 musia艂 o takim m臋偶czy藕nie s艂ysze膰.

- Mo偶e widzia艂e艣 anio艂a - zadrwi艂 jaki艣 m臋偶czyzna.

- Prze艣pij si臋, bo za du偶o wina wypi艂e艣! - 艣miali si臋 inni.

Markus ruszy艂 drog膮 do Kafarnaum i prawie ju偶 艣wita艂o, kiedy tam dotar艂. Zobaczy艂 m臋偶czyzn臋 siedz膮cego przy bramie. Ludzie mijali go, on za艣 mia艂 wzrok utkwiony w drog臋. Czy o nim to m贸wi艂 Paraklet? Markus przybli偶y艂 si臋 i spojrzenie m臋偶czyzny spocz臋艂o na jego twarzy. Markus odepchn膮艂 my艣l, 偶e robi co艣 g艂upiego i zgodnie z tym, co poleci艂 mu Paraklet, opowiedzia艂 o wydarzeniach ubieg艂ej nocy.

- Na koniec poleci艂, bym poszed艂 do Kafarnaum i opowiedzia艂 wszystko m臋偶czy藕nie siedz膮cemu przy bramie. To uczyni艂em.

Oczekiwa艂, 偶e m臋偶czyzna wy艣mieje go jak pijaka. Ale twarz tamtego rozja艣ni艂 u艣miech. - Bogu niechaj b臋dzie chwa艂a! Nazywam si臋 Korneliusz. Powiedziano mi we 艣nie, 偶e spotkam w tym miejscu Rzymianina o imieniu Markus. Czy ty nim jeste艣?

- Nazywam si臋 Markus - odpar艂 chrapliwym g艂osem i zaraz doda艂 oschle: - Czy powiedziano ci, co masz ze mn膮 uczyni膰?

M臋偶czyzna roze艣mia艂 si臋.

- O tak! Chod藕 ze mn膮!

Poprowadzi艂 go nad morze. Zbity z tropu Markus wszed艂 za nim do wody. Korneliusz obr贸ci艂 si臋 i po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu.

- Czy wierzysz, 偶e Jezus jest Chrystusem, Synem Boga 呕ywego?

Markus poczu艂 dreszcz strachu. To, co stanie si臋 teraz, na zawsze odmieni jego 偶ycie. Zacisn膮艂 z臋by i pi臋艣ci. Nadal zmaga艂 si臋 z samym sob膮. Czy wierzy? Czy naprawd臋 wierzy? Pe艂en wewn臋trznego napi臋cia, niepewny siebie, wiedzia艂, 偶e musi podj膮膰 艣wiadom膮 decyzj臋.

- Wierz臋. Wybacz mi moj膮 niewiar臋.

M臋偶czyzna mocniej 艣cisn膮艂 go za rami臋 i zmusi艂 do zanurzenia si臋 w wodzie.

- Chrzcz臋 ci臋 w imi臋 Ojca i Syna, i Ducha 艢wi臋tego.

Markusa otuli艂a zimna woda, ale zaraz podniesiono go i poczu艂 ciep艂o promieni s艂onecznych. Sta艂, mocno wpieraj膮c si臋 stopami w piach, zdumiony rado艣ci膮, jak膮 w tej chwili odczuwa艂.

By艂o to nag艂e. Niewyt艂umaczalne. Rado艣膰 bez skazy.

I nie by艂 to bynajmniej sen. I nie by艂o snem to, co wydarzy艂o si臋 w ci膮gu nocy i co powiedzia艂 mu obcy m臋偶czyzna o imieniu Paraklet. Teraz, kiedy postanowi艂 uwierzy膰, 偶e Jezus jest Chrystusem, Synem Boga 呕ywego, czu艂 si臋 oczyszczony. W jego 偶y艂ach p艂yn臋艂a krew nowego 偶ycia, nowej drogi.

Nape艂ni艂 p艂uca rze艣kim powietrzem i poczu艂 si臋 wolny. Roze艣mia艂 si臋 i wzni贸s艂 spojrzenie ku niebu. Serce mia艂 przepe艂nione wdzi臋czno艣ci膮. P艂aka艂. Czy to naprawd臋 jest tak zadziwiaj膮co proste? Oto wierz臋!

Skierowa艂 pe艂ne zapa艂u spojrzenie na Korneliusza.

- Co mam teraz czyni膰?

- Musisz wr贸ci膰 do Efezu.

Te s艂owa by艂y jak cios pi臋艣ci膮.

- Co rzek艂e艣?

- Musisz wr贸ci膰 do Efezu - powt贸rzy艂 Korneliusz, marszcz膮c lekko brwi.

Markus sta艂 bez ruchu, ociekaj膮c wod膮, czuj膮c si臋, jakby wydzierano mu serce. Patrzy艂 na Korneliusza, cz艂owieka, kt贸rego nie zna艂, i 偶a艂owa艂, 偶e zada艂 to pytanie.

- Dlaczego to powiedzia艂e艣? - spyta艂, rozgoryczony tym, 偶e tak szybko zosta艂 odarty z rado艣ci.

- Te s艂owa mi przekazano. "Powiedz Markusowi, by wr贸ci艂 do Efezu."

- Korneliusz po艂o偶y艂 d艂o艅 na przedramieniu Markusa. - Czy wiesz, czego B贸g pragnie od ciebie w Efezie?

O tak, wiedzia艂. W tym rozkazie by艂a budz膮ca zgroz臋 pe艂nia i by艂o mi艂osierdzie, kt贸re poruszy艂o jego serce. Jednak umys艂 si臋 buntowa艂.

- Wiem - rzek艂 pos臋pnym g艂osem.

B贸g chcia艂, 偶eby przebaczy艂 swej siostrze.

Rozdzia艂 XXXIII

Opowiedz mi jeszcze tak膮 histori臋 jak wczoraj - prosi艂a Julia, kiedy Azar pomaga艂a jej doj艣膰 do 艂o偶a ustawionego na balkonie. - Co艣 podniecaj膮cego i poetycznego.

Hadassa poczu艂a, 偶e serce w niej zamiera. W ci膮gu ostatnich tygodni opowiedzia艂a Julii wiele historii, kt贸re s艂ysza艂a jako dziecko. Mia艂y one ukaza膰 przymioty Bo偶ej mi艂o艣ci i Bo偶ego zmi艂owania, lecz Julia widzia艂a w nich tylko rozrywk臋. Nie poruszy艂y jej serca. Czy ju偶 na zawsze pozostanie taka - spragniona zapomnienia o b贸lu i chorobie, 艣lepa na prawd臋 偶ycia? Chce czego艣 podniecaj膮cego. Poetycznego. Hadassa pragn臋艂a ni膮 wstrz膮sn膮膰, opowiedzie膰 o szeolu i szatanie, o tym, 偶e Jezus przyjdzie powt贸rnie i b臋dzie s膮dzi艂 ten 艣wiat, b臋dzie s膮dzi艂 Juli臋. Czy Julia chce by膰 rzucona na wieczno艣膰 w gorej膮c膮 otch艂a艅? Czy jest tak 艣lepa na s艂owa prawdy g艂oszonej o brzasku ka偶dego dnia? Chrystus powsta艂 z martwych! Chrystus jest Panem! Chrystus jest w艂adc膮! Chrystus jest s臋dzi膮!

- Czemu tak milczysz? - spyta艂a Julia.

"Skoro jeste艣 w艂adc膮, Panie, czemu ponios艂am kl臋sk臋?"

- Opowiedz mi jak膮艣 histori臋, Azar.

Hadassa odetchn臋艂a powoli, staraj膮c si臋 st艂umi膰 rozdra偶nienie. Julia jest tak samo wymagaj膮ca jak zawsze. Hadassa zebra艂a si艂y i pomog艂a Julii po艂o偶y膰 si臋. Okry艂a j膮 pledem i poku艣tyka艂a do drugiego 艂o偶a. Usiad艂a ostro偶nie, czuj膮c b贸l przeszywaj膮cy chor膮 nog臋. Wyci膮gn臋艂a t臋 nog臋 i rozciera艂a j膮, czuj膮c na sobie wyczekuj膮ce spojrzenie Julii. Szuka艂a w my艣lach historii, kt贸ra zadowoli艂aby jej pani膮.

- Zdarzy艂o si臋 to w dniach, kiedy Izraelem rz膮dzili s臋dziowie i w kraju panowa艂 g艂贸d. Pewien cz艂owiek z Betlejem w Judzie przyby艂 do krainy Moab z 偶on膮 i dwoma synami...

Julia odchyli艂a si臋 do ty艂u, zamkn臋艂a oczy i s艂ucha艂a zgrzytliwego g艂osu swojej towarzyszki. Mia艂a wra偶enie, 偶e zna ju偶 t臋 histori臋, ale to jej nie przeszkadza艂o. I tak nie pami臋ta艂a szczeg贸艂贸w ani poszczeg贸lnych wydarze艅, wi臋c historia zabawi j膮 przez chwil臋.

- Synowie wzi臋li sobie za 偶ony Moabitki. Jedna nosi艂a imi臋 Orpa, druga Rut.

Poruszona wspomnieniem Julia otworzy艂a oczy.

- To opowie艣膰 o tym, 偶e jej m膮偶 umiera i ona wraca z te艣ciow膮 do Judy i poznaje rolnika?

Hadassa zamilk艂a. Zacisn臋艂a d艂onie splecione na podo艂ku, staraj膮c si臋 zapanowa膰 nad gniewem.

- Tak, pani.

- Znam j膮. - Julia odetchn臋艂a z pewnym trudem. - Ale m贸w. Tylko niech m臋偶czyzna, kt贸rego pozna艂a, b臋dzie 偶o艂nierzem i niech uczestniczy w bitwach.

Poniewa偶 Azar milcza艂a, Julia obr贸ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na ni膮 niepewnie. Jest taka spokojna. Przez te wszystkie zas艂ony nie wida膰 twarzy i nie spos贸b odgadn膮膰 my艣li. Zbija艂o to Juli臋 z tropu. Czy偶by j膮 obrazi艂a?

- No dobrze - rzuci艂a pob艂a偶liwie. - Opowiedz, co chcesz.

Jednak Hadassa nie mia艂a ju偶 najmniejszej ochoty na opowie艣ci! Zamkn臋艂a oczy i oddycha艂a powoli, czuj膮c narastaj膮cy gniew. By艂 jak najbardziej usprawiedliwiony. Otworzy艂a oczy i zobaczy艂a, 偶e Julia nadal si臋 w ni膮 wpatruje.

- Jeste艣 na mnie rozgniewana?

M贸wi艂a g艂osem dziecka, kt贸re wie, 偶e jego zachowanie nie spodoba艂o si臋 matce. Hadassa ju偶 chcia艂a zapewni膰, 偶e wcale si臋 nie gniewa, ale nagle zmieni艂a zamiar.

- Tak, jestem rozgniewana.

Nie wiedzia艂a, do czego to potwierdzenie doprowadzi, ale wcale nie 偶a艂owa艂a swoich s艂贸w.

Julia zamruga艂a.

- Dlaczego? Dlatego 偶e ju偶 s艂ysza艂am t臋 histori臋? Wcale nie powiedzia艂am, 偶e mi si臋 nie podoba. Jest na sw贸j spos贸b zabawna. Prosi艂am tylko, 偶eby艣 zmieni艂a par臋 szczeg贸艂贸w, bo wtedy b臋dzie zabawniejsza. - Obr贸ci艂a twarz i doda艂a rozkapryszonym g艂osem: - Ale je艣li nie chcesz, mo偶esz niczego nie zmienia膰.

- By膰 mo偶e s艂ysza艂a艣 ju偶 t臋 opowie艣膰, ale nic z niej nie zrozumia艂a艣.

Julia znowu obr贸ci艂a si臋 gwa艂townie. W jej oczach rozpali艂 si臋 nagle p艂omie艅 gniewu.

- Zrozumia艂am! Nie jestem g艂upia! Sama potrafi臋 opowiedzie膰 ci wszystko. Matka nazywa艂a si臋 Noemi, a potem przyj臋艂a imi臋 Mara. By艂a rozgoryczona po stracie m臋偶a i dw贸ch syn贸w. Czy nie tak? A rolnik nazywa艂 si臋 Booz. Moim zdaniem to 艣mieszne imi臋. Bo-oz. Czemu nie mia艂by nazywa膰 si臋 jako艣 bardziej bohatersko? Cho膰by Apollon? Przynajmniej wiedzia艂abym, 偶e jest pi臋kny! A Rut by艂a znakomit膮 synow膮, dzieln膮 kobiet膮. 艁adna mi dzielna kobieta! By艂a popychad艂em i robi艂a wszystko, co jej kaza艂a te艣ciowa. Rut, zbierz k艂osy. Rut, 艣pij u jego st贸p. Po艣lub Booza, nie zwa偶aj膮c na to, 偶e jest stary.

Odwr贸ci艂a g艂ow臋.

- Ta biedna dziewczyna nie mia艂a nigdy w艂asnego zdania - dorzuci艂a z pogard膮.

- Przeciwnie, Rut mia艂a swoje zdanie. Mia艂a siln膮 wol臋 i serce, a jedno i drugie odda艂a Bogu, kt贸ry jej pob艂ogos艂awi艂.

- To ty tak uwa偶asz.

- Dzi臋ki rolnikowi, kt贸rego po艣lubi艂a, zosta艂a prababk膮 kr贸la Dawida. Nawet Rzym wiedzia艂 o kr贸lu Dawidzie - odpar艂a Hadassa.

Julia zwr贸ci艂a zn贸w ku niej g艂ow臋, tym razem wykrzywiaj膮c usta w zimnym u艣miechu.

- Czy偶bym us艂ysza艂a w twym g艂osie dum臋, Azar? A mo偶e tak偶e pogard臋?

Hadassa poczu艂a, 偶e fala gor膮ca uderza jej do g艂owy. Spojrza艂a na zadowolon膮 z siebie Juli臋 i zawstydzi艂a si臋. Okaza艂a dum臋. Wzgardliwe s艂owa Julii sprawi艂y, 偶e jej serce rozgorza艂o dum膮.

- Izrael mia艂 jednego kr贸la Dawida - zgodzi艂a si臋 wynio艣le Julia - ale Rzym mia艂 wielkiego Juliusza, Cezara Augusta, Wespazjana, Tytusa. I czy ten ostatni nie obr贸ci艂 Jerozolimy w kup臋 gruz贸w?

Hadassa a偶 za dobrze pami臋ta艂a o Tytusie.

- Tak, pani, uczyni艂 to.

Kiedy wypowiedzia艂a te s艂owa, z oczu Julii znikn膮艂 ch艂贸d.

Zmarszczy艂a na chwil臋 brwi, jej rysy z艂agodnia艂y.

- By艂a艣 tam, kiedy to si臋 sta艂o.

- By艂am.

Julia przygryz艂a wargi i odwr贸ci艂a wzrok.

- Wybacz, 偶e ci o tym przypomnia艂am. Czasem m贸wi臋 rzeczy, kt贸rych wcale nie my艣l臋.

By艂y to s艂owa tak nieoczekiwane, 偶e Hadassa poczu艂a si臋 zmieszana. Czy naprawd臋 Julia jest taka arogancka i pe艂na wzgardy dla innych? Mo偶e przeciwnie, potrafi zrozumie膰 innych? Czy偶by szorstkie s艂owa s艂u偶y艂y ukryciu g艂臋bokiej wra偶liwo艣ci?

"Pom贸偶 mi, Panie. Kocha艂am j膮 niegdy艣 jak siostr臋. Teraz budzi we mnie tak膮 niech臋膰, 偶e trudno mi przebywa膰 z ni膮 w jednym pokoju. Siedz臋, wys艂uchuj膮c jej bezustannych skarg i 偶膮da艅, i pragn臋 rzuci膰 jej w twarz cierpienia, jakie mi zgotowa艂a. Pom贸偶 mi, Ojcze, abym patrzy艂a na ni膮 Twoimi oczami."

Modlitwa przynios艂a jej ukojenie. Julia jest 艣lepa i g艂ucha na prawd臋. Niczego nie wie. Czy mo偶na wyrzuca膰 艣lepej, 偶e nie widzi? Czy mo偶na z艂o艣ci膰 si臋 na g艂uch膮, 偶e nie s艂yszy? Julia jest zagubion膮 owieczk膮, kt贸ra zjada truj膮ce ro艣liny i b艂膮ka si臋 w艣r贸d wrzos贸w. 艢ciga艂y j膮 wilki i wesz艂a do bystrego potoku. Porwa艂 j膮 nurt. Jak wszyscy ludzie od chwili przyj艣cia na 艣wiat pragn臋艂a tego, czego nie mia艂a i rozpaczliwie pr贸bowa艂a wype艂ni膰 wewn臋trzn膮 pustk臋. Uwierzy艂a w k艂amstwa Kalaby, uleg艂a mrocznym nami臋tno艣ciom Kajusza, pozwoli艂a, by odra偶aj膮ce praktyki Prymusa zwarzy艂y jej sumienie i zakocha艂a si臋 w Atretesie, cz艂owieku o sercu pe艂nym przemocy i nienawi艣ci. C贸偶 wi臋c dziwnego, 偶e grzech przyt艂acza j膮 do ziemi, 偶e j膮 zabija?

Hadass臋 ogarn臋艂o wsp贸艂czucie. Poczu艂a ciep艂o przep艂ywaj膮ce fal膮 przez ca艂e cia艂o, nawet b贸l w nodze zel偶a艂.

- Chcia艂am opowiedzie膰 ci o Rut, kt贸ra by艂a c贸rk膮 z kazirodczego rodu, oddaj膮cego si臋 praktykom poga艅skim. A jednak Rut zwr贸ci艂a serce ku Bogu. Porzuci艂a sw贸j kraj i rodzin臋 i posz艂a za te艣ciow膮. Powiedzia艂a: "Tw贸j B贸g b臋dzie moim Bogiem". Jej wiara sprawi艂a, 偶e B贸g pob艂ogos艂awi艂 jej, i to nie tylko za 偶ycia, ale r贸wnie偶 w potomkach. Poprzez ni膮 na nas wszystkich sp艂ywa to b艂ogos艂awie艅stwo.

Julia roze艣mia艂a si臋.

- Jak偶e mo偶emy by膰 b艂ogos艂awieni przez 呕yd贸wk臋, kt贸ra umar艂a wiele stuleci temu?

- Rut jest wymieniona w艣r贸d przodk贸w Jezusa z Nazaretu, Zbawiciela.

Na d藕wi臋k tego imienia twarz Julii st臋偶a艂a.

- Wiem, 偶e wed艂ug ciebie jest On Bogiem, czy jednak musi by膰 Nim tak偶e dla mnie?

Hadass臋 ogarn膮艂 smutek, kiedy ujrza艂a up贸r maluj膮cy si臋 na twarzy Julii.

- Nie. B臋dziesz wierzy艂a w to, w co sama zechcesz.

Julia podci膮gn臋艂a wy偶ej pled i otuli艂a si臋 nim ciasno.

- Je偶eli Jezus jest Bogiem, ten B贸g nie ma 偶adnej mocy. - Zacisn臋艂a d艂onie na okryciu. - Zna艂am kiedy艣 kogo艣, kto wierzy艂 w Niego, ale nic dobrego z tego nie wynik艂o.

Hadassa zamkn臋艂a oczy i zwiesi艂a g艂ow臋, gdy偶 wiedzia艂a, 偶e Julia m贸wi o niej. W g艂osie Julii nie by艂o ani 艣ladu 偶alu i Hadassa zacz臋艂a si臋 zastanawia膰, czy Aleksander nie mia艂 jednak racji. Pobyt tutaj oznacza niebezpiecze艅stwo. Mo偶e przysz艂a tu nie na wezwanie Pana, ale kieruj膮c si臋 dum膮. Szatan jest zr臋cznym uwodzicielem. Pragn臋艂a teraz wsta膰 i odej艣膰, zamkn膮膰 za sob膮 drzwi i zapomnie膰 o Julii Walerian. Pragn臋艂a zostawi膰 pe艂n膮 pychy m艂od膮 kobiet臋 jej losowi. Kiedy艣 przyjdzie dzie艅, 偶e wszystkie kolana si臋 ugn膮 i wszystkie j臋zyki b臋d膮 g艂osi膰, 偶e Jezus Chrystus jest Panem. I wtedy tak偶e Julia uwierzy.

"Czemu przywiod艂e艣 mnie tutaj, Panie, do tej kobiety o kamiennym sercu?"

A jednak to w艂a艣nie Pan j膮 tu przywi贸d艂. Chcia艂a temu zaprzeczy膰, lecz nie mog艂a. 艢wiadomo艣膰, 偶e otrzyma艂a zadanie, kt贸re musi wykona膰, by艂a zbyt silna, zbyt przemo偶na. Lecz ona, Hadassa, jest s艂aba i chwiejna.

"Utwierd藕 mnie, Panie. Utwierd藕 mnie w tym, co wobec mnie zamierzy艂e艣. Nie wiem, jak post臋powa膰 z Juli膮."

Unios艂a g艂ow臋 i zobaczy艂a, 偶e Julia patrzy na niebo i prze艂yka 艂zy.

- Co si臋 sta艂o, pani?

- Nic.

- Czy co艣 ci臋 boli?

- Tak - odpar艂a, zaciskaj膮c powieki. Boli j膮 tak, 偶e nawet uzdrowicielka, kt贸ra ca艂e 偶ycie sp臋dzi艂a w艣r贸d cierpi膮cych, nie jest w stanie sobie tego wyobrazi膰.

Hadassa wsta艂a.

- Przygotuj臋 wywar z mandragory.

Julia ws艂uchiwa艂a si臋, jak Azar idzie, pow艂贸cz膮c lekko nog膮 i stukaj膮c lask膮. Zamkn臋艂a oczy, staraj膮c si臋 wstrzyma膰 艂zy. Azar tak 偶ywo przypomina艂a jej kogo艣 innego. W艂a艣nie wspomnienia o tamtej, o Hadassie, n臋ka艂y j膮 w tej chwili, wiedzia艂a jednak, 偶e nie mo偶e wyjawi膰 Azar tego, co zrobi艂a. Gor膮co pragn臋艂a zrzuci膰 ci臋偶ar z serca, lecz nie 艣mia艂a. Nie zmieni si臋 tego, co by艂o. Nie warto te偶 patrze膰 w przysz艂o艣膰. Nawet tera藕niejszo艣膰 jest coraz trudniejsza do zniesienia. Azar jest wszystkim, co ma. Azar, chrze艣cijanka.

"Hadasso! Och, Hadasso! Co ja uczyni艂am?"

Julia postanowi艂a, 偶e nigdy nie powie Azar, co uczyni艂a ze swoj膮 niewolnic膮, kt贸ra nie zrobi艂a jej nigdy nic z艂ego, kt贸ra j膮 kocha艂a. Lepiej umrze膰 w poczuciu winy ni偶 umrze膰 samotnie. Wr贸ci艂a Azar z mandragor膮. Julia pi艂a chciwie - z艂akniona ukojenia, pe艂na nadziei, 偶e znajdzie je dzi臋ki zapomnieniu, jakie daje narkotyk.

Rozdzia艂 XXXIV

P贸ki Julia spa艂a, Hadassa siedzia艂a w perystylu, otwieraj膮c serce przed Bogiem. Nie spodziewa艂a si臋, 偶e po powrocie do willi poczuje taki zam臋t w duszy. Przygl膮da艂a si臋 ostro偶nie ka偶dej my艣li, jaka pojawia艂a si臋 w jej g艂owie. Czy jest prawdziwa? Prawa? Czysta i pe艂na 艂agodno艣ci? Czy cenna? Zbyt wiele nie spe艂nia艂o tych wymaga艅, odrzuca艂a je wi臋c precz. Lecz mroczne my艣li nadal t艂oczy艂y si臋 jej do g艂owy. O ile偶 艂atwiej jest w samotno艣ci skupi膰 my艣li na Panu. Kiedy piel臋gnowa艂a Juli臋, mia艂a uczucie, 偶e jej zbroja staje si臋 zbyt w膮t艂a.

Zmaga艂a si臋 z my艣lami o przesz艂o艣ci i z tym, co czu艂a teraz, zwracaj膮c umys艂 ku chwaleniu Pana. Przebiega艂a w my艣lach 偶ycie ludzi, z kt贸rymi zetkn臋艂a si臋 w ci膮gu dw贸ch ubieg艂ych lat. Dzi臋kowa艂a Bogu za ocalenie 偶ycia Antonii i jej syna, za Seweryn臋 i Betusa, za dziesi膮tki innych. Modli艂a si臋 za Feb臋 i Juliusza. Modli艂a si臋 te偶 za Markusa, wreszcie tak偶e za Aleksandra. Nie spodziewa艂a si臋, 偶e tak bardzo b臋dzie za nim t臋skni膰. Drzwi wej艣ciowe otworzy艂y si臋. Koniec spokoju. Kiedy zobaczy艂a Prometeusza, poczu艂a prawie ulg臋 i lekko艣膰 w duszy. Cz臋sto siada艂a z nim w perystylu i rozmawiali o Panu. Nie ujawni艂a, kim jest, ale i tak ich dawna przyja藕艅 od偶y艂a, a nawet nabra艂a jeszcze 偶ywszych odcieni. Nie widzia艂a ju偶 w nim ma艂ego niewolnika, lecz wolnego m艂odzie艅ca.

Patrzy艂a, jak Prometeusz przemierza sie艅 i wchodzi do perystylu. Wyraz jego twarzy nakazywa艂 jej milczenie. Prometeusz by艂 bardzo przygn臋biony. Podszed艂 do fontanny, nie widz膮c siedz膮cej w ny偶y Hadassy. Pochyli艂 si臋 i opar艂 r臋ce na marmurowej kraw臋dzi. Zakl膮艂. Nachyli艂 si臋 jeszcze g艂臋biej, chlusn膮艂 wod膮 w twarz, ochlapa艂 ni膮 kark. Znowu zakl膮艂. Umy艂 r臋ce i tar艂 twarz, ale Hadassa mia艂a wra偶enie, 偶e nie przynosi to mu ulgi. Dr偶a艂 na ca艂ym ciele.

- Prometeuszu?

Drgn膮艂 zaskoczony. Zobaczy艂a, 偶e twarz oblewa mu rumieniec. Uni贸s艂 g艂ow臋, ale skuli艂 jednocze艣nie ramiona. Wygl膮da艂 jak zbity pies. Nie 艣mia艂 spojrze膰 jej w oczy.

- Czemu jeste艣 przygn臋biony?

Obr贸ci艂 g艂ow臋 w jej stron臋. W oczach mia艂 smutek.

- Nie wiedzia艂em, 偶e tu jeste艣, dostojna Azar.

- Wybacz, 偶e ci臋 przestraszy艂am.

Umkn膮艂 spojrzeniem.

- Jak si臋 czuje dostojna Julia?

- 艢pi. Cierpia艂a, da艂am jej wi臋c wywar z mandragory. - Sta艂o si臋 co艣 okropnego i Hadassa mia艂a nadziej臋, 偶e Prometeusz zechce zrzuci膰 ci臋偶ar z serca. - Usi膮d藕, prosz臋. Wygl膮dasz na zm臋czonego.

Prometeusz podszed艂 niech臋tnie do ny偶y i usiad艂 naprzeciwko Hadassy. Spojrza艂 na jej r臋ce splecione lu藕no na podo艂ku.

- Modlisz si臋?

- Tak.

Zacz膮艂 mu drga膰 mi臋sie艅 w twarzy.

- Ja te偶 si臋 modl臋. Nieustannie. Na nic si臋 to jednak zdaje.

- Co si臋 zdarzy艂o, Prometeuszu?

Pochyli艂 si臋 i przesun膮艂 rozczapierzonymi palcami po w艂osach. I nagle zacz膮艂 p艂aka膰. Ca艂ym jego cia艂em wstrz膮sa艂 gwa艂towny szloch.

Hadassa po艂o偶y艂a mu d艂onie na g艂owie.

- Co si臋 sta艂o? Jak mog臋 ci pom贸c? - spyta艂a wstrz膮艣ni臋ta t膮 rozpacz膮, te偶 bliska 艂ez.

- My艣la艂em, 偶e z tym koniec - 艂ka艂. - Przyszed艂em do Pana, my艣l膮c, 偶e obmyje mnie i b臋d臋 bia艂y jak 艣nieg, 偶e wybaczy mi moje grzechy.

- Wybaczy艂.

Prometeusz podni贸s艂 g艂ow臋. 艁zy sp艂ywa艂y mu po policzkach, ale oczy rzuca艂y gniewne b艂yskawice.

- Czemu wi臋c wszystko powtarza si臋 raz po raz?

- Co masz na my艣li?

Znowu ukry艂 twarz w d艂oniach.

- Nie pojmiesz tego.

- Pojmuj臋 jednak twoje zniech臋cenie. Ja te偶 je czuj臋.

Spojrza艂 na ni膮 ze zdziwieniem.

- Ty? Ty jeste艣 taka mocna w Panu.

- Mocna? - Odchyli艂a si臋 do ty艂u i westchn臋艂a. - Jestem najs艂absz膮 z kobiet, Prometeuszu. Czasem nie wiem, co robi臋 w tym domu i czego chce ode mnie Pan. I czy ja chc臋 tego, co On. Przy Aleksandrze 偶ycie by艂o znacznie 艂atwiejsze.

- Nie艂atwo 偶y膰 u boku dostojnej Julii.

- 呕ycie u jej boku jest nie do zniesienia.

U艣miechn膮艂 si臋 do niej z b贸lem i zrozumieniem, ale zaraz zmarszczy艂 brwi, przypomnia艂y mu si臋 bowiem w艂asne troski. Powoli wypu艣ci艂 powietrze z p艂uc. Zacisn膮艂 d艂onie mi臋dzy kolanami i wbi艂 wzrok w posadzk臋.

- Tak samo jak u Niego. My艣l臋, 偶e niekt贸rzy z nas nigdy nie zas艂u偶膮 na zbawienie.

- Ty jeste艣 zbawiony, Prometeuszu.

Roze艣mia艂 si臋 pos臋pnie.

- Tak my艣la艂em. - Spojrza艂 na ni膮 wilgotnymi od 艂ez, udr臋czonymi oczami. - Teraz straci艂em pewno艣膰.

- Czemu to m贸wisz?

- Bo spotka艂em dzisiaj kogo艣 znajomego, kto mi to u艣wiadomi艂. Odbyli艣my d艂ug膮 rozmow臋. M贸wi艂em mu o Panu. S艂ucha艂 mnie uwa偶nie i by艂em bardzo szcz臋艣liwy. My艣la艂em, 偶e przyjmie Chrystusa. - Znowu roze艣mia艂 si臋 pos臋pnie i prze艂kn膮艂 艣lin臋. - Potem mnie dotkn膮艂 i wiedzia艂em, 偶e wcale nie chce Pana.

Hadassa nie zrozumia艂a.

- Czego wi臋c chcia艂?

- Mnie. - Jego kark, a potem twarz obla艂 rumieniec. Nie by艂 w stanie spojrze膰 jej w oczy. - Wr贸ci艂o wszystko - powiedzia艂 z przygn臋bieniem. - Wszystko, o czym tak bardzo stara艂em si臋 zapomnie膰. - Spojrza艂 w stron臋 korytarza, omi贸t艂 wzrokiem 艂uk nad wej艣ciem i schody. - Przypomnia艂em sobie Prymusa.

Hadassa dostrzeg艂a g艂臋boki smutek w jego g艂osie i zamy艣li艂a si臋.

Prometeusz z pewno艣ci膮 nie t臋skni za Prymusem.

Uni贸s艂 g艂ow臋. Mia艂 zm臋czon膮, nieszcz臋艣liw膮 twarz.

- By艂em niewolnikiem pana, kt贸ry mia艂 kramik pod amfiteatrem. Pewnie nie wiesz, co to znaczy.

- Wiem.

Zaczerwieni艂 si臋.

- Je艣li wi臋c powiem ci, gdzie zobaczy艂 mnie po raz pierwszy Prymus, zrozumiesz, kim by艂em. - Odwr贸ci艂 wzrok i przez d艂u偶sz膮 chwil臋 milcza艂. Kiedy znowu zacz膮艂 m贸wi膰, z jego ust pop艂yn臋艂y s艂owa urywane i ogo艂ocone z uczu膰. - Kupi艂 mnie. Sprowadzi艂 do tego domu.

- Prometeuszu...

- Nic nie m贸w - ci膮gn膮艂 udr臋czonym g艂osem. - Pojmujesz, 偶e by艂em katamit膮. Nie pojmujesz jednak, co czu艂em.

Splot艂a palce i zacz臋艂a si臋 modli膰 o m膮dro艣膰 od Boga, wiedzia艂a bowiem, 偶e Prometeusz postanowi艂 wyjawi膰 jej wszystko, a nie by艂a przygotowana, nie potrafi艂a znale藕膰 w艂a艣ciwych s艂贸w.

- Prymus kocha艂 mnie. - Jego oczy znowu nape艂ni艂y si臋 艂zami. - Czasem ja tak偶e kocha艂em jego. A w ka偶dym razie czu艂em co艣 bliskiego mi艂o艣ci. - Pochyli艂 si臋 i spu艣ci艂 g艂ow臋 tak, 偶e nie widzia艂a jego twarzy. - M贸j pierwszy pan by艂 okrutny, Prymus za艣 艂agodny. Traktowa艂 mnie dobrze. To wszystko jest takie popl膮tane. - M贸wi艂 teraz cicho, prawie szeptem. - Zaopiekowa艂 si臋 mn膮, a to, co robi艂... tak, czasem sprawia艂o mi to przyjemno艣膰.

Hadass臋 ogarn臋艂o poczucie wstr臋tu, cho膰 widzia艂a i czu艂a, 偶e Prometeusz si臋 wstydzi.

- Budz臋 w tobie odraz臋? - spyta艂 chrapliwie.

Pochyli艂a si臋 i uj臋艂a jego d艂onie.

- Mo偶emy panowa膰 nad naszymi czynami, lecz nie nad uczuciami.

Uczepi艂 si臋 kurczowo jej r膮k jak ton膮cy.

- Ani jedno, ani drugie nie jest 艂atwe. - Zamilk艂 na chwil臋. - Kiedy dotkn膮艂 mnie Celadus, poczu艂em pokus臋. - Zwiesi艂 jeszcze ni偶ej g艂ow臋. - Wiedzia艂em, 偶e gdybym zosta艂 jeszcze minut臋, uleg艂bym. - Pu艣ci艂 jej d艂onie i przeczesa艂 w艂osy dr偶膮cymi palcami. 艢cisn膮艂 si臋 za g艂ow臋. - Nie by艂em w stanie znie艣膰 pokusy, zapanowa膰 nad ni膮. Uciek艂em jak tch贸rz.

- Nie jak tch贸rz - zaprzeczy艂a 艂agodnie Hadassa. - Jak J贸zef, kiedy chcia艂a go uwie艣膰 偶ona Potifara, urz臋dnika faraona, dow贸dcy stra偶y przybocznej. Uciek艂e艣, Prometeuszu. Pan wskaza艂 ci drog臋, a ty ni膮 uciek艂e艣.

- Nie rozumiesz, dostojna Azar. - Spojrza艂 na ni膮. Na jego twarzy malowa艂o si臋 napi臋cie. - Uciek艂em dzisiaj. A je艣li to si臋 powt贸rzy, je艣li tamten oka偶e si臋 r贸wnie przekonywaj膮cy i uwodzicielski, jak Kalaba wobec dostojnej Julii? Je艣li b臋d臋 wtedy przygn臋biony? Je艣li...

- Nie troszcz si臋 tak bardzo o jutro, Prometeuszu. Na dzisiaj wystarczy ci dzisiejszych trosk. B贸g ci臋 nie opu艣ci.

Otar艂 艂zy z twarzy.

- Wydaje si臋 to takie 艂atwe, kiedy si臋 o tym m贸wi - rzuci艂 z rozdra偶nieniem. - Powiadasz, 偶e B贸g mnie nie opu艣ci, a jednak czuj臋 si臋 opuszczony. Czy wiesz, 偶e tutaj, w Efezie, s膮 chrze艣cijanie, kt贸rzy chc膮 si臋 trzyma膰 jak najdalej ode mnie, bo wiedz膮, kim by艂em? Niekt贸rzy nikolaici id膮 kilka razy w tygodniu do Artemizjonu, by obcowa膰 ze 艣wi膮tynnymi nierz膮dnicami. Mimo to nikt nie traktuje ich tak jak mnie.

Hadassa poczu艂a przygn臋bienie.

- To, co czyni膮, jest grzechem, Prometeuszu.

- Obcuj膮 z kobietami!

- My艣lisz, 偶e to co艣 zmienia?

- Pewien cz艂owiek uwa偶a艂 za konieczne powiedzie膰 mi, 偶e napisano w Pi艣mie, i偶 w oczach Boga obcowanie m臋偶czyzny z m臋偶czyzn膮 jest ohyd膮. 呕e powinno si臋 mnie ukamienowa膰.

- Wedle prawa Moj偶eszowego cudzo艂贸stwo i obcowanie z kobiet膮 te偶 winno by膰 karane 艣mierci膮. B贸g nienawidzi wszelkiego nierz膮du, cielesnego i duchowego.

Pomy艣la艂a o Julii le偶膮cej w sypialni na g贸rze i umieraj膮cej powoli na chorob臋, kt贸rej nabawi艂a si臋, prowadz膮c grzeszne 偶ycie. Pomy艣la艂a o tym, 偶e Julia czci innych bog贸w. Kt贸ry grzech jest wi臋kszy?

- Widz臋, jak niekt贸rzy na mnie patrz膮. Na tamtych patrz膮 inaczej. Wi臋kszo艣膰 chrze艣cijan uwa偶a, 偶e nie warto nawet mn膮 gardzi膰, 偶e nie mog臋 by膰 zbawiony. I po tym, co si臋 sta艂o dzisiaj, my艣l臋, 偶e mo偶e maj膮 racj臋.

- Nie, Prometeuszu. S艂uchasz z艂ych podszept贸w.

Usiad艂 powoli i odchyli艂 si臋 do ty艂u.

- Mo偶e tak, mo偶e nie. Sam ju偶 nie wiem. Wiem tylko to, 偶e czasem czuj臋 si臋 samotny, dostojna Azar, tak strasznie samotny, 偶e t臋skni臋 do dawnego 偶ycia z Prymusem.

Hadassa poczu艂a, 偶e 艂zy nap艂ywaj膮 jej do oczu.

- Ja te偶 jestem samotna, Prometeuszu.

- Lecz zwracasz si臋 do Boga i B贸g ci臋 wys艂uchuje.

- Ciebie te偶 - powiedzia艂a g艂osem nabrzmia艂ym 艂zami, zasmucona tym, 偶e ludzie krzywdz膮 Prometeusza w imi臋 Pana. - Nie mierz Boga ludzk膮 miar膮. On ci臋 kocha. Umar艂 za ciebie.

- Czemu wi臋c raz po raz zsy艂a na mnie pokus臋? My艣la艂em, 偶e mam to za sob膮, ale myli艂em si臋. Staram si臋 jak mog臋, nie umiem jednak odepchn膮膰 od siebie wspomnie艅. Zawsze co艣 sprawia, 偶e si臋 pojawiaj膮. Czasem my艣l臋, 偶e moje 偶ycie by艂o znacznie prostsze, kiedy nie by艂em chrze艣cijaninem.

- To nie Pan ci臋 kusi, Prometeuszu, ale szatan. Czeka na stosowny moment i wie, kiedy jeste艣 najs艂abszy. Twoj膮 s艂abo艣ci膮 jest przyjemno艣膰, jak膮 czerpa艂e艣 z obcowania z m臋偶czyzn膮. S艂abo艣ci膮 tych, kt贸rzy ci臋 prze艣laduj膮, jest pycha. My艣l膮, 偶e s膮 lepsi od ciebie, 偶e ich grzechy s膮 l偶ejsze. Lecz B贸g nie my艣li jak cz艂owiek, Prometeuszu.

Uj臋艂a jego d艂onie.

- Powiedziano w Ksi臋dze Przys艂贸w, 偶e B贸g ma sze艣膰 rzeczy w nienawi艣ci, o tak, a siedem budzi u Niego odraz臋: wynios艂e oczy, k艂amliwy j臋zyk, r臋ce, co krew niewinn膮 wyla艂y, serce knuj膮ce z艂e plany, nogi, co biegn膮 pr臋dko do zbrodni, 艣wiadek fa艂szywy, co k艂amie, i ten, kto wznieca k艂贸tnie w艣r贸d braci. Ilu z tych grzech贸w dopuszczaj膮 si臋 ci, kt贸rzy rzucaj膮 ci k艂ody pod nogi, gdy kroczysz z Panem? Nie szukaj u ludzi zrozumienia ani u siebie tego, co ci potrzebne. B贸g widzi tw贸j b贸l i twoj膮 walk臋, i B贸g da ci si艂臋, by艣 zwyci臋偶y艂. Tylko B贸g mo偶e tego dokona膰.

Prometeusz odetchn膮艂 g艂臋boko i skin膮艂 g艂ow膮.

- Wiem, 偶e przez ciebie B贸g przemawia do mnie - powiedzia艂 z ulg膮. Uni贸s艂 g艂ow臋 i u艣miechn膮艂 si臋 ze smutkiem. - Przypominasz mi kogo艣, kogo niegdy艣 zna艂em. Niewiele brakowa艂o, a przez ni膮 nie wr贸ci艂bym do tego domu. - Rysy mu z艂agodnia艂y. - Ale z drugiej strony, w jaki艣 dziwny spos贸b przyczyni艂a si臋 do tego, 偶e tu jestem.

Pan poruszy艂 jej serce. Prometeusz zrzuci艂 mask臋 szcz臋艣cia i ujawni艂, jak straszna walka toczy si臋 w jego duszy. Czy wi臋c ona nie powinna te偶 zrzuci膰 maski?

艁agodnym ruchem cofn臋艂a d艂onie.

- Prometeuszu - szepn臋艂a, unosz膮c zas艂on臋.

Patrzy艂 z odraz膮 i lito艣ci膮 na jej blizny, ale po chwili wyraz jego twarzy zmieni艂 si臋 ca艂kowicie.

- O Bo偶e, m贸j Bo偶e! - wykrztusi艂, rozpoznaj膮c Hadass臋. Upad艂 przed ni膮 na kl臋czki, obj膮艂 jej biodra i wtuli艂 twarz w jej kolana. - Gdyby艣 wiedzia艂a, ile razy pragn膮艂em z tob膮 rozmawia膰! Widzia艂a艣, jak 偶y艂em. Wiedzia艂a艣, jaki jestem. Ale i tak mnie kocha艂a艣, i tak podzieli艂a艣 si臋 ze mn膮 Dobr膮 Nowin膮.

Pog艂aska艂a Prometeusza po czarnych w艂osach, jakby nadal by艂 ma艂ym ch艂opcem.

- B贸g zawsze ci臋 mi艂owa艂, Prometeuszu. Nie przez przypadek zetkn膮艂 nas ze sob膮. Nie wiedzia艂am, 偶e ziarno, kt贸re w tobie zasia艂am, wzejdzie. Zobaczy艂am to dopiero kilka tygodni temu. Jak偶e si臋 radowa艂am, 偶e ty te偶 przyj膮艂e艣 Jezusa do swego serca. Jej r臋ka zastyg艂a na g艂owie m艂odzie艅ca.

- Ty te偶 zasia艂e艣 ziarno, Prometeuszu. Zostaw swego przyjaciela Panu. - Znowu go pog艂aska艂a i poczu艂a, jak Prometeusz rozlu藕nia napi臋te mi臋艣nie.

- O, pani!

U艣miechn臋艂a si臋 w zadumie.

- Chcia艂am tylko, by艣 poj膮艂, 偶e tak jak ty zmagam si臋 z przesz艂o艣ci膮.

Ile偶 ziaren zasia艂a w Julii? Lecz 偶adne si臋 nie ukorzeni艂o.

"Dlaczego, Panie? Dlaczego?"

Prometeusz uni贸s艂 g艂ow臋, odsun膮艂 si臋 i spojrza艂 w twarz Hadassy.

艢cisn膮艂 mocno jej d艂onie.

- Nie tra膰 nadziei. B贸g jest dobry i pokaza艂 mi w艂a艣nie, 偶e tylko On jest w艂adc膮. - M贸wi艂 z ogromn膮 pewno艣ci膮. Jego twarz by艂a radosna, ja艣nia艂a. - Wi臋c jeste艣 tu. 呕yjesz. Tylko Jego wola mog艂a to sprawi膰.

I wtedy Hadassa zap艂aka艂a. Pod powierzchni膮 narzuconego sobie spokoju kry艂a si臋 w jej sercu g艂臋boka potrzeba ukojenia.

A Prometeusz, kt贸rego serce umocni艂o si臋, wsta艂, by j膮 pocieszy膰.

Rozdzia艂 XXXV

Markus wszed艂 bez pukania do willi matki. Kiedy wspi膮艂 si臋 po schodach, zobaczy艂a go s艂u偶ebna. Wypu艣ci艂a z r膮k tac臋 i krzykn臋艂a: "Dostojny Markus!". Przez perystyl poni贸s艂 si臋 odg艂os t艂uczonych naczy艅. Przestraszona dziewczyna przykucn臋艂a, by zebra膰 rozbite skorupy.

- Wybacz, panie - powiedzia艂a z oczyma rozszerzonymi strachem. - Wybacz. Nie spodziewa艂am si臋, 偶e ci臋 ujrz臋.

- Mam nadziej臋, 偶e to mi艂a niespodzianka - powiedzia艂, u艣miechaj膮c si臋 do niej. By艂a 艂adna i przypomnia艂 sobie, 偶e ojciec kupi艂 j膮 zaraz po przybyciu do Efezu. - Nie zbi艂a艣 przecie偶 niczego cennego.

Z korytarza na g贸rze wypad艂 biegiem Juliusz.

- Co tu si臋 dzieje? Czy komu艣 co艣 si臋 sta艂o? - Zobaczy艂 Markusa i znieruchomia艂. - Pan m贸j!

- Dawno ci臋 nie widzia艂em, Juliuszu - rzek艂 Markus wyci膮gaj膮c r臋k臋.

Juliusz dostrzeg艂 ze zdziwieniem, 偶e Markus nie ma na palcu sygnetu s艂u偶膮cego jako piecz臋膰. Uj膮艂 d艂o艅 swego pana i pochyli艂 si臋 nad ni膮, lecz Markus 艣cisn膮艂 jego przedrami臋, jakby byli lud藕mi jednego stanu. Zaskoczony i zbity z tropu Juliusz cofn膮艂 si臋. Markus Walerian nigdy nie okazywa艂 poufa艂o艣ci niewolnikom, wyj膮wszy oczywi艣cie naj艂adniejsze m艂ode kobiety.

- Czy podr贸偶 zako艅czy艂a si臋 pomy艣lnie, panie?

- Mo偶na tak to uj膮膰 - odpar艂 z u艣miechem Markus - bo wr贸ci艂em do domu znacznie bogatszy ni偶 by艂em wyje偶d偶aj膮c. - W jego oczach pojawi艂y si臋 iskierki rozbawienia. - Mam wiele do powiedzenia matce. Gdzie ona jest?

Juliusz poczu艂 si臋 nieswojo. Nie mia艂 dobrych nowin dla Markusa.

- Odpoczywa na balkonie swojej sypialni, panie.

- Odpoczywa? O tej porze? Jest chora? Pewnie znowu gor膮czka - powiedzia艂 pos臋pnie. Miewa艂a ju偶 takie gor膮czki przed jego wyjazdem.

- Nie, panie, nie jest chora. Niezupe艂nie.

Markus zmarszczy艂 brwi.

- Co to znaczy?

- Nie mo偶e chodzi膰 ani m贸wi膰. Porusza tylko troch臋 praw膮 r臋k膮.

Zaniepokojony Markus wymin膮艂 go i chcia艂 pop臋dzi膰 korytarzem, lecz

Juliusz powstrzyma艂 swego pana, nim ten dotar艂 do drzwi.

- Najpierw zechciej wys艂ucha膰 mnie, panie.

- M贸w偶e wi臋c szybko i niczego nie ukrywaj.

- Mimo swego stanu, dostojna Feba jest przy zmys艂ach. Wie, co si臋 wok贸艂 niej dzieje i co si臋 m贸wi. Nauczy艂em si臋 z ni膮 rozmawia膰.

Markus odsun膮艂 go na bok i wszed艂 do sypialni. Zobaczy艂 matk臋 spoczywaj膮c膮 na fotelu, kt贸ry przypomina艂 ma艂y tron. Jej d艂o艅 le偶a艂a bezw艂adnie na oparciu, smuk艂e palce by艂y rozlu藕nione. G艂ow臋 mia艂a odrzucon膮 do ty艂u, jakby pi艂a s艂oneczne ciep艂o. Serce Markusa zacz臋艂o bi膰 spokojniejszym rytmem. Matka wygl膮da dobrze.

Dopiero kiedy si臋 zbli偶y艂, dostrzeg艂, jak wielkie zasz艂y w niej zmiany.

- Matko! - wyszepta艂, czuj膮c, 偶e serce mu krwawi.

Feba otworzy艂a oczy. Tak cz臋sto modli艂a si臋 za syna, 偶e wcale nie zdziwi艂a si臋, s艂ysz膮c jego g艂os i widz膮c go przed sob膮. Wygl膮da艂 tak samo jak dawniej, ale dostrzeg艂a w nim jak膮艣 zmian臋. By艂 pi臋kny - wz贸r m臋skiego wdzi臋ku i si艂y - ale postarza艂 si臋, jego twarz ogorza艂a od s艂o艅ca.

- Matko - wyszepta艂 raz jeszcze.

Kl臋kn膮艂, uj膮艂 jej d艂o艅 i wtedy zrozumia艂a, 偶e jest cz艂owiekiem z krwi i ko艣ci.

- Aaaa...

- Tak. Jestem. Wr贸ci艂em do domu.

Tak bardzo pragn臋艂a zarzuci膰 mu ramiona na szyj臋, ale mog艂a tylko siedzie膰 i p艂aka膰. Jej 艂zy doprowadza艂y go do rozpaczy, pr贸bowa艂 je otrze膰.

- Aaaa... - wybe艂kota艂a i zatrzepota艂a praw膮 d艂oni膮.

- Ju偶 dobrze. Teraz wszystko b臋dzie dobrze - powiedzia艂 i poczu艂, 偶e jego oczy te偶 wype艂niaj膮 si臋 艂zami.

Podszed艂 Juliusz i po艂o偶y艂 jej d艂o艅 na ramieniu.

- Tw贸j syn wr贸ci艂, pani.

Markus zauwa偶y艂, ile uczucia wk艂ada Juliusz w to dotkni臋cie.

Zobaczy艂 te偶 wyraz oczu s艂ugi i gniew ogarn膮艂 go jak wicher.

- Ju偶 ci臋 nie opuszcz臋 - powiedzia艂, ocieraj膮c 艂zy. - Znajd臋 ci najlepszego lekarza.

- Najlepsi lekarze ju偶 j膮 widzieli, panie - rzuci艂 Juliusz. - Nie 偶a艂owali艣my pieni臋dzy. Zrobili艣my wszystko, co w ludzkiej mocy.

Markus spojrza艂 mu w oczy i zrozumia艂, 偶e niewolnik m贸wi prawd臋. A jednak by艂 wzburzony. To w艂a艣ciwe, 偶e niewolnik jest oddany swojej pani, ale wyczuwa艂 u Juliusza uczucia daleko g艂臋bsze. Mo偶e to dobrze, 偶e B贸g przys艂a艂 go do domu w tym w艂a艣nie momencie.

Skupi艂 ca艂膮 uwag臋 na matce. Patrzy艂 prosto w jej oczy. Zobaczy艂, 偶e matka odwzajemnia mu si臋 spojrzeniem r贸wnie intensywnym jak jego. Jedno oko mia艂a jasne i rozumne, drugie m臋tne, zamglone.

- Czy myli艂em si臋, my艣l膮c, 偶e jeste艣 chrze艣cijank膮? - spyta艂.

Mrugn臋艂a dwa razy.

- Nie myli艂e艣 si臋, panie - powiedzia艂 Juliusz.

Markus nie spuszcza艂 z niej wzroku.

- Pewien cz艂owiek powiedzia艂 mi nad Morzem Galilejskim, 偶e wielu wyznawc贸w modli si臋 za mnie. Modli艂a艣 si臋 za mnie, prawda?

Powoli opu艣ci艂a powieki, a potem zn贸w je podnios艂a.

Markus u艣miechn膮艂 si臋. Wiedzia艂 ju偶, co przyniesie jej najwi臋ksz膮 pociech臋.

- Musz臋 wi臋c co艣 ci wyjawi膰, matko. Twoje modlitwy zosta艂y wys艂uchane. Znalaz艂em Chrystusa. Cz艂owiek o imieniu Korneliusz ochrzci艂 mnie w Morzu Galilejskim.

W jej oczach znowu b艂ysn臋艂a 艂za.

- Aaaa... - powiedzia艂a i by艂 to hymn chwa艂y i wdzi臋czno艣ci. Jej d艂o艅 poruszy艂a si臋.

Markus poca艂owa艂 t臋 biedn膮 d艂o艅, a potem przytuli艂 j膮 do policzka.

- Wr贸ci艂em do domu, matko. Do ciebie. I do Boga.

Rozdzia艂 XXXVI

Przez kilka nast臋pnych dni Markus sp臋dza艂 przy matce ka偶d膮 chwil臋, kiedy nie spa艂a. Opowiedzia艂 jej o rejsie i rozmowach z Satyrosem. Opowiedzia艂 o podr贸偶y do Jerozolimy, o zburzonej 艣wi膮tyni i kamieniu, na kt贸rym Abraham po艂o偶y艂 Izaaka, by z艂o偶y膰 z niego ofiar臋, a potem o zb贸jcach na drodze do Jerycha i jak Ezra Bariachin i jego c贸rka Tafat uratowali mu 偶ycie. Wreszcie zacz膮艂 m贸wi膰 o starej kobiecie z mie艣ciny Nain i rozpaczy i pustce, jakie mia艂 w duszy. Tak偶e o tym, 偶e chcia艂 odebra膰 sobie 偶ycie. Na koniec opowiedzia艂 z szacunkiem i groz膮 o Paraklecie i Panu.

- Nie wiem, matko, czy uton膮艂em. Wiem, 偶e czu艂em si臋, jakbym zmartwychwsta艂. - Uj膮艂 jej nadal smuk艂膮 i pi臋kn膮 d艂o艅. - I wiem teraz, 偶e Jezus 偶yje. Widzia艂em Go w 艣wiecie wok贸艂 nas. - Przypomnia艂 sobie, jak kiedy艣 m贸wi艂a to samo Hadassa. Uwa偶a艂 wtedy, 偶e to niem膮dre. Teraz mia艂 poczucie, 偶e chodzi o co艣 oczywistego i nieuniknionego. - Widzia艂em Go przede wszystkim w sercach ludzi takich jak Debora, Korneliusz i dziesi膮tki innych, kt贸rych potem pozna艂em. Lecz ujrza艂em Go znacznie wcze艣niej. Widzia艂 Go przecie偶 w 偶yciu prostej niewolnicy.

- Ha... da...

Pochyli艂 g艂ow臋 i po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej d艂oni.

- Ha... da...

- Pami臋tam j膮 matko. Pami臋tam wszystko!

- Ha... da...

- Ja te偶 za ni膮 t臋skni臋.

- Ha... da...

Uni贸s艂 g艂ow臋, t艂umi膮c 偶al, kt贸ry nadal cz臋sto wraca艂.

- Jest z Panem - powiedzia艂, z ca艂ego serca pragn膮c czerpa膰 pociech臋 z tych s艂贸w. Lecz ta strata by艂a jak rana, kt贸ra nigdy si臋 nie zabli藕nia. Hadassa. S艂owo znacz膮ce dla niego tyle co mi艂o艣膰. Jak偶e m贸g艂 by膰 dawniej taki g艂upi?

- Aaaa...

- Sza - szepn膮艂, staraj膮c si臋 u艣mierzy膰 wzburzenie matki. Patrzy艂a intensywnie, prawie gwa艂townie. - Nie b臋dziemy ju偶 o niej m贸wi膰, skoro czujesz si臋 tak poruszona.

Mrugn臋艂a dwa razy.

- Musi odpocz膮膰, panie - o艣wiadczy艂 Juliusz, jak zwykle dba艂y o jej spok贸j. - Lekarz powiedzia艂...

- Tak, m贸wi艂e艣. - Markus wzi膮艂 matk臋 na r臋ce i zani贸s艂 do sypialni. - Porozmawiamy p贸藕niej - zapewni艂, ca艂uj膮c j膮 w policzek.

Wyprostowa艂 si臋 i spojrza艂 prosto w oczy Juliusza. Wskaza艂 drzwi. Juliusz wyszed艂.

Dziewczyna, kt贸ra upu艣ci艂a tac臋, kiedy zjawi艂 si臋 w domu, usiad艂a przy 艂贸偶ku, 偶eby mie膰 baczenie na swoj膮 pani膮.

- Zawo艂aj mnie, kiedy si臋 obudzi.

- Tak, panie.

Zamkn膮艂 za sob膮 drzwi sypialni. Juliusz sta艂 przy balustradzie nad perystylem. Markus spojrza艂 na starszego m臋偶czyzn臋 i jego oczy zw臋zi艂y si臋.

- Wyja艣nij mi, co w艂a艣ciwie 艂膮czy ci臋 z moj膮 matk膮.

Twarz Juliusza obla艂 ciemny rumieniec.

- Jestem jej niewolnikiem, panie.

- Jej niewolnikiem?

- Piel臋gnowa艂em j膮 od czasu ataku.

- A przedtem?

- Nie m贸w niczego, panie, czego by艣 potem 偶a艂owa艂 - powiedzia艂 miarowym g艂osem Juliusz.

Markusa natychmiast ogarn膮艂 gniew.

- Kim jeste艣, by mi rozkazywa膰?

- Wiem dobrze, panie, 偶e jestem twoim niewolnikiem, lecz chc臋 ci co艣 powiedzie膰. Je艣li wypowiesz s艂owo, kt贸rym 藕le ocenisz charakter swojej matki, uderz臋 ci臋 jak uczyni艂by tw贸j ojciec, i nie dbam, co mnie potem spotka.

Markus przygl膮da艂 mu si臋 ze zdumieniem. Juliusz wiedzia艂, 偶e za takie s艂owa mo偶e czeka膰 go krzy偶.

- Nie by艂y to rozwa偶ne s艂owa.

- P艂yn臋艂y prosto z serca, panie. Twoja matka jest najlepsz膮 z kobiet.

Markus zacisn膮艂 z臋by.

- Czy matka mi艂uje ci臋 tak samo jak ty j膮?

- Nie. To oczywiste!

Markus nie by艂 tego wcale pewny. Wiele razy wchodzi艂 do pokoju, kiedy Juliusz by艂 sam na sam z matk膮. W g艂osie niewolnika przemawiaj膮cego do swej pani by艂a zawsze nutka czu艂o艣ci, a pewnego razu, podnosz膮c j膮 z fotela, Juliusz po艂o偶y艂 sobie jej g艂ow臋 na ramieniu.

Markus nie wiedzia艂, jak powinien si臋 w tej sytuacji zachowa膰. Nie by艂 te偶 pewny, czy ma prawo si臋 wtr膮ca膰. Gdzie偶 by艂, kiedy matka go potrzebowa艂a? Juliusz po艣wi臋ci艂 si臋 bez reszty trosce o ni膮, ani na chwil臋 nie zapomina艂 o jej potrzebach. By艂 czujny i opieku艅czy. Nie wynika艂o to z poczucia obowi膮zku, lecz z mi艂o艣ci.

Markus po艂o偶y艂 d艂o艅 na balustradzie. Nagle poczu艂 zawstydzenie.

- Jestem zazdrosny z natury - wyzna艂. - Nie czuj臋 si臋 z tego powodu dumny.

- Kochasz swoj膮 matk臋, panie.

- Tak, kocham j膮, ale to nie usprawiedliwia oskar偶e艅 przeciwko tobie. Wybacz, Juliuszu. Gdyby nie ty, matka by nie 偶y艂a. Jestem ci wdzi臋czny.

Juliusz by艂 zdumiony zmian膮, jaka dokona艂a si臋 w Markusie. By艂a w nim jaka艣 pokora, kt贸rej przedtem trudno by艂oby si臋 doszuka膰.

- Nie musisz o nic si臋 troszczy膰, panie. Jestem dla twojej matki niewolnikiem i nikim wi臋cej.

- Jeste艣 kim艣 wi臋cej. - Widzia艂 oczy matki, kiedy rozmawia艂a z Juliuszem. Po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu niewolnika. - Jeste艣 jej najdro偶szym przyjacielem.

Rozdzia艂 XXXVII

Mija艂y dni. Markus spodziewa艂 si臋, 偶e kto艣 wreszcie wymieni imi臋 jego siostry, ale nic takiego si臋 nie sta艂o. W ko艅cu zapyta艂, kiedy po raz ostatni odwiedzi艂a matk臋.

- Jakie艣 p贸艂 roku temu, panie - odpar艂 Juliusz.

- P贸艂 roku?

- Tak, panie.

- Czy wie, w jakim stanie jest matka?

- Nie mieli艣my prawa tego przed ni膮 skrywa膰. Wiele razy posy艂ali艣my wiadomo艣膰. Raz dostojna Julia tu przysz艂a. By艂a bardzo przygn臋biona stanem dostojnej Feby.

- Tak bardzo, 偶e wi臋cej nie raczy艂a przyj艣膰.

Nie wytrzyma艂 i dorzuci艂 pod nosem obel偶ywe s艂owo. "Mam jej wybaczy膰, Panie?" Ch臋tnie zadusi艂by j膮 w艂asnymi r臋kami. Czu艂 narastaj膮cy gniew, krew pulsowa艂a mu w skroniach. Juliusz zacz膮艂 偶a艂owa膰 swoich s艂贸w, kt贸re by膰 mo偶e nie odzwierciedla艂y tego, co czuje Julia. Przecie偶 nie wie, dlaczego Julia ju偶 si臋 nie pokaza艂a, a nie przystoi mu snucie domys艂贸w.

Szuka艂 w my艣lach jakiego艣 usprawiedliwienia dla c贸rki Feby.

- Nie wygl膮da艂a dobrze, panie.

- Pewnie wskutek nadu偶ycia wina poprzedniego wieczoru. Juliusz te偶 bra艂 to swego czasu pod uwag臋, ale teraz nie potwierdzi艂 domys艂u Markusa.

- By艂a bardzo chuda.

Markus obrzuci艂 go ch艂odnym spojrzeniem.

- Czy偶by艣 broni艂 mojej siostry?

- Nie, panie. Troszcz臋 si臋 tylko o dostojn膮 Feb臋. A twoja matka czeka na powr贸t c贸rki.

Twarz Markusa st臋偶a艂a. Odwr贸ci艂 wzrok.

- Czeka na dostojn膮 Juli臋 tak samo, jak czeka艂a na ciebie, panie.

W policzku Markusa zacz膮艂 drga膰 mi臋sie艅.

- Dzi臋kuj臋 za 艂askawe przypomnienie - rzuci艂 z ironi膮.

- Mo偶e dobrze by艂oby sprawdzi膰, dostojny panie, czemu Julia nie przychodzi.

- Potrafi臋 si臋 domy艣li膰, i to ze spor膮 doz膮 prawdopodobie艅stwa - o艣wiadczy艂 Markus zjadliwie. - Kalaba nie chcia艂a, 偶eby Julia spotyka艂a matk臋. Ba艂a si臋, 偶e spotkanie z matk膮 mo偶e nak艂oni膰 Juli臋 do przyzwoitego zachowania. - Wybuchn膮艂 urywanym, cynicznym 艣miechem. - S膮dz臋, 偶e jest to bardzo bliskie prawdy.

- Kalaba Sziwa Fontaneus opu艣ci艂a rok temu Efez.

Zaskoczony Markus podni贸s艂 na niego spojrzenie.

- To nader ciekawe. Czego jeszcze dowiedzia艂e艣 si臋 o sprawach mojej siostry?

- Kr膮偶y艂y plotki, 偶e m膮偶 porzuci艂 Juli臋 wkr贸tce po twoim wyje藕dzie do Palestyny, panie. O ile wiem, nie wr贸ci艂.

Markus zamy艣li艂 si臋. Tak wi臋c wszyscy opu艣cili biedn膮 Juli臋. Dobrze sobie na to zas艂u偶y艂a. Czy偶 nie ostrzega艂 jej przed Kalab膮 i Prymusem? 艁atwo odgadn膮膰, co si臋 sta艂o. Kalaba wykorzystywa艂a Juli臋, p贸ki si臋 ni膮 nie znudzi艂a, a Prymus przy ka偶dej nadarzaj膮cej si臋 sposobno艣ci odziera艂 j膮 z maj膮tku.

Jaka jest teraz jej sytuacja?

Czemu w艂a艣ciwie mia艂by si臋 o to troszczy膰?

Julia przysz艂a pewnie do matki po pomoc, a zobaczywszy, 偶e nic nie uzyska, znikn臋艂a raz na zawsze. Nigdy nie lubi艂a towarzystwa chorych. Przypomnia艂 sobie, jak uciek艂a z pokoju, kiedy ojciec wezwa艂 rodzin臋 do swego 艂o偶a 艣mierci.

Jednak my艣l o siostrze nie dawa艂a mu spokoju.

- M贸wisz, 偶e robi艂a wra偶enie chorej?

- Tak, panie.

Miota艂y nim sprzeczne uczucia, ale g贸r臋 bra艂 gniew. Mia艂 jasn膮 艣wiadomo艣膰, czego chce od niego Pan i jednocze艣nie nie potrafi艂 si臋 przezwyci臋偶y膰. Wola艂 pami臋ta膰, co uczyni艂a Julia, bo to stanowi艂o tarcz臋 przeciwko cieplejszym uczuciom. Julia nie zas艂uguje na mi艂o艣膰. Zas艂uguje tylko na s膮d.

- P贸艂 roku - powt贸rzy艂 pos臋pnie. - Mo偶e przez ten czas umar艂a.

Juliusz czu艂 si臋 poruszony oboj臋tno艣ci膮 Markusa.

- A je艣li nie, panie? Twoja matka by艂aby spokojniejsza, gdyby wiedzia艂a, 偶e Julia jest bezpieczna i czuje si臋 dobrze.

Markus wiedzia艂, 偶e Juliusz ma racj臋. Skoro matka modli艂a si臋 za niego, modli艂a si臋 te偶 za Juli臋.

My艣l o spotkaniu z siostr膮 rozbudzi艂a u艣pione w ostatnich tygodniach uczucia. Sko艅czy艂a si臋 cisza przed burz膮 i zawierucha uczu膰 star艂a si臋 teraz z pragnieniem zemsty. Przysi膮g艂, 偶e nigdy ju偶 nie zobaczy Julii, 偶e nie zamieni z ni膮 ani s艂owa. Kiedy sk艂ada艂 t臋 przysi臋g臋, podchodzi艂 do niej ze 艣mierteln膮 powag膮. Chcia艂 dotrzyma膰 jej do ko艅ca 偶ycia. Teraz wiedzia艂 jednak, 偶e musi zapomnie膰 o swoich urazach, bo najwa偶niejsze jest to, czego pragnie matka. Je艣li chodzi o sam膮 Juli臋, nie troszczy艂 si臋 o to, co si臋 z ni膮 sta艂o.

- Dobrze - powiedzia艂 pos臋pnie. - Jutro j膮 odszukam.

Modli艂 si臋 do Boga, by nie 偶y艂a i by nie zosta艂 po niej 艣lad na ziemi. By sko艅czy艂o si臋 to raz na zawsze.

Rozdzia艂 XXXVIII

Hadassa powolnymi poci膮gni臋ciami grzebienia rozczesywa艂a w艂osy Julii. Dostrzeg艂a wy艂ysia艂e placki, jeszcze jedno 艣wiadectwo choroby. Julia by艂a dzisiaj bardzo niespokojna, wrzody sprawia艂y jej dotkliwy b贸l. Hadassa poda艂a jej niedu偶膮 dawk臋 mandragory i dorzuci艂a do k膮pieli gar艣膰 zi贸艂. Teraz Julia odpoczywa艂a w popo艂udniowym s艂o艅cu. Nie cierpia艂a. Lekki wietrzyk porusza艂 li艣膰mi winoro艣li i przynosi艂 mocne wonie od strony ludnego miasta. Przebieraj膮c palcami po jedwabistych kosmykach, Hadassa zacz臋艂a splata膰 d艂ugie, si臋gaj膮ce pasa w艂osy. Sko艅czy艂a i po艂o偶y艂a warkocz na ramieniu Julii.

- Przynios臋 ci co艣 do jedzenia, pani.

- Nie jestem g艂odna - westchn臋艂a Julia. - Nie chce mi si臋 pi膰. Nie jestem zm臋czona. Nie potrzebuj臋 niczego.

- Chcia艂aby艣, 偶ebym opowiedzia艂a ci jak膮艣 histori臋?

Julia potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, a potem spojrza艂a na ni膮 o偶ywiona nag艂膮 nadziej膮.

- Czy umiesz 艣piewa膰, dostojna Azar?

- Wybacz mi, pani. Nie. - Wskutek zaka偶enia i uraz贸w jej struny g艂osowe uleg艂y uszkodzeniu. - Umiem jednak gra膰 na lirze.

Julia odwr贸ci艂a wzrok.

- Nie mam liry. Kiedy艣 by艂a, ale Prymus roztrzaska艂 j膮 i spali艂. Wtedy by艂a z tego zadowolona, gdy偶 instrument przypomina艂 jej o niewolnicy, kt贸ra gra艂a na nim, 艣piewaj膮c pie艣ni o swoim Bogu.

- Poprosz臋 Prometeusza, 偶eby kupi艂.

Julia przy艂o偶y艂a dr偶膮c膮 r臋k臋 do czo艂a.

- Szkoda twoich pieni臋dzy.

Za艣mia艂a si臋 smutno. Ile pieni臋dzy roztrwoni艂a w ubieg艂ych latach? Kiedy my艣la艂a o tym, ile mia艂a, nie mog艂a si臋 nadziwi膰, 偶e musi 偶y膰 teraz tak n臋dznie.

Hadassa po艂o偶y艂a d艂o艅 na ramieniu Julii.

- To gor膮czka sprowadza b贸l g艂owy, pani. - Prometeusz przysun膮艂 do 艂o偶a ma艂y stolik, na kt贸rym postawi艂 dzban z wonn膮 wod膮 i po艂o偶y艂 ma艂膮 kupk臋 szmatek. Hadassa wzi臋艂a jedn膮, zmoczy艂a i wy偶臋艂a.

Zwil偶y艂a ni膮 twarz Julii. - Spr贸buj zasn膮膰.

- Chcia艂abym. Czasem b贸l jest zbyt silny. Kiedy indziej nie chc臋 zasn膮膰, bo dr臋cz膮 mnie sny.

- O czym 艣nisz?

- O rozmaitych rzeczach. O ludziach, kt贸rych zna艂am. Zesz艂ej nocy przy艣ni艂 mi si臋 m贸j pierwszy m膮偶, Klaudiusz.

Hadassa pog艂adzi艂a jej czo艂o i skronie.

- Opowiedz o nim.

- Spad艂 z konia i skr臋ci艂 kark. - Dotyk d艂oni Hadassy sprawi艂, 偶e si臋 odpr臋偶y艂a. Mia艂a dzisiaj ochot臋 rozmawia膰 o przesz艂o艣ci, zrzuci膰 z serca brzemi臋. - Nie by艂 dobrym je藕d藕cem i powiedziano mi p贸藕niej, 偶e zanim zacz膮艂 mnie szuka膰, wychyli艂 par臋 kielich贸w wina.

Hadassa od艂o偶y艂a szmatk臋.

- To przykre.

- Mnie nie by艂o przykro - o艣wiadczy艂a Julia bezbarwnym g艂osem. - W ka偶dym razie wtedy. Powinno mi by膰 go 偶al, ale niczego takiego nie czu艂am.

- A teraz?

- Nie wiem. - Przygryz艂a warg臋. - Tak - wyzna艂a po chwili cichym g艂osem. - Czasem. - Czy Azar j膮 pot臋pi? Julia czeka艂a w napi臋ciu. Azar uj臋艂a jej d艂o艅. Julia poczu艂a tak膮 wdzi臋czno艣膰, 偶e 艣cisn臋艂a t臋 drobn膮, ale mocn膮 d艂o艅 i ci膮gn臋艂a: - By艂a to w pewnym sensie moja wina. Bo widzisz, on mnie szuka艂. Pojecha艂am do szko艂y gladiator贸w, 偶eby popatrze膰 na 膰wiczenia. Szala艂am za gladiatorami. Zw艂aszcza za jednym. Prosi艂am Klaudiusza z dziesi臋膰 razy, 偶eby艣my pojechali obejrze膰 ludus, ale on nie chcia艂. Nie zale偶a艂o mu na niczym poza studiami nad rozmaitymi religiami w cesarstwie. A mnie to nudzi艂o tak samo, jak nudzi艂 mnie on.

Westchn臋艂a.

- Nigdy bym go nie po艣lubi艂a, gdyby nie zmusi艂 mnie do tego ojciec. Klaudiusz by艂 ode mnie o dwadzie艣cia lat starszy, ale zachowywa艂 si臋, jakby mia艂 jeszcze wi臋cej lat.

M贸wi艂a dalej, staraj膮c si臋 usprawiedliwi膰 swoje czyny, ale im d艂u偶ej m贸wi艂a, tym trudniej by艂o jej usprawiedliwi膰 sam膮 siebie. Czemu n臋ka j膮 jeszcze dzisiaj co艣, co wydarzy艂o si臋 tak dawno? A sprawa Klaudiusza to tylko jedna z wielu.

Hadassa po艂o偶y艂a r臋k臋 na d艂oni Julii.

- By艂a艣 bardzo m艂oda.

- Za m艂oda dla niego - przyzna艂a Julia. Odetchn臋艂a cicho i za艣mia艂a si臋 ze smutkiem. - S膮dz臋, 偶e Klaudiusz kocha艂 mnie, bo wygl膮da艂am jak jego pierwsza 偶ona, cho膰 by艂am zupe艂nie inna. Jaki偶 wstrz膮s musia艂 prze偶y膰 po pierwszych tygodniach ma艂偶e艅stwa.

- Czy wiesz, jaka by艂a jego pierwsza 偶ona?

- Nie zna艂am jej, oczywi艣cie, ale musia艂a by膰 艂agodna i mi艂a. Podziela艂a te偶 jego nami臋tno艣膰 naukow膮. - Unios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na zas艂ony Hadassy, zadowolona, 偶e nie widzi za nimi twarzy. - Ja by艂am zupe艂nie inna. Czasem spostrzegam, 偶e pragn臋... - Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i odwr贸ci艂a wzrok. - Z pragnie艅 nie wynika nic dobrego.

- Czego pragniesz, pani?

- By膰 cho膰 troch臋 lepsza.

Hadassa mia艂a ogromn膮 ochot臋 u艣cisn膮膰 j膮, gdy偶 Julia po raz pierwszy okaza艂a, 偶e pozosta艂a jej jaka艣 resztka sumienia.

- Wcale nie 偶a艂uj臋, 偶e go nie kocha艂am - powiedzia艂a Julia. - Nie mog艂abym. Gdybym jednak... Och, sama nie wiem. - Zamkn臋艂a oczy. - To chyba ju偶 bez znaczenia. M贸wiono mi, 偶e nie warto dr臋czy膰 si臋 tym, co by艂o, ale nic innego mi nie zosta艂o. Obrazy przesz艂o艣ci.

- Czasem musimy obejrze膰 si臋 za siebie, zobaczy膰, co robili艣my, 偶eby pozby膰 si臋 brzemienia, nim ruszymy dalej.

Julia obrzuci艂a j膮 smutnym spojrzeniem.

- Po co, dostojna Azar? Nie zmieni臋 przesz艂o艣ci. Klaudiusz nie 偶yje, i tyle. I na zawsze pozostanie to, przynajmniej cz臋艣ciowo, moj膮 win膮.

- Tak by膰 nie musi.

Julia roze艣mia艂a si臋.

- To w艂a艣nie powiedzia艂a Kalaba.

- Kalaba? - powt贸rzy艂a zdumiona Hadassa.

- Tak. Kalaba Sziwa Fontaneus. Och, z pewno艣ci膮 o niej s艂ysza艂a艣. Wszyscy s艂yszeli. - Jej usta wykrzywi艂y si臋 w u艣miechu pe艂nym goryczy. - Mieszka艂a tu ze mn膮 prawie rok. By艂a moj膮 kochank膮. Czujesz si臋 wstrz膮艣ni臋ta? - Machn臋艂a r臋k膮.

- Nie - odpar艂a spokojnie Hadassa.

- Kalaba powiedzia艂a, 偶e nie ma co u偶ala膰 si臋 nad przesz艂o艣ci膮. Zawsze trzeba skupia膰 si臋 na prze偶ywaniu chwili bie偶膮cej. - Roze艣mia艂a si臋 zjadliwie. - Kiedy艣 opowiedzia艂am jej o Klaudiuszu. Wybuchn臋艂a 艣miechem i o艣wiadczy艂a, 偶e jestem g艂upia, je艣li 偶a艂uj臋 tego, co si臋 sta艂o.

Mo偶e g艂upia by艂a w tej chwili, rozmawiaj膮c o tym wszystkim z Azar.

- Jednak 偶a艂owa艂a艣?

- Klaudiusza?

- Tak, Klaudiusza.

- Zaraz po 艣mierci. Kr贸tko. Mo偶e wi臋cej by艂o w tym strachu ni偶 偶alu. Sama nie wiem. Ba艂am si臋, 偶e kto艣 mnie otruje. Ca艂a s艂u偶ba kocha艂a Klaudiusza. By艂 dobry dla niewolnik贸w. - Przez chwil臋 milcza艂a. Zamy艣li艂a si臋. Klaudiusz by艂 dobry tak偶e dla niej. Nigdy nie us艂ysza艂a od niego ostrego s艂owa, chocia偶 trudno powiedzie膰, 偶eby nale偶ycie wykonywa艂a obowi膮zki ma艂偶onki. Poczu艂a nagle wstyd.

- Ostatnio przypomnia艂o mi si臋 wszystko, co mu m贸wi艂am, i 偶a艂owa艂am tego.

D藕wign臋艂a si臋 i przesz艂a kilka krok贸w w stron臋 balkonu. Opar艂a si臋 o 艣cian臋 i spojrza艂a na morze.

- My艣l臋 te偶 o Kajuszu. O moim drugim m臋偶u.

N臋ka艂 j膮 wyraz jego oczu, kiedy umiera艂 od trucizny, kt贸r膮 mu podawa艂a. Robi艂a to stopniowo, przez kilka tygodni. Ale dopiero tu偶 przed 艣mierci膮 u艣wiadomi艂 sobie...

- Co komu przyjdzie z 偶alu? - Zwiesi艂a g艂ow臋.

- 呕al prowadzi do skruchy, a skrucha do Boga.

- B贸g za艣 daje zapomnienie - doda艂a Julia, unosz膮c podbr贸dek. Czemu Azar musi zawsze m贸wi膰 jej o Bogu? - Powia艂 ciep艂y wiatr od morza - stara艂a si臋 zmieni膰 temat. - Ciekawe, jakie okr臋ty wp艂ywaj膮 do portu. M贸j ojciec mia艂 ca艂膮 flot臋. Sprowadza艂 towary z wszystkich port贸w cesarstwa. Cz臋sto spiera艂 si臋 z Markusem na temat tego, co jest ludziom najbardziej potrzebne. Ojciec chcia艂 sprowadza膰 zbo偶e dla g艂oduj膮cych. Markus wola艂 piasek do cyrku. Markus mia艂 racj臋 i uzyska艂 prawo do zarz膮dzania sze艣cioma okr臋tami. To by艂a podstawa jego bogactwa. Jest teraz jednym z najbogatszych ludzi w cesarstwie, a ona 偶yje w niedostatku i utrzymuje si臋 dzi臋ki pieni膮dzom nieznajomej kobiety. Gdzie jest w tej chwili Markus? Nadal w Palestynie? Czy czuje jeszcze do niej nienawi艣膰?

T臋 nienawi艣膰 wyczuwa艂a prawie namacalnie na odleg艂o艣膰. Wiedzia艂a, 偶e gdziekolwiek Markus jest, cokolwiek robi, pali go nienawi艣膰 do siostry. Nigdy nie zmienia艂 postanowie艅. A postanowi艂 przecie偶 nienawidzi膰 jej do 艣mierci.

Poczu艂a przygn臋bienie i odwr贸ci艂a g艂ow臋. Nie chcia艂a my艣le膰 o Markusie. Nie chcia艂a, by powr贸ci艂o poczucie winy. Przecie偶 chcia艂a obroni膰 go tylko przed nim samym. Hadassa, zwyk艂a niewolnica, zha艅bi艂a Markusa, gdy偶 nie chcia艂a go po艣lubi膰.

"Poza tym - rozmy艣la艂a Julia - to Hadassa doprowadzi艂a do roz艂amu w艣r贸d moich domownik贸w." Prymus czu艂 do niej nienawi艣膰, gdy偶 przez ni膮 odwr贸ci艂 si臋 od niego Prometeusz. Kalaba nigdy w艂a艣ciwie nie wyjawi艂a, sk膮d bierze si臋 jej nienawi艣膰 do niewolnicy, ale nienawidzi艂a jej z ca艂ego serca. Julia przypomnia艂a sobie, 偶e by艂a w艣ciek艂a na niewolnic臋, nie pami臋ta艂a jednak, o co w艂a艣ciwie jej chodzi艂o.

Nigdy natomiast nie zapomni s艂贸w, jakie rzuci艂 jej brat, opuszczaj膮c amfiteatr. "Niech bogowie przekln膮 ci臋 za to, co zrobi艂a艣!"

Julia zadr偶a艂a, usiad艂a z powrotem na 艂o偶u i naci膮gn臋艂a pled na ramiona.

- Zimno ci, pani - powiedzia艂a Hadassa. - Mo偶e powinny艣my wr贸ci膰 do 艣rodka?

- Nie. Nu偶y mnie to ci膮g艂e przebywanie w sypialni. - Po艂o偶y艂a si臋 na boku i patrzy艂a wyczekuj膮co na Azar, jak dziecko spragnione bajki na dobranoc. - Opowiedz mi co艣. Co chcesz. Wszystko mi jedno.

Hadassa zacz臋艂a opowie艣膰 o Samarytance i studni. Dosz艂a do momentu, kiedy Jezus m贸wi, 偶e jest Wod膮 呕ycia i zobaczy艂a, 偶e Julia, uko艂ysana d藕wi臋kiem jej g艂osu, zapad艂a w sen. Wsta艂a i poprawi艂a pledy. Odgarn臋艂a jej z czo艂a wilgotne kosmyki. Kiedy jej opowie艣ci otworz膮 oczy Julii, zamiast je zamyka膰? Jednak mimo ca艂ej duchowej 艣lepoty chorej Hadassa nie traci艂a nadziei. To, co Julia powiedzia艂a o Klaudiuszu, zaskoczy艂o j膮. Po raz pierwszy Julia okaza艂a, 偶e czego艣 偶a艂uje, a nawet 偶e czuje si臋 za co艣 cz臋艣ciowo chocia偶 odpowiedzialna. Ostatnio znikn臋艂a gdzie艣 jej swarliwo艣膰. Prze偶ywa艂a mroczniejsze i g艂臋bsze nastroje, jakby jej umys艂 przetrawia艂 przesz艂o艣膰... jakby dokonywa艂 ostatniego podsumowania.

Hadassa wzi臋艂a lask臋 i posz艂a do sypialni. Poprawi艂a nakrycia na 艂o偶u, a potem zaj臋艂a si臋 sukniami, odk艂adaj膮c na jedn膮 kupk臋 brudne, na drug膮 nie u偶ywane. Czyste z艂o偶y艂a i schowa艂a. Reszt臋 przewiesi艂a sobie przez rami臋 i wysz艂a. Wzi臋艂a lask臋 pod pach臋 i opieraj膮c si臋 o balustrad臋, zacz臋艂a schodzi膰. Kiedy znalaz艂a si臋 u st贸p schod贸w, obr贸ci艂a si臋, 偶eby przej艣膰 przez perystyl do kuchni mieszcz膮cej si臋 na ty艂ach domu.

Kto艣 zastuka艂 do drzwi.

Zaskoczona Hadassa spojrza艂a w tamt膮 stron臋. Przez ca艂y czas jej pobytu tutaj nikt nie odwiedzi艂 Julii. Aleksander i Raszyd nigdy nie przychodzili o tej porze, a poza tym nie pukali. Wiedzieli, 偶e Hadassa jest na g贸rze z Juli膮 i nie us艂yszy pukania, wchodzili wi臋c nie zapowiedzeni.

Hadassa podesz艂a do drzwi i otworzy艂a je.

Go艣膰 odwr贸ci艂 si臋 ju偶 i zacz膮艂 schodzi膰. By艂 to wysoki, mocno zbudowany i bogato ubrany m臋偶czyzna. Us艂ysza艂 odg艂os otwieranych drzwi, odwr贸ci艂 si臋 niech臋tnie i podni贸s艂 na ni膮 pos臋pne spojrzenie.

Hadassie zapar艂o dech w piersi, serce wali艂o jej jak m艂ot. Markus!

Zmierzy艂 j膮 spojrzeniem od st贸p do g艂贸w. Zmarszczy艂 lekko brwi i zawr贸ci艂.

- Przyszed艂em do dostojnej Julii.

Rozdzia艂 XXXIX

Markusa zaskoczy艂 widok kobiety z zas艂oni臋t膮 twarz膮. Przyjrza艂 si臋 jej bacznie i zmarszczy艂 brwi, poniewa偶 kobieta milcza艂a.

- Ten dom nadal nale偶y do Julii Walerian, czy偶 nie tak?

- Tak, panie - odpar艂a chropowatym g艂osem kobieta.

Trzymaj膮c si臋 laski, zrobi艂a krok do ty艂u, 偶eby przepu艣ci膰 go艣cia. Wszed艂 do sieni i natychmiast uderzy艂o go, 偶e to miejsce jest ogo艂ocone z wszystkiego. Pustka. S艂ysza艂 szmer fontanny. Kobieta zamkn臋艂a cicho drzwi i poku艣tyka艂a za nim. W pustym domu ni贸s艂 si臋 echem cichy stukot jej laski. Markusa zdziwi艂o, 偶e Julia wzi臋艂a sobie kalek膮 niewolnic臋. I te zas艂ony!

- T臋dy, panie - powiedzia艂a kobieta i posz艂a przodem.

Zobaczy艂 suknie przewieszone przez rami臋 i uzna艂, 偶e kobieta jest praczk膮.

- Gdzie reszta s艂u偶by?

- Nie ma 偶adnej innej s艂u偶by, panie. Tylko Prometeusz i ja.

Prometeusz poszed艂 pracowa膰 do miasta.

Po艂o偶y艂a starannie kupk臋 ubra艅 u st贸p schod贸w.

"Kaleka i katamita" - pomy艣la艂 z pos臋pnym humorem Markus. Jaki偶 upadek! Naprawd臋 藕le to wygl膮da. Patrzy艂, jak s艂u偶ebna pnie si臋 na schody. Stawia艂a wy偶ej zdrow膮 nog臋, a nast臋pnie podci膮ga艂a chor膮. Stopie艅 po stopniu. Sz艂a mozolnie i pewnie sprawia艂o jej to b贸l. Poczu艂 lito艣膰, ale zaraz g贸r臋 wzi臋艂o zaciekawienie dziwacznym strojem.

- Jeste艣 Arabk膮?

- Nie, panie.

- Czemu wi臋c nosisz zas艂on臋?

- Mam zniekszta艂con膮 twarz, panie.

Bez w膮tpienia Julia cierpia艂a z tego powodu. Nie m贸g艂 sobie wyobrazi膰, 偶e jego siostra ma w艣r贸d swojej s艂u偶by kogo艣 kalekiego, a c贸偶 dopiero osobist膮 s艂u偶ebn膮! Dziesi膮tki pyta艅 cisn臋艂y mu si臋 na usta, ale pow艣ci膮gn膮艂 j臋zyk. Zaraz dowie si臋 wszystkiego od samej Julii.

- Kiedy wychodzi艂am od niej, spa艂a - wyja艣ni艂a 艣ciszonym g艂osem niewolnica.

Markus wszed艂 za ni膮 do sypialni. Przystan膮艂 na progu i patrzy艂, jak utykaj膮c kobieta idzie w stron臋 balkonu. Podesz艂a do 艂o偶a, nachyli艂a si臋 nad nim i powiedzia艂a co艣 cicho, 偶eby nie przestraszy膰 艣pi膮cej.

- Go艣膰? - wymamrota艂a zaspanym g艂osem Julia i d藕wign臋艂a si臋 na 艂okciu. Obr贸ci艂a si臋 nieco i s艂u偶ebna pomog艂a jej usi膮艣膰. Oszo艂omiony Markus przygl膮da艂 si臋 zmianom, jakie zasz艂y w wygl膮dzie siostry. R贸wnie wstrz膮艣ni臋ta Julia wpatrywa艂a si臋 w niego zapadni臋tymi oczami. Twarz mia艂a bia艂膮, jakby wyrze藕bion膮 w marmurze. Markus przypomnia艂 sobie wyg艂odzonych 呕yd贸w, kt贸rzy docierali do Rzymu po d艂ugim, wyniszczaj膮cym marszu ze zdobytej Jerozolimy. I przypomnia艂 sobie te偶 Hadass臋, i co zrobi艂a jej Julia.

- Markus! - szepn臋艂a dr偶膮cym g艂osem Julia i wyci膮gn臋艂a w jego stron臋 r臋k臋. - Jak to dobrze, 偶e przyszed艂e艣.

Czy偶by mniema艂a, 偶e zapomnia艂 o wszystkim?

Sta艂 bez ruchu.

Julia wyczuwa艂a jego nienawi艣膰. Pozna艂a po jego oczach, 偶e jest wstrz膮艣ni臋ty jej wygl膮dem i przez moment cieszy艂a si臋, my艣l膮c, 偶e mo偶e Markus teraz 偶a艂uje tych okrutnych s艂贸w, kt贸re jej kiedy艣 powiedzia艂. Zaraz jednak zauwa偶y艂a, jak zimne s膮 jego oczy, jak sztywna postawa. Jej r臋ka opad艂a. Czu艂a si臋 nieswojo, kiedy tak patrzy艂 na ni膮, zacisn膮wszy usta. Bez 艣ladu lito艣ci ocenia艂 spustoszenia, jakich dokona艂a choroba.

- Zdaje si臋, 偶e jeste艣 chora.

Czy偶by si臋 z tego cieszy艂? Zadar艂a podbr贸dek, 偶eby nie widzia艂, jak bardzo j膮 zrani艂.

- To prawda, aczkolwiek dla ciebie nie powinno to by膰 zaskoczeniem. - Markus uni贸s艂 brew, a Julia roze艣mia艂a si臋 艂amliwym g艂osem. - Czy pami臋tasz ostatnie s艂owa, jakie rzuci艂e艣 mi w twarz?

- Pami臋tam je doskonale, ale nie warto traci膰 czasu na obarczanie mnie win膮 za to, co ci臋 spotka艂o. Sp贸jrz w lustro. Twoja choroba ma wi臋cej wsp贸lnego z tym, co robi艂a艣 ni偶 z tym, co ja mog艂em powiedzie膰.

Jego oboj臋tno艣膰 sprawia艂a b贸l.

- Wi臋c to tak? Przyszed艂e艣, 偶eby napawa膰 si臋 moim nieszcz臋艣ciem.

- Przyszed艂em, 偶eby dowiedzie膰 si臋, czemu nie raczy艂a艣 odwiedzi膰 matki.

- Wi臋c wiesz ju偶.

Markus sta艂 milcz膮c. Czu艂, jak jej oboj臋tny ton rozpala gniew w jego sercu. Nawet nie zapyta艂a, jak czuje si臋 matka. Zazgrzyta艂 z臋bami. 呕a艂owa艂, 偶e tu przyszed艂, bo teraz, kiedy zobaczy艂, jak si臋 sprawy maj膮, wiedzia艂, i偶 musi zaj膮膰 si臋 siostr膮 a my艣l o tym sprawia艂a mu przykro艣膰.

Julia spojrza艂a na okryt膮 zas艂on膮 kobiet臋.

- Szal - rzuci艂a rozkazuj膮co i wyci膮gn臋艂a r臋ce, by niewolnica mog艂a j膮 nim otuli膰.

Mia艂a nadziej臋, 偶e Azar wybaczy jej ten ton. Musi przecie偶 dba膰 o pozory! Musi okaza膰 dum臋 w odpowiedzi na wzgardliwe spojrzenie brata. Nic si臋 nie zmieni艂o, a ju偶 najmniej Markus.

Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i Azar pomog艂a jej wsta膰 z 艂o偶a.

- Nienawi艣膰 najlepiej wita膰 stoj膮c - o艣wiadczy艂a, u艣miechaj膮c si臋 lodowato do Markusa. - Mo偶esz odej艣膰 - doda艂a, zwracaj膮c si臋 do Azar.

- Gdyby艣 mnie potrzebowa艂a, pani, b臋d臋 za drzwiami.

Markus patrzy艂, jak niewolnica, utykaj膮c, wychodzi z pokoju.

- Osobliwy wyb贸r jak na osobist膮 s艂u偶ebn膮 - zauwa偶y艂, kiedy Hadassa zamkn臋艂a za sob膮 drzwi.

- Azar jest osob膮 woln膮 - odpar艂a. Zmusi艂a si臋 do drwi膮cego u艣miechu. Czu艂a potrzeb臋 zemsty za to, 偶e j膮 zrani艂, i dobrze wiedzia艂a, co ma powiedzie膰. - Jest chrze艣cijank膮, Markusie. Czy偶 nie dostrzegasz, ile w tym smakowitej ironii?

Przez twarz przemkn膮艂 mu skurcz, 艣wiadcz膮cy, 偶e cios by艂 celny. Dostrzeg艂a to i otuli艂a si臋 szczelniej szalem, dr偶膮c na ca艂ym ciele mimo tego, 偶e postanowi艂a trzyma膰 si臋 mocno. 呕a艂owa艂a, 偶e przywo艂a艂a przesz艂o艣膰, ale zaraz si臋 z tego rozgrzeszy艂a. Przecie偶 Markus j膮 zrani艂! Chyba nie spodziewa艂 si臋, 偶e bez mrugni臋cia przyjmie jego obra藕liwe zachowanie.

- Jak czuje si臋 matka?

- To mi艂o, 偶e o to zapyta艂a艣.

Zacisn臋艂a wargi, staraj膮c si臋 nie zwa偶a膰 na to, 偶e Markus przybiera pozy s臋dziego. Jak偶e musi jej nienawidzi膰!

- Gdzie by艂e艣 przez ca艂y ten czas?

- Matka poczuje si臋 lepiej, je艣li ci臋 zobaczy - odpowiedzia艂 na pierwsze pytanie.

- W膮tpi臋.

- Nie wa偶 si臋 w膮tpi膰 w nic, co ja m贸wi臋!

- Czy to Juliusz podpowiedzia艂 ci, by艣 przyszed艂? Nie wyobra偶am sobie, 偶eby艣 zjawi艂 si臋 u mnie z w艂asnej woli. - Owin臋艂a si臋 szalem i podesz艂a do 艣ciany.

- Juliusz przekona艂 mnie, 偶e matka za tob膮 t臋skni.

- Czy偶by? - Roze艣mia艂a si臋 szyderczo. - Nawet mnie nie poznaje. Siedzi na tym tronie, kt贸ry Juliusz dla niej wykona艂, 艣lini si臋 i be艂kocze. Nie mog艂am tego znie艣膰.

- Mog艂aby艣 pomy艣le膰 o tym, co czuje i czego potrzebuje matka, ale ty potrafisz my艣le膰 tylko o sobie.

- Na jej miejscu wola艂abym, 偶eby kto艣 poda艂 mi kielich cykuty i sko艅czy艂 z tym raz na zawsze!

Markus spojrza艂 na jej wychud艂e cia艂o i zapadni臋te oczy.

- Doprawdy?

To, co zobaczy艂a w jego twarzy, sprawi艂o, 偶e zaczerpn臋艂a g艂臋boko tchu. Oto ona jest chora, umieraj膮ca, on za艣 ani troch臋 o to nie dba. By艂a nawet pewna, 偶e pragnie jej 艣mierci. Walczy艂a z 艂zami, kt贸re pali艂y jej oczy.

- Nigdy bym nie pomy艣la艂a, 偶e mo偶esz by膰 taki zimny i okrutny, Markusie.

- Daleko mi w tym do ciebie. - Podszed艂 do 艣ciany i opar艂 si臋 o ni膮 r臋k膮. Spojrza艂 na siostr臋 i wykrzywi艂 z ironi膮 usta. - A co s艂ycha膰 u Kalaby i Prymusa?

Odchyli艂a do ty艂u g艂ow臋, udaj膮c, 偶e rozkoszuje si臋 艂agodnym powiewem wiatru.

- Odeszli - rzuci艂a takim tonem, jakby nie mia艂o to dla niej najmniejszego znaczenia.

- Ile d艂ug贸w ci zostawili?

- Nie musisz si臋 o mnie troszczy膰 - odpar艂a wynio艣le. Markus wyra藕nie cieszy si臋 z jej upokorzenia.

- Wcale si臋 nie troszcz臋 - rzek艂, patrz膮c w stron臋 portu. - Jestem po prostu ciekawy.

Zacisn臋艂a pi臋艣ci, staraj膮c si臋 zapanowa膰 nad sob膮.

- Mam nadal will臋.

- Bez w膮tpienia ob艂o偶on膮 d艂ugami.

Ka偶de jego s艂owo by艂o jak cios sztyletu.

- Tak - odpar艂a spokojnie. - Czy jeste艣 teraz zadowolony?

- To upraszcza spraw臋. - Markus wyprostowa艂 si臋. - Zabior臋 twoje rzeczy i sp艂ac臋 d艂ugi.

Spojrza艂a na niego zaskoczona, maj膮c nadziej臋, 偶e w ko艅cu serce mu zmi臋k艂o.

- Matka b臋dzie zadowolona, je艣li znowu znajdziesz si臋 pod jej dachem - wycedzi艂.

Wyraz jego twarzy zmrozi艂 j膮. Postanowi艂a si臋 zbuntowa膰.

- Wol臋 zosta膰 tutaj.

- Nie obchodzi mnie, co ty wolisz. Juliusz powiedzia艂, 偶e twoja blisko艣膰 przyniesie matce ulg臋. Przeprowadzisz si臋 zatem.

- Co jej po mnie? Jestem chora, cho膰 tobie jest to oczywi艣cie oboj臋tne.

- Masz racj臋. Nic mnie to nie obchodzi.

- Umieram. Czy to te偶 ci臋 nie obchodzi?

Oczy Markusa zw臋zi艂y si臋, ale z jego ust nie pad艂o ani s艂owo. Julia odwr贸ci艂a wzrok od jego zastyg艂ej twarzy i pobiela艂ymi palcami uczepi艂a si臋 艣ciany.

- Ma ciebie. Nic jej po mnie.

- Kocha tak偶e ciebie. B贸g jeden wie dlaczego.

Spojrza艂a na niego przez 艂zy.

- A je艣li odm贸wi臋?

- Mo偶esz sobie odmawia膰. Nie dbam o to. Krzycz. Wyg艂aszaj mowy. Awanturuj si臋. P艂acz. To niczego nie zmieni. Nie masz m臋偶a, prawda? Ani ojca. Sprawuj臋 zatem nad tob膮 pe艂n膮 w艂adz臋. Nie zdepczesz mnie tak, jak zdepta艂a艣 innych. Czy ci si臋 podoba, czy nie, b臋dziesz robi艂a, co ci ka偶臋. A w tym momencie ka偶臋 ci przenie艣膰 si臋 do domu.

Markus odsun膮艂 si臋 od 艣ciany.

- Przy艣l臋 kogo艣, 偶eby spakowa艂 to, co ci zosta艂o, i dopilnuj臋, by s艂u偶ba zadba艂a o twoje potrzeby.

Ruszy艂 przez balkon w stron臋 sypialni.

- Mam swoj膮 s艂u偶b臋 - krzykn臋艂a za nim.

Markus zatrzyma艂 si臋 i spojrza艂 na ni膮. Twarz mia艂 bia艂膮 z gniewu.

- Nie przyjm臋 katamity pod m贸j dach! - wycedzi艂 przez z臋by. - Zawsze umia艂a艣 pozbywa膰 si臋 s艂u偶by. Pozb膮d藕 si臋 wi臋c Prometeusza. Sprzedaj go. Oddaj. Obdarz wolno艣ci膮. Nie obchodzi mnie, co z nim zrobisz, ale nie zabieraj go ze sob膮. Rozumiesz? Je艣li chodzi o t臋...

- Chc臋 Azar. Potrzebuj臋 jej.

- B臋dziesz mia艂a m艂odsz膮 s艂u偶ebn膮 gotow膮 na ka偶de twoje skinienie.

Juli臋 ogarn膮艂 strach. My艣l, 偶e zabraknie jej czu艂ej opieki Azar, by艂a nie do zniesienia.

- Potrzebuj臋 jej, Markusie. Prosz臋 ci臋!

- Zawsze potrzebowa艂a艣 mn贸stwa rozmaitych rzeczy, Julio, czy偶 nie tak? Dopatrz臋, by艣 mia艂a wszystko, co jest ci niezb臋dne.

- Gotowa jestem ci臋 b艂aga膰. Markusie, nie odsy艂aj jej!

Markus nie zatrzyma艂 si臋.

- Markusie! B艂agam!

Markus szarpn膮艂 drzwi i zatrzasn膮艂 je za sob膮. Zbyt wiele razy s艂ysza艂 p艂acz Julii, by jej 艂zy robi艂y jeszcze na nim najmniejsze wra偶enie.

Kobieta w zas艂onie sta艂a pod 艂ukiem okna wychodz膮cego na perystyl.

Podszed艂 do niej i szorstkim g艂osem wyjawi艂, co wzgl臋dem niej postanowi艂.

- Jeste艣 wolna i mo偶esz i艣膰, dok膮d zechcesz.

Odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie. Chcia艂 wyj艣膰 st膮d jak najszybciej.

- Chc臋 zosta膰 z dostojn膮 Juli膮.

Markus spojrza艂 na ni膮 ze zdumieniem. Mo偶e jest co艣, co j膮 zatrzymuje przy Julii.

- Je艣li chodzi o pieni膮dze, dostaniesz tyle, 偶e wystarczy ci do ko艅ca 偶ycia.

- Nie chodzi o pieni膮dze, panie. Mam wystarczaj膮ce 艣rodki, 偶eby si臋 utrzyma膰.

- Czemu wi臋c chcesz zosta膰 przy niej? - spyta艂 ze zdziwieniem.

- Da艂am jej s艂owo.

- Ona nigdy nie dotrzymywa艂a s艂owa.

- Ale ja tak.

By艂a to odpowied藕 najprostsza - i ostatnia, jak膮 chcia艂by us艂ysze膰.

- Zrobisz, co zechcesz - rzuci艂 z gniewem i ruszy艂 przez sie艅. Hadassa patrzy艂a za nim. Przycisn臋艂a r臋k臋 do oszala艂ego serca i dopiero teraz poczu艂a, 偶e mo偶e swobodnie oddycha膰. Tak niespodziewanie zobaczy艂a go na schodach wej艣ciowych. Gdyby uprzedzi艂, mo偶e zdo艂a艂aby si臋 przygotowa膰. I przygotowa膰 Juli臋. My艣l, 偶e znowu zamieszka z nim pod jednym dachem, nape艂ni艂a j膮 rado艣ci膮 i b贸lem.

Podesz艂a do drzwi i otworzy艂a je. Julia le偶a艂a na 艂o偶u i 艂ka艂a. Usiad艂a i wyci膮gn臋艂a r臋ce jak dziecko rozpaczliwie spragnione pociechy.

- Nie pozw贸l, by ci臋 odes艂a艂. Prosz臋!

Hadassa usiad艂a obok niej i przytuli艂a j膮 do siebie.

- Jestem przy tobie.

- Nie opuszczaj mnie - szlocha艂a Julia. - Je艣li odejdziesz, umr臋.

- Nie opuszcz臋 ci臋, pani. - Pog艂aska艂a j膮 po g艂owie. - Nigdy.

- On mnie nienawidzi. Tak bardzo mnie nienawidzi!

Hadassa wiedzia艂a, 偶e Julia ma racj臋. Wyczu艂a nienawi艣膰 promieniuj膮c膮 od niego, gdy tylko wszed艂 do sypialni. Widzia艂a pos臋pny b艂ysk w jego oczach.

- Dlaczego ci臋 nienawidzi?

Co odwr贸ci艂o serce Markusa od siostry, kt贸r膮 tak mocno kocha艂?

Julia zamkn臋艂a oczy. Usta jej dr偶a艂y. Cofn臋艂a si臋 i otar艂a 艂zy.

- Nie chc臋 o tym m贸wi膰. To wszystko by艂o tak dawno, 偶e m贸g艂by ju偶 zapomnie膰. - Poci膮gn臋艂a nosem, gdy偶 艂zy nadal nap艂ywa艂y jej do oczu. Podnios艂a wzrok na Azar. - Powiedzia艂, 偶ebym pozby艂a si臋 Prometeusza.

Hadassa poczu艂a zimny dreszcz.

- Co to znaczy "pozby艂a si臋"?

- Bym go sprzeda艂a, zrobi艂a z nim, co zechc臋. Ale Prometeusz by艂 dla mnie dobry. Nie chc臋 go skrzywdzi膰. M贸j brat gardzi nim, bo by艂 katamit膮 Prymusa. A Markus nienawidzi艂 Prymusa. Nienawidzi艂 Kalaby. Mnie nienawidzi tak samo jak ich.

Hadassa uj臋艂a jej d艂o艅.

- Pani - powiedzia艂a 艂agodnym g艂osem, pragn膮c z ca艂ego serca, 偶eby Julia cho膰 na moment przesta艂a my艣le膰 o sobie. - Pan da艂 ci sposobno艣膰, by艣 spe艂ni艂a dobry uczynek.

Julia uspokoi艂a si臋 troch臋 i spojrza艂a na ni膮 przez 艂zy.

- Jaki?

- Mo偶esz wyzwoli膰 Prometeusza.

Julia my艣la艂a przez chwil臋, a potem zmarszczy艂a brwi.

- Jest wart mn贸stwo pieni臋dzy.

- Teraz, kiedy brat sp艂aci twoje d艂ugi i zapewni ci dach nad g艂ow膮 pieni膮dze nie b臋d膮 ci potrzebne.

Azar powiedzia艂a to tak, 偶e Julia dostrzeg艂a korzy艣ci p艂yn膮ce z nowej sytuacji. Zw艂aszcza w por贸wnaniu z wszystkimi poprzednimi kl臋skami. Przygryz艂a warg臋.

- Nie wiem. Markusowi to si臋 mo偶e ani troch臋 nie spodoba膰. - Roze艣mia艂a si臋 pos臋pnie. - Czemu jednak mia艂abym dba膰 o to, co my艣li Markus, skoro on nie dba o mnie? - Spojrza艂a b艂yszcz膮cymi oczami na Azar. - Dobrze. Wyzwol臋 Prometeusza.

- Obdarz go wolno艣ci膮 za to, 偶e okaza艂 ci tyle serca podczas choroby, pani, a nie na z艂o艣膰 bratu. Inaczej nie sp艂ynie na ciebie b艂ogos艂awie艅stwo.

Twarz Julii wyd艂u偶y艂a si臋.

- Jeste艣 ze mnie niezadowolona.

- Zapomnij o tym, co czujesz i czy艅 to, co jest w艂a艣ciwe.

Julia siedzia艂a przez d艂u偶sz膮 chwil臋 bez ruchu.

- Nie wiem, co jest w艂a艣ciwe. Mo偶e nigdy nie wiedzia艂am. - Spojrza艂a na Azar i poczu艂a ciep艂o jej duszy. - Ale zrobi臋 tak, jak chcesz.

Rozdzia艂 XL

S艂udzy Markusa przybyli kilka godzin po jego wyj艣ciu. Julia sp臋dzi艂a popo艂udnie na spisywaniu dokumentu, kt贸rym wyzwala艂a Prometeusza. Kiedy tylko wr贸ci艂 z pracy, kt贸r膮 znalaz艂 sobie na mie艣cie, wr臋czy艂a mu pismo. Min臋艂a chwila, nim Prometeusz u艣wiadomi艂 sobie, co dosta艂.

- O, pani - powiedzia艂 z sercem przepe艂nionym wdzi臋czno艣ci膮. Julia u艣miechn臋艂a si臋 dr偶膮cymi wargami.

- By艂e艣 dobrym i wiernym s艂ug膮, Prometeuszu. 呕ycz臋 ci samych dobrych rzeczy. - Wyci膮gn臋艂a r臋k臋. Prometeusz poca艂owa艂 z mi艂o艣ci膮 jej d艂o艅. Julia nigdy dot膮d nie czu艂a takiej lekko艣ci w sercu. - Id藕 w pokoju.

Zobaczy艂a, 偶e tu偶 za drzwiami czeka na niego Azar. Prometeusz chcia艂 j膮 u艣cisn膮膰, ale cofn膮艂 si臋 i zerkn膮艂 w stron臋 Julii. Powiedzia艂 co艣, ale zbyt cicho, by Julia mog艂a us艂ysze膰. Opad艂a na 艂o偶e.

Azar wesz艂a i usiad艂a przy niej.

- Uczyni艂am to.

- Tak, uczyni艂a艣. - Azar po艂o偶y艂a r臋k臋 na jej d艂oni. - Jak si臋 teraz czujesz?

- Cudownie.

- Uczyni艂a艣 co艣 dobrego, pani. Pan to zobaczy艂.

- To dziwne - powiedzia艂a oszo艂omiona nieco Julia. Roze艣mia艂a si臋 cicho. - Nie pami臋tam, kiedy czu艂am si臋 taka szcz臋艣liwa.

- Wi臋kszym szcz臋艣ciem jest dawa膰 ni偶 otrzymywa膰.

Julia potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Dobrze wi臋c, bym nacieszy艂a si臋 tym uczuciem, p贸ki we mnie trwa, gdy偶 nie mam ju偶 nic do dania. Wszystko zosta艂o mi zabrane.

- Masz wi臋cej do dania ni偶 mniemasz.

Chcia艂a powiedzie膰 jej du偶o, du偶o wi臋cej, ale w tym momencie podszed艂 jeden ze s艂ug Markusa.

- Prawie sko艅czyli艣my pakowanie, pani - oznajmi艂 Julii. - Czeka ju偶 lektyka i pok贸j zosta艂 przygotowany na twoje przybycie.

Julia 艣cisn臋艂a d艂o艅 Hadassy.

- Azar wsi膮dzie ze mn膮 do lektyki.

- Jest tam miejsce tylko dla ciebie, pani.

- Sprowad藕 wi臋c drug膮!

- Wybacz, pani, ale...

- Nie my艣l o tym, pani - wtr膮ci艂a si臋 Hadassa. - Nic si臋 nie sta艂o.

- Owszem, sta艂o si臋! To jeszcze jeden pomys艂 Markusa, 偶eby mnie ukara膰. Nie chce, 偶eby艣 by艂a przy mnie.

Hadassa skin臋艂a r臋k膮 i s艂uga wyszed艂.

- P贸jd臋 za tob膮, pani. Id藕 i nie troszcz si臋 o nic - uspokoi艂a sw膮 pani膮.

- Obiecujesz? - upewni艂a si臋 Julia i jej oczy rozszerzy艂y si臋.

- Ju偶 obieca艂am. Nie martw si臋. - Obj臋艂a na chwil臋 ramieniem Juli臋. - Zjawi臋 si臋 niebawem.

Gdy tylko Julia wyruszy艂a, Hadassa posz艂a do ma艂ej ny偶y w perystylu, gdzie czeka艂 na ni膮 Prometeusz. Podni贸s艂 si臋 z 艂awki.

- Wiem, 偶e tobie to zawdzi臋czam - powiedzia艂, wskazuj膮c opiecz臋towany dokument, kt贸ry 艣ciska艂 w d艂oni.

- Zawdzi臋czasz to Panu.

- Marzy艂em o wolno艣ci - zwierzy艂 si臋, siadaj膮c obok Hadassy - teraz jednak nie jestem ju偶 pewny. Chc臋 by膰 tam gdzie ty.

- To niemo偶liwe, Prometeuszu. Dostojny Markus wyda艂 艣cis艂e polecenia.

- Och! - szepn膮艂 Prometeusz i wyraz rado艣ci znik艂 z jego twarzy. - Pojmuj臋.

- Pan da艂 ci sposobno艣膰, Prometeuszu. - Wyj臋艂a zza szarfy sakiewk臋. Uj臋艂a go za r臋k臋 i po艂o偶y艂a mu sakiewk臋 na d艂oni. - To dar, kt贸ry pomo偶e ci rozpocz膮膰 nowe 偶ycie - oznajmi艂a, zaciskaj膮c jego d艂o艅 na ma艂ym woreczku. Wyja艣ni艂a mu, gdzie znajdzie aposto艂a Jana. - Wyznaj swoje dawne grzechy i opowiedz, jak teraz si臋 zmagasz. Pouczy ci臋 o drogach Pana.

- Dlaczego jeste艣 tego taka pewna?

- Och, mog臋 by膰 ca艂kowicie pewna. Jan pokocha ci臋 tak, jak kocha ci臋 B贸g. Id藕 do niego, Prometeuszu. Je艣li nie mo偶esz 偶y膰 wedle Jezusa, 偶yj wedle cz艂owieka, kt贸ry by艂 u boku naszego Pana, kiedy Pan chodzi艂 po ziemi. I patrz, jak nadal kroczy obok Pana.

- P贸jd臋 - zapewni艂 Prometeusz. - Ale co z tob膮?

- Zostan臋 przy dostojnej Julii, p贸ki 偶yje.

- Jestem jej wdzi臋czny za wolno艣膰, pani, lecz to tylko jeden dobry czyn po wielu niegodziwych. To kaprys, nie za艣 odmiana natury. Je艣li domy艣li si臋, kim jeste艣, a偶 boj臋 si臋 pomy艣le膰, na co mo偶e si臋 wa偶y膰.

- Jakie偶 niebezpiecze艅stwo mi grozi, Prometeuszu? Moja dusza nale偶y do Boga. Musisz odnowi膰 sw贸j umys艂 i pami臋ta膰 to, czego si臋 nauczy艂e艣. Nic nie mo偶e oddzieli膰 mnie od mi艂o艣ci Boga, kt贸ry jest w Jezusie Chrystusie. - Czule musn臋艂a ko艅cami palc贸w jego twarz. - I nic nie mo偶e rozdzieli膰 nas, bo jeste艣my rodzin膮 Bo偶膮.

Po艂o偶y艂 r臋k臋 na jej d艂oni.

- Tak chcia艂bym, 偶eby艣 ze mn膮 posz艂a.

Cofn臋艂a r臋k臋 i po艂o偶y艂a j膮 na kolanach.

- B臋d臋, gdzie by膰 musz臋. - D藕wign臋艂a si臋 powoli na nogi. - Czas na mnie. - Posz艂a w stron臋 sieni. Prometeusz stara艂 si臋 i艣膰 r贸wnym z ni膮 krokiem. Podnios艂a na niego wzrok. - Czy pozostaniesz tu, p贸ki willa nie zostanie sprzedana?

- Tak. Co z twoimi rzeczami? - spyta艂, staraj膮c si臋 op贸藕ni膰 jej odej艣cie.

- Zosta艂y spakowane i pos艂ane razem z rzeczami dostojnej Julii. Mam tu ju偶 tylko t臋 lask臋. - Zobaczy艂a trosk臋 w jego oczach i stara艂a si臋 go uspokoi膰. - To niedaleko, Prometeuszu. Poradz臋 sobie doskonale.

- Kiedy znowu si臋 zobaczymy?

- B臋d臋 przychodzi膰 na zgromadzenia, gdy tylko b臋dzie to mo偶liwe. Tam si臋 spotkamy.

Ba艂 si臋 tego rozstania.

- To za ma艂o. Jestem twoim d艂u偶nikiem.

Hadassa wiedzia艂a, co ma Prometeusz na my艣li.

- Kr贸l Salomon powiedzia艂: "Z ca艂ego serca Bogu zaufaj, nie polegaj na swoim rozs膮dku, my艣l o Nim na ka偶dej drodze, a On twe 艣cie偶ki wyr贸wna".

- Spr贸buj臋 zapami臋ta膰.

- Nie pr贸buj. Powtarzaj te s艂owa, a偶 wyryj膮 si臋 w twym sercu. Zapami臋taj te偶 to. - Wyrecytowa艂a mu pie艣艅 pasterza. - Powt贸rz. - Nie przesta艂 powtarza膰, p贸ki nie wbi艂 sobie s艂贸w do g艂owy. - Odmawiaj to rano, w po艂udnie i wieczorem, i niechaj b臋dzie w twoim umy艣le jako wzorzec my艣lenia.

Otworzy艂a drzwi i wysz艂a. Prometeusz pom贸g艂 jej zej艣膰 po schodach. Potem otworzy艂 bram臋. Przystan臋艂a i podnios艂a na niego wzrok.

- Czy wiesz, co sprawi艂o, 偶e dostojny Markus tak znienawidzi艂 swoj膮 siostr臋?

- Nie - odpar艂. - Zbyt by艂em zaprz膮tni臋ty w艂asnym nieszcz臋艣ciem, by zauwa偶y膰 cierpienia innych. Zreszt膮 uciek艂em wkr贸tce po tym, jak pos艂ano ci臋 na aren臋.

Hadassa westchn臋艂a.

- Chcia艂abym wiedzie膰, co mi臋dzy nimi zasz艂o.

- Mo偶e chodzi o ciebie.

Spojrza艂a na niego ze zdziwieniem.

- Dlaczego tak my艣lisz?

- Przecie偶 dostojny Markus ci臋 kocha艂!

Te s艂owa g艂臋boko j膮 zasmuci艂y, gdy偶 rozbudzi艂y przejmuj膮ce wspomnienia. Czy Markus naprawd臋 j膮 kocha艂?

- S膮dz臋, 偶e po prostu r贸偶ni艂am si臋 od kobiet, kt贸re zna艂. By艂o to dla niego jak wyzwanie. Nie s膮dz臋 jednak, by kocha艂 mnie trwale. Czy偶 nie s艂ucha艂by tego, co m贸wi艂a o Panu, gdyby naprawd臋 j膮 kocha艂?

Przypomnia艂a sobie, jak Markus wyzna艂 jej mi艂o艣膰 w sypialni Julii. Przypomnia艂a sobie jego gniew, kiedy nie chcia艂a go po艣lubi膰. Zrani艂a jego dum臋, nie za艣 serce. Dlatego przekl膮艂 j膮 i wybieg艂. Zobaczy艂a go znowu dopiero w dniu, kiedy wpad艂 na ni膮 przed publicznymi 艂a藕niami. My艣la艂a, 偶e nigdy go ju偶 nie ujrzy, a oto mia艂a zamieszka膰 pod jego dachem. Dr偶a艂a w 艣rodku, ogarn臋艂o j膮 jakie艣 niepokoj膮ce podniecenie. By膰 mo偶e Markus nigdy nie kocha艂 jej naprawd臋, ale ona jego - tak!

- Prymus uwa偶a艂, 偶e Markus Walerian ci臋 kocha艂 - powiedzia艂 Prometeusz. - Droczy艂 si臋 nawet z Juli膮. Powtarza艂, 偶e dostojny Markus woli odwiedza膰 niewolnic臋 ni偶 w艂asn膮 siostr臋.

- To nieprawda. By艂 ca艂kowicie oddany Julii. Zawsze kocha艂 siostr臋. Uwielbia艂 j膮.

- Ju偶 jej nie kocha.

Milcza艂a, zastanawiaj膮c si臋 nad tym, co powiedzia艂 jej Prometeusz.

- Ale mo偶e odmieni serce. - Po艂o偶y艂a d艂o艅 na przedramieniu Prometeusza. - B臋dziesz codziennie w mojej modlitwie. Trwaj w Panu.

- B臋d臋 trwa艂.

- On ci臋 obroni. - Stan臋艂a na palcach i obj臋艂a go. - Jeste艣 moim ukochanym bratem, Prometeuszu. Kocham ci臋.

- Ja te偶 ci臋 kocham - powiedzia艂 zachrypni臋tym g艂osem. Wi臋cej nie by艂 w stanie wykrztusi膰. Oczy mia艂 mokre od 艂ez. Hadassa pu艣ci艂a go i wysz艂a. Zamkn膮艂 bram臋 i opar艂 czo艂o o krat臋. "Bo偶e, chro艅 j膮. Panie, nie opuszczaj jej." Odwr贸ci艂 si臋 i wszed艂 po schodach do pustej willi, powtarzaj膮c s艂owa, kt贸rych go nauczy艂a. "Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego..."

Rozdzia艂 XLI

Markus wychodzi艂 w艂a艣nie z triclinium z Juliuszem, kiedy niewolnik wpuszcza艂 do sieni kobiet臋 z zas艂oni臋t膮 twarz膮.

- Rafa! - szepn膮艂 zaskoczony Juliusz i podszed艂 do niej, zostawiaj膮c Markusa samego.

Kobieta opiera艂a si臋 ci臋偶ko na lasce, ale wyci膮gn臋艂a r臋k臋 w powitaniu.

- Dobrze wygl膮dasz, Juliuszu. Jak czuje si臋 dostojna Feba?

- Tak samo jak wtedy, gdy tu by艂a艣. Nie spodziewali艣my si臋 ciebie.

Dostojna Feba ju偶 si臋 po艂o偶y艂a.

- Opiekuj臋 si臋 dostojn膮 Juli膮.

- Wi臋c to ty! Dostojna Julia oczekiwa艂a swojej osobistej s艂u偶ebnej, ale do g艂owy mi nie przysz艂o...

- Sk膮d mia艂by艣 wiedzie膰?

- Jak do tego dosz艂o?

- Pan zechcia艂, by艣my si臋 spotka艂y. Gdzie jest Julia?

- By艂a bardzo zm臋czona. Dostojny Markus pos艂a艂 jej wino. Przed chwil膮 do niej zajrza艂em. Spa艂a.

Podszed艂 Markus. U艣miecha艂 si臋 ironicznie.

- Jak si臋 pewnie domy艣lasz, upi艂a si臋 do nieprzytomno艣ci.

Na d藕wi臋k tego g艂osu serce Hadassy zacz臋艂o bi膰 jak oszala艂e.

Stan膮艂 przed ni膮 i Hadassa podnios艂a na niego wzrok.

- Witam ci臋, panie.

Obrzuci艂 j膮 ch艂odnym spojrzeniem.

- Nie spodziewa艂em si臋, 偶e przyjdziesz.

- Powiedzia艂am ci, 偶e nie opuszcz臋 dostojnej Julii.

- Tak, pami臋tam. - Zmarszczy艂 brwi, gdy偶 poczu艂 si臋 nieswojo. - My艣la艂em, 偶e dotrzesz tu jutro albo pojutrze.

- Je艣li pozwolisz, panie, p贸jd臋 teraz do niej.

- Jak chcesz.

Poku艣tyka艂a w stron臋 schod贸w. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e jest zm臋czona i noga sprawia jej b贸l.

- Poczekaj, Rafo! - zawo艂a艂 Juliusz, id膮c za ni膮. Powiedzia艂 co艣, ale za cicho, by Markus m贸g艂 to us艂ysze膰. Kobieta po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na przedramieniu. Juliusz potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i wzi膮艂 j膮 na r臋ce. Markus patrzy艂, jak niesie Raf臋 po schodach. Zirytowany przybyciem s艂u偶ebnej Markus wszed艂 do perystylu. Usiad艂 w ma艂ej ny偶y, gdzie dawniej cz臋sto siada艂 z Hadass膮, i opar艂 g艂ow臋 o 艣cian臋. Zamkn膮艂 oczy i ws艂uchiwa艂 si臋 w szmer fontanny. Ta kobieta o zas艂oni臋tej twarzy budzi艂a w nim jaki艣 niepok贸j. Czu艂 si臋 przy niej nieswojo.

Us艂ysza艂, 偶e kto艣 schodzi po schodach. Otworzy艂 oczy i wychyli艂 si臋 nieco z ny偶y.

- Juliuszu, chcia艂bym z tob膮 porozmawia膰.

Juliusz przeszed艂 przez perystyl.

- Przysz艂a tutaj - powiedzia艂, staj膮c przed Markusem. W jego g艂osie zabrzmia艂a oskar偶ycielska nutka.

Twarz Markusa pociemnia艂a.

- Mia艂em jutro pos艂a膰 po ni膮 lektyk臋.

- S艂ysza艂em, 偶e opu艣ci艂a Aleksandra Democedesa Amandynusa, ale nie mia艂em poj臋cia, 偶e piel臋gnuje dostojn膮 Juli臋. To zdumiewaj膮ce.

- Dlaczego? Kim偶e jest, by ktokolwiek troszczy艂 si臋, gdzie przebywa i co robi?

- To Rafa. - Juliusz zacisn膮艂 wargi i skin膮艂 na niewolnic臋, by zanios艂a tac臋 do pokoju dostojnej Julii.

- Och! Rafa jest tutaj? - wykrzykn臋艂a mile zaskoczona dziewczyna.

Markus spojrza艂 na ni膮. Czy偶by wszyscy domownicy znali t臋 kobiet臋?

- Owszem - powiedzia艂 Juliusz - i zostanie przy dostojnej Julii. Dopatrz, 偶eby ustawiono w jej pokoju 艂o偶e i przygotowano ciep艂e nakrycia. Rafa nie prosi艂a o ciep艂e ok艂ady, ale jestem pewny, 偶e po d艂ugim marszu z willi dostojnej Julii noga musi przysparza膰 jej nie lada cierpie艅.

Markusowi wzmianka o tym, 偶e kobieta sz艂a na piechot臋 z willi, sprawi艂a przykro艣膰.

- Powiedz jej, 偶e mo偶e skorzysta膰 z 艂a藕ni - rzuci艂 ch艂odno.

- Dzi臋kuj臋, panie. Jestem pewny, 偶e b臋dzie ci wdzi臋czna - o艣wiadczy艂 Juliusz.

Markus obrzuci艂 go niech臋tnym spojrzeniem.

- Jeszcze jedno, Lawinio - doda艂 Juliusz. - Prosi艂a, by nie m贸wi膰 nikomu spoza domownik贸w, 偶e tu jest. Ostrze偶 o tym reszt臋 s艂u偶by. Nie chce, by co艣 odci膮ga艂o j膮 od opiekowania si臋 dostojn膮 Juli膮.

- Powiem wszystkim. - Dziewczyna wybieg艂a z min膮 tak podekscytowan膮, 偶e nie mog艂o to uj艣膰 uwadze Markusa.

- Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e do domu przyby艂 prokonsul, a nie kaleka kobieta z zas艂on膮 na twarzy - rzek艂 zimno Markus.

Zmieszany Juliusz spojrza艂 na swojego pana.

- Czy to mo偶liwe, by艣 o niej nie s艂ysza艂?

- Nie by艂o mnie tu bardzo d艂ugo, Juliuszu. Czy偶by艣 o tym zapomnia艂? Chcia艂bym zada膰 ci kilka pyta艅. Przede wszystkim: kim jest ta kobieta?

- Jest uzdrowicielk膮. Us艂ysza艂em o niej na targu wkr贸tce po ataku, jaki dotkn膮艂 twoj膮 matk臋, panie. M贸wiono, 偶e Rafa potrafi uleczy膰 zwyk艂ym dotkni臋ciem r臋ki. I sprowadzili艣my j膮 tutaj.

- Najwyra藕niej nie jest jednak cudotw贸rczyni膮, gdy偶 inaczej moja matka chodzi艂aby i m贸wi艂a.

- Rafa wcale nie twierdzi艂a, 偶e jest cudotw贸rczyni膮 - odpar艂 szybko Juliusz - ale przekona艂a nas, 偶e dostojna Feba rozumie, co si臋 wok贸艂 niej dzieje. Inni lekarze uwa偶ali, 偶e najlepiej by艂oby poda膰 jej cykut臋.

Markus poczu艂 zimny dreszcz.

- M贸w dalej.

- Lekarz, z kt贸rym Rafa tu przysz艂a, tak偶e o tym wspomnia艂, ale ona sprzeciwi艂a si臋 stanowczo. O艣wiadczy艂a, 偶e twoja dostojna matka zachowa艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e jej umys艂 jest sprawny, chocia偶 cia艂o spoczywa bezw艂adnie. Stan臋li艣my przed straszliwym dylematem, panie. Co b臋dzie dla twojej matki lepsze? Czy wyobra偶asz sobie, jak膮 udr臋k膮 jest by膰 wi臋藕niem swojego cia艂a? W oczach dostojnej Feby widzia艂em strach i rozpacz, lecz nie wiedzia艂em nawet, czy zdaje sobie spraw臋 z tego, co si臋 wok贸艂 niej dzieje. Rafa by艂a przekonana, 偶e tak i 偶e nie mo偶na odbiera膰 jej 偶ycia. Poprosi艂a, by艣my zostawili j膮 sam na sam z twoj膮 matk膮, a kiedy wr贸cili艣my, Feba by艂a w takim stanie ducha jak teraz. Nie wiem, co Rafa powiedzia艂a, ale przywr贸ci艂a jej nadziej臋. Wa偶ne jest te偶 to, 偶e wskaza艂a jej cel w 偶yciu.

- Jaki cel? - spyta艂 Markus, oszo艂omiony tym, co us艂ysza艂.

- Modlitw臋. Twoja matka ani na chwil臋 nie ustaje w modlitwie. Od chwili, kiedy budzi si臋 i wynosimy j膮 na balkon, a偶 do wieczora, kiedy uk艂adamy j膮 z powrotem w 艂o偶u, modli si臋 bez wytchnienia. Oczywi艣cie, odk膮d wr贸ci艂e艣, sp臋dza du偶o czasu z tob膮.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e jej przeszkadzam?

- Nie, panie. Wybacz, 偶e wyrazi艂em si臋 niezr臋cznie. Jeste艣 odpowiedzi膮 na wiele modlitw matki. Tw贸j powr贸t do domu umocni艂 jej wiar臋. Jeste艣 potwierdzeniem, 偶e B贸g wys艂uchuje jej modlitw. Markus wsta艂 z marmurowej 艂awki. By艂 zamy艣lony.

- Musisz mi wybaczy膰, ale mam w膮tpliwo艣ci co do tej kobiety.

Dostojna Julia nazywa j膮 Azar, nie Raf膮. Mo偶e m贸wimy o dw贸ch innych osobach. Wiele kobiet zakrywa twarz i z pewno艣ci膮 jest w艣r贸d nich spora liczba kalekich.

- Masz racj臋, panie, ale w tym przypadku nie mo偶e by膰 mowy o pomy艂ce. Nie chodzi tu o wygl膮d Rafy, ale co cz艂owiek czuje, kiedy znajdzie si臋 przy niej.

Markus zmarszczy艂 brwi.

- A co ty czujesz?

- Trudno to wyja艣ni膰.

- Spr贸buj jednak - wycedzi艂 ironicznym tonem Markus.

- Ufno艣膰. Spok贸j. Ukojenie. - Juliusz roz艂o偶y艂 bezradnie r臋ce. - W jaki艣 dziwny spos贸b jej wiara w Boga udziela si臋 i cz艂owiek zaczyna Mu ufa膰, nawet je艣li nie wierzy.

- Ty nie wierzysz?

- Wiara twojej matki, panie, jest tak silna, 偶e uwierzy艂em, czasem jednak n臋ka mnie zw膮tpienie.

Markus doskonale to rozumia艂. Wierzy艂 teraz, 偶e Jezus przyszed艂 na ziemi臋 i da艂 si臋 ukrzy偶owa膰, by odkupi膰 grzechy ludzi, i 偶e powsta艂 z martwych. Trudno by艂o mu jednak uwierzy膰, 偶e Chrystus jest w艂adc膮. 艢wiat jest zbyt pe艂en z艂a.

W艂a艣nie dlatego by艂 taki ostro偶ny.

- Mimo tego, co powiedzia艂e艣, Juliuszu, nie cieszy mnie obecno艣膰 kogo艣 obcego mi臋dzy nami, a szczeg贸lnie kogo艣 tak tajemniczego.

- Jestem pewien, 偶e mia艂a swoje powody, by zmieni膰 imi臋.

- Jakie?

- Nie w膮tpi臋, 偶e je艣li j膮 zapytasz, wszystko ci wyja艣ni.

Rozdzia艂 XLII

Markus ci膮gle nie mia艂 sposobno艣ci, 偶eby porozmawia膰 z Raf膮-Azar. Jego przedstawiciele dowiedzieli si臋, 偶e wr贸ci艂 do Efezu. Przychodzili, 偶eby zda膰 mu spraw臋 ze swoich posuni臋膰 w czasie jego nieobecno艣ci. Przez kilka nast臋pnych dni zamyka艂 si臋 z nimi na ca艂y dzie艅 w bibliotece. Nalegali, 偶eby wzi膮艂 z powrotem sprawy w swe r臋ce.

- Jest teraz mn贸stwo okazji do zarobku, panie, a ty zawsze mia艂e艣 doskona艂e wyczucie interes贸w - o艣wiadczy艂 jeden z nich. - Dla ciebie oczywiste s膮 rzeczy, kt贸re nam si臋 wymykaj膮.

Tak偶e temperament samego Markusa sk艂ania艂 go do chwytania okazji, kt贸re dostrzega艂 zapoznaj膮c si臋 ze sprawozdaniami. Jak偶e 艂atwo by艂oby wr贸ci膰 do interes贸w i skupi膰 uwag臋 na sprawach nie maj膮cych nic wsp贸lnego z rodzin膮. S艂uchaj膮c swego przedstawiciela i przegl膮daj膮c sprawozdania, czu艂, 偶e w g艂owie k艂臋bi膮 mu si臋 wyborne pomys艂y, jak pomno偶y膰 maj膮tek.

Jednak jaki艣 cichy wewn臋trzny g艂os ostrzega艂 go przed rzuceniem si臋 w wir interes贸w. Po co? Pieni臋dzy wystarczy mu do ko艅ca 偶ycia.

A matka tak bardzo go potrzebuje.

A poza tym jest jeszcze Julia.

Siostra by艂a dla niego przyczyn膮 nie ustaj膮cych wyrzut贸w sumienia, cho膰 rozum nakazywa艂 mu trzyma膰 si臋 od niej jak najdalej. Za ka偶dym razem, kiedy szed艂 na g贸r臋, co艣 pcha艂o go do pokoju siostry, co艣 nakazywa艂o opowiedzie膰 o tym, co prze偶y艂 w Palestynie. Lecz zaraz pojawia艂 si臋 inny g艂os, kt贸ry przypomina艂, co Julia uczyni艂a z Hadass膮.

"艢wietnie! Ju偶 po wszystkim!" - wykrzykn臋艂a wtedy Julia. Twarz mia艂a wykrzywion膮 rado艣ci膮 i nienawi艣ci膮. Markusowi znowu stan膮艂 przed oczami obraz cia艂a Hadassy le偶膮cego na piasku. Dzisiejszego wieczoru czuje si臋 zm臋czony. Prawie ca艂e popo艂udnie sp臋dzi艂 z matk膮. Nu偶y艂 go ju偶 d藕wi臋k w艂asnego g艂osu, zm臋czy艂o wyszukiwanie w g艂owie rzeczy, kt贸re mog艂yby j膮 zaj膮膰. Patrzy艂a na niego tak, 偶e zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy matka nie rozumie czasem jego najg艂臋bszych uczu膰, tych, kt贸re tak rozpaczliwie stara艂 si臋 ukry膰.

Kiedy przechodzi艂 obok pokoju Julii, 偶eby zej艣膰 do triclinium i zje艣膰 prosty posi艂ek wieczorny, znowu poczu艂, 偶e co艣 pcha go do 艣rodka. Drzwi by艂y otwarte i s艂ysza艂 jaki艣 cichy g艂os. Przystan膮艂 i zerkn膮艂 do sypialni. Jego siostra siedzia艂a bokiem na 艂o偶u, maj膮c przy sobie okryt膮 zas艂on膮 kobiet臋, kt贸ra d艂ugimi poci膮gni臋ciami rozczesywa艂a w艂osy Julii. M贸wi艂a co艣. Zacisn膮艂 powieki, bo ta scena przypomnia艂a mu Hadass臋. Po chwili otworzy艂 jednak oczy i patrzy艂, jak Azar zajmuje si臋 Juli膮. Niegdy艣 Hadassa takimi samymi niespiesznymi ruchami szczotkowa艂a w艂osy jego siostry, 艣piewaj膮c pie艣ni swego narodu. Serce mu si臋 艣cisn臋艂o.

"Bo偶e m贸j, czy nigdy ju偶 jej nie zapomn臋? Czy w ten w艂a艣nie spos贸b karzesz mnie za to, 偶e mia艂em udzia艂 w jej 艣mierci?"

Sta艂 na progu zbity z tropu tym, 偶e co艣 tak pospolitego mo偶e sprawia膰 tyle b贸lu. Ile czasu musi min膮膰, nim uczucie zwi臋dnie i wspomnienia przestan膮 by膰 tortur膮? Czy Julia nie czuje 偶adnych wyrzut贸w sumienia?

Kobieta z zas艂oni臋t膮 twarz膮 obr贸ci艂a lekko g艂ow臋.

- Witaj, panie.

Julia odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie i Markus zobaczy艂, jak bardzo jest blada.

- Witaj - powiedzia艂, staraj膮c si臋 panowa膰 nad g艂osem, narzuci膰 mu ch艂odne brzmienie.

- Wejd藕, Markusie - powiedzia艂a Julia, patrz膮c na niego b艂agalnie.

Ju偶 mia艂 wej艣膰, ale powstrzyma艂 si臋.

- Nie mam dzisiaj czasu.

- A kiedy b臋dziesz mia艂 czas?

S艂ysz膮c irytacj臋 w jej g艂osie, uni贸s艂 brwi i skupi艂 uwag臋 na s艂u偶ebnej.

- Czy masz wszystko, dostojna Azar, czego ci trzeba?

- Dlaczego nie zapytasz mnie, Markusie? O tak, 艂askawy panie mamy wszystko, czego mo偶emy zapragn膮膰.

Nie zwracaj膮c na ni膮 uwagi, powiedzia艂 ch艂odnym g艂osem do s艂u偶ebnej:

- Kiedy u艂o偶ysz swoj膮 pani膮 do snu, przyjd藕 do biblioteki. Chcia艂bym wyja艣ni膰 par臋 spraw.

- Jakich spraw? - spyta艂a Julia.

Hadassa te偶 si臋 nad tym zastanawia艂a. Serce zacz臋艂o bi膰 jej mocniej. Markus sta艂 sztywno w drzwiach i patrzy艂 na ni膮 zimnym, badawczym wzrokiem.

Julia wyczu艂a zaniepokojenie Azar.

- Nie musisz m贸wi膰 mu niczego, Azar. On nie ma do ciebie 偶adnych praw.

- Odpowie na moje pytania albo opu艣ci ten dom.

Lodowaty ton jego g艂osu sprawi艂, 偶e Julia straci艂a panowanie nad sob膮.

- Po co艣 mnie tu sprowadzi艂? - krzykn臋艂a. - 呕eby jeszcze bardziej zatru膰 mi 偶ycie?

Rozw艣cieczony tym oskar偶eniem Markus odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 korytarzem.

- Markusie, wr贸膰! Markusie, wybacz!

Szed艂 dalej. Ile偶 to razy p艂aka艂a tylko po to, 偶eby postawi膰 na swoim? Nic z tego. Koniec. Zamkn膮wszy przed ni膮 serce, zbieg艂 ze schod贸w.

Kucharz przygotowa艂 smakowity posi艂ek, ale Markus nie mia艂 apetytu. Czu艂 si臋 rozdra偶niony. Poszed艂 do biblioteki i pr贸bowa艂 ukoi膰 nerwy, przegl膮daj膮c dokumenty, kt贸re zostawili mu jego przedstawiciele. Po jakim艣 czasie odsun膮艂 je niecierpliwie i siedzia艂, patrz膮c pochmurnie przed siebie. Czu艂 zam臋t w sercu. Zacz膮艂 偶a艂owa膰, 偶e sprowadzi艂 tu Juli臋. M贸g艂 sp艂aci膰 jej d艂ugi, dopilnowa膰, 偶eby mia艂a s艂u偶b臋 i pozostawi膰 j膮 w tamtej willi.

- Panie?

Na progu sta艂a kobieta w zas艂onie. Odepchn膮艂 od siebie mroczne wspomnienia i skupi艂 si臋 na tym, co mia艂 zrobi膰.

- Usi膮d藕 - rozkaza艂, wskazuj膮c sto艂ek naprzeciwko siebie.

Usiad艂a. Zaskoczy艂o go, 偶e kto艣 kaleki mo偶e porusza膰 si臋 z takim wdzi臋kiem. Siedzia艂a wyprostowana, ale z cia艂em lekko skr臋conym, 偶eby m贸c wyci膮gn膮膰 nog臋.

- Juliusz wyjawi艂 mi, 偶e nosisz imi臋 Rafa, nie za艣 Azar - powiedzia艂 z naciskiem.

Hadassa zagryz艂a wargi. Chcia艂a zapanowa膰 nad emocjami. Pr贸bowa艂a si臋 przygotowa膰 do tej rozmowy, ale blisko艣膰 Markusa przyprawia艂a j膮 o dr偶enie.

- Nadano mi imi臋 Rafa, panie. Oznacza ono po hebrajsku uzdrowicielk臋.

M贸wi艂a nieco jakby zachrypni臋tym, cichym g艂osem, kt贸ry wywo艂ywa艂 przyjemne wspomnienie Bebory. Czy to przez ten akcent?

- Jeste艣 wi臋c 呕yd贸wk膮. Jednak z tego, co powiedzia艂a Julia, domy艣li艂em si臋, 偶e wyznajesz wiar臋 chrze艣cija艅sk膮.

- Jestem, panie, 呕yd贸wk膮 i chrze艣cijank膮. Z urodzenia 呕yd贸wk膮, z wyboru chrze艣cijank膮.

Poczu艂 si臋 ura偶ony. Wykrzywi艂 usta w ch艂odnym u艣miechu.

- Czy偶by stawia艂o ci臋 to wy偶ej ni偶 moja matka, kt贸ra jest chrze艣cijank膮 urodzon膮 po艣r贸d pogan?

To oskar偶ycielskie pytanie wprawi艂o j膮 w os艂upienie i zak艂opotanie.

- Nie, panie - zacz臋艂a wyja艣nia膰 pospiesznie. - Nie ma dla Chrystusa 呕yda ni Rzymianina, niewolnika ni cz艂owieka wolnego, m臋偶czyzny ni kobiety. Wszyscy jeste艣my jednym w Jezusie Chrystusie. - Pochyli艂a si臋 do przodu i ci膮gn臋艂a 艂agodnym g艂osem, jakby pragn膮c go uspokoi膰: - Przez sw膮 wiar臋 twoja matka jest tak samo dzieckiem Abrahama, jak ja. Ka偶dy, kto dokonuje wyboru, staje si臋 spadkobierc膮 obietnicy. B贸g nikogo nie wywy偶sza.

Te s艂owa rozproszy艂y jego obawy.

- M贸wi膮c "ka偶dy", masz na my艣li tak偶e mnie?

- Tak, panie.

Ju偶 mia艂 na ko艅cu j臋zyka wyznanie, 偶e przyj膮艂 Pana w Galilei, ale nie pozwoli艂a mu na to duma.

- Powiedziano mi, 偶e uratowa艂a艣 偶ycie mej matce.

- Ja, panie? Nie.

- Juliusz twierdzi, 偶e lekarz, kt贸ry z tob膮 przyszed艂, chcia艂 zako艅czy膰 jej 偶ycie, podaj膮c cykut臋. Ty si臋 sprzeciwi艂a艣. Czy nie tak?

- Twoja matka 偶yje, gdy偶 taka by艂a wola Boga.

- Mo偶e i tak, ale Juliusz powiedzia艂 mi, 偶e zosta艂a艣 sam na sam z moj膮 matk膮 i 偶e potem si臋 odmieni艂a.

- Rozmawia艂am z ni膮.

- I to wszystko?

Hadassa by艂a w tym momencie zadowolona, 偶e dzi臋ki zas艂onie nie wida膰 rumie艅ca na jej twarzy. Wiedzia艂a, 偶e nigdy nie poka偶e swojej twarzy Markusowi. Wola艂a znale藕膰 si臋 z powrotem na arenie ni偶 zobaczy膰, jak patrzy na jej blizny z odraz膮, jak膮 widzia艂a w spojrzeniach innych.

- Nie wypowiada艂am zakl臋膰, nie rzuca艂am urok贸w - powiedzia艂a, maj膮c nadziej臋, 偶e ta odpowied藕 go zadowoli.

Uni贸s艂 d艂o艅. Wyczuwa艂 jej napi臋cie, lecz nie umia艂 domy艣li膰 si臋 przyczyn.

- O nic ci臋 nie oskar偶am, Azar. Jestem po prostu ciekaw. Musz臋 zna膰 moich domownik贸w.

Przez chwil臋 milcza艂a.

- Kiedy spojrza艂am w oczy twojej matki, panie, zrozumia艂am, 偶e jest 艣wiadoma. S艂ysza艂a, co si臋 m贸wi艂o, i wszystko rozumia艂a. Ba艂a si臋 i by艂a zrozpaczona swoim stanem. S膮dz臋, 偶e gotowa by艂aby wypi膰 cykut臋, kt贸r膮 Aleksander zaproponowa艂 dlatego tylko, i偶 chcia艂 oszcz臋dzi膰 innym odpowiedzialno艣ci zwi膮zanej z jej piel臋gnowaniem. Ja za艣 powiedzia艂am jej co艣, o czym i tak wiedzia艂a.

- O czym to wiedzia艂a? Co to takiego?

- 呕e B贸g kocha j膮 tak膮, jaka jest, panie.

Markus przesun膮艂 d艂oni膮 po kraw臋dzi sto艂u. Czu艂 zam臋t w g艂owie.

Pragn膮艂 dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej o tej kobiecie.

- Juliusz powiedzia艂 mi, 偶e wszyscy w Efezie ci臋 znali.

Hadassa milcza艂a.

- Czemu wyrzek艂a艣 si臋 tej s艂awy?

To niespodziewane, zadane zimnym tonem pytanie zbi艂o j膮 z tropu.

- Wola艂am by膰 przy twojej siostrze.

- Po prostu! Czemu zmieni艂a艣 imi臋?

- Bo nie jestem Raf膮. Jezus jest uzdrowicielem, ja nie - powt贸rzy艂a s艂owa, kt贸re powiedzia艂a kiedy艣 Aleksandrowi, maj膮c nadziej臋, 偶e lepiej j膮 zrozumie.

- Czy wi臋c Azar to twoje prawdziwe imi臋?

- Azar znaczy pomocnik. To moje zadanie i tym chc臋 by膰.

Dostrzeg艂, 偶e jest to odpowied藕 bardzo wywa偶ona.

- Dlaczego wybra艂a艣 w艂a艣nie Juli臋?

- Tego nie mog臋 powiedzie膰, panie.

- Nie mo偶esz czy nie chcesz?

- Wiem, 偶e B贸g chce, bym tu by艂a. Nie wiem jednak, jaki ma w tym cel.

Zmarszczy艂 pos臋pnie czo艂o, gdy偶 s艂owa te dotkn臋艂y go do 偶ywego, przywo艂uj膮c wspomnienie tego, co czu艂 w Galilei. B贸g chce tak偶e, by on by艂 tutaj. Z Juli膮. Buntowa艂 si臋 przeciwko temu, czego chcia艂 B贸g od niego ponadto.

- Przypuszczam, 偶e wed艂ug ciebie B贸g kocha tak偶e moj膮 siostr臋 i ma wobec niej swoje zamiary. - Zanim zd膮偶y艂a odpowiedzie膰, machn膮艂 r臋k膮. - Mo偶esz odej艣膰.

Gdy tylko wysz艂a, wsta艂. Czu艂 jakie艣 rozdra偶nienie.

By膰 mo偶e powinien po prostu opu艣ci膰 na chwil臋 will臋. Wyszed艂 na korytarz.

- Czy 偶yczysz sobie lektyk臋, panie? - spyta艂 Juliusz, widz膮c, 偶e kto艣 ze s艂u偶by podaje mu p艂aszcz.

- Mam ochot臋 na spacer - odpar艂, zapinaj膮c z艂ot膮 brosz臋 na ramieniu. - Je艣liby moja matka obudzi艂a si臋 i chcia艂a mnie widzie膰, powiedz, 偶e uda艂em si臋 do 艂a藕ni.

Podszed艂 do drzwi i otworzy艂 je szeroko. Zbieg艂 po schodach i zatrzasn膮艂 za sob膮 bram臋.

Szed艂 w stron臋 m臋skiego stowarzyszenia, gdzie przed wyjazdem z Efezu sp臋dza艂 mn贸stwo czasu. Pragn膮艂 rozrywki i odnowienia starych znajomo艣ci. Wieczorny ch艂贸d ostudzi艂 nieco jego gniew i kiedy dotar艂 do celu, czu艂 si臋 ju偶 odpr臋偶ony. Powitano go ze zdziwieniem i rado艣ci膮, znajomi poklepywali go wylewnie po plecach.

- S艂yszeli艣my, 偶e艣 wr贸ci艂 do Efezu, lecz nigdzie si臋 nie pokazywa艂e艣 - powiedzia艂 kt贸ry艣.

- Gdzie si臋 ukrywa艂e艣, Markusie?

- Pewnie sp臋dza艂 czas w swoim emporium i studiowa艂 ksi臋gi, 偶eby sprawdzi膰, ile zarobi艂 podczas nieobecno艣ci.

Wszyscy wybuchn臋li 艣miechem.

- Podobno by艂e艣 w Palestynie.

- Palestyna! - wykrzykn膮艂 jeden z obecnych. - Po co, na bog贸w, cz艂owiek o zdrowych zmys艂ach wyprawia si臋 do takiego n臋dznego kraju?

Ha艂a艣liwe towarzystwo raczej dra偶ni艂o ni偶 koi艂o nerwy. 艢mia艂 si臋 z nimi, lecz nie wk艂ada艂 w to serca. Czu艂 si臋, jakby znalaz艂 si臋 z powrotem w Rzymie w towarzystwie Antygonusa i pragn膮艂 uciec od niego jak najdalej. Czy tylko on si臋 zmieni艂? Czy tylko on czuje, jak nieprawo艣膰 z偶era 艣wiat?

- Musisz przyj艣膰 jutro na igrzyska.

- Zamierzam przyprowadzi膰 Pili臋.

- Ach, Pilia! - j臋kn膮艂 kt贸ry艣, wywracaj膮c oczami w udawanej ekstazie.

Inni roze艣miali si臋 i zacz臋li wymienia膰 spro艣ne uwagi o tym, jak to Pilia wyry艂a si臋 w pami臋ci ka偶dego z m臋偶czyzn, z kt贸rym sp臋dzi艂a noc, a zw艂aszcza je艣li by艂a to noc po igrzyskach. Markusowi przypomnia艂a si臋 Arria I siostra.

Rzuci艂 si臋 do sadzawki i by艂 zadowolony, 偶e woda zamkn臋艂a si臋 nad nim, odgradzaj膮c go od g艂os贸w przyjaci贸艂. Przyjaci贸艂? Przecie偶 stali si臋 dla niego obcymi lud藕mi. Podp艂yn膮艂 do ko艅ca sadzawki i wyd藕wign膮艂 si臋 na brzeg. Przeszed艂 mi臋dzy kolumnami do calidarium i siedzia艂 tam, a偶 pot zacz膮艂 tryska膰 z ca艂ego jego cia艂a. Zamiast do tepidarium poszed艂 prosto do frigidarium. Zimna woda przep臋dzi艂a wszystkie n臋kaj膮ce my艣li.

Na kr贸tko.

Przed wyj艣ciem podda艂 si臋 jeszcze porz膮dnemu masa偶owi. Szed艂 potem ulic膮, jeszcze jeden cz艂owiek wmieszany w bezosobowy i bez艂adny t艂um krz膮taj膮cy si臋 wok贸艂 Artemizjonu. Przystan膮艂 i spojrza艂 na 艣wi膮tyni臋. By艂a ol艣niewaj膮co pi臋knym pomnikiem umiej臋tno艣ci budowlanych cz艂owieka.

Swym bystrym umys艂em dostrzeg艂 w niej teraz najbardziej dochodowe przedsi臋biorstwo w Efezie. Pe艂no by艂o wok贸艂 wytw贸rc贸w pos膮偶k贸w, kt贸rzy zarabiali, sprzedaj膮c niedbale wykonane figurki bogini zamieszkuj膮cej rzekomo 艣wi膮tyni臋. Inni wy艂udzali z艂ote monety za zwierz臋ta ofiarne. Jeszcze inni sprzedawali amulety i tajemne zakl臋cia zamkni臋te w kosztownych medalionach. Sprzedawano te偶 na dzbany kadzid艂o, kt贸rego cena by艂a pr贸b膮 pobo偶no艣ci wyznawcy. Ludzie kupowali modlitwy. W 艣rodku czeka艂y 艣wi膮tynne nierz膮dnice obojga p艂ci - w najrozmaitszej cenie, zale偶nie od zamo偶no艣ci tego, kto przyszed艂 z艂o偶y膰 ho艂d bogini.

Markus potrz膮sn膮艂 ze smutkiem g艂ow膮. Ile kap艂ani bior膮 teraz za b艂ogos艂awie艅stwo? Ile za nadziej臋, kt贸ra zwykle okazuje si臋 z艂udna?

Markus powi贸d艂 wzrokiem wzd艂u偶 ulicy, przy kt贸rej mie艣ci艂y si臋 zajazdy dla tych, co przybyli z daleka, 偶eby zobaczy膰 艣wi膮tyni臋 i odda膰 cze艣膰 Artemidzie. Wi臋kszo艣膰 zaraz wyrusza艂a w drog臋 powrotn膮, lecz byli i tacy, kt贸rzy zostawali przez kilka miesi臋cy, zag艂臋biaj膮c si臋 w ksi臋gi napisane przez kap艂an贸w i traktuj膮ce o 艣wi臋tych literach efeskich wyrytych na diademie Artemidy. Czy kto艣 zna naprawd臋 ich znaczenie? Czy naprawd臋 jakie艣 znaczenie maj膮? Sta艂 i patrzy艂 na Artemizjon. Ilu偶 przychodzi艂o tu z nadziej膮 w sercu, a odchodzi艂o z rozpacz膮, nie uzyskawszy odpowiedzi na swoje pytania, nie otrzymawszy tego, czego potrzebowali? Ilu czu艂o t臋 sam膮 bolesn膮 pustk臋 i przemo偶n膮 potrzeb臋, kt贸r膮 on czu艂 tak d艂ugo, lecz ich przeznaczeniem by艂o pozosta膰 w tym stanie do 艣mierci, a nawet potem? By艂 pogr膮偶ony w tych rozmy艣laniach, kiedy nagle wyczu艂, 偶e kto艣 si臋 mu przypatruje. Obr贸ci艂 g艂ow臋. Po drugiej stronie ulicy sta艂 Arab. Ludzie omijali go, zd膮偶aj膮c do Artemizjonu albo wchodz膮c do sklepiku za jego plecami. M臋偶czyzna sta艂 bez ruchu, nie unikaj膮c zgo艂a jego wzroku. Markus wyczu艂 w spojrzeniu tamtego jakie艣 ostrze偶enie. Nie zna艂 tego cz艂owieka, nie m贸g艂 wi臋c wiedzie膰, co oznacza ten jego baczny wzrok. Potem Arab znikn膮艂 nagle w t艂umie. Zaniepokojony Markus ruszy艂 dalej, wypatruj膮c tamtego. Czy偶by wszed艂 do sklepu z pos膮偶kami? Kto艣 potr膮ci艂 go mocno z boku i niewiele brakowa艂o, by Markus si臋 przewr贸ci艂. Potkn膮艂 si臋 i z trudem odzyska艂 r贸wnowag臋. Zakl膮艂, zdaj膮c sobie doskonale spraw臋, 偶e jest to dzia艂anie rozmy艣lne, kt贸re prowadzi zapewne do wyrwania mu sakiewki. Odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 znowu Araba, kt贸ry szed艂 szybko w stron臋 Artemizjonu. Tak szybko wmiesza艂 si臋 w t艂um, 偶e nie by艂o mowy, by go dogoni膰.

Markus potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i ruszy艂 ulic膮 Kuretes w stron臋 domu. Czu艂 pal膮cy b贸l w boku. Przy艂o偶y艂 do tego miejsca r臋k臋 i poczu艂 wilgo膰. Przygl膮da艂 si臋 rozszerzonymi oczami zakrwawionej d艂oni. Zakl膮艂. Przyspieszy艂 kroku, by jak najrychlej znale藕膰 si臋 w domu. Pchn膮艂 bram臋, skrzywi艂 si臋 z b贸lu i wspi膮艂 si臋 na schody. Gdy tylko znalaz艂 si臋 w 艣rodku, zrzuci艂 p艂aszcz. Zacisn膮艂 z臋by i poszed艂 na g贸r臋.

Z pokoju Feby wyszed艂 Juliusz.

- Panie! - zawo艂a艂 przera偶ony widokiem krwi na tunice Markusa.

- Zosta艂em napadni臋ty - powiedzia艂 Markus ponuro, odpychaj膮c niewolnika, kt贸ry chcia艂 go podtrzyma膰. - To tylko zadra艣ni臋cie.

Przybieg艂a Lawinia, kt贸r膮 przywo艂a艂 Juliusz.

- Przynie艣 wod臋 i banda偶e. Kto艣 napad艂 na dostojnego Markusa. Rusz偶e si臋, dziewczyno. Biegiem!

Z sypialni Julii wysz艂a Hadassa. Zobaczy艂a, jak Juliusz prowadzi Markusa do jego pokoju. Zaniepokojona posz艂a za nimi, ale kiedy stan臋艂a na progu, Markus machn膮艂 gniewnie r臋k膮.

- Zajmuj si臋 Juli膮. Ja umiem zadba膰 sam o siebie.

Nie zwr贸ci艂a uwagi na te s艂owa. Juliusz zrobi艂 krok do ty艂u i zobaczy艂a ran臋. Markus us艂ysza艂, jak Azar j臋kn臋艂a.

- Nic takiego - powiedzia艂 i roze艣mia艂 si臋. Jednak z trudem sta艂 na nogach. - Tak si臋 przej臋艂a艣 widokiem krwi?

"Widokiem twojej krwi" - chcia艂a powiedzie膰.

- Zwykle nie robi to na mnie takiego wra偶enia, panie. - Podesz艂a bli偶ej i z dr偶eniem patrzy艂a na rozp艂atany bok. - Jak to si臋 sta艂o?

- Jaki艣 Arab. B贸g jeden wie dlaczego.

Cofn臋艂a si臋 jak ra偶ona gromem. Przysz艂a Lawinia z mis膮 wody i banda偶ami. Markus wstrzyma艂 dech, kiedy Hadassa zacz臋艂a przemywa膰 ran臋.

- Niech Juliusz mnie opatrzy - powiedzia艂, widz膮c, jak dr偶膮 jej r臋ce. Roze艣mia艂 si臋 cicho. - Chyba wiem, czemu odesz艂a艣 od lekarza - doda艂 z wyra藕nym rozbawieniem.

- Odrobin臋 ni偶ej i mog艂oby si臋 to 藕le sko艅czy膰 - o艣wiadczy艂 Juliusz, przyst臋puj膮c do pracy.

Hadassa poczu艂a si臋 s艂abo i wysz艂a z pokoju.

Rozdzia艂 XLIII

Kiedy tylko Hadassa zosta艂a wprowadzona do atrium, Aleksander wiedzia艂, 偶e sta艂o si臋 co艣 z艂ego. By艂a bardzo wzburzona.

- Gdzie Raszyd?

- Nie ma go - odpar艂 zaniepokojony Aleksander. - Co si臋 sta艂o?

- Gdzie on jest?

- Nie wiem. Po co ci Raszyd?

- Dzi艣 wieczorem jaki艣 Arab napad艂 na Markusa i musz臋 wiedzie膰, czy to on.

Aleksander nawet nie pr贸bowa艂 przekonywa膰 jej, 偶e m贸g艂 to by膰 kto艣 inny. Arab wcale nie ukrywa艂, 偶e jego zdaniem Markus Walerian zagra偶a 偶yciu Hadassy i nale偶y go zabi膰. Bez wzgl臋du na to, czy chcia艂a tego, czy nie, Raszyd po swojemu zamierza艂 okazywa膰 wierno艣膰 Hadassie.

- Poszed艂 zobaczy膰, jakie post臋py czyni choroba Julii...

- Post臋py? - powt贸rzy艂a pos臋pnym g艂osem Hadassa, wiedz膮c doskonale, 偶e Raszyd pragn膮艂, by Julia jak najpr臋dzej umar艂a.

Aleksander zacisn膮艂 wargi.

- Dowiedzia艂 si臋 od Prometeusza, 偶e zosta艂a zabrana do willi brata. A tak偶e, 偶e ty przenios艂a艣 si臋 razem z ni膮.

- Sama tego chcia艂am. Co on sobie pomy艣la艂?

- Nie uczyni艂by nic, gdyby nie widzia艂 w Markusie Walerianie zagro偶enia dla twego 偶ycia.

Wymijaj膮ce odpowiedzi Aleksandra utwierdzi艂y j膮 tylko w przekonaniu o winie Raszyda.

- Markus nie jest dla mnie 偶adnym zagro偶eniem. Tak samo reszta tej rodziny.

- Raszyd my艣li inaczej.

- Wi臋c wyja艣nij mu, jak si臋 sprawy maj膮!

Aleksander by艂 zdumiony.

- Nigdy nie s艂ysza艂em, by艣 m贸wi艂a takim tonem. Czy偶by艣 wyobra偶a艂a sobie, 偶e pochwalam zachowanie Raszyda? Nie mo偶esz wini膰 mnie za to, 偶e ma tak膮 krwio偶ercz膮 natur臋. Sama wybra艂a艣 go spo艣r贸d le偶膮cych na stopniach 艣wi膮tyni. Czy ju偶 o tym zapomnia艂a艣?

- To B贸g go wybra艂.

- B贸g zatem kieruje jego krokami.

- B贸g nie kieruje cz艂owieka na 艣cie偶k臋 prowadz膮c膮 do zab贸jstwa.

Do pokoju wszed艂 Raszyd. Zapad艂o milczenie. Zrzuci艂 p艂aszcz i Hadassa ujrza艂a r臋koje艣膰 no偶a zatkni臋tego umiej臋tnie za pas. Twarz Raszyda pociemnia艂a, jego oczy rzuca艂y b艂yskawice.

- Walerian?

Zadr偶a艂a, bo potwierdzi艂y si臋 jej najgorsze obawy.

- Chwa艂a Bogu 偶yje - powiedzia艂a.

- Nast臋pnym razem szcz臋艣cie nie b臋dzie mu sprzyja艂o - obieca艂 ponuro Raszyd.

Hadassa podesz艂a do niego.

- Raszydzie, je艣li masz dla mnie cho膰by odrobin臋 szacunku, nie podniesiesz wi臋cej r臋ki na Markusa.

Na jego twarzy zastyg艂 wyraz uporu. Po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na przedramieniu.

- Prosz臋 ci臋, Raszydzie. B艂agam! Wola艂abym, 偶eby B贸g razi艂 mnie na miejscu gromem ni偶 偶eby艣 ty mia艂 odebra膰 komu艣 偶ycie.

- Obieca艂em, 偶e b臋d臋 chroni膰 twoje 偶ycie i dotrzymam obietnicy.

- A jak膮 cen臋 ja za to zap艂ac臋, Raszydzie?

- Jego krew spadnie na moj膮 g艂ow臋, nie twoj膮.

- Je艣li zabijesz Markusa, serce mi p臋knie.

Raszyd zmarszczy艂 brwi, nie rozumiej膮c, co ma na my艣li Hadassa.

- P臋knie ci serce?

Aleksander obrzuci艂 j膮 bacznym spojrzeniem.

- Kochasz go - powiedzia艂 zdumiony.

- Kochasz go? - powt贸rzy艂 Raszyd.

- Tak, kocham go - potwierdzi艂a 艂agodnym g艂osem. - Kocha艂am, nim znalaz艂am si臋 w cyrku. I potem. B臋d臋 go kocha膰 do ostatniego tchnienia.

Te pe艂ne 偶aru s艂owa przeszy艂y Aleksandra straszliwym b贸lem. Odwr贸ci艂 si臋.

Raszyd strzepn膮艂 jej d艂o艅 ze swego przedramienia i odsun膮艂 si臋 od Hadassy. Spojrza艂 na ni膮 oczyma pe艂nymi wzgardy.

- Tylko g艂upia niewiasta mi艂uje m臋偶czyzn臋, kt贸ry chcia艂 j膮 zabi膰!

- Nie wiem, czy Markus mia艂 z tym co艣 wsp贸lnego. To Julia.

- Kobieta, kt贸rej teraz s艂u偶ysz! - rzuci艂 z nie mniejsz膮 pogard膮 Raszyd.

- Tak.

- Jak mo偶esz? - spyta艂 pe艂en gniewu na my艣l o tym, co j膮 spotka艂o, i na ni膮, gdy偶 nie my艣li o odwecie.

- Chrystus mi艂owa艂 nas tak samo. Kiedy byli艣my wszyscy grzesznikami, umar艂, by艣my zostali zbawieni. Jak偶e ja mog艂abym nie uwa偶a膰 tego za wskazanie?

- To by艂 inny rodzaj mi艂o艣ci.

- Mam na my艣li tak偶e mi艂o艣膰 kobiety do m臋偶czyzny, Raszydzie. Prosz臋 ci臋. Nie czy艅 krzywdy Markusowi Walerianowi.

Aleksander sta艂 po drugiej stronie pokoju, przy oknie.

- Zr贸b, jak chce Hadassa, Raszydzie - powiedzia艂 bezbarwnym g艂osem, z wzrokiem utkwionym w widoku miasta. - Zaufaj, 偶e B贸g zatroszczy si臋 o zemst臋.

Raszyd wyprostowa艂 si臋. Zagra艂a w nim krew wojownika.

- Sam przecie偶 powiedzia艂e艣, 偶e zosta艂em wybrany, by j膮 chroni膰.

Aleksander obr贸ci艂 si臋 w jego stron臋.

- Wiesz r贸wnie dobrze jak ja, 偶e B贸g po艂o偶y艂 sw膮 r臋k臋 na matce i c贸rce. B膮d藕 spokojny. Po艂o偶y j膮 te偶 na synu.

Raszyd sta艂 milcz膮c. Z jego ciemnych oczu nie spos贸b by艂o niczego wyczyta膰. Hadassa podesz艂a znowu do niego.

- Prosz臋 ci臋, przyjacielu - szepn臋艂a. - Przyrzeknij.

Raszyd uni贸s艂 zas艂on臋 zakrywaj膮c膮 jej twarz i wpatrywa艂 si臋 przez chwil臋 w straszne blizny.

- Prosisz o lito艣膰 dla tych, kt贸rzy ci to uczynili?

- Tak - odpar艂a, oblewaj膮c si臋 rumie艅cem.

Pu艣ci艂 zas艂on臋, jakby pali艂a jego d艂o艅.

- Jeste艣 szalona!

- By膰 mo偶e, ale przysi臋gnij, Raszydzie. Wiem, 偶e je艣li dasz mi swoje s艂owo, nigdy go nie z艂amiesz.

Te s艂owa tak pe艂ne ufno艣ci i wiary w niego sprawi艂y, 偶e nie wiedzia艂 ju偶, co powiedzie膰. Spojrza艂 na Aleksandra i zobaczy艂 smutek na twarzy lekarza. Twarz Raszyda znowu st臋偶a艂a, kiedy spu艣ci艂 wzrok na stoj膮c膮 przed nim male艅k膮 kobiet臋 - kalek膮, przestraszon膮. I cho膰 jego umys艂 buntowa艂 si臋, poczu艂, 偶e serce w nim mi臋knie. To bez znaczenia, 偶e nigdy jej nie zrozumie.

Wystarczy, 偶e ona rozumie jego.

- Przyrzekam, 偶e nie tkn臋 go, p贸ki on nie podniesie r臋ki na ciebie.

Hadassa uj臋艂a jego d艂o艅.

- Pragn臋艂am czego艣 wi臋cej, lecz i tym si臋 zadowol臋. - U艣miechn臋艂a si臋 i jej oczy wype艂ni艂y si臋 czu艂o艣ci膮. - B贸g wie, jak z tob膮 post臋powa膰, przyjacielu.

Opu艣ci艂a zas艂on臋 na twarz.

Aleksander da艂 jej zio艂a na ran臋 Markusa Waleriana. Pouczy艂 j膮, jak nale偶y dokona膰 przy偶egania rany, a potem na艂o偶y膰 na ni膮 ok艂ad i banda偶e.

- Na pewno nie chcesz, bym poszed艂 z tob膮?

- Wiem, co mam czyni膰.

Odprowadzi艂 j膮 do lektyki i pom贸g艂 jej wsi膮艣膰.

- Uwa偶aj na siebie.

Ba艂 si臋 o ni膮. Uj臋艂a jego d艂o艅 i przytuli艂a przez zas艂on臋 do policzka. Potem Aleksander zasun膮艂 zas艂ony lektyki i zrobi艂 krok do ty艂u. Niewolnicy podnie艣li lektyk臋. Aleksander nigdy jeszcze nie czu艂 si臋 tak samotny.

Kiedy wr贸ci艂 do domu, zasta艂 Raszyda przy czyszczeniu no偶a.

- Zamierzasz dotrzyma膰 s艂owa? R臋ka Raszyda zastyg艂a. Arab uni贸s艂 powoli g艂ow臋 i spojrza艂 na Aleksandra. I Aleksander dojrza艂 w g艂臋bi jego oczu co艣, co przyprawi艂o go o dreszcz. Raszyd bez s艂owa wr贸ci艂 do swego zaj臋cia.

Rozdzia艂 XLIV

Gdzie ona jest? - spyta艂a z rozpacz膮 w g艂osie Julia, kiedy na jej wezwanie stawi艂a si臋 Lawinia zamiast Azar.

- Wysz艂a, pani. Nie powiedzia艂a, dok膮d si臋 wybiera.

- A kiedy wr贸ci?

- Te偶 nie powiedzia艂a.

- Na bog贸w, czy偶 nie wiesz nic a nic? Co si臋 sta艂o, 偶e mnie opu艣ci艂a?

- Tw贸j brat zosta艂 napadni臋ty, pani.

Oczy Julii rozszerzy艂y si臋.

- Napadni臋ty?

Spr贸bowa艂a wsta膰, ale zakr臋ci艂o si臋 jej w g艂owie i opad艂a na poduszki. Przy艂o偶y艂a dr偶膮c膮 d艂o艅 do czo艂a.

- Nic mu nie b臋dzie, pani. Nie musisz si臋 martwi膰.

- Jak偶e mam si臋 nie martwi膰? Kto wa偶y艂 si臋 podnie艣膰 r臋k臋 na mojego brata?

- Powiedzia艂, 偶e to jaki艣 Arab.

- Czy Markus zna jego imi臋?

- Chyba nie.

Chcia艂a biec do Markusa, 偶eby na w艂asne oczy przekona膰 si臋, 偶e nic mu nie grozi, lecz by艂a na to za s艂aba. A nawet gdyby mia艂a do艣膰 si艂, Markus z pewno艣ci膮 nie wpu艣ci艂by jej do swojego pokoju.

- Azar zapewnia艂a, 偶e mnie nie opu艣ci - poskar偶y艂a si臋 p艂aczliwie.

- Jestem pewna, 偶e Azar wr贸ci, pani. - Lawinia poprawi艂a okrycie Julii. - Mo偶e posz艂a do medyka.

- Daj zimn膮 szmatk臋. G艂owa mi p臋ka.

Lawinia zmoczy艂a czyst膮 szmatk臋 w misce, wy偶臋艂a j膮 i po艂o偶y艂a delikatnie na czole i oczach Julii.

- Spr贸buj si臋 czego艣 dowiedzie膰 - rozkaza艂a Julia i da艂a r臋k膮 znak, 偶eby s艂u偶ebna odesz艂a.

Poniewa偶 min臋艂o kilka minut, a Lawinia nie wraca艂a, Julia zacz臋艂a si臋 niepokoi膰. Odrzuci艂a okrycia i usiad艂a z wysi艂kiem. Trzyma艂a si臋 mocno kraw臋dzi 艂o偶a, a偶 przesta艂o si臋 jej kr臋ci膰 w g艂owie. Potem wsta艂a i podesz艂a niepewnym krokiem do drzwi. W ca艂ym domu panowa艂a cisza. Czy偶by rana Markusa by艂a powa偶niejsza ni偶 powiedzia艂a Lawinia? A mo偶e Markus umar艂? Julia wysz艂a na otwarty korytarz. Opar艂a si臋 ci臋偶ko o 艣cian臋. Poczu艂a ch艂贸d marmuru. Zacz臋艂a 偶a艂owa膰, 偶e czego艣 na siebie nie narzuci艂a, ale nie chcia艂a traci膰 si艂 na powr贸t do pokoju. Musi dowiedzie膰 si臋, co z Markusem. Sun膮c d艂oni膮 po 艣cianie, sz艂a chwiejnym krokiem w stron臋 sypialni Markusa. S艂ysza艂a jakie艣 g艂osy. Zajrza艂a do 艣rodka. Zobaczy艂a lekko uniesion膮 nog臋 Markusa. Na posadzce le偶a艂a podarta i zakrwawiona tunika.

- Czy jest powa偶nie ranny? - spyta艂a dr偶膮cym g艂osem. Zebra艂a wszystkie si艂y i wesz艂a do pokoju.

Markus dostrzeg艂 j膮, gdy tylko stan臋艂a na progu. Niew膮tpliwie wsta艂a z 艂o偶a, gdy偶 mia艂a na sobie zmi臋t膮 sukni臋, kt贸ra ledwie zakrywa艂a jej wychudzone cia艂o. Kosmyki czarnych w艂os贸w okala艂y blad膮 twarz. Dr偶a艂a na ca艂ym Ciele - nie wiedzia艂, ze strachu czy z zimna.

Nie dba艂 o to.

- Jak si臋 czujesz? - spyta艂a patrz膮c na banda偶, przez kt贸ry przesi膮k艂a krew.

- Nie zamierzam umiera膰.

- Ba艂am si臋 o ciebie. - Zachwia艂a si臋 nieco. Przycisn臋艂a bia艂e d艂onie do piersi. - Czy chcia艂by艣, bym chwil臋 przy tobie posiedzia艂a?

Markus opad艂 na poduszki.

- Odprowad藕 j膮 do jej pokoju - powiedzia艂, nie chc膮c odpowiada膰 wprost na to zadane dr偶膮cym g艂osem pytanie.

Juliusz podszed艂 do niej. Markus wyda艂 rozkaz wystarczaj膮co g艂o艣no, by us艂ysza艂a go Julia, nie protestowa艂a wi臋c, kiedy s艂uga uj膮艂 j膮 pod rami臋 i wyprowadzi艂 z pokoju.

Markus zacisn膮艂 z臋by. Zmaga艂 si臋 z uczuciem lito艣ci dla siostry i dr臋cz膮cymi wyrzutami sumienia, 偶e tak zimno j膮 odprawi艂. By艂a taka mizerna i wychudzona. Mia艂 wra偶enie, 偶e jest drobniejsza za ka偶dym razem, kiedy j膮 widzia艂. Zawsze ogromn膮 wag臋 przywi膮zywa艂a do swej urody. Co czuje teraz, kiedy spogl膮da w lustro i widzi wyniszczon膮, blad膮 twarz? Kiedy艣 zawsze ubiera艂a si臋 starannie i uk艂ada艂a w艂osy, zanim wysz艂a ze swego pokoju albo przyj臋艂a go艣cia. Dzisiaj przysz艂a tu prosto ze swego 艂o偶a bole艣ci, 偶eby zobaczy膰, jak czuje si臋 jej brat.

Wr贸ci艂 Juliusz. Nie wspomnia艂 ani s艂owem o dostojnej Julii. Markus mia艂 ju偶 na ko艅cu j臋zyka pytanie o ni膮, ale nabra艂 tylko powietrza w p艂uca, gdy偶 s艂uga zerwa艂 mu z boku nasi膮kni臋te krwi膮 banda偶e.

- Ci膮gle s膮czy si臋 krew, panie.

- Przemyj ran臋 winem i za艂贸偶 banda偶. Je艣li mam umrze膰, i tak umr臋 - rzuci艂 z rozdra偶nieniem Markus.

- Wypij troch臋 wina, panie - powiedzia艂 pos臋pnie Juliusz, podaj膮c mu pe艂ny kielich.

Markus d藕wign膮艂 si臋 i rana znowu zacz臋艂a krwawi膰. Opad艂 z powrotem na plecy. Juliusz zamoczy艂 szmatk臋 w wybornym czerwonym winie. Kiedy przemywa艂, a potem banda偶owa艂 ran臋, cia艂o Markusa wypr臋偶y艂o si臋. Juliusz poda艂 swemu panu nast臋pny kielich z winem. Spostrzeg艂, 偶e oczy Markusa pociemnia艂y i zasnu艂y si臋 mg艂膮.

- Nie r贸b takiej zmartwionej miny, Juliuszu - powiedzia艂 sennym g艂osem Markus. - Uzupe艂ni艂e艣 przecie偶 p艂yn, kt贸ry wys膮czy艂 si臋 z rany... - Urwa艂 nagle.

Juliusz pochyli艂 si臋 nad swoim panem, niepewny, czy wskutek utraty krwi i wypicia kilku kielich贸w wina Markus zasn膮艂, czy straci艂 przytomno艣膰.

Do pokoju wesz艂a Hadassa. Juliusz podbieg艂, 偶eby wzi膮膰 od niej ma艂e zawini膮tko.

- Rana ci膮gle krwawi, dostojna Azar.

- Przynie艣 kosz z w臋glami - poleci艂a podchodz膮c do 艂o偶a.

Pochyli艂a si臋 i dotkn臋艂a ramienia Markusa. Nie poruszy艂 si臋. Po艂o偶y艂a dr偶膮c膮 d艂o艅 na jego piersi i poczu艂a powolny, mocny rytm serca.

Rozwi膮za艂a zawini膮tko i wyj臋艂a z niego p臋czek zi贸艂 i 偶egad艂o.

Wetkn臋艂a jego koniec mi臋dzy roz偶arzone w臋gle.

- Trzeba dokona膰 przy偶egania i przy艂o偶y膰 zio艂a. B臋dziesz go musia艂 przytrzyma膰.

Wyj臋艂a 偶egad艂o z kosza i przesun臋艂a roz偶arzonym ko艅cem po ranie. Markus j臋kn膮艂 i d藕wign膮艂 si臋 nieco, ale zaraz znowu zemdla艂. Wo艅 palonego cia艂a przyprawia艂a o md艂o艣ci, ale Hadassa rozgrza艂a znowu 偶egad艂o i doko艅czy艂a dzie艂a.

- Potrzebna mi ma艂a miska.

Juliusz poda艂 jej misk臋, a Hadassa wymiesza艂a w niej zio艂a z sol膮 i przygotowa艂a ok艂ad, kt贸ry przymocowa艂a banda偶ami do rany.

Usiad艂a na skraju 艂o偶a i przesun臋艂a d艂oni膮 po czole Markusa.

- Zostan臋 przy nim.

- By艂a tu dostojna Julia. M贸j pan kaza艂 mi odprowadzi膰 j膮 do sypialni.

- Czy rozmawia艂 z ni膮?

- Nie, pani.

Hadassa zamy艣li艂a si臋. Po艂o偶y艂a d艂o艅 na obna偶onej piersi Markusa. Znowu poczu艂a mocne bicie serca.

- Zobacz, Juliuszu, czy Julia 艣pi. Je艣li nie, przyprowad藕 j膮 tutaj, by zobaczy艂a, 偶e jej brat jest pogr膮偶ony w g艂臋bokim 艣nie. To j膮 uspokoi.

- Dobrze, pani.

Julia przysz艂a, wspieraj膮c si臋 na ramieniu Juliusza. Hadassa wsta艂a. Uj臋艂a d艂o艅 Julii i ruchem g艂owy wskaza艂a miejsce, gdzie sama przed chwil膮 siedzia艂a. Julia uj臋艂a d艂o艅 brata.

- Jest bardzo blady.

- Straci艂 sporo krwi.

- Czy nic mu nie b臋dzie?

- Tak s膮dz臋, pani - odpar艂a i chc膮c doda膰 Julii otuchy, zapewni艂a: - 呕aden organ nie zosta艂 uszkodzony. Nie zaniedbali艣my przy偶egania rany. Ok艂ad zapobiegnie zaka偶eniu.

- Nie chcia艂 mnie w tym pokoju - powiedzia艂a Julia, k艂ad膮c d艂o艅 na jego d艂oni. Jak偶e ma艂a i bia艂a wydawa艂a si臋 na tle jego du偶ej, mocnej, opalonej r臋ki. - Kaza艂 Juliuszowi zaprowadzi膰 mnie do mojej sypialni.

Hadassa podesz艂a i obj臋艂a j膮 ramieniem. Odgarn臋艂a potargane w艂osy z twarzy chorej. Julia przytuli艂a si臋 do jej boku i zamkn臋艂a oczy. Poczu艂a, 偶e sp艂ywa na ni膮 ukojenie.

- Ba艂am si臋, 偶e mnie opu艣cisz, Azar.

- Nie martw si臋 o to, pani.

- Wie o tym moja g艂owa, ale serce... - westchn臋艂a, zmagaj膮c si臋 z ogarniaj膮c膮 j膮 s艂abo艣ci膮. Wysi艂ek, jakim by艂o przyj艣cie tutaj, okaza艂 si臋 ponad jej si艂y. - Jak to dobrze, 偶e jeste艣 z nami.

Hadassa poczu艂a, 偶e Julia dr偶y.

- Musisz teraz odpocz膮膰, pani. Tw贸j brat wr贸ci za kilka dni do zdrowia. - Pochyli艂a si臋, 偶eby pom贸c Julii wsta膰.

- Juliusz mnie odprowadzi. Zosta艅 przy nim. Prosz臋. Jestem spokojna, kiedy ty si臋 nim opiekujesz.

- My艣lisz o innych, chocia偶 sama potrzebujesz opieki - powiedzia艂a Hadassa, dotykaj膮c jej policzka.

Julia u艣miechn臋艂a si臋 krzywo.

- Tak s膮dzisz? A mo偶e chodzi o to, 偶e Markus jest moj膮 ostatni膮 nadziej膮?

Opar艂a si臋 na ramieniu Juliusza i wysz艂a.

Hadassa zosta艂a do rana sama z Markusem. W pewnym momencie d藕wign膮艂 si臋 nieco i spojrza艂 na ni膮 nieprzytomnym wzrokiem. Zmarszczy艂 brwi i wymamrota艂 jakie艣 niezrozumia艂e s艂owa. Hadassa wsta艂a i pochyli艂a si臋 nad nim.

- Co rzek艂e艣, panie? - spyta艂a, k艂ad膮c mu d艂o艅 na czole. By艂o zimne.

Markus chwyci艂 kraj jej zas艂ony i lekko poci膮gn膮艂. Serce jej zako艂ata艂o. Wyprostowa艂a si臋 szybko i delikatnie rozwar艂a jego palce. Usiad艂a, dr偶膮c na ca艂ym ciele. Znowu si臋 poruszy艂, ale zaraz zapad艂 w sen. Przygl膮da艂a mu si臋. Jak pi臋knie jest zbudowany, jaki przystojny - my艣la艂a. Do ko艅ca 偶ycia mog艂aby tak siedzie膰 i przygl膮da膰 si臋 mu. Jej oczy wype艂ni艂y si臋 艂zami. Odwr贸ci艂a g艂ow臋. Modli艂a si臋, by mi艂o艣膰, jak膮 do niego czuje, by艂a czysta. Krew zacz臋艂a kr膮偶y膰 jej szybciej w 偶y艂ach, gdy偶 przypomnia艂a sobie, jak ca艂owa艂 j膮 dawno, dawno temu. Modli艂a si臋, 偶eby B贸g uwolni艂 j膮 od tego wspomnienia. Ale nie ukoi艂a swej t臋sknoty. Markus znowu poruszy艂 si臋 niespokojnie. Widocznie rana sprawia艂a mu b贸l. Uj臋艂a jego d艂o艅. Natychmiast si臋 uspokoi艂. "Czemu, Panie? Czemu mi to czynisz?" - szepn臋艂a z rozpacz膮 w sercu. Nie otrzyma艂a odpowiedzi.

Kiedy o 艣wicie pierwsze promienie s艂o艅ca o艣wietli艂y balkon, Markus obudzi艂 si臋. Czu艂 si臋 jaki艣 dziwnie ospa艂y, nie wiedzia艂, gdzie jest. Obr贸ci艂 g艂ow臋 i zobaczy艂 Azar siedz膮c膮 obok 艂o偶a. Poruszy艂 si臋 nieco i sykn膮艂 z b贸lu. Przypomnia艂 sobie, 偶e wczoraj go napadni臋to. Hadassa unios艂a g艂ow臋. Zobaczy艂a, 偶e skrzywi艂 si臋 z b贸lu, zakl膮艂 i opad艂 z powrotem na 艂o偶e. Po艂o偶y艂a lekko r臋k臋 na jego d艂oni.

- Le偶 spokojnie, panie, 偶eby rana si臋 nie otworzy艂a.

Odchyli艂a si臋 odrobin臋 do ty艂u, ale Markus chwyci艂 jej d艂o艅 i nakry艂 swoj膮.

- Ca艂膮 noc siedzia艂a艣 przy mnie?

- Dostojna Julia bardzo si臋 o ciebie martwi艂a, panie.

- Niepotrzebnie. To powierzchowna rana.

Rozlu藕ni艂 nieco u艣cisk. Nie wi臋zi艂 ju偶 jej d艂oni w swojej.

- By膰 mo偶e, panie, ale gdyby napastnik zada艂 cios troch臋 ni偶ej, mog艂oby si臋 to 藕le sko艅czy膰.

- Nieco wy偶ej, a rozp艂ata艂by mi gard艂o. - Zmarszczy艂 brwi. - Ca艂a dr偶ysz - powiedzia艂 zaintrygowany jej zachowaniem. Cofn臋艂a r臋k臋.

Przygl膮da艂 si臋 jej bacznie i Hadassa mia艂a uczucie, 偶e serce zaraz wyskoczy jej z piersi. Co dzieje si臋 w jego g艂owie? Jego spojrzenie zsun臋艂o si臋 na jej d艂onie splecione na podo艂ku. Usi艂owa艂a si臋 odpr臋偶y膰. Skoro Markus si臋 obudzi艂, mo偶e wezwa膰 Juliusza, 偶eby si臋 nim zajmowa艂. Wsta艂a, ale zbyt d艂ugo siedzia艂a w jednej pozycji i poczu艂a skurcz w kalekiej nodze. Nie zdo艂a艂a zapanowa膰 nad j臋kiem b贸lu. Zacisn臋艂a z臋by i zawstydzona swoj膮 niezr臋czno艣ci膮 zrobi艂a krok do ty艂u.

Markus zauwa偶y艂 to, ale wcale si臋 nie przej膮艂.

- Chyba nie zamierzasz mnie zostawi膰?

Zmarszczy艂 brwi i spojrza艂 na zas艂ony okrywaj膮ce jej twarz. Dostrzega艂 zarys tej twarzy, ale nie widzia艂 rys贸w. W zas艂onie wyci臋to w膮sk膮 zaobr臋bion膮 szczelin臋, by Azar mog艂a widzie膰, on jednak nie m贸g艂 przenikn膮膰 wzrokiem poza zwiewny barwny materia艂. Opu艣ci艂a i odwr贸ci艂a nieco g艂ow臋, a chocia偶 by艂 to ruch ca艂kiem naturalny, spostrzeg艂, 偶e kobieta unika jego spojrzenia i dotyku.

- Musisz co艣 zje艣膰, panie. Poprosz臋 s艂u偶b臋, 偶eby przynios艂a ci posi艂ek.

Chcia艂, 偶eby zosta艂a przy nim. Chcia艂 dowiedzie膰 si臋 o niej czego艣 wi臋cej. Zastanawia艂 si臋, sk膮d to zaciekawienie. Sz艂a ju偶 w stron臋 drzwi, a on szuka艂 rozpaczliwie w my艣lach jakiego艣 pretekstu, 偶eby j膮 zatrzyma膰.

- Zdaje mi si臋, 偶e banda偶 si臋 zsun膮艂. - Azar odwr贸ci艂a si臋 i przechyli艂a nieco g艂ow臋, bacznie mu si臋 przypatruj膮c. - O, widzisz? - powiedzia艂 i szarpn膮艂 opatrunek. Poczu艂 przeszywaj膮cy b贸l i zacisn膮艂 z臋by.

- Nie zsunie si臋, panie, je艣li nie b臋dziesz ci膮gn膮艂.

U艣miechn膮艂 si臋.

- Przestan臋 ci膮gn膮膰, je艣li usi膮dziesz i porozmawiasz ze mn膮.

- Nie jeste艣 ju偶 ma艂ym ch艂opcem, panie.

Wykrzywi艂 wargi.

- Nie. Nie jestem ju偶 ch艂opcem, dostojna Azar. - Wskaza艂 krzes艂o.

- Prosz臋, by艣 usiad艂a i porozmawia艂a ze mn膮 jak z m臋偶czyzn膮, nie za艣 z ch艂opcem.

Got贸w by艂 nawet skorzysta膰 z przywilej贸w pana domu, byleby zatrzyma膰 j膮 tutaj jak najd艂u偶ej. Zaciekawi艂a go bardziej ni偶 ktokolwiek w ostatnich latach.

Usiad艂a na wskazanym miejscu, wyczuwa艂 jednak, 偶e stara si臋 zachowa膰 do niego dystans.

- Z Juli膮 rozmawiasz godzinami, ale mojego towarzystwa nie potrafisz znie艣膰 nawet kilka minut.

- Sp臋dzi艂am przy tobie noc.

- C贸偶 z tego, skoro spa艂em - roze艣mia艂 si臋.

- Twoja siostra, panie, jest bardzo chora.

Mia艂 uczucie, 偶e jego ciekawo艣膰 przyprawia j膮 o zak艂opotanie.

- Chcia艂bym si臋 tylko czego艣 wi臋cej o tobie dowiedzie膰 - powiedzia艂 szczerze.

Usiad艂 i krzywi膮c si臋 z b贸lu spu艣ci艂 nogi na ziemi臋.

- Powiniene艣 le偶e膰...

- Od tego le偶enia kr臋ci mi si臋 w g艂owie.

Jednak g艂owa bola艂a go po prostu, bo wieczorem podano mu za du偶o wina.

- Straci艂e艣 mn贸stwo krwi.

- Nie tyle jednak, bym le偶a艂 z艂o偶ony niemoc膮 i by艣 traktowa艂a mnie jak ob艂o偶nie chorego.

Sztuk臋 u偶alania si臋 nad sob膮 wola艂 pozostawi膰 siostrze.

Azar odwr贸ci艂a g艂ow臋, zacz膮艂 si臋 wi臋c zastanawia膰, czy zgorszy艂a si臋 widokiem jego nago艣ci. Mia艂 na sobie tylko przepask臋 na biodra. Zajmowa艂a si臋 piel臋gnowaniem chorych i uzna艂, 偶e to dla niej nie pierwszyzna, ale na wszelki wypadek okry艂 si臋 pledem.

- Je艣li dostojna Julia b臋dzie ci臋 potrzebowa艂a, nie w膮tpi臋, 偶e natychmiast przy艣le tu Lawini臋.

Przyjrza艂a mu si臋 uwa偶nie.

- Co spowodowa艂o, panie, 偶e nie 偶yjesz w zgodzie ze swoj膮 siostr膮?

- Nie brak ci 艣mia艂o艣ci - odpar艂, nieco rozdra偶niony. - Nie b臋dziemy o tym rozmawia膰.

- To co艣, co najbardziej ci doskwiera.

- Dlaczego tak s膮dzisz? - spyta艂, wykrzywiaj膮c wargi w szyderczym u艣miechu. - Czy偶by艣 mniema艂a, 偶e pozna艂a艣 mnie ju偶 tak dobrze?

Zawaha艂a si臋.

- Czy w tym stanie rzeczy nie czujesz niepokoju w sercu?

- Jak偶e m贸g艂bym mie膰 w sercu pok贸j? Moja matka jest sparali偶owana. Julia znowu znalaz艂a si臋 pod moim dachem i umiera na wstr臋tn膮 chorob臋, kt贸r膮 sama na siebie 艣ci膮gn臋艂a, prowadz膮c rozpustne i ohydne 偶ycie. Musisz przyzna膰, dostojna Azar, 偶e to wszystko nie sprzyja pokojowi serca.

- Czy czujesz si臋 tak czysty, panie, 偶e przyznajesz sobie prawo s膮du nad ni膮?

Jego oczy pociemnia艂y.

- Powiedzmy tylko, 偶e ograniczy艂em moje zainteresowania do p艂ci odmiennej.

Milcza艂a.

- Czy w膮tpisz w moje s艂owa?

- Nie, panie, ale grzech pozostaje grzechem.

Poczu艂, 偶e rumieniec wype艂za mu na twarz.

- Co powiedzia艂a ci moja siostra o Kalabie?

- Wiem o niej wszystko.

- Grzech pozostaje grzechem? Czy Julia powiedzia艂a ci, co 艂膮czy艂o j膮 z tamt膮 kobiet膮? To wystarczy艂oby, aby艣 dostrzeg艂a otch艂a艅 jej znieprawienia. - Uni贸s艂 w艂adczo brwi i obrzuci艂 j膮 pob艂a偶liwym spojrzeniem. - Czy opowiedzia艂a ci o upodobaniach swojego m臋偶a do ch艂opc贸w? Jednym z nich by艂 Prometeusz. Dlatego nie chc臋 go widzie膰 w swoim domu.

- Prometeusz skruszy艂 si臋 i powierzy艂 swe 偶ycie Bogu - odpar艂a 艂agodnie. - Z w艂asnej woli wr贸ci艂, by s艂u偶y膰 dostojnej Julii.

Powiedzia艂a mi, 偶e uciek艂 od Prymusa. Zosta艂 chrze艣cijaninem i wr贸ci艂 mi臋dzy domownik贸w Julii. Gdyby nie on, panie, nikt by nie zosta艂 przy twojej siostrze. Ca艂a s艂u偶ba uciek艂a od niej.

- No dobrze, przyznaj臋, 偶e w tej sprawie si臋 myli艂em - stwierdzi艂 pos臋pnym g艂osem i spojrza艂 na ni膮 ze smutkiem. - Nie takiej rozmowy mi臋dzy nami oczekiwa艂em.

- To wszystko jest prawd膮.

- I co z tego?

- Zas艂ania艂e艣 si臋 przed ni膮 swym gniewem niby tarcz膮. Dlaczego? Nie wiem. Chcia艂am, by艣 zrozumia艂, 偶e twoja siostra nie mia艂a nikogo poza Prometeuszem. Kimkolwiek by艂 przedtem...

- Ju偶 dobrze - przerwa艂 jej niecierpliwie. - Je艣li chcesz, mog臋 po niego pos艂a膰.

- Nie dlatego powiedzia艂am ci o nim. Prometeusz ma si臋 dobrze.

Dostojna Julia obdarzy艂a go wolno艣ci膮. I nie by艂o w tym ani 艣ladu egoizmu. Prometeusz ma do wykonania zadanie, kt贸re wskaza艂 mu Pan. Moj膮 trosk臋 budzi Julia. I ty, panie. Nie powiniene艣 jej opuszcza膰.

Poczu艂, 偶e ogarnia go fala gor膮ca.

- Przecie偶 jej nie opu艣ci艂em. Wzi膮艂em j膮 pod sw贸j dach.

- Tak, to prawda. Zapewni艂e艣 jej dom, jad艂o, s艂u偶b臋, kt贸ra ma o ni膮 staranie. Lecz nie dajesz jej tego, czego najbardziej potrzebuje.

- Czeg贸偶 to? - spyta艂 drwi膮co.

- Mi艂o艣ci.

Zacz膮艂 mu drga膰 mi臋sie艅 w policzku.

- Wybacz mi, dostojna Azar, 偶e odrywam ci臋 od twoich obowi膮zk贸w. Mo偶esz odej艣膰.

Hadassa wsta艂a powoli. Wzi臋艂a do r臋ki lask臋.

- B艂agam ci臋, panie. Ze wzgl臋du na ni膮 i na siebie wybacz jej, cokolwiek uczyni艂a.

- Nie masz poj臋cia, co uczyni艂a! - wykrzykn膮艂 z gniewem, niezadowolony, 偶e Azar jeszcze nie wysz艂a.

- Nie ma takiej rzeczy, kt贸rej nie mo偶na by odsun膮膰 na bok w imi臋 mi艂o艣ci, w imi臋 Boga.

- W艂a艣nie mi艂o艣膰 jest powodem tego, 偶e nie mog臋 jej wybaczy膰.

Te pe艂ne 偶aru s艂owa zbi艂y Hadass臋 z tropu. Jedno tylko nie ulega艂o dla niej w膮tpliwo艣ci.

- P贸ki jej nie wybaczysz, nie zrozumiesz w pe艂ni tego, co prze偶ywa cz艂owiek, kt贸remu wybaczono. Pomy艣l o tym, prosz臋. Nie zosta艂o ci zbyt wiele czasu.

Markus rozmy艣la艂 o tym d艂ugo jeszcze po wyj艣ciu Azar. Pragn膮艂 zatrze膰 te s艂owa w swoim umy艣le, ale wraca艂y uparcie. Rani艂y go g艂臋boko. Przypomnia艂 sobie, jak膮 rado艣膰 i ulg臋 poczu艂 nad Morzem Galilejskim. Pragn膮艂, by to uczucie wr贸ci艂o, gdy偶 w drodze powrotnej do domu zgubi艂 jako艣 z oczu to, co znalaz艂. Dopiero s艂owa tajemniczej kalekiej kobiety przypomnia艂y mu o tym. I wcale mu si臋 to nie podoba艂o.

Przeczesa艂 w艂osy rozczapierzonymi palcami, a potem wsta艂 i wyszed艂 na balkon. Nie wiedzia艂, czy mo偶e odsun膮膰 przesz艂o艣膰 na bok. Nie wiedzia艂, czy potrafi wybaczy膰, a c贸偶 dopiero zapomnie膰. Nie jest Jezusem. Jest tylko cz艂owiekiem, kt贸ry cierpi czasem straszliwie z powodu swej samotno艣ci. B贸g jest tak odleg艂y... Bliski Bogu czu艂 si臋 w Galilei. Tutaj jest sam. Azar ma racj臋. Nie zazna pokoju, p贸ki nie wykona rozkazu, kt贸ry otrzyma艂 w Galilei. Nad Morzem Galilejskim poczu艂 na chwil臋, jak pora偶aj膮c膮 ulg臋 przynosi wybaczenie. Chce tego czy nie, musi udzieli膰 swojej siostrze wybaczenia.

Nadal jednak zmaga艂 si臋 z pragnieniem ukarania jej za to, co zrobi艂a. Pragn膮艂, by dozna艂a tych samych cierpie艅, jakich przysporzy艂a innym.

- Nie mog臋!...

Sk艂oni艂 g艂ow臋 i po raz pierwszy od powrotu do Efezu pogr膮偶y艂 si臋 w modlitwie.

"Jezu, nie potrafi臋 jej wybaczy膰. To tylko w Twojej mocy. Prosz臋 ci臋, Panie... pom贸偶 mi!"

Rozdzia艂 XLV

Julia le偶a艂a z wilgotn膮 szmatk膮 na oczach. Hadassa wysz艂a, 偶eby poleci膰 kucharzowi przygotowanie bulionu, kt贸rego nie odrzuci 偶o艂膮dek jej pani. Od trzech dni, odk膮d Markus poleci艂 Juliuszowi wyprowadzi膰 j膮 ze swej sypialni, nie by艂a w stanie niczego prze艂kn膮膰. Zadr臋cza艂a si臋, my艣l膮c bez ustanku o Markusie i o tym, jak na ni膮 wtedy spojrza艂. Przy艂o偶y艂a dr偶膮c膮 r臋k臋 do szmatki, by mocniej przycisn膮膰 j膮 do g艂owy, w kt贸rej pulsowa艂 bezlitosny b贸l. Pragn臋艂a umrze膰, by sko艅czy膰 raz na zawsze z tym b贸lem i n臋dz膮 swego 偶ycia.

Us艂ysza艂a, 偶e kto艣 wchodzi do pokoju i zamyka za sob膮 drzwi.

- Nie chc臋 je艣膰, Azar - powiedzia艂a bezbarwnym g艂osem. - Prosz臋, nie zmuszaj mnie. Usi膮d藕 przy mnie i opowiedz jedn膮 ze swoich historii.

- To nie dostojna Azar.

G艂os Markusa sprawi艂, 偶e Juli臋 przenikn膮艂 ch艂贸d. Unios艂a szmatk臋, maj膮c nadziej臋, 偶e uleg艂a z艂udzeniu.

- Markus - powita艂a go niepewnie.

Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e to Markus, nastawi艂a si臋 wi臋c na nieunikniony atak. Patrzy艂, jak d藕wiga si臋 z trudem, by poprawi膰 dr偶膮cymi r臋kami okrycia i poduszki. Odgarn臋艂a w艂osy z twarzy. By艂a chuda i blada jak sama 艣mier膰.

- Usi膮d藕. - Wskaza艂a taboret, na kt贸rym zwykle siada艂a Azar.

Ani drgn膮艂.

Julia nie potrafi艂a odgadn膮膰, co oznacza wyraz jego twarzy. Harmonijne rysy by艂y jak wyryte w kamieniu. Mimo rany robi艂 wra偶enie cz艂owieka ca艂kowicie zdrowego. Ona natomiast czu艂a si臋 z ka偶dym dniem gorzej. Kiedy mierzy艂 j膮 spojrzeniem swoich czarnych oczu, chcia艂o si臋 jej p艂aka膰. Wiedzia艂a dobrze, jak sama wygl膮da z tymi rzadkimi, cienkimi w艂osami, wyn臋dznia艂ym cia艂em i sk贸r膮 tak blad膮 偶e prawie przezroczyst膮. Wr贸ci艂a jej gor膮czka, kt贸ra podkopywa艂a si艂y i powodowa艂a, 偶e Julia trz臋s艂a si臋 jak staruszka.

U艣miechn臋艂a si臋 smutno.

- Niegdy艣 by艂e艣 dumny z mojej urody.

On te偶 wykrzywi艂 usta w nieweso艂ym u艣miechu. Jego milczenie sprawia艂o, 偶e serce bi艂o jej ze strachu jak oszala艂e.

- Czy偶by艣 zmieni艂 postanowienie, Markusie? Chcesz odes艂a膰 mnie daleko st膮d, by zapomnie膰, 偶e mia艂e艣 siostr臋?

- Nie. Zostaniesz tu do samej 艣mierci.

M贸wi艂 o jej 艣mierci takim oboj臋tnym tonem, 偶e przebieg艂 j膮 dreszcz.

- T臋sknisz za tym dniem, prawda? - Spu艣ci艂a wzrok, gdy偶 zobaczy艂a w jego oczach b艂ysk ironii. - Ja te偶.

- Chcesz wzbudzi膰 moj膮 lito艣膰?

Podnios艂a g艂ow臋. Poczu艂a si臋 zraniona jego wzgard膮.

- Wol臋 twoj膮 lito艣膰 ni偶 nienawi艣膰.

Markus odetchn膮艂 g艂臋boko i przeszed艂 przez pok贸j. Stan膮艂 u n贸g 艂o偶a.

- Przyszed艂em, by ci powiedzie膰, 偶e postanowi艂em wyzby膰 si臋 nienawi艣ci do ciebie.

- Przypuszczam, 偶e nie przysz艂o ci to 艂atwo. Jednak i tak jestem wdzi臋czna.

Ten ton roznieci艂 jego gniew.

- Czy spodziewa艂a艣 si臋 czego艣 wi臋cej?

Nie mia艂a ju偶 si艂y, 偶eby si臋 broni膰.

- Po co tu przyszed艂e艣, Markusie? 呕eby popatrze膰 na moj膮 m臋k臋?

- Nie.

- Jestem przekl臋ta - powiedzia艂a, pr贸buj膮c prze艂kn膮膰 艂zy, kt贸re podsycaj膮 tylko, wiedzia艂a, nienawi艣膰 Markusa. - Sam widzisz, jakie przekle艅stwo spad艂o na moj膮 g艂ow臋.

- Bog贸w, kt贸rych wtedy wzywa艂em, nie ma. Je艣li spad艂o na ciebie przekle艅stwo, sama sobie jeste艣 winna.

Odwr贸ci艂a wzrok.

- Wiem ju偶 zatem, po co przyszed艂e艣. By przypomnie膰 mi, co uczyni艂am. - Za艣mia艂a si臋 smutno, z rozpacz膮. - Niepotrzebnie si臋 trudzi艂e艣. Sama przeklinam moje 偶ycie. Widz臋 wszystkie moje niegodziwe czyny, jakby by艂y scenami wymalowanymi na tych 艣cianach, kt贸re codziennie ogl膮dam. - Uderzy艂a si臋 wychudzon膮 pi臋艣ci膮 w pier艣. - Pami臋tam, Markusie. Nie zapomnia艂am niczego.

- Jak偶e bym chcia艂, 偶eby B贸g pozwoli艂 mi o tym wszystkim zapomnie膰.

Podnios艂a na niego spojrzenie pociemnia艂e z trwogi.

- Czy wiesz, dlaczego pos艂a艂am Hadass臋 na aren臋? Bo przy niej czu艂am si臋 zbrukana.

Ca艂e jego cia艂o ogarn膮艂 p艂omie艅 gniewu. By艂by w tej chwili zdolny do najgorszych akt贸w przemocy. Zacisn膮艂 z臋by.

- Chc臋 zapomnie膰, co艣 jej uczyni艂a.

- Ja te偶. - Ciemne obw贸dki pod oczami m贸wi艂y, jakich spustosze艅 dokona艂a choroba. - My艣l臋 jednak, 偶e to niemo偶liwe.

- Musz臋 zapomnie膰 albo oszalej臋.

- Och, Markusie, wybacz! Nie wiedzia艂am, co robi臋.

Przez jego oczy przemkn臋艂a b艂yskawica.

- Wiedzia艂a艣 - oznajmi艂 lodowatym tonem, nie mog膮c znie艣膰 jej k艂amstw.

Julia zamkn臋艂a oczy. Jej wargi dr偶a艂y. Po raz pierwszy by艂a uczciwa wobec siebie samej.

- Dobrze - powiedzia艂a 艂ami膮cym si臋 g艂osem. - Wiedzia艂am. Wiedzia艂am! By艂am tak przej臋ta swoj膮 n臋dz膮, 偶e nie dba艂am o to, co czyni臋 innym. My艣la艂am, 偶e kiedy Hadassa zginie, wszystko b臋dzie znowu tak jak dawniej. - Spojrza艂a na niego z rozpacz膮. - Czy potrafisz to zrozumie膰?

Patrzy艂 na ni膮 zimno.

- I by艂o jak dawniej?

- Wiesz, 偶e nie. - Odwr贸ci艂a oczy od jego kamiennej twarzy. - Ja te偶 j膮 kocha艂am, Markusie, ale spostrzeg艂am to, kiedy by艂o ju偶 za p贸藕no.

- Kocha艂a艣 j膮? - rzuci艂 z gorej膮cym wzrokiem. - Ty kocha艂a艣 Kalab臋!

- Kalaba mnie zdradzi艂a.

- Wiedzia艂a艣, co robisz, wi膮偶膮c si臋 z t膮 kobiet膮. Ja te偶 ci臋 ostrzega艂em, lecz nie s艂ucha艂a艣. Nie m贸w mi wi臋c, 偶e nie wiedzia艂a艣.

Odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 w stron臋 balkonu. Stan膮艂 na progu, nie umiej膮c znie艣膰 blisko艣ci swojej siostry.

Julia patrzy艂a na jego wyprostowane, napi臋te plecy i czu艂a, 偶e zaraz wybuchnie niepowstrzymanym szlochem.

- Nie oczekuj臋, 偶e mnie zrozumiesz. Jak偶eby艣 m贸g艂? Po 艣mierci Hadassy czu艂am wok贸艂 siebie przera偶aj膮c膮 pustk臋. Nie tylko dlatego, 偶e przekl膮艂e艣 mnie i odszed艂e艣, ale dlatego... dlatego, 偶e Hadassa by艂a jedynym cz艂owiekiem, jaki naprawd臋 mnie kocha艂.

Markus zwr贸ci艂 si臋 w jej stron臋.

- To u偶alanie si臋 nad sob膮 doprowadza mnie do md艂o艣ci. A jak by艂o z ojcem, jak z matk膮? Czy za ma艂o ci臋 kochali? A ja?

- To by艂a inna mi艂o艣膰 - wyszepta艂a ledwie s艂yszalnym g艂osem.

Markus zmarszczy艂 brwi.

- Wiesz, jaka by艂a Hadassa. Kocha艂a mnie tak膮, jak膮 by艂am, nie tak膮, jak膮 powinnam by膰. Niczego nie oczekiwa艂a, nie stawia艂a 偶adnych warunk贸w. Widzia艂a wszystko, co by艂o we mnie najgorsze, a jednak... - Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

W pokoju zapanowa艂o milczenie.

- Wszystko u艂o偶y艂o si臋 藕le - powiedzia艂a smutno Julia. - W 偶ycie wkrad艂a si臋 gorycz.

B艂aga艂a go wzrokiem o wybaczenie.

- Nie chc臋 tego s艂ucha膰, Julio. - Odwr贸ci艂 si臋 do niej plecami. - Nie jestem w stanie tego s艂ucha膰.

- P贸ki nie zjawi艂a si臋 Azar, nie wiedzia艂am, co by艂o z艂e. Och, Markusie, ona jest jak Hadassa - wyszepta艂a urywanym g艂osem. - Jest...

Markus spojrza艂 na siostr臋. Zobaczy艂a w jego oczach b贸l i gniew, kt贸ry tak rozpaczliwie pr贸bowa艂 st艂umi膰. Wiedzia艂a ju偶, 偶e ona jest wszystkiemu winna.

- Tak 偶a艂uj臋, Markusie, tak strasznie 偶a艂uj臋. Co wi臋cej mog臋 uczyni膰?

- Nic.

Prze艂kn臋艂a 艣lin臋.

- Gdybym mog艂a, przywr贸ci艂abym jej 偶ycie.

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 milcza艂.

- Nie mog臋 przebywa膰 z tob膮 w jednym pokoju, je偶eli nie zrozumiemy si臋 nale偶ycie. Nigdy ju偶 nie wspomnimy ani s艂owem o Hadassie. Czy to jasne?

Poczu艂a, jakby Markus wyda艂 na ni膮 wyrok 艣mierci.

- Jasne - szepn臋艂a. Serce ci膮偶y艂o jej jak kamie艅.

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 oboje milczeli.

- Czy by艂a艣 ostatnio u matki? - spyta艂 Markus, unosz膮c odrobin臋 brwi.

- Azar zaprowadzi艂a mnie do niej wczoraj rano - odpar艂a Julia matowym g艂osem. - Dobrze by艂o siedzie膰 z ni膮 na balkonie, zamkn膮膰 oczy i my艣le膰, 偶e wszystko jest jak dawniej.

- Jest zadowolona z 偶ycia.

- Takie mia艂am wra偶enie. To dziwne, prawda?

Usta Julii zadr偶a艂y. Zmaga艂a si臋 z burzliwymi uczuciami. Chocia偶 rozmawiali ze sob膮, nie mog艂a mie膰 najmniejszych w膮tpliwo艣ci: Markus nienawidzi jej i b臋dzie nienawidzi艂, cho膰by zapewnia艂, 偶e tak nie jest. I czemu mia艂oby by膰 inaczej? Julia musi si臋 z tym pogodzi膰. Prawie 偶a艂owa艂a, 偶e tu przyszed艂. Jego brak by艂 czym艣 wystarczaj膮co bolesnym. By膰 z nim i czu膰, 偶e mi臋dzy nimi wznosi si臋 mur nie do obalenia, to m臋ka.

Drzwi otworzy艂y si臋 i wesz艂a Lawinia z tac膮. U艣miecha艂a si臋 i przemawia艂a 艂agodnym g艂osem do kogo艣, kto szed艂 za ni膮. Kiedy zobaczy艂a Markusa, stan臋艂a na progu i jej policzki obla艂 rumieniec.

Julia wiedzia艂a, co znaczy to zachowanie. Ile niewolnic zakocha艂o si臋 w Markusie? Hadassa by艂a tylko jedn膮 z wielu.

- Dzi臋kuj臋, Lawinio, postaw tac臋 na stole.

Dziewczyna wykona艂a polecenie i wysz艂a, mijaj膮c si臋 w drzwiach z Azar.

- Dostojny Markus - powiedzia艂a Azar. - Witaj, panie.

M贸wi艂a 偶yczliwym g艂osem, jakby by艂a zadowolona z jego przyj艣cia.

U艣miechn膮艂 si臋 ciep艂o do niej.

- Witaj, dostojna Azar.

Przesz艂a przez pok贸j i odstawi艂a lask臋. Dotkn臋艂a ramienia Julii, a w艂a艣ciwie musn臋艂a je leciutko, ale to wystarczy艂o, by Julia odpr臋偶y艂a si臋 i uspokoi艂a: U艣miechn臋艂a si臋 do kobiety z zas艂oni臋t膮 twarz膮. Azar dotkn臋艂a jej czo艂a.

- Wr贸ci艂a gor膮czka, pani - powiedzia艂a i podnios艂a mokr膮 szmatk臋, kt贸r膮 zrzuci艂a z czo艂a Julia.

Od艂o偶y艂a j膮 na bok i wzi臋艂a inn膮, czyst膮. Zamoczy艂a j膮 w misce z zimn膮 wod膮. Wy偶臋艂a i lekko otar艂a ni膮 twarz Julii. Julia opad艂a na wznak. Opu艣ci艂o j膮 napi臋cie, na kt贸re Markus nie zwr贸ci艂 przedtem uwagi. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i Azar uj臋艂a jej d艂o艅, siadaj膮c na skraju 艂o偶a. Delikatnie odgarn臋艂a mokre kosmyki w艂os贸w ze skroni Julii i obr贸ci艂a si臋 w stron臋 Markusa.

- Zajrza艂am przed chwil膮 do twojej matki, panie. Juliusz rozsypa艂 ziarno dla ptak贸w. Przylatuj膮 i siadaj膮 na murku, a ona im si臋 przygl膮da.

- Zawsze lubi艂a ptaki - powiedzia艂.

By艂 zadowolony z obecno艣ci Azar, gdy偶 dzi臋ki temu zel偶a艂o napi臋cie mi臋dzy nim a siostr膮.

- Para turkawek bada艂a uwa偶nie mur. Mo偶e uwij膮 sobie tam gniazdo.

- Pami臋tasz, Markusie, jak w Rzymie matka lubi艂a piel臋gnowa膰 kwiaty i przygl膮da膰 si臋 ptakom? - spyta艂a zamy艣lona Julia. - Och, Azar, jak bym chcia艂a, by艣 zobaczy艂a, jaka by艂a wtedy. Mieli艣my 艣liczny ogr贸d. Spodoba艂by ci si臋.

Markus przypomnia艂 sobie, jak Hadassa wychodzi艂a do sk膮panego w 艣wietle ksi臋偶yca ogrodu, by pok艂oni膰 si臋 przed Panem.

- Wiosn膮 kwit艂y drzewa - ci膮gn臋艂a Julia - a kamienna 艣cie偶ka wi艂a si臋 mi臋dzy klombami. Przy zachodnim murze matka kaza艂a wybudowa膰 fanum. - Spojrza艂a na Markusa. - Czy wszystko by艂o tak samo, kiedy wr贸ci艂e艣?

- Tak, tyle 偶e wsz臋dzie by艂a pustka. Po powrocie z Palestyny dowiedzia艂em si臋, 偶e matka przela艂a prawa do willi na starego przyjaciela ojca, senatora, z zastrze偶eniem, 偶e posiad艂o艣膰 b臋dzie s艂u偶y艂a biednym.

- Och! - wykrzykn臋艂a Julia, kt贸ra poczu艂a b贸l, jakby straci艂a co艣 wa偶nego. - Jaka by艂am szcz臋艣liwa w dzieci艅stwie, kiedy biega艂am po alejkach.

My艣l, 偶e teraz po tych alejkach chodz膮 inni, budzi艂a sprzeciw. Zdawa艂a sobie jednak spraw臋, 偶e matka post膮pi艂a dobrze. Mo偶e poczu艂a wtedy to samo, co ona, kiedy wyzwoli艂a Prometeusza. Tak偶e Markusa ogarn臋艂y wspomnienia. Przypomnia艂 sobie, jak jego m艂odziutka, pe艂na 偶ycia siostrzyczka bieg艂a mu na spotkanie i rzuca艂a si臋 w jego ramiona. Jaka by艂a wtedy niewinna, jak偶e pragn臋艂a pozna膰 ka偶dy szczeg贸艂 tego, co prze偶ywa艂. Poch艂ania艂a plotki, kt贸re przynosi艂a jej przyjaci贸艂ka, Olimpia, i przymila艂a si臋, 偶eby zabra艂 j膮 potajemnie na igrzyska. I zabra艂 j膮, bo my艣la艂 wtedy, 偶e zakazy ojcowskie s膮 niem膮dre. Teraz zastanawia艂 si臋, czy ojciec nie przejrza艂 Julii lepiej ni偶 on, Markus. Nigdy nie zastanawia艂 si臋, jaki wp艂yw wywrze na ni膮 jego daleki od doskona艂o艣ci przyk艂ad.

- Czy znalaz艂e艣 m臋偶czyzn臋, kt贸ry ci臋 napad艂? - spyta艂a Julia, usi艂uj膮c zwr贸ci膰 jego my艣li w innym kierunku.

- Nie mam ani czasu, ani ch臋ci, by go szuka膰.

- Musisz, Markusie. Mo偶e znowu spr贸bowa膰.

- Poznam go, gdy tylko nawinie mi si臋 przed oczy. To b臋dzie dla mnie wystarczaj膮ce ostrze偶enie.

- A je艣li to on zobaczy ci臋 pierwszy? - spyta艂a z trosk膮. - Jest jeszcze inna mo偶liwo艣膰. Co b臋dzie, je艣li kto艣 go wynaj膮艂? Musi by膰 jaki艣 pow贸d tego szalonego napadu. Musisz go odnale藕膰 i dowiedzie膰 si臋, o co w tym chodzi, by艣 m贸g艂 dopa艣膰 swoich wrog贸w, nim oni dopadn膮 ciebie.

Markus zerkn膮艂 na Azar. Chocia偶 nie poruszy艂a si臋 ani nie powiedzia艂a s艂owa, czu艂, 偶e kierunek, jaki przybra艂a rozmowa, wprawia j膮 w zak艂opotanie.

- Mo偶e to zwyk艂y rzezimieszek - powiedzia艂, pragn膮c zamkn膮膰 ten temat.

- Nie brak ci 艣rodk贸w, Markusie. Je艣li zechcesz, znajdziesz go.

- Je艣li zechc臋 - rzek艂 z naciskiem.

Szorstki ton sprawi艂, 偶e posmutnia艂a.

- Nie chcia艂am si臋 z tob膮 sprzecza膰, Markusie. Nie chc臋 tylko, by spotka艂o ci臋 co艣 z艂ego.

U艣miechn膮艂 si臋 do niej, ale wykrzywiaj膮c z ironi膮 wargi. Nikt nie wyrz膮dzi艂 mu takiego z艂a jak ona.

Julia zrozumia艂a to spojrzenie. Zwiesi艂a g艂ow臋.

Azar nakry艂a d艂oni膮 d艂o艅 Julii i unios艂a twarz. Markus wyczu艂, 偶e spocz臋艂o na nim jej spojrzenie zza zas艂on. Nie widzia艂 jej twarzy, ale wiedzia艂, 偶e Azar jest zawiedziona.

- Czeka mnie jeszcze praca - oznajmi艂 kr贸tko.

Skin膮艂 g艂ow膮 Azar i poszed艂 w stron臋 drzwi.

- Czy odwiedzisz mnie jeszcze? - spyta艂a 偶a艂o艣nie Julia.

Markus bez s艂owa opu艣ci艂 pok贸j.

Rozdzia艂 XLVI

Julia zasn臋艂a wreszcie i Azar zostawi艂a j膮 pod piecz膮 Lawinii, a sama zesz艂a do ny偶y w perystylu, by pomodli膰 si臋 w samotno艣ci. Martwi艂a si臋 przede wszystkim Raszydem, ale zdawa艂a sobie dobrze spraw臋, jakie niebezpiecze艅stwo grozi jej samej, je艣li Markus wytropi Araba. Czyn Raszyda mo偶e 艣ci膮gn膮膰 niebezpiecze艅stwo tak偶e na g艂ow臋 Aleksandra. Hadassa rozwa偶a艂a, czy nie ujawni膰 Julii, kim jest, i prosi艂a Boga, by wskaza艂 jej w艂a艣ciwy spos贸b post臋powania. Ale u艣wiadomi艂a sobie tylko, 偶e gdyby wyjawi艂a, kim jest i co 艂膮czy j膮 z Raszydem, Julia uzna艂aby, i偶 w gr臋 wchodzi jaki艣 spisek maj膮cy na celu pozbawienie 偶ycia cz艂onk贸w jej rodziny. Nawet zagro偶enia istniej膮ce tylko w umy艣le Julii wystarcza艂y jej dawniej, 偶eby szuka膰 zemsty. Gdyby nabra艂a podejrze艅, szybko 艣ci膮gn臋艂aby nieszcz臋艣cie na wszystkich. I co sta艂oby si臋 w贸wczas z sam膮 Juli膮? "Zachowaj spok贸j i wiedz, 偶e Jam jest B贸g" - m贸wi艂 jej Duch. I Hadassa pos艂ucha艂a tego g艂osu. Czeka艂a z nadziej膮 w sercu. Us艂ysza艂a, 偶e s艂uga otwiera drzwi i pozdrawia Markusa. Nas艂uchiwa艂a. Markus wyszed艂 z domu wkr贸tce po wizycie u Julii i nie by艂o go przez ca艂y wiecz贸r. Id膮c sieni膮, zerkn膮艂 w jej stron臋 i przystan膮艂. Wtuli艂a si臋 w p艂ytk膮 ny偶臋. Serce bi艂o jej gwa艂townie.

Markus odpi膮艂 brosz臋 na ramieniu i pozwoli艂, 偶eby s艂uga zdj膮艂 z niego p艂aszcz. Kiedy wszed艂 do perystylu, Hadassa wsta艂a.

- Nie wstawaj, prosz臋 - powiedzia艂 i usiad艂 na drugim ko艅cu zakrzywionej marmurowej 艂awki.

Opar艂 si臋 o 艣cian臋, westchn膮艂 i przycisn膮艂 r臋k臋 do boku.

Hadassa przyjrza艂a si臋 jego bladej, zm臋czonej twarzy.

- Twoja rana...

- Nic mi nie jest - odpar艂 kr贸tko. - Juliusz zmieni艂 mi opatrunek, zanim wyszed艂em.

- Musisz poczeka膰, panie, a偶 rana si臋 zagoi.

- Nie nale偶臋 do ludzi, kt贸rzy potrafi膮 siedzie膰 z za艂o偶onymi r臋kami.

- To wida膰.

Us艂ysza艂, 偶e Azar m贸wi 艂agodniejszym g艂osem i u艣miechn膮艂 si臋. Rozejrza艂 si臋 po ma艂ej ny偶y, przypominaj膮c sobie, 偶e cz臋sto siada艂 tu z Hadass膮. Przychodzi艂a p贸藕nym wieczorem albo wczesnym rankiem, by modli膰 si臋 w spokoju.

- Dzi臋kuj臋, panie, 偶e odwiedzi艂e艣 Juli臋 - powiedzia艂a Hadassa. Spojrza艂 na ni膮.

- Wizyta nie wypad艂a najlepiej. - Wykrzywi艂 usta.

Pomy艣la艂, 偶e to dziwne, jak dobrze czuje si臋 w towarzystwie tej kobiety, kt贸r膮 ledwie przecie偶 zna. Coraz bardziej go intrygowa艂a.

- To dopiero pocz膮tek.

- Zak艂adaj膮c, 偶e na tym nie poprzestan臋. - U艣miechn膮艂 si臋 z ironi膮. - Wcale nie wiem, czy zale偶y mi na powt贸rzeniu tego prze偶ycia. - Przez ca艂y wiecz贸r miota艂y nim sprzeczne uczucia. Mia艂 przed oczyma bia艂膮 i napi臋t膮 twarz Julii, oczy b艂agaj膮ce o co艣, czego nie m贸g艂 jej da膰. - Mo偶e lepiej b臋dzie, je偶eli zostawi臋 j膮 w spokoju.

- Dla kogo lepiej?

- Lubisz m贸wi膰 wszystko prosto z mostu, prawda? - rzuci艂 oschle. - Lepiej dla nas obojga. S膮 wspomnienia, kt贸re nale偶y pogrzeba膰 na zawsze.

Hadassa rozumia艂a to a偶 za dobrze. Na samym pocz膮tku postanowi艂a odsun膮膰 na bok rzeczy, kt贸re Julia uczyni艂a jej i innym. Nie by艂o to 艂atwe. Jej wsparciem by艂 Pan, a mimo to musia艂a czasem toczy膰 z sob膮 walk臋. Zdarza艂y si臋 te偶 chwile, kiedy Julia zaskakiwa艂a j膮 swoj膮 s艂odycz膮. Markus powinien to zobaczy膰. Trzeba mu o tym przypomnie膰.

- Jaka by艂a twoja siostra w dzieci艅stwie?

- Zachwycaj膮ca - odpar艂 z gorzkim u艣miechem.

- Opowiedz mi o niej.

Markus zacz膮艂 wspomina膰 jej rzymskie dzieci艅stwo, jaka by艂a spontaniczna, spragniona 偶ycia, skora do 艣miechu. W miar臋, jak m贸wi艂, ogarnia艂 go coraz wi臋kszy smutek, gdy偶 przypomnia艂 sobie, jak bardzo kocha艂 wtedy swoj膮 siostr臋, jak bardzo chcia艂 j膮 chroni膰, jaki by艂 z niej dumny.

- A potem pojawi艂a si臋 na jej drodze Kalaba. To przez Olimpi臋. Od dawna ju偶 s艂ysza艂em to i owo o Kalabie. By艂a znana w Rzymie. Kr膮偶y艂y plotki, 偶e zamordowa艂a m臋偶a, ale nigdy niczego nie udowodniono. Mia艂a wysoko postawionych przyjaci贸艂. Julia nie by艂a pierwsz膮 ani ostatni膮 osob膮 znieprawion膮 jej wp艂ywem.

- My艣lisz, 偶e wina za zepsucie Julii spada wy艂膮cznie na Kalab臋? - spyta艂a 艂agodnym g艂osem Hadassa.

Spojrza艂 na ni膮, wyczuwaj膮c, 偶e zasz艂a w niej jaka艣 subtelna zmiana. Westchn膮艂 i odchyli艂 g艂ow臋 do ty艂u.

- Ja te偶 mam w tym udzia艂 - przyzna艂.

- Jaki, panie?

- Wbrew woli ojca zabiera艂em j膮 na igrzyska. My艣l臋 teraz, 偶e ojciec najch臋tniej trzyma艂by Juli臋 jak najdalej od 偶ycia 艣wiatowego. Mo偶e mia艂 racj臋. Bywaj膮 ludzie, kt贸rzy dostrzegaj膮 nieprawo艣膰 tego, co dzieje si臋 na ich oczach, i odwracaj膮 si臋 od niej. Inni ulegaj膮, zaczynaj膮 traci膰 wra偶liwo艣膰 na cierpienia ludzi. Potrzebuj膮 coraz mocniejszych 艣rodk贸w podniecaj膮cych, a偶 w ko艅cu nic ju偶 nie mo偶e zaspokoi膰 ich instynkt贸w. Taka w艂a艣nie by艂a Julia.

- Nie chodzisz ju偶 do cyrku?

- Nie by艂em tam bardzo, bardzo dawno. Nagle straci艂em upodobanie do igrzysk.

Podobnie jak straci艂 upodobanie do innych rzeczy, kt贸rych kiedy艣 tak mocno pragn膮艂. Jak wygl膮da艂oby jego 偶ycie, gdyby 偶y艂a Hadassa? Teraz, kiedy dzieli艂 jej wiar臋... "Przecie偶 gdyby 偶y艂a, nigdy nie wyruszy艂bym na poszukiwanie Boga!" Ta niespodziewana my艣l wzburzy艂a go.

- Co ci臋 gn臋bi, panie?

- Wiele zmieni艂o si臋 we mnie, odk膮d uda艂em si臋 do Galilei.

- Do Galilei?

Roze艣mia艂 si臋.

- Zaskoczy艂em ci臋. To zrozumia艂e. Wszyscy my艣leli, 偶e oszala艂em. Dlaczego Rzymianinowi mia艂oby tak zale偶e膰 na tym, by zobaczy膰 Galile臋? - U艣miech znik艂 z jego twarzy. - Mia艂em swoje powody. Pop艂yn膮艂em do Cezarei, a potem pojecha艂em konno do Jerozolimy. Tym miastem zaw艂adn臋艂a 艣mier膰. Sp臋dzi艂em par臋 tygodni w Jerychu u pewnej rodziny 偶ydowskiej, a potem uda艂em si臋 do Nain.

U艣miechn膮艂 si臋 rozbawiony, bo przypomnia艂 sobie star膮 Debor臋.

- Do Nain?

- S艂ysza艂a艣 o tym mie艣cie? To dziwne. Nie ma tam nic poza kup膮 kurzu. Pewna stara kobieta doradzi艂a mi, bym poszed艂 nad Morze Galilejskie.

Zobaczy艂, 偶e Azar splot艂a kurczowo palce i zdziwi艂 si臋, dlaczego ta opowie艣膰 wywar艂a na niej takie wra偶enie.

- Po co tam pojecha艂e艣? - spyta艂a.

- By艂a niegdy艣 w tym domu m艂oda niewolnica - odpar艂, rozgl膮daj膮c si臋 doko艂a. - Wierzy艂a w Jezusa Chrystusa, Syna Boga 呕ywego. Chcia艂em si臋 dowiedzie膰, czy to prawda.

- I dowiedzia艂e艣 si臋?

- Tak. - U艣miechn膮艂 si臋. - I sta艂o si臋 to w艂a艣nie w chwili, gdy straci艂em wszelk膮 nadziej臋. Ukaza艂 mi si臋 cz艂owiek o imieniu Paraklet i odpowiedzia艂 na wszystkie moje pytania. Kaza艂 mi p贸j艣膰 do Kafarnaum, gdzie przy bramie mia艂 czeka膰 na mnie m臋偶czyzna. Tak by艂o. M臋偶czyzna nazywa艂 si臋 Korneliusz. Ochrzci艂 mnie w Morzu Galilejskim i powiedzia艂, 偶e B贸g chce, bym wr贸ci艂 do Efezu. No i... - U艣miechn膮艂 si臋 do niej smutno i roz艂o偶y艂 bezradnie r臋ce. - No i jestem.

- O, panie m贸j - szepn臋艂a. Ciep艂o i rado艣膰 w jej g艂osie przypomnia艂y mu, co czu艂, kiedy wyszed艂 z morza jako nowy cz艂owiek. - Nie wiedzia艂am.

Roze艣mia艂 si臋 oschle.

- Jak偶e mog艂a艣 wiedzie膰? Niewiele we mnie z chrze艣cijanina. - Och, Markusie, B贸g nigdy nie zawodzi. Ulepi z ciebie swoje naczynie.

U艣miech zamar艂 na jego ustach.

- Je艣li przedtem nie roztrzaskam tego naczynia na kawa艂ki. - Pochyli艂 si臋 do przodu, zacisn膮艂 z艂o偶one d艂onie mi臋dzy kolanami. - Wiem, czego B贸g ode mnie oczekuje. Ale ja nie chc臋 tego zrobi膰. Jeszcze nie. Mo偶e nigdy.

艁zy sp艂ywa艂y jej po policzkach. Uj臋艂a dr偶膮c膮 d艂oni膮 jego r臋k臋.

- Sami nic nie potrafimy uczyni膰. To B贸g dokonuje w nas tego, co zamierzy艂.

S艂ucha艂 jej g艂osu nasyconego mi艂o艣ci膮 i czu艂, jak fala ciep艂a ogarnia ca艂e jego cia艂o. Jej d艂onie by艂y g艂adkie i mocne. Nie chcia艂, by je cofn臋艂a. Piek艂o go pod powiekami, gdy偶 wiedzia艂 ju偶, 偶e Julia mia艂a racj臋: Azar jest bardzo podobna do Hadassy. Zapragn膮艂 zobaczy膰 jej twarz.

Hadassa cofn臋艂a powoli d艂onie i odchyli艂a si臋 do ty艂u. Patrzy艂, jak sk艂ada d艂onie na podo艂ku. Wyczuwa艂 w niej jakie艣 napi臋cie, a tak bardzo chcia艂, by czu艂a si臋 przy nim swobodnie i rozmawia艂a jak z Juli膮.

- Chcia艂bym si臋 dowiedzie膰 o tobie czego艣 wi臋cej - powiedzia艂 mi臋kkim g艂osem.

- Znasz ju偶 mnie, panie.

U艣miechn膮艂 si臋 lekko i przechyli艂 g艂ow臋. Ten u艣miech z艂ama艂 serce niezliczonym kobietom.

- Wiem, 偶e praktykowa艂a艣 leczenie u boku Aleksandra Democedesa Amandynusa, ale powiedz co艣 wi臋cej.

- Jestem tu dla Julii, panie.

- Prawda, Julia... - Westchn膮艂 i opar艂 si臋 plecami o 艣cian臋. Jego twarz znalaz艂a si臋 w cieniu.

- Czy powiedzia艂e艣 jej, panie, 偶e przyj膮艂e艣 Jezusa jako swego Zbawiciela?

- Wyra藕na zmiana tematu. - Za艣mia艂 si臋 cicho. - Nie.

- Dlaczego?

- Bo ona nigdy nie uwierzy. Sam nie jestem pewien, czy wierz臋. Mo偶e wszystko by艂o tylko snem. Z pewno艣ci膮 nie czuj臋 tutaj tego, co czu艂em w Galilei.

- A co czujesz?

- Czuj臋, 偶e zmagam si臋 z 偶yciem.

- To dlatego, 偶e nie nale偶ysz ju偶 do 艣wiata.

Wykrzywi艂 usta.

- Zmaga艂em si臋 z 偶yciem d艂ugo przed wyjazdem do Palestyny, Azar. Odk膮d pami臋tam, czuj臋 si臋 nie zaspokojony.

- B贸g wybiera swe dzieci przed stworzeniem ziemi. Od urodzenia wype艂nia艂o ci臋 pragnienie wody 偶ywej, Markusie. P贸ki nie znalaz艂e艣 Chrystusa, nie potrafi艂e艣 znale藕膰 sposobu, 偶eby wype艂ni膰 pustk臋 w twej duszy. Tylko Jezus mo偶e j膮 wype艂ni膰. Modl臋 si臋, by Julia te偶 sta艂a si臋 jedn膮 z wybranych.

- W膮tpi臋, aby tak si臋 sta艂o.

- Czemu wi臋c trawi j膮 taki smutek?

- Bo umiera na chorob臋, kt贸r膮 sama na siebie 艣ci膮gn臋艂a. Nie 艂ud藕 si臋, my艣l膮c, 偶e 偶a艂uje tego, co czyni艂a.

- Czy nie mo偶e by膰 tak, 偶e 艂aknienie, kt贸re kierowa艂o tob膮 przez ca艂e 偶ycie, n臋ka tak偶e twoj膮 siostr臋?

- Rozmawiajmy o czym艣 innym.

- Nie ma nic wa偶niejszego ponad to, by艣 wybaczy艂 swojej siostrze.

- Nie chc臋 o tym rozmawia膰!

- Jest cia艂em z twojego cia艂a. Je艣li smuci si臋, gdy偶 tak chce B贸g, zazna skruchy prowadz膮cej do zbawienia.

- A je艣li nie? - spyta艂 ch艂odno, rozdra偶niony jej niepos艂usze艅stwem.

- Umrze, nie znaj膮c Chrystusa. Stanie przed Bogiem Wszechmog膮cym i zostanie os膮dzona za swoje grzechy. Czy tego pragniesz, Markusie? By B贸g j膮 os膮dzi艂 i rzuci艂 na ca艂膮 wieczno艣膰 w gorej膮c膮 otch艂a艅? Poczu艂 zak艂opotanie. Odwr贸ci艂 wzrok.

- Panie - ci膮gn臋艂a 艂agodnym g艂osem Azar - B贸g przys艂a艂 ci臋 do domu, by艣 przyni贸s艂 Julii Dobr膮 Nowin臋.

- Wi臋c ty jej j膮 zanie艣.

- Uczyni艂am to. Powtarza艂am wielokro膰. I b臋d臋 powtarza膰, p贸ki B贸g mi pozwoli.

M贸wi艂a przez 艂zy.

- Je艣li 艂aknie Boga, znajdzie Go tak samo jak ja.

- Nie znajdzie, je艣li nie otrzyma twego przebaczenia, Markusie.

- Niech B贸g jej wybaczy!

- Wybaczy, je艣li tylko Julia Go o to poprosi, lecz czasem trzeba wzi膮膰 cz艂owieka za r臋k臋 i poprowadzi膰 we w艂a艣ciw膮 stron臋, sam bowiem zbyt si臋 trwo偶y, by wyruszy膰 w drog臋. We藕 j膮 za r臋k臋, Markusie.

Zacisn膮艂 pi臋艣膰.

- B膮d藕 przekl臋ta - mrukn膮艂. - B膮d藕 przekl臋ta za to, 偶e mi to robisz!

Poczu艂a si臋 oszo艂omiona i zraniona. Milcza艂a. Markus poj膮艂 natychmiast, 偶e zamkn臋艂a si臋 w sobie.

- Wybacz - powiedzia艂, zaciskaj膮c powieki. - Nie na ciebie si臋 gniewam. B贸g wymaga ode mnie zbyt wiele.

- Tak s膮dzisz? Jezus wybaczy艂 tym, kt贸rzy wbijali gwo藕dzie w Jego r臋ce i stopy. Wybaczy艂 tym, kt贸rzy szydzili z Niego, kiedy wisia艂 na krzy偶u. Wybaczy艂 nawet uczniom, kt贸rzy Go opu艣cili. Czy偶 nie wszyscy tacy w艂a艣nie jeste艣my? U艂omni. Przestraszeni. S艂abej wiary. A jednak Jezus kocha nas i wskazuje nam drog臋 do prawdziwej wolno艣ci. M贸wi, co ona oznacza. - Pochyli艂a si臋 nieco ku niemu i wyczu艂 ca艂膮 moc jej wewn臋trznego 偶aru. - Niech B贸g ci wybaczy, aby艣 ty m贸g艂 wybaczy膰 jej.

Markus wsta艂. Czu艂 gniew i zam臋t w g艂owie. Mia艂 nadziej臋 na kilka minut ciekawej rozmowy, nie za艣 na s艂owa poruszaj膮ce sumienie i odnawiaj膮ce stary b贸l.

- Wiesz o cz臋艣ci spraw, dostojna Azar. Ja wiem o wszystkim. Gdyby艣 dowiedzia艂a si臋 o wszystkim, co zrobi艂a Julia, poj臋艂aby艣, co czuj臋.

- Powiedz mi zatem.

- Lepiej da膰 temu pok贸j!

- Tak uwa偶asz?

- Sama Julia mo偶e ci to wyzna膰. A je艣li potrzebuje wybaczenia, niech zwr贸ci si臋 do Boga.

Hadassa patrzy艂a, jak odchodzi. Z ci臋偶kim sercem sk艂oni艂a g艂ow臋 i pogr膮偶y艂a si臋 w modlitwie. S艂u偶ba dawno posz艂a spa膰, a ona ci膮gle si臋 modli艂a. Wreszcie te偶 posz艂a do sypialni.

Markus, samotny i przepe艂niony b贸lem, sta艂 w cieniu korytarza na g贸rze, nie spuszczaj膮c z niej wzroku.

Rozdzia艂 XLVII

Markus siedzia艂 z matk膮 na balkonie, rozmawiaj膮c o sprawach 艣wiatowych i patrz膮c, jak turkawki dziobi膮 okruchy, kt贸re Juliusz rozsypa艂 im na balustradzie. G艂aska艂 jej d艂o艅 i z ca艂ego serca pragn膮艂, by mog艂a m贸wi膰, by m贸g艂 j膮 rozumie膰. Kiedy po powrocie z Galilei po raz pierwszy j膮 zobaczy艂, powtarza艂a ci膮gle: "Ha... da..." Patrzy艂a mu w oczy tak intensywnie, 偶e by艂 pewny, i偶 chce mu co艣 powiedzie膰. Lecz wspomnienie Hadassy nios艂o ze sob膮 b贸l. Matka musia艂a to dostrzec, gdy偶 nigdy ju偶 nie pr贸bowa艂a wypowiedzie膰 jej imienia.

- Ju... liaa - wybe艂kota艂a dzisiaj.

- By艂em u Julii i rozmawia艂em z ni膮 - powiedzia艂. - Azar troszczy si臋 o wszystkie jej potrzeby.

Wyda艂a z siebie cichy d藕wi臋k. Markus zdawa艂 sobie spraw臋, ile wysi艂ku wk艂ada matka w to, by przekaza膰 mu swoje my艣li i 偶e uspokaja si臋 dopiero, kiedy osi膮gnie sw贸j cel. A teraz zobaczy艂, 偶e opiera lu藕no plecy o wy艣cie艂ane poduszkami oparcie fotela. K膮ciki warg opad艂y jej nieco. Poca艂owa艂 jej d艂o艅 i siedzia艂 w milczeniu ze spuszczon膮 g艂ow膮. Nie wiedzia艂, o czym z ni膮 rozmawia膰.

Za ka偶dym razem, kiedy tu przychodzi艂, mia艂 jej mniej do powiedzenia. Jak膮偶 pociech臋 m贸g艂 jej ofiarowa膰? 呕e w domu wszystko dobrze? 呕e on, Markus, jest szcz臋艣liwy? Ani jedno, ani drugie nie by艂o prawd膮. Czu艂 zreszt膮, 偶e jego wewn臋trzne zmagania s膮 tylko jego spraw膮 i innym nie powinien zawraca膰 nimi g艂owy. Jak mog艂aby mu w nich pom贸c z艂o偶ona niemoc膮 matka? Zrzuci艂by tylko na jej ramiona dodatkowy ci臋偶ar.

Feba przygl膮da艂a si臋 synowi i wiedzia艂a, 偶e nie wszystko jest dobrze. Wyczuwa艂a trawi膮cy go niepok贸j. Wiedzia艂a, 偶e milczenie nie jest znakiem zadowolenia, lecz udr臋ki serca. Juliusz wiele jej opowiada艂 o sprawach rodziny. Powiedzia艂, 偶e Markus odwiedzi艂 Juli臋. I to, 偶e jej nie wybaczy艂, lecz tylko oznajmi艂, i偶 chce przej艣膰 do porz膮dku dziennego nad przesz艂o艣ci膮. Feba wiedzia艂a, jaka jest tego przyczyna. Markus nie chcia艂 spogl膮da膰 w przesz艂o艣膰.

Kiedy siedzia艂 obok niej na balkonie, cz臋sto si臋 modli艂a. "Co mog臋 jeszcze uczyni膰, Panie? Niechaj Duch obdarzy mnie darem s艂owa. Ca艂ym sercem modl臋 si臋 do Ciebie za moje dzieci. Odda艂abym za nie 偶ycie. Kto jednak lepiej od Ciebie zna t臋 mi艂o艣膰? Ty odda艂e艣 ju偶 za nie 偶ycie. O Bo偶e, gdyby偶 mog艂y zobaczy膰, gdyby偶 mog艂y wiedzie膰 i w pe艂ni rozumie膰. Pozw贸l mi do偶y膰 tego dnia..."

- Azar mnie zaciekawia - odezwa艂 si臋 Markus, przerywaj膮c jej modlitw臋. - Chcia艂bym dowiedzie膰 si臋 o niej czego艣 wi臋cej, ale zawsze stara si臋 kierowa膰 rozmow臋 na inne sprawy.

- Ju... liaaa...

- O tak. Julia! Nie odchodzi od 艂o偶a Julii, p贸ki ta nie za艣nie. Domy艣lam si臋, 偶e odwiedza ci臋 codziennie.

Feba w odpowiedzi zamkn臋艂a i otworzy艂a oczy.

- Przypuszczam, 偶e modli si臋 z tob膮.

Feba jeszcze raz zamkn臋艂a i otworzy艂a oczy.

- Mam wra偶enie, 偶e ca艂e 偶ycie sp臋dza na modlitwie - powiedzia艂 i u艣miechn膮艂 si臋 w膮tle. - Siada w ny偶y w perystylu i modli si臋. W tej samej, w kt贸rej siada艂a Hadassa. Kilka dni temu sp臋dzi艂a tam ca艂膮 noc. - Umilk艂, ale po chwili doda艂: - Budz臋 jej l臋k.

Poca艂owa艂 d艂o艅 matki i po艂o偶y艂 j膮 na okryciu. Nie m贸g艂 usiedzie膰 na miejscu. Wsta艂, p艂osz膮c turkawki. Stan膮艂 przy murku i patrzy艂 na miasto.

- Mo偶e p贸jd臋 porozmawia膰 z lekarzem, bo od niej nie uzyskam chyba odpowiedzi.

Feba le偶a艂a cicho. Dawno ju偶 u艣wiadomi艂a sobie, 偶e Hadassa ma swoje powody, by nie ujawnia膰, kim jest naprawd臋. I te powody musz膮 pochodzi膰 od Boga. Je艣li taka b臋dzie wola Pana, Markus dowie si臋, 偶e Hadassa 偶yje. Ufa艂a, 偶e B贸g wie, jaka chwila b臋dzie najstosowniejsza.

Przyszed艂 Juliusz.

- Wybacz, panie, 偶e przeszkadzam, ale masz go艣ci. Ezra Bariachin z c贸rk膮 Tafat.

Zaskoczony i ucieszony Markus pochyli艂 si臋, 偶eby poca艂owa膰 matk臋 w policzek.

- Jeszcze tu przyjd臋. M贸wi艂em ci o tych ludziach. Go艣ci艂em pod ich dachem w Jerychu.

Matka potwierdzi艂a przymykaj膮c i otwieraj膮c oczy. Gdyby nie oni, Markus zgin膮艂by na drodze do Jerycha. Jak偶e pragn臋艂a przys艂uchiwa膰 si臋 ich rozmowie. Kiedy Markus wyszed艂, spojrza艂a na Juliusza. Zdawa艂o si臋, 偶e czyta w jej my艣lach.

- Sam b臋d臋 im us艂ugiwa艂 - oznajmi艂, daj膮c Lawinii znak, by zosta艂a przy Febie.

Markus zbieg艂 po schodach. Ujrzawszy przyjaci贸艂, roze艣mia艂 si臋 rado艣nie. Ezra niewiele si臋 zmieni艂. Nie mo偶na by艂o natomiast powiedzie膰, 偶e 偶adna zmiana nie zasz艂a w stoj膮cej za nim kobiecie.

- Ezra! - wykrzykn膮艂 Markus, 艣ciskaj膮c serdecznie d艂onie 呕yda. - Jak dobrze znowu ci臋 zobaczy膰!

- To samo mog臋 powiedzie膰 ja, Markusie - wykrzykn膮艂 Ezra, odwzajemniaj膮c u艣cisk.

Markus obrzuci艂 spojrzeniem kobiet臋. Podszed艂 do niej z wyci膮gni臋tymi r臋kami. Uj膮艂 jej dr偶膮ce nieco d艂onie.

- Tafat, jeste艣 pi臋kniejsza ni偶 zapami臋ta艂em. - U艣miechn膮艂 si臋 i poca艂owa艂 j膮 na powitanie w policzek.

- Wr贸ci艂e艣 bezpiecznie do domu, panie - powiedzia艂a. - Chcieli艣my si臋 o tym upewni膰.

- Nie spotka艂y ju偶 mnie 偶adne nieszcz臋艣cia. - Znowu si臋 u艣miechn膮艂. - Wejd藕cie do triclinium. Juliuszu, przynie艣 co艣 do zjedzenia. 呕adnej wieprzowiny, a za to dobre wino.

Markus patrzy艂, jak Tafat przebiega spojrzeniem pomieszczenie z pi臋knymi rzymskimi wazami i szk艂ami z Koryntu, bogato okryte 艂o偶a i marmurowe sto艂y, by potem znowu zwr贸ci膰 nie艣mia艂y wzrok na niego. Widzia艂 ju偶 ten wyraz w oczach wielu kobiet i zrozumia艂, 偶e Tafat nie przezwyci臋偶y艂a swego oczarowania. Poczu艂, 偶e serce bije mu szybciej, i pomy艣la艂, 偶e jego te偶 poci膮ga ta pi臋kna kobieta.

- P贸ki zostaniecie w Efezie, m贸j dom jest waszym - zapewni艂, wskazuj膮c Ezrze honorowe miejsce. - Czy jest z wami twoja 偶ona?

- Jechoszeba umar艂a wkr贸tce po tym, jak opu艣ci艂e艣 nasz dom - odpar艂 Ezra, uk艂adaj膮c si臋 wygodnie. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w stron臋 c贸rki i Tafat zaj臋艂a miejsce obok niego. Markus z艂o偶y艂 wyrazy ubolewania i przez chwil臋 rozmawiali o 偶onie Ezry.

- Co sprowadza ci臋 do Efezu? - spyta艂 potem Markus.

- Pewna sprawa wielkiej wagi - odpar艂 Ezra i u艣miechn膮艂 si臋. - Zanim do tego przejdziemy, musimy jednak om贸wi膰 par臋 innych spraw.

- Brakowa艂o mi naszych rozm贸w, przyjacielu. Musisz zosta膰 z nami. Miejsca nie zabraknie. B臋dziesz m贸g艂 swobodnie zaj膮膰 si臋 swoimi sprawami.

- Czy znalaz艂e艣 Boga? - spyta艂 bez ogr贸dek Ezra.

Markus przez d艂u偶sz膮 chwil臋 milcza艂. Wyczuwa艂, jak wa偶ne pytanie zada艂 mu Ezra. Oboje, Ezra i Tafat, przygl膮dali si臋 mu wyczekuj膮co i Markus wiedzia艂, 偶e od jego odpowiedzi zale偶y, czy zostan膮, czy odejd膮, czy zaufaj膮 mu, czy nie.

- Czy pami臋tasz, o kim cz臋sto rozmawiali艣my na dachu twojego domu?

- O Jezusie - odpar艂 Ezra i skin膮艂 g艂ow膮.

Markus opowiedzia艂 o wyprawie do Nain i o Deborze, kt贸ra pos艂a艂a go nad Morze Galilejskie, gdzie spotka艂 Parakleta. Opowiedzia艂, jak bieg艂 do Kafarnaum, gdzie zobaczy艂 czekaj膮cego na niego Korneliusza.

- Uwierzy艂em w贸wczas, 偶e Jezus jest Chrystusem i przyj膮艂em chrzest w Jego imi臋.

- C贸偶 za wspania艂a nowina! - roze艣mia艂 si臋 Ezra. - Ja zosta艂em ochrzczony w Chrystusie dopiero, kiedy dotar艂em do Ko艣cio艂a w Antiochii. Wtedy przyj臋艂a te偶 chrzest Tafat, a z ni膮 Bart艂omiej.

- Bart艂omiej? - spyta艂 Markus i spojrza艂 na Tafat. Spu艣ci艂a wzrok.

- To m艂odzieniec z Jerycha - wyja艣ni艂 Ezra. - Cz臋sto odprowadza艂 Tafat od studni. Ma Boga w sercu. Kiedy uzna艂em, 偶e musimy uda膰 si臋 do Antiochii i dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej o Jezusie od tamtejszego Ko艣cio艂a, Bart艂omiej postanowi艂 opu艣ci膰 rodzic贸w i ruszy膰 z nami.

- Czy poznam m艂odzie艅ca, kt贸rego wybra艂a艣? - spyta艂 Markus.

- Nie jeste艣my narzeczonymi, panie - rzuci艂a mo偶e troch臋 zbyt pospiesznie. Obla艂a si臋 rumie艅cem.

- Wybacz - powiedzia艂 Markus, u艣miechaj膮c si臋 lekko. - My艣la艂em...

- Zerkn膮艂 w stron臋 Ezry.

- Bart艂omiej nie chcia艂 w 偶aden spos贸b przeszkadza膰 nam w tym spotkaniu - oznajmi艂. Oboje zamilkli.

Markus przenosi艂 spojrzenie z ojca na c贸rk臋, a偶 wreszcie zatrzyma艂 je na twarzy Tafat. Podnios艂a nie艣mia艂o wzrok i ujrza艂 w jej oczach g艂臋bokie wzburzenie i... niepewno艣膰.

- Powiedzia艂e艣, 偶e przybyli艣cie tu w sprawie wielkiej wagi - przerwa艂 w ko艅cu milczenie Markus, odwracaj膮c wzrok od Tafat.

- Dowiedzia艂em si臋 w Antiochii, 偶e aposto艂 Pawe艂 napisa艂 list do tutejszego Ko艣cio艂a. Jeden z braci powiedzia艂, 偶e chodzi o bardzo donios艂y list. Przyby艂em tu, by przeczyta膰 tekst i prosi膰 o pozwolenie przepisania, abym m贸g艂 zabra膰 ten list do Antiochii.

- Nie mia艂em poj臋cia o tego rodzaju li艣cie ani nawet o istnieniu tutaj Ko艣cio艂a.

Ezra obrzuci艂 go zdziwionym spojrzeniem.

- Nie spotyka艂e艣 si臋 wi臋c z innymi chrze艣cijanami?

- Nie mia艂em ni czasu, ni ochoty. Matka i siostra s膮 powa偶nie chore, a poza tym zajmowa艂em si臋 emporium i okr臋tami.

Juliusz nape艂ni艂 winem kielichy, kt贸re przedtem przed nimi postawi艂. Potem oddali艂 si臋 i nadzorowa艂 wnoszenie jad艂a.

- Moj膮 wiar臋 utwierdza to, 偶e inni wyznawcy dodaj膮 mi ducha - o艣wiadczy艂 Ezra. - Nasi bracia i siostry z Antiochii modl膮 si臋 za nas, odk膮d wyruszyli艣my w drog臋.

Rozmawiali tak samo swobodnie, jak niegdy艣 na dachu domu w Jerychu. Markusowi ta rozmowa sprawia艂a przyjemno艣膰. Tafat m贸wi艂a niewiele, ale sama jej obecno艣膰, sama jej uroda roz艣wietla艂a pok贸j. Markus zerka艂 na ni膮 od czasu do czasu, wspominaj膮c, ile my艣li jej po艣wi臋ci艂 w ci膮gu pierwszych tygodni po opuszczeniu Jerycha.

Dostrzeg艂 k膮tem oka jaki艣 ruch i podni贸s艂szy wzrok, zobaczy艂 Azar schodz膮c膮 mozolnie po schodach. Zerwa艂 si臋 ze swojego 艂o偶a.

- Oto niewiasta, kt贸r膮 z pewno艣ci膮 ch臋tnie poznacie - powiedzia艂, id膮c do sieni. - Dostojna Azar, mam go艣ci prosto z Palestyny. Prosz臋 ci臋, zechciej do nas do艂膮czy膰.

Podesz艂a powoli na pr贸g triclinium, gdzie czeka艂 na ni膮 Markus. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Zawaha艂a si臋, ale wspar艂a si臋 na jego przedramieniu i wesz艂a z nim do triclinium. Przedstawi艂 j膮 swoim go艣ciom. Liczy艂 w duchu na to, 偶e podczas rozmowy z ziomkami ujawni jak膮艣 cz膮stk臋 swojej przesz艂o艣ci. Ezra Bariachin by艂 przyjemnie zaskoczony, kiedy zwr贸ci艂a si臋 do niego po aramejsku. Powiedzia艂 co艣 w tym samym j臋zyku, a ona odpowiedzia艂a. Markus wskaza艂 jej miejsce obok swojego 艂o偶a.

- Wola艂bym, 偶eby艣 m贸wi艂a po grecku - poprosi艂 spokojnie, zanim spocz膮艂 na 艂o偶u.

- Wybacz, panie. Tw贸j przyjaciel zapyta艂, jaka jest moja rola w tym domu, a ja wyja艣ni艂am, 偶e zajmuj臋 si臋 twoj膮 siostr膮, Juli膮.

Podzi臋kowa艂a za wino i zwr贸ci艂a spojrzenie na Tafat, kt贸ra przygl膮da艂a si臋 jej z wyra藕nym zaciekawieniem.

- Mo偶emy rozmawia膰 swobodnie - zapewni艂 Markus. - Dostojna Azar jest te偶 chrze艣cijank膮. - U艣miechn膮艂 si臋 do nich. - I lepsz膮 ni偶 ja, przyjacielu. - Obr贸ci艂 si臋 ku Azar. - Ezra Bariachin przyby艂 do Efezu, by pozna膰 tutejsz膮 wsp贸lnot臋.

Hadassa skin臋艂a bez s艂owa g艂ow膮 i s艂ucha艂a z zainteresowaniem tego, co m贸wi艂 Ezra o powodach przybycia do Efezu.

- Gdyby nie dostojny Markus, nadal 偶yliby艣my w Jerychu pod brzemieniem Prawa.

- Gdyby nie dostojny Ezra i jego c贸rka, moje wypalone s艂o艅cem ko艣ci le偶a艂yby teraz na dnie wadi przy drodze do Jerycha. - I Markus opowiedzia艂, jak napadli go zb贸jcy i porzucili uwa偶aj膮c za martwego. - Tafat piel臋gnowa艂a mnie, a偶 wr贸ci艂em do zdrowia.

- To Pan przywi贸d艂 nas do ciebie - odezwa艂a si臋 艂agodnym g艂osem Tafat - i Pan przywr贸ci艂 ci zdrowie.

Hadassa poczu艂a t臋py b贸l w sercu, kiedy zobaczy艂a, jak m艂oda i pi臋kna Tafat patrzy na Markusa. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e podczas pobytu Markusa pod ich dachem zakocha艂a si臋 w nim. A on? Nigdy nie mia艂a tak straszliwie jasnej 艣wiadomo艣ci swoich blizn, jak w tym momencie. Nie by艂a w stanie podnie艣膰 wzroku na twarz Markusa, gdy偶 ba艂a si臋, 偶e ujrzy na niej odbicie tych samych uczu膰, kt贸re tak wyra藕nie ujawnia艂a Tafat. Jak偶e m贸g艂by si臋 nie zakocha膰 w tej pe艂nej s艂odyczy i pi臋knej dziewczynie?

W drzwiach stan臋艂a Lawinia.

- S艂ucham? - spyta艂 Markus, rozdra偶niony, bo wiedzia艂, z czym przysz艂a.

- Panie, obudzi艂a si臋 dostojna Julia. Wzywa dostojn膮 Azar.

- Pozwolisz, panie?

- Oczywi艣cie.

Stara艂 si臋 ukry膰 uczucie przykro艣ci. Julia mog艂aby doskonale si臋 obej艣膰 przez godzin臋 albo dwie bez Azar. Hadassa wsta艂a. Czu艂a na sobie wzrok Ezry, Markusa i Tafat. By艂a zawstydzona tym, 偶e skupia na sobie ich uwag臋. Kr贸tko po偶egna艂a si臋 z Ezr膮 i Tafat, m贸wi膮c, 偶e poznanie ich by艂o dla niej przyjemno艣ci膮 i 偶ycz膮c pomy艣lnego za艂atwienia spraw. Wysz艂a z triclinium i wyda艂a Lawinii zwi臋z艂e polecenia co do posi艂ku dla Julii.

- Ma galilejski akcent - zauwa偶y艂 Ezra.

- Niewiele m贸wi o sobie i swojej ojczy藕nie - rzek艂 Markus, patrz膮c, jak Azar idzie, kulej膮c, w stron臋 schod贸w. - Czasem mam nawet uczucie, 偶e co艣 ukrywa.

- Mo偶e ma swoje powody - powiedzia艂 w zamy艣leniu Ezra.

Markus zmarszczy艂 brwi, zastanawiaj膮c si臋, jakie to mog艂yby by膰 powody.

Tafat odwr贸ci艂a spojrzenie od oddalaj膮cej si臋 Azar.

- Czemu zas艂ania twarz?

- Powiedzia艂a mi, 偶e jest bardzo oszpecona. Nikt nie zna艂 jej pod imieniem Azar, p贸ki nie zacz臋艂a piel臋gnowa膰 mojej siostry. Ludzie nazywali j膮 Raf膮.

- Uzdrowicielk膮 - rzek艂 Ezra.

- Nie chcia艂a przyj膮膰 tego tytu艂u.

Ezra uni贸s艂 z zaciekawieniem brwi, ale zaraz wr贸cili do rozmowy na temat czekaj膮cego go zadania.

- Kiedy po raz pierwszy znalaz艂em si臋 w Antiochii, by艂em spragniony opowie艣ci o 偶yciu Jezusa - wyzna艂 Ezra. - Dowiedzia艂em si臋 jednak, 偶e tylko jeden z aposto艂贸w, lewita, spisa艂 wydarzenia z 偶ycia Jezusa. Nie mog艂em przeczyta膰 tego tekstu, gdy偶 kopie by艂y bardzo nieliczne. 艁ukasz, lekarz, kt贸ry podr贸偶owa艂 z Paw艂em, zapisa艂 dzieje tych wypraw. Jan Marek, kt贸ry towarzyszy艂 Paw艂owi podczas pierwszej podr贸偶y misyjnej, spisa艂 to, co mu opowiedziano. Ezra pochyli艂 si臋 do przodu.

- U艣wiadomi艂em sobie w Antiochii, 偶e trzeba sporz膮dzi膰 kopie tych dokument贸w dla wszystkich Ko艣cio艂贸w. Musz膮 by膰 to kopie dok艂adne, aby Ewangelia pozosta艂a czysta. Musimy mie膰 pisemne sprawozdania naocznych 艣wiadk贸w, by czerpa膰 z nich nauk臋.

- Wielu wyznawc贸w wierzy, 偶e Pan wr贸ci lada dzie艅, nie warto wi臋c trwoni膰 czasu i pieni臋dzy na takie dzie艂a - wtr膮ci艂a si臋 Tafat.

- Z tego to powodu tw贸j dar, Markusie, by艂 mann膮 z nieba - oznajmi艂 Ezra. - Z艂oto, kt贸re przys艂a艂e艣 do Jerycha, umo偶liwi艂o nam t臋 podr贸偶. T臋 i inne. Je艣li aposto艂 Jan nie wyrazi sprzeciwu, przepisz臋 ca艂y list Paw艂a i zabior臋 go do Antiochii, gdzie dwaj inni, pracuj膮cy z wielk膮 sumienno艣ci膮 pisarze sporz膮dz膮 nast臋pne kopie. Dokument zostanie starannie sprawdzony i por贸wnany z orygina艂em, dla pewno艣ci, 偶e nie zmieniono ani litery, ani s艂owa. Musimy zachowa膰 opowie艣ci naocznych 艣wiadk贸w dla przysz艂ych pokole艅.

Wydawa艂o si臋, 偶e Tafat nie podziela ojcowskiego przekonania i zapa艂u.

- Jezus obieca艂, jak powiadaj膮, 偶e nie minie to pokolenie, gdy powr贸ci.

- Tak - przyzna艂 Ezra - lecz B贸g da艂 swego jednorodzonego Syna, by ka偶dy, kto w Niego wierzy, nie zgin膮艂, ale mia艂 偶ycie wieczne. Tylko z tej obietnicy wiemy, c贸rko, 偶e to pokolenie wyznawc贸w nie zginie.

Obr贸ci艂 si臋 do Markusa.

- B贸g przepoi艂 moje serce mi艂o艣ci膮 do swego S艂owa, kt贸re przekaza艂 przez aposto艂贸w. Nie mo偶emy 偶y膰 dla dnia dzisiejszego, jak czyni膮 poganie. Musimy my艣le膰 o jutrze, o naszych dzieciach i dzieciach ich dzieci. Nale偶y przepisywa膰 i przechowywa膰 opowie艣ci naocznych 艣wiadk贸w.

Markus zobaczy艂, 偶e oczy Ezry gorej膮 zdecydowaniem i 偶arem, i sam poczu艂 mocniejsze bicie serca.

- Czegokolwiek potrzeba ci, przyjacielu, by prowadzi膰 to dzie艂o, ch臋tnie ci dam.

Ezra skin膮艂 z powag膮 g艂ow膮.

- B贸g przygotowa艂 ci臋 na ten dzie艅 - o艣wiadczy艂, u艣miechaj膮c si臋 szeroko. - Je偶eli ta podr贸偶 przyniesie owoce, jakich si臋 spodziewam, poszukam innych pisarzy, kt贸rym te偶 le偶y na sercu ta sprawa, i po艣l臋 ich do Koryntu i Rzymu. Pono膰 wsp贸lnota koryncka otrzyma艂a cztery d艂ugie listy od Paw艂a. Rzymianie za艣, jak s艂ysza艂em, maj膮 list do wszystkich powo艂anych 艣wi臋tych. Ten list jest w r臋kach ma艂偶onk贸w, w kt贸rych domu spotyka si臋 wsp贸lnota.

Markus potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Rzym nie jest bezpiecznym miejscem dla chrze艣cijanina.

- Podobnie jak Efez - odparowa艂 Ezra.

- Tak, masz racj臋 - przyzna艂 Markus, przypomniawszy sobie 艣mier膰 Hadassy. - Efez to o艣rodek kultu Artemidy i tylko Rzymowi ust臋puje, je艣li chodzi o oddawanie czci cesarzowi jako bogu.

- B贸g nie da艂 nam ducha l臋ku, Markusie. Je艣li ta praca jest wed艂ug woli Pana, On b臋dzie nas broni艂.

Zbity z tropu Markus spojrza艂 na Tafat. Podr贸偶uj膮c z ojcem, nara偶a si臋 na wielkie niebezpiecze艅stwo. By艂a mniej przekonana do wa偶no艣ci zadania, jakie postawi艂 sobie Ezra, ale okazywa艂a pos艂usze艅stwo.

Jak niegdy艣 Hadassa.

Markus spojrza艂 na Ezr臋 i zobaczy艂, 偶e starszy m臋偶czyzna uwa偶nie mu si臋 przygl膮da. Najwyra藕niej le偶a艂o mu co艣 na sercu, ale nie chcia艂 o tym m贸wi膰 teraz, przy c贸rce. Markus mia艂 wra偶enie, 偶e wie, o co chodzi.

Rozdzia艂 XLVIII

Wiele godzin p贸藕niej, wieczorem, kiedy Ezra i Tafat wyszli, Markus uda艂 si臋 na g贸r臋. Id膮c korytarzem, s艂ysza艂 g艂os Azar. Zatrzyma艂 si臋 pod drzwiami Julii i nas艂uchiwa艂.

- Tak, pani, ale pomy艣l o myszy, kt贸ra mieszka na polu zbo偶a. Ona te偶 nie my艣li o przysz艂o艣ci. Wysokie 藕d藕b艂a zbo偶a zapewniaj膮 po偶ywienie i schronienie, nie l臋ka si臋 wi臋c o przysz艂o艣膰. Lecz potem przychodzi pora 偶niw i ten 艣wiat ginie, a wraz z nim mysz. Biedna mysz ani razu nie pomy艣la艂a o w艂a艣cicielu pola, nie bra艂a nawet pod uwag臋 tego, 偶e kto艣 taki istnieje. A jednak dzie艅 zbior贸w nadejdzie.

- W艂a艣nie nadchodzi - powiedzia艂a Julia, wzdychaj膮c ze znu偶eniem.

- Rozumiem, co masz na my艣li, Azar. To ja jestem t膮 mysz膮.

- Pani... - rzek艂a Azar g艂osem nabrzmia艂ym nadziej膮.

- Nie. Wys艂uchaj mnie, prosz臋. Dobrze jest wiedzie膰, 偶e nadejdzie kiedy艣 dzie艅 sprawiedliwego s膮du. Czy偶 jednak nie widzisz tego? Sprawiedliwo艣膰 ju偶 zosta艂a wymierzona. Nie ma znaczenia, czy uznam istnienie Boga, czy nie. M贸j los jest ustalony.

- Nie, Julio...

- Ju偶 za p贸藕no dla mnie. Nie m贸w mi wi臋cej o Panu - ci膮gn臋艂a smutno Julia. - Twoje s艂owa tylko zadaj膮 b贸l.

- Pan mo偶e ukoi膰 ten b贸l.

- B贸l ustanie, kiedy umr臋.

- Nie musisz umiera膰.

- Ale偶 tak! Musz臋 umrze膰. Nie wiesz, co uczyni艂am, Azar. To s膮 rzeczy nie do wybaczenia. Markus zawsze powtarza艂, 偶e za wszystko trzeba p艂aci膰. Mia艂 racj臋.

Markus zamkn膮艂 oczy, wstrz膮艣ni臋ty brakiem wszelkiej nadziei w g艂osie Julii. Chcia艂 j膮 ukara膰, i ukara艂. Teraz d藕wi臋cza艂 mu w uszach i rozbrzmiewa艂 echem w duszy jej przera偶ony g艂os. Czy chce, by jego siostra umar艂a? On przyj膮艂 Chrystusa. Jest zbawiony. Ma prawo do nadziei. Co ma Julia?

Co jej zostawi艂?

"Bo偶e, wybacz mi!" Kiedy zwr贸ci艂 si臋 z modlitw膮 do Boga, wiedzia艂, 偶e B贸g jest przy nim... wiedzia艂 te偶, co powinien uczyni膰. Wszed艂 po cichu do pokoju, nie zauwa偶ony w pierwszej chwili. Kiedy jednak podszed艂 bli偶ej, Azar unios艂a g艂ow臋. Julia mia艂a twarz odwr贸con膮 w drug膮 stron臋. Azar pu艣ci艂a d艂o艅 Julii, wzi臋艂a do r臋ki lask臋 i wsta艂a, ust臋puj膮c mu miejsca.

- Nie odchod藕, prosz臋 - powiedzia艂a Julia, obracaj膮c g艂ow臋.

Zobaczy艂a Markusa.

Zaj膮艂 miejsce zwolnione przez Azar. Julia mia艂a oczy matowe i bez 偶ycia. Z rezygnacj膮 czeka艂a. Uj膮艂 jej d艂o艅.

- By艂em w b艂臋dzie, Julio - odezwa艂 si臋 urywanym g艂osem.

- Nie, Markusie, mia艂e艣 racj臋 - odpar艂a ze smutkiem.

- M贸wi艂em w gniewie rzeczy...

- Masz wszelkie prawo, by zwraca膰 przeciwko mnie sw贸j gniew. Lecz dajmy temu pok贸j. Nie mog臋 o tym rozmawia膰.

Uni贸s艂 jej d艂o艅 do warg.

- Wybacz mi, male艅ka siostrzyczko - powiedzia艂 z sercem nabrzmia艂ym 偶alem.

Poczu艂 na ramieniu lekki u艣cisk d艂oni Azar i oczy wype艂ni艂y mu si臋 艂zami.

Julia zacisn臋艂a palce na jego d艂oni.

- Czy pami臋tasz, jak usun臋艂am p艂贸d, za pierwszym razem, jeszcze w Rzymie? Kalaba zapewnia艂a, 偶e b臋dzie to bardzo 艂atwe, 偶e gdy tylko przerw臋 ci膮偶臋, znowu wszystko b臋dzie dobrze. Nigdy ju偶 jednak nie by艂o. - Podnios艂a pe艂en smutku wzrok na sufit. - Czasem przy艂apuj臋 si臋 na tym, 偶e licz臋 wstecz, ile lat mia艂oby teraz to dziecko. Nie wiem, czy by艂 to ch艂opiec, czy dziewczynka. - Zamruga艂a szybko, 偶eby si臋 nie rozp艂aka膰.

Prze艂kn臋艂a spazmatycznie 艂zy i 艣cisn臋艂a jeszcze mocniej palce Markusa. Przyci膮gn臋艂a do siebie jego r臋k臋.

- Zabi艂am moje dziecko. Tak jak zabi艂am Kajusza.

- Co? - szepn膮艂 przera偶ony Markus.

- Zamordowa艂am go. Kalaba dostarczy艂a trucizn臋, a ja podawa艂am mu j膮 w ma艂ych dawkach, aby 艣mier膰 wygl膮da艂a naturalnie. - Spojrza艂a na brata oczami pe艂nymi udr臋ki. - Przed samym ko艅cem wiedzia艂 jednak, co uczyni艂am. Pozna艂am to po jego oczach. Przedtem nie przejmowa艂am si臋 tym, Markusie. Potem nie mog艂am przesta膰 o tym my艣le膰.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 spoczywaj膮c膮 na poduszkach. W jej oczach czai艂a si臋 m臋ka.

- Powtarza艂am sobie, 偶e po prostu wymierzy艂am sprawiedliwo艣膰. Zdradza艂 mnie z innymi kobietami, i to wiele razy. By艂 okrutny i niegodziwy. Czy pami臋tasz, jak przyszed艂e艣 i pyta艂e艣, czy spa艂am z Grekiem, w艂a艣cicielem koni? Spa艂am. Spa艂am, 偶eby sp艂aci膰 d艂ugi Kajusza. Ale przede wszystkim, 偶eby odp艂aci膰 Kajuszowi za to, 偶e mnie zrani艂. Zabi艂by mnie, gdyby nie...

Zamkn臋艂a oczy, gdy偶 przypomnia艂a sobie, jak Hadassa zas艂oni艂a j膮 i wzi臋艂a na siebie wszystkie ciosy.

Markus widzia艂 偶y艂臋 pulsuj膮c膮 gwa艂townie w jej szyi.

- Nic to, Julio. M贸w dalej.

- Os艂oni艂a mnie. - Jej oczy wype艂ni艂y si臋 艂zami, kt贸re zacz臋艂y sp艂ywa膰 po bia艂ych policzkach. - Os艂oni艂a mnie - szepn臋艂a ze zdumieniem, jakby dopiero teraz przypomnia艂a sobie o tym wydarzeniu sprzed wielu lat. Wykrzywi艂a konwulsyjnie twarz, odwr贸ci艂a wzrok i powiedzia艂a bardzo spokojnym g艂osem: - Czy wiedzia艂e艣, 偶e kaza艂am Hadassie po艂o偶y膰 dziecko Atretesa na skale? Z powrotem zwr贸ci艂a twarz w jego stron臋 i przyjrza艂a si臋 bacznie jego twarzy.

- Nie wiedzia艂e艣, prawda? Nosz臋 w sercu mn贸stwo strasznych tajemnic, prawda? Tak go kocha艂am, a on znienawidzi艂 mnie, bo po艣lubi艂am Prymusa. 呕a艂owa艂am, ale by艂o ju偶 za p贸藕no. Atretes nie chcia艂 s艂ucha膰 moich wyja艣nie艅. Kiedy odwr贸ci艂 si臋 ode mnie, chcia艂am si臋 zem艣ci膰 i u偶y艂am do tego w艂asnego dziecka. W艂asnego dziecka...

Markus po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej g艂owie.

- Hadassa nie mog艂aby wykona膰 twojego rozkazu.

- Powiedzia艂a, 偶e dziecko jest ch艂opcem, zdrowym ch艂opcem, a ja kaza艂am jej...

- Julio, ona by艂a nade wszystko pos艂uszna Bogu. Sama wiesz. Twoje dziecko 偶yje. Mo偶esz by膰 tego pewna.

艁zy sp艂ywa艂y po skroniach Julii prosto we w艂osy.

- Och, mam nadziej臋 - szepn臋艂a 艂ami膮cym si臋 g艂osem. - O Bo偶e, oby tak by艂o!...

Wstrzyma艂a dech, zwin臋艂a si臋 bokiem, gdy偶 poczu艂a gwa艂towny b贸l. P艂aka艂a cicho, nie znajduj膮c ukojenia w 艂zach. Azar zmiesza艂a mandragor臋 z rozwodnionym winem i podsun臋艂a pod usta Julii. Julia odpr臋偶y艂a si臋 powoli. Azar ociera艂a jej pot z czo艂a i szepta艂a co艣 koj膮co, g艂aszcz膮c j膮 czule po twarzy. Julia obr贸ci艂a si臋 na bok i przytuli艂a policzek do d艂oni Azar.

- Za艣nie teraz - powiedzia艂a Azar. Odczeka艂a chwil臋, a kiedy Julia rzeczywi艣cie zasn臋艂a, przyst膮pi艂a do sprz膮tania pokoju. Markus widzia艂, 偶e Azar jest wyczerpana, gdy偶 krz膮taj膮c si臋 po pokoju, utyka艂a mocniej ni偶 zwykle. Wyj膮艂 jej lask臋 z r臋ki i odstawi艂 na bok. Zanim zd膮偶y艂a zaprotestowa膰, wzi膮艂 j膮 na r臋ce.

- I ty p贸jdziesz spa膰 - oznajmi艂 i po艂o偶y艂 j膮 na 艂o偶u przy 艣cianie.

Kiedy trzyma艂 j膮 w ramionach, poczu艂 jej delikatny zapach i serce zabi艂o mu mocniej. By艂a szczup艂a i lekka. Przypomnia艂 sobie, jak kiedy艣 wzi膮艂 w ten sam spos贸b na r臋ce Hadass臋. Uk艂adaj膮c Azar, wyczuwa艂, 偶e jest strasznie spi臋ta. Zas艂ona przesun臋艂a si臋 odrobin臋 i zobaczy艂 blizn臋 na szyi. Nie by艂 ju偶 w stanie si臋 powstrzyma膰 i dotkn膮艂 delikatnie jej sk贸ry. Azar zesztywnia艂a i podnios艂a r臋k臋, 偶eby przycisn膮膰 zas艂on臋 do twarzy. Cofn膮艂 si臋 powoli. Serce wali艂o mu, jakby mia艂o wyskoczy膰 za chwil臋 z piersi. Co si臋 z nim dzieje?

- Azar... - wyszepta艂 ochryple.

- Odejd藕 - powiedzia艂a g艂osem przerywanym 艂kaniem. - B艂agam! Odejd藕!

I Markus wyszed艂 z pokoju. Zamiast si臋 jednak po艂o偶y膰, zszed艂 na d贸艂. Narzuci艂 p艂aszcz na ramiona i wyszed艂 z willi. Musi pozna膰 prawd臋 o Azar. Szed艂 w d贸艂 ulicy, w stron臋 centrum miasta. Mimo p贸藕nej pory w mie艣cie by艂o rojno, gromadki ludzi zbiera艂y si臋 na rogach albo na progach dom贸w, 偶eby pogaw臋dzi膰 i po艣mia膰 si臋. Przepycha艂 si臋 przez t艂um, zd膮偶aj膮c wielkimi krokami prosto do celu. Kiedy dotar艂 na miejsce, za艂omota艂 pi臋艣ci膮 w drzwi. Otworzy艂 s艂uga.

- Godziny przyj臋膰...

Markus pchn膮艂 drzwi i wszed艂 do sieni.

- Powiedz lekarzowi, 偶e przyszed艂 Markus Lucjanus Walerian w bardzo wa偶nej sprawie.

Czekaj膮c kr膮偶y艂 niespokojnie po sieni.

Wszed艂 Aleksander. Z jego twarzy bi艂 ch艂贸d.

- Czy przys艂a艂a ci臋 Rafa?

- Nie przyszed艂em w sprawie mojej siostry - powiedzia艂 Markus i zobaczy艂, 偶e oczy Aleksandra zw臋zi艂y si臋. - Chcia艂bym uzyska膰 odpowied藕 na kilka pyta艅.

Aleksander wykrzywi艂 usta.

- Chodzi o twoje zdrowie?

- Chodzi o kobiet臋, kt贸r膮 przys艂a艂e艣, by piel臋gnowa艂a moj膮 siostr臋.

- Nie przys艂a艂em jej, Walerianie. Co wi臋cej, gdyby to ode mnie zale偶a艂o, Rafa by艂aby nadal tutaj, ze mn膮! - Obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i chcia艂 odej艣膰.

Markus nie da艂 si臋 zby膰 tak 艂atwo. Poszed艂 za nim na wewn臋trzny dziedziniec. Aleksander obr贸ci艂 si臋. Twarz pociemnia艂a mu z gniewu.

- Rafa traci czas przy twojej siostrze. Powiedzia艂em jej to przy pierwszej wizycie. Nie mo偶e zrobi膰 nic, chyba 偶e uprosi jeszcze jeden cud u Boga.

- Jeszcze jeden cud?

- Nawet nie wiesz, kogo masz pod swoim dachem, Walerianie!

- Wi臋c mi powiedz.

- Zacz臋艂o si臋 to wiele miesi臋cy temu, kiedy zostali艣my wezwani do domu wytw贸rcy pos膮偶k贸w, kt贸rego 偶ona od dw贸ch dni le偶a艂a w po艂ogu. Zbada艂em j膮 i okaza艂o si臋, 偶e dziecko trzeba usun膮膰, albo oboje umr膮. Rafa zabroni艂a mi to czyni膰. Dotkn臋艂a brzucha kobiety. Dziecko obr贸ci艂o si臋 i wysz艂o. Po prostu. - Strzeli艂 palcami i wybuchn膮艂 ostrym 艣miechem. - Twoja siostra wezwa艂a nas, bo dosz艂y j膮 s艂uchy o dokonaniach Rafy. Te偶 chcia艂a cudu. Lecz nic z tego.

Markus zmru偶y艂 oczy.

- W osobliwie paskudny spos贸b wyra偶asz si臋 o mojej siostrze. Z pewno艣ci膮 leczy艂e艣 inne kobiety, kt贸re prowadzi艂y nie mniej swobodne 偶ycie.

- Wi臋cej ni偶 chcia艂bym.

- I wszystkie skaza艂e艣 na zapomnienie.

- Rozwi膮z艂o艣膰 przynosi okre艣lone skutki.

Markus przez chwil臋 przygl膮da艂 si臋 tamtemu, a potem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Twoja nienawi艣膰 do Julii jest g艂臋bsza ni偶 gdyby wynika艂a z jakiej艣 og贸lnej odrazy do rozpustnego 偶ycia. Jest w niej co艣 osobistego.

- Nigdy nie spotka艂em twojej siostry przed tym wieczorem, kiedy Rafa i ja zostali艣my wezwani do jej willi. Lecz nawet ta kr贸tka znajomo艣膰 wystarczy艂a, by spostrzec, 偶e to jedna z najstraszliwszych egoistek, jakie chodzi艂y po 艣wiecie. Szczerze m贸wi膮c, z ca艂ego serca chcia艂em powierzy膰 j膮 jej przeznaczeniu.

- Lecz Azar my艣la艂a inaczej.

Aleksander milcza艂 przez chwil臋. Mia艂 ochot臋 uderzy膰 Markusa i wezwa膰 Raszyda, by ten swoim ukochanym no偶em zrobi艂, co zechce. Wiedzia艂 jednak, 偶e nie ma prawa ani do jednego, ani do drugiego. Zbytnio popu艣ci艂 wodzy uczuciom. Zmusi艂 si臋 do m贸wienia spokojnym g艂osem.

- Nie lubi艂a s艂awy, jaka j膮 otacza艂a. Ludzie zaczynali patrze膰 na ni膮 jak na bogini臋. Powiedzia艂a, 偶e Rafa to B贸g, nie ona. Dlatego odesz艂a.

- Mog艂a uda膰 si臋 dok膮dkolwiek. Mog艂a nawet opu艣ci膰 Efez. Czemu postanowi艂a piel臋gnowa膰 moj膮 siostr臋?

- Mo偶e poczu艂a lito艣膰, Walerianie. Czemu pyta膰, dlaczego wygra艂o si臋 los na loterii? Twoja siostra nie ma pieni臋dzy. Rafa ma wi臋cej ni偶by chcia艂a.

- Co? - wykrzykn膮艂 zdumiony Markus.

- Rafa utrzymywa艂a twoj膮 siostr臋, p贸ki nie wr贸ci艂e艣 i nie zabra艂e艣 jej do swojej willi. - Aleksander poj膮艂, 偶e Markus nic o tym nie wiedzia艂, i po偶a艂owa艂, 偶e nie trzyma艂 j臋zyka za z臋bami. - Pieni膮dze nic dla niej nie znacz膮. Oddaje je r贸wnie szybko, jak dostaje.

- Nic nie rozumiem. Dlaczego pomog艂a akurat Julii?

- Nigdy tego nie zrozumiesz, Walerianie. - Roze艣mia艂 si臋 z jak膮艣 pogard膮 dla samego siebie. - I ja nie wiem, czy kiedy艣 j膮 zrozumiem. Ilu jest ludzi na 艣wiecie, kt贸rzy gotowi byliby wyrzec si臋 s艂awy i fortuny, by piel臋gnowa膰 kogo艣, kto chcia艂 ich zabi膰?

Po chwili milczenia Markus mrukn膮艂 niepewnym g艂osem:

- Przypomina mi kobiet臋, kt贸r膮 niegdy艣 zna艂em.

Aleksander poczu艂, 偶e przenika go ch艂贸d. Dreszcz przebieg艂 mu wzd艂u偶 kr臋gos艂upa. Przyjrza艂 si臋 bacznie twarzy Waleriana.

- Wiem, 偶e pochodzi z Galilei - doda艂 Markus.

- Sk膮d to wiesz? - spyta艂 Aleksander, coraz bardziej przestraszony.

- Pozna艂em po akcencie. I jest chrze艣cijank膮. - Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i spojrza艂 na Aleksandra. Wyraz twarzy m艂odego lekarza sprawi艂, 偶e Markus zmarszczy艂 brwi. Ten cz艂owiek boi si臋! - Wiesz sporo o niej, prawda?

Kto艣 wszed艂 do sieni. Kiedy kroki zbli偶y艂y si臋 do dziedzi艅ca, Markus obr贸ci艂 si臋 nieco i zobaczy艂 m臋偶czyzn臋 ubranego w d艂ugie, zwiewne bia艂e suknie. M臋偶czyzna przystan膮艂 i spod czerwonego burnusa z czarnym obszyciem przygl膮da艂 si臋 mu nieruchomym spojrzeniem czarnych oczu.

- To ty! - wykrzykn膮艂 Markus, rozpoznaj膮c cz艂owieka, kt贸ry napad艂 go ko艂o Artemizjonu.

Raszyd wyj膮艂 n贸偶 zza pasa.

- Od艂贸偶 ten n贸偶, g艂upcze! - wrzasn膮艂 Aleksander.

- Kim jest ten cz艂owiek, Amandynusie? - spyta艂 Markus. - I co ty mo偶esz mie膰 z nim wsp贸lnego?

- Jestem Amrafel Raszyd Ched-or-laomer - przedstawi艂 si臋 ch艂odno Arab.

Markus zmierzy艂 go pogardliwym spojrzeniem.

- Proponuj臋, by艣 zechcia艂 wyja艣ni膰 mi, czemu pr贸bowa艂e艣 rozpru膰 mi brzuch. Spodziewam si臋, 偶e to nie ostatnia twoja pr贸ba. - Przez jego oczy przemkn臋艂a b艂yskawica. - Ale uprzedzam: nie tak 艂atwo mnie zamordowa膰, je艣li przeciwnik staje twarz膮 w twarz.

- Raszydzie, nie b膮d藕 g艂upcem! - krzykn膮艂 Aleksander.

Zapanowa艂a mroczna, nabrzmia艂a nienawi艣ci膮 cisza. Raszyd mierzy艂 Markusa spojrzeniem. Wielu m艂odych Rzymian zabawia艂o si臋 膰wicz膮c walk臋 wr臋cz. Walerian by艂 mocno zbudowany i Raszyd nie dostrzeg艂 strachu w jego oczach.

- Nie odpowiadasz? - szydzi艂 Markus. Zwr贸ci艂 si臋 teraz do Aleksandra, kt贸ry stan膮艂 mi臋dzy nimi. - Kim偶e jest dla ciebie ten cz艂owiek, Democedesie?

- G艂upcem w gor膮cej wodzie k膮panym - odpar艂 Aleksander, niezadowolony. - Od艂贸偶 wreszcie ten n贸偶, Raszydzie.

Raszyd nie zwr贸ci艂 uwagi na ten rozkaz. Walerian go rozpozna艂. Wystarczy jedno jego s艂owo, by on, Raszyd, musia艂 po偶egna膰 si臋 z 偶yciem. Gdyby nie wyra藕ny zakaz Rafy, zabi艂by tego cz艂owieka na miejscu.

- Czego chce ta rzymska 艣winia?

- Odpowiadaj! Natychmiast! - rzuci艂 w艂adczym tonem Markus. - Kim jest ten cz艂owiek?

- Sam ci to ju偶 wyjawi艂 - rzek艂 Aleksander, rozw艣cieczony nies艂ychan膮 arogancj膮 Waleriana. Rzymianie z mlekiem matki wyssali przekonanie, 偶e mog膮 rozkazywa膰 ka偶demu, kto stanie na ich drodze. Spojrza艂 z furi膮 na Raszyda. - Czy偶by艣 zapomnia艂 o przysi臋dze?

Raszydowi zadrga艂a powieka. Obrzuci艂 nienawistnym spojrzeniem Markusa, a potem wprawnym ruchem wsun膮艂 n贸偶 do pochwy przy pasie. Po艂o偶y艂 lekko d艂o艅 na r臋koje艣ci. Markus widzia艂 teraz wyra藕nie, 偶e nie uzyska 偶adnych odpowiedzi od Aleksandra. Lekarz sta艂 obok i patrzy艂 z zatroskan膮 min膮 to na Markusa, to na Raszyda.

- Ched-or-laomerze, co ja mam z tob膮 wsp贸lnego? - Markus zwr贸ci艂 si臋 bezpo艣rednio do Araba, kt贸ry zachowywa艂 kamienn膮 twarz.

Raszyd sta艂 w postawie wyra偶aj膮cej pogard臋 i tylko jego czarne oczy 偶arzy艂y si臋 jak w臋gle. Milcza艂.

Aleksander zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e wystarczy najmniejsze drgni臋cie kt贸rego艣 z tamtych dw贸ch, a jeden padnie martwy.

- Poniewa偶 Raszyd jest zbyt uparty, 偶eby otworzy膰 usta, ja musz臋 ci powiedzie膰, 偶e z艂o偶y艂 przysi臋g臋, i偶 nie podniesie po raz drugi na ciebie r臋ki.

Nie wspomnia艂, w jakich okoliczno艣ciach uzyska艂a Rafa t臋 przysi臋g臋.

Markus roze艣mia艂 si臋 szyderczo, nie przekonany zgo艂a s艂owami Aleksandra. Wyraz jego twarzy wskazywa艂 jasno, 偶e uwa偶a, i偶 Aleksander stoi za wszystkim.

- Mo偶esz sobie my艣le膰, co ci si臋 podoba, Walerianie, ale ja nie mam nic wsp贸lnego z napadem. Raszyd wzi膮艂 sam spraw臋 w swoje r臋ce.

Spojrza艂 surowo na zaci臋t膮 twarz Araba, kt贸ry postawi艂 go w tak trudnej sytuacji. Walerian ma wysoko postawionych przyjaci贸艂. Wystarczy, 偶e szepnie jedno s艂owo do w艂a艣ciwego ucha, a Raszyd i Hadassa znajd膮 si臋 na arenie. I tym razem 偶adne nie wyjdzie stamt膮d 偶ywe.

- Skoro uzna艂e艣, 偶e trzeba wydrze膰 z niego przysi臋g臋, wiesz wi臋cej ni偶 chcesz mi powiedzie膰.

- Wiem to tylko, 偶e jest cz艂owiekiem krwio偶erczym i bezrozumnym. Jednak powodem tego mo偶e by膰 fakt, 偶e jego rzymski w艂a艣ciciel zostawi艂 go umieraj膮cego na schodach Asklepionu. - Aleksander wybuchn膮艂 urywanym 艣miechem. - To m贸j pech, 偶e Rafa wybra艂a go spo艣r贸d innych i 偶e zabrali艣my go do kramiku, gdzie rozpoczyna艂em praktyk臋 lekarsk膮. Tam si臋 nim zaj臋li艣my. - Spojrza艂 pos臋pnie na Raszyda. - Na nieszcz臋艣cie wy偶y艂.

- Nie wszyscy Rzymianie s膮 godni pogardy - rzuci艂 Markus.

- Czy mia艂e艣 kiedykolwiek niewolnika Araba? - spyta艂 Aleksander po to tylko, 偶eby zagmatwa膰 spraw臋.

- Nigdy nie zostawi艂em niewolnika, 偶eby umar艂 na stopniach 艣wi膮tyni i nigdy bym czego艣 takiego nie uczyni艂. A odpowied藕 na twoje pytanie brzmi: nie, nigdy nie mia艂em niewolnika Araba. - Spojrza艂 z pogard膮 na Raszyda. - I nie zamierzam mie膰.

Raszyd odwzajemni艂 mu si臋 zimnym u艣miechem.

- M贸wi臋 ci, 偶e chodzi o pomy艂k臋 - zwr贸ci艂 si臋 Aleksander do Raszyda z nadziej膮, 偶e ten g艂upiec b臋dzie mia艂 do艣膰 rozumu, by trzyma膰 si臋 tej wersji. - Mo偶e teraz mi uwierzysz.

- Mia艂bym przyj膮膰 s艂owo od Rzymianina? - rzuci艂 Raszyd.

Markus podszed艂 bli偶ej.

- Jak si臋 nazywa tw贸j pan?

- Raszyd jest teraz wyzwole艅cem - oznajmi艂 Aleksander, gdy偶 by艂o a偶 nadto jasne, 偶e Raszyd ani my艣li zaszczyci膰 Markusa odpowiedzi膮.

- Kto go wyzwoli艂? - spyta艂 Markus, pami臋taj膮c, 偶eby nie odwraca膰 si臋 ty艂em do Raszyda. - Ty, Democedesie?

- Tak nakazuje przyzwoito艣膰 i sprawiedliwo艣膰! Mia艂em odda膰 tego cz艂owieka tym, kt贸rzy niemal doprowadzili do jego 艣mierci? Markusa zaskoczy艂 wybuch gniewu Democedesa. By艂 to gniew zbyt gwa艂towny, zbyt nami臋tny. Sk膮d to wzburzenie z powodu czego艣 takiego, jak Rzymianie i ich stosunek do niewolnik贸w? Przyjrza艂 mu si臋 baczniej, zastanawiaj膮c si臋 nad jego s艂owami.

- Czy twoim obyczajem jest ratowanie tych, kt贸rych pozbyto si臋 w tak niegodny spos贸b?

Aleksander by艂 zadowolony, 偶e rozmowa przybra艂a kierunek bezpieczniejszy dla Hadassy, ale i zaniepokojony, gdy偶 musia艂 broni膰 swojej medycznej praktyki.

- Potrzebowa艂em pacjent贸w, na kt贸rych m贸g艂bym doskonali膰 umiej臋tno艣ci.

- Doskonali膰 umiej臋tno艣ci? - powt贸rzy艂 z odraz膮 Markus.

- Jak wi臋kszo艣膰 lekarzy nie cierpi臋 wiwisekcji - odpar艂 z gniewem Aleksander. - By艂a to wi臋c dla mnie jedyna mo偶liwo艣膰 poznania anatomii. Nikt nie dba o porzuconych niewolnik贸w. Wybiera艂em ich pieczo艂owicie, szukaj膮c takich, kt贸rych mog艂em uratowa膰. W przeciwnym razie musia艂bym zajmowa膰 si臋 przypadkami daj膮cymi mo偶liwo艣膰 zmiany metody leczenia.

- Ilu umar艂o przy tych pr贸bach?

Mi臋sie艅 zacz膮艂 drga膰 w policzku Aleksandra.

- Zbyt wielu - odpar艂 - lecz mniej ni偶 gdybym im nie pom贸g艂. By膰 mo偶e, jak wi臋kszo艣膰 ludzi, nie masz poj臋cia, co si臋 dzieje poza twoim ma艂ym prywatnym terytorium. Ka偶dy, kto przyjrza艂 si臋 praktykom 艣wi膮tynnym, wie, 偶e kap艂ani bior膮 tych tylko, kt贸rzy maj膮 spore szanse na wyzdrowienie. Odkarmiaj膮 niewolnik贸w, by ich po wyzdrowieniu sprzeda膰. Reszt膮 nieszcz臋艣nik贸w pozostawionych na schodach nikt si臋 nie zajmuje. Widzia艂em i takich, kt贸rzy cierpieli na szczeg贸lnie wstr臋tne choroby i kt贸rych kap艂ani pozbywali si臋 przed 艣witem. Aby ich cia艂a nie rzuca艂y si臋 w oczy, kiedy rankiem przyjd膮 wyznawcy, by z艂o偶y膰 ofiary wotywne. - Wykrzywi艂 cynicznie usta. - Gdyby wierni widzieli zbyt wielu umieraj膮cych na stopniach 艣wi膮tyni wzniesionej ku czci boga zdrowia i uzdrawiania, nie mia艂oby to przecie偶 najlepszego wp艂ywu na interesy.

- I tak znalaz艂e艣 Raf臋?

Aleksandra a偶 zmrozi艂o. Zastanowi艂 si臋 szybko i uzna艂, 偶e ma oto sposobno艣膰 chronienia jej to偶samo艣ci, nie mijaj膮c si臋 przy tym zbytnio z prawd膮.

- By艂a pierwsza - przyzna艂. - Nigdy przedtem nie leczy艂em nikogo z tak straszliwymi obra偶eniami. Prze偶y艂a dzi臋ki 艂asce Boga, Walerianie, nie za艣 moim staraniom.

- Czemu wi臋c j膮 wybra艂e艣?

- Ona by powiedzia艂a, 偶e tak chcia艂 B贸g. Mo偶e to prawda. Kiedy zobaczy艂em j膮 po raz pierwszy, wiedzia艂em po prostu, 偶e musz臋 uczyni膰 wszystko, by j膮 ratowa膰. Przez wiele miesi臋cy cierpia艂a straszne b贸le i ju偶 do ko艅ca 偶ycia b臋dzie nosi膰 艣lady tego, co j膮 spotka艂o. Dlatego zas艂ania twarz, Walerianie. Ka偶dy, kto widzia艂 jej twarz, odwraca艂 wzrok. To niezbyt fortunna cecha rodzaju ludzkiego, prawda? Wi臋kszo艣膰 ludzi przywi膮zuje wielk膮 wag臋 do tego, co zewn臋trzne; niewielu potrafi spojrze膰 g艂臋biej ni偶 blizny i zobaczy膰 wewn臋trzne pi臋kno. - Spojrza艂 zimno prosto w oczy Markusa. - A niekt贸rzy chc膮 po prostu zaspokoi膰 chorobliw膮 ciekawo艣膰.

W oczach Markusa pojawi艂 si臋 b艂ysk.

- My艣lisz pewnie, 偶e po to tu przyszed艂em, czy偶 nie mam racji? 呕e chc臋 zaspokoi膰 ciekawo艣膰?

- A czy tak nie jest? Spodziewasz si臋 jakiej艣 tajemnicy, Walerianie, ale istnieje ona tylko w twoim umy艣le. Rafa ma oczywiste i rozs膮dne powody, 偶eby zas艂ania膰 twarz. I ka偶dy, kto ma cho膰 szczypt臋 poczucia przyzwoito艣ci, powinien to uszanowa膰. Dobrze by by艂o, gdyby艣 pomy艣la艂 cho膰 raz o jej uczuciach, zw艂aszcza 偶e ju偶 tylko Rafa stoi mi臋dzy twoj膮 siostr膮 a najstraszliwszym ogniem piekielnym!

Markus popatrzy艂 to na jednego, to na drugiego z m臋偶czyzn i poj膮艂, 偶e niczego wi臋cej ju偶 si臋 nie dowie. Poszed艂 przez sie艅 w stron臋 wej艣cia.

Kiedy zatrzasn膮艂 za sob膮 drzwi, Raszyd obr贸ci艂 si臋 do Aleksandra.

- My艣lisz, 偶e ci uwierzy艂?

- Czemu mia艂by nie uwierzy膰? Powiedzia艂em mu prawd臋.

- Nie ca艂膮.

- Lecz wystarczaj膮co du偶膮 jej cz臋艣膰. - Jego g艂os by艂 pe艂en zimnej w艣ciek艂o艣ci. - I o wiele wi臋ksz膮 ni偶 sobie zas艂u偶y艂.

Rozdzia艂 XLIX

Markus po powrocie zajrza艂 do Julii. Kiedy zobaczy艂 Azar stoj膮c膮 w 艣wietle ksi臋偶yca na balkonie, z ramionami wzniesionymi do nieba, przeszy艂 go b贸l. Patrzy艂 przez chwil臋, staraj膮c si臋 u艣mierzy膰 wzburzenie. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i skupi艂 uwag臋 na Julii. Zmarszczy艂 brwi. Julia nawet we 艣nie robi艂a wra偶enie kogo艣 miotanego niepokojem. Mo偶e powodem by艂a zbli偶aj膮ca si臋 艣mier膰. Pochyli艂 si臋 i delikatnie odgarn膮艂 kosmyki ciemnych w艂os贸w z bladej twarzy siostry. Ogarn膮艂 go smutek. Jak to si臋 sta艂o, 偶e jego ukochana siostra jest teraz w takim stanie? Jak to by艂o mo偶liwe, 偶e w swym mniemaniu ju偶 jej nie kocha艂?

Kiedy j膮 dotkn膮艂, poruszy艂a si臋, ale spa艂a nadal.

Wyprostowa艂 si臋 i podszed艂 do Azar, kt贸ra sta艂a opieraj膮c si臋 lekko r臋k膮 o murek.

- Zdaje si臋, 偶e zasn臋艂a g艂臋boko - powiedzia艂, staj膮c obok niej.

Serce Hadassy trzepota艂o jak ptak uwi臋ziony w klatce. Mia艂a nadziej臋, 偶e Markus popatrzy na 艣pi膮c膮 Juli臋 i p贸jdzie sobie.

- To skutek dzia艂ania mandragory, panie. B臋dzie spa艂a do rana.

Patrzy艂a na miasto, gdy偶 wiedzia艂a, 偶e je艣li na niego spojrzy, jej serce znowu zacznie bi膰 jak oszala艂e. Kiedy tylko podnosi艂a na niego wzrok, przypomina艂a sobie pi臋kn膮 dziewczyn臋, kt贸ra odwiedzi艂a go w towarzystwie ojca.

Zacisn臋艂a d艂onie na balustradzie, a偶 pobiela艂y jej kostki palc贸w. Zmaga艂a si臋 z burz膮 uczu膰. Nadal by艂a zakochana w Markusie. Pr贸bowa艂a pokona膰 swoje uczucie, ale ono, miast s艂abn膮膰, umacnia艂o si臋 z ka偶dym dniem. Zobaczy艂a Tafat patrz膮c膮 na niego oczami pe艂nymi mi艂o艣ci i chcia艂a za wszelk膮 cen臋 uciec od b贸lu, kt贸ry w niej narasta艂.

Dopiero p贸藕niej u艣wiadomi艂a sobie dzi臋ki modlitwie, jak przebieg艂y potrafi by膰 szatan. Mi艂o艣膰 do Markusa mo偶e sta膰 si臋 narz臋dziem jej zniszczenia, kiedy bowiem zwraca艂a ku niemu serce i umys艂, zapomina艂a o Julii. Nic nie powinno oderwa膰 jej od zadania, jakie ma tu do wykonania. Nic i nikt. Nie mo偶e rozpami臋tywa膰 tego, czym by艂oby 偶ycie u boku Markusa, ani u偶ala膰 si臋 nad sob膮, rozmy艣laj膮c o tym, 偶e by膰 mo偶e Markus po艣lubi inn膮. B贸g powiedzia艂, 偶e nie jest dobrze, by m臋偶czyzna by艂 samotny. A Markus jest samotny.

"Jak ty" - pr贸bowa艂a wkra艣膰 si臋 w jej umys艂 podst臋pna my艣l. Jednak Hadassa nie zamierza艂a otworzy膰 jej drzwi.

"O Bo偶e, pozw贸l, bym nie traci艂a ani chwili z czasu, jaki pozostawi艂e艣 Julii, oddaj膮c si臋 rozmy艣laniom o sobie i o tym, co mog艂o by膰."

Jednak kiedy ukochany m臋偶czyzna stan膮艂 przy niej, b贸l 艣cisn膮艂 jej serce.

- Koniec jest ju偶 bliski, prawda? - powiedzia艂 pos臋pnie Markus.

- Tak.

- Upar艂a si臋 i nie chce uwierzy膰 w Zbawiciela.

Dobrze wiedzia艂, jak to jest. Czy偶 nie taki by艂 on sam podczas d艂ugich miesi臋cy podr贸偶y przez Palestyn臋?

- Do ko艅ca si臋 nie poddam.

Spojrza艂 na okryte ciemno艣ci膮, u艣pione miasto. Czu艂, 偶e mimo zaludnienia i wspania艂o艣ci to miasto umiera z powodu swego znieprawienia, podobnie jak Julia umiera z powodu swych nieprawo艣ci. A jednak wiedzia艂, 偶e w jego siostrze p艂on臋艂y te same pragnienia co w nim. Czemu wcze艣niej si臋 na tym nie pozna艂? Zamkn膮艂 oczy. W jakim stopniu to, 偶e Julia odrzuca Chrystusa, jest skutkiem braku wybaczenia z jego strony? W ostatnich tygodniach miota艂 si臋 cz臋sto mi臋dzy buntem i usprawiedliwianiem siebie a przeklinaniem siebie i godzeniem si臋 z losem, jaki czeka Juli臋. Wyrzuty sumienia nie wystarcz膮, 偶eby si臋 zbawi膰. Potrzebny jest Chrystus. Julia musi kroczy膰 nadal przed siebie, ale teraz jest ju偶 tak bliska ko艅ca, 偶e wydawa艂o si臋 niemo偶liwo艣ci膮, by dostrzeg艂a, i偶 otwiera si臋 przed ni膮 inna aleja ni偶 ta, kt贸r膮 sama sobie wybrukowa艂a. 艢mier膰.

"O Bo偶e, ile w tym jest mojej winy, bo nie chcia艂em wybaczy膰 jej, jak Ty wybaczy艂e艣 mnie?"

- O Panie - wyszepta艂a Azar. - Gdybym mog艂a sprawi膰, by oczy si臋 jej otwar艂y!

Te s艂owa uciszy艂y my艣li k艂臋bi膮ce si臋 w g艂owie Markusa. Nie wiedzia艂, czy Azar si臋 modli, czy m贸wi do niego.

- Jeste艣 zm臋czona, Azar - powiedzia艂, pragn膮c j膮 pocieszy膰. To on przecie偶 nie wykona艂 zadania, jakie powierzy艂 mu B贸g.

Azar spu艣ci艂a g艂ow臋.

- Chcia艂abym, 偶eby Julia wiedzia艂a, 偶e 艣mier膰 nie jest zachodem, lecz wschodem s艂o艅ca. O Bo偶e, jak mam tego dokona膰?

M贸wi艂a przez 艂zy. Po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej d艂oni. Natychmiast unios艂a g艂ow臋 i cofn臋艂a r臋k臋. Chocia偶 nie odsun臋艂a si臋, Markus czu艂, 偶e otwiera si臋 mi臋dzy nimi przepa艣膰.

- Dlaczego musi tak by膰? - powiedzia艂 chrapliwym g艂osem, sam w艂a艣ciwie nie wiedz膮c, o co pyta.

- Musisz mi pom贸c z Juli膮 - prosi艂a Azar, przyciskaj膮c d艂o艅 do piersi. - Musisz mi pom贸c.

- Jak?

- Przebacz jej.

- Ju偶 przebaczy艂em - rzuci艂 gniewnie, jakby broni膮c si臋 przed ni膮.

- Czy my艣lisz, 偶e chc臋, by moj膮 siostr臋 trawi艂 ogie艅 piekielny?

Odwr贸ci艂 wzrok, zawstydzony. Czy naprawd臋 nie chcia艂? Czy jeszcze kilka godzin temu nie tego w艂a艣nie pragn膮艂?

- Przebacz jej jeszcze raz, Markusie. Przebaczaj i przebaczaj ci膮gle, bez wzgl臋du na to, jak ci臋 zrani艂a. R贸b to nieustannie, a偶 uwierzy, 偶e jest to prawda. Powiedzia艂am i uczyni艂am wszystko, co umia艂am, ale nie dotar艂am do niej. Mo偶e B贸g chce, by艣 ty wskaza艂 jej drog臋. Prosz臋 ci臋, Markusie, wska偶 jej drog臋.

Ju偶 mia艂a si臋 odwr贸ci膰, ale chwyci艂 jej nadgarstek.

- Dlaczego tak bardzo j膮 kochasz?

- Czy musi by膰 jaki艣 pow贸d?

- Tak.

- Jezus 偶膮da, by艣my kochali si臋 nawzajem tak, jak On kocha nas.

- Nie podawaj mi przykaza艅 zamiast odpowiedzi, Azar. Mnie powinno by膰 艂atwiej j膮 kocha膰. Jest moj膮 siostr膮. A jednak to ty j膮 pokocha艂a艣. I przez ca艂y czas ty j膮 kocha艂a艣 bardziej ni偶 ktokolwiek inny.

Wyczuwa艂 w niej ogromne napi臋cie i mia艂 ochot臋 zedrze膰 z jej twarzy zas艂ony, ale d藕wi臋cza艂y mu jeszcze w uszach s艂owa Democedesa. Musi uszanowa膰 jej uczucia.

- Nie mog臋 poda膰 ci odpowiedzi, bo sama jej nie mam - powiedzia艂a g艂osem 艂ami膮cym si臋 ze wzruszenia, kt贸re, wiedzia艂 o tym, chcia艂a przed nim ukry膰. Dlaczego? - Wiem tylko, 偶e kiedy po raz pierwszy zobaczy艂am twoj膮 siostr臋, pokocha艂am j膮, jakby by艂a krwi膮 z mojej krwi, cia艂em z mego cia艂a. Bywa艂y chwile, kiedy pragn臋艂am, by B贸g zdj膮艂 ze mnie to brzemi臋, lecz On obarczy艂 mnie mi艂o艣ci膮 do Julii. I b臋d臋 j膮 kocha艂a, p贸ki B贸g nie rozporz膮dzi inaczej.

Markus powoli pu艣ci艂 jej nadgarstek. Azar odwr贸ci艂a si臋 i posz艂a kulej膮c do pokoju Julii, by usi膮艣膰 na krze艣le obok 艂o偶a. Podszed艂 i stan膮艂 przy niej. Dostrzeg艂, 偶e ona te偶 zmaga si臋 ze sob膮.

Po艂o偶y艂 d艂onie na jej ramionach i poczu艂, jak Azar sztywnieje. Zawsze odsuwa si臋 od niego. Dlaczego? I dlaczego on tak rozpaczliwie pragnie, by by艂o inaczej? Zbity z tropu i pe艂en niepokoju - cofn膮艂 si臋.

- Po艣lij po mnie, kiedy si臋 obudzi - rzek艂, wychodz膮c z pokoju.

Julia obudzi艂a si臋 na chwil臋 rano, ale zaraz zapad艂a w 艣pi膮czk臋 przed艣miertn膮.

Rozdzia艂 L

Tego popo艂udnia Ezra Bariachin przyszed艂, 偶eby porozmawia膰 z Markusem. Kiedy zamkn臋li si臋 w bibliotece, przyby艂 wezwany przez Raf臋 Aleksander Democedes Amandynus.

- Jest w tym stanie przez ca艂y dzie艅 - powiedzia艂a Hadassa. - Mandragora przesta艂a dzia艂a膰 wiele godzin temu.

Uni贸s艂 powieki Julii i cofn膮艂 si臋.

- Zapewne tak b臋dzie ju偶 do ko艅ca - oznajmi艂 bez ogr贸dek. - To ostatni odcinek drogi ku 艣mierci.

- Ona nie mo偶e umrze膰, Aleksandrze! Jeszcze nie. Musisz pom贸c mi wydoby膰 j膮 z tego stanu!

- To w艂a艣nie pr贸buj臋 ci u艣wiadomi膰. Nic nie mo偶emy zrobi膰, by si臋 obudzi艂a. Ju偶 po wszystkim. To koniec. Zrobione zosta艂o wszystko, co w ludzkiej mocy. Pozw贸l jej odej艣膰.

- Tak wi臋c unosi si臋 w stron臋 艣mierci?

- Tak. 艢mierci pe艂nej pokoju.

Hadassa opad艂a na krzes艂o i zacz臋艂a 艂ka膰. Na czole Aleksandra pokaza艂y si臋 g艂臋bokie zmarszczki. Bez wzgl臋du na to, z jakich szalonych powod贸w Hadassa po艣wi臋ci艂a si臋 opiece nad t膮 samolubn膮, okrutn膮 kobiet膮, zrobi艂a to ca艂ym swym sercem. Pragn膮艂 teraz, by wszystko potoczy艂o si臋 tak, jak chcia艂a Hadassa.

Jej 艂zy zbija艂y go z tropu. Ze wzgl臋du na ni膮 raz jeszcze zbada艂 dok艂adnie Juli臋. Od czasu, kiedy widzia艂 j膮 po raz ostatni, wychud艂a jeszcze bardziej. Sama sk贸ra i ko艣ci. Owrzodzenie obj臋艂o ju偶 ca艂e cia艂o. Po raz pierwszy, odk膮d pozna艂 Juli臋 Walerian, poczu艂 lito艣膰. Bez wzgl臋du na to, kim by艂a i co zrobi艂a, pozosta艂a przecie偶 istot膮 ludzk膮.

Wyprostowa艂 si臋 i zobaczy艂 tac臋 z nie tkni臋tym jedzeniem.

- Je艣li si臋 obudzi, nie dawaj jej do jedzenia niczego w kawa艂kach - poradzi艂, nie艣wiadomy, 偶e tac臋 przyniesiono dla Hadassy. - M膮drzej jednak b臋dzie wyzby膰 si臋 takiej nadziei.

Wyj膮艂 z torby pude艂eczko z lekarstwami i poda艂 Hadassie. Obraca艂a je w palcach, rozpoznaj膮c wyryty na nim wz贸r.

- Zosta艂o mi jeszcze troch臋 mandragory - powiedzia艂a, oddaj膮c pude艂eczko.

Wzi膮艂 je i zacisn膮艂 w d艂oni. Westchn膮艂 i wrzuci艂 pude艂eczko do torby, kt贸r膮 odstawi艂 na bok.

- Musimy porozmawia膰 - o艣wiadczy艂, ujmuj膮c j膮 pod rami臋 i zmuszaj膮c do wstania z krzes艂a. Kiedy znale藕li si臋 na balkonie, obr贸ci艂 j膮 w swoj膮 stron臋. - Zrobi艂a艣 wszystko, co w twej mocy, Hadasso. Teraz pozw贸l jej odej艣膰.

- Nie mog臋. Jeszcze nie.

- Kiedy wi臋c?

- Kiedy przyjmie Chrystusa...

- Je艣li dotychczas tego nie uczyni艂a, ju偶 i nie uczyni.

- Nie m贸w tak!

Aleksander przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie. Uj膮艂 w d艂onie ty艂 jej g艂owy.

- Nie zdo艂asz zbawi膰 艣wiata, male艅ka Hadasso.

Uczepi艂a si臋 jego tuniki.

- Nie zbawi臋 nikogo.

Czu艂a si臋 pokonana, przytuli艂a policzek do jego piersi. By艂a wyczerpana. Usz艂y z niej wszystkie si艂y, w sercu mia艂a rozpacz.

- Postanowi艂em pop艂yn膮膰 do Rzymu i s艂u偶y膰 jako lekarz w rzymskiej armii - oznajmi艂 niespodziewanie Aleksander.

Zdumiona Hadassa cofn臋艂a si臋.

Aleksander nie zamierza艂 podawa膰 jej wszystkich powod贸w swej decyzji, ograniczaj膮c si臋 do tych, kt贸re z 艂atwo艣ci膮 mog艂y trafi膰 jej do przekonania.

- Lekarze wojskowi nie s膮 tak ob艂o偶eni zakazami jak ja. W臋druj膮c z legionami, b臋d臋 pog艂臋bia艂 wiedz臋 i do艣wiadczenie. Dowiem si臋 o nie znanych mi zio艂ach. Pomy艣l tylko, Hadasso, jakie mo偶liwo艣ci si臋 przede mn膮 otworz膮! Wiesz, 偶e w艂a艣nie na pograniczu odkryto lek 艣ci膮gaj膮cy o nazwie barbarum. Tak偶e radix britannica. Skutecznie zwalcza skutki szkorbutu. Musimy wiele si臋 uczy膰, a nic z tego nie b臋dzie, je艣li pogr膮偶臋 si臋 w wygodnym 偶yciu efeskim.

Chwyci艂 j膮 za ramiona i jego oczy rozpali艂y si臋 偶arem.

- Twoja praca tutaj dobieg艂a ko艅ca, Hadasso. Chc臋, by艣 odesz艂a ze mn膮.

Patrzy艂a na niego, widzia艂a w jego oczach mi艂o艣膰 i trosk臋. By艂a to ci臋偶ka pokusa. Tu偶 przed przyj艣ciem Aleksandra us艂ysza艂a, jak Lawinia m贸wi innej s艂u偶ebnej, 偶e Markus rozmawia z Ezr膮 Bariachinem. By艂a prawie pewna, 偶e Ezra przyszed艂, 偶eby zaproponowa膰 Markusowi ma艂偶e艅stwo ze swoj膮 c贸rk膮. A to ma艂偶e艅stwo z pewno艣ci膮 da Markusowi szcz臋艣cie.

Julia nie ma nawet 艣wiadomo艣ci, 偶e Hadassa jest przy niej, czemu wi臋c s艂u偶y jej obecno艣膰 u boku chorej? Zastanawia艂a si臋, po co B贸g j膮 tutaj przys艂a艂.

- P贸jd藕 ze mn膮 - powiedzia艂 Aleksander.

Chcia艂a tego. Chcia艂a uciec od b贸lu i dojmuj膮cego poczucia kl臋ski. Co mo偶e jeszcze zrobi膰 dla Julii? A mi艂o艣膰 do Markusa nios艂a ze sob膮 trwog臋, gdy偶 prowadzi艂a donik膮d. B贸g ma co do niego swoje plany, a w tych planach jest tak偶e pi臋kna 呕yd贸wka, chrze艣cijanka z Jerycha, nie za艣 kobieta oszpecona bliznami i chroma.

- Pomy艣l o wszystkich, kt贸rym b臋dziesz mog艂a pom贸c - przekonywa艂 Aleksander, zach臋cony wyrazem niepewno艣ci w oczach Hadassy. - Przez wiele miesi臋cy opiekowa艂a艣 si臋 umieraj膮c膮 kobiet膮, chocia偶 mog艂a艣 w tym czasie pom贸c zachowa膰 偶ycie wielu innym. Po co trwa膰 tu jeszcze, kiedy wszystko dobiega kresu?

Zamkn臋艂a oczy; dr偶a艂a, jakby opiera艂a si臋 w tej chwili podmuchom mrocznego wichru.

- Chod藕 ze mn膮. - Uni贸s艂 zas艂on臋 i uj膮艂 w d艂onie jej twarz. - Prosz臋, Hadasso. Chod藕 ze mn膮.

"O Bo偶e, dlaczego nie potrafi臋 si臋 zgodzi膰? Dlaczego chcesz, 偶ebym tu zosta艂a?" - krzycza艂o jej serce. Wiedzia艂a jednak, 偶e wbrew temu, co czuje, wbrew temu, jak to boli, wyboru dokona艂a ju偶 dawno temu.

B艂膮dzi艂a wzrokiem po jego twarzy, 偶arliwie pragn膮c, by zrozumia艂.

- Nie mog臋 jej opu艣ci膰, Aleksandrze. Zostan臋 z ni膮 p贸ki nie wyda ostatniego tchnienia.

Na jego twarzy odmalowa艂 si臋 b贸l. Cofn膮艂 r臋ce.

- Czy jeste艣 pewna, 偶e nie Markus Walerian ci臋 tu trzyma?

Bez s艂owa spu艣ci艂a zas艂on臋 na twarz.

Aleksander nie chcia艂 pozwoli膰, by si臋 od niego odwr贸ci艂a. Chwyci艂 j膮 mocno za nadgarstki.

- A je艣libym powiedzia艂, 偶e ci臋 kocham? Bo kocham ci臋! Hadasso, kocham ci臋! Czy to co艣 dla ciebie znaczy?

- Ja te偶 ci臋 kocham, Aleksandrze. - Jego dusza wzbi艂a si臋 pod niebiosa, by zaraz run膮膰 na ziemi臋, gdy偶 Hadassa ci膮gn臋艂a: - Zawsze kocha艂am ci臋 za to, 偶e by艂e艣 dla mnie dobry, 偶e potrafi艂e艣 okazywa膰 ludziom wsp贸艂czucie, 偶e jeste艣 tak z艂akniony prawdy...

- Nie mia艂em na my艣li mi艂o艣ci braterskiej.

Dotkn臋艂a z czu艂o艣ci膮 jego twarzy. Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 milcza艂a, a potem u艣miechn臋艂a si臋 smutno.

- Och, Aleksandrze, jak偶e bym chcia艂a da膰 ci to, czego pragniesz! Ale nie kocham ci臋 tak, jak kocham Markusa. - S艂owa te przeszy艂y mu serce i odwr贸ci艂by twarz, gdyby nie to, 偶e trzyma艂a d艂o艅 na jego policzku, zmuszaj膮c go do patrzenia jej w oczy. Patrzy艂 wi臋c w te oczy pe艂ne ciep艂a. - A i ty nie kochasz mnie tak, jak kochasz swoj膮 medycyn臋.

Chcia艂 zaprzeczy膰, wysun膮膰 swoje racje. Nie by艂 jednak w stanie.

Wiedzia艂, 偶e Hadassa si臋 nie myli. Odetchn膮艂 g艂臋boko i odwr贸ci艂 wzrok.

- Zawsze umiesz si臋gn膮膰 do sedna sprawy.

- Nie, nie zawsze - odpar艂a, my艣l膮c o Julii.

Gdyby zna艂a sedno spraw, mo偶e umia艂aby znale藕膰 drog臋 do serca Julii.

Aleksander postanowi艂 wyjawi膰 jej wszystko.

Pu艣ci艂 j膮 i powiedzia艂:

- Wczoraj wieczorem by艂 u mnie Markus Walerian.

Serce w niej zatrzepota艂o.

- Czego chcia艂?

- Chcia艂 dowiedzie膰 si臋 czego艣 o tobie. Hadasso, on powoli dopasowuje wszystkie cz臋艣ci uk艂adanki. W najmniej odpowiednim momencie zjawi艂 si臋 Raszyd.

- Markus go widzia艂?

- O tak, i by艂y takie chwile, 偶e musia艂em przypomnie膰 Raszydowi o jego przysi臋dze. Markus w ten czy inny spos贸b zaspokoi swoj膮 ciekawo艣膰, je艣li chodzi o ciebie. Nie wiem, co zrobi, kiedy odkryje, kim jeste艣. Nie zapominaj jednak, 偶e ci ludzie rzucili ci臋 lwom. - Wsun膮艂 d艂o艅 pod zas艂on臋 i pog艂aska艂 jej policzek. - Przy mnie b臋dziesz bezpieczniejsza.

- Musz臋 jednak tu zosta膰.

Patrzy艂 na ni膮, pragn膮c z ca艂ego serca pogodzi膰 si臋 z jej s艂owami, uszanowa膰 jej decyzj臋. Nie m贸g艂. Nalega艂, wykorzystuj膮c wszelkie argumenty, byleby sk艂oni膰 j膮 do opuszczenia tego domu. Gdyby nie zadawa艂 sobie bezustannie pytania, dlaczego tak wytrwale j膮 przekonuje, spostrzeg艂by zapewne, jak bardzo si臋 o ni膮 troszczy...

- A je艣li wyjad臋 z Efezu? - spyta艂, rzucaj膮c jej 艂agodnym g艂osem wyzwanie. - Dok膮d si臋 udasz, kiedy ta kobieta umrze? Co uczynisz, kiedy mnie zabraknie?

Potrz膮sn臋艂a bezradnie g艂ow膮.

- Musisz si臋 nad tym zastanowi膰, Hadasso. Nale偶ymy do siebie. Pomy艣l tylko, ile mogliby艣my si臋 nauczy膰 i ile zrobi膰 dla ludzi. Po 艣mierci Julii b臋dziesz musia艂a st膮d odej艣膰.

- Kiedy opuszczasz Efez?

- Za kilka dni - ok艂ama艂 j膮 po raz pierwszy, i to bez najmniejszych skrupu艂贸w, gdy偶 by艂 przekonany, 偶e czyni to dla jej dobra. - Wszystkich pacjent贸w ode艣l臋 do Flegona i Troasa. - U艣miechn膮艂 si臋 krzywo. - Nie musz臋 ci m贸wi膰, jak bardzo b臋d膮 zaskoczeni. W wielu sprawach si臋 nie zgadzamy, ale nie zmienia to faktu, 偶e s膮 najzr臋czniejszymi i najlepiej wykszta艂conymi lekarzami w Efezie. Wol臋 powierzy膰 moich pacjent贸w im, ni偶 poucza膰, 偶eby szukali pomocy u kap艂an贸w Eskulapa.

Hadassa potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Zrobi艂am tu wszystko, co umia艂am - wyszepta艂a.

Aleksander nie by艂 pewny, czy Hadassa zwraca si臋 do niego, czy do siebie samej, ale zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e jej op贸r s艂abnie. Jaka艣 si艂a, kt贸rej natury nie potrafi艂 rozpozna膰, kaza艂a mu korzysta膰 ze sposobno艣ci.

- Zrobi艂a艣 wszystko, co umie cz艂owiek. C贸偶 wi臋cej mo偶esz uczyni膰?

- Zaufa膰 Bogu.

Odsun膮艂 si臋 od niej, ow艂adni臋ty poczuciem zawodu.

- Wyjad臋, gdy tylko uporz膮dkuj臋 sprawy zwi膮zane z moj膮 praktyk膮.

- Co stanie si臋 z Raszydem?

- Zostanie i b臋dzie nad wszystkim czuwa艂.

- Zabierz go ze sob膮.

Spojrza艂 na ni膮 ze zdumieniem.

- Nawet gdybym chcia艂, nie zechce. Sama wiesz najlepiej. A teraz, kiedy Markus nie w膮tpi, 偶e napad艂 go Raszyd, jego 偶ycie mo偶e zawisn膮膰 na w艂osku. Dobrze wiesz, co robi膮 z niewolnikami, kt贸rzy podnie艣li r臋k臋 na Rzymianina.

- Tym bardziej musi wyjecha膰 z tob膮.

- Bez ciebie si臋 st膮d nie ruszy.

Hadassa poczu艂a si臋 rozdarta; mia艂a uczucie, 偶e gro藕ba, jaka zawis艂a nad g艂ow膮 Raszyda, spycha w cie艅 jej trosk臋 o Juli臋. Tego w艂a艣nie oczekiwa艂 Aleksander, przekonany teraz o swojej wygranej.

- Zawiadom mnie, co postanowi艂a艣. - Poca艂owa艂 j膮 przez zas艂on臋 w policzek. - Niczego ju偶 tutaj nie osi膮gniesz. Niech ta biedna dziewczyna spoczywa w pokoju, Hadasso. Pozw贸l jej umrze膰.

Hadassa patrzy艂a, jak wychodzi z pokoju, wzburzona tym, co powiedzia艂. Ma pozwoli膰 jej umrze膰? Pozwoli膰, 偶eby posz艂a do piek艂a? Z przyzwyczajenia zwr贸ci艂a si臋 do Pana. "Co mam czyni膰? Wska偶 mi, gdzie jest prawda."

Wiedzia艂a, 偶e Aleksander kieruje si臋 szczer膮 trosk膮 o ni膮 i o Raszyda. Jednak kiedy si臋 modli艂a, zrozumia艂a, 偶e w tym, co m贸wi艂, nie wszystko by艂o s艂uszne.

I wtedy sta艂o si臋. Ujrza艂a jasno, co kryje si臋 za jej niepokojem, gdy偶 objawi艂 to Duch zamieszkuj膮cy jej serce. Nie wszystko jest stracone. Dla Boga nie ma rzeczy zbyt trudnych. Nawet zbli偶aj膮ca si臋 艣mier膰 nie oddali Go od tych, kt贸rzy do Niego nale偶膮... a Julia mo偶e nadal nale偶e膰 do Boga. Gdyby Hadassa opu艣ci艂a j膮 teraz, zostawi艂aby j膮 sam膮 w momencie, kiedy jest jej najbardziej potrzebna.

"O Bo偶e, Panie m贸j, wybacz mi moje zw膮tpienie i odn贸w we mnie swego Ducha, abym mog艂a wype艂ni膰 to, po co mnie tu przys艂a艂e艣. Spraw, bym nie polega艂a na moim ani Aleksandra rozumie."

Kiedy podnios艂a g艂ow臋, wiedzia艂a ju偶, 偶e Aleksander nie rozpozna艂 niewidzialnych si艂 w tym, do czego stara艂 si臋 j膮 nak艂oni膰. Nie dostrzeg艂 dzia艂ania mrocznego, d膮偶膮cego do ich zguby nieprzyjaciela, kt贸ry podsuwa艂 mu zasiew s艂贸w maj膮cych j膮 os艂abi膰. I mog艂y j膮 os艂abi膰. Niewiele brakowa艂o. Ale dzi臋ki Bogu... ogarni臋ta najpierw zgroz膮, a teraz przepe艂niona wdzi臋czno艣ci膮 Hadassa zaj臋艂a z powrotem swoje miejsce przy 艂o偶u Julii, dzi臋kuj膮c Panu, 偶e da艂 jej si艂臋.

O zmroku Lawinia przynios艂a tac臋 z jedzeniem. Zobaczy艂a dania nie tkni臋te w po艂udnie i spojrza艂a na Azar.

- Czy nie smakowa艂o ci, pani, jad艂o, kt贸re przynios艂am?

- Z pewno艣ci膮 by艂o bardzo dobre, Lawinio, ale zabierz, prosz臋, obie tace. Po艣l臋 po co艣, kiedy b臋d臋 mog艂a je艣膰.

Dziewczyna zrobi艂a, o co j膮 proszono, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e dostojna Azar b臋dzie ju偶 do ko艅ca po艣ci膰 i modli膰 si臋. Wynios艂a jedn膮 tac臋 i wr贸ci艂a po drug膮.

- Czy mog臋 przynie艣膰 ci wino, pani?

- Bardzo prosz臋 o misk臋 z zimn膮 wod膮 z fontanny.

Lawinia wr贸ci艂a po chwili z wod膮.

- Dzi臋kuj臋, Lawinio.

Hadassa zamoczy艂a czyst膮 szmatk臋 i wy偶臋艂a j膮. Obmy艂a delikatnie twarz Julii. Julia nie obudzi艂a si臋.

Nast臋pnego dnia po po艂udniu przyszed艂 Markus. Hadassa wsta艂a i Markus usiad艂 przy 艂o偶u. By艂 zatroskany i Hadassa zastanawia艂a si臋, czy rozmy艣la o sprawach, kt贸re omawia艂 z Ezr膮 Bariachinem. Uj膮艂 bezw艂adn膮 d艂o艅 siostry. Wpatrywa艂 si臋 w twarz Julii.

- Juliusz powiedzia艂 mi, 偶e matka nie chce nic je艣膰 - rzek艂, nie odrywaj膮c wzroku od Julii. - Siedzi z zamkni臋tymi oczami na balkonie. Powiedzia艂 te偶, 偶e nie wie, czy po艣ci i modli si臋, czy zbli偶a si臋 koniec. - Zwiesi艂 g艂ow臋. - O Bo偶e - szepn膮艂 g艂osem urywanym i nabrzmia艂ym b贸lem - czy strac臋 je obie jednocze艣nie?

Oczy Hadassy nape艂ni艂y si臋 艂zami na widok jego twarzy naznaczonej zm臋czeniem i 偶alem. Dzieli艂a jego b贸l.

- Nie mo偶emy wyzbywa膰 si臋 nadziei, panie.

Te s艂owa p艂yn臋艂y z g艂臋bi serca, ale w tym pokoju, przy Julii spoczywaj膮cej nieruchomo na 艂o偶u robi艂y wra偶enie czczych.

- Nadzieja! - rzek艂 smutno Markus. - My艣la艂em, 偶e znalaz艂em nadziej臋, ale teraz sam ju偶 nie wiem. - Pochyli艂 si臋 i lekko przeczesa艂 palcami ciemne w艂osy rozrzucone na poduszce. Wsta艂 powoli i poca艂owa艂 Juli臋 w czo艂o. - Przy艣lij po mnie, je艣li nast膮pi jaka艣 zmiana.

Hadassa zaj臋艂a z powrotem miejsce przy Julii.

Rozdzia艂 LI

Naczynie ze z艂ota

Markus wszed艂 do pokoju, kiedy poranne 艣wiat艂o wpe艂z艂o na 艣cian臋.

Hadassa zobaczy艂a, jak blad膮 i pe艂n膮 napi臋cia ma twarz. Wsta艂a, 偶eby ust膮pi膰 mu miejsca u boku Julii.

- 呕adnych zmian?

- 呕adnych, panie.

- To ju偶 trzy dni - powiedzia艂 pos臋pnie. - Prosz臋 ci臋, Azar, porozmawiaj z moj膮 matk膮. Nadal nie chce nic je艣膰, a nocami prawie nie 艣pi. Martwi臋 si臋 o ni膮. Ma za ma艂o si艂, by po艣ci膰.

- B臋d臋 si臋 razem z ni膮 modli膰, panie. - Nic wi臋cej nie mo偶e uczyni膰, je艣li bowiem Feba czuje, 偶e B贸g wezwa艂 j膮 do postu i modlitwy, nie mo偶e si臋 Mu sprzeciwia膰 bez wzgl臋du na to, co si臋 stanie. Markus usiad艂. Hadassa czu艂a, jak bardzo jest zm臋czony i przybity, i po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu. - Zaufaj Panu, Markusie. Oboje jeste艣my w Jego r臋kach, a On zapewni艂 nas, 偶e wszystko zmierza ku celom przez Niego wskazanym.

- Nie mam twojej wiary, Azar.

- Masz jej dosy膰.

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, aby po艂o偶y膰 d艂o艅 na jej d艂oni, ale Azar natychmiast zdj臋艂a d艂o艅 z jego ramienia. Patrzy艂, jak idzie w stron臋 drzwi i opuszcza pok贸j. Opar艂 si臋 艂okciami o skraj 艂o偶a. Przesun膮艂 palcami po w艂osach i uj膮艂 g艂ow臋 w d艂onie.

- Jezu... - powiedzia艂 i nie potrafi艂 ju偶 wydoby膰 z siebie 偶adnego innego s艂owa. - Jezu!...

By艂 zbyt zm臋czony i pe艂en zw膮tpienia, by modli膰 si臋 albo chocia偶 my艣le膰. Od trzech dni, odk膮d Julia zapad艂a w 艣pi膮czk臋, mia艂 uczucie, 偶e tak偶e matka ga艣nie. Wiedzia艂, 偶e straci je obie i musia艂 si臋 z tym pogodzi膰.

"Jezu!..." - krzycza艂o jego serce.

艁agodny powiew od balkonu muska艂 niby czu艂y szept czo艂o Julii. Odetchn臋艂a leciutko tym powiewem, obracaj膮c g艂ow臋 w stron臋, sk膮d nap艂ywa艂. Otworzy艂a oczy i ujrza艂a Markusa siedz膮cego obok jej 艂o偶a i 艣ciskaj膮cego g艂ow臋 w d艂oniach. Bi艂o od niego takie przygn臋bienie, 偶e wyci膮gn臋艂a z wysi艂kiem r臋k臋 i musn臋艂a jego g艂ow臋, pragn膮c go pocieszy膰. Markus drgn膮艂 i podni贸s艂 g艂ow臋.

- Julia! - wyszepta艂 chrapliwie.

- Ciesz臋 si臋, 偶e przyszed艂e艣 - powiedzia艂a cichutko.

Uj膮艂 jej d艂o艅 i poca艂owa艂. 艁zy nape艂ni艂y jej oczy, zas艂aniaj膮c jego twarz. Jednak j膮 kocha. O Bo偶e, Markus j膮 kocha. Wiatr musn膮艂 jej twarz, nios膮c jakie艣 niezwyk艂e ukojenie. Czu艂a si臋 tak s艂aba i lekka, 偶e wydawa艂o si臋 jej, i偶 ten wiatr uniesie j膮 jak jesienny li艣膰. Nie by艂a jednak na to przygotowana. Ba艂a si臋 chwili, kiedy wiatr j膮 uniesie. Mia艂a wra偶enie, 偶e zamyka si臋 wok贸艂 niej ci膮偶膮ca ciemno艣膰, a brzemi臋 na sercu nie zmniejszy艂o si臋 ani na chwil臋.

- Tak 偶a艂uj臋 wszystkiego, Markusie - szepn臋艂a.

- Wiem, Julio. Ju偶 ci wybaczy艂em. Wszystko odesz艂o w niepami臋膰.

- Och, gdyby偶 to by艂o takie proste!

- Jest, moja male艅ka. Pos艂uchaj, Julio. By艂em takim g艂upcem. Tak du偶o mam ci do powiedzenia. - Jak偶e ma艂o czasu pozosta艂o. - Czy pami臋tasz, jak Hadassa opowiada艂a swoje historie? I ja chc臋 ci opowiedzie膰 teraz histori臋, moj膮 histori臋.

I zacz膮艂 od tamtych dni, kiedy Rzymem w艂adali w ci膮gu roku trzej cesarze i po艂owa jego przyjaci贸艂 straci艂a 偶ycie. M贸wi艂, jak po偶膮da艂 kobiet, m贸wi艂 o nieko艅cz膮cych si臋 ucztach, pija艅stwach, igrzyskach, o wszystkim, co mia艂o zaspokoi膰 dr臋cz膮ce go 艂aknienie. 呕y艂 wedle maksymy: "Jedz, pij, hulaj, bo jutro wszyscy umrzemy". Nie znajdowa艂 jednak zaspokojenia, nie potrafi艂 wype艂ni膰 bolesnej wewn臋trznej pustki.

I wtedy zjawi艂a si臋 w ich domu Hadassa, zwi膮zana jednym sznurem z innymi, kt贸rym uda艂o si臋 prze偶y膰 jerozolimsk膮 rze藕.

- Matka kupi艂a j膮 i da艂a tobie. Od samego pocz膮tku widzia艂em w niej co艣, co odr贸偶nia艂o j膮 od innych. Mimo wszystkich strasznych prze偶y膰 promieniowa艂 od niej pok贸j. Kiedy艣 zobaczy艂em j膮 w nocy, jak modli艂a si臋 w ogrodzie zalanym 艣wiat艂em ksi臋偶yca. Modli艂a si臋 za ciebie. Za nas wszystkich.

Westchn膮艂 i 艣cisn膮艂 lekko d艂o艅 siostry w swoich mocnych d艂oniach.

- Nie ty jedna z niej szydzi艂a艣.

Hadassa sz艂a korytarzem z pokoj贸w Feby. Kiedy znalaz艂a si臋 blisko otwartych drzwi sypialni Julii, us艂ysza艂a niewyra藕ny g艂os Markusa. W艣lizn臋艂a si臋 cicho do 艣rodka i zobaczy艂a, 偶e Julia le偶y z otwartymi oczami. S艂ucha艂a w skupieniu, jak Markus opowiada o zburzonej Jerozolimie i starcu, kt贸ry p艂aka艂 przy resztkach mur贸w 艣wi膮tyni. Markus podni贸s艂 w tym momencie wzrok i zobaczy艂 Azar. Nie przerwa艂 opowie艣ci. M贸wi艂, jak na drodze do Jerycha napadli go rozb贸jnicy. Jak Ezra Bariachin i jego c贸rka, Tafat, uratowali mu 偶ycie.

- Powiedzia艂em im to, co us艂ysza艂em o Panu od Hadassy, Julio, i widzia艂em, jak g艂臋boka si臋 w nich dokona艂a zmiana.

Jego g艂os by艂 coraz bardziej nasycony wzruszeniem. M贸wi艂 o drodze do Nain. Zaci艣ni臋ta na lasce d艂o艅 Hadassy zbiela艂a.

- Odnalaz艂em dom, w kt贸rym kiedy艣 mieszka艂a Hadassa, i wszed艂em do 艣rodka. Potem b艂膮dzi艂em po wzg贸rzach. Kupi艂em wino i upi艂em si臋, 偶eby o wszystkim zapomnie膰. Ludzie my艣leli pewnie, 偶e oszala艂em. Nie wtr膮cali si臋 jednak. Nikt nie 艣mia艂 zadawa膰 pyta艅 Rzymianinowi. Nikt poza pewn膮 star膮 kobiet膮, kt贸ra nie dawa艂a mi chwili spokoju. - Roze艣mia艂 si臋 chrapliwie. - Debora. Hadassa usiad艂a ci臋偶ko po drugiej stronie 艂o偶a Julii. Julia, nie odwracaj膮c wzroku od twarzy Markusa, wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i uj臋艂a jej d艂o艅. Hadassa wpatrywa艂a si臋 w Markusa przez zas艂ony... i przez 艂zy.

Markus opowiedzia艂, jak Debora zabra艂a go na wzg贸rza, a potem pos艂a艂a nad Morze Galilejskie, gdzie spotka艂 najpierw Parakleta, a potem, w Kafarnaum, Korneliusza.

- Nigdy nie czu艂em czego艣 takiego, jak wtedy, Julio. By艂em wolny! C贸偶 za niepoj臋ta rado艣膰! Jakbym dotychczas by艂 martwy i wtedy dopiero nagle powo艂any do 偶ycia. - Po艂o偶y艂 jej lekko d艂o艅 na czole. - Ty te偶 mo偶esz tego zazna膰.

- Nie zrobi艂e艣 tego wszystkiego co ja - odpar艂a ze smutkiem Julia. - Nie masz takich grzech贸w na sumieniu.

Hadassa u艣cisn臋艂a 艂agodnie jej d艂o艅.

- Wszyscy grzeszymy, Julio, i grzech zawsze pozostaje grzechem. B贸g patrzy na ka偶dy tak samo. Dlatego przys艂a艂 Jezusa, by odpokutowa艂 za nasze winy. Za winy nas wszystkich. Julia prze艂kn臋艂a 艂zy i wznios艂a wzrok do g贸ry.

- 呕adne z was tego nie zrozumie. Jeste艣cie dobrzy. Ja jestem samym z艂em.

- Julio - przekonywa艂a j膮 Hadassa. "O Bo偶e, otw贸rz jej uszy, by s艂ysza艂a swym sercem!" - Czy pami臋tasz Samarytank臋 przy studni? Czy pami臋tasz Mari臋 z Magdali? Samarytanka jako pierwsza dostrzeg艂a, 偶e Jezus jest Mesjaszem, Maria pierwsza dowiedzia艂a si臋, 偶e powsta艂 z martwych.

- Azar nie pojmuje - powiedzia艂a Julia, zwracaj膮c si臋 do brata. - Nie wie. Och, Markusie, wiem, 偶e nie chcia艂e艣, bym o niej wspomina艂a, ale nie mog臋 d艂u偶ej milcze膰. Nie mog臋 zapomnie膰. Nie mog臋...

- Powiedz wi臋c wszystko.

Znowu wznios艂a wzrok do g贸ry. Czu艂a si臋 nieszcz臋艣liwa i zagubiona.

- By艂a moj膮 najlepsz膮 przyjaci贸艂k膮 - szepn臋艂a. Usta jej dr偶a艂y, jakby wyznawa艂a najci臋偶szy grzech swego 偶ycia. - Kocha艂a mnie, a ja z zazdro艣ci pos艂a艂am j膮 na 艣mier膰 w cyrku. Zabijaj膮c Hadass臋, zabi艂am sam膮 mi艂o艣膰.

Oszo艂omiona Azar cofn臋艂a si臋. Markus spojrza艂 na ni膮 i wyczu艂 zam臋t w jej sercu.

Julia zamruga艂a, pr贸buj膮c usun膮膰 艂zy spod powiek, i spojrza艂a na brata.

- Kocha艂e艣 j膮, Markusie. S艂ysza艂am, jak prosi艂e艣, by ci臋 po艣lubi艂a. Powiedzia艂am ci w cyrku, 偶e zabi艂am j膮, gdy偶 ci臋 odepchn臋艂a, ale to nie wszystko. Zabi艂am j膮, gdy偶 by艂a tym wszystkim, czym ja nie by艂am. By艂a wierno艣ci膮. By艂a dobroci膮. By艂a czysto艣ci膮. I nie zmienia艂a si臋 bez wzgl臋du na to, jak j膮 traktowa艂am, jak traktowali j膮 Kalaba i Prymus.

Julia namaca艂a d艂o艅 Markusa i wczepi艂a si臋 w ni膮 z ca艂ej si艂y.

- Nie艂atwo jej przysz艂o odrzuci膰 ci臋, Markusie. Wiem, 偶e my艣la艂e艣 inaczej. By艂e艣 tak zagniewany, 偶e wychodz膮c nawet si臋 ze mn膮 nie po偶egna艂e艣. Ale ja zajrza艂am do mojego pokoju i zobaczy艂am j膮 kl臋cz膮c膮, zalan膮 艂zami. Nie chcia艂am ci o tym powiedzie膰.

Markus zwiesi艂 g艂ow臋. Julia nie mog艂a ju偶 wstrzyma膰 艂ez.

- Oby jej B贸g mi wybaczy艂. Cieszy艂am si臋, kiedy umiera艂a, a kiedy by艂o po wszystkim, kiedy ona ju偶 nie 偶y艂a, a ty odszed艂e艣, zacz臋艂am szlocha膰 i nie mog艂am nad sob膮 zapanowa膰. S艂ysza艂am ryk lw贸w i widzia艂am j膮 le偶膮c膮 na piasku. Wiedzia艂am, co zrobi艂am. Wiedzia艂am! Bo偶e, jak偶e dobrze wiedzia艂am! Kalaba i Prymus szydzili ze mnie.

Wstrz膮sa艂 ni膮 p艂acz.

- Nie ma wybaczenia. Jak prosi膰 o wybaczenie kogo艣, kogo si臋 zabi艂o? Hadassa nie 偶yje. Nie ma jej przeze mnie. Przeze mnie!

Markus spojrza艂 z niepokojem na Azar.

- Podaj jej mandragor臋 - powiedzia艂, nie wiedz膮c, jak pocieszy膰 siostr臋 i jak zaoszcz臋dzi膰 b贸lu sobie.

Hadassa dr偶a艂a gwa艂townie na ca艂ym ciele.

- Zostaw mnie z ni膮 sam na sam, panie - poprosi艂a.

- Masz natychmiast co艣 jej poda膰!

- B艂agam! - W jej 艂agodnym g艂osie by艂a jaka艣 stanowczo艣膰, by艂 rozkaz. - Zr贸b, o co prosz臋!

- Nie zostawiaj mnie - za艂ka艂a Julia, kiedy pu艣ci艂 jej d艂o艅 i wsta艂. - Boj臋 si臋!

- Wyjd藕!

I Markus wyszed艂, pos艂uszny 偶膮daniu Azar, ale r贸wnie偶, by uciec przed b贸lem. Chwyci艂 si臋 balustrady naprzeciwko pokoju Julii i stara艂 si臋 zapanowa膰 nad swoimi wzruszeniami. Ile w tym wszystkim, co si臋 sta艂o, by艂o jego winy?

"Bo偶e m贸j, ilu ludzi umar艂o przez moje za艣lepienie!"

Hadassa usiad艂a na kraw臋dzi 艂o偶a.

- Musisz si臋 teraz uspokoi膰, pani - rzek艂a, ocieraj膮c czo艂o Julii.

- Za chwil臋 przywo艂am z powrotem Markusa, ale mam co艣 do powiedzenia tylko tobie.

Z sercem bij膮cym jak szalone pu艣ci艂a d艂o艅 Julii.

- Wybaczam ci, Julio. - Zobaczy艂a, 偶e chora zmarszczy艂a leciutko brwi. - Wybaczam ci - powt贸rzy艂a unosz膮c zas艂on臋.

W pierwszej chwili Julia ujrza艂a tylko straszliwe, szpec膮ce twarz blizny. Potem spojrza艂a prosto w oczy Azar i jej w艂asne oczy rozszerzy艂y si臋 tak, 偶e ca艂a jej twarz to by艂y tylko te ogromne oszo艂omione oczy. Wci膮gn臋艂a powietrze w p艂uca i opad艂a na poduszki.

Hadassa wiedzia艂a, co to znaczy 偶y膰 ze strachem, mia艂a wi臋c 艣wiadomo艣膰, jak wielka jest jego w艂adza nad lud藕mi.

xx- Nie l臋kaj si臋 mnie, Julio. Nie jestem widmem. 呕yj臋 i kocham ci臋.

Julia dysza艂a ci臋偶ko.

- Nie 偶yjesz! Widzia艂am lwa. Widzia艂am twoj膮 krew.

- Odnios艂am ci臋偶kie obra偶enia, ale B贸g przem贸wi艂 do Aleksandra, a on kaza艂 mnie przenie艣膰 przez bram臋 艣mierci. Ocali艂 mi 偶ycie. - Po艂o偶y艂a teraz d艂o艅 na d艂oni Julii. - Kocham ci臋.

- Och!... - Julia dotkn臋艂a Hadassy dr偶膮cymi palcami. - Tak 偶a艂uj臋, Hadasso. Tak bardzo 偶a艂uj臋! - Znowu za艂ka艂a. - 呕a艂uj臋. 呕a艂uj臋!...

- Julio, nie musisz ju偶 偶a艂owa膰 - powiedzia艂a Hadassa g艂osem wyra藕nym, ale rozedrganym wzruszeniem. - Wybaczy艂am ci wszystko, zanim wysz艂am na aren臋. B艂ogos艂awi艂am twoje imi臋, gdy偶 dzi臋ki tobie, dzi臋ki temu, 偶e znalaz艂am si臋 na arenie, B贸g wyzwoli艂 mnie od strachu.

Opowiedzia艂a Julii, jak okropnie si臋 ba艂a w Jerozolimie, i potem, kiedy grozi艂y jej prze艣ladowania, gdyby kto艣 odkry艂, 偶e jest chrze艣cijank膮. Opowiedzia艂a, jak bardzo chcia艂a przynie艣膰 Dobr膮 Nowin臋 Julii i ca艂ej jej rodzinie, lecz ba艂a si臋, by nie dowiedziano si臋, 偶e wierzy w Jezusa.

- A ja ci臋 bi艂am - rzek艂a z g艂臋bokim wstydem Julia. - Obrzuca艂am ci臋 obelgami i poni偶a艂am.

Jak mog艂a Hadassa m贸wi膰 mimo to, 偶e j膮 kocha? Jak to mo偶liwe?

Hadassa unios艂a i poca艂owa艂a d艂o艅 Julii.

- Nie my艣l ju偶 o tym. Musimy porozmawia膰 o sprawach znacznie wa偶niejszych. Dokonaj wyboru, Julio. Zawsze si臋 za ciebie modli艂am. Prosi艂am Boga, by otworzy艂 twe oczy i serce. Powiedz, czy wierzysz w Jezusa?

- Och, Hadasso - szepn臋艂a Julia, czuj膮c, jak zmniejsza si臋 brzemi臋, kt贸re ci膮偶y艂o na jej sercu. - Jak偶e mog艂abym przeczy膰, skoro wiem, 偶e uratowa艂 ci臋 od 艣mierci? - Dotkn臋艂a jej policzka i warg. - Jestem szcz臋艣liwa. Jestem szcz臋艣liwa, gdy偶 tw贸j Jezus kocha艂 ci臋 tak bardzo, 偶e nie pozwoli艂, by艣 umar艂a.

艁zy nap艂yn臋艂y do oczu Hadassy.

- Nie jest moim Jezusem, Julio. Jest nasz. Czy偶 tego nie widzisz? B贸g oszcz臋dzi艂 moje 偶ycie nie ze wzgl臋du na mnie. Oszcz臋dzi艂 przez wzgl膮d na ciebie.

Oszo艂omiona Julia zamruga艂a i po raz pierwszy poczu艂a, 偶e ogarnia j膮 fala nadziei.

Hadassa dotkn臋艂a bladego policzka chorej.

- Z jakiego innego powodu mia艂by B贸g dokona膰 takiego cudu? Jaki inny cel mia艂by na widoku? I po co by mnie tu przysy艂a艂?

Twarz Julii zastyg艂a.

- Mimo wszystkiego, co uczyni艂am?

Hadassa za艣mia艂a si臋 cicho z sercem wype艂nionym rado艣ci膮.

- O tak! Jest przecie偶 Bogiem Wszechmog膮cym. - 艢cisn臋艂a d艂o艅 Julii. - Kocha nas wbrew nam samym! Wyzna艂a艣 swoje grzechy, Julio. Czy wyznasz teraz swoj膮 wiar臋 w Niego? Przez ca艂e twoje 偶ycie puka艂 do drzwi twego serca. Wpu艣膰 Go, najdro偶sza Julio. Prosz臋 ci臋. Uczy艅 tak.

- Czy mog艂abym odm贸wi膰? - odpar艂a Julia, trzymaj膮c mocno d艂o艅 Hadassy i wpatruj膮c si臋 w jej oczy. - Bo偶e m贸j, Jezu, wejd藕! -

Kiedy wypowiada艂a te s艂owa, czu艂a, jakby co艣 wype艂nia艂o ca艂e jej jestestwo, unosz膮c j膮, ogarniaj膮c. Czu艂a si臋 lekka jak pi贸rko i wolna. I jednocze艣nie czu艂a si臋 s艂aba, tak bardzo s艂aba. Rozlu藕ni艂a u艣cisk d艂oni. - To takie 艂atwe - westchn臋艂a.

Hadassa pog艂adzi艂a j膮 po policzku i u艣miechn臋艂a si臋.

- Zbud藕cie si臋, kt贸rzy 艣picie, i wsta艅cie z martwych, a Chrystus da wam 艣wiat艂o.

Julia przytuli艂a d艂o艅 Hadassy do serca.

- To nie mo偶e by膰 takie 艂atwe.

- Jezus dokona艂 wszystkiego. xy

- Trzeba j膮 ochrzci膰 - odezwa艂 si臋 g艂os zza plec贸w Hadassy.

Zesztywnia艂a i serce zabi艂o jej mocniej. Markus! Pu艣ci艂a d艂o艅 Julii i szybko zarzuci艂a zas艂on臋 na twarz.

- Tak - odpar艂a dr偶膮cym g艂osem.

Poczu艂a b贸l w chorej nodze. Wzi臋艂a do r臋ki lask臋 i odesz艂a od 艂o偶a. Czy Markus widzia艂 jej twarz? Nie znios艂aby tego.

- Hadassa 偶yje - powiedzia艂a Julia, u艣miechaj膮c si臋 promiennie do Markusa, kt贸ry si臋 nad ni膮 pochyli艂.

Nigdy jeszcze nie widzia艂, by oczy tak jej ja艣nia艂y.

- Wiem, Julio. S艂ysza艂em wszystko.

Nie by艂 w stanie spojrze膰 na Hadass臋, wiedzia艂 bowiem, 偶e gdyby spojrza艂, zapomnia艂by o wszystkim i my艣la艂by tylko o tym, dlaczego si臋 przed nim ukrywa艂a. Mia艂 wra偶enie, 偶e serce wyskoczy mu zaraz z piersi. Zasch艂o mu w gardle. Rado艣膰 zapiera艂a mu dech w piersi i jednocze艣nie miota艂 nim gniew. Jedno s艂owo t艂uk艂o mu si臋 po g艂owie: Dlaczego?

Dlaczego nie wyzna艂a mu prawdy? Dlaczego pozwala艂a, by kona艂 powoli z rozpaczy?

Nie by艂 to jednak odpowiedni moment, by domaga膰 si臋 odpowiedzi na te dr臋cz膮ce pytania. Teraz trzeba my艣le膰 o Julii. Wiedzia艂, 偶e wystarczy艂oby jedno spojrzenie na Hadass臋, a zapomnia艂by o Julii i o wszystkim, czego jego siostra tak rozpaczliwie potrzebowa艂a. Nie patrzy艂 wi臋c w jej stron臋, nie odzywa艂 si臋 do niej. Delikatnie wzi膮艂 siostr臋 na r臋ce i przytuli艂 j膮 do serca. Julia by艂a tak lekka, 偶e czu艂, jakby trzyma艂 na r臋kach ma艂e dziecko.

Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 w stron臋 Hadassy.

- Chod藕 ze mn膮.

- P贸jd臋 - zapewni艂a Hadassa, niezdolna do tego, by spojrze膰 w twarz Markusa.

Zawaha艂 si臋 na progu i obr贸ci艂 g艂ow臋 w jej stron臋.

- Nie czekaj na mnie, panie. Id藕. Id藕 ju偶.

Markus poni贸s艂 Juli臋 g贸rnym korytarzem, a potem w d贸艂 po schodach.

Przeszed艂 przez zalany s艂o艅cem perystyl, a potem skierowa艂 si臋 innym korytarzem ku domowym 艂a藕niom. Nie zdejmuj膮c sanda艂贸w, zszed艂 po marmurowych stopniach. Zimna woda otuli艂a jego nogi i biodra, zmoczy艂a cienk膮 sukni臋 Julii.

- Bo偶e, wybacz mi, je艣li to czyni膮c, przekraczam moje uprawnienia - powiedzia艂 g艂o艣no. Uni贸s艂 lekko Juli臋 i poca艂owa艂 j膮. Potem zanurzy艂 siostr臋 w wodzie. - Chrzcz臋 ci臋 w imi臋 Ojca i Syna, i Ducha 艢wi臋tego - rzek艂, unosz膮c j膮 nad wod臋, kt贸ra sp艂ywa艂a z ca艂ego jej cia艂a, z twarzy, z w艂os贸w. - Zosta艂a艣 pogrzebana z Chrystusem i wskrzeszona do nowego 偶ycia.

- Och, Markusie - szepn臋艂a w zachwycie.

Mia艂 wra偶enie, 偶e patrzy gdzie艣 poza niego i widzi co艣, czego on nie mo偶e zobaczy膰.

Markus dotar艂 z powrotem do marmurowych schod贸w. Wyszed艂 z wody i usiad艂 na skraju basenu z siostr膮 przytulon膮 do piersi.

Us艂ysza艂 kroki wchodz膮cej do sali k膮pielowej Hadassy i uni贸s艂 g艂ow臋. Serce bi艂o mu mocno. Hadassa zawaha艂a si臋, ale ruszy艂a w jego stron臋, stukaj膮c lask膮 w marmurowe p艂yty posadzki.

- Uczyni艂em to - powiedzia艂 i jego g艂os odbi艂 si臋 艂agodnym echem od pokrytych mozaikami 艣cian.

- Chwalmy Pana - rzek艂a i odetchn臋艂a z ulg膮.

Nagle oddech Julii zmieni艂 si臋. Sta艂 si臋 szybszy, jakby co艣 j膮 podekscytowa艂o. Otworzy艂a szeroko oczy.

- Och! Czy widzicie ich?

- Kogo, male艅ka siostrzyczko? - spyta艂 Markus, tul膮c j膮 mocniej do siebie i ujmuj膮c leciutko d艂oni膮 jej mokr膮 twarz.

- S膮 tacy pi臋kni - wyszepta艂a z twarz膮 pe艂n膮 grozy. - Jak偶e pi臋kni! - Zamruga艂a sennie. - Markusie, jaki cudowny 艣piew...

Rysy jej z艂agodnia艂y i twarz sta艂a si臋 pi臋kna jak dawniej. Wyda艂a przeci膮g艂e westchnienie i zamkn臋艂a oczy. Jej cia艂o odpr臋偶y艂o si臋, g艂ow臋 wspar艂a na ramieniu Markusa.

- Wszystko dobrze - powiedzia艂a Hadassa, sk艂aniaj膮c g艂ow臋 i dzi臋kuj膮c Bogu. Przycisn臋艂a jedn膮 r臋k臋 do piersi, a drug膮 opu艣ci艂a powieki Julii. - Ju偶 jest w Domu.

- Chwa艂a niech b臋dzie Bogu - ozwa艂 si臋 swojski, nabrzmia艂y wzruszeniem g艂os.

Markus poderwa艂 g艂ow臋 i zobaczy艂 kobiet臋 stoj膮c膮 na progu. Tu偶 za ni膮 sta艂 Juliusz.

- Matko!

Rozdzia艂 LII

Feba zrobi艂a bez pomocy par臋 krok贸w do przodu. Wiedzia艂am, w kt贸rym momencie przyj臋艂a Chrystusa - powiedzia艂a, patrz膮c na twarz c贸rki, na s艂odk膮, pi臋kn膮 twarz 艣pi膮cego dziecka. - Memu cia艂u wr贸ci艂o czucie i si艂a.

Markus wsta艂 z Juli膮 w ramionach i podszed艂 do matki. 艁zy sp艂ywa艂y po policzkach Feby. U艣miecha艂a si臋 jednak i oczy jej b艂yszcza艂y.

- Jak偶e si臋 modli艂am, bym mog艂a do偶y膰 tego dnia. - Poca艂owa艂a czo艂o Julii. - I tak si臋 sta艂o. Sta艂o si臋... - Za艂ka艂a. - Och, moje dziecko... moje dziecko!...

Juliusz podszed艂, 偶eby j膮 pocieszy膰. Otoczy艂 j膮 ramieniem w talii i Feba obr贸ci艂a ku niemu twarz. Hadassa patrzy艂a, jak wychodz膮 razem z Markusem, kt贸ry nadal trzyma艂 Juli臋 w ramionach. Po chwili poku艣tyka艂a do wygi臋tej marmurowej 艂aweczki przy 艣cianie i usiad艂a. Kilka dni min臋艂o jej na czuwaniu, by艂a wi臋c zupe艂nie wyczerpana. Opar艂a g艂ow臋 o zimny kamie艅. Chcia艂a ta艅czy膰 i skaka膰, i 艣piewa膰 na chwa艂臋 Pana, ale w tym momencie najbardziej potrzebowa艂a odpoczynku.

Wesz艂a Lawinia.

- Pani? Czy dobrze si臋 czujesz?

- Jestem tylko zm臋czona, Lawinio. Poza tym nic mi nie jest.

- Czy zechcesz zje艣膰 co艣 teraz, pani? Od trzech dni niczego nie tkn臋艂a艣.

Hadassa wola艂aby zasn膮膰 ni偶 zasiada膰 do jedzenia, ale zobaczy艂a trosk臋 w oczach dziewczyny, wsta艂a wi臋c i 艣cisn臋艂a w r臋ku lask臋.

- Czas postu min膮艂.

Twarz Lawinii rozpromieni艂a si臋 u艣miechem.

- Wydam polecenia kucharzowi.

- Pom贸w najpierw z Juliuszem, Lawinio. Dostojna Feba te偶 jest pewnie g艂odna.

- Uczyni臋 to, pani - zapewni艂a Lawinia, a potem sk艂oni艂a si臋 z szacunkiem i pospiesznie wysz艂a.

Hadassa chcia艂aby z ca艂ego serca opu艣ci膰 will臋 i nie widzie膰 ju偶 Markusa, ale by艂a przecie偶 z powrotem niewolnic膮, jednym z domownik贸w. Nie mog艂a teraz porusza膰 si臋 swobodnie, jak czyni艂a to Rafa-Azar.

Wsta艂a, przesz艂a korytarzem i znalaz艂a si臋 w perystylu. Noga j膮 bola艂a, usiad艂a wi臋c w ma艂ej ny偶y, by odpocz膮膰 nieco i zebra膰 my艣li. Poranne s艂o艅ce nagrza艂o ju偶 dziedziniec. Zawsze lubi艂a koj膮cy szmer fontanny. Widzia艂a, jak Lawinia niesie wraz z innymi na g贸r臋 tace z jad艂em. W domu panowa艂 spok贸j, nie maj膮cy jednak nic wsp贸lnego z cisz膮, kt贸ra ci膮偶y艂a na nim w ubieg艂ych tygodniach. Cienie znikn臋艂y, podnios艂a si臋 zas艂ona ciemno艣ci. Przypomnia艂a sobie co艣, co powiedzia艂 jej dawno temu ojciec. Ostatni b臋d膮 pierwszymi, a pierwsi ostatnimi. Julia jest ju偶 z Panem, a ona, Hadassa, musi jeszcze czeka膰. Zamkn臋艂a oczy i dzi臋kowa艂a Bogu za Juli臋.

B贸g jest mi艂osierny. Najlepiej 艣wiadczy o tym fakt, 偶e Julia zosta艂a odkupiona. Hadassa czu艂a, 偶e wykona艂a tutaj swoje zadanie, 偶e zako艅czy艂a prac臋.

Gdyby偶 mog艂a umrze膰 w tej chwili i te偶 znale藕膰 si臋 u boku Pana!

By艂a zm臋czona, obola艂a, jej serce p艂aka艂o.

"Co teraz poczn臋, Panie? Dok膮d si臋 udam?"

Us艂ysza艂a dochodz膮cy z g贸ry odg艂os mocnych krok贸w i zapragn臋艂a wsta膰 i uciec. Serce bi艂o jej jak szalone, ale po chwili uciszy艂o si臋, gdy偶 po schodach zbieg艂 Juliusz, nie za艣 Markus. Podszed艂 do niej.

- Dostojna Feba prosi, by艣 do niej do艂膮czy艂a.

Hadassa d藕wign臋艂a si臋 i posz艂a za nim.

Doszed艂szy do schod贸w, Juliusz odwr贸ci艂 si臋. Ka偶dy jej krok m贸wi艂 o ogromnym zm臋czeniu.

- Zanios臋 ci臋 - oznajmi艂.

Kiedy j膮 podni贸s艂, j臋kn臋艂a cicho z b贸lu.

Feba siedzia艂a na balkonie w swoim podobnym do tronu fotelu. Ko艂o niej ustawiono 艂o偶e przeznaczone dla przyjaci贸艂. St贸艂 ugina艂 si臋 od jad艂a i wina. Juliusz postawi艂 Hadass臋 i wyszed艂. Feba u艣miechn臋艂a si臋 do niej.

- Usi膮d藕, Hadasso. Wygl膮dasz na zupe艂nie wyczerpan膮.

Hadassa usiad艂a sztywno, z g艂ow膮 nieco pochylon膮 d艂o艅mi splecionymi lu藕no na podo艂ku. D艂ugi post sprawi艂, 偶e czu艂a lekko艣膰 w g艂owie. Zacisn臋艂a z臋by, gdy偶 b贸l przeszy艂 jej nog臋 od kolana po biodro.

- S艂u偶y艂a艣 nam dobrze i wiernie - powiedzia艂a Feba. U艣miechn臋艂a si臋 serdecznie. - Dawno temu, jeszcze w Rzymie, powierzy艂am ci moj膮 c贸rk臋. Prosi艂am, by艣 nad ni膮 czuwa艂a i by艣 si臋 ni膮 opiekowa艂a. Prosi艂am, by艣 nigdy jej nie opu艣ci艂a. Zrobi艂a艣 o wiele wi臋cej, Hadasso. Mimo wszystkiego, co Julia uczyni艂a tobie i sobie samej, pozosta艂a艣 jej przyjaci贸艂k膮. - Jej oczy zamgli艂y si臋 艂zami.

- Dzi臋kuj臋 Bogu za to, 偶e pojawi艂a艣 si臋 w naszym 偶yciu, b臋d臋 Mu za to dzi臋kowa膰 do ostatniego tchu.

Hadassa spu艣ci艂a g艂ow臋 pod brzemieniem tych pochwa艂 i przyrzecze艅.

- To wszystko sprawi艂 Pan, nie ja.

"O, tak. To Twoje dzie艂o, Panie."

- Chc臋 ci臋 prosi膰 o co艣 jeszcze, Hadasso, ale musisz wiedzie膰, 偶e do tej pro艣by nie mam ju偶 prawa - powiedzia艂a Feba dr偶膮cym g艂osem.

- Kiedy przysz艂a艣 tu wiele miesi臋cy temu z lekarzem, dodawa艂a艣 mi ducha. I nauczy艂am si臋, 偶e we wszystkim nale偶y zawierzy膰 Panu. Cokolwiek B贸g zamierzy艂 dla Markusa, zi艣ci si臋. Nie jest spraw膮 matki miesza膰 si臋 w zamys艂y Bo偶e i uk艂ada膰 sprawy o w艂asnych si艂ach. Mog艂a jedynie zrobi膰 to, co powinno by膰 zrobione - wiedzia艂a - dawno temu, a potem modli膰 si臋 o to, czego tak bardzo pragn臋艂o jej serce. Mog艂a nosi膰 w sercu nadziej臋. - Jak ty dawa艂a艣 nam, tak i ja dam tobie - oznajmi艂a Feba, podaj膮c

Hadassie niewielki zw贸j. Hadassa wzi臋艂a go dr偶膮c膮 r臋k膮.

- To 艣wiadectwo wyzwolenia, Hadasso. Jeste艣 wolna. Mo偶esz wedle swej woli zosta膰 tu albo odej艣膰.

Hadassa nie by艂a w stanie powiedzie膰 ani s艂owa. Ogarn臋艂o j膮 wzruszenie, nie maj膮ce jednak nic wsp贸lnego z radosnym uniesieniem. By艂o to raczej uczucie smutku. Oto by膰 mo偶e odpowied藕 od Boga. Ma prawo opu艣ci膰 teraz Walerian贸w, wr贸ci膰 do Aleksandra i podr贸偶owa膰 z nim, bada膰 zio艂a i metody leczenia. Feba patrzy艂a na Hadass臋 siedz膮c膮 ze spuszczon膮 g艂ow膮, trzymaj膮c膮 dokument w drobnej d艂oni spoczywaj膮cej na kolanach. Serce si臋 jej 艣cisn臋艂o.

- Pragn臋 gor膮co, by艣 zosta艂a - rzek艂a 艂agodnie - ale wiem, 偶e cokolwiek uczynisz, b臋dzie to zgodne z wol膮 Bo偶膮.

- Dzi臋kuj臋, pani.

- Jeste艣 pewnie nie mniej g艂odna ni偶 ja. - G艂os Feby by艂 o偶ywiony, ale w jej oczach l艣ni艂y 艂zy. Prze艂ama艂a chleb i poda艂a po艂ow臋 Hadassie.

Hadassa zamoczy艂a chleb w winie, kt贸re nala艂a jej Feba. Unios艂a nieco zas艂on臋, by m贸c je艣膰 nie pokazuj膮c twarzy. Jad艂y w milczeniu, jak to si臋 zdarza ludziom, kt贸rych 艂膮czy g艂臋boka przyja藕艅.

- Markus mia艂 do nas do艂膮czy膰, ale postanowi艂 sam przypilnowa膰 przygotowa艅 do pogrzebu Julii.

- Zajm臋 si臋 jej cia艂em, pani.

- To niepotrzebne, Hadasso. Ju偶 si臋 nim zaj臋to. Juliusz i Lawinia maj膮 na wszystko baczenie. Ty musisz odpocz膮膰. Twoja praca dobieg艂a ko艅ca, Hadasso. Julia jest z Panem. - Wyci膮gn臋艂a nieco r臋k臋 nad sto艂em. - Prosz臋 ci臋, czuj si臋 przy mnie swobodnie. U艂贸偶 si臋 na 艂o偶u tak, jak u艂o偶y艂aby艣 si臋, gdyby艣 odwiedzi艂a kogo艣 zaprzyja藕nionego. Bo jeste艣 dla mnie najlepsz膮 przyjaci贸艂k膮. - A serce Feby m贸wi艂o: "Nawet kim艣 wi臋cej. Uwa偶am ci臋 za c贸rk臋". - Cieszy艂abym si臋, gdyby艣 chcia艂a pozosta膰 ze mn膮 jaki艣 czas. "O Panie spraw, 偶eby zosta艂a na zawsze." Hadassa pos艂usznie u艂o偶y艂a si臋 i odetchn臋艂a, gdy偶 mog艂a rozlu藕ni膰 mi臋艣nie w kalekiej nodze. Poczu艂a si臋 nasycona i musia艂a walczy膰 ze snem, 偶eby s艂ucha膰, jak Feba opowiada o dzieci艅stwie Julii. Ci膮偶y艂y jej powieki.

- Mamy za sob膮 d艂ugie i ci臋偶kie dni - powiedzia艂a w pewnym momencie Feba.

Wsta艂a i zebra艂a okruszki chleba, 偶eby rozrzuci膰 je na balustradzie dla turkawek. Ma艂y ptak odlecia艂 nieco, ale zaraz zbli偶y艂 si臋 skacz膮c na cienkich n贸偶kach. Mia艂 pospolite upierzenie wr贸blej samiczki. Oczarowana jego widokiem Feba wyci膮gn臋艂a r臋k臋, ale wr贸bel odlecia艂 i usiad艂 nie opodal na kwitn膮cej ga艂臋zi winoro艣li.

Feba zastanawia艂a si臋, czy to samo zrobi Hadassa, czy odleci. Spojrza艂a na m艂od膮 kobiet臋 spoczywaj膮c膮 na 艂o偶u. By艂a tak rozlu藕niona i nieruchoma, 偶e Feba domy艣li艂a si臋, i偶 zasn臋艂a. U艣miechn臋艂a si臋, podesz艂a i poca艂owa艂a j膮 przez zas艂on臋 w czo艂o. "Odda艂am Ci jedn膮 c贸rk臋, Panie. Modl臋 si臋, by艣 t臋 zechcia艂 mi pozostawi膰."

Us艂ysza艂a kroki Markusa i wyprostowa艂a si臋. Kiedy wszed艂, zobaczy艂a zdecydowany wyraz jego twarzy i szybko podnios艂a palec do warg, nakazuj膮c mu cisz臋, a potem podesz艂a do niego. Uj臋艂a go pod rami臋 i skierowa艂a z powrotem do sypialni.

- Musz臋 z ni膮 porozmawia膰.

- Nie bud藕 jej teraz, Markusie.

- Nie mog臋 czeka膰!

- Ledwie trzyma艂a si臋 na nogach. Lawinia powiedzia艂a, 偶e Hadassa po艣ci艂a, odk膮d Julia zapad艂a w 艣pi膮czk臋, a sam wiesz, ile godzin sp臋dza艂a przy Julii.

- Chc臋 z ni膮 rozmawia膰.

- P贸藕niej. Nie teraz, kiedy sam jeste艣 zm臋czony i zagniewany.

Odetchn膮艂 g艂臋boko, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e matka ma racj臋.

- Czemu mi nie powiedzia艂a, matko? - spyta艂 z poczuciem g艂臋bokiego 偶alu do Hadassy. - Przebywa艂a tu wiele miesi臋cy. Siada艂em z ni膮 w ny偶y. Mia艂a niezliczone sposobno艣ci, 偶eby powiedzie膰 mi, kim jest naprawd臋. Czemu wi臋c milcza艂a?

- Musia艂a s膮dzi膰, 偶e powinna si臋 przed tob膮 ukrywa膰.

- Czy偶by s膮dzi艂a, 偶e co艣 jej z mojej strony grozi?

- Jak偶eby mog艂a?

- Ten Arab, jej s艂uga, tak w艂a艣nie mniema艂. Pewnie my艣li, 偶e mam jaki艣 udzia艂 w tym, i偶 znalaz艂a si臋 na arenie. Nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e mi nie ufa艂a.

- Czy mia艂a jakie艣 powody?

- Prosi艂em j膮, by mnie po艣lubi艂a.

- I odszed艂e艣 w gniewie, kiedy odm贸wi艂a - przypomnia艂a mu 艂agodnie Feba.

- Nie jestem ju偶 tym lekkoduchem, jakim by艂em wtedy.

- Przesta艅 wi臋c post臋powa膰 jak dziecko, Markusie - rzuci艂a Feba bardziej stanowczym g艂osem. - Niech jej potrzeby b臋d膮 dla ciebie wa偶niejsze od twoich.

Markus przesun膮艂 palcami po w艂osach i odwr贸ci艂 si臋 z irytacj膮.

Przypomnia艂 mu si臋 wyraz ch艂odnej pogardy na twarzy Raszyda. Przypomnia艂 sobie, co powiedzia艂 Aleksander o jej wielomiesi臋cznych cierpieniach z powodu ran, jakie odnios艂a z winy swojego pana. Obaj byli przekonani, 偶e on, Markus, mia艂 sw贸j udzia艂 w tym, co j膮 spotka艂o. A tylko Hadassa mog艂a by膰 przyczyn膮, 偶e czego艣 takiego si臋 domy艣lali.

- Pewnie my艣li, 偶e pragn膮艂em jej 艣mierci tak samo, jak Julia.

- Mo偶e chodzi o co艣 znacznie prostszego. O co艣 po ludzku zwyk艂ego.

- O c贸偶?

- Nie wiem, Markusie. To tylko my艣l, kt贸ra przemkn臋艂a mi przez g艂ow臋. - Dostrzeg艂a, jak bardzo Markus jest wzburzony. - Pami臋tasz ten dzie艅, kiedy Hadassa si臋 u nas pojawi艂a? By艂a 偶a艂osnym, wyn臋dznia艂ym male艅stwem o zbyt du偶ych do drobniutkiej twarzy oczach i w艂osach nier贸wno odrastaj膮cych. Powiedzia艂e艣, 偶e jest brzydka, a tw贸j ojciec i Julia byli tego samego zdania. Sama nie wiedzia艂am, co w niej by艂o takiego, 偶e uzna艂am j膮 za odpowiedni膮 dla Julii. Po prostu wiedzia艂am. Teraz widz臋, 偶e B贸g mia艂 wzgl臋dem nas swoje zamys艂y, nim jeszcze uwierzyli艣my. Wprowadza swoje plany w 偶ycie i wype艂nia je, kiedy nadejdzie czas.

Podesz艂a do syna i po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego przedramieniu.

- Uwierzy艂am w to, co m贸wi艂a o Jezusie. Tw贸j ojciec te偶 uwierzy艂 przed sam膮 艣mierci膮. Ty przeklina艂e艣 Boga, 偶e j膮 zabra艂, lecz potem serce ci si臋 odmieni艂o. Tak偶e Julia, nasza buntownicza, ukochana Julia, do ostatniej chwili trwaj膮ca w swym uporze, jest teraz z Panem. My wszyscy uwierzyli艣my w Chrystusa, gdy偶 widzieli艣my Jego dzie艂o w 偶yciu Hadassy. By艂a dla nas darem od Boga.

- Wiem, matko. - Nawet, kiedy my艣la艂, 偶e Hadassa nie 偶yje, by艂a powietrzem, kt贸rym oddycha艂. - Kocham j膮 - powiedzia艂 zachrypni臋tym od wzruszenia g艂osem.

- Ja te偶. - Mocniej 艣cisn臋艂a jego przedrami臋. - Poniewa偶 oboje j膮 kochamy, b臋dziemy si臋 ni膮 opiekowa膰 i oka偶emy jej tyle mi艂o艣ci, ile ona okaza艂a nam. - Zawaha艂a si臋, wiedz膮c, 偶e zaskoczy go tym, co ma mu do wyjawienia. - Wyzwoli艂am j膮.

Markus obr贸ci艂 si臋 gwa艂townie.

- Na pi艣mie?

- Oczywi艣cie.

Spojrza艂 w stron臋 Hadassy i zobaczy艂 ma艂y zw贸j, kt贸ry wysun膮艂 si臋 z jej r臋ki i le偶a艂 na marmurowej posadzce.

- Nie mia艂a艣 prawa, matko! - wykrzykn膮艂 znowu pe艂en gniewu, przestraszony.

- Nie chcesz, 偶eby by艂a wolna?

- Jeszcze nie.

- Ach, rozumiem - rzek艂a znacz膮cym g艂osem Feba. - Nie mo偶e by膰 wolna, p贸ki nie odpowie na twoje pytania i nie zgodzi si臋 na to, czego od niej za偶膮dasz.

- My艣lisz, 偶e jestem a偶 tak grubosk贸rny?

- Czasem jeste艣, i to bardzo - odpar艂a ze smutkiem. - Przykro mi, je艣li ci臋 urazi艂am. Zrobi艂am po prostu to, co nale偶a艂o zrobi膰, Markusie.

- Ten dokument nie jest wart pergaminu, na kt贸rym zosta艂 spisany - oznajmi艂 tonem, jakiego cz臋sto u偶ywa艂 przy za艂atwianiu interes贸w handlowych - p贸ki nie znajdzie si臋 na nim m贸j podpis. Wed艂ug prawa Hadassa jest moj膮 w艂asno艣ci膮, a nie twoj膮.

Feby, kt贸ra wykarmi艂a go w艂asn膮 piersi膮, nie m贸g艂 tak 艂atwo zbi膰 z tropu.

- Tw贸j ojciec da艂 Hadass臋 mnie, ja za艣 da艂am j膮 Julii. Skoro Julia umar艂a, uwa偶am, 偶e mog臋 mniema膰, i偶 Hadassa powr贸ci艂a do mnie. Da艂am jej wolno艣膰, na kt贸r膮 dobrze sobie zas艂u偶y艂a. Czy偶by艣 chcia艂 to podwa偶a膰?

- A je艣li odejdzie?

Feba u艣miechn臋艂a si臋; doskonale rozumia艂a syna. Dotkn臋艂a leciutko jego policzka.

- Masz dwie nogi, Markusie. C贸偶 ci臋 powstrzyma, by za ni膮 pod膮偶y膰?

Rozdzia艂 LIII

Hadassa obudzi艂a si臋, le偶膮c wygodnie na 艂o偶u u Feby Walerian.

艢wieci艂 ksi臋偶yc, panowa艂 przyjemny ch艂贸d, niebo mia艂o barw臋 indygo i by艂o rozmigotane od gwiazd.

- "Niebiosa g艂osz膮 chwa艂臋 Boga, dzie艂o Jego r膮k niebosk艂on obwieszcza..." - szepn臋艂a, spojrzawszy do g贸ry. Unios艂a zas艂ony i u艣miechn臋艂a si臋, patrz膮c z zachwytem na pi臋kno, widz膮c, jak b艂臋kit ja艣nieje. Zbli偶a艂 si臋 brzask.

Wznios艂a r臋ce do Pana w ge艣cie dzi臋kczynienia za Juli臋 i Feb臋, obie przywr贸cone prawdziwemu 偶yciu. Potem opu艣ci艂a zas艂on臋. Wesz艂a po cichu do sypialni i zobaczy艂a ma艂y mosi臋偶ny kaganek p艂on膮cy na stoliku. Feba spa艂a.

Wysz艂a z pokoju. Poku艣tyka艂a g贸rnym korytarzem do pokoju Julii. Zabrano ju偶 艂o偶e Julii i wyszorowano ca艂e pomieszczenie. Poza jej 艂贸偶kiem, nadal stoj膮cym pod 艣cian膮 i rzeczami, kt贸re ze sob膮 przynios艂a, oraz stolikiem z mis膮 i dzbanem na wod臋 w pokoju nie by艂o 偶adnych sprz臋t贸w.

Poniewa偶 czu艂a potrzeb臋 od艣wie偶enia si臋 po nocy, zdj臋艂a zas艂on臋 i ciemny palus. Nala艂a wody do misy i obmy艂a si臋, a potem wybra艂a sobie czysty niebieski palus i dopasowan膮 do niego zas艂on臋. Wysz艂a na balkon, 偶eby popatrze膰 na wsch贸d s艂o艅ca.

"Twoja praca dobieg艂a ko艅ca" - powiedzia艂a Feba i Hadassa wiedzia艂a, 偶e nic tu ju偶 po niej. Lecz serce jej p臋ka艂o na my艣l, 偶e musi odej艣膰. Wiedzia艂a jednak, 偶e jeszcze gorzej by艂oby, gdyby pozosta艂a.

"Jest brzydka" - powiedzia艂 niegdy艣 Markus w ogrodzie rzymskiej willi. Zobaczy艂a go wtedy po raz pierwszy i by艂y to pierwsze s艂owa, jakie pad艂y z jego ust w jej obecno艣ci. "Jest brzydka." Skoro wtedy uwa偶a艂, 偶e jest brzydka, co mo偶e s膮dzi膰 o niej dzisiaj, kiedy pokrywaj膮 j膮 blizny, bo okaleczy艂y j膮 i poszarpa艂y rzymskie lwy?

I co by pomy艣leli inni, gdyby zobaczyli kogo艣 takiego jak ona u boku Markusa Lucjanusa Waleriana? Zwiesi艂a g艂ow臋 i zmaga艂a si臋 ze swoimi uczuciami. Je艣li nie zrobi tego, co - wiedzia艂a - musi zrobi膰, zachwieje si臋 i czeka j膮 jeszcze wi臋kszy b贸l w sercu. Obr贸ci艂a si臋 i wysz艂a z pokoju Julii. Nie zatrzymuj膮c si臋, przesz艂a korytarzem z widokiem na perystyl. Zesz艂a po schodach i po chwili znalaz艂a si臋 za drzwiami wyj艣ciowymi.

Czeka艂a j膮 daleka droga do domu Aleksandra, ale musia艂a przecie偶 mie膰 czas, 偶eby u艂o偶y膰 sobie wszystko w g艂owie i zostawi膰 za sob膮 my艣li o tym, czym mog艂oby by膰 偶ycie u boku Markusa. Ojciec cz臋sto jej powtarza艂, 偶e wszystko, co robi, powinna powierza膰 Panu. Stara艂a si臋 to w艂a艣nie czyni膰.

Drzwi otworzy艂 jej jaki艣 nieznajomy.

- Czy mog艂abym rozmawia膰 z Aleksandrem Democedesem Amandynusem?

Drzwi otworzy艂y si臋 gwa艂townie na o艣cie偶 i zobaczy艂a Raszyda.

- Dostojna Rafa! - wykrzykn膮艂 Raszyd i zawo艂a艂 Aleksandra. - Wr贸ci艂a Rafa, panie!

Chwyci艂 j膮 w ramiona.

Nadbieg艂 Aleksander.

- Przysz艂a艣 na piechot臋? - spyta艂, bior膮c j膮 z ramion Raszyda i id膮c w stron臋 dziedzi艅ca, gdzie u艂o偶y艂 j膮 na wygodnym 艂o偶u. - Czemu nas nie zawiadomi艂a艣? Przys艂aliby艣my lektyk臋.

- Nie przysz艂o mi to do g艂owy - odpar艂a matowym g艂osem, opieraj膮c mu g艂ow臋 na ramieniu. - Chcia艂am jak najszybciej stamt膮d wyj艣膰.

- Widzisz wi臋c, 偶e mia艂em racj臋 - rzuci艂 ponurym g艂osem Raszyd, patrz膮c na Aleksandra.

- Przynie艣 jej troch臋 wina - poleci艂 Aleksander. - P贸藕niej porozmawiamy, co trzeba zrobi膰.

- Kim jest m臋偶czyzna, kt贸ry otworzy艂 mi drzwi? - spyta艂a Hadassa.

- Kilka tygodni temu zabra艂em go ze schod贸w 艣wi膮tyni. - Aleksander u艣miechn膮艂 si臋 i zsun膮艂 jej zas艂on臋 z twarzy, 偶eby zobaczy膰, czy Hadassa ma si臋 dobrze. Jego u艣miech zgas艂. - P艂aka艂a艣? Po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na przedramieniu.

- Ju偶 dobrze. Ju偶 po wszystkim, Aleksandrze - odpar艂a i oczy si臋 jej rozja艣ni艂y. - Julia odesz艂a. W ko艅cu przyj臋艂a Chrystusa.

U艣miechn膮艂 si臋 krzywo.

- Ciesz臋 si臋, skoro ty si臋 cieszysz.

- O tak. Jest teraz z Panem.

Raszyd poda艂 jej kielich z winem.

- Zosta艂a jej wymierzona sprawiedliwo艣膰. Umar艂a i wszystko si臋 sko艅czy艂o.

Hadassa podnios艂a na niego spojrzenie.

- Kobieta, kt贸ra pi艂a ludzk膮 krew i 偶y艂a w nieprawo艣ci, nie otrzyma nagrody - doda艂 z wielk膮 pewno艣ci膮 w g艂osie.

- Skruszy艂a si臋.

- Wygodnie jest si臋 skruszy膰 pod sam koniec, ale to niczego ju偶 nie zmienia.

- Wa偶ne jest, 偶eby skruszy膰 si臋 ca艂ym sercem.

- I my艣lisz, 偶e robi to jak膮艣 r贸偶nic臋 Bogu, kt贸ry chce si臋 zem艣ci膰? - spyta艂 ch艂odno i oczy mu rozb艂ys艂y. - Czy偶 ju偶 przedtem tak nie czyni艂? P贸ki byli pos艂uszni Bogu, b艂ogos艂awi艂 im. Synom Abrahama. - Wykrzywi艂 wargi. - Pomy艣l o Syjonie. Jerozolima zosta艂a zburzona za swoje nieprawo艣ci. Nie ma jej. Jak nie ma Julii Walerian.

Hadassa przyjrza艂a mu si臋 i zobaczy艂a, kim jest: dzieckiem gniewu.

- 呕a艂owa艂a za grzechy, Raszydzie. Obwie艣ci艂a, 偶e wierzy w Chrystusa. Jest zbawiona.

- Tak wi臋c mimo wszystkiego, co uczyni艂a tobie i innym, otrzyma艂a nagrod臋? Kilka s艂贸w wypowiedzianych w chwili konania wystarczy艂o, by wraz z tob膮 odziedziczy艂a niebo?

- Tak - odpar艂a po prostu.

- Nie s膮dz臋. B贸g jest Bogiem sprawiedliwo艣ci.

- Och, Raszydzie, gdyby B贸g by艂 tylko sprawiedliwy, wszyscy by艣my zgin臋li i nie zosta艂by ani jeden cz艂owiek na powierzchni ziemi. Czy偶 tego nie widzisz? Czy nikogo nie zabi艂e艣 w swym sercu? Ja zapiera艂am si臋 Go, kiedy dawa艂 mi sposobno艣膰, by g艂osi膰 Go ludziom, i pozwala艂am, a偶eby w艂ada艂 mn膮 strach. Na szcz臋艣cie B贸g jest mi艂osierny.

Arab odwr贸ci艂 si臋. Odrzuci艂 Dobr膮 Nowin臋.

- Wr贸ci艂a艣 wi臋c - rzuci艂 Aleksander w cisz臋, jaka zapanowa艂a wok贸艂 nich. - I tylko to si臋 liczy.

W tym momencie wszed艂 Andronikus.

- Przyszed艂 Markus Lucjanus Walerian, panie. Chce rozmawia膰 z dostojn膮 Hadass膮.

Hadassa zach艂ysn臋艂a si臋 powietrzem. Szybko nasun臋艂a zas艂on臋 na twarz.

Aleksander stan膮艂 przed ni膮.

- Powiedz mu, 偶eby poszed艂 do Hadesu.

- Sam mi to powiedz - odezwa艂 si臋 g艂os Markusa, kt贸ry wszed艂 w tym momencie na dziedziniec. Zobaczy艂, 偶e Hadassa d藕wiga si臋 z 艂o偶a. Zatrzyma艂 si臋 i oznajmi艂 spokojnym g艂osem: - Opu艣ci艂a艣 nas bez s艂owa.

Raszyd po艂o偶y艂 d艂o艅 na r臋koje艣ci no偶a i wysun膮艂 bro艅 z wpraw膮, kt贸r膮 zawdzi臋cza艂 d艂ugiej praktyce. Stan膮艂 przed Markusem.

- Zamierzasz zabra膰 j膮 z powrotem?

- Wedle prawa nadal nale偶y do mojej rodziny. - S艂owa, kt贸re pad艂y z ust Markusa, by艂y bardziej szorstkie ni偶 zamierzy艂.

- Panie, twoja matka wyzwoli艂a mnie.

- Gdzie masz dokument, kt贸ry to potwierdza?

Aleksander i Raszyd spojrzeli na ni膮. Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Nie wiem - wyj膮ka艂a. - Chyba go zgubi艂am.

- Zgubi艂a艣? - spyta艂 niedowierzaj膮co Aleksander. - Jak mo偶na zgubi膰 co艣 tak wa偶nego?

Markus wyj膮艂 zza pasa ma艂y zw贸j.

- Zostawi艂a go na pod艂odze.

Poda艂 pergamin Hadassie.

Zaskoczony Raszyd popatrzy艂 na Rzymianina, jakby bij膮c si臋 przez chwil臋 z samym sob膮, a potem odsun膮艂 si臋, pozwalaj膮c Markusowi stan膮膰 przed Hadass膮. Aleksandra uderzy艂 wyraz czu艂o艣ci w oczach Waleriana.

"Kocha j膮! - pomy艣la艂 ze zdumieniem. - I nie dba, 偶e kto艣 to widzi."

- Odesz艂a艣 bez po偶egnania - powiedzia艂 Markus g艂osem, kt贸ry znowu nabra艂 mi臋kko艣ci. - Z Lawini膮 i Juliuszem. Nawet z matk膮.

- Bardzo tego 偶a艂uj臋.

Serce bi艂o jej tak mocno, 偶e z trudem oddycha艂a.

- Ucieka艂a艣 przede mn膮?

Spu艣ci艂a g艂ow臋, niezdolna na niego spojrze膰.

- Matka pr贸bowa艂a mi powiedzie膰, 偶e 偶yjesz, ale nie potrafi艂em zrozumie膰, co m贸wi.

- Pomy艣la艂am, 偶e lepiej, by艣 nie wiedzia艂.

- Dlaczego, Hadasso? - G艂os mu si臋 艂ama艂. - Czy mog艂o ci przyj艣膰 do g艂owy, 偶e mia艂em co艣 wsp贸lnego z tym, co si臋 sta艂o? Czy mog艂o ci przyj艣膰 do g艂owy, 偶e Julia z moj膮 wiedz膮 pos艂a艂a ci臋 na aren臋?

Hadass膮 zbyt mocno miota艂y sprzeczne uczucia, by mog艂a powiedzie膰 chocia偶 s艂owo. Potrz膮sn臋艂a w milczeniu g艂ow膮. Przepe艂nia艂a j膮 mi艂o艣膰 do Markusa, kiedy s艂ysza艂a rozpaczliwy smutek w jego g艂osie. Lecz ta mi艂o艣膰 sprawia艂a, 偶e pozostanie tam by艂o dla niej za trudne.

- Nie wiedzia艂em, przysi臋gam, 偶e pos艂ano ci臋 na aren臋. Niechaj B贸g b臋dzie mi 艣wiadkiem, 偶e nie wiedzia艂em... nie wiedzia艂em, dop贸ki nie usiad艂em obok Julii i... - Urwa艂 nagle i tylko twarz 艣ci膮gn臋艂a mu si臋 spazmatycznie na wspomnienie tamtego dnia.

Aleksander spojrza艂 na Raszyda.

- Kiedy ci臋 zobaczy艂em, nie wiedzia艂em, co mam ze sob膮 zrobi膰 - ci膮gn膮艂 ochryp艂ym g艂osem Markus. - Przez kilka godzin siedzia艂em z Juli膮, popija艂em wino, 艣mia艂em si臋 ze spro艣nych dowcip贸w Prymusa, udaj膮c, 偶e 艣wietnie si臋 bawi臋, bo chcia艂em zapomnie膰 o tobie. - Roze艣mia艂 si臋, pe艂en pogardy dla samego siebie. - Potem wyprowadzono chrze艣cijan... - Nabra艂 powietrza w p艂uca. Widzia艂 jasno, kim wtedy by艂, i wstydzi艂 si臋.

- Przez ca艂y dzie艅 patrzy艂em, jak ludzie umieraj膮 i nie czu艂em nic, lecz nie mog艂em patrze膰 na 艣mier膰 chrze艣cijan. Wiedzia艂em, 偶e mog艂aby艣 by膰 jednym z nich. - Westchn膮艂 ze smutkiem. - Powiedzia艂em, 偶e p贸jd臋 kupi膰 wino. Chcia艂em si臋 upi膰 i zapomnie膰. Jednak Julia mnie zatrzyma艂a. Oznajmi艂a, 偶e ma dla mnie niespodziank臋. 呕e zrobi艂a co艣, co sprawi, i偶 wszystko b臋dzie jak dawniej. Spojrza艂em w jej oczy i zrozumia艂em. - Hadassa ujrza艂a, jak na jego twarzy, w jego oczach odbija si臋 b贸l, kt贸ry wtedy poczu艂. - 0 Bo偶e, wiedzia艂em w mym sercu, co uczyni艂a, ale nie chcia艂em w to uwierzy膰! I zobaczy艂em ciebie. Zostawiaj膮c innych, wysz艂a艣 na 艣rodek areny. Pami臋tasz to? Sta艂a艣 zupe艂nie sama. - Trwoga tamtej chwili znowu wyry艂a pi臋tno na jego twarzy.

Podszed艂 bli偶ej. Pragn膮艂 przenikn膮膰 wzrokiem zas艂on臋, zobaczy膰 jej oczy, pozna膰 jej my艣li.

- Uwierzy艂a艣 mi czy nadal s膮dzisz, 偶e mia艂em w tym sw贸j udzia艂?

- Wierz臋 ci.

- Ale ba艂a艣 si臋, nie by艂a艣 pewna, co uczyni臋, je艣li dowiem si臋, 偶e 偶yjesz?

Potrz膮sn臋艂a przecz膮co g艂ow膮.

- Inni bali si臋 za ciebie - powiedzia艂, obrzucaj膮c spojrzeniem Aleksandra i Raszyda. - I mieli racj臋. Na pocz膮tku Julia mog艂aby pos艂a膰 ci臋 znowu do cyrku.

- Wiedzia艂am.

- Nie wiedzia艂a艣 jednak, co ja bym uczyni艂 - rzek艂 ze smutkiem. - Czy偶 nie tak? - Poniewa偶 milcza艂a, uzna艂, 偶e jego przypuszczenie by艂o s艂uszne. - Pami臋tasz, jak powiedzia艂a艣 mi kiedy艣, 偶e modlisz si臋 do Boga, by otworzy艂 mi oczy? Uczyni艂 to, Hadasso. I by艂 to 艣wi臋ty odwet. Ujrza艂em ten dzie艅. Ujrza艂em wszystko. Juli臋 z przyjaci贸艂mi i siebie. Jakby w ciemnym pokoju zapalono nagle lamp臋 i wszystko zosta艂o zalane 艣wiat艂em. - Zacisn膮艂 pi臋艣ci. - Kiedy lew ci臋 powali艂, poczu艂em, 偶e wycieka ze mnie 偶ycie. Wszystko, co by艂o wa偶ne i niewa偶ne, ulecia艂o jak kurz mieciony wiatrem. Wini艂em Juli臋. Wini艂em siebie. Wini艂em Jezusa. Aleksander sta艂 bez ruchu u boku Hadassy. Markus spojrza艂 na niego i poj膮艂, 偶e m艂ody lekarz tak偶e kocha Hadass臋. To on zaj膮艂 si臋 ni膮, kiedy najbardziej potrzebowa艂a pomocy. Przez g艂ow臋 Markusa przemkn臋艂a dumna my艣l, 偶e powinien wyj艣膰 i zostawi膰 Hadass臋 z Aleksandrem. Po co obna偶a膰 dusz臋, skoro i tak b臋dzie odrzucony? Nie by艂 jednak w stanie zrobi膰 kroku. Bez wzgl臋du na to, jakie uczucia 艂膮cz膮 Hadass臋 z medykiem, musi wyjawi膰 jej wszystko, nie zwa偶aj膮c, co podszeptuje mu duma.

Odetchn膮艂, 偶eby si臋 uspokoi膰, a potem ci膮gn膮艂:

- Pojecha艂em do Palestyny, 偶eby przekl膮膰 Boga, gdy偶 my艣la艂em, 偶e opu艣ci艂 ci臋 tak samo jak ja. Pojecha艂em, bo ci臋 kocha艂em. I nadal ci臋 kocham.

Aleksander zmarszczy艂 brwi. Spojrza艂 na Hadass臋 i zobaczy艂, 偶e ca艂a dr偶y. Kiedy jednak Markus wyci膮gn膮艂 w jej stron臋 r臋k臋, cofn臋艂a si臋. Czemu odsuwa si臋 od niego? Ze strachu? A mo偶e chodzi o co艣 innego?

Tak偶e Raszyd zmarszczy艂 brwi. By艂 zbity z tropu i zak艂opotany tym, 偶e Walerian wyznaje w gwa艂townych s艂owach swoje uczucia. Ten Rzymianin bez najmniejszego wstydu otwiera serce przed kobiet膮. Jednak w tym wszystkim jedno nie ulega艂o najmniejszej w膮tpliwo艣ci: ten cz艂owiek nie mia艂 nic wsp贸lnego z tym, 偶e Hadassa znalaz艂a si臋 na arenie. Wola艂by sam stawi膰 czo艂o lwom.

Na dziedzi艅cu zapanowa艂o milczenie, rozedrgana cisza.

Aleksander odetchn膮艂 powoli i wykrzywi艂 ze smutkiem usta. Spojrza艂 Markusowi w oczy i zrobi艂 krok do ty艂u.

- Zostawimy ci臋 z ni膮 sam na sam.

Raszyd z oci膮ganiem wetkn膮艂 n贸偶 z powrotem za pas. Hadassa uczepi艂a si臋 r臋ki Aleksandra.

- Prosz臋, nie odchod藕! - szepn臋艂a.

Po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej d艂oni.

- Wiesz, 偶e ci臋 kocham - powiedzia艂 g艂osem pe艂nym 艂agodno艣ci - lecz powinna艣 go wys艂ucha膰 i potem postanowi膰, co zrobisz.

- Niczego przecie偶 nie zmieni臋 - odpar艂a ze 艂zami w oczach. - Nie mog臋.

- Nie mo偶esz? Czy偶by艣 zapomnia艂a, Hadasso, o tym, co sama m贸wi艂a艣? B贸g mo偶e dokona膰 rzeczy niemo偶liwych. - Czu艂ym gestem dotkn膮艂 zas艂ony na jej twarzy. - Wola Boga ci臋 wstrzymuje czy twoja? - Poniewa偶 nie odpowiedzia艂a, uj膮艂 jej d艂o艅. - Musisz odpowiedzie膰 sobie na to pytanie.

Poca艂owa艂 wn臋trze jej d艂oni, a potem skin膮艂 na Raszyda.

Kiedy Aleksander i Raszyd opu艣cili dziedziniec, wyda艂o si臋 jej, 偶e serce zaraz wyskoczy jej z piersi. Markus patrzy艂 na ni膮 spojrzeniem tak pe艂nym mi艂o艣ci, 偶e odchodzi艂a od zmys艂贸w.

- Kocham ci臋 - powt贸rzy艂. - Kocha艂em ci臋 wtedy i kocham teraz. Czy nie widzisz, 偶e zakochuj臋 si臋 w tobie ci膮gle od nowa, nawet kiedy s膮dz臋, 偶e jeste艣 kim艣 innym, kim艣 o imieniu Azar?

Poczu艂a, 偶e robi si臋 jej s艂abo.

- To dla mnie zaszczyt, Markusie - powiedzia艂a dr偶膮cym g艂osem i z oczami pe艂nymi 艂ez.

- Zaszczyt? Po co mi to puste s艂owo, kiedy potrzebuj臋 twojej mi艂o艣ci?

Poczu艂a ucisk w 偶o艂膮dku.

- Nie wiedzia艂em, czym jest wybaczenie, p贸ki nie pokaza艂a艣 swej twarzy Julii. Kiedy przyj膮艂em Chrystusa w Galilei, czu艂em, 偶e wszystko zosta艂o mi wybaczone, ale dopiero ty nauczy艂a艣 mnie, czym jest prawdziwe wybaczenie.

Czy Hadassa wybaczy mu, 偶e jej nie ochroni艂?

- Nie ja, Markusie. To B贸g ci臋 nauczy艂.

- By艂a艣 narz臋dziem w Jego r臋ku. Zawsze by艂a艣 艣wiat艂em mojego domu, nawet kiedy dr偶a艂a艣 ze strachu przede mn膮. Powinienem by艂 nie zwa偶a膰 na to, co m贸wisz i zabra膰 ci臋 wtedy z willi Julii.

- I co by si臋 z nami sta艂o? Co sta艂oby si臋 z ni膮?

Plan Bo偶y nie mia艂 najmniejszej skazy.

Us艂ysza艂, 偶e m贸wi przez 艂zy i zrobi艂 kilka krok贸w, pokonuj膮c oddzielaj膮c膮 ich odleg艂o艣膰. Z bij膮cym mocno sercem poda艂 jej ma艂y zw贸j. Wzi臋艂a go w dr偶膮c膮 r臋k臋. Zwiesi艂a g艂ow臋. - Ju偶 raz chcia艂em ci臋 po艣lubi膰, ale odm贸wi艂a艣. Gdy偶 nie wierzy艂em w Boga, powiedzia艂a艣. Teraz wierz臋, Hadasso.

- To by艂o dawno temu, Markusie.

- Dla mnie to by艂o wczoraj.

Cofn臋艂a si臋 o krok.

- Nie jestem t膮 sam膮 dziewczyn膮.

Dr偶a艂a na ca艂ym ciele, czu艂a, 偶e uginaj膮 si臋 pod ni膮 kolana. Tak bardzo chcia艂a, 偶eby st膮d wyszed艂... a jednocze艣nie my艣la艂a, 偶e umrze, je艣li j膮 opu艣ci.

- Powiedz, Hadasso, 偶e mnie nie kochasz. Powiedz po prostu, 偶e nie 偶ywisz do mnie 偶adnych uczu膰, a zostawi臋 ci臋.

Zamruga艂a, gdy偶 艂zy piek艂y j膮 pod powiekami.

- Kocham ci臋 jak brata w wierze.

Musn膮艂 czubkami palc贸w zas艂on臋 i Hadassa szarpn臋艂a si臋 do ty艂u.

- Przysi臋gnij, 偶e tylko tak.

- Chrze艣cijanin nie przysi臋ga.

- Powiedz wi臋c wyra藕nie. Powiedz, 偶e nie kochasz mnie tak, jak ja kocham ciebie.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, niezdolna do wyduszenia z siebie cho膰by s艂owa.

- Chc臋 ci臋 po艣lubi膰, Hadasso. Chc臋 mie膰 z tob膮 dzieci. Chc臋 zestarze膰 si臋 u twego boku.

Zamkn臋艂a oczy.

- Nie m贸w ju偶 ani s艂owa, b艂agam. Nie mog臋 ci臋 po艣lubi膰.

- Dlaczego?

- B臋dziesz mia艂 偶on臋, Markusie, ale nie kogo艣 takiego jak ja. Po艣lubisz m艂od膮 pi臋kn膮 kobiet臋 z Jerycha.

Po艂o偶y艂 jej d艂onie na ramionach i poczu艂, 偶e zesztywnia艂a.

- Tylko jedn膮 kobiet臋 chcia艂em po艣lubi膰. Ciebie. I tylko jedn膮 mog臋 po艣lubi膰. Ciebie.

- Tafat jest w tobie zakochana.

- Tak si臋 jej wydaje - rzek艂 g艂osem, w kt贸rym nie by艂o ani 艣ladu lekcewa偶enia. - To minie.

Obr贸ci艂a si臋 i podnios艂a na niego wzrok.

- Musisz si臋 jeszcze zastanowi膰. Jest pi臋kna i dobra, i mi艂uje Pana.

- Rozmawia艂em ju偶 z Ezr膮 i powiedzia艂em "nie". Bart艂omiej o wiele bardziej nadaje si臋 na jej m臋偶a.

- Bart艂omiej?

- M艂odzieniec, kt贸ry nie odst臋puje ich od wyjazdu z Jerycha. Przedtem Ezra nie chcia艂 bra膰 go pod uwag臋, gdy偶 ojciec Bart艂omieja jest Grekiem. - Za艣mia艂 si臋 cicho. - Przypomnia艂em mu, 偶e ja jestem Rzymianinem.

- Teraz, kiedy 偶yjesz w Chrystusie, nie ma to 偶adnego znaczenia. Wszyscy jeste艣my jednym...

- Bart艂omiej jest chrze艣cijaninem. To druga osoba, jak膮 nawr贸ci艂 Ezra. Po prostu Ezra musi wyzby膰 si臋 przes膮d贸w. Ten ch艂opak kocha Tafat tak, jak ja kocham ciebie.

Dotkn膮艂 zas艂ony i Hadassa cofn臋艂a si臋, lekko si臋 przy tym odwracaj膮c. Zmarszczy艂 brwi.

- Czy pami臋tasz, Hadasso, jak po raz pierwszy powiedzia艂em, 偶e chc臋 ci臋 po艣lubi膰? Odpar艂a艣, 偶e nie mo偶esz by膰 w jednym jarzmie z niewierz膮cym. Doda艂a艣, 偶e jestem od ciebie silniejszy. Ba艂a艣 si臋, 偶e odci膮gn臋 ci臋 od Boga. Pami臋tasz?

- Pami臋tam.

Powiedzia艂a mu wtedy, 偶e pragnienie, by mu si臋 podoba膰, mog艂oby przewa偶y膰 nad pragnieniem, by podoba膰 si臋 Bogu.

- Teraz b臋dziemy ci膮gn膮膰 w tym samym jarzmie, Hadasso. Wierz臋, 偶e Jezus jest Chrystusem, Synem Boga 呕ywego.

Jak偶e t臋skni艂a do tych s艂贸w! Przez lata modli艂a si臋 bez ustanku, by je wypowiedzia艂. Skupi艂a na nich swe serce dawno temu, w ogrodzie rzymskiej willi. A teraz nie mog艂a nic powiedzie膰, bo 艂zy odebra艂y jej mow臋.

- Kocha艂a艣 mnie zatem. Czu艂em to za ka偶dym razem, kiedy ci臋 dotkn膮艂em. I poczu艂em to znowu tamtego dnia, gdy siedzieli艣my w ny偶y i uj膮艂em twoj膮 d艂o艅. - Przy ka偶dym jej oddechu zas艂ona porusza艂a si臋 lekko i serce zacz臋艂o mu bi膰 szybciej. - Pozw贸l, bym ci臋 zobaczy艂.

- Nie! - wykrzykn臋艂a z trwog膮 i przycisn臋艂a zas艂on臋 do twarzy. Odwr贸ci艂a g艂ow臋. - Nie!

Wiedzia艂 ju偶 dlaczego.

- A wi臋c to jest rzecz, kt贸ra oddala ci臋 ode mnie? Twoje blizny? - Obr贸ci艂 j膮 swymi mocnymi d艂o艅mi, uj膮艂 j膮 za nadgarstki i zmusi艂 do opuszczenia r膮k.

- Nie, Markusie!

- S膮dzisz, 偶e jest to dla mnie wa偶ne?

- Prosz臋, nie!

Nie zwa偶aj膮c na jej protesty, zerwa艂 zas艂on臋 i cisn膮艂 j膮 niedbale na ziemi臋. Hadassa 艂kaj膮c odwr贸ci艂a g艂ow臋. Uj膮艂 jej podbr贸dek i uni贸s艂 jej g艂ow臋 tak, 偶e m贸g艂 zobaczy膰 twarz. Hadassa zacisn臋艂a z ca艂ej si艂y powieki.

- O, moja ukochana. - Patrzy艂 na g艂臋bokie blizny biegn膮ce od czo艂a do podbr贸dka i ni偶ej, przez szyj臋. Pu艣ci艂 jej r臋ce i dotkn膮艂 czule jej twarzy, przesuwaj膮c palcami po znaku lwa. - Jeste艣 pi臋kna. - Uj膮艂 jej twarz w d艂onie i ca艂owa艂 czo艂o, policzki, brod臋, usta. - Jeste艣 pi臋kna.

Otworzy艂a oczy, kiedy Markus odsun膮艂 si臋 nieco do ty艂u. Ich spojrzenia spotka艂y si臋. To, co zobaczy艂a, roztopi艂o w niej ca艂膮 si艂臋 oporu, przekre艣li艂o ca艂y wstyd.

- Jeste艣 pi臋kniejsza ni偶 wszystkie kobiety na 艣wiecie - m贸wi艂 rw膮cym si臋 g艂osem - i cenniejsza ni偶 ca艂e z艂oto 艣wiata i tysi膮ce okr臋t贸w.

Sca艂owywa艂 艂zy z jej policzk贸w, a potem dotkn膮艂 swymi wargami jej warg. Kiedy osun臋艂a si臋 bezw艂adnie w jego ramiona, przytuli艂 j膮 jeszcze mocniej. Otoczy艂a go ramionami i wtedy pomy艣la艂, 偶e jest w raju.

- Och, Hadasso - szepn膮艂. Odchyli艂 si臋 do ty艂u i zanurzy艂 dr偶膮ce palce w jej w艂osy. - Zosta艅 moj膮 偶on膮. Jak najszybciej.

U艣miechn臋艂a si臋 do niego oczami b艂yszcz膮cymi pod zas艂on膮 艂ez. Raz jeszcze musia艂a z woli Boga stawi膰 czo艂o swej najwi臋kszej trwodze: Markus widzia艂 jej twarz. Widzia艂 blizny. I wzmog艂o to jeszcze bardziej jego mi艂o艣膰.

"O Bo偶e, jak偶e jeste艣 wspania艂y!" - 艣piewa艂o ze szcz臋艣cia jej serce, kiedy wypowiada艂a s艂owa, za kt贸rymi Markus od tylu lat t臋skni艂.

- Po艣lubi臋 ci臋, panie m贸j.

Roze艣mia艂 si臋, upojony mi艂o艣ci膮, kt贸r膮 widzia艂 w jej oczach.

- Ukochana moja - szepta艂, g艂adz膮c jej twarz. - Czuj臋 si臋 jak w chwili, kiedy wyszed艂em z Morza Galilejskiego. - Rado艣膰 zagarnia艂a go nast臋puj膮cymi po sobie falami przyp艂ywu. 艁zy sp艂ywa艂y mu po policzkach, ale on nawet nie wiedzia艂, 偶e p艂acze. - Tak t臋skni艂em. Czu艂em, jakby oderwano ode mnie po艂ow臋 mojej istoty.

Pe艂na szcz臋艣cia Hadassa dotkn臋艂a jego twarzy.

- Tak i ja t臋skni艂am do ciebie.

Znowu zacz膮艂 j膮 ca艂owa膰 i czu艂 ogromne pragnienie - jak zawsze, pot臋偶niejsze ni偶 zawsze. Zachwyca艂a go g艂adka, jedwabista powierzchnia jej sk贸ry. Zachwyca艂o go 艣wiat艂o, kt贸re widzia艂 w jej oczach, kiedy dotyka艂 jej twarzy. By艂o odbiciem tego wszystkiego, co sam tak mocno prze偶ywa艂. Mi艂o艣膰 przepe艂nia艂a go tak bardzo, 偶e serce zacz臋艂o w nim 艣piewa膰 pie艣艅 chwa艂y. Wiedzia艂, 偶e jest to dar, dar od kochaj膮cego Ojca, kt贸ry tak d艂ugo czeka艂 na jego powr贸t do domu. Echo w ciemno艣ci nie by艂o wcale g艂osem Hadassy, lecz g艂osem Boga, kt贸ry go nawo艂ywa艂, kt贸ry nie pozwala艂 mu ani na chwil臋 si臋 oddali膰.

"O Panie, jak偶e cudown膮 rzecz uczyni艂e艣. Zaspokoi艂e艣 pragnienie mego serca. Obdarowa艂e艣 mnie, tego, kt贸ry najmniej ze wszystkich ludzi sobie na to zas艂u偶y艂. Bo偶e, Panie m贸j, Twoja mi艂o艣膰 zdumiewa mnie. Kocham ci臋. Dzi臋kuj臋. Jezu Chryste, Ojcze, zawsze b臋d臋 Ci臋 chwali艂 i czci艂. Do ostatniego tchu i potem, kiedy ukl臋kn臋 przed Twym tronem w niebie."

Przycisn膮艂 Hadass臋 do piersi. Serce wype艂nia艂a mu rado艣膰. W ko艅cu... w ko艅cu odnalaz艂 drog臋 do domu.

Epilog

Ale mam przeciw tobie to,

偶e odst膮pi艂e艣 od twej pierwotnej mi艂o艣ci.

Pami臋taj wi臋c, sk膮d spad艂e艣, i nawr贸膰 si臋,

i pierwsze czyny podejmij.

Je艣li za艣 nie - przyjd臋 do ciebie

i rusz臋 艣wiecznik tw贸j z jego miejsca. (Ap 2, 4-5).

Za艣lubiny Markusa Lucjanusa Waleriana i Hadassy, wyzwolenicy, udzielone i pob艂ogos艂awione przez aposto艂a Jana, mieszka艅cy Efezu wspominali przez wiele miesi臋cy. Kiedy偶 si臋 bowiem wydarzy艂o po raz ostatni, by spadkobierca jednej z najwi臋kszych rzymskich fortun wzi膮艂 sobie za 偶on臋 by艂膮 偶ydowsk膮 niewolnic臋? I kiedy dawni i dzisiejsi wodzowie i prokonsulowie obracali si臋 jawnie w艣r贸d pracownik贸w portowych, wyzwole艅c贸w i by艂ych nierz膮dnic? Tak bowiem zarz膮dzi艂 Markus po zako艅czeniu uroczysto艣ci: wszyscy jego niewolnicy maj膮 by膰 wyzwoleni i wraz z innymi go艣膰mi wzi膮膰 udzia艂 w uczcie weselnej.

Promieniej膮ca rado艣ci膮 Hadassa sta艂a u boku Markusa i 艣lubowa艂a mu wsp贸lne 偶ycie i mi艂o艣膰. Ci, kt贸rzy stali bli偶ej i widzieli jej twarz, byli poruszeni, 偶e tak ja艣nieje mi艂o艣ci膮. Dwaj z nich to Aleksander i Raszyd. I chocia偶 Aleksander mia艂 dziwn膮 pustk臋 w sercu, kiedy patrzy艂, jak Hadassa i Markus 艂膮cz膮 si臋 na zawsze, radowa艂 si臋 szcz臋艣ciem Hadassy. Wkr贸tce potem Aleksander zamkn膮艂 praktyk臋 i zg艂osi艂 si臋 do s艂u偶by w rzymskim legionie, kt贸ry p艂yn膮艂 do Brytanii. Przys艂a艂 Hadassie kr贸tki list po偶egnalny... i nigdy ju偶 nie wr贸ci艂 do Efezu.

Natomiast Raszyd natychmiast po 艣lubie przepad艂 bez wie艣ci. Znacznie p贸藕niej powiadali niekt贸rzy, 偶e wr贸ci艂 do Syrii i za艂o偶y艂 rodzin臋. Inni jednak byli pewni, 偶e od czasu do czasu widywali Araba stoj膮cego gdzie艣 w cieniu nie opodal domu Markusa i Hadassy i maj膮cego baczenie na wchodz膮cych i wychodz膮cych. Strzeg艂 z ukrycia Hadass臋 i jej rodzin臋. A by艂o czego strzec, gdy偶 B贸g pob艂ogos艂awi艂 ich siedmioma synami i trzema c贸rkami. Ca艂a ta dziatwa by艂a nie ustaj膮c膮 rado艣ci膮 dla Feby w ostatnich latach jej 偶ycia. Jednak Feba nie mog艂a zaprzeczy膰, 偶e szczeg贸ln膮 mi艂o艣ci膮 otacza jedn膮 z wnuczek, pi臋kn膮, roze艣mian膮, ciemnook膮 dziewczynk臋, kt贸rej rodzice nadali imi臋 Julia.

Kiedy wzmog艂y si臋 prze艣ladowania chrze艣cijan, Jan uda艂 si臋 na wygnanie na wysp臋 Patmos. Markus musia艂 u偶y膰 wszystkich swoich politycznych i finansowych wp艂yw贸w, by chroni膰 swoj膮 rodzin臋. Kiedy po raz ostatni odprowadza艂 sw膮 matk臋, odmawia艂 szeptem dzi臋kczynn膮 modlitw臋, gdy偶 nie dotkn臋艂y jej nadchodz膮ce konflikty. Ju偶 od dawna obci膮偶a艂 dodatkowo swoje okr臋ty chrze艣cija艅skimi uciekinierami, kt贸rzy szukali bezpiecznego dla siebie miejsca. Ko艣ci贸艂 efeski z ka偶dym dniem bardziej ze艣lizgiwa艂 si臋 w stron臋 doczesnej doktryny i praktyki. Wreszcie Pan ukaza艂 si臋 Janowi i objawi艂 mu przysz艂o艣膰. Jan ostrzeg艂 efezjan w swoim Objawieniu, m贸wi膮c im, co si臋 stanie, je艣li si臋 nie skrusz膮 i nie powr贸c膮 do dawnej mi艂o艣ci do Pana i do dawnego oddania. Markus, kt贸ry coraz wi臋cej czasu sp臋dza艂 na wsp贸lnych z Hadass膮 modlitwach, obudzi艂 si臋 pewnego ranka z wyra藕nym nakazem wyrytym w sercu i umy艣le: "Opu艣膰 Efez!" Bez chwili wahania zlikwidowa艂 wszystkie rodzinne aktywa w Jonii, wszed艂 z Hadass膮 i dzie膰mi na pok艂ad najlepszego swojego okr臋tu i kaza艂 doborowej za艂odze postawi膰 偶agle. Nikt na brzegu nie wiedzia艂, dok膮d p艂yn膮. Dwa wieki p贸藕niej Efez upad艂. Drugie co do pot臋gi miasto cesarstwa rzymskiego zosta艂o zburzone przez Got贸w a p贸藕niej i Artemizjon, jeden z ludzkich siedmiu cud贸w 艣wiata, sp艂on膮艂 i zosta艂 zr贸wnany z ziemi膮. Do naszych dni przetrwa艂y tylko rozrzucone gruzy niegdy艣 jednego z najwspanialszych kosmopolitycznych miast. Pan ruszy艂 艣wiecznik z jego miejsca.

S艂owniczek termin贸w 艂aci艅skich

Abaton: 艣wi臋ta sypialnia przylegaj膮ca do Asklepionu; ludzi, kt贸rzy pragn臋li uzdrowienia "przechowywano" tam przez noc.

Alimenta: pieni膮dze odk艂adane na pomoc ubogim.

Artemida: grecka bogini ksi臋偶yca. Jej najwa偶niejsza 艣wi膮tynia znajdowa艂a si臋 w Efezie, w miejscu upadku meteorytu (przechowywano go w 艣wi膮tyni), co by艂o wskazaniem, 偶e w艂a艣nie w Efezie bogini mieszka. Chocia偶 Rzymianie uto偶samiali Artemid臋 z Dian膮, sami efezjanie wierzyli, 偶e jest ona siostr膮 Apolla, c贸rk膮 Leto i Zeusa, widz膮c w niej bogini臋-matk臋 ziemi, daj膮c膮 ludziom, zwierz臋tom i ziemi p艂odno艣膰. W przeciwie艅stwie do Diany, kt贸ra by艂a bogini膮 las贸w i rodzenia dzieci, Artemida by艂a zmys艂owa i orgiastyczna.

Asklepios, Eskulap: grecko-rzymski b贸g uzdrawiania. Wed艂ug mitologii Asklepios by艂 synem Apolla i nimfy (Koronis), a leczenia nauczy艂 go centaur (Chiron).

Asklepion: 艣wi膮tynia Eskulapa.

Atrium: centralny dziedziniec w domach rzymskich. Wi臋kszo艣膰 tych dom贸w sk艂ada艂a si臋 z szeregu pomieszcze艅 roz艂o偶onych wok贸艂 tego wewn臋trznego dziedzi艅ca.

Aureus: (l. mn. aurei): rzymska z艂ota moneta odpowiadaj膮ca dwudziestu pi臋ciu denarom i wa偶膮ca pi臋膰 do jedenastu gram贸w.

Calidarium: pok贸j w 艂a藕ni po艂o偶ony najbli偶ej kot艂贸w, w kt贸rych grzano wod臋, a przez to najcieplejszy. Zapewne przypomina艂 dzisiejsze jacuzzi albo saun臋.

Charon: w rzymskim cyrku Charon by艂 jednym z libitinarii (przewodnik贸w zmar艂ych). Wciela艂 si臋 w niego m臋偶czyzna w masce z dziobem, trzymaj膮cy w r臋ku m艂otek. To przebranie wynika艂o z po艂膮czenia wierze艅 greckich i etruskich. Dla Grek贸w Charon symbolizowa艂 艣mier膰 i by艂 przewo藕nikiem, z kt贸rym dusze przep艂ywa艂y przez Styks i Acheron do Hadesu (ale za op艂at膮 i pod warunkiem, 偶e cia艂o zosta艂o we w艂a艣ciwy spos贸b pogrzebane). Wed艂ug Etrusk贸w Charun (Charon) by艂 tym, kt贸ry zadaje 艣miertelny cios.

Civitas: (l. mn. civitates): ma艂e miasto lub wie艣.

Corbita: powolny okr臋t handlowy.

Denarius: (l mn. denarii): rzymska jednostka monetarna r贸wnowa偶na dziennej pracy przeci臋tnego robotnika (zob. te偶 aureus, sesterc, quadrans).

Droga: termin u偶ywany w Biblii (Dzieje Apostolskie) dla okre艣lenia chrze艣cija艅stwa. Chrze艣cijanie nazywali siebie zapewne "zwolennikami Drogi".

Fanum: (l.mn. fana): 艣wi膮tynia wi臋ksza od kaplicy, ale mniejsza od normalnej 艣wi膮tyni Filakterie: sk贸rzane pude艂eczka zawieraj膮ce zwitki pergaminowe, na kt贸rych wypisywano cztery fragmenty Pisma, dwa z Ksi臋gi Wyj艣cia i dwa z Ksi臋gi Powt贸rzonego Prawa. Filakteri臋 przymocowywano d艂ugimi rzemieniami pod pach膮 pobo偶nego 呕yda, jak najbli偶ej serca. Drug膮 filakteri臋 przywi膮zywano podczas modlitw do czo艂a. By艂o to zgodne z nakazem Bo偶ym (Pwt 6, 6.8): "Niech pozostan膮 w twym sercu te s艂owa, kt贸re Ja ci dzi艣 nakazuj臋. Przywi膮偶esz je do twojej r臋ki jako znak. Niech one ci b臋d膮 ozdob膮 przed oczami".

Frigidarium: pomieszczenie z zimn膮 wod膮 w 艂a藕ni.

Haruspik: (l. mn. haruspikowie): osobnik, kt贸ry umia艂 rzekomo wyja艣nia膰 znaki nadprzyrodzone dzi臋ki badaniu organ贸w zwierz膮t, zabitych w ofierze przez kap艂an贸w.

Jeszua: po hebrajsku Jezus.

Katamita: ch艂opiec wykorzystywany przez m臋偶czyzn do cel贸w homoseksualnych.

Lararium: cz臋艣膰 rzymskiego domu. By艂o to pomieszczenie, w kt贸rym ustawiano pos膮偶ki bog贸w.

Mandragora: inaczej mandrake. 艢r贸dziemnomorska ro艣lina z rodziny psiankowatych, u偶ywana jako 艣rodek sprzyjaj膮cy pocz臋ciu, oczyszczaj膮cy, a tak偶e jako narkotyk i 艣rodek nasenny.

Mensor (l. mn. mensores): robotnik portowy, kt贸ry wa偶y艂 towary, a nast臋pnie zapisywa艂 ich ci臋偶ar w rejestrze.

Mezuza: pierwotnie hebrajskie s艂owo oznaczaj膮ce o艣cie偶e, ale okre艣la艂o si臋 nim tak偶e pude艂ko przymocowane do o艣cie偶y albo, co wa偶niejsze, pergamin wk艂adany do tego pude艂ka. Na pergaminie przepisywano wa偶ne ust臋py z Pisma (dwa ust臋py z Ksi臋gi Powt贸rzonego Prawa) oraz s艂owo Szadaj, imi臋 Wszechmocnego. B贸g nakaza艂 narodowi 偶ydowskiemu (by膰 mo偶e chodzi tu o metafor臋): "Wypisz je na odrzwiach swojego domu i na twoich bramach". Pergamin co jaki艣 czas wymieniano i wtedy przychodzi艂 kap艂an, 偶eby pob艂ogos艂awi膰 mezuz臋 i domownik贸w. (Zob. te偶 filakterie)

Palus: podobna do p艂aszcza suknia zak艂adana przez Rzymianki na stol臋 .

Peculium: pieni膮dze wr臋czane przez pana niewolnikowi. Niewolnicy mogli traktowa膰 pecutium jako w艂asno艣膰, ale w pewnych okoliczno艣ciach pan m贸g艂 te pieni膮dze odebra膰.

Perystyl: cz臋艣膰 rzymskiego domu (cz臋sto drugorz臋dna), otaczaj膮ca dziedziniec, z kolumnami od strony wewn臋trznej. Cz臋sto w perystylu znajdowa艂y si臋 sypialnie rodziny, domowe sanktuarium (lararium), palenisko i kuchnie, jadalnie (triclinium) i biblioteka. W bogatszych domach na dziedzi艅cu perystylu urz膮dzano ogr贸d.

Posca: nap贸j z acetum (alkoholu podobnego do octu) i wody.

Prokonsul: zarz膮dca albo komendant wojskowy rzymskiej prowincji; odpowiada艂 przed senatem.

Propylon: (zwany te偶 propylaeum): termin architektoniczny oznaczaj膮cy zewn臋trzne monumentalne wej艣cie, 艂uk albo westybul.

Quadrans (l. mn. quadrantes): rzymska moneta z br膮zu. Cztery q. to miedziak, szesna艣cie to sesterc, a sze艣膰dziesi膮t cztery - denar.

Sacrarii: robotnicy portowi, kt贸rzy zdejmowali towary z woz贸w i k艂adli na wag臋.

Scimitar: szabla (miecz) o wygi臋tym brzeszczocie i ostrzu od wypuk艂ej strony.

Sesterc: rzymska moneta, jedna czwarta denara.

Sicarius: (l. mn. sicarii): zeloci, kt贸rzy napadali na podr贸偶uj膮cych po drogach Judei.

Soferim: 偶ydowski termin oznaczaj膮cy pisarza, kt贸ry przepisywa艂 fragmenty Pisma przeznaczone do mezuzy lub filakterii.

Statio: (l. mn. stationes): przystanek przy drodze, gdzie mo偶na by艂o zmieni膰 konie i gdzie stacjonowali 偶o艂nierze, kt贸rzy patrolowali drogi. Na og贸艂 stationes by艂y rozmieszczone co dziesi臋膰 mil.

Stola: d艂uga suknia noszona przez Rzymianki.

Ta艂es: szal nak艂adany na g艂ow臋 lub ramiona przez prawowiernych i konserwatywnych 呕yd贸w podczas porannych modlitw. Jest utkany z we艂ny lub jedwabiu, ma kszta艂t prostok膮tu z fr臋dzlami na rogach.

Tepidarium: pomieszczenie w 艂a藕ni, w kt贸rym ciep艂a woda dzia艂a艂a koj膮co.

Toga: charakterystyczna zewn臋trzna suknia noszona przez Rzymian (aczkolwiek stopniowo wychodz膮ca z u偶ycia). By艂a to lu藕na owalnego kszta艂tu tkanina, kt贸r膮 uk艂adano na ramionach i przedramieniu. Kolor togi i jej wz贸r by艂y okre艣lone rygorystycznymi przepisami - dla polityk贸w, os贸b w 偶a艂obie, m臋偶czyzn, ch艂opc贸w. Ch艂opcy nosili togi z purpurowym obszyciem, ale kiedy osi膮gali stosowny wiek, zak艂adali toga virilis, czyli pozbawion膮 wzoru tog臋 m臋sk膮.

Triclinium: jadalnia w rzymskim domu. Triclinium by艂o cz臋sto bogato ozdobione, znajdowa艂y si臋 w nim kolumny i pos膮gi.

Usus: najmniej wi膮偶膮ca forma rzymskiego ma艂偶e艅stwa. By艂a zapewne bliska temu, co dzisiaj nazwaliby艣my "mieszkaniem razem".

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Francine Rivers Cykl Znamie Lwa (2)?ho w ciemno艣ci
Rivers Francine Znamie Lwa Glos w wietrze
Francine Rivers Cykl Znamie Lwa (1) G艂os w wietrze
Francine Rivers Cykl Znamie Lwa (3) Jak 艣wit poranka
Rrivers Francine ?ho w ciemnosci
Rivers Francine Dziecko pokuty
Rivers Francine Glos w wietrze (rtf)
Rivers Francine Potega milosci
Rivers Francine Roky po Chrystusie
Rivers Francine Potega milosci
Rivers Francine Synowie pocieszenia 01 Arcykap艂an
Francine Rivers Rodow贸d 艂聛aski 01 Tamar
Jadro Ciemnosci interpretacja tytulu
Chadda Sarwat Poca艂unek anio艂a ciemno艣ci 01 Poca艂unek Anio艂a Ciemno艣ci
CIEMNO艢膯 TERAZ PANUJE, Wiersze Teokratyczne, Zaka艅czaj膮ce wieczorne czaty
Wywiad ze sw Franciszkiem
Katalog mebli, do艣膰 dziwnych, firmy Bagby & Rivers, ok 1894

wi臋cej podobnych podstron