Francine Rivers
Głos w wietrze.
cz.I trylogii "Znamie Lwa"
Warszawa: Palabra, 1997
Rozdział I
Jerozolima
Milczące miasto smażyło się w palącym słońcu, gnijąc tak samo, jak tysiące ciał leżących tam, gdzie padły podczas walk ulicznych. Przygnębiający gorący wiatr wiał od południowego wschodu, niosąc z sobą smród zgnilizny i rozkładu. A poza murami miasta sama śmierć w osobie Tytusa, syna Wespazjana, czekała wraz z sześćdziesięcioma tysiącami legionistów, którym spieszno było spustoszyć miasto Boga. Zanim jeszcze Rzymianie przebyli Dolinę Cierni i rozbili obozy na Górze Oliwnej, bojówki, które wkroczyły w obręb murów jerozolimskich, poczyniły przygotowania do dzieła zniszczenia. Żydowscy rabusie, którzy uciekli teraz jak szczury przed rzymskimi legionistami, runęli niedawno na Jerozolimę i wtargnąwszy do świątyni, wymordowali co znaczniejszych obywateli. Rzucając losy o kapłanów, obrócili dom modlitwy w plac targowy tyranii. Zaraz po rabusiach napłynęli powstańcy i zeloci. Pod kierunkiem rywalizujących między sobą przywódców - Jana, Szymona i Eleazara - bojówki szalały w murach miasta. Upojeni władzą i nadęci pychą cięli Jerozolimę na krwawe plastry. Łamiąc szabat i prawa Boga, Eleazar rzucił się do szturmu na twierdzę Antonię i wymordował broniących się w niej rzymskich żołnierzy. Zeloci miotali się jak opętani, mordując następne tysiące tych, którzy próbowali przywrócić porządek w oszalałym mieście. Ustanowiono bezprawne trybunały i drwiono z prawa ludzkiego i Boskiego, zabijając setki niewinnych mężczyzn i kobiet. W tym chaosie spalono spichrze wypełnione zbożem. Wkrótce pojawił się głód.
Sprawiedliwi Żydzi modlili się żarliwie i z rozpaczą w sercu, by Rzym znów wystąpił przeciwko wielkiemu miastu. Wierzyli bowiem, że wtedy, dopiero wtedy wszystkie przebywające w Jerozolimie bojówki zjednoczą się w jednej sprawie: w walce z Rzymem o wolność. I Rzym przybył z niesionymi wysoko znienawidzonymi insygniami i wojennym okrzykiem, który poniósł się przez całą Judeę. Wzięli Gadarę, Jotopatę, Beer-Szebę, Jerycho, Cezareę. Potężne legiony maszerowały śladami pobożnych pielgrzymów, którzy ze wszystkich zakątków świata, gdzie osiedlili się Żydzi, zdążali tu, by uczcić i obchodzić uroczyście święty Dzień Niekwaszonego Chleba, Paschę. Dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi napłynęły do miasta i znalazły się w samym środku wojny domowej. Zeloci zamknęli bramy, więc przybysze znaleźli się w pułapce. Kiedy zjawił się Rzym, łoskot zniszczenia niósł się już przez Dolinę Cedronu, odbijając się echem o mury Jerozolimy. Tytus przystąpił do oblężenia starego, świętego miasta, zdecydowany raz na zawsze skończyć z żydowskim buntem.
Józef, żydowski dowódca zdobytej Jotopaty, wzięty przez Rzymian do niewoli, płakał i wykrzykiwał z pierwszego muru zdobytego przez legionistów. Za przyzwoleniem Tytusa błagał swoich ziomków, by się skruszyli, ostrzegając, że Bóg jest przeciw nim, że rychło spełnią się proroctwa zapowiadające zniszczenie. Nieliczni, którzy posłuchali go i zdołali uciec zelotom, wpadali w ręce chciwych Syryjczyków - a ci rąbali ich na kawałki, poszukując złotych monet, mniemali bowiem, że nieszczęśnicy połknęli je przed ucieczką. Ci, którzy nie dbali o Józefa, narażali się na całą wściekłość rzymskiej machiny wojennej. Tytus polecił ściąć wszystkie drzewa na przestrzeni wielu mil i zbudować urządzenia oblężnicze, z których wyrzucano ku miastu włócznie, kamienie, a nawet jeńców.
Miasto wiło się w spazmach buntu - od placu targowego w Górnym Mieście po Akrę w Dolnym, wraz z oddzielającą je Doliną Handlarzy Serem.
W wielkiej świątyni Boga przywódca powstańców, Jan, topił dla siebie święte złote naczynia. Sprawiedliwi opłakiwali Jeruzalem, oblubienicę królów, matkę proroków, dom pastuszego króla Dawida. Rozdarta na strzępy przez własny naród, leżała wypatroszona i bezsilna, czekając na śmiertelny cios z ręki znienawidzonych pogańskich przybyszów. Anarchia zburzyła Syjon i oto - Rzym stanął w pogotowiu, by niszczyć anarchię... zawsze... wszędzie...
Hadassa trzymała matkę w objęciach i łzy płynęły jej z oczu, kiedy odgarniała czarne włosy z wychudzonej, bladej twarzy swej rodzicielki. Matka była niegdyś piękną kobietą. Hadassa pamiętała, że lubiła patrzeć, jak matka sczesywała włosy w dół, aż spływały lśniącymi falami na jej kark. Ojciec nazywał te włosy jej diademem chwały. Teraz były matowe i szorstkie. Rumiane niegdyś policzki pobladły i zapadły się. Brzuch miała wzdęty od marnego pożywienia, a kości nóg i ramion rysowały się wyraźnie pod szarą wierzchnią suknią. Hadassa uniosła dłoń matki i pocałowała czule. Ta dłoń była jak kościste szpony, wiotkie i zimne. "Mamo?" Żadnej odpowiedzi. Hadassa spojrzała na drugą stronę izby, gdzie jej młodsza siostra, Lea, leżała w kącie na brudnym sienniku. Na szczęście spała i dzięki temu mogła zapomnieć o męce powolnego konania z głodu. Hadassa znowu pogładziła głowę matki. Cisza okrywała ją niby gorący całun; ból pustego brzucha był prawie nie do wytrzymania. Nie dalej jak wczoraj przelewała pełne goryczy łzy, kiedy matka dziękowała Bogu za posiłek, który Markowi udało się dla nich znaleźć: skórę z tarczy poległego rzymskiego żołnierza.
Jak dawno temu oni wszyscy rozstali się z życiem?
Pogrążona w swym niemym przygnębieniu słyszała jednak, jak ojciec zwraca się do niej swoim pewnym, ale łagodnym głosem:
- Człowiek nie uniknie przeznaczenia, nawet kiedy ma je przed swymi oczami.
Hadassa powtarzała sobie te słowa ledwie parę tygodni temu - choć teraz wydawało się, że minęła wieczność. Ojciec modlił się cały ranek, a ona tak się bała! Wiedziała, co ojciec zrobi, co robił zawsze przedtem. Wyjdzie, by przed niewierzącymi nauczać o Mesjaszu, Jezusie z Nazaretu.
- Dlaczego musisz wychodzić i przemawiać do jakichś ludzi? Ostatnio omal cię nie zabili.
- Do jakichś ludzi, Hadasso? Są naszymi ziomkami. Jestem z pokolenia Beniamina. - Czuła nadal na policzku delikatne dotknięcie jego dłoni. - Musimy wykorzystywać każdą sposobność, by głosić prawdę i pokój. A zwłaszcza teraz. Dla wielu tak mało czasu pozostało.
Przywarła do niego.
- Proszę, ojcze, nie odchodź, wiesz przecież, co się stanie. Co zrobimy bez ciebie? Nie potrafisz przynieść pokoju. Tu nie ma miejsca na pokój!
- Nie mówię o pokoju świata, Hadasso, ale o pokoju Bożym. Wiesz przecież. - Przytulił ją mocniej. - Sza, córeczko. Już nie płacz. Nie mogła go puścić. Wiedziała, że nie zechcą słuchać, nie zechcą tego, co ma im do powiedzenia. Ludzie Szymona rozerwą go na strzępy, i to na oczach tłumu, by pokazać, jaki los czeka tych, którzy domagają się pokoju. Inni już tak skończyli.
- Muszę iść. - Jego ręce były stanowcze, ale oczy łagodne, kiedy unosił jej podbródek. - Cokolwiek się zdarzy, Pan zawsze będzie z wami. - Całował ją i tulił, a później odsunął od siebie, by uścisnąć i pocałować pozostałą dwójkę dzieci. - Marku, masz tu zostać z matką i siostrami.
Hadassa uczepiła się matki i potrząsała nią, błagając:
- Nie pozwolisz mu! Nie dzisiaj!
- Cicho, Hadasso. Komu służysz, wykrzykując tak przeciwko swemu ojcu?
Matka skarciła ją łagodnym głosem, ale i tak zabolało. Wiele razy powtarzała przedtem, że kto nie służy Panu, służy, choćby nieświadomie, złu. Wstrzymując łzy, Hadassa posłuchała matki i nie odezwała się już ani słowem.
Rebeka położyła dłoń na okolonej siwą brodą twarzy swojego męża. Wiedziała, że Hadassa ma rację; może nie wrócić, i zapewne nie wróci. Ale przecież taka jest wola Boga, jego ofiara może uratować czyjąś duszę. A dość uratować jedną jedyną duszę. Oczy miała pełne łez i nie mogła - nie śmiała - nic powiedzieć. Bała się, że gdyby otworzyła usta, dołączyłaby do Hadassy, błagając go, by nie wychodził z ich małego domku. Lecz Chananiasz lepiej niż ona wiedział, czego Pan dla niego chce. Położył dłoń na jej dłoni i Rebeka spróbowała przełknąć łzy.
- Pamiętaj, Rebeko, o Panu - powiedział uroczystym tonem. - Jesteśmy w Nim razem, ty i ja.
Nie wrócił.
Hadassa pochyliła się opiekuńczo nad matką, przestraszona, że ją także mogłaby utracić. "Matko?" Nadal żadnej odpowiedzi. Oddychała płytko, twarz miała popielatą. Czemu Marek nie wraca? Wyszedł o świcie. Z pewnością Pan nie zechce zabrać jego także... Hadassa poczuła, jak w ciszy małej izby narasta w niej strach. Z roztargnieniem głaskała matkę po głowie. Proszę, Boże mój. Proszę! Słowa nie przechodziły jej przez gardło, w każdym razie żadne słowa, które by coś znaczyły. Tylko jęk z samej głębi duszy. Proszę o co? Oby pomarli z głodu, nim przyjdą uzbrojeni w miecze Rzymianie, by nie cierpieli męki konania na krzyżu? O Boże, mój Boże! Jej błaganie płynęło odarte ze słów i rozpaczliwe, bez nadziei i pełne lęku. Pomóż nam!
Po co przybyli do tego miasta? Nienawidziła Jerozolimy. Zmagała się z trawiącą ją rozpaczą. A była to rozpacz tak ciężka, że Hadassa czuła, jakby jakiś fizyczny ciężar ściągał ją w głąb ciemnej studni. Próbowała rozmyślać o lepszych czasach, o chwilach szczęśliwszych, ale takie myśli ciągle jej umykały. Pomyślała o dawno temu przeżytych miesiącach, kiedy wyruszyli z Galilei, nie spodziewając się zgoła, że miasto stanie się dla nich pułapką. W wieczór przed wejściem do Jerozolimy ojciec rozbił obóz na wzgórzu, z którego widzieli górę Moria, gdzie Abraham prawie złożył ofiarę z Izaaka. Ojciec opowiadał im o czasach, kiedy był chłopcem i mieszkał tuż za miastem, do późnej nocy mówił o prawach Mojżeszowych, według których wzrastał. Mówił o prorokach. Mówił o Jeszui, Chrystusie.
Hadassa zasnęła i śniła o tym, jak Pan nakarmił na wzgórzu pięciotysięczną rzeszę. Przypomniała sobie, że o brzasku ojciec obudził całą swoją rodzinę. I przypomniała sobie, jak słońce wędrowało wyżej i wyżej i światło odbijało się od marmurów i złota świątyni, zmieniając budowlę w latarnię gorejącą splendorem, widoczną z odległości wielu mil. Hadassa nadal czuła całą grozę, jaka przeniknęła ją wtedy na widok tej chwały. "Ojcze, jakie to piękne!"
- Tak - odparł uroczyście. - Lecz jakże często rzeczy wielkiej urody są pełne wielkiego zepsucia.
Pomimo prześladowań i niebezpieczeństw, jakie czekały ich w Jerozolimie, ojciec był rozradowany i przeniknięty oczekiwaniem, kiedy przekraczali bramy miasta. Może tym razem większa liczba ziomków zechce go wysłuchać; może więcej z nich odda serca zmartwychwstałemu Panu.
Nieliczni spośród wierzących w Jezusa pozostali w Jerozolimie. Wielu trafiło do więzienia, paru ukamienowano, jeszcze więcej wypędzono w inne miejsca. Tak wypędzono Łazarza, jego siostrę i Marię Magdalenę; apostoł Jan, bliski przyjaciel rodziny, opuścił Jerozolimę dwa lata wcześniej, zabierając ze sobą Matkę Pana. A jednak ojciec Hadassy pozostał. Raz w roku wracał do Jerozolimy z całą rodziną, by w pokoju na górze spotkać się z innymi wierzącymi. Dzielili się chlebem i winem, tak jak ich Pan, Jezus, czynił to w wieczór przed ukrzyżowaniem. Tego roku Symeon Bar-Adoniasz obwieścił, jakie dania złożą się na ucztę paschalną: "Jagnię, nie zakwaszony chleb i gorzkie zioła paschalne mają dla nas równie wielkie znaczenie, jak dla naszych żydowskich braci i sióstr. Pan napełnia sobą każdą z tych rzeczy. Jest Barankiem Bożym bez skazy, który, sam bezgrzeszny, wziął na siebie całą gorycz naszych grzechów. Jak Żydom w niewoli egipskiej powiedziano, by przelali krew baranka na progu swoich domostw, gdyż dzięki temu ominie ich Boży gniew i sąd, tak Jezus przelał za nas swą krew, byśmy w Dniu Sądu stanęli bez winy przed Bogiem. Jesteśmy dziećmi Abrahama, albowiem przez naszą wiarę w Pana jesteśmy zbawieni za pośrednictwem Jego łaski..."
Przez następne trzy dni pościli, modlili się i przepowiadali nauczanie Jezusa. Trzeciego dnia śpiewali i radowali się, raz jeszcze łamiąc się chlebem dla uczczenia Jego zmartwychwstania. I co roku w ostatnich godzinach wspólnego świętowania ojciec Hadassy opowiadał swoją historię. I w tym roku tak było. Większość wiele razy słyszała jego opowieść, ale zawsze byli i tacy, którzy zostali dopiero teraz pozyskani dla wiary. Do tych ludzi przemawiał ojciec.
Stał przed nimi - prosty człowiek o siwych włosach na głowie i brodzie i o ciemnych oczach pełnych światła i pogody. Nie było w nim nic, co przykuwałoby uwagę. Nawet kiedy mówił, nie było w nim nic nadzwyczajnego. Tylko dotknięcie ręki Boga czyniło go innym niż pozostali.
"Mój ojciec był dobrym człowiekiem z pokolenia Beniamina. Miłował Boga i nauczył mnie Prawa Mojżeszowego - zaczął spokojnie, patrząc w oczy siedzącym najbliżej. - Był kupcem, mieszkał nie opodal Jerozolimy i poślubił moją matkę, córkę ubogiego rolnika. Nie byliśmy ni bogaci, ni biedni. Za wszystko, co mieliśmy, ojciec sławił Boga, dziękując Mu. Kiedy nadchodził czas Paschy, zamykaliśmy nasz sklepik i wchodziliśmy do miasta. Matka zostawała u przyjaciół i czyniła przygotowania przed ucztą paschalną. My, ojciec i ja, spędzaliśmy czas w świątyni. Słuchanie Słowa Bożego było jak posiłek, a ja marzyłem o tym, żeby zostać uczonym w Piśmie. Nigdy jednak nie miało się to spełnić. Kiedy miałem czternaście lat, ojciec umarł i musiałem zająć się sklepikiem, bo miałem przecież braci i siostry. Przyszły ciężkie czasy, a ja byłem młody i niedoświadczony. Ale Bóg okazał nam swą dobroć i zaspokajał nasze potrzeby."
Zamknął oczy.
"Wtedy gorączka wzięła mnie w swe władanie. Zmagałem się ze śmiercią. Słyszałem, jak matka płakała i błagała Boga. Panie, modliłem się, nie pozwól, bym umarł. Jestem potrzebny matce. Beze mnie będzie sama i nikt się o nią nie zatroszczy. Proszę, nie zabieraj mnie teraz! Ale śmierć przyszła. Osaczyła mnie jak zimna ciemność i trzymała w swym uścisku."
W pokoju panowała niemal dotykalna cisza, gdyż słuchacze w napięciu czekali na zakończenie opowieści. Bez względu na to, ile razy Hadassa słyszała tę opowieść, nigdy nie była nią znużona, słowa ojca zawsze przenikały ją do głębi. Czuła mroczną i samotną siłę, która wzywała go do siebie. Było jej chłodno, obejmowała więc kolana ramionami i przyciągała je do piersi. A ojciec ciągnął opowieść.
"Matka powiedziała, że przyjaciele nieśli mnie drogą w stronę przeznaczonego dla mnie grobowca, kiedy przyszedł Jezus. Pan usłyszał płacz i ulitował się. Gdy zatrzymywał procesję pogrzebową, matka nie wiedziała, kim On jest, ale było z Nim wielu uczniów, a także chorych i kalekich. I potem rozpoznała Go, gdyż dotknął mnie i wstałem."
Hadassa miała ochotę zerwać się i krzyczeć z radości. Niektórzy z obecnych płakali, a na ich twarzach malowały się zdumienie i przestrach. Inni chcieli dotknąć ojca, położyć rękę na człowieku, który został wyrwany śmierci przez Jezusa Chrystusa. I mieli takie mnóstwo pytań. Co czułeś, kiedy wstałeś z martwych? Czy rozmawiałeś z Nim? Co ci rzekł? Jak wyglądał? W górnym pokoju, w otoczeniu wierzących, Hadassa wiedziała, że nic jej nie grozi. Miała w sobie siłę. W tym miejscu czuła obecność Boga i Jego miłość. "Dotknął mnie i wstałem." Moc Boga pokona wszystko.
Potem opuszczali pokój na górze i kiedy ojciec prowadził swoją rodzinę w stronę domu, gdzie mieszkali, Hadassa znowu zaczynała odczuwać wszechobecny strach. Zawsze modliła się, by ojciec nie zatrzymywał się, by mówił dalej. Gdy opowiadał swą historię wierzącym, płakali i weselili się. Dla niewierzących był przedmiotem szyderstwa. Uniesienie i poczucie bezpieczeństwa, jakie dzieliła z tymi, którzy wierzyli tak samo jak ona, znikały, kiedy patrzyła, jak ojciec staje przed tłumem i znosi obelgi.
- Słuchajcie mnie, mężowie Judy - wykrzykiwał, zwołując ludzi. - Słuchajcie, gdyż mam wam do powiedzenia dobrą nowinę.
Z początku słuchali. Był starym człowiekiem i budził zaciekawienie. Prorocy zawsze stanowili rozrywkę. Nie był tak wymowny, jak przywódcy religijni; przemawiał słowami prostymi, płynącymi prosto z serca. I ludzie niezmiennie śmiali się i szydzili z niego. Niektórzy rzucali zgniłymi jarzynami i owocami, inni wykrzykiwali, że jest szalony. Jeszcze innych gniewała jego opowieść o powstaniu z martwych i wykrzykiwali, że jest kłamcą i bluźniercą.
Przed dwoma laty został tak dotkliwie pobity, że dwaj przyjaciele musieli przyprowadzić go do wynajętego domku, w którym zawsze się zatrzymywali. Elkana i Benajasz starali się go przekonać.
- Chananiaszu, nie możesz tu wracać - powiedział Elkana. - Kapłani wiedzą, kim jesteś, i chcą cię uciszyć. Nie są tacy głupi, żeby stawiać cię przed sądem, lecz nie brak złych ludzi, którzy za szekla uczynią wszystko, co się im każe. Strzepnij kurz jerozolimski ze swoich sandałów i idź tam, gdzie zechcą wysłuchać posłannictwa.
- A dokąd mam iść, jeśli nie tutaj, gdzie nasz Pan umarł i powstał z martwych?
- Wielu z tych, którzy byli świadkami zmartwychwstania, uciekło przed więzieniem i śmiercią z rąk faryzeuszy - odparł Benajasz. - Nawet Łazarz opuścił Judeę.
- Dokąd się udał?
- Mówiono mi, że zabrał swoje siostry i Marię Magdalenę do Galii.
- Ja nie mogę opuścić Judei. Pan chce, bym tu został, cokolwiek ma się stać.
Benajasz milczał przez dłuższą chwilę, a potem skinął z powagą głową.
- Niechaj więc będzie, jak chce Pan.
Zgodził się z tym także Elkana. Położył rękę na dłoni ojca Hadassy i powiedział:
- Zostają tu Szelomit i Cyrus. Pomogą ci, póki będziesz w Jerozolimie. Ja zabieram z miasta moją rodzinę. Benajasz idzie ze mną. Oby oblicze Boga jaśniało nad tobą, Chananiaszu. Ty i Rebeka zawsze będziecie w naszych modlitwach. I twoje dzieci też. Hadassa zaczęła płakać, gdyż runęły jej nadzieje na opuszczenie nieszczęsnego miasta. Jej wiara była wątła. Ojciec zawsze wybaczał swym dręczycielom i napastnikom, ale Hadassa modliła się, by zaznali ognia piekielnego za to, co mu czynili. Często modliła się, by Bóg odmienił swą wolę i posłał ojca w jakieś inne miejsce niż Jerozolima. Do jakiegoś małego i spokojnego miasta, gdzie ludzie chętnie by go słuchali.
- Hadasso, wiemy, że Bóg wszystko czyni dla dobra tych, którzy Go miłują, tych, którzy zostali wezwani, by służyli Jego zamysłom - powtarzała często matka, starając się ją pocieszyć.
- Co dobrego może być w tym, że zostanie się pobitym? Co dobrego, że zostanie się oplutym? Czemu musimy tak cierpieć?
Wśród łagodnych galilejskich wzgórz, mając przed oczyma błękit morza, a za sobą lilie polne, Hadassa uwierzyłaby w miłość Bożą. W domu, wśród tych wzgórz, jej wiara była silna. Dawała ciepło i sprawiała, że serce w niej śpiewało.
Natomiast w Jerozolimie musiała walczyć. Przywierała do swej wiary, ale wiara ciągle się wymykała. Jej towarzyszem było zwątpienie, czuła wszechogarniający strach.
- Ojcze, dlaczego nie możemy wierzyć i milczeć?
- Zostaliśmy powołani, by stać się światłem świata.
- Co roku bardziej nas nienawidzą.
- Nienawiść jest nieprzyjacielem, Hadasso. Nie ludzie.
- To ludzie cię biją, ojcze. Czyż sam Pan nie powiedział, byśmy nie rzucali pereł przed wieprze?
- Hadasso, jeśli mam za Niego umrzeć, umrę z radością. To, co robię, służy dobremu celowi. Prawda nie odchodzi i nie przychodzi daremnie. Musisz mieć wiarę, Hadasso. Pamiętaj o obietnicy. Jesteśmy cząstką ciała Chrystusa i w Chrystusie mamy życie wieczne. Nic nie może nas rozdzielić. Żadna ziemska moc. Nawet śmierć.
Tuliła twarz do jego piersi, do szorstkiej sukni, i czuła, jak drapie ją tkanina.
- Ojcze, czemu mogę wierzyć w domu, a tu nie?
- Gdyż nieprzyjaciel wie, jak może cię zranić. - Położył dłoń na jej głowie. - Czy pamiętasz opowieść o Jozafacie? Synowie Moabu, Ammonu i góry Seir wyszli przeciwko niemu z potężną armią. Duch Pana spoczął na Jachazjelu i Bóg powiedział: "Nie bójcie się i nie lękajcie tego wielkiego mnóstwa, albowiem nie wy będziecie walczyć, lecz Bóg". Śpiewali i wznosili okrzyki uwielbienia i sam Pan zastawił pułapkę na ich wrogów. A rano, kiedy mieszkańcy Judy doszli do miejsca, skąd widać było pustynię, zobaczyli trupy leżące na ziemi. Nikt nie uszedł z życiem. Mężowie Judy nie podnieśli nawet ramienia w bitwie, a jednak zwyciężyli.
Pocałował ją w głowę i dodał:
- Stój pewnie przy Panu, Hadasso. Stój przy Nim i pozwól, by za ciebie zwyciężał. Nie próbuj walczyć w osamotnieniu.
Hadassa westchnęła, starając się nie zwracać uwagi na palenie w żołądku. Jakże brakowało jej rady ojca w niemej samotności tego domu. Gdyby umiała uwierzyć we wszystko, czego nauczał, radowałaby się, że jest teraz z Panem. Zamiast tego czuła dojmującą troskę, która nabrzmiewała i ogarniała ją falami, przynosząc z sobą dziwny, niejasny gniew.
Dlaczego ojciec musiał być takim szaleńcem Chrystusowym? Ludzie nie chcieli go słuchać; nie wierzyli mu. Jego świadectwo było dla nich zniewagą. Jego słowa rozbudzały w nich szaleńczą nienawiść. Dlaczego nie mógł choć raz zachować milczenia i pozostać bezpiecznie w małym domku? Żyłby nadal i byłby tutaj, niosąc im pocieszenie i nadzieję, miast zostawiać ich, by sami musieli się o siebie troszczyć. Dlaczego ten jeden jedyny raz nie mógł okazać rozsądku i przeczekać burzy?
Drzwi otworzyły się powoli i serce Hadassy zadrżało ze strachu, przywracając jej poczucie teraźniejszości. Rabusie wdzierali się do domów w dole ulicy i mordowali mieszkańców za kromkę zaoszczędzonego chleba. Tym razem był to jednak Marek. Poczuła ulgę i odetchnęła.
- Tak się o ciebie bałam - szepnęła z tkliwością. - Nie było cię wiele godzin.
Zamknął za sobą drzwi i opadł wyczerpany obok siostry, opierając się o ścianę.
- Co znalazłeś?
Czekała, żeby dobył swą zdobycz spod koszuli. Jakiekolwiek znalezione pożywienie trzeba było ukrywać, bo inaczej w każdej chwili groziło, że ktoś go napadnie.
Marek spojrzał na nią bezradnie.
- Nic. Zupełnie nic. Nawet starego sandała, nawet skóry z tarczy poległego żołnierza. Nic.
Zaczął płakać i Hadassa widziała, jak drżą mu ramiona.
- Sza, obudzisz Leę i mamę. - Hadassa delikatnie położyła głowę matki na pledzie i zwróciła się w stronę brata. Otoczyła go ramieniem i położyła mu głowę na piersi. - Robiłeś, co w twej mocy, Marku. Wiem, że tak było.
- Może Bóg chce, byśmy pomarli.
- Nie wiem, czy chcę jeszcze znać wolę Boga - wyrwało się z jej ust. W jej oczach pojawiły się zaraz łzy. - Mama mówiła, że Bóg się o nas zatroszczy - dodała, ale słowa robiły wrażenie pustych. Jakże słaba jest jej wiara! Nie taka jak wiara ojca i matki. Nawet Lea, choć taka młoda, kochała Pana z całego serca. Wydawało się też, że i Marek godzi się na śmierć. Dlaczego ona tylko musi zawsze zadawać pytania i powątpiewać? Zachowaj wiarę. Zachowaj wiarę. Kiedy nie masz nic, zachowaj choć wiarę!
Marek zadrżał i wydobył ją z ponurego zamyślenia.
- Rzucają zwłoki do Wadi EI Rabadi, na tyłach świątyni. Tysiące, Hadasso.
Hadassa przypomniała sobie straszliwy widok doliny Hinnom. Tam było miejsce, gdzie Jerozolima wyrzucała martwe nieczyste zwierzęta i wszelkie brudy pozostałe z nocy. Kosze pełne kopyt, wnętrzności i zwierzęcych resztek ze świątyni ciskano w głąb doliny. Kłębiły się tam szczury i ptaki żywiące się padliną i często gorący wiatr niósł smród do miasta. Ojciec nazywał tę dolinę Gehenną.
- Niedaleko stamtąd ukrzyżowano naszego Pana.
Marek przesunął dłonią po włosach.
- Bałem się podejść bliżej.
Hadassa zacisnęła powieki, lecz nie mogła odpędzić palącego i natarczywego pytania. Czy jej ojciec został tam rzucony, czy sprofanowano jego ciało i pozostawiono, by gniło na słońcu?
Zagryzła wargi i starała się odepchnąć tę myśl.
- Widziałem Tytusa - powiedział matowym głosem Marek. - Przyjechał konno z paroma ludźmi. Kiedy zobaczył ciała, zaczął coś wykrzykiwać. Nie dosłyszałem słów, ale ludzie mówili, że wzywał Jahwe na świadka, że to nie jego dzieło.
- Czy okazałby łaskę, gdyby miasto się teraz poddało?
- Jeśliby zdołał powstrzymać swoich ludzi. Nienawidzą Żydów i chcą patrzeć, jak umierają.
- A my razem z nimi. - Zadrżała. - Nie będą zważać na różnicę między wierzącymi w Jezusa a zelotami, prawda? Powstańcy czy Żydzi sprawiedliwi, czy nawet chrześcijanie, cóż to dla nich za różnica?
- Oczy zaszły jej łzami. - Czy taka, Marku, jest wola Boga?
- Ojciec mówił, że nie jest wolą Boga, by ktokolwiek cierpiał.
- Czemu więc my musimy cierpieć?
- Spada na nas odpowiedzialność za to, cośmy sami sobie uczynili, i cierpimy za grzech, który rządzi światem. Jezus wybaczył łotrowi, ale nie zdjął go z krzyża. - Raz jeszcze przesunął dłonią po włosach. - Nie mam mądrości ojca. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale wiem, że nie możemy wyzbywać się nadziei.
- Jakiej nadziei, Marku? Jakąż można mieć nadzieję?
- Bóg zawsze zostawia nam skrawek nadziei.
Oblężenie przedłużało się i choć życie w Jerozolimie gasło, żydowski opór trwał. Hadassa pozostawała w domku i tylko wsłuchiwała się w przerażające odgłosy dochodzące zza nie zaryglowanych drzwi. Jakiś mężczyzna biegł ulicą wykrzykując: "Wdarli się na mury!"
Kiedy Marek wyszedł żeby zobaczyć, co się dzieje, Lea dostała ataku histerii. Hadassa podeszła do siostry i przytuliła ją z całej siły. Sama czuła, że odchodzi od zmysłów, ale trzymając w ramionach siostrzyczkę, czuła się odrobinę lepiej.
- Wszystko będzie dobrze, Leo. Cicho. - Słowa brzmiały pusto w jej własnych uszach. - Pan czuwa nad nami - dodała głaszcząc czule siostrę.
Monotonny szereg kłamstw, które miały nieść pociechę, choć przecież cały świat wokół nich walił się w gruzy. Hadassa spojrzała na matkę leżącą po drugiej stronie izby i poczuła, że łzy znowu napływają jej do oczu. Matka uśmiechnęła się słabo, jakby chciała dodać jej otuchy, ale Hadassa wcale nie poczuła się spokojniejsza. Co się z nimi stanie?
Marek wrócił i powiedział, że w obrębie murów trwają walki. Żydzi uzyskali przewagę i wypierają teraz Rzymian. Jednak jeszcze tej nocy dziesięciu legionistów, korzystając z osłony ciemności, przeczołgało się wśród ruin miasta i zawładnęło twierdzą Antonia. Walki przeniosły się w stronę wejścia do samej świątyni. Rzymianie zostali wprawdzie znowu odparci, ale zdołali zwalić część fundamentów twierdzy, otwierając sobie drogę na dziedziniec pogan. Próbując odciągnąć wroga od świątyni, zeloci zaatakowali Rzymian na Górze Oliwnej. Ponieśli klęskę i zostali wybici co do nogi. Jeńców ukrzyżowano naprzeciwko murów, żeby wszyscy mogli ich widzieć.
I znowu zapadła cisza. A potem miasto ogarnęło od nowa przerażenie, jeszcze większe i jeszcze bardziej pustoszące serca, rozeszła się bowiem pogłoska, że pewna kobieta zjadła własne dziecko. Płomień nienawiści do Rzymian rozgorzał jak pożar.
Józef raz jeszcze zaczął wykrzykiwać do swych ziomków, że Bóg posłużył się Rzymianami, by ich zniszczyć, w ten bowiem sposób spełnią się proroctwa Daniela i Jezusa. Żydzi gromadzili wszelkie materiały, jakie mogli znaleźć, smołę ziemną i pak, by naprawić wyłomy w murach. Rzymianie rzucili się do przodu, a Żydzi ustąpili, zwabiając Rzymian do świątyni. I wtedy Żydzi podpalili Święte Miejsce, i wielu legionistów padło pastwą płomieni. Tytus zapanował nad rozwścieczonymi żołnierzami i rozkazał ugasić pożar, ale gdy tylko wykonano jego rozkaz, Żydzi znowu runęli do ataku. Tym razem wszyscy rzymscy dowódcy razem wzięci nie byli w stanie powstrzymać furii legionistów, którzy spragnieni żydowskiej krwi znowu podpalili świątynię i przystąpiwszy do plądrowania zdobytego miasta, zabijali każdego, kogo napotkali na swojej drodze.
Mężczyźni padali setkami, kiedy płomienie pochłaniały babilońską zasłonę haftowaną pięknymi niebieskimi, szkarłatnymi i pąsowymi nićmi. Wysoko na dachu świątyni jakiś fałszywy prorok wykrzykiwał, żeby ludzie dołączyli do niego i wyzwolili się. Przez miasto niosło się wycie palących się żywcem ludzi, mieszając się z odgłosami bitwy, która nadal toczyła się na ulicach i w alejach. Mężczyźni, kobiety, dzieci - wszyscy bez wyjątku szli pod miecz.
Hadassa starała się nie dopuścić do siebie myśli o tym, co ich czeka, ale zewsząd wdzierały się do izby odgłosy umierania. Jej matka umarła tego samego gorącego sierpniowego dnia, kiedy padła Jerozolima, i przez dwa dni Hadassa, Marek i Lea czekali, wiedząc, że Rzymianie znajdą ich wcześniej czy później i zabiją jak zabijali każdego, kto się im nawinął.
Ktoś uciekał ich wąską uliczką. Inni krzyczeli, kiedy zarzynano ich bez litości. Hadassa chciała zerwać się i uciekać, ale dokąd miałaby biec? I co z siostrą i bratem? Wcisnęła się jeszcze głębiej w coraz mroczniejszy cień izdebki i mocniej przytuliła Leę.
Coraz więcej męskich głosów. Coraz głośniejszych. Coraz bliższych.
Gdzieś w sąsiedztwie ktoś otworzył szarpnięciem drzwi. Ludzie w środku zaczęli krzyczeć. Uciszano ich głosy jeden po drugim. Wychudzony, wycieńczony Marek dźwignął się z wysiłkiem na nogi i stanął naprzeciwko drzwi, modląc się bezgłośnie. Serce Hadassy waliło jak młot, pusty żołądek zacisnął się w bolesny węzeł. Usłyszała dochodzące z ulicy męskie głosy. Słowa były greckie, ton pogardliwy. Jakiś mężczyzna wydał rozkaz, by przeszukano następne domy. Wyważono kolejne drzwi. Rozległy się znowu krzyki. Tupot podkutych ćwiekami butów przybliżył się do ich drzwi.
Hadassa czuła, że serce wyskoczy jej zaraz z piersi.
- O Boże!...
- Zamknij oczy, Hadasso - powiedział Marek dziwnie spokojnym głosem. - Pamiętaj o naszym Panu - dodał, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie.
Z ust Marka dobył się chrapliwy urwany dźwięk i chłopak osunął się na kolana. Z jego pleców sterczał koniec zakrwawionego miecza; na szarej sukni utworzyła się czerwona plama. Małą izbę wypełnił piskliwy krzyk Lei.
Rzymski żołnierz pchnął stopą Marka, uwalniając miecz.
Hadassa nie mogła dobyć głosu. Patrząc na mężczyznę, na zbroję okrytą kurzem i splamioną krwią jej brata, nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Widziała błyszczące spod hełmu oczy. Kiedy żołnierz zrobił krok do przodu, unosząc krwawy miecz, Hadassa rzuciła się szybko, nie myśląc o tym, co robi. Pchnęła Leę na podłogę i przykryła ją swoim ciałem. "O Boże, niech to się już stanie - modliła się. - Jak najszybciej". Lea zamilkła. Słychać było tylko chrapliwy oddech żołnierza przemieszany z krzykami z zewnątrz.
Tercjusz ścisnął mocniej miecz w dłoni i patrzył na wychudzoną dziewczynę, która zakryła własnym ciałem jeszcze mniejsze dziecko. Powinien zabić je obie i skończyć z tym raz na zawsze! Ci przeklęci Żydzi są nieszczęściem Rzymu. Zjadają własne dzieci! Zabij kobiety, by nie rodziły wojowników. Ten naród zasłużył na zgubę. Co go powstrzymywało?
Starsza dziewczyna podniosła na niego wzrok; jej ciemne oczy były pełne strachu. Była taka drobna, taka szczupła. Tylko te oczy - zbyt duże w popielatej twarzy. Było w niej coś, co obezwładniało morderczą siłę jego ramienia. Oddychał teraz swobodniej, serce biło wolniej.
Chciał przypomnieć sobie poległych kolegów. Diokles poległ od kamienia, kiedy budował machinę oblężniczą. Malcenas padł, gdy wbiegł przez wyłom w murze i rzuciło się na niego sześciu wojowników. Kapaneusz spłonął, kiedy Żydzi podłożyli ogień pod swoją świątynię. Albion leży zraniony żydowskim grotem. Mimo to czuł, że krew w jego żyłach nie jest już taka wrząca, jak jeszcze przed chwilą. Drżąc na całym ciele, Tercjusz opuścił miecz. Bacząc nadal na każdy ruch dziewczyny, rozejrzał się po izdebce. Czerwona mgła ustąpiła sprzed oczu. Oto chłopiec, którego zabił. Leżał w kałuży krwi tuż obok kobiety. Miała twarz spokojną, jakby spała, włosy starannie uczesane, ręce złożone na piersi. W przeciwieństwie do tych, którzy rzucali swych zmarłych do wadi, te dzieci ułożyły swą matkę tak, by wyglądała godnie.
Słyszał opowieść o kobiecie, która zjadła swoje dziecko. To podsyciło w nim nienawiść do Żydów, którą przesiąknął podczas dziesięciu długich lat spędzonych w Judei. Niczego tak nie pragnął, jak wymazać ślad po nich z powierzchni ziemi. Od początku Rzym miał z nimi same kłopoty - byli dumni, nieskłonni do zgięcia karku przed kimkolwiek poza ich jedynym i prawdziwym, niewidzialnym Bogiem. Jedyny prawdziwy Bóg! Srogie usta Tercjusza wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. Co za głupcy! Wiara w jednego Boga była nie tylko śmieszna, ale i barbarzyńska. I mimo swych świętych zapewnień, i mimo swego uporu byli narodem barbarzyńców. Wystarczy pomyśleć, co zrobili z własną świątynią. Ilu Żydów zabił w ciągu ostatnich pięciu miesięcy? Nie dbał o rachubę, kiedy chodził od domu do domu, spragniony krwi, polując na nich jak na zwierzęta. Na bogów, rozkoszował się tym, gdyż każdy zabity Żyd był drobną zapłatą za poległych w tym kraju kolegów. Dlaczego waha się teraz? Czy poczuł litość dla tej śmierdzącej małej Żydówki? Zabić ją i uwolnić od tej nędzy byłoby czynem miłosiernym. Tak wychudła z głodu, że mógłby zdmuchnąć ją jak świeczkę. Zrobił krok w jej kierunku. Mógłby jednym ciosem zabić obie... i spróbował zmusić się do tego czynu.
Dziewczyna czekała. Widać było, że jest przerażona, a jednak nie błagała o litość, jak czyniło wiele innych. Obie, ona i dziecko, które zasłoniła sobą, trwały bez ruchu i w milczeniu. Patrzyły. Serce Tercjusza drgnęło, poczuł, że ogarnia go jakaś słabość. Przez chwilę dyszał gwałtownie. Zaklął i wsunął miecz do pochwy.
- Będziecie żyć, ale nie podziękujecie mi za to.
Hadassa znała grekę. Był to język pospolicie używany przez rzymskich legionistów i rozbrzmiewał w całej Judei. Zaczęła płakać. Chwycił ją za ramię i szarpnął, żeby wstała.
Tercjusz spojrzał na małą dziewczynkę leżącą na podłodze. Miała oczy szeroko otwarte i wpatrzone w jakieś odległe miejsce, ku któremu umykał jej umysł. Nie po raz pierwszy widział takie spojrzenie. Niewiele życia ma przed sobą to dziecko.
- Leo - powiedziała Hadassa przestraszona pustym spojrzeniem siostry. Pochyliła się i objęła Leę ramieniem. - Moja siostrzyczko - szepnęła, próbując ją unieść.
Tercjusz wiedział, że mała dziewczynka jest już właściwie martwa i najrozsądniej byłoby zostawić ją tutaj. Kiedy jednak tak patrzył, jak starsza siostra próbuje objąć dziecko i unieść je, poczuł litość. Nawet to nic prawie nie ważące dziecko było dla niej za ciężkie.
Tercjusz odsunął ją, podniósł z łatwością małą i łagodnym ruchem przewiesił ją sobie przez ramię jak worek z ziarnem. Chwycił dziewczynę za łokieć i pchnął na ulicę.
Panowała tu teraz cisza, gdyż reszta żołnierzy już się oddaliła. Szedł szybko, chociaż był świadom tego, że starsza dziewczyna z trudem trzyma się na nogach.
W całym mieście unosił się zapach śmierci. Wszędzie leżały nabrzmiałe i rozkładające się od wielu dni trupy ludzi, jednych zabitych przez rzymskich żołnierzy plądrujących miasto; innych zmarłych z głodu. Wyraz przerażenia na twarzy dziewczyny sprawił, że Tercjusz jął zastanawiać się, jak długo ukrywała się w tamtym domu.
- Wasze wielkie święte miasto - powiedział i splunął w kurz.
Ból przeszył ramię Hadassy, kiedy palce legionisty zagłębiły się w jej ciele. Potknęła się o nogi jakiegoś trupa. Na jego twarzy kłębiły się robaki. Wszędzie zwłoki. Poczuła, że zaraz zemdleje. Im dalej szli, tym więcej widzieli rzeczy przejmujących grozą. Rozkładające się ciała były splątane niby zwierzęta w rzeźni. Tak cuchnęło krwią i śmiercią, że Hadassa zakryła sobie usta.
- Gdzie trzymamy niewolników? - krzyknął Tercjusz w stronę żołnierza rozdzielającego zwłoki.
Dwaj legioniści wyciągali poległego towarzysza spomiędzy dwóch Żydów. Inni legioniści dźwigali łup ze splądrowanej świątyni. Wozy były już załadowane złotymi i srebrnymi kropielnicami, misami, nożykami do przycinania knotów, garnkami i świecznikami. Szufle z brązu i garnki zwalono na stos, tak samo misy, kadzielnice i inne przedmioty używane w świątyni do obrzędów.
Żołnierz podniósł wzrok na Tercjusza, obrzucił brzemiennym w przekleństwo spojrzeniem Hadassę i Leę.
- Tą ulicą i za wielką bramą, ale nie wygląda na to, by te dwie warte były zachodu.
Hadassa spojrzała na nieskazitelny dawniej marmur świątyni, ten sam, który wyglądał z daleka jak okryty śniegiem szczyt górski. Był teraz poczerniały, połupany kamieniami wyrzucanymi przez machiny oblężnicze. Złoto wytopiło się podczas pożaru. Całe fragmenty muru były zwalone. Świątynia. Jeszcze jedno miejsce wydane śmierci i zniszczeniu. Hadassa poruszała się niemrawo, mdliło ją, przerażało to, co widziała wokół siebie. Dym szczypał w oczy i drapał w gardle. Kiedy szli wzdłuż muru świątyni, słyszała dochodzący ze środka podnoszący się i opadający krzyk zgrozy. Otworzyła usta i serce zabiło jej mocniej, w miarę jak zbliżali się do bramy wiodącej na dziedziniec kobiet. Tercjusz szturchnął ją.
- Jeśli zemdlejesz, zabiję cię tam, gdzie upadniesz, i razem z tobą twoją siostrę.
Na dziedzińcu stłoczono tysiące pozostałych przy życiu; jedni jęczeli w swym opuszczeniu, inni opłakiwali swoich zmarłych. Żołnierz wepchnął ją w bramę i zobaczyła przed sobą rzeszę ludzi okrytych łachmanami. Wypełniali cały dziedziniec. Większość była wycieńczona wskutek głodu, wynędzniała, bezradna. Tercjusz zdjął dziecko z ramienia. Hadassa chwyciła Leę, próbowała ją podtrzymać. Potem opadła bezsilnie na ziemię, trzymając ciągle siostrę w objęciach. Żołnierz odwrócił się i odszedł.
Tysiące ludzi błąkały się to tu, to tam, szukając krewnych i znajomych. Inni zbijali się w małe grupki i płakali, a niektórzy, samotni, wpatrywali się w nicość - jak Lea. Było tak gorąco, że Hadassa ledwie mogła oddychać. Jakiś lewita rozdarł swoją niebiesko-pomarańczową szatę i wykrzykiwał w udręce: "Boże! Mój Boże! Czemuś nas opuścił?" Kobieta obok niego, ubrana w szarą suknię zakrwawioną i rozdartą na ramieniu, zaczęła zawodzić żałośnie. Opatulony tkaniną w biało-czarne prążki starzec siedział samotnie, oparty o mur i poruszał bezgłośnie wargami. Hadassa wiedziała, że to członek Sanhedrynu i że jego szata symbolizuje strój pustynny i namioty patriarchów.
W tłumie nie brakowało nazirejczyków o długich, zaplecionych włosach i zelotów ubranych w brudne, wystrzępione spodnie i koszule, na które zakładali krótkie kurtki bez rękawów, z niebieskimi frędzlami. Chociaż nie mieli już noży ani łuków, nadal wyglądali groźnie.
Wybuchła jakaś bójka. Kobiety zaczęły krzyczeć. Dziesiątka rzymskich legionistów przepchnęła się przez tłum, by rozprawić się z przeciwnikami, jak również z paroma innymi osobami, których jedyną winą było to, że znalazły się w pobliżu. Rzymski dowódca stanął na szczycie schodów i zaczął wykrzykiwać w stronę niewolników. Wskazywał mężczyzn w tłumie i żołnierze natychmiast wyciągali wskazanych. Ich przeznaczeniem było umrzeć na krzyżu. Hadassa zdołała zaciągnąć Leę w bezpieczniejsze miejsce przy murze, koło lewity. Kiedy słońce zaszło i zapadła ciemność, przytuliła mocniej Leę, starając się przekazać siostrze odrobinę swojego ciepła. Ale rano Lea już nie żyła.
Słodka twarz siostry była teraz wolna od strachu i cierpienia. Kąciki warg unosiły się w łagodnym uśmiechu. Hadassa trzymała ją ciągle w ramionach i kołysała. Ból nabrzmiewał i wypełniał ją całą rozpaczą tak głęboką, że nie była nawet w stanie płakać. Kiedy podszedł rzymski żołnierz, ledwie zwróciła na niego uwagę, póki nie spróbował odebrać jej Lei. Mocniej przycisnęła siostrę do piersi.
- Ona nie żyje. Oddaj mi ją.
Hadassa wtuliła twarz w zagłębienie w szyi siostry i jęknęła.
Rzymianin napatrzył się na śmierć i nie robiła już na nim większego wrażenia. Szturchnął Hadassę, wyrwał ciało dziecka z jej objęć i kopnięciem odrzucił ją na bok. Oszołomiona Hadassa czuła, jak ból przenika całe jej ciało, i patrzyła bezsilnie na żołnierza, który niósł ciało Lei w stronę wozu pełnego już zwłok ludzi zmarłych w ciągu nocy. Niedbałym ruchem rzucił małe ciało na stos.
Hadassa podciągnęła nogi, zamknęła oczy i łkała z twarzą wciśniętą w kolana.
Dni biegły jednostajnie. Setki umierały z głodu, jeszcze więcej z rozpaczy i utraty wszelkiej nadziei. Niektórych co silniejszych niewolników zabrano do kopania masowych grobów.
Rozeszła się pogłoska, że Tytus dał rozkaz zburzenia nie tylko świątyni, ale całego miasta. Pozostać miały tylko w celach obronnych twierdze Phasaelus, Hippicus i Mariamne oraz fragment zachodnich murów. Nic takiego nie zdarzyło się od czasów, kiedy babiloński król Nabuchodonozor zniszczył świątynię Salomona. Jerozolima, ich ukochana Jerozolima miała być starta z powierzchni ziemi. Rzymianie przynieśli niewolnikom zboże. Niektórzy Żydzi, nadal nie chcąc zgiąć karku przed rzymskimi rządami, w ostatnim zgubnym geście buntu odmówili przyjęcia pokarmu. W gorszym położeniu byli chorzy i słabi, odmówiono im bowiem pożywienia, gdyż Rzymianie ani myśleli marnować zboże dla tych, którzy zapewne nie wytrzymają marszu do Cezarei. Hadassa należała do tych ostatnich i nie dostała nic do jedzenia.
Pewnego ranka wraz z innymi wyprowadzono ją za mury miasta. Patrzyła ze zgrozą na widok rozciągający się przed jej oczyma. Tysiące Żydów ukrzyżowano naprzeciwko zburzonych murów Jerozolimy. Była to uczta dla padlinożernych ptaków. Ziemia bitewna tak nasiąkła krwią, że była czerwonobrunatna i twarda jak cegła, ale zmiana krajobrazu przerastała wszystko, czego Hadassa mogła się spodziewać. Poza wielkim, straszliwym lasem krzyży nie było ani drzewka, ani krzaczka, ani źdźbła trawy. Przed jej oczyma rozciągała się pustynia, za jej plecami pozostało potężne niegdyś miasto, które teraz zmieniło się w stos gruzów.
- Dalej, ruszać się! - wrzasnął strażnik i jego bat świsnął w powietrzu tuż obok Hadassy, a potem z trzaskiem opadł na plecy jednego z mężczyzn.
Jakiś inny mężczyzna, idący tuż przed nią, jęknął posępnie i osunął się na ziemię. Kiedy strażnik wyciągnął miecz, jedna z kobiet próbowała go powstrzymać, więc powalił ją ciosem pięści i zręcznym ruchem otworzył tętnicę w szyi leżącego mężczyzny. Ujął wijącego się człowieka za rękę, zawlókł na skraj nasypu oblężniczego i zepchnął w dół. Ciało stoczyło się powoli i spoczęło wśród głazów obok innych ciał. Jakiś niewolnik pomógł łkającej kobiecie dźwignąć się na nogi i pochód ruszył. Zwycięzcy zaprowadzili ich w miejsce znajdujące się w zasięgu słuchu i wzroku od obozu Tytusa.
- Zdaje się, że będziemy musieli być świadkami rzymskiego tryumfu - powiedział z goryczą jakiś mężczyzna z niebieskimi frędzlami przy kurtce, które wskazywały, że jest zelotą.
- Milczże albo będziesz przynętą dla kruków jak tamci nieszczęśni głupcy - syknął ktoś z tłumu.
Niewolnicy patrzyli, jak legiony ustawiły się w szyku i maszerowały zwartymi wyćwiczonymi oddziałami przed Tytusem, który olśniewał swoim złotym rynsztunkiem. Niewolników było więcej niż żołnierzy, lecz Rzymianie szli jak jedna olbrzymia wojenna bestia, zorganizowani i zdyscyplinowani. Dla Hadassy rytmiczna kadencja tysięcy mężczyzn maszerujących w nieskazitelnie wyrównanych szeregach była widokiem przerażającym. Jedno słowo, jeden sygnał mogły sprawić, że setki poruszały się jak jeden mąż. Czy to możliwe, by jakiś naród pomyślał, że może pokonać taką machinę? Zasłaniali sobą horyzont.
Tytus wygłosił mowę, przerywając ją od czasu do czasu, kiedy żołnierze wybuchali wiwatami. Następnie wręczono nagrody. Dowódcy stali przed Tytusem, okryci wyczyszczonymi i lśniącymi w słońcu zbrojami. Odczytano listę tych, którzy dokonali wielkich czynów. Tytus osobiście nałożył im na głowy złote wieńce, a na szyjach zawiesił złote naszyjniki. Niektórym wręczył długie złote włócznie i srebrne odznaczenia. Każdy z nich został uhonorowany podniesieniem do wyższego stopnia wojskowego.
Hadassa rozejrzała się po swoich ziomkach i na wszystkich twarzach dostrzegła gorycz i nienawiść; to, że byli świadkami uroczystości, było jak posypanie solą świeżych ran.
Rozdzielono między żołnierzy łupy wojenne, a potem Tytus znowu zabrał głos, chwaląc swoich ludzi i życząc im wielkiej fortuny oraz szczęścia. Rozradowani żołnierze wznosili raz po raz okrzyki na jego cześć, kiedy przechodził między nimi.
Wreszcie dał rozkaz do rozpoczęcia uczty. Ogromną liczbę wołów spędzono już w pobliże ołtarzy rzymskich bogów i na znak Tytusa przystąpiono do składania ofiar. Ojciec Hadassy powiedział jej, że prawo żydowskie wymaga przelania krwi jako pokuty za grzechy. Wiedziała, że kapłani codziennie składali w świątyni ofiary dla przypomnienia o potrzebie skruchy. Jednak rodzice uczyli ją, że Chrystus przelał krew, by zmyć grzechy świata, że Prawo Mojżeszowe wypełniło się w Nim, że niepotrzebne są już ofiary ze zwierząt. Nigdy więc nie widziała takiej ofiary. Teraz patrzyła z grymasem przerażenia na twarzy, jak w ofierze dziękczynnej zabijano jednego wołu za drugim. Widok takiej ilości krwi spływającej z kamiennych ołtarzy sprawił, że poczuła mdłości. Przyłożyła rękę do ust, zamknęła oczy i odwróciła się.
Zabite zwierzęta rozdano zwycięskiej armii, by żołnierze przygotowali sobie ucztę. Dręczący zapach pieczonej wołowiny niósł się przez nocne powietrze ku setkom niewolników. Nawet gdyby dano im mięso, sprawiedliwi Żydzi odmówiliby jego zjedzenia. Lepszy głód niż mięso poświęcone pogańskim bogom.
W końcu zjawili się żołnierze i rozkazali niewolnikom, by ci ustawili się po swoje racje pszenicy i jęczmienia. Hadassa z trudem wstała i zajęła miejsce w długiej kolejce, pewna, że znowu nie dostanie nic do jedzenia. Oczy zaszły jej łzami. O Boże, Boże, niech się spełni Twoja wola. Kiedy przyszła jej kolej, utworzyła z dłoni miseczkę i czekała, by ją odepchnięto. Jednak złote ziarno sypnęło się z szufli w jej nastawione dłonie. Prawie usłyszała głos matki: "Pan się o nas zatroszczy". Podniosła wzrok i spojrzała młodemu żołnierzowi w oczy. Jego twarz, ogorzała od judejskiego słońca, była skamieniała, nie wyrażała żadnych uczuć. "Dziękuję" - powiedziała po grecku z prostotą i pokorą, nie myśląc zgoła, kim jest ten żołnierz i co może uczynić. W jego oczach zatliła się jakaś iskierka. Ktoś z tyłu szturchnął ją z całej siły i przeklął po aramejsku. Kiedy odchodziła, nie wiedziała, że młody żołnierz wciąż na nią patrzy. Znowu zanurzył szufelkę w beczce i napełnił dłonie następnej osobie, nie spuszczając wzroku z Hadassy. Hadassa usiadła na zboczu wzgórza. Siedziała daleko od innych, sama ze swoimi myślami. Pochyliwszy głowę, zacisnęła dłonie na ziarnach. Narastało w niej wzruszenie.
- Stół dla mnie zastawisz wobec mych przeciwników - wyszeptała łamiącym się głosem i zaczęła łkać. - Wybacz mi, Ojcze. Prostuj moje ścieżki. Lecz łagodnie, Panie, byś nie starł mnie w nicość. Boję się, Ojcze, tak się boję. Zachowaj mnie mocą swojego ramienia.
Otworzyła oczy i raz jeszcze rozwarła dłonie.
- Pan się zatroszczy - powiedziała cicho i zaczęła jeść powoli, smakując każde ziarno.
Kiedy słońce zaszło, Hadassę ogarnęło uczucie dziwnego spokoju. Mimo całego zniszczenia, mimo śmierci szalejącej wokół niej, wbrew wszystkim czekającym ją cierpieniom, czuła bliskość Boga. Podniosła wzrok na jasne nocne niebo. Gwiazdy lśniły w górze i wiał łagodny wiatr, przypominający jej Galileę. Noc była ciepła... Jadła... będzie żyła. "Bóg zawsze zostawia nam skrawek nadziei" - powiedział Marek. Spośród wszystkich członków rodziny ona miała wiarę najsłabszą, jej serce najbardziej wątpiło, najbardziej brakowało mu śmiałości. Z nich wszystkich ona jest najmniej warta.
- Dlaczego, Panie? - spytała, łkając cicho. - Dlaczego ja?
Rozdział II
Germania
Atretes uniósł wysoko rękę, dając swemu ojcu znak, że Rzymski legion wchodzi na polanę. Germańscy wojownicy czekali ukryci w lesie. Każdy ściskał w dłoni framea, oszczep, prawdziwy postrach Rzymian, gdyż na mocnym drzewcu miał osadzony ostry jak brzytwa grot, który przebijał zbroję. Rzucano nim celnie z daleka albo używano w walce z bliska. Widząc, że nadszedł właściwy moment, Atretes opuścił rękę. Ojciec natychmiast wydał wojenny okrzyk, który narastał i rozchodził się po horyzont, kiedy cała świta podjęła zza tarcz pieśń Tiwaza, ich boga wojny. Markobus, wódz Brukterów, który zjednoczył wszystkie plemiona germańskie, dołączył z pozostałymi Brukterami i Batawami - setką ludzi. Przerażający, chaotyczny okrzyk odbijał się echem w położonej niżej dolinie niby wycie demonów z Hadesu. Atretes uśmiechnął się, widząc, że załamuje się rytm marszu Rzymian. I w tym momencie wojownicy runęli do ataku ze stoków wzgórza. Zaskoczeni i zdezorientowani barbarzyńskimi wrzaskami Rzymianie nie słyszeli swych dowódców, którzy rozkazali uformować żółwia. Dowódcy zdawali sobie sprawę, że ten szyk - polegający na tym, że żołnierze tworzyli ciasny krąg i zasłaniali się trzymanymi wysoko i skierowanymi na zewnątrz szyku tarczami, dzięki czemu powstawał nieprzenikniony pancerz przypominający skorupę żółwia - jest jedyną skuteczną obroną w walce z barbarzyńcami. Jednak na widok hordy zaciekłych półnagich wojowników z włóczniami, którzy zaatakowali z boku, szeregi legionistów przemieszały się na tyle, że Germanie zyskali tak im potrzebną przewagę. W kierunku Rzymian poleciały oszczepy. Żołnierze zaczęli padać jeden po drugim. Ojciec Atretesa, Hermun, znajdował się na czele klina, który rozpoczął atak. W błyszczącym hełmie, oznace wodza, biegł na czele Chattów, prowadząc swój szczep z kryjówki w gęstej puszczy świerkowej. Pędzili z rozwianymi długimi włosami; większość ubrana tylko w sagum - krótki płaszcz ochronny, spięty na ramieniu prostą broszą z brązu - a ich jedyną bronią była tarcza z żelaza i skór oraz framea. Tylko bogatsi spośród wodzów mieli miecze i hełmy. Biegnący z wojennym okrzykiem Atretes cisnął swój oszczep. Wydłużony grot przebił gardło rzymskiego trybuna i insygnium upadło na ziemię. Jakiś Rzymianin podniósł je, ale Atretes dopadł go i złamał mu kark jednym ciosem rąk złożonych w podwójną pięść. Wyrwał oszczep z martwego ciała i cisnął nim w kierunku następnego żołnierza.
Ze wzgórza zbiegły kobiety z dziećmi; usiadły i zagrzewały okrzykami swoich wojowników. Bitwa nie mogła trwać długo, gdyż zaskoczenie dało Germanom tylko chwilową przewagę. Gdy Rzymianie opanują sytuację, wojownicy wycofają się. Wiedzieli, że mają niewielkie szanse w przedłużającej się bitwie przeciwko doskonale wyćwiczonym wojskom rzymskim. W ostatnich miesiącach stosowali taktykę, która przynosiła im sukcesy: nękali nieprzyjaciela z flanki, uderzali szybko i wycofywali się, gdy tylko szczęście bitewne zaczynało się od nich odwracać.
Atretes przebił zbroję setnika i oszczep uwiązł w ciele. Zaklął imieniem Tiwaza, trzasnął tarczą w głowę żołnierza, który go zaatakował, chwycił gladius, krótki miecz poległego setnika i ledwie zdążył odparować ciosy dwóch następnych Rzymian. Nie nawykł posługiwać się krótkim mieczem i wiedział, że musi wycofać się, nim będzie za późno. Legioniści opanowali już początkową panikę. W środku bitewnego zgiełku oficerowie na koniach wymachiwali mieczami i wykrzykiwali rozkazy. Szeregi zwarły się i rzymskie wyszkolenie i dyscyplina zaczęły brać górę nad atakującymi.
Atretes zobaczył, że padł jego brat, Warus. Machnął mieczem, odcinając jakiemuś Rzymianinowi ramię. Kiedy ruszył w stronę brata, stanął przed nim jeden z setników i Atretes z najwyższym trudem walczył o życie, gdyż jego przeciwnik bardzo wprawnie posługiwał się mieczem. Germanin blokował kolejne pchnięcia. Wykorzystując całą siłę swego potężnego ciała, rzucił się na setnika i pchnął go na trzech innych żołnierzy.
- Uważaj, Atretesie, z tyłu! - krzyknął ojciec.
Atretes, robiąc gwałtowny unik i wymachując w górę i w dół mieczem, obrócił się i ciosem od dołu rozpłatał od pachwiny po brzuch atakującego. Mężczyzna jęknął i padł, zanim Atretes zdążył uwolnić miecz.
Setnik, którego Atretes przed chwilą powalił, wstał już i znowu ruszył w jego kierunku. Bezbronny Atretes runął na ziemię, chwycił żołnierza za nogę i obalił go. Skoczył na leżącego, chwycił za głowę i jednym szarpnięciem skręcił mu kark. Wydarł miecz z martwej dłoni, zerwał się na równe nogi i zaatakował Rzymianina, który właśnie wyciągał miecz z ciała zabitego przez siebie Germanina. Atretes ciął w nie osłoniętą część szyi i fontanna krwi bryznęła mu prosto w twarz. Rzucił miecz i w biegu porwał oszczep poległego. Nie widział już pozłacanego hełmu ojca, a wojowników germańskich ciągle ubywało, gdyż Rzymianie przegrupowali się i dawali pokaz zorganizowanej niszczycielskiej siły, z której byli sławni. Markobus, którego lewa ręka zwisała bezwładnie wzdłuż ciała, krzyknął do swoich ludzi, żeby się wycofywali. W przeciwieństwie do Rzymian plemiona germańskie nie widziały nic niestosownego w opuszczeniu pola bitwy, kiedy przeciwnik był górą. Batawowie cofnęli się zgodnie z rozkazem, pozbawiając wsparcia ród Atretesa. Atretes zdawał sobie sprawę, że ostrożność nakazuje krzyknąć, by Chattowie skryli się wraz z resztą w puszczy, ale w jego żyłach płynęła gorąca krew, a ramię miał nadal silne. Z wojennym okrzykiem rzucił się na dwóch Rzymian.
Padł jego stryj z piersią przeszytą strzałą. Kuzyn Rolf próbował przedrzeć się do niego, ale poległ od rzymskiego miecza. Rycząc z wściekłości, Atretes rzucał się na prawo i lewo; rozbił hełm jednego legionisty, ciął w ramię drugiego. Jednak zbyt wielu z jego rodu zginęło i w końcu ostrożność zwyciężyła. Krzyknął żywym jeszcze towarzyszom, żeby wycofali się do lasu. Zniknęli w gęstwinie, pozostawiając na polu bitwy zawiedzionych Rzymian, którzy nie byli odpowiednio wyposażeni, by ruszyć w pościg. Po przebyciu pół mili pod górę Atretes zobaczył swoją siostrę, Martę, która klęczała i przemywała ranę na ramieniu męża. Obok leżał nieprzytomny brat z nogą ciasno obandażowaną, by zatamować krew.
Usipi krzywił się, kiedy Marta pewną ręką, ale szorstko opatrywała mu ranę. Z twarzy spływał mu pot.
- Twój ojciec... - powiedział.
Uniósł trochę rękę, wskazując kierunek.
Atretes pobiegł lasem na zachód i natknął się na matkę, która trzymała ojca w ramionach. Cały bok hełmu wodza był wgnieciony i pozłacany brąz pokrywała krew. Atretes wydał dziki okrzyk i padł na kolana.
Matka z bladą, ściągniętą twarzą gorączkowo opatrywała otwarty brzuch ojca. Łkając upychała wnętrzności i próbowała ściągnąć brzegi rany.
- Hermun - powtarzała błagalnym głosem. - Hermun, Hermun...
Atretes chwycił matkę za zakrwawione nadgarstki, przerywając jej gorączkowe wysiłki.
- Zostaw go w spokoju.
- Nie!
- Matko! - Zacisnął mocniej dłonie i szarpnął nią. - On nie żyje. Nic już nie możesz zrobić.
Ucichła, napięte mięśnie rozluźniły się. Puścił ją i zakrwawione dłonie spoczęły bezwładnie na udach. Atretes zamknął ojcu oczy i położył rękę na znieruchomiałej piersi. Matka siedziała spokojnie przez dłuższą chwilę, a potem załkała spazmatycznie, pochyliła się i położyła sobie na łonie zakrwawioną głowę męża. Skrajem krótkiego płaszcza otarła mu twarz, jakby był dzieckiem.
- Zaniosę go do innych - powiedział Atretes.
Matka uniosła ramiona Hermuna i Atretes dźwignął ojca z ziemi. Łzy spływały po jego srogiej twarzy, kiedy nogi ugięły mu się pod ciężarem ojcowskiego ciała i musiał przyklęknąć na jedno kolano. Walcząc ze zmęczeniem, zacisnął zęby i wstał. Każdy krok oznaczał straszliwy wysiłek. Kiedy dotarł do siostry i Usipiego, położył ostrożnie ciało ojca obok ciał Dulgi i Rolfa, które zdołała przyciągnąć tu inna kobieta z jego rodu. Dysząc ciężko i czując słabość rozlewającą się po grzbiecie, Atretes zdjął z szyi ojca rzeźbiony talizman i zacisnął drewniany wizerunek w dłoni. Został wyrzeźbiony z dębu rosnącego w świętym zagajniku i chronił Hermuna w wielu bitwach. Atretes chciał przejąć z niego siłę, ale czuł tylko głęboką rozpacz. Bitwa została przegrana, ojciec nie żyje. Jeśli Atretes okaże dość siły, zostanie wodzem. Czy jednak chce tego?
Proroctwo Weledy, jasnowidzącej Brukterów, która siedziała ukryta w swej wieży, gdzie nikt nie mógł jej zobaczyć, okazało się fałszywe. Chociaż Juliusz Cywilis i jego powstańcy zniszczyli przygraniczne legiony, powstanie gasło. Po roku walk nie mieli już wolności w zasięgu ręki. Po dwunastomiesięcznym okresie, kiedy upadło trzech cesarzy, do władzy doszedł Wespazjan. I teraz osiem następnych legionów wysłano pod dowództwem najmłodszego syna władcy, Domicjana, przeciwko Juliuszowi Cywilisowi. Weleda prorokowała, że młodość zgubi Domicjana, ale chłopiec dotarł na granicę na czele swoich legionów, ani myśląc chować się za ich plecami. Miał sławę doskonale wyćwiczonego gladiatora i był zdecydowany dowieść, że jest równie dobrym wodzem, jak jego ojciec, Wespazjan, oraz brat, Tytus. I okazało się, że ten wyrostek potrafi postawić na swoim. Rozprawiając się z oddziałami buntowników, Domicjan brał ich w niewolę. Rozkazał, żeby zdziesiątkowano ludzi Juliusza Cywilisa. Ustawiano jeńców w szeregu i co dziesiątego krzyżowano. Kiedy sam Juliusz Cywilis zmierzał skuty łańcuchami w stronę Rzymu, skończyła się jedność popierających go plemion. Kolejne odłamy odłączały się od sił germańskich. Wielu Batawów dostało się do niewoli. Z rodu Atretesa poległ co trzeci mężczyzna. Atretes patrzył na ojca i czuł, jak wzbiera w nim gniew. Ledwie tydzień temu wódz Chattów rzucał na białe płótno kawałki gałązek i kory z jednego ze świętych dębów. Nie potrafił odczytać z nich wyraźnych znaków, ale kapłan oznajmił, że rżenie i parskanie białego konia zapowiadają zwycięstwo. Zwycięstwo! Gdzież to zwycięstwo? Czyżby ich właśni bogowie obrócili się przeciwko nim? Czy może bogowie Rzymian okazali się potężniejsi niż mocarny Tiwaz? Kiedy nieśli swoich poległych do wioski, zaczęli napływać inni członkowie rodu, którzy oznajmili, że Rzymianie pomaszerowali na północ.
Atretes ścinał drzewa, żeby zbudować dla ojca dom śmierci, matka zaś ubierała w tym czasie męża w najlepsze skóry i przygotowywała ucztę żałobną. Ustawiła obok męża najlepsze gliniane misy, kruże i tace i napełniła miski gęstą owsianką, a kruże mocnym miodem. Na tacach ułożyła kawały pieczonej jagnięciny i wieprzowiny. Kiedy skończyła, Atretes podpalił dom śmierci. Kolejne ognie rozbłyskiwały w ciemności.
- Dokonało się - powiedziała matka. Po policzkach spływały jej łzy. Łagodnie położyła dłoń na ramieniu Atretesa. - Jutro w nocy zgromadzisz mężczyzn w świętym zagajniku.
Wiedział, że matka uznała, iż zostanie wodzem.
- To zależy od kapłanów.
- Już cię wybrali, podobnie jak nasi ludzie. Kto lepiej może się nadawać? Czyż nie twoich rozkazów słuchali bez szemrania, kiedy bitwa przyjęła zły obrót? I Chattowie jako ostatni wycofali się do lasu.
- To nie moja zasługa, ale skutek tego, że poległ ojciec.
- Będziesz wodzem, Atretesie. Hermun wiedział, że nadejdzie ten dzień. Dlatego przygotowywał cię, dlatego musiałeś starać się bardziej niż inni synowie. Kiedy przyszedłeś na świat, otrzymaliśmy znak, że zostaniesz wielkim wodzem.
- Znaki nieraz już zawodziły.
- Ale nie ten. W niektórych sprawach nie ma wyboru. Nie możesz walczyć z przeznaczeniem. Czy pamiętasz ten wieczór, kiedy ojciec zaprowadził cię przed oblicze rady i przedstawił uzbrojonego w tarczę i oszczep?
- Tak - odparł, próbując zapanować nad swoim żalem. Patrzył na płomienie i kiedy ściany runęły, zobaczył ciało ojca. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, była godność wodza, oznaczała bowiem utratę wolności.
- Tamtej nocy stałeś się, Atretesie, mężczyzną. I od tego czasu stale wzrastałeś w męskości. Pierwszego wroga zabiłeś, kiedy miałeś czternaście lat. - Uśmiechnęła się i w jej niebieskich oczach zalśniły łzy. - Ledwie miałeś co golić, kiedy zabiłeś wroga, ale zawzięcie skrobałeś sobie twarz zgodnie z naszą tradycją.
Jej dłoń zacisnęła się na ramieniu syna.
- Miałeś piętnaście lat, gdy wziąłeś sobie za narzeczoną Anię, szesnaście, gdy umarła przy porodzie tak jak i twój syn. Dwa lata później pokonałeś najeźdźców brukterskich i złożono hołd twemu męstwu, pozwalając zdjąć z palca żelazny pierścień. Ojciec powiedział, że walczyłeś lepiej niż jakikolwiek wojownik, którego widział. Był z ciebie dumny. - Jeszcze mocniej ścisnęła jego ramię. - I ja jestem z ciebie dumna!
Zamilkła i tylko łzy spływały jej po twarzy, kiedy wpatrywała się w ogień.
- Mieliśmy dwa lata pokoju.
- Ale przyszedł Juliusz Cywilis i powiedział o powstaniu przeciwko Rzymianom.
- Tak - potwierdziła, znowu podnosząc na niego wzrok. - I o nadziei na wolność.
- Ale nie dodał, że Wespazjan objął władzę, matko.
- Wespazjan jest tylko człowiekiem. My mamy po swojej stronie Tiwaza. Czyż nie słyszałeś proroctw Weledy? Wolności nikt nie da nam w darze, Atretesie. Musimy o nią walczyć.
Przeczesał palcami swoje jasne włosy i podniósł wzrok na gwiazdy. Gdybyż miał wiedzę kapłana i potrafił odczytać odpowiedź tam, w niebie! Chce walczyć! Chciał tak bardzo, że poczuł, jak napinają się jego mięśnie i serce zaczyna bić szybciej. Najpełniej czuł, że żyje, w ogniu bitwy, walcząc o zwycięstwo i o swoje życie. Jako wódz będzie musiał myśleć o innych sprawach, inne rzeczy rozważać.
- Kiedy byłeś chłopcem, marzyłeś, że porzucisz nasze plemię i wejdziesz do świty Markobusa - powiedziała spokojnym głosem matka.
Atretes spojrzał na nią ze zdziwieniem. Czyżby wiedziała wszystko, o czym on pomyśli?
Z czułością dotknęła jego twarzy.
- Nigdy o tym nie mówiłeś, bo chciałeś dochować wierności ojcu, ale on wiedział o tym tak samo jak ja. Atretesie, czeka cię inny los. Wyczytałam to ze znaków przy twoim narodzeniu. Poprowadzisz swój lud do wolności.
- Albo śmierci - odparł posępnie.
- Wielu umrze - powiedziała uroczystym tonem. - Między nimi będę ja.
- Matko! - wykrzyknął, ale jej dłoń znowu zacisnęła się na jego ramieniu, nakazując milczenie.
- Tak się stanie. Widziałam to. - Jej błękitne oczy stały się jakieś puste i niepokojące. - Twoje imię stanie się znane w Rzymie. Będziesz walczył tak, jak nie walczył przed tobą nikt z plemienia Chattów i zatryumfujesz nad każdym swym wrogiem. - Mówiła dziwnym, odległym głosem. - Nadciąga burza, która przejdzie przez cesarstwo i zmiecie je z powierzchni ziemi. Nadejdzie z północy, wschodu i zachodu, a ty będziesz jej częścią. I jest kobieta, kobieta o ciemnych włosach i ciemnych oczach, kobieta krocząca dziwnymi ścieżkami. I pokochasz ją.
Zamilkła i mrugała teraz oczami, jak ktoś przebudzony z głębokiego snu.
Serce Atretesa biło jak oszalałe. Widział matkę w takim stanie ledwie kilka razy i zawsze czuł wtedy chłód w studni swego żołądka. Gdyby była kim innym, zlekceważyłby jej słowa jako słowa matki marzącej o wielkości dla swojego syna. Jej słów nie mógł jednak ważyć lekce, gdyż była szanowaną jasnowidzącą i wieszczką, czczoną przez niektórych jak bogini.
Jej twarz pojaśniała. Odetchnęła i uśmiechnęła się smutno.
- Musisz zostać, Atretesie. Musisz być przygotowany na to, co cię czeka. - Obróciła spojrzenie ku żarzącym się węglom domu śmierci.
- Ogień prawie zgasł. Zostaw mnie samą z Hermunem - powiedziała miękkim głosem.
Jej twarz lśniła w migającym świetle jak powleczona złotem.
Minęło kilka godzin, zanim Atretes zdołał zasnąć. Kiedy o świcie dźwignął się z siennika i wyszedł przed dom, zobaczył, że matka wybiera z popiołów kości ojca i wkłada je do glinianego naczynia, by w nim je pogrzebać.
Zanim słońce stanęło w zenicie, jeszcze czterech mężczyzn umarło z ran i zbudowano cztery nowe domy śmierci.
Potem doniesiono Atretesowi, że złapano dezertera. Atretes zdawał sobie sprawę, że ludzie od niego oczekują rady. Wiedział, co należy zrobić, ale wydać wyrok na człowieka, nawet na takiego, jak Wagast, wydawało mu się czymś niewłaściwym.
Ludzie zebrali się w dębowym zagajniku, wysoka rada zasiadła koło świętego drzewa. Powietrze nocne było zimne i wilgotne; głosy żab i sów rozbrzmiewały tajemniczym echem wokół zgromadzonych. Atretes zajął skromne miejsce, mając odrobinę nadziei, że wodzem zostanie Rud albo Holt. Byli odpowiednimi ludźmi, i starszymi niż on. Gundrid, kapłan, wyjął wizerunki z pustego pnia świętego dębu i umieścił je na najniższych gałęziach. Szepcząc słowa zaklęcia i modlitwy, odwinął i uniósł wysoko złote rogi, ozdobione wyrytymi na nich symbolami.
Kiedy opuścił święte przedmioty, Atretes trwał w bezruchu.
Spojrzenie jasnoniebieskich oczu kapłana przenosiło się z jednego mężczyzny na drugiego, a wreszcie spoczęło na nim. Serce Atretesa waliło jak młot. Kapłan podszedł do niego i młodzieniec poczuł na całym ciele krople potu. Tylko kapłan i wódz mieli prawo dotykać świętych wizerunków i wielkich rogów. Kiedy kapłan podał mu je, Atretes zobaczył, że na jednym rogu znajdował się wizerunek mężczyzny o trzech głowach, trzymającego topór, i samicy węża karmiącej swoje małe. Na drugim był mężczyzna trzymający sierp i prowadzący kozę. Atretes wiedział, że jeśli dotknie świętych rogów, uzna sam siebie za nowego wodza. Wszyscy mężczyźni zaczęli już wznosić radosne okrzyki i potrząsać oszczepami, potwierdzając w ten sposób wybór.
Opanował się, złożył oszczep na ziemi i wyciągnął przed siebie ręce. Był zadowolony, że nie drżą. Kiedy kapłan powierzył mu święte bóstwo, Atretes wstał i wzniósł wysoko wielkie rogi. Mężczyźni zaczęli wykrzykiwać jeszcze głośniej i jeszcze mocniej potrząsać oszczepami. Atretes zwrócił się okrzykiem do Tiwaza; jego głęboki głos poniósł się przez puszczę. Kiedy Atretes niósł rogi w stronę ołtarza, kapłan zapalił kadzielnicę. Nowy wódz położył rogi i przyklęknął czekając na błogosławieństwo kapłana. Gundrid wezwał Tiwaza, by bóg był przewodnikiem dla nowego wodza, by dał mu mądrość, a jego ramieniu siłę do walki. Atretes poczuł, że przenika go gorąco, kiedy kapłan zaczął się modlić, by znaleziono dla niego żonę i by ich związek okazał się owocny.
Gdy Gundrid skończył, Atretes wstał i wziął sztylet, który mu ofiarowano. Szybkim ruchem otworzył sobie żyłę po wewnętrznej stronie nadgarstka. W ciszy, która teraz zapadła, wyciągnął rękę, aby jego krew spłynęła na rogi jako ofiara.
Gundrid podał mu białe płótno, by zatamował krew. Atretes owinął nim mocno rękę, a następnie odpasał cienki rzemień, na którym nosił mały woreczek. Woreczek przygotowała matka jako ofiarę dla bogów. Kapłan wysypał zawartość do kadzielnicy i mały płomyk zasyczał i buchnął jaśniejącą czerwienią i błękitem. Obecni sapnęli z przestrachu.
Gundrid kołysał się i pojękiwał; w powietrzu unosił się słodki, oszałamiający zapach. Kapłan wyrzucił wysoko ręce, oddając w uniesieniu cześć, ale język, którym przemawiał, był zrozumiały tylko dla Tiwaza i bóstw leśnych. Inni kapłani położyli dłonie na Atretesie i znowu poprowadzili go do ołtarza. Ukląkł i pocałował rogi, oni zaś ranili swe ciała świętymi nożami i w błogosławieństwie wylewali na niego swą krew. Serce biło mu coraz mocniej; oddychał coraz szybciej. Od słodkiego zapachu kadzideł kręciło mu się w głowie i zobaczył skrzydlate bestie i wijące się spiżowe ciała, które splatały się ze sobą w śmiertelnej walce wśród świętych płomieni. Odrzucił do tyłu głowę i wykrzykiwał dzikim głosem; ogarniało go coraz większe podniecenie, aż jął myśleć, że wybuchnie. Jego głęboki głos raz po raz rozbrzmiewał w ciemnym lesie.
Podszedł Gundrid i kiedy położył na Atretesie dłonie, paliły jak ogień. Atretes odchylił znowu głowę do tyłu, by wyryto mu na czole znak.
- Pij - powiedział Gundrid i przyłożył do jego warg srebrny puchar. Atretes pił i jego serce zwalniało stopniowo szaleńczy rytm, w miarę jak smakował mieszankę miodu z krwią. Stało się. Był teraz nowym wodzem. Wstał, by zająć honorowe miejsce i posępnie myślał o pierwszym zadaniu: musi skazać na śmierć jednego ze swych najstarszych przyjaciół. Przywleczono Wagasta i rzucono przed Atretesa. Twarz młodzieńca spływała potem; usta drgały nerwowo. Atretes patrząc na niego przypomniał sobie, że Wagast otrzymał tarczę i oszczep o miesiąc wcześniej niż on.
- Nie jestem tchórzem! - krzyczał rozpaczliwie Wagast. - Bitwa była przegrana! Atretesie, zobaczyłem, jak pada twój ojciec.
Batawowie uciekli do lasu.
- Rzucił tarczę - oznajmił Rud. W blasku ognia wyraz jego srogiej, ogolonej, ogorzałej twarzy nie dopuszczał myśli o pobłażliwości. Nie ma nikczemniejszej zbrodni, o jaką może być oskarżony mężczyzna - nawet młody lub niedoświadczony.
- Wytrącono mi ją! - krzyczał Wagast. - Przysięgam.
- Próbowałeś ją odzyskać? - spytał Atretes.
Spojrzenie Wagasta umknęło gdzieś w bok.
- Nie mogłem do niej dotrzeć.
Mężczyźni pomrukiwali pod nosem, zaprzeczając temu, co twierdził Wagast. Rud patrzył na niego z odrazą; niebieskie oczy wyrażały nieprzejednanie.
- Sam cię widziałem, jak zmykałeś z pola bitwy niczym przestraszony pies. - Zwracając się do Atretesa i rady, wykrzyknął: - Kara za tchórzostwo jest jedna. Żadnego odroczenia. Nasze prawo wymaga jego śmierci!
Mężczyźni zaczęli potrząsać oszczepami, ale bez większego zapału. Żaden z nich nie cieszył się koniecznością stracenia członka rodu. Kiedy Atretes uniósł miecz, wyrok zapadł. Wagast wyrywał się, rzucał i kopał zbliżających się do niego mężczyzn. Błagającego o litość zaciągnięto na skraj grzęzawiska. Zapierał się piętami o miękką ziemię, walcząc zaciekle o życie, łkając i błagając. Atretes poczuł obrzydzenie i powalił go ciosem pięści. Potem podniósł Wagasta w górę i sam cisnął w bagno. Dwaj ze starszyzny położyli na nim fragment płotu i spychali go w dół długimi drągami, uniemożliwiając wydostanie się z moczaru. Im bardziej Wagast się miotał, tym szybciej się pogrążał. Kiedy zniknęła jego głowa, widać jeszcze było dłonie szukające jakiegoś chwytu. Jeden ze starszyzny wydobył i odrzucił drąg. Inni poszli w jego ślady. Pokryte błotem palce Wagasta wczepiały się w płot. Wreszcie rozwarły się i na powierzchni pokazało się kilka bąbli. Mężczyźni stali w milczeniu. Taka śmierć nie ma nic wspólnego z tryumfem. Lepiej zginąć od rzymskiego miecza niż ponieść haniebną śmierć w cuchnącym zapomnieniu grzęzawiska.
Atretes obrócił się do stojącego na uboczu siwowłosego mężczyzny.
Położył dłoń na ramieniu Herigasta i zacisnął ją mocno.
- Byłeś ojcem mojego przyjaciela. Wiemy wszyscy, że jesteś człowiekiem honoru i nie obwiniamy cię za tchórzostwo twego syna.
- Twarz mężczyzny drgnęła, potem znowu przybrała wyraz spokoju i obojętności. Atretes czuł litość, ale okazał tylko pełen powagi szacunek. - Będziesz zawsze mile widziany przy moim ognisku - dodał i odszedł od bagna.
Pozostali ruszyli za nim.
Herigast został sam. Przykucnął, przycisnął oszczep do czoła i zapłakał.
Sewer Albanus Majorian walczył już przedtem ze śmierdzącym plemieniem germańskim. Przez ostatnie dwa miesiące Germanie ani na krok nie odstępowali różnych rzymskich legionów, uderzając nagle, odcinając część szeregów niby śmiertelna mgła i równie nagle znikając. Lecz chociaż rzymski dowódca spodziewał się germańskiego ataku i liczył na ten atak, był zdumiony jego zaciekłością. Gdy tylko usłyszał okrzyk wojenny, dał znak do kontrataku. Ci plugawi Germanie postępowali zdradziecko, uderzali bowiem jak jadowity wąż, który ukazuje się nie wiadomo skąd i zaraz niknie w głębi swojej nory. Żeby zabić węża, trzeba odciąć mu głowę. Niewidoczna kawaleria zajęła stanowiska. Szeregi legionistów wykonały wyćwiczony zwrot. Kiedy horda nagich wojowników runęła z drzew, Sewer wypatrzył wodza, który z rozwianymi jak flaga jasnymi włosami biegł przed stadem swoich wilków. Żołnierza ogarnęła wściekłość, która jednak prawie natychmiast ustąpiła miejsca posępnej determinacji. Musi mieć tego młodego barbarzyńcę zakutego w łańcuchy. Ruszył na swym koniu do przodu, wykrzykując dalsze rozkazy.
Młody barbarzyńca, nacierający prosto na legion, tak wprawnie posługiwał się zakrwawionym oszczepem, że żołnierze z pierwszego szeregu zaczęli się cofać, ogarnięci przerażeniem. Nieustraszony Sewer dał następny znak i rozległ się dźwięk trąbek, które wzywały rzymską kawalerię uszykowaną za plecami germańskich wojowników. Szeregi rzymskie przetrwały pierwszy impet i teraz stężały, biorąc to, co barbarzyńcy mogli dać, to znaczy wciągając ich jak najgłębiej w pułapkę.
Sewer skierował konia w tłum walczących mężczyzn i wywijał na wszystkie strony mieczem; znał wystarczająco germańską taktykę, by wiedzieć, że za kilka minut wojownicy rozproszą się po lesie. Jeśli oderwą się od legionistów, znowu znikną, by później rzucić się do następnego ataku. W tym momencie Sewer zdał sobie sprawę, że ich wódz dostrzegł pułapkę, gdyż zaczął coś wykrzykiwać do swoich ludzi.
- Bierzcie olbrzyma! - ryknął Sewer, ściągając wodze. Pochylił się i framea przemknęła tuż obok jego głowy. Ciął mieczem wojownika, który go zaatakował, i zaklął. - Olbrzym! Bierzcie go! Olbrzym!
Atretes gwizdnął przenikliwie, raz jeszcze dając swoim ludziom sygnał do odwrotu. Rud padł ze strzałą w plecach, Holt krzyczał jak szalony na pozostałych. Kilku przedarło się przez szeregi, ale Atretes został otoczony. Przebił grotem oszczepu jednego żołnierza i drugim końcem wymierzył cios w brodę innemu, który zaatakował go od tyłu. Zanim zdołał wydobyć oszczep, jakiś żołnierz pchnął go w plecy. Atretes, nie puszczając oszczepu, przewrócił się, wywinął koziołka i stanął mocno na nogach z bronią w ręku, celując jej ostrym jak brzytwa grotem w brzuch napastnika. Zobaczył błysk z prawej strony i obrócił się, ale poczuł już na prawym ramieniu ostrze miecza. Dowódca na koniu jechał w jego stronę, wykrzykując jakieś rozkazy. Pół tuzina żołnierzy osaczyło Atretesa ze wszystkich stron.
Atretes wydał dziki okrzyk wojenny i runął na najmłodszego z atakujących go żołnierzy; wgniótł mu bok hełmu, a następnie ciął w pachwinę. Kiedy inny próbował pchnąć go mieczem, zrobił szybki unik, obrócił się i wymierzył mu piętą kopniaka prosto w twarz. Rzymski dowódca ruszył prosto w jego stronę, ale Atretes umiał przekoziołkować i błyskawicznie stanąć z powrotem na nogi, wyrzucając do góry ręce i wydając przeraźliwy, wysoki okrzyk, który sprawił, że rumak zrobił krok do tyłu. Unikając jego kopyt, Atretes chwycił oszczep.
Kiedy framea znalazła się znowu w ręku Germanina, Rzymianie cofnęli się. Dowódca starał się odzyskać panowanie nad swym koniem, wykrzykując z twarzą czerwoną od gniewu rozkazy swoim żołnierzom.
Atretes spostrzegł, że nie ma dla niego ucieczki i postanowił zabrać ze sobą na tamten świat tylu śmierdzących rzymskich żołnierzy, ilu tylko zdoła. Obnażył zęby i obracał się, czekając na atak. Jeden z żołnierzy wystąpił z kręgu, więc Atretes zwrócił się w jego stronę, trzymając oburącz oszczep. Żołnierz machnął mieczem i zaczął przesuwać się wewnątrz kręgu w prawo; reszta dodawała mu głosem otuchy. Rzymianin zaatakował pierwszy. Atretes z łatwością odparował cios, splunął tamtemu w twarz i odepchnął go. Rozwścieczony żołnierz wykonał pchnięcie. Atretes tego właśnie oczekiwał; uchylił się i z obrotu uderzył końcem oszczepu nieostrożnego legionistę w bok głowy. Rozległ się głuchy odgłos. Żołnierz upadł i Atretes szybkim ruchem oszczepu przeciągnął grotem po jego szyi. Legionista przez chwilę rzucał się gwałtownie, ale zaraz skonał. Wystąpił, wymachując mieczem, następny żołnierz. Atretes uchylił się i krążył, spodziewając się w każdej chwili, że ktoś z zacieśniającego się kręgu wbije mu miecz w plecy. Nic takiego się nie stało. Wyglądało na to, że Rzymianie chcą zabić go w uczciwej walce.
Drugi żołnierz bardzo szybko został wyłączony z walki, gdyż Atretes rozpłatał mu udo. Germanin zabiłby przeciwnika, gdyby nie to, że następny legionista wszedł szybko do kręgu i odbił cios oszczepu. Ranny został odciągnięty i Atretes miał teraz przed sobą trzeciego przeciwnika. Szybkimi, urywanymi ruchami wysuwał ostrze oszczepu, zmuszając go do cofania się. Krąg otworzył się i zaraz znowu zamknął. Rzymianin, który stanął naprzeciwko Atretesa, opuścił gwałtownie tarczę, uderzając nią z całej siły w długie metalowe ostrze oszczepu i jednocześnie wywijając mieczem. Atretes zrobił unik, obrócił się wokół własnej osi i długim drzewcem oszczepu uderzył tamtego w tył głowy. Żołnierz padł twarzą w kurz i zastygł.
Rozwścieczeni Rzymianie okrzykami zachęcali dwóch innych towarzyszy, którzy wystąpili przeciwko barbarzyńcy. Atretes poruszał się tak zręcznie, że w końcu ci dwaj zderzyli się ze sobą. Atretes śmiejąc się kopał w ich stronę kurz i spluwał. Jeśli ma umrzeć, umrze szydząc z wrogów. Siedząc na swoim czarnym wierzchowcu, Sewer przyglądał się, jak walczy młody Germanin. Ten pies był otoczony przez żołnierzy, wiedział, że nie uniknie śmierci, a jednak otwarcie drwił ze swoich wrogów. Sewer patrzył, jak olbrzym zatoczył oszczepem obszerny krąg i roześmiał się głośno, gdyż żołnierze zrobili krok do tyłu. Kiedy wystąpił kolejny przeciwnik, rozprawił się z nim błyskawicznie, posługując się długim oszczepem jak mieczem i zarazem maczugą. Postawił nogę na poległym i trzymając oburącz swą broń uśmiechał się dziko, wyzywając legionistów w tym barbarzyńskim języku zrozumiałym tylko dla jego germańskich ziomków. Kiedy znalazł się następny chętny, Atretes poruszał się tak szybko, że tamten zupełnie się z nim minął. Próbował odzyskać równowagę, ale było już za późno. Barbarzyńca walnął końcem oszczepu w hełm i obróciwszy drzewce, bezlitośnie przesunął ostrzem po odsłoniętej szyi.
- Dość tego! - krzyknął z wściekłością Sewer. - Chcecie zginąć jeden po drugim? Skończyć z nim! - Kiedy do kręgu wkroczyło trzech żołnierzy spragnionych germańskiej krwi, wrzasnął: - Chcę mieć go żywego!
Atretes nie rozumiał tych rozkazów, ale z wyrazu twarzy atakujących domyślił się, że coś się zmieniło. Parowali mieczami jego ciosy, ale sami nie atakowali. Może chcą zachować go przy życiu, żeby potem ukrzyżować. Wydał wściekły okrzyk i z furią rzucił się do ataku. Jeśli nadchodzi śmierć, chce wyjść jej naprzeciw z oszczepem w dłoni. Coraz więcej żołnierzy napierało, atakując go tarczami. Największy z nich zdołał chwycić oszczep, a inny uderzył go płasko mieczem w bok głowy. Wykrzykując z wściekłością imię Tiwaza, Atretes szarpnął oszczepem do dołu i czołem walnął przeciwnika w twarz. Tamten padł i Atretes rzucił się na dwóch innych. Uchylił się przed ciosem tarczą, ale zanim zdołał znowu unieść oręż, uderzenie mieczem na płask ogłuszyło go na moment. Z całej siły kopnął któregoś z żołnierzy w pachwinę, jednak następny cios w plecy sprawił, że ugięły się pod nim kolana. Jeszcze jeden cios i Atretes runął na ziemię.
Instynktownie przekoziołkował i spróbował stanąć, ale czterech ludzi chwyciło go za ręce i nogi. Przygwoździli go do ziemi, a jakiś inny legionista spróbował wyrwać mu oszczep z zaciśniętej dłoni. Atretes zawył dziko, rzucając się i walcząc. Rzymski dowódca zsiadł z konia i stanął nad nim. Spokojnym głosem wydał rozkaz i głownia miecza opadła na skroń Germanina. Ten ścisnął mocniej oszczep, ale natychmiast zapadł się w ciemność.
Powoli wracał do przytomności. Nie potrafił rozpoznać miejsca, w którym się znalazł. Miał przed oczyma mgłę, a jego nozdrzy nie wypełnił czysty zapach lasu, lecz woń krwi i moczu. W głowie mu huczało, a w ustach miał smak krwi. Spróbował wstać, ale zdołał się dźwignąć ledwie kilka cali, kiedy brzęk łańcuchów sprawił, że poczuł kłujący ból w skroniach i uświadomił sobie swoją klęskę. Jęknął i opadł bezsilnie.
Proroctwo matki wydawało mu się teraz szyderstwem. Powiedziała, że nie pokona go żaden wróg, a oto leży w łańcuchach na deskach, czekając na nieznane przeznaczenie. Zawiódł swój lud, zawiódł siebie samego.
"Jeśli mamy umrzeć, umierajmy jako ludzie wolni!" - zakrzyknęli jego wojownicy, kiedy kazał im wybierać między wędrówką na północ albo dalszą walką z panowaniem rzymskim. Jakże gorzko uwięzła teraz ta przysięga w gardle, bo przecież ani on, ani jego wojownicy nie brali pod uwagę tego, że mogą zostać jeńcami. Nie bali się śmierci i szli do bitwy, żeby zabić tylu wrogów, ilu się uda. Przeznaczeniem człowieka jest umrzeć. Atretes i mężczyźni z jego rodu zawsze myśleli, że śmierć spotkają walcząc. Teraz zakuty w łańcuchy Atretes czuł skręcające trzewia upokorzenie, gdyż poniósł klęskę. Szarpał się gwałtownie z łańcuchami i znowu zapadł się w ciemność. Po chwili odzyskał przytomność i nie otwierał oczu, czekając, aż miną zawroty głowy i mdłości.
Obrócił się, żeby ocenić swoje położenie. Znajdował się w małym pomieszczeniu z surowych kloców. Światło słoneczne wpadające przez wysoko umieszczone okienko sprawiło, że zmrużył oczy, gdyż poczuł nagły ból w głowie. Leżał przykuty do dużego stołu. Zdarto z niego nawet sagum. Poruszył się niemrawo, żeby zbadać moc więzów, i ból przeniknął grzbiet i ramiona. Krótkie grube łańcuchy były przymocowane do żelaznych bransolet nałożonych na nadgarstki i kostki nóg.
Do izby weszli dwaj mężczyźni.
Atretes uniósł się trochę i szarpnął więzy. Rzucił krótkie plugawe przekleństwo, zniewagę. Stali spokojnie, smakując swój tryumf. Jeden z nich, okryty wspaniałą zbroją i szkarłatnym płaszczem, trzymał pod pachą hełm z brązu. Atretes rozpoznał wysokiego rangą dowódcę, który stał nad nim i napawał się jego widokiem pod koniec bitwy. Drugi miał na sobie cienką tunikę i ciemny płaszcz podróżny. Cały strój świadczył o zamożności.
- O, widzę, że odzyskałeś zmysły - powiedział z uśmiechem Sewer, wpatrując się w niebieskie oczy młodego wojownika. - Miło mi, że żyjesz i jesteś przytomny. Moi ludzie chcieli, żebym kazał cię wychłostać i ukrzyżować, ale mam co do ciebie inne plany, które przyniosą mi pewne korzyści.
Atretes nie rozumiał łaciny ani greki, ale aroganckie zachowanie rzymskiego dowódcy wzburzyło jego buntowniczą naturę. Szarpał gwałtownie okowy, nie zważając na ból, jaki sam sobie zadaje.
- I co o nim sądzisz, Malcenasie?
- Ryczy jak bestia i cuchnie - odparł kupiec.
Sewer roześmiał się cicho.
- Przyjrzyj mu się bacznie, Malcenasie. Musisz przyznać, że to nie byle jaka zdobycz, a zatem cena, którą ci podałem, nie jest zgoła wygórowana.
Gniew Atretesa sięgnął szczytu, kiedy kupiec podszedł bliżej i z chciwym wyrazem twarzy zaczął mu się badawczo przyglądać. Kiedy tamten wyciągnął rękę, żeby go dotknąć, Atretes szarpnął gwałtownie łańcuchy. Nagły ból przenikający głowę i ramiona tylko podsycił jego wściekłość. Splunął na tamtego.
- Śmierdząca rzymska świnia!
Klął i miotał się jak szalony.
Malcenas skrzywił się, wyjął z rękawa kawałek płótna i delikatnie osuszył tunikę.
- Ci Germanie są jak zwierzęta. I cóż to za barbarzyński język!
Sewer chwycił młodzieńca za włosy i przycisnął jego głowę do stołu.
- Tak, to zwierzę. Ale jakie! Ma twarz Apolla i ciało Marsa.
Germanin rzucał się straszliwie, starając się zagłębić zęby w ramię swojego dręczyciela. Sewer szarpnął jego głowę do tyłu i przytrzymał tym razem mocniej.
- Wiesz doskonale, Malcenasie, że wystarczy, by rzymskie kobiety raz spojrzały na tego młodego barbarzyńcę, a oszaleją podczas igrzysk. - Spojrzał na zaczerwienioną twarz Malcenasa i wykrzywił cynicznie wargi. - I jak myślę, ten i ów z mężczyzn, jeśli mam sądzić po wyrazie twojej twarzy.
Malcenas zacisnął pełne wargi. Nie mógł oderwać wzroku od młodego wojownika. Wiedział, że Germanie są dzicy, ale wystarczyło raz spojrzeć w niebieskie oczy tego tutaj, by całe ciało przebiegł dreszcz. Mimo że był skuty, Malcenas nie czuł się bezpiecznie. To go podniecało. Ale pieniądz to pieniądz i Sewer żąda fortuny za tego niewolnika.
- Jest piękny, Sewerze, ale czy zechce ćwiczyć?
- Ćwiczyć? - Sewer roześmiał się i puścił jasne włosy wojownika. - Szkoda, że nie widziałeś, jak ten barbarzyńca walczy. Już teraz jest lepszym gladiatorem niż wszyscy, których posłałeś w ciągu ostatnich dziesięciu lat na arenę. - Jego uśmiech zgasł. - Zabił ponad tuzin dobrze wyszkolonych legionistów w pierwszych minutach bitwy. Trzech doświadczonych żołnierzy z trudem go obezwładniło. Nie mogli wyrwać z jego dłoni spływającej krwią framea, póki go nie ogłuszyli. - Uśmiechnął się ironicznie. - Nie sądzę, by potrzebował zbyt wielu ćwiczeń. Wystarczy, że będziesz go trzymał w łańcuchach, a potem wypuścisz na arenę.
Malcenas podziwiał napięte mięśnie potężnego młodego ciała. Kiedy natrze się go oliwą, będzie wyglądał jak spiżowy posąg boga. I te długie jasne włosy. Rzymianie uwielbiali jasne włosy.
- Jednak żądasz za niego zbyt dużo - powiedział Malcenas i westchnął z żalem, w nadziei, że Sewer obniży cenę.
- Jest tyle wart. Nawet więcej!
- Sam Mars nie byłby wart takich pieniędzy!
Sewer wzruszył ramionami.
- Szkoda, że cię na niego nie stać. - Wskazał drzwi. - Chodźmy. Sprzedam ci dwóch innych, gorszych.
- Nic nie opuścisz?
- Obaj tracimy tylko czas. Prochorus kupi go bez targowania się o parę tysięcy sesterców.
- Prochorus! - Na dźwięk imienia rywala Malcenasa ogarnęła chwilowa furia.
- Przybywa jutro.
- Dobrze - powiedział zniecierpliwionym głosem Malcenas. - Biorę go.
Sewer uśmiechnął się.
- To mądra decyzja, Malcenasie. Nie brak ci przenikliwości, gdy chodzi o ludzkie mięso.
- Ty zaś, drogi Sewerusie, masz kamienne serce kupca.
- Chcesz zobaczyć innych?
- Sam powiedziałeś, że daleko im do tego. Sprzedaj ich Prochorusowi. Ja przypieczętuję umowę, a pieniądze zostaną ci przekazane, gdy tylko znajdę się w Rzymie.
- Zgoda.
Malcenas podszedł do zamkniętych drzwi i zastukał. Zaraz wszedł mężczyzna ubrany w prostą tunikę. Malcenas skinął w stronę Atretesa. Wiedział, że podróż do ludus, szkoły gladiatorów, nie będzie krótka.
- Obejrzyj go, Kwintusie. Otworzył sobie rany. Nie chcę, żeby wykrwawił się na śmierć, nim dotrzemy do ludus w Kapui.
Rozdział III
Rzym
Decymus Windacjusz Walerian nalał znowu wina i z trzaskiem odstawił srebrny dzban na marmurowy stół. Spojrzał na siedzącego po drugiej stronie stołu syna, który z obojętnym wyrazem przystojnej twarzy spoczywał na łożu. Młodzieniec wystawiał na próbę jego cierpliwość. Rozmawiali już od ponad godziny i Decymus niczego nie uzyskał.
Markus wypił mały łyk falernu i skinął głową.
- Doskonałe wino, ojcze.
Decymus odpowiedział na tę pochwałę kamiennym spojrzeniem. Ojciec jak zawsze chciał popchnąć go na drogę, którą sam dla niego wybrał. Markus uśmiechnął się do siebie. Czy naprawdę ojciec spodziewa się, że ulegnie? Jest w końcu jego potomkiem. Kiedy starszy Walerian uświadomi sobie, że jego syn ma własne poglądy, że chce kroczyć szlakiem wytyczonym przez siebie samego? Ojciec jest niecierpliwy, łatwo wybucha, kiedy nie może postawić na swoim. Zawzięcie wracał do tego samego wątku i z pozoru wyglądał na spokojnego, ale Markus zdawał sobie sprawę, że to tylko werniks, pod którym burzy się gorąca krew.
- Wespazjan przy całej swojej mądrości i przy wszystkich talentach taktycznych jest, Markusie, plebejuszem. A jako plebejusz nienawidzi patrycjatu, który prawie doprowadził cesarstwo do ruiny. Któryś z senatorów oznajmił, że jego genealog wywiódł ród cesarza od Jowisza. Wespazjan roześmiał mu się w twarz.
Markus wzruszył ramionami i wstał.
- Słyszałem o tym, ojcze. Usunął czterech senatorów, którzy wywodzili swój ród od Romulusa i Remusa.
- Jeżeli wierzysz w takie bzdury.
- Wierzę, bo to w najlepiej pojętym moim interesie. Ten Flawiusz otwarcie mówi, że jest synem hiszpańskiego poborcy podatkowego, a to może oznaczać jego ostateczny upadek. Jest człowiekiem gminu, a jednak trzyma w ręku wodze cesarstwa zbudowanego przez rody królewskie.
- To, że jesteś największym psem, nie znaczy jeszcze, że jesteś najprzebieglejszym czy najlepszym. Być może Wespazjan nie ma w żyłach szlachetnej krwi, ale jest urodzonym przywódcą.
- Podzielam, ojcze, twój podziw dla Wespazjana. Galba był starym głupcem, a Otton człowiekiem chciwym i pozbawionym rozumu. Jeśli chodzi o Witeliusza, podejrzewam, że po to tylko chciał zostać cesarzem, by mieć dość pieniędzy na napychanie brzucha gęsimi wątróbkami i języczkami kolibrów. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak namiętnie oddawał się jedzeniu. - Jego oschły uśmiech zgasł.
- Tylko Wespazjan ma dość siły, by utrzymać całość cesarstwa.
- Otóż to, i będzie potrzebował energicznych młodych senatorów, którzy mu w tym pomogą.
Markus poczuł, że twarz mu tężeje. O to więc chodzi. Zastanawiał się, dlaczego ojciec tak łatwo uległ, kiedy Markus odrzucił propozycję bardzo stosownego małżeństwa. Wszystko stało się jasne. Ojciec miał na widoku coś ważniejszego: politykę. Zdaniem Markusa najpaskudniejsze z zajęć.
W ostatnich latach bogowie niezbyt byli przychylni ojcu. Wskutek pożarów i buntów stracił kilka magazynów i miliony sesterców w towarach. Winą obarczał Nerona, chociaż cesarz robił, co mógł, żeby odpowiedzialnością za pożar obarczyć sektę chrześcijan. Ludzie bliscy Neronowi wiedzieli o jego marzeniu, by odbudować Rzym według nowych planów i nadać mu nazwę Neropolis. Jednak szaleńcowi udało się tylko zniszczyć miasto. Rządy Nerona pchnęły Rzym do buntu.
Cesarz Galba okazał się głupcem. Kiedy rozkazał, by ci, którzy otrzymali od Nerona podarunki i pensje, zwrócili skarbowi dziewięć dziesiątych, sam wydał na siebie wyrok śmierci. Po paru tygodniach gwardia pretoriańska wręczyła jego głowę Ottonowi i ogłosiła zbankrutowanego kupca nowym cesarzem Rzymu.
Rzym wkroczył na złą drogę.
Otto okazał się nie lepszy od Galby. Kiedy legiony Witeliusza weszły do Italii i zniosły północne garnizony gwardii pretoriańskiej, Otton popełnił samobójstwo. Ale Witeliusz po dojściu do władzy tylko pogorszył sytuację, wypierając się odpowiedzialności za nadużycia popełnione przez jego wyzwoleńca, Azjatykusa. Witeliusz, ten głupi wieprz, powrócił do trybu życia tłustego, gnuśnego epikurejskiego żarłoka. Władza odpływała i przypływała jak morska fala i całe cesarstwo ogarniało wrzenie. Trwał bunt w Judei. Zbuntowała się Galia. Plemiona germańskie zjednoczyły się pod dowództwem wyszkolonego w Rzymie Cywilisa i zaatakowały posterunki graniczne.
Rzym padł na kolana.
Wziął sobie Wespazjana, by ten postawił go z powrotem na nogi. Po prowincjach rozeszła się pogłoska, że władza się rozpada, więc najważniejsze legiony proklamowały cesarzem Wespazjana i aby zapewnić mu przejęcie władzy, wysłały do Italii wodza Antoniusza i wielką armię, ażeby zrzucić z tronu Witeliusza. Antoniusz odniósł zwycięstwo pod Kremoną i pomaszerował na Rzym, zabijając bez litości żołnierzy Witeliusza. Witeliusz ukrył się w pałacu, ale znaleziono go i powleczono półnagiego ulicami. Mieszkańcy Rzymu obrzucali go łajnem i okrutnie torturowali. Nawet jego śmierć nie zadowoliła tłumów i żołnierzy. Okaleczyli ciało Witeliusza i ciągali na hakach po rzymskich ulicach, by w końcu rzucić szczątki do mulistego Tybru.
- Milczysz - powiedział Decymus marszcząc brwi.
Markus ocknął się z zamyślenia. Zbyt wielu traciło na jego oczach życie, by pragnął kariery politycznej. Zabito młodzieńców, których jedyną wino było to, że poparli niewłaściwego człowieka. Nie ulega wątpliwości, że Wespazjan to człowiek prawy i zdolny, to żołnierz nawykły do wojny. Jednak według Markusa nie oznaczało to wcale, że nie padnie ofiarą trucizny podsuniętej przez konkubinę albo sztyletu zabójcy.
- Wielu moich przyjaciół miało ambicje polityczne, ojcze. Na przykład Hymeneusz i Akwila. I co się z nimi stało? Rozkazano im popełnić samobójstwo, gdyż Neron podejrzewał ich o zdradę, i to bez żadnych dowodów innych niż słowo zazdrosnego senatora. Pudens został zamordowany, bo jego ojciec był osobistym przyjacielem Ottona. Appikusa ścięto, kiedy Antoniusz wkroczył do Rzymu. A poza tym, kiedy pomyślę o życiu większości naszych cesarzy i o tym, jak skończyli, trudno mi uznać politykę za zajęcie szczególnie zdrowe i honorowe.
Decymus usiadł, starając się odzyskać spokój, którego zgoła nie czuł. Znał ten wyraz twarzy Markusa. Gdyby tylko silna wola syna mogła być właściwie skierowana - ku innym celom niż egoistyczne przyjemności.
- Zastanów się, Markusie. Póki panuje Wespazjan, czasy są sprzyjające ambicjom politycznym. To odpowiedni moment, żeby wytyczyć sobie korzystny szlak życiowy. Mamy za sobą burzliwy okres, ale to nie wróci pod rządami człowieka rozumnego i prawego.
- Ujrzał krzywy uśmiech na twarzy Markusa i przeszedł do konkluzji. - Za milion sesterców można kupić ci miejsce w warstwie ekwitów i ławę w senacie.
Markus stłumił gniew i przybrał ironiczną minę.
- I w ten sposób wejdę do klasy, z której zawsze drwiłeś, którą zawsze pogardzałeś?
- Abyś miał swój udział w tworzeniu nowego rzymskiego ładu!
- Przecież mam, ojcze.
- Ale na obrzeżu władzy. - Decymus pochylił się do przodu i zacisnął pięść. - A możesz zdobyć niemałą jej cząstkę.
Markus wybuchnął drwiącym śmiechem.
- Antygonus doprowadził się prawie do nędzy, zabiegając o względy motłochu. Unikasz igrzysk, ojcze, ale jak dobrze wiesz, finansowanie ich jest polityczną koniecznością. Tłuszczę trzeba uciszyć bez względu na koszty. Na bogów, czyżbyś chciał, ażeby praca twego życia została roztrwoniona na arenach, których nie chcesz oglądać? Czy mamy wydawać tysiące sesterców na uczty dla arystokratów, których tak bardzo przecież nienawidzisz? Decymus powściągnął irytację, słuchając, jak wracają do niego słowa, które sam wypowiedział. Tę metodę dyskusji zwykle stosował Markus - a Decymus tego nie cierpiał.
- Czasy wielkich wstrząsów bywają czasami wielkich sposobności.
- Zgadzam się z tym z całego serca, ojcze. Lecz wiatry polityki są zbyt zmienne, a ja nie chcę, by porwał mnie jakiś powiew. - Uśmiechnął się z przymusem i uniósł puchar. - Moje ambicje kieruję w inną stronę.
- Jeść, pić i korzystać z życia, czekając na śmierć - powiedział posępnym głosem Decymus.
Markus oddychał głęboko, żeby nie ulec narastającemu w nim gniewowi.
- I przysporzyć ci majątku. - Wykrzywił cynicznie usta. - Jeśli chcesz odcisnąć swoje piętno na cesarstwie, ojcze, uczyń to na cedrze i kamieniu. Neron zniszczył nas ogniem; Galba, Otton i Witeliusz buntami. Niechaj dom Waleriana ma znowu swój udział w dźwiganiu Rzymu.
Oczy Decymusa pociemniały.
- Wolałbym, żebyś szukał zaszczytów, zostając senatorem, niż byś uganiał się za pieniędzmi jak pierwszy lepszy kupiec.
- Nie powiedziałbym, panie, że jesteś kimś pierwszym lepszym. Decymus odstawił kielich z takim rozmachem, że wino wychlapało się na marmurowy stół.
- Jesteś zuchwały. Mówimy o twojej przyszłości.
Markus też odstawił puchar i przyjął ojcowskie wyzwanie.
- Nie, chcesz podyktować mi plany, które opracowałeś bez mojego udziału. Skoro chcesz Waleriana w senacie, sam tam zasiądź. Przykro mi, ojcze, że znów sprawiam ci zawód, ale mam własne plany życiowe.
- Czy zechciałbyś powiedzieć, na czym polegają?
- Cieszyć się tym krótkim pobytem na ziemi. Płacąc za to, jak to czynię.
- I poślubisz Arrię?
Markus poczuł, że krew się w nim burzy na samo wspomnienie Arrii. Ojciec nie pochwalał jej swobodnych obyczajów. Zirytowany Markus odwrócił wzrok i zobaczył, że matka i siostra nadchodzą z ogrodu. Wstał z poczuciem ulgi, że rozmowa dobiegła końca. Nie chciał powiedzieć czegoś, czego by później żałował. Wyszedł naprzeciw, żeby pozdrowić matkę. Obrzuciła go pytającym spojrzeniem.
- Czy nic się nie stało, Markusie? - spytała, kiedy pochylił się, żeby pocałować ją w policzek.
- Czyż kiedykolwiek coś się stało, mamo?
- Bardzo długo rozmawiałeś z ojcem - powiedziała zza pleców matki Julia, delikatnie wtrącając się do rozmowy.
- Interesy - odparł i leciutko, czule uszczypnął ją w policzek.
Czternastoletnia dziewczynka wyrastała na piękność.
Feba weszła przed synem do triclinium, przestronnej, wytwornie umeblowanej i ozdobionej jadalni. Zwykle, kiedy tu wchodziła, ogarniało ją uczucie przyjemności. Jednak tego dnia ledwie zwróciła uwagę na otoczenie; wpatrywała się w męża. Siwiejące włosy opadały lokami na spocone czoło. Miała wrażenie, że Decymus jest jakiś spięty. Usiadła przy nim na łożu i położyła dłoń na jego dłoni.
- Coś nie ułożyło się po twojej myśli? - spytała cicho.
Ujął jej dłoń i lekko ścisnął. Zobaczył w jej oczach troskę i próbował ją usunąć. Byli małżeństwem od trzydziestu lat i chociaż namiętność dawno już wygasła, ich miłość była głębsza niż kiedyś.
- Markus gardzi zaszczytną karierą polityczną.
- Zaszczytną? - Zaskoczona Julia roześmiała się wesoło. - Mówisz, ojcze, jednym tchem o rzeczy zaszczytnej i o polityce? Nienawidzisz polityków. Nie słyszałam, byś powiedział o nich chociaż jedno dobre słowo, a teraz oto chcesz, by Markus stał się jednym z nich? Chyba nie mówisz poważnie!
Markus uśmiechnął się szeroko, słysząc naiwne słowa, które spontanicznie pojawiły się na ustach jego siostry. Mówi wszystko, co przyjdzie jej do głowy, nie zważając na humor ojca, czy raczej jego brak.
- Można by pomyśleć, że chociaż ojciec tak często powątpiewa w prawo większości senatorów do zasiadania w senacie, sam w tajemnicy wzdycha do tego, by zobaczyć na Forum któregoś z Walerianów.
- Och, czyż nie byłoby to cudowne?! - wykrzyknęła Julia i jej ciemnobrązowe oczy zapłonęły. - Markusie, już widzę, jak stajesz przed senatem.
Wstała i przyjęła dramatyczną pozę. Uniosła śliczny podbródek, zebrała do ręki palus, pięknie haftowany płaszcz czy raczej wierzchnią suknię, i przechadzała się tam i z powrotem przed bratem i rodzicami - z ręką przyciśniętą do piersi i tak poważnym i dostojnym wyrazem twarzy, że nawet Decymus musiał się uśmiechnąć.
- Usiądźże, brzdącu - powiedział Markus, popychając ją lekko na łoże.
Julia, która nie słuchała nikogo, kiedy była w wesołym nastroju, ujęła jego rękę.
- Byłbyś, Markusie, najpiękniejszym senatorem.
- Najpiękniejszym? To określenie lepiej pasuje do szlachetnego Skorpusa - oznajmił, mając na myśli majętnego kupca, który przybył z Efezu i prowadził jakieś interesy z ich ojcem. Na Julii spore wrażenie wywarły jego ciemne oczy i śniada cera.
- Czy to prawda, że ma catamitusa, chłopca, którego miłuje?
- Julio! - wykrzyknęła Feba, zgorszona tym, że jej córka mówi o takich sprawach.
Julia skrzywiła się.
- Przepraszam, mamo.
- Gdzie o tym słyszałaś?
- Ojciec mówił Markusowi, że nie ufa komuś, kto ma catamitusa, a Markus na to...
- Jak długo stałaś przy wejściu do biblioteki? - przerwał jej czym prędzej Markus.
Był zirytowany tym, że podsłuchała jego rozmowę z ojcem w bibliotece i że wprawiła w zakłopotanie matkę, która najwyraźniej była zgorszona tym swobodnym językiem. Julia w wieku czternastu lat wiedziała o życiu więcej niż jej matka w wieku czterdziestu czterech. Może matka po prostu nie chciała wiedzieć takich rzeczy.
- Przechodziłam tamtędy. - Za późno spostrzegła, że sprawiła matce przykrość. Czym prędzej zmieniła temat. - Czy zostaniesz zatem senatorem, Markusie?
- Nie. - Spojrzał ojcu prosto w oczy. - Jeśli chcesz mieć swój udział w polityce, wspomóż biednego Antygonusa.
- Antygonusa? - powtórzył ojciec. - To szczenię, które handluje rzeźbami dla arystokracji.
- Dziełami sztuki, ojcze, nie rzeźbami.
Decymus parsknął drwiąco.
Markus napełnił kielich i podał ojcu.
- Antygonus powiedział mi dzisiaj po południu, że z rozpaczy otworzyłby sobie chętnie żyły, kiedy zobaczył, ile kosztowały igrzyska, które ufundował w zeszłym tygodniu. Możesz mieć osobistego senatora za umiarkowaną cenę kilkuset tysięcy sesterców. Przez Domicjana, syna Wespazjana, zdołał już dotrzeć do samego cesarza. Domicjan i Antygonus uczą się władania mieczem w szkole gladiatorów. Stanowisko senatora to w przypadku Antygonusa tylko kwestia czasu, chyba, oczywiście, że przedtem popełni samobójstwo.
- Wątpię, by Antygonus potrafił wyrządzić sam sobie poważniejszą krzywdę - powiedział oschłym tonem Decymus. - Chyba że byłby to wypadek.
- Antygonus podziwia Senekę, a jak wiesz, Seneka głosił pochwałę samobójstwa. Jeśli Antygonus rozstanie się z życiem, stracimy szansę na wielką korzyść - oświadczył głosem, w którym pobrzmiewało cyniczne rozbawienie.
Feba poczuła się skonsternowana.
- Myślałam, Markusie, że Antygonus jest twoim przyjacielem.
- Jest, mamo - odparł łagodnym tonem. - W tej chwili przyjacielem przygnębionym. - Zerknął na ojca. - Polityczne ambicje często prowadzą do ubóstwa.
Decymus zacisnął wargi. To, co powiedział syn, było szczerą prawdą. Wiedział o niejednym senatorze, który popełnił samobójstwo, kiedy roztrwonił fortunę na to wszystko, co było związane z tym stanowiskiem. "Schlebianie tłumom" - jak powiedział Markus. Trafne określenie. A tłum jest jak kosztowna i niewierna kochanka. Poczuł, że mięknie.
- Dowiedz się, ile potrzebuje, a wtedy porozmawiamy.
Kapitulacja ojca zaskoczyła Markusa. Spodziewał się długiej i gwałtownej dyskusji, zanim wydobędzie z niego choć denara.
Wymienił sumę i zobaczył, że ojciec unosi brwi.
- Dzisiaj po południu, w łaźni, powiedziałem Antygonusowi, że mój ojciec jest mądrym i szczodrym dobroczyńcą.
- Doprawdy? - spytał Decymus, rozdarty między dumą a gniewem z powodu zuchwałości syna.
Markus uśmiechnął się i uniósł w pozdrowieniu kielich.
- Sam zobaczysz, że Antygonus potrafi okazać wdzięczność. Zanim wróciłem dziś wieczorem do domu, omówiliśmy obszernie sprawę umów budowlanych. Okazywał mi wielką uprzejmość.
Decymus spostrzegł, że jego syn wprowadza już w życie jakieś własne plany.
- I cóż będziesz budował, Markusie? Świątynie bogini Fortuny?
- Niczego tak monumentalnego, ojcze. Myślę o domach dla twojej nowej i szlachetnej arystokracji. I o kamienicach czynszowych dla plebejuszy, jeśli sobie życzysz.
Feba, znużona napięciem panującym między ojcem a synem, skinęła na partyjskiego niewolnika, który stał w drzwiach.
- Możesz już podawać.
Part dał znak ręką i dwóch młodziutkich greckich niewolników wśliznęło się cicho do środka i usiadło nikomu nie wadząc w kącie komnaty. Jeden grał cicho na fletni Pana, drugi równie delikatnie brzdąkał na lirze. Młoda egipska niewolnica przyniosła srebrny półmisek z plastrami pieczonej wieprzowiny ze świń tuczonych w dębowych lasach.
- Obiecałem Antygonusowi, że jeszcze dziś wieczorem powiem mu, co postanowiłeś - oznajmił Markus, nabierając sobie plaster mięsiwa.
- Taki byłeś pewny, że się zgodzę - powiedział oschłym tonem Decymus.
- Nauczyłeś mnie, bym nigdy nie pozwalał wymknąć się okazji. Może już nie wrócić.
- Żałuję, że nauczyłem cię niektórych rzeczy.
Kiedy zjedli wieprzowinę, wniesiono następne danie. Julia przebierała w owocach i wzięła sobie małą kiść syryjskich winogron. Markus wybrał perską brzoskwinię. W drzwiach stał przez cały czas nieruchomo Part. Kiedy kielichy były puste, egipska dziewczyna zaraz je napełniała.
- Marmur łatwo zamówić z Luny lub Paros - powiedział Decymus, rozważając pomysł Markusa. - Ale cedry stały się w Libanie rzadkością i ich cena rośnie. Lepiej już sprowadzać drewno z Grecji.
- Dlaczego nie z Galii? - spytał Markus.
- Tamten obszar jest ciągle niespokojny. Jeśli masz wywiązać się z umów, musisz mieć materiały na miejscu, a nie w drodze.
Part skinął na Egipcjankę, żeby przyniosła miski z ciepłą wonną wodą. Kiedy pochyliła się, żeby postawić miskę przed Markusem, podniosła na niego wzrok i zobaczył w jej oczach niechybny znak.
Uśmiechnąwszy się lekko, Markus zanurzył dłonie w misce i obmył je z mięsiwa i soku owoców. Wziął ręcznik, który podała mu dziewczyna, i prześliznął się po niej spojrzeniem, kiedy stała, czekając na jego rozkazy.
- To wszystko, Bitio - powiedziała łagodnym głosem Feba, odprawiając dziewczynę.
Feba wiedziała, że młoda Egipcjanka nie jest wśród domowników Waleriana pierwszą niewolnicą, która zakochała się w Markusie. Markus był przystojny, dobrze zbudowany, bardzo męski. Jeśli chodzi o moralność, Feba życzyłaby sobie czegoś zupełnie innego; jego postępowanie było przeciwieństwem tego, czego uczyła go, gdy siadał jej na kolanach. Kiedy tylko jakaś młoda kobieta okazywała mu zainteresowanie, Markus zbyt ochoczo korzystał z okazji. W kręgu towarzyskim Markusa było zbyt wiele zainteresowanych nim młodych niewiast, by musiał w ich własnym domu wykorzystywać powaby zakochanej egipskiej niewolnicy.
Matczyna dezaprobata wydawała się Markusowi zabawna, ale spełnił jej niemą prośbę. Rzucił ręcznik na stół i wstał.
- Pójdę i powiem Antygonusowi o twoim postanowieniu, ojcze. Poczuje ulgę. I dziękuję ci.
- Znowu wychodzisz? - spytała zawiedziona Julia. - Och, Markusie. Wróciłeś ledwie kilka godzin temu i większość czasu spędziłeś na rozmowie z ojcem. Nie mogliśmy ani chwili pogawędzić!
- Muszę dzisiaj wyjść, Julio. - Pochylił się i pocałował ją w policzek. - Kiedy wrócę, opowiem ci o igrzyskach - szepnął tak, by nie usłyszał tego nikt poza nią.
Decymus i Feba patrzyli, jak ich syn wychodzi. Julia zerwała się i pobiegła za nim. Feba zawsze z przyjemnością patrzyła, jak oddana jest Julia starszemu bratu i jak on kocha głęboko swoją młodszą siostrę. Między nimi było osiem lat różnicy, gdyż dwójka dzieci, które przyszły na świat po Marku, a przed Julią, wcześnie zmarła. Później jednak ta bliskość rodzeństwa stała się dla Feby powodem zmartwienia. Julia była pełna życia i namiętna, a taka natura łatwo ulega zepsuciu. Zaś Marek wyrósł na prawdziwego epikurejczyka. Nie widział zbyt wielu celów w życiu poza zarabianiem pieniędzy i korzystaniem z wszelkich uciech, jakie one zapewniają. Feba uważała, że nie może mieć młodym ludziom za złe tego, że ulegają takiej filozofii, gdyż w ostatnich latach tak wielu zginęło w zamęcie i rzeziach. Życie było niepewne. Jednak taka postawa budziła jej troskę. Co stało się z poczuciem przyzwoitości? Co z czystością i wiernością? Życie to nie tylko przyjemności. Jest jeszcze obowiązek i honor. Jest też rodzina. Jest jeszcze troszczenie się o tych, którzy nie potrafią się zatroszczyć sami o siebie. Spojrzała na Decymusa. Pogrążył się w myślach. Dotknęła jego dłoni, by zwrócił na nią uwagę.
- Chciałabym, żeby Markus ożenił się i ustatkował. Co powiedział o aliansie z Garibaldimi?
- Odmówił.
- Nie mogłeś go przekonać? Olimpia to bardzo miła dziewczyna.
- Jak sama powiedziałaś, Markus ma pod dostatkiem miłych dziewcząt, niewolnych i wolnych - odparł Decymus. - Nie sądzę, żeby perspektywa małżeństwa była dla niego zbyt pociągająca.
Zastanawiał się, czy jego syn jest nadal tak głupi, by mniemać, że zakochał się w Arrii. Wątpliwe.
- Prowadzi życie bez żadnego celu - westchnęła Feba.
- Nie bez celu, moja droga. Skupia się na sobie samym. Pobłaża sobie. - Decymus wstał i żona poszła w jego ślady. - Jest zupełnie taki sam jak mnóstwo jego przyjaciół z arystokracji. Życie to dla niego wielkie łowy; każde przeżycie jest zwierzyną, którą trzeba pożreć. Niewiele myśli się w naszych czasach o tym, co jest dobre dla Rzymu.
Wyszli do perystylu, szerokiego krużganka otaczającego dziedziniec. Szli wzdłuż rzędu białych marmurowych kolumn, a po chwili znaleźli się w ogrodzie. Był ciepły wieczór i na jasnym niebie błyszczały gwiazdy. Ścieżka wiła się wśród przystrzyżonych krzewów i obsypanych kwieciem drzew. W otoczeniu kwiatów stał tam posąg nagiej kobiety, a męski odpowiednik - po drugiej stronie chodniczka. Nieskazitelne kształty lśniły bielą w świetle księżyca.
Decymus przypomniał sobie dzień, kiedy Markus po raz pierwszy się ogolił. Razem zanieśli zgolony zarost do świątyni Jowisza. Markus złożył ofiarę i stał się mężczyzną. Wydawało się, że było to nie dalej jak wczoraj - i całe życie temu. W tych latach Decymus obserwował, jak chłopak uczy się retoryki i bierze udział w ćwiczeniach wojskowych. Ale gdzieś po drodze stracił kontrolę nad dorastaniem syna. Stracił syna.
- Miałem nadzieję, że przekonam Markusa, iż nowe porządki przyniosą być może pożądane zmiany w cesarstwie - powiedział, kładąc dłoń na wspartej na jego ramieniu dłoni żony.
- Czyż nie warto dążyć do przebudowy Rzymu? - spytała łagodnym głosem Feba.
Decymus robił wrażenie zaniepokojonego, a nie czuł się ostatnio najlepiej, chociaż nie mówił, co mu dolega. Może to tylko troska o przyszłość Markusa i Julii.
- Rzym potrzebuje odnowy - odparł, ale wiedział, że Markus niewiele dba o cesarstwo poza tym, co dotyczyło go osobiście. Markus nie miał żadnych altruistycznych powodów, żeby pragnąć przebudowy rzymskich domów. Jego jedyną motywacją była chęć pomnożenia majątku Waleriana. Człowiek nie może narzucać niczego życiu, jeśli nie dysponuje odpowiednimi środkami, a pieniądze zapewniały takie środki.
Decymus pomyślał, że ta troska Markusa o pieniądze jest jego winą.
Większość życia spędził na budowaniu fortuny Walerianów, podejmując rozmaite przedsięwzięcia. Zaczął w Efezie jako współwłaściciel małego statku. Teraz osiadł w Rzymie i miał pod sobą całą flotę handlową. Jego statki wypływały na wszystkie znane morza i wracały z ładunkami z prawie wszystkich krajów cesarstwa: bydło i wełna z Sycylii; niewolnicy z Brytanii; dzikie zwierzęta z wybrzeży afrykańskich; rzadkie wonności, gemy, eunuchowie z Partii i Persji; zboże z Egiptu; cynamon, aloes i laudanum z Arabii. Karawany Waleriana wędrowały aż do Chin i przywoziły jedwab, barwniki i lekarstwa; inne wyprawiały się do Indii i wracały z pieprzem, korzeniami i ziołami, a także perłami, sardonyksem, diamentami i karbunkulami. Karawany Waleriana dostarczały wszystkiego, na co było zapotrzebowanie na rzymskim rynku. Od dawna już Decymus zdawał sobie sprawę, że Markus jest wyjątkowo zdolnym chłopcem. Miał dar pomnażania pieniędzy. Miał przenikliwe pomysły i niezawodną intuicję. Co ważniejsze, potrafił czytać w ludzkich sercach. Decymus był dumny z wrodzonych zdolności syna, ale dostrzegał też tę stronę jego charakteru, która bardzo go martwiła. Przy całym swym uroku i rozumie Markus miał skłonność do wykorzystywania ludzi do swoich celów. Decymus przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy zauważył, jak bardzo nieczuły stał się Markus.
- Więcej złota jest w piasku, ojcze, niż w ziarnie.
- Ludzie potrzebują ziarna.
- Chcą igrzysk, a nie ma igrzysk, jeśli nie ma piasku do zasypywania krwi.
- Setki głodują i potrzebują jedzenia. Musimy myśleć o tym, co jest najlepsze dla naszego ludu.
Po raz pierwszy syn mu się sprzeciwił.
- Sprowadź dwa statki, jeden załadowany ziarnem, drugi piaskiem, a zobaczysz, za który towar szybciej otrzymasz zapłatę i który statek będzie pierwszy rozładowany. Jeśli ze zbożem, będę przez następny rok robił, co tylko rozkażesz. Ale jeśli z piaskiem, oddasz pod moje dowództwo sześć statków, bym wykorzystał je jak zechcę.
Decymus był taki pewny, że potrzeba przeważy nad pragnieniami. A może miał tylko taką nadzieję.
W końcu Markus dostał swoich sześć statków. Nie leżało w naturze Decymusa przyznać przed samym sobą, że poczuł ulgę, ponieważ Markus będzie ładował teraz na nie drewno i kamienie, nie zaś piasek i ofiary przeznaczone na arenę. Decymus westchnął. Feba nie miała racji mówiąc, że Markus żyje bez żadnego celu. On miał cel, jeden jedyny: pogoń za bogactwem i przyjemnością - za wszystkim, co mógł zdobyć.
Markus stanął w drzwiach wejściowych, narzucił na siebie płaszcz i pocałował Julię w czoło.
- Zabiorę cię na igrzyska, kiedy trochę urośniesz.
Julia tupnęła stopą obutą w zgrabny sandał.
- Nie cierpię, kiedy traktujesz mnie z góry, Markusie - powiedziała. Kiedy otworzył drzwi, szybko przywarła do jego ramienia. - Proszę, Markusie. Obiecałeś.
- Nic podobnego - odparł rozbawiony.
- No, prawie obiecałeś. Markusie! To niesprawiedliwe. Nigdy nie byłam na igrzyskach i umrę, jeśli ich nie zobaczę.
- Wiesz, że matka nie darowałaby mi, gdybym cię zabrał.
- Wybaczy ci wszystko i dobrze o tym wiesz. Zresztą matka nie musi o niczym wiedzieć. Możesz powiedzieć, że zabierasz mnie na przejażdżkę nowym powozem. Zabierz mnie do amfiteatru na godzinę albo dwie. Proszę. Och, Markusie! To takie upokarzające, że jako jedyna spośród moich przyjaciółek nie widziałam walk gladiatorów.
- Zastanowię się nad tym.
Julia wiedziała, że Markus ją zbywa obietnicami. Cofnęła się nieco i przechyliła głowę.
- Glafira powiedziała mi, że zabierasz Arrię. Jest tylko trzy lata starsza ode mnie.
- Arria to Arria.
- To nie po rzymsku nie widzieć igrzysk!
Markus szybko położył jej dłoń na ustach, żeby ją uciszyć.
- Jeszcze jeden taki wybryk i możesz zapomnieć o igrzyskach. - W jej oczach pojawiły się łzy, więc zwolnił uścisk. - Bez względu na to, czy zgadzam się z tobą, czy nie, to nie jest najlepszy moment, żeby zabierać cię dokądkolwiek.
- Bo zawiodłeś ojca, okazując, że nie dostaje ci szlachetnych ambicji? - zadrwiła.
- Nie widzę niczego szlachetnego w polityce. Ani w małżeństwie.
Oczy Julii rozszerzyły się.
- Ojciec chce, żebyś się ożenił? Z kim?
- Wspomniał tylko o tym i niczego nie zaproponował.
Z rozkoszą słuchał plotkarskiego gawędzenia Julii, ale nie chciał wcale, żeby wieść o odrzuceniu przez niego Olimpii doszła do Garibaldich przez którąś z przyjaciółek siostry. Zresztą odrzucił nie tyle Olimpię, ile małżeństwo. Sama myśl, że mógłby spędzić resztę życia u boku jednej kobiety, budziła lęk.
W najlepszym okresie miłosnej przygody z Arrią przemknęła mu przez głowę myśl o małżeństwie. Jednak zdrowy rozsądek nakazał mu milczeć. Arria, piękna, podniecająca Arria. Na początku sama myśl o niej budziła ekscytację. Czasem czuł, jak krew się w nim burzy, kiedy patrzył, jak krzyczy, przyglądając się walce gladiatorów na arenie. Arria była nadal pociągająca, nadal urocza i dowcipna - ale mimo całego swego powabu zaczynała już Markusa nudzić.
- Byłeś z ojcem przez ponad godzinę. Po prostu nie chcesz mi powiedzieć, o kogo chodzi. Nikt mi nigdy nic nie mówi. Markusie, przecież już nie jestem małym dzieckiem.
- Więc przestań zachowywać się jak małe dziecko. - Pocałował ją w policzek. - Muszę iść.
- Jeśli nie zabierzesz mnie do teatru, powiem matce, co słyszałam o tobie i żonie Patrobusa.
Był tak zaskoczony, że zdobył się tylko na śmiech.
- Nie usłyszałaś tego w tym domu. To jedna z twoich głupiutkich małych przyjaciółek, idę o zakład.
Obrócił ją i wymierzył jej solidnego klapsa w pośladki. Jęknęła z bólu, wyrwała się, a jej ciemne oczy rozbłysły furią.
Obdarzył ją uśmiechem.
- Jeśli zgodzę się cię zabrać... - Ponieważ skapitulował, Julia natychmiast się uspokoiła i na jej ładnej twarzy ukazał się tryumfalny uśmiech. - Powiedziałem "jeśli", mała czarownico. Jeśli się zgodzę, to nie dlatego, że grozisz rozgłoszeniem plotki o żonie senatora!
Wydęła uroczo wargi.
- Wiesz, że bym tego nie zrobiła.
- Matka nie uwierzyłaby, nawet gdybyś jej o tym powiedziała - oznajmił, wiedząc dobrze, iż rodzice nigdy nie wierzą w to najgorsze, czego mogliby się o nim dowiedzieć.
Julia też o tym wiedziała.
- Od tak dawna chcę pójść na igrzyska.
- Zapewne zemdlejesz, gdy tylko zobaczysz krew.
- Obiecuję, że nie przyniosę ci wstydu, Markusie. Nawet nie drgnę, choćby było nie wiem ile krwi. Przysięgam. Kiedy pójdziemy? Jutro?
- Nie tak szybko. Zabiorę cię następnym razem, kiedy urządzi je Antygonus.
- Och, Markusie, jak cię kocham. Nie wiesz, jak bardzo! - wykrzyknęła, tuląc się do niego.
- Owszem, wiem. - Uśmiechnął się z czułością. - Póki możesz uzyskać to, na czym ci zależy. Ludzie potrzebują ziarna.
Rozdział IV
Markus wyszedł na ulicę i głęboko odetchnął nocnym powietrzem. Był zadowolony, że opuścił dom. Kochał ojca, ale miał zupełnie inny sposób myślenia. Po co pracować, jeśli nie ma się zamiaru korzystać z owoców tej pracy? Przyglądał się ojcowskiemu sposobowi życia. Starszy Walerian wstawał o siódmej i spędzał dwie godziny w atrium, na centralnym dziedzińcu, wypłacając zasiłki klientom, z których większość od wielu lat nie pracowała. Potem zjadał skromne śniadanie i wychodził do składów. Późnym popołudniem ćwiczył w gymnasium i odprężał się w łaźni, rozmawiając z arystokratami, politykami i innymi majętnymi kupcami. Wracał do domu, żeby zjeść kolację z rodziną, a następnie zasiadał do swoich ksiąg. Nazajutrz wszystko od początku. I tak dzień po dniu.
Markus chciał czegoś więcej od życia. Chciał czuć, jak krew pulsuje mu w żyłach na przykład podczas wyścigów rydwanów albo kiedy przyglądał się dobrej walce gladiatorskiej, albo kiedy przebywał w towarzystwie pięknej kobiety. Cieszyła go ociężałość, którą czuł po dobrym winie, cieszyła noc spędzona na zaspokajaniu namiętności, na rozkoszy. Przyjemność sprawiało mu kosztowanie nowych przysmaków. Lubił patrzeć na tancerzy, słuchać śpiewaków i oglądać popisy sceniczne. Życie to głód, który trzeba zaspokajać. Życie trzeba pić jednym haustem, nie zaś sączyć. Ale życie oznacza pieniądze... mnóstwo pieniędzy.
Mimo wszystkich ojcowskich przemówień i póz, Markus nie miał wątpliwości, że światem i Rzymem nie rządzi zgoła honor. Rządzi złoto i pieniądz. Za pieniądze kupuje się przymierza i umowy handlowe; pieniędzmi opłaca się żołnierzy i machiny wojenne; dzięki pieniądzom można rozszerzać granice imperium. Pieniądze zapewniają pax romana.
Krokiem świadczącym o tym, że ma ważne sprawy do załatwienia, Markus schodził ze Wzgórza Awentyńskiego. W mieście pełno było złodziei czyhających na nieuważnych przechodniów. Markus był więc czujny. Miał dobry refleks, sztylet był doskonale wyostrzony. Prawie ucieszyłby się z napadu. Dobra, krwawa walka mogłaby rozładować poczucie irytacji, jakie rozbudził w nim ojciec swoimi żądaniami i oczekiwaniami. Skąd u ojca ta nagła pogarda dla pieniędzy, skoro przecież całe życie spędził na ich gromadzeniu? Markus roześmiał się chrapliwie. On, Markus, jest przynajmniej uczciwy w swojej pogoni za bogactwem. Nie udaje, że gardzi tym, co zapewnia mu styl życia, jakiego pragnął. Kiedy znalazł się bliżej miejskich ulic, wzmógł się odgłos kół toczących się po kamieniach. Powozy i wozy z towarami jechały obładowane przez miasto, powodując hałas huczący w głowie bardziej niż zgiełk bitewny. Powinien był wyjść wcześniej, przed porą wpuszczania do Rzymu pojazdów towarowych. Ściął drogę, idąc alejkami, a potem zagłębił się w kręte ulice, starając się unikać ruchliwych arterii. Trzymał się blisko ścian, by nie oblano go z górnych okien nieczystościami. Kiedy przechodził przez jedną z głównych ulic, zobaczył, że jakiś wóz wywraca się. Baryłki z winem zerwały sznury i stoczyły się na jezdnię. Mężczyźni krzyczeli, konie rżały. Grecki woźnica batem odgonił mężczyznę, który chciał odtoczyć jedną z beczek na bok. Dwaj inni mężczyźni wdali się między sobą w bójkę. Markusa potrącił jakiś uliczny sprzedawca niosący dzban z winem, kosz chleba i - na ramieniu - szynkę. Markus zaklął, odepchnął go i zaczął torować sobie drogę przez tłum. Zdążał w kierunku mostu na Tybrze. W powietrzu unosił się mocny fetor ekskrementów. Na bogów, jakże pragnął nabrać w płuca świeżego wiejskiego powietrza! Może zainwestuje w tereny na południe od Kapui. Miasto rozrastało się, ceny pójdą w górę. Po przejściu mostu ruszył Ogrodami Juliusza. Dom Antygonusa był niedaleko i przechadzka zrobiła Markusowi dobrze. Drzwi otworzył murzyński niewolnik. Etiopczyk miał ponad sześć stóp wzrostu i potężną budowę ciała. Markus zmierzył go od góry do dołu wzrokiem i doszedł do wniosku, że musi to być jakiś nowy afrykański nabytek Antygonusa. Antygonus wspomniał o tym, że chce kupić wyszkolonego gladiatora do ochrony osobistej. Markus pomyślał, że ten wydatek jest niczym nie uzasadniony, gdyż młody arystokrata nie osiągnął jeszcze pozycji, która wiązałaby się z zagrożeniem życia.
- Markus Lucjanus Walerian - przedstawił się Markus niewolnikowi.
Murzyn skłonił się głęboko i zaprowadził gościa do dużej sali jadalnej po drugiej stronie atrium. W słabo oświetlonym pomieszczeniu panowała atmosfera przygnębienia. Dwaj dobrze zbudowani młodzieńcy w przepaskach na biodrach i wieńcach laurowych na głowach grali melancholijną muzykę, jeden na fletni Pana, drugi na lirze. Przyjaciele Antygonusa rozmawiali ściszonymi głosami. Niektórzy wpółleżeli na łożach, jedząc i pijąc. Na łożu obok Patrobusa stała taca z przysmakami. Markus nie dostrzegł żony senatora, Fannii, i zaczął zastanawiać się, czy wyjechała, jak było planowane, do posiadłości wiejskiej.
Wypatrzył Antygonusa, który spoczywał na łożu i korzystał z usług ładnej numidyjskiej niewolnicy. Markus podszedł do niego. Skrzyżował ramiona i oparł się niedbale o marmurową kolumnę; przyglądał się im przez dłuższą chwilę z ironicznym uśmiechem na lekko wykrzywionych wargach.
- Ach, Antygonusie, kiedy opuszczałem dzisiejszego popołudnia twoje znakomite towarzystwo, byłeś zaprzątnięty wyprawą przez Styks. A oto widzę, że składasz hołd Erosowi.
Antygonus otworzył oczy i spróbował skupić spojrzenie. Wyzwolił się z objęć dziewczyny, pchnął ją lekko, żeby wyszła, i wstał chwiejnie, najwyraźniej pijany.
- Przyszedłeś, drogi Markusie, na stypę czy na radosne świętowanie?
- Oczywiście na świętowanie. Dałem ci wszak słowo. W ciągu tygodnia otrzymasz to, czego tak potrzebujesz.
Antygonus odetchnął z ogromną ulgą.
- Chwała bogom za ich szczodrość. - Zauważył ironiczną minę Markusa i dodał czym prędzej: - I oczywiście twojej rodzinie.
- Klasnął, budząc z letargu pół tuzina swoich gości. - Dość już tych pogrzebowych pień, chcemy czegoś żywszego! - Skinął niecierpliwie na niewolnika. - Więcej wina i jedzenia.
Antygonus i Markus usiedli i zaczęli omawiać plany igrzysk, które Antygonus miał wydać dla uczczenia cesarza.
- Musimy wymyślić coś nowego i podniecającego, żeby zabawić naszego szlachetnego Wespazjana - oświadczył Antygonus. - Może tygrysy. Mówiłeś, że parę dni temu dotarła do Rzymu jedna z twoich karawan.
Markus nie miał zamiaru sprzedawać tygrysów Antygonusowi, gdyż zapłacono by mu pieniędzmi i tak należącymi do rodziny. Pół miliona sesterców to wystarczająco hojny podarunek i dodanie kosztownych zwierząt byłoby wyraźną przesadą.
- Ludzie życzliwiej przyjęliby odtworzenie którejś z judejskich bitew cesarza.
- Rozeszła się pogłoska, że Jerozolima legła w gruzach - powiedział Antygonus. - Pięć miesięcy oblegania tego mało znanego miasta i tysiące naszych żołnierzy musiało oddać życie. Warte to jednak było wiadomości, że ta plugawa rasa została prawie starta z powierzchni ziemi. - Strzelił palcami i nadbiegł niewolnik z tacą owoców. Antygonus wybrał sobie daktyla. - Tytus przyprowadził do Cezarei dziewięćdziesiąt tysięcy jeńców.
- Tak więc nareszcie mamy pokój w Judei - zauważył Markus.
- Pokój? Dobre sobie! Póki jeden Żyd pozostanie przy życiu, będziemy tam mieli powstanie, nie zaś pokój!
- Siłą Rzymu jest tolerancja, Antygonusie. Pozwalamy naszym ludom czcić bogów, jakich się im żywnie podoba.
- Byleby oddawały też cześć cesarzowi. A Żydzi? Całe zamieszki zaczęły się po części dlatego, że nie chcieli zgodzić się na złożenie cesarzowi ofiary w swojej świątyni. Twierdzili, że ofiara na rzecz obcego boga splugawiłaby ich święte miejsce. Rezultat jest taki, że nie mają już świętego miejsca.
Roześmiał się i wsunął daktyla do ust.
Markus wziął wino podane przez ładną partyjską niewolnicę.
- Może teraz wyrzekną się swojej czczej wiary.
- Niektórzy pewnie tak, ale ci, którzy samych siebie nazywają sprawiedliwymi, nigdy nie ulegną. Ci głupcy biją pokłony Bogu, którego nie widzą, i nawet za cenę życia nie zegną karku przed jedynym bogiem prawdziwym, cesarzem.
Patrobus przysunął się do nich na swym łożu.
- W każdym razie są bardziej interesujący niż ci tchórzliwi chrześcijanie. Postaw Żyda przeciwko komu tylko zechcesz, a zobaczysz, jak zaciekle potrafi walczyć, ale wypchnij na arenę chrześcijanina, a klęknie, zacznie śpiewać pieśni ku czci swego niewidzialnego Boga i umrze, nie kiwnąwszy palcem, by się bronić!
- Wziął jakiś przysmak ze srebrnej tacy. - Mdli mnie na ich widok. Markus aż za dobrze pamiętał setki chrześcijan, których Neron skazał na śmierć. Kazał nawet obtoczyć niektórych w smole i podpalić, by byli pochodniami podczas igrzysk. Tłuszcza była spragniona chrześcijańskiej krwi, bo przecież sam cesarz oznajmił, że podpalili Rzym - najwyraźniej, żeby spełniło się ich proroctwo mówiące, że świat skończy w płomieniach. Jednak tłuszcza nie wiedziała, że Neron marzył o nowym mieście nazwanym jego imieniem. Patrząc na ludzi umierających bez walki, Markus czuł jakieś niejasne, nękające zaniepokojenie. Patrobus nazwał ich tchórzami; Markus nie był pewny, czy się z tym zgadza. Tchórz uciekałby przed szarżującym lwem, a nie stał czekając na śmierć.
Antygonus nachylił się do Markusa i na jego wargach pojawił się uśmiech.
- Oto przybywa jasnowłosa Arria - oznajmił szeptem.
Roześmiana Arria przyszła z ogrodu w towarzystwie dwóch innych młodych kobiet. Biała stola otulała wytwornie jej smukłe ciało, w wąskiej talii opasana była szerokim, złotym, wysadzanym klejnotami pasem wzorowanym na tym, który widziała u gladiatora na arenie. Rozjaśniła sobie włosy batawską pianą i jasne teraz warkocze obejmowały ciasnym pierścieniem jej dumną głowę. Drobne loczki pozostały nie zaplecione, okalając delikatną twarz. Markus uśmiechnął się lekko. Czysta i słaba kobiecość. Jak wielu mężczyzn zwiódł ten pełen słodyczy wizerunek, pod którym kryły się zachłanne i czasem dziwaczne apetyty? Rozejrzała się po sali i dostrzegła go. Uśmiechnęła się. Znał doskonale to spojrzenie, ale nie odpowiadał już na nie tak jak na początku ich przygody. Odwzajemnił uśmiech, ale wolałby niemal, żeby jej tu nie było. Wolność, jaką rozkoszował się jeszcze przed chwilą, znikała w miarę jak Arria szła w jego stronę.
- Markus zawsze wierny - powiedziała z leciutką zjadliwością w melodyjnym głosie, z wdziękiem układając się na jego łożu. - Usłyszałyśmy z ogrodu, że muzyka się zmieniła. Założę się, że uratowałeś naszego drogiego Antygonusa od ruiny finansowej. Zastanawiając się, dlaczego Arria przemawia takim ostrym tonem, ujął jej białą dłoń i złożył na niej pocałunek. Jej palce drżały. Coś musiało się stać.
- Tylko na jakiś czas. Póki nie zasiądzie w senacie i nie zacznie czerpać ze skarbca publicznego.
Rozluźniła zaciśnięte wargi.
- Wieczorne powietrze odświeża, Markusie.
- O tak, korzystaj z niego, dopóki się da - powiedział Antygonus, wykrzywiając usta w wymuszonym uśmiechu. Tego popołudnia w łaźni próbował umizgów do Arrii. - Jak to się dzieje, Markusie, że gdy namiętność kobiety do mężczyzny wzrasta, jego namiętność do niej gaśnie?
Wszystkim wydawało się to prawdą, ale obecność damy serca sugerowała, że Markus jest już znużony właśnie nią. Markus wstał i położył sobie na przedramieniu rękę Arrii. Wyszli do ogrodu i spacerowali w świetle księżyca po wyłożonej marmurem ścieżce. Markus nie rozumiał Arrii. Niełatwo było się jej pozbyć. Była z nim dłużej niż z wszystkimi pozostałymi swoimi kochankami. Zdawał sobie sprawę, że zawdzięcza to nie tyle swoim dokonaniom jako kochanek, ile swojej naturze. Na początku był w niej zakochany, ale nigdy do końca nie uległ jej czarowi, a do tego Arria nie nawykła.
- Widziałeś najnowszy posąg Antygonusa? - spytała.
- Afrodytę?
Chociaż Antygonus był co najmniej usatysfakcjonowany dziełem swoich greckich rzemieślników, Markusa skończona rzeźba nie poruszyła. Nie sądził, by Antygonus mógł zarobić zbyt wiele na tym niesmacznym dziele. Ojciec trafnie ocenił wartość sztuki Antygonusa. W najlepszym razie zasługiwała na drwiący uśmiech.
- Tym razem, najdroższy, nie jest to bóg. Myślę, że to najlepsze jego dzieło. Powinien zażądać za nie majątku, ale ukrył je dla siebie. Pokazał mi rzeźbę na początku wieczoru, nikomu innemu. - Poprowadziła go alejką w stronę odległego zakątka ogrodu. - Jest tam, za gajem.
Na kwiatowym klombie koło wysokiego marmurowego muru Markus zobaczył posąg mężczyzny stojącego za piękną młodą kobietą o długich włosach. Głowę odchyliła na bok, wzrok spuściła. Jedna ręka mężczyzny spoczywała na ramieniu kobiety, druga na biodrze. Rzeźbiarz nadał tym rękom siłę, tak że wyglądało to, jakby mężczyzna chciał obrócić i objąć kobietę. Z jej młodziutkiego, delikatnego ciała promieniowały chęć oporu i niewinność. Tak, była w niej także jakaś powściągana namiętność. Przymknęła oczy i rozchyliła wargi, jakby chciała nabrać powietrza. Wydawało się, że zmaga się nie tyle z mężczyzną, ile z samą sobą.
- Spójrz na twarz mężczyzny - powiedziała Arria. - Wyczuwa się jego pożądanie i zawód. Dość... poruszające, nieprawdaż?
Wachlowała sobie twarz.
Markus, zdziwiony, że coś tak wspaniałego znalazło się w kolekcji Antygonusa, stał bez ruchu, przyglądając się rzeźbie. Była arcydziełem i musi kosztować niemało. Wiedział jednak, że cokolwiek powie w tej chwili, zostanie powtórzone Antygonusowi i spowoduje podniesienie jeszcze wyżej ceny, gdyby arystokrata zdecydował się kiedyś tę pracę sprzedać. Markus studiował więc z obojętną miną czyste i wytworne linie białego marmuru.
- Czyżbyś był ślepy, Markusie?
- Sądzę, że uzyska za to lepszą cenę niż za większość tandety, jaką sprzedaje - odparł.
Gdyby rzeźba należała do niego, nie rozstałby się z nią, ale jego dochody nie zależały przecież od zespołu ludzi tworzących kamiennych bogów, którzy mieli ozdobić ogrody ludzi zamożnych.
- Tandeta! To arcydzieło i dobrze o tym wiesz.
- Widziałem z tuzin dokładnie takich samych rzeźb w połowie ogrodów na Palatynie.
- Jednak nie tak sugestywnych.
Markus musiał przyznać, że to prawda. Dziewczyna wyglądała jak żywa i miał wrażenie, że gdyby ją dotknął, poczułby ciepło ciała.
Arria wykrzywiła wargi.
- Antygonus powiedział, że tego mężczyznę za jej plecami polecił wyrzeźbić ze względu na skromność.
Markus roześmiał się cicho.
- Od kiedy to Antygonus dba o skromność albo cenzorów?
- Nie chce urażać uczuć tradycjonalistów w tak przełomowym momencie swojej kariery politycznej. Podoba ci się, prawda? Świadczy o tym błysk chciwości w twoich oczach. Czy masz jakieś posągi od Antygonusa?
- Niewiele. Jego rzemieślnicy mają pospolity gust, a ja nigdy nie miałem upodobania do korpulentnych kobiet.
- Ależ Markusie! Antygonus nigdy nie rzeźbi kobiet korpulentnych. Są zmysłowe. Z pewnością zdajesz sobie sprawę, na czym polega różnica! - Podniosła na niego wzrok. - Fannia jest korpulentna. Tak więc mała Arria usłyszała o jego przelotnej przygodzie z żoną senatora. Nie spodobał mu się wyraz twarzy Arrii - jakby Markus był jej własnością.
- Znacznie lepiej byłoby powiedzieć o niej, że jest hojnie wyposażona przez naturę.
W jej ciemnych oczach zapaliły się błyski.
- Wygląda jak przekarmiona gołębica!
- Arrio, kochanie, jakie to smutne, że wierzysz we wszystko, co usłyszysz.
Arria uniosła podbródek.
- Większość pogłosek nie bierze się z powietrza.
- Czyż to nie zdumiewające, że wiesz o moich poczynaniach o wiele więcej niż ja sam?
- Nie drwij ze mnie, Markusie. Wiem, że to prawda. Fannia tu była i robiła wrażenie bardzo z tej sytuacji zadowolonej.
- Na bogów! - wykrzyknął, czując, jak narasta w nim gniew. - Co ty wyprawiasz? Wypytujesz ją przy Patrobusie?
W takich momentach Markus dochodził do wniosku, że kobiety są przeklętą zawadą.
- Patrobus był tak zajęty napychaniem brzucha gęsimi wątróbkami, że świata poza tym nie widział.
- Niewiele interesuje się Fannią. Na tym polega, przynajmniej częściowo, jej kłopot.
- I dlatego tak skwapliwie odpowiedziała na twoje zaloty. Prawda? Przypuszczałam, że powiesz, iż spotkałeś się z nią w Ogrodzie Juliusza, gdyż ulitowałeś się nad jej smutnym położeniem.
- Mów ciszej!
Wcale się nie zalecał. To Fannia podeszła do niego podczas którychś igrzysk. Dopiero później spotkali się w ogrodach i spędzili długie i namiętne popołudnie.
- To locha.
Markus zazgrzytał zębami.
- A ty, moja droga Arrio, jesteś nudna.
Zaskoczona niespodziewanym atakiem zamarła na moment, ale zaraz poczuła się znieważona i spróbowała wymierzyć mu policzek. Markus bez trudu chwycił ją za nadgarstki i zaczął się śmiać z tego wybuchu złości.
- Ja jestem nudna? - W jej oczach pojawiły się łzy, co doprowadziło ją do jeszcze większej wściekłości. Ty niewierny psie!
- Ty też miałaś swoje chwile słabości, najdroższa. Na przykład ten retiarius. Pamiętasz? Nie mogłaś się doczekać, kiedy mi o tym opowiesz.
- Chciałam rozbudzić w tobie zazdrość!
Byłaby zachwycona, gdyby dowiedziała się, że Markus kipi z gniewu, kiedy opowiadała mu ze szczegółami o swoim spotkaniu z gladiatorem. Ale on pozwolił jej odejść, zrażony jej otwartością i własną irytacją.
Arria przyglądała mu się przez chwilę, przygryzając wargi.
- Co się z nami dzieje, Markusie? Dawniej nie mogłeś znieść mojej nieobecności.
A teraz ją zżerało nienasycone pragnienie jego obecności.
Markus miał już na końcu języka słowa prawdy, ale pomyślał, że lepiej odwołać się do jej próżności.
- Jesteś jak bogini Diana. Lubisz łowy. I złowiłaś mnie jakiś czas temu.
Wiedziała, że Markus stara się ją ułagodzić.
- Ale już nie jesteś mój, czyż nie tak, Markusie? - powiedziała spokojnym głosem, czując jednak nagły skurcz serca. Jej oczy znowu napełniły się łzami. Nie próbowała nad nimi zapanować. Może łzy zmiękczą jego serce, jak zmiękczyły serca tylu innych. - Myślałam, że coś dla ciebie znaczę.
- I znaczysz - odparł i przyciągnął ją do siebie.
Poklepał ją po policzku i pocałował. Odwróciła twarz i poczuł, że jej ciało drży. Obrócił jej twarz w swoją stronę i pocałował ją raz jeszcze, czując, że jej opór słabnie.
- Zawsze cię podziwiałem, Arrio. Twą urodę, namiętność, dowcip. Chcesz, by twoje życie było świętem, i tak być powinno. Chcesz skosztować wszystkiego. Ja też.
- Jesteś jedynym mężczyzną, jakiego kochałam, Markusie.
Roześmiał się. Nie potrafił pohamować wybuchu śmiechu.
Arria wyrwała się z jego ramion i spojrzała na niego, zapominając o łzach.
- Jakże możesz śmiać się, kiedy mówię, że cię kocham?
- Bo jesteś taką słodką, małą kłamczuchą. Czyżbyś tak szybko i tak wygodnie zapomniała Arystobulosa, Sosipatera, Chuzę i paru innych? Nawet biednego Fadusa. Myślę, że chciałaś po prostu sprawdzić, czy zdołasz odbić go gladiatorowi. Ludzie zakładali się o to. Niejedna fortuna przepadła, kiedy zdołałaś rozkochać go w kobiecie, w sobie.
Arria wykrzywiła usta, usiadła na ławce i założyła nogę na nogę.
Spojrzała na niego z rozdrażnieniem.
- Ale na Fannię nie mogę się zgodzić. To po prostu zbyt dla mnie upokarzające. Jest co najmniej dziesięć lat ode mnie starsza i nawet w przybliżeniu nie tak piękna.
- Ani taka doświadczona.
Uniosła głowę.
- Nie byłeś więc nią zbytnio zachwycony?
- To nie twoja sprawa.
Zacisnęła usta.
- Spotykasz się z nią nadal?
- To też nie jest twoja sprawa.
W jej ciemnych oczach pojawiły się błyski.
- To nie w porządku z twojej strony, Markusie. Ja mówię ci wszystko.
- Ponieważ jesteś niedyskretna. - Wykrzywił złośliwie wargi. - I okrutna.
Jej pełne żaru oczy rozszerzyły się.
- Okrutna? - spytała niewinnym głosem. - Jak możesz oskarżać mnie o okrucieństwo, jeśli od początku robiłam wszystko, żeby ci się przypodobać!
- Kiedy mężczyzna myśli, że się zakochał, nie chce słuchać szczegółów przygód, jakie jego ukochana przeżywała z innymi.
- A czy byłeś we mnie zakochany? - Wstała i podeszła do niego. - Uraziłam cię, Markusie? Naprawdę?
Zobaczył w jej oczach wyraz satysfakcji.
- Nie - odparł szczerze i przyglądał się, jak rzednie jej mina.
Wzbudziła w nim gniew, to prawda. Często wzbudzała w nim namiętność. A jednak nigdy nie poruszyła jego serca. Nie tylko ona. Nigdy nie czuł wszechogarniającej namiętności do niczego ani do nikogo.
Przesunęła końcem paznokcia po jego szczęce.
- Więc mnie nie kochasz?
- Jesteś miłą rozrywką. - Widząc, że sprawił jej przykrość, pochylił głowę i musnął wargami jej wargi. - Czasem czymś więcej.
Robiła wrażenie bardzo zmartwionej.
- Czy kochałeś mnie kiedykolwiek?
Przesunął delikatnie palcami po jej gładkim policzku, niezadowolony, że w ogóle ten temat został poruszony.
- Nie sądzę, bym był do czegoś takiego zdolny.
Pocałował ją bez pośpiechu. Ten teren jest przynajmniej dobrze znany.
Może to właśnie powód, że się między nimi nie układało. Nie pozostało już nic z tajemnicy, nie było więc miejsca na namiętność z jego strony. Dotykanie gładkiej skóry Arrii, wdychanie zapachu jej włosów i smak jej ust nie doprowadzały go już do szaleństwa. Nawet ich rozmowy stały się nudne, bo nie pojawiało się w nich nic nowego. Jedynym tematem, który Arria lubiła poruszać, była Arria. Wszystko inne to tylko wybieg.
- Nie jestem przygotowana na zakończenie naszej przygody - rzekła bez tchu, odchylając głowę do tyłu.
- Wcale nie powiedziałem, że musi do tego dojść.
- Znam cię lepiej niż Fannia.
- Nie możesz o niej zapomnieć?
- A ty? Och, Markusie, nikt nie będzie tak podniecający jak ja. - Przesuwała dłońmi po jego ciele. - Byłam dzisiaj w świątyni Asztarte i kapłanka pozwoliła mi patrzeć na to, co robiła z jednym z czcicieli bogini. Czy mam ci to pokazać? Chcesz?
Markus był podniecony, a jednocześnie czuł coś w rodzaju odrazy.
Odsunął ją od siebie.
- Innym razem, Arrio. To nie jest odpowiednie miejsce.
Miał zbyt jasną świadomość wszystkiego, co ich otaczało. Od strony domu dochodził śmiech. Grano jakąś wesołą melodię na fletni Pana. Miał dzisiaj ochotę upoić się winem, nie miłością. Arria była przybita, ale robiła, co mogła. Markus pozostał zimny jak głaz.
Światło pochodni zamigotało, przyciągając znowu jego spojrzenie ku rzeźbie. Przyglądając mu się, Arria próbowała okiełznać miotające nią uczucia. Zacisnęła wargi, widząc, jak Markus studiuje posąg młodych kochanków z dużo większym zainteresowaniem niż patrzył na nią. Pragnęła, by błagał ją jak Chuza.
Jednak Markus nie przypominał w niczym Chuzy i Arria nie chciała go stracić. Był bogaty, przystojny - i było w nim coś jeszcze, jakaś nie zaspokojona, głęboka namiętność, która ją podniecała.
Przełykając dumę, Arria wśliznęła rękę pod jego ramię.
- Podoba ci się ten posąg, prawda? Jest całkiem dobry. Wątpię, by Antygonus zechciał się z nim rozstać. Jest zakochany w tych postaciach.
- Zobaczymy - powiedział Markus.
Wrócili do wnętrza i dołączyli do zabawy. Zamyślony Markus spoczywał na łożu nie opodal Antygonusa. Rozmawiali o polityce, wino płynęło strumieniami. Znudzona Arria wspomniała o zainteresowaniu Markusa rzeźbą przedstawiającą kochanków. Antygonus zmarszczył brwi i pospiesznie zmienił temat. Markus napomknął, o potrzebach finansowych w przyszłości, użalając się na koszty igrzysk wyprawianych dla tłumów, uczt dla arystokracji i innych zobowiązań wynikających z pełnienia urzędu publicznego. Antygonus szybko dostrzegł, że powinien okazać hojność.
- Posąg znajdzie się w ogrodzie Walerianów najpóźniej pod koniec następnego tygodnia - oświadczył wspaniałomyślnie.
Markus dobrze wiedział, jakimi ścieżkami podąża myśl Antygonusa. Łatwo można zapomnieć o obietnicach złożonych po pijanemu. Uśmiechając się lekko, nalał Antygonusowi i sobie wina.
- Zadbam o to - oznajmił i skinął na jednego z niewolników.
Mina Antygonusa zrzedła, kiedy usłyszał, jak Markus mówi, że posąg ma być przeniesiony do willi Walerianów w ciągu godziny.
- Jesteś hojny, Antygonusie - powiedziała Arria. - Zwłaszcza wobec Markusa, który tak mało dba o prawdziwe piękno.
A Markus odchylił się leniwie do tyłu i uśmiechnął się do niej drwiąco.
- Prawdziwe piękno to rzadkość nieczęsto dostrzegana przez tego, kto jest jego posiadaczem.
Arria zarumieniła się z gniewu, ale wstała, starając się nie tracić nic ze swojego wdzięku. Uśmiechnęła się i położyła smukłą, ozdobioną klejnotami dłoń na ramieniu Markusa.
- Bądź ostrożny, drogi przyjacielu, bo inaczej zaprzedasz sam siebie plebejskim ambicjom.
Antygonus popatrzył, jak odchodzi, a potem uśmiechnął się do Markusa.
- Jasnowłosa Arria słyszała o twojej schadzce z Fannią.
- Jedna kobieta to przyjemność, dwie to przekleństwo - odparł Markus i znowu zaczął mówić o polityce i kontraktach budowlanych. Nie było powodu, by nie wykorzystał tego, że Antygonus zasiądzie w senacie. Kiedy wschodziło słońce, miał już wszystkie poręczenia, potrzebne, by cały Rzym usłyszał o nim jako o budowniczym i by jego kufer napełnił się złotymi talentami. Osiągnie swój cel. Zanim będzie miał dwadzieścia pięć lat, przewyższy ojca bogactwem i pozycją.
Rozdział V
Hadassa stała wyprostowana w długim rzędzie Żydów, a bogato ubrani efescy handlarze przechodzili między niewolnikami, szukając najzdrowszych. Póki żydowscy niewolnicy maszerowali z Tytusem, byli jako tako chronieni, ale teraz, kiedy Tytus wyjechał do Aleksandrii, handlarze runęli na nich jak sępy wypatrujące ofiar, które skazano na pożarcie. Siedmiuset najsilniejszych i najprzystojniejszych odeszło z Tytusem i pomaszerowało znowu na południe razem z legionami, i przed podróżą do Egiptu zobaczyło jeszcze gruzy Jerozolimy. Z Egiptu mieli udać się drogą morską do Rzymu. Tytus zamierzał poprowadzić swoich jeńców podczas świętowania tryumfu, a następnie posłać ich na arenę.
Jedna z kobiet zaczęła krzyczeć, kiedy rzymski strażnik zerwał z niej poszarpaną tunikę, by handlarz lepiej mógł się jej przyjrzeć. Spróbowała zakryć się rękami i strażnik uderzył ją. Łkając stała bez ruchu przed dwoma oglądającymi ją mężczyznami.
- Nie jest warta nawet sesterca - oświadczył z odrazą handlarz i poszedł dalej. Rzymianin rzucił jej podartą tunikę.
Najpiękniejsze kobiety zostały wykorzystane przez rzymskich dowódców, a potem sprzedane w miastach, przez które przechodzili. Pozostała mieszanina: w większości stare kobiety i dzieci, a także inni jeńcy, zbyt mało pociągający, by zwrócić na siebie uwagę rzymskich żołnierzy. Chociaż jednak nie byli piękni, mieli swoje zalety. Przeżyli całe miesiące wyczerpujących marszów i złego traktowania. W każdym mieście, przez które przechodził Tytus, odbywały się igrzyska i tysiące niewolników rozstawało się z życiem. A jednak ta gromadka żyła nadal.
Kiedy Tytus wziął sobie za kochankę herodiańską księżniczkę Berenike, przez krótki czas można było żywić nadzieję, że Żydzi nie będą już przeznaczani do udziału w igrzyskach. Modlili się, by Berenike wyzwoliła ich, jak to uczyniła wiele wieków temu królowa Estera. Jednak miłość Tytusa do pięknej, młodej księżniczki nie przyniosła ocalenia jej ludowi. Areny w Cezarei Filipowej, Ptolemaidzie, Tyrze, Sydonie, Berytos i Antiochii spłynęły żydowską krwią. Z tysięcy, które opuściły Jerozolimę, pozostała garstka wycieńczonych kobiet.
Hadassa cierpiała tak samo jak pozostali. Wraz z niewolnikami szła śmierć, która zbierała obfite żniwo, gdyż padali od skwaru, kurzu, skąpych racji żywnościowych, chorób i męczarni, jaką stanowiły rzymskie uroczystości dla uczczenia zwycięstwa. Kiedy legiony Tytusa i jeńcy dotarli do Antiochii, przy życiu pozostało mniej niż połowa z tych, którzy wzięci byli po upadku świętego miasta. Lud Antiochii wybiegł na przedmieścia, by powitać Tytusa jak boga. Kobiety jak łanie szły za przystojnym cesarskim synem, ciągnąc za sobą swoje dzieci. Ostatni wolni Żydzi antiocheńscy walczyli między sobą, podsycając nienawiść Syryjczyków. Na Hadassę i innych maszerujących padały grudy ziemi, Syryjczycy lżyli jeńców i głośno domagali się ich śmierci. W końcu rzymscy strażnicy odepchnęli napastników. Rozeszła się pogłoska, że Syryjczycy zażądali od Tytusa, by zabrał z ich miasta wolnych Żydów, ale Tytus odmówił i w końcu poczuł się zmęczony ich natarczywością. Co miałby właściwie począć z tymi wszystkimi Żydami? Ich kraj był zniszczony, ich święte miasto w gruzach i miał ich wystarczająco dużo na igrzyska. Kto by ich chciał?
Syryjczycy zażądali, by mosiężne płyty, na których wyryto żydowskie przywileje, zostały usunięte z Antiochii, ale Tytus znowu odmówił. Posunął się o krok dalej i ze znanych tylko sobie powodów ogłosił, że wolni Żydzi z Antiochii mają nadal korzystać z wszystkich przywilejów, jakie były ich udziałem. Jeśli tak się nie stanie, odpowiedzialność przed Rzymem poniosą Syryjczycy. Chociaż życie Żydów antiocheńskich zostało w ten sposób zabezpieczone, życie nieszczęsnych jeńców stawało się coraz bardziej niepewne. Tytus, zdecydowany uniknąć na przyszłość wszelkich konfliktów w rzymskiej prowincji, Judei, przystąpił do rozpraszania żydowskich niedobitków po wszystkich krajach cesarstwa. Na zdolnych do pracy niewolników zawsze było zapotrzebowanie, wielu więc kupowano hurtowo, związanych jednym sznurem, i prowadzono na statki, które płynęły do wszystkich rzymskich prowincji.
Niektórzy spośród Żydów trafili do brzuchów setki okrętów, gdzie mieli spędzić resztę życia przy wiosłach. Innych posłano do Galii, by ścinali drzewa na potrzeby rozrastających się miast rzymskich. Wielkie grupy popłynęły do Hiszpanii, by pracować przy bydle albo w kopalniach srebra. Następne setki znalazły się w Grecji, gdzie cięły i dźwigały marmur w kamieniołomach. Najbardziej buntowniczych i hardych sprzedano ich odwiecznym wrogom, Egipcjanom. Mieli umrzeć kopiąc piasek i ładując go na barki - piasek przeznaczony na areny, by wsiąkała weń krew żydowska przelewana dla rozrywki rzymskiego motłochu.
Tak zatem najlepszych niewolników sprzedano; pozostali najsłabsi i najbrzydsi. Hadassa znalazła się wśród ostatnich paru setek, które miały być rozproszone wszędzie po trochu. Pośrednik, który się im teraz przyglądał, poszukiwał tkaczy, siły roboczej do prac rolnych, służby domowej i prostytutek. Załamując ręce, modliła się, by ominął ją los tych ostatnich.
- A ta? - spytał rzymski żołnierz, wyrywając jakąś kobietę z szeregu.
Ciemnoskóry efezjanin spojrzał na nią z daleka.
- Czegoś tak brzydkiego jeszcze nie widziałem. - Szedł dalej, wyrażając się uwłaczająco o kobietach, które pozostały. - Pamiętaj, że kupuję niewolnice, które będą służyć jako świątynne prostytutki w świątyni Artemidy. Muszą być choć trochę pociągające.
Serce Hadassy biło tak, że czuła mdłości, kiedy zbliżyli się do niej. "Panie, spraw, by mnie minęli. Spraw, bym stała się niewidzialna." Lepiej usuwać nieczystości niż służyć pogańskiej bogini.
Handlarz przystanął przy niej. Hadassa patrzyła na jego stopy w szykownych skórzanych sandałach, szyte różnobarwnymi nićmi. Bogata tkanina jego sukni była błękitna i czysta. Nie przestawał na nią patrzeć, a ona czuła chłód i mdłości. Nie podniosła głowy.
- W tej coś jest - powiedział nagle mężczyzna.
Ujął podbródek niewolnicy i zmusił ją do podniesienia głowy. Kiedy tak patrzyła w jego zimne oczy, czuła, że lada chwila zemdleje.
- Za młoda - rzucił żołnierz.
- Jak to wszystko wytrzymała? - Handlarz obracał jej twarzą to w lewo, to w prawo. - Pokaż zęby, dziewczyno. Otwórz usta. - Hadassa zrobiła, co jej kazano, ale przez cały czas czuła, jak drży jej podbródek. - Dobre zęby.
- Za chuda - rzekł Rzymianin.
Raz jeszcze uniósł jej twarz i przyjrzał jej się z bliska.
- Przyzwoite odżywianie to zmieni.
- Brzydka.
Handlarz niewolników obrzucił młodego żołnierza spojrzeniem i uśmiechnął się.
- Nie na tyle, byś się nią nie zainteresował. Czy wziąłeś ją?
Rzymski legionista zesztywniał, gdyż poczuł się znieważony tą odrażającą sugestią.
- Nigdy jej nie tknąłem.
- Dlaczego?
- Należy do sprawiedliwych.
Handlarz wybuchnął śmiechem.
- Do sprawiedliwych - zadrwił. - Jeszcze jeden powód, bym ją kupił. Połowa mężczyzn z Efezu marzy o tym, żeby posiąść sprawiedliwą Żydówkę.
Raz jeszcze spojrzał na Hadassę, wykrzywiając pełne usta w uśmiechu, który sprawiał, że żołądek wywracał się jej na drugą stronę.
W twarzy Rzymianina zaczął drgać mięsień.
- Cóż mi do tego, że zapłacisz trzydzieści sztuk srebra za dziewczynę, która umrze, zanim dotrzesz do Efezu?
- Wygląda na wystarczająco zdrową i dużo już wytrzymała. Wątpię, by trud, który ją czeka w świątyni, mógł ją zabić.
- Założę się o moją rację soli, że popełni samobójstwo, nim znajdziecie się w Efezie.
- Czemu miałaby to zrobić?
- Najwyraźniej nie masz pojęcia o Żydach. Ona prędzej umrze niż zgodzi się służyć pogańskiemu w jej mniemaniu bogu. - Chwycił Hadassę za suknię i szarpnął dziewczyną do przodu. - Masz. Bierz ją. Pozbędę się kłopotu z jedną więcej Żydówką.
Hadassa poczuła, że ogarnia ją chłód, kiedy handlarz raz jeszcze zaczął się jej przyglądać. Na całe jej ciało wystąpiły krople potu. Krew odpłynęła z twarzy i niewolnica zachwiała się na nogach. Rzymianin chwycił mocniej suknię, podtrzymując w ten sposób Hadassę, by efezjanin lepiej mógł ocenić wartość ewentualnego nabytku.
Handlarz przyglądał się jej uważnie i oczy mu się zwęziły.
- Może masz rację. Wygląda, jakby lada chwila miała paść martwa. - Pogardliwie trzepnął dłonią i poszedł dalej. - Plugawi Żydzi! Wolałbym już Egipcjankę.
Młody żołnierz puścił Hadassę i ruszył za nim. Hadassa w nagłym odruchu chwyciła go za rękę.
- Oby Bóg pobłogosławił cię za twoje miłosierdzie - powiedziała i pocałowała jego dłoń.
Wyszarpnął rękę.
- Już raz mi dziękowałaś. Pamiętasz? Dałem ci szufelkę zboża, a ty... - Skrzywił się. - Patrzyłem, jak się modlisz. Mila za milą, miesiąc za miesiącem modliłaś się. I co masz z tego?
Łzy napełniły jej oczy.
- Co z tego masz? - powtórzył z gniewem, jakby naprawdę oczekiwał odpowiedzi.
- Jeszcze nie wiem.
Zmarszczył lekko brwi i poszukał spojrzeniem jej wzroku.
- Nadal wierzysz, prawda? Jesteś głupia. Wy wszyscy jesteście głupcami. - Już miał się odwrócić, ale spojrzał na nią z twarzą znowu stężałą. - Nic ci nie pomogłem. Niewolnice świątynne są bardzo dobrze traktowane. Zwłaszcza prostytutki. Za jakiś czas być może mnie przeklniesz.
- Nigdy.
- Wracaj do szeregu.
- Nigdy cię nie przeklnę - powtórzyła, robiąc, co jej kazał.
Handlarz kupił dziesięć kobiet i odszedł. Następnego dnia przyszedł grecki kupiec. Hadassa została kupiona jako służba domowa. Związaną razem z dziesięcioma innymi kobietami poprowadzono ulicami Antiochii. Mali ciemnowłosi chłopcy biegli obok kobiet, rzucając w nie grudami ziemi i nie szczędząc im wyzwisk. Jedna z Żydówek krzyknęła coś histerycznie w ich stronę i zamiast grud ziemi zaczęły latać kamienie. Strażnicy odpędzili chłopców, a następnie rozebrali i zbili kobietę, która krzyczała. Żeby upokorzyć ją jeszcze bardziej, zmusili do tego, by resztę drogi odbyła nago.
Hadassa zobaczyła maszty statku i przeniknął ją zapach morza, niosąc z sobą przeszywające wspomnienie Galilei, rodziców, rodzeństwa. Oślepiona łzami, potykając się szła z innymi niewolnicami; wprowadzono je po trapie na statek. Hadassa zeszła po stromych schodkach i przeszła między rzędami cuchnących zjełczałym potem niewolników przy wiosłach. Ciemnoskórzy Etiopczycy, niebieskoocy Brytowie, ciemnowłosi Galowie patrzyli na nią obojętnym wzrokiem. Opuszczono drugą drabinę, prosto na dno statku. Wzbił się stamtąd mdlący smród kału, moczu, potu i wymiocin.
Kiedy zeszła, zobaczyła poruszające się cienie. Minęła chwila, zanim jej oczy przywykły do ciemności, a potem uświadomiła sobie, że widzi drugą zmianę galerników.
- Kobiety - powiedział jeden z nich po grecku i to jedno jedyne słowo mówiło, od jak wielu lat nie widział kobiety.
Rzucono cumy i zatrzaśnięto kraty. Zasunięto rygle. W jednej chwili niewolnicy rzucili się na nagą kobietę i jej krzyk wkrótce zamarł pośród innych, przerażających dźwięków. Hadassa skomląc wyrywała się i starała się nie słuchać odgłosów rozpaczliwej walki toczącej się w ciemności. Wybuchła bijatyka między dwoma mężczyznami. Mroczne wnętrze kadłuba wyglądało jak mrowiący się szeol i Hadassa w panicznym strachu skuliła się w najciemniejszym zakątku.
Wreszcie walka się skończyła i Hadassa usłyszała histeryczne kobiece łkanie. Kiedy ktoś kopnął płaczącą i nakazał jej zamilknąć, kobieta zaczęła pełznąć z wysiłkiem po cuchnących odpadkach pokrywających deski. Po jakimś czasie znalazła się blisko i Hadassa wyciągnęła rękę, by ją dotknąć. Tamta szarpnęła się gwałtownie.
Hadassa powiedziała wtedy łagodnym głosem:
- Tu, obok mnie, jest trochę miejsca.
Czuła jej gwałtowne drżenie, kiedy kobieta wtuliła się obok niej w ciemności. To drżenie wzmagało się. Hadassa dotknęła zimnej, wilgotnej skóry. Nie znajdowała słów pociechy, chociaż tak rozpaczliwie chciała je znaleźć. Kobieta znowu zaczęła płakać, tym razem tłumiąc łkania kolanami, które podciągnęła wysoko. Hadassa poczuła, że coś ściska ją w gardle. Zdjęła wierzchnią suknię i dała ją kobiecie, zostawiając sobie tylko długą szarą tunikę.
- Załóż - powiedziała łagodnie.
Kobieta zrobiła to, nie przestając gwałtownie drżeć. Hadassa otoczyła ją ramieniem i przyciągnęła do siebie, głaszcząc jej brudne pozlepiane włosy, jak niegdyś głaskała włosy matki.
- Szczęśliwa niewiasta bezpłodna, która nigdy nie patrzy, jak jej dzieci cierpią - jęknął ktoś w ciemności.
Zapadła cisza. Zakłócały ją tylko skrzypienie statku, głos bębna wybijającego rytm galernikom i skrzypienie wioseł. Kratę otwierano wielokrotnie w ciągu dnia i wypoczęci niewolnicy szli do pracy, a wyczerpanych przysyłano na dół. Czasem rozlegało się ostre trzaśnięcie bicza, wyrywając jęk bólu z ust zbyt niemrawego galernika.
Dni i noce zlewały się w jedno. Hadassa spała, budząc się, kiedy odsuwano rygle i otwierano kraty przy zmianie wioślarzy albo przy wydzielaniu skąpych racji. Kołysanie statku pogarszało jeszcze położenie nieszczęsnych kobiet leżących w cuchnącym mroku nigdy nie wietrzonego pomieszczenia. Hadassa marzyła o łyku świeżego powietrza i o Galilei.
Kiedy płynęli wzdłuż wybrzeży likijskich, rozszalała się burza. Statek wznosił się wysoko i walił w dół przy jękach i wyciu wichru. Niewolników ogarnęła panika, pełzali szukając czegoś, czego mogliby się przytrzymać, wykrzykując w półtuzinie języków, wzywając pomocy półtuzina bogów.
Do wnętrza kadłuba dostała się lodowata woda, która rozlewała się na wszystkie strony, nasączając podartą tunikę Hadassy kurczowo trzymającej się wręgi. Drżąc na całym ciele, przywarła do desek i modliła się w milczeniu pośród wszystkich tych wrzasków. Statek uniósł się gwałtownie, jakby miał wzbić się nad wodę. Lecz zaraz runął w dół i poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Kadłub uderzył z przeciągłym łoskotem o wodę i cały statek zadygotał, jakby miał rozpaść się na kawałki.
- Zginiemy! Wypuśćcie nas!
W lejącej się na głowy wodzie mężczyźni jak oszalali rzucili się do krat.
- Wypuścić! Wypuścić!
Statek znowu zatoczył się jak pijany i ktoś wpadł na Hadassę, odrywając ją od uchwytu, do którego przywarła. Ześliznęła się, a potem, kiedy statek znów się uniósł, rzuciło ją na belkę. Morze ryczało jak dzika bestia. Statek przechylił się na bok i poczuła, jak przepływa po niej zimna woda. "Pomóż, Ojcze! Ocal nas, jak ocaliłeś uczniów na Morzu Galilejskim." Próbowała namacać jakiś uchwyt, ale daremnie. W tym momencie coś uderzyło ją mocno w głowę i ogarnęła ją cisza. Unosiła się w ciemności na wodzie, niczego już nie czując.
Obudziły ją równy rytm bębna i plusk wioseł. Szum fal roztrącanych dziobem statku i ich chlupot o boki kadłuba koiły ból pulsujący w skroniach. Pomyślała, że pewnie śniła. Bolała ją głowa, tunikę i włosy miała przemoczone. Wnętrze kadłuba zostało obmyte wodą morską. Niewolnicy napełniali nią skórzane worki, które zaczepiali do liny, by opróżniono je na zewnątrz. Kobieta usiadła obok niej i dotknęła jej czoła.
- Jak się czujesz?
- Boli mnie trochę głowa. Co się stało?
- Była burza i uderzyłaś się w głowę.
- Więc już minęła!
- Dawno. Od tego czasu cztery razy zmieniano wioślarzy. Słyszałam, jak strażnik mówił, że mijamy Rodos. - Rozchyliła nasiąkniętą wodą szmatkę i podała Hadassie. - Ocaliłam dla ciebie trochę zboża.
- Dziękuję - powiedziała Hadassa, przyjmując dar.
- Dałaś mi swoją suknię - rzekła tamta i Hadassa wiedziała już, kim jest kobieta.
W mrocznej ciszy dni mieszały się z nocami. Brud, liche pożywienie, stała obecność innych i prawo siły odbierały niektórym ludzkie cechy, ale Hadassę prowadziły do Boga. Ojciec powiedział jej niegdyś, że cierpienie daje wytrwałość, byśmy lepiej znosili to, co nas czeka. Nie chciała myśleć o tym, co ją czeka. Było zbyt wiele przerażających możliwości. Śmierć przychodzi na tyle sposobów.
Bóg jest wszechwidzący, wszechmocny, wszechobecny i ojciec zawsze zapewniał ją, że wszystko prowadzi ku dobrym celom wskazanym przez Niego. Nie potrafiła jednak doszukać się żadnego celu w tym, co przechodziła ona wraz z wszystkimi dokoła. Oni wszyscy przybyli po prostu do Jerozolimy w niewłaściwym momencie. Zostali osaczeni jak króliki przez sforę psów. Zeloci, Rzymianie - nie dostrzegała żadnej różnicy. Wszyscy byli ludźmi przemocy.
Wielu przyjaciół ich rodziny wierzyło, że koniec czasów, o którym mówił Jezus, już nadchodzi, że Pan wróci i będzie panował jeszcze za ich życia. Niektórzy sprzedali nawet wszystko, co posiadali, i oddali pieniądze Kościołowi. I czekali na kres. Jej ojciec do
takich nie należał. Nie odmienił swego życia, pracował jak zawsze. - Bóg wróci w czasie, który sam wyznaczy, Hadasso. Powiedział uczniom, że zakradnie się w nocy jak złodziej. Dlatego powinniśmy na Niego czekać, kiedykolwiek przyjdzie. Nie naszą rzeczą jest wiedzieć kiedy.
Z pewnością zniszczenie świątyni i miasta Syjonu były znakami, że koniec jest bliski. Z pewnością Pan wróci już wkrótce. Pragnęła tego. Zasłużyła na to. A jednak coś w głębi serca ostrzegało, że ocalenie może nie być rychłe. Bóg nie zawsze interweniuje w sprawy ludzkie. W Piśmie użył pogańskich pojęć, by rzucić Izrael na kolana.
- Chodźcie, powróćmy do Pana! - szeptała kobieta. - On nas zranił i On też uleczy, On to nas pobił, On ranę zawiąże. Po dwóch dniach przywróci nam życie, a dnia trzeciego nas dźwignie i żyć będziemy w Jego obecności.
Drżącym głosem Hadassa podjęła tam, gdzie kobieta skończyła, powtarzając słowa proroka Ozeasza:
- Dołóżmy starań, by poznać Pana; Jego przyjście jest pewne jak świt poranka, jak wczesny deszcz przychodzi On do nas, i jak deszcz późny, co nasyca ziemię.
Kobieta ujęła dłoń Hadassy.
- Czemu dopiero w mroku przypominamy sobie to, co było dla nas wsparciem w świetle? Od dzieciństwa nie myślałam o słowach proroka i oto w mroku ukazują mi się jaśniej niż w dniu, kiedy mi je czytano. - Zaczęła cicho płakać. - Jonasz musiał czuć taką samą mroczną rozpacz, kiedy znalazł się w brzuchu wieloryba.
- Ozeasz mówił o Jezusie i zmartwychwstaniu - rzuciła bez chwili zastanowienia Hadassa.
Kobieta cofnęła rękę i spojrzała w mroku na dziewczynę.
- Jesteś chrześcijanką? - Słowo to zabrzmiało jak przekleństwo. Przestraszona Hadassa milczała. Czuła wrogość kobiety. Milczenie wyrosło między nimi jak ściana. Hadassa chciała coś powiedzieć, ale nie znajdowała słów. - Jak możesz wierzyć, że mesjasz już przyszedł? - syknęła po chwili kobieta. - Czy wyzwolił nas od Rzymian? Czy mamy królestwo Boga?
Wybuchnęła łkaniem.
- Jeszua przyszedł, by odpokutować za nas - szepnęła Hadassa.
- Zawsze żyłam według Prawa Mojżeszowego. Nie mów mi o odkupieniu. Na twarzy kobiety odmalowały się gorycz i żal. Wstała i odeszła; usiadła przy kilku innych kobietach. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w Hadassę, a potem odwróciła wzrok. Hadassa wtuliła głowę w kolana i zmagała się z rozpaczą.
Kiedy statek dopłynął do Efezu, niewolnice wyprowadzono na pokład i znowu związano. Hadassa piła chłodne morskie powietrze. Po wielu dniach i nocach w brzuchu statku minęła chwila, zanim jej oczy przywykły do blasku słońca i mogła cokolwiek zobaczyć. Na nabrzeżach trwała gorączkowa krzątanina. Wszędzie pełno było robotników zajętych rozmaitymi pracami. Opaleni stuppatores pracowali na rusztowaniach, uszczelniając kadłub statku przycumowanego tuż obok tego, którym przypłynęła Hadassa. Po lewej stronie zobaczyła jeszcze jeden okręt rzymski. Sburarii pięli się po drabinach, wnosząc worki z piaskiem. Z trudem szli po deskach i zrzucali ładunek do wozu, który miał zawieźć worki na efeskie areny.
Inni robotnicy, zwani sacrarii, dźwigali worki ze zbożem i rzucali je na wagę. Mensores ważyli je i wynik zapisywali w księgach. Jeden z mężczyzn potknął się i skrzynia runęła do morza. Nagi urinator natychmiast wskoczył po nią do wody. Z okrętów padały rozkazy w kilku językach. Trzasnął bat i strażnik przydzielony do grupy kobiet krzyknął, by zeszły po trapie. Poprowadzono je ulicami pełnymi straganów, w których stali wrzaskliwi przekupnie. Wiele osób przystawało i przyglądało się niewolnicom. Inni wykrzykiwali obelgi.
Hadassa paliła się ze wstydu. We włosach miała pełno wszy, tunika śmierdziała i była pokryta ludzkimi odchodami. Jakaś Greczynka splunęła na nią i Hadassa zagryzła wargi, żeby nie wybuchnąć płaczem.
Zaprowadzono je do łaźni. Jakaś potężna kobieta zerwała z niej podartą tunikę i zgoliła jej włosy. Upokorzona Hadassa pragnęła już tylko umrzeć. Jeszcze gorzej było, kiedy kobieta zaczęła wcierać śmierdzącą maść we wszystkie zakamarki jej ciała. "Masz tu stać, póki nie powiem, byś się obmyła" - rozkazała zwięźle kobieta. Maść piekła jak ogień. Po kilku minutach udręki kobieta kazała jej przejść do następnego pomieszczenia. "Oskrob się starannie, bo inaczej ja to zrobię" - powiedziała. Hadassa zrobiła, co jej kazano, zadowolona, że wreszcie pozbywa się zaskorupiałego brudu, który nagromadził się w ciągu długich miesięcy marszu i rejsu. Maść wytępiła robactwo. Oblano ją lodowatą wodą i kazano wejść do łaźni. Było to obszerne pomieszczenie, w którym znajdował się ogromny basen wyłożony białym i zielonym marmurem. Stał tam strażnik, więc Hadassa czym prędzej zanurzyła się, by okryć swą nagość. Mężczyzna ledwie zwrócił na nią uwagę.
Ciepła woda uśmierzyła pieczenie całego ciała. Hadassa nigdy dotąd nie była w rzymskiej łaźni, rozglądała się więc z przestrachem. Na ścianach zobaczyła mozaiki tak piękne, że minęła chwila, zanim spostrzegła, iż sceny przedstawiają pogańskich bogów uwodzących ziemskie niewiasty. Zapiekły ją policzki i spuściła wzrok. Strażnik rozkazał wszystkim kobietom, by wyszły z wody i przeszły do innego pomieszczenia, gdzie dano im szare ręczniki, żeby się osuszyły. Wręczono im ubrania i Hadassa założyła przez głowę prostą brązową tunikę i ciemną suknię wierzchnią. Owinęła dwukrotnie szal w brązowe i czerwone prążki wokół talii i mocno go zawiązała. Długie, wystrzępione końce zwisały jej na biodrze. Podano jej jasnobrązową chustę, by okryła nią ogoloną głowę. Związała ją na karku. Na koniec założono na szyję tabliczkę zawieszoną na hańbiącym naszyjniku niewolnika. Po tych przygotowaniach do pomieszczenia wszedł właściciel niewolnic. Kiedy stanął przed Hadassą, przyjrzał się jej uważnie. Zanim przeszedł do następnych kobiet, uniósł jej tabliczkę i coś na niej zapisał. Związano je razem i zaprowadzono na targ niewolników. Właściciel targował się jakiś czas z licytatorem, by ustalić prowizję. Następnie wysłano kramarza na zatłoczone ulice, żeby ściągnął tu ludzi. "Żydówki na sprzedaż! - wykrzykiwał. - Najlepsze wzięte do niewoli przez Tytusa, po najniższej cenie!" Kiedy zebrał się tłum, właściciel rozwiązał jedną z kobiet i kazał jej stanąć na wielkim okrągłym stole, przypominającym koło garncarskie. Półnagi niewolnik z liną przełożoną przez szerokie ramię czekał na rozkaz. Gapie obrzucali żartami i obelgami kobietę na stole. "Rozbierz ją, byśmy zobaczyli, co naprawdę chcesz nam sprzedać!" - krzyknął któryś. "Przeklęte Żydówki! Poślij je psom na arenę!" Kobieta stała wyprostowana, patrząc prosto przed siebie, kiedy obracano kołem tak, by przyglądający się ujrzeli ze wszystkich stron towar wystawiony na sprzedaż.
Byli jednak wśród obecnych tacy, którzy poszukiwali niewolnic do prowadzenia domu. Sprzedawano więc kolejne kobiety jako kucharki, tkaczki, dwie jako szwaczki, jedną jako niańkę, jedną jako niewolnicę do kuchni i jedną do noszenia wody. Każda sprzedana kobieta schodziła z koła i nowy właściciel prowadził ją do siebie na sznurze. Patrząc jak odchodzą, Hadassa poczuła się samotna. Stanęła na kole jako ostatnia.
- Jest mała i chuda, ale szła z Jerozolimy do Antiochii, nie brak jej więc sił. Będzie dobrą niewolnicą domową! - oznajmił licytator i zaczął licytację od trzydziestu sesterców, podobnie jak przy reszcie kobiet.
Nikt się nie zgłosił, obniżył więc cenę do dwudziestu pięciu, potem dwudziestu, piętnastu, a wreszcie dziesięciu sesterców. Kupił ją w końcu szczupły mężczyzna w białej todze z purpurowym haftem. Zeszła z koła i stanęła przed nim ze spuszczoną na znak uległości głową i złożonymi dłońmi. Im dłużej się jej przyglądał, tym twardszy wydawał się Hadassie mosiężny naszyjnik niewolnicy. Kiedy zerwał jej z głowy chustę, podniosła wzrok na chwilę, by zobaczyć wyraz zawodu w jego oczach.
- Jaka szkoda, że ogolili ci głowę - powiedział. - Z włosami wyglądałabyś bardziej kobieco.
Rzucił jej chustę, a ona natychmiast z powrotem zawiązała ją na głowie.
- Zastanawiam się, który z bogów zechciał tym razem ze mnie zadrwić - mruknął z troską, biorąc do ręki sznur, którym miała związane nadgarstki i ruszając szybkim krokiem nabrzeżem.
Hadassa musiała robić dwa kroki na jego jeden i spieszyć się, żeby za nim nadążyć. Poczuła ból w boku. Prokopus ciągnął ją za sobą, rozmyślając, co z nią począć. Jego żona, Eficharys, nie da mu spokoju, jeśli przyprowadzi ją do domu. Efi nie cierpi Żydów, mówi, że są zdradzieccy i trzeba ich wybić co do jednego. Syn jej najlepszej przyjaciółki poległ w Judei. Potrząsnął głową. Co go właściwie naszło, żeby kupować tę dziewczynę? Co z nią teraz zrobi? Dziesięć sesterców za takie chuchro! To śmieszne. Chodził sobie po nabrzeżu, zaprzątnięty swoimi sprawami, marząc o popłynięciu na Kretę, by pozostawić za sobą wszystkie zmartwienia, ale poszedł za kramarzem ogłaszającym sprzedaż niewolników. Chciał popatrzeć na żydowskie niewolnice, a tu ogarnęła go jakaś niezwykła litość, kiedy ta nie znalazła nabywcy.
W ogóle nie powinien był chodzić do portu. Lepiej uczyniłby, gdyby poszedł do łaźni i kazał zrobić sobie masaż. Bolała go głowa; był głodny; był wściekły na siebie, że poczuł litość dla tego drobiazgu. Gdyby trzymał ręce przy sobie, ktoś inny miałby ją teraz na sznurze, a on nie musiałby zachodzić w głowę, co ma zrobić.
Może podarować ją Tyberiuszowi i pozbyć się jej w ten sposób. Tyberiusz lubił dziewczynki, szczególnie jeśli były za małe, by zajść w ciążę. Obejrzał się na nią. Spojrzenie jej ogromnych brązowych oczu błysnęło w jego stronę, a potem zaraz zgasło. Śmiertelnie przestraszona. Cóż dziwnego. Większość jej ziomków nie żyje. Z tego, co słyszał, zginęły setki tysięcy. Pewnie zasłużyli sobie na taki los za wszystkie te kłopoty, jakich przysparzali Rzymowi.
Ściągnął mocno brwi. Tyberiusz jej nie zechce. Sama skóra i kości, no i te olbrzymie, ciemne, pełne cierpienia oczy. Nawet satyr nie poczułby żądzy. Więc co? Może Klemencja. Być może potrzebuje jeszcze jednej służącej, nie miał jednak jakoś ochoty na spotkanie dzisiaj z jadowitą kochanką. Wątpliwe, czy chuda niewolnica to odpowiedni prezent, by podsycić jej uczucia do niego, zwłaszcza że nie miał czasu wstąpić do swojego złotnika i kupić upragnione świecidełko, którym mógłby błysnąć jej przed zachłannymi oczami. Była ciągle jeszcze wściekła z powodu broszy, którą jej podarował. Nie zdawał sobie sprawy, że jest taka bystra i nie brał pod uwagę możliwości, że tak szybko potrafi ocenić wartość jego daru.
"Tyle obietnic, a jednak śmiesz przychodzić do mnie z tą imitacją!" - wrzasnęła, ciskając mu pięknym klejnotem w głowę.
Kobiety są groteskowe i mało pociągające, kiedy płaczą, zwłaszcza jeśli powodem łez jest gniew. Zwykle tak miłe oblicze Klemencji wykrzywiło się w tak brzydką maskę, że Prokopus chwycił zlekceważoną błyskotkę i czym prędzej umknął. Na szczęście żona potrafiła docenić dar.
Kilku rzymskich setników pilnowało rzędu wychudłych niewolników w łachmanach, którzy zostali związani razem i wchodzili właśnie na statek. Grupa liczyła co najmniej czterdzieścioro ludzi, mężczyzn i kobiet.
- Dokąd płyniecie? - zakrzyknął Prokopus w stronę dowódcy, który stał na szczycie trapu.
- Do Rzymu - odkrzyknął tamten.
Serce Hadassy zabiło mocniej. Spojrzała na niewolników i zrozumiała, jaki los ich czeka. "O Boże, oszczędź mi tego!"
- To Żydzi?
- A na kogo wyglądają? Na obywateli Rzymu?
- Przyda ci się jeszcze jedna? - spytał Prokopus, rzucając koniec sznura i popychając Hadassę w kierunku statku. - Piętnaście sesterców i jest twoja. - Rzymianin roześmiał się drwiąco. - No to dziesięć. - Rzymianin ani drgnął. - Jest silna, przyszła z Antiochii. Jest dość silna na to, co czeka twoich niewolników, cokolwiek to jest.
- Nie będą potrzebowali siły.
- Sprzedam ci ją za siedem sesterców.
- Nie dam ani miedziaka za Żydówkę - zawołał z góry Rzymianin. - Zabieraj ją.
Prokopus szturchnął Hadassę.
- No to daję ci ją! Za darmo! Zabierz ją do Rzymu razem z resztą.
- Rzucił koniec sznura. - Ruszaj za tamtymi - rozkazał. - Ja umywam ręce.
Hadassa patrzyła, jak odchodzi, i poczuła, że gaśnie w niej maleńka iskierka nadziei.
- Dalej! - krzyknął legionista i pchnął ją. Kiedy znalazła się na szczycie trapu, spojrzała na twarz dowódcy. Był ogorzały po latach wojaczki i odwzajemnił się jej surowym, zimnym spojrzeniem. Festus gardził Żydami. Zbyt wielu przyjaciół poległo z ich zdradzieckiej ręki, by mógł litować się nawet nad taką małą dziewczynką jak ta. Patrzył, jak wspinając się po trapie porusza wargami, i wiedział, że wznosi błagania do swego niewidzialnego Boga, by ją ocalił. Jako jedyna z tych wszystkich Żydów ośmieliła się spojrzeć mu w twarz, zajrzeć mu prosto w oczy. Chwycił jej linę i szarpnięciem wyrwał ją z szeregu. Znowu podniosła na niego wzrok. Zobaczył tylko strach, ani śladu buntu.
- Płyniesz do Rzymu - powiedział. - Wiesz, co to znaczy, prawda? Arena. Patrzyłem, jak błagałaś swego Boga, by cię ocalił, ale i tak płyniesz do Rzymu, tak czy nie?
Milczała, co podsyciło jego gniew.
- Czy rozumiesz po grecku?
- Tak, panie.
Mówiła łagodnym głosem, ale nie było w nim drżenia. Festus zacisnął wargi.
- Wygląda na to, że twój niewidzialny Bóg nie zamierza cię ocalić, prawda? Co ty na to?
Podniosła na niego spojrzenie.
- Jeśli Bóg zechce, bym umarła, umrę. I żadna siła na ziemi nie może tego zmienić.
Proste, spokojnie wypowiedziane słowa z ust wątłej dziewczynki, ale jest w nich zasiew dalszych buntów. Festus zacisnął wargi.
- Jest tylko jedna prawdziwa władza na tej ziemi, dziewczyno, i jest to władza Rzymu. - Szarpnął głową w stronę stojącego obok setnika. - Na dół z nią, niech dołączy do innych.
Rozdział VI
Brzęcząc łańcuchami, czując, jak bransolety wbijają mu się w kostki nóg, Atretes zeskoczył, wypchnięty z wozu tuż za bramą szkoły gladiatorów w Kapui. Po drodze na południe Malcenas kupił dziewięciu dalszych ludzi, niektórych wyłącznie ze względu na niezwykły wzrost. Atretes bardzo szybko zrozumiał, że ci mężczyźni nie mają w sobie żądzy krwi ani umiejętności walki. Wykonywali każdy rozkaz jak zwierzęta pociągowe. Germański wojownik czuł do nich pogardę.
Atretes poruszał się niemrawo, gdyż jeszcze bolały go razy, jakie na niego spadły po ostatniej próbie ucieczki.
- Do szeregu! - wrzasnął strażnik i machnął biczem.
Atretes poczuł na plecach ostre igły bólu i nabrał głęboko powietrza w płuca. Przeklął strażnika i został pchnięty do szeregu.
Malcenas przeszedł przed szeregiem mężczyzn, rzucając rozkazy.
- Stój prosto! - warknął do jednego z nich i strażnik śmignął biczem wyraźnie chorego mężczyznę, zmuszając go do wykonania rozkazu.
Pozostali niewolnicy spuścili wzrok, okazując należytą uległość - poza Atretesem, który stał na rozstawionych szeroko nogach i patrzył prosto na kupca, okazując całą nienawiść, jaka w nim nabrzmiała. Gwardzista smagnął go biczem po grzbiecie. Atretes ani drgnął.
- Wystarczy - powiedział Malcenas, zanim bicz świsnął po raz drugi. - Nie chcę, żeby miał więcej śladów bicza niż ma teraz. Trawiony bólem Atretes zmrużył oczy, gdyż raziło go światło słoneczne, i próbował zbadać, gdzie się znalazł, by ocenić możliwości ucieczki. Dokoła wznosiły się wysokie i grube mury z kamienia. Żelazne kraty, ciężkie drzwi i stojący w pogotowiu strażnicy zapowiadali posępną przyszłość, wymuszoną służbę wrogowi. Przed sobą widział mężczyzn szkolących się do walk na arenie. Czyżby więc chcieli uczynić go gladiatorem? Nietrudno było dostrzec, kto tu jest instruktorem: wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna w ciężkiej skórzanej tunice chronionej żelazem jako jedyny miał miecz w pochwie przy pasie. Ale gladius był przede wszystkim na pokaz. Mężczyzna nie potrzebował go bowiem, by bronić się lub wymuszać posłuszeństwo. Malcenas zauważył, na czym skupił wzrok młody Germanin i uśmiechnął się złośliwie.
- To Tarakus. Lepiej dla ciebie, byś nie sprawiał mu takich kłopotów, jakie sprawiałeś mnie w ostatnich tygodniach. Wszyscy wiedzą, że potrafi podciąć gardło niewolnika bez żadnego powodu, po prostu dla przykładu.
Atretes w ciągu minionych tygodni nauczył się odrobinę greki, ale groźby Malcenasa nie wywierały na nim najmniejszego wrażenia. Poruszył się nagle, jakby chciał rzucić się na kupca, i wybuchnął śmiechem, kiedy Rzymianin pospiesznie się cofnął. Była to jedyna przyjemność, jaka pozostała Atretesowi - patrzeć, jak człowiek, który nazywa siebie "panem", cofa się ze strachu przed nim.
- Gdybyś urodził się wśród Chattów, dawno zepchnęlibyśmy cię w trzęsawisko - rzucił szyderczo.
Malcenas nie musiał znać germańskiego, żeby domyślić się, że został ordynarnie znieważony. Poczerwieniał na twarzy, wyrwał strażnikowi bicz i smagnął Atretesa przez pierś, wyrywając pas skóry. Atretes wciągnął z sykiem powietrze, ale nie poruszył się. Popatrzył na Malcenasa i splunął na ziemię koło jego stóp.
- Idzie Skorpus - powiedział jeden ze strażników, kiedy Malcenas już unosił ponownie bicz.
Handlarz opuścił bat i rzucił go najbliższemu strażnikowi.
- Pilnuj go.
- Powinniśmy byli go zabić - mruknął strażnik.
- Tylko jego można korzystnie sprzedać - odparł posępnie Malcenas.
Przypomniał sobie jednak, że ma klientów, obrócił się więc z ufnym uśmiechem i uprzejmym pozdrowieniem.
Atretes patrzył, jak mężczyzna w otoczeniu dwóch zbrojnych strażników wita "pana". Wyglądał na żołnierza, ale miał na sobie cienkie szaty, jakie nosili rzymscy arystokraci. Przyjrzawszy się mu pobieżnie, Atretes znowu skupił uwagę na mężczyznach ćwiczących za kratą. Pochodzili ze wszystkich zakątków rzymskiego cesarstwa. Wytatuowani Brytowie, Galowie o oliwkowej cerze, czarni Afrykańczycy, kiedy padała głośna komenda, robili odpowiedni wymach bronią. Ćwiczyli uzbrojeni w drewniane miecze, wykonując jednoczesne ruchy na komendy wydawane niskim głosem przez Tarakusa.
- Pchnięcie, odbicie, wymach w górze i okrężny, blok, zwrot, pchnięcie. Jeszcze raz.
Atretes ponownie rozejrzał się po dziedzińcu, badając raz jeszcze wzrokiem możliwość ucieczki. Szybko jednak stracił nadzieję. Nigdy nie widział miejsca tak umocnionego. Mury były grube i wysokie, bramy z ciężkiego drewna, zaopatrzone w podwójne rygle; wszędzie rozstawiono straże; niektórzy ze strażników patrzyli na niego, jakby wyczuwali, co chodzi mu po głowie, gotowi w każdej chwili go powstrzymać.
Śmiech Malcenasa szarpał nerwy, sprawiał, że krew Germanina zaczynała wrzeć; wyciągnął ręce, by chwycić tłusty kark handlarza. Zabiłby z rozkoszą Malcenasa, nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobi na tym świecie.
- No i jak, Skorpusie? Czy któryś z nich ci odpowiada? - spytał Malcenas, spostrzegając z zadowoleniem, że właściciel szkoły skupił uwagę na zachowującym się wyzywająco Germaninie. - Piękny, nieprawdaż? - Starał się, żeby po jego głosie nie dało się poznać, że w myślach już zaciera ręce.
- Nie interesuje mnie uroda, Malcenasie - odparł oschłym tonem Skorpus. - Wigor i wytrzymałość zapewniają wyższe zyski.
- Nie brak mu ni jednego, ni drugiego.
- Skąd go masz?
- Znad germańskiej granicy. Był najwyższym wodzem jednego z plemion i zabił w jednej bitwie ponad dwudziestu żołnierzy.
- Zwykła przesada, Malcenasie. Zbyt młody, żeby być najwyższym wodzem - oznajmił Skorpus i przeszedł wzdłuż szeregu.
Zauważył każdy próchniejący ząb, każdą niezdrową plamę na skórze. Malcenas był rozdrażniony i zachwalał swój towar bez większego przekonania, ciągle zwracając spojrzenie w stronę Germanina. Najwyraźniej chciał jak najszybciej pozbyć się tego barbarzyńcy. Skorpus wrócił do młodzieńca i raz jeszcze uważnie mu się przyjrzał. Malcenas przestępował niespokojnie z nogi na nogę, na czole i nad wargą kroplił mu się pot.
- Wygląda mi na to, że został parę razy nieźle obity. Dlaczego, Malcenasie? Czyżby nie docenił twoich zalotów?
Malcenasa wcale ten żart nie rozbawił.
- Próbował uciekać - wyjaśnił, dając strażnikowi znak, by podszedł bliżej. - Cztery razy.
Nie byłoby dobrze, gdyby Skorpus został zaatakowany na terenie własnej szkoły, a ten młody barbarzyńca jest wystarczająco szalony, by się na niego rzucić. Skorpus dostrzegł ruch strażnika. W tym Germaninie coś jest. Malcenas pocił się ze strachu przed nim i Skorpusa to bawiło. W patrzących na niego niebieskich oczach były dzikość i nie skrywana nienawiść. Niepohamowaną dzikość zawsze warto kupić.
- Ile za niego?
- Pięćdziesiąt tysięcy sesterców - oświadczył Malcenas, modląc się w duchu do niebios, żeby uwolniły go od dzikusa.
- Pięćdziesiąt tysięcy?
- Jest tyle wart.
- Oni wszyscy nie są warci pięćdziesięciu tysięcy sesterców. Skąd ich masz? Zbierali winogrona czy budowali drogi? Może z kopalni? Tyle w nich rozumu i życia, co w kamieniach. Poza Germaninem; ten nie był chyba głupi - a to zarówno pożądane, jak niebezpieczne.
Malcenas próbował przez chwilę wytrwać przy swojej cenie, ale Skorpus potrząsał tylko głową, przyglądając się dwóm innym niewolnikom. Handlarz zgrzytał zębami; chciał pozbyć się młodego Germanina, nawet jeśliby miał sprzedać go poniżej wartości. Zanim dotarli tutaj, ten demon zdołał zabić jednego ze strażników i Malcenas nie miał najmniejszej wątpliwości, że marzy o tym, by zabić jego. Widział to w tych zimnych oczach za każdym razem, kiedy podnosił na niego wzrok. I czuł to nawet teraz, gdyż włosy jeżyły mu się na karku i żołądek podchodził do gardła.
- Możesz mieć tego Germanina za czterdzieści tysięcy sesterców, ale więcej już nie mogę opuścić.
- Zachowaj więc go sobie - odparł Skorpus. - Ile za tego?
Przystanął i spojrzał na Gala, którego Malcenas wykupił z prac drogowych.
Skorpus jak zwykle trafnie ocenił niewolników przywiezionych przez Malcenasa. Większość ze stojących w szeregu nie wytrwałaby pięciu minut na arenie.
- Dziesięć tysięcy - odparł Malcenas, nie patrząc nawet na niewolnika. Zerknął natomiast ostrożnie w stronę Germanina i poczuł, że na widok tych niebieskich oczu znowu przenika go dreszcz do szpiku kości. Nie chce przemierzyć już ani mili z tym szaleńcem. - Jeśli myślisz, że nie jest wart ceny, którą podałem, postaw go przeciwko Tarakusowi.
Jeśli nie uda mu się sprzedać Germanina, będzie miał chociaż przyjemność popatrzeć, jak umiera.
Zaskoczony Skorpus obrzucił go spojrzeniem.
- Tarakusowi? - Roześmiał się, ale wcale nie był rozbawiony. - Chcesz, żeby został zarżnięty, nim go sprzedasz? Nawet przez minutę nie dotrzyma Tarakusowi pola.
- Daj mu framea, a zobaczysz, co potrafi - rzucił wyzywającym głosem Malcenas.
Skorpus uśmiechnął się drwiąco.
- Myślę, Malcenasie, że się go boisz. Mimo że chronią cię strażnicy.
Szyderstwo zabolało. Gdyby nie Malcenas, Skorpus musiałby opuścić swój bogaty dom i sam szukać sobie niewolników nadających się na gladiatorów.
Zazgrzytał zębami i powiedział zimnym głosem:
- Cztery razy próbował ucieczki, a przy ostatniej próbie zabił jednego z moich ludzi. Skręcił mu kark.
Skorpus uniósł brwi.
- Cztery próby. - Raz jeszcze spojrzał na młodego Germanina. - Ma coś w sobie. Wygląda, jakby myślał tylko o tym, żeby napić się twojej krwi. No dobrze, Malcenasie. Uwolnię cię od niego. Trzydzieści tysięcy sesterców.
- Zgoda - powiedział Malcenas, nie zachwycony zgoła marnym zyskiem. - A reszta?
- Tylko ten.
- Gal jest mocny i dobrze zbudowany.
- Zwykły barbarzyńca.
Malcenas cofnął się nieco i kazał strażnikom zdjąć łańcuchy z nóg Atretesa.
- Upewnij się, czy ręce ma dobrze unieruchomione, nim zdejmiesz bransolety z nóg - rozkazał.
Skorpus wybuchnął szyderczym śmiechem, ale Malcenas zbyt się bał, by poczuć się urażony.
Atretes stał spokojnie, ale z bijącym szybciej sercem, kiedy otwierano żelaza i przewlekano łańcuch przez bransolety innych niewolników. Będzie miał tylko jedną szansę - jedną jedyną. Tiwaz zobaczy, że Atretes umie umrzeć jak przystało na wojownika.
Strażnik wywlókł łańcuch z bransolet na nogach, uwalniając czterech niewolników, zanim doszedł do Atretesa. Drugi strażnik szepnął Germaninowi zza pleców:
- Tylko drgnij, a powalę cię jak psa, którym jesteś.
Zacisnął łańcuchy wokół nadgarstków Atretesa, by upewnić się, że nie zawiodą.
Kiedy wywleczono łańcuch z pierścieni skuwających jego nogi, Atretes poczuł ogień w żyłach i skoczył bez namysłu. Całą siłę swego ciała rzucił przeciwko strażnikowi stojącemu za plecami i jednocześnie kopnął w podbrzusze tego, który był przed nim. Dobył z piersi wojenny okrzyk, strząsnął z siebie strażnika, który próbował go powalić, i popędził w stronę Malcenasa, który wykrzykiwał skrzekliwym głosem rozkazy, uciekając jak szalony w poszukiwaniu schronienia.
Skorpus ze śmiechem patrzył, jak strażnicy Malcenasa próbują obezwładnić Germanina. Kiedy stało się jasne, że przerażony Malcenas nie zapanuje nad sytuacją, Skorpus strzelił palcami i jego strażnicy wkroczyli do akcji.
- Możesz już wrócić i popatrzeć, Malcenasie! - wykrzyknął drwiąco.
- Nasz Germanin jest już grzeczny.
Atretes szarpał się gwałtownie, ale ludzie Skorpusa byli silniejsi i szybsi. Dwóch z nich trzymało go z całej siły, trzeci zaś zarzucił mu pętlę na szyję. Mając ręce unieruchomione na plecach, Atretes nie był w stanie się wyrwać. Nie mógł teraz oddychać i powietrze nie docierało do mózgu; sznur zacisnął się mocniej. Rzucał się gwałtownie, ale brak powietrza sprawił, że kolana się pod nim ugięły. Wzrok się mu zmącił i padł twarzą w kurz, a czyjeś kolano, wparte w plecy między łopatkami, wgniotło go w ziemię. Rozluźniono sznur - ale nie zdjęto go - i Atretes mógł nabrać powietrza w palące płuca. Zakrztusił się pyłem i wyrzucił z siebie przekleństwo.
- Postawcie go - rozkazał obojętnym głosem Skorpus. Podszedł powoli Malcenas - z bladą, pobrużdżoną strużkami potu twarzą.
- Sabinusie, chcę, byś przetłumaczył dokładnie to, co powiem.
Strażnik skinął głową i zaczął tłumaczyć:
- Nazywam się Skorpus Proktor Karpoforus i jestem twoim właścicielem. Złożysz przysięgę gladiatora, że ścierpisz, gdy będziesz bity rózgami, przypalany ogniem, albo poniesiesz śmierć od żelaza, jeśli okażesz nieposłuszeństwo. Rozumiesz?
Atretes splunął mu na stopy.
Oczy Skorpusa zwęziły się.
- Miałeś rację, Malcenasie, żądając pięćdziesięciu tysięcy sesterców. Szkoda, że nie wytrwałeś przy swojej cenie. Dał sygnał i strażnicy zaczęli bić bezlitośnie Atretesa, który patrzył w milczeniu na Karpoforusa i ciągle nie chciał złożyć przysięgi.
Skorpus skinął na dowódcę strażników i znowu przystąpiono do bicia.
- Jestem szczęśliwy, że się go pozbyłem - powiedział z urazą Malcenas. - Powinieneś dodatkowo się przed nim zabezpieczyć. Jeśli nie złoży przysięgi teraz, uzna, że góruje nad tobą. Skorpus nieznacznym ruchem ręki wstrzymał dalsze bicie.
- Są inne sposoby, żeby zmusić kogoś takiego jak on do uległości. Nie chcę wcale złamać w nim ducha, lecz tylko wolę. - Skorpus spojrzał na Sabinusa. - Wypal mu piętno i rzuć go do nory.
Atretes zrozumiał, że zostanie napiętnowany jako niewolnik Rzymu i wydał z siebie okrzyk nabrzmiały gniewem, szarpiąc się gwałtownie, kiedy strażnicy wlekli go w stronę żelaznej kraty drzwi. Drzwi zostały zamknięte i zaryglowane za Atretesem i strażnik pchnął go w stronę kuźni, gdzie wśród rozpalonych węgli umieszczono żelazo ze znakiem na końcu. Zaczął się rzucać jeszcze gwałtowniej, nie zważając, że coraz mocniej dusi go zaciągająca się pętla. Lepiej umrzeć niż nosić na sobie piętno Rzymu.
Jednemu z ludzi zdołał się wyrwać i rzucić nim o stół. Ten z tyłu zaklął i rozkazał dwóm innym, żeby trzymali mocniej. Atretes padł i leżał unieruchomiony przez strażników, a żelazo przepalało warstwy skóry na jego pięcie. Nie mógł powstrzymać gardłowego okrzyku bólu, kiedy żelazo zagłębiało się i powietrze wypełniał mdlący zapach jego własnego palonego ciała. Potem postawiono go z powrotem.
Poprowadzono go korytarzem z kamiennych bloków, potem po schodach w dół i następnym korytarzem. Otworzyły się ciężkie drzwi, zdjęto z niego łańcuchy, zmuszono do uklęknięcia i wepchnięto do ciasnej, ciemnej komórki. Drzwi zatrzasnęły się, założono ciężki rygiel, którego łoskot odbijał się echem w głowie Atretesa. Chciał krzyczeć. Ściany były tuż-tuż, sufit tak nisko, że człowiek nie był w stanie usiąść, a ściana przeciwległa do drzwi tak blisko, że nie mógł rozprostować nóg. Z całej siły pchał nogami drzwi, ale ani drgnęły. Rzucił przekleństwo i usłyszał tylko śmiech strażników i cichy odgłos podkutych ćwiekami butów.
- Założę się - powiedział Sabinus - że wystarczy dzień, by błagał o litość.
Zamknęły się następne drzwi i zapadła cisza.
Atretes poczuł, jak narasta w nim panika. Zacisnął z całej siły powieki, starając się zapanować nad sobą, miał bowiem wrażenie, że ściany małej komórki napierają na niego ze wszystkich stron. Zazgrzytał zębami, ale nie wydał z siebie głosu, gdyż czuł, że w przeciwnym razie ulegnie wypełniającemu go przerażeniu. Serce waliło mu mocno i ledwie mógł oddychać. Z całej siły kopał w drzwi, nie zwracając uwagi na ból pulsujący w wypalonym piętnie, i nie ustał, aż obtłukł sobie boleśnie pięty. Dyszał ciężko ze strachu, pocąc się obficie. "Wystarczy dzień, by błagał o litość." Powtarzał te słowa, póki wściekłość nie wzięła góry nad strachem.
Mijały godziny w całkowitej ciemności.
Żeby nie oszaleć, Atretes leżał na boku z podkurczonymi nogami i próbował wyobrazić sobie, że znów jest w ojczystej puszczy. Nie miał wody, nie miał jedzenia. Czuł skurcze w mięśniach i jęczał z bólu, gdyż nie był w stanie wyprostować się, by rozluźnić mięśnie. Oblazły go wszy, wgryzając się w ciało. Znowu zaczął kopać w drzwi, przeklinając Rzymian z każdym oddechem.
- Teraz będzie grzeczny - powiedział strażnik.
Drzwi otworzyły się. Kiedy strażnik pochylił się nad nim, Atretes kopnął go w twarz, tak że tamten runął na plecy. Atretes napierał na drzwi, ale drugi strażnik zamknął je i zaryglował z powrotem. Młody wojownik słyszał, jak zraniony klnie po germańsku. - Wygląda na to, że dwa dni to za mało, żeby zmienić jego złe obyczaje - powiedział jakiś inny.
- Niech tu gnije! Słyszysz mnie? Zgnijesz w tej dziurze!
Atretes odpowiedział przekleństwami i kopaniem w drzwi. Serce mu waliło, oddech miał szybki i ciężki.
- Tiwazie! - wykrzyknął, napełniając norę wojennym okrzykiem. - Tiwazie!
Wykrzykiwał do zachrypnięcia imię swego boga, a potem zwalił się zwinięty w kłębek, walcząc ze strachem, który znów zaczął go ogarniać.
Dusząc się w ciemnościach, dręczony koszmarami, stracił poczucie czasu. Kiedy drzwi otworzyły się, pomyślał, że śni, ale zrozumiał, że tak nie jest, kiedy silne ręce ujęły go za kostki nóg i wyprostowały kończyny, powodując ból w całym ciele. Czuł skurcze mięśni i nie mógł utrzymać się na nogach. Podsunięto mu pod usta bukłak; przełknął łyk lejącej się z niego wody. Dźwignięto go na nogi, dwóch strażników przełożyło sobie jego ręce przez barki. Zawlekli go do dużego pomieszczenia i wepchnęli do wody w kamiennym basenie.
- Śmierdzisz! - powiedział po germańsku strażnik i rzucił Atretesowi na pierś gąbkę. Miał napuchnięty i okaleczony nos, więc Atretes domyślił się, że jego właśnie kopnął w twarz. - Umyj się albo my będziemy musieli ci pomóc.
Atretes spojrzał na niego z pogardą.
- Jak to możliwe, by Germanin służył Rzymowi? - powiedział popękanymi wargami.
Twarz strażnika stężała.
- Słyszałem, jak kwiliłeś w norze. Jeszcze jeden dzień, a straciłbyś rozum i cały honor, jaki twoim zdaniem jeszcze masz. I tak było ze mną!
Atretes zacisnął pięści i zaczął się myć, wyczuwając obecność dwóch strażników. Rozmawiali ze sobą i Atretes domyślił się, że Germanin nosi zromanizowane imię Gallus.
Gallus spostrzegł, że Atretes mu się przygląda i zaczął mieć się na baczności.
- Dostałem się do niewoli podobnie jak ty i zostałem niewolnikiem Rzymu - powiedział. - Zdobyłem, co mogłem. - Uniósł małą prostokątną tabliczkę z kości słoniowej zawieszoną na łańcuszku na szyi. Był na niej jakiś napis. - Musiałem siedem lat walczyć na arenie, ale zyskałem wolność. - Puścił tabliczkę. - Możesz dojść do tego samego, może nawet szybciej, jeśli się postarasz.
Atretes rozejrzał się ironicznie po ścianach z kamiennych bloków, spojrzał na uzbrojonego strażnika na szczycie schodów, a wreszcie jego wzrok spoczął na Gallusie.
- Nie widzę tu wolności. - Wstał, ociekając wodą. - Sam się wytrę czy mam zostawić tę przyjemność tobie?
Gallus wziął ręcznik z półki i smagnął nim Atretesa przez pierś.
- Uważaj, niewolniku. Zaczniesz się uczyć albo umrzesz. To twoja sprawa, mnie to ani grzeje, ani ziębi. - Skinął głową w stronę półki z ubraniami. - Weź tunikę, pas i suknię i ubierz się.
Atretes spojrzał na drabinę; w głowie mu kipiało, ale zobaczył, że do pierwszego strażnika dołączył drugi.
- Na twoim miejscu niczego bym nie próbował - powiedział Gallus, kładąc dłoń na rękojeści miecza.
Atretes zacisnął szczęki, ubrał się i wszedł po drabinie. Dwaj strażnicy szli przed nim i dwaj z tyłu. Nie ryzykowali. Korytarz był długi, po obu jego stronach znajdowały się cele. Gallus zatrzymał się i otworzył jedną z nich.
- Twój nowy dom. Póki nie zostaniesz sprzedany.
- Niespieszno mu pod własny dach - powiedział szyderczym tonem strażnik i brutalnie pchnął Atretesa do małej izdebki. Atretes wzdrygnął się, kiedy usłyszał odgłos zamykanych drzwi i opuszczanego rygla.
- Przyjemnych snów - rzucił Gallus przez małą kratkę.
Mroczna i wilgotna cela miała siedem stóp długości i cztery szerokości. Na kamiennej ławie leżał cienki siennik ze słomą. Na kamiennych ścianach Atretes zobaczył jakieś napisy. Nie umiał ich przeczytać, ale wyryte obok obrazki nie pozostawiały wątpliwości. Walczący i umierający mężczyźni. Mężczyźni i kobiety spleceni w miłosnym uścisku. Szereg kresek, jakby ktoś liczył dni. W tylnej ścianie wydłubano niszę na bóstwo - okropną, przykucniętą boginię o dwunastu piersiach.
Cienie od pochodni migały przez zakratowane okienko nad głową. Atretes słyszał łomot nabijanych gwoździami butów uderzających o kamień, podniósł więc wzrok i zobaczył strażnika, który zerknął na niego i zaraz ruszył dalej w obchód.
Usiadł na sienniku. Wsunął rozczapierzone palce we włosy; przez dłuższą chwilę obejmował głowę dłońmi, a potem oparł się plecami o zimną ścianę. Znów drżał - w środku i na zewnątrz. Wydawało mu się, że minęły godziny, zanim drzwi otwarły się i do korytarza weszli jacyś ludzie. Ktoś szepnął i strażnik wrzasnął, że ma być cisza. Otwierano i zamykano kolejne drzwi, ryglując ludzi na noc w celach. Zapadła cisza. Atretes usłyszał płacz jakiegoś mężczyzny. Leżąc na wznak na kamiennej ławie, próbował przywołać wspomnienie germańskiej puszczy, twarzy przyjaciół i rodziny. Nie był w stanie. Miał ciągle przed oczyma dziedziniec i mężczyzn ćwiczących ruchy bronią. Tupot butów strażników, chodzących tam i z powrotem z posępną regularnością, wbijał Atretesowi do głowy przekonanie, że z tego miejsca nie ma ucieczki. Jedyną ucieczką jest śmierć. Obudził go okrzyk strażnika i wstał, czekając, aż otworzą jego drzwi. Minięto je. Usłyszał, że mężczyźni opuszczają koszary, a potem znów zapadła cisza. Siedział, zaciskając dłoń na skraju kamiennej ławy.
Wreszcie w drzwiach stanął Gallus.
- Zdejmij wierzchnią suknię i idź za mną - rozkazał.
Kiedy wyszedł na korytarz, dwóch innych strażników stanęło za jego plecami. Czuł się osłabiony, gdyż od dawna nic nie miał w ustach, i zaczął się zastanawiać, czy dadzą mu jeść, czy też będzie nadal głodował. Zaprowadzili go na dziedziniec ćwiczebny, przed oblicze Tarakusa, lanisty, czyli głównego instruktora szkoły. Twarz Tarakusa była ogorzała i sroga, a ciemne oczy - przenikliwe. Przez policzek biegła blizna, pół ucha było ucięte, ale on też miał prostokąt z kości słoniowej na szyi - znak, że arena przyniosła mu wolność.
- Mamy nowego niewolnika z Germanii - oznajmił głośno oddziałowi mężczyzn. - Myśli, że potrafi walczyć. Ale my wiemy dobrze, że wszyscy Germanie to tchórze. Walczą zza drzew i z zasadzek! A kiedy losy bitwy przechylają się na ich niekorzyść, a tak dzieje się zawsze, umykają do lasu.
Niektórzy mężczyźni roześmiali się, ale Atretes stał sztywno, w milczeniu patrząc, jak Tarakus przechadza się przed swoimi podopiecznymi. Czuł, że krew uderza mu coraz mocniej do głowy, w miarę jak lanista obrzuca go zniewagami, ale czujni i dobrze uzbrojeni strażnicy stojący co kilka stóp wokół niewolników przekonali Atretesa, że jest bezsilny.
- O tak, wiemy, że Germanowie doskonale biegają - ciągnął Tarakus swoje szyderstwa. - A teraz zobaczymy, czy potrafią stanąć jak mężczyźni do walki. - Zatrzymał się przed Atretesem. - Jakie nosisz imię, niewolniku? - spytał po germańsku.
Atretes przyglądał mu się spokojnie, nie otwierając ust. Tarakus uderzył go z całej siły w twarz.
- Spytam raz jeszcze - powiedział Tarakus, wykrzywiając w uśmieszku wargi. - Imię!
Atretes głośno wyssał krew z przeciętej wargi i splunął na piasek. Drugi cios zwalił go z nóg. Bez chwili namysłu Atretes poderwał się i runął przed siebie, ale lanista kopnął go i dobył miecz. Zanim Atretes zdążył zrobić najmniejszy ruch, poczuł ostrze miecza na szyi.
- Powiesz swe imię - oznajmił równym głosem Tarakus - albo natychmiast z tobą skończę.
Atretes podniósł wzrok na bezlitosną twarz nad sobą i zrozumiał, że Tarakus spełni swoją zapowiedź. Przywitałby śmierć radośnie, gdyby stał z oszczepem w dłoni, ale nie może stracić swej czci i umrzeć leżąc na wznak w kurzu dziedzińca.
- Atretes - zgrzytnął, wbijając wzrok w lanistę.
- Atretes - powtórzył lanista, smakując to imię, ale nie odrywając miecza od szyi Germanina. - Posłuchaj uważnie, Atretesie młodzieńcze. Bądź posłuszny, a zachowasz życie, ale jeśli raz jeszcze mi się sprzeciwisz, przerżnę ci gardło jak świni i powieszę cię za nogi, byś wysechł przed bramą szkoły i by wszyscy mogli sobie cię obejrzeć. - Poruszył końcem miecza na tyle, by przeciąć skórę i by ukazało się parę kropli krwi. Chciał pokazać, że jego słowa nie są czczą groźbą. - Czy pojmujesz? Odpowiedz! Pojmujesz?
- Tak - odparł Atretes przez zaciśnięte zęby.
Tarakus zrobił krok do tyłu i schował miecz do pochwy.
- Wstań.
Atretes podniósł się.
- Powiedziano mi, że umiesz walczyć - rzekł Tarakus uśmiechając się drwiąco. - Jak dotąd popisałeś się tylko głupotą. - Skinął na strażnika. - Podaj mu drąg. - Sam wziął drugi i stanął w pozycji do walki. - Pokaż, co potrafisz.
Atretesowi nie trzeba było tego powtarzać. Krążąc wokół lanisty ważył drąg w dłoni, robiąc uniki, parując ciosy i sam je zadając - do momentu, kiedy Tarakus zrobił nagły zwrot i podsunął mu drąg pod brodę. Szybki cios od tyłu w nogi obalił go na ziemię, a drugi, w bok głowy, sprawił, że już tam pozostał. Ogłuszony Atretes leżał na twarzy, z trudem łapiąc powietrze.
- Nie dość dobry, by przeżyć na arenie - oznajmił pogardliwie Tarakus i odsunął nogą drąg, którym walczył Atretes. Drugi drąg rzucił stojącemu w pobliżu strażnikowi i stanął nad Atretesem.
- Wstawaj!
Atretes dźwignął się na nogi. Twarz płonęła mu ze wstydu. Z napiętymi mięśniami gotował się na przyjęcie następnych zniewag, jakie przygotował dlań lanista. Na rozkaz Tarakusa inni, otoczeni przez zbrojnych strażników i w towarzystwie instruktorów, rozeszli się po różnych miejscach dziedzińca.
Tarakus znów skupił na nim uwagę.
- Skorpus zapłacił za ciebie dużo. Oczekiwałem czegoś więcej. - Upokorzony Atretes zaciskał zęby i milczał. Tarakus uśmiechnął się zimno. - Byłeś zaskoczony, że tak szybko cię powaliłem? No, masz za sobą pięć tygodni w łańcuchach i cztery dni ciemnicy. Być może osłabiło to twoje ciało i zamroczyło umysł. - Jego sposób mówienia nieco się zmienił. - Zuchwałość i głupota zabiją cię prędzej niż niedostatek umiejętności. Pamiętaj o tym, a być może będziesz żył.
Wracając do swoich obowiązków, Tarakus przyjrzał się mu krytycznie.
- Musisz przybrać na wadze, ćwiczyć i poprawić wytrzymałość. Zostaniesz poddany próbom. Jeśli przekonam się, że warto, bym tracił dla ciebie czas, dołączysz do ćwiczących pod moim kierunkiem. - Wskazał głową grupę ćwiczących w odległym zakątku dziedzińca mężczyzn, z których każdy przybył z innej krainy. - Na razie zostałeś przydzielony do Trofimusa.
Atretes spojrzał w stronę niskiego, muskularnego dowódcy wrzeszczącego na tuzin mężczyzn, którzy wyglądali, jakby przybyli tu z kopalń, nie zaś z pola bitwy. Młody niewolnik parsknął wzgardliwie. Tarakus wydobył miecz i uderzył nim na płask Atretesa, przyciskając zimną stal do brzucha Germanina.
- Doniesiono mi, że po drodze tutaj zabiłeś rzymskiego strażnika - powiedział Tarakus. - Chyba nie boisz się śmierci. Myślę, że dręczysz się tylko tym, w jaki sposób wyjdzie ci na spotkanie. To dobrze. Gladiator, który boi się śmierci, to hańba. Ostrzegam cię jednak, Atretesie, tutaj nie toleruje się buntu. Tylko tknij strażnika, a pożałujesz dnia, kiedy przyszedłeś na świat. - Atretes poczuł, iż krew odpływa mu z twarzy, kiedy Tarakus przesunął mieczem w górę i w dół, muskając jego męskość. - Czy nie wolisz zginąć z mieczem w dłoni niż być wykastrowany?
Tarakus roześmiał się cicho.
- Przemówiłem ci do rozumu, nieprawdaż, Atretesie młodzieńcze? - Miecz przesunął się niebezpiecznie blisko. - Minęła pora żartów. Powiedziano mi, żeś odmówił złożenia przysięgi gladiatorskiej, kiedy Skorpus polecił ci ją złożyć. Złożysz ją teraz, mnie, albo zostaniesz eunuchem. Są bardzo poszukiwani w Rzymie.
Atretes wiedział już, że nie ma wyboru. Złożył przysięgę.
Tarakus schował gladius.
- Zobaczymy teraz, czy germański barbarzyńca ma dość odwagi i honoru, żeby dotrzymać przysięgi. Zamelduj się u Trofimusa.
Atretes resztę przedpołudnia spędził biegając przez przeszkody, ponieważ jednak przez wiele tygodni siedział skuty w wozie, a przez wiele dni nie dawano mu jeść, szybko się zmęczył. Mimo to pozostali radzili sobie jeszcze gorzej. Jeden z mężczyzn, oskarżony o lenistwo, był podczas biegu co krok smagany batem. Na dźwięk gwizdka Trofimus ustawił ich w pojedynczy szereg. Udali się na zakratowany dziedziniec, gdzie wydawano posiłki. Atretes wziął drewnianą miskę, którą podała mu niewolnica. Woń jedzenia sprawiła, że żołądek zaczął mu się boleśnie skręcać. Wraz z innymi zajął miejsce na długiej ławie i czekał, aż dwie kobiety przeszły z wiadrami wzdłuż szeregu mężczyzn, nakładając im porcje mięsiwa i polewkę jęczmienną. Wszystko było tu wyliczone, także sposób odżywiania. Mięso zapewniało przyrost mięśni, a zboże miało powlec żyły warstwą tłuszczu, aby zraniony gladiator nie wykrwawił się szybko na śmierć. Inna kobieta podała grube pajdy chleba, a następna nalewała wodę do drewnianych czarek. Atretes jadł zachłannie. Kiedy miska była pusta, smukła, ciemnowłosa kobieta nałożyła mu następną porcję polewki. Zaraz przeszła do innego mężczyzny, który wzywał ją, uderzając czarką o miskę.
Kiedy wróciła i raz jeszcze napełniła miskę Atretesa, wytatuowany Bryt, siedzący obok niego, szepnął po grecku:
- Musisz poskromić apetyt, bo zapłacisz za to podczas popołudniowych ćwiczeń.
- Nie rozmawiać! - wrzasnął Trofimus.
Atretes dopił resztę polewki i padł rozkaz, żeby powstali.
Wychodząc, rzucił swoją miskę i czarkę do beczki.
Kiedy stali w słońcu i Trofimus pouczał ich o tym, że muszą rozwijać wigor i siłę przed występem na arenie, Atretes poczuł się senny. Od wielu tygodni nie zjadł ani jednego pełnego posiłku i poczucie pełnego żołądka było przyjemne: Przypomniał sobie uczty, jakie następowały zawsze po zwycięskich bitwach, i wojowników objadających się pieczonym mięsiwem i opijających piwem - aż nie nadawali się do niczego poza snuciem opowieści i śmianiem się. Trofimus zaprowadził ich na plac ćwiczeń, gdzie w obrębie ogrodzenia z żelaznych krat znajdowały się pali. Były to poziome koła z grubymi słupkami przechodzącymi przez środek. Z każdego słupka sterczały dwa owinięte skórą miecze, jeden na wysokości głowy człowieka, drugi na wysokości kolan. Wał korbowy, obracany przez niewolników, poruszał przekładniami i słupki wirowały, a wraz z nimi miecze - z szybkością, jakiej życzył sobie instruktor. Każdy stojący na kole musiał przeskakiwać przez dolny miecz i uchylać się, by górny nie uderzył go w głowę.
Trofimus rozkazał, by Atretes i Bryt dali pokaz. Zajęli miejsca na kole, a numidyjski wojownik obsługiwał urządzenie napędzające. Atretes wykonywał w odpowiednim momencie skoki i uniki. Podczas szóstego obrotu Bryt dostał cios prosto w czoło i spadł nieprzytomny z koła. Atretes nadążał.
- Szybciej! - rozkazał Trofimus.
Numidyjczyk zaczął szybciej obracać korbą. Atretes szybko się zmęczył, ale ciągle nadążał, mimo że mięśnie go paliły. Jedzenie przemieszczało się w żołądku, ale słupek nie przestawał wirować. Trofimus stał i przyglądał się z obojętną twarzą. Atretes z coraz większym trudem łapał oddech, jedzenie podchodziło mu coraz wyżej pod gardło. Górny miecz musnął jego głowę i Germanin ledwie zdołał przeskoczyć przez dolny. Pot zalewał mu oczy. Spojrzał na Trofimusa i poczuł wybuch bólu u nasady nosa. Runął ciężko na wznak na ziemię. Jęknął, przekoziołkował, zerwał się i zwymiotował w kurz. Ze złamanego nosa tryskała krew. Nie opodal stał Gallus i śmiał się z niego. Atretes odpełzł parę stóp od koła i potrząsnął głową w nadziei, że mu się w niej rozjaśni. Trofimus rozkazał dwóm następnym wejść na koło i podszedł do Atretesa.
- Uklęknij i odchyl głowę do tyłu.
Rzucona przez Tarakusa groźba kastracji wisiała nad Atretesem, więc wykonał polecenie, przyjmując pozycję wyrażającą uległość. Trofimus chwycił go oburącz za głowę, przyłożył kciuki wzdłuż nosa i nacisnął chrząstkę.
- Twój błąd, że patrzyłeś na mnie.
Atretes zacisnął zęby, przestraszony, że mdlejąc, zhańbi się jeszcze bardziej. Krew lała się na usta, brodę i plamiła brunatną tunikę. Trofimus nie puścił jego głowy, póki chrząstka nie wskoczyła na swoje miejsce.
- Damy lubią popatrzeć na coś ładnego - oznajmił Trofimus i uśmiechnął się. Obmył ręce w wiadrze, które podsunął mu niewolnik. Wyjął z wiadra gąbkę i rzucił ją Atretesowi. - Potrzebujesz wigoru, żeby dobrze walczyć - dodał, wycierając dłonie w podany przez niewolnika ręcznik. - Kiedy krwawienie ustanie, dołącz do reszty.
Cisnął ręcznik w kurz i skupił uwagę na dwójce, która weszła teraz na koło.
Atretes przycisnął ociekającą wodą gąbkę do pulsującej bólem twarzy. Zimna woda uśmierzyła nieco ból, ale nie uśmierzyła gniewu ani zawstydzenia. Usłyszał głuchy odgłos i jęk, kiedy kolejny ćwiczący zwalił się z koła.
- Następny! - krzyknął Trofimus.
Popołudnie trwało. Trofimus nie zabrał swoich ludzi na inny plac ćwiczeń, póki każdy z nich nie przećwiczył kilku kolejek na kole. Słońce było coraz wyżej, prażąc ćwiczących, gdy ci znowu przystąpili do biegu przez przeszkody. Chociaż Atretes był zmęczony, chociaż jego tunika przesiąkła krwią i potem, pokonał dystans bez większych trudności. Całe życie spędził w germańskich puszczach, więc bieg przez przeszkody nie był dla niego niczym nowym. Uchylanie się przed gałęziami, przeskakiwanie korzeni i głazów, przemierzanie zygzakiem leśnych polan było jego drugą naturą. Inni, których kupiono w kopalniach i na polach, potykali się i upadali, ciężko dysząc i podnosząc się dopiero, kiedy bicz świszczał w powietrzu i smagał ich grzbiety. Ponieważ Atretes opróżnił już przeładowany żołądek, przeszkody, jakie ustawili Rzymianie, były dla niego dziecinną igraszką.
Trofimus czuł niesmak patrząc na osiągnięcia niektórych swoich podopiecznych.
- Ile już dni to ćwiczymy, a wy ciągle nie możecie pokonać tego dystansu! Tylko popatrzcie na tego Germanina! Jeśli Germanin coś umie, to z całą pewnością biegać!
Atretesa palił gniew, kiedy jeszcze dwa razy kazano mu pokonać dystans na oczach tamtych.
Gdy rozległ się następny gwizdek, wszyscy udali się do swoich budynków i zeszli po drabinach do kąpieli. Wyczerpany Atretes odpoczywał w kąpieli, położywszy ramiona na kamieniach. Nos pulsował, każdy mięsień bolał. Namoczył gąbkę i przycisnął ją do karku. Woda zrobiła mu dobrze, podobnie jak myśl, że całkiem nieźle sobie radził. Jedynym dźwiękiem w oświetlonym pochodniami pomieszczeniu był szmer wody spływającej do basenów. Nikt się nie odzywał. Wokół pomieszczenia stało czterech strażników. Chociaż tak bardzo chciał zabić któregoś z nich, wiedział, że Tarakus z rozkoszą ukarze go jak zapowiedział. Podano mu czystą tunikę. Kiedy się ubrał, rozkazano mu wejść po drabinie. Nadeszła pora kolejnego posiłku złożonego z mięsa i polewki jęczmiennej, ale Atretes jadł tym razem z umiarem. Potem wszystkich zaprowadzono do cel, które zaryglowano na noc. Rozłożył na ławie ciężką suknię wierzchnią, którą uprzednio dostał, i wyciągnął się na cienkim sienniku. Przez całe życie nie pragnął niczego poza tym, żeby czuć, jak burzy się w nim krew, żeby być wojownikiem, żeby walczyć. Zabijać nieprzyjaciół, którzy najechali kraj, to zaszczyt, walczyć w obronie swego ludu to zaszczyt, umrzeć w bitwie to zaszczyt. Żadnego jednak zaszczytu nie przynosi zabijanie ludzi takich samych jak on, by dostarczyć rozrywki rzymskiemu motłochowi. Atretes patrzył do góry przez kraty, jak cienie tańczą na ścianach korytarza nad nim. Był zbyt zmęczony, żeby czuć cokolwiek poza głębokim wstydem i czczym gniewem z powodu tego, co go czeka.
Rozdział VII
Julia starała się przedrzeć między sąsiadami, żeby mieć widok w dół na arenę, i poczuła, jak na jej ramieniu zaciska się dłoń Markusa.
- Nie ma pośpiechu, Julio - powiedział z rozbawieniem. - Locarius wskaże nam miejsca, kiedy przyjdzie nasza kolej. - Mówiąc rozglądał się za odźwiernym.
- Myślałam, że masz osobną lożę.
- Mam, ale dzisiaj jest zajęta, bo pomyślałem, że najlepiej będzie, jak usiądziesz wśród tłumu, żeby poczuć prawdziwe podniecenie tym, co będzie się działo na arenie.
Widzowie napływali już tłumnie do amfiteatru, roiło się od nich na schodach, kiedy szli ku trzeciej części miejsc, zwanej cavea. Cztery piętra oddzielone były ciągnącymi się kolisto murkami, baltei. Najwyższe i uznawane za najgorsze piętro to pullati. Najbliżej areny było podium, gdzie zasiadał czasem cesarz. Ekwici i trybunowie zajmowali miejsca obok i powyżej, w pierwszym i drugim maenianum. Trzecie i czwarte maenianum było zarezerwowane dla patrycjuszy.
- Dlaczego tyle to trwa? - wykrzyknęła zniecierpliwiona Julia. - Chcę zobaczyć wszystko!
- Starają się jakoś kierować tłumem. Nie martw się, siostrzyczko, nic cię nie ominie. Nie przedstawiono jeszcze nawet sponsora. - Podał odźwiernemu tabliczki z kości słoniowej i mocną ręką trzymał Julię za łokieć, kiedy schodziła po stromych stopniach. Odźwierny zaprowadził ich do właściwego rzędu i oddał bilety z kości słoniowej, tak że Markus bez trudu odnalazł właściwe numery miejsc. - Pierwsze godziny będą nudne - oznajmił, kiedy Julia siadała. - Sam nie wiem, jak to się stało, że pozwoliłem, byś mnie zagadała i przyprowadziłem cię tutaj. Prawdziwe walki rozpoczną się nieprędko.
Julia słuchała narzekań Markusa jednym uchem, gdyż była bez reszty zafascynowana tłumem ludzi. Na rozpoczęcie widowiska czekały setki, od najbogatszych patrycjuszy do najniższych niewolników. Skupiła spojrzenie na idącej w dół po schodach kobiecie, mającej tuż za sobą syryjską niewolnicę w białej tunice. Trzymała w ręku parasolkę od słońca i koszyk najwyraźniej wyładowany winem i przysmakami.
- Markusie, spójrz na tę kobietę. Ma na sobie fortunę w klejnotach! Założę się, że każda z tych bransolet waży z dziesięć funtów, a na dodatek są wysadzane kamieniami.
- To żona patrycjusza.
Podniosła na niego wzrok.
- Dlaczego mówisz takim znudzonym głosem i masz taką znudzoną minę? Przecież to wszystko jest takie podniecające!
Był na igrzyskach ze sto razy, może więcej. Przyjemność sprawiały mu już tylko walki, a te odbędą się dopiero za kilka godzin.
- Bo i jestem znudzony. Bardziej zainteresuję się, kiedy będzie już po tych wszystkich częściach wstępnych.
- Obiecałeś, że zostanę jak długo zechcę, Markusie, i chcę zobaczyć wszystko. Zresztą na ogłoszeniach napisano, że będzie dzisiaj walczył Celerus. Oktawia powiedziała, że jest cudowny.
- Jeśli ktoś lubi przestraszonych Traków, którzy posługują się bronią z wprawą byka ruszającego do szarży...
Julia nie zwróciła uwagi na drwinę w jego głosie. Odkąd zaczął budować domy na Wzgórzu Awentyńskim, rozmawiał wyłącznie o interesach, cenach drewna i kamienia i o tym, ilu jeszcze niewolników musi kupić, żeby wywiązać się z umów. Zbyt długo tęskniła za tą chwilą, żeby dopuścić do tego, by jego udręka z powodu oderwania się na kilka godzin od pracy zepsuła jej przyjemność. W końcu jako jedyna spośród wszystkich swoich przyjaciółek nie oglądała jeszcze igrzysk. Zasługiwała na trochę rozrywki. Zamierzała upajać się każdym dźwiękiem, widokiem, każdą chwilą.
Jednak w pewnym momencie zmarszczyła brwi, gdyż poczuła na chwilkę zwątpienie. Rodzice myślą, że wyprawiła się z Markusem na wycieczkę za miasto. To tylko małe kłamstwo; w gruncie rzeczy nie ma mowy o żadnym oszukiwaniu. Markus zabrał ją na wycieczkę powozem przedtem. Jakie to ma znaczenie, skoro rodzice okazali się tacy nierozsądni? Ustanowione przez nich reguły są niesprawiedliwe i po prostu śmieszne. Fakt, że ojciec gardził tym, czym stały się igrzyska, nie znaczy jeszcze, iż ona i Markus mają myśleć tak samo. Ojciec był pruderyjnym, rozmiłowanym w tradycji hipokrytą. Nawet jednak on od czasu do czasu uczestniczył jako widz w igrzyskach, aczkolwiek twierdził, że chodzi tam tylko wtedy, gdy zmuszają go względy towarzyskie albo polityczne.
- Czuję odrazę, kiedy słucham, jak młode kobiety piszczą z powodu człowieka, który jest nikim innym jak złodziejem i mordercą - oznajmił nie dalej jak onegdaj. - Celerus stąpa po arenie jak kogut i walczy akurat na tyle dobrze, by nie zginąć. A one czynią z niego boga.
Dziękowała bogom za to, że Markus nie potrafił jej niczego odmówić. Był sprawiedliwy, rozsądny i gotów narazić się na gniew ojca, by zapewnić jej to, z czego wszystkie przyjaciółki już korzystały.
- Tak się cieszę, że mnie tu przyprowadziłeś, Markusie. Przyjaciółki nie będą już mogły sobie ze mnie żartować - powiedziała, kładąc rękę na jego dłoni.
Uśmiechnął się do niej z roztargnieniem.
- Baw się dobrze i niczym się nie przejmuj.
Markus zastanawiał się nad tym, co powiedział ojciec o korzystaniu z niewolników, nie zaś z ludzi wolnych, przy wykonaniu prac przewidzianych w umowie. Ojciec twierdził, że właśnie przez niewolników Rzym zniewieściał. Ludzie wolni potrzebują pracy i jakiegoś celu. Markus odparł, że ludzie wolni domagają się zbyt wysokich wynagrodzeń. Może przecież kupić niewolnika, wykorzystywać go, póki prace nie będą skończone, a potem sprzedać. W ten sposób oszczędzał na wydatkach, a prace trwały i po ich zakończeniu mógł liczyć na dodatkowy dochód. Ojca gniewała ta logika; uważał, że jeśli Rzym ma przetrwać, musi płacić swoim obywatelom, zamiast sprowadzać niewolników.
Julia wychyliła się i wsunęła mu rękę pod ramię. - Nie martw się, że powiem ojcu, żeś zabrał mnie na igrzyska. Nie pisnę ani słówka.
- Ulżyło mi.
Odsunęła się, urażona protekcjonalnym tonem.
- Umiem dochować tajemnicy.
- Nie powierzyłbym ci żadnej.
- A to, czy to nie jest tajemnica? Ojciec obdarłby cię żywcem ze skóry, gdyby dowiedział się, że mnie tu przyprowadziłeś.
- Wystarczyło mu spojrzeć dziś rano na twoją twarz, żeby domyślić się, że nie wybierasz się na zwykłą przejażdżkę za miasto.
- Ale nie zabronił ci zabrać mnie z domu.
- Może wiedział, że tak czy owak znajdziesz jakiś sposób, żeby tu przyjść. Może woli, byś przyszła tu ze mną, a nie z jedną z tych twoich rozkapryszonych przyjaciółek.
- Mogłam przyjść z Oktawią.
- O tak, z Oktawią, małym niewiniątkiem.
Ten drwiący ton nie podobał się jej ani trochę.
- Została zaproszona na uroczystą ucztę w wieczór przed igrzyskami i widziała z bliska wszystkich gladiatorów.
- To prawda - powiedział oschłym tonem Markus, który dobrze o tym wiedział. - Oktawia często zachowuje się tak, że wolałbym, by moja siostra jej nie naśladowała.
- Nie wiem, dlaczego ci się to nie podoba. Chodzi wszędzie ze swoim ojcem.
Markus milczał, gdyż nie miał wątpliwości co do tego, że wszystko, co powie o Druzusie, zostanie powtórzone Oktawii. Druzus nie był na tyle bogaty, by mógł mu jakoś poważnie zagrozić, ale miał dość pieniędzy i wpływów, by przysporzyć drobnych kłopotów. Julia zacisnęła mocno dłonie, które oparła na kolanach. Markus robi co może, żeby poczuła się winna. To paskudnie z jego strony i ona, Julia, nie da się wciągnąć w rozmowę o ojcu. Nie teraz. Doskonale wiedziała, że okazała ojcu nieposłuszeństwo, ale dlaczego miałaby czuć się z tego powodu winna? Markus żył po swojemu, odkąd skończył osiemnasty rok życia. Nie musiał stosować się do śmiesznych poglądów ojca na moralność, czemu więc ona miałaby postępować inaczej? Ojciec nie słucha głosu rozsądku, a poza tym ma zapędy dyktatorskie i jest nudziarzem. Chciał, żeby się uczyła, żeby wyrosła na dobrą żonę, jak matka. No cóż, to dobre dla mamy - która lubiła takie życie - ale Julia pragnęła czegoś więcej. Chciała żyć podniecająco. Chciała namiętności. Chciała doświadczyć wszystkiego, co może dać świat. Markus poruszył się. Przymknął oczy, wyraźnie się nudził. Julia zacisnęła wargi. Nie dba o to, że Markus się nudzi. Miała do niego żal, że bronił ojca, zwłaszcza że on sam często ostatnio się z nim nie zgadzał. Kłócili się bez przerwy i o wszystko. Zerknęła na brata i zobaczyła ostry zarys jego szczęki. Był nieobecny myślami. Wystarczająco często widziała u niego ten wyraz twarzy, by domyślić się, że przetrawia teraz jakąś sprzeczkę z ojcem. To nie w porządku. Nie zamierza dopuścić do tego, żeby ktoś zepsuł jej ten dzień - ani ojciec, ani Markus, ani nikt.
- Oktawia powiedziała, że nieraz widywała na ucztach Arrię.
Markus wykrzywił wargi w cynicznym uśmieszku. Julia nie mogła mu powiedzieć niczego, o czym nie wiedziałby przedtem.
- Arria robi wiele rzeczy takich, że wolałbym, byś ty ich nie robiła.
Dlaczego wszyscy chcą, żeby była inna niż jej rówieśnice?
- Arria jest piękna i bogata i robi, co chce, żeby sprawić sobie przyjemność. Chciałabym być dokładnie taka jak ona.
- Przypuszczam, że uważasz to za pochlebne dla Arrii - rzucił i odwrócił wzrok, czując, jak wszystko się w nim gotuje. Słodka i nieskomplikowana! On, Markus, mógłby równie dobrze powiedzieć, że jest nudna. Nikt nie znał jej naprawdę, nawet Markus, choć znał ją przecież lepiej niż ktokolwiek inny. Dla niego była małą siostrzyczką, którą trzeba rozpieszczać i z którą można się droczyć. Rodzice patrzyli na nią poprzez mgłę swoich oczekiwań i wychodzili ze skóry, żeby te oczekiwania spełniła.
Julia zazdrościła Arrii jej wolności.
- Czy przyjdzie dzisiaj? Chciałabym ją poznać.
- Arria?
- Tak, Arria. Twoja kochanka.
Ostatnią osobą, z jaką Markus chciałby poznać swoją siostrę, była Arria.
- Jeśli nawet przyjdzie, to nieprędko. Na pewno nie przedtem, nim zacznie się lać krew. A kiedy się zjawi, moja słodka siostrzyczko, usiądzie z Antygonusem, a nie z nami.
- Chcesz powiedzieć, że Antygonus będzie siedział gdzie indziej? - spytała zaskoczona.
- Będzie w loży sponsora.
- Przecież zawsze siadasz z nim.
- Ale dzisiaj nie.
- Dlaczego? - Ogarnęło ją oburzenie, gdyż przyszło jej do głowy, że być może młody arystokrata zadziera nosa i nie chce siedzieć z synem efeskiego kupca. - Powinniśmy siedzieć w loży sponsora. Skoro ojciec płaci za to wszystko, chyba nie leży w interesie Antygonusa okazywać nam takie lekceważenie.
- Uspokój się. Nie było z jego strony żadnego lekceważenia. To ja chciałem siedzieć osobno.
Markus nie miał najmniejszego zamiaru dopuszczać do tego, by siostra znalazła się obok jego lubieżnego przyjaciela albo niemoralnej kochanki. Chciał, żeby Julia się rozerwała, nie zaś, by uległa całkowitemu zepsuciu po jednym popołudniu w cyrku. Antygonus rzucił już uwagę, że Julia wyrasta na piękną młodą damę, i to wystarczyło, by ostrzec Markusa co do jego zamiarów. Julia o wiele za łatwo ulega wpływom i padłaby zapewne łupem doświadczonego Antygonusa. Markus chciał mieć pewność, że tak się nie stanie. Pozostanie czysta, póki nie poślubi mężczyzny wybranego jej przez ojca, a wtedy będzie mogła robić, co zechce. Markus zmarszczył na chwilę brwi. Ojciec już dokonał wyboru, aczkolwiek Julia nie dowie się o niczym, póki umowa nie zostanie zawarta. Powiedział o tym Markusowi ledwie godzinę temu, tuż przed wejściem Julii do pokoju. "Została zawarta umowa w sprawie małżeństwa twojej siostry - oznajmił. - Ogłosimy to w ciągu miesiąca."
Markus czuł się nadal ogłuszony tą wiadomością. Jeśliby ojciec podejrzewał, że Markus zabiera Julię do cyrku, nie pozwoliłby na to.
Spojrzał ostrożnie na ojca, zastanawiając się, dlaczego mu o tym powiedział.
- W żadnych okolicznościach nie popuściłem Julii wodzy - zapewnił Markus, żeby go uspokoić. - Jest moją siostrą i będę dbał o jej cześć.
- Wiem, Markusie, ale obaj wiemy też, że Julia ma skłonność do przesadnej ekscytacji. Łatwo może poddać się zepsuciu. Musisz chronić ją, gdy tylko będziesz mógł.
- Przed życiem?
- Przed bezcelowymi i głupimi rozrywkami.
Markus zesztywniał, gdyż zdawał sobie sprawę, że ta uwaga odnosi się do jego własnego trybu życia. Nie podjął jednak tematu.
- Kogo wybrałeś dla niej?
- Klaudiusza Flakkusa.
- Klaudiusza Flakkusa! Gorszego nie mogłeś znaleźć.
- Zrobiłem to, co uznałem za najlepsze dla twojej siostry. Potrzebuje statecznego życia.
- Flakkus zanudzi ją na śmierć.
- Urodzi dzieci i będzie szczęśliwa.
- Na bogów, ojcze, czyżbyś nie znał ani trochę własnej córki?
Decymus zesztywniał, jego oczy rzucały błyskawice.
- Jesteś głupi i ślepy, gdy chodzi o twoją siostrę. To, czego ona chce, wcale nie jest dla niej najlepsze. I uważam, że ty jesteś przynajmniej po części za to odpowiedzialny. - Markus odwrócił się, wiedząc, że zaraz może powiedzieć coś, czego potem będzie żałował. - Markusie, dbaj, by nie narazić Julii na szwank, póki jest pod twoją pieczą!
Markus doskonale wiedział, że w żyłach Flakkusa płynie krew bez najmniejszej skazy, a ojciec wprawdzie głośno mówi o takich sprawach z pogardą, ale w głębi duszy myśli o tym z zawiścią. Flakkus nie był też całkiem ubogi i miał dość wysoką rangę w rzymskiej społeczności. Jednak Markus podejrzewał, że motywem, którym kierował się ojciec, były niewzruszone, trwałe jak spiż poglądy Flakkusa i jego nieskazitelna moralność. Flakkus miał tylko jedną żonę i jak słyszał Markus, dochowywał jej wierności. Umarła pięć lat temu przy porodzie i od tamtej pory imienia Flakkusa nie wiązano z żadną kobietą. Mimo wszystkich zalet Flakkusa, Markus nie sądził, by ten związek dał Julii szczęście. Flakkus był od niej znacznie starszy, a poza tym to intelektualista. Taki mężczyzna zanudzi na śmierć każdą dziewczynę o temperamencie Julii.
- Popełniasz błąd, ojcze.
- Przyszłość siostry to nie twoja sprawa.
Właśnie w tym momencie do pokoju weszła Julia, dzięki czemu Markus nie powiedział, co o tym myśli. Kto może znać Julię lepiej niż jej brat? Jest jak on, burzy się w okowach moralności, dla której nie ma już w cesarstwie miejsca.
Kiedy jechali na igrzyska, dał Julii lejce i pozwolił, by zmusiła konie do dzikiego galopu. "Ma ledwie piętnaście lat... Niechaj poczuje wicher wolności, nim ojciec odda ją Flakkusowi i zostanie zamknięta za wysokimi murami pałacu na Awentynie" - pomyślał pochmurnie. W żyłach Julii płynęła krew równie gorąca jak w jego i na myśl o tym, co ją czeka, czuł się nieswojo. Byłby prawie gotów uznać, że powinien pozwolić jej na wszelką przygodę, jakiej zapragnie, ale honor rodziny i jego własna ambicja na to nie pozwalały.
Ostrzeżenie ojcowskie było oczywiste, choć nie wypowiedziane: Trzymaj siostrę z daleka od swoich przyjaciół, a zwłaszcza od Antygonusa. Ale ojciec niepotrzebnie się martwił. Poza tym, że chciał chronić czystość Julii, by nie splamić honoru rodziny, Markusowi nie zależało zgoła na dalszym komplikowaniu stosunków z Antygonusem. Zbyt dobrze znał swojego przyjaciela arystokratę, by zaufać mu w sprawie Julii. Antygonus uwiódłby i poślubił Julię po to tylko, by zapewnić sobie swobodny dostęp do kufrów Walerianów: Markus nie był głupcem. Okrągła sumka zainwestowana w karierę Antygonusa miała zapewnić umowy budowlane, których Markus pragnął, ale nie miał najmniejszego zamiaru dopuszczać do małżeństwa, które oznaczałoby trwałe zaangażowanie w sprawy arystokraty. Teraz, kiedy miał już umowy w ręku, mógł na szerszą skalę wykorzystywać swoje zdolności. Za trzy albo cztery lata Antygonus stanie się bezużyteczny. Chociaż uważał go w tej chwili za człowieka zabawnego i wcale niegłupiego, miał dość rozeznania, by wiedzieć, że nie zagrzeje miejsca w senacie. Zbyt szybko trwonił pieniądze, pił za dużo wina, no i miał za długi język. Pewnego dnia dojdzie do tej jednej uczty za dużo, za bardzo się upije i powie rzeczy, których nie powinien mówić, uwiedzie żonę nie tego patrycjusza i skończy się tak, że dostanie od cesarza rozkaz, by podciął sobie żyły. Zanim do tego dojdzie, Markus zamierzał odsunąć się od niego na bezpieczny politycznie dystans.
Okrzyk Julii wyrwał go z zamyślenia.
- Och, Markusie, jakie to podniecające. Nie mogę już wytrzymać!
Miejsca wypełniały się powoli mężczyznami, kobietami i dziećmi. Zgiełk narastał i opadał niby fala przypływu. Markus nie widział prawie niczego, co mogłoby go zainteresować, i odchylił się obojętnie do tyłu z postanowieniem, że przecierpi jakoś przedpołudniową nudę. Julia siedziała wyprostowana, z otwartymi szeroko oczyma, chłonąc wszystko, co się wokół nich działo.
- Jakaś dama przygląda ci się, Markusie!
Oczy miał na pół przymknięte, gdyż raziło go słońce.
- Niech się przygląda - rzucił, nie okazując najmniejszego zaciekawienia.
- Może ją znasz. Dlaczego nie otworzysz oczu, żeby spojrzeć?
- Bo to bezcelowe. Jeśli jest piękna, mogę zapragnąć pójść za nią, a muszę tu zostać, by chronić moją piękną i niewinną siostrzyczkę.
Zachichotała i szturchnęła go.
- A gdyby mnie nie było?
Otworzył jedno oko i poszukał wzrokiem kobiety, o której mówiła Julia. Zaraz jednak zamknął je znowu.
- Dalsza rozmowa na ten temat jest zupełnie zbędna.
- Patrzą też inne - oznajmiła mu siostra, dumna, że siedzi obok niego.
Walerianowie nie mogli zgłaszać roszczeń do królewskiej rzymskiej krwi, ale Markus był bardzo przystojny i jego zachowanie świadczyło o tym, że jest mężczyzną pewnym siebie. Julii się to podobało, bo przecież jeśli ludzie patrzyli na niego, musieli zauważyć w końcu także ją. Przygotowała się specjalnie na ten dzień i wiedziała, że wygląda najładniej jak to tylko możliwe. Poczuła, że jakiś mężczyzna siedzący kilka rzędów dalej obrzuca ją zuchwałym spojrzeniem, ale udała, iż niczego nie widzi. Czy przypuszczał, że jest kochanką Markusa? Ta myśl rozbawiła ją. Chciałaby mieć wygląd wyrafinowany i dystyngowany, ale zdawała sobie sprawę, że zarumienione policzki zdradzały jej niewinność. Co w takiej sytuacji zrobiłaby Arria? Udawałaby, że nie dostrzega nie skrywanych spojrzeń tamtego mężczyzny? Czy też sama zaczęłaby na niego patrzeć?
Rozległ się dźwięk trąb i zaskoczona Julia przestraszyła się.
- Obudź się, Markusie! Otwierają bramy! - zawołała podnieconym głosem i wychyliła się do przodu.
Markus ziewnął szeroko, gdyż zaczynały się właśnie nudne ceremonie wstępne. Zwykle przychodził później, żeby uniknąć nużących wyliczań, komu publiczność zawdzięcza dzisiejsze igrzyska. Tę defiladę z rozwiniętymi proporcami miał prowadzić Antygonus. W gruncie rzeczy wszystkim było obojętne, kto płaci, byleby igrzyska się odbywały. Czasem obrzucano nawet obelgami sponsorów, którzy zbyt długo przechwalali się swoimi zasługami przy organizowaniu igrzysk.
Julia klaskała zaciekle, kiedy pojawiły się rydwany ze sponsorami i gladiatorami.
- Tylko spójrz! Czyż nie są wspaniali?
Jej podniecenie wydawało mu się zabawne.
Paradę prowadził Antygonus jako najważniejszy ze sponsorów. Był wspaniale wystrojony w biel i złoto - z dodatkiem z takim trudem uzyskanego purpurowego obszycia, które wskazywało jego nową i wątłą rangę senatora. Wymachiwał ręką do tłumów, podczas gdy jego woźnica robił, co mógł, żeby zapanować nad parą królewskich rumaków. Kiedy przejechali półtora okrążenia, woźnica wykonał zwrot i zatrzymał rydwan przed cesarskim podium. Antygonus z wyczuciem doświadczonego aktora wygłosił mowę, którą Markus napisał mu poprzedniego wieczoru. Tłum oklaskiwał ją za krótkość; cesarzowi podobała się wymowność. Antygonus skinął majestatycznie i gladiatorzy wysiedli z rydwanów, by zaprezentować się wiwatującym tłumom.
Julię aż zatkało z wrażenia; wskazała gladiatora, który zrzucił lśniący czerwony płaszcz. Pod spodem miał wypolerowaną zbroję z brązu.
- Och, spójrz na niego! Jaki piękny!
Na hełmie miał jaskrawożółte, błękitne i czerwone barwione pióra strusia. Obszedł dokoła arenę, by widzowie mogli mu się dobrze przyjrzeć. Markus skrzywił się. Chociaż w tym jednym zgadzał się całkowicie z ojcem. Celerus wyglądał jak nadęty kogut. Natomiast Julia wpatrywała się z fascynacją i najwyraźniej widziała w nim najpiękniejszego ze wszystkich mężczyzn - w każdym razie dopóki pół tuzina następnych gladiatorów nie zrzuciło też płaszczy, by dołączyć do Celerusa.
- Czym on jest? - spytała, pokazując jednego z gladiatorów.
- Który?
- Ten z siecią i trójzębem.
- To retiarius. Jego przeciwnikiem będzie mirmillo, jeden z tych, którzy mają na hełmach grzebień w kształcie ryby albo secutor. Ten ma uganiać się tak długo za swoim przeciwnikiem, aż zmęczy go i będzie mógł z nim skończyć.
- Podoba mi się mirmillo - powiedziała ze śmiechem Julia. - Rybak przeciwko rybie. - Policzki miała zarumienione, oczy błyszczały jak nigdy dotąd. Markus był zadowolony, że ją tu przyprowadził. Kiedy znowu zabrzmiały trąby, klasnęła w dłonie. - Czy to Trak? - spytała, wskazując wysokiego gladiatora z owalną tarczą i w hełmie z piórami. Był uzbrojony w gladius, włócznię i miał na prawym przedramieniu rękaw. - Oktawia mówi, że nie ma niczego wspanialszego do oglądania niż Trakowie.
- Ten jest Samnitą. Trak to ten z zakrzywionym sztyletem i małą okrągłą tarczą - wyjaśnił Markus, który nie potrafił już wzbudzić w sobie entuzjazmu dla żadnego z nich.
Celerus zatrzymał się przed lożą bogato ubranych kobiet i zakręcił biodrami. Zapiszczały z lubieżną aprobatą. Im bardziej jednoznaczne były te błazeńskie popisy, tym głośniej śmiały się i piszczały, wspierane w tym przez damy z sąsiednich lóż. Wielu mężczyzn gramoliło się w dół przez rzędy miejsc, popychając siedzących niżej, byleby dostać się do bariery, wychylić przez nią i obrzucić kwiatami sławnego gladiatora.
- Celerusie! Celerusie! Kocham cię! - rozległ się czyjś okrzyk.
Otworzywszy szeroko oczy i usta, Julia chłonęła to wszystko.
Markus chciał odwrócić jej uwagę od amoratae, jak nazywano kobiety wielbiące gladiatorów, i wskazywał jej, jakie przewagi ma ten a ten gladiator. Jednak ciągle skupiała z powrotem uwagę na tamtym widowisku. Kiedy Celerus obszedł całą arenę dokoła i mijał ich lożę, kobiety zerwały się ze swych miejsc i wykrzykiwały raz po raz jego imię, starając się przekrzyczeć przy tym inne i przyciągnąć jego wzrok. Markus poczuł niesmak, kiedy Julia też wstała, ulegając powszechnej histerii. Zrobiło mu się nieprzyjemnie i pociągnął ją, żeby usiadła.
- Zostaw mnie! Chcę mu się lepiej przyjrzeć - zaprotestowała. - Wszyscy wstali i nic nie widzę!
Markus ustąpił. Czemu właściwie miałaby nie zaznać tej odmiany, tej odrobiny ekscytacji? Większość życia spędziła zamknięta w domu pod czujnym i nadmiernie opiekuńczym okiem rodziców. Czas już, by zobaczyła trochę świata poza wysokimi murami i ogrodami pełnymi rzeźb.
Julia weszła na ławę i stanęła na czubkach palców.
- Patrzy na mnie! Powiem o tym Oktawii. Ależ będzie zazdrosna! - Ze śmiechem wymachiwała rękami i razem z innymi wykrzykiwała jego imię. - Celerus! Celerus!
Kobiety krzyczały coraz głośniej, ale nagle Julia zamarła z otwartymi ustami. Oczy się jej rozszerzyły, na twarzy wykwitły wypieki. Markus chwycił ją za dłoń, a ona usiadła szybko obok niego, zaciskając z całej siły powieki. W tym momencie krzyki kobiet osiągnęły szaleńcze natężenie. Markus spojrzał na twarz siostry i wybuchnął śmiechem. Celerus był znany z tego, że pysznił się swoim ciałem i chętnie demonstrował je tłumowi - wszystko, czego chcieli. Markus uśmiechnął się.
- I jak - spytał z brakiem taktu tak typowym dla starszych braci - czy dobrze się mu przyjrzałaś?
- Mogłeś mi powiedzieć!
- Żeby zepsuć niespodziankę?
- Nie cierpię, kiedy się ze mnie śmiejesz!
Przechyliła policzek i przestała zwracać uwagę na brata. Kobiety krzyczały tak głośno, że poczuła ból głowy. Co robi teraz ten wstrętny człowiek? Rozległy się głośne okrzyki protestu i kobiety zaczęły po kolei siadać. Znowu mogła zerknąć na Celerusa, który właśnie się oddalał. Dołączył do innych, stojących przed podium cesarskim, którzy wyrzuciwszy do przodu prawe ramię, wykrzykiwali gladiatorskie wyznanie wiary.
- Ave, Imperator, morituri te salutant! Witaj, cesarzu, pozdrawiają cię idący na śmierć!
Wbrew temu, co mówiła Oktawia, Julia wcale nie uważała, by Celerus był przystojny. Brakowało mu niejednego zęba, miał paskudną bliznę na udzie, drugą na policzku. Ale było w nim coś, co sprawiało, że jej serce biło szybciej i czuła suchość w ustach. Krępowało ją to, że siedzi obok czujnego, rozbawionego brata. Co gorsza, siedzący kilka rzędów niżej młodzieniec ciągle przypatrywał się jej z wyrazem twarzy, który sprawiał, że coś jej się kurczyło w żołądku.
- Zaczerwieniłaś się, Julio.
- Nienawidzę cię, Markusie! - powiedziała bliska łez z gniewu. - Nienawidzę cię, kiedy bawisz się moim kosztem.
Powiedziała to tonem tak gwałtownym, że Markus uniósł leciutko brwi. Być może stracił już wrażliwość na ordynarne popisy niektórych bustuarii, czyli mężów pogrzebowych, jak ich nazywano. Nic już nie mogło go zaskoczyć, podczas gdy Julię wszystko ekscytowało. Położył dłoń na jej dłoni.
- Wybacz - powiedział szczerze. - Zaczerpnij głęboko powietrza i uspokój się. Chyba przywykłem już do tych widowisk i przestały mną wstrząsać.
- Nic mną nie wstrząsnęło - odparła. - A jeśli znowu będziesz się ze mnie śmiał, powiem rodzicom, że zabrałeś mnie do cyrku wbrew mojej woli.
Ten nie znoszący sprzeciwu ton i śmieszna groźba natychmiast podziałały na jego równie wybuchowy temperament. Julia już od dwóch lat błagała, żeby zabrał ją na igrzyska. Markus spojrzał teraz na siostrę zwężonymi oczami, w których czaiło się szyderstwo.
- Jeśli masz zachowywać się jak rozkapryszone dziecko, zaraz zabiorę cię tam, gdzie twoje miejsce, do domu!
Wiedziała, że Markus nie żartuje. Rozchyliła wargi i w jej ciemnych oczach pokazały się łzy.
Markus zaklął pod nosem. Nieraz widział już tę minę świadczącą, że jego siostra czuje się zdruzgotana, i wiedział, że gotowa jest zalać się rzewnymi łzami, a on wyjdzie w oczach patrzących na okrutnika i prostaka. Zacisnął dłonie na jej nadgarstkach.
- Jeśli rozpłaczesz się, upokorzysz nas oboje przed całym rzymskim pospólstwem, a wtedy, przysięgam, nigdy już nie zabiorę cię do cyrku.
Julia przełknęła łzy i zaczęła go zapewniać, że nie będzie płakać. Odwróciła głowę i napięła mięśnie, by zapanować nad swoimi emocjami. Markus potrafi być czasem taki okrutny. Kiedy on się z nią droczy, wszystko dobrze, ale kiedy ona próbuje się bronić, zaraz zaczyna grozić, że zabierze ją do domu. Zacisnęła pięści. Markus przyglądał się jej przez chwilę, marszcząc brwi. Od jakiegoś czasu zamierzał pokazać jej ulubioną rzymską rozrywkę. Julia jest nerwowa i łatwo wytrącić ją z równowagi, ale z pewnością nie jest taka jak te kobiety, które popadają w przesadne podniecenie i ogarnia je niepohamowana histeria. Julia, świadoma tego, że brat ją obserwuje, zacisnęła zęby. Jeśli czeka na przeprosiny, może czekać jeszcze długo. Śmiał się z niej, nie zasłużył więc sobie na to, by go przepraszała.
- Będę zachowywała się odpowiednio, Markusie - zapewniła uroczystym tonem. - Nie przyniosę ci wstydu.
Rozsądniejsza cząstka natury Markusa mówiła mu, że powinien zabrać ją natychmiast do domu - zanim zacznie lać się krew. Byłaby wściekła, nie odzywałaby się do niego przez kilka dni... jednak odepchnął tę myśl. Nie chciał sprawić jej zawodu. Zbyt już długo czekała na to przeżycie. Być może ma to jakiś wpływ na jej dzisiejszy brak zrównoważenia.
Ujął i uścisnął lekko jej dłoń.
- Jeśli będzie to dla ciebie nie do zniesienia, natychmiast wyjdziemy - powiedział posępnym tonem.
Ogarnęło ją poczucie ulgi.
- Och, Markusie, nic mi nie będzie. Przysięgam. - Wsunęła mu rękę pod ramię. Pochyliła się w jego stronę i z pogodnym uśmiechem uniosła twarz. - Nie będziesz żałował, żeś mnie tu zabrał. Nawet nie mrugnę okiem, kiedy Celerus poderżnie komuś gardło.
Raz jeszcze rozległy się trąby, zapowiadając drugorzędne bezkrwawe popisy, które miały rozgrzać tłum. Jednak Julia była zachwycona walczącymi na niby paegniari. Klaskała i zachęcała ich okrzykami do walki, zwracając na siebie uwagę bardziej doświadczonych widzów, którzy z większym zaciekawieniem patrzyli na nią niż na popisy: Następnie ukazali się lusorii, którzy walczyli ostro, ale nie mogli wiele sobie zaszkodzić, gdyż dano im drewniane miecze. Słońce było już wysoko i grzało mocno. Żaden powiew nie poruszył powietrzem nad areną i Markus zobaczył kropelki potu na bladym czole Julii. Ujął jej dłoń i poczuł, że jest zimna.
- Pójdę poszukać bukłaka wina - powiedział, obawiając się, że siostra mogłaby zemdleć z gorąca. Musi postarać się o coś do picia i o jakąś parasolkę. Tak był pogrążony w swoich myślach, że nie przyszło mu do głowy, żeby poczynić odpowiednie przygotowania. Zwykle Arria pamiętała o winie, jedzeniu i niewolniku, który trzymał nad nimi parasolkę. - Zostań tu i z nikim nie rozmawiaj.
Po chwili młody Rzymianin, który się jej przyglądał, siedział na miejscu Markusa.
- Twój kochanek opuścił cię - powiedział po grecku, ale z pospolitym akcentem.
- Mój brat wcale mnie nie opuścił - oznajmiła oschle, czując, że palą ją policzki. - Poszedł po wino i zaraz wróci.
- Twój brat, pani - powtórzył z zadowoleniem. - Jestem Nikanor z Kapui. A ty, pani?...
- Julia - odparła powoli, pamiętając, o co prosił Markus, ale pragnąc mieć coś, czym mogłaby pochwalić się przed Oktawią.
- Podobają mi się twoje oczy. Dla takich oczu mężczyźni tracą głowę.
Oblała się pąsem, serce waliło jej jak szalone. Była tak zakłopotana, że poczuła, jak fala gorąca przepływa przez całe jej ciało. Młodzieniec nie był ubrany odpowiednio do jej stanu, ale było w nim coś przyjemnego, działającego na nią podniecająco. Miał brązowe oczy okolone gęstymi rzęsami, usta pełne i zmysłowe.
- Brat powiedział mi, żebym z nikim nie rozmawiała - oznajmiła, unosząc podbródek.
- Twój brat jest mądrym człowiekiem. Nie brak tu takich, którzy tylko czekają, by wykorzystać taką młodą i piękną kobietę. - Miała wrażenie, że mężczyzna głaszcze ją swoim głosem. - Jesteś prawdziwą córką Afrodyty.
Julii to pochlebiło; słuchała zafascynowana. Mówił długo i żarliwie, zasypując ją rozkosznymi słowami, które piła z jego ust. Kiedy jednak jego stwardniała dłoń dotknęła jej odsłoniętego ramienia, cały czar prysł. Odetchnęła gwałtownie i cofnęła się.
Nikanor przyjrzał się jej i szybko odszedł.
Markus usiadł obok siostry i położył ciężki bukłak na jej kolanach.
- Zawierasz nowe znajomości?
- Nazywa się Nikanor. Przyszedł, usiadł koło mnie i zaczął mówić, a ja nie wiedziałam, co zrobić, żeby sobie poszedł. Powiedział, że jestem piękna.
- Na bogów, Julio, zbyt długo żyłaś pod kluczem. Jakaś ty łatwowierna!
- Dosyć mi się podobał, choć taki pospolity. - Spojrzała przez ramię. - Myślisz, że przyjdzie jeszcze raz?
- Jeśli przyjdzie, Antygonus będzie miał trochę więcej mięsa, które rzuci swoim lwom.
Nalał wina do małej miedzianej czarki i podał siostrze. Rozległy się trąby wojenne, zapowiadając pierwszą walkę ostrą bronią. Julia zapomniała o Nikanorze, wypiła szybko wino i czym prędzej wepchnęła czarkę Markusowi do ręki, żeby swobodnie pochylić się do przodu. Antygonus wynajął muzyków i podczas walki rozbrzmiewały trąby i rogi. Broniący się odbił mnóstwo ciosów, a potem sam przeszedł do natarcia. Zagrały piszczałki i flety. Tłum wykrzykiwał słowa zachęty i rady swoim faworytom. Walka toczyła się jeszcze przez jakiś czas, tak że nawet Julia była zawiedziona.
- Czy zawsze trwa to tak długo?
- Często.
- Chcę, żeby zwyciężył retiarius.
- Nie zwycięży - powiedział Markus, obserwując starcie bez większego zainteresowania. - Jest już zmęczony.
- Skąd wiesz?
- Poznaję po sposobie trzymania trójzębu. Przyjrzyj się. Popatrz, jak robi uniki i pochyla się w jedną stronę. Zupełnie się odkrywa. Trak szybko z nim skończy.
Jeden z opiekunów podjudzał Traka, drugi smagał retiariusa, krzycząc, by bardziej przykładał się do walki. W tłumie rozległy się posykiwania, zaczęto rzucać obelgi; ludzie pragnęli krwi. Opiekun retiariusa wybrał zły moment, by smagnąć swojego gladiatora batem, gdyż bat owinął się na chwilę wokół wideł trójzębu i to wystarczyło, by Trak wykorzystał lukę w osłonie. Pchnął pewnie, głęboko mieczem i retiarius osunął się.
- Och! - powiedziała z niesmakiem Julia, kiedy tłum zaczął wrzeszczeć i wydawać radosne okrzyki. - Miałeś rację, Markusie.
Retiarius klęczał, ściskając rękami brzuch, z którego lała się krew.
- Dostał! - wrzeszczeli ludzie kierując kciuki ku ziemi. - Jugula! Jugula!
Trak podniósł wzrok na cesarza. Wespazjan, nie przerywając prawie rozmowy z jakimś senatorem, skierował kciuk do dołu. Trak obrócił się i położył dłoń na głowie retiariusa. Odchylił ją do tyłu i szybkim ruchem otworzył tamtemu żyłę szyjną. Czerwona fontanna obryzgała go, zanim umierający mężczyzna padł do tyłu, skręcił się, a potem zastygł bez ruchu w kałuży własnej krwi.
Markus spojrzał na Julię i zobaczył, że zamknęła oczy i zacisnęła zęby.
- Po raz pierwszy widzisz śmierć - powiedział. - Czy chociaż patrzyłaś?
- Patrzyłam.
Przywarła dłońmi do przodu swojej tuniki. Otworzyła oczy znowu, kiedy Afrykanin w stroju Merkurego ruszył tanecznym krokiem ku zabitemu. Jako boski przewodnik dusz do kręgów piekielnych przeciągnął ciało przez furtę. Zwycięski gladiator został nagrodzony gałązką palmową, a w tym czasie inny Afrykanin grabił nasączony krwią piasek, a potem wybiegł, gdyż ukazała się następna para.
Julia była blada i drżała na całym ciele. Brat musnął jej wilgotne czoło końcami palców i poczuł, że jest zimne.
- Może powinniśmy wyjść.
- Nie. Nie chcę wychodzić. Przez moment czułam mdłości. Ale już minęły. - Źrenice jej ciemnych oczu były błyszczące i rozszerzone. - Chcę zostać.
Markus ocenił jej stan, a potem, dumny z siostry, skinął głową. Ojciec powiedział, że Julia jest zbyt słaba, by oglądać igrzyska. Mylił się. Julia była prawdziwą córą Rzymu.
Rozdział VIII
Henoch wiedział, że to, co zrobił, wiąże się z pewnym ryzykiem. Wprawdzie pan zgodził się na zakup siedmiorga niewolników, lecz ani słowem nie wspomniał, że mają to być Żydzi. Henoch sam podjął decyzję, choć wiedział, że pan woli Galów i Brytów. Kiedy jednak patrzył, jak jego ziomkowie setkami przybywają z Judei do Rzymu i trafiają do cyrku, gdzie czeka ich śmierć, nie mógł nie wykorzystać sposobności, by uratować choćby kilkoro. Cierpieli wszyscy Żydzi, nie tylko uczestnicy powstania. Pół szekla, którą to sumę pobierano od każdego z rzymskich Żydów na utrzymanie świątyni w Jerozolimie, teraz szło na budowę ogromnego amfiteatru. Żydowscy niewolnicy nosili kamienie, żydowscy niewolnicy byli wśród tych, którzy jako pierwsi umierali na piasku areny, żydowscy obywatele mieli największy finansowy udział w budowie cyrku. Myśląc o tym, co stało się z jego ojczyzną i jego narodem, Henoch czuł się rozdarty między gniewem a żalem. Do dzisiejszego ranka nie mógł zrobić nic, żeby uratować choćby jednego ziomka. Teraz pod jego opieką znalazło się siedmioro. Ale czuł lęk. Żaden z nowo nabytych niewolników nie nadawał się do ciężkiej pracy, jaką wykonuje się w majątku ziemskim. Nawet po umyciu, ogoleniu i założeniu czystych tunik wyglądali żałośnie i najwyraźniej brakowało im ducha. Czterysta sesterców za każdego, a przecież ani jeden nie był wart połowy tej ceny.
Spojrzał na dziewczynę, rozmyślając nad tym, po co narażał się swemu panu, po co ją kupił. Jaki może być z niej pożytek? Wystarczyło jednak, by spojrzał w jej oczy, a poczuł na sobie rękę Boga i usłyszał spokojny, łagodny głos: "Tę ocal". Kupił ją bez chwili zastanowienia, ale teraz zamartwiał się, co powie jego pan. Spodziewał się Galów i Brytów, a tymczasem on przyprowadza siedmioro wyniszczonych Żydów i wśród nich dziewczynkę o oczach prorokini. Henoch modlił się teraz żarliwie o Bożą pomoc. Otworzywszy zachodnią bramę, wprowadził niewolników w obręb wysokich murów posiadłości. Potem przeszedł z nimi ścieżką na tyły domu. Ustawił ich w szeregu w sali przyjęć, gdzie pan wypłacał codziennie rano pensje, i pouczył, że mają stać prosto i w milczeniu, spuścić wzrok i otwierać usta tylko wtedy, kiedy pan zwróci się osobiście do nich.
- Czekajcie tu, a ja pójdę porozmawiać z panem. Módlcie się, by zechciał was przyjąć. Decymus Windacjusz Walerian jest łagodny jak na Rzymianina i jeśli was przyjmie, będziecie dobrze traktowani. Oby Bóg naszych ojców miał nas wszystkich w swej pieczy.
Decymus przebywał w perystylu w towarzystwie żony, która obracała w swych szczupłych palcach stokrotkę, słuchając męża. Henoch pomyślał, że jego pan wygląda mizernie i jak ktoś, kto nie jest akurat w najlepszym nastroju, ale odetchnął głęboko i zbierając się na całą odwagę, jaką mógł z siebie wykrzesać, podszedł. Czekał, aż pan dostrzeże jego obecność i skinie, przyzwalając na zabranie głosu.
- Panie mój - powiedział wreszcie. - Wróciłem z siedmiorgiem niewolników, byś ich obejrzał.
- Galowie?
- Nie, panie. Nie wystawiono na sprzedaż żadnego Gala. Nie było też Brytów. - Miał nadzieję, że wyraz twarzy nie ujawni kłamstwa. - Są z Judei, panie mój - oznajmił i zobaczył, że pan zaciska usta tak, że tworzą cienką linię.
- Żydzi to najbardziej zdradziecka rasa w cesarstwie, a ty sprowadzasz siedmioro do mego domu?
- Przecież Henoch jest Żydem - wtrąciła się z uśmiechem Feba - a służy nam wiernie od piętnastu lat.
Henoch podziękował w duchu Bogu za to, że pani jest przy tej rozmowie.
- W ten sposób służył też sobie - zauważył Decymus, wpatrując się chłodnym wzrokiem w swego nadzorcę. Jeśli nawet niewolnik chciał powiedzieć coś na swoją obronę, rozmyślił się i milczał. - Czy ci niewolnicy nadają się do ciężkiej pracy?
- Nie, panie mój - odparł Henoch zgodnie z prawdą - ale będą się nadawali, kiedy się ich odżywi i zapewni trochę odpoczynku.
- Nie mam czasu ani chęci, by rozpieszczać buntowników. Małżonka dotknęła ręki Rzymianina.
- Decymusie, czyżbyś miał za złe temu człowiekowi, że okazał współczucie? - spytała łagodnym głosem. - To jego lud. Henoch służył nam wiernie. Spójrzmy przynajmniej na nich i zobaczmy, czy mogą być do czegoś przydatni.
Nie byli przydatni do niczego.
- Na bogów! - mruknął Decymus.
Widział mnóstwo niewolników pochodzących z najrozmaitszych narodów, ale żaden nie wyglądał tak żałośnie jak ci słabi, przygnębieni i ślamazarni ludzie, którzy przeżyli zniszczenie Jerozolimy.
- Och! - szepnęła Feba, która poczuła litość w swym łagodnym sercu.
- Byli przeznaczeni do cyrku, panie mój, lecz przysięgam, że będą ci służyli, jak służyłem ja - zapewnił Henoch.
- Jest trochę starsza od Julii - powiedziała Feba, skupiając uwagę na dziewczynie o oczach pociemniałych od cierpień i wiedzy o rzeczach niewypowiedzianych. - Dziewczyna, Decymusie - ciągnęła spokojnym głosem Feba. - Cokolwiek postanowisz w sprawie pozostałych, ją chcę mieć.
Zmarszczył lekko brwi i spojrzał na swoją żonę.
- Po co ci ona?
- By służyła Julii.
- Julii? Nie jest odpowiednia dla Julii.
- Zaufaj mi, Decymusie. Proszę. Ta dziewczyna będzie bardzo odpowiednia dla Julii.
Decymus raz jeszcze spojrzał na młodą niewolnicę, przyglądając się uważniej i zastanawiając się, co takiego jest w niej, że żona chce ją wziąć, choć odrzuciła tyle innych. Feba od jakiegoś już czasu poszukiwała niewolnicy dla swojej córki. Oglądała całe tuziny niewolnic, ale żadna nie była taka, jaką wymarzyła sobie Feba. I oto teraz zdecydowała się bez wahania na wychudzoną młodą Żydówkę, brzydką ponad wszelkie pojęcie i być może spłodzoną przez jakiegoś zelotę, dla którego zabić Rzymianina to tyle co splunąć.
Na dziedziniec weszli Markus i Julia, roześmiani, w doskonałym nastroju. Zamilkli, kiedy zobaczyli siódemkę niewolników. Markus spojrzał na nich z odrazą.
- Żydzi nowo przybyli z Judei? - powiedział zdziwiony. - Co oni tu robią?
- Potrzebuję niewolników do posiadłości.
- Myślałem, że wolisz Galów lub Brytów.
Decymus nie zwrócił uwagi na jego słowa i polecił Henochowi, żeby szóstkę niewolników odesłać do posiadłości w Apeninach.
- Dziewczyna zostanie tutaj.
- Kupiłeś ich naprawdę? - spytał zdumiony Markus. - Także ją? - Obrzucił dziewczynę drwiącym spojrzeniem. - Nie wiedziałem, ojcze, że lubisz trwonić pieniądze.
- Dziewczyna będzie służyć Julii - oznajmiła Feba.
Julia przenosiła spojrzenie z matki na dziewczynę i z powrotem.
- Och, matko, chyba nie mówisz poważnie. Jest strasznie brzydka. Nie chcę, żeby obsługiwała mnie brzydka niewolnica! Chcę mieć taką służkę jak Olimpia!
- Nawet o tym nie myśl. Może niewolnica Olimpii to piękność, ale jest arogancka i kłamliwa. Takiej niewolnicy nie można zaufać.
- Daj mi więc Bitię! Czemu nie może służyć mi Bitia?
- Bitia jest dla ciebie nieodpowiednia - stwierdziła stanowczo Feba.
Markus uśmiechnął się krzywo. Doskonale wiedział, czemu matka nie chce, by Bitia usługiwała Julii, i podejrzewał też, jakie powody kierowały nią, kiedy wybierała tę właśnie niewolnicę. Wykrzywił usta, ale nie było mu do śmiechu. Żydowska moralność nie wydawała mu się zabawna, ale musiał przyznać, że niewolnica do pilnowania i chronienia jego siostry została wybrana trafnie.
- Jak się nazywasz, moje dziecko? - spytała łagodnie Feba.
- Hadassa, pani - odparła spokojnie niewolnica, zawstydzona drwiącym spojrzeniem młodego Rzymianina i płaczliwymi protestami dziewczyny.
Jej życie zależało od tej rozmowy. Splotła dłonie przed sobą i stała ze wzrokiem wbitym w ziemię, aż nadto świadoma, że jeśli pani domu nie wytrwa w swym postanowieniu i odeśle ją na targ niewolników, umrze na arenie.
- Tylko spójrz na nią - powiedziała Julia, krzywiąc się z odrazą.
- Ma włosy ostrzyżone jak chłopiec i jest taka chuda!
- Odpowiednie odżywianie przywróci jej wagę ciała, a włosy odrosną - odparła spokojnie Feba.
- To niesprawiedliwe, matko. Sama powinnam wybrać dziewczynę do osobistej posługi. Oktawia wybiera sama. Ma bardzo egzotyczną Etiopkę, której ojciec był wodzem plemienia.
Markus roześmiał się.
- Powiedz jasnowłosej Oktawii, że twoja niewolnica jest spokrewniona z księżniczką Berenike.
Julia pociągnęła nosem.
- Nigdy w to nie uwierzy. Wystarczy, by raz na nią spojrzała, a pojmie, że nie może to być krewna kobiety, która zniewoliła serce Tytusa.
- No to powiedz, że twoja niewolnica jest córką najwyższego kapłana. Albo że urodziła się jako prorokini swego niewidzialnego Boga i ma władzę przepowiadania przyszłości.
Hadassa zerknęła ukradkiem na szydzącego z niej młodego Rzymianina. Był bardzo przystojny: krótko ostrzyżony, tylko na czoło opadały lekko kręcące się ciemne kosmyki. Szeroki w ramionach, wąski w biodrach, ubrany w białą tunikę przepasaną misternie ozdobionym pasem ze skóry i złota. Rzemienie jego kosztownych sandałów mocno opasywały muskularne łydki. Miał silne, zadbane dłonie, ozdobione tylko złotym pierścieniem do pieczętowania nasuniętym na palec wskazujący. Każdy cal jego ciała mówił o aroganckim zachowaniu i zamożności. W przeciwieństwie do niego siostra była zbudowana bardzo delikatnie. Hadassa była oczarowana jej zwiewną urodą. Nawet kiedy się żaliła, mówiła melodyjnym głosem osoby wykształconej, a rumieniec gniewu na policzkach zdobił jej bladą cerę. Miała na sobie jasnoniebieską togę ze złotym haftem. Ciężkie ciemne włosy tworzyły piramidę loków na jej głowie, utrzymywaną złotymi, wysadzanymi perłami grzebykami, dopasowanymi do kolczyków. Na szyi miała ciężki naszyjnik z pogańską boginią.
Markus zauważył, że młoda niewolnica przygląda się jego siostrze. Nie zobaczył na jej twarzy rozgoryczenia ani niechęci, lecz raczej lęk i fascynację. Przyglądała się Julii, jakby nigdy dotąd nie widziała tak pięknej istoty. Markus był tym w głębi duszy rozbawiony i pomyślał, że być może matka ma jednak rację. Mimo wszystkiego, co dziewczyna przeżyła podczas judejskich rzezi, jej twarz była pełna słodyczy i łagodności, które mogły wpłynąć kojąco na gwałtowną i niespokojną naturę Julii.
- Weź ją, Julio - powiedział, zdając sobie sprawę, że jedno jego słowo mogło bardziej wpłynąć na siostrę niż wszystko, co powiedzą jej rodzice.
- Naprawdę tak myślisz? - spytała zaskoczona Julia.
- Jest w niej coś tajemniczego - odparł z całą powagą.
Wyczuwał zagniewanie ojca. Pocałował Julię i matkę i wyszedł. Jego kpiący wzrok musnął Hadassę i serce w niej zachybotało. Kiedy wyszedł, poczuła ulgę. Po tym, co powiedział, jego siostra uległa i zaczęła przypatrywać się uważniej swojej niewolnicy. Na bladych policzkach Hadassy wykwitł rumieniec.
- Zatrzymam ją - oznajmiła wyniośle Julia. - Chodź ze mną, dziewczyno.
- Nazywa się Hadassa, Julio - powiedziała tonem wyrzutu matka.
- A zatem, Hadasso. Chodź ze mną - powtórzyła rozkazującym tonem.
Hadassa poszła posłusznie za nią, podziwiając wszystkie cudowne rzeczy w wielkim domu. Podłogi były ułożone z jaskrawych płytek tworzących mozaikę, ściany z marmuru. Obok drzwi stały greckie wazy, ze ścian spływały babilońskie zasłony. Przeszły przez otwarty dziedziniec gęsto obsadzony kwitnącymi krzewami i innymi roślinami, ozdobiony marmurowymi rzeźbami. Słychać było kojący szum wody w fontannie. Hadassa oblała się rumieńcem, kiedy zobaczyła posąg nagiej kobiety ustawiony pośrodku niewielkiej sadzawki.
Jej nowa pani zaprowadziła ją do pokoju zarzuconego strojami.
- To wszystko trzeba uporządkować - powiedziała Julia, zajmując półleżącą pozycję na łożu.
Hadassa natychmiast przystąpiła do pracy; zbierała z podłogi i niskiego taboretu togi i tuniki. Czuła, że pani przygląda się, jak pracuje, i składała starannie stroje, zanim odłożyła je na bok.
- Podobno Jerozolima to święte miasto - odezwała się Julia.
- Tak, pani.
- Czy coś z niej zostało?
Hadassa wyprostowała się powoli, wygładzając miękką tunikę, którą miała przewieszoną przez ramię.
- Bardzo mało, pani - odparła spokojnym głosem.
Julia zajrzała w ciemne oczy Hadassy. Niewolnicy zwykle nie patrzą swoim panom w twarz, ale Julia nie poczuła się urażona spojrzeniem tej dziewczyny. Może nie umie się zachować?
- Mój ojciec był raz w Jerozolimie wiele lat temu. Widział waszą świątynię. Powiedział, że jest piękna. Och, oczywiście nie tak piękna, jak świątynia Artemidy w Efezie, ale jednak to cudowna budowla warta obejrzenia. Szkoda, że została zburzona.
Hadassa odwróciła się i zaczęła porządkować fiolki i czarki na komódce.
- Co stało się, Hadasso, z twoją rodziną?
- Nie żyją, pani.
- Byli zelotami?
- Mój ojciec był skromnym kupcem w Galilei. Przybyliśmy do Jerozolimy na Paschę.
- Co to jest Pascha?
Hadassa opowiedziała, jak Bóg zabrał Egipcjanom wszystkich pierworodnych, gdyż faraon nie chciał wypuścić Mojżesza i jego ludu. Bóg jednak wyprowadził Izraelitów. Julia słuchała, wyciągając grzebyki z włosów.
- Skoro twój Bóg jest taki potężny, dlaczego tym razem nie ocalił twojego ludu?
- Bo ten lud Go odrzucił.
Julia zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, co Hadassa ma na myśli.
- Żydzi są bardzo dziwni - powiedziała i zbyła sprawę obojętnym wzruszeniem ramion. Obróciła się i potrząsnęła głową, tak że włosy opadły swobodnie na jej ramiona. Zanurzyła w nie palce; przyjemność sprawiała jej ich miękkość. Ma piękne włosy. Tak powiedział Markus. - To śmieszne wierzyć w coś, czego się nie widzi - dodała i wzięła do ręki szylkretowy grzebień.
Przesunęła nim po bujnych czarnych włosach, zapominając o obecności niewolnicy.
Kiedy Markus zabierze ją znowu do cyrku? Podobało się jej to, co widziała dzisiaj, i chciała pójść tam znowu najszybciej jak się da.
- Co każesz mi zrobić teraz, pani?
Julia zamrugała, niezadowolona, że wyrwano ją z rozkosznych rozmyślań. Zerknęła na nieszczęsną dziewczynę, a potem rozejrzała się po pokoju. Wszystko było starannie złożone. Hadassa wygładziła nawet pościel i ułożyła poduszki.
- Uczesz mnie - poleciła i zobaczyła, że dziewczyna zbladła, kiedy wyciągnęła w jej stronę grzebień. - Chyba umiesz układać włosy?
- Ja... ja umiałabym zapleść włosy, pani - wyjąkała.
- Nie wiem, po co mama cię kupiła. Co za pożytek z ciebie, jeśli nie umiesz nawet ułożyć mi włosów? - Rzuciła z irytacją grzebień i krzyknęła w stronę drzwi: - Bitia! Bitia! Masz natychmiast tu przyjść.
Młoda Egipcjanka wbiegła do pokoju; z jej oczu nie sposób było wyczytać, co dzieje się w jej głowie.
- Słucham, pani.
- Naucz tę głupią dziewczynę układania włosów. Skoro jestem na nią skazana, niech umie przynajmniej wykonywać swoje obowiązki.
- Tak, pani.
- Umie splatać włosy - rzuciła Julia z ironią, która dotknęła
Hadassę do żywego. Hadassa patrzyła, jak zręcznie radzi sobie Egipcjanka. Pomyślała, że włosy są teraz ułożone cudownie, ale jej pani nie była bynajmniej zadowolona. - Jeszcze raz. - Po drugim uczesaniu Julia wyrwała złote szpilki z włosów i gniewnie potrząsnęła głową. - Jeszcze gorzej niż przedtem. Precz! Jesteś gorsza niż ta głupia niewolnica. - W jej ciemnych oczach pokazały się łzy. - To niesprawiedliwe, że nie mogę sama wybrać sobie służebnej!
- Masz, pani, najpiękniejsze włosy, jakie widziałam - powiedziała szczerze Hadassa.
- Wcale się nie dziwię, kiedy spojrzę na to, co zrobili z twoimi - odparła zjadliwie Julia, myśląc, że dziewczyna chce jej pochlebić.
Przyjrzała się jej. Młoda Żydówka poczuła się znieważona i spuściła wzrok. Julia zmarszczyła brwi, bo uświadomiła sobie, że żałuje swojej szorstkości. Odwróciła spojrzenie. - Chodź no tutaj. Chcę dziewczyny, która umiałaby ułożyć mi włosy tak, jak ma ułożone Arria, kochanka mojego brata, a ty nauczysz się tego, i to natychmiast!
Wstrząśnięta i zarumieniona po usłyszeniu tych nierozważnych słów Hadassa wzięła drżącą ręką grzebień i zrobiła dokładnie to, co jej kazano.
Przeszły do łaźni i Julia rozkazała, by wymieszano w letniej wodzie wonności.
- Tak się nudzę - oznajmiła. - Czy znasz jakieś opowieści?
- Tylko opowieści mego ludu - odparła Hadassa.
- Opowiedz więc jakąś - poleciła Julia, rozpaczliwie spragniona jakiejś rozrywki w swoim domowym zamknięciu. Oparła głowę o marmurową krawędź basenu i słuchała spokojnego, naznaczonego mocnym akcentem głosu swojej służebnej.
Hadassa opowiedziała historię o Jonaszu i wielorybie. Miała wrażenie, że ta historia znudziła jej panią, kiedy więc skończyła, opowiedziała o młodym pasterzu, Dawidzie, i jego walce z olbrzymem Goliatem. Ta historia znacznie bardziej spodobała się jej pani.
- Czy był przystojny? Podoba mi się ta historia. Na pewno rozbawi Oktawię.
Hadassa chciała przypodobać się swej młodej pani, ale wcale nie było to łatwe. Dziewczyna interesowała się tylko sobą, martwiąc się o włosy, cerę, stroje, a Hadassa nie miała pojęcia o prądach mody. Z konieczności uczyła się jednak szybko. Wonne olejki i szminki służące podniesieniu niewieściej urody znała tylko ze słyszenia, nigdy dotąd nie widziała, jak się ich używa. Patrzyła zafascynowana, jak Julia wciera wonny olejek w swoją bladą skórę. Układała ciągle na nowo włosy swojej pani, aż Julia miała dość siedzenia bez ruchu. Nic nigdy nie było tak, jak sobie życzyła. Kiedy rodzina zbierała się w triclinium na posiłki, Hadassa stawała przy łożu Julii, napełniając jej kielich winem zmieszanym z wodą, podając miskę z ciepłą wodą i ręcznik, by Julia mogła opłukać i wytrzeć palce. Rozmawiano o polityce, świętowaniu i interesach. Hadassa stała nieruchoma i milcząca, słuchając wszystkiego z zainteresowaniem, chociaż była dość ostrożna, by tego po sobie nie pokazywać.
Walerianowie fascynowali ją, gdyż prowadzili ożywione dyskusje i wyraźnie różnili się poglądami. Decymus był dogmatyczny i sztywny; łatwo wpadał w gniew z powodu syna, który w niczym się z nim nie zgadzał. Julia przekomarzała się i prowokowała. Feba obejmowała rolę rozjemcy. Przypominała Hadassie jej własną matkę: była spokojna, skromna, lecz miała w sobie dość siły, by utrzymać jedność rodziny, kiedy dyskusja stawała się nadmiernie gorąca.
Któregoś dnia zjawiła się Oktawia.
- Jaka brzydka - powiedziała, patrząc z odrazą na Hadassę. - Dlaczego właśnie ją musiała wybrać dla ciebie matka?
Julia poczuła się urażona i uniosła wyżej podbródek.
- Jest brzydka, ale opowiada cudowne historie. Podejdź, Hadasso. Opowiedz Oktawii o królu Dawidzie. Och, i jeszcze o tym mężczyźnie z sześcioma palcami.
Hadassa zrobiła, co jej kazano, chociaż płonęła ze wstydu.
- Zna wiele innych historii - pochwaliła się Julia, kiedy Hadassa skończyła. - Opowiedziała mi o wieży Babel i skąd się wzięły rozmaite języki. Jest to, oczywiście, zupełnie naiwne, ale zabawne.
- Tak, myślę, że to już coś - przyznała Oktawia. - Moja dziewczyna ledwie mówi po grecku.
Ujęły się pod ręce i spacerowały ścieżką. Po chwili usiadły przy posągu nagiego Apolla. Hadassa stała w pobliżu, a dwie młode kobiety nachyliły się do siebie i coś szeptały, wybuchając śmiechem. Piękna Etiopka Oktawii milczała jak zaklęta, ale spojrzenie jej hardych oczu spoczywało na pani, jakby obrzucając ją mrocznym przekleństwem.
Hadassa była zawstydzona swobodą tego, co mówiła Oktawia. Jednak jeszcze bardziej przygnębiło ją to, że Julia słuchała jej zachłannie, jakby pragnąc zapamiętać każde słowo i każdą myśl, jaką podsuwała jej tamta.
- Czy to prawda, że masz poślubić Klaudiusza Flakkusa? - spytała Oktawia, kiedy już naopowiadała się o święcie, w którym uczestniczyła, i przygodach, jakie ją tam spotkały.
Całe rozbawienie Julii znikło.
- Tak - powiedziała żałosnym głosem. - Wszystko zostało już umówione. Jak mógł ojciec zrobić mi coś takiego? Klaudiusz Flakkus jest prawie w jego wieku.
- Twój ojciec jest efezjaninem i pożąda dobrej krwi rzymskiej.
Julia uniosła podbródek; jej oczy ciskały błyskawice. Nie było żadną tajemnicą, że ojciec Oktawii, Druzus, był daleko spokrewniony z Cezarami przez siostrę z nieprawego łoża jednego z potomków Augusta. Oktawia lubiła przypominać Julii, że w jej żyłach płynie łyżeczka krwi królewskiej - małe ukłucie, które miało uświadomić Julii, jakie szczęście ją spotkało, że ma przyjaciółkę z tak sławetnego rodu.
- W naszej krwi nie ma nic złego, Oktawio.
Ojciec Julii mógłby kupić Druzusa i nawet nie zauważyłby wydatku. Niedostatek krwi królewskiej był z nawiązką wyrównywany majątkiem.
- Nie obrażaj się o wszystko, Julio - roześmiała się Oktawia. - Gdyby mój ojciec mógł wydać mnie za Klaudiusza Flakkusa, z pewnością by to uczynił. Klaudiusz pochodzi ze starego rodu rzymskich arystokratów i nadal zachował co nieco z fortuny rodzinnej, gdyż okazał ostrożność i nie przyjmował żadnych urzędów publicznych. Być może poślubienie go to wcale nie takie złe wyjście.
- Nie dbam o jego królewską krew. Robi mi się niedobrze na samą myśl, że mógłby mnie dotknąć.
Zarumieniła się, zadrżała i odwróciła wzrok.
- Jakież z ciebie dziecko! - Oktawia nachyliła się do Julii i położyła rękę na jej dłoni. - Po prostu zamknij oczy i po paru minutach będzie po wszystkim. Zachichotała.
Przygnębiona Julia zmieniła temat.
- Markus znowu zabrał mnie do cyrku. Jakie to podniecające! Serce mi waliło jak młot i czasem nie mogłam złapać tchu.
- Celerus jest wspaniały, prawda?
- Celerus! Ejże! Nie rozumiem, dlaczego tak na ciebie działa. Nie brak innych, piękniejszych.
- Powinnaś była przyjść na ucztę w wieczór przed igrzyskami. Z bliska jest po prostu niezrównany.
- Dla mnie jest brzydki. Te wszystkie blizny!
Oktawia wybuchnęła śmiechem.
- Właśnie przez te blizny jest taki podniecający. Czy wiesz, ilu gladiatorów zabił? Pięćdziesięciu siedmiu! Kiedy na mnie spojrzy, myślę tylko o tym. Jest niesamowicie podniecający.
Hadassa czuła, jak mrozi ją każde ich słowo, jak nią wstrząsa; stała w pobliżu - milcząca, ze spuszczoną głową, z zaciśniętymi powiekami. Chciałaby być ślepa i głucha, aby nie widzieć ich ożywionych twarzy i nie słyszeć okrutnych słów. Jakże mogą rozmawiać tak spokojnie o zabijaniu, jak mogą tak niefrasobliwie podchodzić do własnej cennej niewinności? Oktawia robiła wrażenie, jakby była dumna z tego, że utraciła niewinność, a Julia pragnęła z całego serca pozbyć się swojej. Wstały.
- Powiedz mi, co robił ostatnio Markus - poprosiła Oktawia, znowu ujmując Julię pod ramię i starając się, by jej zainteresowanie wyglądało na całkowicie zdawkowe.
Julia nie dała się jednak zwieść. Kiedy szły przez ogród, opowiadała o Arrii i Fannii, uśmiechając się leciutko. Chociaż Oktawia mówiła głośno o swoim uwielbieniu dla Celerusa, Julia wiedziała, że zapomniałaby o nim w jednej chwili, gdyby tylko Markus zechciał się do niej uśmiechnąć.
Markus czuł jakiś niepokój, dźwignął się więc z łóżka i stanął w drzwiach wychodzących na perystyl. Nasłuchując w bladym świetle księżycowym grania świerszczy, przesunął dłonią po obnażonej piersi i patrzył na dziedziniec. Nie mógł zasnąć i nie wiedział, skąd wziął się ten niepokój. Plany budowlane są należycie wprowadzane w życie. Pieniądze napływają. Arria wyjechała na parę tygodni na wieś, uwalniając go od poczucia przesytu jej obecnością i od swojej zazdrości. Spędził wieczór z przyjaciółmi, grzejąc serce pouczającą rozmową i względami niewolnic Antygonusa. Życie jest dobre i staje się coraz lepsze w miarę jak wzrasta fortuna. Skąd więc ten gryzący niepokój i niejasne poczucie niezadowolenia?
Wyszedł, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Kiedy przez zwieńczone łukiem drzwi przy północnym krańcu dziedzińca przeszedł do ogrodu, wydawało mu się, że nawet w perystylu jest duszno. Krążył ścieżkami, przeskakując od jednej myśli do drugiej - ładunek drewna z Galii, Arria i nagły wybuch jej instynktu posiadania, ojciec i jego krytyczne podejście do wszystkiego, co Markus robił. Nerwy miał napięte jak postronki. Przystanął przy porośniętej różami altance i wdychał słodką woń. Być może martwi się Julią i dlatego jest taki rozdrażniony. Nie chciała się zgodzić na umówione małżeństwo. Tego wieczoru zalała się łzami i wykrzykiwała ojcu w twarz, że go nienawidzi. Rozkazał jej udać się do swojego pokoju i została tam przez cały wieczór z tą swoją dziwną służebną.
Spostrzegł jakiś ruch i lekko się obrócił. Z drzwi perystylu wyszła mała Żydówka Julii. Jego oczy zwęziły się i patrzył, jak dziewczyna idzie ścieżką nie opodal altany, w której stał nie zauważony przez nią. Co ona robi poza domem? O tak późnej porze nie ma żadnych spraw w ogrodzie. Patrzył, jak idzie ścieżką. Wiedział, że nie ma zamiaru uciec, gdyż szła w kierunku przeciwnym do zachodniej furty. Przystanęła na skrzyżowaniu dwóch brukowanych ścieżek. Naciągnęła szal na głowę i uklękła na kamieniach. Złożyła dłonie i skłoniła głowę.
Oczy Markusa rozszerzyły się ze zdumienia. Modli się do swojego niewidzialnego Boga! Tak po prostu, w ogrodzie! Czemu jednak w ciemnościach, z dala od spojrzeń ludzi? Powinna oddawać cześć swemu Bogu razem z Henochem w małej synagodze, w której zbierali się Żydzi. Zaciekawiony Markus podszedł bliżej. Klęczała bez ruchu, jej profil rysował się wyraziście w świetle księżyca. Była zrozpaczona. Oczy miała zamknięte i poruszała wargami, aczkolwiek mówiła bardzo cicho. Po policzkach spływały jej łzy. Z cichym jękiem położyła się twarzą na kamieniach, z rozkrzyżowanymi rękami, i wtedy usłyszał słowa szeptane w jakimś niezrozumiałym języku. Aramejski?
Markus podszedł jeszcze bliżej, dziwnie zauroczony widokiem dziewczyny padającej na twarz przed swoim Bogiem. Często widywał, jak matka modli się do bóstw domowych w lararium, gdzie znajdowały się jej kapliczki i ołtarzyki, ale nigdy nie padała na twarz. Była oddana swoim bogom, codziennie rano zanosiła w ofierze słone ciasteczka i prosiła o opiekę nad swoimi bliskimi. Noga ojca nie postała w lararium, odkąd dwaj młodsi bracia Markusa umarli na gorączkę. Sam Markus niezbyt wierzył w bogów, czcił tylko pieniądze i Afrodytę. Pieniądze lubił; Afrodyta odwoływała się do jego zmysłów. Markus wierzył, że wszelką rzeczywistą władzę, jaką zyskuje człowiek, zawdzięcza wyłącznie samemu sobie, swojej woli i wysiłkom, nie zaś żadnemu bogu.
Niewolnica wstała.
Była niska i szczupła, nie przypominała zgoła Bitii i jej rozkosznych kształtów, jej pełnych warg i palących oczu. Mała Żydówka przez dłuższą chwilę stała z pochyloną głową w świetle księżyca, najwyraźniej nie spiesząc się z opuszczeniem pełnego spokoju ogrodu. Odchyliła głowę do tyłu, tak że światło księżycowe rozlało się po jej twarzy. Oczy miała zamknięte i uniosła kąciki warg w łagodnym uśmiechu. Markus zobaczył w tej uniesionej twarzy spokój, jakiego nigdy nie zaznał, spokój, którego łaknął i szukał.
- Nie powinnaś o tej porze wychodzić do ogrodu.
Drgnęła na dźwięk jego głosu i zrobiła minę, jakby miała zaraz zemdleć, kiedy zobaczyła, że idzie w jej stronę. Całe jej ciało zesztywniało i stała znowu bez ruchu z palcami zaciśniętymi na cienkim szalu, który osunął się jej na ramiona.
- Czy zawsze tu przychodzisz? - Przechylił lekko głowę, żeby lepiej móc czytać z jej twarzy. - I modlisz się do swego Boga każdej nocy, kiedy wszyscy domownicy zasną?
Serce Hadassy biło gwałtownie. Czy odgadł, że jest chrześcijanką, czy też nadal uważa ją za żydówkę?
- Pani powiedziała, że to dozwolone.
Jej głos wyraźnie drżał. Był ciepły wieczór, ale ją ogarnął nagły chłód, potem znów gorąco, kiedy zobaczyła, że Markus ma na sobie tylko przepaskę biodrową.
- Powiedziały ci to moja matka i Julia? - spytał i podszedł do niej bliżej.
Podniosła na niego wzrok, potem opuściła szybko na znak posłuszeństwa.
- Twoja matka, panie.
- Sądzę więc, że jest to dozwolone, póki przez te modły nie zaniedbujesz obowiązków wobec mojej siostry.
- Julia, moja pani, dobrze już spała, kiedy wyszłam, panie. W przeciwnym razie nie zostawiłabym jej samej.
Markus przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Co takiego jest w tych Żydach, że padają na twarz przed Bogiem, którego nie widzą? Dla niego nie miało to sensu. Tak czy inaczej, Markus nie lubił ich i nie miał do nich zaufania - jeśli nie liczyć Henocha. Nie był pewny, czy ufa tej dziewczynie i czy chce mieć ją wśród domowników. Zjawiła się tu wskutek zniszczenia Jerozolimy, a tym samym ma powód, i być może słuszny, by uważać Rzymian za wrogów. Chciał, żeby Julia była bezpieczna. Jednak dziewczyna wyglądała na kogoś całkowicie nieszkodliwego, a nawet lękliwego. Ale pozory często mylą. Uniósł brew.
- Rzym toleruje wszystkie wyznania poza tymi, które głoszą bunt - powiedział, próbując ją wybadać. - Żydzi od lat domagali się rzymskiej krwi i dlatego wasze święte miasto legło w gruzach.
Hadassa milczała. To, co powiedział, było prawdą. Markus dostrzegł jednak w wyrazie jej twarzy przerażenie. Podszedł jeszcze bliżej, by lepiej ją widzieć, i wtedy poruszyła się.
Uniosła na mgnienie oka podbródek i Markus zobaczył, że zawstydza ją jego nagość. Uśmiechnął się z rozbawieniem. Kiedy ostatni raz widział, żeby dziewczynę coś zawstydziło?
- Nie bój się, dziewczyno. Nie mam najmniejszego zamiaru cię dotykać - zapewnił, chociaż ani przez chwilę nie przestawał się jej przyglądać.
W ciągu minionych tygodni trochę przytyła i włosy układały się teraz miękko wokół jej twarzy niby ciemna czapka. Trudno byłoby uznać, że jest piękna, ale nie była też brzydka. Ponieważ nic nie mówił, podniosła na niego wzrok i Markusa uderzyło to, jak czarne są jej oczy, zaskoczyła go ich głębia. Zmarszczył lekko brwi.
- Czy mogę wrócić już do domu, panie? - spytała, nie patrząc tym razem na niego.
- Jeszcze nie.
Stał niewzruszenie, zagradzając jej drogę. Jego słowa zabrzmiały bardziej szorstko niż zamierzył, i dziewczyna miała minę, jakby chciała rzucić się do ucieczki. Żeby to zrobić, musiałaby zejść ze ścieżki między kwietne rabaty, a wątpił, by starczyło jej na to odwagi.
Coś go w tej dziewczynie intrygowało. Może chodzi o to oszałamiające połączenie strachu i niewinności. Przypominała mu posąg, który kupił od Antygonusa i który stał teraz trochę wyżej, ale ledwie pięćdziesiąt stóp od tego miejsca. Pomyślał o ślicznej Bitii, która w każdej wolnej chwili starała się znaleźć jak najbliżej niego. Ta dziewczyna najwyraźniej chciała być jak najdalej od jego sąsiedztwa w tym ogrodzie. Zobaczył, że się go boi i zastanawiał się, czy to po prostu z tej przyczyny, iż jest Rzymianinem, wrogiem jej ludu, czy też chodzi o coś bardziej zasadniczego. Byli tu sami, on ubrany w najlepszym razie skąpo.
- Twoje imię - rozkazał. - Zapomniałem.
- Hadassa, panie.
- Hadassa - powtórzył, jakby smakując głoski.
A Hadassa drżała. Sposób, w jaki wymówił to imię, wydawał się jej jakiś dziwny i obcy. I mimo wszystko - piękny.
- Hadassa - powtórzył raz jeszcze i jego głęboki głos niby pieszczota obudził w niej uczucia, których dotąd nie znała.
- Dlaczego upieracie się, by czcić Boga, który was opuścił?
Zaskoczona tym pytaniem, spojrzała na niego. Czemu chce rozmawiać z nią o czymkolwiek? Stał przed nią, męski i piękny, samo wcielenie Rzymu: możny, bogaty i przerażająco kusicielski.
- Winniście wybrać sobie jakiegoś innego - ciągnął. - Przejdź się po Sacra Via i rozejrzyj się wśród bogów. Wybierz sobie takiego, który będzie życzliwszy niż Ten niewidzialny, przed którym padałaś dopiero co na twarz.
Rozchyliła wargi i jej twarz oblał rumieniec. Jak długo się jej przyglądał? Szukała nocą samotności w ogrodzie, spodziewając się, że nikt jej nie przeszkodzi, że nikt jej nie zobaczy. Poczuła, że chłód przenika ją na myśl, że przyglądał się jej przez cały czas.
- No jak? Nie umiesz mówić?
Jąkając się, odpowiedziała:
- Mój Bóg nie opuścił mnie, panie.
Roześmiał się drwiąco.
- Twoje święte miasto jest stosem gruzów, twój lud został rozproszony po powierzchni ziemi, a ty jesteś niewolnicą. A jednak mówisz, że twój Bóg cię nie opuścił?
- Zachował mnie przy życiu. Mam co jeść, mam dach nad głową i dobrych panów.
Markusa zdumiała ta spokojna zgoda na swój los, ta wdzięczność.
- Czemu twoim zdaniem zawdzięczasz to, że Bóg tak szczodrze okazał ci łaskę?
Ironia w jego głosie sprawiała ból, ale Hadassa zdołała odpowiedzieć z całkowitą prostotą:
- Bym mogła służyć.
- Powiedziałaś to, bo pomyślałaś, że takiej właśnie odpowiedzi oczekuję? - Pochyliła głowę. - Spójrz na mnie, miła Hadasso. - Kiedy spełniła jego żądanie, raz jeszcze uderzyły go jej oczy, tak ciemne, tak cudowne w jej drobnej owalnej twarzyczce. - Czy nie ma dla ciebie znaczenia to, że utraciłaś wolność? Masz mówić prawdę. No, dziewczyno, mówże!
- Wszyscy służymy komuś lub czemuś, panie mój.
Uśmiechnął się.
- Interesujące przypuszczenie. A komuż to służę ja? - Kiedy okazało się, że jest zbyt nieśmiała, żeby odpowiedzieć, użył całego swego uroku, by się jej przypochlebić. - Nie chcę cię skrzywdzić, moja mała. Możesz odpowiedzieć, nie lękając się, że cię ukarzę. Komu zatem twoim zdaniem służę?
- Rzymowi.
Roześmiał się.
- Rzymowi - powtórzył i uśmiechnął się do niej. - Niemądra dziewczyno. Jeśli służę czemukolwiek czy komukolwiek, to tylko sobie samemu. Służę moim pragnieniom i ambicjom. Zaspokajam swoje potrzeby swoimi sposobami i niepotrzebna mi pomoc żadnego boga. Mówiąc te słowa, sam sobie się dziwował, że przyznaje się do czegoś takiego zwykłej niewolnicy, której nie mogło to nic a nic obchodzić. I jeszcze bardziej dziwował się temu, że miała teraz taką zasmuconą minę.
- Taki jest cel życia, czyż nie mam racji? - dorzucił drwiąco, zbity z tropu tym, że oto niewolnica przygląda mu się jakby z politowaniem. - Trzeba ścigać i chwytać szczęście, gdziekolwiek się da. Co o tym sądzisz? - Stała w milczeniu, znowu spuściwszy wzrok, a jego nagle ogarnęło pragnienie, by nią potrząsnąć. - Co o tym sądzisz? - powtórzył pytanie, tym razem tonem rozkazującym.
- Nie wierzę, by celem życia było szczęście. Celem jest służyć. Być pożytecznym.
- Może jest to prawdą dla niewolnika - rzekł, odwracając głowę.
Czuł się znużony. Znużony do szpiku kości.
- Czyż nie jesteśmy niewolnymi sługami wszystkiego, co czcimy?
Jej słowa sprawiły, że podniósł głowę i znowu obrócił ją w stronę dziewczyny. Jego przystojna twarz zastygła w wyrazie aroganckiej pogardy. Znieważyła go. Przestraszyła się i zagryzła wargi. Jak mogła przemawiać tak śmiało do Rzymianina, który mógł zabić ją dla zwykłego kaprysu?
- Tak zatem, wedle twoich własnych słów, skoro służę sobie, jestem swoim niewolnikiem. Czy to miałaś na myśli?
Zrobiła krok do tyłu i krew odpłynęła jej z twarzy.
- Proszę o wybaczenie, panie mój. Nie jestem filozofem.
- Nie wycofuj się teraz, miła Hadasso. Powiedz coś więcej, bym się zabawił.
Wcale jednak nie wyglądał na rozbawionego.
- Kim jestem, byś pytał mnie o cokolwiek? Czy mam jakąś mądrość, którą mogłabym się z tobą podzielić? Jestem zwykłą niewolnicą. To była prawda. Jakąż odpowiedź mogła ofiarować mu niewolnica i po co on właściwie stoi z nią w tym ogrodzie? Coś go gnębiło. Chciał się czegoś od niej dowiedzieć. Chciał zapytać, jakiego targu dobiła ze swym niewidzialnym Bogiem, że przeszła to wszystko, co miała za sobą, a nadal ma ten wyraz pokoju, który widział na jej twarzy, którego jej zazdrościł.
Zamiast tego zapytał nagle:
- Czy twój ojciec też był niewolnikiem?
Czemu ją tak dręczy?
- Tak - odpowiedziała spokojnym głosem.
- I kto był jego panem? W co wierzył?
- Wierzył w miłość.
Jakież to smutne! Skrzywił się. Wystarczająco często słuchał tych słów z ust Arrii i jej przyjaciół. "Wierzę w miłość, Markusie." Przypuszczał, że z tego właśnie powodu tak wiele czasu spędzała w świątyniach, dzieląc się tym, nasycając się tym. Wiedział wszystko o miłości. Pozostały mu po niej znużenie i pustka. Mógł zatracić się w kobiecie, zanurzyć w przeżywaniu rozkoszy, ale kiedy było po wszystkim i wychodził, spostrzegał, że nadal łaknie - że łaknie czegoś, czego nie potrafił nawet wskazać. Nie, miłość nie jest żadną odpowiedzią. Może jest tak, jak zawsze się domyślał. Władza przynosi spokój, a pieniądze - władzę. Czemu przyszło mu do głowy, że mógłby dowiedzieć się czegokolwiek od tej dziewczyny? Znał już przecież odpowiedź dobrą dla siebie!
- Możesz wracać do domu - powiedział szorstko i usunął się, żeby mogła przejść.
Hadassa podniosła na niego wzrok. Na przystojnej twarzy zobaczyła bruzdy świadczące o pełnych udręki myślach. Markus Walerian miał wszystko, co świat mógł człowiekowi ofiarować. A jednak stał tu w milczeniu, dziwnie opuszczony. Czyżby cała jego arogancja i cały dostatek były tylko znakiem wewnętrznej choroby? Serce w niej drgnęło. Może powinna powiedzieć mu o tym, jaką miłość miała na myśli? Roześmiałby się czy posłał ją na arenę? Bała się mówić o Bogu Rzymianinowi. Wiedziała, co zrobił Neron. Wiedziała, co dzieje się dzień po dniu w cyrkach. Zachowała więc dla siebie to, o czym wiedziała, że jest tajemnicą.
- Obyś odnalazł pokój, panie - powiedziała łagodnym głosem i odwróciła się.
Zaskoczony Markus powędrował za nią wzrokiem. Mówiła tak, jakby chciała go pocieszyć. Przyglądał się jej, aż znikła z zasięgu wzroku.
Rozdział IX
Markus przyłapał się na tym, że przygląda się młodej Żydówce za każdym razem, gdy pozostaje w domu. Zastanawiał się, co go tak w niej fascynuje. Była oddana jego siostrze i wyczuwała każdy nastrój Julii, domyślała się w lot, czego jej pani potrzebuje, dbając o nią z pełną łagodności pokorą. Przedtem usługiwała Julii Bitia, ale Egipcjanka nie otaczała swej pani taką czułością. Julia była przewrażliwiona i kapryśna. Bitia okazywała jej tylko posłuszeństwo. Ta młoda Żydówka zaś naprawdę jej służyła. Markus poznawał to po tym, jak kładzie rękę na ramieniu Julii, kiedy jego siostrę ogarniał kapryśny nastrój. Nie widział, żeby ktokolwiek poza matką dotykał w ten sposób Julię. I najdziwniejsze było to, że dłoń Hadassy przywracała Julii spokój.
Kiedy ojciec obwieścił o małżeństwie Julii, w domu zawrzało. Była to chwila trudnej próby dla Hadassy. Gdy tylko ojciec wyjawił nowinę, Julia dostała gwałtownego napadu histerii i od tego czasu wybuch wisiał bez ustanku w powietrzu.
- Nie poślubię go! Za nic! - wykrzykiwała ojcu w wieczór, kiedy powiedział jej o małżeństwie. - Nie zmusisz mnie! Ucieknę! Zabiję się!
Ojciec spoliczkował ją. Nigdy dotąd czegoś takiego nie zrobił i Markus był tak zaskoczony, że tylko usiadł na łożu i trzasnął kielichem w blat stołu.
- Decymusie! - krzyknęła matka, której aż zaparło dech. Była tak samo jak Markus wstrząśnięta tym, co zrobił Decymus. Nie chodziło o to, że Julia nie zasłużyła sobie na policzek. Jednak ojciec Markusa uczynił coś niewybaczalnego.
Julia stała bez słowa i zupełnie oszołomiona przyciskała dłoń do policzka.
- Uderzyłeś mnie - powiedziała po chwili takim głosem, jakby ona też nie mogła w to uwierzyć. - Uderzyłeś mnie!
- Nie zniosę żadnej histerii, Julio - rzekł ojciec, zaciskając zęby, z twarzą szarą jak popiół. - Jeśli jeszcze raz przemówisz do mnie tym tonem, znowu cię spoliczkuję. Czy to jasne?
Jej oczy wypełniły się łzami gniewu; ciągle przyciskała dłoń do policzka.
- Wszystko, co robię, służy twojemu dobru, i oczekuję, że będziesz miała dość rozumu, by to dostrzec. Poślubisz Klaudiusza Flakkusa. Jest szanowany i ma spore posiadłości w Apeninach, które, jak sama twierdzisz, miłujesz bardziej niż Rzym. Był czułym i wiernym mężem, nim umarła mu żona. Będzie też takim mężem dla ciebie.
- Jest stary i niedołężny.
- Ma czterdzieści dziewięć lat i cieszy się dobrym zdrowiem.
- Nie poślubię go za nic! Nigdy! - wykrzyknęła znowu Julia i zalała się łzami. - Znienawidzę cię, jeśli mnie do tego zmusisz. Przysięgam. Będę nienawidzić cię do końca życia!
Wybiegła z pokoju.
Markus chciał za nią pobiec, ale powstrzymał go łagodny głos matki.
- Markusie, zostaw ją w spokoju. Niech zajmie się nią Hadassa. Markus patrzył, jak niewolnica spieszy za Julią.
- Ojcze, czy było to konieczne? - zgrzytnął zębami Markus, starając się, by jego słowa zabrzmiały uprzejmie, chociaż wszystko się w nim gotowało.
Decymus spojrzał na swą dłoń. Twarz miał bladą i napiętą. Zacisnął pięści, zamknął oczy i bez słowa wyszedł.
- Markusie - powiedziała matka, stanowczym ruchem kładąc dłoń na jego ramieniu, kiedy już miał się zerwać, by pójść za Decymusem - daj mu spokój. Wcale nie pomożesz Julii, broniąc jej przed ojcem.
- Nie miał prawa jej uderzyć.
- Jest ojcem. Jeśli w Rzymie dzieje się źle, to między innymi dlatego, że ojcowie nie trzymają krócej swych dzieci. Nie miała prawa odzywać się do ojca takim tonem!
- Może nie miała prawa, ale rację z pewnością! Klaudiusz Flakkus! Na bogów, matko! Z pewnością nie pochwalasz tego związku.
- Owszem, pochwalam. Klaudiusz jest przyzwoitym człowiekiem. Nie przysporzy Julii zmartwień.
- Ani przyjemności.
- Życie nie składa się z samych przyjemności, Markusie.
Markus potrząsnął gniewnie głową i wyszedł. Przystanął na chwilę, a potem skierował się do pokoju Julii. Chciał przekonać się, czy z siostrą wszystko dobrze. Nadal płakała, ale już nie tak histerycznie, a młoda niewolnica tuliła ją jak matka, gładząc ją po głowie i coś jej szepcząc do ucha. Żadna nie zauważyła, że Markus stoi w drzwiach i przygląda się scenie.
- Jak mógł ojciec pomyśleć, żeby wydać mnie za tego ohydnego starca? - kwiliła Julia, ściskając dziewczynę niby talizman.
- Twój ojciec miłuje cię, pani. Pragnie tylko twojego dobra.
Markus cofnął się po cichu, ale pozostał na korytarzu i nasłuchiwał.
- Wcale nie - załkała Julia. - Wcale o mnie nie dba. Nie widziałaś, jak mnie uderzył? Chce tylko mieć nade mną władzę, nic więcej. Nie mogę nic zrobić bez jego wyraźnego przyzwolenia i mam już tego po dziurki w nosie. Chciałabym, żeby moim ojcem był Druzus. Oktawia może robić wszystko, co chce.
- Czasem źródłem takiej wolności nie jest wcale miłość, lecz obojętność.
Usłyszawszy to spokojne, wypowiedziane jakoś lekko stwierdzenie, Markus spodziewał się, że Julia znowu wybuchnie. Zapadło jednak przedłużające się milczenie.
- Mówisz okropnie dziwne rzeczy, Hadasso. W Rzymie, jeśli się kogoś kocha, pozwala mu się na wszystko... - głos Julii stawał się coraz cichszy.
- A czego ty pragniesz, pani?
Markus wychylił się nieco i zobaczył, że Julia siedzi przez chwilę spokojnie - zmieszana i zbita z tropu.
- Wszystkiego - odparła, marszcząc brwi. - Wszystkiego - powtórzyła i wstała wzburzona. - Tylko nie poślubienia tego sflaczałego Klaudiusza Flakkusa.
Markus, usłyszawszy taką ocenę Flakkusa, skrzywił usta. Patrzył, jak Julia idzie przez pokój w stronę komódki. Wzięła do ręki małą grecką fiolkę z drogimi wonnościami.
- Nie zrozumiesz tego nigdy, Hadasso. Cóż ty możesz wiedzieć? Czasem wydaje mi się, że jestem bardziej niewolnicą niż ty.
Nagle krzyknęła cicho, ogarnięta poczuciem bezsiły, i cisnęła z całej siły fiolką, rozbijając ją o ścianę. Wonny olejek rozprysnął się i spływał po mozaice przedstawiającej dzieci swawolące wśród kwiatów. Pokój wypełnił się mocnym zapachem. Julia usiadła bezwładnie i znowu zaczęła łkać. Markus myślał, że Hadassa zauważy go w drzwiach, kiedy uchylała się przed fiolką, ale nie odwróciła głowy. Podniosła się i podeszła do siostry Markusa. Uklękła przy niej, ujęła dłoń Julii i mówiła coś cichym głosem, zbyt cichym, by Markus mógł dosłyszeć. Julia przestała płakać. Skinęła głową, jakby odpowiadała na pytanie zadane przez Hadassę. Nie puszczając dłoni swojej pani, Hadassa zaczęła śpiewać łagodnym głosem po hebrajsku. Julia przymknęła oczy i słuchała, chociaż Markus wiedział, że jego siostra nie może rozumieć słów, jak i on ich nie rozumiał. Stał jednak w cieniu i też słuchał - nie słów, lecz pełnego słodyczy głosu Hadassy. Po chwili poczuł się zawstydzony i odszedł.
- Czy Julia uspokoiła się? - spytała matka, kiedy dołączył do niej przy fontannie.
- Tak sądzę - odparł z roztargnieniem Markus. - Ta mała Żydówka rzuca na nią czary.
Feba uśmiechnęła się.
- Jest bardzo dobra dla Julii. Wiedziałam, że tak będzie. Tego dnia, kiedy przyprowadził ją tu Henoch, dostrzegłam w niej coś szczególnego. - Zanurzyła dłoń i przesunęła nią po przejrzystej wodzie sadzawki. - Mam nadzieję, że nie będziesz przekonywał ojca, by zmienił swą decyzję.
- Trudno spodziewać się, matko, by perspektywa poślubienia Klaudiusza Flakkusa mogła ekscytować dziewczynę o takim temperamencie jak Julia.
- Julia nie potrzebuje ekscytacji. Dość jej nosi w sobie. Może strawić ją jak gorączka. Potrzebuje mężczyzny, który pomoże jej się ustatkować.
- Klaudiusz Flakkus osiągnie znacznie więcej, matko. Julia zaśnie przy nim na stojąco.
- Nie sądzę. Jest bardzo rozumnym człowiekiem i ma niejedno do ofiarowania.
- To prawda. Czy jednak Julia zdradza jakieś zainteresowanie filozofią albo literaturą?
Feba westchnęła ciężko.
- Wiem, Markusie. Nie zamykam oczu na trudności. Kogóż jednak powinien wybrać twój ojciec? Jednego z twoich przyjaciół? Antygonusa?
- O nie!
Słysząc tę natychmiastową odpowiedź, uśmiechnęła się łagodnie. - Musisz więc się zgodzić. Julia powinna mieć dojrzałego męża, który da jej stabilność. A coś takiego rzadko można spotkać u młodszych mężczyzn.
- Młoda kobieta potrzebuje, matko, czegoś więcej niż tylko dojrzałości i stabilności - powiedział oschle.
- Dziewczyna mająca choć szczyptę zdrowego rozsądku wie, że charakter i rozum są daleko ważniejsze niż urok, piękne rysy twarzy i harmonijna budowa ciała.
- Wątpię, by jego cała mądrość mogła ukoić Julię.
- Mimo wszystkich swoich komedii Julia ulegnie woli ojca i tak będzie najlepiej. - Splotła dłonie i podniosła na niego wzrok. - Chyba że sprowokujesz ją do buntu.
Zacisnął wargi.
- Ona nie potrzebuje żadnej prowokacji, matko. Ona wie, czego chce!
- Zdajesz sobie sprawę, Markusie, że masz wielki wpływ na swoją siostrę. Gdybyś z nią porozmawiał...
- O nie! Nie próbuj mnie w to wciągnąć. Gdybym miał cokolwiek do powiedzenia, Julia sama mogłaby wybrać sobie męża.
- A kogóż ty wybrałbyś dla swojej siostry?
Jego myśli pomknęły ku przystojnemu hultajowi, który rozmawiał z Julią w cyrku. Pewnie wieśniak. Poczuł się stropiony wspomnieniem tego epizodu. Napiął mu się mięsień szczęki. Wszystkie młode dziewczęta szaleją za przystojnymi twarzami; jego siostra nie była wyjątkiem. Nie zmieniło to jednak jego opinii.
- Klaudiusz Flakkus nie jest dla niej odpowiednią partią.
- Myślę, Markusie, że całkowicie się mylisz. Widzisz, nie wiesz o tym, ale to nie ojciec poszedł do Klaudiusza Flakkusa. On przyszedł do nas. Klaudiusz ją kocha.
Pod czujnym spojrzeniem dwóch wyższych kapłanów świątyni Zeusa Klaudiusz Flakkus i Julia wymienili placki z orkiszu zwane far. Julia była blada i nie przejawiała ani śladu wzruszenia. Kiedy Klaudiusz ujął i pocałował lekko jej dłoń, spojrzała na niego i oblała się rumieńcem. Decymus zesztywniał, lękając się jakiegoś wybuchu. Zobaczył łzy w jej oczach i wiedział, że jego córka byłaby gotowa ośmieszyć się na oczach wszystkich obecnych.
W sali świątynnej panował spokój, miało się prawie wrażenie, że bogowie z marmuru bacznie się wszystkiemu przyglądają. Twarz Markusa była posępną maską, tylko ciemne oczy rzucały błyskawice. Długo i zaciekle zwalczał to małżeństwo. Zaproponował coemptio, czyli pozorne kupno narzeczonej, rodzaj małżeństwa, które łatwo było unieważnić na drodze rozwodowej. Decymus nie chciał o tym słyszeć.
- Nie zaproponujesz czegoś takiego Klaudiuszowi, ściągając hańbę na naszą rodzinę! Czy nie uważasz, że znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że Klaudiusz zechce rozwieść się po jakimś czasie z twoją siostrą? Przy całej urodzie i żywym usposobieniu Julia jest też próżna, samolubna i kapryśna. Takie połączenie może szybko znużyć każdego mężczyznę. Czyżbyś nie zaznał tego u boku Arrii?
Markus pobladł z gniewu.
- Julia w niczym nie przypomina Arrii!
- Małżeństwo w formie confarreatio z człowiekiem takim jak Klaudiusz jest rękojmią, że moja córka nie upodobni się do Arrii.
- Czyżbyś tak mało ufał własnej córce?
- Kocham ją bardziej niż swoje życie, ale dostrzegam wszystkie jej wady.
Decymus potrząsnął ze smutkiem głową. Wiedział, że uroda przemija szybko, kiedy wciela się w egoizm, a cały urok Julii był wyłącznie narzędziem do realizowania jej celów. Markus dostrzegał w siostrze to tylko, co chciał dostrzec - żywe usposobienie, dziecinny upór.
Nie przewidział zaś, do czego dojdzie, jeśli da się jej wolną rękę. Inaczej mówiąc, przy odpowiednim mężu Julia dojrzeje i stanie się kobietą taką samą jak jej matka. Julia potrzebuje stabilności i musi mieć kogoś, kto by nią pokierował. Klaudiusz Flakkus zapewniał jedno i drugie. Decymus zgadzał się, że nie jest to mężczyzna, o jakim marzą dziewczęta, ale są przecież rzeczy ważniejsze: honor, rodzina, obowiązek. Decymus chciał doprowadzić do tego, żeby jego córka była w przyszłości otoczona szacunkiem, i żadne argumenty krewkiego syna nie mogły go od tego zamiaru odwieść. Być może przyjdzie dzień, kiedy oboje, Markus i Julia, zrozumieją to i wybaczą ojcu. Decymus patrzył, jak jego córka unosi lekko podbródek i dzielnie uśmiecha się do Klaudiusza. Poczuł przypływ dumy i ulgę. Być może ma dość rozsądku, by uświadomić sobie, jakiego dobrego mężczyznę poślubia, i być może łatwiej się przyzwyczai, niż ktokolwiek, wraz z nim, mógł oczekiwać. Na bogów, jakże ją miłuje! Może nie jest taka niemądra, jak się obawiał. Ujął dłoń Feby i ścisnął lekko, zadowolony, że patrzy, jak Julia bierze ślub przed kapłanami, że jest to confarreatio, obrzęd najbardziej tradycyjny, który jedynie śmierć może rozwiązać. Czuł palące łzy pod powiekami, gdyż przypomniał sobie dzień swoich zaślubin i miłość, jaką czuł do przestraszonej oblubienicy. I miłuje ją nadal.
Po ceremonii, kiedy goście otoczyli małżonków, by im pogratulować, jako pierwsza uściskała Julię Oktawia. Głosy mieszały się i wzbijały w świętej sali, odbijając się echem od ścian. Do Decymusa podeszli kapłani, by pobrać opłatę i wręczyć dokument potwierdzający zawarcie małżeństwa. Feba wcisnęła im w dłonie kilka dalszych monet, prosząc ich spokojnym głosem, by zapalili kadzidła i złożyli ofiary za pomyślność związku. Decymus był szczodry, więc tym skwapliwiej obiecali, że uczynią to wszystko. Poszli w swoją stronę, brzęcząc monetami w sakiewkach. Decymus poczuł nagły skurcz bólu, kiedy jego piękna córka przyjmowała gratulacje i życzenia od gości. Po wieczornej uczcie Klaudiusz miał zabrać ją w krótką podróż. Za kilka tygodni zamierzał osiedlić się z nią w wiejskiej posiadłości nie opodal Kapui. Decymus oczywiście takie rozwiązanie zaaprobował, uznając, że to najlepsze, co mogłoby spotkać Julię. Julia będzie tam zabezpieczona przed zgubnymi wpływami młodych kobiet w rodzaju Oktawii i Arrii i przed ich nowomodnymi poglądami na niezależność i moralność. Znajdzie się daleko od Markusa. Jakże jednak będzie mu brakowało jedynaczki!
- No, stało się - powiedziała Feba, uśmiechając się do niego przez łzy. - Wszystkie bitwy mamy za sobą i wojna została wygrana. Myślę, że będzie im dobrze, Decymusie. Twoja decyzja była słuszna. Kiedyś ci za nią podziękuje.
Dołączyli do gości i wyszli na zewnątrz, zanurzając się w słonecznym świetle. Decymus wiedział, że Klaudiusz Flakkus będzie mężem czułym i cierpliwym. Patrzył, jak Klaudiusz siada w ukwieconej lektyce obok Julii i ujmuje żonę za dłoń. Było oczywiste, że ją uwielbia, ona zaś robiła wrażenie takiej młodej, takiej bezradnej.
Kiedy pochód przemierzał zatłoczone ulice Rzymu, ludzie wznosili okrzyki na cześć młodej pary. Kilku nieokrzesanych młodzieńców nie szczędziło sprośnych uwag i siedząca u boku Decymusa Feba poczuła, że palą ją policzki. Wysokie mury ich przytulnego domu chroniły ją w znacznym stopniu przed nazbyt swawolnym i grubiańskim zachowaniem mieszkańców miasta.
Decymus tęsknił za wiejskim spokojem. Tęsknił za czystymi błękitnymi wodami Morza Egejskiego. Tęsknił za wzgórzami swojej ojczyzny. Był już zmęczony Rzymem. Feba siedziała pod baldachimem, opierając się swym biodrem o jego biodro. Tyle lat przeżyli ze sobą, a on nadal z całą siłą pragnął swej żony, chociaż gnębiły go myśli o śmierci i fizyczny ból, który przedtem pojawiał się co jakiś czas, a teraz stał się wiernym towarzyszem. Ujął jej dłoń i ich palce splotły się mocno. Uśmiechnęła się do niego. Czy podejrzewała to, co on wiedział - że choroba czyni postępy?
Goście zgromadzili się w triclinium, gdzie miała odbyć się uroczysta uczta. Decymus ograniczył się do niewielkiej liczby gości: nie mniej niż Gracji, nie więcej niż Muz. Feba dopilnowała dekorowania sali mnóstwem barwnych i pachnących kwiatów. Decymus nie wierzył, jak wierzyła ona, że słodka woń kwiatów zneutralizuje zapach kaganków - czy skutki wina, które tego wieczoru będzie lało się strumieniami. Był zmęczony, nieustępliwy ból podkopywał siły. Zbyt mocny zapach kwiatów przyprawiał go o mdłości. Nowo poślubieni małżonkowie zdjęli obuwie i położyli się na pierwszym łożu, pozostali zaś zajęli miejsca wokół nich. Leżący tuż przy Julii Klaudiusz przemawiał do niej ściszonym głosem. Zarumieniła się. Kiedy ceremonia dobiegła końca, nastrój Julii wyraźnie się poprawił.
Decymus miał nadzieję, że Julia szybko urodzi Klaudiuszowi dziecko. Z dzieckiem przy piersi szybciej ustatkuje się i zmieni w rzymską matronę. Będzie strzegła ogniska domowego i prowadziła dom, jak nauczyła ją Feba. Zaprzątnie sobie umysł wychowywaniem małych dzieci i sprawami rodziny, a w zapomnienie pójdą igrzyska i sprośne plotki.
W drzwiach stanął Henoch. Decymus dał mu znak, by służba wniosła gustus, zakąski.
W kuchni Hadassa patrzyła, jak Sejanus układa na srebrnych tacach bogate dania wstępne. Aromat egzotycznych i smakowitych potraw wypełnił nagrzane pomieszczenie i sprawił, że ślina napłynęła jej do ust. Kucharz ostrożnie kładł każde wymię lochy, aż powstał wzór gwiazdy, dodając szczodrze kawały meduzy i sarniny oraz gałązki ziół, by powiększyć rysunek. Na innej tacy widać było rzeźbę z gęsich wątróbek przedstawiającą ptaka w gnieździe, przy czym cząstki jajek ułożono tak, że wyglądały jak białe pióra. Hadassa nigdy przedtem nie widziała takich pokarmów ani nie wdychała takich niebiańskich zapachów. Służba rozmawiała o małżeństwie Klaudiusza i Julii.
- Pan musiał odetchnąć z ulgą, kiedy doszło do zaślubin.
- Flakkus nie będzie miał z nią łatwego życia.
- Ona potrafi być bardzo miła, kiedy jest w dobrym humorze.
Dokoła Hadassy toczyła się swobodna rozmowa. Większość służby miała nadzieję, że Julia będzie nieszczęśliwa, gdyż nie lubiano jej aroganckiego zachowania i wybuchów gniewu. Hadassa nie przyłączyła się do tych rozmów. Patrzyła zafascynowana, jak pracuje Sejanus.
- Nigdy nie widziałam takich pokarmów - powiedziała, przejęta podziwem dla jego dzieła.
- Nie mogę się równać z kucharzami pałacowymi, ale staram się, jak mogę.
Podniósł wzrok, gdyż wszedł Henoch, który otarł pot z czoła i krytycznym spojrzeniem objął tace, poprawiając jeszcze to i owo.
- Wszystko tak cudownie pachnie i wygląda, Sejanusie! - rzekła Hadassa, która czuła się zaszczycona tym, że mogła patrzeć na końcowe przygotowania.
Sprawiło to przyjemność Sejanusowi, który postanowił okazać swą wspaniałomyślność.
- Możesz spróbować wszystkiego, co zostawią.
- Nie tknie niczego - oznajmił zwięźle Henoch. - Świńskie wymiona, minogi, jeżowce, ikra, cielę gotowane w mleku swej matki - wyliczył i aż zadrżał, patrząc z odrazą na wytworne dania. - Nasze prawo zabrania nam jeść wszystkiego, co nieczyste.
- Nieczyste! - wykrzyknął urażony Sejanus. - Wasz żydowski Bóg odbiera przyjemność jedzenia najbiedniejszej z sierot. Gorzkie zioła i przaśny chleb! Oto, co jedzą Żydzi!
Henoch nie odpowiedział Sejanusowi, skinął tylko na usługujących niewolników, żeby wzięli półmiski. Obrzucił Hadassę po ojcowsku surowym spojrzeniem.
- Usługujesz dzisiaj, będziesz więc musiała się potem oczyścić.
Buntując się wewnętrznie przeciwko takiej niewrażliwości na sztukę kulinarną Sejanusa, spojrzała przepraszająco na kucharza. Jego twarz pokryła się z gniewu czerwonymi cętkami.
- Weź to - rozkazał Henoch, wskazując z odrazą na świńskie wymiona. - Staraj się niczego nie dotknąć.
Wzięła półmisek i wyszła za Henochem z kuchni.
Kiedy Hadassa postawiła talerz przed Julią, ta śmiała się, rozmawiając z Oktawią. Odesłała ruchem dłoni Hadassę i zagłębiła palce w meduzie i sarninie, podczas gdy Klaudiusz wziął wymię lochy nadziewane mięczakami. Henoch nalewał wino z miodu w srebrne kielichy. Muzycy przygrywali przez cały czas dyskretnie na fletniach Pana i harfach.
Hadassa wycofała się pod ścianę. Poczuła ulgę, widząc, że Julia znów się śmieje i rozmawia, chociaż podejrzewała, że bardziej chodzi tu o zaimponowanie przyjaciółce niż o wyraz prawdziwej radości. Hadassa czuła ból, że przy całym tym ożywieniu i całej wesołości jest w Julii jakaś pustka. Mogła ukoić swoją panią. Mogła jej usługiwać. Mogła ją kochać. Ale nie mogła wypełnić tej pustki.
"Boże, ona potrzebuje Ciebie! Myśli, że wszystko, co jej opowiadam, służy tylko zabawieniu. Niczego nie słyszy. Panie, tak mało ze mnie pożytku." Hadassa miała w sobie tyle czułości dla Julii, tyle czułości bardzo podobnej do tej, jaką otaczała Leę. Obsługując w milczeniu swoją panią, Hadassa syciła się pięknem tego wieczoru. Muzyka fletni Pana i harfy płynęła słodko przez salę, dobywając się z kąta, w którym stali muzykanci. Wszystko było takie piękne: ubrani w togi i okryci klejnotami ludzie, sala udekorowana kwiatami, kolorowe poduszki, dania. Jednak Hadassa wiedziała, że chociaż chwila była tak uroczysta i chociaż tyle tu było bogactwa, niewiele miejsca pozostało na radość. Decymus Walerian był mizerny i blady. Feba najwyraźniej martwiła się o jego zdrowie, ale starała się nie nękać go pytaniami. Oktawia zalecała się otwarcie do Markusa, który wyglądał na znudzonego jej zabiegami, a także całą tą uroczystością. W śmiechu Julii była szczypta nadmiernego ożywienia, jakby dziewczyna postanowiła pokazać, że jest szczęśliwa - bardziej ze względu na Oktawię niż na własną rodzinę. Nikt poza Klaudiuszem nie dał się jednak zwieść, on zaś był zakochany i nie zważał na nic poza urodą swojej młodziutkiej oblubienicy.
Hadassa przywiązała się głęboko do rodziny, której służyła. Bezustannie modliła się za każdego z jej członków. W tym momencie robili wrażenie tak bliskich sobie, choć przecież każdy ciągnął w swoją stronę, każdy walczył z każdym - i z samym sobą. Czy taka nieustająca wojna leży w rzymskiej naturze? Decymus, człowiek, który o własnych siłach doszedł do bogactwa, starał się teraz naprawić zło, jakie jego dostatek wyrządził dzieciom. Feba, zawsze wierna, zawsze kochająca, szukała pociechy i błogosławieństwa u bożków z kamienia. Hadassa modliła się za Julię żarliwiej niż za wszystkich pozostałych, gdyż Bóg oddał ją na służbę Julii, a Julia padła ofiarą najmocniejszych stron swego charakteru. Wolą dorównywała ojcu, jej wierność była bezwględniejsza, aczkolwiek nie tak wybredna jak matki, a namiętnością nie ustępowała tej, jaką przypisywano Markusowi.
Spoczywając na łożu obok Oktawii, Markus z trudem znosił jej zaloty. Poruszyła się, muskając go biodrem. Uśmiechnął się ironicznie i wziął kawałek jajka, zanurzając go w gęsich wątróbkach. Oktawia była subtelna jak kotka w marcu. Zastanawiał się, co też robi tego wieczoru Arria. Była wściekła, kiedy powiedział, że ojciec nie chciał jej zaprosić na zaślubiny i na ucztę. Byłaby jeszcze bardziej wściekła, gdyby dowiedziała się, że zaproszono Druzusa i Oktawię. Uważała, że Druzus to zwykły plebejusz, któremu sprzyjała Fortuna. Druzus, podobnie jak ojciec Markusa, kupił obywatelstwo rzymskie i szanowaną pozycję.
- Twój ojciec sądzi, że nie jestem dla ciebie odpowiednia, prawda? - powiedziała Arria wczoraj po igrzyskach.
- Uważa, że większość dzisiejszych młodych kobiet ma zbyt swobodne poglądy.
- To uprzejmy sposób powiedzenia, że uważa mnie za coś niewiele lepszego niż pierwsza lepsza nierządnica. Czy on myśli, że to ja cię zepsułam, Markusie? Czyżby nie zdawał sobie sprawy, że było zupełnie inaczej?
Markus roześmiał się.
- Twoja reputacja znacznie przewyższa moją. Między innymi dlatego właśnie tak mi zależało na tym, żeby cię zdobyć: chciałem zobaczyć, czemu tyle się o tobie mówi! - Przywarł do niej ustami.
Jednak Arria nie rezygnowała.
- Co Julia ma do powiedzenia przy tych wszystkich układach?
Markus westchnął ze zniecierpliwieniem.
- Pogodziła się z tym, co nieuniknione - odparł, starając się, by jego głos nie zabrzmiał posępnie.
- Biedactwo! Żal mi jej. - W jej głosie była szczypta drwiny, która drażniła Markusa. - Kiedy zostaną złożone śluby i wymienione, w obecności kapłanów placki z orkiszu, ona stanie się czymś niewiele ważniejszym niż umeblowanie. Nie będzie miała żadnych praw.
- Klaudiusz jej nie skrzywdzi.
- Ale i nie zaspokoi.
Markus przyglądał się siostrze i jej mężowi spoczywającym na pierwszym łożu. Nie ulegało wątpliwości, że Klaudiusz jest oczarowany. Wszystkiemu, co Julia robiła, przyglądał się z łapczywością, która ukazywała obecnym jego uczucia. Julia była taka ożywiona nie dlatego, że czuła się uszczęśliwiona z powodu poślubienia Klaudiusza, lecz dlatego, że Henoch dbał, by jej kielich był zawsze pełny miodowego wina. Kiedy się upije, nie będzie czuła bólu - ani przyjemności.
Hadassa stała jak zawsze w pobliżu, obraz spokoju pośród chaosu. Jej spojrzenie wędrowało po rodzinie i gościach. Przyglądając się jej, Markus odgadywał, jakie uczucia żywi do każdego z nich - troskę o ojca, podziw dla matki, czułość dla Julii, zaciekawienie dla Klaudiusza. Jakie są jej uczucia do niego?
Nie rozmawiał z nią od tamtego wieczoru, kiedy podpatrywał, jak się modli, chociaż gdziekolwiek była Julia, była też Hadassa. Nigdy nie słyszał, żeby z jej ust padało więcej niż jedno słowo, czasem dwa, chociaż Julia twierdziła, że Hadassa często opowiada zabawne historie o swoim narodzie. Przytoczyła nawet opowieść o dziecku niewolników pozostawionym w sitowiu Nilu, a następnie odnalezionym i wychowanym przez księżniczkę krwi królewskiej. Inna opowieść dotyczyła Żydówki, która została królową Persji i ocaliła swój lud przed zagładą, jeszcze inna męża Bożego, który został rzucony do jaskini lwów i przeżył tam noc bez żadnego uszczerbku. Markus uważał te opowieści za odpowiednie tylko do tego, żeby zabić czas w długie, nudne popołudnie. Kiedy jednak tak się jej teraz przyglądał, prawie zapragnął opuścić uroczystość, wyjść do ogrodu i posłuchać, jak snuje swoje historie. Zechciałaby mu opowiedzieć, czy też siedziałaby w świetle księżyca, drżąc ze strachu, jak ostatnim razem, kiedy się spotkali?
Poczuła na sobie jego spojrzenie i prześliznęła się po nim wzrokiem, a w jej ciemnych oczach błysnęło na moment pytanie. Uniósł lekko dłoń i natychmiast podeszła.
- Słucham, panie mój?
Mówiła głosem cichym i pełnym słodyczy. Na twarzy ten wyraz uległości niewolnika, gotowość do posłuszeństwa, żadnych uczuć. Poczuł jakąś niezrozumiałą irytację.
- Nadal modlisz się nocami w ogrodzie? - spytał, zapominając, że u jego boku spoczywa Oktawia.
- Żydzi modlą się wszędzie - rzuciła Oktawia drwiącym tonem. - Niewiele z tego mają.
Markus zaciął usta, gdyż twarz Hadassy stała się jeszcze bardziej nieprzenikniona. Żałował, że zadał tak osobiste pytanie, a zwłaszcza w obecności kogoś trzeciego. Oktawia nie zaprzestała szydzić z Żydów. Nie zważał na nią.
- Co przygotowano jeszcze na dzisiejszą ucztę, Hadasso? - spytał, jakby tylko po to ją wezwał. A właściwie po co?
Zaczęła mówić, wyliczając jednym tchem potrawy, które zostaną wniesione jako danie główne.
- Pieczony daniel, minogi z Cieśnin Sycylijskich, turkawki nadziewane wieprzowiną i ziarnami pinii, trufle, daktyle z Jerycha, rodzynki i jabłka gotowane w miodzie, panie mój. Dokładnie takim samym tonem przemawiała do niego w obecności matki Bitia. Kiedy jednak byli sam na sam, głos Bitii stawał się bardziej soczysty i głębszy.
Spojrzał na ładny kształt ust Hadassy, na smukłą kolumnę szyi w miejscu, gdzie pulsowała gwałtownie żyła, a potem znów zajrzał jej w oczy. Nie drgnęła, ale czuł, jak zamyka się w sobie. Czy widzi go jako lwa, siebie zaś jako ofiarę? Nie chciał, żeby się go bała.
- Czy wyjedziesz z Julią do Kapui?
- Tak, panie mój.
Poczuł, że coś traci, sprawiło mu to przykrość. Uniósł lekko rękę, odprawiając ją.
- Jest bardzo pospolita. Czemu właściwie twoja matka kupiła ją dla Julii?
Pospolita? Markus spojrzał raz jeszcze na Hadassę, która wracała na swoje miejsce pod ścianą. Prosta, to możliwe. Spokojna, to pewne. Jednak było w niej coś ujmującego, czego nie potrafiłby określić. Coś, co wykraczało poza powierzchowność.
- Nie ma w niej krzty zarozumiałości.
- Niewolnik nie może być zarozumiały.
- A jaka jest twoja Etiopka? - spytał oschle.
Oktawia spostrzegła, że złapała się na własny haczyk i zmieniła temat. Zanurzając palce w gęsich wątróbkach, Markus pozwalał, by słowa Oktawii przelatywały mu nad głową. Głównym punktem jej zainteresowań były igrzyska. O wielu gladiatorach wiedziała więcej niż powinna wiedzieć dama. Po kilku minutach poczuł się nią znowu znużony i skupił uwagę na rozmowach prowadzonych wokół niego, ale nie potrafił także wzbudzić w sobie zainteresowania winnicami i sadami Klaudiusza.
Podano główne danie i Markus uświadomił sobie, że znowu patrzy na Hadassę, która zabierała właśnie półmisek z wymionami lochy i stawiała przed Julią i Klaudiuszem następny, z pieczenią z daniela. Wydawało się, że nikt nie zauważa jej obecności - poza nim - on zaś czuł tę obecność każdym włóknem swego jestestwa. Czy chodzi tylko o to, że jest znudzony i potrzebna mu jakaś rozrywka? Czy też jest w niej naprawdę coś nadzwyczajnego, coś ukrytego pod pospolitą powierzchownością? Zastanawiał się nad tym za każdym razem, kiedy się na nią natykał. Gdy zabierała tacę z przystawkami, wpatrywał się w jej mocne choć szczupłe dłonie, a gdy odchodziła, jego wzrok przemknął po delikatnym zarysie lekko kołyszących się, szczupłych bioder. Pół roku spędzone w ich posiadłości zmieniło wymizerowane żydowskie dziecko w dojrzałą młodą kobietę o pięknych, tajemniczych ciemnych oczach.
Wiedział, że Hadassa jest mniej więcej w wieku Julii, co oznaczało, że ma piętnaście albo szesnaście lat. Co działo się w jej głowie, kiedy patrzyła na zaślubiny swojej pani? Czy marzy o założeniu własnej rodziny, o mężu? Nie było zgoła rzadkością, że niewolnicy domowi zawierali małżeństwa. Czy wśród służby domowej jest ktoś, kto wzbudził jej zainteresowanie? Jedynym Żydem tutaj był Henoch, ale ten mógłby być jej ojcem. Inni żydowscy niewolnicy, których kupił ojciec, zostali odesłani do posiadłości wiejskiej.
Hadassa, stawiając tacę, obróciła ją tak, żeby Julia miała pod ręką najsmakowitsze kawałki. Kiedy pochyliła się, Markus spojrzał na smukłe w kostkach nogi i małe stopy okryte sandałami. Przymknął oczy. Przeżyła zniszczenie swego kraju i ludu. Przeszła tysiąc mil po najdzikszych okolicach w cesarstwie. Widziała i doświadczyła rzeczy, które on mógł sobie tylko wyobrażać - gdyby miał na to ochotę.
Kojąca muzyka drażniła go. Nie mógł pozbyć się myśli, że oto Hadassa pojedzie z jego siostrą do Kapui. Co to ma dla niego za znaczenie? Kimże jest dla niego, jeśli nie jedną z ojcowskich niewolnic, usługującą akurat jego siostrze? W tym momencie zaczęła tańczyć Bitia, skupiając przez chwilę jego uwagę na falujących ruchach i wirowaniu barwnej zasłony. Zwróciła na siebie uwagę Druzusa, choć być może nie statecznego Flakkusa, spragnionego swej upojonej miodem oblubienicy. Markus poczuł rozgoryczenie. Myśl o siostrze u boku starzejącego się męża przyprawiała go o mdłości; a myśl o tym, że zostanie pozbawiony cichej obecności Hadassy, wprawiała go w przygnębienie. Muzykanci grali, poeci recytowali i podawano ostatnie danie - słodkie ciasteczka winne i daktyle nadziewane orzechami. Tylko w tym domu Markus czuje się bezsilny. Nadal pozostawał pod władzą ojca mającego skłonności do tyrańskich rządów; był tu tylko synem, nie zaś mężczyzną korzystającym z pełni swych praw. Miał silną wolę, co często prowadziło do starć z ojcem, i choć Markus wiedział, że śmierć zapewni mu kiedyś zwycięstwo, nie takiego zwycięstwa gorąco pragnął.
Chociaż rzadko się zdarzało, by szli ramię w ramię, kochał ojca. Byli bardzo do siebie podobni. Ich spory to jakby jednym krzemieniem uderzać o drugi. Decymus mozolnie pokonywał drogę od majtka do bogatego kupca. Miał teraz niemałą flotę. Markus, niezadowolony z dreptania w miejscu, chciał pójść dalej. Chciał przejąć fortunę, którą zdobył swą pracą ojciec, i zróżnicować ją, by swym majątkiem objąć inne przedsiębiorstwa i prowincje i by dzięki temu rodzinny dostatek nie zależał wyłącznie od kaprysów Neptuna czy Marsa. Dotychczas ojciec opierał się i trzymał pewną ręką wodze, chociaż Markus ciągnął znaczny zysk z sześciu statków, które ojciec oddał mu pod zarządzanie. Zainwestował ten zysk w drewno, granit, marmur i budowanie domów. I igrał z pomysłem zainwestowania w konie szlachetnej rasy hodowane do wyścigów. W wieku dwudziestu jeden lat odniósł sukces i cieszył się szacunkiem wśród rówieśników. W wieku dwudziestu pięciu lat przewyższy bogactwem i pozycją ojca. Może wtedy, dopiero wtedy Decymus Walerian dostrzeże, iż tradycja i przestarzałe wartości muszą ustąpić miejsca postępowi.
Hadassa wróciła do kuchni, zwolniona przez Klaudiusza z obowiązków na dzisiejszy wieczór. Widziała oczy Julii: błysk gniewu, że ważył się odprawić jej osobistą służebną... a potem lęk przed nocą. Sejanus polecił Hadassie pozmywać garnki i sprzęty kuchenne. Dwie inne niewolnice posłał, by sprzątnęły stoły w sali jadalnej, gdyż goście już wychodzili.
- Myślę, że po tym zmywaniu będziesz musiała umyć się w czystszej wodzie - powiedział, nie zapominając o uwagach Henocha. - Same ręce - dodał. - Czy też będziesz musiała umyć się od stóp do głów, by upewnić się, że znowu jesteś małą czystą Żydówką?
Zagryzła wargi i spojrzała na niego, wyczuwając, że Sejanus chce sprawić jej przykrość.
- Przykro mi, Sejanusie, że poczułeś się dotknięty. - Uśmiechnęła się do niego. Bardzo chciała, by ją zrozumiał. - Wszystko wyglądało i pachniało cudownie. Julia i inni rozkoszowali się każdym kęsem.
Sejanus wziął do ręki garnek, który myła, i powiesił go na miejsce.
- Dlaczego przepraszasz za to, co powiedział ktoś inny?
- Henoch jest związany Prawem. Gdyby nie pomyślał, że gotowa byłabym je złamać, nie odezwałby się słowem.
Ugłaskany Sejanus patrzył, jak myje sprzęty, a potem wyciera i odstawia. Podobała mu się ta młoda niewolnica. W przeciwieństwie do innych, którym trzeba było mówić, co mają robić, Hadassa widziała, co wymaga zrobienia, i robiła to. Inni byli opieszali przy pracy i ciągle narzekali, Hadassa zaś bez narzekania usługiwała tak, jakby sprawiało jej to przyjemność. Uczyła się szybko i jeśli tylko miała chwilę czasu, chętnie pomagała innym.
- Zostało mnóstwo jedzenia - powiedział. - Bitia i inne dziewczęta najadły się do syta i poszły spać. Nasycili się też muzycy i wszyscy poza Henochem, oby zmarł na zatwardzenie. Usiądź i zjedz cokolwiek. Przez cały wieczór zjadłaś tylko trochę chleba. Weź sobie sera i wina. - Usiadł na ławce stojącej prostopadle do stołu. - Spróbuj wymienia lochy. Wiem, że nigdy w życiu nie jadłaś czegoś równie smakowitego. Co to może szkodzić? Hadassa wiedziała, że nic a nic, a w każdym razie, że to jedzenie wcale jej nie skala. Skalać człowieka może nie to, co wkłada do ust, lecz to, co z jego ust pada, słowa niemiłe, oszczercze, plotkarskie, chełpliwe lub bluźniercze. Nie mogła jednak wziąć do ust tego jedzenia, gdyż Henoch, który nadal żył według Prawa Mojżesza, brzydził się nim. Uratował ją od śmierci na arenie. Sprowadził ją do tego pięknego domu, do tych ludzi, których pokochała. Był bratem z tego samego ludu. Jedzenie tych potraw było dla niego hańbą i zniewagą; nie mogła tego uczynić bez względu na to, jak wiele śliny napływało jej do ust.
To prawda, także Sejanusa zaliczała do swoich przyjaciół, i gdyby nie spróbowała tego, w co włożył tyle pracy, poczułby się urażony. Spojrzała mu w twarz i spostrzegła, że chce wypróbować jej lojalność. Henoch czasem zbyt łatwo unosił się gniewem, bywał zbyt dumny i zbyt obłudny, ale dowiódł, że potrafi być człowiekiem litościwym i odważnym, gotowym położyć na szali swój los, gdy szło o ocalenie jej i sześciu mężczyzn, których tu sprowadził. Sejanus był dumny i łatwo się obrażał. Ale okazywał też szczodrość i niezależność, zabawiał żartami ciężko pracujące niewolnice. Potrawy pachniały tak rozkosznie, że poczuła w żołądku skurcz głodu. Od wczesnego ranka nie miała nic w ustach. Pokusa była silna, ale Henoch znaczył dla niej zbyt wiele.
- Nie mogę - powiedziała przepraszającym tonem.
- Z powodu tego waszego przeklętego Prawa - rzucił z odrazą.
- Poszczę, Sejanusie. Za Julię.
To Sejanus zrozumie. Nawet poganie poszczą.
- Nie dość, że wciąż się za nią modlisz? Czemu miałabyś wyrzekać się na dodatek jedzenia? Posty nie zmiękczą jej serca. Nie osiągnęłabyś tego, nawet składając tuzin krwawych ofiar.
Odwróciła się i przystąpiła do zmywania pozostałych brudnych sprzętów, nie chcąc słuchać, jak krytykuje się jej panią. Julia ma swoje wady. Jest samolubna i próżna. Jest też młoda, piękna i pełna życia. Hadassa lubiła ją i bała się o nią. Julia tak rozpaczliwie pragnęła szczęścia. Hadassa nigdy dotąd nie zetknęła się z ludźmi takimi jak Walerianowie, którzy mieli tak dużo, a jednak tak mało. Potrzebowali Pana, jej zaś brakowało odwagi, by powiedzieć im o wspaniałych i cudownych rzeczach, o których wiedziała. Próbowała, ale słowa więzły jej w krtani; strach sznurował jej usta. Za każdym razem, kiedy pojawiała się sposobność, wspominała cyrki mijane po drodze z Jerozolimy i dźwięczały jej w uszach okrzyki przerażenia i bólu, które czasem nękały ją po nocach. Nikt w tym domu nie uwierzyłby, że jej ojciec umarł i został wskrzeszony przez Jezusa - nawet Henoch, który znał przecież Boga. Osiągnęłaby tyle, że posłano by ją na śmierć. "Czemu oszczędziłeś mnie, Panie? Jestem dla nich bezużyteczna" - rozmyślała z rozpaczą.
To prawda, opowiadała Julii historie, które słyszała w Galilei od ojca. Ale dla Julii była to po prostu rozrywka. Nie docierała do niej zawarta w nich nauka. Jak Julia mogłaby wybrać prawdę, skoro nie nastawia ucha, by ją usłyszeć? Jak mogłaby szukać Chrystusa, skoro nie czuje potrzeby szukania Zbawiciela? Mimo że Hadassa opowiedziała jej te wszystkie zaczerpnięte z Pisma historie o tym, jak Bóg pomagał jej ludowi, Julia niczego nie zrozumiała. Była przekonana, że każdy człowiek zjawił się na ziemi po to, by chwytać co może i czego pragnie. Julia nie tylko nie czuła potrzeby szukania Zbawiciela, ale wcale Go nie chciała.
W oczach Hadassy bogactwo i wygody, wśród jakich żyli Walerianowie, stało się dla nich przekleństwem. Przez to wszystko nie dostrzegali potrzeby Boga. Było im ciepło, jedli do syta, pięknie się ubierali, mieli wspaniały dom. Korzystali z kosztownych rozrywek i obsługiwał ich liczny orszak niewolników. Tylko Feba czciła jakiegoś boga, lecz kierowała swą pobożność ku kamiennym posągom, które niczego nie miały jej do zaoferowania, a już najmniej pokoju i radości. Hadassa potrząsnęła ze smutkiem głową. "Jak docierasz do ludzi, którzy nie czują potrzeby ani pragnienia Zbawcy? - rozmyślała. - Boże mój, co mam uczynić, by zobaczyli, że jesteś tu, w ich ogrodzie, że zamieszkujesz w ich domu, skoro nie w ich sercach? Jestem bezradna. Jestem tchórzliwa. Zawiodłam Julię, Panie. Zawiodłam ich wszystkich. Pod ich śmiechem czai się zguba. O Boże, jak jesteś wielki! Wszyscy bogowie i wszystkie boginie Rzymu nie podniosą z martwych ani jednego człowieka, jak uczyniłeś Ty! A jednak nie chcą uwierzyć."
- Nie chciałem cię urazić - powiedział Sejanus, podchodząc do niej. Spostrzegł, że od kilku minut nie znika z jej twarzy wyraz przygnębienia i poczuł się winny. Nie miał wielkiego szacunku dla Julii - zbyt często słuchał, jak krzyczała w przystępie złości z ładną młodą twarzą wykrzywioną przez miotające nią gwałtowne uczucia. Jednak z jakiegoś niepojętego powodu ta niewolnica kocha ją i służy jej z oddaniem.
- Nie warto martwić się o Julię - ciągnął, starając się pocieszyć Hadassę. - Odnajdzie swoją drogę.
- Czy jednak ta droga przyniesie jej pokój?
- Pokój? - roześmiał się Sejanus. - To ostatnia rzecz, jakiej pragnie Julia. Jest bardzo podobna do brata, tyle że Markus przewyższa ją, i to jak, rozumem. Odziedziczył po ojcu bystrość, ale w żadnej mierze nie moralność. Nie jest to nawet jego wina. To przez te bunty - dodał skwapliwie, by go usprawiedliwić. - Zbyt wielu jego młodych przyjaciół zamordowano, zbyt wielu musiało otworzyć sobie żyły. To zrozumiałe, że przyjął zasadę "używaj życia, bo jutro możesz je stracić".
- Nie wygląda na szczęśliwego.
- Czy są na tym świecie ludzie szczęśliwi? Tylko głupcy i martwi. Hadassa zrobiła wszystko, co kazał Sejanus, i rozejrzała się, czy coś nie zostało. Razem wytarli lady, schowali resztki potraw, pozmywali i ustawili na miejsce talerze. Sejanus z dumą zaczął opowiadać o Grecji.
- Rzymianie władają światem, ale zazdroszczą Grekom. Nie umieją niczego poza prowadzeniem wojen. Nie mają pojęcia o pięknie, filozofii, religii. Czego nie ukradną, to naśladują. Naszych bogów i boginie, nasze świątynie, naszą sztukę i literaturę. Studiują naszych filozofów. Podbili nas, lecz my kształtujemy ich na nowo.
Hadassa usłyszała w jego głosie dumę przemieszaną z urazą.
- Czy wiedziałaś, że nasz pan urodził się w Efezie? Był synem ubogiego kupca z portu. Dzięki swoim zdolnościom stał się kimś możnym. Kupił sobie rzymskie obywatelstwo. To było mądre posunięcie - oznajmił, pragnąc usprawiedliwić brak wierności swemu narodowi. - Dzięki temu uniknął niektórych podatków i zyskał wyższą rangę dla siebie i swojej rodziny.
Hadassa zdawała sobie sprawę z tych korzyści. Apostoł Paweł kilka razy został zwolniony z więzienia, gdyż był obywatelem rzymskim. A jeśli trzeba umierać, lepiej umrzeć szybko od miecza niż zawisnąć na krzyżu. Rzymskich obywateli tracono w sposób miłosierny. Pawła ścięto, a Piotr jako Galilejczyk został ukrzyżowany głową w dół, lecz najpierw kazano mu patrzeć, jak umiera w mękach jego żona. Hadassa zadrżała. Czasem udawało się jej zapomnieć o przerażających twarzach na tysiącach krzyży ustawionych pod murami Jerozolimy. Dzisiejszego wieczoru zobaczyła je znowu - i twarze mężczyzn, którzy ich krzyżowali.
- Muszę dokończyć pakowania mojej pani - powiedziała Hadassa i życzyła Sejanusowi dobrej nocy.
W pustej sypialni Julii nadal paliła się lampka oliwna. Cztery kufry zostały już zapakowane do pełna i zamknięte. Dwa inne były nadal otwarte. Hadassa złożyła starannie bladoniebieską tunikę i położyła ją na żółtej tunice, która leżała już w kufrze. Brała kolejno rzeczy należące do Julii i pakowała je. Zamknęła i zaryglowała kufry. Wyprostowała się i rozejrzała po pokoju.
Westchnąwszy siadła na taborecie.
- Zrobiło się pusto, prawda? - spytała Feba, stając na progu i patrząc, jak młoda niewolnica zrywa się, zaskoczona. Kiedy tak siedziała otoczona kuframi, robiła wrażenie małej i zagubionej. Zaraz podniosła się i stanęła przed swoją panią. - Zastanawiam się, jak mija jej podróż - powiedziała Feba i weszła do pokoju.
- Dobrze, pani - odparła Hadassa.
Feba uśmiechnęła się.
- Nie mogłam zasnąć. Za dużo było zamieszania. - Westchnęła. - Już teraz brak mi jej. Miałam wrażenie, że tobie też.
Hadassa odwzajemniła jej uśmiech.
- Jest taka pełna życia.
Feba przesunęła dłonią po wypolerowanej powierzchni komódki, ogołoconej teraz z maści, wonności i szkatułek z klejnotami. Uniosła lekko głowę i spojrzała na Hadassę. - Klaudiusz przyśle kogoś po ciebie i po rzeczy Julii.
- Tak, pani.
- Pewnie pod koniec tygodnia. - Rozejrzała się po sypialni. - Podróż do Kapui to nic strasznego. Jedzie się wśród pięknych pól i lasów. Będziesz miała mnóstwo czasu, żeby rozpakować rzeczy Julii i przygotować wszystko na jej przyjazd do nowego domu.
- Zadbam o wszystko, pani.
- Wiem. - Feba spojrzała na dziewczynę i poczuła przypływ serdecznego uczucia do niej. Jest dobra i wierna i Feba wiedziała, że chociaż Julia nie ma łatwego charakteru, młoda Żydówka darzy ją miłością. Usiadła na łóżku córki. - Opowiedz mi o swojej rodzinie, Hadasso. Czym zajmował się twój ojciec?
- Handlował glinianymi naczyniami, pani.
Feba pokazała Hadassie, żeby ta usiadła na taborecie koło łóżka.
- Czy dobrze na tym zarabiał?
Dlaczego zadaje takie osobiste pytania? Cóż może być dla rzymskiej damy interesującego w życiu niewolnicy?
- Nigdy nie byliśmy głodni - odparła.
- Robił te naczynia czy tylko sprzedawał?
- Wiele sam zrobił, i bardzo prostych, i pięknych. Pracował pilnie i ciężko, ale tworzył za to piękno. Ludzie przybywali do niego z innych prowincji.
Wiedziała, że wprawdzie kupowali jego towary, ale jeszcze bardziej zależało im na tym, by wysłuchać jego opowieści. Pamiętała, że wiele razy przysłuchiwała się, jak ojciec rozmawiał z jakimś obcym, który przybył, żeby usłyszeć o jego powrocie między żywych. Feba spostrzegła, że w oczach niewolnicy zabłysły łzy. Poczuła smutek.
- Jak zginął?
- Nie wiem - odpowiedziała Hadassa. - Wyszedł do miasta, żeby przemawiać do ludzi i już nie wrócił.
- Żeby przemawiać do ludzi?
- Żeby mówić im o pokoju Bożym.
Feba zmarszczyła brwi. Już chciała coś powiedzieć, ale zawahała się.
- A matka? - spytała po chwili. - Czy żyje gdzieś jeszcze?
- Nie, pani - rzekła Hadassa i zwiesiła głowę.
Feba zobaczyła łzy, które dziewczyna starała się ukryć.
- Co się z nią stało? I z resztą twojej rodziny?
- Umarła z głodu kilka dni przed wkroczeniem do Jerozolimy rzymskich legionów. Żołnierze chodzili od domu do domu i zabijali wszystkich. Jeden wszedł do domu, gdzie byliśmy, i zabił mojego brata. Nie wiem, dlaczego nie zabił mnie i siostry.
- I co się z nią stało?
- Pan zabrał Leę pierwszej naszej nocy w niewoli.
"Pan zabrał... co za dziwny sposób mówienia o śmierci." Feba westchnęła i odwróciła głowę.
- Lea... - powiedziała cicho. - Ładne imię.
- Nie miała jeszcze dziesięciu lat.
Feba przymknęła oczy. Pomyślała o dwójce swoich dzieci, które zmarły na gorączkę. Gorączka często szalała w mieście, gdyż wszędzie dokoła ciągnęły się bagna, a poza tym często z Tybru wzbijały się niezdrowe opary. Niektórzy przeżyli gorączkę, jak choćby Decymus, ale potem przez lata cierpieli na nawroty dreszczy. Inni kasłali, potem pluli krwią, a wreszcie umierali. Życie jest czymś bardzo niepewnym i świadectwo Hadassy tylko to potwierdzało. Straciła w Jerozolimie wszystkich, których kochała. Powiedziała coś o pokoju Bożym, wydawało się jednak, że nawet bogowie nie są żadną rękojmią. Chociaż Feba wiele godzin spędzała zaklinając Hestię, boginię ogniska domowego, Herę, boginię małżeństwa, Atenę, boginię mądrości, Hermesa, boga podróży, i tuzin innych bóstw domowych, by chronili jej bliskich, czyż nie może być innych bogów, którzy mają dość mocy, ażeby odebrać jej tychże bliskich? Właśnie teraz jej ukochany Decymus jest chory i stara się to przed wszystkimi ukryć. Łzy paliły jej powieki; zacisnęła dłonie. Czy jej mąż sądzi, że zdoła cokolwiek przed nią ukryć?
- Jesteś zrozpaczona, pani - powiedziała Hadassa i położyła rękę na jej dłoni.
Febę zaskoczyło to czułe dotknięcie.
- Światem rządzi kaprys, Hadasso. Bogowie robią z nami, co im się spodoba. - Westchnęła. - Ale ty o tym wiesz, nieprawdaż? Straciłaś przecież wszystko, rodzinę, dom, wolność.
Przyglądała się w świetle lampy Hadassie, gładkiej linii policzków, ciemnym oczom, smukłej budowie. Zauważyła, że Markus wpatruje się w dziewczynę z jakimś dziwnym zafascynowaniem. Hadassa była ledwie rok starsza od Julii, miała co najwyżej szesnaście lat, ale rzucała się w oczy jej odmienność. Miała w sobie jakąś spokojną pokorę, jaką zyskuje się przez cierpienie. I było coś jeszcze... ta słodycz i niezwykłe współczucie płonące w jej oczach. Być może mimo swej młodości zyskała już mądrość. Feba mocno ujęła dłoń niewolnicy.
- Powierzam ci moją córkę, Hadasso. Proszę, byś bez ustanku czuwała nad nią i dbała o nią. Często będzie ci z nią trudno, okaże ci nawet okrucieństwo, choć nie mogę uwierzyć, by posunęła się kiedykolwiek do tego z rozmysłem. Była takim miłym i kochanym dzieckiem! Te przymioty nadal w niej tkwią. Lecz Julia rozpaczliwie potrzebuje przyjaźni, Hadasso, prawdziwej przyjaźni, a nigdy nie umiała dobierać sobie przyjaciółek. Dlatego właśnie ciebie wybrałam tego dnia, kiedy Henoch przyprowadził cię tutaj wraz z innymi niewolnikami. Ujrzałam w tobie kogoś, kto wytrwa przy mojej córce w każdych okolicznościach. - Poszukała wzrokiem jej spojrzenia. - Obiecasz mi to?
Hadassa jako niewolnica nie miała wyboru, musiała spełnić wolę swojej pani. Wiedziała jednak, że pani zależy na przysiędze złożonej nie tylko z tego powodu. Powiedziała to Feba Lucjana Walerian, ale Hadassa czuła, że przez jej usta sam Bóg żądał, by kochała Julię w każdych okolicznościach, począwszy od tego dnia - cokolwiek się zdarzy. Nie będzie to łatwe, gdyż Julia jest uparta, samolubna i bezmyślna. Hadassa mogłaby powiedzieć po prostu, że spróbuje. Mogłaby powiedzieć, że zrobi wszystko, co w jej mocy. Każda z tych odpowiedzi zadowoliłaby jej panią. Żadna jednak nie zadowoliłaby Pana. "Czy ma się stać Twoja wola, czy moja?" - spytał Nauczyciel. Nie miała wyboru. I nie może odłożyć tego do jutra, lecz musi powiedzieć to dzisiaj, w tym pokoju, przy tym świadku.
Feba w pełni zdawała sobie sprawę, czego od niej żąda. Czasem trudno jej było kochać własną córkę, zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy Julia tak zatruwała życie Decymusowi, który chciał przecież tylko jej dobra. Julia za wszelką cenę chciała, żeby wszystko było według jej woli, a tym razem musiała się ugiąć. Feba poznała z twarzy Hadassy, że dziewczyna zmaga się ze sobą, i była zadowolona, że nie odpowiedziała od razu. Zbyt skwapliwa przysięga łatwo mogłaby pójść w zapomnienie.
Hadassa zamknęła oczy i powoli odetchnęła.
- Niech stanie się Twoja wola - powiedziała cicho.
Feba poczuła, jak ogarnia ją fala ulgi, że Julia będzie pod opieką Hadassy. Ufała tej dziewczynie i w tym momencie czuła także dla niej głęboką i trwałą tkliwość. Wierny niewolnik wart jest tyle złota, ile sam waży. Nie zawiódł jej instynkt, kiedy postanowiła zatrzymać tę małą Żydówkę. Wstała. Dotknęła policzka Hadassy i uśmiechnęła się do niej przez łzy.
- Niechaj twój Bóg zawsze cię błogosławi.
Położyła dłoń na czarnych miękkich włosach, jak uczyniłaby to matka, a potem spokojnie opuściła pokój.
Rozdział X
Atretes biegł drogą, trzymając się wyczerpującego tempa, jakie narzucił jadący obok konno Tarakus. Tarakus na zmianę obrzucał go obelgami i dodawał mu otuchy, ściągając wędzidło tak, by koń poruszał się równomiernym truchtem. Jednolitej maści ogier prychał i podrzucał gniewnie białą grzywą, pragnąc ruszyć galopem, a ciężary, które miał na sobie Atretes, z każdą milą bardziej dawały się we znaki. Zaciskając zęby, żeby nie myśleć o bólu, Germanin biegł zlany potem, z omdlewającymi mięśniami, z ogniem w piersi. Potknął się, ale odzyskał równowagę i zaklął pod nosem. Jeszcze trochę, a padnie i okryje się hańbą. Skupił się na dobiegnięciu do następnego kamienia milowego, a kiedy go zobaczył, zaczął myśleć o następnym.
- Stój! - rozkazał Tarakus.
Atretes zrobił jeszcze trzy kroki i stanął. Pochylił się, oparł dłonie na kolanach i napełniał powietrzem złaknione płuca.
- Wyprostuj się i nie stój bez ruchu - rzucił krótko Tarakus. Cisnął Atretesowi bukłak z wodą.
Atretes przechylił bukłak i pił, długo nie odrywając worka od spieczonych warg. Zanim oddał bukłak Tarakusowi, oblał wodą twarz i obnażoną pierś. Zwrócił wreszcie skórzany worek i zaczął chodzić tam i z powrotem po poboczu, aż oddech wrócił do normalnego rytmu i ciało ostygło.
- Zwracasz na siebie uwagę, Atretesie - powiedział Tarakus i z uśmiechem wskazał drugą stronę drogi.
Atretes spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył dwie młode kobiety stojące w sadzie brzoskwiniowym. Jedna była ubrana w delikatną białą tunikę z lnu, druga w tunikę brunatną - i również brunatną, ale jaśniejszą suknię wierzchnią, ściśniętą szarfą w prążki.
- Ma postawę jak łania gotowa do ucieczki - zakpił Tarakus. - Można by pomyśleć, że nigdy nie widziała nagiego mężczyzny. - Roześmiał się cynicznie. - Tylko popatrz, jak ci się damy przyglądają.
Atretes był zbyt zmęczony, żeby przejąć się tym, że zwrócił na siebie uwagę ładnej dziewczyny czy zgorszonej młodej Żydówki, i nawet - kpinami swojego lanisty. Tęsknił do swej ławy w chłodnej celi. Odpoczął na tyle, że mógł ruszyć z powrotem, ale Tarakus najwyraźniej nabrał ochoty, żeby się zabawić.
- Przyjrzyj się jej dobrze, Atretesie. Piękna, prawda? Będziesz spotykał się z takimi damami, kiedy staniesz na arenie. No i z mężczyznami. Kobiety z arystokratycznych rodów będą wychodzić ze skóry, żeby zwrócić na siebie twoją uwagę. Będą cię obdarowywały wszystkim, złotem, klejnotami, własnym ciałem... dostaniesz, cokolwiek zechcesz i tak, jak zechcesz.
Uśmiechnął się od niechcenia i ciągnął:
- Miałem kobietę, która czekała na mnie, gdy walczyłem. Chciała, żebym dotykał jej, kiedy ręce miałem jeszcze zbroczone krwią po dobrej walce i zabiciu przeciwnika. Szalała z podniecenia. - Jego głos stał się szyderczy. - Ciekawe, co się z nią stało.
Zawrócił konia.
Atretes raz jeszcze zerknął na drugą stronę drogi, wprost na stojącą w cieniu drzewa dziewczynę w bieli. Mała Żydówka coś do niej powiedziała i obie, odwróciwszy się, poszły przez ogród. Dziewczyna ubrana na biało spojrzała jeszcze na niego przez ramię, a potem uniosła skraj sukni i zaczęła biec. Jego uszu doszedł jej wesoły śmiech.
- Rzymianie mają słabość do blondynów - powiedział Tarakus. - Raduj się uwielbieniem, póki trwa, Atretesie! Bierz wszystko, co zdołasz! - Szturchnął Atretesa trzonkiem bata. - Poszła. Czas ruszyć biegiem. Na skrzyżowaniu skręć w lewo, wrócimy przez wzgórza - polecił, wskazując drogę wiodącą pod górę.
Atretes zapomniał o dziewczynie i zaczął biec. Ruszył równym tempem, które - wiedział - wytrzyma, ale Tarakus wrzasnął, żeby przyspieszył. Atretes wziął się w garść i pobiegł pod górę, dostosowując rytm oddychania do tempa biegu. Miał już za sobą cztery miesiące wyczerpujących ćwiczeń. Przez pierwszy miesiąc zajmował się nim Trofimus. Tarakus, który przyglądał mu się bacznie przez cały czas, rychło przejął pieczę nad jego przygotowaniami. Powierzył innych gladiatorów Gallusowi i pozostałym instruktorom, sam zaś spędzał większość czasu z Atretesem. Wymagał od niego znacznie więcej niż od innych, ale uczył go także sztuczek, o których inni nie mieli pojęcia.
- Jeśli będziesz mnie słuchał i przykładał się do pracy, być może uda ci się przeżyć wystarczająco długo, by zasłóżyć na wolność.
- Jestem zaszczycony twoimi względami - burknął Atretes przez zaciśnięte zęby.
Tarakus obdarzył go lodowatym uśmiechem.
- Zrobię z ciebie mistrza nad mistrzami. Jeśli przeżyjesz, zyskam sobie dość szacunku, by dostać się do wielkiej szkoły dla gladiatorów w Rzymie, zamiast spędzić resztę życia w tej dziurze.
W przeciwieństwie do swoich towarzyszy Atretes ćwiczył z przyjemnością. Przez całe życie przygotowywał się do tego, by zostać wojownikiem, więc szkolenie gladiatorskie było tylko podniesieniem na wyższy poziom umiejętności, które już miał. Przysięgał sobie, że pewnego dnia wszystko, czego się nauczy, wykorzysta przeciwko Rzymowi. Po jakimś czasie władał biegle mieczem, aczkolwiek Tarakus częściej zbroił go w trójząb i sieć retiariusa. Atretes wiele razy ciskał zawadzającą mu sieć i rzucał się z taką zaciekłością na przeciwnika, że Tarakus musiał się wtrącić, jeśli nie chciał stracić jednego z podopiecznych. Atretesem rządził gniew. Wykorzystywał ten gniew podczas długich biegów; dzięki niemu odpędzał przygnębienie, które ogarniało go nocą kiedy słuchał stukotu podkutych butów straży dokonującej obchodu; dzięki niemu narzucał sobie pragnienie, by nauczyć się wszystkich możliwych sposobów zabijania, w nadziei, że pewnego dnia zyska wolność i nikt już nie będzie jego panem. Nie zaprzyjaźnił się z nikim. Trzymał się z dala od innych gladiatorów. Nie chciał znać ich imion. Nie chciał wiedzieć, skąd się wzięli ani jak dostali się do niewoli. Pewnego dnia może stanąć przeciwko któremuś na arenie. Obcego zabije bez żadnego żalu; gdyby zabił przyjaciela, dręczyłoby go to już do końca życia.
Zobaczył w oddali ludus i dodało mu to sił. Pokonywał teraz odcinek płaskiej drogi. Tarakus popuścił na tyle wodzy, że koń lekko się wysforował. Strażnik gwizdnął przeraźliwie ze swojego stanowiska na murach i brama obozu otworzyła się.
Tarakus zeskoczył z konia i rzucił lejce niewolnikowi.
- Łaźnia, a potem staw się na masaż do Flegona. - Wykrzywił usta. - Dobrze ci dzisiaj poszło, Atretesie. Czeka cię nagroda.
Atretes wszedł do szatni, zsunął mokrą od potu przepaskę biodrową, wziął ręcznik i udał się do tepidarium. Woda była ciepła i miała rozluźniające działanie na mięśnie. Odprężył się i bez pośpiechu mył spocone ciało, nie zwracając uwagi na innych, którzy rozmawiali ściszonymi głosami, by nie usłyszeli ich strażnicy. Z tepidarium przeszedł do następnej sali, caldarium, najbliższej kotłom do podgrzewania wody. Wyparowywał z siebie zmęczenie, podczas gdy niewolnik nacierał mu ciało oliwą, by po chwili zeskrobać ją podobną do noża strygilidą. W następnej sali zanurzył się we frigidarium. Zimna woda stanowiła przyjemny kontrast. Pływał tam i z powrotem wzdłuż basenu. Potem dźwignął się ramionami na krawędź i otrząsnął z wody jak pies. Na kilka ostatnich minut wrócił do tepidarium, aby mieć chwilę wytchnienia, zanim zostanie wezwany do sali masażu. Trudno powiedzieć, by Flegon bawił się w subtelności. Ugniatał i tarł jego mięśnie, aż rozluźniły się całkowicie. Miało się wrażenie, że wszystko w szkole gladiatorów służy temu, by najpierw zniszczyć ciało, a potem je odtworzyć, nadając mięśniom wytrzymałość stali.
Atretes najadł się do syta mięsiwa i polewki jęczmiennej, a następnie poszedł z innymi do budynku z celami. Kiedy zamknięto go na noc, wyciągnął się na swojej kamiennej ławie i podłożył sobie ręce pod głowę. Starał się o niczym nie myśleć. W pewnym momencie drgnął, gdyż usłyszał ciche męskie głosy i odgłos otwieranych drzwi. Ktoś szedł w stronę jego celi. Usiadł, oparł się plecami o zimne kamienie. Czuł, jak bije mu serce. Odsunięto rygiel i ciężkie drewniane drzwi otworzyły się. Stanął w nich Gallus, który prowadził przed sobą niewolnicę. Weszła do celi nie patrząc na Atretesa i Gallus zamknął za nią drzwi. Bez słowa podeszła i stanęła przed nim. Atretes wstał i zaczął się jej przyglądać. Przypomniał sobie piękną dziewczynę w bieli, która przyglądała mu się, stojąc w cieniu drzewa brzoskwiniowego, i poczuł, jak ogarnia go fala pożądania przemieszanego z gniewem. Mógłby wyładować na niej całą swą nienawiść i poczuć ulgę. Ale ta dziewczyna bardziej przypominała małą żydowską niewolnicę. Kiedy wyciągnął rękę, by ją dotknąć, nie było w tym geście śladu wrogości.
Potem Atretes stanął po drugiej stronie celi. Słyszał jakieś skrobanie nad sobą i wiedział, że strażnik się przygląda. Poczuł, że twarz oblewa mu rumieniec upokorzenia i musiał stłumić w sobie pragnienie krzyku. Jest teraz czymś niewiele cenniejszym od zwierzęcia, na które można się gapić.
Dziewczyna podeszła do drzwi, zastukała dwa razy i stała czekając. Atretes stał do niej tyłem - nie tyle z powodu własnego wstydu, ile ze względu na nią. Zazgrzytał rygiel, drzwi otworzyły się, potem zamknęły i znowu rozległ się zgrzyt rygla. Niewolnica odeszła. Nagroda obiecana przez Tarakusa została wręczona. Atretesa ogarnęło poczucie głębokiej, odbierającej siły samotności. A gdyby do niej przemówił? Czy by odpowiedziała? Przychodziła do niego wcześniej i wyczuwał niewysłowioną prośbę, by nic nie mówił, by nie spojrzał nawet w jej twarz. Przychodziła tu, ponieważ przysyłano ją, by go zaspokoiła. On zaś godził się na to, by rozładować nieznośne napięcie spowodowane jego niewolniczym stanem, lecz nie było w tym ciepła, miłości, nie było niczego ludzkiego. Dawała mu przelotną fizyczną satysfakcję, po której nieodmiennie pojawiał się wszechogarniający wstyd.
Leżał na kamiennej ławie z rękami podłożonymi pod głowę i patrzył na kratę w suficie. Przypomniał sobie żonę, roześmianą i biegającą po puszczy z rozpuszczonymi jasnymi włosami, które poruszały się na jej plecach przy każdym kroku. Przypomniał sobie, jak kochał się z nią na zalanych słońcem łąkach. Przypomniał sobie, jak byli dla siebie czuli. Za szybko zabrała ją śmierć. Oczy go paliły; usiadł, walcząc z pokusą, by roztrzaskać sobie głowę o kamienny mur.
Czy przestał być mężczyzną? Czy po sześciu miesiącach spędzonych w tym miejscu zmienił się w zwierzę ulegające najniższym instynktom? Lepiej byłoby, gdyby nie żył. Odepchnął myśl o samobójstwie. Strażnicy byli wyczuleni na tego rodzaju próby, ale ludzie znajdowali sposoby, żeby rozstać się z życiem. Któryś zjadł czarkę, zanim strażnik zdążył go powstrzymać. Umarł po paru godzinach, gdy skorupy pocięły mu wnętrzności. Inny wcisnął głowę między szprychy koła do ćwiczeń i skręcił sobie kark. Ostatni ledwie dwie noce temu podarł płaszcz i próbował powiesić się na kracie.
Atretes uważał, że w samobójstwie nie ma nic honorowego. Umierając chciał zabrać ze sobą jak najwięcej Rzymian lub tych, którzy służyli Rzymowi. W końcu zamknął oczy i zasnął, śniąc o mrocznych germańskich lasach i jasnowłosej żonie. Następnego dnia Tarakus nie kazał mu biegać. Zamiast tego zaprowadził go na małą arenę do walk pokazowych. Przeprowadzili szereg rozluźniających i rozgrzewających ćwiczeń. Atretes zastanawiał się, po co czterech uzbrojonych strażników stoi pod murem, zachowując jednakowe odległości między sobą i spojrzał wreszcie w stronę loży dla widzów. Stał tam Skorpus w towarzystwie wysokiego czarnoskórego mężczyzny, ubranego w czerwoną tunikę ze złotym haftem.
- Zobaczymy, czy poradzisz sobie ze mną Atretesie - powiedział Tarakus po germańsku i cisnął Atretesowi jeden z dwóch grubych, długich drągów. Przykucnął i przesunął się w bok, wymachując wprawnie drągiem i czekając. - No chodź - zadrwił. - Zaatakuj, jeśli się odważysz. Pokaż, że czegoś się nauczyłeś.
Atretesowi przyjemność sprawiał ciężar dębowego drąga w dłoniach. Oba końce były zabezpieczone skórą. Skorpus nakazał przeprowadzenie tego popisu albo dlatego, że Afrykanin był dość bogaty i chciał się trochę rozerwać, albo chciał kupić sobie gladiatora. Ani jeden, ani drugi powód nie był dla Atretesa powodem do dumy. Nie mógł dosięgnąć Skorpusa, więc całą nienawiść skupił na Tarakusie. Krążył powoli i ostrożnie wokół przeciwnika, szukając jakiejś luki w jego obronie. Tarakus wymierzył błyskawiczny cios, ale Atretes odbił go i przez arenę poniósł się odgłos uderzenia drewna o drewno. Tarakus przeniósł ciężar ciała, obrócił się szybko i uderzył Atretesa w bok głowy, otwierając ranę tuż obok oka. Gniew rozpalił krew Atretesa, lecz dzięki ćwiczeniom i swojej silnej woli zapanował nad nim. Otrzymał dwa dalsze uderzenia i odwzajemnił się też dwoma, tak że Tarakus zachwiał się na nogach. Gniew dodawał mu sił, pozwalających przejść do natarcia. Nauczył się, że chcąc poznać zamiary przeciwnika, należy patrzeć w jego oczy, nie zaś na ręce. Zablokował dwa ciosy i sam zadał jeden, prosto w nerki Tarakusa, i zobaczył zdumione spojrzenie lanisty, który nagle się potknął. Zakręcił drągiem, zamierzając uderzyć Tarakusa w głowę. Lanista uchylił się, wywinął koziołka i stanął na nogi. Wystarczyłoby jedno jego słowo, by strażnicy unieruchomili Atretesa. Ale takie słowo nie padło.
Przez małą arenę niósł się trzask drągów uderzających szybko jeden o drugi. Obaj byli teraz zlani potem i przy każdym potężnym ciosie z ich ust dobywał się jakby jęk. Widząc, że siły są zbyt wyrównane, by mógł w ten sposób zdobyć przewagę, Atretes odrzucił drąg i chwycił drąg Tarakusa, wkładając całą swą siłę w próbę podsunięcia drzewca pod brodę lanisty. Znał wszystkie sztuczki przeciwnika. Tarakus spróbuje pewnie zwalić go z nóg. Kiedy wykonał odpowiedni ruch, Atretes wymierzył mu mocny cios kolanem w podbrzusze. Tarakus stęknął, w jego oczach błysnął ból i palce rozluźniły chwyt. Atretes kopnął raz jeszcze i powalił go ciosem drąga. Zobaczył kątem oka, że kiedy Tarakus padał, strażnicy rzucili się w jego stronę. Wiedział, że ma bardzo mało czasu. Puściwszy długi drąg, runął na Tarakusa, chwycił lewą ręką za hełm, a prawą odchylił do tyłu. Oczy Tarakusa rozszerzyły się i lanista, wykrzykując rozkaz, próbował uniknąć ciosu, którego sam nauczył Atretesa. Za późno. Atretes rąbnął pięścią w nasadę nosa Tarakusa, roztrzaskując chrząstkę i wbijając ją w mózg. Strażnicy odciągnęli go od wijącego się ciała Tarakusa. Atretes odchylił głowę i z jego ust dobył się tryumfalny okrzyk. Podniecenie nie opuściło go i odrzucił jednego strażnika, a drugiemu zadał cios pięścią prosto w brzuch, wyrywając mu gladius z pochwy, kiedy mężczyzna walił się na piasek. Trzeci i czwarty obnażyli miecze.
- Nie zabijać! - krzyknął z loży Skorpus.
Miecze wsunięto z powrotem do pochew i dwaj strażnicy użyli sieci, żeby obezwładnić Atretesa. Wplątany w nią niby marne dzikie zwierzę, został wtłoczony twarzą w piasek. Wydarto mu miecz. Trzasnęły na nadgarstkach i kostkach u nóg kajdany i wykrzykującego greckie przekleństwa, siłą dźwignięto na nogi. Zawlekli go przed lożę. Dyszał ciężko, wpatrując się w Skorpusa i jego gościa, rzucając im w twarz najstraszliwsze greckie obelgi, jakich nauczył się przez pół roku w szkole gladiatorów. Skorpus patrzył na niego z pobladłą i ściągniętą twarzą. Czarnoskóry mężczyzna uśmiechnął się, powiedział coś do Skorpusa i opuścił lożę. Po godzinie Atretes znalazł się, skuty łańcuchami, w wozie wraz z Galem, Turkiem i dwoma Brytami z kapuańskiej szkoły. Czarnoskóry był na czele, w lektyce niesionej przez czterech niewolników. Afrykanin nazywał się Bato. Był własnością cesarza Wespazjana i zajmował zaszczytne stanowisko głównego lanisty szkoły gladiatorów w Rzymie.
Atretes miał się znaleźć w samym sercu cesarstwa.
- Powiedz mu, że boli mnie głowa - rzuciła Julia tonem wskazującym, że sługa ma odejść.
Nawet nie podniosła wzroku na niewolnika, który stanął w drzwiach i przekazał uprzejmą prośbę Klaudiusza, by pani zechciała dołączyć do niego w bibliotece. Nie przerwała nawet gry, którą się zabawiała, lecz zrzuciła kostki do gry z wierzchu dłoni i patrzyła, jak toczą się po marmurowej podłodze. Ponieważ nie usłyszała głosu Hadassy ani odgłosu zamykanych drzwi, uniosła ze złością głowę i zobaczyła błagalne spojrzenie służącej.
- Masz mu to powiedzieć - rozkazała głosem nie znoszącym sprzeciwu i Hadassa nie miała wyboru, musiała powtórzyć to Persisowi.
- Słyszałem - mruknął pod nosem Persis i odwrócił się. Hadassa zamknęła spokojnie drzwi i spojrzała na swoją młodziutką panią. Czyżby była dość samolubna i głupia, by nie okazać mężowi najdrobniejszej uprzejmości? Co czuje Klaudiusz Flakkus? Widząc spojrzenie Hadassy, Julia zaczęła się bronić.
- Nie mam najmniejszej ochoty spędzić jeszcze jednego męczącego wieczoru w bibliotece i słuchać, jak rozprawia nudnie o filozofii. Skąd mogę wiedzieć, co myślał Seneka i dlaczego mam o to dbać? Zebrała kości i zacisnęła je w dłoni. Oczy szczypały ją od łez pod powiekami. Dlaczego wszyscy nie mogą zostawić jej w spokoju? Rzuciła kości, które podskakując potoczyły się nierównym szeregiem. Przykucnęła na piętach. Hadassa pochyliła się i zebrała kości.
- Niczego nie rozumiesz - ciągnęła Julia. - Nikt niczego nie rozumie.
- Jest twoim mężem, pani.
Julia poderwała podbródek.
- Czy to znaczy, że mam biec na każde jego wezwanie jak niewolnica?
Hadassa mogła tylko zastanawiać się, co Klaudiusz Flakkus uczyni, kiedy dowie się, że jego młoda małżonka nie chce do niego dołączyć pod marnym pretekstem, iż boli ją głowa. Na początku Julia odgrywała rolę radosnej oblubienicy - bardziej, żeby zaimponować przyjaciółkom niż by przypodobać się mężowi. Kiedy jednak wyjechali z Rzymu, z trudem zdobywała się na uprzejmość. W Kapui stała się drażliwa.
Klaudiusz Flakkus był człowiekiem o niezmierzonej cierpliwości, ale zbyt otwarte odmowy ze strony Julii mogły go tej cnoty pozbawić. Przez ostatnie pół roku Klaudiusz przechodził do porządku dziennego nad kaprysami Julii. Jednak otwarte nieposłuszeństwo i niegrzeczność z pewnością rozbudzą w nim gniew. Hadassa zaczęła bać się o swoją panią. Czy rzymscy mężowie biją żony?
Prawdę mówiąc, jej też zachowanie Julii sprawiało przykrość. Czy ona nie widzi, że Klaudiusz Flakkus jest rozumny, uprzejmy i miły? Był dobrym mężem dla młodej kobiety. Robił, co mógł, żeby zabawić Julię. Przedstawiał jej swoich przyjaciół, zabierał na wycieczki powozem po Kampanii, kupował prezenty. Ale Julia ani myślała odwzajemniać mu się jakimikolwiek względami. Jej wdzięczność była czysto zdawkowa, jakby wszystko, co robił, było jego obowiązkiem, czymś, co jej się należy.
- Jest dla ciebie uprzejmy, pani - powiedziała Hadassa, szukając sposobu, żeby przemówić jej do rozsądku.
- Uprzejmy! - Julia pociągnęła nosem. - Czy to uprzejmie narzucać mi się z umizgami, kiedy ja ich nie chcę? Czy to uprzejmie domagać się swoich praw, kiedy na samą myśl o nim robi mi się niedobrze? Nie zamierzam spędzać z nim wieczoru. - Zakryła twarz dłońmi. - Nie cierpię, jak mnie dotyka - powiedziała drżąc. - Ma ciało blade jak śmierć.
Hadassa poczuła gorąco na twarzy.
- Jak tylko o nim pomyślę, czuję mdłości.
Julia wstała i podeszła do okna, żeby wyjrzeć na dziedziniec. Hadassa opuściła wzrok na swe złożone ręce, nie wiedząc, co powiedzieć, żeby uspokoić swoją panią. Takie otwarte słowa zawstydzały ją. Cóż wiedziała o pożyciu małżonków? Może naprawdę jest to dla Julii nieznośne, więc ona nie powinna tak szybko osądzać młodej żony.
- Może twoje uczucia odmienią się, pani, kiedy będziesz miała dzieci - powiedziała w końcu.
- Dzieci? - wykrzyknęła Julia z błyskiem w ciemnych oczach. - Jestem za młoda na dzieci. Za mało jeszcze przeżyłam. - Przesunęła dłonią po babilońskim dywanie. - Bogowie zapewne zgadzają się ze mną, gdyż nie noszę jeszcze dziecka, i nie dlatego, by Klaudiusz nie próbował. Och, nie ustaje w próbach. Ojciec tyle nadziei wiązał z królewską krwią, a wydaje się, że nasienie Klaudiusza jest bez wartości.
Kiedy spojrzała na twarz Hadassy, od rozgoryczenia przeszła do rozbawienia. Wybuchnęła śmiechem.
- Ciągle się rumienisz!
Jednak jej uśmiech szybko przygasł i wyciągnęła się na łożu w półleżącej pozycji. Patrzyła na jaskrawy fresk na ścianie, przedstawiający mężczyzn i kobiety, którzy swawolili w lesistej dolinie. Byli roześmiani i radośni. Dlaczego jej życie nie może być takie? Dlaczego musi mieć takiego starego i nudnego męża? Czy do końca życia będzie zamknięta w tej willi koło Kapui? Tęskniła za rzymskimi rozrywkami. Brakowało jej żartów Markusa. Chciała przeżyć przygodę. Klaudiusz nie zgodziłby się nawet, żeby zwiedzić z nią szkołę gladiatorów i popatrzeć na ćwiczenia.
- Czy pamiętasz tego gladiatora, którego widziałyśmy? - spytała z rozmarzeniem. - Był piękny, prawda? Jak Apollo. Miał skórę barwy spiżu i włosy jak promienie słoneczne. - Delikatnie przyłożyła sobie dłoń do brzucha. - Przez niego cała drżałam w środku. Kiedy na mnie spojrzał, poczułam, że ogarnia mnie płomień. Odwróciła bladą twarz, oczy miała pełne łez goryczy i zawodu.
- A tutaj mam Klaudiusza, który mrozi mi krew w żyłach. Hadassa pamiętała gladiatora. Julia nalegała, żeby następnego dnia wyszły na spacer do ogrodu, a potem jeszcze i jeszcze, dzień po dniu, ale na szczęście gladiator i jego opiekun już się nie pokazali.
Julia nie mogła usiedzieć spokojnie na miejscu i wstała, pocierając skronie.
- Naprawdę boli mnie głowa - powiedziała. - Wystarczy, bym pomyślała o Klaudiuszu, a zaraz nachodzi mnie ból głowy.
Po niewczasie uświadomiła sobie, że Klaudiusza może rozgniewać jej odmowa. Nie jest rzeczą właściwą, by żona odmawiała czegokolwiek mężowi. Przypomniała sobie matkę i poczuła się winna. Prawie widziała jej pełne wyrzutu spojrzenie i słyszała słowa nagany, grzeczne, ale sprawiające ból. Zagryzła z irytacją wargi. Nigdy nie widziała, by Klaudiusz się złościł. Serce zaczęło bić jej mocno.
- Pewnie w to nie uwierzy, ale ja naprawdę nie czuję się dobrze. Idź i porozmawiaj z nim - rozkazała, wskazując ręką drzwi. - Przekaż mu wyrazy mojego czułego szacumku i powiedz, że zamierzam wziąć długą kąpiel, a potem udać się do łóżka. Wezwij tu Katię. Ten głupi Persis pewnie powiedział Klaudiuszowi, że Julia zabawia się grą w kości.
Hadassa wezwała macedońską służebną, a potem poszła wewnętrznym korytarzem do biblioteki. W wielkim domu panowały spokój i cisza. Klaudiusz siedział przy swoim stole do pracy, przed nim leżał rozwinięty zwój. Światło lampy wydobywało z mroku połyskliwe pasma siwych włosów. Podniósł wzrok.
- Persis doniósł mi już, że Julię boli głowa - mówił głosem oschłym, lecz raczej z obojętnością niż z gniewem. - Czyżby zmieniła postanowienie?
- Nie, panie mój. Julia przysyła wyrazy czułego szacunku i żalu, gdyż nie czuje się dobrze. Zamierza wziąć kąpiel i udać się do łóżka.
Klaudiusz skrzywił się. Został więc odprawiony, zanim zaszło słońce. Wymówki Julii nie zwiodły go i nie czuł się zmartwiony. Właściwie poczuł nawet ulgę. Lekko odchylił się do tyłu i odetchnął. Próby zabawiania Julii zaczęły już go nudzić. Przez pół roku Klaudiusz zdążył w znacznej mierze zrozumieć swoją młodą żonę i niewiele z tego co dostrzegł, mogło się mu podobać. Uśmiechnął się z wysiłkiem. Była piękna, stworzona do tego, by ją podziwiać, ale także dziecinna i samolubna. A on jest starym głupcem, któremu miłość uderzyła do głowy. Kiedy po raz pierwszy ujrzał Julię, rzuciło mu się w oczy jej podobieństwo do Heleny, umiłowanej żony. Pomyślał albo raczej zamarzył, że jest być może nowym wcieleniem tamtej. Był zamroczony, pijany nadzieją, uczepił się możliwości, której nie było. To tylko zadrwili sobie z niego bogowie. Myśl o Helenie wypełniła go poczuciem samotności. Z bólem i tęsknotą wspomniał jej obecność. Lata, które z nią przeżył, były za krótkie. Całe życie byłoby za krótkie. Helena była pełna spokoju i zadumy, czuła, szczęśliwa, że może o tej porze dnia usiąść z nim w bibliotece. Rozmawiali o wszystkim - o sztuce, bogach, filozofii, polityce. Także o sprawach przyziemnych i codziennych, które omawiał Klaudiusz z ich nadzorcą. Julia to bezustanny ruch i z trudem powściągana energia. Wyczuwał, że bezustannie zmagają się w niej chaotyczne namiętności, z którymi on nie może mieć nic wspólnego. Była piękna, piękniejsza niż Helena, linie jej ciała nasuwały na myśl gładkość marmurowego posągu.
Julia nie interesowała się niczym poza licznymi w okolicach Kapui szkołami gladiatorów. Chciała odwiedzić jedno z tych barbarzyńskich miejsc, by popatrzeć, jak ćwiczą gladiatorzy. Chciała wiedzieć o nich wszystko. Gdy tylko próbował skierować rozmowę na drogę myśli bardziej światłej, wracała czym prędzej do tych nieszczęśników trzymanych za wysokimi murami i kratami.
Może za wiele od niej oczekiwał? Była młoda i niedoświadczona. Miała bystry umysł, ale o wiele za wąskie zainteresowania. Helena to był umysł, Julia - fizyczna strona życia. Chociaż jej piękne młode ciało dało mu chwile rozkoszy, ta rozkosz trwała coraz krócej i coraz większe pojawiało się potem zniechęcenie. Z Heleną dzielił namiętność i czułość. Czasem rozmawiali i śmiali się przed zaśnięciem. Kiedy brał w ramiona Julię, ta milczała udręczona. Nigdy nie pozostał w jej sypialni dłużej niż musiał. Po śmierci Heleny czuł się samotny. Myślał, że przezwycięży poczucie samotności, biorąc za żonę młodą, pełną życia Julię. Jakże człowiek może się mylić! Nic ich nie łączyło. Wziął za miłość coś, co było tylko fizyczną potrzebą ogłupiałego mężczyzny. Jakże musi cieszyć się Kupidyn, że tak celnie wystrzelił ze swego łuku. Klaudiusz stracił głowę, ale nie stracił serca, a teraz oto będzie musiał do końca życia pokutować za swoją głupotę. Rozwinął bardziej zwój i zagłębił się w studiach nad religiami cesarstwa. Ten temat wart jest tego, by zajmować się nim, póki Hades, bóg świata podziemnego, nie upomni się o jego duszę. Następnego ranka zobaczył, jak jego żona idzie przez ogrody ze swoją służebną. Usiadła na marmurowej ławie i zajęła się zrywaniem kwiatów, a niewolnica stała i coś do niej mówiła. Julia uniosła w pewnym momencie głowę i rzuciła jakąś krótką uwagę, a następnie dała tamtej znak, by mówiła dalej. Przez dłuższą chwilę przyglądał się im, a potem zszedł, zaciekawiony, o czym to młoda niewolnica opowiada swojej pani. Julia zobaczyła, jak nadchodzi, i wyraz jej twarzy zmienił się. Hadassa też go zobaczyła i zamilkła. Julia przygryzła dolną wargę. Zastanawiała się, czy zgani ją za to, że nie dołączyła do niego wieczorem w bibliotece, ale on nawet o tym nie wspomniał. Hadassa stała, kiedy podchodził - milcząc, jak przystoi niewolnicy, gdy zbliża się jej pan. Julia miała nadzieję, że Klaudiusz powie co ma do powiedzenia i pójdzie sobie.
Usiadł na ławie obok żony.
- Twoja służebna o czymś ci opowiadała.
Zobaczył rumieniec na twarzy niewolnicy.
- Opowiadała mi jedną ze swoich historii.
- Cóż to za historie?
- O jej narodzie. - Julia zerwała następny kwiat. - Takie historie pomagają zabić czas, kiedy nie ma się nic do roboty. Uniosła kwiat do twarzy i wdychała słodki, ciężki zapach.
- Religijne?
Julia popatrzyła na niego poprzez rzęsy. Roześmiała się cicho.
- Dla Żydów wszystko jest religijne.
Klaudiusz spojrzał z pewnym zainteresowaniem na służebną Julii. - Chciałbym, kochanie, zapoznać się z tymi historiami, kiedy nie będziesz jej potrzebowała. Prowadzę studia porównawcze nad religiami. Chętnie posłuchałbym, co twoja służebna ma do powiedzenia na temat podstaw żydowskiej wiary w niewidzialnego Boga. I tak się stało następnym razem, kiedy Klaudiusz posłał Persisa do swej żony. Julia posłała mu wyrazy czułego szacunku i żalu - oraz Hadassę.
Rozdział XI
Markus ściągał mocno cugle swemu nowemu, białemu ogierowi, jadąc wśród tłumu przy bramach miasta. Koń był królewskim zwierzęciem prosto z Arabii i zgiełk, i zamęt sprawiły, że stał się nerwowy. Markus szybko spostrzegł, że pieszo posuwa się wolno, więc dosiadł konia. "Odsunąć się, bo was stratuję!" - krzyczał do mężczyzn idących przed nim. Ogier podrzucał wielką głową, prychał i tańczył z podniecenia. Markus popędził go, patrząc, jak piesi czym prędzej ustępują mu z drogi. Za murami droga była zatłoczona podróżnymi, którzy chcieli wejść do miasta. Najbiedniejsi szli pieszo, dźwigając cały dobytek w worku zarzuconym na plecy, natomiast bogatych niesiono w wymyślnych lektykach albo jechali w pięknie wykonanych pozłacanych powozach z czerwonymi zasłonami. Czterokołowe i czterokonne raeda były pełne ludzi, przemykały szybsze i lżejsze cisium - dwukołowe i dwukonne. Woźnice powożący ciągniętymi przez muły wozami z towarem nie spieszyli się, wiedząc, że muszą zaczekać do zachodu słońca, kiedy przestanie obowiązywać zakaz wjazdu takich wozów. Markus jechał Via Appia na południe, dumny ze swojego nowego nabytku. Puścił w cwał konia, który podrzucał dumną głową, gdyż najchętniej by pogalopował. Droga była zatłoczona posłańcami z dalekich prowincji, rzymskimi urzędnikami, legionistami, handlarzami, kupcami i niewolnikami z tuzina podbitych księstw. Jechał przez suburbia, mijając złożony z niewolników, więźniów i żołnierzy zespół roboczy, pracujący przy ulepszaniu drogi wiodącej do nowych pałacyków na wzgórzach. Nowe budowle wyrastały jak grzyby po deszczu na każdym zboczu wokół miasta. Im bardziej oddalał się od miasta, tym swobodniej oddychał. Czuł potrzebę, by wyrwać się z miejskiej krzątaniny, z nieustającego zgiełku i od nudnych zobowiązań. Prawie zakończył budowę insulae - ogromnego terenu zabudowanego wysokimi kamienicami czynszowymi - nie opodal Pola Marsowego i targu bydła. Ludzie ustawiali się już w kolejkę po mieszkania, gdyż jego domy były lepiej zbudowane i lepiej zabezpieczone przed pożarem. Wkrótce zaczną spływać pieniądze za wynajem. Willa na Wzgórzu Kapitolińskim była w połowie skończona, a już dostał cztery oferty, każdą wyższą od poprzedniej. Nie przyjął żadnej. Po dokończeniu budowy zamierzał otworzyć willę dla nielicznych zamożnych gości i przeprowadzić licytację, dzięki czemu będzie mógł uzyskać jeszcze wyższą cenę. Ojciec nalegał, by bardziej zajął się handlem morskim, ale przedsiębiorstwa Markusa działały tak dobrze i tyle pochłaniały czasu, że uchylał się jak mógł. Cóż to za wyzwanie przejąć gotowe przedsiębiorstwo? Chciał samodzielnie zyskać sobie imię i zbudować własne imperium w obrębie Imperium. I robił to. Cieszył się coraz lepszą reputacją, w miarę jak dzięki wpływom politycznym Antygonusa zawierał kolejne umowy. Antygonus to jeszcze jedna z przyczyn, które skłoniły Markusa do opuszczenia na parę dni Rzymu. Miał już dosyć jego narzekań na kłopoty i jego próśb o pieniądze. A ponadto Antygonus zbyt wiele swobody przejawia w krytykowaniu rządzących. Chciał też oddalić się od Arrii. Przestało mu zależeć na jej towarzystwie, ale jej - nie. Doniosła mu, że Fannia rozwodzi się z Patrobusem i rozgłasza dokoła, iż ma kochanka, a on chciał za wszelką cenę uniknąć dodatkowych kłopotów. Skrzywił się na wspomnienie urażonego i gniewnego tonu Arrii.
- Czy to o ciebie chodzi, Markusie?
- Nie widziałem szlachetnej Fannii od czasu uczty, którą Antygonus wydał przed Ludi Apollinares - odparł zgodnie z prawdą. - Byłaś tam, nie pamiętasz? Pływałaś nago w fontannie z Satyrami.
Kiedy zobaczyła go w ogrodach z Fannią, była pijana i wpadła we wściekłość. Wepchnął ją do fontanny, ale nie sądził, by o tym pamiętała.
Arria chodziła na każdą uroczystość, na każdą ucztę, w jakiej brał udział Markus, i ciągle brzmiał mu w uszach jej bełkot. Czuła się znieważona tym, że ją odrzucił, i mówiła przyjaciółkom, że to ona się nim zmęczyła, chociaż pragnęła go nadal i rzucało się to w oczy. Jej natarczywość stała się kłopotliwa. To, że nie był z nikim związany, miało swoje dobre strony. Mógł robić, co mu się podobało, kiedy mu się podobało i z kim mu się podobało. Przez kilka krótkich dni cieszył się towarzystwem Mallonii, kobiety zaprzyjaźnionej z Tytusem, synem cesarza. Młodszy Flawiusz był przygnębiony, gdyż dobiegła końca jego miłosna przygoda z żydowską księżniczką Berenike. Była niewolnicą, ale zdołała go zniewolić. Markus zastanawiał się nad krążącymi po całym cesarstwie pogłoskami, że Tytus zamierza poślubić Żydówkę. Nie wierzył w nie, póki nie poznał Tytusa. Gdyby przygoda nie zakończyła się na rozkaz Wespazjana, Tytus gotów byłby to uczynić. Tytus nigdy nie powinien był myśleć o poślubieniu kobiety z tego barbarzyńskiego narodu. Może to skutek zbyt wielu miesięcy walki i przebywania pod palącym judejskim słońcem. Kobiety trzeba zdobywać, trzeba korzystać z rozkoszy, jaką dają mężczyźnie; nie zaś dopuszczać, by wywracały do góry nogami jego życie - albo wywoływały w cesarstwie bunty.
Markus przypomniał sobie o Hadassie, ale natychmiast odepchnął obraz jej łagodnej twarzy. Zwrócił myśli ku kamieniołomom. Nabył udziały w dwóch, położonych dzień drogi od Rzymu, doszła bowiem jego uszu pogłoska, którą przekazał mu jeden z agentów. Któryś niewolnik z pałacu Wespazjana zasłyszał rozmowę, jaką cesarz toczył z paroma senatorami na temat jeziora Nerona nie opodal Złotego Domu. Wespazjan zastanawiał się, czy nie osuszyć jeziora i nie zbudować w tym miejscu amfiteatru, w którym zmieściłoby się ponad sto tysięcy plebejuszy. Potrzeba będzie do tego wielu ton kamienia, a gdzie najlepiej go kupić, jeśli nie z kamieniołomów w pobliżu Rzymu? Wprawdzie Markus miał tylko niewielki udział w kamieniołomach, ale nawet taki mały udział wart będzie majątek, kiedy zacznie się wdrażać ogromny projekt.
Uśmiechnął się i popuścił wodzy ogierowi, który zerwał się natychmiast do galopu. Szybkość i siła posłusznego jego woli zwierzęcia wprawiła go w doskonały nastrój i poczuł, jak krew zaczyna mu szybciej krążyć w żyłach. Po minięciu kilku kamieni milowych ogier zwolnił. Markus upajał się świeżym wiejskim powietrzem. Zaczął rozmyślać, jak też Julia radzi sobie ze starzejącym się mężem. Nie widział jej od wielu miesięcy. Nie spodziewała się jego przyjazdu i z przyjemnością myślał o tym, że sprawi jej niespodziankę. Kupił coś do zjedzenia na targu w jednym z małych civitates i ruszył dalej. Minął jakiegoś bogatego podróżnika, który rozkazał niewolnikom rozbić na noc namiot. Dzięki temu, że miał liczną świtę, a drogą często przechodzili rzymscy legioniści, prawdopodobieństwo napadu było mniejsze. Noc w oberży przydrożnej to zachęta do rabunku albo nawet czegoś gorszego. Markus miał po drodze przyjaciół, ale postanowił się u nich nie zatrzymywać. Chciał być sam, wsłuchiwać się w swoje myśli. Znalazł sobie miejsce na postój - daleko od drogi i za zasłoną skały. Wieczór był ciepły, nie musiał więc rozpalać ogniska. Zdjął z konia siodło i pled i wyszczotkował wierzchowca. Nie opodal płynął strumyk i nie brakowało tu trawy. Uwiązał ogiera tak, by ten mógł jeść i pić, a sam wyciągnął się pod gwiezdnym sklepieniem. W uszach dźwięczała mu słodka cisza - jakby gdzieś w pobliżu były syreny. Pił tę ciszę, smakował spokój. Jednak bardzo szybko spokój zniknął, gdyż napłynęły myśli o mnóstwie decyzji, jakie będzie musiał podjąć w nadchodzących tygodniach. Wydawało się, że im lepiej idą mu interesy, tym bardziej komplikuje się życie. Nawet wyrwanie się na kilka dni wymagało nadludzkich starań. Dobrze chociaż, że nie ma takiej pozycji społecznej jak ojciec. Nie musi codziennie rano zasiadać na krześle kurulnym i rozdawać denary dwudziestu lub więcej klientom, którzy przychodzili prosić o zasiłek. Zawsze zwlekali z wyjściem, prosząc o radę, obsypując dobroczyńcę pochlebstwami i nieszczerymi podziękowaniami.
Ojciec był człowiekiem hojnym, ale czasami nawet żałował rozdanych miedziaków. Mówił, że odbiera to ludziom chęć do pracy. Za parę denarów sprzedawali szacunek dla siebie samych. Cóż jednak mieli począć Rzymianie, skoro napływało coraz więcej ludności z podbitych prowincji, a obcy bogowie zawładnęli targowiskami? Wolni rzymscy obywatele byli kosztowniejsi niż niewolnicy z prowincji. Rzymianie uważali, że zasługują na coś więcej niż stosowana powszechnie stawka. Efezjanie, jak choćby ojciec, w lot chwytali każdą sposobność.
Markus, urodzony i wychowany w Wiecznym Mieście, czuł się rozdarty między rozmaitymi lojalnościami. Był bardziej Rzymianinem niż efezjaninem. Ale ojciec nadal tkwił mocno korzeniami w Efezie. Kilka dni temu, wieczorem, ojciec wykrzyknął z oburzeniem: "Rzymianinem mogę być prawem kupna, ale moja krew jest i zawsze pozostanie efeska. Jak i twoja!"
Markus zaczął zastanawiać się, skąd się u ojca wzięła taka gwałtowność. "Kiedyś trzeba było zostać Rzymianinem, by zapewnić sobie ochronę i zyskać większe możliwości - oznajmił Decymus, wyjaśniając, dlaczego tak zabiegał o rzymskie obywatelstwo. - Wymagało to czasu i wysiłku. Ten zaszczyt spotykał tych nielicznych, którzy sobie nań dobrze zasłużyli. W naszych czasach każdy może zostać za pieniądze Rzymianinem, sprzymierzeniec czy wróg! Cesarstwo stało się jak nierządnica i jak nierządnica choruje i gnije."
Wydawało się, że ojciec mówi pod wpływem jakiegoś wewnętrznego przymusu; z irytującą szybkością opowiadał o ojczyźnie, którą opuścił ponad dwadzieścia lat wcześniej. Nawet umiejętne rządy Wespazjana nie złagodziły jego przerażających przewidywań. Jakby nieznana siła ciągnęła go z powrotem do Efezu. Markus westchnął i zaczął rozmyślać o rzeczach przyjemniejszych i mniej drażliwych. O zielonookiej Mallonii i jej zręcznych podstępach, o Glafirze i gładkich, rozkosznych liniach jej ciała. Kiedy jednak zasnął, w jego umyśle pojawił się obraz młodej Żydówki, wznoszącej ręce do niewidzialnego Boga.
Na widok brata Julia nie posiadała się z radości. Rzuciła mu się w ramiona, śmiejąc się i wykrzykując, jak bardzo się cieszy, że przyjechał. Podniósł ją i pocałował czule, a potem postawił ją na ziemi, otoczył ramieniem i wyszli tak na dziedziniec. Przez te miesiące, kiedy jej nie widział, wyrosła i jeszcze wypiękniała.
- Gdzie jest twój zgrzybiały mąż?
- Pewnie znowu ślęczy w bibliotece nad swoimi zwojami - powiedziała wzruszając obojętnie ramionami i zamykając sprawę niedbałym ruchem ręki. - Co sprowadza cię do Kapui?
- Ty - odparł.
Poczuł dumę z tego, że jest taka piękna. Jej oczy rozjaśniły się i rozbłysły na jego powitanie.
- Czy zabierzesz mnie do szkoły gladiatorów? Klaudiusz tak jest pochłonięty swoimi studiami, że nie ma na to czasu, a ja umieram z ciekawości, jak ćwiczą gladiatorzy. Zabierzesz mnie, Markusie? Proszę! Tak bym się cieszyła!
- Nie widzę powodów, żeby ci odmówić. Czy masz na myśli jakąś określoną szkołę?
- Jest jedna, niedaleko stąd. Należy do człowieka, który nazywa się Skorpus Proktor Karpoforus. Słyszałam, że to jedna z najlepszych na prowincji.
Klaudiusz miał rozległe i piękne ogrody. Liczni niewolnicy przycinali rośliny, strzygli trawę i wyrywali chwasty, dbając, by ścieżki były należycie utrzymane. Ptaki przelatywały albo śpiewały z wysokich gałęzi dojrzałych drzew. Rodzina Klaudiusza posiadała tę willę od wielu lat. Tutaj umarła jego żona, Helena. Markus nie dostrzegł żadnego śladu świadczącego, że jej duch zepsuł szczęście małżeńskie Julii. Robiła wrażenie szczęśliwszej niż w dniu, kiedy składała ślubną przysięgę.
- Jak ci się żyje z mężem? - spytał Markus z uśmiechem, jakby się z nią przekomarzał.
- Nieźle - odparła Julia uśmiechając się przebiegle. - Czasem spacerujemy po ogrodzie, innym razem rozmawiamy. - Roześmiała się, widząc jego znaczący wyraz twarzy. - To też, ale ostatnio, dzięki niech będą bogom, niezbyt często.
Markus zmarszczył na chwilę brwi, kiedy Julia pobiegła przodem i usiadła na ławce w cieniu starego dębu.
- Opowiadaj o Rzymie, Markusie. Co słychać? Jakich plotek nie znam? Umieram z ciekawości!
Markus mówił przez jakiś czas, a siostra chłonęła jego słowa. Przyszła służebna niosąc wino i owoce. Julia odprawiła ją i uśmiechnęła się do Markusa.
- Nazywa się Katia. Ładnie, prawda? Nie próbuj, Markusie, uczynić jej matką. Znieważyłbyś poczucie własności Klaudiusza.
- Czyżbyś sprzedała tę małą Żydówkę, którą zabrałaś z domu?
- Hadasse? Za nic bym się z nią nie rozstała! Jest oddana i posłuszna, a przez te miesiące bardzo mi się tu przydała.
W ostatnich słowach musiało być jakieś ukryte znaczenie, gdyż oczy siostry rozbłysły urzekająco. Markus uśmiechnął się krzywo.
- Doprawdy?
- Klaudiusz jest nią oczarowany - oznajmiła z rozbawioną miną.
Markus poczuł nagle, że ogarnia go fala jakiegoś mrocznego wzburzenia. Nie potrafiłby określić swych doznań, gdyż skurcz żołądka, jaki poczuł w tej chwili, był zbyt przykry.
- A ty jesteś zadowolona z tej sytuacji? - spytał, starając się panować nad swoim głosem. - Więcej niż zadowolona. Szczęśliwa! - Jej uśmiech zgasł, kiedy zobaczyła wyraz jego twarzy. Przygryzła wargi jak dziecko, które nagle straciło pewność siebie. - Nie musisz tak na to patrzeć. Nie wiesz nawet, Markusie, jakie to było okropne. Ledwie to znosiłam.
Ogarnął go gniew i złapał ją za nadgarstki, a ona odwróciła wzrok.
- Był dla ciebie okrutny?
- Właściwie nie - odrzekła i podniosła na niego spojrzenie wyrażające zakłopotanie. - Po prostu natarczywy. Zaczął mnie już nudzić, Markusie. Nie miałam spokojnej ani jednej nocy. Wtedy przyszło mi do głowy, żeby posłać mu Hadassę. Nie ma w tym nic złego, prawda? To tylko niewolnica. Musi służyć mi tak, jak jej każę. Zdaje się, że Klaudiuszowi bardzo ten układ odpowiada. W każdym razie nie skarży się.
Krew pulsowała Markusowi w głowie.
- Straszny skandal wybuchnie, jeśli zajdzie w ciążę wcześniej niż ty.
- Nie dbam o to. Może robić z nią, co zechce, byleby mnie zostawił w spokoju. Nie mogę znieść jego dotyku. - Wstała i odwróciła się od niego, wycierając łzy, które spływały po jej bladych policzkach. - Nie widziałam cię tyle miesięcy, a ty się od razu na mnie złościsz.
Wstał i podszedł do niej. Ujął ją za ramiona.
- Nie złoszczę się na ciebie - powiedział łagodnie. - No, cicho, maleńka.
Obrócił ją i przyciągnął do siebie. Wiedział, że wiele małżeństw żyje w takim układzie. Co go to obchodzi, że jego siostra zdecydowała się na coś takiego w swoim domu? Póki jest szczęśliwa, czy ma znaczenie, co robi?
Jednak miało znaczenie. Wmawiał sobie, że czuje się jakoś nieswojo, gdyż martwi się o małżeństwo siostry. Ale myśl o tym, że Klaudiusz Flakkus ma zarówno jego siostrę, jak i Hadassę, sprawiała ból. Większy niż mógłby przedtem przypuścić. Dołączył do nich Klaudiusz. Robił wrażenie człowieka dobrze się trzymającego jak na swoje pięćdziesiąt lat i zadowolonego z małżeństwa. Markus obserwował jego i Julię przez resztę popołudnia i cały wieczór. Jedno nie ulegało wątpliwości: Klaudiusz nie jest już zakochany. Traktował ją z uprzejmym szacunkiem i jakby nieśmiałością, ale najwyraźniej iskra uczucia zgasła.
Julia była odprężona i wypytywała Markusa o Rzym. Nie starała się wciągnąć do rozmowy Klaudiusza, ignorując go prawie nazbyt jawnie. Kiedy wtrącał się do rozmowy, słuchała z miną tak znudzoną i pobłażliwą, że Markus wewnętrznie się kulił. Jednak Klaudiusz bardzo rzadko miał coś do powiedzenia. Słuchał uprzejmie ich rozmowy, ale nie robił wrażenia zbyt zainteresowanego sprawami państwowymi ani tym, co przydarzyło się podczas rozmaitych uroczystości. Wyglądał raczej na roztargnionego i pogrążonego w swoich myślach.
Zajęli miejsca na łożach, gdyż nadeszła pora wieczornego posiłku. Jako główne danie podano soczystą wieprzowinę ze świni karmionej żołędziami, ale Markus nie miał apetytu i jadł niewiele. Pił za to więcej wina niż zwykle, chociaż w miarę picia napięcie w nim narastało, zamiast opadać. Hadassa obsługiwała Julię. Markus zerknął na niewolnicę na samym początku, potem już nie podnosił na nią wzroku. Zauważył jednak, że Klaudiusz wielokrotnie zerka w jej stronę. Raz nawet obdarzył ją czułym uśmiechem i Markus zacisnął dłoń na kielichu z winem. Julia robiła wrażenie całkowicie zadowolonej.
Muzykanci grali na fletni Pana i harfie; łagodne tony miały ukoić wzburzone serce. Po ostatnim daniu, owocach, Klaudiusz wziął do ręki złoty kielich i odwrócił go. Czerwone wino rozprysnęło się na marmurowej podłodze jako ofiara złożona jego bogom. Na tym skończył się posiłek.
Julia pragnęła usiąść w ogrodzie.
- Tyle mamy sobie do powiedzenia z Markusem, Klaudiuszu.
Przełożyła rękę przez ramię brata, dając do zrozumienia, że towarzystwo męża nie jest pożądane. Markus zauważył, że Klaudiusz uśmiechnął się pogodnie i z ulgą.
- Oczywiście, moja droga - odparł i pochylił się, żeby pocałować ją w policzek. Markus poczuł, jak jej palce zaciskają się na jego przedramieniu. Klaudiusz wyprostował się i spojrzał na niego. - Zobaczymy się rano, Markusie. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, wystarczy, byś wezwał Persisa. Zostawił ich samych.
- Czy mam podać szal, pani? - spytała Hadassa. - Wieczór jest chłodny.
Jej cichy głos przeszył serce Markusa. Poczuł nagle przypływ niczym nie uzasadnionego gniewu na tę dziewczynę. Wyszła z pokoju i wróciła z wełnianym szalem, którym okryła czule ramiona Julii. Przyglądał się jej otwarcie, ale ona trzymała wzrok spuszczony i ich spojrzenia nie spotkały się. Hadassa ukłoniła się lekko i zrobiła krok do tyłu.
Kiedy usiedli w ogrodzie, Julia poprosiła, żeby opowiedział jej o wszystkich walkach gladiatorskich, jakie widział w ostatnich miesiącach. Markus zabawiał ją historyjkami o rozmaitych przypadkach, jakie zdarzały się podczas walk. - Pewien Bryt cisnął miecz i zaczął biegać dokoła po arenie. Był mały, bardzo szybki i Gal wyglądał przy nim jak wół używany przy wywózce drewna. Mały Bryt ze trzy razy przebiegł koło swojego miecza i ani razu nie przyszło mu do głowy, żeby go podnieść. Tłum wył ze śmiechu.
Także Julia roześmiała się.
- Czy w końcu Gal go dopadł?
- Nie, i zrobiło się to tak nudne, że kazano Galowi zejść z areny, na którą wpuszczono sforę wyćwiczonych psów. Mały Bryt nie wytrwał długo. Kilka minut i po wszystkim.
Julia westchnęła.
- Widziałam jakiś czas temu gladiatora, który biegł drogą ze swoim opiekunem. Był bardzo szybki. Z łatwością dogoniłby tego Bryta. - Położyła dłoń na udzie Markusa. - Kiedy zabierzesz mnie do szkoły dla gladiatorów?
- Pozwól odpocząć dzień po podróży. Potem porozmawiamy - powiedział, uśmiechając się z roztargnieniem. Mimo wysiłków ciągle wracał myślami do Hadassy.
- Nie chcę już rozmów. Ilekroć zacznę rozmawiać o tym z Klaudiuszem, zmienia temat. Mówi, że nie ma czasu. Ma czas. Po prostu nie chce. Jeśli mi odmówisz, znajdę jakiś sposób, żeby zwiedzić szkołę sama.
- Widzę, że nadal chcesz straszyć mnie okropnymi konsekwencjami - odparł z uśmiechem.
- To nie jest wcale zabawne. Nie wyobrażasz sobie, jakie nudne jest życie na wsi.
- Kiedyś lubiłaś wieś.
- Na tydzień albo dwa, i kiedy byłam dzieckiem. Teraz jestem, Markusie, kobietą. Mdli mnie już od ciągłej gry w kości.
- Więc ustatkuj się i urodź dzieci - odparł, szczypiąc ją żartobliwie w policzek. - Grępluj wełnę i tkaj, jak matka.
W jej oczach pojawił się błysk rozdrażnienia.
- Doskonale - oświadczyła z godnością i zrobiła ruch, jakby chciała wstać.
Markus zaśmiał się, ujął ją za nadgarstek i zmusił, by usiadła z powrotem.
- No dobrze, zabiorę cię, siostrzyczko. Przygotuję wszystko na pojutrze.
Jej twarz natychmiast się rozjaśniła.
- Wiedziałam, że mnie nie zawiedziesz.
Wieczór był rzeczywiście chłodny i wkrótce wrócili do domu.
Markus skorzystał z doskonałych łaźni Klaudiusza. Był rozbawiony, gdyż zjawiła się przysłana przez Julię Katia. Podała mu ręcznik, kiedy wychodził z wody, a potem zaproponowała, że natrze go oliwą i oskrobie strigilidą. Odprawił jednak Katię, wolał Klaudiuszowego masażystę. Jechał wiele godzin konno i spał na twardej ziemi. Mięśnie bolały go i delikatna kobieca dłoń nie była tym, czego potrzebował. Może później. Kiedy niewolnik ugniatał jego mięśnie, Markus rozmyślał o Hadassie. Trochę rozluźniony po tych zabiegach, poszedł do przestronnego pokoju gościnnego i wyciągnął się na łożu. Przyjrzał się ze zdziwieniem wyszukanemu freskowi, który przedstawiał dzieci bawiące się na ukwieconej łące. Może ten pokój był przeznaczony dla dzieci?
Spłynęła na niego mroczna myśl. Czy możliwe jest, by Julia miała dzieci, skoro pozwala służebnej zająć swoje miejsce? Było już późno. Julia zapewne dawno poszła spać i nie potrzebuje swojej służebnej. Zaczął zastanawiać się, czy Hadassa nadal wychodzi nocą do ogrodu, by modlić się do swojego Boga. Wstał i wyszedł. Ponieważ nie znalazł jej w ogrodzie, wrócił do domu i wezwał sługę.
- Sprowadź mi Hadassę - polecił i ujrzał błysk zdumienia w oczach niewolnika, zanim ten zdążył ukryć swoje uczucia.
- Wybacz, panie, ale jest z moim panem.
- Z panem? - powtórzył posępnym głosem.
- Tak, panie. Pan wezwał ją po wieczornym posiłku. Czy mógłbym coś ci przynieść? Może wino? - Odchrząknął nerwowo i zniżył głos. - A może wezwać Katię?
- Nie. - Wieczorny posiłek zjedli parę godzin temu. Czyżby przez cały ten czas byli razem? Markus czuł, jak krew pulsuje mu z gniewu w żyłach. - Gdzie jest sypialnia twojego pana?
- Mój pan nie jest w sypialni, lecz w bibliotece.
Markus odprawił niewolnika gwałtownym ruchem głowy. Zamierzał położyć kres temu, co działo się między Klaudiuszem Flakkusem a Hadassą. Nie mógł sobie wyobrazić, dlaczego Julia pozwala, żeby sprawy zaszły tak daleko. Opuścił swój pokój i ruszył korytarzem w stronę biblioteki. Drzwi były otwarte.
Kiedy podszedł bliżej, usłyszał głos Klaudiusza:
- Z tych wszystkich praw, o jakich mówiłaś mi w ubiegłych dniach, które jest najważniejsze, które usuwa inne w cień?
- "Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem." To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: "Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego". Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy.
Markus stanął na progu i ujrzał, że siedzą obok siebie. Hadassa siedziała wyprostowana sztywno na skraju taboretu, z rękami złożonymi i opartymi na udach. Klaudiusz rozsiadł się wygodniej na sofie; wpatrywał się w jej twarz. Markus oparł się o framugę, starając się zachować zimną krew, zapanować nad bijącą do głowy falą gniewu.
- A jeśli bliźni jest twoim wrogiem? - powiedział obojętnym głosem.
Zaskoczony Klaudiusz podniósł wzrok. Najwyraźniej nie był rad z pojawienia się intruza. Markus nie zważając na to, skupił uwagę na Hadassie. Stała teraz ze spuszczonym wzrokiem, czekając, by pan ją odprawił.
- Możesz odejść, Hadasso - powiedział Klaudiusz i wstał.
Markus wypełniał sobą całe drzwi, tak że nie mogła przejść. Mierzył ją wzrokiem od ciemnych włosów na głowie do okrytych sandałami stóp. Czekał, by podniosła wzrok i spojrzała na niego, ale ona nadal wbijała oczy w ziemię.
- Wejdź, Markusie, i usiądź - powiedział Klaudiusz, odstawiając kałamarz i pióra i zwijając leżący na stole zwój.
Markus wyprostował się nieco i Hadassa przeszła obok niego.
Słyszał dochodzący z korytarza cichy odgłos jej kroków.
- Po Rzymie zawsze musi minąć kilka dni, zanim przywyknę do panującej tu ciszy. - Klaudiusz uśmiechnął się współczująco do Markusa.
Markus wszedł wreszcie do środka. To nie cisza przeszkadzała mu zasnąć.
- Czy mogę zaproponować ci wino? - spytał Klaudiusz i napełnił kielich, zanim Markus zdążył odpowiedzieć. Podał. Markus wziął kielich do ręki i patrzył, jak Klaudiusz nalewa sobie. Klaudiusz był odprężony, oczy jaśniały mu bardziej niż przez całe popołudnie w towarzystwie Julii. Można by powiedzieć, że towarzystwo Hadassy działa na niego pobudzająco.
- Wybacz mi, że przerwałem ci spotkanie ze służebną mojej siostry - powiedział oschle.
- Nie musisz się usprawiedliwiać - odparł Klaudiusz i zajął półleżącą pozycję na sofie. - Możemy wrócić do naszych spraw jutro. - Przyjął wygodniejszą pozycję. - Czy pragniesz rozmawiać o swojej siostrze?
- O twojej żonie?
Klaudiusz uśmiechnął się lekko.
- Jeśli ona tak pragnie - zaczął posępnym głosem. Wypił mały łyk wina i gestem poprosił Markusa, żeby usiadł. - Jeśli chcesz mojego pozwolenia, bo zamyślasz ją zabrać do którejś ze szkół dla gladiatorów, nie sprzeciwiam się. Podam ci nazwy kilku.
- Zajmę się tym jutro.
- Czy tylko o to ci chodziło, Markusie?
Wyczuwał napięcie młodzieńca, a nawet jego gniew, nie potrafił jednak zgłębić powodów.
- Czy między Julią a tobą wszystko układa się dobrze?
- Czyżby powiedziała, że nie? - odparł nieco zaskoczony Klaudiusz. Markus zdawał sobie sprawę z tego, że porusza się po niepewnym gruncie. Znalazł się w domu Klaudiusza, nie zaś swoim. Julia jest jego żoną, Hadassa jej niewolnicą. Markus nie miał żadnego prawa wtrącać się do tego, jak tamten traktuje żonę ani co robi z niewolnikami.
- Nie. Powiedziała, że jest zadowolona - przyznał. Jego oczy zwęziły się, pojawił się w nich chłód. - Julia jest zbyt niewinna.
Klaudiusz przyjrzał mu się uważniej.
- O co ci właściwie, Markusie, chodzi?
Markus postanowił mówić bez ogródek.
- O twoje stosunki ze służebną mojej siostry.
- Z Hadassą? - Klaudiusz usiadł i odstawił wino. - Twoja siostra zasłużyła sobie na moją dozgonną wdzięczność, przysyłając mi tę dziewczynę. To pierwsza Żydówka, która tak swobodnie rozmawia o swojej wierze. Większość widzi w nas barbarzyńców. Zabawne, nieprawdaż? Każde wyznanie patrzy na wszystkie inne jak na barbarzyńskie, ale w żydowskim monoteizmie kryje się głęboka arogancja. Weźmy na przykład Hadassę. Jest zwykłą niewolnicą, oddaną i posłuszną. A jednak za jej wiarą w Boga kryje się jakaś
niezdolność do jakiegokolwiek kompromisu.
Wstał i podszedł do stołu, do swoich zwojów.
- Hadassa fascynuje mnie. Dzięki niej zyskałem w ciągu dwóch miesięcy większą wiedzę o żydowskiej historii, religii i kulturze niż udało mi się przedtem zebrać przez wiele lat. Niemało wie o ich Piśmie, chociaż większość Żydówek nie ma dostępu do Tory: Musiał uczyć ją ojciec. Pewnie był człowiekiem o szerszych poglądach. Tylko posłuchaj.
Rozwinął jeden ze zwojów i przycisnął ciężarkiem.
- "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Daleko od mego Wybawcy słowa mego jęku. Boże mój, wołam przez dzień, a nie odpowiadasz, wołam i nocą, a nie zaznaję spokoju."
Klaudiusz podniósł wzrok.
- Czy słyszysz, ile w tym trwogi? Kiedy przytaczała mi ten ustęp, miała łzy w oczach. Dla niej to nie tylko poezja.
Przesunął palcami po zapisanych kolumnach.
- Powiedziała, że zburzenie Jerozolimy zostało zapowiedziane z powodu nieprawości ludu. Wierzy, że jej Bóg macza palce we wszystkim, co dzieje się na ziemi.
- Jak Zeus.
Klaudiusz podniósł na niego wzrok.
- Nie. Nie jak Zeus. Jej Bóg jest absolutny, nie dzieli rządów z gromadą innych Bogów. Powiedziała, że jest niezmienny. Nie myśli jak człowiek. Poczekaj chwilę. Przeczytam ci jej własne słowa. Rozpostarł na stole inny zwój i zaczął szukać odpowiedniego miejsca.
- Mam. "Bóg nie jest jak człowiek, by kłamał, nie jest jak syn ludzki, by się wycofywał. Czyż On powie coś, a nie uczyni tego, lub nie wykona tego, co oznajmił?" - Klaudiusz podniósł głowę i jego oczy lśniły rozbawieniem. - Przytaczając ten ustęp, opowiedziała zabawną historię. Chodzi o króla noszącego imię Balak, który sprowadził proroka o imieniu Balaam, by ten przeklął Izrael. Kiedy Balaam jechał do króla, jego oślica zatrzymała się na drodze, gdyż zagrodził ją anioł z mieczem w dłoni.
- Anioł? - powtórzył bezmyślnie Markus.
- Nadprzyrodzona istota, która wykonuje rozkazy ich Boga - wyjaśnił szybko Klaudiusz. - Hadassa twierdzi, że te istoty ukazywały się ludziom w całym biegu historii. Posłańcy w rodzaju Merkurego... Służą Bogu. - Machnął ręką, wskazując, że na tym kończy wyjaśnienia. - W każdym razie prorok zbił oślicę, by ta ruszyła, ale oślica ani drgnęła, a wreszcie przemówiła do niego. - Roześmiał się. - Kiedy prorok znalazł się przed obliczem króla, za każdym razem, kiedy chciał przekląć Izrael, z ust płynęło mu błogosławieństwo.
Puścił zwój, szybko go zrolował i odłożył na stos. Markus spojrzał na zwoje i pomyślał, ile godzin spędzonych z Hadassą oznaczają.
- Hadassa wierzy, że jej Bóg śledzi losy każdego z nas, czy to Żyda, czy nie. Mówi, że żydowskie Pismo jest kagankiem oświetlającym jej drogę życia. - Wskazał inny zwój. - Twierdzi, że jej Bóg nie może kłamać. Kiedy składa obietnicę, dotrzymuje jej do końca czasów. Jego miłość nigdy się nie kończy i Jego współczucie nigdy nie zawodzi.
Markus uśmiechnął się z ironią.
- Tytus powiedział mi, że po zdobyciu Jerozolimy zginęło ponad milion Żydów, niezliczone tysiące umarły na krzyżu. Jeśli taką łaskawość i litościwość okazuje swemu ludowi, to cud, że Żydzi nie napływają tłumnie do świątyń Artemidy i Apolla.
- Tak i ja myślę. O tym też rozmawialiśmy. Ona patrzy na zniszczenie Jerozolimy jak na słuszną karę, jaka spadła na Izrael za jego niewierność. Mówi, że jej Bóg zsyła wojny, strapienia i cierpienie, by przyciągnąć do Siebie swój lud. Interesująca koncepcja, nieprawdaż? Strapienie jako sposób, by ich chronić i utwierdzać w wierze! Powiedziała jeszcze coś bardzo intrygującego. Ponoć człowiek o imieniu Jezus z Nazaretu zapowiedział zniszczenie Jerozolimy. Własny lud Go ukrzyżował, ale ona mówi, że wszyscy żydowscy prorocy skończyli marnie. Niektórzy Żydzi czczą tego Jezusa jako wcielonego Syna ich Boga. Nazywają siebie chrześcijanami. To jedna z żydowskich sekt.
- Jak pamiętasz, Neron próbował wyniszczyć ich po spaleniu Rzymu.
- Tak. Jedno z ich wierzeń mówi, że świat czeka koniec w płomieniach i że ten Chrystus wróci z wojskiem, by otworzyć swoje królestwo na ziemi.
Markusa nie interesowały prowadzone przez Klaudiusza studia porównawcze nad kultami w cesarstwie.
- Słusznie więc przypuszczam, że z nią nie sypiasz?
Klaudiusz podniósł wzrok znad zwojów.
- Z Julią?
- Z Hadassą.
- Z Hadassą? Przecież to dziecko.
- Jest w wieku mojej siostry - chłodnym tonem zwrócił mu uwagę Markus.
Klaudiusz zarumienił się. Minęła dłuższa, przykra chwila, zanim odpowiedział powoli, z godnością i powagą.
- Twoja siostra jest moją żoną, Markusie. Mogę ci obiecać, że będę jej tak samo wierny, jak byłem Helenie.
Rzadko się zdarzało, by Markus był zbity z tropu, ale teraz czuł, jak całego przenika go zakłopotanie, gdy patrzy na twarz Klaudiusza. Nie tylko uraził go, ale także otworzył starą ranę.
- Martwiłem się o siostrę - rzekł, próbując usprawiedliwić swoją niewybaczalną gruboskórność. - Proszę, byś mi wybaczył, jeśli cię uraziłem.
Minęła znowu dłuższa chwila, zanim Klaudiusz się odezwał.
- Przyjmuję słowa przeprosin.
Markus dopił wino i odstawił kielich na stół.
- Życzę ci dobrej nocy, Klaudiuszu - powiedział spokojnym tonem i wyszedł z biblioteki.
- Wyjechał do Rzymu! - oznajmiła Julia, rzucając szal i opadając z uczuciem przygnębienia na łoże.
- Twój brat, pani? - spytała Hadassa, podnosząc i starannie składając szal.
- Nie. Gladiator, którego widziałyśmy na drodze pięć tygodni temu. Doszłam do tego, że nazywa się Atretes. Zabił w szkole lanistę i został sprzedany człowiekowi o imieniu Bato, który ćwiczy cesarskich gladiatorów. Zabrali go miesiąc temu do Rzymu. - Odwróciła ładną twarz, zmarszczoną teraz wskutek rozgoryczenia. - A ja tkwię tu, w Kapui. Oktawia pierwsza niż ja zobaczy jego walki. Pewnie będzie piła z nim wino podczas uczty przed walkami. Jej oczy wypełniły się łzami żalu nad samą sobą. Chociaż Hadassa nauczyła się już nie okazywać swoich uczuć, wyjazd gladiatora sprawił jej ulgę. Może teraz Julia zapomni o nim i zwróci się ku mężowi. Klaudiusz nie rozczaruje jej. Jest miły i rozumny, wrażliwy i czuły. Znając uczucia Julii, nie będzie domagał się spełnienia obowiązków małżeńskich. Jeśli tylko Julia da sama sobie trochę czasu, nauczy się kochać go takiego, jakim jest. Hadassa modliła się bezustannie za jedno i drugie. Spędzała codziennie wiele godzin w towarzystwie Klaudiusza. Zasmucało ją to, że był człowiekiem bardzo samotnym. Pogoń za wiedzą zajmowała jego umysł, ale nie przynosiła zadowolenia. Próbowała przekazać mu wiedzę o Bogu, zaczerpniętą z Pisma, którego uczył ją ojciec. Chciała powiedzieć mu o Chrystusie. Ale jak? Skoro nie wierzy w Stwórcę, w upadek człowieka albo konieczność odkupienia, odrzuci też Pana.
Miała wrażenie, że Klaudiusz nie docenia wagi tego wszystkiego, o czym ona mu mówi. Tak samo jak w przypadku Julii, lekcje prawdy były tylko historyjkami dla zabicia czasu, czymś, co zapisywał w swoich zwojach. Bóg święty trafiał na stos zwojów razem z mnóstwem bogów czczonych w cesarstwie, ot, jeszcze jeden interesujący kult w granicach Rzymu.
Hadassę to martwiło. Klaudiusza czeka zguba, a ona zawodzi go, jak zawiodła Julię. Zawiodła Pana. Ojciec wiedziałby, co powiedzieć, by otworzyć ich oczy i uszy na Jezusa.
Coś jeszcze gnębiło Hadassę równie mocno, jak znikomość pogoni Klaudiusza za doczesną wiedzą. Julia coraz bardziej oddalała się od męża. Klaudiusz zaś, miast zbliżyć się do żony, nadal wzywał Hadassę. Z początku przychodziła wyłącznie wieczorami do biblioteki, kiedy Julia już jej nie potrzebowała. I zawsze rozmawiali o żydowskiej kulturze i religii. Ale w zeszłym tygodniu Klaudiusz dwa razy wezwał ją w ciągu dnia, kiedy służyła Julii i Markusowi. A dzisiaj kazał jej przyjść do ogrodu, gdy tylko Markus i Julia wyruszyli na przejażdżkę.
Przyszedł po nią Persis. Zarządzał domowymi niewolnikami i był oddany Klaudiuszowi - a nie cierpiał Julii za to, jak traktowała jego pana.
- Dałaś memu panu powody, by wrócić do życia - powiedział Persis, prowadząc ją do Klaudiusza. - Kiedy stracił naszą panią, Helenę, wszyscy myśleliśmy, że popełni samobójstwo. Poślubił dostojną Julię ze względu na podobieństwo do Heleny. To był okrutny żart bogów. - Przerwał i położył jej dłoń na ramieniu. - Oddanie ciebie panu było jedyną niesamolubną rzeczą, jaką dostojna Julia uczyniła od chwili przybycia tutaj. Przyniosłaś mu ukojenie. - Skinął głową w stronę otwartych drzwi. - Oczekuje cię w ogrodzie.
Hadassę dręczył wstyd. Wiedziała, że domowi niewolnicy, którzy zetknęli się z Julią, nie lubią jej. Czyżby mieli nadzieję, że ich pan odepchnie żonę dla zwykłej niewolnicy? Oby tak się nie stało! Podeszła z ociąganiem do Klaudiusza, zakłopotana tym, że jest przy nim poza domem.
Klaudiusz mówił o gladiatorach. Chociaż bywał w cyrku jak wszyscy Rzymianie, patrzenie na śmierć ludzi było dla niego czymś odpychającym. Był wstrząśnięty tym, że Julię tak fascynowały walki gladiatorów.
- Czy w Rzymie często chodziła do cyrku?
- Nie, panie. Kilka razy zabrał ją brat.
- Czy Decymus zachęcał do tego?
Hadassa zarumieniła się.
Klaudiusz uśmiechnął się do niej.
- Nie złamiesz żadnego świętego zaufania, jeśli powiesz mi coś o mojej żonie, Hadasso. Zachowam to dla siebie.
- Pan nie wiedział - odparła.
- Tak myślałem, chociaż sądzę, że musiał to podejrzewać. Trudno powstrzymać Julię przed robieniem tego, na co ma ochotę. Spytał, czy Żydzi mieli jakichś wielkich wojowników. Hadassa opowiedziała mu o tym, jak Jozue zdobył Jerycho i zesłał strach Boży na Kananejczyków. Powiedziała też, jak syn króla Saula, Jonatan, i jego giermek wspięli się na wzgórze i zadali klęskę obozującym Filistynom, odwracając w ten sposób losy wojny. Potem wspomniała o Samsonie. Klaudiusz uśmiechnął się ze smutkiem.
- Zdaje się, że ten wasz Samson miał zgubną słabość do niewiernych kobiet. Najpierw zdradziła go żona, potem nierządnica w Gazie, a wreszcie piękna, lecz przebiegła Dalila. - Potrząsnął głową i założywszy ręce za plecy, zaczął przechadzać się z nią po ścieżkach. - Gładka twarz i piękne ciało oślepią mężczyznę niechybniej niż rozpalony pogrzebacz. - Westchnął. - Czy wszyscy mężczyźni są niewolnikami swoich namiętności, Hadasso? Czy wszyscy mężczyźni tracą rozum, kiedy mają do czynienia z kobietą... - spojrzał przed siebie, myślami błądził gdzieś daleko - ... jak ja straciłem rozum, gdym poślubiał Julię?
Hadassa, przygnębiona tymi słowami i nastrojem Klaudiusza stanęła na ścieżce i nie myśląc, co czyni, położyła dłoń na jego ramieniu.
Był taki przybity, taki bezradny. Chciała go pocieszyć.
- Nie myśl tak, panie. Poślubienie mojej pani nie było błędem. - Szukała rozpaczliwie jakiegoś sposobu wytłumaczenia i usprawiedliwienia niegodziwości swojej pani. - Julia jest niedoświadczona. Daj jej trochę czasu.
Klaudiusz uśmiechnął się smutno.
- To prawda, jest niedoświadczona. Nigdy nie zaznała niedostatku. Nigdy nie była głodna, nigdy niczego jej nie brakowało. Nigdy jej niczego nie zabrano. - Mówił to wszystko bez urazy. - Lecz czas tego nie odmieni.
- Wszystko zmierza ku dobru, panie.
- To małżeństwo przyniosło mi dobro. - Delikatnie dotknął jej policzka. - Mam ciebie. - Uśmiechnął się smutno, kiedy jej twarz oblał rumieniec i spuściła wzrok. - Nie popadaj w rozpacz, moja droga. Po kilku pierwszych tygodniach małżeństwa z Julią miałem przed oczyma dalsze swe życie jako bezkresną pustynię. Teraz, póki mam ciebie, mogę znieść wszystko.
Klaudiusz uniósł jej podbródek i przez długą chwilę wpatrywał się uważnie w jej wypełnione łzami oczy.
- Namiętność trwa krótko, współczucie całe życie - powiedział spokojnym głosem. - Człowiek potrzebuje przyjaciela, Hadasso. Kogoś, z kim może rozmawiać, komu może ufać. - Pochylił się i pocałował ją w czoło, jak niegdyś czynił to ojciec. Wyprostował się i zsunął ręce po jej ramionach, aż ujął jej dłonie. - Jestem pełen wdzięczności.
Pocałował kostki jej dłoni i puścił ją, zostawiając samą w ogrodzie. Usiadła na ławce i zapłakała.
Patrząc teraz na wyraz twarzy Julii, kiedy żona Klaudiusza wyglądała przez okno wychodzące na ogród, przybita, gdyż gladiator wyjechał do Rzymu, Hadassa zastanawiała się, co mogłaby zrobić, by podtrzymać i odnowić miłość Klaudiusza do żony. Nie jest dobrze, że zwrócił się ku niej.
- Pan jest w bibliotece, dostojna pani. Jego towarzystwo sprawi ci przyjemność - powiedziała łagodnym głosem Hadassa.
Julia obrzuciła ją bezradnym spojrzeniem.
- Klaudiusz nudzi mnie śmiertelnie. Lepiej, żeby pieścił swoje zwoje, a nie mnie. - Westchnęła i znowu odwróciła się. Bardziej przypominała w tym momencie dziecko, które nie wie, co począć, niż kapryśną i samolubną, młodą żonę. - Jestem zmęczona i zaschło mi w ustach.
Hadassa nalała jej do kielicha wina.
- Masz stopy okryte kurzem, pani. Czy chcesz, bym je obmyła?
Julia skinęła obojętnie i Hadassa wyszła po miskę.
Do pokoju wszedł Markus. Hadassę dziwnie ścisnęło w żołądku, kiedy pozdrowił Julię. Podszedł bliżej i poczuła, że serce bije jej szybciej; jakby wystarczyła jego obecność, by poczuła pieczenie twarzy i gorąco wzburzonej krwi. Ze spuszczonym wzrokiem przyklękła i zwilżyła stopy Julii. Nabrała w zagłębienie dłoni oliwki i ugniatała delikatnie jej stopy. W tym czasie rodzeństwo rozmawiało.
- Czy podobała ci się szkoła gladiatorów, siostrzyczko? Czy też wszystko zepsuł brak twojego Germanina?
Był rozbawiony, ani myślał karcić swej siostry.
- Bardzo. Walka retiariusa z Trakiem była bardzo zabawna.
- Nie musisz tak się zaraz podniecać - powiedział żartobliwym tonem, patrząc, jak Hadassa masuje stopy jego siostry. Miała delikatne, ale mocne dłonie. - Rozmawiałem z Klaudiuszem. Bardzo pilnie studiuje rozmaite religie w cesarstwie.
- W najmniejszym stopniu nie obchodzi mnie to, co robi Klaudiusz - odparła Julia, której imię męża sprawiało wyraźnie przykrość. - Mądrzej byłoby okazać zainteresowanie - rzekł równym głosem Markus i Hadassa poczuła jego spojrzenie na swoich dłoniach tak wyraźnie, jakby ją dotknął. Miała mocniejszą świadomość jego spojrzenia niż kiedyś, gdy przyszedł - ciemnowłosy, nieodparty i... oskarżycielski.
- Klaudiusz jest wolny i może robić, co mu się podoba - oznajmiła Julia. - O bogowie, gdybym miała tyle wolności co on! - Wyrwała gwałtownie stopy, rozpryskując wodę na twarzy Hadassy. - Osusz mi nogi - rozkazała gniewnym tonem. - Wychodzę do ogrodu. - Spojrzała ponuro na brata. - Sama.
- Rób, jak ci serce każe, siostrzyczko - zadrwił Markus. - Taki pełen słodyczy nastrój sprzyja samotności.
Kiedy Julia wyszła z pokoju, Hadassa zebrała mokre ręczniki, fiolkę z wonną oliwką i miskę z brudną wodą. Chciała wyjść, ale Markus zagrodził jej drogę.
- Nie spiesz się tak. Ja też mam brudne stopy. Wylej tę wodę do donicy z kwiatami i podejdź do mnie.
Hadassa uczyniła, co jej kazano. Kiedy wróciła, Markus siedział na łożu. Przyklękła u jego stóp; kiedy zdejmowała mu sandały, drżały jej ręce. Wzięła dzban w połowie wypełniony wodą i prawie go upuściła.
Ścisnęła mocno uchwyt, polała mu stopy i odstawiła dzban. Czuła, że przygląda się jej uważnie, gdy nalewała sobie na dłoń oliwę i nacierała nią swe dłonie przed przystąpieniem do masowania jego stóp. Wydał z siebie jakiś głęboki dźwięk, który sprawił, że gdzieś w żołądku poczuła jakby dziwny skurcz.
- Co łączy cię z mężem mojej siostry? - spytał posępnym głosem.
Pytanie zaskoczyło ją i zmieszało.
- Interesuje się religią moich przodków, panie.
- Tylko religią? - spytał powątpiewającym tonem. - Niczym więcej?
- Nagle wyciągnął rękę, ujął szorstko podbródek niewolnicy i uniósł jej głowę. Widząc, że jej policzki oblał rumieniec, wpadł w gniew. - Odpowiadaj! Czy jesteś jego kochanką?
- Nie, dostojny panie - odparła, czując, jak pieką ją policzki. - Rozmawiamy o moim narodzie i moim Bogu. Dzisiaj mówił o gladiatorach i Julii.
Uchwyt jego ręki złagodniał. Podniosła na niego spojrzenie swoich czarnych niewinnych oczu.
- Nigdy cię nie dotknął?
Puścił ją, a ona natychmiast z powrotem zwiesiła głowę.
- Nie w sposób, jaki masz na myśli.
Znowu poczuł przypływ gniewu.
- Więc jak?
- Dzisiaj położył mi dłoń na ramieniu. Trzymał mnie za dłonie i...
- I?
- I pocałował je, panie mój. - Spojrzała na niego. - Powiedział, że każdy człowiek potrzebuje przyjaciela. Lecz niedobrze, bym była nim ja, panie. Błagam cię. Przemów do swojej siostry, panie. Zachęć ją, by była miła dla swojego męża. Tylko miła, jeżeli tak sobie życzy. To samotny człowiek. Nie jest właściwe, że szuka towarzystwa niewolnicy.
- Czyżbyś śmiała krytykować Julię? - Przyglądał się jej rozpłomienionym policzkom, które teraz oblekła śmiertelna bladość.
- Z tego, co mówisz, wynika - ciągnął - że zaniedbuje swoje obowiązki wobec męża i jest dla niego niemiła.
- Nie miałam zamiaru jej krytykować, panie. Niech Bóg mi to zrobi i tamto dorzuci, jeśli cię okłamałam. - Spojrzała na niego błagalnie. - Dostojna Julia jest nieszczęśliwa. Jej mąż też.
- I czego spodziewasz się po mnie?
- Ona cię słucha, panie.
- Myślisz, że moja rozmowa z Julią cokolwiek zmieni? - zapytał.
- Mniej niż sobie wyobrażasz. Skończ myć mi stopy - dodał szorstkim głosem.
Hadassa wykonała rozkaz drżącymi znowu rękami. Starannie osuszyła jego stopy i założyła na nie sandały. Wstał i odsunął się od niej, czując, jak miotają nim sprzeczne uczucia. Nie potrzebował Hadassy, by dostrzec, że małżeństwo jego siostry rozpada się, a Julia nie robi nic, by temu zaradzić. Martwił się tym - lecz jeszcze bardziej gryzły go myśli o Hadassie spędzającej w bibliotece wiele godzin sam na sam z Klaudiuszem. Powiedziała, że Flakkus potrzebuje przyjaciela. Czy tylko tego? Markus mówił sobie, że chce, by małżeństwo Julii ułożyło się pomyślniej, bo zależy mu na szczęściu siostry. Nagle ujrzał prawdę: chciał tego nie ze względu na siostrę, ale po to, by Klaudiusz dał pokój Hadassie - i to oszałamiające spostrzeżenie dopiekło mu do żywego.
Spojrzał na Hadassę, kiedy ta zabierała ręcznik, fiolkę z oliwą i miskę. Stawała się ładniejsza za każdym razem, kiedy ją widział, mimo że nie mógł dostrzec zbyt wielkich zmian fizycznych. Nadal była za szczupła, oczy miała za duże, usta za pełne, cerę za ciemną. Włosy opadały jej teraz na ramiona, a jednak nadal przy uważniejszym spojrzeniu miała wygląd pospolity. Nie zmieniało to faktu, że było w niej jakieś piękno. Zobaczył, że Hadassa strasznie drży i poczuł się nagle winny, że tak bardzo ją przestraszył. Jest tylko niewolnicą. Jej uczucia nie powinny mieć dla niego najmniejszego znaczenia, a jednak miały. Zbyt wielkie. Nienawidził sposobu, w jaki patrzył na nią Klaudiusz.
I wtedy, kiedy tak się jej przypatrywał, upajając się poczuciem jej bliskości, wstrząsnęła nim inna myśl: jest zazdrosny! Na bogów, to musi być jakiś żart! Jest zazdrosny o niewolnicę! On, rzymski obywatel z urodzenia, stoi oto zaintrygowany małą chudą Żydówką o wielkich, czarnych oczach, drżącą ze strachu przed nim. Jakże śmiałaby się z niego Arria!
Ta sytuacja była śmiechu warta, ale wcale nie tak rzadko spotykana. Antygonus miewał przygody ze swoimi niewolnikami - obojga płci. Markusowi przyszła na myśl Bitia szukająca go ukradkiem w ciemnościach, ciepła i chętna. Nie, nie ma nic niezwykłego w tym, że wykorzystuje się w ten sposób niewolnicę. Popatrzył, jak Hadassa wylewa wodę do donicy z palmą i wraca, by wstawić pusty dzban do misy. Wystarczyło, żeby jej rozkazał. Serce zaczęło mu bić szybciej. Wyprostowała się trzymając w rękach misę i dzban, z mokrym ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Przeszła przez pokój i włożyła wszystko do małej komódki, kładąc na wierzchu szklaną fiolkę, której używała, wraz z kilkoma innymi. Wyprostowała się z mokrym ręcznikiem w dłoniach. Markus przyglądał się jej smukłemu ciału, okrytemu brunatną wełnianą suknią, którą opasała prążkowaną szarfą, poświadczającą jej pochodzenie. Żydówka. Żydzi mają dziwnie sztywne poczucie moralności. Dziewictwo do zaślubin, wierność do śmierci. Te ich zakazy były sprzeczne z naturą człowieka, lecz przecież on mógł jednym słowem zmusić ją do złamania wszystkich żydowskich praw. Wystarczyło rozkazać, a musiałaby okazać posłuszeństwo. W przeciwnym razie mógłby ukarać ją, jak by mu się spodobało - nawet śmiercią, jeśliby taka była jego wola. Był panem jej życia i śmierci.
Spojrzała na niego.
- Czy rozkażesz coś jeszcze, panie?
Wszystkie kobiety, które miał, przychodziły do niego chętnie, a nawet szukały zbliżenia z nim - Bitia, Arria, Fannia i wiele innych przed nimi i po nich. Gdyby rozkazał Hadassie, czy omdlałaby w jego ramionach, czy też zaczęłaby płakać, gdyż ją splugawił?
Znał odpowiedź na to pytanie. Nie była jak inne.
- Jesteś wolna - rzucił zwięźle.
Dopiero kiedy jechał konno w stronę Rzymu, uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu uczucia innej osoby postawił ponad własnymi.
Rozdział XII
Atretes nie miał pojęcia o majestacie i wspaniałości Rzymu. W gęstych puszczach Germanii widział zdyscyplinowanych, dobrze wyszkolonych legionistów w zbrojach i skórzanych, nabijanych brązem spódniczkach. Widział przenikliwość i srogość dowódców. Nigdy jednak nie wyobrażał sobie rojnej ludności Rzymu, kakofonii języków, tego tłumu obywateli i obcych uwijających się jak w mrowisku ani tych połyskujących marmurowych kolumn i budowli, ani straszliwej różnorodności życia w tym mieście. Główna droga cesarstwa, Via Appia, była zapełniona podróżnymi z tuzina miejsc w cesarstwie - i wszyscy okrzykami domagali się wolnej drogi. Wielkie wozy tamowały ruch, stały jedne za drugimi najbliżej jak to było możliwe, czekając na zachód słońca i otwarcie dla nich wjazdu. Ponieważ Bato był na służbie cesarskiej, znalazł się na samym początku. Rzymscy strażnicy obejrzeli już jego dokumenty i ładunek gladiatorów. Kiedy wreszcie otwarto bramy, Atretes poczuł, że krew w nim kipi, gdyż wozy, powozy, woły i ludzie zaczęli napierać na nich z tyłu, by dostać się do miasta. Od zgiełku i ruchu w samym mieście Atretesowi kręciło się w głowie. Grecy, Etiopczycy, dzicy z Brytanii, wąsaci Galowie, wieśniacy z Hiszpanii, Egipcjanie, Kapadocjanie i Partowie torowali sobie drogę na zatłoczonych ulicach. Jakiś Rzymianin wpółleżał za cienką zasłoną lektyki niesionej przez czterech Bityńczyków. Minęła ich inna lektyka, którą dźwigali Numidyjczycy. Arabowie w biało-czerwonych turbanach mieszali się z barbarzyńcami z Dacji i Tracji. Jakiś Grek przeklinał syryjskiego sklepikarza. Wzdłuż ulic ciągnęły się sklepy. Po obu stronach widziało się gęsto rozsiane tawerny z winem, wszystkie zatłoczone bywalcami.
Między jedną a drugą tawerną ciągnęły się jeden za drugim sklepy z owocami, księgami, wonnościami, strojami, barwnikami i kwiatami - tak gęsto, że miało się wrażenie, jakby oddzielała je tylko ściana. Niektórzy sklepikarze zachwalali głośno przechodniom swoje towary i usługi. Wytwórca szkła z teatralną zręcznością przyciągał klientów, dając pokaz swojej sztuki, a szewc, stojąc na skrzyni, opowiadał o zaletach swoich sandałów. Otyła, ubrana w niebieską togę kobieta, z którą podążała dwójka równie otyłych dzieci, weszła do sklepu jubilera, by kupić jeszcze więcej tego, co już stroiło jej włosy, szyję, ramiona i palce. Po drugiej stronie ulicy zebrał się tłum, by popatrzeć, jak dwóch zahartowanych legionistów kłóci się z kaletnikiem. Jeden roześmiał się, a drugi pchnął rzemieślnika na stos towaru.
Atretes siedział zakuty w jadącym przez miasto wozie i w głowie mu pulsowało. Był tak oszołomiony, że mógł tylko patrzeć w milczeniu. Wszędzie, gdzie spojrzał - domy, małe sklepiki i wielkie targowiska; plugawe kamienice czynszowe i bogate pałace; ogromne marmurowe świątynie z jaśniejącymi bielą kolumnami i mniejsze, wyłożone płytkami i złotem, zwane fana. Rzym gorzał barwami. Potężne gmachy wzniesiono z czerwono-szarego granitu i alabastru albo z purpurowego porfiru z Egiptu, czarno-żółtego marmuru z Numidii, zielonego cipolinu z Eubei i białych kamieni wydobywanych w kamieniołomach w Carrarze niedaleko Luny. Każdego dnia wyrastały domy z drewna, cegły i pobielanego stiuku. Nawet posągi malowano na jaskrawe kolory, a niektóre przystrajano barwnymi tkaninami.
Smród unoszący się w cesarskim mieście pośród tego przepychu sprawiał, że Atretesowi mąciło się w głowie i żołądek mu się kołysał. Tęsknił za rześkim, czystym powietrzem swojej ojczyzny, za zapachem świerkowego boru. Tutaj wdychał słodką woń gotowanych potraw przemieszaną z oparami brudnego Tybru i ohydnymi wyziewami miejskiej kanalizacji, cloaca maxima. Jakaś kobieta wylała nieczystości z okna kamienicy na drugim piętrze - prawie na głowę greckiego niewolnika niosącego jakieś paczki dla swojej pani. Inny przechodzień miał mniej szczęścia. Oblany nieczystościami, stał przeklinając kobietę, która odstawiła wiadro i postawiła na parapecie kosz z praniem. On nie przestawał jej złorzeczyć, ona zaś nie zwracając na to uwagi, rozwieszała tuniki na sznurze. Atretes tęsknił za prostotą swojej wioski, za wygodą wielkiego wspólnego domu z bali i oczyszczającą mocą ognia. Tęsknił za ciszą. Tęsknił za chwilą odosobnienia.
Ludzie najrozmaitszych narodowości gapili się na niego i innych siedzących w wozie. Posuwali się powoli po ruchliwych ulicach i każdy miał dość czasu, by podejść blisko i obrzucić ich obelżywymi uwagami i propozycjami. Wzbudzał szczególne zainteresowanie. Jakiś mężczyzna dotknął go tak, że Atretes poczuł, jak jeżą mu się włosy na głowie. Sięgnął w stronę tamtego, pragnąc tylko jednego: skręcić mu kark, ale łańcuchy nie pozwoliły na to. Bato rzucił rozkaz i strażnicy otoczyli ciaśniej wóz, by trzymać z daleka gawiedź. Nie zapobiegło to jednak temu, że ludzie szli za nimi, rzucając sprośne propozycje.
W Germanii mężczyzn, którzy pożądali innych mężczyzn, topiono w trzęsawisku, by w ten sposób na zawsze ukryć przed światem ich zboczenie. Ale w Rzymie tacy mężczyźni mówili otwarcie o swojej odrażającej namiętności, wykrzykując to z dachów domów, na rogach ulic i między ulicznymi przechodniami, stąpając wyniośle, jakby mieli powody do dumy. Atretes czuł w swym sercu palącą pogardę. Rzym, uważany za czysty i pełen majestatu, był cuchnącym bajorem ludzkości tarzającej się w brudzie znieprawienia. Poczuł jeszcze większą nienawiść i jeszcze dzikszą dumę. Jego lud pozostał czysty, nie zbrukał się tymi, których podbił. Natomiast Rzym brał w ramiona i wchłaniał swoje podboje. Rzym tolerował wszelki wybryk, godził się na wszelką filozofię, zachęcał do każdego plugastwa. Rzym parzył się z każdym przybyszem.
Kiedy wóz przejechał przez bramę Wielkiej Szkoły, Atretes poczuł ulgę, gdyż znalazł się w swojskim otoczeniu, jakby po pokonaniu potężnych bram, w obrębie wysokich kamiennych murów szkoły gladiatorów był u siebie w domu. To uczucie zbijało z tropu. Między tą szkołą a szkołą w Kapui zachodziła niewielka różnica. Był tu duży prostokątny gmach z dziedzińcem pośrodku, gdzie prowadzono ćwiczenia. Wokół dziedzińca biegły osłonięte dachem galerie, z których wchodziło się do małych cel. Nie zabrakło tu kuchni, szpitala, zbrojowni, kwater dla prowadzących ćwiczenia i dla strażników, więzienia z kajdanami, żelazami do wypalania piętna i biczami. Więc także tutaj są małe osobne cele, w których człowiek nie ma dość miejsca, by usiąść albo wyciągnąć nogi. Brakowało tylko odpowiednio dużego cmentarza. Prawo zakazywało grzebania zmarłych w obrębie murów Rzymu. Nawet kiedy bramy zamknęły się za nim, jego uszu dochodziły odgłosy miasta. Słońce zaszło, zapalono wszędzie pochodnie, ale i tak było ciemno. Atretes walczył z wypełniającą go rozpaczą, kiedy prowadzono go do celi. Nawet gdyby zdołał stąd uciec, musiałby przedrzeć się przez całe miasto, a potem przez bramy i straże. I nawet gdyby wydostał się z Rzymu, był tak daleko od ojczyzny, że nie wiedział, jak do niej dotrzeć. Zaczął rozumieć, dlaczego każdego mężczyznę przed wpuszczeniem do celi dokładnie przeszukiwano i dlaczego strażnicy chodzili w kółko nad ich głowami przez długie ciemne godziny nocne. Śmierć przybierała powoli oblicze przyjazne. Życie znowu potoczyło się według ustalonego porządku. W Wielkiej Szkole jedzenie było lepsze i obfitsze niż u Skorpusa Proktora Karpoforusa. Atretes zastanawiał się, czy miejsce Tarakusa zajmie równie arogancki i głupi lanista.
Okazało się jednak, że Bato należy do innego gatunku ludzi niż ci, z którymi Atretes zetknął się podczas swojej niewoli. Etiopczyk był człowiekiem rozumnym i przebiegłym. Chociaż był silniejszy od Tarakusa, nigdy nie posługiwał się szyderstwem, upokorzeniem, nigdy nie nadużywał siły, by osiągnąć od swych podopiecznych to, czego pragnął. Atretes czuł dla niego wstrzemięźliwy szacunek, który usprawiedliwiał, mówiąc sobie, że Bato nie jest Rzymianinem, a zatem można go znieść. Słuchając tego, co mówili inni, dowiedział się, że łączy go z czarnoskórym taka sama ranga społeczna. Bato był wodzem swojego plemienia, najstarszym synem wodza, który poległ w bitwie z rzymskim legionem. Pod opieką Bato Atretes nauczył się równie sprawnie posługiwać lewą ręką, jak prawą. Żeby rozwinąć mu mięśnie, Bato kazał mu używać broni dwa razy cięższej od tej, jaką weźmie do ręki wchodząc na arenę. Bato stawiał go naprzeciwko innych, bardziej doświadczonych gladiatorów, z których część walczyła już na arenie. Atretes został dwukrotnie zraniony. Bato nigdy nie przerywał walki przy pierwszej krwi. Czekał, aż życie zawiśnie na włosku, by powstrzymać śmiertelny cios. Atretes pracował ciężej niż inni. Milczał, słuchał i patrzył, studiując uważnie każdego przeciwnika, wiedząc, że jego życie zależy od tego, czego nauczy się w tym ohydnym miejscu.
Czasami do szkoły przychodziły kobiety, Rzymianki, które uważały za dobrą rozrywkę uczestniczenie w ćwiczeniach gladiatorów. Pod czujnym okiem licznej zbrojnej straży ćwiczyły razem z gladiatorami. Ubrane w krótkie, męskie tuniki, ukazywały uda. Atretes patrzył na te kobiety z pogardą. Były aroganckie w swym żądaniu, by uznać, że dotrzymują kroku mężczyznom, w swym domaganiu się pochlebstw. Matka Atretesa była silną kobietą, potrafiącą w razie konieczności wziąć udział w walce. Nigdy jednak nie słyszał, by twierdziła, że jest lepsza od mężczyzn albo chociaż im dorównuje, nawet gdy szło o najmarniejszego z wojowników. Jej mężem był Hermun, wódz Chattów, z którym nikt nie mógł się równać. Matka była czarodziejką i jasnowidzącą i jej również nikt nie dorównywał spośród Chattów. Uważana była za równą boginiom.
Atretes przypomniał sobie Anię, swoją młodziutką żonę. Jej słodycz budziła w nim tkliwe uczucia opiekuńcze. Chciał chronić ją przed wszystkim, lecz bogowie leśni zabrali ją, tak samo jak syna. Patrzył na młode rzymskie kobiety ćwiczące z mężczyznami. Żadna kobieta z jego plemienia nie chodziłaby ubrana jak mężczyzna i nie potrząsałaby mieczem, jakby byle wzmianka o tym, że jest kobietą, rozpalała gniew i hańbiła. Wykrzywiał z pogardą usta. Rzymianki przychodzą do szkoły gardząc mężczyznami, a potem dokładają starań, by między nich się dostać. Zauważył, że nigdy nie ważyły się stanąć naprzeciw najsprawniejszym gladiatorom. Dobierały sobie najdrobniejszych nowicjuszy, na których mogły wypróbować ostrze miecza, by stąpać później dumnie, kiedy któregoś zraniły. Zdawało się im, że dowiodły, iż w niczym nie ustępują gladiatorom. Czysta kpina! Wszyscy, z którymi ćwiczyły, byli spętani nigdy nie ujętym w słowa prawem - przychodziły tu tylko wolne Rzymianki i za jedno zadraśnięcie pięknej, białej skóry nieszczęsny gladiator mógł zapłacić życiem, chyba że taka kobieta miała poczucie sprawiedliwości i wystarczająco szybko poprosiła o oszczędzenie mu życia. Przychodziły też inne kobiety - te nie chciały walczyć, lecz tylko przyglądać się z bezpiecznej loży. Bato pozwalał na to, gdyż niektórzy z gladiatorów pracowali z większym zapałem, jeśli patrzyła na nich kobieta, zwłaszcza ładna. Mężczyźni kłaniali się i stroszyli piórka, robiąc z siebie głupców, a kobiety chichotały spoczywając na łożach, z których miały widok na dziedziniec. Inni, jak Atretes, nie zwracali na nie uwagi, skupiając się na tym, czego musieli się jeszcze nauczyć. Przychodzili też ćwiczyć mężczyźni, ale Atretesa trzymano od nich z daleka. Ćwiczył już trzy miesiące, kiedy jakiś młody arystokrata, uważający się za biegłego gladiatora, wypatrzył go i powiedział, że chciałby z nim poćwiczyć. Bato robił, co mógł, żeby wybić mu to z głowy, ale młody Rzymianin, ufny w swe siły, nalegał.
Bato wezwał Atretesa i wskazał mu arystokratę.
- Postaraj się, żeby miał dobrą walkę, ale nie zrań go.
Atretes spojrzał na młodzieńca, który wymachiwał właśnie dla rozgrzewki mieczem, i uśmiechnął się do lanisty.
- Czemuż miałbym przelewać rzymską krew?
Podczas walki zachowywał odpowiedni dystans, żeby młodzieniec mógł nacierać, pokazując swą krewkość i biegłość. Z początku czujny i ostrożny barbarzyńca poddawał próbie przeciwnika, by poznać jego słabe punkty. Po kilku minutach każdy głupiec wiedział, kto tu jest mistrzem. Atretes bawił się z Rzymianinem, aż pot wystąpił na twarz i całe ciało tamtego, a w jego oczach błysnął strach.
- Atretes, dość! - krzyknął Bato.
- Czy Rzym nie ma niczego lepszego?
Uśmiechnął się, zrobił szybki ruch mieczem i skaleczył twarz Rzymianina. Tamten sapnął, cofnął się, rzucił miecz i Atretes upuścił cienką strużkę krwi z jego piersi. Na widok krwi barbarzyńca poczuł, że jego mózg okrywa mgła podniecenia. Wymachując mieczem, wydał wojenny okrzyk. Stal zadźwięczała o stal, gdyż Bato zablokował cios.
- Nie teraz - powiedział Bato, zamykając dłoń trzymającą miecz w imadle swojej dłoni.
Dysząc ciężko, Atretes spojrzał w ciemne oczy lanisty i dostrzegł w nich pełne zrozumienie.
- Nie teraz - rzucił przez zaciśnięte zęby i wypuścił oręż z dłoni.
Rzymianin, który zachował dość poczucia dumy, by otrzepać się z kurzu, wszedł z powrotem na małą arenę, żeby z godną miną podnieść swój miecz.
- Pożałujesz, żeś mnie zranił - oznajmił, patrząc na Atretesa.
- Śmiało powiedziane! - Atretes roześmiał się drwiąco. - Jeśli zostało ci trochę odwagi, wróć tutaj! - zawołał za tamtym po grecku, w języku, który w Rzymie wszyscy znali. - Myślałem, że wy, Rzymianie, kochacie smak krwi. Chętnie trochę jej przeleję! Twojej, chłopczyku. I podam ci ją w pucharze. - Znowu się roześmiał. - Będzie to libacja ku czci waszych bogów!
Drzwi zatrzasnęły się. Dziedziniec ogarnęła cisza. Bato był posępny. Dwaj strażnicy bez słowa odprowadzili Atretesa do celi.
Spodziewał się, że za to, co zrobił, zostanie wychłostany i zamknięty w izolatce. Zamiast tego Bato przysłał mu kobietę. I nie była to, jak zazwyczaj, zmęczona niewolnica pracująca w kuchni, ale młoda nierządnica, której nie brakowało ani wyobraźni, ani poczucia humoru.
Drzwi otworzyły się i stanęła na progu, przyglądając mu się badawczym wzrokiem. Tuż za nią stał strażnik. Była młoda, piękna i wystrojona jak na rzymską ucztę.
- No, no - powiedziała z uśmiechem, wchodząc do celi, i zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. - Bato zapewnił, że spodobasz mi się.
Śmiała się, a on zastygł ze zdumienia i tylko się jej przyglądał. Ten śmiech brzmiał jak dawno zapomniana muzyka.
Strażnik przyszedł po nią dopiero o świcie.
- Dziękuję ci - powiedział potem Atretes, zwracając się do Bato.
- Pomyślałem, że należy ci się odrobina przyjemności, zanim umrzesz - uśmiechnął się Bato.
- Są rzeczy gorsze niż śmierć.
Uśmiech na twarzy Bato zgasł. Lanista skinął z powagą głową.
- Śmierć mędrca i głupca jest jednaka, Atretesie. Cóż za znaczenie ma to, że ktoś umrze pięknie.
- Umiem umrzeć jak należy.
- Nikt nie umiera jak należy, kiedy zawiśnie na krzyżu. To powolna, plugawa śmierć, która nie przynosi zaszczytu, śmierć z obnażonym ciałem, by wszyscy mogli ci się przypatrzyć. - Spojrzał mu prosto w oczy. - Nie posłuchałeś mnie wczoraj. To głupi błąd i możesz zapłacić zań życiem. Pokonać Rzymianina w równej walce to jedno. Z rozmysłem szydzić z niego i upokarzać go to drugie. Sprawiłeś sobie wczoraj wielką przyjemność, raniąc młodzieńca, który jest synem szanowanego senatora. Jest także osobistym przyjacielem Domicjana, młodszego syna cesarza. Zamilkł, żeby jego słowa lepiej zapadły w umysł Atretesa.
Atretes poczuł, że ogarnia go chłód.
- Kiedy więc zostanę ukrzyżowany? - spytał równym głosem, wiedząc, że będzie musiał znaleźć jakiś sposób, żeby popełnić samobójstwo.
- Kiedy zechce cesarz.
Kilka dni później Bato wziął Atretesa na stronę.
- Wygląda na to, że bogowie uśmiechnęli się do ciebie. Cesarz powiedział, że włożono w ciebie zbyt dużo czasu i pieniędzy, by marnować cię na krzyżu. Rozkazał wystawić cię do walki w następnym tygodniu. - Bato położył dłoń na ramieniu Atretesa. - Zabrakło dwóch miesięcy, by zakończyć ćwiczenia, ale przynajmniej umrzesz z mieczem w dłoni.
Atretesowi dopasowano misterną złoconą zbroję. Wzgardził czerwoną peleryną i pozłacanym hełmem z piórem strusim; kiedy mu je podano, cisnął jedno i drugie w kąt. Niewolnik podniósł dwie części wyposażenia gladiatora i podał raz jeszcze Atretesowi, który jasno oznajmił mu, co może sobie z nimi zrobić. Twarz Bato stężała.
- Nie będziesz miał tego na sobie podczas walki - powiedział z irytacją. - Chodzi o uroczystość otwarcia. Zdejmujesz pelerynę na oczach tłumu. To należy do widowiska.
- Niech inni stroją się w pióra. Ja tego nie uczynię.
Bato szarpnął głową i niewolnik wyszedł wraz ze zdobnymi fragmentami stroju.
- W takim razie skóra niedźwiedzia. Lepiej pasuje do barbarzyńcy. Chyba że wolisz wystąpić całkiem nago. Walka nago to wasz germański zwyczaj. Tłumowi się to spodoba.
Przez kilka następnych dni Bato poświęcał mu dodatkowy czas, ucząc go sztuczek i ciosów, które mogły ocalić mu życie. Lanista pracował, aż obaj nie mogli utrzymać się na nogach ze zmęczenia, a potem wysyłał go do łaźni i do masażysty. Nie przysyłano mu już kobiet, ale Atretes o to nie dbał. Był zbyt zmęczony. Przy takim tempie ćwiczeń nie starczy mu sił na walkę w cyrku, nie przeżyje próby.
Dwa dni przed igrzyskami Bato ćwiczył go nadal, ale pozwalał należycie wypoczywać. Ostatniego wieczoru przyszedł do celi Atretesa.
- Jutro zostaniesz przeniesiony do innej kwatery, w cyrku. Przed walkami zawsze odbywa się uczta. Będzie niepodobna do niczego, coś dotąd widział. Posłuchaj, Atretesie, mojej rady. Jedz i pij z umiarem. Unikaj kobiet. Skup się na czekającej cię walce i na nią oszczędzaj wszystkie siły.
Atretes uniósł głowę.
- Żadnej przyjemności przed śmiercią? - spytał drwiącym tonem.
- Zważaj na moje słowa. Może bogowie okażą ci przychylność i będziesz żył. Jeśli nie, stoczysz przynajmniej dobrą walkę. Nie przyniesiesz wstydu swojemu ludowi.
Słowa Bato trafiły Atretesowi do serca. Skinął głową. Bato wyciągnął dłoń i Atretes mocno uderzył w nią swoją otwartą prawicą. Lanista miał posępną minę. Atretes wykrzywił usta w krzywym uśmiechu.
- Spodziewam się, że kiedy wrócę, nie ominie mnie nagroda.
- Jeśli wrócisz, będziesz ją miał - roześmiał się Bato.
Sześciu gladiatorów z Wielkiej Szkoły miało walczyć podczas Ludi Plebeii, igrzysk dla plebejuszy, zwykle nazywanych rzymskim motłochem. Zaprowadzono ich do sieni, gdzie musieli czekać, aż przybędzie oddział strażników i zaprowadzi ich do kwater pod areną. Pozostałych pięciu gladiatorów miało już za sobą walki na arenie. Jeden zapisał na swoim koncie dwudziestu dwóch zabitych przeciwników. Atretes był jedynym nowicjuszem. I jako jedyny miał skute łańcuchami nadgarstki i kostki u nóg. Trak był wielkim, silnym mężczyzną. Atretes już stawał przeciwko niemu i wiedział, że tamten mechanicznie powtarza wyćwiczone ruchy, które zawsze można przewidzieć. Największym zagrożeniem była zwierzęca siła, którą tamten wykorzystywał jak szarżujący tryk. Inaczej przedstawiała się sprawa z Partem. Był szczuplejszy, ruchliwszy, szybciej zadawał ciosy. Dwaj Grecy walczyli dobrze, ale Atretes zmierzył się już z nimi i wiedział, że może pokonać każdego z nich.
Ostatnim był Żyd, któremu udało się jakoś przeżyć zniszczenie ojczyzny i tryumf Tytusa. Nazywał się Kaleb, był przystojny i potężnie zbudowany. Zabił już dwudziestu dwóch przeciwników i był z pewnością najgroźniejszy ze wszystkich. Atretes przyglądał mu się bacznie i żałował, że nigdy nie walczył z nim w szkole. Wiedziałby, jak walczy, wiedziałby, czego oczekiwać, czego się strzec i w którym momencie ruszać do przeciwnatarcia. Żyd siedział z pochyloną głową i zamkniętymi oczami, zapewne pogrążony w jakiejś dziwnej medytacji. Atretes słyszał już, że Żydzi czczą jakiegoś niewidzialnego Boga. Może ich Bóg był jak jego bogowie leśni. Obecny, lecz nieuchwytny. Atretes patrzył, jak wargi tamtego poruszają się w bezgłośnej modlitwie. Chociaż był głęboko skupiony, Atretes wyczuwał, że wie, co się wokół niego dzieje. Potwierdziło się to, kiedy Żyd podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy Atretesa, wyczuwając, że ten bacznie go obserwuje. Atretes odwzajemnił mu się spojrzeniem, próbując dopatrzyć się zbytniej pewności siebie. Zobaczył tylko odwagę i siłę. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie, oceniając jeden drugiego bez żadnej wrogości. Żyd był starszy i znacznie bardziej doświadczony. Spokojne spojrzenie spod otwartych, nieruchomych powiek powiedziało Atretesowi, że jest to śmiertelnie groźny przeciwnik.
- Nazywasz się Atretes.
- A ty Kaleb. Dwadzieścia dwa zwycięstwa.
Przez twarz mężczyzny przemknął jakiś cień poruszenia. Uśmiechnął się bez śladu radości.
- Słyszałem, że próbowałeś zabić gościa szkoły.
- Sam tego chciał.
- Modlę się do Boga, by nie postawił nas przeciwko sobie, Atretesie młodzieńcze. Podzielamy nienawiść do Rzymu. Zmartwiłbym się, gdybym musiał cię zabić.
Kaleb mówił z taką głęboką szczerością i z taką pełną prostoty wiarą w siebie, że Atretes poczuł, jak krew zaczyna szybciej krążyć mu w żyłach. Milczał. Lepiej niech Kaleb będzie przekonany, że młodość i brak doświadczenia czynią z niego łatwego przeciwnika. Nadmierna pewność siebie może być jego jedynym słabym punktem i jedyną rzeczą, jaką Atretes może wykorzystać, by ujść z życiem z walki.
Przybyli legioniści cesarscy. Do każdego gladiatora wyznaczono dwóch, do Atretesa dodatkowo jeszcze jednego. Atretes uśmiechnął się chłodno, wstając i czując przypływ gniewu. Poczuł ucisk żelaznych bransolet na rękach i nogach. Czy będzie powłóczył nogami, podczas gdy tamci będą iść normalnym krokiem? W otwartych drzwiach zobaczył Bato.
- Powiedz tym psom, że nie ucieknę od walki.
- Już to wiedzą. Boją się, że zjesz żywcem któregoś z rzymskich gości podczas uczty przed walką.
Atretes wybuchnął śmiechem.
Bato rozkazał, by zdjęto mu łańcuchy. Otoczony strażnikami Atretes szedł za innymi oświetlonym pochodniami tunelem, który miał kilkaset kroków długości. Zamknęły się za nimi ciężkie drewniane drzwi. Na końcu tunelu znajdowała się oświetlona izba. Weszli do niej i zaryglowano za nimi drugie drzwi. Otwarto natomiast inne, prowadzące do labiryntu cel pod amfiteatrem i areną.
W ciemnościach dochodził skądś ryk lwów i Atretes poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Nie było większego wstydu, jak zostać pożartym przez zwierzęta. Gladiatorzy przeszli ze strażnikami wąskimi korytarzami o ścianach z zimnego kamienia i wspięli się po schodach do niższych pomieszczeń pałacowych. Kiedy weszli do marmurowego korytarza, Atretes usłyszał muzykę i wybuchy śmiechu. Po chwili zobaczył misternie rzeźbione ogromne dwuskrzydłowe drzwi; dwaj niewolnicy w białych tunikach haftowanych czerwienią i złotem stali po obu stronach, gotowi w każdej chwili otworzyć drzwi.
- Idą! - krzyknął ktoś z podnieceniem i Atretes zobaczył salę pełną Rzymian obojga płci, ubranych w bogate, barwne togi. Jakaś młoda kobieta, która jako jedyny właściwie strój miała na biodrach wysadzany klejnotami pas, przerwała taniec, kiedy Atretes i jego towarzysze wyszli na środek, skupiając na sobie całą uwagę obecnych. Mężczyźni i kobiety przyglądali się im jak koniom, omawiając ich wzrost, szerokość ramion, postawę. Atretes patrzył na innych gladiatorów z umiarkowanym zaciekawieniem. Trakowi, Partowi i Grekom ta sytuacja sprawiała najwyraźniej przyjemność. Podeszli do podium w odległym końcu sali, rozdając uśmiechy i wymieniając uwagi na temat młodych kobiet, które się im przypatrywały. Tylko Kaleb trzymał się na uboczu. Atretes naśladował go, skupiając spojrzenie na dostojnych gościach, którym ich uroczyście przedstawiono. Serce zabiło mu mocniej, kiedy rozpoznał mężczyznę siedzącego pośrodku. Strażnicy ustawili ich w szereg przed podium i Atretes stanął twarzą w twarz z rzymskim cesarzem Wespazjanem. Cesarz miał po prawej ręce starszego syna, Tytusa, pogromcę Judei, a po lewej - Domicjana.
Skupił spojrzenie na Wespazjanie. Cesarz był mocno zbudowanym mężczyzną o żołnierskiej postawie. Siwe włosy miał przystrzyżone krótko, twarz była ogorzała i pokryta głębokimi bruzdami, skutkiem wieloletnich wojen. Nie mniej imponująco wyglądał Tytus, który siedział blisko cesarza, mając nad sobą trzy piękne, młode kobiety. Powierzchowność Domicjana mniej przyciągała wzrok, chociaż dumę Atretesa ranił fakt, że ten oto kilkunastoletni chłopiec zniweczył jedność germańskich plemion. Oceniał dystans, jaki musiałby pokonać, gdyby rzucił się na któregoś z nich, ale wiedział, że to niewykonalne. Wystarczyła jednak myśl o tym, jak skręca jednemu z nich kark, by krew zaczęła mu pulsować w żyłach. Wespazjan przyglądał mu się z obojętnym wyrazem twarzy. Atretes patrzył mu prosto w oczy, marząc o tym, że nie ma łańcuchów na rękach i trzyma w dłoni miecz. Oto zasiadało przed nim na podium uosobienie potęgi Rzymu. Strażnicy zajęli miejsca pod ścianami, dwóch stało za plecami Atretesa. Krok w stronę podium byłby ostatnim w jego życiu.
Nie zwrócił uwagi na wspaniałą zapowiedź wygłoszoną przez setnika i nie poszedł w ślady pozostałych pięciu gladiatorów, którzy unieśli ramiona pozdrawiając cesarza. Wespazjan nie spuszczał z niego wzroku. Słychać było szmer szeptów. Atretes uniósł skute ręce i uśmiechnął się szyderczo. Po raz pierwszy był zadowolony z łańcuchów. Dzięki temu nie musiał pozdrawiać Rzymianina. Przenosił spojrzenie z Wespazjana na Tytusa, potem na Domicjana i od nowa, pozwalając, by widzieli całą siłę jego nienawiści.
Dwaj strażnicy ujęli go pod ramiona i poprowadzili wraz z innymi do mniejszej sali. Pchnięto go na łoże.
- Dzisiaj spotyka cię zaszczyt - powiedział oschle jeden z nich. - A jutro umrzesz.
Atretes patrzył, jak pozostali gladiatorzy zajmują honorowe miejsca. Niektórzy z cesarskich gości przyszli tutaj i otoczyli ich. Ładna młoda Rzymianka głaskała ze śmiechem Parta, jakby był psiakiem.
Kilka osób podeszło także do Atretesa, przyglądając mu się, oceniając jego siłę i wielkość. Atretes odwzajemnił się im spojrzeniem wyrażającym pogardę i przekleństwo.
- Zdaje się, że nie lubi, by o nim mówić - zauważył przystojny, dobrze zbudowany mężczyzna.
- Wątpię, by rozumiał po grecku, Markusie. Germanie mają sławę silnych, lecz głupich.
Mężczyzna nazwany Markusem roześmiał się.
- Sądząc po jego oczach, Antygonusie, powiedziałbym, że rozumie cię doskonale. Postawię na niego. Coś w nim jest.
- Ja postawiłbym na tego Greka Arrii - rzucił któryś, kiedy odchodzili. - Mówiła, że ma straszliwy wigor.
- Bez wątpienia sprawdziła to - powiedział Markus, podchodząc, by przyjrzeć się Partowi.
Atretes zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie "honorowany".
Postawiono przed nim tacę smakołyków, ale wzgardził nimi. Nigdy nie widział ani nie wąchał takich pokarmów i nie budziły jego zaufania. Pił trochę wina i czuł, że krew się w nim rozgrzewa na widok skąpo odzianych niewolnic, które wirowały i kołysały się, obracały i falowały w zmysłowym tańcu.
- Szkoda, Orestesie - powiedział jeden z dwóch mężczyzn, którzy właśnie przed nim stanęli. - Zdaje mi się, że ten Germanin woli kobiety.
- Masz rację, szkoda - westchnął drugi.
Atretes zwarł z całej siły szczęki i pobielały mu dłonie zaciśnięte na okowach. Czuł na sobie ich plugawy wzrok i przysiągł sobie, że jeśli któryś go tknie - zabije go. Jego uwagę zwrócił wybuch śmiechu. Jeden z Greków przyciągnął do siebie którąś niewolnicę i całował ją. Piszczała i wyrywała się, a stojący dokoła Rzymianie zachęcali go ze śmiechem do większej śmiałości. Na odległym o kilka stóp łożu Part objadał się rozmaitymi smakołykami i popijał bez umiaru wino. "Niechaj korzysta głupiec - pomyślał Atretes - gdyż to jego ostatni posiłek, jeśli szczęście będzie mi sprzyjać i stanę jutro przeciwko niemu."
Kaleb wpółleżał na łożu oddalonym od innych. Nie miał w ręku kielicha i półmisek stojący przed nim był nie tknięty. Jakaś kobieta stała za jego plecami i coś mówiła, gładząc go po ramieniu. Nie zwracał na nią uwagi. Na pół przymknął oczy, na twarzy miał wyraz skupiony i posępny. Nalegała przez jakiś czas, a potem znudzona odeszła.
Żadna nie usiadła na poduszkach leżących na łożu Atretesa.
Wespazjan rozkazał, by zdjęto mu żelaza, ale strażnicy stali przy nim, zachowując przez cały czas czujność i ostrzegając gości, by trzymali się na bezpieczną odległość.
- Germanie są w walce zupełnie szaleni - usłyszał, jak ktoś mówi.
Wydawało się, że połowa obecnych skupia uwagę na nim, mając nadzieję na wybuch zapamiętałego gniewu. Kilka młodych kobiet w bogatych strojach oglądało go z ciekawością ze wszystkich stron. Zgrzytnął zębami. Czy wszystkie Rzymianki są takie śmiałe? Starając się nie zwracać na nie uwagi, uniósł kielich z winem i wypił mały łyk. Podeszły na tyle blisko, że słyszał wyraźnie, co o nim mówią. Myślą, że jest głuchy albo głupi?
- Domicjan powiedział, że nazywa się Atretes. Jest piękny,
nieprawdaż? Uwielbiam blondynów!
- Zbyt dziki jak na mój gust. Te niebieskie oczy przyprawiają mnie o dreszcz.
- Och - rzuciła inna, wachlując się demonstracyjnie. - Mnie przyprawiają o gorączkę.
Kilka osób roześmiało się, a ktoś spytał:
- Jak sądzicie, ilu już zabił? Myślicie, że ma jutro jakąś szansę? Domicjan powiedział mi, że będzie walczył z Fadusem Trakiem, a ten jest równie dobry jak Kaleb.
- Ja postawię na tego. Widzieliście wyraz jego oczu, kiedy wprowadzono go do sali? I nie pozdrowił cesarza.
- Nie mógł. Był skuty.
- Podobno Germanie rzucają się do walki nago - powiedział ktoś inny ściszonym głosem. - Jak sądzicie, czy Wespazjan każe go jutro rozebrać przed wejściem na arenę?
Jedna z kobiet roześmiała się ochryple.
- Och, mam nadzieję.
Inne zachichotały do wtóru.
- Podsunę mu tę myśl.
- Arrio! Myślałam, że podoba ci się Part.
- Znudził mi się.
Tak jak one znudziły Atretesa. Obrócił powoli głowę i spojrzał prosto w oczy najładniejszej z pięciu kobiet, tej, która powiedziała, że zaproponuje, by walczył nago. Wydawało się, że masa splotów i loków ułożonych z nieprawdopodobnie jasnych włosów jest zbyt wielka na tę smukłą szyję, ozdobioną niezwykłymi okazami pereł. Była piękna. Zauważyła, że zwrócił na nią uwagę, i uniosła z zadowoleniem brwi w stronę przyjaciółek, uśmiechając się jednocześnie do gladiatora. Jego śmiały wzrok nie wywołał rumieńca na jej twarzy.
- Czy nie podeszłyśmy zbyt blisko?
- Co niby może mi zrobić? Chwyci mnie? - odparła Arria tonem kotki, uśmiechając się do niego i patrząc mu prosto w oczy, jakby do tego właśnie zachęcając.
Atretes nie przestawał na nią spoglądać. Miała na sobie wysadzany klejnotami pas przypominający ten, który nosił chciwy Grek. Jeszcze przez chwilę na nią patrzył, a potem uniósł kielich, wypił mały łyk wina i zaczął patrzeć na tańczące niewolnice, jakby te były znacznie ponętniejsze.
- Zdaje się, Arrio, że zostałaś znieważona.
- Na to wygląda - padła chłodna odpowiedź.
Odeszły, uwalniając Atretesa od swojej drażniącej obecności. Zastanawiał się, jak długo będzie musiał jeszcze znosić "rozkosze" tego wieczoru. Pozwolił, by napełniono mu znowu kielich i starał się skupić umysł na uciechach, które nękały jego duszę. Wreszcie zabrano ich z sali i zaprowadzono do pojedynczych małych cel pod amfiteatrem. Atretes wyciągnął się na kamiennej ławie i zamknął oczy, starając się zasnąć. Śnił o puszczach w swojej ojczyźnie, o tym, że stoi wśród starszyzny, a matka prorokuje, że on, Atretes, zapewni pokój swojemu ludowi. Rzucał się, jęczał w bitewnym zamęcie i jeden ze strażników zastukał głośno do drzwi, żeby go obudzić. Znowu zasnął niespokojnym snem i śniło mu się, że znalazł się w trzęsawisku. Czuł, jak wciąga go za kostki nóg i jak szarpiąc się, by się wydostać, zapada się coraz głębiej, a ciężar mokrej ziemi zaciska się wokół niego, ciągnąc w dół, aż zapadł się z głową i nie mógł oddychać. Słyszał, jak matka i inni mieszkańcy wioski krzyczą, gdy stalowy pierścień mknie ze świstem przez puszczę. Powietrze wypełniły krzyki ginącego ludu. Nie mógł oswobodzić się od ciężaru ziemi.
Z chrapliwym okrzykiem usiadł, gwałtownym szarpnięciem uwalniając się od koszmaru. Minęła chwila, zanim uświadomił sobie, gdzie jest. Mimo chłodu bijącego od kamiennych ścian, z piersi spływał mu pot. Wypuścił powietrze z płuc, przesunął rozcapierzonymi palcami po włosach i odetchnął głęboko.
Matka powiedziała, że przyniesie pokój swojemu ludowi. Jakiż pokój mu przyniósł? Jaki pokój, poza pokojem śmierci? Ilu Chattów ocaliło życie i cieszy się wolnością w puszczach Germanii? Co stało się z matką? Co z innymi? Czy wszyscy zostali, jak on, niewolnikami Rzymu?
Zacisnął z gniewem pięści. Drżąc położył się i próbował się odprężyć, próbował odpocząć przed czekającą go walką, chociaż w jego głowie roiło się od obrazów przemocy zrodzonych z żądzy zemsty. Jutro. Jutro umrze z mieczem w dłoni.
Rozdział XIII
Późnym rankiem przyszli strażnicy z ciężką skórą niedźwiedzią.
Poprowadzono go oświetlonym pochodniami korytarzem i wraz z innymi wyszedł przez Porta Pompae, główną bramę, przez którą przechodziły paradne pochody do Circus Maximus, w sam środek zgiełku panującego po drugiej jej stronie. Światło słoneczne było dla nich jak cios pięści.
- Przybył cesarz i zaczęły się uroczystości otwarcia - zakrzyknął strażnik.
Jego żołnierze zaprowadzili ich do rydwanów, w których mieli wyjechać na arenę, by pokazać się tysiącom widzów stłoczonych w rzędach amfiteatru.
Atretesowi kazano wsiąść do rydwanu z Kalebem.
- Oby Bóg nas nie opuścił - powiedział Żyd.
- Który? - rzucił przez zęby Atretes, przypinając się przed jazdą.
Tłum wył jak dziki, kiedy ukazali się wraz z tuzinem rydwanów wiozących gladiatorów z innych szkół. Widok i wrzask tylu tysięcy ludzi wypełniających Circus Maximus sprawił, że Atretesowi spociły się dłonie i serce waliło mu jak młot. Rozległ się dźwięk trąb, zawibrowały gwizdki i wzbiło się tysiące głosów, aż wydawać by się mogło, że ziemia zadrżała. Mieli przed sobą szlak szeroki na ponad dwieście stóp i długi na tysiąc osiemset. Na jego środku wznosiło się ogromne podwyższenie, spina. Było wykonane z marmuru i mierzyło 233 stopy długości i 20 szerokości. Na spinie stawiano marmurowe posągi i kolumny, fontanny tryskające wodą z wonnościami i ołtarze dla kilkunastu rzymskich bogów. Atretes przejechał obok małej świątyni Wenus, gdzie kapłani palili kadzidła opłacone przez woźniców. Na środku spiny Atretes zobaczył wyniosły obelisk sprowadzony z Egiptu. Blask był tak mocny, że Germanin musiał zmrużyć oczy, przyglądając się złotej kuli na szczycie, która świeciła niczym słońce. Przy końcu spiny wznosiły się dwie kolumny z marmurowymi poprzeczkami u góry. Na poprzeczkach umieszczono siedem złotych jaj - święty symbol Kastora i Polluksa, niebiańskich bliźniaków i świętych patronów Rzymu - i siedem delfinów poświęconych bogu Neptunowi.
Woźnica powoził ostro, prawie zawadzając o metae, słupki, wokół których się zawracało, ze stożkami wznoszącymi się jak cyprysy, i które zabezpieczały spinę przed uszkodzeniem podczas wyścigów. Stożki miały dwadzieścia stóp wysokości i były pokryte płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny z rzymskich bitew. Atretes chłonął to wszystko, kiedy jego rydwan pędził po drugiej stronie szlaku w równej linii z dwoma innymi rydwanami. Raz jeszcze objechali spinę i zatrzymali się przed trybuną, w której zasiadał cesarz razem z innymi osobistościami urzędowymi. Kaleb wysiadł. Atretes poszedł w jego ślady i poczuł żar bijący od piasku. Słońce paliło mocno i Atretes marzył o tym, żeby zrzucić skórę niedźwiedzią. Rozwinięto na linach zasłony o jaskrawych barwach, chroniąc widzów z górnych rzędów przed słońcem. Zaschło mu w ustach. Chciałby mieć na sobie jedną z tych cienkich wełnianych tunik, jakie nosił w szkole.
Kaleb ruszył skrajem areny z rękami wyrzuconymi do góry, odpowiadając na okrzyki swoich zwolenników. Inni gladiatorzy uczynili to samo, ukazując napierśniki inkrustowane srebrem i złotem. Niektórzy mieli miecze wysadzane drogocennymi kamieniami. Na lśniących hełmach powiewały strusie i pawie pióra. Na osłonach ręki i nagolennikach wyryto sceny bitewne. Olśnieni widzowie wykrzykiwali z zadowolenia, nawołując swoich ulubieńców i szydząc z innych, a zwłaszcza z Atretesa, okrytego jak barbarzyńca skórą; stał w milczeniu na rozstawionych nogach, wpierając się stopami w piasek. Niektórzy widzowie ze śmiechem coś do niego wykrzykiwali. Tłum był zabarwiony na czerwono, biało, zielono i żółto, gdyż widzowie ubrali się w kolory swoich frakcji, wskazując, który z zespołów woźniców popierają. W otoczeniu cesarza dominowała czerwień. Wezwano edyla, organizatora igrzysk i mistrza ceremonii, by stanął przed cesarską trybuną. Kiedy edyl wysiadł z rydwanu, widzowie zaczęli wyskakiwać w górę, wymachując afiszami. "Diokles Proktor Fadus: Przyjaciel Ludu!" Mężczyzna w czerwonej todze, uśmiechając się i kłaniając, machał ręką do tłumu, a potem wygłosił krótką mowę skierowaną do cesarza.
Gladiatorzy, a wśród nich Atretes, stanęli przed cesarzem. Wraz z innymi uniósł rękę w sztywnym pozdrowieniu i wykrzyknął: "Witaj, Cezarze! Pozdrawiają cię idący na śmierć!" Ohydne słowa uwięzły Atretesowi w gardle, a jego dłoń zacisnęła się w pięść, którą trzymał w górze odrobinę dłużej niż pozostali.
Potem wsiadł razem z Kalebem do rydwanu i przypiął się, by przejechać jeszcze jedno okrążenie, po którym rydwany wyjechały przez bramę.
- Zaczyna się czekanie - powiedział Kaleb wysiadając.
- Jak długie? - spytał Atretes, idąc obok niego w stronę kwater, gdzie mieli być przetrzymywani, aż przyjdzie ich pora wyjścia na arenę.
Grupki kobiet napierały na otaczających ich strażników, wykrzykując imiona Celerusa, Orestesa, Prometiusza.
- Nikt nie wie. Godzinę. Dzień. Prawdziwe widowisko to wcale nie igrzyska, lecz sami widzowie. Podczas wyścigu rozdzierają suknie i własne ciało, mdleją z podniecenia, tańczą jak obłąkani i gotowi są postawić ostatniego sesterca na swój zespół. Widywałem, jak przegrywający sprzedawali się w niewolę handlarzom, by mieć trochę pieniędzy na zakład. Nazywają to hippomanią. Rzymianie wariują na punkcie koni.
Atretes roześmiał się gorzko.
- Jesteśmy więc tylko rozrywką między jednym wyścigiem a drugim.
- Nie hamuj gniewu. Doda ci siły. Nie pozwól jednak, by zaćmił ci umysł. Chyba że spieszno ci umrzeć. - Spojrzał na Atretesa. - Widziałem, jak ludzie rozmyślnie opuszczali oręż, by ułatwić zadanie śmiertelnego ciosu.
- Ja nie opuszczę oręża.
Kaleb uśmiechnął się niewesoło.
- Widziałem, jak walczysz. Gniew cię przepełnia, zaślepia. Spójrz na tłum, Atretesie młodzieńcze. Ci zdobywcy świata są niewolnikami swoich namiętności i pewnego dnia te namiętności ich powalą. - Strażnik otworzył jedną z cel wychodzących na oświetlony pochodniami korytarz i Kaleb wszedł do środka. Odwrócił się jeszcze i spojrzał Atretesowi w oczy. - Masz wiele wspólnego z Rzymem.
Drzwi zamknęły się za nim, opadł rygiel.
Atretes został wezwany dopiero wczesnym popołudniem. Kiedy wyszedł z celi, podano mu oburęczny miecz, ale żadnej zbroi. Niewolnicy usuwali resztki dwóch splątanych rydwanów i grabili piasek. Wystrzeliwano z katapulty w tłum pieczone kuropatwy. Większość widzów była oszołomiona od upału i wina i rozsiadała się, by zjeść chleb, który ze sobą przyniosła.
Atretes zrzucił ciężką niedźwiedzią skórę i wyszedł na piasek, by spotkać się ze swoim przeciwnikiem, którym był mirmillo uzbrojony jak Gal i ze znakiem ryby na hełmie. Atretesa powitały buczenia i kocia muzyka tłumu, rzucano w niego kośćmi kuropatw. Nie zważając na to, Atretes stanął obok Gala przed cesarzem i podniósł w pozdrowieniu broń. Potem przyjął pozycję naprzeciwko rywala. Krążyli wokół siebie, wypatrując jakiejś luki w obronie. Gal był ciężko zbudowany i pierwszy ruszył do ataku. Wyrzucił prawe ramię i wykorzystał wagę swego ciała, napierając na Atretesa, kiedy germański barbarzyńca odparował pchnięcie. Atretes zrobił unik i uderzył od dołu pięścią, przekrzywiając hełm na głowie przeciwnika. Wykorzystał ułamek sekundy przewagi, by wbić miecz w bok Gala. Wyszarpnął miecz i tamten osunął się u jego kolan. Uniósł powoli głowę i runął na wznak. Przez moment wspierał się na łokciu, ale zaraz umarł. Atretes usunął się, a tłum wybuchnął szyderczymi okrzykami; czuli się oszukani tym, że walka trwała tak krótko.
Atretes szarpnął w górę broń Gala i wydał wojenny okrzyk do Tiwaza. Opuścił ramiona i chodził tam i z powrotem przed trybuną.
- Zabiłem dziesięciu waszych legionistów, zanim mnie powalono! - krzyknął w stronę cesarza i urzędników. - Trzeba było czterech, by rzucić mnie na ziemię i zakuć w łańcuchy. - Uniósł miecz w stronę tłumu. - Najlichszy Germanin wart jest tyle co legion tchórzliwych Rzymian!
O dziwo, tłum zawył z aprobatą. Klaszcząc i śmiejąc się, podjudzali go jeszcze bardziej.
- Dać mu Celerusa! - krzyknął jakiś trybun otoczony swoimi żołnierzami.
Atretes wycelował miecz prosto w niego.
- Tchórzu! Zejdź sam tutaj! A może w żyłach Rzymian płynie woda? - Trybun zaczął przepychać się przejściem w dół, ale jakieś ręce powstrzymały go. Atretes roześmiał się na całe gardło. - Twoi ludzie boją się o ciebie! - szydził.
Zerwało się dwóch innych.
- Celerus! Celerus!
Setki głosów podjęły zaśpiew, ale jakiś inny młody dowódca zeskoczył na arenę i zażądał zbroi i oręża.
- Za honor Rzymu i tych, którzy padli na germańskiej granicy! - ryknął, zeskoczył na piasek i ruszył w stronę Atretesa.
Byli takiej samej budowy ciała i tłum zamilkł, kiedy miecz zadźwięczał o miecz. Żaden przez dłuższą chwilę nie cofał się: parowali tylko ciosy i próbowali zyskać przewagę. Atretes uchylił się przed cięciem i natarł barkiem na pierś Rzymianina, odrzucając go do tyłu. Szybko powtórzył atak i powalił młodzieńca na kolana. Rzymianin zdołał zrobić przewrót i zerwać się na nogi. Atretes skoczył do tyłu, kiedy błysnął miecz, otwierając długą na dłoń ranę. Pośliznął się w kałuży krwi w miejscu, gdzie padł Gal i runął ciężko na piasek.
Rozszalały tłum zerwał się z dzikim okrzykiem, kiedy Rzymianin ruszył do przodu i stanął nad nim okrakiem. Atretes zobaczył miecz uniesiony do śmiertelnego pchnięcia i z całej siły uderzył tamtego pięścią w podbrzusze. Młodzieniec zgiął się w męce, a Atretes przekoziołkował, zerwał się na równe nogi i wkładając w to wszystkie siły, machnął mieczem, przecinając naszyjnik chroniący kark przeciwnika.
Ciało bez głowy pochyliło się i runęło w kurz wśród milczenia tłumu.
Atretes wypiął pierś, obrócił się i podniósł krwawy miecz, rzucając wyzwanie żołnierzom poległego dowódcy. Tłum znowu zawył z podniecenia, ale żołnierze cesarza powstrzymali dwóch legionistów, którzy chcieli zeskoczyć na arenę. Wespazjan dał znak i do walki wystąpił retiarius.
Atretes wiedział, że ma odegrać rolę secutora, łowcy, i upolować mężczyznę z siecią. Wiedział też, że retiarius ma nad nim przewagę. Do skraju sieci przyszywano małe metalowe ciężarki, tak że rzucona rozpościerała się obszernym kręgiem. Raz złapany w sieć, nie miałby wielkich szans obrony. Był zmęczony dwiema walkami, nie nacierał więc.
- Nie chcę ciebie - powiedział głośno retiarius, zaczynając tradycyjną pieśń. - Ryby szukam!
Atretes stał w miejscu, czekając, by retiarius podszedł do niego. Pewny siebie gladiator robił z niego pośmiewisko, tańcząc wokół niego i nazywając go barbarzyńskim tchórzem. Legioniści wołali: "Zając! ", ale Atretes nie zwracał na to uwagi. Nie miał zamiaru tracić sił na pogoń za sieciarzem. Będzie przyglądał się i czekał na możliwość ataku.
Retiarius udawał, że zarzuca sieć. Zamiótł nią przed stopami Atretesa, chcąc owinąć nią nogi, ale Atretes odskoczył. - Czemu zmykasz? - szydził retiarius, wymachując siecią to w jedną, to w drugą stronę i zbliżając się powoli do Atretesa. Wreszcie rzucił sieć, lecz Atretes chwycił ją, odbijając jednocześnie pchnięcie trójzębem i wymierzając sieciarzowi cios kolanem w brzuch. Owinął sieć wokół głowy gladiatora, kopnął go, by padł na kolana, i głownią miecza zmiażdżył mu tył głowy. Tłum znowu się zerwał z owacyjnymi okrzykami. Dysząc ciężko, Atretes odszedł od powalonego retiariusa. Mięśnie drżały mu z wyczerpania i od upływu krwi. Padł na kolana i potrząsnął głową, próbując odzyskać jasność spojrzenia.
Wespazjan skinął głową i Atretes zobaczył, że na arenę wychodzi jakiś Trak. Celerus! Zacisnąwszy dłonie na głowni miecza, dźwignął się na nogi, gotów do walki i świadomy, że tym razem umrze. Tysiące widzów wstały i wymachiwały białymi chusteczkami - nieoczekiwany znak łaski dla Atretesa. Wespazjan przenosił spojrzenie z tłumu na germańskiego barbarzyńcę. Tytus nachylił się do ojca i coś mu powiedział. Pomruk litości przebiegł przez tłum, aż zdawało się, że cały amfiteatr dygocze od tego dźwięku. Białe skrawki tkanin powiewały ze wszystkich stron, przekazując cesarzowi jasne żądanie: oszczędź barbarzyńcę, niech walczy innego dnia.
Atretes nie chciał litości rzymskiego motłochu. Gniew uderzył mu do głowy, dodając sił.
Ruszył w stronę Traka z okrzykiem:
- Walcz!
- Tak ci spieszno umrzeć, Germaninie! - wrzasnął Celerus, nie ruszając jednak w kierunku przeciwnika.
Podniósł wzrok na cesarza, oczekując znaku, ale nie zobaczył żadnego. Ponieważ Atretes szedł w jego stronę, Celerus obrócił się i uniósł miecz. Wrzask tłumu nabrzmiewał groźbą, białe chusteczki powiewały rytmicznie niby odgłos bębna. Wespazjan dał znak i lanista Celerusa rozkazał mu opuścić broń. Na piasek wyszedł Bato w towarzystwie czterech strażników z Wielkiej Szkoły.
- Umrę tak, jak zechcę!
Atretes chwycił miecz oburącz i przyjął pozycję do walki. Bato strzelił palcami, strażnicy rozproszyli się i zaczęli podchodzić do Germanina. Dwaj z nich potrząsnęli biczami. Bato dał znowu znak i jeden bicz owinął się wokół miecza Atretesa, drugi wokół nogi. Śliskimi od krwi dłońmi nie był w stanie utrzymać miecza. Puścił go, ale łokciem wymierzył cios w bok głowy strażnika, innego odrzucił od siebie kopniakiem. Ale ten, który trzymał bicz, szarpnął gwałtownie, Atretes runął i pozostali strażnicy obezwładnili go. Miotał się, próbując zrzucić ich z siebie. Daremnie. Wydał okrzyk wojenny, ale Bato wsunął mu między zęby trzonek bata, żeby go uciszyć, i wyrywającego się gladiatora wyprowadzono z areny.
- Na stół z nim!
Inni żołnierze pomogli strażnikom, Atretesa rzucono na drewnianą ramę i skuto mu ręce i nogi. Wygiął się w łuk, próbując zerwać okowy.
- Zatamować krew - rozkazał mężczyzna w tunice poplamionej krwią, dając niecierpliwie znak innemu, który obmywał ręce w glinianej misie. - Stracił mnóstwo krwi - dodał, zwracając się do Bato. Potem krzyknął do tamtego: - Tego zostaw. To już prawie trup! Powiedz Druzusowi, że jeśli się pospieszy, może go sobie kroić. Zmarłego prawo zabrania. Pospiesz się z tym i chodź tutaj. Potrzebuję pomocy! - Spojrzał ponad Atretesem na Bato. - Będzie jeszcze walczył?
- Nie dzisiaj - odparł z posępną miną Bato.
- Dobrze. To ułatwia mi pracę. - Medyk wziął dzban i nalał krwi do kielicha. Wymieszał ją z opium i ziołami. - To doda mu sił i ostudzi głowę rozpaloną żądzą krwi. Przytrzymajcie mu głowę nisko. Albo to wypije, albo się utopi.
Chirurg odciągnął policzek Atretesa od dziąseł i wlał mu miksturę do ust.
Atretes krztusił się, ale chirurg nie odejmował kielicha od jego ust. Jakiś mężczyzna krzyknął za ich plecami, ale ani medyk, ani Bato nie zwrócili na to uwagi. Lanista był pochylony nad Atretesem, lecz ten ledwie widział jego twarz przez łzy gniewu. Kiedy kielich był pusty, chirurg cofnął się. Atretes złapał z trudem powietrze i zaklął po germańsku. Jego ciałem wstrząsały dreszcze. Medyk znowu pochylił się nad nim i zajrzał mu w oczy.
- Opium już działa.
- Zaszyj go - powiedział Bato.
Chirurg pracował szybko, a kiedy skończył, przeszedł do następnego gladiatora, którego wniesiono na tarczy. Bato stał przy stole. Usta wykrzywiły mu się w niewesołym uśmiechu.
- Lepsza śmierć niż rzymska litość, Atretesie? Nie chcesz zawdzięczać życia rzymskiemu motłochowi. Dlatego wpadłeś w taką wściekłość.
Chwycił swego gladiatora za włosy i odchylił mu głowę do tyłu.
- Odrzuciłeś jedyną możliwość zemsty. A jest w zasięgu ręki - syknął przez zęby i w jego czarnych oczach pojawił się błysk. - Tylko na arenie możesz mścić się na Rzymie! Chcesz być zwycięzcą? Więc nim bądź! Bierz ich kobiety. Ich pieniądze. Niech Rzym czołga się u twych stóp, niech oddaje ci cześć. Zostań jednym z ich bogów!
Puścił głowę Atretesa i wyprostował się.
- W przeciwnym razie śmierć twoja i twoich ziomków będzie daremna.
Rozdział XIV
Wszyscy pomyślą, że to moja wina - powiedziała Julia. Leżała blada na łożu i łzy płynęły jej ciurkiem po policzkach. - Widzę, jak na mnie patrzą. Winią mnie za śmierć Klaudiusza. Wiem. To nie moja wina, Hadasso. Prawda? Nie chciałam, żeby za mną jechał. - Jej plecami znowu wstrząsnęło łkanie.
- Wiem, że nie chciałaś, pani - odparła łagodnym głosem Hadassa, sama wstrzymując łzy, lecz próbując pocieszyć swoją zrozpaczoną panią.
Julia nigdy nie chciała niczego złego. Po prostu myślała zawsze tylko o sobie i nie zastanawiała się nad tym, do czego doprowadzą jej czyny.
W tragiczny ranek śmierci Klaudiusza Julia zaraz po przebudzeniu zaczęła jęczeć, że straszliwie się jej nudzi. Chciała pójść na prywatny pokaz w szkole gladiatorów, a nie mogła udać się tam bez Klaudiusza. Przyzwyczajony do jej narzekań Klaudiusz słuchał jednym uchem. Był pochłonięty swoimi studiami. Julia nalegała, ale grzecznie odmówił, powołując się na to, że właśnie kończy rozprawkę o judaizmie. Julia wyszła w milczeniu, ale z gniewem w sercu. Przebrała się i poleciła przygotować rydwan. Persis, bardziej troszcząc się o reputację swojego pana niż pani, zawiadomił Klaudiusza, że Julia opuściła willę bez żadnego towarzystwa. Klaudiusz był wściekły, że znowu przeszkadza mu się z powodu Julii. Kielich wina ostudził jego gniew. W Rzymie młode mężatki mogą zapewne jeździć po okolicy bez niczyjej opieki, ale w Kampanii to nie uchodziło. Persis zaproponował, że kogoś za nią pośle, ale Klaudiusz się nie zgodził. Najwyższy czas, żeby rozmówić się z Julią. Rozkazał, by wyprowadzono ze stajni wierzchowca.
Po godzinie koń wrócił bez jeźdźca.
Zaniepokojony Persis zebrał garść ludzi i wyruszył na poszukiwanie swego pana. Znaleźli Klaudiusza dwie mile od szkoły gladiatorów. Leżał ze złamanym karkiem na ziemi.
Opłakując śmierć Klaudiusza, Hadassa martwiła się o Julię. W domu panował chaos i nikt nie stanie po jej stronie. Persis powiedział, że powinna zostać skazana.
Julia zjawiła się tuż po zmroku, okryta kurzem i z włosami w nieładzie. Ponieważ nikt nie wyszedł po nią, zostawiła rydwan bez opieki i trzasnąwszy drzwiami wkroczyła do środka, wykrzykując imię Hadassy. Hadassa przybiegła z uczuciem ulgi, gdyż jej pani nic się nie stało, ale nie wiedziała, jak zawiadomić ją o wypadku Klaudiusza.
- Napełnij basen ciepłą wodą z wonnościami i przynieś mi coś do jedzenia - rozkazała zwięźle Julia, idąc w stronę swojego pokoju. - Jestem cała pokryta kurzem i głodna jak wilk.
Hadassa szybko przekazała polecenia, choć była prawie pewna, że nie zostaną wykonane, i przybiegła do swojej pani.
Julia krążyła po pokoju, wściekła jak kocica. Twarz miała zarumienioną i brudną, poza białymi pasemkami pozostawionymi przez spływające łzy. Nie widziała nic osobliwego w tym, że twarz Hadassy była popielata, a zachowanie - nerwowe.
- Martwiłam się o ciebie, pani. Gdzie byłaś?
Julia obróciła się w jej stronę i rzuciła wyniośle:
- Jak śmiesz zadawać mi pytania? - wykrzyknęła ze złością. - Nie będę niewolnicy zdawała rachunku z mego postępowania! - Opadła żałośnie na łoże. - Nie powiem nikomu, nawet mężowi!
Hadassa nalała odrobinę wina i podała jej kielich.
- Trzęsą ci się ręce - powiedziała Julia, podnosząc na nią wzrok.
- Tak się o mnie martwiłaś? - Odstawiła kielich i ujęła dłoń Hadassy. - Przynajmniej ty mnie kochasz.
Hadassa usiadła przy niej i wzięła ją za ręce.
- Gdzie byłaś, pani?
- Jechałam w stronę Rzymu, ale wiedziałam, że to na nic. Ojciec by mnie po prostu odesłał z powrotem. Jestem tu więc znowu, uwięziona w tym ponurym miejscu.
- Nie pojechałaś więc do szkoły dla gladiatorów?
- Nie. Nie pojechałam - odparła ze znużeniem Julia. Skrzywiła gorzko usta. - Nie byłoby stosowne, bym zjawiała się tam bez towarzystwa - zadrwiła. Roześmiała się cicho, jakby szydząc z siebie samej. - Markus powiedziałby, że mam plebejski sposób myślenia.
Wstała i odeszła kilka kroków. Hadassa wyczuwała, że znowu wzrasta w niej napięcie, że znowu nadciąga burza. Jak powiedzieć Julii o Klaudiuszu? I tak miotają nią potężne uczucia. Ona sama też nie jest w stanie zapanować nad swoimi emocjami.
Julia wyciągnęła kilka szpilek z włosów i rzuciła je na komódkę.
Spadły na podłogę i Hadassa pochyliła się, by je zebrać.
- Powinnam była pojechać tam i obejrzeć walkę - powiedziała Julia.
- Mały skandal skłoniłby może Klaudiusza do pomyślenia, jakie ma obowiązki wobec żony. Mam do końca życia siedzieć i patrzeć, jak on zagrzebuje się w nudnych studiach nad religiami cesarstwa? Kto to będzie czytał? Sama powiedz. Kogo to obchodzi? - Jej oczy napełniły się łzami gniewu i politowania dla siebie samej. - Gardzę nim!
- Och, pani! - wykrzyknęła Hadassa, zagryzając wargi, niezdolna zapanować nad łzami.
- Wiem, że lubisz go, ale on jest taki nudny! Podobno nie brak mu rozumu, ale to największy nudziarz, jakiego znałam. I nie dbam, czy się o tym dowie. - Podbiegła do drzwi, otworzyła je na oścież i wykrzyknęła na cały ogród w perystylu: - Słyszysz, Klaudiuszu? Jesteś starym nudziarzem!
Podbiegła do niej Hadassa, zawstydzona zachowaniem swojej pani.
Odepchnęła Julię i zatrzasnęła drzwi.
- Co ty wyprawiasz? - wrzasnęła piskliwym głosem Julia.
- Pani, proszę, uspokój się. On nie żyje! Chcesz, żeby wszyscy cię słyszeli?
- Co takiego? - spytała niedowierzająco Julia słabym głosem i twarz jej pobladła.
- Pojechał za tobą. Znaleźli go przy drodze do szkoły. Spadł z konia i skręcił kark.
W oczach Julii zapalił się dziki blask. Cofnęła się, jakby ktoś ją uderzył.
- Na bogów, co za głupiec!
Przerażona Hadassa patrzyła na nią szarpana sprzecznymi uczuciami.
Czy Julia uznała Klaudiusza za głupca dlatego, że spadł z konia, czy że pojechał za nią? Przez moment poczuła do niej nienawiść, ale zaraz ogarnął ją wstyd. Przecież nie spełniła swojego obowiązku. Powinna była zatrzymać Julię w willi. Powinna była za nią pojechać.
- To niemożliwe, żeby nie żył! Co się stanie ze mną? - wykrzyknęła Julia w ataku histerii.
Zawiadomiono Decymusa Waleriana o śmierci Klaudiusza. Hadassa wiedziała, że trzeba jak najszybciej poczynić przygotowania do pogrzebu, ale Julia, jedyna osoba mająca prawo do sprawowania rządów w tym domu, była w takim stanie, że nie mogła podjąć żadnej decyzji. Ciało Klaudiusza, obmyte, owinięte, rozkładające się, leżało w jego sypialni.
Persis opłakiwał Klaudiusza jak syn ojca. Nawet służebne zalewały się łzami. Ogrodnicy milczeli ponuro. Niewolnicy skupiali się w gromadki i rozmawiali. Nikt nic nie robił. Julia miała rację. Wszyscy ją obarczali winą. W pewnej małej części winili także Hadassę, gdyż służyła Julii i była jej bez reszty wierna. Wprawdzie służyła też dobrze Klaudiuszowi, pomagając mu godzinami w jego studiach, ale z drugiej strony nie była jedną z nich.
Żal Julii wynikał z poczucia winy i jej histeria przybrała postać nieuzasadnionego lęku płynącego z przekonania, że niewolnicy pragną jej śmierci. Nie wychodziła z sypialni. Nie jadła, nie mogła zasnąć.
- Nie powinnam była go poślubiać - oznajmiła któregoś dnia, blada i jakby roztargniona. - Powinnam była odmówić, nie zważając, co mówi ojciec. To małżeństwo było od początku nieudane. Klaudiusz nie był szczęśliwy. Nie takiej żony potrzebował. Potrzebował kogoś takiego jak pierwsza żona, która zadowalała się studiowaniem nudnych zwojów. - Znowu zaczęła łkać. - To nie moja wina, że nie żyje. Nie chciałam, żeby za mną jechał. - W miejsce łez pojawił się bezrozumny gniew. - To wina ojca! Gdyby nie nalegał, bym poślubiła Klaudiusza, nic takiego by się nie stało! Hadassa robiła, co mogła, by uśmierzyć lęki Julii, by przywrócić jej zdrowy rozsądek, ale Julia nie myślała słuchać. Nie chciała jeść, gdyż bała się, że niewolnicy pracujący w kuchni chcą ją otruć.
- Nienawidzą mnie. Widziałaś, jak patrzyła na mnie, kiedy przyszła z tacą? Dom prowadzi Persis, a on nienawidzi mnie równie mocno, jak mocno kochał Klaudiusza.
Kiedy w końcu udawało się jej zasnąć, budziły ją senne koszmary.
Hadassa była przerażona namiętnościami, jakie kłębiły się w Julii, i dzikimi wyskokami jej wyobraźni.
- Nikt nie chce cię skrzywdzić, pani. Martwią się o ciebie.
Była to prawda; niewolnicy martwili się; posłyszeli gwałtowne, nieuzasadnione oskarżenia, jakie wykrzykiwała Julia, przekonana, że chcą ją zabić. Jeśli dowie się o tym Walerian i uwierzy w to, co mówi jego córka, grozi im śmierć.
Jednak Decymus Walerian nie przyjechał. Tuż przed wypadkiem Klaudiusza popłynął do Efezu. Dowie się o wszystkim dopiero po powrocie. Po południu trzeciego dnia przyjechała Feba Walerian w towarzystwie Markusa. Przybiegła Katia, zastukała do zamkniętych drzwi pokoju Julii i krzyknęła, że przyjechali.
- Nie otwieraj drzwi! - powiedziała Julia. W jej oczach czaił się obłęd. - To podstęp!
- Julio - powiedziała kilka minut później Feba. - Julio, wpuść mnie, kochanie.
Kiedy Julia usłyszała głos matki, zerwała się i podbiegła do drzwi, by je otworzyć.
- Mamo! - wykrzyknęła, rzucając się z łkaniem w ramiona Feby. - Wszyscy chcą mnie zabić. Nienawidzą mnie. Chcieliby, żebym to ja straciła życie, a nie Klaudiusz!
Feba wciągnęła córkę do pokoju.
- Mówisz od rzeczy, Julio. Chodź tu i usiądź. - Zerknęła na Hadassę. - Niech ktoś przyniesie tu natychmiast moje kufry. Mam coś, co ukoi jej nerwy.
Hadassa zobaczyła stojącego na progu Markusa. Twarz pociemniała mu od gniewu i zmartwienia. Ani słowo z tego, co powiedziała Julia, nie było prawdą, ale gdyby Markus jej uwierzył, wystarczyłoby takie pochopne oskarżenie, by wszyscy niewolnicy ponieśli śmierć. Julia zalewała się łzami, wtulona w matkę.
Gdy tylko przyszła Hadassa, prowadząc za sobą niewolnika z dwoma kuframi, Feba rozkazała jej wyjąć małą amforę z jej szkatułki z pachnidłami.
- Wlej kilka kropli do wina.
- Nie będę piła w tym domu żadnego wina! - wykrzyknęła Julia. - Jest zatrute!
- Och nie, pani - zaprzeczyła zrozpaczona Hadassa. Drżącymi rękami nalała do kielicha wina i wypiła połowę. Wyciągnęła rękę z kielichem, by pokazać Julii, a potem ze łzami w oczach spojrzała błagalnie na Febę. - Przysięgam, że nikt nie chce jej skrzywdzić.
Markus wyjął jej z ręki kielich.
- Gdzie jest ta amfora, matko? - Znalazł naczynie, wlał kilka kropel do wina, podał kielich matce i patrzył, jak zapłakana siostra pije. - Nie potrzebujesz mnie tutaj, matko, a nie brak spraw do załatwienia - powiedział ponurym głosem.
Skinęła ze zrozumieniem głową.
Markus wziął Hadassę za ramię i prawie wypchnął ją na korytarz, zamykając za sobą drzwi.
- Ledwie trzymasz się na nogach - rzekł, wpatrując się w jej bladą twarz i ciemne cienie pod oczyma. - Od jak dawna Julia jest w takim stanie?
- Od trzech dni, panie. Odkąd dowiedziała się o śmierci Klaudiusza.
Markusa uderzył poufały ton, jakim Hadassa wypowiedziała imię Klaudiusza. Czyżby go pokochała?
- Doniesiono mi, że był to nieszczęśliwy wypadek. - Jej oczy napełniły się łzami, nad którymi starała się ze wszystkich sił zapanować. Jednak daremnie: spływały nadal po jej policzkach. - Masz odpocząć - rozkazał zwięźle. - Porozmawiamy później.
Matka była zajęta pocieszaniem Julii, a Markus zajął się zarządzaniem. Był przerażony tym, co zastał. Nikt nic od paru dni nie robił. Nie pogrzebano Klaudiusza. Markus rozkazał uczynić to czym prędzej.
- Czy tu jest pogrzebana jego żona? - spytał Persisa, który odpowiedział twierdząco. - Pogrzebcie więc swego pana przy niej. Natychmiast!
Całe wyposażenie Klaudiuszowej sypialni, w której unosił się zapach rozkładu, zostało spalone, a sam pokój - wyszorowany i wywietrzony.
Markus zamknął się w bibliotece i przystąpił do czytania drobiazgowych zapisków i dzienników dotyczących willi i otaczającej ją posiadłości. Uśmiechał się cynicznie, sącząc wino i wykonując obliczenia. Julia pocieszy się, kiedy uświadomi sobie, że śmierć Klaudiusza zapewniła jej fortunę, aczkolwiek nie będzie miała zbyt wiele do powiedzenia przy rozporządzaniu tym bogactwem. Ponieważ ojciec był nieobecny, Markus miał pełną władzę podejmowania decyzji, jakie uznał za niezbędne. Julia nie ukrywała swojej niechęci do Kapui i Markus wiedział, że nie zechce tu zostać. Umówił się z agentem sprzedaży nieruchomości, by ten obejrzał posiadłość. Cena podana przez Markusa zaskoczyła tamtego. Markus nie myślał ustępować.
- Mogę podać ci imiona dwóch senatorów, którzy marzą o posiadłości w Kampanii - oznajmił i agent przestał się targować.
Odkąd przybyła matka, Julia uspokoiła się nieco. Zaczęła jeść, spała. Markus wyjawił jej swą decyzję sprzedaży nieruchomości i z radości, że wróci do Rzymu, całkowicie zapomniała o swych zmartwieniach.
- A co z niewolnikami? Co z nimi zrobisz?
- A co chcesz, bym zrobił?
- Chcę, by zostali rozproszeni. Z wyjątkiem Persisa. Nigdy nie okazywał mi szacunku. Powinno się go wysłać na galery. Nalegam.
- Nie masz władzy, żeby na cokolwiek nalegać - powiedział z troską Markus. - Wróciłaś pod opiekę ojca, a ja zarządzam posiadłością pod jego nieobecność.
Oczy Julii ciskały błyskawice.
- Nie mam więc nic do powiedzenia? Byłam żoną Klaudiusza.
- Z tego, co mi mówiono, nie za dobrą żoną.
- I ty mnie oskarżasz! - wykrzyknęła Julia i w jej oczach natychmiast pojawiły się łzy.
- Musiałem odłożyć moje sprawy, by przybyć tu i uporządkować twoje. Kiedyż ty dorośniesz, Julio? Nie utrudniaj mi wszystkiego, gdyż i tak mam dość kłopotów - odparł, czując, że powoli wyczerpuje się cierpliwość, z jaką znosi jej łzy i użalanie się nad sobą.
Co wieczór wychodził sam do ogrodu i przechadzał się niespokojnie i bez celu. Zastanawiał się, czy Hadassa tak samo jak kiedyś wychodzi do ogrodu, żeby się modlić. Do jakiego boga ma on się modlić, by pomógł mu wybrnąć z kłopotów? Co począć z niewolnikami? Wiedział, że musi podjąć decyzję, ale niechętnie o tym myślał. Wspiął się na wzgórze i usiadł pod fanum, jedną z małych świątyń. Oparł się plecami o marmurowy słup i patrzył w rozświetlony gwiazdami mrok. Wiedział, że to małżeństwo było od samego początku błędem, ale z pewnością nie pragnął, by Klaudiusza spotkało nieszczęście. Julia wyjawiła w ciągu ostatnich kilku dni dosyć, by zrozumiał, jak źle się wszystko ułożyło. Zdawał sobie sprawę, że winę ponosiła przede wszystkim Julia. Teraz poruszyła inną sprawę, którą on musi rozważyć.
Nikt za nią nie pojechał. Po kilku dniach obserwacji zaczął zastanawiać się, czy w niektórych jej oskarżeniach nie tkwi ziarno prawdy. Być może niewolnicy nie robili nic, co mogłoby doprowadzić do jej śmierci, ale nie zadbali też o jej ochronę.
- Panie mój?
Wyprostował się, zaskoczony. Na widok Hadassy stojącej tuż-tuż w cieniu serce zabiło mu szybciej.
- Nadal więc wychodzisz, żeby modlić się do swego niewidzialnego Boga - stwierdził lekceważącym głosem, opierając się z powrotem o słup.
- Nie, panie - odrzekła i poznał po jej głosie, że się uśmiecha. Podeszła bliżej. - Czy mogę mówić z tobą swobodnie? - Kiwnął potakująco głową. - Nie sądzę, by dostojny Klaudiusz chciał, ażeby Persis i inni odeszli z tego domu.
Zacisnął usta. Przyszedł tutaj, żeby na chwilę uwolnić się od kłopotów, i oto ktoś, po kim najmniej się spodziewał, że wtrąci się do jego spraw, wywleka kłopot na wierzch.
- Czy Persis winił Julię za śmierć Klaudiusza? - spytał otwarcie. Zapadło milczenie.
- Panie mój, nikogo nie można winić za czyny innego człowieka.
Wstał, czując, że znowu ogarnia go gniew.
- Nie odpowiedziałaś na pytanie, a tym samym mam już odpowiedź. Oskarżenia rzucane przez Julię nie są tak dalekie od prawdy, jak z początku mniemałem.
- Nikomu nie przyszło nawet do głowy, żeby ją skrzywdzić, panie mój. Niechaj Bóg mnie to samo zrobi i tamto dorzuci, jeśli nie powiedziałam prawdy. Persis opłakuje swego pana jak człowiek opłakuje ukochanego ojca. Poświęcał mu każdą myśl. Dostojny Klaudiusz sprowadził go tu, kiedy Persis był małym chłopcem. Persis służył z miłością i oddaniem, a dostojny Klaudiusz ufał mu we wszystkim i traktował czule jak syna. Persis nigdy nie chciał skrzywdzić twojej siostry.
- Mam na to tylko twoje słowa - powiedział krótko.
- Na Boga żywego, panie mój, nigdy bym cię nie okłamała. Markus wierzył jej, ale to niczego nie zmieniało. Poczuł się zmęczony.
- Usiądź tu i powiedz, co się właściwie stało tamtego dnia. -
Poklepał marmur obok siebie. Usiadła powoli z rękami splecionymi na podołku. Chciał ująć jej ręce i powiedzieć, żeby mu ufała, lecz wiedział, że wywołałoby to skutek przeciwny do zamierzonego. -
Mów. Nie musisz się bać.
Podała mu nagie fakty. Julia chciała jechać do szkoły gladiatorów; Klaudiusz nie chciał. Julia pojechała sama, a Klaudiusz ruszył za nią, by sprowadzić ją do domu. To samo słyszał już Markus od Julii.
- A kiedy znaleziono i przywieziono Klaudiusza, kto wyruszył po Julię? - spytał zjadliwie, wiedząc dobrze, że nikt. Zanim zdążyła odpowiedzieć, ciągnął: - Powiedziała mi, że ruszyła do Rzymu. - Kiedy Julia mu to wyjawiła, wpadł we wściekłość. Jej porywczość zawsze brała górę nad zdrowym rozsądkiem. - Czy wiesz, co się może zdarzyć samotnej kobiecie na Via Appia? Jest łatwym łupem rabusiów, a może nawet dojść do czegoś gorszego. Kto wyruszył na poszukiwanie Julii, Hadasso?
- Cała wina spada na mnie. Oby Bóg mi wybaczył, ale nie wyruszyłam na poszukiwanie dostojnej Julii ani nie wyruszyli inni. Nie wiedziałam, gdzie szukać, co robić, i nie zrobiłam nic. Patrzyłam i czekałam. Moja wina jest większa, gdyż powierzono mi pieczę nad moją panią.
Był wściekły, że przyszła bronić innych, gotowa poświęcić siebie.
- Bierzesz na siebie winę za bezczynność całej służby? Zawsze myślałaś tylko o Julii. Kiedy dowiedziałaś się o śmierci Klaudiusza, nie zostawiłaś jej samej ani na chwilę. A kiedy ja przyjechałem, byłaś zupełnie wyczerpana troskami o nią.
Wstał.
- Być może jest inna możliwość, co do której wahałem się, choć Julia nalegała od chwili mojego przyjazdu. Czy lękałaś się o jej życie?
- Nie, panie mój! - wykrzyknęła zaniepokojona i przestraszona kierunkiem, jaki obrały jego myśli. - Nikt jej nigdy nie groził. Ani razu.
- Ale i nie pomagali - powiedział i odsunął się od niej.
- Kochali Klaudiusza. Kochają go nadal.
- Dość tego! - uciął. - Nie przychodź do mnie, by ich bronić.
- Nie są winni tego, o co oskarżyła ich dostojna Julia - nie ustępowała, okazując niezwykłą dla niej śmiałość.
Spojrzał na nią.
- Jakaż to niewinność niewolnika, który zaniedbuje swoje obowiązki, Hadasso? Żądanie Julii, bym posłał Persisa na galery, jest bardziej litościwe niż to, co nakazuje uczynić obowiązek. Persis powinien umrzeć, gdyż nie zadbał o bezpieczeństwo swojej pani.
Hadassa wstała z cichym szlochem.
- Wiem, że tak właśnie myślałeś. - Podeszła do niego bliżej. - Proszę, Markusie, błagam. Niech krew niewinna nie spłynie na twoją głowę.
Zdumiony jej słowami i tym, że użyła jego imienia, opuścił wzrok by na nią spojrzeć. W jej oczach lśniły łzy. Zastanawiał się nad tym, co powiedziała. Przyszła tu, by bronić Persisa, czy jego, Markusa?
- Podaj jakiś powód, który nakazywałby go oszczędzić - powiedział, wiedząc, że takiego powodu nie ma.
- Persis umie czytać, pisać i rachować.
- Nie on jeden.
- Dostojny Klaudiusz nauczył go prowadzić wszystkie sprawy posiadłości.
Zmarszczył brwi.
- Po co to uczynił?
- By mieć swobodę zajmowania się swoimi studiami. Panie mój, dostojna Julia wyjawiła, że sprzedasz posiadłość senatorowi, który będzie przyjeżdżał tu czasem na odpoczynek. Czyż wiedza i umiejętności takiego niewolnika jak Persis nie byłyby czymś bezcennym dla nieobecnego ciągle pana?
Roześmiał się cicho.
- Zgrabny argument, mała Hadasso. - Zastanowił się nad tym i potrząsnął głową. - Muszę też brać pod uwagę uczucia Julii.
- Dostojna Julia potrzebuje kogoś, kto by nią pokierował, nie zaś zemsty za zło, którego nigdy jej nie wyrządzono.
Wiedział, że ma rację, czemu jednak życie jednego niewolnika miałoby być aż tak ważne? Zrobienie z niewolnikami tego, czego życzyła sobie Julia, dałoby jej trochę spokoju, lecz czyniąc to, uraziłby Hadassę, a spostrzegł, że tego nie chciałby zrobić za żadną cenę.
- Do całej tej tragedii doszło wskutek jej postępowania - powiedział masując sobie kark.
Potrzebna mu była porządna łaźnia i masaż.
- Nie myśl, że Julia zasługuje na naganę - powiedziała Hadassa.
Był zaskoczony tym, że tak skwapliwie broniła jego siostry.
- Postąpiła wbrew woli męża, a on pojechał za nią. W oczach wielu ludzi wina spada więc na nią.
- Nie można ganić jej za wino, które Klaudiusz wypił przed wyjazdem. Nie można jej ganić za to, że nie był dobrym jeźdźcem i spadł z konia. Nie można nawet ganić jej za to, że postanowił za nią jechać. Każdy człowiek odpowiada za swoje czyny, a i tak o wszystkim decyduje Bóg.
- Wniosek więc, że Klaudiusz zginął, bo taki był kaprys niewidzialnego Boga - odparł oschłym głosem.
- Nie Jego, panie mój!
- Nie? - Wybuchnął krótkim śmiechem. - Wszyscy bogowie poczynają sobie wedle swoich zachcianek. Jakże twój Bóg może być inny niż reszta?
- Bóg nie jest jak bóstwa, które człowiek tworzy i obdarza swoimi czynami i namiętnościami. Bóg nie czyni i nie myśli jak człowiek.
- Zrobiła krok w jego kierunku, jakby przy mniejszej odległości łatwiej było mu to pojąć. - Każdy z nas jest pojedynczą nitką, a ze wszystkich został utkany dywan stworzony przez Boga. Tylko On widzi wzór w całości, lecz nawet wróbel nie spadnie bez Jego wiedzy.
Mówiła nie jak niewolnica, ale jak kobieta, która wierzy w każde wypowiedziane przez siebie słowo.
- Te godziny spędzone sam na sam z Klaudiuszem w jego bibliotece rozwiązały ci język - zauważył. Spuściła głowę, ale Markus ujął Hadassę pod brodę, zmuszając ją do podniesienia wzroku. - Myślisz, że śmierć Klaudiusza jest częścią planu twojego Boga?
- Drwisz sobie ze mnie, panie.
Puścił ją.
- Nie. Zastanawiam się tylko nad tym twoim Bogiem, który tak skwapliwie chłoszcze swych wyznawców i zabija mężczyznę, którego jedyną winą było to, że nudził młodą żonę. Zastanawiam się nad tym, że nadal czcisz tego okrutnego Boga i nie jesteś na tyle mądra, by wybrać sobie innego.
Hadassa przymknęła oczy. Nie potrafi niczego wytłumaczyć. Nie potrafi nawet odpędzić od siebie zwątpienia. "Czemu zabrałeś Klaudiusza, Panie? Czemu, choć czułam, że jest mi tak bliski? Czemu teraz, kiedy zdobyłam się w końcu na odwagę, by mówić o Tobie? Tyle miał pytań, a ja starałam się podsuwać mu odpowiedzi. Lecz nie udało mi się dotrzeć do niego, Panie. Nie pojmował. Nie w pełni wierzył. Czemu go zabrałeś? A teraz nie umiem też niczego wyjaśnić Markusowi Walerianowi. A zbliża się chwila jego zguby."
- Bóg dba, by wszystko zmierzało ku dobru - szepnęła bardziej zwracając się do siebie samej niż do Markusa.
Roześmiał się z cicha, cynicznie.
- O tak. Już mamy to dobro. Śmierć Klaudiusza dała wolność Julii.
- Zobaczył, że Hadassa, słysząc te bezlitosne słowa, podniosła rękę do gardła. Poczuł skurcz w sercu i zapragnął je przekreślić, gdyż uraziły ją, jej żal po śmierci Klaudiusza Flakkusa był bowiem szczery. - Taka jest naga prawda - dodał matowym głosem.
Przez dłuższą chwilę milczała, a potem powiedziała miękko:
- Dostojna Julia będzie miała mniej wolności w Rzymie niż tutaj, panie mój.
Przyglądał się w świetle księżyca jej twarzy, zaciekawiony nią bardziej niż kiedykolwiek.
- Jesteś bardzo spostrzegawcza.
Kiedy Julia uświadomi sobie, że nie będzie miała nic do powiedzenia w sprawie pieniędzy, które odziedziczyła po Klaudiuszu, zacznie się buntować. Bunt jest nieunikniony także w momencie, kiedy ojciec przejmie władzę nad jej życiem towarzyskim. Markus wiedział, że zostanie wciągnięty w kłopoty, jakie wynikną z tej sytuacji. Matka będzie prosiła, by użył swego wpływu na Julię, a ojciec rozkaże, by nic nie czynił. Jeśli chodzi o samą Julię, ta wykorzysta wszelkie sposoby, żeby iść własną drogą. Posiadanie willi w Kampanii miałoby swoje dobre strony. Markus odetchnął ze znużeniem. Pozbył się przynajmniej jednego ciężaru. Wiedział już, co zrobi z Persisem i resztą niewolników. Nic. Nic a nic.
- Idź spać, Hadasso. Masz czego chciałaś, możesz więc zapomnieć o lękach i odpocząć. Persis i pozostali zostaną oszczędzeni.
Odezwała się tak cicho, jakby nie chciała, by usłyszał jej słowa:
- O ciebie bałam się najbardziej, Markusie.
Patrzył, jak idzie ścieżką, i wiedział, że przez cały ten wieczór spędzony w ogrodzie tęsknił do niej i wewnętrznego pokoju, jaki by ze sobą przyniosła.
Rozdział XV
Decymus ujął dłoń Feby i przełożył przez swoje przedramię. Szli brukowaną alejką ogrodu przylegającego do pałacu cesarskiego. Na wypielęgnowanych klombach stały pomalowane marmurowe posągi, od strony fontanny dobiegał kojący szmer wody. Młodzieńcy biegali ze śmiechem koło Decymusa i Feby. Inne pary spacerowały podobnie jak oni - chłonąc urodę wspaniałego dnia. Wśród bujnych wiosennych kwiatów stał posąg nagiej kobiety wylewającej wodę z dzbana. Dźwięk płynącej wody koił serce Decymusa.
- Usiądźmy tu na chwilę - powiedział i usiadł odprężony na kamiennej ławce, zalanej światłem słonecznym.
Podróż do Efezu była ciężka, gdyż Decymus łatwo się teraz męczył. Zawsze zaprzątały jego umysł rozmaite przedsięwzięcia dochodowe, ale dzisiaj rozpraszało go mnóstwo dziwnych, splątanych jedne z drugimi myśli. Wraz z chorobą pojawił się kryzys duchowy - choroba duszy, jeśli miał duszę. Po co przez wszystkie te lata tyle sił wkładał w pracę? Czemu to służyło? Życie wydawało mu się teraz takie nietrwałe, a dokonania - czcze. Wspiął się wysoko w społeczności rzymskiej. A przecież, zamiast pławić się w chwale jego osiągnięć, rodzina była rozdarta, gdyż każdy patrzył po swojemu na świat. Przepadła gdzieś jedność - on spiera się z synem o wszystko, od polityki po sposób wychowywania dzieci, a córka łaknęła za wszelką cenę niezależności. Przez całe życie budował imperium, by dać dzieciom to wszystko, czego sam nie miał, i udało mu się ponad wszelkie oczekiwania. Cóż mu jednak z tego przyszło poza jałowym tryumfem? Markus jest przystojny, rozumny, wymowny, przebiegły. Julia - piękna, czarująca, pełna życia. Oboje otrzymali doskonałe wychowanie i cieszyli się podziwem rówieśników. Mimo to Decymus czuł dręczącą rozpacz, jakby poniósł klęskę jako ojciec.
Kto by pomyślał, że umysł człowieka może być bitewnym polem? Gdyby nie Feba, otworzyłby sobie żyły i skończył z tą rozpaczą w duszy i z tym fizycznym bólem, który zatruwa teraz każdą chwilę jego życia. Być może zbliżająca się śmierć zmusiła go do otworzenia szerzej oczu, do spojrzenia na wszystko z całą jasnością. O, gdybyż mógł pozostać ślepy i oszczędzić sobie tego poczucia trwogi. Miał nadzieję, że kiedy odwiedzi Efez, miejsce swego urodzenia, zazna spokoju. Lecz nigdzie nie mógł uśmierzyć swoich niepokojów. Podszedł niewolnik, by osłonić Decymusa przed promieniami słońca, ale Decymus odprawił go niecierpliwym ruchem ręki. Potrzebował słonecznego ciepła, by pokonać chłód, jakim przenikały go przeczucia. Feba ujęła jego dłoń i przytuliła do policzka.
- Poniosłem klęskę - powiedział matowym głosem.
- W czym? - spytała łagodnie.
- We wszystkim, co ma jakiekolwiek znaczenie.
Przywarł do jej dłoni, jakby to była lina ratunkowa.
Feba pochyliła głowę, gdyż przypomniała sobie ostatnie starcie między Decymusem a Julią. Julia chciała pójść do cyrku, a Decymus odmówił pozwolenia, przypominając jej, że jest w żałobie po Klaudiuszu. Julia krzyknęła, że nie dba o Klaudiusza i że nie myśli obchodzić żałoby po głupcu, który nie umiał jeździć konno. Decymus spoliczkował ją i Julia stała przez dłuższą chwilę w milczeniu, zupełnie oszołomiona, wpatrując się w ojca. Potem wyraz jej twarzy zmienił się tak całkowicie, że trudno ją było rozpoznać. Było to tak, jakby nie zaspokojone pragnienie obudziło w niej jakąś mroczną obecność. Jej oczy płonęły taką dziką wściekłością, że Feba poczuła strach.
- To przez ciebie Klaudiusz nie żyje - syknęła Julia. - Możesz obchodzić żałobę po nim, bo ja ani myślę. Cieszę się, że nie żyje. Słyszałeś? Nie posiadam się z radości, że się od niego uwolniłam. Na bogów, jakże bym chciała uwolnić się także od ciebie!
Wybiegła z perystylu i nie opuściła już swojego pokoju do końca przedpołudnia.
Feba spojrzała na zrytą zmarszczkami twarz męża.
- Julia nie powiedziała tego poważnie, Decymusie. Przeprosi cię.
O tak, przeprosiła później, dużo później, kiedy Feba porozmawiała z nią i rozbudziła w córce resztki sumienia. Decymus myślał o łzach błagającej o wybaczenie Julii, o tym, jak przepraszała za ohydne oskarżenie i ohydne groźby, lecz jego umysł paliło wspomnienie tego, co zobaczył w jej oczach, kiedy straciła panowanie nad sobą. Nienawidzi go, nienawidzi tak bardzo, że pragnie jego śmierci. Przerażająca jest świadomość, że dziecko, które spłodził i tak bardzo miłował, gardziło nim i wszystkim, co on uznawał za święte.
- Jak to możliwe, Febo, że nasze dzieci są tak dalekie od wszystkiego, w co wierzymy? Co stało się z cnotą, honorem, z ideałami? Markus uważa, że nie ma żadnej prawdy i wszystko jest dozwolone. Julia myśli, że liczy się tylko jej przyjemność. Przez całe życie pracowałem, by dać moim dzieciom to, czego w ich wieku nie miałem, bogactwo, wykształcenie, pozycję. I oto patrzę na nie i zastanawiam się, czy moje życie nie było jałowe. Moje dzieci są samolubne, ani myślą powściągać swoje apetyty. Nie ma w nich krzty moralnej wytrwałości.
Te słowa bolały i Feba jęła szukać czegoś na obronę córki i syna.
- Nie osądzaj ich tak surowo, Decymusie. To nie jest twoja wina, ani moja, ani ich. To sprawił świat, w którym żyją.
- A kto kształtuje ten świat, Febo? Chcą ze swoim życiem robić co im się podoba. Chcą pozbyć się starych sztandarów. Dobre jest wszystko, co niesie przyjemność. Każdego, kto stanie im na drodze, kiedy sięgają po tę przyjemność, chcą zniszczyć. Chcą zdjęcia moralnych okowów, nie rozumieją, że właśnie dzięki moralnym zakazom możemy pozostać ludźmi cywilizowanymi. - Zamknął oczy. - Na bogów, Febo, słuchałem naszej córki i pali mnie wstyd!
W oczach Feby pojawiły się łzy; zagryzła wargi.
- Jest taka młoda i beztroska!
- Młoda i beztroska - powtórzył matowym głosem. - A jaką wymówkę znajdziesz dla Markusa? Ma dwadzieścia trzy lata, nie jest dzieckiem. Wczoraj powiedział mi, że Julia powinna robić, co się jej spodoba. Żałoba po Klaudiuszu to dla niego farsa. Febo, zginął człowiek, gdyż nasza córka okazała się krnąbrna i samolubna. I w dodatku nie dba o to! Czy Markus jest też za młody, by umieć z honorem i poczuciem przyzwoitości podejść do tego, co zdarzyło się w Kampanii?
Feba odwróciła wzrok, ukrywając łzy. Zabolała ją surowa ocena córki. Decymus ujął ją za podbródek i uniósł jej głowę.
- Nie winię ciebie. Byłaś najlepszą z matek.
Poszukała wzrokiem jego wzburzonej twarzy, porytej zmarszczkami zmęczenia.
- Może stąd właśnie cały kłopot.
Dotknęła jego skroni. Zobaczyła nowe siwe pasmo w jego włosach. Czyż Markus i Julia nie widzą, że ich ojciec jest chory? Czy i, Markus musi się o wszystko sprzeczać? Czy Julia musi dręczyć ojca nieustannymi żądaniami?
Decymus westchnął ciężko i znów ujął ją za dłoń.
- Boję się o nich, Febo. Co stanie się ze społeczeństwem, kiedy usunie się wszelkie tamy? Widzę, jak moje dzieci wyniszcza oglądanie krwi przelewanej na arenie. Widzę, jak szukają bez końca zmysłowych przyjemności. Dokąd to wszystko prowadzi? Jak mogą być wolne umysły nie znające umiaru, skoro są niewolnikami swoich namiętności?
- Może odmieni się świat?
- Kiedy? Jak? Im więcej nasze dzieci mają, tym więcej chcą mieć i tym mniejszą uwagę zwracają na to, jakimi środkami dochodzą do celu. Nie tylko my stoimy w obliczu takiej sytuacji. Słyszę o tym codziennie w łaźniach. Ten sam kłopot gnębi większość moich przyjaciół. - Decymus wstał. Nie był w stanie usiedzieć na miejscu. - Przejdźmy się.
Szli alejką, minęli młodą parę oddającą pod kwitnącym drzewem cześć Erosowi. Trochę dalej dwaj mężczyźni całowali się na ławce. Decymusowi twarz zastygła z obrzydzenia. Do Rzymu przeniknęły greckie wpływy, obcowanie mężczyzny z mężczyzną stało się czymś akceptowanym, a nawet mile widzianym. Decymus nie potępiał takiego zachowania, ale nie chciał też na nie patrzeć.
Rzym tolerował wszelkie ohydne praktyki, przyjmował każdą plugawą ideę - w imię wolności i praw prostego człowieka. Obywatele już nie tylko dopuszczali się zboczonych praktyk we własnym domu, lecz z dumą obnosili się z nimi publicznie. Ci zaś, którzy cenili nadal wartości moralne, nie mogli spacerować po publicznym parku, by nie mieć przed oczyma budzących sprzeciw zachowań. Co stało się z publicznymi cenzorami, którzy chronili większość obywateli przed moralnym upadkiem? Czy wolność oznacza wyzbycie się zwyczajnego poczucia przyzwoitości? Czy wolność oznacza, że każdy może robić, co chce i kiedy chce, i nie grożą mu za to żadne konsekwencje?
Decymus wezwał lektykę. Chciał jak najprędzej wrócić do domu i zamknąć się w murach swojej małej willi, by pozostawić na zewnątrz świat, do którego - czuł to - już nie należy.
Julia rzuciła kości na mozaikę podłogi w swojej sypialni i roześmiała się tryumfalnie. Oktawia jęknęła.
- Szczęście ci dopisuje, Julio - powiedziała prostując się. - Mam dość. Chodźmy na targ, pooglądamy książki.
Julia wstała, zostawiając kości rozrzucone po podłodze.
- Ojciec nie da mi pieniędzy - odparła z pochmurną miną.
- Ani trochę? - spytała zdumiona Oktawia.
- Lubię perły, Oktawio, ale ojciec mówi, że to niepotrzebny zbytek, skoro mam złoto i klejnoty - powiedziała, naśladując szyderczo ojca.
- Na bogów, Julio! Wystarczy przecież, byś kupowała na rachunek ojca. Nie będzie miał wyboru, przekaże ci część pieniędzy po Klaudiuszu. W przeciwnym razie straci poważanie, które jest tak drogie jego sercu.
- Nie odważę się tego zrobić - oznajmiła Julia matowym głosem.
- Masz prawo do tych pieniędzy, czyż nie? Poślubiłaś tego niemądrego starca. Zasłużyłaś na nagrodę za ten czas spędzony w Kampanii!
- Markus sprzedał posiadłość. Większość pieniędzy ulokował z korzyścią dla mnie.
- W co? - spytała Oktawia z żywym zainteresowaniem.
Markus był znany z przenikliwości w sprawach finansowych. Jej ojciec przyjąłby z zadowoleniem informację o decyzjach Markusa.
- Nie pytałam.
Zobaczyła, że Oktawia wywraca oczami.
- Czy nie powinnaś wiedzieć, co się dzieje z twoimi pieniędzmi? - spytała przyjaciółka.
- Ufam bez zastrzeżeń Markusowi.
- Czy powiedziałam, że masz mu nie ufać? Uważam tylko, że mądra kobieta powinna wiedzieć o wszystkim. - Nalała sobie trochę wina.
- Chciałabym, żebyś poznała pewną moją przyjaciółkę. Nazywa się Kalaba. Była żoną Auriusza Liwiusza Fontaneusa. Pamiętasz go? Niski, tłusty, brzydki i bardzo bogaty. Czasem siadał w cyrku z Antygonusem i twoim bratem.
- Nie, nie znam go - odparła znudzona Julia.
Oktawia machnęła niedbale ręką.
- To bez znaczenia, moja droga. Nie żyje. Zmarł z przyczyn naturalnych, chociaż nie potrafię powiedzieć, jakie to były przyczyny. Kalaba spodoba ci się. - Wypiła mały łyczek wina, przesiewając między palcami klejnoty ze szkatułki Julii. Wzięła złotą broszkę i przyjrzała się jej. Po chwili rzuciła broszkę z powrotem do szkatułki i obróciła się w stronę Julii. - Kalaba chodzi do ludus i ćwiczy z gladiatorami.
- Kobiety robią coś takiego? - wykrzyknęła zgorszona Julia.
- Niektóre. Ja nigdy w życiu bym tego nie zrobiła. Wolę uczty przed igrzyskami. Jakie to podniecające znaleźć się z mężczyznami, którzy następnego dnia być może zginą na arenie. - Zakręciła winem w kielichu i obdarzyła Julię kocim uśmiechem. - Powinnaś kiedyś tam przyjść.
- Ojciec mi nie pozwoli. Wie, co się dzieje podczas tych uczt. - Wspaniała zabawa, ot, co się dzieje. Kiedy się wreszcie, Julio, o to postarasz? Byłaś mężatką, teraz jesteś wdową, a nadal ulegasz we wszystkim ojcu.
- A cóż mam począć? Z moim ojcem nie tak łatwo jak z twoim, Oktawio. A muszę mieszkać pod jego dachem.
- Doskonale. Dzisiaj wyszedł, prawda? A my ciągle tu tkwimy, nie wiedząc co ze sobą z nudów zrobić, czekając, aż skończy się twoja roczna żałoba. - Dopiła wino i odstawiła kielich. - Ja mam dość. Wychodzę.
- Dokąd?
- Na zakupy. Przejść się po parku. Mogę odwiedzić Kalabę. Bo ja wiem... Szczerze mówiąc, Julio, wszystko jest lepsze niż siedzieć tutaj i słuchać, jak użalasz się nad swoim losem.
Wzięła do ręki szal.
- Poczekaj! - krzyknęła Julia.
- Po co? - rzuciła Oktawia z wyniosłą miną. - Od czasu małżeństwa z Klaudiuszem stałaś się nudną myszką domową. - Ostrożnie okryła szalem misterną fryzurę. - Jak długo zamierzasz być w żałobie po nim? Trzy miesiące? Cztery? Zawiadom mnie, kiedy uwolnisz się od tego towarzyskiego zobowiązania, jakim była ta komedia, twoje rzekomo szczęśliwe małżeństwo.
- Nie wychodź, Oktawio. Myślałam, że jesteś moją przyjaciółką.
- Jestem, mała niemądra dziewczynko, ale nie zamierzam zanudzić się tu na śmierć, bo ty nie masz dość odwagi, by rządzić własnym życiem!
- Dobrze. Pójdę z tobą. Będziemy robić zakupy i odwiedzimy twoją przyjaciółkę Kalabę, chociaż nie mam pojęcia co to za dziwne imię. Może nawet wstąpimy do Markusa i poprosimy, żeby zabrał nas na przyjęcie. No jak, Oktawio? Czy wystarczająco rządzę teraz własnym życiem?
Oktawia roześmiała się drwiąco.
- Zobaczymy, czy starczy ci odwagi na to wszystko.
Julia spojrzała na nią i klasnęła w dłonie.
- Hadasso, pospiesz się! Przynieś lawendowy palus, kolczyki z ametystami i naszyjnik - rzuciła, wiedząc doskonale, że Oktawia zazdrości jej biżuterii. Zdjęła białą żałobną tunikę, zwinęła ją i rzuciła na ziemię. - Aha, nie zapomnij o wełnianym szalu. Wychodzę z Oktawią i być może wrócę późno. - Roześmiała się radośnie. - Od razu poczułam się lepiej.
- Ile czasu potrzebujesz, żeby się przygotować? - spytała Oktawia, uśmiechając się lekko i czując, że całkowicie zapanowała nad sytuacją, tą właśnie sytuacją, którą najbardziej lubiła.
- Jeszcze chwilka - odparła Julia i usiadła przed zwierciadłem, szybko i wprawnie malując twarz. Przerwała na moment i błyszczącymi oczyma spojrzała w lustrze na Oktawię. - Dajmy pokój zakupom, Oktawio. Chodźmy do szkoły, żeby popatrzeć, jak ćwiczą gladiatorzy. Czy nie powiedziałaś, że możesz tam wejść, kiedy zechcesz, gdyż twój ojciec ma swoje powiązania z Wielką Szkołą?
- Ojciec musi z góry uprzedzić lanistę, a wyjechał wczoraj w interesach do Pompejów. Nie będzie go przez kilka dni.
- Och! - wykrzyknęła Julia i odstawiła czarkę z różem.
Atretes jest w szkole, a ona chce znowu go zobaczyć.
- Nie patrz na mnie tak ponuro. Jeśli chcesz popatrzeć na mężczyzn, możemy wybrać się na Pole Marsowe. Jest tam mnóstwo legionistów.
- Miałam nadzieję, że popatrzę na gladiatora, którego widziałam w Kampanii. Widziałam go tylko raz i z daleka, kiedy przebiegał koło willi Klaudiusza. Jest piękny. - Nałożyła sobie jeszcze trochę maści na policzki i wtarła ją. - Dowiedziałam się, że nazywa się Atretes i został sprzedany do Wielkiej Szkoły.
- Atretes! - roześmiała się Oktawia.
- Wiesz coś o nim?
- Wszyscy wiedzą! Parę tygodni temu wystąpił na arenie i tłum, najpierw spragniony jego krwi, potem wielbił go jak boga.
- Jak to było? Opowiedz mi wszystko!
I Oktawia opowiedziała o wszystkim, łącznie z ucztą przed igrzyskami, zniewagą jaka spotkała Arrię, a kończąc na wyczynach Atretesa na arenie.
- Nie zobaczyłabyś go, nawet gdybyśmy poszły do szkoły. Jest trzymany z daleka od rzymskich gości.
- Dlaczego?
- Prawie zabił syna senatora, gdy młodzieniec stanął naprzeciwko niego. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że chodziło o ćwiczenie. Pragnął krwi.
- Jakie to podniecające! Chyba jednak ten Atretes nie zabiłby kobiety.
- Wygląda, jakby był zdolny do wszystkiego. Ma najchłodniejsze niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałam.
Julię paliła zazdrość, która zaraz ustąpiła miejsca wybuchowi gniewu skierowanemu przeciwko ojcu, gdyż nie pozwalał jej wziąć udziału w uczcie przed igrzyskami, chociaż Oktawia tam chodziła.
- Byłaś przy nim podczas uczty?
- Byłam przy Kalebie, kiedy po raz pierwszy przedstawiano Atretesa. Słyszałaś chyba o Kalebie. Zabił już dwudziestu siedmiu przeciwników. - Przechyliła głowę. - Ten Atretes jest dla mnie zbyt barbarzyński.
Hadassa narzuciła na Julię palus. Młode kobiety nie przerwały rozmowy. Hadassa zapięła złoty pas i poprawiła długą tunikę, która podkreślała smukłość Julii. Następnie założyła swojej pani naszyjnik z ametystami, a jednocześnie Julia zapinała kolczyki.
- Czy chcesz, pani, bym poprawiła ci włosy? - spytała Hadassa.
- Nie robiła niczego, więc ich sobie nie potargała - rzuciła niecierpliwie Oktawia.
- Dałabym wszystko, żeby Atretes zanurzył w nich swoje palce - roześmiała się Julia. Obróciła się, wstała z taboretu przed komódką i z poważną teraz miną ujęła dłonie Hadassy. - Nie mów niczego ojcu, nawet jeśli zażąda wyjaśnień. Powiedz mu, że poszłam do świątyni Diany.
- Tylko nie Diany, Julio - jęknęła Oktawia. - Idziesz oddać cześć Herze, bogini ogniska domowego i małżeństwa.
- Och, wszystko mi jedno - powiedziała Julia, odprawiając Hadassę.
- Wszystko jedno, którego boga podasz. - Porwała szal z rąk Hadassy i radosnym, tanecznym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Za jej plecami powiewał lekko szal. - A najlepiej powiedz, że poszłam po szybko działającą truciznę dla siebie. Doceni to.
Wyszły z domu i zbiegły ze wzgórza prosto w tłum wokół kramów z towarami.
Julia lubiła chodzić po zatłoczonych ulicach, patrzeć, jak wszyscy jej się przyglądają. Wiedziała, że jest ładna, i ta powszechna uwaga wprawiała ją w doskonały nastrój po długim zamknięciu w murach ojcowskiego domu. Ojciec będzie na nią wściekły, ale Julia ani myśli przejmować się tym w tej chwili. Zepsułaby sobie tylko resztę dnia.
Ojciec gotów byłby zniszczyć jej całe życie, gdyby do tego dopuściła. Co gorsza, postanowił zatrzymać ją przy sobie. Spróbował tego z Markusem, ale daremnie, więc teraz na nią zrzuca cały ciężar swoich nadziei. Musi być równie mocna jak brat i nie pozwolić, by ojciec rządził jej życiem. Nie zamierza być taka jak matka, która zadowala się tym, że żyje za wysokim kamiennym murem i troszczy się o męża, jakby był bogiem. Julia musi sama przeżyć swoje życie i będzie postępować, jak się jej spodoba. Pójdzie na ucztę przed igrzyskami, będzie piła wino i śmiała się z gladiatorami; w przyszłym tygodniu pójdzie na Ludi Megalenses i razem z przyjaciółkami odda hołdy Kybele. Znajdzie sposób, żeby dotrzeć do Atretesa.
- Ilu miałaś kochanków, Oktawio? - spytała Julia, kiedy szły ulicą, przystając od czasu do czasu, by popatrzeć na świecidełka z dalekich krajów.
- Straciłam rachubę - roześmiała się Oktawia.
- Chciałabym żyć jak ty, robić co zechcę i z kim zechcę.
- A dlaczego nie możesz?
- Ojciec...
- Jaka z ciebie gąska, Julio. Musisz sama rządzić swym życiem. Oni dokonali wyboru i zrobili, co chcieli. Dlaczego ty nie miałabyś postąpić tak samo?
- Prawo mówi...
- Prawo! - przerwała drwiąco Oktawia. - Poślubiłaś Klaudiusza, gdyż życzył sobie tego twój ojciec, a teraz Klaudiusz nie żyje. Wszystko, co należało do niego, jest twoje. Zarządza tym Markus, prawda? Brat cię uwielbia. Wykorzystaj to.
- Nie jestem pewna, czy mogę - odparła Julia, poruszona tym, w jaki sposób ujęła sprawę Oktawia.
- Przecież robisz to przez cały czas - zaśmiała się Oktawia. - Tyle że robisz to w sprawach mało ważnych, jak wymknięcie się raz, drugi do cyrku, zamiast przejąć zarządzanie pieniędzmi, które do ciebie wszak należą. Czy to sprawiedliwe, by ojciec i brat korzystali z tych pieniędzy, skoro to ty musiałaś sypiać z tym okropnym starcem?
Julia zarumieniła się i odwróciła wzrok, świadoma tego, że była bardzo złą żoną.
- Nie był taki okropny. Nie brakowało mu rozumu.
- Miał tyle rozumu, że zanudził cię na śmierć - powiedziała ze śmiechem Oktawia. - Sama napisałaś mi o tym w jednym z listów. A może nie chcesz pamiętać, co o nim napisałaś?
Nagle Julii zabrakło tchu. Drżała lekko, zastanawiając się, ile jeszcze powiedziała o Klaudiuszu strasznych rzeczy, które teraz tak żywo jej się przypomniały. Oktawia wiedziała, że pojechał za nią. Po co o nim w ogóle wspomniała, skoro wie, jak ją cała ta sprawa gnębi?
- Nie chcę mówić o nim, Oktawio. Wiesz dobrze.
- On nie żyje. O czym tu mówić? Bogowie uśmiechnęli się do ciebie.
Julia zadrżała. Żeby odpędzić od siebie posępne myśli, przystanęła przed straganem, gdzie wystawiono wisiorki z kryształu. Właścicielem był smagły, przystojny Egipcjanin. Mówił po grecku biegle, ale z ciężkim akcentem, który nadawał mu jakąś aurę tajemniczości. Julia z zainteresowaniem obejrzała jeden z wisiorków. Czuła w dłoni jego chłód; zakończony był wężem, który służył jako uchwyt podłużnego kryształu i mógł być zawieszony na ciężkim łańcuchu.
- Noszę imię Chakras i sprowadziłem te kryształy z najdalszych krańców cesarstwa. - Egipcjanin przyglądał się, jak Julia bierze do ręki wisiorek. - Ładny, prawda? Różowy kwarc łagodzi zachwianą równowagę płciową i pomaga uśmierzyć gniew, urazę, poczucie winy, strach i zazdrość.
- Pokaż - powiedziała Oktawia i wzięła wisiorek od Julii, żeby lepiej mu się przyjrzeć.
- Znany jest również z tego, że wzmaga płodność - dodał Chakras.
Oktawia roześmiała się i czym prędzej oddała świecidełko Julii.
- Masz, ja nie chcę.
- Może coś mniej niebezpiecznego? - spytała Julia, śmiejąc się do Oktawii. Wskazała inny naszyjnik. - A ten?
- To trafny wybór - oznajmił mężczyzna, z szacunkiem biorąc naszyjnik do ręki. - Kamień księżycowy ma uzdrawiający wpływ na żołądek, przynosi ulgę w trwodze i przygnębieniu. Sprzyja też porodowi i pomaga przy chorobach kobiecych. - Na widok grymasu na twarzy Oktawii dodał: - Dobry dar dla kobiety, która ma wstąpić w związek małżeński.
- Podoba mi się - powiedziała Julia, odkładając naszyjnik na bok.
- A tamten?
Wziął piękny lawendowy kryształ i ułożył go na pokrytej tkaniną podstawce.
- To aleksandryt, dostojna pani, odmiana chryzoberylu, leczy zwyrodnienia wewnętrzne i zewnętrzne.
- Czy chroni przed starością? - spytała Oktawia.
- O tak, dostojna pani - odparł, patrząc, jak obraca przedmiot w palcach. Odwrócił się, nie spuszczając jednak oka z Oktawii, i wziął do ręki kilka innych wisiorków. - Aleksandryt pomaga też zapanować nad wzruszeniami i jest odbiciem najwyższej mocy objawiania radości. - Położył przed nimi kryształ barwy turkusowej. - To akwamaryna, rzadka odmiana berylu, znana z tego, że wzmacnia wnętrzności i oczyszcza ciało. Wzmaga jasność umysłu i pomaga uprawiającym sztuki. Sprzyja też pogodzeniu się z bogami.
- Ojcu taki by się podobał - oznajmiła Julia i odłożyła akwamarynę na bok. - Mama sądzi, że jest chory.
- Och, pani, musisz w takim razie spojrzeć na ten karneol. Ma działanie wybitnie uzdrowicielskie, gdyż otwiera serce i zachęca do obcowania z duchami świata podziemnego, a dzięki temu umożliwia znalezienie sposobów, by oddalić śmierć.
- Jaka ładna czerwień - powiedziała Julia, biorąc do ręki kamień. Obracała go na wszystkie strony w palcach. - Też mi się podoba. Położyła go obok wisiorków z akwamaryny, kamienia księżycowego, aleksandrytu i różowego kwarcu. Oktawia pobladła, zacisnęła mocno usta, oczy płonęły jej żarem zawiści.
Chakras uśmiechnął się blado.
- Przymierz ten, pani - powiedział, podając kryształowy grot długości jakichś trzech cali.
- O wiele za duży - oznajmiła Julia.
- Ten kryształ uwydatnia i pobudza zalety ciała i umysłu. Pozwala obcować z wybranym przez siebie bogiem. Gdy tylko założysz go na siebie, poczujesz jego moc. Rozbudza zmysły i wzmaga urok.
- Doskonale - rzuciła Julia, bardziej oczarowana śpiewnym głosem niż kryształem.
Egipcjanin z szacunkiem zawiesił jej naszyjnik na szyi.
- Czy czujesz jego moc?
Julia podniosła wzrok, on zaś z mroczną, palącą intensywnością spojrzał prosto w jej oczy. Poczuła się nieswojo, potem spłynął na nią wielki spokój.
- Czuję tę moc - odparła, przejęta jakąś grozą. Z roztargnieniem obracała w palcach wisiorek, niezdolna oderwać wzroku od Chakrasa.
- Jest piękny, prawda, Oktawio?
- To tylko kamień na łańcuszku.
Chakras nie odrywał spojrzenia od Julii.
- W krysztale mieszkają starodawni egipscy bogowie. Twoja przyjaciółka, pani, ściąga ich gniew.
Oktawia spojrzała na niego.
- Julio, czy możemy już stąd odejść? - spytała z rozdrażnieniem.
Patrzyła, jak Egipcjanin łagodnym ruchem bierze do ręki kryształ, muskając wierzchem dłoni Julię.
- Ci tylko mają moc, którzy na nią zasługują - powiedział Chakras z uśmiechem, który wywołał wypieki na twarzy Julii.
Oktawia roześmiała się oschle.
- Julio, możesz sobie pozwolić na perły. Nie trać sesterców na szkiełka.
Julia cofnęła się lekko, by uniknąć dotknięcia Chakrasa, i znowu poczuła między piersiami ciężar kryształu.
- Są przecież piękne!
Chakras przyjrzał się jej drogocennemu naszyjnikowi z ametystem.
- Wisiorek z jasnego kryształu kosztuje jednego aureusa - oświadczył Chakras, zdając sobie sprawę, że stać ją na to i na znacznie więcej.
- Aż tyle? - zapytała z niesmakiem Julia.
Jeden denar odpowiadał dziennemu wynagrodzeniu za pracę, jeden aureus to dwadzieścia pięć denarów.
- Doprawdy śmieszne - powiedziała Oktawia, zadowolona, że sprzedawca zażądał więcej niż Julia byłaby skłonna zapłacić. Wisiorek był bardzo ładny i skoro ona nie może go mieć, lepiej, żeby nie miała go też Julia. - Chodźmy.
- Moc nie może być tania, dostojna pani - rzekł Chakras swoim melodyjnym głosem z ciężkim akcentem, który sugerował tajemnice starodawnego Egiptu. - To rzadkie klejnoty, stworzone przez bogów. Julia spojrzała na wisiorki, które wybrała.
- Nie wolno mi nosić przy sobie pieniędzy na publicznym targu.
- Możesz, pani, wpisać się do mojego rejestru, a ja zajmę się już wszystkim.
- Jestem wdową - wyznała nieśmiało - i moim majątkiem zarządza mój brat.
- To drobnostka - zapewnił Chakras, podsuwając jej rejestr.
- Jeszcze nie powiedziała, że chce kupić te przedmioty - wtrąciła się gniewnym głosem Oktawia.
- Ale chcę - odparła Julia, patrząc, jak Chakras zapisuje każdy wisiorek. Podała mu pełne imię Markusa i jego adres. Spytał, czy mieszka z bratem. - Nie, mieszkam z ojcem, Decymusem Windacjuszem Walerianem.
- To wielki człowiek - oświadczył Chakras i nie zadawał już dalszych pytań. - Podpisz się tutaj, pani. - Zanurzył pióro w atramencie i podał jej. Kiedy podpisała, zawinął cztery naszyjniki w białą wełnę i włożył do skórzanej sakiewki. - Oby kryształ, który masz na sobie, przyniósł ci wszystko, czego pragniesz, a nawet więcej, dostojna pani.
Julia była podekscytowana zakupami i nalegała, by zatrzymywały się przy wielu dalszych kramach. Kupiła pachnidło w wyszukanej fiolce, małą, zapieczętowaną amforę wonnego olejku i malowane pudełeczko pudru.
- Przysięgam na Zeusa, Julio, że nie będę nosić następnych twoich pakunków! - wykrzyknęła ze złością Oktawia. - Powinnaś była zabrać ze sobą swoją małą Żydówkę.
Wcisnęła w ręce Julii wszystkie zakupy i odeszła, przemykając się przez tłum i żałując, że namówiła Julię na złamanie woli ojca i wyjście z domu.
Julia pospieszyła ze śmiechem za nią.
- Przecież to ty chciałaś iść na zakupy!
- Żeby popatrzeć. Nie żeby kupować wszystko, co wpadnie w oko.
- I nic nie kupiłaś!
Oktawia zazgrzytała zębami, słysząc tę uwagę, rozdrażniona tym, że przyjaciółka może bez zastanowienia kupić sobie tyle rzeczy, gdy tymczasem ona nie ma pieniędzy na nic. Nie zważała na to, że Julia prosi ją, by zwolniła kroku. Nie miała zamiaru wyznać Julii prawdy. Nie potrafiła myśleć o niczym poza naszyjnikami w małej skórzanej sakiewce. Mogłaby oczekiwać, że mając tyle pieniędzy, przyjaciółka kupi jej jakiś drobny prezent. Ale skąd - Julia myśli tylko o sobie!
- Oktawio!
Oktawia stłumiła urazę i przystanęła. Wyniośle podniosła głowę. - Wszystko tam jest takie tanie i bez smaku. Nie zobaczyłam niczego, co by mi się spodobało.
Julia wiedziała doskonale, że Oktawia patrzyła z podziwem na kryształowy naszyjnik, ale nie zamierzała pozwolić na to, by ją przymuszano do dawania podarunków, skoro musiała przepychać się przez zatłoczoną ulicę, by dotrzeć do niej. Spojrzała na Oktawię najzimniejszym wzrokiem, na jaki potrafiła się zdobyć.
- Szkoda. Myślałam, żeby podarować ci jeden z tych wisiorków. Miała świadomość, że Oktawia chętnie by sobie kupiła jeden, gdyby było ją na to stać. Markus powiedział, że Druzus jest o krok od ruiny finansowej. Samobójstwo było dla niego jedynym sposobem ocalenia resztki honoru.
Oktawia spojrzała na Julię.
- Naprawdę?
- Ale już nie - odparła Julia, nie zatrzymując się. - Nie mogłabym dać mojej najlepszej przyjaciółce czegoś bez smaku i taniego. - Obejrzała się, zadowolona z wyrazu twarzy przyjaciółki. Czuła się już znużona tym jej protekcjonalnym tonem. - Może kiedy indziej znajdziemy coś, co ci się spodoba.
Kiedy dotarły na Pole Marsowe, obie były już zmęczone. Julia nie chciała jednak usiąść pod cienistym drzewem. Wolała otwartą przestrzeń, jak najbliżej ćwiczących żołnierzy. Oktawia żałowała teraz, że zaproponowała, by popatrzyły na legionistów. Miała wrażenie, że wszyscy dostrzegają lawendowy palus Julii, a nikt nie zwraca uwagi na jej błękitny. Zirytowana, zaczęła udawać, że się nudzi. Wcale nie spodobało się jej to, że Julia zepchnęła ją w cień. Przywykła, że kiedy są razem, ludzie patrzą na nią. Może powinna trochę zeszczupleć i zmienić uczesanie albo hojniej używać kosmetyków. Wtedy Julia znowu będzie tylko tłem dla niej. Spojrzała na Julię i zaraz zrozumiała, że nic z tego. Dzieląca je różnica pogłębiała się coraz bardziej.
Życie jest niesprawiedliwe. Julia zawsze była ulubienicą bogów.
Urodziła się w bogatej rodzinie, która mogła kupić sobie szacunek i władzę. Potem wydano ją za majętnego starca, który okazał się bardzo uprzejmy, bo zechciał skręcić sobie kark, nim minął pierwszy rok małżeńskiego szczęścia, pozostawiając biednej, małej Julii fortunę - chociaż jest zbyt głupia, by sama nią zarządzać. Oktawia wiedziałaby, jak się do tego wziąć. Patrząc, jak Julia się bawi, Oktawia czuła dojmującą zawiść. Pożerało ją poczucie rozgoryczenia. Ojciec zawsze musiał tłumaczyć się wierzycielom. Coraz więcej czasu poświęcał swoim protektorom i coraz pilniej musiał rozglądać się za następnymi, którzy pomogliby mu zapełnić opróżnione kufry. Wiedziała, że podróż do Pompejów to tylko wymówka, żeby na chwilę oderwać się od kłopotów. Nie dalej jak wczoraj skrzyczał ją za to, że wydaje za dużo pieniędzy. Powiedział, że nie znosi "żebrać u protektorów". A cóż jego zdaniem czuła ona za każdym razem, kiedy musiała żebrać o pieniądze u własnego ojca? Skoro są tak biedni, może powinien zaprzestać gry na igrzyskach. Nigdy nie potrafił wskazać woźnicy, który zwycięży.
Dlaczego musi być córką głupca? Czy nie zasługuje na to wszystko, co ma Julia? Jedyną rzeczą, jaką mogła się pochwalić, była jej osobista służebna, córka afrykańskiego króla. Przypomniała sobie, jak pierwszy raz przyprowadziła ją do domu Julii i zobaczyła, że Julia wstydzi się swojej brzydkiej małej Żydówki. Jaka szkoda, że nawet tym nie może się już cieszyć. Afrykańska księżniczka okazała się arogancka i krnąbrna i trzeba było ją ciągle bić, żeby wymóc posłuszeństwo, natomiast skromna Żydówka służyła Julii, jakby to było jej jedyną radością.
Spojrzenie Oktawii padło na wytworny ametystowy naszyjnik otaczający smukłą szyję Julii. Odpowiednio dopasowane kolczyki chwytały światło słoneczne. Oktawia poczuła znowu w żołądku skurcz zawiści i piękny dzień zamienił się dla niej w ciężką próbę. Prawie nienawidziła Julii, która ledwie kilka godzin temu porzuciła na trawie skórzany woreczek z drogą biżuterią. Przejechał młody setnik na gniadym ogierze i uśmiechnął się szelmowsko - nie do niej, lecz do Julii, która zarumieniła się jak dziewica i ten rumieniec jeszcze tylko dodał jej urody. Oktawia czuła coraz większe rozdrażnienie.
- Czy widziałaś, jak na mnie spojrzał? - wyszeptała Julia i jej czarne oczy zalśniły z podniecenia. - Jaki przystojny!
- I zapewne głupi jak wół - powiedziała Oktawia. Dotknięta tym, że mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi, wstała. - Jest mi gorąco, czuję się głodna i znudzona. Idę do Kalaby.
Julia wstała czym prędzej, rozczarowana tym, że nie będzie mogła przyglądać się dłużej żołnierzom, ale gotowa na wszystko, co zaproponuje Oktawia.
- Idę z tobą.
- Nie jestem pewna, czy ci się spodoba. Jest dla ciebie zbyt wyrafinowana.
- Mówiłaś przedtem... - Och, wiem, co mówiłam - przerwała Oktawia i machnęła ręką. - Ale to nie twój żywioł.
Miała rację, aczkolwiek nie był to jedyny powód, dla którego wolała się pozbyć Julii. Oczywiście, byłoby zabawne zaprowadzić tam Julię. Kalaba pewnie ośmieszyłaby prowincjonalizm przyjaciółki. Oktawia cieszyła się na myśl o tym. Może zjawił się też Kajusz Poloniusz Urbanus. Intensywność spojrzenia ciemnych oczu i dotyk jego chłodnych dłoni sprawiały, że czuła, jak przebiega ją dreszcz. Słyszała o nim niejedno, ale to czyniło go tylko bardziej intrygującym i niebezpieczniejszym. Była pewna, że się nią zainteresował.
Julia wzięła skórzaną sakiewkę z naszyjnikami i paczuszki z wonnościami, olejkiem i pudrem. Zdaje się, że Oktawia postanowiła pozbawić ją podniecającego wieczoru.
- Jeśli zabierzesz mnie do Kalaby, dam ci jeden z naszyjników, które kupiłam.
Oktawia obróciła się do niej z policzkami pałającymi gniewem.
- Co ty sobie myślisz o mnie, o swojej przyjaciółce?
- Chciałaś mieć naszyjnik, prawda? - powiedziała Julia, równie zła jak Oktawia, ale pokrywając swoje uczucia wypróbowanym wielokrotnie łzawym i bezbronnym uśmiechem. - Daję ci więc ten, który zechcesz. - Pogrzebała w swych zakupach i wydobyła skórzaną sakiewkę. - Już wcześniej zamierzałam dać ci któryś, ale byłaś taka okrutna, bez przerwy mówiąc i mówiąc o Klaudiuszu.
Oktawia zawahała się, ale wzięła sakiewkę do ręki.
- Naprawdę chcesz dać mi któryś?
- Oczywiście.
Chakras ma mnóstwo naszyjników. Jakikolwiek wybierze Oktawia, Julia będzie mogła posłać Hadassę, by kupiła w to miejsce inny.
- No cóż - powiedziała Oktawia, otwierając sakiewkę i wyjmując naszyjniki. - Chcę aleksandryt.
Ten był najdroższy. Wzięła wybrany naszyjnik, rozwinęła go i założyła, wyrzucając białe płótno, w które był zapakowany. Zabierze Julię do Kalaby. Zabawnie będzie posłuchać, jak Kalaba drwi sobie z niej subtelnie. Zmarszczyła na chwilę brwi, bo znowu pomyślała o tym, jak piękna jest Julia i jak patrzył na nią setnik. Kajusz lubi piękne kobiety i Oktawia z pewnością nie chciała, żeby Julia przeszkodziła jej w tym, co uważała za początek romansu między nią a Kajuszem. Potem wzruszyła ramionami... Kajusz z pewnością nie zainteresuje się takim rozpieszczonym dzieckiem jak córka Decymusa... Obróciła się do Julii z pobłażliwym uśmiechem.
- Kalaba mieszka niedaleko, na wzgórzu nad łaźniami.
Rozdział XVI
Markus wszedł do domu i stwierdził, że na szczęście jest tu spokojnie i chłodno. Henoch wziął jego czerwony płaszcz.
- Czy moi rodzice wypoczywają?
- Nie, panie mój. Wyszli na spacer po parku.
- A dostojna Julia?
- Wyszła z dostojną Oktawią.
Markus zmarszczył brwi.
- Czy ojciec udzielił jej pozwolenia?
- Nie wiem, panie.
Oczy Markusa zwęziły się, kiedy patrzył na Henocha.
- Nie wiesz - powtórzył oschle. - Daj pokój, Henochu. Wiesz o wszystkim, co dzieje się w tym domu. Czy poprosiła ojca o pozwolenie i jeśli tak, dokąd udała się z Oktawią?
- Nie wiem, panie.
Markusa ogarnęło zniecierpliwienie.
- Czy wzięła ze sobą niewolnicę?
- Nie, panie. Hadassa siedzi na ławce w perystylu.
- Pomówię z nią.
Markus uśmiechnął się lekko, kiedy zobaczył Hadassę siedzącą na ławce pod ścianą. Czyżby wsłuchiwała się w szum fontanny i śpiew ptaków? Robiła wrażenie wzburzonej, zacisnęła mocno dłonie na udach. Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę i dostrzegł, że młoda niewolnica jest pogrążona w modlitwie. Nie chciał jej przeszkadzać, wahał się więc, czy podejść.
Poczuł, że ogarnia go gniew na samego siebie. Co się z nim dzieje? Hadassa to niewolnica. Czemu miałby troszczyć się o to, że przerwie jej modlitwę albo jakiekolwiek inne zajęcie? Liczyła się jego wola, nie zaś jej. Podszedł, starając się zwrócić na siebie uwagę. Usłyszała jego kroki i wstała. Kiedy podniosła na niego wzrok, w jego piersi pojawiło się jakieś dziwne uczucie. Był zirytowany i mówił szorstkim głosem.
- Gdzie moja siostra?
- Wyszła, panie mój.
- Dokąd? - spytał i dostrzegł, jak dziewczyna marszczy na chwilę brwi. Prawie czytał w jej myślach. Nie chce zdradzić Julii. Była tak wobec niej lojalna, że jego głos złagodniał. - Nie gniewam się na ciebie. Martwię się o Julię. Jeszcze przez trzy miesiące obowiązuje ją żałoba i wątpię, by ojciec pozwolił jej wyjść z willi z Oktawią. Czyż nie mam racji?
Hadassa zagryzła wargi. Wahała się. Nie chciała kłamać i nie chciała okazać nieposłuszeństwa Julii. Dyszała lekko i z niepokojem.
- Powiedziała, że idzie do świątyni Hery.
Markus roześmiał się oschle.
- Oktawia prędzej by umarła, niż poszła do świątyni Hery. Oddaje cześć Dianie i wszelkim innym bogom sprzyjającym miłości poza małżeństwem.
Mówiąc to, zdał sobie sprawę z obłudy swojej przygany, bo on przecież był taki sam. Krew uderzyła mu do głowy. Z mężczyzną to co innego jak z kobietą. A już szczególnie, kiedy tą kobietą jest jego siostra.
- Masz powiedzieć, Hadasso, dokąd poszły. Wiem, że chcesz ją chronić, czy jednak na tym polega chronienie, że ułatwia się jej robienie rzeczy nieroztropnych? Oktawia jest znana z tego, że postępuje głupio. Powiedz więc, dokąd poszły! Odnajdę Julię i przyprowadzę ją do domu. Przysięgam.
Zastanawiał się, czemu szuka wytłumaczenia przed niewolnicą, czemu posuwa się do tego, że składa jej przysięgi.
Podniosła na niego wzrok.
- Poszły na zakupy, a potem na Pole Marsowe.
- Żeby popatrzeć na legionistów - rzekł z niesmakiem Markus. - To całkiem podobne do Oktawii, chociaż bardziej gustuje w gladiatorach. Czy powiedziały coś jeszcze?
- Dostojna Oktawia mówiła, że chce kogoś odwiedzić.
- Czy pamiętasz kogo? - spytał, myśląc, że zapewne chodzi o mężczyznę.
- Zdaje mi się, że ma na imię Kalaba.
- Na bogów! - wybuchnął Markus. Kalaba była jeszcze gorsza niż wszyscy rozwiąźli mężczyźni, do których Oktawia mogłaby zaprowadzić Julię. Pocierając kark, chodził wściekły tam i z powrotem.
- Julia nie ma pojęcia, na co się naraża.
Musi przyprowadzić ją tutaj, i to zaraz.
Stanął przed Hadassą i ujął ją za ramiona.
- Posłuchaj i zrób, co ci każę. Kiedy wrócą rodzice, unikaj ich. Ukryj się w kuchni. Rób to, co musisz. Jeśli rodzice wezwą cię i spytają, gdzie jest Julia, odpowiesz, że poszła oddać hołd Herze... jak ci zapewne kazała. To wszystko. Ani słowa o Oktawii. Ani słowa o Polu Marsowym czy czymś ponadto. Czy rozumiesz?
- Tak, panie, co jednak z Henochem? - spytała Hadassa, wiedząc, że Henoch tylko czeka, by wyjawić Decymusowi całą prawdę. Nie przepadał za Julią, podobnie jak inni niewolnicy. - Będzie uważał za swój obowiązek powiedzieć twemu ojcu, panie, że Julia wyszła - dodała szybko, nie chcąc ściągać mu na głowę kłopotów.
- Masz rację - przyznał i zaklął w duchu. - Poślę gdzieś Henocha na dłużej, żeby załatwił coś ważnego, coś, co wymaga jego obecności.
Spojrzał znowu na nią i w jej oczach zobaczył ulgę.
- Modliłam się, panie, żebyś przybył.
Roześmiał się.
- Modliłaś się, żebym przybył do ciebie? - Jej policzki okrył rumieniec, spuściła głowę, nie mogąc dobyć słowa. - Co powiedziałaś, Hadasso? Nie dosłyszałem.
- Modliłam się o pomoc dla Julii, panie, nie zaś o ciebie osobiście.
Wykrzywił wargi.
- Szkoda. A już myślałem, że mogę być odpowiedzią na dziewczęce modlitwy - rzucił, rozbawiony jej zakłopotaniem. Ujął ją za podbródek i ujrzał, że zarumieniła się jeszcze bardziej. - Jak mam odpowiedzieć na twoją modlitwę, Hadasso?
- Sprowadź bezpiecznie moją panią.
- Miło mi słyszeć, że pokładasz we mnie takie zaufanie. - Połechtał ją leciutko pod brodą, tak jak to robił siostrze, i uśmiechnął się kpiąco. - Może nam dwojgu uda się uchronić Julię przed zbyt wielkimi kłopotami.
Jego przyjazne zachowanie sprawiło, że zelżało napięcie, jakie czuła dotąd, i Hadassa roześmiała się, oddychając z ulgą.
- Oby twe słowa doszły do uszu Boga, panie mój.
Markus nigdy dotychczas nie widział, żeby się śmiała. Kiedy tak patrzył na jej drobną, uszczęśliwioną twarz i słuchał jej pełnego słodyczy głosu, miał ochotę ująć tę twarz w dłonie i obsypać pocałunkami. Zmiana, jaka w niej zaszła, sprawiła, że ogarnęła go fala jakiegoś niepokojącego ciepła. Nie było to pożądanie; to uczucie znał aż nazbyt dobrze. Chodziło o coś innego. Coś głębszego, bardziej tajemniczego, coś nie związanego ze zmysłami, lecz z duchem - albo duszą, jak by to określił. Zniewoliła jego serce.
Uświadomił sobie, jak mało w gruncie rzeczy o niej wie.
- Nigdy dotąd nie słyszałem, byś się śmiała - powiedział i zaraz pożałował tych słów, gdyż jej nastrój natychmiast się odmienił.
Spuściła głowę i znowu była zwykłą niewolnicą.
- Wybacz, panie, ja...
- Powinnaś śmiać się częściej - rzekł łagodnym głosem.
Kiedy podniosła zdziwiony wzrok, zajrzał w jej oczy. Cisnęły mu się na wargi setki niecierpliwych pytań. Nie miał na nie czasu i nie chciał jeszcze bardziej komplikować sobie życia. Hadassa to nie Bitia. Niełatwo ją zrozumieć, łatwo za to odprawić.
- Nie wchodź rodzicom w drogę, póki nie wrócę. Jeśli cię nie znajdą, nie będą mogli zadawać pytań.
Hadassa przyglądała się Markusowi. Dlaczego patrzy na nią w ten sposób? Przycisnęła dłonie do galopującego szaleńczo serca, opadła na ławkę i przymknęła oczy. Czym jest to, co czuje za każdym razem, kiedy ten mężczyzna znajdzie się blisko niej? Ledwie mogła oddychać. Dłonie jej zwilgotniały, język odmawiał posłuszeństwa. Wystarczyło, by na nią spojrzał, a zaczynała drżeć. I właśnie przed chwilą jego zachowanie przyniosło jej taką ulgę, że trysnął z niej śmiech. Co on sobie o niej pomyśli?
Nawet kiedy Markus Walerian nie patrzył na nią, sama jego obecność wywoływała zamęt w jej głowie. Pragnęła, by spojrzał w jej stronę, a kiedy to robił, czuła się zbita z tropu i zapominała języka w ustach. Czasem pragnęła, by tu nie przychodził. Kiedy jednak się nie zjawiał, tęskniła za jego widokiem, chciała zobaczyć, czy nic mu się nie stało.
Ojciec mówił jej o tym, że dziewczęta padają ofiarą oczarowania urodą cielesną. Kiedy była jeszcze dzieckiem, ostrzegał ją, by patrzyła głębiej niż przystojna twarz, by zaglądała do duszy. "Piękna twarz może być maską wielkiego zła" - powiedział. Markus był piękny jak któryś z posągów ustawionych nie opodal targu. Czasem patrzyła na niego i całkiem zapominała o jego duszy. Markus uważał, że nie ma duszy i nie wierzył w życie po śmierci, choć wierzyli w nie jego rodzice. Usłyszała, jak mówił kiedyś ojcu, że kiedy człowiek umiera, umiera i już. Oświadczył, że dlatego właśnie chce mieć z życia najwięcej jak się da. Jedynym bogiem w życiu Markusa był jego własny rozum. Śmiał się z wiary Hadassy i szydził z jej "niewidzialnego Boga". Wierzył, że człowiek kształtuje sam siebie, chwytając każdą sposobność, jaka się mu nadarzy.
Bitia chełpiła się, że ma władzę nad Markusem, że dzięki właściwym zaklęciom i ofiarom może sprawić, by jej pragnął. Hadassa jej nie wierzyła, ale widywała Bitię, jak wczesnym rankiem stoi w wonnym dymie wzbijającym się z kadzielnicy. I Markus przychodził do niej. Często.
Hadassa przycisnęła dłonie do rozpalonych policzków. Nie miała prawa do żadnych uczuć wobec Markusa Waleriana. Modliła się, żeby Bóg uwolnił ją od tych zawstydzających uczuć do niego i żeby otworzył jej oczy, aby lepiej mogła służyć. Wystarczyło jednak, by pokazał się Markus, a wydawało się jej, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi. Bitia powiedziała, że Markus jest najlepszym kochankiem, jakiego miała. Egipcjanka mówiła wiele rzeczy, których Hadassa nie chciała słuchać. Nie chciała nic wiedzieć o tym, co było między niewolnicą a jej panem. Modliła się, by Markus pokochał i poślubił zacną kobietę, taką jak jego matka. Nie chciała, by ulegał czarnej magii Bitii. Bitia była jak Egipt w Piśmie, uwodzicielska, lecz zwodnicza, pchała mężczyznę do zguby. Nie brakowało jej doczesnej mądrości, ale zupełnie nie miała świadomości, co sprowadza na siebie samą. Obcowanie z siłami ciemności mogło dać jej to, czego pragnęła w tym momencie, ale jaką cenę przyjdzie jej zapłacić na końcu?
Feba Walerian wierzyła, że Bitia ma władzę uzdrawiania, i często wzywała niewolnicę do sypialni jej pana. Ale choć mijały tygodnie, Decymus Windacjusz Walerian nie czuł się ani trochę lepiej.
Pan Hadassy wierzył w tolerancję religijną, każdy więc z domowników mógł czcić swojego boga w sposób, jaki uważał za stosowny. Wielu niewolników składało hołd bogom w rozmaitych świątyniach i sanktuariach. Bitii pozwalano chodzić codziennie do sanktuarium Izis nie opodal Pola Marsowego, tak samo jak Henochowi pozwalano chodzić na poranne modły do małej synagogi nad rzeką, gdzie w pobliżu żyło i pracowało wielu wolnych Żydów. Wśród niewolników z domu Waleriana obowiązywała milcząca reguła: żyj i pozwól żyć innym. Kiedy jednak Bitia zaczęła używać swoich zaklęć i ziółek, by pomóc ich panu, tolerancja Henocha wyparowała jak deszczowa woda na pustyni.
- Modlę się, by Bóg zesłał na nią śmierć, nim swą czarną magią zaszkodzi jeszcze bardziej panu - oznajmił pewnego dnia, idąc z Hadassą na targ.
- Ona naprawdę, Henochu, wierzy w swym sercu, że to, co czyni, uzdrowi pana. Pości, modli się i medytuje, by zyskać władzę, która w jej mniemaniu została jej obiecana.
- I to ma usprawiedliwić wszystko, co z nim wyczynia?
- Nie, ale...
- Jest oszustką i czarownicą.
- Ona sama została oszukana, Henochu. Wierzy w fałszywych bogów i fałszywe nauki, nigdy bowiem nie słyszała słów prawdy.
- Jesteś zbyt młoda, by zrozumieć zło rządzące światem.
- Widziałam zło pośród Jerozolimy długo przedtem, nim Rzymianie wspięli się na mury.
Jego oczy zwęziły się.
- O czym ty mówisz?
- Gdyby Bitia znała Boga, wszystko ułożyłoby się inaczej dla niej i jej pana.
W jego oczach pojawił się błysk zdziwienia.
- Co masz na myśli? Bym nawrócił egipską nierządnicę?
- Pismo powiada, że Rut była Moabitką, a jednak przez nią to pojawił się król Dawid, a z rodu Dawida Chrystus:
- Rut miała Boga w swym sercu.
- A skąd wiemy, że Bitia Go nie ma? Jakżeby Rut poznała Boga, gdyby nie powiedzieli jej o Nim mąż i teściowa?
- Hadasso, ani myślę stać tu i rozprawiać o Piśmie z nieuczonym dzieckiem. Co ty możesz wiedzieć? Wybacz mi, jeśli wydam ci się niemiły, lecz twoje czułe serce nie odmieni biegu rzeczy ani nierządnicy w rodzaju Bitii!
Położyła dłoń na jego przedramieniu.
- Nie chciałam się z tobą spierać, Henochu. - Spojrzała na jego zacną twarz, wiedząc, że gdyby tamtego dnia Bóg nie posłał go na targ niewolników, dawno już zginęłaby na arenie. - Izrael został wybrany przez Boga, by świadczył światu. Jakże możemy jednak dawać świadectwo jedynemu i prawdziwemu Bogu, skoro zachowujemy prawdę dla siebie? Bóg chciał, by prawda stała się własnością świata.
- Podałabyś to, co święte, nawet nieczystym pogańskim psom? - spytał Henoch i potrząsnął z niedowierzaniem głową. - Posłuchaj uważnie, Hadasso. Trzymaj się z dala od Bitii. Nie zapominaj, że nasz naród został zniszczony, gdyż godził się na zło. Bacz, by zło nie zniszczyło także ciebie.
Hadassa miała ochotę się rozpłakać. Nigdy jeszcze nie powiedziała ni słowa o Jezusie. Nie wspomniała nawet o tym, jak Pan podniósł jej ojca z martwych. Jakby język ciążył jej w ustach. A teraz czuje większy nawet ciężar w sercu, gdyż milczała. Czy Henoch by ją wysłuchał? Mówiła sobie, że nie. Ale pytanie pozostawało bez odpowiedzi. Bitia nie zna Boga; Henoch nie zna Mesjasza. Dlaczego? Bo bała się odrzucenia i prześladowań, więc zamknęła prawdę w swym sercu. Wiedza, jaką miała, była ukrytym skarbem dla nich obojga i ona czepiała się jej, czerpała z niej siłę, lecz była zbyt przestraszona, by się nią dzielić.
Małe ptaszę przyfrunęło do perystylu i usiadło na posągu, który Markus nazywał "Odtrąconą namiętnością". Hadassa przycisnęła palce do skroni i delikatnie zaczęła nimi pocierać. Otwarty dziedziniec był pełen światła i barw, i kojącego szmeru fontanny, a jednak Hadassa czuła wokół siebie zagęszczający się mrok. Tęskniła za tymi, którzy podzielali jej wiarę. Boleśnie pragnęła rozmawiać z kimś o Bogu - jak niegdyś rozmawiała z ojcem. Czuła się taka samotna. Henoch ma swoje Prawo i swoją tradycję, Bitia swych fałszywych bogów i obrządki. Julia jest złakniona życia, Markus zaprzątnięty swoimi ambicjami. Decymus nie wierzy w nic, a Feba kłania się kamiennym bałwanom. W pewnym sensie oni wszyscy są do siebie podobni, dla każdego religia jest sposobem na spełnienie swoich pragnień, na osiągnięcie władzy, pieniędzy, przyjemności, spokoju, prawości - jest szczudłem. Są posłuszni swoim prawom, składają ofiary, uczestniczą w obrzędach, ani na moment nie wyrzekając się nadziei, że dostaną to, czego pożądają. Czasem mogłoby się wydawać, że mają, czego chcieli, ale wówczas widziała w ich oczach tylko pustkę i tęsknotę. "Boże, czemu nie potrafię rozgłaszać prawdy z dachów domów? Czemu brak mi odwagi, bym przemawiała jak czynił to ojciec? Miłuję tych ludzi, a nie znajduję słów, aby do nich dotrzeć. Boję się mówić, by wskazać, że ja mam rację, a oni są w błędzie. Kimże jestem, jak tylko niewolnicą? Jak mam im wytłumaczyć, że naprawdę ja jestem wolna, oni zaś są niewolnikami?"
Przypomniała sobie Klaudiusza i godziny spędzone razem, podczas których wypytywał ją o Boga. Wszystko, co mówiła, łaskotało tylko jego uszy, żadne jej słowo nie odmieniło jego serca. Dlaczego Słowo w jednego człowieka zapada i odmienia go, od innego zaś zdaje się odbijać? Bóg nakazał siać ziarno, ale dlaczego nie spulchnił gleby? "Panie, co mam uczynić, by usłyszeli?"
Do perystylu weszła Feba. Była taka zmęczona i napięta, że Hadassa zapomniała o słowach Markusa i podeszła do niej.
- Czy mogę ci coś przynieść, pani? Schłodzone wino albo coś do zjedzenia?
- Przynieś trochę wina - poprosiła z roztargnieniem Feba.
Przesunęła dłonią zanurzoną w wodzie.
Hadassa weszła szybko do środka i przyniosła jej wino. Feba siedziała tak samo jak przedtem. Hadassa postawiła tacę i nalała trochę wina do kielicha. Feba wzięła kielich do ręki i nie pijąc odstawiła na ławkę.
- Julia odpoczywa?
Hadassa zamarła. Zagryzła wargi, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.
Feba podniosła na nią wzrok i w jej oczach pojawił się blask zrozumienia.
- Nieważne, Hadasso. Gdzie Bitia?
- Zaraz po wyjściu twoim, pani, i mojego pana poszła do świątyni Izis.
Feba westchnęła.
- Nie wróci zatem przez kilka godzin. - Wzięła drżącą ręką kielich. - Mój mąż potrzebuje rozrywki. Jego choroba... -
Odstawiła kielich i ujęła Hadassę za dłoń. Jej dłoń była bardzo zimna. - Słyszałam, jak wczoraj wieczorem śpiewałaś Julii. Zdaje się po hebrajsku. Była to piękna pieśń. Twój pan jest zmęczony, ale nie może zasnąć. Może kiedy mu zaśpiewasz, będzie mógł odpocząć.
Hadassa nigdy nie śpiewała tu nikomu poza Julią, była więc onieśmielona. Feba zaprowadziła ją do środka i podała małą harfę.
- Nie lękaj się - szepnęła.
Podeszła do męża. Decymus Walerian spoczywał na łożu i wyglądał na starszego niż wskazywał jego wiek, czterdzieści osiem lat. Twarz miał ściągniętą i bladą, chociaż przedpołudnie spędził na słońcu. Ledwie zwrócił uwagę na to, że na znak Feby Hadassa usiadła niedaleko łoża.
- Czy nic się nie stało? - spytał spokojnym głosem.
- Nic. Julia nie potrzebuje w tej chwili Hadassy i pomyślałam, że chętnie posłuchasz jej śpiewu.
Skinęła na Hadassę.
Matka nauczyła Hadassę grać na harfie. Dziewczyna gładziła teraz instrument, pozwalając, by napłynęły rodzinne wspomnienia, przynosząc melodię, którą składali Bogu hołd i głosili Jego chwałę. Szarpnęła lekko struny, dobywając z nich kilka prostych akordów, a potem zaczęła cicho śpiewać: "Bóg jest moim pasterzem, nie brak mi niczego..." Śpiewała po hebrajsku, potem po grecku, a wreszcie po aramejsku, w języku, którym mówiła przez całe dzieciństwo. Kiedy skończyła, skłoniła głowę i złożyła Bogu nieme podziękowanie za spokój, jaki przyniósł jej Psalm Dawidowy.
Kiedy podniosła głowę, zobaczyła, że Feba się jej przygląda.
- Śpi - szepnęła.
Położyła palec na ustach, łagodnym gestem odprawiła Hadassę. Hadassa odłożyła na taborecie harfę i cichutko wyszła. Feba okryła Decymusa pledem. Potem podeszła do taboretu i wzięła do ręki harfę, na której grała Hadassa. Przycisnęła instrument do serca, usiadła tuż przy mężu i po jej policzkach zaczęły spływać łzy.
Kalaba Sziwa Fontaneus była najbardziej fascynującą kobietą, jaką Julia kiedykolwiek znała.
- Całe życie to tylko etap na drodze stawania się inną istotą - oznajmiła Kalaba małemu zgromadzeniu kobiet. - Jako kobiety jesteśmy bliższe boskości, albowiem niewiasta płodzi życie. Julia słuchała zachłannie buntowniczych poglądów Kalaby. Kalaba z wielką swadą przedstawiała nową i ponętną filozofię, która przemawiała do wyobraźni Julii. Po drodze z Pól Marsowych Oktawia opowiedziała jej sporo o Kalabie.
- Jest bogata, ma kilku kochanków i sama prowadzi swoje sprawy majątkowe, w tym kilka bardzo dochodowych przedsiębiorstw.
- Jakie to przedsiębiorstwa?
- Nie mam pojęcia i niegrzecznie byłoby o to pytać. Ale cokolwiek robi, robi widać dobrze, gdyż stać ją na rozrzutny tryb życia.
Julia nie wiedziała zbyt dobrze, czego oczekuje po spotkaniu z Kalabą, ale wszystko, co wiązało się z tą kobietą, było niezwykłe. Była wysoka i zbudowana atletycznie. Zamiast spiętrzać w skomplikowany sposób włosy, jak czyniła większość Rzymianek, Kalaba swoje włosy o pięknym odcieniu kasztanowym przepasywała po prostu wstążką. Nie była piękna. Miała ciemnozielone oczy, cerę zbyt smagłą i zbyt mocno zarysowaną szczękę, ale dzięki swej sile życiowej i osobowości była kimś nadzwyczajnym. Wydawało się, że swoją obecnością wypełnia cały pokój. Oktawia powiedziała, że nikt w gruncie rzeczy nic nie wie o jej pochodzeniu. Krążyły pogłoski, że Auriusza Liwiusza Fontaneusa poznała jako tancerka podczas uczty. Oczarowała go gibkość jej ciała; ją jego pieniądze.
Bez względu na to, jakie były koleje życia Kalaby, Julia prawie natychmiast poczuła dla niej podziw. Ta kobieta była wszystkim, czym chciała być Julia: była bogata, otoczona wielbicielami, niezależna.
- Życie zrodziło się poprzez kobietę - powiedziała Kalaba i usłyszała w odpowiedzi ciche okrzyki potwierdzające jej pogląd. - Czyż umierając, wzywa człowiek ojca? Nie! Pragnie bliskości matki. W każdej z nas tkwi nie wykorzystana możliwość stania się tym, kim jesteśmy naprawdę, boginiami, które zapomniały, kim naprawdę były w życiu uprzednim. Kobieta jest fontanną życia i tylko w niej zostało zasiane ziarno boskości, które może wzrastać i wznieść ją do niebiańskich wyżyn. Jesteśmy nosicielkami odwiecznej prawdy. Julia z łatwością wyobrażała sobie, co powiedziałby o takich poglądach Markus. Myśl o tym wywołała uśmiech na jej ustach.
Kalaba spojrzała na nią i uniosła pytająco ciemne brwi.
- Nie zgadzasz się ze mną, siostro Julio?
Julia czuła się nieswojo pod nieruchomym spojrzeniem Kalaby i odwróciła pytanie, by pozbyć się tego uczucia.
- Jeszcze nie wiem, ale chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej. Jak osiągniemy tę boskość, o której mówisz?
- Nie oddając naszej władzy mężczyznom - odparła po prostu Kalaba z uśmiechem nie tyle pobłażliwym, co cierpliwym. Wstała i zaczęła krążyć wśród łóż zajętych przez gości. - By zasłużyć na boskość, musimy wykorzystać w pełni nasze siły na wszystkich polach. Musimy ćwiczyć umysł i ciało i poprzez pośrednictwo i ofiarę łączyć się z bogami. - Stanęła przy Oktawii i pogładziła jej ramię.
- Trochę więcej czasu poświęcać na chodzenie, a trochę mniej na bieganie za przyjemnościami.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Oktawia zarumieniła się. Dłoń zaciśnięta na złotym kielichu zbielała.
- Drwisz ze mnie, Kalabo? Nie jestem meblem jak inni, których znam. - Spojrzała znacząco na Julię. - Mam swoje życie i mogę robić, co mi się podoba. Nikt mi nie mówi, kiedy mam iść spać i kiedy wstawać.
- Wszyscy byliśmy meblami, każdy w swoim czasie, droga Oktawio. - Kalaba uśmiechnęła się leciutko. - Czy masz władzę nad własną sakiewką?
Oktawia spojrzała błyszczącymi oczami na starszą od siebie kobietę. Kalaba doskonale wiedziała, jaka jest naprawdę jej sytuacja majątkowa. Rozmawiały o tym w cztery oczy kilka dni wcześniej. Jak Kalaba mogła wyciągnąć teraz tę sprawę przy wszystkich?
- Życzliwe i obcesowe pytanie - odparła z poczuciem, że została zdradzona.
Kalaba obdarzyła ją pobłażliwym uśmiechem.
- Lepiej wykorzystać mądrość i wyjść za mąż niż marnować swe życie z byle kim - powiedziała, wyraźnie robiąc aluzję do licznych przygód Oktawii z gladiatorami.
Oktawia zaczerwieniła się.
- Myślałam, że jesteś moją przyjaciółką. - Jestem. Czyż jednak przyjaciółka nie musi mówić prawdy? A może wolisz kłamstwa i pochlebstwa?
Oktawia patrzyła na Kalabę. Przyszła tu w nadziei, że Kalaba będzie zachwycona jej widokiem i równie zachwycona możliwością sponiewierania Julii. Ale Kalaba przywitała życzliwie Julię, a kąśliwe słowa przeznaczyła dla nie zasługującej na nie Oktawii. Gniew wywołany tą niesprawiedliwością rozwiązał jej język.
- Lepszy jest silny, młody gladiator niż słaby starzec.
Wszyscy wstrzymali oddech słysząc tę obelgę, ale Kalaba roześmiała się cicho.
- Droga Oktawio, jesteś nadal zbyt wrażliwa. Mężczyźni wykorzystają to jako broń przeciwko tobie. Bądź ostrożna, szlachetna siostro. Jeśli nadal będziesz żyła emocjami, skończysz z pustymi rękami i tylko ze wspomnieniem rozkoszy, jakiej doznawałaś w ramionach dawno zmarłych mężczyzn.
Oktawia wypiła łyk wina i nic już nie powiedziała, ale czuła palącą urazę. Dobrze Kalabie mówić, że trzeba wyjść za mąż. W przypadku Oktawii nie było to wcale takie proste. Ojciec nie ma pieniędzy na posag, a żaden mężczyzna nie zgłosi się z zapłatą za oblubienicę, skoro ta może ofiarować w zamian tylko ojca tak pogrążonego w długach, że będzie musiał zapewne popełnić samobójstwo, by ratować honor.
Spojrzała na Julię, która wpatrywała się w Kalabę ze szczerym zafascynowaniem, do jakiego zdolne jest tylko dziecko. Pochłaniała każdą myśl, jaką rzucała Kalaba, i jej oczy płonęły oczekiwaniem tego, co może być, lecz jeszcze nie nastąpiło. I wydawało się, że Kalaba do niej tylko się zwraca. Oktawia zacisnęła wargi. W życiu nie ma sprawiedliwości.
- Nasi bogowie zstąpili na ziemię, by pokazać nam, że możemy podnieść się do ich wyżyn czystym wysiłkiem rozumu - ciągnęła Kalaba. - To prawda, że mężczyźni są pod względem fizycznym silniejsi od kobiet, ale rządzą nimi namiętności. Nie Jowisz poddaje swej władzy niebiosa swą mocą, lecz Hera swym umysłem. Julia wypiła mały łyk wina. Miało sycący posmak i poczuła, że mąci się jej w głowie. Któraś z kobiet zadała pytanie i rozmowa zeszła na tematy polityczne. Znudzona Julia rozejrzała się po pokoju i zauważyła, że ściany są pokryte malowidłami ściennymi o tematyce miłosnej. Jedno z nich, na przeciwległej ścianie, przedstawiało mężczyznę i kobietę splecionych w uścisku. Za nimi znajdowała się jakaś skrzydlata istota o przerażająco groteskowym obliczu i ciele jednocześnie męskim i kobiecym. Julia nie mogła oderwać wzroku od malowidła, póki nie rozległ się nagły wybuch śmiechu. Wszystkie kobiety przypatrywały się jej.
- Bóg płodności? - spytała, próbując ocalić resztkę godności.
- Tak mój mąż wyobrażał sobie Erosa - odparła Kalaba z ironicznym uśmiechem.
Dwie z pań wstały, gotując się do wyjścia. Jedna z nich pocałowała Kalabę w usta i coś jej szepnęła. Kalaba potrząsnęła głową i pchnęła je lekko w stronę dziedzińca, gdzie czekał już niewolnik, który miał odprowadzić je do drzwi.
- My też powinnyśmy już pójść - powiedziała, podnosząc się Oktawia.
Dzień był od początku nieudany. Pulsowało jej w głowie. Myślała tylko o tym, żeby pozbyć się Julii i wrócić do domu. Kalaba obróciła się ku nim z miną wyrażającą zawód.
- Nie powinnyście wychodzić teraz, kiedy zostałyśmy same. Oktawio, nie miałam możliwości, żeby lepiej poznać twoją przyjaciółkę.
- Jest już późno, a ona miała nie wychodzić z domu - oznajmiła słabym głosem Oktawia.
- Jestem w żałobie - wyjaśniła Julia i roześmiała się niepewnie. - Powinnam raczej powiedzieć, że oczekuje się po mnie, bym była w żałobie.
Kalaba zawtórowała śmiechem.
- Ona jest rozkoszna, Oktawio. Jak się cieszę, że ją tu przyprowadziłaś! - Ujęła Julię za dłoń i lekko pociągnęła z powrotem na łoże. - Zostań jeszcze chwilę i opowiedz o sobie.
- Julio - rzuciła z rozdrażnieniem Oktawia - musimy już iść.
Kalaba westchnęła ze znużeniem.
- Idźże, Oktawio. Zmęczyła mnie twoja drażliwość.
Oczy Oktawii ożywiły się.
- Boli mnie głowa - jęknęła.
- Musisz więc koniecznie wrócić do domu i odpocząć. Nie martw się o Julię. Zadbam, żeby wróciła bezpiecznie do domu. Idź już. Mamy sobie z Julią wiele do powiedzenia. A następnym razem, kiedy tu przyjdziesz, postaraj się być w lepszym usposobieniu. Kalaba przeprosiła Julię, kiedy Oktawia wybiegła z pokoju.
- Czy chciałabyś jeszcze odrobinę wina?
- Tak, proszę. Jest bardzo dobre.
- Cieszę się, że ci smakuje. Dodałam trochę ziół, które otwierają umysł. Kalaba zadawała pytania, a Julia odpowiadała, w miarę upływu czasu coraz bardziej odprężona: Rozmawiało się z Kalabą bardzo łatwo i Julia szybko spostrzegła, że opowiada jej o swoich pragnieniach.
- Sprzeciwianie się ojcu do niczego cię nie doprowadzi. Musisz użyć logiki i rozumowania, żeby zyskać sobie jego szacunek - poradziła Kalaba. - Bądź dla niego miła. Przynoś mu drobne podarunki, spędzaj z nim jak najwięcej czasu, wsłuchuj się w jego życzenia. Pochlebiaj mu. Dopiero potem proś o to, czego pragniesz, a nie odmówi.
Wszedł niewolnik i stanął w milczeniu, czekając, aż Kalaba zwróci na niego uwagę.
- Przyszedł Markus Lucjanus Walerian i pyta o siostrę.
- Na bogów! - mruknęła z rozpaczą w głosie Julia i zerwała się. - Och! - wykrzyknęła i opadła z powrotem na łoże, czując, że mąci się jej w głowie. - Zdaje się, że wypiłam za dużo wina.
Kalaba roześmiała się i poklepała dłoń Julii.
- Niczym się nie martw, Julio. - Skinęła na niewolnika. - Wprowadź tu jej brata. - Ujęła i uścisnęła lekko dłoń dziewczyny. - Zostaniemy przyjaciółkami, Julio.
Puściła jej dłoń i wstała, gdyż niewolnik wprowadził Markusa.
- Jakże się cieszę, Markusie, żeś zechciał mnie odwiedzić - przywitała go Kalaba tonem ironicznego rozbawienia.
- Julio, wychodzimy.
- Niestety, Julio. Zdaje się, że twój brat mnie nie lubi. Myśli, że mogę znieprawić cię, podsuwając nowe poglądy na kobiecość i na rolę, jaką odgrywamy w społeczeństwie.
Julia przenosiła spojrzenie z jednego na drugie.
- Czy znacie się? - spytała. Język się jej nieco plątał.
- Tylko ze słyszenia - odpowiedziała Kalaba i uśmiechnęła się jadowicie. - Znam Arrię. Znam Fannię. Znam większość kobiet, które zna twój brat.
Markus nie zwrócił na nią uwagi i podszedł do siostry. Kiedy stanął przy niej, przełknęła z trudem ślinę.
- Co się z tobą dzieje? - spytał cicho.
- Wypiła za dużo wina - wyjaśniła obojętnym tonem Kalaba.
Markus ujął Julię za ramię.
- Możesz iść czy mam cię wynieść?
Julia wyszarpnęła się gniewnym gestem.
- Dlaczego wszyscy muszą mi rozkazywać? Po raz pierwszy od wielu miesięcy dobrze się bawiłam, a ty musiałeś wetknąć nos i wszystko zepsuć.
Kalaba cmoknęła językiem w ich kierunku i podeszła do Julii. Położyła dłoń na jej ramieniu i powiedziała uspokajającym głosem:
- Mamy przed sobą wiele dni, siostro Julio. Wyjdź spokojnie, bo w przeciwnym razie Markus ulegnie tym namiętnościom, o których rozmawiałyśmy, i wyniesie cię na ramieniu jak worek zboża. - Pocałowała Julię w policzek, spojrzała na twarz Markusa i w jej oczach pojawiły się iskierki rozbawienia. - Kiedykolwiek przyjdziesz, będziesz tu mile widziana.
Markus wrzał gniewem. Wziął Julię za ramię i trzymając ją mocno, wyprowadził z pokoju. Musiała prawie biec. Za drzwiami frontowymi posadził ją w krytej lektyce, czekającej na zewnątrz, i sam też do niej wsiadł. Przybiegł niewolnik Kalaby z pakunkami Julii. Czterej niewolnicy oparli drążki na ramionach i ruszyli w stronę domu.
- Jesteś gorszy niż ojciec. - Julia wydęła wargi, zerknęła na niego, a potem odwróciła się i wyglądała przez cienką zasłonę na zewnątrz. - Jeszcze nigdy w życiu nie spotkał mnie taki wstyd!
- Jakoś to przeżyjesz - odparł oschle. Znał wystarczająco dobrze Julię, by próbować zakazać jej odwiedzin u Kalaby. Wtedy już na pewno by tam poszła. - Chyba powinnaś zacząć myśleć o tym, co opowiedzieć rodzicom, jeśli nie chcesz do końca żałoby siedzieć zamknięta w pokoju ze strażą przy drzwiach.
Julia obrzuciła go nadąsanym spojrzeniem.
- Myślałam, że jesteś po mojej stronie.
- Jestem, ale wszystko, co uzyskałem od ojca, zmarnowałaś przez dzisiejsze szaleństwo. Zamilknij i myśl, co powiesz po powrocie do domu.
- Skąd wiedziałeś, gdzie będę? - spytała Julia i nagle jej oczy rozbłysły. - Hadassa!
- Nie zdradziła cię - odparł szorstko, zdając sobie sprawę, że Julia gotowa byłaby zrzucić całą winę na Żydówkę. - Nie pisnęła ni słowa, póki jej nie rozkazałem, a i to tylko dlatego, że chce cię chronić. Hadassa równie dobrze jak ja wie, co by się stało, gdyby cię znaleziono u Kalaby.
Julia uniosła głowę.
- Kazałam jej, by powiedziała rodzicom, że poszłam do świątyni Hery.
- To właśnie mi powtórzyła. Świątynia Hery! - roześmiał się szyderczo. - Od razu domyśliłem się, w czym rzecz, i domyśli się też ojciec, jeżeli Hadassa powtórzy mu tę kiepską bajkę. Henoch powiedział mi, że przyszła do ciebie Oktawia, a każdy w Rzymie wie, że twoja przyjaciółka nie ma ochoty kłaniać się bogini ogniska domowego, rodziny i licznego potomstwa!
- Nie jest już moją przyjaciółką.
- Co masz na myśli?
- To, co powiedziałam. - Julia poderwała do góry podbródek. - Jestem zmęczona tym prowadzaniem mnie za rękę i tymi minami. Poza tym Kalaba jest znacznie bardziej interesująca.
Markus poczuł, że zaczął drgać mu mięsień w policzku.
- Spodobał ci się, przypuszczam, jej pogląd, że kobiety górują nad mężczyznami. Zapaliłaś się pewnie do pomysłu, żeby stać się boginią.
- Podoba mi się pogląd, że trzeba samemu kierować swym życiem.
- Nie wydaje mi się, siostrzyczko, by mogło prędko do tego dojść. A już szczególnie, jeśli nie uda się nam wprowadzić cię ukradkiem do domu.
Nie udało się. Czekała na nich Feba.
- Poszłam jakiś czas temu do twojego pokoju, ale nie zastałam cię, Julio. Gdzie byłaś?
Julia zapędziła się w opowieść o tym, jak poszła oddać cześć Herze, a potem dodała, że była też na targu, bo chciała kupić dla ojca amulet, który przywróciłby mu zdrowie. Ku zaskoczeniu Markusa wyjęła ze skórzanego woreczka wisiorek z karnalitu.
- Kupiec zapewnił mnie, że ten kamień ma silne właściwości lecznicze. - Podała wisiorek matce. - Może ojciec poczuje się lepiej, kiedy to założy.
Feba wzięła do ręki karnelit i przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. Nie chciała zadawać dalszych pytań, wolała wierzyć, że Julia naprawdę wyszła z domu po to, żeby udać się do świątyni i kupić podarek Decymusowi, choć w głębi serca wiedziała, że tak nie było. Wisiorek z karnelitu Julia wyjęła z woreczka, w którym były wisiorki kupione przez Julię dla Julii. "Podarunek" był w gruncie rzeczy próbą przekupstwa albo - pomysłem, który przyszedł do głowy w ostatniej chwili.
Odetchnęła powoli i oddała wisiorek z karnelitu córce.
- Daj go ojcu, kiedy skończy się twoja żałoba, Julio. Jeśli dasz go teraz, będzie wiedział, kiedy i gdzie go kupiłaś.
Julia z całej siły zacisnęła dłoń na krysztale.
- Nie wierzysz mi! Własna matka ma o mnie takie złe mniemanie! - wykrzyknęła z gniewem i żalem nad samą sobą. Wetknęła wisiorek z karnelitu między inne swoje nabytki, mając nadzieję, że matka zaprotestuje. Ponieważ tego nie uczyniła, z oczu Julii trysnęły łzy. Uniosła głowę i zobaczyła w oczach Feby wyraz zawodu. Poczucie winy spowodowało, że na policzkach wykwitł jej rumieniec, ale potrzeba buntu kazała się nie poddawać. - Chciałabym wrócić do siebie. A może to też wymaga pozwolenia?
- Możesz odejść, Julio - odparła spokojnym głosem Feba. Julia wypadła z pokoju i pobiegła przez korytarz. Feba patrzyła, jak jej córka odchodzi w gniewie. Znużyły ją już ciągłe próby przemówienia Julii do rozsądku. Czasem zastanawiała się, czy któreś z jej dzieci ma jakieś sumienie. Wydawało się, że nigdy nie zrozumieją, jakie są skutki ich czynów, jeśli chodzi o osoby z najbliższego otoczenia, a zwłaszcza o Decymusa. Spojrzała na syna.
- Czy naprawdę poszła do świątyni? - spytała, ale zaraz potrząsnęła głową i odwróciła się. - Nieważne. Nie chcę zmuszać cię, byś za nią kłamał.
Przeszła przez pokój i opadła na krzesło.
Widząc przygnębienie matki, Markus zmartwił się.
- Jest młoda, matko. Ojciec wyznaczył jej za długi okres żałoby.
Feba milczała przez chwilę. Zmagała się ze swoimi uczuciami. Często zgadzała się z synem, gdyż Decymus potrafił w szorstki sposób narzucać swoją wolę, nie biorąc zgoła pod uwagę młodzieńczych porywów ani różnic charakteru. Jednak ani Markus, ani Julia nie rozumieją, w czym tkwi sedno sprawy. Podniosła głowę i objęła go uroczystym spojrzeniem.
- Twój ojciec jest głową dla rodziny i całej służby domowej.
- Aż za dobrze zdaję sobie z tego sprawę.
Był to jeden z tych powodów, dla których tak chętnie spędzał czas poza willą i kupił sobie własny dom.
- Więc szanuj go i okazuj mu posłuszeństwo.
- Nawet kiedy nie ma racji?
- To zależy, jak się na to patrzy, a przecież Julia jest jego córką. Wtrącając się, tylko pogarszasz sytuację.
Zacisnął dłoń.
- Winisz mnie za to, co stało się dzisiaj? - spytał gniewnym tonem. - Nigdy nie zachęcałem jej do nieposłuszeństwa wobec ojca.
Feba wstała.
- O tak, zachęcałeś, chociaż jesteś zbyt zaślepiony, by to zobaczyć. Za każdym razem, kiedy otwarcie sprzeciwiasz się ojcu i oskarżasz go o to, że jest nierozsądny i niesprawiedliwy, zachęcasz Julię, by okazywała nieposłuszeństwo i robiła, co zechce. I gdzież była dzisiaj, Markusie?
- Tak mało masz zaufania do moralności swoich dzieci?
Feba uśmiechnęła się boleśnie.
- O jakiej moralności mówisz, Markusie? O tej starej, która nakazuje dzieciom, by słuchały ojca, czy też o tej nowej, która pozwala robić, co się komu podoba?
- Jestem dorosły, matko. Julia ma szesnaście lat i została wdową. Żadne z nas nie jest dzieckiem, choć wydaje się, że ty i ojciec pragniecie widzieć w nas dzieci. Każde z nas jest w pełni człowiekiem i ma prawo na swój sposób szukać szczęścia w życiu.
- Bez względu na to, jaką cenę zapłacą inni? I wy sami? - Stała przed nim, zasmucona i pogrążona w myślach. - Kroczysz radośnie drogą, którą wybrałeś, i ciągniesz za sobą Julię, choć nie wiesz, co jest przed tobą. Widzisz tylko dzisiejszą przyjemność, nie dostrzegasz jutrzejszego cierpienia.
Markus wykrzywił usta w wątłym uśmiechu.
- Czyżbyś już zapomniała, matko, jak to jest być młodym?
- Nie zapomniałam, Markusie. O nie, nie zapomniałam. Młodość nie jest przywilejem jednego pokolenia. Lecz dzisiejszy świat jest znacznie bardziej złożony, znacznie głębiej przenikają go niszczycielskie wpływy. A Julia tak łatwo poddaje się wpływom. - Położyła mu dłoń na przedramieniu. - Czyż nie dostrzegasz, że ojciec wcale nie chce pozbawić jej przyjemności, lecz tylko uchronić ją przed nieszczęściami?
- Cóż złego jest w tym, że młoda dziewczyna wychodzi, żeby kupić sobie świecidełka i popatrzeć, jak żołnierze ćwiczą musztrę na Polu Marsowym?
Feba nie znajdowała już słów. Spuściła głowę, zdając sobie sprawę, że dalsza rozmowa do niczego nie doprowadzi. Markus widząc ten gest bezsiły, pochylił się i pocałował ją w policzek.
- Kocham cię, matko, i wiem, o co ci chodzi, ale myślę, że za mało ufasz Julii.
- Jest straszliwie uparta.
- Czy ty i ojciec bylibyście szczęśliwsi, gdybyście mieli córkę o słabej woli? Wątpię. Jak dotychczas Julia nie miała wolności działania. Jak może nauczyć się z niej korzystać, skoro nigdy jej nie zaznała?
- Zbyt wiele wolności może zwarzyć sumienie.
- Zbyt mało może doprowadzić do uwiądu umysłu.
- A co uczyniłaby twoim zdaniem Julia, gdyby ojciec zgodził się skrócić okres żałoby i dał jej więcej swobody?
Markusowi przypomniała się Kalaba Sziwa Fontaneus.
- Można określić pewne warunki. Na jedne znajomości można się zgodzić, na inne nie.
- Później, wieczorem, porozmawiam z ojcem. Dać Julii więcej swobody to być może jedyny sposób, żeby zapanował tu spokój. Jeszcze lepiej jednak byłoby znaleźć jej nowego męża...
Rozdział XVII
Atretes leżał na stole masażysty. Uniósł głowę i spojrzał niedowierzająco na Bato.
- Właściciel chce zapłacić mi dwadzieścia aurei za spędzenie nocy w jego gospodzie? I co mam tam robić?
- Nic. Siedzieć w jadalni i spać u niego - odparł Bato. - Będziesz miał, Atretesie, wiele takich propozycji. Jesteś teraz ulubieńcem wszystkich, bo przecież masz na swoim koncie coraz więcej zabitych przeciwników. W tej chwili dwudziestu jeden, prawda? A im więcej ich zabijesz, tym będziesz sławniejszy. Sława zaś oznacza majątek.
Atretes opuścił głowę i zamknął oczy.
- A czy oznacza też wolność? - spytał, czując, jak masażysta doświadczoną ręką klepie i ugniata jego mięśnie.
- Może kiedyś tak. Jeśli bogowie nadal będą się do ciebie uśmiechać.
Atretes zaklął.
- Bogowie są zmienni. Czego muszę dokonać, by zyskać wolność? Jaki jest koszt? Co robić?
Odepchnął masażystę i usiadł. Masażysta zerknął na Bato, a ten dał mu głową znak, żeby wyszedł.
- Być może nigdy nie wywalczysz wolności - oznajmił bez ogródek Bato. - W miarę jak rośnie twoja sława, rośnie też cena twojej wolności. Najlepsze, czego możesz się spodziewać, to zejść z areny i zostać lanistą.
- Będę więc rzeźnikiem - powiedział Atretes, mając na myśli to, że będzie kimś gorszym niż morderca.
Bato nie obraził się.
- Jaka jest różnica między tym, co ja robię, a tym, co ty robiłeś w swojej ojczyźnie? Przygotowuję mężczyzn do tego, by walczyli i umierali z honorem. - Położył dłoń na ramieniu Atretesa. - Posłuchaj mojej rady i używaj życia, póki możesz. Bierz wszystko, co ci dają. W dniu, kiedy zabiłeś Celerusa, zostałeś królem rzymskiej areny. Pozycja godna pozazdroszczenia. Póki jesteś w stanie ją utrzymać.
Atretes roześmiał się niewesoło.
- Rozumiem twoje rozgoryczenie, Atretesie. Było też moim udziałem, zanim odzyskałem równowagę ducha. Będziesz stale ćwiczył, ale walczył tylko sześć albo siedem razy rocznie. Nie najgorsze życie. Między igrzyskami masz mnóstwo czasu na swoje sprawy.
- Na zarabianie pieniędzy? Po co, skoro nie mogę kupić sobie wolności?
- Za pieniądze można kupić mnóstwo rzeczy. Celerus nie mieszkał w barakach szkoły. Miał własny dom i własną służbę.
Atretes spojrzał na niego, zaskoczony.
- Myślałem, że był niewolnikiem.
- Tak, niewolnikiem, który miał niewolników. Celerus był lepszym gladiatorem niż ty - ciągnął Bato ze zwykłą sobie brutalną szczerością. - Zgubiła go arogancja. Nie docenił twojego sprytu, a ty po raz pierwszy, odkąd cię znam, nie straciłeś panowania nad sobą.
Atretes zamyślił się. Pociągała go możliwość opuszczenia cuchnącej kamiennej celi. Wstał z ławy i nachylił się nad dzbanem z wodą. Chlusnął sobie na twarz. Może Bato ma rację. Powinien brać, co się da i póki się da. Dwa tygodnie temu niewiele brakowało, by Celerus wypruł mu wnętrzności. Widział oczy Celerusa, kiedy on, Atretes, zagłębił mu miecz w boku. Nie był to cios śmiertelny, lecz tylko obezwładniający. To rzymski motłoch zabił Celerusa. Wrzaski: Jugula! Jugula! ciągle dźwięczały Atretesowi w uszach. Celerus osunął się przed nim na kolana. Krew tryskała mu z boku. "Posłuchaj, jak żądają mojej krwi! Godzinę temu byli we mnie zakochani." Tłum krzyczał coraz głośniej, wydawało się, że od rozkołysanego dźwięku drży ziemia. "Zwrócą się pewnego dnia przeciwko tobie. - Celerus podniósł głowę i Atretes znowu zobaczył jego oczy pod przyłbicą. - Kończ!"
Atretes położył dłoń na jego hełmie, odchylił mu głowę do tyłu i szybkim ruchem sztyletu otworzył tętnicę. Tłum oszalał, kiedy krew bryznęła na pierś Atretesa. Celerus runął na wznak, ale dźwignął się jeszcze na łokcie i umarł z oczami zasnutymi mgłą goryczy. Tłum śpiewał w upojeniu: "Atretes! Atretes!" Atretes zamknął oczy i raz jeszcze opryskał sobie twarz i pierś wodą. Cokolwiek by zrobił, nie zmyje z siebie krwi tych wszystkich, których zabił. Dwudziestu jeden poniosło śmierć z jego ręki...
Wziął ręcznik i wytarł się.
- Będę spał w jego gospodzie, ale powiedz mu, że ma dać trzydzieści aurei albo nic z tego.
- Niech będzie trzydzieści. Ja zatrzymam dwadzieścia pięć dla siebie, gdyż wszystko załatwiłem, piętnaście dla cesarza na znak dobrej woli.
- Dobrej woli? - Atretes obrzucił go chłodnym spojrzeniem. - Powiedz Wespazjanowi, żeby poszedł spać do gospody i oby bogowie zesłali w jego łoże wszystkie plagi.
Bato roześmiał się, ale zaraz przybrał z powrotem poważny wyraz twarzy.
- Okaż choć raz rozum, Atretesie. Podoba ci się to czy nie, jesteś własnością cesarza. Nie możesz zmienić tego, co postanowili bogowie. Cesarz jest panem twego życia i śmierci, a ty zrobiłeś wszystko, co mogłeś, żeby go rozdrażnić. Jedno słowo Wespazjana, a trafisz na arenę z lwami albo dzikimi psami. Czy tak chcesz umrzeć?
Atretes odrzucił ręcznik.
- Dając mu więcej niż dostaję, składam mu hołd.
- Który mu się należy. Rządzi cesarstwem, które zgniotło Germanię. Czy muszę ci o tym przypominać? Nie stajesz przed nim jako zwycięzca.
Atretes podniósł głowę.
- Nie zostałem pokonany.
- Czyżbyś nadal przewodził swemu plemieniu? Czyżbyś nadal żył w swych dzikich i mrocznych borach? Głupcze! Czy zadałeś sobie kiedykolwiek pytanie, dlaczego stajesz przeciwko ludziom takim jak Celerus, nie zaś przeciwko innym niewolnikom przywleczonym tu z granicy?
Właściciele gladiatorów pospolicie stawiali swoich najlepszych ludzi przeciwko słabo wyszkolonym, by w ten sposób zapewnić im zwycięstwo i chronić zainwestowane pieniądze. Jednak Wespazjan rozkazał, by Atretes walczył z najlepszymi gladiatorami, mającymi za sobą najwięcej zwycięstw. Jego zamiar był oczywisty. Chciał, by Atretes został zabity, ale w sposób, który przyniósłby korzyść i spodobał się tłumowi, bo tą drogą cesarz mógł utrwalić swoją polityczną popularność.
- Wiem dlaczego - powiedział Atretes.
- Jeśli posuniesz się o krok za daleko, cesarz rzuci cię lwom.
Atretes zacisnął usta. Zostać rozszarpanym przez lwy to śmierć równie, a może nawet bardziej haniebna niż ukrzyżowanie.
- Daj Wespazjanowi jego piętnaście aurei - zgodził się, składając pogardliwy pokłon. Odwrócił się i dodał po cichu: - I niech każdy spadnie przekleństwem na jego głowę.
Bato przyszedł po Atretesa późnym wieczorem. Zaspany Atretes wstał. Bato rzucił mu czerwoną tunikę ze złotym haftem i piękny pas ze skóry i brązu. Na koniec podał mu ogromną pelerynę.
- Okryje głowę. Lepiej dla nas obu, żeby nie rozpoznano nas na ulicy.
Na korytarzu czekali już strażnicy. Atretes spojrzał pytająco na Bato.
- Jestem aż tak niebezpieczny, że muszę mieć sześciu strażników.
Bato roześmiał się.
- Módl się do swoich bogów, byśmy ich nie potrzebowali.
Kiedy opuścili szkołę, strażnicy otoczyli go ze wszystkich stron. Wąskie uliczki były zatłoczone wozami i ludźmi. Znajomi spotykali się przy fontannach, popijali wino i rozmawiali.
- Schyl głowę - rozkazał Bato, kiedy jakaś grupa młodzieńców przystanęła i przypatrywała się Atretesowi. - Na skróty, tą alejką. - Przyspieszyli kroku. Kiedy znaleźli się w cieniu, znowu zwolnili. - To niedaleko. Na szczęście gospoda Pugnaksa jest tuż koło Circus Maximus.
Żołnierze szli równym krokiem i stukot ich podkutych ćwiekami butów na bruku przypomniał Atretesowi legion, z którym walczył w Germanii. Bato trącił go łokciem i wskazał kamienny mur z wymalowanym jakimś napisem.
- Wiesz, co tu napisano?
- Nie umiem czytać.
- Winieneś się nauczyć. Napis mówi, że jakaś dziewczyna marzy o tobie. Powyżej znajduje się zapowiedź następnych igrzysk. - Kiedy przechodzili koło tego miejsca, przeczytał na głos: "Jeśli pogoda pozwoli, dwadzieścia par gladiatorów, dostarczonych przez Ostoriusza wraz z zastępcami na wypadek, gdyby któryś padł zbyt szybko, będzie walczyć pierwszego, drugiego i trzeciego maja w Circus Maximus. Będzie walczył sławny Atretes. Niech żyje Atretes! Po walkach nastąpi wspaniałe polowanie na dzikie zwierzęta. Niech żyje Ostoriusz!"
- Strasznie się tym przejąłem - zażartował Atretes. - Kim jest ten Ostoriusz?
- Ubiega się o jakiś urząd. Słyszałem, że jest kupcem. Wespazjan mu sprzyja, gdyż Ostoriusz pochodzi z plebejuszy, ale on i tak musi pozyskać sobie głosy ludu. Zdobędzie je dzięki igrzyskom.
- Czy jest dobrym przywódcą?
- Nikt o to nie dba, póki ma pieniądze na zapłacenie za igrzyska i na trochę chleba, by mogli oszukać głód. Kiedy zaś dostanie urząd, będzie robił, co mu się spodoba.
- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział jeden ze strażników - i zdaje się, że czekają nas kłopoty.
Na końcu ulicy znajdowała się gospoda oświetlona latarniami. W gospodzie było pełno, a jeszcze więcej ludzi wrzeszczało na zewnątrz, próbując dostać się do środka. Bato zatrzymał się i ocenił sytuację.
- Wygląda na to, że nasz przyjaciel rozgłosił wieść o tobie - powiedział posępnie. - Spróbujemy od tyłu.
Okrążyli tłum i zagłębili się w inną ciasną uliczkę na tyłach gospody. Przy tylnych drzwiach ustawiła się kolejka ludzi, którzy głośno domagali się, żeby ich wpuszczono. Jedna z kobiet odwróciła się i zobaczyła strażników. Jej oczy rozszerzyły się i szarpnęła za strój mężczyznę, który z nią przyszedł.
- Atretes! Atretes! - zaczęła krzyczeć i kilka innych kobiet, widząc go, dołączyło do tych okrzyków. - Atretes! Atretes!
Atretes roześmiał się. Krew zaczęła mu szybciej krążyć w żyłach.
Jednak Bato nie był wcale rozbawiony.
- Lepiej uciekajmy!
- Przed kobietami? - spytał z niedowierzaniem Atretes.
W tym momencie zobaczył, jak tłum spod drzwi rzuca się pędem w jego stronę, przepychając się i potrącając - byle dobiec wśród pierwszych. Strażnicy ustawili się, żeby powstrzymać biegnących, ale ludzka fala natychmiast przepłynęła nad dwoma z nich. Jakaś kobieta rzuciła się na Atretesa, obejmując go ramionami i udami. Zanurzyła palce w jego włosy i przycisnęła usta do jego warg, podczas gdy pół tuzina innych szarpało go, piszcząc histerycznie. Poczuł, jak ogarnia go fala paniki; zrzucił pierwszą kobietę i szamotał się, by wyrwać się innym. Porwano na strzępy pelerynę i poczuł, jak dłonie chwytają jego ciało. Wpadł we wściekłość i nie patrzył, kogo bije ani jak mocno.
- Uciekaj albo rozerwą cię na strzępy! - wrzasnął Bato, chwytając za włosy i odrzucając jedną z kobiet.
Dzięki jego szybkiemu działaniu Atretes zyskał tyle wolnej przestrzeni, że mógł uciec.
Ruszył biegiem i biegł, aż zostawił za sobą histeryczne piski i odgłos ścigających go kroków. Wkrótce dogonił go Bato.
- Schowajmy się tutaj - rozkazał i wcisnęli się we wgłębienie drzwi, by nabrać tchu. Bato wychylił się i wyjrzał na ulicę. - Nikogo, zdaje się, że ich zgubiliśmy. - Spojrzał na Atretesa. - Wyznajże, jak to jest być przedmiotem takich uczuć? - spytał i wybuchnął śmiechem.
Atretes obdarzył go niezadowolonym spojrzeniem i odchylił głowę. Czuł, że serce wali mu jak oszalałe.
- Żadnych poważniejszych ran? - zapytał Bato z uśmiechem. Atretes potarł głowę.
- Wyrwały mi trochę włosów i miałem wrażenie, że chcą rozerwać mnie na strzępy i zabrać po kawałku do domu. Ale chyba nic mi się nie stało.
- To dobrze - powiedział Bato. - Miejmy nadzieję, że tak pozostanie. - Wyszedł na ulicę. - Znam nie opodal pewne miejsce, gdzie możemy pójść. Im prędzej się tam znajdziemy, tym lepiej. Przy twoim wzroście, budowie i z tymi jasnymi włosami łatwo będziesz rozpoznany. A pewnie te kobiety rozproszyły się po ulicach i polują na ciebie.
- To był twój pomysł. Pamiętasz? Trzydzieści aurei! - Zaklął ordynarnie. - Nie ostrzegłeś, co mnie czeka. Czy wszyscy Rzymianie oszaleli?
- Kiedy mają swego bożka na wyciągnięcie ręki, ogarnia ich podniecenie. Uspokój się. Zaprowadzę cię bezpiecznie do szkoły. A Pugnaks miał to, czego chciał. Dostaniesz swoich dziesięć aurei i trochę ponadto. Już ja tego przypilnuję.
Weszli w wąską alejkę, która prowadziła do obszernego dziedzińca otoczonego kamienicami czynszowymi.
- Kiedyś spędzałem tu mnóstwo czasu.
Bato zatrzymał się przed jakimiś drzwiami i zapukał. Ponieważ nikt nie odpowiedział, zaczął walić pięściami. Przytłumiony głos zapytał, kto tam. Bato wymienił swoje imię i drzwi otworzyły się.
Atretes wszedł za nim do ciemnego pomieszczenia. Drzwi znowu zamknięto i opuszczono sztabę. W drzwiach prowadzących do następnego pomieszczenia ukazała się wysoka, czarna kobieta. Trzymała w ręku mały kaganek z wypalonej gliny.
- Bato? - spytała, jakby zacinając się przy tym imieniu.
Bato odpowiedział coś w swoim rodzimym języku. Kobieta milczała, a Bato podszedł do niej, wyjął jej z dłoni kaganek i postawił go na stole. Objął jej twarz ogromną dłonią, znowu przemówił - głosem czułym i błagalnym. Odparła cichutko i Bato spojrzał na Atretesa. Obrócił się lekko.
- To Czijmado. Przyjaźń z dawnych lat. Pozwoliła, byśmy zostali tu do rana. Na tyłach jest mały pokoik. Możesz się tam przespać. Służba przyniesie ci coś do zjedzenia. Wrócimy do szkoły rano, kiedy prawie całe miasto śpi.
Atretes skinął głową i wyszedł za służącym z pokoju. Przyniesiono mu tacę. Siedząc na sienniku i opierając się plecami o ścianę, pił wino. Był głodny, ale nie tknął stęchłego chleba. Pokój był nie większy niż jego cela w szkole i równie zimny. Zastanawiał się, czy gospoda, na której murach wypisano jego imię, jest choć trochę lepsza. Nie wiadomo, nie wszedł przecież do środka. Im więcej o tym wszystkim myślał, tym większy ogarniał go gniew. W końcu stanął na progu Bato. Oparł się o framugę drzwi.
- Już prawie rano. Zaraz musimy iść.
- Zanim wrócimy do szkoły, chciałbym pójść do Pugnaksa. - Atretes walnął flaszką po winie w podłogę i wstał. - Spodziewam się, że wszystkie rzymskie harpie już się stamtąd wyniosły.
Zaczynało świtać i ulice były puste, bo wszyscy hulacy poszli wreszcie spać. Bato poprowadził Atretesa plątaniną alejek i uliczek, aż wreszcie dotarli do gospody. Na zewnątrz nie było nikogo. Zasłony były opuszczone, okiennice zamknięte. Ulica wokół była usłana śmieciami. Bato zapukał mocno.
- Wynoś się! - wrzasnął ktoś ze środka. Usłyszeli potoczyste przekleństwo. - Już mówiłem. Atretesa tu nie ma! Wracaj do domu! Gniew wybuchł jak pożar i Atretes zrobił krok do przodu, żeby wyważyć drzwi. Bato odepchnął go i jeszcze raz załomotał.
- Jestem Bato, ty głupcze! Otwórz drzwi, bo inaczej puścimy z dymem tę twoją gospodę, a ciebie upieczemy w środku!
Gdy tylko Atretes usłyszał, że sztaba została podniesiona i zamek otwarty, rzucił się do środka.
- Jesteś mi winien trzydzieści aurei za wypisanie mojego imienia na drzwiach!
- Trzymaj swój gniew na wodzy! - odparł wcale nie onieśmielony Pugnaks. - Dostaniesz, co ci obiecałem. - Był to dobrze zbudowany mężczyzna wzrostu Bato; miał muskularne ramiona i potężną klatkę piersiową. Włosy miał siwe i krótko przystrzyżone; na piersiach wisiała prostokątna tabliczka z kości słoniowej, głosząca, że jest wyzwolonym gladiatorem. Uśmiechnął się, widząc zdumienie malujące się w oczach Atretesa, i przy tym uśmiechu widać było, że stracił mnóstwo zębów, połamanych lub całkiem wybitych. - Powinniście byli zabrać więcej strażników - oświadczył i spojrzał na Bato. - Dobrze się stało, że ten ładny chłopczyk umie szybko biegać, co, stary druhu?
Bato roześmiał się.
- Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby biegł tak szybko.
- Siadajcie - powiedział Pugnaks.
Zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż jak zaproszenie. Pchnął lekko Atretesa w stronę środka salki.
- Powinieneś był poczekać z wywieszaniem tego szyldu. - Zmarznięty nieco Atretes usiadł blisko kosza z żarzącymi się węglami. Dotknął poszarpanej tuniki. - Jesteś mi winien nowe ubranie.
- Czy coś jeszcze, dostojny panie? - spytał oschle Pugnaks.
- Przyzwoity posiłek i łóżko poprawi mu nastrój - rzucił Bato. - No i kobieta, jeśli się jaka znajdzie.
- Odesłałem wszystkie do domu. - Pugnaks wskazał długi stół zastawiony do uczty, choć wystygłe mięsiwa zostały już w znacznym stopniu rozebrane. - Jeśli chodzi o jedzenie, przygotowałem to na jego cześć. - Wziął brzoskwinię i rzucił Atretesowi. - Jedz na zdrowie. Obiecuję coś lepszego następnym razem.
- Dlaczego myślisz, że wrócę do tego szczurzego gniazda?
- Tak bardzo przedkładasz nad nie swoją celę? - zadrwił Pugnaks. Uśmiechnął się do Bato. - Zdaje się, że wystarczy parę kobiet, by napędzić mu strachu.
Roześmiał się, kiedy siny z gniewu Atretes zerwał się na równe nogi.
- Siadaj - rozkazał Bato. - Kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie, Pugnaks walczył lepiej niż ty teraz.
Pugnaks zaśmiał się głucho.
- Kiedy patrzyłem, jak biegnie, przypomniałem sobie moje dni chwały. Pamiętasz, Bato, Ludi Apollinares? Kobiety szalały za mną.
- Jego uśmiech zgasł. - Wszyscy wtedy znali moje imię. - Ogarnął gestem wnętrze gospody. - I zobacz, co mam teraz.
- Wolność i środki do życia.
- Ha! Podatki i długi. Lepiej żyłem, kiedy byłem niewolnikiem. - Nalał wina do trzech kielichów i podał najpierw Bato, potem Atretesowi, a trzeci sam wziął do ręki i uniósł. - Za igrzyska! - powiedział i wypił do dna.
Pugnaks i Bato rozmawiali o dawnych czasach. Raz jeszcze przeżywali swoje wyczyny na arenie, omawiając taktykę stosowaną przez dawno poległych gladiatorów. Pugnaks opowiedział o kilku swoich walkach i pokazał rany, które odniósł.
- Cesarz Neron dał mi drewniany miecz. Myślałem, że to największy dzień w moim życiu. Dopiero później spostrzegłem, że moje życie naprawdę dobiegło kresu. Cóż pozostaje gladiatorowi, gdy przestaje walczyć?
- Jeśli odzyskam wolność, wrócę do Germanii - powiedział Atretes. - I wtedy moje życie zacznie się od nowa.
Pugnaks obdarzył Atretesa posępnym uśmiechem.
- Niczego jeszcze nie pojmujesz, ale przyjdzie taka chwila, że pojmiesz. Nigdy nie będziesz tak żył, Atretesie, jak teraz, kiedy codziennie patrzysz śmierci w oczy.
Bato wstał i oznajmił, że muszą wracać, póki się nie rozwidni.
Pugnaks wręczył Bato sakiewkę z monetami. Atretesowi podał tunikę i pelerynę i klepnął go w plecy, kiedy szli już w stronę drzwi.
- Następnym razem postaram się, żeby panie ustawiły się porządnie w kolejkę - powiedział, ukazując ogołocone z zębów dziąsła. - Nie więcej jak dwie albo trzy jednocześnie.
Ponieważ o tej porze zamknięto już bramy miasta dla wozów i powozów, na ulicach panował spokój. Mieszkańcy spali, a sklepikarze krzątali się już, układając towary przywiezione w nocy i przeznaczone na sprzedaż w nadchodzącym dniu.
- Pugnaks jest głupcem - oświadczył Atretes. - Ma wolność. Czemu nie wrócił do ojczyzny?
- Próbował, ale Galia nie była już jego krajem rodzinnym. Żona umarła, dzieci wziął ktoś na wychowanie. Jego ludzie przywitali go z otwartymi ramionami, ale potem unikali go. Pugnaksa pojmano w Galii jako prostego pasterza. Wrócił jako wojownik.
- Ja nie byłem pasterzem.
- Co czeka cię w Germanii? Młoda żona, która zawładnęła twym sercem? Myślisz, że będzie czekała na ciebie dziesięć, może dwadzieścia lat?
- Nie mam żony.
- Więc wioska? Co z niej zostało? Gruz i popiół? Twój lud? Czy żyje jeszcze? W niewoli? Rozproszony? Nie, w Germanii nie masz już nic.
Atretes nie odpowiedział. Poczuł dawny czczy gniew, gdyż przypomniał sobie wszystko, co stracił. Bato przystanął przed straganem piekarza i kupił chleb. Oderwał kawałek i podał Atretesowi.
- Żadnemu z nas nie zostało już nic, Atretesie - powiedział posępnie. - Byłem księciem. Teraz jestem niewolnikiem. Lecz bywa, że niewolnik Rzymu żyje lepiej niż książę podbitego kraju. Obaj milczeli już przez resztę drogi do szkoły.
Kajusz Poloniusz Urbanus był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego widziała Julia. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy u Kalaby, ujął ją tylko za dłoń i uśmiechał się, ale ona czuła, jak prawie mdleje z podniecenia burzącego krew. Przyglądała mu się teraz poprzez pokój; potem przeniosła spojrzenie na Kalabę, która przemawiała do zebranych tu kobiet. Tego właśnie pragnęła Julia, tutaj chciała być. Co prawda ojciec zgodził się złagodzić narzucone jej ograniczenia, ale tego było dla Julii za mało - zwłaszcza że ojciec okazał wyrozumiałość, ale pod warunkiem, iż Julia nie będzie chodzić do Kalaby. Jednak ona nie tylko nie zaprzestała odwiedzania Kalaby, ale jej wizyty stały się częstsze. Po prostu, wychodząc z domu, kłamała, nie zaniedbując jednak pozorów, które wskazywały, że stosuje się do życzeń ojca. Dzięki temu unikała konfliktów - i pouczeń - które byłyby nieuniknione, gdyby ojciec dowiedział się prawdy. Także Markus nie pochwalał przyjaźni z Kalabą. W gruncie rzeczy pogardzał nią. Na szczęście wyprawił się w jakichś swoich sprawach do Północnej Italii i miał tam przebywać przez kilka miesięcy. Korzystając z jego nieobecności, i z tego, że ojciec był zajęty swymi przedsięwzięciami, a matka nie miała pojęcia o życiu poza murami willi, Julia mogła robić, co chciała. Pozycja przyjaciółki Kalaby była bardzo zaszczytna i dawała Julii poczucie własnej ważności. Kalaba dała jasno do zrozumienia wszystkim swoim gościom, że sprzyja w szczególny sposób Julii. Jednak Julia uznała, że zebrania u Kalaby są daleko mniej pociągające niż Kajusz Poloniusz Urbanus. Kajusz był częstym gościem w willi Kalaby i Julia czuła lęk, kiedy zjawiał się ten mocny człowiek. Wystarczyło, by na nią spojrzał, a zaraz jej myśli wędrowały w zakazane rejony. Oktawia powiedziała jej, że jest kochankiem Kalaby, lecz ta przykra wiadomość tylko wzmogła jego urok. Jakiż bowiem mężczyzna potrafi dać szczęście takiej kobiecie jak Kalaba? Z pewnością musi to być ktoś bardziej męski niż inni. Ale skoro należy do Kalaby, czemu wpatruje się tak w nią, Julię? Rzucało się w oczy i to, że Oktawia pragnęła tego mężczyzny - lecz ten fakt też pociągał Julię jeszcze bardziej ku niemu.
Nawet teraz spojrzenie jego ciemnych oczu przekomarzało się z Julią, pieściło ją tak, że zapragnęła uwolnić się od burzliwych uczuć, które nią miotały. Wachlowała się, próbując skupić uwagę na diatrybie wygłaszanej przez Kalabę, ale jej myśli ciągle wędrowały ku sprawom bardziej związanym ze zmysłami. Kajusz podniósł się ze swojego łoża. Kiedy szedł w jej stronę, czuła, jak całe jej ciało przenika fala gorąca i jakby mrowienie. Serce biło tak szybko i mocno, że - zlękła się - mógłby je usłyszeć. Kajusz uśmiechnął się lekko i usiadł na jej łożu. Widział, że jest zdenerwowana i trochę przestraszona; jej niewinność pociągała go i podniecała.
- Zgadzasz się ze wszystkim, co mówi Kalaba?
- Jest taka mądra.
- Nic dziwnego, że cię polubiła.
- Nie sądzisz, że jest mądra?
- Rzeczywiście, wyprzedza swoje czasy.
Rozmawiali o poglądach Kalaby i Kajusz spostrzegł, jak mało właściwie Julia wie o samej Kalabie. Nie ulegało wątpliwości, że młoda przyjaciółka Kalaby niewielkie ma pojęcie o ludziach spoza swojego otoczenia, a Kalaba pokazywała oczywiście to tylko, co ludzie chcieli widzieć. Jest przebiegła. Kajusz był pewny, że Kalaba ma jakieś plany co do młodej córki Walerianów, ale nie miał pojęcia, ku czemu one prowadzą. Wiedział, że Kalaba nigdy nie zajmuje się kimś, jeśli nie służy to jakiemuś celowi, a wciągnęła Julię w krąg swoich najbliższych, traktując ją z serdecznością, która budziła zawiść innych, bywających u niej od dawna.
- Mógłbym sądzić, Kalabo, że bardziej powinna ci się podobać Oktawia - powiedział jej zeszłego wieczoru, pamiętając, że sam zaczął dla rozrywki zalecać się do Oktawii. - Jest podatna.
Kalaba nie dała się wciągnąć w rozmowę. Uśmiechnęła się tylko tajemniczo i wskazała mu praktyczne powody, dla których powinien pomyśleć o zalecaniu się do Julii.
- Jej rodzina ma pieniądze i pozycję, Kajuszu. Nie mają w gruncie rzeczy żadnych politycznych powiązań, jedynie przez przyjaciela Markusa, Antygonusa. Pamiętasz chyba, że rok temu zyskał sobie stanowisko w kurii. Związek z Julią może okazać się bardzo pożyteczny.
- Skoro Markus Walerian nie czuje do ciebie sympatii, wątpię, by poczuł ją do jednego z twoich odrzuconych kochanków.
Roześmiała się z tego szyderczego żartu.
- Nie odrzuciłam cię, Kajuszu. Przywróciłam ci wolność. Wiesz dobrze, iż sam już nie mogłeś usiedzieć spokojnie. Czy zauważyłeś, jak patrzy na ciebie Julia?
Wykrzywił usta w drapieżnym uśmiechu.
- Jakże mógłbym nie zauważyć? Jest rozkoszna.
Wyrzeczenie się Oktawii dla Julii nie będzie takie przykre.
- Może okazać się, że rodzina Julii w niejednym ci pomoże.
- Chcesz się mnie pozbyć, Kalabo? Czyżby przeraziła cię wczoraj moja namiętność?
- Nic nie może mnie przerazić, Kajuszu, a już najmniej mężczyzna. Lecz to, co podnieca ciebie, nie podnieca mnie. Chcę okazać ci wspaniałomyślność i pomyśleć o tym, co będzie najkorzystniejsze dla bardzo drogiego przyjaciela. Nie jestem kobietą odpowiednią dla ciebie. Julia to co innego.
Kajusz wiedział dobrze, że Kalaba nie robi niczego bez ukrytych powodów i zastanawiał się teraz, dlaczego chce złożyć w jego ręce los jednej ze swoich młodych i pięknych zwolenniczek - niby ofiarę na ołtarzu. Był zaintrygowany.
- Co wiesz o niej?
- Przyjrzyj się jej w cyrku. Tkwią w niej namiętności, których nikt nie podejrzewa. Nawet sama Julia. Dla ciebie to dziewicza gleba, czekająca na uprawę. Jest złakniona życia. Możesz w tej glebie zasiać każde ziarno, jakie zechcesz, i przyglądać się potem, jak wzrasta.
Kalaba nigdy nie myliła się w swojej ocenie ludzi. Kajusz spojrzał na Julię z nowym całkiem zainteresowaniem. Jest młoda i piękna. Przychodzi tu w tajemnicy, co oznacza, że wyłamuje się z posłuszeństwa wobec rodziców i brata. Jest też znudzona jałowymi rozważaniami i pragnie żyć całą piersią, a to uderzy jej do głowy, gdyż Kajusz potrafi dać jej bardziej podniecające chwile niż jest ona sobie w stanie wyobrazić. Przyglądając się jej i wiedząc, że ona czuje na sobie jego badawczy wzrok, czuł, jak narasta w nim pożądanie. Spojrzała na niego, a on uśmiechnął się w odpowiedzi. Rozchyliła wargi i chociaż oddzielała ich przestrzeń pokoju, czuł prawie żar jej doznań. Pociągał ją, a jednak nie próbowała się do niego zbliżyć, jak to robiła Oktawia, ani zajmować się nim jak Glafira, ani udawać obojętności jak Oliwia. Julia Walerian przyglądała mu się z nie skrywanym zaciekawieniem. Kiedy odwzajemniał jej spojrzenie, raczej przyjmowała postawę wyczekującą, zamiast stroić skromne miny - jak inne.
Kajusz chciał sprawdzić, czy ocena wypowiedziana przez Kalabę jest trafna. Jak daleko się posunie?
- Może przejdziemy się po ogrodzie? - powiedział. - Czy Kalaba nie będzie miała nic przeciwko temu? - odparła i zarumieniła się, choć mroczne światełko w jej oczach było bardzo obiecujące.
- Czy potrzebujesz pozwolenia Kalaby, żeby robić to, czego pragniesz? Może powinniśmy wypróbować szczerość jej poglądów filozoficznych. Czyż nie powiada, że kobieta musi samodzielnie podejmować decyzje, czerpać szczęście tam, gdzie bije jego źródło, sama kształtować swój los?
- Jestem jej gościem.
- Lecz niewolnikiem nie. Kalaba podziwia kobietę, która ma o wszystkim swoje zdanie. Taką, która bierze to, czego chce. - Przemknął się lekko dłonią po jej ramieniu. Pod miękką wełną bladożółtego palusu jej ciało było ciepłe. Słyszał jej cichy oddech i wyczuwał zdradzające jej stan napięcie ciała. Uśmiechnął się, zaglądając w jej brązowe oczy łani. - Och, przecież i ty, Julio, chcesz wziąć byka za rogi, prawda? Wyjdźmy do ogrodu, by zobaczyć, co potrafimy we dwoje wyczarować. Jej policzki znowu oblał rumieniec.
- Nie mogę - szepnęła.
- Czemu? - spytał także szeptem, jakby się z nią przekomarzając. Pojął, że jest zbyt zawstydzona, by odpowiedzieć, odpowiedział więc za nią: - Kalaba może być zazdrosna, a wtedy nie będziesz tu mile widziana?
- Tak.
- Możesz być spokojna. Jestem tylko jedną z wielu zabawek Kalaby. Zawarliśmy pewien układ.
Julia zmarszczyła lekko brwi.
- Nie jesteś w niej zakochany?
- Nie - odparł po prostu i nachylił się tak, że jego wargi prawie muskały jej ucho: - Wyjdź ze mną do ogrodu, byśmy mogli być sami i porozmawiać.
Jego mroczne oczy kryły w sobie jakąś przerażającą namiętność, a jednak chciała z nim wyjść. Rozkoszowała się ciepłem, które w niej wirowało, rozkoszowała się tym, że krew burzyła się w jej żyłach. Jego dotyk sprawił, że zapomniała, gdzie jest, choć rozum podpowiadał, że w tym mężczyźnie kryje się coś mrocznego. Nie zważała na to. Poczucie zagrożenia wzmagało tylko ekscytację. Nadal jednak myślała o Kalabie. Nie chciała jej obrazić i zyskać sobie potężnego wroga.
Spojrzała na nią i dostrzegła, że Kalaba wie o zdradzie Kajusza. Przez najkrótszą z chwil Julia czuła falę ogromnego poruszenia promieniującą z Kalaby, ale wszystko natychmiast zgasło.
Uśmiechała się, jakby ich zachęcając. Julia nie dojrzała, by choć ślad zazdrości czy rozdrażnienia przyciemnił tajemnicze oczy albo spowodował zastygnięcie pełnej pogody twarzy. Julia obrzuciła ją na pół błagalnym, na pół pytającym spojrzeniem.
- Kajuszu, Julia chce odetchnąć świeżym powietrzem. Czy mógłbyś towarzyszyć jej do ogrodu? - powiedziała Kalaba i Julia poczuła nagłą ulgę, po której napłynęła fala ciepła, gdyż Kajusz ujął jej dłoń i oznajmił, że uczyni to z przyjemnością.
- Uzyskałaś więc jej błogosławieństwo - powiedział, kiedy znaleźli się na zewnątrz. - Chodź tutaj, pod tę altanę.
Kiedy Kajusz wziął ją w ramiona, Julia instynktownie zesztywniała. Potem pocałował ją i fala rozkoszy zmiotła wszelki opór. Miał mocne ręce i czuła, jak topnieje wtulona w jego pierś. Cofnął się odrobinę; przenikała ją jakaś omdlałość, drżała.
- Ze mną przeżyjesz rzeczy, o jakich nigdy ci się nie śniło - powiedział ochrypłym głosem Kajusz.
Był coraz śmielszy i Julia posłyszała w pewnym momencie jakiś wewnętrzny krzyk ostrzegawczy.
- Nie - szepnęła bez tchu. - Nie możesz dotykać mnie w ten sposób.
Kajusz roześmiał się tylko z cicha i pchnął ją do tyłu. Znowu zaczął ją całować, uciszając protesty i rozpalając namiętność. Julia położyła otwarte dłonie na delikatnej tkaninie jego togi i wyczuła twardość mięśni. Od jego pachnącego korzeniami oddechu jeżyły się jej włoski na karku. Pocałował ją znowu, a ona jęknęła cicho i bezradnie.
Sprawiał jej ból, lecz nie dbała o to.
- Czy Klaudiusz Flakkus potrafił sprawić, by twe serce biło tak jak teraz? - spytał Kajusz. Julia pomyślała, że zaraz zemdleje, tak intensywne były jej doznania. - Gdyby nadal żył, zabrałbym mu ciebie, nawet jeśliby przyszło go zabić - wychrypiał. Jego głos przyprawiał ją o dreszcz rozkoszy i zarazem przerażenia. Patrząc w jego ciemne, błyszczące oczy i czując żar we krwi, wiedziała, że musi być z nim, bez względu na to, jak przyjdzie jej za to zapłacić.
- Och, Kajuszu, tak cię kocham. Zrobię wszystko, co zechcesz, wszystko...
I Kajusz wiedział już, jak daleko Julia gotowa byłaby się posunąć. Oczywiście, jeszcze nie pora, żeby pchać ją w tym kierunku. Będzie miał na to dość czasu, kiedy znajdzie się całkowicie w jego władzy i nie będzie już potrafiła się wycofać. Uśmiechnął się. Kalaba nie myliła się co do Julii Walerian. Ta dziewczyna jest stworzona dla niego.
Rozdział XVII
Hadassa miała złe przeczucia, kiedy zbliżał się dzień zaślubin Julii. Od chwili, gdy Decymus Walerian zgodził się na małżeństwo coemptio, Julia robiła wrażenie bardziej ustatkowanej i szczęśliwszej. Hadassa zastanawiała się jeszcze, dlaczego jej pan zaproponował formę kupna oblubienicy, zamiast bardziej wiążącego confarreatio, kiedy Julia stała już przed zgromadzeniem przyjaciół i oświadczała zgodnie z tradycyjną formułą: Ubi tu Gaius, ego Gaia, "gdzie ty, panie, tam i ja, pani". Kiedy złożyła to oświadczenie, Kajusz Poloniusz Urbanus pocałował ją i żelaznym pierścieniem przypieczętował umowę małżeńską.
Hadassa potrafiła zrozumieć, dlaczego Julia tak się w nim zakochała. Urbanus był przystojnym mężczyzną o energicznej twarzy i czarującym zachowaniu. I Decymus, i Feba uznali go za odpowiednią partię. Jednak Hadassa, choć nie miała żadnych podstaw, by oczekiwać czegoś złego, była przekonana, że pod gładką powierzchownością kryje się w tym człowieku coś ciemnego i złowrogiego. Kiedy tylko obrzucał ją mrocznym spojrzeniem, nie mrugając powieką, czuła, że całe jej ciało przenika mróz. Nie było nikogo, z kim mogłaby się podzielić tymi uczuciami. Markusa nadal nie było i nie będzie jeszcze przez miesiąc. Gdyby tu był, mogłaby zdobyć się na odwagę i poprosić go o rozmowę. Kiedy jednak wróci, będzie po wszystkim. Zasięgnięto już rady kapłanów i wyznaczono szczęśliwy dzień na zaślubiny. Julia zostanie mężatką, nim Markus wróci do domu.
- Z pewnością chcesz, pani, by brat był na twoich zaślubinach - powiedziała Hadassa.
- Oczywiście, chciałabym, żeby tu był. Ale kapłani powiedzieli, że druga środa kwietnia to dla nas szczęśliwy dzień. Odkładanie zaślubin oznaczałoby sprzeciwianie się bogom i groźbę nieszczęścia. Nie mogę zresztą czekać jeszcze tygodnia, a tym bardziej miesiąca. Markus może się spóźnić. Albo zmienić plany. - Opadła w ciepłą, wonną wodę i uśmiechnęła się. - Zresztą mój brat był już na jednych moich zaślubinach. I nudził się. Nie sądzę, żeby te mógł uznać za bardziej interesujące.
Wszyscy byli tak zadowoleni z tego związku, że Hadassa zaczęła myśleć, iż być może niesprawiedliwie oceniła Urbanusa. Spędzał wiele godzin z Decymusem, rozmawiając o handlu zagranicznym i polityce. Wydawało się, że zgadzają się w prawie każdej kwestii. Także Feba była oczarowana przyszłym zięciem. Nawet służba domowa uznała, że bogowie uśmiechnęli się do Julii, sprawiając, że Urbanus się w niej zakochał.
A jednak Hadassa czuła, jakby okiem duszy dostrzegła coś wrogiego i niebezpiecznego, co kryło się pod gładkimi manierami i piękną powierzchownością.
Rankiem w dniu zaślubin Julia była spięta, podniecona i zdecydowana wyglądać jeszcze ładniej niż kiedykolwiek przedtem. Hadassa spędziła wiele godzin na układaniu jej włosów, piętrząc wymyślne loki i sploty, przetykane sznurem rzadkich i cennych pereł. Palus ślubny Julii był uszyty z najdelikatniejszej białej flaneli; wąską talię opasywał wełniany pas, zawiązany węzłem Herkulesowym - na szczęście. Hadassa wsunęła pomarańczowe pantofelki na małe stopy swojej pani.
- Jesteś piękna - powiedziała Feba i jej oczy zaszły mgłą dumy. Ujęła córkę za dłoń i usiadła obok Julii na łożu. - Czy boisz się?
- Nie, matko.
Troska, którą zobaczyła w oczach matki, tylko ją rozbawiła. Gdyby matka wiedziała. Pragnęła Kajusza, pragnęła tak gwałtownie, że ledwie mogła to znieść. Nie jej gotowość trzymała ją z dala od łoża Kajusza, ale jego poczucie honoru.
Z czułą troskliwością Feba ułożyła pomarańczową zasłonę na głowie Julii, tak że odsłonięta pozostawała tylko lewa część jej twarzy. Dała jej trzy miedziaki.
- Jeden dla męża, dwa dla bogów ogniska domowego - powiedziała i pocałowała Julię w policzek. - Oby bogowie pobłogosławili ci dziećmi.
- Matko, proszę! Czy bogowie nie mogliby poczekać z tym błogosławieństwem? - roześmiała się szczęśliwa Julia. - Jestem zbyt młoda, by dzieci przykuwały mnie do domu.
Hadassa stała za plecami zgromadzonych w świątyni, kiedy Kajusz i Julia połączyli swe dłonie. Słyszała przeraźliwy kwik świni ciągniętej przed ołtarz. Urwał się nagle, kiedy przecięto zwierzęciu gardło i krew polała się na ołtarz jako święta ofiara za oblubieńców.
Czując, że ogarniają ją mdłości, Hadassa wybiegła na zewnątrz. Trzęsąc się na całym ciele, usiadła na stopniu w pobliżu wejścia, skąd słyszała, jak odczytuje się umowę małżeńską, ale nie widziała ani nie czuła krwi. Oparła głowę na podciągniętych kolanach i słuchała jednostajnego głosu kapłana, który odczytywał dokument mający więcej wspólnego z zobowiązaniami o charakterze prawnym niż z przysięgą dozgonnej miłości. Hadassa poczuła, że ogarnia ją smutek. Zacisnęła dłonie i modliła się żarliwie za swoją panią.
Kiedy przechodził pochód gości, wstała, by pójść za wszystkimi. Większość z gości przyszła na zaślubiny, pojmując to jako czysto towarzyskie zobowiązanie wobec Decymusa Waleriana, ich patrona.
Niewiele osób znających Julię obdarzało ją ciepłymi uczuciami. Goście towarzyszyli młodym małżonkom do willi Kajusza na odległym skraju Wzgórza Palatyńskiego, gdzie niewolnicy przygotowali ucztę. Julia natarła oliwą framugę drzwi i zawiesiła girlandę z wełny. Wręczyła Kajuszowi jeden z miedziaków. On złożył jej ofiarę z ognia i wody, przenosząc w ten sposób rządy nad domem na nową żonę.
Hadassa pomagała przy podawaniu wyszukanych potraw, zdumiewając się tym, jak odmienna panowała tu atmosfera od tej z pierwszej uczty weselnej Julii. Przyjaciele Kajusza nie szczędzili swawolnych żartów i śmiechu było co niemiara. Julia promieniała, rumieniąc się i śmiejąc, kiedy nowy mąż pochylał się i szeptał jej coś do ucha. Być może wszystko ułoży się dobrze. Może Hadassa myli się co do Urbanusa.
Wezwano ją do kuchni i podano jej srebrną tacę z gęsimi wątróbkami, z których ułożono przerażającą bestię z wyolbrzymionymi genitaliami. Upokorzona tym sprośnym widokiem, odstawiła tacę na ladę i cofnęła się z odrazą.
- Co z tobą? Jeśli zepsułaś moje dzieło, zedrę z ciebie skórę. Pan wyraźnie życzył sobie tego właśnie dania. Masz wziąć półmisek i podać go swojej pani.
- Nie! - odparła, nie zastanawiając się nad tym, co mówi, przejęta zgrozą na myśl, że mogłaby podsunąć coś takiego Julii. Kucharz uderzył ją tak, że upadła na kredens.
- Ty weź tacę - rozkazał innej niewolnicy, która posłuchała skwapliwie. Obrócił się w stronę Hadassy, która cofnęła się ze spazmem strachu, czując, jak ból pulsuje jej w twarzy. - Weź tamtą tacę i podaj gościom. Natychmiast!
Z drżeniem podeszła we wskazanym kierunku i poczuła ulgę, gdyż tym razem była to duża taca z tuzinem małych przepiórek, przyrumienionych i błyszczących od polewy z miodu i korzeni. W głowie nadal jej dzwoniło, kiedy weszła do dużej sali jadalnej. Goście śmiali się i zachęcali Julię do jedzenia, a Kajusz zanurzył palce w smoku i podał potrawę swej oblubienicy. Julia roześmiała się wesoło i zaczęła oblizywać mu palce. Hadassa poczuła, że robi się jej niedobrze i podeszła do gości siedzących dalej, by podsunąć im przepiórki.
Kilku mężczyzn zaczęło wykrzykiwać, że oblubieńcy winni udać się do łoża. Kajusz wziął Julię w ramiona i wyniósł z sali. Kiedy zabrakło Kajusza i Julii, niektórzy goście zaczęli wychodzić. Druzus pomógł wstać Oktawii, która miała twarz popielatą i zalaną łzami. Była pijana i ledwie trzymała się na nogach. Wstał też z honorowego miejsca Decymus i pomógł podnieść się Febie. Feba skinęła na Hadassę.
- Wracasz z nami do willi. Kajusz powiedział, że ma już służbę dla Julii i zwolnił cię z obowiązków wobec niej. - Dotknęła ramienia niewolnicy. - Nie musisz mieć takiej zrozpaczonej miny, Hadasso. Jeśli Julia będzie cię potrzebowała, znowu znajdziesz się u jej boku. Ale na razie mam dla ciebie inne zajęcia.
Hadassa szybko przywykła do nowych obowiązków. Przyjemność sprawiało jej usługiwanie Febie. Chętnie spędzały wiele godzin w ogrodzie, pielęgnując kwietne klomby, albo w pokoju tkackim przy warsztacie. Hadassa najbardziej lubiła pracę w ogrodzie, cieszyły ją ścieżki i szpalery obsypane pąkami, gdyż zbliżała się wiosna. Lubiła czuć w rękach ziemię i lubiła woń kwiatów unoszącą się w rześkim powietrzu. Ptaki latały między drzewami i dziobały ziarno, które Feba sypała do karmników. Czasem dołączał do nich Decymus, który siadał na marmurowej ławce i ze zmęczonym uśmiechem rozmawiał z Febą albo przyglądał się, jak pracuje. Czuł się trochę lepiej i Bitia domagała się uznania, że to jej zasługa. Nie odzyskał jednak w pełni sił. Feba wyczuwała, że poprawę zdrowia Decymus zawdzięcza małżeństwu córki, bo odkąd Julia poślubiła Kajusza, jej mąż nie żyje już w takim napięciu. Nie został jednak wyleczony z choroby, która go wyniszczała. Feba przestała już wierzyć w uzdrowicielską sztukę Egipcjanki i nie wzywała jej do Decymusa. Zamiast niej przywoływała Hadassę.
- Zaśpiewaj nam, Hadasso.
Hadassa trącała struny małej harfy i śpiewała psalmy, których nauczył ją w Galilei ojciec. Przymykała oczy i wyobrażała sobie, że jest tam znowu, że czuje zapach morza i słyszy okrzyki nawołujących się rybaków. Mogła na moment zapomnieć o okropności wszystkiego, co zdarzyło się od czasu ich ostatniej podróży do Jerozolimy.
Czasem śpiewała też kołysanki, które matka śpiewała jej i małej siostrzyczce, Lei. Słodka Lea, jakże brakowało jej Hadassie! Czasem, kiedy noc była ciemna i cicha, rozmyślała o tym, jak Lea zamknęła oczy i umysł na grozę tego świata i odeszła w pokoju, by przebywać z Bogiem. Nachodziły ją rozdzierająco słodkie wspomnienia chwil, kiedy biegała wśród lilii polnych ze swoją siostrzyczką i śmiała się patrząc na Leę, która skakała w wysokiej trawie niby królik.
Hadassa z przyjemnością usługiwała Walerianom, zwłaszcza Febie, która przypominała jej trochę własną matkę, kiedy z prostotą i sprawnie doglądała domu. Matka po przebudzeniu spędzała godzinę na modlitwie do Jezusa, a Feba szła do lararium i oddawała cześć bóstwom domowym. Kładła na ołtarzu świeże placki, uzupełniała wonności i zapalała kadzidła, by kamienni bogowie wdychali miły zapach. Jej modlitwy były nie mniej szczere, ale jej wiara - źle umiejscowiona.
Markus wjechał do Rzymu z silnym poczuciem, że wraca do domu. Był zadowolony z wyników wielotygodniowej podróży, gdyż zawarł umowy z kilkoma kupcami, z którymi ojciec prowadził niegdyś interesy. Zanim pojechał do domu, udał się do łaźni, pragnąc zmyć z siebie pył drogi i oddać się w ręce masażysty, by ten usunął z jego mięśni ból po tygodniach wędrówki.
W tepidarium zobaczył Antygonusa, który moczył się w ciepłej wodzie wraz ze świtą pochlebców. Markus nie zwracał na nich uwagi, gdyż niewolnik właśnie mył go ciepłą wodą. Zszedł następnie z westchnieniem do wody i oparł się o krawędź basenu. Zamknął oczy i poddał się kojącemu działaniu wody. Antygonus gestem ręki odprawił swoich przyjaciół i dołączył do niego.
- Długo cię nie było, Markusie. Czy odniosłeś korzyści z tej podróży?
Przez chwilę rozmawiali o handlu i zapotrzebowaniu Rzymu na rozmaite dobra.
- Widziałem wczoraj wieczorem Julię z nowym mężem - oznajmił w pewnym momencie Antygonus.
Markus otworzył szeroko oczy.
- Z kim?
- Na bogów, o niczym nie wiesz! Nie widziałeś się więc jeszcze z rodziną. Pozwól więc, że opowiem, co się zdarzyło od twego wyjazdu. Kilka tygodni temu twoja miła siostra poślubiła Kajusza Poloniusza Urbanusa. Nie zostałem zaproszony, gdyż nie znam tego dostojnego pana. A ty? Nie? Szkoda. Wszyscy są ciekawi, kim jest Urbanus, ale nikt nie wie o nim wiele więcej poza tym, że chyba ma mnóstwo pieniędzy. Jak je zarobił, to wielka tajemnica. Większość czasu spędza w cyrku. Krąży pogłoska, że był kochankiem Kalaby Sziwy Fontaneus.
- Wybaczysz, Antygonusie. - Markus pospiesznie wyszedł z basenu.
Udał się prosto do domu i zastał rodziców w triclinium. Matka wydała cichy okrzyk radości i wzięła go w ramiona. Był poruszony tym, że ojcu przybyło siwych włosów na skroniach, a ubyło wagi ciała.
- Wstąpiłem do łaźni i spotkałem Antygonusa - powiedział, układając się na łożu i biorąc do ręki kielich, który Henoch napełnił winem.
- I dowiedziałeś się, że Julia zawarła małżeństwo - rzucił
Decymus, widząc błysk gniewu w oczach syna. - Niedobrze, żeś najpierw nie przyszedł do domu, by usłyszeć o tym od nas.
- Kiedy to się odbyło?
- Kilka tygodni temu - odparła Feba, odwracając półmisek z pokrojoną wołowiną tak, żeby najlepsze plastry miał jej syn pod ręką. - Zjedz coś, Markusie. Chyba schudłeś od wyjazdu.
- Co wiecie o tym człowieku? - spytał Markus, nie zwracając uwagi na półmisek.
- Handluje zagranicznymi towarami i organizuje wymianę towarową na północnej granicy - oznajmił Decymus. Nalał sobie trochę wina. - Poza tym moi agenci niewiele zdołali się o nim dowiedzieć.
- I wydaliście za niego Julię, tak niewiele o nim wiedząc?
- Zasięgnęliśmy informacji, ile się dało. Zapraszaliśmy tu Kajusza wiele razy i widzieliśmy, że jest rozumny, uroczy, dobrze wychowany. Twoja siostra jest w nim zakochana, a wygląda na to, że i on ją kocha.
- Albo jej pieniądze.
Decymus uniósł brwi.
- Czy to tak cię gniewa? Nie to, żeś nie był na zaślubinach, lecz utrata zarządu nad posiadłością po Klaudiuszu?
Markus poczuł się urażony i grzmotnął kielichem o stół.
- Jeśli pamiętasz - powiedział głosem, w którym słychać było napięcie - objąłem zarząd nad posiadłością, gdyż ty byłeś w Efezie. Kiedy wróciłem, nie chciałeś przejąć ode mnie tego obowiązku. Nie miałem ani denara zysku z tego, co zrobiłem dla mojej siostry.
- Wybacz, Markusie - westchnął Decymus. - Zawsze doceniałem twoją troskę o siostrę. Pozostawiłem ci zarząd, ponieważ twoje decyzje były trafne i posiadłości Julii nic dzięki temu nie groziło. Ale teraz ciężar odpowiedzialności został zdjęty z twoich ramion.
- Nie tak szybko, ojcze. Nie wypuszczę sprawy ze swoich rąk, póki nie będę pewny, że mąż Julii nie jest nicponiem.
- Nie masz żadnych praw do zachowania kontroli nad jej posiadłością - oświadczył stanowczym głosem Decymus. - Kajusz Poloniusz Urbanus, biorąc sobie za żonę twoją siostrę, przejął w posiadanie wszystko, co miała, także posiadłość po Klaudiuszu.
Markus przypomniał sobie w tym momencie Hadassę i poczuł, jak narasta mu w żołądku jakiś nieprzyjemny ciężar. Ona też jest własnością Julii. Kim jest ten Urbanus i jak ustosunkuje się do służebnej swojej żony? Tłumiąc swoje uczucia względem niewolnicy, zadał następne pytanie dotyczące Julii.
- A jeżeli Julia zechce niczego nie zmieniać w sprawach majątkowych?
- Nie do niej należy teraz decyzja.
Feba wstała i podeszła do Markusa.
- Kiedy zobaczysz, jaka jest szczęśliwa z Kajuszem, przestaniesz się dręczyć tym, że ojciec mu ją oddał.
Markus udał się do Julii następnego dnia po południu. Jeszcze nie wstała, ale kiedy dowiedziała się, że przyszedł jej brat, natychmiast wybiegła mu na spotkanie.
- Markus! - wykrzyknęła i rzuciła mu się w ramiona. - Tak się cieszę, że cię widzę!
Był zaskoczony jej niechlujnym wyglądem. Opadające do pasa włosy były nie wyszczotkowane, twarz nie umalowana. Robiła wrażenie zmęczonej i drżała, jakby cierpiała skutki nadużywania wina. Na jej szyi zobaczył okrągły, czerwony znak, wstydliwe piętno namiętności.
- Wyobraź sobie, jaki byłem zaskoczony, kiedy po powrocie dowiedziałem się o twoim małżeństwie - powiedział, patrząc na nią z troską.
- Musisz mi wybaczyć, Markusie, ale nie mogłam na ciebie czekać - roześmiała się wesoło Julia. - Nie było cię od dwóch miesięcy i nie przysłałeś wiadomości, kiedy wracasz. Polubisz Kajusza. Między wami jest wiele wspólnego. Uwielbia igrzyska.
- Jak go poznałaś?
Uśmiechnęła się złośliwie.
- Dzięki Kalabie.
Zacisnął usta, słysząc to skwapliwe przyznanie się do tego, że złamała zakaz jego i ojca.
- Trudno uznać to za odpowiednią rekomendację.
Julia zdjęła ramiona z jego szyi i odsunęła się.
- Przykro mi, że jesteś do niej źle nastawiony, ale nie sprawia mi to najmniejszej różnicy. - Obróciła do niego twarz, na której malowała się złość. - Mogę teraz robić, co zechcę. Dobierając sobie przyjaciół, nie potrzebuję już pozwolenia ojca ani twojego.
Markus dostrzegł w tych słowach wyraźny wpływ Kalaby.
- Nie przyszedłem tu, żeby się z tobą spierać. Przyszedłem zobaczyć, czy jesteś szczęśliwa.
- Zapewniam cię, że tak. - Poderwała podbródek. - Jestem szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu.
- Cieszę się, że to mówisz - powiedział z nie skrywanym rozdrażnieniem. - Winszuję ci wyrwania się z naszych okowów i proszę o wybaczenie tego, że ośmieliłem się wtrącić w sprawy kobiety, która ma prawo do korzystania ze swojej wolności. Ten wybuch gniewu sprawił, że Julia natychmiast straciła ochotę na waśnie i myślała tylko o tym, żeby go zatrzymać.
- Och, Markusie, jesteś doprawdy niemożliwy! Przecież nie widzieliśmy się tyle czasu! Nie wychodź. Nie zniosłabym tego. - Przytuliła się do niego, jak czyniła zawsze - niegdyś, kiedy jako małe dziecko uwielbiała starszego brata. Markus zmiękł na chwilę. Julia odsunęła się nieco od niego i ciągnęła: - Czujesz niechęć do Kalaby, bo nie znasz jej tak jak znam ja. - Ujęła jego dłonie. - Nie jestem taka jak nasza matka. Wiesz o tym dobrze. Nie zadowalałoby mnie to, że przez cały czas siedziałabym przy warsztacie tkackim albo stawiając potrzeby innych przed własnymi, myślałabym tylko o nich. Chcę prowadzić podniecające życie. Jak ty, Markusie. Bogowie sprawili, że zjawił się Kajusz.
Przyjrzał się młodej oblubienicy, szukając radości promieniującej z jej twarzy, i zobaczył tę radość - przemieszaną ze zmęczeniem rozwiązłym trybem życia. Pogłaskał ją po policzku.
- Naprawdę jesteś szczęśliwa?
- I to jak! Kajusz jest taki przystojny i życie z nim takie podniecające! Kiedy wychodzi, myślę przez cały czas tylko o chwili jego powrotu. - Oblała się rumieńcem. - Nie patrz tak na mnie. - Roześmiała się. - Chodź, usiądziemy w perystylu. Nic jeszcze nie jadłam i umieram z głodu.
Strzeliła palcami i poleciła służbie, by przyniesiono posiłek.
Opowiadała mu o przyjęciach, w których uczestniczyła z Kajuszem i które zawsze tak pociągały Arrię.
- Spotkałam wczoraj wieczorem Arrię - oznajmiła, jakby czytając w jego myślach. - Spytała, z kim się spotykasz. Miała ze sobą gladiatora. Był cały w bliznach i brzydki.
Zaczęła narzekać, że służebna przyniosła nie to, czego chciała, i poleciła jej wrócić po świeże owoce i chleb.
- Brakuje mi Hadassy - oznajmiła z irytacją. - Ona zawsze wie, czego potrzebuję. Te niewolnice są głupie i powolne.
- Co z nią zrobiłaś? - spytał Markus najbardziej zdawkowym tonem, na jaki potrafił się zdobyć.
Serce biło mu jak szalone i zimny pot spływał po ciele.
- Kajusz nie lubi Żydów, bo są pruderyjni. Poza tym nie znosi jej za to, że jest taka pospolita.
Zanim Markus zdążył zadać kolejne pytanie, zjawił się Urbanus.
Julia natychmiast się zerwała i podbiegła do niego. Pocałował ją, przyjrzał się jej z krzywym uśmiechem i szepnął jej coś do ucha.
Drgnęła lekko i odwróciła się.
- Markusie, to Kajusz. Zostawię was, a sama pójdę doprowadzić się do porządku.
Wybiegła, zostawiając Markusa sam na sam ze swoim nowym mężem.
- Siostra dopiero na twoje powitanie wstała z łóżka, pewnie więc dziwi cię nasz tryb życia - powiedział Kajusz idąc w kierunku Markusa.
Markus nie miał już wątpliwości co do tego, czemu Julia zakochała się w Urbanusie. Należał do mężczyzn, za którymi kobiety szaleją - był ciemnowłosy, dobrze zbudowany, biła od niego męskość. W jego zagadkowym uśmiechu kryło się jakieś wyzwanie. Markus odpowiedział mu uśmiechem, tłumiąc pragnienie, by zapytać, co tamten zrobił z Hadassą.
- Julia często opowiada o tobie - rzekł Urbanus. - Można by pomyśleć, że jesteś kimś w rodzaju boga.
Oparł się o jedną z marmurowych kolumn i przyglądał się Markusowi lodowatym spojrzeniem.
- Dziewczęta często na swój sposób ubóstwiają starszych braci.
- Jest między wami znaczna różnica wieku.
- Dwóch braci umarło na gorączkę.
- Nie mówiła o nich.
- Bo ich nie znała. A czy ty masz rodzinę, Kajuszu?
Kajusz wyprostował się i zaczął chodzić wzdłuż stawu. Przez dłuższą chwilę słychać było tylko szmer fontanny.
- Nie - odparł wreszcie szczerze. - Nie miałem, póki nie poślubiłem Julii. - Uśmiechnął się, ale Markus nie był wcale pewny, czy podoba mu się to, co zobaczył na jego twarzy. - Twoi rodzice przyjęli mnie z otwartymi ramionami - ciągnął, nie spuszczając wzroku z Markusa.
- Ja poczekam z tym, aż poznam cię lepiej.
Kajusz roześmiał się.
- Uczciwe postawienie sprawy. To pokrzepiające.
Do perystylu wszedł sługa, który podał Urbanusowi wino. Urbanus skinął głową i niewolnik podszedł do Markusa, który jednak odmówił. Urbanus popijał przez chwilę wino, przypatrując się Markusowi sponad krawędzi srebrnego kielicha.
- O ile wiem, zarządzałeś posiadłością Julii.
- Chcesz, żebym przedstawił ci rachunki?
- Jak uważasz. - Kajusz opuścił rękę z kielichem. - Z tego, co o tobie słyszałem, wynika, że nie uczynisz tego chętnie.
- Jesteś mężem mojej siostry. Teraz ty będziesz zarządzał jej posiadłością.
- Rzeczywiście. To mnóstwo pieniędzy.
W jego czarnych oczach pojawił się błysk rozbawienia. Markus zastanawiał się, skąd Kajusz wie, jakie sumy wchodzą w grę. Nawet Julia nie wiedziała. Być może ojciec wyjawił mu wszystkie szczegóły, ale wydawało się to mało prawdopodobne. Ojciec pozostawiłby to jemu.
- Być może udałoby się dojść do jakiejś ugody między nami - powiedział powoli Kajusz. - Mógłbyś nadal zarządzać majątkiem i wypłacać co miesiąc określone odsetki.
Jasne postawienie sprawy - pomyślał cynicznie Markus.
- Zwykle biorę wynagrodzenie za swoje usługi - odparł oschle, nie mając najmniejszego zamiaru wysługiwać się Urbanusowi.
- Nawet od swojej rodziny? - spytał drwiąco Kajusz.
- Chodzi o odsetek od zysków - odparował gładko Markus. - Spory odsetek.
Kajusz roześmiał się cicho.
- Byłem po prostu ciekawy, co powiesz. Doskonale potrafię zarządzać majątkiem sam. Wiesz, Markusie, mamy ze sobą wiele wspólnego.
- Przed chwilą to samo powiedziała Julia.
Ta uwaga jeszcze mniej mu się podobała, kiedy padła z ust Urbanusa. Został tylko tak długo, jak wymagała grzeczność. Julia wróciła do perystylu ubrana w drogi i wytworny wełniany palus. Miała perły na szyi i we włosach - wplecione w spiętrzone wysoko loki.
- Czyż nie są piękne? - spytała, bawiąc się perłami i pokazując je Markusowi. Były to najkosztowniejsze świecidełka, jakie może mieć kobieta. - Kajusz dał mi je w noc poślubną. Ciemne kręgi pod oczyma ukryła zręcznie pod warstwą kosmetyków, na policzki i wargi nałożyła róż. Gdyby nie widział jej przed godziną, nie przyszłoby mu do głowy, że jest zmęczona i czuje się źle po jakimś przyjęciu, na które Urbanus zabrał ją poprzedniego wieczoru. Jej ożywiona paplanina drażniła. Urbanus przekomarzał się z nią, rzucając aluzyjne żarty, które pobudzały ją do śmiechu. Markus miał tego po dziurki w nosie, więc pożegnał się i wyszedł. Wracał do domu z poczuciem przygnębienia. Kiedy wszedł do środka, oddał płaszcz Henochowi. Słyszał głos ojca dochodzący z pokoju przyjęć, gdzie Decymus spotykał się co rano ze swoimi klientami, i poszedł w tamtą stronę.
- Hadassa! - wykrzyknął, kiedy zobaczył ją stojącą przed rodzicami. Natychmiast poczuł się zakłopotany. - Co się stało? - spytał. Decymus spojrzał na syna i zobaczył wyraz twarzy, jakiego nigdy dotąd u niego nie widział.
- Bitia oskarżyła Hadassę o kradzież.
Decymus nie potrafił jak dotąd rozwikłać sprawy. Ze wzrastającym zaciekawieniem patrzył na Markusa, który ledwie spojrzał na egipską niewolnicę; całkowicie skupił się na Hadassie.
- O kradzież?
Wszedł do pokoju i odwrócił wzrok od Hadassy. Serce w nim zamarło. Spojrzał na Bitię i zobaczył poruszenie w jej błyszczących czarnych oczach. Zbyt często widywał ten błysk w oczach Arrii, by natychmiast go nie rozpoznać. Z jakiegoś nieznanego powodu paliła ją zazdrość.
- Czy Bitia ma jakiś dowód? - spytał chłodno.
- Właśnie do tego dochodziliśmy - oznajmił Decymus. Feba siedziała obok niego blada i zagubiona w myślach. Hadassa stała przed nimi w milczeniu, ze spuszczoną głową. Nie próbowała się bronić. Z jej ust nie padło dotąd ani jedno słowo. - Jakie masz dowody przeciwko Hadassie? - spytał Decymus Egipcjankę.
- Widziałam ją na własne oczy - oświadczyła z naciskiem Bitia i wymieniła dwoje innych niewolników, którzy mogli potwierdzić jej słowa.
Decymus wezwał ich, a oni przyznali, że tak, że widzieli, jak Hadassa dawała monetę kobiecie na targu.
Markus nie wierzył własnym uszom. Bitia miała zadowoloną i nieprzyjemną minę, kiedy tamci dwaj potwierdzali jej oskarżenie. Markus poczuł do niej przypływ niechęci i zaczął się zastanawiać, co znajdował w niej kiedyś takiego pociągającego.
- Hadasso - rzekł posępnym głosem Decymus. Podniosła wzrok. Była przestraszona i blada. - Czy to prawda? Czy dałaś komuś na targu monetę?
- Tak, panie.
Decymus wolałby, żeby skłamała. Westchnął ciężko. Musi skazać ją na chłostę i zastanawiał się, czy jej wątłe ciało zniesie taką karę. Nie podobał mu się wyraz twarzy Bitii. Podejrzewał, że Egipcjanka czuje się urażona, gdyż odsunięto ją od usługiwania, a jej miejsce przy Decymusie i Febie zajęła Hadassa.
- Zostaw nas samych, Bitio.
Skoro już ma ukarać Hadassę, nie uczyni tego w obecności napawającej się tą sytuacją niewolnicy. Odprawił też pozostałych niewolników.
- Jak wiesz, karą za kradzież jest chłosta - powiedział Decymus.
Hadassa skurczyła się w sobie, ale nie próbowała się bronić. Feba coraz głębiej zatapiała się w swoich myślach.
- Decymusie - wtrąciła się w pewnym momencie - nie mogę uwierzyć, że nas okradła. Zawsze zdawała szczegółowo rachunek...
Uniósł dłoń w geście nie znoszącym sprzeciwu i Feba umilkła. Był wściekły, że postawiono go w takiej sytuacji.
- Każdego niewolnika, który przybywa do tego domu, ostrzegamy, jaka kara czeka go za kradzież - powiedział, zwracając się do Hadassy. - Co przyszło ci do głowy, żeby wydać monetę, którą powierzyła ci twoja pani?
- To była moneta, którą dostałam od ciebie, panie.
- Ode mnie? - zmarszczył brwi.
- To peculium, panie.
Decymus zamrugał. Każdego ranka zasiadał na krześle kurulnym i rozdawał monety dziesiątkom swoich klientów. Dawał też po kwadransie każdemu niewolnikowi, więcej Henochowi i kucharzowi. Nie mógł po prostu uwierzyć, że niewolnik oddał komuś swoje peculium.
Feba nachyliła się w jego stronę i położyła mu dłoń na przedramieniu.
- Hadassa zawsze zdawała rachunek z każdej powierzonej jej monety.
Decymus zmarszczył brwi i przyjrzał się uważnie niewolnicy.
- Czy wydałaś kiedykolwiek część pieniędzy powierzonych ci przez panią?
- Nie, panie. Tylko to, co dałeś mi jako peculium.
- Dlaczego jednak oddałaś swoje peculium?
- Ja nie potrzebuję tych pieniędzy, a tamta kobieta potrzebowała.
- Co to była za kobieta?
- Kobieta z ulicy.
Markus podszedł bliżej, zdumiony tym, co mówiła.
- Jesteś niewolnicą i nie masz nic. Peculium to jedyne pieniądze, jakie masz. Dlaczego nie zachowałaś ich dla siebie?
Wzrok miała spuszczony, jak przystało niewolnicy.
- Mam co jeść, panie, mam ciepłe miejsce do snu, odzież, by się okryć. Tamta kobieta nie miała niczego. Jej mąż zmarł kilka miesięcy temu, a syn jest legionistą na granicy germańskiej.
Decymus nie spuszczał z niej wzroku.
- I ty, Żydówka, dałaś pieniądze Rzymiance?
Spojrzała na niego ze łzami w oczach. Drżała ze strachu przed nim, ale chciała, żeby ją zrozumiał.
- Była głodna, panie. Za kwadransa, który mi dałeś, mogła kupić sobie chleb.
Zdumiony Decymus odchylił się do tyłu. To, że niewolnica, która ma kilka miedziaków, oddaje je wszystkie wrogowi swojego ludu, było dla niego czymś niepojętym.
- Możesz odejść, Hadasso. Masz prawo robić z peculium co ci się podoba. Oddać komu zechcesz.
- Dziękuję ci, panie.
Patrzył, jak wychodzi z pokoju, a potem spojrzał na Febę i zobaczył, że jego żona ma łzy w oczach. Ujął jej dłoń. Spojrzała na niego.
- Jeśli Bitia będzie znowu rzucała jakieś oskarżenia, proszę, byś pozwolił mi ją sprzedać.
- Możesz sprzedać ją już teraz - odparł i spojrzał na Markusa. - Chyba że ty chcesz ją zabrać, by grzała łoże w twoim domu.
Markus nie zdawał sobie sprawy z tego, że ojciec jest tak dobrze poinformowany o jego sprawach osobistych ani że zechce mówić o nich przy matce.
- Dziękuję, ale nie. Nie chcę już mieć z nią nic wspólnego.
- Zrób więc z nią, co chcesz - powiedział Decymus, zwracając się do Feby.
Feba wstała i wyszła.
Ojciec i syn spojrzeli na siebie. Markus zacisnął wargi.
- Bitia przyszła do mojej sypialni z własnej woli.
- W to nie wątpię, ale wątpię, by Hadassa postąpiła tak samo.
Markus zesztywniał, jego oczy ciskały błyskawice.
- Co masz na myśli?
- Dobrze wiesz - westchnął znowu. - Julia odesłała ją nam...
- Ponieważ Urbanus nie cierpi pruderyjnych Żydów - przerwał ironicznym tonem Markus.
Decymus zamrugał, ale nie odpowiedział na tę zaskakującą zaczepkę.
Zastanawiał się już, dlaczego Hadassa została odesłana.
- Pamiętam, że podobne zastrzeżenia zgłaszałeś, jeśli się nie mylę, kiedy twoja matka ją kupowała. Powiedziałeś, że może żywić urazę do Rzymian. Uznałeś też, o ile pamiętam, że jest brzydka. - Nie ulegało wątpliwości, że te przypomnienia nie są dla Markusa przyjemne. Decymus uśmiechnął się oschle. - Tak czy inaczej Julia oddała ją i Hadassa jest teraz pod moją ochroną.
Markus wybuchnął śmiechem, słysząc to zdumiewające oświadczenie.
- I chcesz, żebym trzymał się od niej z daleka - powiedział głosem, który miał być ironiczny, ale w którym pobrzmiewała nutka irytacji.
Decymus nie odpowiadał przez chwilę, mierząc syna skupionym i chłodnym spojrzeniem.
- Masz do niej wysoce uczuciowy stosunek - oznajmił potem i zobaczył, że ten dobór słów jeszcze bardziej zbił Markusa z tropu.
- Nie wierzę, byś ją wykorzystał.
Uniósł brew, jakby było to po części pytanie.
- Nie - rzekł stanowczym głosem Markus. - Nie wykorzystałem jej, ojcze. - Sposób wyrażania się ojca rzeczywiście zbijał go z tropu. - Nigdy nie zmuszałem kobiety, by poddała się mojej woli.
- Są inne sposoby narzucenia swojej woli, niekoniecznie fizyczne. Ty jesteś panem, ona niewolnicą. Matka nigdy nie pochwalała twoich umizgów do Bitii czy innych przed nią. A ja, szczerze mówiąc, niewiele się nad tym dotychczas zastanawiałem. Jesteś młody i pełen życia, Markusie. Byłeś zawsze pociągający dla kobiet. Wydawało mi się więc rzeczą zupełnie naturalną, że to wykorzystujesz.
Wstał z krzesła kurulnego, zszedł z podwyższenia i stanął przed synem.
- Ale z tą dziewczyną jest inaczej. - Potrząsnął głową, nadal zdumiony i niepewny. - Po cierpieniach, jakie były jej udziałem, oddaje swoje wszystkie pieniądze Rzymiance, matce legionisty.
Raz jeszcze potrząsnął głową i westchnął. Spojrzał na Markusa.
- Hadassa nie jest taka, jak inne niewolnice, Markusie. W niczym nie przypomina żadnego z niewolników, których dotąd mieliśmy. I w niczym nie przypominała żadnej z osób, z którymi stykał się w swym życiu Decymus. Wyciągnął rękę, chwycił Markusa za przedramię i powiedział głosem pół rozkazującym, pół błagalnym:
- Zażywaj sobie przyjemności z innymi, lecz tę pozostaw w spokoju.
Kiedy ojciec wyszedł, Markus usiadł na skraju podwyższenia i przesunął rozczapierzonymi palcami po włosach. Niczego nie obiecał. Jakże by mógł, skoro Hadassa wypełniała wszystkie jego myśli.
Rozdział XIX
Julia trzęsła się na całym ciele rozmawiając z Kalabą. Kalaba zawsze wszystko rozumiała. Zawsze wysłuchiwała jej i podsuwała rady, które Julia mogła wypróbować. Zgadzała się z nią i okazywała współczucie. Julia ufała jej na tyle, że opowiadała o wszystkim, co dotyczyło jej małżeństwa. Nikomu innemu nie mogłaby powiedzieć o Kajuszu i jego coraz okrutniejszych i dziwaczniejszych żądaniach.
- Zeszłej nocy znowu mnie spoliczkował. - Dotknęła palcami obolałej kości policzkowej. Poklepała się lekko, by pokazać opuchnięcie. - Widzisz? Tutaj. W ostatnich miesiącach musiałam nauczyć się umiejętnego nakładania pudru i różu. - Usta jej drżały. - Kalabo, spytałam tylko, czy miał szczęście na wyścigach, a on zaczął obrzucać mnie najgorszymi wyzwiskami i obwiniać o przegraną. Powiedział, że przynoszę mu szczęście, kiedy jestem u jego boku, i że przegrał, bo zostałam w domu, Źle się czułam. To nie moja wina. Przestraszyłam się i chciałam uciec z sypialni, ale złapał mnie i rzucał mną po całym pokoju, nie przestając bić. Powiedział, że nikt nie może odwracać się tyłem do Kajusza Poloniusza Urbanusa.
Kalaba wzięła ją za dłoń i poklepała lekko.
- Masz prawo wiedzieć, co robi z twoim majątkiem, Julio.
- Jego zdaniem nie. A ojciec przyzna mu rację. - Oczy zaszły jej łzami. - W końcu - powiedziała z goryczą - jestem tylko kobietą, sprzętem, którego się używa. - Przygryzła wargi, odwróciła głowę i zapanowała trochę nad swoim wzburzeniem. - Czasem drżę, kiedy na niego patrzę, bo nadal tak mocno go kocham. Przeżywam boskie rozkosze, Kalabo, gdy mnie dotyka i całuje. A kiedy indziej boję się, boję się tak bardzo, że chcę od niego uciekać. - Spojrzała na Kalabę szeroko otwartymi, niespokojnymi oczami. - Kajusz zawsze jest taki gwałtowny po igrzyskach. Bije mnie, Kalabo, i czerpie z tego rozkosz. Każe mi robić rzeczy, których ja nie chcę robić.
Zwiesiła głowę, zawstydzona i zapłakana.
- Możesz wyjawić mi wszystko. - Kalaba ujęła ją pod brodę i uśmiechnęła się z rozbawieniem. - Niełatwo mnie zadziwić, Julio. Zbyt wiele rzeczy w swoim życiu widziałam i robiłam, by mogło mnie zaskoczyć cokolwiek w twoim. - Zmarszczyła brwi, przesuwając lekko palcem po spuchniętym policzku Julii. - Troszkę gwałtowniejsze igraszki to jedno, ale żeby cię tak skrzywdzić, trzeba być bestią.
- Podniosła się z łoża. - Przyniosę ci trochę wina.
Julia odprężyła się nieco. Kalaba okazuje jej zawsze tyle zrozumienia. Julia nie ma nikogo innego, do kogo mogłaby pójść. Nie może nic powiedzieć Markusowi o Kajuszu, bo ci dwaj zbyt się nienawidzą. Markus wpadłby we wściekłość, gdyby dowiedział się, że Kajusz ją uderzył. Doszłoby między nimi do starcia, które tylko pogorszyłoby sytuację. Nie może też zwierzyć się matce. Nie chce! Matka byłaby przerażona, gdyby dowiedziała się o ciemnej stronie żądz Kajusza - jeśliby uwierzyła. Ale na to jest zbyt niewinna. Nie może też spodziewać się pomocy od ojca. Cokolwiek by zrobił Kajusz, ojciec uzna, że ona jest winna. Powiedziałby coś w rodzaju: "Co zrobiłaś, że zasłużyłaś na to?"
Znowu trysnęły łzy, spływając jej po policzkach. Kalaba nie lubi, kiedy Julia jest taka słaba. Zobaczyła, że Kalaba odwraca się, więc szybko otarła twarz.
- Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie, Kalabo. Nie mam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać.
- Nigdy cię nie opuszczę i wiesz, że jesteś tu zawsze mile widziana. - Kalaba uśmiechnęła się i podała jej srebrny kielich. - Wrzuciłam do wina trochę ziół, żeby ukoić twoje nerwy. - Jej twarz rozjaśniła się uśmiechem, w którym było jakieś posępne rozbawienie. - Nie przyglądaj się takim niepewnym wzrokiem, Julio. Nie ma w tym winie nic, co mogłoby ci zaszkodzić. Wypij. - Podsunęła palec pod kielich i lekko go przechyliła. - Pij, a poczujesz się lepiej.
Julia, spragniona ukojenia, wypiła duży łyk. Wino z ziołami podziałało szybko; westchnęła, czując, jak ustępuje całe napięcie.
- Już lepiej, prawda? - powiedziała Kalaba, siadając z powrotem obok niej. - A teraz opowiedz o wszystkim, co zrobił ci Kajusz. Z najdrobniejszymi szczegółami. Może będę mogła coś ci doradzić.
I Julia wyznała wszystko. Słowa płynęły z jej ust jak ropa z przeciętego wrzodu. Opowiedziała Kalabie o każdym wstrętnym, okrutnym szczególe i z zadowoleniem patrzyła, jak oczy przyjaciółki zaczynają gorzeć. Również ona poczuła palący gniew w głębi żołądka. Kajusz nie ma prawa traktować jej w ten sposób.
Szybko spostrzegła, że pokaz bogactwa był elementem gry i dopiero jej majątek zmienił jego sytuację. Żyli z majątku, który pozostawił jej Klaudiusz. Kajusz powinien być wdzięczny! Powinien odnosić się do niej z szacunkiem.
- Kiedy wstaję rano, robi mi się niedobrze na samą myśl, co może mnie spotkać od Kajusza.
- I mówisz, że nadal go kochasz? - spytała Kalaba.
Julia przymknęła oczy i zwiesiła ze wstydem głowę.
- Tak - przyznała cicho. - I to właśnie jest najstraszniejsze. Tak bardzo go kocham! Kiedy wchodzi do pokoju, moje serce, och, moje serce...
- Nawet kiedy obchodzi się z tobą w ten sposób?
- Nie zawsze jest okrutny. Czasem jest taki jak na początku. Och, Kalabo, dzięki niemu czuję, jakbym unosiła się w niebo.
Pragnęła, by przyjaciółka ją zrozumiała. I Kalaba rozumiała. Znała doskonale Kajusza. Może jeszcze lepiej znała Julię. Oboje byli samolubni i namiętni. Nawet teraz byli ze sobą, bo wiązało ich podniecenie, jakie dawało to małżeństwo, lecz już wkrótce będą tak jedno z drugiego niezadowoleni, że zaczną szukać podniety gdzie indziej.
Kajusz już teraz rozglądał się za innymi kobietami, choć Julia nie zdawała sobie z tego sprawy. Pół roku po zaślubinach wiele godzin spędzał na tym, że zaspokajał swoje najmroczniejsze namiętności z jakąś nieszczęsną prostytutką z drogiego domu publicznego. Kalaba wiedziała o tym od samego Kajusza. Wszystko, co robił, opisywał ze szczegółami, mając nadzieję, że podnieci ją to i zabawi. Powiedział, że korzysta z usług nierządnic, gdyż nie chce krzywdzić żony, że kocha Julię i nie chce stracić przy niej panowania nad drugą stroną swej natury. Kalaba zachęcała go do potajemnych odwiedzin i zachęcała do mówienia, a powód tego był jeden: Julia.
Gdyby w tym momencie powiedziała Julii o niewierności Kajusza, mogłaby stracić zaufanie młodej kobiety. A tego nie chciała. Lepiej nie wtrącać się w to, co jest między nimi, niech sprawy toczą się swoim biegiem i niech Kajusz zniszczy jej miłość. W końcu stanie się mniej dyskretny. W końcu zacznie się chełpić swoimi miłosnymi wyczynami. Zanim do tego dojdzie, być może ona, Kalaba, napomknie jedno, drugie słówko jakiejś życzliwej przyjaciółce w rodzaju Oktawii. Oktawia jest małostkowa i zazdrosna. Jego niewierność uraduje ją i bez wątpienia z przyjemnością powie Julii, że Kajusz szuka towarzystwa innych kobiet. Julia znienawidzi ją za to, ale jednocześnie bardzo szybko zmądrzeje.
Dopóki jednak Julia nie wie, jak plugawą naturę ma Kajusz, Kalaba chciała uchronić ją przed jakimś nieszczęściem.
- Nie powinnaś zrażać do siebie Kajusza, Julio, ani go drażnić. Niemądrze jest zadawać pytania. Wiesz już, że doprowadza go to do wściekłości. Znajdź jakieś inne sposoby, by dowiedzieć się, jak spędza czas i wydaje pieniądze.
- Masz na myśli szpiegów?
- Szpiedzy! - powiedziała drwiąco Kalaba. - Jak strasznie brzmi to słowo w twoich ustach. Wolę myśleć o takich ludziach jako o przyjaciołach, którzy za parę sesterców będą czuwali nad twoimi interesami.
- Sama nie wiem - powiedziała Julia, marszcząc brwi.
- Akurat przyszło mi to do głowy - rzekła Kalaba i zmieniła temat.
Ziarno zostało zasiane i przyjdzie czas, że zapuści korzenie. Nieufność to żyzny grunt wymagający jednak uprawy, nim będzie można zasadzić na nim jakąś inną rzecz, by miała czas wzrosnąć. Plon wart będzie cierpliwego czekania. Po macierzyńsku poklepała udo Julii. - Bierz, Julio, ode mnie, co tylko potrzebujesz, i zapomnij o wszystkim poza tym. Kocham cię taką, jaka jesteś, i za nic w świecie nie chciałabym cię zmienić. Przyznaję, nie wszystkie moje rady są właściwe w twojej sytuacji, lecz martwię się tym, że tak cierpisz.
Julia odprężyła się, słuchając tych zapewnień, i dopiła wino. Była rozkosznie ukojona, choć chwilami czuła się w jakiś nieokreślony sposób nieswojo, kiedy Kalaba wpatrywała się w nią nieruchomym spojrzeniem.
- Czuję się zmęczona - powiedziała. - Ostatnio jestem przez cały czas zmęczona.
- Biedactwo. Połóż się i odpocznij.
- Powinnam wracać do domu - odparła sennie Julia. - Wieczorem wychodzimy.
Kalaba przebiegła delikatnie palcami po gładkim czole Julii.
- Chcesz wyjść?
- Wszystko mi jedno. - Julia walczyła ze sobą, by nie zamknąć oczu. - Chcę tylko spać...
- Więc śpij, drogie dziecko. Rób, co chcesz.
Julia śniła, że Hadassa gładzi ją po czole i śpiewa pieśni o swoim dziwnym Bogu. Nikt nie służył jej tak dobrze, jak mała Żydówka. Brakowało jej pogodnej obecności Hadassy, brakowało czułych starań. Brakowało opowieści i pieśni. Hadassa zawsze odgadywała jej potrzeby, natomiast niewolnicom Kajusza trzeba wszystko mówić. Nawet we śnie niewolnice patrzyły na nią zimnymi, nieruchomymi, wężowymi oczami, oczami, które były swojskie i zarazem niepokojące. Oczami Kalaby.
Kalaba obudziła ją późnym popołudniem.
- Czeka na ciebie lektyka. Nie powinnaś spóźniać się do domu.
Jednak Julia już była spóźniona.
Kiedy dotarła do domu, Kajusz już czekał, wściekły i pełen podejrzeń; przez głowę przemykały mu najrozmaitsze obrazy, które podżegały jego zazdrość.
- Gdzie byłaś? - Serce biło mu szybko i czuł, jak narasta w nim wściekłość, choć sam nie wiedział, czy powodem jest Julia, czy on sam. Dlaczego zeszłego wieczoru stracił panowanie nad sobą? Nie mógł zapomnieć spojrzenia, jakim go obrzuciła, kiedy ją spoliczkował. Co będzie, jeśli Julia go opuści? - Z kim spędziłaś całe przedpołudnie?
- Złożyłam wizytę Kalabie - odparła Julia, wyginając się do tyłu, kiedy wyciągnął w jej stronę rękę. - To boli! Kajusz natychmiast ją puścił.
- Kalaba - mruknął, zastanawiając się, co Julia od niej usłyszała.
Jego oczy zwęziły się.
- Wypiłyśmy trochę wina i zasnęłam.
Wzdrygnęła się, gdyż znowu wyciągnął rękę, ale tym razem dotknął ją łagodnie.
- Bałem się, że mnie opuściłaś.
Ujął ją pod brodę, uniósł i przechylił jej twarz. Wiedział, że płakała. Miała lekko podpuchnięte oczy i róż rozmazany od łez. Ale nawet w tym stanie była piękna. Dostrzegł siniak na kości policzkowej i skrzywił się. Nie zamierzał jej skrzywdzić. Czasem budziła się w nim bestia, nad którą nie mógł zapanować i która kazała mu niszczyć to, co cenił najbardziej.
- Przykro mi z powodu zeszłej nocy. - Jej brązowe oczy wypełniły się łzami i Kajusz poczuł się jeszcze bardziej zawstydzony. - Kocham cię, Julio, przysięgam na bogów. Jeśli mi nie wybaczysz, chyba oszaleję...
Pocałował ją, wyczuwał jednak, że mu się opiera. Ogarnęła go rozpacz.
- Kocham cię, tak bardzo cię kocham... - szepnął i pocałował ją znowu, tym razem w sposób, który najbardziej lubiła.
Po dłuższej chwili Julia przylgnęła bezwładnie do niego i wróciło mu poczucie władzy nad nią; ogarnęła go fala rozkoszy. Póki potrafi rozbudzić jej zmysły, jest nadal jego własnością. Zawsze rządy nad nią, i nad nim, sprawował Eros. Tacy są do siebie podobni! Chwycił ją mocniej w ramiona i krew zaczęła pulsować mu w żyłach.
- Dam ci to, czego pragniesz.
Kochała Kajusza, kiedy był taki jak w tym momencie, kiedy skupiał swą namiętność na dawaniu jej rozkoszy. Kiedy było po wszystkim, wróciło jej poczucie pustki i znów zapadła się w otchłań przygnębienia. Gdybyż rozkosz mogła trwać bez końca! Kajusz, zadowolony, stał teraz po drugiej stronie pokoju. Zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo Julia go potrzebuje, jak mu się przygląda. Wiedział też, że lubi mu się przyglądać - jeszcze jedno potwierdzenie władzy, jaką miał nad nią.
Wykrzywił usta w żartobliwym uśmiechu i podszedł, by ją pocałować.
- Lubię, kiedy patrzysz na mnie w ten sposób, jakbym był bogiem - powiedział, wpatrując się w nią jak w cenny przedmiot.
Julia ukryła rozdrażnienie, jakie wzbudziła w niej jego próżność.
- Czy musimy dzisiaj wychodzić? Antygonus jest czasem taki nudny!
- To prawda, ale jego przyjaźń może okazać się pożyteczna.
- Markus uważa, że to głupiec.
- Myślałem, że się przyjaźnią.
- Tak, ale to nie znaczy, że Markus nie zdaje sobie sprawy z mnóstwa wad Antygonusa. Antygonus nie potrafi rozmawiać o niczym poza polityką i brakiem pieniędzy.
- Spędzisz wieczór z Arrią. Lubisz ją.
- Zawsze wypytuje tylko o Markusa. Stała się nudna i żałosna.
- Arria to kobieta, której nie brak talentów. Dziwię się, że Markus przestał się nią interesować. - Odwrócił się i zobaczył wyraz twarzy Julii. Roześmiał się. - Nie patrz na mnie w ten sposób! Słyszałem od innych, sam nie sprawdzałem.
- Ale chciałbyś?
Podszedł i pochylił się nad nią.
- Nie, dopóki ty mi się podobasz - przekomarzał się. Zauważył zadrapanie na jej policzku. Wyprostował się i lekko zmarszczył brwi. Markusa dzisiaj nie będzie, ale jeśli Antygonus zauważy ten ślad na policzku, wyjawi to przyjacielowi. Markus, jeśli zechce, może ściągnąć mu na głowę najrozmaitsze kłopoty, a kłopotów miał Kajusz pod dostatkiem. - Jesteś zmęczona. Zostań w domu i odpocznij.
Ta życzliwość i troska sprawiły, że Julia poczuła, jak ogarnia ją fala ciepła, ale nie zapomniała tego, co powiedział przed chwilą o Arrii.
- Jestem zmęczona, ale może powinnam pójść z tobą.
Pocałował ją leciutko.
- Nie. Jakoś zniosę ten wieczór bez twojego towarzystwa i powiem Antygonusowi, że poszłaś do rodziców.
Julia usiadła i rozpuściła potargane długie włosy tak, że opadły jej na ramiona.
- Nie widziałam ich od kilku tygodni. Może odwiedzę ich jutro.
- Odpocznij dzień, dwa, a potem odwiedź ich. Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Nie chciałbym, żeby nabrali niewłaściwego wyobrażenia o naszym życiu.
Ani żeby zobaczyli zadrapanie, które mu zawdzięczała.
Ponieważ był w takim miłym nastroju, Julia postanowiła to wykorzystać.
- Kiedy ich odwiedzę, chciałabym sprowadzić tu Hadassę.
- Hadassę? - spytał obojętnie. - A któż to taki?
- Niewolnica, którą dała mi matka.
- Jesteś niezadowolona z niewolnic, które masz tutaj?
Jeśliby powiedziała, że nie wypełniają należycie obowiązków, pewnie wezwałby je tutaj i zaczął bić na jej oczach, a tego wolała uniknąć.
- Hadassa zawsze uprzedzała wszystkie moje życzenia. Nigdy nie miałam innej służebnej, która by to potrafiła.
Twarz mu pociemniała.
- Masz na myśli tę małą Żydówkę, prawda? Wiesz, że nie cierpię Żydów. Są pruderyjni. Zbyt wielką wagę przykładają do czystości obyczaju.
- Jej wiara nigdy nie wpłynęła na to, jak mi służyła. A jeśli chodzi o czystość, posyłałam ją Klaudiuszowi.
Kajusz spojrzał na nią z wyrazem zaskoczenia na twarzy.
- Chciał ją? O ile pamiętam, jest brzydka.
- No tak - powiedziała, widząc, że kłamstwo nie zabrzmiałoby przekonywająco. - Klaudiusz nie interesował się nią tak, jak myślisz. Lubił z nią rozmawiać.
- Tak to jest, kiedy poślubia się bezsilnego starca - roześmiał się Kajusz.
Ten śmiech drażnił Julię i zaczęła żałować, że wspomniała mu o Klaudiuszu. Jej pierwsze małżeństwo budziło wesołość Kajusza. Podczas jednej z pierwszych uczt, w jakich uczestniczyli razem, opowiedział swoim przyjaciołom całe jej życie osobiste - żartobliwym tonem, jakby była to historyjka odpowiednia, by zabawiać ludzi: oto Piękna Młodość zmuszona do poślubienia Głupiej Starości. Kajusz snuł przyjaciołom śmieszną opowieść o tym, jak bezsilny starzec ściga po polach i wzgórzach dojrzałą młodą dziewicę i nigdy nie może się do niej zbliżyć, aż wreszcie skręca sobie przy tej pogoni kark.
Opowieść Kajusza uwolniła ją od poczucia winy i pokazała jej, że tamto małżeństwo było niezwykle śmieszne - jak jedna z tych fars, które można zobaczyć w teatrze. Potem jednak przestało ją to śmieszyć. Teraz Julia czuła się zawstydzona za każdym razem, kiedy jej mąż szydził z Klaudiusza. Był na tyle rozsądny, że potrafił powiększyć rodzinny majątek, gdy tymczasem Kajusz umie tylko tracić pieniądze na wyścigach.
- Chcę przyprowadzić tutaj Hadassę - powiedziała.
- Dlaczego tak ci na niej zależy?
- Dziewczyny, które mi dałeś, trudzą się przy wypełnianiu obowiązków jak bezmyślne zwierzęta. Kiedy wychodzisz, nudzę się śmiertelnie, bo nie mam nic do roboty. Hadassa zawsze opowiadała mi różne historie i śpiewała. Zawsze wiedziała, czego chcę, zanim zdążyłam tego zażądać.
Uniósł brwi i rozważył jej prośbę.
- Dobrze. Możesz ją sprowadzić.
Kiedy tylko wyszedł, Julia postanowiła bezzwłocznie udać się do rodziców, porozmawiać z nimi i przyprowadzić tu Hadassę. Odrzuciła zmiętą pościel, wezwała służebną i poleciła przygotowanie kąpieli.
- Założę palus lawendowy - oznajmiła jednej - a także ametysty i perły - dodała, zwracając się do drugiej.
Kiedy się już wykąpała i skropiła wonnościami, przystąpiła do nakładania różu. Wolałaby, żeby rodzice myśleli, że wszystko układa się jej jak najlepiej. Miała nadzieję, że Markusa nie będzie w domu. Znał ją zbyt dobrze, by dać się zwieść. Matka była zachwycona jej widokiem. Ucałowała córkę serdecznie i prowadząc do ojca, zasypywała rozmaitymi pytaniami. Nawet Julia była zadowolona, gdy zobaczyła uśmiech na twarzy Decymusa. Uścisnął ją i pocałował lekko w policzek.
Julia zauważyła jednak, że ojciec był wychudły i twarz miał wymizerowaną. Zaczęła zastanawiać się, czy naprawdę nie jest poważnie chory, ale szybko odepchnęła od siebie tę myśl.
- Tak mi was brakowało - powiedziała i uświadomiła sobie, że jest to prawda.
Jakie to dziwne, że nie dostrzegła tego przedtem, nim ich zobaczyła. Byli jej tak drodzy. I przecież oni też ją kochają. Podniecona i szczęśliwa opowiadała o ucztach i przyjęciach, w których uczestniczyła z Kajuszem, o igrzyskach i gladiatorach, o kosztownych prezentach od Kajusza. Pokazała nowy sznur pereł. Nie miała wrażenia, żeby byli niespokojni albo żeby wymieniali między sobą spojrzenia, albo żeby patrzyli na nią z niesmakiem, kiedy zdawała im relację z nowego życia, jakie prowadzi z mężem. Pytała też, co nowego w domu, ale gdy tylko zaczynali o czymś mówić, przypominała sobie jakąś jeszcze jedną rzecz, o której im dotąd nie powiedziała.
- Henochu, przynieś wino. Zaschło mi w gardle - oznajmiła i wypiła pół kielicha, kiedy Henoch wykonał polecenie. - Hmmm, nie jest tak dobre, jak to, które kupuje Kajusz, ale odświeża. - Dopiła resztę z kielicha. Zobaczyła wyraz twarzy matki i zachichotała. - Nie jestem już dzieckiem, matko. Jeden kielich wina to za mało, by zaszumiało mi w głowie.
Decymus zapytał oględnie o Kajusza, a Feba poleciła podać wieczorny posiłek.
- Ułóż się tutaj, Julio - powiedziała, poklepując dłonią łoże obok tych, które zajęli sami.
Julia skubnęła co nieco z prostego posiłku, na który składały się wołowina w plastrach, owoce i chleb, i zaczęła opowiadać o ucztach i smakołykach, jakie podczas nich jadała.
- Czasem jem tyle, że prawie pękam. - Roześmiała się. - Nalej mi jeszcze wina, Henochu.
- Jesteś smukła jak dawniej - powiedziała Feba.
- Dziękuję. - Julia zaśmiała się z zadowoleniem.
Nie wyjawiła im, że Kalaba nauczyła ją opróżniać żołądek, by nie przybrać na wadze. Z początku było to nieprzyjemne, ale teraz robiła to z łatwością po kilku minutach na osobności. Tego, co podano tutaj, nie zje tyle, żeby się przejmować. Odłożyła płat wołowiny na srebrną tacę i wzięła zamiast tego winogrona. Weszła Hadassa z dwiema małymi miskami ciepłej wody i ręcznikami przewieszonymi przez jedną i drugą rękę. Uśmiechnęła się radośnie, kiedy zobaczyła Julię, ale podeszła do Decymusa i Feby, żeby im usłużyć. Julia poczuła się rozdrażniona, kiedy jej przyniosła miskę Bitia. Hadassa jest jej niewolnicą, a nie ich. Tylko ją im pożyczyła. Obmyła i osuszyła dłonie, a potem cisnęła mokry ręcznik Bitii i odprawiła ją.
- Hadasso, zbierz wszystko, co masz. Zabieram cię ze sobą. - Kiedy to powiedziała, wyczuła, że wszyscy zesztywnieli. - Czy coś się stało? - spytała aroganckim tonem.
- Zostaw nam Hadassę - poprosił cichym głosem Decymus.
- Masz zrobić, co ci kazałam! - krzyknęła Julia za niewolnicą, a potem obróciła spojrzenie na ojca.
- Wydawało mi się, że masz służby więcej niż trzeba i wcale nie potrzebujesz Hadassy - rzekł Decymus.
- Julio - zwróciła się do niej oględniejszym tonem matka - po cóż ci Hadassa, skoro masz tyle innych?
- Inne nie usługują mi tak jak lubię.
- Więc je naucz - rzucił zwięźle rozdrażniony Decymus.
Zobaczył poruszenie w oczach Hadassy. Jest tutaj szczęśliwa. Służyła im lepiej niż inne niewolnice przed nią. Nie chciał oddawać jej samolubnej, upartej córce, która ma więcej służby niż potrzebuje.
- Nauczyłabym, gdyby miały choć trochę rozumu - odparła z gniewem Julia. - Kajusz myśli tylko o tym, żeby były piękne. Większość przypomina mi Etiopkę Oktawii. Całkowicie bezużyteczne. Jedną z nich kazałam wychłostać, ale nadal robi wszystko bardzo wolno. Kajusz nie chce, by usługiwała mi Hadassa, bo jest Żydówką, w dodatku brzydką.
- Pozostała Żydówką - zauważył oschle Decymus.
- Nigdy nie była brzydka - wtrąciła nieśmiało Feba.
Julia spojrzała na nią.
- Bardzo się do niej przywiązałaś, matko.
- Czemu Kajusz nie lubi Żydów? - spytał Decymus, a Julia uświadomiła sobie, że powiedziała za dużo. Nie mogła w żaden sposób odpowiedzieć na pytanie ojca.
- Kilku jego przyjaciół poległo podczas oblężenia Jerozolimy - skłamała czym prędzej.
- Myślę w takim razie, że lepiej będzie, jeśli Hadassa pozostanie tutaj - oznajmiła Feba.
Julia otworzyła szeroko usta.
- Jak możesz tak mówić? Jest moja. Dałaś mi ją!
- Oddałaś ją matce - zwrócił jej uwagę Decymus.
Julia wstała z łoża.
- Wcale nie! Tylko ją pożyczyłam. Nigdy nie powiedziałam, matko, że ci ją oddaję.
- Służyła nam bardzo dobrze przez ubiegłe pół roku - rzekła Feba.
- Myślę, że to niesprawiedliwe odsyłać ją to w jedną, to w drugą stronę.
Julia przyglądała się jej z niedowierzaniem.
- Niesprawiedliwe? Właśnie, że sprawiedliwe! Jest niewolnicą! A co ze mną? Czy o mnie całkiem już nie myślicie?
Do jadalni wszedł Markus. Uśmiechnął się krzywo do siostry.
- Przypominają mi się stare czasy. Witaj w domu, Julio. - Podszedł i pochylił się, żeby ją pocałować. - Cóż to za zamieszanie, siostrzyczko?
- Chcą zachować sobie Hadassę - wyjaśniła, patrząc na ojca. - Ona jest moja, a matka mówi o sprawiedliwości. Bardziej zależy im na niewolnicy niż na własnej córce.
- Julio! - wykrzyknęła z rozdrażnieniem Feba.
- To prawda! - rzuciła Julia.
Była bliska łez i serce biło jej jak oszalałe. Potrzebuje Hadassy, potrzebuje jej bliskości.
- Czy ojciec choć raz zapytał, jak mi się układa? Czy wie, co ja muszę przeżywać?
Decymus zmarszczył brwi, zaskoczony siłą tego wybuchu.
- Co takiego musisz przeżywać? - spytał sarkastycznie, a Feba położyła dłoń na dłoni męża i spojrzała na niego, jakby błagała, by zamilkł.
Markus przyjrzał się twarzy siostry.
- Co ci się stało?
- Nic - odparła Julia, drżąc na całym ciele. - Nic! - Spojrzała na matkę. - Dałaś mi ją!
- Tak, dałam - powiedziała Feba. Wstała i podeszła do córki. - I oczywiście możesz ją wziąć. - Objęła Julię w talii i wyczuła wyraźną zmianę. Nagle uświadomiła sobie, że wie, dlaczego Julia jest taka niezrównoważona. - Och, kochanie, nie miałam pojęcia, że tak bardzo jej potrzebujesz. Możesz ją zabrać. - Wyczuła, że Julia odprężyła się. Pocałowała córkę w skroń. - Pójdę i porozmawiam z Hadassą.
- Nie - sprzeciwiła się Julia. Nie chciała zostać sam na sam z ojcem i czuła na sobie przenikliwe spojrzenie brata, pytające, podejrzliwe. - Poślij Markusa. Niech powie jej, żeby się przygotowała. Za kilka minut muszę wracać do domu i chcę spędzić ten czas z tobą... i z ojcem.
Markus znalazł Hadassę siedzącą na ławce w perystylu. Kiedy podszedł bliżej, poczuł, że żywiej pulsuje w nim krew. Wstała i przyjęła postawę wyrażającą posłuszeństwo. Pomyślał, jak wiele razy pragnął z nią rozmawiać. Czasem pragnął wstać wcześnie po to tylko, żeby zobaczyć, jak Hadassa wychodzi o wschodzie słońca, by modlić się do swego Boga. I wtedy z trudem panował nad pokusą, by natychmiast wyskoczyć z łóżka. Wiedział jednak, że ojciec ma rację. Hadassa tak różni się od innych. Gdyby wziął ją tak, jak brał inne, zniszczyłby ją bez reszty. Dziwne, że przykładał do tego wagę, ale tak było i dotrzymywał słowa, że zostawi ją w spokoju.
- Matka powiedziała, że masz zebrać swoje rzeczy. Przenosisz się do Julii.
- Tak, panie - odparła Hadassa i odwróciła się, gotowa natychmiast odejść.
- Poczekaj! - zakrzyknął ochrypłym głosem. - Hadasso, spójrz na mnie. - Kiedy podniosła wzrok, zobaczył w jej oczach smutek i zapragnął ją dotknąć. Zamiast tego spytał chrapliwie: - Nie chcesz stąd odchodzić, prawda? - Zabrzmiało to jak oskarżenie i na jej twarzy pojawił się lęk. Dawno już nie widział tego błysku w jej oczach i czując wyrzuty sumienia, ujął jej twarz w dłonie. - Nie oskarżam cię. Służyłaś nam dobrze. Możesz wyjawić mi prawdę.
Skóra na jej twarzy była tak gładka i tak bardzo pragnął przesuwać palcami po liniach tej twarzy, tak bardzo pragnął zanurzyć dłonie we włosach Hadassy. Mięśnie jego dłoni napięły się. Czy prędko zobaczy ją znowu? Nie chciał, żeby odeszła.
Kiedy ją dotknął, poczuła jakieś wzburzenie i odsunęła się lekko. Gdyby dano jej możliwość wyboru, zostałaby tutaj, z Decymusem i Febą. Widywałaby Markusa. Jest taki udręczony. Życie to dla niego nie ustająca wojna, a każde przedsięwzięcie to bitwa, którą trzeba wygrać. Lepiej, że ona, Hadassa, zostanie odesłana. Jej miłość do niego jest bez żadnej nadziei, choć wiedziała, że rośnie z każdym dniem. Poza tym obiecała przecież Febie, że będzie się troszczyć o Julię. Tak, jest jeszcze Julia. Coś układało się u niej źle. Hadassa wiedziała o tym od chwili, kiedy ją zobaczyła. Życie z Urbanusem najwyraźniej nie było takie cudowne, jak Julia to przedstawiała.
- Jestem potrzebna dostojnej Julii, panie.
Markus wyczuł, że Hadassa zamyka się w sobie, i cofnął ręce.
Odwrócił się z poczuciem zawodu.
- Nie bardziej niż ojcu.
Albo mnie - pomyślał, uświadamiając sobie, jak bardzo podtrzymywała go na duchu jej obecność.
Hadassa zwiesiła głowę.
- Jest zawsze przy nim twoja matka, panie.
Gwałtownie obrócił głowę w jej stronę.
- A Julia ma Urbanusa i przeszło pół tuzina niewolnic, by się nią zajmowali.
- Czemu więc przyszła po mnie? - spytała cicho.
- Tak samo nie ufasz Urbanusowi jak ja! - Obrócił się całkowicie w jej stronę.
- Nie moją sprawą jest sądzić, panie - odparła rozważnie.
- Coś jednak wyczułaś, prawda? Boisz się go?
- On mnie nie dostrzega.
- Dostrzegł cię i dobrze o tym wiesz. Nie chciał, byś służyła Julii. - Nagle poczuł jakieś większe niż przedtem zaniepokojenie.
- A jeśli Julia pośle cię do niego tak, jak posyłała do Klaudiusza? Urbanus nie będzie prowadził z tobą rozmów.
Kiedy uświadomiła sobie znaczenie tych słów, jej twarz oblała się rumieńcem.
- Nie kochała Klaudiusza, panie. Tego człowieka kocha.
Sapnął. Hadassa ma oczywiście rację i poczuł odrobinę ulgi, kiedy przypomniał sobie, że Julia nie żywiła żadnych uczuć do swojego pierwszego męża. A nawet nienawidziła go. Natomiast za Kajuszem szaleje. Było nieprawdopodobne, by posłała mu niewolnicę, ażeby ją zastąpiła. A nawet gdyby pod wpływem urazy albo wskutek jakiegoś nieporozumienia uczyniła to jednak, jest równie mało prawdopodobne, by Urbanus zechciał takie zastępstwo, skoro wzywał żonę. Markus wątpił, by Kajusz był równie wyrozumiały jak Klaudiusz albo równie słaby i uległy. Poza tym, jak Kajusz był obsesją Julii, tak ona była jego obsesją. Rzucało się to w oczy przy tych niewielu okazjach, kiedy się spotkali podczas jakiegoś przyjęcia i mógł ich obserwować. A nawet czuł się nieswojo, widząc, jak głęboka jest ta obsesja. W niczym nie przypominała miłości, jaka łączyła jego rodziców. Była jakaś mroczna i potężna. A Hadassa znajdzie się teraz w samym środku tego wszystkiego.
Hadassa podniosła na niego wzrok i spostrzegła, że jest zatroskany. Wiedziała, jak bardzo kocha swoją siostrę. Był bratem wiernym i oddanym. Ujęła jego rękę w obie swoje dłonie.
- Proszę cię, panie, postaraj się mi zaufać. Będę czuwała nad twoją siostrą najlepiej jak umiem.
- A kto będzie czuwał nad tobą?
Zaskoczona, spojrzała na niego i jej policzki oblał rumieniec. Puściła jego rękę.
Markus, wściekły, że tak się odsłonił, odwrócił się i wszedł do domu. Julia, która sączyła właśnie następny kielich wina, spojrzała na niego.
- Gdzie Hadassa? - spytała władczym tonem, który jeszcze bardziej drażnił jego i tak napięte nerwy.
- Nie odzywaj się do mnie tym tonem. Nie jestem twoim służącym.
Oczy Julii rozszerzyły się.
- Widzę, że nie powinnam była tu przychodzić! - wykrzyknęła i huknęła kieliszkiem o stół, tak że wino wychlapało się przez krawędź. Kilka kropel znalazło się na lawendowym palusie i Julia krzyknęła z rozdrażnieniem: - Tylko spójrz, co się stało. - Spróbowała zetrzeć plamki, ale wino już wsiąkło w delikatną tkaninę. - To podarunek od Kajusza ledwie sprzed kilku dni! Markus widywał nieraz wybuchy złości swojej siostry, ale tym razem było to coś zupełnie innego. Jego gniew zniknął jak ręką odjął.
- Julio, to tylko kilka kropli wina.
- Jest zniszczony! Zniszczony!
Do pokoju weszła Hadassa niosąc w ręku małe zawiniątko - jedną zmianę ubrań. Widząc, w jakim stanie jest Julia, rzuciła zawiniątko i podeszła do swojej pani. Pochyliła się i ujęła dłonie szaleńczo trące poplamiony materiał.
- Nic się nie stało, pani. Wiem, jak usunąć plamy. Materiał będzie jak nowy. - Julia podniosła głowę i Hadassa spostrzegła siniak, który Julia tak bardzo chciała ukryć. Służebna spojrzała w oczy swej pani i ujrzała w nich coś jeszcze. - Cieszę się, dostojna Julio, żeś po mnie przyszła - powiedziała cicho. - Będzie dla mnie przyjemnością służyć ci jak dawniej.
Julia chwyciła mocno dłonie Hadassy.
- Tak bardzo mi ciebie brakowało - szepnęła i jej oczy napełniły się łzami. - Potrzebuję cię.
Zamrugała, żeby pozbyć się łez, świadoma, że rodzice i brat przyglądają się jej uważnie. Puściła dłonie Hadassy, wstała z królewskim majestatem i uśmiechnęła się znowu wesoło. Dopiero kiedy Hadassa i Julia wyszły, Markus zauważył małe zawiniątko leżące koło drzwi.
- Hadassa zapomniała swoich rzeczy. Odniosę jej jutro.
Decymus spojrzał na niego.
- Myślisz, że to mądrze?
- Może nie - przyznał Markus - ale chciałbym dowiedzieć się, co dzieje się w tamtym domu, że Julia jest w takim stanie. A ty nie chciałbyś?
- Myślisz, że jedna noc wystarczy, by Hadassa coś spostrzegła?
- Nie, ale być może rozmowa z Julią w cztery oczy będzie bardziej szczera niż tutaj.
- Może i masz rację. - Decymus skinął głową.
- Lepiej byłoby, żebyś odłożył tę rozmowę, Markusie - powiedziała Feba. Opadła na swoje łoże i uśmiechnęła się szeroko. - Myślę, że obaj niepotrzebnie się martwicie. Wydaje mi się, że wszystko, co jest takie dziwne u Julii dzisiaj, za kilka miesięcy wróci do zwykłego stanu.
Decymus zmarszczył brwi, słysząc, jak lekce traktuje jego żona sprawę córki.
- Skąd więc ten wybuch? Sprzeczka z Kajuszem?
- Nie. - Oczy Feby błyszczały. Ujęła męża za dłoń. - Sądzę, że nasza córka nosi w łonie dziecko.
- Jestem pewny, że powiedziałaby o tym. - Zaśmiał się krótko.
- Decymusie, ona jest nadal bardzo niewinna. Może o niczym nie wie. A ja tylko się domyślam. Odwiedzę ją jutro. Muszę zadać jej kilka pytań, żeby się upewnić.
Zaskoczony Decymus spojrzał na żonę Feba mówiła poważnie.!
- Dziecko - rzekł z zamyśleniem.
Na bogów, dla czegoś takiego warto żyć!
Markus miał nadzieję, że matka myliła się. Rozmowa o dziecku przywołała uśmiech na twarze rodziców, on jednak bardzo wątpił, by jego siostra była zachwycona taką nowiną. Był nawet pewny, że przyjmie ją bardzo źle.
Rozdział XX
Kajusz nie tknął mnie, odkąd powiedziałam mu o dziecku - łkała gorzko Julia. - Odmawia zabrania mnie na igrzyska i uroczystości, na jakie jesteśmy zapraszani. Postępuje tak, jakby cała wina była po mojej stronie, jakby on nie miał żadnego udziału w tym, że zaszłam w ciążę.
Kalaba uspokajała ją łagodnymi słowami.
- Uważa, że jestem odpychająca - żaliła się ze łzami w oczach Julia.
- Tak powiedział? - spytała Kalaba, która dobrze wiedziała, że Kajusz jest zdolny do takiego okrucieństwa.
- Nie musiał nic mówić, Kalabo. Czuję to za każdym razem, kiedy na mnie spojrzy. - Zacisnęła pięści. - Wiem, że był z innymi kobietami - powiedziała wstając. Odwróciła się tak, że Kalaba nie widziała jej twarzy, i objęła się ramionami, jakby w ten sposób pragnęła uśmierzyć cierpienie. - Wczoraj była u mnie Oktawia.
Kalaba odchyliła się lekko do tyłu i na jej ustach pojawił się ironiczny uśmieszek.
- Kochana, słodka Oktawia. I cóż ci takiego powiedziała?
- Z wielką przyjemnością doniosła mi, że widziała, jak Kajusz umizguje się do córki senatora Euzebiusza. Powiedziała, że zniknęli na jakąś godzinę, ale że rozmawiali, jak sądzi, o polityce. - Mówiła głosem szyderczym i pełnym goryczy. - Czy uwierzysz, że przyszła do mnie, żeby coś takiego mi opowiedzieć? Nienawidzę jej, Kalabo. Mówię ci, nienawidzę jej. Na bogów, mam nadzieję, że spadnie na nią jakieś nieszczęście. Powinnaś była zobaczyć, jaka była uszczęśliwiona.
- Gdyby tylko to - ciągnęła z gniewem Julia - ale jak się w dodatku chełpiła, że pójdzie na igrzyska i znowu zobaczy Atretesa.
- Obróciła się. Zapomniała już całkiem o Kajuszu. - Ja pierwsza go widziałam. Wiedziałaś o tym? Widziałam go na drodze koło Kapui, zanim stał się sławny, a teraz ona widzi go prawie codziennie, gdy tymczasem ja jestem zamknięta w domu jak jeniec. Powiedziała...
- Powiedziała, powiedziała, powiedziała... - Kalaba wstała z łoża.
Chciała przemówić Julii do rozumu. Widziała gladiatora, o którym wspomniała Julia. Same mięśnie, uroda i namiętność. Całkowity barbarzyńca. Jak może pociągać Julię? To jej niegodne. To nie do pomyślenia. - Czemu tak martwisz się tym, co mówi Oktawia, Julio? Albo tym, kogo spotyka. To tylko głupia, płytka mała dziwka, która ci zazdrości. Czyż jeszcze tego nie spostrzegłaś? Była zakochana w Kajuszu, a on ledwie dwa razy na nią spojrzał. W chwili, kiedy weszłaś tutaj, był w twojej władzy.
- Ale już nie jest! - wykrzyknęła Julia z gniewem. Jednocześnie czuła żal nad samą sobą.
- Nie wszystko jest, Julio, stracone, ale przestań miotać się jak szalona po pokoju. Kręci mi się od tego w głowie. Chodź tu, usiądź i porozmawiajmy rozsądnie. - Julia podeszła posłusznie i Kalaba wzięła ją za rękę. Lekko ją ścisnęła. - Czy chcesz tego dziecka? Julia wyrwała rękę i znowu wstała.
- Czy chcę? Nienawidzę go. Już teraz zniszczyło moje życie. Co rano czuję się niedobrze. Mam ciemne kręgi pod oczami, bo nie mogę zasnąć. Zamartwiam się całe noce, rozmyślając, co robi Kajusz, kiedy nie ma go przy mnie. I staję się odrażająco gruba.
- Nie jesteś gruba - zapewniała Kalaba, zadowolona, że Atretes poszedł tak szybko w zapomnienie. Wygładziła delikatną tkaninę haftowanej złotej togi i przyglądała się ukradkiem Julii. Jest taka ładna, ma tyle wdzięku w ruchach. Prawdziwe dzieło sztuki. Mogłaby siedzieć i przyglądać się jej od rana do wieczora. Myśl o dziecku, które zniszczyłoby jej figurę, była odpychająca. - Od jak dawna nosisz to dziecko?
- Nie wiem. Nie potrafię sobie przypomnieć. Nie zastanowiło mnie to, że nie mam krwawienia miesięcznego. Myślę, że trzy miesiące, może cztery. Naprawdę nie uważasz, że jestem gruba? - spytała, patrząc na dłonie, którymi objęła swój brzuch. - Nie mówisz tego tylko po to, żeby mnie pocieszyć?
Kalaba przyjrzała się jej badawczo.
- Robisz wrażenie trochę zmęczonej i wymizerowanej, ale nikt by nie odgadł, że spodziewasz się dziecka. Jeszcze nie.
- Jeszcze nie! - powtórzyła posępnym głosem Julia. - Dlaczego musiało się to zdarzyć właśnie teraz, kiedy byłam taka szczęśliwa? To niesprawiedliwe. Mama powiedziała, że bogowie uśmiechnęli się do mnie. Ładny mi uśmiech! Śmieją się ze mnie! Prawie dźwięczy mi w uszach ich drwiący śmiech.
- Więc skończ z tym - powiedziała Kalaba, starając się, żeby jej głos zabrzmiał jak najrozsądniej. Jej wargi wykrzywiał szczęśliwy uśmiech.
- Z czym mam skończyć? - spytała obojętnie Julia, zmazując z policzków łzy i ocierając cicho nos. - Z życiem? Mogę. I tak mam je już za sobą.
- Bzdura. Mam na myśli koniec z ciążą. Nie musisz urodzić tego dziecka, skoro ma cię to unieszczęśliwić.
Zaskoczona Julia podniosła głowę.
- Ale jak?
- Twoja niewinność jest doprawdy śmieszna, Julio. Nie wiem, po co tracę z tobą czas. Nigdy nie słyszałaś, że ciążę można przerwać?
Julia pobladła i spojrzała na nią z niepokojem.
- Masz na myśli to, że mam zabić swoje dziecko?
Kalaba stęknęła i wstała - znieważona i wściekła.
- Takie masz o mnie mniemanie? Oczywiście nigdy bym ci czegoś takiego nie proponowała. Właśnie w tym momencie, we wczesnym okresie ciąży, to, co nosisz w sobie, jest ledwie symbolem ludzkiego życia, nie zaś życiem samym. Nie ma w nim nic ludzkiego i nie będzie jeszcze przez kilka miesięcy.
Julia była pełna wahań.
- Moi rodzice byli tacy szczęśliwi, kiedy się o tym dowiedzieli. Dla nich to już dziecko.
- Bez wątpienia. Chodzi o wywarcie na ciebie w delikatny sposób nacisku, byś robiła to, czego pragną. Chcą, byś urodziła im wnuki.
Odwróciła spojrzenie od zniewalających ciemnych oczu Kalaby.
- Żadne z nich nie pochwaliłoby przerwania ciąży.
- A co to ma wspólnego z nimi? - spytała Kalaba. Wstała majestatycznie i podeszła do Julii. - Tego rodzaju rozumowanie doprowadza mnie do gniewu. Czyż nie dostrzegasz pułapki, Julio? Czy nie pojmujesz? Odmawiając ci prawa wyboru, odmawiają ci prawa do chronienia swego zdrowia fizycznego, umysłowego i uczuciowego. Odbierają ci człowieczeństwo z powodu zwykłego symbolu!
Otoczyła ją ramieniem.
- Julio, bardzo się tobą martwię. Sama wiesz. Mówimy teraz o twoim życiu, nie o życiu twojej matki. Z pewnością nie o życiu twego ojca. Twoja matka wybrała i był to wybór dobry dla niej. - Cofnęła rękę. - Teraz nadszedł czas, byś ty dokonała wyboru. Kim jesteś? Czego pragniesz? Julio, spójrz na mnie. Spójrz na mnie, kochanie. Bez wątpienia ta ciąża cię unieszczęśliwia. Kajusz nie chce dziecka. Dał temu oczywiste świadectwo. Skoro on nie chce dziecka i nie chcesz go ty, czemu mielibyście znosić to wszystko?
- Bo wydaje mi się, że nic nie mogę poradzić - odparła Julia, drżąc pod spojrzeniem Kalaby na całym ciele.
- To twoje ciało, Julio. Ty musisz zdecydować, czy chcesz dziecka, czy nie. Ta sprawa nie dotyczy nikogo innego.
- Tak, ale ojciec nigdy by mi nie wybaczył...
- A dlaczego ojciec miałby się kiedykolwiek o tym dowiedzieć? To nie jego sprawa. Jeśli cię zapytają, musisz coś im powiedzieć; powiedzieć, że poroniłaś.
Julia westchnęła ze znużeniem.
- Sama nie wiem, Kalabo. Sama nie wiem, co robić.
Wyjrzała na ogród i zobaczyła Hadassę ścinającą kwiaty. Jak ktoś może wyglądać tak spokojnie przy tym wszystkim, co dzieje się w tym domu? Zapragnęła wyjść na zewnątrz, usiąść w słońcu i słuchać, jak Hadassa śpiewa. I zapomnieć o wszystkim poza tym. Pragnęła zapomnieć o tym, co zobaczyła na twarzy Kajusza, kiedy powiedziała mu, że nosi w sobie dziecko.
"Jak mogłaś być taka głupia?" Jego słowa ciągle dźwięczały jej w uszach, tak samo jak radosne słowa Oktawii: "Nie mam pewności, czy się kochali, ale wyszli na bardzo długo".
Kajusz miewał jakieś przygody, co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. Od kilku tygodni nie przychodził do niej, a jego zmysłowa natura musiała znaleźć sobie jakieś ujście. Chętnych kobiet było w bród. Tłoczyły się wokół męża Julii - podobnie jak wokół Markusa.
Julia przygryzła wargi, by znowu się nie rozpłakać. Nie chciała tej ciąży, nie chciała tego życia wywróconego do góry nogami. Nie chciała być gruba i brzydka, nie chciała stracić Kajusza. Chciała natomiast, i to z całego serca, wydobyć się z tej sytuacji, pozbyć się kłopotu, wrócić do poprzedniego życia. Nie mogła znieść myśli o tym, że Kajusz jest z jakąś inną kobietą, choć nie sądziła, by potrafiła znieść jego dotyk - teraz, kiedy dotykał inne. Wiedziała tylko, że chce, by na nią patrzył jak przedtem, jakby była najpiękniejszą kobietą na świecie.
Julia patrzyła na Hadassę. Co ona by na to powiedziała? Tęskniła do rozmowy ze swoją niewolnicą.
Kalaba przesunęła się nieco, zasłaniając ogród i z powrotem przykuwając do siebie uwagę Julii.
- Moje dziecko, czyżby parę tygodni wystarczyło, żebyś zapomniała wszystkiego, czego cię uczyłam? Ty, tylko ty jesteś panią swojego losu. Nikt inny.
Julia drżała lekko, jakby owiewał ją chłodny wiatr. Kalaba ma rację. To jedyny sposób. Nadal jednak wahała się, gdyż jakiś wewnętrzny głos krzyczał, by tego nie robiła.
- Czy to będzie bardzo bolało? - spytała.
- Mniej niż rodzenie dziecka - odparła Kalaba.
Miejsce niepewności zajął teraz lęk.
- Mówisz tak, jakbyś wiedziała.
- Nie trzeba umrzeć, by wiedzieć, że lepiej unikać śmierci. - Uśmiechnęła się. - Zawsze starałam się nie zajść w ciążę. Nigdy nie chciałam być tak gruba, żeby nie widzieć własnych stóp i oczekiwać już tylko na ból. Byłam przy kilku porodach, Julio, i mogę ci powiedzieć, że jest to coś bolesnego, niegodnego i krwawego. Trwa godzinami. Niektóre kobiety umierają, wydając dziecko na świat. Te, które nie umierają, skazują się na to, że już do końca życia nie zaznają wolności. Czy wiesz, jaką straszną odpowiedzialnością jest wychowywanie dzieci? Mężczyźni nie pomagają. Nie muszą. Kajusz z pewnością nie kiwnie palcem. Troska o wychowanie dziecka spadnie na twoją głowę.
Julia opadła na łoże i zamknęła oczy, by nie widzieć obrazu, który odmalowywała Kalaba. Straszliwy ból, a potem życie pełne zmartwień.
- Matka nie powiedziała mi, że są sposoby, żeby nie zajść w ciążę.
- Nie miała zamiaru - odparła z politowaniem Kalaba. - To nie mieści się w świecie jej pojęć. Twoja matka nadal tkwi w świecie starych tradycji narzuconych przez poprzednie bezmyślne pokolenia. Dzieci to jedyny cel życia. - Usiadła i ujęła dłoń Julii. - Czyż nie widzisz tego? Tradycja była przez całe stulecia więzieniem dla kobiet. Czas już, byśmy się wyzwoliły, Julio. Zerwij okowy! Wkraczamy w nowe czasy.
Julia westchnęła.
- Brak mi twojej mądrości, Kalabo, i twojej pewności siebie.
Kalaba uśmiechnęła się i pocałowała ją w policzek.
- Czy zdołasz kiedyś zrozumieć wielkie prawdy, które wpajałam ci w ostatnich tygodniach?
- Powiedz, co mam robić - prosiła Julia.
- Musisz sama podjąć decyzję, moja droga. - Wstała i podeszła do okna, żeby wyjrzeć na ogród. Była majestatyczna i piękna, a jednocześnie jakby okryta cieniem, chociaż wokół niej utworzyła się aura słonecznego światła. - Julio, musisz planować swoje życie zgodnie z tym, czego chcesz. Wyobraź to sobie. Patrz oczyma wyobraźni na wszystko, co się zdarzy, jeśli będziesz żyć w zgodzie ze swoimi pragnieniami. - Obróciła się i spojrzała na Julię. - Źródłem szczęścia jest twoja wewnętrzna siła.
Julia słuchała, a pewność i rytm wypowiadanych przez Kalabę słów przywracały jej nadzieję.
- Wiem, że masz rację. - Westchnęła i odwróciła wzrok, zamyślona i poruszona. - Przerwanie ciąży to jedyne wyjście. - Zacisnęła pięści. - Czy trudno znaleźć kogoś, kto by to zrobił?
- Skądże. To powszechna praktyka. Znam co najmniej pół tuzina lekarzy, którzy robią to codziennie.
- Ale czy będzie bolało?
- Nie jest to przyjemne, ale nie tak bardzo i nie na długo. Po kilku godzinach będzie po wszystkim, a ty wrócisz do swojego życia, do takiego, jakie chcesz prowadzić. - Podeszła do Julii, usiadła obok niej i położyła dłonie na jej ramionach. - Kiedy chcesz to zrobić?
Julia, pobladła, podniosła na nią spojrzenie.
- Może za tydzień, dwa.
- Doskonale - powiedziała Kalaba i westchnęła cicho, cofając dłoń.
- Musisz jednak coś wiedzieć, Julio. Im dłużej zwlekasz, tym większe jest zagrożenie.
Julię ogarnął strach.
- Powinnam więc zrobić to teraz?
- Mądrze byłoby zrobić to najwcześniej jak się da. Jutro rano, jeśli uda się wszystko załatwić.
- Dokąd mam się udać?
- Donikąd. Znam pewnego medyka, który jest bardzo dyskretny i przyjdzie tutaj.
Kalaba wstała, a Julia jeszcze mocniej zacisnęła pięści, przyglądając się jej ogromnymi, przestraszonymi oczami.
- Czy będziesz przy mnie, aż wszystko się skończy?
Kalaba dotknęła czule jej policzka.
- Zrobię cokolwiek chcesz, Julio.
- Chcę, byś była przy mnie. Czuję się pewniej, kiedy mam cię przy sobie.
Kalaba pochyliła się i pocałowała ją lekko w usta.
- Nie zdradzę cię, jak uczynili inni. Nie jestem twoim ojcem ani Kajuszem. - Wyprostowała się i obdarzyła Julię uśmiechem. - Podjęłaś mądrą decyzję. Kiedy będzie po wszystkim, zapomnisz, że byłaś w ciąży, i zaczniesz życie od nowa. Nauczę cię, jak wystrzegać się ciąży na przyszłość.
Julia patrzyła za wychodzącą Kalabą. Kiedy znalazła się sama, ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem.
Hadassa wiedziała, że ma wyjść, kiedy Julia przyjmuje gości. Wynajdowała sobie inne zajęcia, dopóki znowu jej nie wezwano. Dzisiaj pracowała w ogrodzie z Sergiuszem, niewolnikiem z Brytanii. Kiedy pojawiła się Julia, Sergiusz znalazł sobie pracę na drugim końcu alejki, jak najdalej od niej i poza zasięgiem wybuchów jej gniewu.
Hadassa zauważyła z przykrością, że Julia znowu płakała. Od wizyty Oktawii jej pani była ciągle wzburzona i rozdrażniona, na zmianę wybuchając gniewem albo zalewając się łzami. Wizyta Kalaby najwyraźniej niczego nie zmieniła. Julia usiadła w słońcu i zaczęła się skarżyć na chłód. Hadassa podała jej szal, ale zobaczyła, że Julia nadal drży.
- Czy dobrze się czujesz, pani? Czy to przez dziecko?
Julia zesztywniała. Dziecko! To jeszcze nie dziecko. Kalaba tak powiedziała, a ona wie najlepiej.
- Śpiewaj! - rozkazała krótko i wskazała małą harfę leżącą obok niej.
Harfa była zaopatrzona w rzemień, tak że Hadassa mogła nosić ją wszędzie ze sobą, odkładając tylko, kiedy pracowała albo szła spać. Julia patrzyła, jak Hadassa bierze harfę do ręki i szarpie lekko struny. Łagodna muzyka koiła jej nerwy. Hadassa śpiewała, ale zauważyła, że Julia ledwie słucha. Była jakaś roztargniona, zagubiona w myślach. Hadassa patrzyła, jak skubie materiał palusa, a potem zaciska pięści, aż bieleją jej kostki. Zdjęła harfę i podeszła do swojej pani. Przyklękła i wzięła ją za rękę.
- Co cię gnębi, pani?
- Ta... ta ciąża.
- Boisz się, pani? Nie bój się, proszę. To najzwyklejsza rzecz na świecie. Bóg uśmiechnął się do ciebie. Dziecko to największe błogosławieństwo, jakim Pan może obdarzyć kobietę.
- Błogosławieństwo? - spytała z goryczą Julia.
- Nosisz w sobie nowe życie...
Julia odepchnęła jej rękę.
- Co ty możesz o tym wiedzieć?
Wstała i odeszła parę kroków. Przycisnęła dłonie do skroni, starając się zapanować nad burzą uczuć. Najwyższy czas, żeby przestała reagować jak dziecko. Kalaba ma rację. Musi sama pokierować swoim życiem.
Spojrzała na Hadassę, nadal klęczącą przy marmurowej ławce. Jej brązowe oczy pełne były współczucia i troski. Julia przycisnęła dłoń do serca i poczuła niewypowiedziany żal. Hadassa ją kocha. Właśnie dlatego jest jej, Julii, tak bardzo potrzebna. Dlatego zabrała ją rodzicom. Wykrzywiła z goryczą wargi. Jakaż żałosna ironia tkwi w tym, że właśnie niewolnica kocha ją tak bez zastrzeżeń. Tak powinni ją kochać rodzice. Tak Kajusz.
- Nie masz pojęcia, Hadasso, jak cierpię. Nie wiesz, jak to jest czuć ciągle mdłości i zmęczenie, jak to jest być odrzuconą przez męża. Cóż możesz wiedzieć o tym, jak to jest kochać mężczyznę tak, jak ja kocham Kajusza?
Hadassa dźwignęła się powoli z kolan. Wpatrywała się w twarz Julii i dziwiła się rozpaczy, jaką zobaczyła.
- Nosisz jego dziecko.
- Dziecko, którego on nie chce, dziecko, które nas rozdzieliło. Nie mów mi o błogosławieństwie bogów - rzuciła gniewnie Julia.
- Musi minąć trochę czasu, pani - powiedziała Hadassa, zastanawiając się, dlaczego Julia nie ma oczu, by widzieć, i uszu, by słyszeć Pana i zdać sobie sprawę, że została pobłogosławiona?
- Czas niczego nie zmieni. Tyle że wszystko stanie się jeszcze gorsze.
Kalaba ma rację. Musi kierować swym życiem. Musi je wyprostować. Ale bała się decyzji, którą podjęła. Nękały ją wątpliwości. Jest to praktyka powszechna, czy jednak przez to właściwa? A jeśli jest właściwa, skąd ta dręcząca niepewność? Czy jest coś takiego, jak dobro i zło? Czy wszystko nie zależy od okoliczności? Czy szczęście nie stanowi najważniejszego celu w życiu?
Chciała, by Hadassa zrozumiała, jak bardzo jej pani cierpi. Chciała, by niewolnica zapewniła ją, że wszystko będzie dobrze, że podjęła rozumną decyzję. Chciała, by zapewniła, że to, co zamierza zrobić, jest jedyną rzeczą, jaką może zrobić, by wszystko było jak dawniej między nią a Kajuszem. Kiedy jednak spojrzała w oczy swojej małej Żydówki, nie była w stanie otworzyć ust. Hadassa nie może jej nic powiedzieć. Wiedziała, że to, co dla Kalaby jest tylko symbolem, dla Hadassy jest życiem. Jakie ma znaczenie to, co myśli sobie niewolnica? Niczego nie wie. Jest niczym. Jest niewolnicą, wydziedziczoną z wszystkiego przez niewidzialnego Boga.
- Mówisz, że to błogosławieństwo, bo ktoś ci tak powiedział - broniła się z gniewem Julia. - Powtarzasz cudze słowa. Wszystko, co śpiewasz, wszystko, co mówisz, to powtarzanie cudzych słów i myśli. Czy nie tak odbywały się twoje rozmowy z Klaudiuszem? Przytaczałaś słowa swojego Pisma, opowiadałaś te historie. Nie masz żadnej własnej myśli. Jakże mogłabyś zrozumieć, co przeżywam, jakże mogłabyś zrozumieć, przed jakim wyborem stoję? Szorstkie potraktowanie Hadassy nie przyniosło jej ulgi. A nawet poczuła się gorzej.
- Idę do siebie, muszę odpocząć. Jestem zmęczona.
- Przyniosę ci, pani, nieco wina z korzeniami.
Dobroć Hadassy była jak sól na otwartą ranę i Julia poczuła ból, który sprawił, że wykrzyknęła bez namysłu:
- Nie przynoś niczego. Trzymaj się z daleka ode mnie. Zostaw mnie wreszcie w spokoju!
Kajusz wrócił późno po południu. Był wściekły i Julia domyśliła się, że znowu przegrał na wyścigach. Czuła narastającą w niej urazę, aż wreszcie nie mogła powstrzymać się przed drwiną.
- Kiedy jestem przy tobie, szczęście cię nie opuszcza.
Kajusz odwrócił się i spojrzał na nią złymi, pociemniałymi oczami.
- Dobrze, że byłaś bogata, kochanie, bo inaczej nawet bym na ciebie nie spojrzał.
Te okrutne słowa były jak cios pięścią. Poczuła bolesny skurcz, ledwie mogła oddychać. Czy to prawda? Niemożliwe. Jest pijany. Stąd tyle okrucieństwa w jego słowach. Zawsze był okrutny, kiedy za dużo wypił. Chciała mu się odwzajemnić, chciała zobaczyć jego krew, ale nie przychodziło jej do głowy nic wystarczająco mocnego. Obdarzył ją zimnym, drwiącym uśmiechem, który był jak smagnięcie biczem. Julia nie była w stanie go przeniknąć i Kajusz wiedział o tym.
Nalał sobie pełen kielich wina i opróżnił go duszkiem. Ogarnął go niepohamowany gniew i cisnął srebrnym kielichem przez pokój. Kielich trzasnął w malowidło przedstawiające swawolne dziewczęta i satyra. Julia wzdrygnęła się.
- Lepiej będzie dla ciebie, jeśli szczęście na wyścigach zacznie mi sprzyjać - krzyknął i wyszedł.
Nie wiedziała, co mogą oznaczać te słowa.
Kalaba przyszła następnego dnia wczesnym rankiem. Towarzyszyła jej niska Rzymianka w staromodnej białej todze ze złotym haftem. Przyszedł z nimi niewolnik, który trzymał pod pachą złowieszczo wyglądającą rzeźbioną skrzynkę.
- Nie rób takiej przestraszonej miny, Julio - powiedziała Kalaba, obejmując ją ramieniem. - Asellina zna się bardzo dobrze na swojej pracy. Robiła to mnóstwo razy. - Poprowadziła ją wyłożonym marmurem korytarzem do sypialni. - Cieszy się nieskazitelną reputacją i jest bardzo szanowana przez inne trudniące się tym zajęciem. W zeszłym roku napisała dla stowarzyszenia medyków rozprawę na temat wywoływania poronień i jej praca była szeroko rozpowszechniona. Nie musisz się niczym martwić.
Asellina rozkazała jednemu z niewolników Kajusza dorzucić węgli do kosza i pilnować, żeby w pokoju było przez cały czas ciepło. Jej niewolnik postawił skrzynkę. Asellina otworzyła ją i wyjęła amforę. Nalała trochę zawartości do kielicha, następnie dodała wina i podała kielich Julii.
- Wypij!
Słodkie wino pozostawiało po sobie posmak gorzki jak żółć.
- Wszystko - powiedziała Asellina, przyciskając kielich do jej warg. - Do ostatniej kropli! - Stała i patrzyła, a potem wzięła pusty kielich z trzęsących się rąk Julii i podała go niewolnikowi.
- Rozbierz się i połóż na wznak.
Julię ogarnęła fala paniki. Podeszła Kalaba i pomogła jej się rozebrać.
- Wszystko będzie dobrze - szepnęła. - Zaufaj mi. Spróbuj się odprężyć. Tak będzie łatwiej.
Asellina obejrzała dokładnie Julię, a potem coś w nią wsunęła i pozostawiła. Wyprostowała się i umyła ręce w misce, którą podsunął niewolnik.
- Ciąża jest dawniejsza niż powiedziałaś.
- Nie była pewna - wyjaśniła cichym głosem Kalaba.
Asellina wzięła ręcznik i stanęła nad Julią. Uśmiechnęła się do niej. Podała ręcznik niewolnikowi i położyła dłoń na czole Julii.
- Zaraz poczujesz skurcz, moja droga. Dolegliwość ustąpi, gdy tylko twoje ciało pozbędzie się bryłki mięśnia. To sprawa kilku godzin. - Odsunęła się nieco i zerknęła na Kalabę. - Zechciej poświęcić mi chwilę...
Rozmawiały przyciszonymi głosami, stojąc koło drzwi. Kalaba mówiła gniewnym szeptem.
- Podniosłaś swoje wynagrodzenie - usłyszała Julia.
- Jest wielkie zapotrzebowanie na moje rzemiosło, a tobie zależało na czasie. Musiałam pozmieniać terminy, żeby tu przyjść. Kalaba podeszła i pochyliła się nad Julią.
- Wybacz, Julio, ale muszę cię o coś zapytać. Czy masz pod ręką jakieś pieniądze?
- Nie. Kajusz zarządza wszystkim.
- Trzeba to zmienić - rzuciła z rozdrażnieniem Kalaba. - No cóż, w tej chwili nic się na to nie poradzi. Muszę oddać jej twoje perły, póki nie zdobędziesz pieniędzy.
- Moje perły?
- Tylko do chwili, kiedy będziesz mogła porozmawiać z Kajuszem i wziąć od niego tyle, ile chce Asellina za swoje usługi. Nie patrz tak na mnie. Nie musisz martwić się o swoje klejnoty. Jutro po południu będziesz je miała z powrotem. Obiecuję. Gdzie są? Asellina wzięła perły i poszła.
Skurcze zaczęły się godzinę później. Były mocne i następowały szybko jeden po drugim. Julia wiła się z bólu i wkrótce całe ciało miała zlane potem.
- Powiedziałaś, że nie będzie boleć! - jęczała, wbijając palce w okrycie.
- Niepotrzebnie się szamoczesz, Julio. Odpręż się, a ból osłabnie. Przestań przeć. Jeszcze za wcześnie.
Kiedy skurcz się skończył, Julia dźwignęła się łkając.
- Chcę, by przyszła mama. - Toczyła głową po poduszce to w jedną, to w drugą stronę. Jęknęła, bo pojawił się następny skurcz. - Hadassa! Zawołajcie Hadassę!
Hadassa natychmiast stawiła się przy swojej pani. Jak tylko weszła do sypialni Julii, wyczuła, że stało się coś bardzo złego.
- Twoja służebna jest tu, Julio. A teraz spróbuj się uspokoić - powiedziała Kalaba.
- Pani - szepnęła przestraszona Hadassa, pochylając się nad Julią.
- To dziecko?
- Milcz, głupia - syknęła Kalaba, odpychając Hadassę. W oczach paliło się jej posępne światełko. - Przynieś miskę ciepłej wody i płótno. - Pochyliła się z powrotem nad Julią i przemawiała do niej kojącym i pełnym słodyczy głosem. Położyła dłoń na białym brzuchu Julii i uśmiechnęła się. - Już prawie po wszystkim, Julio. Jeszcze tylko chwila.
- Och, Junono, zlituj się nade mną - jęknęła Julia przez zaciśnięte zęby.
- Czy mam posłać po medyka? - spytała Hadassa, nalewając wodę do miski.
- Medyk już tu był - rzuciła Kalaba.
Julia jęknęła, gdyż znowu chwycił ją ból.
- Nie zrobiłabym tego, gdybym wiedziała, że to tak będzie. Och, Junono, litości, litości...
- Myślisz, że noszenie dziecka do końca i poród to coś łatwiejszego? Lepiej pozbyć się tego teraz.
Krew odpłynęła z twarzy Hadassy. Krzyknęła cicho i dzbanek wyśliznął się z jej rąk. Rozbił się o podłogę. Kalaba spojrzała na nią ostro, a Hadassa odwzajemniła się jej spojrzeniem pełnym zgrozy.
Starsza kobieta wstała, podeszła szybko do niej i wymierzyła jej policzek.
- Nie stój tak, kiedy twoja pani cierpi! Rób, co ci kazano. Podaj drugą miskę i natychmiast przynieś ciepłą wodę.
Hadassa skwapliwie wybiegła. W korytarzu przytuliła się do zimnego marmuru i zakryła twarz dłońmi. Słyszała krzyki Julii dochodzące zza zamkniętych drzwi i ta oznaka cierpienia przywróciła jej siły. Pobiegła do łaźni, napełniła wielki dzban gorącą wodą i wróciła.
- Już po wszystkim, Julio - mówiła właśnie Kalaba, kiedy weszła Hadassa. - Byłaś w ciąży dłużej niż myślałaś. Dlatego było to takie trudne. Sza, koniec płaczu. Po wszystkim. Już nigdy nie będziesz musiała tak cierpieć.
Zobaczyła stojącą w drzwiach Hadassę.
- Nie stercz tam. Przynieś tu wodę. Postaw dzban koło łóżka. Pozbieraj to, co jest na podłodze, i coś z tym zrób.
Hadassa nie była w stanie spojrzeć na Julię. Uklękła i ostrożnie podniosła małe zakrwawione zawiniątko leżące na podłodze. Wstała i w milczeniu wyszła z sypialni. Kalaba poszła za nią do drzwi i zamknęła je stanowczym ruchem, kiedy niewolnica wyszła. Hadassa stała w korytarzu. "Coś z tym zrób." Poczuła jakieś ściśnięcie w gardle. Przycisnęła małe zawiniątko do piersi.
- O Boże... - szepnęła łamiącym się głosem.
Nie widząc nic przez łzy, wyszła do ogrodu.
Znała doskonale alejkę i poszła w stronę kwitnącej śliwy. Opadła na ziemię i tuląc zawiniątko do siebie, kołysała się w tył i w przód, wstrząsana łkaniem. Gołymi rękami wygrzebała w miękkiej ziemi dołek i złożyła doń poronione dziecko.
- Oby Bóg wziął cię do nieba, byś śpiewało z aniołami... Nie wróciła do domu...
Markus wstąpił do Julii z wizytą. W domu panowała pełna napięcia cisza i kiedy wszedł do pokoju Julii, zastał swoją siostrę w łóżku. Uśmiechnęła się do niego, ale w tym uśmiechu nie było ani śladu radości. Oczy miała przyćmione jak ktoś bardzo nieszczęśliwy.
- Co się stało, siostrzyczko? - spytał, idąc przez pokój. Może usłyszała pogłoski o niewierności Kajusza albo o ostatnich przegranych na wyścigach. Była blada i przygnębiona. - Czy jesteś chora?
Nie opodal łóżka stała gotowa do usług niewolnica, ale nie była to Hadassa.
- Straciłam dziś rano dziecko.
Unikała jego spojrzenia, wygładzając pled na wysokości brzucha. Nie czuła już bólu, pozostała ta gładkość, która zdawała się wciągać ją w siebie. Nie mogła pozbyć się straszliwego poczucia pustki i straty, jak gdyby wyjęto z niej coś więcej niż tylko bryłkę mięśnia. Czuła, jakby wyrwano cząstkę jej samej; uświadomiła sobie, że nigdy już tej cząstki nie odzyska.
Markus ujął jej podbródek i zajrzał jej w twarz.
- Przerwałaś ciążę, prawda?
W jej oczach błysnęły łzy.
- Kajusz nie chciał dziecka, Markusie.
- Kazał ci to zrobić?
- Nie, ale czy miałam inne wyjście?
Dotknął pieszczotliwie jej policzka.
- Dobrze się czujesz?
Skinęła posępnie głową i opadła na łóżko.
- Kalaba powiedziała, że za parę dni poczuję się lepiej. Jej zdaniem to normalne, że czuję się po tym wszystkim przybita. Ale to minie.
Kalaba! Powinien był się domyślić. Odgarnął jej włosy z czoła i pocałował ją lekko. Odszedł kilka kroków i pocierał dłonią kark. Nie powiedział ani słowa przeciwko Kalabie, gdyż skutek byłby taki, że Julia poczułaby się jeszcze bardziej związana z tą kobietą. Pod pewnymi względami Julia jest bardzo podobna do niego. Nie chciała, by ktoś mówił jej, co ma robić.
- Wszystko jest dobrze, prawda, Markusie? W tym, co zrobiłam, nie ma nic złego?
Wiedział, że Julia pragnie, by zgodził się z nią, by przyznał, iż dobrze zrobiła pozbywając się dziecka, ale nie potrafił się na to zdobyć. Zawsze unikał tego tematu, gdyż czuł się jakoś nieswojo przy tego rodzaju rozmowach. Jednak Julia potrzebuje pociechy.
Podszedł do łoża i usiadł na nim.
- Sza, moja mała. Nie zrobiłaś niczego, czego by nie robiły przed tobą setki kobiet.
- Kajusz znowu będzie mnie chciał. Wiem.
Markus zacisnął wargi. Przyszedł, żeby porozmawiać z nią o Kajuszu, ale nie był to odpowiedni moment, żeby dręczyć ją jeszcze bardziej. Nie musi wiedzieć, że przegrane jej męża wzrastają w zastraszającym tempie. Nawet gdyby się o tym dowiedziała, cóż mogłaby zrobić, skoro nie ma na niego żadnego wpływu?
- Powiem rodzicom, że poroniłaś i że potrzebujesz trochę czasu, żeby odpocząć i dojść do siebie.
Jest w tej chwili zbyt wątła i przejrzysta, by spojrzeć im w oczy. Wystarczyłoby jedno spojrzenie na jej twarz, by ojciec domyślił się, że jego córka czuje się winna. Zaczęłyby się pytania, które doprowadziłyby do wybuchu histerii i wyjawienia prawdy. Rodzina jest już za bardzo podzielona, by dodawać jeszcze jeden powód do waśni.
Markus ujął dłoń Julii i mocno ją przytrzymał.
- Wszystko będzie dobrze. - Miał za złe Kajuszowi, że przez niego Julia uznała, iż musi pozbyć się dziecka, by odzyskać jego miłość. Zmazał łzę z jej policzka i tarł ją między palcami. Pragnął zemścić się na Kajuszu, ale wszystko, co mógłby zrobić, byłoby z krzywdą dla Julii. Czuł się bezsilny. - Prześpij się, Julio. - Pocałował jej dłoń. - Odwiedzę cię znowu jutro.
Kiedy wstał, przywarła obiema rękami do jego dłoni.
- Markusie, błagam cię! Poszukaj Hadassy. Kalaba wysłała ją z pokoju, żeby... - Umilkła i jej oczy zasnuły się mgłą. - Nie wróciła, a chcę, żeby mi coś zaśpiewała.
- Znajdę ją i przyślę tutaj.
Wyszedł do perystylu. Koło fontanny stało kilkoro niewolników, pogrążonych w rozmowie. Kiedy któryś go zauważył, wszyscy rzucili się do swoich prac.
- Czy widzieliście niewolnicę Hadassę? - spytał jednego z nich, zajętego myciem płytek basenu.
- Wyszła do ogrodu, panie. Nie wróciła.
Markus przeszedł pod łukami kolumnady. Kiedy ją zobaczył, siedziała z kolanami podciągniętymi mocno pod brodę i ukrytą twarzą.
- Julia cię potrzebuje - powiedział. Nie podniosła głowy. - Czy słyszysz? Julia cię potrzebuje.
Coś mu odpowiedziała, ale słowa były stłumione, gdyż twarz miała nadal wtuloną w kolana. Położyła dłonie na głowie i zobaczył, że ma palce pobrudzone ziemią. Zamknął oczy.
- Wiem, co się stało - oświadczył, uświadamiając sobie, co kazano jej zrobić. - Już po wszystkim. Musisz o tym zapomnieć. Julia poczuje się dobrze za dzień, dwa i Kajusz nie będzie się na nią gniewał. Ani jedno, ani drugie nie chciało dziecka.
I wtedy podniosła głowę. Łzy wyżłobiły bruzdy w brudzie okrywającym popielatej barwy twarz. W oczach zobaczył żal i zgrozę. Stanęła i Markus skrzywił się na widok krwawych plam na pokrytej ziemią tunice. Wyciągnęła przed siebie ręce i przyglądała się im, drżąc na całym ciele.
- Powiedziała: "Zrób coś z tym". Z maleńkim dzieckiem owiniętym w szmatę i rzuconym na podłogę jak śmieć. Z dzieckiem...
- Daj temu pokój. Przestań o tym myśleć. Zresztą Julia zbyt krótko nosiła dziecko, by miało to jakieś znaczenie. Właściwie nie było to wcale dziecko...
- O Boże... - Wbiła palce w zbrukaną tunikę. - Nie było to dziecko? - powtórzyła jego słowa z jękiem i spojrzała na Markusa. W jej oczach tliła się straszna rozpacz. - "Ty bowiem utworzyłeś moje nerki, Ty utkałeś mnie w łonie mej matki... nie tajna Ci moja istota, kiedy w ukryciu powstawałem, utkany w głębi ziemi. Oczy Twoje widziały me czyny i wszystkie są spisane w Twej księdze; dni określone zostały, chociaż żaden z nich jeszcze nie nastał..."
Markus poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Mówiła jak świątynna wyrocznia i spojrzenie jej oczu przenikało go.
- Przestań!
Ona jednak jeszcze bardziej płakała i odrzuciwszy do tyłu głowę mówiła po aramejsku łamiącym się głosem:
- Yeshua, Yeshua, saloch hem kiy mah casu lo yaden. Jezu, Jezu, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią.
Markus chwycił ją za ramiona.
- Przestań! Powiedziałem, przestań!
Chciał, by otrząsnęła się z tego stanu, ale ona podniosła na niego spojrzenie jasne i trzeźwe.
- Czy wy, Rzymianie, jesteście tacy głupi, że nie czujecie lęku? Bóg wie, kiedy wróbel spada na ziemię. Myślicie, że Bóg nie wie, co robicie? Tak bardzo dbacie o płytkie rozkosze, że zabijacie własne dzieci, by je osiągnąć?
Markus puścił ją i cofnął się o krok. Ona zaś zrobiła krok do przodu i chwyciła go zbrukanymi krwią i ziemią rękami za białą tunikę.
- Czy nie lękacie się?
Chwycił ją za nadgarstki i uwolnił się.
- Czemu miałbym się lękać? - Nie przejmował się jej Bogiem, ale te oskarżenia bolały i gniewały. - Lecz ty powinnaś się lękać. Z twoich ust padły nieroztropne słowa jak na niewolnicę. Tak łatwo zapomniałaś o Jerozolimie? Nigdy nie słyszałem, by Rzymianka zabiła niemowlę, by zjeść je na obiad!
Nie cofnęła się, nie dbała o jego gniew.
- To także jest ohyda przed Bogiem, Markusie! Czy jednak do kobiety oszalałej z głodu można przykładać tę samą miarę, jaką przykłada się do tego, co stało się tutaj? Co usprawiedliwia Julię, która żyje pośród wygód? Nie oszalała. Przemyślała to. Dokonała wyboru.
- A cóż mogła zrobić? Nie chciała dziecka, tak jak nie chciał go Kajusz. Jej małżeństwu groziła ruina!
- A dzięki zabiciu dziecka wszystko będzie jak przedtem? Czy sądzisz, że jeśli czegoś nie chcesz, masz prawo to zniszczyć? Życie ludzkie jest dla ciebie takie tanie? Myślisz, że Julia nie stanie przed sądem?
- I kto będzie ją sądził? Ty?
- Nie. - Na jej twarzy znowu pojawił się wyraz rozpaczy i znowu trysnęły z oczu łzy. - Nie! - Zamknęła oczy i potrząsnęła głową. - Nie moją rzeczą jest potępiać kogoś, cokolwiek by uczynił, lecz boję się o nią. Bóg wie. - Ukryła twarz w dłoniach.
Znowu ten jej Bóg i Jego straszliwe prawo - pomyślał Markus, ogarnięty nagłym przypływem litości.
- Hadasso, nie musisz się bać o nią. Tu nie jest Judea. Nikt nie wyprowadzi jej na ukamienowanie. Rzym jest miastem cywilizowanym. Nie ma żadnego prawa zabraniającego kobietom przerywania ciąży, jeśli tak postanowią.
W jej oczach pojawiły się błyskawice, jakich nigdy dotąd w nich nie widział.
- Cywilizowany! A prawo Boga? Myślisz, że Bóg jej nie osądzi?
- Za bardzo przejmujesz się tym, co pomyśli twój Bóg. Wątpię, by Go to obchodziło.
- Nie wierzysz, więc myślisz, że Jego nie ma. Czcicie bogów, których tworzycie swoimi rękami i swoją wyobraźnią, a przeczycie Najwyższemu Bogu, który stworzył was z prochu i obdarzył życiem. Kiedy nastąpi koniec, nie będzie miało znaczenia, Markusie, czy wierzysz, czy nie. Istnieje prawo wyższe niż ludzkie i ani wasz cesarz, ani wasze legiony, ani wasza ziemska wiedza nie dotrzymają pola...
Markus położył jej dłoń na ustach, nim ktoś mógł ją usłyszeć. - Milcz! - Szarpała się, ale on pchnął ją w miejsce niewidoczne z domu. - Czy jesteś tak głupia, Hadasso? Przestańże mówić o tym swoim Bogu! - rozkazał, czując, jak wali mu serce.
Z jej ust padły wywrotowe słowa, za które można zapłacić życiem. Trzymał dłoń mocno na jej ustach. Potrząsnął nią, by przestała się szamotać.
- Posłuchasz głosu rozsądku! Jaka jest władza poza Rzymem, Hadasso? Jakąż moc na ziemi można porównać z Rzymem? Myślisz, że ten twój wszechmocny Bóg jest taki potężny? Gdzież był, kiedy Go potrzebowałaś? Patrzył na rozdartą wojną Judeę, na swoje miasto i świątynię obrócone w gruz, na swój lud zmieniony w niewolników. Czy taki jest potężny Bóg? Nie. Czy taki Bóg cię kocha? Nie! Czy takiego Boga masz się lękać? Nigdy!
Uspokoiła się i patrzyła na niego z dziwnie litościwym wyrazem twarzy. Złagodniał, chciał przecież, by posłuchała głosu rozumu. Jego dłoń była mokra od jej łez. Mówił teraz łagodnym głosem.
- Nie ma na ziemi mocy większej niż cesarza i Rzymu. Cesarstwu zawdzięczamy pokój. Pax Romana, Hadasso. Trzeba płacić zań wysoką cenę. Wiara, że jest coś poza tym, to tylko marzenie niewolników o wolności i dopraszanie się o śmierć. Jerozolimy już nie ma. Nie zostało z niej nic. Twój naród został rozproszony po ziemi jak plewy. Nie trzymaj się Boga, którego nie ma, a jeśli nawet jest, najwyraźniej chce zniszczyć wybrany przez siebie naród.
Odjął powoli dłoń od jej ust i zobaczył ślady swych palców na dziewczęcej twarzy.
- Nie chciałem sprawić ci bólu - powiedział.
Była taka blada i spokojna.
- Och, Markusie! - szepnęła, patrząc mu prosto w oczy, jakby go o coś błagała.
Jego imię nigdy nie brzmiało tak słodko w kobiecych ustach.
- Musisz wyrzec się swojej wiary w niewidzialnego Boga. Jego tu nie ma.
- Czy widzisz powietrze, którym oddychasz? Czy widzisz siłę, która powoduje przypływ albo odmienia pory roku, albo posyła ptaki do ich zimowych siedzib? - Jej oczy zaszły mgłą. - Czy Rzym z całą swoją wiedzą może być aż tak niemądry? Och, Markusie, Boga nie wyrzeźbisz w kamieniu. Nie zamkniesz w świątyni. Nie uwięzisz na wierzchołku góry. Jego tronem są niebiosa, ziemia stołkiem pod stopy. Wszystko, co widzisz, do Niego należy. Cesarstwa będą powstawały i upadały. Tylko Bóg trwa.
Markus patrzył na nią, zahipnotyzowany tym, co mówiła; taka siła przekonania biła z jej słów. Nic z tego, co powiedział, do niej nie dotarło. Nagły, gwałtowny strach o nią przetoczył się przez niego jak fala, a w ślad za nim pojawił się straszliwy gniew - za to, że tak uparcie wierzy w niewidzialnego Boga.
- Julia przysłała mnie po ciebie - oznajmił z przymusem. - Będziesz jej służyła jak zawsze czy mam znaleźć kogoś innego na twoje miejsce?
Jej zachowanie odmieniło się. Było to tak, jakby naciągnęła na twarz zasłonę. Spuściła głowę i złożyła przed sobą dłonie. Wszystkie jej uczucia i wierzenia były teraz głęboko ukryte w jej sercu. Lepiej, żeby już tam pozostały.
- Pójdę do niej, panie mój - odpowiedziała spokojnie. Panie mój! Znowu był panem, a ona niewolnicą. Dla Markusa przepaść między nimi była teraz jak otwarta rana. Wyprostował się i spojrzał na nią chłodno.
- Zanim stawisz się u niej, umyj się i wyrzuć tę tunikę. Nie potrzebujesz przypominać jej, co uczyniła.
Odwrócił się i odszedł.
Hadassa patrzyła, jak się oddala, i łzy paliły jej oczy. Poczuła łagodny powiew wiatru.
- Jezu, Jezu - szepnęła, zamykając oczy. - Zmiłuj się nad nim. Zmiłuj się nad Julią. Panie, zmiłuj się nad nimi wszystkimi.
Rozdział XXI
Atretes przesunął do tyłu dłonią zanurzoną we włosy. Tak przywykł do stukotu podkutych butów strażnika chodzącego po kracie nad jego głową, że ledwie ten dźwięk zauważał. Chyba że we śnie. Tak, wtedy słyszał ciężkie kroki i widział cień strażnika. Nie mógł zasnąć. Wstał i w ciemności swej celi próbował odgadnąć, jak daleko jeszcze do świtu. Lepiej być na dziedzińcu i udręczać ciało ćwiczeniami. Lepiej mieć miecz w dłoni. Sen przyniósł wspomnienie mrocznych ojczystych borów - tak mocne, że zamknięty w tej celi czuł się bliski szaleństwa.
Wziął do ręki kamiennego bożka stojącego w niszy w rogu. Przesuwał delikatnie palcami po dwunastu piersiach zwisających z tułowia. Tiwaz opuścił go w Germanii, a Atretes potrzebował jakiegoś boga, którego mógłby czcić. Może ta bogini okaże się odpowiednia. Artemida była pociągająca dla zmysłowości Atretesa. Bato powiedział, że w zamian za ofiarę pieniężną kapłanki świątynne towarzyszyły pobożnym wiernym w "oddawaniu czci" bogini. Atretes odwiedził świątynię Izis i wyszedł stamtąd zaspokojony, aczkolwiek z nieokreślonym niepokojem w sercu. Cześć bogini oddawały też kobiety z kapłanami, którzy dołączali do nich za opłatą. Rzym ma swoje przyjemności.
Światło pochodni zachwiało się i usłyszał, że strażnicy rozmawiają. Odstawił posążek do niszy i usiadł na kamiennej ławie.
Oparł się plecami o zimny kamień, zamknął oczy i raz jeszcze pojawił się w jego głowie obraz matki prorokującej przed płonącym stosem: "Kobieta o ciemnych włosach i oczach..." Ten obraz nie pojawiał się od wielu miesięcy, od tamtej nocy poprzedzającej zabicie Tarakusa i pojawienia się dwóch młodych kobiet w ogrodzie przy drodze do Kapui. A dzisiaj obraz był tak wyrazisty i prawdziwy, że powracał ciągle w ciemności niczym echo. Kobieta, o której mówiła matka, jest blisko.
W Rzymie nie brakowało kobiet o ciemnych włosach i oczach. Wiele z tych, które przychodziły na uczty poprzedzające igrzyska, było niewiarygodnie pięknych. Niektóre gotowe byłyby mu się oddać. Nie zważał na to, pragnął je znieważyć. To, że poddawał próbie cierpliwość cesarza, dawało zadowolenie. Atretes nie bał się już, że zostanie ukrzyżowany albo rzucony między dzikie bestie: rzymski motłoch nigdy by na to nie pozwolił. Miał za sobą osiemdziesiąt dziewięć zwycięstw i tysiące ludzi zapełniało Circus Maximus, żeby zobaczyć, jak walczy. Cesarz nie jest głupcem. Nie zamierza trwonić tak cennej sposobności z powodu czegoś tak znikomego jak duma.
Jednak sława nie dawała Atretesowi przyjemności. Spostrzegł nawet, że prowadzi do jeszcze większego zniewolenia. Przydzielono do niego większą liczbę strażników - nie po to, by zapobiec ucieczce, bo wiedział już, że ta jest niemożliwa, ale by uchronić go przed uwielbieniem motłochu, który rozerwałby swego ulubieńca na strzępy.
Jego imię wypisywano na murach w całym mieście. Przed walką i po jej zakończeniu rzucano mu kwiaty i monety; codziennie przynoszono do szkoły podarunki od wielbicielek. Nie mógł opuścić terenu szkoły bez tuzina strażników. Wizyty w gospodzie Pugnaksa zostały zakazane, gdyż prowadziły do buntów. Często wystarczała jego obecność podczas jakiejś uroczystości, by kobiety mdlały. Kiedy wstępował na arenę, jego imię, wykrzykiwane przez tysiące gardeł, brzmiało jak głębokie, rytmiczne bicie serca jakiejś prastarej bestii.
Tylko w snach powracało niejasne wspomnienie tego, jak to jest być wolnym człowiekiem żyjącym w borach, doświadczać czułości swojej kobiety, słuchać swobodnego dziecięcego śmiechu. Za każdym razem, kiedy stawał do walki i zabijał przeciwnika, tracił cząstkę człowieczeństwa.
Spojrzał na swoje dłonie. Były potężne i stwardniałe od wielu godzin ćwiczeń z ciężkim mieczem... i czuł też na nich, ciężar dodatkowy, ciężar krwi. Przypomniał sobie twarz Kaleba, który czekał bez lęku na śmiertelny cios wśród wycia krwiożerczego tłumu: Jugula! Pot spływał Atretesowi z czoła, zalewając oczy. A może to łzy?
- Daj mi wolność, przyjacielu - powiedział Kaleb, chwiejąc się, osłabiony od utraty krwi. Oparł się dłońmi o uda Atretesa i odchylił głowę. Tłum zawył z radości, kiedy Atretes przeciągnął sztyletem po szyi Kaleba.
Otworzył oczy, próbując wymazać wspomnienie, lecz pozostało - rak zżerający mu duszę.
Odryglowano drzwi i Atretes wybiegł na dziedziniec, by przystąpić do ćwiczeń. Wysiłek przynosił nieco ulgi, gdyż trzeba było całą uwagę skupić na tym, co się robi. Bato wyszedł na galerię w towarzystwie gości szkoły. Zdarzało się czasem, że goście szkoły przyglądali się ćwiczącym gladiatorom. Atretes nie zwracał na nich uwagi, póki obok Bato nie stanęła młoda kobieta. Natychmiast rozpoznał Oktawię, która często bywała na ucztach przed walkami; wszyscy wiedzieli o jej namiętności do każdego gladiatora, jaki zechciał na nią spojrzeć. Jego uwagę skupiła inna dziewczyna. Miała na sobie błękitny palus z żółto-czerwonym haftem. Była młoda i niezwykle piękna - blada cera, ciemne włosy i oczy.
Starał się całą uwagę skupić na ćwiczeniach, ale dziewczyna wpatrywała się w niego tak natarczywie, że poczuł, jak jeży mu się meszek na karku. "Kobieta o ciemnych włosach i oczach..." Słowa, które wypowiedziała w jego śnie matka. Raz jeszcze podniósł na nią wzrok. Oktawia coś do niej szeptała, ale ona tak skupiła na nim uwagę, że zapewne nic nie słyszała. Była Rzymianką i przepowiednia matki wróciła oto z całą jasnością.
Jakaż przyzwoita kobieta przyszłaby do szkoły gladiatorów? Czy ją też, jak Oktawię, trawiło pożądanie mężczyzn, którzy przelewali krew? Umysł odciągał go, choć serce skłaniało ku niej. Stała nad nim niby bogini, obojętna i nieosiągalna. Atretes poczuł żądzę przemieszaną z gniewem. Przerwał ćwiczenia. Obrócił się i spojrzał na nią zuchwale. Ich spojrzenia spotkały się. Uniósł brew i nie spuszczał wzroku. Po chwili wyciągnął drwiąco rękę w jej kierunku. Ten znak był oczywisty, lecz dziewczyna - zamiast roześmiać się i wykrzyknąć słowa zachęty, jak uczyniłaby Oktawia - przyłożyła rękę do serca i, zawstydzona, zrobiła krok do tyłu. Bato coś im powiedział; cała trójka odwróciła się i weszła do głównego budynku.
Bato dołączył do Atretesa w łaźni.
- Oktawia była zachwycona, że zechciałeś zwrócić dzisiaj na nią uwagę - oznajmił, opierając się o kamienny słup. Jeden ręcznik opasywał jego talię, drugi przerzucił przez ramię.
- Mój gest nie był przeznaczony dla niej - odparł Atretes, wychodząc z wody i biorąc ręcznik z półki.
- Dostojna Julia jest wystarczająco piękna, by mężczyzna zapomniał o sobie samym i swojej nienawiści do Rzymu - rzucił Bato z krzywym uśmiechem.
Mięsień drgnął w policzku Atretesa, ale gladiator nic nie powiedział.
- Jest żoną Kajusza Poloniusza Urbanusa, który ociera się o najwyższe kręgi. Słyszałem, że to człowiek dosyć wątpliwego rodu i jeszcze bardziej wątpliwego charakteru. Cały majątek zawdzięcza temu związkowi. Jej pierwszy mąż był stary i umarł po kilku miesiącach małżeństwa. Ojciec zrzekł się praw do jej spadku i zarząd nad majątkiem powierzył swojemu synowi, Markusowi, człowiekowi zręcznemu w interesach, ale powiada się, że teraz Urbanus trwoni jej fortunę na wyścigach rydwanów.
Atretes przełożył przez głowę otwór nowej tuniki i zapinając pas, obrzucił Bato groźnym spojrzeniem.
- Czemuż to zasypujesz mnie szczegółami z osobistego życia tej dostojnej osoby?
- Ponieważ po raz pierwszy zobaczyłem, jak kobieta zawraca ci w głowie. Rzymianka. - Wyprostował się i uśmiechnął szyderczo. - Niech cię to jednak nie zbija z tropu, Atretesie. Jej ojciec jest efezjaninem i obywatelstwo zawdzięcza złotu i wpływom.
Tej nocy znowu śniła mu się matka. Jak przepowiedziała, dostojna Julia, ubrana w błękity, szła w jego kierunku przez mgły czarnego boru.
Hadassa wróciła na targ, by poszukać kramu, przy którym była poprzedniego dnia ze swoją panią. Właściciel, Rzymianin, handlował owocami i Julia kupiła winne grono, by skubać owoce, idąc do świątyni Hery. Hadassa zauważyła maleńki znak wyryty na ladzie. Nakreśliła palcem rybę i podniosła wzrok. Właściciel spojrzał prosto w jej oczy i skinął raz głową, nie przestając targować się z Julią. Hadassa poczuła, jak ogarnia ją fala radosnej nadziei. Prześlizgiwała się przez tłum, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do tamtego kramu. Kiedy go wreszcie znalazła, stanęła z boku, gdyż kupiec sprzedawał jabłka greckiemu służącemu.
- Jutro będę miał dla ciebie śliwki, Kalistusie.
- Mam nadzieję, że po korzystniejszej cenie niż w zeszłym tygodniu, Trofimusie.
Zawahała się, szukając wzrokiem jego wzroku. Czyżby źle go wczoraj zrozumiała? Czekał, nic nie robiąc, żeby ją zachęcić. Spojrzała na ladę i nie zobaczyła znaku. Przesunęła koszyk z figami: jest.
- Jezus Chrystus, Syn Boga, Zbawiciel - szepnęła z bijącym sercem.
Na jego twarzy pojawił się ciepły uśmiech.
- Jezus jest Panem - powiedział i położył dłoń na jej dłoni. - Gdy tylko cię wczoraj zobaczyłem, wiedziałem, że jesteś jedną z nas. Odetchnęła z ulgą tak wielką, że prawie przytłaczającą. Łzy napłynęły jej do oczu.
- Chwała Bogu. Tak już dawno...
Trofimus rozejrzał się dokoła, a potem nachylił bliżej.
Powiedział, gdzie wierni zbierają się co wieczór.
- Jedno stuknięcie, przerwa, potem trzy. Drzwi zostaną ci otwarte. Jak się nazywasz?
- Hadassa. Jestem niewolnicą Julii Walerian, żony Kajusza Poloniusza Urbanusa.
- Hadassa. Powiem braciom i siostrom, by cię oczekiwali.
Hadassa z radością w sercu i odnowiona na duchu wróciła do willi. Jej pani zawsze wieczorem wychodziła, dzięki czemu ona mogła swobodnie modlić się w ogrodzie. Tego wieczoru cześć Bogu będzie oddawała wśród przyjaciół.
Późnym popołudniem Kajusz wszedł do pokojów Julii w momencie, kiedy Hadassa pomagała jej przygotować się do wieczornego wyjścia z domu. Natychmiast doszło do gorącej kłótni.
- Skoro poświęcasz czas Oktawii, możesz i mnie poświęcić dzisiejszego wieczoru kilka godzin swojego cennego czasu! - oznajmił Kajusz. - Anicetus poczuje się urażony, jeśli nie zechcesz uczcić jego urodzin.
Julia siedziała przed lustrem i przyglądała się, jak Hadassa układa jej włosy; udawała, że nie zwraca uwagi na wybuch gniewu Kajusza. Tylko lekkie zesztywnienie szyi świadczyło o tym, że usłyszała, czego od niej żąda.
- Nie dbam o to, czy Anicetus poczuje się urażony. Wytłumacz mnie, jak chcesz, Kajuszu. Kalaba zaprosiła mnie na przedstawienie.
- Niech Hades pochłonie Kalabę! - wrzasnął z wściekłością. - Niewiele od ciebie ostatnio wymagałem. Jesteś mi dzisiaj potrzebna!
Julia spojrzała mu poprzez lustro prosto w oczy.
- Jestem ci potrzebna? To dobre! - Nakarmiona informacjami, jakie agenci przynieśli jej parę godzin temu, obróciła się powoli, z rękami splecionymi na podołku. Niechaj Kajusz się płaszczy przed nią. - Dlaczego właśnie dzisiaj, mój Kajuszu? - spytała, prowokując go do powiedzenia prawdy.
Wiedziała, dlaczego jest mu potrzebna podczas uroczystości. Była ciekawa, czy będzie miał dość odwagi, by to wyznać.
- Anicetus uwielbia cię - odparł, unikając jej wzroku. - Jest moim wspólnikiem w interesach. Nic by ci nie zaszkodziło, gdybyś uśmiechnęła się do niego raz i drugi, a nawet pozwoliła czasem na niewinne umizgi.
Nalał sobie wina. Julia uśmiechnęła się, ciesząc się jego zakłopotaniem. Nie jej wina, że Kajusz jest takim głupcem. Niech gotuje się w swojej złości.
- Ani myślę pozwolić, by ten śmierdzący Kreteńczyk dotykał mnie swoimi łapami tylko dlatego, że jesteś mu winien pieniądze.
Kajusz odwrócił się i spojrzał na nią.
- Szpiegujesz mnie. - Zacisnął dłoń na kielichu, aż pobladły kostki. - Pomysł Kalaby, nieprawdaż, moje serce? - spytał oschle.
- Mam swój rozum, Kajuszu. Nietrudno było dowiedzieć się, o co chodzi. - Roześmiała się szyderczo. - Twój brak szczęścia na wyścigach stał się tematem wszystkich rozmów. Wygląda mi na to, że wszyscy w Rzymie wiedzą o twoich przegranych. Wszyscy poza mną. - Podniosła głos. - Roztrwoniłeś dwieście tysięcy sesterców mojego majątku. W ciągu niecałego roku!
Kajusz powoli odstawił kielich.
- Zostaw nas samych - rozkazał Hadassie zjadliwym tonem. Kiedy szła do drzwi, Julia spytała: - A jeśli ja sobie nie życzę, żeby wyszła?
- To pozwól jej zostać i popatrz, co z nią zrobię.
Julia dała Hadassie znak, by wyszła.
- Poczekaj na korytarzu. Wezwę cię za kilka minut.
- Tak, pani.
Hadassa zamknęła spokojnie za sobą drzwi, wdzięczna Julii, że nie chciała wystawiać cierpliwości Kajusza na dalszą próbę. Wątpiła, czy jej pani zdawała sobie do końca sprawę, do czego jest zdolny. Stojąc w korytarzu, słyszała wyraźnie ich gniewne głosy.
- Ponieważ masz takie dokładne informacje, Julio, rozumiesz, dlaczego jest dla mnie tak ważne, byś się tam ze mną udała.
- Rzuć Anicetusowi należny mu ochłap, Kajuszu. Twoje serce waży akurat tyle, ile trzeba!
- Chcesz czy nie, pójdziesz dzisiaj ze mną. Masz się przygotować!
- Nie pójdę! - krzyknęła ostrym tonem Julia. - Jeśli chcesz zabrać kogoś do Anicetusa, weź jedną ze swoich kobiet. Albo mężczyzn, jeśli wolisz. Wszystko mi jedno, co robisz! Ale nigdzie z tobą nie pójdę, dzisiaj ani nigdy!
Roztrzaskało się jakieś szkło i Hadassa usłyszała gniewny okrzyk Julii.
- Jak śmiesz rozbijać moje rzeczy?!
I jeszcze jeden okrzyk, tym razem bólu. Kajusz mówił teraz tonem pełnym szyderstwa. Odpowiedziała wyzywająco. I znowu krzyknęła z bólu.
Hadassa, ogarnięta poczuciem bezsilności, zagryzła wargi i zacisnęła pięści. Chciała uciec jak najdalej od ich szaleństwa. Urbanus powiedział coś, tym razem głosem cichym i opanowanym. Znowu brzękło rozbijane szkło, drzwi otworzyły się gwałtownie i wypadł Urbanus z twarzą siną z wściekłości. Chwycił Hadassę i rzucił ją w otwarte drzwi.
- Dopilnuj, żeby twoja pani była gotowa za godzinę, bo w przeciwnym razie bat zedrze ci skórę z pleców.
Hadassa wbiegła do pokoju, przerażona tym, co Kajusz mógł zrobić
Julii.
- Pani!...
Julia, zadziwiająco spokojna, siedziała na końcu wielkiego łoża, które dzieliła z Kajuszem w pierwszych miesiącach małżeństwa. Z kącika ust płynęła jej krew.
- Pani! Czy wszystko dobrze? Twoje usta... krwawisz!
Julia podniosła do warg drżące palce i lekko dotknęła krwi. Przyjrzała się swoim palcom.
- Nienawidzę go - oznajmiła z przejmującą chłodem mocą. - Chciałabym, żeby nie żył! - Zacisnęła pięści i patrzyła mrocznym spojrzeniem prosto przed siebie. - Oby bogowie przeklęli jego kamienne serce.
Hadassę słowa te przejęły zgrozą taką samą, jak posępne światło w oczach Julii.
- Przyniosę ci wody, pani.
- Nie przynoś mi niczego! - wykrzyknęła ostrym tonem Julia i wstała. - Po prostu milcz i daj mi pomyśleć! - Z bladą, zastygłą twarzą zaczęła krążyć po sypialni. - Nie pozwolę, by traktował mnie w ten sposób. - Niecierpliwie machnęła ręką. - Idź do Kalaby i zawiadom ją, że dzisiaj nie mogę być na przedstawieniu. Odwiedzę ją jutro i wszystko wyjaśnię.
Kiedy Hadassa wróciła, Julia stała przy stoliku z kosmetykami i przemykała palcami między kolorowymi szklanymi słoiczkami. Co najmniej połowa z nich leżała rozbita na ziemi razem z kosztownymi amforami pełnymi wonności. Julia wpatrywała się w milczeniu w to dzieło zniszczenia, tylko oczy płonęły jej niepohamowanym gniewem.
Spojrzała na ocalone słoiczki i wzięła do ręki jeden z nich.
- Anicetus uważa, że jestem godna pożądania - powiedziała, zaciskając dłoń na małym słoiczku tak mocno, że zbielały jej kostki palców. - Kiedyś Kajusz był zazdrosny z powodu spojrzeń, jakimi obrzucał mnie Anicetus. Mówił, że jeśli Anicetus dotknie choćby mojej ręki, poderżnie mu gardło. - Przesunęła palcami po krawędzi słoiczka i jej wargi wykrzywił blady uśmiech. Przynieś mi czerwony palus z haftem ze złota i klejnotów. Kajusz mówi, że wyglądam jak bogini, kiedy zakładam go dla niego, i tego wieczoru będę wyglądała jak bogini. Przynieś też złotą broszę, którą dał mi w prezencie ślubnym.
- Co zamierzasz uczynić, pani? - spytała przestraszona Hadassa.
Julia zanurzyła palce w słoiku z różem.
- Kajusz chce, bym dzisiejszego wieczoru była urocza i piękna - powiedziała i nałożyła soczysty, zmysłowy kolor na swoją pełną dolną wargę. Zacisnęła usta i spojrzała na swe odbicie w zwierciadle. - Będzie miał, czego chce, a nawet więcej. Kiedy wrócił Kajusz, Julia była wymalowana jak nigdy dotąd. Kajusz spojrzał na nią i natychmiast jego nastrój się odmienił.
Przyglądał się jej z nie skrywanym podziwem.
- Widzę, że zdecydowałaś się zrobić to, co jest obowiązkiem żony - powiedział, przesuwając dłonią po jej ramieniu.
Julia obróciła się, pełna kokieterii.
- Myślisz, że Anicetusowi się to spodoba?
- Padnie ci do nóg. - Objął ją i pocałował. - Gdybyśmy mieli czas, nie wypuściłbym cię do rana...
- Jak kiedyś bywało - mruknęła Julia i odwróciła twarz, kiedy chciał ją pocałować. - Rozmażesz mi szminkę.
- Więc odłożymy to na później. Pokażemy się w całej okazałości, oczarujemy Anicetusa tak, że będzie odchodził od swoich plugawych zmysłów, a potem wrócimy do domu.
Pocałowała go lekko w szyję. Ślad jej warg był jak krwawa szrama.
Wyśliznęła się z jego ramion i stanęła nieruchomo, by Hadassa ułożyła fałdy jej zasłony i zapięła mocno broszę. Hadassa spojrzała w jej oczy i znowu poczuła ukłucie lęku o swoją panią. Nie miała wątpliwości, że skutki zemsty, jaką planowała Julia, spadną na głowę jej służebnej.
Modląc się w swym sercu, Hadassa patrzyła, jak idą w dół po schodach. Wróciła do pokojów Julii. Wytarła podłogę i zebrała porozbijane amfory. Otworzyła drzwi do perystylu, wietrzyła sypialnię, zmywając z marmuru wonne olejki. Kiedy skończyła, narzuciła szal na głowę i wyszła w ciemnościach, by odnaleźć dom, gdzie zbierali się wyznawcy Jezusa.
Uliczki rzymskie tworzyły istny labirynt, jeszcze bardziej zawikłany, bo było ciemno choć oko wykol. Wiele ulic znała, gdyż często chodziła z Julią na targ. Znalazła więc dom, o który jej chodziło, bez większego trudu. Jakby na ironię było to niedaleko świątyni Marsa, rzymskiego boga wojny. Zastukała raz, odczekała chwilę i zastukała trzykrotnie. Drzwi otworzyły się.
- Podaj swe imię.
- Hadassa, niewolnica Julii Walerian, żony Kajusza Poloniusza Urbanusa.
- Witamy cię z otwartymi ramionami - powiedziała jakaś kobieta, otwierając z uśmiechem drzwi. - Trofimus jest tutaj wraz z całą rodziną. Wiemy od niego, że przyjdziesz. Wejdź.
Zaprosiła ją do izby zatłoczonej ludźmi w rozmaitym wieku i z wszystkich warstw społecznych. Hadassa dostrzegła kupca.
Uśmiechnął się i podszedł do niej. Ujął ją mocno dłońmi za ramiona i pocałował na powitanie w oba policzki.
- Usiądź obok mojej żony i mnie, siostro. - Wziął ją za rękę i poprowadził wśród zaciekawionych gości do swojej rodziny. - Mówiłem ci już o Eunice. - Eunice uśmiechnęła się i pocałowała ją na przywitanie. - Bracia i siostry - zwrócił się do zgromadzonych - to Hadassa, o której wam mówiłem.
Pozdrowili ją wszyscy. Geta, Bosmat, Fulwia, Kalistus, Asynkrytus, Lidia, Flegon, Achikam... padały imiona. Hadassa czuła, jak przenika ją ich miłość.
Asynkrytus objął przewodnictwo.
- Proszę o ciszę, bracia i siostry. Nie mamy za dużo czasu. Zacznijmy od pieśni ku chwale Pana.
Hadassa zamknęła oczy, pozwalając, by muzyka i słowa pieśni, której nigdy dotąd nie słyszała, przeniknęły ją i odnowiły. Mówiły o wszystkich trudach i wierze, o Bogu uwalniającym od zła. Poczuła przypływ nowych sił, poczuła, że znalazła się daleko od udręczonego życia Decymusa i Feby, Markusa i Julii. Wciągnęło ich bagno, wierzyli w swoich bożków, w pogoń za szczęściem, za zaspokojeniem swoich ambicji - umierali. Tutaj, w tej małej, skromnej izbie, wśród tych ludzi, Hadassa czuła, jak spływa na nią pokój Boży.
Zobaczyła wyzwoleńców i niewolników, bogatych i biednych, starców i małe dzieci na kolanach matek. I wszyscy wznosili jednym głosem pieśń do Boga. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, chciała roześmiać się na głos z radości. Serce miała przepełnione miłością, zalewała ją fala radości, bo oto wróciła do rodziny. Jedna z wielu pieśni była jej dobrze znana: ukochany psalm Dawidowy, który często śpiewała Decymusowi i Febie w tym krótkim okresie, kiedy im usługiwała. Z zamkniętymi oczami, otwartymi ramionami wzniesionymi w ofierze ku Bogu śpiewała całym sercem, nieświadoma, że inni zamilkli, żeby jej słuchać. Zauważyła to dopiero, kiedy pieśń się skończyła. Oblał ją rumieniec, zwiesiła głowę, zakłopotana tym, że wszyscy na nią patrzą.
- Bóg pobłogosławił nas siostrą, która pięknie śpiewa - oznajmił zadowolony Trofimus, a pozostali roześmiali się z radością. Eunice uścisnęła lekko jej rękę.
Asynkrytus rozłożył ramiona.
- "Wykrzykujcie na cześć Pana wszystkie ziemie!" - powiedział z wielką radością, a inni dołączyli do niego. - "Służcie Panu z weselem! Wśród okrzyków radości stawajcie przed Nim! Wiedzcie, że Pan jest Bogiem: On sam nas stworzył, my Jego własnością, jesteśmy Jego ludem, owcami Jego pastwiska..."
Hadassa wzniosła ręce i razem z innymi powtarzała dobrze znane słowa psalmu Dawidowego:
- "Wstępujcie w Jego bramy wśród dziękczynienia, wśród hymnów w Jego przedsionki: Chwalcie Go i błogosławcie Jego imię! Albowiem dobry jest Pan, łaskawość Jego trwa na wieki, a wierność Jego jest przez pokolenia."
Jeden ze starszyzny rozwinął zniszczony zwój.
- Przeczytamy dalszą część wspomnień Mateusza.
Hadassa nigdy dotychczas nie słyszała wspomnień apostoła, gdyż była wychowana na Piśmie żydowskim i ojcowskich opowieściach o nauczaniu Jezusa. Wsłuchiwała się teraz w zapisane słowa Mateusza, który przez trzy lata chodził z Panem, i drżała. Chłonęła Słowo, które było pokarmem dla jej duszy. Po odczytaniu zwój zwinięto i powierzono z powrotem jednemu ze starszyzny. Zgromadzeni podawali sobie teraz przaśny chleb i kielich z winem. Wszyscy po kolei szeptali słowa Chrystusa, przyjmując i przekazując sobie z rąk do rąk Komunię. "To jest Ciało moje... To jest moja Krew... To czyńcie na moją pamiątkę..." Kiedy wszyscy przyjęli Komunię, zaśpiewano uroczystą pieśń o odkupicielskiej miłości Chrystusa Wyzwoliciela.
- Czy są wśród nas nowi wyznawcy, którzy chcieliby podzielić się swoim świadectwem?
Hadassa czuła na sobie spojrzenie zgromadzonych i znowu się zarumieniła. Skłoniła głowę, czuła, jak szybko bije jej serce. Trofimus pochylił się i poklepał ją ojcowsko po złożonych dłoniach.
- No, no - powiedział żartobliwym tonem. - Nie oczekujemy wygładzonej mowy. Pragniemy tylko słowa otuchy od małej siostry, która znalazła się między nami.
- Zostaw ją w spokoju, Trofimusie - zaczęła jej bronić Eunice. - Nie zna nas. Ty milczałeś cały rok.
- Zawsze brakuje mi słów.
- Chcę mówić - oznajmiła wstając Hadassa. Spojrzała nieśmiało na zebranych. - Wybaczcie, jeśli będę potykać się o słowa. Od tak dawna nie mówiłam swobodnie do ludzi, którzy znają Boga. Coś ścisnęło jej gardło. Przełknęła ślinę i zwróciła się do Boga, by podsunął jej najlepsze słowa i dodał odwagi.
- Nie jestem nowa w wierze. Odkąd przyszłam na świat, ojciec opowiadał mi o Jezusie. Znał Pismo i uczył mnie wszystkiego, co zapamiętał z Tory, mówił o wypełnieniu się proroctw i Bożej obietnicy Mesjasza. Kiedy byłam mała, ojciec zabrał mnie nad Jordan i ochrzcił w tym samym miejscu, gdzie Jan ujrzał gołębicę zstępującą na Jezusa i usłyszał: "Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie".
- Chwalmy Pana - powiedział ktoś ze zgromadzonych.
- Twój ojciec znał Jezusa, kiedy Pan nasz chodził po ziemi? - spytał Asynkrytus siadając.
Czy uwierzą, jeśli powie im prawdę? Spojrzała znowu na wszystkie te szczere i pełne wyczekiwania twarze. Jakże mogłaby nie powiedzieć wszystkiego tym ludziom tak spragnionym słów o zmartwychwstałym Jezusie?
- Mój ojciec jako jedyny syn pozostał przy życiu wdowie mieszkającej w Jerozolimie. Kiedy był młodzieńcem, zachorował na gorączkę i umarł. Pan usłyszał płacz jego matki i przyszedł, by ją pocieszyć. Dotknął ojca i sprowadził go z szeolu.
- Chwalmy Pana - szepnęło w uniesieniu kilkoro obecnych. Przez pokój przebiegł szmer ściszonych i zarazem podnieconych głosów i z tylnych rzędów wstał jakiś mężczyzna.
- Jak nazywał się twój ojciec?
- Chananiasz Bar Jonasz z pokolenia Beniamina.
- Słyszałem o nim - powiedział mężczyzna, zwracając się do swoich sąsiadów. Spojrzał znowu na nią. - Miał w Galilei mały sklep z wyrobami garncarskimi.
Skinęła tylko głową, niezdolna do wypowiedzenia słowa.
- Człowiek, który przywiódł mnie do Pana, poznał go wiele lat temu - powiedział jakiś inny mężczyzna.
- Gdzie jest teraz twój ojciec? - spytał jeszcze inny.
- Jest z Panem.
Zapadła pełna szacunku cisza i Hadassa dokończyła swojej opowieści.
- Zawsze przybywaliśmy do Jerozolimy na Paschę, by spotkać się z innymi wierzącymi w Jezusa. Co roku spotykaliśmy się w pokoju na górze i ojciec mówił, jak Jezus wypełnił wszystko, co składa się na Paschę. Kiedy jednak przybyliśmy ostatnim razem, wybuchł bunt i miasto ogarnął chaos. Wielu naszych przyjaciół opuściło miasto z powodu prześladowań. Ale ojciec został. A potem zeloci zamknęli bramy i tysiące znalazły się w pułapce. Ojciec wyszedł pewnego dnia, by przemówić do ludzi. Już nie wrócił.
- A co z twoją rodziną, mała siostro? - spytała Eunice ujmując dłonie Hadassy. - Co się z nimi stało?
Odpowiedziała drżącym głosem. Spuściła głowę prawie zawstydzona, że oto stoi przed nimi, jako jedyna ocalała z całej rodziny, jako ta, która najmniej zasługiwała na ocalenie.
- Nie wiem, czemu Pan mnie oszczędził.
- Może po to, siostro, byś przyszła tu między nas - odparł uroczystym tonem Asynkrytus. - Twoje słowa dodały mi otuchy w czas zwątpienia. - Oczy miał pełne łez. - Bóg zaspokaja nasze potrzeby w każdej rzeczy.
Hadassa usiadła, a inni zaczęli mówić o modlitwach, na które otrzymali odpowiedź, o tym, jak odmieniło się ich życie. Mówiono o potrzebach i wsparciu. Proszono o modlitwę, wymieniano imiona uwięzionych braci i sióstr, a także tych, nad którymi zawisła groźba.
Wstała Hadassa.
- Czy ja też mogę o coś prosić? - Usłyszała słowa zachęty. - Módlmy się za mojego pana, Decymusa Windacjusza Waleriana, jego żonę Febę i ich syna Markusa Lucjanusa. Są zagubieni na pustyni. I błagam was przede wszystkim o modlitwę za moją panią, dostojną Julię. Wkroczyła na drogę zguby.
Rozdział XXII
Hadassa wróciła do willi wzbogacona duchowo, ale nieświadoma czekającego ją nieszczęścia.
Kiedy weszła do perystylu, usłyszała krzyki Julii. Wbiegła po schodach do triclinium, a potem wpadła na korytarz prowadzący do pokojów jej pani. Pod drzwiami Julii płakała histerycznie jedna z niewolnic.
- Zabije ją. Co robić? Co robić?
Krzyki Julii pchnęły Hadassę do działania bez myślenia o skutkach.
Kiedy chwyciła za klamkę, niewolnica też nabrała nagle sił i próbowała ją powstrzymać.
- Nie możesz! Zabije też ciebie!
Hadassa odepchnęła ją, ogarnięta gorączkowym pragnieniem, by znaleźć się u boku swojej pani. Kiedy weszła do pokoju, zobaczyła Julię leżącą na podłodze i próbującą odpełznąć od Urbanusa, który bił ją raz po razie biczem. Krzyczała z bólu przy każdym smagnięciu, które przecinało czerwoną tkaninę i pozostawiało równie czerwoną pręgę na jej ciele.
- Przestań, panie! - krzyknęła Hadassa.
On jednak, rozwścieczony, podążał przez cały czas za Julią.
Hadassa próbowała go powstrzymać, ale on jednym ciosem usunął ją z drogi. Dźwignęła się, żeby znowu znaleźć się na jego drodze i ułatwić ucieczkę Julii. Uderzył Hadassę zwalając ją z nóg.
- Precz! - ryknął. Kopnął ją w bok, a potem zwrócił się znowu w stronę Julii. - Zabiję cię, ty plugawa dziwko! Przysięgam na bogów!
Julia znalazła się w rogu; skuliła się i zakryła rękami głowę, wykrzykując, kiedy bat spadał na jej plecy.
Hadassa wstała niepewnie. Wzrok się jej mącił. Gwałtowność Urbanusa wypełniała pokój nienawiścią. W uszach Hadassy dźwięczały okrzyki przerażenia i bólu z ust Julii. Przeszła chwiejnym krokiem przez pokój i rzuciła się na Julię, by ją osłonić. Smagnięcie biczem zatkało jej dech w piersi. Skuliła się. Łkająca spazmatycznie Julia zwinęła się pod nią w rozedrganą kulkę. Urbanus wyładowywał całą wściekłość na Hadassie. Ponieważ smaganie niewolnicy nie przyniosło mu ulgi, przewrócił stolik Julii, zrzucił jej ulubiony posążek i roztrzaskał zwierciadło.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem, Julio! - wrzasnął i wybiegł z pokoju.
Serce Julii biło teraz spokojniej.
- Poszedł. Puść mnie. - Hadassa nie poruszyła się. - Puść mnie, póki nie wróci! - Julia z trudem dźwignęła się, a Hadassa osunęła się bezwładnie. Julia zobaczyła jej popielatą, nieruchomą twarz. - Hadasso! - Przestraszona przyłożyła ucho do rozchylonych ust Hadassy. Ledwie wyczuła oddech. Wzięła niewolnicę w ramiona i łkała. - Uratowałaś mnie przed nim - szepnęła, obracając Hadassę. Odgarnęła włosy z jej bladego czoła i pocałowała niewolnicę. - Nic ci nie będzie. Nic.
Przytuliła ją mocno i kołysała, czując, jak narasta w niej gniew. Nigdy więcej! Nigdy coś takiego się nie powtórzy, Urbanusie!
Drzwi otworzyły się powoli i zza framugi ukazała się przestraszona twarz służebnej. Julia spojrzała na nią surowo.
- Gdzie jest mój mąż? - spytała zimno.
Niewolnica stanęła w drzwiach, dwie inne wyglądały nieśmiało zza jej pleców.
- Dostojny Kajusz wyszedł z domu - odparła pierwsza.
- I dlatego przychodzicie mi pomóc - rzuciła z goryczą Julia. - Co za tchórzostwo!
Zobaczyła, że teraz boją się jej. I słusznie. Wszyscy niewolnicy z tego domu trafią na arenę, gdyż zostawili ją na łaskę Kajusza. Przytuliła mocniej Hadassę. Wszyscy poza tą jedną, która jej broniła. Czuła, jak spływa jej na przedramię ciepła krew Hadassy. Podniosła głowę i spojrzała na niewolnice stojące w drzwiach i czekające na rozkazy. Tchórzliwe i głupie! Zasłużyły na śmierć. Nienawidziła ich.
- Zajmijcie się nią - rozkazała. Dwie z nich przybiegły i pochyliły się nad Hadassą. - Opatrzcie i zabandażujcie jej rany, a potem ukryjcie ją przed moim mężem. - Zagłębiła paznokcie w ramieniu jednej z nich. - Jeśli umrze, zedrę z was skórę. Zrozumiałaś?
- Tak, pani - odparła tamta z przerażeniem.
- Pospieszcie się!
Julia wiedziała, że musi opuścić willę, zanim wróci Kajusz. Póki Kajusz nie rozładuje gniewu i nie wróci mu rozsądek, jej życie jest w niebezpieczeństwie. Jeśli nie znajdzie jej od razu, być może otrząśnie się i zapanuje nad wściekłością. Nie tracąc czasu na zmianę poszarpanych sukni, Julia zarzuciła na siebie obszerny płaszcz i wybiegła w ciemności.
Przybiegła pod dom Kalaby i zaczęła walić do drzwi. Otworzył jej przystojny niewolnik, Grek.
- Powiedz swojej pani, że przyszłam - powiedziała, wszedłszy do środka.
Niewolnik stał bez ruchu, więc odepchnęła go i weszła do obszerniejszego pokoju, gdzie Kalaba przyjmowała swoich gości.
- Powiedz dostojnej Kalabie, że przyszłam - rozkazała, ciskając oczami błyskawice.
- Dostojna Kalaba jest zajęta.
Julia obróciła się i obrzuciła go ostrym spojrzeniem.
- Chodzi o sprawę wielkiej wagi.
- Wydała polecenie, by jej nie przeszkadzano.
- Zrozumie! - wykrzyknęła z rozdrażnieniem Julia. - Nie stój tak i nie wlepiaj we mnie wzroku, tylko rób, co ci się każe!
Wyszedł i Julia zaczęła chodzić wzburzona po pokoju. Otuliła się mocniej ciężką peleryną, ale nie mogła zapanować nad drżeniem, które przenikało ją do szpiku kości. Po dłuższej chwili wrócił Grek.
- Dostojna Kalaba przyjmie cię, pani, za kilka minut w swojej sypialni.
- Muszę zobaczyć się z nią natychmiast!
Raz jeszcze odepchnęła go niecierpliwie. Stanęła w otwartych drzwiach i zobaczyła służebną podającą zwiewną suknię Kalabie, która stała nago przy swoim łożu.
- Och! - wykrzyknęła Julia i oblała się rumieńcem.
Kalaba spojrzała na nią z zagadkowym wyrazem twarzy. Nie była ani trochę zakłopotana. Stała z wyciągniętymi nieco rękami, żeby niewolnica mogła udrapować wokół niej togę.
- Znowu jakaś sprawa nie cierpiąca zwłoki, Julio? - spytała posępnie i ze szczyptą rozdrażnienia.
Julia poczuła się zawiedziona tym chłodnym powitaniem. Nie przyszło jej do głowy, że Kalaba może być na nią zła z powodu odwołania wieczornej wizyty.
- Strasznie mi przykro, Kalabo, że nie przyszłam na przedstawienie. Kajusz zmusił mnie, bym z nim poszła. Nic nie mogłam na to poradzić...
- Bzdura - rzuciła Kalaba. - Nużą mnie już twoje komedie, Julio - ciągnęła tonem osoby zmęczonej okazywaniem cierpliwości. - Cóż takiego ważnego zdarzyło się tym razem, że uznałaś, iż możesz zakłócić mi odpoczynek?
Julia weszła do sypialni i zrzuciła ciężki płaszcz. Obróciła się tak, by Kalaba zobaczyła podarty czerwony palus i pręgi na jej plecach. Z satysfakcją usłyszała, jak Kalaba jęknęła.
- To Kajusz?
- Tak. Oszalał, Kalabo. Zabiłby mnie, gdyby nie Hadassa.
- Twoja służebna?
- Rzuciła się na mnie i na niej wyładowywał wściekłość. - Znowu zaczęła łkać. - Myślałam, że ją zabił. Ona...
- Nie zawracaj sobie głowy niewolnicą. Usiądź i postaraj się zapanować nad sobą. - Kalaba przerwała Julii i podprowadziła ją do łóżka. Położyła jej dłonie na drżących ramionach i nacisnęła lekko, nakazując usiąść. - Każę, by przyniesiono balsam i nasmarowano ci plecy. - Wymieniła parę słów z niewolnicą. Zamknęła za nią drzwi i z powrotem obróciła się do Julii. - A teraz powiedz mi, co tak wyprowadziło Kajusza z równowagi.
Napięcie nie opuszczało Julii. Wstała.
- Nereusz wyjawił mi wczoraj, ile tysięcy sesterców jest winny Kajusz Anicetusowi. Powiedział, że Kajusz chciał sprzedać część udziałów, które Markus kupił w moim imieniu, ale nie mógł.
- Nie mógł?
- Widocznie Markus zadbał, by donoszono mu niezwłocznie, gdyby określone tytuły własności pojawiły się na rynku - tłumaczyła, krążąc niespokojnie po sypialni. - Kajusz wiedział, że Markus powie mi, co się dzieje. W tej sytuacji musiał zyskać na czasie, żeby zebrać pieniądze dla Anicetusa.
Spojrzała na Kalabę.
- Anicetus świętował dzisiaj wieczorem swoje urodziny i Kajusz uparł się, bym z nim poszła. - Przystanęła i jej ciało przebiegł dreszcz. - Zimno mi, Kalabo.
Kalaba podniosła płaszcz i otuliła nim Julię, która ciągle czuła się żałośnie.
- Anicetus uważa, że jestem piękna - ciągnęła. - Aż nazbyt wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że mnie pożąda. Dawniej Kajusz był strasznie zazdrosny i kazał mi siadać jak najdalej od niego, by Anicetus nie mógł mnie dotknąć. Dzisiaj jednak polecił, bym uśmiechała się i umizgiwała do tego nikczemnego głupca. Powiedział, że Anicetus poczuje się znieważony, jeśli nie przyjdę świętować jego urodzin. Kiedy Nereusz wyjawił mi prawdę, wiedziałam oczywiście, dlaczego Kajusz tak na mnie nalegał. Chciał, żeby Anicetus był w dobrym nastroju, kiedy poprosi go o przełożenie terminów płatności.
Usiadła znowu na brzegu łoża. Twarz miała zastygłą.
- No i dług został umorzony.
- Umorzony - powtórzyła matowym głosem Kalaba i odwróciła się. - Jak to osiągnęłaś?
- Zawarłam umowę z Anicetusem.
- Jaką umowę, Julio?
- Zabawiałam go przez godzinę w jego pokojach - odparła i natychmiast ogarnęło ją poczucie buntu wywołane tym wyznaniem. Wstała. - Kajusz wystarczająco często był mi niewierny! - powiedziała, jakby się broniąc. - Czas już, żeby doświadczył, jak to jest.
Kalaba miała minę, jakby wyznanie Julii sprawiło jej przykrość.
- Czy sprawiło ci to przyjemność?
- Rozkoszowałam się, patrząc na twarz Kajusza, kiedy uśmiechałam się i umizgiwałam do Anicetusa, jak sam kazał mi robić. Rozkoszowałam się, patrząc na jego twarz, kiedy wychodziłam bez niego. Rozkoszowałam się, wyobrażając sobie, co przeżywa przez cały czas, kiedy mnie nie ma. O tak, każda minuta była wypełniona rozkoszą.
- I nie przyszło ci do głowy, że Kajusz zechce się zemścić?
- Nie dbałam o to! - powiedziała Julia i z oczyma pełnymi łez odwróciła głowę. - Nigdy jednak nie widziałam go w takim stanie, Kalabo. Oszalał.
- Upokorzyłaś go przed przyjaciółmi.
Julia podniosła gniewny wzrok.
- Więc bronisz go. Po tym wszystkim, co przy nim wycierpiałam?
- Ani myślę go bronić. Gardzę nim za to, co zrobił ci dla swojej przyjemności. Lecz pomyśl, Julio! Znasz przecież Kajusza. Wiesz, jaki jest dumny. Wiesz też, do czego jest zdolny w gniewie. Zabije cię za to, co zrobiłaś.
- Nie wrócę do domu - powiedziała pobladła Julia.
- Musisz wrócić, gdyż inaczej wszystko stracisz. - Kalaba usiadła obok Julii i ujęła jej dłoń. - Będziesz musiała się zabezpieczyć.
- Ale jak? - spytała Julia z oczami zalanymi łzami strachu. Kalaba ujęła Julię za podbródek i wpatrywała się intensywnie w jej oczy.
- Powiem ci coś, czego nikomu poza tobą nie powiedziałam. Czy mogę zaufać ci, liczyć, że dochowasz tajemnicy?
Julia zamrugała, nie mogąc znieść głębi spojrzenia Kalaby. Jej oczy były niezgłębione i brzemienne w tajemnice.
- Tak - odparła, drżąc lekko.
Kalaba pochyliła się jeszcze bardziej i musnęła wargami jej usta.
- Wiem, że dochowasz. - Przyłożyła dłoń do policzka Julii, nie spuszczając z niej spojrzenia swoich pięknych i hipnotyzujących oczu. - Od początku wiedziałam, że zostaniemy bliskimi przyjaciółkami.
Po chwili cofnęła rękę, pozostawiając Julii jakieś niejasne poczucie zaniepokojenia. Wstała i odeszła z wdziękiem kilka kroków.
- Wszyscy sądzą, że mój mąż Auriusz zmarł na apopleksję. - Obróciła się i patrzyła na Julię, oceniając jej reakcję na swoje słowa. - W rzeczywistości jednak otrułam go.
Zobaczyła, jak oczy Julii rozszerzają się, ale nie ma w nich nagany, tylko zdziwienie. Była zaciekawiona, pragnęła wyjaśnień i Kalaba ich jej udzieliła.
- Małżeństwo z nim stało się nie do zniesienia. Był stary i odrażający, kiedy go poślubiałam, lecz dochowywałam mu wierności. Prowadziłam jego sprawy majątkowe, ustalałam terminy spotkań, dbałam o posiadłość. Udzielałam mu zdrowych porad politycznych. Odbudowałam jego kurczącą się fortunę. I nagle, kiedy zdarzyło mi się popełnić czyn nierozważny, lecz drobny, Auriusz zagroził rozwodem.
Kalaba uśmiechnęła się cynicznie.
- Żyjemy w świecie mężczyzn, Julio! Nasi mężowie mogą pozwalać sobie na cudzołóstwo tak często, jak zapragną, ale kobieta może za zdradę zapłacić życiem. Nie chodzi o to, że Auriusz ważyłby się zagrozić mi śmiercią. Nie, wprawdzie czuł do mnie nienawiść, ale także lęk. Powiadał, że zakochał się we mnie zauroczony moim umysłem, no i zmysłowością. Później i jedno, i drugie stało się dla niego zagrożeniem. - Roześmiała się cicho, przejmująco zimno. - Powiedział, że wszystko, czego chce, to być znowu człowiekiem wolnym. A wtedy zniszczyłby wszystko, co ja zbudowałam. Mimo całej mojej pracy, zostawiłby mnie z pustymi rękami, a prawo rzymskie tylko by go za to pobłogosławiło.
Spojrzała na Julię.
- Umarł szybko i bez bólu. Nie chciałam, by cierpiał. Wydałam przyjęcie z przedstawieniem. Ci, którzy przyszli w wieczór śmierci Auriusza, byli przekonani, że był to wylew krwi do mózgu. - Wykrzywiła usta. - Zadbałam o to, by medyk potwierdził ich przypuszczenia na wypadek, gdyby później zrodziły się jakieś wątpliwości. Nikt niczego nie podejrzewał.
Kalaba znowu usiadła obok Julii.
- Oczywiście twoja sytuacja jest inna. Kajusz jest młody.
Musiałabyś użyć czegoś działającego wolniej, aby śmierć wyglądała na spowodowaną przyczynami naturalnymi. Istnieją bardzo mało znane trucizny, które wywołują wysoką gorączkę bardzo podobną do tej tak pospolitej w Rzymie w okresie wylewów. - Wzięła Julię za rękę. Była zimna i wilgotna. - Boisz się. To zrozumiałe. Wierz mi, ja też się bałam, ale po tym wszystkim, co przez niego przecierpiałaś, po tych wszystkich groźbach, cóż ci pozostało? Znam pewną starą kobietę, która służyła żonie Augusta Cezara, Liwii. Ma ogromną wiedzę i może nam pomóc.
- Czy muszę go zamordować? - spytała Julia, wyrywając dłoń i wstając. Miała ochotę stąd uciec.
- Czy obrona jest morderstwem? Czy wiesz, co dzieje się z kobietą bez rodziny i znajomości? Żyje w nędzy, na łasce okrutnego świata. Auriusz wzniósł miecz nad moją głową a ja postanowiłam podjąć walkę.
Julia czuła się osłabiona i oszołomiona.
- Czy nie ma innego sposobu? - spytała dygocząc. Dotknęła dłonią czoła i poczuła krople zimnego potu.
Kalaba pozwoliła, by cisza wypełniła pokój na dłuższą chwilę. Znała wszystkie słabe punkty Julii i doszła do wniosku, że nadszedł czas, by je wykorzystać.
- Możesz pójść do rodziców i powiedzieć im, co się stało.
- Nie, tego zrobić nie mogę - powiedziała pospiesznie Julia.
- Twój ojciec ma pieniądze i wpływy. Wyjaw mu, jak postępuje z tobą Kajusz. Niech ojciec go zniszczy.
- Niczego nie pojmujesz, Kalabo. Mój ojciec zacznie wypytywać, dlaczego Kajusz mnie zbił. Uważa, że jestem odpowiedzialna za śmierć Klaudiusza. Jeśli dowie się o tym, co było z Anicetusem, z pewnością nie stanie po mojej stronie.
Zadowolona Kalaba wymieniła następnego sprzymierzeńca Julii.
- A matka?
- Nie. - Julia potrząsnęła głową. - Nie chcę, by dowiedziała się czegokolwiek. Nie chcę, żeby źle o mnie myślała.
Na ustach Kalaby pojawił się słaby uśmiech. Julia jest tak samo dumna jak Kajusz.
- Więc może Markus? - podsunęła ostatnią możliwość.
- Markus posłużyłby się sposobami, jakie stosuje sam Kajusz, a na dodatek nie zawahałby się przed użyciem groźby - powiedziała Julia, znajdując pewną pociechę w takim rozwiązaniu.
- A to naraziłoby cię tylko na jeszcze większe niebezpieczeństwo - oznajmiła rozumująca chłodno Kalaba. - Jest jednak inna możliwość, którą warto rozpatrzyć. Namów Markusa, by zniszczył Kajusza finansowo. Kiedy Kajusz roztrwoni wszystkie twoje pieniądze, z pewnością zgodzi się na rozwód - powiedziała bez zająknienia i z rozbawieniem w duszy czekała na oczywistą odpowiedź Julii.
- I do czego mnie to doprowadzi? Nie, Kalabo, to nie jest rozwiązanie. Zostałabym bez jednego aureusa, u ojca, który pozbawiłby mnie wszelkiej swobody. Przysięgam, że nigdy już do tego nie dopuszczę.
Kalaba zamilkła, wiedząc dobrze, że Julia wcześniej czy później zgodzi się na to, co nieuniknione. Od samego początku, odkąd zaczęła sprzyjać żądzom Julii i Kajusza, wiedziała, że tak właśnie się to skończy.
Julia chodziła po pokoju, szukając w myślach usprawiedliwienia i uzasadnienia decyzji, którą właściwie już podjęła. Znalazła je i ogarnęła ją fala gwałtownego wzburzenia.
- Wykorzystywał mnie w sposób ohydny. Był niewierny. Trwonił moje pieniądze na hazard i inne kobiety. Potem próbował obrócić na swoją korzyść to, że Anicetus tak bardzo mnie pożądał. Uratowałam go, a jak podziękował za umorzenie długu? Zbił mnie i zaprzysiągł mi śmierć. - Drżąc usiadła i zakryła twarz dłońmi. - Zasłużył na to, by umrzeć!
Kalaba objęła jej ramiona.
- A teraz cicho, sza, Julio. Kajusz sam ściągnął to sobie na głowę - powiedziała, jasno i wyraźnie uwalniając Julię od wszelkiej winy.
- Jak jednak mogę tego dokonać? Będę musiała mieszkać z nim pod jednym dachem, a tak boję się wrócić do domu!
- Mam nadal pewien wpływ na Kajusza. Porozmawiam z nim w najbliższych dniach i uświadomię mu, że jeśli będzie cię nękał, ściągnie sobie na głowę katastrofę. On nie jest takim głupcem, Julio. Zapanuje nad sobą, by nie narażać się twojemu ojcu i bratu. Lecz tylko na jakiś czas. Obie znamy Kajusza. Będzie szukał jakiegoś sposobu, by cię skrzywdzić, a czas osłabi jego panowanie nad swoimi narowami. Nie rób takiej przestraszonej miny. Zaufaj mi. Maleńkie dawki w ciągu tygodnia, a stan jego zdrowia zacznie się pogarszać. W najbliższych tygodniach Kajusz przestanie być dla ciebie zagrożeniem.
Serce Julii trzepotało się jak ptak w klatce z wężem.
- A jeśli zacznie coś podejrzewać?
- Julio, kochanie, wybacz, że to mówię, ale Kajuszowi nie przyjdzie do głowy, że byłabyś zdolna do takiej przebiegłości. Zawsze uważał, że masz ptasi móżdżek. Nie doceniał cię, jak doceniam ja. Pożądał cię i dlatego padł przed tobą na kolana. Nie martw się o to, że ogarnie go podejrzliwość. Nie pomyśli nawet, że mogłabyś się od niego uwolnić. - Lekko uścisnęła jej dłoń. - Musisz jednak postępować mądrze.
- Co masz na myśli? - wyjąkała Julia.
- Troszcz się o niego. Płacz nad nim. Składaj ofiary bogom w jego imieniu. Wezwij kilku lekarzy. Podam ci imiona takich, którym będziesz mogła zaufać. A nade wszystko, Julio, bez względu na to, co będzie mówił, o co cię oskarżał, nie odwzajemniaj mu się tym samym. Nigdy nie daj się przy nim wyprowadzić z równowagi, bo inaczej przegrasz. Czy pojmujesz? Niech wszyscy dokoła widzą, że zachowujesz się jak oddana i kochająca żona. A wreszcie, Julio, kiedy będzie po wszystkim, musisz przestrzegać żałoby. Julia skinęła powoli głową. Jej twarz miała barwę popiołu. Uniosła głowę, po policzkach spływały jej łzy.
- Nie rób takiej smutnej miny, moja słodka mała przyjaciółko. Nie ma na tym świecie rzeczy złych i dobrych, nie ma czerni i bieli. Życie jest pełne obszarów szarych, a najpierwotniejszy z wszystkich instynktów każe nam walczyć o przeżycie. I przeżywa tylko silny. Niekoniecznie silny ciałem, ale silny umysłem. I ty sobie poradzisz.
Przyszła niewolnica z balsamem.
- Opatrzę ją - powiedziała Kalaba niewolnicy i zamknęła drzwi. - Zdejmij palus, Julio, i połóż się twarzą w dół na łożu. Postaram się zrobić to jak najdelikatniej.
Jednak przy pierwszym dotknięciu Julia stęknęła. Było to jak muśnięcie ognia. Potem to uczucie ustąpiło, Julia odprężyła się i pozwoliła Kalabie opatrzyć swoje rany.
- Co ja bym bez ciebie zrobiła, Kalabo?
- Czyż nie mówiłam tak od samego początku? Jestem tu zawsze. Zawsze będę przy tobie. - Czarne oczy Kalaby połyskiwały mrocznym ogniem. - Kiedy będziesz miała za sobą wszystkie te przykrości, musisz raz na zawsze o nich zapomnieć. Jakby nigdy się nie zdarzyły. Tylko wtedy będziesz w stanie osiągnąć prawdziwe szczęście. Pokażę ci, jak do tego dojść. - Przesunęła powoli dłonią w dół pleców Julii. - Tylu rzeczy musisz się jeszcze nauczyć. Życie jest jak sztuka sceniczna, Julio, my zaś ją piszemy. Myśl o tym jak o akcie sztuki... jednym krótkim akcie, po którym zdarzy się jeszcze mnóstwo innych rzeczy...
Rozdział XXIII
Hadassa poruszyła się, kiedy Julia dotknęła jej czoła.
- Jest spocona - powiedziała Julia.
- Ma gorączkę, pani. To nic poważnego. Czuwamy nad nią - odparła nieśmiało Elisaba.
Hadassa otworzyła oczy i spostrzegła, że leży na brzuchu na sienniku. Podłoga była z ciemnego kamienia, jakim wykłada się podłogi w małych pomieszczeniach w podziemiu willi, do których dochodzi się krętymi korytarzami i w których przechowuje się wszystko, co potrzebne do życia domowników. Ktoś uniósł pled, a potem podciągnął delikatnie, żeby przykryć jej plecy.
- Rany nie goją się - zauważyła Julia.
- Zasypałyśmy je solą, pani, żeby zapobiec zakażeniu - odparła Lawinia tonem tak potulnym i zastraszonym, iż Hadassa pomyślała, że stało się coś złego.
Poruszyła się i wciągnęła z cichym świstem powietrze w płuca, gdyż poczuła gwałtowny ból i zapragnęła zapaść się z powrotem w otchłań zapomnienia.
- Nie ruszaj się, Hadasso - szepnęła Julia i położyła stanowczą dłoń na drżącym ramieniu dziewczyny. - Będzie cię tylko bardziej boleć i z powrotem otworzysz rany. Przyszłam tylko zobaczyć, czy masz należytą opiekę.
Hadassa usłyszała irytację w głosie swojej pani i wyczuła, że zwraca się nie do niej przede wszystkim, lecz do Lawinii, dziewczyny, która starała się powstrzymać ją przed wejściem do pokoju i stawieniem czoła Urbanusowi. Pewnie Lawinia opiekuje się nią teraz. Elisaba płakała i Julia rozkazała jej zimnym głosem, by zamilkła.
Hadassa usłyszała cichy szelest, gdy Julia wstawała. Pani rzuciła służebnym rozkaz, żeby przyniosły coś do zjedzenia i wino, i to szybko. Zaciskając zęby z bólu, Hadassa dźwignęła się do pozycji siedzącej. Była bardzo osłabiona i jej zesztywniałe od strupów plecy piekły i pulsowały, protestując przeciwko najmniejszemu ruchowi. Twarz Julii była w cieniu i nie można jej było wyraźnie zobaczyć. Czy Urbanus zeszpecił ją? Kiedy Julia obróciła się, Hadassa nie zobaczyła żadnych zmian na twarzy swojej pani i odetchnęła z ulgą.
- Nic ci nie jest, pani.
Rysy Julii złagodniały. Przyklękła i ujęła dłoń Hadassy.
- Parę siniaków, to wszystko. Gdyby nie ty, Kajusz byłby mnie zabił. - Przytuliła dłoń Hadassy do swego bladego policzka i w jej oczach pokazały się łzy. - Co ja bez ciebie zrobię?
- Chcesz więc mnie odesłać - powiedziała smutno Hadassa.
Urbanus mógł ją zabić za nieposłuszeństwo, choćby posłuchanie jego rozkazów oznaczało śmierć jej pani. Julia unikała jej wzroku. Nie chciała, by Hadassa była w willi, kiedy ona, Julia, wróci. Nawet jeśli Hadassy nie będzie w pobliżu, wykonanie wszystkiego, co zaplanowała Kalaba, nastręczy niemało trudności.
- Nie jesteś tu bezpieczna - zauważyła nie bez słuszności Julia. - Kajusz zabije cię, jeśli tylko nawiniesz mu się pod rękę. Odsyłam cię więc do matki. Kiedy sytuacja się zmieni, wrócisz do mnie.
Jak może zmienić się sytuacja? - rozmyślała Hadassa. Kajusz jej nie znosił. To dziwne, ale ona też od samego początku czuła do niego dziwną odrazę. Może jego nienawiść była odpowiedzią na to, co czuła ona: Nie miała co do tego pewności.
- A co z tobą, pani? - spytała Hadassa, lękając się o Julię. Urbanus był okrutnikiem bez żadnych zasad. - Powiedział, że cię zabije.
I Hadassa nie miała wątpliwości, że może do tego dojść przy następnym szaleńczym wybuchu wściekłości. Julia zamrugała, ale nie zmieniła postanowienia.
- Mnie nie dosięgnie. Mam za sobą Kalabę. Właśnie w tej chwili rozmawiają. Kalaba ma na niego wpływ i jestem pewna, że Kajusz będzie żałował tego, co mi zrobił. Kiedy wyjaśnię mu, jakie niebezpieczeństwo ściągnął na swoją głowę, będzie sam mnie błagał o wybaczenie i o to, bym była znów u jego boku. Hadassa poszukała wzrokiem twarzy swojej pani i nie zobaczyła ani śladu współczucia lub nadziei. W oczach Julii był jakiś blask, który przerażał swoją intensywnością. Julia pragnęła zemsty.
- Pani...
Hadassa sięgnęła wolną ręką, by dotknąć jej policzka. Julia odsunęła rękę niewolnicy i gwałtownie wstała. Czasem zachowanie Hadassy sprawiało, że czuła się nieswojo. Było to tak, jakby niewolnica potrafiła zajrzeć w głąb jej duszy i zobaczyć jej myśli.
- Wszystko się ułoży - powiedziała i zmusiła się do uśmiechu.
Nie chciała, by Hadassa odgadła, co zamierza zrobić, gdyż z pewnością by ją od tego odwodziła, a Julia nie była pewna, czy oparłaby się argumentom swojej służebnej. Pomyślała o Kalabie i utwierdziła się w swoim postanowieniu. Kajusz stanowi zagrożenie dla jej życia, musi więc umrzeć. Nie zrobiła niczego, żeby zasłużyć na takie ohydne, okrutne traktowanie przez męża.
Weszła Lawinia, niosąc tacę z chlebem, owocami, plastrami mięsa i dzbanem wina. Stawiając tacę przed Hadassą, niewolnica drżała na całym ciele. Spojrzała błagalnie na Hadassę.
- Zostaw nas - rozkazała pogardliwym tonem Julia i Lawinia uciekła z pomieszczenia.
Kiedy znowu znalazły się sam na sam, zachowanie Julii odmieniło się. Podeszła i z wyrazem niepewności na twarzy uklękła przy Hadassie.
- Nie mów rodzicom ani Markusowi o tym, co się wydarzyło. To tylko pogorszyłoby sytuację w tym domu. Muszę jakoś ułożyć wszystko z Kajuszem i wrócić do willi. Boję się tego, co zrobiłby Markus, gdyby dowiedział się, co tu zaszło.
Perspektywy rzeczywiście nie rysowałyby się wesoło.
- Rozumiem, pani.
Julia zagryzła wargi, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, lecz się rozmyśliła. W tym, co powiedziała po chwili, nie było niczego nowego.
- I bez Markusa mam dość kłopotów. - Była wzburzona bardziej niż kiedykolwiek. - Muszę już iść. - Oczy zaszły jej łzami. - Brak mi ciebie - dodała zachrypniętym głosem i pochyliła się, by pocałować Hadassę w policzek. - Brak mi bardziej niż myślisz.
Hadassa ujęła oboma rękami dłoń Julii. Bała się o nią i chciała być blisko niej.
- Proszę, pani, nie odsyłaj mnie!
Przez króciutką chwilę wydawało się, że Julia ustąpi. Ale zaraz jej oczy zwęziły się. Była znowu zdecydowana na wszystko.
- Jeśli chcesz ulżyć mi w kłopotach, musisz stąd zniknąć, i to jak najszybciej.
Zawstydzona Hadassa zarumieniła się. Urbanus nigdy nie krył się ze swoją niechęcią do niej. Być może jej obecność przyczyniła się tylko do zwiększenia napięcia w i tak już złych stosunkach między małżonkami.
- Będę się więc za ciebie modlić, pani. Będę się modlić, by Bóg cię chronił.
- Sama potrafię się chronić - rzuciła Julia. Wstała i stanowczym ruchem cofnęła dłoń. Przystanęła jeszcze w drzwiach. - Wydałam rozkazy, by zapewniono ci wszystko, czego zechcesz.
Wracając do zdrowia, Hadassa dowiadywała się od Elisaby i Lawinii, co dzieje się w domu. Po spotkaniu z Kalabą pan wrócił i rozkazał, by przyniesiono mu wino. Osuszył cały dzban. Miał jakieś puste spojrzenie i wyraz twarzy tak mroczny, że służbę ogarnęło przerażenie. Następnego dnia rano przyszedł odwiedzić swoją siostrę Markus. Oznajmiono mu, że jest u przyjaciół.
- Chciał więc mówić z tobą - opowiadała Elisaba - ale powiedziałyśmy mu, że wyszłaś w jakichś sprawach swojej pani. Kiedy tylko padło imię Markusa, poczuła, że coś ją ściska w dołku.
- Czy dobrze wygląda?
- O tak - odparła Lawinia z rozmarzonym uśmiechem. - Gdybym miała szczęście zostać niewolnicą takiego człowieka, byłabym zawsze gotowa na każde jego skinienie.
Pod koniec tygodnia Julia wróciła do willi w towarzystwie Kalaby i w trójkę odbyli długą rozmowę w bibliotece. Elisaba przyniosła im wino i została zaraz odprawiona. Kobiety wyszły po godzinie. Elisaba zdała Hadassie sprawozdanie z tej wizyty.
- Dostojna Kalaba powiedziała: "Wrócimy jutro po południu, Kajuszu, żebyś miał czas wszystko przemyśleć. Mam nadzieję, że do tego czasu wróci ci zdrowy rozsądek".
- Dziś rano poczuł się źle - dodała Lawinia.
- Nic dziwnego. Przez cały tydzień był pijany.
Elisaba przyniosła Hadassie nową tunikę, ale nawet dotknięcie delikatnego materiału było dla dziewczyny torturą.
- Powinnaś zostać jeszcze kilka dni - powiedziała Lawinia.
- Dostojna Julia chciała, żebym opuściła ten dom jak tylko będę mogła.
Skoro Julia wraca nazajutrz, obecność jej, Hadassy, mogłaby okazać się niebezpieczna dla pani, gdyby Urbanus zauważył, że niewolnica jest nadal w jego domu. Powoli zawiązała wokół talii żydowską szarfę - najluźniej jak to było możliwe.
Idąc do Walerianów, musiała kilka razy przystanąć. Willa Urbanusa została zbudowana w bardzo uczęszczanej części miasta, natomiast willa Walerianów znajdowała się po drugiej stronie Palatynu. Hadassa nie spieszyła się, przystawała po drodze, by kupić coś do zjedzenia. Osłabiona i zmęczona przysiadła koło jednej z fontann. Szum wody działał kojąco i marzyła o tym, by zdrzemnąć się chwilę w blasku słońca. Zjadła owoc i trochę chleba i poczuła się odrobinę mocniejsza.
Henoch był zdumiony jej widokiem.
- Pan udał się do swojego biura nad Tybrem, ale dostojna Feba jest w ogrodzie. Zaprowadzę cię do niej. - Nie pytał, czemu Julia odesłała ją do domu. Robił jednak wrażenie zadowolonego z jej powrotu. - Pani - powiedział, kiedy znaleźli się obok Feby, która siedziała na ławce pod pergolą porośniętą różami. - Wróciła do ciebie Hadassa.
Feba podniosła wzrok i jej spokojna twarz rozjaśniła się uśmiechem. Wstała i Hadassa zobaczyła, że chce ją uścisnąć. Zanim jednak Feba zdążyła zrobić coś tak niewłaściwego przy Henochu, Hadassa uklękła i pochyliła się, dotykając stóp pani w akcie pokornego posłuszeństwa.
- Dostojna Julia przysłała mnie, bym ci służyła.
- Wstań, moje dziecko. - Ujęła twarz Hadassy w dłonie i z miłością spojrzała jej w oczy. - Chwała niech będzie bogom. W ubiegłych miesiącach bardzo nam brakowało twoich pieśni i opowieści. - Wzięła ją za rękę i zaczęły iść alejką. - Opowiedzże mi o córce! Ostatnio tak niewiele mamy od niej wiadomości..
Hadassa w sposób najbardziej jak tylko mogła ogólnikowy odpowiadała na pytania, starając się przy tym nie budzić zaniepokojenia Feby. A Feba robiła wrażenie zadowolonej z tych odpowiedzi i Hadassa była jej wdzięczna, gdyż nie musiała kłamać.
- Na dzisiejszy wieczór zwalniam cię z obowiązków, Hadasso. Dostojny Decymus i ja spędzamy wieczór ze wspólnikami męża w interesach.
Markus przyszedł do willi wczesnym wieczorem. Był zmęczony i przygnębiony. Henoch powiedział mu, że rodzice wyszli, i Markus poczuł nagle dodatkowy ciężar samotności. Kiedy Henoch spytał, czy chce coś zjeść, odmówił. Nie chciał też wina. Dotarła dzisiaj do niego pewna niepokojąca wiadomość i nie wiedział, jak najlepiej postąpić.
Wyszedł do ogrodu, żeby rozjaśnić sobie nieco w głowie, lecz dręczące myśli burzyły spokój, który spodziewał się znaleźć wśród drzew i krzewów pielęgnowanych przez matkę. Serce zabiło mu gwałtownie, kiedy przy końcu alejki zobaczył postać siedzącą na ławce.
- Hadassa?
Wstała powoli, dziwnie sztywno i obróciła się w jego stronę.
- Panie.
Fala poruszenia sprawiła, że nie był w stanie zdobyć się na nic poza pytaniem:
- Co tu robisz?
- Dostojna Julia odesłała mnie.
- Dlaczego?
Robiła wrażenie jakby urażonej tym zwięzłym pytaniem.
- Jej mąż woli, by kto inny dbał o jej potrzeby, panie.
Markus oparł się o marmurową kolumnę. Kiedy otrzymał po południu złą wiadomość, tak mocno starał się niczego po sobie nie pokazać, że czuł zamęt w głowie, a teraz niespodziewany widok Hadassy sprawił, że serce biło mu jak oszalałe.
- A jakie w tych dniach są potrzeby mojej siostry? - Pragnął zobaczyć w świetle księżyca jej twarz, ale Hadassa stała z opuszczoną głową. - Aż huczy od plotek - ciągnął po dłuższej chwili milczenia. - Najnowsza mówi, że moja siostra spędziła godzinę w prywatnych pokojach Anicetusa i wyszła z dokumentem umarzającym długi jej męża.
Hadassa milczała.
- Znam z pół tuzina ludzi, którzy są dłużnikami Anicetusa. Wszyscy boją się, że skończą w Tybrze, jeśli nie wywiążą się ze zobowiązań w ustalonym terminie. Powiedz mi, Hadasso. Jak moja siostra namówiła Anicetusa do umorzenia długu Kajusza? Hadassa nadal milczała, ale Markus wyczuwał jej napięcie.
Wyprostował się i podszedł do niej.
- Chcę poznać prawdę, i to natychmiast!
- Nie wiem nic z tego, o czym mówisz, panie.
- Nie wiesz! - wykrzyknął i chwycił ją za ramię, kiedy próbowała się od niego odsunąć. - Albo nie chcesz powiedzieć! - Szarpnął ją ku sobie, a ona jęknęła z bólu i osunęła się. Zaskoczony, chwycił ją w ramiona, nim runęła na bruk alejki. - Hadasso! - powiedział przestraszony.
Zwisała mu bezwładnie w ramionach. Zaniósł ją czym prędzej do willi, zaniepokojony tym omdleniem, wściekły na siebie, że wyładował na niej swój gniew. Zdumiony Henoch spojrzał na niego.
- Henochu, przynieś trochę wina. Zemdlała.
Sługa pospieszył wykonać polecenie, a Markus położył Hadassę na łożu. Jęknęła, kiedy wysuwał spod niej ramię. Zmarszczył brwi. Przez jasną tkaninę tuniki sączyła się krew. Obrócił ją na bok i zsunął suknię z ramienia. Na widok czerwonych pręg zaklął.
- Nie wyglądała najlepiej, kiedy przyszła tu po południu - powiedział Henoch, wchodząc z tacą w ręku. - Zatroszczę się o nią, panie.
- Zostaw wino i wyjdź - rozkazał zwięźle Markus. - I zamknij za sobą drzwi.
- Tak, panie - odparł zaskoczony Henoch.
Markus rozdarł jej tunikę od szyi po talię. Kiedy zobaczył jej plecy, zaczął się trząść. Jak ta drobna i wyraźnie wątła dziewczyna mogła to znieść? I co takiego zrobiła, by sobie na taką chłostę zasłużyć? Patrzył na ślady smagnięć, które poraniły jej ciało. Co najmniej dwanaście uderzeń, i to silną ręką. Julia nie byłaby do tego zdolna, nawet gdyby wściekłość dodała jej sił. To bez wątpienia ręka Urbanusa.
Hadassa poruszyła się. Nie wiedząc, co się z nią dzieje, usiadła i tunika zsunęła się jej z ramion. Jej oczy rozszerzyły się. Chwyciła tkaninę i przycisnęła ją do piersi. Podniosła wzrok na Markusa. Na jej bladych policzkach pojawiły się rumieńce.
- Czy to Kajusz ci to zrobił?
Markus nigdy jeszcze nie czuł takiej nienawiści ani takiego palącego pragnienia zemsty. Zbladła i wydawało się, że za chwilę znów zemdleje.
- To była moja wina.
- Twoja wina? - powiedział wściekły, że dziewczyna jeszcze broni Kajusza. - I cóż takiego strasznego zrobiłaś, żeby zasłużyć sobie na taką chłostę?
Tuląc do siebie podartą tunikę, znowu pochyliła głowę.
- Okazałam mu nieposłuszeństwo.
Markus znał ludzi, którzy bili swoich niewolników za byle co, za to, że poruszali się zbyt wolno albo byli niezdarni. Nieposłuszeństwo to co innego. Jeśli Hadassa powiedziała prawdę, Urbanus miał prawo ją zabić. Wiedział jednak, że Hadassa nie zrobiłaby niczego bez powodu. - Co to ma wspólnego z Julią?
Spojrzała na niego, zbita z tropu.
- Panie, dostojna Julia przerwałaby chłostę, gdyby mogła. Dopilnowała potem, by mnie opatrzono, i przysłała mnie tutaj dla mojego bezpieczeństwa.
Tego rodzaju życzliwość nie pasowała do Julii, jeśli ta nie miała w tym jakiegoś swojego ukrytego celu. Poza tym odpowiedź Hadassy była zbyt skwapliwa, jakby dziewczyna wiedziała, że będzie musiała odpowiedzieć na to pytanie i z góry przygotowała sobie stosowne słowa. Było w tym coś więcej niż wyjawiła Hadassa, i ma to jakiś związek z Julią. Nie wypytywał niewolnicy, wiedział bowiem, że wierność wobec pani każe jej milczeć. Kiedy następnego dnia poszedł do Julii, spodziewał się, że zapewne dowie się, iż wyszła do przyjaciół, ale była w domu i wyglądała o wiele piękniej niż poprzednim razem.
- Dobrze ci jest w błękicie.
- Tak mi mówiono - odparła. Pochwała Markusa sprawiła jej przyjemność. - Kocham kolory, mnóstwo kolorów. Sama wymyśliłam krój tego palusa.
Obróciła się, by mógł podziwiać piękną niebieską wełnę i jaskrawoczerwony, przetykany żółcią haft. Róża pośród kwiatów polnych. Szeroki pas ze skóry i brązu skojarzył mu się z czymś, co nosiła Arria. Ta myśl sprawiła, że poczuł się nieswojo.
- Kajusz nie czuje się dobrze - oznajmiła Julia. - Wyjdźmy do ogrodu, żeby mu nie przeszkadzać. - Przełożyła rękę przez jego przedramię. - Tak mi ciebie brakowało, Markusie. Powiedz, co się z tobą ostatnio działo. Powiedz wszystko. Nie widzieliśmy się od paru tygodni.
- Próbowałem cię odwiedzić, siostrzyczko. Za każdym razem, kiedy przychodziłem, byłaś u przyjaciół.
Roześmiała się odrobinę za głośno. W wyrazie jej twarzy zaszła jakaś zmiana. Opowiedziała mu o przedstawieniach, które widziała z przyjaciółką, i ucztach, w których uczestniczyła. Nie wspomniała o Anicetusie i niewiele mówiła o Kajuszu. Markusa znudziła ta gra pozorów.
- Krążą plotki o tobie i Anicetusie - oświadczył i zobaczył, że jej policzki okryły się pąsem.
- Jakie plotki? - spytała ostrożnie, unikając jego spojrzenia.
- Że dałaś mu się wykorzystać, by umorzył długi Kajusza - oświadczył bez ogródek.
- Powiedziałabym, że było odwrotnie - odparła wyzywającym tonem i przez jej oczy przemknęły błyskawice. - Nie on mnie wykorzystał, ale ja jego.
- Za parę sesterców.
- Za pięćdziesiąt tysięcy sesterców. - Podniosła hardo głowę.
- Suma ma tu niewielkie znaczenie, siostrzyczko. Aureus czy talent złota... Po prostu się sprzedałaś. Czy Kajusz pozwoli ci zająć się w ten sposób innymi swoimi długami?
- Jakim prawem osądzasz moje postępowanie? Cóż ty wiesz o moim życiu? Nie masz pojęcia, co się zdarzyło!
- Wyjaw mi więc, co cię doprowadziło do czegoś takiego.
Sztywna z gniewu, odwróciła się do niego tyłem.
- Robię z moim życiem, co chcę! To nie twoja sprawa. Niedobrze mi się robi na widok ludzi, którzy chcą narzucić mi swą wolę.
Gwałtownie obróciła się w jego stronę.
- Chcę wiedzieć, co spotkało Hadassę - powiedział głosem, którego nie potrafił uwolnić od rozdrażnienia.
- Troszczysz się więc nie o mnie, lecz o niewolnicę. - Jej oczy zwęziły się.
- To, co spotkało ją dotyczy także ciebie - rzucił z narastającym wzburzeniem.
- A co ci powiedziała Hadassa?
- Nic.
- Skąd więc wiesz, że została wychłostana?
- Widziałem jej plecy.
- Wykorzystujesz więc ją jak Bitię - uśmiechnęła się słabo, lecz z ironią.
Markus odsunął się od niej. Patrzył na nią i nagle poczuł jakąś niepokojącą niechęć do nowego wizerunku swej siostry. Przez moment, znieruchomiała i harda, wytrzymywała jego spojrzenie, a potem jej rysy roztopiły się w drżącym uśmiechu i zobaczył przed sobą znowu swoją ukochaną, małą siostrzyczkę.
- Nie chciałam zrobić ci przykrości. Przepraszam. Hadassa w niczym nie przypomina Bitii - powiedziała, przykładając dłoń do skroni. Spojrzała na niego błagalnie. - Odesłałam ją, Markusie. Gdyby tu została, Kajusz byłby ją zabił. A znaczy ona dla mnie więcej niż potrafię wysłowić. Nie wiem, dlaczego...
Markus pomyślał, że rozumie swoją siostrę. Może Hadassa ujmuje każdego tak, jak ujęła jego. Jej pogodna obecność staje się w jakiś dziwny sposób czymś bardzo ważnym.
- Co się stało? - spytał łagodniejszym głosem.
- Kajusz, podobnie jak ty, nie był zachwycony moimi metodami załatwienia sprawy długu z Anicetusem. - Westchnęła. - Stracił panowanie nad sobą. Hadassa wtrąciła się i dostała to, co było przeznaczone dla mnie.
Markus poczuł straszliwe gorąco - jakby palił się w środku.
- Czy ważył się uderzyć cię batem?
- Czy wyglądam na kogoś, kto by do tego dopuścił? - Kiedy jej brat ruszył w stronę domu, położyła mu dłoń na przedramieniu. - Nie myśl o zemście, Markusie. Przysięgnij, że nic nie zrobisz. Nie wtrącaj się w żaden sposób. Uwierz mi, tylko pogorszysz wszystko sto razy. - Opuściła rękę. - Zresztą już po wszystkim. Kajusz jest w takim stanie, że nie może mi nijak zagrozić.
- Nie oczekuj, że będę nad tym ubolewał.
Podniosła na niego spojrzenie, którego głębi nie potrafił zmierzyć - były w tym satysfakcja, ból, niepewność, poddanie się losowi. Wydawało mu się, że w tym spojrzeniu jest wszystko. Odwróciła wzrok.
- Tak chciałabym wyjawić ci wszystko.
Znowu ruszyła alejką. W pewnym momencie przystanęła i zerwała kwiat.
- Czy nadal go kochasz?
- Nic na to nie poradzę. - Spojrzała na niego ze smutkiem. - Może jestem jak Arria. Wiesz, ona nigdy nie przestała cię kochać.
- Tak twierdzi? - Markus uśmiechnął się ironicznie.
Julia oderwała biały płatek i puściła go, by osunął się powoli na ziemię.
- Czy nigdy nie pomyślałeś, że jej rozwiązłe życie to znak bezradności? Może rozpaczy?
Mówiła o Arrii czy o sobie samej? Patrzył, jak obrywa płatek po płatku, aż z kwiatu nie zostało nic.
- Tyle miałam w sobie nadziei, Markusie. Życie jest niesprawiedliwe.
- Życie jest tym, co z niego uczynisz.
Spojrzała na niego z bladym uśmiechem.
- Chyba masz rację. Dotychczas pozwalałam, żeby inni kierowali moim życiem. Ojciec, Klaudiusz, Kajusz. Z tym koniec raz na zawsze. Będę robiła to, co trzeba, żeby być szczęśliwą. - Spojrzała na resztkę kwiatu w swojej ręce i bez pośpiechu starła cały pyłek. - Muszę zajrzeć do Kajusza. - Kiedy szli w stronę domu, wsunęła mu rękę pod ramię. - Może odrobina wina przyniesie jakąś poprawę.
Rozdział XXIV
Święta majowe były w Rzymie radosne. Kapłani zwani pontifices, czyli budowniczowie mostów, rzucali do Tybru wiązki sitowia, przypominające ludzi ze związanymi rękami i nogami. Wiosenne uroczystości następowały jedne po drugich, tworząc istną bajeczną orgię radości. Podczas luperkaliów arystokratyczna młodzież biegała nago po Via Sacra, smagając gapiów rzemykami z koziej skóry. Był to rytuał płodności. Liberalia, podczas których oddawano cześć bogowi o imieniu Liber, sprawującemu pieczę nad dojrzewaniem winorośli, i którym towarzyszyły uroczystości ku czci Dionizosa - pospolicie zwanego w Rzymie Bachusem - kończące się wielkim pijaństwem. Bachus, reprezentowany przez pięknego, ale zniewieściałego młodzieńca, jeździł wraz z rozpustnym Sylenem w rydwanie ciągniętym przez lamparty, a w tym czasie w całym Rzymie szesnastoletni chłopcy wdziewali toga virilis i stawali się mężczyznami wyzwolonymi spod władzy rodzicielskiej. Odbywały się igrzyska. Ludi Megalenses rozpoczęły się trąbami ku czci Kybele - frygijskiej bogini przyrody i towarzyszki Attysa, boga płodności - a zaraz potem przyszły Ludi Cereales, rozpoczynające się uroczystościami ku czci Cerery, bogini urodzajów. Podczas Ludi Florales Atretes zabił setnego przeciwnika i wielbicielki znowu wykrzykiwały jego imię i obrzucały go kwietnymi wieńcami.
W szkole gladiatorów Bato nalał wina do srebrnego kielicha. Atretes zawsze przeżywał chwile przygnębienia po przyspieszającym bicie serca występie na arenie. Ogień jego krwi stał się lodowaty. Pośród panującej w szkole ciszy jego umysł uwalniał się od krwiożerczych żądz, ogarniał go nastrój markotny i gorzki. W przeciwieństwie do Celerusa, który rozkoszował się swą sławą i pozycją, Atretes czuł się wystawiony na pośmiewisko. Niektórzy nigdy nie przywykną do niewoli, nawet w złotej klatce. Atretes należał do takich właśnie ludzi.
- Sertes przyjechał do Rzymu, żeby zobaczyć, jak walczysz - powiedział Bato, podając Atretesowi kielich.
Atretes wyciągnął się na łóżku w pozie świadczącej o rozluźnieniu, ale w rzeczywistości nie potrafił ukryć napięcia. Wydawało się, że wszystko aż trzeszczy w pokoju.
- Kto to taki Sertes i czemu miałby mi imponować? - spytał oschle, popijając wino. Oczy mu płonęły, kostki palców zaciśniętych na kielichu pobielały.
- Niezwykle bogaty i możny efezjanin, który handluje gladiatorami.
Przybył specjalnie, żeby cię zobaczyć, i to właśnie w chwili, kiedy cierpliwość cesarska doszła granic. Jeśli przeżyjesz igrzyska, które odbędą się w tym tygodniu, być może cesarz sprzeda cię Sertesowi, żebyś odpłynął z Italii i zabawiał Turków.
- Czy niewolnik Efezu ma się lepiej niż niewolnik Rzymu? - spytał szyderczym głosem Atretes.
Bato nalał także sobie wina. Podziwiał Atretesa. Był ugładzony i zachowywał się jak prawdziwy rzymski gladiator, ale w jego piersi nadal biło mocno barbarzyńskie serce.
- Wszystko zależy od tego, czego pragniesz. Sławy czy wolności. - Zobaczył, że Atretes słucha go teraz w skupieniu. - W zeszłym roku, podczas Ludi Plebeii, Sertes polecił przeprowadzić walki eliminacyjne. Zaczęło dwanaście par, a na koniec walczyło ze sobą trzech ostatnich. - Wypił łyczek wina. Atretes nie spuszczał z niego wzroku. - Ten, który przeżył, otrzymał wolność.
Atretes dźwignął się powoli do pozycji siedzącej.
- Wszystko zależy od tego, jak wypadniesz podczas następnych igrzysk. Wespazjan zrzekł się ich na rzecz Domicjana.
Atretes zdawał sobie doskonale sprawę z tego, jak brzemienna w groźbę jest ta nowina.
- Z iloma będę musiał walczyć?
- Z jednym. Z jeńcem.
Zaskoczony Atretes zmarszczył brwi.
- Z jeńcem? Dlaczego taki łatwy przeciwnik? Żebym nie pokazał się Sertesowi z najlepszej strony?
Bato potrząsnął głową.
- Nie doceniasz przeciwnika - powiedział posępnie, gdyż znał więcej szczegółów niż mógł wyjawić Atretesowi. - Domicjan jest przebiegły. I okrutny.
- Czemu miałby Domicjan stawiać mnie naprzeciwko jeńca, skoro wie, że będę miał nad nim przewagę?
Mimo że Atretes żył już tak długo w Rzymie, nie wiedział, jak krętymi ścieżkami chadza rzymski umysł.
- Nie zawsze wyćwiczenie, siła ramion czy nawet broń zapewniają człowiekowi przewagę. Tak rozumuje Domicjan. Każdy człowiek ma swoją piętę achillesową.
- A jaka jest moja?
Bato spojrzał na niego ponad krawędzią kielicha, ale nie powiedział ani słowa. Za ujawnienie tajemnicy mógłby zapłacić życiem. Domicjan domyśliłby się, gdyby Atretes był z góry przygotowany.
Atretes zmarszczył mocno brwi i zaczął myśleć o taktyce walki, o tym, gdzie jest jego słaby punkt.
- Czy pamiętasz tego młodego rzymskiego arystokratę, którego niemal wypatroszyłeś w pierwszych tygodniach pobytu tutaj? - spytał w końcu Bato i było to najdalej, jak mógł się posunąć. - Nie zapomniał o upokorzeniu, jakie spotkało go z twojej ręki, ani nie stracił posłuchu u Domicjana. Ci dwaj sądzą, że znaleźli bardzo zabawny sposób pozbycia się ciebie.
- Zabawny?
Chociaż nie mogło być mowy o prawdziwej między nimi przyjaźni, darzyli się wzajemnym szacunkiem. Atretes zdał sobie sprawę, że Bato wyjawił wszystko, co mógł, o nadchodzących igrzyskach, i próbował dojść do sensu ukrytego między słowami.
- Nie zapominaj, że największym osiągnięciem Domicjana była pomyślnie odbyta kampania na granicy germańskiej - rzucił Bato.
Atretes roześmiał się szyderczo.
- Cokolwiek myśli sobie Domicjan, nie ponieśliśmy klęski. Bunt będzie trwał, póki starczy tchu w piersi ostatniego Germanina.
- Jeden Germanin nie zdziała nic, a zawsze, kiedy dochodziło do zjednoczenia waszych plemion, trwało to krótko - rzucił zjadliwie Bato.
- Łączy nas braterstwo w walce ze wspólnym wrogiem i rychło znów powstaniemy. Moja matka przepowiedziała, że wiatr z północy przyniesie zniszczenie Rzymowi.
- Ten wiatr pewnie nie powieje za twego życia. - Bato odstawił kielich i oparł się rozłożonymi dłońmi na blacie oddzielającego ich stołu. - Spędź kilka następnych dni na modlitwie do boga, w którego wierzysz. Proś o dar mądrości. Domicjan odczytał cię trafnie, Atretesie. Być może za wolność przyjdzie ci zapłacić cenę, która okaże się dla ciebie za wysoka.
Wyszedł, zostawiając Atretesa samego.
Decymus odpoczywał leżąc na łożu i trzymając dłoń Feby. Słuchał, jak Hadassa trąca struny małej harfy i śpiewa o stadach pasących się na tysiącu wzgórz, o pasterzu pilnującym swej trzody, o morzu i niebie, i o głosie w wietrze. Opuszczało go całe napięcie i czuł, że unosi go bezwładnie jakiś prąd. Był zmęczony, zmęczony życiem wypełnionym walką, zmęczony bólem, zmęczony chorobą. Za kilka miesięcy razem z Febą przeniosą się na stałe do Efezu, a tego, co ma, wystarczy na dostatnie życie do dnia śmierci. Cały majątek rzymski przekaże Markusowi. Martwił się o Julię, ale wiedział, że jest bezsilny. Ma męża, który będzie o nią dbał, ma swoje życie. On zaś zrzekł się już wszelkiej nad nią władzy. Feba wyczuła nastrój męża i chciała uwolnić go od przygnębienia. Ale pełna słodyczy muzyka pogrążała go dzisiaj jeszcze głębiej w rozmyślaniach.
- Opowiedz nam coś, Hadasso - poleciła.
Hadassa położyła małą harfę na kolanach.
- Jaką opowieść chciałabyś usłyszeć, pani?
Julia lubiła opowieści o bitwach i miłości, o Dawidzie, o potężnym Samsonie i jego Dalili, o Esterze i królu Aswerusie.
- Opowiedz o swoim Bogu.
Hadassa pochyliła głowę. Mogłaby opowiedzieć im o dziele stworzenia. Mogłaby opowiedzieć o Mojżeszu i jak Bóg za jego pośrednictwem dał swemu ludowi Prawo, jak wyprowadził swój lud z Egiptu do Ziemi Obiecanej. Mogłaby opowiedzieć o Jozuem i Kalebie, i o zburzeniu Jerycha. Podniosła wzrok i spojrzała na Decymusa. Przeniknęła ją fala współczucia, kiedy widziała głębokie bruzdy na jego udręczonej twarzy i udrękę w jego sercu.
Słowa napłynęły tak wyraziście, jakby wypowiadał je ojciec, kiedy tyle razy powtarzał przypowieści Pana, siedząc przy kole garncarskim w małym sklepiku w Galilei. "Panie, przemów przez me usta, aby usłyszeli Twój głos" - modliła się w duchu.
- Pewien człowiek miał dwóch synów - zaczęła - i młodszy z nich rzekł do ojca: "Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada". Podzielił więc majątek między nich. Nie minęło wiele dni, a młodszy syn zabrał wszystko i odjechał w dalekie strony. Roztrwonił swój majątek, gdyż żył rozrzutnie. Feba poruszyła się niespokojnie, gdyż pomyślała o Markusie. Spojrzała na Decymusa, ale on tylko słuchał uważnie.
- Gdy już wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie, i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Przystał do jednego z obywateli tej krainy, a ten kazał mu paść świnie. Pragnął napełnić żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: "Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem; uczyń mnie choćby jednym z najemników". Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca.
Zamilkła na chwilę i splotła dłonie, a potem ciągnęła:
- A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciwko niego, rzucił się mu na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: "Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem".
Hadassa wiedziała dobrze, że spoglądanie swemu panu w twarz jest sprzeczne ze zwyczajową regułą obowiązującą niewolników, ale nie mogła się powstrzymać. Podniosła głowę i spojrzała prosto w oczy Decymusa Windacjusza Waleriana. Zobaczyła ból, który przeniknął ją, jakby to ona cierpiała.
- Lecz ojciec rzekł do swoich sług: "Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znowu ożył; zaginął, a odnalazł się"...
W pokoju zapanowała cisza. Hadassa znowu spuściła głowę. Feba spojrzała na Decymusa i zaniepokoił ją wyraz jego twarzy.
Miał oczy pełne łez. Przez wszystkie lata małżeństwa nie widziała żeby płakał.
- Możesz odejść, Hadasso - powiedziała, żałując, że kazała niewolnicy opowiedzieć historię, która przeniknęła głęboko do jej serca i napełniła ją jakąś straszną, niewytłumaczalną tęsknotą.
Hadassa podniosła się.
- Nie, poczekaj - powiedział powoli Decymus, dając znak ręką, żeby z powrotem usiadła. - Tym ojcem jest twój Bóg.
- Tak, panie.
- Twój kraj został zniszczony, a twój lud poszedł w niewolę.
Hadassa poczuła, jak ogarnia ją fala serdeczności dla Decymusa; taki jest podobny do swego syna. Przypomniała sobie, jak Markus wiele miesięcy temu wypowiedział w ogrodzie te same słowa. Gdybyż miała więcej mądrości. Gdybyż znała Pismo, jak znał je ojciec.
- Klęska jest błogosławieństwem, kiedy prowadzi człowieka do Boga.
Do pokoju wszedł Henoch z tacą, na której były owoce i dzban wina.
Postawił tacę obok Waleriana i zaczął nalewać wino.
- A co ze starszym synem, który pozostał z ojcem? - spytała Feba.
Hadassa spojrzała bojaźliwie na Henocha.
- Przebywał w polu, a gdy wracał, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to ma znaczyć. Ten mu rzekł: "Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego". Starszy syn rozgniewał się i nie chciał wejść do domu. Wtedy wyszedł ojciec i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział ojcu: "Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu, ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę". Lecz on mu odpowiedział: "Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się".
Henoch podał kielich Febie i napełnił następny. Decymus biorąc do ręki kielich, spojrzał na zastygłą twarz swojego sługi.
- Którym synem ty jesteś, Henochu? - spytał.
- Po raz pierwszy słyszę tę opowieść - odparł sztywno Henoch. - Czy mam przynieść coś jeszcze, panie?
Decymus odprawił go i uśmiechnął się lekko, patrząc, jak wychodzi z pokoju.
- Domyślam się, że starszy syn jest sprawiedliwym Żydem, który okazuje posłuszeństwo Prawu.
- Młodszy zaś jest Żydem, który odwrócił się od swojej wiary - dodała Feba. Spojrzała na Hadassę, szukając w jej oczach potwierdzenia.
- Cały rodzaj ludzki został stworzony na obraz Boga, pani. Nie tylko Żydzi. - Hadassa spojrzała na Decymusa. - Wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi. Kocha nas jednakowo, Żydów i pogan, wolnych i niewolnych. Nie możemy zasłużyć sobie na Jego miłość, możemy tylko przyjąć ją jako dar; dar, którym Bóg obdarzy każdego z nas. Decymusa zdumiały te słowa, a jeszcze bardziej to, że Hadassa je wypowiedziała. Opadła maska i oto miał przed oczyma prawdziwe oblicze jej wiary. Zastanawiał się, czy Hadassa rozumie wszystkie konsekwencje tego, co przedstawiła, i całe zagrożenie, jakie ten sposób patrzenia na świat stanowi dla fundamentu Cesarstwa Rzymskiego.
- Możesz odejść - powiedział i patrzył, jak wstaje z wdziękiem i wychodzi z pokoju.
Żydów nienawidzono za ich poglądy moralne, za to, że tak szczelnie odgradzali się od innych, że tak sztywno trzymali się swego Prawa, że z uporem wierzyli w jednego Boga. Nawet w takim niewolniku jak Henoch była jakaś arogancja, jakieś przekonanie, że należy do ludu wybranego. Ale to, co powiedziała Hadassa, szło jeszcze dalej. Jej słowa burzyły mur dziedzictwa krwi i tradycji. Każdy człowiek dzieckiem Boga, wszyscy wobec Niego równi. Żaden sprawiedliwy Żyd nie zgodziłby się z takim twierdzeniem, żaden rzymski cesarz nie tolerowałby czegoś takiego - gdyż oznaczało to złamanie żydowskiej lub cesarskiej władzy.
Jednak coś jeszcze budziło niepokój Decymusa. Słyszał już tego rodzaju słowa wykrzykiwane mocnym głosem do tłumu, który zebrał się koło egipskiego obelisku. Człowiek, który je wypowiadał, został ukrzyżowany głową w dół. Człowiek o imieniu Piotr.
- Febo, coś mi się wydaje, że nasza mała Hadassa nie jest jednak Żydówką - oznajmił uroczystym tonem. - Lecz chrześcijanką.
Atretes czuł, jak w jego sercu narasta na równi z nienawiścią rozpacz. Stał na piasku i patrzył, jaką zemstę obmyślił dla niego Domicjan. Naprzeciwko niego stał potężnie zbudowany młodzieniec z brodą i rozwianymi długimi włosami. Miał na sobie skórę niedźwiedzią i był uzbrojony we framea. Jeniec - powiedział Bato, mówiąc mu tyle, ile mógł. Germański jeniec i sądząc po znakach, należący do jego plemienia, chociaż Atretes go nie poznawał.
- Atretes! Atretes! - wył tłum.
Skandowanie cichło powoli, gdyż Atretes nie zrobił żadnego ruchu, który wskazywałby, że rusza do ataku. Tu i ówdzie rozlegały się w tłumie obelżywe okrzyki. Jakże szybko zmienia się nastrój motłochu! Znowu wzbudziła się fala poruszenia, tym razem skierowana przeciwko niemu. "Zachęcić ich batem! Przypalić!" - krzyczeli ci, którzy jeszcze przed chwilą tak go kochali. Atretes zobaczył, że na arenę wychodzi jeden z lanistów, niosąc rozpalone żelazo, i wiedział, że miało ono pobudzić młodego jeńca do walki. Po drugiej stronie muru ukazał się Bato. Patrzył na niego z posępnym wyrazem twarzy. Spojrzał znacząco w stronę Domicjana. Atretes obrócił głowę i też skierował wzrok w tamtą stronę. Domicjan i jego przyjaciel śmiali się do rozpuku. Kiedy germański wojownik zaskowyczał z bólu, Atretes cały gniew obrócił przeciwko rzymskiemu laniście. Tłum stęknął, kiedy powalił tamtego jednym cięciem miecza. Cyrk oniemiał.
Atretes stanął przed wojownikiem i przyjął postawę obronną.
- Zabij mnie, jeśli zdołasz! - rozkazał po germańsku.
- Jesteś Chattem - powiedział tamten ze zdumieniem.
- Walcz!
Wojownik opuścił oszczep.
- Nie będę walczył z moim bratem. Nie będę walczył z nim dla przyjemności rzymskiego motłochu!
Popatrzył na tłum i splunął.
Atretes zobaczył w tym momencie samego siebie sprzed pięciu lat. Zacisnął dłoń na głowni miecza, aż zbielały kostki palców. Musi skłonić tamtego do walki, bo inaczej obaj poniosą haniebną śmierć. Szydził więc z młodzieńca, poniżał go, drwił z tego, że dostał się do rzymskiej niewoli i trafił na arenę. Wiedział, jak rozniecić ogień w germańskim sercu i rozdmuchiwał płomyk, aż młodzieniec podniósł oszczep, a w jego oczach pojawiły się błyskawice.
- Wyglądasz jak Rzymianin, cuchniesz Rzymianinem... Jesteś Rzymianinem! - wykrzyknął, zadając Atretesowi głębsze rany niż mógł się domyślać.
Jeniec walczył dobrze, ale nie był w stanie mu dorównać. Atretes starał się przedłużyć walkę, ale motłoch nie dał się zwieść i rozległy się gniewne okrzyki. Atretes ruszył do ataku i kiedy cofnął miecz, wojownik osunął się na kolana, trzymając się za brzuch. Krew sączyła mu się między palcami. Z wielkim wysiłkiem podniósł głowę.
- Nigdy nie myślałem, że umrę z ręki brata - powiedział niewyraźnym głosem, w którym brzmiała jednak pogarda.
- Lepiej zginąć z mojej ręki niż gdyby rzucono cię dzikim zwierzętom albo przybito do rzymskiego krzyża. - Atretes pochylił się i ujął oszczep, zbierając wszystkie siły, by zrobić to, co nieuniknione. Podał oszczep wojownikowi. - Pokaż im, jak umiera Germanin. - Kiedy tamten podniósł na niego wzrok, krzyknął: - Wstań z kolan!
Młodzieniec dźwignął się z pomocą oszczepu. Gdy tylko stanął, Atretes przeszył mu mieczem serce. Podtrzymał go i patrząc prosto w jego oczy, powiedział:
- Posyłam cię do Tiwaza.
Wyszarpnął miecz i wojownik runął na wznak z rozłożonymi ramionami. Tłum wrzeszczał zadowolony.
Dyszący ciężko Atretes nie wziął do ręki rzymskiego miecza. Pochylił się i podniósł oszczep. Z oczyma zasnutymi łzami obrócił się i spojrzał na Domicjana. Choć zwyciężył, wiedział, że tym razem poniósł klęskę. Uniósł wysoko oszczep i obrzucił Rzymian germańskimi obelgami. Zanim Atretes udał się do siebie na noc, Bato przyprowadził go do swojej kwatery.
- Wespazjan sprzedał cię Sertesowi. Za dwa dni wypływasz do Efezu.
Mięsień zaczął drgać w policzku Atretesa, ale gladiator nie powiedział ani słowa.
- Zapłaciłeś drogo za tę sposobność. Nie zmarnuj jej.
Atretes obrócił nieco głowę i spojrzał na niego. Bato nigdy dotąd nie widział spojrzenia tak zimnego.
- Oby bogowie nadal się do ciebie uśmiechali i obdarzyli cię wolnością, na którą dobrze sobie zasłużyłeś - powiedział Bato i szarpnął głową, dając dwóm strażnikom znak, żeby wyprowadzili Atretesa.
W ciemności swojej celi Atretes ukrył twarz w dłoniach i zapłakał.
Rozdział XXV
Hadassa siedziała na podłodze wraz ze współwyznawcami i słuchała Asynkrytusa, który mówił o kłopotach, jakie są udziałem ich wszystkich.
- Walczymy o to, by żyć w świecię doczesnym po Bożemu. Nie możemy zapominać o tym, że Bóg nie powołał nas do tego, byśmy ulepszali ziemskie życie. Nie zostaliśmy powołani do tego, by zyskiwać wpływy polityczne lub chronić rzymski sposób życia. Bóg powołał nas do wznioślejszego posłannictwa: mamy nieść wszystkim ludziom Dobrą Nowinę o przyjściu Odkupiciela...
Hadassa pochyliła głowę, zamknęła oczy i prosiła Boga o wybaczenie. Wstydziła się. Oto nikomu nie przekazała Dobrej Nowiny. Kiedy pojawiała się sposobność, uciekała ze strachu. Pan i pani prosili, żeby opowiedziała im o Bogu, a ona przybrała prawdę w szatę przypowieści. Powinna była powiedzieć im o Jezusie, o Jego śmierci na krzyżu, o zmartwychwstaniu, o obietnicy, jaką dał wszystkim, którzy w Niego uwierzą.
Asynkrytus ciągnął, opowiadając, co Piotr i Paweł powiedzieli mu przed swoim męczeństwem. Znowu czytał wspomnienia apostoła i Hadassa z trudem wstrzymywała łzy.
Jak mogła bronić dostępu do prawdy tym, których tak bardzo kochała? Bezustannie modliła się za każdego z nich. Czy jednak sama modlitwa wystarczy? Jak mogli zwrócić się ku Bogu, skoro ona zabawiała ich tylko opowieściami, nie podając faktów? Jakże mogli zrozumieć głębsze znaczenie tych opowieści, jeśli nie znają Boga? Biła się raz po raz w piersi, próbując pozbyć się bólu, który ją nękał. Bóg miał jakiś cel, posyłając ją do tego domu, ona zaś Go zawiodła.
Dlaczego przedmiotem troski Walerianów są rzeczy tak mało ważne? Nie ma tygodnia, żeby Markus i Decymus nie spierali się o politykę i interesy. "Budżet cesarstwa trzeba zrównoważyć i zmniejszyć dług publiczny!" - wykrzykiwał Decymus; a Markus mówił o tym, że władza zbyt drobiazgowo wszystko nadzoruje i musi być ograniczona. Decymus za kłopoty Rzymu obwiniał brak równowagi w handlu z zagranicą, mówiąc, że lud rzymski zapomniał, jak się pracuje i zadowala się życiem z publicznego rozdawnictwa.
- Sam sprowadzałeś przez trzydzieści lat różne dobra i dało ci to majątek - rzucił czym prędzej Markus. - A teraz, kiedy stałeś się obywatelem rzymskim, chcesz tego samego zabronić innym. - Roześmiał się. - Nie chodzi o to, że się z tobą nie zgadzam. Przynajmniej częściowo. Im mniej rywalizacji, tym wyższe ceny! Z jednym wnioskiem zgadzali się obaj: cesarstwo zmierza do bankructwa.
Po takich sprzeczkach Feba często wzywała Hadassę, by ta zagrała na harfie i ukoiła wzburzone umysły. Serce Hadassy także przepełniał smutek. Co za znaczenie ma sprawa upadku Rzymu? Cóż za znaczenie ma cesarstwo w porównaniu z wiecznością, która jest przeznaczeniem każdej ludzkiej duszy? Lecz w jaki sposób ona, zwykła niewolnica, mogłaby otworzyć oczy tych Rzymian, których ukochała, na to, co naprawdę ważne? Szukała odpowiedzi podczas zgromadzeń, na których spotykała się z innymi chrześcijanami. Czasem pojawiała się odpowiedź. Innym razem - nie.
"O Boże, wesprzyj mnie - modliła się żarliwie, przyciskając zaciśniętą dłoń do cierpiącego serca. - Natchnij mnie odwagą. Natchnij mnie Twoim Słowem. Wypal je w moim umyśle, wyryj w sercu, wskaż mi drogę, bym ich dosięgła!"
Jak może przystąpić do opowieści o Zbawcy, skoro Walerianowie nie czują potrzeby Zbawcy? Jak może wyjaśnić im, że należą do Boga, który ich stworzył, skoro wierzą w żałosnych kamiennych bożków, miast we wszechmocnego Stwórcę? Jak może powiedzieć im o Bogu albo udowodnić, że Bóg istnieje, inaczej niż poprzez swoją wiarę, poprzez wątłą wiarę niewolnicy? A czymże jest wiara, jeżeli nie pewnością rzeczy oczekiwanych z upragnieniem, jeżeli nie przekonaniem do rzeczy niewidzialnych?
"O Jezu, Jezu, tak bardzo Cię kocham. Proszę, pomóż tym ludziom." Nie wiedziała nawet, jakie słowa są najwłaściwsze, by prosić o to, czego potrzebowała. Po cóż Bóg skierował ją do domu Walerianów, jeśli nie po to, by przyniosła im Dobrą Nowinę o Chrystusie? Wyczuwała w nich łaknienie i wiedziała, że to ona ma chleb, którym może nakarmić ich na wieczność. Nigdy już nie będą głodni... lecz jak sprawić, by ten chleb spożyli? Pogoda ducha, jaką syciła się podczas spotkań z innymi wierzącymi,
nie opuszczała jej przez całą powrotną drogę ulicami Rzymu. Mogłaby dzielić się swoją miłością do Boga i zyskać zrozumienie pośród innych. Mogłaby radować się, śpiewając wspólną modlitwę. Mogłaby przeżywać Komunię i czuć się bliską Bogu. Gdyby tylko potrafiła to poczucie odnowienia zachować przez noc i następny dzień.
Wśliznęła się po cichu boczną furtką do ogrodu i opuściła za sobą rygiel. Przeszła alejką i znalazła się na tyłach domu. Po cichu zamknęła za sobą drzwi i nagle jęknęła, bo jakaś silna dłoń chwyciła ją za ramię i obróciła.
- Gdzie byłaś? - spytał Markus. Zacisnął mocniej palce, domagając się odpowiedzi, ale ona była zbyt przestraszona, żeby wydobyć z siebie słowo. - Musimy porozmawiać.
Poprowadził ją przed sobą do oświetlonego pokoju. Puścił jej ramię, zamknął drzwi i obrócił się w jej stronę.
- Żydzi nie spotykają się po nocach ani nie robią tajemnicy ze swoich spotkań - powiedział. Oczy błyszczały mu gniewnie.
Był tak wzburzony, że odruchowo zrobiła krok do tyłu.
- Pytam raz jeszcze! Gdzie byłaś?
- Wraz z innymi wierzącymi oddawałam cześć Bogu - odparła drżącym głosem.
- Wierzący to inni chrześcijanie, czy nie tak? - Kiedy padło to oskarżenie, twarz Hadassy okryła się śmiertelną bladością. - Chyba temu nie zaprzeczysz? - spytał ostrym głosem.
- Nie, panie mój - przyznała bardzo cicho i zwiesiła głowę.
Chwycił ją za podbródek i podniósł jej twarz.
- Czy wiesz, co mogę zrobić ci za to, że wyznajesz wiarę, która nawołuje do anarchii? Mógłbym cię zabić.
Zobaczył w jej oczach strach. I powinna czuć strach. Powinna czuć przerażenie. Puścił jej podbródek.
- Nie nawołujemy do anarchii, panie.
- Nie? A co powiesz o tym, że twoja wiara wymaga, byś słuchała Boga bardziej niż cesarza? - Był wściekły. - Na bogów, chrześcijanka w domu mojego ojca! - Dziwił się, że nie odgadł tego wcześniej. Wystarczyło jednak, by ojciec rzucił jedną, drugą uwagę wskazującą na taką możliwość, i wszystkie części układanki zaczęły do siebie pasować. - Wysłuchasz mnie i postąpisz jak ci każę. Koniec z tym, Hadasso. Póki pozostaniesz z nami, nie wyjdziesz z willi bez wyraźnego polecenia. W żadnym razie nie będziesz spotykać się z tymi chrześcijanami ani nie zamienisz z nimi słowa, gdyby doszło do jakiegoś przypadkowego spotkania na ulicy. Czy pojmujesz? - Patrzył zwężonymi oczami na jej pobladłą, wstrząśniętą twarz. Spuściła głowę. - Patrz na mnie!
Podniosła głowę i spojrzała mu w twarz. W oczach miała łzy.
Widząc, jak mocno ją dotknął, wpadł w jeszcze większą wściekłość.
- Odpowiadaj!
- Pojmuję - wyszeptała.
Poczuł żal, że obszedł się z nią tak szorstko, i zaczął mu drgać mięsień w szczęce.
- Nie pojmujesz. Nie pojmujesz nic a nic. - Ta dziewczyna nie wie, na co się naraża. - Ci ludzie muszą gromadzić się w ciemnościach. Muszą ukrywać swoje uroczystości. Nie mogą nawet postawić wizerunku swego Boga w świątyni, by oddawać Mu cześć jak inni ludzie. Nie wiem, jak się w to wplątałaś, ale nie będziesz miała już z nimi nic wspólnego. I to od tej chwili.
- Czy Rzym tak boi się prawdy, że musi ją zniszczyć?
Markus uderzył ją w twarz, tak że obróciła się i z jej ust dobył się jęk bólu. Podniosła drżącą rękę do policzka.
- Zapominasz, do kogo mówisz! - krzyknął chrapliwym głosem.
Nigdy jeszcze nie uderzył kobiety i to, co teraz zrobił, sprawiło, że poczuł skurcz serca. Ale gotów był uderzyć ją znowu, jeśli dzięki temu zaczęłaby go słuchać i pomyślała o jego przestrodze i rozkazie.
Szybko doszła do siebie i spuściła głowę na znak uległości.
- Wybacz mi, panie.
Paliła go dłoń, ale bardziej, i to o wiele bardziej, paliło go sumienie. Nigdy niczego nie zrobiła poza tym, że służyła każdemu w tej rodzinie z oddaniem i miłością. Przypomniał sobie ślady bicza na jej plecach; wiedział, że dobrowolnie zgodziła się na tę chłostę, by ratować Julię. Przypomniał sobie, jak rozmawiała z nim w ogrodzie Klaudiusza, jak przekonywała go, by oszczędził niewolników, gdyż boi się, że jej Bóg ukarze za to jego, Markusa.
Wiara w tego Boga jest przyczyną wszystkiego.
Wiara w tego Boga stanie się przyczyną jej śmierci!
Musi zrobić wszystko, co w jego mocy, by to zrozumiała.
Markus odchylił jej głowę i zobaczył różowe odciski swoich palców na bladych policzkach. Nie spojrzała mu w oczy, ale dostrzegł, że starała się, żeby z jej oczu nie mógł nic wyczytać. Poczuł się, jakby ktoś uderzył go pięścią w żołądek.
- Hadasso - szepnął - nie chcę zrobić ci krzywdy. Chcę cię chronić.
Położył dłoń na odcisku swych palców, zakrywając je, jakby pragnął, by zniknęły.
W jej oczach coś błysnęło i ujrzał w nich nieskończony smutek i nieskończone współczucie. Łagodnie położyła dłoń na jego dłoni, jakby chciała go pocieszyć. Jego! Ujął jej twarz w swoje dłonie i przyciągnął do swojej twarzy, aż poczuł świeżość jej oddechu.
- Hadasso... och, Hadasso!...
Pochylił się i pocałował ją. Usłyszał, że leciutko jęknęła i jego serce ruszyło do szaleńczego galopu. Zatopił palce w jej włosach i pocałował ją raz jeszcze. Położyła dłonie płasko na jego piersi, ale on wziął ją w ramiona i przywarł wargami do jej warg. Zesztywniała, a potem na krótką, oszałamiającą chwilę wtuliła się w niego i poczuł, jak jej usta przestają się opierać, jak jej dłonie wczepiają się w jego pierś, miast ją odpychać. Ale zaraz, jakby uświadamiając sobie, co się dzieje, zaczęła się wyrywać. Puścił ją, a ona odskoczyła od niego. Oczy miała szeroko otwarte i mroczne. Łapała kurczowo powietrze w płuca, on zaś czuł, że serce bije mu jak oszalałe. Zrobiła krok do tyłu.
- Pragnę cię - powiedział miękkim głosem. - Pragnę cię od dawna.
Potrząsnęła głową i zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu.
- Nie patrz na mnie tym wzrokiem, Hadasso. Nie grozi ci z mojej strony żadna przemoc. Chcę cię kochać.
- Jestem niewolnicą.
- Nie musisz tego przypominać. Wiem, kim i czym jesteś.
Zacisnęła z całej siły powieki. Nie, nie wiedział. Nie wiedział o niej nic, nic, co byłoby prawdą. Nic, co byłoby ważne.
- Muszę odejść. Proszę cię, panie mój.
- Dokąd?
- Do mojej sypialni.
- Chcę pójść tam z tobą.
Znowu podniosła na niego wzrok. Dłonie zaciskała na tkaninie tuniki.
- Jestem tylko niewolnicą, panie.
Markus dobrze wiedział, co by powiedziała, gdyby wyzwolił ją na jeden krótki moment; jej przeklęty Bóg wymagał od swych wyznawców czystości wbrew wszelkim ludzkim instynktom.
- A gdybym to postąpił z tobą jak z niewolnicą?
- Błagałabym, byś nie użył przemocy.
Oblał się rumieńcem, który palił jak ogień.
- Ja miałbym użyć przemocy? - Te słowa były jak smagnięcie bicza. Pobudziły jeszcze bardziej jego gniew. - Jesteś własnością mojej rodziny! Nie ma mowy o przemocy, kiedy biorę coś, co do mnie należy. Niechaj o szacunku, jaki mam dla ciebie, świadczy to nawet...
Zamilkł, gdyż usłyszał brzmienie własnych słów. Po raz pierwszy w życiu Markus poczuł, że przepełnia go niewypowiedziany wstyd. Kiedy patrzył na nią, nagle, na krótką chwilę, zobaczył siebie jej oczami. I skrzywił się. Powiedział o niej "coś". Coś! Czy naprawdę tak ją widzi? Czy naprawdę patrzy na nią jak na rzecz, której używa się nie zważając na jej uczucia?
Markus przyglądał się jej ze smutkiem; dostrzegł, jak bardzo jest bezbronna. Była blada, napięta, w jej szyi zobaczył pulsującą tętnicę. Pragnął wziąć ją w ramiona, ukoić.
- Nie to miałem na myśli. - Podszedł bliżej i ujrzał, że jej ciało sztywnieje jeszcze bardziej, ale stała bez ruchu, gdyż tego wymagało posłuszeństwo. Delikatnie przesunął wierzchem dłoni po jej policzku, szukając w myślach jakiegoś sposobu, by wynagrodzić jej swoją gwałtowność. - Nie obawiaj się z mojej strony przemocy.
- Ujął ją za podbródek. - Chcę cię kochać, Hadasso. I ty tego chcesz. Może jesteś zbyt niewinna, by o tym wiedzieć, ale tak właśnie jest. - Pogładził ją czubkami palców po twarzy. - Moja słodka mała Hadasso, pozwól, że pokażę ci, czym jest miłość. Powiedz "tak".
Drżała, całym ciałem odpowiadała na dotyk jego dłoni, na matowy głos, na coraz silniejsze pragnienie - które sama odczuwała. Był tak blisko... Ledwie mogła oddychać...
Jednak z jego ust padły złe słowa. To, czego żądał, nie spodobałoby się Bogu.
- Powiedz "tak" - szeptał. - Uszczęśliwisz mnie tym jednym słowem...
Potrząsnęła głową, nie mogąc wydobyć głosu.
- Powiedz "tak" - powtórzył z naciskiem.
Zamknęła oczy. "Boże, pomóż mi!" - krzyczała w duszy. Od tak dawna kocha Markusa. Uczucia, jakie rozbudził w niej w tej chwili, sprawiały, że roztapiała się wewnętrznie, że pożar ogarniał głowę, że zapominała o wszystkim poza dotykiem jego rąk. Pocałował ją rozchylonymi wargami. Odwróciła głowę. "O Jezu, pomóż mi wytrwać!" Markus dotknął ją lekko i było to doznanie tak mocne, że cofnęła się.
Zamknął oczy i przeniknęło go dziwne poczucie pustki, utraty.
- Dlaczego ze wszystkich kobiet, których pragnąłem, ty jedna musisz czcić Boga wymagającego czystości? - Wyciągnął ręce i raz jeszcze ujął jej twarz. - Wyrzeknij się swego Boga. Nie dał ci nic poza zakazem korzystania z tych niewielu dobrych chwil, jakie niesie życie.
- Nie - odpowiedziała miękko i zarazem stanowczo.
- Chcesz mnie. Widzę to w twych oczach.
Zamknęła te oczy, usuwając z nich jego wizerunek.
Roześmiał się - ochryple, z poczuciem zawodu.
- Sprawdźmy, czy potrafisz jeszcze raz powiedzieć "nie". Przyciągnął ją do siebie i znowu przycisnął wargi do jej warg, dając upust namiętności, którą od tygodni dławił w sobie. Poczuł smak ambrozji i pił zapach jej ust, aż uświadomił sobie, że nie zniesie dłużej tego pożaru zmysłów. W końcu puścił ją. Oboje drżeli. W jej oczach lśniły łzy, twarz miała bladą jak płótno i napiętą.
Markus spojrzał na nią i wiedział, że osiągnął to, czego chciał. Pragnęła go. Lecz ból pożądania przenikający całe jego ciało był niczym w porównaniu z bólem przeszywającym serce. Wzbudził jej pragnienie, by zyskać uległość. Zamiast tego wzniósł między nimi jeszcze wyższy mur. Czy Hadassa kiedykolwiek jeszcze będzie umiała mu zaufać?
- Dobrze - powiedział, wykrzywiając drwiąco wargi. - Idź spać na swoim zimnym sienniku i niechaj ogrzeje cię twój niewidzialny Bóg.
Odprawił ją ruchem ręki i odwrócił się. Zamknął oczy i słuchał, jak oddala się cichymi, pospiesznymi krokami.
Zaklął cicho, odetchnął. Czuł cielesny ciężar swego szaleństwa. Przeszedł przez pokój i nalał sobie wina. Drżał na całym ciele. Wiedział, że to reakcja na chwilę, którą dopiero co przeżył. Od wielu tygodni nie zbliżył się do żadnej kobiety. Ni z tego, ni z owego stanął mu przed oczyma obraz Arrii. Skrzywił się. Mdliła go myśl o niej - teraz, kiedy tak mocno przeżywał swoje uczucia do Hadassy.
Hadassa.
Chrześcijanka!
Przypomniał sobie ludzi przywiązanych do słupów i posmarowanych smołą, przypomniał sobie ich krzyki, kiedy płonęli jako pochodnie w cyrku Nerona. Zadrżał i wypił do końca wino.
Sześciu wyćwiczonych strażników zaprowadziło bezpiecznie Atretesa na statek, gdzie czekał już na niego Sertes. Handlarz gladiatorów spojrzał mu prosto w oczy.
- Zdjąć łańcuchy - powiedział, zwracając się do strażników.
- Ależ panie. On...
- Zdjąć!
Atretes stał bez ruchu, kiedy zdejmowano mu żelaza z nadgarstków. Tłum rozgorączkowanych wielbicielek szedł za nim od szkoły gladiatorów i teraz stał w porcie. Jedne wykrzykiwały jego imię, inne łkały nie kryjąc łez.
Atretes zauważył, że Sertes ma na pokładzie własną straż. Handlarz
uśmiechnął się przebiegle.
- Mają cię chronić - oznajmił bez zająknienia. - Na wypadek, gdybyś zechciał skoczyć do wody, by się utopić.
- Nie zamierzam popełniać samobójstwa.
- To dobrze. Kosztowałeś mnie fortunę. Nie chciałbym jej stracić. - Wyciągnął rękę. - Tędy.
Wszedł do kabiny pod pokładem, jeszcze mniejszej niż cela w szkole gladiatorów. Pachniało tu drewnem i lampką oliwną, nie zaś kamieniem i słomą. Atretes zrzucił płaszcz.
- Za kilka godzin odpływamy - powiedział Sertes. - Odpocznij. Przyślę po ciebie strażnika, żebyś mógł po raz ostatni spojrzeć na Rzym i na te, które cię kochają.
Atretes spojrzał na niego zimno.
- Widziałem już w Rzymie wszystko, co pragnąłem zobaczyć.
- Przekonasz się, że Efez jest niezrównany w swej piękności - rzucił z uśmiechem Sertes.
Kiedy Sertes wyszedł, Atretes usiadł na wąskiej koi. Odchylił do tyłu głowę i próbował przywołać obraz ojczystej krainy.
Daremnie.
Miał stale przed oczyma twarz młodego germańskiego wojownika.
Feba wezwała Hadassę do perystylu.
- Usiądź obok mnie. - Poklepała dłonią miejsce na marmurowej ławce. Kiedy Hadassa usiadła, jej pani zmięła w dłoni kawałek pergaminu. - Kajusz nie żyje. Umarł dzisiaj wczesnym rankiem. Decymus udał się do Julii, by pomóc jej w przygotowaniach do pochówku. - Spojrzała ze smutkiem na niewolnicę. - Wkrótce będziesz jej potrzebna.
Pierwszą myślą Hadassy była ta, że znajdzie się daleko od Markusa.
Serce jej zamarło. Lecz taka widać jest wola Boga. Nie powinna tu pozostawać - dla własnego dobra. Nigdy nie pozwoli Markusowi na to, czego ten pragnie - nie pozwoli żadnemu mężczyźnie poza tym, którego pewnego dnia poślubi, jeśli taka będzie wola Boża. Może w ten sposób Pan chroni ją przed nią samą; od chwili, kiedy Markus dotknął ją, spłynęła na nią dziwna omdlałość. Zapomniała wtedy o Bogu... Zapomniała o wszystkim, bez reszty skupiła się na doznaniu, które ją napełniło.
- Udam się do niej, kiedy każesz, pani.
Feba skinęła głową, chociaż nie czuła zadowolenia, lecz, przeciwnie, jakiś niepokój.
- Zdaje się, że tragedia jest przeznaczeniem Julii. Najpierw Klaudiusz, potem poronienie, a teraz traci młodego męża. Hadassa spuściła głowę, bo przypomniała sobie o zakopanym w ogrodzie dziecku Julii.
- Powinnam bardziej użalać się nad Julią - powiedziała Feba i wstała. Poszła alejką w stronę ogrodu. Hadassa ruszyła za nią.
Feba przystanęła przy klombie i pochyliła się, by przesunąć końcami palców po kwiatach. Podniosła z uśmiechem wzrok. - Twoje towarzystwo sprawia mi przyjemność, Hadasso. Obie kochamy kwiaty, prawda?
Uśmiech na jej twarzy zgasł. Wyprostowała się i podeszła do pobliskiej marmurowej ławki.
- Choroba twojego pana czyni postępy. On stara się to ukrywać, ale ja wiem. Czasem widzę w jego oczach tak wielki ból, że... - Odwróciła głowę i zamrugała, bo jej oczy napełniły się łzami. - Tyle lat myślał tylko o swoich przedsiębiorstwach. Byłam zazdrosna o jego czas i myśli. Jakby to wszystko było dla niego ważniejsze niż ja, niż dzieci.
Spojrzała na Hadassę i wskazała jej miejsce obok siebie.
- Choroba odmieniła go. Tyle w nim teraz niepokoju. Przedwczoraj powiedział mi, że nie zrobił w życiu niczego ważnego, niczego trwałego. Wszystko było czcze. Trochę spokoju zyskuje tylko wtedy, gdy słucha twojego śpiewu.
- Może mniej ważna jest muzyka, pani, niż treść.
Feba popatrzyła na nią uważniej.
- Treść?
- To, że Bóg miłuje go i chce, by mój pan u Niego poszukał ukojenia.
- Czemuż żydowski Bóg miałby troszczyć się o Rzymianina.
- Bóg troszczy się o wszystkich. Wszyscy zostali przez Niego stworzeni, lecz ci, którzy wybierają wiarę, stają się Jego dziećmi i dzielą spuściznę Jego Syna.
Feba pochyliła się do przodu, ale zaraz drgnęła, gdyż usłyszała jakiś inny głos w ogrodzie. Markus jest w domu.
- Matko! - Zszedł wielkimi krokami do ogrodu. - Właśnie dowiedziałem się o Kajuszu - dodał, prześlizgując się spojrzeniem po Hadassie.
Feba położyła rękę na dłoni Hadassy.
- Możesz odejść.
Przeniosła spojrzenie na Markusa i zobaczyła, że syn wpatruje się w odchodzącą ścieżką niewolnicę. Zaciskał zęby tak mocno, że widać było drgający mięsień. Feba zmarszczyła lekko brwi.
- Twój ojciec udał się do Julii, gdy tylko dotarła do nas wiadomość.
Markus usiadł obok niej na ławce.
- Nie odsyłaj do niej Hadassy.
Zaskoczona Feba spojrzała mu w oczy.
- Nie chcę jej odsyłać, Markusie, ale nie mam wyboru. - Przyjrzała mu się uważnie. - Hadassa należy do twojej siostry.
Markus wyczuł baczne spojrzenie matki i odwrócił twarz, zastanawiając się, czy powiedzieć, że Hadassa została prawie na śmierć wychłostana zamiast Julii. Jeśliby to wyjawił, matka zmieniłaby może zdanie, ale Julia nigdy by mu tego nie wybaczyła. Nie chciał sprawiać przykrości siostrze, lecz chciał także, by Hadassa była tutaj, blisko. Wiedział, jakimi przyjaciółmi otaczała się Julia od chwili poślubienia Kajusza. I wiedział, co ci ludzie myślą o chrześcijanach.
- Julia ma dość służby osobistej, matko. Jeśli poprosi o Hadassę, poślij jej Bitię.
- Myślałam o tym - przyznała Feba. - Ale decyzja nie należy do mnie. - Dotknęła go lekko palcami. - Porozmawiaj z ojcem.
Decymus wrócił późnym popołudniem. Przygotowano wszystko, by pochować Kajusza w katakumbach poza murami miasta. Prawo rzymskie zabraniało chować zmarłych w obrębie murów, chociaż miejsca w prywatnych ogrodach nie brakowało. Feba miała spędzić noc z Julią; Markus odwiedził już siostrę wcześniejszym popołudniem. Decymus spostrzegł, że w tych tragicznych okolicznościach jego córka zachowuje zadziwiający spokój. Kajusz był młody i pełen życia. Gorączka wyniszczyła go w ciągu kilku tygodni. Teraz Decymus odpoczywał. Henoch przyniósł mu wino. W pokoju panował chłód i Decymus polecił mu napełnić kosz z węglami.
Przyszedł Markus.
- Dobrze zniosła śmierć Kajusza - powiedział i zajął miejsce na łożu, patrząc bez większego zainteresowania, jak służba podaje wieczerzę.
- Myślę, że to skutek wstrząsu - rzekł Decymus, próbując wołowiny i uznając natychmiast, że nie ma na nią apetytu.
Markus zacisnął wargi. Moja siostra albo jest mocno oszołomiona, albo poczuła ulgę - pomyślał, ale zachował tę myśl dla siebie.
Rodzice nie mieli pojęcia o napadach wściekłości Kajusza ani o jego brutalności. Julia okazała się w tej sprawie taka dyskretna, że gdyby on sam nie zobaczył ran na plecach Hadassy i nie rozmawiał potem z siostrą, też by o niczym nie wiedział. Nie potrafił wzbudzić w sobie żalu z powodu śmierci tego maniaka; bogowie raz chociaż okazali przychylność.
Markus rozmyślał, jak zacząć rozmowę o Hadassie i o tym, by została u nich, ale ojciec był tak zatroskany, że nie znalazł sposobności. W pewnym momencie Decymus wezwał Hadassę. Weszła spokojnie do pokoju, niosąc pod pachą małą harfę, i Markus natychmiast poczuł, że serce bije mu szybciej. Usiadła na taborecie. Pragnął, by na niego spojrzała. Rozpaczliwie chciał być z nią sam na sam.
- Zaśpiewaj nam, Hadasso - powiedział ojciec.
Markus starał się nie patrzeć na nią, lecz skupiał się na niej całym swym jestestwem. Z pozorną obojętnością patrzył, jak jej palce biegają po strunach i wsłuchiwał się w słodycz jej głosu. Przypomniał sobie dotyk jej warg i musiał odwrócić głowę. Napotkał wzrok ojca.
- Wystarczy - powiedział Decymus i uniósł lekko dłoń. Kiedy Hadassa wstała, dodał: - Hadasso, czy wiesz o stracie, jaką poniosła dostojna Julia?
- Tak, panie.
- Widziałem się z nią dzisiaj i prosiła, bym cię jej odesłał. Odprowadzi cię Henoch.
Decymus wyczuł zaniepokojenie swego syna.
- Tak, panie - powiedziała Hadassa i nic w jej głosie nie wskazywało na to, że przeżywa wewnętrzny zamęt.
- Dobrze nam służyłaś w ubiegłych tygodniach - ciągnął Decymus. - Będzie mi brakowało twojej muzyki i opowieści. Możesz odejść.
Skłoniła głowę, wyszeptała drżącym głosem słowa podziękowania i wyszła.
Markus, zbity trochę z tropu, spojrzał na ojca.
- Julia nie ma do niej żadnego prawa!
- A ty masz?
Markus zerwał się z łoża.
- Nie wiesz wszystkiego, co działo się w tamtym domu!
- Ale wiem dostatecznie dobrze, co dzieje się w tym! Nawet gdyby Kajusz żył, i tak odesłałbym jutro Hadassę do Julii. Twoje uczucia do niej są niestosowne.
- Dlaczego? Dlatego że jest niewolnicą czy że jest chrześcijanką?
Decymus był zdumiony, że Markus nie wyparł się swojego oczarowania Hadassą.
- Każdy z tych powodów wystarczy, ale żaden nie ma dla mnie znaczenia. Liczy się to, że Hadassa należy do twojej siostry. Wątpię, by Julia doceniła ironię tego, że zakochałeś się w jej niewolnicy. A co by było, gdyby udało ci się uwieść Hadassę i spłodzić jej dziecko?
Widząc wyraz twarzy syna, Decymus zmarszczył brwi.
- Kiedy kupiliśmy Hadassę, matka podarowała ją Julii. Julia jest moją córką i kocham ją. Nie będę niweczył tej odrobiny wpływu, jaki jeszcze na nią mam, z powodu niewolnicy, na której tak dziwnie jej zależy. Komu Julia ufa poza tobą? Hadassie. Ta Żydówka służy twojej siostrze z oddaniem, jakie rzadko się spotyka. Hadassa kocha ją mimo wszystkich wad Julii. Taka niewolnica warta jest tyle złota, ile sama waży.
- Kilka tygodni temu ta miłość i to oddanie prawie doprowadziły ją do śmierci.
- Wiem, że Kajusz ją wychłostał - powiedział Decymus.
- A czy wiesz, że zamiast Julii?
- Tak. Twoja siostra i matka były zaślepione urokiem Kajusza. Ja nie.
- Czemu więc nie zapobiegłeś temu małżeństwu?
- Bo nie chciałem utracić raz na zawsze mojej córki! Zmusiłem ją do małżeństwa, którego nie chciała i które okazało się pomyłką. Nie mogłem więc nic zrobić, gdy sama wybrała sobie męża. Skrzywił się z bólu. Wstał. Minęła chwila, nim ból minął i Decymus mógł znowu mówić.
- Czasem, choć człowiek chce tak bardzo chronić swoje dzieci, musi pozwolić, by popełniły błąd na własny rachunek. I może tylko mieć nadzieję, że wrócą, kiedy będą go potrzebowały.
Przypomniał sobie opowieść Hadassy o synu marnotrawnym i skrzywił się.
- Wiele kłopotów sama Julia ściągnęła sobie na głowę.
- Wiem! Zawsze tak było, Markusie. Czyżbyś jednak nie potrafił już trzeźwo myśleć? Gdyby nie Hadassa, twoja siostra już by może nie żyła.
Markus poczuł zimny dreszcz. Rozdarty między miłością do Hadassy a troską o siostrę, patrzył smutnym wzrokiem na ojca.
Decymus robił wrażenie postarzałego i wymizerowanego, ale odwzajemnił się synowi spojrzeniem, którym prosił o milczenie. Są rzeczy, których lepiej nie ujmować w słowa. Chociaż milczał, wiedział niejedno o tym, co wydarzyło się w willi Urbanusa. Zamknął oczy i ujrzał Julię jako dziecko - piękną, niewinną, ujmującą, biegającą z radosnym śmiechem po ogrodzie. Ale zaraz przypomniał sobie Julię dzisiejszą, zamkniętą w sobie i bladą, cierpiącą tak, że ledwie mógł to znieść. Ujęła ojca za rękę i podniosła ku niemu posępną twarz.
- Tuż przed śmiercią spojrzał na mnie, błagając, bym mu wybaczyła... - powiedziała z jakąś straszliwą udręką w głosie. - Kochałam go, ojcze. Tak go kochałam. Przysięgam.
Miała nerwy napięte do ostateczności. Łkała drżąc na całym ciele, a po chwili siedziała bez ruchu, zatopiona w sobie i tylko łzy spływały po bladych policzkach. Przyszła w pewnym momencie Kalaba Sziwa Fontaneus, gdyż dowiedziała się o śmierci Kajusza, ale Julia nie chciała jej przyjąć.
- Po prostu powiedz, żeby sobie poszła! Proszę! Nie chcę jej widzieć. Nie chcę widzieć nikogo!
Niewiele brakowało, a straciłaby panowanie nad sobą. Decymus miał nadzieję, że Feba zdoła ukoić córkę, ale jednocześnie miał co do tego wątpliwości. Julię gryzła jakaś głęboko ukryta troska. Nie był wcale pewien, czy chce wiedzieć, o co chodzi. Zbyt wiele wiedział o tym, co zrobiła dotychczas. Pozbycie się jego wnuka, spłacanie własnym ciałem hazardowych długów męża. Cokolwiek jeszcze zrobiła, nie chciał tego wiedzieć. To, co wiedział, wystarczyło, by zżerało to go bardziej niż choroba, która drążyła go od środka.
- Nie wtrącaj się do tego, Markusie. Proszę cię, byś pozostawił sprawy ich biegowi. Hadassa ma w sobie dobroć, której nie zniszczyło życie niewolnicy. Służy całym sercem. Julia potrzebuje jej, Markusie. To, czego chcesz od Hadassy, możesz mieć na każdym rogu rzymskich ulic. Proszę cię, choć raz w życiu nie wydzieraj innym tego, czego zapragnąłeś.
Markus poczuł, że żar uderzył mu do twarzy; popatrzył na ojca i spłynęła na niego fala chłodu. Spuścił głowę i skinął nią potakująco; czuł, że skazuje Hadassę na śmierć.
Bez słowa, nie chcąc, by ojciec zauważył drżenie, które go ogarnęło, odwrócił się i wyszedł.
Rozdział XXVI
Po raz czwarty w tym tygodniu Julia wydała polecenie, by Hadassa przygotowała wszystko, co trzeba, gdyż udają się poza mury miasta, do grobu Kajusza. Była to kilkugodzinna wyprawa i Hadassa musiała pomyśleć o jedzeniu, pledach, na wypadek, gdyby zrobiło się zimno, i winie, by ukoić nerwy pani w drodze powrotnej. Od śmierci Kajusza miała co noc koszmarne sny. Złożyła ofiarę bóstwom domowym i Herze, ale daremnie. Ciągle miała przed oczyma twarz męża kilka minut przed śmiercią. Otworzył oczy i patrzył na nią; była pewna, że w tym momencie wiedział!
Bała się odwiedzać jego grób samotnie, poprosiła więc tego dnia Oktawię, by jej towarzyszyła. Matka uważała, że w tak częstych odwiedzinach grobu jest coś niezdrowego. Raz wyprawił się z nią Markus, ale był tak zaprzątnięty swoimi myślami, że niewiele było z niego pożytku. A Julia tak bardzo potrzebowała kogoś, kto uwolniłby ją od posępnych myśli. Oktawia zawsze miała w pogotowiu mnóstwo plotek.
Zasłoniętą lektykę niosło czterech niewolników. Julia wyglądała na zatłoczone ulice Rzymu, kiedy niesiono ją wraz z Oktawią w stronę bramy. Hadassa poszła przodem wraz z kilkoma innymi niewolnikami, by w momencie przybycia jej pani wszystko było w należytym porządku. Julia czuła, że Oktawia przygląda się jej, ale milczała. Była zdenerwowana, pociły się jej dłonie. Czuła mdłości i chłód. A Oktawia patrzyła badawczo. Julia, ubrana w białą stolę, miała twarz barwy popiołu, oczy matowe i bez życia, włosy uczesane bardzo prosto - było w niej coś dramatycznego i bezradnego. Oktawia niczego już jej nie zazdrościła. Dochodziły jej uszu plotki o tym, że Kajusz oddaje się hazardowi i że miewa przygody.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Julia zasłużyła sobie na wszystko, co jej zrobił. Gdyby Kajusz odwrócił się od Julii i poślubił ją, Oktawię, wszystko ułożyłoby się inaczej. Oktawia raz jeszcze obrzuciła spojrzeniem twarz Julii. Najwyraźniej ona nadal go kocha. Oktawia smakowała litość, jaką odczuwała dla przyjaciółki.
- Odkąd widziałam cię po raz ostatni kilka tygodni temu, sporo schudłaś - powiedziała. - I odsunęłaś się od większości przyjaciół. Kalaba bardzo się o ciebie martwi.
Kalaba! Julia zamrugała. Jakżeby chciała nie poznać nigdy Kalaby! Gdyby nie ona, nigdy nie zabiłaby Kajusza. Spojrzała niespokojnie na Oktawię. Co ona wie o chorobie Kajusza? Jak wiele powiedziała jej Kalaba?
- Często ją widujesz?
- Codziennie. Jak zawsze chodzę na wszystkie spotkania u niej.
Stęskniła się za tobą.
- Co o mnie mówi?
- Co o tobie mówi? A co miałaby mówić? - Oktawia zmarszczyła brwi, słysząc ton, jakim zadała to pytanie Julia. - Kalaba nie zaprząta sobie głowy plotkami, jeśli to masz na myśli. Powinnaś o tym wiedzieć, bo byłaś przecież bliżej niej niż ja.
Julia usłyszała nutę zazdrości w głosie Oktawii i odwróciła głowę.
- Po prostu ostatnio nie miałam nastroju, żeby się z nią spotykać. Nie potrafię myśleć o niczym i nikim poza Kajuszem. - Odsunęła nieco zasłonę, by móc patrzeć na usiane drzewami łąki wzdłuż Via Appia. - Nie wiem, czego Kalaba ode mnie oczekuje. - Zobaczyła, jak ptak wzbija się w jasnobłękitne niebo i zapragnęła być ptakiem. Chciałaby odlecieć daleko, daleko... tak daleko, by nigdy już nawet nie słyszeć o Kalabie. Na samą myśl o niej ogarniało ją przerażenie. Kalaba wie wszystko. - Uznałaby, że to głupie z mojej strony tak mocno przejmować się śmiercią Kajusza. Powiedz jej tylko, że nic mi nie jest - powiedziała posępnie Julia.
- Sama jej to powiedz. Chyba to przynajmniej jesteś jej winna.
Julia obrzuciła ją spłoszonym spojrzeniem.
- Co masz na myśli? Dlaczego miałabym być coś winna Kalabie?
- Czyżbyś była aż tak niewdzięczna? Przecież to ona poznała cię z Kajuszem.
I znów to samo, ten cień urazy ukryty w uśmiechu Oktawii. Czy nadal ma żal za to, że odebrała jej miłość Kajusza, choć przecież Kajusz ani trochę się nią nie interesował? Z pewnością wiedziała o tym. Z pewnością rzucało się to w oczy. Ale Julia nie mogła w tym momencie znieść myśli, że ktoś czuje do niej niechęć.
- Gdybym nie poznała Kajusza, nie musiałabym teraz obchodzić po nim żałoby, Oktawio. A zanim umarł, życie z nim nie było wcale usłane różami.
- Wiem. Mówiło się o tym.
Julia obdarzyła ją bladym uśmiechem i znów wyjrzała przez zasłonę.
Żałowała teraz, że zaprosiła Oktawię.
Zamknęła oczy i próbowała myśleć o czymś innym, ale ciągle miała przed oczyma Kajusza - dzień przed śmiercią, kiedy powiedział jej, jak ją kocha i jak jej pragnął od chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, i jak przykro mu z powodu tych wszystkich gwałtownych zachowań, miłostek i braku szczęścia. Narzucił jej takie poczucie winy, że gotowa była zaprzestać podawania trucizny, ale był już wtedy bardzo chory i nie miałoby to najmniejszego znaczenia. Podając mu nadal truciznę, skracała tylko jego cierpienia. Kajusz przeraził ją tego wieczoru, kiedy chciał ją zabić. Myślała, że jego śmierć oznaczać będzie koniec strachu. Ale oznaczała dopiero początek. Bardziej się bała teraz niż kiedykolwiek dotąd. Czuła się tak, jakby wszędzie zabierała ze sobą mroczną obecność, jakby nigdy już nie miała się od niego uwolnić.
Kajusz był taki pełen życia, taki zdrowy. Ludzie pytali o jego chorobę i Julia zastanawiała się, czy coś podejrzewają. Co stałoby się z nią, gdyby nabrali podejrzeń? Widziała kiedyś kobietę, która zamordowała męża i została rzucona na arenę, gdzie dzikie psy rozszarpały ją na strzępy. Serce biło jej jak oszalałe. Nikt o niczym nie wiedział poza Kalabą. Kalaba! Dała jej truciznę i wyjaśniła, jak ją stosować. Przyznała, że otruła swojego męża, kiedy ten zagroził jej rozwodem. Kalaba z pewnością nie piśnie słówka. Splotła dłonie na kolanach.
Kalaba nie powiedziała jej, jakie to będzie straszne patrzeć na Kajusza, który marnieje z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Nie powiedziała o cierpieniu. Julia zacisnęła mocno powieki, starając się odgrodzić od obrazu Kajusza - bladego i skulonego. Jego obezwładniające niegdyś oczy stały się szkliste, podobne do matowego marmuru. Gdy zbliżał się koniec, nie było w nich nic poza ciemnością i śmiercią. Jeśliby wiedziała, jak straszną rzeczą jest patrzeć na człowieka umierającego po trochu, być może nie zrobiłaby tego. Rzuciłaby go i wróciła do rodziców i Markusa. Znalazłaby jakiś inny sposób.
A jednak wszystkie powody, jakie podsunęła Kalaba, uzasadniając konieczność zabicia Kajusza, zachowały swą ważność. Zdradzał ją. Dręczył ją duchowo i fizycznie. I roztrwoniłby wszystkie jej pieniądze. Czy rzeczywiście miała jakiś wybór?
Nie brakowało jej uzasadnień ni usprawiedliwień tego, co zrobiła, ale i tak poczucie winy rozdzierało jej umysł na strzępy.
- Jesteś z jakiegoś powodu zła na Kalabę? - spytała Oktawia, przyglądając się jej bacznie.
Jakże Julia mogła wyjaśnić, że widok Kalaby przypomniałby jej to, co uczyniła? A nie chciała takich przypomnień.
- Nie - odparła niewesoło. - Po prostu nie mam w tej chwili ochoty na spotykanie się z ludźmi.
- Miło mi w takim razie, że zaprosiłaś mnie dzisiaj.
- Jesteśmy przyjaciółkami od dzieciństwa. - Nagle łzy napłynęły Julii do oczu. - Przykro mi, Oktawio, że byłam czasem dla ciebie niemiła. Wiem, jaka potrafię być okropna.
Wiedziała, że Oktawia kocha się w Kajuszu. Odebranie go przyjaciółce sprawiło Julii ogromną przyjemność, ale teraz tego żałowała. O tak, na wszystkich bogów, jakże by chciała, żeby wybrał Oktawię!
Oktawia pochyliła się i pocałowała ją w policzek.
- Zapomnijmy o tym, co było - powiedziała i skrajem swego szala osuszyła delikatnie łzy na twarzy Julii. - Ja w każdym razie już zapomniałam.
Julia zmusiła się do uśmiechu. Oktawia oczywiście o niczym nie zapomniała. Czuła to w drżeniu jej ręki. Przyszła, by patrzeć na jej ból i napawać się nim.
- Co robiłaś w ostatnich dniach? Czy nadal odwiedzasz szkołę gladiatorów?
- Odkąd nie ma Atretesa, rzadziej - odparła, wzruszając ramionami.
Serce Julii zamarło.
- Został zabity?
- Och, nie! On jest niezwyciężony. Ale był cierniem w boku cesarza, sprzedano go więc efezjaninowi, który urządza igrzyska w Jonii. Widziałam, jak Atretes walczył podczas Ludi Florales. Postawiono go przeciwko innemu Germaninowi. Niestety, walka nie była zbyt podniecająca. Wszystko skończyło się po paru minutach, a Atretes nawet nie spojrzał, czy Domicjan skieruje kciuk do góry, czy do dołu. Zmusił przeciwnika do powstania i zabił go, o tak. - Strzeliła palcami.
- Chciałabym go poznać - powiedziała Julia, przypominając sobie dreszcz podniecenia, jaki przebiegł ją całą, kiedy gladiator podniósł na nią wzrok. Przypomniała też sobie jego gest i po raz pierwszy od kilku tygodni poczuła, jak ogarnia ją fala ciepła.
- Czy zauważyłaś, że niektóre z nowych posągów Marsa i Apolla są do niego podobne? - spytała Oktawia. - To był najpiękniejszy gladiator, jakiego widziałam. Wystarczyło, że przeszedł parę kroków po piasku, a już robiło mi się gorąco. Wiesz, że nadal pod cyrkiem sprzedają jego posążki, chociaż wyjechał z Rzymu? - Kupiła jeden, ale dałaby się raczej zabić niż wyznałaby to Julii.
Niewolnicy zdjęli już zasłoniętą lektykę z ramion i pomogli im wysiąść. Hadassa i jeszcze jedna służebna przygotowały posiłek, ale Julia nie miała apetytu. Stała i patrzyła na grób Kajusza.
- Nie jest zbyt duży, prawda? - spytała.
Oktawia czuła głód, ale nie nalegała; nie chciała okazać, że nie szanuje smutku Julii.
- Jest wystarczająco duży - odparła.
Julia zastanawiała się, czy wybudowanie większego grobowca nie uwolniłoby jej od przerażających myśli. Ojciec podsunął myśl, żeby umieścić prochy Kajusza w mauzoleum rodzinnym, gdzie pochowano już dwójkę jej rodzeństwa, ale ten pomysł napełnił ją zgrozą. Kiedy przyjdzie jej koniec, nie chciałaby, żeby złożono ją obok męża, którego zamordowała. Jej ciało przebiegł dreszcz.
- Zimno ci, pani? - spytała Hadassa.
- Nie - odparła bezdźwięcznym głosem.
- Jestem okropnie głodna - oznajmiła zniecierpliwionym tonem Oktawia i podeszła do rozłożonego posiłku, by spojrzeć na plastry mięsa, owoce, chleb, wino. Julia dołączyła do niej, ale tylko skubała jedzenie. Oktawia jadła zachłannie. - Jest coś w podróżach, że wzmagają apetyt - powiedziała odłamując kawał chleba. - I wszystko jest takie smakowite. - Zerknęła na Hadassę.
- Dlaczego nie poprosisz swojej Żydówki, żeby nam zaśpiewała?
- Kajusz jej nie cierpiał - odparła Julia wstając.
Stała przed grobowcem i obejmowała się rękami, jakby chroniąc się przed chłodem - chociaż był ciepły letni dzień. Podeszła do niej Hadassa.
- Spróbuj coś zjeść, pani.
- Chciałabym wiedzieć, czy umarł w pokoju, czy nie - szepnęła Julia.
Hadassa zwiesiła głowę. Urbanus był złym człowiekiem, pełnym mrocznych, okrutnych żądz. Ci, którzy odrzucają łaskę Bożą i są okrutni dla bliźnich, spędzą wieczność w miejscu męczarni, gdzie jest wielki płacz i zgrzytanie zębów. Ale tego wszystkiego nie mogła powiedzieć swojej pani. Jak może pocieszyć swoją panią, skoro ta tak bardzo go kochała?
- Zostaw mnie na chwilę sam na sam z nim - rzekła Julia i Hadassa oddaliła się.
Julia patrzyła na marmurowy grobowiec i czuła, jak jej serce bije dziwnym rytmem. "Kajusz Poloniusz Urbanus" - wyryto w starym białym kamieniu, a pod spodem: "Ukochany mąż". Dokoła wiły się wyrzeźbione gałązki obsypanej kwieciem winorośli, a u góry - dwa pulchne cherubiny ze skrzydłami. Przyklękła powoli i pochyliła się, by przesunąć palcami kolejno po literach. "Ukochany mąż" - wyszeptała i jej usta wykrzywiły się w udręczonym uśmiechu. "Nie żałuję tego, co zrobiłam. Nie żałuję!" Lecz jej oczy wypełniły się łzami, które zaczęły spływać po bladych policzkach.
- Czy zostaniesz w willi Kajusza? - spytała Oktawia, kiedy Julia znowu usiadła obok niej.
Napłynęły nowe posępne myśli, które wprawiły ją w jeszcze większe przygnębienie. Po śmierci Kajusza znowu znalazła się pod ojcowską władzą. Markus z powrotem przejął zarząd jej majątkiem. To nieważne - bo będzie jej dawał, cokolwiek zechce - ale ważne było to, że znowu będzie traktowana jak dziecko, znowu będzie musiała prosić o pieniądze i pozwolenie, by robić to, co się jej podoba. Czy ma jednak inne wyjście, jak wziąć sobie trzeciego męża? Po dwóch doświadczeniach nie było jej spieszno do następnego.
- Nie, nie mogę tam zostać - odparła. - Ojciec nalega, bym wróciła do domu.
- Och, to okropne! - wykrzyknęła Oktawia po raz pierwszy z niekłamanym współczuciem. Julia niewiele będzie miała wolności, gdy zamieszka pod dachem Decymusa Waleriana. Julia uśmiechnęła się do niej ponuro.
- Czasem tęsknię do dni, kiedy byłam dzieckiem i biegałam po ogrodzie matki. Wszystko było wtedy takie świeże, takie cudowne, przede mną rozpościerał się cały świat. Teraz wszystko stało się takie... mroczne. - Potrząsnęła głową, próbując zapanować nad łzami rozczarowania.
- Musisz dać sobie trochę czasu, Julio - powiedziała Oktawia. - Za kilka tygodni zabiorę cię do cyrku. To pomoże ci zapomnieć o kłopotach. - Nachyliła się bliżej. - Czy naprawdę posłałaś dwie niewolnice na arenę? - spytała szeptem, zerkając w stronę Hadassy i innych niewolników.
Julia spojrzała ostrzegawczo na Oktawię. Hadassa zamartwiała się, kiedy jej o tym doniesiono. Julii nie przyszło do głowy, że ukaranie dwóch niewolnic zaboli do tego stopnia jej małą przyjaciółkę, ale tak było. Wtedy jednak nawet nie przyszło jej do głowy, żeby zastanawiać się nad uczuciami Hadassy. Pragnęła tylko zemsty.
- Nie można tolerować nieposłuszeństwa - powiedziała teraz na tyle głośno, by usłyszała to Hadassa. - Były wierne tylko Kajuszowi, a kiedy on umarł, nie mogłam już im zaufać.
- Mam nadzieję, że twoja decyzja wpłynie korzystnie na pozostałych niewolników - powiedziała Oktawia i roześmiała się cicho.
Zobaczyła, że twarz małej Żydówki oblekła się bladością.
- Będę ci wdzięczna, jeśli nie poruszysz już tego tematu - rzekła Julia. To, co zrobiła, nie sprawiło jej takiej przyjemności, jak się spodziewała. Wstała. - Robi się zimno.
Poleciła Hadassie i innym przygotować się do powrotu. Oktawia, której nigdy nie zamykają się usta, drażniła ją swoimi wścibskimi pytaniami. Julia raz jeszcze spojrzała na grobowiec Kajusza i poczuła w sercu skurcz żalu. Gdyby wszystko ułożyło się inaczej, nie musiałaby robić tego, co zrobiła.
W powrotnej drodze do Rzymu Julia postanowiła, że nigdy już nie odwiedzi grobu Kajusza. Nie przynosiło jej to ukojenia, a nawet po każdej takiej wyprawie czuła się jeszcze gorzej. Kajusz nie żyje, a to oznacza koniec cierpień, których był przyczyną. Chciałaby po prostu wiedzieć, co zrobić teraz ze swoim życiem. Czuła się taka pusta w środku i samotna. Oczekiwała, że opowieści i pieśni Hadassy będą sprawiały jej taką samą przyjemność, jak dawniej, ale teraz drażniły ją i pozostawiały osad niepokoju, którego nie umiała rozproszyć. Podobnie wpływała na nią obecność samej niewolnicy. Jej czystość i staromodne przekonania były nieustanną zniewagą dla Julii. Jeszcze bardziej irytujące było to, że Hadassa robiła wrażenie zadowolonej ze swego losu, a czegoś takiego Julia nigdy w życiu nie doświadczyła. Jak niewolnica, która nie ma nic, może być szczęśliwa, skoro ona, która ma wszystko, wcale szczęśliwa nie jest?
Czasem siedziała, słuchając pełnego słodyczy głosu Hadassy, i nagle ogarniała ją fala gwałtownej nienawiści do tej dziewczyny. Lecz potem, równie nagle, pojawiały się wstyd i tęsknota, a wraz z nimi jakiś zamęt i pragnienie czegoś, czego sama nie potrafiłaby wskazać. Czuła, jak krew pulsuje jej w skroniach. Zamknęła oczy i czubkami palców próbowała pocierać skroń, lecz ból nie ustępował. Jak nie ustępował obraz twarzy Kajusza tuż przed śmiercią, jak nie mogła zapomnieć o słowach, które wypowiedział wraz z ostatnim tchnieniem: "Nie myśl, że to koniec..." Kajusz wiedział.
- Wszystko jest podpisane i przygotowane, by wręczyć moim przedstawicielom - powiedział Decymus, wskazując głową stos zwojów, które leżały zwinięte na stole w bibliotece.
- Nie mogę uwierzyć, żeś skończył ze wszystkim - rzucił Markus.
- Zamierzam przenieść na jakiś czas kwaterę główną. Wszystkie moje aktywa zostaną zgodnie z wszelkimi regułami przelane do banków efeskich - oznajmił oficjalnym tonem Decymus. - Efez to najpotężniejszy port morski w cesarstwie i położony blisko szlaków karawan, dzięki czemu przez całe lata mogłem dobrze zarabiać. Przedsiębiorstwo Waleriana z siedzibą w Efezie nadal będzie dostarczać Rzymowi dóbr, których ten potrzebuje.
- Jak mogłeś tak postąpić, ojcze? Nie żywisz żadnej wdzięczności dla miasta, które przysporzyło ci najwięcej majątku?
Decymus zamilkł na dłuższą chwilę. Rzym wziął od niego więcej niż mu dał. Wielka i szacowna Republika Rzymska dawno odeszła w przeszłość. Mimo całego piękna, mimo całej wspaniałości, jakie pozostały, Decymus miał uczucie, że trwa proces rozkładu. Nie mógł już znieść tego smrodu, nie mógł już patrzeć bezczynnie, jak zgnilizna i rozkład cesarstwa dosięgają jego syna i córkę. Być może wyjeżdżając wyciągnie stąd także swoje dzieci.
- Martwi mnie, Markusie, to, że zawsze mieliśmy odmienne spojrzenie na sprawy. Może już tak być musi między ojcem a synem. Ja też spierałem się z moim ojcem. Gdybym go słuchał, byłbym pewnie dzisiaj sklepikarzem nie opodal efeskiego portu.
Markus wstał.
- Jak mogę cię przekonać? Uczucia to za mało, by przenosić kwitnące przedsiębiorstwo i pozbawiać korzeni bliskich, którzy urodzili się i wychowali w Rzymie. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Jesteśmy pępkiem cywilizowanego świata!
- Niechaj bogowie chronią nas, jeśli w istocie jest tak, jak mówisz! - rzucił posępnie Decymus.
Markus wiedział już, że ta rozmowa do niczego nie doprowadzi. Ojciec tak często mówił o powrocie do Efezu, że Markus przestał już zwracać na to uwagę, uznając, iż chodzi o mrzonki rozczarowanego życiem, starzejącego się człowieka. Kiedy kwestię powrotu do Efezu wysunęła matka, Markus odpowiedział, że opuszczenie Rzymu jest nie do pomyślenia z punktu widzenia interesów, a także ze względów osobistych. Była dziwnie skonsternowana gwałtownością jego reakcji i teraz Markus zrozumiał powody. Decyzja już zapadła, jego zaś nie dopuszczono do głosu. Nie mógł liczyć na wsparcie matki w odwodzeniu ojca od zamiaru. Ona chciała tego, co mogło go uszczęśliwić, a skoro ojciec doszedł do wniosku, że uszczęśliwi go powrót do ojczyzny, matka pojedzie z nim bez słowa sprzeciwu.
- A co z Julią? - spytał, wiedząc, że w siostrze miałby z pewnością sprzymierzeńca. - Co ona na te twoje plany? A może jeszcze jej o tym nie powiedziałeś?
- Julia jedzie z nami.
Markus roześmiał się ironicznie.
- Naprawdę tak sądzisz? Będziesz musiał siłą zawlec ją na okręt. Dość już tego, że musiała z powrotem zamieszkać pod twoim dachem!
- Dzisiaj rano rozmawiałem z twoją siostrą i powiedziałem jej o moich planach. I okazało się, że Julia opuści Rzym prawie z ulgą. Chodzi zapewne o żałobę po Kajuszu. Chce być jak najdalej od wszystkich wspomnień po nim. Być może istotniejszą sprawą była wizyta tej kobiety, Fontaneus. Po jej wyjściu Julia była blada, zamknięta w sobie i chętna do opuszczenia Rzymu jak najprędzej.
Markus patrzył na niego, oniemiały ze zdumienia.
- Sam z nią pomów, jeśli mi nie wierzysz.
Markus zmarszczył brwi, zastanawiając się nad powodami uległości Julii. Czuła się taka osierocona po śmierci męża czy też kryło się za tym coś innego? Ale jeszcze bardziej niż kłopotami Julii martwił się własnymi uczuciami.
- A jeśli bym oznajmił ci, że nie mam zamiaru opuszczać Rzymu? Czy wtedy odwlókłbyś decyzję, którą podjąłeś nie zasięgając mojej rady?
- Czy ojciec musi w jakiejkolwiek sprawie zasięgać rady syna? - powiedział sztywno Decymus. - Zrobię, co będę musiał, nie zważając na twoje zdanie. Ty decydujesz za siebie. Zostań w Rzymie, jeśli to właśnie ci dogadza.
Markus poczuł się nagle opuszczony przez wszystkich. Spojrzał ojcu w oczy i ujrzał tę samą determinację i ten sam upór, które pozwoliły mu zbudować gmach swego bogactwa.
- Może i zostanę. Jestem Rzymianinem, ojcze. Rzymianinem z urodzenia. Moje miejsce jest tutaj.
- Bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie, w twoich żyłach płynie połowa krwi efeskiej.
Czyżby ojciec myślał, że to go trzyma?
- Jestem dumny, że urodziłem się twoim synem i nigdy nie wstydziłem się swojego pochodzenia.
Decymus poczuł przejmujący do głębi żal, że stosunki z synem są tak napięte, iż zwierzenie się z decyzji wyjazdu uznał za rzecz niewłaściwą.
- Nie tracę nadziei, że zechcesz wyjechać z nami, ale powtarzam, wybór należy do ciebie. - Wziął do ręki jeden ze zwojów. - Wiem, że stoisz przed trudną decyzją. - Podał zwój synowi.
- Co to takiego? - spytał Markus, biorąc zwój do ręki i łamiąc pieczęć.
- Twoja część spadku - odparł po prostu Decymus. Na jego twarzy pojawił się wyraz nieopisanego smutku.
Markus przeniósł spojrzenie z ojca na trzymany w ręku dokument. Przeczytał kilka linijek i poczuł, że przenika go chłód. Syn nigdy nie dostaje do ręki takiego dokumentu za życia ojca... chyba że ten syn jest odrzucony przez rodzinę. Markus doszedł do wniosku, że mogą być tylko dwie przyczyny: albo Decymus kładzie kreskę na swym synu, albo na sobie. Markus nie mógł pogodzić się z żadną z tych możliwości. Podniósł wzrok, urażony i zły.
- Dlaczego?
- Ponieważ nie wiem, jak inaczej cię przekonać, że nie chcę cię zmuszać, byś cokolwiek robił przeciw swej woli. Już dawno dowiodłeś, że jesteś dojrzałym mężczyzną. - Westchnął ze znużeniem. - Gdybyś z nami wyjechał, może tęskniłbyś za Rzymem, jak ja tęskniłem za Efezem. Nie potrafię tego powiedzieć, Markusie. Sam musisz zdecydować, gdzie jest twoje miejsce na ziemi.
Markusem miotały potężne, sprzeczne uczucia; stał w milczeniu, ściskając w dłoni dokument. Decymus spojrzał na syna ze smutkiem.
- Chociaż jestem obywatelem rzymskim, chociaż zawdzięczam Rzymowi swoje bogactwo, pozostałem efezjaninem. - Oparł się rozłożonymi płasko dłońmi na stole. - Chcę być pochowany w moim kraju.
A więc umiera! Markus uświadomił to sobie nagle z całą jasnością. Westchnął głęboko. Czuł się oszołomiony. Usiadł i rozpostarł przed sobą zwój. Powinien był dostrzec to wcześniej. Może nawet dostrzegł, lecz póki nie musiał, nie chciał spojrzeć prawdzie w oczy. Było to nieuniknione - wcześniej czy później. Spojrzał znowu na ojca i zobaczył go takim, jakim naprawdę był w tej chwili - posiwiałym i bardzo po ludzku starym człowiekiem.
- Tak zatem choroba, która cię gnębi, nie mija?
- Nie.
- Od jak dawna wiesz o tym?
- Od roku, może dwóch.
- Czemu nie powiedziałeś mi wcześniej?
- Zawsze widziałeś we mnie wielką siłę, coś, z czym się rywalizuje. Może to sprawa dumy - powiedział bezbarwnym głosem. - Człowiek nie chce czuć się pomniejszony w oczach jedynego syna. - Zdjął rękę ze stołu. - Ale wszyscy musimy umrzeć. Śmierć jest naszym przeznaczeniem. - Zobaczył wyraz oczu Markusa. - Nie po to powiedziałem ci o tym teraz, żebyś miał poczucie winy albo uznał, że masz jakieś względem mnie obowiązki.
- Nie?
- Nie! - odparł stanowczym głosem Decymus. - Powtarzam jednak, że decyzja należy do ciebie. I lepiej, żebyś ją podejmując miał wszelkie niezbędne dane.
Markus wiedział, że jeśli nie popłynie do Efezu, już nigdy nie zobaczy ojca. Wstał, zrolował zwój i podał ojcu, ale ten nie przyjął dokumentu.
- Bez względu na to, jaką decyzję podejmiesz, wszystko, co zostało w tym dokumencie wymienione, już teraz należy do ciebie. Obejmij zarząd albo sprzedaj każdą rzecz osobno. Zrób, jak uważasz. Jeśli majątek Julii będzie odpowiednio zarządzany, ma dość, by żyć wygodnie i dostatnio do dnia śmierci. Dopilnowałem także, by niczego nie zabrakło matce.
Markus patrzył na ojca. Czy ojciec po prostu się poddał? Nie podejmie walki? Było czymś nie do pomyślenia, by Decymus Windacjusz Walerian ot tak oddawał pole śmierci. A jednak Markus to właśnie miał przed oczyma. I to, że nawet poddając się i gotując na śmierć, ojciec zachował żelazną wolę i nie zapomniał o niczym.
- Ach, ojcze, jak zawsze dopatrzyłeś wszystkiego. Ja zarządzam majątkiem Julii, życie matki zabezpieczone aż do śmierci, nawet moje życie podane mi na tacy! - Wziął do ręki zwój. - Jednym tchem mówisz mi, że umierasz, i odzierasz z wolności, oddając mi wszystko, co zbudowałeś, wszystko, nad czym pracowałeś, oddajesz mi w tym dokumencie twoje całe życie! - Zmiął pergamin. - A potem śmiesz powiedzieć, że mam swobodny wybór. Cisnął zmięty zwój na stos pozostałych. - Jaki wybór? - spytał i wyszedł.
Trofimus uśmiechnął się, kiedy Hadassa podeszła z koszykiem w ręku do jego straganu.
- Brakowało nam ciebie, siostro maleńka.
- Mieszkam znowu w willi Waleriana - odparła spokojnie.
Kiedy odesłano ją do Julii, zaczęła przychodzić na wieczorne spotkania. Gdy tylko Julia zamieszkała z powrotem z rodzicami, zastosowała się do nakazu Markusa, by nie opuszczać willi bez wyraźnego polecenia.
Trofimus to pojmował. Hadassa przedstawiła swoje wahania innym, a oni starali się pomóc jej w zrozumieniu, czego chce od niej Pan. Jeśliby oddawała Bogu cześć razem z innymi, okazałaby krnąbrność swoim panom. Jako niewolnica musiała im służyć i słuchać ich rozkazów. Markus nie powiedział, że ma zaprzestać oddawania czci Bogu, lecz tylko, że ma nie czynić tego razem ze współwyznawcami. Uznała, że winna jest mu posłuszeństwo, ale może modlić się, oddawać cześć Bogu tak samo jak przedtem, zanim poznała Trofimusa.
- Czy masz dużo sprawunków do załatwienia? - spytał Trofimus, zastanawiając się, czy zmieniła zdanie i chce modlić się z innymi, którzy podzielają jej wiarę.
- Moja pani zapragnęła nagle moreli.
Kupiec widział, że jest wzburzona, ale nie naciskał.
- Przykro mi, ale jej pragnienie nie będzie zaspokojone. Żaden ze sprzedawców owoców nie ma od wielu tygodni moreli. Zaraza dotknęła sady w Armenii.
- Och! - powiedziała z jakimś smutkiem.
- Czy twoja pani zawsze pragnie tego, co nieosiągalne? - Hadassa spojrzała na niego i Trofimus zmarszczył brwi. Poklepał ją po dłoni. - Cóż za niespokojny duch, siostrzyczko maleńka. Damy jej zamiast tego figi, wybrane, smakowite figi afrykańskie. - Wybrał najlepsze owoce i włożył jej do koszyka. - Dostałem właśnie czereśnie z Cerasus Pontyjskiego. Masz, spróbuj. Policzę niedrogo.
- Nigdy nie liczysz drogo - odparła, starając się dostosować do jego nastroju. Zjadła jedną czereśnię. - Chyba będą smakowały dostojnej Julii. Są bardzo słodkie.
Trofimus wybrał same najlepsze czereśnie. Nie mógł dłużej zapanować nad swoją ciekawością.
- Co cię gnębi, siostro maleńka?
- Mój pan umiera - odpowiedziała cichutko. - Myśli, że powrót do rodzinnego kraju przyniesie mu ukojenie. - Patrzyła na Trofimusa rozszerzonymi, niespokojnymi oczami. - Urodził się w Efezie.
Trofimus zawahał się. Cisnęły mu się na wargi słowa ostrzeżenia, słowa brzemienne troską. Ale Hadassa potrzebowała słów otuchy, nie zaś mrocznych opowieści o jeszcze mroczniejszym mieście.
- Słyszałem, że Efez jest najpiękniejszym portem morskim w całym cesarstwie. Ulice to biały marmur, po obu stronach kolumnady i świątynie.
- Oddają cześć Artemidzie - powiedziała Hadassa.
- Nie wszyscy. W Efezie są też chrześcijanie. I apostoł Jan.
Oczy Hadassy rozbłysły. Apostoł Jan! Jak daleko wstecz sięgały jej wspomnienia, Jan zawsze był cząstką jej życia. W oczach innych należał do wyniesionych, do błogosławionych, których Pan wybrał, by chodzili z Nim podczas trzech ostatnich lat Jego pobytu na ziemi, i wierni odnosili się do niego z wielkim szacunkiem, a nawet przejmował ich grozą. Jan należał do pierwszych wybranych przez Pana. Był na godach w Kanie, kiedy Jezus przemienił wodę w wino. Widział, jak Jezus wskrzesił córkę Jaira. Był na górze podczas przemienienia Jezusa, kiedy przyszli Eliasz i Mojżesz, by z Nim rozmawiać. Jan był najbliżej, gdy Pan przeżywał w Ogrójcu trwogę konania. To Jan siedział przy Panu podczas Ostatniej Wieczerzy. Przysłuchiwał się rozprawie. Stał przy krzyżu z Maryją. Był przy pustym grobie, widział całun i jako jeden z pierwszych uwierzył. A poza tym Jan to ostatnie ogniwo łączące ją z ojcem, był bowiem przy Jezusie w dniu, kiedy Pan dotknął ojca i podniósł go z martwych. Kochała Jana prawie jak ojca. Przypomniała sobie, jak w jerozolimskim pokoju na górze siedziała u ojca na kolanach, kiedy w Paschę świętowali Ostatnią Wieczerzę. Usnęła w ramionach ojca, słuchając, jak Jan, ojciec i inni rozmawiają o Panu - co powiedział, czego dokonał. Jan był przyjacielem ojca. Gdyby tylko udało się do niego dotrzeć... ale Efez to wielkie miasto. Możliwości odnalezienia Jana - znikome. Maleńki płomyk nadziei zatańczył i zgasł.
- Słyszałem kiedyś, że Matka Jezusa, Maryja, przybyła wraz z Janem do Efezu - ciągnął Trofimus. - Jakimże szczęściem byłoby poznać niewiastę, która nosiła w swym łonie naszego Pana. - Spojrzał z uśmiechem na Hadassę i zobaczył, że dziewczyna drży. Z troską w oczach przykrył swą wielką ręką jej drobną dłoń. - Czegóż się doprawdy lękasz, siostro maleńka?
Westchnęła drżącymi ustami.
- Wszystkiego. Lękam się tego, za czym ugania się ten świat. Lękam się cierpienia. Czasem lękam się o Julię. Dopuszcza się rzeczy strasznych, nie myśląc zgoła, do czego to prowadzi. Trofimusie, tracę całą odwagę za każdym razem, kiedy Pan podsuwa mi sposobność głoszenia Dobrej Nowiny. Czasem zastanawiam się, czy godna jestem miana prawdziwej chrześcijanki. Gdybym nią była, czyż zawahałabym się narazić życie głosząc prawdę? Czy miałoby dla mnie znaczenie, że umrę wśród cierpień?
W jej oczach zalśniły łzy. Najbardziej ze wszystkiego bała się tych uczuć, które rozbudził w niej Markus. Przenikały ją coraz głębiej.
- Czy Eliasz okazał śmiałość w obliczu gróźb Izebel? Nie. Zabił dopiero co dwustu proroków Baala, lecz uciekł przed niewiastą i ukrył się w grocie. Czy Piotr był dzielny, gdy strażnicy pojmali naszego Pana? Ze strachu po trzykroć zaparł się Go. Hadasso, nawet Jezus spływał krwawym potem w Ogrójcu i modlił się, by Bóg odwrócił od Niego kielich. - Uśmiechnął się łagodnie. - Bóg doda ci odwagi, kiedy będziesz jej potrzebowała.
Uniosła jego dłoń i pocałowała. - Cóż bym poczęła, gdybyście wy wszyscy nie dodawali mi ducha?
- Masz Pana. On to wspiera dusze.
- Będzie mi bardzo brakowało ciebie i innych. Nawet kiedy nie mogłam do was dołączyć, stałam w ogrodzie i modliłam się wraz z wami. Efez jest tak daleko!
- Wszyscy jesteśmy częściami tego samego ciała, siostro maleńka. Nic nie może oddzielić nas od Pana, a w Nim jesteśmy jednym. Skinęła głową. Jego słowa dodały jej otuchy, choć nie uwolniły od smutku.
- Proszę, byście nadal modlili się za Walerianów, a zwłaszcza za Julię.
Trofimus skinął potakująco głową.
- Będziemy też modlić się za ciebie. - Położył jej dłoń na ramieniu i uścisnął je lekko. - Zobaczymy się znowu, kiedy będziemy z Panem.
Patrzył, jak Hadassa niknie wśród tłumu. Będzie mu jej brakowało. Będzie mu brakowało jej głosu pełnego słodyczy i wyrazu jej twarzy, kiedy śpiewała psalmy. Jej pokora ujęła go głęboko, a także jego żonę i innych - głębiej niż ona sama kiedykolwiek się dowie.
"Boże, chroń ją. Ześlij jej Twych aniołów. Stanie oko w oko z całą potęgą zła tego miasta. Strzeż ją przed szatanem. Osłoń ją i daj jej siłę mocą Twojego Ducha. Niechaj będzie światłem na szczycie wzgórza."
Przez resztę dnia Trofimus, nie przerywając pracy, ani na chwilę nie zaprzestawał modlitwy za nią. Zwróci się też do innych, by się za nią modlili. Jeśli Rzym był zepsuty i niebezpieczny, to Efez był samym tronem szatana.
Rozdział XXVII
Efez
Hadassa stała na pokładzie rzymskiej corbity i wdychała słone morskie powietrze. Wyniosły łuk dziobu opadał i wznosił się, wzbijając w górę zimne bryzgi. Mocny wiatr wypełniał kwadratowe żagle. Majtkowie pracowali przy linach. Wszystko tu przypominało jej Morze Galilejskie i głosy rybaków wracających z połowem pod koniec dnia. Często przechadzała się z ojcem nad brzegiem i słyszała okrzyki mężczyzn na łodziach. Spojrzała na majtków wokół siebie i przypomniała sobie słowa ojca:
"Piotr był właśnie taki. I Jakub, i Jan. Synowie Gromu - nazywał ich Pan".
Bóg takich ludzi wybiera; Hadassa czerpała z tego nadzieję. Jezus nie wybierał takich, jakich wybrałby świat. Brał sobie zwykłych ludzi, ludzi z niewątpliwymi wadami, lecz dzięki temu, że zamieszkał w nich Duch Święty, stawali się ludźmi niezwykłymi.
"Panie, taka jestem słaba. Czasem czuję się tak blisko Ciebie, że łzy napływają mi do oczu, a czasem wcale nie czuję Twej obecności. I Markus, Panie... czemu Markus tak mnie pociąga?"
Wiatr gładził jej twarz, kiedy obróciła się znowu, by patrzeć na błyski światła na głębokim błękicie wody. Wszystko było takie piękne - widoki, zapachy, poczucie wolności, gdy okręt sunął po przestworze wód. Odpychając niepokojące myśli i tęsknoty, zamknęła oczy i dziękowała za życie, za piękno, które Bóg stworzył, za to, że Bóg jest.
"Jesteś tu, Panie. Jesteś tu i jesteś wokół mnie. Obym zawsze tak głęboko odczuwała Twoją obecność! O Panie, obym mogła pewnego dnia pokłonić się przed Tobą i czcić Cię przez wieczność."
Spod pokładu wyszedł Markus. Zobaczył Hadassę stojącą na dziobie. Nie widział jej od czterech dni i serce mu zabiło. Zbliżając się sycił spojrzenie smukłymi liniami jej ciała, widokiem pasm ciemnych włosów unoszonych na wietrze. Stał tuż przy niej, upajając się słodyczą pogodnego profilu jej twarzy. Nie zauważyła go; zamknęła oczy i jej wargi poruszały się. Oszołomiony pochłaniał ją wzrokiem. Wydawało się, że wypełnia ją jakaś najczystsza rozkosz, jakby piła tę rozkosz całymi haustami.
- Znowu się modlisz? - Drgnęła. Nie spojrzała na niego, on zaś poczuł żal, że zakłócił jej tę chwilę spokoju. - Mam wrażenie, jakbyś nigdy nie zaprzestawała modlitwy.
Zarumieniła się i pochyliła głowę. Milczała. Cóż miała powiedzieć, skoro przyłapał ją na oddawaniu czci Bogu, choć przecież zakazał jej tego surowo?
Żałował, że się odezwał, że nie stał po prostu obok niej, upajając się spokojem jej szczęścia - zwłaszcza że własnego szczęścia przeżywać nie mógł.
- Nie gniewam się na ciebie. - Westchnął. - Módl się, jeśli chcesz.
Spojrzała na niego i do głębi serca przeniknęła go tkliwa słodycz jej twarzy. Przypomniał sobie, co czuł, kiedy ją całował. Uniósł rękę i ujął swawolny kosmyk włosów za jej uchem. Wyraz jej twarzy zmienił się i Markus opuścił rękę.
- Matka powiedziała mi, że Julia była bardzo kapryśna - odezwał się najbardziej zdawkowym tonem, na jaki potrafił się zdobyć. Chciał, by Hadassa poczuła się przy nim swobodnie. - Mam nadzieję, że już jej to przeszło.
- Tak, panie.
Ta spokojna, uległa odpowiedź sprawiła, że zacisnął z rozdrażnieniem zęby. Przeniósł wzrok z niej na morze - tam, gdzie patrzyła ona.
- Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że szacunek okazywany przez niewolnika może tak oddalić od siebie dwie ludzkie istoty. - Spojrzał prosto na nią władczym wzrokiem. - Czemu wznosisz mur między nami? - Pragnął przełamać jej obronę, pragnął, by zbliżyła się do niego. Milczała, ale zobaczył, że walczy ze sobą. - Czy zawsze będziesz nazywała mnie swoim panem, Hadasso?
- Tak należy.
- A jeśli ja tego nie chcę?
Poczuła, że te słowa odbierają jej siły. Chwyciła się za parapet. Markus położył rękę na jej dłoni i ten dotyk był dla niej wstrząsem. Chciała cofnąć rękę, ale on przytrzymał ją mocno.
- Panie mój - powiedziała błagalnym tonem.
- Pozostawałaś pod pokładem z Julią dlatego, że cię potrzebuje, czy dlatego, że mnie unikałaś? - spytał szorstko.
- Proszę, panie!
Pragnęła, by ją puścił, bała się fali doznań, jaką wywołało dotknięcie jego ręki.
- Proś mnie. Nazwij mnie Markusem, jak niegdyś, dawno temu, w ogrodach Klaudiusza. Czy pamiętasz? Nazwałaś mnie Markusem, jakbym coś dla ciebie znaczył. - Nie zamierzał przemawiać do niej tak śmiało ani tak obnażać swoich uczuć. Czuł się tak, jakby nie mógł już okiełznać słów zepchniętych gdzieś w głąb jego jestestwa. Ona stała bardzo spokojnie, patrząc na niego tymi pięknymi ciemnymi oczami. Pragnął jej. - Powiedziałaś kiedyś, że modlisz się za mnie.
- Zawsze modlę się za ciebie. - Wyznając to, oblała się rumieńcem i natychmiast spuściła głowę. - Modlę się też za Julię i twoich rodziców.
Przywróciła mu nadzieję. Pogłaskał kciukiem gładką skórę jej nadgarstka i wyczuł przyspieszony puls.
- Twoje uczucia do mnie są inne niż do nich.
Uniósł jej rękę i pocałował w miejscu, gdzie tak mocno czuł puls.
Jej mięśnie naprężyły się. Puścił rękę. Cofnęła się o krok.
- Czemu to czynisz, panie mój? - spytała, chwytając powietrze w płuca.
- Gdyż cię pragnę - odparł, a ona odwróciła głowę z zawstydzeniem.
- Nie chcę wyrządzić ci krzywdy.
- Mógłbyś ją wyrządzić, nawet tego nie dostrzegając.
Te słowa rozdrażniły go.
- Traktowałbym cię dobrze. - Obrócił jej twarz, tak że musiała znowu na niego spojrzeć. - Czego najbardziej się lękasz, Hadasso? Mnie czy tego twojego Boga, którego nie ma?
- Lękam się własnej słabości.
Ta odpowiedź zaskoczyła go i poczuł, jak przez jego ciało przebiega fala gorąca.
- Hadasso! - szepnął chrapliwie, kładąc otwartą dłoń na jej jedwabiście gładkim policzku.
Zamknęła oczy i poczuła pragnienie równie żarliwe jak to, które czuł Markus. Uniosła jednak rękę i odsunęła jego dłoń, otwierając oczy i patrząc na niego z niemym błaganiem.
- Kiedy mężczyzna i kobieta żyją razem z błogosławieństwem Bożym,
jest to święte przymierze - powiedziała, patrząc na morze. - Tak nie byłoby z nami, panie mój.
Zacisnął wargi.
- Dlaczego?
- Bóg nie błogosławi cudzołóstwu.
Był zdumiony; poczuł żar bijący mu do twarzy. Nie pamiętał, kiedy się po raz ostatni zarumienił i był wściekły, że oto śmieszne słowa niemądrej niewolnicy wprawiły go w takie zakłopotanie. Od lat nie był niczym zakłopotany.
- Czy twój Bóg ma miłość za rzecz naganną?
- Bóg jest miłością! - odparła cicho Hadassa.
Zaśmiał się.
- Oto słowa dziewicy, która nie wie, o czym mówi. Miłość to rozkosz, Hadasso, najwyższa rozkosz. Jakże twój Bóg może być miłością, skoro ustanowił prawa przeciwko najczystszemu i najbardziej naturalnemu popędowi, przeciwko złączeniu się mężczyzny z kobietą? Czymże innym jest miłość?
Wiatr zmienił kierunek i majtkowie zaczęli się głośno nawoływać. Markus roześmiał się krótko, ironicznie i spojrzał w dół na pomarszczoną wodę, na drobne błyski światła i barwy. Nie przyszło mu do głowy, że może doczekać się odpowiedzi.
Jednak słowa napłynęły Hadassie, słowa wielokroć odczytywane przez Asynkrytusa zgromadzeniu wiernych, słowa zapisane przez apostoła Pawła w natchnieniu Bożym i przesłane koryntianom. Kopia tego cennego listu dotarła do Rzymu. Te słowa dźwięczały jej teraz w uszach tak wyraźnie, jakby sam Bóg wyrył je w jej umyśle; te słowa były najodpowiedniejsze w tym momencie; były najodpowiedniejsze dla tego mężczyzny.
- Miłość jest cierpliwa, Markusie - mówiła cichutko. - Miłość jest łaskawa. Nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego. Miłość nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje...
Markus uśmiechnął się drwiąco.
- Taka miłość jest niemożliwa.
- Nic nie jest niemożliwe dla Boga - odparła głosem tak pewnym, z takim łagodnym przekonaniem, że zmarszczył brwi.
- Markusie - usłyszeli zza pleców łagodny głos Decymusa.
Markus odwrócił się i zobaczył ojca stojącego kilka stóp od nich ze spojrzeniem skierowanym w przestrzeń między nimi. Markus wyprostował się i uśmiechnął się blado. Nie ulegało wątpliwości, że ojciec zastanawiał się, o czym rozmawia z takim skupieniem z Hadassą.
- Czy Julia czuje się dzisiaj lepiej? - spytał Decymus, zwracając się do Hadassy.
- Śpi dobrze, panie.
- Czy coś zjadła?
- Miskę zupy i trochę przaśnego chleba rano. Czuje się lepiej.
- Czy odprawiła cię od siebie?
Hadassa zamrugała.
- Moja pani...
- Hadassa po raz pierwszy od trzech dni wyszła z dusznej kabiny - przerwał Markus. - Czy nawet niewolnicy nie należy się łyk świeżego powietrza i chwila wytchnienia?
- Ponieważ twoja siostra przebywa nadal w kabinie, jest rzeczą właściwą, by Hadassa była z nią, dbając o jej potrzeby.
Oczy Hadassy zaszły łzami wstydu.
- Proszę o wybaczenie, panie - powiedziała i zrobiła krok, żeby odejść.
Julia wysłała ją z kabiny z brudną bielizną i naczyniami i Hadassa zamierzała postać tylko chwilę na pokładzie, by odetchnąć świeżym powietrzem morskim. Powinna była wrócić natychmiast do swej pani, zamiast samolubnie zażywać przyjemności.
Markus chwycił ją za rękę.
- Nie zrobiłaś niczego złego.
Jednak widząc jej zawstydzenie i mając świadomość, że on sam jest tego przynajmniej częściowo przyczyną, zaraz puścił jej dłoń, pozwalając dziewczynie odejść. Patrzył za nią, póki nie zniknęła pod pokładem.
- Nie opuściła Julii od tygodnia, odkąd znaleźliśmy się na okręcie - powiedział, patrząc na ojca. - Czy musiałeś zwymyślać ją za to, że przez chwilę stała w słońcu i oddychała świeżym powietrzem?
Decymusa zaskoczyła gwałtowność słów Markusa. "Zwymyślać to za mocne określenie uwagi, jaką zwrócił łagodnie przecież Hadassie. Jednak ją zranił. Dostrzegał to równie dobrze jak Markus, gdy tylko się odwróciła. Czy uczucia Hadassy do jego syna są bardzo głębokie? - zastanawiał się.
- Pomówię z nią.
- W jakim celu? - spytał Markus, którego dusił gniew.
- W takim, jaki uznam za właściwy - odparł ostrzegawczym tonem Decymus. Syn wyminął go, żeby odejść. - Markusie! - zawołał jeszcze Decymus, ale Markus szedł już w stronę zejścia pod pokład.
Burza zepchnęła okręt z kursu. Julia znowu zaczęła cierpieć na chorobę morską. Jęczała za każdym razem, kiedy okręt osuwał się, potem żołądek podchodził jej do gardła i wymiotowała, nie zaprzestając rzucania przekleństw. Spała niespokojnie i śniły się jej koszmary. Kiedy budziła się zobojętniała na wszystko i blada, od razu zaczynała się skarżyć na swój los.
W małej kabinie było zimno i wilgotno. Hadassa starała się rozgrzewać swoją panią, przykrywając ją grubymi, wełnianymi pledami. Sama drżąc z zimna, próbowała ukoić Julię.
- Bogowie ukarali mnie - powiedziała Julia. - Zaraz umrę. Wiem, że zaraz umrę.
- Nie umrzesz, pani. - Hadassa odgarnęła wilgotne włosy z bladego czoła Julii. - Burza minie. Spróbuj zasnąć.
- Jak mogę spać? Nie chcę spać. Nie chcę snów. Śpiewaj, żebym zapomniała. - A kiedy Hadassa wykonywała polecenie, Julia zaczynała natychmiast krzyczeć: - Nie to! To mnie rani! Nie chcę słuchać o tym twoim Bogu, który wszystko wie i wszystko widzi! Coś innego! Coś, co by mnie zabawiło! Coś o miłości między bogami a boginiami. Jakąś balladę! Wszystko mi jedno co!
- Nie znam, pani, żadnych takich pieśni.
Julia załkała z goryczą.
- Więc wynoś się i zostaw mnie samą!
- Pani... - zaczęła Hadassa, próbując ją pocieszyć.
- Wynoś się, powiedziałam - wrzasnęła Julia. - Precz mi z oczu! Precz!
Hadassa szybko wyszła. Usiadła w ciasnym, ciemnym korytarzu, czując wdzierający się od góry chłodny wiatr. Podciągnęła kolana pod brodę, żeby było jej cieplej. Modliła się. Po dłuższej chwili uspało ją kołysanie statku. Śniła o niewolnikach przy wiosłach, którzy kołyszą się do przodu i do tyłu, wiosłując w rytm bębna. Zanurz, ciągnij, podnieś, zanurz, ciągnij, podnieś. Bum, bum, bum. Markus pomagał majtkom i kiedy zszedł wreszcie pod pokład, prawie na nią wpadł. Przykucnął i dotknął jej twarzy. Była lodowato zimna. Zaklął cicho i odgarnął kosmyki włosów z czoła Hadassy. Od jak dawna siedzi w tym korytarzu, przewiewana na wskroś wiatrem z góry? Nie obudziła się, kiedy wziął ją w ramiona i zaniósł do swojej kabiny.
Położył ją ostrożnie na swojej koi i przykrył futrami z Germanii.
Odgarnął pasma włosów z jej bladej twarzy.
- Czy tak twój Bóg miłości troszczy się o swoich?
Usiadł na brzeżku koi i patrzył na śpiącą dziewczynę. Czułość dla niej ścisnęła go boleśnie za serce; coś dławiło mu gardło. Chciał wziąć ją w ramiona i chronić, choć jednocześnie to uczucie budziło jego sprzeciw. Lepsza jest dzika namiętność, jaką wzbudzała w nim Arria, namiętność paląca, ale przynosząca potem chłód... lepsza taka namiętność niż to nowe, niepokojące uczucie, jakie żywił do Hadassy. To uczucie przychodziło powoli, rozrastało się stopniowo, rozprzestrzeniając się niby winorośl przerastająca zaprawę między budulcem jego życia. Hadassa stała się częścią jego, Markusa; myślał tylko o niej.
Powrócił w myślach do tego, co powiedziała o swoim Bogu. Nie umiał dojść z tym do ładu. Powiedziała, że jej Bóg jest Bogiem miłości, a przecież dopuścił do tego, by Jego lud został zniszczony, i patrzył, jak Jego świątynia obraca się w gruzy. Wierzyła, że Nazarejczyk był Synem jej Boga, Mesjaszem jej ludu, a przecież ten Bóg-człowiek, czy kimkolwiek był, umarł na krzyżu jak pospolity zbrodniarz.
Jej wiara jest pełna sprzeczności. Wymyka się wszelkiej logice. A przecież Hadassa trzyma się jej spokojniej i wytrwalej niż kapłanki jakiejkolwiek świątyni.
Markus wychował się na opowieściach o bogach i boginiach. Jego matka oddawała cześć kilku bogom. Jak daleko sięgał pamięcią wstecz, patrzył co rano, jak składa ofiarę z placka swoim bożkom i wiedział, że raz w tygodniu udaje się do świątyni. Nie tylko matka była pobożna. Także Henoch, Żyd, którego ojciec kupił zaraz po przyjeździe do Rzymu. Poczciwy stary, wierny Henoch. Markus nieraz widywał, jak Henoch odwracał się i potrząsał głową, kiedy matka szła do lararium, by złożyć ofiary bogom. Henoch gardził rzymskimi bożkami, ale nie pragnął dzielić się swoją wiarą z Walerianami. Czy milczenie Henocha wynikało z poszanowania wiary innych, czy też było znakiem dumy i przekonania o prawie do wyłączności, jeśli chodzi o wiarę w niewidzialnego Boga? Podobno Żydzi uważają się za naród wybrany. Po co i przez kogo?
Spojrzał na śpiącą spokojnie Hadassę i wiedział w tym momencie, że gdyby zażądał, Hadassa otworzyłaby przed nim serce. Wcale nie chciała pozostać zapieczętowanym dzbanem, myślała tylko o tym, by swą zawartością zaspokoić pragnienie innych ludzi. Wszystko, co robiła, było odbiciem jej wiary. Było to tak, jakby każdą godzinę swego dnia poświęcała staraniom o przypodobanie się swemu Bogu poprzez służenie innym. Bóg, którego czciła, spalał ją bez reszty. Nie wystarczało Mu to, że zaglądało się na chwilę do świątyni, nie wystarczały Mu drobne ofiary z pokarmów i miedziaków, nie wystarczała Mu nawet modlitwa od czasu do czasu. Ten Bóg chciał mieć ją całą. A co dostała w zamian? Jak wynagrodził jej oddanie? Jest niewolnicą. Nie ma nic na własność, nie ma żadnych praw, żadnej ochrony poza tą, którą zechcą jej zapewnić właściciele. Nie może nawet poślubić nikogo bez pozwolenia pana. Jej życie zależy od dobrej woli właściciela, gdyż można ją zabić z byle powodu, a nawet bez powodu. Codziennie dostaje od jego ojca jeden mały miedziak, a i tak często komuś go oddaje.
Przypomniał sobie spokój jej twarzy, kiedy stała zwrócona do wiatru. Spokój... i radość. Jest niewolnicą, a jednak ma poczucie wolności, jakiego on nigdy nie zaznał. Czy to właśnie go w niej tak pociągało?
Burza cichła. Markus potrząsnął głową. Wiedział, że musi oddalić się od niej, żeby rozjaśnić sobie myśli. Wyszedł z kabiny. Stojąc na dziobie, gdzie dwa dni temu rozmawiał z Hadassą, wpatrywał się w mroczne morze przed sobą. Lenno Neptuna. Lecz Neptun nie był bogiem, którego by w tej chwili potrzebował. Z krzywym uśmiechem odmówił modlitwę do Wenus, by posłała Kupidyna, który ugodzi serce Hadassy strzałą miłości do niego.
- Wenus, bogini miłości, niechaj i ona płonie jak ja płonę. Łagodny wiatr poruszał żaglami. "Miłość jest łaskawa. Miłość nie szuka swego."
Markus skrzywił się, rozdrażniony tym, że słowa Hadassy wracają do niego jak odzew na modlitwę do Wenus, jak cichy szept wichru. Spojrzał na rozległy przestwór morza i poczuł dotkliwą samotność. Ogromna ciemność zamykała się wokół niego, napierając ze wszystkich stron - ciężka, dokuczliwa.
- Będę ją miał - powiedział, kierując słowa w otaczający go spokój, i zszedł pod pokład.
Na korytarzu stała Julia.
- Kazałam Hadassie siedzieć tu i czekać, aż ją zawołam, a ona sobie poszła! Pewnie śpiewa ojcu i matce!
Złapał ją za ramię.
- Jest w mojej kabinie.
Wyrwała mu się i obrzuciła go spojrzeniem, jakby ją zdradził.
- Jest moją niewolnicą, nie twoją.
Markus powściągnął gniew.
- Wiem o tym aż za dobrze i muszę ci powiedzieć, że nie leży na mojej koi z powodu, jaki sobie wyobraziłaś. Powinnaś lepiej dbać o swoją własność, mała siostrzyczko. - Starał się pamiętać o tym, że Julia cierpi na chorobę morską i nie powinna być sama. - Potknąłem się o nią pod twoimi drzwiami. Była przemoczona do szpiku kości i przemarznięta. Chora niewolnica nie na wiele ci się przyda.
- Kto więc zadba o moje potrzeby?
Była tak arogancka i samolubna, że trudno było mu zapanować nad irytacją.
- Czego potrzebujesz? - spytał urywanym głosem.
- Potrzebuję poczuć się lepiej. Potrzebuję znaleźć się jak najdalej od tego okrętu!
- Poczujesz się lepiej, gdy tylko staniesz na lądzie - odpowiedział, hamując niecierpliwość i popychając ją lekko w stronę kabiny.
- I kiedy to będzie?
- Za dwa albo trzy dni - odparł, pomagając jej ułożyć się w zmiętej pościeli. Naciągnął na nią pled.
- Żałuję, że zgodziłam się na tę podróż! Żałuję, że nie zostałam w Rzymie!
- A czemu się zgodziłaś?
W jej oczach pojawiły się łzy.
- Nie chcę, by otaczały mnie wspomnienia tego, co stało się w ciągu dwóch ostatnich lat. Chcę się od nich raz na zawsze uwolnić. Markus poczuł nagły przypływ litości. Była jego jedyną siostrą i kochał ją mimo jej kaprysów i napadów złego humoru. Rozpieszczał ją i traktował pobłażliwie, odkąd przyszła na świat. Usiadł na skraju koi i ujął ją za rękę. Była zimna.
- Czas zatrze złe wspomnienia, inne sprawy wypełnią twe myśli. Efez to podobno niezwykłe miasto, mała siostrzyczko. Jestem pewien, że znajdziesz sobie coś zajmującego.
- W Efezie jest Atretes.
Uniósł brwi.
- A zatem przywiodły cię tam gwiazdy. Miło jest strzelać oczami do gladiatorów, Julio, ale nawet nie myśl o wiązaniu się z którymś. To inny rodzaj ludzi.
- Oktawia powiedziała mi, że gladiatorzy są najlepszymi kochankami.
Jego usta wykrzywiły się w cynicznym uśmieszku.
- Oktawia, dawczyni mądrości.
- Wiem, że nigdy jej nie lubiłeś.
- Odpoczywaj - powiedział i wstał. Złapała go za rękę.
- Markusie? Jaka gwiazda prowadzi ciebie?
Markus zobaczył w jej oczach chłód nie mający nic wspólnego z małą siostrzyczką, którą tak bardzo kochał.
- Ty - odparł - matka, ojciec.
- Nic innego?
- A cóż mogłoby być innego?
- Hadassa. - Przyglądała mu się bacznie, marszcząc lekko brwi. - Czy kochasz mnie, Markusie?
- Uwielbiam - odparł z całą szczerością.
- Czy kochałbyś mnie nadal, gdybyś dowiedział się, że zrobiłam coś strasznego?
Pochylił się, ujął jej podbródek i pocałował ją leciutko w usta.
Zmusił ją, by spojrzała mu w oczy.
- Julio, przysięgam, że nie zrobisz nigdy nic tak strasznego, bym przestał cię kochać. Przysięgam! A teraz odpoczywaj.
Julia spojrzała mu w oczy i nadal niespokojna, opadła na wznak.
- Chcę Hadassy.
- Kiedy się obudzi, natychmiast ją przyślę.
Jej twarz stężała.
- Należy do mnie. Obudź ją zaraz.
Markus poczuł, że gniew ogarnia go jak pożar, gdyż przypomniał sobie Hadassę skuloną w wilgotnym, zimnym korytarzu.
- Jestem, pani - powiedziała w tym momencie, stając w drzwiach Hadassa.
Markus spojrzał na nią. Była nadal bardzo blada i zmęczona. Już miał na końcu języka polecenie, by wróciła do jego kabiny, ale zobaczył twarz Julii.
- Obudziłam się i nie było ciebie. Pamiętałam, że wyszłaś, ale nie mogłam cię znaleźć.
Markus nigdy dotąd nie widział u siostry takiego wyrazu oczu. Wydawało się, że kiedy zobaczyła Hadassę, fala ulgi zmyła cały gniew, strach i całą rozdygotaną rozpacz.
- Jest teraz z tobą, Julio - powiedział spokojnym, czułym głosem.
Julia wyciągnęła ręce do niewolnicy i Hadassa ujęła je. Uklękła przy wąskiej koi i przycisnęła swe czoło do dłoni Julii.
- Powinnaś tu być, kiedy cię wzywałam - powiedziała z rozdrażnieniem Julia.
- Nie wiń Hadassy za coś, co stało się bez jej wiedzy - rzekł Markus.
Julia spojrzała na niego pytającym wzrokiem. To pytanie paliło go. Uśmiechnął się krzywo i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Oparł się o nie, odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy.
Rozdział XXVIII
Dwaj strażnicy wyprowadzili Atretesa na pokład i w stronę dziobu, gdzie czekał na niego Sertes. Handlarz uśmiechnął się na powitanie i szerokim gestem wskazał gladiatorowi lśniącą świątynię na cyplu portowym.
- Oto świątynia Artemidy, Atretesie. Bogini urodziła się w lasach przy ujściu Kajstros i jest czczona w tym miejscu od ponad tysiąca lat. To twoja bogini, Atretesie, ta, której posążek masz w swojej celi.
- Posążek był w mojej celi, kiedy znalazłem się w Kapui.
Wyrzucenie kamiennego bóstwa ściągało nieszczęście bez względu na to, czy mu się oddawało cześć, czy nie.
- W jakikolwiek sposób znalazł się w twoich rękach, kiedy zobaczyłem go w twojej celi w szkole gladiatorów, wiedziałem, że bogini wybrała cię, byś przybył do Efezu. - Sertes obrócił się, ciągle wskazując dumnym gestem swoje miasto. - Masz przed oczyma największą świątynię, jaką kiedykolwiek wybudowano bogu. Są w niej święte kamienie, które spadły tu z niebios na znak, że Artemida wybrała sobie to miasto jako neokoros.
- Neokoros? - powtórzył Atretes, który po raz pierwszy usłyszał to słowo.
- "Zamiatacz świątyni." Tak określano niegdyś dozorców i strażników świątynnych, którzy spełniali najniższe posługi w świętym miejscu. Określenie wskazujące, jak pokorna była ich służba, teraz stało się tytułem honorowym. - Sertes wyjął miedziaka z sakiewki, którą nosił przy pasie, i pokazał go Atretesowi. - Neokoros - powiedział, wskazując palcem napis. - Oto jak wyniesione zostało nasze miasto.
Atretes podniósł głowę i spojrzał zimno na Sertesa.
- Posążek był w mojej celi, kiedy znalazłem się w Kapui.
Uśmiech Sertesa stał się ironiczny.
- I myślisz, że to przypadek? Nic nie dzieje się przypadkowo, barbarzyńco. Nieważne, jak jej wizerunek trafił w twoje ręce. Bogowie twych przodków opuścili cię w lasach Germanii, lecz Artemida zachowała cię przy życiu. Złóż jej hołd, bo na to zasłużyła, a nadal będzie otaczać cię opieką. Wzgardź nią, a obróci przeciwko tobie swój gniew i będzie patrzeć, jak giniesz. Znowu machnął ręką, wskazując miasto.
- Artemida nie jest Dianą, dziewicą-łowczynią, jak myślą Rzymianie. Artemida jest siostrą Apolla, córką Zeusa i Latony. Jest matką-boginią ziemi, błogosławi człowieka, zwierzę i ziemię uprawną, zapewniając im płodność. Jeleń, dziki knur, zając, wilk, niedźwiedź, wszystkie zwierzęta są dla niej święte. W przeciwieństwie do Diany, bogini czystości, Artemida jest zmysłowa i orgiastyczna, nie zaś pruderyjna i po prostu muskularna.
Atretes spojrzał poprzez basen portowy na wielką świątynię.
Wszystkich zwierząt, które wymienił Sertes, była ogromna obfitość w ojczystym Czarnym Lesie. Świątynia - wspaniała budowla, wspanialsza nawet od najokazalszych świątyń rzymskich - lśniła w słońcu. Atretes poczuł, że prawie go ku sobie przyzywa.
- Marmur pochodzi z góry Prion - ciągnął Sertes. - Wszystkie greckie miasta w Azji wspierały nas w budowie przybytku ku czci naszej bogini. Jest w niej sto dwadzieścia siedem wysokich na sześćdziesiąt stóp kolumn, z których każda jest darem króla. - Ciemne oczy Sertesa lśniły dumą. - Najwięksi artyści naszych czasów ciągle dodają jakieś ozdoby. Jaka inna bogini może się czymś takim pochwalić?
Atretes zastanawiał się, czy Artemida jest jakoś spokrewniona z Tiwazem, gdyż miała niektóre jego atrybuty.
- Czy będę mógł oddać jej cześć? - spytał, rozmyślając, jakiego rodzaju hołdów wymaga bogini.
Sertes skinął z zadowoleniem głową.
- Oczywiście. Tak być powinno - oznajmił wspaniałomyślnie. - Zejdź na dół. Przyniosą ci wodę i czystą tunikę. Przygotuj się. Zaprowadzę cię osobiście do świątyni, abyś mógł pokłonić się świętemu wizerunkowi, zanim udasz się do szkoły gladiatorów.
Kiedy okręt przybił na nabrzeża, Sertes przysłał dwóch strażników po Atretesa. Dwaj następni czekali już na pokładzie. Do Artemizjonu, jak nazywano świątynię, szło się wśród kolumn wybrukowaną marmurem aleją, co jakiś czas przechodząc pod cienistym portykiem. Ludzie odwracali się i szeptali na widok mijającego ich Atretesa. Wszyscy znali tu Sertesa, wiedzieli więc, że jasnowłosy olbrzym, któremu towarzyszy czterech strażników, jest nie byle jakim gladiatorem. Atretes nie zwracał uwagi na pełne grozy spojrzenia, choć wolałby, żeby Sertes nie prowadził go główną ulicą miasta, i to w porze największego ruchu. Ale kupcowi najwyraźniej zależało na tym, by wzbudzić zaciekawienie mieszkańców.
Im bliżej Artemizjonu, tym więcej było sklepów z drewnianymi, srebrnymi i złotymi kapliczkami. Wszędzie widziało się małe kopie świątyni; zapewne każdy, kto tu przybywał, kupował sobie model świątyni, by zabrać go do domu na pamiątkę swej pielgrzymki do Artemidy. Atretes zauważył, że prawie wszyscy, którzy go mijali, mają w ręku małą figurkę.
Podniósł wzrok na budowlę, którą miał przed sobą. Był przejęty jej ogromem i majestatem. Kolumny z zielonego jaspisu i białego marmuru podtrzymywały poziome belkowanie, na którym wyryto najrozmaitsze, bardzo skomplikowane sceny. Wiele kolumn pomalowano na jaskrawe barwy, na innych znajdowały się rozmaite malowidła, niektóre o wyzywająco erotycznej treści.
Olbrzymie składane drzwi z drewna cyprysowego były otwarte i kiedy Atretes wszedł do świętego przybytku, zobaczył, że tu i ówdzie otwarto jakiś fragment cedrowego sklepienia i przez otwory widać niebo. Gladiator rozglądał się bez pośpiechu i jego wyćwiczony wzrok dostrzegał każdy szczegół.
- Widzę, żeś zauważył strażników - powiedział Sertes. - W świątyni przechowuje się skarby. Tutaj i w otaczających świątynię budynkach umieszczono lwią część całego bogactwa zachodniej Azji. W wewnętrznym przybytku roiło się od kapłanów i kapłanek, krzątających się jak pszczoły robotnice wokół królowej. Sertes skłonił głowę w ich stronę.
- Megabuzoi to kapłani, którzy odprawiają obrządki wewnątrz świątyni. Są eunuchami i władzę nad nimi sprawuje najwyższy kapłan.
- A kobiety? - spytał Atretes, wykrzywiając usta w uśmiechu na widok tylu pięknych dziewcząt.
- Wszystkie są dziewicami. To melissai, kapłanki na służbie bogini. Są podzielone na trzy grupy i wszystkie podlegają najwyższej kapłance. Są także świątynne nierządnice, z którymi możesz później zażyć rozkoszy... ale najpierw najwyższa bogini.
Weszli do zasnutego dymem pomieszczenia, gdzie znajdował się święty wizerunek Artemidy. Stała spowita w dym kadzideł, z wyciągniętymi przed siebie rękami - zaskakująco prymitywny i sztywny posąg ze złota i hebanu. Na tułowiu miała dwa rzędy piersi ze sterczącymi sutkami, biodra i nogi pokryte były płaskorzeźbami przedstawiającymi święte zwierzęta i pszczoły. Cokołem był bezkształtny czarny kamień, prawdopodobnie ten, o którym Sertes powiedział, że spadł z nieba.
Atretes przyglądał się posągowi i zobaczył symbole wyryte na diademie, pasie i cokole. Nagle wstrzymał oddech - na diademie znajdowało się runiczne pismo Tiwaza! Atretes wydał z siebie chrapliwy okrzyk i padł na twarz przed posągiem Artemidy. Dziękował za ochronę podczas czterech lat występów na igrzyskach. Zaklęcia wygłaszane przez megabuzoi i melodyjny śpiew melissai napierały na niego ze wszystkich stron. Woń kadzideł stała się tak intensywna, że poczuł mdłości. Zakrztusił się i z trudem, potykając się, wyszedł z zamkniętego pomieszczenia. Oparł się ciężko o jedną z masywnych kolumn i oddychał głęboko. Czuł, jak serce łomocze mu do rytmu bębnów i cymbałów. Po chwili rozjaśniło mu się w głowie, ale pozostał jakiś ciężar w sercu - mroczny i duszący.
- Wezwała cię - oznajmił Sertes z oczyma błyszczącymi z zadowolenia.
- Ma na sobie pismo runiczne Tiwaza - powiedział ze zdumieniem Atretes.
- Litery efeskie. Jeśliby zostały wypowiedziane na głos, sprowadziłyby na ciebie urok. Litery mają ogromną moc, a noszone jako amulet odpędzają złe duchy. W budynku, który tam widzisz, mieści się archiwum ksiąg o Literach. Napisali je ludzie należący do najwybitniejszych umysłów cesarstwa. Która Litera ma dla ciebie szczególne znaczenie?
Atretes powiedział.
- Kiedy skończymy składać hołd bogini, będziesz mógł kupić sobie stosowny amulet. - Sertes wskazał głową kilka pięknych, bogato ubranych dziewcząt, które przechadzały się w cienistych krużgankach. - Możesz sobie wybrać. Kobiety są piękne i biegłe, młodzieńcy silni i pełni życia. Nie ma lepszego sposobu zbliżenia się do Artemidy, jak korzystanie z miłosnych rozkoszy, które ona nam zapewnia.
Po czterech latach życia wśród przemocy, po czterech latach, kiedy traktowano go jak obłaskawione zwierzę, Atretes zatracił łagodniejszą stronę swej natury. Bez śladu wstydu przyjrzał się nierządnicom i zatrzymał wzrok na zmysłowej kobiecie okrytej czerwono-czarno-złotą zwiewną tkaniną.
- Ta - oznajmił.
Sertes skinął na kobietę, która podeszła do nich, każdym ruchem swego ciała prowokując mężczyzn. Miała niski, matowy głos. Dwa denary - powiedziała. Atretes podał jej monety, a ona poprowadziła go w dół po schodach, przez wyłożony białym marmurem dziedziniec i do chłodnych pomieszczeń. Odnalazł swoją boginię. Kiedy jednak wyszedł z powrotem na światło dnia, długo jeszcze czuł w duszy mroczny ciężar.
Hadassa pomyślała, że nowy dom Walerianów jest jeszcze piękniejszy niż willa w Rzymie. Wznosił się na stoku, którym schodziło się w stronę ulicy Kuretes, w najwytworniejszej dzielnicy położonej nie opodal serca Efezu, zbocza góry Bulbul. Każdy dom był tarasem dla wzniesionego powyżej, tak że z każdego otwierał się widok na piękne miasto.
Willa miała trzy poziomy, każdy zbudowany wokół centralnego perystylu, wyłożonego białym marmurem i udekorowanego mozaikami. W pokojach wewnętrznych także były mozaiki na posadzkach i oszałamiająco śmiałe sceny miłosne na ścianach. Julia zobaczyła te malowidła i natychmiast jej nastrój się poprawił. Kiedy znalazła się w swoim pokoju, rozpostarła ramiona i zawirowała ze śmiechem.
- Eros w koronie! - wykrzyknęła z zachwytem. W zachodnim rogu pokoju stał posąg mężczyzny, całkowicie obnażonego, jeśli nie liczyć wieńca laurowego na głowie. W jednym ręku trzymał kiść winogron, w drugim kielich. Julia podeszła i przesunęła dłońmi po marmurze. - Być może w końcu bogowie okażą mi przychylność. - Wybuchnęła śmiechem, kiedy zawstydzona Hadassa odwróciła głowę. - Żydzi są tak pruderyjni! Nic dziwnego, że płodzą tyle dzieci. - Julii najwyraźniej sprawiało przyjemność przekomarzanie się z niewolnicą.
Rodzina zebrała się w triclinium. Hadassa podała posiłek, ani na chwilę nie zapominając o swobodnych scenach pokrywających trzy ściany, o greckich bogach zaprzątniętych miłosnymi igraszkami. Przez pierwsze tygodnie pobytu w Efezie wydawało się, że Decymus ma się znacznie lepiej. Zabierał nawet Febę i Julię na przejażdżki po zachodnich stokach Panayir Dagi. Markus udawał się w tym czasie do biur Waleriana koło portu, żeby przekonać się, czy przelew pieniędzy został dokonany w należyty sposób. Hadassa pozostawała w domu wraz z innymi niewolnikami, by rozpakować i ułożyć rzeczy Julii. Kiedy zrobiła co do niej należało, wychodziła na godzinne zwiedzanie miasta; Julia chciała dowiedzieć się, gdzie są sklepy z biżuterią i strojami. Chodząc wybrukowanymi marmurem ulicami, mijała kolejne świątynie poświęcone temu czy innemu bogu. Widziała łaźnie, budynki użyteczności publicznej, szkołę medyczną, bibliotekę. Skręciła w pewnym momencie za róg i zobaczyła przed sobą, na końcu ulicy pełnej sprzedawców posągów, wyłaniający się Artemizjon. Mimo całego piękna budowli, wzdrygnęła się wewnętrznie. Jednak była zaciekawiona, usiadła więc w cienistym portyku, by popatrzeć na tłumy ludzi wokół świątyni. Wielu z przechodniów niosło kupione dopiero co małe świątynie i posążki. Hadassa potrząsnęła z niedowierzaniem głową. Setki ludzi pięły się po schodach, by oddać cześć martwemu i bezsilnemu posągowi z kamienia.
Młoda Żydówka czuła bolesny smutek i samotność. Podniosła wzrok na piękno i ogrom świątyni i poczuła się mała i bezradna. Widok setek wyznawców Artemidy budził lęk. Już Rzym był dla niej przerażający, ale w Efezie było coś takiego, co gnębiło serce.
Zamknęła oczy i zaczęła się modlić. "Boże, czy jesteś tutaj, w miejscu rojnym od pogan? Tak potrzebuję Twojej obecności, a nie czuję jej. Czuję się taka samotna. Pomóż mi znaleźć sobie przyjaciół takich, jak Asynkrytus, Trofimus i inni."
Otworzyła oczy i patrzyła niewidzącym spojrzeniem na tłum. Wiedziała, że powinna wracać do willi, ale jakiś spokojny wewnętrzny głos nakazywał jej pozostać tu jeszcze kilka minut. Posłuchała tego głosu, czekała. Jej wzrok przemykał się na chybił trafił po ludziach i nagle zmarszczyła brwi. W grupie ludzi wypatrzyła kogoś, kogoś jakby znanego, i serce zabiło jej mocniej. Podniosła się, stanęła na palcach i rozglądała się uważnie. Nie, nie pomyliła się! Przepełniona radością biegła, roztrącając tłum ze śmiałością, jakiej nigdy dotąd nie miała. Kiedy przepchnęła się przez ostatnich wyznawców Artemidy, wykrzyknęła jego imię, on zaś odwrócił twarz rozjaśnioną zdumieniem i radością.
- Hadassa! - wykrzyknął apostoł Jan, otwierając ramiona.
Hadassa rzuciła się w nie z płaczem.
- Chwała niechaj będzie Bogu! - powiedziała, przywierając do niego i czując się po raz pierwszy w domu od dnia opuszczenia przed pięciu laty Galilei.
Markus wrócił do willi wcześniej ze spotkania z doradcami prawnymi i handlowcami. W domu panowały chłód i spokój. Pogrążony w swych myślach stanął przed wejściem do swojej sypialni na drugim poziomie, oparł się o kolumnę i patrzył w dół. Jedna z niewolnic skrobała płytki mozaiki przedstawiającej satyra ścigającego nagą dziewczynę. Podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się. Była tu nowa, kupił ją ojciec już po przybyciu do Efezu. Markus podejrzewał, że ojciec zrobił to w nadziei, iż śniada cera i pełne kształty odwiodą go od myśli o Hadassie.
Ojciec niepotrzebnie stracił pieniądze.
Markus wyprostował się i poszedł do swego pokoju, by nalać sobie trochę wina. Wziął kielich i wyszedł na taras, by popatrzeć na ludzi tłoczących się na ulicy poniżej. Z niesamowitym poczuciem, że widzi kogoś znajomego, rozpoznał z daleka Hadassę idącą w górę ulicy Kuretes. Głowę miała okrytą jak zawsze szalem w prążki i niosła na biodrze koszyk z brzoskwiniami i winogronami; owoce dla Julii. On nie może liczyć, że będzie miał to, czego pragnie. Hadassa uniosła nieco głowę, ale jeśli go nawet zobaczyła, nie dała tego po sobie poznać. Markus zmarszczył brwi. Miał wrażenie, że od kilku dni Hadassa jest odmieniona. Podniesiona na duchu. Radosna. Kilka dni temu wrócił późnym wieczorem i słyszał, jak śpiewała jego rodzicom głosem tak pełnym i czystym, że poczuł ukłucie w sercu. Przyszedł, żeby z nimi posiedzieć. Była piękniejsza niż kiedykolwiek. Markus oparł się o ścianę i patrzył, jak Hadassa zbliża się do domu. Już nie podniosła wzroku. Zniknęła w wejściu poniżej. Był w coraz gorszym nastroju. Wszedł do willi i stał w chłodnym korytarzu na drugim piętrze, nasłuchując odgłosu otwierania drzwi. Z dolnego korytarza doszły go spokojne głosy, potem ktoś ze służby kuchennej przeszedł przez perystyl niosąc kosz z owocami. Markus czekał.
Wreszcie Hadassa pojawiła się w strumieniu światła poniżej. Zdjęła szal okrywający jej głowę i rozpuściła włosy, które opadły jej swobodnie na ramiona. Powoli zanurzyła dłonie w sadzawce i zwilżyła sobie twarz. To dziwne, ile w takim zwykłym geście może być wdzięku i naturalnej godności.
W domu panował taki spokój, że Markus usłyszał jej westchnienie.
- Hadasso - powiedział. Znieruchomiała. Zacisnął dłonie na żelaznej barierce. - Chcę z tobą pomówić - ciągnął sztywno. - Proszę, byś przyszła do mojego pokoju. Natychmiast. Czekał na nią w drzwiach pokoju, wyczuwając, jak niechętnie wchodzi do środka. Zamknął za nią drzwi. Stała w postawie wyrażającej uległość, zwrócona do niego tyłem, czekając, by odezwał się pierwszy. Czuł, że mimo pozornego spokoju, Hadassa ma napięte nerwy i było to dla niego jak cios nożem. Urażało jego dumę to, że musiał rozkazywać jej, by się przed nim stawiła. Wyminął ją i stanął obok kolumn przy wyjściu na taras. Chciał coś powiedzieć, ale nie umiał znaleźć słów.
Obrócił się nieco i spojrzał na nią. W jej oczach odbijały się jak w lustrze jego własne pragnienia, ale przemieszane z zakłopotaniem i lękiem.
- Hadasso - szepnął i w tym szepcie, w tym imieniu, było wszystko, co do niej czuł. - Czekałem...
- Nie! - powiedziała szeptem, który zabrzmiał jak krzyk. I nagle rzuciła się do ucieczki.
Markus dopadł ją, zanim otworzyła drzwi.
- Czemu uciekasz przed swoimi uczuciami? Przecież mnie kochasz. -
Ujął jej twarz w dłonie.
- Markusie, proszę! - powiedziała z trwogą.
- Przyznaj to - wyszeptał i pochylił głowę, by dosięgnąć wargami jej warg. Odwróciła głowę, więc przywarł ustami do ciepłego zagłębienia w jej szyi. Jęknęła i próbowała się wyrwać.
- Kochasz mnie! - wykrzyknął.
Ujął ją za podbródek i uniósł ku sobie jej twarz. Przywarł wargami do jej warg i całował ją z całą namiętnością, jaka narastała w nim od miesięcy. Pił ją, jak człowiek konający z pragnienia. Jej ciało coraz mocniej osuwało się na jego ciało i Markus wiedział, że nie może już czekać ani chwili. Wziął ją na ręce i poniósł w stronę swego łoża.
- Nie! - Znowu zaczęła się wyrywać.
- Przestań walczyć - powiedział ochrypłym głosem. Miał przed sobą jej ciemne oczy i jasną twarz. - Przestań walczyć z samą sobą. - Chwycił ją za nadgarstki. - Wyjechałem z Rzymu, żeby być przy tobie. Czekam na ciebie dłużej niż czekałem na jakąkolwiek inną kobietę.
- Markusie, nie bierz tego grzechu na swoje sumienie.
- Grzech! - wykrzyknął drwiąco i znowu zaczął ją całować.
Chwyciła jego tunikę, przywierając do niego, a jednocześnie go odpychając. Błagała, by przestał, ale osiągnęła tyle, że jeszcze bardziej chciał dowieść, iż ona pragnie go tak samo żarliwie, jak on pragnie jej. Drżała pod jego dotykiem, czuł ciepło jej ciała, ale czuł też słone łzy.
- Boże, pomóż mi! - krzyknęła.
- Bóg! - powiedział w nagłym przypływie gniewu. Zniknęła gdzieś cała jego poprzednia łagodność, widział bowiem, że Hadassa nie ulegnie. - O tak, módl się do boga. Ale do Wenus. Do Erosa o to, byś była jak każda normalna kobieta!
Poczuł, jak pęka w jego ręku wycięcie jej tuniki i usłyszał jej cichy, przestraszony okrzyk.
Zaklął i cofnął się. Oddychając ciężko, patrzył na to, co zrobił, na tunikę, której rozdarte wycięcie nadal trzymał w zaciśniętej dłoni. Poczuł, że ogarnia go chłód i rozwarł dłoń.
- Hadasso! - jęknął pełen obrzydzenia do siebie samego. - Nie chciałem...
Cofnął się jeszcze o krok i patrzył w oszołomieniu na jej spokojną, bladą twarz. Zamknęła oczy i stała bez ruchu. Kiedy tak na nią patrzył, czuł, jak opuszcza go wszelki ślad wzburzenia.
- Hadasso!
Wziął ją czule w ramiona, odgarnął włosy z jej twarzy i przyłożył dłoń do serca dziewczyny, przestraszony, że może niewidzialny Bóg raził ją śmiertelnie, by nie straciła czystości. Lecz poczuł bicie jej serca i ogarnęła go ulga - póki w nagłym błysku nie uświadomił sobie, że gotów był wziąć ją siłą.
Zaczęła się dźwigać, on zaś, niezdolny na nią spojrzeć, puścił ją, wstał i odsunął się od łoża. Nalał wina z karafki i wypił jednym haustem. Miało jakiś gorzki smak. Zadrżał i spojrzał na Hadassę.
Siedziała z popielatą twarzą. Nalał znowu wina.
- Wypij - polecił, podając jej kielich. Ujęła go drżącymi dłońmi.
- Wygląda na to, że twój Bóg chce, byś pozostała dziewicą - powiedział i te szorstkie słowa sprawiły że skrzywił się wewnętrznie z niesmakiem. Co się z nim dzieje, że oto chce zgwałcić kobietę, którą kocha! - Wypij wszystko - ciągnął z bladym uśmiechem, czując, jak palce drżą mu w zetknięciu z jej palcami.
Ogarnięty wyrzutami sumienia ujął jej dłonie i klęknął przed nią.
- Przestałem nad sobą panować... - powiedział urywanym głosem, zdając sobie dobrze sprawę, że nie jest to wystarczające usprawiedliwienie. Nie podniosła na niego spojrzenia, ale łzy spływały niemym strumieniem po jej bladych policzkach i serce mu się ścisnęło. - Nie płacz, Hadasso, nie płacz, proszę. - Usiadł obok niej i chciał objąć ją ramieniem, lecz nie śmiał. - Wybacz mi. - Dotknął jej włosów. - Nic się przecież nie stało. Nie musisz płakać.
Kielich upadł na posadzkę i wino niby krew rozlało się po płytach marmuru. Zakryła twarz dłońmi, jej plecami wstrząsało drżenie. Markus wstał i odszedł parę kroków, sam siebie przeklinając w duchu.
- Moja miłość nie jest ani łaskawa, ani cierpliwa - powiedział z żalem do samego siebie. - Nie zamierzałem cię skrzywdzić. Przysięgam! Sam nie wiem, co mi się stało... Nigdy dotąd nie straciłem tak panowania nad sobą.
- Powstrzymałeś się - odparła.
Spojrzał na nią, zaskoczony, że się do niego odezwała. Mimo rozdygotania całego ciała, jej spojrzenie było spokojne.
- Powstrzymałeś się i Pan cię za to pobłogosławi...
Te słowa znowu wzburzyły go.
- Nie mów mi o swoim Bogu! Przeklinam Go! - wykrzyknął z goryczą.
- Nie wypowiadaj takich słów - szepnęła z sercem przepełnionym strachem o niego.
Podszedł i zmusił ją do podniesienia głowy.
- Czy tę miłość, którą mam do ciebie, nazywasz błogosławieństwem?
- Spostrzegł, że chwytając ją tak mocno za podbródek, sprawił jej ból, i cofnął rękę. Odsunął się nieco, zmagając się ze swoimi uczuciami. - Cóż to za błogosławieństwo kochać kogoś, jak ja kocham ciebie, i nie móc tego kogoś mieć z powodu jakiegoś śmiesznego prawa? Czyż nie jest rzeczą wbrew naturze walczyć z najbardziej podstawowym instynktem? Twój Bóg zadaje ból, gdyż sprawia Mu to przyjemność.
- Bóg rani, aby uleczyć.
- Nie przeczysz więc temu - powiedział z niemiłym śmiechem. - Igra z ludźmi jak każdy inny bóg.
- Bóg nie igra z nami, Markusie. Nie ma boga poza Bogiem Wszechmocnym, a wszystko, co Bóg robi, służy jakiemuś Jego dobremu celowi.
Zamknął oczy. Markusie! To imię w jej ustach było błogosławieństwem i poczuł, że uchodzi z niego cały gniew, choć poczucie zawodu - nie.
- Jakiemuż dobremu celowi może służyć moja miłość do ciebie? - spytał bezradnie i spojrzał na nią. Jej oczy lśniły od łez.
Pomyślał, że gotów byłby na wszystko, gdyby dojrzał w tych oczach cień nadziei dla siebie.
- Może w ten sposób Bóg chce otworzyć twe serce na miłość do Niego.
Zesztywniał.
- Do Niego? - Roześmiał się chrapliwie. - Wolę umrzeć niż pokłonić się twojemu Bogu.
Nigdy jeszcze nie widział na jej twarzy takiego bólu i smutku i pożałował swoich słów. Zobaczył teraz, że rękami rozdarł szew jej tuniki, stroju niewolnicy, a gniewnymi słowami - rozdarł jej serce. Patrząc w jej oczy wiedział też, że tym samym sam siebie rozdarł na strzępy.
- Chcę, byś wyjaśniła mi, co jest w tobie, żeś tak przywarła do swego niewidzialnego Boga. Powiedz.
Hadassa podniosła na niego wzrok i zrozumiał, że kocha go jak nie będzie już kochała nikogo.
"Dlaczego, Panie? Dlaczego właśnie ten człowiek, który niczego nie pojmuje? Dlaczego ten, który dobrowolnie Cię odrzuca? Czy jesteś tak okrutny, jak powiada Markus?"
- Nie wiem tego, Markusie - odparła, głęboko wstrząśnięta.
Nadal drżała, nadal pragnęła go i bała się, gdyż tak łatwo byłoby ulec swoim uczuciom. Markus wprowadził zamęt w jej duszę. Bóg zsyłał wyłącznie balsam ukojenia.
"O Boże, użycz mi swej siły, bo nie mam własnej. Kiedy Markus patrzy na mnie, roztapiam się w środku. Słabnę."
- Wytłumacz mi - powiedział Markus.
I wiedziała, że będzie czekał, aż ona mu odpowie.
- Ojciec uważał, że Pan wybrał swoje dzieci przed początkiem świata i wedle swej łaski.
- Wedle łaski? Czy okazuje się łaskę, zakazując radowania się rzeczami zgodnymi z naturą? Kochasz mnie, Hadasso. Widziałem to w twoich oczach, kiedy na mnie spojrzałaś. Czułem to, kiedy cię dotknąłem. Twoje ciało było tak napełnione ciepłem. Drżałaś, ale nie ze strachu. Czy jest łaską, że twój Bóg każe ci tak cierpieć?
Myśli umykały gdzieś, kiedy tak na nią patrzył. Spuściła wzrok.
Markus podszedł i uniósł jej głowę.
- Nie potrafisz odpowiedzieć, prawda? Myślisz, że ten twój Bóg jest wszystkim. Że poza Nim nie potrzebujesz niczego. Wiedz, że tak nie jest. Kto weźmie cię w ramiona, Hadasso? Kto dotknie? Kto pocałuje? - Położył łagodnie dłoń na jej policzku, a kiedy zobaczył jej zamknięte oczy, serce zaczęło mu bić szybciej. Spojrzał na nią błagalnie. - Czy swego Boga kochasz tak mocno jak mnie?
- Nie rób mi tego - szepnęła i ujęła jego dłonie w obie swoje ręce. - Proszę, Markusie, nie rób mi tego.
Wiedział, że znów ją zranił, ale nie wiedział czym. Niczego nie rozumiał i czuł z tego powodu rozżalenie i zawód. Jak ktoś tak łagodny, tak kruchy może być zarazem tak nieugięty?
- Ten Bóg nawet do ciebie nie przemawia - rzucił gniewnie.
- Przemawia - odparła cichutko.
Markus cofnął dłoń. Spojrzał w jej twarz i zrozumiał, że to prawda. Nie brakowało nigdy takich, którzy twierdzili to samo co ona: Bóg powiedział to, Bóg powiedział tamto. Wszystko, co ten czy inny bóg powiedział, im tylko służyło. Jednak teraz, kiedy patrzył w oczy Hadassy, nie miał wątpliwości. I nagle poczuł niewytłumaczalny lęk.
- Jak? Kiedy?
- Czy pamiętasz, jak opowiadałam ci niegdyś o Eliaszu i prorokach Baala?
Zmarszczył lekko brwi.
- Masz na myśli tego, który wezwał ogień z nieba, by spalić ofiarę, a potem zabił dwustu kapłanów? - Pamiętał. Był zdziwiony, że Hadassa opowiada taką krwawą historię. Wyprostował się, odsuwając się od niej. - I co z tego?
- Kiedy Eliasz wytracił proroków, królowa Izebel powiedziała, że to samo uczyni z nim, on zaś uciekł, bo się przestraszył.
- Przestraszył się kobiety?
- Nie pierwszej lepszej kobiety, Markusie. Była bardzo niegodziwa i można. Eliasz uciekł na pustynię, by schronić się przed Izebel. Zaczął prosić Boga o śmierć, lecz Bóg przysłał anioła, by mu służył. Dzięki temu, że anioł przyniósł mu pożywienie, Eliasz mógł iść czterdzieści dni, aż doszedł do Horeb, góry Bożej. Znalazł tam grotę i zamieszkał w niej. I wtedy przyszedł do niego Pan. Przyszła gwałtowna wichura druzgocąca skały, ale Pana nie było w wichurze. Przyszło trzęsienie ziemi i potem ogień, ale Pan nie był ni w trzęsieniu ziemi, ni w ogniu. I Eliasz stanął u wejścia do groty, a wtedy usłyszał głos Pana.
Podniosła wzrok na Markusa. Jej oczy były pełne łagodności i radości. Twarz dziwnie jaśniała.
- Bóg przemówił w szmerze łagodnego powiewu, Markusie. Przemówił spokojnym, cichym głosem. Głosem w powiewie wiatru.
Markus poczuł dziwne mrowienie wzdłuż kręgosłupa.
- W powiewie wiatru. - Wykrzywił niedowierzająco usta.
- Tak - potwierdziła cicho.
- Mamy dzisiaj lekki wietrzyk. Czy usłyszę głos twojego Boga, kiedy wyjdę na taras?
Spuściła głowę.
- Jeśli otworzysz swe serce.
"Gdyby twe serce nie było takie zatwardziałe." Znowu stanęły jej w oczach łzy.
- Przemówiłby nawet do Rzymianina? - spytał szyderczym tonem. - Sądzę, że ten twój Bóg wolałby mieć raczej moje serce na swoim ołtarzu - dodał oschle. - A już szczególnie po tym, czego niemal nie zrobiłem jednej z Jego umiłowanych cór. - Stał w drzwiach wychodzących na taras, odwrócony do niej tyłem. - Czy więc twego Boga mam obwiniać za to, że cię pragnę? Więc to za Jego przyczyną?
Znowu obrócił się w jej stronę.
- Cienie Apolla i Dafne! - ciągnął. - Czy słyszałaś o nich, Hadasso? Apollo pragnął Dafne, lecz ona była dziewicą i nie chciała mu ulec. Ścigał ją jak oszalały, ona zaś uciekała, okrzykami wzywając bogów na ratunek. - Roześmiał się. - I uratowali ją. Czy wiesz jak? Zamienili ją w krzew o słodko pachnących kwiatach. Dlatego widuje się posągi Apolla w wieńcu z daphne na głowie.
Markus wykrzywił usta.
- Czy twój Bóg zamieni cię w krzew lub drzewo, by uchronić przede
mną twoje dziewictwo?
- Nie.
Zapanowało milczenie. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszał Markus, było bicie własnego serca.
- Bardziej walczysz z sobą samą niźli ze mną.
Zarumieniła się i znowu spuściła wzrok, lecz nie zaprzeczyła.
- To prawda, że przy tobie doznaję rzeczy, których nigdy dotąd nie czułam - powiedziała cicho i znowu podniosła wzrok. - Ale Bóg obdarzył mnie wolną wolą i ostrzegł przed czynami niemoralnymi...
- Niemoralnymi? - rzucił Markus przez zęby, gdyż słowo to odczuł jak policzek. - Czy jest rzeczą niemoralną, że dwoje ludzi kocha się i czerpie z tego rozkosz?
- Tak jak kochałeś Bitię?
Zadane cichym głosem pytanie było jak chluśnięcie zimną wodą i jeszcze wzmogło jego gniew.
- Bitia nie ma nic wspólnego z moimi uczuciami do ciebie! Nigdy jej nie kochałem!
- Ale kochałeś się z nią - powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem, zawstydzona tym, że mówi tak otwarcie.
Spojrzał jej w oczy i cały jego gniew wyparował bez śladu. Czuł wstyd i nie wiedział dlaczego. W tym, co robił z Bitią, nie było nic złego. Bo jakże? Przyszła do niego z własnej woli. Po kilku pierwszych spotkaniach przychodziła do niego, nawet kiedy jej nie wzywał.
- Mógłbym ci był rozkazać, prawda? - zauważył z posępnym uśmiechem. - Lecz gdybym zażądał, byś mi była powolna, uznałabyś, że musisz rzucić się z tarasu.
- Nie zażądasz takiej rzeczy.
- Skąd masz tę pewność?
- Bo nieobcy ci honor.
- Honor! - Roześmiał się z goryczą. - Jakże łatwo jednym słowem przekreślić wszystko, co człowiek czuje! Odebrać mu nadzieję. Tego pewnie chciałaś. - Spojrzał na nią. - Jestem Rzymianinem, Hadasso. Przede wszystkim Rzymianinem. Nie licz za bardzo na moją powściągliwość.
Zapadło milczenie. Markus wiedział, że nic nie zniszczy jego miłości do niej i na mgnienie oka ogarnęła go rozpacz. Gdyby nie ta jej wiara, której trzyma się tak uparcie, wykorzystałby to, że jest niewolnicą... Gdyby nie ten jej Bóg...
Hadassa wstała.
- Czy mogę odejść, panie? - spytała cichym głosem. Znowu była tylko służebną tego domu.
- Tak - odparł bezbarwnym głosem. Patrzył, jak dziewczyna idzie w stronę drzwi. - Hadasso! - Miłość do niej rozdzierała mu serce. Jedyny sposób, żeby ją zdobyć, to odebrać jej tę upartą wiarę. - Co twój Bóg dla ciebie uczynił? Naprawdę uczynił?
Przez dłuższą chwilę stała nieruchomo, zwrócona do niego tyłem.
- Wszystko - szepnęła wreszcie i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi.
Markus powiedział tego wieczoru ojcu, że zamierza kupić sobie własny dom.
- Nasz nagły wyjazd do Efezu wywołał falę domysłów co do bezpieczeństwa naszych aktywów. Wydanie paru talentów złota na drugą willę i na bogate uczty dla co ważniejszych rzymskich urzędników szybko zamknie ludziom usta.
Decymus spojrzał na niego, świadomy, że prawdziwe powody skłaniające Markusa do opuszczenia willi są zupełnie innej natury.
- Rozumiem, Markusie - odparł.
I naprawdę rozumiał.
Rozdział XXIX
Hadasso! - wykrzyknęła Julia wchodząc do domu. Uniosła skraj palusa i wbiegła po schodach. - Hadasso!
- Jestem, pani - powiedziała, spiesząc ku niej Hadassa.
- Chodź, chodź szybko! - Julia zamknęła za nimi drzwi swojego pokoju. Była uszczęśliwiona. Śmiała się, wirowała tanecznie, zdejmując z głowy zwiewną zasłonę. - Byłyśmy dzisiaj rano z mamą w Artemizjonie i prawie zemdlałam, kiedy wszedł.
- Kto taki, pani?
- Atretes! Jest jeszcze piękniejszy niż zapamiętałam. Jak bóg zstępujący z Olimpu. Wszyscy na niego patrzyli. Byłam ledwie kilka stóp od niego. Kiedy oddawał cześć bogini, pilnowało go dwóch strażników. Serce tak mi biło, iż myślałam, że umrę. - Położyła rękę na piersi, jakby chciała przytrzymać zbyt mocno bijące serce, a potem jęła przerzucać swoje rzeczy. - Matka powiedziała, że nie powinnyśmy przeszkadzać mu, kiedy oddaje hołd Artemidzie - dodała, robiąc pochmurną minę.
- Czego szukasz, pani? Pomogę ci.
- Krwawnika. Pamiętasz? Nie tego zwykłego, ale dużego z ciężką złotą oprawą. Szukaj. Pospiesz się! Chakras powiedział, że pobudza wyobraźnię, a mnie wyobraźnia będzie szalenie potrzebna, jeśli mam wymyślić jakiś sposób, żeby spotkać się z Atretesem.
Hadassa znalazła naszyjnik i podała swojej pani. Sam krwawnik był piękny - czysty i naturalny, ale okropny uchwyt zmienił go w brzydki klejnot, w talizman, który miał służyć do czarów.
- Nie wierz w kamienie, pani - rzekła Hadassa, posłusznie podając wisiorek Julii.
Julia roześmiała się i założyła naszyjnik. Zacisnęła krwawnik w dłoni.
- A to dlaczego? Skoro pomagał innym, czemu miałby nie pomóc także mnie? - Zacisnęła mocno kamień w obu dłoniach i zamknęła oczy. - Muszę skupić się i medytować. Zostaw mnie samą, aż cię wezwę. Krwawnik spełnił, jak się zdaje, swoją rolę, gdyż po godzinie
Julia wiedziała już dokładnie, jak doprowadzić do spotkania z Atretesem. Nie mogła podzielić się tym pomysłem z Hadassą ani nikim z bliskich. Nawet Markus miałby zastrzeżenia do jej metod, ale nie dbała o to. Oczy jej błyszczały z podniecenia. Nie, nie dba o to, co pomyślą inni. Będzie to sekret znany tylko jej... i Atretesowi.
Hadassa powiedziała, żeby nie wierzyć w kamień, ale krwawnik przecież jej pomógł! Julia wiedziała, że bez niego nigdy nie wpadłaby na pomysł tak oburzający i przerażający. Jutro zajmie się wszystkimi niezbędnymi przygotowaniami. A następnego dnia spotka Atretesa w świątyni Artemidy.
Atretes przypomniał sobie przepowiednię matki, gdy tylko ujrzał Julię Walerian w wonnych oparach unoszących się w wewnętrznym przybytku Artemizjonu. Czekał na moment, kiedy znowu pojawi się w jego życiu, i oto stała przed nim jak wizja wywołana czarami, jeszcze piękniejsza niż zapamiętał. Ubrana w cieniutki jak mgiełka czerwony palus, haftowany złotem i powiewający wokół jej smukłego ciała, szła prosto w jego stronę. Usłyszał cichutki brzęk dzwoneczków i zobaczył bransoletki na kostkach u nóg. Zmarszczył lekko brwi. Jak to się stało, że nieśmiała dziewczyna, która rumieniła się w rzymskiej szkole gladiatorów, została świątynną nierządnicą w Efezie? Z pewnością sprawiła to bogini, która przygotowała drogę, by ją do niego doprowadzić. Ale co właściwie wiedział o Julii Walerian poza tym, co mu powiedziano? Widział ją tylko raz, z daleka, stojącą w loży. Teraz znalazła się tak blisko niego, że dostrzegł delikatne zaróżowienie twarzy, gdy spoczął na niej jego wzrok. I widział jej oczy - ciemne i złaknione.
Nie było w niej ani śladu tego udawanego żaru właściwego nierządnicom. Jej zwrócone ku niemu pożądanie było prawdziwe, tak prawdziwe, że Atretes zapragnął jej mocniej niż kiedykolwiek pragnął jakiejś kobiety. Coś jednak nakazywało mu czekać i milczeć.
Jego zagadkowe spojrzenie wprawiło Julię w zakłopotanie i niepewność. Zwilżyła końcem języka wargi i rozpaczliwie próbowała przypomnieć sobie słowa, których nauczyła się na pamięć. Czekała na niego przed świątynią wiele godzin, odrzucając propozycje tuzina innych mężczyzn, zastanawiając się, czy Atretes przyjdzie. I oto zjawił się w otoczeniu straży. Złożył ofiarę na ręce kapłana i padł na twarz przed wizerunkiem Artemidy. Kiedy się podniósł, Julia stanęła przed nim; jego spojrzenie padło na nią i poczuła, jak przebiega ją fala gorąca.
Przechylił lekko głowę i wykrzywił z rozbawieniem usta, jakby ją prowokował.
- Dołącz do mnie w świętowaniu - zaczęła mówić nerwowo i pospiesznie - abyśmy ucieszyli najwyższą boginię.
Wiedziała, że wypowiedziała te słowa zadyszanym tonem i zarumieniła się.
- Jaka jest twoja cena? - spytał głosem głębokim i naznaczonym wyraźnym akcentem.
- Taka, jaką zechcesz zapłacić.
Atretes zmierzył ją wzrokiem od czubka głowy do obutych w sandały stóp. Jej uroda zapierała dech w piersi, ale jednocześnie czuł jakiś niewyraźny niepokój. Czy to jest kobieta z przepowiedni matki? Kobieta ubrana jak nierządnica i sprzedająca swoje ciało? Żądza kazała mu zlekceważyć złe przeczucia. Skinął głową. Zaprowadziła go do gospody zajmującej się raczej obsługą bogatych cudzoziemców niż amatorów rytualnego nierządu. Gdy tylko znaleźli się w środku, rzuciła mu się w ramiona.
Kiedy było po wszystkim, Atretes poczuł jakąś niepokojącą odrazę do tego, co między nimi zaszło. Wstał i odszedł od łoża. Zdumiona tym, że ją opuścił, przyglądała mu się mrugając powiekami. Rysy jego przystojnej, boskiej twarzy stężały, stały się zimne. Co sobie myślał, tak na nią patrząc? Próbowała zajrzeć w jego myśli, ale daremnie.
- Jaką to grę prowadzisz, Julio Walerian?
Otworzyła szeroko oczy, oblała się rumieńcem.
- Skąd znasz moje imię?
- Przyszłaś kiedyś do szkoły gladiatorów. Z rzymską dziwką, Oktawią. Zacząłem wypytywać. Bato powiedział, że masz męża.
- 'Mój mąż umarł - wyznała z zakłopotaniem.
Z drwiącym grymasem na twarzy uniósł brwi.
- Jak doszło do tego, że córka jednego z najbogatszych w całym cesarstwie kupców została świątynną nierządnicą?
Dźwignęła się niepewnie na nogi, gdyż wydawało się jej, że lepiej zniesie jego szydercze zachowanie, kiedy stanie naprzeciwko niego.
- Nie jestem nierządnicą.
Uśmiechnął się lodowato i dotknął jej włosów.
- Naprawdę?
- Naprawdę - odparła, drżąc na całym ciele. - Wymyśliłam taki sposób, żeby cię spotkać.
Kiedy Atretes ją dotknął, poczuł, że znowu żądza burzy mu krew w żyłach.
- Tyle zabiegów, żeby pójść do łoża z gladiatorem? - spytał chłodnym tonem.
- Nie - odpowiedziała bez tchu i położyła płasko dłonie na jego piersi. - Nie. Nie z pierwszym lepszym gladiatorem. Chciałam ciebie. Tylko ciebie, Atretesie. Pragnęłam tego od pierwszego dnia, kiedy zobaczyłam cię na drodze koło Kapui.
- Pamiętam. Była z tobą mała Żydówka.
- Pamiętasz? Myślałam, że nie zauważyłeś mnie. - Zachłannie wpatrywała się w jego twarz. - Jest to więc przeznaczenie... - Z zaskakującą siłą ściągnęła jego głowę w dół.
Atretes czuł siłę jej pożądania. Rozkoszował się nim, pragnął, by trwało jak najdłużej. Julia Walerian nie była niewolnicą przysłaną mu do celi w szkole gladiatorów jako nagroda ani nierządnicą, za którą płaci się na schodach świątynnych. Przyszła do niego z własnej woli - córka możnego rzymskiego obywatela, niewolnica, ale niewolnica swojej namiętności. I Atretes użył jej jak balsamu na rany swojej duszy. Tak mu się w każdym razie wydawało. Wreszcie nasycony, ubrał się, stojąc do niej tyłem. Jakąś cząstką jestestwa pragnął wyjść stąd natychmiast i zapomnieć o tym, co się stało.
- Kiedy zobaczę cię znowu? - spytała z jakimś rozżaleniem.
Obrócił się, by na nią spojrzeć. Była piękna, tak piękna, że zapierało dech w piersi. Czuł się wyczerpany, a w jej oczach widać było łaknienie większe niż jego własne.
Uśmiechnął się chłodno.
- Kiedy tylko znajdziesz jakiś sposób.
Odwiązał sakiewkę, którą miał przy pasie, rzucił Julii na kolana i wyszedł, zostawiając ją siedzącą na podłodze.
Markus często przyjmował gości w swojej nowej willi, poszerzając dzięki temu krąg efeskich przyjaciół. Podtrzymywał też bliską znajomość z prokonsulem i innymi rzymskimi urzędnikami, z których paru poznał jeszcze w Rzymie. Ojciec chętnie zgodził się, by Julia pełniła rolę gospodyni podczas oficjalnych uczt i spotkań. Markus osiągnął w ten sposób dwie rzeczy: zapewnił siostrze odrobinę wolności, którą utraciła po śmierci Kajusza, i widywał Hadassę. Tego wieczoru, podobnie jak wielu innych, willa Markusa pełna była gości. Markus spojrzał na Julię, która spoczywała na sąsiednim łożu, wsparta na poduszkach, i przyglądała się z umiarkowanym zaciekawieniem afrykańskiej tancerce. Ich spojrzenia się spotkały i Julia uśmiechnęła się.
- Wypytywała dzisiaj o ciebie z wielkim zainteresowaniem córka prokonsula, Markusie - powiedziała, nachylając się do niego. - Myślę, że zakochała się w tobie.
- Eunice to słodkie dziecko.
- Słodkie dziecko, które tak łatwo odrzucasz, ma posłuch u ojca, a ojciec u cesarza.
Uśmiechnął się pobłażliwie.
- Jeśli kiedykolwiek poślubię jakąś kobietę, Julio, zrobię to nie po to, by zyskać wpływy polityczne.
- A kto mówi o poślubieniu kogokolwiek? - spytała Julia z figlarnym uśmiechem.
- Chcesz, bym znieprawił córkę prokonsula Rzymu? - powiedział Markus, wybierając jakiś przysmak ze stojącej przed nim tacy.
- Znieprawił? - Julia uniosła lekko brwi. - Cóż to za słowo w ustach epikurejczyka? Zawsze myślałam, że nie przepuszczasz żadnej okazji, by przeżyć parę przyjemnych chwil. - Wybrała sobie dojrzałą śliwkę. - Eunice jest owocem dojrzałym do zerwania. -
Ugryzła soczysty fioletowy owoc i w jej oczach błysnęły iskierki rozbawienia. Wstała z łoża. - Czy nie po to opuściłeś willę ojca, by swobodnie się bawić i zdobywać wpływy wśród osób najwyżej postawionych? Zbieraj więc plon, kiedy pora jest najwłaściwsza.
Odeszła i wmieszała się w tłum gości.
Markus w zamyśleniu przyglądał się Julii. Ten rok życia z Kajuszem całkowicie ją odmienił. Krążyła po sali, rozmawiając to z tym, to z owym, śmiejąc się, muskając kogoś dłonią i odchodząc z przekornym uśmiechem rzuconym przez ramię. Czuł jakiś niepokój. Zawsze myślał o niej jako o prostodusznej, miłej siostrzyczce, którą uwielbiał i rozpieszczał.
Patrząc, jak Julia wywołuje zamęt w męskich głowach, jak łamie serca, przypomniał sobie Arrię. Wyruszyła na łowy, lecz wydawało się, że nie ma tu zwierzyny, jakiej pragnęła. Skinęła na Hadassę i obie wyszły na taras. Markus zmarszczył lekko brwi. Julia wydała jakieś polecenie, o którym Hadassa najwyraźniej coś jej powiedziała. Julia była wzburzona i znowu czegoś zażądała, tym razem z naciskiem. Zdjęła z ręki złotą bransoletę i podała ją Hadassie, a następnie wróciła do środka. Skinęła głową i Hadassa opuściła salę.
Markus wstał i ruszył za niewolnicą, by dowiedzieć się, o co chodzi, ale na jego drodze stanęła Eunice, która potrąciła go, nieśmiało próbując zwrócić na siebie uwagę.
- Och, wybacz, Markusie! Szłam, nie patrząc przed siebie - powiedziała i podniosła na niego wzrok pełen takiego uwielbienia, że Markus skulił się wewnętrznie.
- To moja wina.
Kiedy ją wymijał, miał świadomość, że na jej twarzy odmalował się zawód. Wypadł na korytarz, ale Hadassa już zniknęła.
Hadassa szła w stronę szkoły gladiatorów, patrząc na światło księżycowe odbijające się na białych, wybrukowanych marmurem ulicach i stojących przy nich świątyniach. Zastukała do ciężkiej bramy głównej i czekała. Kiedy strażnik otworzył bramę, oznajmiła, że chce rozmawiać z Sertesem. Zaprowadzono ją przez dziedziniec, a potem przez ciemny korytarz do biur Sertesa. Oczekiwał na nią. Wyciągnął rękę, a ona podała mu złotą bransoletę. Zważył ją, a potem przyjrzał się uważnie robocie złotniczej. Wreszcie skinął głową i zamknął klejnot w skrzyni.
- Tędy - powiedział i poprowadził Hadassę w dół po kamiennych schodach, a potem zimnym, oświetlonym pochodniami korytarzem. Zatrzymał się pod ciężkimi drzwiami i znalazł właściwy klucz. Otworzył drzwi i Hadassa zobaczyła mężczyznę siedzącego na kamiennej ławie. Rozpoznała człowieka, którego widziała niegdyś na drodze nie opodal Kapui, był bowiem potężnie zbudowany i niezwykle przystojny. Kiedy wstał i spojrzał na nich, przyszedł jej na myśl jeden z posągów, stanowiących własność Julii. Rzeźbiarz dobrze uchwycił zuchwałość i wspaniałą postawę gladiatora, ale nie oddał smutku jego spojrzenia, rozpaczy kryjącej się za maską zimnej, okiełznanej siły.
- Twoja pani przysłała swą służebną - powiedział Sertes. - Bądź o brzasku przy bramie dostawczej.
Zostawił ich samych.
Atretes zacisnął wargi i spojrzał zwężonymi oczami na małą, smukłą dziewczynę, która stała przed nim. Miała na sobie delikatną tunikę kremowej barwy - opadającą prawie do ziemi i ściągniętą w talii szarfą w prążki, dopasowaną do szala, który okrywał jej głowę i ramiona. Spojrzał prosto w jej oczy, spodziewając się ujrzeć w nich to, do czego przywykł: uwielbienie lub strach. Zobaczył jednak tylko spokój.
- Poprowadzę cię - powiedziała.
Głos miała niski i miły dla ucha. Narzucił płaszcz na ramiona i okrył swoje jasne włosy. Kiedy szedł za nią, słyszał tylko cichy stukot jej sandałów. Strażnik bez słowa otworzył im bramę i prawie nie zwracając uwagi na Atretesa, patrzył, jak dziewczyna przechodzi. Ciężka brama szkoły zatrzasnęła się i Atretes odetchnął swobodniej.
- Jesteś Żydówką? - spytał, krocząc obok niej.
- Urodziłam się w Judei.
- Od jak dawna jesteś niewolnicą?
- Od zburzenia Jerozolimy.
- Znałem kiedyś pewnego Żyda. Nazywał się Kaleb i pochodził z plemienia Judy. Zabił trzydziestu siedmiu przeciwników. - Dziewczyna nic nie powiedziała. - Czy znałaś go?
- Nie, nie znałam - odparła, chociaż słyszała, jak Oktawia i Julia rozmawiały o tym gladiatorze. - Najmocniejsi i najprzystojniejsi mężczyźni z Jerozolimy zostali zabrani przez Tytusa do Aleksandrii, a stamtąd do Rzymu, gdzie trafili na areny. Ja byłam między ostatnimi, których pogoniono pieszo na północ.
- Mężnie umarł.
W jego bezbarwnym, beznamiętnym głosie było coś, co kazało Hadassie podnieść wzrok. Przystojna twarz była srogą twarzą gladiatora, ale Hadassa wyczuwała, że w tym człowieku coś tkwi, coś ukrytego za zimną, bezlitosną twarzą dobrze wyszkolonego zabójcy. Skądś z głębi przezierał jakiś trawiący go smutek.
Niewolnica przystanęła. Był zupełnie zaskoczony, kiedy ujęła jego olbrzymią rękę w swe obie dłonie.
- Oby Bóg skierował ku tobie swe oblicze i obdarzył cię pokojem - powiedziała z takim współczuciem, że oniemiał i był w stanie tylko na nią patrzeć.
Ruszyła, a Atretes bez słowa podążył za nią. Szedł wolno, dostosowując się do szybkości jej marszu.
Wiedział, że znalazł się w bogatej dzielnicy Efezu. Po jakimś czasie dziwna, maleńka służebna Julii skręciła na marmurowe schody. U ich szczytu znajdowały się drzwi prowadzące do przejścia przeznaczonego zapewne dla dostawców. Doszli do następnych drzwi i dziewczyna otworzyła jeszcze jedne drzwi, przez które wchodziło się do spiżarni.
- Zechciej tu zaczekać - powiedziała i zostawiła go samego.
Oparł się o jakąś beczkę i rozejrzał wokół, czując, jak narasta w nim niesmak. Julia pewnie posmarowała łapę Sertesa złotem, by pozwolił go tu przyprowadzić. Jak dziwkę, która ma zaspokoić namiętność bogatej kobiety.
Duma i gniew ulotniły się, kiedy drzwi się otworzyły i stanęła w nich Julia.
- Och, myślałam, że nigdy się nie zjawisz - powiedziała bez tchu i Atretes domyślił się, że biegła.
Rzuciła mu się w ramiona i stojąc na palcach, zagłębiła dłonie w jego włosy.
Trzymając w ramionach Julię Walerian, Atretes nie potrafił myśleć o niczym poza smakiem jej warg, zapachem jej skóry i miękkością jej dotyku. Dopiero później przypomniał sobie o swojej dumie - i o wstrząsającej cenie, jaką musi zapłacić za złudne poczucie wolności.
Hadassa odwiedziła Jana, gdy tylko miała chwilę wolnego czasu. Drzwi otworzył mężczyzna, który miał już za sobą najlepsze lata życia, ale w niczym nie umniejszyło to siły jego zniewalającego spojrzenia. Powitał ją uprzejmie i przedstawił się jako jeden z uczniów Jana. Zaprowadził ją do cichego, oświetlonego ~kagankiem pokoju, w którym apostoł pisał właśnie list do jednego z walczących Kościołów cesarstwa. Podniósł wzrok i uśmiechnął się serdecznie. Odłożył pióro, wstał, ujął jej dłonie i pocałował ją w policzek. Zrobił krok do tyłu, lecz ona nie puszczała jego rąk.
- Och, Janie - powiedziała, przywierając do jego dłoni, jakby były jej jedynym ocaleniem.
- Usiądź, Hadasso, i wyjaw, co ci tak ciąży na sercu.
Ciągle trzymała jego ręce. Jezus został ukrzyżowany wiele lat przed jej przyjściem na świat, ale Jan, jak przedtem ojciec, łączył ją z Panem. W jakże drogiej jej sercu twarzy Jana widziała współczucie, miłość, blask i siłę niezachwianej wiary. Siłę, jaką miał ojciec. Siłę, której jej tak bardzo brakowało.
- Cóż cię tak gnębi? - spytał znowu Jan.
- Wszystko, Janie, wszystko w mym życiu - wyznała żałosnym głosem.
- Moja wiara jest taka słaba. Ojciec wychodził na ulicę, by dać świadectwo prawdzie, chociaż zeloci mordowali wtedy ludzi. Lecz ja boję się nawet wypowiedzieć na głos imię Jezusa. - Płakała ze wstydu. - Henoch kupił mnie dla swojego pana, bo myślał, że należę do jego ludu. Że jestem żydówką. I oni wszyscy nadal myślą, że nią jestem. Poza Markusem. Ten odkrył w Rzymie, że spotykam się z innymi chrześcijanami i zakazał mi do nich chodzić. Powiedział, że chrześcijanie to wywrotowcy, którzy knują spiski przeciwko cesarstwu. Powiedział, że wiązanie się z nimi byłoby dla mnie niebezpieczne. Czasem pyta mnie, czemu wierzę, kiedy jednak próbuję mu to wyjaśnić, niczego nie pojmuje. Po prostu wpada w gniew.
Słowa płynęły z niej jak rzeka.
- I Julia! Och, Janie, Julia jest taka zagubiona. Zrobiła takie straszne rzeczy i widzę, jak po trochu umiera w środku. Opowiedziałam jej wszystkie historie, jakie słyszałam od ojca, te, które ukształtowały moją wiarę. Ale ona właściwie ich nie słucha. Szuka tylko rozrywki. Chce zapomnieć. Raz, jeden jedyny raz, wydawało mi się, że jej ojciec zaczyna coś rozumieć... Potrząsnęła głową. Puściła wreszcie ręce Jana i ukryła twarz w dłoniach.
- Wiem, co to strach, Hadasso. Strach to stary nieprzyjaciel. Uległem mu tej nocy, kiedy Jezus był w Ogrójcu i przyszedł Judasz z kapłanami i strażnikami świątynnymi.
- Byłeś jednak przed sądem.
- Podszedłem tylko na tyle blisko, by słyszeć. W tłumie nic mi nie groziło. Moja rodzina była dobrze znana w Jerozolimie. Ojciec znał członków sądu. Powiem ci jednak, Hadasso, że nie poznałem, czym jest prawdziwy strach, póki nie zobaczyłem, jak umiera Jezus. Nigdy nie czułem się tak samotny jak wtedy, a nie zmieniło się to, póki nie zobaczyłem płócien w pustym grobowcu i nie pojąłem, że zmartwychwstał.
Ujął jej dłoń.
- Hadasso, Jezus powiedział nam wszystko, a jednak nie rozumieliśmy, kim jest i po co przyszedł. Jakub i ja byliśmy gorliwi, dumni, ambitni, nie wiedzieliśmy co to tolerancja. Jezus nazwał nas Synami Gromu, ponieważ chcieliśmy ściągnąć gniew Boży na człowieka, który uzdrawiał w Jego imię, lecz nie chciał pójść za Nim. Chcieliśmy, by nam tylko należała się władza. Byliśmy tak pełni pychy, tak zaślepieni i głupi! Wiedzieliśmy, że Jezus jest Mesjaszem, a przecież czekaliśmy, by stał się królem - wojownikiem jak Dawid i byśmy sprawowali u Jego boku władzę. Nie potrafiliśmy uwierzyć, że oto Ten, który był Synem Boga, przyszedł, żeby stać się paschalnym barankiem dla wszystkich ludzi na ziemi.
Uśmiechnął się ze smutkiem i poklepał ją po dłoni.
- Przecież to Marię Magdalenę, nie zaś Jakuba lub mnie, wybrał Jezus, by jako pierwsza zobaczyła zmartwychwstałego Chrystusa.
Nic nie widziała przez łzy.
- Jak mogę zyskać siłę, którą masz ty?
Uśmiechnął się czule.
- Masz tę siłę, którą dał ci Bóg, i wystarcza ona, byś wykonała to, co ci przeznaczył. Zaufaj Mu.
Rozdział XXIX
Feba uznała, że kobieta, która odwiedziła Julię, wywiera duże wrażenie, ale także budzi niepokój. Mówiła czysto po łacinie, co świadczyło o jej randze społecznej, i chociaż wyglądała na młodą, jej wytworny sposób zachowania świadczył o doświadczeniu życiowym przewyższającym doświadczenie samej Feby. Zadziwiała nie doskonałością urody, gdyż ta nie była zgoła niezwykła, lecz tym, że kobieta owa zniewalała ludzi spojrzeniem swoich ciemnych oczu. Intensywność tego spojrzenia była trudna do zniesienia. Feba wiedziała, że Julia uznawała niegdyś tę kobietę za bliską przyjaciółkę. Było to dziwne, gdyż bardzo się od siebie różniły. Julia była żywiołowa; ta kobieta patrzyła na wszystko spojrzeniem zimnym i opanowanym.
Feba powiedziała cicho jednej ze służebnych, żeby czekała niedaleko drzwi na powrót Julii. Sama zaś podała napoje odświeżające i prowadziła uprzejmą rozmowę. Kiedy służebna weszła i dyskretnie skinęła głową, Feba opuściła gościa, by porozmawiać z córką. Być może Julia nie zechce przyjąć tej kobiety.
- Julio, masz gościa, który czeka na ciebie w perystylu.
- Kto to taki?
Julia zdjęła z głowy zwiewną zasłonę i rzuciła ją Hadassie, odprawiając niewolnicę wdzięcznym gestem dłoni.
- Kalaba Fontaneus. Przybyła godzinę temu i prowadziłyśmy bardzo interesującą rozmowę. Julio? - Feba nigdy nie widziała takiego wyrazu na twarzy swojej córki. Dotknęła lekko jej ramienia. - Czy dobrze się czujesz?
Julia zwróciła na nią spojrzenie zaszczutego zwierzęcia.
- Co powiedziała?
- Właściwie nic, Julio. - Rozmawiały o urokach Efezu, długiej podróży z Rzymu, nowym domu. - Co z tobą? Jesteś taka blada.
Julia potrząsnęła głową.
- Myślałam, że nigdy już jej nie zobaczę.
- Nie chcesz jej przyjąć?
Julia zawahała się, rozmyślając o jakiejś wymówce: ból głowy od nadmiaru słońca, zmęczenie po powrocie z zakupów, konieczność przygotowania się do wieczornej uczty u Markusa... Przyłożyła czubki palców do skroni. Naprawdę bolała ją głowa, ale wiedziała, że taka wymówka dzisiaj nie wystarczy.
- Przyjmę ją matko. - Potrząsnęła głową. - Chodzi tylko o to, że za każdym razem, kiedy widzę Kalabę, przypomina mi się Kajusz.
- Nie wiedziałam, że nadal ci go brak. W ostatnich miesiącach byłaś bardziej podobna do dawnej Julii. - Pocałowała lekko córkę w czoło. - Wiem, że bardzo go kochałaś. - Do szaleństwa. - Zagryzła wargi i spojrzała na drzwi prowadzące do korytarza i dalej do perystylu. - Chciałabym rozmawiać z nią w cztery oczy, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- Oczywiście - odparła z ulgą Feba.
W towarzystwie Kalaby czuła się nieswojo. Zastanawiała się, co jej młoda córka może mieć wspólnego z taką światową kobietą. Kalaba siedziała w cieniu niszy. Czekała. Wydawało się, że wypełnia cały perystyl swoją obecnością. Nawet słońce skryło się za warstwą chmur, pogrążając dziedziniec w łagodnym cieniu. Julia zebrała się na odwagę i ruszyła spokojnym krokiem do perystylu, przywołując na usta uprzejmy uśmiech powitania.
- Jakże miło znowu cię widzieć, Kalabo. Co sprowadza cię do Efezu?
Kalaba uśmiechnęła się blado.
- Rzym mnie znużył.
Julia usiadła przy niej.
- Kiedy tu przybyłaś? - spytała, czyniąc rozpaczliwe wysiłki, żeby nie ujawnić swego wewnętrznego rozdygotania.
- Parę tygodni temu. Wykorzystałam ten czas, by znowu poznać miasto.
- Znowu? Nie wiedziałam, że odwiedziłaś już kiedyś Efez.
- To jedno z wielu miast, w których byłam przed moim małżeństwem. Czuję się tu bardziej u siebie niż w innych miastach.
- A zatem zostaniesz? To cudownie.
Mroczne oczy wpatrywały się badawczo w Julię.
- Odkąd widziałyśmy się po raz ostatni, nauczyłaś się ukrywać swe myśli. Twój uśmiech wygląda na prawie szczery.
Wstrząśnięta Julia nie wiedziała, co ma powiedzieć.
- Wyjechałaś, Julio, bez słowa pożegnania. To okrutne.
- Ojciec postanowił, że wracamy do Efezu.
- Ach, tak. - Kalaba skinęła głową. - Rozumiem. Nie miałaś czasu, żeby pożegnać się z przyjaciółmi.
Wykrzywiła usta, tym razem pozwalając sobie na lekką drwinę z Julii.
Julia zaczerwieniła się i odwróciła wzrok.
- Pożegnałaś się jednak z Oktawią - ciągnęła Kalaba bezbarwnym tonem.
Julia spojrzała na nią błagalnie.
- Nie potrafiłam spojrzeć ci w oczy po śmierci Kajusza.
- Rozumiem to - powiedziała łagodnie Kalaba.
- Bałam się - wyznała Julia i jej ciało przebiegł dreszcz.
- Ponieważ wiem o wszystkim. Nigdy nie przestałaś o tym myśleć? Kochanie, zdawałam sobie z tego sprawę. Dzieliłam twoją udrękę. Wiedziałam przecież, co Kajusz ci zrobił, by zapewnić sobie chwilę rozkoszy. Pokazałaś mi ślady na swoim ciele. I obie nie miałyśmy wątpliwości co do tego, jak daleko może posunąć się Kajusz, kiedy ogarnie go gniew. Któż poza mną, Julio, mógłby zrozumieć, co przeszłaś, mógłby zrozumieć trudną decyzję, którą Kajusz na tobie wymusił? Powinnaś była mi zaufać. Spojrzenie tych mrocznych, niezgłębionych oczu sprawiało, że Julię ogarnęła jakaś słabość. Kalaba położyła rękę na jej dłoni.
- Julio, łączy nas prawdziwa przyjaźń. Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny. Wiem, co zrobiłaś. Wiem, kim jesteś. Wiem, do czego jesteś zdolna. Jesteś kimś szczególnie mi bliskim. Jesteśmy ze sobą związane.
Jakby przyciągana jakąś siłą potężniejszą niż jej wola, Julia skłoniła się na pierś Kalaby.
- Wybacz, że nie chciałam cię widzieć w Rzymie. - Kalaba gładziła ją delikatnie po głowie, słuchając gorączkowego szeptu. - Czułam, że masz nade mną władzę. Przestraszyłam się tego. Teraz wiem. Jesteś moim jedynym, prawdziwym przyjacielem. - Odsunęła się nieco. - Wydaje mi się, że pod koniec Kajusz wiedział, co zrobiłam.
Kalaba wykrzywiła usta.
- Wszyscy muszą ponieść odpowiedzialność za swoje słabości.
Julia zadrżała.
- Nie chcę o tym myśleć. Nie chcę, by to wróciło.
Kalaba przesunęła palcami po czole Julii.
- Zapomnij zatem - powiedziała kojącym głosem. - Przypomnij sobie, co ci mówiłam, Julio. Kajusz to tylko epizod. Doświadczysz jeszcze wielu rzeczy, w miarę jak będziesz stawała się tą osobą, którą w końcu się staniesz... wiem o tym. Przyjdzie czas, że wszystko zostanie przed tobą odsłonięte.
W niepamięć poszły powody, dla których Julia unikała Kalaby. Rozmawiała z nią teraz swobodnie jak niegdyś, w Rzymie. Głos Kalaby był taki melodyjny i kojący.
- Czy podoba ci się życie w Efezie?
- Podobałoby mi się bardziej, gdybym była wolna. Ojciec z powrotem przekazał wszystko pod zarząd Markusa. Muszę błagać go o każdy sesterc.
- Nieszczęście w tym, że kobiety są na łasce i niełasce mężczyzn. Zwłaszcza że tak być nie musi.
- Nie mam wyjścia.
- Zawsze znajdzie się jakieś wyjście. A może jesteś zadowolona z
tego, że zależysz od innych?
Julia poczuła nagły przypływ dumy i poderwała do góry podbródek.
- Robię co chcę!
Kalaba miała minę mroczną i zarazem rozbawioną.
- A czegóż to chcesz? Miłosnej przygody z gladiatorem? Sama siebie poniżasz. Jak Oktawia.
Julia rozchyliła wargi.
- Co wiesz o Atretesie? Kto ci powiedział? - spytała przyciszonym głosem.
- Sertes. To stary przyjaciel. - Znowu położyła rękę na dłoni Julii: - Muszę ci jednak wyznać, że po Efezie krążą już pogłoski, iż córka najbogatszego kupca w cesarstwie wzięła sobie Atretesa za kochanka. Wkrótce całe miasto pozna twoje imię, to tylko kwestia czasu.
Rozwścieczona Julia przybrała postawę wyniosłą.
- Nie dbam o to, co mówią ludzie.
- Czyżby?
Julii zrzedła mina.
- Kocham go. Kocham go tak bardzo, że umarłabym, gdybym nie mogła z nim być. Gdyby był człowiekiem wolnym, zaraz bym go poślubiła.
- Doprawdy? Czy to miłość, Julio, czy też chodzi o jego urodę, o brutalność? Atretes dostał się do niewoli w Germanii. Jest barbarzyńcą. Nienawidzi Rzymu tak gwałtownie, że ty nie jesteś w stanie tego pojąć. A ty, kochanie, jesteś w każdym calu Rzymianką.
- On nie czuje do mnie nienawiści. Kocha mnie. Wiem, że mnie kocha.
- Kajusz też cię kochał. Nie przeszkodziło mu to w wykorzystywaniu ciebie do swoich celów.
Julia zamrugała oczami.
Kalaba wstała. Była wyraźnie zadowolona.
- Muszę już iść. Czuję ulgę i przyjemność, że znowu jesteśmy przyjaciółkami. - Uśmiechnęła się. Wizytę mogła uznać za udaną. - Prymus zaprosił mnie, bym mu towarzyszyła dzisiaj do twojego brata na obchody urodzin prokonsula. - Leciutko, kostkami palców pogładziła policzek Julii. - Nie chciałam, żeby cię to zaskoczyło.
Julia błądziła myślami gdzieś daleko.
- Poznałam Prymusa. Jest jednym z doradców prokonsula, prawda?
- Doskonale zna obce obyczaje i sposób życia.
- Jest przystojny i zabawny.
Kalaba roześmiała się cicho i jej ciemne oczy zmatowiały.
- Prymus ma niejedną zaletę.
Julia odprowadziła ją do drzwi. Kiedy je zamknęła, na schodach pojawiła się Feba.
- Czy nic się nie stało, Julio?
- Wszystko układa się doskonale, matko, naprawdę doskonale - powiedziała, czyniąc rozpaczliwe wysiłki, by samej w to uwierzyć.
Rozdział XXXI
Decymus przegrywał batalię. Zaraz po powrocie do Efezu poszedł złożyć hołd Eskulapowi, bogu sztuki lekarskiej. Po naradzie z kapłanami spędził wiele godzin nad otoczoną kolumnami sadzawką, wśród wężów. Strach i odraza, jakie czuł, kiedy wijące się, oślizgłe zwierzęta poruszały się po jego ciele, miały odpędzić wszelkie złe duchy, które wywołały chorobę. Daremnie. Skoro z wężami się nie powiodło, Decymus zasięgnął porady medyków, którzy uznali, że dobre skutki może mieć wewnętrzne oczyszczenie. Stosował więc środki przeczyszczające i wymiotne, a także puszczano mu krew - aż był bliski śmierci z osłabienia, a choroba nadal się rozwijała. Decymus zwątpił w możliwość powrotu do zdrowia, popadł w stan zobojętnienia i rezygnacji. Feba cierpiała wraz z nim. Z udręką w duszy patrzyła, jak po zabiegach jego twarz przybiera ziemisty odcień, patrzyła, jaki ból musi znosić. Kupiła lekarstwa łagodzące ból, ale po maku i mandragorze był półprzytomny. Czasem odmawiał ich zażywania, bo - mówił - chce wiedzieć, co się wokół niego dzieje.
Kiedy rozeszła się wiadomość o chorobie wyniszczającej Decymusa, do Feby zaczęli zgłaszać się rozmaici mistrzowie sztuki lekarskiej, którzy przedstawiali swoje teorie i proponowali metody leczenia. Wszyscy zbiegli się, żeby mu pomóc. Każdy miał jakieś pomysły, propozycje, każdy wymieniał jakiegoś najlepszego medyka, zielarza, uzdrowiciela. Kolumbella, niewiasta zajmująca się wywoływaniem duchów, przekonywała Febę, że nie można ufać medykom; twierdziła, że jeśli nie potrafią przywrócić zdrowia pacjentowi, wypróbowują na nim nowe metody leczenia. Kolumbella oznajmiła, że sposoby nie mające nic wspólnego z wiedzą lekarską najskuteczniej przywrócą Decymusowi siły i zaleciła własne napoje i ziółka, które podawano chorym od wielu wieków. Zdrowie - twierdziła Kolumbella - to kwestia równowagi z siłami przyrody.
Decymus pił jej paskudne wywary i jadł dziwne gorzkie zioła, które przepisała, ale wbrew twierdzeniom Kolumbelli środki te nie doprowadziły do zharmonizowania i zrównoważenia sił zamieszkujących jego ciało. Ani mu nie pomogły, ani nie pogorszyły jego stanu.
Markus zabrał go do łaźni, by wymoczył się w oczyszczających wodach, i poznał z Orontesem, masażystą znanym z tego, że potrafił uleczyć dotknięciem swych dłoni. Orontes oświadczył, że najlepszym lekarstwem będzie masaż. Kiedy jednak i to zawiodło, przyszła Julia i powiedziała, że zdaniem Kalaby Decymus wróci do zdrowia, jeśli tylko zechce sięgnąć do zasobów swej wyobraźni i swego umysłu. Trzymała go za rękę i zachęcała, by wyobraził sobie, że jest całkowicie zdrów, a tak się stanie. Jej nieświadome okrucieństwo doprowadziło go prawie do łez, gdyż swymi słowami obwiniała jego samego o chorobę i o słabość, która nie pozwala choroby przezwyciężyć, choć przecież walczył z nią, wykorzystując całą siłę swej woli.
Po każdej takiej wizycie czytał z twarzy córki zawód i jakby oskarżenie i zdawał sobie sprawę, że jest przekonana, iż nie dostaje mu uzdrowicielskiej "wiary".
- Spróbuj tego - powiedziała któregoś dnia i zawiesiła mu na szyi wisiorek z krwawnikiem. - Mnie bardzo pomógł. Wibruje w harmonii ze wzorcami mocy boskiej i jeśli będziesz umiał poddać się temu wibrowaniu, spłynie na ciebie siła uzdrawiająca. - Mówiła chłodnym tonem, lecz w oczach miała łzy i w końcu położyła z płaczem głowę na jego piersi. - Och, tato!...
Potem odwiedzała go już rzadziej i na krócej.
Decymus nie miał jej tego za złe. Towarzystwo umierającego wpływa przygnębiająco na piękną, młodą i pełną życia kobietę. Być może stał się dla niej posępnym wyrzutem sumienia. Dlaczego nie może umrzeć i skończyć z tym raz na zawsze? Dziesiątki razy zastanawiał się, czy nie popełnić samobójstwa i nie uwolnić się w ten sposób od cierpienia. Wiedział, że przysparza trosk swoim najbliższym, a zwłaszcza Febie. Kiedy jednak dochodziło do wykonania tego, co postanowił, zawsze dostrzegał, że nadal zbyt zależy mu na życiu. Cenna stała się każda chwila, choćby i wypełniona cierpieniem. Kochał żonę. Kochał syna i córkę. Być może samolubnie, bo z miłości powinien uwolnić ich od siebie - lecz nie potrafił. I wiedział dlaczego.
Bał się.
Dawno już stracił wiarę w bogów. Nie mogą ni zaszkodzić, ni pomóc. I oto teraz widział przed sobą ciemną i wieczną nicość, która wprawiała go w przerażenie. Nie pragnął pogrążyć się w otchłani zapomnienia, ale ta otchłań wciągała go w siebie. Czuł, jak z każdym mijającym dniem wymyka mu się cząstka życia. Feba widziała to i też czuła lęk. Pielęgnując go bezustannie, wyczuwała, że jej mąż zmaga się straszliwie z samym sobą. Wykorzystała już wszelkie metody, zasięgnęła rady wszystkich specjalistów, i teraz musiała stać bezradnie i przyglądać się, jak Decymus walczy z bólem, jak walczy o życie. Dodając do napojów coraz większe dawki maku i mandragory; chciała zapewnić mu odrobinę wytchnienia od bólu. Siadała potem przy nim i trzymała go za rękę, aż usypiał. Czasem odchodziła od niego i siadała w jakiejś niszy, by nikt nie widział, jak płacze do wyczerpania łez.
Co złego uczyniła? Co może zrobić, by wszystko było jak dawniej? Modliła się do każdego boga, którego znała, nie żałowała ofiar, pościła, medytowała. Krzykiem swego serca błagała bogów o odpowiedź i nadal musiała patrzeć, jak człowiek, którego pokochała jako młodziutka dziewczyna, człowiek, który dał jej dzieci i miłość, i wspaniałe życie - umiera powoli i w męczarniach. Czasem wśród ciszy nocnej tak zupełnej, że dzwoniła w jej uszach, kładła się obok Decymusa i tuliła go do siebie. I modliła się rozpaczliwie - nie do swoich bogów, lecz do niewidzialnego Boga niewolnicy.
Atretes wstał z kamiennej ławy, gdyż drzwi otworzyły się i w świetle pochodni płonących na korytarzu zobaczył Hadassę. Wyszli razem ze szkoły. Milczeli. Atretes czuł, jak wzbiera w nim gniew. Dokąd wzywa go Julia tym razem? Do jakiejś gospody? Do spiżarni w domu jej brata? Na ucztę, podczas której będą przez kilka minut sam na sam? Zacisnął usta. Za każdym razem, gdy wzywała go w ten sposób, pozbywał się kolejnej cząstki dumy. Tylko kiedy miał ją w ramionach, błagającą o miłość, czuł, że wraca mu duma. Jednak później, w celi, kiedy nie miał nic do roboty poza zmaganiem się ze swoimi myślami, ogarniała go pogarda dla samego siebie. Sertes powiedział mu wczoraj, że igrzyska dla uczczenia Liberaliów odbędą się za dwa tygodnie. Zamierzano przeprowadzić podczas tych igrzysk walki eliminujące. Weźmie w nich udział dwanaście par; ten, który przeżyje, dostanie wolność. Atretes zdawał sobie sprawę, że mijające lata działają na jego niekorzyść i być może taka sposobność nigdy się już nie powtórzy.
Postanowił, że jeśli przeżyje i zyska wolność, nigdy nie da się zaprowadzić do Julii. Julia będzie przychodzić do niego! Kupi sobie willę przy ulicy Kuretes i będzie posyłał po nią sługę, tak jak ona przysyła teraz Hadassę.
W ciągu trzech ubiegłych lat zarobił dość pieniędzy, by żyć dostatnio w Efezie albo zapłacić za powrót do Germanii, gdzie zająłby należne mu miejsce wodza Chattów. Jeszcze pół roku temu nie wahałby się ani chwili. Nawet nie pomyślałby o tym, żeby zostać w Efezie. Ale teraz jest Julia. Atretes rozmyślał o prymitywnych długich domach swojego ludu i porównywał je z marmurowymi salami i przepychem, w jakim wychowana była Julia, i nie był pewny, co powinien wybrać. Jako jego kobieta zajęłaby wysoką pozycję i cieszyłaby się szacunkiem wspólnoty, czy jednak potrafiłaby przystosować się do życia, które on znał niegdyś tak dobrze? Czy by chciała?
Hadassa poprowadziła go ulicami, których nie znał. Szła wolniej niż zazwyczaj, a na jej twarzy widać było wzburzenie. Przystanęła przed krętymi schodami z marmuru, które prowadziły do willi położonej na zboczu wzgórza.
- Czeka cię tam - powiedziała, wskazując schody, gotowa już odejść.
- To oczywiście nie jest jeszcze jedna gospoda. Czy jesteśmy przed jednym z domów jej brata?
- Nie, panie. Ta willa należy do Kalaby Fontaneus. Moja pani uważa ją za swoją najlepszą przyjaciółkę.
W jej słowach kryło się coś nie dopowiedzianego. Atretes spojrzał na nią z zaciekawieniem.
- Wejdziesz przez drzwi na dole - wyjaśniła, zanim zdołał pomyśleć, jakie pytanie jej zadać.
Pragnął jak najszybciej znaleźć się przy Julii, więc odpędził od siebie uczucie zaniepokojenia. Ruszył pod górę. Drzwi były otwarte. Wszedł i znalazł się w korytarzu gospodarczym, gdzie po obu stronach były drzwi do spiżarni, a na końcu kamienne schody. Przypomniało mu to któreś z poprzednich spotkań z Julią; a zatem Julia na niego czeka.
Tym razem w cieniu schodów stała jakaś inna kobieta. Ruszył w tamtą stronę, czując przy każdym kroku jej badawcze spojrzenie. Zatrzymał się trzy schodki przed nią, tak że ich oczy znalazły się na tej samej wysokości. Zmierzyła go jeszcze raz wzrokiem i zeszła jeden schodek niżej. Uniosła amulet, który miała zawieszony na szyi, potem podniosła wzrok na Atretesa i jej usta wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu.
- Och! - powiedziała i Atretes zajrzał w najzimniejsze oczy, jakie zdarzyło mu się widzieć.
Odepchnął jej rękę.
- Gdzie Julia?
- Czeka na chwilę rozkoszy. - Kobieta roześmiała się cicho. Ten śmiech drażnił. - Tędy - rzuciła i obróciła się do niego tyłem.
Atretesowi zwęziły się oczy, ale bez słowa poszedł za nią.
- Poczekaj tutaj - powiedziała, otwierając drzwi na górze.
Zacisnął z gniewem zęby.
- Julio, twój gladiator przyszedł - usłyszał słowa wypowiedziane tonem tak nasyconym pogardą, że krew napłynęła mu do twarzy. Julia odpowiedziała coś, czego nie usłyszał, ale jej głos był raczej wzburzony niż podniecony.
Znowu pokazała się Kalaba.
- Nie jest jeszcze gotowa. Czekaj, aż cię wezwie. - Uniosła brew.
- Pamiętaj, byś dobrze jej służył - dodała znikając.
Atretes popatrzył za nią, ogarnięty niepohamowaną furią, i natychmiast zerwał się do czynu. Otworzył gwałtownie drzwi i zobaczył Julię siedzącą przy toaletce zastawionej fiolkami i słoiczkami. Dwie dziewczyny były zajęte układaniem jej włosów. Obie zamarły na jego widok.
- Precz! - wykrzyknął, wskazując głową drzwi. Przemknęły obok niego niby myszy uciekające do nory.
Julia siedziała bez ruchu, przyglądając mu się z przerażeniem.
- Chciałam wyglądać jak najpiękniej, zanim...
Atretes porwał ją i rzucił sobie na pierś. Kiedy otworzyła usta, by zaprotestować, zamknął je swymi wargami. Jej włosy spływały mu między palcami; szpilki z perłami rozsypały się po poduszce. Julia zaczęła się wyrywać.
- Zniszczyłeś mi uczesanie - jęknęła, kiedy pozwolił jej nabrać tchu.
- Myślisz, że zależy mi na twoim uczesaniu? - spytał szorstko. - Twoje włosy potrzebne mi są tylko do tego. - Zagłębił w nie palce i zacisnął je, przywierając z powrotem wargami do jej warg.
Szamotała się.
- To boli. Przestań! - Kiedy puścił ją nagle, cofnęła się z gniewem. Dotknęła swych włosów i obróciła się do niego. - Czy wiesz, ile czasu muszę siedzieć, by ułożono mi włosy i bym wyglądała pięknie? Dla ciebie!
- Rozpuść je - wycedził przez zęby. - Jak kobiety, które przysyłają mi do celi.
- Porównujesz mnie do zwykłej dziwki?! - Jej oczy rzucały błyskawice.
- Czyżbyś zapomniała, jak się poznaliśmy?
Nadal kipiał gniewem, gdyż kazano mu czekać na schodach. Co ona sobie myśli? Za kogo się ma? Za kogo ma jego? Ją też ogarniał coraz większy gniew.
- Może powinniśmy odłożyć to do czasu, kiedy będziesz w lepszym humorze! - wykrzyknęła odwracając się.
Machnęła ręką, jakby go odprawiała.
Tego było za wiele! Atretes obrócił ją w swoją stronę.
- O nie! - rzucił przez zęby. - Jeszcze nie.
Kilka minut później była uległa i drżąca. Przywarła do niego całym ciałem.
- Może masz rację - zadrwił, puszczając ją nagle, tak że zachwiała się na nogach. - Kiedy indziej.
- Atretesie! Dokąd? - krzyknęła. Nagle poczuła się porzucona i samotna.
- Wracam do szkoły.
Dopadła go, nim doszedł do drzwi.
- Co się dzisiaj z tobą dzieje? Co wyprawiasz? Dlaczego jesteś dla mnie taki okrutny? - Złapała jego dłoń, kiedy sięgał do klamki. - Nie zostawiaj mnie. - Objęła go ramionami i przywarła do niego z całej siły.
Złapał ją za ramiona i uwolnił się.
- Płacisz Sertesowi i przywołujesz mnie jak nierządnicę!
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Wcale nie chciałam cię obrazić i wiesz, że to jedyny sposób, żeby być z tobą. Oddałam już Sertesowi połowę moich klejnotów. Gotowa jestem oddać mu resztę. Kocham cię, Atretesie. Nie wiesz o tym? Kocham cię. - Ściągnęła jego głowę i przylgnęła wargami do jego ust. - Ty też mnie kochasz. Wiem - dodała po chwili.
Poczuł, że wzbiera w nim żądza.
- Postaraj się, żebym nigdy już nie musiał czekać - powiedział, nie panując już nad swoją namiętnością.
Przez godzinę Atretes nie pamiętał o niczym poza tym, że trzyma w ramionach Julię Walerian. Potem jednak poczuł w sobie pustkę. Musi stąd odejść. Musi pomyśleć.
- Dokąd idziesz? - spytała Julia.
- Do szkoły - rzucił krótko.
Czuł się trochę niepewnie, gdyż Julia nigdy nie była tak piękna, jak w tym momencie. Jej uroda zniewalała go, ale ta kobieta podsycała tylko jego wewnętrzne łaknienie, miast je zaspokajać.
- Dlaczego? Możesz zostać ze mną prawie do świtu. Wszystko zostało umówione.
- Nie ze mną - rzekł zimno.
Rozejrzał się po bogato ozdobionej sypialni i przypomniał sobie wstrętną, bezczelną kobietę, właścicielkę tego domu.
- Nigdy więcej tu nie przyjdę.
Julia usiadła na łożu.
- Dlaczego? Kalaba powiedziała, że mogę korzystać z jej domu kiedy tylko zechcę. To dla nas doskonałe miejsce spotkań! - Dostrzegła gniew w jego oczach, dostrzegła upór wyrażony zaciśniętą szczęką. Nie przemówi mu do rozsądku. - Gdzie mamy się spotykać, Atretesie? Chcesz, żebym przychodziła do twojej plugawej, małej celi? Spojrzał na nią drwiąco.
- Czemu nie? Byłoby to dla ciebie przeżycie nowe i podniecające.
- Rano cały Efez wiedziałby o wszystkim.
Poczuł, że zaciska mu się mięsień szczęki.
- Wszystko jedno.
Wziął pas i zapiął go na sobie. Julia zdała sobie sprawę, że
Atretes poczuł się znieważony.
- Nie, nieprawda! Wiesz, że nie. Moja rodzina nigdy by się z czymś takim nie pogodziła. Ojciec i brat są bardzo ważnymi ludźmi. Gdyby któryś z nich dowiedział się, że moim kochankiem jest gladiator, zaczęliby mnie pilnować i nie moglibyśmy się widywać. Czy nie pojmujesz tego? Atretesie, kazaliby mi poślubić jakiegoś bogatego starca gdzieś na drugim końcu cesarstwa. Raz już tak zrobili!
- A gdybym był człowiekiem wolnym?
Zamrugała. Ta możliwość wydawała się jej tak nikła, że nigdy jej nie rozważała.
- Nie wiem - wyjąkała. - To by zmieniło wszystko. - Zmarszczyła lekko brwi.
Oczy Atretesa zwęziły się. Widział, że jej umysł rozważa wszystkie możliwości. Wykrzywił usta w cynicznym, pełnym goryczy uśmiechu.
- Atretesie - powiedziała głosem, jakby przemawiała do dziecka - mogą minąć lata, zanim zyskasz wolność. Możemy tylko czekać, nie tracąc nadziei. Ale w tym czasie musimy cieszyć się każdą chwilą, jaką mamy.
Atretes wzuł sandały. W głowie mu pulsowało, jakby słyszał rytm bębna w germańskich borach.
- Nie odchodź - prosiła Julia, wyczuwając, że zaszło między nimi coś bardzo złego. Kiedy się wyprostował, wyciągnęła do niego ręce.
- Zostań ze mną. Czemu jesteś taki uparty? Sam wiesz, że chcesz zostać.
- Doprawdy?
Opuściła bezradnie ręce na podołek i splotła je, urażona jego obcesowym zachowaniem. Okryła się płaszczem dumy, zadarła wysoko podbródek.
- Czy mam jeszcze w tym tygodniu porozmawiać z Sertesem, czy wolisz, żebym zostawiła cię w spokoju?
Wykrzywił szyderczo usta i otworzył drzwi.
- Przed walką zawsze wyrzekam się kobiet.
Te wypowiedziane niedbałym tonem słowa przejęły ją strachem.
- Przed jaką walką? - spytała, ogarnięta nagłą paniką na myśl, że może go utracić. Wyszedł. - Atretesie!
Poszedł oświetlonym kagankami korytarzem, a potem w dół - przeskakując po trzy stopnie.
- Z drogi! - krzyknął do krzepkiego strażnika stojącego w głównym korytarzu i poszedł prosto do głównych drzwi. Słyszał, jak Julia wykrzykuje jego imię. Kiedy znalazł się na dole schodów i zszedł na ulicę, przystanął, by napełnić płuca świeżym powietrzem. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że nie śmiała wybiec za nim na ulicę, gdzie wszyscy by ją zobaczyli. Rozejrzał się dokoła, niepewny miejsca, w którym się znalazł, i rzucił plugawe przekleństwo. Idąc tutaj, myślał tylko o tym, żeby znaleźć się jak najszybciej przy Julii. Powinien był uważniej patrzeć, którędy idą.
Usłyszał czyjeś ciche kroki i obrócił się gwałtownie, gotów odeprzeć napad. Zobaczył koło bramy niewolnicę.
- Wskażę ci drogę - powiedziała.
- Najpierw chcę się przejść.
Wiedział, że dreptała za nim, ale nie zwolnił kroku. Wiedział, że w mroku czają się inni, przysłani przez Sertesa, by strzec jego własności. Mógł zawołać, żeby pokazali mu, którędy ma iść. Ta świadomość rozdrażniła go. "Zabierzcie mnie z powrotem do więzienia. Zakujcie mnie w łańcuchy."
Zobaczył świątynię Artemidy, lecz miał uczucie, jakby czyjaś ręka go od tego miejsca odciągała. W pewnym momencie zauważył, że idzie ulicą prowadzącą w stronę cyrku. Kiedy tam dotarł, stał długo, wpatrując się w budowlę, nasłuchując echa przeraźliwych krzyków, wdychając woń krwi. Zamknął oczy i zastanawiał się, dlaczego mając przed sobą kilka godzin samotności i wolności, przyszedł właśnie tutaj.
Chodził poniżej miejsc dla widzów, wśród opuszczonych kramów, gdzie można było kupić wszystko, czego zapragnęła wyuzdana wyobraźnia. Znalazł wejście i zaczął piąć się do góry. Światło księżyca wypełniało amfiteatr, bez trudu trafił więc do loży, w której zasiadali najwyżsi rzymscy dostojnicy. Nad jego głową łopotało płótno. Rozwinęła się jedna z zasłon od słońca; inne były zwinięte i dobrze umocowane, tak że niebo nad amfiteatrem pozostawało otwarte.
Atretes spojrzał w dół, na arenę. Już wkrótce Julia usiądzie tu, gdzie on stoi w tej chwili, i będzie patrzyła, jak walczy o życie. Będzie patrzyła, jak zabija. I będzie ją to cieszyło. Obok niego stanęła mała Żydówka.
- Oboje służymy Julii, prawda? - powiedział.
Milczała. Spojrzał na nią i zobaczył, że rozgląda się po cyrku, jakby nigdy dotąd tu nie była. Widać było, że drży, doznała wstrząsu, gdyż trafiła do miejsca umierania.
- Wkrótce będę tu walczył. Sertes wyznaczył mnie do walk o wszystko. Wiesz, na czym to polega? - Potrząsnęła głową, nie podnosząc na niego wzroku. - Wygląda na to, że Artemida uśmiechnęła się do mnie - ciągnął oschłym tonem. Odwrócił wzrok. - Za tydzień o tej porze albo zginę, albo będę człowiekiem wolnym. Przeniósł wzrok na arenę. Wyglądała jak morze w białym świetle księżyca. Czyste. On jednak pamiętał każdą plamę krwi, jaką utoczył z zabitych przeciwników.
- Może śmierć to jedyna wolność.
Hadassa ujęła go za dłoń.
- Nie - powiedziała cichutko.
Atretes spojrzał na nią. Był zdumiony, że go dotknęła. Trzymała jego rękę, jakby jedno z nich było dzieckiem.
- Nie - powtórzyła, zwracając ku niemu twarz i trzymając obiema rękami jego wielką dłoń. - Nie jest jedyną wolnością, Atretesie.
- Jakaż może być inna wolność dla kogoś takiego jak ja?
- Wolność otrzymana od Boga.
Cofnął rękę.
- Skoro twój Bóg nie obronił Kaleba, nie obroni i mnie. Lepiej, bym zaufał Artemidzie.
- Artemida jest tylko martwym kamieniem.
- Nosi znak Tiwaza, boga z Czarnego Lasu w mojej ojczyźnie.
Uniósł amulet, który miał na szyi.
Spojrzała smutno na talizman.
- Owce podążają za baranem prosto do rzeźni.
Zacisnął amulet w dłoni.
- Winienem więc zostać żydem? - spytał ironicznie.
- Jestem chrześcijanką.
Sapnął gwałtownie, patrząc na nią, jakby była gołębicą, której nagle wyrosły rogi. Chrześcijanie byli w cyrku pokarmem dzikich zwierząt. Nie rozumiał dlaczego. Jakie zagrożenie stwarzali dla Rzymu ludzie, którzy nie podejmowali walki? Może w tym właśnie rzecz. Rzymianie cenią odwagę, nawet u swoich ofiar. Tchórzostwo doprowadza ich do wściekłości. Chrześcijan rzucano lwom, gdyż była to śmierć haniebna, przeznaczona dla najgorszych zbrodniarzy i najnikczemniejszych tchórzów. Bardziej upokarzająca była już tylko śmierć na krzyżu.
Czemu powiedziała mu, że jest chrześcijanką? Czemu mu zaufała? Mógłby wyjawić to Sertesowi; on zawsze poszukiwał ofiar, które zaspokoiłyby motłoch pałający żądzą krwi. Mógłby wyjawić Julii, która nie skrywała swojej pogardy dla chrześcijan.
Zmarszczył brwi, gdyż uświadomił sobie, że Julia z pewnością nie wie, iż jej służebna wyznaje tę szaloną wiarę.
- Lepiej zachowaj to dla siebie - powiedział.
- Tak robiłam - odparła Hadassa. - Zbyt już długo zachowywałam to dla siebie. Być może to ostatnia sposobność, bym z tobą pomówiła, Atretesie. Boję się o twą duszę. Chcę ci powiedzieć...
- Nie mam żadnej duszy! - uciął. Nie wiedział nawet, co to takiego. I chyba wcale nie chciał wiedzieć.
- Masz duszę. Wszyscy mają. Posłuchaj mnie, proszę! Bóg żyje, Atretesie. Zwróć się ku Niemu. Krzycz do Niego, a odpowie. Proś, by Jezus wszedł do twego serca.
- Jezus? Kto to taki?
Otworzyła usta, żeby mu wyjaśnić.
- Milcz - rozkazał nagle szorstko.
Oboje usłyszeli, że nadchodzi straż. Przepłynęła przez nią fala paraliżującego strachu, gdyż spojrzała do góry i kilka rzędów powyżej zobaczyła rzymskich żołnierzy wpatrujących się w nich jak sępy. Przypomniała sobie krzyki umierających w Jerozolimie, las krzyży poza zwalonymi murami, cierpienia tych, którzy przeżyli.
Poczuła, że zaschło jej w ustach.
- Czas wracać, Atretesie - powiedział jeden z żołnierzy. - Nadchodzi świt.
Pozostali stanęli w gotowości na wypadek, gdyby odmówił.
Atretes skinął głową. Zamrugał i spojrzał Hadassie w oczy.
Zmarszczył lekko brwi.
- Jesteś szalona, że wyznałaś mi cokolwiek - szepnął tak, by tylko ona słyszała.
Starała się zapanować nad łkaniem.
- Jestem szalona, gdyż nie powiedziałam ci wszystkiego wcześniej.
- Ani słowa! - rozkazał. Zobaczył łzy błyszczące w jej oczach.
Położyła dłoń na jego ramieniu.
- Będę się za ciebie modliła. - Jej ręka zacisnęła się, jakby Hadassa chciała zatrzymać go, by ją wysłuchał. - Będę modliła się, by Bóg wybaczył mi mój strach i pozwolił nam jeszcze raz ze sobą porozmawiać.
Atretes zmarszczył brwi, zbity z tropu i dziwnie wzruszony. Obrócił się i poszedł pod górę. Strażnicy otoczyli go i poprowadzili. Kiedy dotarł do miejsca, gdzie wchodzi się do korytarza i dalej do schodów na zewnątrz, obejrzał się raz jeszcze. Hadassa stała nieruchomo. Nigdy dotąd nie widział takich oczu, tak pełnych współczucia, że przeszyły zatwardziałość jego serca.
- Powiedział, że będzie znowu walczył - rzekła Julia, przygnębiona tym, że Kalaba ją powstrzymała, kiedy chciała biec za Atretesem.
- Cóż, nic w tym dziwnego. Jest przecież gladiatorem.
- Czy nie rozumiesz? Może zginąć! Jedyne występy gladiatorów przewidziano podczas obchodów Liberaliów i Sertes zamierza przeprowadzić walki o wszystko. Powiedział mi o tym wczoraj Markus. Nie wystarczy, żeby Atretes pokonał jednego przeciwnika albo dwóch. - Przycisnęła pięści do skroni. - Jaka ja byłam głupia, jaka głupia! Nawet nie pomyślałam, co to może oznaczać. Co będzie, jeśli go stracę? Nie zniosę tego, Kalabo. To ponad moje siły.
- A jeżeli przeżyje? - spytała Kalaba dziwnym tonem i Julia podniosła na nią spojrzenie.
- Sertes będzie musiał go wyzwolić.
- I co dalej? Czego Atretes oczekuje od ciebie?
- Nie wiem. Poślubię go, jeśli tylko zechce.
- Byłabyś aż taka niemądra? - spytała pogardliwym tonem. - Julio, on jest gorszy niż Kajusz!
- Nie. Jest zupełnie inny. Był na mnie zły, bo kazałam mu czekać w sieni.
- Nie mam na myśli przemocy, choć i tę trzeba wziąć pod uwagę. Mam na myśli to, w jaki sposób tobą zawładnął. Ledwie zadrasnęłaś jego dumę, a to wystarczyło, żeby sobie poszedł. A co ty robisz? Czy potrafisz uzbroić się w cierpliwość i poczekać, aż wróci mu rozum i poprosi cię o wybaczenie? Powinnaś zobaczyć, Julio, jak wyglądałaś, kiedy za nim biegłaś! Cóż za zawstydzający widok!
Julia zarumieniła się.
- Chciałam, żeby został.
- Wszyscy w Efezie zobaczyliby, jak bardzo tego pragniesz. Kto ma w tym związku coś do powiedzenia?
Julia odwróciła spojrzenie, gdyż przypomniała sobie zjadliwą uwagę Atretesa o tym, że wyrzeknie się kobiet aż do występu na arenie. Czy są jakieś inne kobiety? Miała nadzieję, że jest jedyną kobietą w jego życiu, co jednak, jeśli okaże się, iż jest jedną z wielu? Kalaba ujęła ją za podbródek, zmuszając do podniesienia głowy, i zajrzała jej w oczy.
- Ten gladiator winien ci jest szacunek. Za kogo się uważa? Za prokonsula Efezu? Dlaczego pozwalasz, by obchodził się z tobą jak z kobietą, która biegnie na każde jego skinienie? - Cofnęła rękę i potrząsnęła głową. - Rozczarowałaś mnie, Julio.
Urażona i zawstydzona Julia próbowała się bronić.
- Atretes to najsławniejszy gladiator w cesarstwie. Zabił ponad stu przeciwników. Stawiają mu w hołdzie posągi.
- I to wystarczy, by stał się godny ciebie? Jesteś obywatelką rzymską, córką jednego z najbogatszych ludzi w cesarstwie, kobietą majętną. Ten Atretes to tylko nieokrzesane zwierzę, które umie walczyć w cyrku, tylko barbarzyńca, który nie ma w sobie krzty subtelności. Powinien być zaszczycony tym, że wzięłaś go sobie za kochanka i wdzięczny za każdą chwilę, którą z nim zechcesz spędzić.
Julia zamrugała, patrząc w mroczne oczy Kalaby.
- Nie myślałam o tym w ten sposób.
Kalaba przykryła jej dłoń swoją dłonią i ścisnęła ją lekko.
- Wiem. Zbyt mało myślisz o sobie. Pozwoliłaś, by zmieniono cię w niewolnicę.
Julia znowu odwróciła wzrok, zawstydzona jeszcze bardziej. Czy jest niewolnicą? Przypomniała sobie, jak błagała Atretesa, żeby został, a potem pobiegła za nim. Daremnie, nie zatrzymał się. Upokorzyła się, a on odwrócił się do niej tyłem.
- Musisz, Julio, pokazać mu, gdzie jego miejsce. To on jest niewolnikiem. Nie ty.
- Może jednak zdobyć wolność.
- Rozumiem twój tok myślenia, ale posuń się trochę dalej w swoich rozważaniach. Czy wiedziałaś, że barbarzyńcy zabijają żony, które biorą sobie kochanków? Topią je w bagnie. Co się stanie, jeśli ten gladiator zostanie wyzwolony? Co, jeżeli go poślubisz? Być może będziesz przez jakiś czas szczęśliwa, ale jeżeli się nim znużysz? Jeśli ważysz się choćby spojrzeć na innego, może cię zabić. W Rzymie mąż ma prawo zabić niewierną żonę, chociaż niewielu obłudników się do tego posuwa. Ten bez namysłu zabiłby cię własnymi rękami.
Julia potrząsnęła głową.
- Jestem inna niż ty. Ja go kocham. Nic na to nie poradzę. Nie mogę rzucić go z tej tylko przyczyny, że boję się tego, co może się zdarzyć.
- Wcale nie musisz się z nim rozstawać. - Kalaba wstała z łoża.
- Co więc masz na myśli?
Kalaba zamyśliła się na dłuższą chwilę.
- Mogłabyś poślubić kogoś innego, jakiegoś mężczyznę, któremu mogłabyś zaufać. Mężczyznę, który zostawiłby ci całkowitą swobodę. Wtedy Atretes zostałby twoim kochankiem tak długo, jak długo byś sobie tego życzyła. Jeśliby cię znużył, nie musiałabyś na nic zważać. Wystarczyłoby dać mu jakiś prezent i wysłać go z powrotem do Germanii czy dokądkolwiek by zechciał.
Julia potrząsnęła głową.
- Wiem co to małżeństwo i wcale tego nie chcę. Klaudiusz był gorszy niż mój ojciec. Potem Kajusz. Wiesz, jaki był Kajusz.
- Trzeba by wybrać pieczołowicie najodpowiedniejszego mężczyznę.
- Jedynym mężczyzną, któremu kiedykolwiek ufałam, jest Markus.
- Przecież nie możesz poślubić brata - zauważyła oschłym tonem Kalaba.
- Nie to miałam na myśli.
Pomysł Kalaby wzburzył ją. Przycisnęła palce do pulsujących skroni.
- Nadal ufasz tak całkowicie swojemu bratu?
- Oczywiście. Czemu miałabym mu nie ufać?
- Zastanawiam się po prostu, dlaczego do mnie, nie zaś do niego, przyszłaś, kiedy chodziło o schadzkę z Atretesem. Spodziewam się, że skoro mu ufasz, wyjawiłaś mu wszystko o swojej przygodzie miłosnej, a on nie ma nic przeciwko temu. - Przechyliła lekko głowę i przypatrywała się Julii, która odwróciła wzrok w inną stronę. - Nie wie o niczym? A co by zrobił, gdyby się dowiedział? - W pozornie niewinnym pytaniu kryła się szczypta drwiny. - Twój ojciec jest od jakiegoś czasu poważnie chory. Czy Markus popuścił ci wodzy? A może raczej mocniej je ściągnął?
Julia zacisnęła wargi. Nie mogła zaprzeczyć, że stosunki z Markusem są coraz trudniejsze. W gruncie rzeczy zupełnie upodobnił się do ojca. Podczas uczty, w której uczestniczyła ostatnio, prawie siłą wyciągnął ją z sali. Wepchnął ją do swojego pokoju i oskarżył o to, że na zbyt wiele sobie pozwala. Kiedy zapytała, o co mu właściwie chodzi, odparł, że zachowuje się przy jego gościach zupełnie jak Arria. I najwyraźniej nie miała to być pochwała.
Samo wspomnienie wzbudziło jej gniew. Co złego w tym, że stara się, by wszyscy mężczyźni zapragnęli ją posiąść? A zresztą, czy nie dlatego właśnie Markus chciał, by pełniła podczas jego przyjęć obowiązki pani domu?
- Najpierw twój ojciec, potem Klaudiusz i Kajusz. A teraz pozwalasz, by rządzili tobą twój brat oraz gladiator, człowiek, który jest zwykłym niewolnikiem Rzymu. Och, Julio - ciągnęła Kalaba znużonym głosem. - Kiedyż się nauczysz, że masz w sobie dość siły, by sama pokierować swoim losem?
Julia czuła się bezsilna. Nie mogła niczego przeciwstawić rozumowaniu Kalaby, nie potrafiła zapanować nad zamętem swoich pragnień.
- Nawet gdybym poznała mężczyznę, któremu zaufam, musiałabym mieć zgodę Markusa.
- Nie, to wcale niekonieczne. Słyszałaś o małżeństwie przez usus, prawda?
- Miałabym po prostu zamieszkać z mężczyzną?
- Jeśli zechcesz, można spisać umowę między tobą a mężczyzną, którego wybierzesz, ale można się obejść i bez tego. Małżeństwo przez usus to sprawa bardzo prosta. Jest na tyle prawnie wiążące, na ile sobie życzysz. Wystarczająco jednak, byś mogła odzyskać swobodę dysponowania swoimi pieniędzmi.
Julia podniosła wzrok.
- Wiele kobiet korzysta z tego sposobu, żeby chronić swój majątek - ciągnęła Kalaba. - Choćby taki przykład. Jak myślisz, czy gdyby ten gladiator naprawdę został wyzwolony i zapragnął cię poślubić, pozwoliłby ci zarządzać pieniędzmi, które wniosłabyś do małżeństwa? Czy myślisz, że mogłabyś robić, co ci się spodoba? Widziałam go tylko raz, wystarczy to jednak, by spostrzec, że ten człowiek trzymałby wszystko w swoich rękach. Jeślibyś zaś zawarła z kimś innym małżeństwo przez usus, mąż nie miałby tego rodzaju władzy. Miałabyś i pieniądze, i wolność, a nikt nie mógłby ci jednego ni drugiego wydrzeć. Jeśli natomiast poślubisz Atretesa, oddasz mu wszystko, co masz.
- A jeśli ten, którego poślubię przez usus, zechce wszystkim zawładnąć?
- Najzwyczajniej w świecie wyjdziesz i zamkniesz za sobą drzwi. Powiedziałam ci już, Julio, że tego rodzaju małżeństwo wiąże tylko w takim stopniu, w jakim sobie tego życzysz.
Pomysł spodobał się Julii, ale miała jeszcze wątpliwości.
- Nie znam nikogo, z kim potrafiłabym żyć pod jednym dachem.
Po długim, męczącym milczeniu Kalaba powiedziała spokojnie:
- Jest przecież Prymus.
- Prymus? - Julia przypomniała sobie przystojnego młodzieńca, którego Markus często zapraszał na swoje przyjęcia. Prymus miał koneksje polityczne. Był przystojny, poza tym uroczy i często zabawny. Miał jednak w sobie coś, co odpychało Julię. - Nie jest zbytnio pociągający.
Kalaba roześmiała się cicho.
- Nie widzę też zbyt wielkiej możliwości, by poczuł pociąg do ciebie. Prymus żyje ze swoim catamitusem.
Julia zbladła.
- Chcesz, bym poślubiła takiego odmieńca?
Kalaba zrobiła minę wyrażającą zniecierpliwienie.
- Nigdy nie przestaniesz myśleć jak dziecko albo ktoś tak głęboko związany z tradycją, że nie potrafi dostrzec korzyści płynących z tego rodzaju rozwiązania. Ja tylko proponuję ci odmienny sposób życia. Jesteś zakochana w tym swoim gladiatorze, lecz sama wiesz, że gdybyś go poślubiła, straciłabyś tę resztkę wolności, jaką masz teraz. Przy Prymusie mogłabyś robić, co by ci się spodobało. Atretes byłby nadal twoim kochankiem, a ty miałabyś pieniądze i wolność. Prymus to dla ciebie znakomity mąż. Jest przystojny, rozumny, interesujący. To bliski przyjaciel prokonsula. Zapewniłby ci dostęp do najwyższych rzymskich i efeskich kręgów towarzyskich. A najważniejsze jest to, że z Prymusem łatwo można dojść do porozumienia.
Usiadła z powrotem koło Julii i położyła rękę na jej dłoni.
- Pomyślałam o Prymusie, gdyż nie ulega wątpliwości, że każdy inny mężczyzna oczekiwałby od ciebie względów, którymi ty nie chcesz obdarzyć nikogo poza swoim gladiatorem. Prymus nie żądałby niczego.
- Z pewnością czegoś by jednak chciał.
- Wsparcia finansowego.
Julia wstała.
- Nie chcę, by ktoś ograbiał mnie z majątku jak niegdyś Kajusz.
Kalaba przyglądała się jej z poczuciem satysfakcji. Julia szła posłusznie ścieżką, którą Kalaba wybrała dla niej dawno temu, jeszcze w Rzymie. Była przyjemnie podniecona, myśląc o swojej władzy nad innymi, tej władzy, której Julia nie dostrzega. W każdym razie teraz. Już wkrótce to się zmieni.
- Niepotrzebnie się tym martwisz, Julio - powiedziała łagodnie. Jej melodyjny głos hipnotyzował. - Prymus nie jest hazardzistą i nie trwoni pieniędzy na kochanków. Jest wierny swojemu towarzyszowi, który też go kocha. Prowadzi życie proste, ale chciałby żyć lepiej. Wynajmuje małą willę niedaleko stąd. Mogłabyś tam zamieszkać z nim, póki nie odzyskasz swobody dysponowania swoimi pieniędzmi. Ma dodatkową sypialnię. Kiedy majątek przejdzie pod twój zarząd, kupisz droższą willę i w lepszej dzielnicy. Może gdzieś w pobliżu świątyni. - Wykrzywiła drwiąco usta. - Albo w pobliżu szkoły gladiatorów, jeśli wolisz.
Julia stała, nie odzywając się przez dłuższą chwilę. Na jej pięknej twarzy odbijały się miotające nią uczucia.
- Muszę się nad tym zastanowić - powiedziała.
Kalaba uśmiechnęła się. Wiedziała, że Julia podjęła już postanowienie.
Rozdział XXXII
Hadassa wyciągała właśnie wodę ze studni w perystylu, kiedy podeszła jedna z niewolnic i powiedziała jej, że ma stawić się w pokoju Decymusa i Feby. Feba stała u wezgłowia łoża, na którym leżał Decymus. Jej dłoń spoczywała na jego ramieniu. Decymus miał blade, zapadnięte policzki, spojrzenie zagadkowe i czujne. Feba zerknęła na małą harfę Hadassy.
- Nie wezwaliśmy cię po to, byś nam grała, Hadasso - oznajmiła uroczystym tonem. - Mamy do ciebie kilka pytań. Usiądź, proszę. - Wskazała taboret stojący koło łoża.
Siadając przy nich, Hadassa poczuła zimny dreszcz strachu. Wyprostowana z rękami splecionymi na podołku - czekała.
Przemówił Decymus. Głos miał zachrypnięty z bólu.
- Jesteś chrześcijanką?
Serce Hadassy zatrzepotało jak skrzydła ptaka wzbijającego się w powietrze. Jedno słówko "tak" mogło oznaczać śmierć. Coś ściskało ją za gardło.
- Możesz niczego się nie obawiać z naszej strony, Hadasso - zapewniła ją łagodnie Feba. - Nic z tego, co powiesz, nie wyj dzie poza ten pokój. Masz na to nasze słowo. Chcieliśmy cię tylko prosić, byś opowiedziała nam o swoim Bogu.
Hadassa nie wyzbyła się lęku, ale skinęła potakująco głową.
- Tak, jestem chrześcijanką.
- A ja zawsze myślałam, że jesteś żydówką - rzekła Feba, zdziwiona, że Decymus miał rację.
- Moi rodzice pochodzili z pokolenia Beniamina, pani. Chrześcijanie czczą Boga Izraela, lecz wielu Żydów nie uznało Mesjasza, kiedy przyszedł między nas.
Decymus zobaczył, że do przyległego gabinetu wszedł jego syn.
Kiedy Markus zobaczył Hadassę, drgnął mu mięsień szczęki.
- Mesjasza? - zapytała Feba, która nie zauważyła wejścia Markusa.
- Co oznacza to słowo?
- Mesjasz oznacza pomazańca, pani. Bóg zstąpił na ziemię i żył między nami jako człowiek. - Hadassa wstrzymała na moment dech, a potem dodała: - Nosi imię Jezus.
- Nosił - rzucił Markus, wchodząc do pokoju.
Hadassa zesztywniała na dźwięk jego głosu. Markus zobaczył rumieniec na jej policzkach, ale niewolnica nie poruszyła się ani nie podniosła wzroku. Patrzył na pełną gracji linię jej szyi, na miękki lok czarnych włosów, który osunął się na jej kark.
- W ostatnich tygodniach zdobyłem garść informacji na temat tej żydowskiej sekty - ciągnął szorstkim głosem Markus.
Wynajął ludzi, żeby zbadali sprawę tego kultu. Znaleźli rzymskiego setnika weterana, który mieszkał pod Efezem. Markus wsiadł na konia i pojechał, żeby z nim porozmawiać. Powinien być zadowolony z tego, czego się dowiedział, gdyż mogło to zachwiać wiarą Hadassy. Popadł jednak w jakieś przygnębienie i przez wiele dni ciągle odkładał rozmowę z dziewczyną. A oto teraz Hadassa chce opowiedzieć tę wstrętną historię jego rodzicom.
- Ten Jezus, którego chrześcijanie uważają za swojego Mesjasza, był buntownikiem i został ukrzyżowany w Judei. Wiara Hadassy ma za podstawę uczucia, nie zaś fakt. Jest zbudowana na rozpaczliwym pragnieniu odpowiedzi na pytanie, na które nie da się odpowiedzieć - oznajmił, zwracając się do rodziców. Teraz spojrzał na Hadassę.
- Jezus nie był Bogiem, Hadasso. Był człowiekiem, który popełnił błąd, gdyż przeciwstawił się ludziom sprawującym władzę w Jerozolimie i zapłacił za to najwyższą cenę. Rzucił wyzwanie Sanhedrynowi i Cesarstwu Rzymskiemu. Wystarczyło wypowiedzieć Jego imię, by doszło do buntu! I tak jest nadal!
- A jeśli to prawda, Markusie? - spytała Feba. - Jeśli jest Bogiem?
- Nie jest i nie był. Zdaniem Epeneta, człowieka, z którym rozmawiałem i który widział, co się zdarzyło, był to cieszący się sporą sławą mag. Pokazywał w Judei znaki i czynił cuda. Żydzi łaknęli zbawiciela i łatwo dali się przekonać, że to ich długo oczekiwany Mesjasz. Spodziewali się, że wypędzi z Judei Rzymian, a ponieważ tego nie dokonał, dawni zwolennicy obrócili się przeciwko Niemu. Jeden z Jego własnych uczniów wydał Go pod sąd. Jezus został postawiony przed Piłatem. Piłat chciał Go uwolnić, ale sami Żydzi żądali ukrzyżowania, gdyż uważali Go za bluźniercę. Umarł na krzyżu, potem został zdjęty z krzyża i pochowany. Ot, cała historia.
- Nie - powiedziała cichutko Hadassa. - Powstał z martwych.
Oczy Feby rozszerzyły się ze zdumienia.
- Jakże to? Powrócił do życia?
Markus zaklął z rozdrażnieniem.
- Nie, nic takiego się nie stało, matko. Posłuchaj, Hadasso. - Przyklęknął i zdecydowanym ruchem obrócił ją w swoją stronę. - Jego uczniowie twierdzili, że powstał, lecz było to oszustwo, które miało doprowadzić do szerzenia się Jego kultu. Hadassa zamknęła oczy i pokiwała przecząco głową. Markus potrząsnął jej ciałem.
- Tak! Epenet był w Judei, kiedy się to stało. Jest teraz starcem i mieszka tuż za miastem, niedaleko stąd. Jeśli mi nie wierzysz, przyprowadzę go tutaj. Usłyszysz na własne uszy słowa prawdy. Pełnił straż przy grobie. Powiedział, że ciało wykradziono, żeby ludzie uwierzyli w zmartwychwstanie!
- Widział to? - spytał Decymus, zdziwiony, że jego syn tyle wysiłku wkłada, by podważyć wiarę niewolnicy.
Markus nie dostrzegł w jej oczach najmniejszej zmiany. Puścił ją i wstał.
- Epenet mówi, że nie widział, jak zabierają ciało, ale nie ma innego logicznego wyjaśnienia.
- Sprzed nosa rzymskiej straży?
- Czyżbyście zamierzali uwierzyć w tę śmieszną historię? - zapytał gniewnie Markus.
- Chcę poznać prawdę! - oznajmił Decymus. - Dlaczego ten Epenet nadal żyje, skoro pełnił straż przy grobie? Zaniedbanie obowiązków oznacza karę śmierci. Dlaczego więc go nie stracono?
Markus zadał Epenetowi to samo pytanie.
- Powiedział, że Piłat miał już dość tego wykorzystywania jego osoby przez rozmaite żydowskie odłamy. Nim postawiono przed nim Jezusa, jego żonę dręczyły koszmarne sny, ale Sanhedryn i tłum żydowski wymogli na nim skazanie Mesjasza na krzyż. Piłat umył ręce. Nie chciał mieć już nic wspólnego z tymi religijnymi fanatykami i ani myślał tracić dobrych żołnierzy z powodu zaginionego ciała jakiegoś nic nie znaczącego Żyda.
- Wydaje się jednak, że dla wszystkich było ważne upewnić się, że ciało spoczywa w grobowcu - zauważył Decymus.
- On wstał z martwych - odezwała się Hadassa, której nie poruszyła zgoła oracja Markusa. - Pan ukazał się Marii z Magdali i swoim uczniom.
- Którzy pewnie kłamali, żeby podtrzymać historię o Mesjaszu - odparował Markus.
- Pan ukazał się także ponad pięciuset innym, zebranym w jednym miejscu - ciągnęła Hadassa.
Markus zdawał sobie sprawę, że matka szuka rozpaczliwie czegokolwiek, co mogłoby uratować ojca. Pokładała już nadzieję w bogach i boginiach, w medykach i kapłanach, w wywołujących duchy i uzdrowicielach, lecz wszyscy oni podkopali tylko jeszcze bardziej zdrowie Decymusa.
- Matko, oszczędź sobie tego. To kłamstwo powtarzane przez ludzi, którzy widzą w tym korzyści dla siebie.
Hadassa obróciła się lekko na taborecie i podniosła na niego wzrok. Jej ojciec miałby szukać korzyści dla siebie? Przypomniała sobie, jak wychodził na ulice Jerozolimy, by głosić prawdę. Po co? - wykrzykiwała w twarz ojcu. Po co? A teraz, kiedy patrzyła na Decymusa, Febę i Markusa i widziała ich cierpienie, rozpacz i rozczarowanie, widziała też, jak bardzo błądzi Markus.
- Po cóż mieliby kłamać? - spytała łagodnym głosem.
- Pieniądze, władza, poważanie u innych - odparł Markus, któremu wydało się, że może w końcu dotrze do niej, że otworzy jej oczy. - Oto powody, dla których ludzie kłamią.
- Sądzisz, panie, że bym cię okłamała?
Poczuł, że uchodzi z niego cała siła przekonania. Pragnął teraz uklęknąć przed nią, ująć jej dłonie i powiedzieć, jak bardzo żałuje, że ją zranił. Chciał ją chronić. Chciał ją kochać. Chciał mieć ją dla siebie. Lecz między nimi wznosił się mur tej jej wiary w nie istniejącego Boga.
- Nie - odparł smutno. - Nie sądzę, byś mnie okłamała. Nie sądzę, byś potrafiła okłamać kogokolwiek. Sądzę, że wierzysz w każde słowo tej szalonej historii, tak bowiem cię wychowano. Wbijano ci ją do głowy, odkąd przyszłaś na świat. Ale to nie jest prawda.
Potrząsnęła głową.
- Och, Markusie - powiedziała ze smutkiem. - Jakże błądzisz! To jest prawda! Jezus zmartwychwstał! On żyje! - Przycisnęła splecione dłonie do serca. - Jest tutaj.
- Jest martwy! - wykrzyknął z rozdrażnieniem Markus. - Czemu nie przyjmujesz do wiadomości faktów?
- Jakich faktów? Słów strażnika, który nic nie widział? Cóż zyskali ludzie, którzy poszli za Jezusem? Ani pieniędzy, ani władzy, ani poważania u innych. Urągano im, jak przedtem urągano Panu. Jakub został ścięty z rozkazu króla Heroda Agryppy. Andrzeja ukamienowano w Scytii. Bartłomieja odarto ze skóry i ścięto w Armenii. Mateusza ukrzyżowano w Aleksandrii. Filipa w Hierapolis, Piotra w Rzymie. Jakuba Młodszego ścięto na rozkaz Heroda Antypasa. Szymona przepiłowano w Persji. I żaden z nich się nie zaparł wiary. Nawet w obliczu śmierci głosili, że Jezus jest Mesjaszem. Czy umarliby w ten sposób w obronie kłamstwa? Ojciec mówił mi, że oni wszyscy się zlękli, kiedy ukrzyżowano Jezusa. Uciekli i ukryli się. Kiedy jednak Jezus zmartwychwstał i przyszedł do nich, stali się innymi ludźmi. Odmienili się. Nie zewnętrznie, ale w swych sercach, Markusie. Szerzyli Dobrą Nowinę, bo wiedzieli, że jest prawdą.
- Co to za Dobra Nowina? - spytała Feba, którą ogarnęło jakieś drżenie.
- Że Pan przyszedł, pani, i nie po to, by potępić świat, ale by go zbawić. Jest zmartwychwstaniem i życiem. Każdy, kto w Niego uwierzy, będzie miał życie, nawet gdy umrze.
- Przypuszczam, że na Olimpie razem z innymi bogami - rzucił jadowitym tonem Markus.
- Markusie! - powiedziała Feba, zakłopotana tym szyderstwem.
Markus spojrzał na ojca.
- Hadassa ma rację w jednym. Mówienie o tym Mesjaszu sprowadza cierpienie i śmierć. Ją także niebawem spotka śmierć, jeśli będzie trwała uparcie przy swojej wierze. Ten Jezus nauczał, że człowiek odpowiada za wszystko tylko przed Bogiem, nie przed żadnym Cezarem. Jeśli będzie pomagała szerzyć tę wiarę, skończy na arenie.
Hadassa była śmiertelnie blada.
- Jezus powiedział, żeby oddać Bogu to, co Boskie, a Cezarowi to, co cesarskie.
- I według twoich własnych słów wszystko, czym jesteś, wszystko, co robisz, ma służyć twojemu Bogu! Czyż nie tak? Jesteś Jego własnością!
- Markusie! - zwróciła mu uwagę Feba, zbita z tropu gwałtownością jego słów. - Czemu tak na nią napadasz? Nie przyszła tu, żeby mówić o swoim Bogu. Wezwaliśmy Hadassę sami, bo chcieliśmy ją wypytać.
- Lepiej na tym poprzestać, matko. Niechaj jej Bóg pozostanie niewidzialny i zapomniany. Jej wiara dotyczy Boga, którego nie ma, i wydarzenia, które nigdy nie zaszło.
Zapadło milczenie. Głos Hadassy ozwał się w tej ciszy jak echo rozbrzmiewające w wąwozach jej umysłu, był jak błysk światła w ciemności.
- Jezus wskrzesił mego ojca.
- Co powiedziałaś? - szepnęła Feba.
Hadassa podniosła wzrok.
- Jezus wskrzesił mego ojca - powtórzyła i tym razem w jej głosie nie było ani śladu wahania.
- Jak?
- Nie wiem, pani.
Decymus dźwignął się na łokciach.
- Czy widziałaś to na własne oczy?
- Stało się to, zanim przyszłam na świat. W Jerozolimie.
- Hadasso - powiedział Markus, starając się okiełznać poczucie rozpaczy. - Wiesz o tym tylko od innych.
Hadassa podniosła wzrok i zobaczył w jej oczach całą miłość, jaką miała dla niego.
- Nie mam sposobu, żeby cię przekonać, Markusie. Może tego dokonać tylko Duch Święty. Lecz wiem, że Jezus powstał z martwych. Czuję Jego obecność tu i teraz, obok mnie. Każdego dnia widzę dowody prawdziwości Jego Słowa. Od chwili stworzenia cały świat poświadcza zamysł Boga objawiony przez Jego Syna. Przygotowywał nas od samego początku. Przez odmiany pór roku; przez sposób, w jaki kwiaty otwierają się, umierają i dają ziarno, by zaczęło się nowe życie; poprzez wschody i zachody słońca. Ofiara Jezusa powtarza się codziennie w naszym życiu, jeśli tylko mamy oczy, żeby widzieć. - Czy jednak nie widzisz tego, że chodzi o naturalny bieg rzeczy?
- Nie, Markusie. To Bóg przemawia do wszystkich ludzi. I wróci między nas.
- Twoja wiara cię zaślepia!
Hadassa spojrzała na Decymusa.
- Kiedy patrzysz na słońce, a potem odwrócisz wzrok, będziesz widział słońce, panie. Jeśli patrzysz na śmierć, widzisz śmierć. Gdzie jest nadzieja?
Zamrugał i powoli osunął się na poduszki.
- Nie mam nadziei.
Markus odwrócił się. Zobaczył przygnębienie w oczach ojca, zobaczył ból, który przeorał twarz. Poczuł nagle głęboki wstyd. Może nie miał racji. Może lepsza fałszywa nadzieja niż żadna.
- Możesz odejść, Hadasso - powiedziała Feba, głaszcząc ramię Decymusa w geście czczej pociechy.
Hadassa po raz pierwszy nie posłuchała rozkazu. Uklękła przy łożu i łamiąc wszelkie prawa zwyczajowe, ujęła w dwie ręce dłoń swojego pana. Potem, czyniąc rzecz niewybaczalną, spojrzała Decymusowi prosto w oczy i przemówiła do niego jak do równego sobie.
- Panie mój, przyjąć łaskę od Boga to żyć z nadzieją w sercu. Wystarczy wyznać grzechy i uwierzyć, a Pan ci wybaczy. Poproś, a przyjdzie zamieszkać w twoim sercu i zyskasz pokój, którego łakniesz. Wystarczy uwierzyć.
Decymus zobaczył w jej oczach miłość, tę miłość, którą zawsze tak pragnął ujrzeć w oczach swej córki. Jej pospolita twarz i brązowe oczy były rozświetlone blaskiem z wewnątrz i oto nagle Decymus ujrzał całe piękno, które jego syn tak pragnął posiąść. Hadassa wierzy w rzeczy niewiarygodne. Wierzy w rzeczy niemożliwe. Nie z uporem i pychą, ale z czystą, dziecięcą niewinnością, której świat nie zdołał zmącić. Nie myśląc o tym, na co się naraża, dzieliła się z nim nadzieją, pragnąc, by przyjął jej dar. Mógł nie wierzyć w nic z tego, co powiedziała, mógł nie wierzyć w jej niewidzialnego Boga, lecz w nią - wierzył. Uśmiechnął się smutno i położył dłoń na jej policzku.
- Gdyby nie Julia, dałbym ci wolność.
Uścisnęła lekko jego rękę.
- Jestem wolna, panie mój - szepnęła. - I ty możesz być wolny.
Wstała z wdziękiem i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi.
Atretes wsiadł do rydwanu i przypiął się rzemieniami, gdyż zaraz miała zacząć się pompa, ceremonia otwarcia. Złoty i srebrny napierśnik i hełm ciążyły i parzyły, chociaż był dopiero wczesny ranek. Zarzucił sobie na ramiona czerwoną pelerynę i przesunął się nieco, by spojrzeć na innych gladiatorów gotujących się do prezentacji. Jest ich razem dwudziestu czterech; musi zabić pięciu, żeby zyskać wolność.
Tym razem Sertes postarał się o jak najszerszy wybór gladiatorów. W rydwanach stali uzbrojeni w sztylety dimachaeri; Samnici z mieczami i tarczami; velites, gladiatorzy walczący oszczepem, i sagittarii, uzbrojeni w łuki i strzały. Było też czterech essedarii, wojowników powożących własnymi, udekorowanymi, zaprzężonymi w dwa konie rydwanami, a za nimi trzech andabatae, dosiadających potężnych rumaków bojowych, w hełmach z zamkniętymi przyłbicami, co oznaczało, że w zasadzie walczyli na oślep. W rydwanie obok Atretesa stał retiarius z Afryki - z trójzębem i siecią. Motłoch będzie miał na co popatrzeć.
- Wychodzą kapłani - powiedział woźnica Atretesa, zręcznie owijając lejce wokół palców.
Atretes zobaczył ubranych w białe tuniki i czerwone szarfy kapłanów prowadzących na ofiarę białego byka i dwa barany ze złotym przybraniem na łbach. Kapłani mieli zbadać wnętrzności, by upewnić się, że jest to dobry dzień na igrzyska. Atretes wykrzywił cynicznie usta, gdyż wiedział, że na igrzyska dobry jest każdy dzień. Nie ma takiego kapłana, który ważyłby się je odwołać - bez względu na to, jak złe wróżby wyczytał z krwawych wnętrzności.
Ozwały się trąby, otwarto wrota.
- Ruszamy - oznajmił woźnica i ustawił rydwan w szeregu za rzymskimi dostojnikami i promotorami, którzy zapłacili za igrzyska. Sertes zajął miejsce tuż przed Atretesem.
Tłum wył jak opętany. Atretes słyszał swoje imię, a także imiona paru innych gladiatorów. W Efezie nie był tak sławny jak w Rzymie, ale nie dbał o to. Wszystkie myśli skupił na tym, co go czeka. Kiedy obwożono go wokół areny, by zaprezentować widzom, liczył innych gladiatorów i oceniał ich wartość bojową. Raz tylko spojrzał w innym kierunku. Kiedy przejeżdżał przed lożą, w której zasiadał prokonsul, przyjrzał się gościom dostojnika. Wypatrzył wśród nich Julię. Miała na sobie czerwony palus, w którym przyszła kiedyś do świątyni Artemidy. Serce zabiło mu szybciej, ale zaraz odwrócił wzrok. Nie spojrzy już na nią, póki nie zakończą się walki.
Rydwany objechały kilka razy arenę, a potem stanęły w jednej linii przed prokonsulem. Gladiatorzy zeszli na piasek, żeby pokazać się widowni. Jedni zdejmowali peleryny, inni wszystko - by sprawić przyjemność tłumowi. Atretes został w pełnym stroju. Stał na lekko rozstawionych nogach, z ręką na głowni miecza. Czekał. Kiedy reszta przestała się już wdzięczyć i stanęła w szeregu, Atretes wyciągnął miecz i wraz z innymi uniósł go wysoko.
- Witaj, Cezarze! Pozdrawiają cię idący na śmierć!
Prokonsul zaczął krótką przemowę. Atretes nie patrzył na Julię, skupił spojrzenie na dziwnej małej niewolnicy. Była wśród widzów. Tłum zaczął wiwatować, kiedy prokonsul dokonał otwarcia igrzysk. Atretes i inni znów wsiedli do rydwanów i woźnice zaczęli smagać konie batami, aż wszystkie rydwany objechały raz jeszcze arenę i zniknęły w bramie przy dzikich okrzykach tłumu.
Sala, w której gladiatorzy czekali na swą kolej, była chłodna i cienista; unosił się tu mocny zapach lampek oliwnych. Wysoko w kamiennych ścianach znajdowały się zakratowane okna. Nikt się nie odzywał. Atretes zdjął swoją wspaniałą zbroję i wdział prostą brunatną tunikę. Minie wiele godzin, zanim zaczną się walki. Poprzedniego dnia Sertes odczytał im podczas uczty libellus, program igrzysk. Pompę zamknie prokonsul, dedykując igrzyska cesarzowi. Po niej wielka parada i mowy; potem akrobaci i sztuki woźniców; dalej wyścigi psów. Następnie dwaj zbójcy zostaną ukrzyżowani i rozszarpani na krzyżu przez molosy. Następnie łowcy, czyli bestiarii, będą polowali na niedźwiedzie nandhi z kenijskich gór Aberdare. Potem jeńcy zostaną rzuceni na pożarcie przez stado europejskich lwów.
Mniej więcej w środku dnia nastąpi godzinna przerwa w rzezi, aby posprzątano arenę i nasypano świeżego piasku. Będzie się rozdawać jedzenie, sprzedawać bilety loterii i odgrywać komiczne widowiska z małżeńskich sypialni. Jednak te rozrywki szybko nużyły tłum złakniony narkotyku, jakim jest dla niego przemoc i krew. Główne walki miały się odbyć późnym popołudniem. Lęk skręcał wnętrzności Atretesa. Dwanaście par gladiatorów... dotychczas miał w ciągu jednego dnia co najwyżej trzech przeciwników. Dziś, żeby ocalić życie, będzie musiał zabić pięciu, jednego po drugim. Jednak żaden z przeciwników nie budził w nim takiej troski jak długie wyczekiwanie. To najgorszy wróg, gdyż właśnie w ciągu godzin poprzedzających walkę przeżywa się na zmianę chwile nadziei i strachu, aż w końcu człowiek jest bliski szaleństwa.
Julii pociły się dłonie i z trudem skupiała uwagę na tym, co mówił prokonsul. Nie interesowała jej ani polityka, ani ekonomia; potrafiła myśleć tylko o Atretesie i o tym, że może on dzisiaj umrzeć. Nie widziała go od czasu kłótni sprzed tygodnia. Chciała posłać Hadassę, by go przyprowadziła, ale bała się, że nadal jest na nią zły i odmówi. Czekała więc z nadzieją na jakiś znak od niego. Ponieważ czekała daremnie, przełknęła dumę i poszła do Artemizjonu, spodziewając się, że być może tam go zobaczy. Nie przyszedł.
Kiedy zaczęła się pompa i Atretes wyszedł na arenę, na jego widok serce podeszło jej do gardła. Kiedy zaś gladiatorzy ustawili się przed prokonsulem, z utęsknieniem czekała, żeby na nią spojrzał. Ale ani razu nie zwrócił spojrzenia w jej stronę. Inni prężyli się jak koguty, a on stał bez ruchu, z podniesioną głową.
- Widzisz, nie zwraca na ciebie uwagi - powiedziała pogardliwym tonem Kalaba. - Tyle ludzi wykrzykuje jego imię, czemuż więc miałby dbać o to, że łamie ci serce?
- Atretes! Atretes! Atretes! - wykrzykiwano i rzucano mu kwiaty i monety.
Wspomnienia podsyciły jeszcze bardziej urazę i zazdrość Julii. Zacisnęła wargi. Jej umysł był zatruty szyderstwami Kalaby. Nie opodal spoczywał na łożu Prymus, który ze znawstwem oceniał wartość gladiatorów.
- Postawiłbym na Germanina - oznajmił i wrzucił do ust kulkę winnego grona.
- Pięćset sesterców na Afrykanina - wykrzyknął inny, wskazując wysokiego, potężnie zbudowanego harcownika.
- Phi! Żaden nie dotrzyma pola essedariusowi. Czymże miecz przeciwko rydwanowi? - odparował jakiś inny.
- Z pewnością nie postawią essedariusa przeciwko Samnicie - powiedziała zaniepokojona Julia.
- Na początek nie, ale nie zapominaj, jaka jest kolejność walk - odparł Prymus. - Pary będą zestawiane zależnie od sytuacji. Laquearius przeciwko Samnicie, andabata przeciwko retiariusowi, Trak przeciwko mirmillo. Widziałaś, że są tu najrozmaitsze rodzaje gladiatorów. Najlepsi z każdego typu uzbrojenia. Dlatego właśnie takie walki są bardzo podniecające. Ci, których wyszkolono do walki przeciwko mieczowi, mogą stanąć oko w oko z oszczepem. W ten sposób o wiele trudniej wskazać zwycięzcę.
Julia poczuła, że z lęku o Atretesa serce zaczyna walić jej jak młot. Zwróciła się z niemym błaganiem do bogów, by zachowali go przy życiu. Zmusiła się do swobodnej rozmowy i okazywania, że picie napojów odświeżających sprawia jej przyjemność. Prymus był całkiem interesujący i wkładał sporo wysiłku, żeby ją zabawić. Znudziła się patrzeniem na ukrzyżowanych zbójców.
- Dlaczego nie puszczą molosów, żeby wreszcie z tym skończyły? To trwa zbyt długo.
- Tak jesteś spragniona widoku krwi? - spytał rozbawiony Prymus. - Chodź, Julio, zejdziemy do kramów i zobaczymy, na co będziesz miała ochotę.
Julia nie mogła usiedzieć na miejscu, czym prędzej zgodziła się więc, żeby rozładować napięcie. Ujęła Prymusa pod rękę. Mijali sprzedawców, niosących pudła z owocami, kiełbaskami, chlebem i bukłakami z winem.
- Perskie brzoskwinie, soczyste i dojrzałe! - Ich skandowane okrzyki mieszały się z grzmiącą falą okrzyków tłumu. - Pikantne kiełbaski! Trzy za sesterca!
Inni widzowie, których znudził widok ludzi na krzyżach, krążyli wokół kramów, rozglądając się za czymś podniecającym. Julia w towarzystwie Prymusa chodziła wśród straganów astrologów, wróżbitów, sprzedawców pamiątek i jedzenia. Wkrótce dotarli do kramów wyspecjalizowanych w rozrywkach sprośniejszych i niezwyklejszych. Wśród klientów krążyli mali chłopcy w tunikach zadartych powyżej pośladków. Prymus przyglądał się im z uwagą.
- Prometeusz był taki, zanim go ocaliłem.
Julia poczuła się nieswojo, kiedy Prymus wspomniał o swoim catamitusie. Milczała. Przystanęła, by popatrzeć na Maurów tańczących w rytm prymitywnej muzyki bębnów i cymbałów.
- Kalaba rozmawiała z tobą o mojej propozycji - powiedział Prymus pół pytającym tonem.
- Tak - odparła posępnie Julia. - Wiele się nad tym zastanawiałam.
- Czy podjęłaś decyzję?
- Powiem ci, gdy igrzyska dobiegną końca.
- Już czas - powiedział Sertes i Atretes poczuł, jak całe jego ciało ogarnia fala gorąca i serce łomocze w piersi. Wciągnął na prawą dłoń manica, skórzaną, wzmocnioną metalowymi łuskami rękawicę.
- Wolałbym mieć cię jeszcze przez kilka lat, zamiast tracić w ten sposób - dodał posępnie Sertes.
- Może bogini uśmiechnie się dzisiaj do mnie i wywalczę sobie wolność - rzucił Atretes, naciągając na lewą nogę ocrea, nagolennik.
- Dla gladiatora wolność to tylko inne imię zapomnienia. - Sertes podał mu scutum, prostą tarczę.
Atretes wsunął lewą rękę w metalowe uchwyty scutum i stanął na rozsuniętych nogach. Wyciągnął ramiona i niewolnik natarł oliwą wszystkie odkryte części ciała.
- Lepsze zapomnienie niż niewola - powiedział Atretes, patrząc chłodno w oczy Sertesowi.
- Może. Ale nie lepsze niż śmierć.
Podał gladiatorowi gladius.
Atretes uniósł miecz pionowo przed swoją twarzą w pełnym szacunku pozdrowieniu.
- Tak czy inaczej, Sertesie, opuszczę dzisiaj arenę jako zwycięzca.
Pieszy laquearius, uzbrojony w sznur, stanął naprzeciwko essedariusa, stojącego w rydwanie. Essedarius kilka razy nachylił rydwan w stronę laqueariusa. Nie udało mu się wprawdzie powalić przeciwnika, ale też uniknął sznura. Jednak przy ósmym mijaniu laquearius zdołał zarzucić na niego pętlę. Zaparł się i tamten wystrzelił jak z procy z rozpędzonego rydwanu. Essedarius upadając skręcił sobie kark i z tłumu rozległ się jeden jęk zawodu. Rydwan bez woźnicy mknął dalej wokół areny. Kilku niewolników wybiegło, by złapać i uspokoić konie, a w tym czasie ubrany w obcisłą tunikę i wysokie skórzane buty mężczyzna zbiegł tanecznym krokiem na piasek. Był to posłaniec Charona, przewoźnik, który przeprawiał dusze zmarłych na drugi brzeg Styksu, do Hadesu. Zbliżał się do trupa wykonując piruety i podskoki, trzymając wysoko nad głową swój drewniany młotek. Maska z dziobem nadawała mu wygląd drapieżnego ptaka. Inny mężczyzna, przebrany za Hermesa, następnego przewodnika dusz, wymachiwał rozpalonym do czerwoności kaduceuszem, którym szturchnął leżącego essedariusa. Ponieważ ciało skręciło się, podskoczył Charon i roztrzaskał młotkiem głowę gladiatora. Na piasku utworzyła się purpurowa plama: Hades będzie miał swój łup. Libitinarii, jak nazywano tych dwóch przewodników, szybko wywlekli ciało przez wrota śmierci.
Pomruk niezadowolenia przebiegł jak fala przez amfiteatr. Widzowie szemrali, gdyż walka zakończyła się zbyt szybko. Czuli się oszukani. Niektórzy buczeli, by dać odczuć zwycięzcy, jak bardzo nie podobała się im ta walka. Inni obrzucili go kwiatami, kiedy podniósł rękę, pozdrawiając prokonsula. Dano mu znak, żeby zszedł z areny, ale zbyt długo zwlekał i widzowie zaczęli domagać się, by stanął przeciwko wysokiemu harcownikowi z Afryki.
- Chcemy zobaczyć, co laquearius zdziała przeciwko gladiatorowi z oszczepem!
Prokonsul, ulegając kaprysowi tłumu, uniósł lekko rękę, patrząc w stronę edyla igrzysk, i nim laquearius zdążył opuścić arenę, wkroczył na nią Afrykanin. Przez kilka minut krążyli wokół siebie i laquearius kilka razy próbował zarzucić sznur na przeciwnika, ale zawsze chybiał. Veles, czyli harcownik, próbował z bezpiecznej odległości dźgnąć go oszczepem. Tłum wył z wściekłości; walka zbytnio się przeciągała. Zdając sobie sprawę z tego, jaką groźbę niesie wycie tłumu, laquearius rzucił znowu sznur. Pętla trafiła w pierś harcownika, który chwycił ją, owinął sobie wokół ręki i rzucił oszczep prosto w brzuch przeciwnika. Laquearius padł na kolana i zgiął się nad oszczepem. Afrykanin odrzucił sznur i podszedł do przeciwnika, wszyscy bowiem dali znak pollice verso, kciuk do dołu.
Prokonsul rozejrzał się i zobaczył, że wszyscy chcą śmierci laqueariusa. Wyciągnął rękę i też skierował kciuk do dołu. Veles wyszarpnął oszczep z brzucha pokonanego i przebił mu serce.
- Nie dostali tego, czego pragną - powiedział Sertes ze swojego miejsca, zwracając się do Atretesa. - Tylko posłuchaj. Jeśli tak dalej pójdzie, zażądają, by rzucić psom prokonsula!
Veles pokonał jeszcze człowieka-rybę, czyli mirmilla, ale nie sprostał strzałom sagittariusa. Sagittarius walczył dobrze z konnym andabatą, ale zraniwszy jeźdźca, padł pod kopytami jego rumaka. Charon usunął zwłoki obu i wreszcie z tłumu rozległ się pomruk zadowolenia.
- Dawajcie wszystkich naraz! - wrzasnął ktoś w stronę prokonsula i pozostali podjęli ten okrzyk, aż zmienił się w chóralny zaśpiew. - Wszyscy naraz! Wszyscy naraz!
Zgodnie z tym żądaniem osiemnastu pozostałych gladiatorów podzielono na pary i posłano na arenę. Stanęli w luźnym szyku i podnieśli oręż pozdrawiając prokonsula. Widzowie wykrzykiwali imiona swoich ulubieńców.
Atretes stanął naprzeciwko smagłego, czarnookiego Traka uzbrojonego w scimitar. Trak z aroganckim uśmiechem wymachiwał mieczem, dając widzom teatralny pokaz swej zręczności. Zakręcił nim w jedną, w drugą stronę, potem nad głową, a wreszcie stanął na rozstawionych nogach.
Atretes przyjął zwodniczo swobodną postawę i splunął na piasek. Tłum wybuchnął śmiechem. Rozwścieczony Trak rzucił się do ataku. Atretes uchylił się przed śmiertelnym ciosem, naparł na przeciwnika tarczą, uderzył go głownią w bok głowy i zagłębił miecz w jego piersi. Wyszarpnął gladius i martwy gladiator padł do tyłu na piasek.
Obrócił się i zobaczył retiariusa, trójzębem przygważdżającego do ziemi leżącego secutora, któremu hełm z rybą na wierzchu nie zapewniał zbyt dobrej ochrony. Atretes ruszył w stronę zwycięzcy; w uszach brzmiała mu narastająca owacja jego zwolenników. Retiarius wyrwał trójząb z ciała secutora i próbował odzyskać sieć, nim dopadnie go Atretes.
Atretes natarł bezzwłocznie, ale sieciarz zdołał odparować dwa jego pierwsze ciosy. Jednak bez sieci, tylko z trójzębem był w znacznie gorszym położeniu niż Atretes, za którym dodatkowo przemawiało wieloletnie doświadczenie w walce z wojownikami uzbrojonymi w oszczep. Wykorzystując swoją ogromną siłę, naparł na retiariusa tarczą i mieczem i wkrótce dostrzegł odsłonięte miejsce. Natychmiast to wykorzystał.
Tłum wył z zachwytu; imię "Atretes" brzmiało jak warkot bębna. Lecz w uszach samego Atretesa dźwięczało to jak: "Wolność!... wolność!... wolność!"
Zanim jeszcze retiarius padł, Atretes poczuł palący ból w boku, gdyż musnął go sztylet dimachaerusa. Odskoczył zasłaniając się tarczą przed atakiem od przodu. Odzyskał równowagę, z jego ust dobył się krzyk bólu i wściekłości. Nie dopuści do tego, by przez niewielką, zadaną od tyłu ranę stracił szansę, która się przed nim otwierała! Ciął z całej siły mieczem wyginając tarczę dimachaerusa i powalając jego samego na kolana. Dimachaerus odrzucił bezużyteczną już tarczę, zerwał się i zaczął uciekać, wiedząc, że sztylet nie jest wystarczającą bronią przeciwko mieczowi. Ku uciesze motłochu Atretes ruszył za nim w pościg. Biegnąc złapał trójząb poległego sieciarza i z wyskoku cisnął nim z wprawą, jaką daje długie używanie oszczepu.
Trójząb trafił w cel i tłum oszalał. Mężczyźni zerwali się na równe nogi i klepali po plecach tych, którzy mieli miejsca przed nimi, kobiety piszczały nie panując nad sobą. Niektóre mdlały z podniecenia, inne targały się za szaty lub włosy i podskakiwały.
Wydawało się, że ziemia drży.
- Atretes! Atretes! Atretes!
Atretesa przeniknęła ich żądza krwi. Powalił mirmilla i rzucił się na Samnitę. Dał upust swojej nienawiści do Rzymu, pozwolił, by gniew uderzył mu do głowy, dodając sił ciału osłabionemu od rany. Wytrącił przeciwnikowi tarczę i rozpłatał go jak rybę. Rozejrzał się, szukając wzrokiem gladiatora, który stałby jeszcze między nim a wolnością. Tysiące widzów wymachiwało białymi chorągiewkami i śpiewało. Minęła chwila, nim Atretes poczuł, że się mu rozjaśnia w głowie i usłyszał słowo śpiewane przez tłum.
"Atretes! Atretes! Atretes!"
Jako jedyny pozostał przy życiu.
Julia drżała gwałtownie na całym ciele, patrząc, jak Atretes idzie ku furcie prowadzącej na stopnie amfiteatru i na podwyższenie, gdzie czekał już prokonsul, by nagrodzić zwycięzcę. Czuła się rozdarta między radość a lęk. Kochała go i była dumna z jego zwycięstwa, lecz wiedziała też, że ta świeżo zdobyta wolność będzie zagrożeniem dla jej swobody. Idąc przez piasek Atretes w pewnym momencie potknął się i opadł na kolano. Tłum stęknął i zamilkł, lecz Atretes wsparł się na mieczu i stanął na nogi. Tłum wybuchnął owacją, kiedy dotarł do furty. Żołnierz otworzył furtę i cofnął się, okazując w ten sposób szacunek zwycięzcy. Atretes wspiął się po kamiennych stopniach na podwyższenie, by przyjąć od prokonsula laurowy wieniec, naszyjnik z kości słoniowej i drewniany miecz.
Do Julii z trudem dotarły słowa wypowiedziane przez prokonsula przy nakładaniu Atretesowi wieńca na głowę. Następnie córka dostojnika zawiesiła gladiatorowi na szyi mały prostokąt z kości słoniowej z napisem, że oto Atretes jest teraz człowiekiem wolnym. Julię zalała fala zazdrości, kiedy dziewczyna przyciągnęła głowę Atretesa i pocałowała go w usta. Kobiety piszczały w uniesieniu i Julia miała ochotę zatkać dłońmi uszy i odwrócić się w drugą stronę. Sertes wręczył Atretesowi drewniany miecz, potwierdzając w ten sposób fakt jego tryumfalnego zejścia z areny, a dwaj żołnierze postawili przed Atretesem kuferek z sestercami. Prokonsul podniósł rękę w stronę wiwatującego tłumu. W amfiteatrze natychmiast zapadła cisza. Tysiące ludzi wyciągały szyje, żeby usłyszeć, jaką jeszcze nagrodę przygotowano dla zwycięzcy.
- Chcemy naszemu umiłowanemu zwycięzcy, Atretesowi, wręczyć jeszcze jedną nagrodę! - zakrzyknął prokonsul. Obrócił się i teatralnym gestem wziął zwój z ręki Sertesa. - Oto rozkaz cesarza Wespazjana - zawołał i wyciągnął rękę ze zwojem w stronę Atretesa, który odruchowo przyjął pergamin. Prokonsul położył dłoń na ramieniu Atretesa, obrócił go tak, by ten stanął twarzą do tłumów i obwieścił: - Atretes został obywatelem i obrońcą Rzymu!
Atretes zesztywniał na chwilę, zbladł, na jego twarzy odmalowały się gwałtowne emocje. Julia ujrzała, jak zaciska pięści. Tłum wiwatował.
- Tylko popatrz, jak nienawidzi Rzymu - powiedziała Kalaba, nachylając się do Julii. - Cisnąłby proklamację na ziemię, gdyby nie dawała mu wszystkiego, czego pragnie. - Słowa Kalaby przemieszały się z okrzykami tłumu. Ludzie skandowali imię Atretesa. - Jest teraz równy twemu ojcu i bratu.
Atretes obrócił głowę, szukając wzrokiem Julii wśród gości prokonsula. Spojrzał jej prosto w oczy i dostrzegła w tym spojrzeniu obietnicę, która przyspieszyła bicie jej serca. Przez krótką, przerażającą chwilę wydawało się Julii, że Atretes natychmiast upomni się o swoje prawa do niej. Jednak Sertes i kilku rzymskich strażników poprowadzili Atretesa w dół i przez arenę ku bramie życia, za którą miano się zająć jego ranami. Prymus pomógł Julii wstać.
- Drżysz cała - powiedział z wyrozumiałym uśmiechem. - Ale wyobrażam sobie, że wszystkie kobiety w amfiteatrze jego widok przyprawia o drżenie. Jest naprawdę wspaniały.
- Tak, to prawda - odparła Julia, przypominając sobie błysk w oczach Atretesa. Teraz, kiedy jest człowiekiem wolnym, cóż go powstrzyma przed uczynieniem z niej swojej niewolnicy? Poczuła, że ma sucho w ustach.
Prymus podniósł ją z łatwością i posadził w lektyce z baldachimem.
Sześciu jego niewolników podniosło lektykę.
Zanim Prymus zaciągnął zasłonę, przechylił głowę i spytał z bladym, ale ujmującym uśmiechem:
- Podjęłaś więc decyzję?
Julia poczuła w żołądku jakiś bolesny węzeł. Kiedy się odezwała, mówiła głosem całkowicie bezbarwnym:
- Podpiszę umowę dzisiaj wieczorem, a jutro rano każę przenieść swoje rzeczy do twojej willi.
- Bardzo mądre postanowienie, Julio - wykrzyknęła zza pleców Prymusa Kalaba. Jej oczy błyszczały. Prymus ujął dłoń Julii i złożył na niej pocałunek.
Kiedy zasunął zasłony, opadła do tyłu i zamknęła oczy.
Zastanawiała się, dlaczego czuje taki nagły smutek.
Rozdział XXXIII
Oświadczenie Julii, że opuszcza dom i przenosi się do Prymusa, było dla Walerianów czymś w rodzaju wybuchu wulkanu. Markus był wściekły, Feba - przerażona.
- Nie możesz tego uczynić, Julio! - zawołała jej matka, starając się zapanować nad wzburzeniem. - Co powie ojciec?
- Nic mu nie mów, jeśli nie chcesz go martwić - odparła Julia, głucha na wezwania matki, wrażliwa tylko na to, co sama czuje.
- Martwić go! - roześmiał się ironicznie Markus. - Czymże miałby się martwić, kiedy dowie się, że jego córka zamieszka z odmieńcem?
Julia odwróciła się z gniewem w jego stronę.
- To moje życie i zrobię, jak mi się spodoba. Przeprowadzam się do Prymusa i nie masz tu nic do powiedzenia! Skoro Prymus jest taki ohydny, czemu zapraszałeś go na swoje uczty?
- Bo jest to korzystne ze względów politycznych.
- Inaczej mówiąc, pogardzasz nim, ale chętnie go wykorzystujesz.
- Tak, jak on wykorzysta ciebie, jeśli naprawdę zechcesz odegrać tę żałosną komedię, którą nazywasz małżeństwem.
- Zapewniam cię, że to małżeństwo przyniesie korzyści obu stronom - oznajmiła wyniosłym tonem. - Chcę mieć do końca tygodnia pełny spis mego majątku, Markusie, i od tej chwili sama będę dbać o moje sprawy finansowe. I nie patrz tak na mnie! Nie wyzbędę się moich pieniędzy. Prymus nawet ich nie tknie. - Spojrzała przelotnie na przygnębioną twarz matki. - Jeśli nie podoba ci się to, matko, jest mi bardzo przykro, ale będę robić wszystko, żeby zapewnić sobie szczęście.
Poszła do swojego pokoju, a za nią podążył Markus.
- W ciągu roku stracisz wszystko do ostatniego sesterca. Kto cię namówił na to szaleństwo? Kalaba?
Julia obrzuciła go niechętnym spojrzeniem.
- Kalaba nie myśli za mnie. Ja myślę sama za siebie. Nie jestem taka głupia, za jaką mnie uważasz. - Rozkazała jednemu z niewolników, by sprowadził wóz, a innym, żeby zaczęli wynosić kufry.
- Nigdy nie uważałem, Julio, że jesteś głupia. W każdym razie do dzisiaj.
Julia podniosła głowę. Jej ciemne oczy ciskały błyskawice.
- Hadasso, moja szkatułka z klejnotami - powiedziała, drżąc z gniewu. - Opuszczamy ten dom. Natychmiast.
- O nie! - wykrzyknął Markus, tracąc panowanie nad sobą. - Hadassa
nie odejdzie, jeśli ja jej nie rozkażę!
- Czymże jest dla ciebie Hadassa? - spytała cicho, ale głosem przejmująco zimnym. - Jest moją niewolnicą, chociaż zdaje się, że chciałbyś mieć ją dla siebie.
- Nie bądź śmieszna - powiedziała Feba stając w drzwiach.
- To ja jestem śmieszna, matko? - Oczy Julii płonęły, kiedy przenosiła wzrok z Markusa na Hadassę i z powrotem. - Znieś szkatułkę na dół, Hadasso. W tej chwili! I czekaj na mnie przy lektyce.
- Tak, pani - rzekła cicho Hadassa i wykonała polecenie.
Markus szarpnął Julię za ramię, obracając ją w swoją stronę i przytrzymując siłą.
- Zmieniłaś się.
- Tak - zgodziła się Julia. - Zmieniłam się. Dorosłam i teraz patrzę po swojemu na świat. Żyję z otwartymi oczami, Markusie, szeroko otwartymi. Czy nie do tego zawsze mnie zachęcałeś? Czy nie ty wprowadziłeś mnie we wszystko, co świat może ofiarować? Czy nie ty powiedziałeś, bym strzegła się ludzi, którzy mogą mnie zdradzić? Otóż, kochany braciszku, zapamiętałam dobrze twoje nauki. A teraz zechciej mnie puścić!
Markus zmarszczył brwi i puścił ją. Patrzył, jak siostra opuszcza pokój.
- Proszę cię, Julio - mówiła Feba, idąc za nią krok w krok. - Pomyśl, co czynisz! To małżeństwo zbruka cię.
- Zbruka? - powtórzyła Julia i wybuchnęła śmiechem. - Matko, tak długo żyłaś zamknięta w domu ojca, że nie masz pojęcia o świecie poza murami domu. Zostanę uznana za kobietę myślącą niezależnie, za kobietę zamożną. Wiesz dlaczego? Bo nie będę musiała płaszczyć się przed bratem albo ojcem o każdego sesterca. Nie będę musiała nikomu zdawać sprawy z tego, co robię.
- Czy tak mną gardzisz? - spytała Feba.
- Nie gardzę tobą, matko. Po prostu nie chcę żyć tak, jak żyjesz ty.
- Ale przecież ty nie kochasz, Julio, tego człowieka.
- Nie kochałam też Klaudiusza, prawda? Nie powstrzymało to was od zmuszenia mnie do małżeństwa - rzuciła z goryczą. - Ty tego nie zrozumiesz, matko. Przez całe życie robiłaś to, czego od ciebie oczekiwano!
- Wytłumacz mi więc. Niech zrozumiem, o co ci chodzi.
- To proste. Nie będę niewolnicą żadnego mężczyzny, ojca, brata ani męża. Prymus nie będzie mi dyktował, jak mam postępować, a ojciec zawsze dyktował to tobie. Będę odpowiedzialna sama za siebie. - Julia pocałowała blady policzek matki. - Żegnaj, matko.
Wyszła, zostawiając Febę stojącą na korytarzu.
Prymus na powitanie złożył na policzku Julii cnotliwy pocałunek.
- Tylko jedna mała niewolnica i szkatułka z biżuterią? Nie poszło łatwo, prawda? Zauważyłem, że Markusowi w niektórych sprawach nie dostaje tolerancji. Nigdy nie pozwolił mi przyprowadzić do siebie Prometeusza. Myślę, że chciał cię powstrzymać od zamieszkania u mnie?
- Spodziewałam się, że mnie zrozumie.
- Moja droga Julio, twój brat nie jest takim człowiekiem, za jakiego uchodzi. Pod maską epikurejczyka bije serce tradycjonalisty. - Prymus starał się uspokoić Julię, poklepując jej dłoń. - Musisz dać rodzicom trochę czasu, a zobaczysz, że pogodzą się z tym, co jest. - Uśmiechnął się słabo. - Cóż mają począć, jeśli chcą widywać czasem swoją córkę?
W tym momencie do pokoju wszedł najwyżej czternastoletni młodzieniec.
- Ach! - wykrzyknął Prymus i wyciągnął rękę w stronę chłopca. Ten chwycił dłoń Prymusa, który wypchnął go do przodu, zamierzając przedstawić go Julii.
- Oto mój umiłowany Prometeusz - oznajmił Prymus, patrząc z dumą, jak chłopiec, pełen szacunku, kłania się Julii. - Zaraz do ciebie przyjdę - dodał, uśmiechając się do chłopca, który ukłonił się raz jeszcze i znikł.
Julia poczuła jakiś nieprzyjemny węzeł zaciskający się gdzieś w głębi żołądka.
- Jest uroczy - rzuciła uprzejmie.
- Nieprawdaż? - powiedział z zadowoleniem Prymus.
Julia zmusiła się do uśmiechu.
- Czy mógłbyś wskazać mi mój pokój, jeśli nie masz nic przeciwko temu? Wkrótce dotrą tu moje rzeczy.
- Oczywiście. Zaprowadzę cię.
Przeszli pod łukiem do zalanego słońcem perystylu, a potem po marmurowych schodach na piętro. Pokój Julii znajdował się tuż obok pokoju Prymusa.
Kiedy Prymus wyszedł, znużona Julia opadła na łoże.
- Szkatułkę postaw tutaj - poleciła Hadassie, wskazując mały stolik obok siebie. Hadassa postawiła ostrożnie pudełko. Julia podniosła wieko i zanurzyła palce w świecidełkach i naszyjnikach.
- Pierwsze, co zrobię, kiedy będę już miała pieniądze, to kupię klejnoty w miejsce tych, które oddałam Sertesowi.
Zatrzasnęła wieczko. Wstała i zaczęła chodzić po pokoju.
- Prometeusz wygląda jak ci zniewieściali chłopcy, którzy towarzyszą Bachusowi.
Przesuwając palcami po okrytych draperiami ścianach, wspominała uroczystości w Rzymie, podczas których pijanego mężczyznę obwożono ulicami miasta w ukwieconym wozie ciągniętym przez lamparta.
- Czy jesteś pewna, pani, że chcesz tu zostać?
Julia oderwała dłoń od babilońskich tkanin i obróciła twarz w stronę Hadassy.
- Więc ty też nie pochwalasz tego, co zrobiłam? - spytała zdradziecko łagodnym głosem.
Hadassa podeszła do niej. Uklękła i ujęła jej ręce.
- Pani, kochasz przecież Atretesa.
Julia wyrwała dłoń i wstała.
- Tak, kocham Atretesa. To, że zamieszkałam z Prymusem, niczego nie zmienia. Prymus może mieszkać, gdzie zechce, ja też.
Hadassa wstała ze spuszczonym wzrokiem.
- Tak, pani - powiedziała cicho.
Julia odpędziła swoje wątpliwości, skupiając umysł na konkretnych sprawach.
- Ten pokój jest miły, ale za mały. Nie podobają mi się te wizerunki chłopców. Kiedy tylko Markus przekaże mi pieniądze, kupię inną willę, większą, wystarczająco dużą dla mnie i Atretesa.
Prymus będzie miał swoje piętro.
Wyszła na mały taras i spojrzała w stronę centrum miasta. Chciała zaczerpnąć świeżego powietrza. Widziała w oddali świątynię i pomyślała, że być może Atretes właśnie w tej chwili składa ofiarę w podzięce za swój tryumf na arenie. Poczuła, że szczypią ją oczy. Gdybyż wszystko zostało jak przedtem. Gdybyż Sertes nie dał Atretesowi szansy na wolność.
Przybyła służba z rzeczami i Hadassa zajęła się rozpakowywaniem. - Zostaw to Cybili - rozkazała Hadassie. - Chcę z tobą porozmawiać. - Hadassa wyszła do niej na taras. - Chcę, byś odnalazła Atretesa i powiedziała mu, że przygotuję stałą rezydencję, gdzie będziemy mogli spotykać się tak często, jak tylko zechcemy. Ani słowa o Prymusie. Słyszysz? Mógłby to źle zrozumieć. Jeszcze nie. Jest zbyt mało ogładzony. Lepiej będzie, jeśli wyjaśnię mu wszystko sama. Powiedz mu tylko, że ma jak najszybciej przyjść do mnie. Potrzebuję go.
Hadassa poczuła ciężar w sercu.
- Czy nadal mieszka w szkole gladiatorów, pani?
- Nie wiem, ale najpierw pójdź właśnie tam. Sertes powie ci pewnie, gdzie jest Atretes.
Weszły do środka i Julia otworzyła szkatułkę z biżuterią.
Zmarszczyła brwi i przesunęła czubkami palców po naszyjniku z pereł. Potem wzięła do ręki złotą broszę z rubinami. Zważyła ją w dłoni, zaciskając usta. Spojrzała raz jeszcze na broszę. Czemu musi się z nią rozstawać? Atretes jest teraz wolny. Nie powinna płacić za przyprowadzenie go tutaj. Powinno wystarczyć słowo, by przybył z własnej woli.
Włożyła broszę z powrotem do szkatuły i stanowczym ruchem zatrzasnęła wieko.
- Powiedz Sertesowi, że przysyłam cię z wiadomością dla Atretesa. Wyjawi ci, gdzie Atretes w tej chwili jest lub mieszka. -
Odprowadzała Hadassę do drzwi, mówiąc cicho, tak by nie słyszała jej reszta służby. - Przekaż wiadomość dokładnie tak, jak ci powiedziałam. Pojmujesz? O Prymusie powiem Atretesowi później. Wykonując rozkaz swojej pani, Hadassa rozmyślała, jak to możliwe, że Julia, która tyle czasu spędziła z Atretesem, zupełnie tego człowieka nie zna.
Kiedy Atretes leżał na stole, gdyż zszywano mu i zasypywano solą rany, przychodzili posłańcy od rzymskich dostojników z zaproszeniami do ich domów.
- Niech wyjdą! - warknął Atretes.
- Jak sobie życzysz.
Wystawienie Atretesa do walk o wszystko nie było pomysłem Sertesa. Zażądał tego prokonsul, kiedy nadeszło polecenie od cesarza, że barbarzyńca ma stanąć do takich walk. Sertes nie mógł odmówić. Chociaż jednak prokonsul zapłacił wystarczająco dużo, by zwrócił się wydatek na zakup, mieszkanie i wikt Atretesa, Sertes wiedział, że ze spodziewanych zysków nic nie będzie. Martwy czy zwycięski, Atretes przestanie należeć do niego.
Jednak Sertes nie był głupcem. Są inne sposoby, żeby zarobić na Atretesie - byleby bogini zechciała się do niego uśmiechnąć. Atretes wrócił do szkoły, gdzie zamierzał pozostać, póki nie postanowi, co czynić dalej ze swoją wolnością. Sertes oddał mu obszerny pokój, przylegający do jego mieszkania. Przebiegłość nakazywała mu traktować byłego gladiatora z szacunkiem, jak gościa.
Zgodnie z przewidywaniami Sertesa następnego dnia rano przed bramą szkoły zebrał się tłum. Większość stanowiły amoratae, które przyszły w nadziei, że będą mogły zobaczyć Atretesa choćby przez chwilę, ale nie brakowało też przedsiębiorców, którzy chcieli zaproponować Atretesowi korzystne interesy. Sertes wprowadził tych ostatnich do obszernej sali spotkań, a następnie zawiadomił Atretesa, że przyszli do niego znamienici goście. Kiedy Atretes wszedł, rozległa się wrzawa, która wzmagała się coraz bardziej, gdyż jeden próbował przekrzyczeć drugiego. Sertes stał z boku i patrzył.
Jeden chciał malować wizerunki Atretesa na wazach, tacach i ryć w drogich kamieniach. Kilku chciało sprzedać mu willę. Ktoś chciał kupić z nim na spółkę gospodę. Inny zapragnął umieścić odpowiedni napis na swoich rydwanach. Sertes pozwolił, by zgiełk narastał.
- Dam ci najpiękniejszy rydwan, jaki wykonałem, a do tego dwa piękne konie prosto z Arabii! - zaproponował wytwórca rydwanów.
Atretes robił wrażenie zapędzonego do rogu lwa, który zaraz rzuci się na zgromadzonych. Spojrzał na Sertesa, jakby z niemą prośbą, by coś zrobił. Sertes ślubował w duchu, że nie poskąpi ofiary dla Artemidy, a potem przepchnął się przez tłum. Stanął obok Atretesa.
- Twoja oferta jest po prostu śmieszna - oznajmił wytwórcy rydwanów. - Wiesz, jaki zysk przyniesie ci imię Atretesa, a jednak składasz ofertę tak nikczemną.
- Dorzucę tysiąc sesterców - powiedział skwapliwie tamten.
- Dziesięć tysięcy, a wtedy możemy sprawę rozważyć - oznajmił pogardliwym tonem Sertes. - Wybaczcie. - Odwrócił Atretesa tyłem do zebranych, pochylił się ku niemu i powiedział cicho: - Jeśli chcesz, mogę poprowadzić te sprawy w twoim imieniu. Nie ma powodu, byś tu się męczył. Mam duże doświadczenie w prowadzeniu interesów i wiem, co zrobić, by podnieśli odpowiednio swoje oferty. Moja zapłata wyniesie trzydzieści pięć procent z zysku. Oczywiście w każdej sprawie ostateczna decyzja będzie należała do ciebie. Dzięki mnie staniesz się bogaty.
Atretes położył ciężką dłoń na ramieniu Sertesa.
- Chcę mieć swoją willę.
Sertes skinął głową.
- Co zechcesz, wystarczy, byś mi powiedział. Zajmę się wszystkim. Wykorzysta sławę Atretesa, póki nie minie bez śladu. Do sali wszedł sługa, który utorował sobie drogę przez tłum do Sertesa.
- Przyszła ta mała Żydówka, panie. Powiedziała, że ma wiadomość dla Atretesa.
- Przyprowadź ją do mnie - polecił Atretes, nie zważając na protesty ludzi, którzy czekali wiele godzin, żeby się z nim zobaczyć.
Sertes podniósł ręce.
- Dość tego! Atretes ma ważniejsze sprawy na głowie. Przygotujcie oferty i przedstawcie je mnie. W odpowiedniej chwili omówię je z Atretesem i zawiadomię was, jaka jest decyzja. To wszystko! - Skinął na jednego ze swoich krzepkich strażników. - Proszę wyjść. Przecież ja tu prowadzę szkołę gladiatorów.
Atretes zobaczył Hadassę czekającą cierpliwie tuż za zamkniętą bramą szkoły.
- Zostaw mnie samego - powiedział słudze i poszedł w jej stronę przez wysypany piaskiem dziedziniec.
Kiedy go zobaczyła, na jej twarzy pojawił się wyraz życzliwości.
Uśmiechnęła się i pokłoniła.
- Chwalmy Boga za jego dobroć i łaskawość. Żyjesz i masz się dobrze!
Odwzajemnił jej uśmiech, przypominając sobie noc w amfiteatrze i obietnicę, że będzie się za niego modliła. Jej dobroć napełniała mu serce ciepłem, jakiego nie czuł od wielu lat. Czy dzięki tym modłom do jej Boga zachował życie?
- Tak, żyję i mam się dobrze. Jestem też wolnym człowiekiem. Przyszłaś z wiadomością od Julii?
Jej zachowanie trochę się zmieniło. Natychmiast spuściła wzrok i przekazała mu wiadomość. Atretes słuchał i każde słowo raniło jego dumę. Zacisnął zęby i zaczął mu drgać mięsień w szczęce.
- Mam przyjść? - spytał chłodnym głosem. - Powiedz swojej pani, iż w odpowiednim czasie przyślę jej wiadomość, że jestem już gotowy. Odwrócił się i ruszył w stronę zabudowań koszarowych.
- Atretesie! - Hadassa zaczęła biec za nim. - Proszę. Nie odwracaj się od niej teraz.
Spojrzał na nią.
- Przypomnij swojej pani, że nie jestem już niewolnikiem, którego można wezwać, kiedy ma się ochotę na chwilę rozkoszy.
Spojrzała na niego błagalnie.
- Ona cię kocha, panie. Nie chciała cię urazić.
- To właśnie jest rzymski sposób znieważania! A ona jest Rzymianką, prawda? Urodziła się Rzymianką i wychowano ją tak, by do innych odnosiła się z pychą i arogancją.
Hadassa położyła łagodnie dłoń na jego ramieniu i uśmiechnęła się smutno.
- Pychę i arogancję spotyka się nie tylko wśród Rzymian, Atretesie.
O dziwo jego gwałtowny gniew opadł. Linia zaciśniętych ust wygięła się w półuśmiech. Po chwili Atretes roześmiał się niewesoło.
- Może i masz rację - przyznał ze smutkiem.
Pomyślał, że ta dziwna, drobna kobieta ma niezgłębione oczy, które są tak bezbrzeżnie łagodne, że ich spojrzenie uspokoiłoby wzburzone morze.
- Bądź dla niej łagodny, Atretesie, a uczyni, co zechcesz.
Hadassa wiedziała, że tak jest naprawdę. Jedno słowo pełne łagodności i miłości z ust Atretesa, a Julia porzuci okropną ścieżkę, którą kroczy w tej chwili.
- Przysiągłem sobie, że nie pozwolę już, by mnie wzywała - powiedział bezbarwnym tonem. - I dotrzymam tej przysięgi. - Wskazał na wysokie mury szkoły. - Nie upokorzę też jej, wzywając ją tutaj. - Spojrzał w dół na małą Hadassę. - Powiedz swojej pani, że poślę po nią, kiedy kupię dom i będę mógł wziąć ją do niego jako żonę.
Po tych słowach oddalił się, a Hadassa odwróciła się ze smutkiem w swoją stronę, miała bowiem przed oczyma tragedię, jaka czeka tych dwoje.
- Gdzie Atretes? - spytała Julia, kiedy Hadassa wróciła sama do willi Prymusa. - Czy powiedziałaś mu, że chcę go widzieć? Nie zrobiłaś tego, prawda? Co mu powiedziałaś?
- Przekazałam mu dokładnie twoje słowa, pani.
Julia wymierzyła jej policzek.
- Ty mała żydowska oszustko! Powiedziałaś mu o Prymusie, tak czy nie?
Uderzyła ją raz jeszcze, mocniej.
Przestraszona Hadassa cofnęła się. Przyłożyła drżącą dłoń do piekącego policzka.
- Nie powiedziałam, pani.
- Gdybyś nie powiedziała, Atretes już by tu był!
- Kazał powtórzyć, że przyśle po ciebie, pani, kiedy kupi dom i będzie mógł pojąć cię za żonę.
Julia zamarła bez ruchu. Była blada jak chusta. Popatrzyła przez chwilę, a potem nogi ją zawiodły i opadła na łoże. Zamknęła oczy. Wiedziała, czego może oczekiwać, ale kiedy usłyszała swoje przewidywania ujęte w słowa tak jasne, poczuła jakąś wewnętrzną słabość; słabość, zamęt i tęsknotę.
Hadassa uklękła przy niej.
- Proszę cię, dostojna pani. Powróć do domu ojca i matki i poczekaj, aż Atretes po ciebie przyśle.
Julia zawahała się na moment, lecz zaraz pojawiło się w jej umyśle ostrzeżenie Kalaby - wyraźne i logiczne. Jeśli poślubi Atretesa, ten zamknie ją w swym domu i już z niego nie wypuści. Będzie gorszy niż Klaudiusz i Kajusz razem.
- Nie!
- Błagam, pani - nie rezygnowała Hadassa. - Nie pozostawaj w tym domu.
Chwilowy zamęt w głowie ustąpił i twarz Julii rozjaśniła się.
- Jeślibym wróciła teraz, pomyśleliby, że jestem głupia. I nic by się nie zmieniło. Markus nie pochwaliłby mojego związku z Atretesem, jak nie pochwala związku z Prymusem. - Roześmiała się bezgłośnie. - Atretes został obywatelem rzymskim, ale w sercu jest nadal barbarzyńcą. Markus nie pozwoliłby mi nawet się z nim widywać.
- Markus pragnie twego bezpieczeństwa i szczęścia.
Słysząc, jak poufale Hadassa wymienia imię brata, Julia uniosła brwi. Przez dłuższą chwilę przyglądała się niewolnicy nieruchomym wzrokiem, aż zaczęło w niej wzrastać ziarno zazdrości zasiane głęboko w jej duszy przez samego Markusa.
- Chcesz po prostu znaleźć się znowu blisko mojego brata - powiedziała zimno. - Jesteś zupełnie jak Bitia i wszystkie inne. - Wstała i oddaliła się kilka kroków. - Nie, nie myślę cię słuchać. Zostanę tu. Porozmawiam z Atretesem i zrozumie. Wytłumaczę mu wszystko.
Przypomni mu, jak nienawidził swojego stanu niewolniczego i zapyta, czy teraz z niej chce uczynić niewolnicę. Bo żona jest niewolnicą na łasce i niełasce swego męża. A tak oboje będą wolni. Nic się między nimi nie zmieni. Będą kochankami jak dotąd. Będzie im nawet lepiej. Ona nie będzie musiała płacić Sertesowi, on będzie mógł przychodzić, kiedy tylko ona go wezwie. Jeśliby jednak nawet to rozumowanie go nie przekonało, wiedziała, że jest coś, co zmusi go do wysłuchania jej słów. Powie mu o dziecku, które nosi w swym łonie.
Hadassa poszła do Jana i rozpłakała się z żałości nad Julią.
Apostoł wysłuchał jej opowieści, a potem wziął jej dłonie w swoje ręce. - Być może Bóg wydał Julię rozpuście jej serca, aby doświadczyła kary za swoje winy.
Hadassa podniosła głowę. Z policzków spływały jej łzy.
- Wiele godzin spędziłam śpiewając jej psalmy i opowiadając o Dawidzie i Gideonie, Jonaszu i Eliaszu. Tyle opowieści, lecz nigdy nie ważyłam się na tę największą ze wszystkich. Kiedy jestem przy Julii, imię Jezus grzęźnie mi w krtani.
Cofnęła dłonie i zakryła nimi twarz. Jan ją zrozumiał.
- Wszyscy poznaliśmy kiedyś, czym jest strach, Hadasso.
- Lecz ty niczego się już nie boisz. A mój ojciec nie znał lęku. Przypomniała sobie, jak Benajasz przyprowadził do pokoju na górze ojca, który miał twarz tak obitą, że prawie nie sposób było ją rozpoznać. A jednak ojciec znowu i znowu wychodził - do ostatniego dnia swego życia. "Rzucają ciała z murów do doliny Hinnom" - powiedział Marek w dniu, kiedy ojciec został zabity i Hadassa widziała oczyma wyobraźni swego ojca leżącego tam pośród tysięcy ciał, które ciśnięto z murów świątyni, by gniły w judejskim słońcu.
- Powiedziałem ci, że dobrze wiem, czym jest strach. Kiedy przyszli i zabrali Pana z ogrodu Getsemani, jakiś rzymski żołnierz chciał mnie schwycić i uciekłem. Zostało mu w ręku prześcieradło, którym okryłem ciało, i uciekłem nago. - Na jego oczach położył się cień przypomnianego wstydu. - Lecz strach nie jest od Pana, Hadasso.
- Wiem to rozumem, lecz serce nadal drży.
- Złóż swój ciężar przed Jezusem.
- A jeśli ciężarem jest nie tylko strach, lecz i miłość? Kocham Julię, jakby była moją siostrą.
Z jego oczu wyczytała współczucie.
- Siejemy w łzach, byśmy w radości zbierali żniwo. Bądź posłuszna woli Pana. Kochaj Julię mimo tego, co czyni, aby przez ciebie doszła do poznania niezrównanej łaski i niezrównanego miłosierdzia Jezusa. Bądź wierna, aby ona i inni mogli być uświęceni.
- Czy mogą być uświęceni, skoro odrzucają wiarę? A co mam zrobić z Kalabą?
- Nic.
- Janie, przecież ona ma coraz większą władzę nad Julią. To tak, jakby Julia zmieniała się na jej podobieństwo. Muszę jakoś temu zaradzić.
Jan potrząsnął głową.
- Nie, Hadasso. Nie walczymy z ciałem i krwią, lecz z siłami ciemności.
- Nie umiem walczyć z szatanem, Janie. Moja wiara jest za słaba.
- Nie walcz z nim. Stawiaj opór złu i bądź silna w Panu, Hadasso, i w sile Bożej szukaj mocy. Dał ci zbroję, byś stanęła do bitwy. Dał ci prawdę, dał swą sprawiedliwość, dał ci Ewangelię pokoju. Wiara jest twą tarczą, Słowo twym mieczem. Módl się, trwając w Duchu Pana. I ufaj mocno, by Pan mógł wyjść ci naprzeciw.
- Spróbuję - powiedziała cichutko.
Jan ujął jej dłonie i trzymał je przez chwilę, tak że czuła jego ciepło i siłę.
- Bóg nie zawodzi w swym dobrym zamyśle. Kiedy przyjdzie czas, otworzy ci usta i da słowa, byś przemówiła. - Uśmiechnął się. - Nie jesteś sama!
Julia spoczywała na łożu w triclinium i wybierała smakołyki przygotowane przez jej nowego kucharza. Prymus opowiadał jeszcze jedną ze swoich plugawych historyjek, tym razem o pewnym rzymskim dostojniku i jego niewiernej żonie. Spostrzegła bardzo szybko, że łaknie takich historyjek i że tylko Prymus chce ją nimi nasycić.
- Wiem, Prymusie, o kim mówisz. O Witeliuszu. Mam rację?
Uniósł kielich, winszując jej przenikliwości. Uśmiechał się do Prometeusza, który spoczywał wsparty o niego.
- Wiesz, nigdy nie zawiodłem niczyjego zaufania - oznajmił błazeńskim tonem.
- Możesz go więc nazwać, jak ci się podoba, ale tak dobrze naśladujesz jego seplenienie, że nie można mieć żadnych wątpliwości. To Witeliusz. Otyły, pompatyczny, sepleniący Witeliusz.
- Już nigdy nie powierzy mi żadnego sekretu - powiedział ponurym głosem Prymus i zmarszczył brwi, gdyż w tym momencie weszła do triclinium Hadassa, niosąc następną tacę. Prometeusz zesztywniał lekko i odsunął się od Prymusa, który westchnął z irytacją. - Postaw tu tacę i wyjdź - rozkazał zwięźle i spojrzał na Julię. - Powiedz jej, Julio. - Julia skinęła głową i Hadassa wyszła bezszelestnie z sali. - Nie lubię jej - rzucił Prymus, patrząc ponuro w stronę drzwi.
- Dlaczego? - spytała Julia, wybierając sobie z tacy język kolibra upieczony w miodzie.
- Bo za każdym razem, kiedy wchodzi do pokoju, Prometeusz czuje się wzburzony. Czemu jej nie sprzedasz?
- Bo jest dla mnie miła - odparła Julia i nalała sobie znowu wina.
- Śpiewa i opowiada historie.
- Słyszałem kilka i nie podobają mi się tak samo jak ona. Jeśli tego nie wiesz, powiem ci, że Kalaba też serdecznie nienawidzi twojej niewolnicy.
- Tak, mówiła.
Julia spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem i wypiła mały łyk wina. Wiedziała, że jest coraz bardziej pijana, ale nie dbała o to. To lepsze niż przygnębienie. Nie miała żadnych wiadomości od Atretesa, żadnych od Markusa i matki. Wszyscy ją opuścili. Zobaczyła, że Prometeusz zamrugał nerwowo, patrząc w stronę drzwi, i poczuła złośliwe zadowolenie.
Wszedł sługa.
- Pani, twój brat przyszedł cię odwiedzić.
Usiadła rozpryskując wino na nowy, zielony palus. Odstawiła szybko srebrny kielich i przyłożyła rękę do czoła, czując, jak się jej kręci w głowie.
- Przyprowadź go do mnie - powiedziała i przycisnęła chłodne dłonie do rozpalonej twarzy. - Czy dobrze wyglądam? - spytała Prymusa.
- Jak nimfa wyłaniająca się z morskiej piany.
Markus wszedł i miało się wrażenie, że wypełnia sobą cały pokój. Był tak przystojny, że patrząc na niego, Julia poczuła dumę.
- Markus! - wykrzyknęła i wyciągnęła do niego ręce.
Ujął dłonie siostry i pocałował ją w policzek.
- Witaj, siostrzyczko - powiedział czule. Wyprostował się i spojrzał na Prymusa. - Chciałbym porozmawiać z siostrą w cztery oczy.
Prymus uniósł drwiąco brwi.
- Zapominasz, Markusie, gdzie jesteś. To moja willa, nie twoja. - Zostaw nas, Prymusie - poprosiła z rozdrażnieniem Julia. - Nie widziałam brata od kilku tygodni.
- I wiemy dlaczego, prawda? - Prymus spojrzał Markusowi w twarz i ujął dłoń Prometeusza. - Chodź, Prometeuszu. Zostawiamy tych dwoje, niech ustalą sobie, co ich dzieli.
Markus patrzył z gniewem, jak wychodzą.
- Nie pojmuję, Julio, jak możesz tak siedzieć i przyglądać się tej parze.
- Może jestem bardziej tolerancyjna niż inni - odparowała. - Któż dał ci prawo osądzać Prymusa? Nieraz widywałam cię z Bitią.
- To ogromna różnica.
- W istocie. Prymus jest wierniejszy Prometeuszowi niż ty byłeś Arrii, Fannii czy jednej z wielu innych, które mogę ci wymienić, jeśli sobie życzysz. Poza tym - dodała lekkim tonem, siadając na łożu - uważam, że Prymus jest człowiekiem bardzo wrażliwym. Zachował się szorstko, gdyż uraziłeś jego uczucia. - Sięgnęła po kieliszek, czując, że musi napić się wina.
- Z pewnością wskazuje ci drogę w każdej sprawie. Płacisz za wszystko, prawda?
- I co z tego? To moje pieniądze i robię z nimi co chcę. Nawiasem mówiąc, to ja wybrałam tę willę. Jest piękna, prawda? I w najlepszej dzielnicy miasta. Ja też wybrałam sprzęty. To więcej niż miałam kiedykolwiek do powiedzenia w całym moim życiu.
Markus zdawał sobie sprawę, że musi ją ułagodzić.
- Jesteś szczęśliwa?
- O tak. Bardzo! Szczęśliwsza niż żyjąc u boku odrażającego starca, który miał obsesję na punkcie swoich badań, i przystojnego młodzieńca, który był niewypowiedzianie okrutny. Gdyby Kajusz nie umarł, roztrwoniłby wszystkie moje pieniądze na hazard. - Głos się jej załamał i szybko wypiła trochę wina. Ręce jej drżały i zaczerpnęła głęboko tchu, żeby przywrócić sobie spokój. - Prymus wymaga ode mnie bardzo niewiele, Markusie - powiedziała nieco równiejszym głosem. - Nie stanowi dla mnie żadnego zagrożenia. Słucha o moich kłopotach i zachęca do robienia wszystkiego, co może dać mi szczęście. Poza tym potrafi mnie rozśmieszyć.
- Baczyłbym na to, co mu mówię, siostrzyczko. Prymus ma bardzo zjadliwy umysł i zbiera plotki jak pies pchły. Nie zawaha się i przy lada sposobności wygada wszystko. Ta skłonność do plotek zapewniała mu przez wiele lat utrzymanie. Ludzie płacą mu, żeby milczał.
Wyciągnęła się na łożu.
- Usiądź, Markusie, i zjedz co nieco. - Wytwornym gestem wskazała na półmiski. - Może poprawi ci się nastrój.
Markus zauważył, że siostra ma na palcach kilka nowych pierścieni, a na półmisku leży mnóstwo drogich smakołyków. Nie powiedział jednak ani słowa. Po co? Być może zbytnia obfitość jadła sprawiła, że jest teraz grubsza w talii, ale nie był zgoła pewny. Uznał, że zapewne znowu zaszła w ciążę i domyślał się z kim.
- Prymus jest w takiej sytuacji, że nie może mi szkodzić, prawda? - powiedziała, uśmiechając się cynicznie. - Jeśli zaś czujesz się zagrożony, poproszę, by zapomniał o twoim pożałowania godnym zachowaniu.
- Nie trzeba!
- Po co przyszedłeś? - spytała ze znużeniem i maska wyniosłej pogardy opadła z niej na tyle, że znowu zobaczył przed sobą swoją małą, bezbronną siostrzyczkę.
Odetchnął ciężko i podszedł do niej. - Julio - zaczął łagodnym głosem. Wyjął jej z ręki kielich i odstawił go na bok. - Nie przyszedłem, by się z tobą sprzeczać.
- Ojciec! - wykrzyknęła i w jej oczach mignął strach. - Umarł, tak?
- Nie.
Odprężyła się.
- Czy matka wyjawiła mu, dlaczego opuściłam dom?
- Powiedziała, że wyjechałaś odwiedzić przyjaciół. Jest, jak się zdaje, zadowolony z listów, które mu czyta.
- Z jakich listów?
Markus patrzył na nią przez chwilę ze zdziwieniem, a potem odetchnął, gdyż pojął, o co chodzi. Biedna matka!
- Najwyraźniej tych, które odczytuje mu jako listy od ciebie. Julia wstała i odeszła kilka kroków, jakby pragnąc uciec od poczucia winy.
- Mieliśmy dziś rano gościa - ciągnął Markus. - Strażnika, który miał zaprowadzić cię bezpiecznie do Atretesa.
Julia obróciła się gwałtownie i spojrzała na niego.
- Atretes przysłał po mnie! - Podeszła do brata i zacisnęła dłonie na jego rękach. - Och, Markusie! Gdzie on jest? Chyba go nie odesłałeś? Jeśli tak uczyniłeś, zabiję się. Przysięgam! - Jej oczy wypełniły się łzami.
Markus wyczuwał, że Julia drży na całym ciele.
- Powiedziałem, że cię nie ma i spytałem, gdzie możesz znaleźć jego pana, kiedy wrócisz.
Puściła jego ręce i zaczęła krążyć nerwowo po pokoju.
- Nie wiedziałam, co się stało i gdzie on jest. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka byłam nieszczęśliwa. Tak go kocham, Markusie, ale kiedy po niego posłałam, nie chciał przyjść.
- Od jak dawna trwa twój związek z tym gladiatorem?
Zatrzymała się i uniosła dumnie brodę.
- Nie podoba mi się to, jak wymawiasz słowo "gladiator". Atretes jest teraz wolnym obywatelem Rzymu.
- Od jak dawna, Julio?
- Od pół roku - wyznała w końcu i zobaczyła, że spojrzenie brata prześlizguje się w dół po jej ciele.
- Nosisz więc jego dziecko.
Julia zarumieniła się i zakryła dłońmi brzuch.
- Tak.
- Czy on wie?
Potrząsnęła głową.
- Nie miałam sposobności, żeby mu to wyjawić.
- Najwyraźniej nie wie też o twoim małżeństwie z Prymusem, bo przecież nie przysłałby strażnika do mnie.
- Chciałam powiedzieć mu o wszystkim kilka tygodni temu, ale nie wiedziałam, gdzie on jest!
- Wystarczyłoby zadać sobie odrobinę trudu, żeby go znaleźć. Jak wytłumaczysz mu małżeństwo z Prymusem? Julio, rozmawiałem z jego strażnikiem. Atretes kupił posiadłość kilka mil od Efezu. Spodziewa się, że zostaniesz jego żoną.
Trzymała głowę odwróconą, więc Markus wstał i podszedł do niej.
Obrócił jej głowę i zobaczył, że Julia płacze.
- Nie zdradza się kogoś takiego jak Atretes - rzekł cicho.
- Wcale go nie zdradziłam! - wykrzyknęła, wyswobadzając się z jego ręki. - Chyba nie myślisz, że spałam z Prymusem! Nie spałam! Ani z nikim innym!
- Mam nadzieję, że Atretes zechce słuchać cię wystarczająco długo, aż wszystko zdołasz mu wytłumaczyć. Julio, z takiego człowieka nie można robić sobie zabawki.
- Zamieszkałam z Prymusem, zanim Atretes został wyzwolony - powiedziała, nie patrząc mu w oczy.
- To kłamstwo i oboje dobrze o tym wiemy. Zamieszkałaś z Prymusem po igrzyskach efeskich.
- Atretes nie musi o tym wiedzieć! Chodzi o różnicę jednego dnia!
- Jednego dnia! - Jego oczy zwęziły się. - Czy przenosząc się do Prymusa, wiedziałaś, że jesteś w ciąży? - Wystarczyło na nią spojrzeć, by zrozumieć, że wiedziała. - Na bogów, po co się tu przenosiłaś, skoro kochasz Atretesa?
- Gdybym wyznała ci wszystko, nie pozwoliłbyś mi się z nim widywać. Sam dobrze o tym wiesz!
- Być może - przyznał Markus. - Ale i tak nie miałbym w tej sprawie więcej do powiedzenia niż w sprawie z Prymusem. Posłuchaj - ciągnął, starając się nad sobą zapanować. - W tej chwili wolałbym dla ciebie wszystko od tego nienaturalnego związku, w którym żyjesz. Jeślibyś zechciała, w tej chwili sam zaprowadziłbym cię do Atretesa.
- Nie. Zamieszkałam z Prymusem z wszystkich tych powodów, które wymieniłam.
- Nie kochasz więc Atretesa?
- Kocham go, ale nigdy nie poślubię. Tylko pomyśl, Markusie. On myśli inaczej niż Rzymianin. W gruncie rzeczy czuje do Rzymu nienawiść, nienawiść nieubłaganą. Co by się stało, gdybyśmy się sobą znużyli i zakochali się w kimś innym? Czy pozwoliłby mi wybrać szczęście? Nie. Jest barbarzyńcą. Oni topią niewierne żony w bagnie. A gdyby zechciał wrócić do Germanii? - Roześmiała się chrapliwie. - Czy wyobrażasz mnie sobie w brudnym, długim domu czy czymś podobnym, w czym mieszkają barbarzyńcy? A przecież mógłby zmusić mnie do wyjazdu z cesarstwa, prawda? Ponieważ byłabym jego żoną!
Markus słuchał tego z niedowierzaniem.
- Naprawdę spodziewasz się, że teraz, kiedy jesteś związana z innym mężczyzną, Atretes będzie tu przychodził i zechce być nadal twoim kochankiem?
- Czy nie tak właśnie było z Arrią?
Markus zmarszczył brwi.
- O czym ty mówisz?
- Wiedziałeś, że miała przygody z gladiatorami. Pamiętasz chyba, że sama ci o nich opowiadała? Zapytałam cię, dlaczego pozwalasz, by okazywała ci niewierność, a ty odparłeś, że Arria jest wolna i może robić, co się jej spodoba. I ty mogłeś postępować tak samo.
- Nigdy nie chciałem, żebyś naśladowała Arrię!
- I wcale jej nie naśladowałam. To ty byłeś moim wzorem! Markus przyglądał się Julii ze zdumieniem, nie mogąc dobyć z siebie słowa. Pocałowała go w policzek.
- Nie rób takiej zdziwionej miny. Czego spodziewałeś się po siostrze, która cię uwielbiała? A teraz wyjaw mi, gdzie jest Atretes. - Kiedy powtórzył to, co powiedział strażnik, Julia usiadła. - Jestem zmęczona. - Była oszołomiona winem. Położyła się na poduszkach i zamknęła oczy. - Jeśli chcesz, możesz powiedzieć matce o dziecku. - Wykrzywiła usta z rozbawieniem. - Może nabierze lepszego wyobrażenia o Prymusie.
Markus pochylił się i pocałował ją w czoło.
- Wątpię.
- Przyjdziesz tu jeszcze? - spytała, biorąc go za rękę.
- Tak. Może uda mi się naprawić szkody, które wyrządziłem.
Uśmiechnęła się, myśląc, że przekomarza się z nią jak zwykle. Nie usłyszała twardego tonu, jakim wypowiedział te słowa.
Pocałowała jego dłoń.
- Nie sądzę.
Kiedy Markus wyszedł z pokoju, zobaczył Hadassę siedzącą na ławie. Ręce splotła na podołku. Modli się? Uniosła głowę i zobaczyła go. Wstała z wdziękiem i na znak szacunku spuściła wzrok. Markus podszedł do niej. Minęła chwila, zanim wydobył z siebie słowo.
- Rodzice tęsknią za tobą.
- Ja też tęsknię, panie. Jak czuje się twój ojciec?
- Gorzej.
- Przykro mi - powiedziała cichutko.
Wiedział, że powiedziała to szczerze i poczuł nagle jakiś ogromny ból. Wyciągnął rękę i przesunął nią po jej ramieniu.
- Znajdę jakiś sposób, żeby sprowadzić cię do domu - rzekł matowym głosem.
Odsunęła się poza zasięg jego ręki.
- Dostojna Julia potrzebuje mnie, panie.
Opuścił rękę. Przeszła obok niego.
- Ja też cię potrzebuję - rzucił cicho, nasłuchując odgłosu cichych, oddalających się kroków.
Spojrzał za siebie i zobaczył, że Hadassa patrzy na niego ze łzami w oczach. Obrócił się i wszedł z powrotem do triclinium. Usłyszał nad sobą ciche szuranie sandałów i gwałtownie podniósł głowę.
- Wkrótce zobaczymy cię znowu, Markusie, nieprawdaż? - powiedział z uśmiechem Prymus. Wydął wargi, jakby chciał go pocałować. - O tak, jestem tego pewny.
Cichy, drwiący śmiech Prymusa spływał do perystylu, kiedy Markus szedł gniewnie w stronę wyjścia.
Atretes chwycił Julię za nadgarstek i zrzucił rękę, którą oplotła jego szyję. Trzęsąc się z wściekłości, odepchnął ją gwałtownie.
- Gdybyś nie nosiła w sobie dziecka, zabiłbym cię! - powiedział przez zaciśnięte zęby i wyszedł z pokoju.
Julia pobiegła za nim.
- To twoje dziecko! Przysięgam! Nie zdradziłam cię! Prymus jest dla mnie niczym. Atretesie, nie zostawiaj mnie! Posłuchaj! Tylko posłuchaj! - krzyczała łkając. - Atretesie!
Atretes wskoczył do rydwanu, ujął lejce i głosem zachęcił konie, by ruszyły. Białe ogiery wypadły na ulicę. Atretes wydał znowu okrzyk i smagał je biczem, póki nie zaczęły galopować najszybciej jak mogły. Ludzie odskakiwali w jedną i drugą stronę, obrzucając go przekleństwami.
Dotarł do skraju miasta i pędził dalej. Wiatr, który czuł na twarzy, nie ostudził jego gniewu. Na zielonym wzgórzu zobaczył swoją nową willę. Strażnik dostrzegł go z daleka i otworzył bramę. Atretes wjechał i zawrócił gwałtownie, tak że kamyki strzeliły spod kół. Odrzucił lejce, zeskoczył i zostawił spienione konie, które tańczyły nerwowo w miejscu, a sam wbiegł po marmurowych schodach do domu.
- Precz mi z oczu! - wrzasnął na niewolników zajętych przygotowaniami do przyjazdu pani domu. Z dzikim okrzykiem jednym ruchem ręki zrzucił dania czekające na stole. Srebrne i złote tace posypały się na podłogę; na nowych malowidłach ściennych widać było pęknięcia od kielichów, którymi rzucał, nie panując nad sobą. Kopnięciem przewrócił stół, rozbił mykeńską krużę, zaczął rzucać korynckimi wazami z brązu. Zerwał ze ściany i rozdarł babiloński dywan. Przewracał łoża i darł na strzępy wschodnie, jedwabne poduszki.
Przeszedł pod łukiem drzwi do pokoju przygotowanego dla Julii.
Kopniakiem przewrócił zdobne kosze na węgle; rozpalone węgle rozsypał pod wielkim łożem i po delikatnym przykryciu spływającym na posadzkę. Natychmiast zajęły się ogniem. Wtedy Atretes zmiótł z ręcznie rzeźbionego stolika dużą szkatułę. Perły i drogocenne kamienie rozsypały się po marmurowej posadzce. Wyszedł z pokoju i zobaczył, że kilka młodych niewolnic, które kupił dla Julii, stoi w pobliżu z oczyma rozwartymi szeroko z przerażenia.
- Jesteście wolne! - powiedział, a ponieważ cofnęły się tylko o kilka kroków, nadal wpatrując się w niego, jakby był szaleńcem, wrzasnął: - Precz!
Uciekły.
Wyszedł na wewnętrzny dziedziniec i nachylił się nad studnią. Nabrał trochę wody i chlusnął sobie na twarz. Ciężko dysząc, pochylił się, by zanurzyć w wodzie całą głowę, i nagle zobaczył swoje falujące odbicie.
Wyglądał jak Rzymianin. Miał krótko ostrzyżone włosy i złoty naszyjnik. Chwycił haftowaną złotem tunikę i zdarł ją z ciała. Zerwał medalion przedstawiający gladiatora z ręką uniesioną w pozdrowieniu i cisnął nim na drugą stronę dziedzińca. Potem uniósł głowę i z jego ust dobył się okrzyk brzemienny dziką wściekłością. Głos narastał, wzmagał się, aż usłyszeli go pasterze strzegący swych stad na stokach gór.
Rozdział XXXIV
Feba posłała Markusowi i Julii wiadomość, że mają natychmiast przyjść, gdyż ich ojciec umiera.
Niewolnicy, która udała się po Julię, poleciła:
- Upewnij się, że zabierze ze sobą Hadassę.
Pierwszy przybył Markus, który natychmiast poszedł do ojca. Kiedy zjawiła się Julia, Feba z ulgą zobaczyła obok niej Hadassę. Julia weszła, ale zatrzymała się w pobliżu łoża. Od wielu tygodni nie widziała ojca i poczuła wstrząs i odrazę, patrząc na zniszczenia, jakie poczyniła choroba. Ze zduszonym okrzykiem wypadła z pokoju. Feba wybiegła za nią.
- Julio!
Obróciła głowę, ale się nie zatrzymała.
- Nie chcę widzieć go w takim stanie, matko. Chcę zapamiętać go takim, jakim był dawniej.
- Chciał cię widzieć.
- Po co? Chce mi powiedzieć, że go zawiodłam? Przekląć mnie przed śmiercią?
- Wiesz, że tego nie zrobi. Zawsze cię kochał, Julio.
Julia położyła rękę na wydatnym już brzuchu.
- Czuję, jak rusza się dziecko. Nie powinnam tutaj przychodzić. Nie mogę się martwić! Poczekam w perystylu. Pozostanę, aż wszystko się skończy.
Markus wyszedł i zobaczył bliską histerii siostrę. Położył dłoń na ramieniu matki.
- Porozmawiam z nią, matko.
Feba odwróciła się, zobaczyła Hadassę i wyciągnęła do niej rękę.
- Chodź ze mną - powiedziała cicho i obie poszły do Decymusa. Hadassa czuła, że całe jej jestestwo wypełnia współczucie dla pana. Jego wymizerowane ciało było okryte pięknie utkanym pledem z białej wełny. Ręce spoczywały po bokach ciała i błękitne żyły odcinały się ostro od bladych, wychudłych dłoni. W pokoju unosił się zapach śmierci, ale dopiero, kiedy spojrzała w jego oczy, poczuła, że łzy cisną się jej do oczu.
Markus przyprowadził Julię. Odzyskała panowanie nad sobą, ale na widok ojca wybuchnęła płaczem. Kiedy Decymus obrócił ku niej spojrzenie zapadłych oczu, zaczęła szlochać jeszcze mocniej. Z wysiłkiem dźwignął dłoń. Zawahała się, więc Markus otoczył ją ramieniem i poprowadził ku ojcu. Usadowił ją na stojącym obok łóżka krześle, a ona pochyliła się, zakryła twarz dłońmi i łkała niepowstrzymanie. Decymus położył dłoń na jej głowie, ale Julia wzdrygnęła się.
- Julio - wychrypiał i raz jeszcze wyciągnął rękę.
- Nie mogę! - szlochała Julia. - Nie mogę tego znieść.
Chciała przepchnąć się obok Markusa.
- Pozwól jej odejść - powiedział słabym głosem Decymus i ręka opadła mu z powrotem na pled. Zamknął oczy i Julia wypadła z pokoju. Słychać było jej szloch, kiedy biegła korytarzem. - Jest młoda - wychrypiał. - Zbyt często patrzyła na śmierć. - Oddychał z wysiłkiem. - Czy jest tu Hadassa?
- Wyszła za Julią - wyjaśniła Feba.
- Przyprowadźcie ją.
Markus znalazł Hadassę siedzącą w małej niszy w perystylu i pocieszającą jego siostrę.
- Hadasso, ojciec chce cię widzieć.
Cofnęła ręce, którymi obejmowała Julię i szybko wstała.
Julia podniosła głowę.
- Po co chce ją widzieć?
- Idź! - rozkazał Hadassie i obrócił się w stronę Julii. - Może ojciec bardziej niż ty potrzebuje ukojenia, a wie, że ona może mu je dać - oznajmił, daremnie próbując ukryć swoje rozdrażnienie.
- Nikt mnie nie rozumie - rzekła z goryczą Julia. - Nawet ty! - Znowu zaczęła płakać. Markus odwrócił się i ruszył za Hadassą. - Nikt nie wie, co muszę znosić! - zawołała za nim Julia piskliwym głosem.
Hadassa weszła do pokoju i stanęła w nogach łóżka, żeby Decymus mógł ją widzieć.
- Jestem, panie.
- Usiądź tu na chwilę - wychrypiał Decymus. Obeszła łóżko i uklękła przy swoim panu. Kiedy uniósł bezsilną dłoń, ujęła ją w obie ręce. Westchnął. - Tyle pytań. Brak już czasu.
- Czasu jest dość na to, co najważniejsze - szepnęła. Leciutko ścisnęła jego dłoń.
- Chcesz należeć do Boga, panie?
- Muszę zostać ochrzczony...
Serce Hadassy ścisnęło się, lecz widziała dość umierających w Jerozolimie, by wiedzieć, że za późno już, by zanieść go do domowej łaźni. "Proszę Cię, Boże, obdarz mnie swoją mądrością." Poczuła falę ciepła i wiedziała już z całą pewnością, co ma zrobić.
- Pan został ukrzyżowany między dwoma łotrami. Jeden szydził z Niego. Drugi wyznał swój grzech i powiedział: "Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa", a Pan odrzekł: "Zaprawdę powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju".
- Bardzo grzeszyłem, Hadasso.
- Jeśli wierzysz i przyjmujesz Jego łaskę, będziesz z Nim w raju.
Spojrzenie Decymusa wypogodziło się. Ujął jej dłoń i położył na swej piersi. Przycisnął tę dłoń do swego serca.
- Markusie... - Rzęził. Markus nachylił się, stojąc po drugiej stronie łoża.
- Jestem, ojcze. - Ujął drugą rękę ojca.
Decymus z wysiłkiem przeniósł dłoń syna i położył ją na dłoni Hadassy. Przykrył ich dłonie swymi i spojrzał na syna.
- Rozumiem, ojcze.
Hadassa podniosła wzrok, kiedy Markus zacisnął swą dłoń na jej dłoni.
Decymus odetchnął powoli. Jego twarz, pełna napięcia, wyniszczona latami cierpień, rozluźniła się. Było po wszystkim. Markus rozluźnił uchwyt i Hadassa szybko cofnęła rękę. Kiedy jednak podeszła jego matka, Markus podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Hadassa przycisnęła rękę do piersi, jakby serce miało z niej wyskoczyć, i cofnęła się od łoża.
- Umarł - powiedziała Feba. Łagodnym ruchem zamknęła Decymusowi oczy. Pochyliła się i pocałowała go w usta. - Twoje cierpienie skończyło się, najdroższy - szepnęła i łzy zaczęły jej spływać po spokojnej twarzy.
Położyła się obok męża i objęła go. Wtuliła głowę w jego pierś i oddała się swemu żalowi.
- Nie ulega wątpliwości, że było to ponad twoje siły - powiedział Prymus, dolewając Julii wina. - To okrutne z ich strony, że chcieli, byś siedziała tam i patrzyła, jak twój ojciec umiera.
- Usiadłam w niszy i tam czekałam.
Kalaba ujęła dłoń Julii i pocałowała ją z czułością.
- Nic nie mogłaś uczynić, Julio.
Ten pocałunek sprawił, że Julia poczuła się jakoś nieswojo.
Cofnęła dłoń i wstała.
- Może moja obecność byłaby dla niego pociechą.
- Czy to by coś zmieniło? - spytała łagodnie Kalaba. - Czy ojciec miał do końca jasną świadomość?
- Nie wiem. Nie było mnie przy nim. - Julia starała się zapanować nad płaczem, wiedząc, że dla Kalaby łzy są oznaką słabości.
Kalaba westchnęła.
- A teraz pozwalasz, by narzucili ci poczucie winy. Czyż nie tak? Och, Julio, kiedy ty się nauczysz? Poczucie winy ściągnie na twoją głowę klęskę. Musisz przezwyciężyć je siłą swej woli. Skup myśli na czymś przyjemnym.
- Nic mi nie przychodzi do głowy - wyznała żałośnie Julia.
Kalaba skrzywiła się.
- To przez tę ciążę jesteś taka wrażliwa. Szkoda, że jej nie przerwałaś.
Julia zacisnęła pięść tak, że pobielały jej kostki palców.
- Nie chcę pozbywać się tego dziecka. Już ci powiedziałam, Kalabo. Dlaczego ciągle do tego wracasz? - Spojrzała na Kalabę, kładąc dłonie obronnym gestem na wystającym brzuchu. - To dziecko Atretesa.
Oczy Kalaby rozszerzyły się - drwiąco i z udawanym zdziwieniem.
- Chyba nie masz już nadziei, że wróci do ciebie?
- Kocha mnie. Jestem pewna, że wróci, kiedy spokojnie się nad wszystkim zastanowi.
- Miał już na to kilka miesięcy, Julio, a nie dał ani znaku życia.
Julia odwróciła się.
- Posłałam do niego Hadassę. Przekona go, że dziecko jest jego.
- I myślisz, że to coś zmieni?
- Dziwię się, że ufasz tej zdradzieckiej małej Żydówce - wtrącił się Prymus, który nie cierpiał niewolnicy Julii.
- Hadassa nie jest zdradziecka - warknęła Julia. - Wie, że odkąd byłam z Atretesem, nie spotykałam się z żadnymi innymi mężczyznami. Powie mu to. Wtedy on wróci i będzie mnie błagał o przebaczenie.
- Zapewne spróbuje ci go zabrać, jak próbuje zabrać mi Prometeusza.
- Hadassa nie interesuje się w najmniejszym stopniu twoim catamitusem! - rzuciła z niesmakiem Julia.
- Naprawdę? Widziałem, jak siedziała w tej niszy z Prometeuszem i trzymała go za rękę! Ładna mi niewinność!
Kalaba uśmiechnęła się blado i jej czarne oczy rozbłysły, jakby usłyszała coś niezwykle dla niej przyjemnego.
- Może chłopiec jest już trochę tobą zmęczony, Prymusie - powiedziała, starając się podsycić jego zazdrość. - Znalazłeś go, kiedy był jeszcze bardzo młody, nim zdążył posmakować wszystkiego, co może zaofiarować świat.
Twarz Prymusa zbladła.
- Ta sugestia jest po prostu śmieszna - oznajmiła wyniosłym tonem Julia. - Hadassa jest dziewicą i zostanie nią do śmierci.
- Chyba że wtrąci się w to twój brat - rzekł Prymus. Julia zesztywniała.
- Jak śmiesz!
Prymus nie przejął się jej gniewem; odchylił się do tyłu, niezmiernie zadowolony z reakcji na jego słowa.
- Otwórz oczy, moja droga Julio. Myślisz, że Markus przychodzi tu do ciebie? Przychodzi, żeby zobaczyć twoją niewolnicę.
- To kłamstwo!
- Doprawdy? Czy pamiętasz ten dzień, kiedy przyszedł po raz pierwszy i powiedział, że Atretes przysłał po ciebie? Możesz nie pamiętać, bo wypiłaś wtedy za dużo wina. Ty sobie drzemałaś o niczym nie wiedząc, a ja widziałem, jak Markus wychodzi. Twoja Żydówka stała już tam, czekała na niego w drzwiach. Wziął ją za rękę i zapewniam cię, zobaczyłem na jego twarzy coś, co naprawdę warto było zobaczyć.
- Czy nie powiedziałaś, że twój ojciec zażądał jej przyjścia? - spytała Kalaba z udawanym zaciekawieniem. Julia spojrzała na nią i rozchyliła wargi.
Kalaba zerknęła w stronę Prymusa i potrząsnęła głową.
- A to dziecko nadal jej ufa. - Popatrzyła na Julię oczyma pełnymi współczucia.
- Posłałaś do swojego kochanka żmiję - rzucił zjadliwie Prymus. - Wiesz, co ona uczyni? To samo, co z moim Prometeuszem. Chwyci Atretesa zębami i zatruje go jadem swych kłamstw.
Julia drżała gwałtownie.
- Nie mam zamiaru cię słuchać. Mówisz jak złośliwa kobieta - powiedziała, odwracając się tyłem.
- Powiedz jej, Kalabo - rzekł rozdrażniony Prymus. - Ciebie posłucha.
- Niczego nie muszę jej mówić - oświadczyła spokojnie Kalaba. - Sama już wie. Brak jej tylko jeszcze odwagi, żeby to zmienić.
Hadassa stała wśród wypalonych ruin willi, którą Atretes kupił dla Julii.
- Nie ma go tu - powiedział jakiś stojący w pobliżu człowiek. - Jest gdzieś wśród wzgórz. Zupełnie oszalał.
- Jak go znaleźć?
- Jeśli masz choć trochę rozumu, zostawisz go w spokoju - odparł tamten i zostawił ją samą wśród gruzów.
Hadassa modliła się do Boga, by pomógł jej odnaleźć Atretesa. Wydawało się jej, że chodzi po wzgórzach od wielu godzin, kiedy wreszcie zobaczyła go siedzącego na zboczu i patrzącego na nią. Włosy miał w nieładzie, ubrany był w przepaskę biodrową i zarzuconą na ramiona skórę niedźwiedzia. W ręku trzymał groźnie wyglądający oszczep. Kiedy podeszła, obrzucił ją lodowatym spojrzeniem niebieskich oczu.
- Wynoś się - powiedział zimnym, martwym głosem.
Usiadła obok niego. Milczała. Patrzył na nią długo bezlitosnym wzrokiem, a potem oderwał od niej spojrzenie i wpatrywał się ponad doliną w wielkie miasto. Przez kilka godzin siedział tak, nic nie mówiąc, zimny i twardy jak kamień. Hadassa siedziała obok, też nie odzywając się ani słowem.
Słońce zaszło i dolinę okryły ciemności. Atretes wstał i Hadassa patrzyła, jak idzie ścieżką prowadzącą do pieczary. Poszła za nim. Kiedy znalazła się w środku, zobaczyła, że Atretes układa drewno na ognisko. Usiadła i oparła się o ścianę. Chwycił oszczep i skierował jego ostrze w jej stronę.
- Wyjdź albo cię zabiję! - Oderwała wzrok od oszczepu i spojrzała Atretesowi prosto w oczy. - Wynoś się! Wracaj do tej dziwki, której służysz!
Nie drgnęła nawet i nie wyglądała na przestraszoną. Po prostu przyglądała mu się tymi pięknymi, brązowymi oczami pełnymi współczucia. I Atretes cofnął się, opuszczając swój oręż. Nie odrywając od niej wzroku, odwrócił się i przykucnął przy ognisku, zdecydowany nie zwracać na nią uwagi. Hadassa skłoniła głowę i w milczeniu modliła się o pomoc.
- Spodziewa się, że do niej wrócę? Myśli, że nadal ma nade mną władzę?
Hadassa podniosła głowę. Był do niej odwrócony plecami, pochylał się nad migoczącym ogniem. Czuła z jego powodu jakiś bezbrzeżny smutek.
- Tak - odpowiedziała zgodnie z prawdą.
Atretes dźwignął się na nogi. Gniew sprawił, że wszystkie mięśnie miał napięte.
- Wracaj i powiedz jej, że jest dla mnie martwa! Powiedz, że przysiągłem Tiwazowi i Artemidzie, że nigdy już na nią nie spojrzę.
Podszedł w stronę wyjścia z jaskini i stał wpatrując się w ciemność. Hadassa też wstała. Stojąc obok niego patrzyła na rozgwieżdżone niebo. Przez długą chwilę milczała.
- Niebiosa głoszą chwałę Boga, dzieło rąk Jego nieboskłon obwieszcza...
Atretes wszedł z powrotem do pieczary i usiadł. Zagłębił palce w swoje złote włosy i trzymał się za głowę. Po chwili opuścił ręce i przyjrzał się im.
- Czy wiesz, ilu ludzi zabiłem? Stu czterdziestu siedmiu. Tylu zapisano. - Roześmiał się chrapliwie. - Przedtem pewnie z pięćdziesięciu rzymskich legionistów, którzy wkroczyli do Germanii mniemając, że bez walki mogą zabrać nam kraj, a z nas uczynić niewolników. Zabiłem ich z przyjemnością by chronić moją rodzinę, moją wioskę.
Obrócił ręce i przyjrzał się wnętrzu swych dłoni.
- Potem zabijałem dla przyjemności Rzymian - ciągnął z goryczą. Zacisnął pięści. - Zabijałem, żeby żyć. - Znowu zanurzył palce we włosach. - Hadasso, pamiętam twarz każdego z nich. Niektórych zabijałem bez żalu, ale byli i inni...
Zamknął oczy i przypomniał sobie Kaleba, klęczącego i odchylającego głowę, by ułatwić mu zadanie ostatniego ciosu. I swojego germańskiego ziomka. Pamiętał, jak wbił oszczep w serce młodzieńca ze swojego ludu. Otworzył oczy, chcąc wymazać te wszystkie twarze, choć wiedział, że nie dokona tego nigdy.
- Zabiłem ich, bo musiałem. Zabiłem, bo chciałem zasłużyć na wolność. - Zazgrzytał zębami i napięły mu się mięśnie wzdłuż szczęki.
- Wolność! Oto mam ją, potwierdzoną urzędowym dokumentem. Noszę go na szyi. - Chwycił wisiorek z kości słoniowej, zerwał złoty łańcuszek i wyciągnął do niej rękę z dowodem swojej wolności. - Mogę chodzić, gdzie mi się spodoba. Mogę robić, co mi się spodoba. Rzucali mi do stóp ofiary, jakbym był jednym z ich bogów, i uczynili dość bogatym, żebym mógł mieszkać w willi sąsiadującej z domem rzymskiego prokonsula! Jestem wolny!
Wybuchnął chrapliwym, niewesołym śmiechem i cisnął wisiorkiem o ścianę jaskini.
- Nie uwolniłem się od niczego. Nadal duszę się w ich jarzmie. Nigdy nie uwolnię się od tego, co Rzym mi zrobił. Wykorzystywał mnie dla swojej przyjemności. Wielbił mnie, gdyż potrafiłem rozgrzać mu krew. Zaspokajałem jego żądzę. On rozkazywał, ja służyłem. - Spojrzał na łagodną twarz Hadassy stojącej u wylotu jaskini i uśmiechnął się z goryczą. - Rzym. Julia. Jedno i to samo.
Hadassa widziała wewnętrzną udrękę malującą się na srogiej, przystojnej twarzy Atretesa.
- Z głębokości wołam do Ciebie, Panie, o Panie, słuchaj głosu mego! Nakłoń swoich uszu ku głośnemu błaganiu mojemu! Jeśli zachowasz pamięć o grzechach, Panie, któż Ci się ostoi? Ale Ty udzielasz przebaczenia.
Zobaczyła, że Atretes marszczy brwi. Weszła do środka. Uklękła przy mężczyźnie.
- Życie jest podróżą, Atretesie, nie zaś celem podróży. Jesteś niewolnikiem swej goryczy, lecz możesz się wyzwolić.
Patrzył bezradnie w ogień.
- Jak?
Powiedziała.
Atretes potrząsnął głową.
- Nie - oświadczył stanowczym głosem i wstał. - Tylko słaby Bóg może przebaczyć tym, którzy przybili do krzyża Jego Syna. Bóg potężny starłby swoich wrogów na proch. Wymazałby ich z powierzchni ziemi. - Znowu stanął w wyjściu z jaskini.
- To nienawiść trzyma cię w pętach niewoli, Atretesie. Wybierz wybaczenie i miłość.
- Miłość! - rzucił pogardliwie, nadal zwrócony do niej tyłem. - Miłość, którą darzyłem Julię? Miłość nie daje wolności. Bierze człowieka w swe władanie i osłabia go. A kiedy jest się już całkowicie bezradnym, kiedy czuje się nadzieję, zdradza.
- Pan cię nie zdradzi, Atretesie.
Spojrzał na nią.
- Zachowaj sobie tego cherlawego Boga. Nic nie uczynił dla Kaleba. Moim bogiem jest Tiwaz. Bóg mocy!
- Tak sądzisz? - powiedziała cichutko i wstała. Podeszła do niego i zajrzała mu w oczy, w których nadal tlił się gniew. - Czy jest dość potężny, by dać ci to, czego tak łakniesz, pokój serca? - Położyła mu lekko dłoń na ramieniu. - To dziecko jest twoje, Atretesie.
Szarpnął ramieniem, by uwolnić się od jej dotyku.
- Jeśliby Julia złożyła je u mych stóp, odszedłbym, nie oglądając się za siebie.
Hadassa wiedziała, że Atretes tak właśnie myśli. Jej oczy wypełniły się łzami.
- Niech Bóg się nad tobą zmiłuje - szepnęła i odeszła w noc.
Atretes patrzył, jak schodzi wąską ścieżką. Nie spuścił z niej wzroku nawet, gdy doszła do drogi prowadzącej prosto do Efezu.
Kiedy Markus wypowiedział swoją prośbę, Julia obróciła się i spojrzała na niego dziwnym wzrokiem.
- Chcesz widzieć się z Hadassą?
- Tak. Chodzi o dość ważną sprawę.
- O jaką? - spytała, udając zwykłe zaciekawienie.
- Osobistą - odparł rozdrażniony tym, że Julia tak go wypytuje. - Odpowiem ci, kiedy z nią porozmawiam. Jest w domu czy wysłałaś ją gdzieś w jakichś sprawach?
- Właśnie wróciła - oznajmiła dziwnym głosem Julia i klasnęła, burząc spokojną ciszę perystylu. - Przyślij nam Hadassę - poleciła jednemu ze sług Prymusa.
Znowu spojrzała na brata i uśmiechnęła się. Zapytała o matkę, ale słuchała jednym uchem, kiedy mówił, że Feba z zaskakującą pogodą ducha znosi swoją żałobę.
Słysząc zbliżające się kroki, Markus odwrócił się i zobaczył Hadassę. Ukazała się w słońcu pod łukiem wyjścia i szła ku nim z pokornym wdziękiem, który przejął go bólem. Nie podniosła na niego spojrzenia.
- Wzywałaś mnie, pani? - spytała, nie podnosząc głowy.
- Nie. Wzywał cię mój brat - odparła zimnym głosem Julia.
Markus spojrzał ostro na siostrę.
- Masz iść do sypialni na górze i tam na niego czekać...
- Julio! - wykrzyknął Markus, czując, jak wzbiera w nim gniew.
Siostra nie zwróciła na niego uwagi.
- Czekaj, aż do ciebie przyjdzie, a potem rób wszystko, co ci rozkaże. Zrozumiałaś?
Markus zobaczył na twarzy Hadassy zmieszanie i strach. Miał ochotę uderzyć siostrę.
- Zostaw nas, Hadasso.
Cofnęła się niepewnie, patrząc to na jedno, to na drugie, jakby oboje nagle oszaleli.
- Ty dziwko! Ty intrygantko! - wrzasnęła nagle Julia i z podniesioną ręką ruszyła w stronę Hadassy.
Markus chwycił siostrę za nadgarstek i szarpnął nią tak, że stanęła naprzeciwko niego.
- Zostaw nas. Natychmiast! - rozkazał Markus ostrym tonem. Kiedy Hadassa odeszła, potrząsnął Julią. - Co się z tobą dzieje? Czy ciąża doprowadziła cię do szaleństwa?
- Prymus powiedział prawdę! - krzyknęła Julia, wyrywając mu się.
- Co takiego powiedział Prymus? - spytał, czując nagły ucisk w żołądku.
- Powiedział, że przychodzisz, żeby zobaczyć się z Hadassą nie ze mną. Odparłam, że to śmieszne! Mój brat miałby zakochać się w niewolnicy? Bzdura! Powiedziałam więc, że przychodzisz do mnie! A on na to, że powinnam przetrzeć oczy i zobaczyć w końcu, co dzieje się wokół mnie.
- Nie dzieje się nic. Wypiłaś truciznę, którą podał ci Prymus - rzekł z napięciem w głosie Markus. - Nie słuchaj go!
- Jeśli to nieprawda, czemu przychodzisz, żeby rozmawiać z Hadassą?
- Z osobistych powodów, które nie mają nic wspólnego z tobą ani z Prymusem, ani z nikim innym.
Uśmiechnęła się nieprzyjemnie.
- Powody osobiste - rzekła pogardliwie. - Nie odpowiesz mi, prawda? Musiałbyś wyznać, że bardziej zależy ci na niej niż na mnie!
- Twoja zazdrość jest zupełnie nie na miejscu. Jesteś przecież moją siostrą!
- Tak. Jestem siostrą i zasługuję na to, byś był względem mnie uczciwy. Czy więc jesteś?
- Wiesz, że tak. I wiesz, że tak było zawsze. - Widząc, jak zachwiana jest jej równowaga uczuciowa, ujął jej dłonie. - Julio, spójrz na mnie. Na bogów! - wykrzyknął i znowu ją szarpnął. - Powiedziałem, żebyś na mnie spojrzała! To, co czuję do Hadassy, nie ma nic wspólnego z moją miłością do ciebie. Uwielbiam cię tak samo jak zawsze.
- Ale ją kochasz.
Zawahał się, odetchnął i rzekł cicho:
- Tak. Kocham ją.
- Ona odbiera mi wszystkich!
Puścił ją.
- O czym ty mówisz?
- Zabrała mi Klaudiusza. Zmarszczył brwi, zastanawiając się, co się dzieje w jej głowie. Jakie niebezpieczne prawdy ci dwoje, Kalaba i Prymus, wykorzystując zazdrosny charakter Julii, przekręcili tak, że zmieniły się w plugawe kłamstwa?
- Przecież nie chciałaś Klaudiusza - przypomniał jej bez ogródek. - Posyłałaś do niego Hadassę, mając nadzieję, że dzięki temu nie będzie szukał twojego towarzystwa.
- I zabawiała go, nieprawdaż? Całkowicie skupił na niej swoje myśli. Czy wiesz, że nigdy nie zapytał nawet o mnie, kiedy już posłałam do niego Hadassę? - Nigdy by jej to nie przyszło do głowy, gdyby Kalaba nie zaczęła wypytywać. Dopiero wtedy ujrzała całą prawdę. - Spędzał z nią całe godziny, choć przecież w tym czasie powinna była mi usługiwać.
- I usługiwała ci. Robiła wszystko, czego zażądałaś. Chciałaś, żeby Klaudiusz był zajęty i był. Wypytywał Hadassę o sprawy religijne.
Spojrzała na niego chłodno.
- Skąd wiesz, skoro go o to nie pytałeś?
- Ależ pytałem! Pamiętasz, jaki byłem wściekły na ciebie, że posyłasz ją, zamiast pójść do niego sama?
- Pamiętam - odparła z gorejącymi oczami. - Byłeś wściekły, że mu ją oddałam. A ja myślałam, że troszczysz się o mnie, o moje małżeństwo. Ale nie o to chodziło, prawda?
Jej głos był nabrzmiały goryczą. Potrząsnęła głową i odwróciła się do niego plecami.
- Jaka ja byłam ślepa! - wykrzyknęła i roześmiała się ponuro. - Kiedy teraz patrzę wstecz, widzę to jasno. Przez cały ten czas myślałam, że przychodzisz, bo ja cię potrzebuję. A to nie było tak, nieprawdaż, Markusie? Nie przyjeżdżałeś do Kapui ze względu na mnie. Nie dla mnie wróciłeś do willi w Rzymie, nie dla mnie wyjechałeś do Efezu. Wszystko to dla niej!
Markus obrócił ją siłą w swoją stronę.
- Przez cały ten czas przyjeżdżałem, żeby być z tobą. Nie pozwól, żeby ktoś wmówił ci coś innego. Przecież dopiero później, znacznie później uświadomił sobie, że zależy mu na Hadassie jak na żadnej innej kobiecie. Ale pierwsze miejsce w jego sercu zajmowała Julia. Dotychczas.
Julia ze złością spojrzała w inną stronę.
- Zastanawiam się, co ona mówiła Atretesowi przez cały ten czas, kiedy posyłałam ją po niego do szkoły gladiatorów. Musiała mówić mu coś, co odciągnęło go ode mnie.
- Cała historia z Atretesem nie ma nic wspólnego z Hadassą - powiedział gniewnie Markus. - Nie możesz obarczać jej winą za własne niemądre postępowanie. Ty sama doprowadziłaś do tego, że się od ciebie odsunął, nie Hadassa.
- Jeśliby powiedziała, jak jej kazałam, że dziecko jest jego, wróciłby do mnie. Ale nie powiedziała! Zamiast tego z pewnością śpiewała mu psalmy i opowiadała te swoje historie. - Załamała się i wybuchnęła łkaniem. - Jeśli zrobiła, jak kazałam, dlaczego nie wrócił? Czemu to straszne milczenie?
- Ponieważ myślałaś, że możesz go mieć na swoich warunkach. Ale tak nie jest. - Poczuł, że okropnie żal mu siostry i objął ją czule. - Z tym koniec, Julio. Nie zdołasz naprawić tego, co się stało.
Julia osunęła się bezwładnie na jego pierś i płakała, nie próbując wstrzymać łez. Kiedy w końcu doszła do siebie, odsunęła się i opadła na zimną marmurową ławę w małej niszy. Markus usiadł przy niej. Spojrzała na niego posępnie.
- Dlaczego jest tak, że miłość pali, aż człowiek myśli, że spłonie, a kiedy wszystko się kończy, pozostaje w ustach tylko smak popiołu?
- Nie wiem, Julio. Sam się nad tym zastanawiałem.
- Chodzi o Arrię?
- O Arrię i inne.
Zmarszczyła na mgnienie oka brwi.
- Ale o Hadassę nie. Dlaczego?
- Różni się od wszystkich kobiet, jakie znałem - odparł łagodnym tonem, ujmując siostrę za rękę. - Ilu jest niewolników, którzy by narazili życie, by ratować swoją panią? Kajusz byłby cię zabił, gdyby nie Hadassa. Służyła ci wiernie i nie z poczucia obowiązku jak Henoch albo Bitia czy inni, ale z miłości. Jest rzadkością, jest piękna.
- Jest rzadkością, jest piękna - powtórzyła bezmyślnie Julia. - Ale mimo to jest tylko niewolnicą.
- Nie będzie nią, jeśli ją wyzwolisz.
Julia podniosła na niego wzrok.
- Jest mi potrzebna - powiedziała szybko, czując, że ogarnia ją nagła, niewytłumaczalna panika. - Potrzebuję jej bardziej niż kiedykolwiek.
Markus spojrzał na wydatny brzuch siostry i skinął głową.
- Więc poczekam - rzekł łagodnym głosem - poczekam, aż urodzi się dziecko.
Julia milczała. Wbiła wzrok w posadzkę i Markus poczuł, że przebiega go dziwny zimny dreszcz, ujrzał bowiem pustkę w oczach swojej siostry.
Rozdział XXXV
Po długim i trudnym połogu Julia powiła syna Atretesa. Położna podała Hadassie dziecko - kwilące, pokryte jeszcze błonami. Było to dziecko piękne, bez żadnych wad budowy i Hadassa czuła wzruszenie i radość, kiedy obmywała je starannie i nacierała solą. Zawinęła je w ciepłą tkaninę i przyszła, by położyć je przy swojej pani. Julia odwróciła głowę.
- Zabierz je i połóż na stopniach świątyni - powiedziała ochrypłym głosem. - Ja go nie chcę.
Hadassa poczuła się, jakby Julia wymierzyła jej policzek.
- Pani! Nie mów, proszę, czegoś takiego - szepnęła błagalnie. - Przecież wcale tak nie myślisz. To twoje dziecko!
- To syn Atretesa - rzuciła Julia głosem nabrzmiałym goryczą. - Niechaj wyrośnie na świątynną nierządnicę albo niewolnika jak jego ojciec. - Spojrzała na Hadassę. - A najlepiej połóż je na skale, niech umrze. Nigdy nie powinno było się narodzić.
- Co powiedziała? - spytała położna, która płukała w zimnej wodzie płótna i teraz na chwilę zamarła bez ruchu. Wstrząśnięta Hadassa odsunęła się od łoża.
- Powiedziała, żeby położyć je na skale - ozwał się jakiś głos z mroku.
Hadassa odruchowo przytuliła mocniej dziecko.
- Dziecko jest bez wad! - zaprotestowała położna.
- A cóż ty masz do powiedzenia? Matka decyduje, co ma się stać z dzieckiem, nie ty. - Kalaba wyszła z cienia w kącie pokoju, gdzie czekała na koniec porodu. - Jeśli dostojna Julia nie życzy sobie potomka płci męskiej, ma być, jak ona chce. Może się pozbyć dziecka albo je zachować.
Położna kurczyła się coraz bardziej, w miarę jak zbliżała się do niej Kalaba. Kalaba zwróciła zimne, bezduszne spojrzenie na Hadassę, a ta z rozpaczą w sercu pochyliła się nad Julią.
- Błagam cię, pani, nie czyń tego! To twój syn. Tylko spójrz. Błagam! Zobacz, jaki jest piękny.
- Nie chcę na niego patrzeć! - wykrzyknęła Julia, zakrywając twarz bladymi dłońmi.
- I nie musisz, Julio - powiedziała kojącym głosem Kalaba, wpatrując się palącym wzrokiem w Hadassę.
- Pani, będziesz później żałowała...
- Skoro Atretes go nie chciał, ja też go nie chcę! Czym jest dla mnie, bym miała czuć się nieszczęśliwa za każdym razem, kiedy na nie spojrzę? To nie moja wina, że zaszłam w ciążę! Czy do końca życia mam cierpieć z powodu tej pomyłki? Pozbądź się go!
Dziecko przejmująco kwiliło otwartą szeroko rozedrganą buzią wymachując drobnymi rączkami.
- Pozbądź się go! - wrzasnęła histerycznie Julia.
Hadassa poczuła, jak wczepiają się w nią zimne szpony Kalaby, która pchnęła ją gwałtownie w stronę drzwi.
- Rób, co ci kazano!
Hadassa wyszła, przestraszona tym, co zobaczyła w pociemniałych oczach kobiety.
Stała pod drzwiami i serce biło jej jak oszalałe. Trzymała płaczące dziecko w ramionach i czuła, że robi się jej niedobrze ze zgrozy. Przypomniała sobie inne dziecko, to pogrzebane w rzymskim ogrodzie bez żadnego znaku, który świadczyłby o jego króciutkim życiu.
- Co mam robić, moje maleństwo? - szepnęła, przytulając mocniej dziecko do piersi. - Nie mogę cię tu zatrzymać. Nie mogę zanieść cię ojcu. O Boże, co mam czynić?
Zacisnęła z całej siły powieki, szukając w myślach słów, które by ją pouczyły, i oto spłynęło na nią Słowo. "Niewolnicy, z czcią i bojaźnią w prostocie serca bądźcie posłuszni waszym doczesnym panom, jak Chrystusowi, nie służąc tylko dla oka, by ludziom się podobać, lecz jako niewolnicy Chrystusa, którzy z duszy pełnią wolę Bożą..."
Czy jednak oznacza to, że musi wykonać rozkaz Julii? Czy oznacza to, że ma położyć dziecko Atretesa na skale, by umarło? "Pełnić z duszy wolę Bożą." I jej dusza znalazła mocne światło przewodnie. Wolę Bożą, nie Julii. Nie mroczną wolę Kalaby Sziwy Fontaneus. A nawet nie jej własną. Ma stać się wola Boża. Hadassa szybko zaniosła dziecko na matę, która służyła jej za posłanie, i owinęła je szalem, by było mu ciepło i przytulnie. Potem podniosła je i wyszła z domu.
Nocne powietrze było chłodne i dziecko żałośnie płakało. Przyciskała je do piersi i przemawiała cicho, by pocieszyć maleństwo. Szła do miejsca dość odległego, ale nawet w mroku ani razu się nie zawahała. Kiedy zobaczyła dom, zastukała i otwarto jej drzwi.
- Kleofasie - powiedziała na widok mężczyzny, którego poznała, gdyż wraz z nią brał udział w zgromadzeniach. - Muszę widzieć się z Janem.
Wiedziała, że jeśli ktokolwiek dowie się, że przyniosła tu dziecko, Jan znajdzie się w niebezpieczeństwie. Podobnie jak każdy, kto pomógłby jej złamać rozkaz pani. Rzymianie uważali, że mają nad swymi dziećmi prawo życia i śmierci. Lecz Hadassa odpowiadała przed Bogiem, nie przed Rzymianami. Kleofas uśmiechnął się, w jego oczach było jakieś podniecenie, którego nie pojmowała.
- Jan powiedział, że przyjdziesz. Modliliśmy się od rana i Pan nas wysłuchał. Wejdź. Jan rozmawia z Rispą.
Hadassa znała tę młodą kobietę. Jej mąż i dziecko umarli na jedną z tych chorób, które gnębiły cesarstwo; odeszli do Pana. Kleofas poprowadził ją po schodach do górnego pokoju. Jan siedział z Rispą; pogrążeni w modlitwie pochylili głowy, spletli dłonie. Kiedy weszła Hadassa, Jan powiedział coś cicho Rispie, puścił jej dłonie i wstał.
- Przepraszam, że przeszkadzam, panie - szepnęła Hadassa z powagą i szacunkiem. - Kazano mi położyć je na skale, by umarło. Nie potrafię tego uczynić, Janie. Nie jest wolą Boga, żeby to dziecko umarło, lecz nie wiedziałam, gdzie mogłabym z nim pójść.
- Przyszłaś tam, dokąd poprowadził cię Bóg - odparł Jan i wziął dziecko z jej rąk. Rispa wstała powoli i podeszła do niego. Jej tkliwe spojrzenie spoczęło na dziecku. - Oto matka bez swego dziecka i dziecko bez swej matki - rzekł Jan.
Rispa wyciągnęła ramiona i Jan złożył w nich syna Atretesa. Kobieta wtuliła go w zagłębienie swego ramienia i musnęła dłonią małą twarzyczkę. Chłopczyk wymachiwał rączkami, jakby starając się coś w nie uchwycić. Dotknęła jego paluszków, a on zamknął dłoń na jej palcu. Przestał płakać. Rispa roześmiała się radośnie.
- Chwalmy Pana! Bóg okazał mi swe miłosierdzie. Moje serce dziękuje Panu, gdyż dał mi syna, którego wychowam ku Jego chwale!
Markus dostał od Prymusa wiadomość, że Julia urodziła dziecko. Odczekał kilka dni, by mogła odpocząć, a potem przyszedł odwiedzić siostrę.
- Nie wiem, czy ci o tym doniesiono - oznajmił Prymus - ale dziecko umarło.
- Jak? - spytał zmartwiony Markus.
- Wola bogów. Jeśli ją kochasz, nie pytaj o nic. Jest przybita i ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje, jest rozmowa o dziecku. Pozwól jej zapomnieć o wszystkim.
Markus pomyślał, że chyba źle ocenił Prymusa. Może jego związek z Julią nie jest aż tak samolubny.
- Będę bardzo ostrożny - zgodził się i wszedł do pokoju Julii.
Hadassa zabierała właśnie tacę z jedzeniem. Zerknęła w jego stronę, skłoniła się z szacunkiem i szybko wyszła z pokoju. Patrząc, jak odchodzi, zacisnął szczęki. Po chwili podszedł do łoża. Julia była blada, ale z uśmiechem wyciągnęła do niego ręce.
- Pomóż mi usiąść - poprosiła. Podłożył jej poduszki pod plecy, żeby mogła siedzieć wygodnie. - Tyle mam ci do opowiadania! Przez następną godzinę powtarzała upiększone i dowcipne historyjki Prymusa o znanych osobistościach cesarstwa. Trzymała czule dłoń Markusa. Śmiała się.
Ani razu nie wspomniała o dziecku.
Jednak mimo jej starań, by wszystko wyglądało jak zwykle, Markus wyczuwał, że Julia coś utraciła... jakąś iskrę, jakąś cząstkę siebie... może cząstkę życia. Nie wiedział. Dostrzegł tylko, że z jej oczu zniknęło światełko, że pojawiła się w nich jakaś twardość.
- Czemu tak mi się przyglądasz? - spytała niepewnie. - Nie odezwałeś się słowem.
Markus położył delikatnie dłoń na jej policzku.
- Chciałem się po prostu przekonać, czy moja siostrzyczka czuje się dobrze.
Przyjrzała się jego twarzy i poczuła ulgę.
- Tak, czuję się dobrze - powiedziała, przytykając mocniej policzek do jego dłoni i przykrywając jego dłoń swoją. - Co ja bym bez ciebie zrobiła? Tylko ty potrafisz mnie zrozumieć.
Czy rzeczywiście? - zastanawiał się Markus. Czy rzeczywiście potrafi ją zrozumieć?
Julia cofnęła się lekko.
- Nawet Hadassa już mnie nie rozumie.
- Czemu to mówisz?
- Sama nie wiem. Po prostu czuję się przy niej jakoś nieswojo. - Potrząsnęła głową. - Nieważne. Wszystko minie i będzie tak jak dawniej.
Kiedy wyszedł z pokoju Julii, zobaczył Hadassę siedzącą na marmurowej ławie. Nie podniosła głowy, nie spojrzała na niego, on zaś wolał do niej nie podchodzić, by nie dawać Prymusowi dalszych powodów do plotek. Jeszcze tydzień, dwa, a Julia poczuje się dobrze i zwolni Hadassę. Zabierze ją wtedy do siebie i poślubi. Kiedy przyszedł znowu, Julia spoczywała w triclinium z Prymusem i śmiała się z jakiegoś jego niewybrednego dowcipu.
- Markusie, musisz usiąść z nami - powiedziała, zadowolona, że przyszedł. - Zjedz coś. - Wskazała niedbale ręką półmisek ze smakołykami. - Prymusie, opowiedz mu tę historyjkę. Też go rozśmieszy. A Markus potrzebuje, by go zabawić. Jest ostatnio taki poważny.
- No jak, Markusie? Kiedyś lubiłeś moje historyjki. - Prymus nalał sobie wina. - Ale już przestały cię bawić. Zastanawiam się dlaczego.
- Być może teraz dopiero widzę, czym są naprawdę - odparł szczerze. - Półprawdami opakowanymi w złośliwe kłamstwa.
- Nigdy nie kłamałem w tym, co dotyczy ciebie.
Markus nie odpowiedział.
- Jak się czujesz, Julio? - zwrócił się do siostry.
- Dobrze - odpowiedziała leniwie.
Odkąd Kalaba nauczyła ją spożywać owoce i kłącza lotosu, skończyły się senne koszmary; unosiła się teraz na spokojnych wodach niejasnych doznań. Kiedy zobaczyła, że jej brat zmarszczył brwi, zachichotała.
- Biedny Markus. Byłeś taki zabawny. Co się z tobą stało? Martwisz się o mnie? Nie trzeba. Czuję się lepiej niż kiedykolwiek.
- Te słowa to balsam na moje i jego serce - rzucił Prymus, podnosząc kielich. Wykrzywił usta. - Daj mu to, czego chce, Julio.
Daj mu tę małą Żydówkę.
- Hadassę - westchnęła Julia. - Słodką, czystą Hadassę.
Julia wiedziała, że jej wahanie mniejsze robi wrażenie na Markusie niż na Prymusie, który twierdził, że obecność Hadassy wprowadza zamęt wśród służby. Twierdził nawet, że niesie się za nią wszędzie jakaś szczególna woń; dla niektórych była to woń słodka, ale jego nozdrza drażniła. Oświadczył, że kiedy jej nie będzie, Prometeusz stanie się taki jak dawniej.
- Nie wiem, czy mogę się z nią rozstać - oznajmiła Julia i zobaczyła napięcie na twarzy Prymusa.
- Julio - powiedział Markus z lekkim rozdrażnieniem.
Nie musiał jej przypominać, że zgodziła się już zwolnić Hadassę; nie chciał też mieć nic wspólnego z gierkami, jakie prowadziła z Prymusem.
- Doskonale. Obiecaj tylko, że odeślesz mi ją, kiedy cię znudzi. Markus wyszedł z pokoju, by poszukać Hadassy.
- Jest strasznie jej spragniony, prawda? - zadrwił Prymus. - Nie może doczekać się, kiedy zbruka jej czystość. Zastanawiam się, czy skończy się to dla niego bez żadnego uszczerbku. Julia wstała nagle z łoża i głosem pełnym wściekłości i brzemiennym w groźbę powiedziała:
- Jeszcze jedno słowo o moim bracie, a pożałujesz. Rozumiesz? Nikt nie będzie śmiał się z Markusa. Nikt!
Wyszła. Prymus zaklął pod nosem i opróżnił kielich.
Hadassa wiedziała, że Markus po nią przyjdzie. Wiedziała od chwili, kiedy Decymus ujął jej dłoń i złączył z dłonią syna, wiedziała od chwili, kiedy Markus na nią spojrzał. Za każdym razem, kiedy był blisko, ogarniało ją drżenie; czuła się rozdarta między swą miłość do niego a świadomość, że nie mogą być razem - nie w taki sposób. Co noc klękała i modliła się do Boga, by zmiękczył serce Markusa, by nakłonił to serce ku prawdzie. "A jeśli tak się nie stanie, odwróć, Panie, jego serce ode mnie" - prosiła, bojąc się, że jej samej zabraknie siły, by się od niego odwrócić.
Kiedy jednak Markus wyszedł z pokoju Julii, Hadassa wiedziała już, że czeka ją próba ognia. Spojrzał na nią i w jego żarzących się oczach widać było, po co tu przyszedł; poczuła, że ją też pali pragnienie. Podszedł i drżącymi dłońmi ujął jej twarz. Pocałował ją delikatnie, a ją ogarnęło uczucie obezwładniającej słodyczy.
- Jesteś moja - powiedział niskim ze wzruszenia głosem. - Julia zwolniła cię. Gdy tylko zostaną przygotowane dokumenty, będziesz wolna i poślubię cię.
Jęknęła cichutko, zwracając się z niemym błaganiem do Boga. - Kocham cię - rzekł Markus matowym głosem. - Tak bardzo cię kocham.
Zanurzył palce w jej włosy i pocałował ją raz jeszcze. Hadassa przylgnęła do niego bezwładnie. Jego namiętność unosiła ją niby gorąca, rozpędzona fala przypływu. Zapomniała, że Markus nie wierzy w Boga. Zapomniała, że ona wierzy. Wszystkie zmysły skupiły się na Markusie, na szmerze jego oddechu, na drżeniu serca bijącego pod jej dłońmi, na sile obejmujących ją ramion. Hadassa utonęła w swoich doznaniach i zapomniała o wszystkim. Wtuliła się w Markusa. Markus z burzą uczuć w sercu zrobił krok do tyłu i spojrzał na nią, obejmując dłonią tył jej głowy.
- Pragnę cię. Pragnę cię aż za mocno. - Widok jej oczu przepełnił go uniesieniem. - Hadasso - powiedział, próbując uspokoić oddech. - Myślałem, że wiem, czym jest miłość. Myślałem, że wiem o niej wszystko.
Dotykał jej twarzy, wodził palcami po jej rysach, przepełniony miłością, daremnie starając się zapanować nad miotającymi nim uczuciami.
- Pragnę cię - powtórzył, odsuwając ją od siebie. - Pragnę do bólu. Pamiętam jednak, że ostatnio straciłem panowanie nad sobą i nie chcę, by to się powtórzyło. Nie tak. Hadassa wydała z siebie cichy urwany jęk; mgła namiętności opadła i dziewczyna z całą jasnością widziała teraz, co się stało. Markus nie zrozumiał tego, co przeżywa Hadassa.
- Gdybyśmy kochali się teraz, nie żałowałbym - rzekł trzymając ją na odległość wyciągniętych ramion. - Ale ty tak. Czystość do dnia ślubu. Czyż nie jest to jedno z praw twego Boga? Dla mnie sprawy wiary są bez znaczenia. Zawsze tak było. Ale wiara jest ważna dla ciebie i dlatego poczekam. Liczy się tylko to, że cię kocham. Nie chcę, by był między nami jakiś cień żalu. Zamknęła oczy. "Twój Bóg" - powiedział i wiedziała, że ten jej Bóg nie wysłuchał modlitwy.
- Och, Markusie - szepnęła, czując, że serce jej zaraz pęknie. - Och, Markusie... - Jej oczy zaszły łzami. - Nie mogę cię poślubić.
Zmarszczył lekko brwi.
- Ależ możesz. Przecież powiedziałem ci, że Julia zgodziła się oddać mi ciebie. Ojciec nam pobłogosławił. Także matka. Poślubisz mnie, gdy tylko wszystko załatwię.
- Nic nie rozumiesz. - Cofnęła się i zakryła twarz dłońmi. - O Boże, czemu muszę wybierać?
Markus dostrzegł jej udrękę, ale nie rozumiał powodów. Ujął ją za ramiona.
- Julia zwolniła cię. Już cię nie potrzebuje.
- Nie mogę cię poślubić, Markusie! Nie mogę! - Odwróciła się, by na niego nie spojrzeć, by nie osłabnąć i nie wybrać jego zamiast Boga.
Markus siłą obrócił ją w swoją stronę.
- Co to ma znaczyć? Co cię powstrzyma? Kto? Kochasz mnie, Hadasso, i wiem o tym, kiedy cię dotykam. Widzę to w twoich oczach.
- Tak, kocham cię. Może tak. Może kocham cię za bardzo.
- Za bardzo? Jak może kobieta za bardzo kochać mężczyznę? - I nagle Markusowi wydało się, że spłynęło na niego olśnienie. - Boisz się, bo będą mówić, że poślubiłem niewolnicę? Czy tak? - Zawsze myślała przede wszystkim o innych. - Nie dbam o to, Hadasso. Niechaj mówią, co zechcą.
Markus zdawał sobie sprawę, że niegdyś patrzył z pogardą na tych, którzy wyzwalali swą niewolnicę, by ją poślubić, lecz wtedy nie wiedział jeszcze, iż miłość może obalić wszystkie bariery między panem a niewolnicą. Nie wiedział, ile kobieta może znaczyć dla mężczyzny. Potrząsnęła głową.
- Nie, Markusie. Nie o to chodzi. Nie mogę cię poślubić, gdyż nie wierzysz w Pana.
Markus odetchnął z ulgą.
- I to cię tak martwi? - Odgarnął kosmyk włosów znad jej ucha i uśmiechnął się. - Cóż to za różnica? To nieważne. Wierzę czy nie, ani trochę nie umniejsza to mojej miłości do ciebie. Naprawdę, ani trochę.
- A jednak to ogromna różnica.
- Nie, żadna. - Dotknął z czułością jej twarzy i poczuł przypływ miłości, gdy zobaczył, jak zmienia się wyraz jej oczu. - To kwestia tolerancji i zrozumienia, Hadasso. To kwestia miłości i pozostawienia swobody komuś, kogo się kocha. Matka oddawała cześć bogom, ale ojciec nigdy się do tego nie wtrącał, choć sam nie wierzył. Wiedział, że ona znajduje u nich wsparcie tak samo, jak ja wiem, że ty znajdujesz wsparcie u swego niewidzialnego Boga. Nie będę ci w tym przeszkadzał. W naszym domu będziesz mogła robić wszystko, co ci się spodoba.
- A co z tobą, Markusie? Komu ty będziesz oddawał cześć?
Uniósł jej twarz i pocałował leciutko.
- Tobie, ukochana. Tylko tobie.
- Nie! - krzyknęła, wyrywając się Markusowi. Odwróciła od niego zalaną łzami twarz.
Markus położył jej dłonie na ramionach i wtulił wargi w zagłębienie jej szyi.
- Co mam powiedzieć, żebyś uwierzyła, że wszystko będzie dobrze? Kocham cię tak, że gotów jestem tolerować twoją wiarę.
- Tolerować. Ale ty nie uwierzysz. - Hadassa obróciła się i podniosła na niego wzrok. - Co mam uczynić, byś zrozumiał? Kiedy dwa woły są w jednym jarzmie, muszą ciągnąć razem, Markusie. Co się stanie, gdy jeden będzie ciągnął w prawo, a drugi w lewo?
- Zwycięży silniejszy - odparł bez ogródek.
- I tak będzie z nami. Ty zwyciężysz.
- Nie jesteśmy wołami, Hadasso. Jesteśmy ludźmi.
Zmagała się z samą sobą. Chciała być z nim, wtulić się w jego ramiona, urodzić jego dzieci i zestarzeć się przy nim, lecz słyszała ostrzeżenie od Pana i musiała być posłuszna.
- Gdybym nałożyła sobie jarzmo małżeństwa z tobą, gdybym stała się ciałem z twojego ciała, podobanie się tobie stałoby się rzeczą dla mnie najważniejszą.
- Czyż nie tak powinno być? Mąż prowadzi, żona podąża za nim. - Odciągnąłbyś mnie od Pana.
"Pan" - pomyślał i poczuł, że narasta w nim gniew na tego niewidzialnego Boga. "Pan, Pan!"
- Powiedziałem tylko, że mogłabyś czcić tego boga, którego byś sobie wybrała.
Dostrzegła jego gniew, który wzmógł tylko jej obawy.
- Z początku tak. A potem wszystko by się zmieniło. Sam nie wiedziałbyś jak i kiedy. Ani ja. Wszystko odbyłoby się po trochu, byłyby to niezauważalne zmiany, krok po kroku, dzień po dniu, aż szłabym ramię w ramię z tobą, zapomniawszy o Panu.
- Czy to byłoby takie złe? Czy żona nie powinna stawiać męża na pierwszym miejscu?
- Nie przed Bogiem, nigdy! Oznaczałoby to śmierć obojga.
Czuł coraz większe zniecierpliwienie.
- Nic podobnego. Miłość do mnie zamiast do twojego Boga oznaczałaby życie; życie, jakiego nie znasz. Byłabyś wolna. Oswobodzona z jarzma. - Zamknęła oczy, a on zaklął w myślach. - Dlaczego musimy zawsze wracać do tego twojego Boga?
- Bo jest Bogiem, Markusie. Bogiem.
Ujął ją mocno za twarz.
- Nie odwracaj się ode mnie. Patrz na mnie! - Stała posłusznie, ale wiedział już, że się mu znowu wyślizguje, a nie wiedział, jak ją zatrzymać. - Kochasz mnie. Przyznałaś. Co Mu zawdzięczasz? Jarzmo niewoli. Nie masz męża. Nie masz dzieci. Nie masz domu, który mogłabyś nazwać swoim. Masz tylko przed sobą przyszłość, w której nic się nie wydarzy. - Rozluźnił uścisk. - A co ja bym ci dał? Wolność, moja ukochana, dzieci, moją miłość. Pragniesz tego wszystkiego, prawda? Powiedz, że tak nie jest, Hadasso. Starała się stać bez ruchu i tylko łzy płynęły strumieniami po jej bladych policzkach.
- Pragnę tego wszystkiego, ale nie za cenę wiary, nie dzięki temu, że odwrócę się od Boga. A tak by właśnie było. Czyż nie widzisz tego, Markusie? Gdybym dbała o to życie, a odwróciła się od Pana, zyskałabym coś na chwilę, ale wszystko straciła na zawsze. - Położyła z miłością dłoń na jego dłoni. - I tak jest z tobą.
Markus cofnął rękę.
Hadassa zobaczyła wyraz jego twarzy: nie spełniona nadzieja, zdeptana duma - i narastający gniew. Chciała go dotknąć.
- Och, Markusie - szepnęła łamiącym się głosem, nieszczęśliwa i lękająca się o niego. A gdyby go poślubiła? Czy jej wiara wystarczyłaby, żeby zaznał przebaczenia? Poczuła, że słabnie w swym postanowieniu. - Och, Markusie! - powtórzyła.
- Szkoda, Hadasso - rzekł ironicznym tonem, próbując zapanować nad dławiącymi go uczuciami: miłością do niej, nienawiścią do jej Boga. - Nigdy nie poznasz, co tracisz.
Odwrócił się i wyszedł.
Ślepy na wszystko zbiegł przeskakując schody. Julia patrzyła na niego spoza drzwi. Zacisnęła dłoń w pięść. Słyszała, że Hadassa go odrzuciła. Niewolnica odrzuciła jej brata! Julia dzieliła jego upokorzenie. Dzieliła gniew.
Zajrzała do pokoju i zobaczyła Hadassę klęczącą i zalaną łzami. Przyglądała się jej w milczeniu. Nigdy jeszcze nie czuła do nikogo takiej nienawiści. Ani do ojca, ani do Klaudiusza, ani do Kajusza... Do nikogo!
Była ślepa, nie widziała, jaka naprawdę jest Hadassa. Ale Kalaba widziała. "Jest solą na twoje rany." Ale Prymus widział. "Jest cierniem w twoim boku." Tylko ona, Julia, dała się zwieść. Wróciła do triclinium.
- Czy Markus poszedł? - spytał coraz bardziej pijany Prymus.
- Tak, ale Hadassa zostanie tu jeszcze przez jakiś czas - powiedziała, starając się mówić pewnym głosem, by nie zdradzić swoich uczuć. Prymus jest zbyt sprytny, a ona nie chciała, żeby rozpowiadał jakieś upokarzające historie, które przyniosą wstyd jej bratu. - Powiedziałam mu, że nie chcę jeszcze rozstawać się z Hadassą - skłamała.
Prymus zaklął.
- A kiedy zechcesz?
- Już wkrótce. Bardzo szybko. - Stanęła w drzwiach i spojrzała do góry. Hadassa wyszła z pokoju niosąc wiadro z wodą, jakby nic się nie stało. - Czy Witeliusz nie zaprosił nas na ucztę, byśmy uczcili urodziny cesarza Wespazjana?
- Tak, ale wymówiłem się ze względu na ciebie. - Wykrzywił drwiąco usta. - Powiedziałem, że straciłaś dziecko i obchodzisz po nim żałobę.
Na wzmiankę o dziecku poczuła tępy ból gdzieś w środku. Nie pokaże po sobie, że jego słowa zrobiły na niej takie wrażenie.
- Zawiadom, że przyjdę.
- Myślałem, że nie cierpisz Witeliusza.
Obróciła się i obdarzyła go pogardliwym uśmiechem.
- To prawda, ale doszłam do wniosku, że będzie mi potrzebny.
- Do czegóż to, najdroższa Julio?
- Sam się przekonasz, Prymusie. I myślę, że to, co się stanie, sprawi ci przyjemność.
Feba usłyszała, jak Markus wraca. Wyszła szybko ze swojego pokoju i zobaczyła, że jej syn wchodzi po marmurowych schodach. Zobaczyła jego twarz i serce w niej zamarło. Wyczuł jej bliskość i podniósł wzrok.
- Hadassa pozostanie z Julią - oznajmił i wszedł do swojego pokoju.
Przestraszona wyrazem jego twarzy weszła za nim.
- Co się stało, Markusie?
- Nic, czego nie powinienem się był spodziewać - odparł posępnie i nalał sobie trochę wina. Uniósł kielich. - Za jej niewidzialnego Boga. Niech się cieszy jej wiernością!
Feba patrzyła, jak jej syn opróżnia jednym haustem kielich, a potem wpatruje się ponuro w jego dno.
- Co się stało? - spytała raz jeszcze.
Odstawił kielich na tacę.
- Odrzuciłem dumę, a ona cisnęła mi ją w twarz - oznajmił głosem pełnym pogardy dla samego siebie. - Oto co się stało, matko.
Wyszedł na taras, a Feba zaraz do niego dołączyła. Zaciskał dłonie na barierce. Położyła łagodnie dłoń na jego dłoni.
- Ona cię kocha, Markusie.
Wyszarpnął rękę.
- Powiedziałem, że pragnę ją poślubić. Chcesz wiedzieć, co odpowiedziała? Że nie zamierza być w jednym jarzmie z niewierzącym. Taka wiara nie dopuszcza żadnych racji. Żadnego kompromisu. Jeden Bóg! Bóg nade wszystko! Niechaj więc tak będzie. Oddaję ją temu Bogu.
Odwrócił się i znowu zacisnął dłonie na barierce.
- To skończone, matko.
Postanowił zamknąć raz na zawsze sprawę Hadassy. Wieczór spędzony w łaźni z pewnością będzie temu sprzyjał. A jeśli nie, Rzym może zapewnić wiele innych przyjemności, które pomogą zapomnieć o porażce.
Rozdział XXXVI
Etiopscy tancerze wirowali coraz szybciej w rytm bębnów. Gościom Witeliusza podano strusie i bażanty. Serce Julii dostosowywało się do bicia bębnów. Szybciej, szybciej - aż zaczęło się jej wydawać, że zaraz zemdleje. I nagle bębny ucichły, taniec dobiegł końca i półnadzy tancerze z kolorowymi piórami odfrunęli z sali jak stado spłoszonych kolorowych ptaków.
Nadszedł ten moment. Julia oddychała coraz szybciej. Uniosła lekko rękę, przyzywając Hadassę. Nikt nie zwracał uwagi na małą Żydówkę; była po prostu jednym z niewolników usługujących swoim panom. Julia zanurzyła palce w podsuniętej przez Hadassę misie z ciepłą wodą i zastanawiała się, ile czasu musi upłynąć, zanim Witeliusz zauważy szarfę, którą niewolnica była przepasana. Hadassa zdawała sobie sprawę, że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo. Była zadowolona, kiedy Julia powiedziała, że ma jej usługiwać podczas uczty u Witeliusza. Prymus zawsze nalegał, by Julia brała jakąś inną służebną. Jednak tego wieczoru milczał... i Hadassa spostrzegła, że Julia przyprowadziła ją tutaj w jakimś innym, przerażającym celu. Kiedy stała z miską wody, ludzie zaczęli przyglądać się jej i wymieniać szeptem jakieś uwagi. Hadassa poczuła, że cierpnie jej skóra. Julia wzięła ręcznik, który Hadassa miała przewieszony przez rękę, i delikatnie osuszyła dłonie.
Prymus nachylił się w jej stronę.
- Czy wiesz, co robisz, Julio? - Zmusił się do niedbałego uśmiechu, udając swobodę, której nie czuł. - Witeliusz patrzy na nas, jakbyśmy sprowadzili do jego domu plagę. Odeślij Hadassę. Odeślij ją natychmiast.
- Nie - rzuciła Julia i uniosła nieco głowę, by spojrzeć prosto w oczy Hadassy. Zimny uśmiech wykrzywił jej wargi. - Nie, zostanie tutaj!
- Przygotuj się więc. Witeliusz idzie w naszą stronę i wygląda na człowieka urażonego. Wybacz, najdroższa - powiedział Prymus wstając. - Chcę coś opowiedzieć Kamunusowi. Zostawiam ci troskę o wytłumaczenie się przed naszym gospodarzem.
Kiedy Witeliusz szedł w stronę Julii, w sali zapadała stopniowo cisza.
- Odstaw miskę, Hadasso, i nalej mi trochę wina - poleciła Julia.
Hadassa nawet nie podnosząc głowy wyczuwała wrogość Witeliusza; jego nienawiść była niby jakaś namacalna obecność otulająca ją ze wszystkich stron. Zaschło jej w gardle, serce miotało się jak ptak w klatce. Spojrzała błagalnie na swoją panią, lecz ta witała właśnie z uśmiechem Witeliusza.
- Witeliuszu - powiedziała Julia - przygotowałeś wspaniałą ucztę.
Witeliusz nie zwrócił uwagi na jej słowa, wpatrywał się z nienawiścią w prążkowaną szarfę Hadassy.
- Z jakiego narodu jest twoja niewolnica?
Oczy Julii rozszerzyły się.
- Jest Judejką, panie. - Wszyscy w pobliżu zamilkli. Julia zmarszczyła brwi i rozejrzała się z udawaną niewinnością. - Czy stało się coś złego?
- Żydzi zabili mojego jedynego syna. Kiedy zdobyli twierdzę Antonię, zabili jego i wszystkich jego ludzi.
- Och, panie, zechciej mi wybaczyć. Nie wiedziałam.
- Szkoda. - Nie odrywał spojrzenia od Hadassy. - To wściekłe psy. Ikra skorpionów. Tytus powinien zmieść ich z powierzchni ziemi.
Julia wstała i położyła mu dłoń na ramieniu.
- Hadassa nie jest taka jak ci, którzy odebrali życie twemu synowi. Jest wierna mnie i Rzymowi.
- Czyżby? Być może jesteś zbyt dobra i zbyt naiwna, by pojąć, jaki to zdradziecki naród. Czy poddałaś ją próbie?
- Próbie?
- Czy twoja służebna składa ofiary w świątyni Artemidy?
- Nie - odparła powoli Julia, jakby te słowa wymagały głębokiego namysłu.
- Czy paliła kadzidło przed wizerunkiem cesarza?
- Publicznie nigdy.
Przy tych słowach serce Hadassy zamarło. Jakby wyczuwając jej nieme błaganie, Julia spojrzała na nią i w tym momencie Hadassa wiedziała już wszystko. Julia przyprowadziła ją tu świadomie.
- Poddaj ją próbie, jakiej zechcesz, Witeliuszu - powiedziała gładko. W jej oczach tlił się posępny tryumf.
- A jeżeli odmówi uznania Wespazjana za boga?
- Wtedy postąpisz z nią jak uznasz za stosowne.
Witeliusz strzelił palcami i dwaj strażnicy stanęli po bokach Hadassy.
- Niech stanie tam, by wszyscy ją widzieli - rozkazał. Nie stawiała oporu, kiedy ujęli ją pod ręce i poprowadzili na środek marmurowej posadzki, gdzie przed chwilą tańczyli Etiopczycy, i obrócili twarzą do Witeliusza.
- Przynieście odznaki.
Goście skupili się wokół niej, ciekawi, co zrobi Hadassa. Szeptali między sobą. Niektórzy śmiali się z cicha. Postawiono przed Hadassą odznaki. Wiedziała, że wystarczy, by powiedziała, że Wespazjan jest bogiem, zapaliła cieniutką trzcinkę i przytknęła ją do kadzidła na znak, iż składa mu ofiarę, a uratowałaby życie.
- Czy widzicie, że się waha? - powiedział Witeliusz i straszna groźba ukryta w jego głosie sprawiła, że Hadassa zadrżała. "Panie, wiesz, co jest w moim sercu. Wiesz, że Cię kocham. Pomóż mi."
- Zapal trzcinę, Hadasso - rozkazała Julia.
Hadassa powoli wyciągnęła przed siebie drżącą rękę. Wzięła trzcinkę i przytknęła ją do płomienia. "O Boże, pomóż I spłynęło na nią, wypełniło ją Słowo. "Ja jestem Pan, twój Bóg, i nie będziesz miał cudzych bogów obok mnie!" Cofnęła rękę i patrzyła, jak trzcinka skręca się i czernieje w ogniu. Goście zaczęli szeptać między sobą. Usłyszała niemy szept: "Weź swój krzyż i pójdź za Mną". Hadassa przyłożyła dłoń do serca i zamknęła oczy. "Boże, wybacz - błagała zawstydzona, gdyż prawie uległa strachowi. - Nie opuszczaj mnie." "Jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata." - Podnieś płomień!
Hadassa wyprostowała się i spojrzała na Julię.
- Pan jest Bogiem i nie ma innego - powiedziała wyraźnie.
Wszyscy zaczęli mówić naraz, zdziwieni i zagniewani.
- Uderz ją! - rozkazał Witeliusz i jeden ze strażników uderzył ją mocno w twarz.
- Wespazjan jest bogiem - rzekła Julia. - Powtórz!
Hadassa stała milcząc.
- Czyż nie mówiłem? - rzucił zimno Witeliusz.
- Powie to. Zmuszę ją. - Julia podeszła do niewolnicy i spoliczkowała ją. - Powtórz te słowa. Powtórz albo umrzesz!
- Wierzę, że Jezus jest Chrystusem, Synem Boga żywego.
- Chrześcijanka! - szepnął ktoś z obecnych.
Julia znowu ją spoliczkowała.
- Cesarz jest bogiem!
Hadassa patrzyła przez łzy na Julię. Twarz ją paliła jak ogień, serce krwawiło.
- Och, Julio, Julio - powiedziała cicho, zastanawiając się, czy to samo czuł Jezus, kiedy pocałował Go Judasz. Julię pchnęło na tę drogę pragnienie, by pomścić upokorzenie brata, ale własna zazdrość doprowadziła ją do gwałtownego wybuchu. Z dzikim okrzykiem wściekłości rzuciła się na Hadassę. Strażnicy odsunęli się, a ona okładała pięściami niewolnicę.
Hadassa przyjmowała uderzenia, wydając ciche okrzyki bólu, ale nie czyniąc nic, żeby się bronić. Przestała, kiedy Hadassa leżała nieprzytomna na podłodze.
- Jest twoja, Witeliuszu - powiedziała Julia i kopnęła niewolnicę w bok.
- Zabrać ją do Elimasa - rozkazał Witeliusz strażnikom. - Płaci pięć sesterców za ofiarę dla lwów.
Atretes obudził się z głębokim, gardłowym okrzykiem. Usiadł. Spływał potem na całym ciele, serce pędziło w jakimś szalonym galopie. Dysząc ciężko, przeczesał włosy palcami i wstał. Podszedł do wylotu jaskini i spojrzał w stronę Efezu. Zobaczył Artemizjon lśniący w świetle księżyca niby latarnia morska. Lecz nie płonął. Atretes otarł z twarzy krople potu i wrócił do wnętrza jaskini.
Uklęknął i zakrył głowę dłońmi.
Sen był tak prawdziwy, że nadal czuł całą jego siłę. Chciał się z niego otrząsnąć, lecz sen przychodził co noc - coraz wyrazistszy, aż Atretes pojął, że nie uwolni się od koszmaru, póki nie odnajdzie jego znaczenia.
I wiedział, że jedyną osobą potrafiącą mu ten sen wyjaśnić jest ta, która przyszła w tamtą noc, ostatnią bez snu. Hadassa.
Strażnik najgłębszego lochu odsunął rygiel.
- Jakie ma szanse Kapiton w walce z Sekundusem, Atretesie? - spytał, mając nadzieję, że dowie się, na którego z dwóch powinien postawić.
Atretes nie odpowiedział. Strażnik spojrzał na srogą twarz Germanina i nie zadawał dalszych pytań.
Stukot nabitych ćwiekami butów żołnierskich przypomniał Atretesowi czasy Kapui. Szedł za strażnikiem i pocił się wdychając woń zimnego kamienia i ludzkiego strachu. Ktoś krzyknął spoza zamkniętych drzwi. Inni jęczeli ogarnięci rozpaczą. Nagle gdzieś z dalekiego krańca ociekających wilgocią podziemi doszedł ich uszu niesamowity dźwięk - głos tak słodki, że Atretes poczuł, jak coś przyciąga go w tamtą stronę. Gdzieś w ciemnościach jakaś kobieta śpiewała.
Strażnik zwolnił i przechylił nieco głowę. - Czy słyszałeś kiedykolwiek taki głos? - spytał. Śpiew umilkł i strażnik przyspieszył kroku. - Szkoda, że jutro umrze wraz z wszystkimi - rzekł, zatrzymując się przed ciężkimi drzwiami.
Podniósł rygiel.
Kiedy drzwi się otworzyły, Atretes poczuł mdlący odór. Cela znajdowała się na drugim poziomie w głąb, tak że jedyne powietrze docierało z cel górnych, nie zaś z zewnątrz. Powietrze było tak gęste, że Atretes zdziwił się, iż można w tym żyć, i tak nasycone odrażającym fetorem, że żołądek podszedł mu do gardła i Germanin zrobił krok do tyłu.
- Paskudnie tu, prawda? - powiedział strażnik. - Po pięciu, sześciu dniach padają jak muchy. Nic dziwnego, że niektórzy z ulgą wybiegają na arenę. Chcą nabrać w płuca świeżego powietrza, nim umrą.
Podał Atretesowi pochodnię.
Oddychając ciężko ustami, Atretes stał na progu i przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Jedna jedyna pochodnia migotała osadzona na bocznej ścianie, ale ludzie w głębi pozostawali w cieniu. Większość więźniów stanowiły kobiety i dzieci. Było też ledwie kilku starych, brodatych mężczyzn. Atretes nie był wcale tym zaskoczony. Młodszych oszczędza się do walk, wystawiając ich przeciwko gladiatorom, takim jak Kapiton albo Sekundus... jak Atretes.
Ktoś wypowiedział jego imię i zobaczył szczupłą kobietę w łachmanach wstającą spośród gromady brudnych więźniów. Hadassa!
- To ta? - spytał strażnik.
- Tak.
- Śpiewaczka. Ty tam! Wyjdź!
Atretes patrzył, jak przepycha się przez tłum. Ludzie wyciągali ręce, żeby ją dotknąć. Ktoś ujął jej dłoń, a ona uśmiechnęła się i szepnęła jakieś słowo otuchy. Kiedy doszła do drzwi, spojrzała na niego świetlistymi oczami.
- Co tu robisz, Atretesie?
Nie chciał rozmawiać przy rzymskim strażniku, wziął ją więc za rękę i wyciągnął na korytarz. Strażnik zamknął drzwi i opuścił rygiel. Otworzył inne drzwi, po drugiej stronie korytarza, i zapalił pochodnię.
- Zostaw nas samych - powiedział Atretes, gdyż strażnik stanął tuż za drzwiami.
- Otrzymałem rozkazy, Atretesie. Żaden więzień nie może opuścić tych lochów bez pisemnego upoważnienia od samego prokonsula.
- Myślisz, że zdołałbyś mnie powstrzymać? - warknął Atretes.
Hadassa położyła dłoń na jego ramieniu i obróciła się, żeby spojrzeć na strażnika.
- Daję ci słowo, że nie wyjdę.
Strażnik przenosił spojrzenie z gniewnej i groźnej twarzy Atretesa na jej łagodne oczy. Zmarszczył leciutko brwi. Skinął głową i zostawił ich samych.
Atretes słuchał stukotu podbitych ćwiekami butów na kamiennej posadzce i zacisnął dłonie. Ślubował sobie, że jego noga nie stanie już nigdy w takim miejscu i oto jest tutaj z własnej woli.
Hadassa zauważyła, że pogrążył się w myślach.
- Czy przysyła cię Julia?
- Julia przysłała wiadomość, że nie żyjesz.
- Och - powiedziała spokojnym głosem. - Miałam nadzieję...
- Na co? Że przysyła mnie, bym cię uwolnił?
- Nie, miałam nadzieję, że serce Julii odmieniło się. -
Uśmiechnęła się i spojrzała na niego, udając, że marszczy brwi. - Czemu przysłała ci wiadomość o mnie?
- Bo ja posłałem po ciebie. Po pierwszej wiadomości przyszedł do mnie chłopiec. Powiedział, że nazywa się Prometeusz i że był twoim przyjacielem. Powiedział też, że Julia sprzedała cię Elimasowi. Poszedłem do Sertesa, wypytałem go i dowiedziałem się, że trzymają cię tutaj.
Hadassa podeszła bliżej i łagodnym gestem położyła mu dłoń na ramieniu.
- Cóż cię tak dręczy, że przebyłeś taką drogę, by zobaczyć zwykłą niewolnicę?
- Wiele spraw - odparł bez wahania i nie zastanawiając się nawet nad tym, dlaczego tak łatwo jest zaufać tej kobiecie. - I wcale nie ostatnia jest ta, że nie mogę cię stąd wydostać.
- To nie jest ważne, Atretesie.
Odwrócił się, czując, jak wypełnia go gniew.
- Na twoim miejscu powinna być Julia - powiedział chrapliwym głosem, rozglądając się po zimnych, kamiennych, ociekających wilgocią ścianach. - Ona zasłużyła sobie na cierpienie. - Ile setek ludzi czekało tu na śmierć? I po co? Dla przyjemności rzymskiego motłochu. Kiedy znalazł się pod bramą więzienia, prawie zawrócił, nie mogąc znieść posępnych wspomnień. - Ona powinna czekać na śmierć. Nie ty.
Nienawidził Julii tak bardzo, że czuł, jak żółć napływa mu do ust, czuł, jak krew zaczyna w nim kipieć. Z przyjemnością zabiłby ją własnymi rękami, gdyby nie to, że wtedy znowu znalazłby się w tym miejscu, znowu czekałby na walkę na arenie. A wolał odebrać sobie życie niż dopuścić, by wróciły tamte dni.
Hadassa dotknęła jego ramienia, wyrywając go z tych myśli o zabijaniu.
- Wyzbądź się, Atretesie, nienawiści do Julii za to, co uczyniła. Jest zagubiona. Gorączkowo szuka szczęścia, lecz tonie. Miast chwycić się jedynej rzeczy, która może ją uratować, kurczowo trzyma się szczątków wraku. Modlę się do Boga, by się nad nią zmiłował.
- Zmiłował? - Atretes oniemiał ze zdumienia. - Jak możesz modlić się o zmiłowanie dla kogoś, kto wysłał cię na śmierć?
- Ponieważ to, co zrobiła Julia, dało mi najsłodszą ze wszystkich radości.
Atretes wpatrywał się zachłannie w jej twarz. Czyżby wskutek zamknięcia tutaj popadła w szaleństwo? Zawsze był w niej jakiś dziwny spokój, ale teraz dostrzegł coś więcej. Coś zaskakującego.
W tym mrocznym miejscu, czekając na przerażającą śmierć - odmieniła się. Jej oczy były jasne i świetliste. Pełne radości.
- Jestem wolna. Przez Julię Bóg obdarzył mnie wolnością.
- Wolna? - powtórzył z goryczą, wskazując na kamienne ściany.
- Tak. Jak daleko sięgam pamięcią wstecz, moim stałym towarzyszem był strach. Przez całe życie się bałam, Atretesie, od czasu, kiedy jako dziecko przybywałam do Jerozolimy, po ostatnie dni. Nigdy nie chciałam opuścić bezpiecznego domu w Galilei, w którym wyrosłam, ani rozstać się z naszymi przyjaciółmi. Bałam się wszystkiego. Bałam się utraty tych, których kochałam. Bałam się prześladowań i cierpienia. Bałam się śmierci.
W jej oczach zalśniły łzy.
- Najbardziej jednak bałam się tego, że gdy nadejdzie czas próby, nie starczy mi odwagi, by powiedzieć prawdę. I że wtedy Pan odwróci ode mnie swe oblicze.
Rozłożyła ręce.
- I nagle to się stało, ta właśnie rzecz, której lękałam się najbardziej... Stałam przed ludźmi, którzy mnie nienawidzili, ludźmi, którzy nie chcieli uwierzyć, i musiałam wybrać: zaprzeć się albo umrzeć. I z głębi mej duszy dobyłam okrzyk, który Pan zesłał mi przez swoją łaskę. Wybrałam Boga.
Łzy spływały po jej policzkach, ale oczy lśniły radośnie.
- A wtedy, w tym właśnie momencie, stało się coś zadziwiającego i cudownego. Kiedy wypowiadałam słowa, głosząc, że Jezus jest Chrystusem, mój strach zniknął. Spadł mi z serca cały ciężar i poczułam się, jakbym nigdy go nie dźwigała.
- Nigdy przedtem nie wypowiadałaś tych słów?
- Tak, będąc wśród tych, którzy wierzą, którzy mnie kochają. Wypowiadałam je chętnie, kiedy nie groziło to niczym. Lecz w tamtej chwili, przy Julii, przy nich wszystkich, całkowicie wyrzekłam się siebie. Pan jest Bogiem i nie ma żadnego innego boga. Nie potrafiłam nie powiedzieć im prawdy.
- A teraz za nią umrzesz - powiedział posępnie.
- Jeśli nie mamy czegoś, za co warto umrzeć, Atretesie, nie mamy też po co żyć.
Poczuł przejmujący smutek, gdyż oto tę łagodną młodą kobietę czeka okropna, poniżająca śmierć.
- Popełniłaś szaleństwo, Hadasso. Powinnaś była kierować się rozsądkiem i ocalić życie. - Jak uczynił on i niezliczone rzesze przed nim.
- Oddałam to, czego nie mogę zachować, za coś, czego nigdy nie stracę.
Atretes patrzył na nią i czuł bolesne pragnienie wiary takiej jak jej, wiary, która przyniosłaby mu ukojenie.
Hadassa dostrzegła udrękę malującą się na jego twarzy.
- Musisz nienawidzić tego miejsca - szepnęła. - Co sprowadziło cię tutaj?
- Miałem sen i nie wiem, co on oznacza.
Zmarszczyła lekko brwi.
- Nie jestem jasnowidzącą, Atretesie. Nie mam zdolności wieszczych.
- W tym śnie chodzi o ciebie. Po raz pierwszy miałem go po tym, jak odwiedziłaś mnie na wzgórzach i od tego czasu powraca stale. Ty musisz wiedzieć.
Wyczuła jego rozpacz i prosiła Boga, by dał jej odpowiedź, której Atretes potrzebuje.
- Usiądź i opowiedz. - Poczuła słabość spowodowaną kilkudniowym zamknięciem i brakiem pożywienia. - Ja mogę nie znać odpowiedzi, ale Bóg ją zna.
- Idę przez ciemność, przez ciemność tak gęstą, że czuję, jak napiera na moje ciało. Widzę tylko swoje dłonie. Idę długo, nie czując niczego, a potem pojawia się w oddali widok Artemizjonu. Kiedy zbliżam się, jego piękno zadziwia mnie, jak za pierwszym razem, kiedy go ujrzałem. Teraz jednak wszystkie rzeźby zyskały życie. Wiją się i prostują. Kamienne twarze patrzą na mnie, gdy wchodzę na wewnętrzny dziedziniec. Widzę Artemidę i czerwony połysk symbolu na jej diademie.
- Jakiego symbolu?
- Symbolu Tiwaza, boga lasów. Głowę kozła. - Ukląkł przed nią. - I nagle posąg Artemidy staje w płomieniach. Bije od niego taki żar, że muszę się cofnąć. Ściany walą się, świątynia się zapada i nie zostaje nic poza paroma kamieniami.
Hadassa dotknęła jego dłoni.
- Mów dalej.
- Znowu zanurzam się w ciemności. Idę, wydaje mi się, że trwa to całą wieczność, aż widzę przed sobą rzeźbiarza. Pracuje nad posągiem, który przedstawia mnie. Jest podobny do tych, które sprzedają na kramach wokół cyrku, tyle że ten jest jak żywy. Rzeźbiarz bierze do ręki młotek i wiem, co zaraz zrobi. Krzyczę, by tego nie robił, lecz on uderza młotkiem i posąg rozpada się na milion odłamków.
Atretes wstał, drżąc na całym ciele.
- Czuję ból, ból, jakiego nigdy nie zaznałem. Nie mogę się poruszyć. Widzę wokół siebie las z ojczystego kraju i zapadam się w bagno. Wszyscy stoją wokół mnie, matka, żona, dawno zmarli przyjaciele. Krzyczę, lecz oni stoją nieruchomo, patrząc, jak bagno mnie wsysa. Błoto napiera na mnie jak przedtem ciemność. I nagle pojawia się mężczyzna, który wyciąga do mnie obie ręce. Jego dłonie krwawią.
Hadassa patrzyła, jak Atretes opiera się ze znużeniem o kamienną ścianę po drugiej stronie celi.
- Czy bierzesz go za rękę?
- Nie wiem - odparł ze smutkiem. - Nie mogę sobie przypomnieć.
- Budzisz się?
- Nie. - Wciągnął powoli powietrze w płuca, starając się zapanować nad swoim głosem. - Jeszcze nie. - Zamknął oczy i przełknął z wysiłkiem ślinę. - Słyszę płacz noworodka. Leży nagi na skałach nad morzem. Widzę, jak nadchodzi fala i wiem, że go zmyje. Chcę do niego dotrzeć, ale fala go zalewa. Wtedy się budzę.
Hadassa zamknęła oczy.
Atretes odchylił głowę do tyłu.
- Powiedz mi, co ten sen oznacza?
Hadassa modliła się, by Pan zesłał na nią mądrość. Długo siedziała z pochyloną głową. Po dłuższej chwili podniosła wzrok.
- Nie jestem jasnowidzącą - powtórzyła. - Tylko Bóg może wyjaśniać sny. Wiem jednak, Atretesie, że pewne rzeczy są prawdziwe.
- Jakie rzeczy?
- Artemida jest kamiennym bałwanem i niczym więcej. Ma nad tobą tylko tę władzę, którą sam jej nadasz. Twoja dusza wie o tym. Może dlatego jej posąg trawi ogień, a świątynia wali się w gruzy. - Zmarszczyła lekko brwi. - Może znaczy to coś więcej. Cóż ja mogę o tym wiedzieć?
- A mężczyzna?
- To dla mnie jasne. Mężczyzną jest Jezus. Powiedziałam ci, jak umarł, przybity do krzyża, i jak powstał z martwych. Wyciąga do ciebie obie ręce. Uchwyć je i trzymaj mocno. Twoje ocalenie jest bliskie. - Zawahała się. - A dziecko...
- Wiem wszystko. - Twarz Atretesa stężała. Z trudem panował nad miotającymi nim uczuciami. - To mój syn. Myślałem o tym, co powiedziałaś mi tamtej nocy na wzgórzach. Posłałem wiadomość, że chcę dostać dziecko, kiedy się narodzi.
Widząc zdumione spojrzenie Hadassy, Atretes zerwał się i zaczął niespokojnie krążyć po celi.
- Najpierw chciałem tylko zranić Julię, odebrać jej dziecko. Potem chciałem go naprawdę. Postanowiłem wziąć je i wrócić do Germanii. Czekałem i przysłano mi wiadomość. Dziecko przyszło na świat martwe.
Atretes wybuchnął urywanym, pełnym goryczy śmiechem.
- Lecz skłamała. Dziecko żyło. Kazała położyć je na skale, by umarło. - Mówił głosem zdławionym przez łzy, przeczesując włosy palcami. - Powiedziałem ci, że gdyby Julia położyła je u moich stóp, odwróciłbym się i odszedł. I tak właśnie uczyniła. Położyła dziecko na skale i odeszła. Nienawidziłem jej za to. Nienawidziłem także samego siebie. Powiedziałaś: niech Bóg się nad tobą zmiłuje. O tak, zmiłował się.
Hadassa wstała i podeszła do niego.
- Twój syn żyje.
Zesztywniał i spojrzał na nią, a ona położyła mu dłoń na ramieniu.
- Nie wiedziałam, Atretesie, że przysłałeś po niego. Gdybym wiedziała, przyniosłabym go tobie. Wybacz mi, proszę, ból, który ci zadałam.
Zwiesiła bezwładnie rękę. Atretes ujął jej dłoń.
- Powiedziałaś, że mój syn żyje. Gdzie jest?
Modliła się, by Bóg sprawił, że to, co powie, okaże się dobre.
- Zaniosłam twego syna do apostoła Jana i oddałam go w ręce Rispy, młodej wdowy, która utraciła swoje dziecko. Pokochała go, gdy tylko spojrzała w jego twarz.
Rozluźnił dłoń i opuścił rękę.
- Mój syn żyje - powtórzył ze zdumieniem, czując, jak opada z niego ciężar bólu i winy. Zamknął z ulgą oczy. - Mój syn żyje. - Oparty plecami o kamienną ścianę osuwał się powoli, gdyż zawiodły go nogi. - Mój syn żyje - znowu powtórzył zdławionym głosem.
- Bóg jest miłosierny - powiedziała, kładąc mu dłoń na głowie. Ta leciutka pieszczota przypomniała Atretesowi matkę. Ujął dłoń Hadassy i przytulił ją do policzka. Podniósł wzrok i zobaczył siniaki na jej twarzy, zobaczył, jak chude jest jej ciało okryte podartą, brudną tuniką. Ocaliła jego syna. Czyż może teraz odejść i pozwolić, by umarła?
Wstał, zdecydowany przystąpić do działania.
- Idę do Sertesa.
- Nie.
- Tak - odparł z determinacją. Nigdy nie walczył z lwami i miał niewielką szansę, by przeżyć, ale musiał spróbować. - Wystarczy jedno słowo szepnięte właściwemu człowiekowi, a znajdę się na arenie jako twój obrońca.
- Ja mam już obrońcę, Atretesie. Bitwa dobiegła końca. I zawsze jest to koniec zwycięski. - Trzymała mocno jego dłoń w swoich. - Czyż tego nie widzisz? Jeśli wrócisz teraz na arenę, umrzesz nie poznawszy Pana.
- Ale ciebie czeka śmierć. Jutro zostaniesz rzucona lwom.
- We wszystkim jest ręka Boga, Atretesie. Stanie się Jego wola.
- Umrzesz.
- Choćby mnie zabił Wszechmocny, ufam. - Uśmiechnęła się. - Cokolwiek się zdarzy, służy Jego dobrym celom i Jego chwale. Nie czuję strachu.
Atretes długo wpatrywał się w jej twarz, a potem skinął głową, walcząc z miotającymi nim uczuciami.
- Będzie, jak powiedziałaś.
- Będzie wedle woli Boga.
- Nigdy cię nie zapomnę.
- Ani ja ciebie. - Wyjaśniła mu, jak ma znaleźć apostoła Jana, a potem położyła dłoń na jego ramieniu i podniosła na niego spojrzenie pełnych pokoju oczu. - A teraz odejdź z tego miejsca śmierci i nie oglądaj się za siebie.
Wyszła na ciemny korytarz i zawołała strażnika.
Atretes stał z pochodnią w ręku, patrząc, jak strażnik przychodzi i otwiera rygiel. Hadassa obejrzała się na Atretesa. W jej oczach zobaczył miłość.
- Niechaj Bóg ci błogosławi. Niechaj cię zachowa. Niechaj jaśnieje nad tobą Jego twarz i będzie dla ciebie powabna. Niechaj Bóg obróci ku tobie swą twarz i ześle ci pokój - powiedziała z łagodnym uśmiechem.
Odwróciła się i weszła do celi. Przywitał ją cichy szmer głosów.
Drzwi z głuchym odgłosem zatrzasnęły się za nią na zawsze.
Rozdział XXXVII
Hadassa ostrożnie przeszła między więźniami i usiadła z powrotem obok małej dziewczynki i jej matki. Podciągnęła kolana i oparła na nich czoło. Myślała o Atretesie, więźniu goryczy i nienawiści, i modliła się za niego. Modliła się, by Julia zeszła z drogi zniszczenia, którą sobie wybrała. Dziękowała Bogu za Decymusa, za jego wejście do królestwa Bożego i modliła się też, by Feba znalazła swą drogę do Pana. Modliła się, by Bóg wskazał Prometeuszowi drogę ucieczki. Modliła się, by okazał zmiłowanie Prymusowi i Kalabie. Modliła się przez całą noc. Na koniec dopuściła do siebie myśl o Markusie. Jej serce krwawiło z bólu i w jej oczach zalśniły palące łzy. "O Panie, znasz pragnienie mego serca. Wiesz, czego chcę dla niego. Błagam Cię pokornie, Panie, zechciej otworzyć mu oczy. Otwórz mu je, by ujrzał prawdę. Wywołaj na głos jego imię, Panie, i niechaj będzie zapisane w Księdze Życia."
Pochodnia zaskwierczała i ktoś krzyknął.
- Boję się - powiedziała kobieta, a jakiś mężczyzna odpowiedział:
- Pan nas opuścił.
- Nie - odezwała się łagodnie Hadassa. - Pan nas nie opuścił. Pan jest z nami. Jest tu teraz. Nigdy nas nie opuści.
Zaczęła śpiewać cichym głosem, a inni do niej dołączyli. Po chwili skłoniła z powrotem głowę, by wykorzystać tę odrobinę czasu, jaka jej pozostała, na modlitwę za tych, których miłuje. Za Markusa. Za Febę. I za Julię.
Kiedy nastał ranek, drzwi otworzyły się i wszedł młody strażnik, ten sam, który przyprowadził Atretesa.
- Słuchajcie mnie - powiedział patrząc prosto w oczy Hadassy. - Dzisiaj umrzecie. Posłuchajcie mnie, aby stało się to szybko. Wygłodzone lwy nie zawsze są niebezpieczne. Są osłabione i łatwo się płoszą, zwłaszcza kiedy tłum wyje. Nie znają takich ofiar, jak wy. Róbcie tak. Stójcie spokojnie. Rozsypcie się. Poruszajcie się powoli, by wiedziały, że jesteście żywi, lecz nie stanowicie dla nich zagrożenia. Wtedy rzucą się na was. Wszystko będzie trwało bardzo krótko.
Zamilkł na chwilę, wpatrując się przez cały czas w Hadassę.
- Idą po was.
Wstała.
- Oby Bóg pobłogosławił cię za twą dobroć.
Odwrócił się. Wszyscy podnieśli się i zaczęli śpiewać na chwałę Bożą, aż cała cela wypełniła się tym śpiewem. Przyszli inni strażnicy. Wrzeszczeli i popychali więźniów przez mroczny korytarz, potem wąskimi schodami, a wreszcie do furt. Hadassa słyszała dochodzący z zewnątrz warkot jakby grzmotu. Oślepiło ją słońce odbijające się od zagrabionego równo piasku. Zazgrzytał metal o metal i furtki otworzyły się.
- Na środek! - krzyczeli strażnicy, wypychając ich. - Szybciej! Ruszać się!
Trzasnął bicz, ktoś wydał krzyk bólu, zachwiał się i oparł o Hadassę.
Wzięła mężczyznę za rękę i pomogła mu podejść do furty. Uśmiechnęła się do nieszczęśnika, puściła jego rękę i wyszła na piasek. Inni poszli za nią.
Po kilku dniach spędzonych w ciemnościach oślepiające światło wyrwało z jej ust cichy jęk. Podniosła rękę, żeby zasłonić oczy. Tłum obrzucił ofiary szyderstwami i obelgami.
- Wezwijcie swego Boga, by was bronił! - wrzasnął któryś z widzów i przez amfiteatr przebiegł drwiący śmiech.
- Są zbyt chudzi, żeby skusić lwa! - krzyknął inny i wszyscy zaczęli obrzucać ich zgniłymi owocami, jarzynami i ogryzionymi kośćmi.
- Lwy! Wypuścić lwy!
Hadassa spojrzała na tłum ludzi pijanych okrucieństwem, żądających krwi, jej krwi.
- Boże, zmiłuj się nad nimi - szepnęła z oczami pełnymi łez.
Kiedy rozległ się ryk lwów, Hadassa poczuła w żołądku dobrze znany chłód. Coś ścisnęło jej gardło, w ustach miała sucho. Zbliżał się do niej stary nieprzyjaciel, ale teraz wiedziała już, jak z nim walczyć. Stanęła pewnie i zaczęła wzywać Pana. "Jezu, bądź przy mnie. Stań obok i udziel mi Twej siły, bym mogła Cię sławić" - modliła się. I znowu spłynął na nią spokój, niwecząc strach i napełniając ją radością, gdyż będzie mogła cierpieć dla Pana. Otwarto następne wrota i tłum wybuchnął radosnymi okrzykami, ponieważ na arenę wpędzono kilkanaście lwów. Zwierzęta, przerażone wrzaskami, wtulały się w ogrodzenie, nie zwracając uwagi na stojącą pośrodku grupę więźniów w łachmanach.
- Boję się, mamo - kwiliło jakieś dziecko.
- Pamiętaj o Panu - odpowiedziała matka.
- Tak - powtórzyła z uśmiechem Hadassa - pamiętaj o Panu.
Odeszła od grupy i ruszyła spokojnie na środek areny. Zaczęła śpiewać, sławiąc imię Boga.
Wrzask tłumu narastał. Niewolnicy zaczęli szturchać tępymi włóczniami zwierzęta, które nadal skupiały się przy ogrodzeniu areny. Rozdrażnione lwy obróciły się ku środkowi. Jedna z lwic przypłaszczyła się do ziemi i zaczęła skradać się ku Hadassie. Hadassa, nie przestając śpiewać, podniosła obie ręce i wyciągnęła je powoli na boki. Widząc, że istota stojąca przed nią żyje i nie jest groźna, bestia rzuciła się przed siebie i tłum wydał dziki okrzyk. Z zadziwiającą szybkością pokonała odległość dzielącą ją od Hadassy i skoczyła z wystawionymi szponami i otwartą szeroko paszczą...
Julia wybuchnęła śmiechem i rzuciła Markusowi kiść winogron.
- Strasznie się ze mną przekomarzasz - powiedziała, układając się wygodnie, kiedy Markus się roześmiał.
- Czyż mógłbym odrzucić tak chwytające za serce argumenty mojej siostry? - rzucił, opierając się wygodnie i kładąc nogi na stołeczku. - Twój głos świadczył, że jesteś spragniona mego towarzystwa.
- Kto potrafi mnie rozśmieszyć tak jak ty? - spytała i strzeliła palcami. - Uważaj, mała - rzuciła i nowa służebna znowu poruszyła wielkim wachlarzem. Markus uśmiechnął się blado i szybkim spojrzeniem omiótł gibkie ciało dziewczyny. - Nowy nabytek?
- Cieszę się, że znowu jesteś jak dawniej - odparła rozbawiona Julia. - Ładna, prawda? Znacznie ładniejsza niż Hadassa - dodała, przyglądając się mu spod oka.
Markus roześmiał się lodowato i skupił uwagę na gladiatorach odbywających paradę przed widzami. Nie chciał myśleć dzisiaj o Hadassie. Przyszedł tu, żeby o wszystkim zapomnieć. Przelew krwi podziała oczyszczająco na jego zdławione uczucie.
- Kapiton walczy dzisiaj z Sekundusem - powiedział, zdając sobie sprawę, że Julia się mu przygląda. Była zamyślona i Markus zastanawiał się z jakiego powodu.
- Tak napisano. Jak myślisz, który zwycięży?
- Sekundus.
- Och, on jest taki nudny. Krąży po arenie jak stary zmęczony byk.
- Dzięki temu nadal żyje. Czeka na sposobność i wtedy atakuje.
Pompa dobiegła końca, rydwany zjechały z areny. Rozległy się trąby zapowiadające początek igrzysk. Zgiełk tłumu narastał - niespokojny, złakniony krwi. Markus wstał.
- Dokąd idziesz? - spytała Julia.
- Kupić wina. - Spojrzał na bezchmurne niebo. - Już jest gorąco. Zasłony niewiele pomogą.
- Mam wino, mnóstwo doskonałego wina. Nie odchodź. Zaczynają się igrzyska.
- Na początku nie ma nic interesującego. Zbrodniarze rzucani lwom. Mamy mnóstwo czasu, zanim zaczną się walki.
Julia wyciągnęła w jego stronę rękę.
- Usiądź, Markusie. Ledwie mogliśmy porozmawiać. Prymus może przynieść wszystko, czego chcesz. Nieprawdaż, Prymusie?
- Oczywiście, najdroższa. Czego tylko zapragnie twe serce.
- Siadajże, Markusie - nalegała Julia, poklepując dłonią ławkę obok siebie. - Bardzo cię proszę. Tak dawno nie byliśmy razem na igrzyskach. A z nikim nie bawiłam się tak dobrze, jak z tobą. Zawsze potrafisz wypatrzyć coś ciekawego. Zawsze dostrzegasz coś, co uchodzi mojej uwadze.
Markus usiadł obok siostry. Wyczuł, że jest napięta.
- Czy stało się coś złego, Julio?
- Nic złego, chcę tylko, żeby wszystko między nami było tak jak kiedyś. Chcę, żeby było tak jak w Rzymie przed poślubieniem Klaudiusza, zanim ktokolwiek stanął między tobą a mną. Czy pamiętasz, jak pierwszy raz zabrałeś mnie do cyrku? Jaka byłam podniecona! Byłam jeszcze dzieckiem. Śmiałeś się ze mnie, gdyż okazałam tyle przewrażliwienia. - Wspomnienie wywołało uśmiech na jej ustach.
- Szybko się tego przewrażliwienia pozbyłaś - zauważył ze smutnym uśmiechem.
- O tak. Byłeś ze mnie dumny. Powiedziałeś, że jestem prawdziwą Rzymianką. Pamiętasz?
- Pamiętam.
- Wszystko będzie jak wtedy, Markusie. Obiecuję. Po dzisiejszym dniu zapomnimy o wszystkim, co stało się od tamtego czasu. Zapomnimy o wszystkich, którzy nas zranili.
Markus zmarszczył lekko brwi i pogłaskał ją po policzku. Pomyślał o Kajuszu i Atretesie. Nie wspominała o nich nigdy, ale wiedział, że obaj pozostawili w jej sercu blizny, głębokie blizny, które starała się przed nim ukryć.
- Czy kochasz mnie, Markusie? - spytała, wpatrując się natarczywie w jego twarz.
- Oczywiście.
Wiedziała jednak, że nie tak jak kiedyś. Miał wyraz twarzy napięty i bolesny. To wszystko zaraz się zmieni. Dzień dzisiejszy zmiecie przeszłość i pomści rany.
- Zawsze mogłam na ciebie liczyć, Markusie. - Ujęła jego rękę. - Byłeś jedynym człowiekiem, który kochał mnie bez względu na to, co zrobiłam. Potem inni stanęli nam na drodze i wszystko się zmieniło. Pozwoliliśmy na to. Nie powinniśmy byli.
- Nigdy nie przestałem cię kochać, Julio.
- Może nie przestałeś, ale wiele się między nami zmieniło. Przez ludzi. Czasem patrzyłeś na mnie, jakbyś już mnie nie znał. A znasz mnie tak samo, jak znasz samego siebie. Byliśmy do siebie podobni jak groszki z tego samego strączka. Tyle że ty o tym zapomniałeś. Miała zimną dłoń; zaciskała ją z całej siły na jego ręce.
- Czy stało się coś złego, Julio? - powtórzył z troską pytanie.
- Nic złego. Wszystko jest dobrze. A raczej będzie. Upewniłam się.
- O czym?
- Markusie, mam dla ciebie niespodziankę.
- Jaką niespodziankę?
Roześmiała się.
- O nie! Ani myślę niczego ci zdradzać. Poczekaj, a zobaczysz. Czyż nie tak, Kalabo?
Kalaba uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały zimne i mroczne.
- Zaczęły się igrzyska, Julio.
- Nareszcie! - wykrzyknęła z ożywieniem, zaciskając jeszcze mocniej dłoń na dłoni Markusa. - Nareszcie się zaczęło. Patrzmy, Markusie. Sam zobaczysz, co dla ciebie zrobiłam!
Jakieś złowrogie przeczucie sprawiło, że jego ciało przebiegł dreszcz.
- Co takiego zrobiłaś? - spytał, wkładając cały wysiłek w to, żeby mówić głosem spokojnym i równym.
- Spójrz! - krzyknęła wskazując ręką. - Patrz na furty. Widzisz? Plugawe, cuchnące łotry! Zasłużyli na śmierć. Co do jednego. Spójrz! Widzisz ich? Chrześcijanie!
Z bijącym sercem Markus patrzył na więźniów wychodzących niepewnym krokiem na światło.
Bogowie!...
Nawet z tej odległości rozpoznał Hadassę. Serce w nim zamarło. - Nie! - szepnął chrapliwie, jakby nie wierząc własnym oczom.
- O tak! To Hadassa! - powiedziała Julia. Dostrzegła bladość okrywającą jego twarz. - Dostanie to, na co zasłużyła.
Patrzył na Hadassę idącą spokojnym krokiem na czele grupy.
- Coś ty zrobiła, Julio?
- Słyszałam wszystko, co ci powiedziała! Słyszałam, jak odrzuciła twoją miłość, jak cisnęła ci ją w twarz. Wolała swego Boga niż ciebie, a ty powiedziałeś, żeby ten Bóg ją sobie wziął. I teraz ją weźmie.
- Tyś to wszystko ułożyła? - Jego głos był nabrzmiały rozpaczą i nienawiścią. Wyrwał rękę, chciał ją uderzyć. - Tyś to jej zrobiła?
- Ona zrobiła to sobie sama. Zabrałam ją na ucztę do Witeliusza.
- Wiedziałaś, że Witeliusz nienawidzi Żydów!
- Tak, nienawidzi ich, i ma powody! Są najpodlejszym z narodów świata! Przepełnia ich pycha. Są buntownikami już w łonach swych matek. Nigdy nie zaprą się swej wiary. Wiedziałam, że ona się nie zaprze. Wiedziałam! Stała i patrzyła na mnie tymi swoimi rzewnymi oczami, jakby się nade mną litowała!
- Uratowała ci życie! Czyś zapomniała, że Kajusz prawie cię zabił? A ty posyłasz ją na śmierć?
- Jest niewolnicą, Markusie. Kiedy mnie broniła, wypełniała po prostu swój obowiązek. Mam być za to wdzięczna? Jej życie nie znaczy nic!
Markus czuł rozpacz, która zapierała mu dech w piersi.
- Jej życie jest dla mnie wszystkim! Ja ją kocham!
Nagle tłum zawył przeraźliwie i Markus obrócił się, by zobaczyć lwy wpędzane na arenę. Zerwał się ze swego miejsca.
- Nie! Jest niewinna! Nie zrobiła niczego złego!
- Niczego? - Julia wstała i uczepiła się jego ramienia. - Postawiła swego Boga ponad tobą! Ponad Rzymem! Jest plugawym smrodem w moich nozdrzach. Jest cierniem w moim boku i chcę, by przepadła raz na zawsze. Nienawidzę jej! Słyszysz? - Spojrzała na arenę. - Tak, tak! Odpędzajcie lwy od ogrodzenia!
- Nie! - Oderwał się od Julii. - Wróć, Hadasso! Wróć!
- Odpędźcie lwy! - wrzasnęła jeszcze przeraźliwiej Julia.
- Nie! Hadasso, nie!
Wrzask tłumu narastał, kiedy Hadassa szła ku środkowi areny. Lwica przypadła do ziemi. Hadassa uniosła powoli ramiona, jakby witając rzucającą się na nią bestię.
- Nie! - krzyknął znowu Markus z twarzą wykrzywioną z bólu. Kiedy Hadassa upadła, odwrócił głowę. Coś w nim umarło.
- Świetnie! - wykrzyknęła tryumfalnie Julia. - Już po wszystkim.
Z widowni dobiegł ogłuszający ryk zachwytu. Następne lwy zaczęły rzucać się na ludzi. Rozlegały się krzyki strachu i bólu. Tuż obok
Markusa ktoś wybuchnął śmiechem.
- Patrzcie, jak się rozproszyły!
Ktoś inny zawył:
- Patrzcie, jak lwy walczą nad trupem pierwszej dziewczyny!
I w tym momencie Bóg wysłuchał modlitwy Hadassy.
Markus spojrzał w dół i gdy ujrzał Hadassę leżącą na piasku w poszarpanej i okrytej krwią tunice, jego oczy nagle się otworzyły. Nad jej ciałem walczyły ze sobą dwie lwice, rozszarpując się wzajemnie pazurami. Jedna wbiła kły w nogę Hadassy, próbując odciągnąć zwłoki. Druga znów rzuciła się do ataku.
- Zapłaciłam jej za to, co nam zrobiła - powiedziała Julia, przywierając do Markusa. - A teraz możemy o niej zapomnieć.
- Nigdy jej nie zapomnę - wychrypiał i chwycił Julię za nadgarstek, patrząc na nią jak na coś plugawego i godnego pogardy.
- Ale o tobie zapomnę.
- Markusie! - wykrzyknęła przestraszona wyrazem jego oczu. - To boli!
- Zapomnę, że miałem siostrę! - Odepchnął ją od siebie. - Niech bogowie przeklną cię za to, co zrobiłaś!
Stała patrząc na niego, z twarzą pobladłą, oczyma rozszerzonymi, wstrząśnięta.
- Jak mogłeś powiedzieć coś tak okrutnego? Zrobiłam to dla ciebie! Zrobiłam to dla ciebie!
Odwrócił się od niej, nie słysząc jej słów, jakby nie istniała.
- Chcesz ją, Kalabo? - spytał głosem nabrzmiałym nienawiścią.
- Zawsze jej chciałam - odparła Kalaba i w jej oczach rozgorzał posępny ogień.
- Jest twoja! - Odwrócił się tyłem do Julii i odepchnął Prymusa, który wracał z bukłakami pełnymi wina. - Z drogi!
- Nie! - krzyknęła Julia. - Zatrzymaj go! Markusie, wracaj! Kalaba chwyciła ją mocno za rękę.
- Za późno, Julio. Dokonałaś wyboru.
- Puść mnie! - krzyczała Julia, łkając histerycznie. - Markusie! -
Szamotała się, chcąc pobiec za bratem. - Puść!
- Poszedł - rzekła Kalaba głosem pełnym zadowolenia.
Julia spojrzała na Hadassę i na zalany krwią piasek. Patrząc na nieruchomy kształt, czuła, jak otwiera się przed nią wielka pustka. Nie ma już tej soli, która chroniła ją przed ostatecznym rozkładem.
- Markusie! - krzyczała. - Markusie!
Pragnąc rozpaczliwie opuścić to miejsce, wydostać się stąd, Markus przepychał się między rozwrzeszczanymi widzami. Zgiełk rozpasanego tłumu nabrzmiewał dokoła; ludzie byli upojeni krwią i cierpieniem, dyszeli żądzą przeżycia tego znowu. Przepychając się między nimi, Markus wszedł na górę i zbiegł po drugiej stronie. Oślepiony przez łzy wybiegł za furty. Nie wiedział, dokąd idzie, było mu wszystko jedno. Chciał być jak najdalej od tego ryku, od zaduchu, od widoków, które miał w głowie jakby odciśnięte rozpalonym żelazem. Uciekał od widoku Hadassy leżącej na piasku, od widoku bestii walczących nad jej ciałem, jakby to był zwykły ochłap mięsa. Paliło go w płucach, ale przyspieszył jeszcze bardziej kroku. Biegł, póki starczyło mu sił, a potem powłócząc nogami krążył bez celu po marmurowych ulicach, wśród marmurowych bożków, którzy w niczym nie mogli mu pomóc. Miasto było opustoszałe, prawie wszyscy rozkoszowali się igrzyskami. Na każdym rogu stali legioniści, by zapobiec plądrowaniu domów. Przyglądali się mu, gdy przechodził.
Markus oparł się o ścianę i podniósł wzrok na afisz bezwstydnie zawiadamiający o igrzyskach. Przypominał sobie, jak wiele razy zasiadał w amfiteatrze, patrzył, jak leje się niewinna krew, nie poświęcając temu choćby przelotnej myśli. Przypomniał sobie, jak śmiał się, kiedy ludzie uciekali przed śmiercią, jak nie żałował ordynarnych okrzyków, jeśli walka trwała zbyt długo. Przypomniał sobie, jak nudził się, kiedy rzucano więźniów lwom na pożarcie albo przybijano ich do krzyża.
I kiedy przypomniał sobie to wszystko, zrozumiał, że ma swój udział w śmierci Hadassy.
Usłyszał dochodzącą z oddali dobrze znajomą wrzawę... nienasycone człowieczeństwo. Zatkał uszy, ale ten głos dochodził z głębi jego jestestwa - krzyk bólu i rozpaczy, krzyk wyrzutu sumienia. Wyrywał się z niego i odbijał echem w pustych ulicach.
- Hadassa!
Padł na kolana. Skulił się, zakrył głowę dłońmi i zapłakał.
Oto oczy Pana nad tymi, którzy się Go boją,
nad tymi, co ufają Jego łasce,
aby ocalił ich życie od śmierci...
Psalm 33,18 nn
To jeszcze nie koniec tej historii... Dalsze losy Hadassy i Markusa w tomie drugim, "Echo w ciemności".
Słowniczek terminów łacińskich
Amorata: wielbicielka gladiatora.
Annabata: konny gladiator.
Atrium: centralny dziedziniec w domach rzymskich. Większość rzymskich domów składała się z pokojów otaczających wewnętrzny dziedziniec.
Ave Imperator morituri te salutant: "Witaj, CeSarzu, pozdrawiają Cię Idący na śmierć". Okrzyk wznoszony przez gladiatorów przed rozpoczęciem walk.
Batawowie: plemię galijskie walczące z Chattami i Brukterami.
Brukterowie: germańskie plemię, walczące wraz z Chattami przeciwko Rzymianom. Przed połączeniem się z Chattami w celu wspólnej walki z Rzymem Brukterowie walczyli z Chattami.
Caldarium: pomieszczenia w łaźni najbliższe kotłów, w których podgrzewano wodę, a tym samym najgorętsze (zapewne przypominające dzisiejsze amerykańskie jacuzzi albo saunę).
Cavea: trzecia część miejsc w rzymskim amfiteatrze.
Charon: w rzymskim amfiteatrze Charon był jednym z libitinarii (przewodników zmarłych). Wcielał się w niego mężczyzna w masce z dziobem, trzymający w ręku drewniany młotek. To przebranie wynikało z połączenia wierzeń greckich i etruskich. Dla Greków Charon symbolizował śmierć i był przewoźnikiem, z którym dusze przepływały przez Styks i Acheron do Hadesu (ale za opłatą i pod warunkiem, że ciało zostało we właściwy sposób pogrzebane). Według Etrusków Charun (Charon) zadawał śmiertelne uderzenie.
Chattowie: jedno z plemion germańskich.
Cisium: szybka, lekka dwukółka ciągnięta zazwyczaj przez parę koni.
Civitas: miasteczko lub wioska.
Coemptio: kupno narzeczonej, forma rzymskiego małżeństwa, które łatwo można było rozwiązać (to znaczy łatwo uzyskiwano rozwód).
Confarreatio: wiążąca forma rzymskiego małżeństwa.
Corbita: powolny statek handlowy.
Cuisse: nagolennik.
Dimachaderus: "człowiek z dwoma nożami", gladiator, który walczył dwoma krótkimi mieczami.
Droga: termin używany w Biblii (Dzieje Apostolskie) na określenie chrześcijaństwa. Chrześcijanie nazywali siebie "zwolennikami Drogi".
Essedarius: "człowiek w rydwanie", gladiator, który walczył w rydwanie, zwykle udekorowanym i ciągniętym przez dwa konie.
Fanum: świątynia większa od kaplicy, ale mniejsza od normalnych dużych świątyń.
Far: posiłek, zboże.
Framea: dzida z długim, ostrym grotem, używana przez plemiona germańskie. Można nią było rzucać jak oszczepem albo walczyć jak drągiem.
Frigidarium: pomieszczenie z zimną wodą w łaźni.
Gladiatorzy: jeńcy, których zmuszano do treningu, a następnie "występowania" podczas rzymskich igrzysk. Ich szkoła - więzienie nazywała się ludus, a ich trener lanista. Było wiele rodzajów gladiatorów zależnie od uzbrojenia i roli, jaką dany gladiator miał odegrać podczas igrzysk. Poza wyjątkowymi sytuacjami gladiatorzy walczyli, dopóki jeden z nich nie poległ.
Gladius: standardowy rzymski miecz o długości około sześćdziesięciu centymetrów.
Gorget: część pancerza ochraniająca szyję.
Gustus: zakąski podawane na początku uczty.
Hermes: w greckiej mitologii Hermes prowadził dusze zmarłych do Hadesu. Był także heroldem i posłańcem bogów, znanym ze swej przebiegłości. W rzymskim amfiteatrze Hermes był jednym z libitinarii; mężczyzna przebrany za Hermesa miał rozgrzany do czerwoności kaduceusz, którym dotykał ludzi, żeby upewnić się, że nie żyją.
Insulae: olbrzymie, wysokie rzymskie kamienice, z których każda zajmowała całą przestrzeń między przecznicami.
Kaduceusz: laska heroldów noszona przez Hermesa. Oplatała ją para wężów, a zwieńczała para skrzydeł.
Katamita: chłopiec żyjący z homoseksualistą.
Konsul: najwyższy urzędnik republiki rzymskiej. Było zawsze dwóch konsulów wybieranych na rok. Za cesarstwa tytuł honorowy.
Krzesło kurunne: urzędowe krzesło najwyższych rzymskich urzędników, którzy jako jedyni mieli przywilej zasiadania na nim. Było podobne do dzisiejszego składanego stołka, tyle że wyściełanego. Miało ciężkie, rzeźbione nogi.
Lanista: trener gladiatorów. Główny lanista w ludus cieszył się zarówno szacunkiem, jak pogardą.
Laquearius: "Człowiek ze sznurem", gladiator uzbrojony w sznur z pętlą.
Lararium: część rzymskiego domostwa przeznaczona dla posążków bogów.
Libellus: program igrzysk.
Liber: Liber i Libera to rzymskie bóstwa płodności i uprawy roli.
Kojarzeni z Cererą (rzymską boginią rolnictwa). Libera utożsamiano także z greckim Dionizosem i w związku z tym uważano za boga winorośli. Podczas liberaliów chłopcy, którzy osiągnęli stosowny wiek, po raz pierwszy zakładali toga virilis, strój męski.
Libitinarii: dwaj przewodnicy zmarłych (Charon i Hermes z greckiej mitologii) podczas rzymskich igrzysk. Ich zadaniem było usuwanie zwłok z areny. Charon miał maskę z dziobem i trzymał w ręku drewniany młotek, Hermes był uzbrojony w rozgrzany do czerwoności kaduceusz.
Locarius: mistrz ceremonii podczas igrzysk.
Ludus: więzienie - szkoła, gdzie trenowano gladiatorów.
Lusorii: gladiatorzy, którzy walczyli drewnianą bronią, żeby rozgrzać tłum przed rozpoczęciem walk na śmierć i życie.
Maenianum: część miejsc w amfiteatrze za i powyżej podium. Ekwici i trybuni zasiadali w pierwszym i drugim maenianum, patrycjusze - w trzecim i czwartym.
Manica: długa rękawica ze skórzanych i metalowych łusek.
Megabuzoi: kapłan eunuch w świątyni Artemidy.
Melissai: kapłanki dziewice poświęcone służbie w świątyni Artemidy.
Mensor: robotnik portowy, który ważył ładunek i zapisywał ciężar w rejestrze.
Metae: stożkowe słupy, wokół których zakręcano podczas wyścigów. Chroniły też spinę. Miały sześć metrów wysokości i pokryte były płaskorzeźbami przedstawiającymi rzymskie bitwy.
Mirmillo: od mirmillo, gatunek ryby. Gladiator uzbrojony wedle zwyczaju galijskiego, w hełm z grzebieniem w kształcie ryby, miecz i tarczę. Mirmillo stawał na ogół przeciwko Trakowi.
Ocrea: część zbroi okrywająca nogę.
Paegniari: walczący na niby podczas igrzysk. Podobnie jak występujący po nich lusorii, walczyli na początku, żeby rozgrzać tłum.
Palus: podobna do płaszcza suknia zakładana przez Rzymianki na stole.
Patrycjusz: rzymski arystokrata.
Peculium: pieniądze dawane niewolnikom przez właścicieli. Niewolnicy traktowali peculium jak własność osobistą, ale pan mógł je w pewnych okolicznościach odebrać.
Peculium: część rzymskiego domostwa (często część drugorzędna) zamykająca dziedziniec i otoczona od strony wewnętrznej kolumnami. Często w perystylu znajdowały się sypialnie członków rodziny, kapliczka domowa (lararium), kuchnia z paleniskiem, jadalnia (triclinium) i biblioteka. W bogatszych domach na dziedzińcu perystylu urządzano ogród.
Podium: w amfiteatrze część miejsc najbliższa widowni, gdzie zasiadał cesarz. Eollice verso: podczas igrzysk znak zezwalający na zabicie. Zazwyczaj tym znakiem był kciuk skierowany w dół.
Praetor: rzymski urzędnik niższy rangą od konsula, pełniący zazwyczaj funkcje o charakterze sądowym.
Prokonsul: gubernator albo wojskowy dowódca rzymskiej prowincji, odpowiedzialny przed senatem.
Pullati: najwyższe (i najgorsze) miejsca w rzymskim cyrku.
Quadrans: miedziana moneta rzymska.
Raeda: ciężki, duży, czterokołowy pojazd ciągnięty zwykle przez czwórkę koni.
Retiarius: "sieciarz", gladiator, który starał się złapać przeciwnika w sieć i omotać go nią, by następnie zabić trójzębem. Był ubrany zwykle tylko w krótką tunikę albo fartuszek. Przeważnie stawał przeciwko secutorowi.
Sacrarii: robotnicy portowi, którzy zdejmowali ładunek z wozów i kładli na wagę.
Sagittarius: gladiator uzbrojony w łuk i strzały.
Sagum: krótki płaszcz ochronny noszony przez Germanów podczas bitwy. Był spięty na ramieniu broszą.
Samnita: gladiator uzbrojony w swoją narodową broń, krótki miecz (gladius), dużą owalną tarczę i hełm z pióropuszem i przyłbicą.
Sburarii: robotnicy portowi, którzy rozładowywali statki i ładowali towary na wozy.
Scimitar: szabla (miecz) z wykrzywioną klingą, ostrą od strony wypukłej.
Scutum: żelazna, okryta skórą tarcza używana przez Germanów.
Secutor: gladiator całkowicie okryty zbroją i uważany za ścigającego, to znaczy za tego, który miał dopaść przeciwnika i go zabić. Secutor walczył zazwyczaj z retiariusem.
Sesterc: rzymska moneta o wartości ćwierć denara.
Spina: podłużne, wąskie podwyższenie pośrodku areny, miejsce gdzie stawiano posągi rzymskich bogów a także umieszczano skomplikowaną i bogato ozdobioną fontannę. Miała w przybliżeniu wymiary 70x6 m i była otoczona znacznie obszerniejszym torem dla rydwanów. Przed uderzeniami rydwanów chroniły ją stożkowe słupy zwane metae.
Stola: długa suknia noszona przez Rzymianki.
Sturpator: robotnik portowy, który stojąc na rusztowaniu uszczelniał zakotwiczone w porcie statki.
Trak: gladiator, który walczył zakrzywionym sztyletem (scimitar) i chronił się za małą okrągłą tarczą (często przytroczoną do ramienia). Trak stawał zwykle naprzeciwko mirmilla.
Tiwaz: bóg wojny germańskich plemion (Chattów, Brukterów, Batawów), jego wizerunkiem był łeb kozła.
Toga virilis: toga była charakterystyczną wierzchnią szatą Rzymian (aczkolwiek stopniowo wychodziła z użycia). Była to luźna owalna szata udrapowana na ramionach i przedramieniu. Kolor i wzór togi były określone bardzo ściśle - politycy, osoby w żałobie, mężczyźni, chłopcy nosili inne togi. Chłopcy ubierali się w togę obszytą na skraju purpurą, kiedy jednak osiągali odpowiedni wiek pozwalano im założyć toga virilis, czyli togę męską, która była jednolita (por. Liber).
Triclinium: rzymska jadalnia, często ozdobiona, z mnóstwem kolumn i zbiorem posągów.
Urinator: robotnik portowy nurkujący za ładunkiem, który podczas wyładunku wpadł przypadkiem do morza.
Usus: najmniej wiążąca forma rzymskiego małżeństwa. Było to zapewne coś zbliżonego do mieszkania razem.
Veles: gladiator uzbrojony w oszczep.
1